Cartland Barbara
KLARYSA
Od Autorki
W drugiej połowie dziewiętnastego stulecia we Francji
odnotowano nie spotykany dotąd wzrost zainteresowania publikacjami
o zjawiskach paranormalnych. Paryż w wyniku okultystycznej
gorączki, jaka opanowała całe miasto, zyskał sobie wówczas złowrogą
reputację centrum czarnej magii.
Władze kościelne były wielce zaniepokojone powszechną modą
na kontakty z ciemnymi mocami, która pojawiła się przecież w czasie,
gdy antyklerykalizm zataczał coraz szersze kręgi. W takiej atmosferze
rozkwitł przerażający ruch zwany satanizmem.
Wielu młodych pisarzy spekulowało na temat zjawisk
nadprzyrodzonych. Jedną z najbardziej znanych w świecie literackim
osobowości był markiz Stanislas de Guaita, poeta, który po lekturze
dzieł Eliphasa Leviego popadł w obsesję na punkcie czarnej magii,
reaktywował nawet kabalistyczne Bractwo Różokrzyżowców.
Człowiek ten całe noce spędzał na studiowaniu tajemniczych
manuskryptów oraz starych ksiąg pełnych magicznych zaklęć.
Doprowadziło go to do utraty zdrowia i rozumu. Markiz de Guaita
zażywał narkotyki. Podobnie czynił poeta Dubus, który doznawał
halucynacji, i w końcu, na wpół szalony, zmarł po przedawkowaniu
morfiny w paryskim pisuarze.
Wrogie
nastawienie
Kościoła
katolickiego
do
ruchu
satanistycznego szło w parze z potępieniem masonerii. Papież Pius IX
w encyklice z roku 1873 zarzucił wolnomularstwu szeroko zakrojoną
działalność na rzecz szatana. Bez wątpienia la belle epoque, jak
nazwano ten okres dziejów ludzkości, znajdowała się pod silnym
wpływem złowieszczej czarnej magii.
Gdy w 1898 roku wybuchły spory wokół osoby Alfreda Dreyfusa,
powszechne były obawy, że jego złowrogie knowania miały na celu
obalenie porządku publicznego, a być może nawet zniszczenie całej
cywilizacji.
ROZDZIAŁ 1
Rok 1893
Kapitan Waldemar Mawde uznał, że znalazł wreszcie
odpowiednie miejsce na nocleg. Westchnął z ulgą, zsunął się z siodła i
poprowadził konia pod drzewa. Gniadosz był tak wycieńczony, że nie
uszedłby już ani kroku. Mimo to Waldemar spętał mu kopyta, by się
nie mógł oddalić, gdy nabierze sił przed świtem.
Wędrowiec rozejrzał się dokoła, szukając kawałka nagiej ziemi
lub piasku. Nie miał ochoty spać na kamieniach, jak poprzedniej nocy,
bo cienki pled stanowił mizerną izolację. Oprócz pledu miał też
namiot — jeśli można było tak nazwać ten maluteńki płócienny
domek. A jednak tkanina pełniła rolę moskitiery i chroniła przed
robactwem, od którego roiło się w tej części Indii.
Waldemar był tak zmęczony, że najchętniej od razu poszedłby
spać, ale musiał jeszcze coś zjeść. Przygotował skromny posiłek z
żołnierskiej racji i napił się piwa. Pozostałe dwie butelki zaniósł do
płynącego między drzewami strumyka i wstawił je w wodę, by się
chłodziły do rana.
Zanim wrócił, słońce znikało już za horyzontem. Na ziemię
spływała noc niosąca ze sobą białe światło księżyca i migotanie
gwiazd. Rozbił namiot i rozpostarł w środku cienki pled, na którym
zamierzał się położyć. W tym klimacie nie potrzebował żadnego
przykrycia. Zdjął z siebie luźne jasne ubranie, jakie zazwyczaj
zakładali na drogę Hindusi z niższej kasty. Kapitan Mawde
niezmiernie rzadko podróżował bez przebrania.
Nareszcie wracał do cywilizacji. Z boską pomocą wypełnił swoją
misję i uszedł z życiem.
Właśnie miał wpełznąć do namiotu, gdy jego uszu dobiegł tętent
kopyt. Ktoś się zbliżał. To mógł być nieprzyjaciel. Waldemar
natychmiast zapomniał o zmęczeniu i przygotował się do odparcia
ataku. Pełniąc swą służbę już nieraz toczył samotne potyczki z
wrogiem.
Po kilku chwilach jeździec na tyle się zbliżył, że Waldemar mógł
dojrzeć na nim mundurową kurtkę, taką samą jak ta, którą sam zwykle
nosił. Głośno krzyknął z radości. Z podniesioną w geście powitania
dłonią stał i czekał, aż młody oficer zbliży się do niego i zsiądzie z
konia.
— Waldemar! — krzyknął przybysz. — Nie wierzę własnym
oczom! Straciłem już nadzieję, że cię kiedyś znajdę.
— Prędzej bym się tu diabła spodziewał niż ciebie, Mikołaju! —
odparł kapitan Mawde prawdziwie uradowany.
— Czemu mnie szukałeś? Co się stało?
— Mam dla ciebie ważne wieści — oznajmił Mikołaj Giles — ale
najpierw powiedz, gdzie mogę zostawić konia.
— Zaprowadź go pod drzewa, tam stoi mój gniadosz.
Mikołaj poprowadził wierzchowca w stronę kępy drzew.
Waldemar patrzył za nim z zaintrygowanym wyrazem twarzy.
Przecież za niecały tydzień miał się zjawić w koszarach i Mikołaj
mógł go wtedy o wszystkim powiadomić. Co się przydarzyło, że
przyjaciel z oficerskiej kompanii przybył za nim aż tutaj, na sam
koniec świata?
Bardzo to było dziwne, ale kapitan Mawde podróżował samotnie
już tak długo, że bez względu na przyczynę, jaka sprowadziła
Mikołaja, cieszył się niezmiernie widząc znajomą twarz.
Namiot stał rozbity pod osłoną kamiennych ruin, które niegdyś
były ścianami świątyni. Teraz mogły podróżnika za dnia chronić
przed palącymi promieniami słońca, a nocą zabezpieczały przed
zdradzieckim atakiem.
Waldemar siedział oparty o nie plecami. Miał ogorzałą od wiatru
twarz i skórę tak mocno spaloną przez słońce, że nawet najbliższym
krewnym trudno by było rozpoznać w nim Anglika o jasnej karnacji.
Nie minęło nawet pięć minut, a Mikołaj wyłonił się spomiędzy drzew.
Szedł energicznie, wojskowym krokiem. Po drodze ściągnął
mundurową kurtkę. Rzucił ją na ziemię obok przyjaciela i usiadł.
— Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że cię wreszcie
znalazłem. Dla mnie ten kraj jest stanowczo zbyt duży i o wiele za
gorący.
— Trudno z tobą polemizować — roześmiał się Waldemar — ale
ja nie chciałbym się znaleźć w żadnym innym zakątku świata.
— Obawiam się jednak, że będziesz musiał opuścić Indie.
Waldemar spojrzał na przyjaciela ze szczerym zdumieniem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Sam wicekról mnie do ciebie posłał.
— Sam wicekról! — powtórzył Waldemar. — A czegóż on, u
licha, może ode mnie chcieć?
— Po pierwsze, przysyła ci to — rzekł Mikołaj podając
towarzyszowi gazetę.
Waldemar stwierdził, że jest otwarta na wiadomościach kroniki
towarzyskiej.
— Niestety, przynoszę niewesołe wieści — dodał Mikołaj cicho.
Kapitan Mawde przesunął wzrokiem po zadrukowanej stronie i
dostrzegł zakreślony artykuł.
ŚMIERĆ CZWARTEGO MARKIZA MAWDELYN
Z głębokim żalem donosimy o nagłym zgonie markiza Mawdelyn.
Zaledwie kilka tygodni temu markiz podupadł na zdrowiu i w miniony
czwartek niespodziewanie nas opuścił.
Był głową jednego z najstarszych i najbardziej poważanych
rodów Anglii. Zarówno dwór królewski, na którym zajmował
zaszczytną pozycję, jak i cały nasz kraj boleśnie odczują tę
niepowetowaną stratę...
Dalej następował szczegółowy opis funkcji sprawowanych przez
zmarłego markiza oraz długa lista zaszczytów i odznaczeń, jakimi
jeszcze za życia uhonorowano czcigodnego nieboszczyka.
Ostatni ustęp głosił:
Markiz nigdy się nie ożenił, wobec czego dziedzictwo pozostawił
kapitanowi Waldemarowi Mawde'owi, który wraz ze swoim
regimentem odbywa służbę poza granicami kraju. Kapitan Mawde jest
synem nieżyjącego już Ryszarda Mawde'a, młodszego brata markiza.
Pogrzeb odbędzie się w sobotę w zamku Mawdelyn, w hrabstwie
Berkshire.
Waldemar przeczytał artykuł do końca i odłożył gazetę.
— Przyjmij moje kondolencje, przyjacielu — odezwał się
Mikołaj. — Jest mi podwójnie przykro, bo teraz, gdy wzywają cię
obowiązki, będziesz musiał opuścić regiment.
— Tak, czas mi wracać do Anglii.
— To samo powiedział wicekról. Mam ci też przekazać
polecenie, byś wyruszył w drogę bez zwłoki, nie wracając do koszar.
— Dlaczego? — zdziwił się Waldemar.
Mikołaj milczał przez chwilę.
— To właśnie druga wiadomość, którą mam ci przekazać. —
Zacisnął wargi. — Waldemarze, masz śmiertelnego wroga!
— To mi dopiero nowina!
— Nie chodzi o nieprzyjaciół, którym dotąd stawiałeś czoło. To
dla ciebie chleb powszedni.
— Więc co masz na myśli?
— Pamiętasz — zaczął Mikołaj — że wyjeżdżając w obecnej
misji, opuściłeś kwaterę w środku nocy? Hieronim Wood natychmiast
się o tym dowiedział od swojego ordynansa.
Hieronim Wood był oficerem z tego samego regimentu i nie
cieszył się wielką sympatią Waldemara. Major Wood czuł się
dotknięty, że to nie on, lecz właśnie kapitan Mawde, jako
zaangażowany w operację o kryptonimie „Wielka rozgrywka", ma
prawo korzystać ze specjalnych przywilejów.
Waldemar często był na długi czas zwalniany z powinności, jakie
obowiązywały wszystkich innych żołnierzy w jednostce. Nikt nie
pytał kapitana Mawde'a, gdzie był ani co robił. Oczywiście nikt też
nie wiedział, kiedy dokładnie należy się spodziewać jego powrotu.
Działał jako posłaniec w tajnej misji organizowanej przez wicekróla i
najwyższe władze.
Major Hieronim Wood był zazdrosny o osobiste kontakty
Waldemara z dowództwem, choć większość kolegów z armii
traktowała taki stan rzeczy jako oczywisty. Drwiące uwagi majora na
temat faworyzowania irytowały nieco kapitana Mawde'a, ale
zazwyczaj nie przywiązywał wagi do tego, co nazywał dziecinną
zazdrością — u mężczyzny starszego od siebie o ładnych kilka lat.
— I cóż takiego zrobił nasz porywczy major?
— Gdy o północy opuszczałeś koszary, tylko ja jeden wiedziałem,
że odjeżdżasz.
— Tak, pamiętam. Wszystko było, jak zwykle, okryte wielką
tajemnicą.
— Hieronim się dowiedział — mówił dalej Mikołaj — że kwatera
jest pusta i jeszcze przed świtem zajął twoje miejsce. Zanim
ktokolwiek inny zdążył o tym, pomyśleć.
— Podobna taktyka pasuje do majora jak ulał! Mam nadzieję, że
dobrze mu się u mnie mieszka.
— Major Wood nie żyje — powiedział Mikołaj cicho. — Został
zamordowany tej samej nocy. Ordynans, który przyszedł rano go
obudzić, podniósł alarm.
— Zamordowany?! — krzyknął Waldemar. — Nie do wiary!
— A jednak to prawda. Zabójca został schwytany.
— Któż to taki?
— Jakiś Hindus. Podczas przesłuchania — a muszę ci
powiedzieć, że widywałem już, jak przeprowadzano tę procedurę
znacznie delikatniej — zeznał, iż rozkazy otrzymywał z Anglii!
Kapitan Mawde patrzył na przyjaciela w milczeniu.
— To niemożliwe — wykrztusił wreszcie. — Nie mam w Anglii
żadnego wroga. Któż pragnąłby mojej śmierci?
— Morderca otrzymał zapłatę w gotówce, miał przy sobie
całkiem pokaźną sumę w funtach.
— Musiała zajść jakaś pomyłka. Na pewno były to porachunki
między tubylcami.
— Wicekról i nasz dowódca są najwyraźniej innego zdania —
oznajmił Mikołaj. — Przesyłają ci za moim pośrednictwem radę, byś
się bez zwłoki udał do domu, a także byś dokonał tego potajemnie, nie
myśląc nawet o powrocie do koszar. Jesteś teraz markizem
Mawdelyn.
— Ale przecież schwytaliście zabójcę Hieronima, trzymacie go
pod kluczem!
— Wicekról uważa, że nie on jedyny dostał polecenie, by zgładzić
cię z tego świata. Pamiętasz ten incydent na bazarze? Dwa miesiące
temu?
Waldemar zatopił się w ponurych wspomnieniach. Oczywiście,
pamiętał. Wracał wtedy przez bazar z potajemnego spotkania z
człowiekiem, od którego uzyskał cenne informacje. Ponieważ nie
musiał tej misji spełniać w przebraniu, miał na sobie mundur.
Wyglądał jak każdy inny żołnierz, robiący zakupy w chwilach
wolnych od służby.
Spotkanie zajęło mu więcej czasu, niż przewidywał i kiedy wracał
do koszar, dzień przemieniał się już w noc. Kupcy zachwalali towary
rozłożone na straganach oświetlonych małymi lampkami oliwnymi i
świecami. Zaułki tonęły w mrocznych cieniach. Takich zaułków w
Indiach należy unikać.
Waldemar cierpliwie torował sobie drogę wśród ludzi, gęsi, osłów
i psów. Od czasu do czasu mijał przestraszoną krowę. Często spotykał
podobnie jak on umundurowanych żołnierzy. Jeden z nich przepchnął
się do niego przez ciżbę.
— Pan kapitan Mawde, jeśli się nie mylę? Chciałbym pana
prosić...
Waldemar, słuchając nieznajomego, zauważył, jak właściciel
jednego ze straganów gestem przyzywa go do siebie. Domyślił się, że
chce mu w ten sposób dać znać, iż przygotował już podarunek, który
kapitan Mawde zamówił dla jednego z przyjaciół.
— Jedną chwileczkę — zwrócił się do młodego oficera. — Muszę
zamienić kilka słów z tym kupcem.
Przez gromadkę dzieci przecisnął się do straganu. Okazało się, że
faktycznie upominek był gotów. Sprzedawca obiecał doręczyć
paczuszkę do koszar następnego ranka.
— Dziękuję, Ali — powiedział Waldemar. — Jestem ci bardzo
zobowiązany. Zapłacę za przesyłkę rano, natychmiast po jej
otrzymaniu. — Odwrócił się i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że
przez tę krótką chwilę, gdy rozmawiał z kupcem, za jego plecami
powstało zbiegowisko.
Młody oficer leżał na ziemi. Ktoś pchnął go w plecy sztyletem o
długim ostrzu i na nic zdałaby się jakakolwiek pomoc. Ten człowiek
był martwy. Nikt w jednostce nie potrafił znaleźć odpowiedzi na
pytanie, dlaczego ktoś zamordował młodzieńca, który dopiero co
przybył z Anglii.
Po tym wydarzeniu dowódca wezwał Waldemara na rozmowę w
cztery oczy.
— Byliście obaj w identycznych mundurach — powiedział. —
Zabójca zadał cios w plecy. Według mnie ten młody oficer został
zabity przez pomyłkę. Podejrzewam, kapitanie Mawde, że owo
śmiertelne pchnięcie było przeznaczone dla pana.
Waldemar skłonny był przyznać mu rację. Miał za sobą tyle
sekretnych misji, że kilku ludzi z pewnością domyślało się w jego
osobie tajnego agenta. Żaden z nich nigdy nie powiedział tego na głos,
ale musieli zdawać sobie sprawę, że nie mają do czynienia ze
zwykłym angielskim oficerem, za jakiego się podawał.
Ponieważ jednak podobne wypadki już się nie powtórzyły,
Waldemar nie myślał więcej o całym zajściu.
— Nie ma najmniejszych wątpliwości — odezwał się Mikołaj —
że Hieronim Wood został zabity, ponieważ leżał w twoim łóżku. Ty
miałeś być ofiarą. I właśnie dlatego musisz jak najszybciej opuścić
Indie.
— To mi się nie mieści w głowie. Nie mam w Anglii wroga, który
by mnie nienawidził tak bardzo, że byłby w stanie popełnić
morderstwo!
— Dwa morderstwa — poprawił go Mikołaj cicho.
— To jakiś absurd! — żachnął się Waldemar. — Postąpię zgodnie
z rozkazami, oczywiście, mam jedynie nadzieję, że znajdzie się ktoś
na tyle uprzejmy, by zapakować moje rzeczy i wysłać mi je do domu.
— Z pewnością.
—
Bardzo
to
wszystko
dziwne.
Jesteśmy
wprawdzie
przyzwyczajeni do życia w ciągłej niepewności, ale sytuacja wygląda
zupełnie inaczej, kiedy niebezpieczeństwo zagraża ci ze strony
rodaka.
— Masz rację — zgodził się Mikołaj. — Spodziewam się, że
znajdziemy wyjaśnienie, kiedy zabójca Hieronima powie całą prawdę.
I tak nie uniknie stracenia. Sęk w tym, że ten szaleniec nie chce
składać zeznań.
— Może obawia się czegoś gorszego niż stryczek? — zastanowił
się Waldemar. Zauważył, że Mikołaj odstawił pustą butelkę po piwie.
— Napijesz się jeszcze? — zapytał.
— Pytanie! Cały dzień jechałem w tym piekielnym upale.
Wypiłbym Atlantyk, gdybym go miał pod ręką.
— Zostały mi dwie butelki. Jedną możesz osuszyć sam, drugą się
podzielimy.
— W tej chwili przedkładam piwo nad wszystkie bajeczne
klejnoty Wschodu! — Mikołaj roześmiał się głośno.
— Zaraz przyniosę. Pewnie cię też ucieszy wiadomość, że mam
drugi pled. O namiot będziemy rzucać monetą. Jest za mały dla
dwóch.
Wstał i ruszył ku drzewom. Idąc do strumienia zobaczył, że
Mikołaj nie zdjął swojemu wierzchowcowi uprzęży i spętał go
odrobinę zbyt ciasno. Waldemar kochał zwierzęta i zawsze dbał o to,
by nie musiały znosić gorszych warunków niż on sam. Zdjął koniowi
uprząż i poluzował pęta, a potem jeszcze napoił oba wierzchowce.
Nim w końcu wziął butelki z piwem, odpiął dodatkowy pled i ruszył z
powrotem do namiotu, minęła dłuższa chwila.
Słońce schowało się za horyzontem i, jak to zwykle w tropikach,
dzień bez zmierzchu przeszedł od razu w czarną noc. Gwiazdy
roziskrzyły niebo, a okrągły księżyc zawisł nad górami widocznymi
już niedaleko na północy. Ziemię spowijały cienie, ale w powodzi
księżycowego blasku kapitan Mawde odnajdywał drogę równie łatwo
jak za dnia.
Zobaczył, że przyjaciel już ułożył się w namiocie. Tylko bose
stopy wystawały na zewnątrz, długie buty do konnej jazdy leżały obok
wejścia.
— Żołnierzu, wstawaj, czeka cię butelka piwa! — zawołał. — Nie
musisz się chować przed muchami, zaczną kąsać dopiero rano.
Odpowiedziała mu cisza.
— No, wychodź! Przyniosłem pled, a o namiot będziemy rzucać
monetą, przecież taka była umowa. — Schylił się i zajrzał do wnętrza.
Przyjaciel leżał na wznak nieruchomo jak kłoda. Kapitan Mawde
odchylił połę namiotu, by wpuścić więcej księżycowej poświaty.
Srebrny promień zalśnił na gładkim ostrzu wystającym z piersi
oficera. Waldemar nie musiał dotykać ciała. I bez tego wiedział, że
Mikołaj jest martwy.
Klarysa, słysząc konie zajeżdżające przed frontowe drzwi,
pośpiesznie zbiegła ze schodów. Czekała na ojca już ponad godzinę.
Teraz w końcu wysiadał z otwartego powozu zaprzężonego w dwa
wspaniałe gniadosze.
— Jesteś wreszcie, tatku! — krzyknęła uradowana. —
Zachodziłam w głowę, dlaczego tak długo nie wracasz.
Pułkownik Leonard Templeton ucałował córkę i ruszając w górę
po schodach objął ją za ramiona.
— Wszystko trwało dłużej, niż się spodziewałem, z tego prostego
powodu, że nowy markiz nie odwiedzał zamku już od tak dawna.
— I w związku z tym musiałeś mu powiedzieć wszystko, czego
się chciał dowiedzieć — dokończyła Klarysa.
— Robiłem co w mojej mocy. Pozostaje mi tylko wierzyć, że
będzie równie dobrym gospodarzem jak jego wuj.
Klarysa, znając ojca, domyśliła się natychmiast, że tym razem
wątpił we własne słowa.
— Mam nadzieję, tatku, że przynajmniej będzie łaskawy dla
starych służących, którzy wypracowali sobie emeryturę, i że zachowa
tradycję finansowania przytułków.
— Bez wątpienia tak postąpi — zgodził się pułkownik Templeton
— ale nie wydawał się tym szczególnie zainteresowany. Bardziej
obchodziła go wysokość czynszu, jaki otrzyma od dzierżawców i to,
czy farmerzy spodziewają się obfitych zbiorów.
Dotarli do gabinetu. Pułkownik Templeton skierował się ku tacy z
butelkami zawierającymi różne gatunki alkoholu i nalał sobie drinka.
Dziewczyna usiadła na sofie. Ze skąpych słów ojca odgadła, że coś go
niepokoi.
Kiedy podszedł do niej ze szklaneczką w ręku, zapytała
niecierpliwie:
— Tatku, proszę cię, powiedz, co się stało?
— Właściwie nic szczególnego. Kiedyś w końcu musiało się to
zdarzyć i nawet sobie tego życzyłem, tylko... może nie tak prędko.
— O czym mówisz, tatku? — spytała Klarysa ze zdziwieniem.
— Markiz dał mi do zrozumienia... przyznaję, wręcz nienagannie
i w zawoalowany sposób... że spodziewa się pojąć ciebie za żonę.
Klarysa patrzyła na ojca całkowicie zaskoczona.
— Powiedział ci to dzisiaj? W dniu swojego przyjazdu?
— Jak już wspomniałem, zrobił to bardzo kulturalnie —
zaznaczył pułkownik Templeton — ale ja także uważam, kochanie, że
nieco zbyt szybko chce zdobyć pierwszą linię okopów. W końcu
przecież nie widziałaś go co najmniej dziesięć lat!
— Czternaście! — uściśliła Klarysa. — Właśnie dziś rano sama o
tym myślałam. Miałam cztery lata, kiedy na święta Bożego
Narodzenia ostatni raz zjechali się wszyscy członkowie rodu
Mawde'ów.
— Wtedy chyba się nie spodziewałaś, że właśnie on zostanie
twoim narzeczonym. — Pułkownik Templeton odstawił szklankę i
zaczął chodzić po pokoju sprężystym, żołnierskim krokiem. — Nie
będę przed tobą udawał, córeczko, że nigdy nie powstał mi w głowie
projekt, byś poślubiła pana na Mawdelyn. Szczególnie że to dziedzic
mojego serdecznego przyjaciela, zmarłego markiza.
— A ja odgadywałam sercem, że chciałbyś tego, tatku — wyznała
Klarysa. — Wiem, jak wiele znaczy dla ciebie zamek Mawdelyn i to
nie tylko dlatego, że markiz polegał na tobie we wszystkim. Zawsze
uważałam, że pełniłeś wręcz funkcję dobrowolnego zarządcy tego
majątku.
— Z całą pewnością dobrowolnego — zgodził się jej ojciec z
uśmiechem. — Tym bardziej jeśli się weźmie pod uwagę, że
wspomagałem markiza również finansowo, jako że nigdy nie miał
wystarczających dochodów.
— Czy jesteś pewien, tatku, że dzięki waszej przyjaźni markiz nie
czuł się skrępowany twoją wielkodusznością?
— Oczywiście, że jestem tego pewien! Ale w tej chwili sytuacja
wygląda zupełnie inaczej. Nie wyobrażam sobie, by młody człowiek,
którego ledwie pamiętam, mógł się odwoływać do mojej pomocy,
kiedy mu tylko na to przyjdzie ochota. A w dodatku ten żółtodziób ma
czelność się asekurować, by moja wiedza i pieniądze były dla niego
zawsze osiągalne. W tym celu zamierza uczynić z ciebie swoją żonę!
— Jesteś pewien, że takie właśnie ma plany?
— Ująłem to może zbyt dosadnie — zreflektował się pułkownik
Templeton — ale sama wiesz, jak trafnie zazwyczaj osądzam ludzi. W
regimencie mawiano, że mam tajemniczy dar zaglądania w człowieczą
duszę.
— Z pewnością masz! — przytaknęła Klarysa. — Powiedzmy
więc nowemu markizowi, żeby pożyczał pieniądze raczej od swoich
francuskich przyjaciół i nie liczył w sprawach płatności na ciebie.
— Uczyniłbym tak, gdyby nie chodziło o Mawdelyn. Miałaś
rację, córeczko, mówiąc, że ten stary majątek wiele dla mnie znaczy.
— Roześmiał się i dodał: — Często wydaje mi się, że dawny klasztor
jest ważniejszy dla mnie niż dla wszystkich członków związanego z
nim rodu. Choć z drugiej strony, twoja matka nosiła przecież
nazwisko Mawde, a nigdy nie zapomnę, jak bardzo kochała zamek
Mawdelyn.
Pułkownik Templeton ożenił się z kuzynką markiza. Nie była to
bliska rodzina, niemniej panna nosiła nazwisko rodowe Mawde.
Ojciec pułkownika, kupując majątek graniczący z zamkiem
Mawdelyn, dawnym klasztorem, nie miał pojęcia, jak blisko
zaprzyjaźnią się obydwie rodziny.
Pułkownik Templeton, niegdyś dziarski młody oficer, spotkał
pannę Elizabeth Mawde w zamku na jednym z przyjęć. Od
pierwszego wejrzenia zakochał się w nieznajomej po uszy. Ona go
także pokochała, a obu rodzinom spodobał się projekt bliskiego
związku z sąsiadami. Ponadto rodzice Elizabeth byli uradowani, że
córka poślubi majętnego człowieka.
Ojciec pułkownika pochodził ze starego rodu ziemiańskiego, ale
w młodości zajął się budowaniem statków w stoczniach w północnej
Anglii. Kiedy doszedł do znacznego majątku, przeprowadził się na
południe kraju, by — jak to sam określił — „wieść życie
prawdziwego dżentelmena".
Posiadłość, jakiej szukał, i dom odpowiadający wszystkim jego
wymaganiom znalazł w hrabstwie Berkshire. Dom ten, oczywiście, w
niczym nie przypominał klasztornego zamku. Wzniesiono go dużo
później, bo mniej więcej w połowie osiemnastego wieku. A jednak na
swój sposób był imponujący.
W krótkim czasie majątek dziadka Klarysy, prowadzony z
prawdziwym zamiłowaniem, stał się przykładem dla sąsiadów. Nic
więc dziwnego, że kiedy czwarty markiz Mawdelyn odziedziczył
zamek i należące do niego ziemie, zwrócił się do sąsiada, swojego
równolatka, o pomoc i radę. Wspólna praca przerodziła się w
przyjaźń.
Klarysa uwielbiała „wuja Jakuba", jak nazywała markiza.
Ponieważ jej ojciec bardzo często przebywał w dawnym klasztorze,
zamek stał się jej równie drogi jak rodzinny dom. Znała tam każdy
kąt, każdą mysią dziurę. Kochała urok starych komnat. Bawiła się
szukając sekretnych korytarzy, jakie wybudowali katoliccy mnisi
prześladowani za czasów królowej Elżbiety. W późniejszym czasie
przejścia znacznie powiększono, by mogli się w nich przed wojskami
Cromwella ukrywać rojaliści.
Ojciec Klarysy marzył, iż pewnego dnia jego córka zamieszka w
zamku, a i w niej samej kiełkowało przeczucie nieuniknionego
przeznaczenia. Dziewczyna dorastała nie mając towarzystwa
rówieśników. Waldemar, jedyny bratanek i dziedzic markiza, był od
niej starszy o osiem lat. Klarysa uważała go za najmilszego spośród
mężczyzn rodu Mawde'ów, choć w jego oczach była zawsze tylko
małą dziewczynką.
Niestety, zaraz po ukończeniu Oksfordu wstąpił do armii i
wyjechał pełnić służbę poza granicami kraju. Mimo że często
przysyłał z Indii karty pocztowe z egzotycznymi widokami, Klarysa
dotkliwie odczuwała jego nieobecność. Inni męscy potomkowie rodu
Mawde'ów pojawiali się i znikali. Aktualnego markiza, Gwidona
Mawde'a, Klarysa z trudem sobie przypominała.
Wiadomość o śmierci Waldemara była dla wszystkich
prawdziwym wstrząsem.
— Los nie może być aż tak okrutny! — Pułkownik Templeton nie
chciał dać wiary żałobnym wieściom, które przybyły z Indii wkrótce
po pogrzebie starego markiza.
Niedługo potem ojciec Klarysy otrzymał list od Gwidona
Mawde'a. Nadawca zawiadamiał, że nie zdoła wziąć udziału w
pogrzebie wuja, ponieważ będzie w tym czasie bawił w Paryżu.
Jednocześnie informował, iż dotarła do niego wieść o śmierci kuzyna
Waldemara, dlatego też on, jako następny w linii potomek zmarłego
markiza, przybędzie do Anglii możliwie jak najszybciej, aby objąć
należne mu dziedzictwo.
Pułkownik Templeton wciąż nie mógł uwierzyć w tragiczną
śmierć Waldemara. Dowódca regimentu, w którym służył kapitan
Mawde, powiadomił o smutnym wydarzeniu Ministerstwo Wojny,
zaznaczając, że ciało uznane za doczesne szczątki jego podwładnego
znajdowało się w stanie uniemożliwiającym identyfikację.
Pułkownik Templeton osobiście udał się do Londynu, wprost do
ministerstwa, gdzie przeprowadził szczegółowe rozpoznanie z wprawą
doświadczonego żołnierza. Okazało się, że Hindusi znaleźli namiot
Waldemara, a w nim ciało młodego mężczyzny ze sztyletem w piersi.
Niestety, Anglicy dowiedzieli się o tym makabrycznym odkryciu
dopiero po upływie tygodnia. Wskutek rozkładu w niewyobrażalnym
upale trudno było zidentyfikować ciało z całkowitą pewnością.
Pułkownik dowiedział się też o zaginięciu jednego z oficerów,
przyjaciela Waldemara. Poszukiwania wciąż trwały. Wszyscy żywili
nadzieję, że odnaleziony mógłby udzielić władzom dodatkowych
informacji.
Po upływie miesiąca Ministerstwo Wojny zmuszone było, w
następstwie nacisków Gwidona, oficjalnie potwierdzić śmierć
Waldemara Mawde'a. Tym samym Gwidon został szóstym markizem
Mawdelyn i dopiero po zatwierdzeniu tych wszystkich ustaleń pojawił
się w zamku. Od razu poprosił o spotkanie z pułkownikiem
Templetonem.
— Jaki on jest, tatku? — zapytała Klarysa.
— Nie widziałem go tyle lat — odrzekł jej ojciec z namysłem —
zdaje się, że jak mówisz, minęło ich już czternaście.
— Czy widać po nim, że jest potomkiem rodu Mawde'ów?
— O tak, z całą pewnością — przyznał pułkownik Templeton —
lecz jest w nim też coś obcego. Być może te wszystkie lata spędzone
za granicą uczyniły go bardziej kosmopolitą niż Anglikiem? Choć
przecież cała jego rodzina przejawia zamiłowanie do podróży...
— Dlaczego mieszkał we Francji? Często się nad tym
zastanawiałam, ale wydawało się, że nikt nie zna prawdziwej
odpowiedzi.
— Jego matka była pół-Francuzką. We Francji pobierał nauki,
tam znalazł przyjaciół. Słyszałem, że kocha Paryż i życie w wielkim
mieście.
— Trudno sobie wyobrazić któregoś z Mawde'ów w innej roli niż
ziemianina lub żołnierza — zauważyła Klarysa.
— To prawda.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
— Chyba rozumiem, dlaczego Gwidon w taki niezwykły sposób
realizuje swoje plany względem ciebie — rzekł wreszcie pułkownik
Templeton. — We Francji małżeństwa arystokratyczne są zazwyczaj
aranżowane. Zapewne dlatego od razu wspomniał mi o swoich
zamiarach, zamiast najpierw zorientować się w twoich chęciach i
zamysłach.
