JENNY CARROLL / MEG CABOT
KRAKSA W GÓRACH
Ku pamięci J.V. Q.
1
- To jest życie... - westchnęła Gina. Trudno było się z nią nie zgodzić. Wylegiwaliśmy
się na płazy w Carmelu w bikini, wchłaniając promienie słoneczne w balsamicznym
powietrzu o temperaturze dwudziestu pięciu stopni. Jak na marzec, z nieba lał się żar. Cóż, to
w końcu Kalifornia.
- Mówię poważnie - ciągnęła Gina. - Nie wiem, jak ty możesz znosić to dzień w dzień.
Leżałam z zamkniętymi oczami. W mojej wyobraźni tańczyły wizje smukłych,
oszronionych butelek coli light. Gdyby tak mieli na plaży obsługę kelnerską... To była jedyna
rzecz, której mi brakowało, słowo daję. Wypiłyśmy już wszystkie napoje z podręcznej
lodówki, a żeby dotrzeć do sklepu Jimmy'ego, należało odbyć naprawdę długi spacer po
schodach w górę.
- Znosić co? - mruknęłam.
- Chodzenie do szkoły - odparła Gina. - Kiedy masz tę bajeczną plażę o krok od domu.
- Jest ciężko - przyznałam, nie otwierając oczu. - Ale ukończenie szkoły średniej nadal
uchodzi za jedno z ważniejszych osiągnięć w życiu. Słyszałam, że bez dyplomu szkoły
średniej nie ma nadziei na stanowisko menedżerskie w Starbucks
, o które będę się starała,
gdy tylko zostanę absolwentką.
- Poważnie, Suze - powiedziała Gina. Poczułam, jak się wierci, i otworzyłam oczy.
Oparła się na łokciach i obserwowała plażę przez ciemne raybany. - Jak ty możesz to
wytrzymać?
No właśnie, jak? Było wspaniale. Pacyfik ciągnął się daleko, jak okiem sięgnąć,
przechodząc z turkusowej zieleni w granat w miarę zbliżania się do linii horyzontu.
Olbrzymie fale rozbijały się o żółty brzeg, podrzucając surferów jak kawałki drewna. Po
prawej stronie wznosiły się zielone klify plaży Pebble. Po lewej, ogromne, oblepione przez
foki bloki skalne, przedsionek Big Sur, poszarpanego, kamienistego odcinka wybrzeża
Oceanu Spokojnego.
Słońce przypiekało mocno, wypalając mgłę, która wcześniej o mało nie wpłynęła na
zmianę naszych planów. Wszystko było doskonałe. Po prostu raj.
Gdyby tylko ktoś przyniósł mi coś do picia...
- O mój Boże. - Gina zsunęła okulary, zerkając ponad oprawką. - Popatrz tylko na to.
Sieć barów kawowych (przyp. red.).
Powędrowałam spojrzeniem we wskazanym kierunku. Ratownik, który dotąd siedział
na białej wieży o parę metrów od naszych ręczników, nagłe zeskoczył z krzesła, ściskając
pomarańczową deskę do pływania. Z kocim wdziękiem wylądował na piasku i rzucił się w
fale. Jego mięśnie poruszały się pod ciemno opaloną skórą, a jasne długie włosy falowały na
wietrze.
Turyści sięgnęli po aparaty fotograficzne, plażowicze zażywający kąpieli słonecznej
usiedli, by mieć lepszy widok. Przestraszone mewy poderwały się do lotu, a ludzie zbierający
śmieci pośpiesznie usunęli się ratownikowi z drogi. Wyginając szczupłe muskularne ciało,
ratownik zanurkował w głębinie, żeby wynurzyć się parę metrów dalej, płynąc szybko w
stronę ofiary zdradliwego prądu.
Z rozbawieniem stwierdziłam, że ową ofiarą jest nie kto inny, jak jeden z moich
przyrodnich braci, Przyćmiony, który towarzyszył nam dzisiaj na plaży. Rozpoznałam jego
głos natychmiast, kiedy zaczął wściekle przeklinać swojego wybawcę za próbę uratowania
życia i ośmieszenia w oczach rówieśników, jak tylko ratownik wyniósł go na brzeg.
Ratownik, ku mojemu zachwytowi, odpowiedział mu pięknym za nadobne.
Gina, która z najwyższą uwagą śledziła rozwój wydarzeń, stwierdziła leniwie:
- Ale dupek.
Najwyraźniej nie rozpoznała ofiary. Poinformowała mnie wcześniej, co ogromnie
mnie zdziwiło, że mam niesamowite szczęście, ponieważ moi bracia przyrodni są okej. Nawet
Przyćmiony.
No, ale Gina nigdy specjalnie nie wybrzydzała, jeśli chodzi o chłopców.
Teraz westchnęła i ułożyła się z powrotem na ręczniku.
- To wszystko - powiedziała, wsuwając okulary na nos - było strasznie denerwujące. Z
wyjątkiem tego momentu, kiedy ratownik przebiegał obok nas. To mi się zdecydowanie
podobało.
Parę minut później ratownik podążał z powrotem w naszą stronę. Z mokrymi włosami
było mu tak samo do twarzy jak z suchymi. Wspiął się zwinnie na wieżę, porozmawiał krótko
przez radio - prawdopodobnie ostrzegając, aby uważać na wyjątkowo głupiego zapaśnika w
piance, popisującego się przed najlepszą przyjaciółką przyrodniej siostry, która właśnie
przyjechała w odwiedziny - a potem ponownie skierował wzrok na morze w poszukiwaniu
innych potencjalnych topielców.
- To jest to - oświadczyła niespodziewanie Gina. - Zakochałam się. Ratownik jest
mężczyzną, którego poślubię.
Rozumiecie, co mam na myśli? Totalny brak wymagań.
- Wyszłabyś - powiedziałam zdegustowana - za każdego faceta w kąpielówkach.
- Nieprawda - obruszyła się Gina. Wskazała na siedzącego niedaleko turystę o
szczególnie owłosionych plecach, w obcisłych kąpielówkach, obok spalonej słońcem
małżonki. - Nie mam na przykład ochoty wyjść za tamtego.
- Oczywiście, że nie. Już jest zajęty. Gina przewróciła oczami.
- Jesteś taka dziwna. Daj spokój, chodźmy po coś do picia.
Podniosłyśmy się, odnalazłyśmy szorty i sandały, a następnie wbiłyśmy się w nie i
poczłapałyśmy po gorącym piasku w stronę stopni prowadzących na parking, gdzie Śpiący
zostawił samochód.
- Chcę koktajl czekoladowy. - Oznajmiła Gina, kiedy dotarłyśmy na chodnik. - Nie
taki wymyślny, jak wszędzie sprzedają. Chcę całkowicie sztuczny, czysto chemiczny koktajl,
taki jak u Mickiego D.
- Tak, jasne - wysapałam, usiłując złapać oddech. Wspinaczka po tych schodach to nie
zabawa. A jestem w niezłej formie. Ćwiczę kick boxing praktycznie co wieczór. - Będziesz
musiała pojechać do innego miasta, bo tutaj nigdzie nie ma fast foodów.
Gina wzniosła oczy do nieba.
- Co to za zapyziałe miasteczko? - pożaliła się, udając oburzenie. - Żadnych fast
foodów, świateł ulicznych, przestępstw ani miejskiej komunikacji.
Nie mówiła poważnie. Odkąd poprzedniego dnia przybyła tutaj z Nowego Jorku,
zachwycała się moim nowym życiem:
fantastycznym widokiem z okna sypialni, zdolnościami kulinarnymi mojego ojczyma.
W najmniejszym stopniu nie lekceważyła też wysiłków moich przyrodnich braci, aby jej
zaimponować. Nie powiedziała ani razu, tak jak miałam nadzieję, Śpiącemu czy
Przyćmionemu, którzy starali się ojej względy, żeby poszli w cholerę.
- Jezu, Simon - westchnęła, kiedy ją o to zapytałam - są przystojni, jak nie wiem co.
Czego ty się po mnie spodziewasz?
Przepraszam? Moi bracia przyrodni przystojni?
Coś tu nie gra.
Co do przystojniaków, to nie trzeba było szukać dalej niż przy kontuarze u Jimmy'ego,
w sklepiku naprzeciwko schodów na plażę. Tępy jak nadmuchiwana zabawka Kurt - przy-
sięgam, że tak się właśnie nazywa - był i tak olśniewający. Po umieszczeniu na ladzie
wilgotnej butelki coli light, którą wydobyłam z chłodziarki, zerknęłam na niego zalotnie.
Pochłonięty lekturą gazetki poświęconej surfowaniu nie zwrócił uwagi na moje lubieżne
spojrzenie. Chyba byłam odurzona słońcem, bo po prostu stałam, gapiąc się na Kurta, ale tak
naprawdę myślałam o kimś zupełnie innym.
O kimś, o kim nie powinnam w ogóle myśleć.
Pewnie dlatego nie zareagowałam, kiedy Kelly Prescott powiedziała mi „cześć”. W
ogóle jej nie zauważyłam.
Dopóki nie pomachała mi dłonią przed twarzą, mówiąc:
- Halo, Ziemia do Suze. Suze, wracaj.
Oderwałam oczy od Kurta i stwierdziłam, że przede mną stoi Kelly, przewodnicząca
drugiej klasy, promienna blondynka i wyrocznia mody. Była w długiej rozpiętej koszuli, spod
której wyłaniał się oliwkowozielony kostium bikini z dzianiny Cieliste wstawki zasłaniały
nagą skórę w oczkach ściegu.
Obok Kelly stała Debbie Mancuso, pełniąca od czasu do czasu rolę dziewczyny
mojego brata, Przyćmionego.
- O mój Boże! - wykrzyknęła Kelly. - Nie miałam pojęcia, że jesteś dzisiaj na plaży,
Suze. Gdzie leżysz?
- Obok wieży ratownika - odparłam.
- O Boże - powtórzyła Kelly. - My tam dalej, przy schodach.
Teraz przemówiła Debbie, siląc się na obojętny ton:
- Zauważyłam na parkingu ramblera. Czy Brad pływa na desce?
Brad to imię mojego brata, którego ja nazywam Przyćmiony.
- A Jake? - zainteresowała się Kelly.
Jake to ten brat, którego nazywam Śpiącym. Z zupełnie niepojętych dla mnie
powodów Śpiący, najstarszy rocznik w Akademii Misyjnej, oraz Przyćmiony, który jest,
podobnie jak ja, w drugiej klasie, uchodzą za wyjątkowo atrakcyjnych chłopaków Jest
oczywiste, że obie te dziewczyny nie widziały moich braci w trakcie posiłku. To naprawdę
obrzydliwy widok.
- Owszem - odpowiedziałam.
A ponieważ wiedziałam doskonale, o co im chodzi, dodałam:
- Może się przyłączycie?
- Świetnie! - wykrzyknęła Kelly. - Bardzo chęt...
Pojawiła się Gina i Kelly urwała w pół słowa. Cóż, Gina należy do tych dziewcząt, na
widok których ludzie urywają w pół słowa. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a fakt, że
ostatnio zaplotła włosy w milion sztywnych warkoczyków koloru miedzi, tworzących wieniec
o promieniu dziesięciu czy dwunastu centymetrów, sprawiał tylko, że wydawała się wyższa.
Ponadto miała na sobie czarne bikini, na które naciągnęła szorty niepozostawiające miejsca na
oddychanie.
Och, poza tym po dniu spędzonym na słońcu jej skóra, zwykłe koloru kawy z
mlekiem, ściemniała do koloru espresso, co w połączeniu z obrączką w nosie i prawie
pomarańczowymi włosami dawało niesamowity efekt.
- Pycha - sapnęła Gina, ciskając sześciopak z koktajlami na ladę obok mojej coli. -
Hura! Wspaniała chemiczna kompozycja.
- Eee, Gino - powiedziałam, mając nadzieję, że nie spodziewa się po mnie, że pomogę
jej to wypić. - To moje koleżanki ze szkoły, Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Kelly, Debbie,
to jest Gina Augustin, przyjaciółka z Nowego Jorku.
Gina otworzyła szeroko oczy. Przypuszczam, że zdumiał ją fakt, że w ogóle
nawiązałam jakieś znajomości. W Nowym Jorku, poza Giną, zdecydowanie nie miałam zbyt
wielu kolegów i przyjaciół. Starała się jednak opanować zdziwienie i grzecznie zapytała:
- Jak się macie?
Debbie coś mruknęła, ale Kelly od razu przeszła do rzeczy:
- Skąd wytrzasnęłaś te niesamowite szorty?
To właśnie wtedy, kiedy Gina odpowiadała na to pytanie, zauważyłam czwórkę
młodych ludzi w wieczorowych strojach, stojących koło półki z kremami do opalania.
Dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na nich uwagi. No tak, ale rzecz polega na tym,
że przedtem ich tam nie było.
A potem nagłe się pojawili.
Jako mieszkanka Brooklynu widziałam dużo dziwniejsze rzeczy niż czworo elegancko
ubranych nastolatków w barku na plaży w niedzielne popołudnie. Ale ponieważ to nie był
Nowy Jork, tylko Kalifornia, ten widok był zupełnie nie na miejscu. Jeszcze dziwniejsze
wydawało się to, że owa czwórka usiłowała podnieść skrzynkę z dwunastoma piwami.
Nie żartuję. Dwunastopak, w pełnym świetle dnia, w strojach jak na bankiet.
Dziewczęta miały nawet bukieciki przypięte do sukienek. Kurt nie jest fizykiem jądrowym,
jasne, ale chyba nie przypuszczali, że tak po prostu pozwoli im wyjść z piwem, zwłaszcza w
takich strojach.
Uniosłam okulary, żeby lepiej im się przyjrzeć.
I wtedy do mnie dotarło.
Kurt by ich nie ścigał. Nie ma takiej możliwości.
Ponieważ Kurt ich nie widzi.
A nie widzi ich dlatego, że są martwi.
2
Owszem, zgadza się. Mogę rozmawiać z umarłymi, widzę ich. To taki mój
„specjalny” talent. Wiecie, dar, z którym zapewne rodzimy się wszyscy i który wyróżnia nas
spośród innych stworzeń na tej planecie, ale który niewielu z nas w sobie odkrywa.
Ja odkryłam go w wieku około dwóch lat, kiedy spotkałam pierwszego ducha.
Otóż mój dar polega na tym, że jestem mediatorką. Pomagam umęczonym duszom
zmarłych trafić do właściwego miejsca w życiu pozagrobowym - gdziekolwiek by to było.
Ogólnie rzecz ujmując, porządkuję bałagan, jaki zostawili po sobie w momencie, kiedy się
przekręcili.
Niektórzy mogą sądzić, że to świetna rzecz taka zdolność rozmawiania ze zmarłymi.
Zapewniam was, że tak nie jest. Po pierwsze, z paroma wyjątkami, zmarli nie mają niczego
ciekawego do powiedzenia. Po drugie, nie mogę przecież trąbić na prawo i lewo o moim
niezwykłym talencie. Kto by mi uwierzył?
No więc byliśmy wszyscy w barku u Jimmy'ego: ja, Kurt, Gina, Kelly, Debbie i
duchy.
Cudownie.
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego Kurt, Gina, Debbie i Kelly nie wybiegli z
wrzaskiem na zewnątrz, przekonawszy się, na drugi rzut oka, że to duchy. Roztaczały wokół
siebie szczególny blask, którym odznaczają się tylko dusze pokutujące, a który mówi:
„Popatrz na mnie! Jestem martwy!”.
Ale, naturalnie, Kurt, Gina, Debbie i Kelly nie mogli zobaczyć duchów. Widziałam je
tylko ja.
Ponieważ to ja jestem mediatorką.
To koszmarne zajęcie, ale ktoś musi to robić.
Zapewniam was, w tej chwili nie byłam tym specjalnie zachwycona.
A to dlatego że duchy zachowywały się w sposób wysoce naganny. Próbowały, na
tyle, na ile zdołałam się zorientować, ukraść piwo. Niezbyt szlachetny cel, a do tego, jak się
tak bliżej zastanowić, zupełnie głupia sprawa, jeśli przypadkiem jest się martwym. Nie
zrozumcie mnie źle - duchy piją Na Jamajce tradycyjnie zostawia się kieliszek rumu
kokosowego dla Chango Macho, espiritu de la buena suerte. A w Japonii rybacy zostawiają
sake dla swoich towarzyszy, którzy utonęli.
Nie, w tym wszystkim głupie było to, że te duchy zachowywały się jak nowicjusze i
nie miały jeszcze dobrej koordynacji ruchów. Duchom nie jest łatwo podnosić przedmioty,
nawet stosunkowo lekkie. To wymaga długich ćwiczeń. Poznałam takie, które osiągnęły
niezłą wprawę w dzwonieniu łańcuchami, rzucaniu książkami, a nawet przedmiotami o
większej wadze. Zwykle celując w moją głowę. Ale to już inna historia.
Na ogół jednak podniesienie paczki z dwunastoma butelkami piwa zdecydowanie
przekracza możliwości przeciętnego ducha nowicjusza i ci klowni na pewno nie mieli szans
tego zrobić. Powiedziałabym im to, ale ponieważ byłam jedyną osobą, która widziała ich oraz
dwunastopak kiwający się za półką z kosmetykami, mogłoby to zrobić trochę dziwne
wrażenie.
Coś jednak do nich dotarło, mimo że nie powiedziałam ani słowa. Jedna z dziewcząt,
blondynka w jasnobłękitnej obcisłej sukni, syknęła:
- Ta w czarnym kostiumie na nas patrzy!
Jeden z chłopaków - obaj w eleganckich garniturach, jasnowłosi, dobrze zbudowani,
typowi sportowcy, nie do odróżnienia jeden od drugiego - odezwał się:
- Wcale nie. Patrzy na olejek Bain de Soleil. Odsunęłam okulary na czubek głowy tak
żeby mogli stwierdzić, iż rzeczywiście gapię się właśnie na nich.
- Gówno - syknęli chłopcy jednocześnie. Upuścili pakę piwa, jakby nagle stanęła w
ogniu. Nagła eksplozja szkła spowodowała, że wszyscy w sklepie, poza mną, aż podskoczyli.
Kurt za ladą podniósł głowę znad gazety mówiąc:
- Co, u diabła?
A potem zrobił coś zaskakującego. Sięgnął pod ladę i wyciągnął kij bejsbolowy.
Gina obserwowała go z ogromnym zainteresowaniem.
- No dalej, przystojniaku - zachęciła go.
Kurt nie zwrócił uwagi na słowa zachęty. Podszedł wprost do leżącej na ziemi paczki.
Popatrzył na ociekającą pianą mieszaninę szkła i kartonu i zapytał ponownie żałosnym tonem:
- Co, u diabła?
Tylko że tym razem nie powiedział „u diabła”, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Gina także podeszła do miejsca wypadku.
- No, to niesamowite. - Popukała czubkiem sandałka na grubej podeszwie w duży
odłamek szkła. - Jak to się mogło stać? Trzęsienie ziemi?
Kiedy mój ojczym, wioząc Ginę z lotniska do naszego domu, zapytał, czego oczekuje
po swoim pobycie w Kalifornii, odparła bez wahania: „Porządnego trzęsienia”. Trzęsienie
ziemi to nie jest coś, z czym można się spotkać w Nowym Jorku.
- Nie było żadnego trzęsienia - odparł Kurt. - A to piwo jest z lodówki pod ścianą.
Skąd się tutaj wzięło?
Kelly i Debbie przyłączyły się do Kurta i Giny w ocenianiu szkód i zastanawianiu się
nad ich przyczynami. Tylko ja zostałam tam, gdzie byłam. Mogłam im to wyjaśnić, nie sądzę
jednak, żeby ktoś mi uwierzył. No, Gina pewnie by uwierzyła. Wiedziała odrobinę. Więcej
niż ktokolwiek z moich znajomych, z wyjątkiem, być może, mojego najmłodszego przyrod-
niego brata, Profesora, oraz ojca Dominika.
Ale to i tak nie było dużo. Nigdy nie rozpowiadam o tych sprawach. Wiecie, to
ułatwia życie.
Uznałam, że najmądrzej będzie trzymać się od tego z daleka. Otworzyłam puszkę coli
i upiłam spory łyk. Ach, ten benzoesan sodu. Działa niezawodnie.
Dopiero wtedy mój wzrok padł przypadkiem na nagłówek na pierwszej stronie
lokalnej gazety. Samochód spada z mostu o północy. Cztery osoby nie żyją.
- Może - mówiła Kelly - ktoś wziął to piwo i chciał je kupić, a potem, w ostatniej
chwili zmienił zdanie i zostawił je na półce...
- Tak - wpadła jej w słowo pełna entuzjazmu Gina. - A potem strąciło je trzęsienie
ziemi!
- Nie było żadnego trzęsienia ziemi - stwierdził Kurt. Jego głos nie brzmiał jednak tak
pewnie jak poprzednio. - Prawda?
- Coś poczułam - mruknęła Debbie. Kelly na to:
- Owszem, ja chyba też.
- Przez chwilę - dodała Debbie.
- Tak - zgodziła się Kelly.
- Cholera! - Gina oparła ręce na biodrach. - Chcecie mi powiedzieć, że było trzęsienie
ziemi, a ja niczego nie zauważyłam?
Wyciągnęłam gazetę ze stosu i rozłożyłam ją na ladzie.
Czworo uczniów najstarszego rocznika z Liceum imienia Roberta Louisa Stevensona
zginęło tragicznie w wypadku samochodowym zeszłej nocy, kiedy wracali do domu z wiosen-
nego balu. Felicję Bruce, 17; Marka Pulsforda, 18; Josha Saundersa, 18; i Carrie Whitman,
18; uznano za nieżyjących po tym, jak po czołowym zderzeniu na zdradliwym odcinku
kalifornijskiej autostrady numer 1 ich samochód rozbił barierkę, wpadając do morza.
- Co to za uczucie? - dopytywała się Gina. - Żebym wiedziała, gdy nastąpi kolejne.
- Cóż - powiedziała Kelly - to nie było duże trzęsienie. To było tylko... no, wiesz, jak
się przeżyło ileś tam, to można się zorientować. To takie uczucie... coś jakby mróz na karku.
Włosy stają dęba.
- Tak - wtrąciła się Debbie. - Coś takiego właśnie poczułam. Nie żeby grunt usuwał mi
się spod nóg, ale jakby owiał mnie zimny wiatr.
- Dokładnie tak - potwierdziła Kelly.
Do wypadku przyczyniła się prawdopodobnie gęsta mgła, która napłynęła po północy
znad morza, powodując złą widoczność oraz pogorszenie warunków jazdy na odcinku
wybrzeża znanym jako Big Sur.
- To mi nie wygląda na trzęsienie ziemi - oświadczyła Gina sceptycznie. - To brzmi
jak historia o duchach.
- Ale to prawda - zapewniła Kelly. - Czasami zdarzają się wstrząsy na tyle niewielkie,
że nie da się ich wyczuć. Występują na małym obszarze. Na przykład dwa miesiące temu na
terenie szkoły nastąpił wstrząs, który zniszczył kawał dachu. I tyle. Nigdzie indziej nie
spowodował jakichkolwiek szkód.
Na Ginie nie zrobiło to wrażenia. Nie wiedziała tego, co wiedziałam ja, a mianowicie,
że ten kawałek dachu załamał się nie z powodu trzęsienia ziemi, ale na skutek działania sił
nadprzyrodzonych - podczas mojego starcia z opornym duchem.
- Mój pies zawsze wyczuwa trzęsienie ziemi - powiedziała Debbie. - Nie wychodzi
wtedy spod stołu przy basenie.
- Czy dzisiaj rano też siedział pod stołem? - dociekała Gina.
- Cóż - odparła Debbie. - Nie...
Kierowca drugiego pojazdu, młodociany, którego nazwiska policja nie podaje, został
ranny w wypadku, ale po krótkim pobycie w szpitalu w Carmelu wrócił do domu. Nie
wiadomo na razie, czy nadużycie alkoholu stanowiło jedną z przyczyn wypadku. Policja
kontynuuje śledztwo.
- Popatrz - powiedziała Gina. Schyliła się i podniosła coś z kupki potłuczonego szkła u
swoich stóp. - Jedyny ocalały.
W ręku trzymała butelkę budweisera.
- Cóż - stwierdził Kurt, biorąc butelkę. - To już coś, jak sądzę.
Zabrzęczał dzwonek nad drzwiami sklepiku i do środka wkroczyli moi dwaj przyrodni
bracia w towarzystwie dwóch przyjaciół, amatorów surfingu. Zdążyli już zdjąć stroje do pły-
wania i odstawić gdzieś deski. Zamierzali, jak się wydaje, zrobić sobie przerwę na suszoną
wołowinę, bo skierowali się właśnie w stronę pojemników z tymże daniem, stojących na
ladzie.
- Cześć, Brad - rzuciła Debbie zalotnie.
Przyćmiony oderwał się od suszonej wołowiny na dostatecznie długą chwilę, aby w
sposób zdradzający wyjątkowe zakłopotanie wybąkać „cześć”. Zakłopotanie wynikające z
tego, że jakkolwiek to właśnie z Debbie spotyka się od czasu do czasu, to tak naprawdę
podoba mu się Kelly.
Co gorsza, odkąd pojawiła się Gina, z nią także flirtuje bez cienia skrępowania.
- Cześć, Brad - powiedziała Gina. W jej głosie nie było zalotności. Gina nigdy nie
flirtuje. Jest bardzo bezpośrednia. To dlatego od siódmej klasy każdy sobotni wieczór spędza
na randce. - Cześć, Jake.
Śpiący, z ustami wypchanymi wołowiną, odwrócił się i zamrugał nerwowo. Kiedyś
myślałam, że ma problem z prochami, ale potem odkryłam, że on zawsze tak wygląda.
- Cześć - powiedział. Przełknął, a potem zrobił coś niezwykłego. No, jak na Śpiącego,
w każdym razie.
Uśmiechnął się.
Tego już było za wiele. Mieszkam z tymi chłopakami już prawie dwa miesiące -
odkąd moja mama wyszła za ich tatę i zmusiła mnie, żebym przeniosła się na drugi koniec
kraju, abyśmy mogli stworzyć jedną kochającą się dużą rodzinę - i przez ten cały czas może
ze dwa razy widziałam uśmiech Śpiącego. A teraz stoi tu, dosłownie śliniąc się na widok
mojej najlepszej przyjaciółki.
To było chore, mówię wam. Chore!
- Więc - odezwał się Śpiący - wy, dziewczyny, nie wracacie? To znaczy, do wody?
- No - odparła Kelly powoli - to chyba zależy... Gina przeszła do sedna:
- A co wy robicie? - zapytała.
- Wracamy na jakąś godzinę - odpowiedział Śpiący. - A potem wstąpimy gdzieś na
pizzę. Pójdziecie z nami?
- Mnie pasuje - powiedziała Gina i spojrzała na mnie pytająco. - Simon?
Popatrzyłam tam, gdzie skierowała wzrok, na gazetę. Odłożyłam ją pośpiesznie.
- Jasne - mruknęłam. - Czemu nie.
Pomyślałam, że lepiej się najeść, póki jeszcze mogę. Czułam, że wkrótce będę bardzo
zajęta.
3
Anioły z RLS - powiedział ojciec Dominik. Nawet na niego nie spojrzałam.
Klapnęłam na jedno z krzeseł przy biurku i grałam na gameboyu, którego skonfiskowano
jakiemuś uczniowi i który w końcu trafił do dolnej szuflady biurka dyrektora. Postanowiłam
pamiętać o tej szufladzie w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Miałam pomysł, skąd wziąć
prezenty dla Śpiącego i Przyćmionego.
- Anioły? - burknęłam i to wcale nie dlatego, że paskudnie przegrywałam w Tetris. -
Nie mieli w sobie niczego anielskiego, jeśli chce ksiądz znać moje zdanie.
- Z tego, co mi wiadomo, byli bardzo interesującymi młodymi ludźmi. - Ojciec
Dominik zaczął przekładać gazety na biurku. - Bardzo zdolni. To chyba dyrektor szkoły
nazwał ich Aniołami z RLS w wypowiedzi dla prasy na temat tragedii.
- Aha... - Usiłowałam wpakować dziwnego kształtu obiekt na małe pole, na którym
powinien się znaleźć. - Anioły nie starają się podnieść dwunastopaka budweisera.
- Proszę. - Ojciec Dominik znalazł egzemplarz gazety, którą miałam wczoraj w ręku,
tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, zadał sobie trud, żeby ją otworzyć. Znalazł stronę z
nekrologami i ze zdjęciami zmarłych. - Spójrz na to i powiedz, czy to tych młodych ludzi
widziałaś. Oddałam mu gameboya.
- Niech ojciec dokończy za mnie - powiedziałam, biorąc gazetę.
Ojciec Dominik popatrzył na gameboya z przerażeniem.
- Ojej - westchnął - obawiam się, że...
- Trzeba przesuwać te kształty tak, żeby wpasowały się w pola na dole. Im więcej
rządków się wypełni, tym lepiej.
Gameboy piszczał i brzęczał, gdy ksiądz gorączkowo wciskał guziki.
- O, mój Boże. Coś bardziej skomplikowanego i boję się, że... Nie dokończył
zaabsorbowany grą. Mimo że miałam czytać gazetę, zaczęłam mu się przyglądać.
To przemiły staruszek ten ojciec Dominik. Zwykle się na mnie wścieka, ale to nie
znaczy, że go nie lubię. W gruncie rzeczy czułam, ku swojemu zdumieniu, że moje
przywiązanie do niego rośnie. Stwierdziłam na przykład, że nie mogę się doczekać, kiedy do
niego wpadnę i opowiem mu o tych dzieciakach, które widziałam w sklepiku u Jimmy'ego.
To chyba dlatego, że po szesnastu latach, w ciągu których nie mogłam nikomu opowiedzieć o
moich „szczególnych” zdolnościach, wreszcie znalazłam kogoś, przed kim nie musiałam tego
ukrywać, jako że ojciec Dominik posiadał tę samą „szczególną zdolność” - co odkryłam
pierwszego dnia w Akademii Misyjnej imienia Junipera Serry.
Ojciec Dominik jest jednak o niebo lepszym mediatorem ode mnie. No, może
niekoniecznie lepszym. Ale na pewno innym. Widzicie, on naprawdę uważa, że w
postępowaniu z duchami najbardziej sprawdzają się metody delikatnej perswazji i mądrego
doradztwa. Tak samo jak w przypadku żywych. Ja natomiast opowiadam się raczej za
bardziej bezpośrednim podejściem, które zwykle sprowadza się do użycia pięści.
Cóż, czasami te umarlaki po prostu nie mają ochoty nas słuchać.
Nie wszystkie, oczywiście. Niektóre słuchają z niezwykłą uwagą. Jak ten na przykład,
który mieszka w moim pokoju.
Ostatnio jednak staram się ze wszystkich sił nie myśleć o nim więcej niż to konieczne.
Skupiłam się na gazecie, którą wręczył mi ojciec Dominik. No tak, były tam Anioły z
RLS. Ci sami ludzie, których widziałam u Jimmy'ego, tylko że na zdjęciu nie mieli wieczoro-
wych strojów.
Ojciec Dominik miał rację. Byli atrakcyjni. Bystrzy Przewodzili innym. Najmłodsza,
Felicja, stała na czele szkolnej drużyny cheerliderek. Mark Pulsfbrd kierował drużyną piłki
nożnej. Josh Saunders był przewodniczącym najstarszej klasy. Carrie Whitman została w
zeszłym roku królową balu absolwentów - może to nie stanowisko kierownicze, ale uzyskane
w demokratycznym głosowaniu. Czwórka atrakcyjnych, inteligentnych dzieciaków. Teraz
zimne trupy.
W dodatku szykujących coś paskudnego.
Nekrologi były smutne i w ogóle, ale ja nie znałam tych ludzi. Chodzili do Roberta
Louisa Stevensona, najzaciętszego rywala naszej szkoły. Akademia Misyjna Junipero Serry,
do której chodzę ja i moi przyrodni bracia i której dyrektorem jest ojciec Dominik, na polu
akademickim i sportowym zawsze dostaje w tyłek od RLS. I chociaż nie jestem przesiąknięta
„duchem szkoły”, to jednak mam słabość do przegranych, a do nich Akademia Misyjna, w
przeciwieństwie do RLS, z pewnością należy.
Nie miałam więc zamiaru przywdziewać żałoby z powodu śmierci kilku uczniów z
RLS. Zwłaszcza wiedząc to, co wiem.
Nie to, że wiem tak dużo. W gruncie rzeczy wiem guzik z pętelką. Ale zeszłego
wieczoru, po powrocie z pizzy w towarzystwie Śpiącego i Przyćmionego, Gina uległa
następstwom zmiany strefy czasowej - jesteśmy trzy godziny do tyłu za Nowym Jorkiem,
więc koło dziewiątej odpłynęła na rozkładanym łóżku, które kupiła moja mama, żeby w
czasie pobytu u nas miała na czym spać.
Nawet mi to odpowiadało. Mnie też zmęczył cały dzień na słońcu, byłam więc
zadowolona, mogąc siedzieć na własnym łóżku, po drugiej stronie pokoju i odrabiać
geometrię, którą, jak zapewniłam mamę, odrobiłam na długo przed przyjazdem Giny.
Właśnie wtedy koło mojego łóżka zmaterializował się Jesse.
- Ciii - mruknęłam, wskazując na Ginę, kiedy otworzył usta. Zanim się u mnie
pojawiła, wyjaśniłam mu, że Gina przyjeżdża z Nowego Jorku, żeby spędzić ze mną tydzień, i
będę wdzięczna, jeśli w tym czasie nie będzie się za często pokazywał.
To mało zabawne dzielić pokój z byłym lokatorem, a raczej z duchem byłego lokatora,
jako że Jesse nie żyje od mniej więcej półtora stulecia.
Z jednej strony jestem w stanie spojrzeć na to z punktu widzenia Jesse'a. To nie jego
wina, że został zamordowany. W każdym razie wydaje mi się, że taką właśnie śmiercią umarł.
Nie pali się specjalnie, co wydaje się zrozumiałe, żeby o tym mówić.
Sądzę również, że to nie jego wina, iż po śmierci, zamiast pójść do nieba, do piekła,
innego życia czy gdziekolwiek, dokąd udają się zmarli, wrócił do pokoju, w którym go zabito.
Ponieważ, wbrew temu co się myśli, większość ludzi nie kończy jako duchy. Broń Boże.
Gdyby tak było, moje życie towarzyskie byłoby tak... no, nie o to chodzi, że jest takie
wspaniałe. Jako duchy kończą jedynie ci, którzy zostawili na ziemi jakieś sprawy do
załatwienia.
Nie mam pojęcia, jaką niezałatwioną sprawę zostawił Jesse - i prawdę mówiąc, nie
jestem do końca pewna, czy on to wie. No i to takie niesprawiedliwe, że muszę dzielić pokój
z duchem zmarłego chłopaka, który jest wściekle przystojny.
Mówić poważnie. Jesse jest za przystojny, żeby nie pozbawić mnie spokoju ducha.
Jestem mediatorką, ale to nie znaczy, że nie jestem istotą ludzką.
No, w każdym razie pojawił się teraz, po tym, jak mu powiedziałam, bardzo grzecznie,
żeby nie przychodził przez jakiś czas, z tym swoim męskim wyglądem i w ogóle, w stroju
dziewiętnastowiecznego luzaka. Wiecie, o co mi chodzi: obcisłe czarne spodnie, rozpięta
biała koszula...
- Kiedy ona wyjeżdża? - zapytał, odwracając moją uwagę od miejsca, w którym jego
koszula rozchylała się, ukazując niezwykłe muskularne ciało i kierując ją na twarz, absolutnie
doskonałą, jeśli nie liczyć maleńkiej białej blizny przecinającej jedną z brwi.
Nie zawracał sobie głowy szeptaniem. Gina nie mogła go przecież usłyszeć.
- Mówiłam ci - odburknęłam. Musiałam zniżyć głos do szeptu, ponieważ istniało
prawdopodobieństwo, że mnie ktoś usłyszy. - W następną niedzielę.
- Dopiero?
Jesse wydawał się zirytowany. Chciałabym móc powiedzieć, że złości się, ponieważ
każdą chwilę, którą spędzałam z Giną, uważa za ukradzioną jemu i nie może tego przeboleć.
Prawdę mówiąc jednak, mocno wątpię, żeby taka właśnie była przyczyna. Jestem
pewna, że Jesse mnie lubi i w ogóle...
Ale tylko jako przyjaciółkę. Nie w jakiś szczególny sposób. Dlaczego miałoby być
inaczej? Ma sto pięćdziesiąt lat, sto siedemdziesiąt, jeśli wziąć pod uwagę, że miał jakieś
dwadzieścia, kiedy zginął. Co chłopak, który istnieje sto siedemdziesiąt lat, może zobaczyć w
szesnastoletniej uczennicy szkoły średniej, która nigdy nie miała chłopaka i nie potrafi nawet
zdać egzaminu na prawo jazdy?
No, chyba nie za wiele.
Nie owijając w bawełnę, wiedziałam doskonale, dlaczego Jesse niecierpliwi się w
związku z Giną.
Z powodu Szatana.
Szatan to nasz kot. Mówię „nasz”, ponieważ, jakkolwiek zwierzęta zwykle nie znoszą
duchów, Szatan okazuje Jesse'owi niezwykłe przywiązanie. Miłość do Jesse'a równoważy w
jakiś sposób jego całkowity brak poszanowania dla mojej osoby, chociaż to ja go karmię,
czyszczę jego kuwetę oraz, och, no tak, uratowałam go przed nędznym życiem na ulicach
Carmelu.
Czy to głupie stworzenie okazuje mi chociaż odrobinę wdzięczności? Ależ skąd! Ale
Jesse'a uwielbia. W gruncie rzeczy Szatan większość czasu spędza na zewnątrz i raczy się
pojawiać, kiedy czuje, że Jesse się zmaterializował.
Jak na przykład w tej chwili. Usłyszałam znajome łupnięcie na dachu nad gankiem -
Szatan zwykle tam ląduje, skacząc z sosny, na którą specjalnie się w tym celu wdrapuje. Po
sekundzie pomarańczowy koszmar władował się przez okno, specjalnie dla niego otwarte,
miaucząc przeraźliwie, jakby nie karmiono go od wieków.
Jesse podszedł do Szatana i zaczął drapać go za uszami, na co kot zareagował tak
głośnym mruczeniem, że bałam się, iż obudzi Ginę.
- Słuchaj - powiedziałam - to tylko tydzień. Szatan przeżyje.
Jesse spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby pomyślał, że poleciałam w dół
na łeb na szyję, jeśli chodzi o skalę IQ.
- Nie o Szatana się martwię.
Zmieszałam się. Wiedziałam, że nie może martwić się o mnie. To jest, owszem, odkąd
go poznałam, wpadłam parę razy w tarapaty - tarapaty, z których Jesse mnie wyciągał. Ale
teraz nic się nie działo. Cóż, z wyjątkiem czworga zmarłych młodych ludzi, których
widziałam u Jimmy'ego.
- Tak? - Patrzyłam, jak Szatan, w ekstazie, pozwala Jesse'owi drapać się pod brodą. -
No to o co chodzi? Gina jest świetna. Nawet gdyby dowiedziała się o twoim istnieniu, wątpię,
czy wybiegłaby z wrzaskiem z pokoju. Pewnie chciałaby czasem pożyczyć od ciebie koszulę i
tyle.
Jesse spojrzał na mojego gościa. Z Giny nie widać było niczego poza szeregiem
wypukłości pod kołdrą oraz mnóstwa jaskrawomiedzianych warkoczyków rozrzuconych na
poduszce.
- Jestem pewien, że jest... świetna. - W głosie Jesse'a słychać było lekkie wahanie.
Czasami z trudem znosi mój dwudziestopierwszowieczny slang. Ale to nic nie szkodzi. Mnie
działa na nerwy jego hiszpański, z którego nie rozumiem ani słowa, a którego często używa. -
Chodzi tylko o to, że coś się stało...
To wzbudziło moją czujność. Powiedział to tak poważnie, jakby na przykład
uświadomił sobie nagle, że jestem kobietą jego snów i cały czas zmagał się z narastającym
pociągiem wobec mojej osoby, aż wreszcie mój niewiarygodny urok zmusił go do poddania
się.
Kiedy się w końcu odezwał, powiedział tylko:
- Słyszałem to i owo. Rozczarowana opadłam na poduszki.
- Och, a więc wyczułeś wibracje Mocy, czyż nie tak, Luke? Jesse, zaskoczony,
zmarszczył brwi. Nie miał pojęcia, o czym mówię. Moje rzadkie przebłyski inteligentnego
poczucia humoru na ogół całkowicie mu umykają. Naprawdę to nic dziwnego, że nie
zakochał się we mnie ani odrobinkę. Westchnęłam.
- A więc słyszałeś coś od przyjaciół duchów. Co takiego?
Do Jesse'a często docierały różne informacje na, że tak powiem, planie spektralnym,
rzeczy niemające z nim żadnego związku, ale które zwykle, jak się już parę razy okazało,
dotyczyły mnie. Chodziło głównie o coś, co zagrażało mojemu życiu albo co kończyło się
straszliwym bałaganem. Ostatnim razem, kiedy „coś usłyszał”, o mało nie zostałam
zamordowana przez developera - psychopatę.
Rozumiecie więc zapewne, dlaczego moje serce zaczyna bić trochę niespokojnie za
każdym razem, kiedy Jesse wspomina, że coś słyszał.
- Pojawili się jacyś nowi - oznajmił, nie przestając pieścić Szatana. - Bardzo młodzi.
Uniosłam brwi, przypomniawszy sobie o ludziach w balowych strojach, których
zobaczyłam u Jimmy'ego. - Tak?
- Czegoś szukają - dodał Jesse.
- Tak, wiem. Piwa.
Jesse pokręcił głową. Miał nieobecny wyraz twarzy i nie patrzył na mnie, tylko jakby
poza mnie, na coś, co znajdowało się bardzo daleko za moim prawym ramieniem.
- Nie, nie piwa. Szukają kogoś. I są pełni gniewu. - Spojrzenie jego ciemnych oczu
nabrało nagle ostrości. - Są bardzo rozgniewani, Susannah.
Patrzył tak intensywne, że musiałam odwrócić wzrok. Jego oczy są ciemnobrązowe i
często nie mogę stwierdzić, gdzie przebiega granica między źrenicami a tęczówkami. To
trochę wkurzające. Prawie tak wkurzające jak to, że zawsze nazywa mnie pełnym imieniem,
Susannah. Nikt, poza ojcem Dominikiem, tak do mnie nie mówi.
- Rozgniewani? - Spojrzałam na podręcznik geometrii.
Młodzi ludzie, których widziałam, nie wydawali się ani trochę rozgniewani. Może
najwyżej przestraszeni, kiedy zdali sobie sprawę, że jestem w stanie ich zobaczyć. Ale nie
rozgniewani. Mówi widocznie o kimś innym.
- Dobrze. W porządku. Będę miała oczy otwarte. Dzięki. Jesse wyglądał, jakby chciał
jeszcze coś powiedzieć, ale Gina niespodziewanie przekręciła się na bok, podniosła głowę i
zerknęła w moją stronę.
- Suze? - zapytała sennie. - Z kim rozmawiasz?
- Z nikim. - Miałam nadzieję, że nie zauważy zawstydzenia na mojej twarzy.
Nienawidzę jej okłamywać. Jest przecież moją najlepszą przyjaciółką.
Gina uniosła się na łokciach i zagapiła na Szatana.
- A więc to jest ten sławny Szatan, o którym tyle słyszałam od twoich braci? Cholera,
ale brzydki.
Jesse wyraźnie się zmieszał. Szatan jest jego pupilkiem i nie mógł tak po prostu
przejść do porządku dziennego nad tym, że nazywa się go „brzydkim”.
- Nie jest tak źle - powiedziałam, mając nadzieję, że Gina zrozumie i się zamknie.
- Naćpałaś się? - zainteresowała się Gina. - Simon, to coś ma tylko jedno ucho.
Nagle duże lustro w pozłacanej ramie, wiszące nad toaletką, zaczęło się trząść. Dzieje
się tak zwykle, kiedy Jesse się denerwuje. Kiedy jest naprawdę wkurzony.
Nieświadoma niczego Gina przyglądała się lustru z rosnącym podnieceniem.
- Hej! - krzyknęła. - Tak jest! Kolejne trzęsienie!
Miała, rzecz jasna, na myśli trzęsienie ziemi, ale to, podobnie jak poprzednie, nie
miało nic wspólnego z trzęsieniem ziemi. To tylko Jesse, który się wyżywał.
A potem buteleczka lakieru do paznokci, którą Gina zostawiła na toaletce, pofrunęła w
powietrzu i, rzucając wyzwanie prawu grawitacji, wylądowała do góry nogami w walizce
Giny stojącej koło łóżka.
Nie muszę chyba dodawać, że buteleczka z lakierem - szmaragdowozielonym - nie
była zakręcona. I że upadła na ubrania, których Gina jeszcze nie rozpakowała.
Gina wydała straszliwy krzyk, odrzuciła kołdrę i rzuciła się na podłogę, usiłując
ratować, co się da. Posłałam Jesse'owi wściekłe spojrzenie.
- Nie patrz na mnie w ten sposób, Susannah - powiedział niewinnie. - Słyszałaś, co o
nim powiedziała. - Wydawał się głęboko urażony. - Nazwała go „brzydkim”.
Jęknęłam.
- Bez przerwy powtarzam, że jest brzydki i nigdy tak się nie zachowałeś.
Uniósł przeciętą blizną brew i stwierdził:
- Kiedy ty to mówisz, to zupełnie co innego.
A potem, jakby nie mógł tego znieść ani minuty dłużej, zniknął, zostawiając
niezadowolonego Szatana i zdezorientowaną Ginę.
- Nie rozumiem - mruknęła Gina, podnosząc beznadziejnie poplamiony
jednoczęściowy kostium w lamparcie łatki. - Nie rozumiem, jak to się stało. Najpierw piwo w
tym sklepie, a teraz to. Dziwna ta Kalifornia.
Zastanawiając się nad tym wszystkim następnego dnia w gabinecie ojca Dominika,
chyba byłam w stanie zrozumieć, jak czuła się Gina. Musiało jej się wydawać, że ostatnio
mnóstwo rzeczy nabrało zdolności unoszenia się w powietrzu. A powodem tego była, czego
Gina nie zauważyła, moja obecność.
Czułam, że gdyby zastanawiała się nad tym przez cały tydzień, w końcu by załapała.
Bez problemu.
Ojca Dominika całkowicie pochłonął gameboy. Odłożyłam gazetę i odezwałam się:
- Ojcze Dom...
Jego palce naciskały gorączkowo guziki, którymi przesuwało się figury. - Jedną
chwileczkę, Susannah, bardzo proszę...
- Hm, ojcze Dom? - pomachałam gazetą mniej więcej w jego stronę. - To oni. Ludzie,
których wczoraj widziałam.
- Eee... hm - mruknął ojciec Dominik, gameboy zapiszczał.
