Ondrej Neff Miesiąc mojego życia

background image

powieść

Ondrej Neff

Miesiąc mojego życia (1)

(Mesic meho zivota)

przełożyła Joanna Czaplińska

Polskim czytelnikom Ondrej Neff miał do tej pory
okazję
zaprezentować się jako autor opowiadań,
publikowanych przede

background image

wszystkim na łamach "Fantastyki". "Miesiąc
mojego życia"
(1988) jest drugą powieścią SF, po "Jadru pudla"
(Sednie
sprawy). W 1989 r. wydał kolejne dwie książki: "Pole
stastnych nahod" (Pole szczęśliwych przypadków) i
"Carodejuv
ucen" (Uczeń czarnoksiężnika). W 1990 r. "Miesiąc
mojego
życia" uzyskał Ludvika, nagrodę czechosłowackiego
fandomu za
najlepszą książkę, a w ankiecie "Ikarii" w kategorii
najpopularniejszych powieści czesko-słowackich
uplasował się
na miejscu drugim, tuż za znaną również w Polsce
trylogią
Soucka "Tajemnica ślepych ptaków".
"Miesiąc mojego życia" jest typową hard science
fiction.
Neff ukazał w niej swoje nowe oblicze - oblicze
futurologa.
Utwór został wydany trzy lata temu, powstał więc w
warunkach
społeczno-politycznych zupełnie innych niż
dzisiejsze, a
nastroje w Czechosłowacji były dalekie od
optymizmu i
nadziei na jakąkolwiek zmianę. W powieści Polska i
Czechy
stworzyły federację - zaznaczam: Czechy, a nie

background image

Czechosłowacja - co nie jest wprawdzie ideą nową,
bo
sięgającą korzeniami końca XIX wieku, niemniej
jednak po
wydarzeniach ostatnich dwóch lat nabierającą
nowych
impulsów. Drugi istotny wątek to eskalacja
fanatyzmu
religijnego, zwłaszcza islamskiego - spektakularny
przykład
do czego może doprowadzić zaślepienie, mieliśmy
niedawno
w Zatoce Perskiej.
JC

CZĘŚĆ I
1. Tę datę pamiętam dokładnie: 26 czerwca 2045
roku. Długo
czekałem na ten dzień. O północy z dwudziestego
piątego na
dwudziestego szóstego siedziałem w swojej
szufladzie.
Zupełnie sam. Na stole przede mną leżały cztery
rzeczy:
pudełko z napisem "syrop malinowy", pełne
przeszmuglowanego
rumu, w połowie opróżnione, kieliszek nalany do
pełna,
zaostrzony nóż i malutki prostokącik z cyfrą jeden.
Malusieńki prostokącik.

background image

To wszystko zostało z półtorametrowego
krawieckiego
centymetra. Już nie sto pięćdziesiątka, już nie setka,
pięćdziesiątka, dziesiątka. Tylko jedynka.
Dwudziestka piątka na kalendarzu zamieniła się w
dwudziestkę szóstkę.
Niewielka zmiana - na ekranie przybyła tylko
jedna mała
kreseczka. Z piątki zrobiła się szóstka. Piątka składa
się z
pięciu odcinków, szóstka z sześciu.
Dwudziestoprocentowy
zysk.
Dla mnie to był zysk stuprocentowy.
Tysiącprocentowy. A
to dlatego, że dzięki tej kreseczce jutro zamieniło się
w
dzisiaj.
Chwyciłem kieliszek, uśmiechnąłem się do
kalendarza,
przywitałem starym pijackim gestem, a potem całą
zawartość
kieliszka wlałem prosto do gardła.
Na zdrowie, niech ci służy.
Powtórnie napełniłem kieliszek, wziąłem nóż i
zacząłem
ciąć prostokącik na paseczki. Kiedy skończyłem,
poszczególne
paseczki zacząłem ciąć na cząstki.
Trwało to godzinę, ale efekt był doskonały: z

background image

prostokącika została kupka żółtego proszku.
Miałem już porządnie w czubie.
To zapicie było dobre. Położyło mnie na koję i
uśpiło
lepiej niż kołysanka mamy. Jednak następnego dnia
rano byłem
na nogach, gdy tylko odezwała się syrena. Wstałem i
siup do
drzwi - worek z dobytkiem w jednej ręce, niedopite
pudełko w
drugiej. Co tam mycie i ubieranie. Miałem się
rozbierać, nim
padłem na koję? A rum jest lepszy niż dziesięć
szczoteczek
do zębów.
Interesujące. Wstałem natychmiast, gdy zawyło,
ale na
korytarzu był już ścisk. Chłopy pchały się jak bydło.
W
sumie jajcarsko to wyglądało, tu i ówdzie ktoś dostał
w
pysk, a ryk panował gorszy niż na dole na szychcie.
Każdy
najchętniej by biegł, leciałby, gdyby mógł. Ale było
nas
pięciuset i mogliśmy tylko ciurkać przez rurę jak
woda z
zepsutego kranu. Wściec się można. Ciało na ciele,
dla nóg

background image

miejsca tylko tyle, że można było robić szur, szur,
szur,
przesuwaliśmy się decymetrami, ci z tyłu krzyczeli,
czemu
przód blokuje, ci z przodu krzyczeli w tył, żeby ci z
tyłu
się wypchali, że tam zupełnie z przodu jacyś kretyni
zrobili
korek, a kiedy ci z tyłu krzyczeli do przodu, że pójdą
skopać tych zupełnie z przodu, to ci w środku
wrzeszczeli,
no to spróbujcie, no chodźcie, na co czekacie.
Szkoda słów. Można było tylko robić szur, szur,
szur
nogami, wytrzymać tych parędziesiąt metrów
wąskiego
korytarza. Dla mnie było to jasne, ja nie krzyczałem,
tylko
mnie wkurzało, że pozwoliłem sobie przydusić ręce
do ciała i
nie mogłem podnieść rumu, żeby poprawić sobie
smak. Szur,
szur, szur.
I hol.
Ale tam było narodu! Przed pójściem na szychtę
przyszli
się pogapić również ci, którzy mieli jeszcze setkę,
dwie,
nie brakowało nawet kotów, ale ci byli spokojni. Za
to

background image

dziadki! Gadali jak najęci, a zwłaszcza prześcigali się
w
pomysłach dotyczących babek, które czekają na nas
tam na
górze i gdybyśmy musieli wypełnić każde "Raz za
mnie",
mielibyśmy na dwa lata ręce pełne roboty, no może
nie ręce.
Krzyczeli na nas, my na nich, tu i ówdzie na balkonie
zauważyłeś znajomą twarz i wtedy ogarniał cię żal,
osiemnaście miesięcy to jednak szmat czasu, żyliśmy
tu obok
siebie. Gdzieś tam na górze był też Kazik Prus, mój
jedyny
kolega. Chciałem mu pomachać, ale nie dało rady.
Spokój! Spokój!
Akurat naprzeciwko, na balkonie trzeciego piętra,
pojawił
się główny inżynier Dutkiewicz, a obok niego
zastępca
dyrektora Petrak, obaj w kombinezonach, na nogach
nawet
mieli gumiaki, błazny jedne. Szkoda, że nie założyli
hełmów.
Pan dyrektor się nie pojawił, on pewno ma inne
kłopoty,
ekstra przydział kawy albo przygotowanie do
narady, dobrze,
że chociaż wysłał zastępcę. Skoro harowaliśmy tu
osiemnaście

background image

miesięcy, zasługujemy przynajmniej na porządne
pożegnanie.
Spokój!
Jak możemy się pożegnać, skoro dziadki ryczą
"Raz za
mnie!", a my, którzy odjeżdżamy, krzyczymy "Stul
gębę!" i
podobnie. No, do cholery, czemu nie zamkną
jadaczek?
Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się
denerwuję.
Przecież to i tak nieważne, że faceci ryczą i że pan
zastępca dyrektora nie może nam podziękować za
ofiarną pracę
i takie inne. Wszystkim rządzi czas, nawet
dyrektorem i jego
naradami i kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment,
pojawi się
tu i wszyscy przestaną się wydzierać i gadać,
ponieważ
nadejdzie odpowiednia chwila.
Wokół mnie się rozluźniło. Łyknąłem sobie.
- Daj mi - syknął sąsiad.
- Gówno - powiedziałem.
- No... - odparł.
- Dobra, masz - dałem mu. Po prostu byłem na
miękko.
Napił się i chciał podać rum sąsiadowi z lewej, ale
łapsnąłem go za nadgarstek. Sąsiad to wykorzystał i
walnął

background image

mnie pięścią w twarz. Ledwo zdążyłem się uchylić.
Żeby tylko
nie rozgniótł pudełka, przeleciało mi przez głowę, a
pięść
przeleciała koło nosa jak ekspres. Chwyciłem rum
prawą ręką,
a pod drugi cios nadstawiłem ciemię. Zabolało, ale
boksera
bardziej. Trzasnęło mu w stawach, ryknął, to był
Polak, ale
miałem dzisiaj fart, bo wokół byli chłopcy z Czech i
jak
poszło w obieg, że to jakaś częstochowska cholera,
zaczęli
go dusić, a ja przyssałem się do pudełka, bo było
jasne, co
się za chwilę stanie - będą chcieli wypić za tę
przysługę. I
tak, kiedy duszenie zakończyło się sukcesem, wokół
mnie
wyrósł las dłoni z rozcapierzonymi palcami, a ja
włożyłem do
nich puste pudełko i uśmiechnąłem się jak aniołek.
Ciemię
mnie bolało, ta cholera miała jednak mocny cios!
- Spokój! Spokój!
Zastępca pochylił się do mikrofonu i powiedział:
- Szczęść Boże!
O, do diabła, pomyślałem. Czymś tu śmierdzi.
Kiedy szychy

background image

zaczynają po naszemu, zawsze czymś śmierdzi.
W holu zapanowała cisza.
Wszyscy pomyśleli: do diabła, czymś tu śmierdzi.
Zastępca zrobił pauzę, chyba przestraszył się tej
ciszy,
zerknął na Dutkiewicza, ten mu coś zaszeptał do
ucha,
zastępca odchrząknął i powiedział:
- Chłopy, sprawa jest trudna, ale jest, jak jest:
czółno
nie przyleci.
Spodziewał się wybuchu, ale hol został cichy. Nikt
się
nawet nie ruszył, może tylko pod kopułą zaszeleściło
jakieś
westchnienie.
Ale Petrak nie był idiotą, a iluzje stracił już dawno,
o
ile w ogóle kiedyś takie posiadał. Wiedział, że ta cisza
nie
zwiastuje niczego dobrego i strach wręcz z niego
skapywał,
lał się z niego ciurkiem.
- Zrozumcie, to nie nasza wina. My zawsze
dotrzymywaliśmy
układu zbiorowego do ostatniej kropeczki. Robimy
wszystko,
żeby umożliwić wasz transport na górę. Zrozumcie,
że nie

background image

jesteśmy zainteresowani przedłużaniem kontraktu,
że...
- Co się stało?
Poznałem ten głos. To był Brunza, Polak. Pełnił
funkcję
przewodniczącego w Jednolitych Związkach, ale
zrezygnował z
niej, ponieważ dzisiaj wracał z nami na górę. O ile
przyleci
czółno. Ale nie zrezygnował z autorytetu. Miał go
ciągle
nawet bez funkcji. Z autorytetu nie można
zrezygnować, tak
samo jak nikt go wam nie da. Albo go macie, albo
nie.
Brunza go miał.
Czyżby znowu ten Kryzys Mikronezyjski?
Nigdy nie interesowałem się zbytnio
wiadomościami z góry,
ale info w ostatnim czasie było pełne Kryzysu
Mikronezyjskiego, tak że nie można się było od tego
wywinąć.
Wiedziałem, że jest jakiś Kryzys Mikronezyjski, że
napięcie
rośnie z dnia na dzień, ale miałem to w poważaniu,
ucinałem
metr i myślałem tylko o tych stu tysiącach
europejskich
dorubli - jak też z nimi na górze zacznę rządzić,
siądę

background image

sobie u Fleków i w Sali Konszelskiej będzie płacić
tylko
Kuba Nedomy.
Kuba Nedomy to ja.
Co mnie tam Kryzys Mikronezyjski? Niech się
żółtki piorą,
będzie na Ziemi o jedną pustynię więcej, i tak
Środkowy
Wschód jest pokryty radioaktywną szklaną płytą,
Afryka
straciła na dole ten czubek, który można zobaczyć na
starych
mapach, a Ameryka Północna już nie jest połączona
z
Południową. Mówię, co mi tam do jakiejś
Mikronezji, ja chcę
dobrego piwa i spokoju, i kilku kumpli, i chcę się
czuć jak
panisko!
- Nie robimy tajemnicy z tego, co się stało -
powiedział
zastępca Petrak. - Rada Bezpieczeństwa ogłosiła
Stan Żółty.
Wstrzymała wszelki ruch z wyjątkiem jednostek
desantowych
Błękitnych Wojsk.
- Ale my słyszeliśmy o czymś innym - odpowiedział
Brunza.
Był gdzieś z przodu, chyba tuż pod balkonem. -
Myśmy

background image

słyszeli, że to wszystko jeden wielki bajer!
- Bajer? - zdziwił się zastępca Petrak.
- Tak, bajer. Ziemniaki ponoć nie są
zainteresowane
powrotem ludzi na górę. Kiedy ma wracać na górę
duży turnus,
wymyślają bajery o zablokowaniu transportu, żeby
nas tu
przytrzymać i móc się potem powołać na paragraf
sześć. KPL
potrzebuje ludzi, a nowi wcale się nie garną!
- O czymś takim słyszę po raz pierwszy -
wymamrotał
Petrak. Odwrócił się do inżyniera Dutkiewicza i coś
do niego
mówił, chyba "Słyszał pan o czymś takim?", a ten na
to chyba
"Skądże, nie słyszałem, no proszę, coś takiego!".
Zapewne rozmawiali w tym duchu, ale o ile doszło
to do
mikrofonów, my na dole nie słyszeliśmy ani słowa,
ponieważ
hol zaczął szumieć.
- Cicho, chłopy! - ryknął Brunza. Potrafił ryczeć.
Dwumetrowe chłopisko, niedźwiedzie płuca, łapy jak
łopaty. -
Cisza! Czyli wy mówicie, że o niczym takim nie
słyszeliście?
Że jesteście niewinni jak lilie?
- No, prawda - powiedział dyrektor Petrak.

background image

- Czyli według was to przypadek, że transport jest
blokowany akurat wtedy, kiedy wraca turnus z
Czeskopolskiej
oraz tysiąc pięćset chłopów z Arkadii i osiemset z
Dwójki?
- Przecież wiecie, że już w zeszłym roku KPL
przeszedł na
masowy cykl wymiany.
- Czyli niewinni - powtórzył Brunza.
Strach z dyrektora już nie ciekł, po prostu z niego
buchał. Przypomniałem sobie klauna z cyrku
Humberto, który
płakał strumieniami łez i krzyczał "Panie
dyrektosze, panie
dyrektosze, oni kszyfdzić klaun!".
Jak się potem okazało, poważnie nie doceniłem
Brunzy. To
był olbrzym nie tylko z torsem byka. W swojej
cetnarowej
czaszce miał komputerowy mózg i porządnie się
przygotował do
porannej scenki, bo z góry wiedział, co się szykuje.
Jak już powiedziałem, dyrektorski balkon był na
trzecim
piętrze, a nad nim pięły się spiralnie jeszcze cztery
kolejne. Szczytu kopuły nie było dobrze widać, z nas
musiało
się dosłownie dymić, tak się pociliśmy, ale powietrze
było

background image

na tyle przejrzyste, że można było się domyślić, że na
górze
coś się dzieje.
Tuż nad balkonem pojawił się tłum chłopów, coś
błysnęło w
szarawej mgle, jedna żółta linia, druga, trzecia,
prosto na
balkon na linach spuściła się grupka mężczyzn,
rzuciła
następne dwie liny na dół i wyciągnęła Brunzę na
górę.
To wszystko odbyło się w okamgnieniu. I już
odezwały się
syreny policji. Jakżeby inaczej. Oddział pogotowia
był na
nogach od trzech dni, wszystkie cytryny
Czeskopolskiej
polerowały te swoje psychiny. A teraz na pewno
trzymali
palce na spustach, żeby nas nafaszerować. Winny czy
niewinny, oni już sobie nas wybiorą, kiedy padniemy
jak
biedronki na mrozie. Jęczały syreny, a do tego
megafony
mówiły coś jakby:
- Hahyhualahu mahu haha hu!
Brzmiało to niezwykle groźnie.
Brunza również wiedział, że policja jest w
pogotowiu,

background image

zresztą jak zwykle podczas zmiany turnusów w
kopalni, i
starannie się przygotował. Starannie? Prosto, ale
zadziałało, a według mnie to, co działa, jest również
staranne.
I na odwrót.
Brunza wyjął zza napierśnika naostrzony sztylet,
długi na
dobre trzydzieści centymetrów. Błyszczał w
powietrzu jak
ślina węża. Przyłożył go doktorowi Petrakowi do
gardła,
oczywiście tą odpowiednią, czyli ostrą stroną. Potem
krzyknął:
- Przy pierwszym rajskim pocałunku zadrży mi
ręka!
Psychina najpierw lekko stuka, to rajski
pocałunek. Potem
mąci wam we łbie. No a w końcu uderzacie w
kimono.
Od rajskiego pocałunku do zamętu we łbie
prowadzi droga
trwająca pół sekundy.
W tym czasie Brunzie zdąży zadrżeć ręka, a do
tego
jeszcze doda "cholera".
Megafony przestały kwakać. A może nie przestały,
ale
chłopiska zaczęli pokrzykiwać i po prostu je
zagłuszyli.

background image

Podskakiwali też w miejscu jak małe dzieci.
Czego się spodziewali?
Cieszyli się, że w ogóle coś się dzieje. Chciałbym
wiedzieć, ilu z nich w tej chwili powiedziało:
"Hergot,
takie widowisko jest warte paragrafu sześć!".
Brunza wolną ręką zrobił taki mały gest.
- Panie wielka cytryno! - zawołał. - Nalegamy na
wymianę.
Niech na nasze miejsce przyjedzie ktokolwiek.
Transport
cywilny zablokowany? Bueno. To niech nas odwiozą
Błękitni.
Przekażcie to tym wielkim panom. Powiedzcie im, że
na
Czeskopolskiej pięciuset chłopa czeka na odwóz.
Powiedzcie
im, że olewamy jakiś żółty stan. Chcemy do domu.
Harowaliśmy
osiemnaście miesięcy. Harowaliśmy jak woły.
Mieszkaliśmy w
szufladach i piliśmy destylowane szczyny. Prysznic
raz w
tygodniu, cholera, niech spróbuje tego jakiś
ziemniak z
góry!
Megafon odezwał się znowu, tym razem
zrozumiale.
- Załatwimy to. Ale wy, Brunza, bekniecie za to. Za
to

background image

będziecie siedzieć, aż sczerniejecie.
- Wolę siedzieć w pudle na górze niż resztę życia
walać
się tu na dole w szufladzie z powodu paragrafu sześć,
panie
wielka cytryno! To po pierwsze. A po drugie: niech
pan się
rozejrzy, niech pan popatrzy na tych pięknych
chłopów. Myśli
pan, że ziemniaki mają pudła mocne na tyle, żeby ich
ci
chłopcy nie rozebrali na kawałki w ciągu jednego
słonecznego popołudnia? Chłopy, powiedzcie tylko,
panu
wielkiej cytrynie: pozwolicie mnie wsadzić do pudła?
- Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my!
Krzyczeli wszyscy. Krzyczeliśmy wszyscy - przecież
ja też
się przyłączyłem.
To dziwne uczucie. Stoicie w tłumie, setki ludzi
wokół
was i nad wami, galerie o mało się nie zarwą pod tą
masą
ciał i to żeby chociaż spokojnie stali, ale nie, oni tupią
w
takt. Ktoś powinien im powiedzieć "Przestańcie,
galerie nie
są do takiego tupania", ale kto miałby im to
powiedzieć?

background image

Petrak ma ostrze sztyletu na szyi, łaskocze go w
jabłko
Adama, dokładnie w te miejsca, gdzie maszynka do
golenia
najtrudniej łapie. A może Brunza ogoli Petrakowi
przynajmniej parę tych włosków, które zawsze
zostają nawet
po najdokładniejszym goleniu? Skądże, Petrak nie
ma ochoty
na rozmowę. Dutkiewicz też nie. Nie ma wprawdzie
noża na
gardle, ale mógłby mieć, i, jak już to bywa, bardziej
robi w
portki ten, któremu mogłoby coś się stać niż ten na
kogo już
padło.
Chłopy, nie tupcie, myślałem sobie, ale sam
tupałem do
taktu jak durny. Chłopy, nie ryczcie, ale sam
ryczałem:
- Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my!
Nawet na szychcie człowiek nie wydaje się sobie
tak silny
jak wtedy, kiedy stoi w środku holu między setkami
innych i
ryczy na całe gardło. W tym momencie
uświadomiłem sobie, co
straciłem w życiu przez ten swój ateizm: nigdy nie
stałem w

background image

żadnym kościele, meczecie czy pagodzie, nigdy nie
śpiewałem
i nie krzyczałem do Pana Boga białego, brązowego
czy
żółtego, ilu tylko ich jest, i wywołują te wszystkie
wojny.
"A ja sam, zawsze sam", jakoś tak śpiewała moja
mama, kiedy
jeszcze byłem zupełnie mały.
I tak się dostałem aż tutaj. Sam, zawsze sam.
Tylko że teraz nie jestem już sam. Stoję w holu i
skanduję jakieś słowo, które przez setne powtarzanie
straciło sens. Co ja właściwie mówię? Nieważne.
Trzeba po
prostu jak najgłośniej ryczeć.
Kuba, zachowaj spokój, odezwał się we mnie głos
wewnętrzny. Przestań wykrzykiwać i zacznij
przynajmniej
trochę myśleć.
Jak długo Brunza wytrzyma na balkonie? Chce tak
na wieki
wieków łaskotać Petraka po jabłku Adama ostrzem
rzeźnickiego
noża?
Czyż to wszystko nie jest jedną wielką, straszną
głupotą?
Przestałem krzyczeć. Nikt tego nie zauważył. Z
lewej, z
prawej, z przodu i z tyłu chłopiska ryczeli, oczy im
się

background image

błyszczały, brody mieli wilgotne od śliny. Jezu, czy
nikt
tutaj nie ma rozsądku?
Musisz sam zachować się rozsądnie, Kubo,
Kubusiu. To
pokrzykiwanie i tupanie do niczego nie doprowadzi.
Brunza
wcześniej czy później musi albo puścić Petraka, albo
poderżnąć mu gardło. Czy to się skończy tak czy
inaczej, w
twoim własnym życiu to zupełnie niczego nie zmieni.
Nie ma pułapki tak mocnej, żeby nie miała
szczeliny.
Teraz jesteśmy w pułapce, wszyscy, z Brunzą i jego
nożem
czy bez niego.
Trzeba tylko znaleźć tę szczelinę i wyśliznąć się
stąd.
Sam tego nie zrobisz.
A jedyny facet, o którym słyszałeś, że mógłby to
zrobić,
nazywa się Jerzy Zasada.

2. Ten policjant nie patrzył na mnie przychylnie.
Można nawet powiedzieć, że patrzył
nieprzychylnie.
- Co panu do tego? - spytał.
- Niech się pan sam zastanowi.
Dumał. Było o czym. Powiedziałem mu: "Jedziemy
na tym

background image

samym wózku, szanowny panie sierżancie, pan i ja.
Za tydzień
nadziejemy się na haczyk paragrafu sześć i nie
wrócimy za
życia na górę".
- Kto to panu powiedział?
Uśmiechnąłem się do niego. Czegóż się spodziewać,
glina.
Gdybyście mu powiedzieli, że za pół godziny nastąpi
Big Bang
Dwa, spyta się, kto wam to powiedział. Albo to
choroba
zawodowa, albo predyspozycja psychiczna do
wykonywania tego
zawodu.
Miał dwadzieścia pięć lat, urodził się w Klatowach
i
nazywał się Jirzi Byczek. Trzy lata służby w
Błękitnych
Hełmach. Rzucali go, gdzie popadło. Był w Peru,
Ghanie,
Bengalii, a ostatnio gdzieś w Australii, gdzie diabeł
podkusił dwa szczepy tubylców, żeby się zaczęły
wzajemnie
wybijać w imię wiary w jakiś płaski kamień czy coś
w tym
rodzaju.Trafili go zatrutą strzałą i zaraz potem ranę
osmalili miotaczem ognia. Uratowało mu to
wprawdzie życie,

background image

ale nie poprawiło humoru. Przeszedł z Błękitnych do
policji
i pozwolił się wysiudać tu na dół. Czemu? Dla
dorubli,
również. Ale przede wszystkim dlatego, że tu nie ma
fanatyków religijnych, a jeśli już uda się jakiemuś
prześliznąć, szybko go namierzają i wsadzają do
pudła.
A już na pewno nie pozwolą mu biegać po kopalni z
zatrutymi strzałami i miotaczami ognia.
- Ma pan rację - powiedział. - Jedziemy na tym
samym
wózku. Ale co to ma do rzeczy, świrnięty świrusie?
Zrozumiałem, czemu mnie wyzywa.
- Pan myśli, że chcę pana przekabacić na stronę
tych na
dole.
Pokazałem palcem za siebie, w tym kierunku, gdzie
znajdował się hol i gdzie w kręgu potężnie
rozeźlonych
górników przykucnął smutny dyrektor Petrak.
Komitet
Czujnych, tak się nazwali. Piękna nazwa. Brunza ją
wymyślił.
Oczywiście on stał na czele Komitetu Czujnych. W
tej chwili
siedział w biurze Dutkiewicza i negocjował.
Sierżant Byczek uniósł brwi.
Wyglądał na trzydzieści pięć, czterdzieści. Trzy lata
w

background image

Błękitnych Hełmach porysowały mu twarz pismem
klinowym.
Nigdy nie studiowałem takiego alfabetu, ale ten napis
potrafiłem przeczytać: wojna religijna to świństwo.
- Do rzeczy - powiedział.
Opierał się mięsistym policyjnym tyłkiem o
krawędź stołu,
ręce miał założone na piersiach. Z rozpiętej kabury
wystawała kolba psychiny. Siedziałem na krześle
przy
drzwiach i na zmianę patrzyłem to na kolbę, to w
oczy
Byczka.
- Ci tam to idioci - powiedziałem.
- Zgoda - przytaknął.
- Skisną tu wszyscy, nawet gdyby usmażyli Petraka
na
wolnym ogniu.
- Myśli pan? - uśmiechnął się słabo.
- Arkadia ma się rozrastać. Pięciokrotnie. Rozumie
pan?
Skąd wezmą tylu ludzi, żeby ją zasiedlić? Już ten
nasz
ostatni turnus z trudem zebrali.
- O tej Arkadii - powiedział niepewnie - wie pan na
sto
procent?
- Tak, stuprocentowo - powiedziałem jakby nigdy
nic - jak

background image

wiem, że ma pan w Pradze dwuletniego synka i chce
go pan
zobaczyć.
- Do diabła, kogo pan ma w tym centrum danych?
- Nieważne. To pewne, że kogoś mam. Cieszę się, że
panu
zaświtało.
Odczepił się od stołu, ostrożnie otworzył drzwi i
wyjrzał
na korytarz. Zobaczyłem grupkę kilku górników.
Biegli obok,
kiedy zobaczyli cytrynę, zwolnili, ale tylko na
chwilkę,
tylko na dwa, trzy kroki. Jeden się uśmiechnął,
spojrzał na
sąsiada, ten wyszczerzył zęby, przyśpieszyli i zniknęli
mi z
oczu. Tylko tupot ich chodaków niósł się po
korytarzu.
Sierżant zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek.
Potem
wrócił do stołu i ciężko usiadł na obrotowym
foteliku.
- Niech pan słucha - powiedział - ale z tą
Mikronezją to
nie przelewki. To wiem z kolei ja, już wczoraj po
obwodzie
informacyjnym przyszła notka.
Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim
żelaznym

background image

stoliku leżał orakl, na wpół zagrzebany pod warstwą
wydruków.
Pan sierżant ma tu niezły bajzel. Nie dba o
estetykę.
Żadnego obrazka, żadnego apetycznego kociaka,
żadnego
japońskiego ogródka. Nad stołem kalendarz,
zupełnie zwykły,
tylko cyferki, nic poza tym. Lewa połowa się
czerwieni.
Oczywiście, poczynając od pierwszego stycznia daty

zakreślone na czerwono. Od pierwszego stycznia do
dwudziestego szóstego czerwca. A między czerwcem
a lipcem
gruba czerwona krecha.
Tylko krecha. Żadnego znaczka " 6". A mimo to
linia
oznaczała tylko i wyłącznie paragraf sześć.
- Chciałbym wierzyć, że Mikronezja to nie bluff.
Ale w
tej chwili nie interesuje mnie ani Mikronezja, ani
Makronezja. Chcę się stąd wydostać. Pan również.
Dlatego do
pana przyszedłem.
Nerwowo zachichotał i pokręcił głową. Miał gęste
blond
włosy, obcięte krótko, na jeżyka.
- To weźmiemy się za rączki i pójdziemy razem.
Dokąd?

background image

Śmieszna wizja.
Serce zaczęło mi szybciej tłuc. Do tego momentu
rozmowa
nie miała większego znaczenia. Pogadaliśmy sobie, ja
w
rezultacie okazałem się lojalnym obywatelem,
ponieważ
przejawiłem dezaprobatę wobec awanturniczych
poczynań
nieodpowiedzialnych elementów i możemy się
rozejść. Ja wrócę
do swojej szuflady, on zostanie tutaj na posterunku,
za
godzinę ktoś go zmieni, on pójdzie się pogapić do
holu,
gdzie Komitet Czujnych maceruje dyrektora
Petraka w pocie.
- Niech pan sobie wyobrazi, że byłaby realna
szansa
wydostania się na zewnątrz. Poszedłby pan ze mną?
- Pan potrzebuje mojej pomocy?
- Oczywiście, po cóż innego bym do pana
przychodził?
- Takiej szansy nie ma.
- Już pan się przekonał, że jestem dobrze
poinformowany.
- Usłyszał pan jakieś plotki od kolegi w centrum
danych.
Ale, chłopie, wyjście z kopalni? To coś innego!
- Dajmy na to, że taki sposób naprawdę istnieje.

background image

Poszedłby pan ze mną?
Chyba włożyłem w głos zbyt wiele natarczywości.
Sierżant
to wyczuł i poczuł się ważny. I tak był ważny - a
teraz
jeszcze ważniejszy.
- Niech pan wyłoży kawę na ławę, zobaczę, co się
da
zrobić.
- Wierzy pan, że tym na dole się uda? - zacząłem z
innej
beczki.
Nie chciał ustąpić.
- Jak to jest z tą drogą na zewnątrz?
- O coś pana pytałem.
- Oczywiście nie wierzę. Dostaliśmy tę wiadomość
okólnikiem! Sektor cywilny nie ma w tej chwili
żadnej
możliwości. Transport przejęły Błękitne Hełmy.
- Nie pomogą im nawet oficerowie policji?
- To pana interesuje najbardziej?
Niezmiernie mnie to interesowało. To jasne, że
mnie to
interesuje, glino!
- Byłoby to bardzo na rękę, prawda? -
powiedziałem. -
Wyłuszczę panu, co wiem, pan mnie podłoży, a po
aresztowaniu
naczelnik wręczy panu gustowny dyplom. Starszy
sierżant

background image

Byczek, to by brzmiało naprawdę ładnie i syn
mógłby być z
pana dumny, prawda?
Kiedy powiedziałem "syn", coś mu drgnęło koło
oczu.
Przez chwilę na mnie patrzył, potem wstał.
Myślałem, że
mi przyłoży, ale odwrócił się do mnie plecami i
podszedł do
oraklu.
- Słuchaj, małpko, połącz mnie z dowództwem.
- Połączenie nawiązane - odpowiedział orakl
przyjemnym
kobiecym głosem.
- Kiedy nas odwieziecie? - Byczek zaczął bez
ogródek.
- Lokalne dowództwo Interpolu wyraża
ubolewanie. W ciągu
najbliższych czterdziestu ośmiu godzin nie
przewiduje się
możliwości uzyskania środków do wymiany
oddziałów
bezpieczeństwa.
- A potem?
- Brak informacji.
Wstałem i podszedłem do Byczka.
- To nie podpucha? - spytałem.
- Myśli pan, że rozmawiam z własną babcią? -
odciął się.

background image

- Taki terminal mamy też w kasynie - zauważyłem.
- I to
nawet nowszy typ.
- Niech pan sam spróbuje.
- Chcę wiedzieć - powiedziałem powoli i wyraźnie -
w
której książce kucharskiej wydanej w Islandii po
roku 1950
po raz pierwszy pojawia się przepis na makowiec.
- Przykro mi - powiedział orakl swoim
pieszczotliwym
altem - ale nie należy pan do osób autoryzowanych
do
zadawania pytań skierowanych do banku danych
zamkniętego
obiegu bezpieczeństwa. Oznajmiam, że pańska
próba nadużycia
banku danych i pański wzór głosu zostały
zarejestrowane i
zidentyfikowane. W ciągu najbliższych dwudziestu
czterech
godzin zostanie pan wezwany do poniesienia
odpowiedzialności
za czyn karalny przed organem administracji
lokalnej,
obywatelu Jakubie Nedomy, numer ewidencyjny
231129 CSFR
łamane przez 090.
- Aż się pan prosił o nieprzyjemności - zauważył
sierżant

background image

Byczek. - Gratuluję.
Wkurzył mnie.
- Chciałem tylko się dowiedzieć o makowiec.
- Trzeba było spytać cywilne centrum danych.
- A ma pan tu cywilny terminal?
- Nasz orakl ma bezpośrednie wejście do kręgu
cywilnego.
Prawda, małpko?
- Prawda - odpowiedział orakl. - Domaga się pan
odpowiedzi na pytanie?
- Tak - odpowiedziałem. Nie interesowałem się
makowcami,
ale coś mi wpadło do głowy i musiałem zyskać trochę
na
czasie.
- Przepis na makowiec został opublikowany w
Islandii po
raz pierwszy w roku 1922 w książce Sveina Althinga
"Tajemnice słowiańskiej kuchni". Nie podaję tytułu
oryginalnego, ponieważ nie zna pan duńskiego. Jeśli
chce pan
poznać nazwę oryginalną, proszę wydać polecenie.
- Wsadź je sobie gdzieś - odpowiedziałem.
- Przykro mi, ale tego polecenia nie mogę wykonać
-
uprzejmie odpowiedział orakl.
- Wpadka czy nie - skomentował sierżant - teraz to
już
nieważne. Co panu mogą zrobić? Nie znam nic
gorszego od

background image

paragrafu sześć. Zapłaci pan mandat, nie więcej niż
pięćset.
- Powiem panu, jak się stąd wydostać.
- Niech pan mówi.
- Ona słucha - skinąłem głową na orakl.
- Kto? Małpka? Hej, małpko, dopóki nie powiem
"słuchaj",
nie będziesz słuchać. Zadowolony? - odwrócił się do
mnie.
- Jeszcze drobiazg. Muszę mieć pewność, że mnie
pan nie
wsypie.
- Nie starczy panu moje słowo?
- Przykro mi, ale nie urwałem się z drzewa.
Wzruszył szerokimi ramionami, ale widziałem, że
zaczyna
być trochę nerwowy, a więc zaczyna mi wierzyć.
- Jak chce pan uzyskać pewność? Nie mogę dać
żadnej
gwarancji.
Usiedliśmy. Była to partia pokera, jak sobie nagle
uzmysłowiłem.
- Jest pan stuprocentowo pewny, że nikt pana nie
zastąpi?
- Sam pan słyszał.
- Mówili o czterdziestu ośmiu godzinach.
- Wspomniał pan o rozszerzeniu Arkadii. Też już
coś
słyszałem. Koledzy mówią o tym już od dawna. Jak
panu to

background image

wytłumaczyć? Nie chcę tu zostać. Ma pan rację we
wszystkim,
co pan powiedział, na górze czeka na mnie chłopak...
Od
półtora roku go widuję tylko na ekranie, chcę go
mieć przy
sobie, Jezus Maria, zrobię, co pan zażąda, tylko
żebym pana
przekonał...
Nagle się rozsypał, ten twardziel, policjant,
weteran
wojenny, prawie zaczął płakać, trzęsły mu się ręce,
cały się
trząsł.
- Chcę, żeby pan spalił za sobą mosty.
- Co? - wymamrotał.
- Odsłużył pan osiemnaście miesięcy. My teraz
poprosimy
centrum o zmianę w pańskich danych osobistych.
Nie
osiemnaście miesięcy, ale dwadzieścia cztery!
- To się nie uda!
- Uda się - powiedziałem uspokajająco. - Nie mam
kolegi w
centrum danych. Słuchaj uważnie - przeszedłem na
ty. -
Włamałem się do sieci. Do cywilnej sieci - dodałem
szybko i
kątem oka zerknąłem na orakl. - Potrafię tam
rządzić jak

background image

niewidzialna ręka. Znam kluczowe hasła, kody
bezpieczeństwa,
wiem wszystko.
- To niemożliwe - zaprotestował. - Nie da rady. Kto
by to
umiał, mógłby sobie dopisywać forsę.
- Forsa jest uzależniona od odpracowanych
miesięcy, a one
są kryte przez paragraf sześć. Po co by komuś była
forsa,
gdyby za tę cenę miał skisnąć w tym gnoju? Dlatego
nikt się
na to nie porwał. Będziesz pierwszy. Powiem ci
dokładnie, co
masz zrobić. Zmienisz zapis personalny. Obejmie cię
paragraf
sześć. Nie za tydzień, nie chcę słyszeć o żadnych
czterdziestu ośmiu godzinach. Zrobisz to zaraz.
Zmienisz
zapis i staniesz się obywatelem Luny na dożywocie.
Dopiero
wtedy ci uwierzę, że mnie nie podkablujesz.
Prawdę mówiąc, ten perfidny plan wpadł mi do
głowy
dopiero po dowcipie z makowcem. Był tak prosty, że
aż mnie
rozbawił.
Glina był w kropce.
- Nie mogę tego zrobić.
Wstałem i ruszyłem do drzwi.

background image

- Żegnaj, pa, pa - powiedziałem.
- Czekaj - krzyknął nieszczęśliwie. - A jeśli...
- Mnie nie interesuje żadne a jeśli. Powiem ci coś, a
potem zrobisz, czego od ciebie chcę, albo wyjdę.
Znam na
szychcie chłopa, który wymyślił idealny sposób, jak
się stąd
wydostać. Za parę godzin jesteśmy w friporcie
Jeden. Tam
nikt nikogo o nic nie pyta, tylko o konto. Friport
należy do
stanu Teksas, a Teksańczycy są ostatnimi
porządnymi
Amerykanami. Interesują ich tylko pieniądze. My
forsę mamy.
Stać nas na podróż. A jeśli trafimy do friportu na
czas,
wymigamy się od paragrafu sześć. Ten facet, o
którym mówię,
wie, jak to zrobić.
- To czemu sam nie ucieknie?
- Jeden człowiek nie da sobie rady. Musi być trzech
- ani
więcej, ani mniej. Równa liczba - trzy. I jeden z nich
musi
być policjantem.
- Dlaczego ten facet sam...
- Koniec pytań. Wchodzisz w to? Tak albo nie. Jeśli
nie -

background image

odchodzę. Są tu inni policjanci, którym pali się pod
nogami.
A jeśli tak... znasz mój warunek.
Przełknął ślinę.
- No dobra.
Wzięliśmy się do roboty. Byczek odblokował orakl,
weszliśmy do sieci cywilnej i zacząłem działać. Coś z
głowy,
coś recytowałem ze ściągi, miałem wrażenie, że
jestem
żołnierzem w dżungli, machałem wokół siebie
maczetą, kłody
waliły mi się pod nogi a ja szedłem krok po kroku do
przodu,
dokładnie tak, jak na górze na Ziemi nauczył mnie
jeden
wyżeracz, który pamiętał jeszcze rakiety chemiczne i
skafandry-bałwany. Znałem mnóstwo trików, a to
był jeden z
nich, możecie mi wierzyć, że nigdy nie przyszłoby mi
do
głowy, by z niego skorzystać. Dopiero ta wpadka z
siecią
policyjną poruszyła komórkami i pomysł wpadł do
mózgownicy.
Byczek siedział koło mnie, na zmianę rumienił się i
blakł, aż na policzkach na stałe wykwitły mu
czerwone plamy
ograniczone białym meandrem.
- No i gotowe - powiedziałem, kiedy było gotowe.

background image

- Jeśli to nie wyjdzie - powiedział - zabiję cię.
- Musi wyjść. Od teraz naszym celem jest port
kosmiczny
Jeden.
- No to wyduś ten plan.
- Ja go nie znam.
Teraz się okazało, jak strasznie szybki był Byczek.
W
okamgnieniu miałem na szyi jego palce.
- Nie wygłupiaj się - wysyczałem.
Trochę rozluźnił, ale nie za bardzo.
- Zna go ten facet.
- To gdzie on jest? - skrzywił się i podejrzenie
prawie
krzyczało mu z oczu. - Czemu nie wytrzepałeś z
niego tego
planu?
- Jezus Maria, a co, myślisz, że mogłem z nim
rozmawiać?
Potrząsnął mną, aż zachrzęściło w kręgach
szyjnych.
- Zabiję cię, tu, zaraz, na miejscu, ty draniu!
- Przecież on...
Chciałem dokończyć, ale ten wariat ściskał mnie
tak
mocno, że przez tę szparę, która została mi w gardle,
nie
potrafiłem przecisnąć ani głoski.
- Co on?

background image

- On siedzi w pudle, ty baranie, i dlatego
potrzebuję
policjanta, który by mnie do niego zaprowadził.
Przecież to
było od początku jasne!
Tak, taka była smutna prawda: pomysłodawca tego
planu
Jerzy Zasada siedział w pudle za to, że wzywał
Allacha, co
we wszystkich koloniach Luny było zakazane tak
samo jak
wzywanie jakiegokolwiek innego proroka, boga czy
bożka, ile
tylko ich jest na świecie, a ponieważ jest ich tam
sporo i
kręci się wokół nich tak wspaniałe mordobicie,
człowiek musi
się dziwić, czemu ta niebieska Ziemia, która wisi nad
naszymi głowami, jeszcze nie poczerwieniała.
Zupełnie mnie puścił.
- Polak i mahometanin. To tak horrendalna
bzdura, że nie
wymyśliłby jej nawet tak chytry łeb jak twój.
Idziemy do
pudła. Ale powtarzam: jeśli jest w tym jakaś lewizna,
zostaniemy w pudle we trójkę: Zasada za wzywanie
Allacha, ty
martwy, a ja za bestialskie morderstwo.
Wyszliśmy na korytarz.

background image

Było tam pełno ludzi, jedni biegli tam, inni z
powrotem,
coś przeklinali, coś krzyczeli, ale ani Byczka, ani
mnie nie
interesowało nic z tego, co im się we łbach kluło.

3. Jerzy Zasada siedział po turecku na rozłożonym
na ziemi
kocu, bezgłośnie, bez ruchu i z przymkniętymi
oczyma.
Dopiero po bliższych oględzinach można było
dostrzec, że
między palcami świętego męża swobodnie krążą
kółeczka
tasbihu, różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu
ziarnach,
symbolizujących najpiękniejsze imiona, które bliżej
wyjaśniają artybuty Allacha, tego boga, prócz
którego nie ma
innych bogów, albowiem la ilah el Allah.
Byczek niepewnie na mnie spojrzał. Wzruszyłem
ramionami.
Też nie wiedziałem, co zrobi Zasada, kiedy go
wyrwiemy z
jego dhikr.
Odchrząknąłem.
Byczek dźgnął mnie łokciem i skinął brodą.
Coś był niecierpliwy, ten sierżant Byczek. A ja
również

background image

nie mogłem świecić przykładem bogobojnego
człowieka.
- Słuchaj, Jerzy - zacząłem. - Przysłał mnie do
ciebie
pewien Kazik. Przeciągał mnie na waszą wiarę, ale
bez
efektów. Ale nie wydałem go. To też jest przysługa. A
ten...
facet to kolega. Właśnie ten policjant, którego
potrzebujesz.
Nie powiedział ani słowa.
- Powiedz mu coś - zwróciłem się do Byczka.
- Słuchajcie, Zasada, nie wiecie, co się dzieje na
zewnątrz. Teraz już jesteście w pudle nie tylko wy i
pół
tuzina innych religijnych wariatów. - Nadepnąłem
mu na nogę,
ale nie zauważył tego. - Teraz jesteśmy w pudle
wszyscy,
ponad pięciuset chłopa. Na górze znów jest jakaś
wojna czy
co i jeśli się stąd nie wyniesiemy, mamy za tydzień
paragraf
sześć. Nie patrzcie na mój mundur. Jestem gliną,
zgoda, ale
nie chcę tu zostać ani chwili dłużej niż ten tutaj,
Nedomy.
Muszę wrócić, jasne? A wy ponoć wiecie, jak się za to
wziąć.

background image

- Jerzy, przysięgam, to nie pułapka - przyłączyłem
się do
niego. - Zrobiłem dokładnie tak, jak mówił Kazik:
przyprowadź do Jerzego policjanta, a on załatwi
resztę. Masz
policjanta, więc załatwiaj.
Wreszcie podniósł oczy.
- Kim pan jest? Nie znam pana. Nigdy pana nie
widziałem.
W celi był półmrok, ale nie tak znowu wielki, żeby
pomylić wilka z babcią. Szczerze mówiąc, między
więzienną
celą a szufladą dla wolnych górników nie było zbyt
wielkiej
różnicy. Chyba tylko taka, że szufladę zamyka się od
środka,
a celę od zewnątrz. Ale co to za różnica? Gdzie mogę
wyjść z
szuflady? Kilkaset metrów korytarzy, kantyna,
szpital, klub,
hol, no i oczywiście szychta, harówa, robota.
Wszechświat
tylko ociupinkę większy niż ma Zasada. W pewnym
sensie
Zasada ma nawet większy wszechświat: wierzy w
swojego
Allacha, a ja tylko w swoich sto tysięcy dorubli, które
dostanę jako rekompensatę za osiemnaście miesięcy
straconego

background image

życia na tej pieprzonej okrągłej skale, którą od
pradawna
nazywano Księżycem.
Klęknąłem tuż przed nim, żeby mieć twarz na
wysokości
jego oczu.
- Jerzy, jest źle. Zwiewamy, rozumiesz? Ten glina
Jurek
Byczek jest już gliną tylko przez swój mundur.
Wdepnął w to
z nami. Sam go w to wrobiłem, żeby się nie mógł
wywinąć.
Daleko się posunąłem, możesz mi wierzyć. Nie
możemy się
wycofać. Od tej chwili ty jesteś kapo. Skończ to
przedstawienie i zacznij coś robić. W każdej chwili
mogą
ogłosić alarm. Opuścił posterunek. Będą go szukać.
Rozwalił
szpicla, do diabła, Byczek, pokaż mu tego szpicla!
Byczek pochylił się, odwinął rękaw i pokazał
Zasadzie
kółko identyfikacyjne. Nadajnik impulsów diabli
wzięli. Już
to powinno Jerzego przekonać. Kto by rozbijał
nadajnik
impulsów, tym bardziej, jeśli ten ktoś jest wbity w
policyjny mundur?
- O niczym nie wiem, niczego nie słyszałem i nikogo
nie

background image

znam - odparł Jerzy. Na mnie nawet nie spojrzał.
Patrzył
prosto na Byczka.
- Myślisz sobie - powiedziałem - że mnie zmiękczyli
i cię
wsypałem. Myślisz, że to podpucha, albo że Kazik
zaczął
mówić. Jak mam cię przekonać, że nie kłamię?
- Pamiętasz, co ci powiedziałem? Zostaniemy w
tym mamrze
obaj - ty martwy, a ja z oskarżeniem o morderstwo
na karku -
powiedział Byczek.
- Słyszysz go? - nalegałem na Zasadę. - To mu się
przestaje podobać. Jakżeby inaczej, jest w
rozpaczliwej
sytuacji, tak samo jak ty czy ja. Popatrz na mnie, no,
popatrz na mnie!
Nie przestawał wyliczać najpiękniejszych imion
należnych
Najwyższemu, który nie ma sobie podobnego, w
sobie
jednolity, wieczny, bez początku i poprzednika, i bez
końca,
i następcy, nie ulegający śmierci, nie ograniczony
czasem,
ani miejscem, ani w inny sposób. Tylko my jesteśmy
w innej
sytuacji, my jesteśmy ograniczeni początkiem i
końcem,

background image

czasem i miejscem, i setką innych określeń, i śmierć
czeka
nas wszystkich. Chcę umrzeć na górze na Ziemi, a
nie tutaj,
już za życia pogrzebany w księżycowej skale.
- Było powiedziane - odezwał się Zasada - że w
dzień
ostatecznego rozstrzygnięcia pojawią się Gog i
Magog i serca
niesprawiedliwych wypełni groza, lecz serce
prawowiernego
zatańczy. Nie mam czego się bać. Anioł śmierci Azrai
przeprowadzi mnie przez most piekielny, który jest
cienki
jak włos, ostry jak brzytwa i ciemny jak noc. Przy
jego boku
wejdę do czwartej z bram dżannatu, która zwana
jest dżannat
Adana, wyłożonej białymi perłami i dostępnej dla
tych,
którzy nawracali na dobro i odciągali od zła. Nie
czuję
wobec was złości. Nawet dla was droga do raju nie
jest
zamknięta. Nawet w ostatniej godzinie możecie się
nawrócić
na słuszną wiarę. Powtarzajcie za mną: La ilah el
Allah.
Czemu mielibyście nie dostąpić wiecznych rozkoszy
raju,

background image

skoro jego bramy są otwarte nawet dla niektórych
zwierząt,
jak oślica proroka Saliha, cielę Abrahama, mrówka
Salomona,
dudek królowej Bilkis i pies siedmiu śpiących?
- Brama szósta - odezwałem się - dżannat-un-
na'imi, jest
srebrna - zauważyłem. Wiedziałem to od Kazika.
Zasada się ocknął.
- Zabiję was obu - powiedział Byczek. Nagle coś go
olśniło. - Przecież ty... co ty tutaj pieprzysz o
bramach do
raju? Jesteś zamaskowanym muslimem?
- Bzdura - odparłem. - Kazik sporo tego we mnie
władował,
kiedy chciał mnie nawrócić na wiarę, ale jakoś mu
nie
wyszło, prawda, Jerzyku?
- Ogród niebiańskiego życia... - powtarzał Jerzy
Zasada w
zamyśleniu.
- A jeśli musiałbyś to wyjaśnić organom śledczym?
- rzekł
Byczek.
- Wydział antyfundamentalistyczny jest w Bazie na
Jedynce. Co pan na to, Nedomy? A może
wybierzemy się na
Jedynkę razem, ale służbowo?
- Nie zapominaj o zapisie personalnym! Grozi ci
paragraf

background image

sześć. Już nie możesz wrócić na Ziemię.
- Zapis można sprawdzić i poprawić - był teraz tak
ostrożny, jak poprzednio szalony.
Byczek ożywał. Przed oczyma kształtowała mu się
nowa
szansa: zaprowadzi mnie na wydział walki z
fundamentalizmem
religijnym i wyjaśni nielegalne wtargnięcie do zapisu
służbowego jako konspiracyjną konieczność.
Dostanie się na
Jedynkę łatwo i bezpiecznie przez Bazę. Jak?
Wydział walki z
fundamentalizmem religijnym podlegał dowództwu
wojsk
Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Znowu był z niego zasrany glina, bojownik i
weteran,
barczysty bokser z pięściami jak młoty. Jedną z tych
pięści
uderzył w drzwi celi. Za chwilę przyjdą strażnicy i
wszystko
diabli wezmą.
- To przez ciebie, idioto! - zacząłem krzyczeć na
Zasadę.
- Muslimski bigoteryjny idioto! Teraz trafisz
najwyżej do
gówna, a nie do Mekki!
Szósta brama muslimskiego raju jest dostępna
tylko dla

background image

tych, którzy odbyli hadżdż, jeśli to możliwe, w
miesiącu
pielgrzymek, Zu-l-hidżdża, i zobaczyli al-Hadżar al-
Aswad,
święty kamień, wmurowany we wschodni róg Ka'aby
w Mekce,
kamień o rajskim pochodzeniu, który, pierwotnie
biały, pod
dotykami grzeszników sczerniał. W dzień kijamatu,
w dzień
zmartwychwstania, kiedy zatrąbi archanioł Israfil,
kamień
ten, niegdyś rozbity na cztery kawałki przez
niejakiego
Karmatowca, i trzymający się w całości dzięki
srebrnym
płytom, dostanie oczy i język, i będzie świadczyć na
korzyść
tych, którzy go pocałowali. No a teraz grozi
niebezpieczeństwo, że kamień al-Hadżar al-Aswad w
dzień
kijamatu, kiedy przyprowadzą mu Jerzego Zasadę,
powie:
- Co? Jerzy Zasada? Proszę wybaczyć, ale tego
pana nie
znam. W życiu go nie widziałem, nie poczułem
dotyku jego ust
na swojej sczerniałej od dotyków grzeszników
powierzchni.

background image

I siup go do dżahannam, do piekła dotychczas
ukrytego pod
siedmioma ziemiami, chyba żeby się Jerzemu udało
prześliznąć
do czwartej bramy, ozdobionej zwykłymi perłami.
- Nie patrz tak na mnie, sam się prosiłeś o
dżahannam. No
bo gdzie jest miejsce muslima, który nie odbył
hadżdż,
chociaż mógł!
Byczek już nie słuchał, walił w drzwi i wzywał
straż.
- Pielgrzymka do Mekki - wyszeptał Zasada
patrząc na
rozłożyste plecy stróża prawa, który na pewien ściśle
ograniczony czas stał się przestępcą, ale teraz
ponownie był
stróżem prawa, dziko zdecydowanym odpokutować
przestępstwo,
którego się był dopuścił pod moim przywództwem,
naprawić
swoją reputację, wykazać się nowymi zasługami, a
razem z
nimi zdobyć dodatkową gwiazdę, ponieważ stopień
starszego
sierżanta jest bez wątpienia bardziej imponujący niż
stopień
sierżanta.
Byczek się zmienił, ale teraz zmienił się również
Zasada.

background image

Ocknął się z bezruchu, ożył, w drobnej twarzy
podkreślonej przez smoliście czarną brodę zagrały
mu oczy i
kiedy tak klęczał na kocu, który służył mu jako
dywanik do
modlitw, przewrócił się na bok, sięgnął rękoma
gdzieś pod
pryczę, odezwało się kilkakrotnie metalowe łupnięcie
i jedna
płyta podłogowa zapadła się jak klapa pod
szubienicą.
Zanim zdążyłem się zorientować, Zasada zniknął w
otworze,
przed oczyma mignęły mi tylko białe, prawie nie
schodzone
podeszwy jego butów. Ten Zasada zawsze dbał o
swój wygląd.
Byczek nie dostrzegł, co się dzieje, tylko wytrwale
tłukł
i domagał się interwencji strażnika. Ale na zewnątrz
chyba
znowu coś było nie tak. Kto wie, do jakiego mogło
dojść
przewrotu, co wydumał Brunza, uzbrojony w nóż
ostry jak
piekielny most? Może znowu jakiś bunt czy
kontrbunt? Tak,
kontrbunt, ponieważ chłopy z nowych turnusów,
którym zostało

background image

dwanaście albo sześć, na pewno nie są zachwyceni
tym, że
Brunza trzyma dyrektora jako zakładnika i że
inżynier
Dutkiewicz negocjuje z dyrekcją, i że kopalnia
prawdopodobnie stoi, a młodzieńcom forsa
przechodzi koło
nosa. Za obijanie się nikt nie dostanie złamanego
grosza,
doruble są tylko za wykonaną pracę. A jak koty mają
fedrować, skoro po kopalni biega Brunza z nożem w
ręku?
- Chodź - syknął na mnie Zasada z ciemnego
otworu.
Nie musiał dwa razy powtarzać. Robinsonadą
rzuciłem się w
ziejący otwór, a wierzcie, że w sześciokrotnie
mniejszym
ciążeniu księżycowym robinsonady robi się piekielnie
łatwo.
Walnąłem się przy tym w głowę (obok guza, który
mi tam
wyrósł po potyczce w holu, będę miał chyba
następnego) i
otarłem sobie łokieć, ale poza tym lot skończył się
bez
szwanku.
- Jeszcze on - szepnął Zasada.
- Ty idioto, na niego nie można już liczyć!

background image

- Pane kochany - krzyknął Zasada czeskopolską
kopalnianą
gwarą - pan się raczy przypoić do partii!
Skoczyłem na niego, żeby mu zamknąć gębę.
Rozwścieczony
glina na szczęście nie słyszał, jego kowalska pięść
narobiła
takiego hałasu, że zagłuszyłaby go chyba tylko
kopalniana
ładowarka.
Ale Zasada mi się wysmyknął.
- Nie słyszałeś, że musi nas być trójka?
- Znajdziemy kogoś innego.
- Nie mamy czasu. Pane kochany!
Byczek przestał walić w drzwi, odwrócił się i
skamieniał
jak ten facet, o którym opowiada się nowicjuszom, że
rozpiął
na zewnątrz rozporek, żeby się wysiusiać, i
zapomniał, że
wokół niego jest minus sto dziewięćdziesiąt.
- Stać! - krzyknął sierżant Byczek, praworządny
pracownik
Bezpieczeństwa. - Powtarzam, stać!
Sięgnął po broń osobistą, ale od razu sobie
przypomniał,
że musiał ją oddać służbie dozorczej oddziału
więziennego.
Nikt nie ma prawa wejść do więzienia z bronią, takie
już

background image

przepisy.
- Niech pan się przypoi do partii, pane kochany -
wabił
go Zasada.
Byczek coś wymamrotał i podbiegł do nas. Zwalił
się na
podłogę i wyciągnął przed siebie ręce. Chciał nas
wyciągnąć
z dziury jak ślimaka z muszli, ale przecenił swoje
siły.
Chwyciliśmy go każdy za jedną rękę i ciągnęliśmy
go i
ciągnęli, zaparci nogami o ścianę przewodów
wentylacyjnych,
w których się znaleźliśmy, że Byczek tylko bezsilnie
kopał
wokół siebie nogami, klął i groził. Jego olbrzymie
ciało
obsuwało się po pochyłej podłodze coraz niżej, już
był w
szychcie do połowy ciała, w ostatniej chwili rozstawił
nogi,
starał się zaczepić czubkami palców o pryczę, ale
wystarczyło tylko troszeczkę się wysilić - i już był w
środku.
- Dranie! Cholerne dranie! W imieniu prawa...
puśćcie
mnie, dranie!
Zasada coś zrobił z podłogą, która się podniosła,
odezwał

background image

się metaliczny łomot, kiedy spadły na nią nogi
odchylonej
pryczy, wokół nas roztoczyła się księżycowa noc.
- To jest napaść na osobę urzędową, ostrzegam
waaaas...
Zasada podszedł do rozwścieczonego Byczka od
tyłu i
zatkał mu dłonią usta. Nastał moment ciszy. Nad
naszymi
głowami coś stuknęło, zadudniły kroki, usłyszeliśmy
przytłumione głosy. Straż więzienna wreszcie
usłyszała
uderzenia i wtargnęła do celi, teraz już pustej jak
muszla
ostrygi po uczcie Lukullusa.
Klawisze biegali po celi, krzyczeli i przeklinali, a
my
byliśmy dwa, trzy kroki od nich. Macałem obiema
rękoma w
ciemnościach, żeby znaleźć twarz Byczka i pomóc
Zasadzie w
duszeniu. W życiu nie dostałem takiego wycisku, jak
wtedy!
Byczek miał siłę! Młócił wokół siebie rękoma i
nogami, starał
się nas dosięgnąć, od czasu do czasu oczywiście
trafiał gołą
pięścią w stalową ścianę, ale częściej we mnie
(Zasada

background image

trzymał go z tyłu, ale potem okazało się, że też dostał
za
swoje, bo Byczek bił w tył łokciami).
Mimo woli ustępowałem, żeby wyjść z zasięgu tych
miażdżących ciosów, wycofywałem się, ale te
uderzenia też
mnie poganiały, każdy cios odrzucał mnie o ćwierć
metra do
tyłu, bolały mnie już wszystkie żebra i naprawdę nie
czułem,
ile już zafasowałem, chyba ze sto piętnaście ciosów,
jak
wstępnie szacowałem.
Zasada wisiał Byczkowi na plecach, przyciśnięty
jak młode
niedźwiadki koala, i już widział, jak wchodzi do raju
bramą
z żółtych pereł zwaną dżannat-ul-chuldi, która jest
dostępna
dla proroków oraz męczenników, ponieważ Byczek
okrutnie
gryzł go w dłoń. Dręczyła go jednak myśl, że islam
jednoznacznie zakazuje dobrowolnego męczeństwa i
za
prawdziwego męczennika nie uznaje wiernego
pogryzionego
przez policjanta, lecz tego, który był niewinnie
zamordowany, stał się ofiarą zarazy, utonął, spłonął,
był

background image

zasypany przez walącą się ścianę, zmarł z głodu czy
podczas
pielgrzymki do Mekki.
Byczek wściekle mnie atakował, szybko posuwał się
do
przodu i opanowało mnie wrażenie, że nie robi tego
sam z
siebie, tylko Zasada popycha go od tyłu. Byłem dla
niego
giaurem, niewiernym psem.
Cofałem się, ile mogłem, ale w ciemności pięści
Byczka
dosięgały mnie z niemiłosierną pedanterią. Zapewne
sierżant
za pierwszoplanowy cel postawił sobie, by mnie
zniszczyć.
Domyśliłem się bowiem, że zaprzestał prób
strząśnięcia
Zasady z pleców, nie walił go już łokciami i chyba
nawet
przestał gryźć. Nie wołał o pomoc ani nie groził,
tylko
sapał, dyszał całą objętością swoich przerażających
płatów
płucnych, a ja już tylko czekałem na moment, kiedy
zapalą mu
się oczy jak jakiemuś potworowi z horroru.
A potem z całej siły walnął mnie w czoło, przed
oczyma

background image

wybuchły mi fajerwerki i nagle padałem w tył, byłem
leciutki
jak piórko i zdążyłem tylko pomyśleć - ten glina
mnie zabił,
a ja unoszę się prosto do raju, a raczej do piekła, do
jednego z siedmiu, które zna islamska religia. Jak
wpadnę na
to, że to dżahannam, skoro nigdy nie garnąłem się do
katechezy, pomyślałem sobie. Dlaczego mam
zakosztować
wiecznego ognia, który jest siedemdziesięciokrotnie
skuteczniejszy od ognia ziemskiego i dlatego się
twierdzi,
że to, co my, ludzie, uważamy za ogień, jest nędznym
dymem
ognia piekielnego. Dlaczego, przecież jestem
niewinny, ba,
zasłużony, czyż nie próbowałem ocalić muslimskiej
duszy
przed jej własnym szaleństwem, czyż nie chciałem
pomóc
Jerzemu Zasadzie w odbyciu świętego hadżdż? I
całkiem
możliwe, że gdyby było dość czasu, Zasada
potrafiłby
nawrócić mnie na prawą wiarę, mógłby mnie
nakłonić do tego,
żebym w szczerym przeświadczeniu ogłosił, że la
ilahu el-

background image

Allah, że nie ma Boga prócz Allacha, istoty
określonej ism-
ul-azam, imieniem najwyższym, niedostępnym dla
ludzi?
Padałem i padałem, ale żadne płomienie nie
rozświetlały
ciemności, ani piekielne, ani ziemskie czy też
księżycowe.
Wszędzie wokół było ciemno jak w grobowcu i nie
poprawiło
się nawet wtedy, gdy upadłem na kupę jakichś szmat.
Byłem ogłupiały po ciosie prosto w kość czołową i
po tym
locie, ale w tej mojej wymęczonej głowie zostało
jednak na
tyle przytomności ducha, że błyskawicznie się
przetoczyłem
na bok, z dala od miejsca, gdzie za chwilę miało paść
podwójne ciało Byczka-Zasady. I już tu byli,
zadudniło,
Zasada zapewne się odczepił od pleców policjanta, a
Byczek
zaklął tak pięknie, że aż przyjemnie było posłuchać.
Bałem się ruszyć, żeby policjant mnie nie usłyszał i
nie
kontynuował tak pomyślnie rozpoczętej pracy.
Nawet nie
pisnąłem, mimo że bolały mnie wszystkie kości i
wszystkie

background image

flaki, a płuca groziły pęknięciem. Kurczowo
ściskałem usta i
czułem, jak tryska z nich słona krew. Ale wszystko
na nic,
Zasada zapalił światło.
Światło sączyło się z malutkiej podręcznej lampy i
zalewało całą naszą nieświętą trójcę od stóp do głów.
Zasada trzymał latarkę w końcach palców lewej
ręki. Z obu
dłoni leciała mu krew. Gdyby nie był muslimem,
mógłby
występować przed katolickimi fundamentalistami
jako święty
obdarzony boskimi stygmatami.
- Oto mój magazyn - oświadczył. - Wszystko
potrzebne do
pomyślnej ucieczki.
Byczek, jak się okazało, upadł głową na ziemię i to
uderzenie pozbawiło go na jakiś czas bojowej
inicjatywy.
Leżał na kupie białych szmat, z otwartą gębą i
wyglądał tak
mądrze jak pseudokoń w galerii obrazów.
- Byczek, słuchaj pan, my obaj przysięgniemy, że tę
ucieczkę przyszykował pan - powiedziałem szybko,
żeby znowu
nabrać sierżanta, ale zamknąłem się, bo w tej chwili
nie był
w stanie zrozumieć nawet reguł gry w koci-koci
łapci. Może

background image

przynajmniej z Jerzym będzie można rozsądnie
pogadać,
zaroiło mi się. - Prawda, szejku?
- Ma szallah - odpowiedział poważnie i wyciągnął z
kieszeni różaniec, żeby się wzmocnić krótką
medytacją, zanim
- przy pomocy dwóch niewiernych - podejmie
pielgrzymkę do
Mekki, którą przed chwilą rozpoczął.