— Powinniśmy mu chyba przypomnieć, tatku, że jesteśmy
Anglikami. Nie będziesz mnie przecież nakłaniał do poślubienia
człowieka, którego nie kocham.
— Oczywiście, że nie — żachnął się jej ojciec. — Ale
jednocześnie, córeczko, chciałbym, żebyś odnowiła znajomość z
Gwidonem, podchodząc do niego bez żadnych uprzedzeń.
Namyślał się przez jakiś czas, po czym dodał jeszcze:
— Musimy liczyć się z faktem, że młody człowiek, który dorastał
pomiędzy Francuzami, nie będzie myślał i zachowywał się dokładnie
tak samo jak ktoś, kto skończył Eton, Oksford, a następnie zwykłą
koleją rzeczy wstąpił do rodzimego regimentu.
— Doskonale rozumiem, tatku — zgodziła się Klarysa. — Nie
chcę tylko tak poważnej decyzji, jaką jest zamążpójście, podejmować
w pośpiechu! Uwielbiam być z tobą i kocham nasz dom. Nie chcę
tego stracić.
— Kochasz także stary klasztor, zamek Mawdelyn — odparł
spokojnie ojciec.
— Jest piękny, przyznaję. Ale nie chodzi tylko o ściany i wnętrza.
— Klarysa umilkła na chwilę. — Ty kochałeś mamę i mama kochała
ciebie. Ja też chcę poślubić człowieka, z którym będę szczęśliwa nie
dlatego, że coś posiada, lecz dlatego, że jest taki, jaki jest.
Pułkownik Templeton chwilę przyglądał się córce. Potem objął ją
i ucałował.
— Niczego innego dla ciebie nie pragnę, kochanie — powiedział
z czułością. — Dziś wieczorem jemy kolację w zamku. Jak już
mówiłem, nie chcę tylko, byśmy się tam zjawili uprzedzeni do
Gwidona.
ROZDZIAŁ 2
W drodze do zamku Klarysa rozmyślała o Waldemarze. Od chwili
gdy usłyszała o jego śmierci, gorzko żałowała, że nie on będzie
nowym markizem. Wtedy wszystko potoczyłoby się jak dawniej.
Uwielbiała Waldemara od dzieciństwa, chociaż gdy była małą
dziewczynką, często nią dyrygował. Kiedy przyjeżdżał do domu ze
szkół, to właśnie ona przynosiła mu piłkę do krykieta. Z radością
spełniała każde jego życzenie.
Równocześnie musiała przyznać, że zawsze był wobec niej miły i
opiekuńczy. Przypominała sobie, jak kiedyś, użądlona przez osę,
płakała na jego ramieniu, a on cierpliwie ją pocieszał. Innym razem,
gdy upadła i skaleczyła się w stopę, na rękach zaniósł ją do domu.
„Dlaczego musiał umrzeć?" — rozżalona, bezustannie zadawała sobie
to pytanie.
Nim powóz zbliżył się do starego klasztoru, od ponad dwustu lat
pełniącego funkcję siedziby głowy rodu Mawde'ów, Klarysa ze
zdumieniem stwierdziła, że jest zdenerwowana. Wydało się to
irracjonalne, bo w przeszłości przyjazd do tego zamku budził w niej
zawsze podobne uczucia jak powrót do rodzinnego domu. Często
uświadamiała sobie, że do tej pory więcej życia spędziła u wuja
Jakuba niż w domu ojca.
Mogła korzystać ze wszystkich bogactw klasztornego majątku bez
żadnych ograniczeń. Jeździła konno, pływała łódką po jeziorze, miała
do dyspozycji ogrodowe szklarnie pełne owoców i kwiatów oraz,
oczywiście, każde pomieszczenie w samym domu. Grywała na
fortepianie w zamkowym pokoju muzycznym, bo komnata była
większa, a instrument lepszej marki niż w domu Templetonów. Wolno
jej było wziąć z biblioteki każdą książkę, jaką miała ochotę poczytać,
a służba rozpieszczała dziewczynę od najmłodszych lat.
— Gwidon był chyba zadowolony, że zastał w domu tak
wspaniałą służbę — odezwała się do ojca tuż przed skrętem na
podjazd.
— Szczerze mówiąc, napomknął coś o sprowadzeniu z Francji
kilku nowych, młodszych służących.
— Niemożliwe! Skąd mu to przyszło do głowy?! Większość
rodzin służy w klasztorze od pokoleń, a jeśli potrzebny jest ktoś nowy,
należy go nająć z miasteczka.
Pułkownik Templeton nic nie odpowiedział. Dziewczyna znała
jego myśli. Nie mieli, niestety, żadnego wpływu na decyzje nowego
markiza. Mogli jedynie zaznaczyć w rozmowie z nim to czy owo, w
dodatku bardzo delikatnie. To także ją irytowało. Kuzyn Gwidon miał
prawo zaprowadzić wszelkie zmiany, choć z pewnością nie przyniosą
one majątkowi nic dobrego.
Przeszli przez dębowe drzwi prowadzące do ogromnego hallu, w
którym niegdyś mnisi spożywali posiłki i przyjmowali gości. Zgodnie
z tradycją każdy głodny, zmarznięty lub potrzebujący duchowego
wsparcia był w klasztorze zawsze serdecznie witany. Zdaniem
Klarysy duchy mnichów wciąż spozierały życzliwym okiem z kątów
dawnego refektarza. Za każdym razem, gdy przybywała do
klasztornego zamku, czuła, jak ją witają z radością.
Dziś witał ich jedynie majordomus, stary Dawkins, który służył w
zamku od czterdziestu lat.
— Dobry wieczór, panienko Klaryso — ukłonił się z szacunkiem.
— Dobry wieczór panu pułkownikowi.
— Znowu tu jestem, Dawkins! — obwieścił gromko pułkownik
Templeton. — Mam nadzieję, że wszystko idzie dobrze i po myśli
markiza.
— Trwamy jedynie w nadziei, że nie nastąpi zbyt wiele zmian —
odparł Dawkins.
Klarysa spojrzała wymownie na ojca, ale żadne z nich się nie
odezwało. Poszli za Dawkinsem do salonu. Była to jedna z
najpiękniejszych komnat zamku, urządzona swego czasu, na prośbę
starego markiza, przez matkę Klarysy.
Pani Templeton wspaniale wywiązała się z powierzonego jej
zadania. Kazała wstawić kilka mebelków w stylu Ludwika XIV, które
pojawiły się w tym domu za czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Na ścianach wyłożonych białym marmurem zawieszono obrazy z tego
samego okresu, zebrane w galerii i innych częściach zamku. Z sufitu
zwieszały się oryginalne kryształowe kandelabry, ściany zdobiły
piękne lustra przywiezione aż z Włoch.
W rodzie Mawde'ów było wielu podróżników i wielu
dyplomatów. Dzięki nim, dzięki bezcennym pamiątkom i trofeom
zdobywanym w zamorskich krainach, stary klasztor przekształcił się
w prawdziwy skarbiec.
Klarysa, będąc jeszcze dzieckiem, uwielbiała małe greckie
posążki, które jeden z Mawde'ów przywiózł jako pamiątkę z podróży.
Lubiła także chińskie psy z porcelany, strzegące domu przed złymi
duchami, choć trudno jej było uwierzyć, by w starym klasztorze
mogło się czaić jakiekolwiek zło. Jego atmosfera przesiąknięta była
świętością. Klarysa uważała, że świętą aurę tchnęli w to miejsce
mnisi, stawiający mury własnymi rękoma.
Budowlę wzniesiono ku chwale Boga i, gdy Klarysa była mała,
wielokrotnie słyszała od matki historię tego przedsięwzięcia. Kiedyś
dziewczyna wyobrażała sobie mnichów modlących się przy
murowaniu ceglanych ścian, śpiewających pobożne pieśni przy
ścinaniu drzew na belki i podłogowe deski. Najwcześniejsze
zdobnictwo budynku odzwierciedlało ogromny wysiłek mnichów,
dysponujących tylko prymitywnymi narzędziami, by wszystko
wyglądało jak najdoskonalej.
Klarysa widziała piękno mebli i drogocennych bibelotów i miała
pewność, że mnisi byliby teraz równie dumni ze swego klasztoru jak
wówczas, kiedy go wznosili.
W wielkiej sali jadalnej zapalono wszystkie żyrandole po raz
pierwszy od kilku lat, ponieważ od wyjazdu Waldemara do Indii
czwarty markiz nie przyjmował wielu gości. Teraz, dzięki blaskowi
kandelabrów, sala nabrała odświętnego wyglądu. Klarysa odgadła, że
nowy markiz zaplanował zgromadzenie na kolacji całej wielkiej
rodziny.
Wszyscy obecni byli ze sobą spokrewnieni i, oczywiście, dobrze
znani Klarysie oraz jej ojcu. Zjawiły się dwie starsze damy, siostry
zmarłego markiza, bardzo rzadko opuszczające dom przyznany im
wraz z wdowim dożywociem. Można też było łatwo dostrzec sporą
grupkę krewnych mieszkających niedaleko klasztoru. Niektórzy
spośród nich żyli w ofiarowanych im domach na terenie majątku.
Młodsze pokolenie reprezentowało tylko dwóch mężczyzn w
wieku około dwudziestu pięciu lat. Klarysa wiedziała, że musieli
przebyć szmat drogi, by uczestniczyć w tym rodzinnym spotkaniu.
Rozejrzała się po obecnych i nagle z przeraźliwą jasnością zdała sobie
sprawę, że jest w tym gronie jeden człowiek zupełnie obcy.
Gwidon stał tyłem do drzwi. Na głos Dawkinsa anonsującego
przybyłych, odwrócił się do wchodzących. Klarysa od pierwszego
spojrzenia rozpoznała w nim cechy rodu Mawde'ów —
charakterystyczne wysokie czoło i te same ostre rysy twarzy, co u
wszystkich mężczyzn w tej rodzinie. Wpływ francuskich przodków
uwidocznił się w ciemniejszych włosach i oczach. Patrząc, jak
gospodarz idzie ich powitać, zorientowała się, iż nie jest wysoki oraz
że jest w nim coś, co go odróżnia od innych, a czego nie umiała
nazwać.
Gwidon zbliżył się najpierw do pułkownika Templetona.
Wyciągnął do niego rękę.
— Jestem szczęśliwy, że znowu pana widzę. — Przeniósł wzrok
na Klarysę. — A oto i moja piękna kuzyneczka, o której tyle
słyszałem!
— Chyba powinnam powiedzieć „witamy w domu" —
uśmiechnęła się Klarysa. — Nie widzieliśmy się tyle lat!
— Zupełnie nie rozumiem, jak mogłem tak długo przebywać z
dala od kraju — dziwił się gospodarz. — Powinienem był się
domyślić, że śliczne dziecko rozkwitnie w piękną kobietę!
Klarysa potrafiła docenić gładki komplement, lecz ten brzmiał w
ustach Gwidona nieszczerze. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że jej
kuzyn powtarzał tę kwestię już wiele razy. Zaraz jednak skarciła
siebie za sceptycyzm. Przecież ojciec prosił, by podeszła do Gwidona
bez żadnych uprzedzeń.
Przywitała się z krewnymi. Ucałowała serdecznie obie ciotki
mieszkające we wdowim domu.
— Pierwszy raz od lat widzę ciocie na proszonej kolacji, a
przecież tatko tak często słał zaproszenia.
— To prawda, drogie dziecko, nie bywałyśmy między ludźmi —
rzekła jedna ze starszych pań. — Jednak markizowi nie sposób było
odmówić. Nalegał tak usilnie...
Klarysa odniosła wrażenie, że Gwidon był zdecydowany za
wszelką cenę przypodobać się wszystkim członkom rodziny. Krążył
po sali mówiąc paniom komplementy, które niejedną przyprawiały o
płomienny rumieniec, a panów bawił wesołą towarzyską pogawędką.
— Długo żyłem we Francji i teraz, po powrocie do kraju, muszę
się wiele nauczyć — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Chciałbym
prosić, byście wszyscy mi mówili, jakie popełniam błędy, a ja
przyrzekam, że nie będę czul urazy, a jedynie głęboką wdzięczność.
— Zrobimy co w naszej mocy, by uczynić z ciebie, markizie,
prawdziwego dziedzica — odezwał się życzliwie jeden z krewnych.
— Przypuszczam, że lubisz jeździć konno? Świat nie widział jeszcze
Mawde'a, który na koniu nie czułby się jak w siodle urodzony.
— W Paryżu codziennie jeździłem po Lasku Bulońskim — odparł
Gwidon — ale nie musicie mnie przekonywać, że to nie to samo, co
prawdziwe polowanie.
Obecni się roześmieli, a Klarysa musiała przyznać, że Gwidon
bardzo rozsądnie dawał wszystkim do zrozumienia, jak bardzo ich
potrzebuje. Był również wystarczająco przewidujący, by zaraz w dniu
przyjazdu zabiegać o pomoc jej ojca.
Gospodarz zasiadł u szczytu stołu na krześle, które Klarysie
zawsze wydawało się podobne do tronu. Rzeźbione w herby rodu
wyglądało jak prawdziwe królewskie siedzisko. Jedzenie, jak zwykle
w czasie przyjęć w zamku, było wyborne. Podawali je lokaje
kierowani przez Dawkinsa. Poruszali się cicho i sprawnie, co zawsze
budziło podziw każdego przybysza goszczącego w tym domu. Do
picia podano szampana i wspaniałe białe wina.
Klarysa dostrzegła, jak ojciec spogląda na swój kieliszek ze
zdziwieniem. Odgadła, że musiały to być trunki przywiezione przez
nowego markiza prosto z Francji. Pod koniec kolacji zniknęło
wszelkie skrępowanie. Obecni śmieli się i rozprawiali z ożywieniem,
co było trochę niecodzienne, szczególnie wśród starszych członków
rodu.
Po skończonym posiłku markiz zwrócił się do damy siedzącej z
jego prawej strony:
— Jak pani zapewne wie, w Paryżu panowie opuszczają salę
jadalną w towarzystwie pań, ale w Anglii chcę się zachowywać jak
rdzenny mieszkaniec tego kraju. Proszę mi teraz pomóc. Czy
zechciałaby pani poprowadzić damy do salonu? My tu w męskim
gronie opowiemy sobie kilka historyjek zbyt grubiańskich dla
waszych delikatnych uszek.
Kobieta wstała z uśmiechem na ustach i wraz z resztą pań
przeszła do salonu. Tam natychmiast zaczęły się zachwycać jedna
przez drugą:
— On jest czarujący, doprawdy czarujący!
— Och, co prawda chwilami zachowuje się nieco z francuska, ale
szybko nabierze prawdziwej ogłady.
— Muszę przyznać, że byłam zdenerwowana wybierając się tutaj,
a teraz jestem absolutnie zachwycona! Jaki szarmancki ten nasz
gospodarz!
I tak w kółko wszystkie powtarzały to samo. Klarysa poszła na
górę, do gotowalni, w której goście mogli w razie potrzeby na
osobności poprawić swój wygląd. Czekała tam na polecenia starsza
pokojówka.
— Jakże się cieszę, że panienkę widzę, panienko Klaryso! —
wykrzyknęła na widok dziewczyny. — Miałam w Bogu nadzieję, że
panienkę tu spotkam!
— Dobry wieczór, pani Bush — przywitała ją Klarysa. — Czyżby
stało się coś złego?
— Jak na razie, to myślę, że chyba nie, panienko — odparła
służąca z wahaniem. — W Bogu nadzieja, że nie. Nie chwalmy jednak
dnia przed zachodem słońca!
— Markiz wydaje się bardzo ze wszystkiego zadowolony... —
Klarysa próbowała wybadać sytuację.
— Pan Dawkins mówił tak samo — przytaknęła pani Bush — ale
przeczucie mi mówi, że to się rychło zmieni!
— Dlaczego tak pani sądzi?
— Czuję w kościach, panienko. To tak pewne, jak to, że tu stoję!
No, w Bogu nadzieja, że jeśli się co zdarzy niedobrego, pułkownik
Templeton nam pomoże.
— Oczywiście! Ale chyba martwi się pani niepotrzebnie.
Klarysa,
widząc
zmartwioną
minę
pokojówki,
dodała
impulsywnie:
— Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebna pomoc mojego ojca,
wystarczy wysłać do niego parobka z wiadomością. Może pani być
pewna, że tatko natychmiast przyjedzie i wszystko wyjaśni.
— W Bogu nadzieja, panienko, że nie będzie trzeba fatygować
pana pułkownika, w Bogu nadzieja. Ale coś mi mówi, że nie można
się spodziewać zbyt wiele.
Klarysa usiadła przy toaletce i zaczęła poprawiać uczesanie, gdy
do pokoju weszła jedna ze starszych kuzynek Mawde. W jej
obecności dziewczyna nie mogła już swobodnie rozmawiać ze służbą.
Wracała do salonu dziwnie rozdrażniona. Wiedziała, że ani Dawkins,
ani pani Bush nie są kłopotliwi. Najwyraźniej bali się nowego
dziedzica, który mógł uznać ich za zbyt starych i niezdolnych do
pracy w zamku, choć żadne z nich nie chciało jeszcze przejść na
emeryturę.
„Co prawda kuzyn Gwidon wie, że może robić, co zechce —
pomyślała — ale nie będzie chyba na tyle nierozsądny, by ich
zwalniać ze służby". A jednak trawił ją niepokój. Gwidon mógł
przecież planować wprowadzenie francuskiej służby, choć byłby to
duży błąd. Praca w klasztornym zamku poczytywana była za wielki
honor. Pozbawienie ludzi tego przywileju spotka się z pewnością ze
zdecydowanym sprzeciwem.
Mieszkańcy miasteczka i służba w klasztorze patrzyliby na
przybyszy niechętnym okiem. „Szczególnie gdyby okazali się nimi
intruzi z obcego kraju — myślała Klarysa. — Na pewno tatko
wyjaśnił markizowi tę sprawę" — pocieszyła się i weszła do salonu.
Panie w dalszym ciągu rozmawiały o markizie.
— Zdumiewa mnie — mówiła któraś — że ciągle jeszcze jest
kawalerem. Skończył chyba trzydzieści lat. Przecież jego ojciec,
Szymon, ożenił się dużo wcześniej niż Ryszard, rodzic Waldemara,
tak więc Gwidon jest najstarszy w tym pokoleniu.
— Tak bardzo lubiłam Waldemara... — odezwała się jedna z
kuzynek smutno.
— Ja także — przytaknęła jej druga. — Zawsze mówiłam, że on,
jako dziedzic Jakuba, nie powinien służyć w armii, gdzie ciągle
ryzykował życie.
— To karygodne — powiedziała inna — że jego ciało nie zostało
przywiezione do domu i złożone w rodzinnym grobowcu! Na pewno
ktoś poinformował dowódcę regimentu Waldemara, iż takiego właśnie
kroku wszyscy oczekujemy.
— Wydaje mi się, że tatko rzeczywiście wspominał o tym w
Ministerstwie Wojny — włączyła się do rozmowy Klarysa — ale, jak
wszyscy wiemy, istniały pewne trudności z orzeczeniem, czy
odnalezione szczątki rzeczywiście są ciałem kapitana Mawde'a.
— W końcu jednak musieli uznać, że to jego zwłoki, skoro
Gwidon przejął prawa do tytułu — rzekła oschle jedna ze starszych
ciotek. Po krótkim milczeniu zwróciła się do Klarysy: — Muszę
porozmawiać z twoim ojcem, moja droga. Zamierzam go nakłonić, by
się jeszcze raz udał do Ministerstwa Wojny i wymógł zezwolenie na
pochowanie Waldemara wraz z innymi zmarłymi Mawde'ami.
Klarysa opuściła grupkę pań. Denerwowała ją taka rozmowa o
Waldemarze. Miała wrażenie, że wystarczy wychylić się przez okno,
by zobaczyć go w ogrodzie. Uwielbiał ten imponujący, ozdobnie
przycięty żywopłot, a na tamtym ogromnym, starannie utrzymanym
trawniku ćwiczył strzelanie z łuku.
Kiedyś, jeszcze jako mała dziewczynka, spytała go, po co się tego
uczy, jeśli może używać broni palnej.
— Chcę się biegle posługiwać każdym rodzajem broni! — odparł
wówczas. — Strzelanie z łuku jest o wiele trudniejsze niż z pistoletu.
Spróbuj sama, proszę!
Z początku nie potrafiła nawet naciągnąć cięciwy. Udało jej się to
tylko dzięki pomocy Waldemara. W miarę jak mijał czas, jak
wyrastała i dochodziła do coraz większej wprawy, często stawała do
współzawodnictwa
z
przyjacielem.
Waldemar
nieodmiennie
wygrywał, ale ona po prostu lubiła przebywać w jego towarzystwie.
Zabierał ją ze sobą na polowania i pozwalał nosić myśliwską torbę
pełną zdobyczy...
W salonie zjawili się panowie. Wówczas właśnie Klarysa
zrozumiała, dlaczego kuzyn Gwidon wydał jej się inny niż wszyscy
pozostali. Zachowywał się, jakby miał za ciasne ubranie. Choć może
raczej lepszym określeniem byłoby: zbyt sztywne. W jego stroju
rzeczywiście nie było nic swobodnego, nic co by pozwalało na
odrobinę wygody.
Dziewczyna obserwując Gwidona doszła do wniosku, że
gospodarz jest bardzo czujny. W każdej chwili miał na podorędziu
odpowiednie komplementy czy dowcipy, nieustannie wkradał się w
łaski, zabiegał o towarzystwo. „Jest zbyt ugrzeczniony" — pomyślała
i znów od razu zganiła siebie za tę krytyczną uwagę.
Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy spośród starszych krewnych
zaczęli już ordynować powozy, Gwidon zagadnął pułkownika
Templetona:
— Mam dla pana propozycję i ufam, że pan na nią przystanie.
— O co chodzi?
— Tak wiele powinniśmy omówić i tyle się muszę dowiedzieć, że
chciałbym prosić, by pan raczył razem z Klarysą być moim gościem
przez kilka dni. A nawet przez jakiś tydzień.
Pułkownik Templeton był zaskoczony.
— Rzeczywiście masz ochotę gościć nas tak długo?
— Pragnę tego bardziej, niż potrafię wyrazić — zapewnił
Gwidon. — Po pierwsze dlatego, że nie chcę być sam. Po drugie,
planuję was poznać z moimi przyjaciółmi, którzy niedługo przybędą z
Paryża. I w końcu powód trzeci, przyznaję dość egoistyczny:
potrzebuję pańskiej rady i pomocy.
Mówił tak szczerze, iż nie zostawił pułkownikowi innej
możliwości, jak wyrazić zgodę.
— Cóż, jeśli mogę naprawdę okazać się pomocny... nie
odmawiam.
— Trudno mi wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczny. Kuzynka
Klarysa z pewnością zechce mi pokazać najpiękniejsze trasy konnych
wycieczek i zrobi to lepiej niż ktokolwiek inny.
Od śmierci czwartego markiza Mawdelyn Klarysa dwa lub trzy
razy w tygodniu zjawiała się w zamkowych stajniach, by pomóc w
objeżdżaniu koni.
— Wiesz równie dobrze jak ja — mawiał pułkownik Templeton
— że służba się rozleniwia, jeśli nikt jej nie pilnuje! Podobnie w
oddziale rozprzęga się dyscyplina, kiedy dowódca nie musztruje
żołnierzy. Dlatego, córeczko, powinnaś ludziom wyjaśnić od razu, że
nie tylko będziesz objeżdżała konie, ale także rzucisz okiem na pracę
stajennych.
Dziewczyna rozumiała go doskonale. Masztalerz Abbey się
starzał i w dodatku cierpiał na reumatyzm. Nie zawsze był w pobliżu,
a wówczas służba stajenna miała okazję do lekceważenia
obowiązków. Klarysa nie potrafiła znieść myśli, że konie mogłyby
cierpieć z powodu czyjegoś niedbalstwa.
Choć starego markiza nużyły dalekie wycieczki w siodle, lubił
mieć świadomość, że Waldemar po powrocie z Indii zastanie
imponujące rumaki. Pułkownik Templeton zdobywał dla sąsiada
odpowiednie okazy. Klarysa słusznie podejrzewała, że często płacił z
własnej kieszeni. Mogli z nich korzystać wszyscy inni krewni
goszczący w klasztorze oraz pułkownik, który w przyklasztornych
boksach trzymał także swoje wierzchowce i konie cugowe.
Klarysa miałaby spore trudności z przypomnieniem sobie, które
należały do markiza, a które do jej ojca. Jeśli o nią chodziło, nie miało
to większego znaczenia. Wszystkie darzyła jednakim uczuciem. Teraz
uśmiechnęła się do kuzyna Gwidona w odpowiedzi:
— Zrobię to z przyjemnością. Są w lesie miejsca, które na pewno
ci się spodobają, kuzynie, jest też wiele otwartej przestrzeni, gdzie
można cudownie galopować.
— Wybierzmy się tam jutro — zaproponował Gwidon. — Z
niecierpliwością będę oczekiwał waszego przybycia.
Kiedy nieco później życzyli sobie dobrej nocy, powtórzył
zaproszenie, by się upewnić, że nie zmienią zdania.
Klarysa wyciągnęła do niego rękę.
— Dobrej nocy, kuzynie. Dziękujemy za wyśmienitą kolację.
Gwidon ujął podaną mu dłoń i nieoczekiwanie podniósł ją do ust.
Dotknął wargami delikatnej skóry. Nie był to tylko oficjalny gest.
Klarysę ogarnęło nagle przedziwne uczucie, bardzo nie na miejscu.
Przez chwilę aż trudno jej było uwierzyć, że się nie myli. Skoro tylko
mogła uwolnić dłoń, pobiegła do czekającego powozu.
Była już pewna: kuzyn Gwidon wzbudzał w niej odrazę. „Ale
dlaczego? Dlaczego?" — pytała sama siebie i nie mogła znaleźć
żadnego wyjaśnienia.
Długo jechali w ciszy.
— No i cóż, córeczko — odezwał się wreszcie pułkownik
Templeton — teraz, kiedy już go zobaczyłaś, co o nim myślisz?
— Właśnie miałam zadać ci, tatku, to samo pytanie — odparła
Klarysa.
— Cóż, z całą pewnością potrafi przyjmować gości — przyznał
jej ojciec — i robi wszystko, żeby się z każdym zaprzyjaźnić.
— Ciągle nie powiedziałeś, co naprawdę o nim myślisz, tatku!
— Szczerze mówiąc, córeczko, sam nie wiem. Wydaje mi się
może nieco zbyt gładki, za bardzo się stara wszystkim przypodobać.
— Sądzisz, że spodziewał się krytycznych uwag?
— Ależ oczywiście! Wrócił po długim pobycie we Francji. Jest
bez wątpienia inteligentny i doskonale zdaje sobie sprawę, że krewni
będą się do niego odnosili z rezerwą.
— To prawda, tatku. Masz zupełną rację.
— Tak, tak, w zaistniałych okolicznościach bardzo mądrze
prowadzi atak na pierwszą linię okopów — ocenił pułkownik
Templeton.
— Po obiedzie wszystkie panie rozmawiały tylko o tym, jaki jest
czarujący.
— Bez wątpienia o to mu chodziło. Z panami także świetnie sobie
radził.
— Więc chyba nie powinniśmy być tak krytycznie do niego
nastawieni — powiedziała Klarysa niepewnie.
Mówiąc to myślała o uczuciu, które nią wstrząsnęło, kiedy kuzyn
Gwidon pocałował ją w rękę. „To na pewno dlatego, że mnie
zaskoczył — myślała. — Anglicy nie całują po rękach ledwo
poznanych dam".
Mimo wszystko trudno jej było usunąć z pamięci to wydarzenie i
potraktować je jako nieważny incydent. Wspomnienie tamtej krótkiej
chwili przeszkadzało jak zadra. Nie chciała rozmawiać o tym zajściu z
ojcem, a jednocześnie wiedziała, że nie będzie mogła przestać o nim
myśleć.
Po przyjeździe do domu życzyła ojcu dobrej nocy i już miała
zamiar pójść do swojej sypialni, ale zatrzymała się w pół kroku.
— Tatku, nie jedźmy do zamku z samego rana — poprosiła. —
Mam tyle jeszcze do zrobienia.
— Ja także nie mam ochoty zjawiać się tam przed południem —
zgodził się pułkownik Templeton. — Pojedziemy na podwieczorek.
Wcześniej być nie musimy.
Już w swoim pokoju Klarysa zastanowiła się, jakie to nowe i
dziwne dla niej uczucie — nie chcieć jechać do klasztornego zamku.
Dawniej zawsze była przejęta takimi odwiedzinami i wyczekiwała ich
niecierpliwie. Bywała tam często, bo stary markiz chętnie zapraszał
ich na dłużej w gości, tak że nierzadko zostawali na noc. Traktowała
te wyprawy zawsze jako cudowną przygodę i ogromną przyjemność.
A teraz, o dziwo, z niechęcią myślała o opuszczeniu rodzinnego
domu. Nawet myśl o konnej przejażdżce nie stanowiła wystarczającej
zachęty. Dziewczyna podeszła do okna i zapatrzyła się w ciemność.
„Dlaczego tak to odczuwam? — pytała siebie. — Dlaczego nie
potrafię zaakceptować kuzyna Gwidona i tak jak inni krewni uznać go
za miłego i czarującego?"
W końcu, kiedy się już przebrała do snu i ułożyła w pościeli,
doszła do wniosku, że zachowuje się bardzo nierozsądnie. Dawny
klasztor stanowił bardzo ważny element w jej życiu, a ród Mawde'ów,
z którym była spokrewniona przez matkę, zajmował poczesne miejsce
w jej sercu.
— Muszę polubić kuzyna Gwidona! — powiedziała na głos. —
Muszę!
Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, wzdrygnęła się na samą
myśl o nim, przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz na wspomnienie
dotyku jego ust. „Nigdy więcej nie podam mu ręki" — postanowiła w
duchu.
Długo jeszcze nie mogła zasnąć. „To wszystko dlatego, że
wczoraj wieczorem wszyscy byliśmy podenerwowani" — powiedziała
sobie następnego ranka. Zwykłe zdarzenia poprzedniego dnia zdawały
się wyolbrzymione przez to, że w zamku pojawił się nowy markiz.
Odtwarzając w myśli historię klasztoru uświadomiła sobie, że nie
pierwszy raz tytuł przypadł w spadku dalszemu członkowi rodziny.
Tamci dziedzice zapewne, podobnie jak nowy markiz, także chcieli
wywrzeć jak najlepsze wrażenie. „Po prostu nieco przesadził —
zdecydowała w końcu — i to mnie do niego zraziło".
Kiedy zeszła na śniadanie, zastała ojca zatopionego w lekturze
listu, który mu właśnie doręczono.
— Dzień dobry, kochanie — przywitał córkę. — Szczerze
mówiąc, bardzo mi nie na rękę ten dzisiejszy wyjazd. Kilka osób chce
się ze mną pilnie widzieć. Właściwie powinienem im wyznaczyć
spotkania w zamku albo sam jeździć w tę i z powrotem.
— Najprościej będzie, jeśli wyślesz Gwidonowi wiadomość, że
jest ci niewymownie przykro, ale sprawy nie cierpiące zwłoki
zmuszają cię, byś odmówił jego zaproszeniu — zaproponowała
Klarysa.
— Chętnie bym to zrobił — przyznał pułkownik Templeton —
ale przecież nie mogę. Sama wiesz, że markiz liczy zarówno na moją,
jak i na twoją pomoc.
— Nie mam ochoty mu w niczym pomagać — stwierdziła
Klarysa oschle.
Nałożyła sobie jedzenie ze srebrnych półmisków ustawionych na
bufecie i usiadła przy stole.
— Posłuchaj, tatku. Jeśli ten człowiek jeszcze raz wspomni ci
choć słowem o ożenku ze mną, wyjaśnij mu, proszę, bez żadnych
niedomówień, że nie ma na to nadziei przynajmniej przez kilka
miesięcy... o, a nawet pół roku.
Pułkownik Templeton spojrzał na córkę pytającym wzrokiem.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że nabrałaś do niego
niechęci?
— Może niezupełnie — odpowiedziała Klarysa wolno — ale on
jest jakiś dziwny... i zupełnie inny niż wuj Jakub, a co za tym idzie,
również inny niż Waldemar — przerwała na chwilę. — Myślę, że nie
bez racji byłoby poprosić go o nieco czasu do namysłu, „żeby poznać
prawdziwe zamiary nieprzyjaciela", jak sam byś powiedział.
Pułkownik Templeton roześmiał się głośno.
— Doskonale cię rozumiem, córeczko, i przyznaję ci absolutną
rację! Nie ma powodu do pośpiechu, a jeśli chodzi o kwestię tak
poważną jak małżeństwo, to sama dobrze wiesz, że na pierwszym
miejscu zawsze stawiam twoje szczęście. Prawdziwe szczęście w
życiu, w parze z godnym ciebie mężczyzną.
— Dziękuję, tatku! Zawsze mnie rozumiałeś. Jestem pewna, że
mama też wolałaby, żebym przemyślała swoją decyzję, bez względu
na to, jaka ona będzie. Mimo że Gwidon jest z rodu Mawde'ów.