- Powinniśmy mieć na nich oko. Jesse mówił... - Ojciec Dominik wiedział o Jessie,
jakkolwiek nie zawarł z nim bliższej znajomości. Poważny problem stanowi dla niego fakt, że
mieszka w moim pokoju. Odbył z Jesse'em rozmowę na osobności, ale mimo że wyszedł z
niej do pewnego stopnia uspokojony - niewątpliwie w związku z brakiem ze strony Jesse'a
śladu zainteresowania moją osobą w kategoriach romantycznych - nadal każda wzmianka o
nim budziła jego widoczny niepokój, starałam się więc nie wspominać go bez potrzeby. Taka
sytuacja miała, moim zdaniem, miejsce właśnie teraz.
- Jesse twierdzi, że zauważył wielkie... eee... poruszenie na tamtym świecie. -
Położyłam gazetę i wskazałam, z braku innej możliwości, do góry. - Wiele złości. Wydaje się,
że zjawił się tam ktoś bardzo niezadowolony. Powiedział, że kogoś szukają. Najpierw
sądziłam, że nie może mieć na myśli tych tu - postukałam palcem w gazetę - ponieważ
wydawało mi się, że chodziło im o głównie o piwo. Ale możliwe, że mają jeszcze w planie
coś innego. - Jakieś morderstwo, pomyślałam, ale zachowałam to dla siebie.
Ojciec Dom jednak, co zdarzało mu się dosyć często, wydawał się czytać w moich
myślach.
- Wielkie nieba, Susannah - powiedział, podnosząc oczy znad ekranu gameboya - nie
sądzisz chyba, że młodzi ludzie, których widziałaś, mają coś wspólnego z owym
poruszeniem, które wyczuł Jesse, prawda? Ponieważ, jak dla mnie, to się wydaje bardzo
nieprawdopodobne. Z tego, co wiem, Anioły stanowiły... prawdziwe światło przewodnie w
swojej społeczności.
Boże. Światło przewodnie. Jestem ciekawa, czy po mojej śmierci znajdzie się ktoś, kto
nazwie mnie „światłem”. Mocno w to wątpię. Nawet moja mama nie posunęłaby się aż tak
daleko.
Nie podzieliłam się jednak z ojcem Dominikiem swoimi odczuciami. Wiedziałam z
doświadczenia, że to by mu się nie spodobało. Powiedziałam tylko:
- Cóż, proszę przynajmniej mieć oczy otwarte, dobrze? I dać mi znać, jeśli ojciec ich
zauważy. To znaczy te... eee Anioły.
- Oczywiście. - Ojciec Dominik pokręcił głową. - Co za tragedia. Nieszczęsne dusze.
Tacy niewinni. Tacy młodzi. Och Boże. - Nieśmiało podniósł gameboya. - Wysoki wynik.
Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że jak na jeden dzień spędziłam za dużo czasu w
gabinecie dyrektora. Gina, która chodziła do naszej starej szkoły na Brooklynie, miała
przerwę wiosenną kiedy indziej niż my tutaj, w Akademii Misyjnej, więc w czasie swoich
wakacji w Kalifornii musiała wytrzymać parę dni, łażąc ze mną z lekcji na lekcję -
przynajmniej dopóki nie uda mi się wymyślić jakiegoś sposobu, żeby zwiać i nie zostać
złapaną. Gina była teraz u pana Waldena na lekcji historii i nie miałam wątpliwości, że pakuje
cię podczas mojej nieobecności we wszelkie możliwe kłopoty.
- No, to w porządku - sapnęłam, wstając. - Proszę dać mi znać, gdyby ksiądz
dowiedział się o tych ludziach czegoś więcej.
- Tak, tak - bąknął ojciec Dominik, którego uwagę ponownie przykuł gameboy. - Na
razie.
Dałabym głowę, że wychodząc z gabinetu, usłyszałam brzydkie słowo, kiedy
gameboy pisnął ostrzegawczo. Ale to było tak bardzo do niego niepodobne, że musiałam się
przesłyszeć.
Tak. Na pewno.
4
Kiedy wróciłam na lekcję, Kelly Prescott, mój kumpel Adam, Rob Kelleher - jeden z
klasowych sportowców i dobry kolega Przyćmionego - oraz spokojny chłopak, którego
imienia nie zdołałam dotąd zapamiętać, właśnie kończyli prezentację na temat wyścigu
zbrojeń atomowych: „Kto pierwszy użyje tej broni?”
Beznadziejne zadanie. Po upadku komunizmu w Rosji kogo to właściwie obchodzi?
Chyba na tym polega problem. Powinno nas obchodzić. Ponieważ, jak pokazywały
mapy i wykresy przygotowane przez grupę Kelly, w niektórych krajach znajdowało się więcej
bomb i podobnych rzeczy niż u nas.
- Jak sami widzicie - mówiła Kelly, kiedy weszłam do klasy, kładąc przepustkę na
biurku pana Waldena, zanim usiadłam na swoim miejscu - Stany Zjednoczone są dobrze
zaopatrzone w pociski rakietowe i tym podobne, ale co do czołgów, Chińczycy znacznie
lepiej wyposażyli swoje wojska... - Kelly wskazała na skupisko malutkich czerwonych
bombek na wykresie. - I są w stanie całkowicie nas unicestwić, jeśli tylko będą mieli na to
ochotę.
- Tylko że - odezwał się Adam - w Ameryce w prywatnych rękach znajduje się więcej
broni aniżeli w całej chińskiej armii, więc...
- Więc co? - zapytała Kelly. Czułam, że w szeregach tej akurat drużyny panuje pewien
rozdźwięk. - Jakie znaczenie ma broń ręczna wobec czołgów? Już ja to widzę, jak strzelamy
do czołgów, którymi rozjeżdżają nas Chińczycy.
Adam przewrócił oczami. Nie był specjalnie zachwycony przydziałem do grupy Kelly.
- Tak - podsumował Rob.
W ocenie grupy liczyły się różne rzeczy, w tym trzydzieści procent przypadało na
stopień zaangażowania wszystkich jej członków. Przypuszczam, że to „tak” stanowiło wkład
Roba.
Chłopak, którego imienia nie zapamiętałam, nie powiedział ani słowa. Był to wysoki
chudzielec w okularach. Jego blada ziemista cera świadczyła o tym, że nie za często bywa na
plaży. Palmtop w kieszeni jego koszuli zdradzał powód.
Siedząca za mną Gina pochyliła się do przodu i podała mi kartkę wyrwaną z notesu, w
którym bazgrała na lekcji.
Gdzieś ty, do diabła, był?, brzmiało pytanie.
Wzięłam długopis i odpisałam:
Mówiłam ci. Dyro mnie wezwał”.
„W jakiej sprawie?, nie ustępowała Gina. Wróciłaś do starych nawyków???
Nie miałam do niej żalu, że o to pyta. Wspomnę tylko, że w starej szkole na
Brooklynie dość często musiałam zrywać się ze szkoły. Cóż, czego żeście się spodziewali?
Byłam jedynym mediatorem na wszystkie pięć okręgów Nowego Jorku. To stada duchów!
Tutaj przynajmniej mogłam od czasu do czasu skorzystać z pomocy ojca D.
Odpisałam:
Nic podobnego. Ojciec Dom jest opiekunem samorządu szkolnego. Musiałam z nim
omówić niektóre z naszych ostatnich wydatków.
Sądziłam, że tak nudny temat zniechęci Ginę, ale nic z tego.
Jakie były? pytała Gina. To znaczy te wasze wydatki.
Nagle notes został wyrwany z moich rąk. Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Cee
Cee, która siedzi przede mną na godzinie wychowawczej i historii i która stała się moją
najlepszą przyjaciółką od czasu mojej przeprowadzki do Kalifornii, coś w nim gorączkowo
pisze. Parę sekund później oddała mi notes.
Słyszałaś o Michaelu Meduccim?, napisała Cee Cee zamaszystą kursywą.
Odpisałam:
Chyba nie. Kto to jest Michael Meducci?
Cee Cee, po przeczytaniu odpowiedzi, skrzywiła się i wskazała na chłopaka stojącego
pod tablicą, tego o ziemistej cerze i z palmtopem w kieszeni.
Och. Cóż, zaczęłam chodzić do Akademii Misyjnej zaledwie dwa miesiące temu, w
styczniu. Wiec co ja na to poradzę, że nie znam wszystkich po imieniu.
Cee Cee pochyliła się nad notesem, pisząc dalszy ciąg swojej opowieści.
Wymieniłyśmy z Giną spojrzenia. Gina sprawiała wrażenie rozbawionej. Jej moje życie na
Zachodnim Wybrzeżu wydawało się bardzo zabawne.
W końcu Cee Cee oddała notes. Napisała, co następuje:
To Mike prowadził ten drugi samochód, który rozbił się na autostradzie nadmorskiej w
sobotę wieczorem. Wiesz, wtedy kiedy zginęło czworo uczniów z RLS.
Oho, pomyślałam, opłaca się przyjaźnić z wydawczynią szkolnej gazety. Cee Cee
jakimś sposobem zawsze dowiadywała się wszystkiego o wszystkich.
Słyszałam, że wracał od kolegi, napisała. Była mgła i chyba nie widzieli się aż do
ostatniej chwili, kiedy usiłowali się minąć. Jego samochód wjechał na nasyp, ale ich
przeleciał przez barierkę i spadł z wysokości stu metrów do morza. Wszyscy w tam - tym
samochodzie zginęli, ale Michael wyszedł z tego tylko z pękniętymi żebrami, bo otworzyła się
poduszka powietrzna.
Podniosłam wzrok i zagapiłam się na Michaela Meducciego. Nie wyglądał na kogoś,
kto nie dalej niż w ostatni weekend brał udział w wypadku, w którym zginęło czworo ludzi.
Wyglądał raczej na kogoś, kto do późna w nocy grał w gry wideo albo siedział w Internecie
na czacie Gwiezdne Wojny. Siedziałam za daleko, żeby stwierdzić, czy jego palce, trzymające
wykres, drżą, ale wyraz napięcia na jego twarzy sugerował, że tak właśnie jest.
To szczególnie tragiczne, pisała dalej Cee Cee, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż w
zeszłym miesiącu jego młodsza siostra - nie znasz jej, jest w ósmej klasie - omal się nie
utopiła podczas jakiegoś party w basenie i dotąd jest w stanie śpiączki. Jakby na rodzinie
ciążyła klątwa...
- Podsumowując - ciągnęła Kelly, nie starając się nawet ukryć, że czyta z kartki i
wymawiając słowa tak szybko, że trudno ją było zrozumieć - Ameryka - musi - przeznaczyć -
znacznie - większe - sumy - na - potrzeby - armii - ponieważ - znalazła - się - daleko - w - tyle
- za - Chińczykami - którzy - mogą - nas - za - atakować - w - każdej - chwili - dziękuję - za -
uwagę.
Pan Walden siedział ze stopami opartymi o biurko, wpatrując się ponad naszymi
głowami w morze, wyraźnie widoczne z okien większości pomieszczeń Akademii Misyjnej.
Nagła cisza, jaka zapadła w klasie, spowodowała, że drgnął i zdjął nogi z biurka.
- Bardzo ładnie, Kelly - powiedział, mimo że z całą pewnością nie słyszał ani słowa z
jej wypowiedzi. - Czy ktoś ma jakieś pytania do Kelly? Dobrze, świetnie, następna grupa...
Pan Walden popatrzył na mnie nieprzytomnie.
- Eee - mruknął dziwnym głosem. - Tak?
Jako że nie podniosłam ręki ani też w żaden inny sposób nie dałam do zrozumienia, że
pragnę coś powiedzieć, zdziwiło mnie to niepomiernie. A potem odezwał się głos za moimi
plecami:
- Hm, przepraszam, ale to podsumowanie... że my, jako kraj, musimy zacząć
rozbudowywać nasz wojskowy arsenał, żeby współzawodniczyć z Chińczykami, wydaje mi
się kompletnie poronione.
Odwróciłam się powoli na krześle, żeby spojrzeć na Ginę. Miała doskonale obojętny
wyraz twarzy. Ale ja za dobrze ją znałam.
Nudziła się. Gina zachowywała się w ten sposób, kiedy ogarniało ją znudzenie.
Pan Walden wyprostował się, ożywiony, na krześle i powiedział:
- Wydaje się, że gość panny Simon nie zgadza się z wnioskami, jakie przedstawiła
grupa siódma. Jak chcecie się do tego ustosunkować?
- Poronione? A dlaczego? - zapytała Kelly, nie wdając się w konsultacje z pozostałymi
członkami grupy.
- Cóż, po prostu uważam, że pieniądze, o których wspomniałaś, można z większym
pożytkiem wydać na coś innego, zamiast usiłować dogonić Chińczyków w ilości czołgów.
Kogo to wzrusza, że mają więcej czołgów od nas? To przecież nie oznacza, że są w stanie
dojechać nimi do Białego Domu i powiedzieć: „Dobra, poddajcie się, kapitalistyczne świnie”.
Ostatecznie, dzieli nas od nich całkiem spory ocean, prawda?
Pan Walden o mało nie zaklaskał z uciechy.
- A wiec, twoim zdaniem, panno Augustin, w jaki sposób powinny zostać wydane te
pieniądze?
Gina wzruszyła ramionami.
- Cóż, na edukację, oczywiście.
- Co nam pomoże edukacja - zapytała zaczepnie Kelly - jeśli najadą na nas czołgi?
Adam, który stał obok niej, przewrócił znacząco oczami.
- Być może - rzucił - jeśli wykształcimy gruntownie przyszłe pokolenia, zdołają
uniknąć wojen - na drodze twórczej dyplomacji i inteligentnego dialogu międzynarodowego.
- Tak - zgodziła się Gina. - Jest, jak mówisz.
- Wybaczcie, ale braliście coś? - syknęła Kelly.
Pan Walden rzucił w kierunku grupy siódmej kawałkiem kredy. Wylądowała na
wykresie z głośnym pacnięciem, odbijając się od niego. To nie było niezwykłe ze strony pana
Waldena. Często rzucał kredą, jeśli uznał, że nie uważamy, zwłaszcza po lunchu, kiedy
siedzimy otępiali po spożyciu za dużej liczby nadzianych na patyk bułek z parówką w środku.
Niezwykła natomiast była reakcja Michaela Meducciego, kiedy kreda trafiła w
trzymany przez niego wykres. Puścił z krzykiem tablicę i wykonał unik, zakrywając twarz
rękami - jakby właśnie zamierzał go rozjechać chiński czołg.
Pan Walden nie zwrócił na to uwagi. Był wściekły.
- Waszym zadaniem - ryknął na Kelly - było przedstawienie przekonującej tezy!
Sugerowanie, że oponenci są na haju, nikogo nie przekona!
- Ale, poważnie, panie Walden - powiedziała Kelly - gdyby popatrzyli na wykres,
sami by stwierdzili, że Chińczycy mają więcej czołgów od nas i żadna edukacja tego nie
zmieni...
W tej akurat chwili pan Walden zauważył dziwne zachowanie Mike'a.
- Meducci - powiedział bezbarwnym tonem - co z tobą? Zdałam sobie sprawę, że pan
Walden nie wie, co spotkało Mike'a^ w ostatni weekend. Być może nie wiedział także o
siostrze w śpiączce. W jaki sposób Cee Cee zdobywała informacje niedostępne nawet dla
nauczycieli, pozostawało dla mnie tajemnicą.
- N - nic - wyjąkał Mike bledszy niż zwykle.
W wyrazie jego twarzy było coś dziwnego. Nie miałam pojęcia, co się z nim dzieje,
ale nie było to typowe zakłopotanie komputerowego maniaka.
- P - przepraszam, panie Walden.
Siedzący parę ławek za mną Scott Turner, jeden z kumpli Przyćmionego, mruknął „p -
przepraszam, panie Walden” szeptanym falsetem, ale na tyle głośno, że wszyscy w klasie go
usłyszeli. A zwłaszcza Michael, którego blada twarz nabrała lekkich rumieńców, kiedy doszły
do niego złośliwe śmiechy.
Jako wiceprzewodnicząca drugiej klasy zobowiązana jestem dbać o dyscyplinę wśród
kolegów i koleżanek podczas zebrań samorządu. Traktuję jednak swoje obowiązki bardzo
poważnie i zdarza mi się przywoływać do porządku co bardziej rozhukanych rówieśników,
kiedy taka potrzeba, moim zdaniem zachodzi, również poza zebraniami.
Tak więc odwróciłam się i syknęłam:
- Hej, Scott.
Scott, śmiejąc się z własnego dowcipu, skierował na mnie wzrok. Śmiech zamarł mu
na ustach.
Nie byłam pewna, co powiedzieć - chyba coś na temat ostatniej randki Scotta z Kelly
Prescott i pincety - ale, niestety, uprzedził mnie pan Walden.
- Turner! - wrzasnął - jutro rano chcę mieć na biurku wypracowanie na temat bitwy
pod Gettysburgiem na tysiąc słów. Grupa ósma niech się przygotuje do wygłoszenia
prezentacji jutro. Koniec lekcji.
W Akademii Misyjnej nie ma dzwonków. Przechodzimy z klasy do klasy według
zegarka i mamy się zachowywać cicho. Drzwi wszystkich klas w Akademii wychodzą na
zadaszoną arkadę okalającą piękny dziedziniec ze smukłymi palmami, fontanną i pomnikiem
założyciela misji, Junipera Serry. Misja, istniejąca od jakichś trzystu lat, przyciąga mnóstwo
turystów, a dziedziniec stanowi jedną z głównych atrakcji, zaraz po bazylice. To również
moje ulubione miejsce, gdzie zwykłam siadywać, medytując nad różnymi sprawami, jak...
och, sama nie wiem: jakie to nieszczęście urodzić się mediatorką, a nie zwykłą dziewczyną i
dlaczego nie potrafię spowodować, żeby Jesse mnie polubił, no, wiecie, w ten szczególny
sposób. Szmer fontanny, ćwierkanie wróbli pod dachem, szum skrzydełek kolibrów nad
kwiatami hibiskusa wielkości talerza, szepty turystów, którzy wyczuwają niezwykłość
miejsca i ściszają głos, wszystko to sprawia, że dziedziniec jest spokojnym, cichym miejscem,
gdzie można posiedzieć i podumać o swoim losie.
Było to jednak również ulubione miejsce zakonnic nowicjuszek, które czyhają na
niewinnych uczniów zapominających się i rozmawiających zbyt głośno między lekcjami.
Nie urodziła się jednak jeszcze nowicjuszka, która zamknęłaby buzię Ginie.
- Rany, jakie to było wydumane - jęknęła głośno, kiedy szłyśmy w stronę mojej szafki.
- Co to było za podsumowanie? Chińczycy zaraz tu wpadną i rzucą się na nas. Jak mieliby się
tu dostać? Przez Kanadę?
Usiłowałam się nie śmiać, ale było to trudne. Gina była naprawdę zła.
- Wiem, że ta dziewczyna jest przewodniczącą klasy - ciągnęła - ale co do głupawych
blondynek...
Cee Cee, która szła razem z nami, burknęła:
- Uważaj.
Wcale nie dlatego że, jak podejrzewałam, jako albinoska jest najjaśniejszą blondynką,
jaka tylko może być, ale dlatego że nowicjuszka rzucała nam przez podwórzec mordercze
spojrzenia.
- Och, dobra, to ty - powiedziała Gina, zauważywszy obecność Cee Cee i kompletnie
nie zwracając uwagi na ostrzeżenie i ani odrobinę nie zniżając głosu. - Simon, Cee Cee mówi,
że idzie po szkole na zakupy.
- Urodziny mojej mamy - wyjaśniła Cee Cee przepraszającym tonem. Wie, jak ja lubię
centrum handlowe. Gina, która odznacza się dość wybiórczą pamięcią, wydawała się o tym
nie pamiętać. - Muszę jej kupić perfumy albo jakąś książkę.
- Co ty na to? - zwróciła się do mnie Gina. - Chcesz z nią pójść? Nigdy nie byłam w
prawdziwym kalifornijskim centrum handlowym. Chętnie je obejrzę.
- Wiesz - powiedziałam, otwierając zamek szyfrowy szafki - Gap sprzedaje dokładnie
to samo w całym kraju.
- Zaraz - obruszyła się Gina - kogo obchodzi Gap? Mówię o chłopakach.
- Och. - Odłożyłam książkę do historii i wzięłam biologię, która była następna. -
Przepraszam, zapomniałam.
- Na tym właśnie polega problem, Simon, jeśli chodzi o ciebie - stwierdziła Gina,
opierając się na szafce obok. - Za mało myślisz o chłopakach.
Zatrzasnęłam drzwiczki szafki.
- Bez przerwy myślę o chłopakach.
- Nie, nieprawda. - Gina spojrzała na Cee Cee. - Umówiła się z jakimś, odkąd tu
przyjechała?
- Pewnie, że tak - odparła Cee Cee. - Z Bryce'em Martinsonem.
- Nie - zaprzeczyłam.
Cee Cee podniosła głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Była trochę niższa ode mnie.
- Jak to: nie?
- Bryce i ja nigdy ze sobą nie chodziliśmy - wyjaśniłam zmieszana. - Pamiętasz, on
złamał obojczyk...
- Och, tak - pokiwała głową Cee Cee. - W tym dziwnym wypadku z krucyfiksem. A
potem przeniósł się do innej szkoły.
Owszem, ponieważ ten dziwny wypadek w ogóle nie był wypadkiem: duch jego
zmarłej dziewczyny zrzucił mu krucyfiks na głowę, złośliwie usiłując powstrzymać go od
umawiania się ze mną.
Co jej się, niestety, udało.
Po chwili Cee Cee oświadczyła radośnie:
- Z Tadem Beaumontem jednak się spotykałaś. Widziałam was w kafejce dla
zmotoryzowanych.
To Ginę zainteresowało.
- Naprawdę? Simon umówiła się z chłopakiem? Opowiadaj. Cee Cee zmarszczyła
brwi.
- No... - zaczęła - to nie trwało zbyt długo, prawda, Suze? Jego wuj uległ jakiemuś
wypadkowi czy coś i Tad wyjechał, żeby zamieszkać z krewnymi w San Francisco.
W tłumaczeniu: po tym, jak powstrzymałam wujka Tada, seryjnego mordercę
psychopatę, przed dokonaniem mordu na nas obojgu.
To się nazywa wdzięczność, co?
- Boże - westchnęła Cee Cee zamyślona - jakoś tak się składa, że facetom, z którymi
się umawiasz, przytrafiają się złe przygody, Suze.
Ogarnęła mnie fala przygnębienia.
- Nie wszystkim - sprostowałam, myśląc o Jessie. Ale po chwili przypomniałam sobie,
że Jesse:
a) jest martwy, więc tylko ja mogę go widzieć, dlatego to nie za dobry materiał na
chłopaka,
b) nigdy się ze mną nie umówił, więc trudno powiedzieć, żebyśmy ze sobą chodzili.
Nagle coś przemknęło obok nas z taką prędkością, że zobaczyłam tylko plamę khaki,
której towarzyszył leciuteńki zapach znajomej męskiej wody kolońskiej. Rozejrzałam się i
stwierdziłam, że tą plamą jest Przyćmiony Trzyma Michaela Meducciego w uścisku, podczas
gdy Scott Turner macha mu palcem przed twarzą i warczy:
- Piszesz ten esej dla mnie, Meducci, jasne? Tysiąc słów na temat bitwy pod
Gettysburgiem na jutro rano. I nie zapomnij o podwójnych odstępach.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Czasami działam pod wpływem impulsów, nad
którymi zupełnie nie panuję.
Cisnęłam książki Ginie i podeszłam do mojego przyrodniego brata. Chwilę później
ściskałam w garści pęczek krótkich włosów, które rosły mu na karku.
- Puść go - powiedziałam, skręcając boleśnie włosy. Ten rodzaj tortur, jak ostatnio
odkryłam, jest znacznie skuteczniejszy aniżeli poprzednia stosowana przeze mnie technika,
czyli walenie pięścią w żołądek. W ciągu ostatnich tygodni bardzo rozwinął mięśnie przedniej
części ciała, z pewnością po to, by zabezpieczyć się przed tego typu działaniami z mojej
strony.
Jedynym sposobem, żeby nie dopuścić, abym ciągnęła go za włosy, było ogolić się na
łyso, a to najwidoczniej nie przyszło mu do głowy.
Przyćmiony, otwierając usta, żeby zawyć z bólu, natychmiast puścił Michaela. Ten
zatoczył się na bok, a potem pośpiesznie podniósł z podłogi książki, które upuścił.
- Suze! - wrzasnął Przyćmiony. - Puszczaj!
- Tak - odezwał się Scott. - To ciebie nie dotyczy, Simon.
- Owszem, dotyczy - warknęłam. - Wszystko, co się dzieje w szkole, mnie dotyczy A
powiedzieć wam, dlaczego?
Przyćmiony znał już odpowiedź. Wbiłam mu ją do głowy już parę razy, w podobnej
sytuacji.
- Bo jesteś wiceprzewodniczącą - jęknął. - A teraz puść mnie, do cholery, albo
przysięgam, że powiem tacie...
Puściłam go, ale tylko dlatego że pojawiła się siostra Ernestyna. Nowicjuszka
widocznie po nią pobiegła. W Akademii Misyjnej, kiedy dochodziło do bójki między mną a
Przyćmionym, rutynowo wzywa się posiłki.
- Czy coś się stało, panno Simon?
Siostra Ernestyna, wicedyrektorka, jest wielką kobietą z ogromnym krzyżem
zawieszonym na obfitym biuście. Posiada zdolność wzbudzania przerażenia gdziekolwiek się
pojawi. Wystarczy, że zmarszczy brwi. Podziwiam ten talent i mam nadzieję pójść kiedyś w
jej ślady.
- Nie, siostro - zapewniłam.
- Panie Ackerman, jakiś problem? - zwróciła się teraz do Przyćmionego.
Przyćmiony, nadąsany, masował sobie kark.
- Dobrze. Cieszę się, że wy oboje tak się ze sobą zgadzacie. Taka miłość pomiędzy
rodzeństwem stanowi źródło inspiracji dla nas wszystkich. A teraz idźcie do klasy, bardzo
proszę.
Wróciłam do Cee Cee i Giny, które przyglądały się całemu zajściu.
- Jezu, Simon - powiedziała zdegustowana Gina, podczas gdy wędrowałyśmy w stronę
pracowni bio. - Nic dziwnego, że tutejsi faceci za tobą nie przepadają.
5
Dziewczyno! - wykrzyknęła Gina. - To zostało uszyte dla ciebie! Cee Cee przyglądała
się strojowi, na którego kupno namówiła ją Gina.
- No, nie wiem - bąknęła z powątpiewaniem. .
- Pasuje świetnie - powtórzyła Gina. - Mówię ci. W sam raz. Powiedz jej, Suze.
- Ma rację - stwierdziłam z przekonaniem. Gina miała zacięcie. Zmieniła Kopciuszka
w królewnę.
- Ale nie będziesz jej mogła nosić do szkoły - zauważyłam, nie mogąc się
powstrzymać. - Jest za krótka. - Przekonałam się na własnej skórze, że w Akademii Misyjnej
normy dotyczące stroju, jakkolwiek w miarę liberalne, nie dopuszczały minispódniczek w
żadnych okolicznościach. Trudno by mi było również uwierzyć, że siostrze Ernestynie
przypadłby do gustu nowy, ukazujący pępek i obszyty sztucznym futrem sweterek.
- No to gdzie mam to nosić? - zapytała Cee Cee.
- Do kościoła - odparłam, wzruszając ramionami. Cee Cee posłała mi sarkastyczne
spojrzenie.
- Och, w porządku - uległam. - Cóż, z pewnością możesz się tak pokazać w Coffee
Clutch. I na różnych imprezach.
Cee Cee patrzyła na mnie z politowaniem zza fioletowych szkieł swoich okularów.
- Nie dostaję zaproszeń na imprezy, Suze - przypomniała.
- Zawsze możesz się tak ubrać, jak będziesz odwiedzała mnie - zasugerował Adam.
Zaskoczone spojrzenie Cee Cee upewniło mnie, że ile by ten strój kosztował - a z pewnością
wydała na niego kilkumiesięczne kieszonkowe - nie żałuje ani centa. Odkąd ją poznałam, Cee
Cee kochała się potajemnie w Adamie McTavishu.
- W porządku, Simon - powiedziała Gina, opadając na jedno z plastikowych krzeseł. -
Co się z tobą działo, podczas gdy ja pracowałam nad wiosenną garderobą panny Webb?
Podniosłam do góry torbę z Muzycznego Świata.
- Kupiłam CD - powiedziałam niepewnie.
- Co? - Gina nie kryła zdumienia.
- CD. - Wcale nie miałam ochoty kupować niczego takiego, ale wysłana w
supermarketowa dżunglę z poleceniem dokonania zakupów spanikowałam i pognałam do
pierwszego lepszego sklepu. - Wiesz, że centrum handlowe daje mi nadmiar doznań
zmysłowych - powiedziałam w charakterze wyjaśnienia.
Gina pokiwała głową, a miedziane warkoczyki zafalowały.
- Nie można się na nią tak naprawdę gniewać - zwróciła się do Adama. - Jest taka
słodziutka.
Adam przeniósł uwagę z nowego wystrzałowego stroju Cee Cee na mnie.
- Tak - przyznał. - Jest taka. - Nagle jego spojrzenie powędrowało gdzieś poza mnie.
Otworzył szeroko oczy - Właśnie zmierzają tu pewni ludzie, którzy mogą mieć na ten temat
inne zdanie.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam Śpiącego i Przyćmionego wędrujących w naszą
stronę. Centrum handlowe stanowiło dla Przyćmionego drugi dom, ale nie mogłam sobie
wyobrazić, co robił tutaj Śpiący. Cały wolny czas, między szkołą a roznoszeniem pizzy -
oszczędza na camaro - spędza zwykle na surfowaniu. Albo śpi.
Teraz osunął się na krzesło obok Giny i powiedział głosem, jakiego nigdy u niego nie
słyszałam:
- Hej, doniesiono mi, że tu będziesz. Nagle wszystko stało się jasne.
Popatrzyłam Cee Cee, która nadal spoglądała zachwyconymi oczami w stronę Adama.
Domyśliłam się, że zastanawia się, o co mu chodziło, kiedy powiedział, że może go
odwiedzać w tym stroju w domu. Czy w grę wchodzi napastowanie seksualne - na co miała
nadzieję - czy też po prostu chciał podtrzymać rozmowę?
- Kupiłaś już prezent dla mamy? - zapytałam.
Nie pofatygowała się nawet, żeby odwrócić głowę w moją stronę.
- Nie - odparła słabym głosem. Skrzywiłam się. Poczułam się samotna.
- Dobrze. - Położyłam jej CD na kolanach. - Trzymaj. Kupię dla niej kasetę z
programem Ophry. Co ty na to?
- Świetnie - powiedziała Cee Cee, nadal na mnie nie patrząc, chociaż pomachała w
powietrzu dwudziestką.
Podniosłam oczy do nieba, chwyciłam banknot i oddaliłam się, zanim zdążyłam
wydobyć z siebie krzyk, od którego popękałyby mi naczynia krwionośne. Też byście mieli
ochotę wrzasnąć, gdybyście zobaczyli to co ja, a mianowicie Przyćmionego, który usiłuje
wepchnąć krzesło pomiędzy Śpiącego a Ginę.
Nie mogę tego pojąć. Naprawdę nie mogę. Wiem, że pewnie wydaję się nieczuła i
nawet trochę dziwaczna z tym całym pośredniczeniem między światami, ale w głębi duszy
jestem wrażliwa. Mam poczucie sprawiedliwości, jestem inteligentna, a czasami zabawna.
Wiem też, że nie wyglądam jak straszydło. Codziennie rano suszę włosy suszarką i niejeden
raz powiedziano mi (dobra, mama mi powiedziała, ale to i tak się liczy), że mam oczy jak
szmaragdy. No więc? Jak to jest, że o względy Giny zabiega dwóch chłopaków naraz, a przy
mnie nie kręci się nawet jeden? Martwym chłopakom też się specjalnie nie podobam, a nie
sądzę, żeby mieli duży wybór.
Wciąż się nad tym zastanawiałam, stojąc z prezentem dla mamy Cee Cee w kolejce do
kasy w księgarni. Nagle coś musnęło moje ramię. Odwróciłam się i znalazłam oko w oko z
Michaelem Meduccim.
- Eee - zająknął się. Trzymał książkę o programowaniu komputerowym. W
jarzeniowym oświetleniu księgarni jego cera wydawała się jeszcze bardziej ziemista niż
zwykle. - Cześć. - Nerwowym gestem dotknął okularów, jakby chcąc się przekonać, że
jeszcze tkwią na nosie. - Wydawało mi się, że to ty.
- Cześć, Michael - rzuciłam i przesunęłam się w kolejce. Michael przesunął się wraz
ze mną.
- Och, pamiętasz moje imię. - Wyraźnie się ucieszył.
Nie uświadomiłam mu, że poznałam je dopiero dzisiaj. Powiedziałam tylko:
- Tak. - I uśmiechnęłam się.
Może w tym momencie popełniłam błąd, ponieważ Michael przysunął się nieco bliżej
i zatrajkotał:
- Chciałem ci podziękować. No, wiesz, za to, jak potraktowałaś, eee, swojego brata.
No, wiesz. Ze zmusiłaś go, żeby mnie puścił.
- Tak. Cóż, nie ma sprawy.
- Nie, poważnie. Nikt dotąd nie zrobił czegoś takiego dla mnie... to jest, zanim
przeniosłaś się do Akademii Misyjnej, nikt nawet nie śmiał przeciwstawić się Bradowi
Ackermanowi. Wszystko uszłoby mu płazem. Nawet morderstwo.
- Cóż - odparłam. - Już nie.
- Nie - zgodził się Michael, śmiejąc się nerwowo. - Nie, już nie.
Osoba przede mną podeszła do kasy, a ja przesunęłam się na jej miejsce. Michael
przesunął się również, ale odrobinę za daleko i na mnie wpadł.
- Och, przepraszam - bąknął, cofając się.
- Nic się nie stało - powiedziałam, zaczynając żałować, że nawet jeśli miałabym
ryzykować udar mózgu, nie zostałam z Giną.
- Twoje włosy - powiedział cicho Michael - pachną tak ładnie.
O mój Boże. Pomyślałam, że zaraz dostanę wylewu. „Twoje włosy pachną tak ładnie?
Twoje włosy pachną tak ładnie?” Jemu się wydaje, że kim jest? Jamesem Bondem? Nie mówi
się nikomu, że jego włosy ładnie pachną. Nie w centrum handlowym.
Na szczęście kasjer zawołał: „następny” i podeszłam szybko, żeby zapłacić, mając
nadzieję, że kiedy się odwrócę, Michael zniknie.
Pomyłka. Pomyłka do kwadratu.
Nie tylko nadal tam był, ale jak się okazało, już zapłacił za książkę o programowaniu
komputerowym - po prostu ją nosił - nie musiał więc się zatrzymywać przy kasie... gdzie
zamierzałam go zgubić.
Nie. O, nie. Wyszedł za mną z księgarni.
W porządku, powiedziałam sobie, siostra tego gościa jest w stanie śpiączki. Poszła na
imprezę, a skończyła pod respiratorem. To by każdego rozłożyło. A wypadek samochodowy?
Chłopak właśnie wyszedł z koszmarnej kraksy Bardzo możliwe, że zabił cztery osoby. Cztery
osoby! Nie celowo, oczywiście. Jednak cztery trupy, podczas gdy sam wywinął się z tego bez
zadrapania. To i siostra w stanie śpiączki... cóż, ma się czym martwić, prawda?
No więc trzeba z nim delikatnie. Okaż mu trochę sympatii.
Problem polegał na tym, że już okazałam mu trochę sympatii, i proszę, do czego to
doprowadziło: uczepił się mnie jak rzep psiego ogona.
Michael podążył za mną do Sekretów Wiktorii, dokąd skierowałam się instynktownie,
uznając, że żaden chłopak nie pójdzie za dziewczyną tam, gdzie wystawia się biustonosze.
Przeliczyłam się jednak.
- No więc co myślisz - zapytał Michael, gdy oglądałam bieliznę z rayonu w lamparcie
cętki - o wystąpieniu naszej grupy? Zgadzasz się ze swoją, eee, przyjaciółką, że argumentacja
Kelly była niewydarzona?
Niewydarzona? A co to za określenie? Sprzedawczyni podeszła do nas, nie dając mi
szansy na odpowiedź.
- Witam - powiedziała radośnie. - Zwróciliście uwagę na naszą ofertę? Kup trzy pary
majtek, czwartą dostaniesz za darmo.
Nie mogłam uwierzyć, że użyła słowa „majtki” przy Michaelu. I nie mogłam
uwierzyć, że Michael stał tam po prostu, uśmiechając się. Nie używam słowa „majtki” przy
własnej mamie! Obróciłam się na pięcie i ruszyłam do wyjścia.
- Rzadko bywam w centrum handlowym - mówił Michael. Praktycznie przyssał się do
mnie. - Ale kiedy usłyszałem, że ty tu będziesz, pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, jak się
masz. Często tu przychodzisz?
Kierowałam się w stronę działu restauracyjnego, żywiąc nadzieję, że może uda mi się
pozbyć Michaela w tłumie amatorów pieczonego kurczaka. To nie było łatwe. Po pierwsze,
wyglądało na to, że cała miejscowa młodzież wpadła na pomysł, żeby po szkole udać się do
centrum handlowego. Po drugie, w centrum odbyła się niedawno impreza, wiecie, jak to zwy-
kle w centrach handlowych. Ta akurat stanowiła jakąś imitację tłustego czwartku, ze złotymi
maskami itd. Chyba cieszyła się powodzeniem, bo zostało po niej mnóstwo dekoracji, jak
wielkie, błyszczące, fioletowo - złote kukły nadnaturalnej wielkości zwisające ze szklanego
sufitu. Niektóre miały kilka metrów wysokości. Miały w zamierzeniu ożywić i ubarwić salę,
ale ich zwisające kończyny utrudniały manewrowanie w tłumie.
- Nie - powiedziałam w odpowiedzi na pytanie Michaela. - Staram się tu nie
przychodzić. Nienawidzę tego.
- Naprawdę? - zapytał z ożywieniem, podczas gdy zagarnęła go fala uczniów szkoły
średniej. - Ja też! Ojej, co za zbieg okoliczności. No, wiesz, mało jest ludzi w naszym wieku,
którzy nie lubią miejsc takich jak to. Człowiek jest istotą społeczną, jak wiesz, i w związku z
tym przyciągają go zgromadzenia. To naprawdę oznaka jakiejś biologicznej dysfunkcji, że ty
i ja nie bawimy się tutaj tak dobrze jak inni.
Przyszło mi do głowy że mój najmłodszy przyrodni brat, Profesor, oraz Michael
Meducci mają ze sobą wiele wspólnego.
Przyszło mi także do głowy, że wskazywanie dziewczynie, że cierpi na jakąś
biologiczną dysfunkcję nie jest najszczęśliwszym sposobem, żeby zdobyć jej serce.
- Może - ciągnął Michael, kiedy usiłowaliśmy obejść zwisającą z sufitu rękę
uśmiechającej się głupawo kukły - moglibyśmy pójść w spokojniejsze miejsce. Jestem
samochodem mamy. Moglibyśmy wstąpić gdzieś na kawę w mieście, gdybyś miała ochotę...
Wtedy usłyszałam znajomy chichot.
Nie pytajcie, w jaki sposób zdołałam go usłyszeć w tym gwarze, przy włączonej
muzyce i wrzasku dziecka, któremu mama odmówiła lodów Usłyszałam go i tyle.
Śmiech. Taki sam, jak poprzedniego dnia u Jimmy'ego, na chwilę przedtem, zanim
zauważyłam duchy czworga zmarłych młodych ludzi.
A zaraz potem moje uszy zarejestrowały głośny trzask - taki rodzaj dźwięku, jaki
wydaje zbyt mocno naciągnięta gumka, kiedy pęka. Krzyknęłam:
- Uważaj! - I pociągnęłam Michaela, przewracając go na ziemię.
Dobrze zrobiłam, ponieważ sekundę później, w miejsce, gdzie przedtem staliśmy,
spadła ogromna, uśmiechnięta głowa kukły.
Kiedy opadł kurz, podniosłam twarz znad koszuli Michaela i przyjrzałam się kukle.
Nie zrobiono jej z papier - mache, jak sądziłam. Była z gipsu. Kawałki gipsu poniewierały się
wszędzie dookoła, a chmury gipsowego pyłu unosiły się w powietrzu, podrażniając gardło.
Twarz kukły była popękana; łypała na mnie jednym okiem, posyłając bezzębny uśmiech.
Przez ułamek sekundy panowała kompletna cisza, jeśli nie liczyć mojego kaszlu i
nierównego oddechu Michaela.
Wreszcie jakaś kobieta krzyknęła.
A potem rozpętało się piekło. Ludzie wpadali na siebie, biegnąc, zupełnie jakby
wszystkie kukły miały za chwilę spaść.
Trudno mieć do nich pretensję. Kukła musiała ważyć kilkanaście kilogramów. Gdyby
wylądowała na Michaelu, zabiłaby go albo przynajmniej bardzo poważnie raniła. Nie miałam
co do tego wątpliwości.
Podobnie jak nie miałam wątpliwości co do tego, do kogo należał szyderczy głos,
który odezwał się obok:
- No, popatrzcie, co my tutaj mamy. Czy to nie milutkie? Podniosłam głowę i
zobaczyłam Przyćmionego razem z zasapaną Giną, Cee Cee, Adamem i Śpiącym.
Nie zdawałam sobie sprawy, że nadal leżę na Michaelu, dopóki Śpiący nie wyciągnął
ręki i nie ściągnął mnie z niego.
- Jak to się dzieje - zapytał mój brat znudzonym tonem - że nie można cię zostawić
samej na piętnaście minut, żeby coś nie spadło ci na głowę?
Posłałam mu mordercze spojrzenie, usiłując wstać. Słowo daję, nie mogę się
doczekać, kiedy Śpiący wyniesie się do college'u.
- Hej - powiedział, schylając się, żeby poklepać Michaela po policzkach, zapewne
wyobrażając sobie, że w ten sposób przywróci mu przytomność, jakkolwiek wątpię, żeby
sanitariusze pogotowia tak właśnie postępowali. Michael leżał z zamkniętymi oczami i
chociaż oddychał. Nie wyglądał dobrze.
Poklepywanie po policzkach jednak podziałało. Michael uniósł powieki.
- W porządku? - zapytałam zmartwiona.
Nie zauważył mojej wyciągniętej ręki. Zgubił okulary Pomacał dłońmi dookoła,
usiłując je odnaleźć w gipsowym gruzie.
- M - moje okulary - wymamrotał.
Znalazła je Cee Cee, podniosła i otrzepała najlepiej, jak się dało, zanim mu je
wręczyła.
- Dzięki. - Michael włożył je, a jego oczy za szkłami zrobiły się wielkie jak spodki,
kiedy przyglądał się pobojowisku. Kukła w nas nie trafiła, ale rozwaliła ławkę i przewróciła
metalowy kosz na śmieci.
- O mój Boże! - wykrzyknął Michael.
- Owszem - zgodził się Adam. - Gdyby nie Suze, głowa kukły pewnie by cię zabiła.
Głupia śmierć, no nie?
Michael nadal się rozglądał.
- O mój Boże - powtórzył.
- Nic ci nie jest, Suze? - zapytała Gina, kładąc mi rękę na ramieniu.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Nie, nie sądzę. Niczego, w każdym razie, nie złamałam. Michael? Co z tobą? Jesteś
w jednym kawałku?
- Skąd on może wiedzieć? - odezwał się szyderczo Przyćmiony ale wystarczyło,
żebym spojrzała w jego stronę, i przypomniał sobie, jak mocno potrafię ciągnąć za włosy, bo
się zamknął.
- Czuję się dobrze - powiedział Michael. Odsunął ręce Śpiącego, który chciał mu
pomóc wstać. - Zostawcie mnie w spokoju. Powiedziałem, że nic mi nie jest.
Śpiący cofnął się.
- Hej - mruknął. - Wybacz. Chciałem pomóc. Chodź, G. Nasze lody się rozpuszczają.
Chwileczkę. Rzuciłam zdumione spojrzenie w kierunku mojej najlepszej przyjaciółki
oraz najstarszego brata G? Kto to jest G?
Cee Cee wydobyła torbę spod zwojów lśniącego fioletowo - złotego materiału.
- Ojej! - zawołała zachwycona. - Czy to jest książka, którą kupiłaś dla mojej mamy?
Śpiący, jak stwierdziłam, wędrował z powrotem do baru, obejmując Ginę ramieniem.
Ginę! Moją najlepszą przyjaciółkę! Moja najlepsza przyjaciółka pozwalała mojemu
przyrodniemu bratu kupować sobie lody i się obejmować! I nazywać się G!
Michael stanął wreszcie. Podeszło do nas kilku ochroniarzy mówiąc:
- Hej, chłopcze, powoli. Ambulans już jedzie.
Michael gwałtownym ruchem odsunął pomocne dłonie i, rzuciwszy ostatnie,
nieodgadnione spojrzenie na głowę kukły, oddalił się, a ochroniarze powlekli się za nim,
wyraźnie zaniepokojeni ewentualnością wstrząsu mózgu... albo pozwu.
- Ojej - mruknęła Cee Cee, kręcąc głową. - To się nazywa wdzięczność. Ratujesz
facetowi życie, a ten zabiera się bez słowa podziękowania.
Adam na to:
- Tak. Jak to jest, Suze, że zawsze, kiedy coś ma spaść jakiemuś chłopakowi na głowę,
jesteś obok i rzucasz się na niego, żeby go uratować? Jak mogę sprawić, żeby coś mi spadło
na głowę i żebyś się na mnie rzuciła?
Cee Cee szturchnęła go w żołądek. Adam udał, że go strasznie zabolało, zaczął się
zataczać, aż w końcu o mało nie potknął się o kukłę. Przystanął, żeby jej się przyjrzeć.
- Ciekaw jestem, jak to się stało - mruknął. Kilku pracowników zastanawiało się nad
tym samym, rzucając w moją stronę przestraszone spojrzenia. Gdyby wiedzieli, że moja
mama jest reporterką telewizyjnych wiadomości, prześcigaliby się pewnie, żeby mi wręczyć
bony na zniżkowe zakupy do różnych działów.
- No, bo to właściwie dziwne - ciągnął Adam. - To coś wisiało od paru tygodni, a
potem nagle przechodzi Michael Meducci i...
- Trach - dokończyła Cee Cee. - Jakby coś... Nie wiem. Ktoś na górze miał coś
przeciwko niemu.
To przywołało mnie do porządku. Rozejrzałam się, spodziewając się zobaczyć gdzieś
źródło chichotu, jaki usłyszałam na chwilę przed wypadkiem.
Nikogo nie zauważyłam, ale to nie miało znaczenia. Wiedziałam, co się za tym kryje.
Z pewnością nie żaden anioł.