4. Była to sytuacja, którą za moich młodych lat
nazywano
bagnem, a ja w nią dosłownie wpadłem.
Dzisiaj muszę się z tego śmiać. Na Księżyc leciałem
z
pełnym bagażem nadziei. Nie miałem nawet
dwudziestu dwóch
lat, za sobą miałem wilczy bilet w czterech szkołach
wyższych, co jest dość imponującym osiągnięciem w
tak młodym
wieku, moim programem życiowym było picie piwa i
kochanie
się z dziewczynami, i ten osiemnastomiesięczny
pobyt na
Księżycu uważałem za dość nieprzyjemną wycieczkę,
która
przyniesie sto tysięcy, a tym samym dolce vita do
końca
życia, przy czym koniec życia umieszczałem gdzieś
na granicy

background image

czterdziestu lat.
- Czy wiedziałem, co mnie czeka na Księżycu?
Wiedziałem i nie wiedziałem.
Na Księżycu się harowało, to po pierwsze.
Harowało się
jak diabli już ładnych parę lat, od czasu, kiedy ONZ
uchwaliła Zielony Pakiet zakazujący wszelkiej
eksploatacji
przemysłowej na Ziemi. Myślałem, że chyba potrafię
harować,
ale nie miałem okazji się o tym przekonać. Wujek
wprawdzie
załatwił mi przyjęcie do Czeskich Kolei
Państwowych w
Pradze, to było po moim drugim wylocie ze szkoły,
ale wynik
był taki, że każdego pierwszego i piętnastego
trafiałem na
terminal księgowania zarobków z obligatoryjną
uwagą, że
jestem w kolejce do zatrudnienia w eksploatacji.
Zatrudnienie w eksploatacji! Brygada robotnicza na
stacji w
Wysoczanach składała się z sześciu konserwatorów, a
w domu
przy terminalach czekało tysiąc pięciuset etatowych
następców. Po pół roku przesunąłem się na miejsce
1382
(nawet to dzięki protekcji wujka), dałem więc
wypowiedzenie,

background image

żeby się przynajmniej przydać do czegoś tym, którzy
byli w
kolejce za mną.
Zgłosiłem się zatem na biofizykę, a zaraz potem na
systematykę, kiedy się okazało, że na biologię nie
mam
dostatecznie wysokiego IQ. Wyglądało już na to, że
przez
resztę życia będę studiować, jak to robią ci, których
nie
interesuje sport albo paćkanie płótna farbkami, czy
psychokinetyka i temu podobne duperele, kiedy
spotkałem
jednego kumpla jeszcze z polibudy w Pardubicach.
Wyglądał szpanersko i powiało od niego pewnością
siebie
faceta, który - jak się wtedy mawiało - potrafił stawić
życiu czoła.
- Gdzie mógłbym być? - powiedział, gdy go
spytałem, gdzie
się włóczył, kiedy nie dawał znaku życia. - Na górze,
na
Arkadii.
Przypominam, że ziemniaki mówią "na górze",
kiedy mają na
myśli pobyt na Księżycu. Może wyda wam się to
śmieszne, ale
tak już jest, gdybyście przez jakiś czas żyli na
pleśniawce,

background image

też mówilibyście "na górze" pokazując palcem na
ten nasz
żwirek.
Wtedy przemysł na żwirku dopiero się rozkręcał,
więc się
zdziwiłem.
- Na Księżycu? Jak to? Skończyłeś studia?
- Po co miałbym studiować?
Odpowiadanie pytaniami na pytanie to obrzydliwy
zwyczaj.
- Na Lagrange i na orbity biorą tylko magistrów -
powiedziałem. - Przecież każdy o tym wie. Nie
musisz ze mnie
robić głupola.
Pokazał mi ręce. Myślałem, że ma jakąś chorobę
skórną,
ale potem do mnie dotarło, że to odciski.
- Na Księżycu się haruje i zarabia forsę.
To nie była odpowiedź pytaniem na pytanie. To nie
była
żadna odpowiedź. Ten kumpel - nazywał się Jirous,
jeśli was
interesuje - dał mi bezcenną informację.
Jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się w kadrach
Czeskopolskiej. Była to nora w Pradze na Starym
Mieście, na
ulicy Żelaznej. Siedziała w niej kobieta, wprawdzie
obłożona
reklamami, ale poza tym była to całkiem żywa
kobieta. Wtedy

background image

wydawała mi się stara, ponieważ dobijała do
sześćdziesiątki.
Nie zapominajcie, że moja mama miała czterdzieści
pięć lat,
jeden tata czterdzieści siedem, a ten drugi nawet
trzydzieści osiem.
Kiedy powiedziałem, że chcę fedrować tytan w
Czeskopolskiej, nie zemdlała ani nie zaczęła się
śmiać.
- Ma pan jakieś doświadczenie w pracy? - spytała.
- Pracowałem na kolei.
Ale ona nie była wczorajsza.
- Liczba porządkowa?
- Sto dwanaście - skłamałem.
Skinęła w stronę orakla.
- Tysiąc trzysta osiemdziesiąt dwa - powiedziałem
zrezygnowany.
Zmierzyła mnie od stóp do głów. Byłem durniem.
- Nałogi?
- Piwo.
- Z tym trzeba skończyć - uniosła brwi. - Księżyc
jest
suchy.
Tu się myliła jak sto pięćdziesiąt. W koloniach
wesoło
się handlowało wszystkim, oczywiście również wódą,
tylko
narkotyki nie miały powodzenia. Takie było
niepisane prawo

background image

górników - u kogo znaleziono narkotyki, tego w
ciągu
tygodnia znajdowano na zewnątrz z rozpiętym
rozporkiem,
jeśli wiecie, co mam na myśli. Nikogo nie
interesowało, skąd
się ten narkotyk wziął, za ile i co na to powie pan
adwokat.
Nic z tych rzeczy. Wyprowadzali chłopa, choćby się
rzucał na
wszystkie strony, potem prask i w tym
niezniszczalnym,
ognioodpornym, nierozrywalnym skafandrze była
dziura. Potem
następował tylko meldunek na policji, że miał
miejsce
wypadek. Policja dbała o odwiezienie ciała do
kostnicy, a
potem w plastykowym worku na górę na Ziemię, i
było po
wszystkim, bo do tego górniczego zwyczaju należało
również i
to, że śmierć ćpuna na Księżycu znaczyła mniej
więcej tyle
co na Ziemi tragiczne zejście muchy i wywoływała
podobne
zainteresowanie organów ścigania.

background image

.N:40

Czyli Księżyc jest ponoć suchy.
- To nie wszystko - powiedziała ta miła pani. - Nie
ma
tam również kobiet.
- To już gorzej - powiedziałem. Spodziewała się, że
wyjdę, ale kiedy się na to nie zanosiło, ciągnęła
zniechęcający wykład. Męcząca robota dwanaście
godzin
dziennie. Pożywienie dehydrowane, częściowo
syntetyczne,
częściowo recyklowane. Mieszkanie w szufladzie dwa
na dwa na
pół metra. Za kłótnie mandat, za bójki i pijaństwo
pudło.
- Za pijaństwo? Przecież Księżyc jest suchy?
Nie dała się zwieść.
- Również za propagandę religijną - dodała
znacząco.
- Czy wyglądam na fundziaka?
- Propaganda religijna jest uznawana za poważne

background image

wykroczenie kryminalne - powtórzyła. - A za
propagandę
religijną uważa się również krzyżyk na szyi.
- Dyscyplina jak brzytew, nie sądzi pani?
- Nikt pana nie zmusza do pracy w Czeskopolskiej
Wydobywczej, panie... panie...
- Jakub Nedomy, bezwyznaniowy. Chce pani,
żebym to
podpisał?
- Czy chcę? Pan to musi podpisać, panie Nedomy! -
krzyknęła zgorszona. - No a poza tym jest paragraf
sześć.
Ciągle jeszcze stałem przed tą uprzejmą staruszką.
Nogi
tak mnie już bolały, że przestąpiłem z jednej na
drugą.
- Paragraf sześć - ciągnęła - znajdzie pan w
kodeksie
obywatelskim, w rozdziale o prawach i obowiązkach
pracowników niecybernetycznego personelu
Kompleksu
Przemysłowego Luna. Umie pan czytać?
- Cztery lata studiowałem w szkole wyższej.
- To jeszcze nie oznacza, że umie pan czytać.
Molem książkowym wprawdzie nie byłem, ale w
życiu
przeżarłem się przez co najmniej dziesięć książek, w
tym
dwie z nich były staromodne, z literami.

background image

- Paragraf sześć - kontynuowała ta bajkowa
staruszka -
jest pomyślany jako ochrona przed oszustami, którzy
chcieliby sobie nabić kabzę procesami sądowymi z
KPL.
Maksymalna długość pobytu na Księżycu wynosi
pięćset
sześćdziesiąt dni. Kto z jakiejkolwiek przyczyny
zatrzyma
się dłużej, z winy czy bez winy siły wyższej, traci
prawo do
powrotu na planetę Ziemia i zostaje stałym
obywatelem
Społeczeństwa Lunarnego bez prawa do
jakiejkolwiek
rekompensaty ze strony KPL. Niech pan sobie
przestudiuje
paragraf sześć, a kiedy przyjdzie pan podpisać
umowę o
pracę, podpisze pan również oświadczenie, że się pan
z nim
zapoznał.
Podniosła palec.
- To ze strony Czeskopolskiej grzeczność, żebyśmy
się
dobrze rozumieli, panie Nedomy. Nie pociąga to za
sobą
żadnych konsekwencji prawnych. Nawet gdyby pan
niczego nie

background image

podpisywał, nawet gdyby podpisane przez pana
oświadczenie
się zgubiło, zgodnie z paragrafem sześć i tak zostanie
pan
stałym obywatelem Kompleksu Przemysłowego
Luna na zawsze,
bez możliwości powrotu na Ziemię, nawet na pobyt
przejściowy.
- To trochę ostre, nie wydaje się pani?
- Wie pan, jak po półtorarocznym pobycie w
sześciokrotnie
mniejszej grawitacji zmiękną panu kości? Po
dłuższym okresie
nie mógłby pana wrócić na Ziemię, nawet gdyby nie
było
paragrafu sześć.
Teraz pokiwała palcem z boku na bok.
- To humanitarne prawo. W przeszłości znalazło się
mnóstwo mądrali, którzy przedłużali sobie pobyt,
żeby
zarobić pieniądze: bo nie chciało im się wracać do
domu, bo
na górze zakochali się w koledze - przyczyny były
różne.
Konsekwencje zawsze takie same: na Ziemię wracał
kaleka.
- I co, łapiduchy nie wymyśliły jakiejś kuracji?
- Istnieją programy rehabilitacyjne, ale paragraf
sześć

background image

jest rozwiązaniem o wiele prostszym. Coś panu
powiem, panie
Nedomy.
Nachyliła się przez stół, aż jej loczek spadł na
czoło.
Miała groszkowozielone włosy. Ale baba!
- KPL jest zainteresowany wzrostem stałej
populacji. I
jest to jedna z przyczyn, z powodu której uchwalono
paragraf
sześć.
- Szanowna pani - powiedziałem. - Żeby było jasne:
nie
jestem ani ćpunem, ani fundziakiem, nie mam
zamiaru zbawić
świata i pozwolę innym wynaleźć żarówkę. Chcę
zarobić forsę,
żeby kumple wiedzieli, że nie jestem mięczakiem, że
potrafię
harować i wiem, co zrobić z zarobioną forsą. Dlatego
chcę na
Księżyc, kapewu? Nie będę miał najmniejszych
kłopotów z
paragrafem sześć, może pani być spokojna.
Tak głupio mówiłem i po tych strasznych latach
trochę mi
wstyd, kiedy to sobie przypominam. Oczywiście, były
to
diabelnie inne czasy, wtedy i dzisiaj.

background image

- A to, że KPL pakuje fundziaków do pudła, pod
tym się
tylko podpisuję. Jeśli o mnie chodzi, zamknąłbym
ich
wszystkich. Zrobiło się ich trochę za dużo.
Nie był to tak bardzo nasz problem. W Europie
Środkowej
fundamentaliści nigdy się za bardzo nie rozwinęli.
Ktoś
chodził do kościoła, inny nie, ale ten, który tam
chodził,
nie sądził, że musi podrzynać sąsiadowi gardło za to,
że się
nie modli. Jeszcze w szkole średniej dużo
podróżowałem.
Byłem w Konfederacji Wschodnioamerykańskiej i
stąd
pojechaliśmy do Wolnego Cesarstwa Teksas, byliśmy
też na
dole na południu zerknąć na te miejsca, gdzie na
starych
mapach zaznaczona jest szyja między Ameryką
Północną i
Południową. Podróżowałem i zawsze mnie
zdumiewała przedziwna
drapieżność ludzi, których spotykałem. Każdy
krzyczał "Ja!
Ja!" i myślał, że świat kręci się wokół niego i był
zdolny

background image

pobić się z każdym choć trochę innym niż on. W
Europie z
niczym takim się nie spotkałem, a odwiedziłem
Socjalistyczną
Republikę Bretanii, Królestwo Bawarskie i
oczywiście Zielony
Pas, ciągnący się od Gdańska po Dubrownik. Ludzie
byli - i
są do dzisiaj - łagodniejsi i grzeczniejsi, chyba
dlatego,
że mają we krwi niechęć do wszystkich wojen, które
przewaliły się przez Europę, a do czterdziestego
piątego
roku poprzedniego wieku przewaliła się ich
niezliczona
ilość. Dlatego fundamentalizm chwycił przede
wszystkim poza
Europą, wówczas, kiedy w tym małym biurze na
ulicy
Żelaznej rozmawiałem z zielonowłosą panią o
umowie o pracę.
Dzisiaj to wszystko zapomniana melodia, ale kiedy
byłem
chłopcem, do rąk fanatyków sekt religijnych trafiły
pierwsze
bomby atomowe i dopiero wtedy na świecie zaczęło
być gorąco.
Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem, że
pozamykałbym wszystkich fundziaków.

background image

Chyba ją to zadowoliło, nawet się nie zdziwiła, że
użyłem
słowa kapeel mówiąc o Kompleksie Przemysłowym
Luna i
powiedziała mi, żebym wszystko dokładnie
przemyślał i
przyszedł za tydzień podpisać kontrakt.
- Mogę podpisać choćby zaraz - zaoferowałem się,
ale
pokręciła głową.
- Zgodnie z przepisami ma pan tydzień na
zastanowienie.
To dla pańskiego dobra. Nie musimy tego robić. Nie
obliguje
nas do tego żaden przepis.
- Cały czas jesteście humanitarną organizacją.
Po raz pierwszy się uśmiechnęła.
- Nie - powiedziała. - Na pewno nie. Ale sam pan się
przekona, jeśli trafi pan na Księżyc.
Po tygodniu podpisałem umowę. Mama, kiedy się o
tym
dowiedziała, o mało nie wybiła głową w suficie
dziury, a
obaj tatusiowie się pokłócili, bo jeden był strasznie
za, a
drugi strasznie przeciw. Mała siostra Alenka
przyjęła to ze
spokojem i tylko mnie spytała, co jej przywiozę z
Księżyca.
- Przywiozę ci krater - powiedziałem.

background image

- Dobrze - wzięła to serio. - Ale chcę taki malutki.
I paluszkami pokazała kółko o średnicy może
trzech
centymetrów.
Zaczął się trening, naprawdę bez obijania, i
szkolenie, i
musiałem się naprawdę nauczyć czytać, a
paragrafem sześć
trzaskali nas w gęby pięć razy dziennie przez cały
czas
trwania treningu - sześć tygodni. Nie było mowy o
żadnych
numerach, jak choroby czy bójki z kumplem, żeby
trafić do
pudła - pięćset sześćdziesiąt dni i Czeskopolska
umywa ręce,
bilet powrotny przepada i czołem, jesteś obywatelem
KPL,
ziemskie doruble zamieniają na księżycowe kredyty
w
Centralnym Banku w Arkadii. Możecie sobie za nie
kupić
suszony kotlet, watę do uszu i pięć minut połączenia
telefonicznego z ciocią Amelią. Odpowiednio
wyszkoleni i
nastraszeni horrorem pod tytułem paragraf sześć
polecieliśmy
wszyscy na Lunę, wtedy jeszcze nie przez Lagrangę,
ale przez

background image

jakąś wszawą stację, która - o ile dobrze pamiętam -
była
własnością prywatną jakiejś holenderskiej spółki. A
może
honolulskiej? Już mi się mylą te wszystkie nazwy.
Osiemnaście miesięcy przeleciało jak woda i nagle
wszystko
się odwróciło, siedziałem w dziurze z dwoma
chłopami i
możecie mi wierzyć, że z trudem mógłbym określić,
który z
nich bardziej działał mi na nerwy.

5. - Ma szallah - poważnie powtórzył polski
mahometanin. -
Wydostaniemy się stąd z pomocą Allacha.
Rozglądałem się wokół siebie.
- Wygląda to jak magazyn pomocy medycznych -
zauważyłem.
Jerzy przytaknął.
- Bardzo dobrze. Mundury pracowników służb
ratowniczych.
Nosze - i przede wszystkim - nadajnik alarmowy.
Przywołuje
karetkę z Jedynki.
- Karetkę może przywołać jedynie personel służb
medycznych - odezwał się Byczek.
- Tak - skinął Jerzy. - Ale również policjant. Do
ucieczki potrzebni są trzej ludzie: dwaj niosą nosze,
a

background image

trzeci na nich leży. A jeden z tych trzech musi być
policjantem.
- Na noszach będę leżał ja - oświadczył Byczek,
obmacując
sobie głowę. - Mam perforację kości czaszki.
- Nie można - zaprotestował Jerzy. - Allach sobie
nie
życzy, żeby muslin niósł na noszach niewiernego psa.
- Poza tym śmiesznie byś na nich wyglądał. Nawet
byśmy
ich pod tobą nie znaleźli - przyłączyłem się. - Ale
uwaga.
Chcę mieć jasność, ponieważ padło tu kilka
brzydkich słów.
Idziemy na to w trójkę, bez podkładania świń.
Patrzyłem przy tym na Byczka. Po ciosie w czerep
zdecydowanie się uspokoił i o dziwo może wreszcie
poszedł po
rozum do głowy.
- No - powiedział, ale entuzjazmu w tym
oświadczeniu było
jak na lekarstwo. Dlatego uznałem za stosowne
przycisnąć go
do muru.
- Jak już powiedziałem, gdybyś chciał nas wsypać,
zakleimy cię z Jerzym tak dokładnie, że przez te
plastry
każda marynarka będzie na ciebie za ciasna.
- To chyba jasne - powiedział Jerzy. - Teraz włóżcie
mundury.

background image

- Masz dla kolegi odpowiednio duży numer? -
zacząłem
wątpić i wkrótce się okazało, że nie bez racji.
Byczek zdjął policyjny mundur. Sykał przy tym i
wzdychał,
bo upadek pokiereszował go chyba tak, jak mnie
jego pięści.
Ale wysiłek został ukoronowany sukcesem i teraz stał
tu,
niesamowicie powykręcany w ciasnym
pomieszczeniu, w
podkoszulku i niezupełnie aseptycznych slipach.
- Przymierz tę kamizelkę - podałem mu biały kitel.
-
Wygląda na większą.
Nawet dzisiaj nie jestem tłuściochem, wtedy byłem
prawie
jak tyczka, ale mógłbym przysiąc, że tym kitlem
mógłbym się
trzykrotnie owinąć i jeszcze by trochę zostało.
Sierżant z
dość dużym wysiłkiem wepchnął ramię do rękawa,
ale kiedy
chciał zasiedlić również drugi rękaw, zaczął się
kręcić w
kółko jak pies, który goni własny ogon.
- Chłopy, bez żartów, ja tego nie włożę!
- Cierpliwość góry przenosi - powiedział Jerzy
Zasada. -
Spróbuj jeszcze raz.

background image

- Czekaj, pomogę ci - zaoferowałem się, ale od razu
przekonałem się, jak bezowocne są wszystkie wysiłki.
- Nie
da rady, Jerzy. Musimy zamienić się rolami.
Położymy na
noszach tego hipopotama, a z ciebie zrobimy
sanitariusza.
- Allach nie życzy sobie...
- To poważna sprawa, Jerzy.
- Ale ja to traktuję poważnie - i spojrzał na mnie
tak
poważnie, że poważnie zrozumiałem, jak poważnie to
traktuje.
Byczek wściekle zrywał z siebie rękaw białego
fartucha.
- Ta cała pieprzona ucieczka weźmie w łeb tylko
dlatego,
że jakiś cholerny idiota wziął z magazynu fartuch dla
krasnoludków!
- Nie dla krasnoludków - zaprotestowałem - ale dla
normalnych ludzi. Słuchaj, Jerzy, nie możesz na
chwilę
zapomnieć o tym swoim mahometaństwie?
- Przykro mi, ale nie mogę. Nie mam zamiaru
spędzić w
dżahannam ani godziny dłużej niż to konieczne.
- I tak tam trafisz - przypomniałem sobie swoje
wiadomości o podstawach wiary islamskiej. -
Godzina w te czy
wewte cię nie zbawi.

background image

- Godzina? Tysiąc lat dodatkowo! Wolę już wrócić
do
pudła!
- I przez paragraf sześć skiśniesz na Księżycu.
- Ma szallah - odpowiedział Jerzy. - Jeśli to wola
Allacha, to tak się stanie.
- A co, jeśli - męczyłem korę mózgową - jeśli
Byczek
przejdzie na twoją wiarę? Nie sprzeciwiłbyś się
wtedy, gdyby
leżał na noszach?
- Jeśli tobie by nie przeszkadzało, że niesiesz
muslima -
Jerzy wzruszył ramionami - ja bym przeciw temu nic
nie miał.
- Ja jestem ateistą! - bronił się Byczek.
- Tym lepiej - powiedziałem. - Gdybyś był,
powiedzmy,
buddystą, przed przejściem na islam musiałbyś
rozwiązać
stosunek pracy z Buddą narażając się w ten sposób
na jego
gniew. To coś podobnego, jakby żonaty chłop chciał
się
ożenić. Ty jesteś w godnej pozazdroszczenia sytuacji
chłopa
wolnego.
Znowu zagrałem na słabej strunie Byczka: trzeba
podtrzymywać jego świadomość o dzieciątku na
górze na Ziemi.

background image

- Przejście na wiarę powinno być dobrowolne,
żarliwe i
całkowite - rzekł Jerzy.
- Nie mamy dużo czasu. W tej chwili policja już ma
awizo,
że brakuje jednego funkcjonariusza.
- Czyżbym potrafił przechodzić na wiarę?
Rozterki Byczka były żarliwe i całkowite, ale wcale
nie
dobrowolne.
- Przede wszystkim trzeba dokonać wyznania
wiary, szahada
- powiedział polski mahometanin. - Powtarzaj za
mną: la ilah
Allah 'wa Muhammadun rasul Allah.
- Nie powiem tego, nawet gdybyście mnie kroili!
- Nie wystarczy powiedzieć po naszemu? -
zaproponowałem.
- Dobra - powiedział Zasada po krótkim namyśle. -
Powtarzaj: nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet
jest jego
prorokiem.
- Nie ma Boga prócz Allacha - mówił niechętnie
Byczek - a
Mahomet jest jego prorokiem.
Zasada obiema rękoma ścisnął jego prawą dłoń.
- Czujesz coś?
- Zimno mi.
- Ale w duszy! Czujesz, jak wstępuje w ciebie pełna
miłości łaska Allacha?

background image

- No - powiedział Byczek. - Założę swoją
marynarkę, co?
Ale zdejmę odznaki i pagony - dodał ze smutkiem.
- Nie zapomnij o spodniach. Jako muslim musisz
teraz
wyglądać podwójnie dostojnie.
Zasada wzniósł oczy w górę, tam, gdzie unosiła się -
stąd
oczywiście niewidzialna - Ziemia, podobna do
spleśniałej
pomarańczy, a na Ziemi Mekka, ten najświętszy
punkt całej
planety, i wyszeptał słowa podzięki. Potem, jak się
wydawało, jego religijna ekstaza ustąpiła i był
skłonny
poświęcić się sprawom świeckim.
- Szczegółowo opracowałem cały plan - powiedział.
- Aż
mnie zaskoczyło, że tak łatwo uciec z tutejszego
więzienia.
- Przecież nawet nikt się nie liczył z tym, że ktoś
chciałby z niego uciekać. Dokąd by miał uciekać, a
przede
wszystkim - po co - zauważył Byczek, którego
zapewne
dotknęła ta krytyka przepisów bezpieczeństwa.
Jerzy wyciągnął z kieszeni białego fartucha
starannie
złożony arkusz papieru. Okazało się, że jest to
wydruk

background image

głównych odgałęzień instalacji powietrznej w części
mieszkalnej kompleksu kopalnianego.
- Musimy dotrzeć tutaj - Jerzy dziabnął palcem w
wydruk -
aż do komory przepustowej. Stąd wyślemy sygnał i
będziemy
czekać.
- Wydostanie się?
- Kto? Sygnał? Oczywiście. Właśnie tutaj - ciągnął
wykład
Jerzy - ściana jest plastykowa.
Nie chciałem się tak łatwo poddać i ciągle coś mnie
niepokoiło. Znowu ten niezniszczalny głos
wewnętrzny, który
tak długo podważa niepodważalne prawdy, aż się
okazuje, że
są to prawdy podważalne. Ten głos wewnętrzny to
przebrzydły
potwór.
- Czyli my będziemy czekać za drzewem, dopóki
nie
wyląduje ambulans. Potem wyleziemy...
Wtem światło wątpliwości wylazło z mojej
podświadomości
jak ohydny bąbel bagna na powierzchnię czystej
studni.
- Skąd masz ten wydruk?
- Skąd miałbym go mieć? Z drukarki!
- Nie pomyślałeś, że wydruki są rejestrowane?

background image

- O czym on gada? - spytał Jerzy Byczka. Zapewne
nie
traktował mnie, niewiernego, zbyt poważnie, więc
zwrócił się
do kolegi muslima.
- Ma rację - huknął Byczek. - Każdy wydruk
koduje się w
pamięci razem z identyfikacją wnioskodawcy.
- Czyli to twoje polecenie jest schowane w banku
danych
jak w szkatułce. Policjanci już wiedzą, że zwialiśmy
do
kanałów. Spytają orakla, a on im powie, że to nie był
przypadek, jakiś nagły impuls, ale z góry
ukartowany plan,
ponieważ wierny sługa Allacha Jerzy Zasada załatwił
sobie
plan instalacji powietrznej o wiele wcześniej. O ile,
jeśli
mogę spytać?
- Siedem miesięcy temu - niechętnie odparł Zasada.
-
Obmyśliłem ucieczkę zaraz, jak zaczęli mi deptać po
piętach.
- Sekundę - odezwał się nasz przyjaciel policjant. -
Nie
ma sensu przelewać z pustego w próżne. Przecież
możemy
sprawdzić, czy oni - to znaczy gliny - o nas wiedzą.

background image

Wyciągnął z kieszeni swoją ściągę. Zrobiło mi się
trochę
głupio, że tak prosty pomysł nie zrodził się w moim,
ale w
jego policyjnym mózgu - przecież Byczek ciągle jest
funkcjonariuszem policji i jego ściąga ma dojście do
źródeł
informacji policyjnego orakla! Ta informatyka to
jednak
skomplikowana sprawa, a ja jestem marnym
amatorem, chociaż,
jak wynika z wcześniejszych zdarzeń, osiągnąłem na
tym polu
pewne wyniki.
Byczek swoimi krótkimi grubymi paluchami
wystukał kilka
znaków kodowych (niewiarygodne, że nie zmiażdżył
przy tym
ściągi), z niedowierzaniem wbił spojrzenie w
mikrodisplej, a
potem jego szeroka twarz rozciągnęła się w
uśmiechu:
- Dobra nasza, chłopcy, informacja jest w szufladce
i
nikt się nią ani trochę nie interesował!
Nie wiem, jak to możliwe, ale kamień spadający z
serca w
sześciokrotnie mniejszej grawitacji Księżyca wydaje
łomot
taki sam jak na Ziemi. A ponieważ łupnęło potrójnie,

background image

uderzenie było imponujące, aż szkoda, że nikt nie
mógł go
usłyszeć.
Dopiero po dobrych dwóch godzinach
przecisnęliśmy się
przewodami na górę w bezpośrednie sąsiedztwo hali
przepustowej pokrytej plastykową kopułą.
Kiedy byliśmy na miejscu, Zasada wyciągnął z
kieszeni
białego fartucha nadajnik alarmowy służb
ratowniczych.
- Włączam - powiedział.
- Jestem za - odezwało się gdzieś w ciemności.
Kamień, który spadł mi z serca, ponownie wrócił
na swoje
miejsce i ucisnął je tak mocno, że chyba tylko cud
utrzymał
mnie przy życiu.
Oślepił nas błysk silnego reflektora.
- No chodźcie, chodźcie - wzywał nas nieznany
głos.- Na
co czekacie?
Z niechęcią posłuchaliśmy i z opuszczonymi
głowami,
ponieważ w ciasnym kanale i tak nie można było
inaczej,
podeszliśmy.
Spodziewałem się, że zobaczę wokół siebie pełno
policyjnych mundurów, ale nawet w tym względzie
się

background image

przeliczyłem.
Kiedy wyciągnęli nas na światło Boże (zbiegiem
okoliczności znaleźliśmy się w magazynie rur
ciśnieniowych),
nie zobaczyliśmy ani jednego policjanta.
Wokół stali górnicy, czyli koledzy, ale wyglądali tak
niekoleżeńsko, jak to tylko było możliwe, czyli to
właściwie
nie byli koledzy, i - jak się niebawem okazało -
mieliśmy
wielkiego pecha, że to byli koledzy-niekoledzy, a nie
policjanci.
Koledzy-niekoledzy mówili jeden przez drugiego,
ale grali
jakby według jednej partytury, tak że wynikiem była
jedna
długa, wielowyrazowa litania:
- Wy dranie - mniej więcej tak zaczynała się ta
przemowa
i ów rzeczownik przewijał się w niej we wszystkich
przypadkach - chcieliście olać kumpli i zmyć się po
angielsku tylnym wyjściem, ale my nie jesteśmy w
ciemię
bici, jak się wam wydawało, umiemy zliczyć do
pięciu i od
razu było nam jasne, gdzie się skierujecie.
Mówili długo, ale niezbyt jasno i dokładnie, więc
przez
chwilę musiałem pogłówkować, zanim wpadłem na
to, w czym

background image

tkwi haczyk. Byczek pytał ściągi, czy policjanci
zadali
oraklowi pytanie, policjanci się nie pytali, więc
ściąga
dała poprawną odpowiedź. Gdyby Byczkowi (czy
raczej mnie)
wpadło do głowy, by zainteresować się obiegiem
cywilnym,
ściąga bez wątpienia odpowiedziałaby, że w obiegu
cywilnym
zostało zadane pytanie o wewnętrzną organizację
instalacji
wentylacyjnej. I dokąd ta instalacja prowadzi.
Którędy
prowadzi droga do nieba, albo dokądkolwiek, byle
jak
najdalej stąd. I nawet skończony głupiec po
jedynym
spojrzeniu na schemat instalacji stwierdziłby, że
jedyną
naszą nadzieją jest komora przepustowa.
I po prostu tam na nas poczekali.
Kiedy się wygadali i nastąpiła chwila ciszy,
powiedziałem:
- Chłopcy, przecież wy też możecie jechać! W
karetce
zmieści się siedemnaście osób...
Wetknąłem tym tylko patyk w gniazdo os.
Natychmiast

background image

dostałem parę razy w twarz od tych najbliższych
kolegów-
niekolegów (chyba to byli Frantino z Piętką, na
szczęście
Niedźwiedź stał w tej chwili z tyłu), po czym mi
wyjaśnili,
że istnieje coś takiego jak koleżeństwo i solidarność i
takie tam rzeczy. Chcieli mi wyjaśnić więcej, ale
nagle
ucichli, a do komory przejściowej wszedł Brunza w
towarzystwie inżyniera Dutkiewicza.
Zdziwiłem się, że wysoki funkcjonariusz
Czeskopolskiej
tak szybko skumał się z podżegaczem niepokojów
społecznych,
ale po ostatnich doświadczeniach poprzysiągłem
sobie, że
zasieki moich zębów nie przepuszczą już żadnego
słowa. Zwrot
ten usłyszałem kiedyś od Jerzego, który to
powiedzenie
zaczerpnął chyba z tych zwariowanych książek.
- To oni - powiedział Szelsem gorliwie i, żeby nie
było
wątpliwości, wskazał nas palcem. - To oni. Oni.
- W każdym stadzie - powiedział Brunza - znajdzie
się
kilka parszywych owiec.
- Słuchaj, Brunza, pomyśl rozsądnie - pogwałciłem
zasadę

background image

milczenia. - Ten twój numer z nożem nie może się
udać. To z
góry przegrana partia. Wiesz o tym tak samo dobrze
jak ja.
Znam cię jak własną kieszeń. Jesteś rozsądnym
chłopem i to
głupstwo zrobiłeś z rozpaczy.
- Z tym muszę się zgodzić - przyłączył się
Dutkiewicz. -
Ta gra na pewno nie może się udać.
- Uda się czy nie - huknął Brunza - nie chcę się
zachowywać jak owieczka.
Swoje mądrości czerpał z podręcznika dla
pasterzy,
pomyślałem, ale zostawiłem to dla siebie.
Dyplomatycznie
kontynuowałem:
- W takiej chwili nie pozostaje nic poza
przedsięwzięciem
czegoś na własną rękę. Jak na tonącym statku. To
dokładnie
taki sam przypadek: statek idzie na dno, a ty
łaskoczesz
kapitana nożem po gardle. No a my pierwsi
wpadliśmy na ten
pomysł, że możemy skoczyć z kołami ratunkowymi
za burtę. Co
w tym złego, chłopcy? - zwróciłem się do reszty.
Jerzy

background image

wyciągnął z kieszeni ten swój różaniec, przymrużył
oczy i
poświęcił się sprawom nadziemskim. Trochę ich tym
wyprowadził z równowagi: jeszcze nigdy nie spotkali
na
Księżycu nikogo, kto by tak ostentacyjnie
przyznawał się do
fundystów. Jerzy doszedł do wniosku, że w tej chwili
już mu
wszystko jedno. Byczek był mocno zdenerwowany,
końcem języka
zwilżał sobie spierzchnięte wargi, a niebieskie oczy
wędrowały z boku na bok. Ciągle był to policjant
złapany na
kradzieży jabłek i chyba czuł się jak człowiek ze
spodniami
spuszczonymi do połowy łydek w towarzystwie dam.
Brunza się zastanowił, a ja czekałem, kiedy usłyszę
szum
tych dziko mielących kółeczek. Zastanawiał się, aż
wymyślił.
- Wy trzej - pokazał palcem, ale inaczej niż za
pierwszym
razem Szelsem, we wszystkim są różnice, nawet w
pokazywaniu
palcem, raz jest to wazeliniarskie donosicielstwo,
kiedy
indziej werdykt - wy trzej zdradziliście paczkę. Panie
inżynier - zwrócił się do Dutkiewicza - my jesteśmy
twarde

background image

chłopy, ale gramy fair. Robimy swoje. Nie chcemy
nic poza
własnym prawem. Odpękaliśmy osiemnaście
miesięcy i chcemy
wracać do mamusi. Tak było uzgodnione i żadna
Mikronezja nas
nie obchodzi. My swoje prawo wymusimy,
choćbyśmy mieli
wysadzić kopalnię w powietrze. Tylko że z takimi
draniami,
jak tych trzech, nie chcemy mieć nic wspólnego. Oni
już nie
są jednymi z nas. Panie inżynier, chcę, żeby pan miał
jasność. My jesteśmy twarde chłopy i to, co mówimy,
traktujemy poważnie. Jeśli coś obiecujemy, to
dotrzymujemy i
chcemy, żeby dyrekcja tak samo traktowała nas.
Poderżniemy
gardło dyrektorowi i panu również, jeśli to będzie
konieczne. Obiecuję to panu.
Powiedział to z naciskiem. Faktycznie, to była
piękna
obietnica.
W komorze było cicho, że usłyszelibyście
upadającą igłę,
a ta igła na Księżycu upada niezwykle lekko.
- Może mi pan nie wierzy. Może pan sobie jeszcze
myśli,
że rzucam słowa na wiatr. Ale pan się myli, panie
inżynier,

background image

i ja pana z tego błędu wyprowadzę.
Odwrócił się do swoich ludzi.
- Tych trzech wyprowadźcie na mróz - wskazał nas
palcem
(do trzech razy sztuka) - a jak będą na zewnątrz,
otwórzcie
im rozporki.
Potem wyszedł nie zaszczycając nas nawet
spojrzeniem. Na
Dutkiewiczu najwyraźniej zrobiło to wielkie
wrażenie. Chciał
coś powiedzieć, ale nie było komu, bo Brunza już był
w
drzwiach, wychodził i nie zatrzymałby go nawet
hamulec
hydrauliczny, a tłumaczyć coś Niedźwiedziowi,
Piętkowi czy
Szelsemowi nie miało sensu. A nas trzech?
Spojrzał na nas ze szczerym współczuciem, na
chudej szyi
trzykrotnie podskoczyła mu grdyka, chrząknął i
szybko
wyszedł z komory.
Razem z nim wyszło też kilku chłopów, inni zaś dla
odmiany przyszli. Bez jakichkolwiek poleceń
zamieniały się
straże, dobrowolnie, według własnego uznania.
Niedźwiedź i
cała ta paczka byli łowcami i przechwytywaczami.
Po nich

background image

mieli przyjść kaci.
Trzymali nas za ręce i nogi, każdego cztery osoby
(tylko
za Byczka wzięła się drużyna we wzmocnionym
składzie, a i
tak mieli pełne ręce roboty, glina szarpał się, jak się
patrzy i ryczał tak strasznie, że musieli mu zalepić
jadaczkę plastrem), inni z kolei hermetyzowali
kombinezon
Jerzego. Z Byczkiem i ze mną poszło im gorzej,
ponieważ
byliśmy ubrani w fartuchy i spodnie sanitariuszy, a
to
ubranie miało trochę inny system hermetyzacji i
izolacji
cieplnej niż kombinezon górniczy. Ale ponieważ byli
pojętnymi ludźmi, szybko na to wpadli i po pięciu
minutach
cała ta mordercza banda z nami trzema w
charakterze ofiar
stała pośrodku komory przepustowej.
Drzwi powoli się wsuwały w ościeżnice i ich
powierzchnia
spurpurowiała na znak, że zamki weszły w łoża.
Ten chłop, który zamknął hermetyczne drzwi (cały
czas
skrywał twarz pod szczelną maską), był głównym
katem, który
w czasie mojej służby wyprowadził na mróz
przynajmniej

background image

pięciu ćpunów. Wyciągnął teraz z szafy hełmy i butle.
Najpierw obsłużył nas, skazanych, zapewne należało
to do
rytuału egzekucji. Potem pomógł swoim pachołkom.
Nie mogli
sami założyć hełmów, ponieważ ręce mieli zajęte
nami.
Pracował powoli, metodycznie, leniwie, jakby się
wahał nad
każdym kolejnym ruchem. Pracuś. Nie zapomniał o
żadnym
szczególe, nawet Byczkowi, zanim założył hełm,
odkleił
plaster, za co w ciągu tej chwili, która dzieliła
moment
odklejenia plasta od włożenia hełmu, dostała mu się
niezła
wiązka przekleństw. Ale na ten potok
niecenzuralnych słów
reagował jak gibraltarska skała. Widziałem ją -
możecie mi
wierzyć, jest naprawdę nieruchoma.
Dzisiaj te chwile wspominam prawie z humorem,
ale wtedy
nie było mi do śmiechu.
Coś się we mnie przełamało w momencie, kiedy
tem metodyk
włożył mi hełm. Wiedziałem, że przezroczysta kula
jest

background image

absolutnie dźwiękoszczelna, nie musiałem więc się
wstydzić i
ulżyłem sobie z całego serca. Wołałem mamę, żeby
przyszła i
wyciągnęła mnie z tego, wołałem ją, jakby to był
tylko zły
sen, który śni mi się tylko dlatego, że - na przekór
ostrzeżeniom rodzicielki - zjadłem na kolację bułkę z
kiełbasą, która teraz leży mi na żołądku. Niech
przyjdzie i
zabierze mnie, niech się obudzi, przecież wszystko to
to
jedna wielka bzdura. Czemu koledzy mieliby mnie
zabijać?
Czyżbym coś przeskrobał? Chciałem tylko znowu
zobaczyć mamę
i małą siostrę, chciałem tej małej smarkuli Alence
przywieźć
z Księżyca krater o średnicy trzech centymetrów, od
kumpla
wyżebrałem petryfikator, jaki selenolodzy używają
do
utrwalania skał, odłupałem z Księżyca jeden krater i
trzymałem go w swoim worku! To dla ciebie, Alenko,
może już
go nie będziesz chciała, bo po półtora roku nie jesteś
już
dziewczynką, ale małą panienką, już nigdy cię nie
zobaczę!

background image

Pomocnicy kata uwiesili się na mnie, wykręcali mi
ręce do
tyłu, bo inaczej strząsnąłbym ich z siebie; oczywiście,
przecież każdy ważył tylko jakieś piętnaście
ziemskich
kilogramów. Nienawidziłem ich, nigdy bym nie
uwierzył, że
będę zdolny do takiej nienawiści.
To jest koleżeństwo, to jest solidarność! Tylko
dlatego,
że nie chciałem się przyłączyć do ich wygłupów, teraz
mnie
zabiją.
Przednia ściana komory przepustowej otworzyła
się przed
nami i czarne jak smoła niebo wyszczerzyło do nas
miliony
gwiaździstych zębów.
Wyprowadzili nas na lądowisko.
Tutaj byliśmy mniej więcej bezpieczni, ponieważ
egzekucje
odbywały się między skałami, a od nich dzielił nas
pas
startowy, a potem równina szeroka na dobrych
trzysta metrów.
Byliśmy bezpieczni, albo przynajmniej tak się nam
wydawało.
Za nami wznosiła się kopuła komory przepustowej,
a na
prawo i na lewo ciągnęły się budynki technologii

background image

kopalnianej. Gwiaździste niebo było z lewej strony
jakby
zamglone: tam była kopalnia odkrywkowa, tam
pracowały
zgarniarki i ładowacze, tam się harowało, tam
chłopcy
fedrowali, żeby zarobić doruble i móc zaszpanować,
kiedy po
skończeniu turnusu wrócą do swoich mam i małych
sióstr, i
swoich kochanek, i kolegów, chyba że ich
przechytrzą,
pozwolą im skisnąć na Księżycu zgodnie z
paragrafem sześć,
albo zabiją, jak to się stanie z nami. Harowali
również
teraz, ponieważ bunt odjeżdżającego turnusu ich nie
dotyczył. Ranna zmiana napasła oczy widokiem
wziętego do
niewoli dyrektora, ale długo oczu nie pasła, bo każda
minuta
wypasu kosztowała kawałek wypłaty, księżycowa
kopalnia to nie
sanatorium czy miejsce do pasienia oczu, to miejsce
stworzone do twardej roboty.
Albo - jak teraz - do zabijania.
Główny aktor egzekucji powoli obszedł nas wokoło.
W ręku
trzymał półmetrowy odłamek skały powstającej przy
upadku

background image

asteroidu na powierzchnię Księżyca. Nie wątpiłem,
że
krawędzie odłamka są ostre jak brzytwa.
Wskazał na mnie. Jak zwykle, ja zawsze szedłem
na
pierwszy ogień.
Krzyczałem na kata i na Drogę Mleczną, która
wisiała mu
za plecami na czarnej ścianie jak tania tapeta. Myślę,
że
Droga Mleczna przynajmniej trochę mi współczuła,
mimo że w
żaden sposób tego nie okazała.
Pomocnicy podprowadzili mnie do egzekutora.
Przystawił mi do szyi ostrze odłamka.
Pierwszy grot przedarł się przez tkaninę.
Usłyszałem syk
uciekającego powietrza, a przy nogach zaczęły się
pienić
niebieskie płatki tlenu.
Wkrótce było ich tyle, że miniaturowy kraterek dla
małej
siostry Alenki byłby w połowie zaśnieżony.

6. Wokół górniczej wspólnoty narobiło się mnóstwo
hałasu
zwłaszcza tam na górze, na Ziemi.
Wielka rodzina twardych chłopów, którzy
codziennie

background image

ryzykują życie, żeby z głębi milczącego satelity
Błękitnej
Planety wyrwać jego skarby. Łączy ich wspólny cel
oraz
wspólne stawianie czoła wrogiemu otoczeniu. Jeden
polega na
drugim, ponieważ za cienką ścianą czyha śmierć w
próżni.
Kopalnia lunarna - toż to wyspa człowieczeństwa w
nieskończonym morzu kosmicznej nicości: właśnie
tutaj
człowiek odważnie przeciwstawia się niebytowi i
dlatego musi
stać ramię w ramię z towarzyszem, zawsze
przygotowany do
podania i przyjęcia pomocnej dłoni.
Można się zapłakać nad takim zalewem pięknych
słów.
Ale nie były one tak zupełnie nieprawdziwe.
Z górniczą wspólnotą możecie się spotkać na
każdym kroku,
w Czeskopolskiej i dziesiątkach innych kopalni,
które w tych
latach wyrastały jak grzyby po deszczu,
wyskakiwały na
twarzy Księżyca jak trądzik, co by się nawet
zgadzało, bo
wtedy Księżyc przeżywał swoją młodość. Wspólnota
była

background image

wszędzie, i to nie jedna, ale od razu mnóstwo
wspólnot.
Chłopy, którzy służyli pierwsze pół roku, byli na
jednym
wózku z chłopami, którzy również służyli pierwsze
pół roku,
roczniacy trzymali sztamę z roczniakami, a z kim
innym
mieliby się trzymać dziadkowie, którzy byli na
wylocie, jak
nie z dziadkami, którzy byli na wylocie.
Poza tym ważne było, dlaczego się tu przyszło.
Ja na przykład chciałem się dorobić, a to
oznaczało, że
chodziło mi o całą sumę, o sto patyków. Prawo do
niej miał
tylko ten, kto nie zarobił żadnego minusowego
punktu: od
tych stu patyków można było odliczać, a przybyć do
nich nie
mogło nic. Maksimum sto tysięcy, ani krztyny więcej,
a in
minus mogło iść aż do zera, gdyby - czysto
teoretycznie -
ktoś się oszczędzał tak starannie, że na szychcie
nawet by
nie ziewnął.
Oczywiście praktycznie było to niemożliwe,
ponieważ nowi

background image

byli włączani do brygad roboczych i mimo że -
znowu czysto
teoretycznie - wszyscy byli klasyfikowani osobno, w
praktyce
wyglądało to tak, że zmianowy obserwował wyniki
brygady, a
kontrolę nad poszczególnymi chłopami zostawiał
brygadziście.
Z tego oczywiście wywodziła się wspólnota zupełnie
innego
rodzaju: brygadzista pilnował chłopów, a chłopi
pilnowali
się nawzajem, żeby nikt się nie obijał kosztem
kumpli i nie
żerował na szczytowych wynikach brygady.
Kierownictwo było dość mądre na to, żeby
pozwolić na
przejście z brygady do brygady.
W rezultacie podczas pierwszego pół roku pracy
skład
brygady ulegał całkowitej wymianie i zanim
półroczni stawali
się roczniakami, było jasne, w czym dana brygada
jest
najlepsza.
Najlepsi robotnicy zostawali oczywiście w
brygadach prac
głębinowych. Do tego zmierzałem od samego
początku, ponieważ

background image

było jasne jak słońce, że na dole pewniacko zarobię
całych
sto kawałków. Tam się harowało, ale też ryzykowało.
Zgodnie z przepisami bowiem również na dole
fedruje się w
bałwanach. To znaczy ja już nie pamiętam
prawdziwych
bałwanów, bo kiedy trafiłem na Lunę, praktycznie
wszędzie
stosowano już hermetyzowane kombinezony; ich
częścią był
całogłowy hełm, całkiem lekki, w którym można było
kręcić
makówką z boku na bok. Taki hełm nie był wcale
gorszy od
kasków motocyklistów na górze na Ziemi, jeśli
łapiecie, o
czym mówię, ale górnicy na kombinezony mówili
bałwany, to
taki slang. Ten przepis miał swoje uzasadnienie.
Skała
księżycowa jest wprawdzie jednolita i pod ziemią
istnieje
minimalne prawdopodobieństwo, że podczas
fedrowania trafi
się na zapadlisko połączone z powierzchnią. Ale nie
można
mieć stuprocentowej pewności. Nigdy nie wiadomo,
kiedy zrobi

background image

się "fiuuut" i powietrze pod ciśnieniem przedostanie
się do
zapadliska. Nagle wszędzie jest pełno kurzu, światło
wprawdzie nie gaśnie, ale przez ten kurz nie
przenika nawet
promyk, więc efekt jest taki sam, jakby ktoś wyłączył
lampy.
No a to trwa parę minut albo parę sekund. W
pierwszym
przypadku jest jakaś szansa na ratunek, w drugim
macie czas
najwyżej na pomyślenie "No to pa", a potem
zaczynacie się
dusić i wkrótce strzelacie kopytami.
Stąd ten przepis, że zdejmowanie odzieży
ochronnej jest
surowo zakazane.
Ale kto by ten przepis kontrolował?
Kiedy brygada trafia na swoje miejsce, musi się za
sobą
zahermetyzować i z górą łączy urobisko tylko tuba.
Tak się na
Czeskopolskiej nazywa kanał przewodowy. Jak się
już
zahermetyzujecie, naczelnicy mogą was kontrolować
tylko
przez kamery, ale istnieje takie niepisane prawo, że
kamery
strasznie się psują i nigdy nie działają dłużej niż pięć
minut, więc nawet nie warto ich naprawiać.

background image

Pod kontrolą ślepej kamery chłopy się rozbierają i
dalej
pracują już rozebrani. Oczywiście, każdy ma pod
ręką flaszkę
z tlenem i wystarczy, że gdzieś coś syknie, każdy
sięga po
butlę rozglądając się, gdzie wiruje kurz. Może to być
mikroskopijny kanalik, długi choćby na dziesiątki
metrów
albo tylko na parę centymetrów, i kończy się w
zapadlisku,
które jest albo decymetrowe, albo metrowe. Sonary
kopalniane
powinny wprawdzie odkryć takie zapadlisko
wcześniej, ale to
też teoria. Praktyka jest taka, że co roku dmucha w
kopalni
co najmniej raz albo dwa, a kiedy się nie farci, to
nawet
częściej.
Tyle wyjaśnień, dlaczego brygady głębinowe cieszą
się
popularnością wśród chłopów, którzy hazard mają
wekrwi.
Inny typ chłopa robi na powierzchni, gdzie pracuje
się w
ciężkich bałwanach: tam większość pracy odwalają
maszyny,
zgarniarki, ładowacze i ciężarówki. Kopalnia z lotu
ptaka

background image

przypomina ośmiornicę. Z budynku centralnego
wychodzą
promieniście korytarze powierzchniowe, a na końcu
jest
wydobycie odkrywkowe, tworzące półokrąg. Tam z
wysokości
można obserwować te zgarniarki i ładowacze.
Wyglądałyby jak
pudełka, facet w śnieżnobiałym skafandrze nie byłby
większy
niż punkcik i mielibyście wrażenie, że maszyny
poruszają się
powoli, ale to złudzenie. Na powierzchni wszystko
zasuwa,
dlatego chłopy z brygad powierzchniowych muszą
mieć refleks,
no a przede wszystkim oczy naokoło głowy. To jest
tak:
zwłaszcza półroczniacy mają wrażenie, że
sześciokrotnie
mniejsza grawitacja to majówka i że nikomu nic nie
może się
stać. Skaczecie jak kangur, zlecicie ze schodów na łeb
i
nic, w sześciokrotnie mniejszej grawitacji spadacie
jak
na puchową pierzynę. Potem wsiadacie do
ciężarówki, chwytacie
się klamki i wydaje się wam, że siedzicie w
samochodziku w

background image

wesołym miasteczku. Ale siła bezwładności to
zdradziecka
dziwka i kiedy władujecie się obciążoną ciężarówką
w inną
obciążoną ciężarówkę, kończy się tak samo
nieprzyjemnie jak
na Ziemi, ba, jeszcze gorzej, bo pozornie nie tłukące
się
hełmy ciężkich bałwanów jak na złość nie tłuką się
podczas
prób w laboratoriach, ale podczas wypadku pękają
jak bańki
mydlane.
Powierzchniowcy i głębinowcy nie mają więc sobie
czego
zazdrościć, jeśli chodzi o harówę i ryzyko, ale tutaj
też
obowiązuje to samo, co powiedziałem o nie tłukących
się
hełmach: inaczej idzie życie, a inaczej fantazja. Nie
mają
sobie czego zazdrościć, ale w rzeczywistości
zarzucają sobie
wszystko, przede wszystkim, że są na dole (to
powierzchniowcy głębinowcom) albo (głębinowcy
powierzchniowcom), że są na górze. I z tych pretensji
od
czasu do czasu robi się śliczne naparzanie.
To prawda, że powierzchniowcy i głębinowcy
uważają siebie

background image

nawzajem za porządnych chłopów, natomiast
monterzy,
konserwatorzy i chłopcy z eksploatacji są według
nich
hrabiątkami, którzy nie mają zielonego pojęcia o
prawdziwej
robocie. A te hrabiątka z kolei o górnikach mówią, że

wariatami, którzy nie fedrują rudy tytanowej, ale
forsę,
natomiast oni są rozsądni, nie potrzebują stu
kawałków, ta
forsa nie jest warta nadstawiania karku i że
pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt tysięcy musi normalnemu człowiekowi
wystarczyć.
Tak w zarysach wygląda wspólnota górnicza, jeśli

jeszcze uzupełnimy pretensjami do kierownictwa i
oczywiście
do cytryn, których w dzień i w nocy tkwi na
posterunku setka
na wypadek, gdyby cała ta wspólnota przerodziła się
w wielką
bijatykę.
W zarysach mniej ogólnych, czyli szczegółowo,
wygląda to
jeszcze mniej różowo.
Wyobraźcie sobie, że harujecie dzień w dzień, sześć
dni w

background image

tygodniu, w zahermetyzowanej szychcie z
dziesięcioma
chłopami. Jeden pilnuje drugiego, żeby się nie obijał
i nie
robił głupot. I po jakimś czasie każdy z tej brygady
dochodzi do wniosku, że to on haruje na resztę, że on
jest
koniem pociągowym i ciągnie pozostałych. Kiedy
macie
potrzebę, musicie powiedzieć coś dowcipnego, na
przykład że
idziecie przywiązać konia albo coś podobnego, reszta
się
odwraca, a wy kucacie na lepką deskę
podciśnieniowej latryny
i biada, jeśli przypadkiem macie zaparcie, bo przez
cały
dzień musicie wysłuchiwać uwag o obiboku, który
pół szychty
przesiedział w kiblu.
Znacie się nawzajem jak własne kieszenie i jeszcze
lepiej, bo kto by miał tę samą kieszeń przez półtora
roku.
Wszystko, co w życiu przeżyliście i co słyszeliście,
że
przeżyli wasi koledzy, opowiedzieliście chłopcom, a z
kolei
oni opowiedzieli wam, co sami przeżyli i co słyszeli
od
kolegów.

background image

Każdą historyjkę opowiadacie (i słuchacie) raz,
dwa razy,
pięć razy, dziesięć razy.
To znana prawda, że półroczniacy podchodzą do
siebie z
rezerwą, otwierają się dopiero po siedmiu, ośmiu
miesiącach
na szychcie, a dziadki już trzymają gębę na kłódkę,
nawet ze
sobą za bardzo nie rozmawiają i tylko myślą o tej
chwili
rozkoszy, kiedy przed zaśnięciem można odciąć
kawałek metra.
To jeszcze szczęście, że w kopalniach lunarnych
wyznaczono tak długi czas pracy, sześć dni w
tygodniu.
Na początku ponoć było inaczej, były trzydniowe
tygodnie
pracy i czterogodzinne zmiany itepe, zupełnie tak
samo jak
na górze na Ziemi, ale potem się okazało, że ludzie
jednak
lepiej czują się w pracy. Czas szybciej leci, nie ma
kiedy
myśleć o głupstwach, ludzie przywiązują się do
swojej
maszyny, patrzą, jak plastyk rozgniata świeżo
wyrąbaną
ścianę, a wiertło wgryza się w skałę i cieszą się, kiedy
z

background image

dziury zaczyna się sypać koncentrat tytanowy, który
w
pierwszej chwili wygląda jak miał węglowy. Ile razy
chłopiska nacierają nim sobie gęby i wyglądają jak
jacyś
terroryści, tylko zęby im połyskują i wszyscy się
cieszą,
jakby wygrali w totka. Chociaż niczego to w
końcowym wyniku
nie zmienia, kto robi na dole, ma swoich sto tysięcy
jak w
banku.
Za to w tak zwanym czasie wolnym?
Ilu przemądrzałych psychologów zrobiło doktoraty
i
habilitacje na wynalazkach, które prowadziły do
uczłowieczenia otoczenia lunarnych kompleksów
przemysłowych!
Kiedyś dawno myślano ponoć, że wszystko załatwi
uspokajające działanie koloru zielonego i wynik był
taki, że
chłopcy rzygali, kiedy na obiad dostawali szpinak.
Już ci
pierwsi jajogłowi - jeszcze w zeszłym wieku - wpadli
na
pomysł, że chłopom będzie brakowało normalnego
życia
seksualnego. I kiedy kolonizacja Księżyca rozkręciła
się na

background image

całego, jajogłowi podzielili się na dwa obozy według
dwóch
kategorii. Jedną można by określić: "no to im ten
seks
dajcie", drugą: "no to dajcie im coś innego".
Wypróbowano
obie, najpierw tę pierwszą. Werbowano kobiety tak
samo jak
mężczyzn. Oczywiście ja już się na to nie załapałem,
ale
słyszałem od chłopów, którzy osiedlili się na Lunie
już w
latach dwudziestych. To musiało być rodeo. Bójki na
porządku
dziennym, zabójstw trudno się było doliczyć, a co
najciekawsze, bardziej się naparzały baby niż
chłopy. Miało
to swoją logikę. Na Lunę szły tylko twarde baby, nie
żadne
księżniczki, i kiedy taka chłopobaba zobaczyła, że
jakieś
rude czupiradło ogląda się za jej chłopem, sięgała po
nóż z
taką szybkością, że niejeden fundamenciacki
terrorysta
mógłby jej pozazdrościć. Potem policjanci dostali na
wyposażenie psychinę i zaczęła się ta cervotronika.
Chłopy
fasowali elektroniczne seksaczki i we śnie przeżywali
chyba

background image

to, co czeka Jerzego Zasadę w czwartym
mahometańskim raju.
Przez jakiś czas się wydawało, że problem jest z
głowy, aż
naraz, ponoć to było zupełnie jak epidemia,
śmietniki były
pełne rozdeptanych seksaczek.
Żeby wyjaśnić tę sprawę, też napisano mnóstwo
uczonych
rozpraw, ale według mnie chłopiska po prostu zaczęli
się
wstydzić i te seksaczki zaczęły im się wydawać
strasznie
głupie. Myślano też o tym, żeby do służby w
kosmosie brać
tylko homoseksualistów, ale kiedy w latach
trzydziestych
próbowano zrealizować ten pomysł w jakimś
tureckim
laboratorium zajmującym się badaniami wysokiej
próżni,
wszyscy się niebotycznie rozczarowali, ponieważ jeśli
chodzi
o zazdrość i wynikające z niej konsekwencje, te ładne
buzie
nie zostawały daleko w tyle za babami.
A potem przestało się o całej sprawie mówić,
jajogłowi
swoje umiejętności i badania skierowali na coś
innego, a

background image

problem rozwiązał się sam z siebie w ten sposób, że
przedłużono czas pracy do dwunastu godzin dziennie
i sześciu
dni w tygodniu. Po takiej szychcie przechodzą
wszelkie
zachcianki - oto cały cud.
Gdybyście w tych czasach odwiedzili którykolwiek
kompleks
wydobywczo-przemysłowy na Lunie, wszędzie
pokazano by wam
pomieszczenia klubowe, oddziały rozrywki, tereny
sportowe i
pochwalono by się oczywiście centrum
informacyjnym. Nie
omieszkano by przy okazji zauważyć, że dzięki
połączeniu z
Ziemią personel lunarny ma taki sam dostęp do
informacji jak
dowolny mieszkaniec Ziemi (o ile nie mieszka w
rejonie,
który właśnie fundyści przywracają do stanu
przyjemnie
średniowiecznej ciemnoty).
Pokazaliby wam ładnych, czystych i pachnących
górników
podczas wydumanych rozrywek.
Nie, to nie byliby wynajęci na tę okazję ludzie. To
prawdziwi górnicy, ale prawie bez wyjątku
półroczniacy.

background image

Roczniacy schodzili się po szufladach, gadali, a
ponieważ
znaleźli już dojścia do różnych rzeczy zakazanych na
szychcie, jak na przykład picie i lekka trawka, pili
tam i
kopcili.
Za to dziadki chowali się po własnych szufladach.
Po
szychcie na pryczę, położyć się i nawet nie włączać
tele.
Ten szary sufit jest bardziej interesujący niż ekran.
Ale teraz, kiedy wspominam te dawno zamierzchłe
czasy,
uświadamiam sobie, że to wszystko również jakoś
należało do
rzeczy, że nawet z tym się liczyłem, kiedy zaciągałem
się do
Czeskopolskiej. Gdyby chodziło tylko o to, chyba
stałbym się
normalnym górnikiem, na początku wystraszonym,
potem
wszystkim zachwyconym, potem towarzyskim, a w
końcu
osamotnionym.
Ale ze mną było inaczej.
Kiedy przypominam sobie ten najwcześniejszy
okres pobytu
na Księżycu, przed oczyma pojawia mi się ten dzień,
kiedy

background image

mnie - zielonego nowicjusza - dziadkowie wzięli na
pierwszy
księżycowy spacer.
Tak się robiło i było to zgodne z przepisami.
Nowicjusze
po przyjściu na bazę przechodzili szkolenie, głównie
praktyczne. Uczyli się najpierw chodzić, a potem
pracować w
zmniejszonym ciążeniu. Pomagali im dziadkowie, a
zwłaszcza
wybrane chłopy z eksploatacji.
Na spacery księżycowe brano nowicjuszy w
grupach, baza
miała wtedy dwanaście głównych odgałęzień i każde
z nich
było dodatkowo rozgałęzione, tak że tych grupek
było
mnóstwo, a w tej mojej było nas, pamiętam jakby to
było
wczoraj, siedmiu. Byłem czwarty w kolejce,
siedziałem z
resztą oczekujących na ławce i trząsłem się, a kiedy
wrócił
pierwszy kumpel, od razu się na niego rzuciliśmy i
pytamy,
co i jak, a on, że w porządku, że normalnie i fajnie,
żebyśmy się niczego nie bali, na zewnątrz jak w
środku,
trzeba tylko uważać na środek ciężkości, pochylić się
do

background image

przodu, w tym bałwanie w pyle księżycowym idzie
się trochę
gorzej i kiedy chcecie skręcić w prawo albo w lewo,
trzeba
wziąć lekki zamach jak na Ziemi na łyżwach.
Na dole na Ziemi... każdy nowicjusz mówi "na dole
na
Ziemi". Kiedy zaczyna mówić "na górze na Ziemi",
to znaczy,
że zrobił się z niego prawdziwy skalnik.
Wreszcie rozległo się "Nedomy", rozejrzałem się,
jakby
miał tam być jakiś inny Nedomy oprócz mnie, a
potem do mnie
dotarło, że to ja. Wstałem i trochę sztywno
podszedłem do
tych dwóch dziadków, którzy czekali na mnie w
drzwiach komory
skafandrów.
Pomogli mi założyć ciężkiego bałwana i w duchu
się
dziwiłem, że chce im się tak o mnie troszczyć, bo w
przejściówce dbano przede wszystkim o to, żeby
nowicjusz dał
sobie radę ze wszystkim sam.
- Gdyby trzasnęło - powtarzał instruktor tysiąc
razy
dziennie i nigdy nie dodał, co by miało trzasnąć
(zapewne

background image

mogło tu trzasnąć wszystko) - gdyby trzasnęło, każdy
idzie
na własną rękę, na własną odpowiedzialność.
No a ci dwaj ubierali mnie jak pierwszoklasistę
pierwszego września.
W końcu w pewnym sensie byłem pierwszoklasistą.
Jeden hermetyzował mi kombinezon, drugi założył
hełm.
Wyglądali przy tym tak uroczyście, jakby mnie
pasowali na
króla.
Kiedy wszystko było gotowe, ten, który zakładał mi
hełm,
uderzył mnie w ramię.
- Idziemy - usłyszałem w hełmie.
Wąskim przejściem weszliśmy do komory
przejściowej.
Przypomniałem sobie windy "tam na dole na Ziemi"
(byłem
zielony), w windzie też nie wiecie, co robić, czujecie
się
głupio, kiedy macie na kogoś spojrzeć, więc wolicie
wgapiać
się w ścianę. A co z rękoma? Wzdłuż ciała? Założone
za
plecami? Obaj dziadkowie stali i nonszalancko
czekali, jeden
oparł się plecami o ścianę i założył ręce na piersiach,
drugi chodził w tę i z powrotem i walił się pięścią w
otwartą dłoń. Wolałem nic nie robić, nie próbowałem

background image

naśladować ani jednego, ani drugiego, ponieważ by
mi się nie
udało: tyle już zdążyłem się nauczyć, że wiedziałem,
co to
za cholera te kombinezony i rękawice robocze, i że
nie tak
łatwo założyć sobie ręce na piersiach i zacisnąć
pięści.
Kolorowa tarcza ciśnieniomierza poczerwieniała,
co
oznaczało, że w komorze zapanowało ciśnienie zero.
Bardziej
niecierpliwy z obu dziadków uderzył pięścią w
czujnik zamka
i stalowe drzwi śluzy wjechały w łoże progu.
Przewodnik ostrożnie chwycił mnie za łokcie i
wypchnął
przez właz na zewnątrz. Przez chwilę
przyzwyczajałem się do
kontrastowego oświetlenia i dopiero wtedy ujrzałem
grupkę
mężczyzn, którzy tu pracowali, wszyscy w ciężkich
bałwanach,
oczywiście porządnie podniszczonych.
- To brygada konserwacyjna - odezwał się w hełmie
głos
jednego z przewodników. - Chodź, pokażemy ci, jak
to
spawanie próżniowe wygląda w praktyce.
Spawanie próżniowe było jednym z przedmiotów

background image

teoretycznych przejściówki.
Podeszliśmy bliżej. Faceci nie zwracali na nas
uwagi.
Jeden ciągnął długą belkę z tego nędznego lunarnego
żelaza,
którego używano wtedy na Księżycu do konstrukcji
budowlanych. Ponieważ nie było tu atmosfery, nie
mogło
skorodować, a w niskiej grawitacji nie musiało mieć
nie
wiadomo jakich właściwości mechanicznych.
Dwaj konserwatorzy gestami naprowadzali
tragarza, a
reszta się przypatrywała.
Nasza trójka zatrzymała się nie opodal.
Jeden z moich dwóch przewodników, ten żywszy,
który w
komorze przytupywał i uderzał w dłoń, nagle
podniósł rękę.
Facet z belką odwrócił się do niego i belka zaczęła się
poruszać, jeden koniec począł się do mnie zbliżać,
powoli i
nieubłaganie.
Chciałem uskoczyć, ale nie mogłem (dopiero
później sobie
uświadomiłem, że ten drugi dziadek podskoczył do
mnie w
tym momencie i trzymał mnie od tyłu).
Rozpaczliwie krzyknąłem i uniosłem ręce, żeby
chwycić

background image

belkę. Rękawice miałem jak z ołowiu, rękawy chyba
stężały
(jakżeby nie, skoro ci dranie powlekli je
petryfikacyjnym
plastykiem) i już była przy mnie. Olbrzymia belka
wypełniła
całe pole mojego widzenia.
I bum.
Belka uderzyła w mój hełm, a on, mimo że był nie
tłukący
i miał na sobie nie jeden, ale trzy znaki różnych i
niezależnych od siebie kontroli: państwowej,
firmowej i
lunarnej, ten nie tłukący się superhełm zrobił brzdęk
i
zupełnie się rozsypał.
Mimo woli wstrzymałem oddech, żeby oddalić
moment, w
którym zacznę się dusić w wysokiej próżni. Był to
odruch,
nic poza tym, brakowało mu nawet szczypty
rozsądku, ponieważ
w wysokiej próżni człowiek dosłownie wybucha.
Przecież nie
jest niczym innym jak workiem wypełnionym
płynem,
przystosowanym wewnątrz do ciśnienia jednej
atmosfery, a w
ciśnieniu zerowym płyn wytryskuje wszystkimi
porami na

background image

zewnątrz, wycieka krew, wyciekają oczy i...