— To prawda — zgodził się pułkownik Templeton. — Zdaj się na
mnie, córeczko. Jak już powiedziałem, ten człowiek zachowuje się
zgodnie z francuskimi obyczajami, zamiast — znacznie rozsądniej i
po angielsku — działać strategicznie.
— Działać strategicznie — powtórzyła dziewczyna. — Dokładnie
o to chodzi.
Po śniadaniu Klarysa pojechała z ojcem załatwić pilne sprawy na
jednej z farm, a gdy wrócili do domu w porze obiadu, na stoliku w
hallu czekał ją ogromny bukiet orchidei. Dziewczyna przyjrzała mu
się zdziwiona i obok kwiatów dostrzegła także list do ojca.
— Kwiaty i list przysłano przed półgodziną przez parobka z
klasztoru — wyjaśnił majordomus.
— Domyśliłam się, że orchidee są z tamtejszej cieplarni —
powiedziała Klarysa. — Proszę je wstawić do wody.
Klarysa już miała odejść, ale majordomus dodał jeszcze:
— Do kwiatów jest dołączony liścik, proszę panienki.
Dziewczyna wzięła w rękę kartonik i przeczytała:
Najpiękniejszej spośród moich kuzynek z wyrazami miłości
Gwidon, markiz Mawdelyn
Ze zdumieniem na twarzy podała liścik ojcu. Pułkownik
Templeton skończył najpierw czytać wiadomość adresowaną do
niego.
— Gwidon ma nadzieję, że pamiętamy o jego zaproszeniu i
spodziewa się nas wkrótce po obiedzie — oznajmił, a potem spojrzał
na karteczkę, którą dostał od córki.
Przez jego twarz przemknął pogardliwy grymas.
— Bardzo francuskie — powiedział cicho, by nie być słyszanym
przez służbę. — Doprawdy szybko chce zdobyć pierwszą linię
okopów.
Klarysa roześmiała się wesoło, słysząc żołnierski ton tej
wypowiedzi. W drodze do pokoju postanowiła, że nie będzie
traktować kuzyna Gwidona zbyt poważnie. Dobrze odgrywał swoją
rolę i mądrze obmyślał każde wystąpienie, ale jednocześnie ani ona,
ani jej ojciec nie potrzebowali złudnej otoczki pustych gestów.
Kiedy już się znalazła w sypialni, pomyślała nagle, że gdyby jej
ojciec nie był tak bogaty, kuzyn Gwidon może nie zabiegałby o jego
przychylność. Ani o jej rękę. W Paryżu na pewno poznał wiele kobiet,
z którymi mógłby się ożenić, gdyby tylko zechciał.
„A może to one nie zechciały jego? — zastanowiła się
dziewczyna. — Przecież nie miał wtedy tak znacznej pozycji jak
teraz. Francuzki, jak się zdaje, są bardzo pod tym względem
praktyczne". Z drugiej strony, zapewne nie były posażnymi pannami
jak Klarysa, jedyne dziecko zamożnego ojca. „Kuzyn Gwidon może i
zdoła zamydlić oczy całej rodzinie, ale nie mnie!" — postanowiła.
Zdjęła amazonkę, założyła wdzięczną sukienkę i zeszła na dół,
gdzie czekał na nią ojciec.
— Obiad już podany — rzekł — ale nie musimy się śpieszyć. Nie
zamierzam zjawić się w zamku wcześniej niż na podwieczorek.
— To cudownie. — Klarysa wzięła ojca pod ramię i razem poszli
do sali jadalnej. — Tak cię kocham, tatku, i tak się cieszę, że nie dałeś
się podbić temu niewychowanemu kuzynowi.
— Źle wychowanemu — poprawił ojciec z uśmiechem. — Albo
może:
inaczej
wychowanemu
lub
też
ujmując
sedno:
nieokiełznanemu.
— Niezbyt to delikatne z mojej strony, ale nie mogę się pozbyć
uczucia, że twoje pieniądze, tatku, mają z jego rewerencjami niemało
wspólnego.
Pułkownik Templeton kiwnął głową.
— Pojąłem to wczoraj, kiedy Gwidon dał mi do zrozumienia, że
jest w bardzo złej kondycji finansowej.
— Chcesz powiedzieć, tatku, że on w ogóle nie ma pieniędzy? —
Klarysa spojrzała na ojca ze zdumieniem.
— Bardzo niewiele. Matthews, kiedy z nim rozmawiałem zaraz
po śmierci Waldemara, uprzedził mnie, że ojciec zostawił Gwidona w
niewyobrażalnych długach.
Klarysa wiedziała, że Matthews to doradca prawny w majątku
Mawdelyn.
— Rzecz jasna, czwarty markiz spłacił wszystkie obciążenia —
ciągnął pułkownik Templeton — i ustalił Gwidonowi roczną rentę, tak
samo jak tylu innym członkom rodu Mawde'ów pozostającym w
potrzebie. — Zamilkł, a Klarysa czekała, wiedząc, że ojciec rozważa,
czy może jej zdradzić coś więcej.
— Powiedz już wszystko, tatku — poprosiła wreszcie.
— Cóż... — pułkownik Templeton podjął wątek — Matthews
twierdzi, że Gwidon żył ponad stan i ciągle molestował markiza o
coraz to nowe sumy. Jakub napominał go kilkakrotnie, że nie jest
jedynym krewnym, który potrzebuje wsparcia, ale oczywiście, jak to
on, płacił wszystkie długi.
— Kuzyn Gwidon jest bez wątpienia uszczęśliwiony, że
odziedziczył tytuł oraz wszystkie bogactwa, które się z nim wiążą —
stwierdziła Klarysa. — Chyba nigdy w życiu nie miał tylu pieniędzy!
— Nie wystarczy mu tego na długo, jeśli będzie chciał utrzymać
dom i majątek na obecnym poziomie.
— Chyba że będziesz mu służył radą, tak samo jak jego wujowi.
— Pomagałem Jakubowi, bo łączyła nas przyjaźń. Jednak być na
usługi jakiegoś młodzieńca z opinią rozrzutnika, którego do wczoraj
prawie nie znałem, o, to już zupełnie inna sprawa!
— Zapewne dlatego doszedł do wniosku, że jedyna jego szansa to
wziąć mnie za żonę!
Pułkownik Templeton uderzył otwartą dłonią w stół.
— Nie będę wywierał na ciebie żadnego nacisku, zrobisz to, co
sama będziesz chciała.
— Dziękuję, tatku! A co ty zamierzasz zrobić wobec próśb
kuzyna Gwidona?
— Będę mu pomagał w miarę, tak długo aż zyskam pewność, że
dobrze czynię, ale tak samo jak ty nie dam się do niczego zmusić!
Zadumali się oboje.
— Swoją drogą — powiedziała Klarysa — trochę mnie irytuje to
całe zamieszanie w zamku. Ale kuzyn Gwidon, zdaje się, jak
większość młodych ludzi jest zdecydowany na wszystko i nie będzie
przebierał w środkach, żeby osiągnąć cel.
— Może i tak być, córeczko. Na razie jesteśmy zgodni, że
przemyślisz dokładnie strategię i nie przedsięweźmiesz niczego w
pośpiechu.
— Jesteś taki mądry, tatku! Szczerze mówiąc, trudno mi będzie
podjąć właściwą decyzję w tamtym otoczeniu. Chciałabym, żebyśmy
nie gościli w zamku ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne.
— Wrócimy natychmiast, kiedy o to poprosisz — obiecał
pułkownik Templeton — ale mam pewność, iż Gwidon jest zbyt
rozsądny, by ci się naprzykrzać. Poza tym będą tam jeszcze inni
goście i może się okazać, że doskonale się bawisz.
— Mam nadzieję, tatku — westchnęła Klarysa, lecz w jej głosie
słychać był jedynie zwątpienie.
ROZDZIAŁ 3
Powóz stanął przed bramą, a Klarysa ciągle jeszcze krzątała się
wokół spraw, które musiała załatwić przed wyjazdem. Wiedziała, że
ojciec nie lubi, gdy konie muszą czekać, więc pośpiesznie wetknęła
pokojówce w ręce jakiś wazonik i kilka drobiazgów, które trzymała w
dłoniach.
— Poustawiaj to gdzieś, Marysiu — poprosiła — tylko nie
chowaj głęboko, żebym mogła łatwo znaleźć po powrocie.
Służąca pracowała w domu pułkownika Templetona już od kilku
lat.
— Nie trzeba się kłopotać, panienko — zapewniła pogodnie. — I
niech panienka tylko szybko wraca, wszyscy tęsknimy za panienką,
kiedy panienki tu nie ma z nami.
— Ja też za wami tęsknię.
Ponieważ pokojówki w zamku Mawdelyn znały Klarysę od
dziecka i traktowały ją jak córkę starego markiza, Templetonowie
nigdy nie zabierali swojej służby do dawnego klasztoru. Jedyny
wyjątek stanowił kamerdyner ojca. Pułkownik Templeton nigdzie się
bez niego nie ruszał. Wilkins z kuframi wyjechał jeszcze przed
obiadem, by zdążyć rozpakować bagaże, zanim Klarysa z ojcem dotrą
na miejsce.
Dziewczyna złapała kapelusz z szerokim rondem, pasujący
kolorem do sukni, i pobiegła na dół.
Ojciec stał w hallu.
— Prędzej, prędzej! — wołał rozkazującym tonem, „po
wojskowemu", jak mawiała Klarysa. — Konie przecież czekają!
Dziewczyna tylko się uśmiechnęła i zbiegła po schodach do
otwartego powozu. Odezwała się dopiero, kiedy ojciec zajął miejsce
obok niej i ruszyli w drogę.
— Prawdziwe utrapienie z tym wyjazdem akurat teraz, gdy tyle
mamy do zrobienia w domu! Niestety, jestem pewna, że bez względu
na to, co kuzyn Gwidon czuje do mnie, nie da sobie rady bez ciebie.
— Masz rację, córeczko. Po namyśle doszedłem do wniosku, że
ten młodzieniec bardzo niewiele wie o angielskim sposobie życia i
niełatwo mu będzie w jego wieku nauczyć się dobrych manier.
— Na pewno szybko cię przekona, że coś z niego będzie. A w
każdym razie, iż ma duże chęci do nauki.
— Rzeczywiście, trzeba mu oddać sprawiedliwość, bardzo się
stara robić dobre wrażenie — przyznał ojciec z ociąganiem.
Jechali wąską drogą. Klarysa rozglądała się wokół i myślała o
tym, jak pięknie jest na wsi. Lubiła tę ziemię wiosną, kiedy zewsząd
wyłaniały się fiołki, pierwiosnki i bladożołte narcyzy. Kochała ją też
latem, gdy pszczoły brzęczały pracowicie wokół rozkwitłych róż, a
łany zboża złociły się na polach.
Zdawała sobie sprawę, że uprawy w majątku Mawdelyn jedynie
dzięki wysiłkom jej ojca wyglądały prawie tak wspaniałe jak w ich
własnym. „Kuzyn Gwidon powinien być tacie bardzo, ale to bardzo
wdzięczny" — pomyślała.
Mijali właśnie peryferia miasteczka, gdy w bramie plebanii ukazał
się pastor, wymachując gorączkowo ramionami. Woźnica, nie
czekając na rozkaz, zatrzymał konie. Duchowny, mężczyzna w
średnim wieku, z posrebrzonymi siwizną skroniami, zbliżył się do
powozu.
— Właśnie zamierzałem się do pana wybrać, panie pułkowniku
— powiedział.
— Przykro mi, drogi pastorze, ale czekają na nas w zamku.
Pastor miał tak zatroskany wyraz twarzy, że pułkownik
Templeton natychmiast dodał pośpiesznie:
— W jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć, pastorze? Czy
to coś ważnego?
— Wydaje mi się, że tak. Nie chciałbym was zatrzymywać, ale
jeżelibyście mogli zajrzeć na plebanię i poświęcić mi kilka krótkich
chwil...
— Ależ oczywiście — zgodził się pułkownik Templeton.
— Będę ogromnie zobowiązany — dziękował pastor drżącym ze
zdenerwowania głosem. — Nie chciałbym się naprzykrzać, lecz
bardzo potrzebuję pańskiej rady.
Woźnica i lokaj jadący z tyłu powozu słyszeli oczywiście każde
słowo. Kiedy pastor pośpieszył otworzyć bramę prowadzącą na
maleńki podjazd, konie zostały zawrócone, powóz minął wrota i
skierował się w stronę domu. Plebania była ślicznym budyneczkiem
wzniesionym jakieś pięćdziesiąt lat temu. Klarysa wiedziała, że
wyposażono go we wszelkie niezbędne wygody. Teraz, kiedy dzieci
pastora dorosły już i opuściły rodzinne gniazdo, stanowił też
przestronne mieszkanie dla dwojga ludzi. Dziewczyna zwróciła uwagę
na przepiękny ogród, prawdziwe oczko w głowie pani Taylor.
Kiedy weszli do sieni, otoczył ich zapach róż ułożonych w
wazonie na stoliku. W pokoju, do którego wprowadził ich gospodarz,
także ustawiono wazony pełne kwiatów. Klarysa doskonale znała to
szczególne sanktuarium, gdzie duszpasterz przygotowywał swoje
słynne kazania. Ściany niknęły za książkami, z których jeszcze niecałe
dwa lata temu kaznodzieja uczył dziewczynę angielskiej literatury.
Pastor był człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji, więc lekcje z
nim sprawiały Klarysie niekłamaną przyjemność. Nigdy ich dysputy
nie kończyły się na literaturze. Rozmawiali na wszelkie możliwe
tematy. Dziewczyna już od dawna rozumiała, jak wielkie spotkało ją
szczęście, że w parafii mieszkał ktoś, kto potrafił jej odpowiedzieć na
każde pytanie. Pastor dysponował ogromnym zasobem wiedzy i to nie
tylko na temat czasów współczesnych, ale także rozwoju cywilizacji
od samych jej początków.
Klarysa spotkała już duchownego tego ranka w sklepie, w którym
sprzedawano wszystko, czego mógłby potrzebować ktokolwiek w
okolicy. Dlatego też gospodarz nie witał jej powtórnie. Dopiero gdy
usiadła wygodnie na krześle, zwrócił się bezpośrednio do niej:
— Wybacz mi, Klaryso, że zatrzymuję cię w drodze do zamku.
— Nieśpieszno mi tam — odparła dziewczyna. — Właściwie ani
tatko, ani ja nie mamy czasu na pobyt u markiza — mówiąc zdała
sobie sprawę, że pastor właściwie nie słucha. Patrzył na jej ojca. Był
wyraźnie wzburzony.
— Cóż się więc takiego wydarzyło, drogi pastorze? — zapytał
pułkownik Templeton.
— Dziś rano zaszedłem do zamku — zaczął kaznodzieja — i po
dłuższym oczekiwaniu, ponieważ, jak zrozumiałem, markiz nie zszedł
jeszcze na śniadanie, udało mi się z nim widzieć.
Pułkownik Templeton słuchał z uwagą. Klarysa czuła, że ojciec
jednocześnie zachodzi w głowę, co takiego mogło się wydarzyć.
Dlaczego pastor jest taki niespokojny?
— Jak pan wie, panie pułkowniku — mówił duchowny — nigdy
nie spotkałem nowego dziedzica, bo przybyłem tutaj dopiero
dwanaście lat temu.
— Pamiętam, rzeczywiście, było to dwanaście lat temu. Od tego
czasu wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że zechciał pan być z nami, drogi
pastorze.
— Jak panu zapewne wiadomo — ciągnął kaznodzieja — zmarły
markiz był dla mnie bardzo łaskaw, zaszczycił mnie nawet swą
przyjaźnią. Muszę wyznać, że żyłem tu bardzo szczęśliwie.
— Mamy nadzieję, że drogi pastor zostanie z nami na wiele
jeszcze szczęśliwych lat.
— Właśnie w tej sprawie chciałem z panem rozmawiać, panie
pułkowniku.
Leonard Templeton odchrząknął zaskoczony. Klarysa zauważyła,
że usiadł nieco sztywniej.
— Cóż się stało w zamku dziś rano? — spytał opanowanym
głosem.
— Pozdrowiłem markiza, przedstawiłem się jako beneficjent
tutejszej parafii i wyraziłem nadzieję, że będę mógł mu oferować
swoje posługi tak samo jak jego wujowi.
W pokoju zapanowała cisza.
— Markiz najwidoczniej nie wiedział — podjął pastor — że moje
uposażenie zależy od niego. Kiedy mu wyjaśniłem, iż każdy kolejny
dziedzic na Mawdelyn ma prawo wyznaczać pasterza parafii i płacić
mu pensję, wydawał się zdziwiony. Powiedziałem: „Jestem nie tylko
kaznodzieją w miasteczku i w majątku, ale byłem także osobistym
duszpasterzem czwartego markiza Mawdelyn". Patrzył na mnie, ale
się nie odzywał, więc mówiłem dalej: „Pański wuj, markizie,
uczęszczał do kościoła parafialnego i czytał Ewangelię". „Czytał
Ewangelię?!" — wykrzyknął pan Gwidon. „Tak — odparłem. — To
tradycja sięgająca pokoleń".
— No, proszę — wtrącił pułkownik Templeton — nie
pomyślałem, że mógł o tym nie wiedzieć!
— Wyjaśniłem następnie markizowi — ciągnął pastor drżącym
głosem — że raz w miesiącu dodatkowo sprawiałem posługę w
klasztornej Wielkiej Kaplicy. Wiadomo, że służba nie zawsze zdąży
do kościoła parafialnego, szczególnie kiedy w zamku wydaje się
przyjęcia.
— Uważam to za bardzo rozsądne ustalenie — wtrąciła Klarysa.
— Niektórzy ze służby są o wiele za starzy, żeby śpieszyć do kościoła
i z powrotem, gdy jest tyle do zrobienia i wieczorem, i rano.
— Właśnie miałem to objaśnić markizowi, kiedy oświadczył mi,
że sprowadza własnego duszpasterza z Francji!
Na chwilę zarówno pułkownik Templeton, jak i Klarysa osłupieli
ze zdumienia.
— Z Francji?! — wykrzyknął pułkownik. — Boże wielki...
czyżby to oznaczało, że mieszkając we Francji markiz przeszedł na
wiarę rzymskokatolicką? Nigdy mi to nie przyszło do głowy!
— Tego nie wiem. Pan Gwidon powiedział tylko, że moje posługi
nie będą już wymagane w klasztorze. — Pastor wyglądał na bardzo
zmartwionego. — Odniosłem także wrażenie, panie pułkowniku, że
może umieścić nowego kaznodzieję na mojej posadzie.
— Nie, oczywiście, że tego nie zrobi! — rzekł pułkownik
Templeton kategorycznie. — Żaden mieszkaniec miasteczka nie
wyobraża sobie życia bez drogiego pastora! Wszyscy parafianie są z
pana niezmiernie dumni.
— To prawda — potwierdziła Klarysa. — Myślę, że wybuchłaby
prawdziwa rewolucja, gdyby kuzyn Gwidon choć wspomniał o
relegowaniu drogiego pastora!
— Muszę podkreślić — zaznaczył szybko duchowny — że
markiz nie wyraził życzenia, bym odszedł. Odniosłem tylko wrażenie,
iż ma taki zamysł, kiedy mówił o swoim osobistym duchowym
przewodniku.
— Zdradził, czy ten człowiek jest Francuzem, czy Anglikiem? —
spytał pułkownik Templeton.
Pastor zaprzeczył ruchem głowy.
Pułkownik zamyślił się głęboko.
— Drogi pastorze — powiedział w końcu — proszę zdać się na
mnie. Wytłumaczę Gwidonowi, jak bardzo jest tu pan niezbędny, i to
nie tylko dla ludzi żyjących w majątku, ale również dla wszystkich
mieszkańców miasteczka i okolicy. Wspomnę też, że pańska sława,
pastorze, rozciąga się na całe hrabstwo.
Umilkł zamyślony. Po chwili podjął wątek:
— Naczelnik policji, generał sir Maurycy Stanbrook, mówił mi
zaledwie kilka tygodni temu, że jeszcze nigdy w życiu nie słyszał
lepszego kazania niż to, które pan wygłosił na ostatnim zjeździe
rezerwistów kawalerii.
— Ogromnie to mnie raduje — podziękował pastor. — Pan wie,
panie pułkowniku, że zarówno moja żona, jak i ja bylibyśmy
niepocieszeni, musząc opuścić to miejsce.
Pułkownik Templeton wstał z krzesła.
— Zajmę się tym, drogi pastorze. Gwidon nie rozumie
angielskich obyczajów. Upewnię się, że nie zmieni tradycji
comiesięcznych mszy w Wielkiej Kaplicy. Wyjaśnię mu też, bez
owijania w bawełnę, jak bardzo wszyscy pana potrzebujemy.
— Byłem pewien, że mogę liczyć na pańską pomoc, panie
pułkowniku — powiedział duchowny z widoczną ulgą.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
— Proszę się nie kłopotać, drogi pastorze — dodał jeszcze
pułkownik Templeton. — Wszyscy wiemy, że nowy gospodarz
wprowadza zawsze wielkie zmiany. Zdążyłem się już przekonać, że
szósty markiz Mawdelyn działa o wiele za szybko nie tylko w tej
jednej dziedzinie!
Klarysa w myślach przyznała ojcu całkowitą rację. Wstała,
ucałowała duchownego w policzek i powiedziała:
— Drogi pastor jest niezbędny nam wszystkim. Wiem, że każdy
mieszkaniec tej części hrabstwa Berkshire powiedziałby to samo.
— Dziękuję ci, Klaryso.
Kiedy odjeżdżali, machał im na pożegnanie stojąc we frontowych
drzwiach plebanii. Klarysa mogłaby przysiąc, że był o wiele
spokojniejszy niż wówczas, kiedy zatrzymywał ich powóz. Odezwała
się do ojca dopiero, kiedy minęli bramę i wjechali na drogę do
miasteczka.
— Kuzyn Gwidon musi być chyba szalony. Inaczej z pewnością
nawet nie zaświtałaby mu w głowie myśl o zwolnieniu pastora. Gdzie
on znajdzie drugiego takiego mądrego, wybitnego człowieka?!
— Wydaje mi się, że Gwidon nie ma o tym najmniejszego
pojęcia. Trudno było przewidzieć, że należy mu uświadomić, jak
ważny jest pastor dla nas wszystkich.
— Musisz mu to powiedzieć teraz — zdecydowała Klarysa — i
spowodować, żeby nie sprowadzał do Anglii swojego duchownego.
Ponieważ ojciec milczał, dziewczyna dodała:
— Jakoś zupełnie sobie nie wyobrażam, by Gwidon był
szczególnie religijny.
— Ja także — zgodził się pułkownik Templeton. — Ale nie
obawiaj się, córeczko, dotrę do sedna sprawy i uczynię co w mojej
mocy, żeby Gwidon przejrzał na oczy.
— Mam nadzieję, że nie czekają nas już żadne wstrząsy! —
westchnęła Klarysa. — Nie mówiłam ci jeszcze, tatku, że pani Bush
wspomniała mi wczoraj, iż mogą nastąpić zmiany w obsadzie służby.
— Wielkie nieba! Chyba Gwidon nie ma zamiaru wyrzucić jej ani
Dawkinsa. To byłby koniec świata!
— Tak, to niedopuszczalne. Och, tatku, rozmów się z Gwidonem
jak najszybciej i wytłumacz mu, że zniszczy zamek, jeśli będzie
próbował wprowadzać tyle zmian. Nikt nie chce nowomodnych
pomysłów ani obcych ludzi, kiedy wszystko jest doskonałe właśnie
takie, jakie jest!
— Zrobię co w mojej mocy — powtórzył jej ojciec. — Choć
sama wiesz, że markiz Mawdelyn może stanowić własne prawa.
— Nie wtedy, gdy krzywdzi ludzi — odparła Klarysa z mocą.
Pułkownik Templeton nie odpowiedział. Widząc jego zaciśnięte
wargi dziewczyna domyśliła się, że był strapiony. Jednocześnie
uniesiona pod wojowniczym kątem broda zdradzała wolę podjęcia
wyzwania. Doświadczony żołnierz gotował się do rozpoczęcia batalii.
Klarysa pomyślała, że człowiek, który kiedyś odważy się stawić czoło
jej ojcu, gdy ten będzie walczył za sprawę w jego mniemaniu słuszną,
okaże się niepowszednim śmiałkiem.
Wreszcie zjawili się w zamku. Kiedy wstępowali na schody,
markiz wyszedł im na spotkanie.
— Czuję się niezmiernie zaszczycony waszym przybyciem —
powitał ich wylewnie. — Nie będziecie zmuszeni się nudzić w
towarzystwie mojej skromnej osoby, ponieważ właśnie dwoje
przyjaciół uradowało mnie swoim przyjazdem z Paryża! Nie mogą się
już doczekać spotkania z wami i jestem pewien, że wydacie się im
równie interesujący i uroczy jak mnie.
Zaprowadził Templetonów do salonu, gdzie Klarysa ujrzała dwoje
gości. Podchodząc do kobiety pomyślała, że nigdy jeszcze nie
widziała osoby tak szykownej i jednocześnie tak niezwykłej.
— Ariste, moja droga — zaczął prezentację markiz — poznaj,
proszę, moją śliczną kuzyneczkę Klarysę i jej ojca, pułkownika
Templetona, który wydatnie pomaga mi w pełnieniu nowych
obowiązków.
Francuzka wyciągnęła dłoń na powitanie, a markiz dokończył
prezentacji:
— Madame Ariste Dubus, jedna z moich najdawniejszych i
najserdeczniejszych przyjaciółek.
— Cieszę się, że mogę cię poznać — odezwała się madame
Dubus do Klarysy. Następnie obrzuciła jej ojca spojrzeniem spod
długich ciemnych rzęs i powiedziała: — Drogi pułkowniku, Gwidon
wychwalał pańskie zalety pod niebiosa i, jak widzę, peany te były
niewątpliwie w pełni uzasadnione. — Choć po angielsku mówiła
doskonale, dało się wychwycić w jej głosie wyraźny obcy akcent.
Klarysa natychmiast zdała sobie sprawę, że przyjaciółka Gwidona
bezsprzecznie próbuje flirtować z jej ojcem. Ariste Dubus nie była
piękna w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale trudno było
zaprzeczyć, że roztaczała wokół siebie nieuchwytny czar.
Markiz poprowadził ich w kierunku młodego człowieka.
— A oto mój stary przyjaciel, który jest mi rówieśnikiem i niemal
bratem. Le comte Jean de Soisson. Razem z hrabią uczęszczałem do
szkół. Oczywiście razem je ukończyliśmy — celująco i ze śpiewem na
ustach.
Le comte wymienił z przybyłymi uścisk dłoni, a następnie,
ponieważ madame Dubus zajęła się pułkownikiem, spróbował
zabawić rozmową Klarysę.
— Pani jest naprawdę prześliczna! — wykrzyknął z entuzjazmem.
— Gdyby się pani pojawiła w Paryżu, rzuciłaby całe miasto na
kolana!
— Nie zamierzam opuszczać Anglii — stwierdziła Klarysa —
choć rozumiem, że panu życie w tym kraju może się wydawać dosyć
monotonne.
— Nie w pani towarzystwie — odparł le comte z galanterią.
Dziewczyna odniosła wrażenie, że patrzy na nią w sposób
cokolwiek zuchwały. Zostawiła hrabiego i ruszyła w stronę ojca, ale
ten całkowicie zawładnięty przez madame Dubus stał przy oknie na
drugim końcu salonu i wskazywał gościowi urocze zakątki ogrodu. W
tym czasie markiz, przy tacy z trunkami, nalewał do kieliszków
musujące wino.
Klarysa spodziewała się raczej herbaty, wydawało się jednak, że
to zbyt angielski obyczaj dla nowego dziedzica. Prawdopodobnie
zapowiedział już Dawkinsowi, by nie przynoszono wspaniałej
srebrnej tacy, na której zawsze ustawiano prześliczny imbryczek z
epoki wczesnego baroku, filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernicę. Co
oznaczało, że nie będzie również przepysznych słodkich bułeczek,
kanapek, lukrowanych ciasteczek ani piernika. Spodziewała się tych
wszystkich smakołyków, bo stanowiły one nieodłączny element
podwieczorku w zamku.
Gwidon przeszedł przez pokój, niosąc w rękach dwa kieliszki.
— Nie odmówisz chyba, Jean — odezwał się do hrabiego. — I ty
na pewno z przyjemnością wypijesz łyczek, kuzynko.
— Dziękuję, ale nie — odparła dziewczyna. — Jest jeszcze za
wcześnie na alkohol. Wolałabym szklaneczkę lemoniady.
— Myślę, że podejmuje pani niewłaściwą decyzję — powiedział
le comte. — To wyjątkowo szlachetne czerwone wino. Przywiozłem
je z Francji na specjalne życzenie mojego przyjaciela Gwidona.
Naprawdę warte jest tylu francs, ile trzeba było za nie zapłacić!
Klarysa stała w milczeniu. Myślała o tym, że przecież kuzyn
Gwidon miał kłopoty finansowe — nawet próbował już korzystać z
pomocy jej ojca! — a jednocześnie popełniał wielki błąd, wydając
ogromne sumy na wymyślne napoje. Takie postępowanie z pewnością
stanie się tematem plotek w miasteczku, a nawet w całym hrabstwie
Berkshire.
Madame Dubus nadal mamiła pułkownika Templeton wylewną
poufałością. Kiedy markiz przyniósł Klarysie szklaneczkę lemoniady,
dziewczyna usiadła na sofie. Le comte zajął miejsce obok, zdaniem
Klarysy nieco bliżej, niż wypadało.
— Wiedziałem, że angielskie dziewczęta są piękne — oznajmił
— ale patrząc na panią jestem prawdziwie oczarowany, wręcz
olśniony urodą najcudowniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek
widziałem!
— Chyba się pan nie spodziewa, że w to uwierzę — odparła
Klarysa. — Nam w Anglii ciągle się powtarza, że Francuzki są
najbardziej porywającymi kobietami świata i w dodatku prezentują
największy chic.
— Chic to cecha nabyta, w przeciwieństwie do urody, którą
obdarza natura — odparował le comte zręcznie.
Gwidon, słuchający tej wymiany zdań, pokiwał głową z
uznaniem.
— Nieźle, Jean, zupełnie nieźle! Jeszcze nigdy nie słyszałem,
żeby ci zabrakło słów, a po angielsku radzisz sobie chyba nawet lepiej
niż w rodzimym języku!
— Och, po francusku mógłbym się wyrazić znacznie żarliwiej —
le comte nie dał się zbić z pantałyku — gdybym tylko miał pewność,
że zostanę zrozumiany.
— Jeśli chciał pan w ten sposób zapytać, czy znam język
francuski — wtrąciła chłodno Klarysa — to mogę pana zapewnić, że
posługuję się nim zupełnie swobodnie.
Matka nauczyła Klarysę nawet paryskiego akcentu.
— A więc proszę, by zechciała mi pani udowodnić, iż jej głos
brzmi jeszcze piękniej artykułując słowa w języku moich rodzinnych
stron — odparł le comte, jakby rzucał wyzwanie.
— Mogę się posłużyć pańską rodzimą mową — odezwała się
Klarysa po francusku — ale jedynie po to, by unaocznić panu, że
umiejętność porozumiewania się w dwóch językach nie jest niczym
nadzwyczajnym.
Le comte de Soisson roześmiał się i klasnął w dłonie.
— Brawo! To było naprawdę cudowne! Teraz już wiem, że nie
jestem nikim szczególnym, a tylko skromnym suplikantem u pani
pięknych stopek!
Klarysa pomyślała, że hrabia jest nawet dość zabawny. Podobnie
jak Gwidon był nieco zbyt wyelegantowany i w jakiś sposób nazbyt
szykowny, szczególnie w tutejszym wiejskim otoczeniu. Miała
zupełną pewność, że członkowie rodu Mawde'ów odniosą się do jego
osoby z dezaprobatą i to nie tylko jako do niego samego, ale także
jako do przyjaciela głowy rodu.
Gwidon zaniósł wino madame Dubus i pułkownikowi
Templetonowi, a potem wszyscy razem wrócili od okna, by
dotrzymać towarzystwa siedzącym przy kominku.
— Widzę, kochanie — odezwał się pułkownik Templeton do
córki — że rozsądnie wybrałaś lemoniadę zamiast wina. Wstyd mi, że
złamałem swoją starą żołnierską zasadę, by nie pić przed zachodem
słońca.
Le comte wybuchnął śmiechem.
— Wy, Anglicy, odmawiacie sobie przyjemności, zabaw i delicji
miłych podniebieniu, ponieważ zwyczajnie trwożą was uciechy
doczesnego życia. My we Francji czerpiemy z nich pełnymi
garściami.
— To zależy, co się uważa za uciechy doczesnego życia — odparł
pułkownik Templeton nieco urażony.
Le comte uniósł kieliszek.
— Ot, choćby wino i kobiety. Reszta przychodzi sama.
Pułkownik Templeton skwitował tę wypowiedź uśmiechem, ale
Klarysa wiedziała, że wśród tych Francuzów czuł się cokolwiek
nieswojo. Le comte robił wrażenie, jakby dawał popis przed licznie
zgromadzoną publicznością. Madame Ariste Dubus również
zachowywała się nienaturalnie. Położyła dłoń na ramieniu ojca
Klarysy.
