CHRISTINA HACHFELD-TAPUKAI
NIEBO NAD MARALAL
Moje życie u boku wojownika Samburu
Mój afrykański dom
Zbocze pokryte niebieskimi kwiatami, uosabiająca pokój kraina przodków, leży w ciepłych promieniach słońca. Jasny błękit kobierca kwiatów ożywiają skrzące się białe i pastelowe kwarce. Pomiędzy nimi lśni czerwona ziemia, emanując błogością, spokojem i ciepłem. Jest obietnicą domu rodzinnego.
To miejsce ma w sobie coś magicznego.
Ja i mój mąż Lpetati, wojownik Samburu, kochamy tę przestrzeń na płaskowyżu blisko równika, rozciągającą się poniżej naszej chaty zbudowanej z drewnianych bali.
Kiedy przysiądziemy tutaj, to spędzamy czas na rozmowie lub milczymy pogrążeni w myślach i przepełnieni głębokim spokojem oddajemy się marzeniom, tak odmiennym, biegnącym w różnych kierunkach. Porywają one nasze myśli do krainy fantazji, umacniają pragnienia i ofiarowują przyszłość naszej rzeczywistości. Marzenia wojownika nie są moimi marzeniami, spotykają się jedynie tu i ówdzie. Przez kilka chwil mkną wspólnie w dal, by potem na powrót się rozdzielić i podążyć własnymi ścieżkami, wrośniętymi w dobrze znajome światy odmiennych kultur.
Jakiż to wspaniały dar od losu - móc spędzać tu wolne chwile!
Jest to również znakomite miejsce do swobodnej obserwacji wszystkiego, co dzieje się wokół nas w położonej wysoko w górach dolinie. Poprzecinana łagodnymi wzniesieniami graniczy z potężnym pasmem wzgórz Karisia. Stada wołów, owiec i kóz ciągną ku
pastwiskom; towarzyszą im młodzi chłopcy i wojownicy owinięci czerwonymi płótnami. Doskonale widać stąd owalne, pozbawione okien gliniane chaty naszych krewnych i nielicznych sąsiadów. Siedzą przed nimi, plotkując, barwnie ubrane kobiety i dziewczęta, kilka z nich dogląda cieląt i jagniąt, a wokół bawią się na wpół nagie dzieci. Inne kobiety, i młode, i stare, wracają do wioski, dźwigając drewno na opał i pojemniki z wodą. Nieco z boku, w cieniu rozłożystych akacji przykucnęli w grupkach starsi mężczyźni. Dociera też do nas śmiech młodych wojowników. Postacie w czerwonych i błękitnych okryciach idą ku nam i oddalają się od wioski, wędrując po wydeptanych ścieżkach. Nikt się nigdzie nie śpieszy, każdy dzień ma dwanaście godzin - wciąż od nowa darowany przez naturę czas, pozwalający toczyć się leniwie życiu, dzisiaj, jutro i już zawsze. Nikt tu nie ma zegarka, ani w chacie, ani na ręku. O czym miałby przypominać? Do czego mógłby się przydać? Położenie słońca i księżyca na niebie wystarczy dla orientacji w przebiegu powtarzających się czynności, podobnych do siebie jak dwie krople wody wycinków życia, w których tylko zmieniają się aktorzy i których rytm wyznaczają naprzemiennie pory deszczowe i suche. Kenia - to piękny, rozległy kraj.
Pasą się tu zebry i wysmukłe gazele Thomsona, tylko niekiedy pojawiają się wzbudzające popłoch słonie czy bawoły. Po niebie krążą parami orły, wydając ostre okrzyki. Busz przeczesują gepardy, a wieczorami słyszymy zbliżające się do wioski hieny i lwy.
W tej dziczy czuję się szczęśliwa, tutaj jest moja Afryka.
Od samego początku polubiłam to zbocze, przyciągało mnie jakąś magiczną, niedającą się wytłumaczyć siłą. Miała ona jednak ścisły związek z dziadkiem, imponującym, nie tylko wiekiem, członkiem plemienia Samburu. Przyjął mnie do rodziny z otwartymi rękami i w okresie, kiedy starałam się odnaleźć w tym obcym mi, egzotycznym świecie, był moją podporą i wiernym doradcą.
Dziadek, Pakuyiaa, bobu, zawierzył mi i podarował to miejsce, fragment górskiego zbocza na "ziemi ojców", zupełnie niespodziewanie i na długo przedtem, nim znalazł wieczny spoczynek, jak niegdyś jego ojciec i ojciec jego ojca, pod kobiercem błękitnych kwiatów. W ten właśnie sposób powstał tu mój dom. Mam wrażenie, że duch dziadka wciąż jeszcze unosi się nad tym pięknym, dziewiczym skrawkiem ziemi i wciąż w cichym szumie wiatru, niezmiennie wiejącego nad wyżyną, słyszę jego głos, a wypowiadane przez niego słowa nadal trafiają prosto do mojego serca.
Wiele z tego, co dotyczy "mojej Afryki", widzę teraz w innymi świetle. Czasami tęsknię za tamtą naiwnością, bezgranicznym zachwytem i dreszczem emocji, jakie budził we mnie ten cudowny świat, gdy znikomą miałam wiedzę o kontynencie, kilku jego krajach i narodach, wiedzę, która dzisiaj ma decydujący wpływ na moje odczucia. Jednak miłość do Afryki i jej mieszkańców pozostała niezmienna. Dzika, pierwotna Afryka jest potężna i jedyna w swoim rodzaju.
Oby tylko wyraźnie obecne, głęboko sięgające korzenie Afryki zachowały swą magię i nie pozwoliły jej umknąć, oby tylko kontynent pozostał wierny sobie i nie naśladował gorliwie obcych miraży, pamiętał o swojej wartości i pewnego dnia stał się potężniejszy i pewniejszy siebie niż kiedykolwiek. Afryka to siła pierwotna.
Kenia - w drodze na północ kraju
Było to wczesnym rankiem w Nairobi, jeszcze przed wschodem słońca. Przyjechałam właśnie nocnym autobusem z Mombasy i wdałam się w kłótnię z przedsiębiorczymi taksówkarzami, którzy samowolnie zaopiekowali się moim bagażem. Każdy z nich miał nadzieję na niewielki zarobek. Ponieważ nie padało, zrezygnowałam
z taksówki i zwróciłam się do właściciela kilku dużych dwu- i czterokołowych drewnianych wózków, tak zwanych mkokoteni, z prośbą
0 przetransportowanie toreb podróżnych i plecaka do przystanku
minibusów, oddalonego zaledwie o kilkaset metrów. Tylko stąd mo
głam dostać się do mojego domu na północy kraju.
Ta dzielnica miasta bardzo podupadła. Podążałam za wózkiem z mieszanymi uczuciami, omijając wypełnione śmieciami dziury w jezdni i rozpostarte na ziemi gazety, kartony i jutowe worki, pod którymi spali bezdomni. W pobliżu postoju matatu, zbiorowych taksówek, zapłaciłam staremu człowiekowi i zamieniłam z nim kilka przyjaznych słów. Jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się
1 zagościł na niej przelotny uśmiech, uwidaczniając liczne braki
w uzębieniu.
- Niech Bóg panią błogosławi, ma 'om - powiedział, podziękował mi i odszedł.
Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, otoczyła mnie nagle roz-wrzeszczana gromada bezdomnych dzieci, które odurzają się, wąchając klej, by jakoś przeżyć na ulicy. Nie mogłam pojąć, w jaki sposób tak szybko się zjawiły. Stałam wśród nich bezradnie do chwili, gdy jeden z chłopców, na oko jedenastoletni, uśmiechnął się do mnie i zaczął spontanicznie tańczyć bez muzyki. Poruszał się niezwykle zwinnie, a jego taniec był pełen pasji. Przyjaciele natychmiast rozstąpili się, robiąc mu miejsce. Mimo że był jednym z najmłodszych dzieci w grupie, zdawał się kimś w rodzaju przywódcy. Z uśmiechem na ustach śledziłam ruchy chłopca i obserwowałam jego twarz aniołka. W trakcie tego pokazu małego tancerza dopingowało oklaskami kilku starszych, popatrujących hardo młodzieńców. Jednak po chwili oklaski i okrzyki zachęty przerodziły się w szyderstwa i tańczący chłopiec został przegoniony. Miałam ogromną ochotę interweniować, ale napotkawszy drwiące spojrzenia, uzmysłowiłam sobie, że powinnam jak najszybciej zejść z drogi tym podejrzanym młodym ludziom.
10
Przycupnęłam między opuszczonymi, pokrytymi brudem i w większości nadającymi się jedynie na złom samochodami. Przestraszona i zdenerwowana czekałam, aż wreszcie nadejdzie dzień.
Myślałam o chłopcu, który dla mnie tańczył. Nie znałam powodu, dla którego to zrobił, ale jego taniec bardzo mnie poruszył i żałowałam, że nic o nim nie wiem. Pragnęłam go odnaleźć i porozmawiać z nim, chętnie też postawiłabym całej gromadce ciepły posiłek.
Problem dzieci ulicy zawsze leżał mi na sercu. Wiedziałam, że było wśród nich wiele sierot i dzieci z rozbitych czy żyjących w skrajnej nędzy rodzin. Bolało mnie, że nie można im zapewnić domu ani żadnej perspektywy godnego życia. Jak będzie wyglądać przyszłość tych opuszczonych dzieci, kiedy staną się dorosłe? Czy zaniedbanie obowiązków przez społeczeństwo zemści się na nim, uzmysławiając mu jego błędy?
Dzieci ulicy i młodych ludzi nie było już widać, opuściłam więc kryjówkę wśród starych samochodów. I nagle dzielnica miasta rozciągająca się pomiędzy Accra i River Road ożyła. Słońce wznosiło się szybko zza wyblakłych fasad budynków. Wszędzie wokół wrzawa, pojazdy, śpieszący się dokądś ludzie. Na pokrytych błotem chodnikach, w większości pozbawionych studzienek ściekowych, stały małe piecyki opalane drewnem, a gdzieniegdzie z ziemi wystawały pręty zbrojeniowe, które łatwo mogły stać się przyczyną groźnego wypadku.
Mieszkańcy miasta przemieszczali się we wszystkich kierunkach, ciągnąc wielkie wózki i przewożąc na rowerach góry świeżego białego chleba, piętrzącego się na zapierającą dech wysokość. Hałaśliwie otwierano kłódki na drewnianych żaluzjach i potężnych drzwiach, po chwili zaczęto także rozkładać drewniane lady w budkach z biletami, zabezpieczone solidnymi kratami z niewielkim okienkiem, przez które przyjmowano pieniądze i wydawano bilety.
11
W powietrzu obok fetoru gnijących odpadków unosiła się teraz coraz wyraźniej apetyczna woń kawy i świeżego pieczywa; szczególnie intensywnie pachniały maandazi i cbapati, afrykańskie pączki i cienkie placki chlebowe.
Ulice zapełniało coraz więcej podróżnych, dźwigających torby, tobołki, kartony i skrzynki. W narastającym zgiełku zmierzali do postoju zbiorowych taksówek, które miały ich zawieźć na północ, południe, wschód czy zachód kraju - o ile nie było autobusów jadących w danym kierunku.
Matatu nie posiadały wyznaczonych przystanków ani też rozkładu jazdy. Wiadomo było jedynie, że zatrzymują się na chwilę na tym czy tamtym rogu, by zabrać pasażerów. Pomocne bywały drewniane tablice z nazwą miejscowości docelowej, które nieliczni kierowcy umieszczali na dachach aut. Czas odjazdu zależał od liczby wsiadających. Dopóki nie zajęto wszystkich miejsc w taksówce, pracował silnik, radio wyło, a kierowcy i konduktorzy nieustannie przyciskali klakson i wytrwale szukali chętnych do jazdy. Czasami zagadywani przechodnie byli dosłownie zaciągani do pojazdów. Zdarzało się, że z powodu jednego wolnego miejsca reszta pasażerów musiała czekać godzinę lub nawet dłużej na odjazd taksówki. Kilka razy zdecydowałam się po prostu zapłacić za niezajęte miejsce (około dwóch do trzech euro!) i umieszczałam na nim swój bagaż. Podśmiewano się wtedy ze mnie i czułam, że niektórzy pasażerowie potępiają moje postępowanie. Chodziło głównie o to, że drogie w ich mniemaniu miejsce siedzące wykorzystywałam głupio na bagaż. Oni sami zawsze byli zrelaksowani; nauczyli się już czekać i nikomu nawet nie przyszłoby do głowy zapłacić więcej, niż to było konieczne, aby tylko zyskać pół godziny. Naturalnie cieszyli się, że "głupia biała kobieta" tak hojnie sypie groszem i dzięki temu bus może wcześniej wyruszyć w drogę. Z uwagi na powszechną nędzę panującą wśród mieszkańców, z których większość nigdy nie mogłaby sobie pozwo-
12
Hć na własny samochód, moje zachowanie wzbudzało też zazdrość. Sporej części podróżnych z trudem udało się uzbierać pieniądze na bilet, nierzadko, żeby zaoszczędzić trochę grosza, prócz tobołków brali na kolana jedno czy dwoje dzieci, a czasami płacąc za bilet, targowali się do upadłego o śmiesznie małą resztę. Tylko dzięki temu, że jechaliśmy tak ściśnięci, bagaże i dzieci nie zsuwały się na zakrętach czy licznych wybojach z kolan matek i ojców. Na siedzeniu, na którym kładłam swój bagaż, piętrzono zresztą inne tobołki, a na samej górze sadzano też często dzieci. Niestety, w zbiorowych taksówkach nie ma zazwyczaj w ogóle miejsca na bagaże, a jeżeli już takie istnieje, jest to bardzo ograniczona przestrzeń. Skrzynki, walizy, plecaki, torby podróżne, nawet kury, a raz również kozę, wciska się pomiędzy pasażerów i wsuwa pod siedzenia. Kiedy trzeba wysiąść, niektórzy podróżni są wręcz zmuszeni wykonywać dość niezwykłe akrobacje. Myśląc o moich licznych podróżach do Nyahu-ruru i jeszcze dalej do Maralal, nie mogę sobie przypomnieć ani jednej, która byłaby w miarę przyjemna.
Odkąd prezydent Moi został zastąpiony przez Mwai Kibaki, starano się uregulować kwestię przewozu osób zbiorowymi taksówkami. Pojedyncze siedzenie może obecnie zajmować tylko jedna osoba, w pojazdach zamontowano nawet pasy bezpieczeństwa, jednak wiele z nich nie działa - zostały skręcone i wyrwane z umocowań, gdyż wielu podróżnych nie umiało się z nimi obchodzić.
Teraz cieszyłam się, że opuszczam brudne, zniszczone ulice i chodniki kenijskiej stolicy, pozostawiając za sobą miasto pełne kontrastów. Straszna była jazda przez Kiberę, dzielnicę biedy w Nairobi z tysiącami ludzi stłoczonych na małej przestrzeni- prawdopodobnie największą dzielnicę slumsów na kontynencie afrykańskim.
Stosunkowo młoda stolica ma jednak z drugiej strony wiele do zaoferowania pod względem kultury i sztuki, znajdują się tutaj komfortowe, zadbane dzielnice mieszkaniowe, wspaniałe, szerokie bul-
13
wary, ciekawe architektonicznie budowle i przepiękne parki. Panuje tu wytworna elegancja i wielkoświatowa atmosfera. Ludzie zamieszkujący te rejony miasta należą do warstwy wyższej - w większości są to lekarze, administracja rządowa, przedsiębiorcy, kupcy i artyści czy też wysocy urzędnicy państwowi. Muszą jednak dobrze strzec swego dobytku, gdyż przestępczość w stolicy jest bardzo wysoka. Nairobi to miasto wielu skrajności, trudne do życia, lecz jednocześnie piękne i pełne niespodzianek.
Największą bolączką Nairobi, jak i całej Kenii, był brak wykształconej warstwy średniej, stanowiącej łącznik pomiędzy żyjącymi w skrajnej nędzy i zamożnymi mieszkańcami kraju. Formowała się ona już zresztą od dłuższego czasu, sprzyjając powstaniu młodej Kenii, która pragnęła iść naprzód, a jej celem było ostateczne usunięcie "starej gwardii" dzierżącej w swoich rękach losy kraju, od czasu uzyskania niepodległości w 1963 roku, walka z wszechobecną korupcją i wprowadzenie wielu postępowych zmian. Nie da się jednak tego osiągnąć z dnia na dzień. Dotychczas wysiłki zmierzające w tym kierunku usiłowano odgórnie zdusić w zarodku. Jednak szeregi nieprzychylnych zmianom starców, stojących na czele państwa, wkrótce w sposób naturalny się wykruszą. Dopóki jednak "starzy mędrcy" decydują - jak w każdym afrykańskim plemieniu - o wszystkim, nie ma miejsca dla nowych, demokratycznych idei, dla zaangażowania w sprawy ludności, koniecznych zmian, oświeconej inteligencji i większego otwarcia na świat. Stara gwardia nigdy nie przyjmie do wiadomości, że nowe może oznaczać lepsze. Wypuszczenie steru władzy z rąk byłoby równoznaczne z publicznym obnażeniem się i kompromitacją.
Pomimo straszliwej ciasnoty we wnętrzu małego nissana zdążającego do Nyahururu i silnego bólu spowodowanego powtarzającymi się skurczami w łydkach, cieszyłam się widokiem okolic Nairo-
14
bi, przez które jechaliśmy, soczyście zielonych dzięki obfitym opadom deszczu. Z przyjemnością spoglądałam na skąpane w porannej mgle uprawy bertramu i różowawo kwitnące pola kartofli, na zielone, wysokie pola kukurydzy, plantacje bananów, niewielkie ogródki warzywne, do jakich byłam przyzwyczajona w Niemczech, ciągnące się nad jeziorami Naivasha i Nakuru, a także na krater wulkanu Longonot. Znajdowaliśmy się na obszarze wyjątkowo interesującej pod względem geologicznym i historycznym Great Rift Valley. Jadąc drogą wijącą się wysokimi, stromymi zboczami Wielkiego Rowu Wschodniego, mogliśmy podziwiać rozległe, zielone dno doliny, porośnięte wielowarstwową roślinnością. Później droga, prowadząca aż do granicy z Ugandą i na niektórych odcinkach odwiedzana przez stada pawianów, biegła przez las eukaliptusów gaikowych o żółtawo lśniących pniach i rozłożystych koronach, rosnący w pobliżu Naivasha, przez gwarne miasto Gilgil, a następnie wzdłuż potężnych szczytów i zboczy zielonych gór Aberdare. Jadąc dalej, minęliśmy masyw Kenia, po czym, tuż przed Nyahururu, w mało spektakularny sposób przekroczyliśmy równik - świadectwem tej geograficznej osobliwości była jedynie niewielka zardzewiała tablica. Na innych trasach komunikacyjnych przecinających równik wykazano się nieco większą przedsiębiorczością.
- Lpetati i ja
W pewnym momencie wróciłam myślami do chłopca, który tańczył dla mnie w Nairobi, i do Lpetati. Tym razem Lpetati i ja rozstaliśmy się na wiele tygodni, gdyż jak co roku poleciałam stęskniona za ojczyzną do Niemiec, a potem spędziłam jeszcze trochę czasu na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego w pobliżu Mombasy, gdzie grałam z zespołem muzycznym w hotelach. Bardzo lubiłam tę pracę, poza
15
tym mogłam zajrzeć do mojego nadmorskiego domu w Shanzu. Abstrahując od radości, jaką dawała mi praca, musiałam zarabiać, aby przeżyć w buszu z Lpetati i jego rodziną. Hodowla bydła, a od kilku lat także gospodarstwo rolne, nie wystarczały, byśmy mogli egzystować, nie martwiąc się o jutro.
Nosiłam przy sobie ostatnie listy od Lpetati, listy, które wyraźnie ukazywały, że po niemal osiemnastu latach trwania tego niezwykłego związku nadal darzymy się wielkim uczuciem. Myślę, że nasze małżeństwo tak dobrze się układało, gdyż po kilku latach wspólnego życia, mając już pewne doświadczenie, zdecydowałam, że nigdy nie będę żądać od Lpetati rzeczy, których nie rozumie, nie zna lub nie jest gotów dobrowolnie na nie przystać. Musi bowiem pozostać sobą. Sprawy między nami dwojgiem, które wymagały wyjaśnienia, omawiałam z nim spokojnie, cierpliwie i bez emocji. Aby nie podkopywać autorytetu Lpetati czy jego rodziny, wyrażając życzenia dotyczące zmian i innowacji, nigdy nie zapominałam dodać: "A co ty o tym myślisz?". Niektóre sytuacje rozgrywałam taktycznie, używałam również pewnych sztuczek, jednak oczywiście najprościej było, kiedy Lpetati aprobował moje pomysły, przeważnie dotyczące podniesienia standardu życia, i przedstawiał je rodzinie jako własne. Krewni niekoniecznie byli nimi zachwyceni, cenili jednak Lpetati za inwencję i otwarty umysł.
Te rozważania mimowolnie przywołały wspomnienie naszej pierwszej wspólnej podróży na północ kraju. Lpetati był wtedy we mnie bardzo zakochany i jako młody członek plemienia przystrojony we wszystkie symboliczne odznaki wojownika - niezwykle atrakcyjny mężczyzna, widok wręcz zapierający dech w piersiach, choć przecież tak zupełnie inny. Nigdy nie zapomnę tej podróży, nigdy nie zapomnę uczuć, które obudziły się tak gwałtownie, uczyniły mnie tak szczęśliwą i tak wzbogaciły wewnętrznie - i trwają do dzisiaj, pomimo upływu niemal dwóch dziesiątków lat.
16
Gdy teraz wspominam nasz pierwszy wspólnie spędzony czas, myślę, że wszystko potoczyło się tak, jak powinno. W pewien sposób wierzę w przeznaczenie, ale nie w takim sensie, w jakim czyni to większość mieszkańców Afryki. Afrykanie niechętnie biorą sprawy w swoje ręce, wolą pozostawiać wszystko naturalnemu biegowi rzeczy w przekonaniu, że nasz los "jest już zapisany". Ja tymczasem sądzę, że należy mu pomagać - w myśl zasady: "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają" czy "Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa".
Pomimo uciążliwej podróży zawsze chętnie, przepełniona miłością i z biciem serca wracam do egzotycznego, wywierającego niezwykle silne wrażenie świata dystryktu Samburu. Stał się on moją drugą ojczyzną, którą dobrze poznałam i w której doskonale się czuję.
Naturalnie szczęście dają mi również regularne podróże do Niemiec, gdzie mogę spotkać się z rodziną, przede wszystkim z moimi obydwoma synami, i z przyjaciółmi. Wspaniale jest raz na jakiś czas znaleźć się w dawnym, dobrze znanym otoczeniu i zajmować rzeczami, które są mi drogie. Ani tam, ani tutaj nie czuję się obco. Mam pewność, że jestem mile widziana, być może nawet z utęsknieniem oczekiwana, a przy tym udaje mi się zachować niezależność. Do Niemiec jeżdżę sama, po tym jak Lpetati niemal bez zastanowienia odrzucił moje zaproszenie. Wiedziałam, że boi się polecieć samolotem, ale mimo wszystko czułam się upokorzona i głęboko zraniona. Z kolejnych zaproszeń zrezygnowałam, choć w późniejszym czasie Lpetati zmienił zdanie. Nie chciałam jednak po raz drugi przeżyć podobnego rozczarowania. Poza tym dała mi do myślenia uwaga baby, ojca, że Lpetati wróciłby z Niemiec jako "bogaty człowiek". Jakież oczekiwania wiązała rodzina Samburu z jego podróżą do Europy?
17
, Związki z wyrachowania i z miłości
Młodzi wojownicy są bardzo towarzyscy i z prawdziwym entuzjazmem witają w swoim regionie turystów, zwłaszcza europejskie kobiety, gdyż wizyty te zawsze przynoszą im korzyści finansowe. Dla pewnej grupy młodych ludzi niemal do dobrego tonu należy posiadanie białej przyjaciółki, czyli po prostu sponsorki. Ponieważ słyszałam wiele niezbyt ciekawych historii na ten temat, często też białe kobiety zwracały się do mnie z prośbą o radę, postanowiłam wnikliwiej zająć się tym tematem. To, co odkryłam, było dla mnie nieprzyjemnym zaskoczeniem. Okazało się, że proceder ten kwitnie w najlepsze - wojownicy Samburu coraz liczniej przybywają na wybrzeże, wyłącznie w celu nawiązania lukratywnych kontaktów z białymi kobietami. Najczęściej nie mają z tym żadnych trudności. Pozostawione w domu narzeczone i żony czekają na nich cierpliwie, rzadko kiedy dowiadując się prawdy o wątpliwych znajomościach swych narzeczonych czy mężów. Wychowane w szacunku i posłuszeństwie nie ośmielają się zadawać żadnych pytań, gdy odkryją machinacje ukochanego. Mężczyzna jest nietykalny - po prostu tylko dlatego, że jest mężczyzną. Zresztą może on, po uzgodnieniu tego z rodziną i pierwszą żoną, poślubić kolejną kobietę, a potem wziąć sobie także trzecią i czwartą żonę. Wielożeństwo nie jest jednak zbyt popularne ze względu na wiążące się z nim koszty. Każda małżonka musi bowiem być traktowana na równi z innymi, a wydatki związane z wyżywieniem licznego potomstwa, jakiego można się spodziewać w takim związku, wzrastają wielokrotnie, nie mówiąc już o przyszłych inwestycjach w wykształcenie.
Z reguły tubylcze kobiety - mówię tu o plemieniu Samburu - słabo orientują się we współczesnym świecie. Nigdy nie opuszczały swego najbliższego otoczenia i nie wiedzą, z jakich możliwości
18
mogą skorzystać mężczyźni. Nie znają języka angielskiego, powszechnie używanego w kontaktach pomiędzy turystami i krajowcami, a prócz tego ledwie potrafią czytać i pisać - nie są więc w stanie zrozumieć pisanych po angielsku listów do ich chłopców czy mężów ani też umów, które zawierają oni z białymi kobietami.
Nierzadko zdarza się jednak, że miejscowe kobiety i ich dzieci, a nawet dalsi krewni, także czerpią korzyści finansowe ze związków ich mężów i ojców z cudzoziemkami - niekiedy aż nazbyt chętnie. Dopóki nie wpływa to negatywnie na losy rodziny, a wprost przeciwnie, dzięki dopływowi gotówki poprawia się standard jej życia, do przygód miłosnych mężów nie przywiązuje się wagi. Nie mają one bowiem znaczenia emocjonalnego, lecz jedynie ekonomiczne.
Niektórzy afrykańscy mężczyźni wykorzystują każdą szansę zbicia kapitału na kontaktach z białymi kobietami: przyjmują zegarki, złote łańcuszki, telefony komórkowe, buty, ubrania, pieniądze wpłacane na ich konto, rowery, samochody, a nawet domy. W zamian za to muszą jedynie zawsze atrakcyjnie wyglądać i być do dyspozycji kobiet jako partnerzy seksualni i "panowie do towarzystwa", traktowani przez nie jak trofea.
Znam też niezliczone, poruszające opowieści o nieszczęściach i chorobach, o spalonych chatach, padłym bydle, głodujących rodzinach i bezpodstawnych aresztowaniach. Są to po części prawdziwe, ale też i zmyślone historie, mające na celu wzbudzenie współczucia lepiej sytuowanych przybyszy z zagranicy. "Biedakom, z którymi los tak okrutnie się obszedł" chętnie udziela się pomocy, wierząc im na słowo.
Nie zamierzam krytykować tego procederu, sama dobrze wiem, jaka nędza panuje w mojej drugiej ojczyźnie. Jestem jednak rozczarowana, a czasami, kiedy wiarygodność takiej opowieści pozostawia wiele do życzenia, czuję prawdziwą złość. Pomimo zrozumienia dla
19
trudnej sytuacji wielu pokrzywdzonych przez los ludzi, słysząc tego rodzaju historie, odczuwam niesmak.
Wraz z rozwojem turystyki nastąpił podział wojowników (i oczywiście także pozostałych członków plemienia) na dwie kategorie. Do pierwszej należą ci, którzy czują się zobowiązani wobec tradycji i postępują honorowo. Drugą kategorię tworzą wojownicy decydujący się dołączyć do ogromnej rzeszy nierobów i pospolitych naciągaczy. Jest to godne pożałowania i zupełnie nie przystaje do ich pełnego wdzięku, dziecięco-radosnego sposobu zachowania. Nie znam ani jednej kobiety, która po powrocie do domu nie otrzymałaby w liście od swojego przyjaciela czy kochanka obok niezwykle miłych i czułych słów także prośby o pomoc.
To jedna strona tego zjawiska. Druga - to rodzące się niekiedy prawdziwe uczucia pomiędzy osobami pochodzącymi z tak innych społecznie i obyczajowo krajów. Niestety, odmienność kultur sprawia, że niezmiernie rzadko związki te wytrzymują próbę czasu. "Miłość" i "przyjaźń" są zazwyczaj krótkimi epizodami, ograniczającymi się do kilku cudownych dni podczas urlopu, z daleka od codzienności i jej problemów. Odmienna mentalność dwóch diametralnie różnych światów nie stanowi wtedy przeszkody. Jednak długie rozstania nie służą związkom. Listy i telefony nie zastąpią bliskości i nie pozwolą lepiej się poznać. Taki układ może wzbogacić życie jedynie w wyjątkowych przypadkach, a jego pielęgnowanie wymaga wiedzy, wzajemnego szacunku, zdolności przystosowywania się, akceptacji innej kultury i dużo miłości.
Większość europejskich kobiet i mężczyzn reaguje przy konfrontacji z afrykańskimi realiami najzupełniej spontanicznie i normalnie - lecz nie zawsze dyplomatycznie. Jeżeli mają szczęście zostać zaproszeni do wioski tubylców, obojętnie jakiego plemienia, są najczęściej zszokowani skromnymi, wręcz spartańskimi warunkami życiowymi swoich nowych "przyjaciół" i gotowi natychmiast wysu-
20
płać pieniądze. W swoim mniemaniu czynią dobrze. Okazując spontaniczną gotowość pomocy, zapominają często, że powinni odnosić się do tubylców i ich sposobu życia z szacunkiem. Uświadamianie tym ludziom, w jak skromnych warunkach egzystują, rani ich dumę. Nawet najbardziej niezbędna pomoc wymaga gruntownego przemyślenia i ogromnego taktu.
We wcześniejszym okresie, nim Kenia zaczęła przeżywać boom turystyczny, mieszane, czarno-białe związki były rzadkością. Dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęła się poprawiać sytuacja materialna mieszkańców terenów położonych w głębi kraju, którzy do tej pory byli pozbawieni możliwości zarobkowania. Mężczyźni, szczególnie młodzi, mogą legalnie zarabiać na dalekim wybrzeżu, znajdując pracę w hotelach i związanych z nimi instytucjach, jak apartamenty, sklepy, restauracje i biura podróży. Nieco inaczej wygląda to w przypadku wojowników, egzotycznych nie tylko dla białych, ale również dla wielu Kenijczyków, i uchodzących za groźnych dzikusów. Ich "praca" polega głównie na reprezentowaniu kultury wschodnioafrykańskiej. Imponująco i barwnie przystrojeni wykonują proste usługi, na przykład witają gości hotelowych. Niemniej jednak dla wielu jest to jedyna szansa na poprawę warunków bytowych. Ponieważ u siebie mogą jedynie hodować bydło, liczni młodzi wojownicy, więcej Samburu niż Masajów, decydują się na uciążliwą podróż na wybrzeże. Tutaj mają za zadanie prezentować gościom hotelowym, przybyłym z dalekiej Europy czy Ameryki, tańce plemienne i zadbać o to, by urlopowicze poczuli atmosferę Afryki. Tańce są obecnie stałym punktem programów rozrywkowych, co pomaga kolejnym pokoleniom wojowników zarobić pierwsze własne pieniądze.
Dla wielu wychowanych w duchu tradycji członków plemienia to ogromny kulturowy skok. Uczą się nowego życia, wytrąceni z utartych kolein, i zaczynają je cenić. I właśnie tutaj tkwi największe nie-
21
bezpieczeństwo, gdyż dotychczas ich ukształtowany przez tradycję byt określały inne wartości - więź kulturowa i rodzinna oraz bliskie, dobrze znane środowisko społeczne i naturalne.
Podróż z przygodami
W czasie gdy myślałam o tym wszystkim, dotarliśmy do Rumu-ruti. Na końcu miejscowości, niedaleko posterunku policji, droga z asfaltową nawierzchnią ustąpiła miejsca pokrytemu kurzem, kamienistemu traktowi. Jakie skutki mógłby mieć wypadek na tym odcinku trasy? Jak okiem sięgnąć ani jednego domu, żadnej stacji benzynowej, telefonu, brak zasięgu w komórce, nic, tylko zarośla, pastwiska, drzewa i znów zarośla... Przejechaliśmy zaledwie kilka metrów, kiedy nasz przepełniony minibus się zatrzymał. Na poboczu stało kilka samochodów, w większości zbiorowych taksówek takich jak nasza. Pasażerowie i kierowcy, którzy wysiedli z pojazdów, dyskutowali o czymś z ożywieniem.
- Dziś rano było kilka napadów na tej drodze - ktoś powiedział. Pełna niepokoju przysłuchiwałam się rozmowom, o ile były prowadzone w suahili, a nie w plemiennym języku kikuju, i zastanawiałam się, czy powinnam zawrócić czy zaczekać z innymi. Stałam tak rozdarta między strachem a nadzieją; ze zdenerwowania nie czułam ani głodu, ani pragnienia, chociaż po raz ostatni jadłam niemal dwanaście godzin temu.
Gdzieś koło południa wreszcie coś się zaczęło dziać. Przybyli uzbrojeni policjanci i żołnierze. Przez dłuższą chwilę kręcili się tam i z powrotem, a w końcu, przeszukawszy pojazdy, polecili, byśmy z powrotem wsiedli do matatu, których obecnie na miejscu było już siedem. W każdym z nich zajęło miejsce dwóch policjantów lub żołnierzy, jeden obok kierowcy, drugi na tylnym siedzeniu, z kara-
22
binem maszynowym gotowym do strzału. Ruszyliśmy w długim konwoju przez sawannę. Panowała całkowita cisza, słychać było jedynie odgłos silnika i uderzenia kamieni o podwozie lub boczne ściany busa, a od czasu do czasu dobiegały nas głosy zwierząt. Przy każdym zakręcie, jeśli droga za nim była niewidoczna, wstrzymywałam oddech, a serce waliło mi jak młotem; kiedy dostrzegłam ruch pomiędzy zaroślami a drzewami i okazywało się, że to "tylko" im-pala, bawół, żyrafa czy słoń, oddychałam z ulgą. Bez ustanku wznosiłam gorące modły ku lekko zachmurzonemu niebu i pełna wdzięczności rejestrowałam każdy bezpiecznie przebyty kilometr.
Nie był to pierwszy raz, kiedy jechałam do domu czy w kierunku Nairobi pod ochroną policji. Napady rabunkowe na pasażerów, jak również zła pogoda, mogły uczynić podróż bardzo niebezpieczną. Przemierzając Kenię, zawsze miałam duszę na ramieniu.
I wreszcie na horyzoncie pojawiły się znajome wzgórza Karisia i mój ukochany, sławiony przez botaników szczyt Naiparikedju. Od razu poczułam się o wiele lepiej.
Późnym popołudniem cała i zdrowa, nieco wyczerpana, ale szczęśliwa i wdzięczna losowi dotarłam do Maralal, jeszcze bardziej zakurzonego niż droga, którą jechaliśmy, a w dodatku brudnego. Wiatr unosił w powietrzu płachty papieru i plastikowe reklamówki, które zatrzymywały się na płotach i gałęziach drzew; na uliczkach i we wszystkich wolnych zakątkach piętrzyły się góry śmieci przyciągające kozy, kury, a także straszliwie zabiedzone psy i krowy.
Maralal, centrum administracyjne dystryktu Samburu, z pewnością nie było rajem na ziemi. Znajdowały się tu jednak poczta, bank, ośrodek rolniczy, szkoły ponadpodstawowe, agendy ministerstw, stacja misyjna, szpital, przychodnia lekarska, sklepy, restauracje, parę zajazdów, siedziby kilku organizacji charytatywnych, plac targowy i stacja benzynowa. Poza tym Maralal było nieciekawym miastem, chyba że ktoś interesował się historią. Stał tutaj bowiem niepozor-
23
ny budynek, w którym Brytyjczycy przetrzymywali w areszcie, w 1961 roku, przyszłego pierwszego prezydenta wolnej Kenii, Jomo Kenyattę.
Miasto było tak małe, że można się w nim było umówić bez podawania dokładnego miejsca. Wystarczyło powiedzieć, że tego a tego dnia będzie się w Maralal - raczej mało prawdopodobne, by umówione osoby się nie spotkały.
Zawsze czułam się uszczęśliwiona, kiedy mogłam opuścić tę miejscowość i na powrót znaleźć się na łonie "dzikiej" natury, stanowiącej obietnicę błogiego spokoju i ciszy. Bardzo kochałam tę ziemię i czułam się z nią związana na wiele sposobów.
Ponieważ byłam zmęczona i spocona, no i miałam z sobą spory bagaż, kazałam się jeszcze zawieźć równie zmęczonemu, ale po otrzymaniu godziwej zapłaty bardzo ucieszonemu kierowcy matatu do "Impala Lodge".
W skromnym pokoju stało proste łóżko z dziurawą moskitierą i krzesło, prócz tego na jego wyposażenie składały się: duży ręcznik, kilka odliczonych rolek papieru toaletowego, małe mydełko, plastikowy kosz na śmieci, zasłony na oknach, klapki kąpielowe, każdy w innym kolorze, żeby nikt ich ze sobą nie zabrał, i lampa. Ściany już od dłuższego czasu wymagały odmalowania.
Z początku nie czułam głodu, miałam jednak ochotę na gorącą, słodką herbatę z mlekiem. Pogrzebałam w plecaku i udałam się na poszukiwanie toalety i prysznica. Znalazłam je w głębi podwórza; przypominały bardziej zagrodę niż sanitariat.
Wracając do pokoju, a potem także w ciągu nocy słyszałam szczekanie wałęsających się w okolicy psów i krzyki hien. Z tego powodu nie odważyłam się iść ponownie do toalety przez długie, niezabezpieczone podwórze ani tym bardziej wyjść na ulicę, aby wypić gdzieś herbatę. Zresztą prawdopodobnie wszystkie niewielkie restauracje
24
były już zamknięte, a nie chciałam dla filiżanki herbaty narażać się na niebezpieczeństwo.
Przez jakiś czas odpoczywałam na dosyć niewygodnym łóżku. Było mi zimno, przykryłam się więc podniszczonym wełnianym kocem. Prześcieradła i poszewka poduszki były w każdym razie, jak zdradzał ich zapach, świeżo wyprane. Pod sufitem wisiała goła żarówka. Przez nieszczelnie domykające się drzwi do pokoju przedostawały się mrówki, które wkrótce oblazły kosz na śmieci i torbę podróżną, a koło mojej twarzy nieustannie brzęczał jakiś owad.
Było zimno i nieprzytulnie. Czasami nocowałam tu z Lpetati, a kilka razy mąż zostawił dla mnie list u mojej dobrej znajomej Rosę, która do niedawna pracowała w zajeździe, z prośbą, aby przekazała mi go natychmiast po moim przyjeździe. Zawsze chciał pierwszy powitać mnie w dystrykcie Samburu. Najczęściej jednak, kiedy dowiadywał się, że wracam - nie mam pojęcia, w jaki sposób ta wiadomość tak szybko do niego docierała - jeszcze przed wschodem słońca wyruszał przez busz do Maralal, żeby zrobić mi niespodziankę zaraz po przebudzeniu. Drżąc z zimna, podciągając długie nogi, przykucał wtedy pod drzwiami pokoju, starannie ogolony, z przystrzyżonymi włosami, w najlepszym w jego mniemaniu stroju, własnym czy też pożyczonym na tę okazję. Często przynosił mi małe, zerwane po drodze kwiatki lub coś, co znalazł na poboczu drogi: ładny kamyk, kolorowe pióro, kieł guźca czy kolce jeżozwierza. Czasami była to nawet własnoręcznie wykonana bransoletka na rękę lub nogę. Jako prezent powitalny otrzymałam też kilka lasek spacerowych (w drodze jeszcze ozdobionych dodatkowymi rzeźbami) i niezwykłe wisiorki na łańcuszkach.
Tym razem nie zastałam żadnej wiadomości od Lpetati. No cóż, w takim razie mój przyjazd będzie dla niego niespodzianką. W listach dawał mi do zrozumienia, że na mnie czeka, ale wiedziałam o tym i bez nich. Cieszyliśmy się oboje, że już wkrótce będziemy
25
razem, a w domu nastąpi miłe ożywienie i odmiana. Wiele rzeczy po prostu przyjemniej było robić wspólnie. Lpetati uszczęśliwiały choćby posiłki, obfite i przygotowywane głównie z myślą o nim. Uwielbiałam, kiedy czarował mnie na swój sposób, aby w końcu wyznać, że chętnie zjadłby jeszcze trochę "tych pyszności". Nigdy nie zapytał wprost:
- Czy coś jeszcze zostało? - Nigdy też nie nakładał sobie sam
dodatkowej porcji.
Wieczorami opowiadałam nowinki z Niemiec, z wybrzeża i z całej Kenii. Omawialiśmy najróżniejsze sprawy, oglądaliśmy nowe zdjęcia, obserwowaliśmy zwierzęta przez lornetkę, odwiedzaliśmy rodzinę i przyjaciół, graliśmy w karty lub kości i muzykowaliśmy. W chatach co prawda od czasu do czasu się śpiewało, najczęściej jednak prowadziło się długie rozmowy, siedząc w ciasnym kółku wokół ognia, od lat na te same tematy.
Próbując zignorować głód i pragnienie, sporządziłam przed snem długą listę zakupów. Nie mogłam niczego i nikogo pominąć. Do obdarowania było dziesięć gospodarstw. Wiedziałam, że wszyscy z utęsknieniem czekają na mój powrót, gdyż dawał pewność, że znowu będzie się można najeść do syta, choćby tylko przez kilka dni. Cieszono się także z nowych chust, szali, talerzy i kubków. Tak wielu ludzi liczyło na moje wsparcie. Sprawiało mi to wiele radości, ale stanowiło także duże obciążenie, gdyż pełna oczekiwań postawa wielopokoleniowej rodziny pozostawiała mi niewielką swobodę działania.
Zaraz na początku kilku członków rodziny zapytało mnie wprost:
- Gdzie jest mój prezent? - Brzmiało to niemal jak żądanie, a ja
poczułam się zraniona i skarcona. Z pewnością byłoby prawdziwym
zaskoczeniem, gdybym pewnego razu pojawiła się w wiosce z pusty
mi rękami! Jakby na to zareagowano? Mkono mtupu haurambwi! - pu
stej ręki nikt nie lubi...
26
No cóż, nigdy nie zjawiłam się bez podarunków i już na długo przed powrotem zastanawiałam się, co mogłabym przywieźć z Niemiec - lekarstwa, plastry, gazę opatrunkową i bandaże, okulary, ubrania, szczególnie dla dzieci, kolorowe piłki i proste gry. Przybory szkolne, takie jak zeszyty, ołówki i kredki, kupowałam zazwyczaj na wybrzeżu, od czasu do czasu także sprzęty gospodarstwa domowego i nasiona. W restauracjach prosiłam często o pozostawianie dla mnie kolorowych, metalicznie połyskujących kapsli z butelek po napojach gazowanych i piwie, gdyż dzieci w wiosce wykorzystywały je w grach jako "pionki". W Maralal zaopatrywałam się później w żywność, materiały budowlane, narzędzia, w tym również do uprawy roli, takie jak motyki, łopaty i wiele innych. Asortyment i jakość tych narzędzi, jak również żywności, pozostawiały wiele do życzenia, ale za to ceny nie były wyśrubowane. Sama nie miałam dużych potrzeb, nauczyłam się żyć skromnie i przystosowywać do każdych warunków.
Czasami myślałam, że to naprawdę szkoda, że nie mogę tak po prostu wrócić do domu, bez dźwigania tylu rzeczy, bez głowienia się, co komu jest potrzebne, bez drążących moje bagaże spojrzeń.
_ Niepokój o Lpetati
Miałam ogromną nadzieję, że Lpetati powita mnie w Maralal, najwyraźniej jednak nie wiedział o moim przyjeździe.
Aby przewieźć liczne zakupy, poczynione w rozmaitych sklepikach, na targu i w nowym supermarkecie, wynajęłam pikapa i teraz zbliżałam się do wioski, podskakując i kołysząc się na twardej darni.
Obok samochodu biegła gromada dzieci, radośnie wykrzykując moje imię. Potem zostałam otoczona przez rodzinę, sąsiadów i przyjaciół, którzy natychmiast pojawili się przy pikapie. Marissa i ciot-
27
ka Kakornai pokryły moją twarz wilgotnymi pocałunkami, Lekian, Bestana, Ngarachuna i Gatilia płakały na moim ramieniu, a inni wyciągali ku mnie ręce. Było wiele wzruszenia i serdecznych słów - oraz naturalnie pożądliwych spojrzeń w kierunku bagaży kryjących żywność i prezenty.
Jakie to wspaniałe uczucie, ponownie znaleźć się w domu, jaka ulga po trudach podróży i strachu, który jej towarzyszył! Szczęśliwa, nareszcie bezpieczna, objęłam wzrokiem zbocze pokryte błękitnymi kwiatami i mały domek, odpowiadając przyjaznym skinieniem głowy na pozdrowienia kilku członków rodziny. A jednak coś było inaczej. Uderzająco wolnym krokiem podszedł do mnie bobu, za nim kroczyło moich dwóch niezwykle przystojnych szwagrów. W ich dobrotliwych oczach widziałam radość z naszego spotkania. Teść podziękował gorąco Bogu za mój przyjazd i chociaż jak zwykle serdecznie mnie uściskał i położył dłoń na głowie, aby mnie pobłogosławić - przy czym poczułam typowy zapach codziennie noszonego shuka, kocyka - nie odstępowało mnie uczucie, że coś jest nie tak. Z każdą chwilą robiłam się coraz bardziej nerwowa i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Czułam ogromne rozczarowanie, że Lpetati nie powitał mnie wraz z innymi.
Z pewnością jest na pastwisku z krowami, uspokajałam samą siebie, widząc go oczyma wyobraźni w czerwonym stroju, z olałem, tradycyjnym nożem wiszącym na skórzanym pasie, swobodnie udra-powanym na ramionach shuka i nieodzownym kijem pasterskim z twardego drewna nkoita. Z czułością pomyślałam o jego odpowiedzialnym postępowaniu w stosunku do zwierząt, o nawołujących okrzykach, kiedy jedno z nich oddaliło się od stada, o zadowoleniu i cichym szczęściu, jakie malowały się na jego twarzy, gdy obserwował swoich ulubieńców.
On wcale nigdzie nie poszedł - przemknęło mi przez myśl i natychmiast zrozumiałam dlaczego: drzwi do naszej chaty były na wpół
28
otwarte. A więc jednak był w domu. Dlaczego więc od pewnego czasu czułam silny wewnętrzny niepokój? I wtedy zorientowałam się, że wokół panowała dziwna, nienaturalna cisza, przerywana jedynie dziecięcymi głosami. Mój strach wzrósł. Bezradnie spoglądałam na witających mnie mieszkańców wioski. Nikt nie wymówił ani słowa, ale niemal wszystkie spojrzenia skierowane były na uchylone drzwi wejściowe naszego domu.
Ja również patrzyłam w ich stronę. W promieniach zachodzącego słońca tańczyły maleńkie muszki - sielski obrazek. A potem na podłogę padł długi cień. Ów cień poruszał się, rósł, aż w końcu przeobraził się w wychudzoną postać stojącą w drzwiach - Lpetati!
Nim zdążyłam wydać okrzyk przestrachu, obejmował mnie już kościstymi ramionami. Tuliłam mocno żałośnie szczupłego mężczyznę, czując ciepło jego ciała, i spoglądałam w ciemne oczy, które wypełniły się łzami. Był bezradny i słaby. Obejmowaliśmy się bez słowa aż do chwili, gdy Lpetati wstrząsnął gwałtowny atak kaszlu, pozbawiając go resztek sił.
- Chui, Chui yangu, twój Simba umrze - wyrzęził ochrypłym
głosem.
Nie rozumiałam, co do mnie mówi, serce waliło mi jak młotem. Pociągnęłam Lpetati ostrożnie w stronę chaty, byśmy się mogli ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami. Zresztą nikt nie miał śmiałości - tak jak to zwykle bywało - zbliżyć się do nas ani tym bardziej pójść za nami.
- Simba, wewe ni mgonjwa sana! Jesteś ciężko chory. Co się stało?
Dlaczego nikt mnie nie powiadomił, że chorujesz, przyjechałabym
natychmiast! Kwa nini tu} Dlaczego nic o tym nie wiedziałam, nawet
jeśli nikt nie umie pisać, znalazłby się jakiś sposób, żeby dać mi znać.
Tangu linił Jak długo to już trwa? - Byłam w szoku i czułam się na
prawdę podle.
- Myślałem, że wyzdrowieję, zanim przyjedziesz. Ale nie wyzdro-
29
wiałem, a ciebie tak długo nie było. Chui, twój Simba umrze, jeśli Bóg, Ngai, tak zechce. Ale może On tego nie chce, ponieważ jesteś tutaj. Przysłał cię do mnie, jak zawsze, wiem o tym, a więc na pewno nie chce, żebym umarł. Wysłuchał moich modlitw, kochana Chui, z pewnością je słyszał! Ja przecież nie mogę jeszcze umrzeć, nie tak i nie teraz. Zrób coś, nketok, pomóż mi, proszę! Fartya chinijuu. Chui! Tafadhali!
Głęboko wstrząśnięta spoglądałam na mojego męża, z którego pozostały tylko skóra i kości. Oddychał z trudem i cały czas męczył go kaszel. Dopiero teraz spostrzegłam, że ma na sobie stare, zniszczone ubrania. Lpetati podążył za moim wzrokiem.
- Wszystkie porządne rzeczy wymieniłem za lekarstwa. Brałem te od ciebie, podawał mi je baba, ale przychodził też często uzdrowiciel i przynosił leki, po których czułem się lepiej. Może powinien był mnie leczyć dalej, ale nie mieliśmy już czym mu płacić. Z początku nie chciał dużo, tylko kury, ale potem zażądał kozy, a później jeszcze jednej, którą także dostał. Nie było jednak żadnych pieniędzy, które moglibyśmy mu dać. W końcu zabrał nam nawet misę, małe lusterko z kuchni i stołek. Po pewnym czasie znowu źle się poczułem i tak już zostało. Ciężko mi jest oddychać, nie mam siły nic robić, Chui, jestem jak bardzo, bardzo stary człowiek, starszy niż bobu. Pomóż mi, Chui!
Głos Lpetati był dziwnie zachrypnięty. Nie mogłam dojść do siebie, byłam jak sparaliżowana, gdy nagle obudził się we mnie duch walki.
-Jutro wczesnym rankiem udam się do szpitala w Maralal, by znaleźć lekarza. Ale wy również mogliście to zrobić! - powiedziałam wzburzona.
Wiedziałam co prawda, że nie uczynili tego ze względów finansowych, ale mogli przecież powołać się na mnie. Znano mnie tam, gdyż już nie raz przywoziłam do szpitala członków rodziny i płaci-
30
łam za ich leczenie. Również uzdrowiciel zgodziłby się z pewnością poczekać trochę na zapłatę. Drżały mi ręce. Odetchnęłam głęboko i wzięłam się w garść. W końcu dobrze znałam mentalność i wierzenia moich ludzi. Nie wtrącano się w sprawy Ngai, lecz poddawano jego woli. Wszystko jest już zapisane..."
- Być może będę musiała pojechać do Nyahururu, albo nawet
do Nairobi, wszystko jedno, dowiemy się, co ci dolega, i uzyskamy
pomoc. Zaufa; mi, Simba, uczynię wszystko, co będzie możliwe
- uspokajałam Lpetati i samą siebie.
Lpetati zakaszlał, odkrztusił i wówczas ku mojemu przerażeniu odkryłam, że chusteczka, którą przyłożył do ust, była poplamiona krwią. Natychmiast pomyślałam o gruźlicy i ogarnął mnie paniczny strach.
Mąż zgiął się wpół, wyprostował ponownie, spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę błagającym, pełnym rozpaczy wzrokiem, a potem na jego twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.
-Jak dobrze, że tu jesteś, Chui - powiedział zmienionym głosem. - Tym razem długo to trwało, ale wspaniale, że jesteś już ze mną. Bogu dzięki, że przyjechałaś. Karibu sana nyumbani, witamy w domu.
- Spróbuję wszystkiego, co tylko możliwe, Simba lai - zapewni
łam go po raz kolejny. - Zobaczysz, uda nam się, tumeshatanzua mata-
tizo mingi, rozwiązaliśmy już razem tyle problemów, również wtedy,
gdy było bardzo ciężko. Tym razem także sobie poradzimy.
- Una moyo mwema. Masz dobre serce. Dodaje mi otuchy, której
tak bardzo potrzebuję. - Lpetati rozkaszlał się znowu. - Powiedz mi,
że wszystko będzie dobrze. Ufam ci bezgranicznie.
- Wszystko będzie dobrze. - Wierzyłam w to mocno, choć zły
stan Lpetati i jego marny wygląd właściwie zadawały temu kłam.
Szorstka skóra łuszczyła się brzydko, a w dodatku utworzyły się na
niej białe pręgi, gdyż Lpetati stale się drapał. Zauważył moje spoj
rzenie.
31
- Twój Simba już nie jest piękny - wyszeptał niemal ze skruchą
w głosie. - Po prostu tak się stało.
- Ale znowu będziesz piękny - pośpieszyłam z zapewnieniem.
Czułam się, jakbym przemawiała do dziecka. Mój piękny, dumny
wojownik - co z niego pozostało!
Ze względu na skąpe zapasy wody wyciągnęłam z plecaka nawilżane chusteczki podróżne i delikatnie przetarłam nimi dłonie i ramiona Lpetati.
- Możesz zdjąć te stare rzeczy, przywiozłam ci nowe.
Posłusznie odwinął z ciała podziurawione płótno i z pewnym
wysiłkiem ściągnął wyblakły t-shirt, rzucając zaciekawione spojrzenie na moją torbę. Potem nagle wstrząsnął nim bezgłośny szloch i ponownie się rozkaszlał. Stałam nieco bezradnie przed moim mężem, którego zachowanie tak bardzo się zmieniło, i przyglądałam się, jak niemal rozkoszując się tą czynnością, wciera sobie w twarz i włosy przywiezioną przeze mnie wazelinę, przewraca oczami i kremuje szczupłe, zręczne ręce, pieszczotliwie je przy tym gładząc. Jak dobrze musiał się poczuć, kiedy znów był czysty i zadbany! Pomogłam mu posmarować plecy i nogi, odczekałam, aż wazelina wsiąknie, i podałam mu bieliznę, która bynajmniej nie była tutaj czymś oczywistym: skarpetki, długie jasne spodnie i koszulę w delikatną różowo-jasnoniebieską kratkę. Oba kolory były jego ulubionymi. Kiedy już się ubrał, wręczyłam mu płótno do owinięcia wokół ciała, również w różowym kolorze, i grubo tkane, ciepłe, ale lekkie shuka w błękitno-czerwoną kratę z żółtymi pasami. Lpetati pogładził je ostrożnie, przymknął oczy i powiedział z przejęciem w głosie:
-Hashe, hashee oleng, Ngai, hashe, Cbuil Aitoki, Simba lat, ni mitni tenal Dziękuję bardzo, Bogu niech będą dzięki! Wrócił twój Simba!
Potem sięgnął po pastelowe chustki do nosa. Wprost je uwielbiał. Były tutaj zupełnie nieznane, wojownicy używali ich co najwy-
32
żej do ukrywania pod nimi niegotowych jeszcze fryzur, których układanie zajmowało niekiedy kilka dni. Kobiety i dziewczęta cieszyły się bardzo z kolorowych chusteczek w kwiaty, ale nie umiały ich używać.
W języku Samburu nie było nawet dla nich nazwy.
Dwie bratanice przydźwigały do małego pokoju mieszkalnego drewno na opał. Po chwili zjawił się jeden z moich szwagrów i rozpalił w kominku, a zaraz potem znów objęłam w posiadanie nasz domek, przed którym przysiedli teraz liczni członkowie rodziny. Od czasu do czasu dzieci uchylały drzwi, nie odważyły się jednak na to, by pozostawić je otwarte. Tym razem zachowywały się niezwykle powściągliwie, gdyż moje spotkanie z ciężko chorym Lpetati wiele zmieniło. Wyczuwałam ich niepewność i onieśmielenie. Dotychczas zawsze gdy wracałam do wioski, szturmem wpadały, naturalnie bez specjalnego zaproszenia, na werandę i do domu. Hałasowały przy tym co niemiara, rozradowane i zaciekawione, nie spuszczając z oka mojego plecaka i torby podróżnej, a zwłaszcza toreb i kartonów ze sklepów w Maralal.
Zapaliłam świece i lampę naftową - w naszej okolicy nadal jeszcze nie było prądu i prawdopodobnie moglibyśmy z niego korzystać dopiero po zainstalowaniu na dachu baterii słonecznych, zakładając, że kiedyś byłabym w stanie za nie zapłacić. W wiosce nie było też bieżącej wody, posiadaliśmy jednak dwa zbiorniki na wodę, tuż obok kuchennych drzwi, i mogłam z nich czerpać, tak jak teraz, miękką, czystą deszczówkę na herbatę. Do gotowania w dalszym ciągu używaliśmy dwóch małych palników naftowych.
Podczas gdy się przy nich krzątałam, gotując także mleko - Lpetati lubił mleko, przede wszystkim jednak surowe - mój mąż stał tuż za mną. Czułam na szyi jego oddech i zimną dłoń na ramieniu.
- Kiedy tu jesteś, mam wszystko, czego potrzebuję do szczęścia i wszystko jest w porządku - powiedział, chrząkając i pokaszłując.
33
- Chciałbym najeść się do syta. Przez dłuższy czas nie mogłem tego
zrobić, Chui, nie było nic, zupełnie nic do jedzenia. Kiedy zachoro
wałem, matka i siostra przynosiły mi trochę pożywienia. Ale gdy
poczułem się gorzej, wszyscy zostawili mnie samego. Już od dawna
nie jadłem porządnego posiłku, a z pewnością niczego, co by mi
smakowało. Czy dostałaś może w Maralal awokado?
Pomimo dramatycznej sytuacji nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Lpetati uwielbiał awokado, które jadał z odrobiną soli i sokiem z limonek. Oczywiście robiąc zakupy, pomyślałam też o jego ulubionych owocach. Był to niezwykle wzruszający obrazek, kiedy tak siedział przede mną i delektował się smakiem awokado, po każdym kęsie czekając, aż rozpuści się na języku.
- Hashe, Ngai, hashe, Chui - powiedział, niemal płacząc ze szczęścia. Potem zaskoczył mnie pytaniem: - A ty? Gdzie jest twoje awokado? - Podsunęłam mu torebkę z jasnego papieru pakunkowego, aby mógł do niej zajrzeć. W środku było jeszcze pięć owoców.
Do chaty wpadły psy, Simba-ya-simba i Sungura. Zaczęły skakać wokół moich nóg z głośnym szczekaniem, omal mnie przy tym nie przewracając. To entuzjastyczne powitanie sprawiło mi ogromną radość. Cudownie było móc zobaczyć, że zwierzęta nic się nie zmieniły. Kochały mnie i akceptowały - wyczuwałam to doskonale, kiedy siadałam na werandzie i psy kładły się blisko moich stóp, jak gdyby nie chciały, bym znów je opuściła, lub kiedy podążały za mną krok w krok po całym domu.
Rozpoznały mnie nawet nasze krowy, owce i kozy. Życie w otoczeniu zwierząt dostarczało wiele przyjemności i w pełni z tego korzystałam. Między innymi z tego powodu tak bardzo podobało mi się życie wśród członków plemienia Samburu, ludzi, dla których zwierzęta stanowiły naturalny element ich egzystencji, były dla nich błogosławieństwem i treścią życia, a ponadto zabezpieczały ich byt
- z wyjątkiem psów i kotów, które po prostu "były", podobnie jak kury.
34
Gdy ponownie spojrzałam na uszczęśliwionego posiłkiem męża, zauważyłam, że wciąż głaszcze swoje nowe ubranie, uśmiechając się przy tym radośnie. Usłyszałam, jak mówi cicho do siebie:
- Maridadi, przepiękne.
Wiedziałam, ile dla niego znaczyły podziw i uznanie. Jakżeż musiał cierpieć, kiedy tak bardzo zmieniło się jego ciało i wygląd zewnętrzny!
Siedząc przed kominkiem, piliśmy chai, a Lpetati jeszcze dodatkowo przegotowane mleko. Przypatrywałam się jego twarzy o regularnych rysach, teraz tak wymizerowanej, która w świetle świec i płonącego kominka błyszczała od wazeliny. Każdemu głębszemu oddechowi Lpetati towarzyszyło ciche poświstywanie.
W nocy nie pozwoliły mi spać pchły. Prawdopodobnie przeskoczyły na mnie podczas uścisków z bliskimi podczas powitania. Na brzuchu i w talii miałam pełno wielkich, swędzących bąbli. Pchły zawsze dawały mi się w domu we znaki, stąd też podczas odwiedzin trudno mi było zachowywać spokój i przyjaźnie odnosić się do gości. Oprócz pcheł nie dawało mi spać kilka hien krążących wokół chaty, dręczył mnie też ogromny niepokój o Lpetati.
Następnego ranka rozwiesiłam za domem kilka nowych sznurów do suszenia bielizny, aby przewietrzyć na nich pościel i pozbyć się pcheł. Lpetati, tak jak zawsze i jak wszyscy w rodzinie, obudził się bardzo wcześnie. Teraz czekał na śniadanie, które, kiedy był zdrowy, przygotowywał sobie sam. Potrafił parzyć wspaniałą herbatę, najczęściej z imbirem i kardamonem.
Czasami lubiliśmy o tej wczesnej porze spoglądać przez lornetkę w kierunku góry Kenia. Obserwowanie tego masywu górskiego o fantazyjnych kształtach, odcinającego się wyraźnie od nieba płonącego o wschodzie słońca, budziło wzniosłe uczucia i pozwalało chłonąć atmosferę Afryki. Staliśmy obok siebie otuleni ciepłymi ko-
35
cami, drżąc w chłodzie poranka i czekając, aż w blasku nowego dnia kontury najwyższego szczytu Kenii zatrą się w morzu chmur lub błękicie bezkresnego nieba, pozostawiając jedynie wspomnienie zapierającego dech widoku. Czasami potem modliliśmy się.
Pomimo że na zewnątrz powietrze było jeszcze bardzo rześkie, niemal chłodne, Lpetati przydźwigał na werandę wąski stół. Wysiłek okazał się dla niego zbyt duży i chory przez kilka minut z trudem łapał powietrze.
Opadł na fotel, odczekał chwilę, ponownie wstał i poruszając się z ogromnym wysiłkiem, bardzo powoli, wyniósł na zewnątrz filiżanki z herbatą, a potem jeszcze wrócił po sztućce.
Najchętniej zostawiałabym meble na noc na werandzie, ale prawdopodobnie następnego ranka już by ich tam nie było. Nie zabrano by ich dla własnego użytku, od razu rzuciłyby się w oczy, można było jednak je sprzedać lub wymienić na inne rzeczy. Ponieważ na dobrą sprawę ludziom w okolicy brakowało niemal wszystkiego i wszystko gdzieś się mogło przydać, musiałam niestety trzymać nasze rzeczy w bezpiecznym miejscu pod kluczem.
Siedząc w otoczeniu wijących się, zielonych pnączy obsypanych różowymi kwiatami krzewów lokimeki, Lpetati oparł się o drewniane ogrodzenie werandy i przytrzymując mocno słupka, spoglądał w czyste poranne niebo. Jakiż był wymizerowany i chudy! Na krótką chwilę ogarnął mnie potworny lęk o męża, później jednak ponownie przeważył optymizm. Podeszłam do Lpetati i położyłam mu dłoń na ramieniu, mówiąc:
- Tunamtumaini Ngai, auwene! Miejmy ufność w Bogu, chodź, proszę!
Pociągnęłam go ostrożnie do stołu. Lpetati zakaszlał, ale zaraz się uśmiechnął. Po chwili na powrót spoważniał i ściskając moją dłoń, usiłował głębiej oddychać. Kiedy słońce wzeszło nad częściowo zielonymi, częściowo skalistymi wzgórzami Karisia, w przecią-
36
gu kilku minut zrobiło się cieplej. Z upływem dnia będzie coraz bardziej gorąco, w rejonie równika słońce stoi przecież niemal pionowa
Wciąż wygłodzony Lpetati pochłonął płatki z mlekiem i owoc awokado. Podczas jedzenia znów zaczął go męczyć suchy, gwałtowny kaszel. Siedziałam z mieszanymi uczuciami naprzeciwko niego, uśmiechem dodawałam mu otuchy i głaskałam jego wychudzone dłonie, przyglądając się długim, szczupłym palcom. Mój mąż miał delikatne ręce muzyka - od początku je pokochałam.
_. Wyprawa do Maralal
Lpetati, leżący w półcieniu na materacu rozłożonym na werandzie, zaproponował, aby ktoś z jego rodziny towarzyszył mi w drodze do Maralal. Z uśmiechem potrząsnęłam głową. Nie miałam ochoty pędzić za kimś, by dotrzymać mu kroku, chciałam utrzymywać własne tempo marszu i przystawać, gdy zainteresuje mnie jakaś roślina, widok czy ptak. Krewni męża nigdy się nie zatrzymywali, chyba że wyczuli niebezpieczeństwo, jakie mogły stanowić groźne zwierzęta. Wszyscy w naszej rodzinie sunęli do przodu jak maszyny, nawet wiekowy baba narzucał nieprawdopodobne tempo. Nierzadko pokonywali długie trasy bez żadnych oznak zmęczenia, ale ich wędrówki zawsze służyły jakiemuś celowi. Zupełną nowością były dla nich spacery po przepięknej okolicy dla przyjemności i nie mogli się nadziwić, że tak często się na nie wybierałam. Rozbawiło ich nawet, gdy powiedziałam, że w Niemczech ludzie robią długie, czasem jedno- lub kilkudniowe piesze wycieczki, tylko po to, by rozkoszować się naturą.
Tutaj, na wysokości ponad 2000 m n.p.m., każdy wysiłek fizyczny był bardziej wyczerpuj ący niż w Niemczech. O wiele trud niej było
37
oddychać, a do tego dochodził upał, suche powietrze i stale wiejący wiatr. Na przejście określonego dystansu potrzebowałam po prostu więcej czasu niż inni.
Jeszcze nim słońce stanęło wysoko na niebie i zrobiło się za ciepło na wędrówkę, wyruszyłam do Maralal, aby w tutejszym szpitalu porozmawiać z lekarzem o chorobie Lpetati. Przez jakiś czas dotrzymywały mi towarzystwa oba psy, które skakały radośnie i najwyraźniej nie miały chęci wrócić do domu. Szły za mną, a kiedy się odwracałam i dawałam znak, aby zawróciły, przysiadały w wysokiej trawie. Gdy tylko ruszałam dalej, znów podążały za mną. Ta zabawa trwała dłuższą chwilę, ale w końcu pojęły, że nie mogą mi towarzyszyć.
Jeszcze na wysokim brzegu strumienia, stosunkowo daleko od domu, słyszałam kaszel Lpetati. Nie było sensu się oszukiwać, jego stan budził duże obawy. Miałam nadzieję, że tu na północy zdobędę odpowiednie leki i znajdę kompetentnego lekarza. We wszystkich krajach afrykańskich z uwagi na niedożywienie i brak dostatecznej higieny wskaźnik zachorowań na gruźlicę był bardzo wysoki, a umierało na nią niemal tyle samo ludzi co na malarię i AIDS.
Szłam, często pochylając się, pod rzędami ciernistych akacji
0 nisko zwieszonych gałęziach. Oprócz tych głęboko ukorzenionych
drzew, zielone były jedynie wysokie, magazynujące wodę sukulenty
1 opuncje figowe, nasz jedyny jadalny owoc - jeżeli zdążyło się przed
słoniami i kozami. Suche trawy i krzewy szeleściły w podmuchach
nieustającego wiatru.
Korzystałam z pięknej, ale nierównej ścieżki. Miejscami prowadziła wśród potężnych, sękatych cedrów, gdzie w powietrzu unosił się tak aromatyczny zapach, że miałam nieprzepartą ochotę przystanąć na kilka minut i głęboko go wdychać. Niemal na całej długości dróżki rozpościerał się przede mną widok na dalekie góry, musiałam jednak od czasu do czasu przeskakiwać przez rozpadliny, powstałe na skutek ostatnich opadów tropikalnego deszczu, lub wspi-
38
nać się przez spiętrzone bryły skalne i omijać wysokie kopce termi-tów. Wszędzie widać było zwierzęta, spokojnie pasące się zebry, ga-zele i antylopy, surykatki i wiele rzadkich, tropikalnych gatunków ptaków, takich jak wyjątkowo piękne nektarniki o mieniącym się jaskrawymi kolorami upierzeniu, które przysiadły wśród kwitnących aloesów, a oprócz ptaków śpiewających także dropiki i dzikie perliczki. Najbardziej zwracały uwagę błyszczaki rudobrzuche, zachwycające intensywnymi pomarańczowymi i błękitnymi barwami. Tu i ówdzie w pobliżu drogi przystanęły bawoły i słonie, rzadziej lwy, które w ciągu dnia, ociężałe, drzemały w słońcu lub w cieniu jakiejś kryjówki.
Byłam w drodze już ponad dwie godziny, gdy nagle dostrzegłam martwą gazelę Thomsona, wiszącą tuż nade mną wysoko pomiędzy dwoma konarami. Zaniepokojona wypatrywałam łowcy lub łowczy-ni - w rachubę mógł wchodzić tylko lampart. Musiał znajdować się gdzieś w pobliżu, gdyż z pewnością czuwał nad zdobyczą. Wiedziałam, że zakłócając mu spokój, znalazłam się w niebezpieczeństwie. Serce biło mi jak szalone, za każdym krzakiem, w każdej wysokiej trawie widziałam obserwujące mnie oczy. Stałam ledwie żywa ze zdenerwowania, rozglądając się wokół i nasłuchując z natężeniem najcichszych dźwięków. W końcu przemogłam się i wstrzymując oddech, ze wzrokiem utkwionym w gęstych zaroślach zaczęłam bardzo powoli oddalać się od drzewa - choć najchętniej popędziłabym, co sił w nogach. W ten sposób odbiłam spory kawałek od ścieżki i nie-zamierzenie nadłożyłam drogi.
Dopiero gdy ujrzałam spokojnie skubiące trawę gazele i impale oraz naturalnie zachowujące się wielkie perliczki i błyszczaki o barwnym upierzeniu, poczułam się bezpieczna i spróbowałam odnaleźć ścieżkę prowadzącą w kierunku Maralal. Zastanawiałam się też, czy nie lepiej wrócić do wioski inną drogą. Jednak mimo uczucia strachu, jakiego wcześniej doświadczyłam, czułam się dobrze i nawet
39
cieszyło mnie to niecodzienne przeżycie. Wciąż rozpamiętywałam moją przygodę, gdy w oddali pojawiły się pierwsze płaskie budynki w Maralal. Przede mną rozpościerała się dolina, w której rosły rzadkie, podobne do amarylisów rośliny z rodziny liliowatych. Pokonawszy ją, dotarłam do Maralal - miasto raczej nie zachęcało do odwiedzin, lecz miało w sobie surowy afrykański urok.
Na terenie kliniki chorób płucnych, należącej do szpitala dystryktu Maralal, minął mnie motocyklista, drobny, ogolony do gołej skóry mężczyzna. Zsiadł z motoru tuż przed budynkiem, zniknął w środku i wkrótce potem pojawił się ubrany w biały kitel - okazał się lekarzem, ordynatorem kliniki chorób płucnych. Z miejsca nabrałam zaufania do tego człowieka, który przypominał Mahatmę Gandhiego.
Lekarz był bardzo uprzejmy i wydał mi się niezwykle kompetentny. Nie przerywał, kiedy opisywałam stan Lpetati, słuchał mnie cierpliwie, kilka razy skinął głową, potwierdził moje przypuszczenia, że mogło chodzić o gruźlicę, i napełnił mnie nadzieją, wspominając o niezwykle skutecznych lekach sprowadzonych przez pewną franko-kanadyjską organizację humanitarną. Przytaczając dane z różnych list i dokumentów, wykazał, że nawet tutaj, w tej ubogo wyposażonej klinice, wyleczono wielu pacjentów w zaawansowanym stadium gruźlicy.
- Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mamy wolne łóżko - powiedział lekarz. - Proszę przywieźć do nas męża najszybciej, jak to możliwe, będę czekał. Mam nadzieję, że będziemy mogli państwu pomóc.
Do tej chwili myślałam tylko o tym, co mogłabym uczynić dla Lpetati, teraz zaczęły mnie dręczyć inne pytania. Co będzie oznaczać dla nas ponowne rozstanie, i to w tak smutnych okolicznościach? Jak zaawansowana jest choroba Lpetati? Czy istnieje nadzieja na całkowite wyleczenie? Kiedy idąc pod bezkresnym błękitnym
40
niebem, pokonywałam drogę powrotną do borna, naszej wioski, którą tworzyły chaty otoczone żywopłotami, moje serce wypełniały na przemian ufność i niepokój.
W klinice
Dwa dni później, w niedzielę - był to gorący i wietrzny dzień - pojawił się zamówiony przeze mnie samochód, który miał nas zawieźć do kliniki. Rodzina, sąsiedzi i przyjaciele licznie przybyli, aby nas pożegnać. Wielu z nich chciało nam towarzyszyć w drodze do miasta. Były łzy, modlitwy i życzenia wszystkiego dobrego. Nastąpiło także pojednanie - wcześniej robiłam im ostre wymówki, że nie zatroszczyli się o Lpetati i nie dali mi znać o jego chorobie. Wiedzieli przecież, że posiadam skrytkę pocztową na wybrzeżu, mieli więc możliwość powiadomienia mnie o tym.
Teraz, gdy zainterweniowałam i zapewniłam mężowi pomoc, stałam się nagle dla nich malaika, aniołem.
Lpetati siedział obok mnie i kierowcy, owinięty swoim shuka w czerwono-niebieską kratę, i niemal bez przerwy kaszlał. Objęłam go uspokajająco i poczułam, jak opiera się lekko o moje ramię. Rzadko potrzebował mnie tak bardzo jak teraz.
Po gruntownym badaniu lekarskim stało się jasne, że stan Lpetati jest bardzo poważny i trafił do szpitala w samą porę. Podczas gdy Lpetati ubierał się ponownie za podniszczonym parawanem, z niepokojem spojrzałam na lekarza.
- Szczerze mówiąc, nie wygląda to za dobrze - oznajmił - ale nie aż tak źle, by nie było nadziei na wyzdrowienie. Z boską pomocą zwalczymy wspólnie chorobę. - Lekarz uśmiechnął się, dodając nam otuchy. Potem przesunął w naszą stronę leżące na stole broszury informacyjne i odczekał chwilę, aż je przejrzymy. - Będzie pan musiał
41
pozostać w klinice co najmniej osiem miesięcy - powiedział, zwracając się do Lpetati i powściągliwie skinął głową w moim kierunku.
Powoli docierał do mnie sens jego wypowiedzi. Osiem, co najmniej osiem długich miesięcy!
Lpetati skulił się na krześle. Najwyraźniej odczuł ogromną ulgę i ciesząc się z szansy wyleczenia, szepnął:
-Hashe, ahsante. - Był jednak również rozczarowany, że musi tak długo przebywać poza domem. Poznałam to po jego spojrzeniu i zaciśniętych ustach.
- Będzie dobrze - powiedziałam cicho i trąciłam go lekko ramieniem. -Huu ni wakati wako! Tunatumaini, tunawezekanalTo twoja szansa, jest nadzieja. Damy radę.
W klinice chorób płucnych nie było sal chorych, lecz niepozorne betonowe domki, rozmieszczone na rozległym, zaniedbanym terenie, tak małe, że wystarczało w nich miejsca jedynie na łóżko stojące na obmurowanej kamiennej ławie. Nie było tu ani toalety, ani wody, ani światła, ani nawet krzesła. Dowiedziałam się, że zarówno za wyposażenie domku, jak i pielęgnację pacjenta odpowiedzialni są jego bliscy. Z uwagi na bardzo skromne fundusze klinika służyła chorym jedynie lekami i opieką lekarską.
Pomimo że była to niedziela, próbowałam zdobyć w miarę możliwości wszystkie rzeczy niezbędne choremu podczas pobytu w szpitalu: materac, koce, poduszki, ręczniki, mydło, talerz, kubek i sztućce, mały piecyk na węgiel drzewny, świece, zapałki, papier toaletowy i różne artykuły spożywcze, jak również wodę pitną i mleko o przedłużonej trwałości. Niektóre zakupy kosztowały mnie nieco drożej, gdyż część sklepów była zamknięta, kiedy jednak ich właściciele poznawali nasz problem, okazywali się skorzy do pomocy- być może dlatego, że rzeczy te potrzebne były członkowi plemienia Samburu, a więc jednemu z nich.
42
Spędziłam noc z Lpetati na twardej kamiennej ławie. Materac nie był niestety tak gruby, jak się spodziewałam. Przez pozbawiony szyby, ale zakratowany otwór okienny, który prowizorycznie zasłoniliśmy zgniecionym papierem pakunkowym, przedostawało się do środka zimne powietrze. Później, przy pełni Księżyca, przysiedliśmy jeszcze, owinięci kocami, na małych schodkach prowadzących do ubogiego schronienia Lpetati, gdzie mój mąż pomodlił się ze mną i przyrzekł, że bez słowa protestu podda się terapii i przetrzyma wszystko, by tylko wyzdrowieć.
- Zawsze kiedy nadejdzie pełnia Księżyca, pomyślę o moim przy
rzeczeniu i w ten sposób będę blisko ciebie - powiedział. - A potem
pomodlimy się do Ngai, ty w domu, a ja tutaj. To on przysłał cię do
mnie, Chui, przysłał cię do mnie we właściwym momencie. On za
wsze wie, kiedy powinnaś być tutaj. Ngai jest z nami, ty wiesz o tym
i ja też o tym wiem. Mocno w to wierzę. - Jego słowa, wymówione
cicho, ale z pełnym przekonaniem, podniosły i mnie, i samego Lpe
tati na duchu.
Następnego dnia towarzyszyłam Lpetati w kolejnych badaniach. Kiedy wyjaśniono mi, jak będzie przebiegać leczenie, przeraziłam się, że jest konieczna seria sześćdziesięciu czterech zastrzyków.
Lekarz poinformował mnie także, że w najbliższej okolicy odnotowano kolejne przypadki zachorowań na gruźlicę. Nalegał, abym po powrocie do wioski wezwała weterynarza i przebadała krowy. Jego zdaniem istniał ścisły związek pomiędzy wzrastającą liczbą zachorowań a spożywaniem surowego mleka krów prawdopodobnie zainfekowanych prątkami gruźlicy.
- Właśnie to może być powodem nowych przypadków choroby
- stwierdził - ale naturalnie nie wiemy z całą pewnością, w jaki spo
sób następuje zakażenie. Chorzy przytulają niemowlęta i małe dzie
ci, kaszlą na znajdujące się w pobliżu osoby, nie widząc w tym nic
złego.
43
Przyznałam mu rację. Przypomniałam sobie teraz, że była mowa
0 kilku chorych, sądziłam jednak, że są tylko przeziębieni i nie przy
pisywałam temu większego znaczenia.
Zatem dobrze, postaram się o weterynarza. I tu stanęłam przed problemem, jakim były pieniądze. Nieprzewidziane wydatki związane z pobytem Lpetati w szpitalu mocno nadszarpnęły mój skromny budżet. Jeżeli jednak zachodziła taka konieczność, trzeba było sobie jakoś poradzić. Już wiedziałam, że nie pozostaje mi nic innego, jak znowu pokonać blisko tysiąckilometrową trasę na wybrzeże, by zarobić pieniądze, występując z zespołem w hotelach.
Wcale mi się nie podobało, że znów muszę opuścić Lpetati, rodzinę, przybrane dzieci, z którymi się jeszcze nie widziałam, i zwierzęta. Tak bardzo cieszyłam się z powrotu do życia w buszu, do naszego zbudowanego własnymi rękami przytulnego domku, z nocy
1 dni, które czasami płynęły spokojnie, a czasami niosły ze sobą do
bre i złe niespodzianki, pochłaniając wiele sił i energii lub dając dużo
radości. I kto będzie się troszczył o dom, gospodarstwo i zwierzęta?
Przynajmniej "nasze" dzieci będą w dobrych rękach - przebywały
w szkole z internatem, gdzie miały pozostać co najmniej do najbliż
szych ferii. Zamierzaliśmy jednak pojechać w odwiedziny do matki
Lpetati, Saito, którą mąż bardzo kochał, i mojego ulubionego szwa
gra Losieku, który jako najmłodszy syn opiekował się matką, i za
brać ich na kilka tygodni do nas do domu. Teraz wizyta musiała zo
stać przesunięta na czas nieokreślony.
Ponieważ Lpetati nie mógł się na razie niczym zająć, organizowanie i załatwianie wszystkiego spadło na mnie.
Z pomocą przyszła mi Marissa, druga żona teścia. Zaoferowała się sama, że kiedy będę przebywać na wybrzeżu, ona zostanie z Lpetati w klinice, by mu gotować i opiekować się nim, szpital nie dysponował bowiem zbyt licznym personelem pomocniczym. Z noclegiem nie było problemu, Marissa miała zamieszkać u swojej przyjaciółki
44
w Maralal. Baba, szwagrowie i szwagierki przyrzekli, że będą doglądać zwierząt i mieć oko na dom. Nie musiałam się więc już o to martwić.
Trudno było przewidzieć, jak długo pozostanę na wybrzeżu. Wszystko zależało od kontraktów muzycznych, mój wyjazd musiał być opłacalny. Dużą rolę odgrywał tu także stan zdrowia Lpetati. Uzgodniłam z lekarzem i jedną z pielęgniarek, że będę regularnie dzwonić i dowiadywać się o postępy w leczeniu. Mimo to wiele kwestii nie dawało mi spokoju. Jak osłabiony organizm Lpetati zareaguje na terapię? Czy mogę być pewna, że mąż będzie pod dobrą opieką lekarską? Co może się wydarzyć podczas mojej długiej nieobecności? Byłam sfrustrowana i pełna obaw. Wciąż czułam złość na rodzinę, że nie potrafiła nic zrobić dla Lpetati. Wszyscy wykazali niezdolność do spontanicznego szukania drogi wyjścia, organizacji i koordynacji działań (ogólnie rzecz biorąc, są to umiejętności zupełnie obce Afrykanom), co często budziło mój niesmak. Z drugiej strony, mogłam się sama wiele od nich nauczyć. Posiadali takie zalety, jak opanowanie i ogromna cierpliwość, jednak zdolność powstrzymywania się od zbyt szybkiej oceny sytuacji potrafiła mnie w przypadku drobiazgów doprowadzić do białej gorączki.
W drodze powrotnej do wioski rozmyślałam o zaletach i wadach prostych umysłów i stawałam się coraz bardziej wielkoduszna w osądzie bliźnich. Moja wiedza i moje odczucia nie mogły stanowić kryterium przy ocenie postępowania ludzi innego pochodzenia i o innej mentalności. Ich prostolinijność w żadnym wypadku nie powinna być odbierana jako cecha negatywna, gdyż łączyła się z nią często ogromna wrażliwość, niemożliwy do nauczenia się, drogocenny dar od Boga.
