CHRISTINA HACHFELD-TAPUKAI
NIEBO NAD MARALAL
Moje życie u boku wojownika Samburu
Mój afrykański dom
Zbocze pokryte niebieskimi kwiatami, uosabiająca pokój kraina przodków, leży w
ciepłych promieniach słońca. Jasny błękit kobierca kwiatów ożywiają skrzące się
białe i pastelowe kwarce. Pomiędzy nimi lśni czerwona ziemia, emanując błogością,
spokojem i ciepłem. Jest obietnicą domu rodzinnego.
To miejsce ma w sobie coś magicznego.
Ja i mój mąż Lpetati, wojownik Samburu, kochamy tę przestrzeń na płaskowyżu
blisko równika, rozciągającą się poniżej naszej chaty zbudowanej z drewnianych bali.
Kiedy przysiądziemy tutaj, to spędzamy czas na rozmowie lub milczymy pogrążeni
w myślach i przepełnieni głębokim spokojem oddajemy się marzeniom, tak
odmiennym, biegnącym w różnych kierunkach. Porywają one nasze myśli do krainy
fantazji, umacniają pragnienia i ofiarowują przyszłość naszej rzeczywistości.
Marzenia wojownika nie są moimi marzeniami, spotykają się jedynie tu i ówdzie.
Przez kilka chwil mkną wspólnie w dal, by potem na powrót się rozdzielić i podążyć
własnymi ścieżkami, wrośniętymi w dobrze znajome światy odmiennych kultur.
Jakiż to wspaniały dar od losu - móc spędzać tu wolne chwile!
Jest to również znakomite miejsce do swobodnej obserwacji wszystkiego, co dzieje
się wokół nas w położonej wysoko w górach dolinie. Poprzecinana łagodnymi
wzniesieniami graniczy z potężnym pasmem wzgórz Karisia. Stada wołów, owiec i
kóz ciągną ku pastwiskom; towarzyszą im młodzi chłopcy i wojownicy owinięci
czerwonymi płótnami. Doskonale widać stąd owalne, pozbawione okien gliniane
chaty naszych krewnych i nielicznych sąsiadów. Siedzą przed nimi, plotkując,
barwnie ubrane kobiety i dziewczęta, kilka z nich dogląda cieląt i jagniąt, a wokół
bawią się na wpół nagie dzieci. Inne kobiety, i młode, i stare, wracają do wioski,
dźwigając drewno na opał i pojemniki z wodą. Nieco z boku, w cieniu rozłożystych
akacji przykucnęli w grupkach starsi mężczyźni. Dociera też do nas śmiech młodych
wojowników. Postacie w czerwonych i błękitnych okryciach idą ku nam i oddalają
się od wioski, wędrując po wydeptanych ścieżkach. Nikt się nigdzie nie śpieszy,
każdy dzień ma dwanaście godzin - wciąż od nowa darowany przez naturę czas,
pozwalający toczyć się leniwie życiu, dzisiaj, jutro i już zawsze. Nikt tu nie ma
zegarka, ani w chacie, ani na ręku. O czym miałby przypominać? Do czego mógłby
się przydać? Położenie słońca i księżyca na niebie wystarczy dla orientacji w
przebiegu powtarzających się czynności, podobnych do siebie jak dwie krople wody
wycinków życia, w których tylko zmieniają się aktorzy i których rytm wyznaczają
naprzemiennie pory deszczowe i suche. Kenia - to piękny, rozległy kraj.
Pasą się tu zebry i wysmukłe gazele Thomsona, tylko niekiedy pojawiają się
wzbudzające popłoch słonie czy bawoły. Po niebie krążą parami orły, wydając ostre
okrzyki. Busz przeczesują gepardy, a wieczorami słyszymy zbliżające się do wioski
hieny i lwy.
W tej dziczy czuję się szczęśliwa, tutaj jest moja Afryka.
Od samego początku polubiłam to zbocze, przyciągało mnie jakąś magiczną,
niedającą się wytłumaczyć siłą. Miała ona jednak ścisły związek z dziadkiem,
imponującym, nie tylko wiekiem, członkiem plemienia Samburu. Przyjął mnie do
rodziny z otwartymi rękami i w okresie, kiedy starałam się odnaleźć w tym obcym
mi, egzotycznym świecie, był moją podporą i wiernym doradcą.
Dziadek, Pakuyiaa, bobu, zawierzył mi i podarował to miejsce, fragment górskiego
zbocza na "ziemi ojców", zupełnie niespodziewanie i na długo przedtem, nim znalazł
wieczny spoczynek, jak niegdyś jego ojciec i ojciec jego ojca, pod kobiercem
błękitnych kwiatów. W ten właśnie sposób powstał tu mój dom. Mam wrażenie, że
duch dziadka wciąż jeszcze unosi się nad tym pięknym, dziewiczym skrawkiem
ziemi i wciąż w cichym szumie wiatru, niezmiennie wiejącego nad wyżyną, słyszę
jego głos, a wypowiadane przez niego słowa nadal trafiają prosto do mojego serca.
Wiele z tego, co dotyczy "mojej Afryki", widzę teraz w innymi świetle. Czasami
tęsknię za tamtą naiwnością, bezgranicznym zachwytem i dreszczem emocji, jakie
budził we mnie ten cudowny świat, gdy znikomą miałam wiedzę o kontynencie, kilku
jego krajach i narodach, wiedzę, która dzisiaj ma decydujący wpływ na moje
odczucia. Jednak miłość do Afryki i jej mieszkańców pozostała niezmienna. Dzika,
pierwotna Afryka jest potężna i jedyna w swoim rodzaju.
Oby tylko wyraźnie obecne, głęboko sięgające korzenie Afryki zachowały swą magię
i nie pozwoliły jej umknąć, oby tylko kontynent pozostał wierny sobie i nie
naśladował gorliwie obcych miraży, pamiętał o swojej wartości i pewnego dnia stał
się potężniejszy i pewniejszy siebie niż kiedykolwiek. Afryka to siła pierwotna.
Kenia - w drodze na północ kraju
Było to wczesnym rankiem w Nairobi, jeszcze przed wschodem słońca. Przyjechałam
właśnie nocnym autobusem z Mombasy i wdałam się w kłótnię z przedsiębiorczymi
taksówkarzami, którzy samowolnie zaopiekowali się moim bagażem. Każdy z nich
miał nadzieję na niewielki zarobek. Ponieważ nie padało, zrezygnowałam
z taksówki i zwróciłam się do właściciela kilku dużych dwu- i czterokołowych
drewnianych wózków, tak zwanych mkokoteni, z prośbą
0
przetransportowanie toreb podróżnych i plecaka do przystanku
minibusów, oddalonego zaledwie o kilkaset metrów. Tylko stąd mo
głam dostać się do mojego domu na północy kraju.
Ta dzielnica miasta bardzo podupadła. Podążałam za wózkiem z mieszanymi
uczuciami, omijając wypełnione śmieciami dziury w jezdni i rozpostarte na ziemi
gazety, kartony i jutowe worki, pod którymi spali bezdomni. W pobliżu postoju
matatu, zbiorowych taksówek, zapłaciłam staremu człowiekowi i zamieniłam z nim
kilka przyjaznych słów. Jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się
1
zagościł na niej przelotny uśmiech, uwidaczniając liczne braki
w uzębieniu.
- Niech Bóg panią błogosławi, ma 'om - powiedział, podziękował mi i odszedł.
Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, otoczyła mnie nagle roz-wrzeszczana gromada
bezdomnych dzieci, które odurzają się, wąchając klej, by jakoś przeżyć na ulicy. Nie
mogłam pojąć, w jaki sposób tak szybko się zjawiły. Stałam wśród nich bezradnie do
chwili, gdy jeden z chłopców, na oko jedenastoletni, uśmiechnął się do mnie i zaczął
spontanicznie tańczyć bez muzyki. Poruszał się niezwykle zwinnie, a jego taniec był
pełen pasji. Przyjaciele natychmiast rozstąpili się, robiąc mu miejsce. Mimo że był
jednym z najmłodszych dzieci w grupie, zdawał się kimś w rodzaju przywódcy. Z
uśmiechem na ustach śledziłam ruchy chłopca i obserwowałam jego twarz aniołka. W
trakcie tego pokazu małego tancerza dopingowało oklaskami kilku starszych,
popatrujących hardo młodzieńców. Jednak po chwili oklaski i okrzyki zachęty
przerodziły się w szyderstwa i tańczący chłopiec został przegoniony. Miałam
ogromną ochotę interweniować, ale napotkawszy drwiące spojrzenia, uzmysłowiłam
sobie, że powinnam jak najszybciej zejść z drogi tym podejrzanym młodym ludziom.
10
Przycupnęłam między opuszczonymi, pokrytymi brudem i w większości nadającymi
się jedynie na złom samochodami. Przestraszona i zdenerwowana czekałam, aż
wreszcie nadejdzie dzień.
Myślałam o chłopcu, który dla mnie tańczył. Nie znałam powodu, dla którego to
zrobił, ale jego taniec bardzo mnie poruszył i żałowałam, że nic o nim nie wiem.
Pragnęłam go odnaleźć i porozmawiać z nim, chętnie też postawiłabym całej
gromadce ciepły posiłek.
Problem dzieci ulicy zawsze leżał mi na sercu. Wiedziałam, że było wśród nich wiele
sierot i dzieci z rozbitych czy żyjących w skrajnej nędzy rodzin. Bolało mnie, że nie
można im zapewnić domu ani żadnej perspektywy godnego życia. Jak będzie
wyglądać przyszłość tych opuszczonych dzieci, kiedy staną się dorosłe? Czy
zaniedbanie obowiązków przez społeczeństwo zemści się na nim, uzmysławiając mu
jego błędy?
Dzieci ulicy i młodych ludzi nie było już widać, opuściłam więc kryjówkę wśród
starych samochodów. I nagle dzielnica miasta rozciągająca się pomiędzy Accra i
River Road ożyła. Słońce wznosiło się szybko zza wyblakłych fasad budynków.
Wszędzie wokół wrzawa, pojazdy, śpieszący się dokądś ludzie. Na pokrytych błotem
chodnikach, w większości pozbawionych studzienek ściekowych, stały małe piecyki
opalane drewnem, a gdzieniegdzie z ziemi wystawały pręty zbrojeniowe, które łatwo
mogły stać się przyczyną groźnego wypadku.
Mieszkańcy miasta przemieszczali się we wszystkich kierunkach, ciągnąc wielkie
wózki i przewożąc na rowerach góry świeżego białego chleba, piętrzącego się na
zapierającą dech wysokość. Hałaśliwie otwierano kłódki na drewnianych żaluzjach i
potężnych drzwiach, po chwili zaczęto także rozkładać drewniane lady w budkach z
biletami, zabezpieczone solidnymi kratami z niewielkim okienkiem, przez które
przyjmowano pieniądze i wydawano bilety.
11
W powietrzu obok fetoru gnijących odpadków unosiła się teraz coraz wyraźniej
apetyczna woń kawy i świeżego pieczywa; szczególnie intensywnie pachniały
maandazi i cbapati, afrykańskie pączki i cienkie placki chlebowe.
Ulice zapełniało coraz więcej podróżnych, dźwigających torby, tobołki, kartony i
skrzynki. W narastającym zgiełku zmierzali do postoju zbiorowych taksówek, które
miały ich zawieźć na północ, południe, wschód czy zachód kraju - o ile nie było
autobusów jadących w danym kierunku.
Matatu nie posiadały wyznaczonych przystanków ani też rozkładu jazdy. Wiadomo
było jedynie, że zatrzymują się na chwilę na tym czy tamtym rogu, by zabrać
pasażerów. Pomocne bywały drewniane tablice z nazwą miejscowości docelowej,
które nieliczni kierowcy umieszczali na dachach aut. Czas odjazdu zależał od liczby
wsiadających. Dopóki nie zajęto wszystkich miejsc w taksówce, pracował silnik,
radio wyło, a kierowcy i konduktorzy nieustannie przyciskali klakson i wytrwale
szukali chętnych do jazdy. Czasami zagadywani przechodnie byli dosłownie
zaciągani do pojazdów. Zdarzało się, że z powodu jednego wolnego miejsca reszta
pasażerów musiała czekać godzinę lub nawet dłużej na odjazd taksówki. Kilka razy
zdecydowałam się po prostu zapłacić za niezajęte miejsce (około dwóch do trzech
euro!) i umieszczałam na nim swój bagaż. Podśmiewano się wtedy ze mnie i czułam,
że niektórzy pasażerowie potępiają moje postępowanie. Chodziło głównie o to, że
drogie w ich mniemaniu miejsce siedzące wykorzystywałam głupio na bagaż. Oni
sami zawsze byli zrelaksowani; nauczyli się już czekać i nikomu nawet nie
przyszłoby do głowy zapłacić więcej, niż to było konieczne, aby tylko zyskać pół
godziny. Naturalnie cieszyli się, że "głupia biała kobieta" tak hojnie sypie groszem i
dzięki temu bus może wcześniej wyruszyć w drogę. Z uwagi na powszechną nędzę
panującą wśród mieszkańców, z których większość nigdy nie mogłaby sobie pozwo-
12
Hć na własny samochód, moje zachowanie wzbudzało też zazdrość. Sporej części
podróżnych z trudem udało się uzbierać pieniądze na bilet, nierzadko, żeby
zaoszczędzić trochę grosza, prócz tobołków brali na kolana jedno czy dwoje dzieci, a
czasami płacąc za bilet, targowali się do upadłego o śmiesznie małą resztę. Tylko
dzięki temu, że jechaliśmy tak ściśnięci, bagaże i dzieci nie zsuwały się na zakrętach
czy licznych wybojach z kolan matek i ojców. Na siedzeniu, na którym kładłam swój
bagaż, piętrzono zresztą inne tobołki, a na samej górze sadzano też często dzieci.
Niestety, w zbiorowych taksówkach nie ma zazwyczaj w ogóle miejsca na bagaże, a
jeżeli już takie istnieje, jest to bardzo ograniczona przestrzeń. Skrzynki, walizy,
plecaki, torby podróżne, nawet kury, a raz również kozę, wciska się pomiędzy
pasażerów i wsuwa pod siedzenia. Kiedy trzeba wysiąść, niektórzy podróżni są wręcz
zmuszeni wykonywać dość niezwykłe akrobacje. Myśląc o moich licznych
podróżach do Nyahu-ruru i jeszcze dalej do Maralal, nie mogę sobie przypomnieć ani
jednej, która byłaby w miarę przyjemna.
Odkąd prezydent Moi został zastąpiony przez Mwai Kibaki, starano się uregulować
kwestię przewozu osób zbiorowymi taksówkami. Pojedyncze siedzenie może obecnie
zajmować tylko jedna osoba, w pojazdach zamontowano nawet pasy bezpieczeństwa,
jednak wiele z nich nie działa - zostały skręcone i wyrwane z umocowań, gdyż wielu
podróżnych nie umiało się z nimi obchodzić.
Teraz cieszyłam się, że opuszczam brudne, zniszczone ulice i chodniki kenijskiej
stolicy, pozostawiając za sobą miasto pełne kontrastów. Straszna była jazda przez
Kiberę, dzielnicę biedy w Nairobi z tysiącami ludzi stłoczonych na małej przestrzeni-
prawdopodobnie największą dzielnicę slumsów na kontynencie afrykańskim.
Stosunkowo młoda stolica ma jednak z drugiej strony wiele do zaoferowania pod
względem kultury i sztuki, znajdują się tutaj komfortowe, zadbane dzielnice
mieszkaniowe, wspaniałe, szerokie bul-
13
wary, ciekawe architektonicznie budowle i przepiękne parki. Panuje tu wytworna
elegancja i wielkoświatowa atmosfera. Ludzie zamieszkujący te rejony miasta należą
do warstwy wyższej - w większości są to lekarze, administracja rządowa,
przedsiębiorcy, kupcy i artyści czy też wysocy urzędnicy państwowi. Muszą jednak
dobrze strzec swego dobytku, gdyż przestępczość w stolicy jest bardzo wysoka.
Nairobi to miasto wielu skrajności, trudne do życia, lecz jednocześnie piękne i pełne
niespodzianek.
Największą bolączką Nairobi, jak i całej Kenii, był brak wykształconej warstwy
średniej, stanowiącej łącznik pomiędzy żyjącymi w skrajnej nędzy i zamożnymi
mieszkańcami kraju. Formowała się ona już zresztą od dłuższego czasu, sprzyjając
powstaniu młodej Kenii, która pragnęła iść naprzód, a jej celem było ostateczne
usunięcie "starej gwardii" dzierżącej w swoich rękach losy kraju, od czasu uzyskania
niepodległości w 1963 roku, walka z wszechobecną korupcją i wprowadzenie wielu
postępowych zmian. Nie da się jednak tego osiągnąć z dnia na dzień. Dotychczas
wysiłki zmierzające w tym kierunku usiłowano odgórnie zdusić w zarodku. Jednak
szeregi nieprzychylnych zmianom starców, stojących na czele państwa, wkrótce w
sposób naturalny się wykruszą. Dopóki jednak "starzy mędrcy" decydują - jak w
każdym afrykańskim plemieniu - o wszystkim, nie ma miejsca dla nowych,
demokratycznych idei, dla zaangażowania w sprawy ludności, koniecznych zmian,
oświeconej inteligencji i większego otwarcia na świat. Stara gwardia nigdy nie
przyjmie do wiadomości, że nowe może oznaczać lepsze. Wypuszczenie steru władzy
z rąk byłoby równoznaczne z publicznym obnażeniem się i kompromitacją.
Pomimo straszliwej ciasnoty we wnętrzu małego nissana zdążającego do Nyahururu i
silnego bólu spowodowanego powtarzającymi się skurczami w łydkach, cieszyłam
się widokiem okolic Nairo-
14
bi, przez które jechaliśmy, soczyście zielonych dzięki obfitym opadom deszczu. Z
przyjemnością spoglądałam na skąpane w porannej mgle uprawy bertramu i
różowawo kwitnące pola kartofli, na zielone, wysokie pola kukurydzy, plantacje
bananów, niewielkie ogródki warzywne, do jakich byłam przyzwyczajona w
Niemczech, ciągnące się nad jeziorami Naivasha i Nakuru, a także na krater wulkanu
Longonot. Znajdowaliśmy się na obszarze wyjątkowo interesującej pod względem
geologicznym i historycznym Great Rift Valley. Jadąc drogą wijącą się wysokimi,
stromymi zboczami Wielkiego Rowu Wschodniego, mogliśmy podziwiać rozległe,
zielone dno doliny, porośnięte wielowarstwową roślinnością. Później droga,
prowadząca aż do granicy z Ugandą i na niektórych odcinkach odwiedzana przez
stada pawianów, biegła przez las eukaliptusów gaikowych o żółtawo lśniących pniach
i rozłożystych koronach, rosnący w pobliżu Naivasha, przez gwarne miasto Gilgil, a
następnie wzdłuż potężnych szczytów i zboczy zielonych gór Aberdare. Jadąc dalej,
minęliśmy masyw Kenia, po czym, tuż przed Nyahururu, w mało spektakularny
sposób przekroczyliśmy równik - świadectwem tej geograficznej osobliwości była
jedynie niewielka zardzewiała tablica. Na innych trasach komunikacyjnych
przecinających równik wykazano się nieco większą przedsiębiorczością.
- Lpetati i ja
W pewnym momencie wróciłam myślami do chłopca, który tańczył dla mnie w
Nairobi, i do Lpetati. Tym razem Lpetati i ja rozstaliśmy się na wiele tygodni, gdyż
jak co roku poleciałam stęskniona za ojczyzną do Niemiec, a potem spędziłam
jeszcze trochę czasu na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego w pobliżu Mombasy, gdzie
grałam z zespołem muzycznym w hotelach. Bardzo lubiłam tę pracę, poza
15
tym mogłam zajrzeć do mojego nadmorskiego domu w Shanzu. Abstrahując od
radości, jaką dawała mi praca, musiałam zarabiać, aby przeżyć w buszu z Lpetati i
jego rodziną. Hodowla bydła, a od kilku lat także gospodarstwo rolne, nie
wystarczały, byśmy mogli egzystować, nie martwiąc się o jutro.
Nosiłam przy sobie ostatnie listy od Lpetati, listy, które wyraźnie ukazywały, że po
niemal osiemnastu latach trwania tego niezwykłego związku nadal darzymy się
wielkim uczuciem. Myślę, że nasze małżeństwo tak dobrze się układało, gdyż po
kilku latach wspólnego życia, mając już pewne doświadczenie, zdecydowałam, że
nigdy nie będę żądać od Lpetati rzeczy, których nie rozumie, nie zna lub nie jest
gotów dobrowolnie na nie przystać. Musi bowiem pozostać sobą. Sprawy między
nami dwojgiem, które wymagały wyjaśnienia, omawiałam z nim spokojnie,
cierpliwie i bez emocji. Aby nie podkopywać autorytetu Lpetati czy jego rodziny,
wyrażając życzenia dotyczące zmian i innowacji, nigdy nie zapominałam dodać: "A
co ty o tym myślisz?". Niektóre sytuacje rozgrywałam taktycznie, używałam również
pewnych sztuczek, jednak oczywiście najprościej było, kiedy Lpetati aprobował moje
pomysły, przeważnie dotyczące podniesienia standardu życia, i przedstawiał je
rodzinie jako własne. Krewni niekoniecznie byli nimi zachwyceni, cenili jednak
Lpetati za inwencję i otwarty umysł.
Te rozważania mimowolnie przywołały wspomnienie naszej pierwszej wspólnej
podróży na północ kraju. Lpetati był wtedy we mnie bardzo zakochany i jako młody
członek plemienia przystrojony we wszystkie symboliczne odznaki wojownika -
niezwykle atrakcyjny mężczyzna, widok wręcz zapierający dech w piersiach, choć
przecież tak zupełnie inny. Nigdy nie zapomnę tej podróży, nigdy nie zapomnę uczuć,
które obudziły się tak gwałtownie, uczyniły mnie tak szczęśliwą i tak wzbogaciły
wewnętrznie - i trwają do dzisiaj, pomimo upływu niemal dwóch dziesiątków lat.
16
Gdy teraz wspominam nasz pierwszy wspólnie spędzony czas, myślę, że wszystko
potoczyło się tak, jak powinno. W pewien sposób wierzę w przeznaczenie, ale nie w
takim sensie, w jakim czyni to większość mieszkańców Afryki. Afrykanie niechętnie
biorą sprawy w swoje ręce, wolą pozostawiać wszystko naturalnemu biegowi rzeczy
w przekonaniu, że nasz los "jest już zapisany". Ja tymczasem sądzę, że należy mu
pomagać - w myśl zasady: "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają" czy "Kto
nie ryzykuje, ten nie wygrywa".
Pomimo uciążliwej podróży zawsze chętnie, przepełniona miłością i z biciem serca
wracam do egzotycznego, wywierającego niezwykle silne wrażenie świata dystryktu
Samburu. Stał się on moją drugą ojczyzną, którą dobrze poznałam i w której
doskonale się czuję.
Naturalnie szczęście dają mi również regularne podróże do Niemiec, gdzie mogę
spotkać się z rodziną, przede wszystkim z moimi obydwoma synami, i z
przyjaciółmi. Wspaniale jest raz na jakiś czas znaleźć się w dawnym, dobrze znanym
otoczeniu i zajmować rzeczami, które są mi drogie. Ani tam, ani tutaj nie czuję się
obco. Mam pewność, że jestem mile widziana, być może nawet z utęsknieniem
oczekiwana, a przy tym udaje mi się zachować niezależność. Do Niemiec jeżdżę
sama, po tym jak Lpetati niemal bez zastanowienia odrzucił moje zaproszenie.
Wiedziałam, że boi się polecieć samolotem, ale mimo wszystko czułam się
upokorzona i głęboko zraniona. Z kolejnych zaproszeń zrezygnowałam, choć w
późniejszym czasie Lpetati zmienił zdanie. Nie chciałam jednak po raz drugi przeżyć
podobnego rozczarowania. Poza tym dała mi do myślenia uwaga baby, ojca, że
Lpetati wróciłby z Niemiec jako "bogaty człowiek". Jakież oczekiwania wiązała
rodzina Samburu z jego podróżą do Europy?
17
, Związki z wyrachowania i z miłości
Młodzi wojownicy są bardzo towarzyscy i z prawdziwym entuzjazmem witają w
swoim regionie turystów, zwłaszcza europejskie kobiety, gdyż wizyty te zawsze
przynoszą im korzyści finansowe. Dla pewnej grupy młodych ludzi niemal do
dobrego tonu należy posiadanie białej przyjaciółki, czyli po prostu sponsorki.
Ponieważ słyszałam wiele niezbyt ciekawych historii na ten temat, często też białe
kobiety zwracały się do mnie z prośbą o radę, postanowiłam wnikliwiej zająć się tym
tematem. To, co odkryłam, było dla mnie nieprzyjemnym zaskoczeniem. Okazało się,
że proceder ten kwitnie w najlepsze - wojownicy Samburu coraz liczniej przybywają
na wybrzeże, wyłącznie w celu nawiązania lukratywnych kontaktów z białymi
kobietami. Najczęściej nie mają z tym żadnych trudności. Pozostawione w domu
narzeczone i żony czekają na nich cierpliwie, rzadko kiedy dowiadując się prawdy o
wątpliwych znajomościach swych narzeczonych czy mężów. Wychowane w
szacunku i posłuszeństwie nie ośmielają się zadawać żadnych pytań, gdy odkryją
machinacje ukochanego. Mężczyzna jest nietykalny - po prostu tylko dlatego, że jest
mężczyzną. Zresztą może on, po uzgodnieniu tego z rodziną i pierwszą żoną,
poślubić kolejną kobietę, a potem wziąć sobie także trzecią i czwartą żonę.
Wielożeństwo nie jest jednak zbyt popularne ze względu na wiążące się z nim koszty.
Każda małżonka musi bowiem być traktowana na równi z innymi, a wydatki
związane z wyżywieniem licznego potomstwa, jakiego można się spodziewać w
takim związku, wzrastają wielokrotnie, nie mówiąc już o przyszłych inwestycjach w
wykształcenie.
Z reguły tubylcze kobiety - mówię tu o plemieniu Samburu - słabo orientują się we
współczesnym świecie. Nigdy nie opuszczały swego najbliższego otoczenia i nie
wiedzą, z jakich możliwości
18
mogą skorzystać mężczyźni. Nie znają języka angielskiego, powszechnie używanego
w kontaktach pomiędzy turystami i krajowcami, a prócz tego ledwie potrafią czytać i
pisać - nie są więc w stanie zrozumieć pisanych po angielsku listów do ich chłopców
czy mężów ani też umów, które zawierają oni z białymi kobietami.
Nierzadko zdarza się jednak, że miejscowe kobiety i ich dzieci, a nawet dalsi krewni,
także czerpią korzyści finansowe ze związków ich mężów i ojców z cudzoziemkami -
niekiedy aż nazbyt chętnie. Dopóki nie wpływa to negatywnie na losy rodziny, a
wprost przeciwnie, dzięki dopływowi gotówki poprawia się standard jej życia, do
przygód miłosnych mężów nie przywiązuje się wagi. Nie mają one bowiem
znaczenia emocjonalnego, lecz jedynie ekonomiczne.
Niektórzy afrykańscy mężczyźni wykorzystują każdą szansę zbicia kapitału na
kontaktach z białymi kobietami: przyjmują zegarki, złote łańcuszki, telefony
komórkowe, buty, ubrania, pieniądze wpłacane na ich konto, rowery, samochody, a
nawet domy. W zamian za to muszą jedynie zawsze atrakcyjnie wyglądać i być do
dyspozycji kobiet jako partnerzy seksualni i "panowie do towarzystwa", traktowani
przez nie jak trofea.
Znam też niezliczone, poruszające opowieści o nieszczęściach i chorobach, o
spalonych chatach, padłym bydle, głodujących rodzinach i bezpodstawnych
aresztowaniach. Są to po części prawdziwe, ale też i zmyślone historie, mające na
celu wzbudzenie współczucia lepiej sytuowanych przybyszy z zagranicy. "Biedakom,
z którymi los tak okrutnie się obszedł" chętnie udziela się pomocy, wierząc im na
słowo.
Nie zamierzam krytykować tego procederu, sama dobrze wiem, jaka nędza panuje w
mojej drugiej ojczyźnie. Jestem jednak rozczarowana, a czasami, kiedy wiarygodność
takiej opowieści pozostawia wiele do życzenia, czuję prawdziwą złość. Pomimo
zrozumienia dla
19
trudnej sytuacji wielu pokrzywdzonych przez los ludzi, słysząc tego rodzaju historie,
odczuwam niesmak.
Wraz z rozwojem turystyki nastąpił podział wojowników (i oczywiście także
pozostałych członków plemienia) na dwie kategorie. Do pierwszej należą ci, którzy
czują się zobowiązani wobec tradycji i postępują honorowo. Drugą kategorię tworzą
wojownicy decydujący się dołączyć do ogromnej rzeszy nierobów i pospolitych
naciągaczy. Jest to godne pożałowania i zupełnie nie przystaje do ich pełnego
wdzięku, dziecięco-radosnego sposobu zachowania. Nie znam ani jednej kobiety,
która po powrocie do domu nie otrzymałaby w liście od swojego przyjaciela czy
kochanka obok niezwykle miłych i czułych słów także prośby o pomoc.
To jedna strona tego zjawiska. Druga - to rodzące się niekiedy prawdziwe uczucia
pomiędzy osobami pochodzącymi z tak innych społecznie i obyczajowo krajów.
Niestety, odmienność kultur sprawia, że niezmiernie rzadko związki te wytrzymują
próbę czasu. "Miłość" i "przyjaźń" są zazwyczaj krótkimi epizodami,
ograniczającymi się do kilku cudownych dni podczas urlopu, z daleka od
codzienności i jej problemów. Odmienna mentalność dwóch diametralnie różnych
światów nie stanowi wtedy przeszkody. Jednak długie rozstania nie służą związkom.
Listy i telefony nie zastąpią bliskości i nie pozwolą lepiej się poznać. Taki układ
może wzbogacić życie jedynie w wyjątkowych przypadkach, a jego pielęgnowanie
wymaga wiedzy, wzajemnego szacunku, zdolności przystosowywania się, akceptacji
innej kultury i dużo miłości.
Większość europejskich kobiet i mężczyzn reaguje przy konfrontacji z afrykańskimi
realiami najzupełniej spontanicznie i normalnie - lecz nie zawsze dyplomatycznie.
Jeżeli mają szczęście zostać zaproszeni do wioski tubylców, obojętnie jakiego
plemienia, są najczęściej zszokowani skromnymi, wręcz spartańskimi warunkami
życiowymi swoich nowych "przyjaciół" i gotowi natychmiast wysu-
20
płać pieniądze. W swoim mniemaniu czynią dobrze. Okazując spontaniczną
gotowość pomocy, zapominają często, że powinni odnosić się do tubylców i ich
sposobu życia z szacunkiem. Uświadamianie tym ludziom, w jak skromnych
warunkach egzystują, rani ich dumę. Nawet najbardziej niezbędna pomoc wymaga
gruntownego przemyślenia i ogromnego taktu.
We wcześniejszym okresie, nim Kenia zaczęła przeżywać boom turystyczny,
mieszane, czarno-białe związki były rzadkością. Dopiero w latach osiemdziesiątych
ubiegłego wieku zaczęła się poprawiać sytuacja materialna mieszkańców terenów
położonych w głębi kraju, którzy do tej pory byli pozbawieni możliwości
zarobkowania. Mężczyźni, szczególnie młodzi, mogą legalnie zarabiać na dalekim
wybrzeżu, znajdując pracę w hotelach i związanych z nimi instytucjach, jak
apartamenty, sklepy, restauracje i biura podróży. Nieco inaczej wygląda to w
przypadku wojowników, egzotycznych nie tylko dla białych, ale również dla wielu
Kenijczyków, i uchodzących za groźnych dzikusów. Ich "praca" polega głównie na
reprezentowaniu kultury wschodnioafrykańskiej. Imponująco i barwnie przystrojeni
wykonują proste usługi, na przykład witają gości hotelowych. Niemniej jednak dla
wielu jest to jedyna szansa na poprawę warunków bytowych. Ponieważ u siebie mogą
jedynie hodować bydło, liczni młodzi wojownicy, więcej Samburu niż Masajów,
decydują się na uciążliwą podróż na wybrzeże. Tutaj mają za zadanie prezentować
gościom hotelowym, przybyłym z dalekiej Europy czy Ameryki, tańce plemienne i
zadbać o to, by urlopowicze poczuli atmosferę Afryki. Tańce są obecnie stałym
punktem programów rozrywkowych, co pomaga kolejnym pokoleniom wojowników
zarobić pierwsze własne pieniądze.
Dla wielu wychowanych w duchu tradycji członków plemienia to ogromny
kulturowy skok. Uczą się nowego życia, wytrąceni z utartych kolein, i zaczynają je
cenić. I właśnie tutaj tkwi największe nie-
21
bezpieczeństwo, gdyż dotychczas ich ukształtowany przez tradycję byt określały inne
wartości - więź kulturowa i rodzinna oraz bliskie, dobrze znane środowisko
społeczne i naturalne.
Podróż z przygodami
W czasie gdy myślałam o tym wszystkim, dotarliśmy do Rumu-ruti. Na końcu
miejscowości, niedaleko posterunku policji, droga z asfaltową nawierzchnią ustąpiła
miejsca pokrytemu kurzem, kamienistemu traktowi. Jakie skutki mógłby mieć
wypadek na tym odcinku trasy? Jak okiem sięgnąć ani jednego domu, żadnej stacji
benzynowej, telefonu, brak zasięgu w komórce, nic, tylko zarośla, pastwiska, drzewa
i znów zarośla... Przejechaliśmy zaledwie kilka metrów, kiedy nasz przepełniony
minibus się zatrzymał. Na poboczu stało kilka samochodów, w większości
zbiorowych taksówek takich jak nasza. Pasażerowie i kierowcy, którzy wysiedli z
pojazdów, dyskutowali o czymś z ożywieniem.
- Dziś rano było kilka napadów na tej drodze - ktoś powiedział. Pełna niepokoju
przysłuchiwałam się rozmowom, o ile były prowadzone w suahili, a nie w
plemiennym języku kikuju, i zastanawiałam się, czy powinnam zawrócić czy
zaczekać z innymi. Stałam tak rozdarta między strachem a nadzieją; ze
zdenerwowania nie czułam ani głodu, ani pragnienia, chociaż po raz ostatni jadłam
niemal dwanaście godzin temu.
Gdzieś koło południa wreszcie coś się zaczęło dziać. Przybyli uzbrojeni policjanci i
żołnierze. Przez dłuższą chwilę kręcili się tam i z powrotem, a w końcu,
przeszukawszy pojazdy, polecili, byśmy z powrotem wsiedli do matatu, których
obecnie na miejscu było już siedem. W każdym z nich zajęło miejsce dwóch
policjantów lub żołnierzy, jeden obok kierowcy, drugi na tylnym siedzeniu, z kara-
22
binem maszynowym gotowym do strzału. Ruszyliśmy w długim konwoju przez
sawannę. Panowała całkowita cisza, słychać było jedynie odgłos silnika i uderzenia
kamieni o podwozie lub boczne ściany busa, a od czasu do czasu dobiegały nas głosy
zwierząt. Przy każdym zakręcie, jeśli droga za nim była niewidoczna,
wstrzymywałam oddech, a serce waliło mi jak młotem; kiedy dostrzegłam ruch
pomiędzy zaroślami a drzewami i okazywało się, że to "tylko" im-pala, bawół, żyrafa
czy słoń, oddychałam z ulgą. Bez ustanku wznosiłam gorące modły ku lekko
zachmurzonemu niebu i pełna wdzięczności rejestrowałam każdy bezpiecznie
przebyty kilometr.
Nie był to pierwszy raz, kiedy jechałam do domu czy w kierunku Nairobi pod
ochroną policji. Napady rabunkowe na pasażerów, jak również zła pogoda, mogły
uczynić podróż bardzo niebezpieczną. Przemierzając Kenię, zawsze miałam duszę na
ramieniu.
I wreszcie na horyzoncie pojawiły się znajome wzgórza Karisia i mój ukochany,
sławiony przez botaników szczyt Naiparikedju. Od razu poczułam się o wiele lepiej.
Późnym popołudniem cała i zdrowa, nieco wyczerpana, ale szczęśliwa i wdzięczna
losowi dotarłam do Maralal, jeszcze bardziej zakurzonego niż droga, którą
jechaliśmy, a w dodatku brudnego. Wiatr unosił w powietrzu płachty papieru i
plastikowe reklamówki, które zatrzymywały się na płotach i gałęziach drzew; na
uliczkach i we wszystkich wolnych zakątkach piętrzyły się góry śmieci przyciągające
kozy, kury, a także straszliwie zabiedzone psy i krowy.
Maralal, centrum administracyjne dystryktu Samburu, z pewnością nie było rajem na
ziemi. Znajdowały się tu jednak poczta, bank, ośrodek rolniczy, szkoły
ponadpodstawowe, agendy ministerstw, stacja misyjna, szpital, przychodnia lekarska,
sklepy, restauracje, parę zajazdów, siedziby kilku organizacji charytatywnych, plac
targowy i stacja benzynowa. Poza tym Maralal było nieciekawym miastem, chyba że
ktoś interesował się historią. Stał tutaj bowiem niepozor-
23
ny budynek, w którym Brytyjczycy przetrzymywali w areszcie, w 1961 roku,
przyszłego pierwszego prezydenta wolnej Kenii, Jomo Kenyattę.
Miasto było tak małe, że można się w nim było umówić bez podawania dokładnego
miejsca. Wystarczyło powiedzieć, że tego a tego dnia będzie się w Maralal - raczej
mało prawdopodobne, by umówione osoby się nie spotkały.
Zawsze czułam się uszczęśliwiona, kiedy mogłam opuścić tę miejscowość i na
powrót znaleźć się na łonie "dzikiej" natury, stanowiącej obietnicę błogiego spokoju i
ciszy. Bardzo kochałam tę ziemię i czułam się z nią związana na wiele sposobów.
Ponieważ byłam zmęczona i spocona, no i miałam z sobą spory bagaż, kazałam się
jeszcze zawieźć równie zmęczonemu, ale po otrzymaniu godziwej zapłaty bardzo
ucieszonemu kierowcy matatu do "Impala Lodge".
W skromnym pokoju stało proste łóżko z dziurawą moskitierą i krzesło, prócz tego
na jego wyposażenie składały się: duży ręcznik, kilka odliczonych rolek papieru
toaletowego, małe mydełko, plastikowy kosz na śmieci, zasłony na oknach, klapki
kąpielowe, każdy w innym kolorze, żeby nikt ich ze sobą nie zabrał, i lampa. Ściany
już od dłuższego czasu wymagały odmalowania.
Z początku nie czułam głodu, miałam jednak ochotę na gorącą, słodką herbatę z
mlekiem. Pogrzebałam w plecaku i udałam się na poszukiwanie toalety i prysznica.
Znalazłam je w głębi podwórza; przypominały bardziej zagrodę niż sanitariat.
Wracając do pokoju, a potem także w ciągu nocy słyszałam szczekanie wałęsających
się w okolicy psów i krzyki hien. Z tego powodu nie odważyłam się iść ponownie do
toalety przez długie, niezabezpieczone podwórze ani tym bardziej wyjść na ulicę, aby
wypić gdzieś herbatę. Zresztą prawdopodobnie wszystkie niewielkie restauracje
24
były już zamknięte, a nie chciałam dla filiżanki herbaty narażać się na
niebezpieczeństwo.
Przez jakiś czas odpoczywałam na dosyć niewygodnym łóżku. Było mi zimno,
przykryłam się więc podniszczonym wełnianym kocem. Prześcieradła i poszewka
poduszki były w każdym razie, jak zdradzał ich zapach, świeżo wyprane. Pod sufitem
wisiała goła żarówka. Przez nieszczelnie domykające się drzwi do pokoju
przedostawały się mrówki, które wkrótce oblazły kosz na śmieci i torbę podróżną, a
koło mojej twarzy nieustannie brzęczał jakiś owad.
Było zimno i nieprzytulnie. Czasami nocowałam tu z Lpetati, a kilka razy mąż
zostawił dla mnie list u mojej dobrej znajomej Rosę, która do niedawna pracowała w
zajeździe, z prośbą, aby przekazała mi go natychmiast po moim przyjeździe. Zawsze
chciał pierwszy powitać mnie w dystrykcie Samburu. Najczęściej jednak, kiedy
dowiadywał się, że wracam - nie mam pojęcia, w jaki sposób ta wiadomość tak
szybko do niego docierała - jeszcze przed wschodem słońca wyruszał przez busz do
Maralal, żeby zrobić mi niespodziankę zaraz po przebudzeniu. Drżąc z zimna,
podciągając długie nogi, przykucał wtedy pod drzwiami pokoju, starannie ogolony, z
przystrzyżonymi włosami, w najlepszym w jego mniemaniu stroju, własnym czy też
pożyczonym na tę okazję. Często przynosił mi małe, zerwane po drodze kwiatki lub
coś, co znalazł na poboczu drogi: ładny kamyk, kolorowe pióro, kieł guźca czy kolce
jeżozwierza. Czasami była to nawet własnoręcznie wykonana bransoletka na rękę lub
nogę. Jako prezent powitalny otrzymałam też kilka lasek spacerowych (w drodze
jeszcze ozdobionych dodatkowymi rzeźbami) i niezwykłe wisiorki na łańcuszkach.
Tym razem nie zastałam żadnej wiadomości od Lpetati. No cóż, w takim razie mój
przyjazd będzie dla niego niespodzianką. W listach dawał mi do zrozumienia, że na
mnie czeka, ale wiedziałam o tym i bez nich. Cieszyliśmy się oboje, że już wkrótce
będziemy
25
razem, a w domu nastąpi miłe ożywienie i odmiana. Wiele rzeczy po prostu
przyjemniej było robić wspólnie. Lpetati uszczęśliwiały choćby posiłki, obfite i
przygotowywane głównie z myślą o nim. Uwielbiałam, kiedy czarował mnie na swój
sposób, aby w końcu wyznać, że chętnie zjadłby jeszcze trochę "tych pyszności".
Nigdy nie zapytał wprost:
-
Czy coś jeszcze zostało? - Nigdy też nie nakładał sobie sam
dodatkowej porcji.
Wieczorami opowiadałam nowinki z Niemiec, z wybrzeża i z całej Kenii.
Omawialiśmy najróżniejsze sprawy, oglądaliśmy nowe zdjęcia, obserwowaliśmy
zwierzęta przez lornetkę, odwiedzaliśmy rodzinę i przyjaciół, graliśmy w karty lub
kości i muzykowaliśmy. W chatach co prawda od czasu do czasu się śpiewało,
najczęściej jednak prowadziło się długie rozmowy, siedząc w ciasnym kółku wokół
ognia, od lat na te same tematy.
Próbując zignorować głód i pragnienie, sporządziłam przed snem długą listę
zakupów. Nie mogłam niczego i nikogo pominąć. Do obdarowania było dziesięć
gospodarstw. Wiedziałam, że wszyscy z utęsknieniem czekają na mój powrót, gdyż
dawał pewność, że znowu będzie się można najeść do syta, choćby tylko przez kilka
dni. Cieszono się także z nowych chust, szali, talerzy i kubków. Tak wielu ludzi
liczyło na moje wsparcie. Sprawiało mi to wiele radości, ale stanowiło także duże
obciążenie, gdyż pełna oczekiwań postawa wielopokoleniowej rodziny pozostawiała
mi niewielką swobodę działania.
Zaraz na początku kilku członków rodziny zapytało mnie wprost:
-
Gdzie jest mój prezent? - Brzmiało to niemal jak żądanie, a ja
poczułam się zraniona i skarcona. Z pewnością byłoby prawdziwym
zaskoczeniem, gdybym pewnego razu pojawiła się w wiosce z pusty
mi rękami! Jakby na to zareagowano? Mkono mtupu haurambwi! - pu
stej ręki nikt nie lubi...
26
No cóż, nigdy nie zjawiłam się bez podarunków i już na długo przed powrotem
zastanawiałam się, co mogłabym przywieźć z Niemiec - lekarstwa, plastry, gazę
opatrunkową i bandaże, okulary, ubrania, szczególnie dla dzieci, kolorowe piłki i
proste gry. Przybory szkolne, takie jak zeszyty, ołówki i kredki, kupowałam
zazwyczaj na wybrzeżu, od czasu do czasu także sprzęty gospodarstwa domowego i
nasiona. W restauracjach prosiłam często o pozostawianie dla mnie kolorowych,
metalicznie połyskujących kapsli z butelek po napojach gazowanych i piwie, gdyż
dzieci w wiosce wykorzystywały je w grach jako "pionki". W Maralal zaopatrywałam
się później w żywność, materiały budowlane, narzędzia, w tym również do uprawy
roli, takie jak motyki, łopaty i wiele innych. Asortyment i jakość tych narzędzi, jak
również żywności, pozostawiały wiele do życzenia, ale za to ceny nie były
wyśrubowane. Sama nie miałam dużych potrzeb, nauczyłam się żyć skromnie i
przystosowywać do każdych warunków.
Czasami myślałam, że to naprawdę szkoda, że nie mogę tak po prostu wrócić do
domu, bez dźwigania tylu rzeczy, bez głowienia się, co komu jest potrzebne, bez
drążących moje bagaże spojrzeń.
_ Niepokój o Lpetati
Miałam ogromną nadzieję, że Lpetati powita mnie w Maralal, najwyraźniej jednak
nie wiedział o moim przyjeździe.
Aby przewieźć liczne zakupy, poczynione w rozmaitych sklepikach, na targu i w
nowym supermarkecie, wynajęłam pikapa i teraz zbliżałam się do wioski,
podskakując i kołysząc się na twardej darni.
Obok samochodu biegła gromada dzieci, radośnie wykrzykując moje imię. Potem
zostałam otoczona przez rodzinę, sąsiadów i przyjaciół, którzy natychmiast pojawili
się przy pikapie. Marissa i ciot-
27
ka Kakornai pokryły moją twarz wilgotnymi pocałunkami, Lekian, Bestana,
Ngarachuna i Gatilia płakały na moim ramieniu, a inni wyciągali ku mnie ręce. Było
wiele wzruszenia i serdecznych słów - oraz naturalnie pożądliwych spojrzeń w
kierunku bagaży kryjących żywność i prezenty.
Jakie to wspaniałe uczucie, ponownie znaleźć się w domu, jaka ulga po trudach
podróży i strachu, który jej towarzyszył! Szczęśliwa, nareszcie bezpieczna, objęłam
wzrokiem zbocze pokryte błękitnymi kwiatami i mały domek, odpowiadając
przyjaznym skinieniem głowy na pozdrowienia kilku członków rodziny. A jednak coś
było inaczej. Uderzająco wolnym krokiem podszedł do mnie bobu, za nim kroczyło
moich dwóch niezwykle przystojnych szwagrów. W ich dobrotliwych oczach
widziałam radość z naszego spotkania. Teść podziękował gorąco Bogu za mój
przyjazd i chociaż jak zwykle serdecznie mnie uściskał i położył dłoń na głowie, aby
mnie pobłogosławić - przy czym poczułam typowy zapach codziennie noszonego
shuka, kocyka - nie odstępowało mnie uczucie, że coś jest nie tak. Z każdą chwilą
robiłam się coraz bardziej nerwowa i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Czułam
ogromne rozczarowanie, że Lpetati nie powitał mnie wraz z innymi.
Z pewnością jest na pastwisku z krowami, uspokajałam samą siebie, widząc go
oczyma wyobraźni w czerwonym stroju, z olałem, tradycyjnym nożem wiszącym na
skórzanym pasie, swobodnie udra-powanym na ramionach shuka i nieodzownym
kijem pasterskim z twardego drewna nkoita. Z czułością pomyślałam o jego
odpowiedzialnym postępowaniu w stosunku do zwierząt, o nawołujących okrzykach,
kiedy jedno z nich oddaliło się od stada, o zadowoleniu i cichym szczęściu, jakie
malowały się na jego twarzy, gdy obserwował swoich ulubieńców.
On wcale nigdzie nie poszedł - przemknęło mi przez myśl i natychmiast zrozumiałam
dlaczego: drzwi do naszej chaty były na wpół
28
otwarte. A więc jednak był w domu. Dlaczego więc od pewnego czasu czułam silny
wewnętrzny niepokój? I wtedy zorientowałam się, że wokół panowała dziwna,
nienaturalna cisza, przerywana jedynie dziecięcymi głosami. Mój strach wzrósł.
Bezradnie spoglądałam na witających mnie mieszkańców wioski. Nikt nie wymówił
ani słowa, ale niemal wszystkie spojrzenia skierowane były na uchylone drzwi
wejściowe naszego domu.
Ja również patrzyłam w ich stronę. W promieniach zachodzącego słońca tańczyły
maleńkie muszki - sielski obrazek. A potem na podłogę padł długi cień. Ów cień
poruszał się, rósł, aż w końcu przeobraził się w wychudzoną postać stojącą w
drzwiach - Lpetati!
Nim zdążyłam wydać okrzyk przestrachu, obejmował mnie już kościstymi
ramionami. Tuliłam mocno żałośnie szczupłego mężczyznę, czując ciepło jego ciała,
i spoglądałam w ciemne oczy, które wypełniły się łzami. Był bezradny i słaby.
Obejmowaliśmy się bez słowa aż do chwili, gdy Lpetati wstrząsnął gwałtowny atak
kaszlu, pozbawiając go resztek sił.
-
Chui, Chui yangu, twój Simba umrze - wyrzęził ochrypłym
głosem.
Nie rozumiałam, co do mnie mówi, serce waliło mi jak młotem. Pociągnęłam Lpetati
ostrożnie w stronę chaty, byśmy się mogli ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami.
Zresztą nikt nie miał śmiałości - tak jak to zwykle bywało - zbliżyć się do nas ani tym
bardziej pójść za nami.
- Simba, wewe ni mgonjwa sana! Jesteś ciężko chory. Co się stało?
Dlaczego nikt mnie nie powiadomił, że chorujesz, przyjechałabym
natychmiast! Kwa nini tu} Dlaczego nic o tym nie wiedziałam, nawet
jeśli nikt nie umie pisać, znalazłby się jakiś sposób, żeby dać mi znać.
Tangu linił Jak długo to już trwa? - Byłam w szoku i czułam się na
prawdę podle.
- Myślałem, że wyzdrowieję, zanim przyjedziesz. Ale nie wyzdro-
29
wiałem, a ciebie tak długo nie było. Chui, twój Simba umrze, jeśli Bóg, Ngai, tak
zechce. Ale może On tego nie chce, ponieważ jesteś tutaj. Przysłał cię do mnie, jak
zawsze, wiem o tym, a więc na pewno nie chce, żebym umarł. Wysłuchał moich
modlitw, kochana Chui, z pewnością je słyszał! Ja przecież nie mogę jeszcze umrzeć,
nie tak i nie teraz. Zrób coś, nketok, pomóż mi, proszę! Fartya chinijuu. Chui!
Tafadhali!
Głęboko wstrząśnięta spoglądałam na mojego męża, z którego pozostały tylko skóra i
kości. Oddychał z trudem i cały czas męczył go kaszel. Dopiero teraz spostrzegłam,
że ma na sobie stare, zniszczone ubrania. Lpetati podążył za moim wzrokiem.
- Wszystkie porządne rzeczy wymieniłem za lekarstwa. Brałem te od ciebie, podawał
mi je baba, ale przychodził też często uzdrowiciel i przynosił leki, po których czułem
się lepiej. Może powinien był mnie leczyć dalej, ale nie mieliśmy już czym mu
płacić. Z początku nie chciał dużo, tylko kury, ale potem zażądał kozy, a później
jeszcze jednej, którą także dostał. Nie było jednak żadnych pieniędzy, które
moglibyśmy mu dać. W końcu zabrał nam nawet misę, małe lusterko z kuchni i
stołek. Po pewnym czasie znowu źle się poczułem i tak już zostało. Ciężko mi jest
oddychać, nie mam siły nic robić, Chui, jestem jak bardzo, bardzo stary człowiek,
starszy niż bobu. Pomóż mi, Chui!
Głos Lpetati był dziwnie zachrypnięty. Nie mogłam dojść do siebie, byłam jak
sparaliżowana, gdy nagle obudził się we mnie duch walki.
-Jutro wczesnym rankiem udam się do szpitala w Maralal, by znaleźć lekarza. Ale wy
również mogliście to zrobić! - powiedziałam wzburzona.
Wiedziałam co prawda, że nie uczynili tego ze względów finansowych, ale mogli
przecież powołać się na mnie. Znano mnie tam, gdyż już nie raz przywoziłam do
szpitala członków rodziny i płaci-
30
łam za ich leczenie. Również uzdrowiciel zgodziłby się z pewnością poczekać trochę
na zapłatę. Drżały mi ręce. Odetchnęłam głęboko i wzięłam się w garść. W końcu
dobrze znałam mentalność i wierzenia moich ludzi. Nie wtrącano się w sprawy Ngai,
lecz poddawano jego woli. Wszystko jest już zapisane..."
-
Być może będę musiała pojechać do Nyahururu, albo nawet
do Nairobi, wszystko jedno, dowiemy się, co ci dolega, i uzyskamy
pomoc. Zaufa; mi, Simba, uczynię wszystko, co będzie możliwe
- uspokajałam Lpetati i samą siebie.
Lpetati zakaszlał, odkrztusił i wówczas ku mojemu przerażeniu odkryłam, że
chusteczka, którą przyłożył do ust, była poplamiona krwią. Natychmiast pomyślałam
o gruźlicy i ogarnął mnie paniczny strach.
Mąż zgiął się wpół, wyprostował ponownie, spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę
błagającym, pełnym rozpaczy wzrokiem, a potem na jego twarzy pojawił się
nieśmiały uśmiech.
-Jak dobrze, że tu jesteś, Chui - powiedział zmienionym głosem. - Tym razem długo
to trwało, ale wspaniale, że jesteś już ze mną. Bogu dzięki, że przyjechałaś. Karibu
sana nyumbani, witamy w domu.
- Spróbuję wszystkiego, co tylko możliwe, Simba lai - zapewni
łam go po raz kolejny. - Zobaczysz, uda nam się, tumeshatanzua mata-
tizo mingi, rozwiązaliśmy już razem tyle problemów, również wtedy,
gdy było bardzo ciężko. Tym razem także sobie poradzimy.
- Una moyo mwema. Masz dobre serce. Dodaje mi otuchy, której
tak bardzo potrzebuję. - Lpetati rozkaszlał się znowu. - Powiedz mi,
że wszystko będzie dobrze. Ufam ci bezgranicznie.
- Wszystko będzie dobrze. - Wierzyłam w to mocno, choć zły
stan Lpetati i jego marny wygląd właściwie zadawały temu kłam.
Szorstka skóra łuszczyła się brzydko, a w dodatku utworzyły się na
niej białe pręgi, gdyż Lpetati stale się drapał. Zauważył moje spoj
rzenie.
31
- Twój Simba już nie jest piękny - wyszeptał niemal ze skruchą
w głosie. - Po prostu tak się stało.
- Ale znowu będziesz piękny - pośpieszyłam z zapewnieniem.
Czułam się, jakbym przemawiała do dziecka. Mój piękny, dumny
wojownik - co z niego pozostało!
Ze względu na skąpe zapasy wody wyciągnęłam z plecaka nawilżane chusteczki
podróżne i delikatnie przetarłam nimi dłonie i ramiona Lpetati.
-
Możesz zdjąć te stare rzeczy, przywiozłam ci nowe.
Posłusznie odwinął z ciała podziurawione płótno i z pewnym
wysiłkiem ściągnął wyblakły t-shirt, rzucając zaciekawione spojrzenie na moją torbę.
Potem nagle wstrząsnął nim bezgłośny szloch i ponownie się rozkaszlał. Stałam
nieco bezradnie przed moim mężem, którego zachowanie tak bardzo się zmieniło, i
przyglądałam się, jak niemal rozkoszując się tą czynnością, wciera sobie w twarz i
włosy przywiezioną przeze mnie wazelinę, przewraca oczami i kremuje szczupłe,
zręczne ręce, pieszczotliwie je przy tym gładząc. Jak dobrze musiał się poczuć, kiedy
znów był czysty i zadbany! Pomogłam mu posmarować plecy i nogi, odczekałam, aż
wazelina wsiąknie, i podałam mu bieliznę, która bynajmniej nie była tutaj czymś
oczywistym: skarpetki, długie jasne spodnie i koszulę w delikatną różowo-
jasnoniebieską kratkę. Oba kolory były jego ulubionymi. Kiedy już się ubrał,
wręczyłam mu płótno do owinięcia wokół ciała, również w różowym kolorze, i grubo
tkane, ciepłe, ale lekkie shuka w błękitno-czerwoną kratę z żółtymi pasami. Lpetati
pogładził je ostrożnie, przymknął oczy i powiedział z przejęciem w głosie:
-Hashe, hashee oleng, Ngai, hashe, Cbuil Aitoki, Simba lat, ni mitni tenal Dziękuję
bardzo, Bogu niech będą dzięki! Wrócił twój Simba!
Potem sięgnął po pastelowe chustki do nosa. Wprost je uwielbiał. Były tutaj zupełnie
nieznane, wojownicy używali ich co najwy-
32
żej do ukrywania pod nimi niegotowych jeszcze fryzur, których układanie zajmowało
niekiedy kilka dni. Kobiety i dziewczęta cieszyły się bardzo z kolorowych chusteczek
w kwiaty, ale nie umiały ich używać.
W języku Samburu nie było nawet dla nich nazwy.
Dwie bratanice przydźwigały do małego pokoju mieszkalnego drewno na opał. Po
chwili zjawił się jeden z moich szwagrów i rozpalił w kominku, a zaraz potem znów
objęłam w posiadanie nasz domek, przed którym przysiedli teraz liczni członkowie
rodziny. Od czasu do czasu dzieci uchylały drzwi, nie odważyły się jednak na to, by
pozostawić je otwarte. Tym razem zachowywały się niezwykle powściągliwie, gdyż
moje spotkanie z ciężko chorym Lpetati wiele zmieniło. Wyczuwałam ich
niepewność i onieśmielenie. Dotychczas zawsze gdy wracałam do wioski, szturmem
wpadały, naturalnie bez specjalnego zaproszenia, na werandę i do domu. Hałasowały
przy tym co niemiara, rozradowane i zaciekawione, nie spuszczając z oka mojego
plecaka i torby podróżnej, a zwłaszcza toreb i kartonów ze sklepów w Maralal.
Zapaliłam świece i lampę naftową - w naszej okolicy nadal jeszcze nie było prądu i
prawdopodobnie moglibyśmy z niego korzystać dopiero po zainstalowaniu na dachu
baterii słonecznych, zakładając, że kiedyś byłabym w stanie za nie zapłacić. W
wiosce nie było też bieżącej wody, posiadaliśmy jednak dwa zbiorniki na wodę, tuż
obok kuchennych drzwi, i mogłam z nich czerpać, tak jak teraz, miękką, czystą
deszczówkę na herbatę. Do gotowania w dalszym ciągu używaliśmy dwóch małych
palników naftowych.
Podczas gdy się przy nich krzątałam, gotując także mleko - Lpetati lubił mleko,
przede wszystkim jednak surowe - mój mąż stał tuż za mną. Czułam na szyi jego
oddech i zimną dłoń na ramieniu.
- Kiedy tu jesteś, mam wszystko, czego potrzebuję do szczęścia i wszystko jest w
porządku - powiedział, chrząkając i pokaszłując.
33
-
Chciałbym najeść się do syta. Przez dłuższy czas nie mogłem tego
zrobić, Chui, nie było nic, zupełnie nic do jedzenia. Kiedy zachoro
wałem, matka i siostra przynosiły mi trochę pożywienia. Ale gdy
poczułem się gorzej, wszyscy zostawili mnie samego. Już od dawna
nie jadłem porządnego posiłku, a z pewnością niczego, co by mi
smakowało. Czy dostałaś może w Maralal awokado?
Pomimo dramatycznej sytuacji nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Lpetati
uwielbiał awokado, które jadał z odrobiną soli i sokiem z limonek. Oczywiście robiąc
zakupy, pomyślałam też o jego ulubionych owocach. Był to niezwykle wzruszający
obrazek, kiedy tak siedział przede mną i delektował się smakiem awokado, po
każdym kęsie czekając, aż rozpuści się na języku.
- Hashe, Ngai, hashe, Chui - powiedział, niemal płacząc ze szczęścia. Potem
zaskoczył mnie pytaniem: - A ty? Gdzie jest twoje awokado? - Podsunęłam mu
torebkę z jasnego papieru pakunkowego, aby mógł do niej zajrzeć. W środku było
jeszcze pięć owoców.
Do chaty wpadły psy, Simba-ya-simba i Sungura. Zaczęły skakać wokół moich nóg z
głośnym szczekaniem, omal mnie przy tym nie przewracając. To entuzjastyczne
powitanie sprawiło mi ogromną radość. Cudownie było móc zobaczyć, że zwierzęta
nic się nie zmieniły. Kochały mnie i akceptowały - wyczuwałam to doskonale, kiedy
siadałam na werandzie i psy kładły się blisko moich stóp, jak gdyby nie chciały, bym
znów je opuściła, lub kiedy podążały za mną krok w krok po całym domu.
Rozpoznały mnie nawet nasze krowy, owce i kozy. Życie w otoczeniu zwierząt
dostarczało wiele przyjemności i w pełni z tego korzystałam. Między innymi z tego
powodu tak bardzo podobało mi się życie wśród członków plemienia Samburu, ludzi,
dla których zwierzęta stanowiły naturalny element ich egzystencji, były dla nich
błogosławieństwem i treścią życia, a ponadto zabezpieczały ich byt
-
z wyjątkiem psów i kotów, które po prostu "były", podobnie jak kury.
34
Gdy ponownie spojrzałam na uszczęśliwionego posiłkiem męża, zauważyłam, że
wciąż głaszcze swoje nowe ubranie, uśmiechając się przy tym radośnie. Usłyszałam,
jak mówi cicho do siebie:
- Maridadi, przepiękne.
Wiedziałam, ile dla niego znaczyły podziw i uznanie. Jakżeż musiał cierpieć, kiedy
tak bardzo zmieniło się jego ciało i wygląd zewnętrzny!
Siedząc przed kominkiem, piliśmy chai, a Lpetati jeszcze dodatkowo przegotowane
mleko. Przypatrywałam się jego twarzy o regularnych rysach, teraz tak
wymizerowanej, która w świetle świec i płonącego kominka błyszczała od wazeliny.
Każdemu głębszemu oddechowi Lpetati towarzyszyło ciche poświstywanie.
W nocy nie pozwoliły mi spać pchły. Prawdopodobnie przeskoczyły na mnie podczas
uścisków z bliskimi podczas powitania. Na brzuchu i w talii miałam pełno wielkich,
swędzących bąbli. Pchły zawsze dawały mi się w domu we znaki, stąd też podczas
odwiedzin trudno mi było zachowywać spokój i przyjaźnie odnosić się do gości.
Oprócz pcheł nie dawało mi spać kilka hien krążących wokół chaty, dręczył mnie też
ogromny niepokój o Lpetati.
Następnego ranka rozwiesiłam za domem kilka nowych sznurów do suszenia
bielizny, aby przewietrzyć na nich pościel i pozbyć się pcheł. Lpetati, tak jak zawsze i
jak wszyscy w rodzinie, obudził się bardzo wcześnie. Teraz czekał na śniadanie,
które, kiedy był zdrowy, przygotowywał sobie sam. Potrafił parzyć wspaniałą
herbatę, najczęściej z imbirem i kardamonem.
Czasami lubiliśmy o tej wczesnej porze spoglądać przez lornetkę w kierunku góry
Kenia. Obserwowanie tego masywu górskiego o fantazyjnych kształtach,
odcinającego się wyraźnie od nieba płonącego o wschodzie słońca, budziło wzniosłe
uczucia i pozwalało chłonąć atmosferę Afryki. Staliśmy obok siebie otuleni ciepłymi
ko-
35
cami, drżąc w chłodzie poranka i czekając, aż w blasku nowego dnia kontury
najwyższego szczytu Kenii zatrą się w morzu chmur lub błękicie bezkresnego nieba,
pozostawiając jedynie wspomnienie zapierającego dech widoku. Czasami potem
modliliśmy się.
Pomimo że na zewnątrz powietrze było jeszcze bardzo rześkie, niemal chłodne,
Lpetati przydźwigał na werandę wąski stół. Wysiłek okazał się dla niego zbyt duży i
chory przez kilka minut z trudem łapał powietrze.
Opadł na fotel, odczekał chwilę, ponownie wstał i poruszając się z ogromnym
wysiłkiem, bardzo powoli, wyniósł na zewnątrz filiżanki z herbatą, a potem jeszcze
wrócił po sztućce.
Najchętniej zostawiałabym meble na noc na werandzie, ale prawdopodobnie
następnego ranka już by ich tam nie było. Nie zabrano by ich dla własnego użytku,
od razu rzuciłyby się w oczy, można było jednak je sprzedać lub wymienić na inne
rzeczy. Ponieważ na dobrą sprawę ludziom w okolicy brakowało niemal wszystkiego
i wszystko gdzieś się mogło przydać, musiałam niestety trzymać nasze rzeczy w
bezpiecznym miejscu pod kluczem.
Siedząc w otoczeniu wijących się, zielonych pnączy obsypanych różowymi kwiatami
krzewów lokimeki, Lpetati oparł się o drewniane ogrodzenie werandy i
przytrzymując mocno słupka, spoglądał w czyste poranne niebo. Jakiż był
wymizerowany i chudy! Na krótką chwilę ogarnął mnie potworny lęk o męża,
później jednak ponownie przeważył optymizm. Podeszłam do Lpetati i położyłam mu
dłoń na ramieniu, mówiąc:
- Tunamtumaini Ngai, auwene! Miejmy ufność w Bogu, chodź, proszę!
Pociągnęłam go ostrożnie do stołu. Lpetati zakaszlał, ale zaraz się uśmiechnął. Po
chwili na powrót spoważniał i ściskając moją dłoń, usiłował głębiej oddychać. Kiedy
słońce wzeszło nad częściowo zielonymi, częściowo skalistymi wzgórzami Karisia,
w przecią-
36
gu kilku minut zrobiło się cieplej. Z upływem dnia będzie coraz bardziej gorąco, w
rejonie równika słońce stoi przecież niemal pionowa
Wciąż wygłodzony Lpetati pochłonął płatki z mlekiem i owoc awokado. Podczas
jedzenia znów zaczął go męczyć suchy, gwałtowny kaszel. Siedziałam z mieszanymi
uczuciami naprzeciwko niego, uśmiechem dodawałam mu otuchy i głaskałam jego
wychudzone dłonie, przyglądając się długim, szczupłym palcom. Mój mąż miał
delikatne ręce muzyka - od początku je pokochałam.
_. Wyprawa do Maralal
Lpetati, leżący w półcieniu na materacu rozłożonym na werandzie, zaproponował,
aby ktoś z jego rodziny towarzyszył mi w drodze do Maralal. Z uśmiechem
potrząsnęłam głową. Nie miałam ochoty pędzić za kimś, by dotrzymać mu kroku,
chciałam utrzymywać własne tempo marszu i przystawać, gdy zainteresuje mnie
jakaś roślina, widok czy ptak. Krewni męża nigdy się nie zatrzymywali, chyba że
wyczuli niebezpieczeństwo, jakie mogły stanowić groźne zwierzęta. Wszyscy w
naszej rodzinie sunęli do przodu jak maszyny, nawet wiekowy baba narzucał
nieprawdopodobne tempo. Nierzadko pokonywali długie trasy bez żadnych oznak
zmęczenia, ale ich wędrówki zawsze służyły jakiemuś celowi. Zupełną nowością
były dla nich spacery po przepięknej okolicy dla przyjemności i nie mogli się
nadziwić, że tak często się na nie wybierałam. Rozbawiło ich nawet, gdy
powiedziałam, że w Niemczech ludzie robią długie, czasem jedno- lub kilkudniowe
piesze wycieczki, tylko po to, by rozkoszować się naturą.
Tutaj, na wysokości ponad 2000 m n.p.m., każdy wysiłek fizyczny był bardziej
wyczerpuj ący niż w Niemczech. O wiele trud niej było
37
oddychać, a do tego dochodził upał, suche powietrze i stale wiejący wiatr. Na
przejście określonego dystansu potrzebowałam po prostu więcej czasu niż inni.
Jeszcze nim słońce stanęło wysoko na niebie i zrobiło się za ciepło na wędrówkę,
wyruszyłam do Maralal, aby w tutejszym szpitalu porozmawiać z lekarzem o
chorobie Lpetati. Przez jakiś czas dotrzymywały mi towarzystwa oba psy, które
skakały radośnie i najwyraźniej nie miały chęci wrócić do domu. Szły za mną, a
kiedy się odwracałam i dawałam znak, aby zawróciły, przysiadały w wysokiej trawie.
Gdy tylko ruszałam dalej, znów podążały za mną. Ta zabawa trwała dłuższą chwilę,
ale w końcu pojęły, że nie mogą mi towarzyszyć.
Jeszcze na wysokim brzegu strumienia, stosunkowo daleko od domu, słyszałam
kaszel Lpetati. Nie było sensu się oszukiwać, jego stan budził duże obawy. Miałam
nadzieję, że tu na północy zdobędę odpowiednie leki i znajdę kompetentnego lekarza.
We wszystkich krajach afrykańskich z uwagi na niedożywienie i brak dostatecznej
higieny wskaźnik zachorowań na gruźlicę był bardzo wysoki, a umierało na nią
niemal tyle samo ludzi co na malarię i AIDS.
Szłam, często pochylając się, pod rzędami ciernistych akacji
0
nisko zwieszonych gałęziach. Oprócz tych głęboko ukorzenionych
drzew, zielone były jedynie wysokie, magazynujące wodę sukulenty
1
opuncje figowe, nasz jedyny jadalny owoc - jeżeli zdążyło się przed
słoniami i kozami. Suche trawy i krzewy szeleściły w podmuchach
nieustającego wiatru.
Korzystałam z pięknej, ale nierównej ścieżki. Miejscami prowadziła wśród
potężnych, sękatych cedrów, gdzie w powietrzu unosił się tak aromatyczny zapach,
że miałam nieprzepartą ochotę przystanąć na kilka minut i głęboko go wdychać.
Niemal na całej długości dróżki rozpościerał się przede mną widok na dalekie góry,
musiałam jednak od czasu do czasu przeskakiwać przez rozpadliny, powstałe na
skutek ostatnich opadów tropikalnego deszczu, lub wspi-
38
nać się przez spiętrzone bryły skalne i omijać wysokie kopce termi-tów. Wszędzie
widać było zwierzęta, spokojnie pasące się zebry, ga-zele i antylopy, surykatki i wiele
rzadkich, tropikalnych gatunków ptaków, takich jak wyjątkowo piękne nektarniki o
mieniącym się jaskrawymi kolorami upierzeniu, które przysiadły wśród kwitnących
aloesów, a oprócz ptaków śpiewających także dropiki i dzikie perliczki. Najbardziej
zwracały uwagę błyszczaki rudobrzuche, zachwycające intensywnymi
pomarańczowymi i błękitnymi barwami. Tu i ówdzie w pobliżu drogi przystanęły
bawoły i słonie, rzadziej lwy, które w ciągu dnia, ociężałe, drzemały w słońcu lub w
cieniu jakiejś kryjówki.
Byłam w drodze już ponad dwie godziny, gdy nagle dostrzegłam martwą gazelę
Thomsona, wiszącą tuż nade mną wysoko pomiędzy dwoma konarami.
Zaniepokojona wypatrywałam łowcy lub łowczy-ni - w rachubę mógł wchodzić tylko
lampart. Musiał znajdować się gdzieś w pobliżu, gdyż z pewnością czuwał nad
zdobyczą. Wiedziałam, że zakłócając mu spokój, znalazłam się w
niebezpieczeństwie. Serce biło mi jak szalone, za każdym krzakiem, w każdej
wysokiej trawie widziałam obserwujące mnie oczy. Stałam ledwie żywa ze
zdenerwowania, rozglądając się wokół i nasłuchując z natężeniem najcichszych
dźwięków. W końcu przemogłam się i wstrzymując oddech, ze wzrokiem utkwionym
w gęstych zaroślach zaczęłam bardzo powoli oddalać się od drzewa - choć
najchętniej popędziłabym, co sił w nogach. W ten sposób odbiłam spory kawałek od
ścieżki i nie-zamierzenie nadłożyłam drogi.
Dopiero gdy ujrzałam spokojnie skubiące trawę gazele i impale oraz naturalnie
zachowujące się wielkie perliczki i błyszczaki o barwnym upierzeniu, poczułam się
bezpieczna i spróbowałam odnaleźć ścieżkę prowadzącą w kierunku Maralal.
Zastanawiałam się też, czy nie lepiej wrócić do wioski inną drogą. Jednak mimo
uczucia strachu, jakiego wcześniej doświadczyłam, czułam się dobrze i nawet
39
cieszyło mnie to niecodzienne przeżycie. Wciąż rozpamiętywałam moją przygodę,
gdy w oddali pojawiły się pierwsze płaskie budynki w Maralal. Przede mną
rozpościerała się dolina, w której rosły rzadkie, podobne do amarylisów rośliny z
rodziny liliowatych. Pokonawszy ją, dotarłam do Maralal - miasto raczej nie
zachęcało do odwiedzin, lecz miało w sobie surowy afrykański urok.
Na terenie kliniki chorób płucnych, należącej do szpitala dystryktu Maralal, minął
mnie motocyklista, drobny, ogolony do gołej skóry mężczyzna. Zsiadł z motoru tuż
przed budynkiem, zniknął w środku i wkrótce potem pojawił się ubrany w biały kitel
- okazał się lekarzem, ordynatorem kliniki chorób płucnych. Z miejsca nabrałam
zaufania do tego człowieka, który przypominał Mahatmę Gandhiego.
Lekarz był bardzo uprzejmy i wydał mi się niezwykle kompetentny. Nie przerywał,
kiedy opisywałam stan Lpetati, słuchał mnie cierpliwie, kilka razy skinął głową,
potwierdził moje przypuszczenia, że mogło chodzić o gruźlicę, i napełnił mnie
nadzieją, wspominając o niezwykle skutecznych lekach sprowadzonych przez pewną
franko-kanadyjską organizację humanitarną. Przytaczając dane z różnych list i
dokumentów, wykazał, że nawet tutaj, w tej ubogo wyposażonej klinice, wyleczono
wielu pacjentów w zaawansowanym stadium gruźlicy.
- Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mamy wolne łóżko - powiedział lekarz. -
Proszę przywieźć do nas męża najszybciej, jak to możliwe, będę czekał. Mam
nadzieję, że będziemy mogli państwu pomóc.
Do tej chwili myślałam tylko o tym, co mogłabym uczynić dla Lpetati, teraz zaczęły
mnie dręczyć inne pytania. Co będzie oznaczać dla nas ponowne rozstanie, i to w tak
smutnych okolicznościach? Jak zaawansowana jest choroba Lpetati? Czy istnieje
nadzieja na całkowite wyleczenie? Kiedy idąc pod bezkresnym błękitnym
40
niebem, pokonywałam drogę powrotną do borna, naszej wioski, którą tworzyły chaty
otoczone żywopłotami, moje serce wypełniały na przemian ufność i niepokój.
W klinice
Dwa dni później, w niedzielę - był to gorący i wietrzny dzień - pojawił się
zamówiony przeze mnie samochód, który miał nas zawieźć do kliniki. Rodzina,
sąsiedzi i przyjaciele licznie przybyli, aby nas pożegnać. Wielu z nich chciało nam
towarzyszyć w drodze do miasta. Były łzy, modlitwy i życzenia wszystkiego
dobrego. Nastąpiło także pojednanie - wcześniej robiłam im ostre wymówki, że nie
zatroszczyli się o Lpetati i nie dali mi znać o jego chorobie. Wiedzieli przecież, że
posiadam skrytkę pocztową na wybrzeżu, mieli więc możliwość powiadomienia mnie
o tym.
Teraz, gdy zainterweniowałam i zapewniłam mężowi pomoc, stałam się nagle dla
nich malaika, aniołem.
Lpetati siedział obok mnie i kierowcy, owinięty swoim shuka w czerwono-niebieską
kratę, i niemal bez przerwy kaszlał. Objęłam go uspokajająco i poczułam, jak opiera
się lekko o moje ramię. Rzadko potrzebował mnie tak bardzo jak teraz.
Po gruntownym badaniu lekarskim stało się jasne, że stan Lpetati jest bardzo
poważny i trafił do szpitala w samą porę. Podczas gdy Lpetati ubierał się ponownie
za podniszczonym parawanem, z niepokojem spojrzałam na lekarza.
- Szczerze mówiąc, nie wygląda to za dobrze - oznajmił - ale nie aż tak źle, by nie
było nadziei na wyzdrowienie. Z boską pomocą zwalczymy wspólnie chorobę. -
Lekarz uśmiechnął się, dodając nam otuchy. Potem przesunął w naszą stronę leżące
na stole broszury informacyjne i odczekał chwilę, aż je przejrzymy. - Będzie pan
musiał
41
pozostać w klinice co najmniej osiem miesięcy - powiedział, zwracając się do Lpetati
i powściągliwie skinął głową w moim kierunku.
Powoli docierał do mnie sens jego wypowiedzi. Osiem, co najmniej osiem długich
miesięcy!
Lpetati skulił się na krześle. Najwyraźniej odczuł ogromną ulgę i ciesząc się z szansy
wyleczenia, szepnął:
-Hashe, ahsante. - Był jednak również rozczarowany, że musi tak długo przebywać
poza domem. Poznałam to po jego spojrzeniu i zaciśniętych ustach.
- Będzie dobrze - powiedziałam cicho i trąciłam go lekko ramieniem. -Huu ni wakati
wako! Tunatumaini, tunawezekanalTo twoja szansa, jest nadzieja. Damy radę.
W klinice chorób płucnych nie było sal chorych, lecz niepozorne betonowe domki,
rozmieszczone na rozległym, zaniedbanym terenie, tak małe, że wystarczało w nich
miejsca jedynie na łóżko stojące na obmurowanej kamiennej ławie. Nie było tu ani
toalety, ani wody, ani światła, ani nawet krzesła. Dowiedziałam się, że zarówno za
wyposażenie domku, jak i pielęgnację pacjenta odpowiedzialni są jego bliscy. Z
uwagi na bardzo skromne fundusze klinika służyła chorym jedynie lekami i opieką
lekarską.
Pomimo że była to niedziela, próbowałam zdobyć w miarę możliwości wszystkie
rzeczy niezbędne choremu podczas pobytu w szpitalu: materac, koce, poduszki,
ręczniki, mydło, talerz, kubek i sztućce, mały piecyk na węgiel drzewny, świece,
zapałki, papier toaletowy i różne artykuły spożywcze, jak również wodę pitną i
mleko o przedłużonej trwałości. Niektóre zakupy kosztowały mnie nieco drożej, gdyż
część sklepów była zamknięta, kiedy jednak ich właściciele poznawali nasz problem,
okazywali się skorzy do pomocy- być może dlatego, że rzeczy te potrzebne były
członkowi plemienia Samburu, a więc jednemu z nich.
42
Spędziłam noc z Lpetati na twardej kamiennej ławie. Materac nie był niestety tak
gruby, jak się spodziewałam. Przez pozbawiony szyby, ale zakratowany otwór
okienny, który prowizorycznie zasłoniliśmy zgniecionym papierem pakunkowym,
przedostawało się do środka zimne powietrze. Później, przy pełni Księżyca,
przysiedliśmy jeszcze, owinięci kocami, na małych schodkach prowadzących do
ubogiego schronienia Lpetati, gdzie mój mąż pomodlił się ze mną i przyrzekł, że bez
słowa protestu podda się terapii i przetrzyma wszystko, by tylko wyzdrowieć.
-
Zawsze kiedy nadejdzie pełnia Księżyca, pomyślę o moim przy
rzeczeniu i w ten sposób będę blisko ciebie - powiedział. - A potem
pomodlimy się do Ngai, ty w domu, a ja tutaj. To on przysłał cię do
mnie, Chui, przysłał cię do mnie we właściwym momencie. On za
wsze wie, kiedy powinnaś być tutaj. Ngai jest z nami, ty wiesz o tym
i ja też o tym wiem. Mocno w to wierzę. - Jego słowa, wymówione
cicho, ale z pełnym przekonaniem, podniosły i mnie, i samego Lpe
tati na duchu.
Następnego dnia towarzyszyłam Lpetati w kolejnych badaniach. Kiedy wyjaśniono
mi, jak będzie przebiegać leczenie, przeraziłam się, że jest konieczna seria
sześćdziesięciu czterech zastrzyków.
Lekarz poinformował mnie także, że w najbliższej okolicy odnotowano kolejne
przypadki zachorowań na gruźlicę. Nalegał, abym po powrocie do wioski wezwała
weterynarza i przebadała krowy. Jego zdaniem istniał ścisły związek pomiędzy
wzrastającą liczbą zachorowań a spożywaniem surowego mleka krów
prawdopodobnie zainfekowanych prątkami gruźlicy.
-
Właśnie to może być powodem nowych przypadków choroby
- stwierdził - ale naturalnie nie wiemy z całą pewnością, w jaki spo
sób następuje zakażenie. Chorzy przytulają niemowlęta i małe dzie
ci, kaszlą na znajdujące się w pobliżu osoby, nie widząc w tym nic
złego.
43
Przyznałam mu rację. Przypomniałam sobie teraz, że była mowa
0
kilku chorych, sądziłam jednak, że są tylko przeziębieni i nie przy
pisywałam temu większego znaczenia.
Zatem dobrze, postaram się o weterynarza. I tu stanęłam przed problemem, jakim
były pieniądze. Nieprzewidziane wydatki związane z pobytem Lpetati w szpitalu
mocno nadszarpnęły mój skromny budżet. Jeżeli jednak zachodziła taka konieczność,
trzeba było sobie jakoś poradzić. Już wiedziałam, że nie pozostaje mi nic innego, jak
znowu pokonać blisko tysiąckilometrową trasę na wybrzeże, by zarobić pieniądze,
występując z zespołem w hotelach.
Wcale mi się nie podobało, że znów muszę opuścić Lpetati, rodzinę, przybrane
dzieci, z którymi się jeszcze nie widziałam, i zwierzęta. Tak bardzo cieszyłam się z
powrotu do życia w buszu, do naszego zbudowanego własnymi rękami przytulnego
domku, z nocy
1
dni, które czasami płynęły spokojnie, a czasami niosły ze sobą do
bre i złe niespodzianki, pochłaniając wiele sił i energii lub dając dużo
radości. I kto będzie się troszczył o dom, gospodarstwo i zwierzęta?
Przynajmniej "nasze" dzieci będą w dobrych rękach - przebywały
w szkole z internatem, gdzie miały pozostać co najmniej do najbliż
szych ferii. Zamierzaliśmy jednak pojechać w odwiedziny do matki
Lpetati, Saito, którą mąż bardzo kochał, i mojego ulubionego szwa
gra Losieku, który jako najmłodszy syn opiekował się matką, i za
brać ich na kilka tygodni do nas do domu. Teraz wizyta musiała zo
stać przesunięta na czas nieokreślony.
Ponieważ Lpetati nie mógł się na razie niczym zająć, organizowanie i załatwianie
wszystkiego spadło na mnie.
Z pomocą przyszła mi Marissa, druga żona teścia. Zaoferowała się sama, że kiedy
będę przebywać na wybrzeżu, ona zostanie z Lpetati w klinice, by mu gotować i
opiekować się nim, szpital nie dysponował bowiem zbyt licznym personelem
pomocniczym. Z noclegiem nie było problemu, Marissa miała zamieszkać u swojej
przyjaciółki
44
w Maralal. Baba, szwagrowie i szwagierki przyrzekli, że będą doglądać zwierząt i
mieć oko na dom. Nie musiałam się więc już o to martwić.
Trudno było przewidzieć, jak długo pozostanę na wybrzeżu. Wszystko zależało od
kontraktów muzycznych, mój wyjazd musiał być opłacalny. Dużą rolę odgrywał tu
także stan zdrowia Lpetati. Uzgodniłam z lekarzem i jedną z pielęgniarek, że będę
regularnie dzwonić i dowiadywać się o postępy w leczeniu. Mimo to wiele kwestii
nie dawało mi spokoju. Jak osłabiony organizm Lpetati zareaguje na terapię? Czy
mogę być pewna, że mąż będzie pod dobrą opieką lekarską? Co może się wydarzyć
podczas mojej długiej nieobecności? Byłam sfrustrowana i pełna obaw. Wciąż
czułam złość na rodzinę, że nie potrafiła nic zrobić dla Lpetati. Wszyscy wykazali
niezdolność do spontanicznego szukania drogi wyjścia, organizacji i koordynacji
działań (ogólnie rzecz biorąc, są to umiejętności zupełnie obce Afrykanom), co często
budziło mój niesmak. Z drugiej strony, mogłam się sama wiele od nich nauczyć.
Posiadali takie zalety, jak opanowanie i ogromna cierpliwość, jednak zdolność
powstrzymywania się od zbyt szybkiej oceny sytuacji potrafiła mnie w przypadku
drobiazgów doprowadzić do białej gorączki.
W drodze powrotnej do wioski rozmyślałam o zaletach i wadach prostych umysłów i
stawałam się coraz bardziej wielkoduszna w osądzie bliźnich. Moja wiedza i moje
odczucia nie mogły stanowić kryterium przy ocenie postępowania ludzi innego
pochodzenia i o innej mentalności. Ich prostolinijność w żadnym wypadku nie
powinna być odbierana jako cecha negatywna, gdyż łączyła się z nią często ogromna
wrażliwość, niemożliwy do nauczenia się, drogocenny dar od Boga.
W którymś momencie, pomimo wszystkich trapiących mnie problemów, poddałam
się urokowi samotnej wędrówki przez wyżyną. Odzyskałam energię i dobry humor,
byłam pełna wdzięczności
45
za życie, do którego wróciłam, i chociaż szłam już kilka godzin, czułam się dziwnie
wypoczęta.
tś
_ Nocne zagrożenie
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam o Lpetati w klinice i czekającej
mnie uciążliwej podróży. Właśnie zaczęłam zapadać w sen, gdy rozbudził mnie
odpadający od ściany okruch gliny. Poszukałam ręką latarki, oświetliłam sufit - nic.
Ale kawałeczki gliny nadal spadały mi na twarz i prawe ramię. Gdy skierowałam
światło latarki na ścianę obok łóżka, zdrętwiałam ze strachu - w moim kierunku
sunęła smukła, długa czarna mamba. Była teraz oddalona ode mnie zaledwie na
długość ramienia. Jednym susem wyskoczyłam z łóżka i odważnie chwyciłam za
gumową pałkę z żelazną końcówką, która, podobnie jak latarka, maczeta, dzida i gaz
paraliżujący, zawsze leżała obok łóżka w zasięgu ręki. Nie zastanawiając się długo,
wycelowałam w głowę węża i uderzałam mocno, aż mamba spadła na prześcieradło.
Wciąż jeszcze się poruszała, wijąc się i skręcając. Przerażona krzyknęłam:
- Sorry, wężu! - I wymierzyłam kolejny cios, a potem rzuciłam na niego poduszkę,
błyskawicznie zwinęłam prześcieradło i czekałam z głośno bijącym sercem.
Wiedziałam, że nie mogłam inaczej postąpić, lecz mimo to czułam się nieswojo.
Najchętniej pozostawiłabym węża przy życiu i wyniosła go z domu. Tylko jak
miałam tego dokonać w bezpieczny sposób?
- Sorry, wężu - powiedziałam jeszcze raz. Zziębnięta nasłuchiwałam w bezruchu.
Panowała całkowita cisza. Przyniosłam wiadro i wepchnęłam do środka zawiniątko z
wężem. W obawie, że mamba znowu przyjdzie do siebie, postawiłam na wiadrze
odwrócony do góry nogami stołek. Potem odczekałam jeszcze jakiś czas, wytężając
46
słuch. Mamba już się nie poruszyła. Czułam się okropnie. Ciężko mi było zabić
zwierzę, nawet jeśli chodziło o tak groźnego węża. Lubiłam je. Nie od początku tak
było, najpierw zajmowałam się nimi z konieczności, ale potem wzbudziły moje
zainteresowanie. Odwiedzałam różne farmy z wężami, dowiadując się coraz więcej o
tym gatunku zwierząt i uważnie obserwując jego przedstawicieli. Niegroźne węże
brałam nawet do rąk. Były przyjemne w dotyku, gładkie i chłodne. Czuły taki sam
respekt przede mną, jak ja przed nimi. Po ukąszeniu czarnej mamby miałabym być
może przed sobą dwie lub trzy godziny życia. Ona albo ja, zrozumiałam to od razu i
musiałam ją zabić, aby sama przeżyć.
O spaniu nie było już mowy. Wciąż drżałam z emocji. Wzburzona tym, co zaszło,
przysiadłam przed wygaszonym kominkiem i im wyraźniej uświadamiałam sobie, że
mogłam już nie dożyć kolejnego dnia, tym mocniej się trzęsłam. Czytałam gdzieś, że
mamby prowadzą dzienny tryb życia - cóż, teraz wiedziałam lepiej.
Podkręciłam knot w lampie naftowej, zapaliłam kilka świec i nasłuchiwałam śmiechu
hien rozbrzmiewającego każdej nocy. Tym razem słyszałam go tuż pod drzwiami
chaty, rozpoznałam też, bardziej oddalone, porykiwanie słoni. Wcześniej nie
wiedziałam, że te olbrzymy o grubej skórze nie tylko trąbią, ale wydają też rozmaite
inne dźwięki, które miłośnicy zwierząt potrafią precyzyjnie interpretować. Ja również
za namową Lpetati zaczęłam się uczyć ich "mowy" i obecnie już nieźle sobie
radziłam.
Gdy chciałam zapalić ogień w kominku, coś nagle zaszeleściło w kartonie z drewnem
na podpałkę. Prawdopodobnie przez kominek przedostała się do chaty jedna z
grubych brązowych myszy, znajdując przytulne schronienie, tak jak to już wcześniej
bywało, w kartonie pełnym wiórów, cienkich szczap i papieru.
Pomimo obecności hien w pobliżu ostrożnie otworzyłam ryglowane na trzy zamki
drzwi i przesunęłam karton z wszystkimi tymi
47
wiórami, szczapami i prawdopodobnie z myszą na werandę. W zeszłym roku myszy
wyrządziły w domu wiele szkód, ponadgryzały półki, materace i ubrania, że nie
wspomnę już o ekskrementach, moczu i odrażającym zapachu.
Aby zapobiec przedostawaniu się tych niesympatycznych gryzoni do domu,
musiałam zabezpieczyć wlot komina, który wydawał się tym słabym punktem. Jego
zewnętrzne ściany były zbudowane z dużych, położonych warstwami kamieni, po
których łatwo mogły się wspinać myszy i oczywiście także wszelkiego rodzaju
chrząszcze i gady - a nawet włamywacze. Nie wiedziałam jeszcze jednak, co
mogłabym tam zainstalować, by urządzenie nie utrudniało odpływu dymu.
Głosy dzikich zwierząt stopniowo cichły w oddali. Teraz zaczął rozbrzmiewać,
jeszcze nieśmiało, świergot ptaków, miły dla ucha, nawołujący, wabiący, radosny,
melodyjny. Powietrze wypełniły następujące jeden po drugim ciągi dźwięków.
Dziękowałam Bogu, że nagle wzeszło słońce i noc dobiegła końca. Pierwsze
promienie wpadały przez wąskie szpary okiennic. Otworzyłam je z niejakim trudem.
Powitało mnie lśniące pomarańczowo słońce równika. Chłonęłam wspaniały widok
na potężne wzgórza Karisia, w porannym świetle lasy i zbocza skalne wciąż
zmieniały swe barwy. Wdychałam głęboko chłodne, czystegórskie powietrze, ciesząc
się z nadejścia nowego dnia, który za każdym razem był dla mnie niczym cudowny
podarunek.
Gołębie dreptały po dachu z blachy falistej, czyniąc co niemiara hałasu; kilka ptaków
piło rosę z rynny. Nasza chata z bali, położona na uboczu wśród krzewów i drzew,
otoczona ogrodem i rowami, gdzie również w suchych miesiącach mogła się zbierać
w niewielkich ilościach rosa, była porannym miejscem spotkań upierzonych
śpiewaków i wielu gatunków owadów. Niezmiennie sprawiało mi to radość. Przez
dłuższą chwilę cieszyłam się otaczającym mnie świa-
48
tem, a potem znów wróciłam myślami do minionej nocy i postanowiłam zająć się
mambą. Z zaciekawieniem i z mieszanymi uczuciami przyjrzałam się chropowatej
ścianie, po której z łatwością mogły pełzać węże, i podeszłam do wiadra.
Potrząsnęłam nim lekko, nasłuchiwałam przez chwilę i ponieważ wąż nie dawał
znaku życia, powolutku odsunęłam stołek służący jako pokrywa. Mamba leżała bez
ruchu, lekko zwinięta, jej łuski połyskiwały oliwkowo w porannym świetle.
Wyglądała naprawdę bardzo ładnie, przynajmniej dla kogoś, kto nie ma fobii na
punkcie węży. Zaniosłam wiadro na werandę, zastanawiając się, co zrobić ze
zwierzęciem.
Kiedy stałam tak niezdecydowana, przyszedł baba, aby wypić ze mną cbai i zjeść
kilka kromek swojego ulubionego białego chleba z rodzimym miodem akacjowym i
dżemem. Miód, podobnie jak wszyscy Samburu, po prostu uwielbiał, ale chleba i
dżemu wcześniej nie znał. Dziwiło mnie, że kobiety z plemienia Samburu nie pieką
chleba. Potrafiły za to przyrządzać przepyszne naleśniki z mąki kukurydzianej.
Baba zauważył wiadro z ustawionym na nim stołkiem, opowiedziałam mu więc o
wydarzeniach tej nocy. Coraz wyraźniej zdawałam sobie sprawę z tego, w jak
wielkim niebezpieczeństwie się znajdowałam i byłam wdzięczna losowi, że Lpetati
nie spał w domu. Być może wąż sunąłby w jego kierunku, a Lpetati, jakkolwiek
nieprawdopodobnie to zabrzmi, nie mógłby go zabić! Nie mogłam po prostu
uwierzyć, kiedy się o tym dowiedziałam, ale jego bliscy potwierdzili, że tak jest w
istocie - mojemu mężowi nie wolno było zabić węża. Nawet po szczegółowych
wyjaśnieniach nie rozumiałam do końca powodu owego zakazu, starałam się go
jednak zaakceptować. Rzecz miała się następująco: istniało silne przekonanie, że
zmarły przed laty bliźniaczy brat Lpetati pojawi się kiedyś znowu pod postacią węża,
jeżeli nie będzie zadowolony z przebywania w zaświatach lub po prostu będzie
szukać bliskości brata. Wierzono, że bliź-
49
nięta, a więc również Lpetati, łączy z tymi gadami wyjątkowo mocna więź. Gdyby
mój mąż zabił węża, istniałoby prawdopodobieństwo, że trafił na swojego
bliźniaczego brata. Tak więc w wypadku pojawienia się jadowitego węża w domu, to
ja musiałam przejąć inicjatywę i zażegnać niebezpieczeństwo.
Lpetati był oprócz tego przeświadczony, że potrafi wpływać na węże, a kiedy
wystarczająco mocno się skoncentruje, może skłonić je do zbliżenia się lub ucieczki.
Tę samą zdolność miał posiadać jego brat w zaświatach.
-Jeśli nie będziemy chcieli, by wąż zaatakował, nie zrobi tego, ale zawsze przyjdzie z
pomocą, gdyby ktoś chciał nam wyrządzić krzywdę - mówił.
Uważałam, że fantazjuje, tym niemniej jego słowa zaniepokoiły mnie i długo
zaprzątały moje myśli, gdyż brzmiały bardzo tajemniczo. W każdym razie aż do teraz
moje spotkania z niebezpiecznymi wężami kończyły się zawsze pokojowo.
Zaglądając do wiadra z założonymi na plecy rękami i pochyloną głową, baba
uważnie słuchał mojej opowieści. Potem przyglądał mi się długo badawczym
wzrokiem, z wyrazem zadowolenia na twarzy. Kilkakrotnie potrząsnął głową i
ponownie na mnie spojrzał. Zauważyłam, że jego uznanie wyraźnie wzrosło. Dotknął
mojego ramienia, położył na nim dłoń, a po chwili podniósł ją i położył mi na głowie.
Znów skinął głową, mrucząc cicho niezrozumiałe słowa, usłyszałam tylko
wypowiedziane nieco głośniej:
- Ngai, Ngai.
Zyskałam w jego oczach, gdyż uznał, że stanęłam na wysokości zadania. Było jednak
coś jeszcze, co nie dawało mu spokoju, przemilczał to jednak.
Za pomocą kija razem wrzuciliśmy długiego węża w cierniste krzewy. Wkrótce
pozostanie po nim jedynie cienka, przezroczysta skóra. Być może położę ją wtedy na
kominku obok innych pamią-
50
tek. Znajdowały się tu już znalezione podczas wędrówek czarno-bia-łe kolce
jeżozwierza, kły lwa i guźca, a także mała czaszka pawiana i liczne, zarówno
skręcone, jak i proste rogi antylop oraz wielkie pióra o cudownych barwach.
Lpetati był dumny z moich zbiorów, bronił ich i często towarzyszył mi w
poszukiwaniach dekoracyjnych przedmiotów. Umiał wy-patrzeć interesujące
kamienie, gałęzie, rośliny i ich nasiona. Przyniósł mi nawet pazury lwa i guźca, a raz
z pomocą przyjaciół przydźwigał do domu potężny, wyblakły szkielet podudzia
słonia, który zginął przed wieloma laty. Posiadałam też zęby jadowe i skóry węży.
Goście podchodzili jednak do naszej kolekcji z dużą rezerwą. Ich uznanie znajdowały
jedynie zdjęcia moich bliskich i pocztówki z dzikimi zwierzętami, a także wielkie
kalendarze, na kartkach których pyszniły się żółte pola rzepaków z mojej ojczystej
ziemi - Dolnej Saksonii - czy też kwitnące jabłonie na porośniętych dmuchawcami
łąkach, na których pasły się czarno-białe krowy, oraz zło-cistoczerwone jesienne lasy.
Szczególny podziw budziła w nich fotokopia zaśnieżonego krajobrazu z uginającymi
się pod ciężarem śniegu, nisko zwieszonymi gałęziami jodeł. Nazywali ją barafii-
picha, lodowym zdjęciem.
Zachwycali się zwłaszcza wszystkimi fotografiami, które zrobiłam członkom mojej
afrykańskiej rodziny i umieściłam w dużych albumach. Kiedy przeglądając je,
rozpoznawali siebie, chichotali zawstydzeni. Nieczęsto mogli oglądać swoje
podobizny. W żadnym domu nie było lustra, a małe okrągłe lusterko, które
podarowałam Lpetati, stanowiło jego największy skarb. Wszyscy goście niezwykle
chętnie przeglądali się w lustrach w naszym domu, ale ich reakcja była zupełnie
odmienna od mojej. Zawsze uważnie badali wzrokiem swoje odbicie, zdziwieni, jak
gdyby w lustrze ujrzeli nieznajomą osobę, potem następowało wprawdzie
rozpoznanie, ale niepewność pozostawała.
51
Kiedy baba, którego ktoś zawołał, wyszedł z domu, wzięłam pod lupę wszystkie
pozostałe ściany. Były zbudowane z pni, które zespalała plecionka z wylepionych
gliną gałązek. Szorstka zewnętrzna powierzchnia z licznymi szczelinami i
wgłębieniami dawała wężom liczne punkty oparcia. Z pewnością nie obejdzie się bez
tynkowania ścian, gdyż po gładkich powierzchniach węże nie będą mogły pełzać.
Prawdopodobnie gadom odpowiadało położenie domu na słonecznym zboczu i
znajdujące się wokół niego duże odłamki skalne, pniaki i kamienie, wśród których
łatwo mogły się schronić. Baba sądził jednak, że przyciągają je zbiorniki z wodą
ustawione tuż obok domu.
-Węże szukają wilgoci - tłumaczył mi. A może wśród nich pojawi się brat bliźniak...
No cóż, należało się zastanowić, jak temu zaradzić w możliwie najkrótszym czasie.
Warto by także pomyśleć o jastrychu, gładkiej, bezspoinowej posadzce, aby - co
odkryłam przed kilkoma dniami - do domu przez obecnie jedynie ubitą glinę nie
przedostały się znów termity i nie wyrządziły większych szkód. Te małe białe owady
z błyszczącymi brunatnymi główkami gromadziły się najchętniej, i to w
nieprawdopodobnych ilościach, pod takimi przedmiotami jak kartony, skrzynki i
wiadra.
Musiałam natychmiast coś z tym zrobić, inaczej pewnego dnia nasza chata z
nadgryzionymi i przeżartymi belkami po prostu się rozsypie. Wcześniej nawet nie
przyszłoby mi do głowy, że tak małe stworzenia są w stanie doprowadzić do
zawalenia się domu. Widziałam jednak taki budynek, małą izbę chorych, w której
zagnieździły się termity i tak przeżarły sufit i ściany, że nadawała się tylko do
wyburzenia.
Za jastrychem przemawiał też fakt, że klepisko niestety nigdy nie było naprawdę
czyste. Obuwie, skarpetki i stopy zawsze były pokryte rdzawym pyłem, a kiedy drzwi
stały otworem, wiatr wiejący nie-
52
zmiennie na zboczu unosił drobinki pyłu, które wirowały w całym domu, osiadając
na wszystkich przedmiotach. Podczas deszczowej pogody podłoga z ubitej gliny
bywała często śliska i nieprzyjemnie zimna. Również dlatego miałam chęć pokryć ją
innym materiałem budowlanym.
Do tej pory zawsze brakowało mi pieniędzy na zrobienie podłogi, ale teraz nie można
już było z tym zwlekać. Problem mogło stanowić zdobycie odpowiedniego materiału
w Maralal. Prawdopodobnie musiałabym specjalnie w tym celu wybrać się do
Nyahururu lub poprosić moich przyjaciół z Nairobi, aby załatwili mi go w stolicy.
Materiał na posadzkę powinien być w jasnym kolorze, aby ewentualne robactwo czy
węże były od razu widoczne, i łatwy do czyszczenia - najlepiej gdyby podłogę można
było zamieść i przetrzeć na mokro.
Tak więc w najbliższym czasie czekało mnie mnóstwo pracy. W obecnej sytuacji nie
mogłam liczyć na pomoc Lpetati, ale miałam nadzieję, że otrzymam wsparcie ze
strony rodziny, przyjaciół i sąsiadów, a nawet mogłam być go pewna, o ile
odpowiednio się odwdzięczę. Ze zwykłą, spontaniczną pomocą sąsiedzką, taką jak w
Niemczech, nigdy się tu nie spotkałam. W plemieniu Samburu działała ona na
zasadzie wymiany - jeśli ja ci pomogę, ty także musisz mi pomóc. Jak wiedziałam z
doświadczenia, same gorące słowa podziękowania w takich wypadkach nie
wystarczały.