6
- Cóż - powiedział Jesse, kiedy mu o tym wszystkim opowiedziałam. - Wiesz, co
musisz zrobić, prawda?
- Owszem - odparłam nadąsana, z brodą wspartą na kolanach. - Muszę jej powiedzieć
o tym, jak kiedyś znalazłam pismo pornograficzne pod przednim siedzeniem ramblera. To
powinno ją w miarę szybko otrzeźwić.
Brew przecięta blizną uniosła się do góry.
- Susannah, o czym ty mówisz?
- O Ginie - powiedziałam zaskoczona. - I Śpiącym.
- Ja mówiłem o tym chłopcu, Susannah.
- Jakim chłopcu? - Nagle sobie przypomniałam. - Och, masz na myśli Michaela?
- Tak. Jeśli to, co mówisz, jest prawda, to grozi mu poważne niebezpieczeństwo.
- Wiem. - Odchyliłam się do tyłu, opierając na łokciach. Siedzieliśmy na dachu nad
gankiem, który znajdował się akurat pod oknami mojej sypialni. Pod gwiaździstym niebem
było naprawdę przyjemnie. Byliśmy na tyle wysoko, że nie dało się nas wypatrzyć - choć i tak
nikt poza mną i ojcem Dominikiem nie mógłby zobaczyć Jesse'a - i unosił się tam przyjemny
zapach dzięki sośnie rosnącej z jednej strony ganku. Teraz było to jedyne miejsce, w którym
mogliśmy siedzieć i rozmawiać bez obawy, że ktoś nam przeszkodzi. Konkretnie mój gość,
Gina.
- No więc, co zamierzasz w związku z tym zrobić? - W świetle księżyca biała koszula
Jessa'a wydawała się niebieska. Podobnie jak pojedyncze pasma jego czarnych włosów.
- Nie mam pojęcia - westchnęłam.
- Doprawdy?
Spojrzał na mnie. Nienawidzę tego. To sprawia, że czuję się... no, nie wiem. Jakby w
myślach porównywał mnie z kimś innym. A jedynym kimś innym, kto przychodzi mi do
głowy, jest Maria de Silva, dziewczyna, w której poślubieniu przeszkodziła Jesse'owi śmierć.
Widziałam jej portret. Jak na lata pięćdziesiąte XIX wieku była niezła. To mało zabawne,
wierzcie mi, być porównywaną z kimś, kto umarł, zanim ja zdążyłam się urodzić.
I zawsze występowała w rozłożystej spódnicy, maskującej obwód bioder.
- Musisz ich znaleźć - powiedział Jesse. - Te Anioły. Ponieważ, o ile się nie mylę,
chłopak nie będzie bezpieczny, dopóki oni nie przeniosą się dalej.
Znów westchnęłam. Jesse ma rację. Jesse zawsze ma rację. Tylko że ja nie mam
ochoty uganiać się za kilkoma duchami w wieczorowych strojach akurat teraz, gdy goszczę
Ginę.
Z drugiej strony Gina, być może, nie ma akurat ochoty włóczyć się w moim
towarzystwie.
Wstałam i przeszłam ostrożnie po dachówkach, a potem nachyliłam się, żeby zajrzeć
przez wykuszowe okno do pokoju.
Rozkładane łóżko było puste. Wróciłam do Jesse'a i klapnęłam obok niego.
- Rany, ciągle tam jest.
Jesse popatrzył na mnie z góry. W świetle księżyca widziałam, jak się uśmiecha.
- Nie możesz jej winić, że podoba jej się twój brat.
- Przyrodni brat - sprostowałam. - Owszem, mogę. To prostak. I ściągnął ją do swojej
nory.
Jesse uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nawet jego zęby wydawały się teraz niebieskie.
- Oni tylko grają w gry komputerowe, Susannah.
- Skąd wiesz? - A potem sobie przypomniałam. Jest duchem. Może przeniknąć w
każde miejsce. - Tak, pewnie. Ostatnim razem, kiedy tam zajrzałeś. Kto wie, co robią teraz?
Jesse westchnął.
- Chcesz, żebym sprawdził?
- Nie! Nie obchodzi mnie, co ona robi. Jeśli chce się prowadzać z takim dupkiem jak
Śpiący, to nie mogę jej w tym przeszkodzić.
- Brad też tam był - zauważył Jesse. - Ostatnim razem, kiedy zaglądałem.
- Och, świetnie. A więc bawi się w towarzystwie dwóch dupków.
- Nie rozumiem, dlaczego tak cię to unieszczęśliwia - wzruszył ramionami Jesse.
Rozciągnął się na dachówkach zadowolony, jak nigdy dotąd. - Mnie to odpowiada.
- Co ci odpowiada? - mruknęłam. Nie było mi tak wygodnie jak Jesse'owi. Ciągle
znajdowałam pod siedzeniem kłujące sosnowe igły.
- Tylko my dwoje. Jak zawsze.
Zanim zdołałam odpowiedzieć na tę, jak się wydawało - przynajmniej w moich uszach
- zdumiewająco serdeczną, a może nawet romantyczną uwagę, na podjeździe rozbłysły
światła i Jesse spojrzał w dół.
- Kto to taki?
Nie patrzyłam. Nie obchodziło mnie to. Powiedziałam tylko:
- Pewnie jakiś kumpel Śpiącego. O czym to mówiłeś? Ze lubisz, kiedy jesteśmy we
dwoje?
Jesse jednak starał się przeniknąć wzrokiem ciemności.
- To nie jest znajomy Jake'a - stwierdził. - Nie towarzyszyłby mu taki... strach. Czyżby
to był ten chłopak, Michael?
- Co?
Odwróciłam się gwałtownie i przywierając do krawędzi dachu, patrzyłam, jak
mikrobus podjeżdża pod dom i parkuje za samochodem mojej mamy.
W chwilę później zza kierownicy wysunął się Michael Meducci i rzucając spłoszone
spojrzenie na nasze frontowe drzwi, ruszył w ich stronę z wyrazem zdecydowania na twarzy.
- O mój Boże - jęknęłam, cofając się do okna. - Masz rację! To on! Co mam robić?
Jesse tylko pokręcił głową.
- Jak to, co masz robić? Wiesz, co robić. Robiłaś to już setki razy.
Gapiłam się na niego bez słowa, w końcu pochylił się, zbliżając swoją twarz do mojej
na odległość zaledwie paru centymetrów.
Zamiast mnie jednak pocałować, na co miałam przez jedno szalone uderzenie serca
nadzieję, powiedział, wymawiając starannie każde słowo:
- Jesteś. Mediatorką. Susannah. Pośrednicz.
Otworzyłam buzię, żeby poinformować go o swoich uzasadnionych wątpliwościach co
do tego, jakoby Michael zjawił się u mnie z powodu kłopotów z ciskającymi różnymi
przedmiotami duchami, wziąwszy pod uwagę fakt, że nie ma pojęcia o moim powołaniu do
walki z trudnymi umarlakami. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że chciał się ze mną
umówić. Na randkę. Coś, co nie przyszło Jesse'owi do głowy, ponieważ za jego życia raczej
nie było czegoś takiego jak randki, na które jednak dziewczyny w XXI wieku umawiają się z
niepokojącą regularnością. Cóż, większość z nich, w każdym razie.
Już chciałam zwrócić mu uwagę, że to zrujnuje nasze cudowne sam na sam, kiedy
rozległ się dzwonek i z głębi domu dobiegł głos Profesora:
- Ja otworzę!
- O Boże! - zawołałam, zakrywając twarz rękami.
- Susannah. Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony Jesse.
Otrząsnęłam się. Co też ja sobie myślałam? Michael Meducci nie zjawił się u mnie w
domu, żeby dokądś mnie zaprosić. Gdyby tak było, zadzwoniłby, jak każdy normalny czło-
wiek. Nie, przyjechał z jakiegoś innego powodu. Nie ma się czym martwić. Absolutnie nie.
- Nic mi nie jest - powiedziałam, podnosząc się powoli.
- Nie sprawiasz wrażenia, jakby nic ci nie było - stwierdził Jesse.
- Jest w porządku - powtórzyłam. Odczołgałam się w stronę pokoju i weszłam przez
okno, którego używa Szatan.
Prawie byłam już w środku, kiedy rozległo się łupnięcie w drzwi.
- Proszę - powiedziałam z ławy pod oknem, na której jeszcze leżałam. Profesor
otworzył drzwi i wsadził głowę do pokoju.
- Hej, Suze - szepnął. - Przyszedł jakiś chłopak, który chce się z tobą zobaczyć. To
chyba ten, o którym rozmawialiście przy obiedzie. No wiesz, ten z centrum handlowego.
- Wiem - powiedziałam w stronę sufitu.
- Dobra - odezwał się ponownie Profesor, kręcąc się niespokojnie. - Co mam zrobić?
Twoja mama przysłała mnie po ciebie. Czy mam powiedzieć, że bierzesz prysznic, czy coś? -
Profesor mówił trochę zasadniczo. - Coś takiego zawsze mówią bracia dziewcząt, do których
ja i moi przyjaciele próbujemy czasem dzwonić.
Odwróciłam głowę i popatrzyłam na niego. Gdybym musiała wybrać spośród braci
Ackermanów tego, z którym chciałabym utknąć na bezludnej wyspie, z pewnością
zdecydowałabym się na Profesora. Rudowłosy i piegowaty nie zdążył jeszcze dorosnąć do
swoich wielkich uszu, ale mimo dwunastu lat znacznie przewyższa swoich braci inteligencją.
Na myśl, że jakaś dziewczyna może się wykręcać pod byle pretekstem od rozmowy z
nim, krew we mnie zawrzała.
Poruszył moje sumienie. Oczywiście, nie będę szukała wymówek. Michael Meducci
może i jest dziwakiem. I mógł nie zachować się w centrum handlowym, jak należy. Nie
przestał jednak być istotą ludzką.
Chyba.
Powiedziałam:
- Przekaż mu, że zaraz zejdę.
Profesor odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się szeroko, obnażając lśniący aparat
ortodontyczny.
- Dobrze - rzucił i zniknął.
Powoli podniosłam się i podeszłam do lustra nad toaletką. Kalifornia wpłynęła
pozytywnie na moją cerę i włosy. Moja skóra - tylko nieznacznie opalona, dzięki kremowi z
faktorem 15 - wyglądała zdrowo i ładnie bez żadnego makijażu. Przestałam także
podejmować wysiłki w celu wyprostowania moich długich brązowych włosów i po prostu
pozwalałam im się kręcić. Jedno pociągnięcie błyszczka i byłam gotowa. Nie zawracałam
sobie głowy zamienianiem spodni worów i koszulki na coś innego. Nie zamierzałam przecież
faceta porazić.
Michael czekał na mnie w salonie, z rękami w kieszeniach, przyglądając się licznym
szkolnym zdjęciom moim i moich braci. Ojczym siedział na krześle, na którym nigdy nie
siadywał, i z nim rozmawiał. Kiedy weszłam, umilkł i wstał.
- Cóż - powiedział Andy po paru chwilach milczenia - zostawię was samych. -
Wyszedł z pokoju, chociaż widać było, że nie ma na to ochoty. Co było dosyć dziwne, gdyż
Andy rzadko interesuje się moimi sprawami, chyba że jest w nie wmieszana policja.
- Suze - odezwał się Michael, kiedy Andy wyszedł. Uśmiechnęłam się do niego
zachęcająco, bo wyglądał, jakby miały go za chwilę zjeść nerwy.
- Cześć, Mike - powiedziałam swobodnie. - W porządku? Żadnych trwałych
uszkodzeń?
Odparł z uśmiechem, który, jak sądzę, miał być odpowiedzią na mój, ale wyszedł dość
blado.
- Żadnych trwałych uszkodzeń. Z wyjątkiem mojej dumy. Starając się rozwiać
nerwową atmosferę, klapnęłam na jeden z foteli - ten z narzutą z Pottery Barn
, na której
mama nie pozwalała spać psom - i powiedziałam:
- Hej, nie twoja wina, że kierownictwo sklepu wykonało złą robotę, wieszając
poronione dekoracje na tłusty czwartek.
Obserwowałam go uważnie, czekając na odpowiedź. Zastanawiałam się, czy coś wie.
Michael opadł na fotel naprzeciwko.
- Nie to miałem na myśli. Wstydzę się tego, jak się zachowałem. Zamiast ci
podziękować... cóż, postąpiłem jak niewdzięcznik i teraz chciałbym cię przeprosić. Mam
nadzieję, że mi przebaczysz.
Nie wie. Nie wie, dlaczego kukła spadła prosto na niego, albo też jest najlepszym
aktorem, jakiego w życiu widziałam.
- Eee - mruknęłam. - Pewnie. Wybaczam ci. Nie ma problemu.
Och, ale problem jest. Dla Michaela, jak się wydaje, całkiem duży problem.
- Tylko że... - Michael wstał i zaczął spacerować po pokoju. Nasz dom jest najstarszy
w sąsiedztwie, w jednej ze ścian została dziura po kuli z czasów Jesse'a, kiedy to znajdowała
się tutaj przystań dla hazardzistów, poszukiwaczy złota oraz narzeczonych udających się na
Sieć sklepów meblowych (przyp. red.).
spotkanie swojej wybranki. Andy odbudował go pieczołowicie, oprawiając w ramki ślad po
kuli, ale deski podłogi nadal skrzypiały lekko pod stopami Michaela.
- Tylko że coś mi się przytrafiło w ostatni weekend - mówił Michael do kominka - i od
tamtej pory... cóż, działy się dziwne rzeczy.
Więc jednak wie. Coś, w każdym razie, wie. Co za ulga. A więc nie musiałam mu nic
mówić.
- Takie rzeczy, jak z tą kukłą? - zapytałam, chociaż znałam odpowiedź.
- Owszem - odparł Michael. - I inne rzeczy też. - Pokręcił głową. - Ale nie chcę cię
obciążać moimi zmartwieniami. Wystarczająco paskudnie czuję się w związku z tym, co się
stało.
- Hej - wzruszyłam ramionami. - Byłeś w szoku. To zrozumiałe. Niczego złego nie
zrobiłeś. Posłuchaj, o tym, co cię spotkało w weekend, czy chcesz może...
- Nie. - Michael, najspokojniejszy z ludzi, przemówił ze stanowczością, jakiej się po
nim nie spodziewałam. - To jest niezrozumiałe - oświadczył gwałtownie. - Jest niezrozumiałe
i niewybaczalne. Suze, ty już... to znaczy, to zajście z Bradem...
Popatrzyłam na niego zdezorientowana. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza.
Jakkolwiek, zastanawiając się nad tym teraz, powinnam była się domyślić. Naprawdę powin-
nam.
- A potem, kiedy uratowałaś mi życie w centrum... Chodzi o to, że tak bardzo starałem
się pokazać ci, że nie jestem taki... że nie jestem facetem, w którego imieniu dziewczyna musi
się bić... a potem zrobiłaś to jeszcze raz...
Szczęka mi opadła. Sprawy toczyły się zupełnie nie w tę stronę, w którą powinny.
- Michael... - zaczęłam, ale on podniósł rękę do góry.
- Nie. Pozwól mi skończyć. To nie tak, że jestem niewdzięczny, Suze. To nie tak, że
nie doceniam tego, co próbujesz dla mnie zrobić. Tylko że... ja cię naprawdę lubię i jeśli
zgodzisz się umówić ze mną na piątek wieczór, to może zdołam cię przekonać, że nie jestem
śmierdzącym tchórzem, którym się dotąd wydawałem... w naszym związku.
Wytrzeszczyłam oczy. Jakby napęd w mózgu raptownie mi się zatrzymał. Nie byłam
w stanie myśleć. Nie byłam w stanie wymyślić, co mam robić. Myślałam jedynie: „związek”?
Co za „związek”?
- Pytałem już twojego ojca - powiedział Michael ze środka pokoju. - Nie ma nic
przeciwko temu, pod warunkiem że wrócisz przed jedenastą.
Mojego ojca? Pytał mojego ojca? Wyobraziłam sobie nagłe, jak Michael rozmawia z
tatą, który nie żyje od dziesięciu lat, ale często powraca jako duch, by znęcać się nade mną z
powodu moich braków w zakresie prowadzenia samochodu i podobnych rzeczy. Michael
spodobałby mu się z pewnością, co do tego nie miałam wątpliwości.
- To jest... ojczyma - poprawił się Michael, jakby czytał w moich myślach.
Jak jednak może czytać w moich myślach, skoro mam taki zamęt w głowie? To
wszystko nie tak. Zupełnie nie tak, jak powinno być. To nie tak miało wyglądać. Michael miał
mi opowiedzieć o wypadku, na co ja oznajmiłabym słodkim głosem, że już wiem. Potem
ostrzegłabym go przed duchami, a on albo by mi nie uwierzył, albo byłby mi wdzięczny do
końca świata, i tyle. Poza tym że, oczywiście, musiałabym dotrzeć do Aniołów z RLS i
uśmierzyć ich morderczy gniew, zanim znowu dobraliby mu się do skóry.
Tak to się miało potoczyć. Bez żadnych randek. Randki nie wchodziły w grę. W
każdym razie nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło.
Otworzyłam usta - nie ze zdumienia, ale żeby powiedzieć: „Eee, Michael, przykro mi,
ale w ten piątek jestem zajęta... przypadkiem również w każdy piątek do końca życia”. Nagle
obok mnie odezwał się znajomy głos:
- Zastanów się, Susannah, zanim powiesz „nie”. Odwróciłam głowę i zobaczyłam
Jesse'a siedzącego w fotelu, który Michael przed chwilą zwolnił.
- On potrzebuje twojej pomocy, Susannah - ciągnął pośpiesznie Jesse głębokim,
niskim głosem. - Grozi mu bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony duchów tych,
których zabił. Mimo że zrobił to niechcący. Nie zdołasz ochronić go na odległość. Jeśli teraz
go odsuniesz, nigdy później nie pozwoli zbliżyć ci się na tyle, żebyś mogła mu pomóc, kiedy
naprawdę będzie tego potrzebował.
Zmrużyłam oczy ze złości. Nie mogłam, oczywiście, pisnąć słówka, bo Michael
pomyślałby, że gadam do siebie albo i gorzej. A miałam ochotę powiedzieć: „Słuchaj no, to
wszystko zaszło odrobinę za daleko, nie sądzisz?”
Nie mogłam jednak tego zrobić, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że Jesse ma rację.
Jedynym sposobem, żeby mieć Anioły na oku, to mieć na oku Michaela.
Westchnęłam głęboko i powiedziałam:
- Dobra, w porządku. Piątek mi pasuje.
Nie będę się rozpisywała na temat tego, o czym Michael mówił później. To wszystko
było po prostu zbyt żenujące, żeby do tego wracać. Usiłowałam pamiętać, że taki pewnie był
Bill Gates w czasach szkolnych, i proszę, do czego doszedł. Założę się, że dziewczyny, które
wtedy go znały, rwą sobie włosy z głowy, ponieważ kiedyś odrzuciły jego zaproszenie na bal
maturalny.
Ale szczerze mówiąc, nie bardzo to pomogło. Nawet gdyby miał trylion dolarów jak
Bill Gates, nie pozwoliłabym Michaelowi Meducciemu wsunąć sobie język do ust.
Michael w końcu wyszedł, a ja, w paskudnym nastroju, powędrowałam po schodach
na górę. Cóż, po krótkim przesłuchaniu ze strony mamy, która zjawiła się, jak tylko usłyszała
trzaśniecie frontowych drzwi i zażądała informacji na temat rodziców Michaela, jego domu,
tego, co będziemy robili na randce oraz tego, dlaczego jestem taka przygaszona. Chłopak
umówił się ze mną na randkę!
Wróciwszy wreszcie do pokoju, stwierdziłam, że Gina już tam jest. Leżała na
rozkładanym łóżku, udając, że czyta czasopismo, i zachowując się tak, jakby nie miała
pojęcia, gdzie byłam. Wkroczyłam do pokoju, wyrwałam jej czasopismo i trzepnęłam ją nim
parę razy po głowie.
- Dobrze, dobrze - zawołała, osłaniając głowę rękami i chichocząc. - No więc już
wiem. Czy powiedziałaś „tak”?
- A co miałam powiedzieć? - zapytałam, rzucając się na łóżko. - On praktycznie
ryczał.
Już w momencie, kiedy to powiedziałam, wiedziałam, że jestem nielojalna. Oczy
Michaela za szkłami okularów lśniły, to prawda, ale zdecydowanie nie płakał. Tego jestem
pewna.
- O, mój Boże - jęknęła Gina w stronę sufitu. - Nie mogę uwierzyć, że umówiłaś się z
maniakiem komputerowym.
- Cóż, nie zauważyłam, żebyś ty ostatnio specjalnie wybrzydzała, G - odcięłam się.
Gina przeturlała się na brzuch i spojrzała na mnie poważnie.
- Jake nie jest taki zły, jak myślisz, Suze. Jest bardzo miły. Podsumowałam to jednym
słowem: „Fuj”.
Gina, parsknąwszy śmiechem, przewróciła się z powrotem na plecy.
- No to co? Mam wakacje. To i tak do niczego nie doprowadzi.
- Obiecaj mi tylko, że nie... sama nie wiem. Nie dopuścisz do frontalnego zetknięcia z
którymś z nich czy coś.
Gina uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- A co z tobą i maniaczkiem? Zamierzacie zewrzeć swe wargi?
Podniosłam poduszkę i cisnęłam w Ginę. Usiadła, łapiąc ją ze śmiechem.
- O co chodzi? Czy on nie jest tym wymarzonym? Oparłam się na pozostałych
poduszkach. Zza okna dobiegło znajome pacnięcie łap Szatana na dachu nad gankiem.
- Jakim wymarzonym? - zapytałam.
- Dobrze wiesz - odparła Gina. - Tym, o którym mówiło medium.
Zamrugałam nerwowo.
- Co za medium? O czym ty mówisz? Gina na to:
- Och, daj spokój. Madame Zara. Pamiętasz? Poszłyśmy do niej podczas szkolnego
jarmarku, gdzieś w szóstej klasie. A ona powiedziała ci, że jesteś mediatorką.
- Och. - Leżałam bez ruchu. Bałam się, że jeśli się poruszę albo coś powiem, zdradzę
więcej, niż bym chciała. Gina wie... ale tylko trochę. Nie tyle, żeby naprawdę rozumieć.
Tak przynajmniej wtedy myślałam.
- Nie pamiętasz, co jeszcze mówiła? - zapytała Gina. - To znaczy, o tobie? O tym, że
przeżyjesz tylko jedną miłość, która jednak trwać będzie do końca świata?
Zapatrzyłam się w koronkowy obrębek narzuty na moim tapczanie. Zaschło mi w
gardle.
- Nie pamiętam.
- Aha, chyba nie usłyszałaś specjalnie dużo po tym, jak ci powiedziała o
pośredniczeniu. Byłaś w szoku. Ojej, zobacz. Przyszedł ten... kot.
Gina, jak zauważyłam, unikała w stosunku do Szatana wszelkich opisowych określeń.
Wlazł przez okno, podszedł do miski i zaczął domagać się żarcia, głośno miaucząc.
Widocznie dobrze pamiętała, co się stało - ten wypadek z latającą buteleczką lakieru do
paznokci - kiedy ostatnim razem wyraziła się o nim niepochlebnie. Równie dobrze, jak się
wydaje, jak o tym, co powiedziało medium parę lat temu.
Jedna miłość, która będzie trwać do końca świata.
Podnosząc torbę z kocią karmą, zdałam sobie sprawę, że mam lodowate dłonie.
- Czy nie umarłabyś - zapytała Gina - gdyby się okazało, że twoją jedyną prawdziwą
miłością jest Michael Meducci?
- Absolutnie - odparłam automatycznie.
Ale nie jest. Jeśli to prawda, a nie miałam powodu, żeby w to wątpić, jako że madame
Zara miała rację co do mojego pośredniczenia i była jedyną osobą, poza ojcem Dominikiem,
która się tego domyśliła, to wiedziałam doskonale, o kogo chodzi.
Na pewno nie o Michaela Meducciego.
7
Nie to, że Michael nie próbował. Następnego dnia czekał na mnie na parkingu, kiedy
Gina, Śpiący, Przyćmiony, Profesor i ja wygramoliliśmy się z ramblera, zmierzając do
odpowiednich szeregów na apelu. Michael zapytał, czy może ponieść moje książki.
Przekonując się, że Anioły z RLS mogą zjawić się lada chwila i próbować go zamordować,
zgodziłam się. Lepiej mieć go na oku, niż pozwolić włóczyć się nie wiadomo gdzie.
To było mało zabawne. Za nami Przyćmiony naśladował przekonująco odgłosy
wymiotów.
A później, podczas lunchu, który jem zwykle w towarzystwie Adama i Cee Cee -
chociaż tego akurat dnia, ze względu na obecność Giny, przyłączyli się do nas jej przyboczni,
Śpiący, Przyćmiony i pół tuzina nieznanych mi bliżej chłopaków, z których każdy usiłował
rozpaczliwie zwrócić na siebie jej uwagę - Michael zapytał, czy może się do nas przysiąść.
No i znowu nie miałam wyboru i musiałam się zgodzić.
A po szkole, kiedy szliśmy w stronę ramblera, ktoś rzucił propozycję, żeby pozostałe
cztery czy pięć godzin dnia wykorzystać z pożytkiem, odrabiając lekcje na plaży, Michael
musiał kręcić się gdzieś obok. Skąd inaczej, w godzinę później, wziąłby się na plaży, ciągnąc
za sobą leżak?
- O Boże - jęknęła Gina leżąca na ręczniku. - Nie oglądaj się, ale oto nadchodzi twój
oblubieniec.
Obejrzałam się, stłumiłam jęk i pomachałam do niego przyjaźnie.
- Czy ty masz coś z głową? - zapytała Cee Cee, co w jej ustach brzmiało szczególnie
interesująco, wziąwszy pod uwagę, że siedziała właśnie w cieniu parasola. Niby nic wielkiego
i absolutnie zrozumiałe, jeśli pomyśleć, ile razy lądowała w szpitalu w związku z
poparzeniem słonecznym.
Cee Cee miała też na głowie kapelusz - naciągnięty mocno na czoło - długie spodnie i
koszulkę z długimi rękawami. Gina, rozciągnięta na słońcu niczym nubijska księżniczka,
uniosła pytająco brew.
- A z tobą niby wszystko w porządku? - zapytała.
- Mówię poważnie, Suze - powiedziała Cee Cee, kiedy Michael podszedł bliżej. -
Lepiej stłumić to w zarodku i to szybko.
- Nie mogę - burknęłam, przesuwając książki na piasku, żeby zrobić miejsce dla
Michaela i jego leżaka. .
- Co to znaczy: nie możesz? - zdumiała się Cee Cee. - Nie było ci trudno powiedzieć
Adamowi, żeby się odczepił. Nie o to chodzi - dodała, błądząc wzrokiem po falach, bo
chłopcy, w tym Adam, właśnie surfowali - że tego nie doceniam.
- To długa historia - powiedziałam.
- Mam nadzieję, że nie robisz tego, ponieważ jest ci go żal z powodu siostry -
marudziła Cee Cee. - Nie mówiąc już o ofiarach wypadku.
- Zamknijcie się, dobrze? Idzie do nas.
A potem znalazł się obok, rozrzucając dokoła swoje rzeczy, wylewając zimną wodę
sodową na plecy Giny i poświęcając nienormalnie dużo czasu na rozpracowanie, w jaki
sposób rozkłada się leżak. Znosiłam to cierpliwie, mówiąc sobie, że tylko dzięki mnie nie
zamieni się w naleśnik w okularach.
Muszę jednak stwierdzić, że tam, w pełnym słońcu, trudno było uwierzyć, że
cokolwiek złego - jak na przykład ogarnięte żądzą zemsty duchy - w ogóle istnieje. Wszystko
wydawało się takie... właściwe.
Przynajmniej do momentu, kiedy Adam, twierdząc, że musi odpocząć - a tak
naprawdę korzystać z okazji, żeby uwalić się obok nas na piasku i wyeksponować swoje
cztery włosy na torsie - rzucił deskę. Michael podniósł wtedy głowę znad podręcznika do
matematyki - chodził na zajęcia z nauk ścisłych na poziomie maturalnym - i powiedział:
- Mogę pożyczyć?
Adam, najżyczliwszy człowiek w świecie, wzruszył ramionami, mówiąc:
- Poczęstuj się. Fale są dosyć płaskie, ale może ci się uda i złapiesz trochę dobrych.
Woda jest zimna. Weź lepiej moją piankę.
Gina, Cee Cee i ja patrzyłyśmy z umiarkowanym zainteresowaniem, jak Adam
rozpina suwak, zdejmując piankę i ubrany jedynie w kąpielówki wręcza ją Michaelowi, który
pośpiesznie zdjął okulary i ściągnął koszulę.
Dłoń Giny podniosła się gwałtownie do góry i chwyciła mnie za nadgarstek. Jej
paznokcie wbiły się w moją skórę.
- O mój Boże - szepnęła.
Nawet Cee Cee, jak zauważyłam, szybko zerknąwszy w jej stronę, gapiła się jak
zaczarowana na Michaela Meducciego, który wsunął na siebie piankę Adama i zapiął ją na
suwak.
- Czy mogłabyś - zapytał, przyklęknąwszy na jednym kolanie obok mnie -
przypilnować tego?
Podał mi okulary. Miałam okazję spojrzeć mu w oczy i po raz pierwszy zobaczyłam,
że mają bardzo głęboki, bardzo żywy odcień błękitu.
- Oczywiście - usłyszałam własny szept.
Uśmiechnął się, wstał, chwycił deskę Adama i skinąwszy nam uprzejmie głową,
ruszył w stronę morza.
- O mój Boże - powtórzyła Gina.
Adam, który leżał na piasku obok Cee Cee, oparł się na łokciu, pytając:
- Co takiego?
Kiedy Michael dołączył do Śpiącego, Przyćmionego i ich znajomych surferów, Gina
powoli odwróciła twarz w moją stronę.
- Widziałaś? - zapytała.
Pokiwałam głową w lekkim zamroczeniu.
- Ale to... to... - wyjąkała Cee Cee. - To przeczy wszelkiej logice.
Adam usiadł.
- O czym wy mówicie? - zainteresował się.
Ale my mogłyśmy jedynie pokręcić głowami. Nie byłyśmy w stanie wydusić słowa.
Ponieważ okazało się, że Michael Meducci ukrywał pod ubraniem wysportowane i
fantastycznie zgrabne ciało.
- Musi - myślała głośno Cee Cee - ćwiczyć jakieś trzy godziny dziennie.
- Ponad pięć - mruknęła Gina.
- Mógłby na ławce wyciskać mnie zamiast sztangi - powiedziałam, a Gina z Cee Cee
pokiwały głowami, przyznając mi rację.
- Mówicie - zapytał Adam - o Michaelu Meduccim?
Nie zwróciłyśmy na niego uwagi. Jakżeby inaczej? Przed chwilą widziałyśmy bożka -
o ziemistej cerze, to prawda, ale pod każdym innym względem doskonałego.
- Czego mu potrzeba - szepnęła Gina - to czasami wyleźć zza komputera i trochę się
opalić.
- Nie. - Nie mogłam znieść myśli, że to pięknie wyrzeźbione ciało mógłby zaatakować
rak skóry. - Wygląda dobrze taki, jaki jest.
- Odrobina opalenizny - upierała się Gina. - To jest, trochę filtra UV i trochę koloru.
Nic więcej nie potrzeba.
- Nie - powtórzyłam.
- Suze ma rację - wtrąciła Cee Cee. - Jest doskonały taki, jaki jest.
- O mój Boże - jęknął Adam, opadając ze zdegustowaną miną na piasek. - Michael
Meducci! Nie mogę uwierzyć, że mówię w ten sposób o Michaelu Meduccim.
Ale co mogłyśmy na to poradzić? Był chodzącą doskonałością. Dobra, nie był
najlepszym surfiarzem. Strąciła go z deski niewielka fala, na której z łatwością unieśli się
Śpiący i Przyćmiony. Ale nie można żądać od niego zbyt wiele.
Pod każdym innym względem był jednak stuprocentowo przystojnym facetem.
Przynajmniej do chwili, kiedy strąciła go fala, którą można by uznać za dużą, i nie
wypłynął na powierzchnię.
Początkowo nikt się nie zaniepokoił. Surfowanie mnie specjalnie nie pociągało.
Kocham plażę, ale oceanu nie darzę gorącym uczuciem. W gruncie rzeczy wcale go nie lubię:
woda mnie przeraża, bo nie wiadomo, co tam pływa w burej toni. Często jednak patrzyłam,
jak Śpiący i Przyćmiony surfują, i wiedziałam, że surferom zdarza się znikać na długie
chwile, żeby wyskoczyć potem parę metrów dalej, zazwyczaj z szerokim uśmiechem na
twarzy, pokazując kciukiem i wskazującym palcem OK.
Oczekiwanie na Michaela wydawało się jednak dłuższe niż zwykle. Deska Adama
wyskoczyła na powierzchnię i popłynęła pusta w stronę brzegu. Michaela natomiast ani śladu.
Ratownik - ten sam wysoki blondyn, który usiłował ratować Przyćmionego;
rozkładaliśmy się zawsze w pobliżu jego krzesła - wyprostował się nagle, podnosząc do oczu
lornetkę.
Nie potrzebowałam lornetki, żeby zobaczyć to, co zobaczyłam. Michaela, który w
końcu wypłynął na powierzchnię, spędziwszy pod wodą blisko minutę. Tylko że zaraz jak się
pojawił, zniknął ponownie. I nie wciągnął go jakiś podwodny prąd.
Zobaczyłam to zupełnie wyraźnie: Michaela wciągnął sznur wodorostów, który w
jakiś sposób owinął się wokół jego szyi...
A potem stwierdziłam, że to nie było „w jakiś sposób”. Sznur wodorostów trzymały
dwie dłonie. Dłonie należące do kogoś, kto znajdował się pod wodą.
Kogoś, kto nie musiał się wynurzać dla zaczerpnięcia oddechu. Bo ten ktoś już nie żył.
Nie zamierzam twierdzić, że zastanowiłam się nad tym, co robię. Gdybym myślała,
zostałabym na miejscu, mając nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Na swoją obronę mogę
jedynie powiedzieć, że po długich latach kontaktów ze światem umarłych działałam
instynktownie, bez chwili zastanowienia.
Dlatego, kiedy ratownik z pomarańczowa deską pognał w stronę Michaela, zerwałam
się na równe nogi i pobiegłam za nim.
Cóż, może obejrzałam Szczęki o jeden raz za dużo, ale nigdy nie zanurzałam się w
oceanie - jakimkolwiek oceanie - głębiej niż do pasa. Więc kiedy stwierdziłam, że pędzę do
miejsca, w którym ostatnio widziałam Michaela, a dno usuwa mi się spod nóg, próbowałam
sobie wmówić, że gwałtowne bicie serca wynika z przypływu adrenaliny, a nie ze strachu.
Próbowałam sobie to wmówić. Ale mi się nie udało. Kiedy zdałam sobie sprawę, że
będę musiała płynąć, wysiadłam. Popłynęłam - w porządku - wiem, jak to się robi, ale cały
czas myślałam: O mój Boże, nie pozwól, żeby coś paskudnego, na przykład węgorz, dotknęło
jakiejś części mojego ciała. Proszę, nie pozwól, aby oparzyła mnie meduza. Proszę, nie
dopuść, aby podpłynął rekin i przegryzł mnie na pół.
Jak się jednak okazało, miałam poważniejsze powody do zmartwień niż węgorze,
meduzy czy rekiny.
Za sobą słyszałam odległe krzyki. Ta część mózgu, która nie była sparaliżowana
strachem, doszła do wniosku, że to Gina, Cee Cee i Adam. To oni krzyczą, żeby wyciągnąć
mnie z wody. Co ja właściwie sobie wyobrażałam? Ratownik doskonale panował nad
sytuacją.
Jednak on nie mógł zobaczyć rąk, które ciągnęły Michaela na dno.
Widziałam, jak ratownik - który z pewnością nie miał pojęcia, że jakaś zwariowana
dziewczyna zanurkowała w ślad za nim - pozwolił unieść się wysokiej fali i dzięki temu
znalazł się dużo bliżej miejsca zniknięcia Michaela. Próbowałam go naśladować, ale
skończyło się na tym, że musiałam wypluć słoną wodę, która zalała mi usta. Czułam kłucie w
oczach, zęby zaczęły mi dzwonić. W wodzie bez pianki było naprawdę bardzo, bardzo zimno.
A potem o parę metrów ode mnie Michael nagle wydostał się na powierzchnię, łapiąc
rozpaczliwie oddech i mocując się ze sznurem wodorostów, który owinął mu się wokół szyi.
Ratownik, machnąwszy dwa razy rękami, znalazł się tuż obok niego, podsuwając mu
pomarańczową deskę i mówiąc, żeby się odprężył, że wszystko będzie dobrze.
Nic jednak nie szło dobrze. Jeszcze zanim ratownik skończył, obok Michaela
wyskoczyła jakaś głowa. Mokre włosy przykleiły mu się do twarzy, ale i tak rozpoznałam
Josha, herszta Aniołów z RLS - gromadki duchów z piekła rodem... a może i gorzej.
Nie byłam w stanie mówić, moje wargi prawdopodobnie zsiniały. Nadal jednak
mogłam walić pięścią. Cofnęłam rękę, a potem zadałam piękny cios, w który włożyłam całe
swoje przerażenie spowodowane brakiem gruntu pod stopami.
Josh albo mnie nie pamiętał z barku Jimmy'ego czy z centrum handlowego, albo nie
rozpoznał mnie z powodu mokrych włosów. W każdym razie zupełnie nie zwracał na mnie
uwagi.
Dopóki moja pięść nie zetknęła się z jego przegrodą nosową. Otóż to.
Kość pękła z chrupnięciem, które ucieszyło moje uszy, a Josh wydał bolesny krzyk,
słyszalny jedynie dla mnie.
Tak mi się wydawało. Zapomniałam o pozostałych Aniołach.
Przynajmniej do chwili, kiedy zostałam wciągnięta pod wodę przez dwie pary rąk,
które zacisnęły się wokół moich kostek.
Pozwolę sobie w tym miejscu coś wyjaśnić. Podczas gdy dla reszty ludzkości duchy
nie mają ciała - przechodzicie przez nie przez cały czas, nie zdając sobie z tego sprawy; być
może czujecie zimno albo dostajecie dreszczy, jak Kelly i Debbie w barku na plaży - dla
mediatora są to istoty z ciała i kości. Czego dowodzi cios pięścią w twarz Josha w moim
wykonaniu.
Ponieważ jednak dla ludzi pozostają bezcielesne, muszą uciekać się do bardziej
twórczych sposobów wyrządzania szkody swoim ofiarom niż na przykład zaciskanie dłoni na
ich szyjach. Dlatego właśnie Josh użył wodorostów. Był w stanie unieść wodorosty - z
wysiłkiem, podobnie jak piwo w sklepie. I był w stanie owinąć nimi szyję Michaela. I
gotowe.
Ja z kolei, jako pośredniczka, nie podlegałam prawom rządzącym stosunkami między
duchami a ludźmi i duchy błyskawicznie to wykorzystały.
Dobra, wtedy uświadomiłam sobie swój błąd. Jedna rzecz to zwalczać czarne
charaktery na lądzie, gdzie całkiem nieźle sobie radzę, wykazując dużą zręczność.
Walczyć pod wodą to jednak zupełnie co innego. Zwłaszcza z czymś, co nie
potrzebuje oddychać tak często, jak ja. Duchy oddychają - niektórych nawyków trudno się
pozbyć - ale nie muszą i w końcu, jeśli nie żyją od dłuższego czasu, zaczynają zdawać sobie z
tego sprawę. Anioły z RLS umarły niedawno, ale za to pod wodą, miały więc naturalną
przewagę nad swoimi spektralnymi rówieśnikami.
Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, stwierdziłam, że sytuacja może się
rozwinąć na dwa sposoby: albo się poddam, moje płuca wypełnią się wodą i utonę, albo
kompletnie mi odbije i będę młóciła pięściami na prawo i lewo tak, że te duchy pożałują, że
stanęły na mojej drodze.
Nie wydaje mi się, żebym kogoś specjalnie zaskoczyła - poza być może samą sobą -
faktem, że wybrałam drugą z tych opcji.
Ręce zaciśnięte na moich kostkach wyrastały z jakichś ciał, na których, jak można się
domyślać, tkwiły głowy. Nie ma nic równie nieprzyjemnego, o czym wiem z doświadczenia,
jak kopnięcie w twarz. Tak więc bardzo szybko i z całej siły zaczęłam kopać owe
domniemane twarze i z radością poczułam, jak delikatne kości ustępują pod naporem moich
pięt.
Następnie zaś wzięłam potężny zamach rękami, które nie były w żaden sposób
skrępowane, i wydostałam się na powierzchnię, nabierając ogromny haust powietrza i
sprawdzając, czy Michael jest bezpieczny, a tak właśnie było; ratownik holował go w stronę
plaży - zanim zanurzyłam się ponownie w poszukiwaniu prześladowców.
Znalazłam ich dość szybko. Nadal byli w strojach balowych i suknie dziewcząt
unosiły się wokół nich niczym wodorosty Złapałam za jedną, pociągnęłam mocno do siebie i
zobaczyłam w mętnej wodzie przestraszoną twarz Felicji Bruce. Zanim zdążyła zareagować,
zanurzyłam kciuk w jej oku. Krzyknęła, ale pod wodą i tak niczego nie słyszałam.
Zobaczyłam tylko sznur bąbelków mknących ku powierzchni morza.
Nagle ktoś chwycił mnie od tyłu. Odrzuciłam głowę i ku swojemu zachwytowi
poczułam silne zderzenie z czyimś czołem. Ręce, które mnie oplatały, puściły natychmiast.
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Pulsford pośpiesznie odpływa. Co z niego był za
piłkarz, skoro nie potrafił znieść zwykłej główki?
Odczułam gwałtowną potrzebę zaczerpnięcia oddechu, popłynęłam więc w ślad za
ostatnimi bąbelkami z krzyku Felicji i wypłynęłam. Podobnie jak duchy.
Wszyscy wychynęliśmy z wody: ja, Josh, Felicja, Mark oraz bardzo blada Carrie.
- O Boże - powiedziała Carrie. Nie szczękała, w przeciwieństwie do mnie, zębami. -
To ta dziewczyna. Ta dziewczyna od Jimmy'ego. Mówiłam wam, że ona nas widzi.
Josh, którego złamany nos, jak na filmie rysunkowym, wskoczył z powrotem na
miejsce, zachowywał się w stosunku do mnie z najwyższą ostrożnością. Nawet jeśli jest się
przypadkiem nieżywym, złamanie nosa boli jak nie wiem co.
- Hej - zwrócił się do mnie. - To nie jest twoja walka, jasne? Trzymaj się od tego z
daleka.
Chciałam powiedzieć: „Och, naprawdę? No, to posłuchaj. Jestem mediatorką i daję
wam wybór. Możecie przejść do następnego życia z zębami na miejscu albo bez zębów. Co
wam bardziej odpowiada?”.
Tylko że tak mocno szczękałam zębami, że z moich ust wydobyło się tylko kilka
dziwnych dźwięków, które brzmiały jak: „Onap? Notuchaj. Jetork...”.
No, to macie obraz sytuacji.
Ponieważ technika ojca Dominika - perswazja słowna - okazała się w tym konkretnym
przypadku nieskuteczna, porzuciłam ją. Zamiast tego złapałam sznur wodorostów, którymi
usiłowali udusić Michaela, i zarzuciłam je na szyje dziewcząt. Strasznie się zdziwiły, że
zostały schwytane na lasso niczym morskie krowy.
Nie mogę powiedzieć, o czym wtedy myślałam, nie skłamię jednak jeśli powiem, że
mój plan - jakkolwiek powstający ad hoc - zakładał wyciągnięcie ich obu na brzeg i stłuczenie
na kwaśne jabłko.
Podczas gdy dziewczyny usiłowały się uwolnić i uciec, chłopcy rzucili się w moją
stronę. Nie obchodziło mnie to. Ogarnęła mnie wściekłość. Przerwali mi miły odpoczynek na
plaży i usiłowali zabić chłopaka, z którym się umówiłam. Nie byłam szczególnie zachwycona
Michaelem, ale nie chciałam, żeby utopił się na moich oczach, zwłaszcza teraz, kiedy wie-
działam, jakie piękne ciało ukrywa pod koszulą.
Trzymając dziewczyny jedną ręką, zdołałam złapać Josha za... cóż by innego?...
krótkie włosy na karku.
Chociaż metoda okazała się wysoce skuteczna - zwijał się z bólu - zlekceważyłam
dwie rzeczy. Jedną z nich był Mark, a drugą ocean, który nadal nasyłał na mnie fale. Każda
rozsądna osoba wzięłaby pod uwagę te dwie okoliczności, ale ja - w gniewie - tego nie
zrobiłam.
Dlatego też w chwilę później znalazłam się pod wodą.
Słowo daję, są chyba przyjemniejsze sposoby umierania niż zakrztuszenie się słoną
wodą. To piecze, wiecie? To przecież jest sól.
A napiłam się jej mnóstwo. Najpierw z powodu fali, która mnie zalała, a potem, kiedy
Mark wciągnął mnie za stopę pod powierzchnię.
Jedno muszę przyznać, jeśli chodzi o ocean: pod wodą panuje niezwykły spokój.
Mówię poważnie. Żadnych rozwrzeszczanych mew, szumu fal, okrzyków surferów. Nie, pod
wodą jesteś tylko ty i morze. Oraz duchy, które usiłują cię zabić.
Ponieważ, rzecz jasna, trzymałam sznur wodorostów, na którym holowałam
dziewczyny. Jak również nie puściłam włosów Josha.
Dosyć mi się tam podobało. Naprawdę nie było tak źle. Jeśli nie liczyć zimna, soli i
przerażającej świadomości, że w każdej chwili może podpłynąć do mnie rekin zabójca i
odgryźć mi nogę.
Chyba straciłam na parę sekund przytomność. Tak musiało być, skoro nie mogłam się
odczepić od tych głupich duchów, mając w dodatku nad głową tony słonej wody.
Następną rzeczą, jaka dotarła do mojej świadomości, było to, że ktoś mnie ciągnie, a
nie był to duch. Ciągnięto mnie ku powierzchni, a ostatnie promienie słońca przebijały się
przez fale. Zdziwiłam się, patrząc do góry i widząc pomarańczową plamę i dużo jasnych
włosów. Ojej, pomyślałam zaintrygowana, to ten przystojny ratownik. Co on tutaj robi?
Przestraszyłam się, ponieważ wokół pływało mnóstwo krwiożerczych duchów i
wydawało się bardzo prawdopodobne, że będą próbowały się do niego dobrać.
Rozejrzałam się i z zaskoczeniem stwierdziłam, że wszystkie zniknęły. Nadal
trzymałam jedną ręką sznur wodorostów, a drugą zaciskałam chyba na czyichś włosach... Ale
ręka była pusta. Tylko słona woda.