W którymś momencie, pomimo wszystkich trapiących mnie problemów, poddałam się urokowi samotnej wędrówki przez wyżyną. Odzyskałam energię i dobry humor, byłam pełna wdzięczności
45
za życie, do którego wróciłam, i chociaż szłam już kilka godzin, czułam się dziwnie wypoczęta.
tś
_ Nocne zagrożenie
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam o Lpetati w klinice i czekającej mnie uciążliwej podróży. Właśnie zaczęłam zapadać w sen, gdy rozbudził mnie odpadający od ściany okruch gliny. Poszukałam ręką latarki, oświetliłam sufit - nic. Ale kawałeczki gliny nadal spadały mi na twarz i prawe ramię. Gdy skierowałam światło latarki na ścianę obok łóżka, zdrętwiałam ze strachu - w moim kierunku sunęła smukła, długa czarna mamba. Była teraz oddalona ode mnie zaledwie na długość ramienia. Jednym susem wyskoczyłam z łóżka i odważnie chwyciłam za gumową pałkę z żelazną końcówką, która, podobnie jak latarka, maczeta, dzida i gaz paraliżujący, zawsze leżała obok łóżka w zasięgu ręki. Nie zastanawiając się długo, wycelowałam w głowę węża i uderzałam mocno, aż mamba spadła na prześcieradło. Wciąż jeszcze się poruszała, wijąc się i skręcając. Przerażona krzyknęłam:
- Sorry, wężu! - I wymierzyłam kolejny cios, a potem rzuciłam na niego poduszkę, błyskawicznie zwinęłam prześcieradło i czekałam z głośno bijącym sercem. Wiedziałam, że nie mogłam inaczej postąpić, lecz mimo to czułam się nieswojo. Najchętniej pozostawiłabym węża przy życiu i wyniosła go z domu. Tylko jak miałam tego dokonać w bezpieczny sposób?
- Sorry, wężu - powiedziałam jeszcze raz. Zziębnięta nasłuchiwałam w bezruchu. Panowała całkowita cisza. Przyniosłam wiadro i wepchnęłam do środka zawiniątko z wężem. W obawie, że mamba znowu przyjdzie do siebie, postawiłam na wiadrze odwrócony do góry nogami stołek. Potem odczekałam jeszcze jakiś czas, wytężając
46
słuch. Mamba już się nie poruszyła. Czułam się okropnie. Ciężko mi było zabić zwierzę, nawet jeśli chodziło o tak groźnego węża. Lubiłam je. Nie od początku tak było, najpierw zajmowałam się nimi z konieczności, ale potem wzbudziły moje zainteresowanie. Odwiedzałam różne farmy z wężami, dowiadując się coraz więcej o tym gatunku zwierząt i uważnie obserwując jego przedstawicieli. Niegroźne węże brałam nawet do rąk. Były przyjemne w dotyku, gładkie i chłodne. Czuły taki sam respekt przede mną, jak ja przed nimi. Po ukąszeniu czarnej mamby miałabym być może przed sobą dwie lub trzy godziny życia. Ona albo ja, zrozumiałam to od razu i musiałam ją zabić, aby sama przeżyć.
O spaniu nie było już mowy. Wciąż drżałam z emocji. Wzburzona tym, co zaszło, przysiadłam przed wygaszonym kominkiem i im wyraźniej uświadamiałam sobie, że mogłam już nie dożyć kolejnego dnia, tym mocniej się trzęsłam. Czytałam gdzieś, że mamby prowadzą dzienny tryb życia - cóż, teraz wiedziałam lepiej.
Podkręciłam knot w lampie naftowej, zapaliłam kilka świec i nasłuchiwałam śmiechu hien rozbrzmiewającego każdej nocy. Tym razem słyszałam go tuż pod drzwiami chaty, rozpoznałam też, bardziej oddalone, porykiwanie słoni. Wcześniej nie wiedziałam, że te olbrzymy o grubej skórze nie tylko trąbią, ale wydają też rozmaite inne dźwięki, które miłośnicy zwierząt potrafią precyzyjnie interpretować. Ja również za namową Lpetati zaczęłam się uczyć ich "mowy" i obecnie już nieźle sobie radziłam.
Gdy chciałam zapalić ogień w kominku, coś nagle zaszeleściło w kartonie z drewnem na podpałkę. Prawdopodobnie przez kominek przedostała się do chaty jedna z grubych brązowych myszy, znajdując przytulne schronienie, tak jak to już wcześniej bywało, w kartonie pełnym wiórów, cienkich szczap i papieru.
Pomimo obecności hien w pobliżu ostrożnie otworzyłam ryglowane na trzy zamki drzwi i przesunęłam karton z wszystkimi tymi
47
wiórami, szczapami i prawdopodobnie z myszą na werandę. W zeszłym roku myszy wyrządziły w domu wiele szkód, ponadgryzały półki, materace i ubrania, że nie wspomnę już o ekskrementach, moczu i odrażającym zapachu.
Aby zapobiec przedostawaniu się tych niesympatycznych gryzoni do domu, musiałam zabezpieczyć wlot komina, który wydawał się tym słabym punktem. Jego zewnętrzne ściany były zbudowane z dużych, położonych warstwami kamieni, po których łatwo mogły się wspinać myszy i oczywiście także wszelkiego rodzaju chrząszcze i gady - a nawet włamywacze. Nie wiedziałam jeszcze jednak, co mogłabym tam zainstalować, by urządzenie nie utrudniało odpływu dymu.
Głosy dzikich zwierząt stopniowo cichły w oddali. Teraz zaczął rozbrzmiewać, jeszcze nieśmiało, świergot ptaków, miły dla ucha, nawołujący, wabiący, radosny, melodyjny. Powietrze wypełniły następujące jeden po drugim ciągi dźwięków. Dziękowałam Bogu, że nagle wzeszło słońce i noc dobiegła końca. Pierwsze promienie wpadały przez wąskie szpary okiennic. Otworzyłam je z niejakim trudem. Powitało mnie lśniące pomarańczowo słońce równika. Chłonęłam wspaniały widok na potężne wzgórza Karisia, w porannym świetle lasy i zbocza skalne wciąż zmieniały swe barwy. Wdychałam głęboko chłodne, czystegórskie powietrze, ciesząc się z nadejścia nowego dnia, który za każdym razem był dla mnie niczym cudowny podarunek.
Gołębie dreptały po dachu z blachy falistej, czyniąc co niemiara hałasu; kilka ptaków piło rosę z rynny. Nasza chata z bali, położona na uboczu wśród krzewów i drzew, otoczona ogrodem i rowami, gdzie również w suchych miesiącach mogła się zbierać w niewielkich ilościach rosa, była porannym miejscem spotkań upierzonych śpiewaków i wielu gatunków owadów. Niezmiennie sprawiało mi to radość. Przez dłuższą chwilę cieszyłam się otaczającym mnie świa-
48
tem, a potem znów wróciłam myślami do minionej nocy i postanowiłam zająć się mambą. Z zaciekawieniem i z mieszanymi uczuciami przyjrzałam się chropowatej ścianie, po której z łatwością mogły pełzać węże, i podeszłam do wiadra. Potrząsnęłam nim lekko, nasłuchiwałam przez chwilę i ponieważ wąż nie dawał znaku życia, powolutku odsunęłam stołek służący jako pokrywa. Mamba leżała bez ruchu, lekko zwinięta, jej łuski połyskiwały oliwkowo w porannym świetle. Wyglądała naprawdę bardzo ładnie, przynajmniej dla kogoś, kto nie ma fobii na punkcie węży. Zaniosłam wiadro na werandę, zastanawiając się, co zrobić ze zwierzęciem.
Kiedy stałam tak niezdecydowana, przyszedł baba, aby wypić ze mną cbai i zjeść kilka kromek swojego ulubionego białego chleba z rodzimym miodem akacjowym i dżemem. Miód, podobnie jak wszyscy Samburu, po prostu uwielbiał, ale chleba i dżemu wcześniej nie znał. Dziwiło mnie, że kobiety z plemienia Samburu nie pieką chleba. Potrafiły za to przyrządzać przepyszne naleśniki z mąki kukurydzianej.
Baba zauważył wiadro z ustawionym na nim stołkiem, opowiedziałam mu więc o wydarzeniach tej nocy. Coraz wyraźniej zdawałam sobie sprawę z tego, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znajdowałam i byłam wdzięczna losowi, że Lpetati nie spał w domu. Być może wąż sunąłby w jego kierunku, a Lpetati, jakkolwiek nieprawdopodobnie to zabrzmi, nie mógłby go zabić! Nie mogłam po prostu uwierzyć, kiedy się o tym dowiedziałam, ale jego bliscy potwierdzili, że tak jest w istocie - mojemu mężowi nie wolno było zabić węża. Nawet po szczegółowych wyjaśnieniach nie rozumiałam do końca powodu owego zakazu, starałam się go jednak zaakceptować. Rzecz miała się następująco: istniało silne przekonanie, że zmarły przed laty bliźniaczy brat Lpetati pojawi się kiedyś znowu pod postacią węża, jeżeli nie będzie zadowolony z przebywania w zaświatach lub po prostu będzie szukać bliskości brata. Wierzono, że bliź-
49
nięta, a więc również Lpetati, łączy z tymi gadami wyjątkowo mocna więź. Gdyby mój mąż zabił węża, istniałoby prawdopodobieństwo, że trafił na swojego bliźniaczego brata. Tak więc w wypadku pojawienia się jadowitego węża w domu, to ja musiałam przejąć inicjatywę i zażegnać niebezpieczeństwo.
Lpetati był oprócz tego przeświadczony, że potrafi wpływać na węże, a kiedy wystarczająco mocno się skoncentruje, może skłonić je do zbliżenia się lub ucieczki. Tę samą zdolność miał posiadać jego brat w zaświatach.
-Jeśli nie będziemy chcieli, by wąż zaatakował, nie zrobi tego, ale zawsze przyjdzie z pomocą, gdyby ktoś chciał nam wyrządzić krzywdę - mówił.
Uważałam, że fantazjuje, tym niemniej jego słowa zaniepokoiły mnie i długo zaprzątały moje myśli, gdyż brzmiały bardzo tajemniczo. W każdym razie aż do teraz moje spotkania z niebezpiecznymi wężami kończyły się zawsze pokojowo.
Zaglądając do wiadra z założonymi na plecy rękami i pochyloną głową, baba uważnie słuchał mojej opowieści. Potem przyglądał mi się długo badawczym wzrokiem, z wyrazem zadowolenia na twarzy. Kilkakrotnie potrząsnął głową i ponownie na mnie spojrzał. Zauważyłam, że jego uznanie wyraźnie wzrosło. Dotknął mojego ramienia, położył na nim dłoń, a po chwili podniósł ją i położył mi na głowie. Znów skinął głową, mrucząc cicho niezrozumiałe słowa, usłyszałam tylko wypowiedziane nieco głośniej:
- Ngai, Ngai.
Zyskałam w jego oczach, gdyż uznał, że stanęłam na wysokości zadania. Było jednak coś jeszcze, co nie dawało mu spokoju, przemilczał to jednak.
Za pomocą kija razem wrzuciliśmy długiego węża w cierniste krzewy. Wkrótce pozostanie po nim jedynie cienka, przezroczysta skóra. Być może położę ją wtedy na kominku obok innych pamią-
50
tek. Znajdowały się tu już znalezione podczas wędrówek czarno-bia-łe kolce jeżozwierza, kły lwa i guźca, a także mała czaszka pawiana i liczne, zarówno skręcone, jak i proste rogi antylop oraz wielkie pióra o cudownych barwach.
Lpetati był dumny z moich zbiorów, bronił ich i często towarzyszył mi w poszukiwaniach dekoracyjnych przedmiotów. Umiał wy-patrzeć interesujące kamienie, gałęzie, rośliny i ich nasiona. Przyniósł mi nawet pazury lwa i guźca, a raz z pomocą przyjaciół przydźwigał do domu potężny, wyblakły szkielet podudzia słonia, który zginął przed wieloma laty. Posiadałam też zęby jadowe i skóry węży. Goście podchodzili jednak do naszej kolekcji z dużą rezerwą. Ich uznanie znajdowały jedynie zdjęcia moich bliskich i pocztówki z dzikimi zwierzętami, a także wielkie kalendarze, na kartkach których pyszniły się żółte pola rzepaków z mojej ojczystej ziemi - Dolnej Saksonii - czy też kwitnące jabłonie na porośniętych dmuchawcami łąkach, na których pasły się czarno-białe krowy, oraz zło-cistoczerwone jesienne lasy. Szczególny podziw budziła w nich fotokopia zaśnieżonego krajobrazu z uginającymi się pod ciężarem śniegu, nisko zwieszonymi gałęziami jodeł. Nazywali ją barafii-picha, lodowym zdjęciem.
Zachwycali się zwłaszcza wszystkimi fotografiami, które zrobiłam członkom mojej afrykańskiej rodziny i umieściłam w dużych albumach. Kiedy przeglądając je, rozpoznawali siebie, chichotali zawstydzeni. Nieczęsto mogli oglądać swoje podobizny. W żadnym domu nie było lustra, a małe okrągłe lusterko, które podarowałam Lpetati, stanowiło jego największy skarb. Wszyscy goście niezwykle chętnie przeglądali się w lustrach w naszym domu, ale ich reakcja była zupełnie odmienna od mojej. Zawsze uważnie badali wzrokiem swoje odbicie, zdziwieni, jak gdyby w lustrze ujrzeli nieznajomą osobę, potem następowało wprawdzie rozpoznanie, ale niepewność pozostawała.
51
Kiedy baba, którego ktoś zawołał, wyszedł z domu, wzięłam pod lupę wszystkie pozostałe ściany. Były zbudowane z pni, które zespalała plecionka z wylepionych gliną gałązek. Szorstka zewnętrzna powierzchnia z licznymi szczelinami i wgłębieniami dawała wężom liczne punkty oparcia. Z pewnością nie obejdzie się bez tynkowania ścian, gdyż po gładkich powierzchniach węże nie będą mogły pełzać. Prawdopodobnie gadom odpowiadało położenie domu na słonecznym zboczu i znajdujące się wokół niego duże odłamki skalne, pniaki i kamienie, wśród których łatwo mogły się schronić. Baba sądził jednak, że przyciągają je zbiorniki z wodą ustawione tuż obok domu.
-Węże szukają wilgoci - tłumaczył mi. A może wśród nich pojawi się brat bliźniak...
No cóż, należało się zastanowić, jak temu zaradzić w możliwie najkrótszym czasie. Warto by także pomyśleć o jastrychu, gładkiej, bezspoinowej posadzce, aby - co odkryłam przed kilkoma dniami - do domu przez obecnie jedynie ubitą glinę nie przedostały się znów termity i nie wyrządziły większych szkód. Te małe białe owady z błyszczącymi brunatnymi główkami gromadziły się najchętniej, i to w nieprawdopodobnych ilościach, pod takimi przedmiotami jak kartony, skrzynki i wiadra.
Musiałam natychmiast coś z tym zrobić, inaczej pewnego dnia nasza chata z nadgryzionymi i przeżartymi belkami po prostu się rozsypie. Wcześniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że tak małe stworzenia są w stanie doprowadzić do zawalenia się domu. Widziałam jednak taki budynek, małą izbę chorych, w której zagnieździły się termity i tak przeżarły sufit i ściany, że nadawała się tylko do wyburzenia.
Za jastrychem przemawiał też fakt, że klepisko niestety nigdy nie było naprawdę czyste. Obuwie, skarpetki i stopy zawsze były pokryte rdzawym pyłem, a kiedy drzwi stały otworem, wiatr wiejący nie-
52
zmiennie na zboczu unosił drobinki pyłu, które wirowały w całym domu, osiadając na wszystkich przedmiotach. Podczas deszczowej pogody podłoga z ubitej gliny bywała często śliska i nieprzyjemnie zimna. Również dlatego miałam chęć pokryć ją innym materiałem budowlanym.
Do tej pory zawsze brakowało mi pieniędzy na zrobienie podłogi, ale teraz nie można już było z tym zwlekać. Problem mogło stanowić zdobycie odpowiedniego materiału w Maralal. Prawdopodobnie musiałabym specjalnie w tym celu wybrać się do Nyahururu lub poprosić moich przyjaciół z Nairobi, aby załatwili mi go w stolicy. Materiał na posadzkę powinien być w jasnym kolorze, aby ewentualne robactwo czy węże były od razu widoczne, i łatwy do czyszczenia - najlepiej gdyby podłogę można było zamieść i przetrzeć na mokro.
Tak więc w najbliższym czasie czekało mnie mnóstwo pracy. W obecnej sytuacji nie mogłam liczyć na pomoc Lpetati, ale miałam nadzieję, że otrzymam wsparcie ze strony rodziny, przyjaciół i sąsiadów, a nawet mogłam być go pewna, o ile odpowiednio się odwdzięczę. Ze zwykłą, spontaniczną pomocą sąsiedzką, taką jak w Niemczech, nigdy się tu nie spotkałam. W plemieniu Samburu działała ona na zasadzie wymiany - jeśli ja ci pomogę, ty także musisz mi pomóc. Jak wiedziałam z doświadczenia, same gorące słowa podziękowania w takich wypadkach nie wystarczały.
Jak zawsze, wszystko bez wyjątku spoczywało na moich barkach. Nie mogłam liczyć na jakiekolwiek wsparcie finansowe. Miałam świadomość, że będę musiała sama podejmować wszelkie decyzje, a jeśli koszty okażą się zbyt wysokie - odrzucić plan i znaleźć doraźne rozwiązanie. Jednak, chwała Bogu, pozostawała jeszcze możliwość podreperowania budżetu dzięki występom muzycznym na wybrzeżu.
Bardzo często, kiedy byłam niespokojna, odwiedzałam grób dziadka. Tak też zrobiłam i tym razem. Po drodze zerwałam kilka
53
gałązek czerwono i biało kwitnących lokimeki, a także lokitengi o różowych kwiatach, aby położyć je na znajdującej się w ustronnym miejscu mogile. Czasami rozsypywałam na nią również odrobinę tytoniu do żucia, aby sprawić zmarłemu przyjemność i zjednać sobie ducha przodków - zwyczaj ten podpatrzyłam u innych członków rodziny. Dzisiaj zamiast tego postawiłam na grobie kubek mleka. Czyni się tak przy szczególnych okazjach, na przykład kiedy prosi się zmarłego o udzielenie pomocy z zaświatów lub o jego błogosławieństwo. Ofiarowanie kubka mleka członkowi plemienia Samburu, nawet temu, który już odszedł z tego świata, było największym darem.
Z trudem udało mi się postawić kubek tak, żeby się nie przewrócił. Zastanawiałam się przy tym, co dzieje się później z mlekiem. Czy ktoś je wypija, a jeśli tak, to kto? Jeszcze nigdy nie widziałam, aby pełna szklanka lub kubek pozostały na miejscu. Tylko raz znalazłam opróżniony kubek w pobliżu grobu, wszystkie pozostałe zniknęły.
Lpetati i ja wiele dziadkowi zawdzięczaliśmy. Od początku znajomości akceptował nasz związek i podczas wszystkich tych lat, aż do swojej śmierci, był moim najlepszym przyjacielem i doradcą. Ten wielki, również posturą, stary, mądry człowiek opiekował się mną jak córką. Nie spodziewałam się tego, gdyż czułam przed nim ogromny respekt, przede wszystkim ze względu na władzę, jaką miał nad całym rodzinnym klanem. Witałam go z bijącym sercem, drżąc ze zdenerwowania i strachu. Ale to właśnie z dziadkiem miałam o wiele lepsze relacje niż z niektórymi członkami rodziny. Nie musiałam przy nim udawać kogoś innego, niż jestem, i zawsze mogłam mu zaufać. Dziadek we mnie wierzył. Dużo później dowiedziałam się także, że zawsze brał mnie w obronę przed kilkoma sceptykami w rodzinie. A to, co babu powiedział, było święte, nikt nie ośmielał
54
się mu sprzeciwić. Dla rodziny nie było więc zaskoczeniem, że dziadek powierzył mojej pieczy zbocze powyżej naszej małej wioski, "ziemię przodków", pozwalając mi tu zamieszkać i korzystać z jej bogactw, pod warunkiem że nie zetnę bez powodu żadnego z tutejszych drzew i zadbam o to, żeby szanowano ten teren, będący za zgodą rodziny, jednak bez potwierdzenia na piśmie, własnością całego plemienia. Również nasz dom został później zbudowany dokładnie w tym miejscu, które bobu nam wskazał jako najlepsze do tego celu. Swojego czasu często siadywałam na tym zboczu z dziadkiem i Lpe-tati. Już wtedy byłam nim zauroczona, zachwycała mnie dzika roślinność, lśniąca czerwienią ziemia, mieniące się, białe okruchy kwarcu i promiennie błękitne grona kwiatów na krótkich łodygach, pentanisia, jak brzmiała ich łacińska nazwa, lub orkelage orger, jak nazywano je tutaj, wykorzystywane w medycynie i stanowiące też ulubioną paszę dla bydła.
Najbardziej mistycznym miejscem był znajdujący się w pobliżu głęboki, wypłukany przez ulewne deszcze jar z dzikimi formacjami skalnymi i tunelem. Lubiłam tu przesiadywać na jednym z występów skalnych. Gdyby nie obawa przed jadowitymi wężami, mogłabym spędzać tu całe godziny, drzemiąc w promieniach słońca prze-filtrowanych przez delikatną zieleń akacji. W jarze rosło wiele roślin niespotykanych gdzie indziej w okolicy, a część drzew wyrastała z wąskich szczelin skalnych niemal poziomo, tworząc naturalne sklepienie nad niewielkim wąwozem. O dziwo, mieszkańcy wioski rzadko tu bywali, być może więc rzeczywiście za osobliwym pięknem tej grupy skał kryły się czary.
Naturalnie teraz patrzę na zbocze innymi oczami. Kiedy powierzono mi kawałek ziemi krainy Samburu, poczułam się za niego odpowiedzialna. To było cudowne uczucie, znaleźć tu, na równiku, drugą ojczyznę. Co prawda, wyglądała ona zupełnie inaczej niż w moich dziecięcych marzeniach o Afryce. Pierwszoplanową rolę
55
odgrywał w nich nieprzebyty pierwotny las, zacieniony drzewami o nisko zwieszonych, zielonych gałęziach, jakby zaczarowany nurt rzeki, którą płynęłam z tubylcami na małej łódce, aby nieść pomoc ludziom w odległych wioskach. Prawdziwa Afryka była zupełnie inna: sawanny, pagórki i lasy, łańcuchy górskie, skały i kamieniste usypiska - bezkresne wyżyny, dzikie zwierzęta, stada zwierząt domowych, gliniane chaty, żyjący tradycyjnie mieszkańcy. A ja poruszałam się wśród nich swobodnie, akceptowana przez otoczenie, choć niekiedy zdarzały się też sytuacje, w których pragnęłam, aby babu żył nadal i mógł mi służyć radą czy pośredniczyć między mną a rodziną.
Ruszyłam w drogę powrotną do domu. Długa rozmowa z dziadkiem podniosła mnie - tak jak niegdyś w chacie - na duchu i poczułam, że jestem gotowa stawić czoło wyzwaniom, które przede mną stały. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale miałam wrażenie, że babu jest gdzieś blisko. Czasami wyraźnie czułam dłoń dziadka na mojej głowie. Tym gestem - z racji swojej wysokiej pozycji w naszej społeczności - zawsze mnie błogosławił. Wyczuwałam jego obecność i zdarzało się to bardzo często.
W naszych relacjach było coś szczególnego, nawet jeśli różniły się od tych, jakie łączyły mnie i Lpetati. W pewien sposób skrywały w sobie tajemniczość, choć jednocześnie dominowała w nich szczerość i naturalność.
Muzyka, muzyka
Przed moim wyjazdem jeszcze raz omówiliśmy z Lpetati temat "muzyka i wybrzeże". Mój mąż naturalnie nie był zachwycony, że tuż po przyjeździe mam zamiar ponownie wyruszyć w drogę. Być może poczuł się opuszczony, co nie świadczyło o nim najlepiej, lub
56
uważał, że zbyt lekko podchodzę do jego choroby. Głos Lpetati zdradzał rozczarowanie i zazdrość - z pewnością byłby mniej rozgoryczony, gdyby mógł pojechać ze mną.
Jednak wybrzeże i muzyka oznaczały pieniądze na leczenie. Musieliśmy przyjąć ten fakt do wiadomości i należało się tylko cieszyć, że w ogóle istniała możliwość podreperowania rodzinnego budżetu. Ostatecznie musiałam czymś zapłacić za leczenie.
Gdy poznałam Lpetati, miałam przy sobie gitarę; on i jego rodzina bardzo lubili wspólne muzykowanie, a sam instrument był moim znakiem rozpoznawczym, w pewnym sensie symbolem statusu, cenionym przez dzieci i dorosłych. Gitarę dźwigałam już podczas pierwszej podróży do Kenii, gdyż chciałam - jako niepoprawna romantyczka - rozkoszować się nadmorskimi wschodami i zachodami słońca, brzdąkając w struny i śpiewając. Ale nic poza tym: gitara była prezentem od mojego pierwszego męża, który zmarł nagle i o wiele za młodo, więc kiedy na niej grałam, czułam więź między nami.
Przed publicznością w kenijskich hotelach zaczęłam występować przez przypadek, dzięki pracy w biurze turystycznym.
Moja ówczesna szefowa skontaktowała mnie z członkami zespołu z Zairu, którzy szukali śpiewaczki mającej w swoim repertuarze utwory w kilku europejskich językach. W niewielkiej orkiestrze, sekstecie, grali starsi wiekiem pedagodzy z wykształceniem muzycznym, którym w ojczyźnie niekiedy przez wiele miesięcy nie wypłacano pensji. Sfrustrowani nauczyciele, chcąc poprawić swoją sytuację finansową, wpadli na pomysł, aby założyć zespół i w ten sposób zarabiać na życie.
Początkowo występowali w weekendy w kościołach i publicznych lokalach, ćwiczyli wytrwale na wypożyczonych zrazu instrumentach i bardzo szybko stali się powszechnie lubianą orkiestrą, podpisującą coraz wyższe kontrakty, które zapowiadały lepsze czasy. Pozosta-
57
li więc przy muzyce, wzbogacając swój repertuar o nowe "światowe" tytuły. Dzięki przekazywanym z ust do ust pochlebnym opiniom zaczęli otrzymywać angaże również poza granicami Zairu, między innymi w Zambii, Mozambiku, Tanzanii, a w końcu także w Kenii. Niechętnie opuszczali ojczyznę, rozstając się ze swymi bliskimi, co dla tak rodzinnych ludzi, jakimi są w większości Afrykanie, było niezmiernie trudne. Mogli jednak teraz wspomagać z zagranicy swoje rodziny w ojczystym kraju.
Dla mnie możliwość zdobycia doświadczenia scenicznego i praca w towarzystwie wspaniałych muzyków, a przy tym dobrych kolegów, od których mogłam się wiele nauczyć zarówno o muzyce, jak i afrykańskiej mentalności, były czymś fantastycznym. Oni natomiast z zainteresowaniem słuchali opowieści o życiu w Niemczech. Szczególnie fascynowała ich moja "niemiecka" dyscyplina. Nie mogli wyjść z podziwu, że zawsze punktualnie pojawiałam się na próbach i nigdy nie zdarzyło mi się zapomnieć tekstu, nawet pieśni afrykańskich. Dla mnie zdyscyplinowanie w pracy było czymś oczywistym, poza tym chciałam sobie coś udowodnić i bałam się kompromitacji.
_ Binki
Praca z moimi kolegami sprawiała mi ogromną radość, zwłaszcza że Binki, "senior" zespołu, coraz bardziej się do mnie przekonywał i po jakimś czasie połączyła nas przyjaźń. Zawsze służył mi radą i pomocą. Mimo że był poważnym człowiekiem, miał ogromne poczucie humoru. Lubiłam przebywać w jego towarzystwie, nasze rozmowy bardzo różniły się od tych, jakie mogłam prowadzić z Lpe-tati, byłam też w nim zakochana. Jeszcze dzisiaj z ogromną przyjemnością, ale też i melancholią wspominam nasze liczne występy i wiele
58
wspaniałych rozmów, które wzbogaciły moją wiedzę o Afryce. W jego opowieściach o rodzinnych stronach, południowym regionie prowincji Shaba, Afryka, pomijając przedstawione w drastyczny sposób przeżycia wojenne, była bliska tej z moich dziecięcych marzeń. Nauczyłam się patrzeć oczami Binkiego, można powiedzieć - "po afrykańsku", i dzięki temu lepiej zrozumiałam wiele spraw, również niektóre zachowania Lpetati.
Czasami brakowało mi Binkiego, a jego zbyt wczesna śmierć na skutek ciężkiej choroby pozostawiła ogromną pustkę.
Wszystko, co pozostało mi z tych szczęśliwych czasów, to jedynie krótkie, pełne czułości liściki, przepiękne listy, zdjęcia i kilka kaset z zarejestrowanymi koncertami, jak również kompozycjami Binkiego i moimi, nagranymi w renomowanych studiach w Niemczech i Nairobi. I naturalnie wspomnienie tych kilku szczęśliwych lat, w ciągu których zdobyłam nowe doświadczenia i dowiedziałam się wiele o sobie samej.
Ponieważ zespół już nie istniał, przez dłuższy czas znów pracowałam w małym biurze turystycznym i sporadycznie występowałam, najczęściej prywatnie z okazji rocznic czy podczas innych uroczystości obchodzonych przez europejskich gości w hotelach. Pewnego niedzielnego popołudnia spotkałam w "Severin Sea Lodge" muzyka Eddiego. On i jego żona bywali od czasu do czasu na koncertach zespołu z Zairu, a także na moich solowych występach. Eddie, który pochodził z Mombasy, grał znakomicie zarówno na pianinie, jak i na keyboardzie i gitarze. Miał też przyjemny głos i duże doświadczenie jako solowy artysta na statkach wycieczkowych.
Wkrótce po pierwszych rozmowach i spontanicznych występach zaczęliśmy wspólnie muzykować. Mogłam poszerzyć jego bogaty repertuar o pieśni, które brzmiały inaczej, gdy wykonywała je kobieta. Coraz częściej występowaliśmy w duecie, a nasze ballady rockowe, evergreeny, folkowe i afrykańskie pieśni cieszyły się dużym po-
59
wodzeniem u publiczności, w przeważającej części europejskiej. Byłam osobą raczej powściągliwą z natury i nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo brakowało mi sceny i świateł rampy.
Moja znajomość z Eddiem była pod wieloma względami bardzo korzystna dla nas obojga.
Wspólne występy sprawiały nam ogromną przyjemność, muzyka stanowiła silne ogniwo łączące, dawała radość i pomagała uzyskać wewnętrzną harmonię. Jednak naszym partnerom życiowym ani przez moment nie groziło niebezpieczeństwo, że zostaną zdradzeni.
_ Nad Oceanem Indyjskim
Gdy zostałam żoną Lpetati, nie spodziewałam się, że pewnego dnia będę zmuszona, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, opuścić go na jakiś czas. Po wielu szczęśliwych latach u jego boku Lpetati zmienił się nagle i nie potrafiłam już do niego dotrzeć. Robił rzeczy, których nie rozumiałam i nie aprobowałam. Ludzie w wiosce byli przekonani, że mój mąż został "zaczarowany". Pomimo prób załagodzenia sytuacji podejmowanych przez dziadka, posłuchałam wewnętrznego głosu i w końcu z ciężkim sercem wystąpiłam z "zaczarowanego kręgu" i udałam się na wybrzeże. Tam poszukałam sobie najpierw skromnego dachu nad głową i podjęłam pracę w biurze turystycznym. Dzięki temu nie tylko mogłam się utrzymać, ale także pomóc finansowo moim synom w Niemczech, dopóki nie stanęli na nogi. Z kenijskiego wybrzeża mogłam też komunikować się z dziećmi przez całą dobę. Bardzo mi tego brakowało w domu na północy.
W tym czasie stałam się właścicielką niewielkiego domu w Shan-zu, miejscowości leżącej na północnym wybrzeżu w pobliżu Mom-basy. Uwielbiałam go, chociaż trudno mi się było przyzwyczaić do
60
krat w oknach i drzwiach. Nigdzie dotąd nie widziałam tylu zakratowanych okien w domach, co w Kenii. Istniały jednak ku temu, o czym z czasem się przekonałam, ważne powody.
W domu były dwie sypialnie, przestronna kuchnia, wyłożona kafelkami kabina prysznicowa i "prawdziwa" toaleta, długi przedpokój i pokój dzienny oraz przyłącza do sieci wodnej i energetycznej. Miałam więc bieżącą wodę i elektryczność, z których mogłam korzystać niemal bez ograniczeń. Z wąskiego ogródka prowadziło do głównego wejścia sześć szerokich, płaskich stopni. Najpiękniejsze było jednak stare drzewko limonkowe, sprawiające wręcz wrażenie zaczarowanego. Zapach drzewka i rzucany przez nie cień czyniły z niewielkiego domu bajkową posiadłość. O dobry nastrój dbał niemal sięgający dachu oleander, obsypany lśniącymi różowymi kwiatami, podobnie jak drobna akacja, dwie żółte katalpy, wysokie, wyrosłe z zasianych przeze mnie nasion papaje, koleusy, czerwone hibiskusy, żółto kwitnące pędy melona oplatające płot, rosnąca w całym ogródku dzika szałwia i mnóstwo innych egzotycznych roślin. Umiały je docenić lśniące turkusowymi i czerwonymi barwami nektarniki.
Nawet kiedy pojednałam się już z Lpetati i jego rodziną i wróciłam do dystryktu Samburu, zatrzymałam dom w Shanzu. Po pierwsze, czułam się tu bardzo dobrze i nie miałam serca oddawać go w obce ręce, a po drugie, mogłam wracać na wybrzeże, aby tu pracować za każdym razem, kiedy zmuszała mnie do tego trudna sytuacja finansowa lub kiedy po prostu odczuwałam potrzebę wyjazdu. Poza tym było mi tutaj łatwiej przyjmować gości z Niemiec, moich synów, ukochanych krewnych i przyjaciół.
Tak więc posiadałam w Kenii dwa domy - chatę z drewnianych bali w dystrykcie Samburu i jej przeciwieństwo, urokliwy domek na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Szkoda tylko, że dzieliła je tak ogromna odległość, że podróż trwała często ponad dwadzieścia godzin.
61
i
WShanzu
Jak było do przewidzenia, wybrzeże ze swoim łagodnym powietrzem i tropikalną obfitością barw ponownie całkowicie mnie urzekło. Północne i południowo-wschodnie regiony Kenii różniły się od siebie tak diametralnie, jakby to były dwa kraje. Długie spacery po plaży pozwalały mi się odprężyć i zebrać myśli. Dzięki temu szybko odzyskałam równowagę i przestałam złorzeczyć losowi, który zmusił mnie do opuszczenia Lpetati.
Najpierw musiałam zrobić porządki w domu w Shanzu. Odczuwałam też potrzebę zajęcia się małym ogródkiem. Praca w ogrodzie dawała mi dużo radości, poza rym nie chciałam, aby już z daleka dom wyglądał na niezamieszkany, co groziło nielegalnym wprowadzeniem się "nowych mieszkańców" lub wtargnięciem złodziei. Musiałam też uregulować rachunki za prąd i wodę oraz zapłacić za wynajem skrytki pocztowej w Bamburi, aby jej nie stracić. Na wybrzeżu nie było bowiem łatwo znaleźć wolną skrytkę. Jej numer z reguły oznaczał w Kenii adres i był bardzo ważny przy podawaniu danych w formularzach. Miało to dla mnie duże znaczenie, gdyż właściwe miejsce zamieszkania mogło znajdować się zupełnie gdzie indziej, tak jak w moim przypadku. Często jedną skrytkę pocztową dzieliło kilka rodzin, aby zaoszczędzić na kosztach. Było dla mnie całkowicie niezrozumiałe, jak można kogoś odnaleźć jedynie na podstawie numeru skrytki pocztowej - w większości afrykańskich miejscowości ulice nie miały nazw.
Przez dłuższy czas posiadałam także skrytkę w Maralal. Postanowiłam jednak z niej zrezygnować, gdyż nie wszystkie listy do mnie docierały, poza tym miałam kilka nieprzyjemnych utarczek z członkami rodziny, którzy również odbierali pocztę, po czym gubili ją lub gdzieś zapodziewali. Doszłam do wniosku, że wystarczy mi skrytka na wybrzeżu.
62
Tym razem w domu w Shanzu czekała mnie przykra niespodzianka - z mojego ukochanego drzewka limonkowego odpiłowano grubą gałąź i wrzucono ją do ogródka, uszkadzając płot. Z pewnością była to robota pracowników elektrowni, którzy często wyrażali obawę, że gałęzie mogą stanowić zagrożenie dla linii energetycznej, niebezpiecznie nisko zawieszonej i dosyć niedbale, właściwie prowizorycznie umocowanej do słupów. A przecież wystarczyłoby ściąć młode, rosnące w górę pędy. Sama tak robiłam od czasu do czasu, aby to piękne drzewko mogło obficie owocować. Wzburzona postanowiłam udać się do elektrowni w Mombasie, by złożyć zażalenie. Ale później zauważyłam jeszcze coś, co mnie naprawdę zaniepokoiło. Ktoś majstrował przy umieszczonym na zewnętrznej ścianie liczniku prądu. Zabrano się do tego w tak dyletancki sposób, że od razu rzuciły mi się w oczy kable zwisające wokół narożnika domu. Przyjrzawszy się bliżej, spostrzegłam, że prowadzą do sąsiedniego domu, a stamtąd do dwóch dalszych budynków. Porównałam aktualny stan licznika z tym, który zanotowałam przed wyjazdem. Jak można się było tego spodziewać, różnica była spora. Musiałam to jak najszybciej wyjaśnić. Już następnego dnia zjawiłam się w dziale rozrachunkowym elektrowni w centrum Mombasy i stanęłam w kolejce do jednego z okienek. Kolejek było kilka, wszystkie bardzo długie, gdyż rachunki za prąd zawsze płaciło się gotówką, podobnie jak rachunki za wodę i telefon.
Pewnie stanęłam naprzeciw urzędnika i uprzejmym tonem złożyłam najpierw skargę na pracowników, którzy bez potrzeby odpi-łowali gałąź i nawet nie raczyli jej usunąć, a następnie wspomniałam o machinacjach z moim licznikiem, nie omieszkawszy przy tym dodać, że w Niemczech liczników prądu nie montuje się na łatwo dostępnych ścianach zewnętrznych, lecz wewnątrz domów - co jest o wiele lepsze, i czy nie można by tego praktykować także w Kenii?
63
Młody elektryk, który na moją prośbę przyjechał ze mną do Shanzu, szybko stwierdził, że do licznika zostały podłączone trzy gospodarstwa. Od ręki przeciął przewody, które nie miały prawa się tu znaleźć, i zaplombował miejsca przyłączenia. Potem młody człowiek w niebieskim uniformie udał się ze mną do mieszkańców, którzy nielegalnie pobierali prąd, i zarzucając im kradzież, nalegał, aby natychmiast uregulowali należność za zużytą energię elektryczną. Byłam bardzo zadowolona, że nie muszę sama się spierać z tubylcami, którzy robiąc straszliwą wrzawę, wyrzekali na swoją nędzę. Nie cofali się przy tym przed teatralnymi wybuchami rozpaczy, łzami i pokazywaniem swoich maleńkich dzieci, usiłując przekonać mnie i urzędnika z elektrowni do zmiany zdania i odstąpienia od roszczeń finansowych. Nie wiedzieli przecież, że podłączenie kabli elektrycznych będzie miało tak fatalne skutki i że jest to zabronione!
0 ile do tej pory byłam skłonna pójść na ustępstwa, to przy tych
słowach krew się we mnie wzburzyła. Nie miałam zamiaru pomagać
złodziejom, a ponieważ posiadali, jak udało mi się zauważyć, nawet
radio, sprzęt muzyczny, telewizor i lodówkę, że nie wspomnę o świe
tle, trudno było ich zaliczyć do najuboższej ludności. Sąsiedzi mie
li więcej urządzeń elektrycznych ode mnie, być może nie byli za
możni, ale znajdowali się w tej szczęśliwej sytuacji, że dzięki dobrej
pracy mieli stałe dochody. Nie pojmowałam, dlaczego w takim razie
nie złożyli wniosku o własny licznik. Koszty jego instalacji nie były
wysokie, również opłaty za prąd należały do umiarkowanych,
a w dodatku można było przecież kontrolować jego zużycie.
Późnym wieczorem spotkała mnie kolejna niemiła niespodzianka. Leżałam już w łóżku, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy na dole pod sypialnią i zobaczyłam błądzące po suficie światła latarek. Ostrożnie wyjrzałam przez zakratowane okno, wyciągnęłam szyję
1 dostrzegłam kilka kobiet z wiadrami i kanistrami, które majstro-
64
wały coś przy rurze wodociągowej, biegnącej wzdłuż ściany domu. Słyszałam plusk wody i śmiechy, jedne kobiety odchodziły, inne przychodziły, niektóre nawet z mężami i dziećmi. Rozsiadały się wygodnie na stopniach i w ogródku, pomimo że otaczał go płot, a furtka do ogrodu była zamknięta. Jak one tu weszły? Z trudem powstrzymałam się, aby ich z miejsca nie zwymyślać, a zamiast tego zaczęłam się zastanawiać, co mogłabym w tej sytuacji zrobić. Przepiłowywanie rur wodociągowych, które bardzo często leżały na chodnikach odkryte, gdyż ulewne deszcze spłukiwały z nich ziemię, było w Shan-zu i innych miejscowościach na porządku dziennym. W ten sposób zdobywano bezpłatną wodę pitną. Wiedziałam o tym i już nie raz zaobserwowałam ten proceder, a bezczelność winowajców nawet mnie bawiła. Z drugiej strony, co należy zapisać na korzyść instytucji odpowiedzialnych za zaopatrywanie ludności w wodę, w wielu miejscach istniały publiczne punkty, gdzie można było legalnie czerpać pompowaną do rur, świeżą wodę pitną. Ludzie musieli jednak czasami przejść spory kawałek drogi, żeby do nich dotrzeć. Ale przecież można było skorzystać także z usług licznych sprzedawców wody, zawieszających na kołach swoich wózków łańcuchy, aby ich brzękiem uprzedzić ludzi o swoim nadejściu. Dostarczali oni wodę pitną do każdego mieszkania, znajdującego się nawet w najdalszym zakątku, po niecałe dwa centy za litr. Na wybrzeżu nie było takich problemów z wodą jak u nas, na północy kraju. Stąd też nie mogłam zrozumieć, dlaczego kilku mieszkańców wdarło się nielegalnie po wodę na mój teren. Ogarniała mnie coraz większa wściekłość, wzięłam się jednak w garść, odważnie otworzyłam okno i uprzejmym tonem poprosiłam nieproszonych gości o natychmiastowe opuszczenie posesji. Kilka kobiet zerwało się przestraszonych, pozostałe natomiast dalej spokojnie gawędziły, a niektóre z nich nawet nie przestały nabierać wody - jakby mnie tu w ogóle nie było. Zgrzytając zębami, chodziłam tam i z powrotem po sypialni, głowiąc się, jak
65
temu zaradzić, i obmyślając zemstę. Nie miałam zamiaru im tego odpuścić ani też płacić bez wątpienia wysokiego rachunku za wodę. Po północy zrobiło się spokojniej. Wyszłam na zewnątrz i przyświecając sobie latarką, zbadałam płot. Szybko znalazłam "słaby punkt", mocno odgięty fragment drucianej siatki, tuż przy tylnej ścianie domu. Jeszcze długo moje myśli zaprzątała osobliwa beztroska Afry-kanów, później jednak zapadłam w głęboki sen.
Następnego dnia sprowadziłam fachową pomoc. Wydawało mi się, że lepiej to zrobić, niż wdawać się w kłótnię z krajowcami, którzy uważali moją własność za coś, do czego mają prawo, ponieważ jako "biała" z innego kraju nie byłam jedną z nich. Nieraz słyszałam już słowa:
-Wracaj tam, skąd przyjechałaś, jak ci się u nas nie podoba. Nikt cię tu nie prosił.
Władze oczywiście zapatrywały się na to inaczej i dopomogły mi w dochodzeniu moich praw. Po zapłaceniu przeze mnie kilku banknotów, w celu przyśpieszenia sprawy, wróciłam do Shanzu w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn, których również zdumiała zuchwałość złodziei wody.
- Tutaj, lady! - zawołał jeden z nich z wielkim wykopanym z korzeniami krzewem w ręce. -Tym zamaskowali miejsce przecięcia rury, żeby nie zwracało uwagi. - Mężczyźni starannie zabezpieczyli rurę, obciążyli ją znalezionymi wokół domu kamieniami i przykryli grubą warstwą ziemi. Skontrolowali poziom wody specjalnym przyrządem pomiarowym i byli nawet na tyle uprzejmi, że załatali dziurę w płocie, przez którą intruzi przedostali się do ogrodu. Byłam im za to ogromnie wdzięczna.
Wieczorem znów usłyszałam głosy i brzęk wiader, tym razem po drugiej stronie płotu. Odczekałam moment i zapaliłam z trudem umocowaną lampę zewnętrzną - mój najnowszy nabytek. Ogród i wejście do domu zalało jasne światło. Wystraszeni "poszukiwacze wody", jak na niesłyszalną komendę, natychmiast się oddalili.
66
W końcu miałam spokój i ogródek tylko dla siebie.
,Woda to życie" - ta sentencja, tak często cytowana w Afryce, miała swoje głębokie uzasadnienie. Wiedziałam o tym bardzo dobrze z własnego gorzkiego doświadczenia. Gdyby nie było alternatywy w postaci publicznych punktów czerpania wody, z pewnością zareagowałabym inaczej, mimo że mierziły mnie bezczelne kradzieże.
Muszę w tym miejscu nadmienić, że moich najbliższych sąsiadów znałam osobiście i utrzymywaliśmy ze sobą przyjacielskie stosunki. Na porządku dziennym były rozmowy przy płocie lub w domu, zaproszenia na herbatę, zwierzanie się z trosk i dużo śmiechu, jak również czasami wzajemna pomoc. A jednak ci dobrzy sąsiedzi - z małymi wyjątkami - potrafili sięgać po moją własność, traktując to jako coś oczywistego. Ten sposób myślenia był mi zupełnie obcy.
_ Mzee
Niedawno w bezpośrednim sąsiedztwie zamieszkał mzee, stary, samotny człowiek, którego wieku nie potrafiłam odgadnąć. Z okien sypialni widziałam jego dom, prymitywną budę z blachy falistej.
Staruszek z pewnością zauważył, że miałam kłopoty z kradzieżą prądu i wody, gdyż zjawił się u mnie, by przeprosić za swoich rodaków. Od tego czasu zawsze pozdrawiał mnie z szacunkiem, a pewnego dnia pokazał mi dwa szczeniaki, które, gdy podrosną, miały mnie bronić przed intruzami. Chciał, aby na razie się do mnie przyzwyczaiły. Dlaczego to uczynił, mogłam się tylko domyślać. Nie wiedziałam, co mam sądzić o tym starym człowieku, i obserwowałam go ukradkiem. Mimo że żył w niezwykle skromnych warunkach, zawsze był czysty. Każdego dnia widziałam go też zamiatającego placyk wokół swego nędznego domku i wijącą się obok niego ścieżkę dla pieszych.
67
Czasami rozmawialiśmy przy furtce ogrodowej i któregoś dnia postawiłam krzesła pod drzewkiem limonkowym, wyniosłam na zewnątrz stół i ugościłam staruszka herbatą i maandazi. Od tego czasu odwiedzał mnie częściej. Niemal zawsze przyprowadzał wtedy dwa młode psy, które sadowiły się na wąskim tarasie, a na ile pozwalało mu na to drobne, wyniszczone ciało, pomagał w pracach ogrodowych. Przynosił mi pędy swoich roślin i własnoręcznie sporządzone gąbki z suszonych owoców trukwy, idealnie nadające się do masażu ciała podczas kąpieli, sadził w moim ogródku chili, trawę cytrynową, a także papaje, których kilka już zresztą u mnie rosło. Papaje nie były właściwie drzewami, gdyż miały miękkie w środku pnie i krótko żyły. Za to bardzo szybko rosły i po stosunkowo niedługim czasie, często już po kilku miesiącach, wydawały pierwsze owoce.
Mzee znał się na kwiatach i drzewach i potrafił o nich interesująco opowiadać. Widziałam go też proszącego przechodniów o drobne na karmę dla wałęsających się wokół psów i kotów, myślał nawet o ptakach i kiedy mógł sobie na to pozwolić, sypał im przed drzwiami swojej chatki zdobyte gdzieś ziarna kukurydzy i ryż lub okruchy chleba, który odejmował sobie od ust.
Staruszek był bardzo sympatycznym, z gruntu uczciwym człowiekiem. Ponieważ mogłam mu zaufać, dorobiłam dla niego drugi klucz od furtki ogrodowej. Dzięki temu mógł bez przeszkód wejść do ogrodu, aby - tak jak mu zaproponowałam - odpocząć w fotelu w cieniu drzewka limonkowego, a przede wszystkim by szczeniaki, czarno-biały i brązowy, mogły się bawić pod jego nadzorem z dala od wszelkich zagrożeń. Wprawdzie za fotel mzee podziękował, twierdząc, że nie jest żadnym "wielkim panem", ale z radością przyjął propozycję czuwania w ogródku nad psami. Wkrótce potem uzgodniliśmy, że podczas mojej nieobecności będzie doglądał domu.
Nigdy nie poznałam jego nazwiska, jak również nie dowiedziałam się, skąd przybył. Orientowałam się tylko, że nie pochodził
68
z wybrzeża. Ani razu nie wspomniał o swoich bliskich. Był człowiekiem pobożnym, w trochę naiwny, dziecięcy sposób. To było wzruszające, kiedy "wyszykowywał się" w niedzielę, tak jak on to rozumiał i na ile miał możliwości, a potem żegnał się na kilka godzin ze zwierzętami i roślinami, życzył mi "błogosławionego dnia" i udawał się do katolickiego kościoła ze swoim przyjacielem z sąsiedniej miejscowości.
Mzee prowadził też rozmowy ze zwierzętami, drzewami i kwiatami. Coraz bardziej się o mnie troszczył, witał każdego ranka i pytał o moje zdrowie. Z tonu jego głosu łatwo można było wyczytać, że nie robi tego jedynie z czystej uprzejmości. Już wkrótce mzee stał się moim dobrym przyjacielem. Niektórzy sąsiedzi wyśmiewali się z naszej znajomości, inni zaś zaakceptowali ją bez większych problemów.
Kiedy dowiedziałam się, że staruszek jest chory, zaopiekowałam się nim. Posłałam do niego lekarza i postarałam się o łóżko, poduszki i moskitierę, gdyż podczas pierwszej wizyty u niego z przerażeniem odkryłam, że mzee śpi na podłodze obok swoich szczeniąt.
Gdy poczuł się nieco lepiej, ku mojej wielkiej radości skorzystał w końcu z propozycji odpoczynku w fotelu pod drzewkiem limon-kowym. Pozwolił nawet gotować sobie posiłki.
- Siedzę sobie tutaj jak jakiś wielki pan i w dodatku jestem ob
sługiwany - mówił z niedowierzaniem. Wiedział o mojej wielkiej
miłości do muzyki, dlatego w podzięce zadedykował mi piosenkę.
Ogromnie się wzruszyłam, słuchając, jak śpiewa powolnym, lekko
łamliwym głosem:
- Bóg nas zna, widzi nas tutaj, ciebie i mnie, nie widzi naszego odzienia,
lecz nasze serca. Cieszy się tym widokiem i nie odwraca wzroku. Chwalmy
Pana! Czym bylibyśmy bez Niego, czym byłby bez Niego cały świat.
Mzee bardzo wzbogacił moje życie. Aby mu trochę pomóc, pozwoliłam staruszkowi, przede wszystkim w czasie mojej nieobecno-
69
ści w Shanzu, zrywać chili, cytryny, papaje i sprzedawać, jeśli sam wszystkich nie zużyje. Niestety ogród był za mały, żeby uprawiać coś na większą skalę.
i
- Nowy angaż
Jeszcze zanim zdążyłam skontaktować się z Eddiem i dowiedzieć, jak wygląda plan występów, z pomocą przyszedł mi przypadek. Na małej budce, w której kupowałam mleko i chleb, spostrzegłam niebieską, ręcznie napisaną kartkę z ogłoszeniem: "Jesteś dobrym muzykiem? Szukasz nowej pracy? Lubisz muzykę country?". Czytając dalej, dowiedziałam się, że poszukiwany jest gitarzysta do nowo otwartej restauracji. Nie zastanawiając się długo, nawiązałam kontakt z ogłoszeniodawcą. Chociaż właściwie myślano o młodym mężczyźnie, zaangażowano mnie natychmiast, gdy na prowizorycznej scenie w ogrodzie wykonałam kilka utworów z mojego repertuaru. Byłam przeszczęśliwa, gdyż nowe miejsce pracy znajdowało się dosłownie kilka kroków od mojego domku w Shanzu.
Miałam, siedząc przy ognisku, zabawiać muzyką w przeważającej części europejskich gości, spożywających kolację w ogrodzie przy rustykalnych, ozdobionych licznymi świeczkami-podgrzewaczami stolikach, ustawionych pod starymi drzewami w niebieskozielonych barwach świateł.
Wieczorne godziny z muzyką i pozytywna reakcja gości na moje występy dodały mi sił i sprawiły wiele radości. W ciągu dnia, jeśli tylko było to możliwe, rozkoszowałam się świeżą bryzą znad morza, przesiadywałam w Shanzu pod ulubionym drzewkiem limonkowym
0 słodko-gorzkiej, owocowej woni, gawędziłam z sąsiadami, sprząta
łam dom i ćwiczyłam nowe utwory, przede wszystkim ucząc się tek
stów. Gdyby nie przymusowe rozstanie z północnokenijskim domem
1 troska o Lpetati, moje życie byłoby pełne i szczęśliwe.
70
Minęło kilka tygodni. Zadzwoniłam do kliniki i dowiedziałam się, że Lpetati jest cierpliwym pacjentem, a stan jego zdrowia nieco się poprawił.
Z Eddiem spotkałam się w "Blue Room", samoobsługowej restauracji w centrum Mombasy, serwującej głównie indyjskie, bardzo ostre przekąski. Eddie przyszedł ze swoimi ślicznymi, jak z obrazka, nastoletnimi córkami i żoną, wysoką, bardzo szczupłą i niezwykle wytworną kobietą. Mimo że była wychowana w tradycji muzułmańskiej, uosabiała dla mnie nową, postępową Kenię. Obojętne, czy pojawiała się w eleganckim kostiumie, czy w tradycyjnym stroju, jej uprzejme, swobodne zachowanie sprawiało, że z miejsca dawała się poznać jako osoba wykształcona i nowoczesna. Była ze wszech miar godną szacunku "lady". Lubiłyśmy się, a moja sympatia do Eddie-go objęła również jego żonę i pięcioro dzieci. Byłam zachwycona, słysząc, że Eddie ma już skonkretyzowane plany koncertowe i zorganizował kilka wspólnych występów w dwóch hotelach podczas tak lubianej przez nas Happy Hour.
Życie szykowało dla mnie w zanadrzu również przyjemne niespodzianki.
Wielkie rozczarowanie
Pewnej nocy pojawił się u mnie młody kelner z pobliskiej restauracji "Ogród Palmowy", prosząc o pomoc.
- Przy stoliku siedzi mzungu, biała kobieta, przyjezdna, która przez cały wieczór płacze. Mówi, że nie ma pieniędzy i nie ma gdzie spać. Chcemy już zamykać, proszę, niech pani z nią porozmawia. - Zgodziłam się, gdyż znałam go jeszcze z czasów, kiedy spędzałam tam z Binkim wolne wieczory i gościom puszczano przez głośniki nasze kompozycje, nagrane w Niemczech.
71
Kobieta, Niemka o ciemnoblond włosach, mniej więcej w moim wieku, podniosła na mnie zapłakane oczy.
- Czy mogłabym pani jakoś pomóc? - zapytałam.
- Ach, mówi pani po niemiecku, jak to dobrze. - Spoglądała na
mnie przez chwilę i uśmiechnęła się z wysiłkiem. -Jest mi okropnie
głupio, wie pani - zaczęła urywanym głosem - ale znalazłam się
w strasznych tarapatach. Mój znajomy, no cóż, mój przyjaciel, nie
przyszedł na umówione spotkanie. Chciał się rozejrzeć za jakimś
nowym lokum dla nas w Utange. Poprosił mnie o pieniądze, aby
móc wpłacić zaliczkę, wziął też klucze od naszego apartamentu
w Mtwapie. Zamierzał się tam przebrać po pracy, żeby zrobić dobre
wrażenie na właścicielu nowego mieszkania. Co prawda, nie wiem
dokładnie, gdzie on pracuje, ale ma to coś wspólnego z handlem
rybami, którym zajmuje się jego przyjaciel znad Jeziora Wiktorii.
Dałam mu oczywiście pieniądze, przecież to miało być dla nas oboj
ga, i klucze zresztą też. Mieliśmy się tutaj spotkać o ósmej. Jest już
pierwsza w nocy. Co ja mam teraz zrobić? Chyba nic mu się nie sta
ło? A w dodatku zamykają lokal, muszę stąd iść, ale dokąd? Nie mam
klucza od mieszkania, jestem bez grosza, a karta bankomatowa zo
stała w apartamencie. Przecież nie mogę nocować na ulicy! - Roz
płakała się ponownie, a później powiedziała z rozpaczą w głosie:
- Gdybym tylko wiedziała, co się stało, dlaczego on nie przyszedł!
Powinien tu być już dawno temu. Utange leży przecież niedaleko,
po drugiej stronie kamieniołomu, tuż pod lasem, czyż nie?
Skinęłam powoli głową, tknięta złym przeczuciem.
- Tutaj nie może pani zostać. Mieszkam niedaleko stąd, propo
nuję, żeby poszła pani teraz ze mną i na miejscu zastanowimy się, co
robić dalej.
Kobieta wygładziła t-shirt i poprawiła włosy.
- A co, jeśli on jednak przyjdzie i mnie tutaj nie zastanie?
Zaczęłam tracić cierpliwość. Ta kobieta, sprawiająca wrażenie
72
twardo stąpającej po ziemi, najwyraźniej była bardzo łatwowierna. Gdy napomknęłam, że być może jej przyjaciel był zainteresowany jedynie kluczami i pieniędzmi, spojrzała na mnie ze zdumieniem.
- Na pewno nie on! Nigdy w życiu! Gdyby pani go znała, musiałaby pani przyznać mi rację. Jest taki miły i uprzejmy, taki troskliwy! No cóż, być może jest te kilka lat młodszy ode mnie, ale tego w ogóle się nie zauważa, gdyż wydaje się niezwykle dojrzały. Nie, to bardzo porządny facet!
Erika nie zdołała mnie do końca przekonać. Byłam świadkiem zbyt wielu tak zwanych historii miłosnych pomiędzy Europejkami a Afrykanami i wiedziałam, że związki te niezwykle rzadko opierały się na miłości. Niemal zawsze chodziło wyłącznie o korzyści finansowe lub inne. Mogło się wydawać, że takie jest przeznaczenie wielu miejscowości urlopowych, również w Kenii. Mężczyźni i kobiety tłumnie przybywali do miejsc obleganych przez turystów, w większości białych. Oferowali miłość i pomoc w nadziei na lepsze życie, być może nawet w dalekiej Europie, Japonii czy Ameryce. Te związki nie mogły funkcjonować normalnie, gdyż każdy miał na względzie jedynie własne korzyści - seksualne i przede wszystkim finansowe. Jeśli w grę wchodziło wzajemne oczarowanie i odrobina zabawy, sprawa była prostsza. Gdy jednak Afrykanin czy Afrykanka nie mogli już nic zyskać na znajomości z białą przyjaciółką czy przyjacielem, "miłość" zaczynała stygnąć szybko i konsekwentnie. Europejczycy często straszliwie cierpieli na skutek takiej reakcji partnerów, gdyż wielu z nich inwestowało w nowy związek nie tylko pieniądze, ale także uczucia. Znałam wiele białych kobiet i białych mężczyzn, którzy za swoje oszczędności kupowali domy afrykańskim ukochanym, często porzucając wszystko w Europie, aby wieść szczęśliwe życie w Afryce. Często jednak już po postawieniu i spłaceniu nowych domostw w obcym kraju następowało bolesne przebudzenie i okazywało się, że we "własnym" domu, "własnej" firmie czy restauracji
73
nie mają nic do powiedzenia, zwłaszcza jeśli nie przyszło im do głowy, by zarejestrować działkę i nieruchomość na swoje nazwisko. Nierzadko biali byli po prostu tyranizowani przez afrykańskiego przyjaciela czy przyjaciółkę oraz ich rodziny, co prowadziło do ostrych kłótni, i związek kończył się gorzkim rozczarowaniem, stratami finansowymi, katuszami psychicznymi, a nawet załamaniem nerwowym.
Gdy opowiedziałam Erice, jakich historii sama byłam świadkiem i jakie opowieści słyszałam, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
Uświadomiłam jej, że budując związek oparty na krótkiej znajomości urlopowej, powinno się zachować najwyższą czujność, przede wszystkim wówczas, gdy istnieją bariery językowe i prawne wątpliwości. Zawsze czułam się dziwnie zdeprymowana, widząc długie kolejki młodych ludzi przed okienkami w banku West Union, wypłacających, jak zaobserwowałam, pieniądze z zagranicy-często od różnych ofiarodawców, z których żaden z pewnością nie miał pojęcia o istnieniu drugiego. Jak widać, utrzymywanie kilku bliższych znajomości było bardzo opłacalne.
Co prawda, znałam również harmonijne, poważne związki, trwające dłużej, w których dwoje tak różnych partnerów łączyła prawdziwa miłość. W takich związkach musiało istnieć pragnienie niesienia sobie pomocy i budowania wspólnego życia. Były one jednak wyjątkami i rzadko brały swój początek na hotelowych plażach, a już na pewno nie w barach i dyskotekach.
Mówiłam to wszystko w drodze do domu, chcąc skierować myśli zrozpaczonej Eriki w inną stronę i podnieść ją na duchu. Nieco później - był to już środek nocy - przygotowałam coś do jedzenia i rozmawiałyśmy jeszcze przez jakiś czas. W końcu zaprowadziłam ją do pokoju gościnnego. Rankiem zjadłyśmy śniadanie w ogrodzie pod drzewkiem limonkowym. Na świeżym powietrzu Erika poczuła się lepiej. Opowiadała otwarcie o swoim nowym związku, rozczarowa-
L
74
ła mnie jednak prośbą, byśmy jeszcze raz zapytały w "Ogrodzie Palmowym", czy jej przyjaciel przypadkiem tam nie zajrzał i nie dowiadywał się o nią. Swoją drogą, co to musiał być za człowiek, żeby tak zostawić bezradną urlopowiczkę, kompletnie nie przejmując się tym, że nie będzie miała gdzie przenocować. Erika z pewnością widziała tę sprawę inaczej. Ostrożnie próbowałam przygotować ją na to, że została wykorzystana. Długo trwało, nim zdecydowała się wziąć pod uwagę taką możliwość, zaraz jednak ją odrzuciła. Na przemian płakała, użalała się nad sobą i uspokajała.
- To porządny człowiek, nigdy by mnie nie skrzywdził - powta
rzała z pełnym przekonaniem. - Musiało się coś stać, może przyja
ciele go od tego odwiedli, ale... nie, on tak na mnie zawsze patrzy,
z taką czułością, nie, nigdy by mi nie zrobił krzywdy!
Naturalnie życzyłam Erice, aby wszystko dobrze się skończyło, jednak nie mogłam pozbyć się podejrzenia, że została oszukana.
- Nie znamy się zbyt długo - mówiła wolno Erika, wpatrując się
z natężeniem w drzewko limonkowe i płynące po niebie obłoki - ale
przecież jako kobieta wyczuwam, czy coś jest prawdziwe, czy też nie.
Uważam, że pasujemy do siebie. Z nikim dawno się tak dobrze nie
czułam jak z nim. Czy potrafi pani to zrozumieć?
Po południu pojechałyśmy do Mtwapy. Tam szybko przyszło otrzeźwienie - moje podejrzenia potwierdziły się. Drzwi były nie-zamknięte, a apartament dokładnie przeszukany. Zniknęło wiele rzeczy należących do Eriki. Ukradziono nawet bieliznę i tak osobiste drobiazgi, jak dezodorant czy szminka.
Erika była wstrząśnięta. Zalała się łzami, potem na krótką chwilę ogarnął ją gniew i znów zaczęła szlochać. Było mi jej straszliwie żal.
- Czy wie pani, gdzie możemy znaleźć pani przyjaciela? - zapy
tałam.
Potrząsnęła powoli głową. Okazało się, że właściwie wiedziała o nim tyle co nic. Nie znała nawet jego nazwiska ("jest takie trudne
75
do wymówienia") ani miejsca zamieszkania. Nie wiedziała, gdzie znajduje się firma, w której pracuje, z jakiego jest plemienia i gdzie przebywa jego rodzina.
- Naturalnie powinnam była dokładniej go wypytać, ale on za
wsze mi powtarzał: "Skarbie, w swoim czasie wszystkiego się dowiesz.
Przecież to nie ma nic wspólnego z naszą miłością!".
Erika, całkowicie załamana i nieszczęśliwa, łkała oparta o ścianę obok drzwi wejściowych. Samą stratę finansową z pewnością by zniosła, ale jej rozczarowanie było bezgraniczne. Mocno wierzyła we wspólną przyszłość ze swoim nowym przyjacielem, gotowa była nawet wieść z nim proste życie w Kenii. I oto nagle to niemal znajdujące się w zasięgu ręki szczęście się skończyło, i to w tak nieprzyjemny sposób.
Erika pozostała ze mną w Shanzu jeszcze przez kilka dni, w ciągu których starałam się dodać jej otuchy. Mimo że cieszyło ją moje towarzystwo, bez przerwy rozmyślała o sytuacji, w jakiej się znalazła, nie mogąc uwierzyć, że utraciła swoją miłość, a nawet mając nadzieję na nowy początek z ukochanym.
- Chciałabym polecieć do domu - zaskoczyła mnie pewnego ran
ka. - Być może przyjadę znowu do Kenii, a być może już nigdy.
Ponieważ była chwilowo prawie bez środków do życia, pojechałam z nią do niemieckiego konsulatu w Mombasie, gdzie po rozmowie z ambasadą w Nairobi zaopatrzono ją w niezbędne dokumenty. Takie przypadki były tu doskonale znane. Przynajmniej został jej bilet lotniczy na podróż powrotną. Ubolewałam nad tym, że doświadczyła tyle bólu i upokorzenia. Ale z pewnością wyjazd pomoże jej nabrać dystansu i pogodzić się z utratą miłości. Ogromnie żałowałam, że nie było jej dane przeżyć beztroskich wakacji w pięknej Kenii, nawet z flirtem, ale bez tak gorzkich konsekwencji. Pojechałam z nią taksówką na lotnisko i pożegnałyśmy się jak dobre znajome.
76
- Dziękuję za wszystko. Myślę, że kiedyś znowu tu wrócę - szepnęła, obejmując mnie i usiłując się uśmiechnąć. - Pani się przecież udało zapuścić korzenie w Afryce i znaleźć tu szczęście.
Potrzebowałam trochę czasu, aby przejść nad tą historią do porządku dziennego i móc patrzeć na "moją Afrykę" z taką samą miłością jak przedtem.
Przygody Maude
Inną historię przeżyłam, odwiedzając w wolny dzień moją przyjaciółkę Maude na farmie w sąsiedniej miejscowości. Tanzański przyjaciel Maude wyjechał niedawno, tak jak to się już nie raz zdarzało, gdy czuł się przytłoczony miłością Maude, do swojego kraju. Moja przyjaciółka bardzo cierpiała z tego powodu, źle znosiła też samotność. Często wsiadała wtedy do swego małego, podejrzanie hałasującego samochodu i szukała mojego towarzystwa.
Jej przyjaciel pojawiał się po jakimś czasie równie nagle, jak znikał. Znów cieszył się uczuciem Maude, pozostawał jednak na farmie tylko tak długo, jak długo odczuwał radość z niezwykle intensywnej miłości partnerki. Był to osobliwy związek, w którym zakochani przeżywali na zmianę namiętność i cierpienie, mimo to funkcjonował już od wielu lat. Obydwoje nie mogli po prostu bez siebie żyć, jednak byli tak spragnieni wolności, że od czasu do czasu musieli pobyć sami.
Maude utrzymywała się z hodowli kur, dostarczając do hoteli jajka i drób. Tego wieczoru pomagałam jej zagonić do kurników równe trzysta kur. Zazwyczaj robili to dwaj pracownicy, tak zwani sham-ba bcys, ale akurat jeden z nich się rozchorował, a drugi pojechał na pogrzeb.
- Jak już się z tym uporamy, musimy spróbować je policzyć
77
- powiedziała Maude. - Niestety wydaje mi się, że jest ich coraz
mniej, nawet pomijając te zdechłe czy sprzedane, o których donoszą
mi shamba bays. A zresztą, właściwie to ja jestem odpowiedzialna za
sprawy związane ze sprzedażą.
I tak, uzbrojone w kartki i ołówki, biegałyśmy między kurnikami i zaganiając ptactwo do oddzielnych przegród, dwukrotnie przeliczyłyśmy kury, najpierw osobno każda z nas, a potem jeszcze raz wspólnie. Trwało to do późnych godzin wieczornych.
- Brakuje pięćdziesięciu ośmiu kur- oznajmiła Maude. -W okre
sie trzech tygodni zniknęło pięćdziesiąt osiem sztuk, to o wiele za
dużo. Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać. Chyba byłam ślepa!
- Maude zaczęła gorączkowo szukać brulionu, w którym zapisywa
no wszystkie zmiany dotyczące stanu ptactwa, nie mogła go jednak
nigdzie znaleźć.
Wzięłyśmy prysznic i przebrałyśmy się w lekkie piżamy. Po zjedzeniu pysznej sałatki owocowej z mango i papają, Maude jeszcze raz rozejrzała się za brulionem i w końcu go odnalazła.
Nagle chwyciła się za serce, roześmiała histerycznie, z wściekłością kopnęła wiadro i rozpłakała się.
- Ależ ze mnie głupia krowa, beznadziejnie głupia krowa. Prze
cież domyślałam się tego! Chodź, spójrz tylko tutaj! Przyjrzyj się
dokładnie i zwróć uwagę na daty! Merde, merde, merdel
Z niedowierzaniem spoglądałam na wpisy w brulionie. Były post-datowane aż do końca miesiąca i każdego dnia wpisano kilka kur jako padnięte - z góry, na następne dwa tygodnie. Te kury shamba bays sprzedawali na własną rękę; wkrótce kończył się ramadan i można było zrobić na nich dobry interes.
- Ci pracownicy też są kompletnymi durniami - dodała Maude.
- Gdyby kury zdechły, musiałaby przecież pozostać padlina, którą
każdorazowo należy okazywać weterynarzowi. Chyba rzeczywiście
uważają mnie za głupią, powinni jednak znać mnie lepiej!
78
Kilka dni później Maude przyjechała z wizytą do Shanzu.
- Shamba boys natychmiast zwolniłam z pracy i zażądałam zwrotu pieniędzy za sprzedane kury - odpowiedziała na moje pytanie. - Kiedy nie udało mi się ich odzyskać, wstrzymałam wypłatę. - Maude przycichła. - Powinnaś teraz zobaczyć moje pole kukurydzy. Nie wiem, co się z nim stało, kukurydza marnieje, wszystkie łodygi są złamane. Nie mogę jej nawet użyć na paszę, gdyż nie wiem, czy nie ma w niej jakiejś trucizny. Nie rozumiem tego! To już nie pierwszy raz, jakby ktoś rzucił na nią czary.
Afryka - pomyślałam i opanowało mnie dziwne uczucie.
Wróciłam z Maude na farmę. Pozostałam tam przez kilka dni, aby podnieść przyjaciółkę na duchu. Poza tym lubiłam jej romantyczną, emanującą spokojem posiadłość, gdzie zwłaszcza wieczorem, gdy na werandzie i w całym domu paliły się lampy naftowe, życie przypominało sielankę. To wrażenie potęgował cichy szum wiatru od morza w wierzchołkach drzew i głosy tukanów czy innych zwierząt. A gdy jeszcze przez las docierały do nas rytmiczne uderzenia w bębny świętującego plemienia Giriama, impresja "sen o Afryce" stawała się doskonała.
Razem z Maude pracowicie usuwałyśmy, przezornie w grubych rękawiczkach, zgniłe kolby kukurydzy, a później zrywałyśmy orzechy nerkowca z dwóch uginających się pod ich ciężarem drzew. Maude zamierzała sprzedać je na targu. Orzechy były bardzo poszukiwane i przynosiły niezły zysk. Owoce nerkowca zawsze mnie fascynowały: wyglądały jak czerwonożółtawe brzoskwinie czy jabłka, z małym półksiężycem u górnego końca -właściwym orzechem.
Byłam zadowolona, że zostałam u Maude, gdyż mogła wpaść w prawdziwe tarapaty. Pewnego ranka, wczesnym świtem - było dopiero wpół do szóstej - zadźwięczał dzwonek u furtki ogrodowej. Służba domowa jeszcze spała, również sama Maude, która wzięła nawet tabletkę na sen. Ponieważ dzwonek nie milkł, wstałam, narzu-
79
ciłam coś na siebie i zaniepokojona zbliżyłam się do muru oraz dobrze zabezpieczonej bramy, kryjąc się jednak między gęstymi zaroślami.
- Namnagani? O co chodzi? - zapytałam z mojej kryjówki. Do
bramy przycisnęło twarze trzech mężczyzn w długich białych gan-
dourach i w abach, a więc arabskiego pochodzenia.
- Wypadek, lady - powiedział jeden z nich. - Tutaj, niedaleko,
potrzebujemy samochodu, żeby zawieźć rannego do lekarza. Czy ma
pani auto? Proszę nam pomóc!
Coś wzbudziło moją nieufność i poczułam, że jestem w niebezpieczeństwie. Coś tu się nie zgadzało. W jaki sposób ci ludzie pokonali tak długą drogę przez las bez samochodu? I to o tak wczesnej godzinie? Czego ci mężczyźni mogli chcieć od Maude? Nie był to nikt z osiadłych tu członków plemienia Giriama, gdyż ich chaty znajdowały się z innej strony lasu, a poza tym wszyscy byli z Maude po imieniu i nikt nie zwróciłby się do niej per "lady". Ledwie śmiałam oddychać.
- Ngoja kidogo, proszę chwilę poczekać - wykrztusiłam i przekra-
dłam się z powrotem do domu. Tu usiłowałam dodzwonić się do
naszego najbliższego sąsiada, miejscowego weterynarza, ale telefon
był głuchy. Coraz bardziej zaniepokojona postanowiłam obudzić
Paola, "dziewczynę do wszystkiego" mojej przyjaciółki, miłego star
szego pana, który mieszkał w przyległym budynku. I tak niebawem
już by wstawał, aby jak zwykle w pierwszych porannych promieniach
słońca obejść dom, nastawić kawę i upiec chleb. Akurat przyjechali
do niego w odwiedziny dwaj nastoletni siostrzeńcy, nie wiedziałam
jednak, w którym pomieszczeniu spali. Zdenerwowana stukałam
więc mocno we wszystkie drzwi, aż w końcu otworzył mi jeden
z młodych ludzi.
- Pomóż swojemu wujowi - poprosiłam go, opowiadając pokrót
ce, co się wydarzyło.
80
Już po chwili Paolo zjawił się w domu w towarzystwie swojego siostrzeńca i wypuścił trzy wielkie psy Maude, które głośno szczekając, rzuciły się podniecone w kierunku furtki. Trzej mężczyźni natychmiast wzięli nogi za pas. W tym momencie pojawiła się Maude, wciąż jeszcze oszołomiona snem, stanęła obok mnie i utkwiła wzrok w bramie. Wyjaśniłam jej w paru słowach, co się stało.
- Regardedonc, la-bas, spójrz tylko, tam w dole - powiedziała, wska
zując wyciągniętą ręką uciekających Arabów. Ponieważ stałyśmy na
werandzie, miałyśmy lepszy widok.
Wrócił Paolo z siostrzeńcami.
- Gnali jak derwisze - oznajmił. - Z pewnością się nie spodzie
wali, że w domu jest tyle ludzi i że mamy tak wspaniałe, złe psy!
- powiedział z satysfakcją w głosie, niemal radosnym tonem. Zaraz
jednak spoważniał. - Maude, to nie byli dobrzy ludzie, chcieli za
brać twój samochód i być może zamierzali napaść na farmę. Lakini
sisi sote ni hapa! Ale na szczęście my tutaj jesteśmy!
Dopiero gdy wypiliśmy kawę i herbatę i gdy zrobiło się dostatecznie jasno, poszliśmy razem do bramy. Psy, wciąż jeszcze niespokojne, biegały, węsząc, wzdłuż ogrodzenia. W chwili gdy Paolo zaczął badać zamek, usłyszeliśmy warkot motoru. Pojawił się weterynarz. Maude otworzyła furtkę.
Opowiedzieliśmy, co się wydarzyło.
- Mojej żonie też próbowali sprzedać bajeczkę o rannym, które
go trzeba było natychmiast zawieźć do szpitala. Ale ja właśnie wró
ciłem z Mtwapy i na calutkiej drodze nie było żadnego wypadku.
Miała pani szczęście, Maude, podobnie jak moja żona. To była pa
skudna pułapka. Ukradliby pani auto i narobili większych szkód.
To pewnie ta banda złodziei, którzy kradną miedziane kable telefo
niczne, sam widziałem kilka zwojów. Złodzieje szukali możliwości
przetransportowania miedzi. Te cholerne kable wiszą tak nisko, że
nawet dziecko może ich dosięgnąć. Ileż to już razy składałem pismo
81
w tej sprawie do urzędu telekomunikacji. Nie było żadnej reakcji, a telefony co rusz nie działają. To takie denerwujące! Potrzebuję telefonu w pracy, pani zresztą także. Ale tym razem tak łatwo się nie wywiną, nie dam się zbyć przeprosinami ani wzruszeniem ramion.
Weterynarz był wyraźnie wzburzony.
- Wpadnę tu ponownie za chwilę, chcę tylko uspokoić żonę i powiedzieć jej, że wszystko w porządku.
Krzątając się z Maude po domu i ogrodzie, cały czas rozmawiałyśmy o porannym incydencie, a Paolo snuł śmiałe plany zemsty. Jego siostrzeńcy chcieli obejrzeć uszkodzone kable telefoniczne i w towarzystwie psa ruszyli do lasu. Prawdopodobnie zamierzali także rzucić okiem na palmy z zawieszonymi u szczytów pni wiaderkami, które umocowali Giriama, aby zebrać sok na wino palmowe.
Wieczorem Paolo, Maude i ja wyczarowaliśmy pięciodaniową kolację, na którą był też zaproszony weterynarz z żoną. Świętowaliśmy pomyślne zakończenie przygody ze złodziejami, popijając wino z papai i czerwone wino z południowej Afryki. Wyglądało na to, że nad nami wszystkimi, a zwłaszcza nad Maude i żoną weterynarza, czuwał anioł stróż.
Kiedy pewnego ranka nieoczekiwanie wrócił z Tanzanii przyjaciel Maude, odwiozła mnie swoim rozklekotanym czerwonym autem do Shanzu, gdzie czekało mnie sporo pracy. Po wysprzątaniu i wyczyszczeniu domu, zakupach i załatwieniu poczty, znów intensywnie poświęciłam się muzyce. Przez te historie z Eriką i Maude miałam nieplanowaną dłuższą przerwę w pracy - musiałam teraz nadgonić zaległości i pilnie ćwiczyć. Zawsze bardzo się cieszyłam, kiedy wśród słuchaczy, na ogół bardzo licznych, znajdowała się Maude ze swoim przyjacielem. Spełniałam wtedy special requests, śpiewając na przykład Aie a Mwana i Mulatkę, gdyż oboje właśnie te afrykańskie piosenki szczególnie lubili.
82
W tym czasie Eddie zorganizował kolejne wspólne występy na południowym wybrzeżu i w Kikambali, obiecano mu też angaż w hotelach African Safari Club. Był to szczyt sezonu na wspaniałym kenijskim wybrzeżu, pora deszczowa już minęła i zbliżała się pełnia lata ze świętami wielkanocnymi. Oznaczało to mnóstwo pracy w branży rozrywkowej.
Otrzymałam długi list od Lpetati, w którym pisał dużo o nadziei i ufności w Bogu. Mój mąż stał się bardziej wrażliwy, delikatniejszy, miałam wrażenie, że łatwiej było go teraz zranić. Otwierał się przede mną w sposób, w jaki wcześniej czynił to jedynie w wyjątkowych okolicznościach, by potem często usprawiedliwiać swoją zbytnią otwartość. Doskonale rozumiałam, co czuł. Przed żoną z plemienia Samburu nigdy by się nie zdradził z niczym, co dotyczyło jego życia wewnętrznego, gdyż ona nie potrzebowałaby i nie rozumiała tego, a nawet zinterpretowałaby to jako słabość. Ja natomiast jako Europejka oczekiwałam od niego otwartości i byłam szczęśliwa, kiedy zachowywał się naturalnie. Często też miałam wrażenie, że Lpetati czuje potrzebę wyrażania swoich myśli i pragnień i pokazania się takim, jakim jest naprawdę. Dobra wola i intuicja tworzyły fundament naszego wspólnego życia, pomagając nam obdarzyć się wzajemnym zaufaniem. Nadawało to szczególny rys naszemu nietypowemu, ale radosnemu związkowi, który dawał mi szczęście, chociaż nie było gwarancji, że będzie trwały. Jednak z biegiem czasu moje wątpliwości się rozwiały.
_ Powrót na wyżynę
Kiedy w Shanzu zmarł na gruźlicę młody człowiek z sąsiedztwa, wpadłam w panikę i chciałam jak najszybciej znaleźć się przy Lpetati. Po rozmowie z moim menedżerem i Eddiem, który miał mnie
83
zastąpić na kilku imprezach, nie zastanawiając się długo, kupiłam bilet na nocny autobus do Nairobi.
Kiedy mniej więcej w połowie trasy między Mombasą a oddalonym o pięćset kilometrów Nairobi wysiadła prądnica i w kompletnych ciemnościach musieliśmy bezczynnie wyczekiwać na ratunek, zareagowałam histerią i aż do przyjazdu wczesnym rankiem zastępczego autobusu cierpiałam prawdziwe męki. Przez opóźnienie miałam kłopoty ze znalezieniem transportu do Nyahururu, a potem z dostaniem się do Maralal. Obawiałam się nocnej jazdy przez wyludnione tereny.
Jednak około północy dotarłam do celu cała i zdrowa, kazałam zawieźć bagaż do w miarę przyzwoitego hotelu i natychmiast ruszyłam w drogę do szpitala. Być może postąpiłam nieco lekkomyślnie, gdyż w Maralal nocą także nie było bezpiecznie. Całkiem niedawno wuj Lpetati został napadnięty i zraniony, kiedy wracał do domu, a pewnego przedsiębiorcę zabito uderzeniem kamienia i obrabowano.
Niepokój o Lpetati był jednak silniejszy niż strach. Byłam bardzo czujna, a na głowie zawiązałam dużą, ciemną chustę, niemal całkowicie zasłaniającą moją jasną twarz i włosy. Rzecz dziwna, wejście na teren kliniki było niestrzeżone i zamknięte. Nie znalazłam dzwonka, nie widziałam też nigdzie wartownika. Poczekałam chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Wtedy przypomniałam sobie o dziurze w drucianej siatce wysokiego ogrodzenia. Był nów Księżyca i panowały takie ciemności, że prawie nic nie widziałam. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłam jednak uszkodzone miejsce, przecisnęłam się przez otwór w siatce i pobiegłam przez rozległy plac z betonowymi, jednoosobowymi domkami. Nie wiem, skąd czerpałam na to siły. Mogłam przecież wyspać się w hotelu i przyjść tutaj wypoczęta rano, ale coraz większy niepokój o Lpetati nie pozwolił mi czekać ani minuty dłużej.
84
Słuchając dobiegających skądś głosów, płoszyłam wałęsające się po placu psy, które - podobnie jak w dzień kury - nieodparcie przyciągały kubły ze zużytymi strzykawkami, zakrwawionymi bandażami, plastrami i innymi budzącymi wstręt szpitalnymi odpadami. Za przysłoniętymi otworami okiennymi i w szparach drzwi migotało światło świec. W końcu znalazłam domek Lpetati.
-Hodi- zawołałam cicho. -Hodi, Simba lail- Nic się nie poruszyło, ale udało mi się uchylić nieco drzwi. W rym samym momencie rozległ się straszliwy rumor. Okazało się, że gdy pchnęłam drzwi, wywrócił się mały żelazny piecyk na węgiel drzewny, służący z braku zamka za "sygnał alarmowy". Lpetati w mgnieniu oka znalazł się przede mną z ncngu, gumową pałką, w podniesionej ręce.