Jak zawsze, wszystko bez wyjątku spoczywało na moich barkach. Nie mogłam liczyć
na jakiekolwiek wsparcie finansowe. Miałam świadomość, że będę musiała sama
podejmować wszelkie decyzje, a jeśli koszty okażą się zbyt wysokie - odrzucić plan i
znaleźć doraźne rozwiązanie. Jednak, chwała Bogu, pozostawała jeszcze możliwość
podreperowania budżetu dzięki występom muzycznym na wybrzeżu.
Bardzo często, kiedy byłam niespokojna, odwiedzałam grób dziadka. Tak też
zrobiłam i tym razem. Po drodze zerwałam kilka
53
gałązek czerwono i biało kwitnących lokimeki, a także lokitengi o różowych
kwiatach, aby położyć je na znajdującej się w ustronnym miejscu mogile. Czasami
rozsypywałam na nią również odrobinę tytoniu do żucia, aby sprawić zmarłemu
przyjemność i zjednać sobie ducha przodków - zwyczaj ten podpatrzyłam u innych
członków rodziny. Dzisiaj zamiast tego postawiłam na grobie kubek mleka. Czyni się
tak przy szczególnych okazjach, na przykład kiedy prosi się zmarłego o udzielenie
pomocy z zaświatów lub o jego błogosławieństwo. Ofiarowanie kubka mleka
członkowi plemienia Samburu, nawet temu, który już odszedł z tego świata, było
największym darem.
Z trudem udało mi się postawić kubek tak, żeby się nie przewrócił. Zastanawiałam
się przy tym, co dzieje się później z mlekiem. Czy ktoś je wypija, a jeśli tak, to kto?
Jeszcze nigdy nie widziałam, aby pełna szklanka lub kubek pozostały na miejscu.
Tylko raz znalazłam opróżniony kubek w pobliżu grobu, wszystkie pozostałe
zniknęły.
Lpetati i ja wiele dziadkowi zawdzięczaliśmy. Od początku znajomości akceptował
nasz związek i podczas wszystkich tych lat, aż do swojej śmierci, był moim
najlepszym przyjacielem i doradcą. Ten wielki, również posturą, stary, mądry
człowiek opiekował się mną jak córką. Nie spodziewałam się tego, gdyż czułam
przed nim ogromny respekt, przede wszystkim ze względu na władzę, jaką miał nad
całym rodzinnym klanem. Witałam go z bijącym sercem, drżąc ze zdenerwowania i
strachu. Ale to właśnie z dziadkiem miałam o wiele lepsze relacje niż z niektórymi
członkami rodziny. Nie musiałam przy nim udawać kogoś innego, niż jestem, i
zawsze mogłam mu zaufać. Dziadek we mnie wierzył. Dużo później dowiedziałam
się także, że zawsze brał mnie w obronę przed kilkoma sceptykami w rodzinie. A to,
co babu powiedział, było święte, nikt nie ośmielał
54
się mu sprzeciwić. Dla rodziny nie było więc zaskoczeniem, że dziadek powierzył
mojej pieczy zbocze powyżej naszej małej wioski, "ziemię przodków", pozwalając
mi tu zamieszkać i korzystać z jej bogactw, pod warunkiem że nie zetnę bez powodu
żadnego z tutejszych drzew i zadbam o to, żeby szanowano ten teren, będący za
zgodą rodziny, jednak bez potwierdzenia na piśmie, własnością całego plemienia.
Również nasz dom został później zbudowany dokładnie w tym miejscu, które bobu
nam wskazał jako najlepsze do tego celu. Swojego czasu często siadywałam na tym
zboczu z dziadkiem i Lpe-tati. Już wtedy byłam nim zauroczona, zachwycała mnie
dzika roślinność, lśniąca czerwienią ziemia, mieniące się, białe okruchy kwarcu i
promiennie błękitne grona kwiatów na krótkich łodygach, pentanisia, jak brzmiała
ich łacińska nazwa, lub orkelage orger, jak nazywano je tutaj, wykorzystywane w
medycynie i stanowiące też ulubioną paszę dla bydła.
Najbardziej mistycznym miejscem był znajdujący się w pobliżu głęboki, wypłukany
przez ulewne deszcze jar z dzikimi formacjami skalnymi i tunelem. Lubiłam tu
przesiadywać na jednym z występów skalnych. Gdyby nie obawa przed jadowitymi
wężami, mogłabym spędzać tu całe godziny, drzemiąc w promieniach słońca prze-
filtrowanych przez delikatną zieleń akacji. W jarze rosło wiele roślin niespotykanych
gdzie indziej w okolicy, a część drzew wyrastała z wąskich szczelin skalnych niemal
poziomo, tworząc naturalne sklepienie nad niewielkim wąwozem. O dziwo,
mieszkańcy wioski rzadko tu bywali, być może więc rzeczywiście za osobliwym
pięknem tej grupy skał kryły się czary.
Naturalnie teraz patrzę na zbocze innymi oczami. Kiedy powierzono mi kawałek
ziemi krainy Samburu, poczułam się za niego odpowiedzialna. To było cudowne
uczucie, znaleźć tu, na równiku, drugą ojczyznę. Co prawda, wyglądała ona zupełnie
inaczej niż w moich dziecięcych marzeniach o Afryce. Pierwszoplanową rolę
55
odgrywał w nich nieprzebyty pierwotny las, zacieniony drzewami o nisko
zwieszonych, zielonych gałęziach, jakby zaczarowany nurt rzeki, którą płynęłam z
tubylcami na małej łódce, aby nieść pomoc ludziom w odległych wioskach.
Prawdziwa Afryka była zupełnie inna: sawanny, pagórki i lasy, łańcuchy górskie,
skały i kamieniste usypiska - bezkresne wyżyny, dzikie zwierzęta, stada zwierząt
domowych, gliniane chaty, żyjący tradycyjnie mieszkańcy. A ja poruszałam się wśród
nich swobodnie, akceptowana przez otoczenie, choć niekiedy zdarzały się też
sytuacje, w których pragnęłam, aby babu żył nadal i mógł mi służyć radą czy
pośredniczyć między mną a rodziną.
Ruszyłam w drogę powrotną do domu. Długa rozmowa z dziadkiem podniosła mnie -
tak jak niegdyś w chacie - na duchu i poczułam, że jestem gotowa stawić czoło
wyzwaniom, które przede mną stały. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale miałam
wrażenie, że babu jest gdzieś blisko. Czasami wyraźnie czułam dłoń dziadka na
mojej głowie. Tym gestem - z racji swojej wysokiej pozycji w naszej społeczności -
zawsze mnie błogosławił. Wyczuwałam jego obecność i zdarzało się to bardzo
często.
W naszych relacjach było coś szczególnego, nawet jeśli różniły się od tych, jakie
łączyły mnie i Lpetati. W pewien sposób skrywały w sobie tajemniczość, choć
jednocześnie dominowała w nich szczerość i naturalność.
Muzyka, muzyka
Przed moim wyjazdem jeszcze raz omówiliśmy z Lpetati temat "muzyka i wybrzeże".
Mój mąż naturalnie nie był zachwycony, że tuż po przyjeździe mam zamiar ponownie
wyruszyć w drogę. Być może poczuł się opuszczony, co nie świadczyło o nim
najlepiej, lub
56
uważał, że zbyt lekko podchodzę do jego choroby. Głos Lpetati zdradzał
rozczarowanie i zazdrość - z pewnością byłby mniej rozgoryczony, gdyby mógł
pojechać ze mną.
Jednak wybrzeże i muzyka oznaczały pieniądze na leczenie. Musieliśmy przyjąć ten
fakt do wiadomości i należało się tylko cieszyć, że w ogóle istniała możliwość
podreperowania rodzinnego budżetu. Ostatecznie musiałam czymś zapłacić za
leczenie.
Gdy poznałam Lpetati, miałam przy sobie gitarę; on i jego rodzina bardzo lubili
wspólne muzykowanie, a sam instrument był moim znakiem rozpoznawczym, w
pewnym sensie symbolem statusu, cenionym przez dzieci i dorosłych. Gitarę
dźwigałam już podczas pierwszej podróży do Kenii, gdyż chciałam - jako
niepoprawna romantyczka - rozkoszować się nadmorskimi wschodami i zachodami
słońca, brzdąkając w struny i śpiewając. Ale nic poza tym: gitara była prezentem od
mojego pierwszego męża, który zmarł nagle i o wiele za młodo, więc kiedy na niej
grałam, czułam więź między nami.
Przed publicznością w kenijskich hotelach zaczęłam występować przez przypadek,
dzięki pracy w biurze turystycznym.
Moja ówczesna szefowa skontaktowała mnie z członkami zespołu z Zairu, którzy
szukali śpiewaczki mającej w swoim repertuarze utwory w kilku europejskich
językach. W niewielkiej orkiestrze, sekstecie, grali starsi wiekiem pedagodzy z
wykształceniem muzycznym, którym w ojczyźnie niekiedy przez wiele miesięcy nie
wypłacano pensji. Sfrustrowani nauczyciele, chcąc poprawić swoją sytuację
finansową, wpadli na pomysł, aby założyć zespół i w ten sposób zarabiać na życie.
Początkowo występowali w weekendy w kościołach i publicznych lokalach, ćwiczyli
wytrwale na wypożyczonych zrazu instrumentach i bardzo szybko stali się
powszechnie lubianą orkiestrą, podpisującą coraz wyższe kontrakty, które
zapowiadały lepsze czasy. Pozosta-
57
li więc przy muzyce, wzbogacając swój repertuar o nowe "światowe" tytuły. Dzięki
przekazywanym z ust do ust pochlebnym opiniom zaczęli otrzymywać angaże
również poza granicami Zairu, między innymi w Zambii, Mozambiku, Tanzanii, a w
końcu także w Kenii. Niechętnie opuszczali ojczyznę, rozstając się ze swymi
bliskimi, co dla tak rodzinnych ludzi, jakimi są w większości Afrykanie, było
niezmiernie trudne. Mogli jednak teraz wspomagać z zagranicy swoje rodziny w
ojczystym kraju.
Dla mnie możliwość zdobycia doświadczenia scenicznego i praca w towarzystwie
wspaniałych muzyków, a przy tym dobrych kolegów, od których mogłam się wiele
nauczyć zarówno o muzyce, jak i afrykańskiej mentalności, były czymś
fantastycznym. Oni natomiast z zainteresowaniem słuchali opowieści o życiu w
Niemczech. Szczególnie fascynowała ich moja "niemiecka" dyscyplina. Nie mogli
wyjść z podziwu, że zawsze punktualnie pojawiałam się na próbach i nigdy nie
zdarzyło mi się zapomnieć tekstu, nawet pieśni afrykańskich. Dla mnie
zdyscyplinowanie w pracy było czymś oczywistym, poza tym chciałam sobie coś
udowodnić i bałam się kompromitacji.
_ Binki
Praca z moimi kolegami sprawiała mi ogromną radość, zwłaszcza że Binki, "senior"
zespołu, coraz bardziej się do mnie przekonywał i po jakimś czasie połączyła nas
przyjaźń. Zawsze służył mi radą i pomocą. Mimo że był poważnym człowiekiem,
miał ogromne poczucie humoru. Lubiłam przebywać w jego towarzystwie, nasze
rozmowy bardzo różniły się od tych, jakie mogłam prowadzić z Lpe-tati, byłam też w
nim zakochana. Jeszcze dzisiaj z ogromną przyjemnością, ale też i melancholią
wspominam nasze liczne występy i wiele
58
wspaniałych rozmów, które wzbogaciły moją wiedzę o Afryce. W jego opowieściach
o rodzinnych stronach, południowym regionie prowincji Shaba, Afryka, pomijając
przedstawione w drastyczny sposób przeżycia wojenne, była bliska tej z moich
dziecięcych marzeń. Nauczyłam się patrzeć oczami Binkiego, można powiedzieć -
"po afrykańsku", i dzięki temu lepiej zrozumiałam wiele spraw, również niektóre
zachowania Lpetati.
Czasami brakowało mi Binkiego, a jego zbyt wczesna śmierć na skutek ciężkiej
choroby pozostawiła ogromną pustkę.
Wszystko, co pozostało mi z tych szczęśliwych czasów, to jedynie krótkie, pełne
czułości liściki, przepiękne listy, zdjęcia i kilka kaset z zarejestrowanymi koncertami,
jak również kompozycjami Binkiego i moimi, nagranymi w renomowanych studiach
w Niemczech i Nairobi. I naturalnie wspomnienie tych kilku szczęśliwych lat, w
ciągu których zdobyłam nowe doświadczenia i dowiedziałam się wiele o sobie samej.
Ponieważ zespół już nie istniał, przez dłuższy czas znów pracowałam w małym
biurze turystycznym i sporadycznie występowałam, najczęściej prywatnie z okazji
rocznic czy podczas innych uroczystości obchodzonych przez europejskich gości w
hotelach. Pewnego niedzielnego popołudnia spotkałam w "Severin Sea Lodge"
muzyka Eddiego. On i jego żona bywali od czasu do czasu na koncertach zespołu z
Zairu, a także na moich solowych występach. Eddie, który pochodził z Mombasy,
grał znakomicie zarówno na pianinie, jak i na keyboardzie i gitarze. Miał też
przyjemny głos i duże doświadczenie jako solowy artysta na statkach
wycieczkowych.
Wkrótce po pierwszych rozmowach i spontanicznych występach zaczęliśmy
wspólnie muzykować. Mogłam poszerzyć jego bogaty repertuar o pieśni, które
brzmiały inaczej, gdy wykonywała je kobieta. Coraz częściej występowaliśmy w
duecie, a nasze ballady rockowe, evergreeny, folkowe i afrykańskie pieśni cieszyły
się dużym po-
59
wodzeniem u publiczności, w przeważającej części europejskiej. Byłam osobą raczej
powściągliwą z natury i nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo brakowało
mi sceny i świateł rampy.
Moja znajomość z Eddiem była pod wieloma względami bardzo korzystna dla nas
obojga.
Wspólne występy sprawiały nam ogromną przyjemność, muzyka stanowiła silne
ogniwo łączące, dawała radość i pomagała uzyskać wewnętrzną harmonię. Jednak
naszym partnerom życiowym ani przez moment nie groziło niebezpieczeństwo, że
zostaną zdradzeni.
_ Nad Oceanem Indyjskim
Gdy zostałam żoną Lpetati, nie spodziewałam się, że pewnego dnia będę zmuszona,
po rozważeniu wszystkich za i przeciw, opuścić go na jakiś czas. Po wielu
szczęśliwych latach u jego boku Lpetati zmienił się nagle i nie potrafiłam już do
niego dotrzeć. Robił rzeczy, których nie rozumiałam i nie aprobowałam. Ludzie w
wiosce byli przekonani, że mój mąż został "zaczarowany". Pomimo prób
załagodzenia sytuacji podejmowanych przez dziadka, posłuchałam wewnętrznego
głosu i w końcu z ciężkim sercem wystąpiłam z "zaczarowanego kręgu" i udałam się
na wybrzeże. Tam poszukałam sobie najpierw skromnego dachu nad głową i
podjęłam pracę w biurze turystycznym. Dzięki temu nie tylko mogłam się utrzymać,
ale także pomóc finansowo moim synom w Niemczech, dopóki nie stanęli na nogi. Z
kenijskiego wybrzeża mogłam też komunikować się z dziećmi przez całą dobę.
Bardzo mi tego brakowało w domu na północy.
W tym czasie stałam się właścicielką niewielkiego domu w Shan-zu, miejscowości
leżącej na północnym wybrzeżu w pobliżu Mom-basy. Uwielbiałam go, chociaż
trudno mi się było przyzwyczaić do
60
krat w oknach i drzwiach. Nigdzie dotąd nie widziałam tylu zakratowanych okien w
domach, co w Kenii. Istniały jednak ku temu, o czym z czasem się przekonałam,
ważne powody.
W domu były dwie sypialnie, przestronna kuchnia, wyłożona kafelkami kabina
prysznicowa i "prawdziwa" toaleta, długi przedpokój i pokój dzienny oraz przyłącza
do sieci wodnej i energetycznej. Miałam więc bieżącą wodę i elektryczność, z
których mogłam korzystać niemal bez ograniczeń. Z wąskiego ogródka prowadziło
do głównego wejścia sześć szerokich, płaskich stopni. Najpiękniejsze było jednak
stare drzewko limonkowe, sprawiające wręcz wrażenie zaczarowanego. Zapach
drzewka i rzucany przez nie cień czyniły z niewielkiego domu bajkową posiadłość. O
dobry nastrój dbał niemal sięgający dachu oleander, obsypany lśniącymi różowymi
kwiatami, podobnie jak drobna akacja, dwie żółte katalpy, wysokie, wyrosłe z
zasianych przeze mnie nasion papaje, koleusy, czerwone hibiskusy, żółto kwitnące
pędy melona oplatające płot, rosnąca w całym ogródku dzika szałwia i mnóstwo
innych egzotycznych roślin. Umiały je docenić lśniące turkusowymi i czerwonymi
barwami nektarniki.
Nawet kiedy pojednałam się już z Lpetati i jego rodziną i wróciłam do dystryktu
Samburu, zatrzymałam dom w Shanzu. Po pierwsze, czułam się tu bardzo dobrze i
nie miałam serca oddawać go w obce ręce, a po drugie, mogłam wracać na wybrzeże,
aby tu pracować za każdym razem, kiedy zmuszała mnie do tego trudna sytuacja
finansowa lub kiedy po prostu odczuwałam potrzebę wyjazdu. Poza tym było mi tutaj
łatwiej przyjmować gości z Niemiec, moich synów, ukochanych krewnych i
przyjaciół.
Tak więc posiadałam w Kenii dwa domy - chatę z drewnianych bali w dystrykcie
Samburu i jej przeciwieństwo, urokliwy domek na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego.
Szkoda tylko, że dzieliła je tak ogromna odległość, że podróż trwała często ponad
dwadzieścia godzin.
61
i
WShanzu
Jak było do przewidzenia, wybrzeże ze swoim łagodnym powietrzem i tropikalną
obfitością barw ponownie całkowicie mnie urzekło. Północne i południowo-
wschodnie regiony Kenii różniły się od siebie tak diametralnie, jakby to były dwa
kraje. Długie spacery po plaży pozwalały mi się odprężyć i zebrać myśli. Dzięki temu
szybko odzyskałam równowagę i przestałam złorzeczyć losowi, który zmusił mnie do
opuszczenia Lpetati.
Najpierw musiałam zrobić porządki w domu w Shanzu. Odczuwałam też potrzebę
zajęcia się małym ogródkiem. Praca w ogrodzie dawała mi dużo radości, poza rym
nie chciałam, aby już z daleka dom wyglądał na niezamieszkany, co groziło
nielegalnym wprowadzeniem się "nowych mieszkańców" lub wtargnięciem złodziei.
Musiałam też uregulować rachunki za prąd i wodę oraz zapłacić za wynajem skrytki
pocztowej w Bamburi, aby jej nie stracić. Na wybrzeżu nie było bowiem łatwo
znaleźć wolną skrytkę. Jej numer z reguły oznaczał w Kenii adres i był bardzo ważny
przy podawaniu danych w formularzach. Miało to dla mnie duże znaczenie, gdyż
właściwe miejsce zamieszkania mogło znajdować się zupełnie gdzie indziej, tak jak
w moim przypadku. Często jedną skrytkę pocztową dzieliło kilka rodzin, aby
zaoszczędzić na kosztach. Było dla mnie całkowicie niezrozumiałe, jak można kogoś
odnaleźć jedynie na podstawie numeru skrytki pocztowej - w większości
afrykańskich miejscowości ulice nie miały nazw.
Przez dłuższy czas posiadałam także skrytkę w Maralal. Postanowiłam jednak z niej
zrezygnować, gdyż nie wszystkie listy do mnie docierały, poza tym miałam kilka
nieprzyjemnych utarczek z członkami rodziny, którzy również odbierali pocztę, po
czym gubili ją lub gdzieś zapodziewali. Doszłam do wniosku, że wystarczy mi
skrytka na wybrzeżu.
62
Tym razem w domu w Shanzu czekała mnie przykra niespodzianka - z mojego
ukochanego drzewka limonkowego odpiłowano grubą gałąź i wrzucono ją do
ogródka, uszkadzając płot. Z pewnością była to robota pracowników elektrowni,
którzy często wyrażali obawę, że gałęzie mogą stanowić zagrożenie dla linii
energetycznej, niebezpiecznie nisko zawieszonej i dosyć niedbale, właściwie
prowizorycznie umocowanej do słupów. A przecież wystarczyłoby ściąć młode,
rosnące w górę pędy. Sama tak robiłam od czasu do czasu, aby to piękne drzewko
mogło obficie owocować. Wzburzona postanowiłam udać się do elektrowni w
Mombasie, by złożyć zażalenie. Ale później zauważyłam jeszcze coś, co mnie
naprawdę zaniepokoiło. Ktoś majstrował przy umieszczonym na zewnętrznej ścianie
liczniku prądu. Zabrano się do tego w tak dyletancki sposób, że od razu rzuciły mi się
w oczy kable zwisające wokół narożnika domu. Przyjrzawszy się bliżej,
spostrzegłam, że prowadzą do sąsiedniego domu, a stamtąd do dwóch dalszych
budynków. Porównałam aktualny stan licznika z tym, który zanotowałam przed
wyjazdem. Jak można się było tego spodziewać, różnica była spora. Musiałam to jak
najszybciej wyjaśnić. Już następnego dnia zjawiłam się w dziale rozrachunkowym
elektrowni w centrum Mombasy i stanęłam w kolejce do jednego z okienek. Kolejek
było kilka, wszystkie bardzo długie, gdyż rachunki za prąd zawsze płaciło się
gotówką, podobnie jak rachunki za wodę i telefon.
Pewnie stanęłam naprzeciw urzędnika i uprzejmym tonem złożyłam najpierw skargę
na pracowników, którzy bez potrzeby odpi-łowali gałąź i nawet nie raczyli jej usunąć,
a następnie wspomniałam o machinacjach z moim licznikiem, nie omieszkawszy przy
tym dodać, że w Niemczech liczników prądu nie montuje się na łatwo dostępnych
ścianach zewnętrznych, lecz wewnątrz domów - co jest o wiele lepsze, i czy nie
można by tego praktykować także w Kenii?
63
Młody elektryk, który na moją prośbę przyjechał ze mną do Shanzu, szybko
stwierdził, że do licznika zostały podłączone trzy gospodarstwa. Od ręki przeciął
przewody, które nie miały prawa się tu znaleźć, i zaplombował miejsca przyłączenia.
Potem młody człowiek w niebieskim uniformie udał się ze mną do mieszkańców,
którzy nielegalnie pobierali prąd, i zarzucając im kradzież, nalegał, aby natychmiast
uregulowali należność za zużytą energię elektryczną. Byłam bardzo zadowolona, że
nie muszę sama się spierać z tubylcami, którzy robiąc straszliwą wrzawę, wyrzekali
na swoją nędzę. Nie cofali się przy tym przed teatralnymi wybuchami rozpaczy,
łzami i pokazywaniem swoich maleńkich dzieci, usiłując przekonać mnie i urzędnika
z elektrowni do zmiany zdania i odstąpienia od roszczeń finansowych. Nie wiedzieli
przecież, że podłączenie kabli elektrycznych będzie miało tak fatalne skutki i że jest
to zabronione!
0
ile do tej pory byłam skłonna pójść na ustępstwa, to przy tych
słowach krew się we mnie wzburzyła. Nie miałam zamiaru pomagać
złodziejom, a ponieważ posiadali, jak udało mi się zauważyć, nawet
radio, sprzęt muzyczny, telewizor i lodówkę, że nie wspomnę o świe
tle, trudno było ich zaliczyć do najuboższej ludności. Sąsiedzi mie
li więcej urządzeń elektrycznych ode mnie, być może nie byli za
możni, ale znajdowali się w tej szczęśliwej sytuacji, że dzięki dobrej
pracy mieli stałe dochody. Nie pojmowałam, dlaczego w takim razie
nie złożyli wniosku o własny licznik. Koszty jego instalacji nie były
wysokie, również opłaty za prąd należały do umiarkowanych,
a w dodatku można było przecież kontrolować jego zużycie.
Późnym wieczorem spotkała mnie kolejna niemiła niespodzianka. Leżałam już w
łóżku, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy na dole pod sypialnią i zobaczyłam błądzące
po suficie światła latarek. Ostrożnie wyjrzałam przez zakratowane okno,
wyciągnęłam szyję
1
dostrzegłam kilka kobiet z wiadrami i kanistrami, które majstro-
64
wały coś przy rurze wodociągowej, biegnącej wzdłuż ściany domu. Słyszałam plusk
wody i śmiechy, jedne kobiety odchodziły, inne przychodziły, niektóre nawet z
mężami i dziećmi. Rozsiadały się wygodnie na stopniach i w ogródku, pomimo że
otaczał go płot, a furtka do ogrodu była zamknięta. Jak one tu weszły? Z trudem
powstrzymałam się, aby ich z miejsca nie zwymyślać, a zamiast tego zaczęłam się
zastanawiać, co mogłabym w tej sytuacji zrobić. Przepiłowywanie rur
wodociągowych, które bardzo często leżały na chodnikach odkryte, gdyż ulewne
deszcze spłukiwały z nich ziemię, było w Shan-zu i innych miejscowościach na
porządku dziennym. W ten sposób zdobywano bezpłatną wodę pitną. Wiedziałam o
tym i już nie raz zaobserwowałam ten proceder, a bezczelność winowajców nawet
mnie bawiła. Z drugiej strony, co należy zapisać na korzyść instytucji
odpowiedzialnych za zaopatrywanie ludności w wodę, w wielu miejscach istniały
publiczne punkty, gdzie można było legalnie czerpać pompowaną do rur, świeżą
wodę pitną. Ludzie musieli jednak czasami przejść spory kawałek drogi, żeby do nich
dotrzeć. Ale przecież można było skorzystać także z usług licznych sprzedawców
wody, zawieszających na kołach swoich wózków łańcuchy, aby ich brzękiem
uprzedzić ludzi o swoim nadejściu. Dostarczali oni wodę pitną do każdego
mieszkania, znajdującego się nawet w najdalszym zakątku, po niecałe dwa centy za
litr. Na wybrzeżu nie było takich problemów z wodą jak u nas, na północy kraju. Stąd
też nie mogłam zrozumieć, dlaczego kilku mieszkańców wdarło się nielegalnie po
wodę na mój teren. Ogarniała mnie coraz większa wściekłość, wzięłam się jednak w
garść, odważnie otworzyłam okno i uprzejmym tonem poprosiłam nieproszonych
gości o natychmiastowe opuszczenie posesji. Kilka kobiet zerwało się
przestraszonych, pozostałe natomiast dalej spokojnie gawędziły, a niektóre z nich
nawet nie przestały nabierać wody - jakby mnie tu w ogóle nie było. Zgrzytając
zębami, chodziłam tam i z powrotem po sypialni, głowiąc się, jak
65
temu zaradzić, i obmyślając zemstę. Nie miałam zamiaru im tego odpuścić ani też
płacić bez wątpienia wysokiego rachunku za wodę. Po północy zrobiło się spokojniej.
Wyszłam na zewnątrz i przyświecając sobie latarką, zbadałam płot. Szybko
znalazłam "słaby punkt", mocno odgięty fragment drucianej siatki, tuż przy tylnej
ścianie domu. Jeszcze długo moje myśli zaprzątała osobliwa beztroska Afry-kanów,
później jednak zapadłam w głęboki sen.
Następnego dnia sprowadziłam fachową pomoc. Wydawało mi się, że lepiej to
zrobić, niż wdawać się w kłótnię z krajowcami, którzy uważali moją własność za coś,
do czego mają prawo, ponieważ jako "biała" z innego kraju nie byłam jedną z nich.
Nieraz słyszałam już słowa:
-Wracaj tam, skąd przyjechałaś, jak ci się u nas nie podoba. Nikt cię tu nie prosił.
Władze oczywiście zapatrywały się na to inaczej i dopomogły mi w dochodzeniu
moich praw. Po zapłaceniu przeze mnie kilku banknotów, w celu przyśpieszenia
sprawy, wróciłam do Shanzu w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn, których
również zdumiała zuchwałość złodziei wody.
- Tutaj, lady! - zawołał jeden z nich z wielkim wykopanym z korzeniami krzewem w
ręce. -Tym zamaskowali miejsce przecięcia rury, żeby nie zwracało uwagi. -
Mężczyźni starannie zabezpieczyli rurę, obciążyli ją znalezionymi wokół domu
kamieniami i przykryli grubą warstwą ziemi. Skontrolowali poziom wody
specjalnym przyrządem pomiarowym i byli nawet na tyle uprzejmi, że załatali dziurę
w płocie, przez którą intruzi przedostali się do ogrodu. Byłam im za to ogromnie
wdzięczna.
Wieczorem znów usłyszałam głosy i brzęk wiader, tym razem po drugiej stronie
płotu. Odczekałam moment i zapaliłam z trudem umocowaną lampę zewnętrzną -
mój najnowszy nabytek. Ogród i wejście do domu zalało jasne światło. Wystraszeni
"poszukiwacze wody", jak na niesłyszalną komendę, natychmiast się oddalili.
66
W końcu miałam spokój i ogródek tylko dla siebie.
,Woda to życie" - ta sentencja, tak często cytowana w Afryce, miała swoje głębokie
uzasadnienie. Wiedziałam o tym bardzo dobrze z własnego gorzkiego doświadczenia.
Gdyby nie było alternatywy w postaci publicznych punktów czerpania wody, z
pewnością zareagowałabym inaczej, mimo że mierziły mnie bezczelne kradzieże.
Muszę w tym miejscu nadmienić, że moich najbliższych sąsiadów znałam osobiście i
utrzymywaliśmy ze sobą przyjacielskie stosunki. Na porządku dziennym były
rozmowy przy płocie lub w domu, zaproszenia na herbatę, zwierzanie się z trosk i
dużo śmiechu, jak również czasami wzajemna pomoc. A jednak ci dobrzy sąsiedzi - z
małymi wyjątkami - potrafili sięgać po moją własność, traktując to jako coś
oczywistego. Ten sposób myślenia był mi zupełnie obcy.
_ Mzee
Niedawno w bezpośrednim sąsiedztwie zamieszkał mzee, stary, samotny człowiek,
którego wieku nie potrafiłam odgadnąć. Z okien sypialni widziałam jego dom,
prymitywną budę z blachy falistej.
Staruszek z pewnością zauważył, że miałam kłopoty z kradzieżą prądu i wody, gdyż
zjawił się u mnie, by przeprosić za swoich rodaków. Od tego czasu zawsze
pozdrawiał mnie z szacunkiem, a pewnego dnia pokazał mi dwa szczeniaki, które,
gdy podrosną, miały mnie bronić przed intruzami. Chciał, aby na razie się do mnie
przyzwyczaiły. Dlaczego to uczynił, mogłam się tylko domyślać. Nie wiedziałam, co
mam sądzić o tym starym człowieku, i obserwowałam go ukradkiem. Mimo że żył w
niezwykle skromnych warunkach, zawsze był czysty. Każdego dnia widziałam go też
zamiatającego placyk wokół swego nędznego domku i wijącą się obok niego ścieżkę
dla pieszych.
67
Czasami rozmawialiśmy przy furtce ogrodowej i któregoś dnia postawiłam krzesła
pod drzewkiem limonkowym, wyniosłam na zewnątrz stół i ugościłam staruszka
herbatą i maandazi. Od tego czasu odwiedzał mnie częściej. Niemal zawsze
przyprowadzał wtedy dwa młode psy, które sadowiły się na wąskim tarasie, a na ile
pozwalało mu na to drobne, wyniszczone ciało, pomagał w pracach ogrodowych.
Przynosił mi pędy swoich roślin i własnoręcznie sporządzone gąbki z suszonych
owoców trukwy, idealnie nadające się do masażu ciała podczas kąpieli, sadził w
moim ogródku chili, trawę cytrynową, a także papaje, których kilka już zresztą u
mnie rosło. Papaje nie były właściwie drzewami, gdyż miały miękkie w środku pnie i
krótko żyły. Za to bardzo szybko rosły i po stosunkowo niedługim czasie, często już
po kilku miesiącach, wydawały pierwsze owoce.
Mzee znał się na kwiatach i drzewach i potrafił o nich interesująco opowiadać.
Widziałam go też proszącego przechodniów o drobne na karmę dla wałęsających się
wokół psów i kotów, myślał nawet o ptakach i kiedy mógł sobie na to pozwolić, sypał
im przed drzwiami swojej chatki zdobyte gdzieś ziarna kukurydzy i ryż lub okruchy
chleba, który odejmował sobie od ust.
Staruszek był bardzo sympatycznym, z gruntu uczciwym człowiekiem. Ponieważ
mogłam mu zaufać, dorobiłam dla niego drugi klucz od furtki ogrodowej. Dzięki
temu mógł bez przeszkód wejść do ogrodu, aby - tak jak mu zaproponowałam -
odpocząć w fotelu w cieniu drzewka limonkowego, a przede wszystkim by
szczeniaki, czarno-biały i brązowy, mogły się bawić pod jego nadzorem z dala od
wszelkich zagrożeń. Wprawdzie za fotel mzee podziękował, twierdząc, że nie jest
żadnym "wielkim panem", ale z radością przyjął propozycję czuwania w ogródku nad
psami. Wkrótce potem uzgodniliśmy, że podczas mojej nieobecności będzie doglądał
domu.
Nigdy nie poznałam jego nazwiska, jak również nie dowiedziałam się, skąd przybył.
Orientowałam się tylko, że nie pochodził
68
z wybrzeża. Ani razu nie wspomniał o swoich bliskich. Był człowiekiem pobożnym,
w trochę naiwny, dziecięcy sposób. To było wzruszające, kiedy "wyszykowywał się"
w niedzielę, tak jak on to rozumiał i na ile miał możliwości, a potem żegnał się na
kilka godzin ze zwierzętami i roślinami, życzył mi "błogosławionego dnia" i udawał
się do katolickiego kościoła ze swoim przyjacielem z sąsiedniej miejscowości.
Mzee prowadził też rozmowy ze zwierzętami, drzewami i kwiatami. Coraz bardziej
się o mnie troszczył, witał każdego ranka i pytał o moje zdrowie. Z tonu jego głosu
łatwo można było wyczytać, że nie robi tego jedynie z czystej uprzejmości. Już
wkrótce mzee stał się moim dobrym przyjacielem. Niektórzy sąsiedzi wyśmiewali się
z naszej znajomości, inni zaś zaakceptowali ją bez większych problemów.
Kiedy dowiedziałam się, że staruszek jest chory, zaopiekowałam się nim. Posłałam
do niego lekarza i postarałam się o łóżko, poduszki i moskitierę, gdyż podczas
pierwszej wizyty u niego z przerażeniem odkryłam, że mzee śpi na podłodze obok
swoich szczeniąt.
Gdy poczuł się nieco lepiej, ku mojej wielkiej radości skorzystał w końcu z
propozycji odpoczynku w fotelu pod drzewkiem limon-kowym. Pozwolił nawet
gotować sobie posiłki.
-
Siedzę sobie tutaj jak jakiś wielki pan i w dodatku jestem ob
sługiwany - mówił z niedowierzaniem. Wiedział o mojej wielkiej
miłości do muzyki, dlatego w podzięce zadedykował mi piosenkę.
Ogromnie się wzruszyłam, słuchając, jak śpiewa powolnym, lekko
łamliwym głosem:
-
Bóg nas zna, widzi nas tutaj, ciebie i mnie, nie widzi naszego odzienia,
lecz nasze serca. Cieszy się tym widokiem i nie odwraca wzroku. Chwalmy
Pana! Czym bylibyśmy bez Niego, czym byłby bez Niego cały świat.
Mzee bardzo wzbogacił moje życie. Aby mu trochę pomóc, pozwoliłam staruszkowi,
przede wszystkim w czasie mojej nieobecno-
69
ści w Shanzu, zrywać chili, cytryny, papaje i sprzedawać, jeśli sam wszystkich nie
zużyje. Niestety ogród był za mały, żeby uprawiać coś na większą skalę.
i
- Nowy angaż
Jeszcze zanim zdążyłam skontaktować się z Eddiem i dowiedzieć, jak wygląda plan
występów, z pomocą przyszedł mi przypadek. Na małej budce, w której kupowałam
mleko i chleb, spostrzegłam niebieską, ręcznie napisaną kartkę z ogłoszeniem: "Jesteś
dobrym muzykiem? Szukasz nowej pracy? Lubisz muzykę country?". Czytając dalej,
dowiedziałam się, że poszukiwany jest gitarzysta do nowo otwartej restauracji. Nie
zastanawiając się długo, nawiązałam kontakt z ogłoszeniodawcą. Chociaż właściwie
myślano o młodym mężczyźnie, zaangażowano mnie natychmiast, gdy na
prowizorycznej scenie w ogrodzie wykonałam kilka utworów z mojego repertuaru.
Byłam przeszczęśliwa, gdyż nowe miejsce pracy znajdowało się dosłownie kilka
kroków od mojego domku w Shanzu.
Miałam, siedząc przy ognisku, zabawiać muzyką w przeważającej części
europejskich gości, spożywających kolację w ogrodzie przy rustykalnych,
ozdobionych licznymi świeczkami-podgrzewaczami stolikach, ustawionych pod
starymi drzewami w niebieskozielonych barwach świateł.
Wieczorne godziny z muzyką i pozytywna reakcja gości na moje występy dodały mi
sił i sprawiły wiele radości. W ciągu dnia, jeśli tylko było to możliwe,
rozkoszowałam się świeżą bryzą znad morza, przesiadywałam w Shanzu pod
ulubionym drzewkiem limonkowym
0 słodko-gorzkiej, owocowej woni, gawędziłam z sąsiadami, sprząta
łam dom i ćwiczyłam nowe utwory, przede wszystkim ucząc się tek
stów. Gdyby nie przymusowe rozstanie z północnokenijskim domem
1 troska o Lpetati, moje życie byłoby pełne i szczęśliwe.
70
Minęło kilka tygodni. Zadzwoniłam do kliniki i dowiedziałam się, że Lpetati jest
cierpliwym pacjentem, a stan jego zdrowia nieco się poprawił.
Z Eddiem spotkałam się w "Blue Room", samoobsługowej restauracji w centrum
Mombasy, serwującej głównie indyjskie, bardzo ostre przekąski. Eddie przyszedł ze
swoimi ślicznymi, jak z obrazka, nastoletnimi córkami i żoną, wysoką, bardzo
szczupłą i niezwykle wytworną kobietą. Mimo że była wychowana w tradycji
muzułmańskiej, uosabiała dla mnie nową, postępową Kenię. Obojętne, czy pojawiała
się w eleganckim kostiumie, czy w tradycyjnym stroju, jej uprzejme, swobodne
zachowanie sprawiało, że z miejsca dawała się poznać jako osoba wykształcona i
nowoczesna. Była ze wszech miar godną szacunku "lady". Lubiłyśmy się, a moja
sympatia do Eddie-go objęła również jego żonę i pięcioro dzieci. Byłam zachwycona,
słysząc, że Eddie ma już skonkretyzowane plany koncertowe i zorganizował kilka
wspólnych występów w dwóch hotelach podczas tak lubianej przez nas Happy Hour.
Życie szykowało dla mnie w zanadrzu również przyjemne niespodzianki.
Wielkie rozczarowanie
Pewnej nocy pojawił się u mnie młody kelner z pobliskiej restauracji "Ogród
Palmowy", prosząc o pomoc.
- Przy stoliku siedzi mzungu, biała kobieta, przyjezdna, która przez cały wieczór
płacze. Mówi, że nie ma pieniędzy i nie ma gdzie spać. Chcemy już zamykać, proszę,
niech pani z nią porozmawia. - Zgodziłam się, gdyż znałam go jeszcze z czasów,
kiedy spędzałam tam z Binkim wolne wieczory i gościom puszczano przez głośniki
nasze kompozycje, nagrane w Niemczech.
71
Kobieta, Niemka o ciemnoblond włosach, mniej więcej w moim wieku, podniosła na
mnie zapłakane oczy.
- Czy mogłabym pani jakoś pomóc? - zapytałam.
- Ach, mówi pani po niemiecku, jak to dobrze. - Spoglądała na
mnie przez chwilę i uśmiechnęła się z wysiłkiem. -Jest mi okropnie
głupio, wie pani - zaczęła urywanym głosem - ale znalazłam się
w strasznych tarapatach. Mój znajomy, no cóż, mój przyjaciel, nie
przyszedł na umówione spotkanie. Chciał się rozejrzeć za jakimś
nowym lokum dla nas w Utange. Poprosił mnie o pieniądze, aby
móc wpłacić zaliczkę, wziął też klucze od naszego apartamentu
w Mtwapie. Zamierzał się tam przebrać po pracy, żeby zrobić dobre
wrażenie na właścicielu nowego mieszkania. Co prawda, nie wiem
dokładnie, gdzie on pracuje, ale ma to coś wspólnego z handlem
rybami, którym zajmuje się jego przyjaciel znad Jeziora Wiktorii.
Dałam mu oczywiście pieniądze, przecież to miało być dla nas oboj
ga, i klucze zresztą też. Mieliśmy się tutaj spotkać o ósmej. Jest już
pierwsza w nocy. Co ja mam teraz zrobić? Chyba nic mu się nie sta
ło? A w dodatku zamykają lokal, muszę stąd iść, ale dokąd? Nie mam
klucza od mieszkania, jestem bez grosza, a karta bankomatowa zo
stała w apartamencie. Przecież nie mogę nocować na ulicy! - Roz
płakała się ponownie, a później powiedziała z rozpaczą w głosie:
- Gdybym tylko wiedziała, co się stało, dlaczego on nie przyszedł!
Powinien tu być już dawno temu. Utange leży przecież niedaleko,
po drugiej stronie kamieniołomu, tuż pod lasem, czyż nie?
Skinęłam powoli głową, tknięta złym przeczuciem.
-
Tutaj nie może pani zostać. Mieszkam niedaleko stąd, propo
nuję, żeby poszła pani teraz ze mną i na miejscu zastanowimy się, co
robić dalej.
Kobieta wygładziła t-shirt i poprawiła włosy.
-
A co, jeśli on jednak przyjdzie i mnie tutaj nie zastanie?
Zaczęłam tracić cierpliwość. Ta kobieta, sprawiająca wrażenie
72
twardo stąpającej po ziemi, najwyraźniej była bardzo łatwowierna. Gdy
napomknęłam, że być może jej przyjaciel był zainteresowany jedynie kluczami i
pieniędzmi, spojrzała na mnie ze zdumieniem.
- Na pewno nie on! Nigdy w życiu! Gdyby pani go znała, musiałaby pani przyznać
mi rację. Jest taki miły i uprzejmy, taki troskliwy! No cóż, być może jest te kilka lat
młodszy ode mnie, ale tego w ogóle się nie zauważa, gdyż wydaje się niezwykle
dojrzały. Nie, to bardzo porządny facet!
Erika nie zdołała mnie do końca przekonać. Byłam świadkiem zbyt wielu tak
zwanych historii miłosnych pomiędzy Europejkami a Afrykanami i wiedziałam, że
związki te niezwykle rzadko opierały się na miłości. Niemal zawsze chodziło
wyłącznie o korzyści finansowe lub inne. Mogło się wydawać, że takie jest
przeznaczenie wielu miejscowości urlopowych, również w Kenii. Mężczyźni i
kobiety tłumnie przybywali do miejsc obleganych przez turystów, w większości
białych. Oferowali miłość i pomoc w nadziei na lepsze życie, być może nawet w
dalekiej Europie, Japonii czy Ameryce. Te związki nie mogły funkcjonować
normalnie, gdyż każdy miał na względzie jedynie własne korzyści - seksualne i
przede wszystkim finansowe. Jeśli w grę wchodziło wzajemne oczarowanie i
odrobina zabawy, sprawa była prostsza. Gdy jednak Afrykanin czy Afrykanka nie
mogli już nic zyskać na znajomości z białą przyjaciółką czy przyjacielem, "miłość"
zaczynała stygnąć szybko i konsekwentnie. Europejczycy często straszliwie cierpieli
na skutek takiej reakcji partnerów, gdyż wielu z nich inwestowało w nowy związek
nie tylko pieniądze, ale także uczucia. Znałam wiele białych kobiet i białych
mężczyzn, którzy za swoje oszczędności kupowali domy afrykańskim ukochanym,
często porzucając wszystko w Europie, aby wieść szczęśliwe życie w Afryce. Często
jednak już po postawieniu i spłaceniu nowych domostw w obcym kraju następowało
bolesne przebudzenie i okazywało się, że we "własnym" domu, "własnej" firmie czy
restauracji
73
nie mają nic do powiedzenia, zwłaszcza jeśli nie przyszło im do głowy, by
zarejestrować działkę i nieruchomość na swoje nazwisko. Nierzadko biali byli po
prostu tyranizowani przez afrykańskiego przyjaciela czy przyjaciółkę oraz ich
rodziny, co prowadziło do ostrych kłótni, i związek kończył się gorzkim
rozczarowaniem, stratami finansowymi, katuszami psychicznymi, a nawet
załamaniem nerwowym.
Gdy opowiedziałam Erice, jakich historii sama byłam świadkiem i jakie opowieści
słyszałam, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
Uświadomiłam jej, że budując związek oparty na krótkiej znajomości urlopowej,
powinno się zachować najwyższą czujność, przede wszystkim wówczas, gdy istnieją
bariery językowe i prawne wątpliwości. Zawsze czułam się dziwnie zdeprymowana,
widząc długie kolejki młodych ludzi przed okienkami w banku West Union,
wypłacających, jak zaobserwowałam, pieniądze z zagranicy-często od różnych
ofiarodawców, z których żaden z pewnością nie miał pojęcia o istnieniu drugiego. Jak
widać, utrzymywanie kilku bliższych znajomości było bardzo opłacalne.
Co prawda, znałam również harmonijne, poważne związki, trwające dłużej, w
których dwoje tak różnych partnerów łączyła prawdziwa miłość. W takich związkach
musiało istnieć pragnienie niesienia sobie pomocy i budowania wspólnego życia.
Były one jednak wyjątkami i rzadko brały swój początek na hotelowych plażach, a
już na pewno nie w barach i dyskotekach.
Mówiłam to wszystko w drodze do domu, chcąc skierować myśli zrozpaczonej Eriki
w inną stronę i podnieść ją na duchu. Nieco później - był to już środek nocy -
przygotowałam coś do jedzenia i rozmawiałyśmy jeszcze przez jakiś czas. W końcu
zaprowadziłam ją do pokoju gościnnego. Rankiem zjadłyśmy śniadanie w ogrodzie
pod drzewkiem limonkowym. Na świeżym powietrzu Erika poczuła się lepiej.
Opowiadała otwarcie o swoim nowym związku, rozczarowa-
L
74
ła mnie jednak prośbą, byśmy jeszcze raz zapytały w "Ogrodzie Palmowym", czy jej
przyjaciel przypadkiem tam nie zajrzał i nie dowiadywał się o nią. Swoją drogą, co to
musiał być za człowiek, żeby tak zostawić bezradną urlopowiczkę, kompletnie nie
przejmując się tym, że nie będzie miała gdzie przenocować. Erika z pewnością
widziała tę sprawę inaczej. Ostrożnie próbowałam przygotować ją na to, że została
wykorzystana. Długo trwało, nim zdecydowała się wziąć pod uwagę taką możliwość,
zaraz jednak ją odrzuciła. Na przemian płakała, użalała się nad sobą i uspokajała.
-
To porządny człowiek, nigdy by mnie nie skrzywdził - powta
rzała z pełnym przekonaniem. - Musiało się coś stać, może przyja
ciele go od tego odwiedli, ale... nie, on tak na mnie zawsze patrzy,
z taką czułością, nie, nigdy by mi nie zrobił krzywdy!
Naturalnie życzyłam Erice, aby wszystko dobrze się skończyło, jednak nie mogłam
pozbyć się podejrzenia, że została oszukana.
-
Nie znamy się zbyt długo - mówiła wolno Erika, wpatrując się
z natężeniem w drzewko limonkowe i płynące po niebie obłoki - ale
przecież jako kobieta wyczuwam, czy coś jest prawdziwe, czy też nie.
Uważam, że pasujemy do siebie. Z nikim dawno się tak dobrze nie
czułam jak z nim. Czy potrafi pani to zrozumieć?
Po południu pojechałyśmy do Mtwapy. Tam szybko przyszło otrzeźwienie - moje
podejrzenia potwierdziły się. Drzwi były nie-zamknięte, a apartament dokładnie
przeszukany. Zniknęło wiele rzeczy należących do Eriki. Ukradziono nawet bieliznę i
tak osobiste drobiazgi, jak dezodorant czy szminka.
Erika była wstrząśnięta. Zalała się łzami, potem na krótką chwilę ogarnął ją gniew i
znów zaczęła szlochać. Było mi jej straszliwie żal.
-
Czy wie pani, gdzie możemy znaleźć pani przyjaciela? - zapy
tałam.
Potrząsnęła powoli głową. Okazało się, że właściwie wiedziała o nim tyle co nic. Nie
znała nawet jego nazwiska ("jest takie trudne
75
do wymówienia") ani miejsca zamieszkania. Nie wiedziała, gdzie znajduje się firma,
w której pracuje, z jakiego jest plemienia i gdzie przebywa jego rodzina.
-
Naturalnie powinnam była dokładniej go wypytać, ale on za
wsze mi powtarzał: "Skarbie, w swoim czasie wszystkiego się dowiesz.
Przecież to nie ma nic wspólnego z naszą miłością!".
Erika, całkowicie załamana i nieszczęśliwa, łkała oparta o ścianę obok drzwi
wejściowych. Samą stratę finansową z pewnością by zniosła, ale jej rozczarowanie
było bezgraniczne. Mocno wierzyła we wspólną przyszłość ze swoim nowym
przyjacielem, gotowa była nawet wieść z nim proste życie w Kenii. I oto nagle to
niemal znajdujące się w zasięgu ręki szczęście się skończyło, i to w tak nieprzyjemny
sposób.
Erika pozostała ze mną w Shanzu jeszcze przez kilka dni, w ciągu których starałam
się dodać jej otuchy. Mimo że cieszyło ją moje towarzystwo, bez przerwy rozmyślała
o sytuacji, w jakiej się znalazła, nie mogąc uwierzyć, że utraciła swoją miłość, a
nawet mając nadzieję na nowy początek z ukochanym.
-
Chciałabym polecieć do domu - zaskoczyła mnie pewnego ran
ka. - Być może przyjadę znowu do Kenii, a być może już nigdy.
Ponieważ była chwilowo prawie bez środków do życia, pojechałam z nią do
niemieckiego konsulatu w Mombasie, gdzie po rozmowie z ambasadą w Nairobi
zaopatrzono ją w niezbędne dokumenty. Takie przypadki były tu doskonale znane.
Przynajmniej został jej bilet lotniczy na podróż powrotną. Ubolewałam nad tym, że
doświadczyła tyle bólu i upokorzenia. Ale z pewnością wyjazd pomoże jej nabrać
dystansu i pogodzić się z utratą miłości. Ogromnie żałowałam, że nie było jej dane
przeżyć beztroskich wakacji w pięknej Kenii, nawet z flirtem, ale bez tak gorzkich
konsekwencji. Pojechałam z nią taksówką na lotnisko i pożegnałyśmy się jak dobre
znajome.
76
- Dziękuję za wszystko. Myślę, że kiedyś znowu tu wrócę - szepnęła, obejmując mnie
i usiłując się uśmiechnąć. - Pani się przecież udało zapuścić korzenie w Afryce i
znaleźć tu szczęście.
Potrzebowałam trochę czasu, aby przejść nad tą historią do porządku dziennego i
móc patrzeć na "moją Afrykę" z taką samą miłością jak przedtem.
Przygody Maude
Inną historię przeżyłam, odwiedzając w wolny dzień moją przyjaciółkę Maude na
farmie w sąsiedniej miejscowości. Tanzański przyjaciel Maude wyjechał niedawno,
tak jak to się już nie raz zdarzało, gdy czuł się przytłoczony miłością Maude, do
swojego kraju. Moja przyjaciółka bardzo cierpiała z tego powodu, źle znosiła też
samotność. Często wsiadała wtedy do swego małego, podejrzanie hałasującego
samochodu i szukała mojego towarzystwa.
Jej przyjaciel pojawiał się po jakimś czasie równie nagle, jak znikał. Znów cieszył się
uczuciem Maude, pozostawał jednak na farmie tylko tak długo, jak długo odczuwał
radość z niezwykle intensywnej miłości partnerki. Był to osobliwy związek, w
którym zakochani przeżywali na zmianę namiętność i cierpienie, mimo to
funkcjonował już od wielu lat. Obydwoje nie mogli po prostu bez siebie żyć, jednak
byli tak spragnieni wolności, że od czasu do czasu musieli pobyć sami.
Maude utrzymywała się z hodowli kur, dostarczając do hoteli jajka i drób. Tego
wieczoru pomagałam jej zagonić do kurników równe trzysta kur. Zazwyczaj robili to
dwaj pracownicy, tak zwani sham-ba bcys, ale akurat jeden z nich się rozchorował, a
drugi pojechał na pogrzeb.
- Jak już się z tym uporamy, musimy spróbować je policzyć
77
-
powiedziała Maude. - Niestety wydaje mi się, że jest ich coraz
mniej, nawet pomijając te zdechłe czy sprzedane, o których donoszą
mi shamba bays. A zresztą, właściwie to ja jestem odpowiedzialna za
sprawy związane ze sprzedażą.
I tak, uzbrojone w kartki i ołówki, biegałyśmy między kurnikami i zaganiając
ptactwo do oddzielnych przegród, dwukrotnie przeliczyłyśmy kury, najpierw osobno
każda z nas, a potem jeszcze raz wspólnie. Trwało to do późnych godzin
wieczornych.
-
Brakuje pięćdziesięciu ośmiu kur- oznajmiła Maude. -W okre
sie trzech tygodni zniknęło pięćdziesiąt osiem sztuk, to o wiele za
dużo. Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać. Chyba byłam ślepa!
-
Maude zaczęła gorączkowo szukać brulionu, w którym zapisywa
no wszystkie zmiany dotyczące stanu ptactwa, nie mogła go jednak
nigdzie znaleźć.
Wzięłyśmy prysznic i przebrałyśmy się w lekkie piżamy. Po zjedzeniu pysznej sałatki
owocowej z mango i papają, Maude jeszcze raz rozejrzała się za brulionem i w końcu
go odnalazła.
Nagle chwyciła się za serce, roześmiała histerycznie, z wściekłością kopnęła wiadro i
rozpłakała się.
-
Ależ ze mnie głupia krowa, beznadziejnie głupia krowa. Prze
cież domyślałam się tego! Chodź, spójrz tylko tutaj! Przyjrzyj się
dokładnie i zwróć uwagę na daty! Merde, merde, merdel
Z niedowierzaniem spoglądałam na wpisy w brulionie. Były post-datowane aż do
końca miesiąca i każdego dnia wpisano kilka kur jako padnięte - z góry, na następne
dwa tygodnie. Te kury shamba bays sprzedawali na własną rękę; wkrótce kończył się
ramadan i można było zrobić na nich dobry interes.
-
Ci pracownicy też są kompletnymi durniami - dodała Maude.
-
Gdyby kury zdechły, musiałaby przecież pozostać padlina, którą
każdorazowo należy okazywać weterynarzowi. Chyba rzeczywiście
uważają mnie za głupią, powinni jednak znać mnie lepiej!
78
Kilka dni później Maude przyjechała z wizytą do Shanzu.
- Shamba boys natychmiast zwolniłam z pracy i zażądałam zwrotu pieniędzy za
sprzedane kury - odpowiedziała na moje pytanie. - Kiedy nie udało mi się ich
odzyskać, wstrzymałam wypłatę. - Maude przycichła. - Powinnaś teraz zobaczyć
moje pole kukurydzy. Nie wiem, co się z nim stało, kukurydza marnieje, wszystkie
łodygi są złamane. Nie mogę jej nawet użyć na paszę, gdyż nie wiem, czy nie ma w
niej jakiejś trucizny. Nie rozumiem tego! To już nie pierwszy raz, jakby ktoś rzucił na
nią czary.
Afryka - pomyślałam i opanowało mnie dziwne uczucie.
Wróciłam z Maude na farmę. Pozostałam tam przez kilka dni, aby podnieść
przyjaciółkę na duchu. Poza tym lubiłam jej romantyczną, emanującą spokojem
posiadłość, gdzie zwłaszcza wieczorem, gdy na werandzie i w całym domu paliły się
lampy naftowe, życie przypominało sielankę. To wrażenie potęgował cichy szum
wiatru od morza w wierzchołkach drzew i głosy tukanów czy innych zwierząt. A gdy
jeszcze przez las docierały do nas rytmiczne uderzenia w bębny świętującego
plemienia Giriama, impresja "sen o Afryce" stawała się doskonała.
Razem z Maude pracowicie usuwałyśmy, przezornie w grubych rękawiczkach, zgniłe
kolby kukurydzy, a później zrywałyśmy orzechy nerkowca z dwóch uginających się
pod ich ciężarem drzew. Maude zamierzała sprzedać je na targu. Orzechy były bardzo
poszukiwane i przynosiły niezły zysk. Owoce nerkowca zawsze mnie fascynowały:
wyglądały jak czerwonożółtawe brzoskwinie czy jabłka, z małym półksiężycem u
górnego końca -właściwym orzechem.
Byłam zadowolona, że zostałam u Maude, gdyż mogła wpaść w prawdziwe tarapaty.
Pewnego ranka, wczesnym świtem - było dopiero wpół do szóstej - zadźwięczał
dzwonek u furtki ogrodowej. Służba domowa jeszcze spała, również sama Maude,
która wzięła nawet tabletkę na sen. Ponieważ dzwonek nie milkł, wstałam, narzu-
79
ciłam coś na siebie i zaniepokojona zbliżyłam się do muru oraz dobrze
zabezpieczonej bramy, kryjąc się jednak między gęstymi zaroślami.
- Namnagani? O co chodzi? - zapytałam z mojej kryjówki. Do
bramy przycisnęło twarze trzech mężczyzn w długich białych gan-
dourach i w abach, a więc arabskiego pochodzenia.
- Wypadek, lady - powiedział jeden z nich. - Tutaj, niedaleko,
potrzebujemy samochodu, żeby zawieźć rannego do lekarza. Czy ma
pani auto? Proszę nam pomóc!
Coś wzbudziło moją nieufność i poczułam, że jestem w niebezpieczeństwie. Coś tu
się nie zgadzało. W jaki sposób ci ludzie pokonali tak długą drogę przez las bez
samochodu? I to o tak wczesnej godzinie? Czego ci mężczyźni mogli chcieć od
Maude? Nie był to nikt z osiadłych tu członków plemienia Giriama, gdyż ich chaty
znajdowały się z innej strony lasu, a poza tym wszyscy byli z Maude po imieniu i
nikt nie zwróciłby się do niej per "lady". Ledwie śmiałam oddychać.
- Ngoja kidogo, proszę chwilę poczekać - wykrztusiłam i przekra-
dłam się z powrotem do domu. Tu usiłowałam dodzwonić się do
naszego najbliższego sąsiada, miejscowego weterynarza, ale telefon
był głuchy. Coraz bardziej zaniepokojona postanowiłam obudzić
Paola, "dziewczynę do wszystkiego" mojej przyjaciółki, miłego star
szego pana, który mieszkał w przyległym budynku. I tak niebawem
już by wstawał, aby jak zwykle w pierwszych porannych promieniach
słońca obejść dom, nastawić kawę i upiec chleb. Akurat przyjechali
do niego w odwiedziny dwaj nastoletni siostrzeńcy, nie wiedziałam
jednak, w którym pomieszczeniu spali. Zdenerwowana stukałam
więc mocno we wszystkie drzwi, aż w końcu otworzył mi jeden
z młodych ludzi.
- Pomóż swojemu wujowi - poprosiłam go, opowiadając pokrót
ce, co się wydarzyło.
80
Już po chwili Paolo zjawił się w domu w towarzystwie swojego siostrzeńca i
wypuścił trzy wielkie psy Maude, które głośno szczekając, rzuciły się podniecone w
kierunku furtki. Trzej mężczyźni natychmiast wzięli nogi za pas. W tym momencie
pojawiła się Maude, wciąż jeszcze oszołomiona snem, stanęła obok mnie i utkwiła
wzrok w bramie. Wyjaśniłam jej w paru słowach, co się stało.
-
Regardedonc, la-bas, spójrz tylko, tam w dole - powiedziała, wska
zując wyciągniętą ręką uciekających Arabów. Ponieważ stałyśmy na
werandzie, miałyśmy lepszy widok.
Wrócił Paolo z siostrzeńcami.
-
Gnali jak derwisze - oznajmił. - Z pewnością się nie spodzie
wali, że w domu jest tyle ludzi i że mamy tak wspaniałe, złe psy!
- powiedział z satysfakcją w głosie, niemal radosnym tonem. Zaraz
jednak spoważniał. - Maude, to nie byli dobrzy ludzie, chcieli za
brać twój samochód i być może zamierzali napaść na farmę. Lakini
sisi sote ni hapa! Ale na szczęście my tutaj jesteśmy!
Dopiero gdy wypiliśmy kawę i herbatę i gdy zrobiło się dostatecznie jasno, poszliśmy
razem do bramy. Psy, wciąż jeszcze niespokojne, biegały, węsząc, wzdłuż
ogrodzenia. W chwili gdy Paolo zaczął badać zamek, usłyszeliśmy warkot motoru.
Pojawił się weterynarz. Maude otworzyła furtkę.
Opowiedzieliśmy, co się wydarzyło.
-
Mojej żonie też próbowali sprzedać bajeczkę o rannym, które
go trzeba było natychmiast zawieźć do szpitala. Ale ja właśnie wró
ciłem z Mtwapy i na calutkiej drodze nie było żadnego wypadku.
Miała pani szczęście, Maude, podobnie jak moja żona. To była pa
skudna pułapka. Ukradliby pani auto i narobili większych szkód.
To pewnie ta banda złodziei, którzy kradną miedziane kable telefo
niczne, sam widziałem kilka zwojów. Złodzieje szukali możliwości
przetransportowania miedzi. Te cholerne kable wiszą tak nisko, że
nawet dziecko może ich dosięgnąć. Ileż to już razy składałem pismo
81
w tej sprawie do urzędu telekomunikacji. Nie było żadnej reakcji, a telefony co rusz
nie działają. To takie denerwujące! Potrzebuję telefonu w pracy, pani zresztą także.
Ale tym razem tak łatwo się nie wywiną, nie dam się zbyć przeprosinami ani
wzruszeniem ramion.
Weterynarz był wyraźnie wzburzony.
- Wpadnę tu ponownie za chwilę, chcę tylko uspokoić żonę i powiedzieć jej, że
wszystko w porządku.
Krzątając się z Maude po domu i ogrodzie, cały czas rozmawiałyśmy o porannym
incydencie, a Paolo snuł śmiałe plany zemsty. Jego siostrzeńcy chcieli obejrzeć
uszkodzone kable telefoniczne i w towarzystwie psa ruszyli do lasu. Prawdopodobnie
zamierzali także rzucić okiem na palmy z zawieszonymi u szczytów pni wiaderkami,
które umocowali Giriama, aby zebrać sok na wino palmowe.
Wieczorem Paolo, Maude i ja wyczarowaliśmy pięciodaniową kolację, na którą był
też zaproszony weterynarz z żoną. Świętowaliśmy pomyślne zakończenie przygody
ze złodziejami, popijając wino z papai i czerwone wino z południowej Afryki.
Wyglądało na to, że nad nami wszystkimi, a zwłaszcza nad Maude i żoną
weterynarza, czuwał anioł stróż.
Kiedy pewnego ranka nieoczekiwanie wrócił z Tanzanii przyjaciel Maude, odwiozła
mnie swoim rozklekotanym czerwonym autem do Shanzu, gdzie czekało mnie sporo
pracy. Po wysprzątaniu i wyczyszczeniu domu, zakupach i załatwieniu poczty, znów
intensywnie poświęciłam się muzyce. Przez te historie z Eriką i Maude miałam
nieplanowaną dłuższą przerwę w pracy - musiałam teraz nadgonić zaległości i pilnie
ćwiczyć. Zawsze bardzo się cieszyłam, kiedy wśród słuchaczy, na ogół bardzo
licznych, znajdowała się Maude ze swoim przyjacielem. Spełniałam wtedy special
requests, śpiewając na przykład Aie a Mwana i Mulatkę, gdyż oboje właśnie te
afrykańskie piosenki szczególnie lubili.
82
W tym czasie Eddie zorganizował kolejne wspólne występy na południowym
wybrzeżu i w Kikambali, obiecano mu też angaż w hotelach African Safari Club. Był
to szczyt sezonu na wspaniałym kenijskim wybrzeżu, pora deszczowa już minęła i
zbliżała się pełnia lata ze świętami wielkanocnymi. Oznaczało to mnóstwo pracy w
branży rozrywkowej.
Otrzymałam długi list od Lpetati, w którym pisał dużo o nadziei i ufności w Bogu.
Mój mąż stał się bardziej wrażliwy, delikatniejszy, miałam wrażenie, że łatwiej było
go teraz zranić. Otwierał się przede mną w sposób, w jaki wcześniej czynił to jedynie
w wyjątkowych okolicznościach, by potem często usprawiedliwiać swoją zbytnią
otwartość. Doskonale rozumiałam, co czuł. Przed żoną z plemienia Samburu nigdy
by się nie zdradził z niczym, co dotyczyło jego życia wewnętrznego, gdyż ona nie
potrzebowałaby i nie rozumiała tego, a nawet zinterpretowałaby to jako słabość. Ja
natomiast jako Europejka oczekiwałam od niego otwartości i byłam szczęśliwa, kiedy
zachowywał się naturalnie. Często też miałam wrażenie, że Lpetati czuje potrzebę
wyrażania swoich myśli i pragnień i pokazania się takim, jakim jest naprawdę. Dobra
wola i intuicja tworzyły fundament naszego wspólnego życia, pomagając nam
obdarzyć się wzajemnym zaufaniem. Nadawało to szczególny rys naszemu
nietypowemu, ale radosnemu związkowi, który dawał mi szczęście, chociaż nie było
gwarancji, że będzie trwały. Jednak z biegiem czasu moje wątpliwości się rozwiały.
_ Powrót na wyżynę
Kiedy w Shanzu zmarł na gruźlicę młody człowiek z sąsiedztwa, wpadłam w panikę i
chciałam jak najszybciej znaleźć się przy Lpetati. Po rozmowie z moim menedżerem
i Eddiem, który miał mnie
83
zastąpić na kilku imprezach, nie zastanawiając się długo, kupiłam bilet na nocny
autobus do Nairobi.
Kiedy mniej więcej w połowie trasy między Mombasą a oddalonym o pięćset
kilometrów Nairobi wysiadła prądnica i w kompletnych ciemnościach musieliśmy
bezczynnie wyczekiwać na ratunek, zareagowałam histerią i aż do przyjazdu
wczesnym rankiem zastępczego autobusu cierpiałam prawdziwe męki. Przez
opóźnienie miałam kłopoty ze znalezieniem transportu do Nyahururu, a potem z
dostaniem się do Maralal. Obawiałam się nocnej jazdy przez wyludnione tereny.
Jednak około północy dotarłam do celu cała i zdrowa, kazałam zawieźć bagaż do w
miarę przyzwoitego hotelu i natychmiast ruszyłam w drogę do szpitala. Być może
postąpiłam nieco lekkomyślnie, gdyż w Maralal nocą także nie było bezpiecznie.
Całkiem niedawno wuj Lpetati został napadnięty i zraniony, kiedy wracał do domu, a
pewnego przedsiębiorcę zabito uderzeniem kamienia i obrabowano.
Niepokój o Lpetati był jednak silniejszy niż strach. Byłam bardzo czujna, a na głowie
zawiązałam dużą, ciemną chustę, niemal całkowicie zasłaniającą moją jasną twarz i
włosy. Rzecz dziwna, wejście na teren kliniki było niestrzeżone i zamknięte. Nie
znalazłam dzwonka, nie widziałam też nigdzie wartownika. Poczekałam chwilę, ale
nic się nie wydarzyło. Wtedy przypomniałam sobie o dziurze w drucianej siatce
wysokiego ogrodzenia. Był nów Księżyca i panowały takie ciemności, że prawie nic
nie widziałam. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłam jednak uszkodzone miejsce,
przecisnęłam się przez otwór w siatce i pobiegłam przez rozległy plac z betonowymi,
jednoosobowymi domkami. Nie wiem, skąd czerpałam na to siły. Mogłam przecież
wyspać się w hotelu i przyjść tutaj wypoczęta rano, ale coraz większy niepokój o
Lpetati nie pozwolił mi czekać ani minuty dłużej.
84
Słuchając dobiegających skądś głosów, płoszyłam wałęsające się po placu psy, które -
podobnie jak w dzień kury - nieodparcie przyciągały kubły ze zużytymi
strzykawkami, zakrwawionymi bandażami, plastrami i innymi budzącymi wstręt
szpitalnymi odpadami. Za przysłoniętymi otworami okiennymi i w szparach drzwi
migotało światło świec. W końcu znalazłam domek Lpetati.
-Hodi- zawołałam cicho. -Hodi, Simba lail- Nic się nie poruszyło, ale udało mi się
uchylić nieco drzwi. W rym samym momencie rozległ się straszliwy rumor. Okazało
się, że gdy pchnęłam drzwi, wywrócił się mały żelazny piecyk na węgiel drzewny,
służący z braku zamka za "sygnał alarmowy". Lpetati w mgnieniu oka znalazł się
przede mną z ncngu, gumową pałką, w podniesionej ręce.
- Ni mimi tu - zawołałam pośpiesznie, wystraszona. - Ni mitni tu, Chuiyako! To tylko
ja! - Pałka głośno uderzyła o ziemię. Już od dłuższej chwili przeklinałam pomysł
odwiedzenia Lpetati jeszcze tej nocy. Kiedy jednak zapaliłam świecę i mogłam nie
tylko usłyszeć, ale również zobaczyć, jak bardzo się ucieszył, wiedziałam, że
podjęłam słuszną decyzję. Nie rozmawialiśmy zbyt długo, gdyż zasnęłam na
siedząco, przysiadłszy na kamiennej ławie.
Dopiero rankiem mogliśmy porozmawiać. Stan Lpetati wydawał się o wiele lepszy
niż w chwili mojego wyjazdu. Obserwowałam go uważnie, dostrzegając wyraźną
zmianę na korzyść, również jeśli chodzi o postawę. Nie garbił się już, jak wówczas,
kiedy bolały go piersi, lecz siedział wyprostowany, i chociaż nadal oddychał szybko,
nie słychać już było świstów, które przedtem towarzyszyły każdemu oddechowi. Jego
twarz zaokrągliła się nieco. Wprawdzie kości policzkowe nadal były mocno
zarysowane, ale to tylko dodawało jego rysom szlachetności. Dziękowałam w
myślach Marissie, która najwyraźniej dobrze dbała o mojego męża. I naturalnie
opiekującemu się nim lekarzowi.
Lpetati zauważył mój badawczy wzrok.
85
- Czuję się o wiele lepiej, Chui, nawet trochę przytyłem. Ważą mnie tu co drugi
dzień. Widziałaś kiedyś taką wagę? Taką rzecz, na której się po prostu staje i wtedy
można zobaczyć, ile się waży? - Skinęłam tylko głową, uśmiechając się, i
pomyślałam o tym, jak często używa się w Niemczech takiej wagi przy zrzucaniu
zbędnych kilogramów- z konieczności lub dla lepszego samopoczucia. U nas w
dystrykcie Samburu było to zupełnie nie do pomyślenia.
Siedzieliśmy na schodkach w porannym słońcu, jeszcze okryci ciepłym kocem. W
pobliżu pojawiło się kilkoro dzieci, pacjentów lub synów czy córek chorych, którzy
podobnie jak Lpetati leczyli się na gruźlicę. Stały w pewnej odległości, przyglądając
mi się z uwagą.
- To jest moja żona z Europy - wyjaśnił im Lpetati. - Ludzie wyglądają tam inaczej
niż tutaj. Ale nie musicie się bać. - Po tych słowach kilkoro dzieci podeszło bliżej,
niektóre dosyć śmiało, inne z ociąganiem. Trochę zawstydzone podały mi rękę i
cieszyły się, kiedy każdemu z nich mówiłam coś miłego. Szczególnie zauroczył mnie
mały chłopczyk z domku obok. Miał taką śliczną niewinną twarzyczkę z wielkimi
brązowymi oczami i zachwycający uśmiech, przy którym robiły mu się dołeczki w
policzkach.
Odtąd każdego dnia, kiedy przychodziłam do kliniki, wybiegał mi naprzeciw, wsuwał
małą brązową rączkę w moją dłoń i maszerował ufnie u mego boku. Przypominał mi
chłopca, który tańczył dla mnie w Nairobi. Wszystko w nim było słodkie i urocze, do
tego stopnia, że nawet nie zauważało się jego zniszczonych, byle jak połatanych
ubrań, z których w dodatku już wyrósł. Odwiedzał mnie i Lpetati przez cały czas,
mimo że matka stale go wołała w obawie, że może nam przeszkadzać.
Ponieważ Lpetati pozwolono na krótkie spacery, chętnie z tego korzystaliśmy. Mój
mąż szedł wówczas wsparty na soboa, specjalnej lasce dla starszych ludzi, i na mnie,
często przystając dla odpoczyn-
86
ku. Podobało mu się jednak, że od czasu do czasu mógł opuszczać teren niezbyt
lubianej przez niego kliniki, nawet jeśli musiał to robić wyłącznie w czyimś
towarzystwie. Było rzeczą oczywistą, że kierowaliśmy się wówczas zawsze do jednej
z tych restauracji, które pod względem higieny pozostawiały wiele do życzenia.
Podawano w nich jednak proste, lokalne potrawy, które lubił Lpetati. Mogliśmy się
tam najeść do syta, co wciąż jeszcze było dla nas rzadkością i prawdopodobnie
pozostanie nią w przyszłości. Cieszyłam się, że Lpetati wrócił apetyt. Czasami
braliśmy ze sobą chłopca; patrzenie na to, jak je, było czystą przyjemnością.
Najpierw, onieśmielony, grzebał tylko w talerzu, zerkając stale w moją stronę. Jednak
po kilku słowach zachęty, zwłaszcza wypowiedzianych przez Lpetati, zaczął
błyskawicznie pochłaniać olbrzymie porcje, posługując się najchętniej rękami i z
lubością oblizując palce. Nie chciałam go stresować, toteż wielkodusznie udawałam,
że nie dostrzegam leżących na stole i podłodze resztek jedzenia. O wiele ważniejsze
było dla mnie to, że chłopiec powoli odzyskiwał pewność siebie. Miałam nadzieję, że
wpłynę na niego wychowawczo poprzez zabawę i własny przykład. Gdyby stan jego
matki się pogorszył, byłam gotowa przejąć na jakiś czas opiekę nad chłopcem. Widać
było, że ma zaufanie do Lpetati i obserwowanie relacji między nimi sprawiało mi
dużą przyjemność.
- Bardzo chciałby mieć ojca - napomknął pewnego razu Lpetati, spoglądając na mnie
porozumiewawczo.
Czasami, gdy zachodziliśmy do restauracji, pojawiali się przyjaciele i znajomi, którzy
przysiadali się do nas, jakby to było czymś zupełnie naturalnym. Niektórzy z nich
zamawiali nawet posiłki - nie czyniąc najmniejszego gestu, który zdradzałby ich
gotowość do zapłacenia za jedzenie. Często było nas przy stole dziesięć lub więcej
osób. Początkowo odnosiłam się do nich życzliwie i było mi nawet przyjemnie, gdy
potężni mężczyźni jedli z apetytem, a Lpeta-
87
ti był dumny ze swojej niemieckiej żony, która bez mrugnięcia okiem regulowała
wyższy rachunek.
- Wszyscy cię kochają! - wołał, rozkoszując się swoim wyjątkowym statusem
wynikającym z faktu, że to właśnie jego wybrałam. Gościnność gościnnością, ale gdy
zaczęło się to zbyt często powtarzać, moja cierpliwość się wyczerpała. Przysiadanie
się bez zaproszenia do naszego stolika było, według mnie, nie tylko nieuprzejme, ale
wręcz niegrzeczne, a z głodem w Maralal i tak nie mogłam wygrać. Te nieplanowane,
dodatkowe wydatki stawały się poważnym obciążeniem. Wiedziałam, że jeśli nic z
tym nie zrobię, już wkrótce nie będę mogła się opędzić od coraz większej liczby
nieproszonych współbiesiadników. Jeszcze trochę, a podążanie za nami do każdego
lokalu, do każdego sklepu stanie się miejscowym zwyczajem.
Nie przyszło mi to łatwo, ale zebrałam się na odwagę i w końcu oznajmiłam, że mogę
zapłacić tylko za mojego męża i zaproszonych przez nas gości. Część osób,
siedzących z nami przy stole, w tym także Lpetati, roześmiała się z niedowierzaniem,
traktując to, co powiedziałam, jako żart lub sądząc, że się przesłyszeli. Ponieważ
byłam wobec nich uprzejma, czuli się zaproszeni - dopóki nie zrozumieli, kiedy
doszło do regulowania rachunku, że mówiłam poważnie. Bycie białym oznaczało tu
wciąż zasobność portfela i bogactwo.
Lpetati miał bardzo słabe pojęcie o stanie moich finansów. Nie widziałam powodu,
aby we wszystko go wtajemniczać, przede wszystkim dla własnego dobra. Zdawałam
sobie sprawę, że to, co zrobiłam, bardzo go dotknęło. Z pewnością zostanie wzięty na
języki, gdyż to właśnie jego wszyscy obarczą winą za moją niespodziewaną "nie-
uprzejmość". Miejscowa kobieta nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła, byłoby
to zniewagą dla Lpetati jako mężczyzny. Ale w tej krytycznej sytuacji był bezradny,
nie miał przecież wystarczającej sumy pieniędzy, aby pokryć rachunek za picie i
jedzenie swoich przyjaciół i znajomych.
88
-
Jeżeli nie będę stale płaciła, przestaną mnie kochać, czy tak?
- zwróciłam się do niego. Lpetati syknął gniewnie:
-
Pst! -Wzruszył ramionami i z pochmurną miną wstał od stołu.
Jednak przed wyjściem przystanął, jakby się zawahał. W końcu
przemógł się i ruszył z powrotem, lekkim, sprężystym krokiem, wyprostowany jak
świeca. Chwilę później stanął przede mną, jakby nic się nie stało, i usiadł.
Wiedziałam jednak, że stoczył ze sobą walkę, która ostatecznie wypadła na moją
korzyść.
Po tym incydencie zdecydowałam się przedstawić Lpetati naszą sytuację finansową.
Wytłumaczyłam mu, jak bardzo wzrosły nasze wydatki na skutek regulowania
rachunków za stałych gości przy stole. A przecież ponieśliśmy już duże koszty w
związku z remontem i unowocześnieniem domu, poza tym utrzymuję nas z tych
pieniędzy, których część idzie też na potrzeby jego licznej rodziny. Usłyszawszy to,
Lpetati zrozumiał, dlaczego uznałam za konieczne odmówić płacenia za gości, którzy
sami wpraszali się na obiad czy kolację. Najbardziej zaintrygowały go moje słowa, że
gdybyśmy zdołali zaoszczędzić trochę pieniędzy, możliwe byłoby dokupienie owcy,
kozy lub krowy. To przeważyło szalę i Lpetati z lekkim sercem stanął po mojej
stronie.
Mój mąż nie posiadał własnych pieniędzy, gdyż jako tradycyjnie żyjący członek
plemienia Samburu nie wykonywał żadnego zawodu, który przynosiłby mu stałe
dochody. Dysponował pieniędzmi tylko w rzadkich przypadkach, kiedy można było
sprzedać jakieś zwierzę lub produkty zwierzęce. "Zawód" wojownika oznaczał
pewien status i prestiż, był więc najważniejszym etapem w życiu chłopca i
mężczyzny Samburu. Inicjowała go główna ceremonia, ceremonia obrzezania, którą
kultywowały już całe pokolenia Samburu, a w przyszłości stanie się ona udziałem
następnych. ,Wojownikiem" automatycznie stawał się każdy chłopiec, jeśli - jak
chciała tego tradycja - osiągnął wiek co najmniej piętnastu lat i pozwalała na to
89
jego sytuacja rodzinna. A kolejne piętnaście lat, jak mnie zapewniano, było
najpiękniejsze i najbardziej ekscytujące w całym życiu Sam-buru. Wszystko inne
mierzono miarą tego czasu, zupełnie jakby młodzi ludzie żyli tylko dla tych
kilkunastu lat, kiedy to kształtował się ich charakter i zdobywali pozycję oraz
znaczenie wśród współple-mieńców.
Lpetati miał już za sobą ten szczęśliwy czas, który wpłynął w sposób szczególny na
całe jego życie i w którym czuł się kimś wyjątkowym. Teraz nie był już
wojownikiem, jednak nadal człowiekiem poważanym, cieszącym się dużym
posłuchem, "juniorem-starszym" - tak w przybliżeniu można przetłumaczyć owo
określenie z języka plemienia Samburu. Miał autorytet i zyskał sobie szacunek -
posiadał też, dzięki mojej pomocy, trochę dobytku, nie zarabiał jednak pieniędzy. Jak
było to na porządku dziennym wśród Samburu, do życia wystarczało mu mleko,
płody rolne i w wyjątkowych przypadkach mięso. Specjalne życzenia nie mogły być
naturalnie uwzględniane z uwagi na brak funduszy. Oznaczało to rezygnację z wielu
rzeczy, użyczanie sobie niektórych z nich, zawieranie transakcji wymiennych, w
najgorszym wypadku żebranie lub, jak w naszej wyjątkowej sytuacji, korzystanie z
mojej pomocy.
Świadomość finansowej zależności dla żadnego z nas nie była łatwa. Jednak Lpetati
radził sobie z tym lepiej niż ja. Czasami tęskniłam za tym, aby mieć u swego boku
wspaniałomyślnego, hojnego mężczyznę. Tymczasem to ja byłam tą, która musiała
wszystko planować i organizować, tak aby wiodło nam się w miarę dobrze i byśmy
nie byli zmuszeni żyć zbyt skromnie.
Wiedziałam z góry, czego mogę się spodziewać po tym małżeństwie. Teraz musiałam
tylko starać się być jak najbardziej wyrozumiała. Gdyby Lpetati był jedynym
żywicielem rodziny, cierpielibyśmy często głód i pragnienie, bylibyśmy całkowicie
bezradni. Nie zamierzałam jednak popełnić tego błędu i pozwolić się traktować
90
jako "sponsor", przyjęłam po prostu, że nasze role zostały odwrócone. I z tym dało
się żyć. Dbałam o cały rodzinny klan, czyniłam to chętnie i z dużą rozwagą. Złościło
mnie jedynie, kiedy stawiano mi żądania, traktując to jako rzecz oczywistą. Zupełnie
inaczej podchodziłam do próśb, które zawsze spełniałam, jeśli to tylko było możliwe.
Długo zastanawiałam się nad tym, co mogłabym zrobić, aby Lpetati dysponował
własnymi pieniędzmi, tak bym mogła uniknąć dawania mu ich do ręki jak jałmużny.
Nie było to zresztą konieczne, gdyż miał wszystko, czego potrzebował i całkowicie
mu to wystarczało. Zaproponowałam jednak, że otworzę mu konto w Maralal, na
które regularnie będę wpłacać niewielką sumę. Tłumaczyłam Lpetati, że chcę się w
ten sposób odwdzięczyć za jego troskliwą opiekę nad zwierzętami gospodarskimi i
nad dziećmi, kiedy przebywały w domu. Miałam nadzieję, że ta forma pomocy
materialnej nie zrani jego dumy. Naturalnie zaangażowanie Lpetati nie wymagało
finansowego zadośćuczynienia, gdyż dbanie o zwierzęta domowe było obowiązkiem,
a wręcz życiowym celem każdego Samburu, wypełnianym przez wszystkich, o ile nie
przeszkodziły temu wypadki losowe.
Jak można się było spodziewać, Lpetati był wprost zachwycony pomysłem założenia
mu konta.
Własne konto - teraz był naprawdę kimś! Nikt w rodzinie nie miał konta w banku.
Dzięki niemu dysponował własnymi pieniędzmi. Skąd się one brały i w jaki sposób
trafiały na jego konto, tego nie potrafił do końca zrozumieć.
W moim odczuciu otwarcie konta dla Lpetati było dobrym rozwiązaniem, obawiałam
się też jednak, że gdy jego krewni i przyjaciele dowiedzą się o nim, natychmiast to
wykorzystają, nawet nie orientując się w przebiegu bankowych transakcji
pieniężnych. Gdyby rzeczywiście się zdarzyło, że mieliby do czynienia z
formularzami
91
w banku, musieliby je "podpisać" odciskiem palca, przyciśniętego do poduszeczki z
tuszem. Wyobrażając to sobie, mimowolnie się uśmiechnęłam, jednak ze szczerym
rozbawieniem, bez poczucia wyższości.
Aby ustrzec się przed ewentualnymi napadami, przy każdej nadarzającej się okazji
informowałam otoczenie, że nie mam pieniędzy ani przy sobie, ani w domu, co
wyłączając drobne, nieznaczące sumy, odpowiadało prawdzie. Sklepów w naszej
okolicy nie było, a na niewielkie przysługi, wartości kilku szylingów,
odpowiadających jednemu czy dwóm euro, w zupełności mi to wystarczało.
Najczęściej pomagałam, ofiarowując produkty rolne, a w wyjątkowych przypadkach
udawałam się po pieniądze do banku Barclays w Maralal.
Lpetati uwielbiał towarzystwo, wśród ludzi był zawsze ożywiony, doskonale się
bawił, tryskał pomysłami i humorem. Jego umiłowanie zabawy było zaraźliwe, toteż
dosyć często zapraszaliśmy przyjaciół Lpetati czy rodzinę. W przeciwieństwie do
niespodziewanych wizyt, podejmowałam ich z prawdziwą radością. Poza proszonymi
obiadami czy kolacjami, do których naturalnie dobrze się przygo-towywałam,
podczas wielu spontanicznych odwiedzin świadomie zachowywałam
powściągliwość, napomykając też od czasu do czasu, że "niestety cukier się
skończył" lub "herbata jest trochę za cienka, gdyż mamy zbyt mało mleka i liści
herbacianych". Najczęściej odpowiadało to prawdzie, a czynione otwarcie uwagi
ograniczały nieco wizyty wielu gości, którzy sądzili, że zawsze czeka tu na nich
obfity poczęstunek.
Przed laty współczucie i gotowość pomocy były dla mnie dużą przeszkodą w
wyznaczaniu jasnych granic i przedstawianiu mojego punktu widzenia. W tym czasie
zdobyłam jednak bogate doświadczenie i wypracowałam pewien sposób
postępowania, dzięki któremu ludzie z najbliższego otoczenia rzadko czuli się
obrażeni czy
92
odrzuceni. Ku mojemu zaskoczeniu, dopiero niedawno pewien irlandzki misjonarz, z
którym wdałam się w rozmowę w Maralal, udzielił mi mądrej rady:
- My wszyscy, którzy chcemy walczyć z nędzą, musimy się nauczyć mówić czasami:
nie, inaczej będziemy nieszczęśliwi i sfrustrowani. Również ta niewielka pomoc,
jakiej jesteśmy w stanie udzielić, może mieć wielką wagę. A więc radosne tak, kiedy
pomoc jest możliwa, i zdecydowane n i e, jeśli jest ponad nasze siły i możliwości. -
Dzisiaj ja również widzę to w ten sposób.
Mzee u fryzjera
Razem z Lpetati niejeden raz przemierzaliśmy nieutwardzane, wyboiste dróżki z
licznymi skromnymi stoiskami w niewielkim Maralal, dochodząc zawsze do tego
samego miejsca. Lpetati podczas każdego spaceru przystawał przed jednym z
kinyozi, zakładów fryzjerskich, obwieszonych licznymi plakatami z najrozmaitszymi
fryzurami, często własnoręcznie namalowanymi przez właściciela. Tym, co
wyróżniało ów wyposażony jedynie w dwa fotele i otwarty na ulicę "salon
fryzjerski", był prąd. Ulubioną rozrywkę przechodniów stanowiło przyglądanie się
"porządnemu" strzyżeniu mężczyzn przy wtórze szumu maszynek elektrycznych.
Owo strzyżenie polegało często na wygoleniu głowy, gdyż tak było najpraktyczniej.
Czasami fryzjer golił także skąpe zarosty. Tego dnia Lpetati oparł się o słup przy
wejściu, a gdy zwolnił się jeden z foteli, podszedł do niego i spojrzał na mnie
pytająco. Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi, gdyż Lpetati nie mógł pogodzić się
z tym, że wśród jego ciemnych, skręconych włosów pojawiło się parę srebrzystych
kosmyków. Poprosił mnie więc o kilka szylingów, by ściąć krótko włosy "tą cudowną
maszynką do golenia, której się w ogóle nie czuje".
93
- Ale twoje włosy są naprawdę bardzo krótkie - zaoponowałam.
- Chciałbym, żeby były jeszcze krótsze, z powodu robactwa
- wyjaśnił lapidarnie, ale kiedy zorientował się, że go przejrzałam,
uśmiechnął się szeroko do wielkiego lustra wiszącego na ścianie, tak
bym mogła zobaczyć jego roześmianą twarz. Doskonale zdawał so
bie sprawę, jaką siłę przekonywania ma jego uśmiech. Nieraz już
przecież skłonił mnie do zmiany zdania, demonstrując radość we
właściwy sobie, niezrównany sposób. Był to uśmiech jedyny w swo
im rodzaju. Kochałam te śmiejące się usta z olśniewająco białymi,
zdrowymi zębami, kochałam przyjazną, piękną twarz z drobnymi
zmarszczkami, które tworzyły się od śmiechu, i ciemne oczy w kształ
cie migdałów, kochałam dołeczki w jego policzkach, kochałam tego
młodego duchem, nieskomplikowanego, a jednak poważnego, reflek
syjnego mężczyznę w całej jego odmienności, która stała mi się tak
bliska.
Nie raz dawałam mu do zrozumienia, jak bardzo podoba mi się z oproszonymi
siwizną skrońmi. Rzeczywiście było mu z nimi do twarzy i moim zdaniem dodawały
mu uroku. Lpetati chodziło jednak nie tylko o mnie i moją opinię, lecz również o to,
aby wydać się przyjaciołom i kobietom młodszym i bardziej witalnym, niż był
naprawdę. Dziwne, jak bardzo pragną tego mężczyźni na całym świecie. Cieszyłam
się jednak z odzyskanej po ciężkiej chorobie próżności Lpetati.
Wcześniejsza apatia, podczas ostrej fazy jego choroby, przysparzała mi ogromnych
zmartwień, gdyż była nieomylną oznaką złej kondycji, zarówno psychicznej, jak i
fizycznej.
-
A więc, czy rzeczywiście jestem teraz mzee} - zapytał kokieteryj
nie. I oczywiście chciał być mzee, tyle że bez widocznych oznak wie
ku, jak posrebrzane i białe włosy. Mzee, starszy człowiek, był w Kenii
niezwykle zaszczytnym tytułem. Wszyscy mzee cieszyli się wielkim
poważaniem, bez względu na to, jak byli ubrani i skąd pochodzili.
94
Podeszły wiek rozgrzesza z wielu rzeczy, a przyjmowana za oczywistą mądrość i
doświadczenie życiowe czyniły z najprostszego starego człowieka kogoś godnego
najwyższego szacunku.
- Mnie podoba się mój mzee! - zapewniłam go, przyjrzałam mu się uważnie i
zatonęłam w jego ciemnych oczach, które teraz na nowo promieniały optymizmem i
radością. Otrzymał swoje strzyżenie, którego tak bardzo pragnął.
Spełnienie tego życzenia chociaż częściowo przywróciło mu wiarę w siebie, gdyż
Lpetati musiał się powstrzymywać od wielu rzeczy, które wymagały od niego zbyt
dużego wysiłku, co fatalnie wpływało na jego męskie ego.
Poza spacerami duże urozmaicenie pobytu w klinice stanowiły odwiedziny
najbliższych i przyjaciół. Cieszyłam się ogromnie, że cała rodzina tak żywo
uczestniczyła obecnie w życiu Lpetati, po tym jak wcześniej - z powodu niewiedzy i
ignorancji - niemal pozwoliła mu umrzeć, całkowicie bezradna wobec ciężkiej
sytuacji, w jakiej się znalazł. Rzecz jasna, z początku starano się go zaopatrywać w
środki lecznicze, być może nawet jedna czy druga z tajemniczych mikstur pomogła
przynajmniej złagodzić objawy choroby. Ale rodzina o wiele za szybko się poddała,
godząc się z tym, co według niej było nieuniknione, i pozostawiając Lpetati
opatrzności boskiej.
Jak dobrze, że szybko udało mi się podjąć właściwe kroki! Ożywienie Lpetati, kiedy
robiliśmy coś wspólnie - choćby w skromnym wymiarze - napełniało mnie głęboką
radością.
- Boże Narodzenie w szpitalu
Ponieważ Lpetati nie mógł jeszcze sam opuszczać kliniki, zdecydowałam się
przesunąć wyjazd na wybrzeże na możliwie jak najodleglejszy termin. Ku jego
wielkiej radości, postanowiłam także zre-
95
zygnować z kilku bożonarodzeniowych występów w renomowanych hotelach w
Watamu i Malindi i zamiast tego pozostać z nim w klinice. Koncertowanie w
świątecznej oprawie z pewnością sprawiłoby mi dużą przyjemność - jakiż byłby to
kontrast do mojego życia tutaj, na północy! Przelotnie pomyślałam o eleganckiej
sukni, którą kupiłam z Maude w butiku w Mombasie, aby ubrać się odpowiednio
podczas świąt. W sprawie odmowy występów w hotelach zadzwoniłam z poczty w
Maralal. Nie było z tym problemów, usłyszałam tylko kilka słów ubolewania. Trochę
szkoda było mi gaży, gdyż pieniądze z pewnością by się nam przydały.
Ku mojemu zaskoczeniu dwóm młodym, pełnym entuzjazmu lekarzom z kliniki
chorób płucnych i zawsze uśmiechniętej siostrze Jennifer, która czciła angielską
księżnę Dianę jak świętą i urządziła jej w domu mały ołtarzyk, udało się znaleźć
chętnych wśród powracających do zdrowia pacjentów i zorganizować chór.
Postanowiono nawet wystawić krótką sztukę teatralną z kilkoma z nich, której
tematem była miłość bliźniego w chrześcijańskiej rodzinie. Przedstawienie miało
przybliżyć widzom ideę Bożego Narodzenia.
Nie mieliśmy jednak choinki, ten zwyczaj był tutaj zupełnie nieznany, za to jeden z
mzee wystrugał z drewna coś w rodzaju żłóbka. Historia narodzin Jezusa dobrze
przystawała do świata Samburu, sami byli przecież pasterzami strzegącymi, również
nocą, swoich owiec i krów, a ich chaty były równie ubogie jak żłóbek.
Ku radości wszystkich przywiozłam ze sobą gitarę, chociaż i tak miałam co dźwigać
- przynajmniej przez ostatnie kilometry. Lpetati z dumą zaprezentował instrument
jako własny. Na potwierdzenie tego faktu zagrał na nim dwoma palcami, używając
jedynie trzech strun, i upajał się pełnymi podziwu spojrzeniami. Nie chciałam mu
psuć przyjemności i nie poprawiałam błędów, jakie robił. Po tak długim czasie, kiedy
kaszlący i słaby liczył jednostajnie upływające dni, nareszcie miał okazję zająć się
czymś interesującym, co wyraźnie mu służyło.
96
Na targu w Maralal kupiłam węgiel drzewny i mnóstwo jedzenia i z pomocą siostry
Jennifer zaniosłam wszystko do kliniki. Potem wyruszyłam jeszcze raz do miasta po
ciastka, cukierki i rodzynki, wykupiłam też w supermarkecie cały zapas małych
tabliczek czekolady, który bez problemu zmieścił się w zwyczajnej bawełnianej
torbie.
Słodycze zostały błyskawicznie zjedzone, wszyscy wokół oblizywali tylko łakomie
lepiące się palce. Jak się dowiedziałam, dla dzieci była to pierwsza czekolada w ich
życiu, również niewielu dorosłych próbowało jej wcześniej.
Potem Marissa, Lpetati i ja, chorzy i ich bliscy, a także część dyżurujących
pielęgniarek i personelu pomocniczego usiedliśmy razem, aby poszatkować kapustę,
marchew, cebulę i pomidory, obrać ziemniaki, przygotować ryż i rozdrobnić mięso.
A następnie gotowaliśmy wspólnie pod gołym niebem. Czułam się jak na obozie: na
kilku niewielkich piecykach na węgiel drzewny stały garnki z bulgoczącą, coraz
apetyczniej pachnącą zawartością. Razem rozstawialiśmy talerze i kubki, sztućce, sól,
cukier, mleko i herbatę. Tej gorączkowej krzątaninie towarzyszył ogrom oczekiwań i
pełna wdzięczności radość.
Po posiłku siedzieliśmy obok siebie syci i zadowoleni, śpiewając i modląc się.
Pomimo wielu niedociągnięć, były to jedne z moich najwspanialszych świąt Bożego
Narodzenia.
Również Nowy Rok witaliśmy wspólnie na terenie szpitala. Noc była jasna, chłodna,
przesycona światłem księżyca. Znów pachniało dymem z palącego się węgla
drzewnego i środkami dezynfekującymi, a ku jasnym, lśniącym gwiazdom równika
wraz z melancholijnymi i radosnymi pieśniami unosiły się niezliczone prośby i
błagania o powrót do zdrowia.
W pierwszy dzień nowego roku wybraliśmy się z Lpetati do Maralal, docierając do
dużego placu za targowiskiem, na którym urzą-
97
dzono prowizoryczną scenę. Występowała na niej nie do końca profesjonalna, ale
niezwykle zaangażowana grupa młodych ludzi, odgrywających i śpiewających różne
utwory - religijne, folklorystyczne, a nawet kilka współczesnych. Zniekształcone
przez fatalnie wyregulowane urządzenia techniczne i straszliwie buczący głośnik,
dźwięki muzycznego spektaklu niosły się daleko nad Maralal.
Tymczasem na podwyższenie weszli deklamatorzy, których było równie źle słychać,
a grupa sportowców rozpoczęła mecz siatkówki. Lpetati cieszył się występami, które
wyrwały go z monotonii szpitalnych dni. Zachwycony ciągnął mnie przez cały plac.
Podejrzewałam, że chciał się też pochwalić swoją europejską żoną, gdyż miałam na
sobie moją najpiękniejszą afrykańską suknię i równie piękne ozdoby. Wciąż
spotykaliśmy znajomych i Lpetati wprost promieniał ze szczęścia.
W drodze powrotnej, pod starym drzewem pieprzowym, którego gęste gałęzie i
drobne listowie tworzyły baldachim nad naszymi głowami, jeszcze raz złożyliśmy
sobie życzenia szczęśliwego Nowego Roku. Wkrótce potem wzeszedł księżyc i
siedzieliśmy, milcząc w jego bladym świetle - niemal przez pół nocy, aż do chwili,
kiedy zaczęłam się obawiać, że Lpetati się przeziębi.
- Niedostatek wody
Pozostały czas przed wyjazdem do Mombasy poświęciłam mężowi, rodzinie oraz
naprawom i ulepszeniom w naszym domu. Ze względu na deficyt wody musiałam
zrezygnować z pracy na polu i w ogrodzie, z większego prania, gruntownych
porządków, a także z cementowania.
Byłam smutna i zawiedziona, że tak wiele roślin na polach i w ogrodzie uschło, a
marzenie o dobrych zbiorach zostało pogrze-
98
bane. Nie mogłam nawet posiać przywiezionych przeze mnie nasion, gdyż ziemie
uprawne stwardniały na kamień w bezlitosnym słońcu. Po raz kolejny okazało się,
jak ważne dla otoczenia były drzewa, które magazynując wodę i dając cień, mogły
uratować chociaż część zbiorów. Marzyłam o świeżych warzywach i wysokich,
złocistych słonecznikach wokół domu. Jednak natura jeszcze raz zmusiła nas do
pokory.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Skutki suszy dawały się wszystkim
we znaki i pokładając ufność w Bogu, wypatrywaliśmy zbawiennego deszczu. Bałam
się, że ludzie zaczną głodować. Było mi żal kobiet i młodych dziewcząt, które dzień
w dzień musiały pokonywać w palącym słońcu długie, często strome dróżki, aby
przydźwigać kanister z dziesięcioma lub nawet dwudziestoma litrami nie zawsze
nadającej się do picia wody, bo taką coraz trudniej było znaleźć. Ja również
wcześniej męczyłam się w ten sposób - kiedy jeszcze w Maralal nie było
supermarketu prowadzącego sprzedaż wody mineralnej w wielkich butlach (był to
towar jedynie dla stosunkowo zamożnych ludzi, i to też do nabycia w ograniczonych
ilościach) i kiedy jeszcze nie mogliśmy sobie pozwolić na zbiorniki koło domu. Te
ostatnie jednak spełniały swoją funkcję oczywiście tylko wtedy, gdy okresowo padał
deszcz.
Podobnie jak wszystkich innych trapiło mnie podczas suszy wiele trosk i obaw.
Bałam się również o nasze zwierzęta. Nie tylko dlatego, że były dla nas bardzo
ważne i czuliśmy się za nie odpowiedzialni; kochałam je, i to nie mniej niż Lpetati i
cała rodzina. Jak mieliśmy zapewnić im wystarczającą ilość pożywienia i wody?
Musiałam wpaść na coś, co pozwoliłoby mi nakarmić i napoić nie tylko moją małą
trzódkę, ale również i inne zwierzęta przebywające we wspólnej zagrodzie między
chatami. Nie mogłam przecież powiedzieć do nich:
- Ty możesz, a ty nie.
99
Najlepsze zabezpieczenie przed suszą stanowiły jednak postawione nareszcie, po tylu
latach wyrzeczeń, zbiorniki na wodę o pojemności od kilkuset do kilku tysięcy litrów.