— Mój drogi angielski pułkowniku, musi pan jak najszybciej
przyjechać do Paryża. Chętnie udzielę gościny walecznemu oficerowi
— uśmiechnęła się uwodzicielsko. — Dostarczę panu tak
ekscytujących uciech i intrygujących rozrywek, o jakich pan nigdy nie
śnił. — Mówiąc to trzepotała długimi rzęsami i wydymała usta nie
pozostawiając wątpliwości, że ma nadzieję na flirt.
Rozmowy toczyły się w podobnym tonie, aż do momentu kiedy
Klarysa powiedziała:
— Chyba pójdę na górę i odpocznę trochę przed kolacją.
W domu nigdy tego nie robiła, lecz tutaj źle się czuła nieustannie
śledzona zuchwałym spojrzeniem hrabiego. Przy tym była
zdegustowana zbyt poufałym stosunkiem madame Dubus do ojca.
Wiedziała, że matka uznałaby takie zachowanie za wysoce gorszące.
Widziała też, że ojciec był dziwnie skrępowany.
„Nie lubię tych ludzi — pomyślała. — Mam nadzieję, że później
przyjęcie będzie przebiegało zupełnie inaczej". Zdawała sobie sprawę,
iż przybysze pod żadnym względem nie pasują do członków rodu
Mawde. Właściwie była pewna, iż rodzina zostanie narażona na
prawdziwy wstrząs.
Madame Dubus zaczęła przekonywać Klarysę, by nie pozbawiała
ich obecności swej uroczej osóbki, ale markiz wpadł jej w słowo:
— Kolacja będzie o wpół do dziewiątej, więc nie ma powodu do
pośpiechu. To i tak znacznie wcześniej, niż jadamy w Paryżu.
Klarysa znała francuską tradycję spożywania ostatniego posiłku
bardzo późno w nocy. Uważała, że kolacja o wpół do dziewiątej to o
wiele za późno jak na angielskie zwyczaje, lecz jednocześnie była
zbyt dobrze wychowana, żeby wyrazić głośno swoje zdanie na ten
temat. Po prostu podeszła do drzwi. Hrabiemu nie pozostało nic
innego, jak je przed nią otworzyć.
Poszła prosto na górę. Nikt nie musiał jej mówić, że przeznaczono
dla niej sypialnię, którą niezmiennie zajmowała podczas gościny w
zamku. Darzyła ten pokój szczególnym uczuciem, ponieważ został
urządzony przez jej matkę. Pani Templeton sama wybrała
odpowiednie meble i zasłony.
Kiedyś Klarysa uprosiła starego markiza, żeby pozwolił zawiesić
tam obraz, który prawdziwie kochała. Nawet będąc jeszcze małą
dziewczynką, stawała oszołomiona przed płótnem Lucasa Cranacha.
Jej zdaniem „Odpoczynek podczas ucieczki do Egiptu" był
najpiękniejszym, najwspanialszym malarskim dziełem na świecie.
Ukazywał on Dziecię w ramionach Marii i stojącego za nimi Józefa.
Dokoła tych trzech postaci, na ziemi i na niebie, widniały aniołki z
rozpostartymi skrzydełkami.
Scena ta zawsze pobudzała wyobraźnię Klarysy. Od kiedy markiz
pozwolił jej zatrzymać obraz w sypialni, często rano, tuż po
przebudzeniu przyglądała mu się, jeszcze leżąc w łóżku. Do niego też
zanosiła wieczorne modlitwy.
Sam pokój znajdował się w najstarszej części dawnego klasztoru.
Ściany pokryto drewnianymi płytami malowanymi na biało, a całe
wnętrze sypialni utrzymane było w barwach obrazu Cranacha.
Zasłony miały kolor głębokiego lazuru, jak suknia Madonny, a
wykwintny
dywan
tkany
z
różu
przeplatanego
błękitem
odzwierciedlał wieczorne niebo w tle za Świętą Rodziną. Draperie
przesłaniające łoże spływały ze złotego kwiatowego kielicha
ozdobionego figurkami aniołków.
Klarysa po wejściu do pokoju spostrzegła z radością, że ogrodnicy
przynieśli tutaj jej ulubione kwiaty. Po obu stronach kominka stały
wazony z dopiero co rozkwitłymi liliami, a na komódce ustawiono
białe róże. Wszystko wyglądało jak zawsze, kiedy gościła w zamku. A
jednak była jakaś różnica. Na toaletce stał wazon pełen orchidei,
takich samych jak te, które markiz posłał jej do domu. Spojrzawszy na
nie uprzytomniła sobie, że nawet mu nie podziękowała. Trzeba będzie
go za to przeprosić po zejściu na kolację.
Najwyraźniej przyszła na górę wcześniej, niż się spodziewano, bo
starsza służąca, Elżbieta, która zazwyczaj usługiwała dziewczynie,
krzątała się jeszcze po pokoju.
— Ja tak sobie myślałam, że panienka posiedzi jeszcze trochę na
dole, panienko Klaryso — mówiła ścierając ostatni pyłek kurzu — ale
bardzo się cieszę, że panienka już przyszła do swojego pokoju. Bardzo
się z tego cieszę.
— Ja też się cieszę, że cię widzę, Elżbieto — powiedziała
Klarysa. — Jak sobie radzisz?
— Lecę z nóg, panienko, taka to jest prawda! Nie wiem, w co ręce
włożyć! Istne urwanie głowy, żeby wszystko pozapinać na ostatni
guzik po tym całym galimatiasie. Wszystko poprzewracane do góry
nogami. Co to się tutaj działo!
— O czym mówisz, Elżbieto? — spytała Klarysa, podczas gdy
służąca pomagała jej rozpiąć suknię.
— Śniadanie dopiero o jedenastej, więc nie mogliśmy wziąć się
za sypialnie o tej porze co zawsze. Obiad prawie wieczorem, a teraz
kolacja szykuje się o północy!
Elżbieta wyrzekała w tak zabawny sposób, że Klarysa musiała się
roześmiać.
— Francuzi żyją inaczej niż my.
— A te francuskie nawyki! — ciągnęła służąca. — Szkoda, że
panienka nie widziała tych wszystkich kufrów, co to ta pani za sobą
przywlekła. Myślałby kto, że będzie tu siedzieć może i pięć lat!
— Rzeczywiście, jest nieco zbyt wyelegantowana — zgodziła się
Klarysa.
Musiała przyznać sama przed sobą, że we własnym głosie
usłyszała chłodne nuty nagany. Miała absolutną pewność, iż nie lubi
madame Dubus. Nie darzyła sympatią także hrabiego de Soisson.
Zaraz przyszło jej do głowy, że zachowuje się bardzo wyspiarsko.
Trudno było wymagać, by przybysze z innego kraju doskonale znali
angielskie obyczaje. Nie wolno od razu ich dyskredytować jedynie z
powodu odmienności zachowania.
— Powiedziałam im wszystkim — odezwała się do Elżbiety — że
chcę odpocząć przed kolacją, ale naprawdę chciałam po prostu być
tutaj, może poczytać jakąś książkę... i koniecznie popatrzyć na mój
ukochany obraz.
— Tak myślałam, że panienka nie będzie mogła się doczekać,
żeby na niego zerknąć. My w służbówkach mówimy: „obraz panienki
Klarysy" i bardzo on się nam też wszystkim podoba, razem z tymi
aniołkami fruwającymi naokoło.
— Zawsze kochałam to płótno — westchnęła Klarysa — a kiedy
jestem tutaj, mam nieustannie ochotę oglądać też inne obrazy w
galerii i ciągle patrzę na nie, jakbym je widziała po raz pierwszy w
życiu.
— Lepiej niech panienka szybko idzie się napatrzeć —
powiedziała Elżbieta — bo kiedy panienka będzie chciała pójść
popatrzeć za następnym razem, może ich już tam nie być.
Klarysa osłupiała.
— Jak to?
— Słyszałam, jak jaśnie pan pytał pana Sheldona — Elżbieta
zniżyła głos do szeptu — które obrazy można by sprzedać.
Klarysa patrzyła na służącą oniemiała ze zdumienia.
— Sprzedać!? — wykrzyknęła po chwili. — Ależ... przecież on
musi wiedzieć, że wszystkie płótna stanowią część majoratu! I obrazy,
i każdy najmniejszy drobiazg w tym domu!
— Jaśnie pan powiedział, zdaje się: „Musi tu być coś, co nie jest
objęte tym cholernym spisem!" — Elżbieta zasłoniła sobie usta dłonią.
— Upraszam o wybaczenie panienki, ale jaśnie pan tak właśnie
powiedział.
Sheldon był odpowiedzialny za prowadzenie zarówno domu, jak i
majątku. Klarysa miała całkowitą pewność, że jeśli kuzyn Gwidon
przeprowadzał z nim jakąś rozmowę, robił to na osobności,
niewątpliwie w cztery oczy. Tak więc wszystko, czego się teraz
dowiedziała, musiało zostać podsłuchane, najpewniej przez dziurkę od
klucza.
Wcale jej to nie zdziwiło. Wiedziała, że służba jest niezmiernie
ciekawa każdego słowa i gestu nowego markiza. Jednocześnie
przerażało ją, że kuzyn Gwidon tak krótko po przyjeździe mógł
myśleć, a co gorsza mówić o wyprzedawaniu skarbów tego domu.
Przyszło jej do głowy, że powinna o tym natychmiast powiadomić
ojca. Jeśli wchodziła w grę sprzedaż obrazów, należało właśnie jemu
najpierw je zaoferować. Po chwili zastanowiła się, na co markizowi
dodatkowe pieniądze. Prawdopodobnie zostawił za sobą we Francji
jakieś zobowiązania finansowe. A może to tylko ekstrawagancja?
Kiedy Elżbieta zostawiła ją samą, zamiast położyć się do łóżka,
stanęła w oknie i wyjrzała na ogród. Nie miała najmniejszych złudzeń,
dlaczego kuzyn Gwidon chciał się z nią ożenić. Nie miała też
wątpliwości, że żywił nadzieję, iż jej ojciec będzie wspomagał
klasztorny majątek swoją fortuną, tak jak to czynił w przeszłości.
Tyle że za czasów starego markiza nigdy nie było mowy o
sprzedaży obrazów czy jakichkolwiek cennych przedmiotów z zamku.
Żaden z poprzednich markizów Mawdelyn, którzy dziedziczyli tytuł i
majątek, nie pomyślałby nawet o trwonieniu dorobku poprzednich
pokoleń i nigdy by do tego nie dopuścił. Sam zamek i wszystko, co się
w nim znajdowało, było prawdziwą świętością. Skarby przechodziły z
pokolenia na pokolenie przez wiele długich dziesiątków lat.
Niekiedy ten czy ów dziedzic zmuszony był pozbyć się części
majątku — czasem koni, czasem domu w Londynie — albo
zrezygnować z kosztownych rozrywek, ale nigdy, ani przez chwilę,
żaden z nich nawet nie pomyślał o sprzedawaniu swojego
dziedzictwa. Klarysa była tego najzupełniej pewna. Musiało ono trafić
w ręce kolejnego spadkobiercy w stanie takiej samej świetności, w
jakiej otrzymał je ostatni markiz.
„Tatko musi go powstrzymać!" — pomyślała Klarysa. Zaraz
jednak nabrała wątpliwości, czy to w ogóle będzie możliwe. Odsunęła
się od okna i spojrzała na swój ukochany obraz. Tak jak dawniej,
kiedy była jeszcze dzieckiem, wyobraziła sobie, że jest jednym z
aniołków otaczających Dzieciątko Jezus. Malutkie skrzydlate
duszyczki czciły Go i wielbiły, a jednocześnie chroniły Bożego Syna
przed złem.
— Teraz Ty, Panie, musisz ochronić klasztor i wszystkie jego
skarby — powiedziała głośno.
Poczuła nagłe pragnienie modlitwy i chciała wierzyć, że jej
prośby zostaną wysłuchane. Przyszło jej do głowy, że osłonięta
ślicznym peniuarem pasującym do nocnej koszulki może się
szybciutko przemknąć do Małej Kaplicy. Droga nie zajmie jej więcej
niż dwie minuty. Chciała się tam pomodlić, jak zwykle kiedy
przebywała w zamku.
W klasztorze Mawdelyn znajdowały się aż dwie kaplice. Jedna z
nich, Wielka Kaplica, zbudowana na potrzeby mnichów, mogła z
łatwością pomieścić nawet setkę wiernych. Druga, Mała Kaplica,
została wzniesiona na grobie pierwszego opata Mawdelyn. Była
rzeczywiście niewielka, mogło się tu zgromadzić równocześnie
najwyżej dziesięć osób. Ponieważ nieczęsto z niej korzystano,
Klarysa, przebywając w zamku, prawie zawsze tu się modliła. Czuła,
że mnisi, którzy wciąż mieli baczenie na wszystko, byli uradowani, iż
nie zapomniano o Małej Kaplicy.
Teraz dziewczyna z łatwością przemknęła nie zauważona
szerokim korytarzem, przy którym była usytuowana jej sypialnia.
Następnie zeszła po wąskich schodkach na końcu budynku. Na dole
jedyne przejście wiodło już prosto do kaplicy. Klarysa otworzyła
drzwi. Zachodzące słońce zaglądało przez ozdobione pięknymi
witrażami okno, ale większa część pomieszczenia tonęła w mrocznym
cieniu. Nie było tu kwiatów, jakimi zawsze ozdabiano Wielką
Kaplicę.
Klarysa ruszyła ku ołtarzowi, a słońce objęło jej twarz ciepłą
pieszczotą. Czuła, że złote światło spływa prosto z nieba, witając ją
serdecznie. Doszła do stopni ołtarza, uklękła i podniosła wzrok.
Spodziewała się zobaczyć piękny stary krzyż ze złota, wysadzany
drogimi kamieniami, który zgodnie z legendą należał do pierwszego
opata Mawdelyn. Nie dostrzegła jednak krzyża.
Myśląc, że to przez słońce, świecące jej prosto w oczy,
przesłoniła twarz dłonią. Teraz widziała wyraźniej.
Nagle zrozumiała, że krzyż zniknął!
Nie było także sześciu złotych świeczników, które zazwyczaj
stały na ołtarzu. One również zniknęły.
ROZDZIAŁ 4
— Sprzedał krzyż i świeczniki! — szepnęła Klarysa przerażona i
jeszcze raz spojrzała na ołtarz, nie wierząc własnym oczom.
Jak to możliwe, by kuzyn Gwidon zamienił na pieniądze coś tak
cennego, tak niepowtarzalnego i tak bardzo przynależącego do
klasztoru? Znawcy, przybywający często do zamku, żeby podziwiać
zachwycające obrazy, rzeźby i inne nieprzebrane skarby zgromadzone
w jego murach, oceniali, że krzyż oraz świeczniki zostały przekazane
w podarunku pierwszemu opatowi Mawdelyn. W piętnastym stuleciu
przyjął on chrzest z rąk świętego, który jeszcze za życia dokonywał
cudów. Klarysa zawsze uważała, że opat sam był świętym.
Dokładną datę wykonania cennych przedmiotów sakralnych
trudno było określić, ale pochodziły na pewno z tamtego właśnie
okresu. W całej Anglii nie było kościoła czy kaplicy, który by mógł
się poszczycić piękniejszą ozdobą ołtarza.
Klarysa jako dziecko lubiła się przyglądać promieniom słońca
migoczącym w szlachetnych kamieniach, ozdabiających czterystuletni
krzyż. Wierzyła, iż w ten sposób niebo daje znak, że jej dziecinne
modlitwy zostały wysłuchane. Teraz, patrząc na pusty ołtarz, nie
mogła dojść do siebie. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie potrafiła się
pogodzić z myślą, że przepadło dla świata coś tak cudownego.
Klęczała zatopiona w modlitwie i zastanawiała się gorączkowo,
co może uczynić. Wiadomość o takim postępku na pewno
rozgniewałaby ojca. Klarysa zdawała sobie sprawę, że pułkownik
Templeton nie miał na markiza wystarczającego wpływu, by w
jakikolwiek sposób przeciwdziałać takim nieodpowiedzialnym
poczynaniom.
Nie
był
członkiem
zarządu
powierniczego
sprawującego opiekę nad majątkiem.
Oczywiście, wszystkich opiekunów majoratu znał dobrze i mógł
któregoś z nich powiadomić. Tyle że, niestety, byli oni już bardzo
wiekowi. Nie mogli bez ustanku sprawować pieczy nad
nieprzebranymi skarbami klasztoru. To było zadanie markiza
Mawdelyn!
— Och, tak bym chciała wiedzieć, co robić — powiedziała na
głos i jednocześnie zdała sobie sprawę, że była to podświadoma
modlitwa.
Klęczała skąpana w słonecznych promieniach i nagle odniosła
wrażenie, że jej prośba została wysłuchana. Że w pobliżu obecny jest
ktoś, kto chce jej pomóc... I w dodatku wiedziała, że był to opat, ten
święty człowiek sprzed wieków. Nie potrafiłaby wytłumaczyć
dokładnie, co czuła, ale wyraźnie była świadoma jego duchowej
obecności.
Dziwne, lecz miała pewność, że opat ostrzega ją przed
niebezpieczeństwem. Nie rozumiała tego, ale ostrzeżenie było bardzo
silne. Odbierała je tak samo wyraźnie, jak przenikliwy dreszcz odrazy
wówczas, gdy kuzyn Gwidon pocałował ją w rękę.
— Co mam zrobić? — spytała. — Powiedz mi, co powinnam
uczynić? — Próbowała odebrać jego słowa duszą.
„Kiedy przemawia Bóg — uczyła pani Templeton córkę — nie
usłyszymy go tak, jak zwykłe ludzkie głosy. Znajdziemy Jego słowa
w głębi samych siebie. To prawdziwy głos duszy".
Klarysa wróciła do modlitwy:
— Pomóż mi, proszę, pomóż!
Ku swemu zdumieniu usłyszała, że opat jej nakazuje, by na razie
nic nie przedsiębrała. „Tatko z pewnością mógłby przekonać kuzyna
Gwidona, żeby nie sprzedawał tych bezcennych skarbów" —
dowodziła w myślach. Znów nadpłynęło ostrzeżenie. Gdzieś czaiło się
niebezpieczeństwo i ona nie mogła mu zaradzić. Mogła tylko czekać i
umacniać się w modlitwie.
Nie potrafiła tego zrozumieć. Ukryła twarz w dłoniach, jakby
chciała uciec przed promieniami słońca. Modliła się żarliwie, całym
swoim jestestwem, by klasztor nie ucierpiał, by pozostał tak cudowny
i święty, jak był zawsze.
Skończyła się modlić. Zrozumiała, że duch opata, który był przy
niej, już odszedł. Tylko ciepłe słońce otulało ją łagodnie i, co dziwne,
poczuła się szczęśliwa. „Może rzeczywiście tak będzie najlepiej" —
przekonywała siebie z powątpiewaniem. Wolno podniosła się z kolan
i ruszyła wąskim przejściem między wiekowymi ławami.
Doszedłszy do drzwi, odwróciła się i spojrzała za siebie. Ołtarz
spowity był złotym blaskiem. Pomyślała, że to Bóg zesłał słoneczne
promienie, by zajęły miejsce krzyża i świeczników. Jakby chciał ją
upewnić, że otacza klasztor swoją wszechmocną opieką. Długo stała
patrząc na ołtarz.
Potem wolno weszła po schodach. Wróciła do swej sypialni.
Dopiero kiedy znów położyła się w łóżku, zdała sobie sprawę, że
właśnie doświadczyła prawdziwego cudu. Była pewna, iż to
niezapomniane uczucie zostanie w niej na zawsze. Chciałaby o
wszystkim opowiedzieć ojcu, ale wiedziała już, że nie wolno jej tego
uczynić. Pułkownik Templeton byłby wstrząśnięty zniknięciem
krzyża i świeczników.
W dodatku czuła, że opat chciał, by zachowała całe zdarzenie w
sekrecie. „Wszystko to bardzo dziwne" — pomyślała. Jednocześnie
czuła się w jakiś sposób pobłogosławiona. Jednego była zupełnie
pewna. Święty opat i jego mnisi nadal opiekowali się klasztorem.
Następnego dnia od rana ostro prażyło słońce. Klarysa wiedziała,
że to zwiastun upału. Pamiętna prośby kuzyna Gwidona, by się z nim
wybrała na konną przejażdżkę, zeszła na posiłek ubrana w lekką
amazonkę. Nie była specjalnie zdziwiona, kiedy po wejściu do małej
jadalni zastała tam jedynie ojca.
— Dzień dobry, córeczko! — przywitał ją. — Chyba będziemy
jeść sami. Dawkins powiedział mi, że madame spożyje śniadanie w
sypialni, a nasz gospodarz jeszcze nie został obudzony.
— Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek w Anglii wstawał tak
późno, ale zdaje się, że nowy dziedzic jest przyzwyczajony do uciech
Paryża, które, jak rozumiem, trwają do bladego świtu. — Klarysa
spostrzegła potępiającą minę ojca i szybko zmieniła temat: — Kuzyn
Gwidon powiedział, że chce ze mną jechać na krótką przejażdżkę.
Tatku, którego konia poleciłbyś naszemu gospodarzowi? No i, co
ważniejsze, którego wybrałbyś dla mnie?
Pułkownik Templeton z ochotą pogrążył się w szczegółowym
roztrząsaniu najważniejszych, jego zdaniem, cech wierzchowców,
które kupił dla starego markiza tuż przed jego śmiercią. Konie
przywieziono dopiero tydzień temu.
— Ach, gdyby żył Waldemar! — zakrzyknął nagle. — Był
wspaniałym jeźdźcem. Jednym z najlepszych, jakich znalem.
Klarysa tylko westchnęła.
— Zawsze marzyłem — ciągnął ojciec — że pewnego dnia, kiedy
skończy służbę w armii i zajmie należne mu miejsce w tym domu,
razem zbudujemy tor wyścigowy. — Zamilkł na chwilę. — Bardzo
brakuje tego rodzaju obiektu w naszej części hrabstwa, a ja z
przyjemnością wszystkim bym się zajął.
— Ależ tatku! To wspaniały pomysł! Może spodoba się również
nowemu markizowi?
— Bardzo w to wątpię. Gwidon sprawia na mnie wrażenie
amatora w tej dziedzinie i z pewnością nie jest doświadczonym
skoczkiem. W dodatku mam przeczucie, choć oczywiście mogę się
mylić, że w ogóle nie przepada za końmi.
Klarysa spojrzała na ojca zdumiona.
— Mam nadzieję, że jest inaczej, tatku! Klasztor zmieniłby się nie
do poznania bez stajni i wspaniałych koni. — Mówiąc to zastanowiła
się, czy kuzyn Gwidon potrafiłby sprzedać konie, gdyby potrzebował
pieniędzy. Myśl ta nie dawała jej spokoju. — Tatku, czy naprawdę
zamierzasz pomóc kuzynowi Gwidonowi finansowo? Wydaje się, że
bez tego trudno mu będzie dać sobie radę.
Pułkownik Templeton przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad
odpowiedzią.
— Trudno mi się zorientować, na co Gwidon będzie przeznaczał
pieniądze. A po tym, czego się dowiedziałem od Matthewsa, nie mam,
szczerze
mówiąc,
zamiaru
obdarzać
tego
młodzieńca
nieograniczonym zaufaniem.
— Rozumiem, co chcesz powiedzieć, tatku — rzekła Klarysa
cicho — i jestem pewna twojej racji.
Przerwała, bo otworzyły się drzwi i stanął w nich le comte.
— Dzień dobry! — powitał obecnych. — Wiem, że jestem
spóźniony, ale proszę się na mnie nie boczyć. Słońce świeci,
mademoiselle wygląda jeszcze piękniej niż wczoraj...
— Kwestia spóźnienia jest problematyczna — oznajmiła Klarysa.
— Miałam się wybrać na konną przejażdżkę z kuzynem Gwidonem,
ale słyszałam, że jeszcze go nie budzono.
— Chyba będzie spał do samego południa — powiedział le comte
— więc musisz, o pani, pozwolić mi zająć jego miejsce u swego boku.
Nie mogę się wprost doczekać, kiedy dosiądę wierzchowca. — Rzucił
przelotne spojrzenie na pułkownika. — Mówiono mi, że pani ojciec
niemało się przyczynił do świetności stajni, a także wielu innych
godnych uwagi przedsięwzięć w majątku, który ten szczęściarz
Gwidon odziedziczył.
— Kto panu to powiedział? — spytał ostro pułkownik Templeton.
— Gwidon oczywiście, któż by inny? — odparł le comte. —
Wiem, że jest panu niezmiernie wdzięczny za uprzejmą pomoc
wujowi.
Le comte wyciągnął przed siebie obie ręce w typowo francuskim,
teatralnym geście i dodał:
— Możecie sobie państwo wyobrazić jego uczucia, kiedy się
dowiedział, że odziedziczył ten wspaniały dom razem ze wszystkimi
jego skarbami i rozległym majątkiem.
— Z pewnością był zachwycony! — odezwała się Klarysa
chłodno.
— Zachwycony to mało. Przecież on się znajdował na skraju
prawdziwej głodowej nędzy. Gdy dotarła do niego wiadomość o
śmierci czwartego markiza Mawdelyn, skakał z radości tak wysoko,
że mógłby przeskoczyć księżyc!
Klarysa pomyślała, że wypadałoby raczej, by kuzyn Gwidon
okazał choć odrobinę smutku na wieść o zgonie wuja. W końcu
markiz był dla niego zawsze bardzo dobry. I na dodatek bez ustanku
spłacał jego długi.
— Gwidon ma szczęście! — ciągnął le comte z nutką zazdrości w
głosie. — Dogodny to dla niego zbieg okoliczności, że zabito w
Indiach piątego markiza Mawdelyn akurat wtedy, gdy nasz przyjaciel
był bez grosza przy duszy.
— Bardzo lubiłam Waldemara — powiedziała Klarysa cicho —
tak jak i każdy w tym domu i w tym miasteczku. Wszyscy gorzko
płakali, kiedy dotarły do nas wieści o jego śmierci.
— Wy, Anglicy, macie zdaje się takie powiedzenie: „fortuna
kołem się toczy". Prawdziwy szczęściarz z tego Gwidona! — Trudno
było nie usłyszeć w głosie hrabiego wyraźnej zawiści.
Klarysa, mimo że nie skończyła śniadania, podniosła się od stołu.
— Czy możemy już iść do koni, tatku? Wiem, że masz mi o nich
wiele do opowiedzenia.
— Nie zechcesz na mnie zaczekać, o piękna pani? — spytał le
comte błagalnym tonem. — Chciałbym cię ujrzeć dosiadającą rumaka
jak Amazonka lub może raczej jak prawdziwa bogini.
— Chyba zaczekamy z przejażdżką na gospodarza — odparła
Klarysa. — Na razie tatko i ja nie będziemy jeździć, tylko obejrzymy
konie. — Mówiąc to podeszła do wyjścia.
Ojciec ruszył w jej ślady i gdy już zamknął drzwi od zewnątrz,
odezwał się cicho:
— A to smarkacz! Pasożyt! Nie ma prawa się do ciebie tak
poufale odzywać!
— Masz całkowitą rację, tatku — przyznała Klarysa — i myślę,
że wykazał zupełny brak dobrych manier, gdy będąc gościem kuzyna
Gwidona, mówił o nim w ten sposób.
— Dlaczego na każdym kroku musimy znosić obecność tych
obcych ludzi w klasztorze? — mruknął pułkownik Templeton
gniewnie.
Klarysa milczała. Wiedziała, że ojciec, podobnie jak ona, nie
może przeboleć śmierci Waldemara. Pamiętała, jakim wspaniałym
Waldemar był jeźdźcem. I jak zawsze się nią opiekował, kiedy razem
wyruszyli na przejażdżkę. Nie pozwalał jej skakać przez przeszkody
zbyt wysokie dla jej konia, czekał na nią, jeśli jego wierzchowiec był
szybszy...
Miała pewność, że ojciec się nie mylił: zarówno kuzyn Gwidon,
jak i le comte nie pasjonowali się jeździectwem. Co oznaczało, jak
sobie z przykrością uświadomiła, że nie potrafią należycie docenić
wspaniałych koni, wśród których większość stanowiły najpiękniejsze
angloaraby.
Zastanowiła się chwilę, czy zasugerować ojcu, że kuzyn Gwidon
może zechcieć wystawić konie na sprzedaż. Wówczas ojciec mógłby
wystąpić z propozycją kupna. Zakrawało to trochę na ironię losu, bo
nabywał je przecież specjalnie dla markiza Mawdelyn.
Klarysa nie mogła znieść myśli, że z takim trudem dobierane
stado uległoby rozproszeniu. Dzielne wierzchowce mogły trafić do
nieodpowiednich właścicieli, którzy by może nie potrafili rozpoznać
ich zalet. Nie mówiąc już o tym, że przecież pewni ludzie bywają
okrutni wobec zwierząt...
Jej ojciec nigdy nie sprzedałby konia nie znając nabywcy i nie
mając pewności, że nowy właściciel będzie się ze zwierzęciem
obchodził równie troskliwie jak on sam. I znów poczuła obok siebie
obecność świętego opata Mawdelyn. Wyraźnie jej nakazywał
zachować milczenie.
Masztalerz prowadził Klarysę i pułkownika Templetona od boksu
do boksu. Rozprawiali o koniach i o ich zaletach, tak jak to czynili
tyle razy wcześniej. Minęło półtorej godziny, zanim w stajniach
pojawili się Gwidon i le comte. Obaj ubrani byli bardzo elegancko,
zbyt szykownie jak na zwykłą wiejską przejażdżkę, podczas której
nikt im się nie miał specjalnie przyglądać. Z nikim przecież nie byli
umówieni.
Przyprowadzono im do inspekcji najlepsze wierzchowce.
Nareszcie wyruszyli. Przed klasztorem puścili się cwałem. Klarysa
musiała przyznać, że kuzyn Gwidon bardzo dobrze wygląda na koniu.
To samo trzeba było powiedzieć o hrabim. Obaj jednak odmówili
skoków przez krzewy na następnym polu.
Kiedy pułkownik Templeton i Klarysa pochłonięci byli tym
zajęciem, oni bezustannie się usprawiedliwiali. Gwidon chciał
„poznać się z koniem", zanim wraz z nim dokona czegoś
szczególnego, le comte natomiast stwierdził, że nie ma nastroju do
energicznych wyczynów. W końcu, po obejrzeniu farmy, której nowy
markiz Mawdelyn do tej pory nie widział, wrócili wszyscy do zamku.
Klarysa upewniła się już, że w jednym miała rację — kuzyn
Gwidon jeździł na koniu tylko wówczas, gdy był do tego zmuszony.
Podobał mu się podziw, jakim go otaczano, jeżeli miał publiczność.
W żadnym innym wypadku jeździectwo go nie obchodziło.
Właściwie najwięcej zainteresowania w czasie tej wycieczki
okazał zwiedzanej farmie. Chciał wiedzieć, jakie przynosi dochody i
czy zasiano odpowiednią część gruntu, by na jesieni otrzymać dobre
zbiory. Pułkownik Templeton odpowiadał na pytania markiza, a
Klarysa widziała, że jej ojciec jest coraz bardziej posępny.
Po powrocie do zamku zastali na dole madame Ariste Dubus.
Wyglądała jeszcze bardziej elegancko i była bardziej wymuskana niż
poprzedniego dnia. Tyle że jej czerwone usta i uczernione rzęsy
zdawały się w klasztorze dziwnie nie na miejscu. Wyszła im na
spotkanie do hallu. Najpierw czule ucałowała Gwidona i hrabiego,
potem zbliżyła się do pułkownika Templetona.
— Przez zwykłe lenistwo nie zobaczyłam pana na koniu, drogi
pułkowniku, ale nie zaniedbam tego uczynić przy najbliższej okazji.
Już mnie powiadomiono, jaki to wspaniały widok. — Znowu
flirtowała.
Zanim
pułkownik
Templeton
zdążył
cokolwiek
powiedzieć, zwróciła się do Gwidona: — Mam dla ciebie wieści, mon
brave. Nasi przyjaciele przyjeżdżają dzisiaj. Wiem, że bardzo cię ta
wiadomość ucieszy.
— Wszyscy? — zapytał Gwidon.
— Wszyscy! — potwierdziła madame Dubus wymawiając to
słowo ze znaczącym akcentem.
Klarysa odniosła wrażenie, że dla kuzyna Gwidona miało ono
jakieś szczególne znaczenie. Pomyślała także, że jego ciemne oczy
rozjarzyły się naraz dziwnym podnieceniem.
— Powitam ich z ogromną radością — oznajmił gospodarz.
— Byłam pewna, że to od ciebie usłyszę — madame Dubus
zaśmiała się perliście.
Weszli wszyscy do salonu sąsiadującego z jadalnią. W wiaderku
na stoliku chłodziła się butelka szampana. Klarysa nie była już tym
zdziwiona, choć jednocześnie wydawało jej się niezrozumiałe, że ktoś
może mieć ochotę na alkohol o tak wczesnej porze dnia, przebywając
na wsi.