- Ni mimi tu - zawołałam pośpiesznie, wystraszona. - Ni mitni tu, Chuiyako! To tylko ja! - Pałka głośno uderzyła o ziemię. Już od dłuższej chwili przeklinałam pomysł odwiedzenia Lpetati jeszcze tej nocy. Kiedy jednak zapaliłam świecę i mogłam nie tylko usłyszeć, ale również zobaczyć, jak bardzo się ucieszył, wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję. Nie rozmawialiśmy zbyt długo, gdyż zasnęłam na siedząco, przysiadłszy na kamiennej ławie.
Dopiero rankiem mogliśmy porozmawiać. Stan Lpetati wydawał się o wiele lepszy niż w chwili mojego wyjazdu. Obserwowałam go uważnie, dostrzegając wyraźną zmianę na korzyść, również jeśli chodzi o postawę. Nie garbił się już, jak wówczas, kiedy bolały go piersi, lecz siedział wyprostowany, i chociaż nadal oddychał szybko, nie słychać już było świstów, które przedtem towarzyszyły każdemu oddechowi. Jego twarz zaokrągliła się nieco. Wprawdzie kości policzkowe nadal były mocno zarysowane, ale to tylko dodawało jego rysom szlachetności. Dziękowałam w myślach Marissie, która najwyraźniej dobrze dbała o mojego męża. I naturalnie opiekującemu się nim lekarzowi.
Lpetati zauważył mój badawczy wzrok.
85
- Czuję się o wiele lepiej, Chui, nawet trochę przytyłem. Ważą mnie tu co drugi dzień. Widziałaś kiedyś taką wagę? Taką rzecz, na której się po prostu staje i wtedy można zobaczyć, ile się waży? - Skinęłam tylko głową, uśmiechając się, i pomyślałam o tym, jak często używa się w Niemczech takiej wagi przy zrzucaniu zbędnych kilogramów- z konieczności lub dla lepszego samopoczucia. U nas w dystrykcie Samburu było to zupełnie nie do pomyślenia.
Siedzieliśmy na schodkach w porannym słońcu, jeszcze okryci ciepłym kocem. W pobliżu pojawiło się kilkoro dzieci, pacjentów lub synów czy córek chorych, którzy podobnie jak Lpetati leczyli się na gruźlicę. Stały w pewnej odległości, przyglądając mi się z uwagą.
- To jest moja żona z Europy - wyjaśnił im Lpetati. - Ludzie wyglądają tam inaczej niż tutaj. Ale nie musicie się bać. - Po tych słowach kilkoro dzieci podeszło bliżej, niektóre dosyć śmiało, inne z ociąganiem. Trochę zawstydzone podały mi rękę i cieszyły się, kiedy każdemu z nich mówiłam coś miłego. Szczególnie zauroczył mnie mały chłopczyk z domku obok. Miał taką śliczną niewinną twarzyczkę z wielkimi brązowymi oczami i zachwycający uśmiech, przy którym robiły mu się dołeczki w policzkach.
Odtąd każdego dnia, kiedy przychodziłam do kliniki, wybiegał mi naprzeciw, wsuwał małą brązową rączkę w moją dłoń i maszerował ufnie u mego boku. Przypominał mi chłopca, który tańczył dla mnie w Nairobi. Wszystko w nim było słodkie i urocze, do tego stopnia, że nawet nie zauważało się jego zniszczonych, byle jak połatanych ubrań, z których w dodatku już wyrósł. Odwiedzał mnie i Lpetati przez cały czas, mimo że matka stale go wołała w obawie, że może nam przeszkadzać.
Ponieważ Lpetati pozwolono na krótkie spacery, chętnie z tego korzystaliśmy. Mój mąż szedł wówczas wsparty na soboa, specjalnej lasce dla starszych ludzi, i na mnie, często przystając dla odpoczyn-
86
ku. Podobało mu się jednak, że od czasu do czasu mógł opuszczać teren niezbyt lubianej przez niego kliniki, nawet jeśli musiał to robić wyłącznie w czyimś towarzystwie. Było rzeczą oczywistą, że kierowaliśmy się wówczas zawsze do jednej z tych restauracji, które pod względem higieny pozostawiały wiele do życzenia. Podawano w nich jednak proste, lokalne potrawy, które lubił Lpetati. Mogliśmy się tam najeść do syta, co wciąż jeszcze było dla nas rzadkością i prawdopodobnie pozostanie nią w przyszłości. Cieszyłam się, że Lpetati wrócił apetyt. Czasami braliśmy ze sobą chłopca; patrzenie na to, jak je, było czystą przyjemnością. Najpierw, onieśmielony, grzebał tylko w talerzu, zerkając stale w moją stronę. Jednak po kilku słowach zachęty, zwłaszcza wypowiedzianych przez Lpetati, zaczął błyskawicznie pochłaniać olbrzymie porcje, posługując się najchętniej rękami i z lubością oblizując palce. Nie chciałam go stresować, toteż wielkodusznie udawałam, że nie dostrzegam leżących na stole i podłodze resztek jedzenia. O wiele ważniejsze było dla mnie to, że chłopiec powoli odzyskiwał pewność siebie. Miałam nadzieję, że wpłynę na niego wychowawczo poprzez zabawę i własny przykład. Gdyby stan jego matki się pogorszył, byłam gotowa przejąć na jakiś czas opiekę nad chłopcem. Widać było, że ma zaufanie do Lpetati i obserwowanie relacji między nimi sprawiało mi dużą przyjemność.
- Bardzo chciałby mieć ojca - napomknął pewnego razu Lpetati, spoglądając na mnie porozumiewawczo.
Czasami, gdy zachodziliśmy do restauracji, pojawiali się przyjaciele i znajomi, którzy przysiadali się do nas, jakby to było czymś zupełnie naturalnym. Niektórzy z nich zamawiali nawet posiłki - nie czyniąc najmniejszego gestu, który zdradzałby ich gotowość do zapłacenia za jedzenie. Często było nas przy stole dziesięć lub więcej osób. Początkowo odnosiłam się do nich życzliwie i było mi nawet przyjemnie, gdy potężni mężczyźni jedli z apetytem, a Lpeta-
87
ti był dumny ze swojej niemieckiej żony, która bez mrugnięcia okiem regulowała wyższy rachunek.
- Wszyscy cię kochają! - wołał, rozkoszując się swoim wyjątkowym statusem wynikającym z faktu, że to właśnie jego wybrałam. Gościnność gościnnością, ale gdy zaczęło się to zbyt często powtarzać, moja cierpliwość się wyczerpała. Przysiadanie się bez zaproszenia do naszego stolika było, według mnie, nie tylko nieuprzejme, ale wręcz niegrzeczne, a z głodem w Maralal i tak nie mogłam wygrać. Te nieplanowane, dodatkowe wydatki stawały się poważnym obciążeniem. Wiedziałam, że jeśli nic z tym nie zrobię, już wkrótce nie będę mogła się opędzić od coraz większej liczby nieproszonych współbiesiadników. Jeszcze trochę, a podążanie za nami do każdego lokalu, do każdego sklepu stanie się miejscowym zwyczajem.
Nie przyszło mi to łatwo, ale zebrałam się na odwagę i w końcu oznajmiłam, że mogę zapłacić tylko za mojego męża i zaproszonych przez nas gości. Część osób, siedzących z nami przy stole, w tym także Lpetati, roześmiała się z niedowierzaniem, traktując to, co powiedziałam, jako żart lub sądząc, że się przesłyszeli. Ponieważ byłam wobec nich uprzejma, czuli się zaproszeni - dopóki nie zrozumieli, kiedy doszło do regulowania rachunku, że mówiłam poważnie. Bycie białym oznaczało tu wciąż zasobność portfela i bogactwo.
Lpetati miał bardzo słabe pojęcie o stanie moich finansów. Nie widziałam powodu, aby we wszystko go wtajemniczać, przede wszystkim dla własnego dobra. Zdawałam sobie sprawę, że to, co zrobiłam, bardzo go dotknęło. Z pewnością zostanie wzięty na języki, gdyż to właśnie jego wszyscy obarczą winą za moją niespodziewaną "nie-uprzejmość". Miejscowa kobieta nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła, byłoby to zniewagą dla Lpetati jako mężczyzny. Ale w tej krytycznej sytuacji był bezradny, nie miał przecież wystarczającej sumy pieniędzy, aby pokryć rachunek za picie i jedzenie swoich przyjaciół i znajomych.
88
- Jeżeli nie będę stale płaciła, przestaną mnie kochać, czy tak?
- zwróciłam się do niego. Lpetati syknął gniewnie:
- Pst! -Wzruszył ramionami i z pochmurną miną wstał od stołu.
Jednak przed wyjściem przystanął, jakby się zawahał. W końcu
przemógł się i ruszył z powrotem, lekkim, sprężystym krokiem, wyprostowany jak świeca. Chwilę później stanął przede mną, jakby nic się nie stało, i usiadł. Wiedziałam jednak, że stoczył ze sobą walkę, która ostatecznie wypadła na moją korzyść.
Po tym incydencie zdecydowałam się przedstawić Lpetati naszą sytuację finansową. Wytłumaczyłam mu, jak bardzo wzrosły nasze wydatki na skutek regulowania rachunków za stałych gości przy stole. A przecież ponieśliśmy już duże koszty w związku z remontem i unowocześnieniem domu, poza tym utrzymuję nas z tych pieniędzy, których część idzie też na potrzeby jego licznej rodziny. Usłyszawszy to, Lpetati zrozumiał, dlaczego uznałam za konieczne odmówić płacenia za gości, którzy sami wpraszali się na obiad czy kolację. Najbardziej zaintrygowały go moje słowa, że gdybyśmy zdołali zaoszczędzić trochę pieniędzy, możliwe byłoby dokupienie owcy, kozy lub krowy. To przeważyło szalę i Lpetati z lekkim sercem stanął po mojej stronie.
Mój mąż nie posiadał własnych pieniędzy, gdyż jako tradycyjnie żyjący członek plemienia Samburu nie wykonywał żadnego zawodu, który przynosiłby mu stałe dochody. Dysponował pieniędzmi tylko w rzadkich przypadkach, kiedy można było sprzedać jakieś zwierzę lub produkty zwierzęce. "Zawód" wojownika oznaczał pewien status i prestiż, był więc najważniejszym etapem w życiu chłopca i mężczyzny Samburu. Inicjowała go główna ceremonia, ceremonia obrzezania, którą kultywowały już całe pokolenia Samburu, a w przyszłości stanie się ona udziałem następnych. ,Wojownikiem" automatycznie stawał się każdy chłopiec, jeśli - jak chciała tego tradycja - osiągnął wiek co najmniej piętnastu lat i pozwalała na to
89
jego sytuacja rodzinna. A kolejne piętnaście lat, jak mnie zapewniano, było najpiękniejsze i najbardziej ekscytujące w całym życiu Sam-buru. Wszystko inne mierzono miarą tego czasu, zupełnie jakby młodzi ludzie żyli tylko dla tych kilkunastu lat, kiedy to kształtował się ich charakter i zdobywali pozycję oraz znaczenie wśród współple-mieńców.
Lpetati miał już za sobą ten szczęśliwy czas, który wpłynął w sposób szczególny na całe jego życie i w którym czuł się kimś wyjątkowym. Teraz nie był już wojownikiem, jednak nadal człowiekiem poważanym, cieszącym się dużym posłuchem, "juniorem-starszym" - tak w przybliżeniu można przetłumaczyć owo określenie z języka plemienia Samburu. Miał autorytet i zyskał sobie szacunek - posiadał też, dzięki mojej pomocy, trochę dobytku, nie zarabiał jednak pieniędzy. Jak było to na porządku dziennym wśród Samburu, do życia wystarczało mu mleko, płody rolne i w wyjątkowych przypadkach mięso. Specjalne życzenia nie mogły być naturalnie uwzględniane z uwagi na brak funduszy. Oznaczało to rezygnację z wielu rzeczy, użyczanie sobie niektórych z nich, zawieranie transakcji wymiennych, w najgorszym wypadku żebranie lub, jak w naszej wyjątkowej sytuacji, korzystanie z mojej pomocy.
Świadomość finansowej zależności dla żadnego z nas nie była łatwa. Jednak Lpetati radził sobie z tym lepiej niż ja. Czasami tęskniłam za tym, aby mieć u swego boku wspaniałomyślnego, hojnego mężczyznę. Tymczasem to ja byłam tą, która musiała wszystko planować i organizować, tak aby wiodło nam się w miarę dobrze i byśmy nie byli zmuszeni żyć zbyt skromnie.
Wiedziałam z góry, czego mogę się spodziewać po tym małżeństwie. Teraz musiałam tylko starać się być jak najbardziej wyrozumiała. Gdyby Lpetati był jedynym żywicielem rodziny, cierpielibyśmy często głód i pragnienie, bylibyśmy całkowicie bezradni. Nie zamierzałam jednak popełnić tego błędu i pozwolić się traktować
90
jako "sponsor", przyjęłam po prostu, że nasze role zostały odwrócone. I z tym dało się żyć. Dbałam o cały rodzinny klan, czyniłam to chętnie i z dużą rozwagą. Złościło mnie jedynie, kiedy stawiano mi żądania, traktując to jako rzecz oczywistą. Zupełnie inaczej podchodziłam do próśb, które zawsze spełniałam, jeśli to tylko było możliwe.
Długo zastanawiałam się nad tym, co mogłabym zrobić, aby Lpetati dysponował własnymi pieniędzmi, tak bym mogła uniknąć dawania mu ich do ręki jak jałmużny. Nie było to zresztą konieczne, gdyż miał wszystko, czego potrzebował i całkowicie mu to wystarczało. Zaproponowałam jednak, że otworzę mu konto w Maralal, na które regularnie będę wpłacać niewielką sumę. Tłumaczyłam Lpetati, że chcę się w ten sposób odwdzięczyć za jego troskliwą opiekę nad zwierzętami gospodarskimi i nad dziećmi, kiedy przebywały w domu. Miałam nadzieję, że ta forma pomocy materialnej nie zrani jego dumy. Naturalnie zaangażowanie Lpetati nie wymagało finansowego zadośćuczynienia, gdyż dbanie o zwierzęta domowe było obowiązkiem, a wręcz życiowym celem każdego Samburu, wypełnianym przez wszystkich, o ile nie przeszkodziły temu wypadki losowe.
Jak można się było spodziewać, Lpetati był wprost zachwycony pomysłem założenia mu konta.
Własne konto - teraz był naprawdę kimś! Nikt w rodzinie nie miał konta w banku. Dzięki niemu dysponował własnymi pieniędzmi. Skąd się one brały i w jaki sposób trafiały na jego konto, tego nie potrafił do końca zrozumieć.
W moim odczuciu otwarcie konta dla Lpetati było dobrym rozwiązaniem, obawiałam się też jednak, że gdy jego krewni i przyjaciele dowiedzą się o nim, natychmiast to wykorzystają, nawet nie orientując się w przebiegu bankowych transakcji pieniężnych. Gdyby rzeczywiście się zdarzyło, że mieliby do czynienia z formularzami
91
w banku, musieliby je "podpisać" odciskiem palca, przyciśniętego do poduszeczki z tuszem. Wyobrażając to sobie, mimowolnie się uśmiechnęłam, jednak ze szczerym rozbawieniem, bez poczucia wyższości.
Aby ustrzec się przed ewentualnymi napadami, przy każdej nadarzającej się okazji informowałam otoczenie, że nie mam pieniędzy ani przy sobie, ani w domu, co wyłączając drobne, nieznaczące sumy, odpowiadało prawdzie. Sklepów w naszej okolicy nie było, a na niewielkie przysługi, wartości kilku szylingów, odpowiadających jednemu czy dwóm euro, w zupełności mi to wystarczało. Najczęściej pomagałam, ofiarowując produkty rolne, a w wyjątkowych przypadkach udawałam się po pieniądze do banku Barclays w Maralal.
Lpetati uwielbiał towarzystwo, wśród ludzi był zawsze ożywiony, doskonale się bawił, tryskał pomysłami i humorem. Jego umiłowanie zabawy było zaraźliwe, toteż dosyć często zapraszaliśmy przyjaciół Lpetati czy rodzinę. W przeciwieństwie do niespodziewanych wizyt, podejmowałam ich z prawdziwą radością. Poza proszonymi obiadami czy kolacjami, do których naturalnie dobrze się przygo-towywałam, podczas wielu spontanicznych odwiedzin świadomie zachowywałam powściągliwość, napomykając też od czasu do czasu, że "niestety cukier się skończył" lub "herbata jest trochę za cienka, gdyż mamy zbyt mało mleka i liści herbacianych". Najczęściej odpowiadało to prawdzie, a czynione otwarcie uwagi ograniczały nieco wizyty wielu gości, którzy sądzili, że zawsze czeka tu na nich obfity poczęstunek.
Przed laty współczucie i gotowość pomocy były dla mnie dużą przeszkodą w wyznaczaniu jasnych granic i przedstawianiu mojego punktu widzenia. W tym czasie zdobyłam jednak bogate doświadczenie i wypracowałam pewien sposób postępowania, dzięki któremu ludzie z najbliższego otoczenia rzadko czuli się obrażeni czy
92
odrzuceni. Ku mojemu zaskoczeniu, dopiero niedawno pewien irlandzki misjonarz, z którym wdałam się w rozmowę w Maralal, udzielił mi mądrej rady:
- My wszyscy, którzy chcemy walczyć z nędzą, musimy się nauczyć mówić czasami: nie, inaczej będziemy nieszczęśliwi i sfrustrowani. Również ta niewielka pomoc, jakiej jesteśmy w stanie udzielić, może mieć wielką wagę. A więc radosne tak, kiedy pomoc jest możliwa, i zdecydowane n i e, jeśli jest ponad nasze siły i możliwości. - Dzisiaj ja również widzę to w ten sposób.
Mzee u fryzjera
Razem z Lpetati niejeden raz przemierzaliśmy nieutwardzane, wyboiste dróżki z licznymi skromnymi stoiskami w niewielkim Maralal, dochodząc zawsze do tego samego miejsca. Lpetati podczas każdego spaceru przystawał przed jednym z kinyozi, zakładów fryzjerskich, obwieszonych licznymi plakatami z najrozmaitszymi fryzurami, często własnoręcznie namalowanymi przez właściciela. Tym, co wyróżniało ów wyposażony jedynie w dwa fotele i otwarty na ulicę "salon fryzjerski", był prąd. Ulubioną rozrywkę przechodniów stanowiło przyglądanie się "porządnemu" strzyżeniu mężczyzn przy wtórze szumu maszynek elektrycznych. Owo strzyżenie polegało często na wygoleniu głowy, gdyż tak było najpraktyczniej. Czasami fryzjer golił także skąpe zarosty. Tego dnia Lpetati oparł się o słup przy wejściu, a gdy zwolnił się jeden z foteli, podszedł do niego i spojrzał na mnie pytająco. Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi, gdyż Lpetati nie mógł pogodzić się z tym, że wśród jego ciemnych, skręconych włosów pojawiło się parę srebrzystych kosmyków. Poprosił mnie więc o kilka szylingów, by ściąć krótko włosy "tą cudowną maszynką do golenia, której się w ogóle nie czuje".
93
- Ale twoje włosy są naprawdę bardzo krótkie - zaoponowałam.
- Chciałbym, żeby były jeszcze krótsze, z powodu robactwa
- wyjaśnił lapidarnie, ale kiedy zorientował się, że go przejrzałam,
uśmiechnął się szeroko do wielkiego lustra wiszącego na ścianie, tak
bym mogła zobaczyć jego roześmianą twarz. Doskonale zdawał so
bie sprawę, jaką siłę przekonywania ma jego uśmiech. Nieraz już
przecież skłonił mnie do zmiany zdania, demonstrując radość we
właściwy sobie, niezrównany sposób. Był to uśmiech jedyny w swo
im rodzaju. Kochałam te śmiejące się usta z olśniewająco białymi,
zdrowymi zębami, kochałam przyjazną, piękną twarz z drobnymi
zmarszczkami, które tworzyły się od śmiechu, i ciemne oczy w kształ
cie migdałów, kochałam dołeczki w jego policzkach, kochałam tego
młodego duchem, nieskomplikowanego, a jednak poważnego, reflek
syjnego mężczyznę w całej jego odmienności, która stała mi się tak
bliska.
Nie raz dawałam mu do zrozumienia, jak bardzo podoba mi się z oproszonymi siwizną skrońmi. Rzeczywiście było mu z nimi do twarzy i moim zdaniem dodawały mu uroku. Lpetati chodziło jednak nie tylko o mnie i moją opinię, lecz również o to, aby wydać się przyjaciołom i kobietom młodszym i bardziej witalnym, niż był naprawdę. Dziwne, jak bardzo pragną tego mężczyźni na całym świecie. Cieszyłam się jednak z odzyskanej po ciężkiej chorobie próżności Lpetati.
Wcześniejsza apatia, podczas ostrej fazy jego choroby, przysparzała mi ogromnych zmartwień, gdyż była nieomylną oznaką złej kondycji, zarówno psychicznej, jak i fizycznej.
- A więc, czy rzeczywiście jestem teraz mzee} - zapytał kokieteryj
nie. I oczywiście chciał być mzee, tyle że bez widocznych oznak wie
ku, jak posrebrzane i białe włosy. Mzee, starszy człowiek, był w Kenii
niezwykle zaszczytnym tytułem. Wszyscy mzee cieszyli się wielkim
poważaniem, bez względu na to, jak byli ubrani i skąd pochodzili.
94
Podeszły wiek rozgrzesza z wielu rzeczy, a przyjmowana za oczywistą mądrość i doświadczenie życiowe czyniły z najprostszego starego człowieka kogoś godnego najwyższego szacunku.
- Mnie podoba się mój mzee! - zapewniłam go, przyjrzałam mu się uważnie i zatonęłam w jego ciemnych oczach, które teraz na nowo promieniały optymizmem i radością. Otrzymał swoje strzyżenie, którego tak bardzo pragnął.
Spełnienie tego życzenia chociaż częściowo przywróciło mu wiarę w siebie, gdyż Lpetati musiał się powstrzymywać od wielu rzeczy, które wymagały od niego zbyt dużego wysiłku, co fatalnie wpływało na jego męskie ego.
Poza spacerami duże urozmaicenie pobytu w klinice stanowiły odwiedziny najbliższych i przyjaciół. Cieszyłam się ogromnie, że cała rodzina tak żywo uczestniczyła obecnie w życiu Lpetati, po tym jak wcześniej - z powodu niewiedzy i ignorancji - niemal pozwoliła mu umrzeć, całkowicie bezradna wobec ciężkiej sytuacji, w jakiej się znalazł. Rzecz jasna, z początku starano się go zaopatrywać w środki lecznicze, być może nawet jedna czy druga z tajemniczych mikstur pomogła przynajmniej złagodzić objawy choroby. Ale rodzina o wiele za szybko się poddała, godząc się z tym, co według niej było nieuniknione, i pozostawiając Lpetati opatrzności boskiej.
Jak dobrze, że szybko udało mi się podjąć właściwe kroki! Ożywienie Lpetati, kiedy robiliśmy coś wspólnie - choćby w skromnym wymiarze - napełniało mnie głęboką radością.
- Boże Narodzenie w szpitalu
Ponieważ Lpetati nie mógł jeszcze sam opuszczać kliniki, zdecydowałam się przesunąć wyjazd na wybrzeże na możliwie jak najodleglejszy termin. Ku jego wielkiej radości, postanowiłam także zre-
95
zygnować z kilku bożonarodzeniowych występów w renomowanych hotelach w Watamu i Malindi i zamiast tego pozostać z nim w klinice. Koncertowanie w świątecznej oprawie z pewnością sprawiłoby mi dużą przyjemność - jakiż byłby to kontrast do mojego życia tutaj, na północy! Przelotnie pomyślałam o eleganckiej sukni, którą kupiłam z Maude w butiku w Mombasie, aby ubrać się odpowiednio podczas świąt. W sprawie odmowy występów w hotelach zadzwoniłam z poczty w Maralal. Nie było z tym problemów, usłyszałam tylko kilka słów ubolewania. Trochę szkoda było mi gaży, gdyż pieniądze z pewnością by się nam przydały.
Ku mojemu zaskoczeniu dwóm młodym, pełnym entuzjazmu lekarzom z kliniki chorób płucnych i zawsze uśmiechniętej siostrze Jennifer, która czciła angielską księżnę Dianę jak świętą i urządziła jej w domu mały ołtarzyk, udało się znaleźć chętnych wśród powracających do zdrowia pacjentów i zorganizować chór. Postanowiono nawet wystawić krótką sztukę teatralną z kilkoma z nich, której tematem była miłość bliźniego w chrześcijańskiej rodzinie. Przedstawienie miało przybliżyć widzom ideę Bożego Narodzenia.
Nie mieliśmy jednak choinki, ten zwyczaj był tutaj zupełnie nieznany, za to jeden z mzee wystrugał z drewna coś w rodzaju żłóbka. Historia narodzin Jezusa dobrze przystawała do świata Samburu, sami byli przecież pasterzami strzegącymi, również nocą, swoich owiec i krów, a ich chaty były równie ubogie jak żłóbek.
Ku radości wszystkich przywiozłam ze sobą gitarę, chociaż i tak miałam co dźwigać - przynajmniej przez ostatnie kilometry. Lpetati z dumą zaprezentował instrument jako własny. Na potwierdzenie tego faktu zagrał na nim dwoma palcami, używając jedynie trzech strun, i upajał się pełnymi podziwu spojrzeniami. Nie chciałam mu psuć przyjemności i nie poprawiałam błędów, jakie robił. Po tak długim czasie, kiedy kaszlący i słaby liczył jednostajnie upływające dni, nareszcie miał okazję zająć się czymś interesującym, co wyraźnie mu służyło.
96
Na targu w Maralal kupiłam węgiel drzewny i mnóstwo jedzenia i z pomocą siostry Jennifer zaniosłam wszystko do kliniki. Potem wyruszyłam jeszcze raz do miasta po ciastka, cukierki i rodzynki, wykupiłam też w supermarkecie cały zapas małych tabliczek czekolady, który bez problemu zmieścił się w zwyczajnej bawełnianej torbie.
Słodycze zostały błyskawicznie zjedzone, wszyscy wokół oblizywali tylko łakomie lepiące się palce. Jak się dowiedziałam, dla dzieci była to pierwsza czekolada w ich życiu, również niewielu dorosłych próbowało jej wcześniej.
Potem Marissa, Lpetati i ja, chorzy i ich bliscy, a także część dyżurujących pielęgniarek i personelu pomocniczego usiedliśmy razem, aby poszatkować kapustę, marchew, cebulę i pomidory, obrać ziemniaki, przygotować ryż i rozdrobnić mięso.
A następnie gotowaliśmy wspólnie pod gołym niebem. Czułam się jak na obozie: na kilku niewielkich piecykach na węgiel drzewny stały garnki z bulgoczącą, coraz apetyczniej pachnącą zawartością. Razem rozstawialiśmy talerze i kubki, sztućce, sól, cukier, mleko i herbatę. Tej gorączkowej krzątaninie towarzyszył ogrom oczekiwań i pełna wdzięczności radość.
Po posiłku siedzieliśmy obok siebie syci i zadowoleni, śpiewając i modląc się. Pomimo wielu niedociągnięć, były to jedne z moich najwspanialszych świąt Bożego Narodzenia.
Również Nowy Rok witaliśmy wspólnie na terenie szpitala. Noc była jasna, chłodna, przesycona światłem księżyca. Znów pachniało dymem z palącego się węgla drzewnego i środkami dezynfekującymi, a ku jasnym, lśniącym gwiazdom równika wraz z melancholijnymi i radosnymi pieśniami unosiły się niezliczone prośby i błagania o powrót do zdrowia.
W pierwszy dzień nowego roku wybraliśmy się z Lpetati do Maralal, docierając do dużego placu za targowiskiem, na którym urzą-
97
dzono prowizoryczną scenę. Występowała na niej nie do końca profesjonalna, ale niezwykle zaangażowana grupa młodych ludzi, odgrywających i śpiewających różne utwory - religijne, folklorystyczne, a nawet kilka współczesnych. Zniekształcone przez fatalnie wyregulowane urządzenia techniczne i straszliwie buczący głośnik, dźwięki muzycznego spektaklu niosły się daleko nad Maralal.
Tymczasem na podwyższenie weszli deklamatorzy, których było równie źle słychać, a grupa sportowców rozpoczęła mecz siatkówki. Lpetati cieszył się występami, które wyrwały go z monotonii szpitalnych dni. Zachwycony ciągnął mnie przez cały plac. Podejrzewałam, że chciał się też pochwalić swoją europejską żoną, gdyż miałam na sobie moją najpiękniejszą afrykańską suknię i równie piękne ozdoby. Wciąż spotykaliśmy znajomych i Lpetati wprost promieniał ze szczęścia.
W drodze powrotnej, pod starym drzewem pieprzowym, którego gęste gałęzie i drobne listowie tworzyły baldachim nad naszymi głowami, jeszcze raz złożyliśmy sobie życzenia szczęśliwego Nowego Roku. Wkrótce potem wzeszedł księżyc i siedzieliśmy, milcząc w jego bladym świetle - niemal przez pół nocy, aż do chwili, kiedy zaczęłam się obawiać, że Lpetati się przeziębi.
- Niedostatek wody
Pozostały czas przed wyjazdem do Mombasy poświęciłam mężowi, rodzinie oraz naprawom i ulepszeniom w naszym domu. Ze względu na deficyt wody musiałam zrezygnować z pracy na polu i w ogrodzie, z większego prania, gruntownych porządków, a także z cementowania.
Byłam smutna i zawiedziona, że tak wiele roślin na polach i w ogrodzie uschło, a marzenie o dobrych zbiorach zostało pogrze-
98
bane. Nie mogłam nawet posiać przywiezionych przeze mnie nasion, gdyż ziemie uprawne stwardniały na kamień w bezlitosnym słońcu. Po raz kolejny okazało się, jak ważne dla otoczenia były drzewa, które magazynując wodę i dając cień, mogły uratować chociaż część zbiorów. Marzyłam o świeżych warzywach i wysokich, złocistych słonecznikach wokół domu. Jednak natura jeszcze raz zmusiła nas do pokory.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Skutki suszy dawały się wszystkim we znaki i pokładając ufność w Bogu, wypatrywaliśmy zbawiennego deszczu. Bałam się, że ludzie zaczną głodować. Było mi żal kobiet i młodych dziewcząt, które dzień w dzień musiały pokonywać w palącym słońcu długie, często strome dróżki, aby przydźwigać kanister z dziesięcioma lub nawet dwudziestoma litrami nie zawsze nadającej się do picia wody, bo taką coraz trudniej było znaleźć. Ja również wcześniej męczyłam się w ten sposób - kiedy jeszcze w Maralal nie było supermarketu prowadzącego sprzedaż wody mineralnej w wielkich butlach (był to towar jedynie dla stosunkowo zamożnych ludzi, i to też do nabycia w ograniczonych ilościach) i kiedy jeszcze nie mogliśmy sobie pozwolić na zbiorniki koło domu. Te ostatnie jednak spełniały swoją funkcję oczywiście tylko wtedy, gdy okresowo padał deszcz.
Podobnie jak wszystkich innych trapiło mnie podczas suszy wiele trosk i obaw. Bałam się również o nasze zwierzęta. Nie tylko dlatego, że były dla nas bardzo ważne i czuliśmy się za nie odpowiedzialni; kochałam je, i to nie mniej niż Lpetati i cała rodzina. Jak mieliśmy zapewnić im wystarczającą ilość pożywienia i wody? Musiałam wpaść na coś, co pozwoliłoby mi nakarmić i napoić nie tylko moją małą trzódkę, ale również i inne zwierzęta przebywające we wspólnej zagrodzie między chatami. Nie mogłam przecież powiedzieć do nich:
- Ty możesz, a ty nie.
99
Najlepsze zabezpieczenie przed suszą stanowiły jednak postawione nareszcie, po tylu latach wyrzeczeń, zbiorniki na wodę o pojemności od kilkuset do kilku tysięcy litrów. Musiałam długo na nie pracować, rezygnując z wielu innych pożytecznych rzeczy i przyjemności. Już same płytkie wykopy pod cementowy fundament, ustawianie na nim z kilkoma pomocnikami tych wielkich zbiorników, a później skomplikowane przeprowadzanie rynien wokół domu, do których miała spływać woda deszczowa, kierowana następnie rurami do cystern, dawały mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Ogarnięta euforią, niczym po zwycięskiej walce, nawet nie zastanawiałam się nad niebotycznymi kosztami całego przedsięwzięcia. Nigdy też nie czekałam z taką niecierpliwością na deszcz, pragnąc w końcu poznać rezultat wszystkich tych przygotowań i wysiłków i móc świętować ów wielki moment, kiedy woda po raz pierwszy spłynie do zbiorników. Z bijącym sercem czekaliśmy z Lpetati, pomocnikami, babą, Marissą, Ngarachuną w towarzystwie rodziny, ciotką Kakomai i "naszymi" dziećmi na ten najpiękniejszy na świecie dźwięk - plusk wody w zbiornikach. Ale skłębione ciemnoszare chmury długo z nas drwiły. Jednak pewnej nocy, gdy byliśmy z Lpetati sami, nagle zaczęło padać. Deszcz uderzał o okiennice, bębnił w blaszany dach, w rurach rozległo się głucho brzmiące bulgotanie, a potem szum wody płynącej prosto do zbiorników. Nigdy nie zapomnę śmiejącej się twarzy Lpetati, jego odmawianej w ekstazie dziękczynnej modlitwy i naszych radosnych uścisków. Rankiem przejęci sprawdziliśmy, czy woda deszczowa trafiła do zbiorników. Kiedy upewniłam się, że nikt mnie nie widzi, z radości i wielkiej ulgi zaczęłam nawet podskakiwać i głaskać z czułością czarne ściany zbiorników.
Odbyła się mała rodzinna uroczystość, podczas której podarowaliśmy gościom w prezencie pojemniki ze świeżą, miękką deszczówką. Byłam tak szczęśliwa, że nie zauważałam zazdrości na niektórych twarzach, zazdrości o to, że mogłam tak po prostu do woli
100
czerpać wodę ze zbiorników tuż przy drzwiach do kuchni, bez dźwigania ciężkiego kanistra, bez długiego, wyczerpującego marszu. Od lat w nieregularnych odstępach czasu na przemian występowały susze i opady deszczu, przynosząc radość lub zgryzotę.
Codzienne opukiwanie zbiornika - po dźwięku można było się zorientować, ile wody jest jeszcze wewnątrz - i negatywny wynik był tym razem deprymujący, gdyż w związku z kosztami pobytu Lpetati w klinice brakowało mi pieniędzy, by nabyć wystarczającą ilość wody czy zorganizować jej transport - to znaczy przywieźć z odległych okolic małymi, wypożyczonymi samochodami dostawczymi wielkie beczki o pojemności kilkuset litrów ze stosunkowo czystą wodą. Potem należało zapełnić nią zbiorniki koło naszego domu i w wiosce, co było nie lada wyczynem, bo brakowało węży do wody. Dlatego musiałam bardzo oszczędnie gospodarować resztkami wody.
Niestety miałam ze wszystkich mieszkańców wioski i okolic najmniej doświadczenia i nikt nie mógł mi pomóc, gdybym źle oceniła zapasy wody i wykorzystała je zbyt szybko. Musiałabym wtedy ponownie liczyć się z uciążliwymi wędrówkami w poszukiwaniu odrobiny tego drogocennego źródła życia. Najbardziej stresujące było pytanie: czy gdzieś jest jeszcze trochę wody, choćby tam, gdzie można ją było znaleźć wczoraj? A potem dźwiganie napełnionego kanistra do domu, cały czas w strachu, że przecieka albo przez moją nieostrożność może się przewrócić!
Byłby to prawdziwy koszmar w obliczu tak trudnej sytuacji.
Resztki zapasów wody w zbiornikach i ukrytych pod łóżkiem butelkach próbowałam za pomocą kalendarza rozdzielić równo na poszczególne dni, pozostawiając pewną ilość na czarną godzinę. Poza nami i zwierzętami przy rozdzielaniu wody musiałam także wziąć pod uwagę babcię Gatilię, w razie gdyby nie pomogli jej inni członkowie rodziny. Była o wiele za słaba na to, aby wędrować z kobietami w poszukiwaniu wody. Być może będę musiała zatroszczyć się też
101
o babę, ale miał przecież więcej dzieci i zięciów czy synowych, którzy mogli się nim zaopiekować. Nie zawsze wszystko musiało być na mojej głowie - jednak zdarzało się to niejednokrotnie, najczęściej po prostu z wygodnictwa.
Przez chwilę myślałam o Niemczech i cała sytuacja wydała mi się nierzeczywista. Czy ktoś z mojej rodziny czy przyjaciół w ogóle potrafiłby sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy brakuje wody?
Tym razem zdołałam zakupić ograniczone ilości wody mineralnej, tylko do naszego osobistego użytku, na zapas dla całej dużej rodziny nie wystarczyło mi środków finansowych. Koszt pięciu litrów wody mineralnej równał się mniej więcej dniówce robotnika!
W dodatku gdyby również w Maralal zabrakło wkrótce wody, musiałabym zaopatrywać w nią Lpetati i z pewnością kilku jego towarzyszy niedoli w klinice. Czasami widywałam tam przed budynkiem traktor ze zbiornikiem na przyczepie, dostarczający niezbędnych ilości wody. Jak długo teraz taki transport będzie możliwy?
i.
Smutna historia Nganat
Na jednej z dróżek prowadzących do naszej wioski spotkałam pewnego dnia ku swemu zaskoczeniu Nganat, jedną z trzech osieroconych dziewczynek, które przyjęliśmy pod swój dach. Nganat powinna przebywać teraz w szkole w Maralal i mieć na sobie mundurek szkolny. Nosiła jednak tradycyjny strój i kilka bransolet. Wyrażenie "nosi bransolety" w odniesieniu do młodej dziewczyny było równoznaczne ze stwierdzeniem: "wkrótce wyjdzie za mąż". Nganat była również zaskoczona na mój widok, lecz zamiast podbiec do mnie, jak zwykle to czyniła z radości, zawstydzona wbiła wzrok w ziemię. Powstrzymałam ciekawość i przemówiłam do niej serdecznie jak zawsze, udając, że niczego nie zauważyłam. Ponieważ jednak
102
zmiana w jej zachowaniu rzucała się w oczy, zachęciłam dziewczynkę, aby mi się zwierzyła. Zaczęła płakać, a potem dowiedziałam się, że kilku krewnych (których znałam tylko z imienia) zabrało Nganat ze szkoły, aby zgodnie z tradycją ją obrzezać i wydać za mąż. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Byłam do głębi wstrząśnięta i gotowałam się ze złości. Nigdy nie liczyłam się z taką możliwością. Miałam w głowie całkowity zamęt. Jak to się mogło stać? Wszystko było zupełnie jasne - "nasza dziewczynka" w wyższej klasie renomowanej szkoły, ja w stałym kontakcie z nauczycielami - a teraz to! Czułam się odpowiedzialna za Nganat, nauczyłam ją wiele, wychowując w duchu mojej kultury, nie tracąc jednak z oczu tradycyjnych wartości jej ojczystego kraju. Pragnęłam pomóc jej wystartować w dorosłe życie i stać się niezależną, myślącą osobą. Nganat, która właśnie skończyła siedemnaście lat, chciała zostać pielęgniarką opiekującą się dziećmi lub pediatrą. Zdawało się, że bez trudu zrealizuje swoje plany, gdyż była bystra i żądna wiedzy, doskonale się uczyła i miała bardzo dobry kontakt z dziećmi.
Teraz uświadomiłam sobie, że przez głupotę kilku krewnych została jej odebrana szansa na samodzielne życie i wyuczenie się zawodu. Aby mogła to osiągnąć, szczególnie się o nią troszczyłam i nie szczędziłam wysiłków, aby z dobrym wynikiem ukończyła szkołę z internatem, do której uczęszczała. Nie mogłam po prostu pojąć, że te wysiłki poszły na marne, i byłam wściekła na krewnych Nganat, którzy prawdopodobnie połasili się na wiano w postaci wielu krów i kóz, które mieli otrzymać za narzeczoną - a może faktycznie myśleli, że robią dziewczynie przysługę? Nie mogłam w to uwierzyć. W pierwszym momencie byłam gotowa odwiedzić rodzinę Nganat i skonfrontować się z nią, dopuszczałam nawet możliwość kłótni. Nie miałam jednak do tego, poza zdrowym rozsądkiem, żadnych podstaw, nie było ustnej umowy ani jakichkolwiek dokumentów. Nganat "podsunięto" nam, zakładając zgodę Lpetati, gdyż jako do-
103
datkowa osoba do wyżywienia po śmierci swoich rodziców nie była zbyt mile widziana przez krewnych (chodziło o dużo starszą kuzynkę z rodziną). Na ogół chętnie przyjmowano dziewczynki jako siły robocze, ale Nganat bardzo późno się rozwinęła i przez długi czas była słabym, chorowitym dzieckiem. Dopiero pod naszą opieką prawdziwie rozkwitła.
Byłam zrozpaczona. Może rodzina Lpetati mogłaby wstawić się za Nganat, aby pozwolono jej wrócić do szkoły? Później jednak przyszło mi na myśl, że zawsze wchodziła tu w grę zazdrość, gdyż traktowałam Nganat w szczególny sposób, chociaż nawet nie należała do rodziny. Zrozumiałam to, kiedy Lpetati kilka razy napomknął, że w naszej własnej rodzinie jest kilkoro dzieci, również młodych dziewcząt, które mogłabym wspierać. Nie przywiązywałam jednak zbyt wielkiej wagi do tej wypowiedzi, a w każdym razie nie sądziłam, że może stać się ona przyczyną konfliktu. Uważałam, że pomoc należy się w pierwszym rzędzie uzdolnionym dzieciom, które były sierotami lub których rodzice nie byli w stanie - na skutek choroby czy braku środków finansowych - zadbać o ich wykształcenie. Było mi wszystko jedno, do jakiego plemienia i jakiej rodziny należą, dzieci to dzieci, nie robiłam tu żadnego rozróżnienia. A nowe "rodzeństwo", które potem wzrastało pośród nas, i tak musiało dogadywać się z pozostałymi członkami rodziny.
Po początkowych trudnościach udało mi się nawiązać dobre relacje z Nganat. Łatwo było ją polubić, z tym jej radosnym uśmiechem, łagodnością i powoli wzrastającą wiarą w siebie. Ale nawet ta pewność siebie nie wystarczyła, aby sprzeciwić się zamysłom krewnych. Bunt młodej kobiety - przynajmniej wzrastającej w głębi kraju - uchodził za niestosowny, również w obliczu ewidentnej niesprawiedliwości. Miejscowe tradycyjne wychowanie po prostu nie dopuszczało nieposłuszeństwa.
104
Być może mogłabym zdziałać więcej, gdybym wychowywała Nganat od dziecka, całkowicie odcinając ją od krewnych, i gdyby istniały jakieś dokumenty jak w wypadku adopcji. W obecnej sytuacji jednak krewni w każdej chwili mogli zabrać ją spod mojej opieki. Mimo to byłam zaskoczona i głęboko zraniona tym, że rodzina tak po prostu zadecydowała o losie Nganat. Zastanawiałam się, czy nie powinnam wziąć jej ze sobą do kliniki, kiedy pójdę odwiedzić Lpetati; być może mogłabym porozmawiać o planowanym obrzezaniu z jakimś lekarzem. Człowiek o medycznym wykształceniu z pewnością podszedłby do tego zwyczaju inaczej i wiedziałby, że jest to nielegalne, nawet jeśli sam wcześniej miał do czynienia z ceremonią obrzezania we własnej rodzinie. Gdybym jednak wspomniała o przypadku Nganat, niechybnie padłoby pytanie o jej rodziców lub, gdyby już nie żyli, o najbliższych krewnych. Niestety Nganat nie była moją córką i jak długo miała rodzinę, która czuła się w obowiązku wydać ją za mąż i poddać tradycyjnemu obrzezaniu, zwyczajnie nie mogłam nic zrobić. Jeśli rodzice decydują się obrzezać swoją córkę, muszą być głęboko przekonani o tym, że rezygnując z tego obrzędu, robią dziewczynce niewybaczalną krzywdę. "Tego wymaga tradycja", mówiono zawsze. Na czym jednak opierała się ta tradycja, ten wręcz odrażający rytuał? Nikt nie umiał na to odpowiedzieć. Co najwyżej okaleczanie żeńskich genitaliów uzasadniano tym, że "należy usunąć wszystko, co przypomina mężczyznę". Nieobrzezana kobieta była uznawana za nieczystą i niezdolną do małżeństwa.
Jak by na to nie patrzeć, w przypadku Nganat byłam całkowicie bezsilna, zwłaszcza że nikt z krewnych Lpetati nie rozumiał, dlaczego w obcą osobę inwestowałam pieniądze, które - jeśli już je wydaję - należą się "prawdziwej" rodzinie. Czułam, że będę miała trudny orzech do zgryzienia. Zaczęłam się zastanawiać, jak mam przeka-
105
zać Lpetati wiadomość o zmianach w życiu Nganat i tym samym w naszym kręgu, gdyż było oczywiste, że muszę go wtajemniczyć w całą sprawę. Może byłby w stanie mi pomóc? A może lepiej, przy obecnym stanie zdrowia Lpetati, nie obarczać go tak trudnymi problemami? Być może uzna to za naturalne, że nasza przybrana córka wyjdzie za mąż, zamiast uczęszczać do szkoły i zdobywać wykształcenie. Pomimo wielu lat przeżytych ze mną, był mocno związany z tradycją i przypisywał duże znaczenie licznym obrzędom. A u Sam-buru zamążpójście było po prostu życiowym celem każdej dziewczyny. Do tej pory mężatkami w tym plemieniu zostawały jedynie obrzezane kobiety i zapewne jeszcze długo się to nie zmieni.
Po krótkim wahaniu odwiedziłam dyrektora szkoły, do której uczęszczała Nganat, rozmawiałam także z jej wychowawczynią. Zdumiała mnie otwartość, z jaką się do mnie odnieśli, niestety nie robili mi zbyt wielkich nadziei. Naturalnie oboje potępiali rytuał obrzezania, przyrzekli też, że zajmą się tą sprawą i nawiążą kontakt z krewnymi Nganat, przede wszystkim po to, aby umożliwić jej ukończenie szkoły. Po chwili przyłączyło się do nas kilkoro nauczycieli, którzy wzięli udział w naszej dyskusji. Nikt z obecnych nie pochwalał postępowania krewnych Nganat.
Bezwzględnie chciałam coś zrobić. Ale co mogłoby to być? Polecono mi uzbroić się w cierpliwość i obiecano, że wkrótce ktoś się do mnie odezwie.
Tak więc czekałam z niepokojem.
Zastanawiałam się też nad tym, ile o całej sprawie wiedziały Mutoni i Wahira, nasze dwie pozostałe przybrane córki, i jak przyjmą wiadomość, że Nganat zamiast ukończyć szkołę, wychodzi za mąż. Ponieważ nie chodziły do tej samej szkoły, były nieco młodsze od Nganat, a w dodatku nie miały krewnych w dystrykcie Samburu, z pewnością będą bardzo zaskoczone i okażą dezaprobatę.
106
Wkrótce po naszej rozmowie piłam z Nganat herbatę na werandzie; obie byłyśmy zakłopotane i przybite. Ściskało mi się serce, kiedy tęsknie wodziła wzrokiem po dolinie i naszym ukochanym ogrodzie, a potem ze łzami w oczach zaglądała do tak dobrze znanych jej pomieszczeń. Nasze spojrzenia co chwila się spotykały i próbowałyśmy nieśmiało uśmiechnąć się do siebie.
- Na pewno wiesz, że chciałabym ci pomóc znaleźć wyjście z tej
sytuacji, ale obawiam się, że będzie to niemożliwe. Wiedziałam co
prawda o twoich krewnych, ale nigdy nie wyglądało na to, że intere
sują się tobą czy tym, co robisz. Skąd w ogóle wpadli na taki po
mysł?
Nganat potrząsnęła głową.
- Ja też nie znałam ich bliżej - powiedziała cicho. - W ogóle
0 nich nie myślałam i byłam pewna, że o mnie zapomnieli. Nie by
łam z tego powodu smutna, ale to jednak wspaniałe uczucie, kiedy
ma się kogoś z rodziny. To całkiem coś innego niż u ciebie. Chciała
bym z wami zostać, nawet nie zastanawiałabym się ani chwili. Z chę
cią chodziłabym dalej do szkoły i zdobywała wykształcenie. Ale nie
uważam, żeby krewni mnie krzywdzili, wydając za mąż. Przecież
z mężem u boku też będę kimś. Tak to już jest. Sama jednak nie
wiem, czy bardziej mi to odpowiada niż szkoła i życie z wami. Po
wiedzieli, że na pewno będę szczęśliwa. A ten mężczyzna jest bar
dzo piękny. Widziałam go dwa razy z daleka, może nie dostrzegłam
wyraźnie twarzy, ale podobała mi się jego sylwetka i to, jak się poru
sza. Być może nawet go pokocham, kiedy będę już wiedziała, co myśli
1 czy ma dobry charakter. Głos też jest dla mnie ważny, ale nie znam
go jeszcze. Ten człowiek posiada liczne stada bydła i bardzo dobrze
mu się powodzi. Niestety nie życzy sobie, abym dalej chodziła do
szkoły. Zresztą to i tak byłoby niemożliwe, gdyż musiałabym się trosz
czyć o niego i jego rodzinę. Oczywiście chciałabym mieć też dzieci,
bardzo się na nie cieszę. Wszystko inne jest dla mnie takie nowe, że
nie wiem, co o tym myśleć.
107
- Czy wiesz, że byłam w szkole, aby porozmawiać o tobie?
Nganat potrząsnęła przecząco głową.
Dałam jej czas, nie naciskając więcej. Ponieważ unikała tematu obrzezania, ja również go nie poruszałam. Wiedziałyśmy jednak dobrze, że obie o tym myślimy. Dlaczego nie miałam żadnej wiadomości ze szkoły?
- Nic się między nami nie zmieni - zapewniłam Nganat, zanim
opuściła dom. Chciała możliwie jak najwcześniej znaleźć się u swo
ich krewnych. Ze wszystkich sił starałam się wziąć w garść. Najchęt
niej ukryłabym ją u nas lub przynajmniej towarzyszyła jej w drodze,
okazując współczucie i uznanie.
Nie dałam jednak poznać po sobie, jak bardzo jestem zatroskana o jej przyszłość, lecz próbowałam podnieść ją na duchu.
- Żadna z nas się nie spodziewała, że w twoim życiu nastąpi taka
zmiana. Ale tylko jeden Pan Bóg wie, co jest dla kogo dobre. Życzę ci
odwagi i wytrwałości. Bądź silna! Obiecuję, że nie stracimy się z oczu,
w końcu nie będziesz mieszkać aż tak daleko od nas.
Przez dłuższy czas patrzyłam na nią, stojąc bezradnie na górskim zboczu, przeklinając tę przygnębiającą sytuację i płacząc ze smutku i rozczarowania. Utrata Nganat, rezygnacja z nadziei i marzeń bardzo mnie bolały. Aż sama się dziwiłam, że nie wykrzykuję tego bólu na głos.
Niepokoiłam się o los Nganat, a zwłaszcza o okrutny rytuał obrzezania. Jedno było pewne - gdyby Nganat pozostała wśród nas, myśl o nim nigdy nie zmąciłaby naszego spokoju. Gdybym tylko mogła dalej zastępować Nganat matkę, wyrosłaby na fizycznie i psychicznie zdrową kobietę.
Dwa dni później otrzymałam ustne zaproszenie na uroczystość obrzezania i zaślubin. To pierwsze bardzo mnie zaskoczyło, gdyż powszechnie było wiadomo, że stanowczo występowałam przeciwko bezmyślnemu okaleczaniu dziewcząt. Próbowałam dosłownie
108
wszystkiego, aby przynajmniej jak największej liczbie poddawanych obrzezaniu i ich bliskim, zarówno dziewczętom i kobietom, jak i mężczyznom, uzmysłowić szaleństwo takiego postępowania. Być może jednak krewni Nganat mieli nadzieję na pojednanie, czy też raczej na prezenty, możliwe też, że chciano zapobiec podjęciu przeze mnie jakichś kroków, łącznie z prawnymi. Naturalnie mogłam - teoretycznie - złożyć na nich doniesienie. Gdybym jednak rzeczywiście zameldowała władzom o zabronionym w Kenii obrzezaniu znajomej dziewczynki, miałoby to prawdopodobnie fatalne następstwa dla mnie, Lpetati, jego rodziny i wreszcie dla samej "ofiary", dla Nganat. Nie, nie wolno mi było wywoływać nienawiści krewnych Nganat, mogłoby to nawet oznaczać dla mnie wyrok śmierci. Istniały też organizacje, do których mogłam się zwrócić, ale wówczas musiałabym upublicznić sprawę. Czułam się potwornie bezsilna wobec ogromnej krzywdy, jaką miano wyrządzić mojej ukochanej dziewczynce, a której nie byłam w stanie zapobiec. Dużo bym dała, aby się dowiedzieć, co dzieje się w umyśle i sercu Nganat. Czy było jej niezręcznie rozmawiać o tym, gdyż znała mój punkt widzenia? Czy namawiano ją do obrzezania, przekonując, że to wszystko nawet w połowie nie jest tak straszne, jak się wydaje, i że po prostu tak trzeba?
Choć było to w pewien sposób małżeństwo z przymusu, Nganat, jak wynikało z naszej rozmowy, nie poślubiała przynajmniej starca, do którego czułaby wstręt. Życzyłam jej z całego serca, by ich związek był szczęśliwy, by moja przybrana córka mogła kochać i szanować swego przyszłego męża i by ten odwzajemniał jej uczucia. Los wynagrodziłby jej chociaż w części utracone perspektywy zawodowe i życiowe. Nie znała jeszcze jednak tego mężczyzny bliżej i dopiero przyszłość pokaże, czy pasują do siebie i będą się dobrze rozumieć. Przynajmniej Nganat będzie miała zapewniony byt, jeżeli to prawda, że jej przyszły mąż posiada wielkie stada bydła. Nie potrafiłam
109
się jednak prawdziwie cieszyć przyszłością Nganat. Czy naprawdę zostanie poddana obrzezaniu? Jak będzie przebiegać ten zabieg? Czy rany się wyleczą? Jak moja ukochana dziewczynka upora się z okaleczeniem psychiki?
Wychodziłam z założenia, że Nganat oprócz bólu przeżyje także ogromny szok. Przebywając w szkole z internatem, zbyt długo żyła poza społecznością dziewcząt, które zajmowały się jedynie domowymi, rodzinnymi sprawami i myślały głównie o zamążpójściu, gdyż nie znały innej alternatywy. Dlatego też łatwiej godziły się z tym, że
0 ich przyszłości decydowała rodzina. Nganat chichotała z przyja
ciółkami, przekomarzała się z młodymi mężczyznami, przede
wszystkim uczniami i studentami, i być może pragnęła zostać pew
nego dnia żoną poważanego Kenijczyka, założyć z nim rodzinę
1 wykonując swój zawód, prowadzić "nowoczesne" życie.
W przeddzień obrzezania wiedziona impulsem odwiedziłam moją przybraną córkę. Czułam, że muszę ją zobaczyć. Z mieszanymi uczuciami wędrowałam długą drogą, wciąż głowiąc się nad tym, jak mogłabym oszczędzić Nganat przerażającego rytuału. Najchętniej bym z nią uciekła - ale była to czysta utopia, bo dokąd miałyśmy uciec i na jak długo? I tak po prostu ją uprowadzić? A może jednak powinnam spróbować skłonić jej krewnych do zmiany decyzji? Może oferować im pieniądze, niejako ją wykupić?
Poczułam się nieswojo, kiedy zobaczyłam kilka chat wioski, w której Nganat miała żyć w zupełnie nowych dla niej warunkach, zanim podąży za mężem i wejdzie do jego rodziny. Przycisnęłam mocno do piersi prezent dla niej, błękitną plisowaną spódnicę, którą bardzo chciała mieć, i kilka książek - z krótkimi opowiadaniami dla dziewcząt, biografię Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta Kenii, opisującą lata od ogłoszenia niepodległości przez Anglików w 1963 roku, i album o Niemczech, który Nganat wprawdzie znała, ale bardzo go lubiła. Chętnie się z nim rozstawałam. Nganat potra-
110
fiła bardzo dobrze czytać i miałam nadzieję, że nie straci tej umiejętności w życiu, w którym zwykle nie było miejsca dla książek.
A potem ujrzałam moją dziewczynkę, otuloną już w ciemną koźlą skórę, z tradycyjnymi, skromnymi ozdobami. Siedziała w trawie, otoczona wianuszkiem młodych kobiet i dziewcząt. Ten widok sprawił mi ból. Wydała mi się nagle taka obca, jakby te dni, które spędziła z nami w domu, należały do odległej przeszłości. Dni, kiedy prowadziłyśmy pogawędki i śmiałyśmy się, a wieczorami Nganat nalegała, abym pocałowała ją na dobranoc, zanim beztrosko zaśnie, dni, kiedy czuła się kochana i bezpieczna. Co teraz musi przeżywać? Gdy podeszłam bliżej, dziewczynka wbiła wzrok w ziemię, jakby czuła się winna wobec mnie. Wzięłam ją w ramiona i skinęłam głową jej towarzyszkom, które zerkały na mnie z ciekawością. Kilka z nich nawet uciekło przede mną. Pragnęłam odlecieć stąd z Nganat, szybować z nią gdzieś wysoko nad chmurami, lekko i bez lęku.
Nienawidziłam się za to, że byłam tak bezradna, że nic nie mogłam zrobić. Nagle ucieszyłam się, że jutro będę daleko stąd i nie usłyszę jej krzyków, towarzyszących nieludzkiemu obrzędowi.
Kilka dni później znów odwiedziłam Nganat - coś ciągnęło mnie w jej pobliże. Wzięłam ze sobą maść leczniczą i proszki przeciwbólowe, zdawałam sobie przecież sprawę, jak strasznie muszą boleć rany po obrzezaniu. Znalazłam Nganat na legowisku ze słomy i koźlich skór. Widząc mnie, usiłowała się uśmiechnąć, ale po chwili wybuch-nęła przeraźliwym płaczem. Podeszło do niej kilka starszych kobiet i kiedy zobaczyłam, jak próbują wcisnąć jej między związane uda poplamioną szmatkę, zrobiło mi się niedobrze. Nie wytrzymałam dłużej, pochyliłam się nad nią i powiedziałam po angielsku, tak by kobiety nie mogły mnie zrozumieć, że zawsze będę ją kochać i że w każdej chwili może przyjść do mnie po radę albo po prostu porozmawiać.
111
- Nasz dom zawsze pozostanie twoim domem - zapewniłam ją. - O ile to będzie możliwe, stosuj się do nauk, które usłyszałaś od nas i wyniosłaś ze szkoły. Nie zapomnij wszystkiego, wykorzystuj swój umysł i słuchaj serca. Pamiętaj, pomyśleć można wszystko, nie zawsze jednak wszystko powinno się mówić na głos. Nie bądź jedynie biernym obserwatorem, jeśli nie możesz działać, rozważaj chociaż w myślach sprawy, które cię nurtują - to pomaga. Zaufaj samej sobie. Nie trać odwagi. A kiedy poczujesz, że nie dajesz już rady, po prostu przyjdź do mnie. Będę na ciebie czekać.
Wesele miało się odbyć w czasie, kiedy musiałam ponownie wrócić na wybrzeże, aby zarobić na leczenie Lpetati i kilka dodatkowych rzeczy do domu i dla rodziny. Mimo to przez cały czas wiedziałam, co się u niej dzieje, i ucieszyłam się niezwykle, gdy Marissa poinformowała mnie, że mąż Nganat jest dobrym człowiekiem i bardzo dobrze traktuje swoją żonę. Marissa i dwie z moich szwagierek były jedynymi osobami w rodzinie, które przekazywały mi wiadomości o Nganat. Pytały o nią zawsze, kiedy z grupą kobiet szukały drewna na podpałkę lub wyprawiały się po wodę. Same były ciekawe, co u niej słychać, ale głównie czyniły to po to, aby informować mnie na bieżąco o jej życiu.
Jeśli chodzi o moje pozostałe przybrane córki, Mutoni i Wahirę, raczej nie sądziłam, że może im zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, gdyż żadna z nich nie miała w północnej Kenii krewnych, którzy mogliby mieć wpływ na dziewczynki i zgłaszać do nich prawa. Jeśli egzaminy końcowe w szkole dobrze wypadną, miały ewentualnie studiować i zdobyć zawód, a być może wyjść kiedyś za mąż z miłości. Tylko na taki związek mogłam się zgodzić, w innym przypadku wysłałabym dziewczynki do Europy, gdyż obie bardzo tego pragnęły. Jednak był na to jeszcze czas. Ponieważ Mutoni i Wahira przyjaźniły się z trzema córkami rodziny misjonarzy z Irlandii, mogłam otrzymać z jej strony pomoc, gdyby zaczęto napomykać o obrzezaniu.
112
Irlandzcy rodzice z pewnością poruszyliby niebo i ziemię, aby nie dopuścić do takiego naruszenia praw człowieka, jakim było okaleczenie genitaliów. Bez wątpienia podjęliby wszelkie możliwe działania, nagłaśniając sprawę, aby uzyskać wyrok sądowy, co dla mnie, jako osoby prywatnej, niepełniącej w kraju żadnej kościelnej czy oficjalnej funkcji, było niewykonalne. Mimo to postanowiłam dalej na swój ostrożny sposób walczyć ze zwyczajem obrzezania dziewcząt. Najbardziej zdumiewał mnie fakt, że rodziny, w których dokonywano tego rytuału, uważały się za chrześcijańskie. Również moja rodzina Samburu, której członkowie chodzili nawet w niedzielę do kościoła, i to nie z poczucia obowiązku, lecz z prawdziwą radością. Do chrześcijaństwa przeniknęły jednak wyznawane od pokoleń dogmaty raczej prymitywnej religii, w której czczono Boga, czyli Ngai, jako najwyższą istotę, przypisując jego woli wszystko, co przynosił los. Również dziesięciu przykazań nie przestrzegano w sensie biblijnym, zawsze pozostawiano sobie wolną furtkę i znajdowano dla swego postępowania osobliwe wytłumaczenia. I zawsze kluczową rolę odgrywała tutaj tradycja. W każdym razie rytuał obrzezania kobiet z pewnością nie był chrześcijański. Wiele plemion w ogóle nie znało tego zwyczaju, a wykształcone i uświadomione warstwy społeczeństwa zdecydowanie go odrzucały.
i
Krowy w buszu
Aby zorientować się, jak bydło radzi sobie z utrzymującą się przez cały czas suszą, zaniepokojona tym, co lekarz mówił o prątkach gruźlicy, odwiedziłam naszych ulubieńców na leśnym terenie, położonym na północny wschód od wioski. Zwierzętom już od wielu dni i nocy towarzyszyli tu młodzi wojownicy z naszej rodziny i rodziny
113
sąsiadów, strzegąc ich i opiekując się nimi. W regularnych odstępach czasu wymieniali się z innymi moran - wojownikami.
Przepiękna droga wiodła przez rozległą łąkę, okupowaną najczęściej przez stado pawianów. Potwornie się bałam, że mnie zaatakują, i zawsze szłam tamtędy z duszą na ramieniu, zwłaszcza kiedy zwierząt było wyjątkowo dużo. Gdy czuły się zagrożone, szybko stawały się agresywne. Pawiany były także łowcami i nie gardziły mięsem. W moich książkach z dzieciństwa "śliczniutkie małpki" żywiły się jedynie liśćmi i owocami.
Z ogromną ulgą stwierdziłam, że pawiany zatrzymały się na skraju pagórkowatej łąki, za daleko, aby mnie dostrzec. Mimo to docierały do mnie ich głosy.
Ścieżki, prowadzące przez małe wzniesienia i niecki, zagradzały splątane zarośla i grube poszycie. Przekraczałam je pochylona i minąwszy kilka prześwitów, zagłębiłam się w buszu, tak gęstym, tak zielonym, jak gdyby nigdy nie było suszy. W końcu dotarłam do wąwozu, gdzie przyjemnie pachniało lekką stęchlizną. Było tu chłodno i wilgotno, zadziwiająco odmiennie niż w okolicy naszej wioski. Przede mną otwierał się zupełnie nowy świat. Spiętrzone bloki skalne, nad którymi zwieszały się aż do wierzchołków drzew kaskady lian, bujnie rosnące rzadkie paprocie i mchy pomiędzy żółtymi i liliowymi kwiatami pnączy - jakbym znalazła się w zaczarowanej krainie. Na wilgotnym podłożu, w plamach słońca zataczały się barwne motyle. Po nierównych dróżkach przemykały cienie, coś szeleściło tajemniczo pod leżącymi wokół porośniętymi mchem gałęziami, dziwnymi grzybami i okruchami skalnymi. Widok z dna mrocznego, zielonego wąwozu na lśniąco błękitne niebo zapierał dech w piersiach. W niektórych miejscach pachniało intensywnie aromatycznym sianem, stęchlizną i słoniami, a świeże ekskrementy świadczyły o tym, że niedawno przechodziło tędy stado tych zwierząt. Musiałam zachować ostrożność, gdyż zbytnie zbliżanie się do
114
słoni było niebezpieczne. Stado szukało tu w pobliżu rozległej jaskini z wyjątkowo bogatą w sól warstwą skalną, którą słonie skrobały kłami - ich ślady były doskonale widoczne. Wędrując do jaskini, zwierzęta w wielu miejscach poprzewracały drzewa, by spokojnie delektować się liśćmi.
Na stromych zboczach widać było ślady kopyt bawołów i łap hien, a pośrodku gęstych zarośli znalazłam potężną, jeszcze nie całkiem wyblakłą czaszkę bawołu kafryjskiego.
W koronie stojącego przede mną drzewa śmigały dwa drobniutkie galago, które dały drapaka na mój widok i kryjąc się wśród gałęzi, obserwowały mnie swymi ogromnymi oczami z coraz to nowych miejsc. Kiedy mlasnęłam głośno językiem, zamarły w bezruchu i wyciągnęły szyje.
Zielono-czerwono-niebieskie papugi na gigantycznym drzewie na mój widok podniosły gwałtowny wrzask. Nigdzie indziej w Kenii nie widziałam papug. Ten las u podnóża wzgórz Karisia był skrawkiem raju, i to niemal tuż za progiem mojego domu. Jak cudownie byłoby mieć tutaj maleńką chatkę! Z pewnością jednak istniał powód, dla którego ten teren i jego okolice pozostały niezasiedlone, pomimo chłodnego powietrza i niewyczerpanych zasobów wody. Dla mnie wąwóz był piękny i romantyczny, niemal baśniowy. Zakładałam, że tubylcy nie mieszkali tutaj z całkiem innych przyczyn. Być może było to miejsce, które upodobali sobie przodkowie i wzięli w swoje posiadanie. Zakłócanie ich spokoju byłoby równoznaczne z bluźnierstwem. Bydło pędzono na te tereny tylko w wyjątkowych przypadkach, tak jak obecnie, aby jego właściciele nie umarli z głodu. Czasami widywałam na skraju zielonego gąszczu dziewczęta szukające drewna na podpałkę, nigdy jednak nie zagłębiały się daleko w las i nie docierały do wąwozu.
Moje rozmarzenie przerwały nagle dźwięki krowich dzwonków i muczenie, śmiechy wojowników, odgłosy uderzeń i sieczenia ma-
115
czetami, którymi obcinano gałęzie, aby z braku trawy karmić zwierzęta liśćmi. Nalegałam, aby obcinano jedynie kilka gałęzi z każdego drzewa, tak by mogły rosnąć dalej. Wojownicy posłuchali mnie, a kilku stało się nawet zagorzałymi obrońcami przyrody. Jednak każde uderzenie siekierą w drzewo sprawiało mi ból. Między innymi to było ceną za przeprowadzone przez rząd przymusowe osiedlanie się plemion, prowadzących dawniej koczowniczy tryb życia. Przy nadmiernym spasieniu pastwisk lub podczas długotrwałej suszy istniało tylko jedno wyjście - wędrówka z bydłem na inne tereny, a ponieważ mleko stanowiło podstawowy pokarm Samburu, należało dbać o to, aby krowy były mleczne. Jeśli nie znalazły wystarczającej ilości pożywienia, dawały niewiele mleka i ludzie głodowali. Karmienie krów sianem było pozbawione sensu, gdyż brakowało wody, której potrzebowały przy suchej paszy.
Najbardziej złościł i zadziwiał mnie fakt, że stadom Samburu i Masajów zabraniano wstępu na tereny parków narodowych podczas suszy, choć zwierzęta były zdrowe. A przecież stada hodowlane "współpracowały" z dzikimi zwierzętami, zjadając wysokie trawy, w przeciwieństwie do zebr, antylop i gnu, które preferowały niższe gatunki. Nie pozbawiały więc mieszkańców rezerwatów pożywienia, a mogły się najeść do syta.
Naszego bydła nie musiałam długo szukać, wystarczyło, że zdałam się na mój słuch i już wkrótce spostrzegłam na małej polanie wojowników z mojej rodziny, a w ich pobliżu krowy. Zwierzęta robiły dobre wrażenie i wyglądały na zdrowe, choć nękały je muchy, komary i kleszcze.
Samburu traktują krowy niemal jak rodzinę. Są treścią ich życia, symbolem statusu, a przede wszystkim zabezpieczają im byt.
Ponieważ swego czasu jako mała dziewczynka pilnowałam w pewnej wiosce w Siinteltal w Dolnej Saksonii krów sąsiadów, by-
116
łam z nimi obeznana, co okazało się niezwykle przydatne w wiosce Samburu. Wszyscy bardzo się dziwili, że tak dobrze potrafię się obchodzić ze zwierzętami i umiem nawet doić krowy.
Poinformowałam wojowników o dłuższym pobycie Lpetati w klinice, prosząc ich, aby dobrze opiekowali się zwierzętami, zanim ja i Lpetati sami będziemy się mogli o nie zatroszczyć. Potem przekazałam ostrożnie sformułowane - tak by nikogo nie urazić i nie krytykować krów - przemyślenia lekarza na temat gruźlicy i jego radę, aby używać jedynie przegotowanego mleka. Młodzi ludzie nie wydawali się tym zachwyceni, gdyż uwielbiali pić mleko "prosto od krowy". Słuchali mnie uważnie, ale co sobie ostatecznie przy tym pomyśleli i co sądzili o radzie lekarza, tego się nie dowiedziałam.
Opowiedzieli mi o lwie i kilku lwicach, które pojawiły się pewnej nocy. Barwnie opisywali swoją reakcję, okrzyki mające wzbudzić strach zwierząt, wymachiwanie płonącymi kijami odpalanymi od trzaskającego ogniem paleniska. Zapewnili, że będą dobrze strzec krów i dbać o nie.
- Lew nie ma z nami najmniejszych szans!
Kilku wojowników towarzyszyło mi w drodze do wioski, również z tego względu, że ich zdaniem lwy przebywały jeszcze w najbliższej okolicy. Czułam się dobrze w ich towarzystwie, tym bardziej że po znalezieniu śladów słoni, musieliśmy pójść okrężną drogą, której nie znałam. Pawiany na łące znajdowały się teraz dużo bliżej naszej dróżki. Tego rodzaju sytuacje, przede wszystkim spotkania z dzikimi zwierzętami, sprawiały, że moja ojczyzna w buszu stawała mi się jeszcze droższa, a serce biło mi szybciej, radując się bogactwem dzikiej, nieokiełznanej natury. Dzięki lękowi doznania te stawały się głębsze i bardziej intensywne.
117
Wyjazd
Spędziłam kilka dni w towarzystwie Lpetati, który niecierpliwie czekał na wieści z naszej wioski. Musiałam mu opowiedzieć wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Widziałam, jak trudno było mu się pogodzić z myślą, że jeszcze tyle miesięcy nie będzie mógł uczestniczyć w normalnym życiu.
Gdy uzupełniłam zapas żywności dla Lpetati, obowiązki gospodyni w małym betonowym domku na terenie kliniki znów przejęła Marissa. Zadziwiała mnie jej wielka bezinteresowność. Marissy łatwo było nie docenić. Zdawała się prostą, w ogólnie przyjętym znaczeniu niewykształconą kobietą, jednak natura wyposażyła jawo wiele większą mądrość i wrażliwość niż wiele innych kobiet, posiadała też niespożytą energię. Podarowałam Marissie - w podzięce za jej dobre serce i zaangażowanie - ciepły, miękki koc w pomarańczowe wzory, o którym już od dawna marzyła, nowe, eleganckie, ale wygodne sandały i piękną szmizjerkę w zielononiebieskim kolorze. Kiedy dałam jej sukienkę, wzruszyła się do łez. Najbardziej podobały jej się kieszenie wpuszczone w boczne szwy, w których mogła przechowywać swój ulubiony tytoń do żucia. Na skórzanym pasku umocowała małą maczetę, zwaną panga.
Kiedy się żegnałam, lekarz Lpetati dodał mi otuchy kilkoma krzepiącymi słowami, w dodatku uczciwymi. Niczego nie upiększał - jeszcze raz zwrócił uwagę na słabą kondycję fizyczną Lpetati, w jakiej ten zgłosił się do szpitala, i prosił o cierpliwość. Mojemu mężowi kazałam przyrzec, że się nie podda i będzie sumiennie wypełniał polecenia lekarza, a jeżeli czegoś nie zrozumie, zdobędzie się na odwagę, by o to zapytać.
118
Wczesnym rankiem opuściłam Maralal. Podczas jazdy wyboistą drogą myślałam o Lpetati, mając nadzieję, że już wkrótce odzyska siły. Z myśli wyrwało mnie nagłe szarpnięcie pojazdu, tak gwałtowne, że uderzyłam mocno głową w okno. Przed nami na tle nieba barwy moreli pojawiła się majestatyczna sylwetka góry Kenia. Lpetati uważał, że jej wierzchołek to ulubione miejsce boga Ngai.
- Dobry Boże, miej go w swojej opiece! - zmówiłam cichą modlitwę i poczułam się po tym lepiej. Później w mojej głowie pojawił się obraz Nganat. Zadręczałam się myślą, że w najbliższym czasie będę dla niej nieosiągalna. Pozostawały tylko listy. Przeczucie mówiło mi, że Nganat bardzo potrzebowała wsparcia.
_ Znowu w Shanzu
Na wybrzeżu porosłym wysmukłymi palmami o zielonych pióropuszach czekało na mnie zupełnie inne życie. Wybrzeże znacznie różniło się od wyżyny. Nie tylko klimat, sposób życia i ludzie byli tu całkowicie odmienni, ale również moralność, oczekiwania i pojęcia wartości.
Hotele, w których najczęściej występowałam z Eddiem, zachwycały elegancją i oczekiwano, że przebywający w nich goście również będą się odpowiednio prezentować. Lubiłam od czasu do czasu zanurzyć się w innym świecie, w którym mogłam nosić piękne, modne stroje i dbać o formy towarzyskie. Tutaj stawałam się zupełnie inną osobą niż żona wojownika Samburu. Uwielbiałam tę odmienność światów północnej i południowo-wschodniej Kenii i przemieszczanie się z jednego zakątka do drugiego sprawiało mi niebywałą przyjemność. W moim przypadku odnosiło się to również do dwóch kontynentów - Europy i Afryki. Możliwość życia w tak diametral-
119
nie różnych środowiskach stanowiła ogromną szansę dla rozwoju mojej osobowości.
Otrzymałam kilka nowych propozycji występów, z Eddiem i solo, zaczęłam też ponownie grać i śpiewać na ogniskach w przepięknym Safari Camp. W wolnym czasie załatwiłam kilka niezbędnych spraw w Mombasie, między innymi odwiedziłam agencję w dusznym East Africa Building, przez którą znalazłam mój dom w Shanzu, i jak zwykle zapłaciłam rachunki za wodę i prąd - tym razem niezawyżo-ne przez obcych użytkowników. Od czasu do czasu pozwalałam sobie na długi, odprężający spacer brzegiem oceanu lub wizytę w restauracji, spotykałam się ze znajomymi z Europy, spędzającymi urlop w Kenii, robiłam krótkie wycieczki na południowe wybrzeże, do Shimba Hills i wyjątkowo dzikiego rezerwatu słoni w pobliżu Kwa-le, odwiedziłam autobusem Kilifi i Watamu. Często odpoczywałam w położonym blisko mojego domu parku Hallera z wioską Ngomon-go albo chodziłam popływać, jeśli miałam trochę wolnego czasu i akurat nie było odpływu. Moim ulubionym miejscem była promenada Mama Ngina Drive przy porcie Likoni, u której końca znajdował się zadziwiający gaj z niezwykłymi okazami prastarych baobabów, podobnych do postaci z bajek, o potężnych pniach i rozłożystych koronach. Szkoda tylko, że o ten park z jedynym w swoim rodzaju drzewostanem nie dbano tak, jak na to zasługiwał.
Często spotykałam się także z Eddiem; albo przyjeżdżał do mnie do Shanzu, albo umawialiśmy się w jednym z kilku sympatycznych lokali lub, kiedy mieliśmy trochę więcej wolnego czasu, jeździliśmy samochodem po okolicy. Miejsce spotkania nie miało większego znaczenia, najważniejsze były przyjacielskie rozmowy. Czasami do Eddiego dołączała jego żona. Rozumiałyśmy się dobrze, dyskutowałyśmy o wielu sprawach, które nam obu jako kobietom leżały na sercu. Była przy tym niezwykle oczytana i dużo bardziej postępowa, niż początkowo przypuszczałam, pamiętając o jej pochodzeniu.
120
Podczas wizyty u jej rodziców, na starówce w Mombasie, zachowywała się jak oddana, troskliwa córka. W niczym nie przypominała tej nowoczesnej kobiety, jaką w rzeczywistości była - od dawna stojącej na własnych nogach, wykonującej dobrze płatną pracę i posiadającej zupełnie odmienne poglądy od tych reprezentowanych przez jej rodziców.
Pewnego dnia, pożegnawszy się z żoną Eddiego w centrum Mora-basy, znalazłam się w bardzo niebezpiecznym położeniu. Podczas trwającej w tym czasie demonstracji IPK (Islamskiej Partii Kenii) doszło do strzelaniny i nie zdążyłam w porę wydostać się z tłumu. Przeżyłam chwile prawdziwej grozy, drżąc o swoje życie, gdyż w oczach muzułmanów byłam niewierną. Pomogła mi jakaś starsza kobieta, która wywiozła mnie na swoim wózku, zaprzężonym w osła. Podczas jazdy, oczywiście uliczkami okrążającymi śródmieście, z dala od wzburzonego tłumu, leżałam pomiędzy główkami kapusty, przykryta zakurzonym jutowym workiem, cały czas w strachu, że ktoś może zatrzymać i przeszukać wózek. Nic takiego się jednak nie stało.
Niestety, nie mogłam zanotować adresu tej kobiety, gdyż nie potrafiła ani pisać, ani czytać. Znałam jedynie jej imię i wiedziałam, że przemieszkuje wraz ze swymi osłami w Kisauni, w pobliżu meczetu. Zamierzałam ją odszukać, aby podziękować za pomoc.
Od Lpetati otrzymałam kilka listów, zaadresowanych na moją skrytkę pocztową w Bamburi. Za każdym razem niezwłocznie mu odpowiadałam, opisując wszystko szczegółowo i starając się nie zarzucać go dobrymi radami i napomnieniami, mimo że bardzo się o niego martwiłam. Niestety nie mogłam jeszcze spełnić prośby Lpetati o mój szybki powrót. Dopiero pod koniec marca zrobi się nieznośnie wilgotno i nastanie pora deszczowa. Wtedy będę mogła wyruszyć w podróż do domu z zaoszczędzonymi pieniędzmi.
121
Khadija
Od Francisa Rasty z sąsiedztwa dowiedziałam się ku swemu zaskoczeniu, że podczas mojej nieobecności przy furtce ogrodowej zjawiła się niejaka Khadija z Tangi w Tanzanii. Przyjechała w odwiedziny do Binkiego, przywożąc mu na kilka tygodni jego małą córeczkę, i zawitała do mnie, by dowiedzieć się, gdzie przebywa.
W odwiedziny do Binkiego, przywożąc jego małą córeczkę... Nagle poczułam się bardzo dziwnie.
Słyszałam, co prawda, o Khadiji i wiedziałam, że Binki był z nią przez dłuższy czas związany, kiedy on i jego zespół grali jeszcze w Tanzanii, nigdy jednak nie wspominał o córce.
W jednej ze swoich pieśni opowiadał o szczęściu, jakie daje nam dziecko, chronienie go i przyglądanie się, jak dorasta.
- Mój mały aniele, przyszłaś do mnie niespodzianie, otworzyłaś mi oczy, a potem moje serce. Kim byłem bez ciebie, mój mały aniele, jak bez ciebie żyłem*
Wśród utworów Binkiego był też rodzaj kołysanki zapowiadającej dziecku rychły powrót taty. Bardzo podobała mi się ta piosenka, niezwykle poruszająca w swej treści i melodyce, ale nigdy nie podejrzewałam, że chodzi o jego dziecko.
-1 co masz zamiar zrobić? - zapytał Francis, zauważywszy moje wzburzenie. - Mieszka w pensjonacie i nie ma pojęcia, że Binki nie żyje. Spotkasz się z nią i powiesz jej o tym?
Po krótkim wahaniu poprosiłam Francisa, aby przyprowadził do mnie Khadiję z córeczką, nie czułam się jednak z tym dobrze.
Z niepokojem czekałam na małym tarasie, aż w końcu pojawiła się kobieta z krótko ostrzyżonymi włosami, w tradycyjnym, bardzo nietwarzowym stroju w brązowawy wzorek. W ramionach trzymała prześliczną małą dziewczynkę, w żółtej sukieneczce z falbankami - tak, to bez wątpienia była córka Binkiego! Widząc jej niezwykłe
122
podobieństwo do ojca, poczułam uścisk w gardle. Nieco zmieszana powitałam gości.
Co dziwne, Khadija znała mój adres i nazwisko, wiedziała o mojej niezwykłej przyjaźni z Binkim, o naszej wspólnej pracy i podróżach do Niemiec - nie dotarła jednak do niej wiadomość o jego śmierci.
- Czasami do mnie pisał - wyjaśniła Khadija - i zawsze przysy
łał pieniądze na dziecko. Wiem o jego miłości do ciebie, ale jest mi
smutno, że już od tak dawna nie dawał o sobie znać i nie dostałam
żadnych pieniędzy. Ciężko mi samej wykarmić Toni i jeśli pozwo
lisz, chciałabym porozmawiać z Binkim. Powiedział, że zawsze mogę
się zwrócić do niego, jeśli będę potrzebowała pomocy. To nie ma nic
wspólnego z tobą. Bardzo cierpiałam, kiedy wybrał ciebie, walczy
łam o niego, ale ty wygrałaś. Zaakceptowałam decyzję Binkiego i cie
bie też akceptuję. Dziękuję, że przyjęłaś mnie w swoim domu.
Słowa Khadiji świadczyły o jej wielkim sercu i bardzo pragnęłam ją polubić. Mała Toni z miejsca ujęła mnie swoim wdziękiem, być może dlatego, że miała w sobie tak wiele z Binkiego, te same ciemne oczy, lekko wygięte brwi, prosty nos, dołeczki w uśmiechu, a nawet ten sam energiczny podbródek.
Kiedy próbowałam zyskać na czasie, nie wiedząc, jak mam przekazać Khadiji tę smutną wiadomość, przyszła mi z pomocą.
- Słyszałam w pensjonacie, że Binki jest jeszcze w Niemczech.
- Skinęłam głową i poczułam, że się czerwienię. W pewien maka
bryczny sposób było to zgodne z prawdą. Nie mogłam się jednak
przemóc, aby powiedzieć Khadiji o jego śmierci.
Mała Toni popatrzyła na mnie, a potem rozejrzała się po pokoju i zauważając fotografię Binkiego, wykrzyknęła:
- Tata, tata!
- Zrobię nam po filiżance herbaty - odwróciłam ich uwagę
- i coś małego do zjedzenia.
- Tak, bardzo proszę, Toni zjadła dzisiaj tylko kawałeczek chleba.
123
Masz może mąkę kukurydzianą albo grysik? Mała przepada za uji.
Chwilę później stałam w małej kuchni z niebieskimi pojemnikami na wodę, obok prowadzących na zewnątrz drzwi, i przeszukiwałam półkę z zapasami. Znalazłam jajka, mleko, grysik, herbatniki, biały chleb i marmoladę. Od czasu do czasu rzucałam spojrzenie przez okienko pomiędzy kuchnią a pokojem mieszkalnym, obserwując ukradkiem matkę i córkę. Zastanawiałam się, co zrobić. Chętnie wsparłabym finansowo Khadiję - chciałam pomóc zwłaszcza małej - ale w mojej obecnej sytuacji było to raczej niemożliwe.