Musiałam długo na nie pracować, rezygnując z wielu innych pożytecznych rzeczy i
przyjemności. Już same płytkie wykopy pod cementowy fundament, ustawianie na
nim z kilkoma pomocnikami tych wielkich zbiorników, a później skomplikowane
przeprowadzanie rynien wokół domu, do których miała spływać woda deszczowa,
kierowana następnie rurami do cystern, dawały mi ogromne poczucie
bezpieczeństwa. Ogarnięta euforią, niczym po zwycięskiej walce, nawet nie
zastanawiałam się nad niebotycznymi kosztami całego przedsięwzięcia. Nigdy też nie
czekałam z taką niecierpliwością na deszcz, pragnąc w końcu poznać rezultat
wszystkich tych przygotowań i wysiłków i móc świętować ów wielki moment, kiedy
woda po raz pierwszy spłynie do zbiorników. Z bijącym sercem czekaliśmy z Lpetati,
pomocnikami, babą, Marissą, Ngarachuną w towarzystwie rodziny, ciotką Kakomai i
"naszymi" dziećmi na ten najpiękniejszy na świecie dźwięk - plusk wody w
zbiornikach. Ale skłębione ciemnoszare chmury długo z nas drwiły. Jednak pewnej
nocy, gdy byliśmy z Lpetati sami, nagle zaczęło padać. Deszcz uderzał o okiennice,
bębnił w blaszany dach, w rurach rozległo się głucho brzmiące bulgotanie, a potem
szum wody płynącej prosto do zbiorników. Nigdy nie zapomnę śmiejącej się twarzy
Lpetati, jego odmawianej w ekstazie dziękczynnej modlitwy i naszych radosnych
uścisków. Rankiem przejęci sprawdziliśmy, czy woda deszczowa trafiła do
zbiorników. Kiedy upewniłam się, że nikt mnie nie widzi, z radości i wielkiej ulgi
zaczęłam nawet podskakiwać i głaskać z czułością czarne ściany zbiorników.
Odbyła się mała rodzinna uroczystość, podczas której podarowaliśmy gościom w
prezencie pojemniki ze świeżą, miękką deszczówką. Byłam tak szczęśliwa, że nie
zauważałam zazdrości na niektórych twarzach, zazdrości o to, że mogłam tak po
prostu do woli
100
czerpać wodę ze zbiorników tuż przy drzwiach do kuchni, bez dźwigania ciężkiego
kanistra, bez długiego, wyczerpującego marszu. Od lat w nieregularnych odstępach
czasu na przemian występowały susze i opady deszczu, przynosząc radość lub
zgryzotę.
Codzienne opukiwanie zbiornika - po dźwięku można było się zorientować, ile wody
jest jeszcze wewnątrz - i negatywny wynik był tym razem deprymujący, gdyż w
związku z kosztami pobytu Lpetati w klinice brakowało mi pieniędzy, by nabyć
wystarczającą ilość wody czy zorganizować jej transport - to znaczy przywieźć z
odległych okolic małymi, wypożyczonymi samochodami dostawczymi wielkie
beczki o pojemności kilkuset litrów ze stosunkowo czystą wodą. Potem należało
zapełnić nią zbiorniki koło naszego domu i w wiosce, co było nie lada wyczynem, bo
brakowało węży do wody. Dlatego musiałam bardzo oszczędnie gospodarować
resztkami wody.
Niestety miałam ze wszystkich mieszkańców wioski i okolic najmniej doświadczenia
i nikt nie mógł mi pomóc, gdybym źle oceniła zapasy wody i wykorzystała je zbyt
szybko. Musiałabym wtedy ponownie liczyć się z uciążliwymi wędrówkami w
poszukiwaniu odrobiny tego drogocennego źródła życia. Najbardziej stresujące było
pytanie: czy gdzieś jest jeszcze trochę wody, choćby tam, gdzie można ją było
znaleźć wczoraj? A potem dźwiganie napełnionego kanistra do domu, cały czas w
strachu, że przecieka albo przez moją nieostrożność może się przewrócić!
Byłby to prawdziwy koszmar w obliczu tak trudnej sytuacji.
Resztki zapasów wody w zbiornikach i ukrytych pod łóżkiem butelkach próbowałam
za pomocą kalendarza rozdzielić równo na poszczególne dni, pozostawiając pewną
ilość na czarną godzinę. Poza nami i zwierzętami przy rozdzielaniu wody musiałam
także wziąć pod uwagę babcię Gatilię, w razie gdyby nie pomogli jej inni członkowie
rodziny. Była o wiele za słaba na to, aby wędrować z kobietami w poszukiwaniu
wody. Być może będę musiała zatroszczyć się też
101
o babę, ale miał przecież więcej dzieci i zięciów czy synowych, którzy mogli się nim
zaopiekować. Nie zawsze wszystko musiało być na mojej głowie - jednak zdarzało
się to niejednokrotnie, najczęściej po prostu z wygodnictwa.
Przez chwilę myślałam o Niemczech i cała sytuacja wydała mi się nierzeczywista.
Czy ktoś z mojej rodziny czy przyjaciół w ogóle potrafiłby sobie wyobrazić, jak to
jest, kiedy brakuje wody?
Tym razem zdołałam zakupić ograniczone ilości wody mineralnej, tylko do naszego
osobistego użytku, na zapas dla całej dużej rodziny nie wystarczyło mi środków
finansowych. Koszt pięciu litrów wody mineralnej równał się mniej więcej dniówce
robotnika!
W dodatku gdyby również w Maralal zabrakło wkrótce wody, musiałabym
zaopatrywać w nią Lpetati i z pewnością kilku jego towarzyszy niedoli w klinice.
Czasami widywałam tam przed budynkiem traktor ze zbiornikiem na przyczepie,
dostarczający niezbędnych ilości wody. Jak długo teraz taki transport będzie
możliwy?
i.
Smutna historia Nganat
Na jednej z dróżek prowadzących do naszej wioski spotkałam pewnego dnia ku
swemu zaskoczeniu Nganat, jedną z trzech osieroconych dziewczynek, które
przyjęliśmy pod swój dach. Nganat powinna przebywać teraz w szkole w Maralal i
mieć na sobie mundurek szkolny. Nosiła jednak tradycyjny strój i kilka bransolet.
Wyrażenie "nosi bransolety" w odniesieniu do młodej dziewczyny było
równoznaczne ze stwierdzeniem: "wkrótce wyjdzie za mąż". Nganat była również
zaskoczona na mój widok, lecz zamiast podbiec do mnie, jak zwykle to czyniła z
radości, zawstydzona wbiła wzrok w ziemię. Powstrzymałam ciekawość i
przemówiłam do niej serdecznie jak zawsze, udając, że niczego nie zauważyłam.
Ponieważ jednak
102
zmiana w jej zachowaniu rzucała się w oczy, zachęciłam dziewczynkę, aby mi się
zwierzyła. Zaczęła płakać, a potem dowiedziałam się, że kilku krewnych (których
znałam tylko z imienia) zabrało Nganat ze szkoły, aby zgodnie z tradycją ją obrzezać
i wydać za mąż. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Byłam do
głębi wstrząśnięta i gotowałam się ze złości. Nigdy nie liczyłam się z taką
możliwością. Miałam w głowie całkowity zamęt. Jak to się mogło stać? Wszystko
było zupełnie jasne - "nasza dziewczynka" w wyższej klasie renomowanej szkoły, ja
w stałym kontakcie z nauczycielami - a teraz to! Czułam się odpowiedzialna za
Nganat, nauczyłam ją wiele, wychowując w duchu mojej kultury, nie tracąc jednak z
oczu tradycyjnych wartości jej ojczystego kraju. Pragnęłam pomóc jej wystartować w
dorosłe życie i stać się niezależną, myślącą osobą. Nganat, która właśnie skończyła
siedemnaście lat, chciała zostać pielęgniarką opiekującą się dziećmi lub pediatrą.
Zdawało się, że bez trudu zrealizuje swoje plany, gdyż była bystra i żądna wiedzy,
doskonale się uczyła i miała bardzo dobry kontakt z dziećmi.
Teraz uświadomiłam sobie, że przez głupotę kilku krewnych została jej odebrana
szansa na samodzielne życie i wyuczenie się zawodu. Aby mogła to osiągnąć,
szczególnie się o nią troszczyłam i nie szczędziłam wysiłków, aby z dobrym
wynikiem ukończyła szkołę z internatem, do której uczęszczała. Nie mogłam po
prostu pojąć, że te wysiłki poszły na marne, i byłam wściekła na krewnych Nganat,
którzy prawdopodobnie połasili się na wiano w postaci wielu krów i kóz, które mieli
otrzymać za narzeczoną - a może faktycznie myśleli, że robią dziewczynie
przysługę? Nie mogłam w to uwierzyć. W pierwszym momencie byłam gotowa
odwiedzić rodzinę Nganat i skonfrontować się z nią, dopuszczałam nawet możliwość
kłótni. Nie miałam jednak do tego, poza zdrowym rozsądkiem, żadnych podstaw, nie
było ustnej umowy ani jakichkolwiek dokumentów. Nganat "podsunięto" nam,
zakładając zgodę Lpetati, gdyż jako do-
103
datkowa osoba do wyżywienia po śmierci swoich rodziców nie była zbyt mile
widziana przez krewnych (chodziło o dużo starszą kuzynkę z rodziną). Na ogół
chętnie przyjmowano dziewczynki jako siły robocze, ale Nganat bardzo późno się
rozwinęła i przez długi czas była słabym, chorowitym dzieckiem. Dopiero pod naszą
opieką prawdziwie rozkwitła.
Byłam zrozpaczona. Może rodzina Lpetati mogłaby wstawić się za Nganat, aby
pozwolono jej wrócić do szkoły? Później jednak przyszło mi na myśl, że zawsze
wchodziła tu w grę zazdrość, gdyż traktowałam Nganat w szczególny sposób,
chociaż nawet nie należała do rodziny. Zrozumiałam to, kiedy Lpetati kilka razy
napomknął, że w naszej własnej rodzinie jest kilkoro dzieci, również młodych
dziewcząt, które mogłabym wspierać. Nie przywiązywałam jednak zbyt wielkiej
wagi do tej wypowiedzi, a w każdym razie nie sądziłam, że może stać się ona
przyczyną konfliktu. Uważałam, że pomoc należy się w pierwszym rzędzie
uzdolnionym dzieciom, które były sierotami lub których rodzice nie byli w stanie - na
skutek choroby czy braku środków finansowych - zadbać o ich wykształcenie. Było
mi wszystko jedno, do jakiego plemienia i jakiej rodziny należą, dzieci to dzieci, nie
robiłam tu żadnego rozróżnienia. A nowe "rodzeństwo", które potem wzrastało
pośród nas, i tak musiało dogadywać się z pozostałymi członkami rodziny.
Po początkowych trudnościach udało mi się nawiązać dobre relacje z Nganat. Łatwo
było ją polubić, z tym jej radosnym uśmiechem, łagodnością i powoli wzrastającą
wiarą w siebie. Ale nawet ta pewność siebie nie wystarczyła, aby sprzeciwić się
zamysłom krewnych. Bunt młodej kobiety - przynajmniej wzrastającej w głębi kraju
- uchodził za niestosowny, również w obliczu ewidentnej niesprawiedliwości.
Miejscowe tradycyjne wychowanie po prostu nie dopuszczało nieposłuszeństwa.
104
Być może mogłabym zdziałać więcej, gdybym wychowywała Nganat od dziecka,
całkowicie odcinając ją od krewnych, i gdyby istniały jakieś dokumenty jak w
wypadku adopcji. W obecnej sytuacji jednak krewni w każdej chwili mogli zabrać ją
spod mojej opieki. Mimo to byłam zaskoczona i głęboko zraniona tym, że rodzina tak
po prostu zadecydowała o losie Nganat. Zastanawiałam się, czy nie powinnam wziąć
jej ze sobą do kliniki, kiedy pójdę odwiedzić Lpetati; być może mogłabym
porozmawiać o planowanym obrzezaniu z jakimś lekarzem. Człowiek o medycznym
wykształceniu z pewnością podszedłby do tego zwyczaju inaczej i wiedziałby, że jest
to nielegalne, nawet jeśli sam wcześniej miał do czynienia z ceremonią obrzezania
we własnej rodzinie. Gdybym jednak wspomniała o przypadku Nganat, niechybnie
padłoby pytanie o jej rodziców lub, gdyby już nie żyli, o najbliższych krewnych.
Niestety Nganat nie była moją córką i jak długo miała rodzinę, która czuła się w
obowiązku wydać ją za mąż i poddać tradycyjnemu obrzezaniu, zwyczajnie nie
mogłam nic zrobić. Jeśli rodzice decydują się obrzezać swoją córkę, muszą być
głęboko przekonani o tym, że rezygnując z tego obrzędu, robią dziewczynce
niewybaczalną krzywdę. "Tego wymaga tradycja", mówiono zawsze. Na czym
jednak opierała się ta tradycja, ten wręcz odrażający rytuał? Nikt nie umiał na to
odpowiedzieć. Co najwyżej okaleczanie żeńskich genitaliów uzasadniano tym, że
"należy usunąć wszystko, co przypomina mężczyznę". Nieobrzezana kobieta była
uznawana za nieczystą i niezdolną do małżeństwa.
Jak by na to nie patrzeć, w przypadku Nganat byłam całkowicie bezsilna, zwłaszcza
że nikt z krewnych Lpetati nie rozumiał, dlaczego w obcą osobę inwestowałam
pieniądze, które - jeśli już je wydaję - należą się "prawdziwej" rodzinie. Czułam, że
będę miała trudny orzech do zgryzienia. Zaczęłam się zastanawiać, jak mam przeka-
105
zać Lpetati wiadomość o zmianach w życiu Nganat i tym samym w naszym kręgu,
gdyż było oczywiste, że muszę go wtajemniczyć w całą sprawę. Może byłby w stanie
mi pomóc? A może lepiej, przy obecnym stanie zdrowia Lpetati, nie obarczać go tak
trudnymi problemami? Być może uzna to za naturalne, że nasza przybrana córka
wyjdzie za mąż, zamiast uczęszczać do szkoły i zdobywać wykształcenie. Pomimo
wielu lat przeżytych ze mną, był mocno związany z tradycją i przypisywał duże
znaczenie licznym obrzędom. A u Sam-buru zamążpójście było po prostu życiowym
celem każdej dziewczyny. Do tej pory mężatkami w tym plemieniu zostawały jedynie
obrzezane kobiety i zapewne jeszcze długo się to nie zmieni.
Po krótkim wahaniu odwiedziłam dyrektora szkoły, do której uczęszczała Nganat,
rozmawiałam także z jej wychowawczynią. Zdumiała mnie otwartość, z jaką się do
mnie odnieśli, niestety nie robili mi zbyt wielkich nadziei. Naturalnie oboje potępiali
rytuał obrzezania, przyrzekli też, że zajmą się tą sprawą i nawiążą kontakt z
krewnymi Nganat, przede wszystkim po to, aby umożliwić jej ukończenie szkoły. Po
chwili przyłączyło się do nas kilkoro nauczycieli, którzy wzięli udział w naszej
dyskusji. Nikt z obecnych nie pochwalał postępowania krewnych Nganat.
Bezwzględnie chciałam coś zrobić. Ale co mogłoby to być? Polecono mi uzbroić się
w cierpliwość i obiecano, że wkrótce ktoś się do mnie odezwie.
Tak więc czekałam z niepokojem.
Zastanawiałam się też nad tym, ile o całej sprawie wiedziały Mutoni i Wahira, nasze
dwie pozostałe przybrane córki, i jak przyjmą wiadomość, że Nganat zamiast
ukończyć szkołę, wychodzi za mąż. Ponieważ nie chodziły do tej samej szkoły, były
nieco młodsze od Nganat, a w dodatku nie miały krewnych w dystrykcie Samburu, z
pewnością będą bardzo zaskoczone i okażą dezaprobatę.
106
Wkrótce po naszej rozmowie piłam z Nganat herbatę na werandzie; obie byłyśmy
zakłopotane i przybite. Ściskało mi się serce, kiedy tęsknie wodziła wzrokiem po
dolinie i naszym ukochanym ogrodzie, a potem ze łzami w oczach zaglądała do tak
dobrze znanych jej pomieszczeń. Nasze spojrzenia co chwila się spotykały i
próbowałyśmy nieśmiało uśmiechnąć się do siebie.
-
Na pewno wiesz, że chciałabym ci pomóc znaleźć wyjście z tej
sytuacji, ale obawiam się, że będzie to niemożliwe. Wiedziałam co
prawda o twoich krewnych, ale nigdy nie wyglądało na to, że intere
sują się tobą czy tym, co robisz. Skąd w ogóle wpadli na taki po
mysł?
Nganat potrząsnęła głową.
-
Ja też nie znałam ich bliżej - powiedziała cicho. - W ogóle
0 nich nie myślałam i byłam pewna, że o mnie zapomnieli. Nie by
łam z tego powodu smutna, ale to jednak wspaniałe uczucie, kiedy
ma się kogoś z rodziny. To całkiem coś innego niż u ciebie. Chciała
bym z wami zostać, nawet nie zastanawiałabym się ani chwili. Z chę
cią chodziłabym dalej do szkoły i zdobywała wykształcenie. Ale nie
uważam, żeby krewni mnie krzywdzili, wydając za mąż. Przecież
z mężem u boku też będę kimś. Tak to już jest. Sama jednak nie
wiem, czy bardziej mi to odpowiada niż szkoła i życie z wami. Po
wiedzieli, że na pewno będę szczęśliwa. A ten mężczyzna jest bar
dzo piękny. Widziałam go dwa razy z daleka, może nie dostrzegłam
wyraźnie twarzy, ale podobała mi się jego sylwetka i to, jak się poru
sza. Być może nawet go pokocham, kiedy będę już wiedziała, co myśli
1 czy ma dobry charakter. Głos też jest dla mnie ważny, ale nie znam
go jeszcze. Ten człowiek posiada liczne stada bydła i bardzo dobrze
mu się powodzi. Niestety nie życzy sobie, abym dalej chodziła do
szkoły. Zresztą to i tak byłoby niemożliwe, gdyż musiałabym się trosz
czyć o niego i jego rodzinę. Oczywiście chciałabym mieć też dzieci,
bardzo się na nie cieszę. Wszystko inne jest dla mnie takie nowe, że
nie wiem, co o tym myśleć.
107
-
Czy wiesz, że byłam w szkole, aby porozmawiać o tobie?
Nganat potrząsnęła przecząco głową.
Dałam jej czas, nie naciskając więcej. Ponieważ unikała tematu obrzezania, ja
również go nie poruszałam. Wiedziałyśmy jednak dobrze, że obie o tym myślimy.
Dlaczego nie miałam żadnej wiadomości ze szkoły?
-
Nic się między nami nie zmieni - zapewniłam Nganat, zanim
opuściła dom. Chciała możliwie jak najwcześniej znaleźć się u swo
ich krewnych. Ze wszystkich sił starałam się wziąć w garść. Najchęt
niej ukryłabym ją u nas lub przynajmniej towarzyszyła jej w drodze,
okazując współczucie i uznanie.
Nie dałam jednak poznać po sobie, jak bardzo jestem zatroskana o jej przyszłość, lecz
próbowałam podnieść ją na duchu.
-
Żadna z nas się nie spodziewała, że w twoim życiu nastąpi taka
zmiana. Ale tylko jeden Pan Bóg wie, co jest dla kogo dobre. Życzę ci
odwagi i wytrwałości. Bądź silna! Obiecuję, że nie stracimy się z oczu,
w końcu nie będziesz mieszkać aż tak daleko od nas.
Przez dłuższy czas patrzyłam na nią, stojąc bezradnie na górskim zboczu,
przeklinając tę przygnębiającą sytuację i płacząc ze smutku i rozczarowania. Utrata
Nganat, rezygnacja z nadziei i marzeń bardzo mnie bolały. Aż sama się dziwiłam, że
nie wykrzykuję tego bólu na głos.
Niepokoiłam się o los Nganat, a zwłaszcza o okrutny rytuał obrzezania. Jedno było
pewne - gdyby Nganat pozostała wśród nas, myśl o nim nigdy nie zmąciłaby naszego
spokoju. Gdybym tylko mogła dalej zastępować Nganat matkę, wyrosłaby na
fizycznie i psychicznie zdrową kobietę.
Dwa dni później otrzymałam ustne zaproszenie na uroczystość obrzezania i zaślubin.
To pierwsze bardzo mnie zaskoczyło, gdyż powszechnie było wiadomo, że
stanowczo występowałam przeciwko bezmyślnemu okaleczaniu dziewcząt.
Próbowałam dosłownie
108
wszystkiego, aby przynajmniej jak największej liczbie poddawanych obrzezaniu i ich
bliskim, zarówno dziewczętom i kobietom, jak i mężczyznom, uzmysłowić
szaleństwo takiego postępowania. Być może jednak krewni Nganat mieli nadzieję na
pojednanie, czy też raczej na prezenty, możliwe też, że chciano zapobiec podjęciu
przeze mnie jakichś kroków, łącznie z prawnymi. Naturalnie mogłam - teoretycznie -
złożyć na nich doniesienie. Gdybym jednak rzeczywiście zameldowała władzom o
zabronionym w Kenii obrzezaniu znajomej dziewczynki, miałoby to prawdopodobnie
fatalne następstwa dla mnie, Lpetati, jego rodziny i wreszcie dla samej "ofiary", dla
Nganat. Nie, nie wolno mi było wywoływać nienawiści krewnych Nganat, mogłoby
to nawet oznaczać dla mnie wyrok śmierci. Istniały też organizacje, do których
mogłam się zwrócić, ale wówczas musiałabym upublicznić sprawę. Czułam się
potwornie bezsilna wobec ogromnej krzywdy, jaką miano wyrządzić mojej ukochanej
dziewczynce, a której nie byłam w stanie zapobiec. Dużo bym dała, aby się
dowiedzieć, co dzieje się w umyśle i sercu Nganat. Czy było jej niezręcznie
rozmawiać o tym, gdyż znała mój punkt widzenia? Czy namawiano ją do obrzezania,
przekonując, że to wszystko nawet w połowie nie jest tak straszne, jak się wydaje, i
że po prostu tak trzeba?
Choć było to w pewien sposób małżeństwo z przymusu, Nganat, jak wynikało z
naszej rozmowy, nie poślubiała przynajmniej starca, do którego czułaby wstręt.
Życzyłam jej z całego serca, by ich związek był szczęśliwy, by moja przybrana córka
mogła kochać i szanować swego przyszłego męża i by ten odwzajemniał jej uczucia.
Los wynagrodziłby jej chociaż w części utracone perspektywy zawodowe i życiowe.
Nie znała jeszcze jednak tego mężczyzny bliżej i dopiero przyszłość pokaże, czy
pasują do siebie i będą się dobrze rozumieć. Przynajmniej Nganat będzie miała
zapewniony byt, jeżeli to prawda, że jej przyszły mąż posiada wielkie stada bydła.
Nie potrafiłam
109
się jednak prawdziwie cieszyć przyszłością Nganat. Czy naprawdę zostanie poddana
obrzezaniu? Jak będzie przebiegać ten zabieg? Czy rany się wyleczą? Jak moja
ukochana dziewczynka upora się z okaleczeniem psychiki?
Wychodziłam z założenia, że Nganat oprócz bólu przeżyje także ogromny szok.
Przebywając w szkole z internatem, zbyt długo żyła poza społecznością dziewcząt,
które zajmowały się jedynie domowymi, rodzinnymi sprawami i myślały głównie o
zamążpójściu, gdyż nie znały innej alternatywy. Dlatego też łatwiej godziły się z tym,
że
0
ich przyszłości decydowała rodzina. Nganat chichotała z przyja
ciółkami, przekomarzała się z młodymi mężczyznami, przede
wszystkim uczniami i studentami, i być może pragnęła zostać pew
nego dnia żoną poważanego Kenijczyka, założyć z nim rodzinę
1
wykonując swój zawód, prowadzić "nowoczesne" życie.
W przeddzień obrzezania wiedziona impulsem odwiedziłam moją przybraną córkę.
Czułam, że muszę ją zobaczyć. Z mieszanymi uczuciami wędrowałam długą drogą,
wciąż głowiąc się nad tym, jak mogłabym oszczędzić Nganat przerażającego rytuału.
Najchętniej bym z nią uciekła - ale była to czysta utopia, bo dokąd miałyśmy uciec i
na jak długo? I tak po prostu ją uprowadzić? A może jednak powinnam spróbować
skłonić jej krewnych do zmiany decyzji? Może oferować im pieniądze, niejako ją
wykupić?
Poczułam się nieswojo, kiedy zobaczyłam kilka chat wioski, w której Nganat miała
żyć w zupełnie nowych dla niej warunkach, zanim podąży za mężem i wejdzie do
jego rodziny. Przycisnęłam mocno do piersi prezent dla niej, błękitną plisowaną
spódnicę, którą bardzo chciała mieć, i kilka książek - z krótkimi opowiadaniami dla
dziewcząt, biografię Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta Kenii, opisującą lata od
ogłoszenia niepodległości przez Anglików w 1963 roku, i album o Niemczech, który
Nganat wprawdzie znała, ale bardzo go lubiła. Chętnie się z nim rozstawałam.
Nganat potra-
110
fiła bardzo dobrze czytać i miałam nadzieję, że nie straci tej umiejętności w życiu, w
którym zwykle nie było miejsca dla książek.
A potem ujrzałam moją dziewczynkę, otuloną już w ciemną koźlą skórę, z
tradycyjnymi, skromnymi ozdobami. Siedziała w trawie, otoczona wianuszkiem
młodych kobiet i dziewcząt. Ten widok sprawił mi ból. Wydała mi się nagle taka
obca, jakby te dni, które spędziła z nami w domu, należały do odległej przeszłości.
Dni, kiedy prowadziłyśmy pogawędki i śmiałyśmy się, a wieczorami Nganat
nalegała, abym pocałowała ją na dobranoc, zanim beztrosko zaśnie, dni, kiedy czuła
się kochana i bezpieczna. Co teraz musi przeżywać? Gdy podeszłam bliżej,
dziewczynka wbiła wzrok w ziemię, jakby czuła się winna wobec mnie. Wzięłam ją
w ramiona i skinęłam głową jej towarzyszkom, które zerkały na mnie z ciekawością.
Kilka z nich nawet uciekło przede mną. Pragnęłam odlecieć stąd z Nganat, szybować
z nią gdzieś wysoko nad chmurami, lekko i bez lęku.
Nienawidziłam się za to, że byłam tak bezradna, że nic nie mogłam zrobić. Nagle
ucieszyłam się, że jutro będę daleko stąd i nie usłyszę jej krzyków, towarzyszących
nieludzkiemu obrzędowi.
Kilka dni później znów odwiedziłam Nganat - coś ciągnęło mnie w jej pobliże.
Wzięłam ze sobą maść leczniczą i proszki przeciwbólowe, zdawałam sobie przecież
sprawę, jak strasznie muszą boleć rany po obrzezaniu. Znalazłam Nganat na
legowisku ze słomy i koźlich skór. Widząc mnie, usiłowała się uśmiechnąć, ale po
chwili wybuch-nęła przeraźliwym płaczem. Podeszło do niej kilka starszych kobiet i
kiedy zobaczyłam, jak próbują wcisnąć jej między związane uda poplamioną
szmatkę, zrobiło mi się niedobrze. Nie wytrzymałam dłużej, pochyliłam się nad nią i
powiedziałam po angielsku, tak by kobiety nie mogły mnie zrozumieć, że zawsze
będę ją kochać i że w każdej chwili może przyjść do mnie po radę albo po prostu
porozmawiać.
111
- Nasz dom zawsze pozostanie twoim domem - zapewniłam ją. - O ile to będzie
możliwe, stosuj się do nauk, które usłyszałaś od nas i wyniosłaś ze szkoły. Nie
zapomnij wszystkiego, wykorzystuj swój umysł i słuchaj serca. Pamiętaj, pomyśleć
można wszystko, nie zawsze jednak wszystko powinno się mówić na głos. Nie bądź
jedynie biernym obserwatorem, jeśli nie możesz działać, rozważaj chociaż w myślach
sprawy, które cię nurtują - to pomaga. Zaufaj samej sobie. Nie trać odwagi. A kiedy
poczujesz, że nie dajesz już rady, po prostu przyjdź do mnie. Będę na ciebie czekać.
Wesele miało się odbyć w czasie, kiedy musiałam ponownie wrócić na wybrzeże, aby
zarobić na leczenie Lpetati i kilka dodatkowych rzeczy do domu i dla rodziny. Mimo
to przez cały czas wiedziałam, co się u niej dzieje, i ucieszyłam się niezwykle, gdy
Marissa poinformowała mnie, że mąż Nganat jest dobrym człowiekiem i bardzo
dobrze traktuje swoją żonę. Marissa i dwie z moich szwagierek były jedynymi
osobami w rodzinie, które przekazywały mi wiadomości o Nganat. Pytały o nią
zawsze, kiedy z grupą kobiet szukały drewna na podpałkę lub wyprawiały się po
wodę. Same były ciekawe, co u niej słychać, ale głównie czyniły to po to, aby
informować mnie na bieżąco o jej życiu.
Jeśli chodzi o moje pozostałe przybrane córki, Mutoni i Wahirę, raczej nie sądziłam,
że może im zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, gdyż żadna z nich nie miała w
północnej Kenii krewnych, którzy mogliby mieć wpływ na dziewczynki i zgłaszać do
nich prawa. Jeśli egzaminy końcowe w szkole dobrze wypadną, miały ewentualnie
studiować i zdobyć zawód, a być może wyjść kiedyś za mąż z miłości. Tylko na taki
związek mogłam się zgodzić, w innym przypadku wysłałabym dziewczynki do
Europy, gdyż obie bardzo tego pragnęły. Jednak był na to jeszcze czas. Ponieważ
Mutoni i Wahira przyjaźniły się z trzema córkami rodziny misjonarzy z Irlandii,
mogłam otrzymać z jej strony pomoc, gdyby zaczęto napomykać o obrzezaniu.
112
Irlandzcy rodzice z pewnością poruszyliby niebo i ziemię, aby nie dopuścić do
takiego naruszenia praw człowieka, jakim było okaleczenie genitaliów. Bez wątpienia
podjęliby wszelkie możliwe działania, nagłaśniając sprawę, aby uzyskać wyrok
sądowy, co dla mnie, jako osoby prywatnej, niepełniącej w kraju żadnej kościelnej
czy oficjalnej funkcji, było niewykonalne. Mimo to postanowiłam dalej na swój
ostrożny sposób walczyć ze zwyczajem obrzezania dziewcząt. Najbardziej
zdumiewał mnie fakt, że rodziny, w których dokonywano tego rytuału, uważały się za
chrześcijańskie. Również moja rodzina Samburu, której członkowie chodzili nawet w
niedzielę do kościoła, i to nie z poczucia obowiązku, lecz z prawdziwą radością. Do
chrześcijaństwa przeniknęły jednak wyznawane od pokoleń dogmaty raczej
prymitywnej religii, w której czczono Boga, czyli Ngai, jako najwyższą istotę,
przypisując jego woli wszystko, co przynosił los. Również dziesięciu przykazań nie
przestrzegano w sensie biblijnym, zawsze pozostawiano sobie wolną furtkę i
znajdowano dla swego postępowania osobliwe wytłumaczenia. I zawsze kluczową
rolę odgrywała tutaj tradycja. W każdym razie rytuał obrzezania kobiet z pewnością
nie był chrześcijański. Wiele plemion w ogóle nie znało tego zwyczaju, a
wykształcone i uświadomione warstwy społeczeństwa zdecydowanie go odrzucały.
i
Krowy w buszu
Aby zorientować się, jak bydło radzi sobie z utrzymującą się przez cały czas suszą,
zaniepokojona tym, co lekarz mówił o prątkach gruźlicy, odwiedziłam naszych
ulubieńców na leśnym terenie, położonym na północny wschód od wioski.
Zwierzętom już od wielu dni i nocy towarzyszyli tu młodzi wojownicy z naszej
rodziny i rodziny
113
sąsiadów, strzegąc ich i opiekując się nimi. W regularnych odstępach czasu
wymieniali się z innymi moran - wojownikami.
Przepiękna droga wiodła przez rozległą łąkę, okupowaną najczęściej przez stado
pawianów. Potwornie się bałam, że mnie zaatakują, i zawsze szłam tamtędy z duszą
na ramieniu, zwłaszcza kiedy zwierząt było wyjątkowo dużo. Gdy czuły się
zagrożone, szybko stawały się agresywne. Pawiany były także łowcami i nie gardziły
mięsem. W moich książkach z dzieciństwa "śliczniutkie małpki" żywiły się jedynie
liśćmi i owocami.
Z ogromną ulgą stwierdziłam, że pawiany zatrzymały się na skraju pagórkowatej
łąki, za daleko, aby mnie dostrzec. Mimo to docierały do mnie ich głosy.
Ścieżki, prowadzące przez małe wzniesienia i niecki, zagradzały splątane zarośla i
grube poszycie. Przekraczałam je pochylona i minąwszy kilka prześwitów,
zagłębiłam się w buszu, tak gęstym, tak zielonym, jak gdyby nigdy nie było suszy. W
końcu dotarłam do wąwozu, gdzie przyjemnie pachniało lekką stęchlizną. Było tu
chłodno i wilgotno, zadziwiająco odmiennie niż w okolicy naszej wioski. Przede mną
otwierał się zupełnie nowy świat. Spiętrzone bloki skalne, nad którymi zwieszały się
aż do wierzchołków drzew kaskady lian, bujnie rosnące rzadkie paprocie i mchy
pomiędzy żółtymi i liliowymi kwiatami pnączy - jakbym znalazła się w zaczarowanej
krainie. Na wilgotnym podłożu, w plamach słońca zataczały się barwne motyle. Po
nierównych dróżkach przemykały cienie, coś szeleściło tajemniczo pod leżącymi
wokół porośniętymi mchem gałęziami, dziwnymi grzybami i okruchami skalnymi.
Widok z dna mrocznego, zielonego wąwozu na lśniąco błękitne niebo zapierał dech
w piersiach. W niektórych miejscach pachniało intensywnie aromatycznym sianem,
stęchlizną i słoniami, a świeże ekskrementy świadczyły o tym, że niedawno
przechodziło tędy stado tych zwierząt. Musiałam zachować ostrożność, gdyż zbytnie
zbliżanie się do
114
słoni było niebezpieczne. Stado szukało tu w pobliżu rozległej jaskini z wyjątkowo
bogatą w sól warstwą skalną, którą słonie skrobały kłami - ich ślady były doskonale
widoczne. Wędrując do jaskini, zwierzęta w wielu miejscach poprzewracały drzewa,
by spokojnie delektować się liśćmi.
Na stromych zboczach widać było ślady kopyt bawołów i łap hien, a pośrodku
gęstych zarośli znalazłam potężną, jeszcze nie całkiem wyblakłą czaszkę bawołu
kafryjskiego.
W koronie stojącego przede mną drzewa śmigały dwa drobniutkie galago, które dały
drapaka na mój widok i kryjąc się wśród gałęzi, obserwowały mnie swymi
ogromnymi oczami z coraz to nowych miejsc. Kiedy mlasnęłam głośno językiem,
zamarły w bezruchu i wyciągnęły szyje.
Zielono-czerwono-niebieskie papugi na gigantycznym drzewie na mój widok
podniosły gwałtowny wrzask. Nigdzie indziej w Kenii nie widziałam papug. Ten las
u podnóża wzgórz Karisia był skrawkiem raju, i to niemal tuż za progiem mojego
domu. Jak cudownie byłoby mieć tutaj maleńką chatkę! Z pewnością jednak istniał
powód, dla którego ten teren i jego okolice pozostały niezasiedlone, pomimo
chłodnego powietrza i niewyczerpanych zasobów wody. Dla mnie wąwóz był piękny
i romantyczny, niemal baśniowy. Zakładałam, że tubylcy nie mieszkali tutaj z
całkiem innych przyczyn. Być może było to miejsce, które upodobali sobie
przodkowie i wzięli w swoje posiadanie. Zakłócanie ich spokoju byłoby
równoznaczne z bluźnierstwem. Bydło pędzono na te tereny tylko w wyjątkowych
przypadkach, tak jak obecnie, aby jego właściciele nie umarli z głodu. Czasami
widywałam na skraju zielonego gąszczu dziewczęta szukające drewna na podpałkę,
nigdy jednak nie zagłębiały się daleko w las i nie docierały do wąwozu.
Moje rozmarzenie przerwały nagle dźwięki krowich dzwonków i muczenie, śmiechy
wojowników, odgłosy uderzeń i sieczenia ma-
115
czetami, którymi obcinano gałęzie, aby z braku trawy karmić zwierzęta liśćmi.
Nalegałam, aby obcinano jedynie kilka gałęzi z każdego drzewa, tak by mogły rosnąć
dalej. Wojownicy posłuchali mnie, a kilku stało się nawet zagorzałymi obrońcami
przyrody. Jednak każde uderzenie siekierą w drzewo sprawiało mi ból. Między
innymi to było ceną za przeprowadzone przez rząd przymusowe osiedlanie się
plemion, prowadzących dawniej koczowniczy tryb życia. Przy nadmiernym spasieniu
pastwisk lub podczas długotrwałej suszy istniało tylko jedno wyjście - wędrówka z
bydłem na inne tereny, a ponieważ mleko stanowiło podstawowy pokarm Samburu,
należało dbać o to, aby krowy były mleczne. Jeśli nie znalazły wystarczającej ilości
pożywienia, dawały niewiele mleka i ludzie głodowali. Karmienie krów sianem było
pozbawione sensu, gdyż brakowało wody, której potrzebowały przy suchej paszy.
Najbardziej złościł i zadziwiał mnie fakt, że stadom Samburu i Masajów zabraniano
wstępu na tereny parków narodowych podczas suszy, choć zwierzęta były zdrowe. A
przecież stada hodowlane "współpracowały" z dzikimi zwierzętami, zjadając wysokie
trawy, w przeciwieństwie do zebr, antylop i gnu, które preferowały niższe gatunki.
Nie pozbawiały więc mieszkańców rezerwatów pożywienia, a mogły się najeść do
syta.
Naszego bydła nie musiałam długo szukać, wystarczyło, że zdałam się na mój słuch i
już wkrótce spostrzegłam na małej polanie wojowników z mojej rodziny, a w ich
pobliżu krowy. Zwierzęta robiły dobre wrażenie i wyglądały na zdrowe, choć nękały
je muchy, komary i kleszcze.
Samburu traktują krowy niemal jak rodzinę. Są treścią ich życia, symbolem statusu, a
przede wszystkim zabezpieczają im byt.
Ponieważ swego czasu jako mała dziewczynka pilnowałam w pewnej wiosce w
Siinteltal w Dolnej Saksonii krów sąsiadów, by-
116
łam z nimi obeznana, co okazało się niezwykle przydatne w wiosce Samburu.
Wszyscy bardzo się dziwili, że tak dobrze potrafię się obchodzić ze zwierzętami i
umiem nawet doić krowy.
Poinformowałam wojowników o dłuższym pobycie Lpetati w klinice, prosząc ich,
aby dobrze opiekowali się zwierzętami, zanim ja i Lpetati sami będziemy się mogli o
nie zatroszczyć. Potem przekazałam ostrożnie sformułowane - tak by nikogo nie
urazić i nie krytykować krów - przemyślenia lekarza na temat gruźlicy i jego radę,
aby używać jedynie przegotowanego mleka. Młodzi ludzie nie wydawali się tym
zachwyceni, gdyż uwielbiali pić mleko "prosto od krowy". Słuchali mnie uważnie,
ale co sobie ostatecznie przy tym pomyśleli i co sądzili o radzie lekarza, tego się nie
dowiedziałam.
Opowiedzieli mi o lwie i kilku lwicach, które pojawiły się pewnej nocy. Barwnie
opisywali swoją reakcję, okrzyki mające wzbudzić strach zwierząt, wymachiwanie
płonącymi kijami odpalanymi od trzaskającego ogniem paleniska. Zapewnili, że będą
dobrze strzec krów i dbać o nie.
- Lew nie ma z nami najmniejszych szans!
Kilku wojowników towarzyszyło mi w drodze do wioski, również z tego względu, że
ich zdaniem lwy przebywały jeszcze w najbliższej okolicy. Czułam się dobrze w ich
towarzystwie, tym bardziej że po znalezieniu śladów słoni, musieliśmy pójść okrężną
drogą, której nie znałam. Pawiany na łące znajdowały się teraz dużo bliżej naszej
dróżki. Tego rodzaju sytuacje, przede wszystkim spotkania z dzikimi zwierzętami,
sprawiały, że moja ojczyzna w buszu stawała mi się jeszcze droższa, a serce biło mi
szybciej, radując się bogactwem dzikiej, nieokiełznanej natury. Dzięki lękowi
doznania te stawały się głębsze i bardziej intensywne.
117
Wyjazd
Spędziłam kilka dni w towarzystwie Lpetati, który niecierpliwie czekał na wieści z
naszej wioski. Musiałam mu opowiedzieć wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
Widziałam, jak trudno było mu się pogodzić z myślą, że jeszcze tyle miesięcy nie
będzie mógł uczestniczyć w normalnym życiu.
Gdy uzupełniłam zapas żywności dla Lpetati, obowiązki gospodyni w małym
betonowym domku na terenie kliniki znów przejęła Marissa. Zadziwiała mnie jej
wielka bezinteresowność. Marissy łatwo było nie docenić. Zdawała się prostą, w
ogólnie przyjętym znaczeniu niewykształconą kobietą, jednak natura wyposażyła
jawo wiele większą mądrość i wrażliwość niż wiele innych kobiet, posiadała też
niespożytą energię. Podarowałam Marissie - w podzięce za jej dobre serce i
zaangażowanie - ciepły, miękki koc w pomarańczowe wzory, o którym już od dawna
marzyła, nowe, eleganckie, ale wygodne sandały i piękną szmizjerkę w
zielononiebieskim kolorze. Kiedy dałam jej sukienkę, wzruszyła się do łez.
Najbardziej podobały jej się kieszenie wpuszczone w boczne szwy, w których mogła
przechowywać swój ulubiony tytoń do żucia. Na skórzanym pasku umocowała małą
maczetę, zwaną panga.
Kiedy się żegnałam, lekarz Lpetati dodał mi otuchy kilkoma krzepiącymi słowami, w
dodatku uczciwymi. Niczego nie upiększał - jeszcze raz zwrócił uwagę na słabą
kondycję fizyczną Lpetati, w jakiej ten zgłosił się do szpitala, i prosił o cierpliwość.
Mojemu mężowi kazałam przyrzec, że się nie podda i będzie sumiennie wypełniał
polecenia lekarza, a jeżeli czegoś nie zrozumie, zdobędzie się na odwagę, by o to
zapytać.
118
Wczesnym rankiem opuściłam Maralal. Podczas jazdy wyboistą drogą myślałam o
Lpetati, mając nadzieję, że już wkrótce odzyska siły. Z myśli wyrwało mnie nagłe
szarpnięcie pojazdu, tak gwałtowne, że uderzyłam mocno głową w okno. Przed nami
na tle nieba barwy moreli pojawiła się majestatyczna sylwetka góry Kenia. Lpetati
uważał, że jej wierzchołek to ulubione miejsce boga Ngai.
- Dobry Boże, miej go w swojej opiece! - zmówiłam cichą modlitwę i poczułam się
po tym lepiej. Później w mojej głowie pojawił się obraz Nganat. Zadręczałam się
myślą, że w najbliższym czasie będę dla niej nieosiągalna. Pozostawały tylko listy.
Przeczucie mówiło mi, że Nganat bardzo potrzebowała wsparcia.
_ Znowu w Shanzu
Na wybrzeżu porosłym wysmukłymi palmami o zielonych pióropuszach czekało na
mnie zupełnie inne życie. Wybrzeże znacznie różniło się od wyżyny. Nie tylko
klimat, sposób życia i ludzie byli tu całkowicie odmienni, ale również moralność,
oczekiwania i pojęcia wartości.
Hotele, w których najczęściej występowałam z Eddiem, zachwycały elegancją i
oczekiwano, że przebywający w nich goście również będą się odpowiednio
prezentować. Lubiłam od czasu do czasu zanurzyć się w innym świecie, w którym
mogłam nosić piękne, modne stroje i dbać o formy towarzyskie. Tutaj stawałam się
zupełnie inną osobą niż żona wojownika Samburu. Uwielbiałam tę odmienność
światów północnej i południowo-wschodniej Kenii i przemieszczanie się z jednego
zakątka do drugiego sprawiało mi niebywałą przyjemność. W moim przypadku
odnosiło się to również do dwóch kontynentów - Europy i Afryki. Możliwość życia w
tak diametral-
119
nie różnych środowiskach stanowiła ogromną szansę dla rozwoju mojej osobowości.
Otrzymałam kilka nowych propozycji występów, z Eddiem i solo, zaczęłam też
ponownie grać i śpiewać na ogniskach w przepięknym Safari Camp. W wolnym
czasie załatwiłam kilka niezbędnych spraw w Mombasie, między innymi
odwiedziłam agencję w dusznym East Africa Building, przez którą znalazłam mój
dom w Shanzu, i jak zwykle zapłaciłam rachunki za wodę i prąd - tym razem
niezawyżo-ne przez obcych użytkowników. Od czasu do czasu pozwalałam sobie na
długi, odprężający spacer brzegiem oceanu lub wizytę w restauracji, spotykałam się
ze znajomymi z Europy, spędzającymi urlop w Kenii, robiłam krótkie wycieczki na
południowe wybrzeże, do Shimba Hills i wyjątkowo dzikiego rezerwatu słoni w
pobliżu Kwa-le, odwiedziłam autobusem Kilifi i Watamu. Często odpoczywałam w
położonym blisko mojego domu parku Hallera z wioską Ngomon-go albo chodziłam
popływać, jeśli miałam trochę wolnego czasu i akurat nie było odpływu. Moim
ulubionym miejscem była promenada Mama Ngina Drive przy porcie Likoni, u której
końca znajdował się zadziwiający gaj z niezwykłymi okazami prastarych baobabów,
podobnych do postaci z bajek, o potężnych pniach i rozłożystych koronach. Szkoda
tylko, że o ten park z jedynym w swoim rodzaju drzewostanem nie dbano tak, jak na
to zasługiwał.
Często spotykałam się także z Eddiem; albo przyjeżdżał do mnie do Shanzu, albo
umawialiśmy się w jednym z kilku sympatycznych lokali lub, kiedy mieliśmy trochę
więcej wolnego czasu, jeździliśmy samochodem po okolicy. Miejsce spotkania nie
miało większego znaczenia, najważniejsze były przyjacielskie rozmowy. Czasami do
Eddiego dołączała jego żona. Rozumiałyśmy się dobrze, dyskutowałyśmy o wielu
sprawach, które nam obu jako kobietom leżały na sercu. Była przy tym niezwykle
oczytana i dużo bardziej postępowa, niż początkowo przypuszczałam, pamiętając o
jej pochodzeniu.
120
Podczas wizyty u jej rodziców, na starówce w Mombasie, zachowywała się jak
oddana, troskliwa córka. W niczym nie przypominała tej nowoczesnej kobiety, jaką w
rzeczywistości była - od dawna stojącej na własnych nogach, wykonującej dobrze
płatną pracę i posiadającej zupełnie odmienne poglądy od tych reprezentowanych
przez jej rodziców.
Pewnego dnia, pożegnawszy się z żoną Eddiego w centrum Mora-basy, znalazłam się
w bardzo niebezpiecznym położeniu. Podczas trwającej w tym czasie demonstracji
IPK (Islamskiej Partii Kenii) doszło do strzelaniny i nie zdążyłam w porę wydostać
się z tłumu. Przeżyłam chwile prawdziwej grozy, drżąc o swoje życie, gdyż w oczach
muzułmanów byłam niewierną. Pomogła mi jakaś starsza kobieta, która wywiozła
mnie na swoim wózku, zaprzężonym w osła. Podczas jazdy, oczywiście uliczkami
okrążającymi śródmieście, z dala od wzburzonego tłumu, leżałam pomiędzy
główkami kapusty, przykryta zakurzonym jutowym workiem, cały czas w strachu, że
ktoś może zatrzymać i przeszukać wózek. Nic takiego się jednak nie stało.
Niestety, nie mogłam zanotować adresu tej kobiety, gdyż nie potrafiła ani pisać, ani
czytać. Znałam jedynie jej imię i wiedziałam, że przemieszkuje wraz ze swymi
osłami w Kisauni, w pobliżu meczetu. Zamierzałam ją odszukać, aby podziękować za
pomoc.
Od Lpetati otrzymałam kilka listów, zaadresowanych na moją skrytkę pocztową w
Bamburi. Za każdym razem niezwłocznie mu odpowiadałam, opisując wszystko
szczegółowo i starając się nie zarzucać go dobrymi radami i napomnieniami, mimo
że bardzo się o niego martwiłam. Niestety nie mogłam jeszcze spełnić prośby Lpetati
o mój szybki powrót. Dopiero pod koniec marca zrobi się nieznośnie wilgotno i
nastanie pora deszczowa. Wtedy będę mogła wyruszyć w podróż do domu z
zaoszczędzonymi pieniędzmi.
121
Khadija
Od Francisa Rasty z sąsiedztwa dowiedziałam się ku swemu zaskoczeniu, że podczas
mojej nieobecności przy furtce ogrodowej zjawiła się niejaka Khadija z Tangi w
Tanzanii. Przyjechała w odwiedziny do Binkiego, przywożąc mu na kilka tygodni
jego małą córeczkę, i zawitała do mnie, by dowiedzieć się, gdzie przebywa.
W odwiedziny do Binkiego, przywożąc jego małą córeczkę... Nagle poczułam się
bardzo dziwnie.
Słyszałam, co prawda, o Khadiji i wiedziałam, że Binki był z nią przez dłuższy czas
związany, kiedy on i jego zespół grali jeszcze w Tanzanii, nigdy jednak nie
wspominał o córce.
W jednej ze swoich pieśni opowiadał o szczęściu, jakie daje nam dziecko, chronienie
go i przyglądanie się, jak dorasta.
- Mój mały aniele, przyszłaś do mnie niespodzianie, otworzyłaś mi oczy, a potem
moje serce. Kim byłem bez ciebie, mój mały aniele, jak bez ciebie żyłem*
Wśród utworów Binkiego był też rodzaj kołysanki zapowiadającej dziecku rychły
powrót taty. Bardzo podobała mi się ta piosenka, niezwykle poruszająca w swej treści
i melodyce, ale nigdy nie podejrzewałam, że chodzi o jego dziecko.
-1 co masz zamiar zrobić? - zapytał Francis, zauważywszy moje wzburzenie. -
Mieszka w pensjonacie i nie ma pojęcia, że Binki nie żyje. Spotkasz się z nią i
powiesz jej o tym?
Po krótkim wahaniu poprosiłam Francisa, aby przyprowadził do mnie Khadiję z
córeczką, nie czułam się jednak z tym dobrze.
Z niepokojem czekałam na małym tarasie, aż w końcu pojawiła się kobieta z krótko
ostrzyżonymi włosami, w tradycyjnym, bardzo nietwarzowym stroju w brązowawy
wzorek. W ramionach trzymała prześliczną małą dziewczynkę, w żółtej sukieneczce
z falbankami - tak, to bez wątpienia była córka Binkiego! Widząc jej niezwykłe
122
podobieństwo do ojca, poczułam uścisk w gardle. Nieco zmieszana powitałam gości.
Co dziwne, Khadija znała mój adres i nazwisko, wiedziała o mojej niezwykłej
przyjaźni z Binkim, o naszej wspólnej pracy i podróżach do Niemiec - nie dotarła
jednak do niej wiadomość o jego śmierci.
-
Czasami do mnie pisał - wyjaśniła Khadija - i zawsze przysy
łał pieniądze na dziecko. Wiem o jego miłości do ciebie, ale jest mi
smutno, że już od tak dawna nie dawał o sobie znać i nie dostałam
żadnych pieniędzy. Ciężko mi samej wykarmić Toni i jeśli pozwo
lisz, chciałabym porozmawiać z Binkim. Powiedział, że zawsze mogę
się zwrócić do niego, jeśli będę potrzebowała pomocy. To nie ma nic
wspólnego z tobą. Bardzo cierpiałam, kiedy wybrał ciebie, walczy
łam o niego, ale ty wygrałaś. Zaakceptowałam decyzję Binkiego i cie
bie też akceptuję. Dziękuję, że przyjęłaś mnie w swoim domu.
Słowa Khadiji świadczyły o jej wielkim sercu i bardzo pragnęłam ją polubić. Mała
Toni z miejsca ujęła mnie swoim wdziękiem, być może dlatego, że miała w sobie tak
wiele z Binkiego, te same ciemne oczy, lekko wygięte brwi, prosty nos, dołeczki w
uśmiechu, a nawet ten sam energiczny podbródek.
Kiedy próbowałam zyskać na czasie, nie wiedząc, jak mam przekazać Khadiji tę
smutną wiadomość, przyszła mi z pomocą.
-
Słyszałam w pensjonacie, że Binki jest jeszcze w Niemczech.
-
Skinęłam głową i poczułam, że się czerwienię. W pewien maka
bryczny sposób było to zgodne z prawdą. Nie mogłam się jednak
przemóc, aby powiedzieć Khadiji o jego śmierci.
Mała Toni popatrzyła na mnie, a potem rozejrzała się po pokoju i zauważając
fotografię Binkiego, wykrzyknęła:
- Tata, tata!
- Zrobię nam po filiżance herbaty - odwróciłam ich uwagę
-
i coś małego do zjedzenia.
-
Tak, bardzo proszę, Toni zjadła dzisiaj tylko kawałeczek chleba.
123
Masz może mąkę kukurydzianą albo grysik? Mała przepada za uji.
Chwilę później stałam w małej kuchni z niebieskimi pojemnikami na wodę, obok
prowadzących na zewnątrz drzwi, i przeszukiwałam półkę z zapasami. Znalazłam
jajka, mleko, grysik, herbatniki, biały chleb i marmoladę. Od czasu do czasu
rzucałam spojrzenie przez okienko pomiędzy kuchnią a pokojem mieszkalnym,
obserwując ukradkiem matkę i córkę. Zastanawiałam się, co zrobić. Chętnie
wsparłabym finansowo Khadiję - chciałam pomóc zwłaszcza małej - ale w mojej
obecnej sytuacji było to raczej niemożliwe.
Kiedy spojrzałam na fotografię Binkiego, mimowolnie wyrwało mi się:
-
Poradź coś tam z góry! -1 przestraszyłam się. Po chwili jednak
rzeczywiście wpadł mi do głowy pewien pomysł. W dwóch sklepach
muzycznych w Mombasie sprzedawano kasety z utworami skompo
nowanymi przeze mnie i Binkiego i już od dłuższego czasu nie upo
minałam się o rozliczenie. Musiało się więc zebrać parę szylingów,
które mogłam dać Khadiji. W dużo lepszym nastroju usiadłam obok
niej i Toni na sofie. Wypiłyśmy herbatę, a potem przyglądałam się,
jak Khadija karmi córeczkę grysikiem.
Po chwili dziewczynka usnęła. Podłożyłam jej poduszkę pod głowę i poprosiłam
Khadiję, aby wyszła ze mną do ogródka. Uczyniła to ochoczo. Przystanęła pod
drzewkiem limonkowym, wdychając głęboko zapach liści i kwiatów.
-
Jak pięknie tu macie - westchnęła. - U nas w Tandze też jest
pięknie, ale jakoś inaczej. Byłaś kiedyś w Tanzanii?
Skinęłam głową.
- Tak, znam trochę Tanzanię, ale w Tandze nie byłam. Leży tuż
przy granicy z Kenią, prawda? Mieszkasz tam z Toni sama czy z ro
dziną? - zapytałam.
- Teraz na powrót z rodziną - odpowiedziała spokojnie Khadi
ja. Mówiła pięknie w suahili, z doskonałym akcentem. - Ale przez
124
jakiś czas nie chcieli mnie przyjąć z dzieckiem. Moi rodzice są ortodoksyjnymi
muzułmanami i Binki jako zadeklarowany chrześcijanin nie był według nich
odpowiednim mężem dla mnie. Gdy urodziła się Toni, rodzice się mnie po prostu
wyrzekli. Było mi naprawdę ciężko z małą. Gdyby Binki nie przysyłał mi pieniędzy,
żyłybyśmy w nędzy. Od niedawna pomagam mojej starszej siostrze w gospodarstwie,
a rodzicom w ich małym sklepiku warzywnym i w polu, nie dostaję za to dużo, ale
nie muszę żebrać. Czy mogłabyś napisać albo zadzwonić do Binkiego, ewentualnie
dać mi jego adres w Niemczech? Nie musisz się martwić, chodzi tylko o dziecko.
Poza tym obawiam się przepychanek o wychowanie i religię. Binki jako ojciec Toni
musi koniecznie przedstawić swoje stanowisko.
Koło ogrodu przeszło kilkoro sąsiadów, pozdrawiając mnie. Byłam zadowolona, że
nie muszę natychmiast odpowiadać na prośbę Khadiji. Wciąż jeszcze zastanawiałam
się gorączkowo, czy w ogóle, jak i kiedy powinnam jej przekazać wiadomość o
śmierci Binkiego.
Po obfitej kolacji w pobliskim "Ogrodzie Palmowym" wróciłyśmy do mojego
przytulnego domku, gdzie Khadija wykąpała Toni w zielonej plastikowej wannie.
Widać było, że dziewczynka bardzo lubi kontakt z wodą. Śmiała się bez ustanku,
pluskała radośnie i wydawała okrzyki zachwytu, które niosły się po całym domu.
Później ze zdjętych z sofy i foteli poduszek ułożyłyśmy małej posłanie na ziemi.
Khadija położyła się obok niej i po chwili matka i córka, zmęczone po podróży,
zapadły w głęboki sen. Ja natomiast długo nie mogłam zasnąć. Cała ta sytuacja i
świadomość, że córka Binkiego i matka dziecka są tuż obok, wytrąciły mnie z
równowagi. Nie rozumiałam, dlaczego Binki zataił przede mną, że ma córkę. Z
pewnością było mu z tym ciężko. Prawdopodobnie wolałby ją częściej odwiedzać lub
mieć blisko siebie. Żałowałam, że Binki nie miał do mnie na tyle zaufania, by mi
powiedzieć o dziecku, gdyż w innych kwestiach był zawsze wobec mnie szczery i
otwarty. Gdyby to
125
uczynił, z pewnością zniknęłoby wiele problemów, z którymi musiał się uporać.
Teraz jednak było już za późno.
Przy śniadaniu Khadija oznajmiła mi, że chce wracać do Tangi południowym
autobusem.
- Tutaj jest bardzo ładnie i chętnie bym została. Również Toni się tu podoba, to
widać. Ale ty masz pracę, a Binkiego tu nie ma. Bądź jednak tak miła i przekaż mu
moją prośbę. To bardzo ważne dla dziecka. Toni nie powinna głodować, a już
wkrótce mogłaby iść do przedszkola, a później także do szkoły. Wiem, że Binki
wiąże z nią wielkie plany i chciałby pewnego dnia zobaczyć swoją córkę na studiach.
Toni ma zresztą na imię Antoinette-Manolee, po ulubionej siostrze Binkiego.
Wczesnym południem towarzyszyłam moim gościom w drodze do Mombasy. W
dwóch sklepach muzycznych wypłacono mi kilka tysięcy szylingów, które
wręczyłam zaskoczonej Khadiji. Nazwała mnie rafiki, przyjaciółką, i uśmiechnęła się
z wdzięcznością. Tysiąc szylingów w przeliczeniu na euro nie stanowiło dużej sumy,
ale było to więcej, niż Khadija miała zwykle do dyspozycji na kilka miesięcy. Wielu
Kenijczyków, pomimo dwunastogodzinnego dnia pracy, zarabia tylko cztery do
ośmiu tysięcy szylingów miesięcznie, a więc niecałe sto euro.
W południowym żarze czekałyśmy na odjazd autobusu, przedpotopowej, wysokiej
landary w niebieskim kolorze z maleńkimi oknami. Wciąż jeszcze nie znalazłam
odpowiednich słów. Ze ściśniętym sercem patrzyłam na Toni machającą do mnie
wesoło z okna i na siedzącą obok niej Khadiję, kiedy autobus otoczony ciemną,
cuchnącą chmurą spalin ciężko potoczył się ulicą w śródmieściu Mombasy, unosząc
matkę i dziecko ku niepewnej przyszłości.
Postanowiłam tak często, jak to będzie możliwe, wspomagać Khadiję i Toni. Od razu
poczułam się lepiej. Ciążyło mi jednak, że byłam zbyt tchórzliwa, aby powiedzieć
Khadiji o tym, że Binki zmarł w Niemczech.
126
Jeszcze w drodze do Shanzu powzięłam decyzję, że przekażę jej tę smutną
wiadomość listownie i przeproszę za moje tchórzostwo. Po raz drugi i tym razem już
na zawsze straci Binkiego, nie mogła jednak pozostać ze swoimi problemami sama.
i.
. Traumatyczne przeżycie
Pewnej nocy spadł gwałtowny tropikalny deszcz. Strumienie wody bębniły głośne
staccato o dach mojego domku. Ponieważ w rym hałasie nie było mowy o spaniu,
próbowałam czytać. Później jednak, jak to często bywało na wybrzeżu, na dłuższy
czas wyłączono prąd.
Trzymając w ręku świecę, której płomień migotał niespokojnie, obeszłam dom.
Słuchałam wycia wiatru na zewnątrz i nagle z bardzo bliska dobiegł mnie krzyk, tak
przeraźliwy, że przeszedł mnie dreszcz. Był to krzyk człowieka w śmiertelnym
strachu. Nasłuchiwałam z bijącym sercem, przerażona zgasiłam świecę, aby nie być
widziana z zewnątrz przez szklane drzwi, i przycupnęłam na łóżku. Wzdrygnęłam
się, gdy usłyszałam drugi krzyk, dziwny, charczący, I to z tak bliska.
Mimo panującej w pokoju duchoty było mi coraz zimniej. Raptem rozległo się
ogłuszające walenie w metalową bramę. Potem wszystko ucichło, słychać było tylko
odgłosy burzy i plusk deszczu. Bałam się poruszyć. Sparaliżowana strachem
siedziałam oparta o zagłówek łóżka, aż w końcu zmęczona zasnęłam.
Ranek był promiennie jasny i rześki. Chciwie wciągałam w nozdrza woń pozostałych
jeszcze na drzewie kwiatów cytryny i wtedy powoli zaczęło powracać do mnie
wspomnienie lęku z ostatniej nocy.
Idąc do sklepiku po cukier i chleb, usłyszałam przerażającą wiadomość - młody
człowiek, strzegący materiałów budowlanych ja-
127
kiegoś Europejczyka, złożonych za moim ogrodem, został w nocy pobity na śmierć
przez złodziei żelaznym prętem.
-
Miał dziewiętnaście, może dwadzieścia lat - wyszlochała wła
ścicielka sklepiku. - Taki miły chłopiec i tak się cieszył, że znalazł
pracę. Na pewno znała go pani z widzenia, to był Omani, syn kraw
ca. Mieszkał przecież tuż obok pani, zaraz za rogiem.
Tak, to prawda, znałam go, zawsze serdecznie mnie pozdrawiał i kilka razy przyniósł
mi nawet drobne zakupy do domu za niewielki napiwek.
-
Oszczędzam na prawo jazdy - zwierzył mi się. - Gdy je zdobę
dę, z pewnością dostanę dobrą posadę i będę mógł pomóc rodzinie.
No i - roześmiał się nieco zawstydzony - moja przyjaciółka i ja bę
dziemy mogli się pobrać.
Nie kupiłam cukru ani chleba, nie byłam nawet w stanie myśleć o śniadaniu i
pragnęłam tylko znaleźć się daleko, daleko stąd, w Niemczech albo w Maralal przy
Lpetati.
Czy uda mi się kiedykolwiek zapomnieć te straszliwe, śmiertelne krzyki?
Tylko muzyka i radość, jaką mi dawała, pomogły mi przeżyć kolejne tygodnie.
Również częste rozmowy z moim przyjacielem Ed-diem sprawiały, że kierowałam
myśli w inną stronę. Zawsze były jakieś muzyczne kwestie do omówienia,
opowiadaliśmy sobie też różne historie lub po prostu prowadziliśmy rozmowy o
swoich uczuciach, intymne, nie zawsze przeznaczone dla osób trzecich.
Szczyt sezonu stopniowo zbliżał się ku końcowi, hotele pustoszały, a coraz wyższa
wilgotność powietrza stawała się nie do zniesienia. Czasami pranie wiszące na
sznurze przez kilka dni nie wysychało do końca, przesiąkało za to nieprzyjemnym
zapachem. Dwa razy pranie, które powiesiłam na zewnątrz, ukradziono mi w nocy.
Cały dom pachniał stęchlizną, a ja pociłam się, siedząc bez ruchu. Nawet bransoletka
i pierścionek drażniły wiecznie wilgotną skórę.
128
Noce nie przynosiły ochłody, upał wykańczał mnie, nie pozwalając spać.
Nadszedł czas wyjazdu.
Ciężko było mi się pożegnać z muzyką i Eddiem, choć wiedziałam, że za jakiś czas
do nich powrócę. Z wybrzeżem natomiast, ze względu na tragiczne okoliczności,
żegnałam się tym razem z lekkim sercem.
W skrytce pocztowej w Bamburi, do której zajrzałam przed wyjazdem, znalazłam list
od dyrekcji szkoły i wychowawczyni Nganat, wiadomość od samej Nganat oraz listy
z Niemiec od mojego ojca i dzieci, które przeczytałam wcześniej niż pisma ze szkoły,
które tak czy owak przyszły za późno. Ucieszyłam się, że w Niemczech wszystko
idzie swoim zwykłym trybem i nie dzieje się nic niedobrego.
Potem zaciekawiona wzięłam do ręki koperty z kenijskimi znaczkami i jako pierwszy
przeczytałam list od Nganat, skreślony starannym, czytelnym pismem. Dziękowała
mi serdecznie za serce, jakie jej okazałam, wyznając, że jest "zadowolona" ze swojej
nowej roli życiowej i nowego otoczenia. Tym razem niewiele udało mi się wyczytać
między wierszami, ale miałam nadzieję, że jest szczęśliwa w małżeństwie. W domu z
pewnością dowiem się o niej czegoś bliższego.
Wciąż głęboko ubolewałam, że wszystko, jak mi się zdawało, sprzysięgło się
przeciwko naszej najstarszej przybranej córce. Rozmawiałam o tym również z
Eddiem i jego żoną, których wiadomość o zmianach w życiu Nganat, a zwłaszcza o
jej obrzezaniu niezwykle poruszyła. Sami będąc rodzicami trzech prawie dorosłych
córek, nie mogli sobie wyobrazić, że w ich kraju dzieje się coś tak potwornego.
Rzecz jasna, wiedzieli o obrzezaniach, ale kiedy zdarzyło się to osobie związanej z
kręgiem ich przyjaciół, byli w widoczny sposób zszokowani. Długo dyskutowaliśmy
na ten temat i oboje stwierdzili stanowczo, że należało złożyć doniesienie na
krewnych Nganat. Nie
129
znali jednak powodów, które mnie od tego powstrzymały. Musiałam postępować
ostrożnie i przedstawiać swoje poglądy w taki sposób, by nie ściągnęło to na nikogo
niebezpieczeństwa. Wychowawczyni Nganat napisała wyjątkowo serdeczny list,
wykazując dużo zrozumienia i dobrej woli, ale dla samej Nganat niewiele mogła
zdziałać. Oferowała mi jednak swoje wsparcie i zadeklarowała gotowość pomocy,
gdyby znów zdarzył się podobny przypadek.
Dyrektor szkoły powiadamiał mnie: "Ze zrozumiałych względów zamężna kobieta
nie może być ponownie przyjęta do społeczności klasowej". Przynajmniej jednak
wskazał kilka specjalnych kursów, które polecałby Nganat, by mogła pogłębić i
uzupełnić wiedzę, uzyskując później dyplom ukończenia szkoły - łącznie z podaniem
kosztów.
Miałam zamiar, kiedy już będę w domu, powiedzieć o tym Nganat i jej bliskim. Być
może zdołam wpłynąć na jej męża, by pozwolił mojej przybranej córce od czasu do
czasu odwiedzić ukochaną szkołę, gdzie mogłaby szperać w książkach i prowadzić
zajmujące rozmowy.
Jeszcze na przystanku, chwilę zanim autobus ruszył do Nairobi, doszło do incydentu,
który mógł się wydarzyć chyba tylko w Afryce. Kierowca stwierdził całkiem serio, że
autobus nie odjedzie, gdyż właśnie się dowiedział, że pewna czteroosobowa rodzina
przewozi w skrzynce kota.
- Nie pojadę, jeśli w autobusie będzie kot - oznajmił kierowca, wielki, barczysty
muzułmanin w białej haftowanej czapeczce na głowie i jasnoniebieskiej gandourze
(stroju sięgającym ziemi). -Jazda z kotem nocą przynosi pecha. - Zażądał, aby
rodzina wysiadła albo wypuściła kota, spotkał się jednak z gwałtownym sprzeciwem
niewierzącej w przesądy rodziny. I tak od słowa do słowa wywiązała się kłótnia,
która szybko podzieliła pasażerów na dwa obozy. Jedni śmia-
130
li się z żądania kierowcy niczym z kiepskiego żartu, drudzy nie wykluczali
ewentualnego nieszczęścia, grożącego nam podczas podróży w towarzystwie kota. W
końcu doszło do rękoczynów. Część zniecierpliwionych pasażerów głośno nalegała
na natychmiastowy odjazd autobusu, naturalnie z kotem. Jednak znieważany i
zastraszany kierowca w dalszym ciągu wzbraniał się przed wyruszeniem w drogę.
W końcu znaleziono rozwiązanie kociego problemu. Przewoźnik przysłał drugiego
kierowcę, który nie przejmował się skrzynką z kotem. Nowy szofer wcisnął się za
ogromną kierownicę i dowiózł nas w ciągu nocy do Nairobi - bez najmniejszego
incydentu po drodze. Jednak wnętrze autobusu po ośmiu godzinach jazdy - z jednym
postojem pod gospodą, podczas którego można było skorzystać z niewiarygodnie
brudnych toalet, pozbawionych wody i z kałużami moczu na podłodze -
przedstawiało sobą mało zachęcający widok. Wszędzie poniewierały się puste
butelki, ogryzki owoców, reklamówki, papierowe torby, a także łodyżki i przeżute
resztki liści miraa, rośliny o narkotycznych właściwościach.
Z powrotem w domu
Lpetati stał na najwyższym stopniu schodków prowadzących do skromnego
szpitalnego domku. Jego szczupła, wysoka sylwetka odcinała się wyraźnie na tle
jasnego porannego nieba. Wypełniły mnie taka radość i szczęście, że musiałam
przystanąć. Wtedy Lpetati spojrzał w moim kierunku, zamarł na moment, pojął, że to
naprawdę jestem ja, i ruszył mi naprzeciw długim, sprężystym krokiem. Szedł coraz
szybciej, z szerokim uśmiechem na twarzy i wilgotnymi ze wzruszenia oczami.
- Wypatrywałeś mnie?
131
- Och, nie pierwszy już raz. Ale dzisiaj nie na darmo. Nafitrahi kweli kukuona wewe.
Tak się cieszę, że cię widzę!
Podeszła do nas Marissa i chłopczyk z sąsiedniego domku, oboje uśmiechnięci i
rozradowani. Już po chwili na piecyku gotowała się z głośnym bulgotem woda na
herbatę, a niedopasowana pokrywka aluminiowego czajnika podskakiwała, wydając
metaliczny dźwięk. Przyniosłam świeże maandazi, niemal wielkości talerza. Piliśmy
herbatę i jedliśmy pączki na przyjemnie nagrzanych w słońcu schodkach,
przeganiając kury i psy, które czekały na spadające okru-chy, i zatrzymując
wędrujący wytrwale pochód mrówek. Na kilka minut straciliśmy apetyt, kiedy nad
rozległym terenem kliniki rozeszła się intensywna woń środków dezynfekcyjnych.
Obserwowałam niepostrzeżenie Lpetati, stwierdzając z ulgą, że w ciągu minionego
półrocza nastąpiła znaczna poprawa stanu jego zdrowia. Wiedziałam, że będzie
musiał pozostać pod opieką lekarzy jeszcze trochę ponad dwa miesiące. Dopiero
wtedy się okaże, na ile choroba go osłabiła. Najważniejsze, że nie poczyniła w jego
organizmie poważniejszych spustoszeń. Za wszystko inne chętnie wezmę
odpowiedzialność, będę się troszczyć o Lpetati i pomogę mu w stopniowym
powrocie do normalnego życia.
Wielką radość będzie mi sprawiać rozpieszczanie go ulubionymi potrawami, rano
hiszpańskim omletem i chlebem z marmoladą i miodem, w południe i wieczorem
sałatką z awokado i białej fasoli, gulaszem i spaghetti, zapiekanką ziemniaczaną,
gotowaną i pieczoną wołowiną ze smakowitymi sosami, ryżem i ziemniakami,
faszerowanymi pomidorami z chili i paprykami faszerowanymi mięsem. Jeśli chodzi
o desery, Lpetati uwielbiał wszystkie, nie mogły być jednak zbyt słodkie.
Przystawki i desery były zupełnie nieznane w kuchni Samburu. Po posiłkach nie
podawano ani owoców, ani nic słodkiego, pito tylko zwykle herbatę z mlekiem. Z
reguły do wyboru było jedynie kil-
132
ka potraw, które codziennie się powtarzały. Najczęściej jadano brązową fasolę, białą
kapustę z ziemniakami lub bez nich, chapati (cienkie placki chlebowe) lub ugali
(gęstą papkę z mąki kukurydzianej, wymieszanej z wrzącą wodą, bez szczypty soli).
Każda bowiem przyprawa, każdy najmniejszy dodatek - wszystko to kosztowało.
Rarytasem był ryż, bo ze względu na cenę jadano go niezwykle rzadko, podobnie jak
mięso, podawane tylko przy wyjątkowych okazjach. Samburu nie stosowali ziół ani
przypraw w celu poprawienia smaku i aromatu prostych potraw, używali jedynie
cebuli, jeśli była pod ręką. Wprawdzie czasami dodawano do herbaty nieco imbiru
lub karda-monu, jednak zwyczaj ten nie był typowo rodzimy, lecz pochodził z krajów
arabskich. Tam, gdzie panował względny dostatek, a więc poza naszym okręgiem,
kuchnia afrykańska, a zatem również kenij-ska, miała do zaoferowania niezwykłą
obfitość wspaniałych potraw. Już sama różnorodność wpływów orientalnych i
indyjskich, w połączeniu z afrykańską sztuką kulinarną, wprawiała w zachwyt wielu
prawdziwych smakoszy. Tajemnicze ingrediencje nadawały i tak już nadzwyczaj
smacznym potrawom szczególną egzotyczną nutę.
Każdego, kto zwiedzał place targowe większych miast, obezwładniał zapach i kolory
najrozmaitszych przypraw. Było to bardzo afrykańskie i stanowiło niezwykle
zmysłowe przeżycie.
Ja sama z afrykańskich przypraw używałam chętnie kminu rzymskiego, imbiru, chili,
trawy cytrynowej, kurkumy, kolendry, cynamonu i kardamonu. Rośliny
przyprawowe, które lepiej albo gorzej radziły sobie z tutejszym klimatem, sadziłam
też wokół domu, między innymi miętę, tymianek, oregano, kminek, koper, cząber i
rozmaryn, a także miejscowe odmiany imbiru i kolendry. Rzadko udawały się
natomiast pietruszka, lubczyk i szczypiorek, być może było tu dla nich za sucho i za
gorąco.
W przypadku Lpetati idealnie sprawdziło się powiedzenie "przez żołądek do serca".
Bardzo szybko się o tym przekonałam. Za poda-
133
wane przeze mnie specjały, ich różnorodność i wielość, Lpetati skoczyłby za mną w
ogień.
Od samego początku był pozytywnie nastawiony do mojej kuchni, całkowicie dla
niego egzotycznej, dając tym samym dobry przykład naszym przybranym dzieciom.
Bez uprzedzeń próbował wszystkiego, a niektóre potrawy tak mu zasmakowały, że
później jadał je regularnie; podobnie było z dziećmi. Gotowałam też jednak coraz
więcej afrykańskich potraw, których kosztowałam na wybrzeżu i na które udało mi
się zdobyć przepisy, na przykład wyszukane dania z mleczkiem kokosowym,
słodkimi ziemniakami, ryżem, plantana-mi, botwiną, szpinakiem, okrą, czerwoną
soczewicą, ciecierzycą, kukurydzą, topinamburem i maniokiem, jak również z
owocami, takimi jak mango, granaty, papaja, marakuja, figi i ananasy, wszystkie
świeżo zerwane.
Mimo że mleko stanowiło podstawowy pokarm plemienia Sam-buru, Lpetati i
pozostali członkowie rodziny nie przepadali za proponowanymi przeze mnie
produktami mlecznymi, jak masło, twarożek, biały ser i jogurt; nawet zsiadłe mleko z
cukrem nie znalazło u nich uznania. Po pewnym czasie przestałam je więc
przyrządzać, choć sprawiłam już sobie maselnicę oraz specjalne salaterki i ście-reczki
do cedzenia. Jednymi z niewielu produktów, które ich zachwyciły, były kakao, mleko
z miodem, ryż na mleku na ciepło i na zimno, a także pudding czekoladowy i
waniliowy.
Obok zwykłego mleka i herbaty, Samburu pili chętnie "mleko wędzone w dymie",
którego ja unikałam, ponieważ pływały w nim często cząsteczki sadzy pochodzące z
patyczka, który najpierw trzymano w żarze, a potem wkładano do kalebasy z
mlekiem.
Potrawy najczęściej przyrządzaliśmy wspólnie, a potem jedliśmy je na ładnie
nakrytym stole, nierzadko specjalnie udekorowanym. Lpetati był utalentowanym,
praktycznie myślącym kucharzem. Jako morani, a więc wojownik, odpowiadał za
ubój zwierząt, dzielenie
134
i gotowanie mięsa. Doskonale się na tym znał. Mięso było zawsze przygotowywane
na uboczu wioski - w domu gotowało się jedynie mniejsze kawałki, stanowiące
składnik potrawy jednogarnkowej.
Aż do czasu zbudowania naszego domu ani ja, ani moja rodzina Samburu nie
poświęcaliśmy uwagi kulturze jedzenia. W pozbawionych okien chatach nie było
żadnych mebli, a więc także stołu i krzeseł. Odrobinę miejsca przeznaczano na
przechowywanie nielicznych naczyń, najczęściej jednego lub dwóch garnków, kilku
sztućców i skromnej liczby kubków oraz emaliowanych talerzy, na których wskutek
częstego używania powstawały brzydkie ślady. Jadło się, siedząc na ziemi, często
rękoma. Przez dłuższy czas nie przeszkadzało mi to, gdyż ze względu na warunki
inne rozwiązania były niemożliwe. Lecz kiedy domek z bali został już urządzony i
pewien zdolny stolarz z Maralal sporządził według mojego projektu stół jadalny i
kilka krzeseł, byłam ogromnie szczęśliwa i w przypływie dobrego humoru kupiłam
beżowo-brązowe fajansowe naczynia, wystarczającą liczbę sztućców i szklanki
(których również nie było w chatach), a nawet jasny obrus. Postanowiłam, że odtąd
będziemy jadać tak, jak byłam do tego przyzwyczajona od dzieciństwa. Lpetati
cieszył się z celebrowanych w ten sposób posiłków, z dumą opowiadając i pokazując
swoim ludziom, jak dobrze zna się na "europejskich zwyczajach". U członków
plemienia Samburu zawsze najważniejsze było najedzenie się do syta, a nie
delektowanie się potrawami.
Całkowitą nowość dla mojej rodziny stanowiły kolorowe serwetki, które
przywoziłam z Mombasy (w Maralal nie było ich nawet w restauracjach!).
Uwielbiały je zwłaszcza dzieci, które napychały sobie nimi kieszenie i używały
niemal do wszystkiego. Wszędzie przed domem fruwały barwne skrawki, aż w końcu
musiałam stanowczo zakazać zabawy serwetkami.
Gdy po raz pierwszy gościłam u rodziny Lpetati, nie wolno mi było jeść razem z nim
i innymi mężczyznami, a sam Lpetati w moim
135
towarzystwie pił tylko chai lub mleko. Zawsze musiałam odczekać, aż mężczyźni
skończą posiłek, podczas którego kobiety nie mogły przebywać w tym samym
pomieszczeniu. Także później - zaraz na początku, gdy zamieszkaliśmy we własnej
chacie - podczas odwiedzin jakiejkolwiek kobiety Lpetati przerywał posiłek i
odsuwał talerz na bok. Kobietom nie wolno było nawet spojrzeć na jego pożywienie!
Dotyczyło to jednak tylko okresu, kiedy Lpetati był czynnym wojownikiem.
Oczywiście początkowo postępowałam, jak nakazywał obyczaj, mimo to
buntowałam się przeciwko temu, że nie mogliśmy jeść wspólnie z naszymi gośćmi
(nawet już jako małżeństwo) i że kobiety i dziewczęta zawsze były poszkodowane
podczas posiłków, gdyż dopiero wówczas, kiedy mężczyźni byli już syci, resztki
jedzenia dzielono pomiędzy żeńskich członków rodziny i dzieci. Kobiety jednak
nigdy się nie uskarżały.
W ciągu kilku ostatnich lat - kiedy pozwalały nam na to finanse - raz w tygodniu
zapraszaliśmy rodzinę Lpetati na kolację i wraz z dorastającymi dziećmi często
bywało nas od dwudziestu do trzydziestu osób przy stole. Pomimo ciasnoty, w
naszym domku wieczory te były prawdziwymi ucztami. Moi krewni ze strony męża
zaczęli cenić sobie niemiecką kuchnię z silnymi wpływami śródziemnomorskimi i
jedli z apetytem, ciesząc się wspólnym posiłkiem. Po obfitej kolacji, oczywiście z
deserem, na który zawsze przygoto-wywałam coś nowego, najczęściej bardzo
słodkiego, oraz po kawie czy herbacie śpiewaliśmy, klaszcząc w dłonie,
prowadziliśmy pogawędki, a nawet tańczyliśmy; często też brałam gitarę. Kiedy
potem w kominku trzaskał jasny ogień, a wszyscy goście, zadowoleni i szczęśliwi,
wyrażali swoją wdzięczność, jeszcze przez wiele dni czułam się wspaniale i od razu
nabierałam ochoty na kolejne przyjęcie.
136
- Moja rola tu męskiej społeczności
Byłam bardzo szczęśliwa, a także odrobinę dumna z tego, że starszyzna naszej
rodziny i sąsiadów zwracała się do mnie, kiedy należało przedyskutować ważne
kwestie. Ja sama przed podjęciem znaczących decyzji prosiłam starszyznę do siebie
lub pod znajdujące się w pobliżu bomas, drzewo, pod którym zwyczajowo odbywały
się zebrania, i do tej pory zawsze odpowiadano na moje zaproszenie. Wiedziałam, że
cieszę się szacunkiem ze względu na wykształcenie i dochody, dlatego też liczono się
z moim zdaniem.
Od czasu do czasu zapraszałam starszyznę na maradjinę, miód pitny, czym
wzbudziłam dużą sympatię. Podczas dyskusji zawsze bardzo uważałam, by nie
popełnić jakiegoś błędu. Jakkolwiek twarze starszych plemienia mogły sprawiać
wrażenie niezwykle dobrotliwych, aż nazbyt często widziałam, jak w momencie
kiedy padły niewłaściwe słowa, ich nastrój gwałtownie się zmieniał. Często
dostawałam gęsiej skórki, przebywając wśród tych wszystkich starszych mężczyzn, z
drugiej jednak strony czułam się wśród nich bezpiecznie.
-Jesteś jedną z nas - powtarzali - jesteś tą, którą zesłał nam Ngai.
Wielu członków starszyzny przychodziło do mnie z wszelkiego rodzaju
dolegliwościami. Wzruszało mnie ich zaufanie i starałam się im pomóc. Najczęściej
wkraczała wtedy do akcji przywieziona przeze mnie aspiryna, krople do oczu, maść
na reumatyzm, plastry, bandaże, syrop na kaszel, witaminy, kremy do pielęgnacji
skóry, maść rumiankowa i cynkowa, a przede wszystkim rozliczne, nieznane ludziom
Samburu herbatki ziołowe. Przyjmowane początkowo sceptycznie, cieszyły się
później wielką popularnością jako nadzwyczaj skuteczne, stąd też na naszej
werandzie niemal zawsze siedział ktoś, kto przyszedł prosić o "herbatkę zdrowotną".
137
Niektórych z tych starszych ludzi bardzo lubiłam i byłam pewna, że oni również
darzyli mnie sympatią. Traktowałam ich zawsze nadzwyczaj uprzejmie i z
szacunkiem.
Nie podobał mi się jednak silny egocentryzm mężczyzn Sambu-ru, arogancja, z jaką
często odnosili się do kobiet, i władza, jaką nad nimi mieli. Trzymali się zawsze
razem jak spiskowcy i niekiedy bałam się, że przeciągną Lpetati na swoją stronę.
Wkrótce odbędzie się uroczysta ceremonia przyjęcia mojego męża do starszyzny.
Niepokoiło mnie, że Lpetati miał dobre serce i wiele współczucia i dlatego było nim
łatwiej manipulować niż innymi.
Gdyby uległ wpływom starszych plemienia, nie mogłabym nic na to poradzić.
Miałam nadzieję, że wystarczająco wcześnie rozpoznam oznaki ewentualnych zmian.
Wolałam jednak nie wybiegać myślą tak daleko naprzód. Być może kiedy Lpetati
będzie już "starszym" wioski, wszystko potoczy się zgodnie z moimi oczekiwaniami.
Czy z nim, czy bez niego, życie tak blisko natury i możliwość zajmowania się
naszymi przybranymi dziećmi, rodziną, zwierzętami, domem i ogrodem, pisaniem,
fotografowaniem, rysowaniem i muzyką będą mnie nieustannie wzbogacać
wewnętrznie. No i pozostaną jeszcze "dobre uczynki", którym nigdy nie będzie
końca, gdyż wciąż pojawiają się nowe problemy.
Również do tej pory Lpetati często bywał w drodze, co zdawało się całkiem
naturalne, gdyż rodzina i przyjaciele liczyli się dla niego bardziej niż cokolwiek
innego. Jeśli było to możliwe, wpadał w międzyczasie do domu, przynosząc nowiny i
różne historie, mały kwiatek lub jakiś piękny czy osobliwy przedmiot, który znalazł
w czasie wędrówki. Obejmował mnie, opowiadał trochę o sobie, pytał, co
porabiałam, a przede wszystkim o to, co będzie do jedzenia, po czym śmiejąc się i
machając mi dłonią na pożegnanie, na powrót się oddalał, by kiedyś znów się
niespodziewanie pojawić. Nigdy nie mówił,
138
dokąd idzie. Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, czułam, jak bardzo jesteśmy sobie
oddani, jak bardzo zgrani ze sobą. Wiedziałam, że należymy do siebie. Cieszyłam się,
że nasze relacje są serdeczne i naturalne, że stworzyliśmy udany związek, nie
narzucając sobie niczego siłą i nie wylewając wzajemnych żalów. Związek, w którym
żyliśmy każdy w swoim świecie - a mimo to tak blisko siebie. Nigdy nie
podejmowałam desperackich prób zmiany swojego sposobu myślenia. Wiele sytuacji
wymagało ode mnie aktywnego uczestnictwa, wycofania się lub też akceptacji
wzorców postępowania, które były mi całkowicie obce.
d
Moja pozycja we wspólnocie kobiet
Afrykańskie kobiety tworzyły bardzo zwartą społeczność. Zwłaszcza u Samburu fakt,
że wszystkie dziewczęta, matki, babki, kuzynki i ciotki spędzały ze sobą całe dnie,
był całkowicie zrozumiały. Nigdy nie spotkałam się z przypadkiem, aby któraś z
kobiet zrezygnowała z towarzystwa innych.
Lubiłam od czasu do czasu przebywać w ich gronie, gdyż były radosne i zarazem
poważne, posiadały wielkie serca i pomimo całej swojej prostolinijności -
wewnętrzną siłę. Ponieważ przyjęły mnie do swojej społeczności, czułam, że jestem
pod dobrą opieką. Cieszyła mnie ich uprzejmość i życzliwość, żarty i śmiech, który
zdawał się nigdy nie ustawać. Mimo to przez większość czasu, kiedy kobiety
siedziały w otoczeniu niemowląt i małych dzieci przed chatami na ziemi, często
wśród wysuszonego nawozu, zajęte nizaniem paciorków, garbowaniem skór,
przebieraniem ryżu lub tłuczeniem prosa, wolałam pozostawać poza ich kręgiem.
Podobało mi się, że ta społeczność była tak silna i w tak dużym stopniu przyczyniała
się do powszechnego zadowolenia, ale lubiłam zajmować się też inny-
139
mi sprawami, mieć czas na rozważenie różnych sytuacji, uczyć się formułować myśli
w obcym języku, a przede wszystkim lubiłam swoje wyprawy odkrywcze. Jednakże
chętnie znajdowałam czas dla trzech z pięciu ślicznych jak z obrazka sióstr Lpetati,
niezwykle do siebie podobnych. Szczególnie serdeczne stosunki łączyły mnie z
najstarszymi siostrami, Lekian i Kulało, i mieszkającą w sąsiedztwie Ngarachuną,
której mąż pomagał mi często w domu w drobnych pracach rzemieślniczych.
Przepadałam za ich towarzystwem, a nasze rozmowy, jeśli nikt nam nie przeszkadzał,
bywały bardzo intymne. Nie raz bez skrępowania rozmawiałyśmy o osobistej sytuacji
każdej z nas i obmawiałyśmy naszych "nieomylnych" mężów - jednak z umiarem i
dużą wyrozumiałością.
Raz lub dwa razy w tygodniu przychodziła do mnie babcia Gati-lia, mimo że
pokonanie stromej dróżki do naszego domku było dla niej niezwykle wyczerpujące.
Podobnie jak dla Marissy i sióstr Lpetati, zawsze miałam dla niej czas. Mimo że
chata Gatilii była bardzo ciasna, ciemna i zimna, odwiedzaliśmy ją często z Lpetati,
czując taką potrzebę. Wszyscy wiedzieli, że mnie kocha, wspominała o tym
niejednokrotnie, a ja również czułam ogromną sympatię do tej delikatnej, drobnej
kobiety o żywych ciemnych oczach w pokrytej zmarszczkami twarzy i ze srebrzystą,
krótką szczeciną na głowie. Niestety mogłyśmy się porozumiewać niemal wyłącznie
gestami, gdyż babcia miała słaby słuch i z powodu braku zębów mówiła bardzo
niewyraźnie.
Z wielką przyjemnością sprawiałam Gatilii radość, najczęściej podarowując jej
smakołyki, do których zaliczała także czystą wodę, lub ładną chustę czy ciepły pled.
Słowa podziękowania szeptała mi zawsze do ucha, nigdy też nie zapominała mnie
przy tym pobłogosławić i pomodlić się za mnie. Odmówiła jednak przyjęcia butów.
- Moje stopy ich nie potrzebują - powiedziała. - Nie czują wte-
140
dy naszej dobrej ziemi. A to jest ważne. Chcę wiedzieć, dokąd mnie prowadzą, i chcę
czuć pod stopami drogę.
Jeśli trzeba było coś zorganizować, zawsze wolałam poprosić o pomoc kobiety. Były
solidniejsze, bardziej zmotywowane i kreatywne, pracowały z większym zapałem i
nie opowiadały o tym z nieukrywanym samozadowoleniem, jak to czynili znani mi
panowie. Kobiety działały, zamiast rozprawiać, przynajmniej dopóki nie
przeszkodzili im w tym mężczyźni. Robiły to w sposób naturalny, z radosnym
nastawieniem do pracy. Nie zabiegały o to, aby je chwalono. I pomimo że były
zdominowane, nawet kilka z nich potrafiło zdziałać więcej niż wielu mężczyzn
rodzinnego klanu razem wziętych.
Jeśli chodzi o sprawy finansowe, również byłam bardziej skłonna zawierzyć
kobietom. Nie wydawały pieniędzy na siebie, na nową chustę, naszyjnik czy
spódnicę, lecz tylko na rzeczy, które rzeczywiście były potrzebne. Jak się
przekonałam, również niewielkie kredyty, które załatwiałam w szczególnych
przypadkach, kobiety wykorzystywały bardziej pomysłowo, kreatywniej i z o wiele
lepszym skutkiem niż mężczyźni.
Większość znajomych mężczyzn w okolicy skłaniała się raczej ku temu, by
przeznaczyć środki finansowe na podniesienie własnego prestiżu. W Europie
mężczyzna poprawia swój wizerunek autem lub technicznymi gadżetami, tutaj
wystarczała czapka baseballowa, kurtka z second-handu, okulary słoneczne ze
zwykłego sklepu, zegarek czy rower z lakierowanego na czarno, ciężkiego metalu,
niekoniecznie sportowy czy najnowocześniejszy.
Choć wiele kobiet nie miało wykształcenia, to większość z nich prezentowała
wrażliwość i bystry umysł. Według mnie, gdyby miały możliwość zdobycia
wykształcenia, gdyby przyznano im więcej swobód i bardziej je poważano, byłyby
nie do pokonania.
141
Europejka żoną Samburu
Moje życie wyglądało inaczej niż innych żon w plemieniu Samburu. Lpetati i jego
rodzina nie "kupili" mnie, nie byłam więc nikomu nic winna i pozostałam osobą
niezależną. Zobowiązywała mnie jedynie przysięga dana Lpetati.
W przypadku naszego małżeństwa nie było umowy handlowej, jaką w plemieniu
Samburu zwyczajowo zawierały rodziny młodej pary. Wprawdzie podczas
tradycyjnej ceremonii zaślubin zmieniło swoich właścicieli wiele typowych, a także
wiele specjalnych podarków, chodziło jednak o naturalne przy takiej okazji
przekazanie sobie upominków, a nie o "zapłatę".
Dopasowując się do nowego środowiska, co sprawiało mi nawet przyjemność,
zawsze jednak stanowiłam sama o sobie. Nie byłam więc "własnością" Lpetati i jego
rodziny. Mimo wszelkich dzielących nas różnic było dla mnie ważne, aby ludzie
widzieli, że Lpetati jest szczęśliwy i nie należy mu współczuć z powodu poślubienia
białej kobiety.
Poza Lpetati, wszyscy mężczyźni plemienia mieli absolutną władzę nad swoimi
żonami, dla których taki stan rzeczy był czymś zupełnie normalnym. Kobiety służyły
mężom i ich rodzinom bez słowa skargi, z całkowitym oddaniem. Nie dążyły do
zmian w swoim życiu, marzyły jedynie o spokojnej egzystencji, dobrych stosunkach
z mężem, o tym, by mieć zdrowe dzieci i zdrowe bydło, samej nie chorować, mieć
wystarczająco dużo jedzenia i wody, być kochaną i szanowaną przez społeczność i
sprawiać radość swojej rodzinie.
Moje wspólne życie z Lpetati ogromnie różniło się od związków jego braci,
szwagrów i przyjaciół. Lpetati tylko czasami zapominał o szczególnych relacjach
między nami i nie wiem, czy cierpiał z tego
142
powodu, że musiał się zachowywać w stosunku do mnie inaczej niż pozostali
Samburu w stosunku do swoich żon, i do jakiego stopnia ciążył mu partnerski układ
w naszym małżeństwie. Kiedy go o to pytałam, podkreślał, że jest szczęśliwy, a życie
ze mną jest wspanialsze, niż mogłoby być z niejedną kobietą Samburu. W domu
Lpetati mógł się czuć całkowicie swobodnie. Pozwalałam mu być sobą, nie
krytykowałam go bez ustanku, a kiedy uznałam za konieczne zwrócić mu uwagę na
coś, co mi się nie podobało, próbowałam uczynić to z humorem i w bardzo oględny
sposób, zawsze w cztery oczy. Oczywiście musiałam postępować z Lpetati z
ogromnym wyczuciem. W obecności jego rodziny i przyjaciół starałam się broń Boże
nie dominować, gdyż wówczas utraciłabym ich przychylność i skazałabym siebie na
wykluczenie ze wspólnoty. Rodzina, a przede wszystkim starszyzna i wojownicy z
grupy wiekowej Lpetati posiadali znaczącą władzę, której mój mąż nie mógł
lekceważyć.
Zawsze wiedziałam, że życie z afrykańskim wojownikiem będzie całkowicie
odmienne od związku z niemieckim partnerem. Zdawałam sobie sprawę, że stanowię
obce ciało w mocno zakorzenionej społeczności. Nie weszłam jednak w związek z
Lpetati bez zastanowienia, lecz w najlepszej wierze, z dobrymi chęciami i mocnym
postanowieniem sprostania wyzwaniom. Pragnęłam, aby nasz związek się udał i
uważałam, że warto inwestować w niego siły, wiedzę, tolerancję, takt, optymizm i
radość.
Lpetati wiedział też, że najważniejszymi osobami pozostaną dla mnie moi dwaj
synowie, i w pełni to akceptował. Moje dzieci napełniały Lpetati pewnego rodzaju
ojcowską dumą, mimo że nie miał nic wspólnego z ich życiem. Jednak często i
chętnie wspominał o moich synach, "naszych synach", jak mawiał ku mojej wielkiej
radości.
Mieliśmy też pięcioro przybranych dzieci, wobec których Lpetati spełniał ojcowskie
obowiązki. Traktował je poważnie i sprawiały
143
mu wiele radości. Miał naturalny talent do bycia ojcem, znajdując najczęściej
właściwy ton. Do oficjalnej adopcji byłam od początku nastawiona sceptycznie, gdyż
nie chciałam się zdawać na samowolne poczynania kenijskich urzędów. Z radością
natomiast towarzyszyłam dzieciom w drodze do dorosłości, chętnie uczestniczyłam
w ich szkolnym życiu, pragnęłam stać u ich boku, zawsze podając pomocną dłoń,
służyć im radą, wspierać je, być dla nich partnerką do rozmów i zaufaną przyjaciółką.
I tak prowadziliśmy szczęśliwe życie rodzinne, dopóki szkoły wyższego stopnia nie
zaczęły pochłaniać większości czasu naszych wychowanków i dom, z wyjątkiem dni
świątecznych i kilku tygodni ferii, świecił pustkami. Jednak dzieci zawsze chętnie
nas odwiedzały, zwłaszcza dzieci z sąsiedztwa. Przychodziły pobawić się, coś zjeść i
oczywiście też z czystej ciekawości, ponieważ było tu zupełnie inaczej niż w chatach
na terenie wioski i na placu pomiędzy nimi, gdzie nigdy nie przebywały same i nie
mogły zaspokoić naturalnej potrzeby ruchu i odkrywania świata wokół. Poza tym w
naszym domu zawsze czekały na nich drobne słodycze lub talerz ze smakołykami, a
przede wszystkim dużo wody do picia, przeważnie z dodanym do niej sokiem. Któreż
dziecko mogłoby się temu oprzeć!
Lpetati, sądząc po jego wypowiedziach i według mojej oceny, był szczęśliwy. I jakby
chcąc to potwierdzić, przy wielu okazjach zapewniał:
- Nie chciałbym innego życia, Chui, z jakiego powodu miałbym chcieć?
Jednak pomimo że tak dobrze się rozumieliśmy, potrafiliśmy się do siebie dopasować
i byliśmy bardzo zżyci, brakowało między nami owej szczególnej intymnej bliskości,
która pozwala na bezgraniczne, pełne ufności oddanie się drugiej osobie, ze
świadomością, że jest się przy niej bezpiecznym. Ale w kulturze Lpetati nie znano i
nie praktykowano tego rodzaju relacji małżeńskich. Mężczyzna i kobie-
144
ta żyli w osobnych światach. Pozostawali rozdzieleni podczas obrzędów i wielu
wydarzeń dnia codziennego. Nasze życie we dwoje i tak znacząco różniło się od
miejscowych małżeństw, gdyż Lpetati dbał o moje uczucia i troszczył się o mnie. Na
pewno mnie kochał - tak bardzo, jak tylko potrafił mężczyzna ukształtowany przez
tradycję i sposób wychowania swego plemienia, i jak tylko było to możliwe w jego
pojęciu - a być może nawet bardziej. Naszą tajemnicę, która pozwalała zażegnać
niejeden konflikt i zespalała nas z taką intensywnością, jaka tylko była możliwa w
tych warunkach, stanowiła czułość i delikatność we wzajemnych kontaktach. Żyłam
w społeczności, która przezwyciężała codzienne trudności na drodze harmonijnej
współpracy, we wspólnocie z ustalonymi, od dawien dawna precyzyjnie
rozdzielonymi zadaniami, przy czym cięższymi obowiązkami były obarczone
kobiety. Jednak w przeciwieństwie do moich sióstr z plemienia Samburu miałam
wiele możliwości, aby uczynić moje życie w dziczy znośnym, znaleźć w nim dobre
strony, a nawet je pokochać.
Największa różnica w pojmowaniu życia przeze mnie i Lpetati polegała na tym, że
mój mąż żył tylko dniem dzisiejszym, chwilą obecną, podczas gdy ja zawsze miałam
też na uwadze zarówno bliską, jak i dalszą przyszłość i niektóre działania
podejmowałam przezornie właśnie z myślą o niej. Zauważyłam jednak, że już od
dłuższego czasu moje podejście do życia staje się coraz bardziej podobne do tego,
jakie reprezentował Lpetati, i byłam zaskoczona, jak wiele rzeczy stało się dzięki
temu prostsze.
Życie w buszu uczyniło mnie silną. Przeszłam twardą szkołę, która mimo wielu
niedostatków w codziennej egzystencji i niemal stałej rezygnacji z przyjemności,
nauczyła mnie rzeczy pięknych i niezbędnych w życiu, wzbogacając o nowe
doświadczenia i wiedzę. Zyskałam naprawdę dużo - i to w wielu dziedzinach. I jeśli
wszystko pozostanie tak jak teraz, nasze życie będzie dalej płynąć spokoj-
145
nie, a być może stanie się jeszcze lepsze, gdyż obecnie mogłam czerpać ze swojego
doświadczenia i unikać popełnianych wcześniej błędów. W sumie przyszłość
rysowała się więc w jasnych barwach, a we mnie wciąż tkwiła ciekawość i chęć
sprostania wyzwaniom, jakie niosło moje nowe, pełne przygód życie. Ale najwięcej
szczęścia dawała mi miłość w połączeniu z osobistą wolnością. Musiałam jednak
pogodzić się z pewnymi ograniczeniami, gdyż pomimo swobody, jaką
dysponowałam, byłam członkiem afrykańskiej rodziny, wielkiej wspólnoty.
Potrafiłam to sobie jednak kompensować.
i.