.N:72

Ale ze mnie nic nie wyciekało.
Rozbolały mnie płuca.
Otworzyłem, dotychczas kurczowo zamknięte,
oczy.
Odetchnąłem.
Tu było powietrze!
- Niniejszym pasuję cię na skalnika! - ktoś
krzyknął do
mnie.
Dziadek, który mnie cichaczem popryskał, a potem
trzymał,
żebym nie zdążył uskoczyć, zdjął swój hełm.
Szczerzył się,
uśmiechał i zapewne miał niezłą uciechę z tego
udanego
numeru.
- Ty draniu! - zacząłem na niego wrzeszczeć.
Roześmiał się jeszcze szerzej. Moja wściekłość była
chyba
częścią scenariusza.

background image

- Dobre, co? Kupił wszystko razem z
opakowaniem!
Nie, nie mogłem wiedzieć, że przestrzeń przed
przepustem
jest przykryta plastykowym pęcherzem. Instruktor
nam o tym
nic nie wspominał, czyli faktycznie nie mogłem
przeczuwać,
że to najnowszy wymóg bezpieczeństwa, kolejna
sztuczka, i że
kto naprawdę chce wyjść na zewnątrz, musi też
przejść przez
taką śluzę, jakie są w hermetycznych przegrodach na
dole
szycht. Nie mogłem przejrzeć tego numeru, który mi
przyszykowali.
Drugi dziadek też zdjął hełm.
- To jest chrzest każdego kota - wyjaśniał. - Teraz
wrócimy do środka, ale ani mru mru, rozumiesz? Tę
próbę musi
przejść każdy.
Wróciliśmy z przepustu do przejściówki,
przeszliśmy przez
komorę skafandrową i weszliśmy do poczekalni.
Chłopcy wbili we mnie wzrok.
- No i co?
Są kotami, a ja już jestem pasowany na skalnika,
każdy
musi przejść przez ten chrzest, to niepisane prawo
bazy.

background image

A gówno prawda, powiedziałem sobie.
- To podpucha. Na zewnątrz nie ma próżni.
Wyprowadzą was
na zewnątrz, rozbiją wam hełm, a potem wam
powiedzą, że
niniejszym was pasują na skalnika. Że to ponoć taki
zwyczaj.
Ale ja - odwróciłem się do tych dwóch dziadków -
jak mam
takie zwyczaje w dupie.
Jeden nie powiedział nic, przez chwilę mi się
przyglądał,
a potem wyszedł.
Ten drugi wymaszerował za nim, w drzwiach się
odwrócił i
powiedział:
- Jesteś skończony.
Wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Odwróciłem się do chłopców.
Uśmiechnąłem się.
Ale ani jeden z tych trzech słupów solnych nie
odpłacił
mi uśmiechem. Przeciwnie, patrzyli na mnie gorzej
niż ci
dwaj dziadkowie.
Zrozumiałem, że popsułem im chrzest, że popsułem
im
zabawę, w której grali główne role, że jestem psują i
dziwakiem i oni już zadbają o to, żebym był
skończony. Że

background image

oni, nowi, zrobią brudną robotę za dziadków i
wezmą mnie w
obroty tak, jak na to zasługuję.
Macie już jasność?
Macie już jasność, jaki byłem samotny podczas
tych
osiemnastu miesięcy służby w Czeskopolskiej?

7. Przez to, co do tej pory powiedziałem, nie chcę
sugerować, że może na szychtach i w bazach nie było
solidarności.
Była.
Dowcip polegał na tym, że tej solidarności nie
czuliście,
jeśli byliście - tak jak ja - tylko górnikiem.
Trzeba było być górnikiem i jeszcze czymś jeszcze.
Górnik i prażanin. Górnik i bajerant. Górnik i
szmugler
alkoholu. Górnik i fundziak.
A nawet obowiązywało w drugą stronę: fundziak i
górnik,
szmugler i górnik. I tak dalej.
Może nie było to zbyt dobrze zorganizowane, ale
tylko
dzięki temu siedzę tu teraz i wspominam stare czasy.
W innym
wypadku cały tlen wyleciałby z mojego bałwana
przez tę
śliczną dziurkę, którą miałem na piersiach, choćby
dlatego,

background image

że sprawny kat by tę dziurkę porządnie powiększył,
tak żeby
to nie była dziurka, ale dziura jak się patrzy.
Nie dopuściły do tego - a trochę wstyd się do tego
przyznać - cytryny, czyli policjanci. Przezwisko
dostali od
koloru skafandrów. Zgadnijcie, jaki to był kolor.
Nagle narobiło się ich wokół nas pełno - znaczy,
teraz
przesadzam, nie tak zupełnie pełno, ale pięciu - i
celowali
w nas nie psychiną, ale czymś innym. Każdy trzymał
w łapach
bezślizgowy szybkostrzelny karabin kalibru 14,50.
Piękny
kaliber, to prawda, a ta broń działała jeszcze
piękniej, bo
naboje były wybuchowe. Czysto teoretycznie broń ta
miała być
używana wyłącznie do celów humanitarnych, przede
wszystkim
do usuwania zawałów. Sławne prawo z roku 2032
zakazało
transportu na Lunę jakiejkolwiek broni i
nakazywało
likwidację wszystkich spluw, które już tu były. Na
liście
nie było jednak ręcznej wyrzutni rakietowej, która
zazwyczaj
naprawdę służyła do usuwania zawałów.

background image

Ale, jak widać, ich użycie w celach innych niż
humanitarne należało wprawdzie do rzeczy
zakazanych, ale
możliwych.
Cytryny znały się na swojej robocie i nie
marnowały
czasu.
Spoza kopuły hali przepustowej wynurzyła się ich
płaszczka, prześlizgnęła się tuż nad dachem budynku
technologii kopalnianej (ogień jej silników chyba
osmalił
plastyk na dachu, płaszczka oczywiście leciała na
zakazanej
wysokości, ale komu można się poskarżyć na
poczynania pilota
cytrynowej płaszczki) - i zahamowała dokładnie
przed naszą
milutką grupką, która szykowała się na piknik pod
gołym
niebem.
Tak, te cytryny znały się na swojej robocie i choć
nigdy
ich nie lubiłem, to w tej chwili wydali mi się bardziej
anielscy niż wszyscy cherubini chrześcijańskiego
nieba razem
wzięci. To byli stuprocentowi szpanerzy. Nawet się
nie
zaczepili o uchwyty, tylko mocno się trzymali, a takie
utrzymywanie się na płaszczce, która robi gwałtowne
skręty,

background image

przyśpiesza i hamuje na najdłuższym płomieniu, nie
należy do
łatwych umiejętności.
Ognie silników hamujących wzbiły pył, który od
tego żaru
zaczął świecić. Był to straszliwy żar, odłamki
roztopionych
skał latały dookoła w kapryśnych zawijasach jak
robaczki
świętojańskie, a w hełmach całej naszej paczki
rozległ się
szarpiący nerwy jęk.
Mogli sobie odpuścić ten numer, przynajmniej jeśli
chodzi
o mnie.
Był to odpowiednik psychiny: ponieważ nie mogli
jej użyć
przeciw ludziom w skafandrach, wchodzili na fonię
na pewnej
częstotliwości, której nie można było zablokować. A
wynik?
Hałas tak potworny, że mógł wywołać obłęd, tak
samo jak
psychina.
Przycisnąłem dłonie do rozerwanego miejsca w
skafandrze.
- Ratunku! Ratunku! - krzyczałem. Byłem
zrozpaczony.
Zupełnie bez sensu wpadło mi do głowy, że cytryny w
tym jęku

background image

mogą nie usłyszeć mojego krzyku. Nie pomyślałem,
że ich fonia
starannie filtruje częstotliwość "sygnału
ostrzeżenia", jak
oficjalnie nazywał się ten trik.
Z obłoku pyłu wynurzył się cytryna z butlą i na nic
nie
czekając zakleił mi dziurę w skafandrze
błyskawicznie
polimeryzującą pianą.
Stało się to wszystko o wiele szybciej niż jestem w
stanie opowiadać i kiedy tylko cytryna zakleił mi
dziurę,
pilot płaszczki odpalił ładunek ciśnieniowy, który
policjanci noszą przy paskach swoich skafandrów i
przedmuchał ten pył na bok, żeby było porządnie
widać, co
się właściwie dzieje.
No a działo się to, że uczestnicy pikniku stali jak
zamurowani, winny czy niewinny, i wszyscy mimo
woli
przykładali ręce do hełmów, żeby zakryć uszy. Ja też
je tam
przyłożyłem, kiedy ten mój anioł stróż załatał mi
dziurę w
bałwanie. Dodajmy, że natychmiast zamienił się w
strasznie
złą cytrynę, ponieważ rzucił flaszkę na ziemię i
zerwał z

background image

pleców spluwę. W rezultacie cała piątka w komplecie
była
uzbrojona i mierzyła do nas. Staliśmy jak słupy
solne, a
pilot płaszczki zasiadający na swoim tronie spoglądał
na ten
teatrzyk niewątpliwie z rozbawieniem, ale nie
mogłem się o
tym przekonać, bo oczywiście nie było widać jego
twarzy.
Robole na niedalekiej kopalni odkrywkowej
przestali
zarabiać doruble, zatrzymali nawet zgarniarki i na
pewno
wytrzeszczali oczy w bąblach swoich bałwanów,
ponieważ to
już nie była normalna egzekucja - to była egzekucja
przerwana, executio interrupta, jak powiedzieliby
starzy
łacinnicy (przynajmniej od czasu do czasu w tej
opowieści
muszę się pochwalić, że tak w zasadzie jestem
wykształcony).
Jęk umilkł jak kamień wpadający do studni,
zapanowała
błoga cisza i brzmiała jak muzyka w tym najbardziej
luksusowym mahometańskim raju, przeznaczonym
dla najbardziej
zasłużonych muslimów.

background image

- Zasada, Nedomy, Byczek - odezwało się na fonii -
trzy
kroki wprzód.
Posłuchaliśmy jak marionetki w teatrze lalek.
- Pozostali... w tył zwrot i rozejść się.
Odwróciłem się. Bardzo chętnie zatrzymałbym
tego
przyjemniaczka, który rozerwał mi na piersi
skafander, tego
kochasia, który za hobby wybrał sobie śmierć.
Strasznie
chciałbym mu zerwać bąbel, żeby spojrzeć mu w
twarz. Te rysy
mi kogoś przypominały, ale tylko trochę, cały czas
nie
mogłem go skojarzyć i bardzo sobie życzyłem, żeby
się
zamienił w płyn wrzący w wysokiej próżni.
- Nie ruszać się - surowo rozkazał policyjny głos.
Jego
właściciel trenował retorykę chyba w tej austriackiej
psiarni, gdzie hodują bullmastify. - Bez wygłupów.
Byczek,
Nedomy i Zasada zostaną na miejscu, pozostali się
rozejdą -
namierzyli nas bez pudła. Dokładnie wiedzieli, kto
brał
udział w tej grze.
Przez chwilę nie działo się nic, dwie cytryny
celowały do

background image

nas tymi swoimi rurami, a ich trzej kumple śledzili w
celowniku odmarsz organizatorów zabawy.
Wszystkich, włącznie
z moim katem.
Uświadomiłem sobie, że niczego nie pragnę tak
bardzo, jak
tego, żeby jeszcze kiedyś tego faceta spotkać w cztery
oczy.
Oddałbym za to całą forsę, całą sumę całych stu
tysięcy.
Dla tego mógłbym zostać nawet na Lunie.
Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem mrowienie
w
plecach. Spytałem samego siebie: czy twoja
nienawiść
naprawdę jest tak mocna?
I odpowiedziałem sobie: tak.
- Teraz powoli do wozu - ciągnął psi głos. -
Pierwszy
Zasada, pięć kroków za nim Nedomy i kolejne pięć
kroków za
nim Byczek.
Posłuchaliśmy. Nie ma nic tak przekonującego, jak
wbite w
ciebie spojrzenie bezślizgowych tysiąc czterysta
pięćdziesiątek, a patrzył na nas cały ich komplet,
wszystkie
pięć - niekłamana oznaka tego, że organizatorzy
pikniku już
przeszli przez śluzę i zniknęli pod kopułą.

background image

Nie maszerowaliśmy raźno. Szło nam to powoli, z
ociąganiem.
- Ruszać się, ruszać się - warknął psofacet.
Co to, to nie, glino, pomyśleliśmy sobie wszyscy,
nawet
Byczek, który był gliną jeszcze dzisiaj rano. Co to, to
nie.
Pójdziemy, bo musimy, ale nie wyskoczymy ze skóry.
Co to, to
nie.
Posadzili nas z tyłu płaszczki w pomieszczeniu
bagażowym
i jeden z cytryn usiadł przy nas. Spluwę położył sobie
na kolanach, tą brzydką stroną do nas, chociaż,
prawdę
mówiąc, nie chciałbym z tej odległości dostać w
piersi
ładunkiem niwelującym. Pozostali czterej wleźli na
płaszczkę, złapali się za uchwyty i kiedy stanęli w
rozkroku, naprawdę wyglądali jak posągi.
Nie zdążyliśmy nawet porządnie usiąść, kiedy
znowu
odezwał się ten obrzydliwy dźwięk, dręcząca,
nieprzyjemna
wibracja. Tym razem jednak zabrzmiała cicho,
cichutko jak
brzęczenie komara.
Dobiegały z niej jakieś słowa!
- Słyszycie mnie? Zasada, podnieś rękę!
Jerzy usłuchał i głos odezwał się ponownie:

background image

- Ani słowa, nie możecie nawet westchnąć.
Nasz strażnik nawet się nie poruszył. Pilot zapalał
silniki rakietowe. Płaszczka zaczęła nieprzyjemnie
drgać.
Nie byłem przyzwyczajony do poduszkowców.
Będzie mi
niedobrze, pomyślałem.
- Odbierzcie mi spluwę. No mnie, oczywiście!
Nasz cerber ledwo dostrzegalnie ruszył bronią.
Byczek na nic nie czekał, rzucił się do przodu i
chwycił
broń. Na szczęście jej właściciel szybko uskoczył -
Byczek
tym szarpnięciem mógłby mu złamać kciuk.
- Wszyscy ręce do góry! - ryknął. Jego głos był
słyszalny
na fonii wszystkich.
Policjanci się odwrócili. Płaszczka nie przestawała
się
trząść.
- Wspaniale - pochwalił nas cienki głosik. - Teraz
im
powiedz, żeby wysiedli.
- Wysiadajcie, ale powoli i po kolei! Zasada, wyłaź,
będziesz im odbierał broń. Każdemu z osobna!
Rzucisz ją na
ziemię.
- Dobra robota - cieszył się głosik na tej
nieprzyjemnej
komarzej frekwencji.

background image

- Zwariowaliście! - odezwał się psofacet. - To bunt!
Teraz już nic wam nie pomoże, rozumiecie! Nawet
Jedynka was
nie przyjmie. Chłopy, nie wygłupiajcie się!
Rozumiecie?
Friport może przyjąć zbiegów, ale buntowników
potraktuje
zgodnie z prawem!
- Nie dajcie się zagadać - pisnął komar. - Na
Jedynce też
są muslimi.
Teraz mi zaświtało! Nasz policjant - wyzwoliciel był
zakamuflowanym muslimskim fundziakiem,
członkiem tego samego
bractwa co Zasada! Właśnie harował na poważne
skrócenie
obowiązkowego pobytu w muslimskim piekle. Za
ofiarną pomoc
współwyznawcy mogą mu odjąć jakieś sto tysięcy lat
kary.
Znowu o krok bliżej raju!
- Zasada, przecież wiesz, do kogo się w Jedynce
zwrócić.
Powiedz, tak czy nie?
- Tak - odezwał się Zasada.
Była to cholernie skomplikowana konspiracja.
Nasz wyzwoliciel mówił do nas na frekwencji
ostrzegawczej, której nie przyjmuje fonia
skafandrów
policyjnych. Ale nasze odpowiedzi słyszeli wszyscy

background image

policjanci. I stało się tak, że owo "tak" Zasady
psofacet
błędnie sobie wytłumaczył.
- Czyli zgadzacie się? - ucieszył się.
- Nie - odpowiedział Zasada. To z kolei wystraszyło
naszego zbawiciela, mahometańskiego policjanta.
- Czyli tak, czy nie? - pisnął.
- No tak!
- Jak w domu wariatów - zauważyłem. W tym
czasie już
wszyscy policjanci wysiedli z płaszczki. Niczym
wytresowani
stanęli w równym szeregu. Chyba nawet nie zdawali
sobie
sprawy, jak śmiesznie wyglądali.
- Żeby było jasne - uważałem za stosowne
oświadczyć
stojącym na baczność cytrynom - nie zwracajcie
uwagi na
żadne "tak" albo "nie". My wychodzimy z gry i nie
musicie
się dalej o nas obawiać.
Nasz mahometański cytrynowy przyjaciel dołączył
do swoich
towarzyszy. Naczelnik dał mu porządnego kuksańca
za to, że
pozwolił sobie zabrać spluwę umożliwiając w ten
sposób
ucieczkę trzem niebezpiecznym przestępcom, ale
czegóż by nie

background image

uczynił prawowierny muslim, byle się dostać do
raju!
Wyzwoliciel na pożegnanie pisnął:
- Żeby było jasne, bracie Zasado, zrobiłem to tylko
dla
ciebie. Allach będzie prowadzić twoje kroki i będzie
cię
chronić podczas drogi do Bazy numer Jeden.
Przygotowałem ci
dosyć żywności i tlenu. To zapasy dla jednego. Allach
pomoże
ci pozbyć się tych dwóch niewiernych psów!
Dopiero po chwili do mnie dotarło, o co tu chodzi.
Ale
dotarło. Chciałem rzucić coś dowcipnego, ale wtedy
odezwał
się Zasada.
- Kuba, jeśli piśniesz, zrobić w tobie dziurę.
Chciał chyba powiedzieć: jeśli wsypiesz naszego
brata,
zabiję cię.
Celował we mnie ze spluwy, którą przewidująco
podniósł z
ziemi, jedną z tych spluw, które ja - nieprzewidująco
- na
ziemi położyłem.
Również świeżo upieczony muslim Byczek, jakżeby
inaczej,
we mnie celował. Na początku to mnie zaskoczyło,
ponieważ

background image

nie brałem serio prawdziwości jego wiary, ale potem
przypomniałem sobie słowa naszego cytryny-
zbawiciela, że
również na Jedynce są muslimi i że Zasada wie, do
kogo iść.
Byczek będzie z nim trzymać muslimską sztamę,
żeby
mahometanie pomogli mu wygrzebać się z bagna.
A mnie, niewiernego psa, wyrzucą za burtę.
Czułem dokładnie we wszystkich nerwach, jak
rośnie w nim
zdecydowanie, jak swędzi go palec, widziałem, jak
unosi
broń. Zbiera całą odwagę na to, żeby mnie zabić!
Kubo, Kubusiu, powiedziałem sobie, jeśli teraz
czegoś nie
zrobisz, będziesz w jeszcze gorszej sytuacji niż na
początku, kiedy twój przyjaciel kat rozerwał ci
koszulkę.
Wtedy tylko umierałeś, ale teraz będziesz zupełnie
martwy.
Nie zastanawiałem się długo.
Wystarczył tylko jeden skok do przodu i zanim
Byczek
zdążył przesunąć muszkę i szczerbinkę i te wszystkie
proste
i krzywe, które wykładają na balistyce, chwyciłem za
drążki,
z silników wyleciały płomienie i płaszczka
gwałtownie wzbiła

background image

się w górę. Bogu dzięki, że komputer kontroluje
sterowanie,
potrafi przeciwdziałać najgorszemu i utrzymuje
pozycję w
granicach jakiej takiej normy, bo moja pierwsza
próba
pilotażu skończyłaby się fiaskiem.
- Nie wygłupiaj się! - zaczął ryczeć Byczek. - Puść
mnie do tego! Przecież nie umiesz się z tym
obchodzić!
- Jak widzisz, umiem - odpowiedziałem. W tym
momencie
byliśmy już jakieś pięćdziesiąt metrów nad
powierzchnią i
lecieliśmy. Dokąd? Byle dalej od Czeskopolskiej.
Gdybym miał
czas popatrzeć w dół, zobaczyłbym cały ten
kompleks, jak się
zmniejsza, wygląda jak pajęczyna, jak płatek śniegu,
chłodziarki z żebrami rozpalonymi do białości
wysysają
nadmierną energię w przestrzeń (dzisiaj to śmieszne,
ale
jeszcze w połowie poprzedniego wieku chłodzenie
należało do
największych problemów kolonii księżycowych),
płatek tracił
ostre kontury, ponieważ zakrywała go niewidzialna
zasłona
delikatnego pyłu i cząsteczek spalonych gazów.

background image

Lecimy, mahometańscy chłopaczkowie, i gdybyście
mi
chcieli wyciąć jakiś numer, rozbijemy się o skały tam
na
dole!
Chciało mi się śmiać, ale kiedy sobie
uświadomiłem, jak
daleko jest na Jedynkę i że płaszczka jest środkiem
komunikacji lokalnej o zasięgu dwudziestu pięciu
kilometrów,
że na pokładzie mamy troje płuc i trzy żołądki, ale
powietrza i żywności tylko dla jednego, uśmiech
zamarł mi na
twarzy.
Mało co potrafi tak doskonale popsuć humor jak
perspektywa, że się udusicie albo umrzecie z głodu,
albo
wszystko na raz (jeśli to możliwe).

8. Układ był zupełnie prosty. To znaczy, żeby
trzymać się
faktów, wyglądał prosto, kiedy już na niego
wpadliśmy.
Najchętniej obu bym wyrzucił i kontynuował
podróż w
samotności, tego chyba nie muszę podkreślać, ale
komputer
nie pozwolił mi zrobić płaszczką pętli, która
katapultowałaby pasażerów na zewnątrz. Poza tym
mieli mnie

background image

na muszce i gdybym zrobił coś naprawdę dla nich
niebezpiecznego, nie zawahaliby się i zaryzykowaliby
wypadek
paląc do mnie z obu luf.
Najchętniej obaj by mnie załatwili i kontynuowali
podróż
w duecie, ale ja trzymałem ręce na drążkach i każda
próba
zmiany personalnej na mostku pilota przyniosłaby w
konsekwencji bójkę i wypadek, a nie chcieli
ryzykować, o ile
to nie będzie całkowicie konieczne.
Gnałem na rozsądnej wysokości w kierunku
północno-
wschodnim, gdzie według współrzędnych
pokładowych powinna
leżeć Jedynka. Światła Czeskopolskiej mieliśmy już
dawno za
sobą, pochłonął je pióropusz pierwszego górskiego
grzebienia, nad którym przelecieliśmy. Pod nami
była
pustynia i wtedy naprawdę nie rozumiałem, co
można w niej
widzieć poetyckiego i interesującego. Wszędzie żwir i
nic
poza nim, ruiny po kosmicznym bombardowaniu,
które szalało
tu przed trzema miliardami lat i podziobało
księżycową twarz
tworząc kształt, który ziemniaki na górze na Ziemi

background image

podziwiają do dzisiaj.
Szybko się przyzwyczaiłem do sterowania
rakietowym
poduszkowcem i po pięciu minutach zacząłem się
uważać za asa
pilotażu i przynajmniej część swojego intelektu
mogłem
poświęcić na wymyślanie wyrafinowanych epitetów,
którymi ja,
ateista, częstowałem mahometan, jednego
fanatycznego
fundystę, a drugiego szczerego jak wegetariańska
łasiczka w
kurniku.
Obaj odpłacali mi pięknym za nadobne, przy czym
trzeba
odnotować, że Zasada był bardziej odkrywczy.
Przede
wszystkim wyjaśnił mi, jakie rozkosze czekają na
mnie w
dżahannam, gdzie bez wątpienia trafię, a ponoć to
tylko
kwestia minut. Będę odziany w szaty z ognia, do
picia
podadzą mi wrzącą wodę, a na zakąskę dostanę
owoce z drzewa
zakkum, które spalają wnętrzności. Diabły
przeciągną przez
mój przewód pokarmowy łańcuch i przywiążą mnie
w ten sposób

background image

do osobistego szatana.
Szczerze mówiąc, bardziej obawiałem się zderzenia
ze
skałami niż spotkania ze skorpionami wielkości osła,
którymi
groził mi Zasada. Obserwowałem również wskaźnik
poziomu
paliwa. Lampka zaczynała czerwienieć, a to
oznaczało, że
zbliżamy się do punktu zwrotnego. Jeszcze kilometr
czy dwa i
dotrzemy do miejsca, skąd jeszcze można wrócić.
Jeszcze
starczy paliwa na drogę powrotną.
Po dwóch minutach tam byliśmy.
Niemal bezbłędnie wylądowałem między skałami, a
Zasada
przestał kląć. Silniki leniwie szumiały na wolnym
biegu i
nawet przez materiał rękawic czułem ich wibrację.
- Wystarczy jeden ruch ręką i będzie z was miazga
-
ostrzegłem ich na wypadek, gdyby chcieli
wypróbować swoje
snajperskie zdolności. - Jak widzicie, ręce mam na
drążkach.
- Co dalej? - odezwał się Byczek. Opuścił broń, to
był
dobry znak.

background image

- Bierzcie picie, jedzonko i oddychanko, i idźcie
swoją
drogą.
- A ty?
- Wracam na Czeskopolską.
- Gadanie - zwątpił Zasada. - Nie wierz mu, to
niewierny
pies, giaur. Wszyscy giaurowie łżą.
- A co innego mi pozostało? Stąd na Jedynkę jest
dwieście
kilometrów. Płaszczka by nas dowiozła tylko o
dwanaście
kilometrów bliżej. Zostaje jeszcze około stu
dziewięćdziesięciu. Sześć dni wytężonego marszu.
Ten wasz
mahometański Święty Mikołaj przygotował porcję
dla jednego,
mam nadzieję, że solidną porcję dla jednego. To
mogły być
dwie biedne porcje dla dwóch. Ale na pewno nie
nędzniutkie
porcje dla trzech. Wszyscy trzej tam nie dotrzemy.
Wy dwaj
trzymacie się jeden drugiego jak bracia syjamscy. Co
mi
pozostaje poza powrotem?
- Zamkną cię.
- Was też zamkną, chłopcy. Ale to wasza sprawa.
Jeśli
chodzi o mnie, wolę być zamknięty niż sztywny.

background image

Jakoś tak wyglądał punkt wyjściowy umowy.
Trzeba było
jeszcze omówić niektóre szczegóły. Akcja w końcu
wyglądała
tak, że Byczek wyciągał zapasy z bagażnika
płaszczki, a
Zasada celował mi w plecy. Potem odleciałem o
dziesięć
metrów, przekonałem się, że Byczek odłożył broń na
ziemię i
odszedł o pięćdziesiąt metrów, a kiedy Zasada
wyrzucił z
pokładu swoją spluwę, łaskawie opuściłem się na
wysokość
zero i wypuściłem Zasadę.
Wziąłem kurs powrotny, ale gdy tylko obie postacie
zniknęły za skałami, wylądowałem i natychmiast
wyłączyłem
silniki.
Ani przez chwilę nie pomyślałem o powrocie na
Czeskopolską, gdzie jak w banku czekał mnie
kryminał,
ewentualnie sędzia Lynch, o ile wpadłbym w ręce
swoich
byłych koleżków, a nie zaprzysiężonym sługom
prawa. Mój plan
opierał się na prostej kalkulacji:
Do Jedynki dotrę po sześciodniowym marszu.
Potrzebuję
przede wszystkim tlenu.

background image

W zbiornikach paliwa płaszczki starczy go dla
regimentu
takich oddychaczy jak ja.
Poza tym potrzebuję wody. Wyprodukuję ją
dziecinnie
prostą reakcją tlenu z wodorem.
I wreszcie potrzebuję jedzenia. No, tego się muszę
wyrzec. Czy wytrzymam sześciodniową pielgrzymkę
przez
pustynię bez jedzenia? Gdybym był fundziakiem,
powiedziałbym
ma szallah i oddałbym się w ręce Allacha. A tak
mogłem
polegać tylko na sile mojej natury.
Będę się żywić wściekłością. Muszę dojść już
choćby
dlatego, że chcę zrobić mielonkę z tego udanego
faceta,
który się bawił w kata, chcę zacisnąć ręce na
szyjkach
Byczka i Zasady i zawiązać je na supełki. Dużo
roboty dla
jednego człowieka, ale można się wyrobić. O ile
oczywiście
dojdę do Jedynki, do jedynego lunarnego friportu.
Kilka godzin spędziłem majsterkując. Musiałem
wymontować
zbiorniczek z metalowym tlenem, zmodyfikować
dozownik i

background image

połączyć go wężykiem z moim skafandrem. Rurkę
uszczelniłem
pianą polimerową, na szczęście była na wyposażeniu
płaszczki. Gorzej było z wodą. Spaliłem całą resztę
tlenu z
wodorem i wyciągnąłem dobrych sześćdziesiąt
litrów, ale
natychmiast zamarzła na kamień. Na pewno to był
plus - będę
ją niósł jak plecak, bez pojemnika. Ale jak ją
przetransportuję do środka skafandra do moich
spragnionych
ust? Będę ją musiał tłuc na kosteczki i wsuwać do
środka
śluzą dla suchego pożywienia, tą malutką klapką na
spodzie
bańki.
Kiedy wszystko było gotowe, uciąłem sobie
kilkugodzinną
drzemkę, a potem rozpocząłem marsz.
Nie było w tym nic zabawnego i trudno się dziwić,
że
nigdy później nie ubóstwiałem turystyki pieszej. Z
kostką
lodu na plecach, z pojemnikiem na tlen na brzuchu,
oplątany
liną, w ręku dzierżąc metalową tyczkę wygiętą w
hak, która
służyła mi jako czekan, udałem się w tę długą
anabazę, która

background image

miała się skończyć albo w piekle o nazwie hawija,
albo w
raju zwanym Jedynką.
Szedłem jak maszyna, z myślami
skoncentrowanymi wyłącznie
na kompasie podłączonym do informacji z
niewidzialnego
satelity, który wisiał na orbicie stacjonarnej gdzieś w
czerni nad moją głową. Stoki na szczęście nie były
tak
strome, jak opowiadają sobie o nich ziemniaki i
pierwszego
dnia zaliczyłem, nie przemęczając się zbytnio,
według moich
szacunków, dobrych czterdzieści kilometrów. Głód
jednak
dokuczał mi wściekle, a kostka lodu na plecach
znacznie się
zmniejszyła.
Odpoczywałem kilka godzin, pogrążony w
koszmarnym śnie, z
którego wyrwały mnie straszne wizje, a zwłaszcze
sen, w
którym budziłem się na górze na Ziemi dziwnym
zbiegiem
okoliczności musiałem iść z powrotem do szkoły.
Pani nauczycielka wyraziła zrozumienie dla
mojego
przypadku.

background image

- To nieprzyjemne nieporozumienie, panie Nedomy,
to wina
komputera, zdarza się. Ale nie możemy nic zrobić,
nikt nie
chce mieć kłopotów, jak pan sam rozumie.
Oczywiście rozumiałem i zgodnie z jej poleceniem
usiadłem
w ostatniej ławce, żeby nie zasłaniać dzieciom.
- Może pan pod ławką oglądać telewizję, ale
dyskretnie,
żeby nie robić hałasu.
Ale dzieciom to przeszkadzało, też chciały oglądać i
nauczycielka musiała zaostrzyć dyscyplinę.
- Trudna sprawa, panie Nedomy, musi pan
schować
telewizor. Proszę pisać z nami: ma-ma ma mię-so.
Em-ma mie-
sza. Ma-my ma-ło mię-sa?
Obudził mnie własny krzyk i nie posiadałem się ze
szczęścia, kiedy wokół siebie ujrzałem lunarną
pustynię
oświetloną Słońcem. Pleśniawka w tym czasie była
schowana
gdzieś za horyzontem. Nawet za nią nie tęskniłem.
Gdzieś tam
czekała na mnie ta antypatyczna nauczycielka.
Podniosłem się z trudem. Nogi bolały mnie jak
przetrącone
i tym razem zacząłem wątpić, czy dojdę, ponieważ
miałem

background image

wrażenie, że gonię resztkami sił.
Ale następne wydarzenie odebrało mi nawet tę
szczyptę
dobrego humoru.
Zrobiłem najwyżej dziesięć kroków, kiedy spoza
skał
wyszedł mi naprzeciw Byczek celując we mnie tysiąc
czterysta pięćdziesiątką.
Zamknąłem oczy, ale to nie pomogło, zjawa nie
zniknęła
jak pani nauczycielka, dalej stała na swoim miejscu,
kiedy
uchyliłem powieki.
- No właduj we mnie - powiedziałem. - Na co
czekasz?
- Wiedziałem, że pójdziesz za nami. Nigdy byś nie
wrócił.
- Nigdy. Po co to przeciągasz? Strzelaj.
- Jerzy złamał sobie nogę.
Dopiero po chwili zakontaktowałem.
- Spadł, idiota. To mięczak. Głupi, zasrany,
fundziacki
mięczak. Cały dzień wczoraj jęczał, że nie dojdzie, a
pod
wieczór potknął się i od tego czasu tylko ryczał.
Teraz
zemdlał.
- No i co z tego?
- Pomożesz mi go nieść. Tylko on zna muslimów na
Jedynce.

background image

- Gówno.
- Dam ci jego część żarcia. Masz, łap.
W promieniach słońca błysnęła kostka suchej
żywności
zapakowana w ochronną folię. Ludzie, jeszcze nigdy
się tak
dobrze nie najadłem, jak tego ranka.
- Poniesiemy go. On nie potrzebuje żarcia. Nawet
nie
potrafi go przełknąć, tylko majaczy. Będziemy mu
dawać wodę.
Mamy jej pod dostatkiem.
Nieśliśmy go dwa dni.
Cóż więcej dodać?
Potraficie sobie wyobrazić dwóch chłopów,
połączonych i
rozdzielonych najżarliwszą nienawiścią, wlokących
lunarnymi
kanionami jęczący i skowyczący pakunek? Tysiące
razy
chciałem walnąć Jerzym o skały, a Byczek na pewno
również,
tysiące razy chciałem rozwalić mu bąbel, żeby
dosięgnąć tę
jego rozdziawioną gębę i uciszyć jego lamenty, i tylko
myśl,
że w jego makówce skrywa się to tajemnicze
"Sezamie, otwórz
się", dzięki któremu on, Byczek i chyba ja
dostaniemy się

background image

pod skrzydełka muslimów na friporcie zwanym
Jedynką,
zapobiegła morderstwu.
Nieśliśmy go równinami w labiryncie głazów
wielkich jak
pięciopiętrowe domy, wciągali na linie na strome
stoki, a po
drugiej stronie opuszczaliśmy go ostrożnie jak
koszyk jajek,
wypróbowaliśmy setki sposobów, jak we dwójkę
nieść trzeciego
i za każdym razem wydawało się nam, że odkryliśmy
genialny
sposób transportu bagażu bez wysiłku i za każdym
razem
następowało rozczarowanie. Mówię, że nieśliśmy go
dwa dni,
ale sam nie wiem dokładnie, jak to właściwie było,
ponieważ
szliśmy w nieregularnych odstępach, czasami nagle
siadaliśmy bez porozumienia i natychmiast
zasypialiśmy, nie
przejmując się skowytami Jerzego Zasady, który
przeżywał
pierwszy etap czyśćca jeszcze za swojego świętego
życia.
Na początku trzeciego dnia obudziło nas milczenie
Jerzego.
- Zasnął - powiedział Byczek.
- Umarł - poprawiłem go.

background image

Pochyliliśmy się nad nim. Mój bąbel uderzył w
bąbel
Byczka, a oba nasze bąble stuknęły w bąbel Zasady
pod nami.
W przezroczystym szkle jego bąbla z trudem
dojrzeliśmy
zarysy twarzy. Czarne policzki pokryły się zarostem.
Para
oczu świeciła w półmroku. Czekaliśmy minutę, dwie,
trzy, czy
te oczy nie mrugną.
- Mrugnął - powiedział Byczek.
- Nie mrugnął. To ty mrugnąłeś.
Ale pewności nie miałem.
- Hergot, ja nie mrugnąłem, to on mrugnął.
- Nie mów hergot, muslimie, mów ma szallah. Nie
mrugnął.
Jest sztywny. Jest martwy jak te kamienie wokół.
- Jaki znowu muslim, koniec zabawy - warknął
Byczek.
Palce zacisnęły się na kolbie tysiąc czterysta
pięćdziesiątki.
- To chyba pójdziemy? - powiedziałem spokojnie.
- Ja pójdę na pewno - odpowiedział tajemniczo, ale
nie na
tyle tajemniczo, żebym nie przejrzał jego zamiarów.
- Ja też pójdę - powiedziałem. - Możesz mi w tym
przeszkodzić tylko skracając mnie o głowę.
- Tak - warknął - żebym miał na karku
morderstwo. Rób, co

background image

chcesz. Ja idę. Ty rób, co chcesz. Ale zapomnij o
moim
żarciu.
I poszedł, a zapasy jedzenia razem z nim.
Ruszyłem za nim. Na martwego mahometanina
nawet nie
spojrzałem.
A jednak to cytrynowa cytryna. Dobrze wie, że na
Księżycu
trupa można znaleźć nawet po tysiącu lat dokładnie
w takim
samym stanie, w jakim był za życia, a wokół niego
wszystkie
ślady, które pozwolą glinom znaleźć mordercę.
Mojego
morderstwa nie usprawiedliwiłby żadną
samoobroną. Udałoby mu
się to trzy dni temu, kiedy tańczyliśmy wokół
płaszczki.
Wtedy można było ukartować wszystko, mógłby
nawet
spreparować ślady i dowody, które utwierdziłyby
śledczych w
przekonaniu, że strzelałem pierwszy.
Ale tutaj, na pustyni, po dwudniowym wspólnym
marszu?
Dwaj mężczyźni, jeden strzał, jedna spluwa, prosta
arytmetyka, podliczone, podkreślone - i morderstwo
jest
morderstwem z premedytacją.

background image

Wędrowaliśmy dalej. I obaj mówiliśmy na głos
sami do
siebie, ale fonia starannie przenosiła głos jednego do
słuchawek drugiego.
- Zdążę na czas - powtarzał Byczek. - Zdążę na
czas,
przed tym parszywym terminem paragrafu sześć.
Zdążę na czas.
Wrócę do domu.
A ja powtarzałem:
- Zabiję cię. Chciałem zabić Zasadę, ale jego już
diabli
wzięli. Teraz kolej na ciebie, glino. Jako trzeciego
zażyczę
sobie pana egzekutora. Zabiję cię.
I tak ciągle w kółko.
Dopiero po dwunastu godzinach zawiodły go
nerwy.
Byłem utargany, na wpół ogłupiały piosenką, którą
do
znudzenia powtarzałem, naprawdę sam do siebie, ale
nie na
głos, więc nie spodziewałem się, że zaatakuje.
Nerwy mu puściły, ale w dobrym miejscu.
Maszerowaliśmy w
odstępie kilku kroków po wąskiej ścieżce, przepaść z
prawej,
przepaść z lewej, jedna potworniejsza od drugiej.
- Zabiję cię - mówiłem właśnie, kiedy nagle się
odwrócił

background image

i z wściekłością, która nie sprawiłaby zawodu jego
nazwisku,
rzucił się na mnie i obiema rękoma zdzielił mnie w
piersi w
to miejsce, gdzie piana pokrywała dziurę w
skafandrze.
Zamachałem rękoma, ale nie chwyciłem
równowagi i
poleciałem do tyłu.
Usłyszałem suche trzaśnięcie - to mój blok
zamarzniętej
wody, czy raczej bloczek, który został mi po tej
długiej
udręce. Ale w tej chwili to nie był mój najważniejszy
problem. Bardziej zajmował mnie upadek i wrzask.
Pociągnąłem
za sobą lawinę kamieni i księżycowego pyłu, bez
powodzenia
próbowałem czegoś się złapać, ale zatrzymałem się
dopiero na
dnie, jakieś piętnaście metrów pod poziomem ścieżki.
Byczek stał nade mną, malusieńki jak zły troll,
chociaż
był ubrany jak sanitariusz. Promienie słońca
tworzyły mu
aureolę wokół hełmu.
- Zdechnij tutaj - życzył mi serdecznie. - I łap. Jest
w
niej jeden banan. Celuj dobrze, zaoszczędzi ci
kłopotów.

background image

Zamachnął się i rzucił mi na dół tę tysiąc czterysta
pięćdziesiątkę. Może traktował to jako akt
miłosierdzia, ale
raczej po prostu nie chciało mu się jej targać.
Zresztą po
co, skoro jego wróg spadł w przepaść. Poza tym,
kiedy znajdą
moje ciało ze spluwą przy zwłokach, łatwo obroni
tezę, że do
ostatniej chwili byliśmy najlepszymi kumplami.
Złapałem broń, bez namysłu wycelowałem w niego
i
wypaliłem.
Spudłowałem. Eksplozja wyrwała tonę skały i
rzuciła ją
Drodze Mlecznej w objęcia. W obłoku pyłu Byczek
po raz
ostatni mnie przeklął. Niewątpliwie przeklinał mnie
dalej,
kiedy podjął wędrówkę, ale jak wiadomo na
Księżycu fonia za
rogiem nie działa.
A w ciągu kilku minut Byczek był za kilkoma
rogami,
obładowany zapasem wody i jedzenia, i chyba
również swoim
sumieniem.
Ja tymczasem na dole smutno i wesoło umierałem,
żegnałem
się z mamą i tatusiami, i z małą Alenką, i wszystkimi

background image

dziewczynami, i stopniowo w duchu odwiedzałem
wszystkich
kolegów, i prowadziłem z nimi mądre dysputy, i
nawet
podejrzewam, że wspólnie byśmy coś wymyślili,
może znowu tę
żarówkę. Ale nie wymyśliliśmy nic.
Kiedy byliśmy w najlepszym, ciągnęła obok jakaś
wyprawa
selenologów i wyciągnęła mnie.
Na Jedynkę dostarczyli mnie równą dobę po tym,
jak
przepadł mi termin powrotu na Ziemię, określony
sztywno
przez paragraf sześć.
Ma szallah, jak powiedziałby religijny Jerzy
Zasada.
A co na to przyjaciele? Byczek? Jak mu się
powiodło? A co
na Czeskopolskiej?
- Nie wie pan? Już tydzień temu cały ten turnus
bez
problemów wrócił na Ziemię. Ten Brunza to musi
być łebski
facet. Ładnie to chłopcom załatwił. Jaki to człowiek?
Znał
go pan dobrze?
Czyli turnus jest na Ziemi u swoich żon i
dziewczyn, i

background image

dzieci, i kolegów, i mam oraz tatusiów, a ja tkwię na
żwirku
jak żwirkowaty żwirek.
Ma szallah.
cdn.

.N:95

powieść

Ondrej Neff

Miesiąc mojego życia (2)

background image

(Mesic meho zivota)

przełożyła Joanna Czaplińska

Część II

1. Mój kramik z antykami stał kawałek od głównej
alei i
gdybym tylko otworzył drzwi, wytknął głowę i
nastawił ucho,
usłyszałbym szum tłumu, który dniem i nocą
przelewał się w
górę i w dół jak melasa. Był to szum dziesięciu
tysięcy
głosów i dwudziestu tysięcy kroków. (Dziadek
Wścibiacz
przerwałby mi w tym miejscu opowieść i mruknąłby
mi nad
uchem, że nie można mechanicznie mnożyć liczby
głosów przez
dwa, ponieważ nie można wykluczyć z tłumu
pewnego procentu
jednonogich, ja bym mu na to powiedział, że
jednonogi ma
protezę i też robi hałas, on by na to pisnął, że kroku
protezy nie można liczyć tak samo jak krok nogi, bo
proteza
jest pochodzenia nieorganicznego, tak jak laska czy
kule,

background image

więc jeślibym liczył jako krok również hałas protezy,
musiałbym do sumy wliczyć też stukanie lasek i kul,
a ja bym
na to odparł, Dziadku, opamiętaj się, kiedy ostatni
raz
widziałeś człowieka z laską, a co dopiero o kulach, a
on by
na to odpowiedział... no, coś by odpowiedział, to
straszny
człowiek, ten Dziadek Wścibiacz, jest straszny teraz i
chyba
nie był lepszy pięćdziesiąt lat temu, w roku
czterdziestym
piątym). Każdy głos jest inny, jeden należy do
mężczyzny,
inny do kobiety czy dziecka, ktoś się śmieje, ktoś się
kłóci
czy nawet przeklina, ktoś krzyczy, a kto inny szepce,
ludzie
cisną się w kolejce przed kasą iluzyna, a na samej
tylko
głównej alei jest ich około pięćset, jedna z
największych
atrakcji biznesu turystycznego na Lunie, największa
koncentracja emocji w Systemie Słonecznym, tak
jest na
plakatach, poza tym są to emocje nie cenzurowane,
nie
pocięte, nie poprawiane, surowe jak ziemniaki.
Ludzie cisną

background image

się w kolejce i krzyczą na siebie, weź od razu dwa
bilety,
nie pchaj się, gdzie się ładujesz, człowieku, Ziutek,
przestań, to poniżej godności, przecież nie pozwolę
robić
się w jajo przez takie zero, co to znaczy zero i temu
podobne. Dzwoni w tym dziewczęcy śmiech,
dziewczyny się
śmieją i cieszą, że zobaczą prawdziwe mordobicie, to
lepsze
niż iluzyn, a kiedy się napatrzą, pójdą do bistro na
lody,
są ich tu tysiące. Największa koncentracja łakoci w
Systemie
Słonecznym - tak piszą w ogłoszeniach. Dlaczego
Księżyc ma
okrągłą twarz? - Bo jada u Donalda. Co drugie
bistro ma w
nazwie Donalda, tam mają najwięcej lodów w
największym
wyborze gatunków, żadna kontrola zdrowotna nie
wtyka nosa do
receptury, na Lunie nie ma cenzury i nie ma kontroli
zdrowotnej. Tutaj nie ma bakterii, tu nam one nie
szkodzą,
przeciętna wieku wyższa o dwadzieścia, trzydzieści
lat niż
na górze na Ziemi, kto by się temu sprzeciwiał.
Wymowa

background image

statystyk jest jasna, największa koncentracja
zdrowia w
Systemie Słonecznym, ekrany wtłaczają to do tych
ziemniakowych głów od rana do wieczora i
ziemniaki tłumnie
garną się na Lunę, a my ich podejmujemy, w
Arkadii, w
Eldorado, i w Alhambrze, Atlantydzie, i w Ozz,
Disneylandzie
i Lunaparku. Ale Arkadia jest najlepsza, ja tu
mieszkam, mam
tu swój kram z antykami kawałek od głównej alei i
nie
wychylam głowy za drzwi, nie nastawiam ucha na
szum tłumu,
jestem zadowolony z tego, co jest. Tak to wyglądało
na Lunie
i takie było moje życiowe credo, wtedy, w roku
dziewięćdziesiątym piątym, tego miesiąca i tego dnia,
w tę
godzinę, kiedy na zaplecze wparował Chudzielec i
powiedział,
że przysyła go pani Su.
Był to ziemniak, od razu było widać po wzroście.
Wszyscy ziemniacy są przeciętnie wyżsi od
rodowitych
żwirków. Ja też byłem wyższy od tej nowej generacji,
bo
przecież urodziłem się na Pleśniawce, ale ten facet

background image

porządnie przewyższał przeciętną i dlatego w duchu
niezbyt
odkrywczo nazwałem go Chudzielcem. Gdybym
wiedział, kto to
zacz i jak się z nim namęczę, może przyłożyłbym się
staranniej do wymyślania przezwiska.
Na początku udawałem, że nie wiem, kto to jest
pani Su.
- "Błękitna Laguna", obok iluzynu - przypominał
mi
Chudzielec. Dowcipnie na to odpowiedziałem, że na
głównej
alei iluzynów jest na pęczki, a on mi wyjaśnił, kto to
jest
ta madame Su (mnie wyjaśniać, kto to jest pani Su) i
tak przez
chwilę bawiliśmy się w chowanego, aż wreszcie się
spytałem,
o co mu chodzi.
- Potrzebuję czegoś szczególnego.
- To nasza specjalność. Co to ma być?
- Mówi panu coś tysiąc czterysta pięćdziesiąt?
- Przykro mi, ale robotów nie prowadzimy. Lubię
mieć w
sklepie spokój - udawałem głupiego.
- Dobrze zapłacę - nalegał. - Bardzo proszę. Pani
Su mnie
poleciła. Dobrze wiem, że pan wie, co to jest tysiąc
czterysta pięćdziesiąt.
Ja też wiedziałem, że on wie, że ja wiem.

background image

Nastawił mi nadgarstek w tym pięknym geście
oddania, jaki
znają tylko kochankowie. Dzisiaj się o tym już nie
pamięta,
ale nie zapominajcie, że w dziewięćdziesiątym
piątym wszyscy
mieli żywo w pamięci epidemię super-AIDS.
- Niech mnie pan przeczyta - zaproponował.
Rekomendacje miał dobre, rozmyślałem. Kochana
Su nie
przysłałaby mi żadnego tajniaka. Tylko że kochana
Su za
bardzo kocha pieniążki i za trzycyfrową sumę reali
zrobi
wszystko. Nawet naśle na mnie faceta, o którym nie
jest na
bank pewna, że jest swój.
Ale on mnie zaprasza, żebym przeczytał.
- Proszę bardzo - wzruszyłem ramionami.
Zwolnił blokadę i mój orakl (stary model,
przynajmniej na
pierwszy rzut oka, przecież nie mogłem zagracić
swojego
sklepu z antykami jakąś hipernowoczesną
aparaturą) zaczął:
- Gaspar Dumoulins, urodzony dwudziestego
piątego
października dwa tysiące sześćdziesiątego trzeciego,
stan
zdrowia: biopole pe ku...

background image

- Nieważne. Kim jest ten Dumoulins?
- Pracuje w Instytucie Historii Najnowszej w
Rydze,
specjalizacja z kolonizacji Luny. Wykształcenie:
katedra
historii Wydziału Humanistycznego na Sorbonie,
podyplomowe...
- Nieważne. Co dalej?
- Kolekcjoner antycznej broni. Ósmy co do
wielkości zbiór
w Akwitanii. Zawiera kompletną serię produkcyjną
emitorów
psychoszokujących FN, kompletną serię
produkcyjną...
- Wystarczy - poleciłem oraklowi. - Dziękuję za
zaufanie,
panie Dumoulins - zwróciłem się do Chudzielca. -
Czyli
zbiera pan psychiny.
- To jednak tylko miękkie bronie. Według moich
informacji
tysiąc czterysta pięćdziesiątek używało się w latach
czterdziestych jako broni ostrej.
- Ktoś pana źle poinformował - powiedziałem z
miną
szczerego współczucia. - Typowe oznaczenie tysiąc
czterysta
pięćdziesiątek dotyczy likwidacji zawałów.
- Dobrze. Właśnie taki likwidator zawałów
chciałbym

background image

uzyskać do kolekcji.
- Niech pan słucha, panie Dumoulins, widział pan
wystawę
mojego sklepu. Jest tam kilka rarytasów: części
ubioru,
wyposażenie dla geologa, są tam nawet takie unikaty
jak na
przykład kompas, tak, pochodzi z pierwszej
wyprawy lunarnej
królestwa Simba z pięćdziesiątego siódmego, ich
Akademia
Królewska myślała o wszystkim i wyposażyła
członków wyprawy
w kompasy...
Rozłożyłem ręce.
- A tutaj wokół są inne skarby. Proszę wybierać
oczyma, a
jeśli jest pan poważnie zainteresowany, może pan
również
rękoma. Moja specjalność to orakle. Mam tu ich od
groma,
nawet te unikatowe pierwsze modele.
- Wiem, że miewa pan kłopoty z policją - bez
uprzedzenia
rzucił Chudzielec Dumoulins. - Ale w moim
przypadku nie musi
się pan obawiać. Mam status VVIP, a to więcej niż
immunitet
dyplomatyczny, jak panu dobrze wiadomo. Żaden
policjant nie

background image

ma prawa mnie rewidować. Ze mną nie będzie miał
pan
kłopotów.
- Proszę pokazać - zażądałem.
Znowu wygarnął rękaw i tym razem jego blok
zabłysnął
czerwienią.
- Jak pan to zdobył - zauważyłem. Nie było to
pytanie,
tylko wyraz podziwu. Od razu zawstydziłem się, że
nie
trzymałem języka za zębami. By ukryć zakłopotanie,
odwróciłem się i zawołałem Dziadka, żeby wylazł.
Wiedziałem,
że Dziadek cały czas nadstawia ucha i słyszał
wszystko, o
czym mówimy.
Chudzielec Dumoulins nawet nie ruszył brwią,
kiedy
zobaczył Dziadka, i za to w duchu w moim białym
notesiku
wstawiłem mu plus. Dziadek nie prezentował się
najlepiej.
Pierwsza generacja protezowców była nieźle
sfuszerowana. W
połowie wieku było już lepiej i protetycznego
cyborga na
pierwszy rzut oka nie można było odróżnić od
człowieka. Ale

background image

Dziadka Wścibiacza wypadek spotkał chyba koło
czterdziestego
piątego. Lekarze złożyli go do kupy, lecz w połowie
zniszczyli mu mózg, a powłokę fizyczną też nieźle
pokiereszowali. Wyglądał jak monstrum
Frankensteina, zresztą
czasami występował w iluzynowych horrorach jako
główny
potwór.
- Chyba mamy tu gdzieś jedną tysiąc czterysta
pięćdziesiątkę, pamiętasz?
- Hu - przytaknął Dziadek Wścibiacz i odkuśtykał
tam,
skąd przyszedł. Ja tymczasem zwróciłem się do
Chudzielca.
- Kiedyś mieliśmy jedną. Były wtedy w Arkadii
zamieszki,
ataki na fundziackich terrorystów... - machnąłem
ręką. -
Ach, jak ten czas leci.
Dziadek przyczłapał z tą straszną spluwą.
- Hu - powiedział. Był dzisiaj niezwykle gadatliwy.
- Panie Dumoulins, nie oferuję jej panu. Tylko
pokazuję,
bo myślę, że to jest tysiąc czterysta pięćdziesiątka.
- Najpierw myślał pan, że to typ robota -
przypomniał mi
Chudzielec Dumoulins.
- Mój wiek upoważnia mnie do zaników pamięci -
powiedziałem uprzejmie.

background image

Ale on już nie zwracał na mnie uwagi. Kiedy
zobaczył tę
nędzną spluwę, oczy wylazły mu na wierzch, a ręce
zaczęły
się trząść. To mnie uspokoiło. Tajniacy potrafili być
przebiegli i gdyby chcieli, potrafiliby nawet
przerobić blok
osobisty. Nasłaliby na mnie tajniaka ze
sfałszowanym blokiem
i co bym począł? Ale tajniakom aż tak na mnie nie
zależy. Ja
jestem tylko małą rybą, praktycznie rybką.
Chudzielec
Dumoulins tymi roztrzęsionymi rękoma robił mi
przed nosem
przeciąg. Dziadek Wścibiacz obserwował, na wpół
ukryty za
moimi plecami. To był jego zwyczaj, nie lubił
pokazywać się
publicznie (chyba że mu za to płacili).
- Hu - zauważył ostrzegawczo. Słuchawka
przyczepiona za
moim uchem rozgadała się.
- Uważaj na niego - Dziadek miał na myśli
Chudzielca. -
Ma w rękawie jakiś metalowy przedmiot.
- Dobra - odpowiedziałem. Oparłem się dłońmi o
ladę tak,
żeby sięgnąć palcem do sensoru psychiny
wycelowanej na stałe

background image

dokładnie w to miejsce, gdzie stał klient. To
zabezpieczenie
z czasów fundziackich zadym. Wtedy mieli je
wszyscy kupcy, a
kiedy fala przemocy opadła, wymontowali je. Ja nie.
A gdyby do mojego sklepiku przyszedł Kat?
- Mogę? - spytał Chudzielec.
- Proszę bardzo. Nie jest nabita.
Wziął broń do ręki. Nie robił tego po raz pierwszy.
Umieścił ją na ramieniu ruchem strzelca
wyborowego z tych
złotych czasów, kiedy tu na Lunie dopiero wszystko
się
rozkręcało.
- Ja ją panu tylko pokazuję - ostrzegłem go. - Nie
oferuję. Nie jest na sprzedaż.
- Brakuje mi do kolekcji - powiedział. - Zapłacę, ile
pan
zażąda.
Zajrzał mi w oczy i dodał:
- Oczywiście, jeśli jest prawdziwa.
- Wątpi pan w to?
Dziadek znowu ostrzegawczo zahuczał i zaszeleścił
mi za
uchem, ale ja już jechałem na swojej desce
surfingowej na
grzbiecie fali gniewu. Że też nie dałem sobie po
mordzie! To
wchodzenie na deskę nigdy się dla mnie dobrze nie
kończyło.

background image

- Nie wiem. To jedyne, co mogę o tym powiedzieć.
Jak pan
wie, panie Nedomy, jestem naukowcem i
przywykłem myśleć
precyzyjnie.
- To niech pan się przekona - zaproponowałem. -
Mam tu
potrzebne wyposażenie.
Komplet antyk-kitu, mikroskop elektronowy,
rentgen i
wszystkie te manele stały w rogu.
- Jeśli nie ma pan nic przeciw temu - powiedział
uprzejmie - wolę polegać na własnym sprzęcie.
Dziadek Wścibiacz obszedł mnie kiwając się z boku
na bok
i położył na broni obie ręce: tę prawdziwą, pokrytą
bliznami, i tę sztuczną, na której metalowe stawy
prześwitywały przez dziury w plastykowej skórze.
Tyle razy
go namawiałem, żeby ją wymienił!
Ale tutaj chodziło o utratę twarzy. Na tym jednak
Dziadkowi nie zależało, ani w dosłownym, ani w
przenośnym
znaczeniu. Ale ja w wieku siedemdziesięciu lat byłem
jeszcze
próżny jak paw. Odepchnąłem Dziadka łokciem i
dosłownie
wyrwałem mu broń z ręki.
- Jak sobie łaskawy pan życzy.
Chudzielec się przeistoczył.

background image

Kiedy przyszedł, był słodki jak miód, szurał nóżką,
mówił łagodnie i grzeczniutko. A teraz? Kiedy
zobaczył, że
złapał mnie na haczyk, stwardniał, nabrał pewności i
jeszcze
trochę urósł. O mało nie zrobił nam w suficie dziury
głową.
Wyciągnął z rękawu płaski przedmiot. Wtedy nie
mogłem
wiedzieć, co to jest. Wyglądało to jak flet albo jak
kalkulator ze starych czasów. Naprawdę nie mogłem
przeczuwać, że to antyk-kit najnowszej generacji.
Prototyp,
fasowali go naukowcy w wybranych instytutach
historycznych.
Przyłożył maszynkę do lufy i końcami szczupłych
palców
przejechał po jej czarnej powierzchni. Jakby z
niezmiernej
głębi (mimo że miało to grubość trzech centymetrów)
wynurzyły się chaotyczne wzory, które z wolna się
przegrupowywały, tworzyły wykresy, liczby i litery, a
ja
stałem za ladą, zapomniałem pogładzić palcem spust
psychiny
i tylko wytrzeszczałem oczy i czekałem, co z tego
wyniknie.
- Falsyfikat - oświadczył Chudzielec Dumoulins.
- Pan zwariował - powiedziałem. - A gdyby nawet,
co panu

background image

do tego? Ja jej panu nie oferowałem. Nie jest na
sprzedaż.
- A te rzeczy - pokazał wystawę ręką uzbrojoną w
ten
parszywy aparacik - to nie są falsyfikaty?
- Jak się na to spojrzy, panie Dumoulins. Jak się na
to
spojrzy. W pewnym sensie są falsyfikatami, ale tak
doskonałymi, że są niemal prawdziwe. Tam w kącie
stoi antyk-
kit, niech pan wypróbuje.
Tylko że pan Dumoulins nie był wczorajszy i zażył
mnie
takim asem atutowym, który przebił wszystkie karty,
jakie
miałem w ręku: asem o nazwie antyk-kit najnowszej
generacji.
Która to może być? Piąta? Szósta? A czy to ważne?
Otworzyły się drzwi i do sklepiku wpłynęła młoda
piękność. Właściwie czemu nie miałbym powiedzieć
całej
prawdy? Była przepiękna. Mulatka, nogi kończyły
się w
niebie, biodrami weszłaby do butelki, wpadłaby tam
zupełnie,
dopiero biust by ją zatrzymał, tak, tak, bo ten biust
był
prima sort!
Świeciła oczyma i uśmiechała się, chyba dlatego, że
kiedy

background image

weszła, moja staromodność zaczęła pachnieć jak
jakiś butik
na głównej alei (są ich tam tysiące, największa
koncentracja
elegancji w Systemie Słonecznym).
- Jak sprawy, kochanie? - spytała Chudzielca.
- Źle - powiedział z najgłębszym smutkiem. - Ci
panowie
są oszustami.
- Naprawdę? Wyglądają tak miło - zauważyła
dziewczyna.
Sądząc po jej uśmiechu, mój widok musiał ją
bardzo
radować. Chyba się zakochała, weźmie mnie za męża
i będzie
miała ze mną dzidziusia.
- Szanowny panie Dumoulins - powiedziałem, ale
oczy same
zezowały w stronę, gdzie stała piękność. - Proszę
sobie
darować te ostre słowa. Nie wiem, o co panu chodzi.

tysiąc czterysta pięćdziesiątkę mamy w sklepie już
od
dobrych dwudziestu lat, czyli jest to antyk sam w
sobie.
Jaką ją kupiłem, taką mam i na moim ekranie
wyglądała na
prawdziwą, może się pan przekonać, mikroskop
elektronowy

background image

stoi tam w kącie. Nie moja wina, że ten pański
czarodziejski
aparacik pokazał coś innego. Z pozostałym towarem
jest tak
samo. Ja kupuję i sprzedaję. Ludzie przynoszą mi
oryginały,
ale też falsyfikaty. Badam wszystko tym, co mam do
dyspozycji. Kiedy sobie sprawię taki sprzęt, jaki pan
był
łaskaw wyciągnąć z rękawa, zaostrzę kryteria,
antyków będzie
mniej, ale za to będą droższe, czyli dla mnie jako dla
kupca
bilans wyjdzie na zero. I jeśli nawet sobie nie
poprawię
bytu, to na pewno nie stracę. Jasne?
- Jawohl! - potwierdził Chudzielec. - Rozumiem i
chciałbym wierzyć w to, co pan mówi.
- A ma pan powody, żeby nie wierzyć?
Oderwałem się już od czekoladowej piękności i
przeniosłem
spojrzenie na niego. Zaskrzypiało.
- Słyszałem - powiedział Chudzielec - że za sklepem
ma
pan warsztat i tam pan produkuje fałszywe antyki.
- Niektóre antyki są uszkodzone i wymagają
naprawy -
powiedziałem, ale w ustach miałem sucho. Znowu się
zaczyna!

background image

Niedługo sklep się zaniebieści od mundurów
policyjnych.
- Czy zdaje pan sobie sprawę, że mój aparat
wiarygodnie
udowodni, która część jest oryginalna, a która - jak
pan
mówi - naprawiona?
- Hu! - odezwał się Dziadek Wścibiacz, a za uchem
zadźwięczało:
- Czemu się czepia akurat nas? Arkadia jest pełna
fałszywych antyków. Kto myśli, że w
dziewięćdziesiątym kupi
u antykwariusza prawdziwy antyk, który ma ponad
pięć lat,
powinien trafić do czubków!
- Czego pan ode mnie chce? - huknąłem na
Chudzielca.
Piękność, która do tej chwili tylko się uśmiechała,
roześmiała się, a zabrzmiało to jak dzwoneczki
loretańskie.
Nie znacie ich, tych loretańskich dzwoneczków?
Przyjdźcie
kiedyś do mnie, puszczę je wam, mam świetne
nagrania.
- Wreszcie zaczęła się rozsądna rozmowa! -
zawołała. -
Gaspar jest tym, kogo nazywa się twardzielem. Żyje
w
przekonaniu, że przed każdą rozmową trzeba powiać
grozą.

background image

- Genevieve, przestań! - krzyknął, ale nie dała się
zagłuszyć i ciągnęła:
- Gdyby pozwolił mi rozmawiać z panem,
moglibyśmy już
podpisać kontrakt.
- Jaki kontrakt? - zdziwiłem się.
- Gaspar nie powiedział wam, że reprezentuje
firmę Pan-
Universal Ilusin? Gaspar nie jest już tylko
naukowcem i
kolekcjonerem, jest panem reżyserem!
Zrobiła minkę numer osiemnaście, wyrażającą
całkowite
zaskoczenie: oczy otwarte tak, że przez szparkę za
nimi było
widać przedni płat mózgu, kąciki ust lekko
opuszczone i usta
lekko otwarte, żeby masa perłowa zębów mogła
robić blik,
blik.
Ja się nie musiałem przetwarzać: zaskoczenie na
moim
obliczu nie było udawane i wyglądałem chyba jak
głupek.
Pan-Universal Ilusin była firmą, która dostarczała
do
sieci iluzynów na Lunie, na Lagrangu, w Kole, na
Pleśniawce
i w koloniach Systemu największą liczbę filmów.

background image

Spojrzałem na Dziadka Wścibiacza, ale on
wyglądał jak
zwykle, to znaczy jak monstrum Frankensteina.