Kiedy spojrzałam na fotografię Binkiego, mimowolnie wyrwało mi się:
- Poradź coś tam z góry! -1 przestraszyłam się. Po chwili jednak
rzeczywiście wpadł mi do głowy pewien pomysł. W dwóch sklepach
muzycznych w Mombasie sprzedawano kasety z utworami skompo
nowanymi przeze mnie i Binkiego i już od dłuższego czasu nie upo
minałam się o rozliczenie. Musiało się więc zebrać parę szylingów,
które mogłam dać Khadiji. W dużo lepszym nastroju usiadłam obok
niej i Toni na sofie. Wypiłyśmy herbatę, a potem przyglądałam się,
jak Khadija karmi córeczkę grysikiem.
Po chwili dziewczynka usnęła. Podłożyłam jej poduszkę pod głowę i poprosiłam Khadiję, aby wyszła ze mną do ogródka. Uczyniła to ochoczo. Przystanęła pod drzewkiem limonkowym, wdychając głęboko zapach liści i kwiatów.
- Jak pięknie tu macie - westchnęła. - U nas w Tandze też jest
pięknie, ale jakoś inaczej. Byłaś kiedyś w Tanzanii?
Skinęłam głową.
- Tak, znam trochę Tanzanię, ale w Tandze nie byłam. Leży tuż
przy granicy z Kenią, prawda? Mieszkasz tam z Toni sama czy z ro
dziną? - zapytałam.
- Teraz na powrót z rodziną - odpowiedziała spokojnie Khadi
ja. Mówiła pięknie w suahili, z doskonałym akcentem. - Ale przez
124
jakiś czas nie chcieli mnie przyjąć z dzieckiem. Moi rodzice są ortodoksyjnymi muzułmanami i Binki jako zadeklarowany chrześcijanin nie był według nich odpowiednim mężem dla mnie. Gdy urodziła się Toni, rodzice się mnie po prostu wyrzekli. Było mi naprawdę ciężko z małą. Gdyby Binki nie przysyłał mi pieniędzy, żyłybyśmy w nędzy. Od niedawna pomagam mojej starszej siostrze w gospodarstwie, a rodzicom w ich małym sklepiku warzywnym i w polu, nie dostaję za to dużo, ale nie muszę żebrać. Czy mogłabyś napisać albo zadzwonić do Binkiego, ewentualnie dać mi jego adres w Niemczech? Nie musisz się martwić, chodzi tylko o dziecko. Poza tym obawiam się przepychanek o wychowanie i religię. Binki jako ojciec Toni musi koniecznie przedstawić swoje stanowisko.
Koło ogrodu przeszło kilkoro sąsiadów, pozdrawiając mnie. Byłam zadowolona, że nie muszę natychmiast odpowiadać na prośbę Khadiji. Wciąż jeszcze zastanawiałam się gorączkowo, czy w ogóle, jak i kiedy powinnam jej przekazać wiadomość o śmierci Binkiego.
Po obfitej kolacji w pobliskim "Ogrodzie Palmowym" wróciłyśmy do mojego przytulnego domku, gdzie Khadija wykąpała Toni w zielonej plastikowej wannie. Widać było, że dziewczynka bardzo lubi kontakt z wodą. Śmiała się bez ustanku, pluskała radośnie i wydawała okrzyki zachwytu, które niosły się po całym domu.
Później ze zdjętych z sofy i foteli poduszek ułożyłyśmy małej posłanie na ziemi. Khadija położyła się obok niej i po chwili matka i córka, zmęczone po podróży, zapadły w głęboki sen. Ja natomiast długo nie mogłam zasnąć. Cała ta sytuacja i świadomość, że córka Binkiego i matka dziecka są tuż obok, wytrąciły mnie z równowagi. Nie rozumiałam, dlaczego Binki zataił przede mną, że ma córkę. Z pewnością było mu z tym ciężko. Prawdopodobnie wolałby ją częściej odwiedzać lub mieć blisko siebie. Żałowałam, że Binki nie miał do mnie na tyle zaufania, by mi powiedzieć o dziecku, gdyż w innych kwestiach był zawsze wobec mnie szczery i otwarty. Gdyby to
125
uczynił, z pewnością zniknęłoby wiele problemów, z którymi musiał się uporać. Teraz jednak było już za późno.
Przy śniadaniu Khadija oznajmiła mi, że chce wracać do Tangi południowym autobusem.
- Tutaj jest bardzo ładnie i chętnie bym została. Również Toni się tu podoba, to widać. Ale ty masz pracę, a Binkiego tu nie ma. Bądź jednak tak miła i przekaż mu moją prośbę. To bardzo ważne dla dziecka. Toni nie powinna głodować, a już wkrótce mogłaby iść do przedszkola, a później także do szkoły. Wiem, że Binki wiąże z nią wielkie plany i chciałby pewnego dnia zobaczyć swoją córkę na studiach. Toni ma zresztą na imię Antoinette-Manolee, po ulubionej siostrze Binkiego.
Wczesnym południem towarzyszyłam moim gościom w drodze do Mombasy. W dwóch sklepach muzycznych wypłacono mi kilka tysięcy szylingów, które wręczyłam zaskoczonej Khadiji. Nazwała mnie rafiki, przyjaciółką, i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Tysiąc szylingów w przeliczeniu na euro nie stanowiło dużej sumy, ale było to więcej, niż Khadija miała zwykle do dyspozycji na kilka miesięcy. Wielu Kenijczyków, pomimo dwunastogodzinnego dnia pracy, zarabia tylko cztery do ośmiu tysięcy szylingów miesięcznie, a więc niecałe sto euro.
W południowym żarze czekałyśmy na odjazd autobusu, przedpotopowej, wysokiej landary w niebieskim kolorze z maleńkimi oknami. Wciąż jeszcze nie znalazłam odpowiednich słów. Ze ściśniętym sercem patrzyłam na Toni machającą do mnie wesoło z okna i na siedzącą obok niej Khadiję, kiedy autobus otoczony ciemną, cuchnącą chmurą spalin ciężko potoczył się ulicą w śródmieściu Mombasy, unosząc matkę i dziecko ku niepewnej przyszłości.
Postanowiłam tak często, jak to będzie możliwe, wspomagać Khadiję i Toni. Od razu poczułam się lepiej. Ciążyło mi jednak, że byłam zbyt tchórzliwa, aby powiedzieć Khadiji o tym, że Binki zmarł w Niemczech.
126
Jeszcze w drodze do Shanzu powzięłam decyzję, że przekażę jej tę smutną wiadomość listownie i przeproszę za moje tchórzostwo. Po raz drugi i tym razem już na zawsze straci Binkiego, nie mogła jednak pozostać ze swoimi problemami sama.
i.
. Traumatyczne przeżycie
Pewnej nocy spadł gwałtowny tropikalny deszcz. Strumienie wody bębniły głośne staccato o dach mojego domku. Ponieważ w rym hałasie nie było mowy o spaniu, próbowałam czytać. Później jednak, jak to często bywało na wybrzeżu, na dłuższy czas wyłączono prąd.
Trzymając w ręku świecę, której płomień migotał niespokojnie, obeszłam dom. Słuchałam wycia wiatru na zewnątrz i nagle z bardzo bliska dobiegł mnie krzyk, tak przeraźliwy, że przeszedł mnie dreszcz. Był to krzyk człowieka w śmiertelnym strachu. Nasłuchiwałam z bijącym sercem, przerażona zgasiłam świecę, aby nie być widziana z zewnątrz przez szklane drzwi, i przycupnęłam na łóżku. Wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam drugi krzyk, dziwny, charczący, I to z tak bliska.
Mimo panującej w pokoju duchoty było mi coraz zimniej. Raptem rozległo się ogłuszające walenie w metalową bramę. Potem wszystko ucichło, słychać było tylko odgłosy burzy i plusk deszczu. Bałam się poruszyć. Sparaliżowana strachem siedziałam oparta o zagłówek łóżka, aż w końcu zmęczona zasnęłam.
Ranek był promiennie jasny i rześki. Chciwie wciągałam w nozdrza woń pozostałych jeszcze na drzewie kwiatów cytryny i wtedy powoli zaczęło powracać do mnie wspomnienie lęku z ostatniej nocy.
Idąc do sklepiku po cukier i chleb, usłyszałam przerażającą wiadomość - młody człowiek, strzegący materiałów budowlanych ja-
127
kiegoś Europejczyka, złożonych za moim ogrodem, został w nocy pobity na śmierć przez złodziei żelaznym prętem.
- Miał dziewiętnaście, może dwadzieścia lat - wyszlochała wła
ścicielka sklepiku. - Taki miły chłopiec i tak się cieszył, że znalazł
pracę. Na pewno znała go pani z widzenia, to był Omani, syn kraw
ca. Mieszkał przecież tuż obok pani, zaraz za rogiem.
Tak, to prawda, znałam go, zawsze serdecznie mnie pozdrawiał i kilka razy przyniósł mi nawet drobne zakupy do domu za niewielki napiwek.
- Oszczędzam na prawo jazdy - zwierzył mi się. - Gdy je zdobę
dę, z pewnością dostanę dobrą posadę i będę mógł pomóc rodzinie.
No i - roześmiał się nieco zawstydzony - moja przyjaciółka i ja bę
dziemy mogli się pobrać.
Nie kupiłam cukru ani chleba, nie byłam nawet w stanie myśleć o śniadaniu i pragnęłam tylko znaleźć się daleko, daleko stąd, w Niemczech albo w Maralal przy Lpetati.
Czy uda mi się kiedykolwiek zapomnieć te straszliwe, śmiertelne krzyki?
Tylko muzyka i radość, jaką mi dawała, pomogły mi przeżyć kolejne tygodnie. Również częste rozmowy z moim przyjacielem Ed-diem sprawiały, że kierowałam myśli w inną stronę. Zawsze były jakieś muzyczne kwestie do omówienia, opowiadaliśmy sobie też różne historie lub po prostu prowadziliśmy rozmowy o swoich uczuciach, intymne, nie zawsze przeznaczone dla osób trzecich.
Szczyt sezonu stopniowo zbliżał się ku końcowi, hotele pustoszały, a coraz wyższa wilgotność powietrza stawała się nie do zniesienia. Czasami pranie wiszące na sznurze przez kilka dni nie wysychało do końca, przesiąkało za to nieprzyjemnym zapachem. Dwa razy pranie, które powiesiłam na zewnątrz, ukradziono mi w nocy. Cały dom pachniał stęchlizną, a ja pociłam się, siedząc bez ruchu. Nawet bransoletka i pierścionek drażniły wiecznie wilgotną skórę.
128
Noce nie przynosiły ochłody, upał wykańczał mnie, nie pozwalając spać.
Nadszedł czas wyjazdu.
Ciężko było mi się pożegnać z muzyką i Eddiem, choć wiedziałam, że za jakiś czas do nich powrócę. Z wybrzeżem natomiast, ze względu na tragiczne okoliczności, żegnałam się tym razem z lekkim sercem.
W skrytce pocztowej w Bamburi, do której zajrzałam przed wyjazdem, znalazłam list od dyrekcji szkoły i wychowawczyni Nganat, wiadomość od samej Nganat oraz listy z Niemiec od mojego ojca i dzieci, które przeczytałam wcześniej niż pisma ze szkoły, które tak czy owak przyszły za późno. Ucieszyłam się, że w Niemczech wszystko idzie swoim zwykłym trybem i nie dzieje się nic niedobrego.
Potem zaciekawiona wzięłam do ręki koperty z kenijskimi znaczkami i jako pierwszy przeczytałam list od Nganat, skreślony starannym, czytelnym pismem. Dziękowała mi serdecznie za serce, jakie jej okazałam, wyznając, że jest "zadowolona" ze swojej nowej roli życiowej i nowego otoczenia. Tym razem niewiele udało mi się wyczytać między wierszami, ale miałam nadzieję, że jest szczęśliwa w małżeństwie. W domu z pewnością dowiem się o niej czegoś bliższego.
Wciąż głęboko ubolewałam, że wszystko, jak mi się zdawało, sprzysięgło się przeciwko naszej najstarszej przybranej córce. Rozmawiałam o tym również z Eddiem i jego żoną, których wiadomość o zmianach w życiu Nganat, a zwłaszcza o jej obrzezaniu niezwykle poruszyła. Sami będąc rodzicami trzech prawie dorosłych córek, nie mogli sobie wyobrazić, że w ich kraju dzieje się coś tak potwornego. Rzecz jasna, wiedzieli o obrzezaniach, ale kiedy zdarzyło się to osobie związanej z kręgiem ich przyjaciół, byli w widoczny sposób zszokowani. Długo dyskutowaliśmy na ten temat i oboje stwierdzili stanowczo, że należało złożyć doniesienie na krewnych Nganat. Nie
129
znali jednak powodów, które mnie od tego powstrzymały. Musiałam postępować ostrożnie i przedstawiać swoje poglądy w taki sposób, by nie ściągnęło to na nikogo niebezpieczeństwa. Wychowawczyni Nganat napisała wyjątkowo serdeczny list, wykazując dużo zrozumienia i dobrej woli, ale dla samej Nganat niewiele mogła zdziałać. Oferowała mi jednak swoje wsparcie i zadeklarowała gotowość pomocy, gdyby znów zdarzył się podobny przypadek.
Dyrektor szkoły powiadamiał mnie: "Ze zrozumiałych względów zamężna kobieta nie może być ponownie przyjęta do społeczności klasowej". Przynajmniej jednak wskazał kilka specjalnych kursów, które polecałby Nganat, by mogła pogłębić i uzupełnić wiedzę, uzyskując później dyplom ukończenia szkoły - łącznie z podaniem kosztów.
Miałam zamiar, kiedy już będę w domu, powiedzieć o tym Nganat i jej bliskim. Być może zdołam wpłynąć na jej męża, by pozwolił mojej przybranej córce od czasu do czasu odwiedzić ukochaną szkołę, gdzie mogłaby szperać w książkach i prowadzić zajmujące rozmowy.
Jeszcze na przystanku, chwilę zanim autobus ruszył do Nairobi, doszło do incydentu, który mógł się wydarzyć chyba tylko w Afryce. Kierowca stwierdził całkiem serio, że autobus nie odjedzie, gdyż właśnie się dowiedział, że pewna czteroosobowa rodzina przewozi w skrzynce kota.
- Nie pojadę, jeśli w autobusie będzie kot - oznajmił kierowca, wielki, barczysty muzułmanin w białej haftowanej czapeczce na głowie i jasnoniebieskiej gandourze (stroju sięgającym ziemi). -Jazda z kotem nocą przynosi pecha. - Zażądał, aby rodzina wysiadła albo wypuściła kota, spotkał się jednak z gwałtownym sprzeciwem niewierzącej w przesądy rodziny. I tak od słowa do słowa wywiązała się kłótnia, która szybko podzieliła pasażerów na dwa obozy. Jedni śmia-
130
li się z żądania kierowcy niczym z kiepskiego żartu, drudzy nie wykluczali ewentualnego nieszczęścia, grożącego nam podczas podróży w towarzystwie kota. W końcu doszło do rękoczynów. Część zniecierpliwionych pasażerów głośno nalegała na natychmiastowy odjazd autobusu, naturalnie z kotem. Jednak znieważany i zastraszany kierowca w dalszym ciągu wzbraniał się przed wyruszeniem w drogę.
W końcu znaleziono rozwiązanie kociego problemu. Przewoźnik przysłał drugiego kierowcę, który nie przejmował się skrzynką z kotem. Nowy szofer wcisnął się za ogromną kierownicę i dowiózł nas w ciągu nocy do Nairobi - bez najmniejszego incydentu po drodze. Jednak wnętrze autobusu po ośmiu godzinach jazdy - z jednym postojem pod gospodą, podczas którego można było skorzystać z niewiarygodnie brudnych toalet, pozbawionych wody i z kałużami moczu na podłodze - przedstawiało sobą mało zachęcający widok. Wszędzie poniewierały się puste butelki, ogryzki owoców, reklamówki, papierowe torby, a także łodyżki i przeżute resztki liści miraa, rośliny o narkotycznych właściwościach.
Z powrotem w domu
Lpetati stał na najwyższym stopniu schodków prowadzących do skromnego szpitalnego domku. Jego szczupła, wysoka sylwetka odcinała się wyraźnie na tle jasnego porannego nieba. Wypełniły mnie taka radość i szczęście, że musiałam przystanąć. Wtedy Lpetati spojrzał w moim kierunku, zamarł na moment, pojął, że to naprawdę jestem ja, i ruszył mi naprzeciw długim, sprężystym krokiem. Szedł coraz szybciej, z szerokim uśmiechem na twarzy i wilgotnymi ze wzruszenia oczami.
- Wypatrywałeś mnie?
131
- Och, nie pierwszy już raz. Ale dzisiaj nie na darmo. Nafitrahi kweli kukuona wewe. Tak się cieszę, że cię widzę!
Podeszła do nas Marissa i chłopczyk z sąsiedniego domku, oboje uśmiechnięci i rozradowani. Już po chwili na piecyku gotowała się z głośnym bulgotem woda na herbatę, a niedopasowana pokrywka aluminiowego czajnika podskakiwała, wydając metaliczny dźwięk. Przyniosłam świeże maandazi, niemal wielkości talerza. Piliśmy herbatę i jedliśmy pączki na przyjemnie nagrzanych w słońcu schodkach, przeganiając kury i psy, które czekały na spadające okru-chy, i zatrzymując wędrujący wytrwale pochód mrówek. Na kilka minut straciliśmy apetyt, kiedy nad rozległym terenem kliniki rozeszła się intensywna woń środków dezynfekcyjnych.
Obserwowałam niepostrzeżenie Lpetati, stwierdzając z ulgą, że w ciągu minionego półrocza nastąpiła znaczna poprawa stanu jego zdrowia. Wiedziałam, że będzie musiał pozostać pod opieką lekarzy jeszcze trochę ponad dwa miesiące. Dopiero wtedy się okaże, na ile choroba go osłabiła. Najważniejsze, że nie poczyniła w jego organizmie poważniejszych spustoszeń. Za wszystko inne chętnie wezmę odpowiedzialność, będę się troszczyć o Lpetati i pomogę mu w stopniowym powrocie do normalnego życia.
Wielką radość będzie mi sprawiać rozpieszczanie go ulubionymi potrawami, rano hiszpańskim omletem i chlebem z marmoladą i miodem, w południe i wieczorem sałatką z awokado i białej fasoli, gulaszem i spaghetti, zapiekanką ziemniaczaną, gotowaną i pieczoną wołowiną ze smakowitymi sosami, ryżem i ziemniakami, faszerowanymi pomidorami z chili i paprykami faszerowanymi mięsem. Jeśli chodzi o desery, Lpetati uwielbiał wszystkie, nie mogły być jednak zbyt słodkie.
Przystawki i desery były zupełnie nieznane w kuchni Samburu. Po posiłkach nie podawano ani owoców, ani nic słodkiego, pito tylko zwykle herbatę z mlekiem. Z reguły do wyboru było jedynie kil-
132
ka potraw, które codziennie się powtarzały. Najczęściej jadano brązową fasolę, białą kapustę z ziemniakami lub bez nich, chapati (cienkie placki chlebowe) lub ugali (gęstą papkę z mąki kukurydzianej, wymieszanej z wrzącą wodą, bez szczypty soli). Każda bowiem przyprawa, każdy najmniejszy dodatek - wszystko to kosztowało. Rarytasem był ryż, bo ze względu na cenę jadano go niezwykle rzadko, podobnie jak mięso, podawane tylko przy wyjątkowych okazjach. Samburu nie stosowali ziół ani przypraw w celu poprawienia smaku i aromatu prostych potraw, używali jedynie cebuli, jeśli była pod ręką. Wprawdzie czasami dodawano do herbaty nieco imbiru lub karda-monu, jednak zwyczaj ten nie był typowo rodzimy, lecz pochodził z krajów arabskich. Tam, gdzie panował względny dostatek, a więc poza naszym okręgiem, kuchnia afrykańska, a zatem również kenij-ska, miała do zaoferowania niezwykłą obfitość wspaniałych potraw. Już sama różnorodność wpływów orientalnych i indyjskich, w połączeniu z afrykańską sztuką kulinarną, wprawiała w zachwyt wielu prawdziwych smakoszy. Tajemnicze ingrediencje nadawały i tak już nadzwyczaj smacznym potrawom szczególną egzotyczną nutę.
Każdego, kto zwiedzał place targowe większych miast, obezwładniał zapach i kolory najrozmaitszych przypraw. Było to bardzo afrykańskie i stanowiło niezwykle zmysłowe przeżycie.
Ja sama z afrykańskich przypraw używałam chętnie kminu rzymskiego, imbiru, chili, trawy cytrynowej, kurkumy, kolendry, cynamonu i kardamonu. Rośliny przyprawowe, które lepiej albo gorzej radziły sobie z tutejszym klimatem, sadziłam też wokół domu, między innymi miętę, tymianek, oregano, kminek, koper, cząber i rozmaryn, a także miejscowe odmiany imbiru i kolendry. Rzadko udawały się natomiast pietruszka, lubczyk i szczypiorek, być może było tu dla nich za sucho i za gorąco.
W przypadku Lpetati idealnie sprawdziło się powiedzenie "przez żołądek do serca". Bardzo szybko się o tym przekonałam. Za poda-
133
wane przeze mnie specjały, ich różnorodność i wielość, Lpetati skoczyłby za mną w ogień.
Od samego początku był pozytywnie nastawiony do mojej kuchni, całkowicie dla niego egzotycznej, dając tym samym dobry przykład naszym przybranym dzieciom. Bez uprzedzeń próbował wszystkiego, a niektóre potrawy tak mu zasmakowały, że później jadał je regularnie; podobnie było z dziećmi. Gotowałam też jednak coraz więcej afrykańskich potraw, których kosztowałam na wybrzeżu i na które udało mi się zdobyć przepisy, na przykład wyszukane dania z mleczkiem kokosowym, słodkimi ziemniakami, ryżem, plantana-mi, botwiną, szpinakiem, okrą, czerwoną soczewicą, ciecierzycą, kukurydzą, topinamburem i maniokiem, jak również z owocami, takimi jak mango, granaty, papaja, marakuja, figi i ananasy, wszystkie świeżo zerwane.
Mimo że mleko stanowiło podstawowy pokarm plemienia Sam-buru, Lpetati i pozostali członkowie rodziny nie przepadali za proponowanymi przeze mnie produktami mlecznymi, jak masło, twarożek, biały ser i jogurt; nawet zsiadłe mleko z cukrem nie znalazło u nich uznania. Po pewnym czasie przestałam je więc przyrządzać, choć sprawiłam już sobie maselnicę oraz specjalne salaterki i ście-reczki do cedzenia. Jednymi z niewielu produktów, które ich zachwyciły, były kakao, mleko z miodem, ryż na mleku na ciepło i na zimno, a także pudding czekoladowy i waniliowy.
Obok zwykłego mleka i herbaty, Samburu pili chętnie "mleko wędzone w dymie", którego ja unikałam, ponieważ pływały w nim często cząsteczki sadzy pochodzące z patyczka, który najpierw trzymano w żarze, a potem wkładano do kalebasy z mlekiem.
Potrawy najczęściej przyrządzaliśmy wspólnie, a potem jedliśmy je na ładnie nakrytym stole, nierzadko specjalnie udekorowanym. Lpetati był utalentowanym, praktycznie myślącym kucharzem. Jako morani, a więc wojownik, odpowiadał za ubój zwierząt, dzielenie
134
i gotowanie mięsa. Doskonale się na tym znał. Mięso było zawsze przygotowywane na uboczu wioski - w domu gotowało się jedynie mniejsze kawałki, stanowiące składnik potrawy jednogarnkowej.
Aż do czasu zbudowania naszego domu ani ja, ani moja rodzina Samburu nie poświęcaliśmy uwagi kulturze jedzenia. W pozbawionych okien chatach nie było żadnych mebli, a więc także stołu i krzeseł. Odrobinę miejsca przeznaczano na przechowywanie nielicznych naczyń, najczęściej jednego lub dwóch garnków, kilku sztućców i skromnej liczby kubków oraz emaliowanych talerzy, na których wskutek częstego używania powstawały brzydkie ślady. Jadło się, siedząc na ziemi, często rękoma. Przez dłuższy czas nie przeszkadzało mi to, gdyż ze względu na warunki inne rozwiązania były niemożliwe. Lecz kiedy domek z bali został już urządzony i pewien zdolny stolarz z Maralal sporządził według mojego projektu stół jadalny i kilka krzeseł, byłam ogromnie szczęśliwa i w przypływie dobrego humoru kupiłam beżowo-brązowe fajansowe naczynia, wystarczającą liczbę sztućców i szklanki (których również nie było w chatach), a nawet jasny obrus. Postanowiłam, że odtąd będziemy jadać tak, jak byłam do tego przyzwyczajona od dzieciństwa. Lpetati cieszył się z celebrowanych w ten sposób posiłków, z dumą opowiadając i pokazując swoim ludziom, jak dobrze zna się na "europejskich zwyczajach". U członków plemienia Samburu zawsze najważniejsze było najedzenie się do syta, a nie delektowanie się potrawami.
Całkowitą nowość dla mojej rodziny stanowiły kolorowe serwetki, które przywoziłam z Mombasy (w Maralal nie było ich nawet w restauracjach!). Uwielbiały je zwłaszcza dzieci, które napychały sobie nimi kieszenie i używały niemal do wszystkiego. Wszędzie przed domem fruwały barwne skrawki, aż w końcu musiałam stanowczo zakazać zabawy serwetkami.
Gdy po raz pierwszy gościłam u rodziny Lpetati, nie wolno mi było jeść razem z nim i innymi mężczyznami, a sam Lpetati w moim
135
towarzystwie pił tylko chai lub mleko. Zawsze musiałam odczekać, aż mężczyźni skończą posiłek, podczas którego kobiety nie mogły przebywać w tym samym pomieszczeniu. Także później - zaraz na początku, gdy zamieszkaliśmy we własnej chacie - podczas odwiedzin jakiejkolwiek kobiety Lpetati przerywał posiłek i odsuwał talerz na bok. Kobietom nie wolno było nawet spojrzeć na jego pożywienie! Dotyczyło to jednak tylko okresu, kiedy Lpetati był czynnym wojownikiem.
Oczywiście początkowo postępowałam, jak nakazywał obyczaj, mimo to buntowałam się przeciwko temu, że nie mogliśmy jeść wspólnie z naszymi gośćmi (nawet już jako małżeństwo) i że kobiety i dziewczęta zawsze były poszkodowane podczas posiłków, gdyż dopiero wówczas, kiedy mężczyźni byli już syci, resztki jedzenia dzielono pomiędzy żeńskich członków rodziny i dzieci. Kobiety jednak nigdy się nie uskarżały.
W ciągu kilku ostatnich lat - kiedy pozwalały nam na to finanse - raz w tygodniu zapraszaliśmy rodzinę Lpetati na kolację i wraz z dorastającymi dziećmi często bywało nas od dwudziestu do trzydziestu osób przy stole. Pomimo ciasnoty, w naszym domku wieczory te były prawdziwymi ucztami. Moi krewni ze strony męża zaczęli cenić sobie niemiecką kuchnię z silnymi wpływami śródziemnomorskimi i jedli z apetytem, ciesząc się wspólnym posiłkiem. Po obfitej kolacji, oczywiście z deserem, na który zawsze przygoto-wywałam coś nowego, najczęściej bardzo słodkiego, oraz po kawie czy herbacie śpiewaliśmy, klaszcząc w dłonie, prowadziliśmy pogawędki, a nawet tańczyliśmy; często też brałam gitarę. Kiedy potem w kominku trzaskał jasny ogień, a wszyscy goście, zadowoleni i szczęśliwi, wyrażali swoją wdzięczność, jeszcze przez wiele dni czułam się wspaniale i od razu nabierałam ochoty na kolejne przyjęcie.
136
- Moja rola tu męskiej społeczności
Byłam bardzo szczęśliwa, a także odrobinę dumna z tego, że starszyzna naszej rodziny i sąsiadów zwracała się do mnie, kiedy należało przedyskutować ważne kwestie. Ja sama przed podjęciem znaczących decyzji prosiłam starszyznę do siebie lub pod znajdujące się w pobliżu bomas, drzewo, pod którym zwyczajowo odbywały się zebrania, i do tej pory zawsze odpowiadano na moje zaproszenie. Wiedziałam, że cieszę się szacunkiem ze względu na wykształcenie i dochody, dlatego też liczono się z moim zdaniem.
Od czasu do czasu zapraszałam starszyznę na maradjinę, miód pitny, czym wzbudziłam dużą sympatię. Podczas dyskusji zawsze bardzo uważałam, by nie popełnić jakiegoś błędu. Jakkolwiek twarze starszych plemienia mogły sprawiać wrażenie niezwykle dobrotliwych, aż nazbyt często widziałam, jak w momencie kiedy padły niewłaściwe słowa, ich nastrój gwałtownie się zmieniał. Często dostawałam gęsiej skórki, przebywając wśród tych wszystkich starszych mężczyzn, z drugiej jednak strony czułam się wśród nich bezpiecznie.
-Jesteś jedną z nas - powtarzali - jesteś tą, którą zesłał nam Ngai.
Wielu członków starszyzny przychodziło do mnie z wszelkiego rodzaju dolegliwościami. Wzruszało mnie ich zaufanie i starałam się im pomóc. Najczęściej wkraczała wtedy do akcji przywieziona przeze mnie aspiryna, krople do oczu, maść na reumatyzm, plastry, bandaże, syrop na kaszel, witaminy, kremy do pielęgnacji skóry, maść rumiankowa i cynkowa, a przede wszystkim rozliczne, nieznane ludziom Samburu herbatki ziołowe. Przyjmowane początkowo sceptycznie, cieszyły się później wielką popularnością jako nadzwyczaj skuteczne, stąd też na naszej werandzie niemal zawsze siedział ktoś, kto przyszedł prosić o "herbatkę zdrowotną".
137
Niektórych z tych starszych ludzi bardzo lubiłam i byłam pewna, że oni również darzyli mnie sympatią. Traktowałam ich zawsze nadzwyczaj uprzejmie i z szacunkiem.
Nie podobał mi się jednak silny egocentryzm mężczyzn Sambu-ru, arogancja, z jaką często odnosili się do kobiet, i władza, jaką nad nimi mieli. Trzymali się zawsze razem jak spiskowcy i niekiedy bałam się, że przeciągną Lpetati na swoją stronę.
Wkrótce odbędzie się uroczysta ceremonia przyjęcia mojego męża do starszyzny. Niepokoiło mnie, że Lpetati miał dobre serce i wiele współczucia i dlatego było nim łatwiej manipulować niż innymi.
Gdyby uległ wpływom starszych plemienia, nie mogłabym nic na to poradzić. Miałam nadzieję, że wystarczająco wcześnie rozpoznam oznaki ewentualnych zmian. Wolałam jednak nie wybiegać myślą tak daleko naprzód. Być może kiedy Lpetati będzie już "starszym" wioski, wszystko potoczy się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Czy z nim, czy bez niego, życie tak blisko natury i możliwość zajmowania się naszymi przybranymi dziećmi, rodziną, zwierzętami, domem i ogrodem, pisaniem, fotografowaniem, rysowaniem i muzyką będą mnie nieustannie wzbogacać wewnętrznie. No i pozostaną jeszcze "dobre uczynki", którym nigdy nie będzie końca, gdyż wciąż pojawiają się nowe problemy.
Również do tej pory Lpetati często bywał w drodze, co zdawało się całkiem naturalne, gdyż rodzina i przyjaciele liczyli się dla niego bardziej niż cokolwiek innego. Jeśli było to możliwe, wpadał w międzyczasie do domu, przynosząc nowiny i różne historie, mały kwiatek lub jakiś piękny czy osobliwy przedmiot, który znalazł w czasie wędrówki. Obejmował mnie, opowiadał trochę o sobie, pytał, co porabiałam, a przede wszystkim o to, co będzie do jedzenia, po czym śmiejąc się i machając mi dłonią na pożegnanie, na powrót się oddalał, by kiedyś znów się niespodziewanie pojawić. Nigdy nie mówił,
138
dokąd idzie. Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, czułam, jak bardzo jesteśmy sobie oddani, jak bardzo zgrani ze sobą. Wiedziałam, że należymy do siebie. Cieszyłam się, że nasze relacje są serdeczne i naturalne, że stworzyliśmy udany związek, nie narzucając sobie niczego siłą i nie wylewając wzajemnych żalów. Związek, w którym żyliśmy każdy w swoim świecie - a mimo to tak blisko siebie. Nigdy nie podejmowałam desperackich prób zmiany swojego sposobu myślenia. Wiele sytuacji wymagało ode mnie aktywnego uczestnictwa, wycofania się lub też akceptacji wzorców postępowania, które były mi całkowicie obce.
d
Moja pozycja we wspólnocie kobiet
Afrykańskie kobiety tworzyły bardzo zwartą społeczność. Zwłaszcza u Samburu fakt, że wszystkie dziewczęta, matki, babki, kuzynki i ciotki spędzały ze sobą całe dnie, był całkowicie zrozumiały. Nigdy nie spotkałam się z przypadkiem, aby któraś z kobiet zrezygnowała z towarzystwa innych.
Lubiłam od czasu do czasu przebywać w ich gronie, gdyż były radosne i zarazem poważne, posiadały wielkie serca i pomimo całej swojej prostolinijności - wewnętrzną siłę. Ponieważ przyjęły mnie do swojej społeczności, czułam, że jestem pod dobrą opieką. Cieszyła mnie ich uprzejmość i życzliwość, żarty i śmiech, który zdawał się nigdy nie ustawać. Mimo to przez większość czasu, kiedy kobiety siedziały w otoczeniu niemowląt i małych dzieci przed chatami na ziemi, często wśród wysuszonego nawozu, zajęte nizaniem paciorków, garbowaniem skór, przebieraniem ryżu lub tłuczeniem prosa, wolałam pozostawać poza ich kręgiem. Podobało mi się, że ta społeczność była tak silna i w tak dużym stopniu przyczyniała się do powszechnego zadowolenia, ale lubiłam zajmować się też inny-
139
mi sprawami, mieć czas na rozważenie różnych sytuacji, uczyć się formułować myśli w obcym języku, a przede wszystkim lubiłam swoje wyprawy odkrywcze. Jednakże chętnie znajdowałam czas dla trzech z pięciu ślicznych jak z obrazka sióstr Lpetati, niezwykle do siebie podobnych. Szczególnie serdeczne stosunki łączyły mnie z najstarszymi siostrami, Lekian i Kulało, i mieszkającą w sąsiedztwie Ngarachuną, której mąż pomagał mi często w domu w drobnych pracach rzemieślniczych. Przepadałam za ich towarzystwem, a nasze rozmowy, jeśli nikt nam nie przeszkadzał, bywały bardzo intymne. Nie raz bez skrępowania rozmawiałyśmy o osobistej sytuacji każdej z nas i obmawiałyśmy naszych "nieomylnych" mężów - jednak z umiarem i dużą wyrozumiałością.
Raz lub dwa razy w tygodniu przychodziła do mnie babcia Gati-lia, mimo że pokonanie stromej dróżki do naszego domku było dla niej niezwykle wyczerpujące. Podobnie jak dla Marissy i sióstr Lpetati, zawsze miałam dla niej czas. Mimo że chata Gatilii była bardzo ciasna, ciemna i zimna, odwiedzaliśmy ją często z Lpetati, czując taką potrzebę. Wszyscy wiedzieli, że mnie kocha, wspominała o tym niejednokrotnie, a ja również czułam ogromną sympatię do tej delikatnej, drobnej kobiety o żywych ciemnych oczach w pokrytej zmarszczkami twarzy i ze srebrzystą, krótką szczeciną na głowie. Niestety mogłyśmy się porozumiewać niemal wyłącznie gestami, gdyż babcia miała słaby słuch i z powodu braku zębów mówiła bardzo niewyraźnie.
Z wielką przyjemnością sprawiałam Gatilii radość, najczęściej podarowując jej smakołyki, do których zaliczała także czystą wodę, lub ładną chustę czy ciepły pled. Słowa podziękowania szeptała mi zawsze do ucha, nigdy też nie zapominała mnie przy tym pobłogosławić i pomodlić się za mnie. Odmówiła jednak przyjęcia butów.
- Moje stopy ich nie potrzebują - powiedziała. - Nie czują wte-
140
dy naszej dobrej ziemi. A to jest ważne. Chcę wiedzieć, dokąd mnie prowadzą, i chcę czuć pod stopami drogę.
Jeśli trzeba było coś zorganizować, zawsze wolałam poprosić o pomoc kobiety. Były solidniejsze, bardziej zmotywowane i kreatywne, pracowały z większym zapałem i nie opowiadały o tym z nieukrywanym samozadowoleniem, jak to czynili znani mi panowie. Kobiety działały, zamiast rozprawiać, przynajmniej dopóki nie przeszkodzili im w tym mężczyźni. Robiły to w sposób naturalny, z radosnym nastawieniem do pracy. Nie zabiegały o to, aby je chwalono. I pomimo że były zdominowane, nawet kilka z nich potrafiło zdziałać więcej niż wielu mężczyzn rodzinnego klanu razem wziętych.
Jeśli chodzi o sprawy finansowe, również byłam bardziej skłonna zawierzyć kobietom. Nie wydawały pieniędzy na siebie, na nową chustę, naszyjnik czy spódnicę, lecz tylko na rzeczy, które rzeczywiście były potrzebne. Jak się przekonałam, również niewielkie kredyty, które załatwiałam w szczególnych przypadkach, kobiety wykorzystywały bardziej pomysłowo, kreatywniej i z o wiele lepszym skutkiem niż mężczyźni.
Większość znajomych mężczyzn w okolicy skłaniała się raczej ku temu, by przeznaczyć środki finansowe na podniesienie własnego prestiżu. W Europie mężczyzna poprawia swój wizerunek autem lub technicznymi gadżetami, tutaj wystarczała czapka baseballowa, kurtka z second-handu, okulary słoneczne ze zwykłego sklepu, zegarek czy rower z lakierowanego na czarno, ciężkiego metalu, niekoniecznie sportowy czy najnowocześniejszy.
Choć wiele kobiet nie miało wykształcenia, to większość z nich prezentowała wrażliwość i bystry umysł. Według mnie, gdyby miały możliwość zdobycia wykształcenia, gdyby przyznano im więcej swobód i bardziej je poważano, byłyby nie do pokonania.
141
Europejka żoną Samburu
Moje życie wyglądało inaczej niż innych żon w plemieniu Samburu. Lpetati i jego rodzina nie "kupili" mnie, nie byłam więc nikomu nic winna i pozostałam osobą niezależną. Zobowiązywała mnie jedynie przysięga dana Lpetati.
W przypadku naszego małżeństwa nie było umowy handlowej, jaką w plemieniu Samburu zwyczajowo zawierały rodziny młodej pary. Wprawdzie podczas tradycyjnej ceremonii zaślubin zmieniło swoich właścicieli wiele typowych, a także wiele specjalnych podarków, chodziło jednak o naturalne przy takiej okazji przekazanie sobie upominków, a nie o "zapłatę".
Dopasowując się do nowego środowiska, co sprawiało mi nawet przyjemność, zawsze jednak stanowiłam sama o sobie. Nie byłam więc "własnością" Lpetati i jego rodziny. Mimo wszelkich dzielących nas różnic było dla mnie ważne, aby ludzie widzieli, że Lpetati jest szczęśliwy i nie należy mu współczuć z powodu poślubienia białej kobiety.
Poza Lpetati, wszyscy mężczyźni plemienia mieli absolutną władzę nad swoimi żonami, dla których taki stan rzeczy był czymś zupełnie normalnym. Kobiety służyły mężom i ich rodzinom bez słowa skargi, z całkowitym oddaniem. Nie dążyły do zmian w swoim życiu, marzyły jedynie o spokojnej egzystencji, dobrych stosunkach z mężem, o tym, by mieć zdrowe dzieci i zdrowe bydło, samej nie chorować, mieć wystarczająco dużo jedzenia i wody, być kochaną i szanowaną przez społeczność i sprawiać radość swojej rodzinie.
Moje wspólne życie z Lpetati ogromnie różniło się od związków jego braci, szwagrów i przyjaciół. Lpetati tylko czasami zapominał o szczególnych relacjach między nami i nie wiem, czy cierpiał z tego
142
powodu, że musiał się zachowywać w stosunku do mnie inaczej niż pozostali Samburu w stosunku do swoich żon, i do jakiego stopnia ciążył mu partnerski układ w naszym małżeństwie. Kiedy go o to pytałam, podkreślał, że jest szczęśliwy, a życie ze mną jest wspanialsze, niż mogłoby być z niejedną kobietą Samburu. W domu Lpetati mógł się czuć całkowicie swobodnie. Pozwalałam mu być sobą, nie krytykowałam go bez ustanku, a kiedy uznałam za konieczne zwrócić mu uwagę na coś, co mi się nie podobało, próbowałam uczynić to z humorem i w bardzo oględny sposób, zawsze w cztery oczy. Oczywiście musiałam postępować z Lpetati z ogromnym wyczuciem. W obecności jego rodziny i przyjaciół starałam się broń Boże nie dominować, gdyż wówczas utraciłabym ich przychylność i skazałabym siebie na wykluczenie ze wspólnoty. Rodzina, a przede wszystkim starszyzna i wojownicy z grupy wiekowej Lpetati posiadali znaczącą władzę, której mój mąż nie mógł lekceważyć.
Zawsze wiedziałam, że życie z afrykańskim wojownikiem będzie całkowicie odmienne od związku z niemieckim partnerem. Zdawałam sobie sprawę, że stanowię obce ciało w mocno zakorzenionej społeczności. Nie weszłam jednak w związek z Lpetati bez zastanowienia, lecz w najlepszej wierze, z dobrymi chęciami i mocnym postanowieniem sprostania wyzwaniom. Pragnęłam, aby nasz związek się udał i uważałam, że warto inwestować w niego siły, wiedzę, tolerancję, takt, optymizm i radość.
Lpetati wiedział też, że najważniejszymi osobami pozostaną dla mnie moi dwaj synowie, i w pełni to akceptował. Moje dzieci napełniały Lpetati pewnego rodzaju ojcowską dumą, mimo że nie miał nic wspólnego z ich życiem. Jednak często i chętnie wspominał o moich synach, "naszych synach", jak mawiał ku mojej wielkiej radości.
Mieliśmy też pięcioro przybranych dzieci, wobec których Lpetati spełniał ojcowskie obowiązki. Traktował je poważnie i sprawiały
143
mu wiele radości. Miał naturalny talent do bycia ojcem, znajdując najczęściej właściwy ton. Do oficjalnej adopcji byłam od początku nastawiona sceptycznie, gdyż nie chciałam się zdawać na samowolne poczynania kenijskich urzędów. Z radością natomiast towarzyszyłam dzieciom w drodze do dorosłości, chętnie uczestniczyłam w ich szkolnym życiu, pragnęłam stać u ich boku, zawsze podając pomocną dłoń, służyć im radą, wspierać je, być dla nich partnerką do rozmów i zaufaną przyjaciółką. I tak prowadziliśmy szczęśliwe życie rodzinne, dopóki szkoły wyższego stopnia nie zaczęły pochłaniać większości czasu naszych wychowanków i dom, z wyjątkiem dni świątecznych i kilku tygodni ferii, świecił pustkami. Jednak dzieci zawsze chętnie nas odwiedzały, zwłaszcza dzieci z sąsiedztwa. Przychodziły pobawić się, coś zjeść i oczywiście też z czystej ciekawości, ponieważ było tu zupełnie inaczej niż w chatach na terenie wioski i na placu pomiędzy nimi, gdzie nigdy nie przebywały same i nie mogły zaspokoić naturalnej potrzeby ruchu i odkrywania świata wokół. Poza tym w naszym domu zawsze czekały na nich drobne słodycze lub talerz ze smakołykami, a przede wszystkim dużo wody do picia, przeważnie z dodanym do niej sokiem. Któreż dziecko mogłoby się temu oprzeć!
Lpetati, sądząc po jego wypowiedziach i według mojej oceny, był szczęśliwy. I jakby chcąc to potwierdzić, przy wielu okazjach zapewniał:
- Nie chciałbym innego życia, Chui, z jakiego powodu miałbym chcieć?
Jednak pomimo że tak dobrze się rozumieliśmy, potrafiliśmy się do siebie dopasować i byliśmy bardzo zżyci, brakowało między nami owej szczególnej intymnej bliskości, która pozwala na bezgraniczne, pełne ufności oddanie się drugiej osobie, ze świadomością, że jest się przy niej bezpiecznym. Ale w kulturze Lpetati nie znano i nie praktykowano tego rodzaju relacji małżeńskich. Mężczyzna i kobie-
144
ta żyli w osobnych światach. Pozostawali rozdzieleni podczas obrzędów i wielu wydarzeń dnia codziennego. Nasze życie we dwoje i tak znacząco różniło się od miejscowych małżeństw, gdyż Lpetati dbał o moje uczucia i troszczył się o mnie. Na pewno mnie kochał - tak bardzo, jak tylko potrafił mężczyzna ukształtowany przez tradycję i sposób wychowania swego plemienia, i jak tylko było to możliwe w jego pojęciu - a być może nawet bardziej. Naszą tajemnicę, która pozwalała zażegnać niejeden konflikt i zespalała nas z taką intensywnością, jaka tylko była możliwa w tych warunkach, stanowiła czułość i delikatność we wzajemnych kontaktach. Żyłam w społeczności, która przezwyciężała codzienne trudności na drodze harmonijnej współpracy, we wspólnocie z ustalonymi, od dawien dawna precyzyjnie rozdzielonymi zadaniami, przy czym cięższymi obowiązkami były obarczone kobiety. Jednak w przeciwieństwie do moich sióstr z plemienia Samburu miałam wiele możliwości, aby uczynić moje życie w dziczy znośnym, znaleźć w nim dobre strony, a nawet je pokochać.
Największa różnica w pojmowaniu życia przeze mnie i Lpetati polegała na tym, że mój mąż żył tylko dniem dzisiejszym, chwilą obecną, podczas gdy ja zawsze miałam też na uwadze zarówno bliską, jak i dalszą przyszłość i niektóre działania podejmowałam przezornie właśnie z myślą o niej. Zauważyłam jednak, że już od dłuższego czasu moje podejście do życia staje się coraz bardziej podobne do tego, jakie reprezentował Lpetati, i byłam zaskoczona, jak wiele rzeczy stało się dzięki temu prostsze.
Życie w buszu uczyniło mnie silną. Przeszłam twardą szkołę, która mimo wielu niedostatków w codziennej egzystencji i niemal stałej rezygnacji z przyjemności, nauczyła mnie rzeczy pięknych i niezbędnych w życiu, wzbogacając o nowe doświadczenia i wiedzę. Zyskałam naprawdę dużo - i to w wielu dziedzinach. I jeśli wszystko pozostanie tak jak teraz, nasze życie będzie dalej płynąć spokoj-
145
nie, a być może stanie się jeszcze lepsze, gdyż obecnie mogłam czerpać ze swojego doświadczenia i unikać popełnianych wcześniej błędów. W sumie przyszłość rysowała się więc w jasnych barwach, a we mnie wciąż tkwiła ciekawość i chęć sprostania wyzwaniom, jakie niosło moje nowe, pełne przygód życie. Ale najwięcej szczęścia dawała mi miłość w połączeniu z osobistą wolnością. Musiałam jednak pogodzić się z pewnymi ograniczeniami, gdyż pomimo swobody, jaką dysponowałam, byłam członkiem afrykańskiej rodziny, wielkiej wspólnoty. Potrafiłam to sobie jednak kompensować.
i.
WMaralal
Pozostałam w Maralal kilka tygodni, by być blisko Lpetati i spędzić z nim jak najwięcej czasu. Mogłam go podbudować psychicznie i sprawić, by szybciej mijał mu czas, rytm dnia pacjenta był bowiem bardzo monotonny. Prowadziliśmy długie rozmowy, które dawały mi dużo radości i potwierdzały, jak bardzo do siebie pasujemy i jak dobrze się rozumiemy, mimo wszelkich różnic kulturowych. Każdego dnia spacerowaliśmy po zakurzonym miasteczku, dosyć często odpoczywając, gdyż Lpetati źle znosił większy wysiłek i nie mógł jeszcze oddychać tak swobodnie i głęboko jak przed chorobą. Czuł się z tym bardzo niekomfortowo, zwłaszcza w obecności przyjaciół i znajomych. Przywykł przecież do prezentowania się światu jako prawdziwy mężczyzna, silny i wytrzymały. Udawało mi się jednak uspokoić mojego męża, bagatelizując jego osłabienie. Miałam jednak obawy co do tego, czy drobny pył, unoszący się stale na ulicach Maralal, nie szkodził płucom Lpetati. Być może również, kiedy już wróci do domu, będzie musiał zrezygnować ze zbyt długiego przebywania w czarnych od sadzy, pełnych dymu chatach rodziny i przyjaciół.
146
W dalszym ciągu szczególne miejsce podczas naszych spacerów zajmowały posiłki w niezbyt zachęcająco wyglądających restauracjach. Tam, gdzie tylu ludzi głodowało, możliwość zapełnienia żołądka stanowiła prawdziwe szczęście. Wcześniej nigdy nie zaprzątałam sobie tym myśli. W Afryce była bieda, podobnie jak w innych krajach, również w Niemczech. Ale dopiero w północnej Kenii poznałam, co to głód - tutaj w pierwszych latach pobytu sama cierpiałam niedostatek, a nocami straszliwe skurcze żołądka nie dawały mi spać. Te doświadczenia na zawsze zapadły mi w pamięć.
Od czasu do czasu wyruszałam z Maralal do wioski, by rzucić okiem na nasz dom i dobytek. Lpetati często odprowadzał mnie wówczas tak daleko, jak to było możliwe, gdyż musiał jeszcze pokonać drogę powrotną do kliniki. Czuł jednak potrzebę zbliżenia się choćby tylko w ten sposób do rodzinnej wioski. Przebywał już pół roku poza domem i coraz bardziej za nim tęsknił.
Pewnego dnia przysiadł zmęczony na skraju drogi.
-W myślach wędruję z tobą, znam tu każdy kamień, każde drzewo i krzew, od tylu już lat. Wkrótce pójdę do domu i znów go zobaczę. Sprawdź, co u zwierząt, Chui, ol tau, i u rodziny. Shomo tonobo Ngai, Chui.
Z ciężkim sercem zostawiłam Lpetati siedzącego ze zwieszoną głową na trawie. Powrót do szpitala musiał go kosztować dużo samozaparcia. Odwracałam się kilkakrotnie i widziałam, jak podnosi się z ziemi i powoli rusza w drogę. Był oddalony zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym powiedzieliśmy sobie: "Lessere neta, do zobaczenia". Pod wpływem nagłego impulsu zawróciłam i podbiegłam do niego. Lpetati zdawał się na mnie czekać. Objęliśmy się bez słów i trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę. Potem oderwaliśmy się od siebie, szczęśliwi, że mogliśmy poczuć się bezpiecznie w swoich ramionach.
147
Lpetati pomachał mi jeszcze raz, najpierw jedną ręką, później dwoma, a w końcu gałęzią. Ucieszyłam się, widząc, że nie stracił humoru. Życie z Lpetati było pełne radości i śmiechu, codziennie potrafiliśmy znaleźć rzeczy, z których mogliśmy sobie pożartować. Uwielbiał nas za to cały rodzinny klan. "Pogodne usposobienie jest darem od Boga", mówiono. I jeszcze: "Ci, którzy często żartują i lubią wspólnie się pośmiać, zawsze będą z sobą związani i nic tak naprawdę nie będzie w stanie ich rozdzielić".
Bardzo chciałam w to wierzyć.
Po drodze przyszła mi do głowy myśl, że dawniej nigdy nie machaliśmy sobie na pożegnanie, łącznie z dziećmi, które nie znały tego zwyczaju. Po prostu się żegnały i odchodziły. Często czułam się wtedy zawiedziona, gdyż długo odprowadzałam je wzrokiem, czekając na jakiś mały znak. Ale już od dłuższego czasu odwracaliśmy się i machaliśmy sobie dłonią, często tak długo, aż jedno drugiemu nie zniknęło z oczu.
Dzikie pszczoły
Już otwierając drzwi, usłyszałam dziwne brzęczenie, którego początkowo nie mogłam rozpoznać. Dopiero gdy uchyliłam drzwi do sypialni, zostałam otoczona przez setki małych dzikich pszczół, które przelatywały obok mnie, kierując się do szafy lub z niej wylatując. Przystanęłam zaskoczona i bezradnie przyglądałam się krążącej po sypialni chmarze owadów. Tyle pszczół, wszędzie pszczoły - jak miałabym zostać w tym pokoju, nie mówiąc już o spaniu? Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego i nawet nie sądziłam, by było to możliwe w stosunkowo solidnie zbudowanym domu. Powoli doszłam do siebie. Odstawiłam rzeczy i podążając za brzęczącymi owadami, ruszyłam biegiem w kierunku chat. Już w poło-
148
wie drogi spotkałam dużą grupę członków rodziny, którzy wyszli mi naprzeciw, chcąc się ze mną przywitać i dowiedzieć się o zdrowie Lpetati. Odpowiedziałam krótko na ich pytania i od razu zaczęłam mówić o pszczołach. Zaciekawieni poszli za mną do domu. Wszyscy próbowali zajrzeć do sypialni, kiwali głowami i ubolewali nade mną. Tylko baba zachował spokój, odesłał wszystkich gapiów i poprosił o sprowadzenie starszych ludzi z sąsiedztwa.
- Usiądź - powiedział do mnie, gdy wszyscy już poszli, i wskazał na łóżko. - Dom, który wybierają pszczoły, to błogosławiony dom -wyjaśnił, nie zwracając uwagi na głośne brzęczenie. - Przyjdzie starszyzna i cię pobłogosławi.
Niechętnie pozostałam na łóżku, gdyż również na nim było pełno pszczół, nie chciałam jednak sprzeciwiać się słowom baby.
Nieco później w pokoju pojawiło się kilku starszych plemienia, którzy maszerowali tam i z powrotem przed łóżkiem niczym niewielka procesja, kładli mi kolejno ręce na głowę, spluwali w moim kierunku i modlili się razem ze mną. Po każdej zawartej w modlitwie prośbie otwierałam skierowane wnętrzem do góry dłonie, zaciskałam je znowu w pięść i powtarzałam: "Ngai". Później na kawałku blachy falistej, pozostałej po budowie dachu, mężczyźni ułożyli kilka szczap drewna i rozpalili ogień. Następnie otworzyli szeroko okno i zbliżyli dymiące szczapy do oblepionej miodem szafy, ostrożnie otwierając jedno ze skrzydeł drzwi, by dym mógł się przedostać do środka. Już po chwili zaniepokojone pszczoły wyfrunęły na zewnątrz, wypełniając całe pomieszczenie, poleciały do drzwi pokoju i w końcu skierowały się do okna. Siedziałam otoczona chmarą brzęczących pszczół. Część z nich mnie obsiadła, ale odurzone dymem szybko zaczęły spadać na moje ubranie. Nie użądliła mnie ani jedna, choć małe dzikie pszczoły uchodziły za bardzo agresywne, a ich użądlenia były niezmiernie bclesne. Dosyć długo trwało, zanim znalazły wyjście i wyfrunęły na zewnątrz, nie wracając już do domu. Chmura
149
pszczół szybko rosła, brzęczenie stawało się coraz bardziej intensywne, a potem wielkie grono owadów skierowało się w stronę okna i zawisło na jednej z gałęzi pobliskiej akacji. Grono wciąż się powiększało, wiedzieliśmy więc, że w środku tego brzęczącego rojowiska musi się znajdować królowa. Tym samym byliśmy pewni, że udało nam się "przesiedlić" pszczoły. Wciąż jednak pojedyncze owady spacerowały i latały we wnętrzu szafy. Baba wytrzasnął skądś starą walizkę, pośpiesznie zrobił w jednym z jej boków otwór, włożył do środka kilka odłamanych kawałków plastra miodu z szafy i zawiesił ją na drzewie, w nadziei, że pszczoły uznają walizkę za swoje nowe gniazdo.
Potem rzuciłam okiem do wnętrza szafy i zamarłam z przerażenia - od drążka na wieszaki po jej dno zwieszały się szerokie plastry, częściowo wypełnione lepkim, mlecznobiałym miodem, intensywnie pachnącym akacją. Baba zakrzątnął się wokół plastrów, odłamał kilka kawałków i podał je wszystkim obecnym. Zaskoczyło mnie, jak wspaniale smakowały, choć były jeszcze zanieczyszczone i pełne larw. Przyniosłam babie wiadro, by mógł do niego zebrać plastry i poczęstować nimi również kobiety i dzieci. To jedno wiadro zresztą nie wystarczyło.
Po ponownej modlitwie i jeszcze jednym błogosławieństwie baba oddalił się na krótko, po czym wrócił, niosąc małe, niepozorne naczynie, wypełnione po brzegi złocistym miodem pitnym, które zdobył w sąsiedztwie i za które miałam zapłacić.
Wypiliśmy miód, wyszliśmy na werandę z pięknym widokiem i zasiedliśmy na białych plastikowych krzesłach. W którymś momencie wszystkim poprawił się nastrój, a po chwili dołączyły do nas kobiety i dzieci z całej wioski. Zjedzenie plastrów miodu i wypicie maradjiriy sprawiło, że zapanowała niemal świąteczna atmosfera, gdyż nie co dzień trafiały się takie smakołyki. Cały rodzinny klan uwielbiał słodkie rzeczy. Miód zbierano, zawieszając na drzewach małe,
150
drewniane, zamknięte u jednego końca rurki, które miały służyć pszczołom za gniazda. Z miodu wyrabiano potem miód pitny, jedyny napój alkoholowy, który odważyłam się pić, oczywiście w umiarkowanych ilościach. Konsekwentnie unikałam natomiast własnoręcznie warzonego, pieniącego się, brunatnego piwa z prosa lub kukurydzy, które pito przy różnych okazjach. Najbardziej dziwiło mnie, że miód niezmiernie rzadko jadano, chociaż idealnie nadawał się do papki z kukurydzy i cienkich naleśników. Mógł być też wykorzystywany przy częstych tutaj przeziębieniach dzieci, a ponadto stanowić pewne urozmaicenie jednostajnych posiłków. Również herbatę można było słodzić miodem, ale tego Lpetati i dzieci nauczyły się dopiero ode mnie - tak posłodzona herbata wzbudziła zresztą ich zachwyt.
Rzecz jasna, miodu nie czyszczono, w związku z tym nie wyglądał zbyt apetycznie. To jednak nie miało wpływu na jego wartości odżywcze. Zakładałam, że po prostu bardziej ceniono uzyskiwany z miodu alkohol. Oprócz mężczyzn miód piły także kobiety. Najczęściej podawano go przy szczególnych okazjach, takich jak uroczyste obrzędy. Nie da się jednak ukryć, że również w naszej wiosce były osoby z problemem alkoholowym.
Sprzątanie domu po inwazji pszczół trwało kilka dni i porządnie dało mi w kość. Po prostu wszystko wszędzie się kleiło. Czasami chciało mi się wyć, kiedy małym nożykiem i różnymi ściereczkami zdrapywałam lepką, słodką warstwę ze ścian, podłogi, okien i obić, a przede wszystkim z drewnianych ścianek szafy. W tym nastroju dosyć trudno mi było odczuwać wdzięczność dla losu za to, że kilka rojów pszczół zatrzymało się w naszej okolicy. Jednak gdy nieco odpoczęłam, znów spojrzałam na te pożyteczne owady łaskawszym okiem.
151
Czy gepardy lubią muzykę?
Pewnego późnego popołudnia przeżyłam cudowną przygodę. Po odejściu kilkorga gości usiadłam na werandzie, wzięłam gitarę i zaczęłam grać, podśpiewując sobie przy tym. Gdy zrobiłam przerwę i rozejrzałam się wokół, spostrzegłam, w odległości najwyżej dwudziestu metrów, młodego geparda. Ukrył się za uschłym krzewem lokitengi, wyciągając ponad nim długą szyję i uderzając jasnym koniuszkiem ogona w regularnych odstępach czasu o ziemię. Obserwował mnie z ciekawością i prawdopodobnie siedział tu już od dłuższej chwili. Zaskoczona zamarłam w pół ruchu, aby go nie wystraszyć. Nie bałam się, gdyż siedziałam tuż obok otwartych drzwi wejściowych, za którymi, gdyby zaszła taka konieczność, mogłam się schronić. Zaczęłam przemawiać do zwierzęcia cichym, spokojnym głosem. Gepard drgnął, przyczaił się, a po chwili znów przyjął poprzednią pozycję. Czułam taką radość z tego nieoczekiwanego spotkania, że mocniej zabiło mi serce. Wyjątkowo lubiłam gepardy, uwielbiałam ich eleganckie ruchy, podobało mi się także to, co o nich wiedziałam.
Gdy śmiejąc się i hałasując, podeszło do mnie kilkoro dzieci, smukłe zwierzę zniknęło zwinnie w jarze za naszym ogródkiem skalnym. Widziałam tylko przez chwilę lśniące w słońcu fragmenty płowego, cętkowanego futra. Żałowałam, że dzieci nam przeszkodziły, i najchętniej odesłałabym je pod jakimś pretekstem, aby móc dalej obserwować geparda. Na wszelki wypadek postanowiłam w ciągu najbliższych dni siadać o tej porze na werandzie z gitarą, aby się przekonać, czy to piękne zwierzę powróci i czy jego pojawienie się tak blisko domu było czystym przypadkiem, czy też gepard przyszedł do wodopoju za domem - a może zaciekawiła go muzyka?
152
Dwa dni później cały spektakl się powtórzył. Siedziałam już od dłuższej chwili na werandzie, muzykując i bacznie obserwując otoczenie, gdy nagle spostrzegłam jakiś ruch w zaroślach. Gepard! Znów przysiadł w wysokiej trawie w pewnej odległości od domu i spokojnie mnie obserwował. Ponownie przemówiłam do niego cichym głosem. Gepard gibkim ruchem cofnął się kilka metrów, zatrzymał i usiadł. W zapadającym zmroku widziałam piękną głowę zwierzęcia, przypominającą dzięki dwóm ciemnym pręgom maskę obrzędową. Przepełniało mnie uczucie szczęścia, nie mogłam oderwać od niego oczu, co oczywiście nie było zbyt rozsądne. Utrzymywałam jednak przez cały czas kontakt wzrokowy z drapieżnikiem, starając się nie patrzeć mu prosto w oczy. Byłam zadowolona, że nikt nie przychodził z wizytą, a przede wszystkim cieszyłam się, że nasze dwa psy nie leżały na werandzie lub w ogrodzie. Prawdopodobnie ujadałyby nieustannie lub wyły, nie tyle przepędzając geparda, co go przywabiając, gdyż pod względem wielkości stanowiły dla niego odpowiednią zdobycz.
I tak odwiedziny geparda pozostały moją tajemnicą. Nie zamierzałam o nich nikomu opowiadać, być może z wyjątkiem Lpetati. Rodzina, z obawy, że ofiarą drapieżnika może paść jedna czy więcej kóz, z pewnością urządziłaby polowanie na tego wspaniałego dzikiego kota.
Młodego drapieżnika widziałam jeszcze parokrotnie; potem pewnego dnia zaczęłam odnosić wrażenie, że nasze obejście stale odwiedzają dwa gepardy. Wysoki żywopłot czy ogrodzenie nie stanowiły dla nich najmniejszej przeszkody. Te szybkie, zwrotne zwierzęta potrafiły znakomicie wspinać się i skakać.
Bezpośrednie spotkania z dzikimi zwierzętami oznaczały dla mnie prawdziwą Afrykę. Były to jedne z najwspanialszych chwil, jakie dane mi było przeżyć na tym kontynencie.
153
Poza konfrontacją z pełnym gracji drapieżnym kotem czekało mnie jeszcze jedno ekscytujące spotkanie. W tylnej części werandy ustawiłam na sztorc kilka desek, których zamierzałam użyć do budowy płotu wokół ogrodu. I właśnie za tymi deskami ukrył się niedawno waran! Moją pierwszą reakcją był strach; przerażona wbiegłam do domu, ostrożnie wyjrzałam przez okno i dopiero potem, uzbrojona w gaz pieprzowy, powoli zbliżyłam się do desek. Waran zaszył się wystraszony w kącie i dopiero teraz spostrzegłam, że był większy, niż początkowo myślałam, chociaż z pewnością chodziło o młodego osobnika. Nie byłam pewna, jak mam się zachować, gdyż
0 waranach nie wiedziałam zbyt wiele. Wprawdzie widywałam je od
czasu do czasu, również na wybrzeżu, ale wydawało mi się, że ten
należy do innego gatunku. Niektóre warany były mięsożerne, inne
buszowały w lęgach ptaków. Prawie każdego dnia zaglądałam za de
ski, zostawiając zwierzę w spokoju. Miałam nadzieję, że najpóźniej
kiedy zaczną stawiać płot i zabiorę deski z werandy, poszuka sobie
innego miejsca do wypoczynku. W każdym razie zachowywałam
ostrożność i przestałam przesiadywać na werandzie, gdyż nie wyda
wała mi się obecnie najbezpieczniejsza. Jak zareagowałyby gepard
1 waran, gdyby się spotkały?
Podczas wizyty w klinice opowiedziałam Lpetati o spotkaniu z gepardem, nie mówiłam mu jednak, gdzie go widziałam, nie wspomniałam też o waranie. Lpetati sprawiał wrażenie nieco zaniepokojonego, bardziej jednak martwił się o nasze zwierzęta niż o mnie. Poprosił mnie, abym zaganiała kozy i owce do zagrody jakiś czas przed zapadnięciem zmroku.
- Niedobrze by było, gdyby jedno z naszych zwierząt zostało rozszarpane. Najchętniej wróciłbym z tobą do domu. I uważaj na psy!
Przyrzekłam zadbać o bezpieczeństwo domowych zwierząt, przypominając sobie, jak bardzo Lpetati był wzburzony, gdy jego uko-
154
chany pies padł ofiarą drapieżnika. Sam wychowywał to małe, ja-snobrązowe szczenię, bardzo się do niego przywiązując. Również pies uwielbiał Lpetati. Mój mąż boleśnie przeżył utratę swego czworonożnego przyjaciela i bardzo cierpiał. Niedługo potem w domu pojawiły się dwa nowe psy. Jednak pierwszy Simba-ya-simba okazał się nie do zastąpienia - choć nowy pies o tym samym imieniu był bardzo pojętny i wierny, ku wielkiemu rozczarowaniu Lpetati wybrał mnie na swoją panią.
Aby oderwać myśli Lpetati od smutnych wspomnień, ponownie skierowałam rozmowę na temat drapieżnika.
- To musiały być dwa gepardy - powiedziałam - myślę, że je znam, widziałam je już razem z Makaio powyżej jaskini hien. Wydaje mi się, że to bracia, być może jeszcze zbyt młodzi, by wyruszyć na poszukiwanie własnego rewiru, ale niebawem z pewnością to uczynią. Wiem, że lubisz gepardy i pantery. Kto wie, może one ciebie również lubią, byłbyś wtedy prawdziwym szczęściarzem.
Życie w dziczy było blisko związane ze zwierzętami, dlatego dziwiło mnie, że Samburu podchodzą do zwierząt domowych, takich jak psy, koty czy kury, niemal obojętnie, nie mając w stosunku do nich choćby poczucia obowiązku. W przeciwieństwie do bydła mlecznego karmiono je bardzo nieregularnie, a czasami nawet niewystarczająco pojono, chociaż pilnowały, chroniły, polowały na gryzonie i dostarczały jaj. Swego czasu bardzo mnie rozzłościło, że przy żadnej z chat nie dostrzegłam przywiezionych przeze mnie misek na wodę dla mniejszych zwierząt. Wszystkie plastikowe naczynia, poza naszym, odkryłam później w chacie jednej z kuzynek. Dzieci z wioski były zachwycone, kiedy pozwalałam im karmić nasze zwierzęta, które natychmiast przybiegały gromadą, otaczały je i czasami nawet dawały się pogłaskać. W naszym domku zwierzęta żyły w stałym kontakcie z nami, chodziły za mną i Lpetati krok w krok, spały spokojnie pod drzwiami, wchodziły zaciekawione do pomieszczeń,
155
spędzały całe dnie w ogrodzie, a gdy padało, chroniły się na zadaszonej werandzie lub w domku kąpielowym. Zawsze miały pod dostatkiem pokarmu i wody. Psy i koty pozwalały sobie nawet wyczesywać gęstym grzebieniem robactwo i rozczesywać skołtunioną sierść. Żadne zwierzę nie uciekało, gdy się do niego zbliżyłam, podchodziły nawet do mnie, machając radośnie ogonem czy miaucząc. U większości członków rodziny nigdy się to nie zdarzało, gdyż nie okazywali swoim zwierzętom serca.
Nareszcie deszcz
Gdy w połowie marca po długim okresie suszy na naszą położoną wysoko w górach dolinę spadły pierwsze ulewne deszcze, masy wody zaczęły wyrządzać poważne szkody. Przez dwie noce błotnista woda potokami spływała zboczem pod nasz dom, wlewała się przez kuchenne drzwi do środka i płynęła przez wszystkie pomieszczenia do pokoju kominkowego, skąd dopiero powoli wyciekała na zewnątrz. Stałam pośrodku domu w rwącym strumieniu, usiłując przy pomocy wiadra i miotły przyśpieszyć odpływ wody. Dom sprawiał niesamowite wrażenie. Światło lamp naftowych migotało niespokojnie, z prądem strumienia płynęły chrząszcze i myszy, a nawet jeden wąż i waran, nieco mniejszy od tego, który znalazł sobie kryjówkę na naszej werandzie. Jakby tego było mało, po chwili rozpętała się burza. Błyskawice na ułamki sekund rozświetlały przez otwarte drzwi cały dom, odbijając się w mokrej podłodze, a donośny łoskot piorunów odbijał się echem od gór. Burz bałam się tylko tutaj, gdyż nasz dom leżał wysoko, miał metalowy dach, a w rynnach i zbiornikach było pełno wody, która znajdowała się teraz także wewnątrz domu. Nie zdążyliśmy zainstalować nowego piorunochronu, po tym jak pierwszy został ukradziony jeszcze przed ostatnią burzą. Ktoś z pew-
156
nością potrzebował drutu i po prostu przywłaszczył go sobie. Lpe-tati nie rozumiał, dlaczego upierałam się przy tym urządzeniu. Uważał, że pioruny tak czy owak trafiają tylko złych ludzi, porażając ich czasem śmiertelnie, zwłaszcza jeśli są to złodzieje bydła.
- Ngai tak ich karze - zapewniał mnie. - Dobrzy ludzie nie mają się czego obawiać.
W ciągu następnych nocy - dziwnym trafem tym razem padało tylko nocą - w czerpaniu wody przynajmniej pomagało mi dwóch szwagrów i kuzyn Langis. Opady deszczu ustały dopiero po dwóch tygodniach. Po niebie płynęły jeszcze tylko lekkie pierzaste chmury, które przerzedziły się około południa, ustępując miejsca bezkresnemu, lśniącemu błękitowi. Powietrze stało się po deszczu bardziej nasycone, bardziej rześkie i chłodniejsze, zupełnie jakby zostało wyprane i przefiltrowane. Wilgoć cieszyła ludzi i zwierzęta, wszyscy w równej mierze czerpali z niej korzyści - tym pierwszym obiecywała obfite zbiory z pól, tym drugim zaś bujnie rosnącą zieleń.
Praca na roli rozpocznie się już niebawem i mieszkańcy wioski kopiąc, okopując, sadząc i zabezpieczając uprawy suchymi krzewami przed domowymi i dzikimi zwierzętami, znów będą pełni wiary w przyszłość. Najbardziej podobało mi się to, że na polach pracowały zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Uprawa roli nie miała tradycji u niegdysiejszych ludów koczowniczych i bez przeszkód można było rozdzielić zadania.
Mimo że uprawa pola i ogródka była niezmiernie ważna, wiedziałam, że muszę przede wszystkim wycementować podłogę i ściany oraz podwyższyć stopnie schodków przed drzwiami wejściowymi od frontu i z tyłu domu. Podłoga i ściany, a także sprzęty domowe, które schły na werandzie, mogły nie wytrzymać zbyt dużej ilości wilgoci, gdyby znów przyszły takie ulewy. Najgorzej przedstawiała się podłoga z ubitej gliny. Teraz była to jedna wielka śliska masa czer-
157
wonawego błota, na którym każdy krok pozostawiał głębokie ślady i które tak lepiło się do butów, że z trudem udawało mi się je z nich usunąć.
Ponieważ składowanie cementu stanowiło dla mnie pewien problem, załatwiłam najpierw w Maralal narzędzia niezbędne do uprawy pola, ponieważ przy tak twardej ziemi szybko się niszczyły. Zakupiłam więc kilka łopat, motyk i grac do jej spulchnienia. Słyszałam też, że od niedawna można było zamówić u włoskich misjonarzy w Maralal traktor z pługiem, potem jednak dowiedziałam się, że istniała już bardzo długa lista oczekujących i nie wiadomo było, kiedy traktor zostanie sprowadzony. Czekając, traciło się tylko czas, a poza tym wynajęcie maszyny do prac zarówno na naszym polu, jak i polach wszystkich sąsiadów i przyjaciół byłoby bardzo drogie. Z ciężkim sercem zrezygnowałam więc z tego pomysłu.
Woda w zbiornikach koło domu zaczęła się przelewać. Spędziłam dużo czasu, napełniając świeżą deszczówką puste butelki i inne pojemniki, aby nie tracić drogocennej wody. Poprosiłam rodzinę i sąsiadów o pomoc. Stawiły się wszystkie moje szwagierki i sąsiadki (nie było ani jednego mężczyzny!), które czerpały wodę, zanosząc ją do oddalonego o czterysta metrów "rodzinnego zbiornika" lub do swoich domów. Żadna z nich nie posiadała jednak wystarczającej liczby naczyń, co najwyżej wiadra lub miski, które były używane do wszelkich możliwych celów, od mycia dzieci i zmywania po dojenie. A podarowane przeze mnie pojemniki zawsze gdzieś szybko znikały lub krążyły po krewnych, sąsiadach i przyjaciołach. Wojownicy zabierali je też ze sobą, kiedy strzegli bydła z dala od wioski, a czasami wymieniano pojemniki na inne rzeczy.
Niestety na chatach Samburu, lepionych z bydlęcego obornika i ziemi, owalnych, najczęściej wysokości człowieka, nie dawało się umocować rynien.
158
Kobiety z rodziny i sąsiedztwa były bardzo wdzięczne, że w tak cudowny sposób zostały im oszczędzone, przynajmniej chwilowo, codzienne dalekie wyprawy po wodę. Śmiały się i plotkowały, przyprowadzały ze sobą dzieci, często też zapraszałam je na chai. W końcu mogłam być znów wielkoduszna. Czułam się z tym bardzo dobrze, gdyż kobiety z wioski były mi bliskie i cieszyłam się, że mogę choć trochę przyczynić się do poprawy ich ciężkiej sytuacji. Znojna praca, jaką wykonywały, często w niesprzyjających warunkach, nie skarżąc się i zachowując zdumiewającą pogodę ducha, zasługiwała na nagrodę. A najwspanialszą z nich była czysta woda. Kobiety obejmowały mnie, podarowując w podzięce własnoręcznie wykonane naszyjniki i bransolety.
W zbiorniku odkryłyśmy jednak również komary i nieznane mi, duże chrząszcze wodne. Nie wiedziałam, w jaki sposób mogły się tam dostać. Zabezpieczenie zbiornika przed ich rozmnożeniem się i kolejnymi owadami wymagało wiele pracy i dużej czujności. Trwało to trochę, ale w końcu udało nam się oczyścić wodę z larw komarów i z chrząszczy. Znów była przejrzysta i zdatna do użytku.
Raz utopiły się nawet w zbiorniku dwa szczury, które usunęłam z prawdziwym obrzydzeniem.
W tym czasie najęłam robotników, którzy zaczęli kopać głębokie rowy, biegnące łukiem wokół domu i ogródka. Ich celem było odprowadzenie nadmiaru wody podczas ulewnych deszczy, tak by nie zalała po raz kolejny domu. Zjawiło się więcej ludzi, niż mogłam zatrudnić, gdyż wiedzieli, że płaciłam także za drobne prace. Nie chciałam decydować, kto powinien zostać, pytałam więc zawsze o człowieka dowodzącego grupą i pozostawiałam mu wybór.
- Nie znam was tak dobrze jak wy siebie - uzasadniałam swoją decyzję - tak więc od was zależy, czy będziecie pracować wszyscy, czy się zmieniać. W ten sposób każdy z was trochę zarobi.
159
Niekiedy mnie samą dziwiły pomysły, na jakie wpadałam, chcąc wyjść z trudnej sytuacji. Właśnie to bardzo mi się podobało w moim życiu w Afryce. Wiele rzeczy było niełatwych do przeprowadzenie ale zawsze wykonalnych. Potrafiłam stawić czoło wyzwaniom. Stanowiło to wspaniałe doświadczenie, pozwalające mi lepiej poznać samą siebie.
Zaplanowane przeze mnie prace w domu i wokół niego musiałam przedstawiać bardzo dokładnie, często za pomocą rysunków, i czuwać nad ich wykonaniem. Starałam się robić to z dużym wyczuciem, by pracownicy nie czuli się prowadzeni za rączkę czy obserwowani. Wystarczająco dużym obciążeniem był dla nich fakt, że musieli wykonywać polecenia kobiety. To, że byłam biała, oczywiście ułatwiało nieco sprawę. Mimo wszystko wiedziałam, że kilku mężczyzn w wiosce słuchało rad swoich żon dotyczących domu lub dzieci. Uważałam to za bardzo pozytywny objaw. Być może były to pierwsze oznaki pewnego rozluźnienia tradycyjnych wzorców zachowania, które nakazywały kobietom pozostawać w cieniu. Jeśli dokładnie się temu przyjrzeć, to w ciągu osiemnastu lat mojego pobytu w Afryce zaobserwowałam wiele zmian na lepsze.
Cieszyło mnie również kilka innych zaobserwowanych zjawisk - nawet jeśli wielu moich pomocników nie było obeznanych z rzeczami stanowiącymi dla mnie chleb powszedni, potrafili sobie poradzić, a bieda uczyniła ich niebywale pomysłowymi. Afrykanie byli prawdziwymi mistrzami sztuki przeżycia i wykazywali niezwykłą kreatywność, która potrafiła wszystkich zaskoczyć i usunąć w cień wiele urządzeń przemysłowych. Niektóre z ich "wynalazków" były wykonane z wielką dbałością o szczegóły i zadziwiająco łatwe w obsłudze.
160
Przerwa w pracach budowlanych
Bardzo zaskoczyli mnie młodzi wojownicy, którzy zaoferowali pomoc przy dostarczeniu z pobliskich kamieniołomów drobnego piasku kwarcowego do zmieszania z cementem. Wspólnie doprowadziliśmy do porządku dwie stare taczki i zaopatrzyliśmy je w powrozy, by łatwiej było zwozić ciężki ładunek ze zbocza pod dom. Mężczyźni jednak zdążyli obrócić zaledwie dwa razy, gdy pojawili się bez piasku i taczek, przejęci i wystraszeni.
- Kobra! - wykrzykiwali jeden przez drugiego. - Olbrzymia kobra strzeże piasku!
Opisywali gorączkowo wygląd węża, dziko gestykulując, pokazywali jego długość, a na wszystkich twarzach malował się prawdziwy strach. Od tego dnia unikano tej okolicy i dosyć osobliwie interpretowano moje plany przebudowy domu. Ludzie w wiosce byli przekonani, że kobrę zesłał Ngai. Zaczęto znów napomykać o "bliźniaku" Lpetati, który jakoby potrafił porozumiewać się z wężami.
W takich momentach czułam się bardzo niepewnie i zazwyczaj słuchałam ostrzegawczego głosu wewnętrznego. Trudno było wybrać właściwą drogę postępowania, mając do czynienia z tak głęboką mistyką. Bardzo brakowało mi wówczas obecności dziadka i rozmów z nim ułatwiających mi zrozumienie wielu rzeczy. Im częściej o tym myślałam, tym bardziej nierealna wydawała mi się sympatia, jaką darzył mnie bobu. Jednak ta więź miedzy nami wciąż istniała, po prostu to czułam.
Trochę trwało, zanim odzyskałam taczki, gdyż przez dłuższy czas nikt nie odważył się zapuścić w okolice, w których pojawiła się kobra. W końcu przemogłam się i dwukrotnie próbowałam sama zwieźć taczki, ale ześlizgnęły się ze stromej skarpy i zawisły kilka metrów niżej na występie skalnym nad korytem strumienia. Sama
161
nie byłam w stanie z powrotem ich wciągnąć. Moje wysiłki obserwowano z zaciekawieniem, a nawet podziwiano mnie za to, że w ogóle poszłam w to miejsce. Wszyscy stali jednak w bezpiecznej odległości i nikt nie przyszedł mi z pomocą.
A potem mnie samą ogarnął lęk. Po raz pierwszy w życiu ujrzałam kobrę i jak mi się zdawało, mężczyźni nie przesadzili, mówiąc o wielkości węża. Kobra jednak nie zamierzała zaatakować i nie uniosła głowy z charakterystycznym, rozciągniętym kapturem szyjnym. Zdawała się tu czuć bardzo pewnie i rzeczywiście odnosiło się wrażenie, że znajduje się na własnym terytorium.
Gdy wkrótce potem baba i moi szwagrowie donieśli o śladach pytona skalnego tuż za naszym domem, zaniepokoiłam się trochę. Sprawdziłam to sama i byłam zaskoczona ich wielkością. Wyglądały niemal jak ślady dobrze wyprofilowanych opon samochodowych.
Skąd wzięło się tu tyle węży? Czarne i zielone mamby, kobra, pyton skalny - było to nader dziwne. Czy ich zwiększona liczba w bezpośredniej bliskości domu była kwestią pory roku, warunków klimatycznych, ukształtowania terenu, czy może obfitej ilości pokarmu? Postanowiłam nie przejmować się zanadto obecnością węży. Nie powinna przecież dziwić bardziej niż moja obecność w tym miejscu, ostatecznie było to ich środowisko naturalne.
W tym czasie dźwigano piasek wiadrami z przeciwległego zbocza - była to bardzo mozolna praca. Również kilka kobiet, chcąc się odwdzięczyć za wodę, którą mogły czerpać ze zbiornika koło mojego domu, zaoferowało się przynosić każdego dnia trochę piasku.
Dobrze się stało, że roboty budowlane były przeprowadzane podczas nieobecności Lpetati. Po wyniesieniu mebli i zdjęciu ze ścian regałów i dekoracji, wnętrze domu wyglądało bardzo nieprzytulnie, zwłaszcza że wszędzie stały jakieś przedmioty, niezbędne do przeprowadzenia remontu. Poza tym chciałam zrobić Lpetati niespodziankę odnowionymi pomieszczeniami, gdyż był bardzo dumny
162
z naszego domu. Dla mnie remont oznaczał kolejny krok w kierunku normalności, w kierunku życia, do jakiego przywykłam, w odczuciu Lpetati natomiast było to wprowadzenie niewiele znaczących ulepszeń, których korzyści nie potrafił do końca docenić. "Przytul-ność" była dla niego czystą abstrakcją. Uważał, że dom czy chata to przede wszystkim miejsce do spania, spożywania posiłków i przesiadywania z rodziną - a do tego komfort nie był konieczny, najważniejsze, by mieć dach nad głową, pod dostatkiem drewna na opał i palenisko pomiędzy dwoma leżącymi naprzeciw siebie, wyłożonymi krowimi skórami miejscami do spania.
Moi pilni pomocnicy rozpoczęli pracę od ocementowania ścian, niestety przez cały czas musiałam interweniować. Traktowali pracę jak dobrą zabawę, śmiali się i ucinali sobie pogawędki, rzucając cement byle jak na ściany i pozostawiając tu i ówdzie wolne powierzchnie i narożniki. Byli bardzo zdziwieni, że cement należy starannie nanieść, rozprowadzić go równomiernie, a później jeszcze wygładzić. Moje uwagi na temat ich niestarannej pracy wyraźnie popsuły robotnikom humor. Nie rozumieli, że byłam niezadowolona, i czuli się urażeni. Taką reakcję często obserwowałam też u Lpetati. Chętnie mi pomagał, ale nie mógł znieść, kiedy nie tylko nie chwaliłam jego pracy, lecz - jeśli zdawało mi się to konieczne - krytykowałam ją i sugerowałam, co powinien zrobić, przy czym zawsze starałam się postępować dyplomatycznie i nigdy nie przemawiałam do niego ostrzejszym tonem.