WMaralal
Pozostałam w Maralal kilka tygodni, by być blisko Lpetati i spędzić z nim jak
najwięcej czasu. Mogłam go podbudować psychicznie i sprawić, by szybciej mijał
mu czas, rytm dnia pacjenta był bowiem bardzo monotonny. Prowadziliśmy długie
rozmowy, które dawały mi dużo radości i potwierdzały, jak bardzo do siebie
pasujemy i jak dobrze się rozumiemy, mimo wszelkich różnic kulturowych. Każdego
dnia spacerowaliśmy po zakurzonym miasteczku, dosyć często odpoczywając, gdyż
Lpetati źle znosił większy wysiłek i nie mógł jeszcze oddychać tak swobodnie i
głęboko jak przed chorobą. Czuł się z tym bardzo niekomfortowo, zwłaszcza w
obecności przyjaciół i znajomych. Przywykł przecież do prezentowania się światu
jako prawdziwy mężczyzna, silny i wytrzymały. Udawało mi się jednak uspokoić
mojego męża, bagatelizując jego osłabienie. Miałam jednak obawy co do tego, czy
drobny pył, unoszący się stale na ulicach Maralal, nie szkodził płucom Lpetati. Być
może również, kiedy już wróci do domu, będzie musiał zrezygnować ze zbyt
długiego przebywania w czarnych od sadzy, pełnych dymu chatach rodziny i
przyjaciół.
146
W dalszym ciągu szczególne miejsce podczas naszych spacerów zajmowały posiłki w
niezbyt zachęcająco wyglądających restauracjach. Tam, gdzie tylu ludzi głodowało,
możliwość zapełnienia żołądka stanowiła prawdziwe szczęście. Wcześniej nigdy nie
zaprzątałam sobie tym myśli. W Afryce była bieda, podobnie jak w innych krajach,
również w Niemczech. Ale dopiero w północnej Kenii poznałam, co to głód - tutaj w
pierwszych latach pobytu sama cierpiałam niedostatek, a nocami straszliwe skurcze
żołądka nie dawały mi spać. Te doświadczenia na zawsze zapadły mi w pamięć.
Od czasu do czasu wyruszałam z Maralal do wioski, by rzucić okiem na nasz dom i
dobytek. Lpetati często odprowadzał mnie wówczas tak daleko, jak to było możliwe,
gdyż musiał jeszcze pokonać drogę powrotną do kliniki. Czuł jednak potrzebę
zbliżenia się choćby tylko w ten sposób do rodzinnej wioski. Przebywał już pół roku
poza domem i coraz bardziej za nim tęsknił.
Pewnego dnia przysiadł zmęczony na skraju drogi.
-W myślach wędruję z tobą, znam tu każdy kamień, każde drzewo i krzew, od tylu
już lat. Wkrótce pójdę do domu i znów go zobaczę. Sprawdź, co u zwierząt, Chui, ol
tau, i u rodziny. Shomo tonobo Ngai, Chui.
Z ciężkim sercem zostawiłam Lpetati siedzącego ze zwieszoną głową na trawie.
Powrót do szpitala musiał go kosztować dużo samozaparcia. Odwracałam się
kilkakrotnie i widziałam, jak podnosi się z ziemi i powoli rusza w drogę. Był
oddalony zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym powiedzieliśmy sobie:
"Lessere neta, do zobaczenia". Pod wpływem nagłego impulsu zawróciłam i
podbiegłam do niego. Lpetati zdawał się na mnie czekać. Objęliśmy się bez słów i
trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę. Potem oderwaliśmy się od siebie, szczęśliwi, że
mogliśmy poczuć się bezpiecznie w swoich ramionach.
147
Lpetati pomachał mi jeszcze raz, najpierw jedną ręką, później dwoma, a w końcu
gałęzią. Ucieszyłam się, widząc, że nie stracił humoru. Życie z Lpetati było pełne
radości i śmiechu, codziennie potrafiliśmy znaleźć rzeczy, z których mogliśmy sobie
pożartować. Uwielbiał nas za to cały rodzinny klan. "Pogodne usposobienie jest
darem od Boga", mówiono. I jeszcze: "Ci, którzy często żartują i lubią wspólnie się
pośmiać, zawsze będą z sobą związani i nic tak naprawdę nie będzie w stanie ich
rozdzielić".
Bardzo chciałam w to wierzyć.
Po drodze przyszła mi do głowy myśl, że dawniej nigdy nie machaliśmy sobie na
pożegnanie, łącznie z dziećmi, które nie znały tego zwyczaju. Po prostu się żegnały i
odchodziły. Często czułam się wtedy zawiedziona, gdyż długo odprowadzałam je
wzrokiem, czekając na jakiś mały znak. Ale już od dłuższego czasu odwracaliśmy się
i machaliśmy sobie dłonią, często tak długo, aż jedno drugiemu nie zniknęło z oczu.
Dzikie pszczoły
Już otwierając drzwi, usłyszałam dziwne brzęczenie, którego początkowo nie
mogłam rozpoznać. Dopiero gdy uchyliłam drzwi do sypialni, zostałam otoczona
przez setki małych dzikich pszczół, które przelatywały obok mnie, kierując się do
szafy lub z niej wylatując. Przystanęłam zaskoczona i bezradnie przyglądałam się
krążącej po sypialni chmarze owadów. Tyle pszczół, wszędzie pszczoły - jak
miałabym zostać w tym pokoju, nie mówiąc już o spaniu? Jeszcze nigdy w życiu nie
widziałam czegoś takiego i nawet nie sądziłam, by było to możliwe w stosunkowo
solidnie zbudowanym domu. Powoli doszłam do siebie. Odstawiłam rzeczy i
podążając za brzęczącymi owadami, ruszyłam biegiem w kierunku chat. Już w poło-
148
wie drogi spotkałam dużą grupę członków rodziny, którzy wyszli mi naprzeciw,
chcąc się ze mną przywitać i dowiedzieć się o zdrowie Lpetati. Odpowiedziałam
krótko na ich pytania i od razu zaczęłam mówić o pszczołach. Zaciekawieni poszli za
mną do domu. Wszyscy próbowali zajrzeć do sypialni, kiwali głowami i ubolewali
nade mną. Tylko baba zachował spokój, odesłał wszystkich gapiów i poprosił o
sprowadzenie starszych ludzi z sąsiedztwa.
- Usiądź - powiedział do mnie, gdy wszyscy już poszli, i wskazał na łóżko. - Dom,
który wybierają pszczoły, to błogosławiony dom -wyjaśnił, nie zwracając uwagi na
głośne brzęczenie. - Przyjdzie starszyzna i cię pobłogosławi.
Niechętnie pozostałam na łóżku, gdyż również na nim było pełno pszczół, nie
chciałam jednak sprzeciwiać się słowom baby.
Nieco później w pokoju pojawiło się kilku starszych plemienia, którzy maszerowali
tam i z powrotem przed łóżkiem niczym niewielka procesja, kładli mi kolejno ręce na
głowę, spluwali w moim kierunku i modlili się razem ze mną. Po każdej zawartej w
modlitwie prośbie otwierałam skierowane wnętrzem do góry dłonie, zaciskałam je
znowu w pięść i powtarzałam: "Ngai". Później na kawałku blachy falistej, pozostałej
po budowie dachu, mężczyźni ułożyli kilka szczap drewna i rozpalili ogień.
Następnie otworzyli szeroko okno i zbliżyli dymiące szczapy do oblepionej miodem
szafy, ostrożnie otwierając jedno ze skrzydeł drzwi, by dym mógł się przedostać do
środka. Już po chwili zaniepokojone pszczoły wyfrunęły na zewnątrz, wypełniając
całe pomieszczenie, poleciały do drzwi pokoju i w końcu skierowały się do okna.
Siedziałam otoczona chmarą brzęczących pszczół. Część z nich mnie obsiadła, ale
odurzone dymem szybko zaczęły spadać na moje ubranie. Nie użądliła mnie ani
jedna, choć małe dzikie pszczoły uchodziły za bardzo agresywne, a ich użądlenia
były niezmiernie bclesne. Dosyć długo trwało, zanim znalazły wyjście i wyfrunęły na
zewnątrz, nie wracając już do domu. Chmura
149
pszczół szybko rosła, brzęczenie stawało się coraz bardziej intensywne, a potem
wielkie grono owadów skierowało się w stronę okna i zawisło na jednej z gałęzi
pobliskiej akacji. Grono wciąż się powiększało, wiedzieliśmy więc, że w środku tego
brzęczącego rojowiska musi się znajdować królowa. Tym samym byliśmy pewni, że
udało nam się "przesiedlić" pszczoły. Wciąż jednak pojedyncze owady spacerowały i
latały we wnętrzu szafy. Baba wytrzasnął skądś starą walizkę, pośpiesznie zrobił w
jednym z jej boków otwór, włożył do środka kilka odłamanych kawałków plastra
miodu z szafy i zawiesił ją na drzewie, w nadziei, że pszczoły uznają walizkę za
swoje nowe gniazdo.
Potem rzuciłam okiem do wnętrza szafy i zamarłam z przerażenia - od drążka na
wieszaki po jej dno zwieszały się szerokie plastry, częściowo wypełnione lepkim,
mlecznobiałym miodem, intensywnie pachnącym akacją. Baba zakrzątnął się wokół
plastrów, odłamał kilka kawałków i podał je wszystkim obecnym. Zaskoczyło mnie,
jak wspaniale smakowały, choć były jeszcze zanieczyszczone i pełne larw.
Przyniosłam babie wiadro, by mógł do niego zebrać plastry i poczęstować nimi
również kobiety i dzieci. To jedno wiadro zresztą nie wystarczyło.
Po ponownej modlitwie i jeszcze jednym błogosławieństwie baba oddalił się na
krótko, po czym wrócił, niosąc małe, niepozorne naczynie, wypełnione po brzegi
złocistym miodem pitnym, które zdobył w sąsiedztwie i za które miałam zapłacić.
Wypiliśmy miód, wyszliśmy na werandę z pięknym widokiem i zasiedliśmy na
białych plastikowych krzesłach. W którymś momencie wszystkim poprawił się
nastrój, a po chwili dołączyły do nas kobiety i dzieci z całej wioski. Zjedzenie
plastrów miodu i wypicie maradjiriy sprawiło, że zapanowała niemal świąteczna
atmosfera, gdyż nie co dzień trafiały się takie smakołyki. Cały rodzinny klan
uwielbiał słodkie rzeczy. Miód zbierano, zawieszając na drzewach małe,
150
drewniane, zamknięte u jednego końca rurki, które miały służyć pszczołom za
gniazda. Z miodu wyrabiano potem miód pitny, jedyny napój alkoholowy, który
odważyłam się pić, oczywiście w umiarkowanych ilościach. Konsekwentnie
unikałam natomiast własnoręcznie warzonego, pieniącego się, brunatnego piwa z
prosa lub kukurydzy, które pito przy różnych okazjach. Najbardziej dziwiło mnie, że
miód niezmiernie rzadko jadano, chociaż idealnie nadawał się do papki z kukurydzy i
cienkich naleśników. Mógł być też wykorzystywany przy częstych tutaj
przeziębieniach dzieci, a ponadto stanowić pewne urozmaicenie jednostajnych
posiłków. Również herbatę można było słodzić miodem, ale tego Lpetati i dzieci
nauczyły się dopiero ode mnie - tak posłodzona herbata wzbudziła zresztą ich
zachwyt.
Rzecz jasna, miodu nie czyszczono, w związku z tym nie wyglądał zbyt apetycznie.
To jednak nie miało wpływu na jego wartości odżywcze. Zakładałam, że po prostu
bardziej ceniono uzyskiwany z miodu alkohol. Oprócz mężczyzn miód piły także
kobiety. Najczęściej podawano go przy szczególnych okazjach, takich jak uroczyste
obrzędy. Nie da się jednak ukryć, że również w naszej wiosce były osoby z
problemem alkoholowym.
Sprzątanie domu po inwazji pszczół trwało kilka dni i porządnie dało mi w kość. Po
prostu wszystko wszędzie się kleiło. Czasami chciało mi się wyć, kiedy małym
nożykiem i różnymi ściereczkami zdrapywałam lepką, słodką warstwę ze ścian,
podłogi, okien i obić, a przede wszystkim z drewnianych ścianek szafy. W tym
nastroju dosyć trudno mi było odczuwać wdzięczność dla losu za to, że kilka rojów
pszczół zatrzymało się w naszej okolicy. Jednak gdy nieco odpoczęłam, znów
spojrzałam na te pożyteczne owady łaskawszym okiem.
151
Czy gepardy lubią muzykę?
Pewnego późnego popołudnia przeżyłam cudowną przygodę. Po odejściu kilkorga
gości usiadłam na werandzie, wzięłam gitarę i zaczęłam grać, podśpiewując sobie
przy tym. Gdy zrobiłam przerwę i rozejrzałam się wokół, spostrzegłam, w odległości
najwyżej dwudziestu metrów, młodego geparda. Ukrył się za uschłym krzewem
lokitengi, wyciągając ponad nim długą szyję i uderzając jasnym koniuszkiem ogona
w regularnych odstępach czasu o ziemię. Obserwował mnie z ciekawością i
prawdopodobnie siedział tu już od dłuższej chwili. Zaskoczona zamarłam w pół
ruchu, aby go nie wystraszyć. Nie bałam się, gdyż siedziałam tuż obok otwartych
drzwi wejściowych, za którymi, gdyby zaszła taka konieczność, mogłam się schronić.
Zaczęłam przemawiać do zwierzęcia cichym, spokojnym głosem. Gepard drgnął,
przyczaił się, a po chwili znów przyjął poprzednią pozycję. Czułam taką radość z
tego nieoczekiwanego spotkania, że mocniej zabiło mi serce. Wyjątkowo lubiłam
gepardy, uwielbiałam ich eleganckie ruchy, podobało mi się także to, co o nich
wiedziałam.
Gdy śmiejąc się i hałasując, podeszło do mnie kilkoro dzieci, smukłe zwierzę
zniknęło zwinnie w jarze za naszym ogródkiem skalnym. Widziałam tylko przez
chwilę lśniące w słońcu fragmenty płowego, cętkowanego futra. Żałowałam, że
dzieci nam przeszkodziły, i najchętniej odesłałabym je pod jakimś pretekstem, aby
móc dalej obserwować geparda. Na wszelki wypadek postanowiłam w ciągu
najbliższych dni siadać o tej porze na werandzie z gitarą, aby się przekonać, czy to
piękne zwierzę powróci i czy jego pojawienie się tak blisko domu było czystym
przypadkiem, czy też gepard przyszedł do wodopoju za domem - a może zaciekawiła
go muzyka?
152
Dwa dni później cały spektakl się powtórzył. Siedziałam już od dłuższej chwili na
werandzie, muzykując i bacznie obserwując otoczenie, gdy nagle spostrzegłam jakiś
ruch w zaroślach. Gepard! Znów przysiadł w wysokiej trawie w pewnej odległości od
domu i spokojnie mnie obserwował. Ponownie przemówiłam do niego cichym
głosem. Gepard gibkim ruchem cofnął się kilka metrów, zatrzymał i usiadł. W
zapadającym zmroku widziałam piękną głowę zwierzęcia, przypominającą dzięki
dwóm ciemnym pręgom maskę obrzędową. Przepełniało mnie uczucie szczęścia, nie
mogłam oderwać od niego oczu, co oczywiście nie było zbyt rozsądne.
Utrzymywałam jednak przez cały czas kontakt wzrokowy z drapieżnikiem, starając
się nie patrzeć mu prosto w oczy. Byłam zadowolona, że nikt nie przychodził z
wizytą, a przede wszystkim cieszyłam się, że nasze dwa psy nie leżały na werandzie
lub w ogrodzie. Prawdopodobnie ujadałyby nieustannie lub wyły, nie tyle
przepędzając geparda, co go przywabiając, gdyż pod względem wielkości stanowiły
dla niego odpowiednią zdobycz.
I tak odwiedziny geparda pozostały moją tajemnicą. Nie zamierzałam o nich nikomu
opowiadać, być może z wyjątkiem Lpetati. Rodzina, z obawy, że ofiarą drapieżnika
może paść jedna czy więcej kóz, z pewnością urządziłaby polowanie na tego
wspaniałego dzikiego kota.
Młodego drapieżnika widziałam jeszcze parokrotnie; potem pewnego dnia zaczęłam
odnosić wrażenie, że nasze obejście stale odwiedzają dwa gepardy. Wysoki żywopłot
czy ogrodzenie nie stanowiły dla nich najmniejszej przeszkody. Te szybkie, zwrotne
zwierzęta potrafiły znakomicie wspinać się i skakać.
Bezpośrednie spotkania z dzikimi zwierzętami oznaczały dla mnie prawdziwą
Afrykę. Były to jedne z najwspanialszych chwil, jakie dane mi było przeżyć na tym
kontynencie.
153
Poza konfrontacją z pełnym gracji drapieżnym kotem czekało mnie jeszcze jedno
ekscytujące spotkanie. W tylnej części werandy ustawiłam na sztorc kilka desek,
których zamierzałam użyć do budowy płotu wokół ogrodu. I właśnie za tymi deskami
ukrył się niedawno waran! Moją pierwszą reakcją był strach; przerażona wbiegłam
do domu, ostrożnie wyjrzałam przez okno i dopiero potem, uzbrojona w gaz
pieprzowy, powoli zbliżyłam się do desek. Waran zaszył się wystraszony w kącie i
dopiero teraz spostrzegłam, że był większy, niż początkowo myślałam, chociaż z
pewnością chodziło o młodego osobnika. Nie byłam pewna, jak mam się zachować,
gdyż
0 waranach nie wiedziałam zbyt wiele. Wprawdzie widywałam je od
czasu do czasu, również na wybrzeżu, ale wydawało mi się, że ten
należy do innego gatunku. Niektóre warany były mięsożerne, inne
buszowały w lęgach ptaków. Prawie każdego dnia zaglądałam za de
ski, zostawiając zwierzę w spokoju. Miałam nadzieję, że najpóźniej
kiedy zaczną stawiać płot i zabiorę deski z werandy, poszuka sobie
innego miejsca do wypoczynku. W każdym razie zachowywałam
ostrożność i przestałam przesiadywać na werandzie, gdyż nie wyda
wała mi się obecnie najbezpieczniejsza. Jak zareagowałyby gepard
1 waran, gdyby się spotkały?
Podczas wizyty w klinice opowiedziałam Lpetati o spotkaniu z gepardem, nie
mówiłam mu jednak, gdzie go widziałam, nie wspomniałam też o waranie. Lpetati
sprawiał wrażenie nieco zaniepokojonego, bardziej jednak martwił się o nasze
zwierzęta niż o mnie. Poprosił mnie, abym zaganiała kozy i owce do zagrody jakiś
czas przed zapadnięciem zmroku.
- Niedobrze by było, gdyby jedno z naszych zwierząt zostało rozszarpane.
Najchętniej wróciłbym z tobą do domu. I uważaj na psy!
Przyrzekłam zadbać o bezpieczeństwo domowych zwierząt, przypominając sobie, jak
bardzo Lpetati był wzburzony, gdy jego uko-
154
chany pies padł ofiarą drapieżnika. Sam wychowywał to małe, ja-snobrązowe
szczenię, bardzo się do niego przywiązując. Również pies uwielbiał Lpetati. Mój mąż
boleśnie przeżył utratę swego czworonożnego przyjaciela i bardzo cierpiał. Niedługo
potem w domu pojawiły się dwa nowe psy. Jednak pierwszy Simba-ya-simba okazał
się nie do zastąpienia - choć nowy pies o tym samym imieniu był bardzo pojętny i
wierny, ku wielkiemu rozczarowaniu Lpetati wybrał mnie na swoją panią.
Aby oderwać myśli Lpetati od smutnych wspomnień, ponownie skierowałam
rozmowę na temat drapieżnika.
- To musiały być dwa gepardy - powiedziałam - myślę, że je znam, widziałam je już
razem z Makaio powyżej jaskini hien. Wydaje mi się, że to bracia, być może jeszcze
zbyt młodzi, by wyruszyć na poszukiwanie własnego rewiru, ale niebawem z
pewnością to uczynią. Wiem, że lubisz gepardy i pantery. Kto wie, może one ciebie
również lubią, byłbyś wtedy prawdziwym szczęściarzem.
Życie w dziczy było blisko związane ze zwierzętami, dlatego dziwiło mnie, że
Samburu podchodzą do zwierząt domowych, takich jak psy, koty czy kury, niemal
obojętnie, nie mając w stosunku do nich choćby poczucia obowiązku. W
przeciwieństwie do bydła mlecznego karmiono je bardzo nieregularnie, a czasami
nawet niewystarczająco pojono, chociaż pilnowały, chroniły, polowały na gryzonie i
dostarczały jaj. Swego czasu bardzo mnie rozzłościło, że przy żadnej z chat nie
dostrzegłam przywiezionych przeze mnie misek na wodę dla mniejszych zwierząt.
Wszystkie plastikowe naczynia, poza naszym, odkryłam później w chacie jednej z
kuzynek. Dzieci z wioski były zachwycone, kiedy pozwalałam im karmić nasze
zwierzęta, które natychmiast przybiegały gromadą, otaczały je i czasami nawet
dawały się pogłaskać. W naszym domku zwierzęta żyły w stałym kontakcie z nami,
chodziły za mną i Lpetati krok w krok, spały spokojnie pod drzwiami, wchodziły
zaciekawione do pomieszczeń,
155
spędzały całe dnie w ogrodzie, a gdy padało, chroniły się na zadaszonej werandzie
lub w domku kąpielowym. Zawsze miały pod dostatkiem pokarmu i wody. Psy i koty
pozwalały sobie nawet wyczesywać gęstym grzebieniem robactwo i rozczesywać
skołtunioną sierść. Żadne zwierzę nie uciekało, gdy się do niego zbliżyłam,
podchodziły nawet do mnie, machając radośnie ogonem czy miaucząc. U większości
członków rodziny nigdy się to nie zdarzało, gdyż nie okazywali swoim zwierzętom
serca.
Nareszcie deszcz
Gdy w połowie marca po długim okresie suszy na naszą położoną wysoko w górach
dolinę spadły pierwsze ulewne deszcze, masy wody zaczęły wyrządzać poważne
szkody. Przez dwie noce błotnista woda potokami spływała zboczem pod nasz dom,
wlewała się przez kuchenne drzwi do środka i płynęła przez wszystkie pomieszczenia
do pokoju kominkowego, skąd dopiero powoli wyciekała na zewnątrz. Stałam
pośrodku domu w rwącym strumieniu, usiłując przy pomocy wiadra i miotły
przyśpieszyć odpływ wody. Dom sprawiał niesamowite wrażenie. Światło lamp
naftowych migotało niespokojnie, z prądem strumienia płynęły chrząszcze i myszy, a
nawet jeden wąż i waran, nieco mniejszy od tego, który znalazł sobie kryjówkę na
naszej werandzie. Jakby tego było mało, po chwili rozpętała się burza. Błyskawice na
ułamki sekund rozświetlały przez otwarte drzwi cały dom, odbijając się w mokrej
podłodze, a donośny łoskot piorunów odbijał się echem od gór. Burz bałam się tylko
tutaj, gdyż nasz dom leżał wysoko, miał metalowy dach, a w rynnach i zbiornikach
było pełno wody, która znajdowała się teraz także wewnątrz domu. Nie zdążyliśmy
zainstalować nowego piorunochronu, po tym jak pierwszy został ukradziony jeszcze
przed ostatnią burzą. Ktoś z pew-
156
nością potrzebował drutu i po prostu przywłaszczył go sobie. Lpe-tati nie rozumiał,
dlaczego upierałam się przy tym urządzeniu. Uważał, że pioruny tak czy owak
trafiają tylko złych ludzi, porażając ich czasem śmiertelnie, zwłaszcza jeśli są to
złodzieje bydła.
- Ngai tak ich karze - zapewniał mnie. - Dobrzy ludzie nie mają się czego obawiać.
W ciągu następnych nocy - dziwnym trafem tym razem padało tylko nocą - w
czerpaniu wody przynajmniej pomagało mi dwóch szwagrów i kuzyn Langis. Opady
deszczu ustały dopiero po dwóch tygodniach. Po niebie płynęły jeszcze tylko lekkie
pierzaste chmury, które przerzedziły się około południa, ustępując miejsca
bezkresnemu, lśniącemu błękitowi. Powietrze stało się po deszczu bardziej nasycone,
bardziej rześkie i chłodniejsze, zupełnie jakby zostało wyprane i przefiltrowane.
Wilgoć cieszyła ludzi i zwierzęta, wszyscy w równej mierze czerpali z niej korzyści -
tym pierwszym obiecywała obfite zbiory z pól, tym drugim zaś bujnie rosnącą zieleń.
Praca na roli rozpocznie się już niebawem i mieszkańcy wioski kopiąc, okopując,
sadząc i zabezpieczając uprawy suchymi krzewami przed domowymi i dzikimi
zwierzętami, znów będą pełni wiary w przyszłość. Najbardziej podobało mi się to, że
na polach pracowały zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Uprawa roli nie miała
tradycji u niegdysiejszych ludów koczowniczych i bez przeszkód można było
rozdzielić zadania.
Mimo że uprawa pola i ogródka była niezmiernie ważna, wiedziałam, że muszę
przede wszystkim wycementować podłogę i ściany oraz podwyższyć stopnie
schodków przed drzwiami wejściowymi od frontu i z tyłu domu. Podłoga i ściany, a
także sprzęty domowe, które schły na werandzie, mogły nie wytrzymać zbyt dużej
ilości wilgoci, gdyby znów przyszły takie ulewy. Najgorzej przedstawiała się podłoga
z ubitej gliny. Teraz była to jedna wielka śliska masa czer-
157
wonawego błota, na którym każdy krok pozostawiał głębokie ślady i które tak lepiło
się do butów, że z trudem udawało mi się je z nich usunąć.
Ponieważ składowanie cementu stanowiło dla mnie pewien problem, załatwiłam
najpierw w Maralal narzędzia niezbędne do uprawy pola, ponieważ przy tak twardej
ziemi szybko się niszczyły. Zakupiłam więc kilka łopat, motyk i grac do jej
spulchnienia. Słyszałam też, że od niedawna można było zamówić u włoskich
misjonarzy w Maralal traktor z pługiem, potem jednak dowiedziałam się, że istniała
już bardzo długa lista oczekujących i nie wiadomo było, kiedy traktor zostanie
sprowadzony. Czekając, traciło się tylko czas, a poza tym wynajęcie maszyny do prac
zarówno na naszym polu, jak i polach wszystkich sąsiadów i przyjaciół byłoby
bardzo drogie. Z ciężkim sercem zrezygnowałam więc z tego pomysłu.
Woda w zbiornikach koło domu zaczęła się przelewać. Spędziłam dużo czasu,
napełniając świeżą deszczówką puste butelki i inne pojemniki, aby nie tracić
drogocennej wody. Poprosiłam rodzinę i sąsiadów o pomoc. Stawiły się wszystkie
moje szwagierki i sąsiadki (nie było ani jednego mężczyzny!), które czerpały wodę,
zanosząc ją do oddalonego o czterysta metrów "rodzinnego zbiornika" lub do swoich
domów. Żadna z nich nie posiadała jednak wystarczającej liczby naczyń, co najwyżej
wiadra lub miski, które były używane do wszelkich możliwych celów, od mycia
dzieci i zmywania po dojenie. A podarowane przeze mnie pojemniki zawsze gdzieś
szybko znikały lub krążyły po krewnych, sąsiadach i przyjaciołach. Wojownicy
zabierali je też ze sobą, kiedy strzegli bydła z dala od wioski, a czasami wymieniano
pojemniki na inne rzeczy.
Niestety na chatach Samburu, lepionych z bydlęcego obornika i ziemi, owalnych,
najczęściej wysokości człowieka, nie dawało się umocować rynien.
158
Kobiety z rodziny i sąsiedztwa były bardzo wdzięczne, że w tak cudowny sposób
zostały im oszczędzone, przynajmniej chwilowo, codzienne dalekie wyprawy po
wodę. Śmiały się i plotkowały, przyprowadzały ze sobą dzieci, często też
zapraszałam je na chai. W końcu mogłam być znów wielkoduszna. Czułam się z tym
bardzo dobrze, gdyż kobiety z wioski były mi bliskie i cieszyłam się, że mogę choć
trochę przyczynić się do poprawy ich ciężkiej sytuacji. Znojna praca, jaką
wykonywały, często w niesprzyjających warunkach, nie skarżąc się i zachowując
zdumiewającą pogodę ducha, zasługiwała na nagrodę. A najwspanialszą z nich była
czysta woda. Kobiety obejmowały mnie, podarowując w podzięce własnoręcznie
wykonane naszyjniki i bransolety.
W zbiorniku odkryłyśmy jednak również komary i nieznane mi, duże chrząszcze
wodne. Nie wiedziałam, w jaki sposób mogły się tam dostać. Zabezpieczenie
zbiornika przed ich rozmnożeniem się i kolejnymi owadami wymagało wiele pracy i
dużej czujności. Trwało to trochę, ale w końcu udało nam się oczyścić wodę z larw
komarów i z chrząszczy. Znów była przejrzysta i zdatna do użytku.
Raz utopiły się nawet w zbiorniku dwa szczury, które usunęłam z prawdziwym
obrzydzeniem.
W tym czasie najęłam robotników, którzy zaczęli kopać głębokie rowy, biegnące
łukiem wokół domu i ogródka. Ich celem było odprowadzenie nadmiaru wody
podczas ulewnych deszczy, tak by nie zalała po raz kolejny domu. Zjawiło się więcej
ludzi, niż mogłam zatrudnić, gdyż wiedzieli, że płaciłam także za drobne prace. Nie
chciałam decydować, kto powinien zostać, pytałam więc zawsze o człowieka
dowodzącego grupą i pozostawiałam mu wybór.
- Nie znam was tak dobrze jak wy siebie - uzasadniałam swoją decyzję - tak więc od
was zależy, czy będziecie pracować wszyscy, czy się zmieniać. W ten sposób każdy z
was trochę zarobi.
159
Niekiedy mnie samą dziwiły pomysły, na jakie wpadałam, chcąc wyjść z trudnej
sytuacji. Właśnie to bardzo mi się podobało w moim życiu w Afryce. Wiele rzeczy
było niełatwych do przeprowadzenie ale zawsze wykonalnych. Potrafiłam stawić
czoło wyzwaniom. Stanowiło to wspaniałe doświadczenie, pozwalające mi lepiej
poznać samą siebie.
Zaplanowane przeze mnie prace w domu i wokół niego musiałam przedstawiać
bardzo dokładnie, często za pomocą rysunków, i czuwać nad ich wykonaniem.
Starałam się robić to z dużym wyczuciem, by pracownicy nie czuli się prowadzeni za
rączkę czy obserwowani. Wystarczająco dużym obciążeniem był dla nich fakt, że
musieli wykonywać polecenia kobiety. To, że byłam biała, oczywiście ułatwiało
nieco sprawę. Mimo wszystko wiedziałam, że kilku mężczyzn w wiosce słuchało rad
swoich żon dotyczących domu lub dzieci. Uważałam to za bardzo pozytywny objaw.
Być może były to pierwsze oznaki pewnego rozluźnienia tradycyjnych wzorców
zachowania, które nakazywały kobietom pozostawać w cieniu. Jeśli dokładnie się
temu przyjrzeć, to w ciągu osiemnastu lat mojego pobytu w Afryce zaobserwowałam
wiele zmian na lepsze.
Cieszyło mnie również kilka innych zaobserwowanych zjawisk - nawet jeśli wielu
moich pomocników nie było obeznanych z rzeczami stanowiącymi dla mnie chleb
powszedni, potrafili sobie poradzić, a bieda uczyniła ich niebywale pomysłowymi.
Afrykanie byli prawdziwymi mistrzami sztuki przeżycia i wykazywali niezwykłą
kreatywność, która potrafiła wszystkich zaskoczyć i usunąć w cień wiele urządzeń
przemysłowych. Niektóre z ich "wynalazków" były wykonane z wielką dbałością o
szczegóły i zadziwiająco łatwe w obsłudze.
160
Przerwa w pracach budowlanych
Bardzo zaskoczyli mnie młodzi wojownicy, którzy zaoferowali pomoc przy
dostarczeniu z pobliskich kamieniołomów drobnego piasku kwarcowego do
zmieszania z cementem. Wspólnie doprowadziliśmy do porządku dwie stare taczki i
zaopatrzyliśmy je w powrozy, by łatwiej było zwozić ciężki ładunek ze zbocza pod
dom. Mężczyźni jednak zdążyli obrócić zaledwie dwa razy, gdy pojawili się bez
piasku i taczek, przejęci i wystraszeni.
- Kobra! - wykrzykiwali jeden przez drugiego. - Olbrzymia kobra strzeże piasku!
Opisywali gorączkowo wygląd węża, dziko gestykulując, pokazywali jego długość, a
na wszystkich twarzach malował się prawdziwy strach. Od tego dnia unikano tej
okolicy i dosyć osobliwie interpretowano moje plany przebudowy domu. Ludzie w
wiosce byli przekonani, że kobrę zesłał Ngai. Zaczęto znów napomykać o "bliźniaku"
Lpetati, który jakoby potrafił porozumiewać się z wężami.
W takich momentach czułam się bardzo niepewnie i zazwyczaj słuchałam
ostrzegawczego głosu wewnętrznego. Trudno było wybrać właściwą drogę
postępowania, mając do czynienia z tak głęboką mistyką. Bardzo brakowało mi
wówczas obecności dziadka i rozmów z nim ułatwiających mi zrozumienie wielu
rzeczy. Im częściej o tym myślałam, tym bardziej nierealna wydawała mi się
sympatia, jaką darzył mnie bobu. Jednak ta więź miedzy nami wciąż istniała, po
prostu to czułam.
Trochę trwało, zanim odzyskałam taczki, gdyż przez dłuższy czas nikt nie odważył
się zapuścić w okolice, w których pojawiła się kobra. W końcu przemogłam się i
dwukrotnie próbowałam sama zwieźć taczki, ale ześlizgnęły się ze stromej skarpy i
zawisły kilka metrów niżej na występie skalnym nad korytem strumienia. Sama
161
nie byłam w stanie z powrotem ich wciągnąć. Moje wysiłki obserwowano z
zaciekawieniem, a nawet podziwiano mnie za to, że w ogóle poszłam w to miejsce.
Wszyscy stali jednak w bezpiecznej odległości i nikt nie przyszedł mi z pomocą.
A potem mnie samą ogarnął lęk. Po raz pierwszy w życiu ujrzałam kobrę i jak mi się
zdawało, mężczyźni nie przesadzili, mówiąc o wielkości węża. Kobra jednak nie
zamierzała zaatakować i nie uniosła głowy z charakterystycznym, rozciągniętym
kapturem szyjnym. Zdawała się tu czuć bardzo pewnie i rzeczywiście odnosiło się
wrażenie, że znajduje się na własnym terytorium.
Gdy wkrótce potem baba i moi szwagrowie donieśli o śladach pytona skalnego tuż za
naszym domem, zaniepokoiłam się trochę. Sprawdziłam to sama i byłam zaskoczona
ich wielkością. Wyglądały niemal jak ślady dobrze wyprofilowanych opon
samochodowych.
Skąd wzięło się tu tyle węży? Czarne i zielone mamby, kobra, pyton skalny - było to
nader dziwne. Czy ich zwiększona liczba w bezpośredniej bliskości domu była
kwestią pory roku, warunków klimatycznych, ukształtowania terenu, czy może
obfitej ilości pokarmu? Postanowiłam nie przejmować się zanadto obecnością węży.
Nie powinna przecież dziwić bardziej niż moja obecność w tym miejscu, ostatecznie
było to ich środowisko naturalne.
W tym czasie dźwigano piasek wiadrami z przeciwległego zbocza - była to bardzo
mozolna praca. Również kilka kobiet, chcąc się odwdzięczyć za wodę, którą mogły
czerpać ze zbiornika koło mojego domu, zaoferowało się przynosić każdego dnia
trochę piasku.
Dobrze się stało, że roboty budowlane były przeprowadzane podczas nieobecności
Lpetati. Po wyniesieniu mebli i zdjęciu ze ścian regałów i dekoracji, wnętrze domu
wyglądało bardzo nieprzytulnie, zwłaszcza że wszędzie stały jakieś przedmioty,
niezbędne do przeprowadzenia remontu. Poza tym chciałam zrobić Lpetati
niespodziankę odnowionymi pomieszczeniami, gdyż był bardzo dumny
162
z naszego domu. Dla mnie remont oznaczał kolejny krok w kierunku normalności, w
kierunku życia, do jakiego przywykłam, w odczuciu Lpetati natomiast było to
wprowadzenie niewiele znaczących ulepszeń, których korzyści nie potrafił do końca
docenić. "Przytul-ność" była dla niego czystą abstrakcją. Uważał, że dom czy chata
to przede wszystkim miejsce do spania, spożywania posiłków i przesiadywania z
rodziną - a do tego komfort nie był konieczny, najważniejsze, by mieć dach nad
głową, pod dostatkiem drewna na opał i palenisko pomiędzy dwoma leżącymi
naprzeciw siebie, wyłożonymi krowimi skórami miejscami do spania.
Moi pilni pomocnicy rozpoczęli pracę od ocementowania ścian, niestety przez cały
czas musiałam interweniować. Traktowali pracę jak dobrą zabawę, śmiali się i ucinali
sobie pogawędki, rzucając cement byle jak na ściany i pozostawiając tu i ówdzie
wolne powierzchnie i narożniki. Byli bardzo zdziwieni, że cement należy starannie
nanieść, rozprowadzić go równomiernie, a później jeszcze wygładzić. Moje uwagi na
temat ich niestarannej pracy wyraźnie popsuły robotnikom humor. Nie rozumieli, że
byłam niezadowolona, i czuli się urażeni. Taką reakcję często obserwowałam też u
Lpetati. Chętnie mi pomagał, ale nie mógł znieść, kiedy nie tylko nie chwaliłam jego
pracy, lecz - jeśli zdawało mi się to konieczne - krytykowałam ją i sugerowałam, co
powinien zrobić, przy czym zawsze starałam się postępować dyplomatycznie i nigdy
nie przemawiałam do niego ostrzejszym tonem.
Jeszcze większe problemy wystąpiły podczas wykonywania jastry-chu podłogowego.
Ktoś stwierdził, że trzeba najpierw ułożyć na klepisku kamienie, a dopiero potem
wylewać na nie cement. Nie od razu się o tym dowiedziałam i zanim zdążyłam im
przeszkodzić, robotnicy zabrali się już do pracy, wypełniając pokoje mniejszymi i
większymi kamieniami. Po prostu opadły mi ręce. Oczywiście byli obrażeni, gdy
zażądałam, by usunęli wszystkie kamienie. Dwóch
163
z nich z miejsca odeszło, nie wrócili do pracy nawet na moją prośbę. Pozostałym
wytłumaczyłam, że zastosujemy maty stalowe, o kupno których poprosiłam
przyjaciół z Nairobi i które leżały już za domem. Gładkie podłoże pokryte stalowymi
matami pozwalało na wykonanie stosunkowo równej, niekruszącej się cementowej
posadzki. Długo trwało, nim pomocnicy pojęli, co zamierzam zrobić. Wydawało się,
że wszystko zrozumieli, ale dopiero gdy udało mi się zatrudnić doświadczonego
rzemieślnika, który miał już do czynienia z metodą wylewania cementu na stalowe
maty, uwierzyli nam, że bez warstwy kamieni jastrych będzie o wiele trwalszy, a
przede wszystkim nie popęka. Niezdecydowani robotnicy przez jakiś czas
zastanawiali się, czy przystąpić do pracy, ale w końcu dopięłam swego - miałam
wreszcie swoją upragnioną, niemal idealnie gładką posadzkę.
Wyśmiano mnie natomiast, kiedy wspomniałam, że planuję wymurowanie gzymsu
nad kominkiem.
-1 jak to mamy zrobić? Przecież takie coś nie będzie się trzymać! - argumentowali
robotnicy. Wytłumaczyłam im, w jaki sposób można wykonać z cementu także
poziome elementy, pozbawione podpór. Zgodzili się wymurować gzyms na moją
odpowiedzialność, a później byli zachwyceni, że udało im się zbudować nad
kominkiem "rodzaj wiszącej w powietrzu ławy", domagając się nawet, abym rozpo-
wiedziała wszystkim, jak dobrze to zrobili.
Po kilku dniach prace były już na tyle zaawansowane, że mogłam pomalować ściany.
Ponieważ należało to zrobić bardzo starannie, wolałam sama się tym zająć. Prócz
tego upiększanie domu, który był bardziej mój niż Lpetati, sprawiało mi ogromną
przyjemność, nie mówiąc już o uspokajającym i wręcz podniosłym uczuciu, że
tworzę coś, co po mnie pozostanie.
Wkrótce wewnętrzne ściany domu jaśniały ciepłą żółcią w odcieniu waniliowym. Na
podłogi, również z pomocą moich przyjaciół
164
z Maralal, zakupiłam linoleum w jasnym kolorze, z kafelkowym wzorem. Męczyłam
się długo nad jego przycinaniem i układaniem, byłam jednak bardzo zadowolona z
rezultatu. Dom stał się bezpieczniejszy i bardziej przytulny. Czułam się wspaniale,
byłam też nadal pełna zapału. Ponieważ został jeszcze cement, dla kaprysu
zdecydowałam się zbudować dodatkowo połączony z toaletą domek kąpielowy z
drewnianą fasadą. Brak ustępu był bardzo dokuczliwy, szczególnie gdy na zewnątrz
panowały ciemności, lało jak z cebra, wokół krążyły dzikie zwierzęta lub przebywali
u nas goście. Rzecz jasna, również mycie się w specjalnie do tego przeznaczonym
pomieszczeniu miało wiele plusów. W domku było łatwiej się poruszać niż w wąskiej
kuchni, w której myliśmy się do tej pory, i o wiele wygodniej niż za domem, gdzie
przez cały czas musiałam się rozglądać, czy ktoś mnie nie podpatruje, kiedy
rozbieram się do mycia. Poza tym wanna i miski były w domku kąpielowym
bezpieczne, mogłam też pozostawić tu ręczniki, myjki, szczoteczki do paznokci,
mydło i lustro, zamiast codziennie zabierać je z powrotem do domu. Tym razem
pomagało mi dwóch znających się na rzeczy rzemieślników, co było szczególnie
ważne w przypadku budowy toalety. Samo wykopanie głębokiego dołu trwało kilka
dni.
Okna zdobiły teraz lekkie, jasnozielone zasłony w słoneczniki. Poświęciłam długie
godziny na ich ręczne obrębienie i zszycie, a sam materiał znalazłam u somalijskich
handlarzy na targu w Maralal. Do zawieszenia zasłon służyły prowizoryczne karnisze
- w miarę gładkie kije. Lpetati zareagował na nie później słowami:
-Wieszasz materiał na okno? Po co? Przecież o wiele lepiej byłoby go przeznaczyć na
nguo, zawijane wokół ciała płótno, dla mnie albo kogoś z rodziny!
Zaprzyjaźnionemu, genialnemu stolarzowi z Maralal, Johnowi, zleciłam wykonanie
kilku praktycznych, a zarazem dekoracyjnych
165
mebli do kuchni, sypialni i pokoju kominkowego - biurka, regałów na książki i
dwóch komódek. Czułam się taka szczęśliwa! Nareszcie posiadałam niemal idealny,
przytulny dom na równiku!
Jedyną rzeczą, która niezbyt podobała mi się w północnej Kenii, był zbyt wcześnie
zapadający zmrok. Około szóstej wieczorem ogarniał mnie zawsze niepokój.
Sprawdzałam, czy latarka działa, a świece i zapałki leżą na swoim miejscu, czy nafta
jest pod ręką, cylindry lamp są w miarę czyste i nieokopcone i czy wystarczy drewna
do kominka. O godzinie siódmej panowały już głębokie ciemności. Nie było żadnych
źródeł światła, ani w domu, ani na zewnątrz. Czasami, kiedy słyszałam dźwięki,
których nie potrafiłam od razu rozpoznać, i brakowało światła, aby sprawdzić, skąd
pochodzą, lub kiedy nadchodzili goście o niewidocznych w ciemnościach twarzach,
pojawiało się uczucie zagrożenia.
Księżyc ukazywał się na niebie dopiero dużo później, był jednak tak bliski i piękny,
jak mógł być tylko księżyc nieopodal równika i na tak dużej wysokości jak dolina, w
której mieszkaliśmy. Jasne księżycowe noce wynagradzały wczesny zmrok, często
wywabiając nas późną porą na werandę. Rozgwieżdżone niebo zapierało dech w
piersiach i wydawało się na wyciągnięcie ręki. Wokół panowała cisza przerywana
głosami zwierząt i cichym szumem wiatru, na którym szeleściły liście i trawy. Nic
ponadto nie zakłócało idyllicznego spokoju tego miejsca.
Cieszyłam się nie tylko świeżo wyremontowanym domem, ale również pięknem
krajobrazu, który za każdym razem zmieniał się na korzyść po obfitych opadach
deszczu. To, jak szybko ziemia przemieniała się w rajski ogród, a sucha, nieprzyjazna
dla życia okolica tonęła w różnorodnych odcieniach zieleni przesyconej świeżymi,
aromatycznymi i delikatnymi zapachami, zakrawało niemal na cud. Barwne morze
kwiatów obficie pokrywało niegdyś wyjałowioną, spękaną od słońca ziemię, zdobiąc
ustronie wokół domku z bali.
166
Ponieważ uwielbiałam śpiew ptaków i było tu tyle przepięknych, egzotycznych
gatunków, które niestety, poza porą deszczową, nie zawsze mogły zaspokoić
pragnienie, zbudowałam z resztek cementu i kilku kamieni duży pojnik dla ptaków.
Kilku mieszkańców wioski przyglądało mi się podejrzliwie, uważając - co było po
nich wyraźnie widać - że zachowuję się nieco dziwacznie. Ale gdy nadlecieli pierwsi
upierzeni goście, by się napić i popluskać w wodzie, wszyscy się zbiegli i przyglądali
ptakom, nie mogąc powstrzymać się od wyrażania zachwytu.
Kilkoro dzieci zawołało mnie do pojnika, oznajmiając z przejęciem, że nawet
pszczoły mają pragnienie i "porządnie trąbią wodę". Zjawiły się całe chmary
owadów, niezwykle wielkie chrząszcze i wszelkiego rodzaju drobne żyjątka,
nadlatywało też coraz więcej ptaków. Zbiegły się również psy i koty z całej okolicy.
Musiałam bardzo często napełniać pojnik wodą, ponieważ albo została wypita, albo
zanieczyszczona, lub po prostu wychlapana przez pluskające się w niej ptaki.
To, że zwierzęta mnie lubiły i chętnie odwiedzały, jak tłumaczyła to sobie rodzina,
rodziło różne spekulacje, jednak wszystkie wypadały na moją korzyść. Oczywiście
zwierzętom chodziło w pierwszym rzędzie o wodę, pokarm czy odrobinę czułości,
rodzina jednak tak tego nie widziała. Według nich, otaczała mnie jakaś tajemnicza
aura. Nie wyprowadzałam ich z błędu, gdyż w pewien sposób zyskiwałam status
osoby chronionej.
Traciłam jednak dużo w ich oczach, rozsypując przed domem i w pobliżu pojnika ryż
oraz wynosząc do ogródka odpadki kuchenne. Muszę dodać, że chodziło o ryż, w
którym zagnieździły się małe czarne ryjkowce. Niektóre ptaki, przede wszystkim
błyszczaki, natychmiast przylatywały całymi chmarami, a tysiące pracowitych
mrówek ziarenko za ziarenkiem zanosiły ryż do swojego gniazda na zboczu. Było to
fascynujące widowisko. Jednak przeznaczanie na
167
pokarm produktów, które zdaniem niektórych mieszkańców wioski mogłam zjeść
sama, spotkało się z ich dezaprobatą.
Po raz kolejny w Shanzu
Stan zdrowia Lpetati był coraz bardziej zadowalający, dlatego zdecydowałam się
jeszcze raz pojechać na południowy wschód. Nie pozostało mi zresztą nic innego,
gdyż wciąż miałam do zapłacenia rachunki z kliniki. Nie byłam w stanie ich
uregulować ze względu na nieoczekiwane koszty, związane z dodatkowymi pracami
w domu.
Już wkrótce po przyjeździe otrzymałam kilka zleceń na występy muzyczne w
pobliskim hotelu i szybko dostosowałam się do rytmu życia na wybrzeżu. Słoneczne
upalne dni upływały pod znakiem kurzu z nieutwardzanych dróg. Wdzięczna losowi
rozkoszowałam się atmosferą leżących tuż nad oceanem miejscowości i cieszyłam
ślicznym domkiem w Shanzu, jednym z symboli "mojej Afryki".
Mały ogródek, który sprawiał mi tyle radości, wyglądał bardzo porządnie; byłam za
to nad wyraz wdzięczna mzee. Staruszek najwyraźniej pracował tu przez wiele
godzin, choć kosztowało go to coraz więcej wysiłku. Przejęłam więc z powrotem
opiekę nad ogrodem, nie rezygnując jednak z pomocy mzee, którego za nic nie
chciałam urazić. Cieszyłam się z nim każdym krzewem, każdym kwiatem. Sąsiedzi
wyprosili u mnie małe czerwone pilipili (papryczki chili), które z chęcią im
podarowałam, gdyż były tak ostre, że nie mogłam ich używać. Kiedy włożyłam jeden
czerwony lub nawet jeszcze zielony strąk do koszyka, w którym znajdowały się
pomidory i papryki, te w krótkim czasie nabierały smaku chili. Ponieważ staruszek
zasa-dz\\pilipili z własnej inicjatywy, przekazałam mu kilka szylingów za ich
"sprzedaż", zwalniając z trudu handlowania nimi na targu. W rzeczywistości
rozdałam wszystkie papryczki sąsiadom i znajo-
168
mym, dałam mu jednak za nie pieniądze. Wyjątkowo pyszne były żółtozielone
limonki z grubą skórką, których intensywna woń wypełniała dom i ogród, oraz jak
zawsze wspaniałe papaje.
W głębi ogrodu podczas mojej nieobecności wyrosły dwa przepiękne krzewy z
filigranowymi listkami. Dbałam o nie i starannie je podlewałam. Początkowo byłam
przekonana, że posadził je mzee, kiedy jednak podziękowałam mu za to, potrząsnął
przecząco głową.
- Same wyrosły - powiedział. Moją radość zgasił Otto, sąsiad,
przybyły niedawno z południowych Niemiec, który zapytał, czy
wiem, co to są za krzewy.
- Nie mam pojęcia, muszę jednak przyznać, że mają wyjątkowo
piękne liście.
- Tak, z pewnością, ale hodujesz we własnym ogrodzie konopie!
- Otto, rozbawiony moją ignorancją, wyjaśnił: - No, hasz, haszysz,
bangż, jak tutaj mówią. To jest nielegalne!
Przestraszyłam się.
- Ale ja ich nie sadziłam - zaprotestowałam. - Musiały same się
zasiać i nie mam pojęcia, skąd te nasiona się tutaj wzięły.
- Jak zawsze - ciągnął Otto poważnym tonem. - Ja w każdym
razie usunąłbym te krzewy, zanim będziesz miała z ich powodu ja
kieś kłopoty. Co prawda, konopie mają również właściwości leczni
cze, ale ostrożności nigdy za wiele. Załóżmy, że ktoś chciałby ci dać
nauczkę - z tymi konopiami byłoby to bardzo proste. Wystarczy
jednak, jeśli stwierdzisz, że hodujesz je dla siebie. Tutaj przecież
mnóstwo ludzi pali haszysz, dziwi mnie, że te krzewy w ogóle jesz
cze tu stoją.
W końcu wspólnie z Otto wykopaliśmy konopie z korzeniami. Było mi ich bardzo
żal. Tak dobrze pasowały do tego pozbawionego roślin zakątka ogrodu i stanowiły
doskonałą osłonę przed ciekawskimi spojrzeniami. Mzee obserwował nas
sceptycznie, a potem, gdy Otto mu wyjaśniał, o co chodziło z krzewami o drobnych
listkach,
169
śmiał się głośno. Miał też od razu gotową odpowiedź, skąd przywędrowały tu
nasiona konopi - wyjaśnił to, wskazując na jeden z sąsiednich domów.
Potem usiedliśmy z Otto przy kawie i rozmawialiśmy przez chwilę. Pokazał mi
zdjęcia swojego domu w Niemczech, żony i córeczki, podkreślając, że z powodów
zdrowotnych lepiej znosi kenij-ski klimat. Być może jego żona kiedyś się tu
przeprowadzi, ale na razie jeszcze pracuje; niebawem jednak przyjedzie do niego w
odwiedziny.
Działało na mnie uspokajająco, że mam sąsiada rodaka, w dodatku tak zaradnego,
solidnego i przezornego. Sąsiedzka znajomość w Afryce zasadniczo różniła się od tej,
do jakiej byliśmy przyzwyczajeni w Niemczech. Sąsiad był niemal "na wpół
krewnym" i tak się też zachowywał. Jednak kwestia własności, to, co "moje" i
"twoje", zawsze stwarzała problemy i często stawiała mnie w niezręcznej sytuacji.
Afrykanie chętnie służyli pomocą, zwłaszcza jeśli podnosiło to ich prestiż, i zawsze
oczekiwali odwzajemnienia się za przysługę, jeśli nie od razu, to w przyszłości. Miły
wyjątek od reguły stanowiła przyjaźń z kobietą z plemienia Masajów, którą jakiś czas
temu poznałam w Ngomongo Village. Wioska Ngomongo to ekokulturowa
ekspozycja urządzona w opuszczonym kamieniołomie. Spacerując po zacisznych
dróżkach, można zwiedzać tu chaty dziewięciu ke-nijskich plemion. Ich członkowie
zapraszają turystów do chat, prezentując im tradycyjny sposób życia danego
plemienia.
Lubiłam tam chodzić, często zabierałam też do wioski turystów, podobnie jak do
parku Hallera. Obydwa miejsca były mi bardzo bliskie i chciałam mieć swój wkład w
ich utrzymanie i rozbudowę. Większość hoteli przy plaży była położona niedaleko
parku, tak że po występie bez problemu mogłam spędzić kilka odprężających, a
zarazem pouczających godzin w tej zielonej oazie.
170
Zaprzyjaźnioną Masajkę spotkałam właśnie w Ngomongo, gdzie wówczas
pracowała, to znaczy w ciągu dnia przebywała w zrekonstruowanej chacie Masajów i
wyjaśniała turystom, na ile było to możliwe w tak krótkim czasie, kwestie związane
ze stylem życia i kulturą jej plemienia.
Od pierwszej chwili poczułyśmy do siebie wzajemną sympatię i później
spotykałyśmy się również poza jej miejscem pracy. Nasze rozmowy nie były tak
jednostronne, jak początkowo się tego obawiałam, gdyż Masajka była kobietą
doświadczoną życiowo i miała duże poczucie humoru. Patrzyła na świat z
optymizmem, mimo iż jej sytuacja jako matki samotnie wychowującej czwórkę
dzieci była bardzo trudna.
Wielokrotnie przynosiła mi małe prezenty, najczęściej własnoręcznie wykonane
wisiorki, bransoletki czy kolczyki. Nigdy nie prosiła o pieniądze, nigdy nie mówiła o
swoich kłopotach, za to sama często mi pomagała w domu lub w zakupach, jeśli
mogła wygospodarować czas, a ja akurat miałam występy w hotelach.
Bardzo lubiłam jej towarzystwo.
Pewnego dnia odniosłam wrażenie, że płakała. Jednak kiedy ją o to zapytałam,
uśmiechnęła się tylko i potrząsnęła głową. Gdy krótko przed tym, zanim przebrałam
się na występy, chciała wyjść, zaczęłam ponownie nalegać, by powiedziała mi, co ją
trapi. Tym razem widać było wyraźnie, że znów płakała. Nie ustąpiłam, dopóki nie
zaczęła mówić. Dowiedziałam się wówczas, że jeden z synów Masajki, który był jej
drugim dzieckiem, zachorował ciężko na malarię, a podawane do tej pory środki
lecznicze nie pomagały.
- Jeśli Bóg zechce mi go odebrać, muszę się z tym pogodzić
- powiedziała cichym głosem.
- Byłaś u lekarza albo u dobrego mganga (tradycyjnego uzdrowi
ciela)?
- Nie stać mnie na nich.
171
-
Dlaczego nie zwróciłaś się z tym do mnie?
Kobieta potrząsnęła głową.
-Jesteś moją przyjaciółką.
-
Przecież właśnie od tego są przyjaciele - odparłam zirytowana.
- Pomóż mi znaleźć taksówkę i zabierz mnie do swojego syna - za
żądałam, spoglądając na zegarek. Stwierdziłam, że zdążę jeszcze po
jechać do chaty Masajów przed występem w hotelu.
Chłopiec znajdował się w pożałowania godnym stanie. Wokół niego stały bezradnie
jego siostry i zawodząca sąsiadka. "Malaria złośliwa", przemknęło mi przez myśl,
gdyż widziałam już wielu chorych na malarię i zorientowałam się, że był to
szczególnie ciężki przypadek.
Mimo to moja przyjaciółka zostawiła dziecko pod opieką siostry i przyszła, ponieważ
przyrzekła mi pomóc przy pleceniu ramy obrazu ze słomy palmowej, którą chciałam
podarować Maude na jej okrągłe urodziny. Kiedy razem wyplatałyśmy ramę, była co
prawda serdeczna jak zawsze, jednak wyraźnie błądziła gdzieś myślami i widać było,
że coś ją gnębi, chociaż usiłowała wziąć się w garść.
Kierowca taksówki zażądał nieprzyzwoicie dużej sumy za przejazd, ale po drodze do
kliniki z każdą chwilą zachowywał się coraz bardziej życzliwie i pomógł nam nawet
zanieść ledwie trzymającego się na nogach chłopca do szpitalnej izby przyjęć.
W klinice odnoszono się do nas co prawda uprzejmie, ale przetrzymywano nas, moim
zdaniem, zbyt długo, mierząc Masajów sceptycznym wzrokiem.
-
Koszty biorę na siebie - powiedziałam szybko ostrym tonem.
To pomogło i natychmiast zajęto się chłopcem. Położono go na
łóżku, a już po chwili zjawiły się dwie pielęgniarki i młody lekarz.
Po podaniu personaliów ruszyłyśmy za lekarzem, pielęgniarkami
i chorym do gabinetu lekarskiego. Podczas badania opuściłam na
moment moją przyjaciółkę i zadzwoniłam do menedżera hotelu,
informując go, że przyjadę nieco spóźniona. Nie mogłam tak nagle
172
I
odwołać występu, gdyż na koncerty muzyczne przychodziło wielu urlopowiczów, a
niektórzy z nich pojawiali się specjalnie po to, aby obejrzeć mój recital, o czym
wiedziałam i z czego byłam dumna. Ważne były też względy finansowe; nie mogłam
sobie pozwolić na utratę dobrej pracy, szczególnie teraz, kiedy zobowiązałam się
zapłacić za leczenie syna mojej przyjaciółki.
Bez jej wiedzy udałam się później ponownie do kliniki, aby dowiedzieć się o chłopca
i przekonać, czy uczyniono wszystko, by mu pomóc. Jeden z młodszych lekarzy w
porę poinformował mnie o tym, że w szpitalu brakowało pewnego leku. Po
wspólnym przeszukaniu stron internetowych ustaliliśmy, skąd można ściągnąć
specyfik, który przeszedł pomyślnie próby i został dopuszczony do sprzedaży w
Anglii. Zgłosiłam gotowość pokrycia kosztów jego sprowadzenia, nie wiedząc
dokładnie, co mnie czeka. W tej sytuacji nie miało to jednak najmniejszego znaczenia
- od tego wielce obiecującego leku zależało życie chłopca. Już kilka godzin później
dostarczono go samolotem z Nairobi i tego samego dnia podano małemu pacjentowi.
Lekarze przez kilka dni walczyli o życie chorego, później jednak leczenie nowym,
zdobytym okrężną drogą specyfikiem okazało się zaskakująco skuteczne.
Przyjaciółka poinformowała mnie o tym, płacząc z radości. Z bijącym sercem
towarzyszyłam jej w drodze do szpitala.
- Najgorsze już za nami - oznajmił lekarz. Matka nie posiadała się ze szczęścia, ja
również ogromnie się cieszyłam. Chłopiec znów się uśmiechał, poprosił o swoje
ulubione jedzenie i rozmawiał z nami chwilę, wspominając, że marzy o butach do
baseballu, gdyż mając je, byłby najlepszym graczem w szkole. Matka zgadzała się na
wszystko, płacząc i śmiejąc się na zmianę.
Kilka dni później mogła już zabrać syna ze szpitala. Towarzyszyłam jej, pomagając
wypełnić dokumenty.
173
- Przyjaciółko - powiedziała Masajka. To słowo, wypowiedziane z takim
przekonaniem i wdzięcznością, miało dla mnie ogromne znaczenie.
Tragedia Jurny
Pewnego wieczoru, krótko przed występem w hotelu, ktoś zapukał do opatrzonych
białą kratą drzwi wejściowych. Przez szybkę rozpoznałam Jumę, młodego człowieka
z sąsiedztwa. Wyglądał na mocno zdezorientowanego.
-
Co się stało, chłopcze? Dlaczego jesteś taki wzburzony? Wejdź
do środka, proszę. -Jurna długo siedział przede mną w fotelu, mil
cząc i wzdychając cicho. - Czy mogę ci jakoś pomóc?
Znów czekałam, już bardziej niecierpliwie, gdyż myślałam o swoim występie. W
końcu młody człowiek odchrząknął i zaczął mówić, z początku bardzo cicho, a potem
coraz głośniej.
-
Moja przyjaciółka - powiedział - to znaczy, moja dawna przy
jaciółka, z którą byłem w Tanzanii, przyjechała tutaj - i teraz, teraz
ona nie żyje! - wykrztusił z wysiłkiem.
Byłam pewna, że się przesłyszałam. -Jak to: nie żyje? Co się stało?
-
Straciła mnóstwo krwi i leży martwa w moim pokoju. Co ja
mam teraz zrobić? Ona nie może tam przecież zostać. I muszę po
wiadomić o tym jej rodziców. To moja wina, to wszystko moja wina,
ale skąd mogłem wiedzieć, że ona to zrobi?
I wtedy poznałam całą tę smutną historię. Po wyjeździe Jurny do Kenii (pracował
jakiś czas w Tanzanii) jego przyjaciółka zorientowała się, że jest w ciąży. Nie
namyślając się długo, wsiadła w autobus, by powiedzieć o tym Jurnie, w nadziei, że
teraz się z nią ożeni. Jurna jednak miał już żonę i dwójkę dzieci, którzy pozostali w
rodzinnej
174
wiosce i których istnienie przed nią zataił. Teraz jednak musiał wyznać przyjaciółce
prawdę. Gorzko rozczarowana dziewczyna pojechała pod nieobecność Jurny do
Utange, by poszukać tam kobiety parającej się wywoływaniem poronienia we
wczesnym okresie ciąży. Jednak coś poszło nie tak i przyjaciółka młodego człowieka
po zażyciu, jakiś czas po zabiegu, leku otrzymanego od kobiety z Utange,
wykrwawiła się na śmierć.
Siedziałam jak skamieniała.
-1 co z nią teraz będzie? Co ja mam robić? - lamentował zrozpaczony Jurna. - Coś
przecież muszę zrobić. Ale co? Nie mam pieniędzy, a ona musi wrócić do Tanzanii!
Jesteśmy tu obcokrajowcami, a to oznacza masę kłopotów. - Milczał, przełykając
ślinę. - Drewniana skrzynia... Masz może drewnianą skrzynię albo duży karton?
Przeszły mnie dreszcze.
- Muszę przeszmuglować jej ciało przez granicę, papierów nie da się załatwić. Nie
można przecież przewieźć zmarłego bez papierów. Co ja zrobię?
Roztrzęsiona sięgnęłam do torebki, a potem zajrzałam do mojej "skarbonki", za którą
służyła doniczka.
- Nie mam dużo, w tym miesiącu miałam jeszcze niewiele występów-wyjaśniłam,
wręczając Jurnie kilka banknotów. -To wszystko, co ci mogę dać. Jurna, jest mi tak
strasznie przykro z powodu tego nieszczęścia!
Kilka dni później dowiedziałam się, że Jurnie udało się przewieźć zwłoki dziewczyny
przez granicę z Tanzanią, zawinięte w papier pakunkowy i worki jutowe, ukryte na
ciężarówce pomiędzy blokami koralowymi i materiałami budowlanymi.
Ta makabryczna historia bardzo długo zaprzątała moje myśli. Nagle rozpaczliwie
zatęskniłam za domem w górskiej dolinie i byłam gotowa natychmiast stąd wyjechać.
175
Termity w drewnianym domku
Gdy wróciłam z Shanzu, już przy otwieraniu drzwi miałam wrażenie, że płyciny
drzwiowe wyglądają jakoś inaczej. Było na nich pełno dziwnych linii i nierówności.
Nie mógł to być brud. Również odgłos wydawany przez drzwi, kiedy je pchnęłam,
brzmiał inaczej niż zwykle - przypominał trzeszczenie. Gdy opukiwałam futryny,
drewno kruszyło się w niektórych miejscach, przy lekkim uderzeniu po prostu się
rozsypywało. Te dziwne linie nie były niczym innym jak śladami żerowania! Przy
bliższych oględzinach ugięły się pode mną kolana. Ramy drzwi były całe wydrążone!
Wiedziałam już, skąd wzięły się te rdzawe, przypominające kanaliki nierówności -
były to korytarze termitów!
Często już o tym słyszałam, jednak podobne historie zawsze mnie zdumiewały, a
niekiedy nawet się z nich śmiałam, gdyż było coś komicznego w tym, że tak małe,
mierzące kilka milimetrów owady mogły spowodować zawalenie się budynku. A
teraz spotkało mnie to we własnym domu!
Szybko odstawiłam bagaż i rozpoczęłam dalsze oględziny. Mieliśmy już kilkakrotnie
termity w domku, ale teraz, pod naszą nieobecność dobrały się do wszystkiego, co
tylko było z drewna lub papy. Poza drzwiami wydrążyły tunele także w kilku belkach
podporowych, regały były niemal całkowicie przeżarte, belki okienne i sufitowe
nosiły ślady żerowania, a z jednej z belek dachowych pozostał jedynie cienki,
ażurowy fragment, który w każdej chwili mógł odpaść. No i nasza szafa na ubrania!
Niemal wyłam z wściekłości - wszystkie półki się zawaliły i nawet moje dwie
ulubione sukienki, kilka t-shirtów Lpetati, a także bielizna pościelowa były pokryte
rdzawym nalotem i całe postrzępione. Drążek do wieszania w ogóle przestał istnieć, a
z tylnej ścianki pozostała jedynie połowa. Wciąż na
176
nowo przyglądałam się zniszczeniom, nie mogąc w to wszystko uwierzyć.
Najchętniej zamknęłabym oczy i zapadła w sen.
A zatem dotknęła nas katastrofa zwana plagą termitów. Strach pomyśleć, co by się
stało, gdybym wróciła do domu jeszcze później. Zdezorientowana nie
uświadamiałam sobie, jakie skutki będzie miała ta katastrofa. Wiedziałam tylko, że
muszę działać szybko. Wciąż odkrywałam nowe szkody. Czułam się całkowicie
bezsilna, miałam nerwy w strzępach i w końcu ogarnęła mnie taka wściekłość, że
wybuchłam.
- Cholerne termity! - wykrzykiwałam przez łzy. - Cholery jedne! Dlaczego nie
możecie żreć gdzie indziej, tam, gdzie nikomu nie zrobicie krzywdy!
Żarłoczne termity nie oszczędziły nawet kart i gier planszowych, książki były
nadgryzione, a mój ulubiony regał zupełnie zniszczony. Ze smutkiem przyglądałam
się resztkom "Memory", "Chińczyka" i kilku zestawów puzzli dla dzieci, przy
których tak często spędzaliśmy wieczory, doskonale się bawiąc. Tylko kostki domina
nadawały się jeszcze do użytku. Przypuszczalnie lakierowana powierzchnia
powstrzymała termity od wydrążenia w nich chodników.
Musiała to być prawdziwa inwazja. Zrozpaczona i wściekła przysiadłam na
werandzie. Jak to się mogło stać?
Siedziałam tak bardzo długo, powoli dochodząc do siebie. Łzy i złość nic tu nie
pomogą, należało pomyśleć o tym, jak naprawić szkody
Niechętnie zapisałam na kartce papieru kilka pozycji, po czym podarłam ją i
sporządziłam porządną listę rztczy, które musiałam zakupić w sklepie z materiałami
budowlanymi i u stolarza, niezbędnych do naprawienia największych szkód
spowodowanych przez żarłoczne termity. Znów nieprzewidziane wydatki! Czy to się
nigdy nie skończy? I to jak zawsze ja musiałam się wszystkim zająć. Najchętniej
wyjechałabym natychmiast do Shanzu, ale w ten sposób tylko oszukiwałabym samą
siebie. Należało działać.
177
Krótkim patyczkiem z mozołem usuwałam drobne rdzawe kopczyki utworzone w
drewnie. Pod wieloma z nich znajdowały się jeszcze termity, które niszczyłam.
Dodatkowo wszystkie drewniane powierzchnie posypałam solą, gdyż słyszałam, że
owady tego nie lubią, a później polałam je wrzątkiem. Szlochając i złorzecząc,
wywlokłam wszystkie meble na werandę, aby później po dokładniejszym
sprawdzeniu, czy rzeczywiście nie nadają się już do użytku, spalić je za domem.
Dziwnym trafem same drzwi, wykonane z mocnego drewna cedrowego, zostały
oszczędzone przez termity. Zawsze to jakaś pociecha.
Pod dom przybiegły zaciekawione jak zawsze dzieci, które chciały się ze mną
przywitać. Poprosiłam je, by przekazały wszystkim, że byłam bardzo zmęczona i
położyłam się spać. W tym stanie nie wytrzymałabym wokół siebie gości, nie
chciałam też, by wszędzie rozpowiadano, że termity wyrządziły w naszym domu
poważne szkody. Byłam w stanie znieść tylko towarzystwo psów, które nawet
poprawiało mi nastrój. Rozmawiając z nimi, mogłam rozładować nieco emocje.
Wizytę u Lpetati przesunęłam na późniejszy termin, gdyż z pewnością dałabym
wyraz swojej wściekłości z powodu plagi termitów, prawdopodobnie nawet
wybuchając płaczem i przeklinając. Jako żona wojownika Samburu nie powinnam
tak otwarcie pokazywać emocji, wiedziałam też, że Lpetati tego nie lubił. Z początku,
zawsze kiedy reagowałam na coś gwałtownie, był nieco przestraszony, a czasami
śmiał się z niedowierzaniem.
- Co się stało, czyżby ktoś umarł? - zapytał kiedyś. - Dlaczego się tak zachowujesz?
Po cóż więc miałabym go denerwować rzeczami, których tak czy owak nie mógł
zmienić?
Dwa dni później zebrałam się w sobie i powędrowałam do Mara-lal. Najpierw
zaszłam do sklepu z akcesoriami budowlanymi, z któ-
178
rego właścicielem, jak również z jego rodziną, zdążyłam się już serdecznie
zaprzyjaźnić. Pochodzili z Nairobi, należąc tym samym do plemienia Kikuju, i
odnosili się do mnie zupełnie inaczej niż Sam-buru. Wydawali się bardziej otwarci,
solidniejsi, a przede wszystkim służyli pomocą. Przedstawiłam właścicielowi sklepu
mój problem z termitami i poprosiłam go o radę. Miał na składzie najróżniejsze
środki do spryskiwania i smarowania, wszystkie trujące, jednak preparat, który był
stuprocentowo skuteczny, wydał mi się w najwyższym stopniu wątpliwy. Po
przestudiowaniu ulotki ze sposobem użycia natychmiast go odstawiłam, gdyż
zalecano tam, aby z pomieszczeń, w których rozpylono truciznę, nie korzystać przez
co najmniej trzy dni.
Po wspólnym wypiciu herbaty i zamówieniu przeze mnie belek, desek,
krawędziaków, cementu i farby do naprawy zawiasów oraz odpowiednich gwoździ i
wynajęciu pikapa wraz z kierowcą na późne popołudnie, udałam się do kliniki chorób
płucnych.
- 17 Lpetati w Maralal
Lpetati dostrzegłam już z daleka, siedział z Ltumunianem, chłopcem z sąsiedztwa, na
schodkach swojego szpitalnego domku. Sprawiali wrażenie pogrążonych w
rozmowie. Obserwowałam obu przez jakiś czas, a później do nich podeszłam.
Chłopiec wydawał się nie mniej szczęśliwy niż Lpetati. Przyjemnie było patrzeć na
jego radość z naszego spotkania.
- Lekarz powiedział, że jeszcze cztery, najwyżej pięć tygodni - oznajmił Lpetati z
rozpromienioną twarzą - i będę mógł już wrócić do domu!
Kiedy mówił te słowa, chłopiec nagle zerwał się z miejsca i pobiegł przez plac.
179
- Co mu się stało? - spytałam zaniepokojona, spoglądając za Ltu-
munianem.
- Nie chce, żebym stąd odszedł. Boi się, że zostanie tu sam, bez
przyjaciela. Jego matka w tej chwili, w przeciwieństwie do mnie, nie
najlepiej się czuje. Nie wiem też, co się z nim stanie. Jest jeszcze sio
stra matki, która była tutaj kilka razy, ale ma dość roboty z ośmior-
giem własnych dzieci.
Siedzieliśmy długo w milczeniu.
- Czy w razie czego moglibyśmy zabrać chłopca do siebie? Na
sze dzieci są już duże, uczęszczają do dobrych szkół i już wkrótce,
przy naszej pomocy, pójdą własnymi drogami. Jeśli dalej będę w sta
nie wspierać je finansowo, na pewno do czegoś dojdą w życiu. Ale
ten malec potrzebuje wiele uwagi i miłości. Co o tym myślisz?
- No tak, w każdym razie bardzo chciałby mieć ojca, mówiłem
ci już o tym - odrzekł Lpetati i ścisnął mnie lekko za kolano. - Zoba
czymy- dorzucił z łobuzerskim uśmiechem w bezbłędnej niemczyź-
nie. (Był to jeden z pięciu zwrotów, jakie opanował w moim języku).
Przywitaliśmy się z matką chłopca, była jednak tak słaba, że na jej twarzy pojawił się
jedynie cień uśmiechu.
- Czy potrzebuje pani czegoś? - zapytałam ją, dodając: - Czy ma
pani coś przeciwko temu, żebyśmy wzięli z sobą chłopca? Chcemy
tylko iść coś zjeść tu w pobliżu, u "Spearsa".
- Dziękuję - wyszeptała, uśmiechnęła się słabo i ponownie przy
mknęła oczy.
Odnaleźliśmy chłopca niedaleko wejścia; widać było, że płakał.
-
Chodź, kolego - powiedział Lpetati - najwyższa pora wrzucić
coś na ruszt!
Ruszyliśmy w kierunku "Spearsa", może nie najczystszego lokalu, jeśli chodzi o
stoły, podłogi i inne elementy wyposażenia wnętrza, ale bardzo lubianego przez
Lpetati. Spotykał tutaj od czasu do czasu wojowników swego pokolenia, którzy stali
się mniej lub bar-
180
dziej odpowiedzialnymi ojcami rodzin i nie ubierali się już w bajecznie barwne
stroje, które nosili w czasach świetności jako morani. Jedynie zwykłe różnokolorowe
bransolety i czerwone shuka zdradzały, że są byłymi wojownikami. W restauracji
siedzieli też jednak młodzi wojownicy, puszący się jak pawie, niektórzy nawet w
strojach z kwiecistych prześcieradeł.
Kilkorgu znajomym, którzy pośpiesznie podążyli za nami, w uprzejmy sposób dałam
do zrozumienia, że mogę zapłacić tylko za trzy osoby. Dzięki temu uniknęliśmy
kolejnych nieproszonych gości przy stole. Czasami uważałam to za krępujące
również dlatego, że kiedy rozmowie przysłuchiwały się inne osoby, zawsze należało
uważać na to, co się mówi.
Z wielką przyjemnością przyglądałam się Lpetati i chłopcu, którzy wcinali ogromne
porcjepilau z wołowiną i białą kapustą. Ja wolałam poprzestać na soczewicy duszonej
w mleczku kokosowym. Lubiłam bardzo herbatę, którą serwowano tu z dużą ilością
mleka i cukru, nalewając ją z termosów. Rzadko wypijałam mniej niż trzy filiżanki,
gdyż smakowała wyśmienicie i poprawiała mi nastrój. Uważałam, że herbata z
mlekiem po prostu pasuje do Maralal. Skromne, wręcz ubogie otoczenie i niebiańsko
słodka, gorąca zawartość filiżanki stanowiły wyjątkowe połączenie.
O termitach wspomniałam Lpetati krótko, bez dramatyzowania, nie wyjawiając, jak
bardzo mnie to poruszyło i rozzłościło. Przekonywająco wyjaśniłam mu, że jeszcze
przed zmierzchem muszę wyruszyć do domu, aby zawieźć tam materiały budowlane
potrzebne do kilku drobnych napraw. Nie zdziwił się i nie zapytał, co należało
naprawić. Termity były wiecznym, dobrze znanym utrapieniem.
Po wypiciu herbaty i spacerze po pełnym kurzu, zapuszczonym centrum Maralal,
odprowadziłam Lpetati i chłopca do kliniki, przyrzekając, że niebawem znów się
pojawię.
181
Kierowca zamówionego pikapa, młody, wesoły człowiek z Eldo-ret, zjawił się
punktualnie o umówionej godzinie przy wejściu do kliniki. Dzięki temu
nietypowemu miejscu na platformie nie było tak wielu podróżnych jak zwykle,
zawsze beztrosko ładujących się do pikapa, gdy odpowiadał im kierunek jazdy.
Dzisiaj kierowca pozwolił wsiąść jedynie dwóm młodym matkom, odbierającym
małe dzieci z kliniki. Bez możliwości transportu kobiety musiałyby maszerować ze
swoimi dziećmi wiele godzin w prażącym słońcu przez busz.
Pojazd z materiałami budowlanymi na platformie nie mógł naturalnie pozostać
niezauważony w naszej wiosce i natychmiast zjawiło się pięciufundis, rzemieślników,
w nadziei, że otrzymają pracę. Potrzebowałam jednak najwyżej dwóch ludzi i tylko
tylu robotnikom mogłam zapłacić.
Najpilniejszą rzeczą była wymiana uszkodzonych belek dachowych i płycin
drzwiowych oraz naprawa framug okien, tak aby znów dało się je zamykać.
Ponieważ narzędzia nie były najlepsze, prace ciągnęły się przez kilka dni.
Rzemieślnicy pomogli mi wynieść zniszczoną szafę na zewnątrz, ze zdziwieniem
przyglądając się postrzępionej i zapaskudzonej garderobie, której zamierzałam się
pozbyć. Bez chwili wahania z wdzięcznością przyjęli sfatygowane ubrania.
Odrobina piasku za domem i woda z obydwu zbiorników, które planowałam
wyczyścić, wystarczyły do wygładzenia ścian cementem, szczególnie w miejscach,
gdzie miały być osadzone nowe deski i kantówki. Teraz, aby dom znów stał się w
miarę przytulny, pozostało mi tylko pomalować i wyczyścić ściany oraz usunąć
paskudnie nadgryzione regały. Stolarz John z Maralal z rozpromienioną twarzą
przyjął już ode mnie dwa nowe zlecenia.
Podczas prac przeprowadzanych wewnątrz i na zewnątrz domu stale kręcili się wokół
nas zaciekawieni członkowie rodziny, dopytując się o wszystko i dając "dobre" rady.
Niektórzy z nich siedzieli na
182
krzesłach i po prostu się przyglądali. Jednak gdy jeden z maluchów potknął się o
wiadro z farbą, omal go nie wywracając i wrzasnął na cały głos, kiedy jasna farba
pociekła mu po nodze, moja cierpliwość się wyczerpała. Z mozołem usuwałam ślady
pozostawione wszędzie przez małą dziecięcą stopkę. Mimo zdenerwowania
uprzejmym i zdecydowanym głosem poprosiłam wszystkich ciekawskich, aby
pozwolili nam pracować w spokoju i poszli do domów. Nie byłam w stanie przy tylu
zajęciach gawędzić ze wszystkimi lub nawet proponować im chai, na co niektórzy z
nich z pewnością przez cały czas liczyli. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, abym tak
zlekceważyła obowiązki gospodyni.
Strach
Kilka dni później wydarzyło się coś, co kosztowało nas sporo nerwów. Nad górską
doliną rozbrzmiała nagle seria krótkich wystrzałów, wzbudzając powszechne
przerażenie. Niektórzy członkowie rodziny nie wiedzieli nawet, co oznacza słowo
"strzał"! Dostałam gęsiej skórki. A potem przypomniałam sobie artykuł w "Daily
Nation", który znalazłam na ladzie podczas wizyty w sklepie z materiałami
budowlanymi. Pisano tam o strzałach oddawanych przypuszczalnie przez ludzi znad
Jeziora Turkana lub Somalijczyków, którzy podczas napadu odebrali broń kenijskim
żołnierzom patrolującym granicę z Sudanem. Broni tej używano teraz, by zdobywać
wodę pitną, kraść bydło i plądrować wioski.
Jeśli rzeczywiście tak było, musieliśmy się liczyć z najgorszym, gdyż teren, na
którym grasowali bandyci, leżał stosunkowo niedaleko. Słyszane strzały
potwierdziły, że znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. Dzięki Bogu nasze krowy
nadal przebywały w lasach, gdzie były stosunkowo bezpieczne, gdyż obcym trudno
by było do nich
183
dotrzeć. Bałam się jednak o naszą wioskę, o nasz dom. Z bijącym sercem usiadłam na
werandzie i lustrowałam przez lornetkę skraj lasu i górskie zbocza opadające ku
dolinie. I wówczas dwukrotnie zaobserwowałam krótki rozbłysk ognia podczas
wystrzału. Zadrżałam i zamarłam w bezruchu, obawiając się, że nasz dom, choć
nierzucający się w oczy, może stać się celem ataku, gdyż złodzieje z pewnością
spodziewali się znaleźć więcej u nas niż w zwykłej chacie.
Przyszło do mnie kilka wystraszonych, lamentujących kobiet, a po chwili zjawił się
baba i paru starszych mężczyzn. Wszyscy byli roztrzęsieni. Kiedy opowiedziałam im
o tym, co wyczytałam w gazecie, postanowiliśmy pognać kozy i owce w górę zbocza
za naszym domem. Znajdowała się tam ukryta przed ludzkim okiem szczelina skalna
z niewielką grotą, w której mieszkańcy wioski mogli się schronić nocą.
Już chwilę potem wspinaliśmy się w górę. Długim szeregiem przedzierały się przez
zarośla matki, starcy i dzieci, na wszelki wypadek niosąc z sobą niewielkie pojemniki
z wodą. Nieco strachu napędziły nam pobekujące owce i meczące kozy, na szczęście
z groty tych odgłosów nie było już słychać.
Cóż za niesamowita noc!
Nie było mowy o spaniu, wszyscy zanadto się martwili i bali o życie i dobytek, w
dodatku w grocie panowało dotkliwe zimno. Większość z nas modliła się
nieprzerwanie. Matki popłakiwały cicho w chusty swoich dzieci; nikt jednak nie
wpadł w histerię.
Kilka razy, już nad ranem, znów usłyszeliśmy strzały, nikt jednak nie odważył się
wyjrzeć z groty. Do południa panował spokój, a później odnieśliśmy wrażenie, że
doszło do strzelaniny na przeciwległym zboczu górskim. W odpowiedzi na ogień
bandytów usłyszeliśmy nagle strzały, które wyraźnie oddawano z terenów poniżej
naszych pól! Rzeczywiście! Rozpoczęła się walka! Drżeliśmy ze stra-
184
chu i zmęczenia. Przez wypowiadane cicho modlitwy przebił się podniecony głos
wujka Moussesa:
- Nadeszli żołnierze, nasi żołnierze są tutaj! Jesteśmy uratowani!
Chwilę trwało, zanim dotarł do nas sens jego słów. Nadal jednak nie całkiem
dowierzaliśmy tym radosnym wieściom. Pomimo dokuczliwego głodu i pragnienia,
pozostaliśmy w naszej kryjówce jeszcze przez resztę dnia i następną noc. Potem
rzeczywiście kilku wysłanych przez nas zwiadowców wróciło z pokrzepiającą
wiadomością, że niebezpieczeństwo już minęło. Zebraliśmy się powoli i zaczęliśmy
schodzić w dół zbocza, z ulgą, ale wciąż pełni sceptycyzmu. Co chwilę
zatrzymywaliśmy się, nasłuchując. A potem stopniowo wstępowało w nas życie.
Wielu dawało upust swoim emocjom. Ludzie przeklinali, złorzeczyli, śmiali się,
sławili Ngai i biegli z szeroko rozwartymi ramionami do swoich domów. Te pełne
lęku i niepewności dni na długo pozostały w naszej pamięci.
Gdy kilka dni po strzelaninie z duszą na ramieniu ruszyłam w drogę do Maralal, w
klinice mogłam zobaczyć na własne oczy skutki ostatnich wydarzeń. Na wszystkich
korytarzach głównego budynku urządzono prowizoryczne legowiska. Z powodu
pełnych przemocy napadów nie było ani jednego wolnego łóżka. Niektórych ciężko
rannych przywożono na taczkach, a lekarz mówił o "co najmniej sześćdziesięciu"
śmiertelnych ofiarach z rejonów na północ od naszej wioski.
Wgłębi szpitalnego terenu, gdzie znajdowała się klinika chorób płucnych, było
spokojniej. Nie wiedziano tutaj zbyt wiele o tych dramatycznych wydarzeniach,
jedynie to, co mogli chorym przekazać odwiedzający, a sami pacjenci nie mieli
bezpośredniego dostępu do pomieszczeń w głównym skrzydle szpitala. Mimo to
Lpetati był bardzo wzburzony. Słyszał co nieco, nie wiedział jednak nic bliższego,
zamartwiał się więc przez cały czas. Nalegał niecierpliwie, bym
185
mu powiedziała, co naprawdę się wydarzyło i jak to wyglądało u nas w wiosce.
Początkowo zamierzałam przemilczeć strzelaninę, pomyślałam jednak, że i tak
wcześniej czy później opowiedzą mu o niej pozostali członkowie rodziny. Od kilku
młodych wojowników, którzy specjalnie przybiegli do nas z lasu, dowiedzieliśmy się
w wiosce, że z bydłem jest wszystko w porządku, a jego opiekunowie również mają
się doskonale. Gdy zakończyłam swoją relację, Lpetati zaczął się modlić donośnym
głosem, pośpiesznie wyrzucając słowa i gwałtownie gestykulując. Niemal rozpłakał
się ze szczęścia, że nas nie napadnięto, nie splądrowano domów i nikogo nie
zastrzelono. Z ulgą przyjął wiadomość, że zjawili się kenijscy żołnierze i intruzi
zostali odparci.
Właściwie zamierzałam porozmawiać z lekarzem zajmującym się Lpetati, w klinice
jednak potrzebowano wszystkich rąk do pomocy, lekarze i pielęgniarki pracowali bez
chwili wytchnienia. Ponieważ nie zapowiadało się na to, by w ciągu kilku kolejnych
dni nadarzyła się okazja do rozmowy z lekarzem na temat wypisania Lpetati ze
szpitala, posiedziałam jeszcze z moim mężem i zostałam na noc w Maralal. Tak czy
owak, zrobiło się za późno i zbyt niebezpiecznie, by wracać do domu, gdyż niektóre
drapieżniki rozpoczynały łowy już o wczesnym zmierzchu. Ulokowałam się więc
ostatecznie we wreszcie ukończonym hotelu "Sunbird", leżącym w zacisznym
miejscu, w pewnym oddaleniu od centrum miasta, i prowadzonym przez moich
niezwykle sympatycznych przyjaciół. W dodatku znajdowała się tam również
restauracja.
Kiedy byłam w Maralal, chętnie jadłam tu śniadania, gawędziłam z przyjaciółmi,
zajmowałam się ich dziećmi, dopóki nie poszły do szkoły, czytałam gazetę i
zamawiałam obiad - wspaniała sprawa. Na szczęście goście w "Sunbird" różnili się
od zamieszkujących pozostałe "hotele". Niemal wszyscy, czy to obcokrajowcy, czy
Ke-nijczycy, należeli do klasy inteligenckiej. Spotykałam tu wielu inte-
186
resujących ludzi, od misjonarzy przez pracowników ONZ i UNESCO, zespoły
lekarzy i wolontariuszy po filmowców, uczestników seminariów i polityków.
Naturalnie rozmowy z nimi sprawiały mi dużo zadowolenia, gdyż tutaj w górach
wyraźnie odczuwałam ich niedosyt.
Pełna wigoru Marissa, która bezinteresownie opiekowała się Lpetati, jakby był jej
własnym synem, dotrzymywała nam towarzystwa podczas spaceru po terenie kliniki.
Również ona słyszała o napadach i musiałam bardzo ostrożnie formułować
odpowiedzi na jej pytania, była bowiem osobą, która w przesadny sposób przejawiała
swoje uczucia, głośno przeklinając, płacząc i modląc się.
Zanim wróciłam do wioski - w ciągu następnych trzech dni również nie udało mi się
porozmawiać z lekarzem - w czasie gdy Lpetati czekał na wydanie leków i codzienną
rozmowę z lekarzem lub pielęgniarką, zrobiłam z Marissą zakupy na kilka dni. Była
po prostu kochana. Kiedy jej to powiedziałam, zawstydzona wzięła mnie pod rękę.
-Jesteście moimi dziećmi - odparła.
Najtrudniej było mi kupić mięso, ale Marissa nalegała na to, twierdząc, że Lpetati
powinien jeść je teraz w dużych ilościach. Wołowina wisząca na hakach na
niewielkim otwartym stoisku nie była wprawdzie zepsuta, ale obsiadło ją mnóstwo
much, a w niektórych kawałkach wylęgły się już larwy.
_ Kolejny raz czarna mamba
Po powrocie do domu przykręcałam pewnego wieczoru knot lampy naftowej, gdyż
szklany klosz zaczął pokrywać się sadzą, gdy nagle usłyszałam osobliwe szuranie na
jednym z dwóch okien w sypialni. Trzymając wysoko lampę, podeszłam do miejsca,
z którego
187
dochodził ów dźwięk, i ku swemu zdumieniu w wąskiej szparze pomiędzy szybą a
okiennicą ujrzałam czarną mambę. Stosunkowo długi, smukły wąż mierzył wzrokiem
leżącą przed nim nieruchomo jaszczurkę, którą najwyraźniej oszołomił już swoim
jadem. Jaszczurka była o wiele większa i masywniejsza niż mamba. Wpatrywałam
się w tę scenę zafascynowana, z gęsią skórką, równocześnie zaciekawiona i przejęta
wstrętem. Lubiłam jaszczurki i cieszyłam się, że mam je w domu, ponieważ tępiły
robactwo. Ta w oknie, największa z nich, szczególnie mnie zainteresowała.
Wyglądała jak waran w miniaturowym wydaniu. Z chęcią bym ją uwolniła, ale
wydawało się, że jest już za późno. Szczęki mamby przez cały czas drgały, a potem -
trwało to niemal kwadrans - wąż nieprawdopodobnie szeroko rozwarł pysk. Zbliżył
się do jaszczurki i zaczynając od głowy, połykał ją kawałek po kawałku. Widok
członków jaszczurki wystających z pyska mamby, zanim nie zniknęły w szeroko
otwartej gardzieli, był odrażający. Na smukłym ciele węża pojawiło się zgrubienie, w
którym pod skórą wyraźnie rysowały się kształty jaszczurki. Zgrubienie powoli
przesuwało się do tyłu, w miarę jak połknięta ofiara wędrowała w głąb ciała mamby.
W pewnej chwili nastąpiła krótka przerwa, po której w paszczy węża zniknął długi
ogon jaszczurki. Przeszedł mnie dreszcz. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie
widziałam, i to z tak bliska!
Pomimo zmęczenia długo stałam w oknie, wciąż na nowo sprawdzając rygle, ze
strachu, że wąż mógłby dostać się do pokoju. Jednak tak napęczniały jak w tej chwili
nie zdołałby wślizgnąć się przez wąską szczelinę. Najwyraźniej był teraz zajęty
przeżuwaniem, gdyż leżał ociężały bez ruchu.
Długo nie mogłam zasnąć. Mój wzrok bezustannie wędrował w stronę węża, również
kiedy leżałam już w łóżku. Dopiero nad ranem zapadłam w sen, ale bardzo wcześnie
ponownie się obudziłam. Ogromny niepokój nie pozwolił mi się zrelaksować. Tutaj
w buszu nauczyłam się, że muszę stale mieć się na baczności.
188
Rankiem zobaczyłam węża leżącego nadal pomiędzy szybą a okiennicą i na wszelki
wypadek jej nie otwierałam. Wieczorem jednak mamby już nie było. Miałam
nadzieję, że wyniosła się daleko stąd i nie znajdę jej w domu lub koło niego. Z
obawy, że mogła się ukryć gdzieś w pobliżu, przez cały dzień nosiłam o wiele za
ciepłe, wysokie buty, sprawdzałam też bez przerwy wszystkie kąty i ewentualne
kryjówki. Ku mojej wielkiej uldze węża nigdzie jednak nie znalazłam.
_ Lpetati wraca do domu
Po prawie dziewięciu miesiącach pobytu w szpitalu mogłam w końcu zabrać Lpetati
do domu. Ostatnie badanie wykazało, że jest już całkowicie zdrów.
Wspólnie odwiedziliśmy lekarza. Uregulowałam zaległe opłaty z dużym naddatkiem,
który miał zostać rozdysponowany na potrzeby kliniki, według uznania lekarza.
Wiedziałam przecież, jak trudno było w szpitalu o czystą wodę, niezbędne narzędzia i
sprzęt laboratoryjny, na przykład mikroskopy, pipety, strzykawki jednorazowe, a
także zamykane szafki na szpitalną dokumentację i leki, o bieliznę pościelową i
wiele, wiele innych rzeczy.
Poza wypisem, Lpetati otrzymał na drogę moc dobrych rad. Zalecono mu między
innymi obfite, zdrowe posiłki i picie dużej ilości mleka, "ale koniecznie gotowanego i
od niezarażonych krów!".
Zabraliśmy ze sobą tylko osobiste rzeczy Lpetati, resztę podarowaliśmy matce
chłopca z domku obok, która szczególnie ucieszyła się z materaca, dwóch
włochatych pledów i poduszek. Spoglądała na nas, jakby jeszcze czegoś oczekiwała,
nie powiedziała jednak ani słowa. Pożegnaliśmy się, życząc jej wszystkiego
najlepszego i obiecując, że wkrótce się zobaczymy. Ltumunian przez cały czas kręcił
się
189
koło nas, od czasu do czasu przecierał oczy obiema piąstkami i nieustająco
przygryzał dolną wargę.
-
Nie smuć się - pocieszał go Lpetati. -Ja mam teraz huk roboty
w domu, a ty jesteś potrzebny tutaj. Mama liczy na twoją pomoc.
Co do tego całkowicie się z nim zgadzałam. Obiecaliśmy chłopcu, że go odwiedzimy
i zapewniliśmy, że on i mama zawsze będą mile widziani w naszym domu.
Ltumunian odprowadził nas aż do bramy. Długo nie chciał puścić naszych rąk, w
które wczepił się drobnymi dłońmi z całej siły. Niechętnie odesłaliśmy go i
wsiedliśmy do zamówionego przeze mnie samochodu, który czekał już przed
wejściem do kliniki. Zbyt długo by trwało, gdyby Lpetati miał znów pokonać pieszo
niemal dwadzieścia kilometrów dzielących szpital od wioski.
Z okazji wypisania Lpetati z kliniki przygotowałam dla niego specjalną
niespodziankę - jego powrót do normalnego życia po przebytej chorobie miały
przypieczętować dwie nowe kozy. W tym celu kupiłam na targu bydlęcym parkę kóz,
brązowych z białymi plamkami. Podczas mojej akcji nieoczekiwanie pomógł mi
pewien mzee z sąsiedztwa, który również zamierzał udać się na targ. Umówiliśmy się
więc na miejscu. Starzec, o którym wiedziałam, że jest godny zaufania, doradzał mi
nawet przy kupnie i był gotów popilnować obu zwierząt do czasu, aż pojawimy się z
Lpetati i ruszymy w drogę powrotną do wioski.
Należało uzupełnić domowe zapasy, kupiłam więc wiele produktów spożywczych,
przede wszystkim owoce i warzywa, z wyjątkiem pomidorów i kapusty, które po
długim transporcie z Nyahururu lub nawet z Nairobi nie były już pierwszej świeżości.
Potem skierowaliśmy się na targ bydła.
-
Obiecałam jednemu ze starszych mężczyzn, że zabierzemy go
pikapem do wioski - wyjaśniłam Lpetati. - Ma ze sobą dwie kozy.
- Lpetati przywitał się z mzee serdecznie, niemal wylewnie, i wyraził
190
się z uznaniem o zakupionych kozach, chwaląc kolor ich sierści, a także zdrowy
wygląd i gratulując wyboru. Ucieszyłam się, gdyż teraz wiedziałam, że kozy
przypadły mu do gustu.
Chociaż każdy gatunek mleka był ważny, gdyż często stanowiło ono jedyny pokarm,
zamierzałam stopniowo ograniczać liczbę kóz na korzyść owiec, które nie
dewastowały tak krzewów, drzew i środowiska. Z powodu dwóch ostatnich susz,
podczas których zginęło wiele bydła, w bliższej i dalszej okolicy (nie w naszej
wiosce) były już rodziny, które posiadały trzydzieści, czterdzieści, a nawet sto kóz.
Kozy kosztowały tylko jedną dziesiątą tego, co krowy czy byki. Dlatego też w naszej
dolinie wypasały się ogromne stada, niepozosta-wiające po sobie ani źdźbła trawy. W
niektórych miejscach czerwona ziemia była już wyjałowiona i spękana, bez śladu
roślinności - alarmujący znak.
My sami mieliśmy umiarkowaną liczbę kóz, sześć sztuk, a parka nowych nie
powiększała jeszcze dramatycznie stada. Młode zamierzaliśmy sprzedać. Naturalnie
kozy również lubiłam i podziwiałam za wręcz przysłowiową ciekawość, ich liczba
nie powinna być jednak tak duża, by cała roślinność wokół została zniszczona.
Wprowadzenie nowo nabytych kóz na platformę pikapa kosztowało nas sporo
wysiłku. Przywiązaliśmy je powrozami, by nie doznały krzywdy podczas jazdy przez
pola. Lpetati, siedzący obok mnie, był w doskonałym nastroju. Przez chwilę
pomyślałam o tym, jak żałosny widok przedstawiał, jadąc do kliniki - trawiony
gorączką, kaszlący, osłabiony i apatyczny.
Dopiero w domu ja i mzee przekazaliśmy kozy kompletnie zaskoczonemu Lpetati.
Patrzył na nas z niedowierzaniem, uśmiechając się coraz szerzej i w końcu zaklaskał
w dłonie.
-Hashee, hasheeokng-powtarzał z rozpromienioną twarzą. - Dziękuję bardzo!
- Samiec nazywa się Willi, a samica Walii - wyjaśniłam ze śmie-
191
chem. Uszczęśliwiony Lpetati z dumą poprowadził kozy do naszej zagrody.
Niebawem pojawili się wszyscy członkowie rodziny, aby się z nami przywitać,
zwłaszcza z moim mężem. Równocześnie okiem znawcy przyglądali się nowemu
nabytkowi. W takich sytuacjach stawało się oczywiste, że Samburu w głębi duszy
nadal byli ludem koczowniczym i jeszcze długo, długo nim pozostaną.
Byłam szczęśliwa, widząc, jak dobrze Lpetati czuje się wśród swojej rodziny, jak
wieszają się na nim dzieci i jak błogosławi go starszyzna.
Podekscytowana przygotowałam ogromne ilości herbaty dla wszystkich przybyłych,
poczęstowałam ich też z okazji tej małej uroczystości powitania kupionymi w
Maralal herbatnikami, za którymi rodzina przepadała, ale które było bardzo trudno
dostać. Pod wieczór dałam gościom do zrozumienia, że Lpetati potrzebuje jeszcze
dużo spokoju i poprosiłam, aby poszli do domu. Po zaproszeniu ich na następny
dzień na posiłek zostaliśmy w końcu sami. Lpetati był już rzeczywiście bardzo
zmęczony, pościeliłam mu więc łóżko, chociaż było jeszcze jasno. Przyciągnął mnie
do siebie i pomodlił się ze mną z dziecięcą powagą, tak jak czyniliśmy to zawsze
wieczorami. Podziękował mi kolejny raz za uroczysty powrót do domu i za kozy,
ucałował wnętrze mojej dłoni i chuchnął w nią, wymamrotał jeszcze kilka słów,
których nie dosłyszałam, uśmiechnął się radośnie i szybko zapadł w głęboki sen.
Siedziałam jeszcze przez długi czas na brzegu łóżka, obserwując Lpetati, a głowę
zaprzątało mi przy tym tysiące myśli.
Później podniosłam się powoli, dorzuciłam drew do ognia w kominku, zapaliłam
lampy naftowe i parę świec, zrobiłam zapiski w dzienniku, napisałam kolejną
zwrotkę komponowanej przeze mnie piosenki, która nagle wpadła mi do głowy, i
postałam chwilę na werandzie, patrząc, jak ciemnieje niebo. Pojawiało się coraz
więcej intensywnie lśniących gwiazd, aż w końcu księżyc rozjaśnił ciem-
192
ności nad dalekimi lasami i pobliskimi wzgórzami, tworząc baśniowy krajobraz. W
powietrzu unosił się zapach ziemi, płonącego węgla drzewnego i, jak zawsze, silna
woń kóz. Nocny ptak rozpoczął melodyjne, wabiące trele, po czym zaraz otrzymał
odpowiedź z pobliskiej akacji. Zbliżały się pierwsze hieny, wydając przejmujący chi-
chotliwy zew. Rozglądałam się za nimi, mogłam jednak dostrzec tylko niewyraźne
sylwetki zwierząt tworzących małą grupę. Jeszcze raz odetchnęłam głęboko i
obrzuciłam długim, dziękczynnym spojrzeniem nasz piękny zakątek ziemi. Dopiero
potem zamknęłam okiennice i drzwi, ponownie sprawdziłam zamki i nim się
położyłam, zgasiłam wszystkie świece i lampy, oprócz jednej. Długo jednak nie
mogłam zasnąć.
Obecność Lpetati w domu oznaczała zmiany, do których na powrót musiałam się
przystosować. Dzień wyglądał inaczej, uwzględniałam przede wszystkim potrzeby
Lpetati, pilnowałam, aby dostatecznie dużo odpoczywał, i cieszyłam się, kiedy
wyrażał uznanie dla zmian wprowadzonych przeze mnie w czasie jego nieobecności.
Szczególnie zafascynowała go toaleta. Śmiejąc się, okrążył mały domek z
zamykanymi drzwiami, popatrzył do głębokiego dołu i z zawstydzonym uśmiechem
obrzucił wzrokiem rolkę papieru toaletowego. Oprócz nas nikt w wiosce go nie
posiadał, używano trawy i liści. Domek kąpielowy Lpetati wypróbował zaraz
następnego dnia. Beztrosko śpiewając, bez zażenowania stał w niebieskiej
plastikowej wannie namydlony od stóp do głów, po czym opłukał się starannie,
używając nowej, wielkiej konewki z aluminium. Wieczorem po całym dniu
słonecznej, upalnej pogody woda w zbiorniku miała przyjemną temperaturę, do
porannej kąpieli natomiast trzeba było przywyknąć, gdyż w ciągu najczęściej bardzo
zimnych nocy również woda mocno się wychładzała.