Tchórze, pomyślałam. Parszywe tchórze. Zmierzyli się z mediatorem i stwierdzili, że
za dużo sobie wyobrażali, co? Cóż, dostali nauczkę! Z mediatorem się nie zaczyna.
A potem zrobiłam coś, co zapewni mi, być może, po wsze czasy niesławę w fachu
pośredników: zemdlałam.
8
Nie wiem, czy ktoś z was kiedyś już stracił przytomność, więc tylko powiem krótko:
nie róbcie tego. Poważnie. Jeśli da się uniknąć sytuacji, w których możecie stracić przy-
tomność, zróbcie to. Cokolwiek robicie, nie mdlejcie. Zaufajcie mi. To mało zabawne. To w
ogóle nie jest zabawne.
Chyba że, oczywiście, macie zagwarantowane, że obudzicie się w trakcie cucenia
metodą usta - usta w wykonaniu superprzystojnego kalifornijskiego ratownika. W takim razie
mówię: tak, zdecydujcie się.
To właśnie mnie spotkało, kiedy otworzyłam oczy owego popołudnia na plaży. Przed
chwilą pompowałam do płuc słoną wodę, a teraz zwierałam wargi z Bradem Pittem. Albo
przynajmniej kimś, kto bardzo go przypominał.
Czy to może być, zastanawiałam się z sercem tłukącym się gwałtownie w piersi, moja
jedyna prawdziwa miłość?
Jednak kiedy jego wargi odsunęły się od moich, zobaczyłam, że to nie jest moja
prawdziwa miłość, ale ratownik z długimi mokrymi włosami opadającymi na twarz. Skóra
wokół błękitnych oczu marszczyła się ze zmartwienia - wynik spustoszenia dokonanego przez
słońce; powinien używać jakiegoś kremu - gdy się odezwał:
- Słyszysz? Słyszysz mnie?
- Suze - usłyszałam znajomy głos (Gina? Ale co Gina robi w Kalifornii?), który mówi:
- Ma na imię Suze.
- Suze - powiedział ratownik, poklepując mnie szorstkimi dłońmi po policzkach. -
Zamrugaj, jeśli mnie rozumiesz.
To chyba nie może być moja prawdziwa miłość. Zdaje się, że uważa mnie za
kretynkę. A poza tym dlaczego mnie bije?
- O, mój Boże. - Głos Cee Cee brzmiał piskliwiej niż zwykle. - Czy ona jest
sparaliżowana?
Chcąc udowodnić, że nie, zaczęłam się podnosić.
Szybko zdałam sobie sprawę, że to nie była mądra decyzja.
Myślę, że zwymiotowałam tylko raz. Powiedzieć, że eksplodowałam jak Góra Świętej
Heleny to gruba przesada ze strony Przyćmionego. To prawda, że wytrysnęły ze mnie duże
ilości słonej wody, kiedy próbowałam usiąść. Na szczęście jednak udało mi się uniknąć
oplucia siebie czy ratownika. Większość wody trafiła wprost na piasek.
Kiedy skończyłam, poczułam się znacznie lepiej.
- Suze! - Gina, która, jak sobie nagle przypomniałam, była u mnie w Kalifornii z
wizytą, uklękła obok. - Dobrze się czujesz? Tak się przestraszyłam! Leżałaś tak nieruchomo...
Śpiący wykazał znacznie mniej współczucia.
- Co ty sobie, do diabła, myślałaś? - zapytał. - Czy Pamela Anderson umarła i zwolniła
miejsce w drużynie ratowników w Słonecznym patrolu ?
Popatrzyłam na wszystkie zmartwione twarze. Naprawdę nie sądziłam, że tylu
ludziom na mnie zależy. Byli Gina, Cee Cee i Adam, Śpiący i Przyćmiony, i kilku surferów, i
paru turystów, pstrykających zdjęcia prawdziwej, utopionej na żywo dziewczynie, i Michael,
i...
Michael. Moje spojrzenie powędrowało z powrotem w jego kierunku. Michael,
któremu groziło straszne niebezpieczeństwo, a który nie zdawał sobie z tego sprawy. Michael,
który stał tam, ociekając wodą, nieświadomy, że ma na szyi szeroką czerwoną pręgę, w
miejscu, w którym wodorosty wbiły mu się w skórę. Musi go bardzo boleć, pomyślałam.
- Nic mi nie jest - zapewniłam, usiłując wstać.
- Nie - odezwał się ratownik. - Ambulans już jedzie. Leż, dopóki ludzie z pogotowia
nie sprawdzą, co jest. Taka jest procedura.
- Eee... nie, dziękuję.
Wstałam i ruszyłam w stronę ręcznika, który leżał tam, gdzie go zostawiłam, obok
ręcznika Giny.
- Panienko - zawołał ratownik, podbiegając do mnie. - Byłaś nieprzytomna. O mało
nie utonęłaś. Musi zbadać cię lekarz. Taka jest procedura.
- Naprawdę - powiedziała Gina, biegnąc obok - powinnaś pozwolić się zbadać, Suze.
Rick myśli, że oboje z Michaelem mogliście paść ofiarą jakiejś groźnej meduzy.
Zamrugałam zaskoczona.
- Rick? Kto to jest Rick?
- Ratownik - wyjaśniła Cee Cee z rozpaczą.
Wydaje się, że kiedy byłam nieprzytomna, wszyscy zdążyli się lepiej poznać.
- To dlatego wywieszono żółtą flagę.
Zmrużyłam oczy, zerkając na flagę powiewającą na szczycie wieży ratownika.
Zazwyczaj zielona, poza okresami występowania prądów odpływowych czy podobnych
zjawisk, teraz żółciła się, nawołując plażowiczów do zachowania ostrożności w wodzie.
- Popatrz na szyję Michaela - ciągnęła Cee Cee. Spojrzałam posłusznie na szyję
Michaela.
- Rick mówi, że gdy do mnie dotarł, miałem coś owinięte wokół szyi - powiedział
Michael. Zauważyłam, że nie jest w stanie patrzeć mi w oczy. - Najpierw myślał, że to
ogromna kałamarnica. Ale to niemożliwe, oczywiście. Nie spotyka się ich tak daleko na
północy. Więc uznał, że to ta meduza.
Nie odezwałam się. Byłam przekonana, że Rick naprawdę uważa, że Michaela
zaatakowała meduza. Umysł ludzki jest w stanie zrobić wszystko, by uwierzyć w cokolwiek
poza prawdą, że może istnieć coś, czego nie da się wyjaśnić... coś niezupełnie normalnego.
Coś paranormalnego.
Tak więc sznur wodorostów owinięty wokół szyi Michaela stał się macką potężnej
kałamarnicy, a potem parzącym odnóżem meduzy Oczywiście nie mógł być tym, czym był
naprawdę: użytą w morderczych zamiarach rośliną, którą ciągnęła para niewidzialnych rąk.
- Popatrz na swoje kostki - powiedziała Cee Cee. Skierowałam wzrok w dół. Wokół
moich kostek widać było jaskrawe czerwone ślady jak obtarcie od sznura. Tylko że to nie
były ślady po sznurze. To były miejsca, za które chwyciły mnie Felicja i Carrie, usiłując
ściągnąć na dno oceanu, ku pewnej śmierci.
Te głupie dziewczyny powinny zrobić sobie manicure, i to szybko.
- Masz szczęście - oznajmił Adam. - Kiedyś oparzyła mnie taka meduza, to boli jak...
Głos mu zamarł, kiedy zorientował się, że Gina słucha w napięciu. Gina, która ma
czterech braci, z pewnością słyszała wszelkie możliwe przekleństwa, ale Adam był
dżentelmenem i nie zamierzał kląć w jej obecności.
- Okropnie - dokończył. - Ale nie wydaje mi się, żebyście byli mocno poszkodowani.
Cóż, poza tym, że o mało nie utonęliście.
Sięgnęłam po ręcznik i podjęłam próbę oczyszczenia się z piasku, który pokrywał całe
moje ciało. Co ten ratownik zrobił? Ciągnął mnie po piachu czy co?
- Już czuję się zupełnie dobrze. Absolutnie nic mi nie jest.
Śpiący, który szedł za mną razem z całą resztą, odezwał się zrozpaczony:
- Tak nie może być, Suze. Rób, co mówi ratownik. Nie zmuszaj mnie, żebym
zadzwonił po mamę i tatę.
To mnie zaskoczyło. Nie dlatego że zagroził donosem, tylko że nazwał moją mamę
„mamą”. Nigdy przedtem tego nie robił. Matka moich przyrodnich braci umarła wiele lat
temu.
Cóż, pomyślałam, to w końcu najlepsza mama na świecie.
- Nie krępuj się i dzwoń - rzuciłam. - Mam to gdzieś. Zauważyłam, jak Śpiący
wymienia z ratownikiem znaczące spojrzenia. Pośpiesznie zebrałam ubranie i zaczęłam
wciągać je na wilgotne bikini, wijąc się jak piskorz. Nie starałam się nikomu utrudniać życia.
Naprawdę nie. Po prostu nie mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić na wycieczkę do szpitala,
w którym spędziłabym zapewne co najmniej trzy godziny. W ciągu tych trzech godzin Anioły
z RLS z pewnością przypuściłyby kolejny atak na Michaela. Nie mogłam zostawić go
samego.
- Nie zabiorę cię - powiedział Śpiący, krzyżując ręce na piersi i powodując, że pianka,
którą nadal miał na sobie, głośno zaskrzypiała - do domu, o ile lekarz najpierw cię nie zbada.
Odwróciłam się do Michaela, który zdziwił się ogromnie, kiedy zapytałam go
grzecznie:
- Czy zechciałbyś zabrać mnie do domu? Wytrzymanie mojego wzroku nagle
przestało stanowić dla niego problem. Patrząc na mnie powiększonymi przez szklą okularów
oczami, wyjąkał:
- O - oczywiście!
Ratownik pokręcił z niesmakiem głową i odszedł. Pozostali patrzyli na mnie, jakby mi
odbiło. Tylko Gina podeszła do mnie, kiedy pakowałam książki, by pójść za Michaelem do
samochodu.
- Musimy porozmawiać, kiedy wrócisz do domu - szepnęła.
Posłałam jej niewinne spojrzenie. Ostatnie ukośne promienie słońca tworzyły
świetlistą aureolę nad szopą jej miedzianych warkoczyków.
- Co masz na myśli? - zapytałam.
- Wiesz, o co mi chodzi - syknęła z naciskiem, odwróciła się i ruszyła w stronę
Śpiącego, który patrzył na mnie z troską.
Prawda była taka, że wiedziałam, o co jej chodzi. Chodziło jej o Michaela. Co robię,
zawracając sobie głowę chłopakiem takim jak Michael, który, co oczywiste, nie jest moją
jedyną, prawdziwą miłością.
Rzecz polegała jednak na tym, że nie mogłam jej powiedzieć, iż Michaela prześladują
cztery duchy i moim świętym obowiązkiem jako mediatora jest go chronić.
Chociaż biorąc pod uwagę to, co zdarzyło się później tego wieczoru, nie powinnam
była niczego przed nią ukrywać.
- Więc - powiedziałam, jak tylko Michael uruchomił samochód - musimy
porozmawiać.
Michael, w okularach i ubraniu, przestał być onieśmielająco przystojnym młodym
mężczyzną, jakim był bez nich. Jak Superman w ubraniu Clarka Kenta, Michael stał się
ponownie jąkającym się maniakiem komputerowym.
Nie mogłam jednak nie zwrócić uwagi, jak ładnie jego muskularne ciało wypełniało
podkoszulek.
- Porozmawiać? - Zacisnął ręce na kierownicy, gdy znaleźliśmy się w sytuacji, w
warunkach Carmelu, typowej dla godziny szczytu: przed nami zatrzymał się właśnie
wycieczkowy autobus i volkswagen wypełniony deskami surfingowymi. - O - o czym?
- O tym, co się stało w czasie weekendu.
Michael rzucił mi szybkie spojrzenie, po czym znów wpatrzył się w przednią szybę.
- Co masz na m - myśli? - zapytał.
- Daj spokój, Michael - parsknęłam. Uznałam, że nie ma powodu, żeby traktować go
przesadnie łagodnie. To jak ze zrywaniem plastra: albo się to robi boleśnie powoli, albo
jednym ruchem, szybko i stanowczo. - Wiem o wypadku.
Autobus w końcu ruszył. Michael wcisnął pedał gazu.
- Cóż - odezwał się po jakiejś minucie z kpiącym uśmieszkiem, nie odrywając oczu od
drogi - chyba nie obwiniasz mnie za bardzo, bo nie poprosiłabyś, żebym cię podwiózł.
- Nie obwiniam o co?
- Zginęło czworo ludzi. - Michael wyjął z uchwytu pomiędzy naszymi siedzeniami do
połowy opróżnioną puszkę coli. - A ja żyję. - Łyknął pośpiesznie i odłożył puszkę. - Sama
osądź.
Nie spodobał mi się ton jego głosu. Nie o to chodzi, że użalał się nad sobą. Nie robił
tego. W jego głosie brzmiała wrogość. I, jak zauważyłam, przestał się jąkać.
- Tak - zaczęłam ostrożnie.
Jak już wspomniałam, prowadzenie rozmów jest specjalnością ojca Dominika. Ja - to
mięśnie w naszej małej rodzinie pośredników. Zdawałam sobie sprawę, że zapuszczam się na,
nomen omen, głęboką i mętną wodę.
- Czytałam w gazecie, że test na oddech nie wykazał alkoholu - powiedziałam.
- Więc? - wybuchnął Michael, co mnie trochę przestraszyło - czego to dowodzi?
Zamrugałam nerwowo.
- No, tego przynajmniej, że nie prowadziłeś po pijanemu. Wydawało się, że lekko się
odprężył. Powiedział: „och”, a potem zapytał wyczekująco:
- Czy chcesz..
Spojrzałam na niego. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, a słońce, zanurzając się w wodzie,
zalewało wszystko jaskrawopomarańczowym blaskiem. Światło odbijające się od szkieł
Michaela sprawiło, że nie byłam w stanie odczytać wyrazu jego twarzy.
- Chcesz zobaczyć, gdzie to się stało? - wyrzucił z siebie, jakby bał się, że za chwilę
zmieni zdanie.
- Eee, pewnie... Jeśli czujesz, że chciałbyś pokazać mi to miejsce.
- Chcę. - Odwrócił głowę w moją stronę, ale i tym razem nie widziałam wyrazu jego
oczu. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. To dziwne, ale... ja naprawdę mam wrażenie, że
potrafiłabyś to zrozumieć.
Ha! - pomyślałam zarozumiale, proszę bardzo, ojcze Dominiku! Całe to ględzenie o
tym, jak to najpierw biję, a potem rozmawiam. Cóż, co ksiądz na to?
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał niespodziewanie Michael, przerywając moje
samozachwyty.
Rzuciłam mu zdumione spojrzenie.
- Zrobiłam co? - Nie miałam pojęcia, o czym mówi.
- Pobiegłaś za mną do wody - odparł cicho.
- Och. - Chrząknęłam. - O to chodzi. Cóż, widzisz, Michael...
- Nieważne.
Znowu na niego spojrzałam. Uśmiechał się.
- Nie przejmuj się - powiedział. - Nie musisz mi mówić. Ja wiem. - Jego głos obniżył
się o oktawę. Ogarnął mnie gwałtowny niepokój. - Wiem.
A potem wyciągnął rękę i przykrył dłonią moją dłoń.
O mój Boże! Poczułam, że przewraca mi się w żołądku jak wtedy na plaży.
Nagle wszystko stało się jasne. Michael Meducci nie tylko zadurzył się we mnie. O
nie. To było znacznie, znacznie gorsze.
Michael Meducci sądził, że to ja zadurzyłam się w nim.
Michael Meducci sądził, że to coś więcej niż zadurzenie. Michael Meducci sądził, że
się w nim zakochałam.
Miałam do powiedzenia tylko jedno słowo, ale ponieważ nie mogłam powiedzieć go
głośno, powiedziałam je sobie w duchu: Fuj!
To jest, może i dobrze wyglądał w piance i bez i w ogóle... ale Michael Meducci i tak
nie jest...
No cóż, taki jak Jesse.
Tak właśnie będzie odtąd wyglądało moje życie uczuciowe, czyż nie? - pomyślałam
gorzko.
9
Ostrożnie i powoli próbowałam wydobyć rękę spod dłoni Michaela. - Och -
powiedział, uwalniając moją rękę, aby chwycić za kierownicę. - Zbliżamy się... to jest... do
miejsca wypadku.
Z uczuciem paskudnej ulgi spojrzałam w prawo. Jechaliśmy niezbyt szybko autostradą
numer 1. Piaski plaży Carmelu ustąpiły majestatycznym klifom Big Sur. Jeszcze parę kilome-
trów, a dotarlibyśmy do sekwojowych zagajników i latarni morskiej. Big Sur przyciągał
pieszych turystów i amatorów kempingu, jak również wszystkich, którzy lubią wspaniałe wi-
doki i zachwycające piękno natury. Co do mnie, widoki owszem, ale co do natury, to dziękuję
bardzo... zwłaszcza po drobnym wypadku z trującym bluszczem, który zdarzył się w tydzień
lub dwa po moim przyjeździe do Kalifornii.
A jeśli chodzi o kleszcze, to nawet o tym nie mówmy.
Big Sur - albo przynajmniej droga wijąca się wzdłuż wybrzeża - też ma kilka ostrych
zakrętów. Michael pokonywał praktycznie na ślepo jeden z nich, kiedy z przeciwnej strony
wyskoczył z łoskotem winnebago. Miejsca było trochę mało jak na dwa samochody i biorąc
pod uwagę, że od urwiska dzieliła nas jedynie metalowa barierka, sytuacja stała się odrobinę
denerwująca. Michael zdołał się jednak cofnąć - nie jechaliśmy aż tak szybko - a potem
zjechał na bok, pozwalając winnebago minąć nas w odległości zaledwie metra czy coś koło
tego.
- Rany - sapnęłam, oglądając się na wielki wóz turystyczny.
- To trochę niebezpieczne, co? Michael wzruszył ramionami.
- Należy trąbić, kiedy się wyjeżdża zza tego zakrętu. Żeby kierowca za skałą wiedział,
że się zbliżasz. Ten facet widocznie o tym nie wiedział, bo jest przyjezdny. - Michael
odchrząknął.
- Tak właśnie było, eee, w sobotę wieczorem. Wyprostowałam się w fotelu.
- To tu właśnie - przełknęłam - to się stało?
- Tak. - Michael mówił tym samym tonem co przed chwilą. - To tutaj.
I tak było. Teraz, kiedy się o tym dowiedziałam, zobaczyłam wyraźnie czarne ślady po
kołach wozu Josha, który usiłował zahamować przed upadkiem w przepaść. Spory fragment
barierki już wymieniono. Nowiutki metal lśnił w miejscu, gdzie kończyły się ślady kół.
Zapytałam cicho:
- Czy możemy się zatrzymać?
- Pewnie.
Za zakrętem znajdował się rodzaj skalnego tarasu widokowego, w odległości
kilkunastu metrów od miejsca, w którym samochody minęły się o włos. Michael wjechał tam
i wyłączył silnik.
- Punkt obserwacyjny - powiedział, wskazując drewnianą tabliczkę z napisem:
PUNKT OBSERWACYJNY. NIE ŚMIECIĆ. - Mnóstwo ludzi tu przyjeżdża w sobotę
wieczorem. - Michael odchrząknął, patrząc na mnie znacząco. - I tu parkują.
Muszę stwierdzić, że aż do tamtej chwili nie miałam pojęcia, że potrafię poruszać się
tak szybko. Odpięłam pas i wyskoczyłam z auta szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć:
„ektoplazma”.
Słońce prawie już zaszło i robiło się chłodno. Objęłam się rękami, stając na palcach,
żeby wyjrzeć poza krawędź skały. Wiatr od morza, znacznie gwałtowniejszy i zimniejszy niż
w dole, na plaży, chłostał mnie po twarzy. Rytmiczne pulsowanie morza pod nami zagłuszało
samochody sunące autostradą numer 1.
Zwróciłam uwagę na brak mew i innych ptaków.
To mogła być wskazówka. Jak zwykle jednak ją przeoczyłam.
Skupiłam się na stromiźnie urwiska. Dziesiątki metrów w dole wzburzone fale
oblewały potężne głazy, które oderwały się od skał wybrzeża w czasie kolejnych trzęsień
ziemi. Na tego rodzaju brzegu nie zdarzali się śmiałkowie - nawet tacy jak Elvis w
najlepszych czasach - mając ochotę skakać do wody.
Dziwnym trafem, poniżej miejsca, w którym samochód Josha zjechał z drogi,
znajdowała się mała, piaszczysta plaża. Nie taka, na którą chodzi się opalać, ale odpowiednia
na przyjemny piknik, o ile komuś chciałoby się ryzykować złamanie karku, schodząc na nią.
Michael musiał zauważyć moje spojrzenie, ponieważ odezwał się po chwili:
- Tak, tam wylądowali. Nie w wodzie. No, w każdym razie nie tak zaraz. Przyszła
wysoka fala i...
Zadrżałam i odwróciłam wzrok.
- Czy jest jakaś droga, która prowadzi tam na dół?
- Oczywiście - powiedział, wskazując na przerwę w barierce. - Tam jest szlak.
Używają go głównie turyści górscy, czasami zwykli wycieczkowicze. Plaża w dole to coś
niesamowitego. W życiu nie widziałaś takich ogromnych fal. Ale do surfowania jest zbyt
niebezpieczna. Za silne prądy.
Spojrzałam na niego z ciekawością.
- Byłeś tam na dole? - zapytałam. W moim głosie musiało brzmieć zdziwienie.
- Suze - odparł z uśmiechem - mieszkam tu całe życie. Nie ma za wielu plaż, na
których nie byłem.
Skinęłam głową i odgarnęłam kosmyk włosów, który wiatr wciskał mi do ust.
- No więc, co się dokładnie zdarzyło tamtej nocy?
Zerknął ku jezdni. Było na tyle ciemno, że jadące szosą samochody włączyły
reflektory. Od czasu do czasu światło któregoś z nich padało na jego twarz. I tym razem nie
sposób było zobaczyć jego oczu za szkłami okularów.
- Wracałem do domu z warsztatów w Esalen... - zaczął.
- Esalen?
- Tak. Z Instytutu Esalen. Nie słyszałaś o nim? - Pokręcił głową. - Mój Boże,
myślałem, że jest powszechnie znany. - Musiałam mieć dość niepewny wyraz twarzy, bo
zaraz dodał: - Cóż, w każdym razie byłem na wykładzie. „Kolonizacja innych światów i co to
oznacza dla istot pozaziemskich na Ziemi”.
Usiłowałam się nie roześmiać. W końcu to ja rozmawiam z duchami. Kimże jestem,
żeby twierdzić, że na innych planetach nie ma życia?
- No więc jechałem do domu, było chyba dosyć późno - a oni wyjechali zza tego
zakrętu, nie zatrąbili ani razu, ani nic.
Skinęłam głową.
- Więc co zrobiłeś?
- Cóż, skręciłem, oczywiście, żeby ich wyminąć i wyrżnąłem w zbocze. Nie możesz
tego zobaczyć, bo jest ciemno, ale mój przedni zderzak oderwał spory kawałek ziemi. A oni...
skręcili w drugą stronę, była mgła, droga musiała być śliska, jechali szybko i...
Skończył bezbarwnym głosem, wzruszając ramionami:
- Spadli w przepaść.
Zadrżałam. To było niezależne ode mnie. Pamiętajcie, że już spotkałam tych ludzi.
Nie pokazali się od najlepszej strony - w gruncie rzeczy próbowali mnie zabić - ale i tak było
mi ich ogromnie żal. Przepaść była bardzo, bardzo głęboka.
- No i co zrobiłeś? - zapytałam.
- Ja? - Wydawał się zaskoczony moim pytaniem. - Uderzyłem się w głowę i
zemdlałem. Nie oprzytomniałem, dopóki ktoś nie zatrzymał się obok i mnie ocucił. Wtedy
zapytałem, co się stało z drugim samochodem. A ten ktoś zapytał: „Jakim drugim
samochodem?” Pomyślałem, że oni, no, wiesz, po prostu odjechali i przyznaję, że byłem
trochę wkurzony. Nie raczyli wezwać karetki ani nic. A potem zobaczyliśmy wyrwę w
barierce...
Zdążyłam już porządnie zmarznąć. Słońce zaszło, chociaż niebo na zachodzie wciąż
mieniło się fioletem i czerwienią. Poczułam dreszcze i powiedziałam:
- Wsiądźmy do samochodu. Tak też zrobiliśmy.
Siedzieliśmy, wpatrując się w horyzont, który nabierał coraz głębszego odcienia
błękitu. Reflektory przejeżdżających od czasu do czasu wozów rzucały snopy światła do
wnętrza miniwana. Wewnątrz samochodu panowała niemal idealna cisza; nie słychać było
szumu fal ani wiatru. Ogarnęło mnie straszliwe zmęczenie. W świetle zegara z deski
rozdzielczej widziałam, że zbliża się pora kolacji. Mój ojczym Andy jest bardzo surowy, jeśli
chodzi o ten posiłek. Należało się stawić. Kropka.
- Posłuchaj - powiedziałam, przerywając drętwe milczenie. - To, co się stało, to coś
okropnego. Ale to nie twoja wina.
Popatrzył na mnie. W zielonej poświacie deski rozdzielczej widziałam, że uśmiecha
się smutno.
- Naprawdę?
- Naprawdę - odparłam stanowczo. - To był wypadek, to jasne i oczywiste. Problem
polega na tym, że... cóż, nie wszyscy tak uważają.
Uśmiech zniknął.
- Kto tak nie uważa? Gliny? Mają moje zeznanie. Wydawali się usatysfakcjonowani.
Pobrali mi krew. Nie stwierdzili obecności alkoholu czy narkotyków. Nie mogą...
- Nie - zaprzeczyłam pośpiesznie - nie gliny.
W jaki sposób, zastanawiałam się, mam mu to powiedzieć? Facet należy najwyraźniej
do fanów UFO, więc teoretycznie nie powinien mieć problemu z duchami. Ale nigdy nie
wiadomo.
- Otóż - zaczęłam ostrożnie - zwróciłam uwagę, że od czasu tego wypadku ciągle
przytrafia ci się coś złego.
- Tak - powiedział Michael, a jego dłoń znowu wylądowała na mojej. - Gdyby nie ty,
mógłbym nie żyć. Dwa razy uratowałaś mi życie.
- Cha, cha - sapnęłam nerwowo, zabierając rękę i udając, że włos dostał mi się do ust i
muszę go usunąć za pomocą tej właśnie ręki. - Eee, ale tak poważnie, nie zastanawiałeś się,
no, wiesz, co się dzieje? Dlaczego nagle tyle... rzeczy zaczyna się wydarzać?
Uśmiechnął się znowu. Jego zęby w blasku szybkościomierza wydawały się zielone.
- To widocznie przeznaczenie - stwierdził.
- W porządku - zgodziłam się. Dlaczego ja? - Nie o to chodzi. Chodzi o te złe rzeczy.
Jak w centrum. A potem na plaży...
Wzruszył tymi niewiarygodnie silnymi ramionami.
- W porządku - powtórzyłam. - Ale gdybyś tak się nad tym zastanowił, nie przyszłoby
ci do głowy, że jedynym logicznym wyjaśnieniem mogłyby być... rozgniewane duchy?
Jego uśmiech zbladł.
- Co masz na myśli? Westchnęłam.
- Posłuchaj, to nie była żadna meduza. Wiesz o tym doskonale. Coś wciągało cię pod
wodę, Michael.
Skinął głową.
- Wiem. Nie całkiem... Przywykłem, rzecz jasna, do prądów podwodnych, ale to...
- To nie był prąd. Ani meduza. Po prostu... hm, uważam, że powinieneś być ostrożny.
- O czym ty mówisz? - Patrzył na mnie zaintrygowany. - To brzmi prawie tak, jakbyś
sugerowała, że padłem ofiarą... jakiejś demonicznej siły - Roześmiał się. W ciszy panującej w
samochodzie jego śmiech wydał się bardzo głośny. - Wywołanej śmiercią tych ludzi, którzy o
mało nie zepchnęli mnie z drogi? Czy tak?
Popatrzyłam przez okno. Nie widziałam niczego poza fioletowymi cieniami stromych
skalnych ścian, ale nie odwracałam od nich wzroku.
- Tak. Dokładnie tak.
- Suze. - Michael ponownie sięgnął po moją rękę i tym razem ją uścisnął. - Czy chcesz
mi powiedzieć, że wierzysz w duchy?
Odwróciłam głowę, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam:
- Tak, Michael. Dokładnie tak. Znowu się roześmiał.
- Och, daj spokój. Czy naprawdę sądzisz, że Josh Saunders i jego przyjaciele są w
stanie komunikować się zza grobu?
Sposób, w jaki wymówił imię Josha, kazało mi... sama nie wiem. Ale nie spodobało
mi się to. Bardzo mi się to nie spodobało.
- To jest... - Michael puścił moją rękę i pochylił się, włączając silnik. - Przyjmij do
wiadomości fakty: facet był głupim klockiem. Najbardziej imponującą rzeczą, jakiej dokonał,
był upadek z urwistego brzegu w towarzystwie drugiego głupawego osiłka i ich równie
tępych dziewczyn. Wiesz, niekoniecznie źle się stało, że zniknęli. Tylko zajmowali miejsce.
Szczęka mi opadła.
- A co do ich zdolności odwołania się do jakichś ciemnych mocy - ciągnął, tonem
głosu zamykając słowa „ciemne moce” w cudzysłów - w celu wywarcia zemsty za ich
żałośnie głupią śmierć, to cóż, dzięki za ostrzeżenie, ale nie mam aż tak bujnej wyobraźni.
Wytrzeszczyłam na niego oczy Po prostu wytrzeszczyłam. Nie wierzyłam własnym
uszom. A więc taki z niego wrażliwiec. Zdaje się, że zaczynał się jąkać i czerwienić tylko
wtedy, gdy jego własne życie znajdowało się w niebezpieczeństwie. O cudze specjalnie nie
dbał.
Chyba że umawiał się z kimś na piątek wieczorem, co ilustruje uwaga, jaką uczynił,
gdy wjeżdżaliśmy z powrotem na szosę:
- Hej - powiedział, puszczając oko. - Zapnij pas.
10
Opadłam na krzesło, gdy wszyscy sięgali po widelce. Ha! Nie spóźniłam się! Z
technicznego punktu widzenia - nie, ponieważ nikt nie zaczął jeszcze jeść.
- Gdzie byłaś, Suze? - zapytała mama, podając koszyczek z bułkami Ginie. Dobrze
zrobiła. Inaczej, biorąc pod uwagę apetyty moich braci, koszyk zostałby opróżniony, zanim
by do niej dotarł.
- Byłam - powiedziałam, podczas gdy Max, należący do moich braci wielki i okropnie
zaśliniony pies, położył głowę na moich kolanach, co zwykle robi w porze posiłków, zwraca-
jąc na mnie swoje łagodne brązowe oczy - na przejażdżce.
- Z kim? - zapytała mama obojętnym tonem, który wskazywał na to, że powinnam
ważyć słowa, bo znajdę się w poważnych tarapatach.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odezwał się Przyćmiony:
- Z Michaelem Meduccim. - Udał, że dusi się ze śmiechu. Andy uniósł brwi.
- To ten chłopiec, który był tu wczoraj wieczorem?
- Właśnie ten. - Rzuciłam Przyćmionemu mordercze spojrzenie, które wolał
zignorować. Gina i Śpiący, jak zauważyłam, postarali się o to, żeby usiąść koło siebie, i
zachowywali się dziwnie cicho. Ciekawa byłam, co bym zobaczyła, gdybym tak upuściła
serwetkę i schylając się po nią, zajrzała pod stół. Prawdopodobnie coś, czego nie miałabym
szczególnej ochoty oglądać. Trzymałam więc serwetkę bezpiecznie na kolanach.
- Meducci - mruknęła mama. - Skąd ja znam to nazwisko?
- Z pewnością - odezwał się Profesor - myślisz o Medyceuszach, arystokratycznej
włoskiej rodzinie, która wydała trzech papieży i dwie królowe Francji. Casimo jako pierwszy
rządził Florencją, natomiast Lorenzo był mecenasem sztuki. Jego protegowanymi byli między
innymi Michał Anioł i Botticelli. Mama spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Otóż nie o tym myślałam.
Wiedziałam, czym to się skończy. Mama ma świetną i niezawodną pamięć. Jest jej to,
oczywiście, potrzebne w pracy. Zdawałam sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy
sobie przypomni, gdzie słyszała nazwisko Michaela.
- To ten, który miał wypadek podczas weekendu - powiedziałam, żeby przyśpieszyć
nieuniknione. - Wypadek, w którym zginęło czworo uczniów z RLS.
Przyćmiony upuścił widelec, który z hałasem spadł na talerz.
- Michael Meducci? - Pokręcił głową. - Niemożliwe. To był Michael Meducci!
Pieprzysz.
- Brad, licz się ze słowami - upomniał go ostro Andy. Przyćmiony powiedział:
„przepraszam”, ale oczy mu się świeciły.
- Michael Meducci - powtórzył. - Michael Meducci zabił Marka Pulsforda?
- Nikogo nie zabił - parsknęłam. Zrozumiałam, że powinnam była trzymać buzię na
kłódkę. Teraz to się rozejdzie po całej szkole. - To był wypadek.
- Doprawdy, Brad - powiedział Andy - jestem pewien, że biedny chłopak nie chciał
nikogo zabić.
- No dobrze, przepraszam - odparł Przyćmiony. - Ale Mark Pulsford był najlepszym
rozgrywającym w całym stanie. Poważnie. Miał stypendium Uniwersytetu Kalifornijskiego.
Był naprawdę świetny.
- Och, coś ty? No to jak cię znosił w swoim towarzystwie? - Śpiący, w rzadkim
przebłysku poczucia humoru, wyszczerzył się do brata.
- Zamknij się - warknął Przyćmiony. - Byliśmy kiedyś razem na imprezie.
- Ach tak - mruknął Śpiący z kpiną.
- Naprawdę. W zeszłym miesiącu, w dolinie. Mark był bombowy. - Złapał bułkę,
wpakował ją niemal w całości do ust, a potem wymamrotał: - Dopóki nie zjawił się Michael
Meducci i go nie zamordował.
Zauważyłam, że Gina przygląda mi się z jedną, tylko jedną, brwią uniesioną do góry.
Nie zareagowałam.
- Do wypadku nie doszło z winy Michaela - oznajmiłam. - W każdym razie o nic go
nie oskarżono.
Mama odłożyła widelec.
- Dochodzenie w sprawie wypadku jest w toku - zauważyła.
- Przy tylu wypadkach, do ilu tam doszło - powiedział ojczym, nakładając parę
szparagów na talerz mamy, a następnie podsuwając półmisek Ginie - na tym odcinku drogi,
można by się spodziewać, że ktoś wreszcie jakoś go zabezpieczy.
- Wąski pas szosy - odezwał się Profesor tonem pogawędki - wzdłuż odcinka
wybrzeża znanego jako Big Sur tradycyjnie uważa się za zdradziecki, a nawet wybitnie
niebezpieczny. Często pogrążona we mgle, wijąca się i wąska górska droga nie zostanie
prawdopodobnie, dzięki obrońcom historycznego dziedzictwa, rozbudowana. Niedostępność
tego miejsca przyciągała poetów i artystów, którzy tam się osiedlili, na przykład Robinsona
Jeffersa. Zachwycała go ponura dzikość otoczenia.
Zamrugałam, patrząc na mojego najmłodszego brata. Jego fotograficzna pamięć, na co
dzień męcząca, często bardzo się przydawała, zwłaszcza kiedy zbliżał się termin składania
prac semestralnych.
- Dzięki za informacje - powiedziałam.
Profesor uśmiechnął się, ukazując oblepiony jedzeniem aparat ortodontyczny.
- Nie ma za co.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to - podjął Andy, w dalszym ciągu narzekając na
warunki bezpieczeństwa panujące na tej szosie - że ten konkretny odcinek wydaje się
szczególnie przyciągać młodych kierowców.
Przyćmiony, który pakował sobie ryż do ust, jakby to było jego pierwsze pożywienie
od paru tygodni, zachichotał, mamrocząc:
- No, eee, tato.
Andy spojrzał na swego średniego syna.
- Wiesz, Brad - odezwał się łagodnie - w Ameryce, a jak słyszałem, w dużym stopniu
także w Europie, uważa się za społecznie akceptowalne odkładanie od czasu do czasu widelca
i poświęcanie chwili na przeżuwanie.
- Tam odchodzi akcja - wyjaśnił Przyćmiony, odkładając zgodnie z sugestią ojca
widelec, co sobie powetował mówiąc z pełną buzią.
- Co za akcja? - zainteresował się Andy.
Śpiący, który odzywa się tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia, od czasu
pojawienia się Giny zrobił się niemal gadatliwy.
- Chodzi mu o punkt - oznajmił.
- Punkt? - zapytała nieco zdezorientowana mama.
- Punkt - potwierdził Śpiący. - Punkt obserwacyjny. Wszyscy tam jeżdżą, żeby się
całować w sobotę wieczorem. A przynajmniej - tu Śpiący zachichotał - Brad i jego kumple.
Przyćmiony, bynajmniej nieobrażony tą oszczerczą uwagą, pomachał szparagiem,
jakby to było cygaro, a następnie wyjaśnił:
- Punkt jest bombowy.
- Czy to tam - zainteresował się Profesor - zabierasz Debbie Mancuso? - Skrzywił się
z bólu, gdy jeden z jego goleni został brutalnie zaatakowany pod stołem. - Auu!
- Nie chodzę z Debbie Mancuso! - ryknął Przyćmiony.
- Brad - warknął Andy. - Nie kop brata. Dawidzie, nie wspominaj imienia Debbie
Mancuso przy stole. Mówiliśmy już o tym. Suze?
Spojrzałam na niego, unosząc brwi.
- Nie podoba mi się, że wsiadasz do samochodu z chłopcem, który brał udział w tak
poważnym wypadku, bez względu na to, czyja to była wina. - Andy spojrzał na mamę. - Zga-
dzasz się ze mną?
- Obawiam się, że muszę - westchnęła. - Źle się z tym czuję. Meducci przeżywali
ostatnio z pewnością trudne chwile...
- Na pytające spojrzenie ojczyma dodała: - To ich córka o mało nie utonęła parę
tygodni temu. Pamiętasz?
- Och. - Andy kiwnął głową. - Na tym basenowym przyjęciu. Zabrakło kontroli ze
strony rodziców...
- Za to nie zabrakło alkoholu - powiedziała mama. - Biedny dzieciak, jak się wydaje,
wypił za dużo i wpadł do wody. Nikt nie zauważył, a jeśli nawet, to nikt nic nie zrobił. Od
tamtego czasu jest w śpiączce. Jeśli przeżyje, to z poważnym uszkodzeniem mózgu. Suze -
mama odłożyła widelec - nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, żebyś się spotykała z
tym chłopcem.
Normalnie to by mnie ucieszyło, bo nie zależało mi specjalnie na widywaniu się z tym
facetem.
Ale musiałam, jeśli istniał cień nadziei, że zdołam go uchronić przed zajęciem miejsca
na cmentarzu.
- Dlaczego? - Przełknęłam kawałek łososia. - To nie wina Michaela, że ma siostrę
alkoholiczkę, która nie umie pływać. A poza tym, dlaczego rodzice pozwolili ośmioklasistce
na udział w takim przyjęciu?
- Nad tą sprawą - powiedziała mama przez zęby - nie będziemy się tutaj zastanawiali i
doskonałe o tym wiesz. Musisz po prostu zadzwonić do tego młodego człowieka i powiedzieć
mu, że mama zabroniła ci wsiadać z nim do samochodu. Jeśli miałby ochotę cię odwiedzić i
pooglądać wideo, w porządku. Ale nie wsiądziesz z nim do samochodu.
Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Tutaj? Spędzić wieczór tutaj? Pod uważnym
spojrzeniem Jesse'a? O mój Boże, tego właśnie mi potrzeba. Obraz wywołany tymi słowami
napełnił mnie taką zgrozą, że porcja łososia, którą podniosłam do ust, spadła z widelca na
moje kolana, skąd zgarnął ją natychmiast długi psi jęzor.
Mama dotknęła mojej ręki.
- Suze - powiedziała cicho - potraktuj to poważnie. Nie chcę, żebyś jeździła
samochodem z tym chłopakiem.
Spojrzałam na nią zaciekawiona. To prawda, że w przeszłości byłam zmuszona jej nie
słuchać, co wynikało głównie z okoliczności, na które nie miałam wpływu. Ona jednak o tym
nie wiedziała. W dużym stopniu udawało mi się to przed nią zataić. Z wyjątkiem tych
przypadków, kiedy odprowadzała mnie do domu policja, co zdarzyło się zaledwie kilka razy i
nie warto o tym wspominać.
Ponieważ jednak teraz sytuacja była inna, nie bardzo rozumiałam, dlaczego czuła
potrzebę powtórzenia swojego wyroku w sprawie Michaela Meducciego.
- W porządku, mamo - powiedziałam. - Dotarło to do mnie za pierwszym razem.
- Bardzo mi na tym zależy.
Przyjrzałam się jej. Nie chodzi o to, że sprawiała wrażenie, jakby miała poczucie...
cóż, winy. Ale zdecydowanie coś wiedziała. Coś, czego nie chciała ujawnić.
To mnie specjalnie nie zaskoczyło. Jako dziennikarka telewizyjna mama często ma
dostęp do informacji niekoniecznie przeznaczonych dla szerokiej publiczności. Nie należy
również to tych dziennikarzy, którzy zrobiliby wszystko dla zdobycia przebojowej historii.
Gdyby jakiś glina zdradził mamie tajną informację - a gliniarze często to robią, bo moja
mama, przy swoich czterdziestu paru latach, nadal jest atrakcyjną kobietą i dowie się
wszystkiego, jeśli tylko uśmiechnie się do kogo trzeba - wiedziałby, że mama zachowają dla
siebie, jeśli o to poprosi. Taka już jest.
Zastanawiałam się, co może wiedzieć o Michaelu Meduccim oraz o wypadku, w
którym zginęło czworo Aniołów.
Dość, żeby nie chcieć, abym się z nim prowadzała.
Nie uważam, że jest wobec niego szczególnie niesprawiedliwa. Nie mogłam
zapomnieć, co Michael powiedział, zanim wjechaliśmy na szosę. „Tylko zajmowali miejsce”.
Nagle przestałam obwiniać tych ludzi za to, że chcieli go utopić.
- Dobrze, mamo. Rozumiem.
Na oko usatysfakcjonowana mama wróciła do łososia, którego Andy przyrządził po
mistrzowsku, podając z delikatnym sosem koperkowym.
- No więc, jak zamierzasz mu to powiedzieć? - zapytała Gina pół godziny później,
pomagając mi ładować naczynia do zmywarki mimo nalegań mamy, że jako gość nie musi
tego robić.
- Nie wiem - powiedziałam z wahaniem. - Pomijając to podobieństwo do Clarka
Kenta...
- Na zewnątrz dziwak, w środku marzyciel?
- Tak. Poza tym, co jest bardzo pociągające, ma cechę, którą określiłabym jako...
- Nachalność? - podsunęła Gina, opłukując salaterkę, którą następnie wręczyła mi,
abym umieściła ją w zmywarce.
- Może. Nie wiem.
- Jego pojawienie się tutaj wczoraj wieczorem było nachalne - stwierdziła. - Nawet nie
zadzwonił. Żaden chłopak nie zachował się tak wobec mnie. - Pomachała ręką i pstryknęła
palcami.
Wzruszyłam ramionami. Na wschodzie to wygląda inaczej. W mieście nie wpada się
do znajomych, nie uprzedzając ich telefonicznie. W Kalifornii, jak się przekonałam, takie
przypadkowe wizyty „przejazdem” są absolutnie do przyjęcia.
- Ale nawet nie próbuj, Simon, udawać - ciągnęła Gina - że ci zależy. Nie podoba ci
się ten facet. Nie wiem, jaki masz powód, żeby się z nim spotykać, ale to z pewnością nie ma
nic wspólnego z hormonami.
Przypomniało mi się, jak byłyśmy przyjemnie zaskoczone, kiedy Michael zdjął na
plaży koszulę.
- Mogłoby tak być - westchnęłam.
- Proszę. - Gina podała mi naręcze sztućców. - Ty i superdziwak? Nie. A teraz
powiedz mi, co się dzieje między tobą a tym chłopakiem?
Wbiłam wzrok w sztućce, które wkładałam do zmywarki.
- Nie wiem. - Nie mogłam jej przecież powiedzieć prawdy. - Tylko że... Mam takie
poczucie, że za tym wypadkiem kryje się coś, o czym on nie chce mówić. Moja mama chyba
coś na ten temat wie. Zauważyłaś?
- Zauważyłam - odparła Gina, nie tyle ponurym, ile specjalnie radosnym głosem.
- No, więc... Po prostu ciągle się zastanawiam, co tam naprawdę zaszło. W noc
katastrofy. Ponieważ... cóż, dziś po południu to wcale nie była meduza.
Gina pokiwała głową.
- Tak myślałam. Przypuszczam, że to ma jakiś związek z tym twoim pośredniczeniem,
tak?
- Coś w tym rodzaju - mruknęłam zmieszana.
- No tak. Co mogłoby również wyjaśnić to drobne zajście z lakierem do paznokci, hę?
Nie byłam w stanie wydusić słowa. Nie przestałam wkładać sztućców do plastikowych
przegródek w drzwiach zmywarki. Widelce, łyżki, noże.
- W porządku. - Gina zakręciła wodę i wytarła ręce w ścierkę. - Co mam zrobić?
Zamrugałam zdziwiona.
- Ty? Nic.
- Daj spokój. Znam cię, Simon. Nie opuściłaś w zeszłym roku siedemdziesięciu
dziewięciu godzin wychowawczych, ponieważ miałaś ochotę zjeść spokojnie śniadanie w
MacDonaldzie. Wiem doskonale, że walczyłaś z duchami, aby ten świat był bezpieczniejszym
miejscem dla naszych dzieci. No więc, co mogę dla ciebie zrobić? Kryć cię?
Zagryzłam wargi.
- Dobrze - powiedziałam z wahaniem.
- Posłuchaj, o mnie się nie martw. Jake obiecał zabrać mnie na rozwożenie pizzy, co
jest do jakiegoś stopnia pociągające, jeśli komuś nie przeszkadza siedzenie w samochodzie
pełnym pizzy pepperoni i ananasowej. Ale jeśli chcesz, zostanę tutaj, z Bradem. Zaprosił
mnie na oglądanie swojego ulubionego filmu.
Wciągnęłam powietrze.
- Chyba nie Jeździec piekieł... ?
- Zgadza się.
Wdzięczność ogarnęła mnie niczym jedna z fal, które pozbawiły mnie wcześniej
przytomności.
- Zrobiłabyś to dla mnie?