Jeszcze większe problemy wystąpiły podczas wykonywania jastry-chu podłogowego. Ktoś stwierdził, że trzeba najpierw ułożyć na klepisku kamienie, a dopiero potem wylewać na nie cement. Nie od razu się o tym dowiedziałam i zanim zdążyłam im przeszkodzić, robotnicy zabrali się już do pracy, wypełniając pokoje mniejszymi i większymi kamieniami. Po prostu opadły mi ręce. Oczywiście byli obrażeni, gdy zażądałam, by usunęli wszystkie kamienie. Dwóch
163
z nich z miejsca odeszło, nie wrócili do pracy nawet na moją prośbę. Pozostałym wytłumaczyłam, że zastosujemy maty stalowe, o kupno których poprosiłam przyjaciół z Nairobi i które leżały już za domem. Gładkie podłoże pokryte stalowymi matami pozwalało na wykonanie stosunkowo równej, niekruszącej się cementowej posadzki. Długo trwało, nim pomocnicy pojęli, co zamierzam zrobić. Wydawało się, że wszystko zrozumieli, ale dopiero gdy udało mi się zatrudnić doświadczonego rzemieślnika, który miał już do czynienia z metodą wylewania cementu na stalowe maty, uwierzyli nam, że bez warstwy kamieni jastrych będzie o wiele trwalszy, a przede wszystkim nie popęka. Niezdecydowani robotnicy przez jakiś czas zastanawiali się, czy przystąpić do pracy, ale w końcu dopięłam swego - miałam wreszcie swoją upragnioną, niemal idealnie gładką posadzkę.
Wyśmiano mnie natomiast, kiedy wspomniałam, że planuję wymurowanie gzymsu nad kominkiem.
-1 jak to mamy zrobić? Przecież takie coś nie będzie się trzymać! - argumentowali robotnicy. Wytłumaczyłam im, w jaki sposób można wykonać z cementu także poziome elementy, pozbawione podpór. Zgodzili się wymurować gzyms na moją odpowiedzialność, a później byli zachwyceni, że udało im się zbudować nad kominkiem "rodzaj wiszącej w powietrzu ławy", domagając się nawet, abym rozpo-wiedziała wszystkim, jak dobrze to zrobili.
Po kilku dniach prace były już na tyle zaawansowane, że mogłam pomalować ściany. Ponieważ należało to zrobić bardzo starannie, wolałam sama się tym zająć. Prócz tego upiększanie domu, który był bardziej mój niż Lpetati, sprawiało mi ogromną przyjemność, nie mówiąc już o uspokajającym i wręcz podniosłym uczuciu, że tworzę coś, co po mnie pozostanie.
Wkrótce wewnętrzne ściany domu jaśniały ciepłą żółcią w odcieniu waniliowym. Na podłogi, również z pomocą moich przyjaciół
164
z Maralal, zakupiłam linoleum w jasnym kolorze, z kafelkowym wzorem. Męczyłam się długo nad jego przycinaniem i układaniem, byłam jednak bardzo zadowolona z rezultatu. Dom stał się bezpieczniejszy i bardziej przytulny. Czułam się wspaniale, byłam też nadal pełna zapału. Ponieważ został jeszcze cement, dla kaprysu zdecydowałam się zbudować dodatkowo połączony z toaletą domek kąpielowy z drewnianą fasadą. Brak ustępu był bardzo dokuczliwy, szczególnie gdy na zewnątrz panowały ciemności, lało jak z cebra, wokół krążyły dzikie zwierzęta lub przebywali u nas goście. Rzecz jasna, również mycie się w specjalnie do tego przeznaczonym pomieszczeniu miało wiele plusów. W domku było łatwiej się poruszać niż w wąskiej kuchni, w której myliśmy się do tej pory, i o wiele wygodniej niż za domem, gdzie przez cały czas musiałam się rozglądać, czy ktoś mnie nie podpatruje, kiedy rozbieram się do mycia. Poza tym wanna i miski były w domku kąpielowym bezpieczne, mogłam też pozostawić tu ręczniki, myjki, szczoteczki do paznokci, mydło i lustro, zamiast codziennie zabierać je z powrotem do domu. Tym razem pomagało mi dwóch znających się na rzeczy rzemieślników, co było szczególnie ważne w przypadku budowy toalety. Samo wykopanie głębokiego dołu trwało kilka dni.
Okna zdobiły teraz lekkie, jasnozielone zasłony w słoneczniki. Poświęciłam długie godziny na ich ręczne obrębienie i zszycie, a sam materiał znalazłam u somalijskich handlarzy na targu w Maralal. Do zawieszenia zasłon służyły prowizoryczne karnisze - w miarę gładkie kije. Lpetati zareagował na nie później słowami:
-Wieszasz materiał na okno? Po co? Przecież o wiele lepiej byłoby go przeznaczyć na nguo, zawijane wokół ciała płótno, dla mnie albo kogoś z rodziny!
Zaprzyjaźnionemu, genialnemu stolarzowi z Maralal, Johnowi, zleciłam wykonanie kilku praktycznych, a zarazem dekoracyjnych
165
mebli do kuchni, sypialni i pokoju kominkowego - biurka, regałów na książki i dwóch komódek. Czułam się taka szczęśliwa! Nareszcie posiadałam niemal idealny, przytulny dom na równiku!
Jedyną rzeczą, która niezbyt podobała mi się w północnej Kenii, był zbyt wcześnie zapadający zmrok. Około szóstej wieczorem ogarniał mnie zawsze niepokój. Sprawdzałam, czy latarka działa, a świece i zapałki leżą na swoim miejscu, czy nafta jest pod ręką, cylindry lamp są w miarę czyste i nieokopcone i czy wystarczy drewna do kominka. O godzinie siódmej panowały już głębokie ciemności. Nie było żadnych źródeł światła, ani w domu, ani na zewnątrz. Czasami, kiedy słyszałam dźwięki, których nie potrafiłam od razu rozpoznać, i brakowało światła, aby sprawdzić, skąd pochodzą, lub kiedy nadchodzili goście o niewidocznych w ciemnościach twarzach, pojawiało się uczucie zagrożenia.
Księżyc ukazywał się na niebie dopiero dużo później, był jednak tak bliski i piękny, jak mógł być tylko księżyc nieopodal równika i na tak dużej wysokości jak dolina, w której mieszkaliśmy. Jasne księżycowe noce wynagradzały wczesny zmrok, często wywabiając nas późną porą na werandę. Rozgwieżdżone niebo zapierało dech w piersiach i wydawało się na wyciągnięcie ręki. Wokół panowała cisza przerywana głosami zwierząt i cichym szumem wiatru, na którym szeleściły liście i trawy. Nic ponadto nie zakłócało idyllicznego spokoju tego miejsca.
Cieszyłam się nie tylko świeżo wyremontowanym domem, ale również pięknem krajobrazu, który za każdym razem zmieniał się na korzyść po obfitych opadach deszczu. To, jak szybko ziemia przemieniała się w rajski ogród, a sucha, nieprzyjazna dla życia okolica tonęła w różnorodnych odcieniach zieleni przesyconej świeżymi, aromatycznymi i delikatnymi zapachami, zakrawało niemal na cud. Barwne morze kwiatów obficie pokrywało niegdyś wyjałowioną, spękaną od słońca ziemię, zdobiąc ustronie wokół domku z bali.
166
Ponieważ uwielbiałam śpiew ptaków i było tu tyle przepięknych, egzotycznych gatunków, które niestety, poza porą deszczową, nie zawsze mogły zaspokoić pragnienie, zbudowałam z resztek cementu i kilku kamieni duży pojnik dla ptaków. Kilku mieszkańców wioski przyglądało mi się podejrzliwie, uważając - co było po nich wyraźnie widać - że zachowuję się nieco dziwacznie. Ale gdy nadlecieli pierwsi upierzeni goście, by się napić i popluskać w wodzie, wszyscy się zbiegli i przyglądali ptakom, nie mogąc powstrzymać się od wyrażania zachwytu.
Kilkoro dzieci zawołało mnie do pojnika, oznajmiając z przejęciem, że nawet pszczoły mają pragnienie i "porządnie trąbią wodę". Zjawiły się całe chmary owadów, niezwykle wielkie chrząszcze i wszelkiego rodzaju drobne żyjątka, nadlatywało też coraz więcej ptaków. Zbiegły się również psy i koty z całej okolicy. Musiałam bardzo często napełniać pojnik wodą, ponieważ albo została wypita, albo zanieczyszczona, lub po prostu wychlapana przez pluskające się w niej ptaki.
To, że zwierzęta mnie lubiły i chętnie odwiedzały, jak tłumaczyła to sobie rodzina, rodziło różne spekulacje, jednak wszystkie wypadały na moją korzyść. Oczywiście zwierzętom chodziło w pierwszym rzędzie o wodę, pokarm czy odrobinę czułości, rodzina jednak tak tego nie widziała. Według nich, otaczała mnie jakaś tajemnicza aura. Nie wyprowadzałam ich z błędu, gdyż w pewien sposób zyskiwałam status osoby chronionej.
Traciłam jednak dużo w ich oczach, rozsypując przed domem i w pobliżu pojnika ryż oraz wynosząc do ogródka odpadki kuchenne. Muszę dodać, że chodziło o ryż, w którym zagnieździły się małe czarne ryjkowce. Niektóre ptaki, przede wszystkim błyszczaki, natychmiast przylatywały całymi chmarami, a tysiące pracowitych mrówek ziarenko za ziarenkiem zanosiły ryż do swojego gniazda na zboczu. Było to fascynujące widowisko. Jednak przeznaczanie na
167
pokarm produktów, które zdaniem niektórych mieszkańców wioski mogłam zjeść sama, spotkało się z ich dezaprobatą.
Po raz kolejny w Shanzu
Stan zdrowia Lpetati był coraz bardziej zadowalający, dlatego zdecydowałam się jeszcze raz pojechać na południowy wschód. Nie pozostało mi zresztą nic innego, gdyż wciąż miałam do zapłacenia rachunki z kliniki. Nie byłam w stanie ich uregulować ze względu na nieoczekiwane koszty, związane z dodatkowymi pracami w domu.
Już wkrótce po przyjeździe otrzymałam kilka zleceń na występy muzyczne w pobliskim hotelu i szybko dostosowałam się do rytmu życia na wybrzeżu. Słoneczne upalne dni upływały pod znakiem kurzu z nieutwardzanych dróg. Wdzięczna losowi rozkoszowałam się atmosferą leżących tuż nad oceanem miejscowości i cieszyłam ślicznym domkiem w Shanzu, jednym z symboli "mojej Afryki".
Mały ogródek, który sprawiał mi tyle radości, wyglądał bardzo porządnie; byłam za to nad wyraz wdzięczna mzee. Staruszek najwyraźniej pracował tu przez wiele godzin, choć kosztowało go to coraz więcej wysiłku. Przejęłam więc z powrotem opiekę nad ogrodem, nie rezygnując jednak z pomocy mzee, którego za nic nie chciałam urazić. Cieszyłam się z nim każdym krzewem, każdym kwiatem. Sąsiedzi wyprosili u mnie małe czerwone pilipili (papryczki chili), które z chęcią im podarowałam, gdyż były tak ostre, że nie mogłam ich używać. Kiedy włożyłam jeden czerwony lub nawet jeszcze zielony strąk do koszyka, w którym znajdowały się pomidory i papryki, te w krótkim czasie nabierały smaku chili. Ponieważ staruszek zasa-dz\\pilipili z własnej inicjatywy, przekazałam mu kilka szylingów za ich "sprzedaż", zwalniając z trudu handlowania nimi na targu. W rzeczywistości rozdałam wszystkie papryczki sąsiadom i znajo-
168
mym, dałam mu jednak za nie pieniądze. Wyjątkowo pyszne były żółtozielone limonki z grubą skórką, których intensywna woń wypełniała dom i ogród, oraz jak zawsze wspaniałe papaje.
W głębi ogrodu podczas mojej nieobecności wyrosły dwa przepiękne krzewy z filigranowymi listkami. Dbałam o nie i starannie je podlewałam. Początkowo byłam przekonana, że posadził je mzee, kiedy jednak podziękowałam mu za to, potrząsnął przecząco głową.
- Same wyrosły - powiedział. Moją radość zgasił Otto, sąsiad,
przybyły niedawno z południowych Niemiec, który zapytał, czy
wiem, co to są za krzewy.
- Nie mam pojęcia, muszę jednak przyznać, że mają wyjątkowo
piękne liście.
- Tak, z pewnością, ale hodujesz we własnym ogrodzie konopie!
- Otto, rozbawiony moją ignorancją, wyjaśnił: - No, hasz, haszysz,
bangż, jak tutaj mówią. To jest nielegalne!
Przestraszyłam się.
- Ale ja ich nie sadziłam - zaprotestowałam. - Musiały same się
zasiać i nie mam pojęcia, skąd te nasiona się tutaj wzięły.
- Jak zawsze - ciągnął Otto poważnym tonem. - Ja w każdym
razie usunąłbym te krzewy, zanim będziesz miała z ich powodu ja
kieś kłopoty. Co prawda, konopie mają również właściwości leczni
cze, ale ostrożności nigdy za wiele. Załóżmy, że ktoś chciałby ci dać
nauczkę - z tymi konopiami byłoby to bardzo proste. Wystarczy
jednak, jeśli stwierdzisz, że hodujesz je dla siebie. Tutaj przecież
mnóstwo ludzi pali haszysz, dziwi mnie, że te krzewy w ogóle jesz
cze tu stoją.
W końcu wspólnie z Otto wykopaliśmy konopie z korzeniami. Było mi ich bardzo żal. Tak dobrze pasowały do tego pozbawionego roślin zakątka ogrodu i stanowiły doskonałą osłonę przed ciekawskimi spojrzeniami. Mzee obserwował nas sceptycznie, a potem, gdy Otto mu wyjaśniał, o co chodziło z krzewami o drobnych listkach,
169
śmiał się głośno. Miał też od razu gotową odpowiedź, skąd przywędrowały tu nasiona konopi - wyjaśnił to, wskazując na jeden z sąsiednich domów.
Potem usiedliśmy z Otto przy kawie i rozmawialiśmy przez chwilę. Pokazał mi zdjęcia swojego domu w Niemczech, żony i córeczki, podkreślając, że z powodów zdrowotnych lepiej znosi kenij-ski klimat. Być może jego żona kiedyś się tu przeprowadzi, ale na razie jeszcze pracuje; niebawem jednak przyjedzie do niego w odwiedziny.
Działało na mnie uspokajająco, że mam sąsiada rodaka, w dodatku tak zaradnego, solidnego i przezornego. Sąsiedzka znajomość w Afryce zasadniczo różniła się od tej, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni w Niemczech. Sąsiad był niemal "na wpół krewnym" i tak się też zachowywał. Jednak kwestia własności, to, co "moje" i "twoje", zawsze stwarzała problemy i często stawiała mnie w niezręcznej sytuacji.
Afrykanie chętnie służyli pomocą, zwłaszcza jeśli podnosiło to ich prestiż, i zawsze oczekiwali odwzajemnienia się za przysługę, jeśli nie od razu, to w przyszłości. Miły wyjątek od reguły stanowiła przyjaźń z kobietą z plemienia Masajów, którą jakiś czas temu poznałam w Ngomongo Village. Wioska Ngomongo to ekokulturowa ekspozycja urządzona w opuszczonym kamieniołomie. Spacerując po zacisznych dróżkach, można zwiedzać tu chaty dziewięciu ke-nijskich plemion. Ich członkowie zapraszają turystów do chat, prezentując im tradycyjny sposób życia danego plemienia.
Lubiłam tam chodzić, często zabierałam też do wioski turystów, podobnie jak do parku Hallera. Obydwa miejsca były mi bardzo bliskie i chciałam mieć swój wkład w ich utrzymanie i rozbudowę. Większość hoteli przy plaży była położona niedaleko parku, tak że po występie bez problemu mogłam spędzić kilka odprężających, a zarazem pouczających godzin w tej zielonej oazie.
170
Zaprzyjaźnioną Masajkę spotkałam właśnie w Ngomongo, gdzie wówczas pracowała, to znaczy w ciągu dnia przebywała w zrekonstruowanej chacie Masajów i wyjaśniała turystom, na ile było to możliwe w tak krótkim czasie, kwestie związane ze stylem życia i kulturą jej plemienia.
Od pierwszej chwili poczułyśmy do siebie wzajemną sympatię i później spotykałyśmy się również poza jej miejscem pracy. Nasze rozmowy nie były tak jednostronne, jak początkowo się tego obawiałam, gdyż Masajka była kobietą doświadczoną życiowo i miała duże poczucie humoru. Patrzyła na świat z optymizmem, mimo iż jej sytuacja jako matki samotnie wychowującej czwórkę dzieci była bardzo trudna.
Wielokrotnie przynosiła mi małe prezenty, najczęściej własnoręcznie wykonane wisiorki, bransoletki czy kolczyki. Nigdy nie prosiła o pieniądze, nigdy nie mówiła o swoich kłopotach, za to sama często mi pomagała w domu lub w zakupach, jeśli mogła wygospodarować czas, a ja akurat miałam występy w hotelach.
Bardzo lubiłam jej towarzystwo.
Pewnego dnia odniosłam wrażenie, że płakała. Jednak kiedy ją o to zapytałam, uśmiechnęła się tylko i potrząsnęła głową. Gdy krótko przed tym, zanim przebrałam się na występy, chciała wyjść, zaczęłam ponownie nalegać, by powiedziała mi, co ją trapi. Tym razem widać było wyraźnie, że znów płakała. Nie ustąpiłam, dopóki nie zaczęła mówić. Dowiedziałam się wówczas, że jeden z synów Masajki, który był jej drugim dzieckiem, zachorował ciężko na malarię, a podawane do tej pory środki lecznicze nie pomagały.
- Jeśli Bóg zechce mi go odebrać, muszę się z tym pogodzić
- powiedziała cichym głosem.
- Byłaś u lekarza albo u dobrego mganga (tradycyjnego uzdrowi
ciela)?
- Nie stać mnie na nich.
171
- Dlaczego nie zwróciłaś się z tym do mnie?
Kobieta potrząsnęła głową.
-Jesteś moją przyjaciółką.
- Przecież właśnie od tego są przyjaciele - odparłam zirytowana.
- Pomóż mi znaleźć taksówkę i zabierz mnie do swojego syna - za
żądałam, spoglądając na zegarek. Stwierdziłam, że zdążę jeszcze po
jechać do chaty Masajów przed występem w hotelu.
Chłopiec znajdował się w pożałowania godnym stanie. Wokół niego stały bezradnie jego siostry i zawodząca sąsiadka. "Malaria złośliwa", przemknęło mi przez myśl, gdyż widziałam już wielu chorych na malarię i zorientowałam się, że był to szczególnie ciężki przypadek.
Mimo to moja przyjaciółka zostawiła dziecko pod opieką siostry i przyszła, ponieważ przyrzekła mi pomóc przy pleceniu ramy obrazu ze słomy palmowej, którą chciałam podarować Maude na jej okrągłe urodziny. Kiedy razem wyplatałyśmy ramę, była co prawda serdeczna jak zawsze, jednak wyraźnie błądziła gdzieś myślami i widać było, że coś ją gnębi, chociaż usiłowała wziąć się w garść.
Kierowca taksówki zażądał nieprzyzwoicie dużej sumy za przejazd, ale po drodze do kliniki z każdą chwilą zachowywał się coraz bardziej życzliwie i pomógł nam nawet zanieść ledwie trzymającego się na nogach chłopca do szpitalnej izby przyjęć.
W klinice odnoszono się do nas co prawda uprzejmie, ale przetrzymywano nas, moim zdaniem, zbyt długo, mierząc Masajów sceptycznym wzrokiem.
- Koszty biorę na siebie - powiedziałam szybko ostrym tonem.
To pomogło i natychmiast zajęto się chłopcem. Położono go na
łóżku, a już po chwili zjawiły się dwie pielęgniarki i młody lekarz.
Po podaniu personaliów ruszyłyśmy za lekarzem, pielęgniarkami
i chorym do gabinetu lekarskiego. Podczas badania opuściłam na
moment moją przyjaciółkę i zadzwoniłam do menedżera hotelu,
informując go, że przyjadę nieco spóźniona. Nie mogłam tak nagle
172
I
odwołać występu, gdyż na koncerty muzyczne przychodziło wielu urlopowiczów, a niektórzy z nich pojawiali się specjalnie po to, aby obejrzeć mój recital, o czym wiedziałam i z czego byłam dumna. Ważne były też względy finansowe; nie mogłam sobie pozwolić na utratę dobrej pracy, szczególnie teraz, kiedy zobowiązałam się zapłacić za leczenie syna mojej przyjaciółki.
Bez jej wiedzy udałam się później ponownie do kliniki, aby dowiedzieć się o chłopca i przekonać, czy uczyniono wszystko, by mu pomóc. Jeden z młodszych lekarzy w porę poinformował mnie o tym, że w szpitalu brakowało pewnego leku. Po wspólnym przeszukaniu stron internetowych ustaliliśmy, skąd można ściągnąć specyfik, który przeszedł pomyślnie próby i został dopuszczony do sprzedaży w Anglii. Zgłosiłam gotowość pokrycia kosztów jego sprowadzenia, nie wiedząc dokładnie, co mnie czeka. W tej sytuacji nie miało to jednak najmniejszego znaczenia - od tego wielce obiecującego leku zależało życie chłopca. Już kilka godzin później dostarczono go samolotem z Nairobi i tego samego dnia podano małemu pacjentowi.
Lekarze przez kilka dni walczyli o życie chorego, później jednak leczenie nowym, zdobytym okrężną drogą specyfikiem okazało się zaskakująco skuteczne. Przyjaciółka poinformowała mnie o tym, płacząc z radości. Z bijącym sercem towarzyszyłam jej w drodze do szpitala.
- Najgorsze już za nami - oznajmił lekarz. Matka nie posiadała się ze szczęścia, ja również ogromnie się cieszyłam. Chłopiec znów się uśmiechał, poprosił o swoje ulubione jedzenie i rozmawiał z nami chwilę, wspominając, że marzy o butach do baseballu, gdyż mając je, byłby najlepszym graczem w szkole. Matka zgadzała się na wszystko, płacząc i śmiejąc się na zmianę.
Kilka dni później mogła już zabrać syna ze szpitala. Towarzyszyłam jej, pomagając wypełnić dokumenty.
173
- Przyjaciółko - powiedziała Masajka. To słowo, wypowiedziane z takim przekonaniem i wdzięcznością, miało dla mnie ogromne znaczenie.
Tragedia Jurny
Pewnego wieczoru, krótko przed występem w hotelu, ktoś zapukał do opatrzonych białą kratą drzwi wejściowych. Przez szybkę rozpoznałam Jumę, młodego człowieka z sąsiedztwa. Wyglądał na mocno zdezorientowanego.
- Co się stało, chłopcze? Dlaczego jesteś taki wzburzony? Wejdź
do środka, proszę. -Jurna długo siedział przede mną w fotelu, mil
cząc i wzdychając cicho. - Czy mogę ci jakoś pomóc?
Znów czekałam, już bardziej niecierpliwie, gdyż myślałam o swoim występie. W końcu młody człowiek odchrząknął i zaczął mówić, z początku bardzo cicho, a potem coraz głośniej.
- Moja przyjaciółka - powiedział - to znaczy, moja dawna przy
jaciółka, z którą byłem w Tanzanii, przyjechała tutaj - i teraz, teraz
ona nie żyje! - wykrztusił z wysiłkiem.
Byłam pewna, że się przesłyszałam. -Jak to: nie żyje? Co się stało?
- Straciła mnóstwo krwi i leży martwa w moim pokoju. Co ja
mam teraz zrobić? Ona nie może tam przecież zostać. I muszę po
wiadomić o tym jej rodziców. To moja wina, to wszystko moja wina,
ale skąd mogłem wiedzieć, że ona to zrobi?
I wtedy poznałam całą tę smutną historię. Po wyjeździe Jurny do Kenii (pracował jakiś czas w Tanzanii) jego przyjaciółka zorientowała się, że jest w ciąży. Nie namyślając się długo, wsiadła w autobus, by powiedzieć o tym Jurnie, w nadziei, że teraz się z nią ożeni. Jurna jednak miał już żonę i dwójkę dzieci, którzy pozostali w rodzinnej
174
wiosce i których istnienie przed nią zataił. Teraz jednak musiał wyznać przyjaciółce prawdę. Gorzko rozczarowana dziewczyna pojechała pod nieobecność Jurny do Utange, by poszukać tam kobiety parającej się wywoływaniem poronienia we wczesnym okresie ciąży. Jednak coś poszło nie tak i przyjaciółka młodego człowieka po zażyciu, jakiś czas po zabiegu, leku otrzymanego od kobiety z Utange, wykrwawiła się na śmierć.
Siedziałam jak skamieniała.
-1 co z nią teraz będzie? Co ja mam robić? - lamentował zrozpaczony Jurna. - Coś przecież muszę zrobić. Ale co? Nie mam pieniędzy, a ona musi wrócić do Tanzanii! Jesteśmy tu obcokrajowcami, a to oznacza masę kłopotów. - Milczał, przełykając ślinę. - Drewniana skrzynia... Masz może drewnianą skrzynię albo duży karton?
Przeszły mnie dreszcze.
- Muszę przeszmuglować jej ciało przez granicę, papierów nie da się załatwić. Nie można przecież przewieźć zmarłego bez papierów. Co ja zrobię?
Roztrzęsiona sięgnęłam do torebki, a potem zajrzałam do mojej "skarbonki", za którą służyła doniczka.
- Nie mam dużo, w tym miesiącu miałam jeszcze niewiele występów-wyjaśniłam, wręczając Jurnie kilka banknotów. -To wszystko, co ci mogę dać. Jurna, jest mi tak strasznie przykro z powodu tego nieszczęścia!
Kilka dni później dowiedziałam się, że Jurnie udało się przewieźć zwłoki dziewczyny przez granicę z Tanzanią, zawinięte w papier pakunkowy i worki jutowe, ukryte na ciężarówce pomiędzy blokami koralowymi i materiałami budowlanymi.
Ta makabryczna historia bardzo długo zaprzątała moje myśli. Nagle rozpaczliwie zatęskniłam za domem w górskiej dolinie i byłam gotowa natychmiast stąd wyjechać.
175
Termity w drewnianym domku
Gdy wróciłam z Shanzu, już przy otwieraniu drzwi miałam wrażenie, że płyciny drzwiowe wyglądają jakoś inaczej. Było na nich pełno dziwnych linii i nierówności. Nie mógł to być brud. Również odgłos wydawany przez drzwi, kiedy je pchnęłam, brzmiał inaczej niż zwykle - przypominał trzeszczenie. Gdy opukiwałam futryny, drewno kruszyło się w niektórych miejscach, przy lekkim uderzeniu po prostu się rozsypywało. Te dziwne linie nie były niczym innym jak śladami żerowania! Przy bliższych oględzinach ugięły się pode mną kolana. Ramy drzwi były całe wydrążone! Wiedziałam już, skąd wzięły się te rdzawe, przypominające kanaliki nierówności - były to korytarze termitów!
Często już o tym słyszałam, jednak podobne historie zawsze mnie zdumiewały, a niekiedy nawet się z nich śmiałam, gdyż było coś komicznego w tym, że tak małe, mierzące kilka milimetrów owady mogły spowodować zawalenie się budynku. A teraz spotkało mnie to we własnym domu!
Szybko odstawiłam bagaż i rozpoczęłam dalsze oględziny. Mieliśmy już kilkakrotnie termity w domku, ale teraz, pod naszą nieobecność dobrały się do wszystkiego, co tylko było z drewna lub papy. Poza drzwiami wydrążyły tunele także w kilku belkach podporowych, regały były niemal całkowicie przeżarte, belki okienne i sufitowe nosiły ślady żerowania, a z jednej z belek dachowych pozostał jedynie cienki, ażurowy fragment, który w każdej chwili mógł odpaść. No i nasza szafa na ubrania! Niemal wyłam z wściekłości - wszystkie półki się zawaliły i nawet moje dwie ulubione sukienki, kilka t-shirtów Lpetati, a także bielizna pościelowa były pokryte rdzawym nalotem i całe postrzępione. Drążek do wieszania w ogóle przestał istnieć, a z tylnej ścianki pozostała jedynie połowa. Wciąż na
176
nowo przyglądałam się zniszczeniom, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Najchętniej zamknęłabym oczy i zapadła w sen.
A zatem dotknęła nas katastrofa zwana plagą termitów. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym wróciła do domu jeszcze później. Zdezorientowana nie uświadamiałam sobie, jakie skutki będzie miała ta katastrofa. Wiedziałam tylko, że muszę działać szybko. Wciąż odkrywałam nowe szkody. Czułam się całkowicie bezsilna, miałam nerwy w strzępach i w końcu ogarnęła mnie taka wściekłość, że wybuchłam.
- Cholerne termity! - wykrzykiwałam przez łzy. - Cholery jedne! Dlaczego nie możecie żreć gdzie indziej, tam, gdzie nikomu nie zrobicie krzywdy!
Żarłoczne termity nie oszczędziły nawet kart i gier planszowych, książki były nadgryzione, a mój ulubiony regał zupełnie zniszczony. Ze smutkiem przyglądałam się resztkom "Memory", "Chińczyka" i kilku zestawów puzzli dla dzieci, przy których tak często spędzaliśmy wieczory, doskonale się bawiąc. Tylko kostki domina nadawały się jeszcze do użytku. Przypuszczalnie lakierowana powierzchnia powstrzymała termity od wydrążenia w nich chodników.
Musiała to być prawdziwa inwazja. Zrozpaczona i wściekła przysiadłam na werandzie. Jak to się mogło stać?
Siedziałam tak bardzo długo, powoli dochodząc do siebie. Łzy i złość nic tu nie pomogą, należało pomyśleć o tym, jak naprawić szkody
Niechętnie zapisałam na kartce papieru kilka pozycji, po czym podarłam ją i sporządziłam porządną listę rztczy, które musiałam zakupić w sklepie z materiałami budowlanymi i u stolarza, niezbędnych do naprawienia największych szkód spowodowanych przez żarłoczne termity. Znów nieprzewidziane wydatki! Czy to się nigdy nie skończy? I to jak zawsze ja musiałam się wszystkim zająć. Najchętniej wyjechałabym natychmiast do Shanzu, ale w ten sposób tylko oszukiwałabym samą siebie. Należało działać.
177
Krótkim patyczkiem z mozołem usuwałam drobne rdzawe kopczyki utworzone w drewnie. Pod wieloma z nich znajdowały się jeszcze termity, które niszczyłam. Dodatkowo wszystkie drewniane powierzchnie posypałam solą, gdyż słyszałam, że owady tego nie lubią, a później polałam je wrzątkiem. Szlochając i złorzecząc, wywlokłam wszystkie meble na werandę, aby później po dokładniejszym sprawdzeniu, czy rzeczywiście nie nadają się już do użytku, spalić je za domem. Dziwnym trafem same drzwi, wykonane z mocnego drewna cedrowego, zostały oszczędzone przez termity. Zawsze to jakaś pociecha.
Pod dom przybiegły zaciekawione jak zawsze dzieci, które chciały się ze mną przywitać. Poprosiłam je, by przekazały wszystkim, że byłam bardzo zmęczona i położyłam się spać. W tym stanie nie wytrzymałabym wokół siebie gości, nie chciałam też, by wszędzie rozpowiadano, że termity wyrządziły w naszym domu poważne szkody. Byłam w stanie znieść tylko towarzystwo psów, które nawet poprawiało mi nastrój. Rozmawiając z nimi, mogłam rozładować nieco emocje.
Wizytę u Lpetati przesunęłam na późniejszy termin, gdyż z pewnością dałabym wyraz swojej wściekłości z powodu plagi termitów, prawdopodobnie nawet wybuchając płaczem i przeklinając. Jako żona wojownika Samburu nie powinnam tak otwarcie pokazywać emocji, wiedziałam też, że Lpetati tego nie lubił. Z początku, zawsze kiedy reagowałam na coś gwałtownie, był nieco przestraszony, a czasami śmiał się z niedowierzaniem.
- Co się stało, czyżby ktoś umarł? - zapytał kiedyś. - Dlaczego się tak zachowujesz?
Po cóż więc miałabym go denerwować rzeczami, których tak czy owak nie mógł zmienić?
Dwa dni później zebrałam się w sobie i powędrowałam do Mara-lal. Najpierw zaszłam do sklepu z akcesoriami budowlanymi, z któ-
178
rego właścicielem, jak również z jego rodziną, zdążyłam się już serdecznie zaprzyjaźnić. Pochodzili z Nairobi, należąc tym samym do plemienia Kikuju, i odnosili się do mnie zupełnie inaczej niż Sam-buru. Wydawali się bardziej otwarci, solidniejsi, a przede wszystkim służyli pomocą. Przedstawiłam właścicielowi sklepu mój problem z termitami i poprosiłam go o radę. Miał na składzie najróżniejsze środki do spryskiwania i smarowania, wszystkie trujące, jednak preparat, który był stuprocentowo skuteczny, wydał mi się w najwyższym stopniu wątpliwy. Po przestudiowaniu ulotki ze sposobem użycia natychmiast go odstawiłam, gdyż zalecano tam, aby z pomieszczeń, w których rozpylono truciznę, nie korzystać przez co najmniej trzy dni.
Po wspólnym wypiciu herbaty i zamówieniu przeze mnie belek, desek, krawędziaków, cementu i farby do naprawy zawiasów oraz odpowiednich gwoździ i wynajęciu pikapa wraz z kierowcą na późne popołudnie, udałam się do kliniki chorób płucnych.
- 17 Lpetati w Maralal
Lpetati dostrzegłam już z daleka, siedział z Ltumunianem, chłopcem z sąsiedztwa, na schodkach swojego szpitalnego domku. Sprawiali wrażenie pogrążonych w rozmowie. Obserwowałam obu przez jakiś czas, a później do nich podeszłam. Chłopiec wydawał się nie mniej szczęśliwy niż Lpetati. Przyjemnie było patrzeć na jego radość z naszego spotkania.
- Lekarz powiedział, że jeszcze cztery, najwyżej pięć tygodni - oznajmił Lpetati z rozpromienioną twarzą - i będę mógł już wrócić do domu!
Kiedy mówił te słowa, chłopiec nagle zerwał się z miejsca i pobiegł przez plac.
179
- Co mu się stało? - spytałam zaniepokojona, spoglądając za Ltu-
munianem.
- Nie chce, żebym stąd odszedł. Boi się, że zostanie tu sam, bez
przyjaciela. Jego matka w tej chwili, w przeciwieństwie do mnie, nie
najlepiej się czuje. Nie wiem też, co się z nim stanie. Jest jeszcze sio
stra matki, która była tutaj kilka razy, ale ma dość roboty z ośmior-
giem własnych dzieci.
Siedzieliśmy długo w milczeniu.
- Czy w razie czego moglibyśmy zabrać chłopca do siebie? Na
sze dzieci są już duże, uczęszczają do dobrych szkół i już wkrótce,
przy naszej pomocy, pójdą własnymi drogami. Jeśli dalej będę w sta
nie wspierać je finansowo, na pewno do czegoś dojdą w życiu. Ale
ten malec potrzebuje wiele uwagi i miłości. Co o tym myślisz?
- No tak, w każdym razie bardzo chciałby mieć ojca, mówiłem
ci już o tym - odrzekł Lpetati i ścisnął mnie lekko za kolano. - Zoba
czymy- dorzucił z łobuzerskim uśmiechem w bezbłędnej niemczyź-
nie. (Był to jeden z pięciu zwrotów, jakie opanował w moim języku).
Przywitaliśmy się z matką chłopca, była jednak tak słaba, że na jej twarzy pojawił się jedynie cień uśmiechu.
- Czy potrzebuje pani czegoś? - zapytałam ją, dodając: - Czy ma
pani coś przeciwko temu, żebyśmy wzięli z sobą chłopca? Chcemy
tylko iść coś zjeść tu w pobliżu, u "Spearsa".
- Dziękuję - wyszeptała, uśmiechnęła się słabo i ponownie przy
mknęła oczy.
Odnaleźliśmy chłopca niedaleko wejścia; widać było, że płakał.
- Chodź, kolego - powiedział Lpetati - najwyższa pora wrzucić
coś na ruszt!
Ruszyliśmy w kierunku "Spearsa", może nie najczystszego lokalu, jeśli chodzi o stoły, podłogi i inne elementy wyposażenia wnętrza, ale bardzo lubianego przez Lpetati. Spotykał tutaj od czasu do czasu wojowników swego pokolenia, którzy stali się mniej lub bar-
180
dziej odpowiedzialnymi ojcami rodzin i nie ubierali się już w bajecznie barwne stroje, które nosili w czasach świetności jako morani. Jedynie zwykłe różnokolorowe bransolety i czerwone shuka zdradzały, że są byłymi wojownikami. W restauracji siedzieli też jednak młodzi wojownicy, puszący się jak pawie, niektórzy nawet w strojach z kwiecistych prześcieradeł.
Kilkorgu znajomym, którzy pośpiesznie podążyli za nami, w uprzejmy sposób dałam do zrozumienia, że mogę zapłacić tylko za trzy osoby. Dzięki temu uniknęliśmy kolejnych nieproszonych gości przy stole. Czasami uważałam to za krępujące również dlatego, że kiedy rozmowie przysłuchiwały się inne osoby, zawsze należało uważać na to, co się mówi.
Z wielką przyjemnością przyglądałam się Lpetati i chłopcu, którzy wcinali ogromne porcjepilau z wołowiną i białą kapustą. Ja wolałam poprzestać na soczewicy duszonej w mleczku kokosowym. Lubiłam bardzo herbatę, którą serwowano tu z dużą ilością mleka i cukru, nalewając ją z termosów. Rzadko wypijałam mniej niż trzy filiżanki, gdyż smakowała wyśmienicie i poprawiała mi nastrój. Uważałam, że herbata z mlekiem po prostu pasuje do Maralal. Skromne, wręcz ubogie otoczenie i niebiańsko słodka, gorąca zawartość filiżanki stanowiły wyjątkowe połączenie.
O termitach wspomniałam Lpetati krótko, bez dramatyzowania, nie wyjawiając, jak bardzo mnie to poruszyło i rozzłościło. Przekonywająco wyjaśniłam mu, że jeszcze przed zmierzchem muszę wyruszyć do domu, aby zawieźć tam materiały budowlane potrzebne do kilku drobnych napraw. Nie zdziwił się i nie zapytał, co należało naprawić. Termity były wiecznym, dobrze znanym utrapieniem.
Po wypiciu herbaty i spacerze po pełnym kurzu, zapuszczonym centrum Maralal, odprowadziłam Lpetati i chłopca do kliniki, przyrzekając, że niebawem znów się pojawię.
181
Kierowca zamówionego pikapa, młody, wesoły człowiek z Eldo-ret, zjawił się punktualnie o umówionej godzinie przy wejściu do kliniki. Dzięki temu nietypowemu miejscu na platformie nie było tak wielu podróżnych jak zwykle, zawsze beztrosko ładujących się do pikapa, gdy odpowiadał im kierunek jazdy. Dzisiaj kierowca pozwolił wsiąść jedynie dwóm młodym matkom, odbierającym małe dzieci z kliniki. Bez możliwości transportu kobiety musiałyby maszerować ze swoimi dziećmi wiele godzin w prażącym słońcu przez busz.
Pojazd z materiałami budowlanymi na platformie nie mógł naturalnie pozostać niezauważony w naszej wiosce i natychmiast zjawiło się pięciufundis, rzemieślników, w nadziei, że otrzymają pracę. Potrzebowałam jednak najwyżej dwóch ludzi i tylko tylu robotnikom mogłam zapłacić.
Najpilniejszą rzeczą była wymiana uszkodzonych belek dachowych i płycin drzwiowych oraz naprawa framug okien, tak aby znów dało się je zamykać. Ponieważ narzędzia nie były najlepsze, prace ciągnęły się przez kilka dni. Rzemieślnicy pomogli mi wynieść zniszczoną szafę na zewnątrz, ze zdziwieniem przyglądając się postrzępionej i zapaskudzonej garderobie, której zamierzałam się pozbyć. Bez chwili wahania z wdzięcznością przyjęli sfatygowane ubrania.
Odrobina piasku za domem i woda z obydwu zbiorników, które planowałam wyczyścić, wystarczyły do wygładzenia ścian cementem, szczególnie w miejscach, gdzie miały być osadzone nowe deski i kantówki. Teraz, aby dom znów stał się w miarę przytulny, pozostało mi tylko pomalować i wyczyścić ściany oraz usunąć paskudnie nadgryzione regały. Stolarz John z Maralal z rozpromienioną twarzą przyjął już ode mnie dwa nowe zlecenia.
Podczas prac przeprowadzanych wewnątrz i na zewnątrz domu stale kręcili się wokół nas zaciekawieni członkowie rodziny, dopytując się o wszystko i dając "dobre" rady. Niektórzy z nich siedzieli na
182
krzesłach i po prostu się przyglądali. Jednak gdy jeden z maluchów potknął się o wiadro z farbą, omal go nie wywracając i wrzasnął na cały głos, kiedy jasna farba pociekła mu po nodze, moja cierpliwość się wyczerpała. Z mozołem usuwałam ślady pozostawione wszędzie przez małą dziecięcą stopkę. Mimo zdenerwowania uprzejmym i zdecydowanym głosem poprosiłam wszystkich ciekawskich, aby pozwolili nam pracować w spokoju i poszli do domów. Nie byłam w stanie przy tylu zajęciach gawędzić ze wszystkimi lub nawet proponować im chai, na co niektórzy z nich z pewnością przez cały czas liczyli. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, abym tak zlekceważyła obowiązki gospodyni.
Strach
Kilka dni później wydarzyło się coś, co kosztowało nas sporo nerwów. Nad górską doliną rozbrzmiała nagle seria krótkich wystrzałów, wzbudzając powszechne przerażenie. Niektórzy członkowie rodziny nie wiedzieli nawet, co oznacza słowo "strzał"! Dostałam gęsiej skórki. A potem przypomniałam sobie artykuł w "Daily Nation", który znalazłam na ladzie podczas wizyty w sklepie z materiałami budowlanymi. Pisano tam o strzałach oddawanych przypuszczalnie przez ludzi znad Jeziora Turkana lub Somalijczyków, którzy podczas napadu odebrali broń kenijskim żołnierzom patrolującym granicę z Sudanem. Broni tej używano teraz, by zdobywać wodę pitną, kraść bydło i plądrować wioski.
Jeśli rzeczywiście tak było, musieliśmy się liczyć z najgorszym, gdyż teren, na którym grasowali bandyci, leżał stosunkowo niedaleko. Słyszane strzały potwierdziły, że znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. Dzięki Bogu nasze krowy nadal przebywały w lasach, gdzie były stosunkowo bezpieczne, gdyż obcym trudno by było do nich
183
dotrzeć. Bałam się jednak o naszą wioskę, o nasz dom. Z bijącym sercem usiadłam na werandzie i lustrowałam przez lornetkę skraj lasu i górskie zbocza opadające ku dolinie. I wówczas dwukrotnie zaobserwowałam krótki rozbłysk ognia podczas wystrzału. Zadrżałam i zamarłam w bezruchu, obawiając się, że nasz dom, choć nierzucający się w oczy, może stać się celem ataku, gdyż złodzieje z pewnością spodziewali się znaleźć więcej u nas niż w zwykłej chacie.
Przyszło do mnie kilka wystraszonych, lamentujących kobiet, a po chwili zjawił się baba i paru starszych mężczyzn. Wszyscy byli roztrzęsieni. Kiedy opowiedziałam im o tym, co wyczytałam w gazecie, postanowiliśmy pognać kozy i owce w górę zbocza za naszym domem. Znajdowała się tam ukryta przed ludzkim okiem szczelina skalna z niewielką grotą, w której mieszkańcy wioski mogli się schronić nocą.
Już chwilę potem wspinaliśmy się w górę. Długim szeregiem przedzierały się przez zarośla matki, starcy i dzieci, na wszelki wypadek niosąc z sobą niewielkie pojemniki z wodą. Nieco strachu napędziły nam pobekujące owce i meczące kozy, na szczęście z groty tych odgłosów nie było już słychać.
Cóż za niesamowita noc!
Nie było mowy o spaniu, wszyscy zanadto się martwili i bali o życie i dobytek, w dodatku w grocie panowało dotkliwe zimno. Większość z nas modliła się nieprzerwanie. Matki popłakiwały cicho w chusty swoich dzieci; nikt jednak nie wpadł w histerię.
Kilka razy, już nad ranem, znów usłyszeliśmy strzały, nikt jednak nie odważył się wyjrzeć z groty. Do południa panował spokój, a później odnieśliśmy wrażenie, że doszło do strzelaniny na przeciwległym zboczu górskim. W odpowiedzi na ogień bandytów usłyszeliśmy nagle strzały, które wyraźnie oddawano z terenów poniżej naszych pól! Rzeczywiście! Rozpoczęła się walka! Drżeliśmy ze stra-
184
chu i zmęczenia. Przez wypowiadane cicho modlitwy przebił się podniecony głos wujka Moussesa:
- Nadeszli żołnierze, nasi żołnierze są tutaj! Jesteśmy uratowani!
Chwilę trwało, zanim dotarł do nas sens jego słów. Nadal jednak nie całkiem dowierzaliśmy tym radosnym wieściom. Pomimo dokuczliwego głodu i pragnienia, pozostaliśmy w naszej kryjówce jeszcze przez resztę dnia i następną noc. Potem rzeczywiście kilku wysłanych przez nas zwiadowców wróciło z pokrzepiającą wiadomością, że niebezpieczeństwo już minęło. Zebraliśmy się powoli i zaczęliśmy schodzić w dół zbocza, z ulgą, ale wciąż pełni sceptycyzmu. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, nasłuchując. A potem stopniowo wstępowało w nas życie. Wielu dawało upust swoim emocjom. Ludzie przeklinali, złorzeczyli, śmiali się, sławili Ngai i biegli z szeroko rozwartymi ramionami do swoich domów. Te pełne lęku i niepewności dni na długo pozostały w naszej pamięci.
Gdy kilka dni po strzelaninie z duszą na ramieniu ruszyłam w drogę do Maralal, w klinice mogłam zobaczyć na własne oczy skutki ostatnich wydarzeń. Na wszystkich korytarzach głównego budynku urządzono prowizoryczne legowiska. Z powodu pełnych przemocy napadów nie było ani jednego wolnego łóżka. Niektórych ciężko rannych przywożono na taczkach, a lekarz mówił o "co najmniej sześćdziesięciu" śmiertelnych ofiarach z rejonów na północ od naszej wioski.
Wgłębi szpitalnego terenu, gdzie znajdowała się klinika chorób płucnych, było spokojniej. Nie wiedziano tutaj zbyt wiele o tych dramatycznych wydarzeniach, jedynie to, co mogli chorym przekazać odwiedzający, a sami pacjenci nie mieli bezpośredniego dostępu do pomieszczeń w głównym skrzydle szpitala. Mimo to Lpetati był bardzo wzburzony. Słyszał co nieco, nie wiedział jednak nic bliższego, zamartwiał się więc przez cały czas. Nalegał niecierpliwie, bym
185
mu powiedziała, co naprawdę się wydarzyło i jak to wyglądało u nas w wiosce. Początkowo zamierzałam przemilczeć strzelaninę, pomyślałam jednak, że i tak wcześniej czy później opowiedzą mu o niej pozostali członkowie rodziny. Od kilku młodych wojowników, którzy specjalnie przybiegli do nas z lasu, dowiedzieliśmy się w wiosce, że z bydłem jest wszystko w porządku, a jego opiekunowie również mają się doskonale. Gdy zakończyłam swoją relację, Lpetati zaczął się modlić donośnym głosem, pośpiesznie wyrzucając słowa i gwałtownie gestykulując. Niemal rozpłakał się ze szczęścia, że nas nie napadnięto, nie splądrowano domów i nikogo nie zastrzelono. Z ulgą przyjął wiadomość, że zjawili się kenijscy żołnierze i intruzi zostali odparci.
Właściwie zamierzałam porozmawiać z lekarzem zajmującym się Lpetati, w klinice jednak potrzebowano wszystkich rąk do pomocy, lekarze i pielęgniarki pracowali bez chwili wytchnienia. Ponieważ nie zapowiadało się na to, by w ciągu kilku kolejnych dni nadarzyła się okazja do rozmowy z lekarzem na temat wypisania Lpetati ze szpitala, posiedziałam jeszcze z moim mężem i zostałam na noc w Maralal. Tak czy owak, zrobiło się za późno i zbyt niebezpiecznie, by wracać do domu, gdyż niektóre drapieżniki rozpoczynały łowy już o wczesnym zmierzchu. Ulokowałam się więc ostatecznie we wreszcie ukończonym hotelu "Sunbird", leżącym w zacisznym miejscu, w pewnym oddaleniu od centrum miasta, i prowadzonym przez moich niezwykle sympatycznych przyjaciół. W dodatku znajdowała się tam również restauracja.
Kiedy byłam w Maralal, chętnie jadłam tu śniadania, gawędziłam z przyjaciółmi, zajmowałam się ich dziećmi, dopóki nie poszły do szkoły, czytałam gazetę i zamawiałam obiad - wspaniała sprawa. Na szczęście goście w "Sunbird" różnili się od zamieszkujących pozostałe "hotele". Niemal wszyscy, czy to obcokrajowcy, czy Ke-nijczycy, należeli do klasy inteligenckiej. Spotykałam tu wielu inte-
186
resujących ludzi, od misjonarzy przez pracowników ONZ i UNESCO, zespoły lekarzy i wolontariuszy po filmowców, uczestników seminariów i polityków. Naturalnie rozmowy z nimi sprawiały mi dużo zadowolenia, gdyż tutaj w górach wyraźnie odczuwałam ich niedosyt.
Pełna wigoru Marissa, która bezinteresownie opiekowała się Lpetati, jakby był jej własnym synem, dotrzymywała nam towarzystwa podczas spaceru po terenie kliniki. Również ona słyszała o napadach i musiałam bardzo ostrożnie formułować odpowiedzi na jej pytania, była bowiem osobą, która w przesadny sposób przejawiała swoje uczucia, głośno przeklinając, płacząc i modląc się.
Zanim wróciłam do wioski - w ciągu następnych trzech dni również nie udało mi się porozmawiać z lekarzem - w czasie gdy Lpetati czekał na wydanie leków i codzienną rozmowę z lekarzem lub pielęgniarką, zrobiłam z Marissą zakupy na kilka dni. Była po prostu kochana. Kiedy jej to powiedziałam, zawstydzona wzięła mnie pod rękę.
-Jesteście moimi dziećmi - odparła.
Najtrudniej było mi kupić mięso, ale Marissa nalegała na to, twierdząc, że Lpetati powinien jeść je teraz w dużych ilościach. Wołowina wisząca na hakach na niewielkim otwartym stoisku nie była wprawdzie zepsuta, ale obsiadło ją mnóstwo much, a w niektórych kawałkach wylęgły się już larwy.
_ Kolejny raz czarna mamba
Po powrocie do domu przykręcałam pewnego wieczoru knot lampy naftowej, gdyż szklany klosz zaczął pokrywać się sadzą, gdy nagle usłyszałam osobliwe szuranie na jednym z dwóch okien w sypialni. Trzymając wysoko lampę, podeszłam do miejsca, z którego
187
dochodził ów dźwięk, i ku swemu zdumieniu w wąskiej szparze pomiędzy szybą a okiennicą ujrzałam czarną mambę. Stosunkowo długi, smukły wąż mierzył wzrokiem leżącą przed nim nieruchomo jaszczurkę, którą najwyraźniej oszołomił już swoim jadem. Jaszczurka była o wiele większa i masywniejsza niż mamba. Wpatrywałam się w tę scenę zafascynowana, z gęsią skórką, równocześnie zaciekawiona i przejęta wstrętem. Lubiłam jaszczurki i cieszyłam się, że mam je w domu, ponieważ tępiły robactwo. Ta w oknie, największa z nich, szczególnie mnie zainteresowała. Wyglądała jak waran w miniaturowym wydaniu. Z chęcią bym ją uwolniła, ale wydawało się, że jest już za późno. Szczęki mamby przez cały czas drgały, a potem - trwało to niemal kwadrans - wąż nieprawdopodobnie szeroko rozwarł pysk. Zbliżył się do jaszczurki i zaczynając od głowy, połykał ją kawałek po kawałku. Widok członków jaszczurki wystających z pyska mamby, zanim nie zniknęły w szeroko otwartej gardzieli, był odrażający. Na smukłym ciele węża pojawiło się zgrubienie, w którym pod skórą wyraźnie rysowały się kształty jaszczurki. Zgrubienie powoli przesuwało się do tyłu, w miarę jak połknięta ofiara wędrowała w głąb ciała mamby. W pewnej chwili nastąpiła krótka przerwa, po której w paszczy węża zniknął długi ogon jaszczurki. Przeszedł mnie dreszcz. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam, i to z tak bliska!
Pomimo zmęczenia długo stałam w oknie, wciąż na nowo sprawdzając rygle, ze strachu, że wąż mógłby dostać się do pokoju. Jednak tak napęczniały jak w tej chwili nie zdołałby wślizgnąć się przez wąską szczelinę. Najwyraźniej był teraz zajęty przeżuwaniem, gdyż leżał ociężały bez ruchu.
Długo nie mogłam zasnąć. Mój wzrok bezustannie wędrował w stronę węża, również kiedy leżałam już w łóżku. Dopiero nad ranem zapadłam w sen, ale bardzo wcześnie ponownie się obudziłam. Ogromny niepokój nie pozwolił mi się zrelaksować. Tutaj w buszu nauczyłam się, że muszę stale mieć się na baczności.
188
Rankiem zobaczyłam węża leżącego nadal pomiędzy szybą a okiennicą i na wszelki wypadek jej nie otwierałam. Wieczorem jednak mamby już nie było. Miałam nadzieję, że wyniosła się daleko stąd i nie znajdę jej w domu lub koło niego. Z obawy, że mogła się ukryć gdzieś w pobliżu, przez cały dzień nosiłam o wiele za ciepłe, wysokie buty, sprawdzałam też bez przerwy wszystkie kąty i ewentualne kryjówki. Ku mojej wielkiej uldze węża nigdzie jednak nie znalazłam.
_ Lpetati wraca do domu
Po prawie dziewięciu miesiącach pobytu w szpitalu mogłam w końcu zabrać Lpetati do domu. Ostatnie badanie wykazało, że jest już całkowicie zdrów.
Wspólnie odwiedziliśmy lekarza. Uregulowałam zaległe opłaty z dużym naddatkiem, który miał zostać rozdysponowany na potrzeby kliniki, według uznania lekarza. Wiedziałam przecież, jak trudno było w szpitalu o czystą wodę, niezbędne narzędzia i sprzęt laboratoryjny, na przykład mikroskopy, pipety, strzykawki jednorazowe, a także zamykane szafki na szpitalną dokumentację i leki, o bieliznę pościelową i wiele, wiele innych rzeczy.
Poza wypisem, Lpetati otrzymał na drogę moc dobrych rad. Zalecono mu między innymi obfite, zdrowe posiłki i picie dużej ilości mleka, "ale koniecznie gotowanego i od niezarażonych krów!".
Zabraliśmy ze sobą tylko osobiste rzeczy Lpetati, resztę podarowaliśmy matce chłopca z domku obok, która szczególnie ucieszyła się z materaca, dwóch włochatych pledów i poduszek. Spoglądała na nas, jakby jeszcze czegoś oczekiwała, nie powiedziała jednak ani słowa. Pożegnaliśmy się, życząc jej wszystkiego najlepszego i obiecując, że wkrótce się zobaczymy. Ltumunian przez cały czas kręcił się
189
koło nas, od czasu do czasu przecierał oczy obiema piąstkami i nieustająco przygryzał dolną wargę.
- Nie smuć się - pocieszał go Lpetati. -Ja mam teraz huk roboty
w domu, a ty jesteś potrzebny tutaj. Mama liczy na twoją pomoc.
Co do tego całkowicie się z nim zgadzałam. Obiecaliśmy chłopcu, że go odwiedzimy i zapewniliśmy, że on i mama zawsze będą mile widziani w naszym domu. Ltumunian odprowadził nas aż do bramy. Długo nie chciał puścić naszych rąk, w które wczepił się drobnymi dłońmi z całej siły. Niechętnie odesłaliśmy go i wsiedliśmy do zamówionego przeze mnie samochodu, który czekał już przed wejściem do kliniki. Zbyt długo by trwało, gdyby Lpetati miał znów pokonać pieszo niemal dwadzieścia kilometrów dzielących szpital od wioski.
Z okazji wypisania Lpetati z kliniki przygotowałam dla niego specjalną niespodziankę - jego powrót do normalnego życia po przebytej chorobie miały przypieczętować dwie nowe kozy. W tym celu kupiłam na targu bydlęcym parkę kóz, brązowych z białymi plamkami. Podczas mojej akcji nieoczekiwanie pomógł mi pewien mzee z sąsiedztwa, który również zamierzał udać się na targ. Umówiliśmy się więc na miejscu. Starzec, o którym wiedziałam, że jest godny zaufania, doradzał mi nawet przy kupnie i był gotów popilnować obu zwierząt do czasu, aż pojawimy się z Lpetati i ruszymy w drogę powrotną do wioski.
Należało uzupełnić domowe zapasy, kupiłam więc wiele produktów spożywczych, przede wszystkim owoce i warzywa, z wyjątkiem pomidorów i kapusty, które po długim transporcie z Nyahururu lub nawet z Nairobi nie były już pierwszej świeżości. Potem skierowaliśmy się na targ bydła.
- Obiecałam jednemu ze starszych mężczyzn, że zabierzemy go
pikapem do wioski - wyjaśniłam Lpetati. - Ma ze sobą dwie kozy.
- Lpetati przywitał się z mzee serdecznie, niemal wylewnie, i wyraził
190
się z uznaniem o zakupionych kozach, chwaląc kolor ich sierści, a także zdrowy wygląd i gratulując wyboru. Ucieszyłam się, gdyż teraz wiedziałam, że kozy przypadły mu do gustu.
Chociaż każdy gatunek mleka był ważny, gdyż często stanowiło ono jedyny pokarm, zamierzałam stopniowo ograniczać liczbę kóz na korzyść owiec, które nie dewastowały tak krzewów, drzew i środowiska. Z powodu dwóch ostatnich susz, podczas których zginęło wiele bydła, w bliższej i dalszej okolicy (nie w naszej wiosce) były już rodziny, które posiadały trzydzieści, czterdzieści, a nawet sto kóz. Kozy kosztowały tylko jedną dziesiątą tego, co krowy czy byki. Dlatego też w naszej dolinie wypasały się ogromne stada, niepozosta-wiające po sobie ani źdźbła trawy. W niektórych miejscach czerwona ziemia była już wyjałowiona i spękana, bez śladu roślinności - alarmujący znak.
My sami mieliśmy umiarkowaną liczbę kóz, sześć sztuk, a parka nowych nie powiększała jeszcze dramatycznie stada. Młode zamierzaliśmy sprzedać. Naturalnie kozy również lubiłam i podziwiałam za wręcz przysłowiową ciekawość, ich liczba nie powinna być jednak tak duża, by cała roślinność wokół została zniszczona.
Wprowadzenie nowo nabytych kóz na platformę pikapa kosztowało nas sporo wysiłku. Przywiązaliśmy je powrozami, by nie doznały krzywdy podczas jazdy przez pola. Lpetati, siedzący obok mnie, był w doskonałym nastroju. Przez chwilę pomyślałam o tym, jak żałosny widok przedstawiał, jadąc do kliniki - trawiony gorączką, kaszlący, osłabiony i apatyczny.
Dopiero w domu ja i mzee przekazaliśmy kozy kompletnie zaskoczonemu Lpetati. Patrzył na nas z niedowierzaniem, uśmiechając się coraz szerzej i w końcu zaklaskał w dłonie.
-Hashee, hasheeokng-powtarzał z rozpromienioną twarzą. - Dziękuję bardzo!
- Samiec nazywa się Willi, a samica Walii - wyjaśniłam ze śmie-
191
chem. Uszczęśliwiony Lpetati z dumą poprowadził kozy do naszej zagrody. Niebawem pojawili się wszyscy członkowie rodziny, aby się z nami przywitać, zwłaszcza z moim mężem. Równocześnie okiem znawcy przyglądali się nowemu nabytkowi. W takich sytuacjach stawało się oczywiste, że Samburu w głębi duszy nadal byli ludem koczowniczym i jeszcze długo, długo nim pozostaną.
Byłam szczęśliwa, widząc, jak dobrze Lpetati czuje się wśród swojej rodziny, jak wieszają się na nim dzieci i jak błogosławi go starszyzna.
Podekscytowana przygotowałam ogromne ilości herbaty dla wszystkich przybyłych, poczęstowałam ich też z okazji tej małej uroczystości powitania kupionymi w Maralal herbatnikami, za którymi rodzina przepadała, ale które było bardzo trudno dostać. Pod wieczór dałam gościom do zrozumienia, że Lpetati potrzebuje jeszcze dużo spokoju i poprosiłam, aby poszli do domu. Po zaproszeniu ich na następny dzień na posiłek zostaliśmy w końcu sami. Lpetati był już rzeczywiście bardzo zmęczony, pościeliłam mu więc łóżko, chociaż było jeszcze jasno. Przyciągnął mnie do siebie i pomodlił się ze mną z dziecięcą powagą, tak jak czyniliśmy to zawsze wieczorami. Podziękował mi kolejny raz za uroczysty powrót do domu i za kozy, ucałował wnętrze mojej dłoni i chuchnął w nią, wymamrotał jeszcze kilka słów, których nie dosłyszałam, uśmiechnął się radośnie i szybko zapadł w głęboki sen. Siedziałam jeszcze przez długi czas na brzegu łóżka, obserwując Lpetati, a głowę zaprzątało mi przy tym tysiące myśli.
Później podniosłam się powoli, dorzuciłam drew do ognia w kominku, zapaliłam lampy naftowe i parę świec, zrobiłam zapiski w dzienniku, napisałam kolejną zwrotkę komponowanej przeze mnie piosenki, która nagle wpadła mi do głowy, i postałam chwilę na werandzie, patrząc, jak ciemnieje niebo. Pojawiało się coraz więcej intensywnie lśniących gwiazd, aż w końcu księżyc rozjaśnił ciem-
192
ności nad dalekimi lasami i pobliskimi wzgórzami, tworząc baśniowy krajobraz. W powietrzu unosił się zapach ziemi, płonącego węgla drzewnego i, jak zawsze, silna woń kóz. Nocny ptak rozpoczął melodyjne, wabiące trele, po czym zaraz otrzymał odpowiedź z pobliskiej akacji. Zbliżały się pierwsze hieny, wydając przejmujący chi-chotliwy zew. Rozglądałam się za nimi, mogłam jednak dostrzec tylko niewyraźne sylwetki zwierząt tworzących małą grupę. Jeszcze raz odetchnęłam głęboko i obrzuciłam długim, dziękczynnym spojrzeniem nasz piękny zakątek ziemi. Dopiero potem zamknęłam okiennice i drzwi, ponownie sprawdziłam zamki i nim się położyłam, zgasiłam wszystkie świece i lampy, oprócz jednej. Długo jednak nie mogłam zasnąć.
Obecność Lpetati w domu oznaczała zmiany, do których na powrót musiałam się przystosować. Dzień wyglądał inaczej, uwzględniałam przede wszystkim potrzeby Lpetati, pilnowałam, aby dostatecznie dużo odpoczywał, i cieszyłam się, kiedy wyrażał uznanie dla zmian wprowadzonych przeze mnie w czasie jego nieobecności. Szczególnie zafascynowała go toaleta. Śmiejąc się, okrążył mały domek z zamykanymi drzwiami, popatrzył do głębokiego dołu i z zawstydzonym uśmiechem obrzucił wzrokiem rolkę papieru toaletowego. Oprócz nas nikt w wiosce go nie posiadał, używano trawy i liści. Domek kąpielowy Lpetati wypróbował zaraz następnego dnia. Beztrosko śpiewając, bez zażenowania stał w niebieskiej plastikowej wannie namydlony od stóp do głów, po czym opłukał się starannie, używając nowej, wielkiej konewki z aluminium. Wieczorem po całym dniu słonecznej, upalnej pogody woda w zbiorniku miała przyjemną temperaturę, do porannej kąpieli natomiast trzeba było przywyknąć, gdyż w ciągu najczęściej bardzo zimnych nocy również woda mocno się wychładzała.
Swoją wdzięczność Lpetati wyrażał, pomagając mi w domu, przede wszystkim w kuchni. Obierał ziemniaki, skrobał marchew-
193
kę, kroił cebulę i wykonywał inne kuchenne czynności - przede wszystkim dlatego, że sam tak chętnie jadł i gotował. Po prostu się na tym znał. Po posiłku szorował przed domem piaskiem i małymi kamykami garnki, zniszczone gotowaniem na otwartym ogniu. Podczas "zmywania" zawsze śpiewał, sprawiając wrażenie szczęśliwego i zadowolonego. Nie mógł jednak wykonywać cięższych prac, przy których byłby zmuszony podnosić lub dźwigać ciężary. Również gdy chodził zbyt długo, nadal bardzo szybko dostawał zadyszki i musiał wtedy zawsze chwilę odpocząć.
Każdego dnia szliśmy do wioski, aby przyjrzeć się naszym zwierzętom w zagrodzie, zwłaszcza Williemu i Walii, zanim wyruszyły na łąkę lub po ich powrocie. Lpetati brakowało naszych krów. Żądny wieści o nich dosłownie rzucał się na wojowników wracających do domu po swojej zmianie warty na leśnych pastwiskach, aby dowiedzieć się czegoś o swoich ulubieńcach, a tym maran, którzy wyruszali pełnić straż, dawał liczne rady.
- Trawa już niedługo urośnie i wtedy krowy znów do nas powrócą. Nderre, Namene, Saura i Mauri będą dobrze odchowane, cielęta również.
Jego przywiązanie do krów i troska o nie bardzo mnie wzruszały. Lpetati był prawdziwym Samburu, którego od maleńkości otaczało bydło mleczne i który wzrastał, karmiąc je i dbając o nie.
Z czasem coraz bardziej przyzwyczajał się do nowego trybu życia. Niezmiennie dużo czasu poświęcał rodzinie i przyjaciołom, wracał do domu w porze posiłków, aby coś zjeść i chwilę ze mną porozmawiać, regularnie odpoczywał na materacu na werandzie, a wieczorami brałam do ręki gitarę i śpiewaliśmy wspólnie przy kominku lub graliśmy w karty, kości, czy nadgryzioną przez termity "Memory". Zawsze uderzało mnie przy tym, jak znakomicie Lpetati potrafi się orientować w przebiegu gier i jak świetną ma pamięć. Był poważnym przeciwnikiem. Lubiliśmy również grać w ,JJ^idzę coś, czego ty
194
nie widzisz", przy której Lpetati wykazywał się dużą pomysłowością, a także odgadywać kształty uformowane za pomocą dłoni w "teatrzyku cieni". W jego obecności nie sposób było się nudzić. Tę cechę szczególnie ceniłam u Lpetati. Tkwił w nim ogromny potencjał dobrego humoru, zawsze miał na podorędziu żart czy interesującą opowieść. Nie przypominam sobie ani jednego wieczoru, podczas którego siedziałby w domu z ponurą miną, zamiast dbać o dobrą zabawę. Kiedy mieliśmy gości, których szczególnie lubił, dawał z siebie jeszcze więcej. Był wspaniałym kompanem.
d
Zaproszenia na ceremonie i zakazane rytuały
Z dwóch zaproszeń na wesela, które początkowo bardzo nas ucieszyły, byliśmy zmuszeni zrezygnować, gdyż odbywały się za daleko od naszego domu. Poza tym trwające przez cały dzień tańce stanowiłyby dla Lpetati zbyt duży wysiłek. Jak wielu innych był mile widziany jako tancerz, zwłaszcza gdy żenił się ktoś z jego pokolenia wojowników - zapraszano go już drugi czy trzeci raz. Tańce były niezwykle ważnym elementem uroczystości zaślubin. Ponieważ nie grano tu na żadnych instrumentach, tańczące grupy kobiet i wojowników również śpiewały. Tańczono w takt zmieniających się - często bardzo gwałtownie - pieśni; tancerze wybijali też rytm, klaszcząc lub uderzając stopami o ziemię.
Uczestniczyłam już z Lpetati w wielu uroczystościach weselnych. Chodziłam na nie bardzo chętnie, zwłaszcza jeśli zaproszenie wyraźnie obejmowało również moją osobę. Proszono mnie także często o robieniepicha, zdjęć, ponieważ nikt tutaj nie posiadał aparatu fotograficznego. Poza naszym najmłodszym przybranym synem Laitani nikt też nie potrafił obchodzić się z aparatem. Z radością stwierdziłam, że Laitani był bardzo utalentowany, pokazałam mu
195
więc kilka sztuczek, dzięki którym zdjęcia wychodziły wyjątkowo pięknie. Lpetati traktował wysiłki i sukcesy Laitani jak konkurencję. Często musiałam pośredniczyć w ich sporach, starając się przekonać Lpetati, by pozwolił synowi fotografować.
Ceremonie zaślubin zawsze wzbudzały mój zachwyt, cieszył mnie widok barwnie ubranych ludzi, radowały pieśni i tańce, wciąż dla mnie egzotyczne, choć przecież stale się powtarzały - czasem tylko tancerze wprowadzali spontaniczne zmiany. To, że nie przychodziłam jedynie jako widz, lecz brałam aktywny udział w ceremonii, spotykało się z dużym uznaniem.
Teraz byłam jednak zadowolona, że choroba i przymusowy wypoczynek Lpetati mogą mi posłużyć za wymówkę, aby nie przyjąć zaproszenia. Z czasem uczestnictwo w uroczystościach, odbywających się tak daleko od naszego domu, że nie mogliśmy wrócić przed zapadnięciem nocy, stało się dla mnie zbyt męczące. Ponieważ podczas takich ceremonii kobiety i mężczyźni przebywali w osobnych grupach, nie mogłam się także cieszyć towarzystwem Lpetati. Śpiewy, tańce i rozmowy pochłaniały go tak bardzo, że niekiedy miałam wrażenie, przynajmniej podczas trwania tradycyjnej części ceremonii, że przestawałam dla niego istnieć. Nocą kobiety i mężczyźni spali osobno na ziemi, najczęściej w prowizorycznym namiocie lub wielkiej manyatta, chacie własnoręcznie zbudowanej z gałązek, obornika i gliny. Tak więc często nocowałam wśród stłoczonych kobiet, nie mając kącika, w którym mogłabym się zaszyć. Przez cały czas towarzyszyły mi zaciekawione spojrzenia, nawet wówczas, gdy udawałam się za potrzebą w pobliskie zarośla. Teraz, kiedy mieliśmy już z Lpetati stosunkowo komfortowe warunki, przede wszystkim porządne łóżko, możliwość kąpieli i toaletę, no i dużo spokoju, brakowałoby mi tych wygód, chętnie więc rezygnowałam z jednej czy drugiej tradycyjnej uroczystości.
196
W poprzedzających każde wesele rytuałach obrzezania młodziutkich narzeczonych, właściwie jeszcze dzieci, najczęściej dopiero czternaste-, piętnaste- czy szesnastoletnich, z zasady już od dawna nie brałam udziału i dziwiłam się, że, tak jak w przypadku Nganat, zapraszano mnie na nie. W końcu moje zdanie na temat tego obrzędu było powszechnie znane. Bez ustanku przypominałam o tym, że obrzezanie zgodnie z uchwałą rządu było nielegalne i tym samym stanowiło czyn karalny. Gdy wyrażałam swoją opinię, niemal zawsze obrzucano mnie lekceważącymi spojrzeniami. Czasem tylko słuchano mnie uważniej, kiedy tłumaczyłam, że Pan Bóg z pewnością nie znajduje upodobania w okaleczaniu genitaliów, żądając raczej, by nie ingerowano w dzieło stworzenia - w pełni ukształtowaną kobietę. Jednak moje ostrzeżenia przebrzmiewały bez echa w tej dalekiej krainie buszu, a ja czułam gniew i całkowitą bezradność. Nikt nie chciał zrozumieć, jak ogromną krzywdę wyrządzano tym dziewczętom, okaleczając je, i jak wielki gwałt na nich popełniano. Ku mojemu przerażeniu to właśnie starsze kobiety, które dobrze wiedziały, jak groźne następstwa dla psychiki i zdrowia młodych dziewcząt mógł mieć akt obrzezania, uważały go za najważniejsze wydarzenie i najdonioślejszą ceremonię w życiu kobiety.
Wiele kenijskich plemion nie znało jednak zwyczaju obrzezania kobiet, a w tych rejonach wschodnioafrykańskiego kraju, w których przeważająca część ludności żyła w lepszych warunkach, była wykształcona i miała dostęp do mediów, a tym samym więcej informacji na temat obrzezania dziewcząt, społeczeństwo było lepiej uświadomione i reprezentowało bardziej liberalne poglądy. W niektórych okolicach, dzięki specjalnym szkoleniom i komunikatom, akty obrzezania nie zdarzały się w ogóle lub miały miejsce niezwykle rzadko. Ponadto było je coraz trudniej przeprowadzać, gdyż wszystko musiało się odbywać w tajemnicy. W innym przypadku ryzykowano doniesienie i ukaranie przez władze. Od pewnego czasu coraz
197
więcej dziewcząt protestowało przeciwko tej narzucanej im przez rodzinę ceremonii, która ograniczała ich prawa. Rosło nowe, postępowe pokolenie młodych kobiet sprzeciwiających się obrzezaniu i przymusowym małżeństwom. Wolały raczej opuścić rodzinny dom i znajome otoczenie, niż pozwolić, by decydowano o ich losie. Jednak nie wszędzie tak było, a chrześcijańska myśl, że należy zaniechać tradycyjnych obrzędów, jeśli łamią prawa człowieka, nadal w wielu miejscach nie spotykała się ze zrozumieniem.
_ Tragedia w wiosce
Gdy pewnego ranka jedliśmy z Lpetati śniadanie, siedząc w słońcu na werandzie, usłyszeliśmy nagle rozdzierające, przeraźliwe krzyki. Tak krzyczą kobiety Samburu, kiedy zbliża się niebezpieczeństwo lub gdy stało się coś strasznego. Wkrótce potem zaobserwowaliśmy chaotyczną bieganinę członków rodziny, kierujących się w stronę, skąd dobiegały krzyki kobiet. Lpetati podniósł się.
- Chodź - powiedział - z pewnością dotyczy to także nas.
Podążyliśmy za biegnącymi, którzy tymczasem przystanęli przed gęstymi zaroślami, krzycząc jeszcze przeraźliwiej i głośno zawodząc.
A potem spostrzegliśmy naszego sąsiada Leleshepa, który leżał pod krzewami bez życia, w nienaturalnej pozycji. Jego otwarte oczy i usta obsiadły roje much.
Staliśmy wszysy bezradni i zszokowani tym przerażającym widokiem. Krew zabarwiła na ciemny kolor trawę wokół ciała naszego sąsiada i zasychała na jego biało-czerwonym stroju, tworząc spękaną skorupę.
Długo trwało, nim ktoś zdołał się odezwać. Zgadywano, w jaki sposób mógł zginąć Leleshep i wciąż padało słowo "morderstwo". Potem znów rozległ się głośny, przenikający na wskroś lament kobiet.
198
Śmiertelne rany Leleshepa pochodziły od dzidy. Mężczyznom nie sprawiło trudu odgadnięcie, do kogo mogła należeć.
Wskazali na Yonę, którego wkrótce potem odnaleziono w stanie najwyższego wzburzenia. Nie wiedział, co się stało, fantazjował niczym w gorączce. On i Leleshep, obaj ojcowie rodzin, byli w tym samym wieku i od dawna się przyjaźnili. Uchodzili za rozsądnych ludzi, byli powszechnie lubiani. Mieli słabość do alkoholu, wybaczano im to jednak, gdyż rzadko się upijali.
Dopiero po dwóch dniach Yona doszedł do siebie na tyle, że zdołano nawiązać z nim kontakt i rzucić światło na okoliczności morderstwa. Kompletnie załamany Yona wyznał, że po uroczystościach weselnych, podczas których wypił zbyt dużo piwa z prosa, wyruszył nocą z przyjacielem w daleką drogę do domu. W którymś momencie Leleshep zniknął mu z oczu. Gdy w pewnej chwili z gęstych zarośli Yonę dobiegł pomruk lwa, bez zastanowienia rzucił w jego kierunku dzidę.
Powoli docierał do nas tragizm całej tej historii. Domniemanym lwem nie był nikt inny jak Leleshep, który wpadł na pomysł, aby dla zabawy przestraszyć kompana. Było to nie do pojęcia dla nieszczęsnego Yony, który musiał teraz żyć ze świadomością, że zabił swego najlepszego przyjaciela.
Ten nierozważny czyn, biorąc pod uwagę okoliczności, niedają-cy się określić jako niegodziwy, wywołał w naszej wiosce ogromne poruszenie, przysporzył ludziom wiele cierpienia i stał się niewyczerpanym tematem rozmów.
Ku naszemu zdumieniu bliscy zabitego nie chcieli przyjąć wyjaśnień i przeprosin Yony, ani też odszkodowania w postaci zwierząt, twierdząc, że miał złe zamiary. Wszyscy wiedzieli, że było to absurdalne. Kto z własnej woli zabijałby najlepszego przyjaciela? Jednak dla rodziny Leleshepa nie ulegało wątpliwości, że to Yona ponosił winę za śmierć przyjaciela. Rodzina nie rozumiała, że Leleshep,
199
udając lwa, przez swoje dziecinne zachowanie sam ściągnął na siebie niebezpieczeństwo i reakcja Yony była zupełnie naturalna. Bliscy zabitego, szczególnie starsi bracia i dziadek Leleshepa, uczynili piekło z życia Yony i jego rodziny. W końcu zawiadomili o tym wydarzeniu asystenta komendanta głównego i naczelnika okręgu, którzy ze swej strony poinformowali o "morderstwie" policję. Rada starszyzny próbowała absolutnie wszystkiego, by skłonić brata, dziadka i rodzinę ofiary do zmiany zdania i by ich uspokoić, jednak bezskutecznie.
Yonę niczym ciężkiego przestępcę odprowadzono do Maralal, a później zabrano do więzienia w Nyahururu. Nie było pewne, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczymy. W wiosce zapanowała atmosfera przygnębienia, nikt nie aprobował decyzji władz.
Wkrótce potem odkryto, że chata Yony opustoszała. Jego żona i dzieci zniknęli. Nikt nie wiedział, dokąd mogli niepostrzeżenie uciec, aby uchronić się przed hańbą. Ktoś widział podobno żonę Yony jakiś czas później w Nakuru, ktoś inny twierdził, że spotkał ją w Nyeri, nigdy tego jednak nie potwierdzono. Ponieważ nie była to bezpośrednio nasza rodzina, zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań. Mimo to cała sprawa jeszcze długo zaprzątała nasze myśli. Kilka lat później doszły nas słuchy, że Yona nadal znajduje się w więzieniu i o zwolnieniu nie może być mowy. Dlaczego rodzina jego przyjaciela, który stracił życie w tak tragicznych okolicznościach, była tak twarda i nieugięta? Mogła przecież spowodować, by złagodzono karę. Podejrzewaliśmy, że chodziło o waśń między przodkami obu rodzin, choć Yona i Leleshep byli przecież bardzo dobrymi przyjaciółmi.
200
i
_ Powrót krów
Po odświeżających, wyczekiwanych z utęsknieniem przez ludzi, zwierzęta i rośliny opadach, górska dolina, jak zawsze po obfitych deszczach, lśniła świeżymi barwami. Lpetati był podminowany i pełen radosnego oczekiwania. Podobnie jak wielu innych mieszkańców wioski z uwagą śledził wschodzącą, jeszcze bardzo skąpą trawę. Gdy jakiś czas potem osiągnęła na większych obszarach odpowiednią wysokość, zaczął nalegać, abym pozwoliła mu sprowadzić bydło z lasu.
- Będę szedł bardzo wolno, Chui, na pewno dam radę. Możemy
też iść razem, jeśli wolisz.
Jeszcze pogrążeni w rozmowie na temat planów Lpetati, spostrzegliśmy przez kuchenne okno długą procesję krów i ich pasterzy na skraju lasu, wprawdzie w sporej odległości, ale dającą się już rozpoznać.
- Popatrz tylko, już idą, już idą! - wykrzyknął podniecony Lpe
tati, gorączkowo poszukał lornetki, wybiegł na werandę i przyglądał
się przez chwilę pochodowi zwierząt. Potem włożył mocne, zrobio
ne z opony samochodowej sandały i narzucił na siebie shuka w nie-
biesko-czerwoną kratę. - Chodź! Wyjdziemy im naprzeciw! - Nie
czekał jednak na mnie, odwrócił się tylko raz i z roześmianą twarzą
popędził w dół zbocza. Patrzyłam, jak oddalał się sprężystym kro
kiem na swoich długich nogach. Jeszcze raz skinął mi radośnie
i zniknął wśród krzewów w kotlinie. Mimo że na mnie nie zaczekał,
byłam w dobrym nastroju, wiedząc, że życie wróci teraz do dawnego
rytmu. Bez krów, bez ich zapachu, bez ich muczenia borna wydawała
się jak nie ta sama.
201
A teraz, oprócz owczego i koziego mleka, będziemy mieć też krowie. Również do naprawiania kruszących się ścian chat i uszkodzonych dachów najlepsze było krowie łajno.
Przez dłuższą chwilę myślałam o młodych pasterzach, którzy po tylu tygodniach, ba, miesiącach z dala od domu z pewnością będą radzi, że znów mogą żyć w lepszych warunkach. Koniec ze wspinaniem się na drzewa, aby wielką maczetą ścinać gałęzie drzew - w końcu będą mogli spędzać chłodne noce w ciepłych chatach, gdzie zatroszczą się o nich matki, żony, siostry, szwagierki czy przyjaciółki. W lasach musieli sami zdobywać pożywienie i często zdarzało im się głodować. Jak to było w zwyczaju, my również odwdzięczymy się strażnikom stada za ich ofiarną pracę stosowną sumą. Rodziny, które przekazywały im pod opiekę swoje zwierzęta, płaciły najczęściej w naturze - cukrem, herbatą, ryżem czy mąką kukurydzianą.
Do nas należało siedem krów, z których dwie, Nderre i Name-ne, były ulubienicami Lpetati, choć z powodu braku młodych nie dawały jeszcze mleka. Zwierzęta z pewnością odwzajemniały jego miłość, bo kiedy wołał je po imieniu, natychmiast do niego podchodziły. Lpetati był z tego ogromnie dumny. Wszystkie nasze krowy miały miękką sierść w jasnych odcieniach beżu i brązu. Specjalnie wybieraliśmy sztuki o sierści właśnie tej barwy, aby łatwiej je było rozróżnić spośród białych, ciemnobrązowych, czarnych i łaciatych zwierząt w ogromnym stadzie, składającym się często z pogłowia wszystkich sąsiadów. Z radością spostrzegliśmy, że dwie nasze krowy były cielne, łagodna ulubienica Lpetati, Nderre, i uparta Saura.
Od czasu gdy krowy zaczęły spędzać noce w zagrodzie pomiędzy chatami rodziny, a w dzień pasły się na okolicznych łąkach, Lpetati rzadko bywał w domu. Zazwyczaj siadywał na zboczu przed domkiem, obserwując swoje ulubienice i śpiewając sławiące je, ułożone
202
przez siebie piosenki. Ale również mnie i nasz dom sławił w tych utworach. Zapewniał mnie w nich też nieustannie, że życie jest piękne.
- Wszystko poszło dobrze, Ngai niech będą dzięki, życie jest cudem, życie jest piękne. A ja jestem Samburu, dobrym, porządnym człowiekiem. Czegóż więcej mi trzeba?
Na krótko przed porodem Nderre Lpetati przeniósł się ze starym materacem i ciepłymi derkami do zagrody i spał obok jałówki. W żadnym wypadku nie chciał przeoczyć tego ważnego momentu, w którym być może będzie potrzebna jego pomoc. Często dotrzymywał mu towarzystwa ojciec. Spał również pod gołym niebem, chociaż skarżył się na reumatyzm - jednak rozmowy z synem pozwalały mu zapomnieć o bólu. Czasami zastępowałam Lpetati w opiece nad Nderre, by mógł spokojnie zjeść i nieco się odprężyć.