Jej ojciec przyjął poczęstunek, jakby się obawiał, że niegrzecznie
będzie odmówić. Jednak pociągnął tylko mały łyczek, a potem
dyskretnie odstawił kieliszek na boczny stolik, gdzie mógł pozostać
przez nikogo nie zauważony. Madame Dubus nie odstępowała
pułkownika na krok. Bez chwili przerwy snuła wokół niego sieć
zażyłej poufałości.
Dziewczyna poczuła, że ma tego wszystkiego dosyć i poszła do
sypialni się przebrać. Klarysa spodziewała się, że po południu pojadą
na zaplanowaną przejażdżkę, ale Gwidon oznajmił, że jest zbyt
gorąco. Wówczas dziewczyna opuściła towarzystwo i poszła na
piętro, do galerii obrazów.
Idąc tam obawiała się, że może zastać na ścianach ślady po
zdjętych do sprzedaży płótnach. Ku jej ogromnej uldze wszystkie były
na miejscach. Zakiełkowała w niej nawet nadzieja, że kuzyn Gwidon
nie ośmieli się sprzedać skarbów przypisanych do majoratu.
Wiedziała, iż ojciec miał kopię inwentarza wszystkich klasztornych
bogactw.
Nigdy się nie pofatygowała, by ją dokładnie przeczytać. Zawsze
uważała, że wszystko, co znajduje się w zamku, stanowi jego
nieodłączną część i nigdy nikomu nie postanie w myśli, żeby
cokolwiek stąd zabrać lub co gorsza sprzedać.
Zachwycała się akurat szczególnie wspaniałym portretem
drugiego markiza Mawdelyn, namalowanym przez van Dycka, kiedy
usłyszała, jak ktoś zbliża się do galerii. Spojrzała przez ramię mając
nadzieję, że idzie do niej ojciec, ale to był kuzyn Gwidon.
Kiedy podszedł, odezwała się, nie patrząc na niego:
— Podziwiałam właśnie ten cudowny obraz. Van Dyck
sportretował tutaj drugiego markiza. Tego samego, który swego czasu
przywiózł prosto z Wersalu meble w stylu Ludwika XVI.
— A ja się zastanawiałem, dlaczego tak wiele przedmiotów tutaj
wydaje mi się znajomych! — wykrzyknął Gwidon.
Klarysa spojrzała na niego zdumiona.
— Z pewnością czytałeś dzieje Mawde'ów. Kilkakrotnie
spisywano historię tego rodu, ale chyba najlepsze dzieło powstało
piętnaście lat temu.
— Mam wrażenie, że istotnie kiedyś to przeglądałem — odparł
niedbale Gwidon.
— Teraz powinieneś przeczytać dokładnie. I to jak najszybciej.
Możesz być bardzo dumny ze swoich antenatów. Prawie każdy
przedmiot w tym domu jest ściśle związany z historią twego rodu.
— Myślę, że twoim obowiązkiem jest powiedzieć mi o
wszystkim, co powinienem wiedzieć — odparł Gwidon. — Klaryso,
kiedy za mnie wyjdziesz?
Dziewczyna zbyt późno przypomniała sobie własne rozsądne
postanowienia. Miała przecież być ostrożna i nigdy nie dopuścić do
spotkania sam na sam z tym obcym kuzynem. No i właśnie stało się
to, czego tak bardzo chciała uniknąć. Teraz na ucieczkę było już za
późno.
— Czuję się zaszczycona twoją propozycją, kuzynie — zdołała
odpowiedzieć. — Jednak... dopiero się spotkaliśmy, a ja nie
chciałabym myśleć o małżeństwie z kimkolwiek, kogo dobrze nie
poznam.
— Znasz moje pochodzenie, a ja jestem świadom, jak wiele ono
znaczy dla ciebie. No i wiem oczywiście, jak bardzo kochasz klasztor.
Na co więc tu czekać?
— Trudno mi to wyrazić... ale... chyba... powinnam cię najpierw
pokochać.
— O, jestem pewien, że będziesz mnie kochała. To jasne jak
słońce. A przy tym, pomyśl tylko, jak wielką przyjemność ci sprawi
prowadzenie tego domu. Możesz spożytkować fortunę ojca na
uczynienie zamku jeszcze wspanialszym, niż jest teraz.
Klarysa milczała.
Raptem Gwidon przyciągnął ją do siebie i objął.
— Pokochasz mnie — rzekł półgłosem — i będziemy szczęśliwi.
W chwili gdy wziął ją w ramiona, poczuła odrazę tak jak
wówczas, kiedy na pożegnanie pocałował ją w rękę. Całym ciałem
dziewczyny wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Odwróciła twarz, lecz
zanim zdołała się wyzwolić z uścisku, poczuła na policzku suche
wargi Gwidona.
Teraz już nie dreszcz ją przeszedł, ale palący ogień, jakby ktoś jej
zadał głęboką, śmiertelną ranę. Było to tak ostre, bolesne odczucie, że
krzyknęła z przerażenia. Wyrwała się Gwidonowi gwałtownie, a on
zaskoczony nie zdołał jej powstrzymać. Wyzwoliła się i rzuciła do
ucieczki, jakby ją gonił sam diabeł.
— Klaryso! Klaryso! — wołał za nią.
Jednak dziewczyna biegła już korytarzem wiodącym ku schodom.
Wspięła się po nich tak szybko, że zniknęła w oddali, zanim Gwidon
wyszedł z galerii obrazów. Wpadła do sypialni i zamknęła drzwi na
klucz. Wówczas dopiero zdała sobie sprawę, że brakuje jej tchu i drży
na całym ciele. Usiadła na łóżku, przycisnęła ręce do piersi.
Próbowała uspokoić zatrwożone serce.
— Dlaczego ja tak się go boję? — wyszeptała.
Niczym nie potrafiła wytłumaczyć tego ogromnego przerażenia,
jakie w niej wzbudzał sam dotyk Gwidona.
W Londynie trzy razy proszono ją o rękę. Odmówiła wszystkim
starającym, lecz równocześnie czuła żal, że sprawia im przykrość. Nie
miała złudzeń — przynajmniej w wypadku jednych oświadczyn
najbardziej liczył się jej majątek, ale nawet wtedy w głosie mężczyzny
brzmiała szczera nuta, gdy mówił o miłości. Wiedziała, że on nie
myśli tylko o pieniądzach, lecz jest także w niej zakochany.
Pozostali dwaj z pewnością żywili dla niej gorące uczucie. Starała
się być wobec nich jak najdelikatniejsza. Podziękowała, że obdarzyli
ją przyjaźnią i wyraziła nadzieję, iż nigdy nie utraci ich sympatii. Ona
sama jeszcze nikogo nie pokochała, a nie wyobrażała sobie
małżeństwa bez miłości.
Jeśli chodziło o Gwidona, była absolutnie pewna, że go
nienawidzi. Wstręt, którego doznała w jego objęciach, był tak silny, że
nawet teraz aż się wzdrygała. „W tym człowieku jest coś bardzo
złego" — pomyślała.
Ponieważ było jej trochę wstyd, że zachowała się histerycznie,
poprawiła uczesanie i zmusiła się, żeby zejść na dół i odszukać ojca.
Tak jak przewidywała, odnalazła go pod wyłącznym władaniem
madame Dubus. Nie mając innego zajęcia, zaprosiła hrabiego do
partyjki tryktraka. Nie musiała mu tego dwa razy powtarzać. Był
propozycją szczerze zachwycony.
Kiedy po jakimś czasie Gwidon wrócił do salonu, miał w oczach
spojrzenie, którego Klarysa nie potrafiła zrozumieć. Inni mężczyźni,
których odprawiła, patrzyli na nią błagalnie. Z pewnością wciąż
jeszcze żywili nadzieję. Teraz natomiast dziewczyna miała
nieprzyjemne wrażenie, iż we wzroku Gwidona widzi coś hardego.
Markiz był zdecydowany postawić na swoim.
Klarysa czuła, że będzie musiała stoczyć trudną walkę z kuzynem.
„Im szybciej opuścimy zamek, tym lepiej dla nas!" — pomyślała.
Zdecydowała się porozmawiać z ojcem. Niestety, nie miała
możliwości urzeczywistnić tego postanowienia.
Właśnie zamierzała pójść na górę, by przebrać się do kolacji,
kiedy dowiedziała się, że na wieczór zaproszono wielu gości. Nie
oczekiwano wizyty nikogo specjalnego, mieli być jedynie członkowie
rodziny Mawde'ów, wokół których Gwidon wciąż czynił wiele
zamieszania. Mamił ich i komplementował, aż w końcu obdarzali go
swoim zaufaniem. Prosił ich o pomoc i na wszelkie sposoby próbował
upewniać, że nigdy głową rodu nie był nikt milszy i bardziej
czarujący.
Po posiłku panie zostawiły panów i przeszły do salonu na kawę.
Jedna z ciotek zwróciła się do Klarysy:
— Jestem prawdziwie poruszona, moje kochane dziecko, że nasz
drogi Gwidon jest taki niezamożny.
— On to cioci powiedział? — zdziwiła się Klarysa.
— Tak, kochanie. Jeśli nie będzie mógł mnie wesprzeć rentą, jaką
otrzymywałam dotychczas, nie wiem doprawdy, jak sobie dam radę.
Klarysa doskonale znała tę tradycję, panującą w wielu starych
rodach, w myśl której dziedzic zarządzał niemal całością majątku.
Wypłacał renty większości swoich krewnych, a już szczególnie
pannom i wdowom. Wiedziała, że była to jedna z przyczyn, dla
których stary markiz Mawdelyn tak bardzo potrzebował pomocy jej
ojca.
Klarysę dręczyło przeczucie, że będzie to kolejny ważki argument
Gwidona, by nakłonić ją do małżeństwa. Nie potrafiła spokojnie
znieść widoku wzburzonej ciotki. Położyła ręce na jej dłoniach i
rzekła:
— Niech się ciocia nie martwi. Pomówię o tym z tatusiem i może
on zdoła lepiej uświadomić kuzynowi Gwidonowi jego rolę.
Gniewała ją świadomość, że Gwidon wydaje tak ogromne sumy
na wina i szampany. Bez wątpienia zapłacił też za przyjazd swych
przyjaciół z Paryża. Podejmował gości po królewsku, a jednocześnie
zabierał niewielkie renty własnym krewnym będącym w potrzebie.
Kiedy ich policzyła, zdała sobie sprawę, że wszystkich było
zaledwie dwadzieścioro. Będą dotkliwie cierpieli, jeśli Gwidon
oznajmi, że nie mogą już dłużej spodziewać się rent, które dotąd co
roku otrzymywali od jego wuja. „Muszę o tym porozmawiać z tatą"
— postanowiła. Niestety nie mogła zastać go na osobności.
Kiedy wieczorne przyjęcie dobiegło końca i goście zaczęli się
rozjeżdżać, poszła do sypialni. Chciała spokojnie pomyśleć, jak
powinna z ojcem porozmawiać. A równocześnie miała przedziwne
uczucie, że święty opat Mawdelyn ciągle nakazuje jej zachować
milczenie. Tylko dlaczego? Tego nie wiedziała.
Zanim się położyła, rozsunęła zasłony, żeby popatrzeć na
rozgwieżdżone niebo.
— Pomóż mi! — szepnęła patrząc w górę. — Pomóż!
Nie była do końca pewna, czy modli się do świętego opata, czy do
swojej zmarłej matki. Zostawiła okno odsłonięte. Światło księżyca
rozjaśniało sypialnię spokojnym chłodnym blaskiem.
Klarysa leżąc w łóżku patrzyła na gwiazdy tak, jak pastuszkowie
wpatrywali się w Gwiazdę Betlejemską. Modliła się o koniec
kłopotów, które zdawały się jeden po drugim osaczać ją ze wszystkich
stron. Zasnęła już i we śnie dobiegł ją czyjś głos:
— Klaryso!
Sen trwał.
— Klaryso! Zbudź się!
Otworzyła oczy i na tle księżycowej poświaty ujrzała ciemną
sylwetkę mężczyzny. Leniwie pomyślała, że musi to być ojciec.
Wówczas usłyszała:
— Klaryso, nie bój się, to ja, Waldemar!
— Waldemar... — odezwała się ciągle wpółuśpiona. —
Waldemar nie żyje.
Mężczyzna siedzący na brzegu łóżka odezwał się ponownie:
— To nieprawda, Klaryso. Ja żyję!
Przez chwilę nie mogła z siebie wydobyć słowa, nie mogła się
nawet poruszyć.
— Waldemar! — krzyknęła wreszcie. — To... to ty?! Naprawdę
ty?!
— Tak, ja. Jak widzisz, jestem żywy!
Klarysa zarzuciła mu ręce na szyję i uścisnęła z całych sił, jak
wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi.
— Waldemar! Waldemar! Czy ja śnię?
Objął ją i przycisnął do siebie.
— Nie śnisz — zapewnił. — Potrzebuję twojej pomocy.
Potrzebuję jej rozpaczliwie.
Klarysa przytuliła twarz do jego policzka.
— Dowiedzieliśmy się, że nie żyjesz... Och, Waldemarze! Jak to
się stało, że uznano cię za... zmarłego?
— Wszystko ci wyjaśnię — obiecał.
Odsunął dziewczynę od siebie i zobaczył łzy spływające jej po
policzkach. Były to łzy szczęścia. Płakała z radości, że był żywy i
siedział tuż przy niej. Waldemar wydobył z kieszeni chusteczkę i
delikatnie otarł Klarysie oczy.
— Kiedy się przekonałem, że mieszkasz w tym pokoju, poczułem
ogromną ulgę! Nie wiedziałem tylko, jak się z tobą spotkać.
— A jak... jak się tu dostałeś? — spytała Klarysa. Jednak nim
zdążył się odezwać, wykrzyknęła szybko: — Przeszedłeś tajemnymi
korytarzami!
— Tak, oczywiście, że tak.
Dziewczyna otarła dłońmi ostatnie łzy.
— Opowiedz mi o wszystkim — poprosiła, lecz zaraz znowu
wykrzyknęła: — Och, Waldemarze, więc jesteś... prawowitym
dziedzicem tytułu, zamku i majątku! A kuzyn Gwidon tak się tu
panoszy!
— Spodziewałem się tego po nim — stwierdził Waldemar
ponuro. — Opowiem ci całą historię, Klaryso. A naprawdę mam dla
ciebie wiele różnych wieści. Tylko... czy mogłabyś mi przedtem
przynieść coś do jedzenia?
Klarysa przyjrzała mu się z uwagą.
— Jesteś głodny?
— Zabrakło mi pieniędzy, nie jadłem od wczoraj.
Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia.
— Zaraz ci coś przyniosę — powiedziała. — A na razie...
Sięgnęła
na
stolik przy
łóżku.
W
klasztorze,
wedle
wprowadzonego przez panią Bush zwyczaju, każdy gość miał w
sypialni karafkę z wodą do picia, a w razie gdyby poczuł głód, mógł
się też posilić biszkoptami. Klarysa podała Waldemarowi puszkę z
ciastkami.
On bez słowa przyjął poczęstunek i zaczął jeść, ale nie łapczywie,
lecz smakując każdy kęs z osobna.
— Pójdę teraz i przyniosę ci coś więcej — powiedziała.
— Tylko, w imię Boga, nie zdradź nikomu mojej obecności!
— Dlaczego?
— Wszystko ci wyjaśnię, jak wrócisz.
Klarysa wstała z łóżka i podeszła do krzesła, na którym leżał
peniuar. Przez jedną krótką chwilę jej kształty w mgiełce nocnej
koszulki zarysowały się na tle księżycowej poświaty. Waldemar zdał
sobie sprawę, że ciągle myślał o Klarysie jak o dziecku, a ona
tymczasem wyrosła na piękną kobietę.
— Powinnam niedługo wrócić — powiedziała dziewczyna
zapinając guziczki. — Tutaj nikt nie przyjdzie, ale dla pewności
zamknij drzwi na klucz.
— Jeśli pojawi się ktoś inny niż ty, ukryję się w tajemnym
korytarzu.
Klarysa spojrzała na niego raz jeszcze i wyszła z pokoju. W
głowie czuła zamęt. Waldemar żył! Jak to się stało, że wszyscy uznali
go za zmarłego? Dlaczego się ukrywał? Przemogła się, by nie wrócić
natychmiast do sypialni i zasypać przyjaciela gradem pytań.
Jedno krótkie spojrzenie, nawet w świetle księżyca, wyjawiło jej,
że Waldemar wyglądał zupełnie inaczej niż człowiek, który został z
dawna w jej pamięci. Był bez marynarki, w rozchełstanej koszuli... Na
pierwszy rzut oka dziewczyna rozpoznała, że okrywały go łachmany.
Przez dziurę w nogawce spodni widziała chyba nawet wystające
kolano.
„Co się stało? Dlaczego jest w takim strasznym stanie?" — te
pytania nie dawały jej spokoju. Wiedziała jednak, że teraz musi się
postarać znaleźć mu coś do jedzenia. Jak duch przemknęła boso po
miękkim chodniku na drugi koniec długiego korytarza. Potem zeszła
wąskimi schodami wiodącymi do kuchni. Ogromny zamek trwał w
ciszy.
Klarysę czekał jeden trudny moment: musiała przejść przez
kredens. Wiedziała, że sypia tam jeden z lokai pilnujący złożonych w
komodzie sreber stołowych. Kiedy zbliżyła się do tego pomieszczenia,
zwolniła i szła ostrożnie, na wypadek gdyby ktoś miał się pojawić w
pobliżu. Nagle usłyszała chrapanie służącego. Z nową odwagą
podążyła kamiennym przejściem prowadzącym do kuchni.
Klasztorne kuchnie, obszerne i stare, zbudowano z myślą o tym,
by móc kilka razy dziennie przygotowywać posiłki dla przynajmniej
pięćdziesięciu mnichów. Teraz było tu pusto i cicho. Kamienna
posadzka, wygładzona przez częste mycie, ziębiła Klarysę w stopy.
Dziewczyna szła przed siebie, minęła kuchnie i dotarła do spiżarni.
Znajdowały się one poniżej poziomu ziemi, więc niezależnie od
pory roku zawsze panował tu chłód. Jedzenie magazynowano na
marmurowych płytach ułożonych w tym miejscu przed setkami lat.
Pod ścianą widać było wielkie bańki z mlekiem nastawionym na
śmietanę. Okna pozbawione zasłon przepuszczały tyle księżycowego
światła, że Klarysa bez kłopotu odszukała wszystko, czego
potrzebowała.
Najpierw poszła po kuchenny półmisek. Był na półce przy
drzwiach. Znalazła tam także widelce i ostre kuchenne noże. Potem
podeszła do marmurowej płyty, gdzie dostrzegła łososia, pozostałość z
kolacji. Uznała, że błędem byłoby wziąć dużą porcję z jednego
półmiska. Pani Jones, pracująca jako klasztorna kucharka od kiedy
Klarysa sięgała pamięcią, miała bystry wzrok. Mogłaby obwinić
kogoś ze służby o kradzież jedzenia.
Klarysa ukroiła słuszną porcję ryby. Dodała dwa kawałki
wołowego ozora w galarecie, który, jak sobie przypominała, stał na
bufecie w czasie śniadania. Ukroiła dwa grube plastry gotowanej
szynki i nieco ze sztuki mięsa, stanowiącej — jak podejrzewała —
kolację dla służby. Miała pewność, że nikt nie zauważy tak
niewielkich ubytków. Na jednej z marmurowych półek stała misa z
sałatką i resztki przeznaczonego do niej sosu. Półmisek z jedzeniem
dla Waldemara był już prawie pełen.
Klarysa skierowała się do drzwi. Przystanęła jeszcze tylko, by
wziąć pół bochenka świeżutkiego chleba, upieczonego rankiem, i
dodała do niego sporą gomółkę masła. Masło także zrobione było w
klasztorze. Na wierzchu wyciśnięto rodowy herb markiza Mawdelyn.
Ostrożnie otworzyła drzwi spiżarni. Wszędzie panował spokój i cisza,
więc ruszyła z powrotem po zimnych kamiennych płytach. Już prawie
dotarła do sali jadalnej. Słyszała lokaja chrapiącego w kredensie.
Wtedy właśnie przyszło jej do głowy, iż być może zostało coś z
win serwowanych do kolacji. A może szampan, którego pili w
salonie? Pamiętała, że widziała wytworne i bardzo kosztowne białe
wina oraz wyjątkowo dobry rocznik czerwonego trunku z Bordeaux.
Wiedziała, że podczas choroby starego markiza i nieco wcześniej,
kiedy już zaczął podupadać na zdrowiu, zapasy w piwnicach nie były
odnawiane. Miała więc pewność, że tak wielki wybór win był czystą
ekstrawagancją ze strony kuzyna Gwidona.
Zajrzała do sali jadalnej. Tak jak się spodziewała, znalazła
niemały wybór napoczętych butelek stojących na bufecie. Były tam
również czyste noże i widelce. Wzięła sztućce i ledwie napoczętą
butelkę bordeaux. Więcej nie dałaby rady unieść.
Powoli, bo zarówno półmisek, jak i butelka ważyły niemało,
wspięła się po schodach. Musiała bardzo uważać, by przypadkiem nie
nadepnąć na rąbek peniuaru. To byłaby katastrofa! Mniejsza już o
hałas, który niechybnie obudziłby śpiących, ale głodny Waldemar
czekał na jedzenie! Teraz znów mogła o nim myśleć. Z trudnością
przychodziło jej wierzyć, że był tu naprawdę cały i zdrowy!
Na korytarzu niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Dotarła do drzwi
sypialni i miała właśnie postawić butelkę, żeby je otworzyć, kiedy
ktoś niespodziewanie nacisnął klamkę od wewnątrz. To był
Waldemar. Nie odezwał się słowem, dopóki nie zamknął drzwi za
Klarysą.
— Tak długo cię nie było, że zaczynałem się już martwić. Widział
cię ktoś po drodze?
— Nie, nikt. Przyniosłam ci tyle jedzenia, że nie powinieneś czuć
głodu przynajmniej do jutra.
Waldemar wziął od niej półmisek.
— Jesteś dzielną dziewczynką — pochwalił Klarysę. — Powiem
ci jak bardzo dzielną, kiedy zjem wszystko, co mi tu przyniosłaś.
Postawił półmisek na stoliku przy oknie. Klarysa zauważyła, że
już wcześniej przesunął na bok wazon z białymi różami. Usiadł i
zaczął jeść, a dziewczyna w tym czasie poszła po szklaneczkę do
stolika przy łóżku. Tam spostrzegła, że puszka po biszkoptach jest
pusta. Postawiła szklankę obok Waldemara i nalała wina.
— Nie będę ci teraz dziękował — rzekł między kęsami. —
Najpierw zjem, a potem opowiem ci wszystko, co będziesz chciała
wiedzieć.
— Jestem gotowa poczekać — odparła Klarysa z uśmiechem.
Mówiąc to podeszła do drzwi i przekręciła klucz. Jednocześnie
uświadomiła sobie, jaka to dziwna czynność w klasztorze.
Dziwniejsza niż gdziekolwiek indziej. Niespodziewanie przypomniało
się jej, jak będąc w Małej Kaplicy odniosła wrażenie, że w pobliżu
czai się niebezpieczeństwo. Teraz zdała sobie sprawę, iż nie dotyczyło
ono jej samej, ale Waldemara.
Choć nie rozumiała przed czym, wiedziała teraz, dlaczego opat ją
ostrzegał. Jakieś wielkie niebezpieczeństwo groziło Waldemarowi.
Waldemarowi, który uważany był za zmarłego, ale cały i zdrowy
wrócił do swego domu.
ROZDZIAŁ 5
Waldemar odłożył sztućce.
— Chyba jeszcze nigdy żaden posiłek tak bardzo mi nie
smakował — westchnął.
Klarysa, wsparta na poduszkach, roześmiała się, a potem
powiedziała już poważnym tonem:
— Mam nadzieję, że nie będziemy więcej musieli się głowić nad
tym, jak dostarczyć ci coś do jedzenia.
Waldemar wstał od stołu, podszedł do łóżka i usiadł na brzegu,
jak przedtem.
— Teraz opowiem ci o wszystkim. Chciałbym tylko, żebyś się nie
bała.
— Nie bała? — powtórzyła Klarysa. Wydawało jej się, że takie
stwierdzenie wymaga wyjaśnienia.
Zamiast tego Waldemar, uważnie dobierając słowa, zaczął
opowiadać jej o tym, co się wydarzyło w Indiach. Najpierw o zabiciu
podstępnym ciosem w plecy młodego oficera na indyjskim bazarze.
Dalej, jak znacznie później domyślił się, że owo pchnięcie miało
dosięgnąć jego. Nie wspomniał ani słowem, co robił w przebraniu tak
daleko od swego pułku, Klarysa dowiedziała się tylko, że w drodze
powrotnej spotkał Mikołaja.
Siedziała ze złożonymi dłońmi i słuchała uważnie. Spojrzenie
ogromnych oczu utkwiła w twarzy Waldemara, wyraźnie widocznej w
jasnym świetle księżyca. Uświadomiła sobie, że jej przyjaciel bardzo
zmizerniał. Na jego obliczu pojawiły się zmarszczki, których nie miał,
gdy opuszczał Anglię.
Waldemar powtórzył dziewczynie opowieść Mikołaja o oficerze
zamordowanym w koszarach. Klarysa aż krzyknęła z przestrachu.
Potem opowiedział, jak poszedł do strumyka po piwo i jak wróciwszy
do namiotu, znalazł Mikołaja martwego.
Klarysa, jakby chcąc ochronić przyjaciela, wyciągnęła do niego
dłoń. Waldemar ujął ją i uścisnął lekko.
— Nie chciałbym cię kłopotać, narażać na niebezpieczeństwo, ale
potrzebuję twojej pomocy i nie mam nikogo innego, komu mógłbym
zaufać.
— Wiesz dobrze... Nigdy niczego ci nie odmówię — zapewniła
Klarysa. — Kto mógł chcieć... ciebie zabić?
Waldemar milczał.
Nagle Klarysa zrozumiała.
— Gwidon! Ależ oczywiście, to przecież kuzyn Gwidon!
— Dlaczego tak sądzisz? — spytał Waldemar cicho.
— Jego przyjaciel, le comte Jean de Soisson, który przyjechał tu
wczoraj, powiedział mi, że kuzyn Gwidon skakał z radości, kiedy się
dowiedział o śmierci wuja Jakuba.
Zamilkła na chwilę, przywołując w pamięci tamtą rozmowę.
—
Według
słów
hrabiego,
kuzyn
Gwidon
był
tak
podekscytowany, że niewiele brakowało, a z radości przeskoczyłby
księżyc!
Waldemar patrzył na nią ciągle w milczeniu, a dziewczyna
mówiła coraz szybciej, słowa same cisnęły się jej na usta:
— Nie rozumiesz? Przed chwilą sam powiedziałeś, że Mikołaj
wraz z wieścią o morderstwie w koszarach przywiózł ci gazetę, w
której zawiadamiano o śmierci czwartego markiza Mawdelyn. A
kuzyn Gwidon dowiedziawszy się o odejściu wuja Jakuba, cieszył się,
że po nim dziedziczy! Mógł tak sądzić tylko wówczas, jeśli był
pewien, że... pozbył się... ciebie!
Waldemar zacisnął palce na jej dłoniach.
— Mądra z ciebie dziewczynka. Zawsze taka byłaś. Kiedy
Mikołaj powiedział mi o zabójstwie oficera, który zajął moje miejsce
w kwaterze, wiedziałem, że to Gwidon próbuje mnie zabić. Dlatego
natychmiast wyruszyłem do domu. Potajemnie i incognito.
— Jak ci się to udało? — Klarysa patrząc na łachmany, które miał
na sobie, domyślała się, że nie była to komfortowa podróż.
— Zaciągnąłem się na statek towarowy — wyjaśnił Waldemar. —
Pracą zarabiałem na podróż do Anglii.
— To musiało być straszne! Powiedz mi, Waldemarze, jak to się
stało, że szczątki Mikołaja uznano za twoje?
— Sam o to zadbałem, kiedy zrozumiałem, że Mikołaj nie żyje.
Pojąłem, iż najlepiej będzie, jeśli zniknę.
— Dlaczego wszyscy mieli taką pewność, że to twoje ciało?
— Było bardzo gorąco — wyjaśnił Waldemar. — Mikołaj zdjął
kurtkę od munduru, został tylko w spodniach. Zabrałem wszystko, co
do niego należało, nawet jego buty, i spaliłem na popiół pod osłoną
drzew. — W jego głosie brzmiały bolesne nuty. — Potem puściłem
luzem swojego wierzchowca. Byłem pewien, że ktoś go znajdzie i
otoczy opieką, zanim armia się o niego upomni.
— I odjechałeś na koniu przyjaciela — dokończyła Klarysa,
próbując ułożyć fragmenty łamigłówki.
— Tak właśnie zrobiłem. Oczywiście pojechałem w odwrotnym
kierunku, niż się spodziewano. Nie zostało nic, co mogłoby pomóc w
rozpoznaniu biednego Mikołaja.
Zamilkł.
— Zdawałem sobie sprawę — podjął po chwili — że nim go
odnajdą, słońce i upał uniemożliwią identyfikację. Wiedziano tylko,
że to ja miałem wracać przez tę okolicę.
— Postąpiłeś bardzo mądrze — orzekła Klarysa. — Było
dokładnie tak, jak przewidziałeś. Kiedy tatko się udał do Ministerstwa
Wojny, powiedziano mu, że zaginął jeszcze jeden oficer, który, jak
mają nadzieję, mógłby im przekazać nieco informacji o tobie.
— Do tego czasu byłem już w drodze na wybrzeże. Szczęśliwym
trafem szybko znalazłem statek wypływający do Anglii. Muszę tylko
uczciwie przyznać, że jedzenie załogi było po prostu fatalne, a
pozostałe warunki na pokładzie jeszcze gorsze!
— Biedny Waldemarze! To musiało być straszne!
— Pieniądze z mizernej zapłaty, jaką otrzymałem za ten znój na
morzu, skończyły się, gdy byłem pięćdziesiąt kilometrów od domu.
Dalej musiałem iść pieszo.
— I nie miałeś za co kupić jedzenia — domyśliła się Klarysa.
— Jadłem to, co znalazłem na polach i w lesie. Kiedy zobaczyłem
klasztor na horyzoncie, byłem już naprawdę bardzo głodny.
— Aż wreszcie dotarłeś tutaj — odezwała się Klarysa cichutko.
— Wślizgnąłem się bocznymi drzwiami i zakradłem do
tajemnych korytarzy.
— Zachowałeś się bardzo rozsądnie — szepnęła Klarysa.
— Byłaś jedyną osobą, którą mogłem prosić o pomoc, więc kiedy
zajrzałem do tego pokoju i przekonałem się, że jesteś tu, w zamku,
pojąłem, iż Bóg wysłuchał mojej modlitwy.
— A ja zamierzałam wyjechać stąd jak najszybciej... Och,
Waldemarze, tak się cieszę, że jestem tutaj!
— Ja także, ale obawiam się, że mogę ściągnąć na ciebie
śmiertelne niebezpieczeństwo.
— Nie musisz się o mnie obawiać. Kuzyn Gwidon mnie nie
zabije.
— Jak możesz być tego pewna? — spytał Waldemar szybko.
— On chce się ze mną ożenić.
Waldemar patrzył na nią osłupiały.
— Mam rozumieć, że już ci się oświadczył? Przecież dopiero co
ściągnął do zamku.
— Zdążył być jeszcze w Londynie — uściśliła Klarysa — ale od
razu po przyjeździe do klasztoru rozmawiał z moim ojcem i dał mu do
zrozumienia, że powinnam szybko poślubić nowego markiza.
— Nigdy się nie spotkałem z taką impertynencją! Co mu na to
powiedział pułkownik Templeton?
Klarysa milczała.
— Dobry Boże! — W kapitanie Mawde zagrała żołnierska krew.
— Chyba nie masz zamiaru poślubić tego człowieka!
— Nie, oczywiście, że nie. Zorientowałam się, że jest zły i
niegodziwy od pierwszego momentu, kiedy mnie dotknął...
— Dotknął?!
— Pocałował mnie w rękę, to było straszne... och, wręcz
obrzydliwe! Od razu wiedziałam, że jest w nim coś złego.
— Słuszne odczucie. Wszak jest mordercą! Klaryso, zrozum
jednak — każdy kto mi pomaga, znajduje się w niebezpieczeństwie.
Dlatego między innymi nie poszedłem od razu do pułkownika
Templetona.
— Myślisz, że kuzyn Gwidon mógłby... zabić mojego ojca? —
spytała Klarysa cicho.
— Myślę, że mógłby zabić każdego, kto by stanął pomiędzy nim
a tytułem i majątkiem. Trzech ludzi zginęło, bo wzięto ich za mnie,
ale dopóki żyję, można udowodnić, że to on ich zabił.
— Musimy tego dowieść — postanowiła Klarysa.
— Nie udowodnisz Gwidonowi morderstwa, chyba że legnę
martwy u jego stóp — oznajmił Waldemar ponuro.
Klarysa krzyknęła przestraszona i przylgnęła do ramienia
przyjaciela.