2. Czeskopolską udało się wybudować w
rekordowym czasie
jednego tygodnia na przepięknej pustyni, ale na
odwrotnej
stronie. Już wtedy na stronie widzialnej nie
znaleźlibyście
pustego miejsca więcej niż na rozłożoną chusteczkę
do nosa.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem dekoracje
(lecieliśmy tu
prywatnym gravem Chudzielca, on kierował,
Genevieve
siedziała obok mnie - a z tyłu kulił się Dziadek
Wścibiacz,
strasznie się bał, bez przerwy rzucał swoje "hu!" i
gdybym
nie wyłączył brzęczyka, który miałem za uchem,
swoimi
radami, uwagami i przestrogami chyba
doprowadziłby mnie do
szału; jeszcze nikt w życiu nie spotkał tak
gadatliwego
niemowy jak Dziadek Wścibiacz), serce we mnie
zamarło i
znowu przypomniałem sobie chwilę, kiedy stałem
przed

background image

kolegami, gwiazdy cicho się przypatrywały, a Kat
pruł mi
hermetyczną koszulkę.
- Pierwsza klasa, prawda? - zwrócił się do mnie
Chudzielec. - Mistrzowska robota. Dokładnie według
dokumentów.
Wszystko zgadzało się z rzeczywistością - pokryte
plastykiem ramiona ośmiornicy, na końcu macek
wachlarzowato
rozłożone kopalnie odkrywkowe, trochę z boku
wysokie pagórki
skał o zboczach tak stromych, że chyba za chwilę się
obsuną.
Nawet po tylu dziesiątkach lat spędzonych na żwirku
nie
potrafiłem się do tego zjawiska przyzwyczaić.
- Niech pan zwróci uwagę na grzejniki - powiedział
Chudzielec. - Ale iluzja!
Lecz pan architekt trochę przesadził, grzejniki
wyglądały
na przegrzane, o czym nie omieszkałem
Dumoulinsowi donieść.
Na czole wyskoczyły mu zmarszczki zmartwienia.
- Natychmiast zlecę poprawki - powiedział. - Iluzja
musi
być doskonała. W dziejach iluzynu jeszcze nie
powstał tak
historycznie wierny spacern jak "Trzech
wspaniałych".

background image

Tak nazywał się nasz spacern. Jednym odważnym
miałem być
ja, a Pan-Universal wynajął jeszcze dwóch frajerów,
którzy
wyglądali jak weterani i może coś pamiętali.
Ale głównym źródłem emocji byłem ja, tak stało w
kontrakcie.
Historyczna dokładność, to było centralne hasło,
wokół
którego kręciły się wszystkie przygotowania jak
wokół dobrze
nasmarowanego wału. Chudzielec przetrząsnął
wszystkie
archiwa, żeby się dowiedzieć, jaki kształt miały łyżki
w
stołówce, czy kołdra była rdzawobrązowa, czy
brązowordzawa i
czy drążek zgarniarki był na prawą czy na lewą
rękę.
- To będzie dokładna rekonstrukcja pańskiej
osobistej
historii - tak powiedział Chudzielec już podczas
pierwszego
spotkania w antykwariacie.
Dokładna rekonstrukcja...
- Oczywiście z małymi poprawkami - dodała
Genevieve. -
Przecież to będzie spacern dla milionów widzów.
Chudzielec postanowił, że podczas przygotowania
scenariusza będzie ze mną ściśle współpracował.

background image

- Jest pan jednym z niewielu prawdziwych
weteranów tutaj
na Lunie. Każde pańskie wspomnienie ma wartość
góry kobaltu.
Proszę opowiadać, proszę!
- Tak, tak! - klaskała w rączki Genevieve. - Proszę,
niech pan opowiada!
W skrócie opowiedziałem więc mniej więcej to, co
już wam
wyłożyłem: o paragrafie sześć i o tym, jak
kierownictwo
Czeskopolskiej chciało wykiwać cały turnus
górników, jak
Brunza się nie dał i jak ja, gołowąs durny, a więc i
pochopny, chciałem wyrwać się z szychty na własną
rękę, żeby
się dostać na Jedynkę, gdzie obowiązuje prawo
pieniądza i na
nic innego nie zwraca się uwagi, i jak się to wszystko
odbyło. Nie ominąłem niczego: ani Kata, ani moich
dwóch
udanych kolegów, jednego fundziaka, a drugiego
policjanta.
- Nie powinieneś opowiadać im wszystkiego -
szeleścił mi
Dziadek Wścibiacz za uchem, ale ja się nie obijałem i
waliłem w nich jak katarynka. Nie żałowałem
papryki i
pieprzu, tym bardziej że widziałem, jak im ta moja
opowieść

background image

smakuje.
Genevieve straciła pewność siebie i zerkała na
kochasia.
Ten starał się niczego po sobie nie okazywać i nawet
nie
mógł być zaskoczony moim opowiadaniem. Jako
historyk musiał
znać fakty i wiedział, jak przed wiekiem miały się
sprawy na
Lunie.
- To niesamowicie interesujące, panie Nedomy -
powiedział, kiedy wreszcie skończyłem. - Nie-sa-mo-
wi-cie.
Nagrałem pańskie opowiadanie, jeśli oczywiście pan
nie ma
nic przeciwko temu. To bezcenny dokument
historyczny.
- Ależ pieseczku... - odezwała się Genevieve.
- Ale nie możemy zapominać, że kręcimy spacern.
Spacern,
panie Nedomy.
- Spacerny kręci się już od trzydziestu lat, o ile mi
wiadomo. Jeden chłam większy od drugiego. Co mi
do tego, że
chcecie nakręcić pierwszy, którym chłamem nie
będzie.
- Oczywiście, to mój cel! Takie zadanie dostałem od
samego pana Kriegsmanna, generalnego dyrektora
Pan-
Universal!

background image

- O co więc panu chodzi?
- Musimy przestrzegać reguł gatunku. I liczyć się z
mentalnością widza. Na nasze wspólne dzieło czekają
miliardy. I wszyscy ci ludzie mają, jakby to
powiedzieć,
pewne mentalne wyposażenie, które musimy
respektować.
- To idioci - zauważyłem.
- Nie lekceważmy inteligencji przeciętnego widza -
powiedział miękko Chudzielec. - Jest wysoka. Ale
poziom
wiedzy jest ograniczony. Dzisiejszy widz nie rozumie
niektórych faktów historycznych. Na przykład
paragraf sześć:
jak wyjaśnić widzom prawo regulujące długość
pobytu na
Lunie? Dzisiaj wszyscy pchają się na Księżyc,
przeprowadzają
się tu całe miasta, całe wielkie rejony, któż by nie
marzył
o długowieczności, co? Myśli pan, że widz potrafiłby
się
utożsamić z bohaterem, który ryzykuje życie tylko
po to,
żeby wrócić na Ziemię? Taka myśl wyda mu się
śmieszna.
- Nie byłem żadnym bohaterem - zaprotestowałem.
- Byłem
zwykłym górnikiem, którego zrobili w konia, a który
nie

background image

chciał się dać. Wybrałem złą drogę, to prawda, ale
też
skisnąłem na Lunie, kiedy wszyscy spokojnie wrócili
na
Ziemię.
- Wrócili do wojen fundamentalistycznych, na
spotkanie
epidemii Super-AIDS. Panie Nedomy, ilu ich jeszcze
żyje?
- Chyba niewielu, jak słyszałem - wzruszyłem
ramionami.
- Panie Nedomy, niech pan się pogodzi z tym, że w
tym
spacernie będzie pan bohaterem. Bez bohatera
spacern nie
może istnieć, proszę to zrozumieć!
- Rozumiem, panie Dumoulins. Ale myślałem, że
wam chodzi
o prawdę historyczną.
- W ramach reguł klasycznego spacernu.
- Będzie pan rozsądny, prawda? - powiedziała
Genevieve.
- Hu - odezwał się Dziadek Wścibiacz. A za uchem
mi
zabrzęczało:
- To wariaci. Przestań z nimi gadać. Mogą nas
chyba
przydusić za te fałszywe antyki, ale z tego się
wykręcimy,

background image

jak zwykle. Nikt nie udowodni premedytacji, a
zresztą w
magazynie mamy też oryginały. Powiedz im, że nie
jesteś
zainteresowany.
- Ale ja jestem zainteresowany - powiedziałem
Dziadkowi.
Nie tylko nakręceniem spacernu. Ta Genevieve
bardzo, ale to
bardzo mi się podobała.
- Proszę? - spytał Chudzielec, który sądził, że moje
słowa były skierowane do niego.
- Niech pan wreszcie wydusi, czego pan chce -
zażądałem.
To, co wyłożył na ławę, było szkieletem
tuzinkowego
spacernu, jakie na głównej alei grają bez przerwy
setki
iluzynów. Dramatyczne spotkanie szlachetnego
zdrowego
Bohatera i Biedaka, który nie dba o przepisy higieny,
nie
przestrzega postów, odmawia stania na głowie, nie
chce
medytować i pije alkohol. Zły przykład pociągnie
kilku
innych. Wybucha epidemia. Wszystkie leki przestają
działać
(bliżej nie sprecyzowane), a Bohater tudzież dwóch

background image

drugoplanowych bohaterów wędrują do najbliższego
(cholernie
oddalonego) szpitala po pomoc. Widz będzie się
dusić z
napięcia, aż wpadnie na to, że jeden z
drugoplanowych jest
zarażony, a kiedy główny Bohater po raz pierwszy
kichnie,
słabsze charaktery zaczną mdleć, że to, Jezus, Maria,
na
niego też lezie! A on ciągle idzie i idzie, drugi
drugoplanowy gdzieś spadnie i następuje koszmarny
dylemat:
wyciągnąć go kichając czy iść dalej do tego
najbliższego
odległego szpitala i wezwać pomoc do setek
umierających.
Straszne podejmowanie decyzji, w tej chwili połowa
publiczności już będzie zemdlona. No i Bohater
zadecyduje
prawidłowo i znowu idzie i idzie, aż dochodzi, i
sanitarne
żyro nabite lekarzami i lekami ląduje w samą porę i
ratuje
wszystkich. Tylko ten ostatni Biedak, który jest
wszystkiemu
winien, umiera na śmierć i szepce: "Że też ja
nikczemny
piłem, że też ja heretyk nie chciałem medytować, nie

background image

koncentrując wzroku wewnętrznego, że też
kochałem tłustą
wieprzowinę i ciągle ją żarłem". I na tym koniec,
przeżywszy
katharsis widzowie idą do domu stać na głowie,
oczyszczać
się wzrokiem wewnętrznym i przestrzegać przepisów
higieny.
- Bardzo ładnie, naprawdę - pochwaliłem dzieło
Chudzielca. - A ja mam być tym Bohaterem?
- Pan nim jest - uroczyście powiedział Chudzielec.
Żebyśmy się rozumieli: w tym iluzynie miała
występować
moja wewnętrzna psyche. Wygląd fizyczny temu
Bohaterowi miał
dostarczyć jakiś przystojniak, który od ciągłego
stania na
głowie miał na makówce małe przydeptanie,
doskonały przykład
Zdrowego Człowieka Naszych Czasów.
Dziadek Wścibiacz jeszcze kilkakrotnie próbował
mnie
złamać, kiedy byliśmy sami.
- Przecież nie może cię interesować taki chłam -
nalegał.
- To dno - przyznałem - ale proponują okrągłą
sumkę, nie
sądzisz? Nie musielibyśmy odwalać chałtury w
warsztacie,

background image

produkować podróbek zbieraczy minerałów
Pierwszej Ekspedycji
Lunarnej i podobnych głupstw, ciągle bojąc się, że
ktoś na
to wpadnie. Moglibyśmy zacząć handlować
prawdziwymi
antykami, na które dotąd nie mieliśmy forsy.
- Prawdziwy antyk to taki - zabzyczał Dziadek - w
którym
nie odkryje się oszustwa.
- Ta nowa maszynka wykryje oszustwo w każdym
antyku -
zaoponowałem. - Do tej pory antyk-kit mógł wykryć
tylko
sposób produkcji danego przedmiotu. Nowy
odkrywa też sposób
produkcji przedmiotu produkującego.
- No Boże - brzęknął Dziadek - wyprodukujemy
sobie nowe
urządzenia starymi metodami i pojedziemy tak
samo, jak do tej
pory.
- Dopóki nie przyjdzie ktoś z antyk-kitem jeszcze
nowszej
generacji.
- No i co z tego? Zawsze można znaleźć jakieś
rozwiązanie.
- Ale ja mam dość tego ciągłego ukrywania.
Monstrum Frankensteina wbiło we mnie wzrok i
dopiero po

background image

dłuższej chwili zabrzęczało mi w uchu:
- To wolisz robić z siebie barana?
- Za taką kopę reali zrobię z siebie barana do
potęgi.
Jak sami widzicie, faktycznie byłem baranem.
Zdjęcia zaczęły się tydzień po przyjeździe do
dekoracji
Czeskopolskiej. Tam poznałem kierownictwo
produkcji
(szczerze pogratulowałem architektowi wnętrz, cały
pojaśniał, a potem ze wzruszeniem mi opowiadał, że
na pracę
scenografa w iluzynie nikt nie zwraca uwagi, że to
taka
anonimowa niedoceniana harówa i że mi bardzo
dziękuje i że
bardzo sobie ceni moje zdanie). Aktorzy, których
wybrano
tylko dla wyglądu, trzymali się na uboczu. Zresztą
aktorzy
to nie jest odpowiednie słowo. Ciągle jestem ze starej
szkoły, stale mam w pamięci tri-di filmy. Teraz te
figurki
nazywano stantami, ponieważ prawdziwymi
aktorami, którzy
byli popularni wśród widzów, byli ci, którzy robili
emocje.
W tym przypadku będziemy nimi ja i gdzieś z tyłu ci
pozostali.

background image

- Mamy najnowsze odbiorniki emocyjne - chwalił
się
Chudzielec. - Szósta generacja. Dotąd niespotykana
iluzja
przeżycia.
Normalne iluzynowe spacerny nakręcano tak, że
najpierw
robiono zdjęcia wszystkich scen ze stantami - w
plenerze i
atelier. A potem następowała ta wielka chwila, kiedy
my,
Wielcy Aktorzy, siadaliśmy w studio, wsadzali nam
na makówki
te wszystkie przyssawki czujników, a my mieliśmy
włączyć
swoje Wielkie Emocje.
Chudzielec Dumoulins udzielał ostatnich
instrukcji:
- Zaczynamy od tej sceny, kiedy po raz pierwszy
dowiaduje
się pan o epidemii rozprzestrzeniającej się na
Czeskopolskiej. W piersiach czuje pan narastający
gniew
wobec człowieka, który zaniedbał elementarnych
zasad
moralnych i zdrowotnych zagrażając życiu
towarzyszy
nieodpowiedzialnym zachowaniem, a zarazem rośnie
w panu
decyzja, by stawić czoło epidemii i pokonać ją.

background image

- Nie wiem, panie Dumoulins - powiedziałem - czy
potrafię
czuć to naraz. We mnie by rósł albo gniew, albo ta
decyzja,
ponieważ boję się, że jedno rośnięcie coś uszczknie z
tego
drugiego.
Zapomniałem, że pan reżyser jest na planie
pierwszym po
Bogu, a reżyserem tego superwspaniałego spacernu
był
Chudzielec.
- Powiedziałem gniew plus decyzja! Zapis,
jedziemy,
akcja!
Wczułem się w to rośnięcie i rosłem, rosłem,
wydawało mi
się, że idzie mi zupełnie nieźle, ale nagle - stop.
- Co się stało? - spytałem.
- To nie jest ani gniew ani determinacja.
Człowieku, pan
śpi!
Był wściekły i czułem, że zaczyna we mnie narastać
fala
gniewu wobec niego oraz fala determinacji, by
pieprznąć tym
i wrócić do Arkadii do sklepiku z antykami, z
których część
na pewno była prawdziwa jeśli nie w dziesięciu, to
przynajmniej w pięciu procentach.

background image

- Dobra! - krzyknął z tyłu ten człowiek z zapisu. -
Już
się czuje!
Ty chudzielczy draniu, czułem w duchu, poczekaj,
kiedy
się to skończy...
- Stop! Nie może pan kierować gniewu przeciw
konkretnej
osobie. To musi być gniew nieukierunkowany. Niech
pan nie
zapomina, że czujniki mają bardzo precyzyjne
właściwości
rozdzielcze. Ale intensywność była dobra. Gotowy?
Czujemy?
Zapis, jedziemy, akcja!
Czułem i czułem, aż w uszach zaczęło mi się kleić i
dzwonić. To znów odezwał się Dziadek.
- To bzdura, Kuba, skończ z tym! Gdybyś widział,
jak
wyglądasz, pękłbyś ze śmiechu, przecież oni zrobili z
ciebie
kompletnego błazna!
- Stop! Co się tam odzywa? - przeklinał Chudzielec
Dumoulins.
Dziadek Wścibiacz wyglądał zupełnie niewinnie,
ale
zapomniał, że w studio jest pełno techników,
prawdziwych
specjalistów, a oni bardzo łatwo odkryją winnego.

background image

Wyrzucili go ku zadowoleniu reżysera. To mnie
wkurzyło,
bo od tej chwili czucie szło mi o wiele lepiej niż
przedtem,
jednak tylko do momentu, kiedy Dziadek odezwał się
znowu,
ponieważ jego łącznik miał zasięg trzech kilometrów.
- Ten pański kolega musi wyjechać - oświadczył
reżyser
Chudzielec Dumoulins pod koniec drugiego dnia
nagrań. Do tej
chwili z wielkim mozołem udało nam się nakręcić
chyba tylko
pięć sekwencji, a z tą szóstą, nadzwyczaj głupią
(Bohater
namawia dwóch drugoplanowych bohaterów do
Wielkiej Wędrówki,
by Ocalić Chorych Towarzyszy) nie mogliśmy ruszyć
z miejsca,
bo Dziadek ciągle przeszkadzał uszczypliwymi
uwagami.
- Mam w kontrakcie, że Dziadek bierze udział w
realizacji
tego waszego wspaniałego spacernu - zwróciłem
uwagę
Chudzielcowi. Ale on miał pod ręką pół tuzina
prawników,
którzy uzupełniali jego mądrość.
- Chcemy dotrzymać warunków umowy -
powiedział. - Ale

background image

umowa nie specyfikuje, gdzie pański przyjaciel
będzie brał
udział w realizacji dzieła.
- No chyba tutaj, ze mną - powiedziałem naiwnie.
Chudzielec się uśmiechnął.
- Pańskie subiektywne rozumienie umowy - ciągnął
- nie
jest zawarte w pisemnym porozumieniu. Pański
przyjaciel
weźmie udział w realizacji jako doradca przy
naszym zespole
w Arkadii.
Nie mogłem nic zrobić, zwłaszcza dlatego, że w
umowie,
jak się okazało, zawarty był akapit o niewielkich
rozmiarach, ale dużej doniosłości. Dotyczył praw
Pan-
Universalu do wystąpienia przeciwko mnie z
roszczeniem w
przypadku, gdybym aktem złej woli czy
niekooperatywności
spowodował straty materialne.
Dziadka odwieźli, a ja zostałem sam wśród
dekoracji, o
ile oczywiście nie liczyć tych setek ludzi z obsługi i
techniki. Z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem.
Nakręciliśmy wszystko i Chudzielec był bardzo
zadowolony,
zaś jego przyjaciółka Genevieve nagradzała mnie
uśmiechami -

background image

szkoda, że nie mogłem powiesić tych uśmiechów w
klapie jak
baretek, bardzo ładnie by tam wyglądały. Podobała
mi się
coraz bardziej i zaczynałem się bać, że Su zauważy
to, kiedy
się znowu zobaczymy. A co z Genevieve?
Podczas przerw chętnie ze mną rozmawiała i
słuchała moich
opowieści, a ja oczywiście czułem się jak w siódmym
niebie.
Zadawała mi głupiutkie pytania, na przykład kim
byli ci
fundziacy i czemu wszyscy tyle mówili o tej, jak to
się
nazywało, bombie atomowej, skoro przecież
epidemia Super-
AIDS była o wiele gorsza. Ja jej wyjaśniałem, że
najgorsze
jest zawsze to, co jest teraz, i że taka już natura
człowieka, że dla sekundy radości w teraźniejszości
odda
godzinę kłopotów w przyszłości, że robią tak nie
tylko
jednostki, lecz - co jest o wiele gorsze - całe
społeczeństwa i że w ogóle najgorszy jest los
proroków,
którzy wykrzykują niewiarygodne prawdy i
ostrzegają ludzi,

background image

że tańczą na skraju kruchej przepaści, ponieważ
wprawdzie
kiedyś wystawi im się pomnik, ale dopiero po
śmierci, a
pomnik postawią ci, którzy ich uśmiercili.
Nakręcanie nawet mi się podobało, jednak
najbardziej mnie
podniecała wizja chwili (która się nieubłaganie
zbliżała),
kiedy z siedziby Pan-Universalu przyjedzie pan
Kriegsmann,
żeby mi osobiście podziękować za nieocenione usługi,
a potem
przekaże plastykową płytkę, która wyraża wartość
ośmiuset
reali. Dziadku, tym razem nie miałeś racji, mówiłem
sobie
przed snem, to było tego warte, osiemset reali, taka
suma!
Zobaczysz, zaczniemy nowe życie!
Nagrywanie się skończyło i z Dumoulinsem i jego
pięknością wróciłem do Arkadii. Zespół techniczny i
stanci
zostali na razie w dekoracjach i czekali, kiedy pan
Kriegsmann - po obejrzeniu gotowego dzieła -
przyśle swoje
OK.
Nastąpił ten długo oczekiwany dzień.
Pan-Universal miał swoje biura na głównej alei,
urządzono

background image

je z monarchistycznym przepychem, jak to określił
Chudzielec
Dumoulins. Wszędzie prawdziwy plastyk i emulsja i
temu
podobne szlachetne materiały. Nie można powiedzieć
- było na
co popatrzeć.
Pan Kriegsmann również wyglądał imponująco,
kiedy wszedł
w towarzystwie jednego żywego i dwóch robotów-
sekretarzy,
wyprostowany, przypięty do stojącego kołnierzyka,
w ciemnym
garniturze wbitym na atletyczne ciało.
Wpadł ze swoją świtą bez uprzedzenia. Zaskoczył
nas i
chociaż spodziewaliśmy się jego przyjścia, nie
podejrzewaliśmy, że wpadnie tu jak klęska
żywiołowa.
Wstaliśmy trochę zakłopotani, jak gdyby przyłapał
nas na
czymś nieprzyzwoitym, na przykład na spożywaniu
niehigienicznego pożywienia.
- Witam pana, panie dyrektorze generalny -
wykrzyknął
Chudzielec radośnie unosząc ręce. - Jakie szczęście...
- Jakie szczęście? Nieszczęście! Katastrofa!
Przeklinam
dzień, w którym pozwoliłem sobie wysłuchać
pańskiej

background image

paplaniny! I przy tym widzowie mają mdleć? Panie
Dumoulins,
ręczę za to, że podczas oglądania "Trzech
wspaniałych" nawet
dojrzewająca histeryczka nie dostanie wypieków.
- Niech pan słucha, panie... - powiedziałem, ale
generalny wściekle na mnie spojrzał i warknął:
- Pan niech milczy. W tych pańskich emocjach był
szum i
myśmy go rozszyfrowali: forsa, forsa, forsa. To panu
chodziło po głowie?
- Ale on jest naprawdę autentycznym pionierem!
- Dobrze o tym wiem, Dumoulins! - grzmiał
generalny. - On
jest autentycznym pionierem i nie jego za to winię.
To pan
nie potrafił wyciągnąć z niego tych autentycznych
emocji
pioniera!
- Sekundę - powiedziałem i w tej chwili moje
emocje były
tak autentyczne, że gdyby chcieli je odbierać, chyba
rozwaliłaby się im maszyna. - Pan Dumoulins jest
czysty jak
lilia. Kto go zmusił, żeby wypaczać rzeczywistość,
żeby
zmienić wszystkie fakty? Dekoracja jest w porządku,
krajobraz również, tylko ta historia jest wyssana z
palca i

background image

z prawdą nie ma nic wspólnego. To chłam, szanowny
panie
dyrektorze! A ponieważ Pan-Universal
najprawdopodobniej
nakręca tylko chłamy, ja, panie dyrektorze, żegnam
się. Było
mi bardzo miło, panie dyrektorze.
- A gdzie pan chce iść? - spytał.
- Do domu, jeśli pan chce wiedzieć.
- Myli się pan. Idzie pan prosto do sądu. Ponieważ
ja
pana zaskarżę. Praca przy spacernie "Trzech
wspaniałych"
jeszcze nie skończona. Dopiero się zaczyna. To, co do
tej
pory nakręciliśmy, uważamy, powiedzmy, za zdjęcia
próbne.
Teraz bierzemy się do prawdziwej roboty. Jeszcze nie
pokazał
pan tego, co przy najlepszej woli mógłbym nazwać
autentyczną
emocją. Reżyser Dumoulins jest chyba dobrym
historykiem,
ale, niestety, kiepskim reżyserem. Ale ja jestem
znany z
tego, że z każdego potrafię wydusić maksimum.
Zmuszę kalekę
do skakania, jeśli pan mnie rozumie. Ja przycisnę
pana

background image

Dumoulins, a on przyciśnie pana. Szanowny panie -
podszedł
do mnie i stuknął mnie palcem w piersi. Innego
mężczyznę bym
pozbawił tego palca, ale spojrzenie Kriegsmanna
mnie
dosłownie zamroziło. - Szanowny panie, w panu jest
wystarczająco dużo emocji. Powtarzam,
dotychczasowe
niepowodzenie to nie pańska wina - zwrócił się do
Dumoulinsa
- mało pana przydusili. Teraz pana przyduszą
porządnie, o to
już ja się postaram.

3. W "Błękitnej Lagunie" było pełno, jakby tam z
tyłu na
korytarzu przed toaletami miał halę odpraw
Arkadia-Terminal,
tak że wszyscy turyści byli zmuszeni ciągnąć akurat
tędy. Su
kręciła się za barem, tu i ówdzie wydawała jakieś
polecenia,
a między ludźmi krzątali się faceci ubrani w
jaskrawożółte
mundurki i starali się jak mogli stworzyć iluzję
niefałszowanej chińskiej uprzejmości i gościnności.
Zauważyła mnie, kiedy tylko wszedłem, to fakt,
przed panią
Su nie ukryje się nikt i nigdzie, i chociaż swoimi

background image

laserowymi oczyma obserwowała mnie chyba tylko
setną
sekundy, przeczytała mnie do ostatniego skrętu
DNA, który
mam w małym palcu lewej nogi i zacząłem żałować,
że nie
zostałem w domu, żeby słuchać brzęczenia Dziadka
Wścibiacza.
Ten dziadowski dziadek porządnie grał mi na
nerwach, ale o
czym tu gadać. Jeśli chodzi o granie na nerwach,
nawet
superman czy android nie osiągnie przeciętnego
wyniku
przeciętnej kobiety, a pani Su przewyższała
przeciętną
kobietę pod każdym względem, w dyscyplinach dla
mnie
przyjemnych i nieprzyjemnych, czyli w czułości i
tym
odwrotnym.
Przedarłem się do baru, mimochodem przywitałem
się z nią
bransoletą, ale ona tylko skinęła głową. Wpadka,
wpadka,
prawdopodobnie o wszystkim wie. Ale jak mogła się
dowiedzieć?
- Człowieku, nie pchaj się - upomniała mnie
turystka,

background image

pochodziła pewno z Europy albo Ameryki Północnej
czy skądś
tam, zapakowana w hermaki, kompletne, włącznie z
pełnym
hełmem.
- Może pani zdjąć kapelusik - przychylnie
powiedziałem. -
Tutaj nie grozi dehermetyzacja.
- Nie dla mnie takie bajki - odpowiedziała. Miała
drogie
hermaki i pierwszorzędny hełm. Doskonale przylegał
do twarzy
i mimo że chyba właścicielce pochlebiał, nie mógł
sfałszować
rzeczywistości na tyle, żeby nie było widać, że pod
maską
skrywa się twarz bardzo pięknej kobiety. - Pan
chyba też
jest na Lunie jednym z tych zielonych, którzy ledwo
zdążyli
ochłonąć, a już niedoceniają niebezpieczeństwa.
- Chłonę tu - odpowiedziałem - już od jakiegoś
czasu.
Uważała mnie za turystę, no tak, mój wzrost
zawsze
zdradzi, że urodziłem się na górze. Do śmierci nie da
mi to
spokoju.
Pani Su była na mnie nieźle wkurzona, ale nie
postawiła

background image

na mnie krzyżyka. Kiedy zobaczyła, że nawiązałem
interesującą rozmowę z tajemniczą cudzoziemką,
przykolegowała się do nas i najbardziej oficjalnym z
możliwych tonów spytała mnie, co zamawiam.
- Wódkę martini on the rocks proszę - odparłem.
Pani Su
miała doskonały towar, martini importowała nawet z
góry, a
lód był zawsze starannie ogrzany do minus sześciu.
- Straszna obsługa - zauważyła turystka. - Widział
pan te
okropnie ubrane androidy? A jednak to prowincja.
Brakuje tu
stylu.
- Pani Su jest najlepszą barmanką w Arkadii -
powiedziałem zupełnie cicho i w ogóle mi nie zależało
na
tym, czy Su słyszy, co mówię, chociaż wiedziałem, że
słyszy.
- "Błękitna Laguna" to najlepsza knajpa w Arkadii,
a Arkadia
jest najlepszym habitatem na Lunie. Jeśli chodzi o
Lunę i
jej styl, docenia go każdy i dlatego spadają tu nam
na dół
zastępy takich ziemniaków jak pani, madame.
- Coś nie w porządku? - szybciutko zjawiła się pani
Su.
- Coś takiego - cudzoziemkę zatkało z zaskoczenia.
- Jak

background image

pan ze mną rozmawia?
- Proszę nie zwracać na niego uwagi - uśmiechnęła
się
pani Su. - Myśli, że arogancja należy do
największych zalet
weteranów kolonizacji.
- Rocznik dwudziesty trzeci, za pozwoleniem -
powiedziałem.
Turystka się odwróciła, rozejrzała po sali, a potem
gdzieś w kącie odkryła grupkę pięciu
rozszczebiotanych
kobiet, które zaszły już tak daleko, że odłożyły maski
i
ostro pociągały. Zaczęła na nie wściekle machać i
gestykulować, co miało oznaczać: chodźcie tutaj,
odkryłam
prawdziwy skarb, chłopa, prawdziwego żwirka!
Będzie
opowiadać, no chodźcie!
Gniew pani Su nie osiągnął takiego punktu, by
zostawiać
mnie na łasce sześciu turystek. Skinęła rączką,
syknęła na
androida ubranego w chałat mandaryna, żeby ją
zastąpił i
dała mi znak, że mogę się ukryć w świątyni jej
kantorka.
Zniknąłem za zasłonami z koralików w ostatniej
chwili.

background image

Turystka nawiązała kontakt i dwie z pięciu jej
koleżanek już
odkleiły swoje energiczne tyłeczki od taboretów.
- Dzięki, Su - powiedziałem.
Miała na sobie obcisłą suknię z połyskującego
brokatu
ozdobioną złotymi smokami, na lewym boku rozciętą
aż do tych
partii, gdzie androidy miewają przekładnie stawowe.
Zapięta
była po samą szyję, ale od złotej spinki na górze aż
do
dołka między piersiami spływał jej dekolt w kształcie
łzy.
- Welcome home, sailor - powiedziała pani Su.
Urodziła
się w Hongkongu (to na górze na Pleśniawce, jeśli nie
wiecie), a kiedy - to jedna z najlepiej strzeżonych
tajemnic
Układu Słonecznego.
- To było takie... - wzruszyłem ramionami -
zdarzenie.
- Przyjemne?
- Trochę.
- Dzięki za szczerość. Nigdy nie życzyłam sobie,
żebyś
był świętoszkiem, ale nie byłoby mile widziane,
gdybyś się
przeze mnie zaczął zachowywać jak skończony łotr.
Uważnie mnie sobie obejrzała.

background image

- Ponoć nie skończyło się dobrze.
- Fiasko. Przyleciał sam wielki szef Kriegsmann. Aż
dziw,
że nie zostawił po sobie krateru. Krater
Kriegsmanna, to
nieźle brzmi.
- No i co?
- Obstaje przy dotrzymaniu umowy. Ta zabawa
kosztowała
już taką górkę reali - pokazałem dość wysoko od
podłogi. -
Trochę to Kriegsmanna wyprowadziło z równowagi.
- Potrafię go zrozumieć - powiedziała Su. - Ale to
jeszcze nie powód, żebyś się szlajał z kochanką pana
reżysera w hotelu Splendid.
Wiedziała wszystko. Cała pani Su.
- Przecież mówię, że to było takie zdarzenie.
Szkoda, że z zakłopotania nie można wydestylować
samogonu. Pani Su miałaby co serwować przez cały
rok.
- Czyli jesteś ofiarą, prawda?
- Bezbronną - wzruszyłem ramionami.
- Na co cię wzięła?
- Wzięła? Wybacz... - chciałem się bronić. -
Przecież to
ja oczarowałem Genevieve swoim wdziękiem, nie
mogła się
oprzeć zalotom tak doświadczonego...
- Nie gadaj bzdur - powiedziała Su trochę
rozdrażniona. -

background image

Na coś musiała cię wziąć.
Intensywnie mnie obserwowała, jej laserowe oczy
grzebały
teraz w strukturze atomów mojego ciała.
- Wzięła cię... na zainteresowanie. Tak, była w tym
ciekawość.
- O czym ty mówisz?
- Otworzyłeś się przed nią jak książka - mówiła
tonem
człowieka, który jest pewny swoich racji. - Chciała
wiedzieć
wszystko o tych romantycznych czasach. Płonęła z
chęci
poznania prawdy. Pozwoliła staremu pionierowi
otworzyć przed
sobą serce. To czyste i szlachetne serce prostego, ale
tak
twardego charakteru.
- Pleciesz nonsensy. Rozmawialiśmy o wszystkim.
Opowiadała mi o Ziemi, a ja jej o Arkadii. To chyba
normalne, nie?
- Co na to Dziadek?
- Po co go w to mieszasz? Chyba nie on jest tu
ważny.
- Ależ tak. Dziadek ma w głowie mózg. A nawet
dwa mózgi,
jak dobrze wiesz, i chętnie z nich korzysta. Bardzo
by mnie
interesowało, co on o tym myśli, o tym całym...
zdarzeniu.

background image

Zdałem sobie sprawę, że to nie tylko zwykła scena
zazdrości, jaką pani Su wywołuje po każdym moim
wyskoku. Nie
ma ich wiele, pozwalam sobie poszaleć najwyżej
dwa, trzy
razy do roku, ale przez cały ten czas było ich
dostatecznie
dużo, żeby jej występy stały się rutyną.
- O co chodzi, Su? Już nigdy tej dziewczyny nie
zobaczę.
My się... pokłóciliśmy. Su, ja jej dałem w twarz!
- No nie!
- Naprawdę! Nie wiem, jak to się mogło stać...
Naprawdę nie wiedziałem, mimo że mogłem
szczegółowo
odtworzyć każdą sekundę tej niezrozumiałej sceny.
Genevieve
w szlafroku, ja naprzeciw niej na środku pokoju w
hotelu
Splendid, za jej plecami krajobraz na całą ścianę
(taki
widok można zobaczyć najwyżej na ciemnej stronie)
w
projekcji tri-di, siedziałem na małym taborecie, ona
mi coś
opowiadała (jeszcze dzisiaj potrafiłbym
zreprodukować, o
czym to mogło być, ale nie znaleźlibyście w tym
żadnego

background image

sensu, tylko takie czcze gadanie) i nagle coś się we
mnie
przełamało, czy może otworzyło, jakby oczy pokryło
bielmo
wściekłości, nagle do niej wystartowałem, już
wstając
zamachnąłem się, trafiłem ją w twarz, ona poleciała
plecami
na ten ekran tri-di, z nosa trysnęła jej krew, w
oczach
miała zdumienie, nie było w nich bólu, tylko
zaskoczenie, a
kiedy upadła, powiedziała coś w tym rodzaju
"Widzisz, że są
w tobie silne emocje". Chwyciłem ją za szyję i w tej
chwili
musiałem sobie prawie na głos powiedzieć: to nie jest
Kat,
nie zabijaj jej, to normalna ziemska dziewczyna,
pamiętaj,
co mówił kolega Gaston jeszcze w Czeskopolskiej, że
kobiet
nigdy nie bije się w twarz, zawsze tylko w tyłek, to je
podnieca, dziewczyny powinny dostać w tyłek.
Gaston, ten się
znał na rzeczy, co też się z nim dzieje!
- Jakoś przypomniałem sobie Kata i połączyłem go
z nią.
Su otworzyła tajną skrytkę w swojej tajnej szafce i

background image

wyjęła puzderko z drzewa sandałowego. Teraz zapali
sobie
fajeczkę, robi to bardzo rzadko. To też odlot. Z tlącą
się
cygaretką między palcami ozdobionymi długimi,
pomalowanymi na
czarno paznokciami zanurzyła się w poduszki na
fotelu.
- Opowiadałeś jej o Kacie?
- Chyba tak.
- Chyba, czy na pewno?
- Tyle jej opowiadałem... No, oczywiście, że jej
opowiadałem, jak wtedy było! Pytała, jak trafiłem na
Lunę.
Wiesz, ta dzisiejsza młodzież ma zupełnie błędne
wyobrażenie
o pionierach. Słuchaj, pionierzy! Czy byliśmy
bohaterami dla
iluzynów? Czy pasujemy do tri-di? Robiliśmy
własnymi rękoma
to, co teraz robią roboty, przecież w tym nie ma ani
krzty
romantyki. A przyjechaliśmy tutaj, bo wkurzała nas
Ziemia.
Chcieliśmy się wydostać z tego wiecznego
kołowrotka: nie ma
pracy, pieniądze najwyżej na standardowe życie,
przeciętna
statystyczna... Do cholery, tak było!

background image

- Po co się denerwujesz? - spytała i wydawało się,
że to
ją naprawdę interesuje.
- Bo mnie to wszystko wkurza.
Zaciągnęła się i w gabineciku zapachniało jak za
starych
dobrych czasów. Kochałem Su, choćby ze względu na
te stare
dobre czasy, które nas łączyły. Było to absurdalne,
przecież
fizycznie byłem w formie, jakbym miał na karku
dopiero
trzydziestkę, nie było ze mną ani gorzej, ani lepiej
niż
dzisiaj, ale czasami chwytała mnie nostalgia i uczucie

.L:31

.N:127

beznadziejności, kiedy obserwowałem przemiany
świata wokół
siebie. Tak karkołomne i niepotrzebne, pogoń za
wrażeniem,

background image

pogoń za iluzją, tak, iluzyn, to był symbol tych
czasów,
których dożyłem, ale do których nie należałem. Su
również do
nich nie należała i w "Błękitnej Lagunie" stworzyła
sobie
świat dla samego siebie i dla niej - i również dla
mnie.
- Kiedy ty posuwałeś dziewczyny w hotelu Splendid
-
powiedziała Su - ja trochę popracowałam.
Powiedziała coś do orakla. Jak diabeł z pudełka
wyskoczył
z niego półprzezroczysty projektyd i złożył
wyszukany ukłon
dokładnie tak, jak go nauczyła.
- Bądź łaskaw powiedzieć panu Nedomemu, co
wiemy o firmie
Kriegsmanna - rozkazała projektydowi Su.
Odwrócił się do mnie (nigdy nie potrafiłem pojąć,
jak
projektyd może mnie zobaczyć) i zaczął:
- Pan-Universal jest w bardzo niebezpiecznej
sytuacji.
Projekt "Trzech wspaniałych" jest jego ostatnią
deską
ratunku. Hans Kriegsmann w realizację utworu
zainwestował
wszystkie rezerwy, a kontrakty wiążą go z siecią
iluzynów.

background image

- Pan-Universal ma kłopoty? - zdziwiłem się. -
Przecież
to jedna z największych firm!
- Inwestycje w nową aparaturę do zapisu emocji są
tak
olbrzymie, że żadna inna firma się na nie chwilowo
nie
porwała.
- Te przeklęte pudła! - warknąłem z
rozdrażnieniem. -
Niezłe świństwo, te zapisy emocji! Wyobraź sobie, że
mają
zdolności rozdzielcze wyższe o dwa szeregi!
- Szanowny pan ma całkowitą rację - pochwalił
moje słowa
projektyd. - Kampania reklamowa obiecuje, że
"Trzech
wspaniałych" zagwarantuje widzom przeżycia
zupełnie nowego
rodzaju. Autentyczne emocje.
- Dziękuję - powiedziała Su i skinęła na projektyd,
żeby
wlazł do budy, pardon, żeby zniknął w oraklu. -
Słyszałeś
wszystko?
- W zasadzie o tym wiem - mruknąłem. - Tylko nie
podejrzewałem, że Pan-Universal upada tak nisko.
Znowu zaciągnęła się cygaretką. Wkurzyło mnie
to. Do

background image

diabła, czemu tu ma śmierdzieć? Palenie jest
zabronione od
dobrych sześćdziesięciu lat na Ziemi, a na Lunie było
niedozwolone zawsze. Jeszcze będziemy mieć
przejścia z
policją.
- Siedzisz jak na szpilkach - zauważyła Su.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. Czego się ciągle
czepiasz?
Dobra, przespałem się z tą ziemniakową dziewczyną.
Puściłem
się nie po raz pierwszy i obiecuję, że nie po raz
ostatni.
Po co robisz z tego aferę?
Znowu prychnęła.
- Ta historyjka o Kacie musiała ją zainteresować.
- A czemu ją miałaby zainteresować? Obraz jest
już
zarejestrowany. Spacern całą gębą: epidemia, zły,
chory,
dobry, zdrowy, karetka przyjeżdża w ostatniej
chwili, żeby
nie wszyscy powyzdychali.
- Tylko nie ma w tym emocji - skonstatowała.
Wkurzyła mnie.
- Co znowu zaczynasz z tymi emocjami? Po co
depczesz po
trupie? Już cię przeprosiłem, czego jeszcze chcesz?
- Kubo - powiedziała poważnie - coś się z tobą
dzieje.

background image

Wygłupiasz się jak histeryk! Chłopcze złoty, co ta
dziewczyna z tobą zrobiła?
Trochę się uspokoiłem.
- Przepraszam. No dobra, mam trochę zszarpane
nerwy.
Naciskają mnie, rozumiesz? Kriegsmann, ten
Dumoulins...
- Twój przyjaciel Dumoulins... Kubo, powiem ci od
serca,
co o tym wszystkim myślę. Ten twój Dumoulins
wsadził ci
dziewczynę do łóżka, żeby wyciągnęła z ciebie
informacje.
Stąd to zainteresowanie starymi przebrzmiałymi
czasami,
epoką pionierów i wszystkimi tymi sprawami, które
nie mogą
dzisiaj nikogo interesować, bo nikt nie jest w stanie
tego
zrozumieć. Oni chcą wiedzieć, co w tobie siedzi; chcą
znaleźć twój słaby punkt! Chcą odszukać ten
obnażony nerw, a
kiedy go znajdą, zaczną go drażnić, aż w końcu
wyciągną z
ciebie to, co chcą wyciągnąć! Nie powinieneś był
wspominać o
Kacie. To twój słaby punkt.
- Ale, Su, od tych starych czasów wszystko się
zmieniło... To prawda, że parę ładnych lat szukałem
Kata,

background image

ale dzisiaj to mi zupełnie obojętne! Czyż mógłbym
dzisiaj
nienawidzieć faceta, który pięćdziesiąt lat temu
chciał mnie
skrzywdzić? W taki nonsens nie uwierzy nawet
dziecko!
- Ale trochę gniewu w tobie zostało. Tak malutko...
- Ani krztyny - uśmiechnąłem się. - Przecież wiesz.
- Gdybym ci go tu, teraz, w tej chwili
przyprowadziła...
- Powiedziałbym, jak się masz, stary druhu! Ale,
Su, ten
facet już od dawna gryzie ziemię. Nie zapominaj, że
wtedy
cały turnus wrócił na górę. Nie został nikt...
Dawno kiedyś analizowaliśmy tę sprawę
szczegółowo i Su
logicznie wywnioskowała, że nie mogę mieć
pewności, że Kat,
ten nieznany egzekutor, był z naszego turnusu. Mógł
to być
któryś z roczniaków, na pewno nie kot...
- Kuba - powiedziała Su - ale... Przepraszam, nie
chcę
cię drażnić, ale wyobraź sobie, że została w tobie
iskierka
nienawiści do tego chłopa. Musiała w tobie zostać,
wierz mi.
A jeśli ci hochsztaplerzy z Pan-Universalu ją w tobie
znaleźli i porządnie rozdmuchali...

background image

- Co ja jestem jakiś płomyczek czy co? Po co te
gadki?
Znowu się pojawiła ta chmurka gniewu. Zaćmiła
mi wzrok,
widziałem przed sobą niewyraźną zielonkawą postać
usianą
złotymi nitkami, krzywdziła mnie, grała mi na
nerwach jak na
cytrze - brzdęk, brzdęk. Ja nie jestem do grania,
zostało
jeszcze we mnie sporo tego twardego górnika,
niedźwiedzia
samotnika, czy ja proszę kogoś o współczucie i rady?
Zostaw
mnie w spokoju, zielona sylwetko, nie graj mi na
nerwach,
albo zrobię coś złego...
Miałem ochotę ją zabić.
Odskoczyłem do tyłu, chwyciłem taboret, na
którym do tej
chwili siedziałem, był to raczej puf, a nie taboret,
porządnie wypchany, chwyciłem go i jednym
szarpnięciem
rozerwałem na dwie części. Ze środka wysypał się
obłok
mikroskopijnych plastykowych kulek, które go
amortyzowały.
Wpadały mi do nosa i zaczynały mnie łaskotać,
dotknęły

background image

obnażonych nerwów, musiało zasyczeć, kiedy doszło
do tego
kontaktu, krzyknąłem i cisnąłem resztą pufa przed
siebie,
chyba trafiłem Su, ale nie zwracałem na to uwagi.
Odwróciłem
się i wybiegłem omal nie zrywając koralikowej
zasłony.
- Oooo! - krzyknęły turystki, które czekały na mnie
przy
barze - chodź do nas, przystojniaku - i rzuciły się do
mnie.
Machnąłem w lewo, machnąłem w prawo, jakiś facet
mnie zaczął
dość ordynarnie wyzywać, trafiłem go pięścią prosto
w twarz,
a potem starczyło jeszcze kilka zdecydowanych
ruchów
łokciami i byłem przy wyjściu.
Błękitne światło reklamy night clubu pani Su
trochę mnie
uspokoiło. Oparłem się o ścianę przy drzwiach i
głęboko
oddychałem. Serce głośno we mnie tłukło. Obok
przechodziły
grupki turystów. Nienawidziłem ich wszystkich, en
gros i
jako jednostki. Czemu nie zostaną na głównej alei,
po co

background image

włażą tutaj, w boczne uliczki? Czyżby Arkadia
należała do
nich, do tych parszywych ziemniakowych gapiów?
Na co chcecie
się gapić, durnie? Na pionierską romantykę? Czy
była tu jakaś
romantyka? Najpierw tu była tylko praca, a teraz
został
tylko fałsz.
Do domu wróciłem w kiepskim humorze. Dziadek
Wścibiacz,
kiedy mnie zobaczył, zrozumiał, co się świeci i
wycofał do
swojej klitki. W pokoju był nieprzyzwoity bałagan.
Krzesło
stało mi na drodze. Odepchnąłem je. Upadło na
ziemię. Nie
trudziłem się podnoszeniem. Niech to zrobi Dziadek,
on je tu
postawił.
Ulżyło mi dopiero w pokoju. Uwaliłem się na łóżko
i przez
chwilę wbijałem spojrzenie w sufit. Był pusty.
Przypomniałem
sobie pająki kątowe. Kiedy byłem mały, mieliśmy ich
w domu
mnóstwo. Czy są jeszcze na Ziemi pająki kątowe?
Tylu
ziemniaków już spotkałem, ale o to nie zdążyłem
zapytać.

background image

Nostalgia chwyciła mnie za gardło i porządnie
ścisnęła.
- Kontakt - warknąłem.
- Słucham? - natychmiast odezwał się telkom.
- Hotel Splendid. Pokój Jaśmin.
Przez chwilę rozlegał się nieprzyjemny dźwięk, a
potem
odezwała się Genevieve, zupełnie cicho, jakby mi
szeptała
prosto do ucha:
- Czekałam na ciebie... Czekam na ciebie...

4. Z najwyższego piętra hotelu Splendid roztacza się
piękny
widok na całą Arkadię. Choćbyśmy dzisiaj na
grawitechnice
wieszali wszystkie psy, żyło się nam wtedy
przyjemniej i nie
traktujcie tego tak, jakbym znowu chciał ryzykować
(zresztą,
co tam - ryzykować już się nie będzie i basta).
Warstwa
atmosfery sięgała do wysokości tysiąca metrów, a
powietrze
było tak skonstruowane, że widać było całe
rozgwieżdżone
niebo, no i oczywiście w sprzyjającej porze Ziemię.
W
powietrzu w szerokich kręgach unosili się lotniarze
na

background image

jasnoczerwonych, zielonych i błękitnych lotniach.
Chłopcy
chcieli się popisać przed dziewczętami, ale biada
temu, kto
przecenił swoje umiejętności - nad miastem wisiało
policyjne
gravo i załoga bacznie obserwowała, czy żeglarze nie
lecą
pod prąd albo nie pikują, nie robią beczek i tym
podobnych
akrobacji.
Miasto tonęło w feerii świateł. Wydawało się, że
płonie,
wybucha, że to agonalny skurcz, ale skurcz się nie
kończył,
ogniste strzały niestrudzenie wzlatywały w górę, bez
przerwy, dzień za dniem, tydzień za tygodniem,
śmierć nie
nadchodziła. A miasto chyba na nią zasługiwało,
choćby
dlatego, żeby sobie odpocząć. Na horyzoncie też
płonęły
światła. Tam były próżniowe atrakcje na wolnej
przestrzeni:
olbrzymia ślizgawka z lodem podgrzanym do minus
trzech, taki
jest najlepszy, gwiżdże pod łyżwami, a w
sześciokrotnie
mniejszej grawitacji łyżwiarze wykręcali najbardziej

background image

karkołomne piruety. Narciarze wspinali się na
szczyty tak
strome, że na Ziemi nie odważyliby się nawet na nie
spojrzeć. Tor wyścigowy wabił automobilistów i
motocyklistów, żeby wypróbować, jak się jeździ,
kiedy nie
przeszkadza opór powietrza. Technika plastywizyjna
potrafiła
stworzyć w próżni baśniowe miasta, zamki i dżungle
pełne
zwierzyny. A jeszcze dalej, jak zanurzone w
ciemności były
strefy niczyje, gdzie wywożono śmieci, chociaż
prospekty
turystyczne twierdziły, że każde miasto lunarne jest
samowystarczalne i recykluje wszystkie odpadki.
Dla moich gospodarzy ten widok z wysokości
wydawał się
być czymś normalnym, mimo że to byli Ziemianie. A
może
właśnie dlatego, że to byli Ziemianie. Tu na górę, na
najwyższe piętra Splendidu, trafia tylko personel
hotelu,
rzadko kiedy zwyczajny skalniak.
- Ładny widok - zauważył pan Kriegsmann.
- Powinniśmy przejść do rzeczy - to były słowa
Dumoulinsa, pięknisia, któremu tak łatwo
przyprawiłem rogi.
Genevieve, sprawczyni wszystkiego, siedziała obok
niego ze

background image

świątobliwą minką. Trochę mnie denerwował ten
niewinny wyraz
jej twarzy, jakby nic się nie stało, jakby jeszcze trzy
godziny temu...
- Wie pan, że jestem tu po raz pierwszy? -
odwróciłem się
do nich. - Jeszcze nigdy nie widziałem Arkadii z
takiej
wysokości.
- Jak się panu podoba? - uśmiechnął się
Kriegsmann.
- Podoba i nie podoba. Do czego potrzebna jest
taka
Arkadia?
- Żeby ludzie żyli tu szczęśliwie.
- A żyją?
- Chyba tak. Gdyby pan otworzył okno, usłyszałby
pan
śmiech.
Dobrze opłacony śmiech. Jedno parsknięcie za real.
Ale -
dlaczego by nie? Śmiech jest zdecydowanie lepszy
niż płacz.
Przysiadłem się do nich. Każdy z nas miał do
dyspozycji
fotel o powierzchni mojej kanciapy. Na grubej
kryształowej
płycie (unosiła się w powietrzu, no cóż,
grawitechnika)

background image

stały kieliszki, każdy w innym kształcie, w środku
coś
wirowało, kołatało, jakby to była wrząca woda.
Jakaś nowość,
astro-gimlet, czy jak to tam się nazywało.
- Może być pan dumny patrząc z okna. Swoją
pracą również
pan się przyczynił do takiego rozkwitu. Wie pan, że
na całej
Lunie jest tylko pięć i pół tysiąca ludzi, którzy są tu
dłużej od pana?
- Pan to jakoś obliczył?
- Pięć tysięcy czterysta dwanaście, jeśli chce pan
znać
dokładne dane. Tak, faktografii poświęciliśmy wiele
uwagi. W
końcu cała produkcja Pan-Universalu
charakteryzuje się
historyczną dokładnością.
Wzmianka o Pan-Universalu przywróciła mnie do
rzeczywistości. Siedzieliśmy tu dla Pan-Universalu, a
nie
żeby podziwiać widok z okna i cieszyć się -
ewentualnie
smucić - rogami jednego z nas.
- Wobec tego nie rozumiem, czemu kręcicie takie
knoty.
Dobrze pan wie, że cała historia "Trzech
wspaniałych" to
kompletna bzdura.

background image

- Ludzie nie znieśliby historycznej prawdy. Ale my,
twórcy, musimy ją znać, żeby odnaleźć najlepszy ton
wiarygodności. Proszę mi powiedzieć, dlaczego w
ogóle pan
został na Lunie?
- Dobrze pan wie, panie Kriegsmann. Paragraf
sześć.
Przekroczyłem termin o jeden dzień.
- Wróciłby pan na Ziemię, gdyby pan zdążył na
Jedynkę?
- Oczywiście! - uśmiechnąłem się. - Miałem tam
rodzinę,
kolegów, ożeniłbym się, miałbym dzieci...
- ...zachorował na Super-AIDS i umarł.
Dumoulins zapewne tego by sobie życzył - te słowa
o
Super-AIDS wymówił z niekłamaną satysfakcją.
- Może tak, może nie - powiedział pan Kriegsmann.
- Na
pewno byłaby to olbrzymia strata, gdybyśmy nie
spotkali tu
weterana jednej z cudownych przygód naszych
czasów. Ten
marsz przez pustynię... ranny kolega, mężczyźni
połączeni
wspólną wolą! Wspaniałe! Wizualnie pokazaliśmy to
bez
zarzutu!
Gorzej z emocjami, prawda, panie generalny,
pomyślałem

background image

sobie, ale wolałem się napić niż strzelić jakąś gafę.
Smakowało bosko. Był w tym alkohol, ale oprócz
tego coś
jeszcze, jakiś afrodyzjak. Genevieve też piła coś
podobnego,
nie oszczędzałem się z piciem podczas spędzanych u
niej
wieczorów. Musiał w tym być afrodyzjak. Szanowni
państwo,
jak by nie było, mam już niemal siedemdziesiąt pięć
lat.
- A co z Katem? - spytał nagle Chudzielec.
- A co ma być?
Ostatnio uwagi o Kacie coraz bardziej mi
przeszkadzały.
Kiedyś dużo o nim myślałem, potem w ogóle, a
jeszcze później
było mi zupełnie obojętne, czy go wspominam, czy
nie. Byłem
zbyt daleko od niego. Ale teraz, chyba dlatego, że
wraz z
tymi ludźmi z Pan-Universalu powracałem do
przeszłości,
wspomnienia zjawiały się w żywszych barwach niż
kiedykolwiek
wcześniej, wspomnienia plastyczne, kolorowe i
piekące.
A może Su miała rację?
Nie. Tego nie zamierzałem dopuścić do myśli. Su
jest

background image

zazdrosną histeryczką. Jakżeby inaczej. Nie może się
równać
z Genevieve. W oświetleniu w barze wyglądała
zupełnie
nieźle, ale to, co jest w niej pięknego, to kosmetyka.
Reszta to tylko smutek, zgorzknienie, starość. Biedna
mała
Su. Powinna była zostać w Hongkongu. Umarłaby na
S-A i
miałaby święty spokój.
- Został pan na Lunie po to, żeby go znaleźć.
- Nonsens. Powiedziałem, że paragraf sześć...
- Paragraf sześć znieśli w pięćdziesiątym drugim i
w tym
czasie dziewięćdziesiąt osiem procent starych
kolonistów
wróciło na Ziemię.
Pamiętałem... Jakżeby nie. Program
rehabilitacyjny był
hasłem dnia. Każdy pędził do domu, ładowali w
niego calcium,
naświetlali jakimiś promieniami. Trenowali, aż
strzępy z
niego leciały, a jeśli było trzeba, nawet wymienili
serce.
Dziewięćdziesiąt osiem procent? Chyba kiedyś ta
liczba obiła
mi się o uszy. Dla mnie liczyło się to, że odeszli
wszyscy
koledzy. Nawet ci, którzy kolegami nie byli.

background image

Miałem wtedy znajomego w biurze paszportów.
Osobiście
kontrolowałem każdego, kto miał coś wspólnego z
Czeskopolską. Byłem jak sęp. To szaleństwo trwało
trzy lata.
Przez moje ręce przeszło tysiące dokumentów.
Każdą twarz
studiowałem godzinami. Kata wśród nich nie było.
Został na
Lunie. Byłem tego stuprocentowo pewien. Chciałem
go znaleźć
za wszelką cenę. Na pewno był na Lunie!
Jak mogłem mieć taką pewność? No mogłem, do
cholery!
Myślicie, że jestem jakimś prostaczkiem? Że przez
tych
dziesięć lat siedziałem na tyłku? Ludzie, ja
przeszedłem
Lunę wzdłuż i wszerz, obejrzałem każdy kamień,
żeby się
przekonać, że się za nim nie skrywa...
Wtedy miałem gorącą krew... czterdzieste,
pięćdziesiąte
lata...
Siedziałem w tym monstrualnym fotelu. Patrzyli na
mnie,
ale miałem to w poważaniu. Czułem, że powraca coś
z tych
starych, pogrzebanych w zapomnieniu czasów.
Jakbym był nagle

background image

silniejszy, odważniejszy, no i młodszy.
- Chciałby pan, żebyśmy tego człowieka odnaleźli?
Pokręciłem głową.
- Panie Kriegsmann, nawet panu to się nie uda.
Wiem, że
może pan dużo, ale wtedy poruszyłem wszystko,
rozumie pan?
Przez dziesięć lat nie robiłem nic innego, tylko
szukałem
tego faceta.
- Źle się pan za to wziął - zauważył Chudzielec.
- Jak to, do diabła?
- Nie znalazł go pan.
Odstawiłem szklankę na stół, aż stuknęło.
Genevieve
uśmiechnęła się do mnie. Uspokoiła mnie tym.
Zostaw go,
kochanie, mówił ten uśmiech. To zazdrośnik. Też się
uśmiechnąłem. Grzała mnie świadomość, że jest we
mnie siła i
temperament.
Już myślałem, że zdziadziałem, nieczuły jak krzyż
na
grobie. Nawet Kat i jego losy mi zobojętniały.
Gdybym go
spotkał i ktoś by mi powiedział, że to on... Byłbym
zaskoczony - i na tym by się skończyło.
Zachowałbym się tak
jeszcze przed miesiącem. Ale teraz?
- Niech pan sobie wyobrazi, że go znajdziemy.

background image

Serce zaczęło mi walić.
Kriegsmann pochylił się i uważnie na mnie
spoglądał. Co
chciał wyczytać z mojej twarzy? Nie dałem po sobie
nic
poznać, przynajmniej tak mi się wydawało. Ale
Kriegsmann
raptem się wyprostował, zapadł w fotel i wyglądał
jakby
przeczytał to, co chciał.
- Potrafiłby pan go zabić? - spytała Genevieve.
- Chyba nie - powiedziałem, ale już w tej chwili
było
jasne, że kłamię. Tak, zabiłbym go na miejscu,
chociaż to
może absurdalne.
- Mniej więcej tak sobie wyobrażam Kata -
powiedział
Kriegsmann bez uprzedzenia. Było to chyba
polecenie dla
orakla, ponieważ nagle nad płytą stołu pojawił się
projektyd, chłop w hermetyzowanym kombinezonie
jak żywy,
nawet nie był przezroczysty, tylko wysokością różnił
się od
oryginału, mógł mierzyć jakieś pół metra. Poruszał
się
topornie, dokładnie tak, jak pamiętałem. Mój Boże,
wtedy

background image

hermetyzowane kombinezony uważaliśmy za
olbrzymi postęp
wobec bałwanów, ale co to było za niezgrabne
monstrum wobec
dzisiejszych łupinek!
Projektyd szedł powoli, noga za nogą, jakby szedł
po
jakimś ruchomym chodniku, ponieważ w
rzeczywistości wcale
nie poruszał się naprzód. Zatrzymał się, nieśpiesznie
pochylił i podniósł coś z ziemi. Przełknąłem ślinę, na
oślep
sięgnąłem ręką po szklankę, ale nie trafiłem.
Położyłem rękę
na kolanie. Nie chciałem stracić z tego widoku ani
sekundy.
Projektyd się wyprostował. W jego ręku zabłysnął
ostry
przedmiot. Powoli się obracał, aż stanął twarzą ku
mnie.
Nerwowo się zaśmiałem. Rozejrzałem się po
pozostałych.
Nie patrzyli na projektyd, ale na mnie.
Powiedziałem, że to
ładne albo coś w tym rodzaju i wziąłem szklankę. Nie
doniosłem jej jednak do ust.
Projektyd wymierzył we mnie odłamkiem skały i
ruszył do
przodu.
Rzuciłem w niego szklanką. Przeleciała przez jego

background image

niematerialne ciało, odbiła się od stołu, ale nie
rozbiła
się. Za to gimlet się rozprysnął na wszystkie strony.
- Zwariował pan? - wrzasnął na mnie Chudzielec.
Wycierał
sobie napój z twarzy i otrzepywał ubranie,
szpanerskie,
białe z wplecionymi srebrnymi nitkami. Napój
dosięgnął
również Kriegsmanna i Genevieve. Dziewczyna nic
nie
powiedziała, tylko wzięła serwetkę i wysuszyła sobie
twarz.
Kriegsmann przywołał androida, który w ciągu kilku
sekund
przywrócił porządek. W tym zamieszaniu nawet nie
zauważyłem,
kiedy projektyd zniknął.
- Przepraszam - wymamrotałem.
- Nie musi pan przepraszać, panie Nedomy.
Rozumiemy siłę
pańskich uczuć. Powiedziałem, że mógłbym dla pana
coś
zrobić. Tak, proszę to traktować jako przyjacielską
propozycję. Znajdę pańskiego Kata. Proszę mi nie
przerywać.
Dzisiejsze środki kryminalistyki naukowej są o wiele
lepiej
rozwinięte niż w latach pięćdziesiątych, to oczywiste.
Wtedy

background image

wierzono w zbawienne psychotechniki. Czytanie
myśli! Całe to
gadanie było śmiechu warte. Każdy chociaż trochę
moralnie
silny człowiek potrafi stworzyć w sobie bariery.
Psychotechnika była o dziwo skuteczna w
przypadkach
rozbitego okna: chłopiec sąsiadów przyznawał się już
w
trakcie pierwszego przesłuchania. Ale gdy chodziło o
sprawę
poważną i podejrzany przygotował się do
przesłuchania,
psychotechnika zawodziła.
Zacisnąłem wargi gotowy nie wypowiedzieć już ani
słowa: o
tym wiem tak samo dobrze jak pan, panie
Kriegsmann. Jak pan
myśli, kto zamówił z Ziemi najlepszy psychodetekt
ówczesnych
czasów? Przez pięć lat harowałem jak wół, żeby
spłacić tę
aparaturę. Pięć lat pracy na marne. Psychodetekt
zawiódł,
tak jak zawiodło wszystko.
- Zapewne słyszał pan o odciskach psychicznych -
kontynuował Kriegsmann.
- Przesąd - odparłem.
- To nie przesąd. Silne emocje naprawdę wywołują
zmiany

background image

strukturalne w materii. Słabną z upływem czasu, ale
można je
wyszukać i wzmocnić. Te metody, drogi przyjacielu,
są na
razie mało znane. Sprawa perspektywiczna.
Technologia jest
dostępna dla centralnych organów śledczych... i
przodujących
korporacji, jak na przykład Pan-Universal.
- Pan-Universal jest przodującą korporacją?
Pozwoli pan,
że się zaśmieję!
Nie wiadomo skąd w drzwiach pojawiła się Su.
Zerknąłem na Genevieve. Uważnie spoglądała na
Su.
Opowiadałem jej o kobiecie, z którą spędziłem
siedemnaście
lat, ale zapewne wyobrażała ją sobie inaczej. Chyba
to moja
wina, nie opisywałem Su w różowych kolorach, co
łatwo
zrozumieć. Ale muszę przyznać, że w tej chwili i w
tym
oświetleniu wyglądała doskonale. Miała na sobie
błękitny
komplet ze spodniami. Wąskie nogawki podkreślały
szczupłą
sylwetkę, ale dzięki szerokim klapom i
wywatowanym ramionom
nie wyglądała na chudzinę. Przeciwnie, z tym

background image

ciemnoniebieskim pasem ciągnącym się skośnie
przez twarz
prezentowała się przebojowo.
Wstałem, wskazałem ją i powiedziałem:
- To moja żona, pani Su. Genevieve Pascal, Gaspar
Dumoulins i pan Hans Kriegsmann, dyrektor
generalny Pan-
Universalu.
- Generał bez armii - zauważyła cudowna Su, która
nie
potrafiła od razu chylić przed kimś głowy.
- Niezupełnie, droga pani - uśmiechnął się
Kriegsmann
delikatnie. - Pani mąż... nie przypuszczałem, że
jesteście
małżeństwem... należy do moich najświeższych
zdobyczy.
- Proszę mi to wyjaśnić trochę bliżej - powiedziała
Su.
- Złożyłem panu Nedomemu propozycję...
przyjacielskiej
przysługi. Chciałbym zrealizować marzenie jego
życia.
- To może się wreszcie dowiem, jakie jest marzenie
twojego życia? - zwróciła się do mnie. Pan
Kriegsmann
uprzedził moją odpowiedź.
- Pan Nedomy chce znaleźć pewnego człowieka.
Znajomego z

background image

dawnych lat. Poszukuje go już od dłuższego czasu.
Działania
rozpoczniemy jutro. Zaczniemy tam, gdzie ślady
powinny być
najświeższe, stosunkowo najświeższe, jeśli weźmiemy
pod
uwagę nieprzyjemny fakt, że od tych wydarzeń
upłynęło już
pół wieku. Przeszukamy Czeskopolski Kombinat
Wydobywczy!
- Nie ma tam nikogo! Po co rozgrzebywać stare
sprawy?
- Niektóre rzeczy potrafi zrozumieć tylko
mężczyzna -
rzekł Kriegsmann.
- Panie Kriegsmann, mnie pan nic nie wmówi. Nie
należy
pan do dobroczyńców ludzkości!
- Dobroczyńca ludzkości? Na pewno nim nie
jestem, ale
panu Nedomemu chcę pomóc. Oczywiście, mam w
tym swój własny
interes. Wierzę, że radość z osiągnięcia celu uwolni
barierę
emocjonalną w jego psychice i że w miłej atmosferze
skończymy nakręcanie wspaniałego widowiska. Już
dzisiaj
serdecznie panią zapraszam na premierę!
- Jakubie, co ty na to? - spytała Su. Spojrzałem na
Kriegsmanna.

background image

- Niech pan słucha, nie wiem, jak pan to chce
zrobić, ale
Czeskopolska nie istnieje już od trzydziestu dwóch
lat.
Zniknęła z powierzchni Luny!
- Uściślę: nie ma jej na powierzchni, ponieważ
zniknęła
pod powierzchnią. Została zasypana podczas
budowy szóstej
autostrady panlunarnej. Moi pracownicy wysłali
pierwsze
sondy. Które znalazły cel, droga pani. Hasło Pan-
Universalu
to sukces. Proszę mi wierzyć, że wierność temu hasłu
zawsze
się nam opłacała.
O tym nie wiedziałem. Myślałem, że budynki
Czeskopolskiej
zostały zdemontowane, że szychty zasypali...
- Idziesz ze mną... czy z nim? - spytała Su.
Uśmiechnęła
się do mnie i to mnie złamało. Gdyby zaczęła się
kłócić,
łatwiej by mi było podjąć decyzję, pomogłaby mi
przekora.
Ale co zrobić z taką miłą i diabelnie piękną kobietą?
- Wrócę do ciebie, obiecuję.
Skinęła, ale nie przestała się uśmiechać.
- Nigdy nie obiecuj tego, o czym nie jesteś
przekonany,

background image

że możesz spełnić - powiedziała Su, pożegnała się
skinięciem
głowy i skierowała się ku drzwiom. W połowie drogi
jednak
się zatrzymała, cofnęła i podniosła moją szklankę,
która
leżała na ziemi. Powąchała ją. Chudzielec Dumoulins
pytająco
spojrzał na szefa, ale ten nieznacznie machnął ręką,
ten
gest oznaczał uspokojenie. Zauważyłem to, ale wtedy
nie
potrafiłem wytłumaczyć.
Su przez chwilę się zastanawiała, a potem szybko
wyszła,
zabierając ze sobą szklankę.
- Kieliszek zostawimy pańskiej małżonce na
pamiątkę -
powiedział Kriegsmann. - Polecę, żeby przyniesiono
panu
nową. Mamy jeszcze sporo do omówienia. Jutro
pana czeka coś
na kształt wyprawy wojennej ze starych pionierskich
czasów.
Obsługa przyniosła mi nową szklankę, pełną tego
piekielnie dobrego gimletu, a jak piłem i omawiałem
szczegóły wyprawy wojennej, czułem się wspaniale.
Jak za
starych pionierskich czasów.
O Su zapomniałem.

background image

5. Policjanci zgarnęli mnie, gdy tylko pojawiłem się
na
dole w hallu otoczony tłumem wydzierających się
szczeniaków,
którzy wsiedli do windy gdzieś na trzydziestym
ósmym
piętrze. Zachowywali się bardzo porządnie, to
znaczy
policjanci, nie chłopcy, którzy nie mogli się doczekać
wycieczki pod pomnik Armstronga i wyrażali to
bijąc się ze
sobą, przy czym co piątym ciosem obdarzali mnie.
Byłem trochę zaskoczony, kiedy ujrzałem dwie
poważne
postacie androidów w ciemnoniebieskich
prochowcach
rozmawiające z recepcjonistką, która w tym
luksusowym hotelu
była kobietą. Chyba mieli oczy w plecach, co u
kukieł wcale
nie było nieprawdopodobne, ponieważ gdy tylko
drzwi windy
się otworzyły, natychmiast się odwrócili i wyciągnęli
mnie,
skopanego od poziomu zero po mniej więcej kolana.
Hall hotelu Splendid był urządzony z przepychem
poniekąd
pogrzebowym. Przeważała czerń i szarość, wszelkie
metalowe

background image

części srebrzyście połyskiwały, chyba po to, żeby
uwydatnić
kontrast z barwnymi strojami turystów, świetlnymi
reklamami
ulubionych atrakcji Arkadii i statkami administracji
miejskiej, które dostojnie przepływały nad głowami i
nachalnie udzielały rad i poleceń nowo przybyłym.
Kto
chciał, mógł sobie taki statek wynająć za
przewodnika, ale
rzadko trafiał się taki szaleniec.
- Jakub Nedomy, urodzony na Ziemi 29 listopada
2023 -
wypowiedział policjant magiczną formułkę, po
której z
konsekwencją godną lepszej sprawy następowało. -
Pójdzie pan
z nami.
- Nic nie wiem, nikogo nie znam, nigdzie nie byłem
i o
niczym nie słyszałem - odpowiedziałem swoją
formułkę, której
używam regularnie podczas podobnych okazji, które
w moim
życiu zdarzają się wcale nie tak rzadko.
- Tędy proszę - powiedział drugi android i wskazał
drzwi
obrotowe, przy których stał portier w mundurze
admirała

background image

floty kosmicznej i znieważał ją kłaniając się
każdemu, nawet
niejakiemu Kubie Nedomemu, właśnie
zatrzymanemu za... a
właściwie za co?
Oczywiście wpadło mi do głowy jedyne, co mogło
wchodzić w
grę: jakiś napalony turysta doniósł na mnie jako na
producenta fałszywych antyków.
W Arkadii w tej branży pracowało nas kilkuset,
może
tysiąc, ale tylko paczka Pistoriusa i może jeszcze
siostry
M'Kot osiągały takie wyniki jak ja z Dziadkiem
Wścibiaczem.
Zresztą ten pomysł podrzucił mi właśnie on,
Dziadek, już
dawno, wiele lat temu, tuż po naszym spotkaniu: ja,
zmęczony
życiem notoryczny alkoholik i okolicznościowy
narkoman, i
on, wypuszczony z sanatorium na Lagrangu po
piętnastu
latach, gdzie z pięciu i pół kilograma ludzkiego
boczku, pół
metra jelit i resztek mózgu wyprodukowali cyborga,
który z
odległości piętnastu jardów we mgle wyglądał jak
zwyczajny

background image

mężczyzna. Wspólnie wyruszyliśmy w lepszą drogę.
To znaczy
ja przestałem chlać, on przestał umierać i zaczęliśmy
produkować falsyfikaty antyków, które
sprzedawaliśmy snobom
za bezwstydne pieniądze. Zupełnie dobrze sobie
żyliśmy, z
tym tylko wyjątkiem, że od czasu do czasu nas
zgarniali, raz
nam wlepili mandat, innym razem pół roku pudła, w
zależności
od tego, jak ostre przepisy właśnie panowały w
Arkadii.
W owym czasie mieliśmy zupełnie liberalnego
burmistrza,
który zwracał uwagę tylko na to, żeby zapełniała się
miejska
kasa, żeby było co pić, a ludzie żyli dobrze, zarówno
turyści, jak i nasi, którzy turystów skubią.
- Nie wiedzą panowie o kimś, kto chciałby nabyć
Lunnika
dwójkę z pięćdziesiątego dziewiątego roku zeszłego
wieku? W
doskonałym stanie po kapitalnym remoncie,
wszystkie agregaty
działają bez zarzutu - odezwałem się do policjantów,
żeby
nawiązać rozmowę. Ale z kukłami nie można sobie
pożartować.