Pewnego ranka nastawiając wodę na herbatę, usłyszałam Nderre muczącą głośniej niż zazwyczaj. Najwyraźniej zaczynał się poród. Zostawiłam wszystko i pobiegłam do zagrody. Razem z Lpetati przemawialiśmy z czułością do naszej jałówki. Cielaczek, co sprawdził Lpetati, był ułożony we właściwej pozycji, ale mieliśmy wrażenie, że poród ciągnie się niezwykle długo. Nasze obawy okazały się nieuzasadnione, cielaczek wyszedł nagle sam, bez niczyjej pomocy - mały byczek o wielobarwnej sierści, która mimo wielu domysłów nie pozwalała na odgadnięcie, kto był jego ojcem. Ostrożnie wytarliśmy cielątko suchą trawą i nadaliśmy mu imię Rangi-rangi - "kolorowy". Jego przyjście na świat sprawiło nam ogromną radość. W czasie wielkiej suszy bowiem, obok innych zwierząt, straciliśmy też krowę o rym samym imieniu.
Życie biegło spokojnie utartymi koleinami, przez dłuższy czas nie groził nam niedostatek wody. Wszędzie uprawiano pola, ja również pracowałam na naszym, przy czym pomagała mi Marissa, dwie z sióstr Lpetati i mój najmłodszy szwagier. Dla mojego męża praca w polu była jeszcze za ciężka. Pomimo że deszcze spulchniły zie-
203
mię, musieliśmy walczyć z wystającymi wszędzie bryłami skalnymi, które trzeba było omijać, z karczami, krzakami i mnóstwem mniejszych i większych kamieni, najczęściej kwarcowych. Tylko w ten sposób mogliśmy uzyskać stosunkowo równą powierzchnię, nadającą się do obsiania i posadzenia na niej roślin. Przeważającą część upraw stanowiły kukurydza i fasola, które dobrze radziły sobie na tego typu glebie, a także ziemniaki. Tym razem zdecydowałam się posadzić również bakłażany, cukinię i paprykę, zupełnie tu nieznane, lecz bardzo popularne w całej Kenii. Niedużą powierzchnię przeznaczyłam też na uprawę rzepaku, marchwi, pomidorów, okry, boćwiny, kilku krzewów manioku i niewielkiej ilości trzciny cukrowej. Przygotowane pod zasiew i sadzonki pola zostały starannie ogrodzone spiętrzonymi suchymi krzewami, które miały uchronić rośliny przed objedzeniem ich z liści zarówno przez nasze zwierzęta hodowlane, jak i dzikie. Niemal każdego dnia widywaliśmy antylopy, impale i zebry, a także wysmukłe gazele Thomsona i niewielkie dikdiki.
Przez kilka dni przez dolinę przeciągały słonie. Czasami podchodziły tak blisko naszej wioski, że nie mieliśmy odwagi opuścić domów. Dzieci musiały zrezygnować z pójścia do szkoły, a maluchom, które korzystały z niedawno otwartej nursery, będącej czymś w rodzaju przedszkola, wolno było przebywać jedynie w bezpiecznych granicach borny, wyznaczonych przez chroniące ją żywopłoty. Obserwowaliśmy słonie podejrzliwie, stwierdziliśmy jednak z ulgą, że ich największe zainteresowanie wzbudzały liczne zagłębienia wypełnione wodą, jak również kolczaste, ale soczyste owoce opuncji figowej, za którymi przepadały, zresztą nie tylko one, również my i kozy. Z uwagi na ogromną liczbę szarych olbrzymów wokół wioski można było mieć pewność, że niewiele "fig" pozostanie dla nas. W ciągu tych wszystkich lat tylko dwukrotnie opuncje wydały tyle owoców, że mogłam z nich przygotować sok i dżemy Słodki, aromatyczny dżem uatrakcyjniał liczne potrawy z ryżu i nieśmiertelną
204
papkę kukurydzianą, czyniąc z nich prawdziwą rozkosz dla podniebienia, a sok zmieszany z wodą smakował znakomicie. Innych soków owocowych i napoi z sokami tutaj nie znano.
Jeszcze dzisiaj pamiętam swoją pierwszą próbę skosztowania owocu opuncji figowej. Łapczywie wgryzłam się w czerwonożółtawą skórkę i aż mną otrząsnęło - wargi, wnętrze ust i język zaczęły mnie palić żywym ogniem. Okazało się, że winne temu są liczne maleńkie kolce owoców, których teraz miałam pełno w ustach. Łzy popłynęły mi z oczu, żałowałam, że miałam taki apetyt na świeże owoce. Potem przypomniało mi się, że i dorośli i małe dzieci, zanim zjedli owoce opuncji, toczyli je najpierw tam i z powrotem po ziemi lub tarli nimi o kamienie. Robiły tak nawet słonie! Teraz wiedziałam już dlaczego, a bolące miejsca w ustach przypominały mi o tym jeszcze przez kilka dni.
Korzystając z dobrej pogody, zasadziliśmy w końcu drzewka, które bardzo chciałam mieć koło swego domu, gdyż nie tylko stanowiły ozdobę i dawały cień, ale oddziaływały również korzystnie na środowisko - tylko w ten sposób można było przeciwdziałać stale postępującej erozji gleby. Prócz tego miałam na uwadze zachowanie typowych dla naszego regionu roślin, które na skutek wyjałowienia gleby oraz coraz częstszych i dłuższych okresów suszy były zagrożone lub też całkowicie już zniknęły. Czasami nie znałam ich dokładnych nazw, ale pomagały mi ilustracje. Niemal wszyscy krajowcy wiedzieli doskonale, o jakie drzewa mi chodzi.
Wyszukaliśmy i zaznaczyliśmy z Lpetati odpowiednie miejsca na zasadzenie drzew, a następnie z pomocą najmłodszego szwagra i dwóch kuzynów Lpetati wykopaliśmy głębokie doły.
Wilson, nasz najstarszy przybrany syn, i Laitani, najmłodszy, sprawili nam ogromną radość, zjawiając się na kilka dni w domu. Obaj chłopcy brali udział w zawodach sportowych i otrzymali wolne w nagrodę za uzyskanie doskonałych wyników. Byłam dumna
205
z synów, którzy wyrośli na fantastycznych młodzieńców, wysportowanych, a przy tym rozsądnych i wrażliwych. Wspaniale się również z nimi rozmawiało. Żałowałam tylko, że tak rzadko mogę ich mieć blisko siebie.
Obaj chłopcy entuzjastycznie podeszli do naszej akcji sadzenia ginących gatunków drzew, dobrze się też w tym orientowali, gdyż podobny projekt odnowy drzewostanu prowadzono w ich szkole. Obydwaj brali w nim udział i wiele się nauczyli. Obejrzeliśmy z Lpetati założone przez uczniów szkółki drzew i roślin użytkowych w Maralal, przeprowadziliśmy też kilka interesujących rozmów na temat odbudowy środowiska. Przy pomocy synów i wskazówek dwóch nauczycieli udało nam się zdobyć za nieduże pieniądze kilka drzewek pieprzowych i miodli indyjskich. Zależało mi zwłaszcza na tych ostatnich, gdyż znajdowały szerokie zastosowanie w medycynie. Kenijczycy ochrzcili to pochodzące z Indii drzewo pieszczotliwym a zarazem pełnym szacunku mianem "czterdziestka", gdyż miodla indyjska miała być pomocna w przypadku aż czterdziestu chorób, a ponadto w naturalny sposób zwalczała też szkodniki. Pomimo że nie było to rdzennie afrykańskie drzewo, w wielu rejonach Kenii od dawna uchodziło za rodzime. Przywodziło mi na myśl orzechy włoskie w mojej niemieckiej ojczyźnie. Poza drzewkami pieprzowymi i miodlami, oraz tropikalnym gatunkiem jesionu, zasadziliśmy niebiesko kwitnącą jakarandę, kilka drzewek bananowych i awokado. W przypadku krzewów, kwiatów i traw postawiliśmy również na rodzime gatunki flory. Rzecz jasna, przy sadzeniu drzew niezbędny był optymizm w kwestii wystarczającej ilości opadów i pielęgnacji. Na razie jednak z wodą nie było problemu, a ja nie planowałam chwilowo wyjazdów, miałam więc nadzieję, że drzewka będą ku naszej radości pięknie rosnąć.
Spacery, często wspólnie z Lpetati, po naszej "szkółce" i obserwowanie młodych drzewek napełniało mnie prawdziwym szczę-
206
ściem. Chłopcy pogratulowali mi pomysłu, stwierdzając, że dom i jego otoczenie za każdym razem, kiedy przyjeżdżają, pięknieje.
Pod górę do naszego domu wiodła teraz nowa dróżka z płaskimi stopniami, o brzegach zaznaczonych białymi kwarcami. Obejście prezentowało się bardzo atrakcyjnie. Lśniące w blasku księżyca jasne kamienie kwarcowe znakomicie ułatwiały orientację, a równocześnie miały w sobie coś tajemniczego.
Chłopcy odwiedzali nas jeszcze w ciągu kolejnych dwóch dni. Raz przyszli pieszo, a raz przyjechali pożyczonym rowerem z plecakiem pełnym roślin i sadzonek, które pozostały po założeniu szkolnego ogródka.
Spory o płot
Już po kilku dniach zobaczyłam kilka kóz, które nie miały nic lepszego do roboty, jak dobrać się do młodych drzewek. Przepędziłam je rozwścieczona. To, że większość kóz należała do baby, który właśnie wspinał się ścieżką w kierunku naszego domu, utrudniało nieco całą sprawę. Teść najwyraźniej zauważył moją reakcję i natychmiast oznajmił z wyrzutem:
- To przecież są moje kozy, dziecko. - Naturalnie nie mogłam
mu powiedzieć bez ogródek, co o tym myślę, gdyż za bardzo by go
to dotknęło. Wyjaśniłam więc spokojnie:
- Wszystkie kozy przepadają za młodymi pędami, baba, nasze
również. Jeśli jednak zaczną skubać niedawno posadzone drzewka,
krzewy czy kwiaty, nie przyjmą się i cała praca pójdzie na marne.
Byłoby wspaniale, gdybyś zechciał nam pomóc i pilnował, by kozy,
dopóki drzewka są takie małe, pasły się gdzie indziej, nie tutaj na
zboczu. Nie mam nic złego na myśli, naprawdę. Lpetati schodzi
z naszymi kozami do kotliny, specjalnie po to, żeby trzymać je z da-
207
lęka od młodziutkich roślin. Ja również pragnę, by drzewa i krzewy mogły rosnąć spokojnie i nie obumarły przedwcześnie. Korzenie nowych roślin muszą się rozwinąć, dopiero wtedy będą mocniej tkwić w ziemi. To jest ogromnie ważne, baba. Przecież wiesz, co obiecałam dziadkowi.
Być może powołanie się na dziadka i udzielone mi przez niego pozwolenie na osiedlenie się na tym skrawku zbocza, pod warunkiem że będę o niego dbała, nie było zbyt dyplomatycznym posunięciem. Baba przyglądał mi się długo nieodgadnionym wzrokiem. Potem odwrócił się nagle i zaczął przywoływać do siebie kozy. Po chwili zawołał kilkoro bawiących się w pobliżu dzieci, by pomogły mu odgonić zwierzęta od drzewek. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Baba nie zachowywał się tak przyjaźnie jak zazwyczaj i zniknął bez pożegnania. Wyglądało na to, że mocno go zirytowałam.
Wieczorem rozmawiałam o całym zajściu z Lpetati, który, jak zawsze kiedy nie zgadzałam się z jego rodziną, znalazł się między młotem a kowadłem. Jednak on również opowiadał się za tym, by pozwolić drzewkom rosnąć w spokoju. Z ogromnym zaangażowaniem pomagał nam w akcji sadzenia roślin i czuł się odpowiedzialny za naszą szkółkę, przejmując na siebie część obowiązków związanych z codziennym podlewaniem. Z pewnością wyobrażał już sobie, jak wspaniale będzie usiąść pewnego dnia w cieniu między wielkimi drzewami. W jego spalonym słońcem kraju chłodny cień był niezwykle wysoko ceniony.
- Byłoby najlepiej, gdybyśmy ogrodzili cały teren - powiedziałam ostrożnie. - Jak myślisz? Czy byłoby to możliwe? Musielibyśmy jednak powiadomić o tym rodzinę i uzyskać jej zgodę. Jak sądzisz, przystaną na ten pomysł, czy lepiej nic nie mówić?
Bardzo się rozczarowałam, gdy Lpetati wzruszył ramionami. Uśmiechnął się jednak przy tym rozbrajająco i dopiero po dłuższej chwili powiedział:
208
- A dlaczego mieliby się nie zgodzić?
Naturalnie nie mogłam tak po prostu, nie pytając o zgodę, postawić ogrodzenia. W wiosce nie było płotów, co najwyżej żywopłoty, konieczne dla ochrony przed dzikimi zwierzętami. Poza tym rodzina i sąsiedzi, aby odwiedzić znajomych, musieliby nakładać sporo drogi, omijając ewentualne ogrodzenia. Do tej pory przechodzili przez nasz teren w dwóch miejscach, co nam nie przeszkadzało, o ile wędrowali po istniejących już ścieżkach. Miałam jednak nadzieję, że do nowego ogródka kwiatowego i zielnego, który planowałam założyć wzdłuż starych ścieżek, nie będzie już mógł wejść nikt nieupoważniony.
Postanowiłam w tym roku zająć się poważnie ogrodem oraz przetrzebić i obsadzić nowymi drzewami całe zbocze, w dalszym ciągu pracując nad moim projektem i wprowadzając coraz więcej rodzimych gatunków, które niegdyś tu rosły. Przeszło mi przez myśl, że również baba by się z tego cieszył. Jednak wszystkie te plany były możliwe do zrealizowania tylko pod warunkiem, że na zboczu nie będą się paść kozy, owce i krowy, a do tego potrzebowałam zgody właścicieli zwierząt. Pomysł z ogrodzeniem wydawał mi się coraz bardziej sensowny i nie byłam zbytnio uszczęśliwiona, że Lpetati nie powiedział wyraźnie, co o nim sądzi. W każdym razie zadawał sobie trud przepędzania naszych zwierząt z miejsc, w których zostały zasadzone nowe drzewka, krzewy, kwiaty i trawy, trzymał je też z dala od terenów, na których planowałam rozpocząć niebawem prace ogrodnicze. Konsekwentnie jednak unikał tematu ogrodzenia, nigdy go nie poruszając.
Nie zdołałam jedynie przeszkodzić objedzeniu kilku przepięknych gruboszy. W pierwszej chwili podejrzewałam o to krowy, ale później spostrzegłam chmary żółtych wikłaczy krążących nad grządkami. Być może przyciągała je zgromadzona w liściach woda.
W końcu zdobyłam się na odwagę i poprosiłam teścia, by zwołał
209
starszyznę klanu pod drzewo zebrań. Dwa dni później szacowni starcy czekali w umówionym miejscu, a ja, ku mojej radości z Lpetati u boku, śmiało wyłożyłam swój plan. Po kilku dniach namysłu wspaniałomyślnie udzielono mi pozwolenia na ogrodzenie terenu wokół naszej działki na zboczu. Przeciwko postawieniu płotu głosowały tylko dwie osoby.
Ulżyło mi ogromnie, kiedy otrzymałam zgodę, potem przyszło mi jednak do głowy, że będziemy potrzebować także większej furtki ogrodowej, jakichś stabilnych drzwi. I te drzwi musiałyby pozostawać przez większość czasu zamknięte, by zwierzęta pasły się jedynie na zewnątrz ogrodzenia. Zamknięte drzwi! Czegoś takiego jeszcze tu nie było. Zamknięcie drzwi, kiedy przebywało się w domu, świadczyło o braku szacunku dla innych mieszkańców wioski.
Członkowie rodziny czy przyjaciele przed zamkniętymi drzwiami - to było nie do pomyślenia. Zastanawiałam się długo, jednak ogrodzenie wydawało mi się jedynym rozwiązaniem. W innym przypadku musiałabym zrezygnować z planu zasadzenia nowych roślin. Ileż bym dała za to, by móc poradzić się dziadka!
W końcu podjęłam decyzję. A po kilku dniach ku mojemu zaskoczeniu wsparł mnie Lpetati, na co wprawdzie miałam nadzieję, niemniej jednak byłam przekonana, że pominie ten temat milczeniem. Ponieważ więcej niż ja przebywał z rodziną i przyjaciółmi, z pewnością miał okazję słyszeć różne, nieznane mi opinie. Zdawałam sobie sprawę, że trudno mu było zająć określone stanowisko. Należał do mnie, ale należał też do rodziny i przyjaciół - w ten sposób był wiecznie rozdarty, kiedy należało podjąć rozstrzygające decyzje i działania. Tym bardziej, że nie był człowiekiem, który potrafi szybko o czymś zdecydować. Najbardziej mu odpowiadało, gdy problem rozwiązywał się sam. Ubolewałam nad tym, gdyż na początku znajomości oceniałam go inaczej. Z drugiej strony, ja również przykładałam w życiu dużą wagę do harmonii i nie dążyłam za wszelką
210
cenę do konfrontacji. Poza tym obawiałam się gniewu Lpetati, gdyż był wówczas nieobliczalny. Nie chciałabym przeżyć tego ponownie, nawet jeśli jego gniew nie był skierowany przeciwko mnie.
Dlatego byłam bardzo zaskoczona, gdy Lpetati oznajmił, że polecił swemu bratu, właściwie bratu przyrodniemu, i kuzynowi Lan-gisowi ściąć dla nas młode, nieduże drzewka. Ich pnie były nam potrzebne do wyciosania palików, na których miała być rozpięta druciana siatka.
Właściwie łamaliśmy w ten sposób prawo, gdyż rząd zabronił pod groźbą kary wszelkiej wycinki w naszym dystrykcie, jak również w innych rejonach Kenii. Z jednej strony ten zakaz był konieczny, gdyż wiele zboczy wokół Maralal, a także u nas w okolicy, zostało niemal całkowicie pozbawionych drzew i erozja gleby szybko postępowała naprzód. Z tego względu postanowienie rządu było godne pochwały i zyskało moją aprobatę. Z drugiej jednak strony, rząd nie zaoferował żadnego alternatywnego rozwiązania. Na czym miały gotować rodziny, których nie było stać na naftę, jak miały ogrzewać swoje chaty? A co z budowaniem? Ludzie mieli do dyspozycji co najwyżej okropną i drogą blachę falistą, w którą mogli się zaopatrzyć w Maralal. Tymczasem do budowy prostej, tradycyjnej chaty tubylców potrzebne były cienkie pnie.
Zgodnie z uchwałą rządu od niedawna nie wolno było też ścinać gałęzi na opał ze zdrowych drzew, jedynie z chorych lub bardzo starych. Kilku sprytnych mieszkańców wioski, zdanych na drewno opałowe, aby móc gotować, obchodziło zakaz, uszkadzając stopniowo korę drzew, które zaczynały obumierać i tym samym zaliczały się już do dozwolonej kategorii.
Nie czułam się całkiem dobrze z tym, że krewni przynosili nam pnie. Jednak z powodu tego nowego zarządzenia nie można było kupić drewna w Maralal. Zdołałam jakoś przezwyciężyć skrupuły, postanawiając mocno, że w formie zadośćuczynienia posadzę tyle
211
nowych drzew, na ile pozwolą mi finanse. Tym samym będę miała możliwość naprawienia szkody, jaką wyrządziłam środowisku.
Wielkie rulony siatki drucianej były bardzo ciężkie i drogie, ale jak zapewnili mnie moi przyjaciele ze sklepu z artykułami budowlanymi, siatkę wyprodukowano z dobrego materiału - nie rdzewiała i była bardzo mocna. Podczas ładowania zakupionego towaru, znów zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Miałam jednak głęboką nadzieję, że z powodu ogrodzenia nie stracę sympatii rodziny.
Zanim wyruszyliśmy załadowanym drucianą siatką pikapem do domu, odwiedziliśmy w klinice chorób płucnych chłopca i jego matkę. Kryzys minął, matka czuła się dużo lepiej i już wiedziała, że prawdopodobnie zostanie zwolniona ze szpitala. Jak nam wyznała, miała zamiar przenieść się do Ikiloriti, gdzie mieszkały jej siostry. Kobiety zbudowały już dla niej i jej syna chatę.
Ponieważ owa niewielka miejscowość leżała stosunkowo blisko naszej wioski, mogliśmy się wzajemnie odwiedzać. Chłopiec nadal był do nas bardzo przywiązany, ale odniosłam wrażenie, że stał się pewniejszy siebie i jakby doroślejszy.
- Mam siedmiu kuzynów, którzy już na mnie czekają - powie
dział z dumą.
- Ale z pewnością przyjdziesz kiedyś do nas w odwiedziny?
- zachęcałam go. Chłopiec skinął głową i przytulił się do mnie moc
no. Przez cały czas uciekał wzrokiem, walcząc ze łzami.
Gdy pikap z ciężkim ładunkiem zatrzymał się pod domem, szybko znalazło się wielu pomocników. Rozeszła się już wieść, że jest praca i będzie można trochę zarobić. Rzecz jasna ludźmi, którzy jak zawsze pojawiali się u nas, gdy wracaliśmy z Maralal, kierowała też ciekawość.
Już następnego dnia w szerokim promieniu wokół naszego domu, w wyznaczonej przeze mnie odległości, wykopano w ziemi dziury
212
pod paliki. Linię, wzdłuż której miało biec ogrodzenie, zaznaczyłam wcześniej kamieniami, tyczkami i czerwonymi chorągiewkami.
Prace ciągnęły się ponad dwa tygodnie, gdyż musiałam robotnikom wszystko wyjaśniać, również to, jak należy napinać siatkę i umocowywać ją klamrami do palików.
Pozostawiony w ogrodzeniu szeroki otwór, w którym miała się znajdować brama, sprawiał mi dużo kłopotu. Pomysły przychodziły i odchodziły. Potem, pewnej nocy pojawiła się myśl, że dobrym rozwiązaniem może być furtka z siatki budowlanej w drewnianej ramie. W ten sposób nawet duża brama będzie przejrzysta i płot nie będzie sprawiał wrażenia całkowicie zamkniętego. Poza tym widzielibyśmy wówczas z okna kuchennego i z werandy, kto stoi przy furtce, mimo że dzieliła je odległość około stu pięćdziesięciu metrów. Do tej pory byliśmy po prostu zaskakiwani przez gości, którzy pojawiali się nagle u drzwi wejściowych i wołali hodi-często jednak wchodzili do środka, nie czekając na odpowiedź.
Największą trudność sprawiło mi wytłumaczenie dzieciom, że w przyszłości mogą odwiedzać mnie i Lpetati tylko w określonych porach dnia. Ale już teraz wiedziałam, że będę często odstępowała od zasady. Dzieci mnie kochały, ja też przepadałam za nimi i choć niektóre z nich widząc mnie po raz pierwszy, krzyczały z przerażenia, to teraz chętnie przebywały w moim towarzystwie, nieustannie dotykając mojej jasnej skóry, a przede wszystkim długich, jasnych włosów. Lubiły sposób, w jaki je traktowałam, wspólną grę w piłkę i różne zabawy, tym bardziej że w ich licznych rodzinach nikt z dorosłych się z nimi nie bawił. Szczególnie upodobały sobie wyliczanki, książki z obrazkami i puzzle, przepadały też za opowiadanymi przeze mnie historyjkami, piosenkami, które im śpiewałam z akompaniamentem gitary lub bez niego, a także proste tańce, których je uczyłam. Rodzice i krewni siedzieli wprawdzie wokół nas, ale nikt z nich nie proponował jakichś gier czy zabaw, co mnie bardzo dzi-
213
wiło. Znali natomiast bez liku różnych opowieści. Służyły one celom wychowawczym, podtrzymywaniu i krzewieniu tradycji oraz przekazywaniu wiedzy. Poza czymś w rodzaju elementarza Sambu-ru, nie posiadali żadnych dokumentów epoki, bajek czy legend i podań plemiennych w swoim języku. Tu i ówdzie śpiewano kołysanki, jeszcze częściej pieśni kościelne, które Samburu przyswoili sobie w trakcie chrystianizacji. Brakowało jednak historyjek czy piosenek przeznaczonych specjalnie dla dzieci. Z pewnością kochano je ponad wszystko, a niemowlęta i maluchy pozostawały cały czas w bliskim kontakcie z matkami, noszone w kolorowych chustach na plecach. Kiedy jednak dzieci zaczynały już chodzić i rozpierała je energia, dorośli raczej nie troszczyli się o jej pożyteczne rozładowanie, czasami tylko przydzielali dzieciom niewielkie zadania.
Pomysł furtki z siatkowej maty budowlanej podobał mi się coraz bardziej, załatwiłam więc, choć nie było to wcale takie proste, mocne słupki, kantówki, zawiasy oraz naturalnie solidną kłódkę. Pomagało mi dwóch rzemieślników.
Potem nadszedł ów szczególny moment - po starannym rozważeniu wszystkich za i przeciw, zdecydowanie zaczęłam zakładać kłódkę, czemu podejrzliwie przyglądało się kilkoro dzieci i starszych ludzi.
- Może tak być, że brama będzie czasami zamknięta - tłumaczyłam - ale to nie ma nic wspólnego z wami. Jesteście zawsze mile widziani, ale chcemy posadzić więcej roślin, a młode pędy muszą rosnąć w spokoju i nie można dopuścić, aby objadały je zwierzęta.
Nie czułam się do końca w porządku, wyjaśniając w ten sposób założenie kłódki, gdyż szczerze mówiąc, moje słowa nie zawierały całej prawdy.
Z poczuciem winy poczęstowałam obecnych herbatnikami, zawiesiłam kłódkę i szerokimi stopniami z ubitej ziemi, obramowanymi kamieniami, zaczęłam wspinać się pod górę do naszego domu, czując, że przyglądający się odprowadzają mnie wzrokiem.
214
W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że Lpetati był nieobecny podczas wstawiania bramy i zakładania kłódki, choć wcześniej wykazywał tą sprawą duże zainteresowanie. Czyżby ostatecznie nie chciał mieć nic wspólnego z odgradzaniem naszej działki lub przynajmniej nie chciał uchodzić w swojej rodzinie za zdrajcę? Rozmyślałam o tym, przypisując nawet Lpetati tchórzostwo i próbując zrozumieć jego sytuację. W takich chwilach jak ta czułam się bardziej niż kiedykolwiek "białą kobietą". Byłam przekonana, że mam rację, a mimo to serce i rozum zaciekle z sobą walczyły. Komu szkodziło moje postępowanie, a jeśli ktoś czuł się pokrzywdzony, to z jakiego powodu?
Niedługo potem, gdy siedziałam w domu przy filiżance herbaty, próbując się uspokoić, poznałam pierwsze reakcje na ogrodzenie domu. Furtka nie była zamknięta, zawiesiłam tylko kłódkę. Ale teraz niezmordowanie walono kijami w bramę, nie przejmując się nowymi zasadami. Walczyłam z sobą, w końcu jednak podeszłam do furtki. Zanim jednak udało mi się znaleźć odpowiednie słowa wyjaśnienia, z pomocą przyszły mi pędzone do domu owce i kozy, które usiłowały dostać się do niedawno posadzonych roślin.
-Widzicie? Gdyby furtka była teraz otwarta, zwierzęta wdarłyby się do środka i obgryzły wszystko, co zasadziliśmy. A wtedy cała praca poszłaby na marne. Zwierzęta muszą pozostać na zewnątrz. Rozumiecie to? A kiedy wszystko pięknie wyrośnie, zbocze będzie cieniste i zielone. Wszyscy z tego skorzystamy, wy również. No i dzięki temu będziemy mieć leki - powiedziałam, wskazując na miodle indyjskie, gdyż wydawało mi się to mocnym argumentem. Kilka kobiet i dzieci, a także jeden starzec, skinęli speszeni głowami.
- Potem furtka będzie znów otwarta - zawołałam - lassem naa, na karibu wakati wengine, karibu sana badaye!
Zapraszamy później!
Zaraz potem usłyszałam głos Lpetati:
215
- Chuiiii - krzyczał -jungua mlango, Chui, ni mimi, Simba yako!
Otwórz bramę, to ja, twój Lew!
Gdy schodziłam po stopniach w dół, spoglądał na mnie, uśmiechając się szeroko.
- Dobra robota - stwierdził, a ja nie wiedziałam, czy mówił
o tym, co się wydarzyło przed chwilą, czy też miał na myśli samo
ogrodzenie.
Mieliśmy jednak dużo czasu na rozmowy, pojawiało się też coraz więcej gości, którzy otwartą bramę traktowali jako zaproszenie. Skorzystałam więc z okazji, aby przy herbacie jeszcze raz wyjaśnić, dlaczego furtka będzie czasami zamknięta, a na pewno rano i wieczorem, kiedy stada pędzi się na pastwisko i z powrotem do wioski. Wszyscy kiwali głowami, jak gdyby to rozumieli i akceptowali. Ale już następnego dnia mieszkańcy wioski znów nieustannie walili w bramę i cierpliwie czekali - mieli przecież niezmierzoną ilość czasu. Nikt w wiosce nie musiał żyć według zegarka, nikt też nie wykonywał pracy, w której czas odgrywałby istotną rolę.
Stale wciągałam Lpetati w rozmowy na temat otwierania i zamykania bramy, a kiedy opadły pierwsze emocje, zaczęłam się rozkoszować cudownym uczuciem, że nikt nie może tak po prostu się zjawić, zakłócając nam spokój, że są chwile, które mamy wyłącznie dla siebie. Lpetati, który chętnie ucinał sobie drzemkę w południe, był gotów przyznać, że brak ciągłych odwiedzin ma również swoje dobre strony. Trudno byłoby mi zliczyć, ile razy musiałam nastawiać herbatę, aby zadośćuczynić gościnności i okazać szacunek odwiedzającym. Dopiero teraz spostrzegłam, ile czasu pochłaniały te wszystkie wizyty. Czasu, którego potrzebowałam, aby zajmować się nie tylko domem, ogrodem i pracą w polu, ale także dziećmi, by nieść pomoc, by zatroszczyć się o zwierzęta i chorych, którzy przychodzili do mnie po poradę. Potrzebowałam jednak także czasu, by wykorzystać go na robienie rzeczy, które zwyczajnie sprawiały mi
216
przyjemność i były dla mnie ważne, jak na przykład czytanie, pisanie, muzykowanie, rozwiązywanie zagadek i planowanie, a także by w spokoju i bez ciekawskich spojrzeń wykąpać się czy umyć włosy, zająć się szyciem, pogawędzić z Lpetati, bawić się z psami, obserwować ożywiony ruch przy pojniku dla ptaków i zachwycać się naturą.
_ Reakcja baby
Pewnego ranka mały Elia, który przyszedł do nas po cukierki, opowiedział, że jego dziadek, a więc baba, wspomniał w rozmowie z Marissą, że przychodząc do nas, czuje się jak "pies pod drzwiami". Malec uznał to wyrażenie za niezwykle zabawne i powtarzał je w kółko ze śmiechem. Zaniepokojona zerknęłam na Lpetati.
- Czy dziadek naprawdę powiedział mbwa? - upewniłam się.
- Tak, tak powiedział - przytaknął Elia, zaśmiewając się w głos.
Wymieniłam zatroskane spojrzenia z Lpetati, który zaczął dokład
nie wypytywać malca. -Jak pies pod waszymi drzwiami! - powtó
rzył chłopiec.
Lpetati roześmiał się, wzruszając ramionami, ale mnie to, co powiedział Elia, bardzo przestraszyło.
- Widzisz, teraz będziemy mieć kłopoty. Przeczuwałam, że tak
się stanie. Baba nigdy się z tym nie pogodzi, że każemy mu stać przed
zamkniętą bramą. Od początku wiedziałam, że nie zaaprobuje tego
pomysłu. I co teraz zrobimy?
- To rzeczywiście trudna sytuacja - przyznał Lpetati. - Bądź co
bądź jest moim ojcem i cieszącym się poważaniem mzee, głową całej
rodziny. Jednym słowem, jest kimś wyjątkowym, komu należy oka
zać szacunek. Może powinien mieć swój własny klucz do kłódki,
albo nie będziemy jej zamykać, tylko zostawimy założoną, wówczas
w każdej chwili będzie mógł wejść.
-
217
- Wtedy wszyscy będą wchodzić, kiedy tylko przyjdzie im na to
ochota - zdenerwowałam się, zaraz jednak wzięłam się w garść i cho
ciaż kipiałam gniewem, mówiłam dalej spokojnym, opanowanym
tonem: -Jeśli zrobimy wyjątek dla baby, wszystko będzie jak dawniej
i również zwierzęta zaczną wchodzić za ogrodzenie. - Byłam coraz
bardziej wściekła, musiałam wyjść z domu. - Chodź - zawołałam
Elię i odprowadziłam go do bramy, której nie dał rady sam otwo
rzyć, chociaż była tylko przymknięta. Poirytowana skopywałam na
bok leżące wokół kamienie, wpadając w coraz większą złość.
- Co ci jest? - zapytał Lpetati. - Czy coś się stało? Umarł ktoś?
- Aby nie wdawać się z nim w kłótnię, obeszłam kilka razy dom.
W końcu niezdecydowana przystanęłam przy pojniku dla ptaków,
wyratowałam dwie pszczoły z wody i wyłowiłam z niej ptasie pióra.
Tym razem długo trwało, nim odzyskałam panowanie nad sobą,
i dopiero gdy Lpetati podszedł do zbiornika, aby napuścić do wia
dra wody do podlania zasadzonych roślin, zaczęliśmy rozmawiać
ze sobą normalnym tonem.
- Pogadaj z babą - poprosiłam go. - Wytłumacz mu, proszę, że
darzymy go szacunkiem, że nie zamykamy bramy przed nim, tylko
po to, by uniemożliwić zwierzętom przedostanie się za płot. Od
dawna przecież o tym wie, wystarczająco często to wyjaśniałam. On
nas prowokuje, a raczej mnie prowokuje, a ja nie chcę się z nim kłó
cić. Postaraj się przekonać babę, że naprawdę go szanujemy. - Resztę
przemilczałam, gdyż w zasadzie to właśnie baba był stałym gościem
w naszym domu. Oczywiście nie miałam nic przeciwko jego odwie
dzinom, ale czasami wystawiał na próbę moją cierpliwość, gdyż nie
znał pojęcia "czasu". Najchętniej przebywałby u nas w domu przez
cały dzień, i jak sam powiedział, z chęcią zostawałby tu też na noc.
Uważałam jednak, że jest za mało miejsca i ucięłam ten temat. Było
mi niezwykle trudno wypośrodkować emocje, gdyż lubiłam babę,
a on traktował mnie jak własną córkę. Zauważyłam to, bo kiedy
218
mówił, musiałam zawsze być skupiona na jego słowach i nie mogłam zajmować się przy tym czymś innym. Nie znosił tego, uważając takie zachowanie za oznakę braku szacunku ze strony "dziecka". Ale jego wizyty właśnie dlatego były dla mnie tak męczące, że musiałam wówczas siedzieć bezczynnie. Baba omawiał jednak ze mną wiele rzeczy, sprawiając, że czułam się akceptowana i szanowana. Poza tym miał duże poczucie humoru, a to, co mówił, było zawsze dokładnie przemyślane. Dzięki niemu docierały też do mnie nowinki, które nie były przeznaczone dla moich uszu. Istniał też szczególny powód, aby nie narażać się babie - byłam zdana na jego życzliwość. Starałam się więc nie tracić zimnej krwi i cierpliwości, z drugiej jednak strony pragnęłam również, aby respektowano moje osobiste powody, którymi kierowałam się przy wprowadzaniu zmian, skoro uważałam je za korzystne - naturalnie w ramach możliwości i niekoniecznie wbrew opinii baby i innych członków rodziny.
W takich sytuacjach zawsze żałowałam, że nie ma już z nami dziadka. W stosunku do nikogo nie potrafiłam być tak otwarta jak wobec niego, nawet w stosunku do Lpetati. Przy dziadku nie potrzebowałam żadnych strategii, znał mnie dobrze i akceptował taką, jaką byłam. Teraz jednak musiałam sobie poradzić bez niego i rozważyć wszelkie możliwe rozwiązania, nie pozwalając, aby za bardzo ucierpiały na tym moje interesy. Kwestia ogrodzenia i zamkniętej bramy była czymś zupełnie nowym, a ponadto budziła wiele kontrowersji. Nie chciałam się w tym wypadku poddać, ale nie zamierzałam również prowadzić wojny z rodzinnym klanem - byłoby to bezsensownym posunięciem z mojej strony, gdyż nigdy nie tylko nie pragnęłam, co wręcz nie powinnam przysparzać sobie tutaj wrogów. Byłoby to niebezpieczne, krańcowo głupie i krótkowzroczne.
Być może potrzebowałam po prostu czasu, aby znaleźć zrozumiałe i zadowalające wszystkich rozwiązanie.
219
Ikiloriti
Któregoś dnia wspomniałam w rozmowie z Lpetati chłopca i jego matkę, którzy w klinice chorób płucnych zajmowali domek obok mojego męża, a obecnie mieszkali w Ikiloriti. Czasami myślałam o chłopcu, zastanawiając się, czy nie wziąć go do nas na kilka dni.
Akurat tak się złożyło, że kuzyn Langis zaproponował nam odkupienie od niego owcy i jagniątka, gdyż za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zamierzał sprawić sobie kury i zbudować dla nich duży kurnik. Bardzo lubiłam Langisa. Mimo że nie umiał czytać ani pisać, był bardzo bystry, uwielbiał handlować i potrafił szybko obliczyć, ile zarobi na ewentualnej transakcji i jak mógłby z zyskiem zainwestować tę sumę - pod tym względem stanowił chlubny wyjątek.
Również fakt, że zamierzał zbudować osobne pomieszczenie dla kur, które zazwyczaj spały w chatach i których pchły przeskakiwały na ludzi, powodując straszliwe swędzenie, świadczył o otwartym umyśle Langisa. Wzrastał w pobliżu miasta - Gilgil - przez co częściej stykał się z innymi ludźmi i odmiennym podejściem do pewnych spraw, niż zwykle mieli ku temu okazję Samburu, którzy znali jedynie życie w buszu.
Lpetati nie miał wątpliwości, że powinniśmy kupić zwierzęta Langisa, powiększając naszą trzódkę, ja jednak wpadłam na inny pomysł.
- Czy owca i jagniątko nie byłyby wspaniałym podarunkiem dla chłopca? - zapytałam.
W pierwszej chwili Lpetati był mocno zaskoczony moją sugestią. Stopniowo jednak oswajał się z myślą, że owca i jagniątko zostaną kupione na prezent, i w pewnym momencie ten pomysł bardzo mu się nawet spodobał.
Wciąż żywił ogromną sympatię dla Ltumuniana.
220
-Wystarczą nam te zwierzęta, które już mamy, są zdrowe i silne. W każdym razie w tej chwili poradzimy sobie bez powiększania stada - powiedziałam. - Ale kto wie, jak chłopcu i jego matce wiedzie się w Ikiloriti? Z czego żyją? Wiesz może coś więcej na ten temat?
Lpetati wzruszył ramionami.
- No cóż, jakoś z pewnością żyją.
Jego odpowiedź zirytowała mnie trochę. Oczywiście nie byliśmy odpowiedzialni za matkę i syna, ale chłopiec ubóstwiał Lpetati, był również bardzo przywiązany do mnie.
Następnego dnia przy śniadaniu Lpetati wyraził się z uznaniem o mojej propozycji.
- Ależ Ltumunian zrobi wielkie oczy! - dodał jeszcze.
Kilka dni później wędrowaliśmy już wolno do Ikiloriti, robiąc liczne przerwy ze względu na Lpetati i zwierzęta. Po drodze odwiedziliśmy nawet przyjaciół mieszkających w pobliżu Kisimy. Kisima! Do tej pory mam żywo w pamięci moją pierwszą podróż z Lpetati, gdy w tej opuszczonej wiosce z kilkoma chatami na zabagnionych ścieżkach wysiadaliśmy z autobusu, w deszczu i wśród zapadających ciemności. Osamotnienie, którego nigdy nie odczuwałam tak intensywnie w innych miejscach, i obcy mi świat, wywarły na mnie ogromne wrażenie i osobliwie mnie poruszyły. Rzadko kiedy wydawałam się sobie tak mało znaczącą osobą, a równocześnie byłam świadoma tego, że znajduję się w samym centrum cudownej, dziejącej się tu i teraz historii.
Od tego czasu Kisima nieco się rozrosła, miejscowość dorobiła się szkoły ponadpodstawowej, przedstawicielstwa jednego z ministerstw, a także instytucji kościelnej.
Jagniątko nieśliśmy na zmianę na rękach lub na ramionach, ponieważ dla tego małego wełnistego stworzonka droga była zbyt długa. Od czasu do czasu przysiadaliśmy w trawie, pozwalając jagnięciu possać mleko matki.
221
Kiedy ujrzeliśmy niewielkie stado strusi z młodymi o prążkowanym upierzeniu i kilka wyjątkowo pięknych zebr Grevy'ego, było tak jak za naszych dawnych czasów, kiedy żyłam niczym w raju.
Maszerując dalej, usłyszeliśmy w pewnym momencie krzyki dzieci i śmiechy, uderzenia pangas, maczet, w buszu, poczuliśmy zapach palącego się drewna i ujrzeliśmy pasące się kozy. Po chwili drogę przecięła nam grupa kobiet dźwigających kosze pełne drewnianych szczap. Dostrzegliśmy wśród nich matkę chłopca. Przystanęła, nie dała jednak poznać po sobie, że jest zaskoczona naszym widokiem. Powiedziała coś do innych kobiet, które pomachały do nas, przyglądając się nam bez skrępowania, zanim, wciąż odwracając się w naszą stronę, poszły dalej. Kobieta czekała, aż znikną, nie uśmiechała się, ale jej spojrzenie było przyjazne.
Potem ruszyła wolno w naszą stronę, schylona pod ciężarem kosza. Zauważyłam, że wciąż jeszcze była bardzo szczupła. Szła boso, ubrana w wyblakły, dziurawy t-shirt i długą kwiecistą spódnicę z narzuconą na nią chustą, spod której wyglądało szerokie ostrze maczety.
Ku mojemu zdziwieniu nie rozpoczęła się niewymuszona rozmowa. Zaniepokoiłam się, gdyż nagle przyszło mi coś do głowy. Chodziło o spojrzenie, jakim kobieta obrzuciła Lpetati, jak mi się wydawało - karcące spojrzenie. Nie rozumiałam tego do końca, gdyż odnosiliśmy się do niej przyjaźnie, a ona okazywała nam wdzięczność.
Owca zatrzymała Lpetati.
- Idź dalej, zaraz cię dogonimy - powiedział Lpetati do kobiety, zdjął jagnię z ramion, pieścił je przez chwilę, gładząc uszy zwierzęcia, aż w końcu postawił je koło matki i usiadł na skraju drogi.
-Karibu- mruknęła kobieta. - Ciebie również to dotyczy-zwróciła się do mnie - karibu sana.
I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne - kobieta najwyraźniej
222
robiła sobie nadzieje na Lpetati! Przypomniało mi się, jak opowiadał, że chłopiec bardzo chciałby mieć ojca.
Sytuacja zrobiła się niezręczna i zaczęłam żałować swojej decyzji
0 odwiedzeniu kobiety i jej syna.
- Co się dzieje? - zapytałam ostrożnie Lpetati.
- Nic, Chui, naprawdę nic.
- Wiesz, o czym mówię?
-Jestem bystry- roześmiał się Lpetati. - Czyżbyś o tym nie wiedziała?
Skinęłam głową.
- Może nie wiem wszystkiego, jednak dosyć dużo. A to akurat
wiem. Idziemy dalej?
Lpetati wpatrywał się z natężeniem w jagniątko ssące mleko matki, potem spojrzał na mnie, szturchnął w ramię i uśmiechnął się szeroko.
- Hei, Chui, Chui ai, co się dzieje? - Tym razem to on zadał to
pytanie.
Przytuliłam się do niego, próbując przywołać na twarz uśmiech
1 nagle poczułam ulgę.
- O co ci chodzi?
Lpetati przekrzywił głowę i stroił miny jak nasłuchujący odgłosów pawian.
- My tu sobie gadamy, a chłopiec pewnie już się dowiedział, że
chcemy go odwiedzić i czeka na nas. Teraz już wiem, że dobrze zro
biliśmy, przyprowadzając ze sobą owcę i jagniątko. Nie mogę być
jego ojcem, ale przyjacielem - jak najbardziej.
Podniósł się powoli, zawiązał ostrożnie zabrany ze sobą gruby postronek wokół szyi jagnięcia, wcisnął pęk trawy, aby nie ściągać sznurka i dał zwierzęciu lekkiego szturchańca.
- Idziemy, auwene. Kiedy zacznie się ściemniać, lwy ruszą na łowy.
Zanim jeszcze dotarliśmy do wioski, ujrzeliśmy Ltumuniana
opartego o niewysoką akację. Gdy mu pomachaliśmy, drgnął zasko-
223
czony, odwrócił się raptownie, ale już po sekundzie zaczął biec w naszym kierunku, zatrzymując się tuż przed nami. Nieśmiały uśmiech na jego buzi stawał się coraz szerszy, chłopiec wykrzykiwał nasze imiona, szukał naszych rąk.
Bardzo mnie wzruszyła radość Ltumuniana i wyraz niedowierzania na jego twarzy, dopóki nie zrozumiał, że mówiliśmy serio i naprawdę przyszliśmy do niego w odwiedziny. Bez ustanku wodził wzrokiem od owcy i jagnięcia do nas, jakby przeczuwając, że dostanie prezent. Nie było to trudne do odgadnięcia.
- Owca koniecznie chciała przyjść do mojego małego przyjacie
la - powiedział Lpetati zmienionym głosem, w którym brzmiała
ogromna czułość - a jagnię chciało pozostać z matką. A więc są tu
taj oboje. Pragną dla odmiany spróbować, jak smakuje trawa w Iki-
loriti. Jeśli przypadnie im do gustu, pozostaną tutaj, a ty będziesz
się o nie troszczył!
Uznałam, że Lpetati przekazał chłopcu podarunek z dużym wyczuciem, widziałam też, że sprawiło mu to wielką radość. Najchętniej ucałowałabym Lpetati za jego wrażliwość, nie doceniłby jednak tego, gdyż Samburu nie mieli w zwyczaju tak otwarcie demonstrować uczuć. Stwierdziłam więc tylko:
- Bardzo ładnie to powiedziałeś! - I dodałam, aby sprawić mu
przyjemność: - Wewe ni hodari!Jesteś nadzwyczajny!
Sytuacja była uratowana - pochwała wprawiła Lpetati w dobry humor, stał się bardziej przystępny.
W wiosce już na nas czekano. Kobiety stały obok siebie, rozmawiając półgłosem, a zaskakująco duża jak na tak niewielką liczbę chat gromada dzieci sondowała nas wzrokiem. Mężczyźni w milczeniu siedzieli nieco z boku i Lpetati, jak to było w zwyczaju podczas powitania, posłusznie odpowiedział na niewypowiedziane pytania o rodzinę, wojowników, krewnych i wioskę. Mnie przedstawił tylko słowami "moja żona", nie dodając nic więcej.
224
W centrum zainteresowania znalazł się Ltumunian, który niespodziewanie stal się właścicielem owcy i jagnięcia. Wszyscy obecni poddawali stworzenia dokładnym oględzinom. Jak się dowiedzieliśmy, kobieta i jej syn nie posiadali dotąd żadnych zwierząt. Ucieszyło mnie, że teraz będę mieli swoje mleko, bo dzięki temu staną się oboje niezależni, a ludzie w wiosce będą ich bardziej poważać. I tak obdarowując chłopca i jego matkę, udało nam się zrobić coś sensownego dla przyszłości obojga.
Matka Ltumuniana wyniosła z chaty mały stołek i zaprosiła nas gestem, byśmy usiedli.
- Karibu cbai - powiedziała i ponownie zniknęła we wnętrzu skromnego domostwa. Po krótkiej chwili wróciła z czajnikiem i dwoma emaliowanymi kubkami, które napełniła parującą herbatą.
Gdy znów weszła do chaty, pośpieszyłam za nią, gdyż oczywiście poza zwierzętami mieliśmy dla chłopca i dla niej także inne podarunki - cukier, herbatę, ryż, ciasteczka i kostkę margaryny. Prócz tego rozstałam się z jednym z moich t-shirtów.
Kobieta spojrzała na mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się, ujęła moją dłoń i przyłożyła ją do swojej piersi. W ten sposób zawarłyśmy pokój.
Dopiero później, gdy siedziałam z kobietami przy ognisku, jej siostra opowiedziała mi nieco więcej o planach matki chłopca związanych z Lpetati. Otóż na podstawie przyjaźni, jaką Lpetati obdarzał ją i Ltumuniana, założyła, że przyjmiemy oboje do naszego domu i zostanie drugą żoną Lpetati, która będzie, tak jak to było w zwyczaju, wykonywać za mnie, "główną" żonę, większość prac domowych. Siostra kobiety zapewniła mnie, że ta z chęcią by za mnie pracowała!
Z mieszanymi uczuciami wpatrywałam się w ogień. Po jakimś czasie dołączyły do nas dzieci i kilku mężczyzn. Lpetati przysiadł obok chłopca i jagnięcia, które zasnęło na kocu Ltumuniana. Chło-
225
piec przyprowadził również z chaty owcę, gdyż pierwszej nocy chciał ją mieć przy sobie. Postronek owinął wokół kamienia, by zwierzę nie mogło się oddalić.
Matka ugotowała ugali i aby okazać szczególny szacunek, wręczyła najpierw talerz nie Lpetati, lecz mnie.
Zrobiło się o wiele za późno na powrót do domu. Musielibyśmy iść w zapadających ciemnościach, a to ze względu na zwierzęta, które wyruszają o zmroku na łowy, było zbyt niebezpieczne.
I tak spędziliśmy noc w maleńkiej chatce. Było w związku z tym sporo zamieszania, gdyż większość dzieci chciała spać tam, gdzie ja i Lpetati. Mnie, jako wyjątkowemu gościowi, wskazano miejsce do spania, które zazwyczaj zajmowali wojownicy, mężczyźni i odwiedzający rodzinę. Byłam bardzo szczęśliwa, że Lpetati nie pozostawił żadnych wątpliwości co do charakteru naszego związku. Zrobiło się już późno i mimo że w chacie było jeszcze kilkoro ludzi, opadł na ułożone na ziemi krowie skóry, przyciągnął mnie po prostu do siebie, nie przejmując się rozbawionymi, ale również urażonymi spojrzeniami obecnych, którzy śledzili każdy jego ruch, okrył mnie troskliwie shuka, i przestał zwracać uwagę na innych. Mnie zresztą także nie poświęcał dalszej uwagi, powiedział tylko:
- Śpij dobrze, Chui.
Tuż obok nas ułożył się Ltumunian, przytulony do swojego ja-gniątka. Jakby z daleka, przez mgłę, słyszałam delikatne, ciche beczenie i wołanie młodego za matką.
W nocy obudziłam się kilka razy. Ogień wciąż się żarzył, prócz beczenia słyszałam różne inne odgłosy, czułam też lekki przeciąg nade mną. Nie odważyłam się jednak wstać, gdyż w obcej chacie czułam się niepewnie i nie wiedziałam, jak otworzyć cicho niskie drzwi, zabezpieczone łańcuchem i osadzonymi w poprzek drągami. Wytrwałam więc na miejscu, wyczekując świtu, przytuliłam się tylko mocniej do Lpetati, gdyż było mi zimno.
226
- Odwiedziny Saito
Pewnego dnia przed furtką stanęła Saito. Długo trwało, zanim ją rozpoznałam. Minęło już osiem lat od czasu, kiedy matka Lpetati wraz ze swym najmłodszym synem Losieku przeniosła się do Na-ivasha, gdzie jedna z gałęzi rodziny posiadała prawa do użytkowania sporego kawałka ziemi. Ponieważ opiekę nad matką, gdy będzie już w podeszłym wieku, miało sprawować najmłodsze dziecko, Saito pozostała z Losieku u jego rodziny.
Powoli schodziłam do bramy. Saito wykrzykiwała moje imię i zaciskając dłonie na drucianej siatce, śmiała się i płakała na zmianę. Jej wygląd wzbudzał litość. Była boso, w zniszczonej spódnicy i wyblakłej górze, straciła też jeszcze więcej zębów - przede mną stała niepokaźna, wyniszczona życiem starowinka. Nie pozostało śladu po jej wcześniejszej, dumnej postawie, z czasów kiedy pełniła ważną funkcję, obrzezając dziewczęta, i miała wpływ na wiele rzeczy. Gdy ją poznałam, u jednych wzbudzała strach, u innych zaś ogromną sympatię. Swojego czasu bardzo lubiłam Saito i często się z nią widywałam, chociaż nie pochwalałam tego, co robiła i co mówiła - ona zresztą miała te same zastrzeżenia w stosunku do mojej osoby.
Saito zawsze w przesadny sposób okazywała emocje. Teraz również ściskała mnie i obsypywała pocałunkami, płacząc z radości i powtarzając, jak bardzo się cieszy, że znów mnie widzi. Dowiedziałam się, że przybyła do wioski wieczorem w towarzystwie najstarszego syna. Zdziwiło mnie to trochę, gdyż ów syn przez wszystkie te lata dosyć dziwnie się zachowywał. Żył gdzieś na wybrzeżu, nie informując mieszkającej w pobliżu nas rodziny, gdzie jest i czym się zajmuje. A miał przecież żonę i troje dzieci, którzy często nie wiedzieli, czy następnego dnia będą mieli co jeść. W ostatnim czasie,
227
jak oznajmiła Saito, przebywał u niej, żyjąc na garnuszku najmłodszego syna i jego żony.
- Wpadnie później przywitać się z tobą - powiedziała Saito, wspi
nając się ze mną po stopniach w kierunku domu. Zaniepokoiło mnie
to. Nie miałam zamiaru ugaszczać Kiperonno, gdyż nie czułam się
odpowiedzialna za "zbłąkanych synów" rodziny.
- Kiperonno powinien się raczej zatroszczyć o żonę i dzieci, jeśli
się już w końcu tu pokazał! - zareagowałam ze wzburzeniem na jej
słowa. Saito tylko lekceważąco machnęła ręką, nie wydawała się jed
nak zbyt ucieszona moją uwagą. Przez chwilę stała z opuszczonymi
ramionami, potem znów się wyprostowała.
- Chcę zobaczyć ten piękny dom. Wszyscy mówią, że Lpetati ma
najpiękniejszy dom w całej rodzinie. I chcę zobaczyć Lpetati. Wiem,
że był chory, dlatego tutaj jestem. Nikt mi nie powiedział o jego cho
robie, ale matka czuje takie rzeczy. Słyszałam jednak, że wyzdrowiał
i ty mu w tym bardzo pomogłaś. - Uściskała mnie ponownie, mó
wiąc: -Hashee, hashee, dziękuję, dziękuję. -1 na powrót zalała się łzami,
wciąż wymawiając moje imię.
Później obejrzała wszystkie pomieszczenia. Jej spojrzenie bez przerwy wędrowało od oglądanych przedmiotów do mnie, i z powrotem. Szczególnie spodobała jej się kuchnia. Z podziwem przyglądała się regałom z produktami spożywczymi i wypełnionym kubkami i szklankami półkom, które udekorowałam suchą trawą i pnącymi roślinami. Nawet talerze, garnki i sztućce obejrzała bardzo dokładnie, zatrzymując też wzrok na miskach i kubłach, ręcznikach i ściereczkach kuchennych.
- Wszystko tu jest. Wszystko, wszystko.
Zaproponowałam Saito, aby usiadła ze mną na werandzie, wolała jednak pozostać w pokoju przed kominkiem. Nie upłynęło kilka minut, gdy zapytała o Lpetati.
- Wypasa krowy, wróci po południu. Jeśli pozwolisz, zrobię nam chai.
228
- Ile macie krów?
-W tej chwili pięć i dwa cielęta. Przedtem bywało ich więcej.
- Losieku ma dużo krów. Trawa jest tam bardzo bujna i krowy
dają dobre mleko. - Saito uśmiechnęła się szeroka - Dużo krów, ale
żadnych pieniędzy, hakuna shillingi kwa mimi, ani jednego szylinga
dla mnie. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, spoglądając na mnie
badawczym wzrokiem. - Shillingi hakuna - powtórzyła, rozciągając
słowa, westchnęła i upiła łyk herbaty - bardzo słodkiej i z dużą ilo
ścią mleka, tak jak lubiła.
Herbatniki, które zamierzałam jej podać, po zastanowieniu odłożyłam z powrotem. Saito miała tak niewiele zębów, że trudno jej było cokolwiek ugryźć, a po namoczeniu w herbacie delikatne ciasteczka rozkruszyłyby się całkowicie. - Lpetati ma najlepszą żonę, jaka może być - stwierdziła, po czym dodała rozkładając szeroko ręce: -1 najpiękniejszy dom. Hashe Ngai kwa Kerestina!
Nie wspomniała ani słowem, że był to już kolejny dom, a utratę pierwszego miał na sumieniu jej drugi syn. Zdawała się jednak przypominać sobie o tym, gdyż przestała wychwalać pomieszczenia i ich wyposażenie, a po chwili rozpłakała się bezgłośnie, rozciągając jednocześnie usta w uśmiechu, westchnęła kilkakrotnie, wydmuchała nos w rękę, a potem w spódnicę i wymamrotała cicho:
- Lpetati ma szczęście i mam szczęście ja, Saito, matka Lpetati.
Wzruszyła mnie tak bardzo, że odruchowo ją objęłam.
Przyszło mi do głowy, że w ogóle nie wiem, ile lat ma Saito. Ona
sama tego nie wiedziała i rzecz jasna, Lpetati również się nie orientował, w jakim wieku jest jego matka. Nie znał nawet dokładnej daty własnych urodzin.
Uśmiechałyśmy się do siebie, gdy nagle Saito spoważniała, przyglądając mi się przez chwilę badawczo spod przymrużonych powiek. Ponownie się wyprostowała, co czyniła zawsze, ilekroć przyszedł jej do głowy nowy pomysł lub uważała jakąś sprawę za zakończoną i zwracała myśli ku następnej.
229
- Chciałabym zjeść u ciebie - oświadczyła, wciskając się głębiej
w fotel i kiwając głową. Najwyraźniej dalsza podróż była w tej chwili
ponad jej siły. Dopiero potem się dowiedziałam, że nie mając pie
niędzy na bilet, Saito przeszła na piechotę wiele kilometrów.
- Teraz prześpię się trochę - oznajmiła - a potem znów do ciebie
przyjdę. - Mówiąc to podniosła się z fotela. Odprowadziłam ją do
furtki ogrodowej. - Nie mam butów- powiedziała z zawstydzeniem.
Gdy usiłowałam zatrzeć wrażenie po tych ostatnich słowach, obej
mując i jeszcze raz zapewniając Saito, że jej odwiedziny po tak dłu
gim czasie niewidzenia się sprawiły mi ogromną radość, pojawił się
Kiperonno ciągnący za sobą dwa potężne pnie drzew.
- Dla ciebie - powiedział. - Ktoś wspominał, że potrzebujecie
pni na paliki! - Potem przywitał się ze mną, jakbyśmy byli najlep
szymi przyjaciółmi.
- Dziękuję za drzewka, ale na razie to wystarczy. Poczekaj, dam
ci za nie parę rzeczy do jedzenia, żebyś mógł je zanieść żonie i dzie
ciom.
Wręczyłam Kiperonno mąkę kukurydzianą, cukier, herbatę i trochę pieniędzy. Bardzo się ucieszył, zwłaszcza z pieniędzy, i wraz z Saito zaczęli mi wylewnie dziękować, po czym wciąż wyrażając swoją wdzięczność, opuścili nasze zbocze.
Obserwowałam ich z tarasu, gdyż ciekawiło mnie, czy Kiperonno pójdzie prosto do żony i dzieci. Zobaczyłam jednak, że oboje kierują się do chaty Marissy. Naturalnie Saito mogła przespać się także w naszej starej chacie, nie pomyślałam jednak o tym, aby jej to zaproponować.
Być może mógłby ją tam zaprosić Lpetati, gdyż w naszym domu niezbyt chętnie widziałam gości na noc, czując się przy nich skrępowana. Z tego powodu nasz drewniany dom był o wiele mniejszy, niż to początkowo planowaliśmy.
Najbardziej jednak frustrowało mnie przekonanie mojej rodzi-
230
ny Samburu, że większa powierzchnia domu jest równoznaczna z dużą liczbą miejsc do spania. Po tym gdy znalazło się paru chętnych do dzielenia z nami "tego pięknego, dużego domu", mimo że nie wspomniałam ani słowa o takiej możliwości, odstąpiłam, zresztą bardzo niechętnie, od pierwotnych planów, powiedziałam też jasno i wyraźnie, że w domu będzie niewiele miejsca do spania i wystarczy go tylko dla nas i przybranych dzieci.
Czasami złościło mnie, że w wielu sytuacjach byłam zmuszona usprawiedliwiać się czy wręcz bronić. Być może miało to związek z tym, że sposób, w jaki żyłam, odbiegał od normy i nikt z otoczenia nie mógł sobie pozwolić na podobne rzeczy o równej lub choćby zbliżonej wartości. A przecież nigdy się nie wywyższałam. Na nikogo nie patrzyłam z góry i wyobrażałam sobie, że posiadam wystarczająco dużo taktu i wyczucia, aby nikogo nie zranić, a wręcz przeciwnie, okazać wszystkim szacunek.
Jednak ktoś, kto w tak biednym regionie mógł się pochwalić choćby odrobiną luksusu, zawsze był celem ataków.
Zazdrośni ludzie byli wszędzie, dobrze o tym wiedziałam. Należała do nich również żona Kiperonno, a od niedawna także pewna bigotka, która przybyła do nas z drugiej strony gór- "pobożna Agla-ii". Od czasu do czasu zwoływała kobiety klanu pod drzewem na dnie kotliny, gdzie podobno głosiła kazania i prosiła o wsparcie dla akcji pomocy. Z tego, co wiedziałam, żadnej tego typu akcji w ogóle nie prowadzono. "Pobożna Aglaii" była niegdyś pielęgniarką w okolicy Isiolo i dochodziły mnie słuchy, że jeszcze teraz sprzedawała leki, i to po wyższej cenie niż lekarze. Skąd je brała, tego nie wiedziałam. Być może były to jeszcze specyfiki z czasów, kiedy pracowała jako pielęgniarka. Jej tabletki, maści i nalewki miały być rzekomo skuteczniejsze niż te przepisywane przez lekarzy. A ponieważ zwykle sprzedawała je bez oryginalnych opakowań, nie można było porównać nazw ani sprawdzić składników i ich proporcji.
231
Z kilku rozmów z moimi szwagierkami wynikało, że Aglaii doskonale potrafiła manipulować kobietami. Jeśli rzeczywiście miała na nie taki wpływ i kobiety jej ufały, mogła mi bardzo zaszkodzić.
Dziwne, że miałam tego rodzaju obawy. Dlaczego ogarnęły mnie złe przeczucia?
Żonie Kiperonno pomagałam wiele razy, ale później stała się uciążliwa. Przychodziła do nas z coraz to nowymi żądaniami, apelując do moich uczuć rodzicielskich.
Nie wiem dokładnie, skąd pochodziła, ale bardzo rzadko widywałam ją przy chatach pozostałych członków rodziny. Właściwie przychodziła tylko do mnie, by coś wyżebrać. Niemal nigdy nie rozmawiałyśmy, nie wtajemniczała mnie w swoje sprawy. Ale być może powodem tego stanu rzeczy była jej sytuacja, a bieda i żal do pochodzącego z mojej rodziny męża po prostu zmuszały ją, by zwracać się do mnie w tak bezpośredni sposób. Poza tym uchodziłam za jedyną osobę, która mogła coś zdziałać. Żona Kiperonno nie miała innych możliwości zatroszczenia się o dzieci, z wyjątkiem zbiorów z niewielkich poletek kukurydzy i fasoli. Nawet jeśli chciałaby wytwarzać ozdoby czy przedmioty użytkowe, musiała mieć coś, co mogłaby wymieniać na potrzebne do tego materiały. Naturalnie żal mi było i matki, i córek, przede wszystkim dlatego, że znalazły się w tej trudnej sytuacji nie z własnej winy. Jeśli tylko było to możliwe, pomagałam jej i dzieciom, czasami z ochotą, czasami zaś z poczucia obowiązku, nie mogłam jednak brać odpowiedzialności za wszystko. Przynajmniej dzięki wsparciu ludzi z Wennigsen trzy córeczki Kiperonno uczęszczały do szkoły.
Jakiś czas temu przekazałam naszej szwagierce dwie kozy, by ona i jej dzieci miały chociaż codziennie świeże mleko. Żona Kiperonno była mi bardzo wdzięczna, a bratanice Lpetati wręcz oniemiały z zachwytu na widok kóz. Były tak przejęte, że ściągnęły z rąk porysowane plastikowe bransoletki i dały mi je w podarunku. Ten gest
232
wzruszył mnie do łez. Najwspanialszym prezentem był dla mnie widok śmiejących się z radości dzieci.
Kiedy rozmawiałam z Lpetati o żonie jego brata, powiedział:
- Rób, co uważasz za słuszne, daję ci wolną rękę. Na pewno po
stąpisz właściwie.
-Tak, ale wy również jesteście odpowiedzialni za jego żonę i dzieci, jeśli twój brat się o nich nie troszczy. Właściwie to ta sprawa nie ma ze mną nic wspólnego.
- Ale ty przecież także należysz do naszej rodziny - odparł Lpetati.
Czułam, że zaraz poniosą mnie nerwy i powiem coś, czego później być może będę żałowała. Zdołałam się jednak opanować i milczałam. Była to wewnętrzna sprawa rodzinna i moim zdaniem rodzina powinna wspomagać żonę Kiperonno i dzieci. Naturalnie nie wolno było pozwolić, by dzieci głodowały, ale to, że Lpetati ułatwiał sobie sprawę, umywając ręce i pozostawiając bliskich własnemu losowi z myślą, że rodzina i ja wszystkim się zajmiemy, było trochę bezczelne.
Kiperonno w sumie nie był złym człowiekiem. Być może nie potrafił radzić sobie w życiu, może w czasach, kiedy był wojownikiem, a potem żył na wybrzeżu, wszystko przychodziło mu zbyt łatwo, mógł też mieć po prostu chwiejny charakter. Nie umiałam go do końca rozszyfrować, jego zachowanie również pozostawało dla mnie zagadką.
Pod wieczór Saito i Kiperonno zjawili się razem z Lpetati. Przeklinałam naiwność mojego męża, cóż bowiem miałam począć z jego najstarszym bratem?
- Karibuyeiyio Saito, karibu Simba lai - powiedziałam i potrząsnę
łam głową, kiedy Kiperonno zrobił krok w stronę drzwi, uśmiecha
jąc się jednak przy tym życzliwie. - Wakati mwmgine, afadhali kesbo,
przyjdź kiedy indziej, może jutro - zaproponowałam. - Odwiedź
najpierw żonę i dzieci! - I przekręciłam klucz w zamku. Nie mo-
233
głam się po prostu przemóc, by prowadzić z nim przyjacielskie pogawędki.
Kiperonno spojrzał na mnie zasmucony, uniósł ramiona, odczekał jeszcze chwilę i poszedł.
Zdziwiło mnie, że ani Saito, ani Lpetati nie zareagowali na to, co zrobiłam. Najwidoczniej aprobowali moje postępowanie, a przynajmniej uważali je za usprawiedliwione. Naturalnie powinnam była zachować się uprzejmiej w stosunku do Kiperonno, w końcu kiedyś go lubiłam, coś mnie jednak przed tym powstrzymało.
Chata z bali była jednak teraz "moim" domem. Na drzwiach nawet napisano wielkimi literami "Chui", a w ogrodzie białe, okrągłe kamyki tworzyły napis "Home for Chui" - ułożyli je Lpetati i nasze przybrane dzieci, aby mi sprawić radość. Wokół kamyków w równych rzędach rosły srebrzystoszare grubosze, czerwono kwitnące szarłaty, a nawet geranium.
Dokładne ustalenie stosunków własnościowych było dla mnie niezmiernie ważne i Lpetati przystał na to. Nie mając gwarancji, że dom należy do mnie, nie zbudowałabym go. Był to bowiem nasz drugi dom, wzniesiony w tym samym miejscu, w którym przed wielu laty stał pierwszy.
Na skutek rzekomego "opętania" Lpetati zniszczył wówczas większą część budynku i niewiele brakowało, by osiedlił się w pobliżu z inną kobietą. Coś takiego nie mogło się zdarzyć po raz drugi, dlatego podjęłam stosowne kroki, by dom nie był uważany za dobro ogólne.
Gdy ostrożnie poinformowałam babę i jego syna, że drugi dom musi być moją własnością, baba długo patrzył na mnie w zamyśleniu, cały czas potrząsając głową.
Po dłuższych naradach ojciec z synem przyszli do mnie ponownie. Baba najwyraźniej chciał wyrazić oburzenie moimi pomysłami,
234
jednak Lpetati, spoglądając z poczuciem winy na swoje stopy, wyjaśnił ojcu:
- Nakubali, baba. Zgadzam się na to, co proponuje Chui. To jest
w porządku, ma to nawet swoje dobre strony.
Potem zwołałam zebranie i oświadczyłam, że ten dom i jego urządzenie należą do mnie i mojej niemieckiej rodziny, gdyż to ona sfinansowała jego budowę. Nie było to zgodne z prawdą, ale w ten sposób cała sprawa nabrała większej wagi i rodzinny klan, choć przyszło mu to z trudem, zaakceptował ten fakt. Lpetati, rzecz jasna, przysługiwało prawo gospodarza domu - chciałam, by czuł się dobrze w naszym domku i rzeczywiście tak było, a rodzina i goście, przychodzący o właściwej porze, byli zawsze mile widziani.
Gdy ja, Lpetati i Saito siedzieliśmy przy herbacie, ktoś zaczął głośno stukać do bramy. Zaciekawiona wyjrzałam przez kuchenne okno i zobaczyłam żonę Kiperonno.
- O co chodzi? - zawołałam do niej.
- Mój mąż przyniósł ci drzewka i chciałabym teraz odebrać pie
niądze! - odparła stanowczym tonem.
Wzburzona wróciłam na werandę.
- Szwagierka chce pieniędzy za pnie, które przyniósł Kiperonno, ale przecież już je dostał, dałam mu także trochę jedzenia. Powiedz jej o tym - zażądałam, zwracając się do Lpetati. Ociągał się dłuższą chwilę, w końcu jednak raczył to zrobić.
- Przykro mi,yeiyio -powiedziałam do matki Lpetati. Saito mach
nęła tylko wzgardliwie ręką, jak to uczyniła już dzisiaj kilkakrotnie,
a potem w jej oczach stanęły łzy. Dopiero teraz zrozumiałam, jak
bardzo musiała być rozczarowana najstarszym synem, który okazał
się tak nieudany. Współczułam jej z całego serca.
A była niegdyś taka dumna ze swoich dzieci! Od tej pory minęło już jednak siedemnaście lat. W tym czasie jednego syna straciła,
235
a dwaj najstarsi przenieśli się gdzieś na wybrzeże i zniknęli jej z oczu, porzucając w dodatku swoje rodziny.
Saito pozostali jedynie dwaj najmłodsi synowie, szczególnie jej oddani.
Ujęła mnie za rękę.
-Mungu iko - rzekła po chwili. - Bóg jest z nami. -1 podniosła kubek z chat do ust.
Lpetati wrócił do domu, ale o nic go nie pytałam.
Na kolację ugotowałam ugali, papkę z mąki kukurydzianej, której właściwie nie cierpiałam. Ale z uwagi na braki w uzębieniu Saito taka potrawa była z pewnością najlepsza. Również Lpetati lubił ugali. Przygotowałam tylko bardziej fantazyjny sos - poddusiłam duże ilości cebuli i pomidorów i obficie je przyprawiłam, podałam także jajecznicę i sałatkę z białej fasoli. W ten sposób mogłam zjeść przynajmniej dodatki. Lpetati i Saito byli zachwyceni posiłkiem i pochłonęli go w mgnieniu oka. Zrobiło mi się przyjemnie, kiedy Saito gładząc się po brzuchu, podziękowała za poczęstunek.
Obudziły się wspomnienia wielu wspólnie spędzonych godzin, podczas których starałam się, jak mogłam, dopasować do specyficznego sposobu bycia Saito. W końcu zaprzyjaźniłyśmy się, a wtedy moje życie w wiosce stało się łatwiejsze i przyjemniejsze.
Ileż to już lat upłynęło od tego czasu! Uświadomiłam sobie, jak bardzo się od siebie oddaliłyśmy. Teraz nie potrafiłam nawiązać z nią kontaktu i nie była to kwestia tego, że mniej ją lubiłam czy szanowałam.
Wspólna kolacja z Saito i rodziną, na którą zaprosiłam ich kilka dni później, ponownie ożywiła ducha dawno minionych lat. Chłonęłam ich atmosferę, z radością wracając wspomnieniami do tych szczęśliwych dni.
Tymczasem zaproponowałam Saito nowe ubranie. Podarowałam jej spódnicę, różowy t-shirt i sandały, które właściwie przywiozłam
236
dla siostry Lpetati, Lekian, pasowały jednak idealnie na stopy Saito. Po przymierzeniu ich matka Lpetati stwierdziła, że doskonale nadają się do marszu. Gdy na koniec obejrzała się w lustrze, była zachwycona swoim wyglądem.
- Można by pomyśleć, że jestem bogatą kobietą - powiedziała
z przejęciem.
Saito była już w wiosce cztery tygodnie i nie wiedziałam, jak długo zamierza tu jeszcze pozostać. Posiłki jadała przeważnie u nas, widywałyśmy się więc niemal codziennie. W ten sposób dowiedziałam się, że między nią a Marissą doszło do zatargu. Zdarzało się to również wcześniej, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy Saito pewnego dnia powiedziała:
- Gdybym miała pieniądze na bilet, już jutro wróciłabym do
Losieku i dzieci.
Była to wyraźna prośba o opłacenie jej podróży. Ale i tak bym to zrobiła.
Dyskutowałam z Lpetati o tym, czy ma odwieźć matkę do domu. Później jednak postanowiliśmy towarzyszyć jej oboje przynajmniej do Naivasha.
- Matka Lpetati opuszcza wioskę
Kiedy tuż po wschodzie słońca wyruszyliśmy w drogę, Saito oglądała się za siebie wiele razy. Było jeszcze chłodno, w powietrzu unosił się cierpki zapach labai i słodka woń kwiatów akacji. Zapóźniona hiena doganiała stado nie, zwracając na nas najmniejszej uwagi. Wokół rozbrzmiewał śpiew ptaków. Od czasu do czasu spotykały się nasze ręce, moje, Lpetati i Saito. Saito spluwała wtedy na nasze dłonie i przyciskała je do swojej wątłej piersi i czoła. Wiele bym dała za to, by wiedzieć, o czym myśli. Z wdzięcznością wspominałam
237
nasze dawne wspólne wędrówki do Maralal, podczas których rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się i śpiewałyśmy pobożne pieśni. Im bardziej zbliżaliśmy się do Maralal, tym szybsze stawały się kroki Saito. Ileż energii miała ta niewysoka, drobna kobieta!
Przy targu w Maralal czekał już na nas osobliwie wyglądający pojazd, połączenie samochodu dostawczego z minibusem, który zabrał nas do Naivasha.
Tutaj kupiliśmy następny bilet, by Saito mogła dojechać małą taksówką zbiorową w pobliże wioski, w której mieszkała z moim szwagrem Losieku i jego rodziną. Miałam jednak wrażenie, że nie czuła się tam szczęśliwa, co z pewnością miało związek z tym, że była bez środków do życia i tym samym skazana na pomoc innych.
Naivasha było zaskakująco czyste w przeciwieństwie do pozostałych kenijskich miast i jako Europejka czułam się tu bardzo dobrze. Razem poszukaliśmy restauracji, gdyż Saito miała dotrzeć do domu dopiero wieczorem. Matka Lpetati nigdy jeszcze nie była w takim lokalu.
Zanim ruszyliśmy w dalszą podróż, wybraliśmy się jeszcze na targ, gdyż Saito dała mi do zrozumienia, że nie może wrócić do domu z pustymi rękami. Lpetati zapalił się do kupna upominków i z miejsca wybrał na chybił trafił jakieś rzeczy. Z trudem udało mi się przemówić mu do rozsądku. Postanowiłam działać systematycznie i najpierw kupiłam dużą torbę, gdyż Saito nie miała nic oprócz zniszczonej reklamówki. Później porównaliśmy bogatą ofertę stoisk i poprosiłam Saito, aby wyszukała dla siebie ładną chustę, a dla Losieku skika. Dla wnuków kupiłyśmy różne t-shirty. Potem uległam prośbom Saito i nabyliśmy pół worka mąki kukurydzianej, cukier, herbatę, margarynę, proszek do prania, sól, zapałki i latarkę kieszonkową z zapasowymi bateriami. Matka Lpetati objęła mnie, dziękując ze łzami w oczach.
238
Pomogliśmy Saito wsiąść do taksówki i po rozmieszczeniu bagaży wsunęłam jej do ręki, tak aby Lpetati tego nie widział, kilka banknotów.
- Starczy na dwie kozy.
Saito płakała, śmiała się i modliła. Gdy taksówka ruszyła, byłam pewna, że po raz ostatni widzę matkę Lpetati.
Przez jakiś czas spacerowaliśmy z Lpetati po tym pięknym mieście. Nietrudno było się zorientować, że niegdyś żyli tu Anglicy. Gdy dostrzegłam Barclays Bank, postanowiłam podjąć pieniądze z konta i przenocować w Naivasha, aby mieć czas na oswojenie się z przeczuciem, że już nigdy nie zobaczę Saito.
Podczas kolacji Lpetati był bardzo cichy, podziękował mi jednak za to, że sprawiłam jego matce tyle radości.
- Myślę, że niedługo pojadę ją odwiedzić - oświadczył.
Park Narodowy Nakuru
Rankiem rozpierała mnie energia. Miałam wielką ochotę sprawić sobie i Lpetati przyjemność. Ponieważ Nakuru było oddalone zaledwie o kilka kilometrów, szybko wpadłam na pomysł, co mogłoby oderwać nasze myśli od rozstania z Saito - Park Narodowy Nakuru, słynący z ogromnej populacji ptaków wodnych. Również w Naivasha znajdowało się przepięknie położone jezioro, ponieważ jednak było ono słodkowodne, najwięcej flamingów osiedliło się nad jeziorem Nakuru, gwarantującym obfitość pożywienia. Większość jezior północnej Kenii była słonowodna.
Jeszcze zanim minęliśmy wynajętym samochodem z przewodnikiem wjazd do parku, ogromne pelikany i flamingi krążyły wokół nas tak blisko, że wzdrygaliśmy się z przestrachu. Lpetati był wręcz przerażony, gdyż nigdy dotąd nie widział tych ptaków.
239
W jeziorze odbijało się niebo i w porannym świetle jego tafla skrzyła się delikatnym błękitem. Pokryte lasami góry, otaczające jezioro, zdawały się jeszcze ciemne, jedynie ich wierzchołki lśniły jasnymi barwami w promieniach nisko stojącego słońca, a gdy wysiedliśmy z pojazdu, do naszych nozdrzy dotarła intensywna woń słonej wody i szlamu. Na powierzchni jeziora unosiły się olbrzymie ptasie pióra. Wzdłuż brzegu mknęły koby śniade, a dwie żyrafy gasiły pragnienie na szeroko rozstawionych nogach, wyglądając, jakby wykonywały skomplikowaną figurę akrobatyczną. Powietrze wibrowało od milionów ptasich głosów- nieco dalej od nas gniazdowały ogromne kolonie flamingów i pelikanów, dostrzegliśmy też czarne i białe ibisy, liczne gatunki czapli i brodaczy, pszczołojady, dudki, koronni-ki czarne, bociany, bieliki, a także wiele innych ptaków, których nie potrafiłam od razu rozpoznać. Cóż za cudowny świat!
Lpetati nigdy jeszcze nie słyszał o istnieniu parków narodowych, które ja znałam z prospektów turystycznych, i był zdumiony wspaniałością skarbów, jakie kryły kenijskie rezerwaty przyrody. Dla przeważającej części tubylczej ludności ten niezwykły świat flory i fauny pozostawał nieznany, gdyż większość Kenijczyków nie mogła sobie pozwolić na drogie bilety wstępu.
Mieliśmy dużo czasu na tę wyjątkową wyprawę z przewodnikiem, jechaliśmy więc powoli wzdłuż brzegów jeziora, chłonąc wrażenia. Byliśmy przepełnieni uczuciem szczęścia, a pełne zaskoczenia i podziwu spojrzenia, które rzucał mi Lpetati, wprawiały mnie w znakomity nastrój.
Później natknęliśmy się na bawoły afrykańskie. Lpetati był nimi zafascynowany, jednak ich bliskość budziła w nim niepokój. Ogromne wrażenie robiła gigantyczna siła tych zwierząt o potężnych łbach. Bawoły afrykańskie uchodziły za nieobliczalne, w naszej wiosce zdarzyło się już kilkakrotnie, że zabiły człowieka. Ich atak był niezwykle groźny. Prowadzone przez przywódcę stada pędziły z niepraw-
240
dopodobną szybkością za domniemanym intruzem, taranując po drodze drzewa i inne przeszkody. Podobnie zresztą było w przypadku słoni. Teraz przejechaliśmy wolno obok dużego stada bawołów, mijając je w odległości zaledwie kilku metrów. Nie uszło mojej uwagi, że Lpetati, wyraźnie zdenerwowany, niespokojnie kręcił się na swoim siedzeniu. Później napotkaliśmy kilka nosorożców. Tylu zwierząt naraz nie widziałam jeszcze na żadnym safari w parku narodowym. Tutaj również należało mieć się na baczności. Nosorożce nie widzą wprawdzie zbyt dobrze, ale mają doskonale wykształcony zmysł słuchu i węchu. Na safari w Parku Narodowym Tsavo zawarłam niezbyt przyjemną znajomość z wojowniczo nastawionym nosorożcem, który zaatakował nasz jeep i przebił rogiem drzwiczki od strony kierowcy, doskonale wyszkolonego pracownika parku. Zszokowani salwowaliśmy się ucieczką, opuszczając teren, którego broniły zwierzęta. Mając w pamięci to wydarzenie, teraz to ja zaczęłam się nerwowo wiercić. Widok jeepa i ludzi nie wyprowadził jednak nosorożców z równowagi. Większość z nich drzemała w półcieniu ukryta pośród zarośli. Kontynuowaliśmy więc zwiedzanie parku dalej. Wkrótce potem spotkaliśmy stado pawianów i kolejne żyrafy. Przez cały niemal czas okrążały nas niczym gęste różowe chmury flamingi i wielkie pelikany, prezentujące w locie elegancję, o którą nigdy bym ich nie podejrzewała. Poznawaliśmy dziewiczy świat, w którym człowiek czuł się mały i nic nieznaczący. To była Kenia, jaką najczęściej każdy sobie wyobraża i którą z miejsca obdarza się miłością.
Ten wspaniały, relaksujący dzień bardzo nas do siebie zbliżył.
Miałam ogromną chęć coś zjeść, a potem przenocować z Lpetati w jednym z przepięknych, przytulnie wyglądających hotelików, otoczonych wypielęgnowanymi rabatami kwiatów, jednak mój budżet - przy cenach przeznaczonych dla turystów - nie pozwalał na taki wydatek. Jedyną rzeczą, której nie potrafiłam sobie odmówić, był
241
t-shirt w kolorze upierzenia flamingów. Kupiłam go z myślą o małej córeczce Binkiego, Toni, i miałam zamiar wysłać go jej przy najbliższej okazji. Lpetati nic nie powiedział, prawdopodobnie dlatego, że zauważył rozmiar i wiedział, że t-shirt jest przeznaczony dla dziecka. A kiedy robiłam prezenty dzieciom w rodzinie, Lpetati zawsze był uradowany.
Po opuszczeniu parku wsiedliśmy do niewielkiej matatu, jadącej do Nyahururu, w nadziei znalezienia tam środka transportu do Maralal. Jednak tuż przed Nyahururu rozpętała się gwałtowna burza z ulewnym deszczem. Zrezygnowaliśmy z dalszej podróży, gdyż zbiorowa taksówka mogła utknąć gdzieś na błotnistej drodze i stalibyśmy bezradni w kompletnych ciemnościach w głębi buszu.