Swoją wdzięczność Lpetati wyrażał, pomagając mi w domu, przede wszystkim w
kuchni. Obierał ziemniaki, skrobał marchew-
193
kę, kroił cebulę i wykonywał inne kuchenne czynności - przede wszystkim dlatego,
że sam tak chętnie jadł i gotował. Po prostu się na tym znał. Po posiłku szorował
przed domem piaskiem i małymi kamykami garnki, zniszczone gotowaniem na
otwartym ogniu. Podczas "zmywania" zawsze śpiewał, sprawiając wrażenie
szczęśliwego i zadowolonego. Nie mógł jednak wykonywać cięższych prac, przy
których byłby zmuszony podnosić lub dźwigać ciężary. Również gdy chodził zbyt
długo, nadal bardzo szybko dostawał zadyszki i musiał wtedy zawsze chwilę
odpocząć.
Każdego dnia szliśmy do wioski, aby przyjrzeć się naszym zwierzętom w zagrodzie,
zwłaszcza Williemu i Walii, zanim wyruszyły na łąkę lub po ich powrocie. Lpetati
brakowało naszych krów. Żądny wieści o nich dosłownie rzucał się na wojowników
wracających do domu po swojej zmianie warty na leśnych pastwiskach, aby
dowiedzieć się czegoś o swoich ulubieńcach, a tym maran, którzy wyruszali pełnić
straż, dawał liczne rady.
- Trawa już niedługo urośnie i wtedy krowy znów do nas powrócą. Nderre, Namene,
Saura i Mauri będą dobrze odchowane, cielęta również.
Jego przywiązanie do krów i troska o nie bardzo mnie wzruszały. Lpetati był
prawdziwym Samburu, którego od maleńkości otaczało bydło mleczne i który
wzrastał, karmiąc je i dbając o nie.
Z czasem coraz bardziej przyzwyczajał się do nowego trybu życia. Niezmiennie dużo
czasu poświęcał rodzinie i przyjaciołom, wracał do domu w porze posiłków, aby coś
zjeść i chwilę ze mną porozmawiać, regularnie odpoczywał na materacu na
werandzie, a wieczorami brałam do ręki gitarę i śpiewaliśmy wspólnie przy kominku
lub graliśmy w karty, kości, czy nadgryzioną przez termity "Memory". Zawsze
uderzało mnie przy tym, jak znakomicie Lpetati potrafi się orientować w przebiegu
gier i jak świetną ma pamięć. Był poważnym przeciwnikiem. Lubiliśmy również grać
w ,JJ^idzę coś, czego ty
194
nie widzisz", przy której Lpetati wykazywał się dużą pomysłowością, a także
odgadywać kształty uformowane za pomocą dłoni w "teatrzyku cieni". W jego
obecności nie sposób było się nudzić. Tę cechę szczególnie ceniłam u Lpetati. Tkwił
w nim ogromny potencjał dobrego humoru, zawsze miał na podorędziu żart czy
interesującą opowieść. Nie przypominam sobie ani jednego wieczoru, podczas
którego siedziałby w domu z ponurą miną, zamiast dbać o dobrą zabawę. Kiedy
mieliśmy gości, których szczególnie lubił, dawał z siebie jeszcze więcej. Był
wspaniałym kompanem.
d
Zaproszenia na ceremonie i zakazane rytuały
Z dwóch zaproszeń na wesela, które początkowo bardzo nas ucieszyły, byliśmy
zmuszeni zrezygnować, gdyż odbywały się za daleko od naszego domu. Poza tym
trwające przez cały dzień tańce stanowiłyby dla Lpetati zbyt duży wysiłek. Jak wielu
innych był mile widziany jako tancerz, zwłaszcza gdy żenił się ktoś z jego pokolenia
wojowników - zapraszano go już drugi czy trzeci raz. Tańce były niezwykle ważnym
elementem uroczystości zaślubin. Ponieważ nie grano tu na żadnych instrumentach,
tańczące grupy kobiet i wojowników również śpiewały. Tańczono w takt
zmieniających się - często bardzo gwałtownie - pieśni; tancerze wybijali też rytm,
klaszcząc lub uderzając stopami o ziemię.
Uczestniczyłam już z Lpetati w wielu uroczystościach weselnych. Chodziłam na nie
bardzo chętnie, zwłaszcza jeśli zaproszenie wyraźnie obejmowało również moją
osobę. Proszono mnie także często o robieniepicha, zdjęć, ponieważ nikt tutaj nie
posiadał aparatu fotograficznego. Poza naszym najmłodszym przybranym synem
Laitani nikt też nie potrafił obchodzić się z aparatem. Z radością stwierdziłam, że
Laitani był bardzo utalentowany, pokazałam mu
195
więc kilka sztuczek, dzięki którym zdjęcia wychodziły wyjątkowo pięknie. Lpetati
traktował wysiłki i sukcesy Laitani jak konkurencję. Często musiałam pośredniczyć
w ich sporach, starając się przekonać Lpetati, by pozwolił synowi fotografować.
Ceremonie zaślubin zawsze wzbudzały mój zachwyt, cieszył mnie widok barwnie
ubranych ludzi, radowały pieśni i tańce, wciąż dla mnie egzotyczne, choć przecież
stale się powtarzały - czasem tylko tancerze wprowadzali spontaniczne zmiany. To,
że nie przychodziłam jedynie jako widz, lecz brałam aktywny udział w ceremonii,
spotykało się z dużym uznaniem.
Teraz byłam jednak zadowolona, że choroba i przymusowy wypoczynek Lpetati
mogą mi posłużyć za wymówkę, aby nie przyjąć zaproszenia. Z czasem uczestnictwo
w uroczystościach, odbywających się tak daleko od naszego domu, że nie mogliśmy
wrócić przed zapadnięciem nocy, stało się dla mnie zbyt męczące. Ponieważ podczas
takich ceremonii kobiety i mężczyźni przebywali w osobnych grupach, nie mogłam
się także cieszyć towarzystwem Lpetati. Śpiewy, tańce i rozmowy pochłaniały go tak
bardzo, że niekiedy miałam wrażenie, przynajmniej podczas trwania tradycyjnej
części ceremonii, że przestawałam dla niego istnieć. Nocą kobiety i mężczyźni spali
osobno na ziemi, najczęściej w prowizorycznym namiocie lub wielkiej manyatta,
chacie własnoręcznie zbudowanej z gałązek, obornika i gliny. Tak więc często
nocowałam wśród stłoczonych kobiet, nie mając kącika, w którym mogłabym się
zaszyć. Przez cały czas towarzyszyły mi zaciekawione spojrzenia, nawet wówczas,
gdy udawałam się za potrzebą w pobliskie zarośla. Teraz, kiedy mieliśmy już z
Lpetati stosunkowo komfortowe warunki, przede wszystkim porządne łóżko,
możliwość kąpieli i toaletę, no i dużo spokoju, brakowałoby mi tych wygód, chętnie
więc rezygnowałam z jednej czy drugiej tradycyjnej uroczystości.
196
W poprzedzających każde wesele rytuałach obrzezania młodziutkich narzeczonych,
właściwie jeszcze dzieci, najczęściej dopiero czternaste-, piętnaste- czy
szesnastoletnich, z zasady już od dawna nie brałam udziału i dziwiłam się, że, tak jak
w przypadku Nganat, zapraszano mnie na nie. W końcu moje zdanie na temat tego
obrzędu było powszechnie znane. Bez ustanku przypominałam o tym, że obrzezanie
zgodnie z uchwałą rządu było nielegalne i tym samym stanowiło czyn karalny. Gdy
wyrażałam swoją opinię, niemal zawsze obrzucano mnie lekceważącymi
spojrzeniami. Czasem tylko słuchano mnie uważniej, kiedy tłumaczyłam, że Pan Bóg
z pewnością nie znajduje upodobania w okaleczaniu genitaliów, żądając raczej, by
nie ingerowano w dzieło stworzenia - w pełni ukształtowaną kobietę. Jednak moje
ostrzeżenia przebrzmiewały bez echa w tej dalekiej krainie buszu, a ja czułam gniew
i całkowitą bezradność. Nikt nie chciał zrozumieć, jak ogromną krzywdę wyrządzano
tym dziewczętom, okaleczając je, i jak wielki gwałt na nich popełniano. Ku mojemu
przerażeniu to właśnie starsze kobiety, które dobrze wiedziały, jak groźne następstwa
dla psychiki i zdrowia młodych dziewcząt mógł mieć akt obrzezania, uważały go za
najważniejsze wydarzenie i najdonioślejszą ceremonię w życiu kobiety.
Wiele kenijskich plemion nie znało jednak zwyczaju obrzezania kobiet, a w tych
rejonach wschodnioafrykańskiego kraju, w których przeważająca część ludności żyła
w lepszych warunkach, była wykształcona i miała dostęp do mediów, a tym samym
więcej informacji na temat obrzezania dziewcząt, społeczeństwo było lepiej
uświadomione i reprezentowało bardziej liberalne poglądy. W niektórych okolicach,
dzięki specjalnym szkoleniom i komunikatom, akty obrzezania nie zdarzały się w
ogóle lub miały miejsce niezwykle rzadko. Ponadto było je coraz trudniej
przeprowadzać, gdyż wszystko musiało się odbywać w tajemnicy. W innym
przypadku ryzykowano doniesienie i ukaranie przez władze. Od pewnego czasu coraz
197
więcej dziewcząt protestowało przeciwko tej narzucanej im przez rodzinę ceremonii,
która ograniczała ich prawa. Rosło nowe, postępowe pokolenie młodych kobiet
sprzeciwiających się obrzezaniu i przymusowym małżeństwom. Wolały raczej
opuścić rodzinny dom i znajome otoczenie, niż pozwolić, by decydowano o ich losie.
Jednak nie wszędzie tak było, a chrześcijańska myśl, że należy zaniechać
tradycyjnych obrzędów, jeśli łamią prawa człowieka, nadal w wielu miejscach nie
spotykała się ze zrozumieniem.
_ Tragedia w wiosce
Gdy pewnego ranka jedliśmy z Lpetati śniadanie, siedząc w słońcu na werandzie,
usłyszeliśmy nagle rozdzierające, przeraźliwe krzyki. Tak krzyczą kobiety Samburu,
kiedy zbliża się niebezpieczeństwo lub gdy stało się coś strasznego. Wkrótce potem
zaobserwowaliśmy chaotyczną bieganinę członków rodziny, kierujących się w stronę,
skąd dobiegały krzyki kobiet. Lpetati podniósł się.
- Chodź - powiedział - z pewnością dotyczy to także nas.
Podążyliśmy za biegnącymi, którzy tymczasem przystanęli przed gęstymi zaroślami,
krzycząc jeszcze przeraźliwiej i głośno zawodząc.
A potem spostrzegliśmy naszego sąsiada Leleshepa, który leżał pod krzewami bez
życia, w nienaturalnej pozycji. Jego otwarte oczy i usta obsiadły roje much.
Staliśmy wszysy bezradni i zszokowani tym przerażającym widokiem. Krew
zabarwiła na ciemny kolor trawę wokół ciała naszego sąsiada i zasychała na jego
biało-czerwonym stroju, tworząc spękaną skorupę.
Długo trwało, nim ktoś zdołał się odezwać. Zgadywano, w jaki sposób mógł zginąć
Leleshep i wciąż padało słowo "morderstwo". Potem znów rozległ się głośny,
przenikający na wskroś lament kobiet.
198
Śmiertelne rany Leleshepa pochodziły od dzidy. Mężczyznom nie sprawiło trudu
odgadnięcie, do kogo mogła należeć.
Wskazali na Yonę, którego wkrótce potem odnaleziono w stanie najwyższego
wzburzenia. Nie wiedział, co się stało, fantazjował niczym w gorączce. On i
Leleshep, obaj ojcowie rodzin, byli w tym samym wieku i od dawna się przyjaźnili.
Uchodzili za rozsądnych ludzi, byli powszechnie lubiani. Mieli słabość do alkoholu,
wybaczano im to jednak, gdyż rzadko się upijali.
Dopiero po dwóch dniach Yona doszedł do siebie na tyle, że zdołano nawiązać z nim
kontakt i rzucić światło na okoliczności morderstwa. Kompletnie załamany Yona
wyznał, że po uroczystościach weselnych, podczas których wypił zbyt dużo piwa z
prosa, wyruszył nocą z przyjacielem w daleką drogę do domu. W którymś momencie
Leleshep zniknął mu z oczu. Gdy w pewnej chwili z gęstych zarośli Yonę dobiegł
pomruk lwa, bez zastanowienia rzucił w jego kierunku dzidę.
Powoli docierał do nas tragizm całej tej historii. Domniemanym lwem nie był nikt
inny jak Leleshep, który wpadł na pomysł, aby dla zabawy przestraszyć kompana.
Było to nie do pojęcia dla nieszczęsnego Yony, który musiał teraz żyć ze
świadomością, że zabił swego najlepszego przyjaciela.
Ten nierozważny czyn, biorąc pod uwagę okoliczności, niedają-cy się określić jako
niegodziwy, wywołał w naszej wiosce ogromne poruszenie, przysporzył ludziom
wiele cierpienia i stał się niewyczerpanym tematem rozmów.
Ku naszemu zdumieniu bliscy zabitego nie chcieli przyjąć wyjaśnień i przeprosin
Yony, ani też odszkodowania w postaci zwierząt, twierdząc, że miał złe zamiary.
Wszyscy wiedzieli, że było to absurdalne. Kto z własnej woli zabijałby najlepszego
przyjaciela? Jednak dla rodziny Leleshepa nie ulegało wątpliwości, że to Yona
ponosił winę za śmierć przyjaciela. Rodzina nie rozumiała, że Leleshep,
199
udając lwa, przez swoje dziecinne zachowanie sam ściągnął na siebie
niebezpieczeństwo i reakcja Yony była zupełnie naturalna. Bliscy zabitego,
szczególnie starsi bracia i dziadek Leleshepa, uczynili piekło z życia Yony i jego
rodziny. W końcu zawiadomili o tym wydarzeniu asystenta komendanta głównego i
naczelnika okręgu, którzy ze swej strony poinformowali o "morderstwie" policję.
Rada starszyzny próbowała absolutnie wszystkiego, by skłonić brata, dziadka i
rodzinę ofiary do zmiany zdania i by ich uspokoić, jednak bezskutecznie.
Yonę niczym ciężkiego przestępcę odprowadzono do Maralal, a później zabrano do
więzienia w Nyahururu. Nie było pewne, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczymy. W
wiosce zapanowała atmosfera przygnębienia, nikt nie aprobował decyzji władz.
Wkrótce potem odkryto, że chata Yony opustoszała. Jego żona i dzieci zniknęli. Nikt
nie wiedział, dokąd mogli niepostrzeżenie uciec, aby uchronić się przed hańbą. Ktoś
widział podobno żonę Yony jakiś czas później w Nakuru, ktoś inny twierdził, że
spotkał ją w Nyeri, nigdy tego jednak nie potwierdzono. Ponieważ nie była to
bezpośrednio nasza rodzina, zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań. Mimo to cała
sprawa jeszcze długo zaprzątała nasze myśli. Kilka lat później doszły nas słuchy, że
Yona nadal znajduje się w więzieniu i o zwolnieniu nie może być mowy. Dlaczego
rodzina jego przyjaciela, który stracił życie w tak tragicznych okolicznościach, była
tak twarda i nieugięta? Mogła przecież spowodować, by złagodzono karę.
Podejrzewaliśmy, że chodziło o waśń między przodkami obu rodzin, choć Yona i
Leleshep byli przecież bardzo dobrymi przyjaciółmi.
200
i
_ Powrót krów
Po odświeżających, wyczekiwanych z utęsknieniem przez ludzi, zwierzęta i rośliny
opadach, górska dolina, jak zawsze po obfitych deszczach, lśniła świeżymi barwami.
Lpetati był podminowany i pełen radosnego oczekiwania. Podobnie jak wielu innych
mieszkańców wioski z uwagą śledził wschodzącą, jeszcze bardzo skąpą trawę. Gdy
jakiś czas potem osiągnęła na większych obszarach odpowiednią wysokość, zaczął
nalegać, abym pozwoliła mu sprowadzić bydło z lasu.
-
Będę szedł bardzo wolno, Chui, na pewno dam radę. Możemy
też iść razem, jeśli wolisz.
Jeszcze pogrążeni w rozmowie na temat planów Lpetati, spostrzegliśmy przez
kuchenne okno długą procesję krów i ich pasterzy na skraju lasu, wprawdzie w sporej
odległości, ale dającą się już rozpoznać.
-
Popatrz tylko, już idą, już idą! - wykrzyknął podniecony Lpe
tati, gorączkowo poszukał lornetki, wybiegł na werandę i przyglądał
się przez chwilę pochodowi zwierząt. Potem włożył mocne, zrobio
ne z opony samochodowej sandały i narzucił na siebie shuka w nie-
biesko-czerwoną kratę. - Chodź! Wyjdziemy im naprzeciw! - Nie
czekał jednak na mnie, odwrócił się tylko raz i z roześmianą twarzą
popędził w dół zbocza. Patrzyłam, jak oddalał się sprężystym kro
kiem na swoich długich nogach. Jeszcze raz skinął mi radośnie
i zniknął wśród krzewów w kotlinie. Mimo że na mnie nie zaczekał,
byłam w dobrym nastroju, wiedząc, że życie wróci teraz do dawnego
rytmu. Bez krów, bez ich zapachu, bez ich muczenia borna wydawała
się jak nie ta sama.
201
A teraz, oprócz owczego i koziego mleka, będziemy mieć też krowie. Również do
naprawiania kruszących się ścian chat i uszkodzonych dachów najlepsze było krowie
łajno.
Przez dłuższą chwilę myślałam o młodych pasterzach, którzy po tylu tygodniach, ba,
miesiącach z dala od domu z pewnością będą radzi, że znów mogą żyć w lepszych
warunkach. Koniec ze wspinaniem się na drzewa, aby wielką maczetą ścinać gałęzie
drzew - w końcu będą mogli spędzać chłodne noce w ciepłych chatach, gdzie
zatroszczą się o nich matki, żony, siostry, szwagierki czy przyjaciółki. W lasach
musieli sami zdobywać pożywienie i często zdarzało im się głodować. Jak to było w
zwyczaju, my również odwdzięczymy się strażnikom stada za ich ofiarną pracę
stosowną sumą. Rodziny, które przekazywały im pod opiekę swoje zwierzęta, płaciły
najczęściej w naturze - cukrem, herbatą, ryżem czy mąką kukurydzianą.
Do nas należało siedem krów, z których dwie, Nderre i Name-ne, były ulubienicami
Lpetati, choć z powodu braku młodych nie dawały jeszcze mleka. Zwierzęta z
pewnością odwzajemniały jego miłość, bo kiedy wołał je po imieniu, natychmiast do
niego podchodziły. Lpetati był z tego ogromnie dumny. Wszystkie nasze krowy miały
miękką sierść w jasnych odcieniach beżu i brązu. Specjalnie wybieraliśmy sztuki o
sierści właśnie tej barwy, aby łatwiej je było rozróżnić spośród białych,
ciemnobrązowych, czarnych i łaciatych zwierząt w ogromnym stadzie, składającym
się często z pogłowia wszystkich sąsiadów. Z radością spostrzegliśmy, że dwie nasze
krowy były cielne, łagodna ulubienica Lpetati, Nderre, i uparta Saura.
Od czasu gdy krowy zaczęły spędzać noce w zagrodzie pomiędzy chatami rodziny, a
w dzień pasły się na okolicznych łąkach, Lpetati rzadko bywał w domu. Zazwyczaj
siadywał na zboczu przed domkiem, obserwując swoje ulubienice i śpiewając
sławiące je, ułożone
202
przez siebie piosenki. Ale również mnie i nasz dom sławił w tych utworach.
Zapewniał mnie w nich też nieustannie, że życie jest piękne.
- Wszystko poszło dobrze, Ngai niech będą dzięki, życie jest cudem, życie jest
piękne. A ja jestem Samburu, dobrym, porządnym człowiekiem. Czegóż więcej mi
trzeba?
Na krótko przed porodem Nderre Lpetati przeniósł się ze starym materacem i
ciepłymi derkami do zagrody i spał obok jałówki. W żadnym wypadku nie chciał
przeoczyć tego ważnego momentu, w którym być może będzie potrzebna jego
pomoc. Często dotrzymywał mu towarzystwa ojciec. Spał również pod gołym
niebem, chociaż skarżył się na reumatyzm - jednak rozmowy z synem pozwalały mu
zapomnieć o bólu. Czasami zastępowałam Lpetati w opiece nad Nderre, by mógł
spokojnie zjeść i nieco się odprężyć.
Pewnego ranka nastawiając wodę na herbatę, usłyszałam Nderre muczącą głośniej
niż zazwyczaj. Najwyraźniej zaczynał się poród. Zostawiłam wszystko i pobiegłam
do zagrody. Razem z Lpetati przemawialiśmy z czułością do naszej jałówki.
Cielaczek, co sprawdził Lpetati, był ułożony we właściwej pozycji, ale mieliśmy
wrażenie, że poród ciągnie się niezwykle długo. Nasze obawy okazały się
nieuzasadnione, cielaczek wyszedł nagle sam, bez niczyjej pomocy - mały byczek o
wielobarwnej sierści, która mimo wielu domysłów nie pozwalała na odgadnięcie, kto
był jego ojcem. Ostrożnie wytarliśmy cielątko suchą trawą i nadaliśmy mu imię
Rangi-rangi - "kolorowy". Jego przyjście na świat sprawiło nam ogromną radość. W
czasie wielkiej suszy bowiem, obok innych zwierząt, straciliśmy też krowę o rym
samym imieniu.
Życie biegło spokojnie utartymi koleinami, przez dłuższy czas nie groził nam
niedostatek wody. Wszędzie uprawiano pola, ja również pracowałam na naszym, przy
czym pomagała mi Marissa, dwie z sióstr Lpetati i mój najmłodszy szwagier. Dla
mojego męża praca w polu była jeszcze za ciężka. Pomimo że deszcze spulchniły zie-
203
mię, musieliśmy walczyć z wystającymi wszędzie bryłami skalnymi, które trzeba
było omijać, z karczami, krzakami i mnóstwem mniejszych i większych kamieni,
najczęściej kwarcowych. Tylko w ten sposób mogliśmy uzyskać stosunkowo równą
powierzchnię, nadającą się do obsiania i posadzenia na niej roślin. Przeważającą
część upraw stanowiły kukurydza i fasola, które dobrze radziły sobie na tego typu
glebie, a także ziemniaki. Tym razem zdecydowałam się posadzić również bakłażany,
cukinię i paprykę, zupełnie tu nieznane, lecz bardzo popularne w całej Kenii. Niedużą
powierzchnię przeznaczyłam też na uprawę rzepaku, marchwi, pomidorów, okry,
boćwiny, kilku krzewów manioku i niewielkiej ilości trzciny cukrowej.
Przygotowane pod zasiew i sadzonki pola zostały starannie ogrodzone spiętrzonymi
suchymi krzewami, które miały uchronić rośliny przed objedzeniem ich z liści
zarówno przez nasze zwierzęta hodowlane, jak i dzikie. Niemal każdego dnia
widywaliśmy antylopy, impale i zebry, a także wysmukłe gazele Thomsona i
niewielkie dikdiki.
Przez kilka dni przez dolinę przeciągały słonie. Czasami podchodziły tak blisko
naszej wioski, że nie mieliśmy odwagi opuścić domów. Dzieci musiały zrezygnować
z pójścia do szkoły, a maluchom, które korzystały z niedawno otwartej nursery,
będącej czymś w rodzaju przedszkola, wolno było przebywać jedynie w
bezpiecznych granicach borny, wyznaczonych przez chroniące ją żywopłoty.
Obserwowaliśmy słonie podejrzliwie, stwierdziliśmy jednak z ulgą, że ich największe
zainteresowanie wzbudzały liczne zagłębienia wypełnione wodą, jak również
kolczaste, ale soczyste owoce opuncji figowej, za którymi przepadały, zresztą nie
tylko one, również my i kozy. Z uwagi na ogromną liczbę szarych olbrzymów wokół
wioski można było mieć pewność, że niewiele "fig" pozostanie dla nas. W ciągu tych
wszystkich lat tylko dwukrotnie opuncje wydały tyle owoców, że mogłam z nich
przygotować sok i dżemy Słodki, aromatyczny dżem uatrakcyjniał liczne potrawy z
ryżu i nieśmiertelną
204
papkę kukurydzianą, czyniąc z nich prawdziwą rozkosz dla podniebienia, a sok
zmieszany z wodą smakował znakomicie. Innych soków owocowych i napoi z
sokami tutaj nie znano.
Jeszcze dzisiaj pamiętam swoją pierwszą próbę skosztowania owocu opuncji figowej.
Łapczywie wgryzłam się w czerwonożółtawą skórkę i aż mną otrząsnęło - wargi,
wnętrze ust i język zaczęły mnie palić żywym ogniem. Okazało się, że winne temu są
liczne maleńkie kolce owoców, których teraz miałam pełno w ustach. Łzy popłynęły
mi z oczu, żałowałam, że miałam taki apetyt na świeże owoce. Potem przypomniało
mi się, że i dorośli i małe dzieci, zanim zjedli owoce opuncji, toczyli je najpierw tam
i z powrotem po ziemi lub tarli nimi o kamienie. Robiły tak nawet słonie! Teraz
wiedziałam już dlaczego, a bolące miejsca w ustach przypominały mi o tym jeszcze
przez kilka dni.
Korzystając z dobrej pogody, zasadziliśmy w końcu drzewka, które bardzo chciałam
mieć koło swego domu, gdyż nie tylko stanowiły ozdobę i dawały cień, ale
oddziaływały również korzystnie na środowisko - tylko w ten sposób można było
przeciwdziałać stale postępującej erozji gleby. Prócz tego miałam na uwadze
zachowanie typowych dla naszego regionu roślin, które na skutek wyjałowienia gleby
oraz coraz częstszych i dłuższych okresów suszy były zagrożone lub też całkowicie
już zniknęły. Czasami nie znałam ich dokładnych nazw, ale pomagały mi ilustracje.
Niemal wszyscy krajowcy wiedzieli doskonale, o jakie drzewa mi chodzi.
Wyszukaliśmy i zaznaczyliśmy z Lpetati odpowiednie miejsca na zasadzenie drzew, a
następnie z pomocą najmłodszego szwagra i dwóch kuzynów Lpetati wykopaliśmy
głębokie doły.
Wilson, nasz najstarszy przybrany syn, i Laitani, najmłodszy, sprawili nam ogromną
radość, zjawiając się na kilka dni w domu. Obaj chłopcy brali udział w zawodach
sportowych i otrzymali wolne w nagrodę za uzyskanie doskonałych wyników. Byłam
dumna
205
z synów, którzy wyrośli na fantastycznych młodzieńców, wysportowanych, a przy
tym rozsądnych i wrażliwych. Wspaniale się również z nimi rozmawiało. Żałowałam
tylko, że tak rzadko mogę ich mieć blisko siebie.
Obaj chłopcy entuzjastycznie podeszli do naszej akcji sadzenia ginących gatunków
drzew, dobrze się też w tym orientowali, gdyż podobny projekt odnowy drzewostanu
prowadzono w ich szkole. Obydwaj brali w nim udział i wiele się nauczyli.
Obejrzeliśmy z Lpetati założone przez uczniów szkółki drzew i roślin użytkowych w
Maralal, przeprowadziliśmy też kilka interesujących rozmów na temat odbudowy
środowiska. Przy pomocy synów i wskazówek dwóch nauczycieli udało nam się
zdobyć za nieduże pieniądze kilka drzewek pieprzowych i miodli indyjskich.
Zależało mi zwłaszcza na tych ostatnich, gdyż znajdowały szerokie zastosowanie w
medycynie. Kenijczycy ochrzcili to pochodzące z Indii drzewo pieszczotliwym a
zarazem pełnym szacunku mianem "czterdziestka", gdyż miodla indyjska miała być
pomocna w przypadku aż czterdziestu chorób, a ponadto w naturalny sposób
zwalczała też szkodniki. Pomimo że nie było to rdzennie afrykańskie drzewo, w
wielu rejonach Kenii od dawna uchodziło za rodzime. Przywodziło mi na myśl
orzechy włoskie w mojej niemieckiej ojczyźnie. Poza drzewkami pieprzowymi i
miodlami, oraz tropikalnym gatunkiem jesionu, zasadziliśmy niebiesko kwitnącą
jakarandę, kilka drzewek bananowych i awokado. W przypadku krzewów, kwiatów i
traw postawiliśmy również na rodzime gatunki flory. Rzecz jasna, przy sadzeniu
drzew niezbędny był optymizm w kwestii wystarczającej ilości opadów i pielęgnacji.
Na razie jednak z wodą nie było problemu, a ja nie planowałam chwilowo wyjazdów,
miałam więc nadzieję, że drzewka będą ku naszej radości pięknie rosnąć.
Spacery, często wspólnie z Lpetati, po naszej "szkółce" i obserwowanie młodych
drzewek napełniało mnie prawdziwym szczę-
206
ściem. Chłopcy pogratulowali mi pomysłu, stwierdzając, że dom i jego otoczenie za
każdym razem, kiedy przyjeżdżają, pięknieje.
Pod górę do naszego domu wiodła teraz nowa dróżka z płaskimi stopniami, o
brzegach zaznaczonych białymi kwarcami. Obejście prezentowało się bardzo
atrakcyjnie. Lśniące w blasku księżyca jasne kamienie kwarcowe znakomicie
ułatwiały orientację, a równocześnie miały w sobie coś tajemniczego.
Chłopcy odwiedzali nas jeszcze w ciągu kolejnych dwóch dni. Raz przyszli pieszo, a
raz przyjechali pożyczonym rowerem z plecakiem pełnym roślin i sadzonek, które
pozostały po założeniu szkolnego ogródka.
Spory o płot
Już po kilku dniach zobaczyłam kilka kóz, które nie miały nic lepszego do roboty, jak
dobrać się do młodych drzewek. Przepędziłam je rozwścieczona. To, że większość
kóz należała do baby, który właśnie wspinał się ścieżką w kierunku naszego domu,
utrudniało nieco całą sprawę. Teść najwyraźniej zauważył moją reakcję i natychmiast
oznajmił z wyrzutem:
- To przecież są moje kozy, dziecko. - Naturalnie nie mogłam
mu powiedzieć bez ogródek, co o tym myślę, gdyż za bardzo by go
to dotknęło. Wyjaśniłam więc spokojnie:
- Wszystkie kozy przepadają za młodymi pędami, baba, nasze
również. Jeśli jednak zaczną skubać niedawno posadzone drzewka,
krzewy czy kwiaty, nie przyjmą się i cała praca pójdzie na marne.
Byłoby wspaniale, gdybyś zechciał nam pomóc i pilnował, by kozy,
dopóki drzewka są takie małe, pasły się gdzie indziej, nie tutaj na
zboczu. Nie mam nic złego na myśli, naprawdę. Lpetati schodzi
z naszymi kozami do kotliny, specjalnie po to, żeby trzymać je z da-
207
lęka od młodziutkich roślin. Ja również pragnę, by drzewa i krzewy mogły rosnąć
spokojnie i nie obumarły przedwcześnie. Korzenie nowych roślin muszą się
rozwinąć, dopiero wtedy będą mocniej tkwić w ziemi. To jest ogromnie ważne, baba.
Przecież wiesz, co obiecałam dziadkowi.
Być może powołanie się na dziadka i udzielone mi przez niego pozwolenie na
osiedlenie się na tym skrawku zbocza, pod warunkiem że będę o niego dbała, nie
było zbyt dyplomatycznym posunięciem. Baba przyglądał mi się długo
nieodgadnionym wzrokiem. Potem odwrócił się nagle i zaczął przywoływać do siebie
kozy. Po chwili zawołał kilkoro bawiących się w pobliżu dzieci, by pomogły mu
odgonić zwierzęta od drzewek. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Baba nie zachowywał
się tak przyjaźnie jak zazwyczaj i zniknął bez pożegnania. Wyglądało na to, że
mocno go zirytowałam.
Wieczorem rozmawiałam o całym zajściu z Lpetati, który, jak zawsze kiedy nie
zgadzałam się z jego rodziną, znalazł się między młotem a kowadłem. Jednak on
również opowiadał się za tym, by pozwolić drzewkom rosnąć w spokoju. Z
ogromnym zaangażowaniem pomagał nam w akcji sadzenia roślin i czuł się
odpowiedzialny za naszą szkółkę, przejmując na siebie część obowiązków
związanych z codziennym podlewaniem. Z pewnością wyobrażał już sobie, jak
wspaniale będzie usiąść pewnego dnia w cieniu między wielkimi drzewami. W jego
spalonym słońcem kraju chłodny cień był niezwykle wysoko ceniony.
- Byłoby najlepiej, gdybyśmy ogrodzili cały teren - powiedziałam ostrożnie. - Jak
myślisz? Czy byłoby to możliwe? Musielibyśmy jednak powiadomić o tym rodzinę i
uzyskać jej zgodę. Jak sądzisz, przystaną na ten pomysł, czy lepiej nic nie mówić?
Bardzo się rozczarowałam, gdy Lpetati wzruszył ramionami. Uśmiechnął się jednak
przy tym rozbrajająco i dopiero po dłuższej chwili powiedział:
208
- A dlaczego mieliby się nie zgodzić?
Naturalnie nie mogłam tak po prostu, nie pytając o zgodę, postawić ogrodzenia. W
wiosce nie było płotów, co najwyżej żywopłoty, konieczne dla ochrony przed dzikimi
zwierzętami. Poza tym rodzina i sąsiedzi, aby odwiedzić znajomych, musieliby
nakładać sporo drogi, omijając ewentualne ogrodzenia. Do tej pory przechodzili
przez nasz teren w dwóch miejscach, co nam nie przeszkadzało, o ile wędrowali po
istniejących już ścieżkach. Miałam jednak nadzieję, że do nowego ogródka
kwiatowego i zielnego, który planowałam założyć wzdłuż starych ścieżek, nie będzie
już mógł wejść nikt nieupoważniony.
Postanowiłam w tym roku zająć się poważnie ogrodem oraz przetrzebić i obsadzić
nowymi drzewami całe zbocze, w dalszym ciągu pracując nad moim projektem i
wprowadzając coraz więcej rodzimych gatunków, które niegdyś tu rosły. Przeszło mi
przez myśl, że również baba by się z tego cieszył. Jednak wszystkie te plany były
możliwe do zrealizowania tylko pod warunkiem, że na zboczu nie będą się paść kozy,
owce i krowy, a do tego potrzebowałam zgody właścicieli zwierząt. Pomysł z
ogrodzeniem wydawał mi się coraz bardziej sensowny i nie byłam zbytnio
uszczęśliwiona, że Lpetati nie powiedział wyraźnie, co o nim sądzi. W każdym razie
zadawał sobie trud przepędzania naszych zwierząt z miejsc, w których zostały
zasadzone nowe drzewka, krzewy, kwiaty i trawy, trzymał je też z dala od terenów, na
których planowałam rozpocząć niebawem prace ogrodnicze. Konsekwentnie jednak
unikał tematu ogrodzenia, nigdy go nie poruszając.
Nie zdołałam jedynie przeszkodzić objedzeniu kilku przepięknych gruboszy. W
pierwszej chwili podejrzewałam o to krowy, ale później spostrzegłam chmary żółtych
wikłaczy krążących nad grządkami. Być może przyciągała je zgromadzona w liściach
woda.
W końcu zdobyłam się na odwagę i poprosiłam teścia, by zwołał
209
starszyznę klanu pod drzewo zebrań. Dwa dni później szacowni starcy czekali w
umówionym miejscu, a ja, ku mojej radości z Lpetati u boku, śmiało wyłożyłam swój
plan. Po kilku dniach namysłu wspaniałomyślnie udzielono mi pozwolenia na
ogrodzenie terenu wokół naszej działki na zboczu. Przeciwko postawieniu płotu
głosowały tylko dwie osoby.
Ulżyło mi ogromnie, kiedy otrzymałam zgodę, potem przyszło mi jednak do głowy,
że będziemy potrzebować także większej furtki ogrodowej, jakichś stabilnych drzwi.
I te drzwi musiałyby pozostawać przez większość czasu zamknięte, by zwierzęta
pasły się jedynie na zewnątrz ogrodzenia. Zamknięte drzwi! Czegoś takiego jeszcze
tu nie było. Zamknięcie drzwi, kiedy przebywało się w domu, świadczyło o braku
szacunku dla innych mieszkańców wioski.
Członkowie rodziny czy przyjaciele przed zamkniętymi drzwiami - to było nie do
pomyślenia. Zastanawiałam się długo, jednak ogrodzenie wydawało mi się jedynym
rozwiązaniem. W innym przypadku musiałabym zrezygnować z planu zasadzenia
nowych roślin. Ileż bym dała za to, by móc poradzić się dziadka!
W końcu podjęłam decyzję. A po kilku dniach ku mojemu zaskoczeniu wsparł mnie
Lpetati, na co wprawdzie miałam nadzieję, niemniej jednak byłam przekonana, że
pominie ten temat milczeniem. Ponieważ więcej niż ja przebywał z rodziną i
przyjaciółmi, z pewnością miał okazję słyszeć różne, nieznane mi opinie. Zdawałam
sobie sprawę, że trudno mu było zająć określone stanowisko. Należał do mnie, ale
należał też do rodziny i przyjaciół - w ten sposób był wiecznie rozdarty, kiedy
należało podjąć rozstrzygające decyzje i działania. Tym bardziej, że nie był
człowiekiem, który potrafi szybko o czymś zdecydować. Najbardziej mu
odpowiadało, gdy problem rozwiązywał się sam. Ubolewałam nad tym, gdyż na
początku znajomości oceniałam go inaczej. Z drugiej strony, ja również przykładałam
w życiu dużą wagę do harmonii i nie dążyłam za wszelką
210
cenę do konfrontacji. Poza tym obawiałam się gniewu Lpetati, gdyż był wówczas
nieobliczalny. Nie chciałabym przeżyć tego ponownie, nawet jeśli jego gniew nie był
skierowany przeciwko mnie.
Dlatego byłam bardzo zaskoczona, gdy Lpetati oznajmił, że polecił swemu bratu,
właściwie bratu przyrodniemu, i kuzynowi Lan-gisowi ściąć dla nas młode, nieduże
drzewka. Ich pnie były nam potrzebne do wyciosania palików, na których miała być
rozpięta druciana siatka.
Właściwie łamaliśmy w ten sposób prawo, gdyż rząd zabronił pod groźbą kary
wszelkiej wycinki w naszym dystrykcie, jak również w innych rejonach Kenii. Z
jednej strony ten zakaz był konieczny, gdyż wiele zboczy wokół Maralal, a także u
nas w okolicy, zostało niemal całkowicie pozbawionych drzew i erozja gleby szybko
postępowała naprzód. Z tego względu postanowienie rządu było godne pochwały i
zyskało moją aprobatę. Z drugiej jednak strony, rząd nie zaoferował żadnego
alternatywnego rozwiązania. Na czym miały gotować rodziny, których nie było stać
na naftę, jak miały ogrzewać swoje chaty? A co z budowaniem? Ludzie mieli do
dyspozycji co najwyżej okropną i drogą blachę falistą, w którą mogli się zaopatrzyć
w Maralal. Tymczasem do budowy prostej, tradycyjnej chaty tubylców potrzebne
były cienkie pnie.
Zgodnie z uchwałą rządu od niedawna nie wolno było też ścinać gałęzi na opał ze
zdrowych drzew, jedynie z chorych lub bardzo starych. Kilku sprytnych
mieszkańców wioski, zdanych na drewno opałowe, aby móc gotować, obchodziło
zakaz, uszkadzając stopniowo korę drzew, które zaczynały obumierać i tym samym
zaliczały się już do dozwolonej kategorii.
Nie czułam się całkiem dobrze z tym, że krewni przynosili nam pnie. Jednak z
powodu tego nowego zarządzenia nie można było kupić drewna w Maralal. Zdołałam
jakoś przezwyciężyć skrupuły, postanawiając mocno, że w formie zadośćuczynienia
posadzę tyle
211
nowych drzew, na ile pozwolą mi finanse. Tym samym będę miała możliwość
naprawienia szkody, jaką wyrządziłam środowisku.
Wielkie rulony siatki drucianej były bardzo ciężkie i drogie, ale jak zapewnili mnie
moi przyjaciele ze sklepu z artykułami budowlanymi, siatkę wyprodukowano z
dobrego materiału - nie rdzewiała i była bardzo mocna. Podczas ładowania
zakupionego towaru, znów zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Miałam jednak
głęboką nadzieję, że z powodu ogrodzenia nie stracę sympatii rodziny.
Zanim wyruszyliśmy załadowanym drucianą siatką pikapem do domu, odwiedziliśmy
w klinice chorób płucnych chłopca i jego matkę. Kryzys minął, matka czuła się dużo
lepiej i już wiedziała, że prawdopodobnie zostanie zwolniona ze szpitala. Jak nam
wyznała, miała zamiar przenieść się do Ikiloriti, gdzie mieszkały jej siostry. Kobiety
zbudowały już dla niej i jej syna chatę.
Ponieważ owa niewielka miejscowość leżała stosunkowo blisko naszej wioski,
mogliśmy się wzajemnie odwiedzać. Chłopiec nadal był do nas bardzo przywiązany,
ale odniosłam wrażenie, że stał się pewniejszy siebie i jakby doroślejszy.
- Mam siedmiu kuzynów, którzy już na mnie czekają - powie
dział z dumą.
- Ale z pewnością przyjdziesz kiedyś do nas w odwiedziny?
- zachęcałam go. Chłopiec skinął głową i przytulił się do mnie moc
no. Przez cały czas uciekał wzrokiem, walcząc ze łzami.
Gdy pikap z ciężkim ładunkiem zatrzymał się pod domem, szybko znalazło się wielu
pomocników. Rozeszła się już wieść, że jest praca i będzie można trochę zarobić.
Rzecz jasna ludźmi, którzy jak zawsze pojawiali się u nas, gdy wracaliśmy z Maralal,
kierowała też ciekawość.
Już następnego dnia w szerokim promieniu wokół naszego domu, w wyznaczonej
przeze mnie odległości, wykopano w ziemi dziury
212
pod paliki. Linię, wzdłuż której miało biec ogrodzenie, zaznaczyłam wcześniej
kamieniami, tyczkami i czerwonymi chorągiewkami.
Prace ciągnęły się ponad dwa tygodnie, gdyż musiałam robotnikom wszystko
wyjaśniać, również to, jak należy napinać siatkę i umocowywać ją klamrami do
palików.
Pozostawiony w ogrodzeniu szeroki otwór, w którym miała się znajdować brama,
sprawiał mi dużo kłopotu. Pomysły przychodziły i odchodziły. Potem, pewnej nocy
pojawiła się myśl, że dobrym rozwiązaniem może być furtka z siatki budowlanej w
drewnianej ramie. W ten sposób nawet duża brama będzie przejrzysta i płot nie
będzie sprawiał wrażenia całkowicie zamkniętego. Poza tym widzielibyśmy wówczas
z okna kuchennego i z werandy, kto stoi przy furtce, mimo że dzieliła je odległość
około stu pięćdziesięciu metrów. Do tej pory byliśmy po prostu zaskakiwani przez
gości, którzy pojawiali się nagle u drzwi wejściowych i wołali hodi-często jednak
wchodzili do środka, nie czekając na odpowiedź.
Największą trudność sprawiło mi wytłumaczenie dzieciom, że w przyszłości mogą
odwiedzać mnie i Lpetati tylko w określonych porach dnia. Ale już teraz wiedziałam,
że będę często odstępowała od zasady. Dzieci mnie kochały, ja też przepadałam za
nimi i choć niektóre z nich widząc mnie po raz pierwszy, krzyczały z przerażenia, to
teraz chętnie przebywały w moim towarzystwie, nieustannie dotykając mojej jasnej
skóry, a przede wszystkim długich, jasnych włosów. Lubiły sposób, w jaki je
traktowałam, wspólną grę w piłkę i różne zabawy, tym bardziej że w ich licznych
rodzinach nikt z dorosłych się z nimi nie bawił. Szczególnie upodobały sobie
wyliczanki, książki z obrazkami i puzzle, przepadały też za opowiadanymi przeze
mnie historyjkami, piosenkami, które im śpiewałam z akompaniamentem gitary lub
bez niego, a także proste tańce, których je uczyłam. Rodzice i krewni siedzieli
wprawdzie wokół nas, ale nikt z nich nie proponował jakichś gier czy zabaw, co mnie
bardzo dzi-
213
wiło. Znali natomiast bez liku różnych opowieści. Służyły one celom
wychowawczym, podtrzymywaniu i krzewieniu tradycji oraz przekazywaniu wiedzy.
Poza czymś w rodzaju elementarza Sambu-ru, nie posiadali żadnych dokumentów
epoki, bajek czy legend i podań plemiennych w swoim języku. Tu i ówdzie śpiewano
kołysanki, jeszcze częściej pieśni kościelne, które Samburu przyswoili sobie w
trakcie chrystianizacji. Brakowało jednak historyjek czy piosenek przeznaczonych
specjalnie dla dzieci. Z pewnością kochano je ponad wszystko, a niemowlęta i
maluchy pozostawały cały czas w bliskim kontakcie z matkami, noszone w
kolorowych chustach na plecach. Kiedy jednak dzieci zaczynały już chodzić i
rozpierała je energia, dorośli raczej nie troszczyli się o jej pożyteczne rozładowanie,
czasami tylko przydzielali dzieciom niewielkie zadania.
Pomysł furtki z siatkowej maty budowlanej podobał mi się coraz bardziej, załatwiłam
więc, choć nie było to wcale takie proste, mocne słupki, kantówki, zawiasy oraz
naturalnie solidną kłódkę. Pomagało mi dwóch rzemieślników.
Potem nadszedł ów szczególny moment - po starannym rozważeniu wszystkich za i
przeciw, zdecydowanie zaczęłam zakładać kłódkę, czemu podejrzliwie przyglądało
się kilkoro dzieci i starszych ludzi.
- Może tak być, że brama będzie czasami zamknięta - tłumaczyłam - ale to nie ma nic
wspólnego z wami. Jesteście zawsze mile widziani, ale chcemy posadzić więcej
roślin, a młode pędy muszą rosnąć w spokoju i nie można dopuścić, aby objadały je
zwierzęta.
Nie czułam się do końca w porządku, wyjaśniając w ten sposób założenie kłódki,
gdyż szczerze mówiąc, moje słowa nie zawierały całej prawdy.
Z poczuciem winy poczęstowałam obecnych herbatnikami, zawiesiłam kłódkę i
szerokimi stopniami z ubitej ziemi, obramowanymi kamieniami, zaczęłam wspinać
się pod górę do naszego domu, czując, że przyglądający się odprowadzają mnie
wzrokiem.
214
W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że Lpetati był nieobecny podczas wstawiania
bramy i zakładania kłódki, choć wcześniej wykazywał tą sprawą duże
zainteresowanie. Czyżby ostatecznie nie chciał mieć nic wspólnego z odgradzaniem
naszej działki lub przynajmniej nie chciał uchodzić w swojej rodzinie za zdrajcę?
Rozmyślałam o tym, przypisując nawet Lpetati tchórzostwo i próbując zrozumieć
jego sytuację. W takich chwilach jak ta czułam się bardziej niż kiedykolwiek "białą
kobietą". Byłam przekonana, że mam rację, a mimo to serce i rozum zaciekle z sobą
walczyły. Komu szkodziło moje postępowanie, a jeśli ktoś czuł się pokrzywdzony, to
z jakiego powodu?
Niedługo potem, gdy siedziałam w domu przy filiżance herbaty, próbując się
uspokoić, poznałam pierwsze reakcje na ogrodzenie domu. Furtka nie była
zamknięta, zawiesiłam tylko kłódkę. Ale teraz niezmordowanie walono kijami w
bramę, nie przejmując się nowymi zasadami. Walczyłam z sobą, w końcu jednak
podeszłam do furtki. Zanim jednak udało mi się znaleźć odpowiednie słowa
wyjaśnienia, z pomocą przyszły mi pędzone do domu owce i kozy, które usiłowały
dostać się do niedawno posadzonych roślin.
-Widzicie? Gdyby furtka była teraz otwarta, zwierzęta wdarłyby się do środka i
obgryzły wszystko, co zasadziliśmy. A wtedy cała praca poszłaby na marne.
Zwierzęta muszą pozostać na zewnątrz. Rozumiecie to? A kiedy wszystko pięknie
wyrośnie, zbocze będzie cieniste i zielone. Wszyscy z tego skorzystamy, wy również.
No i dzięki temu będziemy mieć leki - powiedziałam, wskazując na miodle indyjskie,
gdyż wydawało mi się to mocnym argumentem. Kilka kobiet i dzieci, a także jeden
starzec, skinęli speszeni głowami.
- Potem furtka będzie znów otwarta - zawołałam - lassem naa, na karibu wakati
wengine, karibu sana badaye!
Zapraszamy później!
Zaraz potem usłyszałam głos Lpetati:
215
-
Chuiiii - krzyczał -jungua mlango, Chui, ni mimi, Simba yako!
Otwórz bramę, to ja, twój Lew!
Gdy schodziłam po stopniach w dół, spoglądał na mnie, uśmiechając się szeroko.
-
Dobra robota - stwierdził, a ja nie wiedziałam, czy mówił
o tym, co się wydarzyło przed chwilą, czy też miał na myśli samo
ogrodzenie.
Mieliśmy jednak dużo czasu na rozmowy, pojawiało się też coraz więcej gości,
którzy otwartą bramę traktowali jako zaproszenie. Skorzystałam więc z okazji, aby
przy herbacie jeszcze raz wyjaśnić, dlaczego furtka będzie czasami zamknięta, a na
pewno rano i wieczorem, kiedy stada pędzi się na pastwisko i z powrotem do wioski.
Wszyscy kiwali głowami, jak gdyby to rozumieli i akceptowali. Ale już następnego
dnia mieszkańcy wioski znów nieustannie walili w bramę i cierpliwie czekali - mieli
przecież niezmierzoną ilość czasu. Nikt w wiosce nie musiał żyć według zegarka,
nikt też nie wykonywał pracy, w której czas odgrywałby istotną rolę.
Stale wciągałam Lpetati w rozmowy na temat otwierania i zamykania bramy, a kiedy
opadły pierwsze emocje, zaczęłam się rozkoszować cudownym uczuciem, że nikt nie
może tak po prostu się zjawić, zakłócając nam spokój, że są chwile, które mamy
wyłącznie dla siebie. Lpetati, który chętnie ucinał sobie drzemkę w południe, był
gotów przyznać, że brak ciągłych odwiedzin ma również swoje dobre strony. Trudno
byłoby mi zliczyć, ile razy musiałam nastawiać herbatę, aby zadośćuczynić
gościnności i okazać szacunek odwiedzającym. Dopiero teraz spostrzegłam, ile czasu
pochłaniały te wszystkie wizyty. Czasu, którego potrzebowałam, aby zajmować się
nie tylko domem, ogrodem i pracą w polu, ale także dziećmi, by nieść pomoc, by
zatroszczyć się o zwierzęta i chorych, którzy przychodzili do mnie po poradę.
Potrzebowałam jednak także czasu, by wykorzystać go na robienie rzeczy, które
zwyczajnie sprawiały mi
216
przyjemność i były dla mnie ważne, jak na przykład czytanie, pisanie, muzykowanie,
rozwiązywanie zagadek i planowanie, a także by w spokoju i bez ciekawskich
spojrzeń wykąpać się czy umyć włosy, zająć się szyciem, pogawędzić z Lpetati,
bawić się z psami, obserwować ożywiony ruch przy pojniku dla ptaków i zachwycać
się naturą.
_ Reakcja baby
Pewnego ranka mały Elia, który przyszedł do nas po cukierki, opowiedział, że jego
dziadek, a więc baba, wspomniał w rozmowie z Marissą, że przychodząc do nas,
czuje się jak "pies pod drzwiami". Malec uznał to wyrażenie za niezwykle zabawne i
powtarzał je w kółko ze śmiechem. Zaniepokojona zerknęłam na Lpetati.
- Czy dziadek naprawdę powiedział mbwa? - upewniłam się.
- Tak, tak powiedział - przytaknął Elia, zaśmiewając się w głos.
Wymieniłam zatroskane spojrzenia z Lpetati, który zaczął dokład
nie wypytywać malca. -Jak pies pod waszymi drzwiami! - powtó
rzył chłopiec.
Lpetati roześmiał się, wzruszając ramionami, ale mnie to, co powiedział Elia, bardzo
przestraszyło.
- Widzisz, teraz będziemy mieć kłopoty. Przeczuwałam, że tak
się stanie. Baba nigdy się z tym nie pogodzi, że każemy mu stać przed
zamkniętą bramą. Od początku wiedziałam, że nie zaaprobuje tego
pomysłu. I co teraz zrobimy?
- To rzeczywiście trudna sytuacja - przyznał Lpetati. - Bądź co
bądź jest moim ojcem i cieszącym się poważaniem mzee, głową całej
rodziny. Jednym słowem, jest kimś wyjątkowym, komu należy oka
zać szacunek. Może powinien mieć swój własny klucz do kłódki,
albo nie będziemy jej zamykać, tylko zostawimy założoną, wówczas
w każdej chwili będzie mógł wejść.
-
217
- Wtedy wszyscy będą wchodzić, kiedy tylko przyjdzie im na to
ochota - zdenerwowałam się, zaraz jednak wzięłam się w garść i cho
ciaż kipiałam gniewem, mówiłam dalej spokojnym, opanowanym
tonem: -Jeśli zrobimy wyjątek dla baby, wszystko będzie jak dawniej
i również zwierzęta zaczną wchodzić za ogrodzenie. - Byłam coraz
bardziej wściekła, musiałam wyjść z domu. - Chodź - zawołałam
Elię i odprowadziłam go do bramy, której nie dał rady sam otwo
rzyć, chociaż była tylko przymknięta. Poirytowana skopywałam na
bok leżące wokół kamienie, wpadając w coraz większą złość.
- Co ci jest? - zapytał Lpetati. - Czy coś się stało? Umarł ktoś?
- Aby nie wdawać się z nim w kłótnię, obeszłam kilka razy dom.
W końcu niezdecydowana przystanęłam przy pojniku dla ptaków,
wyratowałam dwie pszczoły z wody i wyłowiłam z niej ptasie pióra.
Tym razem długo trwało, nim odzyskałam panowanie nad sobą,
i dopiero gdy Lpetati podszedł do zbiornika, aby napuścić do wia
dra wody do podlania zasadzonych roślin, zaczęliśmy rozmawiać
ze sobą normalnym tonem.
- Pogadaj z babą - poprosiłam go. - Wytłumacz mu, proszę, że
darzymy go szacunkiem, że nie zamykamy bramy przed nim, tylko
po to, by uniemożliwić zwierzętom przedostanie się za płot. Od
dawna przecież o tym wie, wystarczająco często to wyjaśniałam. On
nas prowokuje, a raczej mnie prowokuje, a ja nie chcę się z nim kłó
cić. Postaraj się przekonać babę, że naprawdę go szanujemy. - Resztę
przemilczałam, gdyż w zasadzie to właśnie baba był stałym gościem
w naszym domu. Oczywiście nie miałam nic przeciwko jego odwie
dzinom, ale czasami wystawiał na próbę moją cierpliwość, gdyż nie
znał pojęcia "czasu". Najchętniej przebywałby u nas w domu przez
cały dzień, i jak sam powiedział, z chęcią zostawałby tu też na noc.
Uważałam jednak, że jest za mało miejsca i ucięłam ten temat. Było
mi niezwykle trudno wypośrodkować emocje, gdyż lubiłam babę,
a on traktował mnie jak własną córkę. Zauważyłam to, bo kiedy
218
mówił, musiałam zawsze być skupiona na jego słowach i nie mogłam zajmować się
przy tym czymś innym. Nie znosił tego, uważając takie zachowanie za oznakę braku
szacunku ze strony "dziecka". Ale jego wizyty właśnie dlatego były dla mnie tak
męczące, że musiałam wówczas siedzieć bezczynnie. Baba omawiał jednak ze mną
wiele rzeczy, sprawiając, że czułam się akceptowana i szanowana. Poza tym miał
duże poczucie humoru, a to, co mówił, było zawsze dokładnie przemyślane. Dzięki
niemu docierały też do mnie nowinki, które nie były przeznaczone dla moich uszu.
Istniał też szczególny powód, aby nie narażać się babie - byłam zdana na jego
życzliwość. Starałam się więc nie tracić zimnej krwi i cierpliwości, z drugiej jednak
strony pragnęłam również, aby respektowano moje osobiste powody, którymi
kierowałam się przy wprowadzaniu zmian, skoro uważałam je za korzystne -
naturalnie w ramach możliwości i niekoniecznie wbrew opinii baby i innych
członków rodziny.
W takich sytuacjach zawsze żałowałam, że nie ma już z nami dziadka. W stosunku do
nikogo nie potrafiłam być tak otwarta jak wobec niego, nawet w stosunku do Lpetati.
Przy dziadku nie potrzebowałam żadnych strategii, znał mnie dobrze i akceptował
taką, jaką byłam. Teraz jednak musiałam sobie poradzić bez niego i rozważyć
wszelkie możliwe rozwiązania, nie pozwalając, aby za bardzo ucierpiały na tym moje
interesy. Kwestia ogrodzenia i zamkniętej bramy była czymś zupełnie nowym, a
ponadto budziła wiele kontrowersji. Nie chciałam się w tym wypadku poddać, ale nie
zamierzałam również prowadzić wojny z rodzinnym klanem - byłoby to
bezsensownym posunięciem z mojej strony, gdyż nigdy nie tylko nie pragnęłam, co
wręcz nie powinnam przysparzać sobie tutaj wrogów. Byłoby to niebezpieczne,
krańcowo głupie i krótkowzroczne.
Być może potrzebowałam po prostu czasu, aby znaleźć zrozumiałe i zadowalające
wszystkich rozwiązanie.
219
Ikiloriti
Któregoś dnia wspomniałam w rozmowie z Lpetati chłopca i jego matkę, którzy w
klinice chorób płucnych zajmowali domek obok mojego męża, a obecnie mieszkali w
Ikiloriti. Czasami myślałam o chłopcu, zastanawiając się, czy nie wziąć go do nas na
kilka dni.
Akurat tak się złożyło, że kuzyn Langis zaproponował nam odkupienie od niego
owcy i jagniątka, gdyż za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zamierzał sprawić sobie
kury i zbudować dla nich duży kurnik. Bardzo lubiłam Langisa. Mimo że nie umiał
czytać ani pisać, był bardzo bystry, uwielbiał handlować i potrafił szybko obliczyć,
ile zarobi na ewentualnej transakcji i jak mógłby z zyskiem zainwestować tę sumę -
pod tym względem stanowił chlubny wyjątek.
Również fakt, że zamierzał zbudować osobne pomieszczenie dla kur, które zazwyczaj
spały w chatach i których pchły przeskakiwały na ludzi, powodując straszliwe
swędzenie, świadczył o otwartym umyśle Langisa. Wzrastał w pobliżu miasta - Gilgil
- przez co częściej stykał się z innymi ludźmi i odmiennym podejściem do pewnych
spraw, niż zwykle mieli ku temu okazję Samburu, którzy znali jedynie życie w buszu.
Lpetati nie miał wątpliwości, że powinniśmy kupić zwierzęta Langisa, powiększając
naszą trzódkę, ja jednak wpadłam na inny pomysł.
- Czy owca i jagniątko nie byłyby wspaniałym podarunkiem dla chłopca? -
zapytałam.
W pierwszej chwili Lpetati był mocno zaskoczony moją sugestią. Stopniowo jednak
oswajał się z myślą, że owca i jagniątko zostaną kupione na prezent, i w pewnym
momencie ten pomysł bardzo mu się nawet spodobał.
Wciąż żywił ogromną sympatię dla Ltumuniana.
220
-Wystarczą nam te zwierzęta, które już mamy, są zdrowe i silne. W każdym razie w
tej chwili poradzimy sobie bez powiększania stada - powiedziałam. - Ale kto wie, jak
chłopcu i jego matce wiedzie się w Ikiloriti? Z czego żyją? Wiesz może coś więcej na
ten temat?
Lpetati wzruszył ramionami.
-
No cóż, jakoś z pewnością żyją.
Jego odpowiedź zirytowała mnie trochę. Oczywiście nie byliśmy odpowiedzialni za
matkę i syna, ale chłopiec ubóstwiał Lpetati, był również bardzo przywiązany do
mnie.
Następnego dnia przy śniadaniu Lpetati wyraził się z uznaniem o mojej propozycji.
-
Ależ Ltumunian zrobi wielkie oczy! - dodał jeszcze.
Kilka dni później wędrowaliśmy już wolno do Ikiloriti, robiąc liczne przerwy ze
względu na Lpetati i zwierzęta. Po drodze odwiedziliśmy nawet przyjaciół
mieszkających w pobliżu Kisimy. Kisima! Do tej pory mam żywo w pamięci moją
pierwszą podróż z Lpetati, gdy w tej opuszczonej wiosce z kilkoma chatami na
zabagnionych ścieżkach wysiadaliśmy z autobusu, w deszczu i wśród zapadających
ciemności. Osamotnienie, którego nigdy nie odczuwałam tak intensywnie w innych
miejscach, i obcy mi świat, wywarły na mnie ogromne wrażenie i osobliwie mnie
poruszyły. Rzadko kiedy wydawałam się sobie tak mało znaczącą osobą, a
równocześnie byłam świadoma tego, że znajduję się w samym centrum cudownej,
dziejącej się tu i teraz historii.
Od tego czasu Kisima nieco się rozrosła, miejscowość dorobiła się szkoły
ponadpodstawowej, przedstawicielstwa jednego z ministerstw, a także instytucji
kościelnej.
Jagniątko nieśliśmy na zmianę na rękach lub na ramionach, ponieważ dla tego
małego wełnistego stworzonka droga była zbyt długa. Od czasu do czasu
przysiadaliśmy w trawie, pozwalając jagnięciu possać mleko matki.
221
Kiedy ujrzeliśmy niewielkie stado strusi z młodymi o prążkowanym upierzeniu i
kilka wyjątkowo pięknych zebr Grevy'ego, było tak jak za naszych dawnych czasów,
kiedy żyłam niczym w raju.
Maszerując dalej, usłyszeliśmy w pewnym momencie krzyki dzieci i śmiechy,
uderzenia pangas, maczet, w buszu, poczuliśmy zapach palącego się drewna i
ujrzeliśmy pasące się kozy. Po chwili drogę przecięła nam grupa kobiet dźwigających
kosze pełne drewnianych szczap. Dostrzegliśmy wśród nich matkę chłopca.
Przystanęła, nie dała jednak poznać po sobie, że jest zaskoczona naszym widokiem.
Powiedziała coś do innych kobiet, które pomachały do nas, przyglądając się nam bez
skrępowania, zanim, wciąż odwracając się w naszą stronę, poszły dalej. Kobieta
czekała, aż znikną, nie uśmiechała się, ale jej spojrzenie było przyjazne.
Potem ruszyła wolno w naszą stronę, schylona pod ciężarem kosza. Zauważyłam, że
wciąż jeszcze była bardzo szczupła. Szła boso, ubrana w wyblakły, dziurawy t-shirt i
długą kwiecistą spódnicę z narzuconą na nią chustą, spod której wyglądało szerokie
ostrze maczety.
Ku mojemu zdziwieniu nie rozpoczęła się niewymuszona rozmowa. Zaniepokoiłam
się, gdyż nagle przyszło mi coś do głowy. Chodziło o spojrzenie, jakim kobieta
obrzuciła Lpetati, jak mi się wydawało - karcące spojrzenie. Nie rozumiałam tego do
końca, gdyż odnosiliśmy się do niej przyjaźnie, a ona okazywała nam wdzięczność.
Owca zatrzymała Lpetati.
- Idź dalej, zaraz cię dogonimy - powiedział Lpetati do kobiety, zdjął jagnię z ramion,
pieścił je przez chwilę, gładząc uszy zwierzęcia, aż w końcu postawił je koło matki i
usiadł na skraju drogi.
-Karibu- mruknęła kobieta. - Ciebie również to dotyczy-zwróciła się do mnie - karibu
sana.
I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne - kobieta najwyraźniej
222
robiła sobie nadzieje na Lpetati! Przypomniało mi się, jak opowiadał, że chłopiec
bardzo chciałby mieć ojca.
Sytuacja zrobiła się niezręczna i zaczęłam żałować swojej decyzji
0
odwiedzeniu kobiety i jej syna.
- Co się dzieje? - zapytałam ostrożnie Lpetati.
- Nic, Chui, naprawdę nic.
- Wiesz, o czym mówię?
-Jestem bystry- roześmiał się Lpetati. - Czyżbyś o tym nie wiedziała?
Skinęłam głową.
-
Może nie wiem wszystkiego, jednak dosyć dużo. A to akurat
wiem. Idziemy dalej?
Lpetati wpatrywał się z natężeniem w jagniątko ssące mleko matki, potem spojrzał na
mnie, szturchnął w ramię i uśmiechnął się szeroko.
-
Hei, Chui, Chui ai, co się dzieje? - Tym razem to on zadał to
pytanie.
Przytuliłam się do niego, próbując przywołać na twarz uśmiech
1
nagle poczułam ulgę.
-
O co ci chodzi?
Lpetati przekrzywił głowę i stroił miny jak nasłuchujący odgłosów pawian.
-
My tu sobie gadamy, a chłopiec pewnie już się dowiedział, że
chcemy go odwiedzić i czeka na nas. Teraz już wiem, że dobrze zro
biliśmy, przyprowadzając ze sobą owcę i jagniątko. Nie mogę być
jego ojcem, ale przyjacielem - jak najbardziej.
Podniósł się powoli, zawiązał ostrożnie zabrany ze sobą gruby postronek wokół szyi
jagnięcia, wcisnął pęk trawy, aby nie ściągać sznurka i dał zwierzęciu lekkiego
szturchańca.
-
Idziemy, auwene. Kiedy zacznie się ściemniać, lwy ruszą na łowy.
Zanim jeszcze dotarliśmy do wioski, ujrzeliśmy Ltumuniana
opartego o niewysoką akację. Gdy mu pomachaliśmy, drgnął zasko-
223
czony, odwrócił się raptownie, ale już po sekundzie zaczął biec w naszym kierunku,
zatrzymując się tuż przed nami. Nieśmiały uśmiech na jego buzi stawał się coraz
szerszy, chłopiec wykrzykiwał nasze imiona, szukał naszych rąk.
Bardzo mnie wzruszyła radość Ltumuniana i wyraz niedowierzania na jego twarzy,
dopóki nie zrozumiał, że mówiliśmy serio i naprawdę przyszliśmy do niego w
odwiedziny. Bez ustanku wodził wzrokiem od owcy i jagnięcia do nas, jakby
przeczuwając, że dostanie prezent. Nie było to trudne do odgadnięcia.
-
Owca koniecznie chciała przyjść do mojego małego przyjacie
la - powiedział Lpetati zmienionym głosem, w którym brzmiała
ogromna czułość - a jagnię chciało pozostać z matką. A więc są tu
taj oboje. Pragną dla odmiany spróbować, jak smakuje trawa w Iki-
loriti. Jeśli przypadnie im do gustu, pozostaną tutaj, a ty będziesz
się o nie troszczył!
Uznałam, że Lpetati przekazał chłopcu podarunek z dużym wyczuciem, widziałam
też, że sprawiło mu to wielką radość. Najchętniej ucałowałabym Lpetati za jego
wrażliwość, nie doceniłby jednak tego, gdyż Samburu nie mieli w zwyczaju tak
otwarcie demonstrować uczuć. Stwierdziłam więc tylko:
-
Bardzo ładnie to powiedziałeś! - I dodałam, aby sprawić mu
przyjemność: - Wewe ni hodari!Jesteś nadzwyczajny!
Sytuacja była uratowana - pochwała wprawiła Lpetati w dobry humor, stał się
bardziej przystępny.
W wiosce już na nas czekano. Kobiety stały obok siebie, rozmawiając półgłosem, a
zaskakująco duża jak na tak niewielką liczbę chat gromada dzieci sondowała nas
wzrokiem. Mężczyźni w milczeniu siedzieli nieco z boku i Lpetati, jak to było w
zwyczaju podczas powitania, posłusznie odpowiedział na niewypowiedziane pytania
o rodzinę, wojowników, krewnych i wioskę. Mnie przedstawił tylko słowami "moja
żona", nie dodając nic więcej.
224
W centrum zainteresowania znalazł się Ltumunian, który niespodziewanie stal się
właścicielem owcy i jagnięcia. Wszyscy obecni poddawali stworzenia dokładnym
oględzinom. Jak się dowiedzieliśmy, kobieta i jej syn nie posiadali dotąd żadnych
zwierząt. Ucieszyło mnie, że teraz będę mieli swoje mleko, bo dzięki temu staną się
oboje niezależni, a ludzie w wiosce będą ich bardziej poważać. I tak obdarowując
chłopca i jego matkę, udało nam się zrobić coś sensownego dla przyszłości obojga.
Matka Ltumuniana wyniosła z chaty mały stołek i zaprosiła nas gestem, byśmy
usiedli.
- Karibu cbai - powiedziała i ponownie zniknęła we wnętrzu skromnego domostwa.
Po krótkiej chwili wróciła z czajnikiem i dwoma emaliowanymi kubkami, które
napełniła parującą herbatą.
Gdy znów weszła do chaty, pośpieszyłam za nią, gdyż oczywiście poza zwierzętami
mieliśmy dla chłopca i dla niej także inne podarunki - cukier, herbatę, ryż, ciasteczka
i kostkę margaryny. Prócz tego rozstałam się z jednym z moich t-shirtów.
Kobieta spojrzała na mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się, ujęła moją dłoń i
przyłożyła ją do swojej piersi. W ten sposób zawarłyśmy pokój.
Dopiero później, gdy siedziałam z kobietami przy ognisku, jej siostra opowiedziała
mi nieco więcej o planach matki chłopca związanych z Lpetati. Otóż na podstawie
przyjaźni, jaką Lpetati obdarzał ją i Ltumuniana, założyła, że przyjmiemy oboje do
naszego domu i zostanie drugą żoną Lpetati, która będzie, tak jak to było w
zwyczaju, wykonywać za mnie, "główną" żonę, większość prac domowych. Siostra
kobiety zapewniła mnie, że ta z chęcią by za mnie pracowała!
Z mieszanymi uczuciami wpatrywałam się w ogień. Po jakimś czasie dołączyły do
nas dzieci i kilku mężczyzn. Lpetati przysiadł obok chłopca i jagnięcia, które zasnęło
na kocu Ltumuniana. Chło-
225
piec przyprowadził również z chaty owcę, gdyż pierwszej nocy chciał ją mieć przy
sobie. Postronek owinął wokół kamienia, by zwierzę nie mogło się oddalić.
Matka ugotowała ugali i aby okazać szczególny szacunek, wręczyła najpierw talerz
nie Lpetati, lecz mnie.
Zrobiło się o wiele za późno na powrót do domu. Musielibyśmy iść w zapadających
ciemnościach, a to ze względu na zwierzęta, które wyruszają o zmroku na łowy, było
zbyt niebezpieczne.
I tak spędziliśmy noc w maleńkiej chatce. Było w związku z tym sporo zamieszania,
gdyż większość dzieci chciała spać tam, gdzie ja i Lpetati. Mnie, jako wyjątkowemu
gościowi, wskazano miejsce do spania, które zazwyczaj zajmowali wojownicy,
mężczyźni i odwiedzający rodzinę. Byłam bardzo szczęśliwa, że Lpetati nie
pozostawił żadnych wątpliwości co do charakteru naszego związku. Zrobiło się już
późno i mimo że w chacie było jeszcze kilkoro ludzi, opadł na ułożone na ziemi
krowie skóry, przyciągnął mnie po prostu do siebie, nie przejmując się
rozbawionymi, ale również urażonymi spojrzeniami obecnych, którzy śledzili każdy
jego ruch, okrył mnie troskliwie shuka, i przestał zwracać uwagę na innych. Mnie
zresztą także nie poświęcał dalszej uwagi, powiedział tylko:
- Śpij dobrze, Chui.
Tuż obok nas ułożył się Ltumunian, przytulony do swojego ja-gniątka. Jakby z
daleka, przez mgłę, słyszałam delikatne, ciche beczenie i wołanie młodego za matką.
W nocy obudziłam się kilka razy. Ogień wciąż się żarzył, prócz beczenia słyszałam
różne inne odgłosy, czułam też lekki przeciąg nade mną. Nie odważyłam się jednak
wstać, gdyż w obcej chacie czułam się niepewnie i nie wiedziałam, jak otworzyć
cicho niskie drzwi, zabezpieczone łańcuchem i osadzonymi w poprzek drągami.
Wytrwałam więc na miejscu, wyczekując świtu, przytuliłam się tylko mocniej do
Lpetati, gdyż było mi zimno.
226
- Odwiedziny Saito
Pewnego dnia przed furtką stanęła Saito. Długo trwało, zanim ją rozpoznałam.
Minęło już osiem lat od czasu, kiedy matka Lpetati wraz ze swym najmłodszym
synem Losieku przeniosła się do Na-ivasha, gdzie jedna z gałęzi rodziny posiadała
prawa do użytkowania sporego kawałka ziemi. Ponieważ opiekę nad matką, gdy
będzie już w podeszłym wieku, miało sprawować najmłodsze dziecko, Saito
pozostała z Losieku u jego rodziny.
Powoli schodziłam do bramy. Saito wykrzykiwała moje imię i zaciskając dłonie na
drucianej siatce, śmiała się i płakała na zmianę. Jej wygląd wzbudzał litość. Była
boso, w zniszczonej spódnicy i wyblakłej górze, straciła też jeszcze więcej zębów -
przede mną stała niepokaźna, wyniszczona życiem starowinka. Nie pozostało śladu
po jej wcześniejszej, dumnej postawie, z czasów kiedy pełniła ważną funkcję,
obrzezając dziewczęta, i miała wpływ na wiele rzeczy. Gdy ją poznałam, u jednych
wzbudzała strach, u innych zaś ogromną sympatię. Swojego czasu bardzo lubiłam
Saito i często się z nią widywałam, chociaż nie pochwalałam tego, co robiła i co
mówiła - ona zresztą miała te same zastrzeżenia w stosunku do mojej osoby.
Saito zawsze w przesadny sposób okazywała emocje. Teraz również ściskała mnie i
obsypywała pocałunkami, płacząc z radości i powtarzając, jak bardzo się cieszy, że
znów mnie widzi. Dowiedziałam się, że przybyła do wioski wieczorem w
towarzystwie najstarszego syna. Zdziwiło mnie to trochę, gdyż ów syn przez
wszystkie te lata dosyć dziwnie się zachowywał. Żył gdzieś na wybrzeżu, nie
informując mieszkającej w pobliżu nas rodziny, gdzie jest i czym się zajmuje. A miał
przecież żonę i troje dzieci, którzy często nie wiedzieli, czy następnego dnia będą
mieli co jeść. W ostatnim czasie,
227
jak oznajmiła Saito, przebywał u niej, żyjąc na garnuszku najmłodszego syna i jego
żony.
- Wpadnie później przywitać się z tobą - powiedziała Saito, wspi
nając się ze mną po stopniach w kierunku domu. Zaniepokoiło mnie
to. Nie miałam zamiaru ugaszczać Kiperonno, gdyż nie czułam się
odpowiedzialna za "zbłąkanych synów" rodziny.
- Kiperonno powinien się raczej zatroszczyć o żonę i dzieci, jeśli
się już w końcu tu pokazał! - zareagowałam ze wzburzeniem na jej
słowa. Saito tylko lekceważąco machnęła ręką, nie wydawała się jed
nak zbyt ucieszona moją uwagą. Przez chwilę stała z opuszczonymi
ramionami, potem znów się wyprostowała.
- Chcę zobaczyć ten piękny dom. Wszyscy mówią, że Lpetati ma
najpiękniejszy dom w całej rodzinie. I chcę zobaczyć Lpetati. Wiem,
że był chory, dlatego tutaj jestem. Nikt mi nie powiedział o jego cho
robie, ale matka czuje takie rzeczy. Słyszałam jednak, że wyzdrowiał
i ty mu w tym bardzo pomogłaś. - Uściskała mnie ponownie, mó
wiąc: -Hashee, hashee, dziękuję, dziękuję. -1 na powrót zalała się łzami,
wciąż wymawiając moje imię.
Później obejrzała wszystkie pomieszczenia. Jej spojrzenie bez przerwy wędrowało od
oglądanych przedmiotów do mnie, i z powrotem. Szczególnie spodobała jej się
kuchnia. Z podziwem przyglądała się regałom z produktami spożywczymi i
wypełnionym kubkami i szklankami półkom, które udekorowałam suchą trawą i
pnącymi roślinami. Nawet talerze, garnki i sztućce obejrzała bardzo dokładnie,
zatrzymując też wzrok na miskach i kubłach, ręcznikach i ściereczkach kuchennych.
-
Wszystko tu jest. Wszystko, wszystko.
Zaproponowałam Saito, aby usiadła ze mną na werandzie, wolała jednak pozostać w
pokoju przed kominkiem. Nie upłynęło kilka minut, gdy zapytała o Lpetati.
-
Wypasa krowy, wróci po południu. Jeśli pozwolisz, zrobię nam chai.
228
-
Ile macie krów?
-W tej chwili pięć i dwa cielęta. Przedtem bywało ich więcej.
-
Losieku ma dużo krów. Trawa jest tam bardzo bujna i krowy
dają dobre mleko. - Saito uśmiechnęła się szeroka - Dużo krów, ale
żadnych pieniędzy, hakuna shillingi kwa mimi, ani jednego szylinga
dla mnie. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, spoglądając na mnie
badawczym wzrokiem. - Shillingi hakuna - powtórzyła, rozciągając
słowa, westchnęła i upiła łyk herbaty - bardzo słodkiej i z dużą ilo
ścią mleka, tak jak lubiła.
Herbatniki, które zamierzałam jej podać, po zastanowieniu odłożyłam z powrotem.
Saito miała tak niewiele zębów, że trudno jej było cokolwiek ugryźć, a po
namoczeniu w herbacie delikatne ciasteczka rozkruszyłyby się całkowicie. - Lpetati
ma najlepszą żonę, jaka może być - stwierdziła, po czym dodała rozkładając szeroko
ręce: -1 najpiękniejszy dom. Hashe Ngai kwa Kerestina!
Nie wspomniała ani słowem, że był to już kolejny dom, a utratę pierwszego miał na
sumieniu jej drugi syn. Zdawała się jednak przypominać sobie o tym, gdyż przestała
wychwalać pomieszczenia i ich wyposażenie, a po chwili rozpłakała się bezgłośnie,
rozciągając jednocześnie usta w uśmiechu, westchnęła kilkakrotnie, wydmuchała nos
w rękę, a potem w spódnicę i wymamrotała cicho:
-
Lpetati ma szczęście i mam szczęście ja, Saito, matka Lpetati.
Wzruszyła mnie tak bardzo, że odruchowo ją objęłam.
Przyszło mi do głowy, że w ogóle nie wiem, ile lat ma Saito. Ona
sama tego nie wiedziała i rzecz jasna, Lpetati również się nie orientował, w jakim
wieku jest jego matka. Nie znał nawet dokładnej daty własnych urodzin.
Uśmiechałyśmy się do siebie, gdy nagle Saito spoważniała, przyglądając mi się przez
chwilę badawczo spod przymrużonych powiek. Ponownie się wyprostowała, co
czyniła zawsze, ilekroć przyszedł jej do głowy nowy pomysł lub uważała jakąś
sprawę za zakończoną i zwracała myśli ku następnej.
229
-
Chciałabym zjeść u ciebie - oświadczyła, wciskając się głębiej
w fotel i kiwając głową. Najwyraźniej dalsza podróż była w tej chwili
ponad jej siły. Dopiero potem się dowiedziałam, że nie mając pie
niędzy na bilet, Saito przeszła na piechotę wiele kilometrów.
- Teraz prześpię się trochę - oznajmiła - a potem znów do ciebie
przyjdę. - Mówiąc to podniosła się z fotela. Odprowadziłam ją do
furtki ogrodowej. - Nie mam butów- powiedziała z zawstydzeniem.
Gdy usiłowałam zatrzeć wrażenie po tych ostatnich słowach, obej
mując i jeszcze raz zapewniając Saito, że jej odwiedziny po tak dłu
gim czasie niewidzenia się sprawiły mi ogromną radość, pojawił się
Kiperonno ciągnący za sobą dwa potężne pnie drzew.
- Dla ciebie - powiedział. - Ktoś wspominał, że potrzebujecie
pni na paliki! - Potem przywitał się ze mną, jakbyśmy byli najlep
szymi przyjaciółmi.
- Dziękuję za drzewka, ale na razie to wystarczy. Poczekaj, dam
ci za nie parę rzeczy do jedzenia, żebyś mógł je zanieść żonie i dzie
ciom.
Wręczyłam Kiperonno mąkę kukurydzianą, cukier, herbatę i trochę pieniędzy. Bardzo
się ucieszył, zwłaszcza z pieniędzy, i wraz z Saito zaczęli mi wylewnie dziękować,
po czym wciąż wyrażając swoją wdzięczność, opuścili nasze zbocze.
Obserwowałam ich z tarasu, gdyż ciekawiło mnie, czy Kiperonno pójdzie prosto do
żony i dzieci. Zobaczyłam jednak, że oboje kierują się do chaty Marissy. Naturalnie
Saito mogła przespać się także w naszej starej chacie, nie pomyślałam jednak o tym,
aby jej to zaproponować.
Być może mógłby ją tam zaprosić Lpetati, gdyż w naszym domu niezbyt chętnie
widziałam gości na noc, czując się przy nich skrępowana. Z tego powodu nasz
drewniany dom był o wiele mniejszy, niż to początkowo planowaliśmy.
Najbardziej jednak frustrowało mnie przekonanie mojej rodzi-
230
ny Samburu, że większa powierzchnia domu jest równoznaczna z dużą liczbą miejsc
do spania. Po tym gdy znalazło się paru chętnych do dzielenia z nami "tego pięknego,
dużego domu", mimo że nie wspomniałam ani słowa o takiej możliwości, odstąpiłam,
zresztą bardzo niechętnie, od pierwotnych planów, powiedziałam też jasno i
wyraźnie, że w domu będzie niewiele miejsca do spania i wystarczy go tylko dla nas i
przybranych dzieci.
Czasami złościło mnie, że w wielu sytuacjach byłam zmuszona usprawiedliwiać się
czy wręcz bronić. Być może miało to związek z tym, że sposób, w jaki żyłam,
odbiegał od normy i nikt z otoczenia nie mógł sobie pozwolić na podobne rzeczy o
równej lub choćby zbliżonej wartości. A przecież nigdy się nie wywyższałam. Na
nikogo nie patrzyłam z góry i wyobrażałam sobie, że posiadam wystarczająco dużo
taktu i wyczucia, aby nikogo nie zranić, a wręcz przeciwnie, okazać wszystkim
szacunek.
Jednak ktoś, kto w tak biednym regionie mógł się pochwalić choćby odrobiną
luksusu, zawsze był celem ataków.
Zazdrośni ludzie byli wszędzie, dobrze o tym wiedziałam. Należała do nich również
żona Kiperonno, a od niedawna także pewna bigotka, która przybyła do nas z drugiej
strony gór- "pobożna Agla-ii". Od czasu do czasu zwoływała kobiety klanu pod
drzewem na dnie kotliny, gdzie podobno głosiła kazania i prosiła o wsparcie dla akcji
pomocy. Z tego, co wiedziałam, żadnej tego typu akcji w ogóle nie prowadzono.
"Pobożna Aglaii" była niegdyś pielęgniarką w okolicy Isiolo i dochodziły mnie
słuchy, że jeszcze teraz sprzedawała leki, i to po wyższej cenie niż lekarze. Skąd je
brała, tego nie wiedziałam. Być może były to jeszcze specyfiki z czasów, kiedy
pracowała jako pielęgniarka. Jej tabletki, maści i nalewki miały być rzekomo
skuteczniejsze niż te przepisywane przez lekarzy. A ponieważ zwykle sprzedawała je
bez oryginalnych opakowań, nie można było porównać nazw ani sprawdzić
składników i ich proporcji.
231
Z kilku rozmów z moimi szwagierkami wynikało, że Aglaii doskonale potrafiła
manipulować kobietami. Jeśli rzeczywiście miała na nie taki wpływ i kobiety jej
ufały, mogła mi bardzo zaszkodzić.
Dziwne, że miałam tego rodzaju obawy. Dlaczego ogarnęły mnie złe przeczucia?
Żonie Kiperonno pomagałam wiele razy, ale później stała się uciążliwa. Przychodziła
do nas z coraz to nowymi żądaniami, apelując do moich uczuć rodzicielskich.
Nie wiem dokładnie, skąd pochodziła, ale bardzo rzadko widywałam ją przy chatach
pozostałych członków rodziny. Właściwie przychodziła tylko do mnie, by coś
wyżebrać. Niemal nigdy nie rozmawiałyśmy, nie wtajemniczała mnie w swoje
sprawy. Ale być może powodem tego stanu rzeczy była jej sytuacja, a bieda i żal do
pochodzącego z mojej rodziny męża po prostu zmuszały ją, by zwracać się do mnie
w tak bezpośredni sposób. Poza tym uchodziłam za jedyną osobę, która mogła coś
zdziałać. Żona Kiperonno nie miała innych możliwości zatroszczenia się o dzieci, z
wyjątkiem zbiorów z niewielkich poletek kukurydzy i fasoli. Nawet jeśli chciałaby
wytwarzać ozdoby czy przedmioty użytkowe, musiała mieć coś, co mogłaby
wymieniać na potrzebne do tego materiały. Naturalnie żal mi było i matki, i córek,
przede wszystkim dlatego, że znalazły się w tej trudnej sytuacji nie z własnej winy.
Jeśli tylko było to możliwe, pomagałam jej i dzieciom, czasami z ochotą, czasami zaś
z poczucia obowiązku, nie mogłam jednak brać odpowiedzialności za wszystko.
Przynajmniej dzięki wsparciu ludzi z Wennigsen trzy córeczki Kiperonno
uczęszczały do szkoły.
Jakiś czas temu przekazałam naszej szwagierce dwie kozy, by ona i jej dzieci miały
chociaż codziennie świeże mleko. Żona Kiperonno była mi bardzo wdzięczna, a
bratanice Lpetati wręcz oniemiały z zachwytu na widok kóz. Były tak przejęte, że
ściągnęły z rąk porysowane plastikowe bransoletki i dały mi je w podarunku. Ten
gest
232
wzruszył mnie do łez. Najwspanialszym prezentem był dla mnie widok śmiejących
się z radości dzieci.
Kiedy rozmawiałam z Lpetati o żonie jego brata, powiedział:
-
Rób, co uważasz za słuszne, daję ci wolną rękę. Na pewno po
stąpisz właściwie.
-Tak, ale wy również jesteście odpowiedzialni za jego żonę i dzieci, jeśli twój brat się
o nich nie troszczy. Właściwie to ta sprawa nie ma ze mną nic wspólnego.
-
Ale ty przecież także należysz do naszej rodziny - odparł Lpetati.
Czułam, że zaraz poniosą mnie nerwy i powiem coś, czego później być może będę
żałowała. Zdołałam się jednak opanować i milczałam. Była to wewnętrzna sprawa
rodzinna i moim zdaniem rodzina powinna wspomagać żonę Kiperonno i dzieci.
Naturalnie nie wolno było pozwolić, by dzieci głodowały, ale to, że Lpetati ułatwiał
sobie sprawę, umywając ręce i pozostawiając bliskich własnemu losowi z myślą, że
rodzina i ja wszystkim się zajmiemy, było trochę bezczelne.
Kiperonno w sumie nie był złym człowiekiem. Być może nie potrafił radzić sobie w
życiu, może w czasach, kiedy był wojownikiem, a potem żył na wybrzeżu, wszystko
przychodziło mu zbyt łatwo, mógł też mieć po prostu chwiejny charakter. Nie
umiałam go do końca rozszyfrować, jego zachowanie również pozostawało dla mnie
zagadką.
Pod wieczór Saito i Kiperonno zjawili się razem z Lpetati. Przeklinałam naiwność
mojego męża, cóż bowiem miałam począć z jego najstarszym bratem?
-
Karibuyeiyio Saito, karibu Simba lai - powiedziałam i potrząsnę
łam głową, kiedy Kiperonno zrobił krok w stronę drzwi, uśmiecha
jąc się jednak przy tym życzliwie. - Wakati mwmgine, afadhali kesbo,
przyjdź kiedy indziej, może jutro - zaproponowałam. - Odwiedź
najpierw żonę i dzieci! - I przekręciłam klucz w zamku. Nie mo-
233
głam się po prostu przemóc, by prowadzić z nim przyjacielskie pogawędki.
Kiperonno spojrzał na mnie zasmucony, uniósł ramiona, odczekał jeszcze chwilę i
poszedł.
Zdziwiło mnie, że ani Saito, ani Lpetati nie zareagowali na to, co zrobiłam.
Najwidoczniej aprobowali moje postępowanie, a przynajmniej uważali je za
usprawiedliwione. Naturalnie powinnam była zachować się uprzejmiej w stosunku do
Kiperonno, w końcu kiedyś go lubiłam, coś mnie jednak przed tym powstrzymało.
Chata z bali była jednak teraz "moim" domem. Na drzwiach nawet napisano wielkimi
literami "Chui", a w ogrodzie białe, okrągłe kamyki tworzyły napis "Home for Chui"
- ułożyli je Lpetati i nasze przybrane dzieci, aby mi sprawić radość. Wokół kamyków
w równych rzędach rosły srebrzystoszare grubosze, czerwono kwitnące szarłaty, a
nawet geranium.
Dokładne ustalenie stosunków własnościowych było dla mnie niezmiernie ważne i
Lpetati przystał na to. Nie mając gwarancji, że dom należy do mnie, nie
zbudowałabym go. Był to bowiem nasz drugi dom, wzniesiony w tym samym
miejscu, w którym przed wielu laty stał pierwszy.
Na skutek rzekomego "opętania" Lpetati zniszczył wówczas większą część budynku i
niewiele brakowało, by osiedlił się w pobliżu z inną kobietą. Coś takiego nie mogło
się zdarzyć po raz drugi, dlatego podjęłam stosowne kroki, by dom nie był uważany
za dobro ogólne.
Gdy ostrożnie poinformowałam babę i jego syna, że drugi dom musi być moją
własnością, baba długo patrzył na mnie w zamyśleniu, cały czas potrząsając głową.
Po dłuższych naradach ojciec z synem przyszli do mnie ponownie. Baba
najwyraźniej chciał wyrazić oburzenie moimi pomysłami,
234
jednak Lpetati, spoglądając z poczuciem winy na swoje stopy, wyjaśnił ojcu:
-
Nakubali, baba. Zgadzam się na to, co proponuje Chui. To jest
w porządku, ma to nawet swoje dobre strony.
Potem zwołałam zebranie i oświadczyłam, że ten dom i jego urządzenie należą do
mnie i mojej niemieckiej rodziny, gdyż to ona sfinansowała jego budowę. Nie było to
zgodne z prawdą, ale w ten sposób cała sprawa nabrała większej wagi i rodzinny
klan, choć przyszło mu to z trudem, zaakceptował ten fakt. Lpetati, rzecz jasna,
przysługiwało prawo gospodarza domu - chciałam, by czuł się dobrze w naszym
domku i rzeczywiście tak było, a rodzina i goście, przychodzący o właściwej porze,
byli zawsze mile widziani.
Gdy ja, Lpetati i Saito siedzieliśmy przy herbacie, ktoś zaczął głośno stukać do
bramy. Zaciekawiona wyjrzałam przez kuchenne okno i zobaczyłam żonę Kiperonno.
- O co chodzi? - zawołałam do niej.
- Mój mąż przyniósł ci drzewka i chciałabym teraz odebrać pie
niądze! - odparła stanowczym tonem.
Wzburzona wróciłam na werandę.
- Szwagierka chce pieniędzy za pnie, które przyniósł Kiperonno, ale przecież już je
dostał, dałam mu także trochę jedzenia. Powiedz jej o tym - zażądałam, zwracając się
do Lpetati. Ociągał się dłuższą chwilę, w końcu jednak raczył to zrobić.
-
Przykro mi,yeiyio -powiedziałam do matki Lpetati. Saito mach
nęła tylko wzgardliwie ręką, jak to uczyniła już dzisiaj kilkakrotnie,
a potem w jej oczach stanęły łzy. Dopiero teraz zrozumiałam, jak
bardzo musiała być rozczarowana najstarszym synem, który okazał
się tak nieudany. Współczułam jej z całego serca.
A była niegdyś taka dumna ze swoich dzieci! Od tej pory minęło już jednak
siedemnaście lat. W tym czasie jednego syna straciła,
235
a dwaj najstarsi przenieśli się gdzieś na wybrzeże i zniknęli jej z oczu, porzucając w
dodatku swoje rodziny.
Saito pozostali jedynie dwaj najmłodsi synowie, szczególnie jej oddani.
Ujęła mnie za rękę.
-Mungu iko - rzekła po chwili. - Bóg jest z nami. -1 podniosła kubek z chat do ust.
Lpetati wrócił do domu, ale o nic go nie pytałam.
Na kolację ugotowałam ugali, papkę z mąki kukurydzianej, której właściwie nie
cierpiałam. Ale z uwagi na braki w uzębieniu Saito taka potrawa była z pewnością
najlepsza. Również Lpetati lubił ugali. Przygotowałam tylko bardziej fantazyjny sos -
poddusiłam duże ilości cebuli i pomidorów i obficie je przyprawiłam, podałam także
jajecznicę i sałatkę z białej fasoli. W ten sposób mogłam zjeść przynajmniej dodatki.
Lpetati i Saito byli zachwyceni posiłkiem i pochłonęli go w mgnieniu oka. Zrobiło mi
się przyjemnie, kiedy Saito gładząc się po brzuchu, podziękowała za poczęstunek.
Obudziły się wspomnienia wielu wspólnie spędzonych godzin, podczas których
starałam się, jak mogłam, dopasować do specyficznego sposobu bycia Saito. W
końcu zaprzyjaźniłyśmy się, a wtedy moje życie w wiosce stało się łatwiejsze i
przyjemniejsze.
Ileż to już lat upłynęło od tego czasu! Uświadomiłam sobie, jak bardzo się od siebie
oddaliłyśmy. Teraz nie potrafiłam nawiązać z nią kontaktu i nie była to kwestia tego,
że mniej ją lubiłam czy szanowałam.
Wspólna kolacja z Saito i rodziną, na którą zaprosiłam ich kilka dni później,
ponownie ożywiła ducha dawno minionych lat. Chłonęłam ich atmosferę, z radością
wracając wspomnieniami do tych szczęśliwych dni.
Tymczasem zaproponowałam Saito nowe ubranie. Podarowałam jej spódnicę,
różowy t-shirt i sandały, które właściwie przywiozłam
236
dla siostry Lpetati, Lekian, pasowały jednak idealnie na stopy Saito. Po
przymierzeniu ich matka Lpetati stwierdziła, że doskonale nadają się do marszu. Gdy
na koniec obejrzała się w lustrze, była zachwycona swoim wyglądem.
-
Można by pomyśleć, że jestem bogatą kobietą - powiedziała
z przejęciem.
Saito była już w wiosce cztery tygodnie i nie wiedziałam, jak długo zamierza tu
jeszcze pozostać. Posiłki jadała przeważnie u nas, widywałyśmy się więc niemal
codziennie. W ten sposób dowiedziałam się, że między nią a Marissą doszło do
zatargu. Zdarzało się to również wcześniej, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy Saito
pewnego dnia powiedziała:
-
Gdybym miała pieniądze na bilet, już jutro wróciłabym do
Losieku i dzieci.
Była to wyraźna prośba o opłacenie jej podróży. Ale i tak bym to zrobiła.
Dyskutowałam z Lpetati o tym, czy ma odwieźć matkę do domu. Później jednak
postanowiliśmy towarzyszyć jej oboje przynajmniej do Naivasha.
- Matka Lpetati opuszcza wioskę
Kiedy tuż po wschodzie słońca wyruszyliśmy w drogę, Saito oglądała się za siebie
wiele razy. Było jeszcze chłodno, w powietrzu unosił się cierpki zapach labai i słodka
woń kwiatów akacji. Zapóźniona hiena doganiała stado nie, zwracając na nas
najmniejszej uwagi. Wokół rozbrzmiewał śpiew ptaków. Od czasu do czasu spotykały
się nasze ręce, moje, Lpetati i Saito. Saito spluwała wtedy na nasze dłonie i
przyciskała je do swojej wątłej piersi i czoła. Wiele bym dała za to, by wiedzieć, o
czym myśli. Z wdzięcznością wspominałam
237
nasze dawne wspólne wędrówki do Maralal, podczas których rozmawiałyśmy,
śmiałyśmy się i śpiewałyśmy pobożne pieśni. Im bardziej zbliżaliśmy się do Maralal,
tym szybsze stawały się kroki Saito. Ileż energii miała ta niewysoka, drobna kobieta!
Przy targu w Maralal czekał już na nas osobliwie wyglądający pojazd, połączenie
samochodu dostawczego z minibusem, który zabrał nas do Naivasha.
Tutaj kupiliśmy następny bilet, by Saito mogła dojechać małą taksówką zbiorową w
pobliże wioski, w której mieszkała z moim szwagrem Losieku i jego rodziną. Miałam
jednak wrażenie, że nie czuła się tam szczęśliwa, co z pewnością miało związek z
tym, że była bez środków do życia i tym samym skazana na pomoc innych.
Naivasha było zaskakująco czyste w przeciwieństwie do pozostałych kenijskich miast
i jako Europejka czułam się tu bardzo dobrze. Razem poszukaliśmy restauracji, gdyż
Saito miała dotrzeć do domu dopiero wieczorem. Matka Lpetati nigdy jeszcze nie
była w takim lokalu.
Zanim ruszyliśmy w dalszą podróż, wybraliśmy się jeszcze na targ, gdyż Saito dała
mi do zrozumienia, że nie może wrócić do domu z pustymi rękami. Lpetati zapalił się
do kupna upominków i z miejsca wybrał na chybił trafił jakieś rzeczy. Z trudem
udało mi się przemówić mu do rozsądku. Postanowiłam działać systematycznie i
najpierw kupiłam dużą torbę, gdyż Saito nie miała nic oprócz zniszczonej
reklamówki. Później porównaliśmy bogatą ofertę stoisk i poprosiłam Saito, aby
wyszukała dla siebie ładną chustę, a dla Losieku skika. Dla wnuków kupiłyśmy różne
t-shirty. Potem uległam prośbom Saito i nabyliśmy pół worka mąki kukurydzianej,
cukier, herbatę, margarynę, proszek do prania, sól, zapałki i latarkę kieszonkową z
zapasowymi bateriami. Matka Lpetati objęła mnie, dziękując ze łzami w oczach.
238
Pomogliśmy Saito wsiąść do taksówki i po rozmieszczeniu bagaży wsunęłam jej do
ręki, tak aby Lpetati tego nie widział, kilka banknotów.
-
Starczy na dwie kozy.
Saito płakała, śmiała się i modliła. Gdy taksówka ruszyła, byłam pewna, że po raz
ostatni widzę matkę Lpetati.
Przez jakiś czas spacerowaliśmy z Lpetati po tym pięknym mieście. Nietrudno było
się zorientować, że niegdyś żyli tu Anglicy. Gdy dostrzegłam Barclays Bank,
postanowiłam podjąć pieniądze z konta i przenocować w Naivasha, aby mieć czas na
oswojenie się z przeczuciem, że już nigdy nie zobaczę Saito.
Podczas kolacji Lpetati był bardzo cichy, podziękował mi jednak za to, że sprawiłam
jego matce tyle radości.
-
Myślę, że niedługo pojadę ją odwiedzić - oświadczył.
Park Narodowy Nakuru
Rankiem rozpierała mnie energia. Miałam wielką ochotę sprawić sobie i Lpetati
przyjemność. Ponieważ Nakuru było oddalone zaledwie o kilka kilometrów, szybko
wpadłam na pomysł, co mogłoby oderwać nasze myśli od rozstania z Saito - Park
Narodowy Nakuru, słynący z ogromnej populacji ptaków wodnych. Również w
Naivasha znajdowało się przepięknie położone jezioro, ponieważ jednak było ono
słodkowodne, najwięcej flamingów osiedliło się nad jeziorem Nakuru,
gwarantującym obfitość pożywienia. Większość jezior północnej Kenii była
słonowodna.
Jeszcze zanim minęliśmy wynajętym samochodem z przewodnikiem wjazd do parku,
ogromne pelikany i flamingi krążyły wokół nas tak blisko, że wzdrygaliśmy się z
przestrachu. Lpetati był wręcz przerażony, gdyż nigdy dotąd nie widział tych ptaków.
239
W jeziorze odbijało się niebo i w porannym świetle jego tafla skrzyła się delikatnym
błękitem. Pokryte lasami góry, otaczające jezioro, zdawały się jeszcze ciemne,
jedynie ich wierzchołki lśniły jasnymi barwami w promieniach nisko stojącego
słońca, a gdy wysiedliśmy z pojazdu, do naszych nozdrzy dotarła intensywna woń
słonej wody i szlamu. Na powierzchni jeziora unosiły się olbrzymie ptasie pióra.
Wzdłuż brzegu mknęły koby śniade, a dwie żyrafy gasiły pragnienie na szeroko
rozstawionych nogach, wyglądając, jakby wykonywały skomplikowaną figurę
akrobatyczną. Powietrze wibrowało od milionów ptasich głosów- nieco dalej od nas
gniazdowały ogromne kolonie flamingów i pelikanów, dostrzegliśmy też czarne i
białe ibisy, liczne gatunki czapli i brodaczy, pszczołojady, dudki, koronni-ki czarne,
bociany, bieliki, a także wiele innych ptaków, których nie potrafiłam od razu
rozpoznać. Cóż za cudowny świat!
Lpetati nigdy jeszcze nie słyszał o istnieniu parków narodowych, które ja znałam z
prospektów turystycznych, i był zdumiony wspaniałością skarbów, jakie kryły
kenijskie rezerwaty przyrody. Dla przeważającej części tubylczej ludności ten
niezwykły świat flory i fauny pozostawał nieznany, gdyż większość Kenijczyków nie
mogła sobie pozwolić na drogie bilety wstępu.