background image

- Proszę usiąść z tyłu - powiedział ten, który
wygłosił
cudowną formułkę aresztowania (prefekt policji
nigdy by się
nie przyznał, że tak właśnie brzmi). Otworzył drzwi
gravo i
poczekał, aż się umoszczę na zdezelowanym
siedzeniu.
Śmierdziało tu potem i wymiocinami - czegóż innego
można się
spodziewać w policyjnym gravo?
Zazwyczaj przesłuchiwali mnie i zamykali w
budynku
prefektury na Okrągłym Placu, ale tym razem
wybrali zupełnie
przytulne zadupie w dzielnicy zwanej Appolonia,
gdzie za
parę drobnych udzielano schronienia młodzieńcom i
pannom,
którzy urwali się z turystycznej eskapady
zdecydowani
pozostać na Lunie, by tutaj spróbować szczęścia.
Rzadko
trafiałem w te okolice - wątpię, czy znalazłbym tu
klienta,
najwyżej potencjalnego konkurenta.
Weszliśmy przez wąskie drzwi do budynku
strzeżonego z
niechęcią przez androida, który, biedaczyna, miał
obwody w

background image

pięćdziesięciu procentach z offinu, a kto wie, czy
powodziło
mu się aż tak dobrze. Nigdzie nie było nawet
wzmianki o tym,
że w budynku pan prefekt ma swoją filię, nawet na
drzwiach
na pierwszym piętrze nie było żadnego napisu.
Za to za drzwiami było najzwyklejsze biuro
policyjne,
jakie potraficie sobie wyobrazić. Stół pobryzgany
kawą i Bóg
wie czym jeszcze, niewygodne krzesła, w kącie
wieszak, senna
teleściana z ostatnimi reklamami. Ten facet przy
stole był
człowiekiem, nie kukłą. Uparcie dłubał sobie w
zębach jakby
miał nadzieję, że właśnie tam wykopie dzban pełen
złotniaków, który jest ukryty na końcu tęczy.
Skinął mi, żebym sobie wybrał krzesło, więc
zacząłem
przeglądać jedno po drugim, ale gdybym wybierał
na chybił
trafił wyszłoby na to samo. Obaj moi przewodnicy
stanęli
przy drzwiach i zamarli w kataleptycznym stanie,
który u
androidów zawsze działał mi na nerwy. Powietrze
cuchnęło

background image

dymem z papierosów. Pan komisarz, czy kto to był,
zapewne
hołdował tytoniowi. I komu się tu poskarżyć?
- Może pan sobie pogratulować, że tak szybko pana
znaleźliśmy - zaczął. Wyciągnął wykałaczkę z ust i
uważnie
obejrzał jej pożółkły grot. Bez długiego celowania
rzucił ją
w kierunku kosza na śmieci, lecz chybił pudło o parę
dobrych
cali. Westchnął. To niepowodzenie chyba go zabolało.
- Serdecznie panu dziękuję.
Nie wydawało się, żeby mój sarkazm zrobił na nim
większe
wrażenie.
- Zna pan tych ludzi? - spytał.
Na teleścianie doszło do zmiany warty. Ćpuny,
szmuglerzy,
paserzy, złodzieje i oszuści, jak również trupy świeże
i
odleżałe, ci którzy zginęli śmiercią tragiczną i
naturalną,
cała ta paczka zniknęła i zastąpiła ją galeria złożona
tylko
z trzech obrazów, ale za to pięknych i szlachetnych:
pan
dyrektor generalny Hans Kriegsmann uśmiechał się
pośrodku,
po jego lewicy wytrzeszczała oczy Genevieve, a po
prawicy

background image

swojemu szefowi służył Chudzielec Dumoulins.
- No i co z tego? - spytałem.
- Pańska przyjaciółka Su Wang-lin przyniosła nam
interesujący dowód rzeczowy.
Sięgnął do szuflady i wyjął szklankę, którą przed
niecałą
godziną posiadała moja droga Su. Wszyscy się
śpieszyli, i
Su, i policjanci.
- Wie pan, jaki był główny składnik napoju,
którym
raczyli pana ci przestępcy?
- Niech pan mówi - zachęciłem.
Powiedział coś straszliwie długiego i
niezrozumiałego.
Potem dodał:
- Mówiąc krótko, narkotyk. Psychofarmak o
bezpośrednim
wpływie na dowolne rejony życia duchowego. Niech
mi pan
powie, panie Nedomy, nie cierpiał pan w ostatnich
dniach na
ataki gniewu?
Atak gniewu opanowywał mnie właśnie teraz,
ponieważ
odnosiłem uzasadnione wrażenie, że pan policjant
nie ma
czego szukać w dowolnych rejonach mojego życia
duchowego,

background image

ale opanowałem się, zwłaszcza ze względu na te dwie
kukły,
które stały za moimi plecami gotowe raz dwa się
ocknąć.
- Nie wydaje mi się.
- Pani Su twierdzi coś odwrotnego. Poinformowała
nas, że
zachowuje się pan irracjonalnie, jest pan
przewrażliwiony, a
nawet agresywny. Rozbija pan meble.
- Niech pilnuje swojego nosa! - warknąłem. -
Meble! To
był tylko taboret, zupełnie mały i stary.
- Panie Nedomy, niech pan uważnie słucha, co
panu zaraz
powiem. Jest pan pod wpływem narkotyku.
Wszystko świadczy o
tym, że urabiali pana już od dłuższego czasu,
niewątpliwie
przez cały czas kręcenia i podczas prac
przygotowawczych.
Mogę wydać nakaz zatrzymania i kuracji
profilaktycznej, ale
wolałbym, żeby pan współpracował dobrowolnie. Nie
jest pan
żadnym młodzieniaszkiem, panie Nedomy, i dobrze
pan wie, że
nie można w nieskończoność przeciążać
zjuwenilizowanego
organizmu. Nie jest pan czterdziestolatkiem!

background image

- Niech pan słucha! - zacząłem krzyczeć. - Nie
wiem, co
naopowiadała panu Su. To histeryczka i jest o mnie
zazdrosna. Ale to sprawa między mną a nią i policja
nie ma
prawa się do tego wtrącać. Żądam, aby natychmiast
mnie
uwolniono.
Skinął ręką, trójca moich dobroczyńców się
rozpłynęła,
zresztą pod warstwą kurzu pokrywającą ekran jak
szara
kurtyna byli nie najlepiej widoczni, i pojawił się
skomplikowany trigraf i wzór chemiczny.
- Wynik analizy resztek napoju w szklance -
powiedział. -
Wie pan doskonale, na co na Lunie jesteśmy
najbardziej
cięci: na narkotyki, prostytucję i fałszerstwo. To
właśnie -
wskazał ekran - jest dowodem na obecność
narkotyku i mam
prawo zatrzymać osoby, które ten narkotyk do
szklanki
nalały, w mojej kompetencji jest też kuracja
profilaktyczna.
Zaczęła we mnie wrzeć wściekłość.
- A po co ludzie pchają się na Lunę, czemu nie
zostaną na

background image

Ziemi, na Kole albo na Lagrangach? Ponieważ to
jest ostatnie
miejsce w Układzie Słonecznym, gdzie jeszcze można
się
trochę zabawić. Turyści tu sobie trochę przyćpają,
zachleją
i liczą na to, że tubylcy ich oskubią. To się nazywa
przemysł turystyczny! Wie pan o tym lepiej ode
mnie. A
gdybyście zaczęli na ludzi pokrzykiwać, gdybyście
naprawdę
wyeliminowali wszystkie narkotyki, a dobrze pan
wie, że
alkohol i nikotyna też są na tej liście, gdybyście
pozamykali wszystkie dziwki i żigolaków, oszustów i
cinkciarzy, cały przemysł turystyczny na Lunie
pójdzie z
torbami. Jak pan myśli, po co tu te tłumy ciągną?
Żeby
obejrzeć pomnik Armstronga i ślady Łunochodu?
Drogi panie,
żyję tu już ładnych parę lat i ręczę za to, że
widziałem,
jak te sławne ślady Łunochodu preparowano z okazji
setnej
rocznicy i jak te prawdziwe zniknęły, kiedy w
pięćdziesiątym
pierwszym w Mare Imbrium otwierano kompleks
produkujący

background image

tlen. Panie komisarzu, mnie pan nie przechytrzy. Te
wzorki
może pan sobie wsadzić gdzieś. Gdzie ma pan
dowód? W tej
szklance? Niech pan mnie nie rozśmiesza. Pan
Kriegsmann ma
do dyspozycji więcej adwokatów niż pan goryli za
plecami i
nawet ten najgłupszy zapyta w sądzie, jak pan
udowodni, że
narkotyk w szklance umieścił Kriegsmann lub jego
ludzie. Czy
to nie mogła być równie dobrze pani Su, która panu
ten dowód
rzeczowy przekazała?
Rozpaliłem się do białości i znowu pojawiły się te
pasemka gniewu. Najchętniej bym komisarza zabił,
w
przebłysku trzeźwości sam się zdziwiłem, czemu go
jeszcze
nie chwyciłem za szyję, ale zdałem sobie sprawę, że
te dwie
kukły trzymają mnie za ręce, że mnie uniosły, aż
nogi
odlepiły mi się od ziemi, i trzymają mnie jak w
imadle.
Mógłbym je kopać o wiele gorzej niż kopali mnie
weseli
chłopcy w windzie, ale to nie miało najmniejszego
sensu.

background image

Kukła reaguje na kopanie mniej więcej tak jak
bazaltowy
słup.
Musieli mieć w rezerwie jeszcze jednego, ponieważ
od tyłu
nałożył mi na głowę naprawdę śmierdzący worek.
Było to
pięknie zharmonizowane. Jednocześnie kukły mnie
puściły, a
ten trzeci przyjemniaczek szarpnął za róg worka i
już
tkwiłem w nim po pas, potem zaś pociągnął za
sznurek
przyciskając mi w ten sposób ręce do ciała.
W całkowitej ciemności natychmiast straciłem
poczucie
przestrzeni. Nigdy nie cierpiałem na klaustrofobię,
nie
mógłbym być górnikiem i nie wytrzymałbym na
Lunie, ale
możecie mi wierzyć, że ten worek to było narzędzie
tortur
dla doświadczonego żwirka mojego pokroju.
Rzucałem głową z
boku na bok, kopałem wokół siebie, ale kopniaki
trafiały w
powietrze. Po każdym takim wyrzucie bolały mnie
stawy albo
kolano, po chwili całe ciało miałem jakby w ogniu.
Na linach

background image

trzymali mnie zapewne wszyscy trzej, ponieważ nie
mogłem się
schylić ani cofnąć. Jak długo to trwało?
Kilkusekundową
wieczność. Potem odezwało się uderzenie, coś trafiło
mnie w
ramię, pneumatyczny zastrzyk przebił tkaninę, po
całym
ramieniu rozlał się płomień, a kiedy znowu
przyszedłem do
siebie, leżałem na stole w gabinecie, a wokół mnie
stał
tłumek obrzydliwie współczujących ludzi, którzy
rozmawiali
ze sobą półgłosem, chyba żeby nie urazić mojej
wrażliwej
duszyczki.
Byłem spokojny, zrównoważony. W głowie miałem
wysprzątane
jak nigdy dotąd, korytarze myśli świeciły po
przejeździe
automatów czyszczących i polerujących, żeby przed
główną
inspekcją błyszczało. Chyba nawet jeszcze je
pomalowano!
Inteligencja ze mnie wręcz tryskała i gdyby mi ktoś
polecił
wymyślić żarówkę, zapytałbym, czemu chce tak
mało.

background image

- Proszę spokojnie leżeć, panie Nedomy, musi pan
odpocząć
- polecił mi kobiecy alt. Uśmiechnąłem się. Lubię
kobiece
alty (oczywiście wraz z wyposażeniem). - Teraz już
wszystko
będzie w porządku. Niech pan popatrzy w lewo... w
prawo...
Dobrze, reakcje w porządku.
- Mogę usiąść?
- Teraz już tak.
Chcieli mi pomóc, ale nie potrzebowałem wsparcia.
Opuściłem nogi ze stołu. Byłem nagi. Wydało mi się
to bardzo
komiczne.
Nie opodal na metalowym, białym krześle siedział
ów
komisarz. Jego pomagierzy zbili się w tłumek i tkwili
przy
drzwiach. Zerknąłem na nich. Potem sobie
przypomniałem, co
zaszło... kiedy? Przed godziną? Przed tygodniem?
- Chyba sporo narozrabiałem, co, panie
komisarzu?
- Inspektor Prochor - przedstawił się glina i
pożółkłym
palcem uderzył się gdzieś nad skronią. - A z tym
rozrabianiem proszę się nie przejmować. To nie
pańska wina.

background image

Narkotyki to świństwo. Dlatego jesteśmy na nie tacy
cięci.
- Jesteście na nie cięci bez przerwy i w takim
samym
natężeniu, jak długo żyję, a z tego, co mój świętej
pamięci
tatuś opowiadał wynika, że za jego młodych lat nie
było
inaczej. Sto lat ostrej walki.
- Kłopot w tym - powiedział inspektor z wyrazem
głębokiego żalu - że nie udało się przekonać
społeczeństwa o
długotrwałej szkodliwości słabych narkotyków.
- Jak nikotyna, prawda? A propos, już pan
próbował mydła z
jeleniem?
Nie zrozumiał dowcipu i zrozumieć nie mógł, ale
mnie
rozśmieszył, a to było najważniejsze. Inspektorowi
nawet do
głowy nie przyszło, że to była aluzja do jego
brudnych
palców. Zwróciłem się do zastępu sióstr
miłosierdzia.
- Co ze mną zrobiliście?
- Rutynowe postępowanie. Teraz może pan być
zupełnie
spokojny. Nie opanują pana niepożądane stany, o ile
oczywiście nikt panu ponownie nie poda narkotyku.
Wierzę, że

background image

będzie pan uważać. Powtarzam, nie zagraża żadne
uzależnienie
psychofizjologiczne - mówiła lekarka przyjemnym
głosem. Była
brunetką o twarzy usianej piegami. Malutka
Lunianka, śliczna
jak obrazek.
- Złoży pan oficjalną skargę? - spytał inspektor
badając
wątpliwą czystość swoich paznokci.
- Na kogo? - odparłem zdumiony.
- Kriegsmann i Spółka. Oczywiście to oni podali
panu
narkotyk.
- Jeżeli nawet, to nieświadomie - natychmiast
odpowiedziałem. - Nie wierzę, żeby zdawali sobie
sprawę z
zawartości tego napoju. Przecież pan wie, jak to się
odbywa,
każdy barman w tym mieście pragnie wynaleźć coś,
czego tu
jeszcze nie było. A w dziedzinie picia, panie
inspektorze,
wynaleziono już praktycznie wszystko, chyba że
mądra głowa
dodałaby do drinka coś, czego jeszcze nikt wcześniej
do
drinków nie dodawał. Rozumie pan? W ten sposób
do normalnego
picia trafiają narkotyki.

background image

- To pan wie od pani Su - zauważył inspektor.
- Nie chce się pan ubrać? - spytała brunetka.
- Jeśli się już pani napatrzyła...
- O coś pana pytałem - inspektor przerwał mój
flirt.
- Skarga? Nie, zdecydowanie nie. W końcu jedyną
krzywdą,
jaka mnie spotkała, jest to, że się tu nieszczęśliwie
zakochałem.
Brunetka uśmiechnęła się do mnie i w tej chwili
naprawdę
myślałem, że moja uwaga jej pochlebiła. Dopiero o
wiele
później, kiedy przypomniałem sobie ten uśmiech i to
spojrzenie, wyczytałem coś innego: gadaj, dziadku,
zdrów, i
wynoś się stąd jak najszybciej, nie tylko ty tu jesteś.
Czułem się lekki jak ci szpanerzy, których
obserwowałem
za oknem tarasu widokowego w hotelu Splendid.
Albo jak
sterowiec. Gdybym wiedział, że terapia jest tak
przyjemna,
zostałbym bywalcem w szpitalu.
- Załatwię panu transport - zaproponował
inspektor. -
Gdzie pan pojedzie? Do domu? Do pani Su?
- Sam się o siebie zatroszczę. A propos, jak długo tu
byłem?
- Dwa dni - odpowiedziała brunetka.

background image

Przez wypolerowane korytarze myśl przeleciała z
szybkością torpedy. Dwa dni... To oznacza, że
przespałem
wycieczkę do starej Czeskopolskiej. Jedna z
pielęgniarek
(zabijcie, ale ze stuprocentową pewnością nie wiem,
czy to
była dziewczyna czy kukła) podała mi ubranie.
Machinalnie
wciągnąłem je na siebie.
- Mogę zadzwonić? - spytałem.
- Do "Błękitnej Laguny"? - podchwycił inspektor.
Był
nadzwyczaj dobrze poinformowany.
- Nie. Do Splendidu. Pokój Jaśmin.
Inspektor przez chwilę porozumiewał się z
telkomem, a
potem z wyrazem najgłębszego współczucia
powiedział:
- Nikt się nie zgłasza, panie Nedomy.
Po kilku pytaniach stwierdziłem, że również pan
Kriegsmann i Gaspar Dumoulins wyjechali gdzieś
poza miasto.
Kierunek Czeskopolska.

6. To była cudowna wycieczka.
Z Arkadii wyruszyłem północnopołudniową, w
kierunku na
Alhambrę, ale na dwudziestym siódmym kilometrze
zjechałem na

background image

Strada del Sole, przejechałem przez Zwiezdogorodok
II
(zatrzymałem się tam na kawę) i dopiero gdzieś za
skrzyżowaniem siódmej ekspresowej opuściłem
Strada del Sole.
Droga magnetyczna po niecałych trzydziestu
kilometrach była
dosłownie rozjeżdżona, musiałem więc przełączyć na
gravo,
ale paliwa było pod dostatkiem, a zresztą po co sobie
tym
łamać głowę, skoro mój pokładowy mądrala był
absolutnie
spokojny.
Jechaliśmy raczej przez bezdroża niż drogą, ale to
nie
oznacza, że ruch się jakoś wyraźnie zmniejszył.
Przeciwnie.
Młodzież, jak się wydawało, wyszukiwała kąciki,
gdzie diabeł
mówi dobranoc i zwłaszcza w ostatnich czasach
najwięcej
ośrodków turystycznych wyrosło właśnie tutaj, z
dala od
autostrad. Co kilometr reklama świetlna, która
oferowała
dziewiczą przyrodę, atmosferę niefałszowanego
pionierstwa.
Musiałem się uśmiechnąć, kiedy zobaczyłem płytę o
rozmiarach

background image

dwadzieścia pięć na dziesięć metrów wskazującą
drogę do
dotąd nie zbadanych kraterów. Tylko wówczas, gdy
się
gapiłem, dało się na to złapać pięć wycieczek.
W Arkadii uprzejmi policjanci wyposażyli mnie w
mapę
wojskową, na której była zaznaczona powierzchnia
niegdysiejszej Czeskopolskiej. Muszę przyznać, że
bez tej
mapy bym się zgubił. W ciągu ostatnich kilkunatu lat
w tych
rejonach znalazłem się chyba tylko trzykrotnie, ale
nigdy
dla pocieszenia ducha: zazwyczaj przygnała mnie tu
fucha. Za
każdym razem coś innego. Raz tu budowali
metalowy fundament
dziesięć na dziesięć kilometrów pod lustro
energetyczne, za
drugim razem składowisko skały (od czasów
wprowadzenia
grawitechniki odpadły kłopoty z magazynowaniem
materiałów
sypkich) - za moich górniczych czasów był to jeden z
najpoważniejszych problemów ze względu na
sześciokrotnie
mniejszą grawitację, ale obecnie w tym tak zwanym
dziewiczym

background image

rejonie budowano ośrodki wypoczynkowe, a takie
budowanie
było poprzedzone starannym oczyszczeniem
okolicznej
przyrody, naznaczonej dziewięćdziesięcioma laty
bezlitosnego
żyłowania złóż naturalnych.
- Jeszcze pięć kilometrów - oświadczył mądrala.
Droga nie była wspaniała, w głębokiej warstwie
pyłu
odbiły się bieżniki olbrzymich opon ciężarówek i
moje koła w
tych koleinach się ślizgały, bez generatora
grawimetrowego
zapewne bym się zabuksował, ale oczywiście nie na
długo,
ponieważ szybko by mnie wyciągnął jakiś
księżycowy jeep.
Słońce pięknie świeciło, był też niezły widok na
Pleśniawkę, a ja sunąłem w odświętnym nastroju.
Trzeba
przyznać, że lekarze znają się na swojej robocie -
złożyli
mnie psychicznie do kupy, jak nigdy bym się tego nie
spodziewał.
Ale ten zwariowany inspektor mnie rozśmieszył. To
są te
ich policyjne mózgi, za każdym drobiazgiem węszą
rozbudowaną

background image

intrygę. Zdawałem sobie wprawdzie sprawę, że pan
Kriegsmann i
przyjaciel Dumoulins byli zdolni do wielu rzeczy,
żeby
naostrzyć moją psychikę jak brzytwę, ponieważ
zdecydowane
typy mają w iluzynach największe powodzenie.
Jednak pan
glina ma przerysowane wyobrażenia o produkcji
takiego
iluzynowego programu, jeśli myśli, że iluzynowy
bohater
zaćpa gdzieś w hotelu, a potem wpada w akcję jak
oszalały.
Naiwniak!
- Jeszcze dwa kilometry - odezwał się mądrala i już
powoli zacząłem się rozglądać, gdzie się pojawi coś,
co
można by zobaczyć.
Jak powiedziałem, budynki Czeskopolskiej zostały
zasypane
podczas budowy szóstej autostrady panlunarnej, ale
według
tego, co mówi pan Kriegsmann, Pan-Universal
przedsięwziął
wykopaliska archeologiczne, ujrzę więc chyba jakieś
baraki,
wieżę wydobywczą czy... skąd mogę wiedzieć, co
właściwie
zobaczę.

background image

Kiedy trafiłem na miejsce, naprawdę nie było wiele
do
oglądania.
Zza horyzontu ze straszliwą gwałtownością, która
tak
przeraża nowicjuszy, wynurzył się nasyp o długości
wielu
kilometrów. Ilu? Nigdy się nie dowiedziałem.
Zaczynał się za
jednym horyzontem, a kończył za drugim. Gdzieś za
nim była
autostrada, ale mapa proponowała drogę, którą
właśnie
przebyłem, dlatego że autostradę panlunarną
możecie opuścić
tylko w terminalach. W jednym miejscu była
wetknięta żółta
tyczka z czerwono-żółtym proporczykiem w paski i
inicjałami
P-U.
Czyli to jest symbol wielkiego przedsięwzięcia
największej firmy iluzynowej Systemu Słonecznego,
chyba
pęknę, pomyślałem.
Swoim jeepem dojechałem gdzieś do połowy stoku.
Tam się
zatrzymałem. Gravo trochę mnie popchnęło w górę,
ale nie
chciałem, by było włączone zbyt długo, ponieważ
zapasy

background image

paliwa nie były niewyczerpalne, a ja, wiarus ze starej
szkoły, wolałem zawsze wracać do domu z
akumulatorem
naładowanym do połowy niż jakkolwiek inaczej, w
ostateczności w ogóle nie - co zdarzało się częściej niż
chciały przyznać biura podróży.
Jeep był oczywiście otwarty, miałem więc na sobie
hermetyzowany kombinezon i szczelną maskę, żadne
szpanerstwo, solidny model, jaki nosili przewodnicy
turystyczni, alpiniści, poszukiwacze przygód i
żółtodzioby,
które chciały wyglądać jak pionierzy. To był ten
paradoks -
na pierwszy rzut oka nikt nie mógł odróżnić pioniera
od
prawdziwego zielonego, dopiero po dłuższej
obserwacji w
akcji. Przez ramię przerzuciłem worek z zapasowymi
butlami,
baterię, jakąś lampę i żelazny zapas jedzenia. Znowu
pozorna
bzdura. Zapas żywności odrzuciłby każdy, kto
mieszka na
Lunie dłużej niż dwa lata. Jedzenie? Po co? Przecież
do
najbliższego restu jest pięć, najwyżej dziesięć
kilometrów
prostej drogi, a mapa zaprowadzi z nieomylną
dokładnością.

background image

Ale ja wtedy byłem już wygą ze starej szkoły, a poza
tym
lubiłem sobie poczynać jak wyga ze starej szkoły.
Rest nie
rest, ja polegam na sobie i na żelaznym zapasie i
nikomu nie
narzucam swojego stylu.
Chyba więc was nie zaskoczę, jeśli powiem, że
wziąłem ze
sobą jeszcze czekan, dwadzieścia pięć metrów dobrej
liny i
nożyk, no, porządny nóż.
Wylazłem na samą górę. W tej otwartej
przestrzeni, kiedy
macie na sobie dobrą maskę z przezroczystym
plastykiem,
odnosicie wrażenie, że stoicie gdzieś na Ziemi.
Krajobraz od
dawna nie był taki jeżowaty, jak w czasach, kiedy
ujrzałem
go po raz pierwszy. Nie było tu wiatru i wody, które
by
powodowały erozję, tylko ludzie i ich zgarniacze i
ładowarki. Bez względu na protesty ligi ochrony
przyrody i
konserwatystów z powierzchni znikał jeden krater
po drugim,
górskie grzebienie traciły swoje zęby, a szczeliny
wypełniały się śmieciami. Jeszcze pięćdziesiąt lat i
będzie

background image

tu widok jak w Karkonoszach, pomyślałem. Dzięki
gravo cała
Luna dostanie atmosferę - wtedy wszyscy tak
myśleliśmy.
Na przeciwległym stoku szybko poruszały się trzy
jeepy.
Kierowcy nie żałowali maszyn, tak że za nimi unosił
się
wysoki i długi obłok pyłu i potrafię sobie wyobrazić,
jak te
dziewczyny piszczały i jęczały. Na pewno mieli ze
sobą
dziewczyny, po co w innym przypadku by tak szybko
jechali?
Pomachałem do nich, oni mi odpowiedzieli.
Patyk z chorągiewką Pan-Universalu był wbity w
okrągły
otwór o szerokości około trzech metrów. Ostrożnie
podszedłem
bliżej. Byłem trochę zdenerwowany, ponieważ ta
dziura mogła
być kraterem jakiejś szychty i gdyby brzegi jamy nie
były
petryfikowane, mogłyby się zarwać, a upadek do
szychty nie
należy do przyjemności. Wkrótce się przekonałem,
że brzegi
są petryfikowane i zbliżyłem się bez dalszych obaw.
Tam się

background image

zatrzymałem. Wyciągnąłem z worka lampę i
poświeciłem nią do
środka.
Spece Pan-Universalu trafili prosto na kopułę
komory
przepustowej, chyba nawet tej, w której kiedyś
przeżyłem
swoje nieprzyjemne przygody.
Obiema rękoma chwyciłem tyczkę z chorągiewką i
szarpnąłem. Nawet nie drgnęła. Była wbita głęboko i
starannie. Przywiązałem do niej linę i spuściłem się
do
środka. Liną potrafiłem posługiwać się zupełnie
nieźle,
przez jakiś czas zarabiałem na życie również jako
przewodnik
wypraw górskich.
W ciągu kilku sekund trafiłem podeszwami na
podłogę. Od
sklepionych ścian odbijało się ostre światło
reflektora. Do
dzisiaj ściany nie straciły odcienia jasnej szarości. No
bo
i czemu miałyby ją stracić, pod kopułą już dawno nie
było
tlenu, a w próżni i ciemności kolory się praktycznie
nie
zmieniają. Gdybym tego nie wiedział, nie mógłbym
produkować
fałszywych antyków, a ja robiłem doskonałe sztuki.

background image

Czego tu szukałem?
To pytanie zadałem sobie dopiero w chwili, kiedy
zrobiłem
pierwsze kroki, żeby się rozejrzeć po otoczeniu.
Muszę przyznać, że byłem trochę rozczarowany i
że nie
straciłem dobrego humoru tylko dzięki
medykamentom, którymi
naszpikowali mnie lekarze. Spodziewałem się
bowiem, że
zastanę tu zespół pana Kriegsmanna oddany
wytężonej pracy.
Musieli wiedzieć, że najpierw byłem na policji, a
potem w
ośrodku rehabilitacyjnym i że ich będę szukać.
Jednak już to, że nie zostawili mi w hotelu
informacji,
oznaczało, że ani panu Kriegsmannowi ani
przyjacielowi
Dumoulinsowi ani, niestety, Genevieve, nie zależy na
ujrzeniu mnie.
Kriegsmann i jego ludzie zapewne zrezygnowali z
wycieczki
do ruin Czeskopolskiej.
Długo jednak głowy tym sobie nie łamałem.
Było to bowiem przedziwne uczucie - po pół wieku
spacerować po miejscach, w których spędziłem swoje
szczenięce lata żwirka, kiedy właściwie żwirkiem
zostałem.

background image

Co by się stało, gdybym wówczas, przed
pięćdziesięciu
laty, nie uległ temu obłąkanemu pomysłowi i nie
spróbował
uciec?
Oczywiście wróciłbym na Ziemię tak jak Brunza,
Kazik,
Dutkiewicz i inni panowie z kierownictwa, jak
wszyscy
chłopcy, których znałem - dobrze, z widzenia albo w
ogóle
nie. Ale oni teraz byli chyba wszyscy martwi, może z
paroma
wyjątkami. Umarli moi rodzice i koledzy, umarła
mała
siostrzyczka (dożyła dwudziestu pięciu lat, ale do
dzisiaj
mam ją w pamięci jako tę małą dziewczynkę, której
obiecałem
krater z Księżyca) i nie ma podstaw do
przypuszczeń, że
akurat ja miałbym to szczęście i uniknął tego
strasznego
wirusa AIDS, który w drugiej fali swojego
szlachetnego
postępowania nauczył się jako motocykla używać
zupełnie
zwykłych bakterii i poruszał się z organizmu do
organizmu

background image

likwidując to najcenniejsze, w co organizm jest
wyposażony -
odporność na choroby.
Nagle dobry humor diabli wzięli, jakby z kąta
zasyczał na
mnie wąż. Opanowała mnie nostalgia. Zrobiłem się
nerwowy i
wydało mi się, że znowu wrócił ten niepokój i
niezrozumiała
wściekłość, która prowadziła do tego, że
bezsensownie
kłóciłem się z każdym, nawet z małą Su.
To niemożliwe, powtarzałem sobie, lekarze
wymietli ze
mnie narkotyki żelazną miotłą!
To niemożliwe, a jednak to prawda, uświadomiłem
sobie.
Świetlistym stożkiem przejechałem po ścianach.
Dokładnie
naprzeciw mnie była śluza, oczywiście zasypana
cetnarami
lunarnej skały. Na przeciwległej ścianie musi być
przejście
na korytarz. Odwróciłem się. Tak, przejście było i
miało na
wpół otwarte drzwi, które kusiły, żeby w nie wejść.
Co tam zobaczę? Korytarz. Przejdę przez korytarz
i
odwiedzę miejsca kiedyś tak dobrze znane... Bzdura.

background image

Sentymenty. Gdyby tu był Kriegsmann z całą
paczką, badanie
miałoby jakiś sens. A tak?
Pożałowałem impulsu, który mnie tu
przyprowadził. Lepiej
bym zrobił, gdybym został w Arkadii.
Ale ten błąd będzie łatwo naprawić. Za parę godzin
będę w

.N:162

domu, zadzwonię do kilku kumpli, a oni już mi
znajdą pana
Kriegsmanna.
Podniosłem z ziemi worek i przymocowałem do
pleców.
Kriegsmann...
Dziwne. Ciągle myślałem o Kriegsmannie, o
Genevieve już
prawie nie. Jej obraz mnie opuszczał. Dobry znak -
najwyższy
czas, żebym uzbrojony w bukiet róż wrócił do
staruszki Su i
był dla niej słodki jak cukierek.

background image

Wróciłem do liny, chwyciłem ją obiema rękoma i
gwałtownie
pociągnąłem. Za chwilę będę na górze.
W pierwszym momencie wydało mi się, że nie
trafiłem na
linę, że chwyciłem próżnię, nawet się zatoczyłem i
niewiele
brakowało, a byłbym upadł. Ale moje ręce mocno
ściskały
sznur, więc pozostawało tylko spojrzeć w górę i
podziwiać
wspaniałe spirale, jakie lina kręciła podczas upadku.
Ale numer! Taki wyżeracz i źle zawiązał linę!
Gdyby
zobaczyli to koledzy z naszego byłego oddziału,
pękliby ze
śmiechu. Kuba źle zacisnął węzeł, uwierzylibyście w
to?
Zdjąłem worek z ramienia, położyłem go pod nogi i
pogrzebałem w środku. Rac ratunkowych było całe
pudełko.
Kolejna rzecz, o której wycieczkowicz myśli, że to
zbytek.
Ja targałem takie pudełka po Lunie od pięćdziesięciu
lat i
nigdy dotąd ich nie potrzebowałem. Dopiero teraz,
kiedy
znalazałem się w piętnastometrowej dziurze. Bez rac
byłbym

background image

tu dosłownie pogrzebany żywcem. Obok przejadą
całe orszaki
wycieczkowych jeepów, ale komu by przyszło do
głowy, że przy
tej zabawnej chorągiewce jest otwór, a pod tym
otworem
przepaść, a na dnie opuszczony człowiek! Sięgałem
właśnie po
race, kiedy w słuchawce odezwał się męski głos:
- Jakubie Nedomy!
- Tu jestem!
Pudełko wypadło mi z ręki. W otworze na górze na
tle
rozgwieżdżonego nieba pojawiła się główka jak u
szpilki.
Gdzie tam główka, solidna głowa, czy to człowiecza
czy kukły
(timbre głosu kazał mi przypuszczać, że to android).
- Wiem, że pan tu jest - poważnie powiedział
android (na
pewno to był android).
Dopiero w tej chwili przyszło mi do głowy, że to on
odwiązał linę.
- Przywołaj pomoc. Rozkazuję ci to. Albo sam mi
pomóż.
Rzuć mi linę. W jeepie mam zapasowy zwój. Szybko,
ruszaj
się.
- Panie Nedomy, pan kogoś szuka - skonstatował
android.

background image

- Oczywicie! Wie pan coś o panu Kriegsmannie?
W tym zamieszaniu niechcący zacząłem go
tytułować
"panem".
- Ponoć szuka pan człowieka, który dawno temu
pana...
skrzywdził.
Mówił o Kacie, uświadomiłem sobie. Co to ma
znaczyć?
- Kiedyś go szukałem - wymamrotałem - ale to też
dawno
temu.
- Dawno? - powtórzył za mną android. - Przecież
właśnie
teraz pan go tu szuka.
- Szukałem pana Kriegsmanna.
- Zdaje pan sobie sprawę, jak komicznie to brzmi?
- Nie będę z tobą dyskutować. Natychmiast mnie
wyciągnij!
Zignorował mnie.
- Mojemu panu nie podoba się, że go pan szuka. To
spokojny człowiek. Nie lubi awantur. Pan mu
przeszkadza.
- Ty należysz do Kata! Natychmiast mnie z nim
połącz!
Android miał obowiązek wykonać moje polecenie.
Ale nie
wyglądało na to, że to zrobi. Serce zaczęło mi walić.
Czyli
to była kukła Kata!

background image

- Niech pan tak brzydko nie mówi o tym dobrym
człowieku.
On sam nazywa siebie Egzekutorem, gdy wspomina
stare czasy.
Przyzna pan, że słowo Egzekutor brzmi lepiej i
szlachetniej.
- Wyciągnij mnie, rozkazuję ci to - powiedziałem
zdecydowanym tonem. I nagle gniew. Wybuchł we
mnie jak
drzemiący wulkan. Moja wcześniejsza popędliwość
była jedynie
pomrukiem wobec wściekłości, jaka się teraz we
mnie
odezwała. Nie pamiętam, co wykrzykiwałem do tego
androida.
Miało to w sobie racjonalny sens. Zakładałem, że
ktoś
zmienił jego obwody bezpieczeństwa i podwyższył
próg
posłuszeństwa, jak to się robi w rodzinach z małymi
dziećmi,
żeby służba słuchała tylko sensownych poleceń
naprawdę
myślących istot, czyli dorosłych. Bezpiecznik można
przestroić, ale nie wyjąć. Ale ten, kto stroił androida
Kata
(zapewne sam Kat) ustawił poprzeczkę cholernie
wysoko. Ja
swoje rozkazy wypowiadałem niezmiernie poważnie.
Ignorował

background image

mnie, jakby słuchał miauczenia kota.
- Rozumie pan, że mój właściciel nie ma
najmniejszej
ochoty się z panem spotkać?
- Przekaż mu, że mam go w dupie. Przekaż mu, że
to dla
mnie stara sprawa tak samo jak dla niego. Nie
wierzysz mi?
Spytaj pani Su. Ona dobrze wie, jak to jest. Ty
przeklęta
kukło, nie potrafisz pojąć, że po pięćdziesięciu latach
niektóre rzeczy tracą dla człowieka znaczenie?
Ale teraz kłamałem.
Gdyby z okrągłego, usianego gwiazdami otworu
nad moją
głową spuściła się nowa lina, a po niej Kat i wyznał
mi
swoją tożsamość (już od dawna byłem pewien, że
muszę tego
człowieka znać), pięściami rozbiłbym mu maskę i
kazałbym mu
wdychać świeżą księżycową próżnię.
Bryzg laserowego błysku wywołał pod moimi
nogami
fajerwerki. Mimo woli odskoczyłem w tył. Właśnie
tego chciał
strzelec, trafił. Od pudełka z racami
sygnalizacyjnymi
dzieliły mnie teraz trzy, może cztery metry.
Natychmiast

background image

zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które mi
groziło.
Muszę skoczyć do tego pudełka i zakryć je ciałem.
Do mnie
strzelać nie będzie. Tego byłem pewien. Żaden
android tego
nie zrobi, choćby nie wiadomo kto (Kat?) wyczyniał
różne
numery z jego e-psychiką.
Rozpoczął kanonadę. Oślepiające bluzgi energii
stworzyły
mur między mną a tym pudełkiem, które oznaczało
ocalenie.
Krok po kroku musiałem się cofać.
A potem starczył jeden dobrze wycelowany strzał i
fajerwerki zaczęły się na nowo, tym razem na wielką
skalę.
Race się zajęły i rozpętały wokół mnie prawdziwe
piekło.
Stałem dalej, ponieważ w hermakach i masce nie
mogło mi
się nic stać i faktycznie, kiedy jedna z rac padła na
moją
pierś, odbiła się, a ja nie poczułem najmniejszej
zmiany
temperatury. Hermaki doskonale izolują, inaczej
zresztą być
nie może, człowiek zamarzłby na kość.
Wszystko to wiedziałem, ale nie zapanowałem nad

background image

mimowolnym gestem i uniosłem ręce, żeby chronić
oczy. Race
wokół mnie krążyły jak wściekłe lśniące szerszenie,
trafiały w ściany, odbijały się od ich wypukłości w
najróżniejszych kierunkach, padały na podłogę, a
potem znowu
pod kątem ostrym leciały w górę.
A potem to się stało.
Jedna raca, chyba ta ostatnia, wyleciała z pudełka i
trafiła w czubek mojego lewego buta. Nie było to
silne
uderzenie, nawet nie drgnąłem. Raca zmieniła
kierunek i
leciała prostopadle w górę, prosto w okrągły otwór
upstrzony
gwiazdami.
Trwało to zbyt krótko, bym zdążył z siebie wydać
radosny
okrzyk, ale dzisiaj, kiedy to sobie przypominam,
zdaję sobie
sprawę, że wtedy otworzyła się przede mną brama
do
wieczności. Raca leciała, skracała odległość z
powolnością
sadysty. Było to jak w prastarym sofizmacie o
Achillesie i
żółwiu, z pozostającej drogi przebyła połowę, a z tej
połowy znowu połowę, a potem połowę połowy, nigdy
nie doleci
do celu, starzy eleaci już dwa i pół tysiąca lat temu

background image

udowodnili, że strzała nie doleci do celu.
Mieli rację.
Rakieta nie doleciała do celu. W ostatniej chwili,
kiedy
była już niemal na górze, android się wychylił i
nadstawił
pierś.
Trafiła go z całym impetem, jak jej towarzyszka
przed
kilkoma sekundami trafiła mnie, i samo to uderzenie
na pewno
mu nic nie zrobiło.
Ja jednak w momencie uderzenia stałem na ziemi.
A on?
Wystawał swoim korpusem poza krawędź,
zaczepiony tylko
nogami.
Ten android miał błyskawiczne reakcje. Zdążył
chwycić
rękoma płonącą rakietę, przytulić ją do piersi,
trzymał ją
jak średniowieczny pielgrzym świecę, ale tamten na
pewno
zwracał uwagę na to, żeby się nie poparzyć i żeby
kapiący
wosk nie poplamił mu włosienicy. Androidowi było to
obojętne. Dzierżył płonącą rakietę przy piersi, a
potem już
tylko spadał i spadał, nastąpiła nieskończoność
numer dwa, a

background image

kiedy się skończyła, tak potrzebna człowiekowi
maszyna
leżała rozbita pod moimi nogami, a śmierć maszyny
była tak
samo mokrą sprawą jak śmierć człowieka.
W ręku ciągle trzymał pistolet laserowy.
Musiałem włożyć sporo wysiłku, żeby wyrwać mu
go z dłoni.
Strzeliłem na próbę. Nie, broni nic się nie stało.
Przynajmniej będę mieć środek, żeby skrócić
nieskończoność numer trzy, kiedy zużyję ostatni
kubik tlenu.
Na pewno opętywało mnie szaleństwo, ponieważ
dokładnie
sobie przypominam, że na tę myśl zadrżałem. Ten
laserowy
pistolet na pewno skróci czyjeś życie, ale nie będzie
to
moje życie.
To będzie jego życie, Kata czy Egzekutora, jak sam
siebie
nazywał, życie tego, który podczas drugiego
zamachu na mnie
wysłał miast siebie tę maszynę, z której została tylko
trzęsąca się kupka krzemowych galaret u moich
stóp.

7. Gdzieś koło pięćdziesiątki zacząłem częściej
myśleć o

background image

swoim życiu. Podstawowe pytanie brzmi: czy istnieją
w nim
przypadki? Odpowiemy dopiero po wyjaśnieniu
innego problemu,
mianowicie, że coś w życiu istnieje, czyli coś jest
częścią
życia. Wokół nas rozwijają się miliony fabuł,
powstają i
zanikają, przenikają się, wzajemnie się wykluczają i
niszczą,
a każda z nich jest przypadkiem w tym sensie, że w
żaden
sposób nie przyczyniliśmy się do ich powstania ani
do
przeniknięcia się z inną fabułą ani do zaniku, że nie
tknęliśmy ani jednego ogniwa łańcucha jej
przyczynowości.
Takie fabuły bez wątpienia są przypadkowe. Tylko
przypadkiem
minęliśmy brunetkę z kokardą przy szyi, zdanie,
które
usłyszeliśmy ("Przyniosła mu to, ale gdy tylko się
odwróciła, już go nie było", jakoś tak to brzmiało),
było
zupełnie przypadkowe, przypadkiem oślepili
lumiplast na
fasadzie iluzyna obok "Błękitnej Laguny",
przypadkiem
przejeżdżające gravo w numerze rejestracyjnym
miało dwie

background image

szóstki i tylko przypadkiem to zauważyliśmy.
To wszystko są przypadki, jeśli jesteśmy od nich
odizolowani obojętnością. Przypadkowość zaczyna
być
problematyczna, kiedy wstępujemy do akcji.
Zatrzymajmy tę
brunetkę, pochwalny jej kokardę, zaprośmy ją do
iluzyna na
najnowszy przebój "Trzej wspaniali": czy to było
spotkanie
przypadkowe? A może nieświadomie czekaliśmy na
brunetkę z
kokardą, byliśmy na nią przygotowani i według
praw
statystyki kiedyś musieliśmy ją spotkać?
Takimi abstrakcyjnymi rozmyślaniami nikt daleko
nie
zaszedł (może najwyżej do podręczników historii
filozofii,
ale to nie żadna sława). W życiu praktycznym
odgrywają się
fabuły przypadkowe i niektóre z nich są przyjazne, a
inne
przeciwnie, niepomyślne. Spotykamy przyjaciela,
który
proponuje nam banana - to przypadek pomyślny.
Ten sam
przyjaciel (w innych okolicznościach) idzie przed
nami,

background image

odrzuca skórkę z banana, my się na niej
poślizgniemy i
złamiemy nogę - klasyczny przykład nieszczęśliwego
przypadku. To przykłady jasne, obserwowane przez
pryzmat
chwili. Inaczej będą wyglądać z dystansu. Przyjaciel
z
bananem po dwóch tygodniach przychodzi prosić o
pożyczkę -
nie można odmówić rozdającemu smakołyki, ale,
biada, on
nigdy pożyczek nie zwraca. Niech będzie przeklęty
ten
bananowy moment! W drugim przypadku, kiedy
poślizgnęliśmy
się na skórce, spotykamy w szpitalu olśniewająco
piękną
dziewczynę, brunetkę z kokardą przy szyi i to była
Ona...
Ozłocić tę skórkę, która nas połączyła! No a z
biegiem lat
skala zmienia się zupełnie i już w wieku
pięćdziesięciu lat
nie mogłem powiedzieć, czy do Księżyca przypisał
mnie na
stałe przypadek dobry czy zły.
Łatwo się rozmyśla z upływem czasu i w spokoju i
oby był
mi dany spokój przynajmniej w tych chwilach, kiedy
znalazłem

background image

się w sytuacji fatalnej, w kopule komory
przepustowej
niegdysiejszej Czeskopolskiej zasypanej
niepotrzebną skałą,
która przeszkadzała w budowie szóstej panlunarnej!
O spokoju
jednak nie mogło być mowy. Zachowywałem się jak
opętaniec,
utraciłem resztki samokontroli i byłem podobny
raczej do
zwierzęcia niż racjonalnie myślącego człowieka.
Mój rozum był zaciemniony, ale nawet w tych
chwilach
otępienia miałem jasne przebłyski, które umożliwiały
mi
uświadomienie sobie niektórych sprzyjających
okoliczności,
powiedzmy przypadków.
I tak na przykład ów rozbity android był modelem
przystosowanym do pracy w atmosferze tlenowej.
Miał więc
ubranie hermetyczne podobne do mojego, taką samą
maskę, a
nawet butlę z tlenem na plecach, jednak oznaczoną
literą
"A". Miałem szczęście, że android Kata nie należał
do
kategorii androidów próżniowych. Szczęśliwy
przypadek?

background image

Dzięki szczęśliwemu przypadkowi odkryłem w
komorze butlę
z pianą petryfikacyjną. Ale nawet to nie było
właściwie
przypadkiem, te butle były obowiązkowym
wyposażeniem komory
i dziwne by było, gdyby ich brakowało. Piana, jak
sprawdziłem, nie straciła nic ze swoich cudownych
właściwości i w zasadzie nie mogła stracić, ponieważ
polimeryzacja następowała po opuszczeniu
pojemnika.
No a to, że miałem przy sobie czekan i nóż, to już w
ogóle nie był przypadek, jak wiecie z poprzedniej
wypowiedzi.
Takie i podobne myśli przebłyskiwały w mojej
rozwścieczonej mózgownicy, w króciusieńkich
okamgnieniach.
Przez większość czasu nie myślałem w ogóle,
pracowałem jak
mrówka.
Pistolet laserowy miał akumulator zużyty w
dwudziestu
pięciu procentach, ale tych siedemdziesiąt pięć mogło
wystarczyć do wyżłobienia otworu w ścianie.
W którym miejscu ciąć? Było to pytanie wręcz
egzystencjalne. Resztki kopalni były zasypane wałem
ciągnącym się kilometrami. Uratuję się, jeśli uda mi
się
wykopać tunel tak, że podkop będzie w boku nasypu.
Biada mi,

background image

jeśli się udam wzdłuż. Ale jak na dnie kopuły
zorientować
się, w którym miejscu mam kopać?
Starałem się przypomnieć sobie tę chwilę, kiedy po
linie
spuszczałem się w dół, ale tyle razy okręciłem się
wtedy
wokół swojej osi, że absolutnie nie mogłem ufać
natarczywemu
wrażeniu, że owo miejsce jest na prawo od śluzy.
Myślałem
też o kształcie kopalni i próbowałem oszacować, jak
mógł być
nasypany wał. Ale te rozważania do niczego nie
prowadziły. W
ciągu pięćdziesięciu lat teren tak się zmienił, że
jeszcze
przed budową szóstej panlunarnej nad powierzchnię
wystawały
tylko najwyższe obiekty, takie, jak ta kopuła komory.
Spojrzałem w górę.
Gwiazdy!
W otworze ujrzałem gwiazdy. Tylko one mogą mi
pomóc
określić kierunek. Jak każdy doświadczony żwirek
na
gwiezdnej mapie znałem się zupełnie nieźle i w ten
sposób
określę bezpieczny kierunek. Ale tym razem było
gorzej.

background image

Trzymetrowy otwór na wysokości piętnastu metrów
to, drodzy
przyjaciele, kąt dwudziestu stopni. Kiedy więc
spojrzałem w
górę, ujrzałem tylko kilka gwiazd, które mogły
należeć do
każdego gwiazdozbioru, jaki wam przyjdzie na myśl.
Kiedy
zdałem sobie z tego sprawę, ogarnęła mnie czarna
rozpacz,
która wkrótce zamieniła się w ulgę: o ja durny,
przecież na
dnie kopuły mogę się poruszać i jeśli będę patrzeć w
górę,
stopniowo zobaczę zupełnie spory kawałek nieba!
Ta metoda nie była jednak tak łatwa, jak w
pierwszej
chwili mogło się wydawać, ponieważ nie jestem
Dziadkiem
Wścibiaczem i nie mam we łbie elektronicznej
pamięci i nie
zdołam zapamiętać położenia każdego z
błyszczących punkcików
tam w górze, żeby z poszczególnych danych
cząstkowych metodą
prostej syntezy stworzyć mozaikowy obrazek
nieboskłonu.
Włożyłem w to sporo spekulacji, zajęło mi to
mnóstwo czasu i

background image

wydychałem mnóstwo tlenu, zanim z pewnością
udało mi się
określić starą dobrą Kasjopeję. Potem już wszystko
było
jasne. Tunel muszę zacząć drążyć naprawdę na
prawo od śluzy,
jakieś cztery kroki.
Starannie wymierzyłem i nacisnąłem spust. Na
szczęście
nie było tu atmosfery i plastykowi nie pozostawało
nic poza
topieniem się bez efektów ogniowych i dymnych.
Promień
przeciął plastyk i tkaninę z karbonitu oraz grubą
warstwę
siliplastu. Cierpliwie, centymetr po centymetrze
ciąłem
ścianę kopuły i z wielkim niepokojem obserwowałem
wskaźnik
stanu akumulatora. Gdyby tak można było obliczyć,
kiedy
wyczerpię energię! Ale akumulatory były pod tym
względem
niezbadane. Trzymały ładunek, sknerzyły go, sączyły
po
kropelkach i nagle łup i zamiast szóstki na
wskaźniku była
trójka, a już na jej miejsce pchała się dwójka.
Ostrzem noża

background image

narysowałem na ścianie krąg, naprawdę niewielki, i
prosiłem
wszystkie bóstwa wszechświata, nawet tych
zapomnianych
fundziackich bożków, przez których jeszcze pół
wieku temu
lało się tyle krwi, żeby mieli mnie w swojej opiece i
żebym
zdołał się tą dziurą przecisnąć.
Nie będę przeciągać. Praca szła jak z płatka,
pomijając
to, że akumulator wyładował się, a tym samym
płomień zgasł,
kiedy do wycięcia pozostał ostatni centymetr.
Tylko ostatni centymetr? Czy próbowaliście już
kiedyś
złamać centymetrowy siliplastowy krąg wzmocniony
karbonitowymi włóknami? A ten kawałek "tylko"
centymetrowej
grubości był wbity głęboko, na co najmniej
piętnaście
centymetrów.
Cały wysiłek na nic, a co gorsza, pistoletu już nigdy
nie
wyceluję ani w Kata, ani nawet w siebie, żeby skrócić
cierpienia.
Chyba że...
Do dzisiaj się dziwię, skąd się wtedy we mnie
wzięło tyle
pomysłowości.

background image

Czekanem i nożem przebiłem się do klatki
piersiowej
rozwalonego androida. Szło ciężko, ponieważ
galareta już
zaczęła tężeć, ale ku mojej uldze serce kukły (czyli
akumulator) był w porządku. Od tej chwili musiałem
pracować
bardzo ostrożnie, bo niewielki błąd mógł
doprowadzić do
wybuchu. Ale nie zapominajcie, że jestem specjalistą
od
podrabiania w tuzinie fachów i że w małym
warsztacie za
sklepikiem wyprodukowaliśmy z Dziadkiem
Wścibiaczem
kilkadziesiąt stuprocentowo prawdziwych
antycznych
androidów. Nie, naprawdę, serca kukły nie
trzymałem w rękach
po raz pierwszy.
Serce przylepiłem do ściany tężejącą galaretą jego
paraorganizmu.
Trzeba było tylko odpalić.
Kolejne "trzeba było tylko", które łatwo
powiedzieć, ale
piekielnie trudno zrobić.
Szybko wpadłem na sposób, który ten
improwizowany ładunek
mógłby zainicjować do wybuchu: użyję akumulatora
swojej

background image

lampy. Ale jak połączyć obwód elektryczny?
Płynęły minuty, tlenu ubywało. A ja męczyłem
mózg
spekulacjami.
Pomógł mi znowu android.
Był martwy, ale - jak wiecie - nawet android nie
umiera
natychmiast. W jego pozytronowym mózgu ostatnie
impulsy
ustają dopiero po dłuższym czasie. I na tym oparłem
sposób
na ocalenie. Kiedy odcinałem szyję androida i
oddzielałem
głowę od rozbitego korpusu, nie czułem się najlepiej.
Maszyna na szczęście milczała, ale oczy były ciągle
żywe i
obserwowały każdy mój ruch. Twarz była
nieruchoma, jak
wyrzeźbiona z plastyku - i nieustannie musiałem
sobie
powtarzać, że naprawdę tak jest. Tak, nie czułem się
najlepiej i tym bardziej nienawidziłem tego, który to
zawinił, kto mnie wrobił w tę sytuację, twórcę mojej
życiowej tragedii - bezimiennego sadystę, którego
nazwałem
Katem.
To, co stworzyłem, nie było niczym innym niż
układem
spustowym.

background image

Dopóki w mózgu androida tliła się choćby iskierka
funkcji
życiowych, energię czerpał z akumulatora. Kiedy
mózg
przestaje pracować na dobre, otwiera się droga w
innym
kierunku i uwolniona energia wywołuje eksplozję
bomby.
Wszystko to przygotowałem i opuściłem kopułę.
Schowałem
się w korytarzu, tym samym, w którym za dawnych
lat
ubierałem się w bałwana, kiedy dziadki chcieli mnie
nastraszyć podczas ceremoniału chrzcin nowicjusza.
Czekałem
na wybuch w całkowitej ciemności i zastanawiałem
się, czy w
rezultacie nie popełniłem błędu buntując się przeciw
temu
tępackiemu obrządkowi, nie pozwalając się ochrzcić
jak inni.
Czemu nie podzielam losu innych? Czemu zawsze
idę inną
drogą? Czemu staram się dotrzeć do Jedynki na
własną rękę,
skoro reszta wraca do domu promem? I czemu żyję,
skoro
koledzy umierają na S-A? Żyję chyba tylko po to, że
mam siłę
napędową życia, która nazywa się Kat? Niedługo się

background image

przekonam. Nie może być daleko. Na pewno jest
wystraszony,
skoro próbował dokonać na mnie zamachu.
Układ spustowy wpuścił prąd do serca androida.
W próżni
oczywiście żadnego wybuchu nie słyszałem, ale
podłoga pod
moimi nogami nieźle zadrżała.
Wpadłem do kopuły. Nic nie widziałem. Było
ciemno, a
później sobie uświadomiłem, że nawet lampa
niewiele by
pomogła, bo kopuła pełna była pyłu. Jednak w
jednej ręce
miałem czekan, w drugiej nóż, a kierunek drogi
wbiłem sobie
w pamięć. Dotarłem do dziury z dokładnością
jakichś
pięćdziesięciu centymetrów, a to niezłe osiągnięcie,
zważywszy moje zdenerwowanie.
Wybuch znacznie poszerzył otwór i dodatkowo
stopił skałę
na dobre dwa metry w głąb. Naprzód! Wszedłem do
wykopu, a
potem już tylko kopałem i ryłem, rękoma i nogami
odpychałem
wydrążoną skałę za siebie i w regularnych odstępach
pokrywałem szyb warstwą piany petryfikacyjnej,
żeby mi to
wszystko nie spadło na głowę.

background image

Był to nasyp, ale trzeba pamiętać, że nigdy nie był
ubity
deszczem ani śniegiem jak na Ziemi i oddziaływała
na niego
tylko sześciokrotnie mniejsza grawitacja. Jak już
wspomniałem, aż do wprowadzenia grawitechniki
były problemy
z magazynowaniem i transportem materiałów
sypkich, ale
wtedy, kiedy jak kret drążyłem szyb, ta słaba
grawitacja
stała po mojej stronie: skała była jakby
natapirowana,
posuwałem się więc do przodu z niezłą prędkością.
Z niezłą prędkością... trwało to tak długo, że
zużyłem
swoją butlę i tę androida w osiemdziesięciu
procentach.
Kiedy czekan przebił ostatnią warstwę i wyleciał
na
zewnątrz, poczułem prawdziwe szczęście. Otwór
poszerzyłem
rękoma, wytoczyłem się, a potem już tylko zsuwałem
i
staczałem się po stoku w dół, by wylądować na
brzuchu obok
swojego jeepa.
Krzyczałem z radości i gdyby w tej chwili podszedł
do
mnie Kat, wszystko bym mu wybaczył.

background image

Dobrych pięć minut tak leżałem i nabierałem sił.
Wreszcie wdrapałem się na siedzenie. Pierwsze
spojrzenie
na deskę rozdzielczą powiedziało mi jednak, że jest
źle. Nie
mrugała żadna płytka kontrolna, żadna cyferka, a
mapa
zniknęła. Jeep był tak samo martwy jak ten android
w kopule.
Otworzyłem maskę i od razu zorientowałem się, co
się stało.
Ktoś (kto?) zmiażdżył całe centrum rozdzielcze
wozu. Został
z niego wrak, który nie przejedzie nawet metra.
Chyba że go
popchnę.
Coś mnie tknęło, żeby się rozejrzeć.
Potem ich zobaczyłem.
Na grzbiecie okolicznych pagórków
poerodowanych
niespożytą działalnością maszyn parkowało
kilkadziesiąt
jeepów i autobusów, niektóre samodzielnie, inne w
grupkach.
Były obsypane turystami, którzy na mnie patrzyli. W
pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi, i
rozpaczliwie machałem, żeby przywołać pomoc. Nikt
nawet
palcem nie kiwnął, żaden jeep nie uruchomił silnika,
żeby

background image

zjechać do mnie na dół.
Wyruszyłem więc prosto pod górkę do najbliższej
grupki
wozów. Indykator tlenu był coraz smutniejszy.
Pozostawało mi
ledwo pół godziny życia.
Przede mną, na grzbiecie, w butlach i kontenerach
zmagazynowano ocean tlenu, smacznego,
pachnącego,
życiodajnego tlenu.
Wreszcie dobiłem do najbliższego jeepa.
Był porządnie po pioniersku wyposażony: wszędzie
kołowroty i sondy selenologiczne, haki, wzięli nawet
makietę
tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Na siedzeniach
spoczywała
rodzinka, ojciec z matką i dwóch synów. Mieli na
sobie
staromodne seryjne bałwany, więc przez
przezroczyste bąble
widziałem ich twarze. Wyglądali na rozbawionych,
ale zapewne
czuli się nieswojo.
- Pomóżcie mi, proszę - krzyczałem do nich.
Ciągle do mnie nie docierało, o co tutaj chodzi.
- Pomóżcie! Kończy mi się tlen!
Chłopcy pokazywali mi języki, jeden wspaniale
zezował, a
drugi rękoma robił ośle uszy. Matka z zakłopotaniem
się

background image

uśmiechała, potem odwróciła się do męża i na
uniwersalnej
częstotliwości, na którą był nastawiony również mój
telkom,
powiedziała:
- Artur, poleć mu, żeby poszedł dalej. Nie lubię tych
przedstawień.
- Dobrze to robisz, frajerze - zwrócił się do mnie
tatuś
- ale masz tu innych widzów.
Dotarło do mnie, że uważają mnie za androida, za
jakąś
atrakcję, która tutaj, na pustyni, gra ku uciesze
publiczności rozbitka na Lunie!
- Proszę mi uwierzyć, jestem człowiekiem, nie
androidem!
Potrzebuję tlenu! Popatrzcie na moje wskaźniki!
- Chodź do nas, moje dzieci też chcą cię obejrzeć -
odezwał się w słuchawkach sąsiad turysty-pioniera.
Ten udał
się w dzicz w komfortowym jeepie mieszkalnym i
moje
wystąpienie obserwował zza wielkiego okna. Trzy
dziewczynki
z warkoczykami przyciskały do szyby nosy, a jedna,
ta
najmłodsza, chyba się mnie bała, bo zaczęła płakać.
Zataczałem się od wozu do wozu. Widzowie byli
zachwyceni

background image

i bili mi brawo. Widziałem ich dłonie, które uderzały
o
siebie, a w słuchawkach rozlegał się entuzjastyczny
krzyk.
Odwróciłem się plecami do publiczności i
potykając się
ruszyłem po stoku w dół.
Historia się powtarza. Znów wędruję od
Czeskopolskiej do
cywilizacji. Znowu brak mi sił, znowu tylko krok
dzieli mnie
od zguby, ale wtedy byłem sam, a teraz dopinguje
mnie
kilkuset zadowolonych turystów w ogrzewanych
hermakach albo
kabinach jeepów. Znowu jestem zbiegiem. Po
pięćdziesięciu
latach.
Pół wieku - i taka różnica! Czy ktoś jeszcze ośmiela
się
twierdzić, że nie ma postępu?