Nie było łatwo znaleźć sensownego miejsca na nocleg w stosunkowo bliskiej odległości od małej, zdewastowanej stacji, z której następnego dnia odjeżdżały matatu do Maralal. Zwłaszcza rankiem taksówki szybko zapełniały się pasażerami i nie chcieliśmy czekać godzinami na odjazd następnych.
Pensjonat, który w końcu znaleźliśmy, szumnie nazwany "hotelem", był wyjątkowo obskurny. W pokoiku mieściły się dwa zardzewiałe łóżka ze zniszczonymi materacami, a drzwi i okna nie dawały się zamknąć - jednym słowem było to raczej niezbyt przytulne miejsce.
Ucieszyliśmy się, gdy niebo nagle pojaśniało i mogliśmy opuścić nędzny pokoik. Ponieważ Lpetati nigdy nie słyszał o Thompson Falls, wodospadzie, który najokazalej prezentował się po gwałtownych opadach deszczu znacznie podnoszących poziom wody, pojechaliśmy tam za kilka szylingów rozklekotaną taksówką. W późnym popołudniowym słońcu, które wyjrzało zza pokrywy chmur, woda mieniła się bielą i brązem, z głośnym szumem pieniąc się na skałach. Przed spadającymi z hukiem masami wody nieustannie tworzyły się tęcze. Byliśmy wprost oszołomieni tym wspaniałym, majestatycznym widokiem.
242
- Dlaczego ty wiedziałaś o tym wodospadzie, a ja nie? - zapytał
Lpetati.
- Dużo czytałam o twoim kraju, zanim tu przyjechałam. Więk
szość turystów podróżuje do Kenii, aby podziwiać jej piękno.
W domu Lpetati, czując się ogromnie ważny, opowiadał wszystkim o jeziorze Nakuru i pokazywał, niczym trofea, zebrane przez siebie wielkie pióra flamingów, pelikanów i czapli. Jego dziecięcy zachwyt sprawiał mi niekłamaną przyjemność, byłam również zaskoczona, ile szczegółów zapamiętał z naszej wyprawy do Parku Narodowego Nakuru. Opisał także pełnymi podziwu słowami wodospad w Nyahururu. Wydawał się przy tym szczerze żałować, że jego bliscy nie poznali tych wszystkich wspaniałych miejsc i zapewne nigdy ich nie poznają.
- Poczekajcie, aż zdjęcia będą gotowe - powiedział. -Wtedy prze
konacie się na własne oczy, jakie cuda można zobaczyć w Kenii.
_ Baba Lpino
Niedługo po naszym powrocie odwiedził mnie baba Lpino, który mieszkał na przeciwległym zboczu góry. Nie należał do rodziny, był jednak powszechnie znany i lubiany. Już jakiś czas temu zmarła mu żona i teraz sam troskliwie opiekował się trójką nastoletnich dzieci. Znałam go dobrze i bardzo lubiłam, gdyż miał pogodne usposobienie, był pracowity i godny zaufania. Często uczestniczył w pracach przy domku z bali, nierzadko zaskakując nas znakomitymi pomysłami, pomagał w gromadzeniu wody pitnej, podczas akcji sadzenia roślin i przy budowie ogrodzenia. Miał około siedemdziesięciu, siedemdziesięciu pięciu lat i jak ze zdziwieniem się dowiedziałam, zamierzał powtórnie się ożenić. Wyszukał już sobie nawet szesnastolatkę z sąsiedztwa, a pierwsze rozmowy między pośrednikiem a rodzicami dziewczyny przebiegły nader pomyślnie.
243
Babie Lpino brakowało pieniędzy, aby wnieść wiano za przyszłą żonę i z tego właśnie powodu zjawił się u mnie. Był jednym z niewielu gości, którym nie kazałam długo czekać przy bramie. Nigdy nie przedłużał swoich wizyt, a kiedy jego uwagę zwróciło coś, co należało poprawić w domu, ogrodzie lub przy płocie, brał się do pracy, nie tracąc czasu na zbędne dyskusje. Nigdy nie pojawił się u mnie bez choćby najskromniejszego podarunku - raz była to garść fasoli, raz kolba młodej kukurydzy z jego pola, to znów rzeźbiona laska lub własnoręcznie wykonany naszyjnik z kawałków drewna, kwiatów czy owoców lub plastikowych paciorków. Laska stanowiła symbol statusu. Z im ciemniejszego była drewna i im większego nakładu pracy wymagało jej wykonanie i zdobienie, tym większym szacunkiem cieszył się jej właściciel. Najbardziej popularne były laski z zachowanych w naturalnym stanie, pięknie wyrosłych gałęzi - bardziej wśród mężczyzn niż kobiet, używane w starszym wieku, od trzydziestego, czterdziestego roku życia.
Naturalnie chętnie pomogłabym babie Lpino, gdy tylko jednak pomyślałam o jego młodziutkiej narzeczonej, mój zapał ostygł. Baba Lpino z powodzeniem mógłby być jej dziadkiem - w tym wypadku nie miało znaczenia, że cieszył się dobrą sławą i był jeszcze sprawny fizycznie.
Nie wiedziałam, jak mu wytłumaczyć, co sądzę o takim małżeństwie. Rzecz jasna, nikt też nie pytał mnie o zdanie. Jednak absolutnie nie miałam zamiaru wspierać baby w jego planach, z drugiej zaś strony nie chciałam go rozgniewać. W końcu był naszym najmilszym sąsiadem.
Siedzieliśmy na werandzie, pijąc herbatę. Po chwili dołączył do nas Lpetati i nie mogłam swobodnie porozmawiać z babą Lpino. Poza tym z uwagi na mój wiek nie wypadało mi krytykować planów małżeńskich starszego sąsiada. W wiosce mieszkały jeszcze dwie owdowiałe kobiety w średnim wieku. Naturalnie nie posiadały tyle wdzię-
244
ku, co szesnastolatka, jednak ze względu na swoją dojrzałość i doświadczenie życiowe były o wiele bardziej odpowiednimi kandydatkami na jego żonę. Babie Lpino, jak przypuszczałam, chodziło przede wszystkim o opiekę i uwolnienie go od uciążliwych prac domowych. Miałam nadzieję, że nie zamierzał już płodzić dzieci - na co z drugiej strony z pewnością liczyli rodzice narzeczonej. Nie musieliby się wówczas wstydzić za córkę, która okazałaby się warta ceny zapłaconej przez przyszłego zięcia. Usłyszałam, jak Lpetati mówi:
- Pomożemy ci, mzee\ - Rozzłoszczona nastąpiłam mu pod sto
łem na nogę.
- Pomyślę o tym - rzuciłam szybko, zwracając się do baby Lpino.
- Daj mi trochę czasu.
Miałam ogromną nadzieję, że w tym czasie znajdzie się jakieś inne rozwiązanie.
- Rozumiem - odparł baba Lpino, jak mi się zdawało, nieco zmar
twiony. Potem jednak znów uśmiechnął się swymi niemal bezzęb
nymi ustami, a wokół jego oczu utworzyła się siateczka drobnych
zmarszczek. - Dziękuję, Chui - powiedział, używając, jakby to było
zupełnie naturalne, pieszczotliwego imienia, jakim zwracała się do
mnie rodzina.
Baba Lpino jeszcze kilkakrotnie ponawiał próby pozyskania mojej pomocy w realizacji małżeńskich planów. Ze strony rodziny kandydatki na żonę nie było żadnych przeszkód, baba Lpino uchodził za porządnego człowieka, a przede wszystkim nie targował się o spore wiano za narzeczoną. Od sióstr Lpetati dowiedziałam się jednak, że dziewczyna była niechętna temu małżeństwu i chociaż propozycja baby bardzo jej pochlebiła, nie chciała wychodzić za mąż za starca.
- Wpadł jej w oko pewien wojownik z Tamyoi - mówiła Ngara-
chuna. - Dostała już od niego liczne naszyjniki i bransolety. To bar-
245
dzo przystojny młody człowiek. Był nawet ostatnio w wiosce z przyjaciółmi, może go widziałaś?
Nie drążyłam tego tematu, nie chciałam również stanąć po czyjejkolwiek stronie. Jednak plany baby Lpino nadal zaprzątały moje myśli. Być może istniało jakieś wyjście z tej sytuacji. Tylko jakie? Nie zamierzałam popierać zamysłu, który był niezgodny z moimi przekonaniami, a przede wszystkim nie chciałam unieszczęśliwiać młodej kobiety.
Nowa studnia
Zauważyliśmy, że w ostatnim czasie wielu mieszkańców naszych okolic wędruje w kierunku Kisimy. Okazało się, że "jacyś wazungu zamierzają wywiercić tam nową studnię". Nie wiedziałam, z czyjej inicjatywy podjęto prace, byłam też trochę zdziwiona, że nikt nas o tym przedsięwzięciu nie poinformował. Być może za wierceniami stali włoscy księża z misji w Maralal. Słyszałam o tym już od dłuższego czasu, nie wiedziałam jednak, w jakiej okolicy zamierzano szukać wody. Gdyby próby wiercenia planowała rozpocząć jakaś obca firma, rada złożona z naczelnika okręgu Samburu i starszyzny pytałaby o zezwolenie i dokładne dane przedsięwzięcia, a następnie debatowałaby nad nimi całymi dniami. Ponieważ jednak miejsce wierceń nie znajdowało się na naszym terenie, sprawą zajmowała się starszyzna Ikiloriti i Kisimy.
Wraz z Lpetati wybraliśmy się pewnego popołudnia do miejsca, gdzie miał powstać nowy punkt czerpania wody, oddalony od nas o około godzinę drogi. Rzeczywiście była to inicjatywa Włochów, którzy, jak się dowiedzieliśmy, otrzymali zlecenie od Ministerstwa Gospodarki i Państwowych Wodociągów, wiercenia finansowała jednak pewna europejska organizacja. Wyglądało na to, że prace
246
potrwają jeszcze kilka dni, ale wiedziano już, że w tym miejscu jest woda.
Kilku tubylców kręciło się już wśród zagranicznych wolontariuszy w nadziei zarobienia paru szylingów.
W naszej okolicy już dwukrotnie przeprowadzano próbne wiercenia, jednak ich wyniki okazały się niezadowalające - albo woda posiadała zbyt dużą zawartość soli, albo urządzenia wiertnicze nie mogły się przebić przez warstwy litej skały. Słona woda występowała na znacznym obszarze Rift Valley i na północ od niej, a słonowod-nych jezior było w Kenii bez liku. Nawet stawy w pobliżu Kisimy, pokryte białym, lśniącym osadem w czasie suszy, widocznym już z naszej wioski, dawały wyobrażenie o tym, jak trudno było natrafić w naszym regionie na słodką wodę.
Po niecałym tygodniu potwierdzono, że w miejscu wierceń jest woda, co prawda również z zawartością soli, jednak na tyle niewielką, że była zdatna do użytku.
Wielu mieszkańców okolic wędrowało teraz do nowej studni i godzinami stało wokół niej, dyskutując i prowadząc pogawędki. Jedyną rzeczą, na którą wszyscy się skarżyli, była głośna praca nowej pompy.
- To przeszkadza naszym zwierzętom - twierdził pewien mzee. Nawet my, mieszkając w sporej odległości od studni, przy dobrej pogodzie i wiejącym od tej strony wietrze słyszeliśmy głuchy odgłos wydawany przez pompę - zwłaszcza wieczorem i w nocy.
Stosunkowo wolno wydobywana na górę woda płynęła przez zamykany kran do zagłębienia w obmurowanej niecce, skąd kobietom i dziewczętom dość łatwo było czerpać ją wiadrami, a woda rozlana przy tej okazji nie wsiąkała bezużytecznie w ziemię. Niemniej ze względu na słabe ciśnienie wody napełnianie wiadra pochłaniało dużo czasu. Nowością, niezbyt korzystną dla ludności, był fakt, że czerpanie wody wiązało się z pewnymi kosztami. Opłata za użytko-
247
wanie studni nie była wysoka; przeznaczano ją na okresowe oliwienie i konserwację pompy oraz utrzymywanie w należytym stanie niecki i kranu. Mimo że były to niewielkie sumy, ludzie przychodzili teraz do mnie częściej, prosząc o kilka szylingów na wodę. A z pewnością byłoby drożej, gdyby musieli poić nią bydło.
Nowa studnia znacznie odciążyła kobiety i dziewczęta. Nie musiały teraz przebywać dalekiej drogi, szukając wody, która mogła się okazać niezdatna do picia - lub nie znajdując jej wcale.
Dla nas studnia nie miała aż tak wielkiego znaczenia, gdyż posiadaliśmy zbiorniki na deszczówkę, a w Maralal można było dostać wodę mineralną. Pomocny był także ogólnie dostępny zbiornik dla rodziny, musiano go jednak napełniać wodą, gdyż nie było tutaj rynien i rur. Bywał więc niekiedy pusty, do chwili gdy udało się zapełnić go znowu, najczęściej z mojej inicjatywy, a w każdym razie na mój koszt.
Po kilku tygodniach, gdy ogólna euforia wywołana powstaniem nowej studni zdążyła opaść, zaczęły się mnożyć skargi matek, że czerpana z niej woda powoduje zapalenie oczu u niemowląt, a w wielu wypadkach również wysypkę. Poinformowałam o tym włoskich misjonarzy w Maralal i poprosiłam, aby dano wodę do zbadania.
Po dłuższej rozmowie obiecano mi, że sprawą zajmie się lekarz, który odwiedzi wioski leżące w okolicy punktu czerpania wody, aby przyjrzeć się domniemanym chorobom niemowląt i małych dzieci oraz zbadać, czy mogą one mieć związek z jakością wody. Z pewnością zostanie również zlecona jej analiza.
Dopięłam swego i właściwie nie mogłam już nic więcej zrobić. Dla dobra mieszkańców miałam nadzieję, że to nie woda wywoływała wysypkę skórną i zapalenie spojówek. W przeciwnym razie to, co miało się przyczynić do znacznego podniesienia jakości życia, co zdawało się oznaczać postęp i realną pomoc, okazałoby się daremne.
248
Choroby skórne, przede wszystkim uciążliwy świerzb, zdarzały się bardzo często, podobnie jak zapalenia spojówek wywołane przebywaniem w zadymionych, pełnych sadzy chatach. Oczywiście pewną rolę odgrywał tu też brak higieny osobistej. Do szerzenia się chorób skórnych i przewlekłego zapalenia spojówek przyczyniały się zwłaszcza muchy, które chętnie obsiadały oczy, usta i chore miejsca na skórze.
Plany podróży
Na ferie wielkanocne przyjechała do nas czwórka - Nganat była już przecież samodzielna - naszych przybranych dzieci. Z dumą pokazały nam bez wyjątku bardzo dobre świadectwa i przekazały listę wszystkich książek wymaganych na nowy rok szkolny, jak również strojów sportowych i przyborów do pisania, a także niezbędnych rzeczy osobistego użytku, jak pasta do zębów, krem do smarowania skóry, proszek do prania czy przybory do czyszczenia butów. W niektórych przypadkach niezbędna była również nowa bielizna pościelowa, myjki i ręczniki. Oznaczało to dla mnie znaczny wydatek. Cieszyłam się jednak, że mogę ofiarować tym dzieciom nowe perspektywy życiowe i mieć pewność, że później dzięki porządnemu wykształceniu będą mogły do czegoś dojść. W przypadku naszych przybranych dzieci w zasadzie sama pokrywałam wszelkie koszty, od czasu do czasu jednak wspierało mnie finansowo kilka prywatnych osób, parafii i stowarzyszeń z Wennigsen, które ufały mi, wiedząc, że datki zostaną przeze mnie właściwie wykorzystane. Najczęściej pozwalały one zakupić produkty spożywcze i opłacić dostawy wody pitnej, ale często pozostawało trochę pieniędzy, które przeznaczałam na naukę dzieci z biednych rodzin. Wprawdzie obecnie szkoła podstawowa była bezpłatna, jednak przepisowy strój szkol-
249
ny oraz niezbędne książki, zeszyty i przybory do pisania stanowiły dla rodziców zbyt duże obciążenie finansowe. Wspaniale było móc służyć w takich przypadkach pomocą, umożliwiając dzieciom naukę. Często zaopatrywałam także nauczycieli w książki i pomoce naukowe, gdyż rząd ich nie gwarantował, więc to uczący byli odpowiedzialni za materiały dydaktyczne, które pomagały im efektywnie prowadzić zajęcia. Ku memu zdumieniu w szkołach brakowało podstawowych rzeczy, takich jak kreda, ołówki, gumki do ścierania, podręczniki i zeszyty. Nie było również map, zegarów, dużej tablicy ani dzwonka szkolnego, a nawet stolików i krzeseł! Zakratowane okna nie posiadały szyb, wiele dachów przeciekało. Czasami szkołą podstawową był jedynie byle jak ogrodzony placyk pod drzewem, w najlepszym razie osłonięty przed słońcem daszkiem ze słomianych mat. Lekcje w takiej szkole odbywały się tylko w bezdeszczowe dni.
Byłam niezwykle szczęśliwa, dowiedziawszy się, że zarówno Wil-son, nasz najstarszy syn, jak i Laitani, najmłodszy, byli najlepszymi uczniami w klasie. Jaśniejąc z dumy, zaprezentowali nam dyplomy uznania i książki, jakie otrzymali za osiągnięcia w nauce.
Gdy wieczorem jedliśmy obfitą kolację przy trzaskającym ogniu w kominku i Wilson poinformował nas, że tematem jego pracy egzaminacyjnej będzie Fort Jesus i że przy jej pisaniu chętnie skorzystałby z mojej pomocy, wpadłam na pomysł, aby pozostałe dni wakacji wykorzystać na podróż do Mombasy, gdyż właśnie tam znajdował się ów fort. Równocześnie podróż ta byłaby nagrodą za dobre świadectwa - dzieci już nieraz wspominały, że chętnie pojechałyby nad Ocean Indyjski. Gdy opowiadałam o Mombasie, zawsze z zaciekawieniem mnie słuchały. Do tej pory żadne z dzieci z Maralal i okolic nie opuszczało rodzinnych stron i dlatego miały bardzo mgliste pojęcie o różnorodności krajobrazu ich pięknego ojczystego kraju.
250
Podliczyłam w myślach nasze finanse. Rzecz jasna, musielibyśmy ograniczyć pewne wydatki, ale same koszty podróży wyniosłyby jedynie około trzydziestu euro na osobę. Pomysł dalekiej wyprawy dojrzewał we mnie i przybierał coraz konkretniejsze kształty. I byłyby nas tylko cztery osoby, gdyż Mutoni i Wahira, "nasze" dwie dziewczynki, zostały zaproszone na resztę ferii przez swoje irlandzkie przyjaciółki z misjonarskiej rodziny. Najbardziej cieszyły się z tego, że będą mogły odwiedzić stację hodowli słoni z młodymi. Zgodziłam się, aby spędziły ferie u przyjaciółek i napisałam dłuższy list do rodziny, która je zaprosiła, wkładając do koperty kilka banknotów - nie chciałam, aby dzieci były na garnuszku goszczących je misjonarzy.
Wkrótce potem po obie dziewczynki przyjechał samochód z misji. Mieliśmy wówczas okazję poznać bliżej przyjaciółki Mutoni i Wahiry oraz ich ojca. Przyjemnie było patrzeć na to, jak dziewczynki się do siebie odnosiły. O ich wzajemnej przyjaźni wiedziałam już od pewnego czasu, nigdy jednak u nas nie były. Po małej przekąsce, herbacie po angielsku i długiej rozmowie z misjonarzem, który okazał się człowiekiem otwartym na świat, pożegnaliśmy z Lpetati nasze przybrane córki.
Teraz w czwórkę - Lpetati, chłopcy i ja - zaczęliśmy snuć plany podróży. Było to całkiem nowe doświadczenie i niekiedy czuliśmy się tak szczęśliwi, rozważając różne opcje, zastanawiając się i dyskutując, jakbyśmy byli już w drodze. Czasami wyobraźnia ponosiła dzieci do tego stopnia, że trudno im było powrócić do realnych spraw związanych z wyjazdem. Nie było innego tematu niż wielka wyprawa nad ocean. Ku naszej uldze Langis, kuzyn Lpetati, zgodził się podlewać zasadzone drzewka i pilnować, by brama była zamknięta. W zamian za to prosił o przywiezienie mu okularów słonecznych i latarki kieszonkowej. Baba i mój najmłodszy szwagier przyrzekli
251
opiekować się zwierzętami, szczególnie Namene i Rangi-rangi, a także cielną Saurą.
Robiłam sobie jednak wyrzuty, że podróż może się okazać zbyt męcząca dla Lpetati. On jednak rozproszył moje wątpliwości.
- Naprawdę bardzo chcę jechać z wami do Mombasy, Chui, nie martw się o mnie, dam sobie radę - mówił. - Podczas jazdy będziemy przez cały czas siedzieć, a w autobusie czy matatu mogę się przecież przespać. Jedźmy razem, proszę. Już od tak dawna nie byłem w Mombasie, zawsze wybierałaś się tam sama.
Rzeczywiście, minęło już dziesięć lat, od czasu gdy Lpetati opuścił wybrzeże, i bardzo się cieszył, że znów będzie mógł zobaczyć to miasto. Czasami myśleliśmy o tym, by pojechać razem, byłam jednak spokojniejsza, gdy Lpetati pozostawał w domu, troszcząc się o nasze sprawy, a w samej Mombasie nie miałam zbyt wiele wolnego czasu między występami. Lpetati byłby wówczas pozostawiony samemu sobie. A kiedy ćwiczyłam piosenki czy teksty, lub odbywałam z Eddiem próby, z pewnością czułby się zbędny. Nie wiem również, czy przypadłyby mu do gustu - o ile w ogóle pozwolono by mu zostać na sali - same występy, gdyż wówczas wszystko kręciło się wokół mnie i Eddiego. Lpetati uwielbiał towarzystwo i dużo gorzej ode mnie znosił samotność. Być może, kiedy byłabym zajęta, przyłączyłby się do Samburu, którzy już od lat żyli na wybrzeżu i nie zawsze cieszyli się dobrą sławą. Patrząc na to z mojej strony, wspólny wyjazd nie wydawał się najlepszym pomysłem.
Ruszamy na południe
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Już dwa dni później, krótko po czwartej rano, staliśmy przemarznięci z dwiema torbami podróżnymi w centrum Maralal, usiłując złapać matatu, gdyż
252
cztery osoby i dwie ogromne torby mogły się nie zmieścić w mini-busie. Nie było ani rozkładu jazdy, ani stałych przystanków, jednak rynek wydawał się najlepszym miejscem do złapania okazji.
Już niebawem, podskakując na nierównej nawierzchni, nadjechał jasny nissan, oślepił nas reflektorami i zatrzymał się z głośnym piskiem hamulców, wzbijając tumany kurzu. Udało nam się znaleźć miejsce pomiędzy fantazyjnie okrytymi kobietami i zuchwale spoglądającymi mężczyznami w bluzach z kapturami lub, z powodu zimna, głęboko naciągniętych na czoło czapkach. Ponieważ pozostały jeszcze dwa wolne miejsca, przez prawie godzinę tłukliśmy się po Maralal, aby znaleźć jeszcze w jakimś zakątku dwie osoby chętne do jazdy. Nie mogłam pojąć, dlaczego zużywano na ten objazd tyle drogiej, również w Kenii, benzyny, kiedy zapłata za bilet jeszcze jednego pasażera w żadnym wypadku nie równoważyła kosztów paliwa. Jazda w kółko po wyboistej drodze nie najlepiej wpłynęła na nasze żołądki. Laitani wymiotował przez okno, przy którym siedział, a potem sprawiał wrażenie półżywego.
W końcu znaleźli się ostatni pasażerowie. Bileter energicznie zaciągnął ich i wsadził do taksówki, a kierowca, ku naszej uldze, ruszył szutrową drogą do Kisimy. Pomimo zimna i ogromnego zmęczenia od razu poprawił nam się humor - rozpoczęła się nasza wymarzona podróż przez Kenię do słonecznych, piaszczystych plaż nad Oceanem Indyjskim.
Powoli dniało. Nad horyzontem wzeszło słońce pomarańczowej barwy, obdarzając nas chwilę potem widokiem niezwykłej góry Kenia, pierwszej atrakcji w czasie naszej podróży. Nigdy jeszcze nie widziałam drugiego co do wysokości szczytu w Afryce bez otulających go chmur i byłam nim zachwycona. Wyjaśniłam Laitani, że Kenia była niegdyś wulkanem - jak niemal wszystkie góry w Kenii i Afryce, łącznie z najwyższym szczytem, Kilimandżaro. Czytałam gdzieś, że pierwotnie góra Kenia była nawet od niego wyższa. Jed-
253
nak podczas wybuchu cały wierzchołek wulkanu się zapadł i leży teraz w głębi krateru. W zamyśleniu spoglądaliśmy na poprzecinane rozpadlinami, pokryte gdzie niegdzie białymi połaciami śniegu zbocze góry, chłonąc ten wspaniały, majestatyczny widok. Nie zdołaliśmy jednak dostrzec osławionej, jedynej w swoim rodzaju roślinności, gdyż góra była zbyt oddalona od drogi, którą jechaliśmy.
Około południa dotarliśmy do Nairobi. Miasto w równej mierze przeraziło, co zachwyciło chłopców. Trafiliśmy akurat na godziny szczytu i zatkane samochodami ulice zmusiły naszą małą grupę podróżnych do ciągłego otwierania i zamykania okien, gdyż staliśmy w niezliczonych korkach, wdychając cuchnące spalinami powietrze, a zarówno we wnętrzu, jak i za oknami matatu panowała straszliwa duchota. Ryzykowne manewry wyprzedzania przyprawiały nas o szybsze bicie serca. Gdy przechodnie mimo natężenia ruchu usiłowali przejść na drugą stronę ulicy, chłopcy zaśmiewali się, jakby była to jakaś zabawa. Zakładali się nawet, czy ten lub ów nieszczęśnik zdoła dotrzeć do celu. Ulżyło mi jednak, gdy stwierdziłam, że ani Wilson, ani Laitani nie byli tak bezduszni, by nie odczuwać również strachu, a nawet pewnego respektu przed tym komunikacyjnym chaosem. U mnie samej widok bezwzględnych kierowców i bezradnych pieszych budził podejrzenie, że ludzkie życie nie miało tutaj żadnej wartości - w każdym razie tak to wyglądało.
Popołudniowe autobusy w kierunku wybrzeża odjechały tuż przed naszym przybyciem. Mieliśmy więc przed sobą osiem godzin czekania w tej hałaśliwej, brzydkiej dzielnicy miasta. Większość czasu spędziliśmy na podjadaniu niezliczonych porcji chipsów i piciu chai w rozmaitych, niezbyt apetycznie wyglądających restauracjach, w których mimo to można było się dobrze poczuć, a ceny bywały często jeszcze niższe niż w Maralal. Czasami zaglądaliśmy do małych barów jedynie po to, by pójść do toalety. Urządzenia sanitarne były przeważnie w opłakanym stanie i skorzystanie z nich wymaga-
254
ło ode mnie dużego samozaparcia. Dla Lpetati i chłopców odwiedzenie tych przybytków nie stanowiło aż takiego problemu.
Na Wilsonie i Laitani, ale także na Lpetati, największe wrażenie wywarły sklepy z artykułami sportowymi i urządzeniami elektrycznymi. Natychmiast zamarzyły im się sportowe buty i radio. Ale tego typu buty były o wiele za ciepłe na Mombasę, postanowiliśmy więc, że zastanowimy się nad ich kupnem w drodze powrotnej. Małe radio natomiast miałam w swoim niewielkim domku na wybrzeżu i śmiało mogłam zrezygnować z innych hałaśliwych urządzeń. Już jakiś czas temu obrzydł mi nieustanny ryk dochodzący z niezliczonych sklepów z kasetami, puszczających czy to religijne, czy tradycyjne pieśni, a trąbienie klaksonów wokół nas dodatkowo działało mi na nerwy. Nie, o Nairobi można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że atmosfera miasta zachęcała do miłego spędzenia czasu i relaksu.
Pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem stolica Kenii stała się jeszcze głośniejsza, jeździło o wiele więcej samochodów, a wąskie, zaśmiecone chodniki zapełniał kłębiący się tłum ludzi. W wielu sklepach z głośnym szczękiem zatrzaskiwały się żelazne kraty, zabezpieczające drzwi i okna wystawowe, gasły światła, a fronty budynków rozjaśniały ogromne, kolorowe reklamy świetlne. Blask lampy w przedsionku pomieszczenia z kasami biletowymi, w którym zmęczeni bieganiem po mieście czekaliśmy na odjazd autobusu, przyciągał uciążliwe komary, wciąż zagadywali nas też uliczni sprzedawcy oferujący błyszczące zegarki, długopisy, barwne, wielkie kalendarze, skarpetki, religijne obrazki i wszelkiego rodzaju chińską tandetę. Poruszył mnie widok przechodzącego wciąż obok nas starszego mężczyzny, który usiłował sprzedać tylko jedną jedyną książeczkę dla dzieci w języku angielskim. Nie dawał się zniechęcić, aż w końcu ulitowałam się nad nim i kupiłam od niego książkę. Mężczyzna dziękował mi wylewnie, starannie chowając szylingi do jed-
255
nej z kieszeni, jak się okazało, dziurawej, gdyż monety natychmiast z niej wypadały.
Laitani i Wilson, siedzący na jutowych workach z główkami kapusty i maniokiem, zagłębili się w nowo nabytej lekturze, przeglądając obrazki.
W końcu pojawił się nasz autobus - bardzo wysoki, bardzo stary; ale stanowiący dającą się zaakceptować alternatywę do innych pojazdów, pomalowany na żywy kolor i ozdobiony symbolami europejskich klubów piłkarskich. Od Realu Madryt przez Inter Mediolan, Juventus Turyn po Bayern Monachium, a nawet Schalke 04
- były tutaj reprezentowane wszystkie kluby liczące się w świecie eu
ropejskiego futbolu.
Rozkoszowaliśmy się numerowanymi miejscami oraz możliwością rozsądnego rozmieszczenia bagaży, zaciągania i odsuwania zasłon, a nawet ustawiania pozycji foteli. To ostatnie wydawało się sprawiać mojej rodzinie największą frajdę i bez przerwy wypróbowywali tę funkcję, stanowiącą dla nich całkowitą nowość. Byłam jednak nieco zirytowana, gdyż bilety - jako że jechaliśmy tuż przed Wielkanocą
- sprzedawano w specjalnej cenie obowiązującej w dni świąteczne,
w związku z czym okazały się znacznie droższe, niż się spodziewałam.
Podczas podróży autobusem zawsze prosiłam o miejsca na przo-dzie, gdyż starsze pojazdy posiadały tylko jedno bardzo wąskie wejście naprzeciwko fotela kierowcy. Gdyby doszło kiedyś do sytuacji wymagającej jak najszybszego opuszczenia autobusu, taką możliwość mieliby tylko pasażerowie siedzący z przodu.
Widziane z okien autobusu elegantsze, barwne od reklam dzielnice Nairobi obiecywały wiele atrakcji i sprawiały wrażenie radosnych, a nawet światowych i prawdziwie wielkomiejskich. Lpetati i obaj chłopcy mieli wypisaną na twarzach radość z dalszej podróży i dotarcia niebawem do jej celu. Podekscytowany Lpetati co chwilę ściskał mnie za rękę, uśmiechając się przy tym promiennie.
256
Byłam bardzo szczęśliwa i również cieszyłam się z podróży w towarzystwie rodziny, postanawiając, że uczynię wszystko, aby wyprawa stała się niezapomnianym przeżyciem dla nas wszystkich.
Mimo podniecenia chłopcy i Lpetati szybko zasnęli, tym bardziej że na ciemnej drodze prowadzącej w kierunku wybrzeża nie było nic ciekawego do oglądania - chyba że było się romantykiem, urzeczonym fascynująco jasnymi gwiazdozbiorami i baobabami na bezkresnej sawannie, przemieniającymi się w świetle księżyca w baśniowe postacie. Można też było obserwować pobocze drogi, na którym często pojawiały się dzikie zwierzęta. Tym razem widziałam dwa słonie.
Mniej przyjemny był widok pozostawionych przy drodze zepsutych czy uszkodzonych w wypadku samochodów ciężarowych. Niestety, większe samochody często ulegały wypadkom z powodu miejscami bardzo wąskich i najczęściej niezwykle wyboistych traktów. Szczególnie niebezpieczne odcinki były "zabezpieczone", podobnie jak w całym kraju, odłamanymi i ułożonymi na drodze gałęziami. Jak zawsze, na tej często uczęszczanej trasie obawiałam się przestarzałych ciężarówek monstrualnych rozmiarów, a zwłaszcza licznych cystern, gdyż kierowcy nigdy nie zachowywali należytego odstępu przy wyprzedzaniu czy podczas jazdy w korku.
i
" Mombasa
Rankiem powitało nas jaskrawe światło z terminalu kontenerowego. Z rzadka rozsiane palmy zastąpiły gaje palmowe i niewielkie zagajniki, powietrze stawało się coraz bardziej łagodne i ciepłe - dotarliśmy do Mombasy. Ostrożnie obudziłam Lpetati. Uśmiechnął się rozespany, miałam jednak wrażenie, że miasto, choć od tak dawna niewidziane, zbytnio go nie interesuje. Po chwili znów zapadł
257
w drzemkę. Chłopcy natomiast z miejsca się rozbudzili i przytrzymując łopoczące zasłony, wyglądali przez otwarte okna na zewnątrz.
- Mombasa!
- Widzę wodę!
- Ale ciepło!
-Jaki wielki meczet!
- Zobacz, tam pisze: Witamy w Mombasie!".
W pobliżu wielkiej hali targowej, na której z powodu wczesnej pory było jeszcze stosunkowo spokojnie, przesiedliśmy się do zbiorowej taksówki jadącej w kierunku Mtwapy. Wokół hali unosił się intensywny zapach, a ja pomyślałam, że wonie z Maralal, Nairobi i Mombasy, mimo że wszystkie mało apetyczne, różniły się jednak między sobą. W Mombasie powietrze było dodatkowo przesycone aromatem morza, owej typowej mieszanki zapachu smoły, morskiego powietrza, słonej wody i ryb, zdawało się także ciężkie, wręcz oleiste.
Ponieważ w moim domku w Shanzu nie było miejsca do spania dla czterech osób, wynajęliśmy apartament w Mtwapie, który już znałam i który wyjątkowo mi się podobał ze względu na spokojne położenie, dobry rozkład, widne pomieszczenia, podłogę z naturalnego kamienia i wielką, otwartą kabinę prysznicową, wyłożoną kafelkami w delikatnym zielonym kolorze. W obszernym salonie można było urządzić dodatkowe miejsca do spania i mimo to swobodnie się po nim przemieszczać. Małą sypialnię chciałam zająć sama - nikt przeciwko temu nie oponował. Również w domu, na moją prośbę, spaliśmy w oddzielnych pomieszczeniach. Lpetati zawsze natychmiast zasypiał, ale rzucał się niespokojnie i często mówił przez sen. Ja natomiast wieczorami jeszcze często pisałam, snułam plany na najbliższy tydzień i czytałam w łóżku (Lpetati nie pojmował, jak czytanie może sprawiać komuś przyjemność). Czasami w środku nocy robiłam sobie jeszcze filiżankę herbaty albo wstawałam i przy
258
lekko uchylonych okiennicach nasłuchiwałam głosów zwierząt, obserwując księżyc i gwiazdy, które nigdzie nie wydawały się tak bliskie, jak tutaj na równiku, na wysokości, na której stał nasz domek.
- Najlepiej, żebyście spali w głębi salonu pod tym dużym oknem, będziecie mieć więcej powietrza. O materace postaramy się później, po śniadaniu! - Aby złagodzić nieco decyzję, że będą w trójkę spać w salonie, mrugnęłam do Lpetati, mówiąc: - Ktoś przecież musi mieć oko na chłopców! I sądzę, że ty to zrobisz lepiej niż ja.
Nie mieliśmy możliwości przygotowywania posiłków, byliśmy jednak cały czas w drodze i planowaliśmy jadać w miejscowościach, w których się zatrzymamy. Nawet w Mtwapie było już kilka dobrych restauracji, a także małych sklepików od wczesnego ranka sprzedających świeże pieczywo, wypieki cukiernicze, margarynę, dżem i mleko.
Aby przygotować obowiązkową herbatę na śniadanie, pojechałam do oddalonego o kilka minut drogi Shanzu, aby zabrać z domu czajnik elektryczny, wzięłam też przy okazji małe radyjko. Obydwie rzeczy zachwyciły moich trzech mężczyzn, zwłaszcza czajnik. Fascynowało ich, że nie widać, jak grzeje się woda, która mimo to nagle wrzała.
Nie miałam czasu, aby dokładniej się temu przyjrzeć, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że w Shanzu panuje wyjątkowy "boom budowlany". Po obu stronach drogi prowadzącej do mojego domku stały, jedna przy drugiej, małe chaty z zardzewiałej blachy falistej, słomy palmowej, zbitych gwoździami kartonów i desek - nagle w najbliższej okolicy zrobiło się bardzo ciasno. Na szczęście mały ogródek nadal otaczał dom niczym oaza spokoju i w pośpiechu nie zauważyłam innych niemiłych rzeczy, no, może oprócz utkanych przez ogromne pająki grubych, żółtawych pajęczyn przy drzwiach wejściowych, które jednak zawsze tu wisiały, kiedy przez dłuższy czas nie było mnie w domu. Tym razem dodatkowo w opakowaniu na
259
czajnik zagnieździła się cała kolonia skolopender, z rodziny wijów. Gatunek ten nie posiadał szczypiec na końcu odwłoka jak skorpiony, nie wiedziałam jednak, czy jest jadowity, postawiłam więc ostrożnie karton w ogrodzie i wyruszyłam w drogę powrotną do Mtwapy, nie chcąc, by moi mężczyźni zbyt długo na mnie czekali.
Również w Mtwapie roiło się od pająków, komarów i niestety także karaluchów, które przedostawały się do domów przez sieć kanalizacyjną i najczęściej gromadziły się w wilgotnych miejscach, takich jak prysznice. Nie budziły jednak w naszej czwórce specjalnej odrazy, w końcu byliśmy przyzwyczajeni do niezbyt sterylnych warunków. Poważnym natomiast problemem mogły stać się dla nas moskity, których nie było w naszym domku na północy - ze względu na wysokość i brak słodkiej wody. W żadnym wypadku nie chciałam ryzykować zachorowania na malarię, dlatego oprócz materacy, bielizny pościelowej, naczyń i sztućców zakupiliśmy także moski-tiery na okna i drzwi wejściowe.
Pomimo że planowaliśmy pozostać tutaj tylko przez kilka dni, urządziliśmy się w miarę wygodnie. Podczas spaceru po Mtwapie, na który Lpetati tak bardzo się cieszył, że nie chciał na nas poczekać, stwierdził ze smutkiem, że w czasie dziesięciu lat jego nieobecności zaszły tu ogromne zmiany. Wzniesiono wiele nowych budynków, niektóre ulice biegły inaczej lub w ogóle ich nie było, a większość drzew mangowych, majestatycznie niczym w bajce rosnących wzdłuż dróg, zdobiących całe dzielnice i dających upragniony cień, po prostu ścięto, by zyskać miejsce na budowę willi i sklepów.
Wyczuwałam, że Lpetati jest zdezorientowany, chociaż się do tego nie przyznawał. W pamięci pozostał mu inny obraz Mtwapy. Mnie również nie podobała się ta szybko postępująca urbanizacja, ponieważ sprawiała wrażenie chaotycznej i bezplanowej, a ogólny obraz był daleki od doskonałości. Została zachowana pewna wielobarw-ność, miastu brakowało jednak typowo afrykańskiego wdzięku, cie-
260
pła, sielankowości i magicznego uroku. Niegdyś ta mała miejscowość położona nad zatoką była prawdziwym klejnotem, spokojną, senną wioską, pełną kóz, kur i krów na nieutwardzanych dróżkach, z niewielkim rynkiem, na którym we wcześnie zapadające wieczory mrok rozjaśniało migotliwe światło lamp naftowych. Wzdłuż Malindi Road, która przeobraziła się w niezwykle uczęszczaną arterię, stały tylko proste, kryte słomą chaty. Teraz wznosiły się tutaj wielopiętrowe domy, można było nawet zajść do jednej z wielu kafejek interne-towych, aby wysłać e-maila lub zagrać w grę komputerową. Nie, Mtwapa z "naszych czasów" już nie istniała. Mieszkało tu obecnie wielu przyjezdnych, między innymi coraz więcej przybyszy z Europy. Mtwapa cieszyła się także ogromną popularnością wśród dobrze sytuowanych Afrykańczyków, którzy inwestowali w grunty i domy po tej stronie zatoki, gdyż Mtwapa podlegała sądownictwu z Kilifi, nie należała już zatem do Mombasy i tym samym oferowała pewne ulgi.
Z rozrzewnieniem wspominałam niegdysiejszą idyllę. Ktoś, kto umiał dobrze patrzeć, mógł ją jeszcze odkryć w niektórych zakątkach i nielicznych reliktach z dawnych czasów.
Wieczorem, po przybyciu do Mtwapy, poszliśmy na kolację do lokalu dla Europejczyków. Miałam jednak wrażenie, że moi towarzysze woleliby typowo afrykańską restaurację. Mieli ogromne kłopoty z wyszukaniem dań i po rozważeniu możliwości zamówienia różnych potraw, zdecydowali się w końcu na dobrze już znane frytki.
Ponieważ w apartamencie mogliśmy bez ograniczeń korzystać z wody, po powrocie dużo czasu zajął nam długi prysznic, prawdziwa rozkosz przy takim upale. Na coś takiego nie mogliśmy sobie pozwolić w domu nawet po dużych opadach deszczu, musieliśmy przecież oszczędzać wodę na gorsze czasy.
Potem siedzieliśmy przy świecach na małym tarasie, zabezpieczając się przed moskitami za pomocą tak zwanych moskitokilkr, elek-
261
trycznych spirali, które żarząc się, wydzielały zapach odstraszający owady. Substancje zapachowe do tych urządzeń produkowano z ekstraktu uprawianych w Kenii roślin pyretbrum.
Wciąż jeszcze było bardzo parno, co szczególnie dawało się we znaki chłopcom, przyzwyczajonym do chłodnych, niemal zimnych nocy na kenijskiej wyżynie. Mimo to szybko zasnęli.
Jeszcze długo po północy pracowałam, pocąc się w swoim pokoju nad planem zwiedzania Mombasy. Mieliśmy na to sześć dni, łącznie ze świętami wielkanocnymi. Pragnęłam, aby pobyt w Mom-basie pozostał na długo w pamięci zarówno Lpetati, jak i Wilsona oraz Laitani, wiedziałam bowiem, że tak szybko nie wrócimy na wybrzeże. Ukoronowaniem wyprawy miał być Fort Jesus na starym mieście, tak by Wilson po powrocie mógł napisać jak najlepszą pracę egzaminacyjną. Ostatecznie mnie również zależało na tym, aby nasz najstarszy przybrany syn ukończył szkołę z dobrym wynikiem i mógł rozpocząć studia nauczycielskie. Jednakże było bardzo trudno wybrać spośród wielu atrakcji turystycznych, jakie oferowała Mombasa, takie, które nie tylko zainteresują obu chłopców i Lpetati, ale także poruszą ich emocje.
- Odkrywcze wyprawy
Już bardzo wcześnie rano usłyszałam szum prysznica i radosny śmiech chłopców. Śniadanie zjedliśmy na tarasie, rozkoszując się widokiem na piękny, otoczony murem ogród, pełen tropikalnych roślin. Pomiędzy nimi rosły bujnie kwitnące bugenwille w różnych odcieniach czerwieni. Występy w murze obsiadły turkusowo-poma-rańczowe agamy, a na wysokich, poruszanych wiatrem od morza rzewniach gromadziły się wrony. Chłonęłam szczególną atmosferę tych okolic, tak bardzo różniących się od terenów widzianych z na-
262
szej werandy w domu. Oba miejsca miały swój urok i były wyjątkowo piękne. Osobiście skłaniałam się do przyznania palmy pierwszeństwa rejonom na północy kraju, gdyż były jeszcze niezwykle dziewicze.
Przed naszą pierwszą odkrywczą wyprawą przeszliśmy przez Mtwapę, a następnie wsiedliśmy do matatu. Jadąc do parku Hallera, dawniejszego Bamburi Naturę Trail, opowiedziałam moim towarzyszom historię powstania tego imponującego parku. Przed wieloma laty były tu jedynie ponure, jałowe tereny, na których największa w Afryce fabryka cementu portlandzkiego wydobywała na ogromną skalę bloki koralowe. Szwajcarskiemu agronomowi Renę Hallerowi udało się przekształcić ten ciągnący się kilometrami, pełen rozpadlin księżycowy krajobraz w prawdziwy cud przyrody. Posadzono tu rośliny, które stopniowo pokryły hałdy zielenią. Pierwszymi drzewami były szybko rosnące rzewnie o miękkich igłach, po których, po odpowiednim przygotowaniu gleby, przyszła kolej na inne gatunki. Na przestrzeni lat wyrósł tu wielki las z egzotycznymi drzewami. Do parku znajdowało drogę coraz więcej zwierząt, które znalazły tu swój dom. Zarówno o żyjących na wolności, jak i za ogrodzeniami przedstawicieli afrykańskiej fauny troszczyli się pracownicy parku. Dla mnie park Hallera był zawsze oazą spokoju i relaksu, stanowiącą pozytywną alternatywę dla gorączkowego pośpiechu na głośnej, pełnej samochodów Malindi Road i dla wrzawy ruchliwych przedmieść Mombasy.
Zaraz po wejściu do parku obaj chłopcy i Lpetati przystanęli zafascynowani widokiem kilku krokodyli, leżących nieruchomo w słońcu wokół zielonego bagnistego stawu. Zwierzęta miały otwarte paszcze, jakby się śmiały, i pomijając rzędy ostrych zębów oraz gabaryty wyglądały niemal dobrodusznie.
Ani Lpetati, ani chłopcy nigdy jeszcze nie widzieli krokodyli, gdyż w naszych okolicach nie było większych zbiorników wodnych.
263
Pełni podziwu, a zarazem z przestrachem w oczach zastygli w bezruchu na brzegu, w pewnej odległości od murowanego, zabezpieczonego dodatkowo drutem ogrodzenia, nie mogąc oderwać wzroku od olbrzymich gadów.
- Co jedzą krokodyle? - zapytał Laitani. Usłyszawszy odpowiedź, cała trójka odsunęła się nieco dalej od murku.
Jedną z atrakcji były dla moich towarzyszy niezliczone gatunki ryb, pluskających się w różnych zbiornikach. Również ryb Lpetati, Wilson i Laitani, mieszkańców sawanny, jeszcze nigdy nie widzieli. Podrwiwali sobie wprawdzie z zapachu dochodzącego ze stawów hodowlanych, które postanowiliśmy obejrzeć z bliska, byli jednak zachwyceni barwami, kształtami i zwinnością przedstawicieli podwodnego świata.
Ponieważ pochodzące z Jeziora Wiktorii tilapie, które tutaj hodowano, żywiły się larwami komarów, chętnie zarybiano nimi ozdobne stawy na terenach kompleksów hotelowych. Przeciwdziałano w ten sposób epidemii malarii, roznoszonej przez komary widliszki. Poza tym sprzedaż ryb do restauracji i prywatnym osobom stanowiła dla parku poważne źródło dochodów.
Samburu nie jadają ryb, gdyż wszystko, co pochodzi z wody, budzi ich głęboką odrazę. Inne kenijskie plemiona natomiast utrzymują się wyłącznie z połowów.
Czuło się wyraźnie, że powietrze w parku ma inny zapach niż poza jego granicami, w niektórych miejscach wręcz miły dla powonienia. Być może było to zasługą cienistych, wilgotnych dróżek prowadzących przez prześwietlony promieniami słońca las, licznych zbiorników wodnych, kwiatów, a także burwiejących i świeżych liści. Tę woń dobrze znałam z lasów mojej niemieckiej ojczyzny.
Pomiędzy przepięknymi, rozłożystymi drzewami dostrzegliśmy swobodnie przechadzające się koby śniade, dumnie kroczące koron-niki i zwinne, hałaśliwe rezusy, które ze smakiem zajadały owoce miodli indyjskich, wypluwając na ziemię przeżute skórki.
264
1
Punktem kulminacyjnym wycieczki było karmienie żyraf. Naturalnie, doskonale znaliśmy te pełne gracji zwierzęta, gdyż często pojawiały się w pobliżu naszego domu. Ku powszechnej radości przewodnik zaopatrzył nas w pokarm dla tych długoszyich zwierząt o wspaniałych, melancholijnych oczach. Zręczność, z jaką żyrafy szorstkimi językami wybierały z dłoni karmę, w tym wypadku drobne nasiona, budziła prawdziwe zdumienie i podziw. Laitani przez dobrą godzinę nie dał się ruszyć z miejsca, w nadziei, że będzie mógł jeszcze raz nakarmić żyrafy.
- Chciałbym tu pracować - oświadczył. - To jest wspaniałe!
- Laitani miał bardzo dobry kontakt ze zwierzętami. Często obser
wowałam go, jak z zafascynowaniem przyglądał się ptakom pluska
jącym się w pojniku, jak bawił się z psami, które chodziły za nim
krok w krok, kiedy był w domu. Jako pięciolatek opiekował się nawet
z doskonałym rezultatem i bez niczyjej pomocy dwoma kózkami,
które musiały chować się bez matek.
Odpoczęliśmy chwilę na ławce, stojącej pod palmami madaga-skarskimi nad niewielkim jeziorem o lśniąco zielonych wodach. Otaczała go niezwykle romantyczna aura, którą jezioro zawdzięczało w głównej mierze błękitnym liliom wodnym. W wielu miejscach, tam gdzie przepływały ławice ryb, powierzchnia wody marszczyła się i skrzyła w promieniach słońca. Nagle chłopcy zerwali się na równe nogi, również Lpetati podniósł się z ławki i przestraszony pociągnął mnie w górę. Dróżką wzdłuż brzegu, tuż obok nas, wędrowały dwa olbrzymie żółwie. Przewodnik, czekający nieopodal, roześmiał się, widząc wzburzenie moich towarzyszy i wyjaśnił uspokajająco:
- To są zwierzęta roślinożerne! - Przywołał chłopców i pokazał
im, że mogą delikatnie pogładzić pancerze żółwi. Widziałam po
chłopcach, że walczą ze sobą, w końcu jednak się przemogli, a po
tem, nabrawszy odwagi, zaczęli szczegółowo wypytywać przewodni-
265
ka o ten przedpotopowy, pochodzący z Seszeli gatunek zwierząt.
Również dla Lpetati poza żyrafami, jak sam otwarcie przyznał, wszystko było całkowitą nowością. Najwyraźniej zaraził się głodem wiedzy chłopców. Na początku tylko udawał, że z zainteresowaniem słucha wyjaśnień przewodnika, teraz był naprawdę zaciekawiony. Wcześniej uważał, że jako wojownik osiągnął wystarczająco dużo w życiu i jakakolwiek dodatkowa wiedza jest mu całkowicie zbędna. Z tą postawą spotykałam się zresztą u wielu moran z plemienia Sam-buru.
W południe zaszliśmy do restauracji położonej sielsko wśród drzew, tuż nad wodą. Chwilę później Laitani zauważył dwa ogromne krokodyle, podpływające niemal pod nasz stolik; ponadto na brzegu drzemało w słońcu jeszcze kilka pokaźnych gadów. Podczas całego posiłku chłopcy i Lpetati siedzieli przycupnięci na brzeżku krzeseł, gotowi w każdej chwili poderwać się na nogi.
Czasami, niczym lekki szum wiatru, docierał do nas hałas uliczny, ale śpiew ptaków i cicha, płynąca z głośników muzyka tłumiły odgłosy miasta. Kontynuowaliśmy wycieczkę po parku, zatrzymując się najpierw przy klatkach z kilkoma powszechnie występującymi w Afryce gatunkami węży. Było to jedyne miejsce w parku Halle-ra, które mi się niezbyt podobało, gdyż odniosłam wrażenie, że klatki są o wiele za małe. W każdym razie z umieszczonych na nich tabliczek mogliśmy się dowiedzieć, jak nazywają się poszczególne węże, w jakich rejonach występują, co stanowi ich pożywienie i na ile są niebezpieczne. Naturalnie większość czasu spędziłam przed szklaną szybą terrarium z zieloną i czarną mambą, a także kobrą plującą, które znałam z domu.
Po raz kolejny przecięły nam drogę koby śniade i żółwie. Mimo że na tablicach informacyjnych ostrzegano, iż nie należy używać pancerzy żółwi jako "siodeł jeździeckich", kilkoro młodych ludzi, jak się okazało pochodzących z Niemiec, próbowało "dosiąść" zwie-
266
rząt. Oburzyło mnie to i wdałam się z nimi w sprzeczkę, w trakcie której byłam zmuszona wysłuchać uwag typu: "A co ty tu masz do gadania". Na szczęście od razu zainterweniował nasz przewodnik, pouczając młodych ludzi, że anatomia żółwi nie pozwala im na dźwiganie ciężarów. Lpetati i chłopcy stali z boku nieco zakłopotani, nie od razu pojmując, o co chodzi. Jedynie z tonu mojego głosu wywnioskowali, że coś jest nie w porządku, wytłumaczyłam im więc, na czym polega problem. Było mi wstyd za zachowanie moich rodaków.
Oba zamieszkujące park hipopotamy nie były na tyle uprzejme, by podejść do nas bliżej, chociaż bardzo długo na to czekaliśmy. Zakończyliśmy więc naszą wyprawę obserwowani bacznym wzrokiem przez ukryte między zaroślami warany, a do wyjścia towarzyszył nam stąpający ostrożnie koronnik. Słońce chyliło się ku zachodowi i park lada moment miał być zamknięty. Wyobraziłam sobie, jak może wyglądać po zmroku, ile zwierzęcych głosów przerywa nocną ciszę, i muszę przyznać, że był to obraz budzący bardzo romantyczne uczucia.
Gdy tylko opuściliśmy leśną dróżkę, wspinając się po schodkach do bramy i minęliśmy ją, uderzył nas upał i zgiełk uliczny. Przepełniona matatu, do której udało nam się jeszcze wcisnąć, pomimo że i tu istniał przepis pozwalający wsiąść tylko tylu pasażerom, ile jest miejsc, zawiozła nas do Mtwapy. Jazda taksówką była dla nas tak ogromnym szokiem po wspaniałych, pełnych harmonii godzinach spędzonych w parku, że przekonałam moją rodzinę, abyśmy wysiedli dwa przystanki wcześniej, przy moście łączącym brzegi Mtwapa Creek. Z wysokiego mostu mieliśmy wspaniały widok na ciemno-turkusową wodę, przybrzeżny pas mangrowców i kołyszące się na falach niewielkie jachty. Jednak nasz wzrok przyciągnął wyjątkowo spektakularny zachód słońca, którego zjawiskowe piękno potęgowały fantazyjne kształty płynących po niebie obłoków. Staliśmy tak oparci o poręcz mostu, czując lekkie drżenie, gdy przejeżdżały po nim ciężarówki.
267
Brnęliśmy przez uliczny kurz, schodząc z drogi zatrważająco blisko nas pędzącym samochodom i omijając stosy odpadków, przy których gromadziły się wrony i kozy. Po drodze, w dosyć zaniedbanej okolicy, zjedliśmy jeszcze posiłek w niewielkim, skromnie urządzonym i niezbyt porządnie posprzątanym lokalu, serwującym wyłącznie typowe dla wybrzeża potrawy Suahili. I tak nasz pierwszy dzień urlopu dobiegł powoli końca, a my znów wdychaliśmy kurz uliczny i słuchaliśmy brzęczenia much.
. Przechadzka po mieście
Następnego dnia wybraliśmy się do centrum Mombasy, rozpoczynając zwiedzanie miasta od hali targowej z niezwykle bogatą ofertą najrozmaitszych owoców, warzyw i licznych wielobarwnych przypraw
0 intensywnej woni. Samburu znali tylko sól i cukier, a często, gdy
brakowało pieniędzy, potrawy przygotowywano także bez tych do
datków.
Hala targowa przypominała wielki bazar. Wzdłuż wąskich uliczek ciągnęły się ciasno stłoczone stragany i małe, ciemne sklepiki. Kobiety w czarnych bui-bui przemykały obok stoisk lub gromadziły się przy nich małymi grupkami, mężczyźni i mali chłopcy w jasnoniebieskich bądź białych gandourach i haftowanych czapeczkach na głowie tłoczyli się w wąskich przejściach lub sklepikach. Lpetati
1 chłopcy byli nieustannie nagabywani przez natrętnych handlarzy
i od czasu do czasu spoglądali na mnie błagalnie, jakby potrzebowa
li mojej pomocy, aby się ich pozbyć.
Zatrzymaliśmy się na dłużej na Bahia Street, przy której mieściły się jeden obok drugiego liczne sklepy tekstylne. Różnorodne, wielobarwne tkaniny bawełniane, często z gustownymi afrykańskimi wzorami, stanowiły prawdziwą ucztę dla oka. Miały bardzo wysoką
268
jakość przy zaskakująco niskich cenach. Uprawiana i przetwarzana w Kenii bawełna była lekka, a przy tym niezwykle wytrzymała. Ponieważ większość uboższych mieszkańców tego kraju zarówno ze względów finansowych, jak i z przekonania ubierała się w tradycyjne stroje, sklepy tekstylne cieszyły się niezmiennym zainteresowaniem, a bardziej zamożni tubylcy wyczarowywali z tych wspaniałych materiałów o intensywnych barwach eleganckie szaty.
Zapamiętałam miasto nieco inaczej, gdyż wówczas, przed wielu laty, wszystko było dla mnie nowością i z Lpetati u boku wkraczałam w zupełnie obcy świat. Z tkliwością myślałam o tym, jak staliśmy tu, trzymając się za ręce i podziwiając tkaniny, jak chodziliśmy od sklepu do sklepu, a ja czułam się trochę zagubiona w tym tłumie i bogactwie kolorów. Tylko obawa przed wojownikiem z północy u mojego boku powstrzymywała sprzedawców przed żądaniem ode mnie wyższej zapłaty. Najwyraźniej Lpetati również wspominał te chwile, gdyż wziął mnie pod rękę, ujął moją dłoń i uśmiechnął się. To wyrażone gestem "Pamiętasz jeszcze?" zbliżyło nas do siebie bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Gdy w południe większość sklepów zamknięto na dwie godziny, zabrałam chłopców i Lpetati do hotelu "Splendid". Wystrój znajdującej się na dachu restauracji był wyjątkowo miły dla oka. Stały tu w różnej wielkości kubłach i pojemnikach małe drzewka i kwitnące krzewy, a stoliki ocieniały parasole ze słomy palmowej. Do restauracji można było się dostać po wąskich schodkach lub wjechać do niej windą. I to właśnie było największą atrakcją planowanego obiadu. Ani Lpetati, ani Wilson i Laitani nie znali tego urządzenia i byłam niezmiernie ciekawa ich reakcji. Czy wejdą do windy, aby wjechać nią na taras, czy będą woleli wspinać się na górę po schodach? Cała trójka z zaciekawieniem oglądała wnętrze kabiny, robili krok do środka i natychmiast się cofali. W końcu ustaliliśmy, że Wilson i ja jedziemy windą, a Lpetati i Laitani poczekają na parterze.
269
- Jesteśmy na górze! - krzyknął Wilson przez szyb schodów. - Wspaniale się jedzie i bardzo szybko! - Zjechałam z powrotem na dół, aby zabrać obu maruderów, nie udało mi się jednak ich przekonać. Wyjaśniłam więc w prostych słowach, jak działa winda, i zapewniłam, że jest zupełnie bezpieczna. Dopiero teraz zdobyli się na odwagę, weszli ze mną do środka, uśmiechając się z zawstydzeniem i oglądając za siebie, a po chwili z dumą dołączyli do Wilsona.
Po zwiedzeniu trzech najważniejszych meczetów, dwóch indyjskich świątyń, dworca, poczty, biblioteki miejskiej i katedry Świętego Ducha, w której właśnie odbywał się ślub niezwykle wytwornej pary w fantastycznych strojach, z zespołem muzycznym i gromadą biegających tam i z powrotem fotografów, spędziliśmy resztę popołudnia w porcie promowym Likoni. Wzdłuż uliczek prowadzących do przystani stały tłumy handlarzy. Najpierw przeszliśmy się po parku z olbrzymimi baobabami. Niektóre z nich miały tak potężne pnie, że z trudem udało nam się w czwórkę objąć je z wyprostowanymi ramionami. Na północnej wyżynie baobaby niemal nie występują, jednak w innych regionach Kenii są gatunkiem dominującym w krajobrazie. Te prastare drzewa cieszą się wśród Afrykańczyków specjalnym statusem - to pod nimi zwoływano zazwyczaj zebrania, ścinano je niezwykle rzadko, jedynie w razie absolutnej konieczności, i zawsze były owiane tajemnicą. Jakiś czas temu, podczas jednego z moich samotnych spacerów, znalazłam zawieszoną na baobabie lalkę voodoo, zrobioną z gałganków i słomy, w której tułów wbito mnóstwo igieł i niewielki nożyk.
W weekendy park służył mieszkańcom Mombasy jako miejsce piknikowe, bardzo popularny był również wśród rodzin indyjskich i arabskich. W pozostałe dni na spokojnej Mama Ngina Drive przyszli kierowcy odbywali próbne jazdy pod czujnym okiem instruktora, głównie ćwiczono tu parkowanie małymi i dużymi samochodami ciężarowymi oraz pojazdami z przyczepami. Sprzedawcy
270
zachęcali do kupna orzechów kokosowych i chipsów. Nasze największe zainteresowanie wzbudziły wielkie, fantazyjne muszle. Z ciekawością oglądaliśmy te przedziwnie uformowane twory natury, ale ponieważ wiedziałam, że są pod ochroną, nie kupiliśmy żadnej, wytłumaczyłam zresztą Lpetati i chłopcom, dlaczego należało tak postąpić.
Ponieważ orzechów kokosowych również u nas nie było, chłopcy koniecznie chcieli ich spróbować. Usiedliśmy więc na jednej z murowanych ławek wysoko nad morzem i obserwowaliśmy, jak sprzedawca rozbija dla nas kilka orzechów. Wilson i Laitani byli zachwyceni smakiem mleka kokosowego, ja i Lpetati również skusiliśmy się na kilka łyków. Ta okolica Mombasy miała szczególny urok, moim zdaniem pod tym względem przewyższały ją jedynie dzielnica arabska i starówka.
Gdy tuż obok nas rozległ się przenikliwy sygnał łodzi pilotowej, a po chwili pojawił się ogromny kontenerowiec, kierowany do wejścia do portu, trudno było opisać zaskoczenie i zachwyt chłopców. Statek wielki jak dom! Tuż potem nowe spotkało się ze starym pod postacią dłubanki z rybakiem, sprawdzającym zastawione przy brzegu więcierze. Małe czółno wyglądało przy kolosie z kontenerami jak dziecięca zabawka. Istnienie tych dwu tak odmiennych światów zdawało się całkiem naturalne. Oba idealnie pasowały do obrazu, którego ramy tworzyło gęste listowie baobabu.
Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się młodym ludziom w łodzi wiosłowej, którzy usiłowali utrzymać się na falach utworzonych przez przepływający kontenerowiec. Z rozkołysanej łódki dobiegał nas radosny śmiech rozbawionych wioślarzy.
Dopiero po dłuższej chwili zeszliśmy do przystani promowej. Przez całą drogę zagadywały nas niezliczone tłumy handlarzy. A potem nastąpiło pierwsze spotkanie chłopców z morzem, które przebiegło zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Gdy konte-
271
nerowiec niemal bezgłośnie wślizgnął się do portu i tor wodny znów był wolny, dwa, a później trzy promy na nowo podjęły swoją działalność. Odpływały jeden za drugim w odstępie kilku minut, by zastępując most, połączyć wybrzeże południowe z północnym. Stara Mombasa leżała na wyspie i nie ze wszystkich miejsc można było dotrzeć do niej mostem, dlatego promy przewoziły codziennie kilka tysięcy pasażerów. W porcie panował nieopisany ścisk, roiło się w nim od ludzi i wszelkiego rodzaju pojazdów. Posłusznie stanęliśmy w długiej kolejce do promu.
Gdy znaleźliśmy się już na pokładzie, mogliśmy podziwiać wspaniały widok na przystań, a także kraniec wybrzeża północnego i początek południowego. Widzieliśmy fragment nowego portu i bezkresne morze, którego w tym miejscu nie ograniczyła rafa koralowa, jak wzdłuż niemal całego wschodnioafrykańskiego wybrzeża. Przeprawa promowa była dla moich trzech Samburu jak do tej pory największym przeżyciem. Nie mogli się nadziwić, że statek pomimo tylu ludzi i samochodów na pokładzie nie idzie na dno.
Ponieważ transport promem był bezpłatny, przepłynęliśmy kilkakrotnie tam i z powrotem. Na wybrzeżu południowym zeszliśmy z pokładu, wypiliśmy herbatę i popłynęliśmy z powrotem na wybrzeże północne, co trwało zaledwie kilka minut. Wilson i Laitani czuli się coraz pewniej, jednak wciąż jeszcze dręczyła ich myśl, co by było, gdyby prom po prostu zatonął w morzu. Dopiero tuż przed zachodem słońca zdecydowaliśmy się ostatecznie opuścić statek.
Dzięki chłopcom i Lpetati zaczęłam podczas naszych wycieczek patrzeć na wiele rzeczy zupełnie innymi oczami, gdyż to, co do tej pory było dla mnie zupełnie naturalne, moi towarzysze poddawali w wątpliwość, a ja musiałam na nowo zastanowić się nad dobrze znanym mi światem. Ten pełen wrażeń dzień pożegnaliśmy w domu na tarasie, popijając sok z mango, wodę sodową i herbatę - przy świecy, której płomień wabił chmary owadów.
272
Zamierzaliśmy właśnie wejść do domu, gdy przy okratowanej bramie pojawiły się trzy postacie. Jedna z nich zawołała mnie i Lpetati po imieniu. Okazało się, że są to dawni towarzysze Lpetati, wojownicy jego pokolenia. Czuć było od nich zapach alkoholu.
- Tak dawno się nie widzieliśmy, a właśnie dotarły do nas wieści, że jesteście w Mombasie. Bardzo się cieszymy. Chcieliśmy się z wami zobaczyć i pogadać chwilę przy piwku - oznajmili.
Zaskoczony Lpetati zaczął się z nimi głośno i radośnie witać, gdyż podobnie jak z większością wojowników Samburu spędził z nimi wiele lat na wybrzeżu, wykonując plemienne tańce i sprzedając pamiątki. Ja natomiast nie byłam zbyt uszczęśliwiona ich wizytą. Nie przepadałam za towarzystwem tego rodzaju mężczyzn, nawet jeśli wydawali się sympatyczni i zachowywali szarmancko. Styl życia wojowników Samburu, którzy pozostali na wybrzeżu, był moim zdaniem niegodny członków plemienia i zupełnie mi nie odpowiadał. Jedni się sprzedawali, inni zeszli na złą drogę - w rezultacie wielu przestało ucieleśniać dumę i ukształtowaną przez tradycję postawę życiową Samburu. Niektórzy, jeśli nie utrzymywała ich akurat biała kobieta, pozwalająca im wprowadzić się do swego okazałego domu czy apartamentu, mieszkali w niezwykle skromnych warunkach i spędzali dnie, prowadząc najczęściej nie całkiem legalne interesy. Cierpieli na notoryczny brak pieniędzy i właśnie z tego powodu zawsze schodziłam im z drogi, jeśli tylko było to możliwe, i niechętnie patrzyłam na to, że Lpetati się z nimi brata.
Gdy mężczyźni nadal uporczywie domagali się, aby ich wpuścić, odparłam, że jesteśmy bardzo zmęczeni całodzienną wyprawą i nie mamy w domu piwa. Potem dodałam jeszcze, że już za kilka dni wyjeżdżamy z miasta.
Klucz od bramy trzymałam mocno w dłoni, czując się przez to trochę jak jędzowata nauczycielka. W końcu przemogłam się i położyłam go w dobrze widocznym miejscu na stole, by Lpetati mógł
273
sam zdecydować, czy chce spędzić czas w towarzystwie swoich dawnych "braci".
Współczułam trochę tym starzejącym się wojownikom, którzy zdecydowali się tutaj pozostać. Ich marzenia o lepszym życiu wciąż pozostawały niespełnione i niekiedy sprawiali na mnie wrażenie zagubionych owieczek. Nie było pasterza, który mógłby pewnego dnia zaopiekować się nimi i zaprowadzić do stada. Pomimo ciasnych domostw i kiepskich warunków wielu z nich mieszkało z żonami i maleńkimi dziećmi.
Zawsze kiedy byłam w Shanzu, odwiedzałam niektóre z tych żon na ich prośbę, aby im pomóc czy choćby dotrzymać towarzystwa. Czasami wybierałam się do nich z ciastkami lub chipsami. Myśl
0 nędznym życiu, jakie wiodły, bardzo mnie przygnębiała i jeśli tyl
ko udało mi się o nim zapomnieć, spędzałyśmy razem miłe popołu
dnie. Smutne było to, że mimo usilnych starań, kobiety te nie miały
najmniejszej szansy, aby wrócić do domu, gdyż brakowało im pie
niędzy na bilet. Niektóre z nich marzyły o opuszczeniu wybrzeża,
chociażby ze względu na dzieci, inne natomiast pogodziły się z tym,
że pozostaną tu na zawsze. Ponieważ większość ich mężów rzadko
miewała regularną pracę i żyli z dnia na dzień, ciężar utrzymania
rodziny często spadał na barki kobiet. Wyrabiały biżuterię ze skóry
1 plastikowych perełek, którą ich mężowie sprzedawali czasemi na
plaży turystom lub do kilku niewielkich sklepików w Mtwapie.
Z wyjątkiem pory deszczowej, wykonujące ozdoby kobiety spotyka
ły się regularnie pod gołym niebem na placyku pomiędzy swymi
małymi, nierzadko pozbawionymi okien domostwami. Siedziały
przy tym w kurzu i brudzie na rozłożonych kartonach lub starych
workach jutowych, zawsze z maleńkimi dziećmi i niemowlętami.
Starsze pociechy bawiły się na niebezpiecznych ulicach. Nie cho
dziły do szkoły, gdyż nie znały obowiązkowego języka suahili, a tyl
ko swój plemienny. Zadawałam sobie pytanie, co wyrośnie z tych
274
dzieci, których ojcowie pili, a matki siedziały wśród nieczystości na ulicy, skoro nigdy nie były syte i nie miały możliwości nauki?
Pragnęłam pomóc rodzinom wojowników wrócić w rodzinne strony i przez pewien czas byłam w to mocno zaangażowana. Najczęściej jednak moje próby udaremniały brak zrozumienia i krótkowzroczność ojców. Aby wyjechać, kobiety i dzieci musiały mieć pozwolenie mężczyzn. Mimo wszystko udało mi się zabrać kilkoro dzieci z powrotem do dystryktu Samburu, gdy po dłuższych namowach one same i ich rodzice wyrazili na to zgodę. Rzecz jasna, musiałam wspomagać finansowo ich opiekunów, gdyż dodatkowe osoby do wykarmienia zawsze stanowiły duży problem. Najtrudniej było złagodzić tęsknotę dzieci za rodzicami, zwłaszcza za matkami. Często przywoziłam im listy, skreślone przez kogoś, kto umiał pisać, i równie często proszono mnie, abym ułożyła list i wzięła go ze sobą na wybrzeże.
Gdy w Mtwapie kobiety i mężczyźni Samburu zwracali się do mnie z prośbą o pieniądze, nie zawsze, jak się dowiedziałam, chodziło o powrót do domu, chociaż taki powód mi podawano.
Ostatnim razem, kiedy młoda kobieta poprosiła mnie o pomoc, gdyż chciała z dwójką dzieci opuścić wybrzeże, nie podejrzewałam nic złego. Cieszyłam się razem z nią, wręczyłam jej pieniądze na podróż i zaniosłam nawet jedną z moich toreb. Pewnego wieczoru zjawiła się u mnie jedna z żon wojowników Samburu i poprosiła, abym z nią poszła. Zatrzymała się przed obskurnym barem, nalegając, bym spojrzała przez okno. Po chwili wahania zajrzałam do wnętrza i zobaczyłam młodą kobietę, której dałam pieniądze na powrót do domu. Wokół niej siedziało wielu innych Samburu, na stole stało kilka piw i mała plastikowa butelka z wódką.
-To są twoje pieniądze! - powiedziała kobieta obok mnie. - Ona wcale nie zamierza jechać do domu.
Wydarzenie to miało miejsce nie tak dawno i nagle przypomnia-
275
łam sobie, że dwóch ze stojących przy bramie wojowników widziałam właśnie podczas owej libacji. Podsyciło to moją niechęć do natrętnych gości. Lpetati, który nic nie wiedział o całej historii, radośnie gawędził ze swymi byłymi towarzyszami, ja jednak wolałam się z nimi pożegnać.
Z przyjaznym "Lala salama" i nieszczerym "Lessere naa, ekuidua", do zobaczenia, na ustach weszłam do domu. Lpetati pozostał na zewnątrz i jeszcze długo słyszałam jego głos i śmiech, a także otwieranie i zamykanie bramy. W pewnym momencie również Lpetati poszedł spać, prawdopodobnie dlatego, że przyjaciele z pewnością chętnie wypiliby coś na jego koszt, on jednak prócz paru szylingów nie posiadał własnych pieniędzy.
Spotkanie z Oceanem Indyjskim
Zbliżała się długo wyczekiwana chwila, która miała stanowić największą atrakcję naszego pobytu w Mombasie. Chcieliśmy spędzić cały dzień nad morzem, miałam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli przez większość czasu siedzieć na piasku podczas odpływu. Wybraliśmy się na Giriama Beach, jedyną publiczną plażę, na której mogli wypoczywać mieszkańcy Mombasy i przedmieść, nie niepokojeni przez ciekawskich czy aroganckich turystów i menedżerów hoteli. Plaże przed hotelami były zastrzeżone wyłącznie dla gości, w czym upatrywałam ogromną niesprawiedliwość. Tylko w niektórych miejscach pomyślano o tym, że Kenijczycy jako mieszkańcy miasta również powinni mieć dostęp do morza, a nawet mieli do niego większe prawo niż turyści.
Była to ciemna strona otwarcia się na turystykę tego pięknego kraju.
276
Ocean mienił się turkusowymi, zielonymi i błękitnymi barwami, w porannym słońcu lśniły białe grzywy fal przed rafą koralową. Chłopcy zamarli w bezruchu, oszołomieni widokiem bezkresnej dali. Tego dnia po raz pierwszy znaleźli się na brzegu morza, tworzącego wschodnią granicę ich ojczyzny. Lpetati znał wprawdzie nadmorskie plaże, ale tylko ze spacerów wzdłuż kompleksów hotelowych, gdzie podobnie jak wielu wojowników sprzedawał pamiątki turystom.
Rozłożyliśmy na piasku duże koce, obciążając je na rogach kilkoma kamieniami, i usiedliśmy na chwilę, aby rozejrzeć się wokoło.
Potem pograliśmy trochę w badmintona, jednak po gorącym piasku bardzo trudno się biegało, a górna część plaży była pokryta wyrzuconymi na brzeg wodorostami.
Podczas ostatniego przypływu poziom wody w oceanie był niezwykle wysoki, a na kenijskim wybrzeżu już niedługo miał się rozpocząć okres, w którym kaskazi, monsun, wiejący z północnego wschodu od października do marca, ustępował miejsca południo-wo-wschodniemu kuzi, przynoszącemu porę deszczową. Przebywając stale na plaży lub w łodzi, łatwo można było zaobserwować zmieniające się prądy, gdyż uderzające o brzeg fale nadchodziły dokładnie z kierunku południowego, a później przez kilka miesięcy z północnego.
Dzień był przepiękny, ciepły i bezdeszczowy, mimo płynących po niebie chmur. Przypływ z pomrukiem wdzierał się powoli do szerokiej zatoki. Chłopcy otwierali szeroko oczy ze zdumienia - woda docierała już do miejsca, gdzie rozłożyliśmy koce, musieliśmy więc je przenieść wyżej na skarpę. W powietrzu unosił się zapach świeżej wody morskiej, frytek i ryb, prażonej kukurydzy i manioku. W małych budkach, oprócz wszelkiego rodzaju słodkości, można było skosztować afrykańskich specjałów. O dziwo, największą atrakcją dla
277
chłopców okazały się lody. Jedli je po raz pierwszy wżyciu i byli nimi tak zachwyceni, że trzykrotnie prosili o dokładkę.
Długo zbierali się na odwagę, aby wejść do wody. Z każdą chwilą czuli się jednak coraz pewniej. Zanurzali się w falach w miejscu, gdzie woda sięgała im do bioder, a potem ze śmiechem przybiegali z powrotem do nas. Kiedy robiłam im zdjęcia, wchodzili na głębszą wodę i starali się sprawiać wrażenie obytych z morzem. Gdy później fale przybrały na sile, cieszyli się jak małe dzieci, brodzili jednak w wodzie blisko brzegu. Ani Wilson, ani Laitani nie umieli pływać, nigdy też nie widzieli pływających ludzi. Obserwowali więc z zaciekawieniem kąpiących się plażowiczów, zdziwieni, że nawet małe dzieci pluskały się radośnie i pływały. Lpetati dawał do zrozumienia, że opanował sztukę pływania, ale jak większość Samburu, którzy nie wychowywali się nad jeziorem czy rzeką, nie przepadał za dużymi zbiornikami wodnymi. Wyrastał i żył na sawannie - woda z pewnością nie była jego żywiołem.
Gdy wypłynęłam nieco dalej, Lpetati i chłopcy wołali za mną rozemocjonowani, a kiedy po kilku minutach stanęłam przed nimi, zdawali się odczuwać ulgę, przede wszystkim dlatego, że nie pożarła mnie żadna ryba.
Wielką radość sprawiła nam piłka wodna. Szybko znalazło się kilkoro tubylców, którzy przyłączyli się do gry. Dwóch z nich, uczniów jak Wilson i Laitani, usiadło potem z nami na kocu i bardzo się ucieszyłam, gdy chłopcy wymienili się adresami. Zjedliśmy razem pieczone na ruszcie korzenie manioku z chili i sokiem z li-monek, a potem nowi znajomi namówili Wilsona i Laitani, aby poszli z nimi do wody. Chłopcy z wybrzeża pokazali im, co należy robić, aby utrzymać się na powierzchni, i pomogli w pierwszych próbach pływania.
Lpetati i ja leżeliśmy na kocu i obserwowaliśmy chłopców, wspominając drobne zdarzenia z przeszłości. Tu nad oceanem otrzyma-
278
łam od Lpetati pierwszą z wielu propozycji małżeńskich. Ile to już lat upłynęło od czasu, kiedy nieprzytomnie w sobie zakochani szliśmy brzegiem morza. Mieliśmy wówczas wielkie marzenia i plany na przyszłość, ale żadnego wyobrażenia, jak je zrealizować.
- Ja naprawdę się bałem, że nie wrócisz do Kenii i do mnie
- powiedział Lpetati i roześmiał się. - Wszyscy przyjaciele mnie stra
szyli, że tak będzie, ale chyba po prostu mi zazdrościli.
- I byłeś taki odważny, podając się w hotelu za mojego męża.
A gdyby ci nie uwierzono?
- Wtedy wymyśliłbym coś innego - roześmiał się Lpetati. - Za
wsze wychodziłem z opresji obronną ręką.
Znów owładnęło mną tkliwe uczucie, jakim darzyliśmy się w owych pamiętnych dniach. Moje życie było niczym trwająca bez końca, ekscytująca podróż w nieznane. A do tego niezwykłe barwy wybrzeża, jedyne w swoim rodzaju światło, orzeźwiające powietrze, zapach wody, urokliwe przedmieścia Mombasy, zupełnie inni ludzie...
Siedzieliśmy pogrążeni w myślach ze splecionymi dłońmi. W pewnym momencie Lpetati uwolnił rękę z mojego uścisku, wyprostował się, skreślił palcem na piasku słowa "nakupenda" i "koacham"
- "kocham cię" - i z uśmiechem obserwował moją reakcję. Potem
podniósł się i napisał to samo jeszcze raz dużym palcem prawej
stopy.
Zdawałam sobie sprawę, że gdybyśmy pozostali na wybrzeżu, nasze życie byłoby inne, o wiele bardziej intensywne, gdyż nie musielibyśmy dzielić danego nam czasu z rodziną, przyjaciółmi i zwierzętami. Ale Lpetati nie byłby tutaj szczęśliwy, ponieważ odczuwałby ich brak. Dokładnie z tego samego powodu nie mógłby zamieszkać ze mną w Europie.
Cieszyłam się, że mogę pokazać Lpetati i chłopcom tak wiele, myśląc przy tym czasami o własnych synach, którzy mieli szczęście
279
dorastać w uprzywilejowanych warunkach, którym nigdy niczego nie brakowało, którzy mogli zajmować się tym, co ich interesowało, i uczyć się tego, na co mieli ochotę, i już od dzieciństwa podróżowali do dalekich krajów. I mnie i swojemu ojcu przynosili wyłącznie radość, wyrośli na porządnych ludzi, konsekwentnie idących wybraną przez siebie drogą. Nigdy nie musiałam się o nich martwić. Pełna wdzięczności za to wielkie szczęście pragnęłam pomóc dzieciom tutaj, w Afryce, dzieciom, które nie miały idealnego domu rodzinnego i beztroskiej młodości. Chciałam chociaż w skromnym zakresie przyczynić się do poprawy ich losu, angażowałam się więc w pomoc całym sercem. Jeśli choć jedno dziecko, którym się zaopiekowałam, osiągnie coś później w życiu, będzie to oznaczać moją wygraną.
_ Fortjesus
Następnego dnia spacerowaliśmy po zgiełkliwym centrum Mom-basy, idąc Nkruma Road, przy której miały swoje siedziby największe banki, w kierunku Starego Miasta, a potem wyruszyliśmy do Fortu Jesus. Jak wynika z samej nazwy ta potężna twierdza nie jest pochodzenia arabskiego - jej wzniesienie przypisuje się Portugal-czykom. Już przed budową fortu w szesnastym wieku to portowe, najstarsze w Kenii miasto o burzliwych dziejach odgrywało ważną rolę historyczną. Nairobi natomiast, stolica kraju, zostało założone dużo później przez Brytyjczyków jako baza dla budowy linii kolejowej, która stopniowo rozrosła się w miasto. Mombasa była już od dawna kwitnącym miastem portowym, kiedy jeszcze nikt nie myślał o Nairobi.
Mała wioska rybacka, jaką przez długi czas była Mombasa, dzięki swemu korzystnemu położeniu szybko stała się ważnym ośrod-
280
kiem handlowym, i to już w czasach przedchrześcijańskich. Kupcy dzięki sprzyjającym wiatrom monsunowym, które wiały ze zmieniających się w stałym rytmie kierunków północnego i południowego, mogli dotrzeć na załadowanych wszelkim bogactwem żaglowcach z Indii czy Orientu do wówczas jeszcze niewielkiego, ale ruchliwego portu i uprawiać tu handel, by po upływie kilku tygodni popłynąć z wiatrem do swego kraju z towarem zakupionym w Afryce.
Opowieść o zmieniających się władcach różnej narodowości i różnego wyznania, o sułtanach i początkach Mombasy jako miasta była bardzo długa, starałam się jednak, jak mogłam, przybliżyć moim trzem Kenijczykom ich własną historię. Spoglądając w górę na potężne mury, które pozostały z twierdzy, zaczęliśmy wspinać się po szerokich, wydeptanych stopniach. W kasie można było nabyć wiele książek w różnych językach na temat powstania fortu i Mombasy. Zaopatrzyliśmy się w kilka pozycji, głównie z myślą o czekającym Wilsona egzaminie końcowym.
Nasz niezwykle kompetentny przewodnik, sympatyczny, zaokrąglony mężczyzna w średnim wieku, odpowiadał wyczerpująco na wszystkie pytania, a ponadto miał duże poczucie humoru. Zwiedzanie twierdzy w jego towarzystwie było prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że pozwalał nam dłużej studiować szczegóły, które nas zainteresowały. Chodziliśmy w dół i w górę po schodkach, spoglądaliśmy na morze przez otwory strzelnicze i prześwity w murach małych wieżyczek, drżeliśmy ze zgrozy, zwiedzając mroczne lochy, podziwialiśmy działa i cały, doskonale przemyślany układ fortyfikacji. Była to naprawdę godna uwagi część starego portowego miasta. Zakończenie wycieczki stanowiła wizyta w muzeum. Podczas gdy ja z chłopcami z zainteresowaniem oglądaliśmy gabloty i eksponaty, dające świadectwo bogatej przeszłości i historii Mombasy, czytając przy tym uważnie objaśnienia, Lpetati wyraźnie się nudził. Ożywił
281
się dopiero, gdy wyszliśmy na dziedziniec i buszowaliśmy po różnych zakamarkach, odkrywając wiele ciekawych rzeczy. Lpetati i chłopcy wspinali się na działa, wszyscy razem bezustannie podziwialiśmy mieniące się w upalnym, rozedrganym powietrzu potężne mury, o które rozbijały się z hukiem morskie fale. Panował tu niezwykły nastrój, spotęgowany zaśpiewem muezina wzywającego wiernych do modlitwy.