— Tak być nie może! Nie możemy cię stracić, Waldemarze. I
musimy się jakoś uwolnić od kuzyna Gwidona.
— Wiem o tym, ale to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Musimy na
razie poczekać i zobaczyć, co się będzie działo.
— A ty przez ten czas będziesz się ukrywał w tajemnych
korytarzach?
— Tylko tam jestem bezpieczny. A może przez jakiś szczęśliwy
przypadek natrafię na dowód, który będę mógł przedstawić policji? —
Waldemar zaczerpnął głęboko powietrza i dokończył bardzo cicho: —
Jeśli Gwidon dowie się, że żyję, zabije mnie z przyjemnością. I tym
razem zyska pewność, iż mu się to udało.
— Ale on nie może... nie wolno mu... Och, Waldemarze! Tak się
o ciebie boję!
— Nie bój się. Odwagi! Pomóż mi nie umrzeć z głodu, jedynie o
to cię proszę. Ja już się postaram znaleźć dowód, że Gwidon to
morderca i szalbierz.
— Wiesz przecież, że zrobię dla ciebie wszystko — powtórzyła
Klarysa. — Tak samo jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi.
— Zawsze mnie wspierałaś i pomagałaś we wszystkim... jak
siostra.
— I teraz też tak będzie — przyrzekła dziewczyna. — Tylko,
Waldemarze, mój drogi Waldemarze, musimy być bardzo, ale to
bardzo ostrożni.
— Wierz mi, naprawdę nie zamierzam szarżować. W Kapłańskiej
Niszy będę zupełnie bezpieczny.
Kapłańska Nisza znajdowała się w centrum sekretnych przejść.
Pełniła rolę kaplicy, kiedy trzeba było odprawiać msze w ukryciu.
Bywało, że się tam chronili prześladowani duchowni. Teraz miał w
niej znaleźć azyl piąty markiz Mawdelyn. O wejściu do sekretnych
korytarzy nie wiedział nikt poza najbliższą rodziną. Waldemar
pokazał je Klarysie, kiedy była dziesięcioletnią dziewczynką. Od tej
pory przez następne pięć lat często tam myszkowali, dopóki kapitan
Mawde nie wyjechał za granicę.
— Jeśli zamierzasz spać w Kapłańskiej Niszy — zastanawiała się
dziewczyna — będą ci potrzebne koce i poduszki...
Przerwała i zaraz wykrzyknęła:
— Co ja mówię! Przecież możesz spać w swoim własnym
pokoju!
Waldemar spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Jak to?
— Rozmawiając z Elżbietą wspomniałam, jak bardzo się cieszę,
że mogę mieszkać w tej samej sypialni i patrzeć na obraz, który tak
bardzo lubię, a ona powiedziała: „Pani Bush nigdy by nie umieściła
panienki gdzie indziej, oprócz miejsca, które się panience należy,
panienko Klaryso. A pan Dawkins zamknął na klucz pokój panicza
Waldemara i nie pozwolił nic palcem tknąć, no, znaczy się oprócz
sprzątania. Wszystko tam jest tak, jak on zostawił. I tak już będzie
zawsze".
Twarz Waldemara rozjaśnił uśmiech.
— Skoro Dawkins ma klucz, nikt tam nie wejdzie znienacka. A
przy tym, jak sama wiesz, do mojego pokoju także prowadzi sekretny
korytarz.
— Będziesz spał we własnym łóżku — powiedziała Klarysa
uszczęśliwiona. — Ale bądź ostrożny — przestrzegła od razu — i
zostaw je rano równo pościelone. Będziesz mógł się przebrać... Twoje
ubrania na pewno są w szafach, dokładnie tam, gdzie je zostawiłeś.
— To dla mnie bardzo miłe wieści. Po długiej podróży potrzebuję
przynajmniej nowej pary butów.
— Kilka innych drobiazgów pewnie też ci się przyda.
— To prawda! Choć z ubóstwa korzyść taka, że przynajmniej nikt
nie próbował mnie okraść!
Mówił lekkim tonem, ale Klarysa odezwała się zupełnie
poważnie:
— Poza kuzynem Gwidonem, który zajął należne ci miejsce!
— Na pewno znowu nie miał grosza przy duszy — rzekł
Waldemar gniewnie. — Wuj Jakub był przerażony jego rozrzutnością.
— Kuzyn Gwidon tylko jednym sposobem mógł odziedziczyć
klasztor. Musiał zgładzić ciebie! Och, Waldemarze on ciągle
wyszukuje różne przedmioty na sprzedaż.
— Na sprzedaż?!
— Służba podsłuchała, jak pytał pana Sheldona, które z obrazów
nie są ujęte w spisie majoratu. Myślę, że zdążył już sprzedać złoty
krzyż i świeczniki z ołtarza w Małej Kaplicy.
— Przekleństwo! — wykrzyknął Waldemar. — Jak on śmie
rabować klasztor!
Zerwał się na równe nogi i zbliżył do okna. Stał tam patrząc w
ciemność, z pozoru niewzruszony, lecz Klarysa wiedziała, że w
rzeczywistości próbuje opanować gniew, jaki nim zawładnął na wieść
o grabieży.
Dziewczyna czekała w milczeniu i po kilku chwilach Waldemar
wrócił do niej.
— Musisz teraz odpocząć. — Uśmiechnął się ciepło. — I ja
dzięki tobie mogę spać we własnym pokoju. Będę czujny, na wszelki
wypadek, żeby nikt mnie nie zaskoczył.
— Nie sądzę, żeby ktoś tam się zjawił — powiedziała Klarysa —
lecz rzeczywiście musisz bardzo uważać.
— Będę ostrożny — przyrzekł jej Waldemar. — A ty mi musisz
obiecać to samo. Nie mamy do czynienia z normalnym człowiekiem,
lecz ze zdecydowanym na wszystko rozpustnikiem, który do ostatka
będzie walczył o to, co nie należy do niego.
— Wiem o tym. Będę się modliła o twoje bezpieczeństwo. —
Klarysa przerwała na chwilę, po czym dokończyła nieśmiało: —
Wszyscy cię tak kochamy i tak cierpieliśmy na wieść o twojej śmierci,
że pewnie Bóg cię przywiódł bezpiecznie do domu.
— Chyba masz rację — przyznał Waldemar cicho. — I jestem
ogromnym szczęściarzem, że ty mi pomagasz.
Pochylił się ku niej, a ona jak przed laty objęła go za szyję.
Przytuliła się z ufnością i rzekła:
— Na pewno będziesz bezpieczny, bo w twoim własnym domu
będą się tobą opiekowali nie tylko dawni mnisi, ale także sam święty
opat Mawdelyn.
Waldemar ucałował ją w policzek.
— A także i ty, moja mała siostrzyczko — powiedział. — Ale
pamiętaj, ani słowa nikomu!
— Oczywiście — przytaknęła Klarysa. — Chociaż tak bym
chciała powiedzieć tatusiowi... Wiem, że on by nam pomógł
zdemaskować kuzyna Gwidona.
— Nie wolno nam ryzykować niczyjego życia! Nawet przez jeden
moment.
Znów pocałował ją w policzek, wstał i zamierzał odejść. Klarysa
krzyknęła z cicha.
— Zapomniałeś o śniadaniu! Przyniosę ci coś do jedzenia, ale jak
dam ci znać, że już jestem?
Waldemar namyślał się przez chwilę.
— O której mają cię budzić?
— O ósmej. Będę w małej jadalni o wpół do dziewiątej.
Zazwyczaj nie ma tam nikogo poza mną i tatą.
— A więc, kiedy przyjdziesz tutaj po śniadaniu, będę czekał z
drugiej strony sekretnego wejścia. Nie zapomnij, że wokół będą się
kręcić pokojówki, więc odsunę płytę boazerii tylko tak szeroko, byś
mogła wsunąć jedzenie, jeśli coś przyniesiesz. I pamiętaj, żebyś się
nie odzywała słowem.
— Ale przecież będę musiała z tobą porozmawiać... Być może
dowiem się czegoś ważnego...
— Zostaw za boazerią kawałek papieru, chusteczkę albo
cokolwiek, co należy do ciebie — odparł Waldemar. — Będę tutaj
przychodził kilka razy dziennie, jeśli chcesz, to nawet co pełne dwie
godziny, na wypadek gdybyś mnie potrzebowała.
Klarysa spojrzała z wdzięcznością.
— Tak, tak... Zrób tak, proszę. A ja jakoś zdobędę dla ciebie
jedzenie.
— Nie podziękowałem ci jeszcze za to, które przyniosłaś mi
dzisiaj. Ach, chyba nigdy w życiu nie byłem aż tak głodny, nawet
pełniąc służbę w Indiach.
— Zrobię wszystko, żebyś nie był głody już nigdy — przyrzekła
Klarysa solennie.
Waldemar uśmiechnął się do niej. Potem, zniknął w ciemnym
kącie pokoju, dziewczyna usłyszała cichy szmer przesuwanej płyty
boazerii. Prześlizgnął się przez wyjście i moment później Klarysa
została sama.
Przez chwilę trudno jej było uwierzyć, że wszystko to działo się
naprawdę, że Waldemar wrócił do domu i ukryty w sekretnych
przejściach, by Gwidon nie dowiedział się o jego obecności, szukał
dowodu zbrodni. Wiedziała już też, dlaczego bliska obecność kuzyna
Gwidona napełniała ją prawdziwym przerażeniem, dlaczego
nienawidziła go nie tylko za to, co mówił i robił, ale także za to, jaki
był.
Wierzyła, że z pomocą Boga Waldemar odzyska należne mu
prawa. A kuzyn Gwidon zostanie wysłany z powrotem do Paryża.
Jednocześnie
zdawała
sobie
sprawę
z
wciąż
grożącego
niebezpieczeństwa. Mimo że Gwidonowi nie udało się zamordować
piątego markiza Mawdelyn w Indiach, może mu się to udać tutaj, na
ojczystej ziemi.
Zaczęła się gorąco i żarliwie modlić, by kuzyn Gwidon, który trzy
razy próbował zabić Waldemara, nie miał okazji spróbować po raz
czwarty.
Klarysa zaraz po obudzeniu zaczęła przemyśliwać, jak mogłaby w
tajemnicy dostarczyć Waldemarowi jedzenie. Nie było to łatwe
zadanie. Musiała wytężyć cały swój spryt i inteligencję, żeby nie
wzbudzić podejrzeń. Przy trybie życia kuzyna Gwidona najłatwiej
było zdobyć żywność rano, podczas wczesnego śniadania.
Schodząc do jadalni wzięła ze sobą wiklinowy koszyk, do którego
często zbierała kwiaty w ogrodzie. Tak jak się spodziewała, jedyną
osobą obecną na śniadaniu był ojciec. Ucałował ją na dzień dobry.
— Wygląda na to, że znowu jesteśmy sami, córeczko. Może
byśmy się wobec tego wybrali na krótką przejażdżkę? Później w ciągu
dnia mam umówione spotkanie, zyskałem więc doskonałą wymówkę,
by nie czekać na Gwidona ani jego przyjaciół.
— Wspaniale, tatku, jedźmy zaraz po śniadaniu! — zgodziła się
Klarysa entuzjastycznie.
Pułkownik Templeton wrócił do jedzenia i pogrążył się w lekturze
„Timesa". Gazeta rozpostarta była przed nim na srebrnym stojaku.
Klarysa wiedząc, że ojciec nie będzie się interesował jej
poczynaniami, podeszła do bufetu. Znalazła na nim szynkę, z której
ukroiła kilka porcji zeszłej nocy. Była tam też peklowana
wieprzowina — specjalność pani Jones. Nie podzielono jej jeszcze na
kawałki, więc dziewczyna odkroiła kilka grubych plastrów.
Zerknęła na ojca, sprawdzając, czy jest ciągle zajęty lekturą.
Przerzucał strony gazety, zza której nie mogła nawet dostrzec jego
twarzy. Ostrożnie przełożyła plastry wieprzowiny do koszyka.
Zakryła je kawałkiem papieru, który leżał na dnie. Dodała trochę
szynki i dwa rumiane tosty. Pomiędzy nimi umieściła sporą gomółkę
masła. Do tego czasu ojciec na powrót umieścił gazetę na stojaku.
Klarysa postawiła koszyk pod stołem, koło miejsca, gdzie zamierzała
usiąść. Następnie nałożyła sobie z półmisków stojących na bufecie.
Prawie skończyła jeść, kiedy, tak samo jak poprzedniego dnia, w
pokoju zjawił się le comte. Zanim zdążył powiedzieć dzień dobry,
Klarysa pośpiesznie zerwała się na równe nogi. Chwyciła koszyk i
założyła pałąk na ramię.
— Spóźniłem się — przyznał le comte ze skruchą — ale nie mogę
uwierzyć, że piękna kobieta może mieć tak kamienne serce, by
wychodzić właśnie w chwili, kiedy ja przyszedłem!
— Muszę się przygotować do skoków przez przeszkody —
powiedziała Klarysa. — Rzuciłam tatkowi wyzwanie.
Mówiąc to umknęła z pokoju. Miała nadzieję, że le comte, który
wczorajszego dnia z niechęcią przyglądał się torowi przeszkód, nie
zechce wybrać się z nimi.
Wbiegła po schodach i wpadła do sypialni. Trochę się obawiała,
że może tam jeszcze sprzątać pokojówka, ale na szczęście łóżko było
już zaścielone i pokój zastała pusty. Nacisnęła ukryty zatrzask,
odsunęła płytę boazerii, wstawiła koszyk do korytarza i zamknęła
przejście. Wzięła kapelusz oraz rękawiczki do konnej jazdy. Zeszła na
dół akurat, gdy ojciec wychodził z jadalni.
— Czy le comte pojedzie z nami? — spytała konspiracyjnym
szeptem.
— Jeśli się pośpieszymy, nie zdąży ruszyć z podwodami —
odparł cicho pułkownik Templeton.
Oczy mu błyszczały i dziewczyna wiedziała, że bawiła go ta
niewinna ucieczka przed człowiekiem, którego zdecydowanie nie
lubił. Szybkim krokiem zmierzali ku stajniom.
Przez cały ranek Klarysa z największym trudem powstrzymywała
się od opowiedzenia ojcu wypadków minionej nocy. Wiedziała
jednak, że Waldemar miał rację — lepiej, by nikt nie wiedział o jego
obecności w zamku. W dodatku nie miał przecież dowodu, iż Gwidon
próbował go zabić. Przeciw kuzynowi świadczył tylko fakt, że nikt
poza nim nie odnosił korzyści ze śmierci Waldemara.
Klarysa nie mogła myśleć o niczym innym, a im dłużej się
zastanawiała, tym trudniejsze wydawało się jej zdobycie niezbitego
dowodu przeciw Gwidonowi. Dowodu, który można by było
przedstawić przed sądem. Pozostawało jej tylko, tak jak powiedziała
Waldemarowi, modlić się, by jakimś cudem znaleźli to, czego szukali.
Kiedy razem z ojcem wróciła z przejażdżki, le comte oraz Gwidon
powitali ich wyrzutami.
— Wiedziałaś, kuzynko, że chciałem się wybrać z wami —
zwrócił się markiz do Klarysy.
— Będziesz musiał nabrać wiejskich obyczajów — odparła
dziewczyna swobodnie. — Tatko i ja zawsze wybieramy się na
przejażdżkę z samego rana, a poza tym właśnie dzisiaj ojciec ma
niedługo wyznaczone spotkanie.
Gwidon spojrzał pytająco na pułkownika Templetona.
— Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe — powiedział
pułkownik — ale poprosiłem trenera moich koni wyścigowych, by
przyszedł tutaj omówić ze mną nie cierpiące zwłoki sprawy. Inaczej
musiałbym wrócić do domu.
— Za nic w świecie bym nie chciał, by wrócił pan do domu —
zapewnił Gwidon. — Bardzo będę się cieszył, jeśli zechce pan
umawiać w klasztorze wszelkie spotkania, które w innym wypadku
zmusiłyby pana do pozbawienia nas pańskiego towarzystwa.
— Dziękuję — odrzekł pułkownik Templeton krótko.
— Dużo pan ma koni wyścigowych? — zapytał Gwidon. — Czy
odnoszą sukcesy? — W jego głosie zabrzmiała jedna fałszywa nuta,
która zdradziła Klarysie, że w rzeczywistości pytał, czy konie
przynoszą dochody.
Odwróciła się szybko. Jak straszna musiała być chciwość tego
człowieka, skoro doprowadziła go aż do morderstwa!
Nieco później do salonu weszła madame Dubus. Wówczas
właśnie Klarysa się zorientowała, że oczekiwane jest przybycie grupy
przyjaciół z Paryża. Mieli się zjawić w porze obiadu.
— Zorganizowałem im nocleg w Londynie — słyszała, jak kuzyn
Gwidon tłumaczy jej ojcu — bo było już za późno, żeby mogli
przyjechać aż tutaj. Zatrzymali się w hotelu „Claridge", ponieważ
miałem pewność, że będzie im tam zupełnie wygodnie.
— Tak, zapewne — przytaknął pułkownik Templeton.
— Wysłałem po nich powozy na stację — ciągnął Gwidon. —
Pan Sheldon zapewnia, że goście zjawią się tutaj około wpół do
pierwszej.
— Będziesz się dobrze czuł w otoczeniu przyjaciół — rzekł
pułkownik Templeton — i chyba lepiej się stanie, jeśli Klarysa i ja
wrócimy już do domu.
Dziewczyna z największym wysiłkiem powstrzymała okrzyk
protestu. Zupełnie zapomniała, że prosiła ojca, by jak najszybciej stąd
wyjechali. Ale przecież od wczoraj był tu Waldemar! Tylko ona
mogła mu pomóc! Nie wolno jej było teraz stąd wyjechać.
Zanim zdążyła się odezwać, Gwidon wykrzyknął:
— Och, nie możecie mi sprawić takiej przykrości! Gorąco pragnę,
byście zostali, panie pułkowniku. Nie mogę się doczekać, kiedy
Klarysa pozna moich starych przyjaciół. Proszę, niech pan porzuci
wszelką myśl o wyjeździe!
— Ja także nie pozwolę panu odjechać — wtrąciła madame
Dubus pieszczotliwym głosem. Obdarzyła pułkownika Templetona
powłóczystym spojrzeniem spod rzęs i wzięła go pod ramię. —
Przecież pan wie, mon brave, mój dzielny żołnierzu, że wszyscy
bardzo pana lubimy i nawet trudno wyrazić słowami, jak ogromnie się
cieszymy, że jest pan tu z nami.
— Dokładnie to samo chciałem i ja powiedzieć! — wykrzyknął
Gwidon.
Pułkownikowi nie zostało nic innego, jak tylko zapewnić, że jest
wzruszony ich niebywałą uprzejmością. Dodał także, iż oczywiście z
przyjemnością pozna przyjaciół Gwidona przybywających z Paryża.
Goście pojawili się punktualnie o wpół do pierwszej. Klarysa od
razu oceniła, że byli dokładnie tacy, jak się spodziewała. Najpierw z
powozu wyszły panie — równie wymuskane i wystrojone jak madame
Dubus. Jednocześnie było w nich coś, co się Klarysie bardzo nie
podobało. Podejrzewała, że to dlatego, iż były znajomymi kuzyna
Gwidona. Była pewna, że jej matka także by ich nie zaaprobowała.
Potem ukazali się panowie, bardzo podobni do hrabiego de
Soisson. Każdy nazbyt wyelegantowany i nazbyt uprzejmy.
Komplementami usiłowali wkradać się w cudze łaski i wszyscy mieli
zuchwałe spojrzenia, które Klarysę wprawiały w ogromne
zakłopotanie.
Widząc czwartego mężczyznę, Klarysa domyśliła się natychmiast,
że patrzy na osobistego duszpasterza kuzyna Gwidona. Ubrany był w
sutannę. Kiedy zdjął plaski kapelusz, okazało się, że ma zupełnie łysy
czubek głowy, okolony cienkim pasmem sterczących siwych włosów.
Kiedy Gwidon ich sobie przedstawił, doszła do wniosku, że w
tym kapłanie nie ma nic uduchowionego. Przyjrzała się jego topornym
rysom twarzy, sinym cieniom pod oczami i głębokim bruzdom po obu
stronach ust. Dziwne, ale ten człowiek robił raczej wrażenie hulaki. I
oczywiście z chęcią przystał na szampana. Zanim poproszono na
obiad, trzy razy napełniano mu od nowa kieliszek.
Konwersacja przy stole była, jak się Klarysie zdawało, dowcipna,
jednak przybyli gęsto sypali aluzjami do im tylko znanych faktów i
dziewczyna z trudnością śledziła wątek rozmowy. Nietrudno było
zauważyć, że Gwidon cieszył się wśród przyjaciół dużym
poważaniem. Z szacunkiem go słuchali i zawsze zgadzali się na jego
propozycje.
Kobiety, wzorem madame Dubus, flirtowały z panami, wliczając
w to pułkownika Templetona. Panowie ostentacyjnie prawili Klarysie
wyszukane komplementy. Dziewczyna cały czas była świadoma
jakiegoś dziwnego, złego błysku w oczach francuskich gości. Trudno
jej było odgadnąć, co on może oznaczać, ale czuła, że się wzdryga od
tych świdrujących spojrzeń.
Posiłek był, jak zwykle, doskonały. Klarysa przez cały czas
szukała sposobu, by zdobyć jedzenie dla Waldemara. Oczywiście nie
mogła nic zabrać prosto z Sali jadalnej.
Przeszli do salonu. Tam wreszcie Klarysa spostrzegła ogromny
talerz z praktycznie nie tkniętymi kanapkami tortowymi, podanymi
wcześniej, jeszcze do szampana. Patrzyła nań zastanawiając się, w
jaki sposób mogłaby go zabrać i zanieść Waldemarowi, gdy nagle
zaświtał jej w głowie doskonały pomysł. Wzięła talerz w obie ręce i
podeszła do przeszklonego wyjścia na taras.
— Opuszcza nas pani, mademoiselle! — zapytał jeden z
Francuzów, kiedy przechodziła koło niego.
— Idę nakarmić ptaki — skłamała Klarysa. — Za chwileczkę
wrócę.
Zanim gość podniósł się z krzesła, żeby jej towarzyszyć,
wyślizgnęła się na taras. Szybko poszła wzdłuż domu i wróciła do
wnętrza drzwiami prowadzącymi z ogrodu. Biegnąc na górę po
schodach miała pewność, że o tej porze służące skończyły już
sprzątanie piętra, więc nie zastanie w pokoju żywej duszy. Dotarła do
swojej sypialni, zamknęła drzwi na klucz i otworzyła sekretne
przejście.
W korytarzu nie było nikogo. Koszyk, w którym zostawiła
Waldemarowi śniadanie, czekał na nią pusty. Podniosła go i właśnie
miała do niego przełożyć kanapki, gdy nagle zjawił się Waldemar.
Sprawiał zupełnie inne wrażenie niż poprzedniej nocy. Ogolony,
uczesany i w świeżym ubraniu prezentował się wręcz elegancko.
— Witaj mi, mój Aniele Stróżu! — zawołał wesoło. — Dziękuję
za śniadanie.
— Obawiam się, że na obiad będą musiały ci wystarczyć kanapki
— powiedziała Klarysa. — I w dodatku nie mogę zostawić talerza.
— Jesteś wspaniała! A ja jestem ci niezmiernie wdzięczny.
Przełożył kanapki do koszyka.
— Nie podobają mi się ci ludzie, którzy przyjechali dzisiaj z
Paryża — rzekł cicho.
— Widziałeś ich?
— Zerknąłem tylko, kiedy wchodzili do hallu. Nie przyglądałem
im się zbyt długo.
— Dlaczego?
— Bałem się, że mogliby to instynktownie wyczuć.
— Tak, rzeczywiście, masz zupełną rację! — zgodziła się
Klarysa. — Ale chciałabym, żebyś zwrócił uwagę na tego okropnego
człowieka, którego kuzyn Gwidon nazywa swoim duszpasterzem!
Waldemar spojrzał na nią z uwagą.
— Tak wam go przedstawił? — zapytał.
— Nie miałam czasu ci powiedzieć, ale pastor, którego wszyscy
tak kochamy... jestem pewna, że musisz go pamiętać...
— Oczywiście! — przerwał jej Waldemar niecierpliwie.
— Był prawdziwie wstrząśnięty — ciągnęła Klarysa. — Kuzyn
Gwidon uprzedził go, że posłał po swojego osobistego duszpasterza i
pastor nie będzie już odprawiał comiesięcznej mszy w kaplicy.
— Trudno w to uwierzyć... Powinienem się przyjrzeć temu
człowiekowi.
Waldemar zamyślił się widocznie, więc Klarysa pośpiesznie
szepnęła:
— Muszę zabrać talerz i wracać. Powiedziałam jednemu z
francuskich gości — nie pamiętam jego imienia — że biorę kanapki,
by nakarmić ptactwo.
— Nieważne, jak mnie nazwiesz. — Waldemar uśmiechnął się z
wdzięcznością. — Dziękuję ci, Klaryso.
Dziewczyna zamknęła tajemne przejście i pośpieszyła na parter, a
potem do ogrodu. Wolnym krokiem weszła do salonu. Zwróciła
uwagę, że całe towarzystwo mówi po francusku i śmieje się hałaśliwie
z jakiegoś dowcipu. Z wyrazu twarzy ojca domyśliła się natychmiast,
że dowcip był nieco zbyt śmiały, cokolwiek risque.
Kiedy postawiła talerz na stole, Gwidon podniósł się z miejsca.
Podszedł do niej i objął ramieniem w talii.
— Chciałbym, żebyście spojrzeli na moją śliczną kuzyneczkę —
odezwał się do przyjaciół.
Pod jego dotykiem Klarysa poczuła, jak narasta w niej gwałtowne
wzburzenie. Tym razem, wiedząc, że ma do czynienia z mordercą,
czuła jeszcze większy wstręt. Chciała się dyskretnie uwolnić z
uścisku, ale Gwidon tylko objął ją mocniej.
— Czy widzieliście kiedykolwiek dziewczę tak piękne, tak
niewinne, tak czyste?
Mówił po francusku, więc jego słowa nie brzmiały aż tak
obcesowo, mimo to Klarysa czuła się zmieszana.
— Czy jest ktoś, kto by nie chciał czcić takiej urody? — ciągnął
markiz. — Wiem, że uważacie mnie za najszczęśliwszego człowieka
na ziemi, ponieważ mam taką miłą i uroczą... krewną. — Przed
ostatnim słowem zrobił lekką pauzę.
Klarysa wiedziała, że miał zamiar powiedzieć fiancee. Stanowczo
odsunęła się od niego i podeszła do ojca. Nie była pewna, czy słyszał
słowa Gwidona, bo madame Dubus szeptała mu coś do ucha. Klarysa
stanęła przed nimi i wyciągnęła rękę.
— Chciałabym z tobą omówić, tatku, bardzo ważną sprawę —
oznajmiła z mocą. — Proszę, pozwól ze mną.
Pułkownik Templeton wyglądał na nieco zdziwionego, ale
posłusznie wstał z krzesła. Córka wzięła go pod ramię i poprowadziła
do drzwi. Odezwała się dopiero, kiedy wyszli na zewnątrz.
— Przepraszam, tatku, że cię tak porwałam, ale kuzyn Gwidon
mówił o mnie do swoich przyjaciół bardzo nieuprzejmie. Poczułam
się skrępowana i musiałam wyjść.
— Rozumiem. Zdaje się, że Gwidon za dużo wypił do obiadu.
Najlepiej nie zwracać na niego uwagi.
— Chciałam się tak zachować.
— Postąpilibyśmy rozsądnie wracając teraz do domu — zauważył
pułkownik Templeton.
Klarysa stała w milczeniu. Zastanawiała się, czy potrafiłaby
przekonać Waldemara, by pojechał z nimi. Szybko jednak pojęła, że
to niemożliwe. Jedyną szansę znalezienia dowodu przeciw
Gwidonowi miał wtedy, gdy trzymał rękę na pulsie i przebywał w
swoim domu, na dodatek tak, by nikt o tym nie wiedział.
Zdołała się odezwać zupełnie innym tonem:
— Nie, tatku, naprawdę nie ma takiej potrzeby. Szczerze mówiąc,
chyba zachowałam się trochę dziecinnie. Te ich przesadne
komplementy cokolwiek mnie peszą.
— To zrozumiałe — przyznał pułkownik Templeton.
Objął córkę i przyciągnął do siebie.
— Zostaniemy tu jeszcze jedną dobę — zdecydował — a potem,
bez względu na to, co powie nasz gospodarz, wracamy do domu.
Klarysa milczała. W duchu modliła się tylko, żeby dwadzieścia
cztery godziny wystarczyły Waldemarowi na znalezienie dowodu,
którego tak bardzo potrzebował. A wtedy nie oni, lecz kuzyn Gwidon
będzie musiał opuścić stary klasztor.
ROZDZIAŁ 6
Nazajutrz Klarysa wstała wcześniej niż zwykle. Kiedy zeszła do
małej sali jadalnej, nie było tam jeszcze nikogo. Służba nigdy nie
usługiwała do porannego posiłku. Dziewczyna wiedziała, że będzie tu
sama, dopóki nie zjawi się ojciec.
Szybko napełniła koszyk jeszcze większą ilością jedzenia niż
poprzedniego dnia. Dołożyła parę dojrzałych brzoskwiń i właśnie
schowała koszyk pod stół, gdy w drzwiach ukazał się pułkownik
Templeton.
— Dzień dobry, kochanie! — przywitał córkę. — Jak zwykle
jesteśmy pierwsi. Może byśmy pojechali się troszkę przewietrzyć,
zanim wstanie reszta towarzystwa?
Klarysa zorientowała się, że ojciec nie darzył sympatią
francuskich gości kuzyna Gwidona. Poprzedniego dnia przy obiedzie
miała wrażenie, iż patrzył na nich z dezaprobatą. Pomimo umizgów i
starań madame Dubus nie czuł się dobrze w tym towarzystwie.
Dziewczyna miała podstawy do obaw, że ojciec będzie nalegał na
wyjazd do domu. Ale co wówczas pocznie Waldemar?
„Chyba zdążył się już dowiedzieć czegoś przydatnego!" —
pomyślała. Pośpiesznie skończyła śniadanie i poszła na górę, rzekomo
po kapelusz i rękawiczki. Otworzyła sekretne przejście w sypialni i
postawiła koszyk za progiem. Miała nadzieję, że Waldemar będzie na
nią czekał, lecz niestety, nie było po nim śladu. Klarysie nie pozostało
nic innego, jak zejść na dół do ojca.
Miło spędzili ranek na wycieczce. Kasztanek, którego dosiadała
Klarysa, wyjątkowo gładko pokonywał przeszkody. Jako że
pułkownik Templeton nie był na dzisiaj z nikim umówiony, wrócili do
zamku dopiero późnym przedpołudniem.
— Chyba wszyscy już wstali — zastanowiła się Klarysa,
podjeżdżając do frontowych drzwi.
— Mam nadzieję — stwierdził pułkownik Templeton cokolwiek
oschłym tonem. — To śmieszne, by młodzi ludzie tak późno wstawali
z łóżek, szczególnie będąc na wsi!
Znów mówił „po wojskowemu". Klarysa w odpowiedzi tylko się
roześmiała i poszła na górę, zmienić amazonkę na lekką suknię.
— Będzie dzisiaj okrutny gorąc — powiedziała Elżbieta
pomagając jej się przebrać.
— Lubię taką pogodę. Ale wezmę parasolkę, jeśli będę
wychodziła do ogrodu.
— I dobrze panienka zrobi. To byłaby zbrodnia, niszczyć taką
śliczną cerę.
Klarysa uśmiechnęła się do pokojówki i zeszła na dół. Gdyby się
okazało, że nikogo jeszcze nie ma, mogłaby sprawdzić, czy zaniesiono
już do salonu kanapki. Była pewna, że przewidziano dla gości
szampana przed południowym posiłkiem, nie wiedziała natomiast, czy
da radę zdobyć dla Waldemara coś do jedzenia na obiad. Zdecydowała
więc, że weźmie teraz trochę kanapek, a potem w ciągu dnia spróbuje
znaleźć mu coś na kolację.
Dotarła do drzwi pomieszczenia, które znane było jako „pokój
Reynoldsa". Znajdowało się w nim kilka portretów namalowanych
przez sławnego mistrza. Właśnie miała otworzyć drzwi, kiedy
przyszło jej do głowy, że mogłaby przypadkiem zastać tam Gwidona.
Ostrożnie przekręciła gałkę. Gdyby ktoś był w pokoju, zdążyłaby
bezszelestnie umknąć.
Z wnętrza usłyszała głos kuzyna.
— Dziś w nocy mamy mszę, a potem już Klarysa będzie musiała
wyjść za mnie, czy zechce, czy nie!
Dziewczyna zamarła w bezruchu.
— O tak! — odpowiedział głos madame Dubus. — Nikt inny już
nigdy jej się nie oświadczy!
Oboje wybuchnęli śmiechem.
Klarysa bardzo ostrożnie i cicho zamknęła drzwi. Potem, gnana
przerażeniem, wbiegła na schody. Co Gwidon miał na myśli mówiąc,
że będzie musiała go poślubić? Dlaczego nikt inny nie zechce prosić
jej o rękę? Nie potrafiła dociec, o czym kuzyn rozmawiał z madame
Dubus, ale czuła, jak zimny strach wkrada się jej do serca.