8. Historia się powtarza, ale po raz drugi to już
fraszka.
Ponoć tak jest zawsze: w moim przypadku
sprawdziło się w
stu procentach.
Kiedy padłem pokonany przez zmęczenie, rozpacz,
strach i

background image

nienawiść, która potrafi wyczerpać człowieka tak
samo szybko
jak wysiłek fizyczny, widzowie na okolicznych
pagórkach byli
poważnie niezadowoleni z mojego przedstawienia i
zadzwonili
po brygadę naprawczą.
Co prawda, nie obeszło się bez komplikacji.
Centrum
rozrywki nie miało w programie żadnej atrakcji na
temat
"Wędrówki Samotnego Pioniera" i pierwszą
reklamację po
prostu zignorowało, a z drugą uczyniło to samo. Z
letargu
wyrwał je dopiero rozeźlony ojciec rodziny, który
zagroził,
że złoży skargę w Radzie Miejskiej Arkadii, gdzie
zasiada
szwagier jego kuzyna. Strach przed zemstą szwagra
jego
kuzyna zmusił tych dobrych ludzi do tego, by wysłać
wóz
konserwatorów. No a ponieważ wśród mechaników
ja z kolei
miałem swojego znajomego, niewiele wysiłku
kosztowało mnie
przekonanie go, że nie jestem zepsutą kukłą, ale
zupełnie

background image

zwyczajnym człowiekiem, który jednak
nieodwracalnie się
zepsuje, jeśli mu jakaś dobra dusza nie umożliwi
wymiany
butli z niebieskim pasem, którą mam na plecach.
Trochę
zamieszania wywołała też okoliczność, że butla z
tlenem na
moich plecach miała oznakowanie "A", ponieważ
pierwotnie
należała do kukły, ale w końcu jednak uwierzyli, że
moja
oryginalna butla oznaczona literą "H" leży obok
szczątków
zniszczonego androida.
Czy w tych chwilach coś odczuwałem?
Oczywiście. Przeważała radość, ulga, ale wszystko
to było
zdławione przez ciężar zmęczenia. Chciało mi się
spać i jak
tak siedziałem obok mechaników na tylnych
siedzeniach ich
konserwatorskiego jeepa, głowa kołysała mi się na
wszystkie
strony i kilkakrotnie zmogła mnie drzemka.
Odwieźli mnie aż do Zwiezdgorodku II, gdzie mieli
swoją
bazę, a barmanka w bistro uśmiechnęła się do mnie
jak do

background image

starego znajomego widząc mnie tego dnia po raz
drugi. Znowu
zamówiłem kawę.
- Co się panu stało? Wygląda pan, jakby przejechał
po
panu walec.
- Nie uwierzy pani, ale błądziłem po pustyni.
Ten dowcip chwycił, ponieważ serdecznie się
zaśmiała.
Poleciła mnie potem swoim znajomym, załodze
trucka na trasie
Ozz-Arkadia, żeby mnie wzięli ze sobą. Kipiałem
wprost z
wdzięczności, kiedy chłopcy pozwolili mi wleźć do
tyłu na
koję. Pod głowę podłożyłem jakieś puszki i
śrubokręty,
przykryłem się chyba lewarem i już spałem jak
zabity.
Obudziłem się na wpół ogłupiały, ale w pełni sił.
Zupełnie doszedłem do siebie dopiero w "Błękitnej
Lagunie",
gdzie kochana Su zaserwowała mi jakiś eliksir życia.
Moja malutka kochana Su! To było przywitanie!
Bez laserowych oczu, bez śledczych spojrzeń aż na
dno
mojej czarnej duszy, było to przywitanie syna
marnotrawnego
w całej rozciągłości: z radosnymi okrzykami, łzami
w oku i

background image

wieszaniem się na szyi. Personel również szczerze się
cieszył, że pan wrócił, czy to byli chłopcy od techniki,
bramkarze czy kukły, ponieważ nawet android nie
jest
szczęśliwy, kiedy go pani opieprza i plącze mu
program
kaprysami. Pretensje zaczęły się po ogólnym
uspokojeniu
emocji.
- Uwaga, naciśnij na hamulec, droga Su -
powiedziałem. -
To twoja wina. Gdybyś nie nasłała na mnie tych
policjantów,
nic by się nie stało.
Su oświadczyła, że o żadnych policjantach w życiu
nie
słyszała i nie wzdragała się przed zadzwonieniem do
Dziadka
Wścibiacza, żeby natychmiast przyszedł do knajpy.
Po
pierwsze dlatego, że tu jestem, po drugie, żeby
świadczyć o
jej niewinności.
- A co ze szklanką?
Rozmowa, jak mówi klasyk, ślepego z głuchym.
- Jaka szklanka?
Ja znowu na to, że przecież ta szklanka, którą ona
sama
osobiście - i tak dalej, ale właśnie przytelepał się
Dziadek

background image

Wścibiacz, powiedział "Hu" i w ramach swoich
sporych
możliwości wyglądał na obrażonego, kiedy nie
chciałem włożyć
za lewe ucho słuchawek nastawionych na frekwencję
jego
brzęczenia.
- Mnie oczywiście nie było obojętne, gdzie jesteś i
co
się z tobą stało. Moi szpiedzy mi meldowali, że
widzieli cię
w hotelu Splendid z tą brązową zdzirą, ale potem
zniknąłeś i
jej również nie mogli znaleźć. Myślałam, że
pojechaliście do
jakiegoś wiejskiego zajazdu. Nie rób miny
niewiniątka, to
nie pierwszyzna.
Jej szpiedzy to byli portierzy w hotelach,
szmuglerzy
tytoniu i lekkich narkotyków, bimbrownicy, wesołe
panienki i
przygodni znajomi, oszuści i cinkciarze, czyli po
prostu
swoi ludzie.
- Chętnie bym porozmawiał z inspektorem
Prochorem -
powiedziałem. Poleciłem oraklowi, żeby spełnił moją
skromną

background image

prośbę i naprawdę, maszyna aż sapała z wysiłku,
połączyła
się nawet z centralnym informatorem, który z
wyrazem
najgłębszego żalu powiedział mi, że w służbie
korpusu
policyjnego miasta Arkadii nie ma funkcjonariusza o
tym
nazwisku i o ile jemu, informatorowi, wiadomo, to
samo
dotyczy pozostałych korpusów policyjnych
wszystkich
habitatów Aglomeracji odwróconej strony.
- Może cię przewieźli na drugą stronę -
zastanawiała się
głośno Su.
Odparłem, że to wykluczone, bo na wycieczkę
wyruszyłem na
własną rękę i z posterunku policji w Appolonii
poszedłem
prosto do Garaży Centralnych, gdzie pożyczyłem
jeepa, który
teraz, nawiasem mówiąc, leży rozbity jakieś
pięćdziesiąt
kilometrów od skrzyżowania siódmej ekspresowej i
Strada del
Sole, dokładnie tam, gdzie niegdyś wydobywała tytan
Czeskopolska.
- Opłata oczywiście stuka dalej - dodałem.

background image

- Zastawili na ciebie niezłe sidła - surowo
powiedziała
Su. - Tego im nie darujemy.
Miała wśród swoich znajomych niezłą listę
wpływowych
osób, zastanawiała się więc, do kogo zwrócić się na
początek
- czy do pierwszego zastępcy prefekta policji, czy do
sekretarza komisji do zwalczania honorowanej
miłości (tak
oficjalnie nazywano prostytucję), czy może do
zarządu
miejskiego, gdzie też działa szereg wpływowych
przyjaciół.
Dziadek Wścibiacz wreszcie postawił na swoim i
zmusił mnie,
żebym włożył słuchawkę i głowa wkrótce dudniła mi
od jego
brzęczenia.
Tak się dogadywaliśmy, gdy wtem rozsunęła się
kotara i
szef-kukła wsunął do środka swoją plastykową
szlachetną
twarz i oświadczył, że przyszli jacyś panowie i jakieś
damy
i chcą rozmawiać z mistrzem Nedomym.
Pani Su skinęła głową, szef-kukła się cofnął i do
środka
wmaszerował dyrektor generalny Pan-Universalu
odziany w

background image

bielutki frak z czarną orchideą w klapie.
Błyskawicznie
rzucił się do prawej ręki pani Su, uniósł ją w
dłoniach
gestem wynalezionym dla liturgii i przycisnął swoje
usta do
grzbietu jej ręki dokładnie w miejscu, przez które
przebiega
splot nerwowy wywołujący w duszy kobiety
kłopotliwy stan
określany mianem "oczarowania". Tuż za nim
telepał się
Gaspar Dumoulins. Nieomal ginął za olbrzymim
bukietem
chabrowoniebieskich i białych róż. Genevieve
również nie
wyglądała najgorzej, mimo że teraz, po tym
wszystkim
patrzyłem na nią bardziej krytycznym wzrokiem niż
wcześniej.
To była główna trójca, sztab główny, na drugim
planie
tłoczyła się drużyna męska i damska, zauważyłem
bowiem
brunetkę obdarzoną cudownym altem.
Główną część uwagi poświęcono jednak nie pani
Su, lecz
mnie.
- Mistrzu - zwrócił się do mnie dyrektor generalny
Hans

background image

Kriegsmann. - Niech pan pozwoli mi wyrazić mój
najgłębszy
podziw. Pański wyczyn będzie oznaczać przewrót w
historii
sztuki iluzynowej.
- Jakubie! - krzyknęła Genevieve. - Jakubie, jestem
szczęśliwa!
Prześliznęła się między panem Kriegsmannem a
Dumoulinsem
i wycisnęła mi na ustach pocałunek, który umarłego
by
postawił na nogi.
- Brawo! Brawo! - wołali członkowie drużyny i
klaskali.
Personel "Błękitnej Laguny" oczywiście nie miał
pojęcia, co
się dzieje w kantorze, ale powstał tak nadzwyczajny
hałas,
że nikt nie wątpił w to, że dzieją się jakieś wielkie
rzeczy.
- Pozwólcie, że zaproszę wszystkich do prywatnej
sali
Spółki Pan-Universal na prezentację roboczej wersji
naszego
najnowszego dzieła "Trzej wspaniali".
Dziwna sprawa. Być naprawdę wielkim
człowiekiem oznacza
nie dać nikomu wokół siebie okazji.
Najchętniej wepchnąłbym panu Kriegsmannowi
czarną

background image

orchideę do lewej dziurki w nosie. Nie mogłem. Nie
dał mi po
temu okazji. Byłem jak królik ogłupiały nagonką.
Pozwoliłem
się wychwalać, wypiłem chyba z sześćdziesięcioma
osobami
szampana i pozwoliłem się wyprowadzić na
zewnątrz, gdzie
uliczkę zabarykadował autokar pomalowany w
barwy wojenne
Pan-Universalu. Wstydzić się za to nie muszę,
ponieważ Su
była w tej samej sytuacji i nawet Dziadek Wścibiacz
nie miał
się lepiej. Pan-Universal nas po prostu wziął do
niewoli.
Odwieźli nas do sali projekcyjnej i obejrzeliśmy
"Trzech
wspaniałych".
Czapki z głów.
To było arcydzieło!
Ludzie, ja widziałem zapis gołej historii, obraz
działalności stantów. Potem widziałem pierwszą
wersję, w
którą wmontowano moje emocje. Z całą skromnością
muszę
powiedzieć, że nie było to złe. Ale to, co widzieliśmy i
poczuliśmy teraz, było oszałamiające. Jeszcze nikt z
nas nie

background image

przeżył tak silnych emocji w fotelu sali iluzynowej,
jak my
- a widzieliśmy tylko wersję roboczą, dzieło
połowiczne,
które jeszcze się będzie szlifować.
Były w tym najczystsze uczucia, jakie potraficie
sobie
wyobrazić. Najstraszliwszy strach, najradośniejsza
radość,
napięcie i ulga, momenty lirycznych marzeń,
zmęczenie,
zwierzęce stany czujności, wściekłość i nienawiść,
dzikie
zdecydowanie. Kto to obejrzy, będzie się czuć jak ten
najtwardszy, najodważniejszy, ale też najwrażliwszy
pionier.
Tak, to był najlepszy spacern, jaki kiedykolwiek
nakręcono!
W sali zapaliło się światło, ale my troje, którzy
widzieliśmy dzieło po raz pierwszy, nie ruszyliśmy się
z
miejsc i gapiliśmy się na teleścianę jak cielęta.
- Co to było? - spytałem pana Kriegsmanna.
- To były pańskie emocje opracowane przez zespół
najdoskonalszych zawodowców - rzekł dyrektor
generalny Pan-
Universalu. - Co panu powiedziałem? Obiecałem, że
wyduszę z
pana najczystsze emocje, i widzi pan, że nie rzucałem
słów

background image

na wiatr.
- Praca profesjonalisty - zauważyła Su.
- Profesjonalistów - poprawił ją pan Kriegsmann z
iskierką w oku. - Wszyscy mają w tym swój udział. A
Genevieve wcale nie najmniejszy.
- Czyli... - ciężko przechodziło mi to przez usta - te
narkotyki... Su... policjanci... klinika, to wszystko...
- Oczywiście, to wszystko była faza
przygotowawcza.
Szanowna pani - zwrócił się do Su - niezwykłą uwagę
przyłożyliśmy do wyprodukowania androida o pani
wyglądzie.
Zostawiłem go sobie do swoich prywatnych potrzeb -
jest
czarujący. Po tym, co pan, panie Nedomy widział, na
pewno
nie będzie nam pan miał za złe, kiedy powiem, że
czujnik
emocji był umieszczony w pańskim przewodzie
pokarmowym. Jest
mniej więcej takiej wielkości - pokazał palcem
wskazującym i
kciukiem przedmiot o średnicy dwóch centymetrów.
- A tam na zewnątrz, w Czeskopolskiej?
- Tam zdjęliśmy większość pańskich uczuć.
Musieliśmy je
odpowiednio wywołać.
- Ten android... był pański?
- Grał decydującą rolę. Mieliśmy tam też inne cuda

background image

techniki, na przykład emitory sugestywne
najnowszej
generacji. Zapewniam pana, że nie był pan w
niebezpieczeństwie ani przez sekundę. Wszystko było
pod
kontrolą.
- A mechanicy?
- Członkowie naszego zespołu. Tak samo jak
widzowie na
wzgórzach. Prowadziliśmy pańskie emocje krok za
krokiem.
Narkotyki? Oczywiście, musieliśmy poprawić
pańską percepcję.
Nazywa się to kondycjonalizacją farmakologiczną.
Niezmiernie
podnieśliśmy pańską wrażliwość na emitory sugestii.
Proszę
wybaczyć mój fachowy slang - ukłonił się drogiej Su
- dla
nas to normalny żargon.
Wstałem.
- Ale jednej rzeczy mi pan nie wyjaśnił.
- Proszę pytać - Kriegsmann promieniał
szczęściem. Był
bohaterem dnia. "Trzej wspaniali" są prawie gotowi.
Za
tydzień kopie będą prezentowane w dziesiątkach
tysięcy sal
sieci iluzynów na Lunie, w pięciu habitatach
Lagrangu, na

background image

Kole i oczywiście również na Ziemi i w koloniach.
Pan-
Universal obronił swoją czołową pozycję w
przemyśle
produkcji snów. A ja?
Ze mnie będzie gwiazda. Zamknę sklep. A co z
panią Su?
Na początek kupię jej hotel Splendid.
- A więc? Niech pan pyta. Podoba mi się czystość
pańskiego zdumienia. Nawiasem mówiąc, czujnik
emocji działa
dalej. Jest pan naturalny. Również pańskie
zdumienie włączył
do złotego archiwum i niewątpliwie wkrótce pojawi
się w
jakiejś naszej przyszłej kreacji. Niech pan pyta,
proszę?
- A co z Katem?
- No tak, Kat... Motyw kata był częścią pańskiej
kondycjonalizacji. Musieliśmy się oprzeć na
pańskich
prawdziwych emocjach, panie Nedomy. Dawno
zapomnianą
nienawiść do realnej osoby po prostu
rozdmuchaliśmy. Z
iskierki powstał pożar, ha, ha. Szanowna pani Su
dobrze
wyczuła nasze zamiary, wyrazy uznania! Ale warto
było,
prawda?

background image

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- Nie sprecyzował go pan jasno.
- Obiecał mi pan, że znajdziecie Kata. Obstaję przy
tym,
żeby pan tego dotrzymał. W przeciwnym wypadku...
- W przeciwnym wypadku? - zesztywniał.
- Nie wyrażę zgody na premierę.
- Pan zwariował!
- Absolutnie. Pan obstawał przy dotrzymaniu
umowy z mojej
strony. Teraz ja obstaję przy tym samym. Proszę
przyjąć do
wiadomości, że monitorowałem wszystkie nasze
rozmowy i że
zapisy znajdą zastosowanie w sądzie.
Nie była to prawda, ale tego Kriegsmann nie mógł
wiedzieć. Równie dobrze mogłem rozmowy
monitorować, jeśli
oczywiście miałbym do tego odpowiednią aparaturę.
A że nie miałem? A czy to ważne?
- Panie Nedomy - z powagą powiedział
Kriegsmann. - Proszę
o tym zapomnieć. Proszę zrozumieć: Pan-Universal
był w
rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej. Postawiliśmy
wszystko na
jedną kartę. Projekt Dumoulinsa był w zasadzie
dobry,
chociaż ryzykowny. Nikt wcześniej nie nagrywał
emocji

background image

prawdziwego pioniera. Nawet nie było takiej
potrzeby, bo
aparatura nie miała odpowiednich zdolności
rozdzielczych.
Dopiero współczesna technika pokazała, gdzie leżą
granice
możliwości i my je przekroczyliśmy. Za tydzień
będzie pan
najpopularniejszym człowiekiem w Systemie
Słonecznym.
Wypowie pan życzenie i natychmiast będzie ono
spełnione.
Siedemdziesiąt pięć lat żył pan jak nędzarz! Wiem o
panu
wszystko. Zubożały student, górnik, pijak,
szesnastokrotnie
karany, producent fałszywych antyków... Człowieku,
ma pan
siedemdziesiąt pięć lat, najwyższy czas zacząć żyć
nowym
życiem!
- Właśnie zaczynam. Powiedział pan, że wypowiem
życzenie
i będzie ono spełnione, ponoć już za tydzień. Czemu
by to
nie miało być zaraz? Chcę, żeby zaprowadzono mnie
do Kata.
Chcę, żebyście się dowiedzieli, kto to jest i gdzie go
znajdę.
Przez chwilę mi się przypatrywał.

background image

W trakcie tej rozmowy wszyscy się od nas
dyskretnie
oddalili, stanęli przy ścianach i tam półgłosem
rozmawiali,
wymieniali towarzyskie frazesy i tylko kątem oka
zerkali, co
się będzie działo.
Na pierwszy rzut oka nie działo się nic, tylko dwaj
mężczyźni ze sobą rozmawiali: jeden elegancki,
drugi aż
komicznie obdarty, jeden bogaty, drugi biedny, jeden
sławny,
a ten drugi?
Stopień znaczenia zero.
Zero to ja.
Ale ja, zero, uniosłem głowę i sława musiała
zatańczyć do
melodii.
- Tańcz, sławo.
- Niech pan idzie ze mną - powiedział.
Czyżby miał Kata schowanego w spiżarni? W
szafce w
garderobie? W szufladzie biurka?
Zaprowadził mnie do gabinetu, który sąsiadował z
salą i
był od niej oddzielony półprzezroczystym lustrem.
Kiedy
zapalił światło, ujrzeliśmy fotele, teleścianę i
widownię,

background image

podnieconą bardziej lub mniej. Gdy wyszliśmy,
wszyscy się
wyraźnie ożywili i aż mnie zatkało na widok jak
serdecznie
pani Su rozmawia z Genevieve. Najlepsze koleżanki,
można by
pomyśleć. Dziadek Wścibiacz łaził w kółko, zapewne
robił
"Hu", ale nie było tam nikogo ze słuchawkami
nastrojonymi na
częstotliwość jego nadajnika. Jakiś idiota wcisnął mu
do
ręki kieliszek, pełen najwyraźniej tego dobrego
gimletu,
chyba bez narkotyku. Dziadek z kieliszkiem!
Większą radość
by mu sprawił dwudziestopięciowoltowy akumulator.
- Pytam po raz ostatni, naprawdę pan tego chce?
Naprawdę
pragnie pan spotkać człowieka, który pięćdziesiąt lat
temu
niemal pana pozbawił życia? To bardzo stara
historia, panie
Nedomy, i zasługuje na zapomnienie.
- Chcę się z nim spotkać.
- Z nienawiści?
Uśmiechnąłem się.
- Ach, to nie... ta nienawiść... to była wasza praca,
prawda?
- Emitory - skinął głową. - Nienawiści już nie ma.

background image

- Teraz jestem ciekawy, tylko tyle. Proszę
zrozumieć:
pięćdziesiąt lat zadaje pan sobie to samo pytanie. Też
by
pan chciał znać odpowiedź.
- Dobra, niech pan siada - powiedział Kriegsmann.
- Niech
pan podziękuje panu Dumoulins. Dzięki jego
poszukiwaniom
historycznym pozna pan prawdę. Myślę, że Gaspar
zasługuje na
pańską wdzięczność. Powinien mu pan sprawić
radość.
Wspominał coś o jakiejś broni, o tysiąc czterysta
pięćdziesiątce. Ta pańska jest ponoć podrabiana.
- Zaproponowałem mu podróbkę - wzruszyłem
ramionami - ale
mam również oryginał. Według niego zrobiliśmy z
Dziadkiem
Wścibiaczem falsyfikat.
- Dobra - powiedział Kriegsmann. - Cieszę się,
kiedy
wszyscy się cieszą.
Spokojnym zachęcającym głosem poprosił orakl o
współpracę. Ściana pokryta imitacją drzewa
tekowego
rozjaśniła się.
- To on, pański Kat - powiedział pan Kriegsmann.
Zmrużyłem oczy.
Z teleściany patrzyła na mnie twarz mniej więcej

background image

dwudziestoletniego mężczyzny. Był mi znany, znałem
go
dobrze, przecież to był...
- Kazik! - krzyknąłem.
- Kazimierz Prus, urodzony w Katowicach,
Rzeczpospolita
Polska.
- To niemożliwe - powiedziałem. - To był mój
najlepszy
kumpel na szychcie! To on... mnie namawiał do
ucieczki...
- To było w jego stylu. Urodzony sadysta. Kochał
zabijanie. Dewiacja psychiczna, rozumie pan? To nie
była
jego wina, swoje ofiary urabiał przez dłuższy czas.
Doprowadzał je do sytuacji, w której popadały w
konflikt z
niepisanym prawem społeczeństwa. A potem z
polecenia tegoż
społeczeństwa karał winnych.
- Co się z nim stało?
Patrzyłem na twarz Kazika, a przez głowę
przelatywały mi
wspomnienia. Na biurku dyrektora odezwał się
brzęczyk. Szef
przyłożył ucho do słuchawki prywatnego telkomu.
Kaziku, mój ty jedyny prawdziwy przyjacielu z
Czeskopolskiej. Jak często rozmawialiśmy o
poczuciu

background image

osamotnienia... Dwa wilki stepowe. A ty, wilku,
wystawiłeś
mnie na strzał, przygotowałeś na mnie sidła.
- Co się z nim stało? Żyje?
- Chyba by pana interesowało, że chłopcy z
wydziału
zapisu chwalą jakość emocji, które właśnie pan
przeżywa. Są
jednak na granicy intensywności. Powinien się pan
trochę
pohamować, przyjacielu...
- Niech pan odpowiada! Żyje?
- Tak. Ale to nieważne, nie sądzi pan?
- Chcę się z nim spotkać.
- Wielu ludzi chciało się z nim spotkać. Jeden
zrobił z
nim to...
Następne zdjęcia rozchwiały mój żołądek.
Zmasakrowany
człowiek w projekcji tri-di nie wygląda dobrze, a ten
nieźle
dostał w kość. Kupa mięsa, tylko tyle.
- Trafienie tysiąc czterysta pięćdziesiątką w pierś.
Ponoć nieuszkodzony został jedynie mały palec lewej
nogi.
- Powiedział pan, że żyje...
Milczał. Jak oczarowany patrzyłem na ten straszny
teatr.
- Co z nim było potem? Protetyka?

background image

- Proszę? - wyrwał się z zadumy. - Tak, oczywiście.
Chce
pan wiedzieć wszystko?
Zmienił obrazek.
- Oto on.
Z teleściany patrzył na mnie Dziadek Wścibiacz.
- Nie! - krzyknąłem.
Teleściana była wykonana z mocnego materiału.
Gdyby była
bardziej krucha od deski pancernej, nie
przetrwałaby tego
uderzenia głową, jakie zaliczyła. A potem jeszcze
długo
tłukłem w nią pięściami, nawet kiedy zdjęcie
Dziadka
Wścibiacza już znikło.
Opamiętałem się dopiero, kiedy dyrektor
kilkakrotnie mną
potrząsnął i wlepił mi kilka dobrze wymierzonych
policzków.
- Ty bydlaku! Mówiłem, żeby pan przestał!
Obsunąłem się na ziemię. Siedziałem z
wyciągniętymi
nogami plecami oparty o teleścianę. Dyrektor
generalny Pan-
Universalu stał nade mną i opętańczo krzyczał. Przez
szparę
między jego nogami widziałem biurko.
Zwisał z niego jakiś przedmiot na błyszczącym,
pokręconym

background image

sznurze.
Słuchawka prywatnego telkomu.
- Ty łajdaku! Właśnie mi meldowali... właśnie
dzwonili...
że aparat rejestrujący emocje eksplodował!
Byłem zupełnie otępiały. W ustach czułem smak
krwi.
- A... zapis emocji do "Trzech wspaniałych"? -
spytałem
bez większego zainteresowania.
- To też diabli wzięli, rozumiesz? I Pan-Universal
też!
Zebrałem się do kupy, wstałem i powlokłem się do
drzwi.
Otworzyłem je i przez ramię zerknąłem na
dyrektora. Stał
przy otwartej szafce, odchylał głowę i trzymał coś
przy
twarzy. Usłyszałem coś jakby "gul, gul". A jednak to
rozsądny
człowiek, pomyślałem.
Potrząsnąłem głową, wszedłem do sali i zamknąłem
za sobą
drzwi. Po prawej stronie miałem wielkie lustro. Co
się za
nim może dziać?
- Czemu się śmiejesz? - spytała Su, kiedy do niej
podszedłem.
- Życie czasami bywa komiczne - powiedziałem i
objąłem ją

background image

wokół ramion. Mrugnąłem do Genevieve, skinąłem
Chudzielcowi
Dumoulinsowi i kilku innym, których poznałem
podczas
nakręcania. Chwyciłem Dziadka Wścibiacza za
metalowy łokieć
i we trójkę wyszliśmy z sali.
Znaleźliśmy się na głównej alei, a walący tłum
wessał nas
w siebie jak polip. Powietrze pachniało koniakiem i
wodą
kolońską. Nad naszymi głowami płonęły pożary
świetlnych
reklam, a żółte statki powietrzne uprzejmie sączyły
pożyteczne rady.
A ja się ciągle śmiałem, ale nikt na to nie zwracał
uwagi, ponieważ nie rzucałem się tym w oczy.
Przecież ludzie przyjeżdżają na Lunę po to, żeby
się śmiać
i czuć szczęśliwie.
cdn.

.N:193

background image

powieść

Ondrej Neff

Miesiąc mojego życia (3)

(Mesic meho zivota)

przełożyła Joanna Czaplińska

Część 3

1. Bardzo by mi się podobał, gdyby nie był
namalowany na
plakacie, a ten plakat nie wisiałby na mojej
stróżówce.
Tak, bardzo by mi się podobał.
Musiałby mi się podobać. Oceńcie sami.
Był dokładnie na tyle wysoki i dokładnie na tyle
postawny, żeby wypełnić idealny mundur pilota
zwiadowcy, a

background image

taki idealny mundur, jak wiadomo, ma rozmiar
pięćdziesiąt
osiem. Gdyby miał o dwa deko więcej - nie tłuszczu
oczywiście, ale materii bicepsowej - mundur mógłby
być
trochę opięty. A z kolei gdyby przeciwnie, te dwa
deko
zrzucił, na bluzie z pewnością zrobiłaby się fałdka.
Ale on
miał mięśni akurat tyle, żeby mundur nie był ani
opięty, ani
fałdzisty.
Nosiłem już wiele mundurów, ale nigdy nie
wyglądałem tak
doskonale.
I nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek potrafił
stanąć
tak ładnie jak ten pilot zwiadowca na plakacie - w
mocnym
rozkroku, z jedną ręką opuszczoną wzdłuż ciała, pod
pachą
drugiej hełm.
To dlatego, że nigdy nie wypatrywałem Nowej
Granicy.
Tak bowiem stało na tym plakacie: NOWA
GRANICA. A nad
tym, też wersalikami i też fluoryzującymi literami,
dopisano
jeszcze Dzień D-30. To znaczy, że dzień D nastąpi za

background image

trzydzieści dni. Już za miesiąc będziemy obchodzić
wielkie
święto - Dzień Pionierów. Znowu się czegoś dowiemy
o Nowej
Granicy.
Ten przystojniak jej wypatruje, ten przystojniak
już ją
widzi, jakby miał ją na dłoni.
Do wyglądania Nowej Granicy musicie mieć
specyficzny
talent, a jeśli go nie macie, nigdy nie traficie na
plakat.
Nowa Granica jest daleko. To jasne, gdyby była
blisko,
nie byłaby Nową Granicą, ale Starą Granicą. Ale nie
jest też
aż tak daleko, żeby nie można było jej dostrzec. Nie
każdy
sięgnie wzrokiem, ale wyjątkowe jednostki owszem, i
to są
właśnie ci pionierzy, których znamy z plakatów.
Taki człowiek oczywiście nie strzela oczyma i nie
zezuje,
jakby nie był pewien, co właściwie na tej Nowej
Granicy się
znajduje. Ale nie może patrzeć obojętnie, jakby
patrzył na
tri-di. Obserwator Nowej Granicy potrafi rozpoznać
jej

background image

główne zarysy: widzi je zupełnie wyraźnie i
napawają go one
entuzjazmem i pewnością siebie. Uświadamia sobie
bowiem, że
wyglądaniem przybliża sobie Nową Granicę i oswaja
ją i że w
pewnym sensie już na niej spoczywa nogą zdobywcy.
Traktując sprawę czysto teoretycznie, to kwestia
odpowiedniego mrużenia oczu. Oko, jak wiadomo,
jest
wyposażone w powieki i otoczone kręgiem mięśni
mimicznych,
które w jednym ze skrajnych przypadków mogą oko
zamknąć, a w
drugim ekstremalnym przypadku otworzyć tak
szeroko, że wokół
bielma widać to takie czerwone. Powieki służą do
ochrony
przed uszkodzeniami mechanicznymi, przed
nadmiarem światła,
a czasami również do zaostrzenia obrazu. I na tym
polega
cały trik. Obserwator Nowej Granicy musi potrafić
zmrużyć
oczy tak, aby te wspaniałe kontury na horyzoncie
zobaczyć
wyraźniej, a tym samym radośniej, ale żeby przy
tym nie
wyglądać tak, jak za moich młodych lat
krótkowidze, którzy z

background image

próżności nie nosili okularów i mrużyli oczy w
szparki,
kiedy nie byli pewni, czy po drugiej stronie ulicy
spaceruje
Basia czy Kasia.
To jest to. Mrużenie oczu. Jeśli to opanujecie,
reszta
idzie jak po maśle. Na twarzy powstaną bruzdy,
zdecydowanie
opadające od nasady nosa do kącików zamkniętych
ust i dalej
łączące się z brodą. Kiedy uda wam się wyhodować
te
energiczne bruzdy, kości policzkowe wystąpią jak
skały
granitowe, a broda stanie się przylądkiem
odbijającym nawet
najbardziej gwałtowne przypływy losu.
Nauczycie się odpowiednio mrużyć oczy i stanie się
z was
pionier, nawet gdybyście przyjechali na Lunę przed
tygodniem
i zajmowali się tu produkcją rurek z kremem.
Wyciągnąłem z kieszeni nożyk i starannie
wyskrobałem w
plakacie prostokątne okienko, zbiegiem okoliczności
właśnie
w tym miejscu, gdzie bohater miał rozporek. Potem
wszedłem

background image

do stróżówki, żeby się przekonać, że prześwit w
plakacie
wydrapałem na odpowiedniej wysokości, żeby móc
wyglądać.
Trafiłem bezbłędnie. Wystarczyło tylko trochę
nachylić
się nad stolikiem i widziałem cały port.
Port Arkadia to brzmi oszałamiająco.
Opanował mnie smutek. Nie mogłem w tej
stróżówce
wytrzymać, niemal tam umierałem, a szkoda by
było, skoro tak
długo wytrzymałem. Prawie sto dwadzieścia pięć lat.
Cholerny
szmat czasu.
Wyszedłem na zewnątrz i oparłem się o ścianę.
Padał drobny, nędzny deszczyk. Kropelki były tak
małe, że
prawie ich nie dostrzegałem, za to czułem je na
policzkach,
na grzbietach dłoni, za kołnierzem i na rękawach.
Były to
drobne, ale za to rozpustne istotki. Wirowały w
powietrzu w
szalonym tańcu i na ziemię docierały niezwykle
powoli -
niechętnie, długo lawirując, jakby się zastanawiały,
gdzie
mają wylądować. Gdybym był taką kroplą, nie
nęciłaby mnie

background image

perspektywa plaśnięcia o brudną ziemię albo
wsiąknięcia w
papierosowy niedopałek. Starannie wyszukałbym
sobie miejsce
lądowania i na pewno nie skierowałbym się za
kołnierz
takiego dziadka jak ja. Jeśli byłoby to choć trochę
możliwe,
wcelowałbym się w dekolt jakiejś młodej dziewczyny,
dokładnie
między te dwa cudowne pagórki i tam, w
pachnącym, miękkim i
ciepłym zakątku otworzyłbym pierwszą puszkę piwa,
potem
drugą, a może również trzecią, i wzdychałbym, jak
mi dobrze.
Zrobiłbym to, gdyby to było możliwe. Ale, jak każdy
wie,
akurat to możliwe nie jest. W porcie pada ciągle,
albo
prawie ciągle, musiałaby więc to być porządnie
postrzelona
dziewczyna, żeby przychodzić właśnie tutaj w
wydekoltowanej
bluzce. W tym cały kłopot. Szalone dziewczyny
wyginęły
wkrótce po tym, jak przestałem być młody.
Dzisiejsze
dziewczyny są rozsądne. Piersi obnażają tylko w
solarium, a

background image

na deszcz wychodzą w pelerynie. Kiedy ostatni raz
widziałem
nagą dziewczynę na deszczu!
To w ogóle... Szkoda słów.
Padał drobny i nędzny deszczyk, wilgoć opadała z
olbrzymiej wysokości z kopuły, gdzie się skraplała,
tworzyła
chmury i kondensowała w krople tylko dlatego, że
rada
miejska oszczędzała na klimatyzacji.
Oszczędza się na wszystkim. Na klimatyzacji i na
oświetleniu. W porcie jest prawie ciemno. Tu i
ówdzie
migocze żółtawe światełko. Mnie interesuje przede
wszystkim
to jedno, żółtawe z niebieską obwódką.
Stamtąd ma przyjść ocalenie.
Ocalenie najpierw usłyszałem, potem zobaczyłem.
We mgle -
była to bowiem bardziej mgła niż deszcz - dźwięk
niesie się
dalej, a w ciemności człowiekowi wyostrza się słuch.
Klap,
klap, klapu klap, usłyszałem stukanie drobnych
kroków.
To on, stary, dobry Dziadek Wścibiacz.
Gdyby Dziadek w tej chwili mnie zobaczył,
spytałby, czemu
się uśmiecham. Tak sobie, odpowiedziałbym. Aha,
odparłby na

background image

to. Nigdy nie jest ciekawski. Dokrot Kurz podczas
operacji
przywrócił mu naprawdę ludzki wygląd i z
połowicznego
androida zrobił go tylko na
dwudziestopięcioprocentowego: te
trzy czwarte były prawie zupełnie ludzkie, ale nawet
ta
jedna czwarta wystarczy, żeby Dziadek był daleki od
pewnych
ludzkich słabości. Na przykład nie jest ciekawski.
Nie wiem, czy takie były zamiary doktora, czy też
zrobił
to mimo woli, pewne jest, że w przeciwnym wypadku
nie
wytrzymałbym z Dziadkiem tak długo. Dawniej, za
starych
czasów, kiedy porozumiewał się tylko na falach
krótkich,
mogłem go wyłączyć. Robiłem pstryk i odbiornik za
uchem
przestawał brzęczeć. Ale po operacji Dziadek mówił.
Byłoby
okropne, gdyby mówił dużo, gdyby wszystko
komentował i o
wszystko wypytywał.
Dziadek człapał po nierównych, zwietrzałych przez
lata
płytach szkła przemysłowego. Wynurzył się z
ciemności, kiedy

background image

znalazły go różowe promienie latarni, która powoli
obracała
się na dachu stróżówki.
Dziadek kroczył powoli i chyba przy tym
przysypiał.
Starałem się odgadnąć, czy jego torby są pełne czy
puste. W
tym przeklętym deszczu nic nie było widać.
Podszedł do mnie.
Od razu zrozumiałem, co się święci.
- Nic - powiedziałem.
- Masz iść dać się wypchać - przekazywał
informację
Dziadek. Mówił jeszcze, że nie pozwoli robić z siebie
idioty.
- To idiota - powiedziałem z rezygnacją. - Chodź,
schowamy się.
Weszliśmy do stróżówki. Zamknąłem drzwi.
Dziadek usiadł
przy stole, westchnął, pogmerał w kieszeni płaszcza,
który
sięgał mu do samych pięt i postawił puszkę na stole.
- Piwo! - ucieszyłem się. - A jednak!
- Moje - powiedział Dziadek Wścibiacz. - Moulis mi
je
dał. Ponoć nie mogę ci dać ani trochę.
Otworzyłem puszkę i przyssałem się. Ostatnimi
czasy to
piwo jest coraz gorsze.
- Jak by się mógł o tym dowiedzieć?

background image

- Moulis ma swoich ludzi wszędzie - powiedział
Dziadek
Wścibiacz i wyrwał mi puszkę z ręki. To również
konsekwencja
operacji doktora Kurza. Dziadek już je i pije jak
każdy inny
człowiek.
- Słuchaj, Dziadku, czego od ciebie chciał Moulis?
- Obiecał mi, że dostanę piwa, ile zechcę.
- Jeśli... Co za to?
- Wypytywał o ciebie.
- Co go interesowało?
- Wszystko... Jak żyjesz, co porabiasz i jak
potrafisz
wyżyć z tej jałmużny, którą dostajesz od rady
miejskiej.
- Co mu powiedziałeś?
- Że jesteś skromnym człowiekiem. Że w twoim
wieku
mężczyzna już niewiele potrzebuje.
- Dziadku, to było poniżej pasa! Potrzebowałbym
sporo,
ale nie stać mnie! Sto dwadzieścia pięć lat to nie
żaden
zaawansowany wiek!
Dziadek dopił swoje piwo. Zaliczka za zdradę. Ale
Dziadek
nie zdradzi.
- To go nie interesowało - dodał.
- Nawet mnie to nie dziwi.

background image

- Chciał wiedzieć, jakie masz lewizny.
- Ja? Lewizny w porcie? Jakie lewizny może mieć
stróż
portu?
- Skądś usłyszał, że dorwałeś się do latarni.
Kiedy jest najgorzej, ssę sok z tego monstra na
dachu,
ale rozsądnie. Uważam, żeby się trzymać w
granicach
przeciętnej konsumpcji. Jak ten Moulis mógł się o
tym
dowiedzieć?
- Nie udowodni mi tego - powiedziałem.
- Nie powinieneś przesadzać - ostrzegawczo
powiedział
Dziadek.
- Rada miejska i tak nie urwałaby mi głowy.
- Rada miejska nie, ale w NG są twardzi chłopcy.
- To wszarze. Powiesili mi plakat na oknie, kiedy
się
zdrzemnąłem.
Pokazałem biały prostokąt przyklejony do szyby.
Dziadek się odwrócił. Jedno oko miał
parabiotyczne, czyli
tak samo kiepskie jak ludzkie, ale za to drugie to
była
stara, dobra cybernetyczna robota jeszcze z
poprzedniego
wieku. Dziadek miał co najmniej trzykrotnie większy
zasięg

background image

spektrum widzialnego niż zwykły człowiek.
Patrzył na plakat z tyłu i na pewno widział ten
obrazek
tak samo wyraźnie jakby stał tuż przed nim. Kiedy
jego wzrok
padł na rozporek bohatera, jego pochylona postać się
wyprostowała.
- Nie powinieneś był tego robić - wysyczał.
- Muszę widzieć, co się dzieje na zewnątrz. Jestem
stróżem czy nie? Jak mam pilnować, skoro ktoś mi
zakleił
okno takim świństwem.
- To plakat Nowej Granicy.
- Nowa granica czy stara granica, przeszkadza mi.
Zrobiłem w tym tylko malutkie okienko. To chyba
pana
Stavropulosa nie rzuci na kolana.
- Jego nie... Jego nie. Było ich co najmniej tuzin.
- Nygusów?
Nygus to był mój termin. Nowa Granica, en gie.
Nygus.
Dobre, co?
Ludzie złoci, ja w życiu miałem już do czynienia z
ekologami, którzy urwaliby wam uszy za
zadeptanego mlecza.
Mahometańscy fundamentaliści niemal zmusili mnie
do wzywania
Allaha. Kiedy wybuchło to higieniczne szaleństwo po
epidemii S-A, zmuszali człowieka, żeby sobie
najpierw umył

background image

mydło, a dopiero potem się mył i biada temu, kto nie
leciał
z katarem do lekarza. I ja teraz, w wieku stu
dwudziestu
pięciu lat, mam klęczeć przed chłopaczkami, którzy
się bawią
w bohaterów kosmosu? To są en gie. Nygusy.
- Gdyby wiedzieli, że tak ich nazywasz, skuliby ci
buzię.
- Dziadku, ty zawsze byłeś pesymistą.
- Nie widziałeś ich. Był ich tam tylko tuzin, ale
knajpa
należała do nich. Śpiewali piosenki. Ryczeli hasła.
Walili w
stoły, aż ziemia się trzęsła.
- Gdybyśmy byli gdzieś na Lagrangu -
powiedziałem - może
bym się bał. Ale Luna to nie Lagrange.
Nie trzeba było mówić, który Lagrange. Te cztery
już
zlikwidowali, po prostu wysłali je do Słońca. Czyli
pozostał
tylko jeden Lagrange, ten największy, który
połyskuje nad
niebieskim kręgiem starej spleśniałej Ziemi jak
srebrna
pestka.
Lagrang aż się roi od nygusów. Pęka w szwach,
tylu ich

background image

tam jest. Jak kiedyś pęknie, nygusów będzie pełny
cały
okoliczny wszechświat.
Dziadek zajrzał w pustą puszkę. Najpierw tym
prawie
ludzkim okiem, potem tym drugim (chyba w
spektrum
promieniowania rentgenowskiego), ale nie wypatrzył
w niej
zgoła nic. Już się zaczęła rozpadać, za chwilę
zostanie z
niej tylko kałuża, a i ona wkrótce wyparuje.
- Nie powinieneś odwiedzić Su? - spytał nagle
Dziadek.
Zdenerwował mnie. Wyjaśniłem mu, że Su może
się wypchać
razem z całą tą paczką pijusów i narkomanów, która
udaje
high life. Moja biedna Su zgłupiała na stare lata.
- Wiesz, że nigdy nie lubiłem tłumu. Kuba
samotnik.
Ty też zawsze byłeś samotnikiem, Dziadku. Jeszcze
wiele
mógłbym do tego dodać, ale ugryzłem się w język.
Nigdy nie
zdradziłem się przed Dziadkiem, że wiem o nim
trochę więcej
niż on sam. Po co miałbym mu to mówić?
- Teraz już nie chodzi o jakąś paczkę, Kubo. Nie

background image

widziałeś ich. Wrzeszczeli jakby Arkadia należała do
nich.
Moulis też się do nich przyłączył. Dla mnie jest jasne,
o co
mu chodzi, NG potrzebuje portu. Ty im tu
przeszkadzasz.
Rozśmieszył mnie.
- Ja, zwykły stróż?
- Jesteś jednym z ostatnich stróżów, którzy nie są z
nimi.
- Wolanda też się już przekonał?
Dziadek przytaknął.
- O tym mi Moulis powiedział, kiedy tylko
wszedłem do
knajpy. Że ponoć jesteś ostatni.
- Lepiej by zrobili, gdyby opanowali kierownictwo
portu.
- To też rozpracowują, Kubo. Są z nimi
inżynierowie i
chłopcy z obsługi. Nie dziw im się. Miło się słucha
tych
nygusowskich gadek o zdobyciu kosmosu.
- To są aż tak głupi? Czy nie mają w głowie ani
krzty
rozumu? Musieliby przecież najpierw przekonać to
spleśniałe
jajko na niebie - przez szparkę między górną
krawędzią
plakatu a framugą pokazałem na Ziemię - musieliby
przekonać

background image

Radę Światową i poszczególne rady kontynentów i
wszystkich
tych jajogłowych tam na górze, że trzeba latać. Ale
Dziadku,
jak by ich mogli przekonać, skoro już nikt nie
potrzebuje
latania w kosmos?
Jeszcze długo mówiłem. Musiałem się trochę
wygadać. Kiedy
tak siedzę w stróżówce zupełnie sam i wyglądam
przez okno
(nie zaklejone przez plakaty) na pusty port, też mi
się ckni
do czasów, kiedy było tu życie, kiedy statki lądowały
jeden
za drugim, kiedy główna aleja Arkadii pełna była
ludzi,
wszędzie śmiech i muzyka, dziewczyn, ile dusza
zapragnie, a
każda chciała przeżyć przygodę, kluby nocne jeden
obok
drugiego...
Ale nie, nygusy wyobrażają to sobie inaczej, nie
chcą
rozrywki, śmiechu i tańca. To są zdobywcy. Minęło
już
sześćdziesiąt lat, odkąd człowiek stanął nogą na
powierzchni
Plutona. Nastąpił czas oswajania planety. Co chcemy

background image

oswoić na Plutonie? Do czego potrzebujemy nędznej
kulki
ciekłego azotu? Przecież nie wetknie się w niego
nawet tego
ich sztandaru, zresztą samo "święte stanięcie nogą"
było
dość problematyczne na planecie bez stałej
powierzchni!
To wszystko bzdury, czcza gadanina. Nic dziwnego,
że ruch
Nowej Granicy powstał na Lagrangu wkrótce po
likwidacji
Dwójki i Trójki, a kiedy wysłali do pieca również
Czwórkę i
Piątkę, nygusy na Jedynce obrosły w piórka jak
kiedyś
fundziacy na Ziemi.
Ale tutaj, na Lunie?
Tutaj zawsze mieszkali tylko rozsądni ludzie. W
końcu ci
dzisiejsi mieszkańcy Luny to potomkowie pokoleń
specjalnego
gatunku.
To byli ludzie, których brzydził histeryczny
ekologizm
przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego
wieku.
Brzydzili się fundamentalistycznym terroryzmem.
Brzydzili
się higienizmem ery po epidemii Super-AIDS.

background image

Skądże, tym ludziom nikt nie zawróci w głowie
demagogią
Nowej Granicy.
Są rozczarowani, zmęczeni, dekadenccy, ale to nie
szaleńcy.
Moja - kiedyś moja - Su, czyżby miała zacząć
grzmieć o
konieczności podboju nowych światów?
Wolne żarty.
I takich ludzi mieszka tu większość. Tuzin
gorących głów
w knajpie Moulisa nie wyprowadzi ich z równowagi.
O tym wszystkim mówiłem Dziadkowi
Wścibiaczowi. Siedział
bez ruchu. Chyba spał i nie słuchał mnie. Nawet
gdyby tak
było, nic bym sobie z tego nie robił. Czułem potrzebę
wylania żalów i chciałem przekonać samego siebie,
że jest
właśnie tak, jak mówię.
Cholera, ale tęsknię do czasów, kiedy na Lunie było
rozrywkowo. Kiedy oskubywaliśmy z Dziadkiem
lekkomyślnych
turystów, kiedy żyłem z Su i zdradzałem ją ze
spragnionymi
przygód turystkami.
Nie, nygusy nie potrafią przywrócić tych czasów.
Na dworze zapiszczały hamulce jaszczurki
Mirinka. Może
Mirinek będzie miał dla mnie piwo.

background image

Otworzył drzwi i wsunął do środka swoją
rozczochraną
głowę.
- Słyszeliście już? Rada postanowiła wrzucić
Lagrange
Jeden do pieca. Ale nowina, co?
Ale nowina, pomyślałem sobie.
Gdyby tak Rada wysłała do pieca Lagrange razem
z tymi
nygusami. Ale tego Rada nie zrobi. Nygusy
przeprowadzą się
do nas!

2. Porucznika Mantellę znam ładnych parę lat.
To policjant w trzecim pokoleniu. Już jego dziadek
co
najmniej pięć razy wsadzał mnie za kratki w tych
szalonych
latach pięćdziesiątych, kiedy użerałem się - czy
raczej
upijałem - wściekłością i rozpaczą nad życiem, które
uważałem za zmarnowane. Jego tata doszedł do
stopnia
kapitana i około roku piątego prowadził wydział
walki z
handlem fałszywymi antykami. Co oznacza, że
również miałem z
nim do czynienia, no i oczywiście on ze mną.
Jak to już bywa, prawo nie ściga przestępstwa
ciągle i w

background image

takim samym natężeniu. Tak ja biblijna ziemia
egipska
również my, mieszkańcy ekskluzywnego miasta
Arkadia,
poznaliśmy lata tłuste i chude. Oczywiście bardziej
nam się
podobały lata tłuste. Turystów przyjeżdżało tu od
groma,
hotele we wszystkich habitatach były przepełnione,
reale
lały się strumieniami i nikomu - ani policjantom, ani
turystom nie przeszkadzał pokątny handel
falsyfikatami.
Wtedy żyliśmy bardzo dobrze, Dziadek Wścibiacz,
ja i
droga Su.
Kiedy napływ turystów zaczął opadać, było źle.
Każde
zjawisko ma swoją przyczynę, a jeśli jest to zjawisko
niekorzystne, poszukuje się winnego. Turyści, nasi
goście,
zawsze mają rację. Czemu więc nagle zaczęli unikać
lunarnych
zabaw? Chyba coś im tu nie pasuje.
I wtedy gniew organów policyjnych zwracał się
przeciw
nam, producentom podróbek.
Mantella I potrafił być ostry i nieraz robiło mi się
gorąco, kiedy sadzał mnie na krześle na środku
swojego

background image

gabinetu i opiekał mnie jak na rożnie. Musiałem mu
na to
pozwolić. Nawet dzisiaj nie potrafię sobie wyobrazić,
co by
ze mną zrobił, gdybym mu przypomniał, że jeszcze
rok
wcześniej zaprosił mnie na urodziny Luigi Mantelli
III. Co
też to maleństwo może teraz porabiać?
Z maleństwa wyrósł policjant jak się patrzy,
dumny z
tego, że już jego tatuś i dziadek nosili gwiazdki na
pagonach.
Nie żebym osobiście coś do niego miał albo żeby on
się
na mnie uparł. Między nami nie było płaszczyzny
tarcia.
Warsztat podróbek zamknęliśmy z Dziadkiem gdzieś
w ósmym
roku. Presja policji? Nic z tych rzeczy. Zmusiła nas
do tego
konieczność. Turystów było coraz mniej -
zapotrzebowanie na
oryginalne hasselblady pierwszej ekspedycji
lunarnej zerowe,
grzywny wysokie - bylibyśmy idiotami, gdybyśmy
utrzymywali
warsztat, który przestał utrzymywać nas!
Mantella II przeprowadził się na Langrage Jeden,
a Junior

background image

przejął po nim urząd, jak to na Lunie było w
zwyczaju.
Wyglądał dokładnie jak ten pionier na plakacie.
Doskonale
umiał wbić wzrok w Nowy Horyzont. Wspaniale się
prezentował
podczas parad i na bankietach, podczas obchodów
Dnia Miasta
(sto dziesiąta rocznica, ale ten czas leci!) i podczas
prześcigania nowych oficerów.
Mnie nigdy nie zaprosił, co to, to nie! Patrzyłem na
Mantellę III tylko na ekranie w czasie transmisji.
- Widzisz tego drania? - mawiałem do Dziadka
Wścibiacza.
- Nawet nie pamięta o starych znajomych.
- Dzięki Bogu - dodawał wtedy Dziadek Wścibiacz
rozsądnie.
I nagle sobie przypomniał.
Po nieskończenie długiej przerwie znowu
znalazłem się w
prefekturze.
Biuro Juniora było o wiele bardziej luksusowe niż
to,
które pamiętałem z czasów jego taty. Przypominało
mostek
kapitański jakiegoś galaktycznego krążownika
(gdyby
krążowniki galaktyczne istniały gdzieś poza
serialami

background image

przygodowymi). Wszystko funkcjonalne i masywne,
jakby gotowe
do rozpoczęcia ostrzeliwania z dział blasterowych
Sprzymierzonej Floty Zielonych Ludzików.
Mantella III przyjął mnie niemal przyjaźnie,
posadził w
fotelu obrotowym (na środku pokoju, gdzieżby
indziej) i
przez chwilę gadał o niczym i o starych sprawach,
zanim
wydusił z siebie, po co właściwie mnie zaprosił.
- Mam na ciebie donos, wujku - powiedział.
- No patrzcie - zauważyłem. - Nawet mnie to cieszy.
Jak
za starych czasów. Kto na mnie doniósł?
Przepraszam, tego
oczywiście mi nie powiesz, czyli spróbuję inaczej.
Ależ,
ależ? Jakich strasznych czynów dopuszczam się w
swojej
stróżówce w porcie? Sprowadzam sobie dziewczęta?
Strzelam do
wron na służbie?
- Trzymasz androida. Naruszenie zarządzenia o
humanizacji
Luny.
- Komu to mogło... - wydusiłem, ale w tej samej
chwili do
mnie dotarło.
Dziadek Wścibiacz!

background image

Mantella III obserwował mnie uważnie, z
zaangażowaniem.
Nie chce nikogo skrzywdzić, ani mnie, ani Dziadka.
Ale nie
chce też kłopotów. Chciałby zostać kapitanem jak
jego
ojciec, a może nawet prefektem, bijąc w ten sposób
rodzinny
rekord awansu służbowego.
- Przecież to nonsens... Masz pewność?
- Przykro mi. Przyszedł donos. Musieliśmy
przeprowadzić
rewizję. Dziadka mamy zarejestrowanego jako
androida od roku
2062.
- Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że tak długo
trzymacie dokumenty.
- Trzymamy, trzymamy - pokiwał głową Mantella
III.
- Przecież Dziadek nie jest androidem!
- W papierach tak.
- W najlepszym przypadku to cyborg!
Chciałem dodać, że po operacji doktora Kurza to
w
osiemdziesięciu procentach człowiek, ale wolałem to
przemilczeć. Znałem dziadka, znałem również tatę,
porucznika
kołysałem na kolanach, ale to jednak policjant
pragnący

background image

czwartej belki, a może nawet gwiaździstej szarfy
prefekta.
- Nie został zarejestrowany jako cyborg.
- Dobrze wiesz, jak wtedy było! Ktoś go trafił
tysiąc
czterysta pięćdziesiątką. Prosto w pierś. Myślał, że
po nim.
Tę tysiąc czterysta pięćdziesiątkę jeszcze mam
schowaną.
- Nawet o tym nie wspominaj!
- Czy mogłem zarejestrować Dziadka jako
cyborga? Po
pierwsze, nie znałem jego nazwiska...
(Dziadek do dzisiaj nie zna swojej tożsamości,
nigdy mu
się nie przyznałem, że właściwie znamy się od stu lat,
od
czasów jego młodości, nigdy mu nie powiedziałem, w
jakich
okolicznościach widziałem go po raz ostatni w
pierwotnym
kształcie.)
- ...po drugie, nie chciałeś go narażać na ryzyko
powtórnego zamachu - dokończył za mnie Mantella
III. - O tym
wiem. Dlatego zarejestrowałeś go jako androida.
Kubo, ale
czemu nie zmieniłeś tego w roku dwudziestym
drugim? Mamy
czterdziesty piąty!

background image

Rok dwudziesty drugi... Wielkie polowanie na
androidy.
Młodzież pijana z radości wielkimi młotkami
rozbijała
androidom głowy. Mówiło się na to "łuskanie
kokosów".
Wspaniała zabawa. Maszyny pozwalały się
obezwładnić bez
oporu. Skoro państwo sobie życzą, pozwolę się pobić,
to
chyba była ich ostatnia myśl. Przemknęła przez tę
dziwną
galaretę, którą miały zamiast mózgu, i już
następowało
wielkie bum!, karbonidowa czaszka pękała i galareta
rozpryskiwała się wokół. Wspaniała zabawa. Bum i
kokos jest
rozpołowiony.
- Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ktoś będzie
brać na
serio numer sprzed sześćdziesięciu lat!
- No widzisz, ale bierze.
- Co chcesz z tym zrobić? Chcesz Dziadka zatłuc
młotkiem?
- Gdyby sprawy przyjęły zły obrót, przemieścimy
go na
Lagranga.
- Ale ponoć go będą likwidować.
- Nonsens - szybko zaprzeczył Mantella III. - Kto ci
o

background image

tym powiedział?
- Ludzie mówią.
- Lagrange jest ostatnią stacją przesiadkową
między Ziemią
a Luną.
- I tak nikt tu nie lata. Po co trzymać na chodzie
stację, która zużywa prawie tyle samo energii co
habitaty na
Lunie? Nie ma ich wiele. Siedem na widocznej
stronie i dwa
na odwrotnej.
W Mantelli III czytałem jak w książce. Gdyby
zlikwidowali
Lagrange Jeden, tata wróciłby na Lunę. I może
chciałby objąć
poprzednią funkcję? A wtedy adieu kariero, adieu
czwarta
belko. A gwiaździsta szarfa? Szkoda słów.
Uważnie wpatrywałem się w twarz Mantelli III.
Zdał sobie
z tego sprawę, zmusił się do uśmiechu i pokręcił
głową.
Nic na to nie powiedziałem. Co też miałbym
mówić?
Przecież Mantella II wyglądał za swoim biurkiem na
tak
pewnego siebie, tak niedostępnego, był jak
zaprojektowany na
wzór dekoracji przygodowych psychohistorii (gdzie
te czasy,

background image

kiedy brałem udział w nakręcaniu prymitywnego
iluzynu dla
firmy Pan-Universal!). Wyglądał patetycznie, ale
tym
bardziej odnosiłem wrażenie, że coś skrywa, jakieś
wewnętrzne obawy.
- Skąd tyle zainteresowania Dziadkiem
Wścibiaczem? -
strzeliłem z boku. - Nie podejrzewałem, że policja
tak się
troszczy o mieszkańców o wątpliwej opinii. Bo kimże
innym
jest Dziadek Wścibiacz? Na jego przestępstwa macie
w
pamięci przeznaczony co najmniej taki sam blok jak
na moje.
- Owszem - powiedział sucho.
- A gdyby... - myślałem na głos. - A gdyby to można
było
załatwić tak.
Pomysł wydał mi się zupełnie niezły.
- No gadaj! - popędzał mnie Mantella III.
- Nie moglibyście go uznać za człowieka? Przecież
w
zasadzie on jest człowiekiem, tylko mu trochę
usprawnili
organizm!
A doktor Kurz to dzieło ukoronował. Ten doktor
Kurz ma

background image

złote ręce, ale mógłby je stracić, gdyby wpadli na
wszystkie
jego fuchy i przetrzepali mu palce. Nie, ja go nie
wydam, na
mnie można polegać.
Luigi Mantella III ponuro na mnie spoglądał,
jakbym
powiedział coś, czego powinienem się wstydzić. Nie
jestem
przewrażliwiony, ale pod spojrzeniem tego gołowąsa
zacząłem
się wiercić w fotelu. Gdybym żył nawet dwieście lat,
nie
przyzwyczaję się do tego przenikliwego spojrzenia,
szkoda
gadać.
- Kubo - powiedział porucznik - jesteś
nieuleczalnym
naiwniakiem. Nigdy nie przestaniesz lekceważyć
możliwości
policji.
Zmęczonym, niemal zniechęconym głosem burknął
coś na
boku. Chyba miał orakl wbudowany w szufladę czy
co. To było
ostatnie, co mi się wydało jako tako zabawne. Orakl
natychmiast wyczarował projektyd Kazika Prusa w
dwóch
wersjach, zdrowego, jakiego go widywałem, a potem

background image

zmienionego wystrzałem tysiąc czterysta
pięćdziesiątki. Jak
wiecie, nawet ten drugi obrazek nie był dla mnie
żadnym
novum, ale wtedy w gabinecie pana Kriegsmanna
widziałem go
tylko w płaskiej projekcji, tutaj natomiast był
trójwymiarowy, aż się prosił o dotknięcie.
- Wyłącz to! - krzyknąłem i odwróciłem głowę.
Żołądek
fiknął mi koziołka. Co się ze mną dzieje? Tylko co
stuknęła
mi setka, a już zaczynają zawodzić nerwy.
- Ty naprawdę myślałeś, że nie wiem, kim jest
Dziadek
Wścibiacz?
Iskierka inteligencji przeskoczyła w moich szarych
komórkach.
- Wiem to co najmniej od pięćdziesięciu lat -
zauważyłem.
Luigi Mantella III spojrzał gdzieś pod stół, miał
tam
chyba jakiś prywatny display, potem trochę
obrażony wydął
usta i zerknął na mnie.
- Powiedzmy, że to prawda - powiedział.
- Jeśli notuje się nazwiska informatorów -
ciągnąłem -
coś ci chyba powie słowo Dumoulins.
Uśmiechnął się i skinął głową.

background image

- To stara sprawa - powiedział. - Co też się dzieje z
panem Dumoulinsem.
- Kiedyś dużo się o nim mówiło. Zrobił karierę w
Pan-
Universalu jako reżyser. Tuż przed tym, kiedy
system iluzynu
splajtował. Potem Dumoulins zapadł się pod ziemię.
Dosłownie, ponieważ wyjechał tam na górę -
pokazałem palcem
w tym kierunku, gdzie do plastykowej przykrywki
Arkadii
szczerzyła się mateczka Ziemia. - Skoro już o tym
mówimy -
dodałem jakby nigdy nic - kto wtedy zaskarżył
Dziadka?
- Powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział -
Mantella był
jak esencja szczerości. - Sam chciałbym to wiedzieć.
Cholera, Kubo, to nie przelewki. Ten donos
przyszedł
anonimowo, prosto do biura prefekta.
To po prostu cios między oczy.
- Od kiedy prefekt zajmuje się duperelami?
- On się tym nie zajmuje, przecież całą sprawę
przekazał
mnie. Ale nie daje mu spokoju pytanie, dlaczego ten
gorliwiec czystości Luny wysłał donos prosto do
niego. Dał
mi ten przypadek i rozkazał, żebym go natychmiast
poinformował, jak to załatwiłem.

background image

- A gdybyś... - znowu się zastanowiłem. - A gdybyś
prefektowi powiedział, że to pomyłka? Że osobiście
obejrzałeś Dziadka Wścibiacza. Że to nie android,
ale
zwyczajny cyborg, protezowiec, jakich na Lunie
tysiące.
- Ty ciągle niczego nie rozumiesz i chcesz, żebym ci
wyłożył kawę na ławę. Nie zdajesz sobie sprawy, że
wiemy o
Dziadku naprawdę wszystko?
Ręce zrobiły mi się jakieś ciężkie i zsunęły się z
oparcia na kolana.
- Wiecie więc, że...
- Oczywiście. Wiemy, że popełnił na Czeskopolskiej
kilka
morderstw. Wiemy, że pracował dla tajnej
organizacji
górniczej jako Kat.
- Sto lat temu! - krzyknąłem. - Ktoś go za to
załatwił z
tysiąc czterysta pięćdziesiątki, rozwalił go na
kawałeczki,
przed chwilą widziałeś wynik tych jatek. Lekarze na
Lagrangu
złożyli go do kupy, oni go znowu wyprodukowali, to
cud, że
wtedy z tą prymitywną techniką im się udało! Luigi,
Dziadek
nie ma pojęcia o swojej przeszłości. Jego życie
zaczyna się

background image

na Lagrangu, to dla niego rok zerowy. Jego dzisiejsze
sumienie nie ma zupełnie nic wspólnego z
morderstwami sprzed
stu lat. Między Kazimierzem Prusem a Dziadkiem
Wścibiaczem
nie ma żadnego związku.
- Jest - powiedziała Luigi Mantella III i widać było,
że
sam nie za bardzo wierzy w to, co mówi. - Jego
indywidualny
genokod jest dzisiaj taki sam jak sto lat temu. Z
punktu
widzenia prawa to jedna i ta sama osoba. W ogóle
nieważne
jest, czy ta osoba pamięta swoje czyny popełnione sto
lat
temu, czy przyznaje się do nich i czuje za nie
odpowiedzialna. W świetle litery prawa Dziadek
Wścibiacz
jest winien morderstw i usiłowań morderstw
popełnionych w
latach od 2044 do 2045 w kopalni Czeskopolska
przez
Kazimierza Prusa!
Miałem wrażenie, że śnię.
Ze ścian surowo spoglądały na mnie portrety tri-di
Wielkiego Ojca Mantelli i Wielkiego Dziadka o tym
samym
nazwisku. Obaj mężczyźni mieli takie same
pionierskie oczy

background image

jak trzeci nosiciel nazwiska. Mantella III już od
dawna
przywykł do nieustannego dozoru obu Wielkich, ale
może
czasami robi mu się od tego niedobrze. Musi sobie
uzmysławiać, że daleko mu do dziadkowskiej i
ojcowskiej
ostrości.
To żwirek trzeciej generacji. W sztucznej
atmosferze
habitatu jego policyjne geny zmiękły i sflaczały, tak
jak
wszystkim reprezentantom Ostatniej Generacji.
Chcecie
dowodu?
Gdyby nie był mięczakiem, w ogóle by ze mną nie
dyskutował!
- Ależ to kolosalna bzdura! To jest prawo? To jest
sprawiedliwość?
- Kubo, spojrzyj na to z drugiej strony - powiedział
Mantella III. - Wyobraź sobie, że jesteś mordercą.
Zabiłeś,
powiedzmy, matkę i trójkę jej dzieci. Umyjesz ręce,
wysuszysz je ręcznikiem, pójdziesz do najbliższego
pokątnego
lekarza i powiesz: panie doktorze, niech pan ze mnie
zrobi
zupełnie nowego człowieka. Niech pan wymaże moją
osobowość,

background image

nie chcę zatrzymać nawet najmniejszego
wspomnienia. Chcę
nowego ciała, chcę nowej psychiki, chcę nowego
nazwiska.
- Tego by nikt nie zrobił.
- Gdyby mu groził proces o morderstwo?
- Nikt dobrowolnie nie rezygnuje ze swojej
osobowości.
- Rezygnujesz z niej co wieczór przed snem!
- Ale wiem, że rano się obudzę. Albo przynajmniej
mam
taką nadzieję.
- Również w tym przypadku wiesz, że się obudzisz.
Ale nie
będziesz już Kubą Nedomym, ale, powiedzmy, Suzan
O'Neill. A
że nie będziesz miał przeszłości, wspomnień? I co z
tego!
Dostaniesz nowe, piękne ciało i za dwa tygodnie
będziesz
mieć wspomnień do woli!
Przyznaję, że nigdy nie potrafiłem myśleć o
Dziadku
Wścibiaczu jako o wykonawcy nielegalnych
egzekucji. Kiedy
przed laty pan Kriegsmann wyjawił mi tajemnicę
pochodzenia
Dziadka, przyjąłem to do wiadomości, ale tylko
rozumem,

background image

nigdy uczuciem. Nie potrafiłem w to w pełni
uwierzyć. W
końcu znałem Dziadka niezłych parę lat, zanim w
spółce Pan-
Universal spotkałem jej genialnego dyrektora!
- Dlaczego nie aresztujecie Dziadka? - spytałem
trochę
wyzywająco.
Porucznik wzruszył ramionami.
- Sto lat temu na Lunie panowały trochę inne
układy niż
dzisiaj.
Trochę mnie rozdrażnił. Ty mi będziesz opowiadać,
jak
było na Lunie sto lat temu, młokosie!
- Górnicy załatwiali porachunki między sobą, a
policja
się do tego nie wtrącała. Na Czeskopolskiej - i na
innych
kopalniach również - od czasu do czasu znajdowali
jakiegoś
trupa. Szmuglerzy ciężkich narkotyków, gwałciciele,
złodzieje, wariaci, mordercy. Wtedy nie był to
przedmiot
zainteresowania policji. W annałach naszego
wydziału
zabójstw nie ma akt podpisanych "Morderstwa na
Czeskopolskiej". W archiwum jest tylko maleńka
wzmianka o

background image

tym, że Ladislav Peszka zwany Dziadkiem
Wścibiaczem jest
tożsamy z Kazimierzem Prusem, wykonawcą
nielegalnych
egzekucji w kopalni Czeskopolska w latach 2044-
2045, kropka.
- Od kiedy o tym wiesz?
- Od kiedy - powtórzył sarkastycznie. - Od
wczoraj. Wiem
to od chwili, kiedy dostałem od prefekta rozkaz, żeby
rozwiązać aferę z androidem. Tak, nie krzyw się,
dokładnie
tak powiedział prefekt. Zadałem oraklowi kilka
dociekliwych
pytań - i oto wynik, Dziadek Wścibiacz i Kazimierz
Prus są
jednym ciałem.
- No to ładnie - powiedziałem. - Dziadek nie może
być
androidem, ponieważ androidom na Lunę wstęp
wzbroniony. Jako
android nie może przeprowadzić się na Lagrange, bo
Jedynka
stoi w obliczu likwidacji. Nie może się zarejestrować
jako
człowiek, bo ruszyłaby lawina starych spraw i komuś
mogłoby
wpaść do głowy, że morderstwa nie karane w roku
2045 mogą

background image

być równie dobrze ukarane w roku 2145. Czy mogę
spytać, co
pozostaje?
- Powrót na Ziemię - powiedział porucznik. -
Jakkolwiek
by na to patrzeć, zawsze jako wynik równania
wychodzi powrót
na Ziemię.
- Dziadek wolałby raczej umrzeć - prychnąłem. - A
ja
Dziadka na Pleśniawkę nie puszczę.
Wymaszerowałem bez serdecznego pożegnania, ale
na plecach
przez długi czas czułem ciepło w miejscu, w które
wbijało
się pionierskie spojrzenie porucznika.
Gdyby patrzył na mnie parę sekund dłużej,
wypaliłby mi w
plecach dziurę.