Mieliśmy dużo czasu na tę wyjątkową wyprawę z przewodnikiem, jechaliśmy więc
powoli wzdłuż brzegów jeziora, chłonąc wrażenia. Byliśmy przepełnieni uczuciem
szczęścia, a pełne zaskoczenia i podziwu spojrzenia, które rzucał mi Lpetati,
wprawiały mnie w znakomity nastrój.
Później natknęliśmy się na bawoły afrykańskie. Lpetati był nimi zafascynowany,
jednak ich bliskość budziła w nim niepokój. Ogromne wrażenie robiła gigantyczna
siła tych zwierząt o potężnych łbach. Bawoły afrykańskie uchodziły za nieobliczalne,
w naszej wiosce zdarzyło się już kilkakrotnie, że zabiły człowieka. Ich atak był
niezwykle groźny. Prowadzone przez przywódcę stada pędziły z niepraw-
240
dopodobną szybkością za domniemanym intruzem, taranując po drodze drzewa i inne
przeszkody. Podobnie zresztą było w przypadku słoni. Teraz przejechaliśmy wolno
obok dużego stada bawołów, mijając je w odległości zaledwie kilku metrów. Nie
uszło mojej uwagi, że Lpetati, wyraźnie zdenerwowany, niespokojnie kręcił się na
swoim siedzeniu. Później napotkaliśmy kilka nosorożców. Tylu zwierząt naraz nie
widziałam jeszcze na żadnym safari w parku narodowym. Tutaj również należało
mieć się na baczności. Nosorożce nie widzą wprawdzie zbyt dobrze, ale mają
doskonale wykształcony zmysł słuchu i węchu. Na safari w Parku Narodowym Tsavo
zawarłam niezbyt przyjemną znajomość z wojowniczo nastawionym nosorożcem,
który zaatakował nasz jeep i przebił rogiem drzwiczki od strony kierowcy, doskonale
wyszkolonego pracownika parku. Zszokowani salwowaliśmy się ucieczką,
opuszczając teren, którego broniły zwierzęta. Mając w pamięci to wydarzenie, teraz
to ja zaczęłam się nerwowo wiercić. Widok jeepa i ludzi nie wyprowadził jednak
nosorożców z równowagi. Większość z nich drzemała w półcieniu ukryta pośród
zarośli. Kontynuowaliśmy więc zwiedzanie parku dalej. Wkrótce potem spotkaliśmy
stado pawianów i kolejne żyrafy. Przez cały niemal czas okrążały nas niczym gęste
różowe chmury flamingi i wielkie pelikany, prezentujące w locie elegancję, o którą
nigdy bym ich nie podejrzewała. Poznawaliśmy dziewiczy świat, w którym człowiek
czuł się mały i nic nieznaczący. To była Kenia, jaką najczęściej każdy sobie
wyobraża i którą z miejsca obdarza się miłością.
Ten wspaniały, relaksujący dzień bardzo nas do siebie zbliżył.
Miałam ogromną chęć coś zjeść, a potem przenocować z Lpetati w jednym z
przepięknych, przytulnie wyglądających hotelików, otoczonych wypielęgnowanymi
rabatami kwiatów, jednak mój budżet - przy cenach przeznaczonych dla turystów -
nie pozwalał na taki wydatek. Jedyną rzeczą, której nie potrafiłam sobie odmówić,
był
241
t-shirt w kolorze upierzenia flamingów. Kupiłam go z myślą o małej córeczce
Binkiego, Toni, i miałam zamiar wysłać go jej przy najbliższej okazji. Lpetati nic nie
powiedział, prawdopodobnie dlatego, że zauważył rozmiar i wiedział, że t-shirt jest
przeznaczony dla dziecka. A kiedy robiłam prezenty dzieciom w rodzinie, Lpetati
zawsze był uradowany.
Po opuszczeniu parku wsiedliśmy do niewielkiej matatu, jadącej do Nyahururu, w
nadziei znalezienia tam środka transportu do Maralal. Jednak tuż przed Nyahururu
rozpętała się gwałtowna burza z ulewnym deszczem. Zrezygnowaliśmy z dalszej
podróży, gdyż zbiorowa taksówka mogła utknąć gdzieś na błotnistej drodze i
stalibyśmy bezradni w kompletnych ciemnościach w głębi buszu.
Nie było łatwo znaleźć sensownego miejsca na nocleg w stosunkowo bliskiej
odległości od małej, zdewastowanej stacji, z której następnego dnia odjeżdżały
matatu do Maralal. Zwłaszcza rankiem taksówki szybko zapełniały się pasażerami i
nie chcieliśmy czekać godzinami na odjazd następnych.
Pensjonat, który w końcu znaleźliśmy, szumnie nazwany "hotelem", był wyjątkowo
obskurny. W pokoiku mieściły się dwa zardzewiałe łóżka ze zniszczonymi
materacami, a drzwi i okna nie dawały się zamknąć - jednym słowem było to raczej
niezbyt przytulne miejsce.
Ucieszyliśmy się, gdy niebo nagle pojaśniało i mogliśmy opuścić nędzny pokoik.
Ponieważ Lpetati nigdy nie słyszał o Thompson Falls, wodospadzie, który
najokazalej prezentował się po gwałtownych opadach deszczu znacznie
podnoszących poziom wody, pojechaliśmy tam za kilka szylingów rozklekotaną
taksówką. W późnym popołudniowym słońcu, które wyjrzało zza pokrywy chmur,
woda mieniła się bielą i brązem, z głośnym szumem pieniąc się na skałach. Przed
spadającymi z hukiem masami wody nieustannie tworzyły się tęcze. Byliśmy wprost
oszołomieni tym wspaniałym, majestatycznym widokiem.
242
- Dlaczego ty wiedziałaś o tym wodospadzie, a ja nie? - zapytał
Lpetati.
- Dużo czytałam o twoim kraju, zanim tu przyjechałam. Więk
szość turystów podróżuje do Kenii, aby podziwiać jej piękno.
W domu Lpetati, czując się ogromnie ważny, opowiadał wszystkim o jeziorze
Nakuru i pokazywał, niczym trofea, zebrane przez siebie wielkie pióra flamingów,
pelikanów i czapli. Jego dziecięcy zachwyt sprawiał mi niekłamaną przyjemność,
byłam również zaskoczona, ile szczegółów zapamiętał z naszej wyprawy do Parku
Narodowego Nakuru. Opisał także pełnymi podziwu słowami wodospad w
Nyahururu. Wydawał się przy tym szczerze żałować, że jego bliscy nie poznali tych
wszystkich wspaniałych miejsc i zapewne nigdy ich nie poznają.
-
Poczekajcie, aż zdjęcia będą gotowe - powiedział. -Wtedy prze
konacie się na własne oczy, jakie cuda można zobaczyć w Kenii.
_ Baba Lpino
Niedługo po naszym powrocie odwiedził mnie baba Lpino, który mieszkał na
przeciwległym zboczu góry. Nie należał do rodziny, był jednak powszechnie znany i
lubiany. Już jakiś czas temu zmarła mu żona i teraz sam troskliwie opiekował się
trójką nastoletnich dzieci. Znałam go dobrze i bardzo lubiłam, gdyż miał pogodne
usposobienie, był pracowity i godny zaufania. Często uczestniczył w pracach przy
domku z bali, nierzadko zaskakując nas znakomitymi pomysłami, pomagał w
gromadzeniu wody pitnej, podczas akcji sadzenia roślin i przy budowie ogrodzenia.
Miał około siedemdziesięciu, siedemdziesięciu pięciu lat i jak ze zdziwieniem się
dowiedziałam, zamierzał powtórnie się ożenić. Wyszukał już sobie nawet
szesnastolatkę z sąsiedztwa, a pierwsze rozmowy między pośrednikiem a rodzicami
dziewczyny przebiegły nader pomyślnie.
243
Babie Lpino brakowało pieniędzy, aby wnieść wiano za przyszłą żonę i z tego
właśnie powodu zjawił się u mnie. Był jednym z niewielu gości, którym nie kazałam
długo czekać przy bramie. Nigdy nie przedłużał swoich wizyt, a kiedy jego uwagę
zwróciło coś, co należało poprawić w domu, ogrodzie lub przy płocie, brał się do
pracy, nie tracąc czasu na zbędne dyskusje. Nigdy nie pojawił się u mnie bez choćby
najskromniejszego podarunku - raz była to garść fasoli, raz kolba młodej kukurydzy z
jego pola, to znów rzeźbiona laska lub własnoręcznie wykonany naszyjnik z
kawałków drewna, kwiatów czy owoców lub plastikowych paciorków. Laska
stanowiła symbol statusu. Z im ciemniejszego była drewna i im większego nakładu
pracy wymagało jej wykonanie i zdobienie, tym większym szacunkiem cieszył się jej
właściciel. Najbardziej popularne były laski z zachowanych w naturalnym stanie,
pięknie wyrosłych gałęzi - bardziej wśród mężczyzn niż kobiet, używane w starszym
wieku, od trzydziestego, czterdziestego roku życia.
Naturalnie chętnie pomogłabym babie Lpino, gdy tylko jednak pomyślałam o jego
młodziutkiej narzeczonej, mój zapał ostygł. Baba Lpino z powodzeniem mógłby być
jej dziadkiem - w tym wypadku nie miało znaczenia, że cieszył się dobrą sławą i był
jeszcze sprawny fizycznie.
Nie wiedziałam, jak mu wytłumaczyć, co sądzę o takim małżeństwie. Rzecz jasna,
nikt też nie pytał mnie o zdanie. Jednak absolutnie nie miałam zamiaru wspierać baby
w jego planach, z drugiej zaś strony nie chciałam go rozgniewać. W końcu był
naszym najmilszym sąsiadem.
Siedzieliśmy na werandzie, pijąc herbatę. Po chwili dołączył do nas Lpetati i nie
mogłam swobodnie porozmawiać z babą Lpino. Poza tym z uwagi na mój wiek nie
wypadało mi krytykować planów małżeńskich starszego sąsiada. W wiosce
mieszkały jeszcze dwie owdowiałe kobiety w średnim wieku. Naturalnie nie
posiadały tyle wdzię-
244
ku, co szesnastolatka, jednak ze względu na swoją dojrzałość i doświadczenie
życiowe były o wiele bardziej odpowiednimi kandydatkami na jego żonę. Babie
Lpino, jak przypuszczałam, chodziło przede wszystkim o opiekę i uwolnienie go od
uciążliwych prac domowych. Miałam nadzieję, że nie zamierzał już płodzić dzieci -
na co z drugiej strony z pewnością liczyli rodzice narzeczonej. Nie musieliby się
wówczas wstydzić za córkę, która okazałaby się warta ceny zapłaconej przez
przyszłego zięcia. Usłyszałam, jak Lpetati mówi:
- Pomożemy ci, mzee\ - Rozzłoszczona nastąpiłam mu pod sto
łem na nogę.
- Pomyślę o tym - rzuciłam szybko, zwracając się do baby Lpino.
- Daj mi trochę czasu.
Miałam ogromną nadzieję, że w tym czasie znajdzie się jakieś inne rozwiązanie.
-
Rozumiem - odparł baba Lpino, jak mi się zdawało, nieco zmar
twiony. Potem jednak znów uśmiechnął się swymi niemal bezzęb
nymi ustami, a wokół jego oczu utworzyła się siateczka drobnych
zmarszczek. - Dziękuję, Chui - powiedział, używając, jakby to było
zupełnie naturalne, pieszczotliwego imienia, jakim zwracała się do
mnie rodzina.
Baba Lpino jeszcze kilkakrotnie ponawiał próby pozyskania mojej pomocy w
realizacji małżeńskich planów. Ze strony rodziny kandydatki na żonę nie było
żadnych przeszkód, baba Lpino uchodził za porządnego człowieka, a przede
wszystkim nie targował się o spore wiano za narzeczoną. Od sióstr Lpetati
dowiedziałam się jednak, że dziewczyna była niechętna temu małżeństwu i chociaż
propozycja baby bardzo jej pochlebiła, nie chciała wychodzić za mąż za starca.
-
Wpadł jej w oko pewien wojownik z Tamyoi - mówiła Ngara-
chuna. - Dostała już od niego liczne naszyjniki i bransolety. To bar-
245
dzo przystojny młody człowiek. Był nawet ostatnio w wiosce z przyjaciółmi, może
go widziałaś?
Nie drążyłam tego tematu, nie chciałam również stanąć po czyjejkolwiek stronie.
Jednak plany baby Lpino nadal zaprzątały moje myśli. Być może istniało jakieś
wyjście z tej sytuacji. Tylko jakie? Nie zamierzałam popierać zamysłu, który był
niezgodny z moimi przekonaniami, a przede wszystkim nie chciałam
unieszczęśliwiać młodej kobiety.
Nowa studnia
Zauważyliśmy, że w ostatnim czasie wielu mieszkańców naszych okolic wędruje w
kierunku Kisimy. Okazało się, że "jacyś wazungu zamierzają wywiercić tam nową
studnię". Nie wiedziałam, z czyjej inicjatywy podjęto prace, byłam też trochę
zdziwiona, że nikt nas o tym przedsięwzięciu nie poinformował. Być może za
wierceniami stali włoscy księża z misji w Maralal. Słyszałam o tym już od dłuższego
czasu, nie wiedziałam jednak, w jakiej okolicy zamierzano szukać wody. Gdyby
próby wiercenia planowała rozpocząć jakaś obca firma, rada złożona z naczelnika
okręgu Samburu i starszyzny pytałaby o zezwolenie i dokładne dane przedsięwzięcia,
a następnie debatowałaby nad nimi całymi dniami. Ponieważ jednak miejsce wierceń
nie znajdowało się na naszym terenie, sprawą zajmowała się starszyzna Ikiloriti i
Kisimy.
Wraz z Lpetati wybraliśmy się pewnego popołudnia do miejsca, gdzie miał powstać
nowy punkt czerpania wody, oddalony od nas o około godzinę drogi. Rzeczywiście
była to inicjatywa Włochów, którzy, jak się dowiedzieliśmy, otrzymali zlecenie od
Ministerstwa Gospodarki i Państwowych Wodociągów, wiercenia finansowała jednak
pewna europejska organizacja. Wyglądało na to, że prace
246
potrwają jeszcze kilka dni, ale wiedziano już, że w tym miejscu jest woda.
Kilku tubylców kręciło się już wśród zagranicznych wolontariuszy w nadziei
zarobienia paru szylingów.
W naszej okolicy już dwukrotnie przeprowadzano próbne wiercenia, jednak ich
wyniki okazały się niezadowalające - albo woda posiadała zbyt dużą zawartość soli,
albo urządzenia wiertnicze nie mogły się przebić przez warstwy litej skały. Słona
woda występowała na znacznym obszarze Rift Valley i na północ od niej, a
słonowod-nych jezior było w Kenii bez liku. Nawet stawy w pobliżu Kisimy, pokryte
białym, lśniącym osadem w czasie suszy, widocznym już z naszej wioski, dawały
wyobrażenie o tym, jak trudno było natrafić w naszym regionie na słodką wodę.
Po niecałym tygodniu potwierdzono, że w miejscu wierceń jest woda, co prawda
również z zawartością soli, jednak na tyle niewielką, że była zdatna do użytku.
Wielu mieszkańców okolic wędrowało teraz do nowej studni i godzinami stało wokół
niej, dyskutując i prowadząc pogawędki. Jedyną rzeczą, na którą wszyscy się
skarżyli, była głośna praca nowej pompy.
- To przeszkadza naszym zwierzętom - twierdził pewien mzee. Nawet my, mieszkając
w sporej odległości od studni, przy dobrej pogodzie i wiejącym od tej strony wietrze
słyszeliśmy głuchy odgłos wydawany przez pompę - zwłaszcza wieczorem i w nocy.
Stosunkowo wolno wydobywana na górę woda płynęła przez zamykany kran do
zagłębienia w obmurowanej niecce, skąd kobietom i dziewczętom dość łatwo było
czerpać ją wiadrami, a woda rozlana przy tej okazji nie wsiąkała bezużytecznie w
ziemię. Niemniej ze względu na słabe ciśnienie wody napełnianie wiadra pochłaniało
dużo czasu. Nowością, niezbyt korzystną dla ludności, był fakt, że czerpanie wody
wiązało się z pewnymi kosztami. Opłata za użytko-
247
wanie studni nie była wysoka; przeznaczano ją na okresowe oliwienie i konserwację
pompy oraz utrzymywanie w należytym stanie niecki i kranu. Mimo że były to
niewielkie sumy, ludzie przychodzili teraz do mnie częściej, prosząc o kilka
szylingów na wodę. A z pewnością byłoby drożej, gdyby musieli poić nią bydło.
Nowa studnia znacznie odciążyła kobiety i dziewczęta. Nie musiały teraz przebywać
dalekiej drogi, szukając wody, która mogła się okazać niezdatna do picia - lub nie
znajdując jej wcale.
Dla nas studnia nie miała aż tak wielkiego znaczenia, gdyż posiadaliśmy zbiorniki na
deszczówkę, a w Maralal można było dostać wodę mineralną. Pomocny był także
ogólnie dostępny zbiornik dla rodziny, musiano go jednak napełniać wodą, gdyż nie
było tutaj rynien i rur. Bywał więc niekiedy pusty, do chwili gdy udało się zapełnić
go znowu, najczęściej z mojej inicjatywy, a w każdym razie na mój koszt.
Po kilku tygodniach, gdy ogólna euforia wywołana powstaniem nowej studni zdążyła
opaść, zaczęły się mnożyć skargi matek, że czerpana z niej woda powoduje zapalenie
oczu u niemowląt, a w wielu wypadkach również wysypkę. Poinformowałam o tym
włoskich misjonarzy w Maralal i poprosiłam, aby dano wodę do zbadania.
Po dłuższej rozmowie obiecano mi, że sprawą zajmie się lekarz, który odwiedzi
wioski leżące w okolicy punktu czerpania wody, aby przyjrzeć się domniemanym
chorobom niemowląt i małych dzieci oraz zbadać, czy mogą one mieć związek z
jakością wody. Z pewnością zostanie również zlecona jej analiza.
Dopięłam swego i właściwie nie mogłam już nic więcej zrobić. Dla dobra
mieszkańców miałam nadzieję, że to nie woda wywoływała wysypkę skórną i
zapalenie spojówek. W przeciwnym razie to, co miało się przyczynić do znacznego
podniesienia jakości życia, co zdawało się oznaczać postęp i realną pomoc,
okazałoby się daremne.
248
Choroby skórne, przede wszystkim uciążliwy świerzb, zdarzały się bardzo często,
podobnie jak zapalenia spojówek wywołane przebywaniem w zadymionych, pełnych
sadzy chatach. Oczywiście pewną rolę odgrywał tu też brak higieny osobistej. Do
szerzenia się chorób skórnych i przewlekłego zapalenia spojówek przyczyniały się
zwłaszcza muchy, które chętnie obsiadały oczy, usta i chore miejsca na skórze.
Plany podróży
Na ferie wielkanocne przyjechała do nas czwórka - Nganat była już przecież
samodzielna - naszych przybranych dzieci. Z dumą pokazały nam bez wyjątku
bardzo dobre świadectwa i przekazały listę wszystkich książek wymaganych na nowy
rok szkolny, jak również strojów sportowych i przyborów do pisania, a także
niezbędnych rzeczy osobistego użytku, jak pasta do zębów, krem do smarowania
skóry, proszek do prania czy przybory do czyszczenia butów. W niektórych
przypadkach niezbędna była również nowa bielizna pościelowa, myjki i ręczniki.
Oznaczało to dla mnie znaczny wydatek. Cieszyłam się jednak, że mogę ofiarować
tym dzieciom nowe perspektywy życiowe i mieć pewność, że później dzięki
porządnemu wykształceniu będą mogły do czegoś dojść. W przypadku naszych
przybranych dzieci w zasadzie sama pokrywałam wszelkie koszty, od czasu do czasu
jednak wspierało mnie finansowo kilka prywatnych osób, parafii i stowarzyszeń z
Wennigsen, które ufały mi, wiedząc, że datki zostaną przeze mnie właściwie
wykorzystane. Najczęściej pozwalały one zakupić produkty spożywcze i opłacić
dostawy wody pitnej, ale często pozostawało trochę pieniędzy, które przeznaczałam
na naukę dzieci z biednych rodzin. Wprawdzie obecnie szkoła podstawowa była
bezpłatna, jednak przepisowy strój szkol-
249
ny oraz niezbędne książki, zeszyty i przybory do pisania stanowiły dla rodziców zbyt
duże obciążenie finansowe. Wspaniale było móc służyć w takich przypadkach
pomocą, umożliwiając dzieciom naukę. Często zaopatrywałam także nauczycieli w
książki i pomoce naukowe, gdyż rząd ich nie gwarantował, więc to uczący byli
odpowiedzialni za materiały dydaktyczne, które pomagały im efektywnie prowadzić
zajęcia. Ku memu zdumieniu w szkołach brakowało podstawowych rzeczy, takich jak
kreda, ołówki, gumki do ścierania, podręczniki i zeszyty. Nie było również map,
zegarów, dużej tablicy ani dzwonka szkolnego, a nawet stolików i krzeseł!
Zakratowane okna nie posiadały szyb, wiele dachów przeciekało. Czasami szkołą
podstawową był jedynie byle jak ogrodzony placyk pod drzewem, w najlepszym
razie osłonięty przed słońcem daszkiem ze słomianych mat. Lekcje w takiej szkole
odbywały się tylko w bezdeszczowe dni.
Byłam niezwykle szczęśliwa, dowiedziawszy się, że zarówno Wil-son, nasz
najstarszy syn, jak i Laitani, najmłodszy, byli najlepszymi uczniami w klasie.
Jaśniejąc z dumy, zaprezentowali nam dyplomy uznania i książki, jakie otrzymali za
osiągnięcia w nauce.
Gdy wieczorem jedliśmy obfitą kolację przy trzaskającym ogniu w kominku i Wilson
poinformował nas, że tematem jego pracy egzaminacyjnej będzie Fort Jesus i że przy
jej pisaniu chętnie skorzystałby z mojej pomocy, wpadłam na pomysł, aby pozostałe
dni wakacji wykorzystać na podróż do Mombasy, gdyż właśnie tam znajdował się ów
fort. Równocześnie podróż ta byłaby nagrodą za dobre świadectwa - dzieci już nieraz
wspominały, że chętnie pojechałyby nad Ocean Indyjski. Gdy opowiadałam o
Mombasie, zawsze z zaciekawieniem mnie słuchały. Do tej pory żadne z dzieci z
Maralal i okolic nie opuszczało rodzinnych stron i dlatego miały bardzo mgliste
pojęcie o różnorodności krajobrazu ich pięknego ojczystego kraju.
250
Podliczyłam w myślach nasze finanse. Rzecz jasna, musielibyśmy ograniczyć pewne
wydatki, ale same koszty podróży wyniosłyby jedynie około trzydziestu euro na
osobę. Pomysł dalekiej wyprawy dojrzewał we mnie i przybierał coraz konkretniejsze
kształty. I byłyby nas tylko cztery osoby, gdyż Mutoni i Wahira, "nasze" dwie
dziewczynki, zostały zaproszone na resztę ferii przez swoje irlandzkie przyjaciółki z
misjonarskiej rodziny. Najbardziej cieszyły się z tego, że będą mogły odwiedzić
stację hodowli słoni z młodymi. Zgodziłam się, aby spędziły ferie u przyjaciółek i
napisałam dłuższy list do rodziny, która je zaprosiła, wkładając do koperty kilka
banknotów - nie chciałam, aby dzieci były na garnuszku goszczących je misjonarzy.
Wkrótce potem po obie dziewczynki przyjechał samochód z misji. Mieliśmy
wówczas okazję poznać bliżej przyjaciółki Mutoni i Wahiry oraz ich ojca. Przyjemnie
było patrzeć na to, jak dziewczynki się do siebie odnosiły. O ich wzajemnej przyjaźni
wiedziałam już od pewnego czasu, nigdy jednak u nas nie były. Po małej przekąsce,
herbacie po angielsku i długiej rozmowie z misjonarzem, który okazał się
człowiekiem otwartym na świat, pożegnaliśmy z Lpetati nasze przybrane córki.
Teraz w czwórkę - Lpetati, chłopcy i ja - zaczęliśmy snuć plany podróży. Było to
całkiem nowe doświadczenie i niekiedy czuliśmy się tak szczęśliwi, rozważając
różne opcje, zastanawiając się i dyskutując, jakbyśmy byli już w drodze. Czasami
wyobraźnia ponosiła dzieci do tego stopnia, że trudno im było powrócić do realnych
spraw związanych z wyjazdem. Nie było innego tematu niż wielka wyprawa nad
ocean. Ku naszej uldze Langis, kuzyn Lpetati, zgodził się podlewać zasadzone
drzewka i pilnować, by brama była zamknięta. W zamian za to prosił o przywiezienie
mu okularów słonecznych i latarki kieszonkowej. Baba i mój najmłodszy szwagier
przyrzekli
251
opiekować się zwierzętami, szczególnie Namene i Rangi-rangi, a także cielną Saurą.
Robiłam sobie jednak wyrzuty, że podróż może się okazać zbyt męcząca dla Lpetati.
On jednak rozproszył moje wątpliwości.
- Naprawdę bardzo chcę jechać z wami do Mombasy, Chui, nie martw się o mnie,
dam sobie radę - mówił. - Podczas jazdy będziemy przez cały czas siedzieć, a w
autobusie czy matatu mogę się przecież przespać. Jedźmy razem, proszę. Już od tak
dawna nie byłem w Mombasie, zawsze wybierałaś się tam sama.
Rzeczywiście, minęło już dziesięć lat, od czasu gdy Lpetati opuścił wybrzeże, i
bardzo się cieszył, że znów będzie mógł zobaczyć to miasto. Czasami myśleliśmy o
tym, by pojechać razem, byłam jednak spokojniejsza, gdy Lpetati pozostawał w
domu, troszcząc się o nasze sprawy, a w samej Mombasie nie miałam zbyt wiele
wolnego czasu między występami. Lpetati byłby wówczas pozostawiony samemu
sobie. A kiedy ćwiczyłam piosenki czy teksty, lub odbywałam z Eddiem próby, z
pewnością czułby się zbędny. Nie wiem również, czy przypadłyby mu do gustu - o ile
w ogóle pozwolono by mu zostać na sali - same występy, gdyż wówczas wszystko
kręciło się wokół mnie i Eddiego. Lpetati uwielbiał towarzystwo i dużo gorzej ode
mnie znosił samotność. Być może, kiedy byłabym zajęta, przyłączyłby się do
Samburu, którzy już od lat żyli na wybrzeżu i nie zawsze cieszyli się dobrą sławą.
Patrząc na to z mojej strony, wspólny wyjazd nie wydawał się najlepszym pomysłem.
Ruszamy na południe
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Już dwa dni później, krótko po
czwartej rano, staliśmy przemarznięci z dwiema torbami podróżnymi w centrum
Maralal, usiłując złapać matatu, gdyż
252
cztery osoby i dwie ogromne torby mogły się nie zmieścić w mini-busie. Nie było ani
rozkładu jazdy, ani stałych przystanków, jednak rynek wydawał się najlepszym
miejscem do złapania okazji.
Już niebawem, podskakując na nierównej nawierzchni, nadjechał jasny nissan, oślepił
nas reflektorami i zatrzymał się z głośnym piskiem hamulców, wzbijając tumany
kurzu. Udało nam się znaleźć miejsce pomiędzy fantazyjnie okrytymi kobietami i
zuchwale spoglądającymi mężczyznami w bluzach z kapturami lub, z powodu zimna,
głęboko naciągniętych na czoło czapkach. Ponieważ pozostały jeszcze dwa wolne
miejsca, przez prawie godzinę tłukliśmy się po Maralal, aby znaleźć jeszcze w jakimś
zakątku dwie osoby chętne do jazdy. Nie mogłam pojąć, dlaczego zużywano na ten
objazd tyle drogiej, również w Kenii, benzyny, kiedy zapłata za bilet jeszcze jednego
pasażera w żadnym wypadku nie równoważyła kosztów paliwa. Jazda w kółko po
wyboistej drodze nie najlepiej wpłynęła na nasze żołądki. Laitani wymiotował przez
okno, przy którym siedział, a potem sprawiał wrażenie półżywego.
W końcu znaleźli się ostatni pasażerowie. Bileter energicznie zaciągnął ich i wsadził
do taksówki, a kierowca, ku naszej uldze, ruszył szutrową drogą do Kisimy. Pomimo
zimna i ogromnego zmęczenia od razu poprawił nam się humor - rozpoczęła się
nasza wymarzona podróż przez Kenię do słonecznych, piaszczystych plaż nad
Oceanem Indyjskim.
Powoli dniało. Nad horyzontem wzeszło słońce pomarańczowej barwy, obdarzając
nas chwilę potem widokiem niezwykłej góry Kenia, pierwszej atrakcji w czasie
naszej podróży. Nigdy jeszcze nie widziałam drugiego co do wysokości szczytu w
Afryce bez otulających go chmur i byłam nim zachwycona. Wyjaśniłam Laitani, że
Kenia była niegdyś wulkanem - jak niemal wszystkie góry w Kenii i Afryce, łącznie z
najwyższym szczytem, Kilimandżaro. Czytałam gdzieś, że pierwotnie góra Kenia
była nawet od niego wyższa. Jed-
253
nak podczas wybuchu cały wierzchołek wulkanu się zapadł i leży teraz w głębi
krateru. W zamyśleniu spoglądaliśmy na poprzecinane rozpadlinami, pokryte gdzie
niegdzie białymi połaciami śniegu zbocze góry, chłonąc ten wspaniały, majestatyczny
widok. Nie zdołaliśmy jednak dostrzec osławionej, jedynej w swoim rodzaju
roślinności, gdyż góra była zbyt oddalona od drogi, którą jechaliśmy.
Około południa dotarliśmy do Nairobi. Miasto w równej mierze przeraziło, co
zachwyciło chłopców. Trafiliśmy akurat na godziny szczytu i zatkane samochodami
ulice zmusiły naszą małą grupę podróżnych do ciągłego otwierania i zamykania
okien, gdyż staliśmy w niezliczonych korkach, wdychając cuchnące spalinami
powietrze, a zarówno we wnętrzu, jak i za oknami matatu panowała straszliwa
duchota. Ryzykowne manewry wyprzedzania przyprawiały nas o szybsze bicie serca.
Gdy przechodnie mimo natężenia ruchu usiłowali przejść na drugą stronę ulicy,
chłopcy zaśmiewali się, jakby była to jakaś zabawa. Zakładali się nawet, czy ten lub
ów nieszczęśnik zdoła dotrzeć do celu. Ulżyło mi jednak, gdy stwierdziłam, że ani
Wilson, ani Laitani nie byli tak bezduszni, by nie odczuwać również strachu, a nawet
pewnego respektu przed tym komunikacyjnym chaosem. U mnie samej widok
bezwzględnych kierowców i bezradnych pieszych budził podejrzenie, że ludzkie
życie nie miało tutaj żadnej wartości - w każdym razie tak to wyglądało.
Popołudniowe autobusy w kierunku wybrzeża odjechały tuż przed naszym
przybyciem. Mieliśmy więc przed sobą osiem godzin czekania w tej hałaśliwej,
brzydkiej dzielnicy miasta. Większość czasu spędziliśmy na podjadaniu
niezliczonych porcji chipsów i piciu chai w rozmaitych, niezbyt apetycznie
wyglądających restauracjach, w których mimo to można było się dobrze poczuć, a
ceny bywały często jeszcze niższe niż w Maralal. Czasami zaglądaliśmy do małych
barów jedynie po to, by pójść do toalety. Urządzenia sanitarne były przeważnie w
opłakanym stanie i skorzystanie z nich wymaga-
254
ło ode mnie dużego samozaparcia. Dla Lpetati i chłopców odwiedzenie tych
przybytków nie stanowiło aż takiego problemu.
Na Wilsonie i Laitani, ale także na Lpetati, największe wrażenie wywarły sklepy z
artykułami sportowymi i urządzeniami elektrycznymi. Natychmiast zamarzyły im się
sportowe buty i radio. Ale tego typu buty były o wiele za ciepłe na Mombasę,
postanowiliśmy więc, że zastanowimy się nad ich kupnem w drodze powrotnej. Małe
radio natomiast miałam w swoim niewielkim domku na wybrzeżu i śmiało mogłam
zrezygnować z innych hałaśliwych urządzeń. Już jakiś czas temu obrzydł mi
nieustanny ryk dochodzący z niezliczonych sklepów z kasetami, puszczających czy
to religijne, czy tradycyjne pieśni, a trąbienie klaksonów wokół nas dodatkowo
działało mi na nerwy. Nie, o Nairobi można było powiedzieć wszystko, tylko nie to,
że atmosfera miasta zachęcała do miłego spędzenia czasu i relaksu.
Pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem stolica Kenii stała się jeszcze głośniejsza,
jeździło o wiele więcej samochodów, a wąskie, zaśmiecone chodniki zapełniał
kłębiący się tłum ludzi. W wielu sklepach z głośnym szczękiem zatrzaskiwały się
żelazne kraty, zabezpieczające drzwi i okna wystawowe, gasły światła, a fronty
budynków rozjaśniały ogromne, kolorowe reklamy świetlne. Blask lampy w
przedsionku pomieszczenia z kasami biletowymi, w którym zmęczeni bieganiem po
mieście czekaliśmy na odjazd autobusu, przyciągał uciążliwe komary, wciąż
zagadywali nas też uliczni sprzedawcy oferujący błyszczące zegarki, długopisy,
barwne, wielkie kalendarze, skarpetki, religijne obrazki i wszelkiego rodzaju chińską
tandetę. Poruszył mnie widok przechodzącego wciąż obok nas starszego mężczyzny,
który usiłował sprzedać tylko jedną jedyną książeczkę dla dzieci w języku
angielskim. Nie dawał się zniechęcić, aż w końcu ulitowałam się nad nim i kupiłam
od niego książkę. Mężczyzna dziękował mi wylewnie, starannie chowając szylingi do
jed-
255
nej z kieszeni, jak się okazało, dziurawej, gdyż monety natychmiast z niej wypadały.
Laitani i Wilson, siedzący na jutowych workach z główkami kapusty i maniokiem,
zagłębili się w nowo nabytej lekturze, przeglądając obrazki.
W końcu pojawił się nasz autobus - bardzo wysoki, bardzo stary; ale stanowiący
dającą się zaakceptować alternatywę do innych pojazdów, pomalowany na żywy
kolor i ozdobiony symbolami europejskich klubów piłkarskich. Od Realu Madryt
przez Inter Mediolan, Juventus Turyn po Bayern Monachium, a nawet Schalke 04
-
były tutaj reprezentowane wszystkie kluby liczące się w świecie eu
ropejskiego futbolu.
Rozkoszowaliśmy się numerowanymi miejscami oraz możliwością rozsądnego
rozmieszczenia bagaży, zaciągania i odsuwania zasłon, a nawet ustawiania pozycji
foteli. To ostatnie wydawało się sprawiać mojej rodzinie największą frajdę i bez
przerwy wypróbowywali tę funkcję, stanowiącą dla nich całkowitą nowość. Byłam
jednak nieco zirytowana, gdyż bilety - jako że jechaliśmy tuż przed Wielkanocą
-
sprzedawano w specjalnej cenie obowiązującej w dni świąteczne,
w związku z czym okazały się znacznie droższe, niż się spodziewałam.
Podczas podróży autobusem zawsze prosiłam o miejsca na przo-dzie, gdyż starsze
pojazdy posiadały tylko jedno bardzo wąskie wejście naprzeciwko fotela kierowcy.
Gdyby doszło kiedyś do sytuacji wymagającej jak najszybszego opuszczenia
autobusu, taką możliwość mieliby tylko pasażerowie siedzący z przodu.
Widziane z okien autobusu elegantsze, barwne od reklam dzielnice Nairobi
obiecywały wiele atrakcji i sprawiały wrażenie radosnych, a nawet światowych i
prawdziwie wielkomiejskich. Lpetati i obaj chłopcy mieli wypisaną na twarzach
radość z dalszej podróży i dotarcia niebawem do jej celu. Podekscytowany Lpetati co
chwilę ściskał mnie za rękę, uśmiechając się przy tym promiennie.
256
Byłam bardzo szczęśliwa i również cieszyłam się z podróży w towarzystwie rodziny,
postanawiając, że uczynię wszystko, aby wyprawa stała się niezapomnianym
przeżyciem dla nas wszystkich.
Mimo podniecenia chłopcy i Lpetati szybko zasnęli, tym bardziej że na ciemnej
drodze prowadzącej w kierunku wybrzeża nie było nic ciekawego do oglądania -
chyba że było się romantykiem, urzeczonym fascynująco jasnymi gwiazdozbiorami i
baobabami na bezkresnej sawannie, przemieniającymi się w świetle księżyca w
baśniowe postacie. Można też było obserwować pobocze drogi, na którym często
pojawiały się dzikie zwierzęta. Tym razem widziałam dwa słonie.
Mniej przyjemny był widok pozostawionych przy drodze zepsutych czy
uszkodzonych w wypadku samochodów ciężarowych. Niestety, większe samochody
często ulegały wypadkom z powodu miejscami bardzo wąskich i najczęściej
niezwykle wyboistych traktów. Szczególnie niebezpieczne odcinki były
"zabezpieczone", podobnie jak w całym kraju, odłamanymi i ułożonymi na drodze
gałęziami. Jak zawsze, na tej często uczęszczanej trasie obawiałam się przestarzałych
ciężarówek monstrualnych rozmiarów, a zwłaszcza licznych cystern, gdyż kierowcy
nigdy nie zachowywali należytego odstępu przy wyprzedzaniu czy podczas jazdy w
korku.
i
" Mombasa
Rankiem powitało nas jaskrawe światło z terminalu kontenerowego. Z rzadka
rozsiane palmy zastąpiły gaje palmowe i niewielkie zagajniki, powietrze stawało się
coraz bardziej łagodne i ciepłe - dotarliśmy do Mombasy. Ostrożnie obudziłam
Lpetati. Uśmiechnął się rozespany, miałam jednak wrażenie, że miasto, choć od tak
dawna niewidziane, zbytnio go nie interesuje. Po chwili znów zapadł
257
w drzemkę. Chłopcy natomiast z miejsca się rozbudzili i przytrzymując łopoczące
zasłony, wyglądali przez otwarte okna na zewnątrz.
- Mombasa!
- Widzę wodę!
- Ale ciepło!
-Jaki wielki meczet!
- Zobacz, tam pisze: Witamy w Mombasie!".
W pobliżu wielkiej hali targowej, na której z powodu wczesnej pory było jeszcze
stosunkowo spokojnie, przesiedliśmy się do zbiorowej taksówki jadącej w kierunku
Mtwapy. Wokół hali unosił się intensywny zapach, a ja pomyślałam, że wonie z
Maralal, Nairobi i Mombasy, mimo że wszystkie mało apetyczne, różniły się jednak
między sobą. W Mombasie powietrze było dodatkowo przesycone aromatem morza,
owej typowej mieszanki zapachu smoły, morskiego powietrza, słonej wody i ryb,
zdawało się także ciężkie, wręcz oleiste.
Ponieważ w moim domku w Shanzu nie było miejsca do spania dla czterech osób,
wynajęliśmy apartament w Mtwapie, który już znałam i który wyjątkowo mi się
podobał ze względu na spokojne położenie, dobry rozkład, widne pomieszczenia,
podłogę z naturalnego kamienia i wielką, otwartą kabinę prysznicową, wyłożoną
kafelkami w delikatnym zielonym kolorze. W obszernym salonie można było
urządzić dodatkowe miejsca do spania i mimo to swobodnie się po nim
przemieszczać. Małą sypialnię chciałam zająć sama - nikt przeciwko temu nie
oponował. Również w domu, na moją prośbę, spaliśmy w oddzielnych
pomieszczeniach. Lpetati zawsze natychmiast zasypiał, ale rzucał się niespokojnie i
często mówił przez sen. Ja natomiast wieczorami jeszcze często pisałam, snułam
plany na najbliższy tydzień i czytałam w łóżku (Lpetati nie pojmował, jak czytanie
może sprawiać komuś przyjemność). Czasami w środku nocy robiłam sobie jeszcze
filiżankę herbaty albo wstawałam i przy
258
lekko uchylonych okiennicach nasłuchiwałam głosów zwierząt, obserwując księżyc i
gwiazdy, które nigdzie nie wydawały się tak bliskie, jak tutaj na równiku, na
wysokości, na której stał nasz domek.
- Najlepiej, żebyście spali w głębi salonu pod tym dużym oknem, będziecie mieć
więcej powietrza. O materace postaramy się później, po śniadaniu! - Aby złagodzić
nieco decyzję, że będą w trójkę spać w salonie, mrugnęłam do Lpetati, mówiąc: -
Ktoś przecież musi mieć oko na chłopców! I sądzę, że ty to zrobisz lepiej niż ja.
Nie mieliśmy możliwości przygotowywania posiłków, byliśmy jednak cały czas w
drodze i planowaliśmy jadać w miejscowościach, w których się zatrzymamy. Nawet
w Mtwapie było już kilka dobrych restauracji, a także małych sklepików od
wczesnego ranka sprzedających świeże pieczywo, wypieki cukiernicze, margarynę,
dżem i mleko.
Aby przygotować obowiązkową herbatę na śniadanie, pojechałam do oddalonego o
kilka minut drogi Shanzu, aby zabrać z domu czajnik elektryczny, wzięłam też przy
okazji małe radyjko. Obydwie rzeczy zachwyciły moich trzech mężczyzn, zwłaszcza
czajnik. Fascynowało ich, że nie widać, jak grzeje się woda, która mimo to nagle
wrzała.
Nie miałam czasu, aby dokładniej się temu przyjrzeć, ale ze zdziwieniem
stwierdziłam, że w Shanzu panuje wyjątkowy "boom budowlany". Po obu stronach
drogi prowadzącej do mojego domku stały, jedna przy drugiej, małe chaty z
zardzewiałej blachy falistej, słomy palmowej, zbitych gwoździami kartonów i desek -
nagle w najbliższej okolicy zrobiło się bardzo ciasno. Na szczęście mały ogródek
nadal otaczał dom niczym oaza spokoju i w pośpiechu nie zauważyłam innych
niemiłych rzeczy, no, może oprócz utkanych przez ogromne pająki grubych,
żółtawych pajęczyn przy drzwiach wejściowych, które jednak zawsze tu wisiały,
kiedy przez dłuższy czas nie było mnie w domu. Tym razem dodatkowo w
opakowaniu na
259
czajnik zagnieździła się cała kolonia skolopender, z rodziny wijów. Gatunek ten nie
posiadał szczypiec na końcu odwłoka jak skorpiony, nie wiedziałam jednak, czy jest
jadowity, postawiłam więc ostrożnie karton w ogrodzie i wyruszyłam w drogę
powrotną do Mtwapy, nie chcąc, by moi mężczyźni zbyt długo na mnie czekali.
Również w Mtwapie roiło się od pająków, komarów i niestety także karaluchów,
które przedostawały się do domów przez sieć kanalizacyjną i najczęściej gromadziły
się w wilgotnych miejscach, takich jak prysznice. Nie budziły jednak w naszej
czwórce specjalnej odrazy, w końcu byliśmy przyzwyczajeni do niezbyt sterylnych
warunków. Poważnym natomiast problemem mogły stać się dla nas moskity, których
nie było w naszym domku na północy - ze względu na wysokość i brak słodkiej
wody. W żadnym wypadku nie chciałam ryzykować zachorowania na malarię,
dlatego oprócz materacy, bielizny pościelowej, naczyń i sztućców zakupiliśmy także
moski-tiery na okna i drzwi wejściowe.
Pomimo że planowaliśmy pozostać tutaj tylko przez kilka dni, urządziliśmy się w
miarę wygodnie. Podczas spaceru po Mtwapie, na który Lpetati tak bardzo się
cieszył, że nie chciał na nas poczekać, stwierdził ze smutkiem, że w czasie dziesięciu
lat jego nieobecności zaszły tu ogromne zmiany. Wzniesiono wiele nowych
budynków, niektóre ulice biegły inaczej lub w ogóle ich nie było, a większość drzew
mangowych, majestatycznie niczym w bajce rosnących wzdłuż dróg, zdobiących całe
dzielnice i dających upragniony cień, po prostu ścięto, by zyskać miejsce na budowę
willi i sklepów.
Wyczuwałam, że Lpetati jest zdezorientowany, chociaż się do tego nie przyznawał.
W pamięci pozostał mu inny obraz Mtwapy. Mnie również nie podobała się ta szybko
postępująca urbanizacja, ponieważ sprawiała wrażenie chaotycznej i bezplanowej, a
ogólny obraz był daleki od doskonałości. Została zachowana pewna wielobarw-ność,
miastu brakowało jednak typowo afrykańskiego wdzięku, cie-
260
pła, sielankowości i magicznego uroku. Niegdyś ta mała miejscowość położona nad
zatoką była prawdziwym klejnotem, spokojną, senną wioską, pełną kóz, kur i krów
na nieutwardzanych dróżkach, z niewielkim rynkiem, na którym we wcześnie
zapadające wieczory mrok rozjaśniało migotliwe światło lamp naftowych. Wzdłuż
Malindi Road, która przeobraziła się w niezwykle uczęszczaną arterię, stały tylko
proste, kryte słomą chaty. Teraz wznosiły się tutaj wielopiętrowe domy, można było
nawet zajść do jednej z wielu kafejek interne-towych, aby wysłać e-maila lub zagrać
w grę komputerową. Nie, Mtwapa z "naszych czasów" już nie istniała. Mieszkało tu
obecnie wielu przyjezdnych, między innymi coraz więcej przybyszy z Europy.
Mtwapa cieszyła się także ogromną popularnością wśród dobrze sytuowanych
Afrykańczyków, którzy inwestowali w grunty i domy po tej stronie zatoki, gdyż
Mtwapa podlegała sądownictwu z Kilifi, nie należała już zatem do Mombasy i tym
samym oferowała pewne ulgi.
Z rozrzewnieniem wspominałam niegdysiejszą idyllę. Ktoś, kto umiał dobrze patrzeć,
mógł ją jeszcze odkryć w niektórych zakątkach i nielicznych reliktach z dawnych
czasów.
Wieczorem, po przybyciu do Mtwapy, poszliśmy na kolację do lokalu dla
Europejczyków. Miałam jednak wrażenie, że moi towarzysze woleliby typowo
afrykańską restaurację. Mieli ogromne kłopoty z wyszukaniem dań i po rozważeniu
możliwości zamówienia różnych potraw, zdecydowali się w końcu na dobrze już
znane frytki.
Ponieważ w apartamencie mogliśmy bez ograniczeń korzystać z wody, po powrocie
dużo czasu zajął nam długi prysznic, prawdziwa rozkosz przy takim upale. Na coś
takiego nie mogliśmy sobie pozwolić w domu nawet po dużych opadach deszczu,
musieliśmy przecież oszczędzać wodę na gorsze czasy.
Potem siedzieliśmy przy świecach na małym tarasie, zabezpieczając się przed
moskitami za pomocą tak zwanych moskitokilkr, elek-
261
trycznych spirali, które żarząc się, wydzielały zapach odstraszający owady.
Substancje zapachowe do tych urządzeń produkowano z ekstraktu uprawianych w
Kenii roślin pyretbrum.
Wciąż jeszcze było bardzo parno, co szczególnie dawało się we znaki chłopcom,
przyzwyczajonym do chłodnych, niemal zimnych nocy na kenijskiej wyżynie. Mimo
to szybko zasnęli.
Jeszcze długo po północy pracowałam, pocąc się w swoim pokoju nad planem
zwiedzania Mombasy. Mieliśmy na to sześć dni, łącznie ze świętami wielkanocnymi.
Pragnęłam, aby pobyt w Mom-basie pozostał na długo w pamięci zarówno Lpetati,
jak i Wilsona oraz Laitani, wiedziałam bowiem, że tak szybko nie wrócimy na
wybrzeże. Ukoronowaniem wyprawy miał być Fort Jesus na starym mieście, tak by
Wilson po powrocie mógł napisać jak najlepszą pracę egzaminacyjną. Ostatecznie
mnie również zależało na tym, aby nasz najstarszy przybrany syn ukończył szkołę z
dobrym wynikiem i mógł rozpocząć studia nauczycielskie. Jednakże było bardzo
trudno wybrać spośród wielu atrakcji turystycznych, jakie oferowała Mombasa, takie,
które nie tylko zainteresują obu chłopców i Lpetati, ale także poruszą ich emocje.
- Odkrywcze wyprawy
Już bardzo wcześnie rano usłyszałam szum prysznica i radosny śmiech chłopców.
Śniadanie zjedliśmy na tarasie, rozkoszując się widokiem na piękny, otoczony murem
ogród, pełen tropikalnych roślin. Pomiędzy nimi rosły bujnie kwitnące bugenwille w
różnych odcieniach czerwieni. Występy w murze obsiadły turkusowo-poma-
rańczowe agamy, a na wysokich, poruszanych wiatrem od morza rzewniach
gromadziły się wrony. Chłonęłam szczególną atmosferę tych okolic, tak bardzo
różniących się od terenów widzianych z na-
262
szej werandy w domu. Oba miejsca miały swój urok i były wyjątkowo piękne.
Osobiście skłaniałam się do przyznania palmy pierwszeństwa rejonom na północy
kraju, gdyż były jeszcze niezwykle dziewicze.
Przed naszą pierwszą odkrywczą wyprawą przeszliśmy przez Mtwapę, a następnie
wsiedliśmy do matatu. Jadąc do parku Hallera, dawniejszego Bamburi Naturę Trail,
opowiedziałam moim towarzyszom historię powstania tego imponującego parku.
Przed wieloma laty były tu jedynie ponure, jałowe tereny, na których największa w
Afryce fabryka cementu portlandzkiego wydobywała na ogromną skalę bloki
koralowe. Szwajcarskiemu agronomowi Renę Hallerowi udało się przekształcić ten
ciągnący się kilometrami, pełen rozpadlin księżycowy krajobraz w prawdziwy cud
przyrody. Posadzono tu rośliny, które stopniowo pokryły hałdy zielenią. Pierwszymi
drzewami były szybko rosnące rzewnie o miękkich igłach, po których, po
odpowiednim przygotowaniu gleby, przyszła kolej na inne gatunki. Na przestrzeni lat
wyrósł tu wielki las z egzotycznymi drzewami. Do parku znajdowało drogę coraz
więcej zwierząt, które znalazły tu swój dom. Zarówno o żyjących na wolności, jak i
za ogrodzeniami przedstawicieli afrykańskiej fauny troszczyli się pracownicy parku.
Dla mnie park Hallera był zawsze oazą spokoju i relaksu, stanowiącą pozytywną
alternatywę dla gorączkowego pośpiechu na głośnej, pełnej samochodów Malindi
Road i dla wrzawy ruchliwych przedmieść Mombasy.
Zaraz po wejściu do parku obaj chłopcy i Lpetati przystanęli zafascynowani
widokiem kilku krokodyli, leżących nieruchomo w słońcu wokół zielonego
bagnistego stawu. Zwierzęta miały otwarte paszcze, jakby się śmiały, i pomijając
rzędy ostrych zębów oraz gabaryty wyglądały niemal dobrodusznie.
Ani Lpetati, ani chłopcy nigdy jeszcze nie widzieli krokodyli, gdyż w naszych
okolicach nie było większych zbiorników wodnych.
263
Pełni podziwu, a zarazem z przestrachem w oczach zastygli w bezruchu na brzegu, w
pewnej odległości od murowanego, zabezpieczonego dodatkowo drutem ogrodzenia,
nie mogąc oderwać wzroku od olbrzymich gadów.
- Co jedzą krokodyle? - zapytał Laitani. Usłyszawszy odpowiedź, cała trójka
odsunęła się nieco dalej od murku.
Jedną z atrakcji były dla moich towarzyszy niezliczone gatunki ryb, pluskających się
w różnych zbiornikach. Również ryb Lpetati, Wilson i Laitani, mieszkańców
sawanny, jeszcze nigdy nie widzieli. Podrwiwali sobie wprawdzie z zapachu
dochodzącego ze stawów hodowlanych, które postanowiliśmy obejrzeć z bliska, byli
jednak zachwyceni barwami, kształtami i zwinnością przedstawicieli podwodnego
świata.
Ponieważ pochodzące z Jeziora Wiktorii tilapie, które tutaj hodowano, żywiły się
larwami komarów, chętnie zarybiano nimi ozdobne stawy na terenach kompleksów
hotelowych. Przeciwdziałano w ten sposób epidemii malarii, roznoszonej przez
komary widliszki. Poza tym sprzedaż ryb do restauracji i prywatnym osobom
stanowiła dla parku poważne źródło dochodów.
Samburu nie jadają ryb, gdyż wszystko, co pochodzi z wody, budzi ich głęboką
odrazę. Inne kenijskie plemiona natomiast utrzymują się wyłącznie z połowów.
Czuło się wyraźnie, że powietrze w parku ma inny zapach niż poza jego granicami, w
niektórych miejscach wręcz miły dla powonienia. Być może było to zasługą
cienistych, wilgotnych dróżek prowadzących przez prześwietlony promieniami
słońca las, licznych zbiorników wodnych, kwiatów, a także burwiejących i świeżych
liści. Tę woń dobrze znałam z lasów mojej niemieckiej ojczyzny.
Pomiędzy przepięknymi, rozłożystymi drzewami dostrzegliśmy swobodnie
przechadzające się koby śniade, dumnie kroczące koron-niki i zwinne, hałaśliwe
rezusy, które ze smakiem zajadały owoce miodli indyjskich, wypluwając na ziemię
przeżute skórki.
264
1
Punktem kulminacyjnym wycieczki było karmienie żyraf. Naturalnie, doskonale
znaliśmy te pełne gracji zwierzęta, gdyż często pojawiały się w pobliżu naszego
domu. Ku powszechnej radości przewodnik zaopatrzył nas w pokarm dla tych
długoszyich zwierząt o wspaniałych, melancholijnych oczach. Zręczność, z jaką
żyrafy szorstkimi językami wybierały z dłoni karmę, w tym wypadku drobne nasiona,
budziła prawdziwe zdumienie i podziw. Laitani przez dobrą godzinę nie dał się
ruszyć z miejsca, w nadziei, że będzie mógł jeszcze raz nakarmić żyrafy.
-
Chciałbym tu pracować - oświadczył. - To jest wspaniałe!
- Laitani miał bardzo dobry kontakt ze zwierzętami. Często obser
wowałam go, jak z zafascynowaniem przyglądał się ptakom pluska
jącym się w pojniku, jak bawił się z psami, które chodziły za nim
krok w krok, kiedy był w domu. Jako pięciolatek opiekował się nawet
z doskonałym rezultatem i bez niczyjej pomocy dwoma kózkami,
które musiały chować się bez matek.
Odpoczęliśmy chwilę na ławce, stojącej pod palmami madaga-skarskimi nad
niewielkim jeziorem o lśniąco zielonych wodach. Otaczała go niezwykle
romantyczna aura, którą jezioro zawdzięczało w głównej mierze błękitnym liliom
wodnym. W wielu miejscach, tam gdzie przepływały ławice ryb, powierzchnia wody
marszczyła się i skrzyła w promieniach słońca. Nagle chłopcy zerwali się na równe
nogi, również Lpetati podniósł się z ławki i przestraszony pociągnął mnie w górę.
Dróżką wzdłuż brzegu, tuż obok nas, wędrowały dwa olbrzymie żółwie. Przewodnik,
czekający nieopodal, roześmiał się, widząc wzburzenie moich towarzyszy i wyjaśnił
uspokajająco:
-
To są zwierzęta roślinożerne! - Przywołał chłopców i pokazał
im, że mogą delikatnie pogładzić pancerze żółwi. Widziałam po
chłopcach, że walczą ze sobą, w końcu jednak się przemogli, a po
tem, nabrawszy odwagi, zaczęli szczegółowo wypytywać przewodni-
265
ka o ten przedpotopowy, pochodzący z Seszeli gatunek zwierząt.
Również dla Lpetati poza żyrafami, jak sam otwarcie przyznał, wszystko było
całkowitą nowością. Najwyraźniej zaraził się głodem wiedzy chłopców. Na początku
tylko udawał, że z zainteresowaniem słucha wyjaśnień przewodnika, teraz był
naprawdę zaciekawiony. Wcześniej uważał, że jako wojownik osiągnął wystarczająco
dużo w życiu i jakakolwiek dodatkowa wiedza jest mu całkowicie zbędna. Z tą
postawą spotykałam się zresztą u wielu moran z plemienia Sam-buru.
W południe zaszliśmy do restauracji położonej sielsko wśród drzew, tuż nad wodą.
Chwilę później Laitani zauważył dwa ogromne krokodyle, podpływające niemal pod
nasz stolik; ponadto na brzegu drzemało w słońcu jeszcze kilka pokaźnych gadów.
Podczas całego posiłku chłopcy i Lpetati siedzieli przycupnięci na brzeżku krzeseł,
gotowi w każdej chwili poderwać się na nogi.
Czasami, niczym lekki szum wiatru, docierał do nas hałas uliczny, ale śpiew ptaków i
cicha, płynąca z głośników muzyka tłumiły odgłosy miasta. Kontynuowaliśmy
wycieczkę po parku, zatrzymując się najpierw przy klatkach z kilkoma powszechnie
występującymi w Afryce gatunkami węży. Było to jedyne miejsce w parku Halle-ra,
które mi się niezbyt podobało, gdyż odniosłam wrażenie, że klatki są o wiele za małe.
W każdym razie z umieszczonych na nich tabliczek mogliśmy się dowiedzieć, jak
nazywają się poszczególne węże, w jakich rejonach występują, co stanowi ich
pożywienie i na ile są niebezpieczne. Naturalnie większość czasu spędziłam przed
szklaną szybą terrarium z zieloną i czarną mambą, a także kobrą plującą, które
znałam z domu.
Po raz kolejny przecięły nam drogę koby śniade i żółwie. Mimo że na tablicach
informacyjnych ostrzegano, iż nie należy używać pancerzy żółwi jako "siodeł
jeździeckich", kilkoro młodych ludzi, jak się okazało pochodzących z Niemiec,
próbowało "dosiąść" zwie-
266
rząt. Oburzyło mnie to i wdałam się z nimi w sprzeczkę, w trakcie której byłam
zmuszona wysłuchać uwag typu: "A co ty tu masz do gadania". Na szczęście od razu
zainterweniował nasz przewodnik, pouczając młodych ludzi, że anatomia żółwi nie
pozwala im na dźwiganie ciężarów. Lpetati i chłopcy stali z boku nieco zakłopotani,
nie od razu pojmując, o co chodzi. Jedynie z tonu mojego głosu wywnioskowali, że
coś jest nie w porządku, wytłumaczyłam im więc, na czym polega problem. Było mi
wstyd za zachowanie moich rodaków.
Oba zamieszkujące park hipopotamy nie były na tyle uprzejme, by podejść do nas
bliżej, chociaż bardzo długo na to czekaliśmy. Zakończyliśmy więc naszą wyprawę
obserwowani bacznym wzrokiem przez ukryte między zaroślami warany, a do
wyjścia towarzyszył nam stąpający ostrożnie koronnik. Słońce chyliło się ku
zachodowi i park lada moment miał być zamknięty. Wyobraziłam sobie, jak może
wyglądać po zmroku, ile zwierzęcych głosów przerywa nocną ciszę, i muszę
przyznać, że był to obraz budzący bardzo romantyczne uczucia.
Gdy tylko opuściliśmy leśną dróżkę, wspinając się po schodkach do bramy i
minęliśmy ją, uderzył nas upał i zgiełk uliczny. Przepełniona matatu, do której udało
nam się jeszcze wcisnąć, pomimo że i tu istniał przepis pozwalający wsiąść tylko tylu
pasażerom, ile jest miejsc, zawiozła nas do Mtwapy. Jazda taksówką była dla nas tak
ogromnym szokiem po wspaniałych, pełnych harmonii godzinach spędzonych w
parku, że przekonałam moją rodzinę, abyśmy wysiedli dwa przystanki wcześniej,
przy moście łączącym brzegi Mtwapa Creek. Z wysokiego mostu mieliśmy
wspaniały widok na ciemno-turkusową wodę, przybrzeżny pas mangrowców i
kołyszące się na falach niewielkie jachty. Jednak nasz wzrok przyciągnął wyjątkowo
spektakularny zachód słońca, którego zjawiskowe piękno potęgowały fantazyjne
kształty płynących po niebie obłoków. Staliśmy tak oparci o poręcz mostu, czując
lekkie drżenie, gdy przejeżdżały po nim ciężarówki.
267
Brnęliśmy przez uliczny kurz, schodząc z drogi zatrważająco blisko nas pędzącym
samochodom i omijając stosy odpadków, przy których gromadziły się wrony i kozy.
Po drodze, w dosyć zaniedbanej okolicy, zjedliśmy jeszcze posiłek w niewielkim,
skromnie urządzonym i niezbyt porządnie posprzątanym lokalu, serwującym
wyłącznie typowe dla wybrzeża potrawy Suahili. I tak nasz pierwszy dzień urlopu
dobiegł powoli końca, a my znów wdychaliśmy kurz uliczny i słuchaliśmy
brzęczenia much.
. Przechadzka po mieście
Następnego dnia wybraliśmy się do centrum Mombasy, rozpoczynając zwiedzanie
miasta od hali targowej z niezwykle bogatą ofertą najrozmaitszych owoców, warzyw
i licznych wielobarwnych przypraw
0
intensywnej woni. Samburu znali tylko sól i cukier, a często, gdy
brakowało pieniędzy, potrawy przygotowywano także bez tych do
datków.
Hala targowa przypominała wielki bazar. Wzdłuż wąskich uliczek ciągnęły się ciasno
stłoczone stragany i małe, ciemne sklepiki. Kobiety w czarnych bui-bui przemykały
obok stoisk lub gromadziły się przy nich małymi grupkami, mężczyźni i mali chłopcy
w jasnoniebieskich bądź białych gandourach i haftowanych czapeczkach na głowie
tłoczyli się w wąskich przejściach lub sklepikach. Lpetati
1
chłopcy byli nieustannie nagabywani przez natrętnych handlarzy
i od czasu do czasu spoglądali na mnie błagalnie, jakby potrzebowa
li mojej pomocy, aby się ich pozbyć.
Zatrzymaliśmy się na dłużej na Bahia Street, przy której mieściły się jeden obok
drugiego liczne sklepy tekstylne. Różnorodne, wielobarwne tkaniny bawełniane,
często z gustownymi afrykańskimi wzorami, stanowiły prawdziwą ucztę dla oka.
Miały bardzo wysoką
268
jakość przy zaskakująco niskich cenach. Uprawiana i przetwarzana w Kenii bawełna
była lekka, a przy tym niezwykle wytrzymała. Ponieważ większość uboższych
mieszkańców tego kraju zarówno ze względów finansowych, jak i z przekonania
ubierała się w tradycyjne stroje, sklepy tekstylne cieszyły się niezmiennym
zainteresowaniem, a bardziej zamożni tubylcy wyczarowywali z tych wspaniałych
materiałów o intensywnych barwach eleganckie szaty.
Zapamiętałam miasto nieco inaczej, gdyż wówczas, przed wielu laty, wszystko było
dla mnie nowością i z Lpetati u boku wkraczałam w zupełnie obcy świat. Z
tkliwością myślałam o tym, jak staliśmy tu, trzymając się za ręce i podziwiając
tkaniny, jak chodziliśmy od sklepu do sklepu, a ja czułam się trochę zagubiona w tym
tłumie i bogactwie kolorów. Tylko obawa przed wojownikiem z północy u mojego
boku powstrzymywała sprzedawców przed żądaniem ode mnie wyższej zapłaty.
Najwyraźniej Lpetati również wspominał te chwile, gdyż wziął mnie pod rękę, ujął
moją dłoń i uśmiechnął się. To wyrażone gestem "Pamiętasz jeszcze?" zbliżyło nas
do siebie bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Gdy w południe większość sklepów zamknięto na dwie godziny, zabrałam chłopców
i Lpetati do hotelu "Splendid". Wystrój znajdującej się na dachu restauracji był
wyjątkowo miły dla oka. Stały tu w różnej wielkości kubłach i pojemnikach małe
drzewka i kwitnące krzewy, a stoliki ocieniały parasole ze słomy palmowej. Do
restauracji można było się dostać po wąskich schodkach lub wjechać do niej windą. I
to właśnie było największą atrakcją planowanego obiadu. Ani Lpetati, ani Wilson i
Laitani nie znali tego urządzenia i byłam niezmiernie ciekawa ich reakcji. Czy wejdą
do windy, aby wjechać nią na taras, czy będą woleli wspinać się na górę po
schodach? Cała trójka z zaciekawieniem oglądała wnętrze kabiny, robili krok do
środka i natychmiast się cofali. W końcu ustaliliśmy, że Wilson i ja jedziemy windą, a
Lpetati i Laitani poczekają na parterze.
269
- Jesteśmy na górze! - krzyknął Wilson przez szyb schodów. - Wspaniale się jedzie i
bardzo szybko! - Zjechałam z powrotem na dół, aby zabrać obu maruderów, nie udało
mi się jednak ich przekonać. Wyjaśniłam więc w prostych słowach, jak działa winda,
i zapewniłam, że jest zupełnie bezpieczna. Dopiero teraz zdobyli się na odwagę,
weszli ze mną do środka, uśmiechając się z zawstydzeniem i oglądając za siebie, a po
chwili z dumą dołączyli do Wilsona.
Po zwiedzeniu trzech najważniejszych meczetów, dwóch indyjskich świątyń, dworca,
poczty, biblioteki miejskiej i katedry Świętego Ducha, w której właśnie odbywał się
ślub niezwykle wytwornej pary w fantastycznych strojach, z zespołem muzycznym i
gromadą biegających tam i z powrotem fotografów, spędziliśmy resztę popołudnia w
porcie promowym Likoni. Wzdłuż uliczek prowadzących do przystani stały tłumy
handlarzy. Najpierw przeszliśmy się po parku z olbrzymimi baobabami. Niektóre z
nich miały tak potężne pnie, że z trudem udało nam się w czwórkę objąć je z
wyprostowanymi ramionami. Na północnej wyżynie baobaby niemal nie występują,
jednak w innych regionach Kenii są gatunkiem dominującym w krajobrazie. Te
prastare drzewa cieszą się wśród Afrykańczyków specjalnym statusem - to pod nimi
zwoływano zazwyczaj zebrania, ścinano je niezwykle rzadko, jedynie w razie
absolutnej konieczności, i zawsze były owiane tajemnicą. Jakiś czas temu, podczas
jednego z moich samotnych spacerów, znalazłam zawieszoną na baobabie lalkę
voodoo, zrobioną z gałganków i słomy, w której tułów wbito mnóstwo igieł i
niewielki nożyk.
W weekendy park służył mieszkańcom Mombasy jako miejsce piknikowe, bardzo
popularny był również wśród rodzin indyjskich i arabskich. W pozostałe dni na
spokojnej Mama Ngina Drive przyszli kierowcy odbywali próbne jazdy pod czujnym
okiem instruktora, głównie ćwiczono tu parkowanie małymi i dużymi samochodami
ciężarowymi oraz pojazdami z przyczepami. Sprzedawcy
270
zachęcali do kupna orzechów kokosowych i chipsów. Nasze największe
zainteresowanie wzbudziły wielkie, fantazyjne muszle. Z ciekawością oglądaliśmy te
przedziwnie uformowane twory natury, ale ponieważ wiedziałam, że są pod ochroną,
nie kupiliśmy żadnej, wytłumaczyłam zresztą Lpetati i chłopcom, dlaczego należało
tak postąpić.
Ponieważ orzechów kokosowych również u nas nie było, chłopcy koniecznie chcieli
ich spróbować. Usiedliśmy więc na jednej z murowanych ławek wysoko nad morzem
i obserwowaliśmy, jak sprzedawca rozbija dla nas kilka orzechów. Wilson i Laitani
byli zachwyceni smakiem mleka kokosowego, ja i Lpetati również skusiliśmy się na
kilka łyków. Ta okolica Mombasy miała szczególny urok, moim zdaniem pod tym
względem przewyższały ją jedynie dzielnica arabska i starówka.
Gdy tuż obok nas rozległ się przenikliwy sygnał łodzi pilotowej, a po chwili pojawił
się ogromny kontenerowiec, kierowany do wejścia do portu, trudno było opisać
zaskoczenie i zachwyt chłopców. Statek wielki jak dom! Tuż potem nowe spotkało
się ze starym pod postacią dłubanki z rybakiem, sprawdzającym zastawione przy
brzegu więcierze. Małe czółno wyglądało przy kolosie z kontenerami jak dziecięca
zabawka. Istnienie tych dwu tak odmiennych światów zdawało się całkiem naturalne.
Oba idealnie pasowały do obrazu, którego ramy tworzyło gęste listowie baobabu.
Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się młodym ludziom w łodzi wiosłowej, którzy
usiłowali utrzymać się na falach utworzonych przez przepływający kontenerowiec. Z
rozkołysanej łódki dobiegał nas radosny śmiech rozbawionych wioślarzy.
Dopiero po dłuższej chwili zeszliśmy do przystani promowej. Przez całą drogę
zagadywały nas niezliczone tłumy handlarzy. A potem nastąpiło pierwsze spotkanie
chłopców z morzem, które przebiegło zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy.
Gdy konte-
271
nerowiec niemal bezgłośnie wślizgnął się do portu i tor wodny znów był wolny, dwa,
a później trzy promy na nowo podjęły swoją działalność. Odpływały jeden za drugim
w odstępie kilku minut, by zastępując most, połączyć wybrzeże południowe z
północnym. Stara Mombasa leżała na wyspie i nie ze wszystkich miejsc można było
dotrzeć do niej mostem, dlatego promy przewoziły codziennie kilka tysięcy
pasażerów. W porcie panował nieopisany ścisk, roiło się w nim od ludzi i wszelkiego
rodzaju pojazdów. Posłusznie stanęliśmy w długiej kolejce do promu.
Gdy znaleźliśmy się już na pokładzie, mogliśmy podziwiać wspaniały widok na
przystań, a także kraniec wybrzeża północnego i początek południowego.
Widzieliśmy fragment nowego portu i bezkresne morze, którego w tym miejscu nie
ograniczyła rafa koralowa, jak wzdłuż niemal całego wschodnioafrykańskiego
wybrzeża. Przeprawa promowa była dla moich trzech Samburu jak do tej pory
największym przeżyciem. Nie mogli się nadziwić, że statek pomimo tylu ludzi i
samochodów na pokładzie nie idzie na dno.
Ponieważ transport promem był bezpłatny, przepłynęliśmy kilkakrotnie tam i z
powrotem. Na wybrzeżu południowym zeszliśmy z pokładu, wypiliśmy herbatę i
popłynęliśmy z powrotem na wybrzeże północne, co trwało zaledwie kilka minut.
Wilson i Laitani czuli się coraz pewniej, jednak wciąż jeszcze dręczyła ich myśl, co
by było, gdyby prom po prostu zatonął w morzu. Dopiero tuż przed zachodem słońca
zdecydowaliśmy się ostatecznie opuścić statek.
Dzięki chłopcom i Lpetati zaczęłam podczas naszych wycieczek patrzeć na wiele
rzeczy zupełnie innymi oczami, gdyż to, co do tej pory było dla mnie zupełnie
naturalne, moi towarzysze poddawali w wątpliwość, a ja musiałam na nowo
zastanowić się nad dobrze znanym mi światem. Ten pełen wrażeń dzień
pożegnaliśmy w domu na tarasie, popijając sok z mango, wodę sodową i herbatę -
przy świecy, której płomień wabił chmary owadów.
272
Zamierzaliśmy właśnie wejść do domu, gdy przy okratowanej bramie pojawiły się
trzy postacie. Jedna z nich zawołała mnie i Lpetati po imieniu. Okazało się, że są to
dawni towarzysze Lpetati, wojownicy jego pokolenia. Czuć było od nich zapach
alkoholu.
- Tak dawno się nie widzieliśmy, a właśnie dotarły do nas wieści, że jesteście w
Mombasie. Bardzo się cieszymy. Chcieliśmy się z wami zobaczyć i pogadać chwilę
przy piwku - oznajmili.
Zaskoczony Lpetati zaczął się z nimi głośno i radośnie witać, gdyż podobnie jak z
większością wojowników Samburu spędził z nimi wiele lat na wybrzeżu, wykonując
plemienne tańce i sprzedając pamiątki. Ja natomiast nie byłam zbyt uszczęśliwiona
ich wizytą. Nie przepadałam za towarzystwem tego rodzaju mężczyzn, nawet jeśli
wydawali się sympatyczni i zachowywali szarmancko. Styl życia wojowników
Samburu, którzy pozostali na wybrzeżu, był moim zdaniem niegodny członków
plemienia i zupełnie mi nie odpowiadał. Jedni się sprzedawali, inni zeszli na złą
drogę - w rezultacie wielu przestało ucieleśniać dumę i ukształtowaną przez tradycję
postawę życiową Samburu. Niektórzy, jeśli nie utrzymywała ich akurat biała kobieta,
pozwalająca im wprowadzić się do swego okazałego domu czy apartamentu,
mieszkali w niezwykle skromnych warunkach i spędzali dnie, prowadząc najczęściej
nie całkiem legalne interesy. Cierpieli na notoryczny brak pieniędzy i właśnie z tego
powodu zawsze schodziłam im z drogi, jeśli tylko było to możliwe, i niechętnie
patrzyłam na to, że Lpetati się z nimi brata.
Gdy mężczyźni nadal uporczywie domagali się, aby ich wpuścić, odparłam, że
jesteśmy bardzo zmęczeni całodzienną wyprawą i nie mamy w domu piwa. Potem
dodałam jeszcze, że już za kilka dni wyjeżdżamy z miasta.
Klucz od bramy trzymałam mocno w dłoni, czując się przez to trochę jak jędzowata
nauczycielka. W końcu przemogłam się i położyłam go w dobrze widocznym miejscu
na stole, by Lpetati mógł
273
sam zdecydować, czy chce spędzić czas w towarzystwie swoich dawnych "braci".
Współczułam trochę tym starzejącym się wojownikom, którzy zdecydowali się tutaj
pozostać. Ich marzenia o lepszym życiu wciąż pozostawały niespełnione i niekiedy
sprawiali na mnie wrażenie zagubionych owieczek. Nie było pasterza, który mógłby
pewnego dnia zaopiekować się nimi i zaprowadzić do stada. Pomimo ciasnych
domostw i kiepskich warunków wielu z nich mieszkało z żonami i maleńkimi
dziećmi.
Zawsze kiedy byłam w Shanzu, odwiedzałam niektóre z tych żon na ich prośbę, aby
im pomóc czy choćby dotrzymać towarzystwa. Czasami wybierałam się do nich z
ciastkami lub chipsami. Myśl
0 nędznym życiu, jakie wiodły, bardzo mnie przygnębiała i jeśli tyl
ko udało mi się o nim zapomnieć, spędzałyśmy razem miłe popołu
dnie. Smutne było to, że mimo usilnych starań, kobiety te nie miały
najmniejszej szansy, aby wrócić do domu, gdyż brakowało im pie
niędzy na bilet. Niektóre z nich marzyły o opuszczeniu wybrzeża,
chociażby ze względu na dzieci, inne natomiast pogodziły się z tym,
że pozostaną tu na zawsze. Ponieważ większość ich mężów rzadko
miewała regularną pracę i żyli z dnia na dzień, ciężar utrzymania
rodziny często spadał na barki kobiet. Wyrabiały biżuterię ze skóry
1 plastikowych perełek, którą ich mężowie sprzedawali czasemi na
plaży turystom lub do kilku niewielkich sklepików w Mtwapie.
Z wyjątkiem pory deszczowej, wykonujące ozdoby kobiety spotyka
ły się regularnie pod gołym niebem na placyku pomiędzy swymi
małymi, nierzadko pozbawionymi okien domostwami. Siedziały
przy tym w kurzu i brudzie na rozłożonych kartonach lub starych
workach jutowych, zawsze z maleńkimi dziećmi i niemowlętami.
Starsze pociechy bawiły się na niebezpiecznych ulicach. Nie cho
dziły do szkoły, gdyż nie znały obowiązkowego języka suahili, a tyl
ko swój plemienny. Zadawałam sobie pytanie, co wyrośnie z tych
274
dzieci, których ojcowie pili, a matki siedziały wśród nieczystości na ulicy, skoro
nigdy nie były syte i nie miały możliwości nauki?
Pragnęłam pomóc rodzinom wojowników wrócić w rodzinne strony i przez pewien
czas byłam w to mocno zaangażowana. Najczęściej jednak moje próby udaremniały
brak zrozumienia i krótkowzroczność ojców. Aby wyjechać, kobiety i dzieci musiały
mieć pozwolenie mężczyzn. Mimo wszystko udało mi się zabrać kilkoro dzieci z
powrotem do dystryktu Samburu, gdy po dłuższych namowach one same i ich
rodzice wyrazili na to zgodę. Rzecz jasna, musiałam wspomagać finansowo ich
opiekunów, gdyż dodatkowe osoby do wykarmienia zawsze stanowiły duży problem.
Najtrudniej było złagodzić tęsknotę dzieci za rodzicami, zwłaszcza za matkami.
Często przywoziłam im listy, skreślone przez kogoś, kto umiał pisać, i równie często
proszono mnie, abym ułożyła list i wzięła go ze sobą na wybrzeże.
Gdy w Mtwapie kobiety i mężczyźni Samburu zwracali się do mnie z prośbą o
pieniądze, nie zawsze, jak się dowiedziałam, chodziło o powrót do domu, chociaż
taki powód mi podawano.
Ostatnim razem, kiedy młoda kobieta poprosiła mnie o pomoc, gdyż chciała z dwójką
dzieci opuścić wybrzeże, nie podejrzewałam nic złego. Cieszyłam się razem z nią,
wręczyłam jej pieniądze na podróż i zaniosłam nawet jedną z moich toreb. Pewnego
wieczoru zjawiła się u mnie jedna z żon wojowników Samburu i poprosiła, abym z
nią poszła. Zatrzymała się przed obskurnym barem, nalegając, bym spojrzała przez
okno. Po chwili wahania zajrzałam do wnętrza i zobaczyłam młodą kobietę, której
dałam pieniądze na powrót do domu. Wokół niej siedziało wielu innych Samburu, na
stole stało kilka piw i mała plastikowa butelka z wódką.
-To są twoje pieniądze! - powiedziała kobieta obok mnie. - Ona wcale nie zamierza
jechać do domu.
Wydarzenie to miało miejsce nie tak dawno i nagle przypomnia-
275
łam sobie, że dwóch ze stojących przy bramie wojowników widziałam właśnie
podczas owej libacji. Podsyciło to moją niechęć do natrętnych gości. Lpetati, który
nic nie wiedział o całej historii, radośnie gawędził ze swymi byłymi towarzyszami, ja
jednak wolałam się z nimi pożegnać.
Z przyjaznym "Lala salama" i nieszczerym "Lessere naa, ekuidua", do zobaczenia, na
ustach weszłam do domu. Lpetati pozostał na zewnątrz i jeszcze długo słyszałam jego
głos i śmiech, a także otwieranie i zamykanie bramy. W pewnym momencie również
Lpetati poszedł spać, prawdopodobnie dlatego, że przyjaciele z pewnością chętnie
wypiliby coś na jego koszt, on jednak prócz paru szylingów nie posiadał własnych
pieniędzy.
Spotkanie z Oceanem Indyjskim
Zbliżała się długo wyczekiwana chwila, która miała stanowić największą atrakcję
naszego pobytu w Mombasie. Chcieliśmy spędzić cały dzień nad morzem, miałam
tylko nadzieję, że nie będziemy musieli przez większość czasu siedzieć na piasku
podczas odpływu. Wybraliśmy się na Giriama Beach, jedyną publiczną plażę, na
której mogli wypoczywać mieszkańcy Mombasy i przedmieść, nie niepokojeni przez
ciekawskich czy aroganckich turystów i menedżerów hoteli. Plaże przed hotelami
były zastrzeżone wyłącznie dla gości, w czym upatrywałam ogromną
niesprawiedliwość. Tylko w niektórych miejscach pomyślano o tym, że Kenijczycy
jako mieszkańcy miasta również powinni mieć dostęp do morza, a nawet mieli do
niego większe prawo niż turyści.
Była to ciemna strona otwarcia się na turystykę tego pięknego kraju.
276
Ocean mienił się turkusowymi, zielonymi i błękitnymi barwami, w porannym słońcu
lśniły białe grzywy fal przed rafą koralową. Chłopcy zamarli w bezruchu,
oszołomieni widokiem bezkresnej dali. Tego dnia po raz pierwszy znaleźli się na
brzegu morza, tworzącego wschodnią granicę ich ojczyzny. Lpetati znał wprawdzie
nadmorskie plaże, ale tylko ze spacerów wzdłuż kompleksów hotelowych, gdzie
podobnie jak wielu wojowników sprzedawał pamiątki turystom.
Rozłożyliśmy na piasku duże koce, obciążając je na rogach kilkoma kamieniami, i
usiedliśmy na chwilę, aby rozejrzeć się wokoło.
Potem pograliśmy trochę w badmintona, jednak po gorącym piasku bardzo trudno się
biegało, a górna część plaży była pokryta wyrzuconymi na brzeg wodorostami.
Podczas ostatniego przypływu poziom wody w oceanie był niezwykle wysoki, a na
kenijskim wybrzeżu już niedługo miał się rozpocząć okres, w którym kaskazi,
monsun, wiejący z północnego wschodu od października do marca, ustępował
miejsca południo-wo-wschodniemu kuzi, przynoszącemu porę deszczową.
Przebywając stale na plaży lub w łodzi, łatwo można było zaobserwować zmieniające
się prądy, gdyż uderzające o brzeg fale nadchodziły dokładnie z kierunku
południowego, a później przez kilka miesięcy z północnego.
Dzień był przepiękny, ciepły i bezdeszczowy, mimo płynących po niebie chmur.
Przypływ z pomrukiem wdzierał się powoli do szerokiej zatoki. Chłopcy otwierali
szeroko oczy ze zdumienia - woda docierała już do miejsca, gdzie rozłożyliśmy koce,
musieliśmy więc je przenieść wyżej na skarpę. W powietrzu unosił się zapach
świeżej wody morskiej, frytek i ryb, prażonej kukurydzy i manioku. W małych
budkach, oprócz wszelkiego rodzaju słodkości, można było skosztować afrykańskich
specjałów. O dziwo, największą atrakcją dla
277
chłopców okazały się lody. Jedli je po raz pierwszy wżyciu i byli nimi tak
zachwyceni, że trzykrotnie prosili o dokładkę.
Długo zbierali się na odwagę, aby wejść do wody. Z każdą chwilą czuli się jednak
coraz pewniej. Zanurzali się w falach w miejscu, gdzie woda sięgała im do bioder, a
potem ze śmiechem przybiegali z powrotem do nas. Kiedy robiłam im zdjęcia,
wchodzili na głębszą wodę i starali się sprawiać wrażenie obytych z morzem. Gdy
później fale przybrały na sile, cieszyli się jak małe dzieci, brodzili jednak w wodzie
blisko brzegu. Ani Wilson, ani Laitani nie umieli pływać, nigdy też nie widzieli
pływających ludzi. Obserwowali więc z zaciekawieniem kąpiących się plażowiczów,
zdziwieni, że nawet małe dzieci pluskały się radośnie i pływały. Lpetati dawał do
zrozumienia, że opanował sztukę pływania, ale jak większość Samburu, którzy nie
wychowywali się nad jeziorem czy rzeką, nie przepadał za dużymi zbiornikami
wodnymi. Wyrastał i żył na sawannie - woda z pewnością nie była jego żywiołem.
Gdy wypłynęłam nieco dalej, Lpetati i chłopcy wołali za mną rozemocjonowani, a
kiedy po kilku minutach stanęłam przed nimi, zdawali się odczuwać ulgę, przede
wszystkim dlatego, że nie pożarła mnie żadna ryba.
Wielką radość sprawiła nam piłka wodna. Szybko znalazło się kilkoro tubylców,
którzy przyłączyli się do gry. Dwóch z nich, uczniów jak Wilson i Laitani, usiadło
potem z nami na kocu i bardzo się ucieszyłam, gdy chłopcy wymienili się adresami.
Zjedliśmy razem pieczone na ruszcie korzenie manioku z chili i sokiem z li-monek, a
potem nowi znajomi namówili Wilsona i Laitani, aby poszli z nimi do wody. Chłopcy
z wybrzeża pokazali im, co należy robić, aby utrzymać się na powierzchni, i pomogli
w pierwszych próbach pływania.
Lpetati i ja leżeliśmy na kocu i obserwowaliśmy chłopców, wspominając drobne
zdarzenia z przeszłości. Tu nad oceanem otrzyma-
278
łam od Lpetati pierwszą z wielu propozycji małżeńskich. Ile to już lat upłynęło od
czasu, kiedy nieprzytomnie w sobie zakochani szliśmy brzegiem morza. Mieliśmy
wówczas wielkie marzenia i plany na przyszłość, ale żadnego wyobrażenia, jak je
zrealizować.
-
Ja naprawdę się bałem, że nie wrócisz do Kenii i do mnie
-
powiedział Lpetati i roześmiał się. - Wszyscy przyjaciele mnie stra
szyli, że tak będzie, ale chyba po prostu mi zazdrościli.
- I byłeś taki odważny, podając się w hotelu za mojego męża.
A gdyby ci nie uwierzono?
- Wtedy wymyśliłbym coś innego - roześmiał się Lpetati. - Za
wsze wychodziłem z opresji obronną ręką.
Znów owładnęło mną tkliwe uczucie, jakim darzyliśmy się w owych pamiętnych
dniach. Moje życie było niczym trwająca bez końca, ekscytująca podróż w nieznane.
A do tego niezwykłe barwy wybrzeża, jedyne w swoim rodzaju światło, orzeźwiające
powietrze, zapach wody, urokliwe przedmieścia Mombasy, zupełnie inni ludzie...
Siedzieliśmy pogrążeni w myślach ze splecionymi dłońmi. W pewnym momencie
Lpetati uwolnił rękę z mojego uścisku, wyprostował się, skreślił palcem na piasku
słowa "nakupenda" i "koacham"
-
"kocham cię" - i z uśmiechem obserwował moją reakcję. Potem
podniósł się i napisał to samo jeszcze raz dużym palcem prawej
stopy.
Zdawałam sobie sprawę, że gdybyśmy pozostali na wybrzeżu, nasze życie byłoby
inne, o wiele bardziej intensywne, gdyż nie musielibyśmy dzielić danego nam czasu z
rodziną, przyjaciółmi i zwierzętami. Ale Lpetati nie byłby tutaj szczęśliwy, ponieważ
odczuwałby ich brak. Dokładnie z tego samego powodu nie mógłby zamieszkać ze
mną w Europie.
Cieszyłam się, że mogę pokazać Lpetati i chłopcom tak wiele, myśląc przy tym
czasami o własnych synach, którzy mieli szczęście
279
dorastać w uprzywilejowanych warunkach, którym nigdy niczego nie brakowało,
którzy mogli zajmować się tym, co ich interesowało, i uczyć się tego, na co mieli
ochotę, i już od dzieciństwa podróżowali do dalekich krajów. I mnie i swojemu ojcu
przynosili wyłącznie radość, wyrośli na porządnych ludzi, konsekwentnie idących
wybraną przez siebie drogą. Nigdy nie musiałam się o nich martwić. Pełna
wdzięczności za to wielkie szczęście pragnęłam pomóc dzieciom tutaj, w Afryce,
dzieciom, które nie miały idealnego domu rodzinnego i beztroskiej młodości.
Chciałam chociaż w skromnym zakresie przyczynić się do poprawy ich losu,
angażowałam się więc w pomoc całym sercem. Jeśli choć jedno dziecko, którym się
zaopiekowałam, osiągnie coś później w życiu, będzie to oznaczać moją wygraną.
_ Fortjesus
Następnego dnia spacerowaliśmy po zgiełkliwym centrum Mom-basy, idąc Nkruma
Road, przy której miały swoje siedziby największe banki, w kierunku Starego Miasta,
a potem wyruszyliśmy do Fortu Jesus. Jak wynika z samej nazwy ta potężna twierdza
nie jest pochodzenia arabskiego - jej wzniesienie przypisuje się Portugal-czykom. Już
przed budową fortu w szesnastym wieku to portowe, najstarsze w Kenii miasto o
burzliwych dziejach odgrywało ważną rolę historyczną. Nairobi natomiast, stolica
kraju, zostało założone dużo później przez Brytyjczyków jako baza dla budowy linii
kolejowej, która stopniowo rozrosła się w miasto. Mombasa była już od dawna
kwitnącym miastem portowym, kiedy jeszcze nikt nie myślał o Nairobi.
Mała wioska rybacka, jaką przez długi czas była Mombasa, dzięki swemu
korzystnemu położeniu szybko stała się ważnym ośrod-
280
kiem handlowym, i to już w czasach przedchrześcijańskich. Kupcy dzięki
sprzyjającym wiatrom monsunowym, które wiały ze zmieniających się w stałym
rytmie kierunków północnego i południowego, mogli dotrzeć na załadowanych
wszelkim bogactwem żaglowcach z Indii czy Orientu do wówczas jeszcze
niewielkiego, ale ruchliwego portu i uprawiać tu handel, by po upływie kilku tygodni
popłynąć z wiatrem do swego kraju z towarem zakupionym w Afryce.
Opowieść o zmieniających się władcach różnej narodowości i różnego wyznania, o
sułtanach i początkach Mombasy jako miasta była bardzo długa, starałam się jednak,
jak mogłam, przybliżyć moim trzem Kenijczykom ich własną historię. Spoglądając w
górę na potężne mury, które pozostały z twierdzy, zaczęliśmy wspinać się po
szerokich, wydeptanych stopniach. W kasie można było nabyć wiele książek w
różnych językach na temat powstania fortu i Mombasy. Zaopatrzyliśmy się w kilka
pozycji, głównie z myślą o czekającym Wilsona egzaminie końcowym.
Nasz niezwykle kompetentny przewodnik, sympatyczny, zaokrąglony mężczyzna w
średnim wieku, odpowiadał wyczerpująco na wszystkie pytania, a ponadto miał duże
poczucie humoru. Zwiedzanie twierdzy w jego towarzystwie było prawdziwą
przyjemnością, zwłaszcza że pozwalał nam dłużej studiować szczegóły, które nas
zainteresowały. Chodziliśmy w dół i w górę po schodkach, spoglądaliśmy na morze
przez otwory strzelnicze i prześwity w murach małych wieżyczek, drżeliśmy ze
zgrozy, zwiedzając mroczne lochy, podziwialiśmy działa i cały, doskonale
przemyślany układ fortyfikacji. Była to naprawdę godna uwagi część starego
portowego miasta. Zakończenie wycieczki stanowiła wizyta w muzeum. Podczas gdy
ja z chłopcami z zainteresowaniem oglądaliśmy gabloty i eksponaty, dające
świadectwo bogatej przeszłości i historii Mombasy, czytając przy tym uważnie
objaśnienia, Lpetati wyraźnie się nudził. Ożywił
281
się dopiero, gdy wyszliśmy na dziedziniec i buszowaliśmy po różnych zakamarkach,
odkrywając wiele ciekawych rzeczy. Lpetati i chłopcy wspinali się na działa, wszyscy
razem bezustannie podziwialiśmy mieniące się w upalnym, rozedrganym powietrzu
potężne mury, o które rozbijały się z hukiem morskie fale. Panował tu niezwykły
nastrój, spotęgowany zaśpiewem muezina wzywającego wiernych do modlitwy.
Po południu przechadzaliśmy się po dzielnicy arabskiej, zaglądając w wąskie uliczki,
do których nigdy nie docierało słońce, i podziwiając rzeźbione drewniane balkony i
wspaniałe drzwi w tradycjonalnym stylu z wyspy Łamu.
Potem zjedliśmy posiłek w miejscowym lokalu ze zmatowiałymi szybami okiennymi,
ręcznie tkanymi kilimami na ścianach i unoszącym się we wnętrzu, intensywnym
aromatem czosnku. Mieliśmy chęć na jakieś danie arabskie, ale później
dowiedzieliśmy się, że oprócz arabskiej kuchni lokal serwuje również włoskie pasty.
Zachwyceni poprosiliśmy o różne rodzaje makaronu, które przyniesiono nam na
ogromnym półmisku wraz z małymi czarkami sosów - czerwonego, żółtego i
ciemnego. Już chwilę potem nasz stół, podobnie jak wiele innych, a także podłoga
były całe zabrudzone, jednak nigdy nie jadłam tak dobrego włoskiego makaronu, o
czym od razu poinformowałam kelnera.
- Dziękuję, lady - odparł - cieszę się ogromnie. Nasz szef pochodzi z Erytrei, na
szczęście, jak widać, Włosi nie wyrządzili temu krajowi samych szkód!
_ Wielkanoc
W przeddzień świąt wielkanocnych odebrałam zamówione u przekupki z targu
gotowane jajka, które zamierzałam pomalować, kiedy Lpetati i chłopcy położą się już
spać. Chciałam wprowadzić
282
do domu świąteczną atmosferę i również w Kenii podtrzymać piękny zwyczaj
szukania jaj wielkanocnych, sprawiając przyjemność moim trzem mężczyznom,
którym wszelkie zwyczaje wielkanocne były zupełnie obce. Prócz tego przyniosłam
też trochę uwielbianych przez nich słodyczy.
I tak siedziałam do późnej nocy na podłodze, malując jajka, mokra od potu, a
tymczasem na zewnątrz spadł gwałtowny tropikalny deszcz i zaczęły mnie gnębić
komary, które mimo moskitiery na oknach przedostały się do pokoju.
Chłopcy spali mocno, choć wielkie krople deszczu bębniły o dach piekielnym
staccato. Lpetati spał jak zwykle z półotwartymi oczami. Na początku naszej
znajomości byłam pewna, że symuluje, by mnie ukradkiem obserwować. Teraz
jednak wiedziałam już, że zawsze jest wówczas pogrążony w głębokim śnie.
Jeszcze o wschodzie słońca szukałam odpowiednich kryjówek na jajka i słodycze, co
wcale nie było takie proste. Nie miałam zbyt wiele możliwości ich schowania
wewnątrz domu, gdyż apartament był nad wyraz skromnie umeblowany. Najchętniej
ukryłabym niespodzianki w ogrodzie, ale po pierwsze padało, a po drugie nie
chciałam, by stały się łupem wałęsających się kotów, jak również wron, zaskrońców,
wielkich gekonów i innych zwierząt, które być może nie wzgardziłyby jajkami,
czekoladą i cukierkami.
Nakryłam wyjątkowo ładnie do śniadania na zadaszonym tarasie. Zebrałam opadłe z
drzew kwiaty i ułożyłam je wraz ze wstążkami, których czasami używałam jako
ozdoby do włosów, oraz serwetkami w wielkanocne wzory na stole. Kupione
wcześniej, tak aby nikt nie widział, maandazi pachniały wspaniale w połączeniu z
wonią wilgotnej ziemi, heliotropów i przygotowanej z okazji świąt masali, mieszanki
przypraw do herbaty.
Deszcz ustał, ale znad oceanu znów nadciągały ciemne chmury, wiał też dziwnie
ciepły wiatr. A potem nagle powietrze wypełniły głośne dźwięki - śpiew przy
akompaniamencie keyboardu, wzmoc-
283
niony przez mikrofony, bębny i głośne modlitwy, kiedy we wszystkich pięciu
gminach chrześcijańskich w okolicy, w tym jednej katolickiej tuż obok nas,
rozpoczęły się pierwsze msze wielkanocne. Lpe-tati i chłopcy, ochrzczeni i gorliwie
uczęszczający na nabożeństwa, już od kilku dni powtarzali, że koniecznie chcą pójść
w Wielkanoc do kościoła. Wzruszał mnie fakt, że tylu rdzennych Kenijczyków w tak
naturalny sposób, z dziecięcą wiarą, całkowitym oddaniem i radością uczestniczyło w
licznych nabożeństwach. Przy powszechnie panującej biedzie Bóg posiada ogromną
siłę przyciągania. Zawierzenie Mu równa się nadziei na otrzymanie pomocy,
zlitowania i miłosierdzia, kotwicy ratunkowej, która pomoże wydostać się z nędzy.
Każda idea, która obiecuje poprawę warunków, nawet jeśli nie nastąpi ona od razu,
lecz być może dopiero w odległej przyszłości, trafia na podatny grunt. Afrykanie
posiadają zdolność do głębokiej, dziecięcej wiary, a poczucie wspólnoty z innymi
ludźmi o podobnych przekonaniach daje dodatkową siłę.
Wrzątek na herbatę był już gotowy, prysznic szumiał, wszędzie unosił się intensywny
zapach Ylang Ylang z kupionego niedawno mydła, którego Lpetati i chłopcy używali
stanowczo zbyt dużo.
Gdy usiedliśmy przy stole, opowiedziałam im o niemieckich zwyczajach
wielkanocnych, o wielkanocnych kołach1 i przynoszeniu wody wielkanocnej2, o
pisankach, które zawiesza się w domu jako ozdoby lub chowa ku uciesze
domowników.
1
Koło wielkanocne (niem.: Osterrad) to płonąca obręcz, którą w niektó
rych okolicach Niemiec stacza się nocą ze wzniesienia w okresie świąt
wielkanocnych. Według wierzeń ludowych, jeśli koło bez przeszkód
dotrze do stóp wzgórza, oznacza to dobre żniwa. (Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
2
Zwyczaj ten (niem.: Osterwasserholen) jest do dzisiaj praktykowany w nie
których rejonach Niemiec. W niedzielę wielkanocną dziewczęta udają
się przed wschodem słońca do strumienia lub źródła, z którego czerpią
wodę w całkowitym milczeniu i zachowując powagę. Wodzie tej przypi
suje się szczególną moc uzdrawiania.
284
- Szukajcie więc! - wezwałam ich. Było mnóstwo zabawy i radości, gdy moi
mężczyźni odnaleźli ukryte jajka i słodycze. Nie chcąc, by któryś z nich otrzymał
więcej niż pozostali, włożyłam do malutkich gniazdek z trawy i liści karteczki z ich
imionami. Najbardziej uradowany był Lpetati. Obrócił mnie w koło, chwycił w
ramiona i podziękował za "niemiecką Wielkanoc".
Już po drodze słyszeliśmy, że msza rozpoczęła się jakiś czas temu. Kościół był tak
przepełniony, że musieliśmy stać przy tylnym wejściu. Pomimo otwartych bocznych
drzwi i głośno pracujących wentylatorów, w ogromnym pomieszczeniu panowała
nieznośna duchota.
Wiele parafii w Niemczech mogło tylko marzyć o takiej liczbie ludzi uczestniczących
w nabożeństwie. Tłum wiernych radośnie klaskał w dłonie i kołysał się w rytm
pieśni, a szczególnie celne słowa pastora kwitowano tupaniem nogami. Zawsze
porywał mnie tak wielki entuzjazm i głęboka żarliwość. Wszyscy mieli na sobie
najlepsze ubrania, które wkładali jedynie w niedzielę, idąc do kościoła. Nabożeństwo
uchodziło za wielkie wydarzenie, stanowiąc dla wiernych w Afryce miejscami może
zbyt wesołą, ale mimo wszystko darzoną szacunkiem uroczystość.
Gdy znów zaczęło padać, niewielki występ nad wejściem nie zdołał nam zapewnić
ochrony przed deszczem i wkrótce byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Jednak ku
mojemu zdziwieniu ani Lpetati, ani chłopcy nie chcieli wyjść z kościoła przed
końcem nabożeństwa. Śpiewali znane im pieśni z takim zapałem, jak gdyby chcieli
zagłuszyć szum deszczu. Pozostaliśmy do końca, aż do wielkanocnego
błogosławieństwa. Dopiero gdy uścisnęliśmy ręce uczestnikom mszy obok nas, przed
i za nami na znak pokoju, opuściliśmy kościół i ruszyliśmy w strugach deszczu do
domu.
Właściwie miałam zamiar zwiedzić z Lpetati i dziećmi szczególną dzielnicę
Mombasy, Freetown, będącą pierwotnie osadą założoną dla uwolnionych
niewolników. Znajdował się tu jeden z naj-
285
starszych kościołów we wschodniej Afryce. Ale przez całą Niedzielę Wielkanocną
niebo było zachmurzone i mocno padało. Dopiero gdy wieczorem nieco się
przejaśniło, odważyliśmy się wyjść do miasta na kolację. Do tego czasu musiały nam
wystarczyć pisanki i słodycze, gdyż zupełnie nie liczyłam się z tym, że deszcz
pokrzyżuje nam plany i w domu nie było nic do jedzenia oprócz dwóch awokado,
jednej papai i czterech bananów.
Jednak była to piękna Wielkanoc. Bawiliśmy się dobrze, spędzając czas na różnych
grach. Cieszyłam się towarzystwem Lpetati i chłopców, gdyż Laitani miał do
następnych ferii pozostać w szkole, w Maralal, a Wilson musiał przygotowywać się
do egzaminu końcowego i poszukać odpowiedniego college'u dla przyszłych
nauczycieli.
Żałowałam jedynie, że w tę podróż nie mogły pojechać "nasze" dziewczynki, gdyż
również one znały piękne wybrzeże Kenii tylko ze słyszenia.
. Wyjazd
Zapowiadały się pełne smutku chwile. Wieczorem drugiego dnia świąt mieliśmy
ruszyć w podróż powrotną do domu. Torby podróżne zostały już zapakowane,
chłopcy wysprzątali apartament, a Lpetati pożegnał się ze swymi "braćmi" z dawnych
lat, również z tymi, którzy do nas wpadli, by przekazać mu listy do domu.
Ja w tym czasie pojechałam z chłopcami na pocztę w Bamburi, sprawdzić, czy nie
ma dla mnie jakichś wiadomości i znalazłam w skrytce kilka listów. Przejrzałam je
pobieżnie, rzucając okiem na nadawcę, po czym nieprzeczytane schowałam do
torebki.
Pozostało nam jeszcze trochę czasu, przeszliśmy się więc niewielką plażą przed
hotelem "Bamburi", by rzucić ostatnie spojrze-
286
nie na morze. Po niebie płynęły lekkie obłoki i powierzchnia wody lśniła w słońcu
różnymi odcieniami błękitu. Był to przepiękny obraz - ciągnące się aż po horyzont
morze, poprzecinane pasmami białej piany na rafach koralowych. Było nam
ogromnie żal, że musimy opuścić pełne życia, urzekające barwami wybrzeże.
Niestety, byliśmy tu zbyt krótko, bym mogła zaaranżować spotkanie z Eddiem.
Chłopcy byliby z pewnością zachwyceni jego rodziną i sposobem, w jaki żyli, ich
białym domem nad morzem, instrumentami muzycznymi i sprzętem technicznym.
Zanim wróciliśmy do naszego apartamentu, odebraliśmy w sklepie z artykułami
piśmienniczymi i książkami w Mtwapie zamówione wcześniej podręczniki dla
Laitani i dziewczynek. Zaopatrzyliśmy się również w zeszyty, notesy, długopisy,
linijki, ekierki, kątomierz i inne przybory szkolne. Dla Wilsona, który miał się
ubiegać o przyjęcie do college'u, kupiłam dodatkowo papier listowy i koperty oraz
sporą liczbę znaczków.