- Dla ciebie, Simon, wszystko. No więc, co się szykuje?
- W porządku. - Rzuciłam ścierkę, którą ściskałam w garści. - Gdybyś została w domu
i udawała, że jestem w pokoju na górze i meczą mnie bóle miesiączkowe, to będę cię czciła
do końca życia. Nie zadają kłopotliwych pytań, jeśli chodzi o bóle miesiączkowe. Powiedz, że
jestem w wannie, a potem, trochę później, że położyłam się wcześniej spać. Gdyby ktoś do
mnie dzwonił, odbierzesz?
- Jak sobie życzysz, królowo Alef.
- Och, Gino. - Złapałam ją za ramiona i potrząsnęłam lekko. - Jesteś najlepsza.
Rozumiesz? Najlepsza. Nie marnuj się dla moich braci. Stać cię na dużo więcej.
- Ty tego zwyczajnie nie widzisz - powiedziała Gina, kręcąc w zadumie głową. - Twoi
bracia są bardzo przystojni. No, z wyjątkiem tego małego rudzielca. Poza tym... - Ja
kierowałam się do telefonu, żeby zadzwonić do ojca Dominika. - Oczekuję zadośćuczynienia.
- Wiesz, że dostaję tylko dwadzieścia dolców na tydzień kieszonkowego, ale możesz
to dostać...
- Nie chcę twoich pieniędzy - skrzywiła się Gina. - Ale przyjemnie byłoby usłyszeć
jakieś wyjaśnienia. Nigdy nic nie mówiłaś. Wykręcałaś się od odpowiedzi. Ale teraz jesteś mi
to winna. - Zmrużyła oczy. - Dla ciebie wysiedzę na seansie Jeźdźca piekieł. To bardzo dużo.
I owszem - dodała, zanim zdążyłam otworzyć usta - będę milczała. Obiecuję, że nie
zadzwonię do „Enquirera” albo „People”.
Odparłam na to z całą godnością, na jaką było mnie w tym momencie stać:
- Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabyś postąpić inaczej. A potem podniosłam
słuchawkę i wykręciłam numer ojca Dominika.
11
- No więc, za czym dokładnie mam się rozglądać? - zapytałam, oświetlając latarką
piaszczystą dróżkę.
- Nie jestem pewien - powiedział ojciec Dominik, który wyprzedzał mnie o parę
kroków. - Spodziewam się, że będziesz wiedziała, kiedy to znajdziesz.
- Wspaniale - mruknęłam.
To nie było byle co, schodzić po ciemku zboczem góry. Gdybym mogła przewidzieć,
że na tym właśnie będzie polegała propozycja ojca Dominika, pewnie zwlekałabym z
telefonem. Zostałabym w domu i oglądała Jeźdźca piekieł. Albo przynajmniej próbowała
odrobić geometrię. Nie żartuję. Już raz o mało nie zginęłam w tym miejscu. Twierdzenie
Pitagorasa nie budziło we mnie takiego przerażenia.
- Nie martw się - odezwał się za mną głos, w którym brzmiało lekkie rozbawienie. -
Tutaj nie ma trującego bluszczu.
Odwróciłam głowę, posyłając Jesse'owi sarkastyczne spojrzenie, jakkolwiek wątpię,
aby był w stanie je dostrzec. Księżyc - o ile w ogóle był jakiś księżyc - ukrywał się za gęstą
zasłoną chmur. Mgła wspinała się po zboczu, po którym właśnie schodziliśmy, i zbierała się
w zagłębieniach na dróżce, wirując gwałtownie za każdym postawieniem stopy, jakby
dotknięcie człowieka było jej niemiłe. Starałam się nie myśleć o filmach, w których ludziom
w takiej mgle przytrafiają się różne okropne rzeczy. Wiecie, o jakich filmach mówię.
Unikałam też myśli o trującym bluszczu, o który mogłam się ocierać. Jesse oczywiście
żartował, ale jak zwykle czytał w moich myślach: nienawidzę szpecących wysypek.
A o wężach to już w ogóle nie wspomnę, chociaż miałam wszelkie powody, by
podejrzewać, że leżą gdzieś zwinięte w kłębek na tej żałosnej imitacji górskiej perci, czekając
tylko, kiedy będą mogły się uraczyć kawałkiem miękkiego ciała z mojej łydki tuż powyżej
adidasów.
- Tak - usłyszałam głos ojca Dominika. Mgła wchłonęła go całkowicie, widziałam
jedynie maleńki punkcik żółtego światła jego latarki. - Tak, widzę, że policja już tu była. To
tutaj widocznie odpadł ten kawałek barierki. Widać ślady w zielsku.
Brnęłam na ślepo, używając latarki głównie do wypatrywania węży, jak również do
tego, żeby upewnić się, że nie spadnę za chwilę w przepaść z wysokości kilkudziesięciu
metrów wprost we wzburzoną morską głębię. Jesse już dwa razy odciągał mnie delikatnie od
brzegu ścieżki, gdy zagapiłam się na jakąś podejrzaną gałąź.
Teraz o mało nie zleciałam, zderzając się z ojcem Dominikiem, który zatrzymał się na
środku ścieżki i przykucnął. W ogóle go nie zobaczyłam i oboje z Jesse'em musieli złapać
mnie za różne części stroju, żebym nie straciła równowagi. To było trochę krępujące.
- Przepraszam - wymamrotałam, zawstydzona tym, jaka jestem niezgrabna. - Eee, co
ksiądz robi?
Ojciec Dominik uśmiechnął się w ten swój wkurzająco - cierpliwy sposób i odparł:
- Przyglądam się pewnemu dowodowi rzeczowemu. Wspomniałaś, że twoja mama
chyba wie coś więcej na ten temat, a ja mam wrażenie, że wiem, o co chodzi.
Zapięłam wiatrówkę, by uchronić szyję przed chłodnym nocnym powietrzem. W
Kalifornii była wiosna, ale tutaj, na wybrzeżu temperatura na pewno wynosiła nie więcej niż
pięć stopni. Na szczęście zabrałam rękawiczki - w charakterze ochrony przed trującym
bluszczem - teraz jednak spełniały podwójną funkcję, nie pozwalając moim palcom
zesztywnieć z zimna.
- Co ksiądz ma na myśli?
Nie wpadłam na to, żeby zabrać czapkę, więc uszy miałam jak sopelki lodu, a włosy,
smagane zimnym wiatrem od morza, chłostały mnie po twarzy.
- Spójrz na to. - Ojciec Dominik oświetlił miejsce, w którym ziemia była zryta, a trawa
pognieciona. - Tutaj, jak sądzę, spadł kawałek barierki. Czy zauważasz coś dziwnego?
Wyciągnęłam włosy z ust, rozglądając się nerwowo za wężami. - Nie.
- Ten konkretny fragment barierki odpadł, jak się wydaje, w jednym kawałku.
Samochód musiał poruszać się z dużą prędkością, żeby zerwać tak mocne metalowe
zabezpieczenie, ale fakt, że odpadł cały fragment, każe podejrzewać, iż metalowe śruby,
którymi był umocowany, musiały puścić.
- Albo zostały wcześniej poluzowane - podpowiedział Jesse cicho.
Zerknęłam w jego stronę i zatrzepotałam powiekami. Jako nieżyjący, Jesse nie
odczuwał takiego dyskomfortu jak ja. Zimno mu nie dokuczało, chociaż wiatr szarpał jego
koszulą, odsłaniając pierś, która, czego zapewne nie muszę dodawać, była równie atletyczna,
jak u Michaela, tylko nie taka blada.
- Poluzowane? - Po raz drugi tego dnia zaczęłam szczękać zębami. - Czym to mogło
być spowodowane? Rdzą?
- Myślałem raczej o rozmyślnym działaniu człowieka - powiedział Jesse spokojnie.
Popatrzyłam na księdza, potem na ducha, i znów na księdza. Ojciec Dominik wyglądał
na równie zaniepokojonego jak ja. Jesse nie został, ściśle rzecz ujmując, zaproszony na tę
wycieczkę, ale zjawił się, kiedy udałam się na koniec podjazdu, gdzie miał na mnie czekać
ojciec Dominik. Ojciec Dominik żywo zareagował na wieści, jakie mu przekazałam - o
zamachu na życie Michaela na plaży, a potem o jego dziwnej wypowiedzi w samochodzie.
Musimy, jak oświadczył, natychmiast odnaleźć Anioły z RLS.
A najłatwiej było to zrobić, udając się na miejsce, gdzie straciły życie. A zakątek ten
nie należał do takich, które w nocy mogli bezpiecznie odwiedzać sześćdziesięcioletni ksiądz i
szesnastoletnia dziewczyna.
Nie mam pojęcia przed czym Jesse zamierzał zapewnić nam ochronę, zjawiając się
bez zaproszenia. Przed niedźwiedziami? Ale zjawił się i, jak się wydawało, doskonale zdawał
sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło.
- Jak to, działaniu człowieka? - zapytałam. - O czym ty mówisz?
- Po prostu uważam, że to dziwne, iż odpadł cały fragment barierki, podczas gdy
reszta, o czym się przekonaliśmy, oglądając ją niedawno, nawet się nie wygięła pod wpływem
uderzenia.
Ojciec Dominik zamrugał nerwowo.
- Sugerujesz, że ktoś obluzował śruby, przewidując, że samochód uderzy w barierę.
Czy tak, Jesse?
Jesse skinął głową. Zrozumiałam, do czego zmierza, ale dopiero po dłuższej chwili.
- Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że Michael specjalnie obluzował śruby na tym
odcinku, tak żeby Josh i reszta spadli z urwiska?
- Ktoś z pewnością to zrobił. I mógł to być twój Michael. To mnie dotknęło. Nie
sugestia, że Michael mógł zrobić coś tak przerażającego, ale to, że Jesse nazwał Michaela
„moim”.
- Chwileczkę... - zaczęłam. Jednak ojciec Dominik, co nie jest dla niego typowe,
przerwał mi.
- Muszę się zgodzić z Susannah, Jesse - powiedział. - Nie ma wątpliwości, że bariera
nie spełniła swojej roli. Co więcej, musiała tu wystąpić jakaś poważna wada konstrukcyjna.
Sugerować jednak, że ktoś mógł celowo...
- Susannah - nie dawał za wygraną Jesse - czy nie mówiłaś przypadkiem, że Michael
nie lubił tych ludzi, którzy zginęli w wypadku?
- No... powiedział, że tylko zajmowali miejsce. Ale poważnie, Jesse, gdyby tak
rzeczywiście było, Michael musiałby wiedzieć, że zbliża się samochód Josha. A niby skąd?
Musiałby na nich czekać, a potem, kiedy zaczęli objeżdżać skałę, specjalnie przyspieszyć...
- Cóż... - Jesse wzruszył ramionami. - Tak.
- Niemożliwe. - Ojciec Dominik wyprostował się, strzepując ziemię z kolan. -
Odmawiam brania pod uwagę takiej możliwości. Ten chłopiec miałby zamordować kogoś z
zimną krwią? Nie wiesz, co mówisz, Jesse. Cóż, ma najlepsze wyniki z egzaminów
semestralnych w całej szkole. Należy do klubu szachowego. Poklepałam ojca Dominika po
ramieniu.
- Przykro mi, że akurat ja muszę ojcu to powiedzieć, ale szachiści mogą zabijać tak
samo, jak wszyscy inni. - Spojrzałam na podłużny ślad na ziemi w miejscu, gdzie leżał
fragment barierki. - Pytanie tylko: dlaczego? To jest, dlaczego miałby zrobić coś takiego?
- Sądzę - powiedział Jesse - że jeśli się pośpieszymy, to mamy szansę się dowiedzieć.
Wskazał ręką przed siebie. Chmury nad naszymi głowami rozstąpiły się na moment i
mogliśmy zobaczyć wąziutkie pasemko plaży u podnóża skały. W świetle księżyca rysowały
się cztery zjawy skupione wokół małego ogniska.
- O Boże - krzyknęłam, gdy znów zapadła ciemność. - Aż na dół? Tam na pewno są
węże.
Ojciec Dominik ruszył energicznym krokiem w dół. Omijałam właśnie korzeń, który
nieco przypominał węża, gdy Jesse zauważył:
- Węże nie wychodzą w nocy. To było dla mnie coś nowego. - Nie?
- Zwykle nie. A zwłaszcza nie w takie zimne wilgotne noce jak ta. Lubią słońce.
Cóż, przyjęłam to z ulgą. Zaczęłam się jednak, mimo woli, zastanawiać nad
kleszczami. Czy kleszcze wychodzą w nocy?
To trwało wieki - byłam pewna, że obudzę się z nogami w gipsie - ale w końcu
dotarliśmy na dół, chociaż ostatnie dwadzieścia metrów były tak strome, że praktycznie
biegłam. Wcale nie z własnej woli.
Na plaży fale huczały tak głośno, że zagłuszyły nasze przybycie. W powietrzu unosił
się ciężki zapach soli. Kiedy nasze stopy zanurzyły się w wilgotnym piasku, uświadomiłam
sobie, dlaczego nie słychać mew: zwierzęta i ptaki nie przepadają za duchami.
A na tej akurat plaży duchów było pełno.
Śpiewały. Nie żartuję. Śpiewały, siedząc wokół małego ogniska. Nie uwierzycie, co
śpiewały. Dziewięćdziesiąt dziewięć butelek piwa na ścianie. Poważnie. Były przy
pięćdziesiątej siódmej.
Mówię wam, jeśli tak mam spędzać wieczność po śmierci, to mam nadzieję, że zjawi
się jakiś pośrednik i wybawi mnie z nieszczęścia.
- W porządku - powiedziałam, ściągając rękawiczki i wsuwając je do kieszeni. - Jesse,
ty zajmiesz się chłopakami, dziewczyny biorę na siebie. Ojcze D, ksiądz dopilnuje, żeby
żadne z nich nie uciekło w stronę morza, dobrze? Już raz dzisiaj pływałam i proszę mi
wierzyć, woda jest naprawdę zimna.
Ojciec Dominik chwycił mnie za ramię, gdy ruszyłam w stronę oświetlonej
płomieniami gromadki.
- Susannah! - krzyknął szczerze poruszony. - Z pewnością nie... nie spodziewasz się,
że my...
- Ojcze D - spojrzałam na niego zaskoczona - dziś po południu te dranie usiłowały
mnie utopić. Proszę wybaczyć, jeśli nie mam ochoty do nich podejść i zapytać, czy napiją się
z nami piwa. Chodźmy im dokopać w nadprzyrodzone tyłki.
Ojciec Dominik mocniej zacisnął palce na moim ramieniu.
- Susannah, ile razy mam ci powtarzać? Jesteśmy mediatorami. Naszym zadaniem jest
niesienie pomocy zagubionym duszom, a nie pogłębianie ich bólu i smutku przez stosowanie
przemocy.
- Coś księdzu powiem. Jesse i ja ich przytrzymamy, a ksiądz będzie im niósł pomoc.
To jedyny sposób, żeby księdza wysłuchały Nie są specjalnie komunikatywne.
- Susannah - powtórzył ojciec Dominik.
Tym razem jednak nie zdołał dokończyć, ponieważ nagle odezwał się Jesse:
- Zostańcie tu oboje, dopóki nie dam znać, że możecie się ruszyć.
A potem pomaszerował przez plażę w stronę duchów. Ha, domyślam się, że znudziło
mu się słuchanie naszych kłótni. Cóż, trudno było mieć do niego pretensję. Ojciec Dominik
powiódł za nim zmartwionym wzrokiem.
- O mój Boże - westchnął - nie sądzisz chyba, Susannah, że on zrobi coś...
gwałtownego?
Westchnęłam. Jesse nigdy nie zachowuje się gwałtownie.
- Nie. Prawdopodobnie spróbuje z nimi porozmawiać. Tak chyba będzie lepiej. To
znaczy duch z duchami... Mają wiele wspólnego.
- Ach - mruknął ojciec Dominik, kiwając głową. - Tak, rozumiem. Bardzo mądrze.
Doprawdy, bardzo mądrze.
Anioły były przy siedemnastej butelce piwa, gdy zauważyły Jesse'a.
Jeden z chłopców zaklął paskudnie, ale zanim zdążyli się zdematerializować, Jesse
przemówił tak cicho, że nie byliśmy w stanie go usłyszeć. Widzieliśmy tylko, jak Jesse -
świecąc trochę, jak to duchy - rozmawia z nimi, a potem siada na piasku, nie przestając
mówić.
Ojciec Dominik, który śledził tę scenę bardzo uważnie, mruknął:
- Świetny pomysł, żeby najpierw wysłać Jesse'a. Wzruszyłam ramionami.
- Chyba tak.
Zdaje się, że na mojej twarzy odmalowało się rozczarowanie w związku z tym, że
ominęła mnie pierwszorzędna bójka, bo ojciec Dominik oderwał wzrok od grupy przy
ognisku i uśmiechnął się do mnie szeroko.
- Z małą pomocą Jesse'a może jeszcze zrobimy z ciebie mediatora - powiedział.
Gdyby miał pojęcie, ile duchów udało mi się odesłać do innego świata, zanim
poznałam ich obu! - pomyślałam. Nie powiedziałam jednak tego głośno.
- A co porabia twoja przyjaciółka Gina, gdy ty jesteś poza domem? - zainteresował się
ojciec Dominik.
- Och, kryje mnie.
Ojciec Dominik uniósł brwi niemile zaskoczony.
- Kryje cię? Twoi rodzice nie wiedzą, że tu jesteś?
- Och, jasne, ojcze D - parsknęłam kpiąco. - Powiedziałam mamie, że udaję się na Big
Sur, żeby poszukać duchów zmarłych nastolatków. Litości!
Zmieszał się. Jako duchowny ojciec Dominik nie pochwala kłamstwa, zwłaszcza jeśli
dotyczy stosunków dzieci z rodzicami, których jemu podobni zawsze zalecają szanować i
słuchać. Sądzę jednak, że gdyby Bóg naprawdę chciał, abym przestrzegała tej zasady, nie
uczyniłby mnie pośredniczką. Te dwie rzeczy po prostu nie idą w parze.
- Wygląda na to - ciągnął ojciec Dominik - że nie było ci trudno powiedzieć o tym
Ginie.
- Nie zrobiłam tego. Ona jakoś... sama się domyśliła. Kiedyś obie poszłyśmy do
takiego medium i... - głos mi się załamał. Mówiąc o madame Zarze, przypomniałam sobie, co
Gina powtórzyła mi o mojej jedynej miłości, która ma trwać całe życie. Czy to może być
prawda? Zadrżałam, ale tym razem nie miało to nic wspólnego z zimnem.
- Rozumiem - powiedział ojciec Dominik. - Interesujące. Nie sprawia ci przykrości
opowiadanie przyjaciołom o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach, ale własnej matce nie
chcesz nic powiedzieć.
Niedawno pokłóciliśmy się już na ten temat, więc tylko przewróciłam oczami.
- Przyjaciółce - sprostowałam. - Nie „przyjaciołom”. Tylko Gina o tym wie. Ale nie
wie wszystkiego. Na przykład nie ma pojęcia o Jessie.
Ojciec Dominik ponownie zerknął w kierunku ogniska. Jesse wydawał się
zaabsorbowany rozmową z Joshem i pozostałymi. Nie odrywali od niego wzroku. Dziwne, że
rozpalili ognisko. Nie czuli ciepła, tak samo jak nie mogli upić się piwem, które usiłowali
ukraść, ani utopić się w wodzie, w której się zanurzali. Zastanawiałam się, po co zadali sobie
trud. Rozpalenie ognia kosztowało ich zapewne dużo energii.
Z całej czwórki emanowało to samo subtelne światło, które wydzielał Jesse - nie na
tyle silne, żeby coś przy nim widzieć w tak ciemną noc, ale na tyle silne, żeby stwierdzić, iż
nie są całkiem... cóż słowo „ludźmi” nie bardzo pasuje, ponieważ byli, oczywiście, ludźmi. W
każdym razie niedawno.
Słowo, którego mi zabrakło, to pewnie „żywi”.
- Ojcze D - odezwałam się nagle - czy wierzy ksiądz w media? To znaczy, czy są
prawdziwi? Jak mediatorzy?
- Jestem pewny, że niektórzy tak.
- Cóż - mówiłam pośpiesznie, bojąc się, że zaraz zmienię zdanie - ta kobieta medium,
do której poszłyśmy kiedyś z Giną, wiedziała, że jestem pośredniczką. Nie mówiłam jej tego
ani nic. Po prostu wiedziała. I powiedziała coś dziwnego. W każdym razie Gina tak twierdzi.
Ja tego nie pamiętam. Ale z tego, co mówiła Gina, mam przeżyć jedną prawdziwą miłość.
Ojciec Dominik spojrzał na mnie z góry. Czy to moja wyobraźnia, czy wydawał się
rozbawiony?
- A planowałaś, że przeżyjesz ich wiele?
- No, niezupełnie - bąknęłam, trochę zmieszana. Każdy by się zmieszał. Facet jest
księdzem. - Ale to dziwne. To medium, madame Zara, mówiła jeszcze o tej jedynej miłości,
że ma trwać całe moje życie. - Przełknęłam ślinę. - A może całą wieczność. Nie pamiętam.
- Och... - Ojciec Dominik nagle spoważniał. - Mój Boże.
- To samo powiedziałam. To znaczy... cóż, pewnie nie wiedziała, o czym mówi. Bo to
brzmi nieprawdopodobnie, prawda? - zapytałam z nadzieją.
Ku mojemu rozczarowaniu ojciec D stwierdził:
- Nie, Susannah, to nie brzmi nieprawdopodobnie. Nie dla mnie.
Powiedział to w taki sposób... No, nie wiem. Coś w jego głosie kazało mi zapytać:
- Czy był ksiądz kiedyś zakochany? Zaczął grzebać w kieszeniach płaszcza.
Wiedziałam, czego tak uporczywie szuka: paczki papierosów. Wiedziałam również, że
jej nie znajdzie - rzucił palenie wiele lat temu i trzymał tylko jedną paczkę na wyjątkowe
okazje. A ta paczka, co było mi przypadkiem wiadome, znajdowała się w jego gabinecie, w
szkole.
Wiedziałam także, że zaczął jej szukać, ponieważ jest w stresie. Ciągnęło go do
papierosów tylko wtedy, gdy coś szło nie tak, jak się spodziewał.
Przeżył kiedyś miłość, to było jasne jak słońce. Unikał mojego wzroku.
Nie byłam zaskoczona. Ojciec Dominik był stary i był księdzem, ale jego
powierzchowność nadal robiła wrażenie, przypominał Seana Connery'ego.
- Była pewna młoda kobieta. Kiedyś dawno - odezwał się w końcu, kiedy jego
poszukiwania spełzły na niczym.
Aha. Z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie Audrey Hepburn. Wiecie, w tym filmie,
w którym gra zakonnicę. Może ojciec Dominik i jego prawdziwa miłość poznali się w szkole
dla księży i zakonnic! Może ich miłość była zakazana, jak na filmie!
- Czy poznał ją ksiądz, zanim przyjął, eee, święcenia, czy jak to się tam nazywa? -
zapytałam, starając się zachować obojętny ton głosu. - Czy potem?
- Przed, oczywiście! - Wydawał się zaszokowany. - Na miłość boską, Susannah!
- Byłam tylko ciekawa. - Wpatrywałam się w Jesse'a przy ognisku, by ojciec Dominik
nie czuł się zmieszany, że mu się przyglądam. - To znaczy, nie musimy o tym mówić, jeśli
ksiądz nie chce. - Ale nie mogłam się powstrzymać. - Czy ona...
- Byłem w twoim wieku - powiedział ojciec Dominik, jakby chciał mieć to z głowy -
W szkole średniej. Była trochę młodsza.
Z trudem wyobrażałam sobie ojca Dominika w szkole średniej. Nie wiedziałam nawet,
jakiego koloru miał włosy, zanim stały się śnieżnobiałe.
- To było... - jąkał się ojciec D z nieobecnym wyrazem jasnoniebieskich oczu. - To...
cóż, to by i tak nie wyszło.
- Wiem. - Nagle wszystko zrozumiałam. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale sposób,
w jaki powiedział, że to by nie wyszło, dał mi do myślenia. - Była duchem, tak?
Ojciec Dominik tak gwałtownie wciągnął powietrze, że przez sekundę bałam się, że
dostał ataku serca albo czegoś w tym rodzaju.
Zanim jednak miałam okazję udzielić mu pomocy metodą usta - usta, Jesse wstał i
zaczął iść w naszą stronę.
- O, popatrz - powiedział ojciec Dominik z widoczną ulgą. - Jesse wraca.
Przeszła mi irytacja, jaką zwykle czułam, kiedy Jesse pojawiał się znienacka.
Zwłaszcza wtedy, gdy się go nie spodziewałam lub jego pojawienie się było mi akurat nie na
rękę. Ostatnio niemal zawsze cieszyłam się na jego widok.
Z wyjątkiem tej szczególnej chwili. W tej szczególnej chwili żałowałam, że Jesse nie
znajduje się gdzieś bardzo, bardzo daleko. Ponieważ miałam wrażenie, że już nigdy nie uda
mi się niczego na ten szczególny temat z ojca Dominika wyciągnąć.
- W porządku - oznajmił Jesse, kiedy podszedł do nas na tyle blisko, że mogliśmy go
słyszeć. - Sądzę, że teraz cię, ojcze, wysłuchają. Są dość przerażeni.
- Z pewnością nie zachowywali się, jakby byli przerażeni, kiedy próbowali mnie zabić
dzisiaj po południu - mruknęłam.
Jesse spojrzał na mnie z leciutkim rozbawieniem w ciemnych oczach, chociaż
doprawdy nie wiem, co jest takiego zabawnego w tym, że ktoś o mało nie utonął.
- Myślę - powiedział - że jeśli wysłuchacie, co mają do powiedzenia, zrozumiecie,
dlaczego postępowali tak, a nie inaczej.
- Zobaczymy - parsknęłam.
12
Chyba nie byłam w najlepszym humorze, z powodu tego, że Jesse przerwał wyznania
ojca Dominika, ale nic nie usprawiedliwia tego, że kiedy zmierzaliśmy w stronę gromadki
przy ognisku, podszedł do mnie z tyłu i szepnął mi do ucha:
- Zachowuj się. Spojrzałam na niego z irytacją.
- Zawsze się zachowuję - burknęłam.
Wiecie, co zrobił? Zaśmiał się! Nieprzyjemnie. Nie mogłam w to uwierzyć.
Kiedy zbliżyłam się do grupki duchów na tyle, by widzieć wyraz ich twarzy, nie
zauważyłam niczego, co mogłoby mnie przekonać, że nie są tymi samymi istotami, które
próbowały mnie zabić - dwukrotnie - w ciągu ostatnich dwóch dni.
- Chwileczkę - powiedział Josh, kiedy mnie rozpoznał. Zerwał się na równie nogi,
wskazując na mnie oskarżycielsko. - To ta suka, która...
Jesse stanął szybko w kręgu światła.
- Mówiłem wam, kim są ci ludzie...
- Mówiłeś, że nam pomogą - zawyła Felicja, nie wstając z miejsca - a ta dziewczyna
kopnęła mnie dzisiaj w twarz!
- Och, czyżbyście nie próbowali mnie utopić? Ojciec Dominik stanął szybko między
mną a duchami i powiedział:
- Moje dzieci, moje dzieci, nie unoście się. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc, o ile to
możliwe.
- Ksiądz nas widzi? - zapytał zaskoczony Josh Saunders.
- Widzę - odparł uroczyście ojciec Dominik. - Susannah i ja, jak z pewnością Jesse
wam wyjaśnił, jesteśmy pośrednikami. Widzimy was i chcemy wam pomóc. W gruncie
rzeczy udzielenie wam pomocy jest naszym obowiązkiem. Jak również, co musicie
zrozumieć, naszym obowiązkiem jest nie dopuścić, abyście zrobili komuś krzywdę. Dlatego
właśnie Susannah próbowała przeszkodzić wam dzisiaj i, o ile dobrze zrozumiałem, także
poprzedniego dnia.
Mark Pulsford zaklął brzydko. Felicja Bruce dźgnęła go łokciem, mówiąc:
- Przestań. To ksiądz. Na to Mark wojowniczo: - Wcale nie.
- Właśnie, że tak - stwierdziła Felicja. - Nie widzisz tego czegoś białego przy jego
szyi?
- Jestem księdzem. - Ojciec Dominik uciął dyskusję. - I mówię prawdę. Możecie mnie
nazywać ojcem Dominikiem. A to jest Susannah Simon. No więc, jak się domyślamy, macie
żal do pana Meducciego.
- Żal? - Josh spojrzał gniewnie na ojca Dominika. - Żal? To przez tego drania jesteśmy
martwi!
Tyle że nie użył słowa „drań”.
Ojciec Dominik uniósł białe brwi, ale Jesse wtrącił spokojnie:
- Dlaczego nie powtórzysz księdzu tego, co powiedziałeś mnie, tak żeby on i
Susannah zaczęli coś z tego rozumieć?
Josh, z muszką wiszącą luźno na szyi i odpiętymi górnymi guzikami koszuli, podniósł
rękę i przeczesał nerwowo palcami krótkie jasne włosy. Za życia był niewątpliwie wyjątkowo
przystojnym chłopcem. Obdarzony urodą, inteligencją i bogactwem (jego rodzice musieli
siedzieć na pieniądzach, skoro mogli wysłać go do Roberta Louisa Stevensona, szkoły równie
drogiej i ekskluzywnej) Josh Saunders nie był w stanie pogodzić się z jedynym
nieszczęściem, jakie spotkało go w jego krótkim, szczęśliwym życiu - ze swoją przedwczesną
śmiercią.
- W sobotę wieczorem poszliśmy na tańce - zaczął. Jego głęboki głos z łatwością
zagłuszył szum fal i trzaskanie płomieni małego ogniska. Gdyby żył, Josh mógłby osiągnąć
cokolwiek by zechciał, pomyślałam, od laurów w dziedzinie sportu po urząd prezydenta. Taka
biła od niego pewność siebie. - Tańce, jasne? A potem uznaliśmy, że możemy wybrać się na
przejażdżkę i zaparkować...
- Zawsze parkujemy w punkcie w sobotę wieczorem - wtrąciła Carrie.
- W punkcie obserwacyjnym - wyjaśniła Felicja.
- Tam jest tak ładnie - westchnęła Carrie.
- Naprawdę ładnie - potwierdziła Felicja, zerknąwszy szybko w stronę ojca Dominika.
Wytrzeszczyłam na nich oczy. Kogo oni próbują nabić w butelkę? Wszyscy
wiedzieliśmy, po co parkowali w punkcie obserwacyjnym.
Na pewno nie po to, żeby podziwiać widoki.
- Tak - odezwał się Mark. - Do tego nigdy nie przejeżdżają tamtędy żadne gliny i nie
każą nam się stamtąd zabierać. Rozumiecie?
Ach. Wzruszająca szczerość.
- No dobra - Josh wsunął ręce do kieszeni spodni, po czym wyjął je, zwracając dłońmi
w naszą stronę. - Więc pojechaliśmy na tę przejażdżkę. Wszystko szło dobrze. Tak samo jak
w każdą inną sobotę wieczorem. Tyle że nie było tak samo, ponieważ kiedy wyjechaliśmy zza
zakrętu - wiecie, tego ostrego, tam - coś się na nas władowało...
- Tak - powiedziała Carrie. - Żadnych świateł, żadnego ostrzeżenia, nic. Tylko „łup”.
- Wpadliśmy prosto na barierkę - ciągnął Josh. - Nie jechaliśmy szybko. Pomyślałem,
cholera, złamałem błotnik, i zacząłem się cofać. A wtedy uderzył w nas ponownie...
- Och, ale z pewnością... - zaczął ojciec Dominik. Josh jednak mówił dalej, jakby
ksiądz w ogóle się nie odezwał.
- A za drugim razem, kiedy nas uderzył, po prostu nie mogliśmy się zatrzymać.
- Jakby barierki wcale tam nie było - dodała Felicja.
- Wjechaliśmy prosto w przepaść. - Josh znów wsunął ręce w kieszenie. - I
obudziliśmy się w dole. Martwi.
Zapadła cisza. Nikt się nie odzywał. Fale, rzecz jasna, nadal szumiały, a ogień
trzaskał. Wilgotna mgiełka osiadła mi na włosach, zastygając w drobniutkie kryształki lodu.
Przysunęłam się bliżej ognia, wdzięczna za odrobinę ciepła...
I nagle zrozumiałam, dlaczego Anioły z RLS zadały sobie trud rozpalenia ogniska.
Ponieważ tak by postąpiły, gdyby były jeszcze żywe. Rozpaliłyby ognisko, żeby się ogrzać.
No to co że nie czują już ciepła? To nie ma znaczenia. Zachowały się tak, jak zachowaliby się
żywi ludzie. A jedyne, czego pragnęły, to być znowu pośród żywych.
- Straszne - powiedział ojciec Dominik. - Wyjątkowo straszne. Z pewnością jednak,
moje dzieci, zdajecie sobie sprawę, że to był wypadek...
- Wypadek? - Josh posłał ojcu Dominikowi wściekłe spojrzenie. - W tym nie było
niczego przypadkowego, ojcze. Ten chłopak, ten cały Michael, zrobił to specjalnie.
- Ależ to śmieszne - parsknął ojciec Dominik. - Kompletny absurd. Z jakiegoż to
powodu mógłby dopuścić się czegoś podobnego?
- To proste - Josh wzruszył ramionami - był zazdrosny.
- Zazdrosny? - Ojciec Dominik nie posiadał się ze zdumienia. - Może nie jesteście
tego świadomi, ale Michael Meducci, którego znam od pierwszej klasy, jest niezwykle
utalentowanym uczniem. Koledzy go lubią... Dlaczego, na Boga, miałby... Nie. Nie, wybacz
chłopcze. Z pewnością się mylisz.
Nie bardzo wiedziałam, na jakim świecie żyje ojciec Dominik - pewnie na takim, na
którym Michael Meducci cieszy się sympatią rówieśników z klasy, ale na pewno nie na tym,
na którym żyjemy my. O ile mi wiadomo, nikt w Akademii Misyjnej nie lubił Michaela
Meducciego ani go nie rozpoznawał. Poza klubem szachowym. Ale cóż, chodzę do tej szkoły
zaledwie parę miesięcy, mogę więc się mylić.
- Może być utalentowany - powiedział Josh - ale i tak jest maniakiem komputerowym
i dziwakiem.
- Dziwakiem? - powtórzył oszołomiony ojciec Dominik.
- Dobrze ksiądz usłyszał. - Josh pokręcił głową. - Ojcze Dominiku, spójrzmy prawdzie
w oczy. Ten Meducci jest nikim. Nikim. Za to my - wskazał na siebie, a potem na przyjaciół -
byliśmy elitą. Najbardziej popularnymi ludźmi w szkole. Żadna impreza nie była imprezą,
jeśli nie było na niej Josha, Carrie, Marka i Felicji. Jasne? Chwyta ksiądz?
- Hm. - Ojciec Dominik wyraźnie się zmieszał. - Niezupełnie.
Josh przewrócił oczami.
- Czy ten facet jest prawdziwy? - zwrócił się do mnie i do Jesse'a. - Jak najbardziej -
odparł Jesse bez uśmiechu.
- W porządku. Powiem inaczej: ten cały Meducci może mieć genialną średnią. I co z
tego? To nic nie znaczy. Ja mam cztery. Pobiłem rekord szkoły w skoku wzwyż. Należę do
National Honor Society. Jestem napastnikiem w drużynie koszykówki. Byłem
przewodniczącym samorządu szkolnego przez trzy lata z rzędu i dla odmiany dostałem
główną rolę w przedstawieniu Romeo i Julia szkolnego kółka dramatycznego. Och, i wiecie
co? Przyjęto mnie do Harvardu.
Josh zrobił przerwę dla zaczerpnięcia oddechu. Ojciec Dominik otworzył usta, żeby
coś powiedzieć, ale Josh nie pozwolił sobie przerwać.
- W ile sobotnich wieczorów, waszym zdaniem, Michael Meducci siedział sam w
swoim pokoju, grając w gry wideo? Co? Powiem tak: czy wiecie, ile wieczorów spędziłem ja,
pieszcząc joystick? Żadnego. Wiecie dlaczego? Bo nie było sobotniego wieczoru, kiedy nie
miałbym czegoś do roboty - jakiejś imprezy czy randki. I to nie z byle jakimi dziewczynami,
ale z najładniejszymi, najbardziej popularnymi dziewczynami w szkole. Ta tutaj Carrie -
machnął ręką w stronę siedzącej na piasku, w bladoniebieskiej wieczorowej sukni, Carrie
Whitman - pracuje jako modelka w San Francisco. Występowała w reklamach. Była królową
balu absolwentów.
- Przez kolejne dwa lata - zaznaczyła Carrie piskliwym głosem.
Josh skinął głową.
- Przez kolejne dwa lata. Czy teraz ojciec rozumie? Czy Michael Meducci spotyka się
z modelką? Nie sądzę. Czy najlepszym przyjacielem Michaela Meducciego, jak to jest w mo-
im przypadku, jest obecny tutaj Mark, kapitan drużyny piłki nożnej? Czy Michael Meducci
ma zapewnione stypendium sportowe w Uniwersytecie Kalifornijskim?
Mark, najwyraźniej niebędący najbłyskotliwszym umysłem w tym towarzystwie,
mruknął z aprobatą.
- A co ze mną? - zapytała Felicja. Josh na to:
- Tak, a co z dziewczyną Marka, Felicją? Naczelna cheerliderka, kapitan drużyny
tanecznej i, och, zdobywczyni państwowego stypendium dla szczególnie uzdolnionych. Tak
więc, pamiętając o tym wszystkim, postawmy to pytanie po raz drugi, dobrze? Dlaczego ktoś
taki jak Michael Meducci życzyłby takim ludziom jak my śmierci? Proste: z zazdrości.
Cisza, jaka nastąpiła po tym stwierdzeniu, była równie intensywna, jak zapach słonej
wody, którym przesycone było powietrze. Nikt nie powiedział ani słowa. Anioły wydawały
się zbyt pewne swoich racji, żeby mówić, a ojciec Dominik wydawał się poruszony tym, co
usłyszał. Trudno było stwierdzić, co czuł Jesse; wyglądał na trochę znudzonego.
Przypuszczam, że dla kogoś urodzonego przed stu pięćdziesięcioma laty określenia takie jak
„państwowe stypendium dla szczególnie uzdolnionych” nie znaczyło zbyt wiele.
Oderwałam język, który przywarł mi do podniebienia. Strasznie chciało mi się pić po
zejściu w dół i zupełnie nie paliło mi się do wspinaczki powrotnej, do samochodu ojca Doma.
Poczułam się jednak, mimo nie najlepszej formy, zmuszona do zabrania głosu.
- A może to z powodu jego siostry? - podsunęłam.
13
Wszyscy - od ojca Dominika po Carrie Whitman - spojrzeli na mnie zdumieni.
- Przepraszam? - powiedział Josh. Ton jego głosu był bardziej niecierpliwy niż
uprzejmy.
- Siostry Michaela - wyjaśniłam. - Tej, która jest w śpiączce. Nie pytajcie, skąd mi to
przyszło do głowy. Może to dlatego że Josh wspomniał o imprezach - jak to żadna nie mogła
się rozpocząć bez obecności jego i pozostałych Aniołów. To mi przypomniało ostatnią
imprezę, o jakiej słyszałam - tę, na której siostra Michaela wpadła do wody i o mało nie
utonęła. To musiało być niezłe przyjęcie. Ciekawa byłam, czy przerwała je policja, czy
przyjazd karetki.
Ojciec Dominik uniósł białe krzaczaste brwi.
- Masz na myśli Lilę Meducci? Tak, oczywiście. Jak mogłem o niej zapomnieć? Co za
tragedia ją spotkała.
Jesse wtrącił się do rozmowy po raz pierwszy od paru minut:
- Co jej się stało? - zapytał. Siedział na kamieniu z brodą opartą na dłoni. Teraz
podniósł głowę.
- Wypadek - wyjaśnił ojciec Dominik, kręcąc głową. - Straszny wypadek. Potknęła
się, wpadła do basenu i omal nie utonęła. Jej rodzice tracą nadzieję, że kiedykolwiek odzyska
przytomność.
Jęknęłam.
- To, w każdym razie, jedna wersja tej historii - stwierdziłam. - Rodzice Michaela
trochę ją upiększyli dla dyrektora szkoły, do której chodziła ich córka. Ksiądz pominął tę
część, która mówi o tym, co się działo na tym przyjęciu. Ze była kompletnie pijana, kiedy
wpadła do wody. - Zmrużyłam oczy, patrząc na czwórkę duchów skupionych po drugiej
stronie ogniska. - Podobnie jak wszyscy inni uczestnicy tego konkretnego przyjęcia, jak się
wydaje, bo jakoś nikt nie zauważył, co się z nią stało. - Spojrzałam na Jesse'a. - Czy
wspomniałam, że ma czternaście lat?
Jesse, siedzący na kamieniu i obejmujący uniesione kolano, skierował wzrok na
Anioły.
- Nie przypuszczam, żebyście wiedzieli coś na ten temat - powiedział.
Mark wydawał się zniesmaczony.
- Skąd któreś z nas mogłoby wiedzieć coś na temat siostry komputerowego bzika,
która robi sobie kuku na imprezie? - zapytał.
- Może stąd, że jedno z was - albo wszyscy - byliście przypadkiem na tej imprezie w
tym samym czasie? - podpowiedziałam słodkim głosem.
Ojciec Dominik był głęboko poruszony.
- Czy to prawda? - Zamrugał, patrząc na Anioły. - Czy któreś z was wie coś na ten
temat?
- Oczywiście, że nie - odparł Josh odrobinę za szybko, jak mi się wydawało. „Też mi
coś” Felicji również nie zabrzmiało przekonująco.
To Carrie puściła w końcu parę.
- A nawet gdybyśmy wiedzieli - odezwała się z niekłamanym oburzeniem - jakie by to
miało znaczenie? Jeśli jakaś tam dziewczyna, która pchała się do naszego towarzystwa, zapiła
się na jednej z naszych imprez, to dlaczego mielibyśmy być za to odpowiedzialni?
Wytrzeszczyłam na nią oczy. Felicja, jak sobie przypomniałam, zdobyła stypendium
dla szczególnie uzdolnionych. Carrie Whitman została jedynie królową balu absolwentów.
Dwukrotnie.
- A co, tak na początek, z udostępnieniem alkoholu uczennicy ósmej klasy?
- Skąd mieliśmy wiedzieć, ile ona ma lat? - zapytała niezbyt miłym tonem Felicja. -
Nałożyła sobie na twarz taką tapetę, że przysięgłabym, że ma czterdziechę.
- Tak - potwierdziła Carrie. - A to przyjęcie było na zaproszenia. Z pewnością nie
wysłałam zaproszenia żadnej ósmoklasistce.
- Jeśli szukacie kogoś odpowiedzialnego - burknęła Felicja - to co z idiotą, który ją
przyprowadził?
- No właśnie - parsknęła gniewnie Carrie.
- Nie sądzę, żeby Susannah winiła was za to, co się stało z siostrą Michaela. - Głos
Jesse'a, wobec piskliwych głosów dziewcząt, brzmiał jak odległy grzmot. Skutecznie skłonił
pozostałych do zamknięcia buzi. - Michael, jak mniemam, jest tym, który was z tego powodu
zabił.
Ojciec Dominik wydał cichy dźwięk, jakby słowa Jesse'a podziałały na niego jak
uderzenie pięścią w brzuch.
- Och, nie, nie, nie myślicie z pewnością...
- To wydaje się sensowniejsze - powiedział Jesse - niż jego argument - skinął w
kierunku Josha - że Michael zrobił to, ponieważ nie miał... czego to? Och, tak. Randek w
soboty.
Josh miał niepewną minę.
- Cóż - powiedział, szarpiąc klapy wieczorowej marynarki.
- Nie wiedziałem, że skunks, którego wyłowili z basenu Carrie, był siostrą
Meducciego.
- Tego już za wiele. Po prostu za wiele. Jestem...jestem zszokowany tym wszystkim -
wyszeptał ojciec Dominik.
Zerknęłam na niego, zaskoczona tonem jego głosu. Był przepełniony bólem. Ojca
Dominika zraniło to, co usłyszał.
- Dziewczyna jest w stanie śpiączki - powiedział, wbijając błyszczące niebieskie oczy
w Josha - a ty jeszcze ją obrażasz?
Josh miał na tyle przyzwoitości, że okazał wstyd.
- Cóż, to tylko taki sposób mówienia.
- A wy dwie. - Ojciec Dominik wskazał na Felicję i Carrie.
- Łamiecie prawo, podając alkohol niepełnoletniej, i śmiecie sugerować, że to, co stało
się później, to jej wina?
Carrie i Felicja wymieniły spojrzenia.
- Ale - zauważyła Felicja - nikt inny nie doznał żadnej szkody, a wszyscy pili równo.
- Owszem - potwierdziła Carrie. - Tak właśnie było.
- To nie ma znaczenia. - Głos ojca Dominika drżał z emocji.
- Jakby wszyscy inni skoczyli z mostu Golden Gate, czy to by znaczyło, że wszystko
jest w porządku?
Hola, pomyślałam, ojciec Dominik powinien się dokształcić w zakresie radzenia sobie
z trudną młodzieżą, jeśli sądzi, że ten stary trik na nich podziała.
A potem otworzyłam szeroko oczy, stwierdziwszy, że ojciec Dominik wskazuje teraz
na mnie. Na mnie? Co ja takiego zrobiłam?
Wkrótce się dowiedziałam.
- A ty - powiedział - ty nadal upierasz się, że to co się przydarzyło tym młodym
ludziom to nie był wypadek, tylko zaplanowane z zimną krwią morderstwo?
Szczęka mi opadła.
- Ojcze D - zdołałam wydusić, proszę wybaczyć, ale jest dość oczywiste...
- Nie jest. - Ojciec Dominik opuścił rękę. - Dla mnie nie jest oczywiste. Chłopiec miał
motyw? To jeszcze nie czyni z niego mordercy.
Rzuciłam Jesse'owi rozpaczliwe spojrzenie, ale z wyrazu jego twarzy jasno wynikało,
że jest tak ogłupiały z powodu wybuchu ojca Dominika, jak ja.
- Ale barierka - próbowałam. - Obluzowane śruby...
- Tak, tak - powiedział ojciec Dominik dość zjadliwym, jak na niego, tonem. - Ale
umknęła ci, Susannah, najważniejsza rzecz. Przypuśćmy, że Michael rzeczywiście się na nich
zaczaił. Może zamierzał ich staranować, kiedy wyjadą zza zakrętu. Jak mógł mieć, po
ciemku, pewność, że to właściwy samochód? No, jak, Susannah? Zza tego zakrętu mógł
wyjechać każdy. Skąd Michael mógł wiedzieć, że to ten samochód? Skąd?
Tu mnie miał. I zdawał sobie z tego sprawę. Stałam tam, wiatr od morza nawiewał mi
włosy na twarz, a ja patrzyłam na Jesse'a. Jesse spojrzał na mnie i lekko wzruszył ramionami.