3. Wyszedłem na ulicę. Klimatyzacja na szczęście
działała,
mogłem więc odrzucić wysoki kołnierz peleryny
przeciwdeszczowej na ramiona. Gdzieś za to się
paliło. W
powietrzu czuć było dym, a daleko rozlegała się
ostrzegawcza
syrena. Ostatnio ciągle gdzieś się pali. Jakżeby
inaczej.

background image

Instalacje podstawowe mają co najmniej pięćdziesiąt
lat.
Wypowiadają służbę.
Jak cała Arkadia. Jak my wszyscy.
Nie, my nie wypowiadamy służby. Przecież my
nikomu i
niczemu nie służymy.
Spojrzałem w górę. Już od dawna to, co było nad
naszymi
głowami, nazywano dachem. Kiedyś magistrat
nieustannie
wychwalał plastykową kopułę, gdy zlikwidowano
sztuczną
grawitację, a wraz z nią atmosferyczną bańkę. Że
ponoć
kopułę będzie się czyścić co trzy miesiące i będziemy
mieć
niezmącony widok na Ziemię i na gwiazdy, i Słońce, i
Lagrange, i na wszystkie atrakcje, jakie unoszą się w
przestrzeni. Skończyło się jak zwykle - obiecanki
cacanki.
Po kilku latach kopuła była pokryta półmetrową
warstwą pyłu,
a magistrat przestał się przyznawać do poprzednich
obietnic.
Wspominano o tym tylko podczas zmiany warty na
ratuszu: nowy
burmistrz podczas rytualnego obrzucania błotem
usuniętych

background image

właśnie grubych ryb grzmiał o karygodnym
niedbalstwie,
prowadzącym do zaświnienia kopuły. Oczyszczenie
to
pierwszoplanowe zadanie nowego kierownictwa i on,
burmistrz,
osobiście postara się, żeby to nie trwało długo.
Obiecanki cacanki.
Standardowe oświetlenie... Jeszcze parę lat temu
stymulowany dzień zmieniał się z nocą. W ciągu dnia
świeciło
mocniej, w nocy słabiej. Potem już tylko przedłużali
noc
(zawsze oświadczając, że to wygoda dla
mieszkańców), a potem
jakiś anonimowy geniusz wpadł na pomysł, że dzień i
noc to
szkodliwy dla zdrowia anachronizm, który - jak
oświadczyła
propaganda inspirowana przez ratusz - prowadzi do
chaosu w
biorytmach ludzkiego organizmu i wprowadzono
standardowe raz
na zawsze określone oświetlenie, przy którym nasze
biorytmy
wreszcie odpoczną.
No a standardowe oświetlenie stanowiło - według
mojego
szacunku - chyba połową tego, czym było kiedyś za
czasów

background image

grawitechniki i potopu turystów dawne oświetlenie
nocne.
Plac był pusty, tylko od czasu do czasu przejeżdżał
tędy
jakiś wehikuł, zwykłe grawo z domontowanymi
kołami. Śmieszne
są te grawa na kółkach, przynajmniej mnie śmieszą.
Ale nasza
nowa generacja nie pamięta już grawitechniki. Taki
Luigi
Mantella III ostatnie prawdziwe grawa może
pamiętać z
dzieciństwa.
Skierowałem się w stronę głównej alei. Kiedyś
unikałem
jej ruchu, ale teraz, gdy była wyludniona, lubiłem jej
rozmach. Maszerowałem samym środkiem, żeby nie
widzieć
zakurzonych rolet zamkniętych sklepów, knajp i
night clubów
i smakowałem każdy krąg światła rzucany przez
skośnie
umieszczone lampy. Szereg świetlnych kręgów niknął
w oddali
i wyglądał jak nieregularnie rozmieszczone żółte
kropki,
ponieważ oczywiście nie każda lampa działała.
Ten mój marsz środkiem ulicy miał jeszcze jedną
wygodę.

background image

Nie spotykałem tu żadnych znajomych. Po setce lat
spędzonych
w Arkadii znałem tu - przynajmniej z widzenia -
każdego.
Spacer kończył się przy Słupie, smutnej
pozostałości
ostatniego monstrualnego projektu, który miał być
zrealizowany na Lunie: zadaszenie jednej czwartej
powierzchni widzialnej strony Luny! Takie Słupy
były w
każdym habitacie. Faktycznie były to kamienie
graniczne -
przy nich kończyła się ekspansja, przedsiębiorczość,
rozmach
i zaczynało się - właściwie co?
Agonia? Czy Su i jej Ostatnia Generacja mają
rację?
Przy Słupie skręciłem w plątaninę tak dobrze mi
znanych
uliczek. Tu i ówdzie musiałem sobie poświecić
latarką. W
wielu miejscach płyty chodnikowe były zerwane.
Ktoś tu
schodził, żeby obejrzeć energociąg, kanalizację czy
Bóg wie
co. No a potem nie trudził się z ułożeniem płyty z
powrotem.
Smutne rozmyślania zajęły mnie całkowicie, nawet
nie

background image

zauważyłem, że z ciemności przede mną dobiegają
jakieś
krzykliwe głosy, muzyka i śpiew. Możliwe też, że tę
bandę
spostrzegłem trochę później niż ona mnie i było już
za
późno, żeby skręcić w jakąś przecznicę czy wcisnąć
się we
wnękę w murze.
Gdy tylko mnie ujrzeli, przestali wykrzykiwać i
śpiewać i
wyłączyli muzykę, żeby lepiej się na mnie
skoncentrować.
- Patrzcie, ziemniak - krzyknął jeden z nich,
zapewne
przywódca całej tej paczki.
Było ich chyba siedmioro, chłopcy i dziewczyny,
wszyscy w
błękitnych mundurach Nowej Granicy.
Przewyższałem ich co
najmniej o głowę, i to był niezaprzeczalny dowód
mojego
ziemskiego pochodzenia.
Szedłem tak pomału, że wolniej już nie mogłem. A
gdybym
się zatrzymał, czy nawet odwrócił i zaczął biec, od
razu
miałbym ich na karku.
- Przecież to Kuba, stróż z portu - odezwała się
jedna z

background image

dziewczyn, jeśli się nie mylę, córka Igora Palmienki,
kiedyś
doskonałego grawitechnika.
Kontynuowałem marsz, ale nie zeszli mi z drogi,
więc
musiałem się zatrzymać.
- Zawadzacie mi - powiedziałem spokojnie.
Młode twarze.
Niewinne? Absolutnie nie. Młody człowiek nie jest
niewinny. Jest jak pusty worek odkurzacza, żądny
jak
najszybciej wessać trochę brudu. Tylko jeden na
dziesięciu,
czy może na stu potrafi w ciągu życia uniknąć brudu
i
dopiero potem, po wielu próbach i pokusach jest
niewinny.
Mnie się to nie udało.
Młode twarze. Oczywiście, wszystkie znałem. To
Marketa,
kiedy była mała, razem z jej rodzicami pojechaliśmy
na drugą
stronę, to była bardzo przyjemna wycieczka, wtedy
wycieczki
na ciemną stronę były w modzie. Jean Marie Klein,
tak się
nazywa ten małolat, a ty, chłopcze, jesteś strasznie
podeobny do taty, ale w życiu sobie nie przypomnę,
jak tata

background image

się nazywa i gdzie go zaszufladkować. Dziadek
Wścibiacz by
sobie przypomniał, poszukałby w tym swoim
cybernecie, który
ma w głowie i od razu by wiedział.
- To ty zawadzasz nam! - krzyknął mi ich
przywódca prosto
w twarz.
Nie, tego nie znałem. A jednak kogoś nie znam,
pomyślałem
z pewnym zadowoleniem. Za starych czasów nie
poznawałem ani
jednego z tysiąca ludzi na ulicy.
Młoda Palmienkówna chciała mi pomóc.
- On jest w porządku. To stróż z portu.
- Jak to jest w porządku. Urodził się na Ziemi?
Jasne,
tylko popatrz. Wszyscy mają swój udział w tej nędzy.
- Przecież mieszka tu od dawna - Palmienkówna się
nie
poddawała.
- Tym gorzej! - wściekle krzyknął chłopak. - Tym
gorzej!
Niech wynosi się z powrotem, skąd przyszedł, niech
utopi się
w tym swoim bagnie!
Podniosłem rękę, żeby zrobić sobie przejście, kiedy
ten
chłopak nieoczekiwanie uderzył mnie pięścią w
twarz.

background image

Był to słaby, powiedziałbym miękki cios, zdążyłem
uchylić
głowę na bok, tak że pięść ześliznęła się po policzku i
nie
trafiło mnie za mocno, ale zdenerwował mnie
niesamowicie.
Zupełnie automatycznie uderzyłem na płask dłonią
w przód,
trafiłem w coś kruchego, chrupnęło, zamachowiec
poleciał do
tyłu, a kiedy spojrzałem na dłoń, ujrzałem krew.
Młodzież się rozstąpiła. Podszedłem do leżącego
chłopaka,
żeby mu pomóc wstać, ale wściekle mnie kopnął
trafiając pod
kolano. Do rozkwaszonego nosa przyciskał rękę.
- Ty draniu - mamrotał spod ręki. - Kiedyś cię
zabijemy.
Wszystkich was zabijemy.
- Bo stoimy wam na drodze do Centrum
Galaktyki? -
zauważyłem uszczypliwie. Rzecznicy Nowej Granicy
zawsze dużo
gadają o Galaktyce i jej Centrum. Oczywiście,
strasznie tam
fajnie, w tym Centrum Galaktyki. Życzyłbym im,
żeby się tam
wszyscy przenieśli. Na pewno nieźle by się w tym
Centrum
Galaktyki bawili.

background image

- Niech go pan zostawi - odezwał się z pogróżką w
głosie
chłopak tak podobny do swojego tatusia.
- Przecież już nic nie mówię - burknąłem i
ostrożnie
obszedłem pobitego chłopaka. Noga porządnie mnie
bolała.
- Pozwolicie mu uciec? - biadował przywódca
Krwawy Nos.
- Hej, stój! Pójdzie pan z nami na policję. To panu
nie
ujdzie płazem, bić obywatela na ulicy.
Czyli zaskarżycie mnie! Tę zdrową myśl urodził
mózg Jean
Marie Kleina, poznałem go nawet po głosie.
- Oczywiście! Pobił członka Nowej Granicy!
- Zawołajcie patrol!
- Ratunku! Ratunku!
Przyśpieszyłem kroku. Dwaj nygusi zaczęli za mną
biec,
ale chyba się bali, że się zatrzymam, odwrócę i pobiję
(tak
by się skończyło) i po kilku metrach woleli się
zatrzymać.
Tylko krzyczeli za mną pogróżki i przezwiska.
Dzięki temu do domu dotarłem trochę wcześniej
niż się
spodziewałem, mimo że kulałem na jedną nogę.
Mieszkaliśmy z Dziadkiem Wścibiaczem ciągle w
tym samym

background image

starym mieszkaniu nad zlikwidowanym już dzisiaj
sklepikiem.
Po co się przeprowadzać? To zupełnie niezłe
mieszkanie.
Drzwi otwierały się bez skrzypienia, a zamek od razu
poznawał mój głos - dzięki dobrze wyposażonemu
warsztatowi
urządzenia domowe utrzymywaliśmy w doskonałym
stanie,
zdecydowanie o wiele lepszym niż arkadyjska
przeciętna.
Kiedy stałem w przedpokoju i zdejmowałem
płaszcz, wydało
mi się, że słyszę jakiś obcy, a jednak znany głos.
Czyżby
Dziadek miał randkę? Czyżby kuracja doktora
Kurza była na
tyle pomyślna, że...
Wchodziłem po schodach powoli i cicho, żeby nie
przeszkodzić Dziadkowi oraz jego przyjaciółce i nie
wprawić
ich w zakłopotanie. Jeśli się przekonam, że moja
obecność
jest niepożądana, natychmiast się wycofam. No
dobra, powiem
wprost: chciałem trochę popodglądać, podglądactwo
to również
w pewnym sensie seksualna uciecha, a nie miewałem
ich
ostatnio wiele.

background image

Nie spodziewałem się jednak, że gościem Dziadka
jest Su
Wang-li, niegdyś moja bardziej niż bliska
przyjaciółka.
Szedłem cicho, ale supersłuchu Wścibiacza nie
można
oszukać.
- Już jest! - radośnie zawołał Dziadek.
Chyba swoim rentgenowskim wzrokiem widział
nawet przez
ścianę!
Zdemaskowany, wszedłem na scenę.
Grzecznie się przywitałem, rzecz jasna.
Su Wang-li wyglądała wspaniale.
Ubrana była w obowiązkową ciemną suknię, którą
do piersi
przyklejała chyba gumą do żucia. Opinała jej tułów i
biodra,
a przy kolanach szeroko się rozbiegała w suto
marszczony
kielich. Złotawe oświetlenie naszego kąta tworzyło
połyskliwe meandry na aksamitnej powierzchni
materiału.
Wokół szyi miała pięciokrotnie owinięty sznur pereł.
Włosy
sczesała w górę w skomplikowany kok. Twarz miała
bladą, bez
śladu makijażu. Uśmiechała się do mnie i na siedząco
podała
mi rękę do pocałunku.

background image

Pochyliłem do niej głowę, ale nie dotknąłem ręki
ustami,
do dzisiaj nie wywietrzały mi wszystkie zasady
etykiety
dworskiej, którymi kiedyś mnie raczyła.
Dziadek Wścibiacz wstał, kiedy wszedłem i
wyglądał na
zmieszanego.
Jego cyberneciak huczał w karbonidowej czaszce i
w końcu
sformułował zdanie, które miało mnie wprowadzić w
dobry
nastrój:
- Su przyniosła cały karton piwa!
No, ten cyberneciak Wścibiacza zupełnie nieźle
pracuje.
Za chwilę, kiedy pozbędę się Su, dam mu inny
temat do
przemyśleń. Postanowiłem bowiem, że wyłożę
Dziadkowi
wszystko, o czym mówiliśmy u Luigi Mantelli III.
Robi się
gorąco i nie mam prawa niczego przed Dziadkiem
ukrywać.
- Nie ma dzisiaj żadnego przyjęcia? - spytałem Su.
Dziadek podał mi otwartą puszkę schłodzonego
piwa.
- Ciągle jesteś zazdrosny? - uśmiechnęła się do
mnie.
- To nie zazdrość. Po prostu... nie podoba mi się to

background image

wszystko.
- Szkoda, że jesteś taki oschły. Mógłbyś się nieźle
zabawić ostatniego roku na Lunie.
To byli oni: ostatnie lata na Lunie, Ostatnia
Generacja.
Na górze na Ziemi kiedyś mawiano: po nas choćby
potop. A
Ziemia? Cywilizacja nietechnologiczna. Duchowość
przez duże
D. Medytacja, Służba Ogólnemu Dobrobytowi.
Zespolenie z
przyrodą. Ale z czym się mamy zespolić na Lunie? Z
tymi
kamieniami?
- Przyszłaś się kłócić?
Masowałem kopniętą łydkę. Sięgnąłem do niej
bezwiednie,
na pewno nie po to, żeby Su się nade mną litowała.
Zauważyła
to i spytała, co mi się stało. Opowiedziałem jej, a
zwłaszcza Dziadkowi, kogo spotkałem na ulicy.
- Mówiłem ci, żebyś nie wychodził wieczorem. Nikt
już
tego nie robi! - rugał mnie Dziadek. Ładnie syknęło,
kiedy
otwierał drugą puszkę piwa. Ta pierwsza na
podłodze
rozkładała się na czynniki pierwsze.
- Coraz ich więcej - zauważyła Su. - I mają coraz
większą

background image

władzę.
- Ryczą na ulicach i atakują, kiedy jest siedmiu na
jednego.
- Wkrótce będzie ich więcej, jak ostatni Lagrange
pójdzie
do pieca - powiedziała Su.
- Może nie pójdzie - rzuciłem i powtórzyłem, co
mówił mi
Mantella III.
Su pokręciła swoją piękną głową uśmiechając się
przy tym
smutno jak dobrze poinformowana królowa.
- Wiem z wysokich kręgów - powiedziała trochę
podwyższonym tonem, który irytował mnie już w
czasach, kiedy
jeszcze ją kochałem - że Lagrange padnie już
wkrótce.
Magistraty wszystkich habitatów Luny łamią sobie
nad tym
głowy. Część mieszkańców Lagrangu wróci na
Ziemię, ale
większość trafi na Lunę. Kto by chciał wracać do tej
wilgoci... zmienny klimat, choroby, dajcie spokój!
- Urodziłaś się na Ziemi - przypomniałem jej.
Zasznurowała usta i spojrzała na Wścibiacza.
Dziadek szybko
mrugał oczyma.
- Dlatego przyszła - powiedział.
Tych dwoje coś tu knuło i wychodziło z nich to jak
słoma

background image

z materaca.
Su postanowiła wyłożyć karty na stół.
- Słyszałam, że w Arkadii są lekarze
wyspecjalizowani w
zmianach osobowości.
- Dziadek Wścibiacz to namacalny dowód -
stwierdziłem.
Przecież Su musiała pamiętać Dziadka
przypominającego
monstrum Frankensteina, cyborga, który
porozumiewał się
tylko radiem i nie potrafił powiedzieć więcej niż
"hu".
- Nigdy nie pomyślałeś o zmianie szkieletu?
- Na Boga, po co miałbym to robić?
- Bo każdy od razu widzi, że pochodzisz z Ziemi. I
ja
też.
- I co z tego?
- Co? Przed chwilą sam opowiadałeś, jak pobiłeś
się na
ulicy. O mało nie przetrącili ci nogi. Naprawdę cię to
nie
obchodzi?
- Mnie kopnęli w nogę, a ja im rozbiłem nos w
ilości sztuk
jedna. Noga i nos, jesteśmy kwita.
- Teraz może tak, ale za kilka miesięcy? Co się
stanie,

background image

kiedy ludzie z Lagrangu rzucą się na Lunę? Przecież
wiesz,
że praktycznie wszyscy popierają Nową Granicę! I
że do ich
programu należy przesiedlanie ludzi o ziemskim
pochodzeniu
na Ziemię!
- Ja się smarkaczy nie boję - mruknąłem i
sięgnąłem po
kolejne piwo. Ale Su znała mnie jak swoją kieszeń.
- Boisz się tak samo jak ja - powiedziała surowo. -
Dziadek również. Wszyscy, którzy tu zostaliśmy,
boimy się!
- Ale, Su, jeśli ktoś na Lunie ma prawo nazywać
siebie
pionierami, to właśnie my!
- Idź - uśmiechnęła się - i powiedz to na zebraniu
Nowej
Granicy. Nie jesteś pionierem, ponieważ nie
urodziłeś się
ani na Kole, ani na Lagrangu, ani na Lunie.
Pochodzisz skądś
z Europy, czy jak się to miasto nazywa, i masz
komicznie
wysoką sylwetkę, która przeszkadza, zajmuje dużo
miejsca,
zużywa mnóstwo tlenu i codziennie wydala mnóstwo
odpadków.
- Proponujesz - powiedziałem powoli i wyraźnie -
żebym

background image

poszedł do lekarza i kazał się przerobić na
żwirkowego
krasnoludka, pozwolił sobie zrobić młodziutką
twarzyczkę i
atletyczne ciałko, a kiedy pan doktor skończy, żebym
to
ciałko ubrał w błękitny mundurek z inicjałami NG
na
ramieniu?
- Owszem - powiedziała Su patrząc mi prosto w
oczy.
- No to wielkie gówno - powiedziałem. Nie wiem,
jakim
cudem przyszedł mi do głowy wulgarny słownik
górników z
Czeskopolskiej, chyba przez to napięcie, które
wisiało w
powietrzu.
- Zrobiłbyś to dla mnie? Po starej przyjaźni? Jeśli
cię
bardzo poproszę?
- Su, miejże rozum! To się na nic nie przyda! W
archiwach
policji zostaną nasze kody genetyczne i jeśli nygusy
przejmą
w Arkadii władzę, wpadną im do ręki również
dokumenty. A
wtedy staranie rozpętają polowanie na czarownice,
potrafię
to sobie wyobrazić.

background image

- Co mamy robić? - wyszeptała, a łzy już kręciły się
w
jej oczach.
- To przecież sprawa magistratu! Przestańcie się
bawić w
ostatnią generację, skończcie z ciągłymi przyjęciami,
przestańcie pić i ćpać i weźcie się za krzykaczy z
Nowej
Granicy, dopóki nie ma ich wielu i nie mają żadnej
władzy! A
potem po prostu zakażecie przeprowadzek. Nikogo z
Lagrangu
nie wpuścicie do Arkadii i będzie spokój. Niech NG
wybuduje
sobie własne habitaty, a przede wszystkim niech jak
najszybciej wybuduje tę galaktyczną flotyllę i
wyniesie się
jak najdalej. Tego sobie najmocniej życzę.
- Gdybyś ty był burmistrzem... - powiedziała Su,
ale nie
dokończyła.
- Nie jestem. Znajdziesz mnie w baraku w porcie.
Jutro od
drugiej do dziesiątej, pojutrze mam szesnastkę. Tak
już
jest, Su. Nigdy nie ciągnąłem z żadną paczką za
jedną linę.
- To był twój życiowy błąd.
- Błąd? Chyba szczęście. Takie jest moje zdanie -
powiedziałem.

background image

Wstała i odprowadziłem ją przed dom. Już tam na
nią
czekało coś, co nazywało się samochodem.
Pożegnaliśmy się,
ona z płaczem, ja zakłopotany. Potem wróciłem na
górę do
Dziadka i opowiedziałem mu wszystko ze
szczegółami.
Spodziewałem się, że będzie mi wyrzucać, czemu
tego nie
powiedziałem wcześniej.
Długo milczał, a potem zauważył: "hu!".

4. W życiu obowiązuje zasada Wielkiego Inaczej.
Optymiści wierzą, że wszystko skończy się dobrze,
a
pesymiści, nieustępliwi w swojej wierze w
niepomyślne
zakończenie wszelkich działań, śmieją się z nich.
Chyba
jestem realistą, ponieważ wierzę, że wszystko
skończy się
inaczej niż człowiek sobie wyobraża, lepiej czy
gorzej.
Podam dwa przykłady, Dziadka Wścibiacza i
Lagrangu
Jedynki. Ale najpierw Dziadek, ponieważ ponad sto
lat miałem
go w kuchni, natomiast Lagrange wisiał w uczciwej
odległości

background image

nad powierzchnią Luny.
Całe pół wieku nosiłem w sobie tajemnicę
przeszłości
Dziadka. Długie lata wiedziałem o jego tożsamości z
wykonawcą nielegalnych egzekucji na
Czeskopolskiej. Często
sobie myślałem, że nie powinienem tej tajemnicy
zostawiać
dla siebie (często... no, jakoś raz na pięć lat, podczas
periodycznych nawrotów świętości, kiedy
przestawałem pić i
uganiać się za kobietami. Wtedy poświęcałem się
ćwiczeniom
jogi, medytacji i treningowi autogennemu, jak te
bzdury
praktykuje się na Ziemi), ale w końcu nad
moralnością zawsze
zwyciężał zdrowy rozsądek.
Czy Dziadek będzie szczęśliwszy?
Czy potrafi pogodzić się ze świadomością, że zabił
mnóstwo (sam nie wiem ilu) ludzi? Może dostanie od
tego
pomieszania zmysłów, czy nawet targnie się na swoje
życie.
Przecież jest wrażliwym człowiekiem.
No, a kiedy musiałem wyjawić prawdę, Dziadek
zareagował
zupełnie inaczej niż się spodziewałem.
- O rety! - powiedział. - No, to mam prawo do
emerytury!

background image

Jako były górnik faktycznie dostawałem jakieś
grosze,
natomiast Dziadek, człowiek bez przeszłości, miał
prawo do
zasiłku socjalnego.
Dziadku jeden, ja zdradzam ci tajemnicę twojego
życia, a
ty do mnie z emeryturą!
Ale cybernet w jego makówce pracował dalej.
- Czy trafił mnie jakiś mój były klient - powiedział
po
dłuższym usilnym zastanowieniu. Trwało to jakieś
trzy dni.
- Twoi byli klienci - odpowiedziałem - śnią swój sen
na
Polu Rozproszenia.
- Ty też jesteś moim byłym klientem -
zaprotestował
Dziadek Wścibiacz. - Wiele życia wprawdzie w tobie
nie ma,
ale do Pola Rozproszenia jeszcze ci daleko.
- Pomógł mi przypadek.
- Może takich przypadków było więcej.
- To ty powinieneś wiedzieć - odciąłem się zupełnie
nielogicznie, ale też Dziadek od razu zaprotestował.
Chciałem poprawić swoją reputację i włączyłem do
akcji
rezerwowe rejony szarej kory.
- Mógł cię odstrzelić albo klient, który wyrwał się
ze

background image

szponów podobnym cudem jak ja, ale mógł to też być
jakiś
twój kumpel. Ty byłeś wykonawcą, ale o zabójstwach
decydowali inni. Za tobą stał jakiś Komitet
Sprawiedliwych,
czy jak się to towarzystwo nazywało. Później, kiedy
się
dowiedzieli, że policja nie jest już obojętna na ich
egzekucje, chcieli się pozbyć niewygodnego świadka.
Cybernet Dziadka pracował pełną parą.
- Nonsens - tak brzmiał werdykt. - Siedziałem w
tym o
wiele głębiej niż ktokolwiek inny. Oni te wyroki
wydawali,
ale ja je wykonywałem. To nielogiczne, że właśnie ja
miałbym
kogoś wrobić.
- Nie się to nie wydaje takie nielogiczne.
Wyobrażam
sobie siebie w skórze jednego z tych Sprawiedliwych.
To już
nie żaden twardziel, górnik i facet bez skrupułów.
Ma
rodzinę, zrobił karierę i nagle się dowiaduje, że
policja
wzięła się za nielegalne egzekucje. Myśli logicznie -
za
kogo wezmą się najpierw? Oczywiście za Kata. Co
zrobi taki

background image

Kat, kiedy policja go znajdzie i zamknie? Spróbuje
zrzucić
winę na resztę. To oni mnie zmusili do mordowania,
to ich
wina! Ja byłem tylko narzędziem, za mnie
decydowali dranie z
Komitetu! Kim są ci dranie z Komitetu, spyta
policja, a Kat
będzie śpiewał jak słowik. Tak będzie myśleć ten
towarzysko
ustawiony, były członek Komitetu i żeby ugruntować
swoją
pozycję w miękkim fotelu pod swoim tłustym
tyłkiem, dla
pewności przerwie najsłabsze ogniwo w łańcuchu,
które
łączyło go z przeszłością. Jednym strzałem z tysiąc
czterysta pięćdziesiątki pośle Kata do diabła.
Nie przekonałem Dziadka, ale zabiłem mu ćwieka.
W jego
ludzki mózg i ten drugi, cybernetyczny.
W ciągu następnych dni był jeszcze bardziej
milczący niż
przed operacją doktora Kurza, ponieważ nie
słyszałem nawet
jego "hu".
A potem zniknął, rozpłynął się i nie pomógł mi
nawet
porucznik Mantella III, którego poprosiłem o
pomoc. Dziadka

background image

Wścibiacza pod zakurzoną kopułą Arkadii nie było.
Czyli skończyło się zupełnie inaczej niż się
spodziewałem.
A Lagrange Jedynka?
Mantella III na próżno upewniał się, że Lagrange
zostanie
tam, gdzie jest, z całą hordą aktywistów Nowej
Granicy w
swoich trzewiach.
Plotki o przygotowywanej likwidacji przesiąkły do
wszystkich komórek organizmu zwanego Arkadią i -
jak
słyszałem - w pozostałych habitatach nie było
inaczej.
Przejawiło się to na Dniu Pionierów, święcie co
roku
organizowanym w rocznicę pamiętnego dnia, kiedy
Neil
Armstrong zeskoczył z drabinki lądownika Apollo i
zrobił
pierwsze ślady, które pięćdziesiąt lat później,
odpowiednio
zrekonstruowane, doskonale się sprzedawały jako
luksusowe
popielniczki. Nie potraficie sobie nawet wyobrazić,
ile
takich autentycznych pierwszych śladów
wyprodukowałem.
Zużywałem ogromne ilości księżycowego pyłu i piany

background image

petryfikacyjnej. Ten pył przywoził mi ciężarówką
jeden
ziemniak (długo na Lunie miejsca nie zagrzał),
nazywał się
chyba Fuchs. Do śladów miałem matrycę, czyli
sztancę.
Na uroczystości nie poszedłem, oczywiście miałem
dyżur.
Wolanda przekupił mnie dwoma kartonami piwa,
żebym wziął
potrójną zmianę, taki się z niego zrobił fanatyk
Nowej
Granicy! Smakowałem te obchody w swojej
stróżówce przed
ekranem podłączonym do załatwionej na czarno
linii, która
wysysała sok z latarni na dachu.
Plac centralny był błękitny jak ziemskie niebo,
przyszli
bohaterowie kosmosu i galaktyczni pionierzy
maszerowali w
kółko rycząc hasła, a Stavropulos ze swoimi ludźmi
patrzył
na to z trybuny obciągniętej błękitnym suknem
usianym
gwiazdami.
Kiedy pionierzy już się namaszerowali i utworzyli
zwarte
szyki, z otwartymi gębami słuchali, co Stavropulos
ma im do

background image

powiedzenia.
Bez tego piwa nie wytrzymałbym jego
przemówienia bez
trwałej ujmy na zdrowiu psychicznym.
- Planeta Ziemia zanurza się w bagnie trwałej
dekadencji
- mówił Stavropulos. - Jej mieszkańcy zdradzili
ideały
Człowieka przez duże C, jego Cel przez duże C, jego
Misję
przez duże M. Tylko Luna, Lagrange i kilka
istniejących

.N:232

jeszcze kolonii na Marsie stanowią ostoję Postępu,
ponownie
przez duże P. Tu żyją potomkowie Kolumba,
Gagarina,
Armstronga, Leviera i Iskandera!
Ci potomkowie Iskandera, jedynego człowieka,
który
opuścił granice Układu Słonecznego na pokładzie
samobójczego
statku, chcieli mnie onegdaj pobić. Ale niewysoko

background image

podskoczyli. Udało im się tylko kopnąć mnie w
kolano. Ano,
niepewne są pierwsze kroki prowadzące do Centrum
Galaktyki,
przez duże C i duże G.
Słowa "nie ścierpimy" Stavropulos użył w sumie
siedemdziesiąt osiem razy, "żądałem" pięćdziesiąt
jeden
razy, trzydzieści trzy razy "ostrzegałem", z tego
dwanaście
razy "wyraźnie". Wiem dokładnie, stawiałem sobie
kreseczki.
Przemówienie zakończył efektownie.
- Pionierzy, spójrzcie w górę! Popatrzcie, a ujrzycie
biały pas Drogi Mlecznej! To otwarte ramiona
Galaktyki,
która oczekuje na nadejście swoich synów. Nie
rozczarujmy
jej. Tak, nasza Wielka Gwiezdna Matko,
przyjdziemy do Ciebie
- już niedługo!
Ale numer, przeleciało mi przez głowę. Kiedy
pionierzy
spojrzą, zobaczą kilka tuzinów małych latarni
standardowego
oświetlenia, a nad nimi najniższą warstwę pyłu
osadzonego na
kopule.
Pionierzy spojrzeli i wszyscy co do jednego wydali
z

background image

siebie entuzjastyczny ryk.
Stavropulos kazał wyczyścić część kopuły nad
Placem
Centralnym! On się jednak zna na propagandzie,
wiedział, co
na tych durniach zrobi największe wrażenie! Mnie
osobiście
wprawdzie Droga Mleczna nigdy nie podniecała
bardziej niż
para wylatująca z czajnika, ale kto w pionierski
sposób nie
potrafi zmrużyć oczu i spoglądać na Nowy Horyzont,
nie
doceni potęgi ramion Wielkiej Gwiezdnej Matki.
Nastąpiły przemówienia szych o mniejszym
znaczeniu,
kolejne marsze i śpiewy chóralne, a na ekranie co
chwilę
pojawiało się widoczne przez kopułę rozgwieżdżone
niebo, na
nim zaś ta podłużna szarobiała plama zwana Drogą
Mleczną.
Musieli to zrobić maszynami, myślałem. Ręcznie
nie
potrafiliby oczyścić tak wielkiej powierzchni.
Że też magistrat puścił ich na ten dach! Jest słaby i
już
od dłuższego czasu mówi się o remoncie kapitalnym.
A co się stanie, kiedy pył z tak wielkiej powierzchni
przesuną w jedno miejsce konstrukcji?

background image

Nie tylko mnie przyszło to na myśl. Dużo się o tym
mówiło
w knajpie Moulisa.
- To dlatego - tłumaczył Moulis - że magistrat boi
się
Stavropulosa. A dlaczego? Dlatego, że Stavropulos
dostanie
posiłki, kiedy Rada zlikwiduje Lagrange i wszyscy ci
engieowcy zlądują u nas.
- Nygusy - poprawiłem go.
Moulis ani goście nie słyszeli jeszcze o nygusach,
wyłożyłem im więc ten prywatny żarcik. En gie,
nygusy,
zupełnie proste. Podobało im się, a kilku nawet
wspaniałomyślnie postawiło mi za to piwo. Nigdy nie
stawiałem ograniczeń dobroczynności. No a znowu
inni
wspaniałomyślnie zanieśli później informację o
moim żarciku
do najbliższej sekcji en gie, a stamtąd drogą
służbową
poszło to do góry, aż do Stavropulosa.
Ale wtedy, kiedy u Moulisa w knajpie otwierałem
usta, nie
mogłem o tym wiedzieć, tak jak nikt nie mógł
wiedzieć, że
już następnego dnia kopuła się załamie.
I załamała się.
Stało się to w nocy, kiedy większość mieszkańców
Arkadii

background image

spała. Kopuła pękła oczywiście w najsłabszym
miejscu, tam,
gdzie Słup naruszył pierwotną konstrukcję nośną.
Szpara była
długa na pięćset metrów i szeroka na co najmniej
pięćdziesiąt.
Obudził mnie hałas. Cały dom się trząsł, obrazy
spadały
ze ścian, a naczynia na półkach w kuchni dzwoniły
jak przy
trzęsieniu ziemi. Byłem zamroczony przez sen, więc
pierwszą
moją myślą było, że to Dziadek Wścibiacz wraca i
dobija się
do drzwi.
- Już idę, idę - pokrzykiwałem. Nie mogłem znaleźć
pantofli i zupełnie bezsensownie obwiniałem
Dziadka, że
gdzieś mi je zapodział. Ale stopniowo rozjaśniało mi
się w
głowie. Pięści Dziadka Wścibiacza nie mogły narobić
tyle
hałasu!
Telkom zajęczał sygnałem najwyższego
niebezpieczeństwa.
Odezwałem się natychmiast. To była śmiertelnie
przerażona
Su.
- Pękła kopuła! - krzyczała. - Kuba, słyszysz mnie?
Kopuła pękła!

background image

Wreszcie błysnęło mi w głowie. Spojrzałem na
zegar.
Dwadzieścia po pierwszej.
- Gdzie jesteś?
- W domu, Kubo, po...
Dom się znowu zatrząsł i połączenie się przerwało.
Mieszkaliśmy z Dziadkiem, jak wiecie, w starym
domu,
który według dawno zapomnianych przepisów
budowlanych był
wyposażony w hermetyzację. Ale co z Su? Czy ma w
mieszkaniu
hermetyczne śluzy? Zgodnie z zarządzeniem rady
miasta,
którego nikt nie anulował, powinna mieć środki
ochrony
osobistej. Ale kto w Arkadii nie miał tego
zarządzenia w
nosie! Pod modną kopułą wszyscy jesteśmy
bezpieczni.
Skafander w mieszkaniu? Taka sama bzdura jak
szalupa
ratunkowa w górach.
Ja w mieszkaniu miałem skafander, i to nie jeden.
Ludzie kochani, jakżeby nie, przecież
produkowaliśmy z
Dziadkiem skafandry jak na taśmie fabrycznej,
wśród turystów
cieszyły się wzięciem, zwłaszcze te staromodne, styl
bałwan,

background image

z okrągłym przezroczystym hełmem!
Nie męczyłem się dalszym poszukiwaniem kapci i
na bosaka
zbiegłem do warsztatu. W starej rupieciarni wśród
pudeł nie
sprzedanego towaru, którym nikt się nie interesuje i
interesować nie będzie, znalazłem doskonałego
bałwana z
pojemną butlą - na szczęście ciągle pełną. Wrzuciłem
do
worka jeszcze kilka innych rzeczy, przede wszystkim
hermaki
z maską i kilkoma butlami dla Su, butlę z pianą
uszczelniającą, baterie do lampy i - nie śmiejcie się -
czekan i linę, jak za starych czasów.
Ktoś mi będzie opowiadać, kto to jest pionier!
Wyglądałem dziko, prawie jak Lavier podczas
pierwszego
zejścia na powierzchnię Marsa. W ekwipunku
polowym ruszyłem
na ulicę.
Ruszyłem? Prześliznąłem się przez drzwi,
wcześniej
przerabiając przedpokój na improwizowaną śluzę
powietrzną.
Ludzie! Ze starych czasów pamiętam reportaże z
wojen
fundamentalistycznych. Nuakszot po trafieniu
bombą atomową

background image

(maczali w tym wtedy palce, o ile się nie mylę,
Beduini z
Sahary) nie wyglądał o wiele gorzej niż Arkadia po
tej
piekielnej dekompresji.
Kiedy przecisnąłem się przez uchylone drzwi,
otoczyła
mnie ciemność. Zapaliłem reflektor i gdzie tylko
skierowałem
jego świetlny stożek, szczerzyła do mnie zęby groza.
Przez
ulice przed kilkoma chwilami przeleciał huragan.
Całą fasadę
domu naprzeciwko po prostu poderwał, zgniótł i
zabarykadował
nią najbliższe skrzyżowanie. Zamarły w zwierzęcym
strachu
oświetlałem rozpruty dom. Jak żuczki pod
odrzuconym
kamieniem miotali się ludzie w piżamach i koszulach
nocnych.
Umierali w strasznych męczarniach, krew leciała im
z oczu i
ust. Na pewno krzyczeli, ale ich nie słyszałem. Na
drugim
piętrze jakiś człowiek zakładał hermetyczne ubranie,
ale też
krwawił i stopniowo tracił przytomność. Wola życia
zmuszała

background image

go jednak do działania, wbijał się w ubranie coraz
wolniej,
podciągnął je aż do piersi, na chwilę zamarł, a potem
powoli
upadł na twarz.
Przesunąłem światło lampy w lewo. Tędy musiałem
się udać,
żeby dojść do domu, w którym mieszkała Su. Czy
wytrzymał
napór uciekającego powietrza? Był tak samo stary i
solidny
jak mój, kiedyś mieściła się w nim chińska
restauracja
"Błękitna Laguna". Tak często tam bywałem, a
nigdy nie
zauważyłem, czy drzwi mają układ hermetyzujący!
Na pewno
mają, pocieszałem się. W tych starych dobrych
czasach
magistrat na pewno nie zezwoliłby na uruchomienie
knajpy bez
świadectwa o hermetyzacji. Gdzie są te czasy
grawitechniki i
sztucznej atmosfery!
Była to droga przez mękę i bez czekanu oraz liny
daleko
bym nie zaszedł.
Przyrównanie do sytuacji po wybuchu bomby
atomowej

background image

wydawało mi się coraz bardziej odpowiednie.
Faktycznie, w
miarę zbliżania się do głównej alei, obrazów grozy
przybywało. Tutaj już nie było rozerwanych fasad
(tam, gdzie
mury wytrzymały napór powietrza, ludziom w
środku w zasadzie
nic się nie stało, widziałem ich przerażone twarze w
ciemnych prostokątach okien, twarze oświetlone od
spodu
lampkami awaryjnymi jak w dzień zaduszny, kiedy
dzieciarnia
przebiera się w duchy), tutaj padały już całe domy,
całe
bloki. Moje nerwy, o dziwo, szybko przyzwyczaiły się
do
myśli, że nastąpił koniec Arkadii i tylko machinalnie
rejestrowałem, który dom się zawalił, a który
wytrzymał, kto
gdzie mieszka, kogo ze swoich znajomych mam
spisać na
straty, a z którymi prawdopodobnie się jeszcze
zobaczę. Tu i
ówdzie widziałem postacie ubrane w hermaki.
Machały do mnie,
ale nie mogłem słyszeć, co mówią, ponieważ mój
bałwan był
antykiem (mimo że fałszywym) i pochodził z czasów,
kiedy
telkomy pracowały jeszcze na częstotliwości fal

background image

elektromagnetycznych. Postacie pokazywały mi
kierunek, w
którym idą. To było tam, gdzie padały domy, w
stronę, którą
podążał huragan. Ci ludzie ciągnęli do miejsca
tragedii,
chcieli pomagać i apelowali również do mnie, żebym
poszedł z
nimi. Tam gdzieś przed nami zerwała się kopuła,
trzeba
znaleźć otwór i scalić go, dopiero potem magistrat
włączy
agregaty awaryjne i wypuści rezerwy powietrza.
Jeśli jakieś
ma.
Parszywie się czułem, kiedy przecząco do nich
machałem i
nie chciałem słyszeć, co mogą o mnie mówić na
swojej
częstotliwości, kiedy odwrócili się do mnie plecami i
pośpieszyli w swoją stronę.
Mieli łatwiejszą drogę ode mnie, ponieważ szli po
śladach
huraganu, ja natomiast podróżowałem w poprzek.
Szło to tak
powoli, że chwilami wątpiłem, czy w ogóle posuwam
się
naprzód. Niektóre domy dosłownie przewróciły się
jak

background image

pudełka. Chyba w ogóle nie miały fundamentów!
Miejscami
oderwały się od podłoża razem z podłogą, w tym
wypadku ich
mieszkańcy mieli szansę na ocalenie. Widziałem
kilka takich
komicznie przewróconych bloków. Ludzie za oknami
machali do
mnie, chcieli coś powiedzieć, chyba mnie prosili,
żebym ich
dom postawił znowu tak, jak ma stać, żeby mogli
wleźć pod
pierzyny i zapaść w przerwany sen. Ale gorzej było,
jeśli
oderwała się podłoga budynku. Dekompresja
wyssała z domu
ludzi i ich majątek. W ruinach ulic powstały zaułki,
w które
ciśnienie uciekającego powietrza dosłownie
wprasowało
potworny zlepek trupów, resztek mebli, ubrań,
jedzenia.
Sprężona nędza zanikłego człowieczeństwa.
Potrafiłem na to
spustoszenie patrzeć bez współczucia, tylko raz
ścisnęło mi
się serce, kiedy potknąłem się o coś, co okazało się
lalką.
Przypomniałem sobie swoją siostrzyczkę, którą - sto
lat

background image

temu! - opuściłem płaczącą na Ziemi pocieszając
tylko
obietnicą, że wrócę i przywiozę jej najmniejszy
krater, jaki
na Lunie znajdę.
Podróż przez pagórki ruin trwała prawie trzy
godziny.
Przybywało ratowników, wędrowali w długich
szeregach jak
mrówki, a nad ich głowami przelatywały stare dobre
rakietowe
płaszczki. Ktoś je zapewne odkrył (dobrze
zakonserwowane) w
jakimś magazynie, dawno zapomnianym i dlatego
nie
zlikwidowanym przez magistracką biurokrację.
Pokryty pyłem i po kolana opryskany jakąś cieczą
(obawiałem się, że krwią i obawa ta, niestety, miała
okazać
się prawdziwa) stanąłem przed budynkiem, w
którym kiedyś
spędzałem najpiękniejsze lata życia w Arkadii, w
winiarni z
dansingiem "Błękitna Laguna", przy boku tej
najukochańszej i
najdelikatniejszej kobiety, jaką znałem.
Dom stał. Oba sąsiednie się zawaliły. W ruinach
jednego z
nich coś się tliło. Na pewno ruiny by się paliły, gdyby
miały dostęp powietrza.

background image

Dom stał, a w oknach płonęło światło. Nawet bym
się nie
zdziwił, gdybym nad wejściem zobaczył świetlny
napis
"Błękitna Laguna".
Dom stał, w oknach się świeciło, zasłonięte były
kotarami, a na nich tu i ówdzie migały jakieś cienie.
O mało
nie rozpłakałem się z radości. Su żyła!
Uderzyłem w drzwi.
Otworzyły się niemal natychmiast.
Również ten korytarz służył jako śluza powietrzna,
ale
nie była to żadna improwizacja: drzwi na ulicę były
hermetyzowane dokładnie tak, jak nakazywał
przepis
magistratu z roku... Bóg wie którego, a te kolejne,
prowadzące do byłego salonu, jakby zmiotło.
Drzwi jednak nie otworzyły się same. Obsługiwał
je
mężczyzna w szpanerskim złotawym ubraniu
hermetycznym. Jego
hełm stworzony był zapewne przez jakiegoś
wybitnego artystę
z czasów złotego wieku. Inspirował się chyba jakimś
hinduskim
bóstwem.
Zerknąłem na indykator ciśnienia powietrza.
Tracił

background image

czerwony kolor, aż stał się zupełnie niebieski.
Sięgnąłem do
hełmu, ale mężczyzna w złotawym skafandrze
powstrzymał mnie
wymownymi gestami.
Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, aż
pomyślałem, że
wnętrze domu jest bez powietrza. Przecież widziałem
tylko
fasadę, mogła się urwać tylna ściana i Su... Nie, na
zasłonach widziałem cienie. W środku żyli ludzie.
Zapewne
zdążyli na czas włożyć ubrania ochronne. Mieli
szczęście.
Moja kochana Su też miała szczęście. Tak, nie ma
co
ukrywać. Jeszcze ją kochałem, mimo że tak daleko
ode mnie
odeszła.
Człowiek w złotym skafandrze otworzył drzwi do
byłej sali
restauracyjnej i lekkim pchnięciem w plecy zachęcił
mnie do
wejścia.
W sali było ciemno. Obejrzałem się. Złoty człowiek
stał
między drzwiami w jasno oświetlonym korytarzu.
Na
bielusieńkiej podłodze ujrzałem swoje ślady. Były
purpurowoczerwone.

background image

Mężczyzna zamknął drzwi. Znalazłem się w
całkowitej
ciemności. Po omacku przeszedłem parę kroków.
Wyciągnąłem
ręce jak ślepiec w nieznanym terenie.
Dotknąłem czegoś miękkiego, zwierzęco
podatnego. To na
pewno nie było ciało w skafandrze!
Krzyknąłem z przerażenia: cóż innego mogło się
wśliznąć w
moje objęcia niż trup?
Światło się nagle zapaliło i tuż przed sobą ujrzałem
twarz kochanej Su. Czemu nie leci jej krew z oczu i
ust?
Czemu się uśmiecha? Nawet coś do mnie mówi?
Gdzieś mnie
prowadzi...
Nic nie rozumiejąc rozejrzałem się wokół siebie.
Na doskonale wypolerowanym parkiecie w rytmie
walca
wirowało chyba ze dwadzieścia par, panowie we
frakach, damy
w wieczorowych toaletach. Androidy ubrane w
tradycyjne żółte
liberie "Błękitnej Laguny" serwowały napoje
znudzonym
dżentelmenom przy barze. A z tyłu pod ścianą, w
boksach,
gdzie światło trafiało ze wstydem i w ilości niemal

background image

niemierzalnej, podejrzanie się kotłowało i tylko od
czasu
do czasu w szarówce błyskało nagie udo czy plecy.
Przestąpiłem z nogi na nogę, cofnąłem się o krok.
Na wypolerowanych parkietach znowu został
krwawy ślad.
Musiało to wyglądać jak krok walca, bo tańczące
pary
(wszyscy bowiem na mnie patrzyli, mężczyzna w
zakrwawionym
skafandrze na środku parkietu siłą rzeczy rzuca się
w oczy)
zatrzymały się, panowie wypuścili swoje damy z
objęć i
wszyscy zaczęli bić brawo.
zapewne należałem do jednego z punktów
oszałamiającego
programu tego wieczoru urządzonego przez ludzi,
którzy
nazywali siebie Ostatnią Generacją. Świętowali
zagładę
Arkadii i szykowali się na pożegnanie ostatniej
godziny
życia, która - jak wierzyli - nadejdzie jeszcze tego
dnia.

5. Bez pomocy techników z Lagrangu z Arkadią
byłoby
kiepsko. Chyba wszyscy byśmy zginęli po zużyciu
ostatnich kubików rezerwowych zapasów tlenu.

background image

Jak się później dowiedzieliśmy, komandor Nowej
Granicy
Avram Stavropulos natychmiast po wypadku
skontaktował się ze
sztabem ruchu na Lagrangu i kiedy przedzierałem
się przez
ruiny, żeby pomóc Su, ekipa ratownicza już była w
drodze.
Jeśli chodzi o dekompresję, Lagrange był
wystawiony na
mniej więcej takie samo ryzyko jak każdy habitat na
Lunie.
Arkadyjski magistrat jednak nie liczył się poważnie
z żadną
awarią, natomiast administracja Lagrangu, w całości
opanowana przez członków NG, trzymała w
pogotowiu szturmowe
jednostki remontowe przez dwadzieścia cztery
godziny na
dobę. Wszyscy ci mężczyźni i kobiety byli doskonale
wytrenowani i wyposażeni, i gdyby okoliczności tego
wymagały,
złożyliby w ofierze nawet życie.
Na miejsce katastrofy trafiłem później, już po
strasznym
wystąpieniu w sali tanecznej byłej "Błękitnej
Laguny", gdzie
pobiłem się z jakimiś ludźmi i gdzie również mała Su
- wstyd

background image

przyznać - zarobiła ode mnie policzek. Miałem być
gwoździem
ich programu (Su się zarzekała, że kiedy do mnie
dzwoniła,
była sama i że jej kompani przyszli dopiero później,
ale
wierzcie kobiecie). Bez wątpienia byłem gwoździem
programu,
mniej chyba liczono, że będzie to gwóźdź
kulminacyjny i
ostatni. Dałem niezły występ i z niemałą
przyjemnością
przypominam sobie te chwile, kiedy panowie we
frakach z
zakrwawionymi nosami uciekali przede mną po
kątach.
Przypominam sobie z przyjemnością, za to
niechętnie
opowiadam, że była w to wplątana Su.
Bardziej interesujące było to, co się działo przy
Słupie,
gdzie pod ciężarem nawarstwionego pyłu załamała
się kopuła.
Im bliżej epicentrum (to chyba najwłaściwsze
słowo), tym
droga była szersza. Huragan osiągał tu maksymalną
siłę.
Niektóre budynki wytrzymały, ale te słabsze
uciekające

background image

powietrze po prostu porwało ze sobą. Nigdzie nie
piętrzyły
się żadne ruiny. W pierwszych minutach katastrofy
wyleciały
przez otwór na zewnątrz. Powietrze skraplało się,
zbijało w
olbrzymią chmurę, z której leciało na dół wszystko,
co
tornado zabrało podczas swojej morderczej drogi.
Spadały
rozerwane domy z całym wyposażeniem, również z
ludźmi,
których śmierć zaskoczyła we śnie. Był to deszcz
fatalny w
skutkach, ponieważ kopuła, słaba na tyle, że nie
uniosła
zwału pyłu, zapadała się wszędzie tam, gdzie spadły
na nią
ruiny. Ten wtórny pogrom dotknął, jak się później
okazało,
zwłaszcza wschodnie dzielnice arkadyjskie. W
pierwszych
minutach zginęło ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi,
w
fazie drugiej przybyło kolejnych pięćdziesiąt tysięcy
ofiar.
W ciągu tej strasznej nocy liczba mieszkańców
habitatu
spadła o jedną trzecią!
Ale wrócę do swoich osobistych doświadczeń.

background image

Kiedy biłem się w restauracji, glidery jednostek
szturmowych z Lagrangu lądowały - bardzo
ostrożnie - na
nieuszkodzonych częściach kopuły. Tak, to były
glidery! Mimo
zakazu Rady używania techniki grawitacyjnej, na
Jedynce
uchowała się flota gliderów szturmowych (za wiedzą
Mostka,
jak mieszkańcy Lagrangu nazywają swój magistrat).
Nie
uznajemy żadnych bredni o degradacji materii,
oświadczyły
ponoć najwyższe głowy NG, i w razie potrzeby nie
zawahamy
się przed wykorzystaniem grawitechniki. A kiedy
szedłem po
głównej alei, ratownicy w błękitnych ubraniach
hermetycznych
na największe szpary już naciągali kilometry
kwadratowe
folii.
Nie szedłem sam.
Główna aleja była pełna ludzi. Gdyby znalazł się tu
ktoś
niezainteresowany i obserwowałby te tłumy nie
tracąc
poczucia humoru, musiałby się roześmiać.
Barwniejszego

background image

przeglądu ubrań ochronnych nie zobaczylibyście
nawet na
najbardziej zwariowanej wycieczce przebierańców.
Jak dawno
już nie organizowano takich wycieczek! Bez
grawitechniki
trudno było podróżować po drogach i autostradach,
które
szybko niszczały pod ciężkimi kołami
improwizowanych wozów.
Ujrzelibyście poczwary w starodawnych
skafandrach z
okrągłym hełmem - jednym z nich byłem ja.
Zobaczylibyście
hermetyczne ubrania robocze i sportowe,
alpinistyczne,
narciarskie, strzeleckie, łyżwiarskie. Te ostatnie
zresztą
były nadzwyczaj komiczne, ponieważ łyżwy były na
stałe
połączone z podeszwą, nieszczęśnicy kuleli więc w
nich,
potykali się i przewracali, ale znowu wstawali i
kontynuowali drogę naprzód, ponieważ chcieli
pomagać.
Najzabawniej jednak wyglądały skafandry
rozrywkowe, które
były w modzie w okresie złotego turystycznego wieku
Arkadii.
Był tam styl "Baśni z tysiąca i jednej nocy", styl

background image

średniowieczny, podwodny, demoniczny, antyczny i
kowbojski.
Mody podówczas zmieniały się szybko, w rytmie tych
szalonych,
wesołych lat. W niejednym domu znaleźlibyście
schowany w
szafie po rodzicach czy dziadkach taki skafander-
przebranie
i, jak się okazało, był to często jedyny sprawny
skafander.
Tym jednak nie łamałem sobie głowy. Śpieszyłem
naprzód i
jeżeli zwracałem na coś uwagę, to tylko na to, że
wokół mnie
było coraz więcej ludzi, tym samym nasz wspólny
marsz był
coraz wolniejszy, aż utknął zupełnie.
Jak już powiedziałem, nie mogłem się z nikim
porozumiewać
i denerwowało mnie to już choćby dlatego, że za
szybami
skafandrów widziałem wiele znajomych twarzy.
Zrozumieli oni
wkrótce, w jakiej jestem sytuacji, porozumiewaliśmy
się więc
gestami. Szło nam nieźle, bo najczęściej używanym
gestem
było wzruszenie ramion. Nie, nie wiem dokładnie, co
się

background image

stało, nie wiem, czemu się nie ruszamy, nie wiem, co
jest w
przodzie.
Tłum gęstniał. Z tyłu cisnęli się na nas nowo
przybyli.
Nie było mi to w smak, bo zapas tlenu w butlach na
moich
plecach (dzięki kilku brutalnym akcjom
odpowiednio
uzupełniony w "Błękitnej Lagunie") nie mógł
wystarczyć na
zawsze i jeśli zaraz nie zacznie się coś dziać, musimy
wracać, skąd przyszliśmy albo niepotrzebnie tu
umrzemy.
Ale jak wrócić, skoro przychodzą nowi ludzie,
płonący z
pragnienia niesienia pomocy na równi z nami!
Wreszcie coś się zaczęło dziać!
Nastąpiło wielkie cofanie i przepychanie, tu i
ówdzie
tłum gwałtownie szarpnął się w przód, jeden nurt
złapał
również mnie i ciągnął, naprawdę było to podobne
do prądu w jakiejś cieczy, były tu też wiry,
kilkakrotnie
obróciły mnie w kółko, straciłem więc orientację, w
którym
kierunku właściwie idę i uspokajała mnie tylko
świadomość,
że nie tkwię w tym samym, i to, że zbliżamy się do

background image

reflektorów, które świeciły gdzieś z przodu,
zawieszone na
wysokich słupach.
Potem wokół mnie zaniebieściło się od mundurów
NG,
chwyciły mnie jakieś ręce i wepchnęły na platformę
ciężarówki wypchanej ludźmi w skafandrach, ze
mną przybyło
jeszcze piętnastu następnych, a potem ciemność,
ruch żołądka
w górę i w dół, obawa przed zamkniętą przestrzenią
(mimo że
nigdy nie cierpiałem na klaustrofobię, jak dobrze
wiecie) i
ten niejasny stan trwał aż do chwili, kiedy
ciężarówka się
zatrzymała, wyszliśmy na ostro oświetloną
płaszczyznę i tam
jakieś ręce zdjęły mi hełm.
- Dalej, dalej, nie zatrzymywać się, idziemy,
idziemy -
krzyczały szczekliwe głosy.
Ktoś popychał mnie z tyłu i z boków, ale zdążyłem
się
rozejrzeć i byłem w domu: zawieźli nas na były
stadion
łyżwiarski. Od dawna nie było tu lodu, potykaliśmy
się więc
na zdewastowanej silikatowej podłodze. Błękitni
nieźle sobie

background image

poczynali, jak wyćwiczone owczarki: dzielili nas na
grupki
po dziesięciu i przy nieustannym krzyku "dalej,
dalej"
poganiali nas do przodu, aż spodobało im się jakieś
miejsce,
tam nas usadzali z rękami założonymi na głowę.
Z góry przemawiał do nas oficjalny głos:
- Zachowajcie spokój, nie opuszczajcie
wyznaczonego
miejsca, nie rozmawiajcie. W przypadku nagłej
potrzeby
podnieście lewą rękę. Straż się wami zaopiekuje.
Potrzeby
wypróżniania nie uważamy za nagłą.
- To mamy się zesrać? - spytałem rzeczowo swojego
sąsiada. Znałem go z widzenia, był to technik
kompresorów
powietrza, żwirek drugiej generacji. Nie zdążyłem
nawet
zamknąć ust, a już dostałem. Cios padł z lewej strony
i
powalił mnie na bok. Połowa twarzy chyba mi
eksplodowała, a
w ustach zrobiło się słono. Nieprzytomnie spojrzałem
w górę:
nade mną stał młodziutki pionier uzbrojony w coś,
co
wyglądało jak tysiąc czterysta pięćdziesiątka, ale
było o

background image

wiele mniejszego kalibru, a na dole miało kanciasty
pojemnik,
chyba magazynek. Czyżby broń palna? Przecież już
od dawna
jest zakazana!
- Główną zasadą jest milczenie. Milczcie, a nic się
wam
nie stanie. Milczcie. Niedługo będziecie mieć okazję
do
mówienia. Na razie milczcie. Milczcie, dopóki nie
zażądamy,
żebyście mówili. Milczcie.
Młody pionier pomógł mi usiąść. Mój sąsiad był
tak
oniemiały ze zgrozy, że bał się ruszyć palcem.
- Zamknij pysk, ty jebany sukinsynu, albo ci
wytłukę zęby
z tej twojej pieprzonej gęby - przyjacielsko
powiedział
młody pionier.
Była to dobra lekcja dla mnie i dla wszystkich w
pobliżu.
Z rękoma za głową siedziałem więc bez słowa.
Ponieważ
byłem wyższy niż większość ludzi wokół, miałem
zupełnie
niezły widok. Były nas tu tysiące, wszyscy siedzieli w
grupkach, a po uliczkach między grupkami
swobodnie, krokiem

background image

zwycięzców, chodzili szturmowcy NG z bronią w
rękach. Tak,
na pewno była to broń.
Głowa pękała mi z bólu.
Po krótkim czasie ujrzałem jednak parę
nieuzbrojonych
nygusów. Raźno maszerowali najwyraźniej do mnie.
A i to nie
odbyło się bez komiki, ponieważ szli ruchem konika
szachowego, raz w prawo, raz w lewo, kroczyli
uliczkami
między grupkami więźniów jak przez labirynt.
Więźniów? Tak, czymże innym byliśmy?
Podeszli do nas, rozkazali mi wstać i poprowadzili
przez
ludzki labirynt znowu szachowo, znowu w prawo - w
lewo, aż
do przejścia w bandzie, a potem uliczkami między
ławkami
gdzieś w górę, na najwyższe trybuny. Tam paliło się
czerwone
światło, tłoczyli się jacyś ludzie, słyszałem ordynarne
krzyki i jęki, chyba kogoś bili.
Ci chłopcy mieli pełne ręce roboty.
Mężczyźni w mundurach obu odcieni niebieskiego:
policjanci w granatowych, szturmowcy z NG w
błękitnych,
aktywni, ważni, energiczni, wszyscy pracowali aż
miło. Tu

background image

prowadzili mężczyznę na przesłuchanie, tam z kolei
innego z
przesłuchania wywlekali, jeden szeptał jakieś
sekretne
prawdy do nadajnika, jego towarzysz dogadywał się
z
przenośnym oraklem otoczony nadsłuchującymi w
napięciu
kolegami ("Tak, tak, jakoś tak ten facet mówił"), a
potem
wszyscy się rozeszli do istotnych zadań. Śmierdziało
tu
potem i krwią, przenikliwym zimnem - i strachem.
Mnie doprowadzili do stolika oświetlonego
przenośną
lampą. Siedzieli przy nim dwaj mężczyźni. Najpierw
zobaczyłem same ręce, ponieważ stożek światła
sięgał tylko
do ich piersi, ale potem, kiedy oczy przywykły,
dojrzałem
również twarze, a jedną nawet poznałem.
Był to porucznik Luigi Mantella III. Ten drugi,
ubrany w
mundur oficera jednostek szturmowych korpusu
Nowej Granicy -
chyba też porucznik - warknął:
- Nazwisko...
- Jakub Nedomy, znana firma - odpowiedział za
mnie
Mantella III.

background image

- Znana firma, no patrzcie - powiedział
jasnoniebieski
zbawiciel ludzkości. Potem spojrzał gdzieś za moje
ramię.
- Zatrzymany na miejscu czynu - rzucił jeden z
moich
przewodników.
- Na miejscu czynu, no oczywiście. Pochodzenie
ziemskie.
Rzygać się od tego chce.
- Nie pan posłucha, ja... - zacząłem, ale uciszył
mnie
cios pięścią. Trafił tuż obok tego miejsca, gdzie już
było
niebiesko po uderzeniu kolbą. Jak tak dalej pójdzie,
będę
nieźle pomalowany. A jeżeli popatrzeć na to, co się
dookoła
wyprawiało, mogłem się z tą ewentualnością
stuprocentowo
liczyć. Jeśli nie pomoże mi Mantella III.
Ale na razie nic na to nie wskazywało. Mantella III
nie
przejawiał ani krztyny współczucia.
Orakl postawiony na stole syknął i wyjechała z
niego cała
karta.
- Niezły rejestr - zauważył nieznajomy
szturmowiec. - No

background image

i patrzcie, w tym samym mieszkaniu przebywa
jeszcze jeden
taki bydlak - miał na myśli Dziadka Wścibiacza.
Skinął na
jednego ze strażników, żeby połączył się z patrolem. -
W
ciągu pół godziny chcę tu mieć tego drania.
Chciałem powiedzieć, że raczej mu się to nie uda,
ale
wolałem wysysać krew ze zranionego dziąsła. Mimo
wieku łatwo
się uczę: wystarczyły dwa ciosy i już wiem, że mam
nie
mówić, jeśli mnie nie pytają. Teraz zaczęli się pytać:
- Co pan robił na Alei Pionierów?
- Wydarzył się wypadek... chciałem pomagać.
Śledczy się zaśmiał i zwrócił do Mantelli III:
- Słyszał pan? Wszyscy śpiewają taką samą
piosenkę. Czyli
chciał pan pomagać - znowu mnie zaatakował. -
Może pan to
udowodnić?
Wzruszyłem ramionami.
- Doszedłem do Słupa, był tam tłum ludzi... a
potem mnie
zabrali i przywieźli tutaj. Nie rozumiem, co macie
przeciwko
mnie...
- Ty sabotażysto, ja ci tę niewinność wytłukę z
głowy.

background image

- Luigi, wyjaśnij mu, że... - zwróciłem się do
Mantelli
III, ale nie powinienem był tego robić. Dobry Luigi
zaczął
krzyczeć i wydzierał się na mnie jeszcze gorzej niż
jego
kolega z Lagrangu - skąd by miał być, jak nie z
Lagrangu,
nigdy tej fizjonomii nie widziałem!
Krzyczał głośno, ale nie oszukał mnie. Nie wkładał
w swój
gniew serca. W jego głosie wyczułem raczej
niepewność. Z
tego, co mówił, czy raczej wykrzykiwał i wypluwał,
zrozumiałem, że według oficjalnej komisji śledczej
dekompresja Arkadii nastąpiła na skutek rozległego
sabotażu
inspirowanego z Ziemi. Sprawcy są członkami piątej
kolumny,
obywatelami o pochodzeniu ziemskim.
- Ładunek eksplodował o pierwszej dwadzieścia -
powiedział błękitny pionier, kiedy Mantella III już
się
wykrzyczał. - Co pan robił o tej porze?
- Byłem w domu.
- Czy ktoś może to potwierdzić?
Już chciałem powiedzieć, że dzwoniła do mnie Su
Wang-li,
ale uświadomiłem sobie, że również ona urodziła się
na Ziemi

background image

i mimo że jeszcze parę godzin temu byłem
zdecydowany
definitywnie wymazać ją z pamięci, wdeptać w
nicość nawet
cień jej wspomnienia, teraz, po tym, co się stało,
postanowienie to wydało mi się małostkowe,
nieważne, po
prostu śmieszne.
- Ma pan współlokatora - zauważył sucho Mantella
III.
Chyba chciał mi pomóc. Chyba.
- Nie ma go w domu.
- Gdzie jest?
- Nie wiem. Zniknął. Już dawno temu. Nie mam
pojęcia,
gdzie jest.
- Zgłosił pan to?
- Nie. Nie wiedziałem, że trzeba.
- Interesujące. Nie wiedział pan. Jeszcze do tego
wrócimy. Czyli o pierwszej dwadzieścia był pan w
domu. Na
miejscu czynu został pan zatrzymany o piątej
piętnaście. Co
pan robił między pierwszą dwadzieścia a piątą
piętnaście?
I co, mam się pochwalić, że odwiedziłem Su?
- Byłem w domu, a potem, chyba wpół do czwartej
wyszedłem, żeby zobaczyć, co się właściwie stało i
żeby

background image

pomóc przy pracach ratunkowych, jeśliby było
trzeba.
Potrafiłem sobie wyobrazić, jaki bajzel bym
wywołał u Su,
gdybym ją do tego wciągnął. Ruch Nowej Granicy
nienawidził
wszystkich ludzi urodzonych na Ziemi, a wśród nich
z kolei
najbardziej nienawidził tych, którzy ulegli modzie
Ostatniej
Generacji. Gdyby się dowiedzieli, że Ostatnia
Granica
urządziła bal w czasie, kiedy jedna trzecia
mieszkańców
Arkadii umierała...
Mantella III w trakcie naszej rozmowy bawił się
oraklem.
Chyba porozumiewał się z nim pisemnie, jak to
zazwyczaj
robią policjanci podczas przesłuchania, kiedy chcą
spytać
centralny bank danych tak, by przesłuchiwany nie
wiedział, o
co chodzi.
Pionier w mundurze Nowej Granicy udawał teraz -
niezbyt
przekonująco - dobrego wujka, który rozumie
aresztowanego.
Właściwie nie robił tego aż tak bardzo nieudolnie,
inny może

background image

by się na to złapał, ale na takie numery jestem zbyt
otrzaskanym kryminalistą.
- Czyli był pan wtedy w domu... Zakładam, że
obudził pana
wstrząs. Na pewno się pan przestraszył, ale potem
skusiło
pana łóżko, znowu pan usnął, a wcześnie rano
powiedział pan
sobie, że jednak warto sprawdzić, co się stało.
Kątem oka zerknął na ukryty ekran orakla.
W głowie zadzwonił mi sygnał ostrzegawczy.
Bardzo
niepewnie kontynuowałem fabułę bajeczki.
- Nie, spać nie poszedłem. Długo szukałem ubrania
ciśnieniowego. Wentyl regulacyjny był zepsuty,
musiałem go
naprawić. Miałem puste butle.
- Interesujące - zauważył Mantella III. Oparł się o
poręcz krzesła, a ręce założył na piersi. -
Interesujące.
Chcielibyśmy panu wierzyć. Ale nie możemy. Trzech
świadków
widziało pana na ulicy o pierwszej czterdzieści! A
poza tym
od trzeciej rano przed pańskim domem stoi patrol
Nowej
Granicy. Od początku był pan na liście
podejrzanych, panie
Nedomy... Pochodzenie ziemskie... niezliczoną ilość
razy

background image

karany za przewinienia najróżniejszego rodzaju...
został na
Lunie bez konkretnego powodu... My ten powód
przeczuwamy.
Jest pan jednym z czołowych działaczy piątej
kolumny! Jest
pan elementem wywrotowym! Ten spisek jest jak
pajęcza sieć,
a pan siedzi diabelnie blisko tej sieci, o ile pan sam
nie
jest Pająkiem! Weźmiemy sobie pana pod lupę,
Nedomy,
przetrzepiemy pana, wywrócimy na lewą stronę!
Jeszcze pan
wszystko wyśpiewa. Zaprowadzi nas pan do gniazda
pająka i
będzie nam pan całować ręce za to, żeśmy pana na
ten spacer
wypuścili. Odprowadzić! I lanie! Porządne, dopóki
nie
zobaczy chórów anielskich. A potem jeszcze raz.
Nedomy, już
pana trzymamy i nie puścimy!
I zaczął się kołowrót, który trwał sześć tygodni.
Straciłem zęby i jedno oko, skóra wisiała mi na
żebrach i
nikt by teraz nie poznał, czy jestem czarny czy biały,
a
nawet zwątpiłby chyba w moją przynależność do
rodzaju

background image

ludzkiego. Szturmowcy Nowej Granicy o podróży ku
Centrum
Galaktyki w Objęcia Kosmicznej Matki myśleli
śmiertelnie
poważnie, skoro kosztowałem ich (i inni również)
tyle pracy!
A jak skończyła Su?
Zdradziłem ją jeszcze pierwszego dnia, już na
drugim
przesłuchaniu.
Tak, doniosłem na biedną Su.