Wieczorem zrobiło się duszno i deszczowo. Przy stacji benzynowej Kenol w
Mtwapie wsiedliśmy do starego, rozklekotanego autobusu, który również cały był
pokryty kolorowymi, zadziwiająco wiernie odtworzonymi emblematami znanych
klubów piłkarskich. Tym razem z tyłu i na bokach pojazdu pyszniły się symbole
klubów Real Madryt, Hamburger SVi FC Barcelona, mające za zadanie ukryć fakt, że
najlepsze lata autobus miał już dawno za sobą.
Z jednej strony cieszyłam się na powrót do domu, z drugiej jednak chętnie
pozostałabym tu jeszcze jakiś czas. Dla mnie wybrzeże było nie tylko miejscem na
wakacyjny odpoczynek. Miałam tutaj przyjaciół i znajomych, domek z ogródkiem i
pracę, spotykałam się tu też często z członkami rodziny i przyjaciółmi z Niemiec,
którym chciałam zaoszczędzić długiej, uciążliwej podróży na północ kraju. W
Mombasie i na jej przedmieściach czułam się tak samo jak w domu, w dystrykcie
Samburu. Pas lądu nad Oceanem Indyjskim
287
miał jednak dla mnie szczególne znaczenie z tego względu, że przed wieloma laty
podjęłam tu niezwykle ważne decyzje. Miniony czas pozostawił za sobą wiele
wspomnień, które towarzyszą mi do dziś, wzbogacając moje życie.
Dopiero niemal pod koniec podróży, kiedy w krajobrazie zaczął przeważać busz i
sawanny, a ja czułam całą sobą, że już wkrótce znajdę się w domu, na myśl o nim
ogarnęło mnie podniecenie i prawdziwa radość.
Z powrotem w domu
Słońce stało już nisko, góry rzucały długie cienie na dolinę. -Widać już Maralal! -
zawołał podekscytowany Laitani. -1 moją szkołę!
-
Piękna podróż, naprawdę piękna, dziękuję ci, Chui - powie
dział Lpetati, przeciągnął się i stękając cicho wysiadł z autobusu.
Podobnie jak Wilsonowi ścierpły mu nogi, których podczas długiej
jazdy w zbiorowej taksówce nie był w stanie wygodnie wyprostować.
Mimo że byliśmy bardzo zmęczeni i zrobiło się już późne popołudnie, nie
zdecydowaliśmy się przenocować w mieście, jak to mieliśmy w planach. Poszliśmy
tylko na herbatę, która smakowała o wiele lepiej niż wszystkie herbaty w Mombasie.
-
Restauracje na wybrzeżu były ekstra, tutaj jednak jest zupełnie
inaczej, ale jeśli już pić chai, to tylko u nas - stwierdził Wilson.
Po posiłku, na który składały się lokalne dania, załatwiliśmy pi-kap na powrót do
domu. Przed wyruszeniem w drogę kupiliśmy jeszcze za pozostałe po podróży
pieniądze żywność na kilka następnych dni i wodę mineralną. Jeśli chodzi o
podarunki dla członków rodziny, wystarczyło tylko na herbatę, cukier i słodycze dla
dzieci, nie zapomnieliśmy też o obiecanych okularach słonecznych i kieszonkowej
latarce dla kuzyna Langisa.
288
1
Pikap potoczył się w kierunku wioski i w końcu pokonawszy ostatni pas darniny,
dotarł do naszego nowego ogrodzenia. Byłam zła na siebie, że na widok płotu i
bramy znów poczułam wyrzuty sumienia.
Najpierw przybiegły do nas dzieci, potem zjawili się krewni i przyjaciele.
Przywitaliśmy się serdecznie i goście weszli za nami do domu. Z powodu szybko
zapadających ciemności zrobiłam się trochę nerwowa, gdyż obecność tylu ludzi w
domu oznaczała, że muszę przygotować wszystkie lampy i sprawdzić, czy są gotowe
do użycia.
Potem nadszedł czas przeprowadzenia inspekcji w zagrodach, mieliśmy więc dobry
powód, aby na powrót zamknąć drzwi. Lpeta-ti poszedł za ojcem, który chciał z nim
porozmawiać. Tymczasem z głośnym ujadaniem przybiegły nasze psy, machając
ogonami z radości i domagając się pieszczot, nawet koty opuściły swoje kryjówki i
przyszły się z nami przywitać. Kozy, zwłaszcza Willi i Walii, podobnie jak owce
miały się wspaniale, mimo że podczas naszej nieobecności nie padało i trawa
zaczynała powoli więdnąć. Krowy i mały byczek również byli w dobrej kondycji. Ze
wzruszeniem patrzyłam, jak Lpetati obejmuje Namene i Nderre za szyje i szepcze im
coś do ucha, a potem wita się z Mamouri, Saurą, Mzuri, Hekimą i Rangi--rangi jak z
przyjaciółmi. Gdy się wyprostował i powiódł oczyma po zwierzętach i chatach,
widząc jego promienny uśmiech, zdałam sobie sprawę, że w tym momencie czas
spędzony wspólnie na wybrzeżu stał się dla niego niewyraźnym wspomnieniem.
Zachwyt wzbudziły w nas oba jagniątka, które wykonywały drobne, jeszcze trochę
niezgrabne skoki. W ich ruchach było tyle radości życia, że wprost nie mogłam się na
nie napatrzeć. Postanowiłam, że otoczę jagniątka i ich matkę szczególną troską.
Gdy zapadł zmrok, wróciliśmy do domu, mimo że Marissa i Ngarachuna zapraszały
nas na chai. Nie chciałam jednak, aby marnowały na nas tę niewielką ilość
produktów, którą zdołaliśmy przy-
289
wieźć dla krewnych. Bądź co bądź było nas łącznie z chłopcami cztery osoby, a
Wilsona i Laitani zawsze musiałam napominać, aby ostrożniej obchodzili się z
cukrem, gdyż obaj uwielbiali bardzo słodką herbatę. Wymawiając się zmęczeniem,
życzyliśmy im dobrej nocy i skierowaliśmy się do naszego domku piękną spokojną
dróżką, prowadzącą wśród zarośli aż do nowej, szerokiej bramy, doskonale
widocznej dzięki jasnym kamieniom kwarcowym.
W domu posiedzieliśmy jeszcze chwilę na werandzie. Lampa naftowa dawała
przytłumione, migotliwe światło. Zrobiłam herbatę, a potem kolejno spoglądaliśmy
przez lornetkę, tak lubianą przez chłopców, z nabożną czcią obserwując gwiazdy.
Nigdzie nie widziałam tak pięknego, bezkresnego i tak pełnego życia nieba jak tutaj.
Chłopcy i Lpetati pozostali na werandzie, rozmawiając, a ja tymczasem pościeliłam
łóżka i przygotowałam przybory toaletowe i piżamy. Po wspólnej modlitwie Lpetati,
Wilson i Laitani zapadli w głęboki sen. Mnie nie chciało się jeszcze spać,
przebiegłam więc pamięcią kolejne etapy naszej wyprawy. Potem jeszcze raz
przeczytałam listy odebrane ze skrytki pocztowej w Bamburi, przede wszystkim te z
Niemiec, gdyż podczas jazdy autobusem i matatu tylko rzuciłam na nie okiem. Moje
myśli powędrowały z równika do ukochanych osób na północnej półkuli. Pozostałam
tam przez chwilę, obejmując spojrzeniem moich synów i przyjaciół. Jak ogromny był
ten świat i równocześnie mały, jakie to cudowne, że istniał i że było mi dane przeżyć
tak wiele.
Po cichu rozpakowałam swoją torbę podróżną, mając przy tym wrażenie, że w moich
rzeczach zachowała się woń oceanu. Szczególnie intensywnie pachniały zebrane na
brzegu muszle i kawałki korali. Unosząc z zamkniętymi oczami muszle do nozdrzy,
czuło się przed sobą morze i rozległe plaże. Gdy na podłogę wysypało się trochę
piasku, zebrałam go ostrożnie, wytrząsnęłam do szerokiego słoika, zakręciłam
wieczko i napisałam na nim flamastrem "Mombasa, 2003".
290
Wilson, Laitani i Lpetati, oraz naturalnie ja sama, wynieśliśmy naprawdę wiele z tej
wycieczki. Cieszyłam się, że zdecydowaliśmy się na nią, gdyż być może nieprędko
zdarzy się okazja, aby wyruszyć na podobną wyprawę.
Już pierwszy wieczór w domu wyraźnie ukazał nam kontrast między różnymi
rejonami kraju. Jakże inne, jak spokojne było życie tutaj w domu, bez ulic,
samochodów, bez hałasu i świateł z zewnątrz, bez sklepów, restauracji, bieżącej
wody, bez prądu i sprzętu, który działał dzięki niemu. Była za to cisza, rodzina,
dzikie zwierzęta i lekki wiatr nieustannie wiejący nad górską doliną, suche powietrze
znad kamienistych pustyni na północy, przesycone zapachem ziemi, kwiatów, trawy i
aromatycznych liści.
Następnego ranka misjonarz przywiózł nasze dziewczynki do domu w towarzystwie
koleżanek. Mutoni i Wahirze było trudno pożegnać się z przyjaciółkami, poprosiłam
więc ich ojca, aby pozostali u nas jeszcze jeden dzień. Misjonarz był oczarowany
naszym domem, wyrażał się z uznaniem o wszystkim, co zobaczył, i chwalił "nasze"
dzieci, w których zachowaniu, jak to określił, widać było moją rękę.
- Ogromnie dużo pani osiągnęła jako matka zastępcza - stwierdził.
Kiedy przedstawił mi swój projekt umieszczania dzieci, głównie sierot, w rodzinach
chrześcijańskich, musiałam mu, niestety, odmówić. W rodzinie Lpetati było
wystarczająco dużo dzieci, z których wszystkie potrzebowały jakiejś formy pomocy.
Gdy opowiedziałam misjonarzowi, jak zarabiam pieniądze i że muszę rokrocznie
spędzać kilka tygodni na wybrzeżu, zrozumiał moją odmowę, mimo to jednak nad
nią ubolewał.
Dni, a zwłaszcza wieczory, które pozostały nam do wyjazdu przybranych dzieci do
szkoły, spędzaliśmy wspólnie w pobliżu domu, na zboczu pokrytym niebieskimi
kwiatami, grając w różne gry i roz-
291
mawiając na werandzie, a także oczywiście przy płonącym kominku, co byłoby nie
do pomyślenia w upalnej Mombasie. Z entuzjazmem wymienialiśmy się wrażeniami
z podróży. Czułam się wspaniale w tej "patchworkowej" rodzinie, emanującej
radością, dającej poczucie przynależności i bezpieczeństwa. Najchętniej nigdy nie
wypuszczałabym chłopców i dziewczynek z domu, nawet jeśli wymagałoby to dużo
pracy, dobrej organizacji i dalekowzroczności w działaniu. Śmiech, beztroska i
wesoły nastrój, drobne, serdeczne gesty i słowa rozjaśniające dzień powszedni,
czyniły mnie bezbrzeż-nie szczęśliwą.
- Rozważania na temat szkoły
Dwa dni przed rozpoczęciem szkoły i pójściem dzieci do nowych klas
zorganizowałam transport do Maralal dla naszej szóstki; wciąż jeszcze nie mogłam
przeboleć, że nie ma już wśród nas Nganat. Było mnóstwo rzeczy do załatwienia. I
tak rzuciliśmy okiem na pokoje w internacie, sprawdzając, czy czegoś nie brakuje, i
uzupełniliśmy wyposażenie dzieci. Przede wszystkim jednak czekały nas rozmowy z
nauczycielami, które odbywały się zawsze przed zmianą klasy. Rzecz jasna,
odwiedzałam pedagogów przybranych dzieci również bez szczególnych powodów,
choćby po to, aby utrzymać dobry kontakt pomiędzy nimi, dziećmi i mną, a także
Lpetati. Poprosiłam męża, aby mi towarzyszył. Nie był tym wprawdzie specjalnie
zainteresowany, ale uważałam, że obecność Lpetati podczas rozmów jest ważna dla
jego samopoczucia.
Lpetati nie mógł zajmować się nauką dzieci, tymi wszystkimi szkolnymi sprawami i
zadaniami domowymi, gdyż brakowało mu znajomości rzeczy i wiedzy. Ale w końcu
to również jego zasługą było, że dzieci czuły się szczęśliwe w naszym domu, nawet
jeśli wspólnie spędzany czas ograniczał się tylko do ferii.
292
Lpetati miał wspaniałe podejście do dzieci, zachowywał się swobodnie w ich
towarzystwie i posiadał intuicyjną umiejętność utrzymywania równowagi pomiędzy
budowaniem autorytetu a tolerancją - na tym przede wszystkim opierał się jego
sukces wychowawczy. Mimo licznych błazenad nigdy nie robił z siebie klauna. Jego
dobry humor udzielał się wszystkim, dzięki czemu, obojętne czy siedzieliśmy przy
stole lub kominku, czy graliśmy w różne gry, czy spędzaliśmy czas w inny sposób, w
naszej rodzinie zawsze panowała serdeczna, radosna atmosfera. Dzieci kochały
Lpetati. Był pośrednikiem między współczesnością, do której należała szkoła, a
tradycją, z którą dzieci wskutek szczególnych okoliczności nie były już tak mocno
związane. Dzięki Lpetati, biorąc udział w wielu plemiennych ceremoniach, na co ja
również nalegałam, nie utraciły jednak z nią kontaktu. Oboje uważaliśmy, że dzieci
mają prawo być dumne ze swego kulturowego dziedzictwa, nawet jeśli z niektórych
zwyczajów, jak obrzezanie dziewcząt czy aranżowane małżeństwa, powinno się
zrezygnować.
Szkoła wciąż jeszcze nie znalazła u wielu rodzin uznania, jakiego oczekiwał rząd.
Jednakże duża liczba gmin w dystrykcie Sambu-ru zabiegała o budowę szkół i
przedszkoli. Rodzice z naszej wioski w zasadzie nie mieli żadnego kontaktu z
nauczycielami, większość z nich nawet nie widziała szkół swoich dzieci od środka.
Również Lpetati ucierpiał na tym, że nie istniał obowiązek szkolny, a jego rodzinie
nie wystarczyło pieniędzy na cały okres edukacji w szkole podstawowej, choć
chętnie do niej uczęszczał i nauka przychodziła mu z łatwością. Z czasem pogodził
się z tym, że ma niepełne wykształcenie. Niechętnie się do tego przyznawał i starał
się ów fakt bagatelizować, był jednak przeczulony na punkcie swoich braków w
wiedzy. Umacniałam go w przekonaniu, że dużo może nadrobić doświadczeniem.
Niemniej był dumny z tego, że potrafi trochę pisać i czytać, jednakże tylko w suahili.
W stosunku do dyrekcji szkoły
293
i wychowawców Lpetati wykazywał pewną nieśmiałość, mimo to uległ mojej prośbie
i towarzyszył mi podczas rozmowy. Z szacunku dla nauczycieli starannie się umył,
nasmarował kremem, użył dezodorantu, uczesał się oraz nałożył długie spodnie i
jasną koszulę, a także "prawdziwe" buty i skarpetki.
Nasze przybrane dzieci mogły bez żadnych ograniczeń uczęszczać do szkoły i
swobodnie snuć plany na przyszłość. Nie wszędzie tak było. Chociaż obecnie
większość rodziców pochwalała naukę w szkole podstawowej, to już dalsze
wykształcenie nie spotykało się z tak powszechną aprobatą. Było kosztowne. Gdyby
dzięki wyrzeczeniom rodziców lub stypendium uzdolnione dziecko otrzymało szansę
dalszej nauki, czy nawet pójścia na studia, musiałoby w przyszłości spłacić swój dług
wobec rodziny, wspierając ją finansowo w miarę swoich możliwości. Tym samym
każde dziecko czy młody człowiek zostaliby obarczeni ciężarem ponad ich siły.
Świadomość przyjęcia takiego zobowiązania rodziła napięcia i niezadowolenie,
poczucie bezradności i niesamodzielności. Oczekiwanie od latorośli, niekiedy nawet
podparte groźbami, że pewnego dnia weźmie na swoje barki utrzymanie często nie
tylko najbliższej rodziny, lecz także dalszych krewnych, mogło stać się dla niej
prawdziwym koszmarem. Najlepszy przykład na to, jak nieprzejednana postawa
rodzin potrafi unieszczęśliwić synów czy córki z dobrym wykształceniem, zyskałam
w swoim najbliższym otoczeniu. Pewien zaprzyjaźniony z nami nauczyciel
bezskutecznie próbował od dwóch czy też trzech lat poślubić oficjalnie, zgodnie z
tradycją, swoją ukochaną i założyć własną rodzinę - urodziło im się nawet już
dziecko. Nie starczało mu jednak na to pieniędzy, gdyż krewni nachodzili go bez
ustanku, skarżąc się na problemy finansowe, a on nie miał odwagi, aby ich odprawić.
W tych okolicznościach młody człowiek po prostu nie był w stanie ze swojej pensji,
do której zgłaszali prawo jego krewniacy, opłacić zwyczajowych podarunków dla
rodziców narzeczonej
294
i kosztów weselnego poczęstunku, nie mówiąc już o wprowadzeniu się do własnego
domu, na który mógłby sobie pozwolić, gdyby nie ciążyły na nim tak poważne
zobowiązania. Nawet w szkole unikał ponoszenia jakichkolwiek kosztów.
Pomagałam mu niejednokrotnie, o czym jednak nikt w wiosce nie mógł wiedzieć,
płacąc za niego drobne sumy, gdyż nie mogłam patrzeć, jak wszyscy członkowie
rodziny domagają się od niego pieniędzy. Jak długo miało się to ciągnąć? Młody
człowiek zaczął rozważać pomysł opuszczenia rodzinnych stron, by mieć w końcu
spokój i móc stworzyć sobie własny dom. Przyrzeczono mu już nawet posadę
nauczyciela w szkole poza dystryktem Samburu - mógłby rozpocząć tam pracę już za
kilka miesięcy. Utrzymywał to w głębokiej tajemnicy, którą znała tylko jego żona i
ja. Ufał mi, gdyż wiedział, że nigdy bym go nie zdradziła. Ten przykład pokazywał,
że jeśli chodzi o szansę zdobycia niezależności młodych ludzi, dużo się jeszcze
musiało u nas zmienić. Równocześnie wiedziałam, że Afrykanie w głębi duszy nie
mieli dużych oczekiwań - nie dążyli do zrobienia kariery zawodowej ani nie pragnęli
otaczać się luksusem. Niemal wszyscy mieszkańcy tego kontynentu potrafili cieszyć
się życiem - jeśli tylko mieli co jeść i pić, do tego małą chatkę i ewentualnie własną
niewielką rodzinę, nic więcej nie było im potrzebne do szczęścia. Nie myśleli o
jakiejś nieokreślonej przyszłości i nie planowali jej, gdyż, jak już wspomniałam,
liczyła się tylko chwila obecna, która była ważniejsza niż całokształt życia. Poza tym
musieli mieć czas dla bliskich i przyjaciół - bez spoglądania na zegarek, bez
gorączkowego pośpiechu, czas, aby żyć pełnią życia i je kochać. W ten sposób
również ja się nauczyłam, jak niewiele potrzebuje człowiek, by być szczęśliwym i ile
czczych błahostek potrafi to szczęście zakłócić.
W Europie obowiązuje zasada: coraz więcej, coraz szybciej, coraz efektywniej. Tutaj
jest ona nie do przyjęcia. Przychylam się do opinii, że nie wolno eliminować niczego,
co odciska charakterystycz-
295
ne piętno na tym szczególnym kontynencie, i nie tylko należy to zachować, ale też
pielęgnować i wspierać, nie dopuszczając do wymieszania się z wpływami z
zewnątrz, gdyż cała siła tkwi w samej Afryce. Jednak Afryka już ucierpiała, niektóre
rodzime zwyczaje wymarły, tym bardziej należy więc chronić te, które się zachowały.
_ Rzucanie sandałów
Pewnego wieczoru pojawił się baba. Wyszli z Lpetati i długo siedzieli razem na
zboczu. Obserwowałam obu, rozmawiali z ożywieniem, nie przeszkadzałam im
jednak, cierpliwie czekając z kolacją. Już jakiś czas temu zapadł zmrok, ogień
trzaskał w kominku, a świece i lampy naftowe rzucały ciepłe światło. Nieco później
usłyszałam głosy Lpetati i baby na werandzie, a po chwili obaj weszli do domu.
Odgrzałam zapiekankę z warzywami i nałożyłam ją na talerze.
- To jest bardzo dobre, dziecko - powiedział baba. - Bardzo dobre.
- Baba ma kłopot - zaczął Lpetati po dłuższej chwili. - Zawsze
bardzo dobrze się rozumiał z dwoma wazee z okolicy Kisimy, ale
podczas naszej nieobecności odprawił ich, gdyż chcieli od niego
pieniędzy. Myśleli, że ma pieniądze od ciebie. Prosili też o zastrzyki,
które kupiłaś dla naszego bydła, i preparaty witaminowe, gdyż kilka
krów wazee miało problemy z trawieniem. Baba dał im zastrzyki, ale
witamin odmówił. Teraz ktoś podburza wazee przeciwko nam, twier
dząc, że krowy pochorowały się od zastrzyków i że to my jesteśmy
temu winni. Wazee uwierzyli tej osobie i są ogromnie wzburzeni. To
bardzo niedobrze. Musimy coś z tym zrobić.
- Ale to przecież bzdura! - zdenerwowałam się. - Co za głupie
gadanie! Jeśli krowy zachorowały, to z pewnością wstrzyknięto im
złe lub zanieczyszczone preparaty, albo dawka była niewłaściwa.
Wielu stosujących zastrzyki najczęściej nawet nie potrafi przeczytać
296
na opakowaniu informacji o leku. A właściwie strzykawek nie powinno się nikomu
przekazywać - wyraźnie to podkreśliłam - gdyż zawsze powinny być czyste, sterylne,
jeśli wiesz, co to znaczy.
Byłam bardzo poruszona i wściekła na samą siebie, że zapomniałam schować
strzykawki, by nie trafiły w ręce niepowołanych osób. Nie chodziło tylko o to, że
dużo kosztowały i trudno je było dostać; wystarczającym powodem, aby zachować
szczególną ostrożność, była nieznajomość zasad higieny wśród mieszkańców wiosek.
Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co mogło się stać, kiedy strzykawki leżały
gdzieś porzucone wokół chat. Nikt nie wiedział, co znaczy słowo "sterylne" i nikt się
nim nie przejmował. Naturalnie byłam też zła na babę, że nie zważał na moje
pouczenia. Nie mogłam mu jednak tego powiedzieć, nie przysługiwało mi prawo
krytykowania go za cokolwiek. A to, że chciał pomóc innym, nie było niczym
niewłaściwym. Gdyby wiedział, jakie skutki pociągnie za sobą pożyczanie
strzykawek, z pewnością postąpiłby inaczej.
Baba nic nie powiedział, nawet na mnie nie spojrzał. Zdawał się poświęcać całą
swoją uwagę zapiekance na talerzu, zauważyłam jednak, że niespokojnie szurał
nogami po podłodze.
- No i co teraz? - zapytałam po chwili.
- Baba i ja sprowadzimy jutro pewnego mzee, który prędko ustali,
co się stało z krowami, kto rozpowiada te kłamstwa i podjudza star
ców przeciw nam.
- A kim jest ten mzee, którego chcecie sprowadzić, i skąd miałby coś
wiedzieć na temat tej historii? - zapytałam Lpetati, gdy baba wyszedł.
- Zdziwisz się - odparł Lpetati. - Ten mzee ma specjalne buty,
podobne do twoich sandałów z Niemiec, które odpowiedzą na
wszystkie pytania, ale tylko on może nimi rzucać i tylko on umie
odczytywać odpowiedzi wskazane przez buty. Baba już kiedyś sam
próbował, ale nie potrafi odgadywać tak dobrze jak mzee, który się
na tym doskonale zna.
297
Skinęłam tylko głową, aby nie wprawiać go w zakłopotanie i nie rozczarować,
pomyślałam jednak swoje, uważając całą historię za hochsztaplerstwo, tym niemniej
zostawiłam sobie małą furtkę, gdyż są na tym świecie rzeczy, których nie da się objąć
rozumem.
Gdy baba i Lpetati sprowadzili mzee, byłam bardzo ciekawa, w jaki sposób będzie on
ustalał, kim jest osoba, która kieruje tak poważne oskarżenia pod naszym adresem.
Musiałam wytrzymać jeszcze jeden dzień, gdyż starzec wędrował do nas z babą i
wujkiem Mousse, robiąc po drodze liczne przerwy na odpoczynek. W końcu mzee,
szczupły starszy mężczyzna, pojawił się w towarzystwie baby, Lpetati, wujka
Mousse, Marissy, ciotki Kakomai i starej Susanah. "Rzucający sandałami" miał na
sobie znoszony, przymały strój safari i zarzucone na niego luźno udrapowane shuka,
w niebiesko-czerwoną kratę. Rozejrzał się po domu, nie zdejmując prostokątnych
okularów słonecznych, które zupełnie nie pasowały do mężczyzny w jego wieku.
Wypiliśmy herbatę na werandzie, jedząc do niej kromki białego chleba posmarowane
margaryną Blue-band i miodem. Zużyłam cały nasz zapas tych "specjałów", gdyż
wszyscy mieli zadziwiająco dobry apetyt. Po wypiciu herbaty mzee polecił mi i
Lpetati opróżnić pokój z mebli. Potem usiadł na podłodze, prosząc nas, byśmy
usadowili się obok niego w kręgu i zdjęli buty. Przed mzee leżały dwa płaskie,
ręcznie wykonane sandały, ozdobione różnokolorowymi paciorkami na wąskich,
czarnych rzemykach.
- Wierzch symbolizuje kobietę - wyjaśnił - a podeszwa mężczyznę. Jeżeli sandały
leżą obok siebie, a ich czubki wskazują ten sam kierunek, oznacza to "tak". Jeżeli
pokazują inne kierunki, oznacza to "nie". Poza tym wskazują miejsce, gdzie mieszka
osoba mająca złe zamiary i czy jest to kobieta czy mężczyzna. Wszystko to odkryją
moje buty. Nigdy nie kłamią. Odpowiedzą również na wasze pytania, jeśli tego
zechcę. Nawiążą z wami kontakt poprzez odkryte stopy.
298
W pokoju zapadła cisza. Potem mężczyźni zaczęli się modlić, a starzec mruczał coś
do siebie. Nagle po pytaniu:
-
Czy jest osoba, która sieje niepokój? - Podrzucił lekkie skórza
ne sandały wysoko w górę. Upadły na pokrytą linoleum podłogę
obok siebie, z czubkami skierowanymi w tę samą stronę. - Tak
- wyjaśnił mędrzec. Odczekał chwilę. - Czy ta osoba jest mężczyzną?
Sandały znów wylądowały z głośnym plaśnięciem na podłodze. Tym razem jeden
leżał na drugim, odwrócony w przeciwnym kierunku.
- Kobieta - zinterpretował ułożenie sandałów mm.
- Gdzie ta kobieta mieszka? - Zadając pytanie po raz kolejny,
podrzucił buty w górę. Ich czubki wskazywały na południowy
wschód od nas, być może chodziło o Kisimę, być może o Ikiloriti.
Nagle przyszła mi na myśl bigotka Aglaii.
Przyglądanie się tej procedurze było fascynujące, choć nie wierzyłam, że nawet
mając do dyspozycji "cudowne sandały", można w ten sposób zdobyć jakiekolwiek
informacje.
A potem uśmiechnęłam się, myśląc o tym, że z pewnością żadne ułożenie sandałów
nie pomoże uzyskać odpowiedzi na pytanie "dlaczego".
Mzee spojrzał na mnie karcącym wzrokiem, jak gdyby odgadł moje myśli, i gestem
nakazał mi z powrotem wyprostować nogi, które dla wygody podwinęłam pod siebie.
Zdałam sobie sprawę, że nie odpowiada mi to siedzenie w kręgu ze starszymi ludźmi,
że po prostu czuję się tu nie na miejscu.
-
Czy osoba, która czyni zło, mieszka w tej wiosce? - pytał dalej
mzee. Sandały odpowiedziały "nie", a kierunek znów wskazywał na
Ikiloriti lub Kisimę.
Irytowały mnie poważne twarze uczestników ceremonii. Czyżbym zbyt lekko
podchodziła do oskarżeń? Czy naprawdę konieczne było sprowadzenie "rzucającego
sandałami", aby wyjaśnić kwestię
299
zarzutów? A gdyby rzeczywiście coś z tego wynikło, czy powinniśmy podjąć jakieś
działania - i jak miałyby one wyglądać? Jaka będzie reakcja baby, kiedy pozna
odpowiedź? A może tylko szukał potwierdzenia swoich podejrzeń?
Dla mnie sprawa była właściwie jasna. To, czy krowy rzeczywiście zachorowały po
zaaplikowaniu im leków, wyjaśniłby przecież weterynarz. Byłam gotowa zapłacić za
jego wizytę, gdyby drugiej stronie brakowało na to pieniędzy. Najważniejsze, by
wreszcie zapanowała zgoda.
Niepokoiło mnie jednak, że zwrócono się do baby z prośbą o pieniądze i zrobili to
ludzie, którzy nie należeli do naszej rodziny ani do naszego klanu. Uważano
powszechnie, że dobrze nam się powodzi. Ale tak naprawdę "dobrze" nie powodziło
się ani nam, ani innym, nawet przy mojej skromnej pomocy. Jedynie nasze życie było
pod wieloma względami lżejsze. W tym momencie zazdrość wydawała mi się o wiele
groźniejsza niż jakiekolwiek zarzuty przeciwko nam.
Tym bardziej że rodziny, z którymi baba wszedł w zatarg, posiadały więcej bydła niż
my wszyscy razem wzięci.
Kolejne pytania "rzucającego sandałami" docierały do mnie jakby przez mgłę. Mzee
z zapałem kontynuował swoje "śledztwo", wspierany przez babę i Lpetati. Również
obie kobiety odzywały się coraz częściej. Ja jednak nie chciałam o niczym wiedzieć i
nawet obawa, że mędrzec poczuje się obrażony, nie mogła mnie zmusić do
uczestnictwa w zadawaniu pytań.
Za to coraz usilniej zastanawiałam się nad moim planem wezwania weterynarza,
który mógłby sprawdzić, w jakim stanie są rzekomo chore krowy, i powiedzieć coś
na temat być może nieprawidłowego obchodzenia się ze strzykawkami,
niewłaściwych dawek czy podawania przeterminowanych leków. W tej chwili
wydawało mi się to najprostszym rozwiązaniem pozwalającym zakończyć spór.
300
Gdy zapadł wieczór i zrobiło się ciemniej, zapaliliśmy z Lpetati świece i lampy
naftowe, prosząc uprzednio mzee o zgodę. Po ciemku trudno byłoby mi przygotować
herbatę. Podczas przerwy, którą spędziliśmy, siedząc nadal na podłodze, odczekałam
chwilę i ostrożnie wspomniałam o możliwości zbadania krów przez weterynarza.
Była to dla mnie bardzo ważna sprawa i ze względu na całą sytuację nie chciałam jej
rozważać z babą i Lpetati za plecami "rzucającego sandałami" oraz naszych gości, a
już na pewno nie zamierzałam działać na własną rękę.
- Być może obaj, światły mzee - tu skinęłam głową w kierunku
"rzucającego sandałami" - i weterynarz wspólnie dojdziecie praw
dy - powiedziałam dyplomatycznie. Mój głos odbijał się echem od
ścian pustego pomieszczenia. Przez chwilę nikt się nie odzywał,
a potem nagle rozpoczęła się ożywiona dyskusja.
- Już niebawem będziemy wiedzieć, kto nas oczernia - stwier
dził Lpetati. - Cierpliwości, mzee potrafi uciszyć złe języki. - Baba
skinął potakująco głową.
- Nie potrzebujemy weterynarza, poza tym jest drogi.
Gdy krótko przed północą zakończył się czas na pytania i mzee trzykrotnie splunął na
swoje drogocenne sandały, co oznaczało błogosławieństwo, a potem wsunął je do
kieszeni kurtki safari, wrócono do mojej propozycji.
-
Oczywiście, możecie wezwać weterynarza, by obejrzał chore
krowy, nie mam nic przeciwko temu - powiedział mzee. - Nie jestem
uzdrowicielem, tylko znawcą ludzi i rozwiązuję konflikty, a moi
pomocnicy - tu spojrzał na tkwiące w kieszeni sandały - wyjawiają
mi wiele tajemnic.
Spodobała mi się wypowiedź mzee i podałam mu rękę. On jednak wydawał się
jeszcze na coś czekać. Lpetati i ciotka Kakomai pocierając kciukiem o palec
wskazujący, dali mi do zrozumienia, że powinnam mu zapłacić.
301
-
Uczynił nam honor i oddal wielką przysługę. Poświęcił swój
czas i swoje siły dla naszej sprawy, a jego wiedza będzie bardzo po
mocna. -Wujek Mousse był o tym głęboko przekonany.
Gdy po raz drugi podałam rękę "rzucającemu sandałami" i poczuł w niej banknoty,
podniósł się z podłogi. Rzuciwszy okiem na zapłatę, wyraźnie zadowolony jeszcze
raz zapewnił, że wszystko obróci się na dobre.
Opuścił dom wraz z babą i wujkiem Mousse, a ja i Lpetati odprowadziliśmy
członków starszyzny i kobiety do zamkniętej bramy, oświetlając drogę lampą
naftową.
Potem znieśliśmy meble z werandy, ustawiając je na powrót w pokoju kominkowym.
W pewnej chwili usłyszeliśmy hieny, wyszliśmy więc na zewnątrz, kierując światło
latarek na zbocze i stwierdzając z ulgą, że nasi goście dotarli już do swoich chat, a
głosy drapieżników dochodzą z innej strony. Gdyby sytuacja była niebezpieczna,
mężczyźni i kobiety z pewnością zawróciliby z drogi.
Rozmawialiśmy jeszcze z Lpetati jakiś czas o "rzucającym sandałami". Lpetati, jak
zawsze, mocno wierzył we wszystko, co objawił im plemienny mędrzec. Nie miał
najmniejszych wątpliwości, że sandały "mówiły" prawdę. Rozmowa przeciągnęła się
i tego wieczoru Lpetati położył się do łóżka później niż zwykle.
- Zakładając, że ktoś rzeczywiście knuje intrygi przeciwko babie
i nam, czy powinniśmy jakoś na to zareagować, czy dać temu spo
kój? - zapytałam, kiedy po wspólnej modlitwie przysiadłam jeszcze
na brzegu łóżka Lpetati.
- Między ludźmi nie powinno być niewyjaśnionych spraw
- powiedział z głębokim przekonaniem. - Być może zostaną zapo
mniane, ale mogą też doprowadzić do trudnych sytuacji. Takie nie
porozumienia są bardzo niebezpieczne.
- Masz rację, Simba lal Ale pozwól mi też sprowadzić weterynarza.
302
- Naturalnie, że weterynarz może obejrzeć zwierzęta - to jego zawód, ale i tak nie
zdobędzie wiedzy, jaką posiada "rzucający sandałami". Posiedź jeszcze ze mną przez
chwilę, oltau- poprosił mnie, gdy chciałam wstać.
Czas pomóc innym
Już dwa dni później wybrałam się do Maralal, aby porozmawiać z weterynarzem i
poprosić go o opinię w sprawie chorych zwierząt. Jako lekarz z ukończonymi
studiami z pewnością będzie umiał powiedzieć, czy obawy baby są uzasadnione.
Mnie osobiście chodziło
0
ustalenie, czy krowy w okręgu Kisima rzeczywiście były chore,
a jeżeli tak, to na co.
Ponieważ weterynarz był w drodze i nikt nie wiedział, kiedy znów pojawi się w
lecznicy, musiałam przenocować w Maralal. Bardzo żałowałam, że nie udało mi się z
nim spotkać od razu, gdyż chciałam mieć tę nieprzyjemną sprawę jak najszybciej za
sobą.
Skoro byłam już na miejscu i miałam wolny czas, postanowiłam odwiedzić moich
przyjaciół z Nairobi oraz porozmawiać z dyrektorem szkoły Wilsona, który miał
kilka adresów instytucji kształcących nauczycieli. Naturalnie oprócz renomy tych
placówek i ich lokalizacji, interesowały mnie również koszty nauki.
U moich przyjaciół poznałam dwoje ułomnych dzieci, chłopca
1
dziewczynkę, które z powodu zdeformowanych rąk i nieprawidło
wego ułożenia stopy nie uczęszczały do szkoły. Nie mogły pokony
wać większych odległości, nie były też w stanie utrzymać w ręce książ
ki czy ołówka.
- To schorzenie przypomina dziecięce porażenie mózgowe, ale nim nie jest -
powiedziała moja przyjaciółka. - Słyszeliśmy nawet, że takie deformacje można
operować. Te dzieci są siostrzeńcami
303
mojej gosposi i kiedy nie ma się nimi kto zająć, przyprowadza je do nas. Dzieci,
abstrahując od kalectwa, są wyjątkowo bystre i świetnie dogadują się z naszymi
bliźniaczkami. Chętnie śpiewają, ciągnie je też do podręczników błiźniaczek, nie
mogą ich jednak przeglądać, wciąż wypadają im z rąk. Szkoda, że nie można tej
dwójce pomóc tak, jakby się chciało. - Przyjaciółka miała łzy w oczach. - Mamy
wielkie szczęście w życiu! Nasze dzieci są nie tylko zdrowe, ale każdego dnia dają
nam mnóstwo radości.
Historia kalekich dzieci poruszyła mnie do głębi. W Niemczech nigdy nie widziałam
tego rodzaju deformacji, ale w Afryce występowały one bardzo często. Teraz jednak
po raz pierwszy zetknęłam się z nimi bezpośrednio. Chłopiec o imieniu Daniel miał
prawie trzynaście lat i bardzo przypominał Laitani. Miał żywą, szczupłą twarz.
Kalectwo sprawiało, że zachowywał się z rezerwą, jednak stopniowo coraz śmielej
uczestniczył w rozmowie i odpowiadał, choć cichym głosem, na moje pytania.
Dowiedziałam się, czym się interesuje i co najbardziej lubi robić. Zdradził mi, że
najchętniej zostałby nauczycielem, a marzy o tym, aby nauczyć się jeździć na
rowerze, grać w piłkę nożną i "podróżować po całym świecie, najlepiej z aparatem
fotograficznym". Rozmawiając ze mną, trzymał głowę lekko pochyloną w lewo,
gdyż, jak wyznał, na prawe ucho lepiej słyszy. Być może to również mogłoby
wyjaśnić badanie lekarskie - pomyślałam.
Chłopiec zdobył mój ogromny szacunek, kiedy się dowiedziałam, że sam, z pomocą
błiźniaczek, nauczył się czytać. Dziewięcioletnie bliźniaczki były bardzo ładne.
Nosiły najczęściej typowo afrykańskie fryzury - ciasno splecione warkoczyki,
ozdobione kolorowymi gumkami do włosów i plastikowymi perełkami, co wyglądało
bardzo słodko. Były dobrymi uczennicami, mówiły słabo w języku Samburu, ale za
to doskonale po angielsku i w suahili. Dziewczynki bardzo mnie lubiły i kiedy
przyjeżdżałam do przyjaciół w odwiedziny, wybiegały mi naprzeciw, a potem nie
odstępowa-
304
ły mnie na krok. One również z łatwością dawały się polubić. Były bardzo bystre i
ciekawe świata, a pewnego razu zupełnie odebrało mi mowę, kiedy zaimprowizowały
przede mną mały skecz. Najchętniej jednak lubiły śpiewać do wtóru gitary lub
słuchać moich opowieści o Niemczech czy wybrzeżu. Z tego powodu często
wysyłałam im z Mombasy widokówki.
Dziewczynka z silnie zdeformowaną stopą, nieśmiała jedenastolatka, miała na imię
Maria. Nie była ładna w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa, miała jednak duże,
lśniące oczy, śliczny, prosty nosek i przeuroczy uśmiech.
Niesprawne ręce i niezgrabny chód były dla dziewczynki szczególnie uciążliwe.
Nigdy nie znajdzie męża i nie będzie nawet mogła zadbać sama o siebie, gdyż nie
poradzi sobie z najprostszymi pracami domowymi. Jeśli nikt Marii nie pomoże,
będzie zawsze zależna od innych ludzi.
Starałam się zachowywać jak najdelikatniej, gdyż chciałam, aby dzieci pozbyły się
nieśmiałości w stosunku do mnie. One jednak najwyraźniej widziały we mnie
zwykłą, nieróżniącą się od innych kobietę, która z pewnością chciała dla nich dobrze.
Szybko nabrały odwagi i rozmawiały ze mną swobodnie. Chciały wiedzieć, skąd
przyjechałam, czy to daleko stąd, czy mam męża i dzieci, a także, co robię w Kenii.
Śmialiśmy się często, a ja coraz bardziej pragnęłam im pomóc.
Poczekałam na właściwy moment, by dzieci nie słyszały, i powiedziałam o tym mojej
przyjaciółce i jej mężowi:
- Czy znacie może tutaj jakiegoś lekarza, z którym mogłabym porozmawiać o ich
chorobie? Jeżeli tylko da się coś dla nich zrobić - może w grę wchodziłaby operacja -
hańbą byłoby nie spróbować. Chciałabym ustalić, czy są jakieś możliwości leczenia
tych deformacji i jak przedstawiają się koszty. Czy rozmawialiście już na ten temat z
rodzicami dzieci?
305
- Nie, żadne z nich z pewnością nie będzie chciało rozmawiać
o leczeniu. Wiesz przecież, co Afrykanie o tym myślą. Jesteśmy po
stępowymi chrześcijanami i oczywiście nie wierzymy w przesądy,
a zwłaszcza w to, że choroby są karą za jakieś bliżej nieokreślone prze
winienia. - Mąż przyjaciółki roześmiał się. - Gdyby tak na to spoj
rzeć, niemal wszyscy ludzie byliby chorzy!
- Znamy ojca dzieci - mówiła dalej przyjaciółka. - To uczciwy,
skromny człowiek. Rodzina pochodzi z Marsabitu, później miesz
kała przez dłuższy czas w Baragoi. Chłopiec i dziewczynka mają
jeszcze dziewięcioro rodzeństwa, ale jak twierdzi nasza gosposia,
wszystkie pozostałe dzieci są zdrowe. Ojciec zarabia, handlując na
rzędziami. Wiele z nich wykonuje własnoręcznie. Kupiliśmy od nie
go kilka rzeczy, aby je sprzedać po wyższej cenie w tutejszym
sklepie. Jednak już od dawna nic nam nie przyniósł, podobno ma
teriały są bardzo drogie.
Myśl o ewentualnej pomocy dzieciom zaprzątała mnie coraz bardziej. Teraz, kiedy
poznałam je bliżej, ich los przestał mi być obojętny.
Podjęłam spontaniczną decyzję, że jeśli leczenie obojga okaże się możliwe, obciążę
konto pomocnicze. Na tym koncie znajdowały się pieniądze z datków ofiarowanych
"na szczytne cele", które otrzymałam w Niemczech podczas cyklu odczytów o
Afryce. Trudno było o bardziej szczytny cel! Czy mogło być coś wspanialszego, niż
dać dzieciom szczęście, pomagając im wrócić do normalnego życia?
Weterynarz, do którego wybrałam się do Maralal, zszedł chwilowo na nieco dalszy
plan. Rzecz jasna, rozmowa z nim była niezbędna, by załagodzić napiętą sytuację w
domu. Od wizyty weterynarza, od zbadania chorych krów bardzo wiele zależało, być
może więcej, niż potrafiłam sobie w tym momencie uświadomić.
Byłoby wspaniale, pomyślałam, gdyby w obu przypadkach dopisało mi szczęście.
Weterynarza musiałam przekonać o konieczno-
ści zamienienia kilku wyjaśniających słów z babą i wazee, starszym plemienia, który
tak dopiekł babie, i prosić o obejrzenie krów rzekomo chorych po podaniu
zastrzyków. Weterynarz z pewnością posiadał własny samochód, gdyż z racji swego
zawodu był w ciągłych rozjazdach. Musiałabym zatem pokryć jedynie koszty
benzyny i ewentualnie zapłacić stosowną rekompensatę za poświęcony nam czas.
Tego wieczoru jeszcze długo siedziałam z przyjaciółmi w małym pokoju bawialnym
o pomalowanych na zielono ścianach, pełnym pracowicie wydzierganych
koronkowych serwetek - tak jak to lubią Afrykanie - na sofie, stole i fotelach, a także
obrazów i fotografii
0
treści religijnej oraz cytatów z Biblii wiszących na ścianach i na
szafie. Afrykanie preferują raczej "drobnomieszczański" styl i "afry
kański szyk", które wyobrażają sobie zupełnie inaczej niż Europej
czycy. Elegancję w wydaniu europejskim spotyka się jedynie w hote
lach i obiektach turystycznych.
Po porannej herbacie przyjaciółka dała mi namiary na pewnego lekarza, chirurga, i
opisała drogę do jego gabinetu.
- Powiedz, że przychodzisz z naszego polecenia, on nas dobrze zna - poradziła mi.
Po niedługim czasie znalazłam się w niewielkiej, ciasnej, skromnie wyposażonej
prywatnej klinice. Chirurg wysłuchał mnie z zainteresowaniem, od czasu do czasu
kiwając przyjaźnie głową, i wyjaśnił, że najczęstszą przyczyną tego typu
zwyrodnienia stawów rąk
1
nieprawidłowego ułożenia stopy jest nawrotowe zapalenie stawów,
które może się wywiązać po niewyleczonej, przewlekłej infekcji, na
przykład po ciężkiej anginie.
-Wszystko przez ignorancję rodziców - stwierdził lekarz. - Nie chodzą z dziećmi do
lekarza, gdyż mają nadzieję, że jakoś to będzie, starają się nie myśleć o chorobie lub
boją się, że leczenie będzie drogie. A przecież uzdrowiciele także każą sobie płacić.
Tak, to smutne,
307
że w większości przypadków choroba rozwija się na skutek ignorancji rodziców.
Często też doprowadzają do kalectwa nieprawidłowo podawane zastrzyki przeciwko
malarii i stany zapalne, które niele-czone atakują kości. - Lekarz westchnął. - A pani -
upewnił się jeszcze raz - chciałaby poddać te dzieci leczeniu?
Uzgodniliśmy, że przyprowadzę do niego Daniela i Marię, aby mógł ocenić stan
zaawansowania choroby. Potem miał ustalić ze mną dalszy tok postępowania. Jak
stwierdził, będę się musiała liczyć z kosztami rzędu trzystu euro.
Odetchnęłam z ulgą. Pieniądze z datków pozwolą mi uregulować rachunek za
leczenie, a nawet zostanie ich jeszcze trochę. Tę sumę mogłabym przeznaczyć na
kupno odpowiedniego ubrania i wyposażenia do szkoły dla dzieci, oraz butów,
prawdopodobnie pierwszych w ich życiu.
Radość, że mogę pomóc Marii i Danielowi, uskrzydliła mnie. Już od dawna nie
czułam się tak dobrze.
W radosnym nastroju wróciłam do przyjaciółki i jej męża.
-
No i jak, wiesz już coś? - dopytywali się oboje. Opowiedziałam
im o rozmowie z lekarzem.
Moi przyjaciele z zainteresowaniem słuchali, gdy powtórzyłam im jego słowa na
temat deformacji kończyn i jej przyczyn.
- Gdyby było wiadomo o tym wcześniej, nie czekałoby się tak
długo - stwierdził mąż mojej przyjaciółki. - Człowiek uczy się przez
całe życie.
- Czy lekarz ma jakieś pojęcie, ile to może kosztować?
-Jeśli nie będzie komplikacji, koszty nie są aż tak wielkie. Mogę je nawet sama
pokryć. Wspaniałe wiadomości, prawda? Lekarz chciałby zobaczyć Marię i Daniela i
poznać historię ich choroby.
-
Zawieziemy dzieci do kliniki samochodem - powiedziała moja
przyjaciółka. - Chętnie poszłabym z wami, gdyż mnie to również
bardzo interesuje.
308
Imponowała mi jej przedsiębiorczość. Jak bardzo różniła się pod tym względem od
kobiet z naszej wioski! Znała języki, umiała prowadzić samochód, pracowała w
sklepie z materiałami budowlanymi męża, gdzie zajmowała się zamówieniami,
wychowywała czwórkę dzieci, z których najstarsze, chłopiec, uczęszczało już do
szkoły z internatem, i prowadziła dom. Wprawdzie pomagała jej w tym ciocia Marii i
Daniela, ale decyzje, co należy załatwić, kiedy zrobić sprawunki i co trzeba
ugotować, przyjaciółka podejmowała sama. Często też sama robiła zakupy. Ponadto
pomagała dzieciom w lekcjach i śpiewała w chórze kościelnym. Jej mąż był równie
pracowity. Dokonywał zakupów, realizował zamówienia, rozwożąc materiały
budowlane wypożyczoną ciężarówką na miejsce i prowadził księgowość. Poza
wszystkim był kochającym ojcem, sumiennie wykonującym swe obowiązki, a kiedy
wracał po pracy do domu, dzieci zawsze witały go radosnymi okrzykami. Obydwoje
rodzice prowadzili też wspólnie nowy pensjonat.
Dwa dni później zawieźliśmy Marię i Daniela do lekarza, uspokajając wcześniej ich
obawy przed wizytą w klinice. Na szczęście dzieci były bardziej otwarte, niż
myśleliśmy, i ciekawe, jak potoczą się dalsze wydarzenia - zyskały przecież nadzieję,
że zostaną wyleczone.
Lekarz gruntownie je zbadał, robiąc przy tym notatki.
-Winszuję wam, będziemy mogli coś z tym zrobić! - powiedział serdecznym tonem i
wyjaśnił nam, jak przebiegnie leczenie. - Za-gipsujemy najpierw chore kończyny, tak
by przez około dziesięć dni mogły powoli wracać do swego pierwotnego położenia,
później nowy gips, znów lekkie przekręcenie kończyn i tak dalej, dopóki nie będzie
można operować. Podczas operacji zostaną skrócone ścięgna. Ogólnie rzecz biorąc
leczenie potrwa kilka tygodni, może nawet miesięcy, należy więc zachować
cierpliwość. - Potem zapytał nas: - Gdzie dzieci będą przebywać podczas leczenia?
Nie mieszkają tu-
309
taj, a chciałbym, aby były pod nadzorem. Mogą się wprawdzie poruszać, kuśtykając,
ale nie powinny pozostawać bez opieki. Tylko bądźcie cierpliwe - powiedział lekarz,
śmiejąc się do dzieci. - To trochę trwa, zanim zajdą takie zmiany, jak w waszym
przypadku, i odwrócenie ich również musi trochę potrwać.
Podobał mi się ten lekarz. Prawdopodobnie sam był ojcem.
Był na tyle uprzejmy, że nie wspomniał ponownie o kosztach, sama więc zagadnęłam
go na ten temat i wpłaciłam zaliczkę.
- Gips zostanie zamówiony jeszcze dzisiaj - zapewnił i zwrócił się do dzieci: -
Leczenie rozpoczniemy już w tym tygodniu. Dostaniecie tu u nas takie białe ręce i
każde z was jedną białą nogę. Będziecie je mogły pomalować. - Lekarz roześmiał się
i mrugnął do nich. - A potem musicie pomóc w leczeniu i być bardzo ostrożne.
Zastanawiałam się, czy na jakiś czas nie zaopiekować się dziećmi. Gdyby same tego
chciały, a rodzice i lekarz wyraziliby zgodę, mogłabym je zabrać na tydzień czy dwa
do naszej wioski. Z pewnością w nowym otoczeniu czas płynąłby im szybciej.
Chciałam jednak spokojnie to przemyśleć i porozmawiać z Lpe-tati. Nie musiałam go
wprawdzie pytać o pozwolenie, ale powinien zostać przynajmniej o tym
poinformowany. Jeśli zaaprobuje mój pomysł, tym lepiej.
Gdy opuściliśmy gabinet lekarza, weszła do niego lamentująca kobieta z twarzą
ściągniętą bólem, wsparta na ramieniu nastoletniego chłopca. Kiedy się mijałyśmy,
spojrzała na mnie lśniącymi oczami, usiłując przywołać na usta znużony uśmiech.
Nie wiem, co się stało, ale ta kobieta zwróciła moją uwagę; miałam wrażenie, jakbym
ją już gdzieś widziała, a nawet z nią rozmawiała. Zdecydowałam się zaczekać z
Marią i Danielem w poczekalni, sama nie wiem dlaczego. Po prostu coś mnie do tego
zmusiło.
Próbowałam się skoncentrować, spoglądając przez drzwi poczekalni na rozległy
trawnik, po którym szło kilkoro ludzi. Na jego
310
końcu stał płaski budynek z pomalowanymi na turkusowoniebie-sko drewnianymi
drzwiami; na dwóch z nich widniał napis "WC", na kolejnych dwóch - "Łazienka". W
pobliżu zainstalowano grill. Niewielką poczekalnię wypełniły kłęby dymu, pachniało
cebulą, czosnkiem i pieczonymi na ruszcie potrawami.
Po pewnym czasie drzwi gabinetu, najwidoczniej niedomknięte, uchyliły się i
mimowolnie usłyszałam fragment rozmowy kobiety z lekarzem, nie rozumiejąc
jednak wszystkiego.
Kobieta z chłopcem ponownie weszli do poczekalni. Przechodząc obok, kobieta,
która teraz trzymała w ręce laskę inwalidzką, trąciła mnie lekko w ramię. Czy zrobiła
to specjalnie, czy przypadkowo, a może była to niema prośba? Wyglądała na bardzo
zatroskaną. Przez moment stałam bez ruchu, a potem, nie zastanawiając się długo,
odważnie zapukałam do gabinetu i jeszcze raz weszłam do środka.
-
Zaczekajcie chwilę - powiedziałam do Marii i Daniela. - Za
raz wrócę.
Lekarz zapisał coś w notesie, po czym polecił pielęgniarce, aby przygotowała leki i
zaprowadziła ranną kobietę wraz z dziećmi na posiłek, wydawany przez siostry
miłosierdzia w centrum Maralal.
-
Przepraszam - zwróciłam się do lekarza - chodzi mi o kobie
tę, która właśnie była u pana. Nie chciałabym uchodzić za wścibską,
ale mam wrażenie, że ją znam. - Nie wyjawiłam mu, że dotarły do
mnie jego słowa o koniecznej operacji. -Jeśli przeszkodą w leczeniu
jest brak pieniędzy, być może mogłabym pomóc. - Ze zdziwieniem
usłyszałam swój głos mówiący coś, czego w ogóle nie przemyślałam.
Naprawdę nie wiedziałam, co mnie naszło. Lekarz przyglądał mi się uważnie. Przez
kilka minut rozważał, czy może odstąpić od zasady zachowania tajemnicy lekarskiej.
-
Ma dwa złamane żebra i musi zostać natychmiast zoperowana
- powiedział w końcu. - Mam do dyspozycji niewielkie fundusze,
311
a ta kobieta musi pojechać do specjalistycznej kliniki w Nairobi, ale na to, niestety,
nie starczy mi środków. Naprawdę wielka szkoda. - Potem opowiedział o kulisach
wypadku. - Aby utrzymać rodzinę, kobieta ta trudni się wyrobem węgla drzewnego,
który sprzedaje do kilku restauracji i prywatnych domów. Podczas zbierania drewna
w lesie jedna z gałęzi tak nieszczęśliwie spadła jej na plecy, że kobieta doznała
złamania żeber. Musi wykarmić czwórkę dzieci, mąż opuścił ich już dawno temu.
Chyba była z nim wtedy na wybrzeżu. Ból jest tak silny, że ledwie się porusza, ale
dzieci jej potrzebują. Jeśli nie będzie mogła pracować, nie dostaną nic do jedzenia. To
proste. Szkoda, wielka szkoda.
-
Chętnie pomogę - powtórzyłam. - Wpadnę do pana jutro,
byłabym wdzięczna, gdyby pan do tej pory się zorientował, z jaką
sumą należy się liczyć, by umożliwić tej kobiecie operację.
Lekarz ponownie spojrzał na mnie badawczo.
-
Zajmę się tym.
Byłam coraz bardziej przekonana, że znam tę kobietę w związku z jakąś
nieprzyjemną historią. Lekarz mówił o wybrzeżu. Z pewnością sobie przypomnę,
gdzie ją już widziałam. Ale dlaczego tak się przejęłam jej losem?
Wolno wracałam z Marią i Danielem do domu przyjaciół. Ludzie przyglądali nam się
z ciekawością, niekiedy wręcz bezceremonialnie się na nas gapiąc: biała kobieta z
dwojgiem kalekich dzieci. Jednak w połowie drogi spotkaliśmy męża mojej
przyjaciółki, który wyjechał nam naprzeciw i odwiózł nas do domu.
Ponieważ następnego dnia ponownie chciałam zająć się dziećmi i porozmawiać z
lekarzem, przenocowałam w Maralal. Długo nie mogłam zasnąć. Moje myśli krążyły
wokół dzieci i kobiety, którą widziałam u lekarza. Przygnębiał mnie również fakt, że
nie udało mi się jeszcze spotkać z weterynarzem. Podczas kolejnej próby złożenia mu
wizyty, znów nie było go w lecznicy. Zastałam, co prawda,
312
na miejscu jego asystenta, niezwykle uprzejmego człowieka, który sprawiał wrażenie
godnego zaufania, był on jednak bardzo młody i nowy w miasteczku. Wydawało mi
się, że znany już wszystkim mieszkańcom weterynarz, z racji swego wieku i
długoletniego doświadczenia, będzie odpowiedniejszą osobą, by porozmawiać ze
starszymi w wiosce i wyjaśnić sytuację.
. Szybka decyzja
Przelotnie pomyślałam o Lpetati, byłam jednak pewna, że domyślał się, dlaczego nie
wracam jeszcze do domu. Nie zawsze udawało się wszystko planowo załatwić. To, co
zamierzałam w związku z Marią i Danielem, z pewnością go nie zachwyci,
wiedziałam o tym już teraz. Lpetati był zdania, że powinnam się raczej troszczyć o
bliższą rodzinę. Dlatego uznałam, że lepiej będzie, jeśli nie wtajemniczę go w moje
plany finansowe; dotyczyło to również rodziny. W przeszłości zdarzyło się już
kilkakrotnie, że nie wyjawiałam mu, ile pieniędzy kosztowały nowe inwestycje w
domu lub ile przeznaczyłam na działalność charytatywną. Lpetati bowiem przeliczał
najczęściej pieniądze, w jego mniemaniu wydane przeze mnie zupełnie
niepotrzebnie, na krowy lub zastanawiał się, jaką sumę moglibyśmy uzyskać, gdyby
udało się z powrotem sprzedać nabyte właśnie rzeczy.
Tak czy inaczej, chciałam uniknąć dyskusji z Lpetati na temat pieniędzy. Zasnęłam z
tą myślą i nazajutrz po przebudzeniu czułam się jak z krzyża zdjęta.
Lekarz zachował się niezwykle uprzejmie. Ujrzawszy mnie przez uchylone drzwi, od
razu poprosił do gabinetu, nie każąc mi czekać. Jeszcze raz wyjaśnił kilka
szczegółów i wyznaczył termin pierwszego zabiegu Marii i Daniela, którymi chciał
się zająć osobiście. Po-
313
tem przekazał mi, że koszt operacji kobiety wyniesie szacunkowo od siedmiuset do
ośmiuset euro, wliczając w to transport do specjalistycznej kliniki w Nairobi. Stan
kobiety był bowiem na tyle poważny, że nie mogła korzystać ze środków
komunikacji publicznej. Należałoby także pomyśleć o skromnej kwocie dla dzieci na
czas leczenia ich matki. Nie powinno się ich przecież pozostawiać własnemu losowi.
-
Brat i siostra chorej mają problemy z alkoholem - wyjawił mi
lekarz. - Z pewnością nie będą w stanie zatroszczyć się o dzieci.
Powiedziałam sympatycznemu lekarzowi, że nie jestem zamożna z domu i
wyjaśniłam mu, w jaki sposób zarabiam pieniądze w Kenii. Ogromnie mu się to
spodobało.
- Muzyka - westchnął. - Chętnie bym się zajął muzyką w wol
nym czasie, niestety go nie mam. Gra na fortepianie, to byłoby coś.
- Umilkł na chwilę, a potem zapytał: -1?
- Proszę mi zaufać. Chciałabym wziąć na siebie część kosztów
operacji, nie mogę jednak w tej chwili powiedzieć, jaka to będzie
suma. Zależy to od wielu czynników, ale moja obietnica jest wiążą
ca. Aby zapłacić za całą operację, musiałabym pracować co najmniej
cztery do sześciu tygodni, a przecież ta biedna kobieta nie może tak
długo czekać, cierpiąc straszliwe bóle.
- Oczywiście nie pozwolimy jej się tak długo męczyć, będzie
operowana. Muszę jednak być pewny co do pani decyzji. Oczywi
ście każda pomoc jest mile widziana, to bardzo upraszcza całą spra
wę. Jeśli więc pragnie pani pokryć część kosztów, może pani uczynić
to również w późniejszym terminie. Nie ma problemu - stwierdził
lekarz. - Tak będzie w porządku. Podejmę w takim razie odpowied
nie kroki. Życzę pani powodzenia i jeszcze raz bardzo dziękuję. Je
stem przekonany, że los to pani kiedyś wynagrodzi.
Sama siebie nieco zaskoczyłam. Jednak podjąwszy decyzję, poczułam się bardzo
dobrze. W owej chwili nie mogłam jeszcze wiedzieć, jakie skutki pociągnie za sobą
moje zaangażowanie w tę sprawę.
314
Później zamierzałam ponownie zajrzeć do weterynarza, w nadziei, że go zastanę.
Szczęśliwym trafem spotkałam go jednak na obiedzie w nowym pensjonacie moich
przyjaciół. Weterynarza znałam od wielu lat. Po raz pierwszy potrzebowaliśmy jego
pomocy, gdy w naszej okolicy pojawiła się armia much tse-tse, roznoszących naganę,
chorobę niezwykle groźną dla bydła.
Gdy pokrótce przedstawiłam mu sytuację, weterynarz zjadłszy obiad, przysiadł się do
mojego stolika. Przy herbacie wyjaśniłam mu, na czym polega nasz problem.
Weterynarz nie był zaskoczony, zdenerwował się jednak tym, że używano
niesterylnych strzykawek i niewłaściwych leków czy dodatków do paszy.
-
Ciągle to samo, niemal nikt nie potrafi czytać, a wszyscy uwa
żają się za kompetentnych. Wciąż działają zgodnie z zasadą "im wię
cej, tym lepiej". Dopiero kiedy się okazuje, że spowodowali poważ
ne szkody, posyłają po mnie.
Na temat "rzucającego sandałami" nie chciał się wypowiadać. Obiecał jednak, że
przyjedzie do naszej wioski, zbada krowy, rzekomo chore po zastrzykach, i
porozmawia z ich właścicielami.
-
Niestety, nie będzie to jutro czy pojutrze. Ale na pewno przyjadę.
Ucieszyłam się, gdyż obojętnie, co wyniknie z wizyty weterynarza, musiałam mieć
pewność, że się odbędzie, i tym samym pomóc babie, Lpetati i samej sobie. W końcu
mogło się przecież okazać, że historia z chorobą krów została wymyślona, by
posłużyć za pretekst do szantażu czy kłótni.
-
Gdyby nie było mnie w wiosce, proszę zostawić rachunek tutaj,
w Maralal. Muszę ponownie wyjechać na kilka tygodni do Mombasy.
Po powrocie do domu zapowiedziałam wizytę weterynarza, a wieczorem, kiedy
usiedliśmy przy kominku, oznajmiłam, że moje konto jest już prawie puste, nie
zdradzając Lpetati, na co potrzebuję większej sumy. Lpetati wiedział wprawdzie o
kosztach poniesionych na weterynarza, a także o tym, że wydałam sporo pieniędzy na
naszą
315
podróż na wybrzeże i wycieczkę do Parku Narodowego Nakuru, oraz podczas wizyty
jego matki. Również "rzucający sandałami" otrzymał ode mnie godziwą zapłatę. Po
kilku, jak mi się zdawało, podejrzliwych pytaniach, zaakceptował fakt, że znowu
muszę jechać na wybrzeże.
- Tym razem już nie na tak długo, Simba lat. Najwyżej na pięć
tygodni.
- Przywieziesz mi nowe buty? - zainteresował się nagle. - Te, któ
re widzieliśmy w sklepie Bata Bata w Mombasie, takie jasne, wysokie
do kostek, jakie noszą wazungu na safari. Ale się ludzie w wiosce
zdziwią!
Gdy przytaknęłam, sprawa była dla niego zakończona.
-
Ahante, Chui ai, safari njema, nketok, usisahau kurudi punde sana!
Dziękuję, moja Chui, szczęśliwej drogi i nie zapominaj, że niecier
pliwie tu na ciebie czekamy!
Przyrzekł mi, że podczas mojej nieobecności zajmie się zwierzętami, ogrodem i
polem.
- Twój Lew będzie sumiennie pracował. Sama zobaczysz. A ty
graj piękną muzykę - z tym swoim przyjacielem!
- Co to ma znowu znaczyć? Dlaczego tak to podkreślasz? Być
może będę też występować sama.
- Ja tylko żartowałem, Chui, zapomnij o tym! Ale Mombasa,
Mombasa, czasami już za dużo tego dobrego!
Uważnie słuchałam jego słów.
- Mów dalej, Simba. O co chodzi, Ipayan?
- O nic takiego, poza tym, że Mombasa nie leży tuż za rogiem.
Ale przecież nic na to nie poradzisz. - Na jego twarzy pojawił się
szeroki uśmiech, a potem roześmieliśmy się oboje. Lpetati wstał.
- Podaj mi swoją gitarę. To twój przyjaciel, nasz przyjaciel, najlepszy
przyjaciel.
Czując ulgę, przyniosłam mu gitarę leżącą zawsze w twardym
316
futerale za zagłówkiem mojego łóżka. Lpetati postawił ją obok siebie i uścisnął mnie
mocno. Potem posadził mnie na fotelu i sam usiadł obok. Szarpnął kilka strun gitary,
wystukał na pudle rezonansowym skomplikowany rytm i poprosił, bym zaśpiewała
Fwehundred tniles i Shauriyako, pieśni, które szczególnie lubił, a potem zaczął nucić
własną, spontanicznie wymyśloną piosenkę, układając do niej słowa:
- Mombasa nie leży tuż za rcgiem. Leży nad oceanem, a ocean jest daleko, daleko
stąd. -Jeszcze długo po północy śmiejąc się i żartując, komponowaliśmy nowe
melodie i tworzyliśmy do nich teksty.
Panowała między nami tak pełna harmonia, że trudno mi było znów spakować torbę
podróżną i pozostawić wszystko za sobą.
- Niewesoła sytuacja w Shanzu
Zaraz po przyjeździe do Shanzu znalazłam się w wielkim niebezpieczeństwie, gdy na
ulicy, przez którą właśnie przechodziłam, z ogłuszającym hukiem pękła opona
załadowanej ciężarówki. Samochód wpadł w poślizg i zjechał tuż obok mnie w dół
skarpy. Fragmenty rozerwanej opony przeleciały kilka centymetrów ode mnie. Silny
podmuch powietrza dosłownie rzucił mną na pobocze. Z początku nie byłam w stanie
się poruszyć. Po chwili z trudem się pozbierałam i na wpół przytomna ruszyłam
przed siebie, biegnąc niczym w transie ciasną, jeszcze bardziej niż ostatnio
zabudowaną uliczką w kierunku mojego domu. Tu opadłam bez sił na stopnie tarasu i
zaczęłam niepowstrzymanie szlochać. Przez dłuższy czas miałam całkowitą pustkę w
głowie, patrzyłam tylko bezmyślnie na drzewko limonkowe.
Podniecone głosy mieszkańców, którzy tłumnie wylegli na ulicę po wypadku, ledwie
do mnie docierały. Nie słyszałam także głośnych
317
krzyków pasażerów matatu - dwie jadące, jedna tuż za drugą, zbiorowe taksówki i
trzy nadjeżdżające z przeciwka zderzyły się ze sobą, ostro hamując. Dopiero potem
się dowiedziałam, że dwóch pasażerów zginęło na miejscu.
Zamknęłam drzwi i padłam na łóżko. Nocna podróż z Nairobi była bardzo męcząca i
nie chciałam już po prostu nic wiedzieć ani słyszeć.
Dopiero kilka dni później poczułam się o tyle lepiej, że zdecydowałam się nawiązać
kontakt z Eddiem. Chciałam go zapytać, czy moglibyśmy wystąpić razem w paru
hotelach, w końcu to właśnie praca była głównym powodem mojego przyjazdu tutaj.
Gdybym nie poznała Marii i Daniela oraz kobiety ze złamanymi żebrami i gdybyśmy
nie musieli wzywać weterynarza, bez wątpienia siedziałabym teraz z Lpetati w
naszym domku na północy. Tam również śpiewalibyśmy i grali, może tylko nieco
inaczej, i poza troskami na pewno mielibyśmy także dużo radości.
Ciężarówka, która uległa wypadkowi, wciąż jeszcze znajdowała się na skarpie,
robotnicy naprawiali tylne światła i montowali nową oponę. Nie zatrzymywałam się
dłużej w miejscu wypadku, musiałam jednak tamtędy przejść, ponieważ telefon nie
działał, a w dodatku nie było prądu i nie mogłam naładować swojej komórki.
Tuż przed moim ogrodem ustawiono ciemnoczerwony kontener, który zasłaniał
widok na drogę i w którym, jak wyjaśnił mi mój sąsiad Otto, miał się mieścić sklepik
spożywczy. Potem Otto zaskoczył mnie oświadczeniem:
- Mieszkałem tu przez długi czas, ale teraz zamierzam się wyprowadzić. Spójrz tylko
na mój ogród, ktoś powrzucał do niego rupiecie i wszystko stratował. Gdybym tylko
wiedział kto! A potem jacyś Arabowie wytruli tu psy, a nie chciałbym, by coś takiego
przytrafiło się mojemu. I tak dużo tutaj teraz, że tak powiem, jedynych w swoim
rodzaju nowych mieszkańców. Ta okolica to istna beczka prochu.
318
Otto był właścicielem pięknego, ciemnego owczarka Astora, którego czasami
zabierałam do siebie, gdy Otto musiał jechać po zakupy do Mombasy i nie mógł
wziąć ze sobą swego czworonożnego przyjaciela. Przepadałam za tym psem,
przypominał mi o Niemczech, gdzie również mieliśmy takie piękne zwierzę
towarzyszące nam przez piętnaście lat.
Gdy Otto zaprosił mnie na kawę - "kenijską kawę przywiezioną z Niemiec,
znakomitą!" - dyskutowaliśmy o niekontrolowanej -z powodu braku odpowiednich
przepisów-zabudowie tej niegdyś tak spokojnej miejscowości, która szybko traciła
swój urok i stawała się coraz głośniejsza. Wciąż ubywało zielonych terenów i
cichych zakątków, starych drzew i wąskich, zacisznych dróżek. Odnosiło się
wrażenie, że wszystko zaczyna się ze sobą łączyć i przenikać nawzajem. I wszędzie
piętrzyło się coraz więcej śmieci, przede wszystkim kolorowych opakowań z
plastiku.
Wcześniej otaczał mnie przynajmniej ogród, stwarzając poczucie wolnej przestrzeni,
a przed i za domem kilka ocienionych drzewami, krętych dróżek i małe ogródki.
Teraz na coraz większym terenie trudno było dojrzeć chociaż skrawek zieleni, ścięto
większość drzew i tylko niektóre zakątki Shanzu, afrykańskie i idylliczne, zachęcały
do spacerów i relaksu.
Gdy zapytałam sąsiada o mzee, odparł, że starszy pan zmarł. Byłam kompletnie
zaskoczona, przestraszona i bardzo smutna. W jakiś sposób ten staruszek stał się
częścią mojego życia tutaj i trudno mi było wyobrazić sobie Shanzu bez niego.
-Ja również go lubiłem, chociaż początkowo uważałem za dziwaka. Myliłem się
jednak - powiedział Otto. Wyszedł na chwilę i wrócił, niosąc wino z papai. -
Staruszek miał dobre życie - mówił dalej. - Nie w tym sensie, że posiadał jakieś
dobra materialne, miał jednak bogatą osobowość. Jego przyjaciel z Utange bardzo się
o niego troszczył i pochował go u siebie, przed chatą. Byłem tam raz. Ten rodzaj
pochówku jest dosyć osobliwy.
319
Skinęłam głową.
- A psy?
- Są w dobrych rękach. Musiałem mu nawet przyrzec, że się nimi
zajmę. Mają nowy dom w Bombolulu, jest tam spory ogród z du
żym wybiegiem. Chodź, wypijemy za mzee.
Otto był sympatycznym, bezinteresownym człowiekiem, właściwie o wiele za
dobrym na ten świat. Posiadał także dar czynienia i mówienia właściwych rzeczy we
właściwym czasie. Szkoda byłoby stracić również tak dobrego sąsiada jak Otto,
gdyby zdecydował się wyjechać.
Pomijając fakt, że był dobrym człowiekiem, brakowałoby mi jego zdolności
manualnych. Gdy ostatnim razem chciałam wkręcić nową żarówkę w lampie
zawieszonej wysoko pod sufitem i by dosięgnąć do oprawki, postawiłam krzesło na
stole, usłyszałam zza okna głos sąsiada:
-
Dziewczę, dziewczę, nie trać głowy, kiedy sąsiad Otto zawsze
pomóc jest gotowy! - Po chwili wrócił z drabiną i błyskawicznie
wymienił żarówkę. A potem, chociaż nie wspomniałam o tym ani
słowem, naprawił lampę nad drzwiami wejściowymi, gdy tylko stwier
dził, że lada moment przestanie działać.
i.
_ Koniec idylli
Wieczorem sama zauważyłam, jak głośna stała się najbliższa okolica na skutek
ciasnej zabudowy. Ze stojących wokół domów dobiegały głosy, krzyki dzieci,
dźwięki radia i wciąż te same piosenki z jednej kasety. Jakby tego było mało, nowo
powstały młyn zbożowy, oddalony najwyżej o trzydzieści metrów, straszliwie
hałasował, stale turkocząc i skrzypiąc. Był już późny wieczór, a młyn wciąż działał.
W jednym z sąsiednich domów modlono się bez ustanku, głośno
320
i histerycznie. Jak w takich warunkach miałam się cieszyć wolnym wieczorem lub
ćwiczyć do występów?
Ja również powoli dojrzewałam do tego, by sprzedać domek i poszukać
spokojniejszego miejsca, choć żal mi było przede wszystkim ogrodu, o który tak
dbałam. Wiedziałam, że będę tęsknić za drzewkiem limonkowym, jego kwiatami i
owocami, jego zapachem i cieniem, tą całą aurą roztaczaną przez stare, jakby
zaczarowane drzewo. Dla mnie miało ono, podobnie jak wszystkie drzewa,
szczególnie stare, coś z ludzkiej istoty. Wciąż myślałam o tym, jak wielu wydarzeń
było świadkiem na przestrzeni epok. Dla mnie wszystkie rośliny żyły, ale nie w
sensie botanicznym. Dla mnie posiadały duszę, nawet jeśli tylko tak czułam. Już jako
dziecko nauczyłam się kochać drzewa i kwiaty, a odkąd na północy Kenii przeżyłam
wiele okresów suszy, nawet najbardziej niepozorne ziele i najskromniejsze źdźbło
trawy zdawały mi się prawdziwym cudem. Nigdy nie potrafiłabym tak po prostu
zerwać jakiejś rośliny i jej wyrzucić.
W przypadku różowego oleandra, jak również innych krzewów i kwiatów,
szczególnie ciemnoniebieskiej dzikiej szałwii, mogłam wziąć ze sobą sadzonki i
nasiona, jak również kilka strąków akacji o pierzastych liściach, tak bardzo
przypominającej mi swymi kwiatami mimozy, które zimą można kupić w
europejskich kwiaciarniach. Oczywiście zerwałabym też limonki i spróbowała
wyhodować nowe drzewko z pestek. Spodobał mi się ten pomysł; powoli zaczęłam
się godzić z myślą o opuszczeniu Shanzu.
Pewnego popołudnia pojechałam z Otto do Mtwapy, by obejrzeć kilka leżących na
uboczu domów. Otto był zamiłowanym ogrodnikiem. Już w Shanzu uprawiał z
powodzeniem pomidory, paprykę, cukinie, fasolę, marchew, groch, ziemniaki i
cebulę. Szybko znalazł dom, który mu się spodobał i wydawał się również idealny
dla psa. Ja jeszcze się zastanawiałam, gdyż właściwie potrzebowałam jedynie
chwilowego schronienia na czas pobytu na wybrzeżu. Niemniej
321
nowy domek powinien stać przy niezbyt ruchliwej ulicy, koniecznie wśród zieleni,
może wśród drzew mangowych i palm, otoczony żywopłotem z bugenwilli, tak
popularnym w Mtwapie. Zależało mi też, aby miał dogodne połączenia
komunikacyjne.
Pomogłam Otto pakować rzeczy. Teraz, gdy jego przeprowadzka stała się realna i
miałam stracić najlepszego sąsiada, ogarnęła mnie głęboka melancholia. Obiecaliśmy
sobie, że będziemy się często odwiedzać.
Do pustego domu Otto wprowadziła się później rodzina, u której prędko zaczęła się
regularnie pojawiać policja. Chodziło podobno o znęcanie się nad szesnastoletnią
służącą, a także nad córką rodziny. Zwykle mało kto zwracał uwagę na takie
przewinienia, ale wuj służącej był funkcjonariuszem policji. Dopóki nie aresztowano
winowajcy, musiałam nieraz wysłuchiwać wyrzekań i wiązanek przekleństw. Oprócz
głowy rodziny w domu rządziły dwie starsze kobiety. Po jego zniknięciu nadal jednak
nie miałam spokoju. Pod drzwiami domu zawsze ktoś siedział, śledząc każdy mój
ruch.
Skoncentrowałam się na pracy, dla której przyjechałam na wybrzeże. Dostałam sporo
zleceń na występy, częściowo dzięki własnym staraniom, a częściowo dzięki
pośrednictwu Eddiego i innych muzyków, i teraz niemal co wieczór stałam na scenie.
W tym czasie rozniosła się wiadomość, że grywam na różnych uroczystościach
organizowanych przez europejskich gości, na przykład z okazji urodzin czy rocznic
ślubu, wypadających podczas urlopu, a moje stawki nie są zbyt wygórowane.
Prywatne występy były bardzo przyjemną pracą i właściwie nie zasługiwały na to
miano, gdyż dawały mi dużo radości. Pomijając muzykowanie, najbardziej podobało
mi się to, że stwarzały możliwość porozmawiania z moimi rodakami i innymi
Europejczykami. Do umówionej stawki godzinowej dochodziła często dodatkowa
zapłata w przypadku, gdy mój koncert szczególnie przypadł gościom do gustu lub
kiedy byłam gotowa występować godzinę dłużej.
322
Zarabiałam więc całkiem nieźle i po niedługim czasie mogłam już zacząć myśleć o
powrocie do domu. Przedtem jednak chciałam się zastanowić nad domem w Shanzu.
Rozmawiałam też o tym długo z Eddiem. Wykazał zrozumienie dla mojej sytuacji i w
pewnym momencie powiedział spontanicznie:
- Nasz dom jest twoim domem. Wystarczy jedno twoje słowo. Mamy wolny pokój, w
każdej chwili możesz się do niego wprowadzić.
Po usłyszeniu tej propozycji poczułam się dużo lepiej. Jednakże dom Eddiego
znajdował się nieco na uboczu. Jadąc do jednego z hoteli, w których miałam występy,
na zakupy, do Mombasy czy do przyjaciół, zanim złapałabym matatu lub autobus,
musiałabym przejść spory kawałek pustą drogą, co mogło być nie tylko uciążliwe, ale
również - w zależności od pory dnia - niebezpieczne. Chciałam to sobie najpierw
przemyśleć.
A potem, pewnego ranka, podjęłam decyzję. Napisałam na kawałku kartonu, że z
powodu przeprowadzki mam do oddania po korzystnej cenie, a częściowo bezpłatnie,
meble i różne sprzęty gospodarstwa domowego. Odczekałam chwilę, jeszcze raz
przeczytałam swoje ogłoszenie, zebrałam się w sobie i zawiesiłam je na ogrodzeniu.
Kilka sztuk mebli i prywatne rzeczy, które były dla mnie ważne, miałam zamiar
pozostawić w wynajętym na jakiś czas apartamencie lub u Eddiego. W nieco
melancholijnym nastroju zaczęłam uprzątać szafy i regały, odkładając prywatne
rzeczy na bok lub chowając je od razu do torby: zdjęcia, listy, dokumenty, rachunki,
prezenty, nuty, kasety muzyczne, elegancką garderobę na występy. Mikrofon,
przedłużacz, sztućce, szkło i kilka sztuk lepszej zastawy, czajnik elektryczny, małe
radio i trochę bielizny pościelowej zapakowałam do walizki, a wzmacniacz i gitarę
do dużego kartonu. Walizki i kartony zamierzałam powierzyć Eddiemu, gdyż
wiedziałam,
323
że będą w dobrych rękach. Gitarę chciałam mieć przy sobie. Było, co prawda, trochę
niewygodnie targać ją do wszystkich miejsc, w których była mi potrzebna, uważałam
jednak, że jest warta każdego wysiłku.
Później stanęłam za przezroczystą zasłoną wiszącą na szklanych drzwiach i
obserwowałam, czy ktoś przystaje i czyta moje ogłoszenie. Wstydziłam się tego
trochę, ciekawość jednak zwyciężyła.
Tego, co potem nastąpiło, nie da się opisać. Na mój domek przypuszczono
prawdziwy atak. Sąsiedzi byli zainteresowani dosłownie wszystkim, zabrali nawet
rzeczy przeznaczone do wyniesienia na śmietnik.
Ze smutkiem wracałam myślami do spędzonych tu lat, kiedy okolica była jeszcze
cicha i idylliczna. Uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi mzee. Gdyby żył, z
pewnością nie sprzedałabym domku. Nie potrafiłabym zostawić staruszka samego,
gdyż oprócz swego przyjaciela nie miał nikogo, komu mógłby zaufać, a także nikogo,
kto umiałby znaleźć z nim wspólny język.
Psy mzee
Przeglądałam właśnie zdjęcia, na których był również mzee i jego dwa szczeniaki,
gdy usłyszałam psie ujadanie. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi, ale szczekanie
nie ustawało. Gdy spojrzałam przez okno, zobaczyłam pod furtką ogrodową dwa psy,
które zachowywały się tak, jakby chciały wejść. Dopiero przyjrzawszy się im
dokładniej, zorientowałam się, że są to szczeniaki mzee, które stały się już niemal
dorosłymi psami. Tylko skąd one się tu wzięły? Czyżby szukały swego pana? Jak
długo były już w Shanzu? Skąd wiedziały, że tutaj jestem i że powitam je z radością?
To było wręcz niesamowite! Zawołałam je po imieniu i otworzyłam furtkę. Skoczyły
na mnie,
324
machając radośnie ogonami, ziejąc i skomląc. Omal mnie przy tym nie przewróciły.
Gdy uspokoiły się trochę, dałam im świeżej wody i usiadłam z nimi na stopniach
tarasu. Głaskałam je i przemawiałam do nich czule. Były wychudzone i miały pchły,
nietrudne do zauważenia w krótkiej sierści. Starym, nieużywanym już grzebieniem
wyczesałam kilka pasożytów, wyrzucając je do toalety. Jeden z psów położył głowę
na mojej podwiniętej nodze, łypnął na mnie i westchnął. Drugi ułożył się u mojego
boku. I co teraz zrobić? Przez kilka dni mogły jeszcze u mnie pozostać, ale potem
musiałam coś dla nich znaleźć. Nie mogłam ich zabrać w tak długą podróż. Po chwili
przypomniałam sobie, że tuż przed Mombasą jest schronisko dla zwierząt,
prowadzone przez Szwajcarów. Umieszczenie tam psów wydało mi się idealnym
rozwiązaniem. Znalazłyby tam czułość, miały dobre warunki do biegania, opiekę
weterynaryjną i mogłabym je odwiedzać za każdym razem, kiedy przyjadę na
wybrzeże.
W schronisku spotkała mnie niespodzianka. Zdenerwowana biała kobieta z rudymi
włosami, elegancko ubrana, rozmawiała z jasnowłosą opiekunką zwierząt i dwoma
pracownikami, pokazując im zdjęcie dwóch psów. Najwyraźniej była ich nową
właścicielką. Natychmiast poznałam oba psy na fotografii.
- Znam te psy! - zawołałam podekscytowana. - Nawet od szcze-
nięctwa! To właśnie z ich powodu tu jestem. Przywędrowały dzisiaj
rano do mnie, do Shanzu. Wcześniej należały do starszego pana
z sąsiedztwa.
- Shanzu, no tak, oczywiście, stamtąd pochodzą, wzięliśmy je
od przyjaciela tego starszego pana. Niestety nie mamy żadnych pa
pierów - powiedziała biała kobieta.
A potem dowiedziałam się, że zwolniła ogrodnika, który psy po prostu przepędził.
Widzieli to naoczni świadkowie.
-
Psy i muzułmanie nie żyją ze sobą w zgodzie - stwierdziła.
W tamtej chwili miałam wrażenie, że znajduję się na posterun-
325
ku policji w Niemczech. Oprócz dwóch opiekunów ze schroniska wokół mnie
znajdowali się sami biali, gdyż podczas rozmowy podeszło do nas jeszcze kilku
Europejczyków.
-
A więc sprawa się wyjaśniła - powiedziała jasnowłosa opiekun
ka, odbywająca praktykę w Kenii. - Doskonale się składa. Gdyby
panie ustaliły wszystko między sobą, nie musielibyśmy wysyłać sa
mochodu po psy.
Pojechałyśmy do Shanzu land-roverem rudej kobiety, która miała na imię Clarissa. W
drodze prowadziłyśmy ożywioną rozmowę. Clarissa była obyta w świecie i jak się
zdawało, nie musiała martwić się o pieniądze. Nie bardzo rozumiałam, co ją trzymało
na kenij-skim wybrzeżu, gdyż podrwiwała niemal ze wszystkiego. Miałam wrażenie,
że tylko tu rezyduje, nie żyjąc naprawdę. Znałam również i takich Europejczyków,
nie wnosili jednak nic wartościowego do życia tutejszej ludności, no, może prócz
tego, że przywozili ze sobą pieniądze. Poza tym chcieli, aby ich zostawiono w
spokoju, i głównie korzystali z uroków życia. Najczęściej obchodziło ich tylko słońce
i morze, drogie domy, tania siła robocza i egzotyczne miłostki.
W Shanzu miałyśmy duży kłopot z zaparkowaniem samochodu w pobliżu mojego
domu.
- A więc tu pani mieszka. - Zabrzmiało to jak nagana.
- Właśnie się wyprowadzam - pośpieszyłam z zapewnieniem
i natychmiast ogarnęła mnie złość na samą siebie, że próbuję się tłu
maczyć, przepraszając za warunki, w jakich mieszkam. Co to w ogó
le obchodziło elegancką Clarissę? A gdyby jeszcze wiedziała, z jakiej
nędznej blaszanej chaty, stojącej naprzeciwko mojego domu, po
chodzą jej psy!
Po reakcji zwierząt zauważyłam, że zaakceptowały swoją nową panią.
-Jak wy wyglądacie! - zawołała Clarissa sztucznym, piskliwym głosem. -Jak one
wyglądają, moje biedne pieseczki! A teraz wracajcie do pańci, najpierw wanna, a
potem dostaniecie pyszne jedzonko!
326
Kilkoma sztuczkami, mlaskając językiem, zwabiła skaczące wokół mnie psy do
samochodu. Potem jednak zwierzęta nagle wyskoczyły i pognały do rozpadającej się
chaty mzee. Pobiegłam za nimi, przemawiając do nich uspokajająco. Wróciły ze mną
bez protestu.
- Bardzo panią lubią - stwierdziła Clarissa. -Jestem pani ogromnie wdzięczna,
oszczędziła mi pani mnóstwa zmartwień i kłopotów. Proszę mnie kiedyś odwiedzić w
Bombolulu! - dodała jeszcze.
- A teraz wskakujcie do samochodu pańci i ruszamy w drogę! - Clarissa klasnęła w
dłonie.
Zrobiło mi się ciężko na sercu, gdy odjechała z psami mzee, bawiącymi się u mnie
często jako szczeniaki. Wzruszyłam się tak bardzo, że z oczu popłynęły mi łzy.
Nagle znienawidziłam Shanzu i cieszyłam się, że wkrótce opuszczę to miejsce.
- Muzyka i blask gwiazd
Aby skierować myśli na inny tor, rozmawiałam długo przez telefon z Eddiem i jego
żoną. Potem odwiedziłam Otto w jego nowym domu i opowiedziałam mu historię z
psami.
Mój dawny sąsiad zaparzył wyśmienitą kawę, sprawiał jednak wrażenie
przygnębionego.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytałam.
- Dziękuję, ale w tej chwili nie potrzebuję pomocy. Zresztą mam
bardzo miłą sąsiadkę, ze Szwajcarii, która się o mnie troszczy. Miesz
ka tu ze swoim kenijskim mężem. No tak. - Nie wiedziałam, jak
mam rozumieć owo "no tak", gdyż w jego głosie brzmiał scepty
cyzm.
Podczas spaceru po pięknym ogrodzie zapomniałam o swoim smutku. Towarzyszył
nam Astor. Jego ciemne futro lśniło w stoją-
327
cym nisko na niebie słońcu. Zaoferowałam Otto pomoc przy przesadzaniu kwiatów i
hodowanych przez niego pomidorów.
-
No to do weekendu! Jesteśmy umówieni. I dziękuję za najlepszą
kawę w Kenii! Powinieneś otworzyć kawiarnię. Wszyscy Europejczy
cy leżeliby u twoich stóp! - Powiedziawszy to, pożegnałam się, aby
zdążyć na występ w hotelu "Dolphin". Musiałam się jeszcze prze
brać i przywieźć z Shanzu nuty, gitarę oraz mikrofon wraz z kablem.
Był to wyjątkowo udany wieczór z imprezą nad basenem pod hasłem "African
Night", z afrykańską kuchnią i pięknymi dekoracjami. Eddie i ja daliśmy z siebie
wszystko, a przy wykonywaniu niektórych utworów wspierali nas dawni koledzy,
gitarzysta i jedna z miejscowych piosenkarek, z którą podczas mojej nieobecności
występował Eddie. Cały parkiet był zajęty przez tańczących.
-
Prawdziwy szczyt sezonu! - zachwycali się dwaj kelnerzy z baru
za nami. I rzeczywiście, nie mogło być nic piękniejszego - muzyka
w blasku gwiazd, pod szumiącymi palmami, pośród intensywnego
zapachu oceanu, oddalonego o zaledwie kilka metrów.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Źle się czułam w pustym domu. Spoglądałam
przez okienne kraty na drzewko limonkowe, słuchałam cichego odgłosu uderzeń
gałęzi o ścianę domu w nocnym wietrze. Gdy księżycowa poświata oblała liście
drzewa, usiadłam, mimo że zbliżał się już ranek, na zewnątrz na schodkach. Rześkie
powietrze pomogło mi się trochę uspokoić. Za dwa tygodnie znów opuszczę
wybrzeże. Czasami zdawało mi się, że mam więcej niż jedno życie, wszystkie
odmienne, wszystkie jedyne w swoim rodzaju, wszystkie z przypisanymi im
radościami, wyzwaniami i zobowiązaniami.
328
Mariam
Po dłuższym zastanowieniu zdecydowałam, że poza opróżnieniem pomieszczeń nie
będę na razie podejmować żadnych kroków w sprawie domu. Jeśli znów przyjadę na
wybrzeże, poszukam po prostu apartamentu w Mtwapie.
A potem szczęśliwym zrządzeniem losu Mariam, moja dobra znajoma, żona muzyka,
która dopiero niedawno przeprowadziła się wraz z mężem i najmłodszą córką z
Likoni do Shanzu, zaoferowała się troszczyć o ogród w zamian za możliwość
zrywania owoców. Przystałam na to z radością, gdyż bardzo ją lubiłam. Jak na
muzułmankę Mariam miała dosyć nowoczesne poglądy. Jej małżeństwo wydawało
się bardzo harmonijne.
-
To całkiem proste - wyjaśniła mi. -Ja rządzę w domu, a Mired-
dine poza nim, obie funkcje są ważne, no i żadne z nas nie kwestio
nuje decyzji drugiej strony i nie przekonuje do swoich racji. Wszyst
kie ważniejsze sprawy uzgadniamy wspólnie.
Pojechałyśmy razem do Mombasy, gdyż ja chciałam kupić dla Lpetati buty, o które
mnie prosił, i pasujące do nich skarpetki, a Mariam miała odebrać w jednym z
małych sklepików w śródmieściu szyty na miarę garnitur dla swojego męża.
-
To kobieta ma dbać o to, w czym chodzi jej mąż - stwierdziła.
-Jestem dumna, kiedy słyszę: "Popatrz na męża Mariam. Czyż nie
wygląda dobrze?".
Po zakupach umówiłyśmy się z Mariam w pewnej arabskiej restauracji. Przy chai
masala doszło do osobliwej rozmowy.
-
Gdyby Mireddine zdecydował się na ciebie, przyjmę to z zado
woleniem - zaskoczyła mnie Mariam. - Wiesz, że cię lubię, no i wolę
wiedzieć, gdzie jest mój mąż, kiedy nie ma go w domu czy w pracy.
329
- Ależ Mariam, ja już jestem zajęta. Nie potrzebuję drugiego
mężczyzny. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Mój mąż się w tobie zakochał. Wiem o tym od dawna. Cieszę
się, że wybrał właśnie ciebie.
Byłam zdumiona.
- Przecież to niemożliwe, ledwie się znamy z twoim mężem. Za
mieniliśmy tylko kilka słów podczas koncertów, na których zastę
powałam inną piosenkarkę.
- Tak, wiem, w Watamu, w hotelu "Intercontinental" i "Hemin-
gway". Rozmawialiśmy o tym. Mireddine powiedział: "Mariam,
kocham cię, ale jest inna kobieta". A tą kobietą jesteś ty.
Dla Mariam jako muzułmanki nie było nic dziwnego w tym, że mężczyzna miał dwie
żony. Poruszała ten temat z całkowitą swobodą. Po chwili milczenia przysunęła się
bliżej i ściszyła głos:
- Czy wiesz, że miałam operację narządów rodnych? Dlatego byłam tak długo z
najmłodszą córką u matki Mireddine. Przez dłuższy czas nie mogłam nawet chodzić.
Dużo się zmieniło, jeśli chodzi o moje ciało. I co ten biedak ma ze mną począć? -
Znów zaczęła mówić zwykłym głosem:
-
Mireddine mnie kocha, gdyż jestem jego żoną i matką jego dzie
ci. Staram się być dla niego dobrą żoną, ale mężczyzna potrzebuje
też kobiety do innych rzeczy. On ciebie kocha, kocha nas obie. I to
jest w porządku. Wolałabym, by zamiast chodzić do obcych kobiet,
odwiedzał czasami ciebie.
-Ale między nami nic nie ma, Mariam. Jestem naprawdę zaskoczona tym, co mówisz.
Nigdy nawet nie pomyślałam o czymś takim. Lubię was oboje, jesteście moimi
przyjaciółmi. Dlaczego Mireddine miałby do mnie przychodzić? Jestem wierna
swojemu mężowi.
Przypomniała mi się burzowa noc w "Hemingwayu", luksusowym
pięciogwiazdkowym hotelu, jakiego jeszcze nigdy nie widzia-
330
łam na kenijskim wybrzeżu. Tuż przed występem staliśmy z Mired-dine i dwoma
innymi kolegami nad morzem, obserwując białe grzywy fal, odcinające się ostro od
niemal czarnego nieba, i słuchając szumu wiatru, który szybko przemienił się w
wichurę przewracającą krzesła i stoliki na tarasie widokowym. Podziwialiśmy ten
imponujący spektakl przyrody, ja i Mireddine, przemoczeni ulewnym deszczem i
niezwykle wysokimi, rozbijającymi się tuż u brzegu falami. Potem musieliśmy
doprowadzić się do porządku przed wyjściem na scenę, wysuszyliśmy więc włosy i
ubrania suszarką, przywracając im przyzwoity wygląd. Przez kilka chwil żyliśmy
emocjami, lecz szybko doścignęła nas rzeczywistość.
Myślałam jeszcze o tym, gdy wracałyśmy z Mariam do Shanzu.
- Już wkrótce znów jadę na północ - oznajmiłam Mariam. - Cieszę się, że tu jesteś i
będziesz doglądać ogrodu. Pozdrów Mireddine i córki ode mnie, szczególnie małą, a
także wasze koty. - Po tych słowach wręczyłam jej klucz od furtki ogrodowej.
Żałoba
W ostatni weekend przed moim wyjazdem, dotrzymując obietnicy, pojechałam do
Mtwapy, by pomóc Otto w ogrodzie. Już cieszyłam się na wyborną kawę, którą z
pewnością mnie poczęstuje. Wyglądało jednak na to, że Otto nie ma w domu,
Również Astor się nie pokazał, a był przecież bardzo czujnym psem. Jeszcze raz
spróbowałam szczęścia i zadzwoniłam do drzwi.
-Hi, lady- zawołał do mnie po angielsku młody człowiek o arabskich rysach. - In
caseyou re lookingfor Otto. He is not around. Thęy brought hitn to bospital in
town,yesterday mening3.
3 Pewnie chodzi o Otto. Nie ma go tutaj. Wczoraj wieczorem zabrano go do szpitala
w mieście.
331
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom.
- Co się stało? - zapytałam zmartwiona.
- Malaria i coś jeszcze - odparł młody człowiek. Według jego
słów, Otto nagle zemdlał pod drzwiami domu. Zawieziono go
z wysoką gorączką do szpitala.
- Do jakiego szpitala go zabrano? - Młody człowiek nie wiedział
tego. Byłam okropnie zdenerwowana, wiadomość o chorobie Otto
zaszokowała mnie całkowicie. - Czy ktoś może wiedzieć coś więcej?
- dopytywałam się dalej. Młody człowiek wzruszył ramionami. -Ja
nie. Być może sąsiadka. Ale ona jest teraz w mieście. Możliwe, że
u Otto. Kiedy wróci, z pewnością dowie się pani czegoś więcej.
Poczekałam jeszcze chwilę, nie widziałam jednak nikogo, kto mógłby mi udzielić
bliższych informacji, a sąsiadka nie wróciła do domu. Rozglądałam się za pięknym
owczarkiem Otto, ale on również się nie pojawił.
Z ciężkim sercem zdecydowałam się wrócić do Shanzu i przyjechać tu znowu później
lub następnego dnia, gdyby zrobiło się już zbyt ciemno.
Już wczesnym rankiem byłam ponownie na miejscu. Być może Otto potrzebował
pomocy, miałam też nadzieję, że uda mi się go odwiedzić i zrobić coś dla niego i jego
psa.
Niestety, przeżyłam prawdziwy szok: w nocy Otto zmarł. Nie mogłam w to uwierzyć,
złapałam się na tym, że wciąż go wyglądam. Cały czas wołałam też Astora,
przypochlebiałam mu się, błagałam go - piękny owczarek przepadł jak kamień w
wodę. Później czekało mnie kolejne bolesne odkrycie: Astor został otruty przez
Arabów. Nie mogłam tego po prostu zrozumieć. Europejczycy, którzy trzymali psy,
wciąż spotykali się z niechęcią Kenijczyków islamskiego wyznania, którzy uważając
psy za nieczyste, wywoływali częste konflikty. Mogłam się tylko pomodlić za Astora
i zachować go we wdzięcznej pamięci.
332
Napisałam krótką wiadomość dla sąsiadki, że jeszcze tu przyjadę, by dowiedzieć się
czegoś więcej i zająć pogrzebem. Otto zasłużył na to, by go godnie pochowano.
Musiałam też zdecydować, kto ma powiadomić żonę i córkę o jego śmierci.
i.
- Wyleczenie
Wymieniłam kilka e-maili i SMS-ów z moimi dziećmi w Niemczech i już kilka dni
później siedziałam w nocnym autobusie do Nairobi, z torbą pełną pachnących
limonek, trawy cytrynowej i papai. Nieustannie myślałam o Shanzu i Mtwapie, o
Otto, o mzee,
0
tych wielu rozmowach, najczęściej prowadzonych w przelocie,
a mimo to ważnych. Tyle pięknych, przemijających chwil.
Oparłam się o szybę, już o wiele chłodniejszą, gdyż autobus stopniowo wspinał się
coraz bardziej w górę. Przez dłuższy czas towarzyszyły nam światła kolejki
wąskotorowej, kursującej między stolicą a portowym miastem tylko raz dziennie,
gdyż na pokonanie trasy w jedną stronę potrzebowała dwanaście do trzynastu godzin.
Później mijaliśmy jedynie ciągnący się kilometrami busz i olbrzymie baobaby o
połyskujących w blasku księżyca potężnych pniach i dziwacznie wykręconych
gałęziach.
- Afry-ka, Afry-ka, Afry-ka - wystukiwały monotonnie koła pojazdu. - Boobab-
Kenia.
Tuż przed Nairobi chmurzące się coraz mocniej niebo rozjaśniły światła lotniska. W
mieście, jak to często bywało wczesnym rankiemj padał deszcz.
Cieszyłam się, że wracam już do domu.
Zanim wyruszyłam do wioski, zatrzymałam się na noc w "Sun-| bird", by spotkać się
z przyjaciółmi, sprawdzić, co z DanielemJ
1
Marią, oraz porozmawiać z lekarzem.
333
Byłam również ciekawa, jaki był wynik badania przeprowadzonego przez
weterynarza. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że wskutek ostatnich smutnych
wydarzeń zupełnie zapomniałam wybrać się jeszcze raz na pocztę w Bamburi. Z
pewnością pisał do mnie Lpetati, jak zawsze, kiedy przebywałam na wybrzeżu.
Nigdy nie musiałam długo czekać na wiadomość od niego, czasami wręcz miałam
wrażenie, że nadał list, zanim dojechałam do Shanzu. Jak dotąd nigdy jeszcze nie
jechałam na pocztę w Bamburi bez potrzeby. Cały czas łączyła mnie z Lpetati silna
więź, również wtedy, gdy nie było mnie przy nim.