Tak samo jak ja nie wiedział, co o tym sądzić. Ojciec Dominik miał rację. To się nie trzymało
kupy.
Przynajmniej dopóki Josh nie powiedział:
- Macarena.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego.
- Przepraszam? - powiedział ojciec Dominik. Nawet w gniewie nie zapominał o
formach grzecznościowych.
- Oczywiście! - Felicja zerwała się na nogi, potykając się o kraj długiej wieczorowej
sukni. - Oczywiście!
Wymieniliśmy z Jesse'em spłoszone spojrzenia.
- Co takiego? - zwróciłam się do Josha.
- Macarena - powtórzył Josh. Uśmiechał się. Z uśmiechem na twarzy nie wyglądał na
kogoś, kto usiłował mnie utopić. Kiedy się uśmiechał, wyglądał na tego, kim był -
przystojnym, wysportowanym osiemnastolatkiem w najpiękniejszym okresie życia.
Tyle że jego życie się skończyło.
- Prowadziłem samochód brata - wyjaśnił, nadal się uśmiechając. - Wyjechał do
college'u. Pozwolił mi go używać. Jest większy od mojego samochodu, tylko że ma
zainstalowaną taką głupotę, że kiedy naciska się klakson, odzywa się Macarena.
- To takie żenujące - westchnęła Carrie.
- W noc, kiedy zostaliśmy zabici - ciągnął Josh - nacisnąłem klakson, kiedy mijaliśmy
zakręt - ten, za którym czekał Michael.
- Zawsze się trąbi, wyjeżdżając zza tych ostrych zakrętów - podkreśliła podniecona
Felicja.
- Słychać było Macarenę. - Uśmiech Josha zniknął, jakby zdmuchnął go wiatr. -
Wtedy w nas uderzył.
- Żaden inny klakson na półwyspie - powiedziała Felicja, której minęło podniecenie -
nie wygrywa Macareny. Już nie. Macarena była popularna tylko przez jakieś dwa tygodnie.
Potem przestała bawić. Teraz gra się ją tylko na weselach i takich tam.
- Stąd wiedział. - W głosie Josha nie słychać już było oburzenia. Teraz brzmiał w nim
tylko smutek. Oczy utkwił w morzu - morzu, które w ciemności nie dało się odróżnić od za-
chmurzonego nocnego nieba. - Stąd wiedział, że to my.
Pośpiesznie odtworzyłam w myślach, co powiedział Michael parę godzin wcześniej, w
miniwanie swojej matki: ,Wypadli zza zakrętu. Nie zatrąbili. Ani nic”.
A Josh teraz powiedział, że jednak trąbili. Nie tylko trąbili, ale trąbili w szczególny
sposób, który wyróżniał klakson Josha spośród wszystkich innych...
- Och - jęknął ojciec Dominik, jakby nagle źle się poczuł. - Mój Boże.
Zgadzałam się z nim absolutnie. Z tym, że...
- To nadal niczego nie dowodzi - oświadczyłam.
- Żartujesz? - Josh popatrzył na mnie, jakbym zwariowała. Jakby to nie on występował
w wieczorowym garniturze na plaży. - Oczywiście, że dowodzi.
- Nie, ona ma rację. - Jesse podniósł się z głazu i stanął obok Josha. - Był bardzo
sprytny, ten Michael. Nie ma sposobu, żeby dowieść - nie przed sądem, w każdym razie - że
popełnił zbrodnię.
Josh otworzył usta.
- Co masz na myśli? Zabił nas! Ja ci to mówię! Nacisnęliśmy klakson, a on celowo w
nas uderzył, spychając w przepaść.
- Tak - zgodził się Jesse - ale twoje zeznanie nie będzie miało, mój przyjacielu,
znaczenia w sądzie.
Josh wydawał się bliski łez.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ byłoby to zeznanie - powiedział spokojnym tonem Jesse - martwego
człowieka.
Dotknięty Josh wycelował palec w moją stronę.
- Ona nie jest martwa. Może im powiedzieć.
- Nie może. Co miałaby powiedzieć? Że zna prawdę o tym, co się stało tamtej nocy,
ponieważ opowiedziały jej o tym duchy ofiar wypadku? Sądzisz, że sędziowie jej uwierzą?
Josh posłał mu gniewne spojrzenie. Potem wbił wzrok w ziemię i mruknął:
- Dobrze, w porządku. Jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia. Weźmiemy sprawy w
swoje ręce, co wy na to?
- Och, nie, nie zrobicie tego - powiedziałam. - W żaden sposób. Dwie złe rzeczy nie
dają jednej dobrej. Trzy tym bardziej.
Carrie zerknęła na Josha i na mnie.
- O czym ona mówi? - zapytała.
- Nie pomścicie swojej śmierci, zabijając Michaela Meducciego. Przykro mi, ale to nie
może się stać.
Mark, po raz pierwszy tego wieczoru, wstał. Spojrzał na mnie, potem na Jesse'a,
potem na ojca Dominika i stwierdził:
- To bzdura, człowieku. - I ruszył przez plażę.
- A więc draniowi po prostu to ujdzie na sucho? - Josh, zacisnąwszy szczęki, patrzył
na mnie z gniewem. - Zabija czworo ludzi i wychodzi z tego czysty jak łza?
- Nikt tego nie powiedział. - Twarz Jesse'a w świetle ogniska wydawała się bardziej
ponura niż kiedykolwiek. - Ale nie do was należy decyzja, co stanie się z chłopcem.
- Ach, tak? - zapytał zjadliwie Josh. - No to do kogo? Jesse skinął na mnie i ojca
Dominika.
- Do nich - stwierdził spokojnie.
- Do nich? - Głos Felicji wyrażał oburzenie. - Dlaczego do nich?
- Ponieważ oni są mediatorami - powiedział Jesse. W pomarańczowym blasku ognia
jego oczy wydawały się czarne. - Tym się właśnie zajmują.
14
Jedyny problem polegał na tym, że pośrednicy nie mieli pojęcia, co mają w tej
konkretnej sytuacji robić.
- Proszę posłuchać - szepnęłam, gdy ojciec Dominik wrzucił białą świecę do
trzymanego przeze mnie pudełka i wyciągnął z niego świecę fioletową. - Proszę mi pozwolić
zadzwonić na policję i udzielić im wskazówek. Anonimowo. Powiem, że tamtej nocy
jechałam wzdłuż Big Sur i wszystko widziałam i że to nie był wypadek.
Ojciec Dominik włożył fioletową świecę na miejsce białej.
- Myślisz, że policja kieruje się wszystkimi anonimowymi wskazówkami, jakie
otrzymuje? - Nie zawracał sobie głowy zniżaniem głosu do szeptu, bo i tak nie było nikogo,
kto mógłby nas podsłuchać. Ja szeptałam tylko dlatego, że bazylika ze swoimi złoceniami i
majestatycznymi witrażami wprawiała mnie w lekko nerwowy nastrój.
- Cóż, może przynajmniej nabiorą podejrzeń. - Towarzyszyłam ojcu Dominikowi, gdy
zszedł z drabiny, złożył ją i przeniósł do następnej stacji Drogi Krzyżowej. - To znaczy, może
się temu bliżej przyjrzą, wezwą Michaela na przesłuchanie czy coś. Założę się, że on po
prostu pęknie, kiedy postawią mu właściwe pytania.
Ojciec Dominik uniósł brzeg czarnej sutanny, wchodząc na drabinę.
- A jakie? - zapytał, wymieniając kolejną białą świecę na fioletową.
- Nie wiem. - Ramiona zaczynały mi drętwieć Pudełko ze świecami było naprawdę
ciężkie. Zazwyczaj świece wymieniały nowicjuszki. Ojciec Dominik nie mógł jednak
usiedzieć spokojnie od czasu naszej wycieczki poprzedniej nocy i sam zgłosił swoje usługi
monsignorowi. Nasze usługi, powinnam powiedzieć, jako że wyciągnął mnie z lekcji religii,
żebym mu pomogła. Nie to, żebym miała pretensje. Jako zagorzała agnostyczka i tak
nudziłam się na tych lekcjach, co siostra Ernestyna miała nadzieję zmienić, zanim skończę
szkołę.
- Sądzę, że policja - ojciec Dominik zdecydowanym ruchem osadził świecę, która nie
bardzo pasowała do otworu świecznika - da sobie świetnie radę bez twojej pomocy. Jeśli to,
co mówiła twoja matka, jest prawdą, to wydaje się, iż uważają Michaela za podejrzanego i
pewnie niedługo wezwą go na przesłuchanie tak czy inaczej.
- A jeśli mama przesadza? - W pobliżu pojawił się turysta, który oglądał z podziwem
witraże. Zniżyłam w związku z tym głos jeszcze bardziej. - No, jest matką. Często tak się
zachowuje. A jeśli policja w ogóle niczego nie podejrzewa?
- Susannah. - Umieściwszy świecę tam, gdzie zamierzał, ojciec Dominik zszedł z
drabiny, patrząc na mnie z desperacją pomieszaną z serdecznością. Zauważyłam pod jego
oczami fioletowe cienie. Oboje byliśmy wyczerpani po długim marszu w dół na plażę i z
powrotem, nie mówiąc już o pełnym emocji spotkaniu nad brzegiem morza.
A jednak wydawało się, że ojciec Dominik przeszedł nad tym wszystkim do porządku
dziennego, wykazując więcej energii życiowej niż można by się spodziewać po kimś w jego
wieku. Ja z trudem chodziłam, tak bardzo bolały mnie łydki, i bez przerwy ziewałam,
ponieważ nasza sympatyczna dyskusja z Aniołami skończyła się dobrze po północy Ojciec
Dominik, nie licząc cieni pod oczami, po prostu tryskał energią.
- Susannah - powiedział tym razem weselej i serdeczniej - obiecaj mi, że nie zrobisz
niczego w tym rodzaju. Nie zadzwonisz na policję z anonimowymi wskazówkami.
Zmieniłam uchwyt na pudełku ze świecami. O czwartej rano wydawało mi się to
dobrym pomysłem. Nie spałam prawie całą noc, zastanawiając się, co zrobimy z Aniołami z
RLS i Michaelem Meduccim.
- Ale...
- Jak również, że pod żadnym pozorem - ojciec Dominik najwyraźniej zauważył, że
jest mi niewygodnie trzymać pudełko, bo wziął je z moich rąk i postawił na górnym szczeblu
drabiny - nie będziesz próbowała rozmawiać o tym z Michaelem.
To był, rzecz jasna, plan B. Jeśli anonimowy telefon na policję nie odniósłby
pożądanego skutku, zamierzałam osaczyć Michaela i słodkimi słówkami - albo biciem,
zależy, co by się okazało skuteczniejsze - wyciągnąć z niego prawdę.
- Pozwól, że sam to zrobię. - Ojciec Dominik powiedział to na tyle głośno, że turysta,
który właśnie szykował się do sfotografowania ołtarza, opuścił aparat i wycofał się
pośpiesznie. - Pragnę porozmawiać z tym młodym człowiekiem i zapewniam cię, że jeśli
istotnie winien jest tej ohydnej zbrodni... - Wciągnęłam powietrze, ponieważ ojciec Dominik
podniósł ostrzegawczo palec. - Słyszałaś, co powiedziałem - odezwał się nieco ciszej, ale
tylko dlatego że zauważył nowicjuszkę z płachtą czarnego materiału przeznaczonego do
udrapowania na licznych posążkach Matki Boskiej. Miały pozostać zakryte aż do Świąt
Wielkanocnych. Religia. To wszystko jest takie dziwne.
- Jeśli Michael jest winny tego, o co go oskarżają ci młodzi ludzie, wpłynę na niego,
żeby się przyznał. - Ojciec Dominik powiedział to z wielkim przekonaniem. Faktycznie,
czasami, patrząc na jego surową twarz, miałam ochotę się przyznać, chociaż nie bardzo
miałam do czego. Kiedyś wyjęłam pięć dolarów z portmonetki mamy żeby kupić dużą
torebkę chipsów. Może nadeszła właściwa pora, żeby o tym opowiedzieć.
- A teraz uciekaj - powiedział ojciec Dominik, odsuwając rękaw sutanny i patrząc na
zegarek. Księżom płacą za mało i nie stać ich na markowe modele. - Pan Meducci ma się tu
ze mną za chwilę spotkać, lepiej więc, abyś już poszła. Wolałbym, żeby nas nie widział
razem.
- Dlaczego nie? Nie ma przecież pojęcia, że spędziliśmy kawał wczorajszej nocy na
rozmowie z jego ofiarami.
Ojciec Dominik położył mi rękę na plecach i lekko popchnął.
- Biegnij już, Susannah - powiedział ojcowskim tonem. Odeszłam, ale niezbyt daleko.
Jak tylko ojciec D odwrócił się do mnie plecami, zanurkowałam między ławki i przyczaiłam
się skulona. Czekałam, trudno powiedzieć na co. No dobra, właściwie to wiem: na Michaela.
Chciałam się przekonać, czy ojciec Dominik rzeczywiście zdoła wyciągnąć z niego wyznanie.
Nie musiałam czekać długo. Jakieś pięć minut później usłyszałam głos Michaela
niedaleko od miejsca mojej kryjówki.
- Ojcze Dominiku? Siostra Ernestyna mówiła, że chce ksiądz ze mną porozmawiać.
- Ach, Michaelu. - W głosie ojca Dominika nie znać było śladu zgrozy, którą, jak
wiedziałam, odczuwał na myśl, że jeden z jego uczniów może być mordercą. Wydawał się
spokojny, a nawet wesoły.
Usłyszałam grzechotanie świec w pudełku.
- Proszę - powiedział ojciec Dominik. - Potrzymaj to, dobrze?
Wręczył Michaelowi pudełko, które ja przedtem trzymałam.
- Eee... Oczywiście, ojcze Dominiku - wybąkał Michael.
Usłyszałam zgrzyt składanej drabiny. Ojciec Dominik przenosił ją do kolejnej stacji
Drogi Krzyżowej. Nadal byłam w stanie go usłyszeć... chociaż z trudem.
- Martwiłem się o ciebie, Michaelu - zaczął ojciec Dominik. - O ile mi wiadomo, u
twojej siostry nie wystąpiły dotąd oznaki powrotu do zdrowia.
- Nie, ojcze - odparł Michael. Mówił tak cicho, że ledwie go słyszałam.
- Jest mi bardzo przykro to słyszeć. Lila jest przemiłą dziewczyną. Wiem, że bardzo ją
kochasz.
- Tak, ojcze.
- Wiesz, Michaelu, kiedy ludziom, których kochamy, przytrafia się coś złego, często...
cóż, czasami odwracamy się od Boga.
Hm, ojej, pomyślałam, to nie jest dobry sposób. Nie w przypadku Michaela.
- Czasami ogarnia nas taki żal, że to coś okropnego spotkało kogoś, kto na to nie
zasłużył, że nie tylko odwracamy się od Boga, ale zaczynamy nawet rozważać... cóż,
możliwości, których normalnie nie bralibyśmy pod uwagę. Jak na przykład zemsta.
W porządku, pomyślałam. Odrobinę lepiej, ojcze Dominiku.
- Panno Simon.
Obejrzałam się przestraszona. Nowicjuszka, która przyszła, żeby okryć figury,
przyglądała mi się z końca ławki.
- Och - mruknęłam. Podniosłam się z kolan i wśliznęłam na ławkę. Ojciec Dominik i
Michael stali teraz plecami w moją stronę. Byli za daleko, żeby nas słyszeć.
- Dzień dobry, właśnie szukałam, eee... klipsa.
Nie wydaje się, żebym ją przekonała.
- Czy nie masz teraz lekcji religii z siostrą Ernestyną? - zapytała.
- Tak, siostro - odparłam. - Rzeczywiście.
- Hm, czy nie powinnaś czasem udać się do klasy? Podniosłam się powoli. Nie miało
już znaczenia, czy jestem tu, czy nie. Ojciec Dominik i Michael odeszli za daleko, żebym
zdołała usłyszeć cokolwiek.
Ruszyłam z całą godnością, na jaką mnie było w tym momencie stać, w stronę końca
ławki, zatrzymując się przy nowicjuszce.
- Przepraszam, siostro - powiedziałam. Potem, usiłując przerwać niezręczną ciszę,
podczas której nowicjuszka mierzyła mnie niechętnym spojrzeniem, dodałam: - Podoba mi
się siostry, eee...
Ponieważ jednak wyleciało mi z głowy, jak się nazywa suknia, którą one noszą,
komplement wypadł trochę płasko, nawet jeśli na koniec jak sądzę, uratowałam nieco
sytuację, wskazując ręką na jej strój.
- No, wie siostra, to coś, co siostra ma na sobie. Bardzo siostra zgrabnie wygląda.
To chyba jednak nie była najwłaściwsza uwaga w stosunku do kogoś, kto
przygotowywał się do złożenia ślubów zakonnych, bo nowicjuszka zrobiła się czerwona jak
rak i powiedziała:
- Nie zmuszaj mnie, żebym znowu podała cię do raportu, panno Simon.
Uznałam, że to niezbyt w porządku, biorąc pod uwagę, że przecież usiłowałam być
miła. Ale wszystko jedno. Opuściłam kościół, udając się do klasy dłuższą drogą, przez zalany
słońcem dziedziniec, aby ukoić nerwy szumem fontanny.
Lecz moje nerwy wkrótce znowu znalazły się w opłakanym stanie, kiedy obok
pomnika ojca Serry zauważyłam drugą nowicjuszkę, wygłaszającą właśnie rodzaj wykładu
dla grupy turystów na temat dokonań misjonarza. Chcąc uniknąć przyłapania poza klasą bez
przepustki (dlaczego nie pomyślałam, żeby poprosić o nią ojca Dominika? To przez te
świece), wskoczyłam do toalety dla dziewcząt, gdzie natknęłam się na chmurę szarego dymu.
A to mogło oznaczać tylko jedno, oczywiście.
- Gina - powiedziałam, schylając się, żeby sprawdzić, w której kabinie siedzi. - Czyś
ty zwariowała?
Głos Giny dobiegł z jednej kabin na końcu, w pobliżu okna, które strategicznie
otworzyła.
- Bynajmniej - powiedziała, otwierając drzwi i przytrzymując je, póki paliła. - Wierz
mi.
- Myślałam, że rzuciłaś palenie.
- Rzuciłam. - Gina usiadła obok mnie na parapecie, na który się właśnie wdrapałam.
Misja, pochodząca z początku XVII wieku, zbudowana była z grubych glinianych cegieł, tak
więc wszystkie okna były osadzone w głębokich wnękach. Dzięki temu mieliśmy podokienne
ławki, które, chociaż wysokie, były przynajmniej chłodne i wygodne.
- Teraz pałę tylko w nagłych wypadkach - wyjaśniła Gina. - Na przykład podczas
lekcji religii. Wiesz, że z przyczyn filozoficznych jestem przeciwna wszelkim formom
zorganizowanej religii. Co ty na to?
Uniosłam brwi.
- Nie wiem. Mnie podoba się buddyzm. Teoria reinkarnacji jest bardzo pociągająca.
- To hinduizm, głupolu - powiedziała Gina. - Mówiłam o paleniu.
- W buddyzmie też jest reinkarnacja. Nie, nigdy mnie to nie pociągało. Bo co? -
Uśmiechnęłam się. - Czy Śpiący nie opowiadał ci, jak przyłapał mnie na paleniu?
Skrzywiła się wdzięcznie.
- Nie opowiadał. I wolałabym, żebyś go tak nie nazywała. Teraz ja się skrzywiłam.
- No to Jake. Bardzo mu się to nie podobało. Lepiej, żeby cię na tym nie złapał, bo
rzuci cię jak gorącego ziemniaka.
- Bardzo w to wątpię - odparła Gina z tajemniczym uśmiechem.
Pewnie miała rację. Zastanawiałam się, jak to jest być taką Giną i mieć każdego
napotkanego chłopaka u swoich stóp. We mnie zakochiwali się jedynie tacy chłopcy, jak
Michael Meducci. A i ten, praktycznie rzecz biorąc, wcale nie był raczej we mnie zakochany.
Był zakochany w pomyśle, że ja jestem zakochana w nim. O czym, nawiasem mówiąc, nie
mogłam myśleć bez dreszczu obrzydzenia.
Wydałam rozpaczliwe westchnienie i spojrzałam przez okno. Jakiś kilometr lądu,
upstrzony drzewami cyprysowymi, ciągnął się ku błękitnemu, połyskującemu w świetle
ostrego, popołudniowego słońca, morzu.
- Nie rozumiem, jak ty to znosisz. - Gina wydmuchnęła kłąb szarego dymu. Z tonu jej
głosu wywnioskowałam, że znowu mówi o lekcjach religii. - To znaczy tobie to się naprawdę
musi wydawać naciągane, zważywszy że jesteś mediatorką.
Wzruszyłam ramionami. Poprzedniej nocy wróciłam za późno, żeby odbyć z Giną
„rozmowę”, której się domagała. Kiedy zakradłam się do domu, twardo spała. Dobrze się
złożyło, bo byłam kompletnie wyczerpana.
Nie na tyle jednak wyczerpana, żeby zasnąć.
- Nie wiem. To jest, nie mam zielonego pojęcia, dokąd idą duchy, kiedy je odsyłam.
One po prostu... odchodzą. Może do nieba? Może do następnego życia? Wątpię, żebym się
dowiedziała, zanim sama nie umrę.
Gina wydmuchnęła za okno następną chmurę dymu.
- Przedstawiasz to jak podróż - zauważyła. - Tak, jakbyśmy po śmierci po prostu
zmieniali adres.
- Cóż... Sądzę, że tak to właśnie wygląda. Tylko mnie nie pytaj, co to za adres,
ponieważ sama tego nie wiem.
Wypaliwszy papierosa, Gina rozgniotła go na ścianie, a potem wprawnie przerzuciła
niedopałek przez zamknięte drzwi najbliższej kabiny do muszli klozetowej. Rozległ się plusk,
a następnie syk.
- A tak nawiasem mówiąc, co się działo w nocy? Opowiedziałam jej. O Aniołach z
RLS i o tym, że uważają Michaela za mordercę. Opowiedziałam jej o siostrze Michaela i
wypadku na autostradzie. I o tym, jak Josh i jego przyjaciele chcą się zemścić oraz o tym, jak
razem z ojcem Dominikiem spieraliśmy się z nimi długo w nocy, aż udało nam się ich prze-
konać, żeby pozwolili nam doprowadzić Michaela przed oblicze sprawiedliwości w
staromodny sposób - za pośrednictwem stosownych instytucji, mających za zadanie
pilnowanie przestrzegania prawa, a nie kontraktowego zabójstwa przy użyciu sił
nadprzyrodzonych.
Nie powiedziałam jej tylko jednego, a mianowicie o Jessie. Z jakiegoś powodu po
prostu nie mogłam się zdobyć na mówienie o nim. Może z powodu tego, co powiedziało
kiedyś medium. Może dlatego że obawiałam się, iż madame Zara miała rację i rzeczywiście
jestem gigantyczną nieudacznicą, która zakocha się jeden jedyny raz na całe życie, a jej
wybrankiem będzie chłopak, który:
a) nie odwzajemnia mojej miłości oraz
b) nie jest w zasadzie kimś, kogo mogłabym przedstawić mamie, ponieważ nie żyje.
A może po prostu dlatego że... cóż, może Jesse stanowił sekret, który miałam ochotę
zachować dla siebie, jak jakaś głupia dziewczyna zakochana w piosenkarzu czy kimś takim.
Może kiedyś stanę pod oknem swojego pokoju z wielkim transparentem: JESSE,
WYBIERZESZ SIĘ ZE MNĄ NA BAL ABSOLWENTÓW?, jak te dziewczyny, które stoją
przed studiem MTV, chociaż mam nadzieję, że ktoś mnie zastrzeli, zanim do tego dojdzie.
Kiedy skończyłam, Gina westchnęła i powiedziała:
- Cóż, to się okaże. Przystojniacy zawsze kończą jako psychopaci o morderczych
skłonnościach.
Mówiła o Michaelu.
- Owszem - zgodziłam się - ale on nawet nie jest przystojny. Chyba że zdejmie
ubranie.
- Wiesz, o co mi chodzi. - Gina pokręciła głową. - Co zrobisz, jeśli on się nie przyzna
ojcu Dominikowi?
- Nie wiem. - To także nie dało mi spać poprzedniej nocy. - Sądzę, że trzeba będzie
zdobyć jakiś dowód.
- Och, naprawdę? A skąd go weźmiesz? Kupisz w sklepie z dowodami? - Gina
ziewnęła, spojrzała na zegarek i zeskoczyła z parapetu. - Dwie minuty do lunchu - oznajmiła.
- Jak myślisz, co dzisiaj będzie? Znowu te buły?
- Jak zawsze - powiedziałam. Akademia Misyjna nie słynęła z pysznych posiłków
podawanych w szkolnej kafeterii. A to dlatego że w ogóle nie miała kafeterii. Jedliśmy na
zewnątrz, a jedzenie przywożono specjalnymi wózkami.
- Co mnie interesuje, to to, dlaczego nigdy dotąd nie wspomniałaś o tych sprawach.
No, wiesz, o tym pośredniczeniu. Przecież to nie było tak, że nie wiedziałam - powiedziała,
kiedy wyszłyśmy na dziedziniec, który wkrótce miał zaroić się ludźmi.
Wcale nie wiesz, pomyślałam. Tego najgorszego, w każdym razie.
- Bałam się, że powiesz swojej mamie. A ona powie mojej. A moja zamknie mnie w
wariatkowie. Oczywiście dla mojego dobra.
- Oczywiście - powtórzyła Gina. - Jesteś idiotką. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
Nigdy nie powiedziałabym o tym mamie. Nigdy niczego jej nie mówię, jeśli da się tego
uniknąć. I z całą pewnością nigdy w życiu bym jej - ani nikomu innemu, skoro już o tym
mowa - nie powiedziała o tym, że jesteś mediatorką.
Wzruszyłam ramionami zakłopotana.
- Wiem! Chyba... cóż, wtedy byłam trochę przewrażliwiona na tym punkcie.
Wyluzowałam się odrobinę od tamtego czasu.
- Powiadają, że Kalifornia tak działa na ludzi - zauważyła Gina.
W tym momencie na zegarze misji wybiła dwunasta. Otworzyły się drzwi klas wokół
dziedzińca i wysypał się z nich tłum ludzi.
Michaelowi potrzeba było zaledwie trzydziestu sekund, żeby mnie odnaleźć i
przyczepić się na dobre.
- Cześć! - zawołał. Nie wyglądał na kogoś, kto przed chwilą przyznał się do
poczwórnego morderstwa. - Szukałem cię. Co robisz dzisiaj po szkole?
- Nic - odparłam szybko, zanim Gina zdążyła otworzyć buzię.
- Cóż, firma ubezpieczeniowa uporała się wreszcie z formalnościami dotyczącymi
mojego samochodu - powiedział Michael - i pomyślałem, że gdybyś chciała pojechać na plażę
albo coś...
Na plażę? Facet cierpi na amnezję czy co? Można by się spodziewać, że po tym, co go
spotkało niedawno, plaża będzie ostatnim miejscem, w które miałby ochotę się udać.
A jednak, choć o tym nie wiedział, byłby tam absolutnie bezpieczny. A to dzięki
Jesse'owi. Miał Anioły na oku, podczas gdy my z ojcem Domem czyniliśmy starania, żeby
oddać ich przypuszczalnego mordercę w ręce sprawiedliwości.
Zauważyłam w pewnym momencie, że przez podwórze zmierza w naszą stronę ojciec
Dominik. Zanim został wciągnięty do pokoju nauczycielskiego przez gestykulującego z za-
pałem pana Waldena, pokręcił głową. Michael stał plecami do niego, wiec niczego nie
widział. Nie miałam wątpliwości, co ojciec Dominik chciał mi przekazać:
Michael nie przyznał się do niczego.
Co oznaczało tylko jedno: nadeszła pora, żeby wkroczyli zawodowcy.
To znaczy ja.
- Pewnie - powiedziałam, znów patrząc na Michaela. - Może mógłbyś pomóc mi w
geometrii. Nie wydaje mi się, żebym kiedyś pojęła to głupie twierdzenie Pitagorasa. Po tym
ostatnim sprawdzianie jestem pewna, że obleję.
- Twierdzenie Pitagorasa nie jest trudne - stwierdził Michael ubawiony moim
problemem.
-
Suma
kwadratów
przyprostokątnych
równa
się
kwadratowi
przeciwprostokątnej.
A ja na to:
- Hę? - tonem osoby kompletnie zagubionej.
- Posłuchaj, dostałem szóstkę z geometrii. Może byśmy się pouczyli razem?
Posłałam mu spojrzenie, które miało wyrażać najwyższe uwielbienie.
- Och, naprawdę?
- Pewnie.
- Możemy zacząć dzisiaj? Po szkole? - Należy mi się Oscar. Poważnie. Świetnie
odegrałam bezradną kobietkę. - U ciebie w domu?
Michael zdziwił się tylko trochę.
- Hm, dobrze. Potem jednak, kiedy minęło zaskoczenie, dodał nieśmiało: - Moich
rodziców nie będzie. Tata pracuje, a mama spędza większość czasu w szpitalu. U siostry.
Wiesz. Mam nadzieję, że ci to nie sprawia różnicy.
Ograniczyłam się do zatrzepotania rzęsami.
- Och, nie - zapewniłam. - Wszystko w porządku. Wydawał się zadowolony i
jednocześnie jakby trochę nieswój.
- Eee... - mruknął, kiedy porwał nas potok ludzi - co do lunchu. Nie mogę z tobą
usiąść. Muszę jeszcze coś zrobić. Ale spotkamy się zaraz po lekcjach, dobrze?
- Dobrze - zagruchałam, naśladując Kelly Prescott w szczytowej formie. Widocznie
podziałało, bo Michael odszedł oszołomiony, ale zachwycony.
Wtedy właśnie Gina złapała mnie za ramię i wciągnęła w drzwi, sycząc:
- Co z tobą, naćpałaś się? Jedziesz do jego domu? Sama?
- Uspokój się, G - powiedziałam, próbując uwolnić się z uścisku Giny. Sposób, w jaki
zwracał się do niej Śpiący, okazał się chwytliwy, jakkolwiek obrzydzeniem napełniało mnie
przyznanie, że mój przyrodni brat mógł wymyślić coś sensownego. - Właśnie to zamierzam
zrobić.
- Włóczyć się z potencjalnym mordercą? - Gina nie ukrywała sceptycyzmu. - To nie
jest dobry pomysł. Rozmawiałaś o tym z ojcem Dominikiem?
- G, jestem dużą dziewczynką. Potrafię sama o siebie się troszczyć.
Zmrużyła oczy.
- Nie bardzo ci to dotąd wychodziło, co? Co ty wyprawiasz? Wolna amerykanka czy
co? I nie nazywaj mnie G.
- Posłuchaj - miałam nadzieję, że mój ton jest uspokajający - bardzo możliwe, że
Michael nic mi nie powie. Ale to świr, prawda? Maniak komputerowy. A co robią maniacy
komputerowi, kiedy coś planują?
Gina nadal wyglądała na rozgniewaną.
- Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. Mówię ci...
- Wszystko zapisują - ciągnęłam spokojnie. - W komputerze. Jasne? Prowadzą
dziennik albo przechwalają się przed ludźmi na czacie, albo wprowadzają do sieci plany
budynków, które chcą wysadzić w powietrze czy coś. Więc nawet jeśli niczego z niego nie
wyciągnę, to może uda mi się zostać na jakiś czas sam na sam z jego komputerem. Założę się,
że...
- G! - Śpiący podszedł do nas spacerowym krokiem. - Tutaj jesteś. Idziesz na lunch?
Gina zacisnęła usta ze złości na mnie, ale Śpiący tego nie zauważył. Tak samo jak
Przyćmiony, który pojawił się w chwilę później.
- Cześć - wysapał. - Co tak stoicie? Chodźmy coś zjeść. Na mój widok dodał drwiąco:
- Suze, gdzie twój cień?
- Michael nie przyłączy się do nas podczas lunchu - odparłam wyniośle - ponieważ coś
go zatrzymało.
- Tak - mruknął Przyćmiony i zrobił wulgarną uwagę sugerującą, że Michael nie mógł
przyjść, ponieważ nie potrafił umieścić pewnych części swego ciała z powrotem w spodniach.
Była to aluzja do jego braku koordynacji, a nie do tego, że może być bujniej obdarzony przez
naturę niż przeciętny szesnastolatek.
Postanowiłam zignorować tę uwagę, podobnie jak Gina, chociaż podejrzewam, że ona
jej po prostu nie usłyszała.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała tylko. Było jasne, że nie zwraca się
do żadnego z moich braci, co wprawiło ich w niesamowite zdumienie. Po co jakaś dziew-
czyna miałaby zawracać sobie głowę rozmową ze mną, skoro może rozmawiać z nimi?
- G, za kogo ty mnie bierzesz? Za amatorkę?
- Nie. Za wariatkę.
Roześmiałam się. Naprawdę myślałam, że jest śmieszna. Dużo później uświadomiłam
sobie, że nie było w tym niczego zabawnego.
Ponieważ, jak się okazało, Gina miała w stu procentach rację.
15
Z mordercami już tak jest. Jeśli znacie jakiegoś, jestem pewna, że się ze mną
zgodzicie.
Nie mogą się powstrzymać, żeby nie pochwalić się tym, co zrobili.
Poważnie. Są próżni. I to jest ich słaby punkt.
Spójrzmy na to od ich strony: oto udało im się uniknąć kary za straszliwą zbrodnię.
Nie ma o co się do nich przyczepić.
A oni nie mogą nikomu o tym powiedzieć.
To ich dręczy niemal za każdym razem. Niemożność powiedzenia o tym innym
ludziom, pochwalenia się swoim sprytem i przemyślnością. To ich prawie zabija.
Nie zrozumcie mnie źle. Oni nie chcą, żeby ich złapano. Chcą tylko, żeby ktoś ich
docenił. Tak, to była okropna - czasami nawet niewyobrażalna - zbrodnia. Ale popatrzcie, nikt
ich nie złapał. Wykiwali policję. Wykiwali wszystkich. Muszą komuś o tym powiedzieć. Bo
inaczej, co by z tego mieli?
To takie moje osobiste spostrzeżenie, oczywiście. W pracy spotkałam paru zabójców i
to jest coś, co wydaje się ich łączyć. Nie złapano tylko tych, którzy trzymali buzię na kłódkę.
Pozostali? Powędrowali do pudła.
Tak więc uznałam, że Michael - który sądził, że się w nim zakochałam - może mieć
ochotę pochwalić się przede mną swoim czynem. Już trochę puścił farbę, mówiąc, że Josh i
jemu podobni tylko „zajmowali miejsce”. Wydawało się prawdopodobne, że przy odrobinie
zachęty da się z niego wyciągnąć zeznania, które okażą się interesujące dla policji.
Co mówicie? Winna? Czy nie będę czuła się winna, donosząc na chłopaka, który,
ostatecznie, próbował jedynie pomścić krzywdę siostry?
Tak. Racja. Posłuchajcie, o winie nie ma mowy. Znam dwa rodzaje ludzi: złych i
dobrych. Moim zdaniem w tej akurat sprawie nie dałoby się znaleźć żadnego dobrego
człowieka. Wszyscy dopuścili się czegoś nagannego, od Lili Meducci, która wprosiła się na
imprezę, co się źle dla niej skończyło, po Anioły z RLS, które pozwoliły spić się
czternastoletniej dziewczynie. Może nie wszyscy popełnili równie odrażające zbrodnie - w
porównaniu z poczwórnym mordem w wykonaniu Michaela - ale, szczerze mówiąc, w moim
przekonaniu... wszyscy śmierdzieli.
Tak więc, odpowiadając na wasze pytanie, nie, nie czułam się winna, zamierzając
wprowadzić w życie swój plan. Z mojego punktu widzenia im szybciej Michael dostałby to,
na co zasłużył, tym prędzej mogłabym wrócić do tego, co naprawdę ważne w życiu:
wylegiwania się na plaży z najlepszą przyjaciółką u boku i zażywania kąpieli słonecznej.
W toalecie, zaraz po lekcjach, kiedy przed lustrem nad umywalkami rysowałam
konturówką kreski pod oczami - odkryłam, że potencjalnych morderców łatwiej skłonić do
zeznań, kiedy wyglądam możliwie najlepiej - otrzymałam pierwszy znak, że popołudnie nie
upłynie dokładnie tak, jak zaplanowałam.
Drzwi się otworzyły i do środka wkroczyła Kelly Prescott w towarzystwie
nieodłącznej Debbie Mancuso. Najwyraźniej nie przybyły, żeby zrobić siusiu czy też
poprawić fryzurę, ponieważ stanęły i zaczęły przyglądać mi się z wrogim wyrazem twarzy.
Patrząc na ich odbicie w lustrze, powiedziałam:
- Jeśli chodzi wam o pieniądze na wycieczkę klasową do krainy winorośli, to możecie
o tym zapomnieć. Rozmawiałam już o tym z panem Waldenem i on twierdzi, że to
największy absurd, o jakim słyszał. Nie NapaValley. Tam trzeba być pełnoletnim.
Kelly uniosła dumnie brodę.
- Nie o to chodzi - oświadczyła tonem pełnym obrzydzenia.
- Tak - dodała Debbie. - Chodzi o twoją przyjaciółkę.
- Moją przyjaciółkę? - Wyjęłam z plecaka szczotkę i czesałam się, udając obojętność.
Naprawdę się nie przejmowałam. Niespecjalnie. Byłam w stanie poradzić sobie ze wszystkim,
co wysmażą Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Tylko że nie miałam na to ochoty - po tym, co
zdarzyło się ostatnio. - Masz na myśli Michaela Meducciego?
Kelly przewróciła oczami.
- Też coś. Dlaczego ty się z „tym” pokazujesz, nie jestem w stanie pojąć. Mówię o tej
twojej Ginie.
- Owszem - powiedziała Debbie, zwężając oczy do gniewnych szparek.
Gina? Och, Gina. Gina, która ukradła Kelly i Debbie adoratorów. Nagle wszystko
stało się jasne.
- Kiedy ona wraca do Nowego Jorku? - zapytała Kelly.
- Tak - teraz Debbie. - I gdzie ona śpi? W twoim pokoju, tak?
Kelly szturchnęła ją łokciem, a Debbie dodała:
- Dobra, nie udawaj, że cię to nie interesuje, Kel. Kelly rzuciła przyjaciółce nerwowe
spojrzenie i zapytała:
- Nie było tam, żadnego... eee, skakania po łóżku, co? Skakania po łóżku?
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparłam. Zastanawiałam się, czy nie odpowiedzieć
ostro, ale rzecz polegała na tym, że doskonale je rozumiałam. Wiem, że gdyby nagle jakaś
urodziwa femme fatale przybyła z innego świata i zabrała mi Jesse'a, byłabym mocno nie w
sosie. Co nie znaczy, że Jesse w jakikolwiek sposób do mnie należy.
- Żadnego skakania po łóżku - zapewniłam. - Kopali się może pod stołem, ale żadnego
skakania po łóżku.
Debbie i Kelly wymieniły spojrzenia. Widziałam, że im ulżyło.
- To kiedy ona wyjeżdża? - znów zapytała Kelly.
Kiedy powiedziałam: „w niedzielę”, odetchnęły, a Debbie mruknęła:
- Dobrze.
Teraz, kiedy się dowiedziała, że nie będzie musiała już jej długo znosić, Kelly
zapragnęła oddać Ginie sprawiedliwość:
- To nie tak, że jej nie lubimy...
- Tak - zgodziła się Debbie. - Tylko że ona jest... no, wiesz.
- Wiem - powiedziałam, mam nadzieję, pocieszającym tonem.
- To dlatego że jest nowa - dodała Kelly. Przeszła na pozycje obronne. - Tylko dlatego
im się podoba. Bo jest inna.
- Pewnie - powiedziałam, odkładając szczotkę.
- Więc ona jest z Nowego Jorku? - Kelly wyraźnie wciągał temat. - Wielkie mi rzeczy.
Byłam w Nowym Jorku. Nie jest taki wspaniały. Wszędzie brudno, pełno tych paskudnych
gołębi i żebraków.
- Tak - odezwała się ponownie Debbie. - A wiesz, co słyszałam? W Nowym Jorku nie
mają nawet rybnych tacos.
Prawie zrobiło mi się jej żal.
- Cóż - zarzuciłam plecak na ramię - było miło. Ale teraz muszę już iść, moje panie.
Zostawiłam je, kiedy zanurzały palce w pojemniczkach z błyszczkiem do ust,
pochylając się następnie w stronę lustra, żeby go rozsmarować.
Michael czekał na mnie dokładnie w miejscu, w którym się umówiliśmy Widocznie
konturówka spełniła swoje zadanie, bo zmieszał się i wybąkał:
- Cześć, eee... czy chcesz, eee... żebym wziął twój plecak?
- Och, to miłe - zaszczebiotałam, wręczając mu go. Z dwoma plecakami na ramionach
Michael wyglądał trochę dziwacznie, ale on i tak zwykle sprawiał takie wrażenie -
przynajmniej w ubraniu - więc to mnie nie zaskoczyło. Ruszyliśmy chłodnym, zacienionym
pasażem, teraz pustym, bo prawie wszyscy już poszli, a potem wyszliśmy na rozgrzany
nasłoneczniony parking. W oddali pobłyskiwało morze. Na niebie nie było ani jednej
chmurki.
- Mój samochód jest tam - powiedział Michael, wskazując szmaragdowozielony
sedan. - Cóż, tak naprawdę to nie jest mój samochód. Pożyczony z agencji. Nie jest zły. Ma w
sobie coś.
Uśmiechnęłam się, a on potknął się o kawałek betonu. Upadłby na twarz, gdyby w
ostatniej chwili nie zdołał odzyskać równowagi. Szminka, jak stwierdziłam, działała równie
skutecznie, jak konturówka.
- Tylko znajdę kluczyki - powiedział Michael, grzebiąc w kieszeniach.
Powiedziałam mu, żeby się nie śpieszył. Wyciągnęłam okulary i odwróciłam twarz do
słońca, opierając się na masce samochodu. Zastanawiałam się jak najlepiej przejść do tematu.
Może zaproponować, żebyśmy wstąpili do szpitala odwiedzić jego siostrę? Nie, chciałam jak
najszybciej dostać się do jego domu, żeby dobrać się do jego e - maili. Czy dam radę wejść do
jego poczty? Pewnie nie. Ale mogę zadzwonić do Cee Cee. Ona będzie wiedziała. Czy można
rozmawiać przez telefon i wejść do cudzej poczty? Och Boże, dlaczego mama nie chce kupić
mi komórki? Jestem praktycznie jedyną drugoklasistką bez komórki. Jeśli nie liczyć
Przyćmionego.
Kiedy tak rozmyślałam, na moją twarz padł jakiś cień i nagle przestałam odczuwać
ciepło słońca. Otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz Śpiącego.
- Co ty takiego wyprawiasz? - zapytał tym samym zaspanym głosem co zwykle.
Czułam, że się czerwienię. I to wcale nie z powodu słońca.
- Michael zawiezie mnie do domu - powiedziałam niepewnie. Widziałam kątem oka,
że Michael, stojący od strony kierowcy, znalazł już kluczyki i teraz zamarł przy otwartych
drzwiczkach wozu.
- Nigdzie nie pojedziesz - oświadczył Śpiący.
Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć, że mi to robi. Byłam tak
zmieszana, że myślałam, że umrę.
- Śpią... - zaczęłam, ale w porę urwałam. - Jake, przestań.
- Nie - powiedział Jake. - Ty przestań. Pamiętasz, co mówiła mama?
Mama. Nazwał moją matkę mamą. O co tu chodzi?
Zsunęłam okulary i popatrzyłam za plecy Jake'a. Gina, razem z Przyćmionym i
Profesorem, stała po drugiej stronie parkingu, opierając się o ramblera i gapiąc się w moją
stronę.
Gina. Doniosła na mnie. Doniosła na mnie Śpiącemu. Nie mogłam w to uwierzyć.
- Śpią... to jest, Jake, doceniam twoją troskę, ale sama potrafię o siebie zadbać...
- Nie. - Ku mojemu zdumieniu, objął mnie ramieniem i zaczął ciągnąć. Był
zaskakująco silny jak na kogoś, kto przez cały czas wydaje się taki zmęczony. - Wracasz z
nami do domu. Wybacz, stary. - To ostatnie było skierowane do Michaela. - Dzisiaj ma
wrócić ze mną.
Michael jednak nie zadowolił się tą wymówką. Postawił na ziemi nasze plecaki,
wsunął kluczyki do kieszeni spodni i zrobił krok w stronę Śpiącego.
- Nie sądzę - powiedział twardym głosem, jakiego dotąd u niego nie słyszałam - żeby
pani miała ochotę wracać z tobą.
Pani? Jaka pani? Potem uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że Michael miał na
myśli mnie. Ja byłam tą „panią”!
- Nie obchodzi mnie, czego ona chce - oznajmił Śpiący. Mówił zwykłym, bardzo
rzeczowym tonem. - Nie wsiądzie z tobą do samochodu i na tym koniec.
- Nie wydaje mi się. - Michael zrobił jeszcze krok w stronę Śpiącego i wtedy
zauważyłam, że obie dłonie ma zaciśnięte w pięści.
Pięści! Michael zamierzał bić się ze Śpiącym! O mnie!
To było niezwykle podniecające. Nigdy przedtem dwóch chłopaków nie biło się z
mojego powodu. Fakt, że jeden z nich jest moim przyrodnim bratem i budzi we mnie tyle
romantycznych uczuć co pies Max, nieco studził mój entuzjazm.
Michael również nie jest specjalnie pociągający. W końcu to potencjalny morderca i w
ogóle.
Och, dlaczego ma o mnie walczyć para takich nieudaczników? Dlaczego nie Matt
Damon i Ben Affleck? To dopiero byłoby wspaniałe.
- Słuchaj, przyjacielu - zagaił Śpiący, zauważając pięści Michaela. - Nie chcesz się
kłócić, co? Zamierzam tylko zabrać moją siostrę i pojechać. Rozumiesz? - ściągnął mnie z
maski samochodu.
Siostrę? Przyrodnią siostrę! Przyrodnią! Boże, dlaczego to wszystko jest takie
pokręcone?
- Suze - powiedział Michael, nie odrywając wzroku od Śpiącego - wsiądź do
samochodu, dobrze?
Uznałam, że to trwa już za długo. Nie tylko czułam się straszliwie zakłopotana, ale
było mi również okropnie gorąco. Popołudniowe słońce to nie żarty. Nagle opuściła mnie cała
energia.
Ponadto nie chciałam, żeby komuś coś się stało lub doszło do jakiejś jeszcze głupszej
sytuacji.
- Posłuchaj - zwróciłam się do Michaela - lepiej z nim pójdę. Innym razem, dobrze?