6. W kratce wentylatora zamigotał kawałek piktora.
Leżałem na plecach, z rozciągniętymi rękoma i w
zmłócone
plecy wchłaniałem kojący chłód podłogi. Starałem
się
zaostrzyć wzrok na zakurzony luminor wpuszczony
w sufit. Nic
z tego. Świetlny owal odpływał, chwiał się na boki, a
wokół
niego tworzyły się tęczowe elipsy.
Piktor w kratce lekko się kołysał, jakby chciał mnie
skusić: wstań, wyciągnij rękę, jak staniesz na
palcach,
dosięgniesz mnie, wytrzymasz tę chwilę potwornego
bólu,
przeżyłeś gorsze rzeczy.
Zauważyłem go dopiero po dłuższej chwili. Co tam,

background image

zauważyłem, coś obcego dostało się w pole mojego
widzenia.
Kiedy obserwowałem luminor, jakiś biały trójkącik
trzepotał
w ciemnym pograniczu. Ale kiedy poruszyłem okiem,
luminor
mocniej się rozżarzył i nie widziałem już nic poza
tęczowymi
elipsami.
Więzień ma dosyć czasu. To chyba jedyne, co mu
pozostawiają - czas. Podejrzewają, że współpracuje z
nimi,
że działa jak lepiący duszę ług. Może to i prawda w
przypadku nowicjuszy. Ja po czterech tygodniach
więzienia
miałem duszę tak porozklejaną, że niewiele w niej
pozostało
dla jakiegoś ługu. Tak więc czas pracował
praktycznie dla
mnie: leczył moje rany spokojnie i nienachalnie jak
chłód
podłogi.
Mogło trwać godzinę albo nawet dwie, zanim mój
wzrok
przyjął do wiadomości niespokojny trójkącik
rozchwiany w
zębach silikatowej kratki. W areszcie każda zmiana
jest
większym wydarzeniem niż przyjazd do Arkadii
zespołu

background image

baletowego Teatru Wielkiego na występy gościnne.
Zmiana to
pojęcie względne, zmienne. Człowiek wolny przejście
ze stanu
spokoju w stan bólu pojmuje jako wielce gwałtowną
zmianę -
ale nie ja i moi współwięźniowie. Po tygodniach
więzienia
było mi w zasadzie obojętne, czy mnie biją czy nie,
ponieważ
ból stał się stałym elementem mojego istnienia. Ale
piktor w
wentylacji? To było coś!
Teraz już nie wiem, jak mogłem tak szybko dojść
do
wniosku, że w wentylatorze jest piktor. Nie miałem z
nimi
dawno do czynienia, ale jednak na tyle często, żebym
znał je
dobrze, od tego czasu, kiedy przestałem się
zajmować
oraklami. Dawniej, za starych czasów, piktory
należały do
mojego codziennego życia. A jeszcze wcześniej,
przyjaciele... Pamiętam jeszcze nawet papier i jako
chłopak
czytywałem prawdziwe papierowe książki.
W myślach rozległ się dzwonek alarmowy.
Zmiana w celi nie odbywa się ot, tak. Zawsze
chodzi o

background image

zmianę w stosunku do więźnia. Uchylają się drzwi i
czyjś but
wsuwa do celi miskę z jedzeniem. Zmiana. W ciszy
odzywają
się słowa "żryj, bydlaku". Zmiana. Dyżurny (więzień
z
zakrytą twarzą, w masce połyskują tylko
rozgorączkowane
oczy) przychodzi z kiblem na potrzebę. Zmiana. Róg
piktora w
wentylatorze. Zmiana.
Co mam robić? Jak zareagować?
Na pewno mnie obserwują. Nie wiem, gdzie mają
swoje oczy:
w ścianach, w suficie, czy może pod moimi plecami.
Widzą
mnie, słuchają mojego oddechu, wąchają mnie (tej
czynności
im nie zazdroszczę). Są wszędzie. Zmiany nastają,
ponieważ
oni tego chcą. Muszę się zachowywać zgodnie z ich
wolą.
Chcą, żebym żarł. Żrę. Chcą, żebym się wypróżniał.
Wypróżniam się, nawet jak nie ma z czego i każde
napięcie
mięśni brzucha sprawia mi ból. Ale mimo to siedzę
na kiblu i
słucham, jak do środka kapie moja krew.
Gdybym tego nie zrobił, gniewaliby się.
Że biliby mnie? Również, ale tego się nie boję.

background image

Gniewaliby się, a ja nie chcę, nie mogę do tego
dopuścić.
Żyję tak, żeby się nie gniewali. Zrobię wszystko,
byleby się
nie gniewali.
Proszę, nie gniewajcie się.
Trójkącik macha do mnie z kratki wentylatora.
Co mam robić?
Chyba powinienem dalej leżeć. Przecież nie mogę
tego
trójkącika widzieć. Przecież wy nie chcecie, żebym
widział.
Jedno oko wybiliście mi kolbą, a drugie zranili tak,
że
ledwo widzę. Rozumiem. Gniewał was mój ostry
wzrok i dlatego
mnie go pozbawiliście. Dobrze zrobiliście, bo już was
nie
gniewam moim bydlęcym spojrzeniem.
Ale ja ten trójkącik widzę!
Powinienem zawołać straż. Nie będziecie się na
mnie
gniewać? Powiem, że tam na górze jest trójkącik to
będą
się gniewać! Co im do mojego trójkącika? Po co im
sprawiam
kłopot?
Zaczynałem wpadać w panikę.
Odwróciłem się na brzuch.

background image

Teraz było jeszcze gorzej. Wprawdzie nie
widziałem już
piktora, ale za to on patrzył na mnie. Czułem go na
plecach.
Jego koniec kłuł mnie w potylicę. Wwiercał się w
czaszkę jak
kombajn górniczy, z zaciętym uporem wgryzał się w
mózg. Za
chwilę wydrąży w czaszce tunel, wyjrzy przez czoło i
zawiśnie przed moim okiem, żebym go zobaczył.
Po co, po co jest tu ten trójkącik?
Jest wysoko, chyba nie dosięgnę do niego. Jedynie
gdybym
się wspiął na palce, ale są rozbite kolbą. Bolałoby
mnie to,
ale ich, tych wszystkich, którzy na mnie patrzą,
cieszy mój
ból. Jeśli nie dostarczę im rozrywki, będą się
gniewać.
Dostarczyłem im rozrywki.
Ból był tak straszny, że się zmoczyłem. Ucieszyło
mnie
to. Moi panowie cieszą się, kiedy się moczę z bólu lub
strachu. Robię wszystko po to, żeby się cieszyli.
Dosięgnąłem trójkącika, chwyciłem go między
kciuk i palec
wskazujący. Brakowało mi sił, żeby go chwycić
porządnie, ale
na szczęście miałem zerwane paznokcie i opuszki
palców

background image

trochę ropiały, więc piktor przykleił się do nich.
Zdążyłem
go trochę przesunąć. Siły mnie opuściły i upadłem na
podłogę. W kratce wentylatora zaszeleściło. Piktor
wyleciał
na zewnątrz i powoli, powolutku opadał na ziemię,

wylądował tuż przy mojej twarzy.
Zobaczyłem obrazek.
Był bardzo ładnie pokolorowany i oczywiście w tri-
di.
Ukazywał mnie, przywiązanego do fotela i
uduszonego struną.
Panowie lubili się bawić w duszenie nas struną, nas,
świńskich ziemniaków. Mnie też kilkakrotnie dusili,
ale
nigdy nie udusili. Za to zawsze wyjaśniali, że
następnym
razem będzie inaczej. Następnym razem dociągną
drut do
końca. Jeśli będę ich gniewać. Nie chcę ich gniewać,
nie
dlatego, że boję się uduszenia, ale dlatego, że boję się
ich
gniewać.
Ładny obrazek. Podoba mi się, bo moim panom na
pewno by
się podobał.
Wokół jest ozdobiony ornamentem. Kiedy byłem
małym

background image

chłopcem, mama miała na stole w pokoju biały obrus
z koronką
na brzegach. Na obrusie był wyhaftowany obrazek
Czerwonego
Kapturka i wilka. To też jest taki obrusik. Pośrodku
jestem
ja z drutem wpijającym się w szyję, a wokół jest
koronka.
Rozumiem.
Rozumiem...
Tak, koronka to... to pismo.
Chwyciłem piktor i przybliżyłem do oka.
"KUBO! ODWAGI! POMOC BLISKO. ŻĄDAJ
PRZENIESIENIA NA
LAGRANGE. KAZIK".
Przeniesienia na Lagrange!
Tego się boję jeszcze bardziej niż oczu i uszu w
ścianach. Panowie przenoszą się z Lagrangu na
Lunę, a w
drugą stronę ponoć wożą wrogów publicznych.
Stacja zostanie
spalona w Słońcu. Czy odwiozą więźniów z
powrotem? A może
razem ze stacją poślą ich do pieca? Mówią, że tak...
Ale ja
- nie, żaden więzień pod tym względem panom nie
wierzy.
Proszę, nie gniewajcie się! Nie gniewajcie się! Lubię
was

background image

i jestem wam wdzięczny za to, co dla mnie
zrobiliście, ale
nie wierzę wam.
Nie moja wina.
Niektórzy dobrowolnie zgłosili się na Lagrange.
Już nigdy o nich nie słyszano.
Nie, więźniowie między sobą nie rozmawiają. Nie
możemy
rozmawiać, panów to gniewa. I tak wszystko wiemy.
Myśli
przedzierają się przez ściany, pełzają tuż nad
podłogą, są
ukryte w kiblu na potrzeby. Kropla krwi spada na
śmierdzącą
zawiesinę. Kap... i to ta ważna informacja, dzięki
której
wiem. Kap, kap, krew kapie, to więzienny telegraf.
Doczołgałem się do drzwi.
Buch... buch...
Uderzam pięścią w metal.
Panowie wbiegną do środka bardzo rozgniewani.
Drzwi odrzuciły mnie na bok. Leżałem pod samą
ścianą.
Wyżywali się na mnie, ich ciężkie buty deptały mnie
po
twarzy. Gniewali się.
Wyciągnąłem przed siebie piktor.
Jeden z panów z obrzydzeniem wyrwał mi go z
ręki,
spojrzał i roześmiał się. Podał go temu drugiemu.

background image

- Dobre, co?
- Bomba. Jak żywy... ten trup. Doczekasz się, ty
żywy
trupie. To już nie potrwa długo.
- Tam... naokoło... - wyszeptałem.
Wgapiali się w piktor.
- O czym gadasz? Nie żartuj z nas, bydlaku!
- Napis... napisane...
Uświadomiłem sobie, że nie potrafią czytać. Młode
pokolenie NG już nie uczyło się czytać. Czytanie to
ohydny
nierząd, szkodliwy i dekadencki. Ten motłoch na
górze na
Ziemi czyta. Silna generacja zdobywców gwiazd nie
czyta,
żyje wśród obrazów i przygotowuje się do zdobycia
galaktyki.
- Chcesz się wywyższać, gnojku.
- Wrogowie... przysłali...
Chciałem im powiedzieć, żeby jak najszybciej
oddali
piktor jakiemuś dowódcy, który jeszcze potrafi
czytać, ale
nie potrafiłem znaleźć słów, które by ich nie
rozgniewały.
- Wrogowie... wrogowie...
To było dobre zaklęcie. Chcieli wiedzieć wszystko o
wrogach. Już sporo im o nich powiedziałem.
Powiedziałem o
Su. Powiedziałem o jej przyjaciołach, o dekadentach

background image

Ostatniej Generacji. O właścicielu knajpy Moulisie i
o
ludziach, którzy się u niego spotykali. O Mirinku.
Uśmiechał
się, kiedy mi oznajmiał, że likwidują Lagrange.
Chcieli
wiedzieć wszystko o wrogach. Wyczułem, że
wrogowie są
również w ich własnych szeregach. Powiedziałem im
wszystko,
co wiedziałem o Mantelli III. Cieszyli się. Nie
gniewali się
na mnie. Wtedy po raz pierwszy od długiego czasu
nie
płakałem z bólu, ale ze szczęścia.
Wrogowie...
Kiedy wypowie się słowo "wróg", zaostrzają uwagę
i
zaczynają was lepiej traktować. Pamiętajcie na
wszelki
wypadek, gdybyście wpadli w ich ręce.
Wyszli.
Leżałem przy ścianie.
Kazik. To przecież imię Dziadka Wścibiacza.
Również wróg.
Wszystko im o nich powiedziałem. Wszystko, co
wiedziałem.
Powiedzieli mi, że go zabili. Kiedy indziej mówili, że
jest

background image

zamknięty w sąsiedniej celi. A kiedy indziej znowu,
że
siedzi w jednej celi z Su i że co wieczór patrzą, jak
tych
dwoje parzy się jak zwierzęta. Ale przecież Su nie
żyje,
powiedzieli mi to.
Nie mogę im wierzyć.
Proszę, tylko nie odwoźcie mnie na Lagrange. To
blisko
Ziemi. Lagrange pójdzie do pieca. Nie chcę do pieca.
Chcę
być na Lunie, albo raczej na Miesiącu, jak się
mawiało w
mojej młodości. Miesiąc, miesiączek. Miesiąc mojego
życia...
Drzwi się otworzyły.
- Skąd to masz?
Pan dowódca zamachał piktorem w powietrzu.
- Tam... - próbowałem skierować oko na
wentylator.
- Chyba w wentylatorze - zauważył jeden ze
strażników
towarzyszących dowódcy.
- Wstrętna banda. Są jak robactwo. Weźcie go,
umyjcie,
dajcie mu jakieś szmaty. I wzmocnienie. Potem
przyprowadźcie
mi go do biura.
Wyszedł.

background image

Obaj strażnicy patrzyli na mnie z lekka przerażeni.
Jeszcze przed pięcioma minutami nie dotknęliby
mnie
inaczej niż podeszwą buta albo kolbą. Teraz musieli
się nade
mną pochylić, wziąć mnie pod ramiona i spróbować
postawić
na nogi, które się pode mną załamywały. Bałem się,
że
się będą gniewać, ale nie gniewali się.
Przeciwnie, wyczułem, że się boją.
Gdyby po drodze coś mi się stało, albo gdybym
umarł na
ich rękach, pan dowódca by się gniewał, ale nie na
mnie,
tylko na nich. Dlatego się boją.
Nie umrę wam. Nie chcę, żebyście przeze mnie
musieli się
bać pana dowódcy, a już w ogóle nie chcę, żeby pan
dowódca
musiał się gniewać.
Bardzo was wszystkich lubię. Tylko nie wierzę
wam.
Prowadzili mnie korytarzem stadionu, który stał
się moim
domem, który pokochałem, gdzie byłem szczęśliwy,
kiedy
panowie się nie gniewali i zrozpaczony, kiedy się
gniewali.

background image

Kochałem korytarz i chyba nigdy nie doznałem
takiej rozkoszy
jak pod letnim prysznicem, pod który mnie
postawili.
Wyglądali na troskliwych, kiedy mnie mydlili,
używali
własnego mydła (oczywiście, przecież my, ziemniaki,
nie
mieliśmy do niego prawa), nie opuścili na moim ciele
żadnego
miejsca, jak mamusia myjąca swojego różowego
bobasa.
Mamusia... ja też miałem mamusię. Każdy miał
mamę. To
chyba piękna rzecz być czyjąś mamą.
Na Lunie od dawna nie rodzą się żadne bobasy.
Ponoć to już nie ma żadnego sensu. Dopiero ruch
Nowej
Granicy postara się o potomstwo, kiedy wybuduje
galaktyczne
statki i padnie w otwarte ramiona Wielkiej
Gwiezdnej Matki.
- Przyprowadziliśmy numer 2 621, panie kapitanie
-
zameldowali karnie, kiedy doprowadzili mnie do
dowódcy.
- Dobra, dobra, idźcie już. Panie Nedomy, niech
pan siada
- powiedział dowódca. Uważnie na mnie spoglądał. -
No,

background image

doprowadzili pana do porządku.
Spod prysznica zaprowadzili mnie do lekarza. Dali
mi
kroplówkę wzmacniającą, a regenerator też bardzo
mi pomógł.
Ból zniknął i żyłami powoli rozlewały się fale siły
życiowej.
Wraz z nimi zaczęła się odzywać nienawiść.
Dowódca się uśmiechnął.
Opierał się tyłkiem o krawędź stołu. Młody kapitan
Nowej
Granicy. Ile mógł mieć lat? Jak długą wędrówkę
życiową
zdążył przejść? A ile wędrówek życiowych przerwał?
- Chyba już pan zrozumiał, że przestaliśmy pana
kondycjonalizować psychicznie. Musimy z panem
rozsądnie
porozmawiać.
- Już pan ze mną rozmawia.
- Od pańskiego aresztowania upłynęły cztery
tygodnie.
Tak, śledztwo trwa miesiąc.
Miesiąc mojego życia, cierpko pomyślałem.
- Pański przypadek jest poważny, panie Nedomy.
Organa
śledcze znalazły w pańskim mieszkaniu narzędzie
czynu.
- Tak?
Zdobyłem się już nawet na ironię. Wkrótce chyba
nastąpi

background image

wściekłe bicie, szoki. I znowu ta kondycjonalizacja
psychiczna. Znowu zrobił ze mnie zwierzę.
- Nazywa się to chyba tysiąc czterysta
pięćdziesiątka.
Bardzo niebezpieczna broń. W opinii ekspertów
zupełnie
swobodnie przebije ochronną kopułę miasta.
Naruszy jej
strukturę nośną i podczas dekompresji uciekająca
atmosfera
ją rozerwie. Do takiego czynu potrzebne jest
zdecydowanie,
no i doświadczenie. Pan jest byłym górnikiem, panie
Nedomy.
Przyjechał pan na Lunę na początku roku 2044.
Pracownik
ówczesnej Czeskopolskiej. Nie miał pan na szychcie
wielu
kolegów. Ten... Kazik był najlepszym z nich,
prawda?
Nic na to nie odpowiedziałem.
Naprawdę było ze mną o wiele lepiej! Potrafiłem
milczeć,
a nic pana tak nie gniewa jak milczenie więźnia
podczas
przesłuchania.
Znowu się uśmiechnął.
Był to przystojny młody mężczyzna. Miał wysokie
czoło i
gęste, niezbyt długie, połyskujące włosy. Prosty nos i

background image

delikatne, trochę dziewczące usta.
Te usta potrafiły krzyczeć:
- Bydlaku... Rozbijcie mu gębę!... Gnojku!
Rozwalcie mu
jaja...
Teraz ładnie się uśmiechały.
- Rozumiem, jak się pan czuje. To był chyba
najgorszy
miesiąc pańskiego życia, prawda? Miał pan pecha.
- Miałem pecha, bo chciałem pomagać ludziom -
powiedziałem po chwili zastanowienia. Chyba bym
się
rozpłakał, gdybym tego nie wyrzucił. Ale on pokręcił
głową.
- Niech pan nie popełnia błędu. I tak byśmy pana
zamknęli, nawet gdyby pan został w domu.
- Nawet gdybyście mnie nie zgarnęli na miejscu...
czynu?
- Chciał pan powiedzieć na miejscu katastrofy,
prawda?
Niech pan się nie obawia, nie będę pana bił. Brzydzę
się
przemocą i nigdy bym do niej nie dopuścił, gdyby nie
okazało
się, że bez jej pomocy nawet najstaranniejsza
kondycjonalizacja psychiczna jest bezsilna. Ból
fizyczny,
panie Nedomy, to drążek sterowania psychiką
ludzką.

background image

Niestety... Osobiście bardzo mi przykro. Czyli pan
myśli, że
chodzi o wypadek. Że kopuła załamała się pod
ciężarem
zgarniętego pyłu. Że za dekompresję odpowiada nasz
komandor
Stavropulos. Myśli pan tak? Panie Nedomy,
podejrzewam, że
tak jest. Wiem, że tak jest.
Ostrożnie nabrałem powietrza. Pachniało jakimiś
słodkimi
pastylkami.
- Wiem o tym ja, wie o tym pan, każdy w Arkadii o
tym
wie. A teraz, panie Nedomy, proszę mi odpowiedzieć
na
pytanie, czy możemy do tego dopuścić? Nie, nie musi
pan
odpowiadać. Nie rozumie pan właściwie, o co chodzi.
Jestem z
komandorem codziennie w bezpośrednim kontakcie.
Wyprostował się i uderzył pięścią w klatkę
piersiową.
Teraz już łatwiej mi było uwierzyć, że jego delikatne
usta
potrafią wulgarnie kląć. Potem zaczął paplać jak z
nut:
- Zapoznał mnie z wszystkimi planami. Są
wspaniałe. Są

background image

gigantyczne. Otwierają ludzkości nowe horyzonty. I
nawet sam
komandor nie wie o wszystkim, co się rodzi w sztabie
Nowej
Granicy tam na górze, na Mostku Kapitańskim w
łonie Rady
Astrokratów. Plany są olbrzymie. Będziemy je
realizować z
poparciem wszystkich moralnie zdrowych ludzi. Jest
ich pod
dostatkiem! We wszystkich siedmiu habitatach Luny
odwrotnej
strony i w Arkadii. Tutaj, w Arkadii, rodzi się
świetlana
przyszłość ludzkości, a nie tam na górze w bagnie
dekadenckiej Ziemi!
Obszedł stół i stanął za nim jak za mównicą.
Pięściami
oparł się o blat, a tułów pochylił do przodu.
- Co to jest ludzkie szczęście? Dekadenci na Ziemi
twierdzą, że szczęście tkwi w samym życiu, że jest
wewnątrz
człowieka, w nim samym i w jego stosunkach z
pozostałymi
ludźmi. Bzdury, cholerne, zepsute bzdury! Los
obarczył
Człowieka wielkim posłannictwem. Musimy je
wypełnić.
Kto przeciwstawia się Losowi, będzie zmiażdżony.

background image

Przestałem go słuchać. Dobrze znałem ćwiczenia
retoryczne
przywódców Nowej Granicy. Zebrałem się do kupy
na tyle, że
byłem w stanie zastanowić się nad tym, po co mnie tu
wezwał.
Czego ode mnie chce? Czego w ogóle może chcieć od
człowieka,
którego w każdej chwili może skinięciem ręki odesłać
w stan
półżycia?
- Nie możemy pozwolić na to, żeby ludzie zwątpili.
Musimy
w nich podsycać fanatyczną determinację. Tak,
załamał się
dach. To tragedia, ale spowodowana przez
karygodne
zaniedbania dekadenckiego arkadyjskiego
magistratu. Gdyby
ludzie dopuścili myśl, że winien jest magistrat...
Machnął ręką. Ludzie to była zapewne duża
przeszkoda na
drodze Ruchu do jego gigantycznych celów.
- Na tym stadionie można by jeździć na łyżwach.
Ale
ludzka głupota jest niebotyczna. Wielu zrzuca winę
na Ruch.
Gdybyśmy nie wykazali się pełną determinacją, co
by się

background image

stało? Plotkarze, oszczercy i bluźniercy podłamaliby
wiarę
społeczeństwa w historyczne posłannictwo ludzkości.
Zdarzył
się wypadek i my wszyscy głęboko nad tym
ubolewamy. Ale na
drodze ludzkości w Ramiona Kosmicznej Matki
będą ofiary. Nie
może ich nie być. Kiedyś będziemy je wspominać.
Wystawimy im
pomnik na największej planecie Centralnego Słońca
Galaktyki.
Ale teraz? Teraz musimy walczyć. Twardo. Być
bezwzględni
wobec siebie i innych. Do Centralnego Słońca doleci
tylko
człowiek zahartowany uderzeniami młota na
kowadle. Silny.
Odporny. Zdecydowany. Nie wątpiący. Dlatego
musimy
społeczeństwu pokazać prawdziwego winnego tego
przestępstwa.
- To ja?
- Tak - odpowiedział dowódca i znowu ładnie się
uśmiechnął.

background image

.N:265

7. Na Lagrangu czekało mnie niejedno zaskoczenie.
Po tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich sześciu
tygodni, nabyłem odporności na zaskoczenia, a
wcześniej też
nie byłem naiwniakiem, w moim wieku coś takiego
byłoby
śmieszne. A jednak się zdziwiłem, kiedy
stwierdziłem, że na
Lagrangu nie ma oddziału więziennego.
- To niemożliwe! Ponoć codziennie na Lagrange
odlatują
transporty z Arkadii i innych habitatów!
Panna M'Bot, sierżant jednostek szturmowych
Nowej
Granicy, zdecydowanie zaprzeczyła, jakoby coś
takiego było
możliwe. Gdyby był na Lagrangu jakiś oddział,
oświadczyła,
musiałaby o tym wiedzieć. Zresztą, po co ktoś miałby
wozić
więźniów na Lagrange?
Nie miałem powodu brać tego na wiarę.
- Byłaby to prosta egzekucja niewygodnych osób.
Wyśmiała mnie.

background image

- Drogi poruczniku, prosta egzekucja? Pan myśli,
że
Komitet Nadzorczy by na to pozwolił?
To, że zostałem porucznikiem NG, może was
zaskoczy. Mnie
z kolei zaskoczyła wzmianka o jakimś Komitecie
Nadzorczym. W
Arkadii mówiło się o tym, że likwidację Lagrangu
zarządził
sam Mostek, aby uniemożliwić infiltrację z Ziemi.
Lagrange
jest stacją przesiadkową wrogich myśli, tak
powtarzał
Stavropulos niemal w każdym swoim przemówieniu.
- Wkrótce się pan do tego przyzwyczai, poruczniku
-
mówiła sierżant M'Bot - że z Lagrangu zobaczy pan
w trochę
innej perspektywie i Lunę i Ziemię.
Przyzwyczaję się, to jasne, ty miły czarny kociaku.
Przyzwyczaiłem się do innych rzeczy, o wiele
gorszych!
Na przykład do myśli, że Su naprawdę nie żyje.
Już się przyznałem do tego, że wydałem ją zaraz na
początku swojej kalwarii. Później śledczy często
pytali o
nią i często mi o niej opowiadali. Przede wszystkim
po to,
żeby dotknąć czułe miejsce mojej duszy. Cztery
tygodnie

background image

wegetowałem jak ruina bez woli, manipulowana
przez
skomplikowany system nacisku psychicznego i
fizycznego. Ale
nawet w trakcie tych koszmarnych dni gdzieś na
dnie myśli
czasami tliła się nadzieja, że nie dała się złapać.
Członkowie Ostatniej Generacji byli wpływowymi
urzędnikami z magistratu i ludźmi z policji. Na
pewno w porę
dostali cynk, co się szykuje. Po raz ostatni widziałem
Su
w byłej "Błękitnej Lagunie" po tej strasznej
rozróbie, którą
tam wywołałem. Przepraszała mnie w śluzie
powietrznej,
urządzonej w hallu. Płakała i zaklinała się, że to nie
jej
wina, że jesteśmy sobie tak dalecy. Otworzyłem
wtedy drzwi
wewnętrzne i popchnąłem ją tam, gdzie według mnie
było jej
miejsce, między tę bandę pijaków i narkomanów, i
odszedłem
bez żalu.
Co się działo później? Dał ktoś tej bandzie cynk, że
zbliża się komando szturmowców NG, żeby ich
wszystkich
pozamykać?
Mieli dość czasu. W pierwszej fazie aresztowań NG

background image

skoncentowała się na nas, którzy pośpieszyliśmy do
epicentrum dekompresji. Przed domami niektórych
prominentów
(ponoć ja również do nich należałem) patrolowali
członkowie
oddziału "Młodych Strażników Nowej Generacji".
Czy pilnowali
również jej domu? Jedno sobie uświadamiałem
nawet w tych
najgorszych chwilach: nigdy na korytarzach
zaimprowizowanego
więzienia nie spotkałem żadnego z uczestników tego
przyjęcia. Spostrzegłem tysiące znanych twarzy,
naprawdę,
przecież przez te lata życia w Arkadii stopniowo
spotykałem
się praktycznie ze wszystkimi starymi kolonistami, a
na nich
nienawiść NG skoncentrowała się z największą
intensywnością.
Jak to możliwe, że prominenci Ostatniej Generacji
uciekli
przed swoim przeznaczeniem?
Kapitan Levasseur na zakończenie naszej
pierwszej rozmowy
zawołał swoich ludzi i rozkazał, żeby mi urządzili
kwaterę w
administracyjnej części więzienia. Bez dozoru, jak
podkreślił. Kwaterę mają urządzić na poziomie
oficerskim.

background image

Niech się niczemu nie dziwią i wykonają rozkaz
natychmiast,
rozejść się.
Zdziwiłem się ja.
Oficerski luksus, bez dozoru? To oznacza, że
znowu jestem
wolnym człowiekiem? Jak to? Przecież miałem
figurować jako
główny aktor monstrualnego procesu, podczas
którego
społeczeństwu zostaną ukazani winni masowego
zabójstwa
mieszkańców Arkadii, a przede wszystkim ja,
człowiek, który
strzelił z tysiąc czterysta pięćdziesiątki do kopuły i
spowodował tę potworną dekompresję?
- Jak zawsze, drogi panie Nedomy, w życiu są dwie
możliwości. O tej pierwszej pana poinformowałem,
będzie pan
sądzony, osądzony i bez wątpienia stracony. A ta
druga...
- Zapewne muszę zrobić jakieś świństwo.
- Nie. Nie chcemy od pana niczego poza tym, żeby
pan
pomógł swojemu przyjacielowi... Nazywa go pan
zdaje się
Dziadkiem Wścibiaczem. Prosi pana o pomoc.
Wysłał panu do
celi gryps.

background image

A tak naprawdę kto mi go wysłał? Czy aby na
pewno
Dziadek? Czy byłoby możliwe przeszmuglowanie do
więzienia
grypsu bez wiedzy moich oprawców? Takie pytania
plątały mi
się po głowie, ale milczałem.
- Pański przyjaciel przed wieloma laty stał się
ofiarą
morderczego zamachu - kontynuował kapitan
Levasseur. -
Wiemy, dlaczego ktoś próbował go zamordować.
Wiemy o
nielegalnych egzekucjach na Czeskopolskiej. Wiemy,
czemu
pański przyjaciel nagle zniknął z miasta i wiemy
również, co
robił przez cały ten czas, kiedy nie miał pan z nim
kontaktu.
Uważnie słuchałem.
- Poszukiwał swojego mordercy, rozumie pan? A
ten
morderca poszukiwał jego. Przypomina pan sobie
ten zagadkowy
donos, o którym poinformował pana Luigi Mantella
III? Nie
mógł pochodzić od nikogo innego, tylko od
mordercy.
A zatem mamy dwie tajemnicze postacie, Kata i
jego

background image

mordercę, pomyślałem.
- Pański przyjaciel nie miał pojęcia, że pomagamy
mu w
poszukiwaniach. My wiemy bowiem, gdzie ukrywa
się jego wróg.
Dramatycznie zamilkł. Wszyscy ci oficerowie NG
mieli
dobrą szkołę retoryki komandora Stavropulosa.
Potem wyrzucił rękę i wskazał palcem sufit.
Gwałtownie,
jakby chciał go przebić.
- Tam na górze, na Lagrangu. Morderca jest
członkiem
Mostka.
Kapitan pochylił się nad swoim biurkiem.
Zachowywał się
teatralnie, jakby z odległości obserwował go
Stavropulos.
- Nasz Ruch otoczony jest wrogami. Nienawidzi nas
dekadencka Ziemia. Nienawidzi nas zgniłe pokolenie
starych
kolonistów. A w naszych szeregach zagnieździli się
najwięksi
wrogowie. Chcą rozłożyć ruch od wewnątrz, rozumie
pan?
Musimy się ich pozbyć! Ale jak ich odkryć? Jak
zagiąć na
nich haka? Jak ich zdemasować?
- Chcieliście, żeby Dziadek zaprowadził was do
wroga na

background image

Mostku?
- Tak! Ale jest jeden wielki kłopot...
- Rozumiem - skinąłem. - Dziadek nie pozna
swojego
mordercy. Nie pamięta niczego, co było przed
operacją na
Lagrangu.
- Ale pan go zna! Rozumie pan już? Pańskie
interesy i
nasze są wspólne! Pan pomoże nam, a my pomożemy
panu.
- Jak wam mogę wierzyć? A jeśli ja wam pomogę, a
wy mnie
oszukacie?
Znowu mnie obdarzył swoim chłopięcym
uśmiechem.
- Drogi panie Nedomy... Pan nam musi wierzyć. Co
innego
panu pozostaje? Jeśli pan odmówi, znajdzie się pan
w
dokładnie takiej samej sytuacji jak dzisiaj rano,
zanim
kazałem pana wyciągnąć z tej nory. Nie ma pan
wyboru.
Oczywiście, o ile pan chce się zastanawiać nad
wyborem
między pewną śmiercią a nadzieją na ocalenie.
- Ale mam jeden warunek.
- Jaki?

background image

- Chcę wiedzieć, co się stało z Su Wang-li. Ale tym
razem
bez bzdur, kapitanie. Chcę dowodów. Chcę ją
zobaczyć żywą
lub martwą, jeśli wpadła w wasze ręce. A jeśli nie...
będziecie mi to musieli udowodnić. Teraz mówię
poważnie.
Kapitanie, jeśli pan tego nie zrobi... z chęcią wrócę
tam na
dół.
Kapitan Levasseur oczywiście nie miał pojęcia, kim
jest
niejaka Su Wang-li, ale jego orakl szybko podał
szczegółowe
informacje.
- Przykro mi, panie Nedomy, ale pani Su Wang-li
nie żyje.
A jednak.
- Zabiliście ją?
- Nie. To było morderstwo.
- NG...
- Ruch nie miał z tym nic wspólnego. Chce pan
dowodów?
Oto one.
Podetknął mi pod nos tyle dowodów, że się
zachłysnąłem.
Umożliwił mi dostęp do wszystkich materiałów
archiwum
policyjnego. Nie będę męczyć szczegółami. Ponoć
znaleźli jej

background image

zwłoki. Przyczyna zgonu - trafienie nabojem tysiąc
czterysta
pięćdziesiątki, prymitywnej broni z poprzedniego
wieku,
używanej pierwotnie jako narzędzie podczas
drążenia
korytarzy kopalnianych. Czy mogłem im wierzyć?
- Tysiąc czterysta pięćdziesiątka - zauważył kapitan
Levasseur. - Czy ten opis nie jest panu znajomy?
Dziadek Wścibiacz trafiony z tysiąc czterysta
pięćdziesiątki. Su Wang-li trafiona z tysiąc czterysta
pięćdziesiątki. Czy ślady też prowadzą na górę na
Lagrange?
- Pomogę wam, kapitanie. Nie, pomogę sobie. A
potem...
róbcie ze mną, co chcecie.
Zarozumiale się uśmiechnął. Nie mógł mieć
pewności, że
tak postanowię, ale potrafił przekonać samego siebie,
że
wszystko przewidział i że to jest kolejny dowód jego
nieograniczonych możliwości.
Po dwóch tygodniach rehabilitacji psychicznej i
fizycznej,
w mundurze porucznika NG wysłali mnie na górę na
Lagrange,
gdzie zaopiekowała się mną M'Bot.
Lagrange Jeden odwiedziłem w życiu chyba ze
dwadzieścia

background image

pięć razy, ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat tam
nie
byłem. Nie było powodów. Kiedy ustała turystyka,
obumarło
życie w Arkadii i na stacjach Lagrangów.
Obumierały
stopniowo, a Jedynka, największa i najważniejsza,
trafiła na
koniec kolejki. W tych dniach było tu jednak żywo.
Dziesiątki tysięcy ludzi przeprowadzały się i we
wszystkich
trzech portach bez ustanku lądowały i startowały
statki i
brały kurs bądź na Ziemię, bądź na Lunę.
Olbrzymia
silikatowa struktura, która przez wieki żarzyła,
jakby
chciała konkurować ze Słońcem, stopniowo
ciemniała.
Dzielnice mieszkalne wyludniały się. Technicy
demontowali
agregaty, bioniczne info-banki, przenosili fabryki.
Ale jedną rzecz zauważyłem tuż po przylocie:
nigdzie nie
dostrzegłem żadnej oznaki tego, że statki przywożą
na
Lagrange więźniów! Nasz statek wylądował niemal
pusty,
przyleciała nim tylko grupa techników i jacyś
urzędnicy.

background image

Oczywiście to nie mógł być żaden dowód, ale moje
oczy (tak,
oczy - zniszczone oko zastąpili dobrą protezą)
doświadczonego kryminalisty natychmiast by
zdemaskowały
drobiazgi, które niedoświadczony człowiek by
pominął:
wydzielone korytarze i ogrodzone lądowiska, zbyt
wysokie
strażnice, podejrzane "okienka" w rozkładzie
lotów...
Nic z tych rzeczy! Był to ruchliwy, otwarty port,
gdzie
nikt na nic nie zwracał uwagi. Wielkie płaszczki
cicho
ślizgały się na magnetycznych poduszkach i
przewoziły na
swoich plecach sterty niewdzięcznych ładunków.
Między nimi
lawirowały androidy - na Lagrangu nikt nie zakazał
produkcji
i używania androidów - i przemieszczały bagaże do
wnętrzności statków kosmicznych. Na bocznych
pasach
obozowały tysiącosobowe grupy ludzi. Nie był to
radosny
widok, mimo że były wśród nich dzieci (kolejny
dowód
wyjątkowości pozycji Lagrangu Jeden, gdzie nie
obowiązywały

background image

prawa lunarne o regulacji urodzin). Wszyscy ci
ludzie mieli
zmęczone, szare twarze. Walka ze smutkiem
przestała ich już
interesować, teraz dawali upust tęsknocie. Potrafiłem
to
zrozumieć, przecież urodzili się tutaj, we
wnętrznościach
kosmicznej wyspy, skąd był niezakłócony widok na
Słońce, na
Ziemię i Lunę, na dwa olbrzymie dyski, jeden
srebrny, drugi
niebieski - popryskany smugami chmur. Kiedy
wsiądą na statek
i odkleją się od portowych płyt, skończy się ich życie.
Nastąpi z kolei drugie, ale tej możliwości ich uczucia
nie
potrafiły dotąd dopuścić.
M'Bot podprowadziła mnie do niskiego, żółtego
wozu. Nie
miałem żadnych bagaży, zgodnie z instrukcją
Levasseura miał
mnie wyposażyć Trzeci Pułk, do którego należała
również
M'Bot.
Była to miła, młoda kobieta, która aż nazbyt
przypominała
mi pewną dziewczynę imieniem Genevieve, ale -
wierzcie, czy

background image

nie - miała coś wspólnego również z Su, może
temperament,
może sposób mówienia.
W ciągu półgodzinnej jazdy obok M'Bot
odetchnąłem
bardziej niż w czasie dwutygodniowej kuracji
rekonwalescencyjnej. Powoli opanowywał mnie
niepokój,
którego sobie nie uświadamiałem. Wkrótce
zrozumiałem, w czym
tkwi zasadnicza różnica między Arkadią a
Lagrangiem: tutaj
wszystko było w ruchu, ludzie byli aktywni, mieli
jakieś
cele i pracowali, żeby je osiągnąć. A mieszkańcy
Arkadii?
Oni tylko gadali o wielkich celach, gigantycznych
zadaniach,
ofiarach jednostki dla ogółu.
Również ja, który nigdy nie ulegałem bierności,
skończyłem jako stróż w porcie, smutny pijak piwa,
które z
roku na rok stawało się gorsze.
M'Bot opowiadała mi o tym, ile ludzi wraca na
Ziemię, o
tym, że ruch Nowej Granicy nie przeszkadza tym
ludziom w
powrocie (to również mnie zaskoczyło, kapitan
Levasseur

background image

twierdził dokładnie odwrotnie) i że również Ziemia
jest
przygotowana na powrót repatriantów, opracowano
duży program
medyczny, który pomoże im zaadaptować się w
sześciokrotnie
większym ciążeniu.
- Gdyby to istniało sto lat temu - westchnąłem.
Sierżant
nic na to nie powiedziała.
Wnętrze Lagrangu było prawdziwym labiryntem,
ale M'Bot
doskonale się w nim orientowała. Czasami wydawało
mi się, że
jeździmy w kółko, ale to dlatego, że spotykaliśmy
kolumny
ciągle takich samych ludzi o szarych, zmęczonych
twarzach z
nieforemnymi pakunkami na plecach. Osobiście
nieśli swoje
najcenniejsze rzeczy, bali się, zupełnie słusznie, że
mogłyby się zgubić w chaosie, który tu wszędzie
panował. Kto
by się poważnie zajmował losem pakunku we
wnętrzu kosmicznej
wyspy, która już za trzy tygodnie będzie wysłana w
długą
podróż do słonecznego pieca!
- Już dawno bylibyśmy na miejscu - tłumaczyła

background image

dziewczyna, która coraz bardziej mi się podobała -
ale
niektóre łącza są już zdemontowane i wszędzie są
straszne
objazdy.
Mogła mi wmówić wszystko, już dawno straciłem
orientację.
Nie wiem dlaczego, ale coraz bardziej jej ufałem.
- Powiedzieli pani, po co przyleciałem? - spytałem.
Roześmiała się.
- Czemu pan nikomu i niczemu nie wierzy?
Chciałem odpowiedzieć, że w Arkadii od czasu,
kiedy
Stavropulos zaczął wprowadzać w życie swoje
kaprysy, nikt
nie wierzy w nic i nikomu, ale nie ufałem jej na tyle,
żeby powiedzieć to na głos.
- To nie podejrzliwość - zaoponowałem więc. -
Ostrożność
to główna cecha członka Nowej Granicy!
- Ostrożność? A ja myślałam, że odwaga!
Miała piękne, białe zęby, połyskiwały w ciemnej
twarzy
mocniej niż latarnia na stróżówce portowej Arkadii
na dole.
Na dole? Czy na górze? Cholernie trudno to określić.
Przeleciało mi przez głowę, że ta dziewczyna mówi
jakoś
dziwnie i że chyba kapitan miał rację tłumacząc mi
podczas

background image

dwutygodniowej rehabilitacji, że Mostek, i niestety
również
korpus oficerski NG na Lagrangu, są przesiąknięci
zdradą, a
on i członkowie sekcji lunarnej mają nadzieję, że
moja misja
zrobi wyłom w murze fałszu, którym opancerzyli się
wszyscy
ci renegaci.
Wreszcie się zatrzymała. Znowu przypomniałem
sobie swoje
górnicze początki: znaleźliśmy się na dnie szybu,
którego
koniec gubił się w nieskończoności. Musiał mieć
wysokość
dwustu, trzystu metrów. Wysokość? Raczej
głębokość, jak
przypomniała mi dziewczyna. To szyb centralnej
windy
prowadzącej do pomieszczeń Mostka. Poruszamy się
głową ku
środkowi stacji, nogami po obwodzie.
- Przyzwyczaisz, przepraszam, przyzwyczai się pan
do
tego.
- Mówią na mnie Kuba - podałem jej rękę.
Uśmiechnęła się.
Z góry czy raczej z dołu przyjechała kabina windy.
- Nazywam się Agnes - powiedziała. Drzwi za jej
plecami

background image

otworzyły się. Nie przestawała się uśmiechać i nie
puszczała
mojej ręki. Oczy miała złote i jeszcze głębsze niż ten
szyb.
Patrzyłem w te oczy i czekałem, kiedy się w nie
zapadnę.
Weszliśmy do kabiny. Drzwi zamknęły się za nami
jak
szczęki jakiegoś bezzębnego, dobrego, ale mimo
wszystko
niebezpiecznego zwierza.
- Znasz Dziadka Wścibiacza? - spytałem.
Błysnęła zębami.
- Bardzo dobrze.
Ukłuła mnie szpilka bezsensownej zazdrości.
Naprawdę,
jestem niemożliwym staruszkiem!
- Kiedy się z nim zobaczę?
- Już za chwilę.
Wyciąg zatrzymał się destabilizując trochę mój
żołądek.
Odzwyczaiłem się od tego rodzaju podróżowania!
Bezzębne szczęki otworzyły się. Agnes chwyciła
mnie za
łokieć i wyprowadziła. Nie zdawałem sobie sprawy,
że kiedy
drzwi się za nami zamkną, zapanuje ciemność.
Zamknęły się i zapanowała ciemność.
- Witam cię na Lagrangu - odezwał się Dziadek
Wścibiacz.

background image

Był blisko, bardzo blisko.
- Agnes... - powiedziałem.
- Jestem tutaj - odpowiedziała.
- Czemu tu tak ciemno?
- Chcę cię przygotować na pewną niespodziankę -
odezwał
się trochę zakłopotany Dziadek. - Nie chciałbym cię
przestraszyć.
- Myślisz, że jestem dzieckiem? Przecież nie możesz
wyglądać gorzej niż za starych czasów, zanim doktor
Kurz cię
posklejał!
- Monstrum Frankensteina - zażartował. Nigdy
przy nim nie
wspominałem o tej starej książce. Patrzcie, dokąd
prowadzi
pęd do wiedzy. Dziadek studiował monstrologię.
- Przestań się bawić w chowanego. Agnes, zapal
światło,
niech to już będzie za mną!
- Jak chcesz - powiedziała Agnes i zapaliła światło.
Przestraszyłem się niemiłosiernie.
W niewielkim owalnym pomieszczeniu stałem z
Agnes sam.
Zdałem sobie sprawę, co to oznacza.
- Agnes... Dziadku...
- Oczywiście - mruknął Dziadek Wścibiacz ustami
tej
pięknej młodziutkiej Murzynki. - To ja, któżby inny?

background image

Na Lagrangu faktycznie nietrudno o
niespodzianki!

8. Doktor Kurz tym razem zadał sobie z Dziadkiem
trudu i
przeszedł samego siebie. To, co nazywam Agnes, było
w
rzeczywistości androidem najnowszej generacji
(piętnastej?
szesnastej? musiałbym spytać orakla) tak dojrzałej,
że nawet
najbardziej fanatyczny łowca androidów z bandy
Stavropulosa
nie powziąłby ani cienia podejrzenia. Wymyślił dla
Dziadka
fantastyczne przebranie. W młodziutkiej pani
sierżant
oddziałów szturmowych Nowej Granicy nikt by nie
szukał
wtyczki.
- Nie szukał - powtórzył Dziadek. - Nie biorąc pod
uwagę
tego, że Luigi Mantella złapał mnie po trzech
tygodniach.
- Mantella Trzeci - poprawiłem go. - Nawiasem
mówiąc...
nie mógłbyś mówić dziewczęcym głosem? Nie
potrafisz sobie
wyobrazić, jak to niesamowicie brzmi, kiedy...

background image

Naprawdę, robiło mi się niedobrze. Agnes - będę ją
tak
nazywał - zdziwiła się:
Naprawdę? Nie przyszłoby mi to do głowy!
I opowiadała dalej. Mantella III potwierdził swój
trop i
Dziadek-Agnes myślał, że wszystko stracone. A
potem ku swemu
zdumieniu stwierdził, tak jak trochę później
stwierdziłem
również ja, że jego interesy i interesy Stavropulosa są
zadziwiająco zgodne: kierownictwo Nowej Granicy
w Arkadii
jest niezmiernie zainteresowane zdemaskowaniem
członka
Mostka, który niegdyś próbował zabić Dziadka
Wścibiacza, a
teraz chciał go usunąć z drogi metodami, powiedzmy,
dyplomatycznymi.
- Wysłali mnie tutaj, żebym go znalazła -
kontynuowała
Agnes. - Wszędzie mają swoich ludzi. Pomogli mi
dotrzeć do
kręgów bezpośrednio sąsiadujących z Mostkiem.
Mogłabym się
nawet dostać na posiedzenie Mostka, ale co bym tam
mogła
zrobić? Kubo, przecież ja nikogo nie poznam! Nie
mam żadnych
wspomnień sprzed wielkiego strzału!

background image

- Po to ja tu jestem - wzruszyłem ramionami. -
Wskażę
palcem, powiem "To on!", a ty będziesz działać. Co
zrobisz?
- Działać będą inni członkowie Mostka. Wezmą go
w obroty,
zobaczysz.
Żeby tylko nie wzięli w obroty również nas,
pomyślałem.
Jakoś przestawało mi się podobać to wszystko, jeśli
w ogóle
kiedykolwiek mi się podobało. Wydawało mi się
komicznie
skonstruowane, poprowadzone wzdłuż krzywej
linijki. Ja mam
te same cele co Stavropulos, Dziadek ma te same cele
co
Stavropulos, trafimy na Mostek, jak wskażę palcem i
wszyscy
powiedzą: "Ojejku, mieliśmy wśród siebie czarną
owcę, no
patrzcie..."
- Głupota... Dziadku... Agnes... To wszystko
bzdura!
Agnes spojrzała na zegarek.
- Za pięć minut przyjedzie winda. Kurierzy
przyniosą
materiały na posiedzenie Mostka. Ludzie
Stavropulosa właśnie

background image

w tej chwili zlikwidowali członków ukrytego sztabu,
który
miał tu czekać na kurierów. Weźmiemy materiały i
zaniesiemy
je na Mostek.
- A ja tam zacznę się rozglądać, pokazywać
palcem...
Agnes opierała się o owalną ścianę z rękoma
założonymi na
piersiach. A były to nie byle jakie piersi. Czyżby
Dziadek... Ależ skądże, o czymś takim nie wolno mi
myśleć.
- Nie zrezygnujesz?
- Nie - odpowiedziała Agnes. - Chcę poznać tego
człowieka.
- A może zrobimy to bez skandalu. Powiem ci na
ucho, że
to trzeci z lewej, ty skiniesz i wyjdziemy, jakby się
nic
nie stało.
Pokręciła głową.
- Nie da rady. Co najmniej jedna trzecia straży
należy do
Stavropulosa. Są poinformowani, nie wypuszczą nas.
Musimy
ciągnąć ze Stavropulosem za jedną linę, albo nas tą
liną
udusi...
- Nie czujesz się głupio? Ciągnąć za jedną...
Usłyszałem szum windy.

background image

- Znikajmy stąd - nalegałem. - Chodź!
- Dokąd? - Agnes smutno się uśmiechnęła. -
Jesteśmy
pionkami w rozegranej partii. Możemy iść tylko o
jedno pole
do przodu.
- Albo na skos.
- Ale musielibyśmy wziąć figurę. Nie mamy na to
siły.
Wyglądaj oficjalnie, już są na miejscu.
Za drzwiami zapiszczały hamulce windy.
Również za plecami coś zaszumiało.
Drzwi otworzyły się niemal równocześnie - drzwi
windy i
te dotąd ukryte w owalnej ścianie przedpokoju.
Mogłem sobie
wyobrazić, że ich framugi są w rzeczywistości
ramami obrazów
i że te obrazy są identyczne. Mogłyby się nazywać
"Aresztowanie przestępców". Faceci o twarzach
wyciosanych z
lodu. Wycelowana broń. Szerokie ramiona, nogi w
oficerkach z
twardą podeszwą. Wystarczyło, żebym spojrzał na te
buty, a
rozbolało mnie całe ciało. Żadnego z tych chłopców
nie
chciałbym na świadka na ślubie. Wyglądali jak
odlewy z tej

background image

samej matrycy, tylko jeden się różnił, miał na
ramionach
belki. Właśnie on nam łaskawie powiedział, że Agnes
M'Bot i
Jakub Nedomy są od tej chwili aresztowani i
rozkazał,
żebyśmy szli na nimi.
Cóż innego pozostawało pionkom na szachownicy
niż
przesunąć się o jedno pole?
- Widzisz, baranie - powiedziałem z wyrzutem do
Dziadka
Wścibiacza zaszytego w ciało murzyńskiej piękności.
Jeden z
naszych przewodników szturchnął mnie kolbą w
plecy. Dla
innego byłby to strzał armatni, ale dla mnie tylko
szturchnięcie, przecież nawet mi nie złamał żebra.
Faktem
jest, że o mało nie upadłem, ale Agnes mnie
podtrzymała.
Doktor Kurz odwalił kawał dobrej roboty, android
miał siłę
trzech mężczyzn.
Zaprowadzili nas do ogromnej sali, gdzie roiło się
od
błękitnych mundurów i z błogością pomyślałem, że ci
zabiegani aktywiści, którzy kręcą się wokół orakla,
porozumiewają się, decydują, wydają rozkazy,
rozmawiają

background image

przez pięć telkomów naraz, to są członkowie Mostka.
Na
Dziadku, czy raczej Agnes, widok ten nie zrobił
jednak
najmniejszego wrażenia. Jej twarz była obojętna i
zrozumiałem, że to tylko jakieś biuro, natomiast sala
Półbogów jest gdzieś indziej.
Konwój przekazał nas członkom straży
wewnętrznej, którzy
nie nosili mundurów. Również wyglądem różnili się
od naszych
dotychczasowych towarzyszy. Byli starsi i wyglądali
całkiem
inteligentnie, zwłaszcza ich dowódca. Na pewno
można by z
nim ciekawie pogawędzić o okresie bzu klasyka
poezji zapachu
Svana Lindgrena. Po wszystkich było widać, że są
wprowadzeni
w najświętsze tajemnice Mostka i że nie
zaskoczyłaby ich
nawet informacja, że Ziemia jest płaska i się nie
kręci. Z
umundurowanymi strażnikami rozmawiali ostro i
podejrzliwie.
Wobec nas zachowywali się niemal przyjaźnie.
Gdybym
poprosił, chyba daliby mi piwo. Zdałem sobie
sprawę, że

background image

jeszcze przed dwoma miesiącami zrobiłbym to bez
ceregieli.
Ale po doświadczeniach ze stadionu już nigdy nie
będę taki
jak wcześniej. Już nie będę tym starym Kubą
Nedomym, który
guzik sobie robił z Piotra i Pawła, i maszerował
przez życie
swoją drogą, jak mu się podobało.
- Dokąd nas prowadzicie? - spytałem. Ośmieliłem
się
dopiero po chwili.
- Sprawdzimy, kim i czym jesteście, a potem
odeślemy was
na Lunę. Tam o was zadbają.
Wzdrygnąłem się, ponieważ jasne było, jak o nas
zadbają.
- Żądamy, żeby przesłuchał nas Mostek.
To tylko facetów rozśmieszyło.
- Chłopcze drogi, skąd ty spadłeś?
Ale nie śmiali się długo. Prowadzili nas, jak się
okazało, do swojego bloku, gdzie nas chcieli
przesłuchać i
sprawdzić naszą tożsamość. Nagle jednak nie
wiadomo skąd,
wyłonił się jakiś facet i zastąpił nam drogę. Był w
mundurze
pułkownika Nowej Granicy. Chyba skądś go znałem,
ale dopiero

background image

po chwili przypomniałem sobie, kto zacz: Luigi
Mantella II,
mój stary dobry przyjaciel z dzikich czasów Luny,
ojciec
dawniej przyjaznego, teraz oficjalnego Luigi
Mantelli III!
- Stać! - zawołał władczo. - Tych ludzi musi
przesłuchać
Mostek!
Zatrzymaliśmy się. Członkowie straży wewnętrznej
nie
wypadli jednak sroce spod ogona.
- Zostali zatrzymani na terenie Mostka i są w mojej
prawomocy - powiedział ten, który najpierw się
dziwił, skąd
spadłem i wyglądał na znawcę poezji zapachowej. -
Prowadzimy
ich na przesłuchanie, pułkowniku.
- W przypadku podejrzenia o zdradę stanu prawo
przesłuchania ma tylko Mostek - spróbował
zagrzmieć
Mantella, ale jakoś mu to nie wychodziło. -
Rozkazuję wam...
na moją odpowiedzialność...
Twarz znawcy poezji zapachów stężała, również
jego nos,
na pierwszy rzut oka miękki, mógłby wiercić dziury
w
silikatowych ścianach.
- Panie pułkowniku, całkowita odpowiedzialność za

background image

bezpieczeństwo terenu Mostka należy do straży
wewnętrznej.
Proszę się cofnąć i nie utrudniać wykonywania
obowiązków
służbowych!
- To naruszenie dyscypliny! Poślę was przed sąd
wojskowy!
- Który sprawiedliwie orzeknie, kto w tym
przypadku
przekracza zakres swoich uprawnień!
Wydawało się jednak, że determinacja
podwładnych naszego
znawcy poezji zapachowej powoli słabnie. Poza tym
różnież
my, Agnes i ja, mieliśmy interes w tym, by
przesłuchali nas
członkowie Mostka. Jeśli Levasseur miał rację,
mogliśmy tam
wywołać niezłą rozróbę i wyciągnąć z tego jakieś
korzyści.
Słaba nadzieja, ale jednak.
- Panie pułkowniku - zwróciłem się do Mantelli II -
znamy
pewne fakty, które możemy ujawnić tylko przed
członkami
Mostka.
- Chodzi o zdradę stanu?
- Bez jakichkolwiek wątpliwości, panie
pułkowniku.

background image

- Majorze, rozkazuję panu - zagrzmiał Mantella II.
Ale
trafił swój na swego. Jakoś tak to już jest urządzone,
że
niełatwo określić i ocenić znaczenie oraz wagę
pułkownika w
mundurze, a majora w cywilu. Trzeba przyznać, że
wrzeszczeli
na siebie dość długo i że major powoli brał górę:
wolno
przesuwaliśmy się w tym samym kierunku, co
poprzednio.
Pomyślałem, że moglibyśmy się wymknąć i wśliznąć
do sali
Mostka, ale nasi przewodnicy chyba wyczuli, co się
nam roi i
chwycili nas za ramiona.
Mantella II nagle przestał krzyczeć, zamknął usta
jak
szufladkę, odwrócił się i odmaszerował, jakby sobie
przypomniał, że zostawił czajnik na kuchence.
Sukces przyszedł tak nagle, że zaskoczył samych
zwycięzców.
Pomyślałem, że rezygnacja pułkownika była
dziwnie
podejrzana, ale za pierwszym pomysłem nie
przyszedł
następny, wolałem więc to spostrzeżenie zostawić dla
siebie.

background image

Zaprowadzili nas tam, gdzie chcieli nas
zaprowadzić i
nastąpiło rutynowe przesłuchanie, jakich
przeżywałem już
dziesiątki. Trochę mnie rozczarowało. Miałem
nadzieję, że
straż wewnętrzna Mostka postępuje innymi
metodami niż
arkadyjscy policjanci w wyświechtanych portkach.
Prawda, zdziwili się, kiedy Agnes wyjawiła im
swoją
tożsamość.
- To pani jest mężczyzną?
- Jak najbardziej - odparła głosem Dziadka
Wścibiacza.
- To android - chciałem wytłumaczyć, ale
krzyknęli, żebym
siedział cicho. Wkrótce się jednak okazało, że mają
inne
środki niż policjanci w Arkadii. Agnes i ja nie
chcieliśmy
zdradzić doktora Kurza, ale oni wyciągnęli z nas tę
tajemnicę tak łatwo, że nie zdążyłem się zdziwić.
- Doktor Kurz, Arkadia - zastanawiał się major na
głos. -
Interesujące... sprawdzimy!
Orakl z naturalną służalczością znalazł kod
połączenia z
doktorem Kurzem. Ale z samym połączeniem było
już gorzej.

background image

Było zablokowane.
Teraz jednak major pokazał, co potrafi i jaka jest
władza
wewnętrznej straży Mostka.
- Kto zarządził blokadę?
- Komandor Avram Stavropulos - odpowiedział
orakl.
- Z upoważnienia Mostka nakazuję otwarcie
blokady!
- Tak, panie - powiedział uprzejmie orakl.
Na ekranie ukazał się nam widok gabinetu Kurza.
Doktor wyglądał na zmęczonego, był zarośnięty, a
pod
oczyma miał ciemne kręgi. Razem z nim w
pomieszczeniu byli
dwaj funkcjonariusze NG, rozparci w fotelach.
Kiedy odezwał
się telkom, usiłowali przyjąć bardziej dostojne
pozycje.
- Major Fekete, straż wewnętrzna Mostka -
przedstawił się
znawca poezji. - Panie doktorze...
Ku naszemu zaskoczeniu dwaj mężczyźni w
mundurach
wyskoczyli z foteli i podbiegli do doktora, ze
zdumieniem
patrzącego na ekran.
- Czy to prawda, że pan operował... - zaczął major,
ale

background image

doktor Kurz go uprzedził, spojrzał na mnie, pokazał
palcem i
krzyknął:
- Tak, tak, jego operowałem! Ma w sobie bombę!
On zaraz
wybuchnie. Musicie...
Błysnęło. Jeden z błękitnych wystrzelił bez
celowania.
Na tak bliską odległość nie mógł spudłować.
Ładunek
energetyczny trafił doktora Kurza w plecy. Biedak
uniósł się
i upadł twarzą na czujnik wizyjny telkomu. Ekran
pociemniał.
Potem ktoś przerwał połączenie.
- Szybko! - krzyknął major.
Jego ludzie działali błyskawicznie, mimo że ich
poczynania mogłem obserwować tylko przez parę
sekund, dopóki
nie straciłem świadomości.
Ale później mi opowiadali, co się działo, zanim w
moich
piersiach nie znaleźli ukrytej bomby zegarowej
wielkości
męskiej pięści. Zabiłaby mnie oraz wszystkich
członków
Mostka i rozbiła centralną część Lagrangu tak łatwo,
jak
dziecko rozbija bombkę na choince. Umożliwiłoby to

background image

Stavropulosowi drogę do tej cudownej mety, jaką od
pradawna
nazywa się niekontrolowaną mocą.

CZĘŚĆ IV

Nie spuszczałem oczu ze spławika. Chwiał się, ale
moje
doświadczenie z wędkowaniem było o wiele mniejsze
niż
doświadczenia z czymkolwiek innym, a jeśli mogę
przynajmniej
trochę przesadzać, niemal nie potrafiłem odróżnić,
czy
gdzieś na dole w wabik stuka draft, czy też to tylko
wiatr
postanowił, że pozamiata powierzchnię jeziora. Las
za moimi
plecami szumiał, ale nie brzmiało to jak śmiech.
Czyli to
jednak będzie draft.
To był draft.
Przekonałem się o tym metodą eliminacji.
Przybiegł
Dziadek Wścibiacz, huczał i tupał, i spławik przestał
się
ruszać. Wiatru nie można było spłoszyć. Jemu
obojętny był
Dziadek, obojętny mu jestem ja i te góry wokół.

background image

- Znowu się odezwali - wściekle krzyczał. -
Naprawdę nie
wiem, co zrobimy.
- Jak to? Ja na przykład będę łowił ryby.
Wzdychał i prychał, a kiedy usiadł obok mnie
(najpierw z
wysiłkiem, a potem z błogością, kiedy zamoczył nogi
w
wodzie).
- Tylko, żeby nas zostawili. Ponoć liczą na nas.
Jesteśmy
pionierami, weteranami pierwszej fali.
- Ano jesteśmy.
Powoli kręciłem kołowrotkiem. Ruch przynęty
może zwabić
drafta.
- Chcieliby nas do komitetu.
- Jeszcze nie jesteśmy w tym ich towarzystwie. Jak
to się
nazywa?
- Związek Pionierów.
- Związek Pionierów, o mój Boże...
Mogliby wymyślić inną nazwę. Fundamentaliści.
Bojownicy
na Froncie Zdrowia, Nowa Granica, to były nazwy.
To dudniło
jak dzwon! Ale Związek Pionierów?
Spróbowałem zarzucić dalej, w miejsce, gdzie nie
dochodziły krzyki Dziadka.
- Ty, Kuba...

background image

Wiedziałem, że Dziadek coś jeszcze chowa za
pazuchą.
Nawet nie mruknąłem. Czasami mam
najwyraźniej sadystyczne
skłonności. Długo milczał, a potem z niego wylazło:
- Su przyłączyła się do nich.
Jakżeby inaczej! Żeby Su Wang-li gdzieś nie było!
Kiedy nas stąd wygonią, my z Dziadkiem wyjdziemy
z tego z
otartym grzbietem, jeśli w ogóle wyjdziemy. Ale Su?
Ona
zachowa styl, jak wtedy na Lunie. Zniknie i znowu
się pojawi,
zalotna, uśmiechnięta, "Kubo, mój drogi", powie,
"gdzie się
podziewałeś? Umieram z tęsknoty." I będzie palić
podejrzanego papierosa przez długą lufkę.
- Dobrze robi - skinąłem. - Przynajmniej będzie
mieć
spokój.
- Ja też chciałbym mieć spokój.
- A nie masz? Popatrz tylko! Te góry dookoła, lasy,
jezioro... Myślałeś kiedyś, że będziesz mieszkać na
brzegu
jeziora?
- Ale za tymi górami jest Triville, a w nim Związek,
no i
również Odnowiciele. Biją się, i jedni i drudzy by
chcieli...

background image

Czemu tak zależy im na tym, żebyśmy właśnie my
dwaj...
Su nieźle mi wtedy nawrzucała zaraz następnego
dnia po
tym miłym spotkaniu na Lagrangu. Że ponoć zawsze
siedzę na
zawietrznej. Że nigdy nie byłem pożyteczny, z
wyjątkiem
półtora roku w kopalni. Kryminalista, oszust,
pasożyt. Ona
ponoć bardziej szanuje takiego Mantellę III, który
przynajmniej w coś wierzył.
- Ale wierzył w świństwa! - krzyknąłem.
- A czy Nowa Granica nie postawiła na swoim? Nie
budują
gwiazdolotu? Nie przygotowuje się pierwszej
wyprawy
międzygwiezdnej?
- I myślisz, że polecą w gorące piekło dlatego, że
pan
Stavropulos był łotrem, a Mantella III fanatykiem, i
że
kazali mi posiekać tyłek na mielonkę?
- Chyba tak - odpowiedziała Su. - Chyba inaczej
nie
można. Zawsze są na świecie ludzie, którzy robią
rozróby i
ludzie, którzy potem wszystko porządkują. A poza
tym są tam
ludzie, którzy od wszystkiego umywają ręce. To ty.

background image

No powiedzcie, nie przełożylibyście jej przez
kolano i
nie wlepili klapsa? Ale ostrożnie, ma swoje lata!
- Ci wszyscy - powiedziałem jej - odeszli. A kiedy
potrzebna będzie praca bez czczej gadaniny, będę
stał
gotowy, a razem ze mną jeszcze mnóstwo takich jak
ja.
Niektórzy mają alergię na seler. Ja dostaję wysypki,
kiedy
słyszę patetyczne hasła.
Jakoś tak to Su powiedziałem, potem się
pokłóciliśmy i
pogodziliśmy i znowu pokłóciliśmy, chyba inaczej już
między
nami być nie może.
Czyli Su się do nich przyłączyła. Będzie jej łatwiej,
kiedy nas stąd wyrzucą skandując okrzyki.
Może to jeszcze trochę potrwa. Nie chciałbym stąd
odchodzić już jutro. Ładnie tu, chociaż życie też ma
swoje
ciemne strony. Dziadek Wścibiacz cały czas ma je w
pamięci i
trochę je wyolbrzymia. Teraz zauważył, że za
Niebieskim
Grzebieniem wyszedł Asdal. W jego promieniach
mała Sonora
zupełnie zniknie.
I przylecą draskary. Szkaradne potwory.
Spakowałem wędki.

background image

- Chodź - powiedziałem. - Życie na Umie to nie
tylko
łowienie ryb.
I poszliśmy po stare dobre tysiąc czterysta
pięćdziesiątki, bo bez nich człowiekowi trudno z
draskarami
wytrzymać. Skoro już jesteśmy przy tysiąc czterysta
pięćdziesiątkach, wiecie, że Dziadek Wścibiacz nigdy
się nie
dowiedział, kto wtedy na Lunie załatwił go z tysiąc
czterysta pięćdziesiątki? Ale mam nadzieję, że kiedy
zacznie
dźwigać na plecach dwudziesty krzyżyk, zupełnie
przestanie
go to interesować. To już niewiele czasu.

Dokończone w roku 2212 czasu
standardowego,
Jezioro Yoda, planeta Uma, układ Sonora-
Asdal

K O N I E C


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kuracje mojego życia
Znaczenie edukacji ustawicznej w różnych sytuacjach mojego życia i pracy, Prace dyplomowe, pedagogik
NAJPIĘKNIEJSZA MSZA MOJEGO ŻYCIA, Religijne
JESTEŚ MIŁOŚCIĄ MOJEGO ŻYCIA
Kobiety mojego życia
Kuracje mojego życia
Jesteś radością mojego życia
Droga mojego życia
ksiega mojego zycia podreczne
Okpara Tina Cena mojego życia
Historia Mojego Życia
ksiega mojego zycia oprawa twarda duzy format
Jesteś radością mojego życia

więcej podobnych podstron