Maria i Daniel mieli się dobrze. Wyglądało na to, że wciąż jeszcze zagipsowane
kończyny nie wprawiają ich w zakłopotanie. Bezustannie wskazywali na swoje ręce i
nogi w gipsie, spoglądając na mnie wyczekująco szelmowskim wzrokiem. Ich stopy
znajdowały się już niemal w prawidłowej pozycji, powykręcane dłonie również
wydawały się w dużo lepszym stanie. Dzieci energicznie kiwały główkami i śmiały
się rozbawione. Miałam ochotę je złapać i zakręcić nimi młynka. Byłam tak
szczęśliwa, jakby to mnie ktoś pomógł, zdejmując wielki ciężar z ramion.
Ponieważ była niedziela, pojechaliśmy wszyscy - przyjaciele ze swoimi dziećmi,
Maria, Daniel i ja - do kościoła na mszę.
- Trzeba podziękować Bogu - powiedziała moja przyjaciółka. -1 tak też zrobimy.
Podczas obiadu zaproponowałam, że zabiorę bliźniaczki oraz Marię i Daniela na
tydzień lub dwa do nas do domu. Dzieci były zachwycone, zwłaszcza bliźniaczki,
gdyż znały już nasz domek i uwielbiały tu przyjeżdżać. Okolica wokół domu
oferowała im wiele możliwości wspaniałej zabawy. Było tu nieporównywalnie
ładniej niż w Maralal, gdzie musiały się bawić na zakurzonej ulicy, przy której
obecnie mieszkały, czekając na ukończenie budowy nowego domu. Najpierw jednak
chciałam pojechać do domu sama, by wszyst-
334
ko przygotować. Należało również omówić wcześniej z lekarzem terminy wizyt,
gdyż dzieci udając się na kolejne zabiegi, musiały mieć do dyspozycji samochód.
Do wioski dotarłam dopiero pod wieczór. Lpetati siedział na zboczu z dwoma mue z
sąsiedztwa i babą. Dyskutowali o czymś z ożywieniem i podnieśli się dopiero, gdy
samochód moich przyjaciół zbliżył się do bramy i rozpoznali mnie. Zaprosiłam
przyjaciół na kolację, ale podziękowali, nie chcąc zbyt długo zostawiać dzieci
samych z gosposią.
- Ale - powiedział mąż mojej przyjaciółki - jak zawsze wspaniale było tu zajrzeć. To
najpiękniejszy zakątek jak świat długi i szeroki.
i.
_ Wiadomość od Saito
Starcy obrzucili jeszcze zaciekawionym spojrzeniem moją torbę podróżną i kartony z
żywnością na kilka dni i szybko się pożegnali. Lpetati i baba pozostali. Objęli mnie
kolejno, jednak nie tak serdecznie, jak mogłam się spodziewać po długiej
nieobecności w domu. Przysiadłam się do nich. Po chwili zjawiła się Marissa z
białym w kolorowe wzorki, emaliowanym dzbanuszkiem chai. Jej powitanie wypadło
o wiele serdeczniej, wyściskała mnie i ucałowała w policzki. Usiedliśmy razem na
werandzie.
- Saito jest chora - oznajmił nagle Lpetati. - Pisałem przecież do ciebie, prosząc, abyś
szybko wróciła. Powinniśmy jechać do Naiva-sha. Baba wszystkim się tutaj zajmie,
pomogą mu Marissa, Langis i mój brat.
Z trudem opanowałam zaskoczenie. Choroba Saito przeraziła mnie. Nie przyznałam
się Lpetati, że nie odebrałam poczty. Mimo to byłam zła. Gdybym wiedziała o tym
wcześniej, inaczej bym wszystko zaplanowała.
335
- Dziękuję, że napisałeś do mnie, Simba, dziękuję za twoją tro
skę i dobre chęci. Nie dostałam jednak twojego listu. Wiesz może
coś bliższego o chorobie Saito? I od kiedy wiesz, że jest chora?
- Od niedawna. Ale Saito już od dłuższego czasu nie czuła się
najlepiej. No cóż, jest stara, powoli opuszczają ją siły. Ale tym razem
z pewnością nie o to chodzi. Ma wciąż nawracającą gorączkę. Chce
mnie widzieć, ma mi coś do powiedzenia. Czekałem tylko na ciebie.
- Bardzo mnie zmartwiłeś tą wiadomością. Musimy pomyśleć,
co moglibyśmy zrobić dla Saito. Cieszę się, że chcesz do niej poje
chać. Ja również bym chciała, ale będziemy mieć gości. Dzieci mojej
przyjaciółki z Maralal i dwoje dzieci, które muszą nabrać sił po cho
robie.
Baba i Lpetati spojrzeli na siebie.
-1 dla których przywiozłaś pieniądze z Mombasy - powiedział Lpetati gwałtownie.
- Tak, między innymi. - Obserwowałam go uważnie. Popatrzył
na mnie spod oka, a haba oparł się o krzesło. Tylko Marissa z uśmie
chem uścisnęła pod stołem moją dłoń. - Później o tym porozma
wiamy-powiedziałam. Chciałam uniknąć dyskusji o pieniądzach
w obecności Marissy i baby. Wzięłam się w garść. - Jeśli chodzi
o Saito, wszystko załatwimy. Zajmę się tym jutro, z samego rana.
A co stwierdził weterynarz? - Próbowałam skierować rozmowę na
inne tory. - Był tutaj, prawda?
- Krowy wazee nie pochorowały się od zastrzyków - wyjaśnił Lpe
tati. - To była robaczyca, a teraz chorują na nią także inne krowy.
Kilka z nich padło. Ale nie u nas. Na razie nie będziemy pędzić zwie
rząt na okoliczne łąki.
Baba potakująco skinął głową.
-
Nie mogą paść się również tam, gdzie kozy.
-Wiem, Chui, twój Simba dobrze o tym pamięta!
Przed laty to właśnie kozy były sprawcami zachorowań na roba-
336
czycę; wydalały pasożyty, które nie stanowiły dla nich zagrożenia, ale mogły być
niebezpieczne dla krów.
Przygnębiający nastrój nie pozwolił mi się cieszyć powrotem do domu. Moje myśli
zaprzątała choroba Saito i uwaga, że wyjechałam zarabiać pieniądze dla dzieci.
Gdy wypiliśmy chai, umyłam emaliowany dzbanuszek i przygotowałam niedużą
paczkę dla Marissy z cukrem, ryżem i herbatą. Kiedy odprowadzałam Marissę do
bramy, towarzyszył nam baba.
- Zajrzę do kóz - oświadczył. - Zobaczymy się jutro. - Sądzi
łam, że jeszcze coś doda, on jednak milczał.
- Dobranoc, baba, tutaanana kesbo. - Przytulił mnie do swojego
shuka, wydzielającego zawsze ten sam zapach, i położył mi rękę na
głowie.
-
Dziękuję za weterynarza, Chui. Lala salama, entito.
Marissa była w o wiele lepszym nastroju.
-
Cieszę się, że już wróciłaś. Wszystko, co robisz, jest w porządku.
Przez moment miałam wrażenie, że ta uwaga ma istotne znaczenie, zanim jednak
zdążyłam się nad tym zastanowić, podszedł do mnie Lpetati. Usiadł na podłodze z
szerokim uśmiechem i czekał.
- Najpiękniejsze buty zawsze dostawałem od mojej Chui.
- Z miną małego chłopca rozpakowującego prezent ostrożnie otwo
rzył pudełko z butami i zajrzał do środka. Potem skinął głową, roze
śmiał się, po czym natychmiast wypróbował nowe obuwie. Prze
szedł kilka kroków, poruszał palcami stóp pod lekko wypukłymi,
zaokrąglonymi czubkami butów, podciągnął skarpetki i stanął za
mną. - Hache, hache oleng. - Czułam, jak bawi się moimi włosami.
Wydawał się czymś zaabsorbowany, być może chorobą Saito, być
może czymś innym. Powiedział jednak tylko: - Czas iść do krów.
Zaraz zrobi się ciemno.
- Pójdę z tobą, długo ich przecież nie widziałam. Moglibyśmy
też wziąć cukier i herbatę dla twoich sióstr i pozostałych krewnych,
pomógłbyś mi je nieść.
337
- Twende, auwene, ni karibugiza. I hache, hache oleng za cudowne buty. Doskonale
znasz mój gust.
W drodze nieco się ożywił, jednak zaraz posmutniał, gdy wrócił myślami do choroby
matki.
- Saito czeka na mnie. Może czuje się lepiej, a może jej stan się
pogorszył. Ale jeszcze w tym tygodniu będę przy niej. - Umilkł na
chwilę, a potem szturchnął mnie w bok, wskazując na nowe buty.
- Teraz mogę wyruszyć nawet w najdłuższą podróż, na safari. - Tuż
przed zagrodą pochwalił się: - Nasze krowy mają się wspaniale, sama
zaraz zobaczysz. Kozy i owce również. Poszczęściło się nam w tym
roku ze zwierzętami. Hache Ngai. - Poczułam jego chłodną dłoń spla
tającą się z moją. Wypadła mu przy tym z rąk niesiona przez niego
torba z cukierkami. Pękła i słodycze wysypały się na ziemię. - Och,
Chui, nisamehe. - Spojrzał na mnie zmieszany.
- Nic się nie stało, mrówki się ucieszą, a może też i inne stworze
nia. Kilka garści na pewno damy radę uratować albo przyślemy tu
dzieci - powiedziałam.
- To dobrze. - Lpetati uśmiechnął się szeroko.
Rodzina przywitała mnie jak zwykle serdecznie, przyjęto z wdzięcznością cukier i
herbatę, a Marissa i Ngarachuna nalegały, byśmy zostali na obiedzie.
Czułam się bardzo dobrze w towarzystwie kobiet, dzieci i kilku wojowników. Jakiś
czas potem zjawił się baba, który co prawda uśmiechnął się do mnie na powitanie,
sprawiał jednak wrażenie spiętego.
Wspaniale było znowu przebywać w domu, nawet jeśli zaprzątały mnie sprawy, o
których z nikim nie mogłam porozmawiać.
Gdy później usiedliśmy z Lpetati przy kominku i po raz trzeci tego dnia piliśmy
herbatę, tym razem przyprawioną masalą, zapanowała między nami przyjazna,
serdeczna atmosfera, za którą tak tęskniłam.
338
-
Nketok ai, Chui.
-Tak. Chui jako, Simba lai. Strasznie mi przykro z powodu niedomagania Saito. Jak
myślisz, czy powinien obejrzeć ją lekarz? Może w Naivasha udałoby się znaleźć
jakiegoś, który pojechałby z tobą do Saito. Chętnie wybrałabym się z wami, ale
przyrzekłam już dzieciom, że będą mogły spędzić tu trochę czasu. Pojadę z tobą do
Maralal, być może nawet do Naivasha, potem jednak chciałabym wrócić do domu.
Niestety, nic nie wiedziałam o tym, że Saito zachorowała, gdyż nie miałam okazji
przeczytać twojego listu.
-
Co to są za dzieci? Dlaczego akurat te dzieci? Gdzie je pozna
łaś? Nie są przecież stąd. Gdyby chodziło o dzieci twoich przyjaciół
z Maralal, to w porządku. Ale dlaczego wydajesz tak dużo pienię
dzy na obce dzieci?
-Jak to, tak dużo pieniędzy? Co ty właściwie wiesz?
- Starszyzna wie to i owo.
- Tak, no i co z tego? To nie są przecież ich pieniądze.
- Ale potrzebujemy ich tutaj, dla rodziny, dla Saito.
- Nikogo nie powinno obchodzić, że obiecałam komuś pomoc.
Czy rodzinie brakuje czegoś? Czy tobie czegoś brakuje? Myślisz, że
to takie wspaniałe bez przerwy jeździć tam i z powrotem, by zarobić
pieniądze, i to nie tylko dla nas - przecież najczęściej dzielimy się
z innymi! Ileż to razy musieliśmy wspierać finansowo rodzinę, są
siadów czy przyjaciół, kiedy mieli problemy! A gdybym nie miała
pracy?
-Ja również pracowałem, bardzo dużo, kiedy ciebie tu nie było.
-Ja wiem i ty wiesz, na co pracujemy. Chcemy przecież, aby dobrze nam się żyło. I
żyje nam się dobrze. Przecież często mi to mówiłeś i ja sama często o tym myślałam.
Tak jest teraz i tak pozostanie. U nas nic się nie zmieni, Simba. To nie ma nic
wspólnego z tym, że pomagam komuś, kogo nie znasz ty ani inni w wiosce. Jeśli ta
sprawa ma nas podzielić, to coś jest nie w porządku. Zastanów się nad tym.
339
Nie powiedziałam już nic więcej, czułam się zraniona i byłam też zbyt zmęczona, aby
roztrząsać tę sprawę. Lpetati raczej z zadowoleniem przyjął moje wyjaśnienie.
-
Nie muszę się nad tym zastanawiać...
Wypowiedzi nie dały mu dokończyć psy, które robiąc straszliwy rumor, wbiegły na
werandę.
Następnego ranka wróciliśmy do rozmowy o Saito.
W normalnych warunkach Lpetati pojechałby już wcześniej do swojej matki. Czekał
jednak na mnie, gdyż najwidoczniej brakowało mu pieniędzy. Ujął to w ten sposób:
-
Przecież nie mogę się tam zjawić z pustymi rękami. No i pozo
stają jeszcze tiketi.
Kiedy Saito chorowała, to ona była najważniejsza i liczyło się tylko to, jak można jej
pomóc lub chociażby sprawić trochę radości. Roszczeniowa postawa rodziny
odebrała mi ochotę na podróż do chorej. Poza zbliżającymi się odwiedzinami dzieci
było to głównym powodem, dla którego wolałam pozostać w domu. Mogliśmy
zawieźć krewnym herbatę i cukier, ale prawdopodobnie oczekiwali czegoś więcej.
Chętnie zobaczyłabym znów Saito, nawet bardzo chętnie, i Lpetati wiedział o tym.
Nie czułam się z tym zbyt dobrze, że pozwalam mu samemu jechać do matki, o którą
tak się martwił. Nie wiem, jak bardzo się zdziwił, że chcę go odprowadzić tylko do
autobusu. Bardzo żałowałam, że nie odebrałam listu ze skrytki; mogłabym wówczas
inaczej wszystko zaplanować i nie zapraszałabym teraz dzieci.
Rzecz jasna, Lpetati nie wiedział, co mnie trapi, nie wiedział, co przeżyłam i
dlaczego potrzebuję spokoju. Trudno mu było zrozumieć, że nie tylko chciałam, lecz
wręcz musiałam postąpić wbrew jego oczekiwaniom, gdyż zobowiązywała mnie do
tego dana wcześniej obietnica.
340
Dwa dni później wyruszyliśmy wczesnym rankiem do Maralal Już od dawna nie
pokonywaliśmy wspólnie tej trasy, gdyż Lpetati nadal szybko się męczył.
Maszerowaliśmy jednak w wolnym tempie, zabraliśmy też ze sobą coś do picia,
miodowe cukierki i cukier gronowy. Gdyby działał tu telefon komórkowy, mogłabym
poprosić moich przyjaciół o podwiezienie samochodem, niestety, było to niemożliwe.
Po drodze prowadziliśmy rozmowy na różne tematy, ważkie i błahe. Uwielbiałam te
wędrówki, podczas których byliśmy tylko my dwoje i otaczająca nas natura.
Odczuwałam wtedy ogromną radość, a równocześnie pokorę wobec piękna przyrody.
Szkoda tylko, że powodem tej wyprawy była choroba Saito.
Nim w Maralal poszukaliśmy transportu do Naivasha, wypiliśmy chai, zjedliśmy suty
posiłek i kupiliśmy ładny, lekki koc dla Saito. Lpetati był uszczęśliwiony.
Niewielki, kolorowy bus czekał już na jednej z zakurzonych, nierównych bocznych
dróżek niedaleko placu targowego. Wszystkie okna były otwarte. Tłoczyli się przy
nich wyglądający na zewnątrz i rozmawiający z ożywieniem pasażerowie; na dachu
piętrzyły się wszelkiego rodzaju bagaże, łącznie z kolorowymi plastikowymi
baniakami, ustawionymi na materacach i ramach łóżek. Kiedy to zobaczyłam,
przestraszyłam się trochę, bo kiedyś byłam świadkiem, jak podobnie załadowany
autobus, jadący do Rumuruti, przewrócił się na wyjątkowo wyboistej drodze.
Najlepiej byłoby, gdyby Lpetati pojechał mototu, jednak tak późnym popołudniem
taksówki nie kursowały już w kierunku Naivasha.
Pożegnałam się z Lpetati, obiecując mu, że przyjadę natychmiast, jeśli Saito będzie
chciała mnie zobaczyć. W razie potrzeby Lpetati miał kogoś wysłać, by mnie
powiadomił. Otrzymał na to osobne fundusze. Prócz tego zaopatrzyłam go w pewną
kwotę, prosząc, by w Naivasha kupił mąkę kukurydzianą, cukier i herbatę dla
swojego
341
brata i rodziny, oraz, jeśli to będzie możliwe, owoce dla Saito. Miał też bezwzględnie
nalegać na sprowadzenie lekarza, jeśli jego zdaniem Saito potrzebuje opieki
medycznej. Gdyby nie wystarczyło mu na to pieniędzy, można było przecież dokonać
przelewu na konto lekarza czy szpitala.
Pomimo że Lpetati już wielokrotnie jeździł sam do matki, nie prosząc, abym mu
towarzyszyła, tym razem czułam, że popełniam błąd.
Lpetati pomachał mi przez okno małego busa. Silnik pojazdu pracował z głośnym
warkotem, a cały plac natychmiast pogrążył się w niebieskoszarej chmurze spalin.
Śmierdziało przeraźliwie spaloną gumą i olejem. Spojrzenie Lpetati zdenerwowało
mnie - chociaż się uśmiechał, wydawał się niespokojny. W ostatniej chwili
postanowiłam zapomnieć o moich planach i pojechać jednak z Lpetati, ale
przepełniony bus już ruszył. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy rozpaczliwie
machając rękami, usiłowałam go zatrzymać. Mały bus z Lpetati odjechał beze mnie.
- Pomoc podejrzanej kobiecie
-Hei, siangiki! - zawołał ktoś za mną. - Spóźniłaś się trochę!
Obejrzałam się, zarośnięty mężczyzna wydał mi się znajomy. To on odwiedził nas
podczas ferii wielkanocnych w naszym apartamencie w Mtwapie i należał do grupy
przepijającej pieniądze, które przekazałam jednej z kobiet Samburu, by pomóc jej
wyjechać z dziećmi do Maralal. Odwróciłam się i poszłam przed siebie.
- Mojej siostrze dobrze się wiedzie w Nairobi - powiedział mężczyzna, podążając za
mną. - Okazałaś się naprawdę wielkoduszna. Nie jest to zresztą takie trudne, kiedy
ma się pieniądze.
342
Zastanawiałam się usilnie, o czym on mówi, gdy nagle pojęłam. Zrobiło mi się
gorąco, czułam, że się czerwienię. Kobieta ze złamanymi żebrami, na której operację
chciałam przeznaczyć część moich zarobków, najwyraźniej była siostrą tego
mężczyzny. Czułam się strasznie, jakbym dostała w twarz.
- Teraz robię to, co siostra - mówił dalej mężczyzna. - Przynaj
mniej od czasu do czasu. Gówniana praca. Nie da rady robić tego
codziennie. Lżej byłoby z gumowymi oponami, żeby taczki się gład
ko toczyły. Drewniane koła są o wiele za ciężkie. Mogłabyś się jesz
cze raz okazać użyteczna, naprawdę, to by się spodobało mojej sio
strze. - Mężczyzna wskazał na odstawione w pobliżu taczki,
załadowane węglem drzewnym i zniszczonymi reklamówkami, na
wierzchu leżała duża szufla. Zanim się obejrzałam, mężczyzna już
zniknął w małym sklepiku i po chwili pojawił się tuż przede mną
z gumową oponą w rękach.
- Taka rzecz byłaby dużo lepsza. Tylko pięćset szylingów, mzun-
gu, to chyba dobra cena? - Gdy stał tak blisko, straszliwie cuchnęło
od niego alkoholem. Wzbudzał we mnie odrazę. Usiłując opanować
gniew, weszłam do sklepiku.
- Żeby wszystko było jasne, sir, nie znam tego mężczyzny na ze
wnątrz, który właśnie wyniósł oponę z pana sklepu. Za nic nie za
płacę. Proszę się zająć oponą.
Opuściłam sklep i poszłam dalej.
-
Pięćset szylingów, to wszystko! - usłyszałam wołającego za mną
mężczyznę. - No i może jeszcze parę piw!
Winnych okolicznościach prawdopodobnie pomogłabym człowiekowi znajdującemu
się w podobnej sytuacji. Ten mężczyzna jednak był po prostu odpychający, a jego
nachalność skutecznie mnie do niego zraziła.
343
W domu z dziećmi
Szybkim krokiem zmierzałam w kierunku domu moich przyjaciół.
Przez całą drogę dręczyła mnie myśl, że pomogłam akurat kobiecie, przez którą
zostałam tak upokorzona w Mtwapie. Czy mnie również okłamała - tego nie
wiedziałam. Być może ktoś zabrał jej te pieniądze. Możliwe też, że tym kimś nie był
jej ówczesny mąż, lecz jej brat.
Postanowiłam nie zaprzątać sobie tym więcej głowy i wróciłam myślami do
podróżującego Lpetati. Niebawem znalazłam się przed sklepem moich przyjaciół.
Właściciel wyszedł do mnie z wyciągniętą ręką, przywitał się ze mną serdecznie i
poprowadził do tylnej części sklepu, przez którą można było wejść do mieszkania.
Słyszałam już dzieci, Marię, Daniela, bliźniaczki i najmłodszego chłopczyka.
Radośnie wykrzykiwały moje imię i wołały mamę.
-
Zjawiłaś się w samą porę, by wypić z nami herbatę i zjeść kola
cję - powiedziała przyjaciółka, obejmując mnie mocno. - Wspania
le, że wpadłaś!
Następnego ranka posłała ze mną jednego z kierowców sklepu na zakupy, a potem
odwiozła mnie, bliźniaczki, Marię i Daniela do wioski. Dzieci były zachwycone
okolicą i domkiem z bali. Biegały wokół niego, rozglądając się z ciekawością, aż w
końcu zmęczone usiadły na werandzie.
-
Najchętniej też bym została - powiedziała przyjaciółka. - Tu
jak zawsze jest przepięknie. Gdybyśmy nie mieli sklepu i pensjona
tu, a dzieci nie musiałyby chodzić do szkoły, zamieszkałabym tak
jak ty poza miastem. To prawdziwy raj dla dzieci.
Maria i Daniel mieli przytwierdzone na podeszwach założonego na stopy gipsu
gumowe paski, tak że mogły się poruszać bez mojej
344
pomocy, nie upadając przy tym. Jednak teren wokół domu, choć oferował dzieciom
wiele możliwości zabawy, okazał się dla nich zbyt nierówny, stromy i tym samym
niebezpieczny. I tak spędzaliśmy większość czasu na werandzie. Mogłam tam
pokazywać dzieciom zdjęcia, opowiadać im różne historie i zadawać zagadki.
Rzadko graliśmy w karty i gry planszowe, gdyż Maria i Daniel nadal mieli trudności
z utrzymaniem przedmiotów w rękach. Na szczęście były one jednak już na tyle
sprawne i silne, że dzieci mogły nimi przesuwać klocki, karty i kostki do gry. Samo
to stanowiło duży sukces. Najbardziej lubiły patrzeć przez lornetkę i śpiewać ze mną
przy akompaniamencie gitary. Bliźniaczki natomiast, uszczęśliwione, bez ustanku
biegały w górę i w dół zbocza, jakby po raz pierwszy w życiu były naprawdę wolne.
Przy bramie często przystawało kilkoro dzieci z rodziny. Jeśli nie było ich zbyt dużo,
pozwalałam im wejść. Zawsze wyjaśniałam krótko, dlaczego Maria i Daniel mają
gips na rękach i każde na jednej nodze, nie chcąc, by dzieci stale zerkały z
ciekawością na dwójkę małych pacjentów. Największy problem stanowiły posiłki. Za
pomocą dwóch kuchenek naftowych nie dało się ugotować takich ilości, by nakarmić
wszystkie dzieci, poza tym musiałam pomagać przy jedzeniu Marii i Danielowi.
Ratowałam się więc herbatnikami i cukierkami.
Czuwanie nad bliźniaczkami, Marią i Danielem, zabawy z nimi i gotowanie dla całej
czeredki było wyczerpujące, ale dawało mi wiele radości. Ani przez chwilę nie
żałowałam decyzji o zaproszeniu dzieci do domu. Od czasu do czasu pokazywałam
się razem z nimi w wiosce, najczęściej wówczas, gdy szłam doić zwierzęta.
Obserwowanie krów, kóz i owiec szczególną radość sprawiało bliźniaczkom, które
wzrastały bez zwierząt domowych, ale też z tego względu reagowały przestrachem,
kiedy te zbytnio się do nich zbliżały. Po poszukiwaniach kurzych jaj dzieci były
również pełne podziwu dla
345
ptactwa domowego i oczywiście przepadały za psami i kotami. Uwielbiały też
siadywać na tyłach domu, skąd, dobrze ukryte, obserwowały ożywiony ruch przy
pojniku dla ptaków.
Tymczasem po wiosce rozeszło się - do dzisiaj nie wiem, kto rozpuścił te wieści - że
wzięłam na siebie koszty operacji dwójki dzieci i pewnej kobiety. Niektórzy
członkowie rodziny nawet chwalili moje zaangażowanie, nazywając mnie "dobrą
kobietą", ale w wypowiedziach innych wyczuwałam dezaprobatę. A przecież nikt nie
miał powodu, by czuć się pokrzywdzonym, gdyż od lat to ja pokrywałam niemal
wszystkie rachunki za leczenie mieszkańców naszej wioski.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że z czasem krewni przestaną dziwić się mojemu
postępowaniu i je potępiać, nie czułam się jednak dobrze z tym, że będąc zdana na
rodzinę, muszę się przed nią usprawiedliwiać.
. Zastraszanie
Pierwszy zagadnął mnie o to kuzyn Langis.
- Słyszałem... - zaczął i zająknął się.
- O czym słyszałeś?
- Twój dom, czy jesteś tu bezpieczna? Nie ma przecież Simby.
- O czym słyszałeś? - zdziwiona powtórzyłam pytanie.
Langis wyraźnie unikał odpowiedzi.
-
Będziemy cię chronić, ja i kilku wojowników zamierzamy nocą
obchodzić twój dom.
-Ale dlaczego, Langis, przecież są tu też dzieci. Nie jestem sama. Proszę, powiedz, co
słyszałeś?
Znów nie odpowiedział. Coś wiedział, kogoś krył. Nie rozumiałam tego. Czyżby
chciał mnie ostrzec? Zwróciłam się do niego pół żartem, pół serio:
346
-
Przemyślę to. Jeśli sądzisz, że potrzebuję ochrony... Gdyby coś
się działo, będę wołać najgłośniej, jak potrafię, albo użyję gwizdka.
Nie, mam coś lepszego. Będę walić od wewnątrz w blachę falistą. To
bardzo głośny dźwięk.
- Na pewno usłyszę.
- Langis?
-owaki
-Hache.
Rozmowa z kuzynem Langisem bardzo mnie zaniepokoiła. Moim zdaniem to, co
powiedział, nie miało większego sensu, ale mimo to jego słowa zapadły mi w
pamięć. Byłam wprawdzie ostrożna, ale tak naprawdę nigdy się nie bałam. W końcu
często bywałam sama w domu, ostatni raz, kiedy Lpetati musiał tak długo leżeć w
klinice. Czy chodziło o mnie? Czy może planowano włamanie? I co takiego
spodziewano się znaleźć? Nie było u nas żadnych "skarbów". Z drugiej strony,
"skarbami" mogły być również jakieś drobiazgi czy całkiem zwyczajne rzeczy. Jeśli
się nic nie posiadało, nawet dzbanek do herbaty, kilo cukru, materac czy lornetka
były "skarbami".
Usiłując o tym nie myśleć, ze wzmożoną energią zajęłam się dziećmi i wymyślałam
nowe gry Wciąż jednak dręczyły mnie słowa Lan-gisa, które odbierałam teraz jako
ostrzeżenie.
Nieco później złożył mi wizytę jeden z członków starszyzny. Mzee był ubrany
jedynie w czerwony kocyk, pod którym nic na sobie nie miał, i był boso. Miał
najpiękniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałam u starszego człowieka. Nazywano
go "Abraami", nie było to jednak jego prawdziwe imię. Mzee Abraami odwiedzał
mnie od czasu do czasu, mimo że pokonanie drogi do naszego domu było dla niego
bardzo uciążliwe. Zawsze niezwykle się cieszyłam z jego wizyt. Lubił siadywać u
nas na werandzie i popijać przygotowaną
347
przeze mnie ziołową herbatkę z miodem, o której leczniczych właściwościach był
głęboko przekonany. Początkowo zachowywał w stosunku do mnie uprzejmy
dystans, potem jednak zaczął powierzać mi swoje troski. Często potrafiłam mu
pomóc. I podobnie jak baba Lpino zawsze zjawiał się z małym prezentem - świeżą
kolbą kukurydzy, brązową fasolą, wyrzeźbionym przez siebie drobiazgiem czy
własnoręcznie wykonanym skórzanym paskiem.
Tym razem mzee Abraami od razu przeszedł do rzeczy:
-
Musisz być bardzo ostrożna, Chui.
Pomyślałam o rozmowie z kuzynem Langisem, nie wspomniałam o niej jednak.
Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Dlaczego proponowano mi ochronę? Czy
była to tylko przesadna troska? A może mzee Abraami chciał mi w ten sposób okazać
za coś szczególną wdzięczność?
- Jesteś jedną z nas, Chui. Ludzie gadają, robią coś, czego nie
powinni robić. Wyślę mojego syna, aby trzymał w nocy straż przed
twoim domem.
- Czyżbyś się o mnie martwił?
- Nie mam już tak dobrych uszu jak dawniej, ale nadal słyszą to,
co powinny usłyszeć. - Oczy starego człowieka zwilgotniały. Wzru
szyłam się i ujmując jego dłoń, podziękowałam mu za troskę. - Nie
jesteś sama - powiedział mzee Abraami - nawet jeśli nie ma tu Simby.
Spoglądałam długo na mzee, wyczuwając jego przychylność. Jeszcze raz uścisnął mi
dłoń.
-
Niebawem znów do ciebie przyjdę. Mój syn również się tu po
jawi. Dziękuję za pyszną herbatę.
Odprowadziłam mzee do bramy, zauważając, że obserwuje nas baba. Wkrótce potem
pojawiła się ciotka Kakomai, by wziąć cukier i trochę mydła.
Zza domu zawołały mnie dzieci, które siedziały tam na fotelach, oglądając
pocztówki.
348
Gdy były już w łóżkach, przyłapałam się na tym, że co chwilę wstaję, nasłuchuję
dźwięków i po raz kolejny sprawdzam okiennice i drzwi, oraz moją "broń", która
zawsze leżała na krześle obok łóżka.
W nocy obudził mnie nieprzyjemny odgłos skrobania w drzwi. Usiadłam prosto, by
lepiej słyszeć. Skrobanie powtórzyło się. Z bijącym sercem, lawirując ostrożnie
między materacami śpiących dzieci, podeszłam do drzwi. Owinęłam latarkę chustą,
by przytłumić światło. Znów ten dźwięk, jakby delikatne, metaliczne drapanie. Nie
było to zwierzę. Płytko oddychając, przekradłam się ponownie do łóżka, gdzie obok
maczety leżały dwie obciążone żelaznymi mutrami kolorowe rungu, pałki, i gaz
pieprzowy. Gdy ponownie usłyszałam ów odgłos, ostrożnie wspięłam się - mimo że
niemal nic nie było widać - na stołek, zastanowiłam się jeszcze raz, czy jednak nie
powinnam trochę zaczekać, nabrałam głęboko powietrza, po czym - tak jak ustaliłam
to z Langisem - z całej siły uderzyłam pałką
0
odkrytą blachę dachu. Rozległ się donośny dźwięk przypomina
jący grzmot pioruna i odbijający się echem od ścian.
Usłyszałam za drzwiami przyciszone głosy i tupot oddalających się kroków.
Maria i bliźniaczki przebudziły się ze snu i musiałam je uspokoić. Myślały, że
zaczęła się burza, nie wyprowadzałam więc dzieci z błędu.
- Jestem tu z wami - powiedziałam. - Zapaliłam już świecę
1
zostawię otwarte drzwi, żebyście mnie mogły słyszeć i widzieć.
-Wkrótce dziewczynki zasnęły ponownie, naciągnąwszy na główki
barwne koce.
Zaraz potem zjawił się Langis, Lkmalien, syn mzee Abraami, i dwaj wojownicy z
sąsiedztwa. Ostrożnie otworzyłam drzwi. I rzeczywiście padał deszcz i grzmiało!
Zaprosiłam mężczyzn do środka, rozpaliłam ogień w kominku i nastawiłam wodę na
herbatę. Była dopiero trzecia w nocy.
349
Młodzi ludzie zdjęli shuka i usiedli w swoich malowniczo owiniętych wokół ciała
czerwonych, żółtych i turkusowych płóciennych suknach przed kominkiem, w
którym trzaskało kilka drew. Przez jakiś czas panowała cisza.
- Bardzo cię wszyscy lubimy, Chui, i na pewno nic ci się nie stanie - powiedział
Langis, a jeden z jego przyjaciół, jakby na potwierdzenie tych słów, uścisnął moją
dłoń. - Nie wtedy, gdy będziemy w pobliżu ciebie.
Spojrzałam na nich. Na twarzach i w oczach młodych wojowników tańczył
migotliwy odblask płomieni. Chciałam im zadać tyle pytań, nie wyrzekłam jednak
ani słowa. Z pewnością i tak nie otrzymałabym odpowiedzi.
Po kilku herbatach z masalą wojownicy opuścili dom. Deszcz ustał i z zadowoleniem
nasłuchiwałam cichego szumu i plusku w rurach, którymi woda spływała do
zbiorników.
Spomiędzy strzępiastych chmur wyjrzał księżyc. Z niedalekiej odległości dobiegło
mnie porykiwanie lwów. Wiedziałam, że jestem już bezpieczna. Tylko przed czym
mnie uratowano?
Jeszcze nigdy tak się nie czułam i zapragnęłam, by Lpetati był ze mną.
Następnego ranka niebo spowijały jasnoszare i ciemne chmury, koło południa jednak
znów się przejaśniło i zrobiło się bardzo ciepło. Niemal cały ten spokojny dzień
spędziłam z dziećmi na werandzie, śpiewając z nimi i grając, oraz w kuchni smażąc
naleśniki i przygotowując mnóstwo kakao. Uważałam, że powinnam wynagrodzić im
tę noc, choć raczej to ja potrzebowałam pocieszenia.
Bałam się kolejnej nocy. Sen długo nie nadchodził, próbowałam się więc odprężyć,
czytając i rozwiązując krzyżówki. Ale wciąż łapałam się na tym, że wzdrygam się
przerażona, słysząc najlżejszy szmer. Kto kręcił się koło moich drzwi? I dlaczego?
Czy była to próba wła-
350
mania? Może ktoś myślał, że nikogo nie ma w domu, gdyż Saito jest chora i Lpetati
wyjechał do Naivasha? Kto o tym wiedział? Dlaczego wojownicy trzymali straż? Czy
to ja byłam celem ataku?
Długo nie mogłam się uspokoić, dręczyło mnie tyle pytań. Noc już niemal minęła,
gdy nagle nad ranem obudził mnie dziwny dźwięk.
Podczas wielu lat spędzonych wśród dzikiej przyrody wyostrzył mi się słuch.
Potrafiłam już całkiem dobrze rozróżnić odgłosy drapania, skrobania, węszenia,
stawiania kroków i tupania pochodzące od zwierząt. Stąd też każdy niezwykły
dźwięk był oznaką niebezpieczeństwa. W istocie tylko węże zbliżały się
bezszelestnie.
Tak jak poprzedniej nocy serce waliło mi jak oszalałe. Czy wojownicy byli w
pobliżu? Czy syn mzee Abraami krążył gdzieś niedaleko? Czy powinnam znowu
uderzyć w blachę? Usłyszałam brzęk dochodzący z tyłu domu. Znajdowały się tam
drzwi kuchenne. Ktoś rzeczywiście przy nich majstrował. A potem nagle coś wpadło
do kominka. Wzdrygnęłam się. Kominek! On również stanowił źródło
niebezpieczeństwa. Aby je wyeliminować, pośpiesznie wylałam niemal całą butelkę
nafty na szczapy drewna i zapaliłam je. Natychmiast buchnęły płomienie, strzelając
wysoko w głąb komina. Usłyszałam głos, jakby ktoś przeklinał. Wróciłam do
kuchennych drzwi i odczekawszy jakiś czas, nasłuchując, prysnęłam przez wąską
szparę gazem pieprzowym. Nagle poczułam się silna. Byłam gotowa walczyć
nieustraszenie jak lwica, bronić dzieci i dobytku.
Niespodziewanie otrzymałam pomoc z innej strony: nocnych gości zaatakowały
nasze psy. Ich szczekanie stawało się coraz bliższe, usłyszałam, jak warczą.
Warczenie oznaczało, że wzięły na cel coś, co im zagraża.
- Sungura! - krzyknęłam. - Simba-ya-Simba bierz go! Bierz go! - Długo ćwiczyłam z
nimi tę komendę, ale jeszcze nigdy nie wydawałam jej w przypadku rzeczywistego
zagrożenia. Dobiegły mnie
351
odgłosy przewracających się wiader, coś uderzyło o balustradę werandy, ujadanie
psów wzmogło się i stopniowo zaczęło oddalać, nie milknąc jednak.
A potem nagle zapanowała cisza, błoga cisza. Dopiero teraz usłyszałam śpiew
ptaków. Przez wąskie szczeliny okiennic wpadały do środka wyczekiwane z
utęsknieniem pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Modliłam się i przeklinałam na
zmianę, aż w końcu poczułam się lepiej.
Zajrzałam do dzieci. Daniel przeciągnął się i zamrugał.
- Dzień dobry - powiedział zaspanym głosem. Uśmiechnęłam się z wysiłkiem,
starając się wyglądać na rozluźnioną. Wkrótce potem obudziły się także dziewczynki.
Marii musiałam pomóc wstać, gdyż podobnie jak jej brat nie mogła się podeprzeć
ręką ani obciążać chorej nogi. Bliźniaczki wyniosły ze mną materace na werandę, by
się przewietrzyły, powiesiłyśmy też razem koce i poduszki na sznurze do bielizny za
domem. Wypatrywałam przy tym ukradkiem śladów stóp, dostrzegłam przewrócone
wiadra i świeże zadrapania na drzwiach, zobaczyłam także, że jedna z desek w
drzwiach wejściowych została przepiłowana, i znalazłam duży kamień w kominku,
który uszkodził gęstą siatkę, umocowaną przeze mnie dla ochrony przed myszami.
Przy wejściu na werandę odkryłam niewielki skrawek materiału, który najwyraźniej
psy wyrwały komuś z shuka. To mogło stanowić punkt zaczepienia. Miałam zamiar
rozejrzeć się w najbliższym czasie za kimś, kto nosi shuka w czerwono-niebieski
wzór, w którym brakuje kawałeczka materiału.
Później było jak co dzień - słońce świeciło nad doliną, krowy muczały, docierały do
mnie pierwsze głosy i zapach płonącego drewna, pomiędzy chatami unosiły się
wąskie strużki dymu. Niedługo potem ujrzałam stada pędzone na pastwiska i dzieci
idące grupkami w niebiesko-żółtych szkolnych mundurkach.
352
Podczas śniadania na werandzie byłam już spokojniejsza, wciąż jednak
zastanawiałam się gorączkowo nad ostatnimi wydarzeniami. Było jasne, że
dwukrotnie próbowano się do mnie włamać. Nie mogłam o tym dyskutować przy
dzieciach, musiałam jednak jakoś wtajemniczyć bab$ i porozmawiać z Langisem i
wojownikami. Wciąż nie mogłam sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Gdyby
dzieci nie było w domu, zmobilizowałabym wszystkich wojowników w rodzinie i
wyjechała na ten czas do Naivasha lub Maralal.
Czułam równocześnie miłość i głęboką frustrację.
W trakcie ulubionej zabawy dzieci w zgadywanie usłyszałam ku memu ogromnemu
zaskoczeniu głos Lpetati.
-
Chui! - wołał od bramy - Twój Simba wrócił. Otwieraj, jestem
strasznie głodny!
Biegłam do niego jak na skrzydłach schodkami w dół. Pędziłam tak, że długa
bawełniana spódnica zaplątała mi się między nogami i omal nie upadłam.
- Unahamka kabisa - śmiał się Lpetati. - Saito czuje się już do
brze. Był u niej lekarz, tak jak tego chciałaś. Ale nie zapłaciłem jesz
cze całej sumy. - Wiedział, jak mnie rozbroić pełnym czułości spoj
rzeniem. - Lekarz zdołał pomóc Saito, nketok. Teraz Saito chciałaby
się zobaczyć także z tobą - mówił dalej, podczas gdy ja usiłowałam
rozplatać długi łańcuch, który dodatkowo zabezpieczał zamek
w nocy. Nagle naszła mnie straszna myśl. Nie, zamek i brama nie
były uszkodzone. Lpetati nie zauważył mojego zdenerwowania. Objął
mnie i uściskał mocno.
- Wspaniale się szło w tych butach! - Udzielił mi się jego rado
sny nastrój i nocne strachy odeszły chwilowo w niepamięć.
Dzieci przywitały się z nim grzecznie, a potem wzruszyło mnie, kiedy wszystkie,
nawet Maria i Daniel, chciały pomóc w przygotowywaniu posiłku, gdy tylko się
dowiedziały, że Lpetati jest głodny.
353
Dziecięcymi rączkami skrobały marchewkę, Maria kuśtykając, przysunęła
zagipsowaną nóżką miskę z wodą do mycia kartofli, Daniel z wysiłkiem wkładał
sobie jeden talerz po drugim pod ramię, aby zanieść je na werandę.
-
Ale masz pracowitych pomocników - śmiał się Lpetati, rów
nież biorąc udział w przygotowaniach. Ucieszyłam się, że tak pozy
tywnie zareagował. Wydawał się nawet poruszony zachowaniem dzieci.
Zanim usiedliśmy do stołu, wyszperał z noszonej na pasie torby, z której był
niezwykle dumny, wyjątkowo ładną bransoletkę z wygrawerowanym moim imieniem
i założył mi ją na rękę.
-
Saito mówi, hacM
Wieczór był cudowny. Po pożywnej jednogarnkowej potrawie z fasoli, marchwi i
ziemniaków, słodkich naleśnikach, herbatnikach i chai śpiewaliśmy i modliliśmy się
wspólnie jeszcze długo po tym, jak rozłożyłam na podłodze materace i kolorowe
koce.
Ponieważ Lpetati był bardzo zmęczony po podróży, wcześnie zasnął. Biłam się
jeszcze z myślami, czy powiedzieć mu o wydarzeniach dwóch ostatnich nocy,
zaniechałam jednak tego pomysłu. Miałam przeczucie, że dzisiaj nikt nie będzie nas
niepokoił.
Następnego ranka usłyszałam nadjeżdżający samochód mojej przyjaciółki. Lpetati
wybrał się właśnie do zagrody, aby przywitać się ze swoimi ulubieńcami i rodziną
oraz opowiedzieć im o Saito i podróży do Naivasha.
Wypiliśmy chai na werandzie. Przyjaciółka była zachwycona tym, że dzieci zrobiły
się tak rozmowne i były pełne radości.
- Było wspaniale - stwierdziły bliźniaczki. - Czy możemy nie
długo znowu tu przyjechać? - Ich matka uniosła ramiona, ale ja ski
nęłam głową.
- Naturalnie, że możecie. Świetnie się przecież razem bawiliśmy.
Maria i Daniel też oczywiście przyjadą, to znaczy, jeśli tylko będą
mieli ochotę.
354
Dzieci roześmiały się.
-
Chciałbym tu mieszkać - oświadczył Daniel, a Maria zachwy
cała się zwierzętami, szczególnie "małymi ptaszkami, które kąpią
się za domem".
Trudno było mi się z nimi pożegnać. Przyrzekłam, że wkrótce przyjadę do Maralal i
dalej będę się zajmować Marią i Danielem.
-
Masz kochane dzieci - powiedziałam przyjaciółce. - Pozdrów
synka i męża. Jeśli zobaczysz lekarza, możesz mu powiedzieć, że może
na mnie liczyć w sprawie tej kobiety. Będzie wiedział, o co chodzi.
Gdy Lpetati wrócił, wydawał się nieco wzburzony, nic jednak nie powiedział. Potem
zobaczyłam przy bramie Langisa. Najwyraźniej odprowadził Lpetati i z pewnością z
nim rozmawiał. Niewątpliwie rodzina poruszyła temat mojej pomocy dla Marii,
Daniela i "obcej kobiety", gdyż były to sprawy, o których Lpetati nie miał pojęcia.
Lpetati uśmiechnął się lekko.
- Baba chciałby z tobą porozmawiać - oznajmił. - Chodzi
o mojego brata. Ma problemy.
- Opowiedz mi o nich.
-
Wiesz, że żona brata i jego mały synek odeszli z domu?
Byłam szczerze zdziwiona. Nic, ale to zupełnie nic o tym nie sły
szałam.
-Jak to odeszli, kiedy?
- Zostali zabrani przez rodzinę. Wczoraj. To przez to, że brako
wało jeszcze trzech krów - no wiesz, z ich wesela.
- Trzy krowy! Ale przecież często się zdarza, że ktoś nie może od
razu zapłacić całego wiana za narzeczoną. Przypomnij sobie, jak dłu
go myśmy musieli czekać na przyrzeczone podarunki! Przecież to zwy
kła rzecz. Najważniejsze, żeby kiedyś w przyszłości spełnić obietnicę.
- Ale rodzina wyznaczyła termin. Nie ma obiecanych krów, nie
ma żony i dziecka!
355
- Boże drogi! Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałam. To się
chyba nie zdarzyło ani razu w ciągu ostatnich dwudziestu lat!
- Ale teraz owszem.
- Bardzo mi przykro. I co teraz, Simba?
- Odbędzie się narada rodzinna. Powinnaś mu pomóc, Chui.
Trzy krowy.
- Ale twój brat wiedział już przecież o tym od dawna. Dlaczego
do tej pory nie oddał ani jednej z brakujących krów? A my dołożyli
śmy już jedną krowę do wiana.
- A któż by chętnie oddawał krowę!
- Nikt. Ale to wyjątkowa sytuacja. Mieliśmy przecież wystarcza
jąco dużo czasu, by kupić kilka cielaków i je podchować. Cielęta nie
są takie drogie. Czy nikt o tym nie pomyślał?
Lpetati roześmiał się.
- Powinniśmy byli zapytać cię o radę.
- Owszem, powinniście byli.
Byłam naprawdę niemile zaskoczona i już wiedziałam, jaki będzie dalszy rozwój
wypadków. Nie miałam jednak pieniędzy na trzy krowy. Ich koszt to jakieś trzysta
pięćdziesiąt do pięciuset euro.
Gdy przyszedł baba, usiedliśmy na werandzie przy chai. "Brat" Lpetati, Lkmalien,
właściwie kuzyn, gdyż Saito nie była jego matką, a ojciec był bratem baby, wydawał
się mocno przybity.
Czekałam. Długo trwało, nim baba w końcu przemówił.
-
Potrzebujemy trzech krów - albo ten młody człowiek nigdy
już nie zobaczy swojej żony i syna. A to sprowadzi hańbę na naszą
rodzinę i na zawsze stracimy dobre imię.
Skinęłam tylko głową, nie wiedząc, jakich użyć słów. Naturalnie było mi przykro z
powodu sytuacji, w jakiej znalazła się rodzina. Zawsze zwracali się do mnie w
wyjątkowych przypadkach, uważałam jednak, że to nie w porządku, bym to ja
musiała brać na swoje barki wszelkie koszty.
356
-
Trzy krowy - powtórzył baba. - Żaden z nas nie może w tej
chwili pozbyć się trzech krów. Musimy je kupić.
Czułam się zapędzona w kozi róg. Nie miało to jednak najmniejszego sensu,
musiałam powiedzieć prawdę. Nie miałam tych pieniędzy, a rezerw z zasady starałam
się nie naruszać.
-
Mówię to z ciężkim sercem, ale szczerze. Krowa, baba, dwie kozy,
to moja propozycja. Więcej nie da rady. Przynajmniej nie teraz, nie
w tej chwili.
Lkmalien spojrzał na mnie.
- Nie ma sprawy - powiedział uprzejmym tonem. - My tylko
pytaliśmy. Dziękuję za obiecaną krowę, Chui, i za kozy.
- Przykro mi - odrzekłam. Baba zakłopotany skierował wzrok
na podłogę. Nie było mi łatwo odmówić jego prośbie. - Ewentual
nie krowa i cielę zamiast dwóch kóz - powiedziałam, nie otrzyma
łam jednak odpowiedzi.
- Co tu się stało w nocy? - zapytał nagle baba.
- Sama dokładnie nie wiem. Ktoś próbował się włamać. -Zasta
nawiałam się przez moment, dodałam jednak: - Nawet dwukrotnie.
- Coś takiego - syknął Lpetati. - Niech no ja tylko się dowiem,
kto to był, to porachuję mu wszystkie kości.
Baba spojrzał na niego z dezaprobatą.
-
Odbędzie się narada rodzinna - powiedział po chwili. - Potem
znów przyjdziemy porozmawiać. Nie wszystko jest w porządku,
Chui. Sprowadzasz tu obcych ludzi. Płacisz mnóstwo pieniędzy za
wiele rzeczy. To nie twoja rodzina, ani ta z Niemiec, ani ta stąd. My
jesteśmy rodziną.
Zostałam zganiona i poczułam, że się czerwienię. Miałam gotową odpowiedź,
zatrzymałam ją jednak dla siebie.
-
Simba był w drodze - kontynuował baba - i nic nie wiedział
o twoich planach.
Szukałam wzrokiem pomocy u Lpetati.
357
-
Chui zatroszczyła się o Saito - powiedział. - Załatwiła lekarza
i leki. A ja pojechałem do niej.
Baba skinął głową.
Lkmalien nie odezwał się ani słowem. W końcu baba wstał. Przez cały czas czułam
uścisk w piersi.
-
Dziękuję za chat.- Na twarzy baby pojawił się ślad uśmiechu,
a potem jego wzrok spoczął na mnie. - Entito - rzekł po chwili.
- Dziękuję za pomoc dla Saito. A o włamaniu jeszcze porozmawia
my. Wojownicy chyba coś wiedzą na ten temat, a także, jak sądzę,
mzee Abraami.
Przez chwilę trzej mężczyźni stali jeszcze, jakby niezdecydowani, przy bramie.
Potem jednak oddalili się.
-
Zaraz wrócę! - krzyknął Lpetati.
Patrzyłam za nimi, czując się coraz bardziej przyparta do muru. W ich oczach
musiało to tak wyglądać, że nie mogę pomóc rodzinie, gdyż wolę się angażować w
sprawy "obcych". Ogarnął mnie niepokój i zapragnęłam porozmawiać z nimi całkiem
otwarcie. Było już jednak za późno.
Narada rodzinna
Rodziny się nie obawiałam. Zebraliśmy się wszyscy w zagrodzie. Marissa,
Ngarachuna i Benita podawały herbatę, płucząc za każdym razem kilka
emaliowanych kubków w brązowej wodzie, napełniając je ponownie i wręczając
kolejnym członkom rodziny.
Długo trwało, zanim w ogóle ktokolwiek o mnie wspomniał. Kobiety
powstrzymywały się od zabierania głosu i tylko kilku wujów uważało, że mają coś
istotnego do powiedzenia. Ale kiedy oświadczyłam, że moim zdaniem to Ngai kieruje
naszymi losami i być może nie zawsze jesteśmy w stanie od razu zrozumieć istotę
jego wyroków,
358
głosy umilkły. Bo cóż takiego można było mi zarzucić? Nikogo nie zraniłam, nie
pytałam jedynie, kogo i jaką sumą wolno mi było wesprzeć, i przywiozłam tu obce
dzieci, by im matkować przez jakiś czas i dodać otuchy. Mimo to nie czułam się z
tym dobrze. Lpetati od czasu do czasu wtrącał kilka zdań, stając po mojej stronie,
również baba wydawał się myśleć o mnie życzliwie.
dążyła, mi jednak sprawa z Lkmalienem i jego zabraną przez rodzinę żoną, mimo że
jedna ze szwagierek szepnęła mi do ucha, że jest nowa kobieta, o wiele młodsza i
ładniejsza, a Lkmalien i jej rodzice z pewnością dojdą do porozumienia. Gdyby
okazało się to prawdą, nie trzeba by było oddawać trzech "zaległych" krów i problem
przestałby istnieć.
Później jednak, zupełnie jakby mnie tam nie było, zaczęto radzić nad tym, że
wydałam mnóstwo pieniędzy na obcych ludzi, choć mogłam inaczej nimi
rozporządzić i uczynić wiele dobrego dla własnego plemienia, a przede wszystkim
nie dopuścić do zhańbienia rodziny, do czego z pewnością dojdzie, jeśli Lkmalien nie
odzyska żony. Najbardziej zdziwiło mnie to, że dokładnie znano wysokość sumy,
którą zapłaciłam za leczenie Marii i Daniela, oraz operację kobiety. Jak to było
możliwe?
Pod pręgierzem
Następnego dnia usłyszałam dziwne mamrotanie w pobliżu domu i gdy wyjrzałam
przez okno, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W górę zbocza ciągnęła procesja
starszych plemienia. Lpetati z szacunkiem otworzył przed nimi bramę i mężczyźni
rozsiedli się w cieniu rozłożystej, niskiej akacji. Zrobiło mi się gorąco. Czego oni tu
szukali?
Nieco później zjawili się w domu baba i Lpetati.
359
- Rada starszyzny zwołała zebranie. Czekają tylko na naczelnika
okręgu i na ciebie.
- Ale co to ma znaczyć? Po co ta narada? Czego oni tu chcą
i dlaczego zebrali się właśnie u nas?
- Musimy porozmawiać - wyjaśnił baba.
- Nie pojmuję, o czym tu można rozmawiać. Musicie im uświa
domić, że nie ma żadnych spraw do omawiania - powiedziałam jesz
cze raz do baby i Lpetati, którzy stali obok, jakby mnie chroniąc.
Powiodłam wzrokiem po członkach starszyzny, którzy ulokowali się pod drzewem.
Było ich już bardzo wielu, a wciąż nadchodzili kolejni. Niektórych znałam osobiście,
innych tylko z widzenia, wiedziałam jednak, skąd pochodzą. Gdy zjawił się
naczelnik, wysoki mężczyzna z wiecznie uśmiechniętą twarzą, jako jedyny w
marynarce, starsi plemienia umilkli na chwilę. Potem jeden z nich, mój daleki
krewny, powiedział, że powinnam zgłaszać starszyźnie każdą wizytę obcych i że nie
przystoi mi angażować się w sprawy, które nie wychodzą na dobre rodzinom i
klanowi. Wspomniano o kobiecie, której pomogłam. Otóż należała ona do rodziny
niechętnie widzianej w wiosce. Okazanie jej pomocy stanowiło zły omen. I na
dodatek wsparłam ją tak dużą sumą, że mogłam nią śmiało uszczęśliwić wszystkie
rodziny w okręgu, pieniędzy wystarczyłoby także na powiększenie liczebności stad,
pomoc finansową dla pielęgniarek, poważny datek na szkołę w najbliższej okolicy,
którą od dawna chciał zbudować naczelnik, oraz na niewielką izbę chorych. Nie
akceptowano również pomocy dla dzieci, o które się zatroszczyłam, jednak
wybaczono mi to, gdyż dzieci są darem bożym i Ngai z pewnością inaczej do tego
podchodzi.
Wystąpienie krewnego całkowicie zbiło mnie z tropu. Wszystkie argumenty, jakie
zamierzałam przedstawić na swoją obronę, uwię-zły mi w gardle, gdy zorientowałam
się, że baba i Lpetati zostawili mnie własnemu losowi, dołączając do "oskarżycieli".
360
Przez moment czułam się kompletnie zagubiona. Zrezygnowałam z
usprawiedliwiania się, gdyż moje racje z pewnością by ich nie przekonały. Oni
jednak zdawali się na coś czekać.
- Stoicie po niewłaściwej stronie - powiedziałam do baby i Lpeta-ti, a także do
członków rodziny i tych, o których wiedziałam, że mnie lubią. Spojrzeli na mnie, nie
zareagowali jednak na moje słowa. -Jesteście po niewłaściwej stronie - powtórzyłam.
Silnym argumentem moich przeciwników było to, że pomogłam kobiecie, na której
rodzinie ciążyło przekleństwo i która rzekomo parała się czarną magią. Z drugiej
strony, dobry czyn powinien zwyciężyć zło i je przegnać, pomyślałam. Wiedziałam
mnóstwo rzeczy, tylko nie to, jak mam się uwolnić od tych zarzutów. Czułam, że
byłoby lepiej nie unosić się gniewem. Nie zamierzałam się jednak poddać.
Wciąż przemawiali kolejni członkowie starszyzny, podkreślając, że jestem jedną z
nich i dlatego są rozczarowani moim postępowaniem. Moją czujność obudziła
wypowiedź, w której jeden z mężczyzn zażądał w imieniu starszyzny
odszkodowania, równego tej samej sumie, jaką wydałam na "obcych". Kwotę tę
miałam przekazać naczelnikowi.
To już była czysta bezczelność, choć musiałam przyznać, że sprytnie to wymyślono.
Nie miałam tyle pieniędzy i, jak już wspomniałam, w żadnym wypadku nie
zamierzałam sięgać do oszczędności.
Miałam wrażenie, że stoję tak całą wieczność, sama naprzeciw gromady starszych
plemienia, ubranych w czerwone stroje.
Nagle przypomniał mi się dziadek. Gdybym odwiedziła grób dziadka, mogłabym go
prosić o radę i być może znalazłabym spokój i pocieszenie. Byłam tak zatopiona w
myślach, że dopiero po chwili dotarło do mnie pytanie, czy zgadzam się na
propozycję zapłacenia wspomnianej sumy. Nie, nie widziałam najmniejszego
powodu, aby się "wykupywać".
361
Podszedł do mnie baba.
- Maradjina - powiedział przyjaznym tonem - dla wazee.
- Uśmiechnął się nawet, a mnie ogarnął gniew. Miałam zafundować
tym wszystkim starcom miód pitny i w ten sposób ich ułagodzić?
- Dobrze - powiedziałam po chwili wbrew sobie. Kilku młod
szych członków starszyzny podniosło się i oddaliło w stronę wioski.
Zniknęłam w domu i rzuciłam cicho wiązankę przekleństw po niemiecku. Potem
wyjęłam kilka banknotów stuszylingowych i wręczyłam babie. Nie wyszłam z nim
jednak do starszyzny.
Chwilę później zjawił się Lpetati.
- Stanąłeś po niewłaściwej stronie - powiedziałam znowu.
- Nie rozumiesz tego. To jest właściwa strona, strona, po której
powinniśmy być. Ja muszę stać po tej stronie. Ty także.
- Zostaw mnie w spokoju, proszę.
- Nie da rady. Starszyzna cię oczekuje. Wypada, abyś przy tym
była, inaczej wypicie miodu nie będzie przyjemnością, lecz przy
niesie nieszczęście. To wyraz szacunku dla starszyzny. Chui, musisz
to zrozumieć. Nie możesz zostawić samych tych, którzy przyszli tu
z twojego powodu. Wypijemy razem i wszystko będzie dobrze.
Dla kogo? - pomyślałam, nie powiedziałam tego jednak na głos.
Wyszłam z nim niechętnie, za drzwiami jednak przywołałam na twarz swój
najpiękniejszy uśmiech.
Młodsi mężczyźni wrócili ze sfatygowanymi naczyniami oraz brudnymi butelkami i
wiadrami ze złocistą maradjina. Kobiety musiały już dobre kilka dni temu dostać
polecenie uwarzenia miodu na dzisiejsze zebranie, gdyż inaczej skąd wziąłby się tak
szybko i to w takich ilościach?
Twarze starszych plemienia pojaśniały, gdy wszyscy pociągnęli po kilka łyków.
Przyniosłam sobie z kuchni szklankę, pozwoliłam ją jednak napełnić w trzech
czwartych. O dziwo, skosztowawszy mio-
362
du, poczułam się nieco lepiej. Swobodniej oddychałam i łatwiej było mi się pogodzić
z całą tą sytuacją. Lpetati zbliżył się do mnie.
- Teraz jest w porządku, Chui - powiedział. Nie byłam pewna, co dokładnie przez to
rozumiał, ale zdawał się odetchnąć z ulgą.
Kilku starszych plemienia, przede wszystkim baba, wujek Mous-se, baba Lpino i mm
Abraami, starali się teraz znaleźć w moim pobliżu. Ja jednak nie pojmowałam,
dlaczego rodzina i właśnie ci mężczyźni, którzy mnie tak dobrze znali, nie stanęli
przedtem po mojej stronie. Jakąż władzę posiadali przywódcy klanu?
Przy bramie tłoczyło się kilka kobiet i dzieci, obserwowali nas, ale nie mieli
śmiałości podejść bliżej.
W końcu znalazłam okazję, aby się wycofać. Poszłam na tyły domu i siedząc na
wielkim granitowym bloku, obserwowałam nek-tarniki na pobliskim krzewie aloesu i
przepiękne kraski, błyszczaki, a także żółte wikłacze, stroszące pióra przy pojniku dla
ptaków i pluskające się w wodzie, słyszałam wabiące głosy dudków i wiedziałam, że
mimo wszystkich naszych problemów istnieje raj - tylko że ma on dwie strony. Tam
gdzie jest światło, jest także cień. A im więcej światła, tym głębszy staje się cień.
Starsi plemienia zaczęli się powoli rozchodzić, a dźwięk krowich dzwonków
oznajmiał, że bydło wraca już z odległych pastwisk do naszej wioski i sąsiednich
osiedli. Obraz spokoju w łagodnym świetle późnego popołudnia.
Odzyskałam dobry humor i byłam w tak pogodnym nastroju, że niemal zapragnęłam
wypić odrobinę więcej maradjiny. Postanowiłam sobie jednak przygotować herbatę z
imbirem, czarnym pieprzem, goździkami i kardamonem, która również działała
odpręża-jąco. Powodowana impulsem zamknęłam drzwi, sięgnęłam po gitarę i
zaczęłam śpiewać swoje ulubione piosenki. Z zewnątrz słyszałam głosy Lpetati,
baby, Langisa i mzee Abraami. Ale przez resztę dnia nie chciałam się już z nikim
widzieć.
363
Gdy byłam pewna, że nikogo już nie ma przy bramie, przemknęłam do grobu
dziadka. Wzięłam ze sobą odrobinę tytoniu do żucia i tabaki przywiezionych z
Niemiec, które właściwie były przeznaczone dla Lpetati. Starannie rozsypałam
pokruszoną tabakę i tytoń, które bobu tak lubił, na mogile.
- Bardzo potrzebowałam dzisiaj twojej rady, dziadku - powiedziałam głośno,
wiedząc, że nikt mnie nie obserwuje.
Przykucnęłam, czekając - tylko na co? - wygarnęłam kilka suchych gałązek z trawy i
usunęłam przywiane przez wiatr liście. Nagle zdałam sobie sprawę, że czekam na
jakiś znak, na cokolwiek, w jakiejkolwiek formie. A kiedy wsłuchałam się dokładnie
w otaczającą mnie ciszę, rzeczywiście się pojawił.
-
Odejdź na jakiś czas, odejdź na jakiś czas - zdawał się szeptać
wiatr. - Na jakiś czas, tylko na jakiś czas. A potem wszystko będzie
dobrze, potem wszystko będzie dobrze.
Może był to tylko efekt wypicia kilku łyków maradjiny} Ale wiatr zdawał się
bezustannie powtarzać te same słowa i wyobrażałam sobie, że to dziadek przemawia
do mnie z wiatrem. Chciałam się otrząsnąć z tego stanu, lecz po chwili wahania
zapragnęłam trwać w nim nadal.
Jeśli chciałabym spełnić finansowe żądania starszyzny, tak czy inaczej musiałabym
"odejść na jakiś czas", a mianowicie wyjechać na wybrzeże, aby tam koncertować. A
potem - i w tym momencie zrobiło mi się gorąco - czekał mnie doroczny wyjazd do
Niemiec. Tak, "odejdę na jakiś czas", a potem "wszystko będzie dobrze", tak jak
usłyszałam to w lekkim szumie wiatru.
Obejrzałam się wokół siebie, słychać jednak było tylko rozmowy dobiegające z chat i
zagrody, oraz głosy kobiet, które monotonnym zaśpiewem uspokajały krowy podczas
dojenia.
-
Zostań przy mnie, babu - powiedziałam. Zerwałam jeszcze
wyjątkowo piękny liść z rosnącego nad grobem krzewu lokimeki
364
i schowałam go do kieszeni spódnicy. - Teraz odchodzę, ale niedługo znów tu będę.
Za jakiś czas...
Szaman Samburu
W ciągu następnych dni Lpetati rzadko pokazywał się w domu. Co prawda, między
kolejnymi odwiedzinami u rodziny czy przyjaciół zawsze wracał, był też przystępny,
uprzejmy i rozmowny, nie zostawał jednak długo i znów pod jakimś pretekstem
udawał się do którejś z chat. Szedł również często ze zwierzętami na pastwisko, choć
wypasanie bydła było obowiązkiem młodych wojowników.
Jak dotąd nie rozmawialiśmy jeszcze dłużej na temat kwestii "właściwej i
niewłaściwej strony", jak ją nazywałam. Lpetati najwyraźniej miał spory dylemat.
Zupełnie przypadkowo dowiedziałam się, że za kilka dni przybędzie do nas "wielki
szaman".
-
Czy to ze względu na mnie? Czy jest jeszcze jakiś inny powód?
Lpetati uśmiechnął się tylko zagadkowo, ściągnął ze sznura do
bielizny swoje shuka i dopiero wtedy odwrócił się do mnie.
-
Zawsze jest powód. Chodzi o Lkmaliena, o ciebie, o nas. Pod
damy się pewnemu szczególnemu obrzędowi.
Coś w jego wzroku zaniepokoiło mnie.
-
Dobrze, w wypadku Lkmaliena można to zrozumieć. Ale
w moim?
Lpetati potrząsnął energicznie głową.
-
Członkowie starszyzny tworzą silną społeczność, Chui. Ponoszą
odpowiedzialność za nasze plemię. - Umilkł na chwilę. - Robisz
wiele dobrego, ale niektóre rzeczy z punktu widzenia starszyzny są
niewłaściwe. Ale oni ciebie lubią, Chui. Inaczej powiedzieliby, że
nie jesteś u nas mile widziana i powinienem rozejrzeć się za inną
żoną.
365
Nadstawiłam uszu.
- Ale między nami jest wszystko w porządku? Czy też są tacy,
którzy twierdzą, że nie jestem właściwą żoną dla ciebie? Ty też tak
myślisz?
- Nigdy bym tak nie pomyślał. Ale nie przestrzegasz pewnych
zasad. Musisz szanować rodzinę, Chui. To twoja rodzina. Nie wol
no ci jej zdradzać.
- Simba! Rodzina jest dla mnie bardzo ważna! Wiesz o tym, wszy
scy o tym wiedzą.
-Jesteś jedną z nas, naprawdę.
-
Po której właściwie stoisz stronie?
Lpetati zignorował pytanie.
-Jesteś moją żoną.
Nasza rozmowa była dla niego najwyraźniej nieprzyjemna, gdyż doskonale czuł, że
chciałabym usłyszeć coś więcej. Zmieniłam temat.
-
Co się tyczy Lkmaliena i innych...
-
Często nie słuchasz, co się do ciebie mówi. A już na pewno nie
wtedy, kiedy nie chcesz tego słyszeć.
-W takim razie zawsze mów mi o tym.
- Rodzina chce, żebyśmy zostali razem, i ja tego chcę.
- To przecież żaden problem. Dlaczego nie mielibyśmy pozo
stać razem? Dziwi mnie jednak twoje zachowanie, Simba. Gdzie była
rodzina w tym tak trudnym dla mnie momencie? Gdzie ty byłeś?
W moich oczach było to niewłaściwe, że zostawiłeś mnie samą i wszy
scy razem stanęliście jednym frontem przeciwko mnie.
Lpetati puścił mimo uszu mój zarzut.
-Jesteśmy razem już tyle lat, dobrych lat - kontynuował.
-
O czym ty w ogóle mówisz, Simba, nie mam zamiaru odcho
dzić od ciebie. Ale nie pozostaje mi nic innego, jak wyjechać. To nie-
366
H^HHMHHHHM^BBH
sprawiedliwe, że żąda się ode mnie tyle pieniędzy. Dlaczego? Teraz muszę znów
wracać na wybrzeże. I muszę pozostać tam dłużej. Naturalnie, że to, co zostało
powiedziane, nie spodobało mi się. Ale próbuję to zrozumieć. Jeszcze bardziej nie
podoba mi się fakt, że starszyzna zwołała zebranie z mojego powodu. Wystarczyłoby
przecież, gdybyś ty albo baba ze mną porozmawiał. Tak czy owak, cała ta sprawa jest
według mnie... - Na szczęście nie wypowiedziałam na głos, co o tym myślę.
- To naturalne, że pewne rzeczy ci się nie podobają. Ale to nie
dotyczy nas dwojga, jako męża i żony. To znaczy, z pewnością nas
dotyczy, ale w innym sensie. Między nami jest wszystko w porząd
ku, Chui. Zebranie zostało jednak zwołane z twojego powodu, a to
nie wróży dla mnie dobrze. Dlaczego troszczysz się o obce nam spra
wy, o innych ludzi, o tę kobietę, której niektórzy się boją, gdyż po
siada szczególną moc? Szaman nam pomoże. On również posiada
szczególne zdolności. Wykorzystując je, sprawi, że zniknie wszyst
ko, co nie jest dla nas dobre.
- Nie jest dla nas dobre to, że nie stanąłeś po mojej stronie, Sim-
ba. Rozczarowałeś mnie.
Lpetati jakby nie słyszał moich oskarżeń.
- Chuiyangu, na zawsze.
- Tak, oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej, jeśli wszystko bę
dzie się między nami układać.
-Jestem bardzo szczęśliwy, że cię spotkałem. Tak było do tej pory i tak powinno
zostać. A teraz przybędzie szaman. Nie powinnaś się oddalać od rodziny i ode mnie.
Nie powinnaś podejmować decyzji, nie omawiając ich ze mną, z nami. Musisz to
zrozumieć, Chui. To mężczyzna ma działać, nie kobieta.
W pewnym sensie uznałam naszą rozmowę za absurdalną, ale nie byłam w nastroju,
aby wychodzić Lpetati naprzeciw.
367
Baba, Lkmalien i Lpetati wyruszyli bladym świtem, by towarzyszyć wielkiemu
szamanowi w drodze do wioski. Nie rozmawialiśmy ze sobą dłużej, ale baba zdawał
się przekonany, że tylko szaman zdoła pomóc nam w tym, by nasze życie było
pozbawione zagrożeń i wrogości. Jego siła oddziaływania było wystarczająco duża,
aby mógł złagodzić negatywne nastawienie nawet najbardziej zawistnych
mieszkańców naszej doliny - i aby wzmocnić moje poczucie przynależności do
rodziny.
Nie wiedziałam sama, co mam o tym wszystkim sądzić. Czułam jednak, że w naszym
związku coś się zmieniło. Niepokoiły mnie sugestie, że źle postąpiłam, choć sama nie
widziałam w moim zachowaniu niczego niewłaściwego. Następnym razem
zrobiłabym to samo. Jak można było brać mi za złe, że pomogłam ludziom niena-
leżącym do rodziny!
No cóż, byłam otwarta na wizje szamana. Od czasu gdy przed laty "mama Anna"
przepowiedziała mnie i Lpetati rozkwit naszego związku, a on rzeczywiście nastąpił,
byłam pozytywnie nastawiona do ludzi, którym przypisywano magiczną moc,
zwłaszcza tutaj, w Afryce.
Zapowiedzianego szamana w pierwszym momencie można było wziąć za zwykłego
rolnika. Miał na sobie jasnozieloną wiatrówkę, rozciągnięte bawełniane spodnie i
solidne buty. Był jednak imponującej postury, a jego wzrok zdawał się przenikać
wszystko na wskroś. Mniej uduchowiony okazał się jego apetyt, całkiem ziemska
była też prośba o pozwolenie na zreperowanie i odstawienie roweru na naszej
werandzie. Dowiedziałam się, że zamierza pozostać w wiosce trzy dni. Baba i Lpetati
zachowywali się w stosunku do niego z uni-żonością i ogromnym szacunkiem. Po
zdjęciu cywilnego ubrania i przygotowaniach do właściwego zadania, polegającego
na ochronieniu nas przed złym urokiem, szaman wydał mi się prawdziwie
charyzmatycznym człowiekiem. Rzeczywiście roztaczał wokół sie-
368
bie niezwykłą aurę, i choć zawsze uważałam na to, by nie dać się omamić
podejrzanymi sztuczkami, tym razem się poddałam.
Po południu zostałam sama. Cieszyłam się z tego, gdyż miałam wiele do
przemyślenia. Widziałam wyraźną parałelę między obecną rozbieżnością poglądów
moich i Lpetati a dawnym kryzysem w naszym związku, o który obwiniano "zły
urok". Wówczas odpowiedzialna była za niego Naraya i dziwnym trafem "opętanie"
Lpetati zakończyło się wraz z jej śmiercią. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak
naprawdę oddaliliśmy się od siebie. Oczywiście, dały się zauważyć pewne symptomy
przyszłego kryzysu, ale nic nie wskazywało na to, że będzie tak poważny - aż do
chwili całkowitej przemiany uczuć Lpetati, jego odwrócenia się ode mnie i
uzależnienia od innych ludzi. Nie miałam już na niego żadnego wpływu, zostałam
zupełnie sama pośród rodziny, jako jedyna walcząc przeciwko niesprawiedliwości.
Czyżby miało się to po raz kolejny powtórzyć?
Baba wraz z szamanem wyszli z domu. Widziałam obu mężczyzn stojących długo
wysoko na zboczu, a potem schodzących wolno ku dolinie. Lpetati dostał od szamana
polecenie ścięcia młodych pędów z krzewów lokimeki i ściągnięcia z nich wąskich
pasków kory. Należało je następnie wysuszyć w słońcu i powiązać ze sobą ich końce,
tworząc długie powrozy. Miałam zaufanie do szamana, wierzyłam też, że posiada
szczególny dar. Byłam bardzo niespokojna, a zarazem pełna spokoju.
Zbliżał się wieczór, przygotowania do ceremonii u szczytu zbocza porośniętego
niebieskimi kwiatami zostały już zakończone.
Otoczył nas czar tropikalnej nocy. Blade kręgi potażu lśniły w blasku księżyca
oświetlającego górską dolinę tak silnym światłem, że nasze sylwetki rzucały cienie o
niezwykle wyraźnych konturach. Staliśmy w napięciu przed szamanem, owinięci
linami z powiązanych pasków gorzkawo pachnącej kory i połączeni nimi jako para.
369
Szaman dał nam do posmakowania tajemniczą sól, o której pochodzenie nie wolno
nam było pytać, i poprosił nas, byśmy skosztowali czerwonej, przesianej ziemi,
podanej na wielkim liściu. Obracając w rękach małe kamyki, mruczał coś cicho,
prowadząc rozmowę z wyimaginowaną postacią, stojącą w gęstych zaroślach.
Mamrotane modlitwy dotyczyły mnie i Lpetati. Potem, natarłszy nam czoła, karki i
gardła czerwonawym mazidłem, szaman wielką pangą, ma-czetą, ostrożnie rozciął
powrozy, które owiązano nam wokół szyi, ramion, nadgarstków i talii. Po kolejnych,
powtarzanych z naciskiem zaklęciach uwolnił nas również od linek z kory,
związanych wokół kostek u nóg.
- Wyjdźcie z kręgu - przemówił do nas szaman. - Krok za krokiem wejdźcie na
wzgórze i zatrzymajcie się tam. - Idąc wolno na szczyt zbocza, czułam zimne ręce
Lpetati. - Zwróćcie się ku sobie - polecił nam szaman.
Przeniknęło mnie miłe ciepło, poczułam się lekka, dziwnie spokojna i beztroska.
Staliśmy naprzeciw siebie w blasku księżyca. Spojrzałam na Lpetati, a potem
powiodłam wzrokiem po pogrążonej w nocnym mroku dolinie, dostrzegając nasz
domek z bali otulony łagodnym, srebrzystym światłem. Przybiegły nasze psy i
zaczęły węszyć przy kręgu jasnego popiołu, słychać było szelest suchych kwiatów
aloesu i śpiew nocnego ptaka.
Lpetati ujął mnie za rękę, jego dłoń była zimna i silna. Szaman postąpił ku nam,
jeszcze raz wręczył nam do spożycia czerwonawą ziemię, podał nam ręce i
poprowadził na zbocze za naszym domem. Tam usadowił się na kamieniu.
Następnie polecił Lpetati, aby ten wykąpał się w blasku księżyca i zużytą wodą
spłukał potaż. Czekałam, aż drżący z zimna Lpetati wyjdzie z ustawionej wcześniej
przez szamana małej wanienki i usu-
370
nie potaż, po czym roztarłam mu plecy gołymi rękoma, gdyż nie wolno było używać
ręcznika.
Po chwili Lpetati owinął się shuka. Powoli zeszliśmy w dół zbocza, wspięliśmy się z
psami po stopniach na werandę, gdzie usiedliśmy na wniesionych wcześniej
krzesłach. Wszystko to wydawało mi się zupełnie nierzeczywiste.
Szaman siedział w milczeniu. Zamierzał u nas przenocować, co sprawiło, że czułam
się trochę niezręcznie, gdyż nie wiedziałam, jak mam się do tego człowieka odnosić,
miałam też wrażenie, że mnie obserwuje. Mimo to emanował z niego ogromny
spokój, a jego obecność dawała mi poczucie siły i bezpieczeństwa.
Nie byłam jeszcze pewna, co właściwie szaman zamierzał osiągnąć poprzez ową
szczególną ceremonię. Czy miała mi ona pomóc w trudnych sytuacjach? Czy może
raczej została przeprowadzona po to, by wzmocnić nasz związek lub uchronić go
przed niedobrymi doświadczeniami? Chciałam mieć jednak nadzieję, że okaże się
brzemienna w skutkach i przyniesie nam wiele dobrego. W końcu wywołała we mnie
uczucie niespotykanego spokoju, jak gdyby dano mi do ręki coś, co mogło mi
posłużyć do obrony. Tylko przeciwko komu? To pytanie pozostawało otwarte.
• Pomoc dla krajów rozwijających się
Ostatnio dzięki akcji zagranicznego stowarzyszenia pojawili się sponsorzy, którzy
roztoczyli opiekę nad kilkorgiem dzieci z wioski, po tym jak ktoś zrobił im zdjęcia i
zaapelował w Europie o pomoc. Zebrane pieniądze miały być przywożone do Kenii
raz do roku przez zaufaną osobę i przekazywane rodzinom, które miały szczęście
znaleźć sponsorów. Byłam przekonana, że te stosunkowo duże sumy
371
rzadko będą wykorzystywane dla dobra dzieci. Ponieważ to ojcowie rodzin będą
decydować, na co wydać ofiarowane pieniądze, bez wątpienia pomyślą przede
wszystkim o sobie.
Pomoc w tej formie nie była zbyt dobrym pomysłem. Nie ulegało wątpliwości, że
wywoła zazdrość innych rodzin. Złościło mnie, że postępowano w tak dyletancki
sposób. Byłoby o wiele lepiej, gdyby uwzględniono cały region, a nie tylko
poszczególne dzieci (być może dlatego, że na zdjęciach wyszły najładniej) i
określone rodziny, podczas gdy wiele innych pozostało z pustymi rękami. Musiało to
nieuchronnie prowadzić do zawiści i niesnasek.
W tej chwili byłam jednak zbyt zajęta sobą i swoją sytuacją, by poświęcać uwagę
nowemu problemowi. Czyniłam usilne starania, by nasze wspólne życie z Lpetati
znów zaczęło biec swoim naturalnym rytmem. Fakt, że mój mąż należał obecnie do
"starszych", w przyszłości z pewnością pociągnie za sobą pewne zmiany. Będą one
jednak dotyczyć nie tyle nas samych jako małżeństwa, co codziennego życia w kręgu
rówieśników Lpetati, ludzi o podobnych przekonaniach, do których teraz należał i
których przywódcy, laibo-ni, podlegał. Wszystko zależało od tego, jak duży wpływ
będzie w stanie viyviTztŁ ta grupa na Lpetati - na jego zachowanie i być może
również sposób myślenia.
Niedługo potem zdecydowałam się wyjechać na wybrzeże. Byłam zdania, że krótkie
rozstanie będzie dla nas korzystne. Nie potrafiłam się jednak cieszyć z przygotowań
do podróży. Nie był to najodpowiedniejszy moment, gdyż w domu - z wyjątkiem
kwestii zarzutów ze strony starszyzny i rodziny - wszystko układało się dobrze, a
między mną i Lpetati znów zapanowała harmonia. Przynajmniej odnosiłam takie
wrażenie.
Gdy kuzyn Langis udawał się do Maralal, przekazałam przez niego krótką
wiadomość dla moich przyjaciół, prosząc, by przyjechali po mnie do wioski.
Wielogodzinna wędrówka w dół i w górę
372
zboczy z ciężkimi bagażami mogła być jednak dla mnie zbyt wyczerpująca. Poza tym
przyjemnie by było posiedzieć chwilę razem i porozmawiać na inne tematy niż w
domu, zanim wyjadę na wybrzeże, a potem także na jakiś czas do Niemiec. Przede
wszystkim chciałam jeszcze raz odwiedzić lekarza, by porozmawiać o Marii i
Danielu, jak również o kobiecie ze złamanymi żebrami, i pożegnać się z nimi.
d.
Potrzeba dystansu
Kiedy tym razem opuszczałam wioskę i nasz domek z bali, towarzyszyło mi dziwne
uczucie. Myślałam o zwierzętach, którym niczego nie mogłam wytłumaczyć, o
Lpetati i naszej ostatniej długiej rozmowie, o tym jak ujawniło się istnienie
"właściwej i niewłaściwej strony". Jak gdybym opuszczała dom, nie zamykając za
sobą drzwi. W ręce trzymałam strąki akacji, zerwane pod wpływem impulsu, tak jak
liść krzewu lokimeki z grobu dziadka.
Wyjeżdżam daleko stąd, na wybrzeże, ale drzwi do naszego domku z bali w okręgu
Samburu pozostają otwarte, oczekując mojego powrotu. Przyszło mi na myśl, że
właściwie powinnam wyruszyć w tę podróż z Lpetati. Dzięki temu wydostałby się na
jakiś czas spod coraz silniejszego wpływu starszych plemienia, ponadto oboje
mielibyśmy okazję spokojnie przedyskutować sprawę "dwóch stron" i być może
ostatecznie ją wyjaśnić.
Czułam, że jeszcze chwila, a zacznę rozczulać się nad sobą. Przez wiele lat dawałam
z siebie wszystko dla rodziny. Było mi trudno pojąć, że nie mogę uczynić tego, co
uważam za słuszne, z własnymi, zarobionymi przez siebie pieniędzmi.
W drodze długo zastanawiałam się nad ceremonią przeprowadzoną przez szamana.
Nagle uświadomiłam sobie, że jej celem rów-
373
lież był mój powrót. W pewnym sensie umocniła ona we mnie pra-;nienie, by
niedługo znów znaleźć się w domu.
Teraz opuszczałam "raj z dwiema stronami" na jakiś czas. Co jedzie, kiedy wrócę?
Czy napięcie opadnie i co stanie się z pieniędz-ni, których oczekiwała ode mnie
starszyzna i naczelnik jako "po-cuty" za mój "zły postępek"?
Tym razem podróż wydała mi się niezwykle długa. Nie ucieszył nnie również widok
jaskrawych świateł terminalu kontenerowego v Mombasie, sygnalizujących, że już za
niecałą godzinę dotrę do >hanzu. A przecież zazwyczaj uwielbiałam tę chwilę, kiedy
mogłam mów poczuć rześkie powietrze znad oceanu i chłonąć wyjątkową itmosferę
wybrzeża.
W Shanzu wszystko było jak zawsze. Miałam wrażenie, że drzew-<o limonkowe,
oleander i akacje, a nawet opatrzone kratami okna witają mnie z radością. Na sznurze
w ogrodzie wisiało pranie, a po :hwili zobaczyłam Mariam pogrążoną w rozmowie z
sąsiadką. Choć Dardzo ją lubiłam, wycofałam się, nie chcąc, by znów mnie "swatała"
z Mireddine. Była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam w obecnej sytuacji.
Postanowiłam poszukać apartamentu w Mtwapie, o którym nikt by nie wiedział.
Prędzej niż się spodziewałam, znalazłam mieszkanie w przepięknym domku z
szeroką bramą, stojącym w cieniu drzew mangowych i otoczonym murem i
bugenwillą. Cena wydawała się dosyć wysoka, jednak teraz zapewne wszystkie
obiekty do wynajęcia, oferujące nieco komfortu, stały się droższe. Szybko
porozumiałam się z właścicielką i jeszcze tego samego dnia wprowadziłam się do
nowego domu - śpiąc pierwszej nocy na materacu.
Ach, ta niezwykła atmosfera wybrzeża! Czułam się lekko, niemal jak uskrzydlona,
zupełnie inaczej niż na chłodnej północy. Mimo to wciąż wracałam myślami do
domu.
374
Zaledwie trzy dni później ujrzałam przed bramą czterech Sam-buru. Należeli do
rodzinnego klanu, jednak do tej pory nie miałam z nimi bliższego kontaktu. Gdy
poprosili, aby ich wpuścić, gdyż chcą ze mną porozmawiać, utrzymywałam, że nie
mam kluczy od bramy, mimo że posiadali je wszyscy najemcy (w domku były trzy
apartamenty). Skąd wiedzieli, że właśnie się tu wprowadziłam? Jak to się mogło
stać? Czyżby mnie śledzono? Samburu uparli się wrócić nazajutrz.
-
Możemy wypić chat i porozmawiać gdzie indziej, jeśli to ko
nieczne, może w "Małym wodzu"? - zaproponowałam, by wreszcie
się od nich uwolnić. Zgodzili się i w końcu odeszli spod domu.
Nieco później opuściłam apartament i udałam się do niewielkiej, sympatycznej
restauracji oferującej kuchnię przystosowaną do gustów europejskich i chętnie
odwiedzanej przez białych. Czekało tu na mnie dwóch Samburu, którzy jednak
twierdzili, że mają mało czasu.
-
Na jedną colę. - Było mi to na rękę. Tak naprawdę nie mieli
żadnej sprawy do omówienia. Pytali o rodzinne strony, chcieli wie
dzieć, czy trawa bujnie wyrosła i dowiadywali się o kilka osób, o któ
rych jednak niewiele potrafiłam im powiedzieć. Ku mojej uldze
szybko się pożegnali, choć nasza rozmowa była bardzo krótka
i ogólnikowa. Dziwne.
W nocy, gdy zasnęłam na gołym materacu, przykrytym jedynie ręcznikiem,
nawiedziły mnie bezładne, niepokojące sny. Widziałam, jak gonią mnie powiewające
w powietrzu, czerwone shuka i płótna, i słyszałam przy tym wyraźnie głos Lpetati:
-Stoisz tak daleko od nas, to jest niewłaściwa strona, Chui. Chodź tutaj, chodź do nas,
Auwene. - Obudziłam się zlana potem, spojrzałam na skąpany w blasku księżyca
ogród, poprawiłam moskitierę na oknie, nalałam sobie szklankę wody mineralnej,
poszłam do
375
małej, oddzielonej od pokoju wypoczynkowego jedynie murowaną ladą, kuchni - i
nie pamiętam nic więcej.
Kiedy doszłam do siebie, byłam kompletnie oszołomiona. Leżałam skulona na
podłodze, z rozbitej szklanki wylała się woda i dziwnie skleiła mi włosy. Kiedy ich
dotknęłam, okazało się, że były pokryte zaschniętą krwią. Przeraziłam się nie na
żarty. Sądząc po położeniu słońca, na niebie było późne popołudnie. A więc
przeleżałam na podłodze całą noc i całe przedpołudnie - albo jeszcze dłużej. Strach
ścisnął mnie za gardło. Podniosłam się z wysiłkiem, czując potworny ból głowy.
Czyżbym była chora? Dlaczego straciłam przytomność? Robiło mi się gorąco, a za
chwilę trzęsłam się z zimna. Miałam gorączkę. Powlokłam się do materaca,
przykryłam go jeszcze jednym dużym ręcznikiem i wypiłam trochę wody z kranu.
Marzyłam tylko o tym, by się położyć i zasnąć.
Po obudzeniu czułam się nieco lepiej. Wzięłam długi prysznic, a kiedy umyłam
sklejone włosy, przestraszyłam się, widząc zabarwioną na czerwono wodę. Owinęłam
głowę ręcznikiem i wytarłam bardzo ostrożnie włosy, gdyż głowa wciąż mnie bolała,
zwłaszcza nad karkiem. Zalepiłam ranę plastrem, doprowadziłam się nieco do
porządku, posmarowałam twarz kremem, włożyłam swoją najpiękniejszą afrykańską
suknię i pojechałam - ponieważ byłam strasznie głodna, chciało mi się pić i tęskniłam
za świeżym morskim powietrzem - do mojej ulubionej restauracji nad brzegiem
oceanu.
Już dawno plaża i morze nie wydawały mi się tak cudowne. Zanurzona w
turkusowobłękitnym szaleństwie barw wciągałam głęboko w płuca pachnące
morszczynami powietrze, wypiłam trzy herbaty i jadłam z takim apetytem, jak
gdybym od wielu dni nie miała nic w ustach. Stałam się nowym człowiekiem -
czułam się jak ktoś, kto
376
przemierzywszy ciemną, głuchą dolinę, wyszedł na zalaną słońcem, otwartą
przestrzeń, odzyskując radość życia.
Nie chciałam się już dłużej zastanawiać nad ostatnimi wydarzeniami, zrobiłam tylko
krótką adnotację w notesie, zakreślając dzień, który tak tajemniczo się dla mnie
zaczął i skończył.
Potem odsunęłam na bok wszelkie myśli, czułam tylko słońce na swojej skórze,
wiedząc, że to wszystko Kenia i że przyszłość pozostaje otwarta.
Zanim wróciłam do Mtwapy, zajrzałam na pocztę w Bamburi. Przeczucie mnie nie
myliło; w skrytce czekał już na mnie list od Lpetati. "Simba do Chui" - napisał
koślawo obok adresu.
Gdy otworzyłam kopertę, wypadł z niej mały, zasuszony kwiatek orkelager orger.
Lpetati pisał niemal radośnie o domu, o naszych zwierzętach, nie poruszał jednak
drażliwego tematu "dwóch stron", który tak naprawdę zmusił mnie do wyjazdu.
,JCaacham nanu iye oleng, kocham Cię bardzo" - wyznawał, ja jednak nigdy nie
wątpiłam w to, że jest inaczej. Nigdy nie dał mi powodu, bym tak myślała, nawet gdy
atmosfera między nami była bardzo napięta wskutek różnych oczekiwań i wymagań,
zarówno innych ludzi, jak i naszych wzajemnych. Za to nigdy bym go nie "ukarała"
czy wręcz opuściła. Musiałam jednak zyskać pewien dystans, by móc znowu jasno
myśleć i działać.
List Lpetati pomógł mi się lepiej poczuć. Mimo to chciałam przez jakiś czas pobyć z
dala od niego. Musiałam sama się odnaleźć i dać Lpetati okazję do przemyślenia
naszych relacji. Byłam pewna, że tęskni za mną i sam również nie jest zbyt
uszczęśliwiony obecną sytuacją, brakuje mu jednak siły i szerszego spojrzenia na
zaistniały między nami konflikt, by samemu spróbować złagodzić napiętą atmosferę.
377
i.
Winzi
Było jeszcze ciemno, gdy przez sen dobiegły mnie dźwięki przypominające głośny
płacz niemowlęcia. W sąsiedztwie nie było jednak małych dzieci. W końcu miałam
już dosyć nieustającego płaczu, wstałam więc i spojrzałam przez zawieszoną na
oknie siatkę na muchy, nie zauważyłam jednak nic szczególnego. Ostrożnie
uchyliłam drzwi.
Na progu leżało małe, żałośnie piszczące stworzenie, atakowane przez wrony.
Przepłoszyłam je wściekła. Małe stworzenie okazało się kotkiem, delikatnym,
różowym, z jeszcze bezwłosym brzuchem. Ostrożnie zaniosłam go do jasno
oświetlonego, wyłożonego kafelkami saloniku. Płacz ustał, kotek wyprostował się i
na rozłożonej na podłodze gazecie pojawiła się mała kałuża. Potem różowe
stworzonko ruszyło po śliskich kaflach, podskakując niczym jagnię, pośliznęło się i
przycupnęło obok moich nóg. Pełna życia istota, szukająca schronienia.
Przegotowaną wodą ostrożnie przetarłam rany od ptasich dziobów, po czym
wsadziłam kotka do pustego kartonu, wyścielonego pośpiesznie porwanymi
strzępami gazet. Zwierzątko nastroszyło się trochę, potem jednak zwinęło w kłębek
niewiele większy od mojej dłoni. Siedziałam obok niego bezradnie, dopóki nie
zrobiło się jasno.
Rankiem odwiedziłam praktykującego w pobliżu weterynarza i opowiedziałam mu o
nocnym znalezisku. Kenijski weterynarz, przystojny mężczyzna w średnim wieku, po
studiach w Niemczech, obiecał mi, że obejrzy kotka podczas przerwy obiadowej.
Poradził mi też, bym w tym czasie rozejrzała się za kotką, która mogła mieć młode i
być może szukała jednego ze swych dzieci.
- Ma najwyżej trzy tygodnie - uznał weterynarz, który zjawił się u mnie o umówionej
porze. Szybko zbadał kotka. - Trzeba go za-
378
szczepić, ale na razie jedynie przeciwko zapaleniu nosa i tchawicy. Należałoby go
także odrobaczyć, ale z tym musimy jeszcze trochę poczekać, jest zbyt delikatny.
- Ale co ja mam z nim teraz zrobić? Nie mam zielonego pojęcia,
co kotek w tym wieku może jeść, poza mlekiem matki.
- Najprawdopodobniej pochodzi z miotu bezdomnej, zdzicza
łej kotki - stwierdził weterynarz. - W takim przypadku jest na tyle
wytrzymały, że do przeżycia wystarczy mu odrobina przegotowane
go mleka i przegotowanej wody Może pani również spróbować go
karmić rozmoczonym w wodzie lub mleku chlebem. Ja nie mogę go
wziąć - wyjaśnił, odpowiadając na moje proszące spojrzenie. - Mam
już w domu cztery koty do oddania, a przede wszystkim teraz pod
czas weekendu nie będzie nikogo w gabinecie, zostałby więc zupeł
nie sam. Proszę spróbować, wygląda pani na osobę, która sobie świet
nie poradzi. Obejrzę ją znowu w poniedziałek - ją, bo to jest kotka
- dodał i wyprostował się. - Ach, wy Europejczycy z tą waszą miło
ścią do zwierząt - powiedział w drzwiach, uśmiechając się pobłażliwie.
Mały kotek obudził we mnie macierzyńskie uczucia. Z przyjemnością kupowałam
mleko, wodę mineralną i tabletki witaminowe w aptece, butelkę dla niemowląt i
wczorajszy pszenny chleb. Postanowiłam ambitnie, że odkarmię zwierzątko!
Kotek pił, korzystał z drugiego kartonu z piaskiem, pełniącego rolę kuwety, i nie
odstępował mnie na krok. Nocą spał obok mojego łóżka.
Opowiedziałam o nim Eddiemu, z którym znów zaczęłam występować. Historia z
kotkiem rozbawiła mojego partnera, ale okazał też zrozumienie, kiedy zaraz po
występach śpieszyłam się do domu, nie chcąc, by maleństwo zbyt długo zostawało
samo. Eddie i jego rodzina kochali zwierzęta, zwłaszcza obaj synowie, którzy
również mieli kota.
379
Pewnego dnia dotarło do mnie, z jakiego powodu znów jestem na wybrzeżu i
przybita policzyłam zarobione dotychczas pieniądze. Mimo że starałam się zwalczyć
to uczucie, powoli narastał we mnie bunt przeciwko decyzji starszyzny. Nie było
sposobu uwolnienia się od zobowiązań, jakich podjęłam się wobec Lpetati i jego
rodziny.
Miałam jednak również inne zobowiązania - w stosunku do mojej rodziny w
Niemczech.
Tak, polecę do Niemiec i wezmę ze sobą kotka. Nie mogłam przecież zostawić go tu
bez opieki. Zaczęłam więc załatwiać niezbędne formalności, w czym bardzo pomógł
mi weterynarz.
- Imię? - zapytał, wypełniając formularz. - Winzig4 - odparłam.
- Winzi? - upewnił się weterynarz. Skinęłam głową. I tak mały
kotek otrzymał imię Winzi, a ja zostałam wpisana do formularza
jako jego właścicielka. Nagle poczułam się znakomicie, byłam prze
pełniona radością i chęcią działania. Dobre samopoczucie pomo
gły mi również odzyskać muzyka, morze i feeria barw wybrzeża.
Jednak największą radość sprawił mi pewien SMS - tu na wybrzeżu w
przeciwieństwie do północnych regionów Kenii nie było problemów z zasięgiem w
telefonach komórkowych. Wiadomość brzmiała: "Będziesz miała wnuka".
Na poczcie w Bamburi odebrałam list od Lpetati. Już na ulicy niecierpliwie
rozerwałam kopertę. Lpetati pisał o domu, zachwycał się naszymi krowami i
potomstwem Nderre. Podziękował mi nawet jeszcze raz za wycieczkę do Nakuru,
gdzie czuł się jak w raju - u mojego boku. "Co porabiasz na wybrzeżu? Masz dużo
występów? Wiem, że nie ma Cię w twoim domu w Shanzu. Gdzie jesteś, Chui?
Przyjeżdżaj jak najszybciej, ja i rodzina czekamy na Ciebie". Trochę niejasny list. O
problemie "dwóch stron" nie było w nim najmniejszej wzmianki.
1 Winzig (niem.) - drobny, malutki.
380
Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie znaczenie słów: "Wiem, że nie ma Cię w
twoim domu w Shanzu". Skąd Lpetati
0
tym wiedział? Czy rzeczywiście byłam śledzona?
Nie zamierzałam jednak dręczyć się pytaniami, na które nie było odpowiedzi.
Wszystko się wyjaśni, wszystkie fragmenty układanki trafią na swoje miejsce, jeśli
nie będzie się działać zbyt pochopnie
1
nerwowo, pozwalając, by sprawy biegły swoim torem.
Pod wpływem impulsu poprosiłam taksówkarza wiozącego mnie i małego kotka na
lotnisko, by zatrzymał się na chwilę przy poczcie w Bamburi. W skrytce znalazłam
kolejny list od Lpetati. Rzuciłam tylko okiem na kopertę i włożyłam go do torebki,
nie czytając. Obok adresu widniał skreślony przez Lpetati skrót "nkpw sana, kocham
Cię bardzo". Uszczęśliwiło mnie to i uspokoiło, w tym momencie niczego więcej nie
potrzebowałam.
Podróż do Niemiec
-A więc rozpoczynamy podróż - powiedziałam do mojej małej towarzyszki, którą ze
względu na mikre rozmiary pozwolono mi wziąć na pokład w niewielkim pojemniku
do transportu zwierząt.
Chmury wiszące nad Mombasą przerzedziły się. Spoglądałam przez okno samolotu
na Kilimandżaro, Nairobi i ukochaną górę Kenia. Nisko w dole mój afrykański raj
zlewał się z kraterami, zboczami górskimi i ciemnoniebieskimi plamami lasów.
Potem zalśniło intensywnie turkusowe Jezioro Turkana, co oznaczało, że właśnie
przekroczyliśmy granicę Kenii. Jezioro Tana.leżało już w Etiopii, w sudańskim
krajobrazie dominowały tereny o beżowożółtawych barwach, a w pobliżu Chartumu
Nil Biały łączył się z Błękitnym. Burze piaskowe barwiły warstwy powietrza aż do
wysokości niemal trzynastu tysięcy metrów na żółtawy róż, pod nami rozciągała się
381
Libia, a potem ujrzałam kontury afrykańskiego lądu, wyraźnie odcinające się od
Morza Śródziemnego. Już za chwilę widać było pierwsze greckie wyspy.
- Europa - powiedziałam do mojej małej towarzyszki. - Witamy w Europie, kotku.
Pomyślałam o wiadomości w komórce: będziesz miała wnuka! Jakiż to wspaniały,
nowy bodziec do działania!
Życie bez przerwy gotowało mi niespodzianki - i w Europie, i w Afryce.
Gdy pode mną zalśniły promiennie złociste pola rzepaku mojej niemieckiej ojczyzny,
zapowiadające delikatną zieleń nowej wiosny i radość powitania z bliskimi, wróciłam
myślami do Kenii. Rozświetlona słońcem żółć kwiatów rzepaku zamieniła się w
lśniący błękit drobnych orkelager orger. Kolory zlały się w moich wspomnieniach,
tworząc barwny kobierzec.
Już niedługo będę wędrować polnymi dróżkami, wdychając odurzający zapach
żółtych kwiatów i czując lekką woń czosnku niedźwiedziego na skraju lasu w
Wennigsen.
Za jakiś czas będę również siedzieć na zboczu wśród niebieskich kwiatów,
obserwując pierzaste chmury, rzucające fantazyjne, jakby specjalnie zaprojektowane
cienie na dolinę.
Potężne chmury będą zapowiadać burze, a błękitne niebo być może znów bezlitosną
suszę. Raj ma dwie strony, tę widzialną i tę odczuwalną we wnętrzu, raj, który jest we
mnie.
Przesunęłam pojemnik z małym kotkiem nieco na bok i wyjęłam z torby list od
Lpetati, z którego lekko pogniecionych kartek wypadły zasuszone, przebarwione na
brązowo kwiaty lokimeki i wciąż niebieskie orkelager orger. ,Wszystkim ciebie
brakuje - zwierzętom i dzieciom. I ja za tobą tęsknię. Ta tęsknota nigdy się nie skoń-
382
czy. Wróć do nas, Chui, wróć jak najszybciej. Simba i Chui znów będą do siebie
należeć - na zawsze".
Wspominałam tajemniczą ceremonię w blasku księżyca na zboczu pokrytym
niebieskimi kwiatami, czując wciąż wyraźnie na skórze łykowate liny z kory, którymi
skrępował nas szaman. Wyraźnie czułam też wewnętrzne więzy. Jak zawsze i tym
razem czas nie pracuje przeciwko nam, lecz na naszą korzyść.
To prawda, Simba i Chui należą do siebie na zawsze.