Dobiegła do sypialni, wpadła do pokoju, zatrzasnęła za sobą
drzwi i przekręciła klucz. Potem otworzyła ukryte w boazerii
przejście. Gdyby Waldemara tam nie było, musiałaby go poszukać,
jednak stał zaraz za progiem. W ręku trzymał koszyk.
— Och, Waldemarze! — krzyknęła. — Boję się! Waldemarze!
— Boisz się? Czego? Co się stało, Klaryso?
— Zeszłam na dół, bo chciałam wziąć dla ciebie trochę kanapek i
w „pokoju Reynoldsa"...
Mówiła z takim przejęciem, że Waldemar wyszedł z korytarza i
odstawił koszyk.
— Co się tam stało?
— Usłyszałam głosy kuzyna Gwidona i madame Dubus.
— O czym mówili?
Klarysa powtórzyła rozmowę. Ponieważ teraz zasłyszane słowa
przestraszyły ją jeszcze bardziej, wyciągnęła ręce do przyjaciela.
Waldemar ujął jej dłonie, a gdy skończyła opowiadać, spytał głosem
pełnym wzburzenia:
— Powtórz, proszę, jak się nazywa ta kobieta, która rozmawiała z
Gwidonem?
— Madame Dubus. Ariste Dubus. Przyjechała tutaj razem z
kuzynem Gwidonem... Chyba ją widziałeś?
— Widziałem, ale nie miałem pojęcia, jak się nazywa.
Mówił tak dziwnym tonem, że Klarysa spojrzała na niego
pytająco.
— O co chodzi? Powiedz mi, co oni planują?... Dlaczego kuzyn
Gwidon powiedział, że po mszy... będę musiała wyjść za niego?
Waldemar milczał przez chwilę, aż wreszcie zapytał:
— Gdzie mogę teraz znaleźć pułkownika Templetona?
— Razem poszliśmy na górę, żeby się przebrać — odparła
Klarysa zdumiona. — Powinien być w swoim pokoju.
— Przyprowadź go tutaj — nakazał jej Waldemar. —
Przyprowadź jak najszybciej!
— Ale... sam przecież mówiłeś, że mam nikomu... — zaczęła
Klarysa.
— Zrób, o co cię proszę — powiedział Waldemar tonem nie
dopuszczającym sprzeciwu. — Przyprowadź go jak najszybciej.
Klarysa chciała prosić, żeby jej wyjaśnił, dlaczego tak nagle
zmienił zdanie, jednak pomyślała, że jeśli nie spełni szybko jego
prośby, ojciec może zejść na dół.
Pokój pułkownika Templetona znajdował się niedaleko. Kiedy
tam dotarła, stwierdziła z ulgą, że ojciec jeszcze się przebiera.
Pomagał mu kamerdyner.
— Chciałabym z tobą porozmawiać, tatku — poprosiła stając w
drzwiach. — To... to bardzo ważne.
Wilkins usunął się taktownie. Gdy tylko zostali sami, Klarysa
natychmiast znalazła się przy ojcu i wzięła go pod ramię.
— Tatku, musisz... iść ze mną. I spróbuj nie dziwić się bardzo...
temu, co zobaczysz.
— O czym ty mówisz, dziecko? — zdumiał się pułkownik
Templeton. — Czy ten bezczelny typ znów cię niepokoił?
— Nie, nie. Nie chodzi o niego. Proszę cię, tatku, chodź do
mojego pokoju.
Pułkownik Templeton podniósł z toaletki swój złoty zegarek,
włożył go do kieszonki kamizelki i rzekł:
— Zachowujesz się bardzo tajemniczo, córeczko, ale oczywiście
zrobię wszystko, co zechcesz.
Klarysa wzięła go za rękę i pociągnęła przez korytarz do swojej
sypialni. Otworzyła drzwi i ojciec wszedł za nią do środka. Nie
zdziwiła się, że nie zastała tu Waldemara. Wiedziała, iż musiał się
schować, by go nie zobaczyła któraś z pokojówek. Kiedy tylko
zamknęła drzwi, ojciec zaczął mówić:
— A teraz, proszę, wyjaśnij mi...
Ktoś przesunął jedną z drewnianych płyt boazerii i z mroku
wyłonił się Waldemar. Pułkownik Templeton patrzył na niego w
osłupieniu.
— Waldemar! — krzyknął w końcu. — Drogi chłopcze!!! Ty
żyjesz?! Jak to?! Nic z tego nie pojmuję!
— Mam wiele do opowiadania, panie pułkowniku — rzekł cicho
Waldemar. — Nikt oprócz Klarysy nie wie, że jestem tutaj.
— Nic nie rozumiem. Przekazano nam wiadomość o twojej
tragicznej śmierci!
— Wiem o tym. — Waldemar uśmiechnął się ponuro. — Tylko
cudem, a raczej dzięki trzem cudom jestem jeszcze żywy i mogę panu
opowiedzieć, panie pułkowniku, co się wydarzyło.
Pułkownik Templeton miał się odezwać, kiedy Waldemar zwrócił
się do Klarysy:
— Chciałbym, żebyś zeszła na dół i zachowywała się tak, jakby
się nic nie stało. Proszę, bądź dla nich miła. Szczególnie dla Gwidona.
Klarysa lekko ściągnęła brwi.
— Rozumiem cię, Klaryso — ciągnął Waldemar — ale musisz
nam ufać. Twój ojciec i ja zajmiemy się wszystkim i później ci
powiemy, co uradziliśmy.
Klarysa chciała błagać, by pozwolił jej zostać. Zaraz jednak
pomyślała, że powinna raczej zrobić, o co ją prosi i wobec kuzyna
Gwidona zachowywać się jak gdyby nigdy nic.
— Pójdę do nich — zgodziła się niechętnie — ale musisz mi
przyrzec, że dowiem się, co z tatą postanowicie.
— Jeśli wcześniej nie będzie okazji, to około piątej przyjdź tu do
sypialni. Wytłumacz się migreną i poproś, by ci nie przeszkadzano.
Klarysa czule ścisnęła ojca za ramię i ruszyła do drzwi.
— Jak to cudownie, że Waldemar znowu jest z nami, prawda,
tatku? — powiedziała cicho i wyszła.
Usłyszała jeszcze, jak drzwi zostają za nią zamknięte od
wewnątrz. Chętnie by została i posłuchała, o czym będą mówić.
Rozpaczliwie trudno jej było zejść na dół do francuskich gości, kiedy
wiedziała, że w końcu zdarzyło się coś ważnego.
Nie rozumiała, co kuzyn Gwidon chciał powiedzieć przez to, że
po dzisiejszej mszy będzie musiała koniecznie go poślubić. Wydawało
jej się też dziwne odprawianie mszy w nocy z piątku na sobotę. Może
kuzyn Gwidon zamierzał w ten sposób uczcić przyjazd swojego
duszpasterza z Paryża?
„Dobrze byłoby móc się schować w przejściu za boazerią —
pomyślała Klarysa — i posłuchać, o czym rozmawia Waldemar z
tatusiem". Wiedziała jednak, że powinna czynić zgodnie z życzeniami
Waldemara, więc zdecydowanym krokiem weszła do „pokoju
Reynoldsa".
Goście, jak zwykle, pili. Kieliszki napełniano im natychmiast,
kiedy tylko spod trunku wyjrzało szklane dno. Zbliżała się pora
obiadu. Klarysa właśnie oczekiwała zaproszenia do stołu, gdy w
pokoju zjawił się jej ojciec. Rozmyślnie nie zwracał na nią uwagi.
Podszedł do Gwidona siedzącego z kieliszkiem w ręku.
— Mam nadzieję, Gwidonie, że nie będziesz miał mi za złe, jeśli
wezmę powóz i natychmiast pojadę do domu.
— Cóż się takiego stało, panie pułkowniku? — zapytał
gospodarz.
— Właśnie poinformowano mnie o wypadku, w którym została
ranna jedna z moich służących. Muszę dopilnować wezwania doktora
i dowiedzieć się, czy rana jest bardzo groźna.
— Ach, rozumiem. Naturalnie obiad zje pan jeszcze z nami?
— Czuję się zaszczycony twoją uprzejmością, ale dziękuję, zjem
cokolwiek w domu.
— Cóż, mam nadzieję, że pańska służąca zbytnio nie ucierpiała. Z
niecierpliwością będziemy wyczekiwać pańskiego powrotu. W tym
czasie zaopiekujemy się troskliwie Klarysą.
— Jestem tego pewien. — Pułkownik Templeton podszedł do
córki. — Nie przejmuj się tak, moja droga. To nasza stara Eliza. Ona
nieodmiennie wpada w jakieś kłopoty. — Mówiąc to, znacząco
ścisnął palce Klarysy.
— Och, tak jej współczuję! — wykrzyknęła dziewczyna. —
Jestem pewna, że doktor White zajmie się nią należycie.
— Z całą pewnością. Wrócę, jak tylko będę mógł.
Pocałował córkę w policzek. Po uścisku jego dłoni Klarysa
poznała, że pochwalał jej postawę. A jednak gdy tylko opuścił pokój,
zapragnęła iść razem z nim. Doskonale wiedziała, dlaczego miał
jechać powozem. Gdyby wracał do domu sam, wziąłby konia
wierzchowego. Fakt, że wybrał powóz, świadczył, iż zabierał ze sobą
Waldemara. Ale dokąd jechali? I co uradzili?
Ponieważ cały czas myślała tylko o nich, trudno jej było się
skupić na słuchaniu komplementów, jakimi bez ustanku ją
obsypywano, czy później, przy obiedzie, na dowcipnych uwagach
Francuzów siedzących po obu jej stronach. Była tak niespokojna, że
nawet nie wiedziała, co je ani pije.
Przyłapała się na ciągłym zerkaniu na duszpasterza. Odniosła
wrażenie, że duchowny pije ponad miarę. I wyglądał przy tym —
zdaniem Klarysy — bardzo nieprzyjemnie. Zdawało się jej
przedziwne, że kuzyn Gwidon zaufał człowiekowi o wyglądzie nie
budzącym szacunku.
Po obiedzie gospodarz zaproponował towarzystwu wycieczkę po
majątku. Ponieważ wszyscy niemało już wypili, odnieśli się do jego
propozycji bez specjalnego zapału. W końcu Francuzki i duchowny
zdecydowali się odpocząć w domu, a pozostali wsiedli do trzech
bryczek. Jeden z gości chciał się z Gwidonem ścigać, ale ten odmówił.
— Pragnę, byście po prostu podziwiali tę piękną ziemię — rzekł.
— I proszę, obchodźcie się ostrożnie z moimi końmi.
— Ależ go radują maniery bogacza — powiedział le comte cicho
do innego Francuza.
Klarysa modliła się, by radość kuzyna Gwidona trwała jak
najkrócej. Oczywiście, w powozie musiała towarzyszyć kuzynowi. Na
szczęście, ponieważ bryczka była dość szeroka, znalazło się też
miejsce jeszcze dla hrabiego, co miało jednak tę niedogodność, że
dziewczyna jechała ściśnięta między nimi. Ponieważ w towarzystwie
tych dwu mężczyzn bardzo źle się czuła, przeważnie milczała.
Cały czas myślała tylko o Waldemarze i o swoim ojcu. Nie miała
pojęcia, co poczną, ale była pewna, że razem znaleźli już jakiś sposób,
by Gwidona postawić przed sądem. „Gdyby Waldemar zajął należne
mu miejsce jako markiz Mawdelyn, wszystko wyglądałoby zupełnie
inaczej — myślała. — Wówczas cieszyłaby mnie każda chwila takiej
wycieczki".
Gwidona interesowały wyłącznie pieniądze. Dziewczyna była
pewna, że nie przeznaczy ani grosza na zamek i z pewnością nic a nic
nie zrobi dla zatrudnionej w nim służby. Mijał ludzi pracujących na
polach, jakby nie istnieli — zamiast ich uprzejmie powitać
uchyleniem kapelusza, jak to zawsze czynił Waldemar.
Kiedy zatrzymali się na jednej z farm, Klarysa odniosła wrażenie,
że kuzyn Gwidon rozmawia z dzierżawcą wręcz niegrzecznie.
Zignorował zupełnie żonę farmera, mimo że ukłoniła mu się z
szacunkiem. „Nienawidzę go, nienawidzę!" — powtarzała ciągle w
myślach dziewczyna w drodze powrotnej do domu.
— Jesteś bardzo milcząca, kuzynko — odezwał się
niespodziewanie Gwidon.
— Czuję się trochę zmęczona — odparła nawet szczerze. —
Chyba po powrocie pójdę na górę odpocząć przed kolacją.
— Doskonały pomysł! Chcę, byś dziś wieczorem wyglądała
jeszcze piękniej niż zazwyczaj.
— Dlaczego akurat dzisiaj? — spytała Klarysa.
— Wszystko powiem ci później — obiecał Gwidon.
— Pani zawsze wygląda pięknie! — rzekł przymilnie le comte. —
Jeśli będzie pani wieczorem jeszcze piękniejsza niż w tej chwili, z
trudnością uwierzę, że jest pani istotą ludzką.
— Och, w tej chwili czuję się jak najbardziej człowiekiem —
powiedziała Klarysa. — Myślę, że to przez dzisiejsze ostre słońce
męczy mnie nieznośny ból głowy...
— Więc zaraz po przyjeździe połóż się i odpocznij — poradził jej
Gwidon. — A tuż przed kolacją przyślę ci na górę specjalny napój,
który sprawi, że poczujesz się, jakbyś tańczyła wśród gwiazd!
Klarysa nie zdążyła odpowiedzieć, uprzedził ją śmiech hrabiego.
— Stajesz się poetą, Gwidonie!
— Mam po temu okazję — odparł gospodarz — i z
niecierpliwością oczekuję wieczoru.
— Ja także — zgodził się le comte. — Nawet trudno mi wyrazić
słowami jak bardzo.
— Cóż takiego ma przynieść dzisiejszy wieczór? — spytała
Klarysa.
— Niezwykle ważne wydarzenie — odparł Gwidon. — I dlatego
musisz szczególnie pięknie wyglądać.
Rozmawiając tak wrócili do zamku. Gwidon ściągnął lejce.
Klarysa wysiadając zauważyła, że wymienił z hrabią ukradkowe
spojrzenia. Obaj byli rozbawieni, jakby się dzielili tajemnym żartem.
Zaniepokojona ich słowami pobiegła na górę, do swojej sypialni.
Wyczuwała, że w pobliżu czai się zło.
W pokoju zastała Elżbietę.
— Strasznie mnie boli głowa — poskarżyła się służącej. —
Muszę się trochę położyć, odpocząć przed kolacją.
— No, nareszcie panienka mówi coś rozsądnego! A ja
przepowiadałam, że dzisiaj za mocne słońce dla panienki.
Pomogła Klarysie rozpiąć suknię na plecach i założyć obszytą
koronką nocną koszulę. Klarysa się położyła, a Elżbieta opuściła
nieco story.
— Przypilnuję, żeby panience nikt tu nie przeszkadzał, panienko
Klaryso. Będzie się panienka mogła trochę zdrzemnąć. Dobrze to
panience zrobi — stwierdziła i wyszła.
Dziewczyna wyskoczyła z łóżka i zamknęła drzwi na klucz.
Następnie otworzyła ukryte w boazerii przejście, mając nadzieję, że
znajdzie tam Waldemara. Niestety, nie było po nim śladu.
Rozczarowana wróciła do łóżka. Boleśnie odczuwała swą samotność i
z lękiem myślała o dzisiejszym wieczorze.
Niecałą godzinę później ktoś przesunął drewnianą płytę boazerii i
w pokoju pojawił się Waldemar.
— Jesteś! — krzyknęła Klarysa uradowana, siadając na łóżku. —
Myślałam, że już zupełnie o mnie zapomniałeś!
Podszedł do niej i usiadł, jak przedtem, na brzegu pościeli. Ujął
dziewczynę za rękę.
— Myślałem o tobie w każdej minucie — powiedział.
— I ja... także o tobie myślałam.
Zdała sobie sprawę, że przyjaciel zaciska palce na jej dłoniach.
Spojrzała na niego i nagle olśniła ją świadomość, że przecież go
kocha! Zawsze go kochała, nawet jako dziecko, tylko nie wiedziała o
tym aż dotąd, do tej chwili. Czuła, jakby Bóg zesłał na nią objawienie.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
— Byłaś bardzo dzielna, moja śliczna dziewczynko — odezwał
się Waldemar. — A ja chcę cię teraz prosić, żebyś wykazała jeszcze
więcej odwagi.
— Co się stało? Powiedz mi, co zaplanowaliście z tatusiem?
— Wiesz, że od chwili mego powrotu próbowałem znaleźć jakiś
sposób, by odzyskać należną mi pozycję głowy rodu, a jednocześnie
ustrzec się od śmierci z ręki Gwidona.
— Tak, wiem... i tak się bałam, tak strasznie się bałam, co on
mógłby zrobić, gdyby powziął podejrzenie, że się tutaj ukrywasz.
— Dzisiaj ty sama natchnęłaś mnie myślą, co powinniśmy
uczynić — ciągnął Waldemar — ale nie będzie to łatwe.
— Powiedz mi wszystko! Mów, proszę! — błagała Klarysa.
— Słyszałaś, jak Gwidon wspominał, że dziś w nocy będzie
odprawiana msza. Ten obrządek, Klaryso, to będzie czarna msza!
Dziewczyna przyglądała mu się zdumiona. Przez dłuższą chwilę
nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, co to takiego jest „czarna
msza". Aż nagle krzyknęła przerażona.
— Chcesz powiedzieć?... Niemożliwe!
— Tak, Gwidon jest satanistą! Obwiniam samego siebie, że nie
pamiętałem, jak jeden z przyjaciół dawno temu wspominał mi o tym
po powrocie z Paryża.
— Satanista! — wykrzyknęła Klarysa bez tchu.
— Podsunęłaś mi rozwiązanie, kiedy powiedziałaś, że kobieta,
którą tu ze sobą przywiózł, nazywa się Ariste Dubus. Jej brat jest
jednym z nąjżarliwszych wyznawców szatana w Paryżu. Ten człowiek
zażywa narkotyki wywołujące halucynacje.
— I sądzisz, że ona też... — szepnęła Klarysa.
— Wydaje mi się, że wszyscy ci ludzie, którzy przybyli do tego
domu jako goście Gwidona, są czcicielami szatana. Gwidon
oczywiście również. Dlatego właśnie mają zamiar dziś odprawić
mszę.
Klarysa jęknęła z przerażenia.
— Czy zdajesz sobie sprawę — zapytał Waldemar łagodnie — że
jesteś im potrzebna do tego obrządku?
— Nie, niemożliwe... — Utkwiła w nim spojrzenie szeroko
rozwartych oczu. I ledwie te słowa opadły z jej warg, jęknęła: —
Pomóż mi! Nie mogą mnie tak skrzywdzić... Moja dusza będzie
potępiona na wieki! Obroń mnie, proszę!
Stopniowo w podświadomości, w głębinach pamięci, kształtował
jej się obraz czarnej mszy odprawianej na nagim ciele dziewicy.
Słyszała też, że po samym obrzędzie miały miejsce prawdziwie dzikie
orgie. Teraz wszystko zrozumiała. „To dlatego kuzyn Gwidon
twierdził, że będę musiała go wkrótce poślubić — myślała
gorączkowo — a madame Dubus dodała, iż nikt inny nie zechce
ubiegać się o moją rękę".
Ogarnęła ją panika. Uchwyciła się ramion przyjaciela.
— Ocal mnie! — błagała. — Nie pozwól mnie skrzywdzić!
— Nigdy bym na to nie pozwolił — uspokajał ją Waldemar. —
Twój ojciec i ja pojechaliśmy do miasta, gdzie przyjął nas naczelnik
policji, generał sir Maurycy Stanbrook.
— A więc... aresztujcie Gwidona! — krzyknęła zrozpaczona.
Tuliła się do Waldemara w obawie, że mógłby odejść i zostawić
ją samą na pastwę losu. Waldemar oparł się obok niej o poduszki.
Objął dziewczynę czule i przygarnął do siebie. Klarysa skłoniła głowę
na ramię przyjaciela.
— Wysłuchaj mnie, najdroższa — zaczął Waldemar tkliwie.
Była tak zdumiona czułą serdecznością w jego głosie, że na
chwilę zapomniała o strachu. Podniosła oczy na Waldemara, a on
wyczytał w jej spojrzeniu nieme pytanie. Uśmiechnął się w
odpowiedzi.
— Kocham cię, Klaryso! Wiedziałem o tym od chwili powrotu do
domu. Byłaś taka dzielna...
Przytulił ją jeszcze mocniej.
— Choć wiesz, to chyba nieprawda. Kochałem cię znacznie
wcześniej, zanim opuściłem rodzinny dom, ale byłaś wówczas
dzieckiem i myślałem o tobie jak o słodkiej młodszej siostrzyczce.
Kiedy zobaczyłem cię znowu, zrozumiałem, iż jesteś jedyną osobą,
która w moim życiu się liczy.
— Och, Waldemarze... czy mogę w to uwierzyć?
— Kiedyś ci to udowodnię, moja najukochańsza. Teraz jednak
musimy szykować się do walki, by pokonać zło, które ci zagraża.
— Zagraża także tobie.
— Z Bożą pomocą oboje zwyciężymy. Obawiam się tylko, moje
najdroższe kochanie, że czekają cię bardzo przykre przejścia, zanim
będzie można aresztować tego mordercę i oszusta.
Klarysa, słysząc tak poważny ton, zadrżała.
— Jeśli to ma ocalić ciebie... — zdecydowała wreszcie — zrobię
wszystko. Co tylko zechcesz.
— Wiedziałem, że to powiesz. Czy jest na świecie ktoś
wspanialszy niż moja mała przyjaciółka?
Poczuła dotyk jego ust na czole. Waldemar zmusił się do
mówienia dalej:
— Pojechałem z twoim ojcem do naczelnika policji...
— Jak ci się udało odjechać razem z tatą? — przerwała Klarysa.
— Wyślizgnąłem się przez drzwi ogrodowe i ukryty wśród
krzewów dotarłem do skraju parku. Nikt mnie nie widział, kiedy
wsiadałem do powozu. Buda była podniesiona, więc pozostawałem w
ukryciu. Twój ojciec powoził sam...
— Tatko zawsze wie, co robić! — wykrzyknęła Klarysa.
— W drodze do naczelnika policji nie spotkaliśmy nikogo, kto
mógłby mnie rozpoznać. Jak się z pewnością domyślasz, generał był
bardzo moim widokiem zdziwiony.
— I uradowany z pewnością. Zawsze lubił i ciebie, i wuja Jakuba.
— Rzeczywiście, był uradowany, szczególnie że sporo wiedział
na temat wybryków Gwidona w Paryżu.
— Chodzi ci... to znaczy... on wiedział... że Gwidon jest
satanistą?
— Słyszał pogłoski o tym, jak to Gwidon próbował parać się
czarną magią, która teraz cieszy się we Francji ogromną
popularnością. Generał jest pewien, że człowiek, którego Gwidon
przedstawia jako swojego duszpasterza, to ksiądz ukarany suspensą!
Klarysie usta zadrżały, ale nie przerywała.
— Naczelnik policji zgodził się z twoim ojcem — ciągnął
Waldemar — że wszyscy ci ludzie muszą być wydaleni z naszego
kraju, a Gwidon aresztowany pod zarzutem uprawiania praktyk
czarnoksięskich.
Klarysa już miała odetchnąć z ulgą, kiedy Waldemar dodał:
— Oczywiście, jeśli policja będzie dysponowała odpowiednim
dowodem!
Zapadło milczenie. Po chwili dziewczyna odezwała się tak cicho,
że Waldemar ledwie ją słyszał.
— Chcesz, żebym... była... na czarnej mszy?
— Twój ojciec, pułkownik Templeton, i generał sir Maurycy
Stanbrook mają nadzieję, że zgodzisz się na to i, moja najdroższa, ja
także cię proszę.
— Ale... jak...?
Waldemar znów przytulił ją mocno.
— Przysięgam ci, Klaryso, że nikt cię nie dotknie, poza tą chwilą,
kiedy będziesz niesiona do Małej Kaplicy. Naczelnik policji, twój
ojciec i ja zaplanowaliśmy, że przerwiemy mszę, zanim na dobre się
zacznie. Gwidon i wszyscy jego goście zostaną aresztowani. Wiem,
proszę cię o bardzo wiele — mówił czułym tonem — ale musisz
wierzyć, że Bóg będzie cię chronił, a i ja oka z ciebie nie spuszczę.
W głosie Waldemara zabrzmiały twarde nuty.
— Prędzej własnoręcznie zabiję Gwidona, niż pozwolę, żeby cię
dotknął. Ale, kochana, nie możemy nic zrobić, dopóki nie mamy
przeciwko niemu dowodu.
— Jak rozumiem, nie mogą odprawić czarnej mszy beze mnie?
— To prawda — przyznał Waldemar. — Mogłoby długo potrwać,
nim znajdą inną ofiarę do tego obrzędu. W tym czasie Gwidon nie
będzie przebierał w środkach, żeby się z tobą ożenić.
Po chwili ciszy odezwała się Klarysa.
— Powiedz mi... co trzeba zrobić.
— Są dwie możliwości — objaśnił Waldemar. — Sataniści,
zanim przystąpią do odprawiania czarnej mszy, organizują wystawną
kolację. Obżerają się wtedy i bardzo dużo piją. Wszystko oczywiście
po to, by udowodnić sobie, że są zupełnie inni aniżeli chrześcijanie,
którzy poszczą przed przyjęciem Sakramentu.
— Czy ja też... muszę brać udział w tym strasznym posiłku?
— Nie, jeśli pozwolisz im się zamroczyć, zanim uczta się zacznie.
— A... więc to tak... — szepnęła dziewczyna. — Waldemarze...
Kiedy dziś... wracaliśmy do klasztoru... kuzyn Gwidon mówił coś o
przysłaniu mi do sypialni jakiegoś... specjalnego napoju. Mam się po
nim czuć, jakbym tańczyła wśród gwiazd... bo... wszystkich czeka
bardzo ważne wydarzenie.
— Jeśli wypijesz ten trunek, nie będziesz sobie zdawała sprawy z
tego, co się później stanie — tłumaczył Waldemar. — Właściwie jest
to akt litości ze strony satanistów. Ich ofiary cierpiałyby znacznie
bardziej, gdyby w pełni świadome poddawane były przerażającym
praktykom, jakie mają miejsce na koniec czarnej mszy.
— A czy mogłabym nie wypić tego napoju? — zapytała Klarysa.
— Tak, tylko wtedy powinnaś udawać, że jesteś nieprzytomna. I
także nie będziesz musiała jeść z nimi kolacji.
Zamilkł na chwilę.
— Potem zaniosą cię do kaplicy i położą na ołtarzu, myśląc, że
nie masz pojęcia, co się z tobą dzieje.
Klarysa słuchała w milczeniu.
— Wszystko zależy tylko od ciebie, ukochana — powiedział
Waldemar bardzo cicho. — Musisz sama zdecydować.
— Przecież... staniesz w mojej obronie, uratujesz mnie... więc...
wolę wiedzieć, co się wokół mnie dzieje.
— Jesteś zupełnie pewna?
— Bardziej się boję być nieprzytomna... i nie mieć pewności,
kiedy się obudzę.
— Cóż... Musisz być na tyle przebiegła, by ich zwieść całkowicie.
Trzeba ich przekonać, że wypiłaś przyprawione wino.
— Potrafię to zrobić... jestem pewna — powiedziała Klarysa —
ale... czy możesz mi przysiąc, że przez cały czas będziesz w pobliżu?
— Zostanę tuż po drugiej stronie boazerii, na wszelki wypadek,
gdyby cokolwiek źle poszło, zanim zostawią cię samą i pójdą
ucztować. Nie spuszczę z ciebie oka, najdroższa. Masz na to moje
żołnierskie słowo honoru.
Uśmiechnął się do dziewczyny uspokajająco.
— Potem, kiedy zaniosą cię już do kaplicy — ciągnął —
pamiętaj, kochana, że tylko minuty pozostaną do chwili, gdy twój
ojciec i ja z pomocą policji wydrzemy cię z rąk oprawców.
ROZDZIAŁ 7
Waldemar długo siedział w sypialni z Klarysą. Pocieszał ją,
całował i dodawał otuchy. W końcu spojrzał na zegar stojący przy
łóżku.
— Chyba muszę już iść, ukochana. Trzeba też otworzyć drzwi z
klucza, bo inaczej ludziom wyda się dziwne, żeś się tak
zabarykadowała.
— Tak... masz rację — wyszeptała dziewczyna drżącymi ustami.
— Wiem, że się boisz, ale przysięgam ci: kiedy zło zostanie
pokonane, zrobię wszystko, byś zapomniała straszne chwile.
Uczynimy z tego zamku najszczęśliwsze miejsce na ziemi, gdzie
królować będzie miłość, twoja i moja władczyni.
Swą przysięgę zakończył gorącym pocałunkiem i Klarysa
wiedziała, że uczucie, które jej ofiarowuje, jest święte. Była to miłość
doskonała, w jaką zawsze wierzyła. Miłość zesłana od Boga. Nic
złego ani okrutnego nie mogło jej zniszczyć.
A jednak, kiedy Waldemar wstał i skierował się do sekretnego
przejścia, zadrżała.
— Będziesz... w pobliżu? — spytała.
Przypadł do jej rąk.
— Cały czas tuż koło ciebie, najdroższa. Otoczę cię myślami,
będę się modlił za ciebie i ochraniał miłością.
Mówił z takim uniesieniem, że dziewczynie łzy napłynęły do
oczu. Złożył na jej ustach jeszcze jeden pocałunek i wstał. Przekręcił
klucz w zamku, żeby nie musiała podnosić się z łóżka. Spojrzeniem
dodał jej odwagi i zniknął w tajemnym przejściu.
Klarysa zamknęła oczy i modliła się o powodzenie
niebezpiecznego przedsięwzięcia. Prosiła Boga, by Gwidon i jego
okrutni przyjaciele zostali pokonani. Kiedy nareszcie wszyscy już
wrócą do Francji, będzie mogła o nich zapomnieć na zawsze. Była
pewna, że pastor pobłogosławi kaplicę i przegna wszelkie zło, które ze
sobą przywiedli.
Rozumiała już teraz, dlaczego kuzyn Gwidon usunął z ołtarza
krzyż i wiekowe świeczniki. Zastanawiała się, czym też zamierzał je
zastąpić, aż przypomniała sobie, jak kiedyś czytała, że do czarnej
mszy umieszcza się na ołtarzu ustawiony odwrotnie krucyfiks.
Dziewczynę na tę myśl przeszedł dreszcz zgrozy. W pierwszej
chwili miała ochotę podbiec do sekretnego przejścia i powiedzieć
Waldemarowi, że nie podoła trudnemu zadaniu. A potem
przypomniała sobie, że tylko w ten sposób może go uratować, tylko tą
drogą Waldemar odzyska należną mu pozycję markiza Mawdelyn.
— Zrobię wszystko... wszystko, co będzie trzeba, żeby go ocalić
— powiedziała cicho do siebie.
Niedługo potem zjawiła się Elżbieta.
— Zaraz będzie kąpiel, panienko — oznajmiła. — A potem
przyniosę panience suknię.
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy weszły dwie inne pokojówki
z wanną, którą ustawiły na środku pokoju. Następnie wniosły dwa
duże mosiężne kociołki, jeden z zimną, a drugi z gorącą wodą.
Klarysa wiedziała, że to lokaje przynieśli je na górę, bo naczynia były
za ciężkie dla kobiet.
Elżbieta wlała do kąpieli fiołkowy olejek. Kwiaty destylowano w
klasztorze co roku, odkąd Klarysa sięgała pamięcią. Poprzednio
używano do tego celu heliotropów, dopiero pani Templeton poprosiła
o ekstrakt z fiołków. Delikatna, słodka woń zawsze przywodziła
Klarysie na myśl matkę. Tak stało się i teraz. W kąpieli dziewczyna
modliła się, by matka była przy niej podczas nadchodzącej mrocznej
próby.
Właśnie skończyła się wycierać, gdy usłyszała pukanie. Elżbieta
podeszła do drzwi zobaczyć, kto przyszedł, i zaraz odskoczyła, robiąc
przejście dla madame Dubus.
— Zajrzałam, żeby zobaczyć, jak się czujesz, ma petite —
oznajmiła Francuzka na swój zwykły, poufały sposób. — Twój kuzyn
Gwidon, który myśli cały czas tylko o tobie, prosił, żebym wzięła dla
ciebie ten wyborny napój. Na pewno pomoże ci on odpędzić ból
głowy i pozwoli radować się dzisiejszym bardzo specjalnym
wieczorem.
Klarysa, owinięta dużym ręcznikiem kąpielowym, spytała:
— Proszę mi powiedzieć, cóż to za... święto mamy obchodzić?
— Za chwileczkę wszystko ci wyjaśnię — zapewniła madame
Dubus. — Niech tylko pokojówki sprzątną po kąpieli.