Michael w końcu oderwał wzrok od Śpiącego. Kiedy wreszcie spojrzał na mnie, jego
oczy miały bardzo dziwny wyraz. Jakby wcale mnie nie widział.
- W porządku - mruknął.
Potem, nie mówiąc ani słowa, wsiadł do samochodu i zapalił silnik.
Boże, pomyślałam, ale z nich dzieci.
- Zadzwonię do ciebie, jak dojadę do domu - krzyknęłam w stronę Michaela, chociaż
wątpię, żeby słyszał mnie przez zamknięte okna. Uświadomiłam sobie, że trudno będzie
skłonić go do wyznań przez telefon, ale, być może, nie jest to niemożliwe.
Opony samochodu Michaela zapiszczały na rozgrzanym asfalcie.
- Co za dziwaczny głupek - mruknął Śpiący, ciągnąc mnie przez parking. Tylko że nie
powiedział „dziwaczny”. Ani „głupek”. - I ty chcesz chodzić z tym facetem?
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - odparłam nadąsana.
- Tak. W porządku.
- Ale masz przechlapane - powiedział Przyćmiony, kiedy podeszliśmy do ramblera.
To było jedno z jego ulubionych powiedzonek, jeśli chodzi o mnie. Używał go przy
byle okazji.
- Z technicznego punktu widzenia, nie, Brad - odezwał się zamyślony Profesor. -
Widzisz, ona właściwie nie wsiadła z nim do samochodu. A właśnie tego jej nie wolno.
Wsiadać do samochodu z Michaelem Meduccim.
- Zamknijcie się wszyscy - warknął Śpiący, siadając za kierownicą. - I ładujcie się do
środka.
Gina, jak zwróciłam uwagę, wsunęła się automatycznie na przednie siedzenie.
Najwyraźniej nie sądziła, że polecenie Śpiącego odnosiło się także do niej, bo powiedziała:
- A może byśmy wstąpili po drodze na lody?
Próbowała, z czego zdawałam sobie sprawę, jakoś mnie udobruchać. Jakby lody z
polewą czekoladową mogły w czymś pomóc. Otóż chyba rzeczywiście nie był to zły pomysł.
- Brzmi dobrze - powiedział Śpiący.
Przyćmiony po mojej prawej stronie - jak zwykle wylądowałam na środku tylnego
siedzenia - mruknął:
- Nie wiem, co ty widzisz w tym przygłupie Meduccim. Na co Profesor:
- Och, to proste. Samice każdego gatunku wybierają na ogół partnerów, którzy są w
stanie zapewnić najlepszą opiekę im, jak również ich ewentualnemu potomstwu. Michael
Meducci, jako dużo inteligentniejszy niż większość jego kolegów z klasy, spełnia to
wymaganie, a ponadto posiada, według zachodnich standardów urody, niezwykle pociągającą
powierzchowność. Jeśli brać pod uwagę to, co mówiły na ten temat Gina i Suze. Ponieważ
jest prawdopodobne, że przekaże te pozytywne genetyczne komponenty swoim dzieciom, jest
kimś, komu osobniczka płci żeńskiej, zdolna do reprodukcji, nie jest w stanie się oprzeć.
Przynajmniej jeśli chodzi o kobiety typu Suze.
W samochodzie zapadła cisza... Jak zazwyczaj po wykładzie Profesora.
Po chwili odezwał się Gina tonem pełnym szacunku:
- Powinni cię przesunąć do wyższej klasy, Dawidzie.
- Och, proponowano mi to - odparł wesoło Profesor - ale, podczas gdy mój intelekt
jest niezwykle rozwinięty jak na chłopca w moim wieku, mój rozwój fizyczny jest trochę
opóźniony Uznałem, że nie byłoby rozsądnie rzucać się w środowisko samców dużo
większych ode mnie, którzy mogliby poczuć się zagrożeni z powodu mojej inteligencji.
- Inaczej mówiąc - przetłumaczył Śpiący - nie chcieliśmy, żeby dostawał po tyłku od
większych dzieciaków.
Ruszyliśmy, wyjeżdżając z parkingu prędko jak zwykle. Śpiący, wbrew przezwisku,
jakim go obdarzyłam, jeździ bardzo szybko.
Starałam się wymyślić, jak dać im do zrozumienia, że nie tyle chcę się rozmnażać z
Michaelem Meduccim, ile wydobyć od niego przyznanie się do zabójstwa Aniołów z RLS,
kiedy Gina zawołała:
- Boże, Jake, nie za szybko? Było to dość zabawne, ponieważ Gina, której rodzice
bardzo rozsądnie nie pozwalali zbliżać się do ich samochodu, nigdy w życiu nie prowadziła.
Podniosłam głowę i zrozumiałam, o czym mówi. Zbliżaliśmy się do szkolnej bramy,
umieszczonej w dole wzgórza, za którą ciągnęła się ruchliwa przecznica, z prędkością
większą niż zwykle, nawet jak na Śpiącego.
- Tak, Jake - odezwał się Przyćmiony na siedzeniu obok. - Zwolnij, ty maniaku.
Wiedziałam, że Przyćmionemu zależy tylko na tym, żeby wypaść dobrze w oczach
Giny, ale zdecydowanie miał rację: Śpiący jechał stanowczo za szybko.
- To nie wyścig - zauważyłam, a Profesor zaczął mówić coś o tym, jak to Jake'owi
podskoczyły endorfiny w związku z jego sprzeczką ze mną i niedoszłą bójką z Michaelem i
że to mogło spowodować, iż trudno jest mu zdjąć nogę z pedału gazu...
Przynajmniej do momentu, kiedy Jake się odezwał głosem, w którym nie było śladu
senności:
- Nie mogę zwolnić. Hamulce... hamulce nie działają.
To brzmiało interesująco. Pochyliłam się do przodu. Podejrzewałam, że Jake usiłuje
nas nastraszyć.
Wtedy zobaczyłam, z jaką prędkością zbliżamy się do ulicy. To nie były żarty. Zaraz
mieliśmy wskoczyć na zatłoczoną czteropasmową jezdnię.
- Wysiadać! - wrzasnął Jake.
Początkowo go nie zrozumiałam. Potem zobaczyłam, jak Gina mocuje się z pasami i
dotarło do mnie, co się dzieje.
Było jednak za późno. Wyjechaliśmy już za bramę, zmierzając ku szosie. Gdybyśmy
wyskoczyli teraz, zginęlibyśmy niechybnie, tak samo jak na autostradzie. Zostając w
samochodzie, mieliśmy przynajmniej wątpliwą ochronę w postaci stalowych ścian.
Jake nacisnął klakson, klnąc głośno. Gina zasłoniła oczy. Profesor objął mnie,
wtulając twarz w moje kolana, a Przyćmiony, ku mojemu niekłamanemu zaskoczeniu, zaczął
krzyczeć mi nad uchem jak dziewczyna.
Sfrunęliśmy ze wzgórza, pędząc obok bardzo zaskoczonej kobiety w volvo oraz
oszołomionej pary Japończyków w mercedesie, którzy zdążyli w porę nacisnąć hamulec, więc
udało im się na nas nie wpaść.
Na następnych dwóch pasach ruchu nie mieliśmy tyle szczęścia. Kiedy gnaliśmy w
poprzek autostrady, w naszą stronę, trąbiąc głośno, sunął ciągnik z napisem TOM CAT na
przedniej kracie. Napis zbliżał się szybko, aż w pewnym momencie przestałam go widzieć,
ponieważ znalazł się nad dachem naszego samochodu...
Zamknęłam oczy, więc nie byłam pewna, czy uderzenie, które poczułam, było
wytworem wyobraźni, ponieważ oczekiwałam katastrofy, czy też rzeczywiście coś w nas
rąbnęło. Jednak moja głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu, zupełnie jak w wesołym
miasteczku, kiedy wagonik skręca o dziewięćdziesiąt stopni.
Kiedy otworzyłam oczy, zaczęłam podejrzewać, że uderzenie nie nastąpiło tylko w
mojej głowie, ponieważ wokół wszystko wirowało jak na karuzeli. Tylko że nie byliśmy na
karuzeli. Siedzieliśmy w ramblerze, który kręcił się po autostradzie jak bąk.
Aż nagle, z koszmarnym łomotem, hukiem rozbitego szkła i kolejnym potężnym
wstrząsem, samochód znieruchomiał.
A kiedy dym i kurz opadły, stwierdziliśmy, że wjechaliśmy do Biura Informacji
Turystycznej w Carmelu. Do szyby przykleił nam się plakat z napisem WITAMY W
NASZYM MIEŚCIE!
16
Zabili mój samochód.
Tylko tyle Śpiący był w stanie wykrztusić. Powtarzał to w kółko od chwili, kiedy
wyczołgaliśmy się ze złomowiska, które do niedawna było ramblerem.
- Mój samochód. Zabili mój samochód.
Nieważne, że to właściwie nie był samochód Śpiącego. Raczej samochód rodzinny,
ewentualnie samochód do użytku młodszych członków rodziny.
Nieważne również, że Śpiący nie potrafił powiedzieć, kim byli owi tajemniczy „oni”,
których podejrzewał o zamordowanie swojego wozu.
Powtarzał to wciąż i wciąż od nowa, a rzecz polegała na tym, że im częściej to
powtarzał, tym większej grozy nabierało to zdanie.
Ponieważ, rzecz jasna, to nie samochód ktoś usiłował zamordować. O, nie. To ludzie
w samochodzie mieli być ofiarami.
Albo, ściśle rzecz biorąc, jedna osoba. Ja.
Nie sądzę, żebym była próżna. Naprawdę uważam, że to z mojego powodu ktoś
przeciął linkę hamulcową ramblera. Tak jest, przeciął i w związku z tym wyciekł cały płyn
hamulcowy. Samochód, starszy nawet od mojej mamy - chociaż nie tak stary jak ojciec D -
posiadał tylko jedną linkę hamulcową, co ułatwiło tego rodzaju zamach.
Zastanówmy się, kto mógłby pragnąć, żebym zniknęła w chmurze ognia... Och, zaraz
już wiem! Josh Saunders, Carrie Whitman, Mark Plusford i Felicja Bruce?
Jestem genialna.
Nie mogłam, oczywiście, podzielić się z nikim swoimi podejrzeniami.
Nie z policją, która spisała raport z wypadku. Nie z pracownikami pogotowia, którzy
nie mogli uwierzyć, że poza paroma siniakami, żadne z nas nie odniosło poważnych obrażeń.
Nie z pracownikami pomocy drogowej, którzy przyjechali, żeby odholować to, co zostało z
ramblera. Nie z Michaelem, który, opuściwszy parking tuż przed nami, usłyszał, że coś się
dzieje i wrócił, a potem jako jeden z pierwszych pomagał nam wydostać się z wraka.
Ani, naturalnie, z mamą czy ojczymem, którzy pojawili się w szpitalu bladzi i
przerażeni, powtarzając. „To cud, że żadne z was nie jest ranne” oraz „Teraz będziecie jeździć
wyłącznie land - roverem”.
Co poprawiło humor Przyćmionemu. W land - roverze było znacznie więcej miejsca
niż w ramblerze. Pewnie wyobraził sobie, że w land - roverze przejście do poziomu z Debbie
Mancuso nie będzie żadnym problemem.
- Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć - powiedziała mama dużo później, kiedy
skończyły się prześwietlenia, badanie wzroku, opukiwanie i obmacywanie, i personel szpitala
pozwolił nam wreszcie wrócić do domu. Siedzieliśmy w sali Peninsula Pizza, miejscu pracy
Śpiącego, jedynego lokalu, w którym da się znaleźć stolik dla sześciu, siedmiu osób bez
rezerwacji. Dla kogoś z zewnątrz musieliśmy wyglądać jak jedna wielka szczęśliwa rodzina
(cóż, z wyjątkiem Giny, która trochę odstawała, chociaż nie aż tak, jak mogłoby się
wydawać) świętująca z jakiejś okazji, na przykład zwycięstwa w meczu piłkarskim.
Tylko my wiedzieliśmy, że powodem, dla którego urządziliśmy tę drobną uroczystość,
jest fakt, iż nadal żyjemy.
- To cud - ciągnęła mama. - Lekarze z pewnością tak uważają. To, że nikt z was nie
został poważnie ranny.
Profesor zademonstrował swój łokieć, skaleczony kawałkiem szkła, kiedy
wyczołgiwał się z samochodu.
- To mogłaby być bardzo poważna rana - oznajmił urażonym dziecinnym głosem -
gdyby uległa zanieczyszczeniu.
- Och, kochanie. - Mama wyciągnęła rękę i pogłaskała go po głowie. - Wiem. Byłeś
taki dzielny, kiedy zakładano ci szwy.
Pozostali przewrócili oczami. Profesor przez całą noc robił cyrk w związku z tą raną.
Ale to uszczęśliwiało i jego, i moją mamę. Kiedy próbowała pogłaskać mnie, prawie
złamałam rękę, usiłując się od tego wykręcić.
- To nie był cud - powiedział Andy - ale zwykłe szczęście, że nie zginęliście wszyscy
na miejscu.
- Szczęście to nic - stwierdził Śpiący. - Uratowały nas moje wyjątkowe, wysokiej
klasy umiejętności kierowcy.
Niechętnie to przyznaję, ale Śpiący miał rację. (Skąd u niego taki wyszukany język?
Czyżby wkuwał do egzaminów za moimi plecami?) Zanim wpadliśmy na szybę, prowadził
pozbawiony hamulców samochód niczym rasowy rajdowiec. Byłam w stanie zrozumieć,
dlaczego Gina nie strząsała jego ramienia i wpatrywała się w niego z nabożeństwem.
Ze względu na szacunek, jakiego nabrałam dla Śpiącego, nie oglądałam się, nawet
żeby zobaczyć, co on i Gina robią w drodze powrotnej z tyłu auta.
Przyćmiony z pewnością się obejrzał. A cokolwiek to było, wprawiło go w tak
paskudny nastrój, w jakim go jeszcze nie widziałam.
Łomot jego kroków w pokoju i nastawiony na cały regulator Marylin Manson tylko
zdenerwowały Andy'ego, który przeszedł od pokornej wdzięczności za cudowne ocalenie
jego „chłopców - i ciebie, Suze. Och, i Giny także” do mogącej przyprawić o apopleksję
wściekłości w związku z muzyką, którą określał jako „zabójczą truciznę dla umysłu”.
Byłam sama w pokoju - Gina zniknęła w niewiadomej części domu; no, dobra,
wiedziałam, gdzie jest, po prostu nie chciałam o tym myśleć - i hałas na korytarzu mi nie
przeszkadzał. Dzięki niemu, jak sobie uświadomiłam, nikt nie usłyszy nieprzyjemnej
rozmowy, jaką miałam przeprowadzić.
- Jesse! - zawołałam, zapalając światło i rozglądając się, czy go gdzieś przypadkiem
nie ma. Nie zauważyłam jednak ani śladu jego czy Szatana. - Jesse, gdzie jesteś? Potrzebuję
cię.
Duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. W każdym razie nigdy tego nie
robiły. Nie ze mną. Tylko ostatnio - o tym nie zdążyłam jeszcze porozmawiać z ojcem
Dominikiem - znajome duchy pojawiały się ni stąd, ni zowąd, kiedy pomyślałam o nich
choćby przelotnie. Poważnie. Wystarczyło pomyśleć o ojcu i proszę, stawał przede mną.
Chyba nie muszę wspominać, jakie to było krępujące, kiedy zdarzało mi się akurat
wtedy, gdy brałam prysznic czy myłam włosy.
Zastanawiałam się, czy to może dlatego, że z wiekiem rosła moja moc jako
pośredniczki. Gdyby tak jednak było, to, naturalnie, ojciec Dominik musiałby być znacznie
lepszym mediatorem ode mnie.
Anie był. Innym, ale nie lepszym. Z pewnością nieobdarzonym większą mocą. Nie
potrafił wezwać ducha myślą.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Jakkolwiek było, mimo że duchy nie stawiają się na wezwanie, Jesse zawsze ostatnio
tak się właśnie zachowywał. Zjawił się przede mną w migotliwej chmurce, a potem stał,
wpatrując się we mnie, jakbym zeszła z planu Jeźdźca piekieł w pełnym kostiumie. Czy mogę
jednak zauważyć, że nie wyglądałam ani w połowie na tak zmarnowaną, jak się czułam?
- Nombre de Bios, Susannah - powiedział, blednąc w widoczny sposób (cóż, w
każdym razie jak na chłopaka, który nie żyje). - Co ci się stało?
Popatrzyłam na siebie. No dobra, bluzkę miałam brudną i podartą, podkolanówki
opadały mi na buty. Ale przynajmniej włosy, wzburzone na wietrze, nie wyglądały najgorzej.
- Jakbyś nie wiedział - mruknęłam nadąsana, siadając na łóżku i ściągając buty - Zdaje
się, obiecałeś, że będziesz przy nich robił za nianię, żebyśmy razem z ojcem Dominikiem
mieli czas popracować nad Michaelem.
- Nianię? - Jesse zmarszczył ciemne brwi. - Byłem z Aniołami przez cały dzień, jeśli o
to ci chodzi.
- Och, zgadza się... Co mówisz? Ze udałeś się z nimi na małą wycieczkę na szkolny
parking, żeby przeciąć linkę hamulcową ramblera?
Jesse usiadł obok mnie na łóżku.
- Susannah. - Nie spuszczał z mojej twarzy ciemnych oczu. - Czy coś się dzisiaj stało?
- Owszem, wyobraź sobie. - Opowiedziałam mu, co zaszło, chociaż moje wyjaśnienia,
na czym dokładnie polegało uszkodzenie samochodu, były trochę pobieżne, ze względu na
moją totalną ignorancję na temat wszelkich spraw związanych z techniką oraz niewiedzę
Jesse'a na temat funkcjonowania samochodu. Za jego życia jedyny środkami lokomocji były
zaprzęgi konne.
Kiedy skończyłam, pokręcił głową.
- Susannah, to nie mogli być Josh i reszta. Jak ci mówiłem, spędziłem z nimi cały
dzień. Zostawiłem ich dopiero teraz, ponieważ mnie wezwałaś. Nie mogli zrobić tego, co
opisałaś. Gdybym to zobaczył, powstrzymałbym ich.
- Ale jeśli to nie byli Josh i pozostali, to kto mógł to zrobić? Nikt inny nie pragnie
mojej śmierci. W każdym razie nie w tej chwili.
Jesse wpatrywał się we mnie intensywnie.
- Jesteś pewna, że to ty byłaś tą upatrzoną ofiarą, Susannah?
- No pewnie, że ja. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale myśl, że na planecie Ziemi mógł
być ktoś bardziej ode mnie wart tego, żeby go zamordować, niemal mnie uraziła. Muszę
stwierdzić, że szczycę się liczbą wrogów, jakich zdołałam pozyskać. W fachu pośredniczym
zawsze uważałam za dobry znak, jeśli kupa ludzi życzyła mi śmierci.
- Jeśli nie ja, to kto? - parsknęłam śmiechem. - Czyżbyś podejrzewał, że ktoś chce
dopaść Profesora?
Jesse jednak pozostał poważny.
- Pomysł, Susannah - nalegał. - Czy w samochodzie nie było kogoś, kogo ktoś inny
mógłby chcieć widzieć ciężko rannym albo nawet zabitym?
Spojrzałam na niego, mrużąc oczy.
- Coś wiesz - stwierdziłam bezbarwnym tonem.
- Nie. - Jesse pokręcił głową. - Ale...
- Ale co? Boże, nienawidzę, kiedy rzucasz takie tajemnicze ostrzeżenia. Powiedz mi
po prostu.
- Nie. - Znów pokręcił głową. Tym razem energiczniej. - Pomyśl, Susannah.
Westchnęłam. Kiedy wpadał w taki nastrój, nie dało się z nim dyskutować. Trudno
mieć do niego pretensję, że chciał się bawić w pana Miyagi i Karate Kida. W końcu, co on ma
lepszego do roboty.
Wypuściłam ze świstem powietrze, aż mi grzywka zafalowała.
- W porządku - powiedziałam. - Ludzie, którzy nie przepadają za kimś, poza mną...
Niech się zastanowię. - Ożywiłam się. - Debbie i Kelly nie są zachwycone Giną. Odbyłyśmy
krótkie, nieprzyjemne starcie w toalecie tuż przed tym, jak to się stało. To jest, ten wypadek. -
Zmarszczyłam brwi. - Nie wyobrażam sobie jednak, żeby przecięły linkę hamulcową, aby się
jej pozbyć. Po pierwsze, wątpię, żeby w ogóle wiedziały, co to jest linka hamulcowa ani gdzie
jest. Po drugie, mogłyby się pobrudzić, włażąc pod samochód. Wiesz, złamać paznokieć,
wysmarować włosy olejem... Debbie pewnie by się nie przejęła, ale Kelly? Na pewno nie. W
dodatku musiałyby zdawać sobie sprawę, że mogłyby doprowadzić do śmierci Śpiącego i
Przyćmionego, a tego by nie chciały.
- Oczywiście, że nie - powiedział cicho Jesse.
Ten jego beznamiętny ton, którym wymówił te słowa, naprowadził mnie na trop.
- Przyćmiony? - Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Kto chciałby, żeby zginął
Przyćmiony? Albo, na przykład, Śpiący? Ci chłopcy są tacy... tępi.
- Czy żaden z nich - zapytał Jesse tym samym beznamiętnym tonem - nie zrobił
czegoś, co mogło kogoś rozgniewać?
- No, pewnie - stwierdziłam. - Śpiący niekoniecznie, ale Przyćmiony? Zawsze robi
kretyńskie dowcipy w rodzaju rozrzucania ludziom książek po całej klasie... - Głos mi zamarł.
Pokręciłam głową.
- Nie - powiedziałam. - To niemożliwe.
- Jesteś pewna?
. - Nie, nie rozumiesz. - Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju. W którymś momencie
przez okno wślizgnął się Szatan. Usiadł na podłodze u stóp Jesse'a, liżąc się zawzięcie swoim
przypominającym papier ścierny jęzorem.
- To znaczy, on tam był - wyjaśniłam. - Michael był tam zaraz potem, jak to się stało.
Pomógł nam wysiąść z samochodu. On... - Ostatni raz widziałam Michaela w momencie, gdy
zamykały się za mną, Giną, Śpiącym, Przyćmionym i Profesorem drzwi karetki. Twarz
Michaela była blada, nawet bardziej niż zwykle - i zmartwiona.
Nie.
- To po prostu... - Doszłam do rozkładanego łóżka Giny, zanim odwróciłam się
ponownie twarzą do Jesse'a. - To po prostu niemożliwe. Michael nigdy nie zrobiłby czegoś
takiego.
Jesse się roześmiał. Nie było jednak w tym śmiechu wesołości.
- Naprawdę? Znam czworo ludzi, którzy mogliby mieć odmienne zdanie na ten temat.
- Ale dlaczego miałby to zrobić? - Pokręciłam głową tak mocno, żeby włosy
zafalowały. - To znaczy, Przyćmiony to dupek, to prawda, ale żeby chcieć go zamordować? I
kilkoro niewinnych ludzi na dodatek? Ze mną włącznie? - Odwróciłam urażone spojrzenie od
Szatana, który ssał łapę, próbując usunąć brud spomiędzy poduszeczek. - Michael nie mógłby
z pewnością pragnąć mojej śmierci. Jestem jego szansą na partnerkę na balu szkolnym!
Jesse milczał. I podczas tej chwili ciszy coś sobie przypomniałam. A to spowodowało,
że zaparło mi dech w piersiach.
- O Boże - jęknęłam, opadając na rozkładane łóżko. Na twarzy Jesse'a obojętność
zastąpił niepokój.
- Co się dzieje, Susannah? Źle się czujesz? Skinęłam głową.
- Och, tak... - Wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w ścianę naprzeciwko. -
Chyba się pochoruję, Jesse... on mnie pytał, czy chciałabym z nim pojechać. Tuż przedtem,
jak to się stało. Nalegał, żebym z nim pojechała. A kiedy Śpiący oświadczył, że muszę jechać
z nimi albo powie mamie, myślałam, że się pobiją.
- Oczywiście - odezwał się Jesse bardzo, jak na niego, suchym tonem. - Bał się, że
jego... jak to nazwałaś? A, tak... partnerka na bal zginie.
- O Boże! - Podniosłam się i zaczęłam znowu chodzić tam i z powrotem. - O Boże,
dlaczego? Dlaczego Przyćmiony? To znaczy, on jest chamem i w ogóle, ale dlaczego Michael
miałby chcieć go zabić?
Na to Jesse całkiem spokojnie:
- Być może z tego samego powodu, z którego zabił Josha i pozostałych.
Znieruchomiałam. Powoli odwróciłam głowę w jego stronę. Przypomniałam sobie, co
powiedział Przyćmiony - miałam wrażenie, że tygodnie temu, ale w gruncie rzeczy jeden czy
dwa dni wcześniej. Rozmawialiśmy o wypadku, w którym zginęły Anioły z RLS, i
Przyćmiony powiedział coś o Marku Pulsfordzie. „Byliśmy razem na imprezie. W zeszłym
miesiącu, w dolinie”.
Na tej samej imprezie, pomyślałam, czując, że robi mi się zimno, podczas której Lila
Meducci wpadła do basenu?
W sekundę później, nie mówiąc Jesse'owi ani słowa, otworzyłam drzwi, zrobiłam trzy
kroki w poprzek korytarza i zaczęłam walić z całej siły w drzwi pokoju Przyćmionego.
- Uspokójcie się! - wrzasnął Przyćmiony. - Już przyciszyłem!
- Nie chodzi o muzykę! - krzyknęłam. - Chodzi o coś innego. Mogę wejść?
Usłyszałam brzęk odkładanej sztangi, a potem Przyćmiony burknął:
- Tak, chyba tak.
Położyłam rękę na klamce i nacisnęłam.
Chciałabym coś w tym miejscu zaznaczyć. Byłam w pokoju Profesora. Wiele razy,
ponieważ jest on tym z moich przyrodnich braci, do którego udaję się zawsze, mimo że jest
trzy klasy niżej ode mnie, jeśli mam jakiś problem z pracą domową. Byłam nawet w pokoju
Śpiącego, ponieważ zazwyczaj trzeba nim mocno potrząsnąć, żeby w porę się obudził i
odwiózł nas do szkoły.
Ale nigdy, przenigdy nie wchodziłam do pokoju Przyćmionego. Prawdę mówiąc,
miałam nadzieję, że nie zaistnieje sytuacja, w której wypadnie mi przekroczyć ten właśnie
próg.
Teraz jednak taka sytuacja zaistniała. Wciągnęłam głęboko powietrze i weszłam.
W środku było ciemno. A to z powodu decyzji Przyćmionego, żeby trzy ściany
pomalować na fioletowo, a jedną na biało - to barwy drużyny zapaśniczej Akademii Misyjnej.
Wybrał tak ciemny odcień fioletowego, że wydawał się prawie czarny. Mrok łagodził jedynie
plakat z Michaelem Jordanem, wzywającym patrzących, żeby Po PROSTU TO ZROBILI.
Na podłodze rozpościerał się gęsty dywan brudnych skarpetek i bielizny. W powietrzu
unosił się ostry zapach stanowiący mieszaninę potu i pudru dla dzieci. Nie był to zapach
koniecznie nieprzyjemny, chociaż wolałabym, żeby moje ubrania nie przesiąkły podobną
wonią. Przyćmionemu to jednak nie przeszkadzało.
- No?
Leżał na plecach na wyściełanej ławce. Nad jego piersią wisiała sztanga na stojaku.
Nie zgadnę, jakie ciężary podnosił, ale jestem absolutnie przekonana, że po odpowiedniej
liczbie powtórzeń, nie miałby problemu z wystawieniem Debbie Mancuso za okno w razie
pożaru. A do tego właśnie dziewczynie przydaje się chłopak, czyż nie?
- Przyć... - Ponownie wciągnęłam powietrze. Co z tym pudrem dla dzieci? Zaraz. Nie
mówcie mi. Nie chcę wiedzieć. - Brad, czy byłeś na tej imprezie w dolinie, kiedy Lila
Meducci wpadła do basenu?
Przyćmiony wyciągnął rękę, chwytając sztangę. Uniósł ją, pozwalając mi delektować
się widokiem swoich nadmiernie owłosionych pach. Powstrzymałam okrzyk obrzydzenia.
- O czym ty mówisz? - mruknął.
- O Lili Meducci.
Przyćmiony opuścił sztangę, tak że znalazła się tuż nad jego piersią. Jego bicepsy
nabrzmiały do rozmiarów melona. Pozwolę sobie zauważyć, że normalnie na widok męskich
bicepsów tej wielkości ugięłyby się pode mną kolana. Te bicepsy jednakowoż należały do
Przyćmionego, mogłam wiec jedynie przełknąć ślinę, mając nadzieję, że pizza pepperoni,
którą zjadłam na obiad, pozostanie tam, gdzie była.
- Młodszej siostrze Michaela - ciągnęłam. - O mało się nie utopiła w zeszłym miesiącu
na przyjęciu w dolinie. Zastanawiałam się, czy to ta sama impreza, na której spotkałeś Marka
Pulsforda.
Sztanga podskoczyła do góry.
- Może - stęknął Przyćmiony. - Nie wiem. A co cię to obchodzi?
- Brad, to ważne. Jakbyś tam był, to chybabyś pamiętał. Musiałbyś zauważyć karetkę.
- Pewnie tak - mruknął między kolejnymi powtórzeniami. - Byłem dość wstawiony.
- Nie jesteś pewien, czy dziewczyna o mało nie utopiła się przed twoim nosem? - W
najbardziej sprzyjających okolicznościach nie mam zbyt wiele cierpliwości do Przyćmionego.
W tym konkretnym wypadku moja tolerancja wobec jego głupoty spadła do poziomu
dotychczas niespotykanego.
Przyćmiony z łoskotem odłożył sztangę. Następnie usiadł i spojrzał na mnie z irytacją.
- Posłuchaj, jeśli ci powiem, że tam byłem, to co zrobisz? Pobiegniesz do mamy i taty?
Wiec po co mam z tobą rozmawiać? Poważnie, Suze. Dlaczego?
Nie licząc zaskoczenia tym, że Przyćmionemu też się pochrzaniło i moją matkę
nazwał „mamą”, byłam przygotowana na to pytanie.
- Nie pobiegnę - zapewniłam. - Przysięgam, że nic nie powiem, Brad. Ale muszę
wiedzieć.
Nadal patrzył podejrzliwie.
- Dlaczego? Żeby móc opowiedzieć o tym tej swojej dziwacznej przyjaciółce
albinosce, która umieści to w szkolnej gazecie? „Brad Ackerman stał jak skończony dupek,
podczas gdy dziewczyna o mało nie umarła”. O to chodzi?
- Przysięgam, że nie. Wzruszył ramionami.
- Świetnie - mruknął. - Wiesz co? Guzik mnie to obchodzi. I tak mam spieprzone
życie. Nie mam nadziei, że dojdę do stu sześćdziesięciu ośmiu przed zawodami w sekcji i jest
zupełnie jasne, że twoja przyjaciółka Gina woli Jake'a ode mnie. - Łypnął na mnie
podejrzliwie. - Zgadza się? Przestąpiłam niepewnie z nogi na nogę.
- Nie wiem. Wydaje mi się, że obaj jej się podobacie.
- Pewnie - stwierdził Przyćmiony z sarkazmem. - To dlatego jest tutaj ze mną, zamiast
zamykać się z Jakiem i robić nie wiadomo co.
- Jestem pewna, że po prostu gadają.
- Jasne. - Przyćmiony pokręcił głową. To mnie odrobinę poruszyło. Nigdy nie
widziałam, żeby wyglądał tak... po ludzku. Nie zdawałam sobie również sprawy, że ma jakieś
cele. O co chodzi z tymi stu sześćdziesięcioma ośmioma? I czy rzeczywiście tak bardzo
zależy mu na Ginie, że uważał swoje życie za „spieprzone”, skoro ona nie okazuje mu
względów?
Dziwne. Naprawdę dziwne.
- Pytasz o tę imprezę w dolinie? Byłem tam. W porządku? Zadowolona? Jak
powiedziałem, ubzdryngoliłem się. Nie widziałem jak wpadła. Zauważyłem ją, dopiero jak
ktoś ją wyciągnął. - Znowu pokręcił głową. - To nie było dobre, wiesz? Po pierwsze, w ogóle
jej tam nie powinno być. Nikt jej nie zapraszał. Jeśli alkohol tak działa na człowieka,
powinien się trzymać od niego z daleka, rozumiesz? Ale niektóre z tych dziewczyn są gotowe
na wszystko, żeby tylko się do nas wkręcić.
Zmarszczyłam brwi. - Nas?
Spojrzał na mnie jak na głupią.
- Wiesz. Być ze sportowcami. Z ludźmi, którzy są lubiani i popularni. Siostra
Meducciego - nie wiedziałem, że to ona, dopóki twoja mama nie powiedziała o tym przy stole
- do nich należała. Zawsze kręciła się w pobliżu, próbując się umówić z którymś z chłopaków
z drużyny. Żeby również być popularną, rozumiesz?
Rozumiałam. Nagle zrozumiałam wszystko aż za dobrze.
Dlatego bez słowa opuściłam pokój Przyćmionego. Co miałam powiedzieć.
Dowiedziałam się, czego chciałam. Chyba wiedziałam o tym już przedtem. Po prostu nie
chciałam przyjąć tego do wiadomości.
Teraz jednak sprawa była jasna. Podobnie jak Michael Meducci, uznałam, że nie mam
wyboru.
Tak samo, jak Michaela Meducciego należało mnie powstrzymać. Tylko że tak nie
myślałam. Nie wtedy.
Tak samo, jak Michael.
17
Kiedy wróciłam z wizyty u Przyćmionego, Gina była w pokoju. Za to Jesse i Szatan
zniknęli. Co mi akurat odpowiadało.
- Cześć - rzuciła Gina, podnosząc głowę znad paznokcia u stopy, który właśnie
malowała. - Gdzie byłaś?
Przeszłam obok niej i zaczęłam wyswobadzać się ze szkolnego stroju.
- U Przyćmionego w pokoju - wyjaśniłam. - Posłuchaj, kryj mnie, dobrze? -
Wskoczyłam w dżinsy i zaczęłam sznurować adidasy. - Przez jakiś czas mnie nie będzie.
Powiedz im, że jestem w wannie. Najlepiej puść wodę. Powiedz, że znowu boli mnie brzuch.
- Zaczną podejrzewać, że masz endometriozę albo coś. - Gina przyglądała się, jak
wciągam przez głowę czarny golf. - Dokąd się wybierasz?
- Na dwór - ucięłam. Włożyłam wiatrówkę, którą miałam na sobie tamtego wieczoru
na plaży. Tym razem włożyłam do kieszeni czapkę i rękawiczki.
- Och, pewnie, na dwór. - Gina pokręciła głową, wyraźnie zaniepokojona. - Suze, nic
ci nie jest?
- Oczywiście, że nie. Dlaczego pytasz?
- Patrzysz tak trochę... dziko.
- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Doszłam tylko do tego, co i jak.
- Jak i co? - Gina zakręciła buteleczkę z lakierem i wstała. - Suze, o czym ty mówisz?
- To, co się dzisiaj stało. - Stanęłam na ławie przy oknie. - Z linką hamulcową.
Michael to zrobił.
- Michael Meducci? - Gina spojrzała na mnie, jakbym spadła z księżyca. - Suze, jesteś
pewna?
- Jak tego, że tu stoję.
- Ale dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? Myślałam, że się w tobie zakochał.
- We mnie, może. - Wzruszyłam ramionami i otworzyłam szerzej okno. - Ma jednak
pretensję do Brada.
- Brad? A co on takiego zrobił Michaelowi Meducciemu?
- Stał w pobliżu - powiedziałam - i pozwolił jego siostrze umrzeć. No, prawie.
Spadam, dobrze, Gino? Wyjaśnię wszystko, jak wrócę.
Potem wysunęłam się przez okno, na dach nad gankiem. Było ciemno, chłodno i
cicho, jeśli nie liczyć świerszczy oraz odległego szumu fal. A może to szum autostrady? Nie
byłam w stanie tego stwierdzić. Nasłuchiwałam przez minutę, żeby się upewnić, czy nikt na
dole mnie nie usłyszał, a potem podeszłam do rynny i skuliłam się, gotowa do skoku,
wiedząc, że sosnowe igły posłużą mi za materac.
- Suze! - Światło płynące z wykuszowego okna mojego pokoju przesłonił jakiś cień.
Obejrzałam się przez ramię. Gina wychylała się przez parapet, patrząc na mnie z
niepokojem.
- Czy nie powinnyśmy... - W jakimś odległym zakątku mózgu odnotowałam, że Gina
jest przerażona. - To znaczy, czy nie powinnyśmy wezwać policji? Jeśli to o Michaelu to
prawda....
Posłałam jej spojrzenie jakby proponowała... cóż, żeby skoczyć z mostu Golden Gate.
- Policji? - powtórzyłam. - Absolutnie nie. To sprawa między Michaelem a mną.
- Suze... - Gina pokręciła głową, wprawiając w ruch warkoczyki. - To poważna
sprawa. Ten chłopak jest mordercą. Naprawdę uważam, że powinnyśmy zwrócić się do
zawodowców...
- Jestem zawodowcem - stwierdziłam urażona. - Pracuję jako mediatorka, nie
pamiętasz?
To Ginie nie dodało otuchy.
- Ale... no, co zamierzasz zrobić, Suze? Uśmiechnęłam się pocieszająco.
- Och, to proste. Pokażę mu, co się dzieje, kiedy ktoś próbuje zabić kogoś, na kim mi
zależy.
A potem skoczyłam w ciemność.
Nie zdobyłam się na to, żeby zabrać land - rovera. Och, jasne, postanowiłam popełnić
coś w rodzaju morderstwa, ale jeździć bez prawa jazdy? Nie ma mowy! Zamiast tego
wyciągnęłam jedną z wyścigówek, które Andy upchał pod ścianą garażu. Parę sekund później
gnałam w dół ze wzgórza, a z oczu ciekły mi łzy. Nie dlatego że płakałam, tylko z powodu
zimnego wiatru.
Zadzwoniłam do Michaela z automatu. Odebrała starsza kobieta, jego matka, jak
sądzę. Zapytałam, czy mogę rozmawiać z Michaelem. Odpowiedziała: „Tak, oczywiście” z
tym charakterystycznym zadowoleniem, jakie okazują matki, kiedy do ich dziecka dzwoni po
raz pierwszy przedstawiciel płci przeciwnej. Wiem, co mówię. Moja mama mówi takim
tonem za każdym razem, kiedy dzwoni do mnie chłopak, a ona akurat odbiera. Trudno ją
winić. To zdarza się tak rzadko.
Pani Meducci musiała uprzedzić Michaela, że dzwoni dziewczyna, bo powiedział
„cześć” głosem grubszym niż zwykle.
- Michael? - zapytałam, żeby się upewnić, czy to przypadkiem nie jego ojciec.
- Suze? - powiedział już normalnym głosem. - O mój Boże, Suze, tak się cieszę, że to
ty. Dostałaś moją wiadomość? Dzwoniłem z dziesięć razy. Pojechałem za karetką do szpitala,
ale nie wpuścili mnie na oddział. Tylko wtedy, gdybyś miała zostać, jak powiedzieli. Ale tak
się nie stało, prawda?
- Nie. Jestem zdrowa jak ryba.
- Dzięki Bogu. Och, Suze, nie masz pojęcia, jak się przeraziłem, kiedy usłyszałem ten
trzask i uświadomiłem sobie, że to ty...
- Tak - przerwałam mu. - To było straszne. Posłuchaj, Michael, jestem w kropce pod
wieloma względami i pomyślałam, że może mógłbyś mi pomóc.
- Wiesz, Suze, że zrobię dla ciebie wszystko.
Owszem. Na przykład zabiję twojego przyrodniego brata i najlepszą przyjaciółkę.
- Jestem koło Safeway - powiedziałam. - To długa historia. Zastanawiałam się, czy
dałbyś radę...
- Będę tam za trzy minuty - rzucił Michael i odłożył słuchawkę.
Przyjechał za dwie. Ledwie zdążyłam ustawić rower między pojemnikami na śmieci
na tyłach sklepu, a już zajechał na miejsce wypożyczonym zielonym sedanem, zaglądając
przez jasno oświetlone okna supermarketu, jakby spodziewał się zobaczyć, jak kołyszę się na
mechanicznym koniku czy coś w tym stylu. Podeszłam do samochodu od strony parkingu i
zapukałam w szybę od strony pasażera.
Michael odwrócił się gwałtownie. Na mój widok jego twarz - bledsza niż zwykle w
fosforyzującym świetle - złagodniała. Pochylił się, otwierając drzwi.
- Wskakuj - zawołał wesoło. - Rany, nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę w jednym
kawałku.
- Tak? Cóż, ja też. To znaczy, cieszę się, że jestem w jednym kawałku. Cha, cha!
- Cha, cha. - Śmiech Michaela nie brzmiał sarkastycznie, jak mój, raczej nerwowo.
Tak, w każdym razie, wolałam to usłyszeć.
- Cóż - powiedział, kiedy tak siedzieliśmy przed supermarketem, z włączonym
silnikiem. - Chcesz, żebym cię zawiózł, eee, do domu?
- Nie. - Odwróciłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Można by się zastanawiać, co,
się dzieje w ludzkiej głowie w chwili, kiedy człowiek zamierza zrobić coś, co może skończyć
się czyjąś śmiercią.
Cóż, powiem wam. Nie za wiele. Zauważyłam, że w samochodzie Michaela dziwnie
pachnie. Zastanawiałam się, czy poprzedni użytkownik rozlał w nim wodę kolońską czy coś.
Potem zdałam sobie sprawę, że zapach wody kolońskiej pochodzi, od Michaela.
Widocznie chlapnął na siebie odrobinę Caroliny Herrery dla mężczyzn, zanim wybrał się na
spotkanie ze mną. Jakie to miłe.
- Mam pomysł - jakby właśnie w tej chwili przyszło mi to głowy. - Jedźmy na punkt.
Ręce Michaela spadły z kierownicy. Pośpiesznie umieścił je na niej z powrotem, w
pozycji „druga i czwarta”, jak przystało na dobrego kierowcę.
- Słucham?
- Na punkt. - Pomyślałam, że może nie jestem dostatecznie pociągająca czy coś.
Wyciągnęłam więc rękę, kładąc ją na jego ramieniu. Miał na sobie zamszową kurtkę.
Czubkami palców wyczułam pod miękkim zamszem biceps, równie twardy i nabrzmiały, jak
u Przyćmionego.
- No, wiesz... Cudowny widok. Noc jest taka piękna... Michael nie tracił czasu. Zaczął
wyjeżdżać z parkingu, zanim zdążyłam zdjąć rękę z jego ramienia.
- Świetnie - powiedział. Jego głos brzmiał może odrobinę piskliwie, więc odchrząknął
i dodał z większą pewnością siebie: - To znaczy, bardzo chętnie.
Parę chwil później pędziliśmy autostradą nad brzegiem Pacyfiku. Była dopiero
dziesiąta, ale na szosie nie roiło się od samochodów. Jak to wieczorem w zwykły dzień
tygodnia. Zastanawiałam się, czy mama Michaela, zanim wyszedł z domu, poleciła mu
wrócić o określonej porze. Zastanawiałam się, czy będzie się martwiła, kiedy długo go nie
będzie. Ile godzin poczeka, zanim zdecyduje się zadzwonić na policję? Albo do szpitala?
. - Nikt więc - odezwał się Michael - nikt nie został ranny, tak?
- Nie - odparłam. - Nikt nie został ranny.
- To dobrze.
- Naprawdę? - Udawałam, że wyglądam przez okno, ale tak naprawdę obserwowałam
odbicie Michaela.
- Co masz na myśli? - zapytał szybko.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Tylko że... no, wiesz. Brad.
- Och. - Zachichotał krótko. Nie było w tym śmiechu rozbawienia. - Tak, Brad.
- Wiesz, usiłuję dojść z nim do ładu - powiedziałam. - Ale to trudne. Czasami straszny
z niego cham.
- Mogę sobie wyobrazić - mruknął Michael. Dość obojętnie. Obróciłam się w jego
stronę.
- Wiesz, co dzisiaj powiedział? - zapytałam. Nie czekając na odpowiedź, ciągnęłam: -
Powiedział, że był na tej imprezie. Tej, na której twoja siostra wpadła do basenu.
Nie wydaje mi się, żeby Michael tylko w mojej wyobraźni zacisnął silniej ręce na
kierownicy.
- Poważnie?
- Owszem. Szkoda, że nie słyszałeś, co jeszcze mówił. Twarz Michaela, zwrócona
profilem do mnie, stała się bardzo ponura.
- Co powiedział?
Bawiłam się pasem bezpieczeństwa.
- Nie, nie powinnam ci o tym mówić.
- Chciałbym wiedzieć. Poważnie.
- Ale to takie wstrętne.
- Powiedz. - Głos Michaela brzmiał bardzo spokojnie.
- W porządku. Powiedział mniej więcej, że twoja siostra dostała to co chciała, bo, po
pierwsze, w ogóle nie powinna być na tej imprezie, bo nikt jej nie zapraszał. Miała być tylko
śmietanka towarzyska, sami popularni. Możesz w to uwierzyć?
Michael bardzo uważnie wyminął ciężarówkę.
- Tak - powiedział cicho. - Otóż mogę.
- Śmietanka towarzyska. Coś takiego powiedział. Popularni ludzie. - Pokręciłam
głową. - Co to znaczy „popularni”? Bardzo jestem ciekawa. Czy twoja siostra była
niepopularna? Dlaczego? Bo nie grała w szkolnej drużynie? Nie była cheerliderką? Nie
ubierała się właściwie? O co chodzi?
- O wszystkie te rzeczy - powiedział Michael równie cicho.
- Jakby coś z tego miało znaczenie. Jakby inteligencja i zrozumienie dla innych ludzi
w ogóle się nie liczyły. Nie, liczy się tylko to, czy przyjaźnisz się z właściwymi ludźmi.
- Niestety bardzo często tak bywa.
- Cóż, myślę, że to wszystko bzdura. Powiedziałam mu to. Bradowi. Powiedziałam
coś takiego: „Więc wy wszyscy staliście tak po prostu, podczas gdy ta dziewczyna o mało nie
zginęła, bo nikt jej nie zaprosił?” Zaprzeczył, oczywiście. Ale ty wiesz, że tak było.
- Tak. - Jechaliśmy wzdłuż Big Sur. Droga zwężała się i robiło się coraz mroczniej. -
Owszem, tak. Gdyby moją siostrą była, no... Kelly Prescott, na przykład, od razu ktoś by ją
wyciągnął, zamiast się śmiać.
W bezksiężycową noc trudno było dostrzec jego minę. Jedyne światło sączyło się z
deski rozdzielczej, nadając twarzy Michaela chorobliwy zielonkawy odcień.
- Czy tak właśnie było? - zapytałam. - Ludzie tak się zachowali? Śmiali się, podczas
gdy ona się topiła?
Skinął głową.