Mówiąc to spojrzała na Elżbietę, która spiesznie przywołała dwie
służące. Kobiety wyniosły z sypialni wannę i kociołki. Klarysie w tym
czasie przyszedł do głowy pewien pomysł. Podeszła do komody i
otworzyła szufladę, w której trzymała przywiezioną z domu szkatułkę
z biżuterią.
Było to spore puzderko obite skórą, niegdyś należące do matki
dziewczyny. Zawierało część kosztowności, jakie pani Templeton
przekazała córce w spadku. Co prawda nie było w nim pięknego
diademu ani drogocennego naszyjnika, zakładanych jedynie na
specjalne okazje. Brakło też pierścionków, którymi pułkownik
Templeton obdarowywał żonę na każdą rocznicę urodzin i ślubu.
Znajdował się tam natomiast skromny sznureczek pereł i broszki,
niezbyt duże i bardzo delikatne — w sam raz dla młodej dziewczyny.
A oprócz tego kolekcja uroczych bransoletek, wisiorków i
wysadzanych szlachetnymi kamieniami spinek do włosów.
Gdy tylko Elżbieta opuściła sypialnię, madame Dubus uniosła
kieliszek postawiony wcześniej na małym stoliku. Podała go Klarysie,
która z rozmysłem usiadła na krawędzi łóżka. Dziewczyna chciała
trzymać się jak najdalej od Francuzki.
— Teraz wypij, proszę — zachęcała madame Dubus. — Na
pewno ci posmakuje i potem będziesz się czuła, jakbyś wzlatywała do
nieba.
Klarysa znów przypomniała sobie słowa kuzyna Gwidona o
„tańcu wśród gwiazd". Domyśliła się, że napój musi zawierać jakiś
silny narkotyk.
Ujęła w dłoń kieliszek.
— Jak to miło ze strony kuzyna Gwidona, że o mnie pamiętał. Z
przyjemnością uraczę się tym szlachetnym napojem. Czy mogłaby
pani w tym czasie pomóc mi wybrać biżuterię, jaką powinnam dziś
założyć? Wszystko jest w szufladzie. — Mówiąc to wskazała komodę.
Wiedziała, że madame Dubus oglądając klejnoty będzie do niej
zwrócona plecami.
— Z przyjemnością — zgodziła się Francuzka. — Dziś wieczór
musisz wyglądać jak księżniczka z bajki.
— Trudno mi zdecydować... Może powinnam była wziąć z domu
wszystkie diamenty mojej matki?
Madame Dubus nie mogła się oprzeć pokusie zajrzenia do
szkatułki. Podeszła do komody. W tej samej chwili Klarysa wylała
zawartość kieliszka na dywan między łóżkiem a nocnym stolikiem.
Wiedziała, że nikt nie zauważy mokrej plamy aż do czasu sprzątania
pokoju. Trzymając pusty kieliszek w zwiotczałej nagle dłoni,
odezwała się słabnącym głosem:
— Dziwnie... się czuję... Chyba... chyba...
Umilkła i osunęła się bezwładnie na pościel.
— Tiens! — krzyknęła cicho madame Dubus.
Szybko podbiegła do łóżka.
Klarysa miała zamknięte oczy, ale mogłaby przysiąc, że widzi, jak
kobieta przygląda się jej usatysfakcjonowana. Francuzka uniosła nogi
dziewczyny na łóżko. Potem zsunęła z jej ciała prześcieradło
kąpielowe i przykryła ją atłasową narzutą obszytą koronką. Przez
chwilę stała, patrząc na Klarysę, następnie podniosła kieliszek, który
potoczył się po podłodze. Otworzyła drzwi i widocznie tuż za nimi
zastała Elżbietę.
— Twoja pani nie czuje się dobrze. — Klarysa słyszała każde
słowo madame. — Położyła się z powrotem do łóżka i już zasnęła.
Nie wolno jej niepokoić. Zrozumiałaś? Masz jej nie budzić. Ani ty,
ani nikt inny!
— Czy to znaczy, że panienka Klarysa nie zejdzie na kolację? —
spytała Elżbieta zdziwiona.
— Właśnie tak — odparła madame. — Jeśli ktokolwiek ją obudzi,
jaśnie pan będzie naprawdę rozgniewany!
— Nikt nie obudzi panienki, psze pani — obiecała Elżbieta — ale
to wszystko dla mnie jest dziwne!
— Jesteś tu po to, żeby słuchać rozkazów! A jeśli ich nie
wykonasz, zostaniesz oddalona i to bez referencji!
Klarysa z łatwością mogła sobie wyobrazić zmieszanie Elżbiety,
słuchającej poleceń wypowiadanych takim tonem. Następnie
Francuzka, najwyraźniej sądząc, że nie może zaufać służącej, dodała:
— Zamknę drzwi na klucz, aby mieć pewność, że nie będziesz się
wtrącać.
Klarysa, sama w pokoju, usiadła na łóżku i nagle uświadomiła
sobie, że przecież jest naga. Podciągnęła narzutę pod brodę. W tej
samej chwili Waldemar otworzył sekretne przejście.
Klarysa miała ochotę na jego widok krzyczeć z radości, ale on
położył palec na wargach. Cicho przemknął przez pokój i dopiero
kiedy usiadł tuż przy niej, odezwał się szeptem:
— Najdroższa, byłaś wspaniała!
— Słyszałeś wszystko?
— Tak, wszystko. Zupełnie nie mogę pojąć, jakim sposobem i za
co spotkało mnie takie szczęście. Nigdy nie śmiałbym marzyć o
kobiecie tak pięknej, a jednocześnie tak odważnej i mądrej jak ty.
Objął ją i wyczuł pod palcami nagą skórę jej pleców. Pocałował
dziewczynę czule i oparł delikatnie o poduszki.
— Muszę cię teraz zostawić, kochana — powiedział. — Być
może twój ojciec zechce zamienić ze mną jeszcze słowo, zanim
weźmie udział w tym odrażającym posiłku.
— Czy tatko musi być z nimi?
— Nie jest tego pewien. Może podadzą mu ten sam napój co
tobie. Właściwie byłbym zdziwiony, gdyby postąpili inaczej.
— Ale... on tego... nie wypije?
— Oczywiście, że nie — uspokoił ją Waldemar.
Pocałował dziewczynę delikatnie.
— Zdaj się na mnie, ukochana — rzekł cicho — i tylko pamiętaj,
że po dzisiejszym wieczorze będziemy naprawdę wolni. Weźmiemy
ślub jak najszybciej i nic już nigdy nie zmąci naszego szczęścia.
Klarysie rozbłysły oczy.
— Naprawdę chcesz... Rzeczywiście chcesz... wziąć mnie za
żonę?
— Udowodnię ci, jak bardzo ciebie pragnę i kocham, kiedy tylko
ten koszmar się skończy.
Mówiąc to odsunął się od niej. Klarysa nie miała pojęcia, jak
bardzo chciał zostać ani jak silnie, nawet w tym niebezpiecznym
momencie, pociągała go swoją kobiecością. Waldemar nie wyobrażał
sobie, by ktokolwiek mógł wyglądać tak ślicznie jak ona. Jej jasne
włosy opadały na krągłe ramiona, dłońmi o wysmukłych palcach
przytrzymywała narzutę na piersiach.
Podszedł do ściany, ale jeszcze przystanął i długo patrzył na
dziewczynę. Klarysa widziała jego oczy płonące żarliwą miłością. W
tej chwili zapomniała o całym świecie, wiedziała tylko, że Waldemar
kocha ją tak samo mocno, jak i ona jego. Głęboka wiara we wspólną
przyszłość, kiedy już nic ich nie rozdzieli ani nie zrani, była rozkoszna
niemal do bólu.
Przelękła się nagle. Czy nie żąda od losu zbyt wiele? Zaczęła się
gorąco modlić, by Bóg pozwolił spełnić ich wspólne marzenie.
— Proszę Cię, Boże, proszę! — powtarzała błagalnie, wznosząc
oczy ku niebu.
Waldemar, idąc tajemnym przejściem, zajrzał do pokoju, w
którym ojciec Klarysy zmieniał strój do kolacji. Nie zdziwił się
zobaczywszy go pozornie nieprzytomnego, w wieczorowym ubraniu
leżącego na łóżku. Kamerdynera nie było nigdzie widać. Pułkownik
Templeton z pewnością odprawił Wilkinsa, na wypadek gdyby musiał
udawać, że wypił przyprawione narkotykiem wino. „Gwidon świetnie
przygotował scenerię dla swojej ohydnej zbrodni!" — przyznał w
myślach Waldemar.
Poszedł dalej i zajrzał do kaplicy opata Mawdelyn. Tak jak
przewidywał, Gwidon i jego przyjaciele zajęci byli przygotowaniami
do czarnej mszy. Na ołtarzu umieścili odwrotnie ustawiony ogromny
krucyfiks, który pewnie przywiózł z Paryża fałszywy duchowny. Po
bokach stało sześć długich czarnych świec, osadzonych w malutkich
czaszkach. Waldemar wolał nie myśleć o tym, że były to czaszki
zamordowanych dzieci.
Ołtarz przykryto obrusem haftowanym w okultystyczne znaki.
Najwyraźniej tam właśnie uczestnicy satanistycznego obrządku
zamierzali złożyć Klarysę. Na małym stoliku obok ołtarza znajdował
się bochenek chleba, nóż, kielich i dzban z winem. Waldemar
wiedział, że było ono zaprawione narkotykami, które miały otumanić
każdego, kto się napije. Zanim jeszcze rozpocznie się msza, czciciele
szatana będą już — jak się spodziewał — pod wpływem silnych
środków odurzających.
Całe to rozpoznanie przeprowadził patrząc tylko kilka sekund
przez zamaskowany otwór. Choć wszystko się w nim buntowało na
myśl o tym, co tu się miało wydarzyć, mógł tylko cierpliwie czekać na
pułkownika Templetona.
Klarysie wydawało się, że minęła niemal wieczność, zanim
zazgrzytał klucz. Zamknęła oczy i opuściła ręce bezwładnie na
narzutę. Słyszała, że do pokoju weszło kilka osób. Madame Dubus
odezwała się cicho po francusku, niewyraźnie wymawiając słowa:
— Nieście ją ostrożnie, mes braves! Nie chcemy przecież żadnych
wypadków po drodze.
Odpowiedział jej chyba le comte:
— Tak, tak, oczywiście. Będziemy się bardzo uważnie obchodzić
z naszym cennym skarbem. — On także mówił jak pijany.
Klarysa, poczuwszy jego ręce na nagich ramionach, miała ochotę
głośno krzyczeć ze strachu i obrzydzenia. Inny mężczyzna podniósł
jej nogi razem z narzutą i ruszyli w stronę drzwi. Przy wtórze
instrukcji madame Dubus posuwali się główną klatką schodową.
Klarysa zachodziła w głowę, gdzie zniknęli lokaje, którzy
zazwyczaj kręcili się po domu, czekając na polecenia. Ponieważ nie
było ich słychać, doszła do wniosku, że kuzyn Gwidon rozkazał, by
zostali w służbówkach. Zresztą, była już późna noc, bo kolacja zajęła
złoczyńcom nadspodziewanie dużo czasu.
Nagle dziewczyna usłyszała monotonny śpiew. Poznała, że
dźwięki dochodzą z kaplicy opata. Nie rozumiała słów, ale sama
melodia przyprawiała ją o pełne trwogi drżenie. Klarysa się bała.
Głosy były coraz bliżej. Niewielki orszak wkroczył do wnętrza
kaplicy. Dziewczynę otoczyło powietrze ciężkie od dymu kadzideł.
Kiedy melodia zabrzmiała nieco głośniej, Klarysa pojęła, że śpiew jest
rodzajem modlitwy. Nie była to jednak pieśń angielska ani francuska.
Uczestnicy mszy śpiewali po łacinie.
Klarysa wyławiała pojedyncze słowa, rozpoznała kilka imion.
Uczestnicy obrzędu wzywali Nesorch, bóstwo nienawiści, Molocha,
bestię pożerającą dzieci, i Adramelekha, boga mordu. Dziewczyna
wiele lat wcześniej zetknęła się z tymi imionami, czytając księgę o
praktykach czarnoksięskich, a teraz sama miała zostać złożona w
ofierze przy odprawianiu czarnej mszy!
Niesiono ją wzdłuż krótkiej nawy. Goście Gwidona krzyczeli po
francusku:
— Belzebubie, Adramelekhu, Asmodeuszu, przyjdźcie do nas!
Władco ciemności, wielbimy ciebie! Szatanie, pragniemy ci służyć!
Wysłuchaj naszych próśb! Przybądź! Przybądź do nas! Zaszczyć nas
swoją obecnością!
Klarysa uświadomiła sobie, że leży już na ołtarzu. Dusiły ją opary
kadzideł. Potem męski głos — odgadła, że należał do kapłana —
zaczął łacińską modlitwę. Słowa były niezrozumiałe, bo wymawiano
je od końca.
„Na szczęście jestem przykryta narzutą" — pomyślała Klarysa.
Drżała na całym ciele, więc sataniści poznaliby od razu, że w
rzeczywistości wcale nie jest oszołomiona narkotykami.
Po pierwszej modlitwie nastąpiła druga. Teraz wierni — jeśli
można było tym mianem określić obecnych — modlili się razem z
kapłanem. Raz jeszcze błagali szatana, by zstąpił pośród nich i obudził
zło.
— O, Belialu, przedwieczny buntowniku, Asztarothu, Nahemahu,
o, Isztar, bogini rozpusty!
Właśnie wtedy Klarysa poczuła przerażenie. Panicznie się bała, że
emanujące zewsząd zło może wyrządzić jej krzywdę. Uciekła w
modlitwę. Same nasunęły się jej słowa wieczornej kolekty, którą znała
jeszcze jako dziecko.
— Panie, prosimy Cię, rozprosz złowrogie ciemności i Twoja
wielką mocą strzeż nas od gróźb i niebezpieczeństw nocy. Przez
miłość Twojego Jedynego Syna, Zbawcy naszego, Jezusa Chrystusa.
Zmówiła modlitwę raz, a potem, ponieważ ogarniał ją
paraliżujący strach, zaczęła ponownie...
— Panie, prosimy Cię...
Wówczas z ciemności zagrzmiał męski głos:
— Przerwać te bluźnierstwa!
To był głos jej ojca! Mocny, dźwięczny, rozkazujący — taki ton
przybiera żołnierz w obliczu śmiertelnego wroga. Nagle zapadła cisza
i zaraz dał się słyszeć miarowy rytm kroków. Klarysa wiedziała, że
ojciec i Waldemar maszerują nawą ramię przy ramieniu.
Kapłan krzyknął przerażony. Ktoś odepchnął go na bok. Klarysa
nie mogła się dłużej powstrzymać — otworzyła oczy. Nad nią stał
Gwidon. Miał na sobie przedziwny strój haftowany w tajemne znaki.
Pod krwawym ornatem, spiętym tylko pod szyją, był nagi. W dłoni
trzymał ostry sztylet. Zdarł z dziewczyny atłasową narzutę i krzyknął:
— Jeszcze jeden krok i ta kobieta zginie! Wbiję jej nóż prosto w
serce!
Mówił zmienionym, obcym głosem, pobladłą twarz wykrzywiał w
straszliwym grymasie. Charczał jak osaczone zwierzę.
— Jest przeznaczona szatanowi! Należy do niego! Nie ważcie się
mi przeszkodzić, albo ją zabiję!
Uniósł ramię, by za chwilę zadać śmiertelny cios. Klarysa jęknęła
przerażona i w tym samym momencie policjant, który ukazał się w
bocznych drzwiach przy ołtarzu, postrzelił Gwidona w rękę. Inny,
nadchodzący z drugiej strony kaplicy, trafił go kulą w pierś.
Gwidon zawył z bólu i runął na wznak. Sztylet wysunął mu się ze
słabnącej dłoni i z brzękiem upadł na posadzkę. W kaplicy nastała
absolutna cisza, a po chwili z ławek dobiegły krzyki przerażenia.
Podczas gdy sataniści wrzeszczeli histerycznie, Waldemar rzucił
się naprzód. Porwał Klarysę w ramiona, otulił ją narzutą i pośpiesznie
wyniósł przez boczne drzwi. Wszystko działo się błyskawicznie.
Zanim Klarysa zdążyła oprzytomnieć, Waldemar już niósł ją
korytarzem, a potem w górę schodów.
Wrzaski satanistów stopniowo cichły w oddali. Dopiero kiedy
znaleźli się w sypialni, dziewczyna wybuchnęła płaczem.
— Już wszystko dobrze, najdroższa — uspokajał ją Waldemar. —
Już wszystko skończone.
Klarysa zanosiła się szlochem i nawet go nie słyszała. Położył ją
na łóżku i przykrył kocami. Potem pochylił się nad nią, wargami
zbierał łzy z policzków i uspokajał drżące usta. Dreszcz podniecenia
przeszył go jak promień jaskrawego światła.
Podniósł głowę i rzekł czule:
— Już wszystko skończone, kochana. Tylko dzięki tobie,
najsłodsza, jestem wolnym człowiekiem. Kiedy możemy się pobrać?
— Och, Waldemarze... tak cię kocham! — szepnęła Klarysa
wśród łkań. — Ale co będzie... jeżeli oni...
— Zostaw wszystko ojcu i generałowi. Jesteśmy im winni
ogromną wdzięczność. Są świetnymi strategami. Nikt nie zauważył,
jak policjanci wślizgnęli się do domu i okrążyli kaplicę.
— I... już jesteś całkiem... zupełnie bezpieczny? — upewniała się
Klarysa.
Pocałował ją znowu.
— Ocaliłaś mnie, moja najsłodsza, i teraz będziesz się mną
opiekować. Mamy razem wiele do zrobienia, więc po prostu zapomnij
o wszystkim, co się wydarzyło, i myśl tylko o tym, jak bardzo
będziemy zajęci.
Klarysa mimo łez uśmiechnęła się dzielnie.
— Aż trudno uwierzyć... że ktoś musiał pokonać... tyle
trudności... by zdobyć własny tytuł i majątek!
— Jedno tylko chcę zdobyć. Twoją rękę, Klaryso! Gdyby ciebie
tutaj nie było, wydarzenia mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.
Jestem pewien, że nie wyszedłbym z tego żywy.
— Ale żyjesz! — krzyknęła Klarysa. — Kochany, to cud, że
zamek będzie znowu święty jak dawniej.
— Czy mogło być inaczej? Podejrzewam, że gdybyśmy znali całą
prawdę o dziejach tego klasztoru, okazałoby się, iż przetrwał już
gorsze rzeczy niż najazd francuskich satanistów!
Klarysa podniosła oczy na Waldemara. W jej źrenicach ciągle
czaił się lęk.
— Jesteś zupełnie pewien... że nie przywołali zła, które... zostanie
w klasztorze i... będzie nas dręczyć?
— Jeśli zostało tu jakieś zło — powiedział Waldemar z mocą —
to jestem zupełnie pewien, że duchy mnichów i duch świętego opata
Mawdelyn szybko się z nim rozprawią!
— Oto właściwa odpowiedź — uspokoiła się Klarysa. — Jak
mogłam być tak głupia i zapomnieć, że oni nie pozwolą, by szatan...
jeśli w ogóle istnieje... miał jakiekolwiek wpływy tu, w świętym
klasztorze.
— Jeśli o nas chodzi, to mamy Boga, o którym wiemy, że istnieje
na pewno.
Jeszcze raz bardzo delikatnie ją ucałował.
— A teraz, kochana — rzekł — zejdę na dół i sprawdzę, co się
dzieje. Gwidon jest z pewnością ciężko ranny. Mimo to musi opuścić
zamek. Policja powinna tego dopilnować.
— Ale... niedługo wrócisz? — upewniła się dziewczyna.
— Oczywiście, najdroższa. Chcesz, żeby Elżbieta z tobą
posiedziała?
— Nie. — Klarysa pokręciła głową. — Chcę tylko ciebie.
Pocałował ją znów. Potem niechętnie i z ociąganiem, ale ze
świadomością, że musi dopełnić obowiązków, odszedł sekretnym
przejściem. Klarysa patrząc za nim pomyślała, że Waldemar jest jak
gdyby wyższy. Jej umiłowany zrzucił z ramion gnębiący go ciężar.
Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać markiz Mawdelyn.
Po jego wyjściu nie mogła powstrzymać się od płaczu. Jednak
tym .razem nie były to łzy przerażenia, ale bezgranicznego szczęścia.
Bóg wysłuchał jej modlitw.
Tydzień później Klarysa w sypialni ojcowskiego domu szykowała
się do ślubu. Tyle ważkich wydarzeń zaszło w ciągu krótkiego czasu!
Aż trudno było uwierzyć, że to rzeczywiście już dzień jej wesela.
Nie wolno życzyć śmierci nikomu, lecz dziewczyna odczuła
ogromną ulgę na wieść, że Gwidon zmarł w drodze do lekarza. Jego
przyjaciele zostali odeskortowani do Francji i jednocześnie otrzymali
surowe ostrzeżenie, że jeśli kiedykolwiek pojawią się w Anglii,
zostaną natychmiast uwięzieni.
Kapłan okazał się przestępcą poszukiwanym przez francuską
policję za zabójstwa, w tym także za rytualne morderstwa dzieci,
dokonywane w trakcie satanistycznych obrzędów. Na madame Dubus
czekała w Paryżu wiadomość o śmierci brata. Wstrzyknął sobie zbyt
dużą dawkę morfiny. Znaleziono go martwego w publicznym
pisuarze.
Waldemar, markiz Mawdelyn, ku radości wszystkich, którzy
służyli u jego wuja, należycie zajął się majątkiem i ludźmi. „Kochany
pan Waldemar" — jak nazywała go służba między sobą — zawracał
wszystko na właściwe tory. Dawkins i pani Bush wyglądali, zdaniem
Klarysy, o dziesięć lat młodziej.
Pułkownik
Templeton
zawsze
i
we
wszystkim
służył
Waldemarowi pomocą. Klarysa zdawała sobie sprawę, że zaraz po
ślubie cała jej ogromna fortuna stanie do dyspozycji męża. Zatrudnią
wówczas w majątku więcej ludzi i prowadzenie domu osiągnie
perfekcję, jaką pamiętała z czasów, gdy była małą dziewczynką.
Najważniejsze było jednak dla Klarysy to, że z każdym mijającym
dniem Waldemar kochał ją coraz mocniej. Nie miała wątpliwości:
chciał się ożenić z nią, a nie z jej pieniędzmi. Kochał ją jako kobietę
oraz dlatego, że — jak sam powiedział — stanowiła nieodłączną część
klasztornego zamku. Nie potrafił sobie wyobrazić swojego domu bez
niej.
Spojrzała w lustro na piękną białą suknię przywiezioną z
Londynu. Pokojówka upinała koronkowy welon pod brylantowym
diademem. Klarysa pomyślała, że teraz właśnie spełniają się
wszystkie jej marzenia. „Zostanę żoną Waldemara — powiedziała do
siebie — i będziemy szczęśliwi w tym świętym zamku już do końca
życia".
Nie zamierzała opuszczać majątku. Londyn nie miał dla niej
żadnego uroku, jeśli mogła tutaj jeździć konno czy przechadzać się po
wielkich, wspaniałych komnatach. Wiedziała, że każda z nich
uświęcona została przez mnichów, którzy ponownie zmierzyli się ze
złem i raz jeszcze wygrali.
Gwidon, ku jej uldze, nie sprzedał drogocennego krzyża ani
świeczników z kaplicy pierwszego opata Mawdelyn. Z powrotem
zajęły należne im miejsce. Pastor odprawił wzruszającą ceremonię
egzorcyzmów, by przepędzić ostatnie pozostałości zła, które mogłyby
czaić się w ukryciu. Pomagali mu tylko we troje: Waldemar, Klarysa i
jej ojciec. Wspólnie odpowiadali na święte modlitwy. Potem, kiedy
pastor ich błogosławił przed drogocennym krzyżem, słyszała, jak
mnisi w peanach chwalą jedynego Pana.
Klarysa wiedziała, że w czasie ślubnej mszy w klasztornej
Wielkiej Kaplicy będzie obecna cała służba z jej domu, a także z
zamku. Pastor, aby jej sprawić przyjemność, przeniósł na tę ceremonię
złoty krzyż opata.
— Nawet go nie zobaczysz zza kwiatów, kochana — opowiadał
Waldemar ze śmiechem. — Ogrodnicy układali bukiety bez
wytchnienia, żeby kaplica stanowiła odpowiednie tło dla twojej urody.
— Wystarczy mi, jeśli ty będziesz... uważał mnie za piękną.
— Nie mógłbym myśleć inaczej. Ale wiedz, że kocham nie tylko
twoją śliczną twarzyczkę, ale też twoje mężne serce i czystą duszę.
Pocałował ją w czoło.
— Jak gwiazda prowadziłaś mnie i wspierałaś odwagą, od kiedy
zakradłem się do domu pełen obaw, że Gwidon w każdej chwili może
wbić mi nóż w plecy.
Klarysa objęła go za szyję.
— Nie przerażaj mnie, kochany — prosiła. — Boję się myśleć o
tym, że jest może jeszcze inny niegodziwy kuzyn, który będzie
próbował przejąć twój tytuł i majątek!
— Jest tylko jeden sposób, byś się mogła upewnić, iż był to
definitywnie ostatni uzurpator — odparł Waldemar.
— Jak mam to zrobić?
— Dając mi syna.
— Ależ oczywiście! — ucieszyła się Klarysa. — Jak mogłam o
tym nie pomyśleć? — I dokończyła cichutko: — Będziemy mieli dużo
dzieci. Zamek jest dla nich wymarzonym miejscem. Pamiętasz, jak
nam tu było dobrze, kiedy byliśmy mali?
Waldemar nie odpowiedział, tylko pocałował ją namiętnie, z
pasją. Teraz Klarysa, widząc swoje odbicie w lustrze, miała nadzieję,
że Waldemar zawsze będzie uważał ją za śliczną. I że nigdy jej nie
zostawi dla innej kobiety. Słyszała o takich wypadkach w Londynie,
kiedy małżonkowie nie dochowywali sobie wierności. Była
wstrząśnięta. Jej ojciec nigdy by tak nie postąpił. Przerażało ją, że
mężczyzna, którego chciałaby poślubić, mógłby się kiedyś nią znudzić
i znaleźć sobie kochankę.
Na szczęście miała pewność, że Waldemar, prawy żołnierz, nigdy
nie złamie przysięgi. I czuła, że kocha ją tak jak ona jego — nie tylko
jej ciało, ale i duszę.
Od drzwi odezwał się głos:
— Panienko Klaryso, czy panienka gotowa? Powóz stoi przed
bramą, a pan pułkownik czeka na dole.
— Już idę!
Rzuciła ostatnie spojrzenie na swe odbicie w lustrze.
— Boże, proszę Cię — szepnęła — spraw, by Waldemar zawsze
uważał, że wyglądam tak cudnie jak dzisiaj.
Odwróciła się od zwierciadła i zeszła po schodach do hallu, gdzie
czekał na nią ojciec. Powóz zaprzęgnięty był w czwórkę idealnie
dobranych
siwków,
które
pułkownik
Templeton
ofiarował
Waldemarowi w prezencie ślubnym.
— Zobaczyłem je na torze Tattersalla. Nie mogłem się oprzeć, by
ich nie kupić — wyjaśnił. — Chciałem je zatrzymać dla siebie, ale
pomyślałem, że trudno o piękniejszy zaprzęg do ślubnego powozu mej
jedynej córki i w ten sposób, chłopcze, są twoje!
— Nie wiem, jak panu dziękować, panie pułkowniku — rzekł
Waldemar — choć naprawdę liczy się dla mnie tylko to, że oddaje mi
pan Klarysę.
— Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebyś mnie o nią w
ogóle poprosił! — Pułkownik Templeton roześmiał się gromko. —
Ale wystarczy powiedzieć, że spośród wszystkich mężczyzn na
świecie na swojego zięcia wybieram właśnie ciebie!
Klarysa, usadowiwszy się w powozie, wsunęła ojcu rękę pod
ramię.
— Tak się cieszę, tatku, że ty i Waldemar zamierzacie zbudować
tor wyścigowy — powiedziała. — To oznacza, że będę mogła się z
tobą codziennie widywać i że cię nie stracę, mój tatku kochany!
— I ja nie zamierzam cię utracić — odparł pułkownik wesoło. —
Mam wiele planów związanych z obydwoma majątkami i
zastanawiałem się, czyby ich nie połączyć.
— Och, tatku, to cudowny pomysł! — wykrzyknęła Klarysa. —
Wiem, że Waldemar będzie tą myślą naprawdę poruszony.
— Dopilnuję wszystkich gospodarczych spraw w czasie waszego
miodowego miesiąca. Podejrzewam, że twój mąż będzie miał głowę
zaprzątniętą wyłącznie twoją osobą, a i ty o niczym poza nim nie
pomyślisz.
— Masz rację, tatku, ale jeśli kupisz nam jeszcze jakieś konie,
będziemy zmuszeni rozbudować stajnie!
— Myślałem już o tym — zauważył pułkownik Templeton.
Oboje się roześmieli.
Kiedy ich oczom ukazał się klasztor, Klarysa poczuła mocniejsze
bicie serca. Dawkins czekał na szczycie schodów. Lokaje stojący w
hallu szpalerem nigdy jeszcze nie wyglądali tak uroczyście. Wielką
Kaplicę wypełniał tłum służby z obu domów. Byli także mieszkańcy
miasteczka i farmerzy z całymi rodzinami.
Klarysa, idąc główną nawą, czuła, że wszyscy stanowią jedną
ogromną rodzinę. Powstała ona w chwili, gdy mnisi rozpoczęli
budowę klasztoru. Pierwszy opat przywiózł tu błogosławieństwo
świętego, od którego przyjął chrzest. Jego dobre słowo przetrwało na
wieki. Narzeczeni uklękli na stopniach ołtarza. Klarysa pomyślała, że
nikt na całym świecie nie może być bardziej błogosławiony niż oni i
nikt nie może być bardziej szczęśliwy.
Po ceremonii zaślubin czekała sama w sypialni pana domu.
Ponieważ korzystał z niej przedtem Gwidon, tu także odprawiono
egzorcyzmy. Teraz w powietrzu unosił się zapach lilii i innego
kwiecia przyniesionego przez ogrodników. Wypełniono kwiatami
nawet kominek, a ogromne wazony z różami stały po obu stronach
łoża.
Waldemar wszedł do komnaty i przez dłuższą chwilę stał patrząc
na Klarysę. Myślał o tym, że nie ma na świecie piękniejszego widoku.
Jego żona wśród tej feerii barw i zapachów sama wyglądała jak
najpiękniejszy kwiat.
Wyciągnęła do męża ramiona, ale on stał wciąż nieporuszony.
— Czy naprawdę do mnie należy to przepyszne bogactwo, ta
wspaniała uroda?
— Jestem twoja, ukochany... Cała jestem twoja...
Wolno zbliżył się do niej. Usiadł na brzegu łóżka, tak samo jak
wtedy, gdy przychodził sekretnym wejściem ukrytym za boazerią.
— Zdaje mi się, że śnię — rzekł cicho. — Boję się obudzić.
— Nie śnisz, kochany — szepnęła Klarysa czule. — Jestem
tutaj... z tobą.
— Moja gwiazdeczko, prowadziłaś mnie do zwycięstwa! Tyle
chciałbym ci powiedzieć, a tak bardzo brakuje mi słów.
— Nie potrzeba nam słów. Pragnę ciebie tak bardzo i... kocham
cię, Waldemarze!
Znalazł się u jej boku i wziął ją w ramiona.
— Kocham cię, uwielbiam, ubóstwiam! — szeptał żarliwie. —
Ale żadne słowa nie wyrażą dokładnie tego, co do ciebie czuję w tej
chwili.
Całował ją namiętnie, gorąco i z pasją, niemal jak oszalały, jak
gdyby się obawiał, że jeszcze i teraz mógłby ją utracić. Świat wokół
nich zawirował. Klarysa także śniła. Śniła sen o miłości tak cudownie
doskonały, że aż nierealny. Nie byli już ludźmi. Klarysa stała się
gwiazdą, za którą uważał ją Waldemar, a on błyszczał wraz z nią na
niebieskim firmamencie. Jasność emanująca z obojga łączyła ich z
wiecznością.
— Kocham cię... Kocham!
Ich ciała, serca i dusze wymawiały te słowa. Przepełnieni
miłością, nie potrafili już myśleć, mogli jedynie kochać. Klarysa i
Waldemar stawili czoło lękowi i ciemności, walczyli z szatanem, aby
się odnaleźć.
Pokonali zło. Wiedzieli, że świętość klasztoru zawsze zwycięży
wszystko, co by mogło ich zranić.
— Kocham cię... Kocham! — Słowa jak pienia anielskie, jak
święta niebiańska muzyka wibrowały w powietrzu, Klarysa czuła je w
rytmie dwóch serc, w ekstazie, jaką pocałunki Waldemara wyzwoliły
w nich dwojgu.
Już na zawsze byli jednym ciałem i jedną duszą. Łaska Boga stała
się ich udziałem. Miała spłynąć na ich dzieci i wnuki, i wszystkie
następne pokolenia.
Była to łaska prawdziwej wiecznej miłości.