- Tak powiedział policji jeden z sanitariuszy. Wszyscy myśleli, że ona udaje. - Zaśmiał
się gorzko. - Moja siostra... ona tylko tego chciała, wiesz? Być popularna. Być jak oni. A oni
po prostu stali. Po prostu stali, podczas gdy ona się topiła.
- Tak. Słyszałam, że wszyscy byli nieźle pijani. - Włącznie z twoją siostrą,
pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.
- To ich nie usprawiedliwia. Ale oczywiście żadnych konsekwencji nie było. Rodzice
tej dziewczyny, która zorganizowała imprezę, zapłacili grzywnę. I tyle. Moja siostra może
nigdy się nie ocknie, a oni tylko zapłacili grzywnę.
Dotarliśmy już do zakrętu przed punktem obserwacyjnym. Michael zatrąbił. Z drugiej
strony nikt nie nadjeżdżał. Wjechał sprawnie na miejsce do parkowania, ale nie wyłączył
silnika. Siedział tylko, wpatrując się w atramentową ciemność morza i nieba.
To ja wyciągnęłam rękę i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Światełka na desce
rozdzielczej zgasły, pogrążając nas w nieprzeniknionym mroku.
W samochodzie panowała ogłuszająca cisza. Na drodze nie było ruchu. Wiedziałam,
że gdybym otworzyła okno, do środka wdarłby się szum wiatru i fal. Nie poruszyłam się
jednak.
Powoli ciemność za oknami stała się bardziej przejrzysta. Byłam nawet w stanie
zobaczyć linię horyzontu, gdzie czarne niebo stykało się z jeszcze ciemniejszym oceanem.
Michael odwrócił głowę.
- To była Carrie Whitman - powiedział. - Dziewczyna, która wydała to przyjęcie.
Skinęłam głową.
- Wiem.
- Carrie Whitman - powtórzył. - Carrie Whitman była w tym samochodzie. Tym, który
spadł z klifu w zeszłą sobotę wieczór.
- Chcesz powiedzieć - odezwałam się cicho - tym, który zepchnąłeś z klifu w zeszłą
sobotę wieczór.
Michael siedział nieruchomo. Spojrzałam na niego, ale nie potrafiłam odczytać
wyrazu jego twarzy.
Usłyszałam jednak w jego głosie ton rezygnacji.
- Ty wiesz. - To było raczej stwierdzenie niż pytanie. - Myślałem, że tak może być.
- Po tym, co się stało dzisiaj, to masz na myśli? - Odpięłam pas. - Kiedy o mało mnie
nie zabiłeś?
- Tak mi przykro. - Schylił głowę i w końcu mogłam zobaczyć jego oczy. Były pełne
łez. - Suze, nie wiem, jak zdołam...
- Nie było żadnego seminarium o życiu pozaziemskim w tamtym instytucie, co? -
Spojrzałam na niego gniewnie. - To znaczy, w zeszłą sobotę. Przyjechałeś tutaj i obluzowałeś
śruby w barierce. Potem na nich zaczekałeś. Wiedziałeś, że po tańcach będą tędy przejeżdżali.
Wiedziałeś, że przyjadą i czekałeś na nich. Usłyszałeś ten głupi klakson i wpadłeś na nich.
Zepchnąłeś ich z klifu. Zrobiłeś to z zimną krwią.
Michael zachował się zaskakująco. Wyciągnął rękę i dotknął moich włosów w
miejscu, gdzie wystawały spod miękkiej czapki.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, wiedziałam,
że ty, spośród nich wszystkich, będziesz tą, która zrozumie.
Chciało mi się wymiotować. On niczego nie chwytał. Absolutnie niczego. Czy on w
ogóle nie myślał o własnej matce? Biednej matce, która tak się ucieszyła, kiedy zadzwoniła
do niego dziewczyna? Matce, która miała już jedno dziecko w szpitalu? Czy nie pomyślał o
tym, jak ona się poczuje, kiedy dowie się, że jej jedyny syn jest mordercą? Czy on w ogóle o
tym pomyślał?
Może i pomyślał. Może uznał, że będzie zadowolona. Ponieważ pomścił siostrę. No,
prawie, w każdym razie. Nadal pozostawały pewne niedoróbki w postaci Brada... i wszystkich
innych osób, które uczestniczyły w przyjęciu. W końcu, dlaczego miałby poprzestać na
Bradzie? Zastanawiałam się, jak zdobył listę gości i czy zamierzał zabić wszystkich, czy też
paru losowo wybranych.
- A jak właściwie na to wpadłaś? - zapytał tonem, który, w jego mniemaniu, brzmiał
czule. Ale osiągnął tylko tyle, że zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. - To znaczy, o tej
barierce? I klaksonie? Tego nie było w gazetach.
- Skąd wiedziałam? - Odsunęłam głowę z zasięgu jego dłoni. - Oni mi powiedzieli.
Wydawał się trochę urażony moim gestem.
- Oni ci powiedzieli? Co masz na myśli?
- Carrie. I Josh, i Felicja, i Mark. Ludzie, których zabiłeś. Uraza zniknęła z jego
twarzy. Zmieszanie ustąpiło miejsca zdziwieniu, a następnie wyrazowi cynizmu, a to
wszystko stało się w ciągu paru sekund.
- Och - zaśmiał się cicho. - Zgadza się. Duchy. Już przedtem próbowałaś mnie przed
nimi ostrzec, prawda? W tym samym miejscu.
- Śmiej się, ile chcesz - powiedziałam. - Ale prawda jest taka, Michael, że oni
próbowali cię od jakiegoś czasu zabić. A po tym numerze, jaki wyciąłeś z ramblerem,
zaczynam się poważnie zastanawiać, czy im na to nie pozwolić.
Przestał się śmiać.
- Suze, dajmy sobie spokój z tą twoją dziwaczną fiksacją na punkcie świata duchów.
Mówiłem ci już: dzisiaj to był wypadek. Nie ty miałaś siedzieć w tym samochodzie. Miałaś
jechać ze mną. To Brad był tym, który miał zginąć, nie ty.
- A co z Dawidem? - zapytałam. - Moim młodszym bratem? On ma dwanaście lat,
Michael. Był w tym samochodzie. Chciałeś, żeby on też zginął? I Jake? Pewnie rozwoził
pizzę tamtej nocy, kiedy twoja siostra miała wypadek. Czy powinien umrzeć z powodu tego,
co jej się stało? A moja przyjaciółka Gina? Przypuszczam, że ona także zasługuje na śmierć,
mimo że nigdy nie była na przyjęciu w dolinie.
Twarz Michaela wydawała się biała na tle skrawków nieba widocznego przez szybę za
jego plecami.
- Nie chciałem, żeby komuś stała się krzywda - powiedział dziwnie bezbarwnym
głosem. - Nikomu, z wyjątkiem, oczywiście, winnego.
- No, to nie wykonałeś za dobrej roboty - powiedziałam. - W gruncie rzeczy
spieprzyłeś wszystko. Naprawdę sknociłeś. A wiesz, dlaczego?
Jego oczy za szkłami okularów zwęziły się.
- Wydaje mi się, że zaczynam się domyślać.
- Ponieważ próbowałeś zabić kilka osób, które są mi bliskie. - Przełknęłam. Coś
twardego, bolesnego, rosło mi w gardle. - I dlatego, Michael, to się musi skończyć. Tutaj.
Teraz.
Patrzył na mnie, mrużąc oczy.
- To się skończy, zgadza się. Możesz mi wierzyć. Wiedziałam, do czego zmierza.
Niemal się roześmiałam.
Gdyby nie to bolesne coś w moim gardle, pewnie bym wybuchła śmiechem.
- Michael, nawet nie próbuj. Nie masz pojęcia, z kim zaczynasz.
- Nie - powiedział Michael cicho. - Chyba nie, prawda? Myślałem, że jesteś inna.
Myślałem, że ty, jedyna z ludzi w szkole, będziesz w stanie spojrzeć na to z mojego punktu
widzenia. Ale teraz przekonałem się, że jesteś taka jak wszyscy.
- Nie masz zielonego pojęcia, jak bardzo chciałabym, żeby tak było.
- Przykro mi, Suze. - Michael odpiął pas. - Naprawdę myślałem, że ty i ja moglibyśmy
zostać... cóż, chociażby przyjaciółmi. Odnoszę jednak wrażenie, że nie aprobujesz tego, co
zrobiłem. Mimo że nikt, absolutnie nikt, nie żałowałby tych ludzi. Oni tylko marnowali
przestrzeń, Suze. Nie wnieśliby niczego istotnego. Popatrz na Brada. Czy to byłaby tragedia,
gdyby po prostu przestał istnieć?
- Owszem - powiedziałam. - Dla jego ojca. Michael wzruszył ramionami.
- No, może. Mimo to uważam, że świat byłby lepszym miejscem bez Joshów
Saundersów i Bradów Ackermanów. - Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było ciepła. -
Widzę jednak, że się ze mną nie zgadzasz. A nawet mam wrażenie, że rozważasz możliwość
powstrzymania mnie. Nie mogę na to pozwolić.
- Więc co zamierzasz zrobić? - Spojrzałam na niego z ironią. - Zabić mnie?
- Nie chcę tego. Wierz mi.
A potem zaczął wyłamywać sobie palce, co wywarło na mnie dość niesamowite
wrażenie. Pomijając fakt, że wyłamywanie sobie palców przy kimś w ogóle jest dziwne, było
to tym bardziej niepokojące, że zwróciło moją uwagę na duże dłonie Michaela, połączone w
dodatku z wybitnie muskularnymi, żylastymi ramionami. Nie jestem delikatnym
kwiatuszkiem, ale takie dłonie, w połączeniu z takimi ramionami, mogły wyrządzić takiej
dziewczynie jak ja poważną szkodę.
- Wydaje mi się jednak, że nie dałaś mi wyboru, prawda? Och, pewnie. Winna jest
ofiara, jakżeby inaczej?
Nie wiem, czy powiedziałam te słowa głośno, czy tylko pomyślałam, wiem tylko, że
brzmiały: „Teraz jest odpowiedni moment, żeby zjawili się Josh i jego przyjaciele” i że w
chwilę później, od strony pasażera pojawili się Josh Saunders, Carrie Whitman, Mark
Pulsford i Felicja Bruce.
Stali przez moment, mrugając, jakby nie byli pewni, co się stało. A potem popatrzyli
na chłopaka za kierownicą.
I właśnie wtedy rozpętało się piekło.
18
Czy tak właśnie miało się to odbyć według moich planów? Nie wiem. W pokoju
Przyćmionego z pewnością na moment ogarnęła mnie straszliwa wściekłość. To na jej
skrzydłach, a nie na rowerze, gnałam w dolinę i to wściekłość kazała mi wydać
ćwierćdolarówkę na telefon i zadzwonić do Michaela.
Ta wściekłość złagodniała trochę podczas rozmowy z matką Michaela. Tak, jest
mordercą. Tak, próbował zabić mnie i gromadkę ludzi, którzy byli mi bliscy.
Ale miał matkę. Matkę, która kochała go na tyle, żeby cieszyć się z powodu telefonu
od dziewczyny. Być może pierwszego w jego życiu.
A jednak wsiadłam z nim do samochodu. Kazałam zawieźć się do punktu, mimo że
wiedziałam, co go tam czeka. I zmusiłam go, żeby się przyznał. Do wszystkiego. Na głos.
A potem ich wezwałam. Nie ma co do tego wątpliwości. Wezwałam Anioły z RLS. A
kiedy się zjawiły, spokojnie wysiadłam z samochodu.
Zgadza się. Usunęłam się z drogi. I pozwoliłam im zrobić to, co pragnęły zrobić od
dłuższego czasu... Od chwili śmierci.
Nie, nie jestem z siebie dumna. I nie mogę powiedzieć, że stałam, przyglądając się
temu, co się dzieje, z zadowoleniem. Kiedy odpięty przez Michaela pas owinął się znienacka
wokół jego szyi, a fotel zaczął nieubłaganie zbliżać się do kierownicy, miażdżąc mu nogi, nie
czułam satysfakcji.
Zupełnie odwrotnie niż Anioły.
Miały swoje powody. Bardzo się rozwinęły, jeśli chodzi o umiejętności
telekinetyczne. Nie bawiły się już wodorostami ani nie niszczyły świątecznych dekoracji.
Wspólnie miały dość siły, żeby włączyć światła samochodu i uruchomić wycieraczki. Przez
zamknięte okna dobiegał ryk radia. Britney Spears wypłakiwała swoje serdeczne żale,
podczas gdy Michael Meducci usiłował zerwać pas ze swojej szyi. Wóz zaczął się kołysać,
wewnątrz rozbłysło niesamowite światło, jakby na desce rozdzielczej zainstalowano
halogeny.
Przez cały ten czas Anioły z RLS stały w upiornej ciszy, z rękami wyciągniętymi w
stronę wozu i oczami utkwionymi w Michaelu. To znaczy, nawet jak na duchy wyglądały
przerażająco - otoczone nieziemską poświatą dziewczęta w długich, ozdobionych kwiatami
sukniach i chłopcy w eleganckich garniturach. Zadrżałam, patrząc na nich, i to nie tylko z
powodu zimnej bryzy wiejącej od morza.
Przyznaję to niechętnie, ale to Britney Spears wyrwała mnie z transu. Jest dość
przyjemna, ale umrzeć, słuchając jej? To mi się wydawało zbyt okrutne.
No i była jeszcze nieszczęsna pani Meducci. Straciła już jedno dziecko. Prawie. Czy
mogłam tak po prostu stać z boku i patrzeć, jak traci drugie?
Parę minut, może nawet sekund, wcześniej odpowiedź na to pytanie brzmiałaby „tak”.
Kiedy już jednak do tego doszło, nie byłam w stanie tego znieść. Miałam za sobą za wiele lat
mediacji. Za wiele lat i za wiele śmierci. Nie mogłam stać z boku i spokojnie pozwolić na to,
by na moich oczach umarła kolejna osoba.
Wykrzywiona twarz Michaela stała się fioletowa, okulary przekręciły mu się na nosie,
kiedy w końcu zawołałam:
- Przestańcie!
Samochód natychmiast przestał się kołysać. Wycieraczki zamarły. Britney urwała w
pół słowa, a fotel Michaela zaczął powoli wracać na swoje miejsce. Ucisk na jego szyi zelżał
na tyle, że mógł zaczerpnąć tchu. Opadł na oparcie fotela, ogłupiały i przerażony, oddychając
ciężko.
Josh zamrugał gwałtownie jak ktoś właśnie wybudzony z transu.
- Co znowu? - zapytał z irytacją.
- Przykro mi. Ale nie mogę wam na to pozwolić.
Josh i pozostali wymienili spojrzenia. Mark odezwał się pierwszy. Parsknął śmiechem,
mówiąc:
- Ach tak!
A potem nagle znowu włączyło się radio i samochód zakołysał się wściekle.
Zareagowałam błyskawicznie i z całą stanowczością, wbijając Markowi Pulsfordowi
pięść w żołądek. Na tyle zakłóciło to skupienie Aniołów, że Michael zdołał otworzyć
drzwiczki samochodu i wysunąć się na zewnątrz, zanim coś znowu zaczęło go dusić. Padł na
żwir, jęcząc.
Mark z kolei bardzo szybko przyszedł do siebie po moim ataku.
- Ty suko - warknął rozzłoszczony. - Czego chcesz?
- Tak. - Josha wyraźnie ogarniała furia. Jego niebieskie oczy lśniły jak odłamki lodu,
kiedy zwrócił je w moją stronę. - Najpierw mówisz, że nie możemy go zabić, potem mówisz,
że możemy. Potem, że nie możemy. Wiesz co? Mamy dość tego gównianego pośrednictwa.
Zabijemy go i nie ma o czym mówić.
Samochód zatrząsł się tak bardzo, jakby miał się przewrócić prosto na Michaela.
- Nie! - krzyknęłam. - Posłuchajcie, nie miałam racji, jasne? Mnie też próbował zabić i
przyznaję, trochę mi odbiło. Ale wierzcie mi, to nie jest metoda...
- Mów za siebie - powiedział Josh.
W sekundę później leciałam do tyłu, oderwana od ziemi przez taki strumień energii,
jakby w samochodzie Michaela nastąpił wybuch.
Dopiero kiedy wylądowałam po drugiej stronie parkingu, uświadomiłam sobie, że
żadnego wybuchu nie było. To tylko Anioły połączyły swoją energię psychiczną, kierując ją
w moją stronę. Zostałam odrzucona, jak strząśnięta ze stołu mrówka.
Chyba wtedy zrozumiałam, że mam kłopoty. Dotarło do mnie, że spuściłam ze
smyczy potwora. A właściwie cztery potwory.
Usiłowałam stanąć na nogach, kiedy Jesse, prawie tak samo zły jak Josh,
zmaterializował się koło mnie.
- Nombre de Dios - usłyszałam jego szept, kiedy zobaczył, co się stało. Potem spojrzał
na mnie i wyciągnął rękę, żeby pomóc mi wstać. - Odwróciłem się na chwilę, a oni zniknęli.
Wezwałaś ich?
Krzywiąc się, ale nie z bólu, ujęłam jego dłoń, pozwalając mu podciągnąć się do góry.
- Tak - przyznałam, otrzepując się z brudu. - Ale nie... ja nie chciałam, żeby do tego
doszło.
Jesse spojrzał na Michaela, który usiłował odczołgać się od wirującego samochodu.
- Nombre de Dios, Susannah - powtórzył Jesse z niedowierzaniem. - Czego się
spodziewałaś? Musiałaś przyprowadzić tego chłopaka akurat tutaj? A teraz prosisz ich, żeby
go nie zabili? - Kręcąc głową, Jesse ruszył w stronę Aniołów.
- Nie rozumiesz - zaprotestowałam, drepcząc za nim. - On próbował mnie zabić. I
Profesora, i Ginę, i Przyćmionego, i...
- Więc dlatego? Susannah, jeszcze się nie nauczyłaś, że nie jesteś zabójczynią? -
Spojrzenie ciemnych oczu Jesse'a przeszyło mnie na wylot. - Bądź łaskawa nie zachowywać
się jakbyś nią była. Jedyną osobą, która może ponieść w związku z tym straty, jesteś ty.
Tak mnie zdumiał wyrzut w jego głosie, że łzy napłynęły mi do oczu. Naprawdę.
Prawdziwe łzy Byłam wściekła. Płakałam, ponieważ byłam na niego wściekła. Nie dlatego że
zranił moje uczucia. Wcale nie.
Jesse jednak nie zauważył mojej wściekłości. Odwrócił się do mnie tyłem, maszerując
w stronę Aniołów. W chwilę później samochód przestał się kiwać, wycieraczki i radio
uspokoiły się, a światła zgasły Anioły były silne, to prawda, ale Jesse umarł znacznie
wcześniej.
- Wracajcie na plażę - zwrócił się do nich Jesse. Josh zaśmiał się głośno.
- Żartujesz, co? - parsknął.
- Nie żartuję - zapewnił Jesse.
- Nie ma mowy - odezwał się Mark Pulsford.
- Ona nas wezwała. - Carrie wskazała na mnie ręką. - Powiedziała, że to w porządku.
Jesse nie odwrócił głowy w stronę, którą wskazywała Carrie. Widać było, że nie jest
ze mnie zadowolony.
- Teraz mówi, że nie jest w porządku - poinformował ich Jesse. - Zrobicie to, co ona
powie.
- Nie rozumiesz? - Oczy Josha zalśniły energią, która go przepełniała. - On nas zabił.
Zabił nas.
- I zostanie za to ukarany - powiedział Jesse spokojnie. - Ale nie przez was.
- No to przez kogo? - chciał wiedzieć Josh.
- Przez legalny sąd.
- Gówno! - wrzasnął Josh. - To bzdura, człowieku! Czekaliśmy na to przez cały dzień!
Stary mówił, że tak będzie, ale nie zauważyłem, żeby interesowali się nim chłopcy w
niebieskich mundurkach. A ty? Nie wierzę, że tak będzie. Więc pozwól nam dać mu nauczkę
po naszemu.
Jesse pokręcił głową. Niebezpieczny gest w obecności czterech niemożliwych do
opanowania młodych duchów. Ale tak się właśnie zachował.
Przysunęłam się do Jesse'a, kiedy Anioły zamigotały z wściekłości. Stanęłam na
palcach, żeby mógł usłyszeć mój szept:
- Ja biorę dziewczyny. Ty chłopców.
- Nie. - Jesse spojrzał na mnie ponuro. - Odejdź, Susannah. Kiedy będą zajęci mną,
biegnij na szosę i zatrzymaj pierwszy lepszy samochód. A potem uciekaj w bezpieczne
miejsce.
Hm, pewnie. Jasna sprawa.
- Zostawić cię na pastwę ich wszystkich? - Popatrzyłam na niego gniewnie. - Coś ty,
głupi?
- Susannah - syknął. - Nie rozumiesz. Oni cię zabiją... Roześmiałam się. Po prostu
parsknęłam śmiechem. Cała złość na niego gdzieś się ulotniła. Jesse miał rację. Nie
rozumiałam.
- Niech tylko spróbują - wycedziłam. I w tym momencie się na nas rzucili.
Przypuszczam, że Anioły przyjęły podobną taktykę, na jaką ja usiłowałam namówić
Jesse'a, ponieważ dziewczęta rzuciły się na mnie, a chłopcy na niego. Nie zmartwiło mnie to
zbytnio. Dwie na jedną to raczej nieuczciwe, ale, pomijając ich telekinetyczne moce, czułam,
że nasze siły są wyrównane. Carrie i Felicja nie brały za życia udziału w bójkach - co nie
budziło wątpliwości, sądząc po sposobie, w jaki zaatakowały - nie miały więc rzetelnej
wiedzy o tym, gdzie należy walnąć pięścią, żeby uzyskać najlepszy efekt.
Tak przynajmniej myślałam, zanim zaczęły mnie tłuc. To, czego nie wzięłam pod
uwagę, to fakt, że te dziewczyny - ich chłopcy również - były naprawdę, ale to naprawdę
wściekłe.
I jak się tak dobrze zastanowić, mieli prawo. No dobrze, może byli nieprzyjemni,
kiedy żyli - nie należeli raczej do ludzi, z którymi miałabym ochotę przebywać, z tą ich
obsesją na punkcie imprezowania i przekonaniu o przynależności do wąskiej elity wybrańców
- ale byli młodzi. Zapewne wyrośliby jeśli nie na myślących, to przynajmniej na użytecznych
obywateli.
Michael Meducci im to jednak uniemożliwił. Dlatego zionęli wściekłością.
Ich zachowanie nie było z pewnością bez zarzutu. Zorganizowali przyjęcie, podczas
którego Lila Meducci doznała poważnego urazu nie tylko z powodu własnej głupoty, ale
także niedbalstwa Aniołów i ich rodziców.
Ale to, jak się wydaje, nie przyszło im do głowy. Nie, jeśli chodzi o Anioły z RLS, to
je oszukano. Pozbawiono podstępnie życia. I ktoś musi za to zapłacić.
Tym kimś jest Michael Meducci. Oraz każdy, kto stanął im na drodze do celu.
Ich gniew był wspaniały. Naprawdę. Nie sądzę, żebym kiedyś była tak całkowicie, w
stu procentach, wściekła, jak te duchy. Och, bywałam wściekła, spokojna głowa. Ale nigdy aż
tak ani przez tyle czasu.
Anioły z RLS poniosła furia. A wyżywały ją na mnie i na Jessie.
Nie zauważyłam nawet pierwszego ciosu. Spowodował, że obróciłam się, jak rambler
po zderzeniu z ciężarówką. Poczułam, że pęka mi warga. Trysnęła fontanna krwi i ochlapała
suknie dziewcząt.
Nie zwróciły na to uwagi. Po prostu uderzyły jeszcze raz.
Nie myślcie, że im nie oddawałam. Oddawałam. Byłam dobra. Naprawdę dobra.
Tylko że nie dość dobra. Muszę na nowo przemyśleć teorię walki dwie - na - jedną. To
nie było w porządku. Felicja Bruce i Carrie Whitman mnie mordowały.
A ja nie mogłam nic zrobić.
Nie mogłam nawet zerknąć w bok, żeby sprawdzić, czy Jesse radzi sobie lepiej ode
mnie. Za każdym razem, kiedy próbowałam odwrócić głowę, odrzucało ją uderzenie pięści.
Przestałam cokolwiek widzieć. Krew z rozbitego czoła zalała mi oczy. Może to to, a może
któryś z ciosów spowodował pęknięcie naczyń krwionośnych w gałkach ocznych. Miałam
nadzieję, że chociaż Jesse'owi nic się nie stało. Jasne, że nie mógł umrzeć. Jedyną myślą,
która pałętała mi się po głowie, było:
Cóż, jeśli mnie zabiją, to w końcu dowiem się, dokąd wszyscy odchodzą. Kiedy
pośrednik ich do tego zmusi.
W pewnym momencie potknęłam się na czymś ciepłym i raczej miękkim. Niczego nie
byłam w stanie zobaczyć, dopóki to coś nie wyjęczało mojego imienia.
- Suze...
Początkowo nie rozpoznałam głosu. Po chwili zdałam sobie sprawę, że to Michael,
który musiał mieć zgniecione gardło po duszeniu pasem. Wydawał jedynie chrapliwe
dźwięki.
- Suze - wydusił. - Co się dzieje?
Przerażenie w jego głosie świadczyło o tym, że bał się teraz co najmniej tak samo jak
Josh, Carrie, Mark i Felicja, kiedy staranował ich samochód, spychając ich w objęcia śmierci.
Dobrze mu tak, pomyślałam w tej odległej części mego umysłu, która nie była pochłonięta
wymyślaniem prób ucieczki przed sypiącymi się na mnie ciosami.
- Suze - jęknął Michael. - Zatrzymaj to.
Jakbym była w stanie to zrobić. Jakbym była w stanie kontrolować to, co się ze mną
dzieje. Jeśli to przeżyję - co nie wydawało się prawdopodobne - dokonam poważnych zmian
w moim życiu. Po pierwsze i przede wszystkim z większym oddaniem będę ćwiczyła kick -
boxing.
A potem coś się stało. Nie mogę powiedzieć co, bo jak już wspomniałam, zawiódł
mnie zmysł wzroku.
Ale słyszałam. A to, co usłyszałam, brzmiało jak najpiękniejsza muzyka na świecie.
To była syrena. Policyjna czy też straży pożarnej, a może karetki. Zbliżała się coraz
bardziej i bardziej, aż w końcu usłyszałam chrzęst kół na żwirze tuż przede mną. Uderzenia
pięści, którymi częstowano mnie bez wytchnienia, ustały nagle, a ja rozpłaszczyłam się na
Michaelu, który odpychał mnie słabo, powtarzając:
- Gliny. Złaź ze mnie. To gliny. Muszę uciekać. Sekundę później dotknęły mnie czyjeś
ręce. Ciepłe ręce.
Nienależące do duchów. Ludzkie ręce. A potem odezwał się męski głos:
- Nie martw się, panienko. Trzymamy cię. Trzymamy cię. Możesz stać?
Mogłam, ale utrzymanie się na nogach wywoływało fale bólu rozchodzące się po
całym ciele. Rozpoznałam ten ból. Był tak silny, że aż śmieszny... Tak zabawny, że zaczęłam
chichotać. Naprawdę. Śmieszne, że coś może aż tak boleć. Taki ból oznaczał, że coś uległo
złamaniu.
Potem wsunięto coś pode mnie i kazano mi się położyć. Palący, piekący ból sprawił,
że ponownie zachichotałam. Zobaczyłam jeszcze więcej dłoni.
Usłyszałam znajomy głos wołający mnie po imieniu i płynący z bardzo daleka.
- Susannah, Susannah, to ja, ojciec Dominik. Czy mnie słyszysz, Susannah?
Otworzyłam oczy. Ktoś wytarł z nich krew. Znowu widziałam.
Leżałam na noszach. Wokół błyskało czerwone i białe światło. Dwóch sanitariuszy
zajmowało się raną na mojej głowie.
Ale nie to mnie bolało. Klatka piersiowa. Żebra. Chyba złamane. Czułam to.
Zamajaczyła nade mną twarz ojca Dominika. Próbowałam się uśmiechnąć, coś
powiedzieć, ale nie mogłam. Za bardzo bolała mnie warga.
- Gina do mnie zadzwoniła - powiedział ojciec Dominik w odpowiedzi na pytanie,
które wyczytał w moim wzroku. - Od niej wiem, że miałaś się spotkać z Michaelem.
Domyśliłem się, gdy powtórzyła mi, co mówiłaś o dzisiejszym wypadku, że właśnie w to
miejsce go przyprowadzisz. Och, Susannah jak bardzo żałuję, że to zrobiłaś.
- Tak - powiedział jeden z sanitariuszy. - Ładnie ją urządził.
- Hej - jego partner uśmiechnął się promiennie od ucha do ucha - odpłaciła mu
pięknym za nadobne. Stłukła go na kwaśne jabłko.
Michael. Mówili o Michaelu. O kim innym mieliby mówić? Żaden z nich, z
wyjątkiem ojca Dominika, nie mógł widzieć Jesse'a czy Aniołów z RLS. Widzieli tylko nas
dwoje, Michaela i mnie, oboje pobitych niemal na śmierć. Uznali, rzecz jasna, że
załatwiliśmy się nawzajem. Kogo innego mogliby o to podejrzewać?
Jesse. Na wspomnienie o nim serce zaczęło mi kołatać między połamanymi żebrami.
Gdzie się podział Jesse? Podniosłam głowę, rozglądając się za nim gorączkowo. Widziałam
tylko morze umundurowanych policjantów. Czy nic mu się nie stało?
Ojciec Dominik źle odczytał mój strach. Powiedział uspokajająco:
- Michael dojdzie do siebie. Uszkodzona krtań, parę skaleczeń i siniaków. To
wszystko.
- Tak. - Sanitariusz wyprostował się. Szykowali się, żeby załadować mnie do karetki. -
Nie bądź za skromna, dziewczyno - powiedział. - Porządnie oberwał. Wierz mi, nieprędko
zapomni o tej małej wycieczce.
- Zwłaszcza że posiedzi sobie długo za kratkami - dodał jego partner, puszczając oko.
Kiedy pakowali mnie do karetki, zauważyłam, że Michael wcale nie siedzi w osobnym
ambulansie, ale na tylnym siedzeniu policyjnego wozu. Ręce, jak się wydaje, miał skute za
plecami. Mogło go boleć gardło, ale mówił przez cały czas. Szybko i o ile mogłam
wnioskować z wyrazu jego twarzy, z dużym przejęciem, zwracając się do mężczyzny w
garniturze, zapewne detektywa. Mężczyzna od czasu do czasu pisał coś w notesie.
- Widzisz? - Sanitariusz uśmiechnął się do mnie. - Śpiewa jak kanarek. Nie musisz się
bać, że wpadniesz na niego w poniedziałek w szkole.
Zastanawiałam się, czy Michael się przyznał. Jeśli tak, to do czego? Czy mówił o
Aniołach? A może o tym, co zrobił z ramblerem?
A może tylko wyjaśniał policjantowi, co mu się stało? Ze zaatakowała go jakaś
niewidzialna, potężna siła, ta sama, która połamała mi żebra, rozcięła głowę i wargę?
Detektyw nie wyglądał na szczególnie poruszonego tym co słyszy. Wiem jednak z
doświadczenia, że detektywi zawsze tak wyglądają.
W chwili gdy zamykano drzwi karetki, ojciec Dominik zawołał:
- Nie martw się, Susannah. Powiem twojej mamie, gdzie jesteś.
Czy muszę zaznaczać, że jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło raczej odwrotny
skutek?
Ale zaraz potem zadziałała morfina. I stwierdziłam, że nic mnie już nie obchodzi.
19
Nie tak wyobrażałam sobie spędzenie przerwy wiosennej - westchnęła Gina. - Hej -
podniosłam głowę znad egzemplarza „Cosmo”, który mi przyniosła - powiedziałam, że mi
przykro. Czego jeszcze chcesz?
Ginę zaskoczyła gwałtowność w moim głosie.
- Nie mówić, że się dobrze nie bawiłam - zapewniła. - Mówię tylko, że nie tak to sobie
wyobrażałam.
- Och, w porządku. - Odrzuciłam magazyn na kołdrę. - Owszem, to musiała być niezła
zabawa, odwiedzać mnie w szpitalu.
Nie mogłam mówić szybko i wyraźnie ze względu na szwy w wardze. Nie miałam
pojęcia, jak wyglądam, bo mama poinstruowała wszystkich, łącznie z pracownikami szpitala,
żeby nie dopuszczali mnie w pobliże luster, w związku z czym oczywiście nabrałam
przekonania, że wyglądam obrzydliwie. Było to jednak mądre posunięcie, wziąwszy pod
uwagę, co wyczyniam, kiedy wyskoczy mi choćby pryszcz. Jedno jest pewne, mój głos
brzmiał dziwacznie.
- To jeszcze tylko parę godzin - powiedziała Gina. - Czekamy na wyniki drugiego
rezonansu magnetycznego. Jeśli wszystko będzie w porządku, wypuszczą cię. Plaża będzie
nasza. I tym razem - zerknęła w stronę drzwi, upewniając się, że są dobrze zamknięte i nikt
nie może nas słyszeć - nie pojawią się żadne wredne duchy, żeby wszystko popsuć.
Cóż, to się akurat zgadzało. Aresztowanie Michaela, chociaż pozbawione efektów
specjalnych, zadowoliło Anioły Wolałyby zapewne widzieć go martwym, ale kiedy ojciec
Dominik przekonał je, jak ciężko chłopiec tak wrażliwy, jak Michael, przeżyje kalifornijskie
więzienie, opuściła ich mordercza furia. Poprosiły nawet ojca Dominika, żeby przekazał
Jesse'owi i mnie, jak bardzo im przykro z powodu przerobienia nas na krwawą miazgę.
Ja osobiście nie miałam ochoty im przebaczać, nawet kiedy ojciec Dominik zapewnił
mnie, że Anioły przeniosły się w przeznaczone im po śmierci miejsce - gdziekolwiek to jest -
i nie będą mnie już nigdy niepokoiły.
Nie dowiedziałam się, jakie zdanie ma na ten temat Jesse. Od owej okropnej nocy nie
raczył zaszczycić swoją obecnością ojca Doma ani mnie. Bałam się, że jest ze mnie bardzo
niezadowolony. Zdając sobie sprawę z tego, że to wszystko moja wina, nie miałam do niego
pretensji. A jednak pragnęłam, żeby się pokazał, choćby po to, by na mnie jeszcze trochę
powrzeszczeć. Tęskniłam za nim. Bardziej niż było wskazane dla zdrowia.
Niech szlag trafi madame Zarę za to, że miała rację.
- Szkoda, że nie słyszysz, co o tobie mówią w szkole - powiedziała Gina. Siedziała w
nogach mojego szpitalnego łóżka, odziana w bikini, na które narzuciła sukienkę w stylu lalki
Barbie, w lamparcie łatki. Chciała zmarnować możliwie jak najmniej czasu, kiedy znowu
wybierzemy się na plażę.
- Och, naprawdę? - Usiłowałam oderwać myśli od Jesse'a, co nie było łatwe. - Co
takiego mówią?
- No, wiesz, twoja przyjaciółka Cee Cee pisze o tobie historię w szkolnej gazecie... Jak
wpadłaś na to, że to Michael popełnił te wszystkie odrażające zbrodnie i jak w charakterze de-
tektywa amatora zastawiłaś na niego pułapkę...
- O czym z pewnością usłyszała od ciebie - stwierdziłam sucho.
Gina przybrała niewinny wyraz twarzy.
- Nie wiem, o czym mówisz. Te są od Adama - Wskazała ogromny bukiet róż na
parapecie. - A pan Walden, jak twierdzi Jake, urządził składkę, żeby kupić dla ciebie komplet
książek Nancy Drew. Chyba uważa, że masz fioła na punkcie rozwiązywania zagadek
kryminalnych.
Pan Walden miał rację. Tyle że nie miałam fioła na punkcie rozwiązywania zagadek
kryminalnych.
- Och, a twój ojczym myśli o kupieniu mustanga - dodała Gina.
Skrzywiłam się i natychmiast tego pożałowałam. Trudno robić miny z obolałą wargą,
nie mówiąc już o szwach na głowie.
- Mustanga? - Pokręciłam głową. - Jak my się wszyscy pomieścimy w mustangu?
- Nie dla was, dziecinko. Dla siebie. Wam odda land - rovera. No, to brzmi sensownie.
- A co... - Chciałam ją zapytać o Jesse'a. W końcu dzieli z nim pokój, w związku z
tym, że zabrano mnie do szpitala na całodobową obserwację. Tylko że ona o tym nie wie. To
znaczy, o Jessie. Jeszcze jej nie powiedziałam.
A teraz, no cóż, nie było chyba specjalnie powodu, żeby to zrobić, kiedy przestał się
do mnie odzywać.
- Co z Michaelem? - zapytałam. Żaden z odwiedzających - mama i ojczym, Śpiący,
Przyćmiony i Profesor, Cee Cee i Adam, nawet ojciec Dominik - nie zająknęli się ani słowem
na jego temat. Lekarze wmówili im, że to mogłoby być dla mnie zbyt „bolesne”.
Też coś. Powiedzieć wam, co jest bolesne? Mieć dwa złamane żebra i świadomość, że
przez długie tygodnie będzie się musiało występować na plaży w jednoczęściowym
kostiumie, żeby ukryć czarnosine ślady.
- Michael? - Gina wzruszyła ramionami. - Cóż, miałaś rację. Co do tego, że trzyma
różne rzeczy w komputerze. Policja uzyskała nakaz, skonfiskowała jego komputer i znalazła
wszystko - dziennik, e - maile, schemat hamulców ramblera. W dodatku znaleźli klucz
francuski, którego użył. Wiesz, do odkręcenia śrub w barierce. A także cęgi, którymi przeciął
linkę hamulcową ramblera. Na ostrzach był olej hamulcowy. Zdaje się, że chłopak niezbyt
starannie po sobie posprzątał.
Coś wiem na ten temat.
Aresztowano go pod zarzutem poczwórnego morderstwa pierwszego stopnia - na
Aniołach z RLS - oraz sześciu usiłowań zabójstwa: naszej piątki z ramblera oraz mnie, jako
że policja była przekonana, iż w punkcie to Michael mnie tak urządził.
Nie wyprowadzałam ich z błędu. Nie zamierzałam oświadczyć: „A co do moich
obrażeń... Tak, Michael nie ma z tym nic wspólnego. Nie, zrobiły to duchy jego ofiar,
ponieważ nie pozwoliłam im go zabić”.
Uznałam, że lepiej pozwolić im wierzyć, że to Michael odpowiada za moje złamane
żebra i szwy na głowie, nie wspominając o dwóch na wardze. Cóż, w końcu zamierzał mnie
zamordować. Anioły mu przeszkodziły. Jak się tak dobrze zastanowić, właściwie uratowały
mi życie.
Owszem. Żeby móc mnie zabić.
- No, więc słuchaj - mówiła Gina. - Twoja kara, areszt domowy, wiesz, za to, że
wymknęłaś się z domu i pojechałaś samochodem z Michaelem mimo wyraźnego zakazu,
zacznie się dopiero po moim wyjeździe. Cztery dni spędzimy na plaży. Do szkoły nie możesz
chodzić. Nie ze złamanymi żebrami. Nie byłabyś w stanie siedzieć. Z pewnością jednak
możesz leżeć, no wiesz, na ręczniku. Powinno mi się udać przekonać twoją mamę
przynajmniej co do tego.
- Brzmi sensownie - stwierdziłam.
- Sup - powiedziała Gina. Miała chyba na myśli „super”, tylko że skróciła to słowo.
Śpiący też często skraca wyrazy, ponieważ jest za leniwy, żeby wymawiać je w całości. Z
pizzy zrobiła się w związku z tym „ca”, Gina została „G”. Miała więcej wspólnego ze
Śpiącym, niż podejrzewałam.
- Pójdę po colę - powiedziała, wstając z łóżka. Uważała, aby nie trząść materacem, na
co zwróciła jej uwagę pielęgniarka, która już dwa razy zaglądała do sali. Jakbym nie
pochłonęła dostatecznej ilości tylenolu z kodeiną, żeby nie czuć bólu. Można by pewnie
spuścić mi sejf na głowę, a ja prawdopodobnie nawet bym tego nie poczuła.
- Chcesz? - zapytała Gina, zatrzymując się przy drzwiach.
- Pewnie - powiedziałam. - Tylko...
- Tak, tak ~ rzuciła przez ramię, znikając za drzwiami - postaram się o jakąś słomkę.
Starannie poprawiłam poduszki i usiadłam, patrząc przed siebie niewidzącym
wzrokiem. Tak się zachowują ludzie na prochach przeciwbólowych.
Zachowałam jednak jasność umysłu. Otóż myślałam o tym, co powiedział ojciec
Dominik, kiedy odwiedził mnie parę godzin temu. To zakrawa na ironię, ale następnego dnia
po aresztowaniu Michaela, jego siostra Lila Meducci wybudziła się ze śpiączki.
Och, może nie usiadła od razu, domagając się miseczki chipsów. Nadal jest mocno
zaburzona. Według ojca Dominika powrót do stanu sprzed wypadku może zająć miesiące i
lata, o ile w ogóle jest możliwy. Wiele czasu upłynie, zanim zacznie samodzielnie chodzić,
mówić, nawet jeść.
Ale żyje. Żyje i jest świadoma. Niewielka pociecha dla nieszczęsnej pani Meducci, ale
zawsze coś.
Kiedy tak rozmyślałam nad zmiennymi kolejami życia, usłyszałam szelest.
Odwróciłam głowę akurat w porę, żeby przyłapać Jesse'a na tym, jak usiłuje się
zdematerializować.
- Och, nie, przestań - jęknęłam, prostując się, co wywołało ostry ból w żebrach. -
Wracaj natychmiast.
Podszedł do mnie z głupawym wyrazem twarzy.
- Myślałem, że śpisz, więc postanowiłem wrócić później.
- Akurat - prychnęłam. - Zobaczyłeś, że nie śpię, więc postanowiłeś wrócić później,
kiedy na pewno będę spała. - Nie mieściło mi się to w głowie. Nie mogłam pojąć, jak mógł
zrobić coś takiego. To zabolało mocniej niż żebra. - Teraz będziesz mnie odwiedzał tylko
wtedy, kiedy będę nieprzytomna? O to chodzi?
- Miałaś ciężkie przeżycia - powiedział Jesse. Wydawał się wyjątkowo zmieszany. -
Twoja mama mówiła wszystkim, żeby nie robili niczego, co mogłoby cię przygnębić.
- Twój widok mnie nie przygnębia - zapewniłam.
Byłam urażona. Naprawdę. Wiedziałam, że Jesse jest na mnie wściekły, no, wiecie, w
związku z tym zwabieniem - Michaela - - na - punkt - widokowy - żeby - Anioły - z - RLS -
mogły - go - zabić - ale to, że nie chce nawet ze mną rozmawiać...
No, to było trudne do zniesienia.
Przykrość, jaką odczuwałam, musiała się odmalować na mojej twarzy, bo kiedy Jesse
odezwał się znowu, mówił najłagodniejszym tonem, jaki u niego słyszałam.
- Susannah ja...
- Nie - przerwałam mu - pozwól, że ja powiem to pierwsza. Przykro mi. Przykro mi z
powodu wczorajszego zajścia. To wszystko moja wina. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. I
nigdy, przenigdy sobie nie wybaczę, że cię w to wciągnęłam.
- Susannah...
- Jestem najgorszą pośredniczką - ciągnęłam. Kiedy raz zaczęłam, trudno mi się było
zatrzymać. - Najgorszą z możliwych. Powinni mnie wywalić ze związku pośredników. Po-
ważnie. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłam coś tak głupiego. I nie miałabym do ciebie pretensji,
gdybyś już nigdy się do mnie nie odezwał. Tylko... - Spojrzałam na niego, zdając sobie
sprawę, że mam oczy pełne łez. Tym razem jednak nie wstydziłam się tego. - Ale zrozum,
próbował zabić moją rodzinę. Nie mogłam pozwolić, żeby mu się to upiekło. Rozumiesz?
Jesse zrobił coś, czego nie robił nigdy dotąd. Wątpię też, żeby kiedyś to powtórzył.
A stało się to tak szybko, że później nie byłam pewna, czy to nie przypadkiem
sprawka mojej ożywionej lekami wyobraźni.
Jednak jestem niemal pewna, że wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka.
I to wszystko. Przepraszam, jeśli spodziewaliście się czegoś więcej. Dotknął tylko
mojego policzka jedynej, jak sądzę, części mojego ciała, która nie była podrapana,
posiniaczona czy złamana.
Ale to nie miało znaczenia. Dotknął mojego policzka. Musnął go wierzchem dłoni.
Nie opuszkami palców. Potem opuścił rękę.
- Tak, querida - powiedział. - Rozumiem.
Serce biło mi tak mocno, że byłam pewna, iż on to słyszy Ado tego, o czym pewnie
nie muszę wspominać, żebra doskwierały mi naprawdę porządnie. Serce wydawało się o nie
tłuc przy każdym skurczu.
- Byłem zły, bo nie chciałem, żeby cię to spotkało. Mówiąc „to”, wskazał moją twarz.
Muszę wyglądać okropnie.
Nie dbałam o to. Dotknął mojego policzka. Dotknięcie było delikatne i jak na ducha,
ciepłe.
Czy nie jestem żałosna, skoro taki prosty gest potrafi wprawić mnie w ekstazę?
Powiedziałam jak ostatnia idiotka:
- Nic mi nie będzie. Mówili, że obejdzie się nawet bez chirurgii plastycznej.
Jakby chłopak urodzony w tysiąc osiemset trzydziestym roku miał pojęcie, co to w
ogóle jest chirurgia plastyczna. Boże, ale ja potrafię zepsuć nastrój.
Jesse jednak się nie cofnął. Patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.
Czekałam, żeby się odezwał. Chciałam, by znowu nazwał mnie querida.
Nie nazwał mnie jednak w żaden sposób, ponieważ w tej właśnie chwili do pokoju
wpadła Gina z dwiema puszkami wody sodowej.
- Wiesz co? - powiedziała, kiedy Jesse rozbłysnął, po czym zniknął, uśmiechając się
do mnie. - Wpadłam na korytarzu na twoją mamę i kazała ci przekazać, że drugi rezonans nie
wykrył niczego złego i możesz się przygotować do wyjścia. Załatwia wszystkie papierki. Czy
to nie wspaniałe?
Uśmiechnęłam się, mimo że zabolała mnie przecięta warga.
- Wspaniałe.
Gina spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- Co cię tak uszczęśliwiło? - zapytała. Nie przestawałam się uśmiechać.
- Właśnie powiedziałaś, że wracam do domu.
- Owszem, ale wyglądałaś na uszczęśliwioną, zanim to powiedziałam. - Gina zmrużyła
oczy. - Suze. Co jest? Co się dzieje?
- Och - odparłam, nadał się uśmiechając. - Nic.
Podziękowania dla AScarlett za skan