Po południu przechadzaliśmy się po dzielnicy arabskiej, zaglądając w wąskie uliczki, do których nigdy nie docierało słońce, i podziwiając rzeźbione drewniane balkony i wspaniałe drzwi w tradycjonalnym stylu z wyspy Łamu.
Potem zjedliśmy posiłek w miejscowym lokalu ze zmatowiałymi szybami okiennymi, ręcznie tkanymi kilimami na ścianach i unoszącym się we wnętrzu, intensywnym aromatem czosnku. Mieliśmy chęć na jakieś danie arabskie, ale później dowiedzieliśmy się, że oprócz arabskiej kuchni lokal serwuje również włoskie pasty. Zachwyceni poprosiliśmy o różne rodzaje makaronu, które przyniesiono nam na ogromnym półmisku wraz z małymi czarkami sosów - czerwonego, żółtego i ciemnego. Już chwilę potem nasz stół, podobnie jak wiele innych, a także podłoga były całe zabrudzone, jednak nigdy nie jadłam tak dobrego włoskiego makaronu, o czym od razu poinformowałam kelnera.
- Dziękuję, lady - odparł - cieszę się ogromnie. Nasz szef pochodzi z Erytrei, na szczęście, jak widać, Włosi nie wyrządzili temu krajowi samych szkód!
_ Wielkanoc
W przeddzień świąt wielkanocnych odebrałam zamówione u przekupki z targu gotowane jajka, które zamierzałam pomalować, kiedy Lpetati i chłopcy położą się już spać. Chciałam wprowadzić
282
do domu świąteczną atmosferę i również w Kenii podtrzymać piękny zwyczaj szukania jaj wielkanocnych, sprawiając przyjemność moim trzem mężczyznom, którym wszelkie zwyczaje wielkanocne były zupełnie obce. Prócz tego przyniosłam też trochę uwielbianych przez nich słodyczy.
I tak siedziałam do późnej nocy na podłodze, malując jajka, mokra od potu, a tymczasem na zewnątrz spadł gwałtowny tropikalny deszcz i zaczęły mnie gnębić komary, które mimo moskitiery na oknach przedostały się do pokoju.
Chłopcy spali mocno, choć wielkie krople deszczu bębniły o dach piekielnym staccato. Lpetati spał jak zwykle z półotwartymi oczami. Na początku naszej znajomości byłam pewna, że symuluje, by mnie ukradkiem obserwować. Teraz jednak wiedziałam już, że zawsze jest wówczas pogrążony w głębokim śnie.
Jeszcze o wschodzie słońca szukałam odpowiednich kryjówek na jajka i słodycze, co wcale nie było takie proste. Nie miałam zbyt wiele możliwości ich schowania wewnątrz domu, gdyż apartament był nad wyraz skromnie umeblowany. Najchętniej ukryłabym niespodzianki w ogrodzie, ale po pierwsze padało, a po drugie nie chciałam, by stały się łupem wałęsających się kotów, jak również wron, zaskrońców, wielkich gekonów i innych zwierząt, które być może nie wzgardziłyby jajkami, czekoladą i cukierkami.
Nakryłam wyjątkowo ładnie do śniadania na zadaszonym tarasie. Zebrałam opadłe z drzew kwiaty i ułożyłam je wraz ze wstążkami, których czasami używałam jako ozdoby do włosów, oraz serwetkami w wielkanocne wzory na stole. Kupione wcześniej, tak aby nikt nie widział, maandazi pachniały wspaniale w połączeniu z wonią wilgotnej ziemi, heliotropów i przygotowanej z okazji świąt masali, mieszanki przypraw do herbaty.
Deszcz ustał, ale znad oceanu znów nadciągały ciemne chmury, wiał też dziwnie ciepły wiatr. A potem nagle powietrze wypełniły głośne dźwięki - śpiew przy akompaniamencie keyboardu, wzmoc-
283
niony przez mikrofony, bębny i głośne modlitwy, kiedy we wszystkich pięciu gminach chrześcijańskich w okolicy, w tym jednej katolickiej tuż obok nas, rozpoczęły się pierwsze msze wielkanocne. Lpe-tati i chłopcy, ochrzczeni i gorliwie uczęszczający na nabożeństwa, już od kilku dni powtarzali, że koniecznie chcą pójść w Wielkanoc do kościoła. Wzruszał mnie fakt, że tylu rdzennych Kenijczyków w tak naturalny sposób, z dziecięcą wiarą, całkowitym oddaniem i radością uczestniczyło w licznych nabożeństwach. Przy powszechnie panującej biedzie Bóg posiada ogromną siłę przyciągania. Zawierzenie Mu równa się nadziei na otrzymanie pomocy, zlitowania i miłosierdzia, kotwicy ratunkowej, która pomoże wydostać się z nędzy. Każda idea, która obiecuje poprawę warunków, nawet jeśli nie nastąpi ona od razu, lecz być może dopiero w odległej przyszłości, trafia na podatny grunt. Afrykanie posiadają zdolność do głębokiej, dziecięcej wiary, a poczucie wspólnoty z innymi ludźmi o podobnych przekonaniach daje dodatkową siłę.
Wrzątek na herbatę był już gotowy, prysznic szumiał, wszędzie unosił się intensywny zapach Ylang Ylang z kupionego niedawno mydła, którego Lpetati i chłopcy używali stanowczo zbyt dużo.
Gdy usiedliśmy przy stole, opowiedziałam im o niemieckich zwyczajach wielkanocnych, o wielkanocnych kołach1 i przynoszeniu wody wielkanocnej2, o pisankach, które zawiesza się w domu jako ozdoby lub chowa ku uciesze domowników.
1 Koło wielkanocne (niem.: Osterrad) to płonąca obręcz, którą w niektó
rych okolicach Niemiec stacza się nocą ze wzniesienia w okresie świąt
wielkanocnych. Według wierzeń ludowych, jeśli koło bez przeszkód
dotrze do stóp wzgórza, oznacza to dobre żniwa. (Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
2 Zwyczaj ten (niem.: Osterwasserholen) jest do dzisiaj praktykowany w nie
których rejonach Niemiec. W niedzielę wielkanocną dziewczęta udają
się przed wschodem słońca do strumienia lub źródła, z którego czerpią
wodę w całkowitym milczeniu i zachowując powagę. Wodzie tej przypi
suje się szczególną moc uzdrawiania.
284
- Szukajcie więc! - wezwałam ich. Było mnóstwo zabawy i radości, gdy moi mężczyźni odnaleźli ukryte jajka i słodycze. Nie chcąc, by któryś z nich otrzymał więcej niż pozostali, włożyłam do malutkich gniazdek z trawy i liści karteczki z ich imionami. Najbardziej uradowany był Lpetati. Obrócił mnie w koło, chwycił w ramiona i podziękował za "niemiecką Wielkanoc".
Już po drodze słyszeliśmy, że msza rozpoczęła się jakiś czas temu. Kościół był tak przepełniony, że musieliśmy stać przy tylnym wejściu. Pomimo otwartych bocznych drzwi i głośno pracujących wentylatorów, w ogromnym pomieszczeniu panowała nieznośna duchota.
Wiele parafii w Niemczech mogło tylko marzyć o takiej liczbie ludzi uczestniczących w nabożeństwie. Tłum wiernych radośnie klaskał w dłonie i kołysał się w rytm pieśni, a szczególnie celne słowa pastora kwitowano tupaniem nogami. Zawsze porywał mnie tak wielki entuzjazm i głęboka żarliwość. Wszyscy mieli na sobie najlepsze ubrania, które wkładali jedynie w niedzielę, idąc do kościoła. Nabożeństwo uchodziło za wielkie wydarzenie, stanowiąc dla wiernych w Afryce miejscami może zbyt wesołą, ale mimo wszystko darzoną szacunkiem uroczystość.
Gdy znów zaczęło padać, niewielki występ nad wejściem nie zdołał nam zapewnić ochrony przed deszczem i wkrótce byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Jednak ku mojemu zdziwieniu ani Lpetati, ani chłopcy nie chcieli wyjść z kościoła przed końcem nabożeństwa. Śpiewali znane im pieśni z takim zapałem, jak gdyby chcieli zagłuszyć szum deszczu. Pozostaliśmy do końca, aż do wielkanocnego błogosławieństwa. Dopiero gdy uścisnęliśmy ręce uczestnikom mszy obok nas, przed i za nami na znak pokoju, opuściliśmy kościół i ruszyliśmy w strugach deszczu do domu.
Właściwie miałam zamiar zwiedzić z Lpetati i dziećmi szczególną dzielnicę Mombasy, Freetown, będącą pierwotnie osadą założoną dla uwolnionych niewolników. Znajdował się tu jeden z naj-
285
starszych kościołów we wschodniej Afryce. Ale przez całą Niedzielę Wielkanocną niebo było zachmurzone i mocno padało. Dopiero gdy wieczorem nieco się przejaśniło, odważyliśmy się wyjść do miasta na kolację. Do tego czasu musiały nam wystarczyć pisanki i słodycze, gdyż zupełnie nie liczyłam się z tym, że deszcz pokrzyżuje nam plany i w domu nie było nic do jedzenia oprócz dwóch awokado, jednej papai i czterech bananów.
Jednak była to piękna Wielkanoc. Bawiliśmy się dobrze, spędzając czas na różnych grach. Cieszyłam się towarzystwem Lpetati i chłopców, gdyż Laitani miał do następnych ferii pozostać w szkole, w Maralal, a Wilson musiał przygotowywać się do egzaminu końcowego i poszukać odpowiedniego college'u dla przyszłych nauczycieli.
Żałowałam jedynie, że w tę podróż nie mogły pojechać "nasze" dziewczynki, gdyż również one znały piękne wybrzeże Kenii tylko ze słyszenia.
. Wyjazd
Zapowiadały się pełne smutku chwile. Wieczorem drugiego dnia świąt mieliśmy ruszyć w podróż powrotną do domu. Torby podróżne zostały już zapakowane, chłopcy wysprzątali apartament, a Lpetati pożegnał się ze swymi "braćmi" z dawnych lat, również z tymi, którzy do nas wpadli, by przekazać mu listy do domu.
Ja w tym czasie pojechałam z chłopcami na pocztę w Bamburi, sprawdzić, czy nie ma dla mnie jakichś wiadomości i znalazłam w skrytce kilka listów. Przejrzałam je pobieżnie, rzucając okiem na nadawcę, po czym nieprzeczytane schowałam do torebki.
Pozostało nam jeszcze trochę czasu, przeszliśmy się więc niewielką plażą przed hotelem "Bamburi", by rzucić ostatnie spojrze-
286
nie na morze. Po niebie płynęły lekkie obłoki i powierzchnia wody lśniła w słońcu różnymi odcieniami błękitu. Był to przepiękny obraz - ciągnące się aż po horyzont morze, poprzecinane pasmami białej piany na rafach koralowych. Było nam ogromnie żal, że musimy opuścić pełne życia, urzekające barwami wybrzeże.
Niestety, byliśmy tu zbyt krótko, bym mogła zaaranżować spotkanie z Eddiem. Chłopcy byliby z pewnością zachwyceni jego rodziną i sposobem, w jaki żyli, ich białym domem nad morzem, instrumentami muzycznymi i sprzętem technicznym.
Zanim wróciliśmy do naszego apartamentu, odebraliśmy w sklepie z artykułami piśmienniczymi i książkami w Mtwapie zamówione wcześniej podręczniki dla Laitani i dziewczynek. Zaopatrzyliśmy się również w zeszyty, notesy, długopisy, linijki, ekierki, kątomierz i inne przybory szkolne. Dla Wilsona, który miał się ubiegać o przyjęcie do college'u, kupiłam dodatkowo papier listowy i koperty oraz sporą liczbę znaczków.
Wieczorem zrobiło się duszno i deszczowo. Przy stacji benzynowej Kenol w Mtwapie wsiedliśmy do starego, rozklekotanego autobusu, który również cały był pokryty kolorowymi, zadziwiająco wiernie odtworzonymi emblematami znanych klubów piłkarskich. Tym razem z tyłu i na bokach pojazdu pyszniły się symbole klubów Real Madryt, Hamburger SVi FC Barcelona, mające za zadanie ukryć fakt, że najlepsze lata autobus miał już dawno za sobą.
Z jednej strony cieszyłam się na powrót do domu, z drugiej jednak chętnie pozostałabym tu jeszcze jakiś czas. Dla mnie wybrzeże było nie tylko miejscem na wakacyjny odpoczynek. Miałam tutaj przyjaciół i znajomych, domek z ogródkiem i pracę, spotykałam się tu też często z członkami rodziny i przyjaciółmi z Niemiec, którym chciałam zaoszczędzić długiej, uciążliwej podróży na północ kraju. W Mombasie i na jej przedmieściach czułam się tak samo jak w domu, w dystrykcie Samburu. Pas lądu nad Oceanem Indyjskim
287
miał jednak dla mnie szczególne znaczenie z tego względu, że przed wieloma laty podjęłam tu niezwykle ważne decyzje. Miniony czas pozostawił za sobą wiele wspomnień, które towarzyszą mi do dziś, wzbogacając moje życie.
Dopiero niemal pod koniec podróży, kiedy w krajobrazie zaczął przeważać busz i sawanny, a ja czułam całą sobą, że już wkrótce znajdę się w domu, na myśl o nim ogarnęło mnie podniecenie i prawdziwa radość.
Z powrotem w domu
Słońce stało już nisko, góry rzucały długie cienie na dolinę. -Widać już Maralal! - zawołał podekscytowany Laitani. -1 moją szkołę!
- Piękna podróż, naprawdę piękna, dziękuję ci, Chui - powie
dział Lpetati, przeciągnął się i stękając cicho wysiadł z autobusu.
Podobnie jak Wilsonowi ścierpły mu nogi, których podczas długiej
jazdy w zbiorowej taksówce nie był w stanie wygodnie wyprostować.
Mimo że byliśmy bardzo zmęczeni i zrobiło się już późne popołudnie, nie zdecydowaliśmy się przenocować w mieście, jak to mieliśmy w planach. Poszliśmy tylko na herbatę, która smakowała o wiele lepiej niż wszystkie herbaty w Mombasie.
- Restauracje na wybrzeżu były ekstra, tutaj jednak jest zupełnie
inaczej, ale jeśli już pić chai, to tylko u nas - stwierdził Wilson.
Po posiłku, na który składały się lokalne dania, załatwiliśmy pi-kap na powrót do domu. Przed wyruszeniem w drogę kupiliśmy jeszcze za pozostałe po podróży pieniądze żywność na kilka następnych dni i wodę mineralną. Jeśli chodzi o podarunki dla członków rodziny, wystarczyło tylko na herbatę, cukier i słodycze dla dzieci, nie zapomnieliśmy też o obiecanych okularach słonecznych i kieszonkowej latarce dla kuzyna Langisa.
288
1
Pikap potoczył się w kierunku wioski i w końcu pokonawszy ostatni pas darniny, dotarł do naszego nowego ogrodzenia. Byłam zła na siebie, że na widok płotu i bramy znów poczułam wyrzuty sumienia.
Najpierw przybiegły do nas dzieci, potem zjawili się krewni i przyjaciele. Przywitaliśmy się serdecznie i goście weszli za nami do domu. Z powodu szybko zapadających ciemności zrobiłam się trochę nerwowa, gdyż obecność tylu ludzi w domu oznaczała, że muszę przygotować wszystkie lampy i sprawdzić, czy są gotowe do użycia.
Potem nadszedł czas przeprowadzenia inspekcji w zagrodach, mieliśmy więc dobry powód, aby na powrót zamknąć drzwi. Lpeta-ti poszedł za ojcem, który chciał z nim porozmawiać. Tymczasem z głośnym ujadaniem przybiegły nasze psy, machając ogonami z radości i domagając się pieszczot, nawet koty opuściły swoje kryjówki i przyszły się z nami przywitać. Kozy, zwłaszcza Willi i Walii, podobnie jak owce miały się wspaniale, mimo że podczas naszej nieobecności nie padało i trawa zaczynała powoli więdnąć. Krowy i mały byczek również byli w dobrej kondycji. Ze wzruszeniem patrzyłam, jak Lpetati obejmuje Namene i Nderre za szyje i szepcze im coś do ucha, a potem wita się z Mamouri, Saurą, Mzuri, Hekimą i Rangi--rangi jak z przyjaciółmi. Gdy się wyprostował i powiódł oczyma po zwierzętach i chatach, widząc jego promienny uśmiech, zdałam sobie sprawę, że w tym momencie czas spędzony wspólnie na wybrzeżu stał się dla niego niewyraźnym wspomnieniem.
Zachwyt wzbudziły w nas oba jagniątka, które wykonywały drobne, jeszcze trochę niezgrabne skoki. W ich ruchach było tyle radości życia, że wprost nie mogłam się na nie napatrzeć. Postanowiłam, że otoczę jagniątka i ich matkę szczególną troską.
Gdy zapadł zmrok, wróciliśmy do domu, mimo że Marissa i Ngarachuna zapraszały nas na chai. Nie chciałam jednak, aby marnowały na nas tę niewielką ilość produktów, którą zdołaliśmy przy-
289
wieźć dla krewnych. Bądź co bądź było nas łącznie z chłopcami cztery osoby, a Wilsona i Laitani zawsze musiałam napominać, aby ostrożniej obchodzili się z cukrem, gdyż obaj uwielbiali bardzo słodką herbatę. Wymawiając się zmęczeniem, życzyliśmy im dobrej nocy i skierowaliśmy się do naszego domku piękną spokojną dróżką, prowadzącą wśród zarośli aż do nowej, szerokiej bramy, doskonale widocznej dzięki jasnym kamieniom kwarcowym.
W domu posiedzieliśmy jeszcze chwilę na werandzie. Lampa naftowa dawała przytłumione, migotliwe światło. Zrobiłam herbatę, a potem kolejno spoglądaliśmy przez lornetkę, tak lubianą przez chłopców, z nabożną czcią obserwując gwiazdy. Nigdzie nie widziałam tak pięknego, bezkresnego i tak pełnego życia nieba jak tutaj.
Chłopcy i Lpetati pozostali na werandzie, rozmawiając, a ja tymczasem pościeliłam łóżka i przygotowałam przybory toaletowe i piżamy. Po wspólnej modlitwie Lpetati, Wilson i Laitani zapadli w głęboki sen. Mnie nie chciało się jeszcze spać, przebiegłam więc pamięcią kolejne etapy naszej wyprawy. Potem jeszcze raz przeczytałam listy odebrane ze skrytki pocztowej w Bamburi, przede wszystkim te z Niemiec, gdyż podczas jazdy autobusem i matatu tylko rzuciłam na nie okiem. Moje myśli powędrowały z równika do ukochanych osób na północnej półkuli. Pozostałam tam przez chwilę, obejmując spojrzeniem moich synów i przyjaciół. Jak ogromny był ten świat i równocześnie mały, jakie to cudowne, że istniał i że było mi dane przeżyć tak wiele.
Po cichu rozpakowałam swoją torbę podróżną, mając przy tym wrażenie, że w moich rzeczach zachowała się woń oceanu. Szczególnie intensywnie pachniały zebrane na brzegu muszle i kawałki korali. Unosząc z zamkniętymi oczami muszle do nozdrzy, czuło się przed sobą morze i rozległe plaże. Gdy na podłogę wysypało się trochę piasku, zebrałam go ostrożnie, wytrząsnęłam do szerokiego słoika, zakręciłam wieczko i napisałam na nim flamastrem "Mombasa, 2003".
290
Wilson, Laitani i Lpetati, oraz naturalnie ja sama, wynieśliśmy naprawdę wiele z tej wycieczki. Cieszyłam się, że zdecydowaliśmy się na nią, gdyż być może nieprędko zdarzy się okazja, aby wyruszyć na podobną wyprawę.
Już pierwszy wieczór w domu wyraźnie ukazał nam kontrast między różnymi rejonami kraju. Jakże inne, jak spokojne było życie tutaj w domu, bez ulic, samochodów, bez hałasu i świateł z zewnątrz, bez sklepów, restauracji, bieżącej wody, bez prądu i sprzętu, który działał dzięki niemu. Była za to cisza, rodzina, dzikie zwierzęta i lekki wiatr nieustannie wiejący nad górską doliną, suche powietrze znad kamienistych pustyni na północy, przesycone zapachem ziemi, kwiatów, trawy i aromatycznych liści.
Następnego ranka misjonarz przywiózł nasze dziewczynki do domu w towarzystwie koleżanek. Mutoni i Wahirze było trudno pożegnać się z przyjaciółkami, poprosiłam więc ich ojca, aby pozostali u nas jeszcze jeden dzień. Misjonarz był oczarowany naszym domem, wyrażał się z uznaniem o wszystkim, co zobaczył, i chwalił "nasze" dzieci, w których zachowaniu, jak to określił, widać było moją rękę.
- Ogromnie dużo pani osiągnęła jako matka zastępcza - stwierdził.
Kiedy przedstawił mi swój projekt umieszczania dzieci, głównie sierot, w rodzinach chrześcijańskich, musiałam mu, niestety, odmówić. W rodzinie Lpetati było wystarczająco dużo dzieci, z których wszystkie potrzebowały jakiejś formy pomocy. Gdy opowiedziałam misjonarzowi, jak zarabiam pieniądze i że muszę rokrocznie spędzać kilka tygodni na wybrzeżu, zrozumiał moją odmowę, mimo to jednak nad nią ubolewał.
Dni, a zwłaszcza wieczory, które pozostały nam do wyjazdu przybranych dzieci do szkoły, spędzaliśmy wspólnie w pobliżu domu, na zboczu pokrytym niebieskimi kwiatami, grając w różne gry i roz-
291
mawiając na werandzie, a także oczywiście przy płonącym kominku, co byłoby nie do pomyślenia w upalnej Mombasie. Z entuzjazmem wymienialiśmy się wrażeniami z podróży. Czułam się wspaniale w tej "patchworkowej" rodzinie, emanującej radością, dającej poczucie przynależności i bezpieczeństwa. Najchętniej nigdy nie wypuszczałabym chłopców i dziewczynek z domu, nawet jeśli wymagałoby to dużo pracy, dobrej organizacji i dalekowzroczności w działaniu. Śmiech, beztroska i wesoły nastrój, drobne, serdeczne gesty i słowa rozjaśniające dzień powszedni, czyniły mnie bezbrzeż-nie szczęśliwą.
- Rozważania na temat szkoły
Dwa dni przed rozpoczęciem szkoły i pójściem dzieci do nowych klas zorganizowałam transport do Maralal dla naszej szóstki; wciąż jeszcze nie mogłam przeboleć, że nie ma już wśród nas Nganat. Było mnóstwo rzeczy do załatwienia. I tak rzuciliśmy okiem na pokoje w internacie, sprawdzając, czy czegoś nie brakuje, i uzupełniliśmy wyposażenie dzieci. Przede wszystkim jednak czekały nas rozmowy z nauczycielami, które odbywały się zawsze przed zmianą klasy. Rzecz jasna, odwiedzałam pedagogów przybranych dzieci również bez szczególnych powodów, choćby po to, aby utrzymać dobry kontakt pomiędzy nimi, dziećmi i mną, a także Lpetati. Poprosiłam męża, aby mi towarzyszył. Nie był tym wprawdzie specjalnie zainteresowany, ale uważałam, że obecność Lpetati podczas rozmów jest ważna dla jego samopoczucia.
Lpetati nie mógł zajmować się nauką dzieci, tymi wszystkimi szkolnymi sprawami i zadaniami domowymi, gdyż brakowało mu znajomości rzeczy i wiedzy. Ale w końcu to również jego zasługą było, że dzieci czuły się szczęśliwe w naszym domu, nawet jeśli wspólnie spędzany czas ograniczał się tylko do ferii.
292
Lpetati miał wspaniałe podejście do dzieci, zachowywał się swobodnie w ich towarzystwie i posiadał intuicyjną umiejętność utrzymywania równowagi pomiędzy budowaniem autorytetu a tolerancją - na tym przede wszystkim opierał się jego sukces wychowawczy. Mimo licznych błazenad nigdy nie robił z siebie klauna. Jego dobry humor udzielał się wszystkim, dzięki czemu, obojętne czy siedzieliśmy przy stole lub kominku, czy graliśmy w różne gry, czy spędzaliśmy czas w inny sposób, w naszej rodzinie zawsze panowała serdeczna, radosna atmosfera. Dzieci kochały Lpetati. Był pośrednikiem między współczesnością, do której należała szkoła, a tradycją, z którą dzieci wskutek szczególnych okoliczności nie były już tak mocno związane. Dzięki Lpetati, biorąc udział w wielu plemiennych ceremoniach, na co ja również nalegałam, nie utraciły jednak z nią kontaktu. Oboje uważaliśmy, że dzieci mają prawo być dumne ze swego kulturowego dziedzictwa, nawet jeśli z niektórych zwyczajów, jak obrzezanie dziewcząt czy aranżowane małżeństwa, powinno się zrezygnować.
Szkoła wciąż jeszcze nie znalazła u wielu rodzin uznania, jakiego oczekiwał rząd. Jednakże duża liczba gmin w dystrykcie Sambu-ru zabiegała o budowę szkół i przedszkoli. Rodzice z naszej wioski w zasadzie nie mieli żadnego kontaktu z nauczycielami, większość z nich nawet nie widziała szkół swoich dzieci od środka. Również Lpetati ucierpiał na tym, że nie istniał obowiązek szkolny, a jego rodzinie nie wystarczyło pieniędzy na cały okres edukacji w szkole podstawowej, choć chętnie do niej uczęszczał i nauka przychodziła mu z łatwością. Z czasem pogodził się z tym, że ma niepełne wykształcenie. Niechętnie się do tego przyznawał i starał się ów fakt bagatelizować, był jednak przeczulony na punkcie swoich braków w wiedzy. Umacniałam go w przekonaniu, że dużo może nadrobić doświadczeniem. Niemniej był dumny z tego, że potrafi trochę pisać i czytać, jednakże tylko w suahili. W stosunku do dyrekcji szkoły
293
i wychowawców Lpetati wykazywał pewną nieśmiałość, mimo to uległ mojej prośbie i towarzyszył mi podczas rozmowy. Z szacunku dla nauczycieli starannie się umył, nasmarował kremem, użył dezodorantu, uczesał się oraz nałożył długie spodnie i jasną koszulę, a także "prawdziwe" buty i skarpetki.
Nasze przybrane dzieci mogły bez żadnych ograniczeń uczęszczać do szkoły i swobodnie snuć plany na przyszłość. Nie wszędzie tak było. Chociaż obecnie większość rodziców pochwalała naukę w szkole podstawowej, to już dalsze wykształcenie nie spotykało się z tak powszechną aprobatą. Było kosztowne. Gdyby dzięki wyrzeczeniom rodziców lub stypendium uzdolnione dziecko otrzymało szansę dalszej nauki, czy nawet pójścia na studia, musiałoby w przyszłości spłacić swój dług wobec rodziny, wspierając ją finansowo w miarę swoich możliwości. Tym samym każde dziecko czy młody człowiek zostaliby obarczeni ciężarem ponad ich siły. Świadomość przyjęcia takiego zobowiązania rodziła napięcia i niezadowolenie, poczucie bezradności i niesamodzielności. Oczekiwanie od latorośli, niekiedy nawet podparte groźbami, że pewnego dnia weźmie na swoje barki utrzymanie często nie tylko najbliższej rodziny, lecz także dalszych krewnych, mogło stać się dla niej prawdziwym koszmarem. Najlepszy przykład na to, jak nieprzejednana postawa rodzin potrafi unieszczęśliwić synów czy córki z dobrym wykształceniem, zyskałam w swoim najbliższym otoczeniu. Pewien zaprzyjaźniony z nami nauczyciel bezskutecznie próbował od dwóch czy też trzech lat poślubić oficjalnie, zgodnie z tradycją, swoją ukochaną i założyć własną rodzinę - urodziło im się nawet już dziecko. Nie starczało mu jednak na to pieniędzy, gdyż krewni nachodzili go bez ustanku, skarżąc się na problemy finansowe, a on nie miał odwagi, aby ich odprawić. W tych okolicznościach młody człowiek po prostu nie był w stanie ze swojej pensji, do której zgłaszali prawo jego krewniacy, opłacić zwyczajowych podarunków dla rodziców narzeczonej
294
i kosztów weselnego poczęstunku, nie mówiąc już o wprowadzeniu się do własnego domu, na który mógłby sobie pozwolić, gdyby nie ciążyły na nim tak poważne zobowiązania. Nawet w szkole unikał ponoszenia jakichkolwiek kosztów. Pomagałam mu niejednokrotnie, o czym jednak nikt w wiosce nie mógł wiedzieć, płacąc za niego drobne sumy, gdyż nie mogłam patrzeć, jak wszyscy członkowie rodziny domagają się od niego pieniędzy. Jak długo miało się to ciągnąć? Młody człowiek zaczął rozważać pomysł opuszczenia rodzinnych stron, by mieć w końcu spokój i móc stworzyć sobie własny dom. Przyrzeczono mu już nawet posadę nauczyciela w szkole poza dystryktem Samburu - mógłby rozpocząć tam pracę już za kilka miesięcy. Utrzymywał to w głębokiej tajemnicy, którą znała tylko jego żona i ja. Ufał mi, gdyż wiedział, że nigdy bym go nie zdradziła. Ten przykład pokazywał, że jeśli chodzi o szansę zdobycia niezależności młodych ludzi, dużo się jeszcze musiało u nas zmienić. Równocześnie wiedziałam, że Afrykanie w głębi duszy nie mieli dużych oczekiwań - nie dążyli do zrobienia kariery zawodowej ani nie pragnęli otaczać się luksusem. Niemal wszyscy mieszkańcy tego kontynentu potrafili cieszyć się życiem - jeśli tylko mieli co jeść i pić, do tego małą chatkę i ewentualnie własną niewielką rodzinę, nic więcej nie było im potrzebne do szczęścia. Nie myśleli o jakiejś nieokreślonej przyszłości i nie planowali jej, gdyż, jak już wspomniałam, liczyła się tylko chwila obecna, która była ważniejsza niż całokształt życia. Poza tym musieli mieć czas dla bliskich i przyjaciół - bez spoglądania na zegarek, bez gorączkowego pośpiechu, czas, aby żyć pełnią życia i je kochać. W ten sposób również ja się nauczyłam, jak niewiele potrzebuje człowiek, by być szczęśliwym i ile czczych błahostek potrafi to szczęście zakłócić.
W Europie obowiązuje zasada: coraz więcej, coraz szybciej, coraz efektywniej. Tutaj jest ona nie do przyjęcia. Przychylam się do opinii, że nie wolno eliminować niczego, co odciska charakterystycz-
295
ne piętno na tym szczególnym kontynencie, i nie tylko należy to zachować, ale też pielęgnować i wspierać, nie dopuszczając do wymieszania się z wpływami z zewnątrz, gdyż cała siła tkwi w samej Afryce. Jednak Afryka już ucierpiała, niektóre rodzime zwyczaje wymarły, tym bardziej należy więc chronić te, które się zachowały.
_ Rzucanie sandałów
Pewnego wieczoru pojawił się baba. Wyszli z Lpetati i długo siedzieli razem na zboczu. Obserwowałam obu, rozmawiali z ożywieniem, nie przeszkadzałam im jednak, cierpliwie czekając z kolacją. Już jakiś czas temu zapadł zmrok, ogień trzaskał w kominku, a świece i lampy naftowe rzucały ciepłe światło. Nieco później usłyszałam głosy Lpetati i baby na werandzie, a po chwili obaj weszli do domu. Odgrzałam zapiekankę z warzywami i nałożyłam ją na talerze.
- To jest bardzo dobre, dziecko - powiedział baba. - Bardzo dobre.
- Baba ma kłopot - zaczął Lpetati po dłuższej chwili. - Zawsze
bardzo dobrze się rozumiał z dwoma wazee z okolicy Kisimy, ale
podczas naszej nieobecności odprawił ich, gdyż chcieli od niego
pieniędzy. Myśleli, że ma pieniądze od ciebie. Prosili też o zastrzyki,
które kupiłaś dla naszego bydła, i preparaty witaminowe, gdyż kilka
krów wazee miało problemy z trawieniem. Baba dał im zastrzyki, ale
witamin odmówił. Teraz ktoś podburza wazee przeciwko nam, twier
dząc, że krowy pochorowały się od zastrzyków i że to my jesteśmy
temu winni. Wazee uwierzyli tej osobie i są ogromnie wzburzeni. To
bardzo niedobrze. Musimy coś z tym zrobić.
- Ale to przecież bzdura! - zdenerwowałam się. - Co za głupie
gadanie! Jeśli krowy zachorowały, to z pewnością wstrzyknięto im
złe lub zanieczyszczone preparaty, albo dawka była niewłaściwa.
Wielu stosujących zastrzyki najczęściej nawet nie potrafi przeczytać
296
na opakowaniu informacji o leku. A właściwie strzykawek nie powinno się nikomu przekazywać - wyraźnie to podkreśliłam - gdyż zawsze powinny być czyste, sterylne, jeśli wiesz, co to znaczy.
Byłam bardzo poruszona i wściekła na samą siebie, że zapomniałam schować strzykawki, by nie trafiły w ręce niepowołanych osób. Nie chodziło tylko o to, że dużo kosztowały i trudno je było dostać; wystarczającym powodem, aby zachować szczególną ostrożność, była nieznajomość zasad higieny wśród mieszkańców wiosek. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co mogło się stać, kiedy strzykawki leżały gdzieś porzucone wokół chat. Nikt nie wiedział, co znaczy słowo "sterylne" i nikt się nim nie przejmował. Naturalnie byłam też zła na babę, że nie zważał na moje pouczenia. Nie mogłam mu jednak tego powiedzieć, nie przysługiwało mi prawo krytykowania go za cokolwiek. A to, że chciał pomóc innym, nie było niczym niewłaściwym. Gdyby wiedział, jakie skutki pociągnie za sobą pożyczanie strzykawek, z pewnością postąpiłby inaczej.
Baba nic nie powiedział, nawet na mnie nie spojrzał. Zdawał się poświęcać całą swoją uwagę zapiekance na talerzu, zauważyłam jednak, że niespokojnie szurał nogami po podłodze.
- No i co teraz? - zapytałam po chwili.
- Baba i ja sprowadzimy jutro pewnego mzee, który prędko ustali,
co się stało z krowami, kto rozpowiada te kłamstwa i podjudza star
ców przeciw nam.
- A kim jest ten mzee, którego chcecie sprowadzić, i skąd miałby coś
wiedzieć na temat tej historii? - zapytałam Lpetati, gdy baba wyszedł.
- Zdziwisz się - odparł Lpetati. - Ten mzee ma specjalne buty,
podobne do twoich sandałów z Niemiec, które odpowiedzą na
wszystkie pytania, ale tylko on może nimi rzucać i tylko on umie
odczytywać odpowiedzi wskazane przez buty. Baba już kiedyś sam
próbował, ale nie potrafi odgadywać tak dobrze jak mzee, który się
na tym doskonale zna.
297
Skinęłam tylko głową, aby nie wprawiać go w zakłopotanie i nie rozczarować, pomyślałam jednak swoje, uważając całą historię za hochsztaplerstwo, tym niemniej zostawiłam sobie małą furtkę, gdyż są na tym świecie rzeczy, których nie da się objąć rozumem.
Gdy baba i Lpetati sprowadzili mzee, byłam bardzo ciekawa, w jaki sposób będzie on ustalał, kim jest osoba, która kieruje tak poważne oskarżenia pod naszym adresem. Musiałam wytrzymać jeszcze jeden dzień, gdyż starzec wędrował do nas z babą i wujkiem Mousse, robiąc po drodze liczne przerwy na odpoczynek. W końcu mzee, szczupły starszy mężczyzna, pojawił się w towarzystwie baby, Lpetati, wujka Mousse, Marissy, ciotki Kakomai i starej Susanah. "Rzucający sandałami" miał na sobie znoszony, przymały strój safari i zarzucone na niego luźno udrapowane shuka, w niebiesko-czerwoną kratę. Rozejrzał się po domu, nie zdejmując prostokątnych okularów słonecznych, które zupełnie nie pasowały do mężczyzny w jego wieku. Wypiliśmy herbatę na werandzie, jedząc do niej kromki białego chleba posmarowane margaryną Blue-band i miodem. Zużyłam cały nasz zapas tych "specjałów", gdyż wszyscy mieli zadziwiająco dobry apetyt. Po wypiciu herbaty mzee polecił mi i Lpetati opróżnić pokój z mebli. Potem usiadł na podłodze, prosząc nas, byśmy usadowili się obok niego w kręgu i zdjęli buty. Przed mzee leżały dwa płaskie, ręcznie wykonane sandały, ozdobione różnokolorowymi paciorkami na wąskich, czarnych rzemykach.
- Wierzch symbolizuje kobietę - wyjaśnił - a podeszwa mężczyznę. Jeżeli sandały leżą obok siebie, a ich czubki wskazują ten sam kierunek, oznacza to "tak". Jeżeli pokazują inne kierunki, oznacza to "nie". Poza tym wskazują miejsce, gdzie mieszka osoba mająca złe zamiary i czy jest to kobieta czy mężczyzna. Wszystko to odkryją moje buty. Nigdy nie kłamią. Odpowiedzą również na wasze pytania, jeśli tego zechcę. Nawiążą z wami kontakt poprzez odkryte stopy.
298
W pokoju zapadła cisza. Potem mężczyźni zaczęli się modlić, a starzec mruczał coś do siebie. Nagle po pytaniu:
- Czy jest osoba, która sieje niepokój? - Podrzucił lekkie skórza
ne sandały wysoko w górę. Upadły na pokrytą linoleum podłogę
obok siebie, z czubkami skierowanymi w tę samą stronę. - Tak
- wyjaśnił mędrzec. Odczekał chwilę. - Czy ta osoba jest mężczyzną?
Sandały znów wylądowały z głośnym plaśnięciem na podłodze. Tym razem jeden leżał na drugim, odwrócony w przeciwnym kierunku.
- Kobieta - zinterpretował ułożenie sandałów mm.
- Gdzie ta kobieta mieszka? - Zadając pytanie po raz kolejny,
podrzucił buty w górę. Ich czubki wskazywały na południowy
wschód od nas, być może chodziło o Kisimę, być może o Ikiloriti.
Nagle przyszła mi na myśl bigotka Aglaii.
Przyglądanie się tej procedurze było fascynujące, choć nie wierzyłam, że nawet mając do dyspozycji "cudowne sandały", można w ten sposób zdobyć jakiekolwiek informacje.
A potem uśmiechnęłam się, myśląc o tym, że z pewnością żadne ułożenie sandałów nie pomoże uzyskać odpowiedzi na pytanie "dlaczego".
Mzee spojrzał na mnie karcącym wzrokiem, jak gdyby odgadł moje myśli, i gestem nakazał mi z powrotem wyprostować nogi, które dla wygody podwinęłam pod siebie. Zdałam sobie sprawę, że nie odpowiada mi to siedzenie w kręgu ze starszymi ludźmi, że po prostu czuję się tu nie na miejscu.
- Czy osoba, która czyni zło, mieszka w tej wiosce? - pytał dalej
mzee. Sandały odpowiedziały "nie", a kierunek znów wskazywał na
Ikiloriti lub Kisimę.
Irytowały mnie poważne twarze uczestników ceremonii. Czyżbym zbyt lekko podchodziła do oskarżeń? Czy naprawdę konieczne było sprowadzenie "rzucającego sandałami", aby wyjaśnić kwestię
299
zarzutów? A gdyby rzeczywiście coś z tego wynikło, czy powinniśmy podjąć jakieś działania - i jak miałyby one wyglądać? Jaka będzie reakcja baby, kiedy pozna odpowiedź? A może tylko szukał potwierdzenia swoich podejrzeń?
Dla mnie sprawa była właściwie jasna. To, czy krowy rzeczywiście zachorowały po zaaplikowaniu im leków, wyjaśniłby przecież weterynarz. Byłam gotowa zapłacić za jego wizytę, gdyby drugiej stronie brakowało na to pieniędzy. Najważniejsze, by wreszcie zapanowała zgoda.
Niepokoiło mnie jednak, że zwrócono się do baby z prośbą o pieniądze i zrobili to ludzie, którzy nie należeli do naszej rodziny ani do naszego klanu. Uważano powszechnie, że dobrze nam się powodzi. Ale tak naprawdę "dobrze" nie powodziło się ani nam, ani innym, nawet przy mojej skromnej pomocy. Jedynie nasze życie było pod wieloma względami lżejsze. W tym momencie zazdrość wydawała mi się o wiele groźniejsza niż jakiekolwiek zarzuty przeciwko nam.
Tym bardziej że rodziny, z którymi baba wszedł w zatarg, posiadały więcej bydła niż my wszyscy razem wzięci.
Kolejne pytania "rzucającego sandałami" docierały do mnie jakby przez mgłę. Mzee z zapałem kontynuował swoje "śledztwo", wspierany przez babę i Lpetati. Również obie kobiety odzywały się coraz częściej. Ja jednak nie chciałam o niczym wiedzieć i nawet obawa, że mędrzec poczuje się obrażony, nie mogła mnie zmusić do uczestnictwa w zadawaniu pytań.
Za to coraz usilniej zastanawiałam się nad moim planem wezwania weterynarza, który mógłby sprawdzić, w jakim stanie są rzekomo chore krowy, i powiedzieć coś na temat być może nieprawidłowego obchodzenia się ze strzykawkami, niewłaściwych dawek czy podawania przeterminowanych leków. W tej chwili wydawało mi się to najprostszym rozwiązaniem pozwalającym zakończyć spór.
300
Gdy zapadł wieczór i zrobiło się ciemniej, zapaliliśmy z Lpetati świece i lampy naftowe, prosząc uprzednio mzee o zgodę. Po ciemku trudno byłoby mi przygotować herbatę. Podczas przerwy, którą spędziliśmy, siedząc nadal na podłodze, odczekałam chwilę i ostrożnie wspomniałam o możliwości zbadania krów przez weterynarza. Była to dla mnie bardzo ważna sprawa i ze względu na całą sytuację nie chciałam jej rozważać z babą i Lpetati za plecami "rzucającego sandałami" oraz naszych gości, a już na pewno nie zamierzałam działać na własną rękę.
- Być może obaj, światły mzee - tu skinęłam głową w kierunku
"rzucającego sandałami" - i weterynarz wspólnie dojdziecie praw
dy - powiedziałam dyplomatycznie. Mój głos odbijał się echem od
ścian pustego pomieszczenia. Przez chwilę nikt się nie odzywał,
a potem nagle rozpoczęła się ożywiona dyskusja.
- Już niebawem będziemy wiedzieć, kto nas oczernia - stwier
dził Lpetati. - Cierpliwości, mzee potrafi uciszyć złe języki. - Baba
skinął potakująco głową.
- Nie potrzebujemy weterynarza, poza tym jest drogi.
Gdy krótko przed północą zakończył się czas na pytania i mzee trzykrotnie splunął na swoje drogocenne sandały, co oznaczało błogosławieństwo, a potem wsunął je do kieszeni kurtki safari, wrócono do mojej propozycji.
- Oczywiście, możecie wezwać weterynarza, by obejrzał chore
krowy, nie mam nic przeciwko temu - powiedział mzee. - Nie jestem
uzdrowicielem, tylko znawcą ludzi i rozwiązuję konflikty, a moi
pomocnicy - tu spojrzał na tkwiące w kieszeni sandały - wyjawiają
mi wiele tajemnic.
Spodobała mi się wypowiedź mzee i podałam mu rękę. On jednak wydawał się jeszcze na coś czekać. Lpetati i ciotka Kakomai pocierając kciukiem o palec wskazujący, dali mi do zrozumienia, że powinnam mu zapłacić.
301
- Uczynił nam honor i oddal wielką przysługę. Poświęcił swój
czas i swoje siły dla naszej sprawy, a jego wiedza będzie bardzo po
mocna. -Wujek Mousse był o tym głęboko przekonany.
Gdy po raz drugi podałam rękę "rzucającemu sandałami" i poczuł w niej banknoty, podniósł się z podłogi. Rzuciwszy okiem na zapłatę, wyraźnie zadowolony jeszcze raz zapewnił, że wszystko obróci się na dobre.
Opuścił dom wraz z babą i wujkiem Mousse, a ja i Lpetati odprowadziliśmy członków starszyzny i kobiety do zamkniętej bramy, oświetlając drogę lampą naftową.
Potem znieśliśmy meble z werandy, ustawiając je na powrót w pokoju kominkowym.
W pewnej chwili usłyszeliśmy hieny, wyszliśmy więc na zewnątrz, kierując światło latarek na zbocze i stwierdzając z ulgą, że nasi goście dotarli już do swoich chat, a głosy drapieżników dochodzą z innej strony. Gdyby sytuacja była niebezpieczna, mężczyźni i kobiety z pewnością zawróciliby z drogi.
Rozmawialiśmy jeszcze z Lpetati jakiś czas o "rzucającym sandałami". Lpetati, jak zawsze, mocno wierzył we wszystko, co objawił im plemienny mędrzec. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że sandały "mówiły" prawdę. Rozmowa przeciągnęła się i tego wieczoru Lpetati położył się do łóżka później niż zwykle.
- Zakładając, że ktoś rzeczywiście knuje intrygi przeciwko babie
i nam, czy powinniśmy jakoś na to zareagować, czy dać temu spo
kój? - zapytałam, kiedy po wspólnej modlitwie przysiadłam jeszcze
na brzegu łóżka Lpetati.
- Między ludźmi nie powinno być niewyjaśnionych spraw
- powiedział z głębokim przekonaniem. - Być może zostaną zapo
mniane, ale mogą też doprowadzić do trudnych sytuacji. Takie nie
porozumienia są bardzo niebezpieczne.
- Masz rację, Simba lal Ale pozwól mi też sprowadzić weterynarza.
302
- Naturalnie, że weterynarz może obejrzeć zwierzęta - to jego zawód, ale i tak nie zdobędzie wiedzy, jaką posiada "rzucający sandałami". Posiedź jeszcze ze mną przez chwilę, oltau- poprosił mnie, gdy chciałam wstać.
Czas pomóc innym
Już dwa dni później wybrałam się do Maralal, aby porozmawiać z weterynarzem i poprosić go o opinię w sprawie chorych zwierząt. Jako lekarz z ukończonymi studiami z pewnością będzie umiał powiedzieć, czy obawy baby są uzasadnione. Mnie osobiście chodziło
0 ustalenie, czy krowy w okręgu Kisima rzeczywiście były chore,
a jeżeli tak, to na co.
Ponieważ weterynarz był w drodze i nikt nie wiedział, kiedy znów pojawi się w lecznicy, musiałam przenocować w Maralal. Bardzo żałowałam, że nie udało mi się z nim spotkać od razu, gdyż chciałam mieć tę nieprzyjemną sprawę jak najszybciej za sobą.
Skoro byłam już na miejscu i miałam wolny czas, postanowiłam odwiedzić moich przyjaciół z Nairobi oraz porozmawiać z dyrektorem szkoły Wilsona, który miał kilka adresów instytucji kształcących nauczycieli. Naturalnie oprócz renomy tych placówek i ich lokalizacji, interesowały mnie również koszty nauki.
U moich przyjaciół poznałam dwoje ułomnych dzieci, chłopca
1 dziewczynkę, które z powodu zdeformowanych rąk i nieprawidło
wego ułożenia stopy nie uczęszczały do szkoły. Nie mogły pokony
wać większych odległości, nie były też w stanie utrzymać w ręce książ
ki czy ołówka.
- To schorzenie przypomina dziecięce porażenie mózgowe, ale nim nie jest - powiedziała moja przyjaciółka. - Słyszeliśmy nawet, że takie deformacje można operować. Te dzieci są siostrzeńcami
303
mojej gosposi i kiedy nie ma się nimi kto zająć, przyprowadza je do nas. Dzieci, abstrahując od kalectwa, są wyjątkowo bystre i świetnie dogadują się z naszymi bliźniaczkami. Chętnie śpiewają, ciągnie je też do podręczników błiźniaczek, nie mogą ich jednak przeglądać, wciąż wypadają im z rąk. Szkoda, że nie można tej dwójce pomóc tak, jakby się chciało. - Przyjaciółka miała łzy w oczach. - Mamy wielkie szczęście w życiu! Nasze dzieci są nie tylko zdrowe, ale każdego dnia dają nam mnóstwo radości.
Historia kalekich dzieci poruszyła mnie do głębi. W Niemczech nigdy nie widziałam tego rodzaju deformacji, ale w Afryce występowały one bardzo często. Teraz jednak po raz pierwszy zetknęłam się z nimi bezpośrednio. Chłopiec o imieniu Daniel miał prawie trzynaście lat i bardzo przypominał Laitani. Miał żywą, szczupłą twarz. Kalectwo sprawiało, że zachowywał się z rezerwą, jednak stopniowo coraz śmielej uczestniczył w rozmowie i odpowiadał, choć cichym głosem, na moje pytania. Dowiedziałam się, czym się interesuje i co najbardziej lubi robić. Zdradził mi, że najchętniej zostałby nauczycielem, a marzy o tym, aby nauczyć się jeździć na rowerze, grać w piłkę nożną i "podróżować po całym świecie, najlepiej z aparatem fotograficznym". Rozmawiając ze mną, trzymał głowę lekko pochyloną w lewo, gdyż, jak wyznał, na prawe ucho lepiej słyszy. Być może to również mogłoby wyjaśnić badanie lekarskie - pomyślałam.
Chłopiec zdobył mój ogromny szacunek, kiedy się dowiedziałam, że sam, z pomocą błiźniaczek, nauczył się czytać. Dziewięcioletnie bliźniaczki były bardzo ładne. Nosiły najczęściej typowo afrykańskie fryzury - ciasno splecione warkoczyki, ozdobione kolorowymi gumkami do włosów i plastikowymi perełkami, co wyglądało bardzo słodko. Były dobrymi uczennicami, mówiły słabo w języku Samburu, ale za to doskonale po angielsku i w suahili. Dziewczynki bardzo mnie lubiły i kiedy przyjeżdżałam do przyjaciół w odwiedziny, wybiegały mi naprzeciw, a potem nie odstępowa-
304
ły mnie na krok. One również z łatwością dawały się polubić. Były bardzo bystre i ciekawe świata, a pewnego razu zupełnie odebrało mi mowę, kiedy zaimprowizowały przede mną mały skecz. Najchętniej jednak lubiły śpiewać do wtóru gitary lub słuchać moich opowieści o Niemczech czy wybrzeżu. Z tego powodu często wysyłałam im z Mombasy widokówki.
Dziewczynka z silnie zdeformowaną stopą, nieśmiała jedenastolatka, miała na imię Maria. Nie była ładna w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa, miała jednak duże, lśniące oczy, śliczny, prosty nosek i przeuroczy uśmiech.
Niesprawne ręce i niezgrabny chód były dla dziewczynki szczególnie uciążliwe. Nigdy nie znajdzie męża i nie będzie nawet mogła zadbać sama o siebie, gdyż nie poradzi sobie z najprostszymi pracami domowymi. Jeśli nikt Marii nie pomoże, będzie zawsze zależna od innych ludzi.
Starałam się zachowywać jak najdelikatniej, gdyż chciałam, aby dzieci pozbyły się nieśmiałości w stosunku do mnie. One jednak najwyraźniej widziały we mnie zwykłą, nieróżniącą się od innych kobietę, która z pewnością chciała dla nich dobrze. Szybko nabrały odwagi i rozmawiały ze mną swobodnie. Chciały wiedzieć, skąd przyjechałam, czy to daleko stąd, czy mam męża i dzieci, a także, co robię w Kenii. Śmialiśmy się często, a ja coraz bardziej pragnęłam im pomóc.
Poczekałam na właściwy moment, by dzieci nie słyszały, i powiedziałam o tym mojej przyjaciółce i jej mężowi:
- Czy znacie może tutaj jakiegoś lekarza, z którym mogłabym porozmawiać o ich chorobie? Jeżeli tylko da się coś dla nich zrobić - może w grę wchodziłaby operacja - hańbą byłoby nie spróbować. Chciałabym ustalić, czy są jakieś możliwości leczenia tych deformacji i jak przedstawiają się koszty. Czy rozmawialiście już na ten temat z rodzicami dzieci?
305
- Nie, żadne z nich z pewnością nie będzie chciało rozmawiać
o leczeniu. Wiesz przecież, co Afrykanie o tym myślą. Jesteśmy po
stępowymi chrześcijanami i oczywiście nie wierzymy w przesądy,
a zwłaszcza w to, że choroby są karą za jakieś bliżej nieokreślone prze
winienia. - Mąż przyjaciółki roześmiał się. - Gdyby tak na to spoj
rzeć, niemal wszyscy ludzie byliby chorzy!
- Znamy ojca dzieci - mówiła dalej przyjaciółka. - To uczciwy,
skromny człowiek. Rodzina pochodzi z Marsabitu, później miesz
kała przez dłuższy czas w Baragoi. Chłopiec i dziewczynka mają
jeszcze dziewięcioro rodzeństwa, ale jak twierdzi nasza gosposia,
wszystkie pozostałe dzieci są zdrowe. Ojciec zarabia, handlując na
rzędziami. Wiele z nich wykonuje własnoręcznie. Kupiliśmy od nie
go kilka rzeczy, aby je sprzedać po wyższej cenie w tutejszym
sklepie. Jednak już od dawna nic nam nie przyniósł, podobno ma
teriały są bardzo drogie.
Myśl o ewentualnej pomocy dzieciom zaprzątała mnie coraz bardziej. Teraz, kiedy poznałam je bliżej, ich los przestał mi być obojętny.
Podjęłam spontaniczną decyzję, że jeśli leczenie obojga okaże się możliwe, obciążę konto pomocnicze. Na tym koncie znajdowały się pieniądze z datków ofiarowanych "na szczytne cele", które otrzymałam w Niemczech podczas cyklu odczytów o Afryce. Trudno było o bardziej szczytny cel! Czy mogło być coś wspanialszego, niż dać dzieciom szczęście, pomagając im wrócić do normalnego życia?
Weterynarz, do którego wybrałam się do Maralal, zszedł chwilowo na nieco dalszy plan. Rzecz jasna, rozmowa z nim była niezbędna, by załagodzić napiętą sytuację w domu. Od wizyty weterynarza, od zbadania chorych krów bardzo wiele zależało, być może więcej, niż potrafiłam sobie w tym momencie uświadomić.
Byłoby wspaniale, pomyślałam, gdyby w obu przypadkach dopisało mi szczęście. Weterynarza musiałam przekonać o konieczno-
ści zamienienia kilku wyjaśniających słów z babą i wazee, starszym plemienia, który tak dopiekł babie, i prosić o obejrzenie krów rzekomo chorych po podaniu zastrzyków. Weterynarz z pewnością posiadał własny samochód, gdyż z racji swego zawodu był w ciągłych rozjazdach. Musiałabym zatem pokryć jedynie koszty benzyny i ewentualnie zapłacić stosowną rekompensatę za poświęcony nam czas.
Tego wieczoru jeszcze długo siedziałam z przyjaciółmi w małym pokoju bawialnym o pomalowanych na zielono ścianach, pełnym pracowicie wydzierganych koronkowych serwetek - tak jak to lubią Afrykanie - na sofie, stole i fotelach, a także obrazów i fotografii
0 treści religijnej oraz cytatów z Biblii wiszących na ścianach i na
szafie. Afrykanie preferują raczej "drobnomieszczański" styl i "afry
kański szyk", które wyobrażają sobie zupełnie inaczej niż Europej
czycy. Elegancję w wydaniu europejskim spotyka się jedynie w hote
lach i obiektach turystycznych.
Po porannej herbacie przyjaciółka dała mi namiary na pewnego lekarza, chirurga, i opisała drogę do jego gabinetu.
- Powiedz, że przychodzisz z naszego polecenia, on nas dobrze zna - poradziła mi.
Po niedługim czasie znalazłam się w niewielkiej, ciasnej, skromnie wyposażonej prywatnej klinice. Chirurg wysłuchał mnie z zainteresowaniem, od czasu do czasu kiwając przyjaźnie głową, i wyjaśnił, że najczęstszą przyczyną tego typu zwyrodnienia stawów rąk
1 nieprawidłowego ułożenia stopy jest nawrotowe zapalenie stawów,
które może się wywiązać po niewyleczonej, przewlekłej infekcji, na
przykład po ciężkiej anginie.
-Wszystko przez ignorancję rodziców - stwierdził lekarz. - Nie chodzą z dziećmi do lekarza, gdyż mają nadzieję, że jakoś to będzie, starają się nie myśleć o chorobie lub boją się, że leczenie będzie drogie. A przecież uzdrowiciele także każą sobie płacić. Tak, to smutne,
307
że w większości przypadków choroba rozwija się na skutek ignorancji rodziców. Często też doprowadzają do kalectwa nieprawidłowo podawane zastrzyki przeciwko malarii i stany zapalne, które niele-czone atakują kości. - Lekarz westchnął. - A pani - upewnił się jeszcze raz - chciałaby poddać te dzieci leczeniu?
Uzgodniliśmy, że przyprowadzę do niego Daniela i Marię, aby mógł ocenić stan zaawansowania choroby. Potem miał ustalić ze mną dalszy tok postępowania. Jak stwierdził, będę się musiała liczyć z kosztami rzędu trzystu euro.
Odetchnęłam z ulgą. Pieniądze z datków pozwolą mi uregulować rachunek za leczenie, a nawet zostanie ich jeszcze trochę. Tę sumę mogłabym przeznaczyć na kupno odpowiedniego ubrania i wyposażenia do szkoły dla dzieci, oraz butów, prawdopodobnie pierwszych w ich życiu.
Radość, że mogę pomóc Marii i Danielowi, uskrzydliła mnie. Już od dawna nie czułam się tak dobrze.
W radosnym nastroju wróciłam do przyjaciółki i jej męża.
- No i jak, wiesz już coś? - dopytywali się oboje. Opowiedziałam
im o rozmowie z lekarzem.
Moi przyjaciele z zainteresowaniem słuchali, gdy powtórzyłam im jego słowa na temat deformacji kończyn i jej przyczyn.
- Gdyby było wiadomo o tym wcześniej, nie czekałoby się tak
długo - stwierdził mąż mojej przyjaciółki. - Człowiek uczy się przez
całe życie.
- Czy lekarz ma jakieś pojęcie, ile to może kosztować?
-Jeśli nie będzie komplikacji, koszty nie są aż tak wielkie. Mogę je nawet sama pokryć. Wspaniałe wiadomości, prawda? Lekarz chciałby zobaczyć Marię i Daniela i poznać historię ich choroby.
- Zawieziemy dzieci do kliniki samochodem - powiedziała moja
przyjaciółka. - Chętnie poszłabym z wami, gdyż mnie to również
bardzo interesuje.
308
Imponowała mi jej przedsiębiorczość. Jak bardzo różniła się pod tym względem od kobiet z naszej wioski! Znała języki, umiała prowadzić samochód, pracowała w sklepie z materiałami budowlanymi męża, gdzie zajmowała się zamówieniami, wychowywała czwórkę dzieci, z których najstarsze, chłopiec, uczęszczało już do szkoły z internatem, i prowadziła dom. Wprawdzie pomagała jej w tym ciocia Marii i Daniela, ale decyzje, co należy załatwić, kiedy zrobić sprawunki i co trzeba ugotować, przyjaciółka podejmowała sama. Często też sama robiła zakupy. Ponadto pomagała dzieciom w lekcjach i śpiewała w chórze kościelnym. Jej mąż był równie pracowity. Dokonywał zakupów, realizował zamówienia, rozwożąc materiały budowlane wypożyczoną ciężarówką na miejsce i prowadził księgowość. Poza wszystkim był kochającym ojcem, sumiennie wykonującym swe obowiązki, a kiedy wracał po pracy do domu, dzieci zawsze witały go radosnymi okrzykami. Obydwoje rodzice prowadzili też wspólnie nowy pensjonat.
Dwa dni później zawieźliśmy Marię i Daniela do lekarza, uspokajając wcześniej ich obawy przed wizytą w klinice. Na szczęście dzieci były bardziej otwarte, niż myśleliśmy, i ciekawe, jak potoczą się dalsze wydarzenia - zyskały przecież nadzieję, że zostaną wyleczone.
Lekarz gruntownie je zbadał, robiąc przy tym notatki.
-Winszuję wam, będziemy mogli coś z tym zrobić! - powiedział serdecznym tonem i wyjaśnił nam, jak przebiegnie leczenie. - Za-gipsujemy najpierw chore kończyny, tak by przez około dziesięć dni mogły powoli wracać do swego pierwotnego położenia, później nowy gips, znów lekkie przekręcenie kończyn i tak dalej, dopóki nie będzie można operować. Podczas operacji zostaną skrócone ścięgna. Ogólnie rzecz biorąc leczenie potrwa kilka tygodni, może nawet miesięcy, należy więc zachować cierpliwość. - Potem zapytał nas: - Gdzie dzieci będą przebywać podczas leczenia? Nie mieszkają tu-
309
taj, a chciałbym, aby były pod nadzorem. Mogą się wprawdzie poruszać, kuśtykając, ale nie powinny pozostawać bez opieki. Tylko bądźcie cierpliwe - powiedział lekarz, śmiejąc się do dzieci. - To trochę trwa, zanim zajdą takie zmiany, jak w waszym przypadku, i odwrócenie ich również musi trochę potrwać.
Podobał mi się ten lekarz. Prawdopodobnie sam był ojcem.
Był na tyle uprzejmy, że nie wspomniał ponownie o kosztach, sama więc zagadnęłam go na ten temat i wpłaciłam zaliczkę.
- Gips zostanie zamówiony jeszcze dzisiaj - zapewnił i zwrócił się do dzieci: - Leczenie rozpoczniemy już w tym tygodniu. Dostaniecie tu u nas takie białe ręce i każde z was jedną białą nogę. Będziecie je mogły pomalować. - Lekarz roześmiał się i mrugnął do nich. - A potem musicie pomóc w leczeniu i być bardzo ostrożne.
Zastanawiałam się, czy na jakiś czas nie zaopiekować się dziećmi. Gdyby same tego chciały, a rodzice i lekarz wyraziliby zgodę, mogłabym je zabrać na tydzień czy dwa do naszej wioski. Z pewnością w nowym otoczeniu czas płynąłby im szybciej.
Chciałam jednak spokojnie to przemyśleć i porozmawiać z Lpe-tati. Nie musiałam go wprawdzie pytać o pozwolenie, ale powinien zostać przynajmniej o tym poinformowany. Jeśli zaaprobuje mój pomysł, tym lepiej.
Gdy opuściliśmy gabinet lekarza, weszła do niego lamentująca kobieta z twarzą ściągniętą bólem, wsparta na ramieniu nastoletniego chłopca. Kiedy się mijałyśmy, spojrzała na mnie lśniącymi oczami, usiłując przywołać na usta znużony uśmiech.
Nie wiem, co się stało, ale ta kobieta zwróciła moją uwagę; miałam wrażenie, jakbym ją już gdzieś widziała, a nawet z nią rozmawiała. Zdecydowałam się zaczekać z Marią i Danielem w poczekalni, sama nie wiem dlaczego. Po prostu coś mnie do tego zmusiło.
Próbowałam się skoncentrować, spoglądając przez drzwi poczekalni na rozległy trawnik, po którym szło kilkoro ludzi. Na jego
310
końcu stał płaski budynek z pomalowanymi na turkusowoniebie-sko drewnianymi drzwiami; na dwóch z nich widniał napis "WC", na kolejnych dwóch - "Łazienka". W pobliżu zainstalowano grill. Niewielką poczekalnię wypełniły kłęby dymu, pachniało cebulą, czosnkiem i pieczonymi na ruszcie potrawami.
Po pewnym czasie drzwi gabinetu, najwidoczniej niedomknięte, uchyliły się i mimowolnie usłyszałam fragment rozmowy kobiety z lekarzem, nie rozumiejąc jednak wszystkiego.
Kobieta z chłopcem ponownie weszli do poczekalni. Przechodząc obok, kobieta, która teraz trzymała w ręce laskę inwalidzką, trąciła mnie lekko w ramię. Czy zrobiła to specjalnie, czy przypadkowo, a może była to niema prośba? Wyglądała na bardzo zatroskaną. Przez moment stałam bez ruchu, a potem, nie zastanawiając się długo, odważnie zapukałam do gabinetu i jeszcze raz weszłam do środka.
- Zaczekajcie chwilę - powiedziałam do Marii i Daniela. - Za
raz wrócę.
Lekarz zapisał coś w notesie, po czym polecił pielęgniarce, aby przygotowała leki i zaprowadziła ranną kobietę wraz z dziećmi na posiłek, wydawany przez siostry miłosierdzia w centrum Maralal.
- Przepraszam - zwróciłam się do lekarza - chodzi mi o kobie
tę, która właśnie była u pana. Nie chciałabym uchodzić za wścibską,
ale mam wrażenie, że ją znam. - Nie wyjawiłam mu, że dotarły do
mnie jego słowa o koniecznej operacji. -Jeśli przeszkodą w leczeniu
jest brak pieniędzy, być może mogłabym pomóc. - Ze zdziwieniem
usłyszałam swój głos mówiący coś, czego w ogóle nie przemyślałam.
Naprawdę nie wiedziałam, co mnie naszło. Lekarz przyglądał mi się uważnie. Przez kilka minut rozważał, czy może odstąpić od zasady zachowania tajemnicy lekarskiej.
- Ma dwa złamane żebra i musi zostać natychmiast zoperowana
- powiedział w końcu. - Mam do dyspozycji niewielkie fundusze,
311
a ta kobieta musi pojechać do specjalistycznej kliniki w Nairobi, ale na to, niestety, nie starczy mi środków. Naprawdę wielka szkoda. - Potem opowiedział o kulisach wypadku. - Aby utrzymać rodzinę, kobieta ta trudni się wyrobem węgla drzewnego, który sprzedaje do kilku restauracji i prywatnych domów. Podczas zbierania drewna w lesie jedna z gałęzi tak nieszczęśliwie spadła jej na plecy, że kobieta doznała złamania żeber. Musi wykarmić czwórkę dzieci, mąż opuścił ich już dawno temu. Chyba była z nim wtedy na wybrzeżu. Ból jest tak silny, że ledwie się porusza, ale dzieci jej potrzebują. Jeśli nie będzie mogła pracować, nie dostaną nic do jedzenia. To proste. Szkoda, wielka szkoda.
- Chętnie pomogę - powtórzyłam. - Wpadnę do pana jutro,
byłabym wdzięczna, gdyby pan do tej pory się zorientował, z jaką
sumą należy się liczyć, by umożliwić tej kobiecie operację.
Lekarz ponownie spojrzał na mnie badawczo.
- Zajmę się tym.
Byłam coraz bardziej przekonana, że znam tę kobietę w związku z jakąś nieprzyjemną historią. Lekarz mówił o wybrzeżu. Z pewnością sobie przypomnę, gdzie ją już widziałam. Ale dlaczego tak się przejęłam jej losem?
Wolno wracałam z Marią i Danielem do domu przyjaciół. Ludzie przyglądali nam się z ciekawością, niekiedy wręcz bezceremonialnie się na nas gapiąc: biała kobieta z dwojgiem kalekich dzieci. Jednak w połowie drogi spotkaliśmy męża mojej przyjaciółki, który wyjechał nam naprzeciw i odwiózł nas do domu.
Ponieważ następnego dnia ponownie chciałam zająć się dziećmi i porozmawiać z lekarzem, przenocowałam w Maralal. Długo nie mogłam zasnąć. Moje myśli krążyły wokół dzieci i kobiety, którą widziałam u lekarza. Przygnębiał mnie również fakt, że nie udało mi się jeszcze spotkać z weterynarzem. Podczas kolejnej próby złożenia mu wizyty, znów nie było go w lecznicy. Zastałam, co prawda,
312
na miejscu jego asystenta, niezwykle uprzejmego człowieka, który sprawiał wrażenie godnego zaufania, był on jednak bardzo młody i nowy w miasteczku. Wydawało mi się, że znany już wszystkim mieszkańcom weterynarz, z racji swego wieku i długoletniego doświadczenia, będzie odpowiedniejszą osobą, by porozmawiać ze starszymi w wiosce i wyjaśnić sytuację.
. Szybka decyzja
Przelotnie pomyślałam o Lpetati, byłam jednak pewna, że domyślał się, dlaczego nie wracam jeszcze do domu. Nie zawsze udawało się wszystko planowo załatwić. To, co zamierzałam w związku z Marią i Danielem, z pewnością go nie zachwyci, wiedziałam o tym już teraz. Lpetati był zdania, że powinnam się raczej troszczyć o bliższą rodzinę. Dlatego uznałam, że lepiej będzie, jeśli nie wtajemniczę go w moje plany finansowe; dotyczyło to również rodziny. W przeszłości zdarzyło się już kilkakrotnie, że nie wyjawiałam mu, ile pieniędzy kosztowały nowe inwestycje w domu lub ile przeznaczyłam na działalność charytatywną. Lpetati bowiem przeliczał najczęściej pieniądze, w jego mniemaniu wydane przeze mnie zupełnie niepotrzebnie, na krowy lub zastanawiał się, jaką sumę moglibyśmy uzyskać, gdyby udało się z powrotem sprzedać nabyte właśnie rzeczy.
Tak czy inaczej, chciałam uniknąć dyskusji z Lpetati na temat pieniędzy. Zasnęłam z tą myślą i nazajutrz po przebudzeniu czułam się jak z krzyża zdjęta.
Lekarz zachował się niezwykle uprzejmie. Ujrzawszy mnie przez uchylone drzwi, od razu poprosił do gabinetu, nie każąc mi czekać. Jeszcze raz wyjaśnił kilka szczegółów i wyznaczył termin pierwszego zabiegu Marii i Daniela, którymi chciał się zająć osobiście. Po-
313
tem przekazał mi, że koszt operacji kobiety wyniesie szacunkowo od siedmiuset do ośmiuset euro, wliczając w to transport do specjalistycznej kliniki w Nairobi. Stan kobiety był bowiem na tyle poważny, że nie mogła korzystać ze środków komunikacji publicznej. Należałoby także pomyśleć o skromnej kwocie dla dzieci na czas leczenia ich matki. Nie powinno się ich przecież pozostawiać własnemu losowi.
- Brat i siostra chorej mają problemy z alkoholem - wyjawił mi
lekarz. - Z pewnością nie będą w stanie zatroszczyć się o dzieci.
Powiedziałam sympatycznemu lekarzowi, że nie jestem zamożna z domu i wyjaśniłam mu, w jaki sposób zarabiam pieniądze w Kenii. Ogromnie mu się to spodobało.
- Muzyka - westchnął. - Chętnie bym się zajął muzyką w wol
nym czasie, niestety go nie mam. Gra na fortepianie, to byłoby coś.
- Umilkł na chwilę, a potem zapytał: -1?
- Proszę mi zaufać. Chciałabym wziąć na siebie część kosztów
operacji, nie mogę jednak w tej chwili powiedzieć, jaka to będzie
suma. Zależy to od wielu czynników, ale moja obietnica jest wiążą
ca. Aby zapłacić za całą operację, musiałabym pracować co najmniej
cztery do sześciu tygodni, a przecież ta biedna kobieta nie może tak
długo czekać, cierpiąc straszliwe bóle.
- Oczywiście nie pozwolimy jej się tak długo męczyć, będzie
operowana. Muszę jednak być pewny co do pani decyzji. Oczywi
ście każda pomoc jest mile widziana, to bardzo upraszcza całą spra
wę. Jeśli więc pragnie pani pokryć część kosztów, może pani uczynić
to również w późniejszym terminie. Nie ma problemu - stwierdził
lekarz. - Tak będzie w porządku. Podejmę w takim razie odpowied
nie kroki. Życzę pani powodzenia i jeszcze raz bardzo dziękuję. Je
stem przekonany, że los to pani kiedyś wynagrodzi.
Sama siebie nieco zaskoczyłam. Jednak podjąwszy decyzję, poczułam się bardzo dobrze. W owej chwili nie mogłam jeszcze wiedzieć, jakie skutki pociągnie za sobą moje zaangażowanie w tę sprawę.
314
Później zamierzałam ponownie zajrzeć do weterynarza, w nadziei, że go zastanę. Szczęśliwym trafem spotkałam go jednak na obiedzie w nowym pensjonacie moich przyjaciół. Weterynarza znałam od wielu lat. Po raz pierwszy potrzebowaliśmy jego pomocy, gdy w naszej okolicy pojawiła się armia much tse-tse, roznoszących naganę, chorobę niezwykle groźną dla bydła.
Gdy pokrótce przedstawiłam mu sytuację, weterynarz zjadłszy obiad, przysiadł się do mojego stolika. Przy herbacie wyjaśniłam mu, na czym polega nasz problem. Weterynarz nie był zaskoczony, zdenerwował się jednak tym, że używano niesterylnych strzykawek i niewłaściwych leków czy dodatków do paszy.
- Ciągle to samo, niemal nikt nie potrafi czytać, a wszyscy uwa
żają się za kompetentnych. Wciąż działają zgodnie z zasadą "im wię
cej, tym lepiej". Dopiero kiedy się okazuje, że spowodowali poważ
ne szkody, posyłają po mnie.
Na temat "rzucającego sandałami" nie chciał się wypowiadać. Obiecał jednak, że przyjedzie do naszej wioski, zbada krowy, rzekomo chore po zastrzykach, i porozmawia z ich właścicielami.
- Niestety, nie będzie to jutro czy pojutrze. Ale na pewno przyjadę.
Ucieszyłam się, gdyż obojętnie, co wyniknie z wizyty weterynarza, musiałam mieć pewność, że się odbędzie, i tym samym pomóc babie, Lpetati i samej sobie. W końcu mogło się przecież okazać, że historia z chorobą krów została wymyślona, by posłużyć za pretekst do szantażu czy kłótni.
- Gdyby nie było mnie w wiosce, proszę zostawić rachunek tutaj,
w Maralal. Muszę ponownie wyjechać na kilka tygodni do Mombasy.
Po powrocie do domu zapowiedziałam wizytę weterynarza, a wieczorem, kiedy usiedliśmy przy kominku, oznajmiłam, że moje konto jest już prawie puste, nie zdradzając Lpetati, na co potrzebuję większej sumy. Lpetati wiedział wprawdzie o kosztach poniesionych na weterynarza, a także o tym, że wydałam sporo pieniędzy na naszą
315
podróż na wybrzeże i wycieczkę do Parku Narodowego Nakuru, oraz podczas wizyty jego matki. Również "rzucający sandałami" otrzymał ode mnie godziwą zapłatę. Po kilku, jak mi się zdawało, podejrzliwych pytaniach, zaakceptował fakt, że znowu muszę jechać na wybrzeże.
- Tym razem już nie na tak długo, Simba lat. Najwyżej na pięć
tygodni.
- Przywieziesz mi nowe buty? - zainteresował się nagle. - Te, któ
re widzieliśmy w sklepie Bata Bata w Mombasie, takie jasne, wysokie
do kostek, jakie noszą wazungu na safari. Ale się ludzie w wiosce
zdziwią!
Gdy przytaknęłam, sprawa była dla niego zakończona.
- Ahante, Chui ai, safari njema, nketok, usisahau kurudi punde sana!
Dziękuję, moja Chui, szczęśliwej drogi i nie zapominaj, że niecier
pliwie tu na ciebie czekamy!
Przyrzekł mi, że podczas mojej nieobecności zajmie się zwierzętami, ogrodem i polem.
- Twój Lew będzie sumiennie pracował. Sama zobaczysz. A ty
graj piękną muzykę - z tym swoim przyjacielem!
- Co to ma znowu znaczyć? Dlaczego tak to podkreślasz? Być
może będę też występować sama.
- Ja tylko żartowałem, Chui, zapomnij o tym! Ale Mombasa,
Mombasa, czasami już za dużo tego dobrego!
Uważnie słuchałam jego słów.
- Mów dalej, Simba. O co chodzi, Ipayan?
- O nic takiego, poza tym, że Mombasa nie leży tuż za rogiem.
Ale przecież nic na to nie poradzisz. - Na jego twarzy pojawił się
szeroki uśmiech, a potem roześmieliśmy się oboje. Lpetati wstał.
- Podaj mi swoją gitarę. To twój przyjaciel, nasz przyjaciel, najlepszy
przyjaciel.
Czując ulgę, przyniosłam mu gitarę leżącą zawsze w twardym
316
futerale za zagłówkiem mojego łóżka. Lpetati postawił ją obok siebie i uścisnął mnie mocno. Potem posadził mnie na fotelu i sam usiadł obok. Szarpnął kilka strun gitary, wystukał na pudle rezonansowym skomplikowany rytm i poprosił, bym zaśpiewała Fwehundred tniles i Shauriyako, pieśni, które szczególnie lubił, a potem zaczął nucić własną, spontanicznie wymyśloną piosenkę, układając do niej słowa:
- Mombasa nie leży tuż za rcgiem. Leży nad oceanem, a ocean jest daleko, daleko stąd. -Jeszcze długo po północy śmiejąc się i żartując, komponowaliśmy nowe melodie i tworzyliśmy do nich teksty.
Panowała między nami tak pełna harmonia, że trudno mi było znów spakować torbę podróżną i pozostawić wszystko za sobą.
- Niewesoła sytuacja w Shanzu
Zaraz po przyjeździe do Shanzu znalazłam się w wielkim niebezpieczeństwie, gdy na ulicy, przez którą właśnie przechodziłam, z ogłuszającym hukiem pękła opona załadowanej ciężarówki. Samochód wpadł w poślizg i zjechał tuż obok mnie w dół skarpy. Fragmenty rozerwanej opony przeleciały kilka centymetrów ode mnie. Silny podmuch powietrza dosłownie rzucił mną na pobocze. Z początku nie byłam w stanie się poruszyć. Po chwili z trudem się pozbierałam i na wpół przytomna ruszyłam przed siebie, biegnąc niczym w transie ciasną, jeszcze bardziej niż ostatnio zabudowaną uliczką w kierunku mojego domu. Tu opadłam bez sił na stopnie tarasu i zaczęłam niepowstrzymanie szlochać. Przez dłuższy czas miałam całkowitą pustkę w głowie, patrzyłam tylko bezmyślnie na drzewko limonkowe.
Podniecone głosy mieszkańców, którzy tłumnie wylegli na ulicę po wypadku, ledwie do mnie docierały. Nie słyszałam także głośnych
317
krzyków pasażerów matatu - dwie jadące, jedna tuż za drugą, zbiorowe taksówki i trzy nadjeżdżające z przeciwka zderzyły się ze sobą, ostro hamując. Dopiero potem się dowiedziałam, że dwóch pasażerów zginęło na miejscu.
Zamknęłam drzwi i padłam na łóżko. Nocna podróż z Nairobi była bardzo męcząca i nie chciałam już po prostu nic wiedzieć ani słyszeć.
Dopiero kilka dni później poczułam się o tyle lepiej, że zdecydowałam się nawiązać kontakt z Eddiem. Chciałam go zapytać, czy moglibyśmy wystąpić razem w paru hotelach, w końcu to właśnie praca była głównym powodem mojego przyjazdu tutaj. Gdybym nie poznała Marii i Daniela oraz kobiety ze złamanymi żebrami i gdybyśmy nie musieli wzywać weterynarza, bez wątpienia siedziałabym teraz z Lpetati w naszym domku na północy. Tam również śpiewalibyśmy i grali, może tylko nieco inaczej, i poza troskami na pewno mielibyśmy także dużo radości.
Ciężarówka, która uległa wypadkowi, wciąż jeszcze znajdowała się na skarpie, robotnicy naprawiali tylne światła i montowali nową oponę. Nie zatrzymywałam się dłużej w miejscu wypadku, musiałam jednak tamtędy przejść, ponieważ telefon nie działał, a w dodatku nie było prądu i nie mogłam naładować swojej komórki.
Tuż przed moim ogrodem ustawiono ciemnoczerwony kontener, który zasłaniał widok na drogę i w którym, jak wyjaśnił mi mój sąsiad Otto, miał się mieścić sklepik spożywczy. Potem Otto zaskoczył mnie oświadczeniem:
- Mieszkałem tu przez długi czas, ale teraz zamierzam się wyprowadzić. Spójrz tylko na mój ogród, ktoś powrzucał do niego rupiecie i wszystko stratował. Gdybym tylko wiedział kto! A potem jacyś Arabowie wytruli tu psy, a nie chciałbym, by coś takiego przytrafiło się mojemu. I tak dużo tutaj teraz, że tak powiem, jedynych w swoim rodzaju nowych mieszkańców. Ta okolica to istna beczka prochu.
318
Otto był właścicielem pięknego, ciemnego owczarka Astora, którego czasami zabierałam do siebie, gdy Otto musiał jechać po zakupy do Mombasy i nie mógł wziąć ze sobą swego czworonożnego przyjaciela. Przepadałam za tym psem, przypominał mi o Niemczech, gdzie również mieliśmy takie piękne zwierzę towarzyszące nam przez piętnaście lat.
Gdy Otto zaprosił mnie na kawę - "kenijską kawę przywiezioną z Niemiec, znakomitą!" - dyskutowaliśmy o niekontrolowanej -z powodu braku odpowiednich przepisów-zabudowie tej niegdyś tak spokojnej miejscowości, która szybko traciła swój urok i stawała się coraz głośniejsza. Wciąż ubywało zielonych terenów i cichych zakątków, starych drzew i wąskich, zacisznych dróżek. Odnosiło się wrażenie, że wszystko zaczyna się ze sobą łączyć i przenikać nawzajem. I wszędzie piętrzyło się coraz więcej śmieci, przede wszystkim kolorowych opakowań z plastiku.
Wcześniej otaczał mnie przynajmniej ogród, stwarzając poczucie wolnej przestrzeni, a przed i za domem kilka ocienionych drzewami, krętych dróżek i małe ogródki. Teraz na coraz większym terenie trudno było dojrzeć chociaż skrawek zieleni, ścięto większość drzew i tylko niektóre zakątki Shanzu, afrykańskie i idylliczne, zachęcały do spacerów i relaksu.
Gdy zapytałam sąsiada o mzee, odparł, że starszy pan zmarł. Byłam kompletnie zaskoczona, przestraszona i bardzo smutna. W jakiś sposób ten staruszek stał się częścią mojego życia tutaj i trudno mi było wyobrazić sobie Shanzu bez niego.
-Ja również go lubiłem, chociaż początkowo uważałem za dziwaka. Myliłem się jednak - powiedział Otto. Wyszedł na chwilę i wrócił, niosąc wino z papai. - Staruszek miał dobre życie - mówił dalej. - Nie w tym sensie, że posiadał jakieś dobra materialne, miał jednak bogatą osobowość. Jego przyjaciel z Utange bardzo się o niego troszczył i pochował go u siebie, przed chatą. Byłem tam raz. Ten rodzaj pochówku jest dosyć osobliwy.
319
Skinęłam głową.
- A psy?
- Są w dobrych rękach. Musiałem mu nawet przyrzec, że się nimi
zajmę. Mają nowy dom w Bombolulu, jest tam spory ogród z du
żym wybiegiem. Chodź, wypijemy za mzee.
Otto był sympatycznym, bezinteresownym człowiekiem, właściwie o wiele za dobrym na ten świat. Posiadał także dar czynienia i mówienia właściwych rzeczy we właściwym czasie. Szkoda byłoby stracić również tak dobrego sąsiada jak Otto, gdyby zdecydował się wyjechać.
Pomijając fakt, że był dobrym człowiekiem, brakowałoby mi jego zdolności manualnych. Gdy ostatnim razem chciałam wkręcić nową żarówkę w lampie zawieszonej wysoko pod sufitem i by dosięgnąć do oprawki, postawiłam krzesło na stole, usłyszałam zza okna głos sąsiada:
- Dziewczę, dziewczę, nie trać głowy, kiedy sąsiad Otto zawsze
pomóc jest gotowy! - Po chwili wrócił z drabiną i błyskawicznie
wymienił żarówkę. A potem, chociaż nie wspomniałam o tym ani
słowem, naprawił lampę nad drzwiami wejściowymi, gdy tylko stwier
dził, że lada moment przestanie działać.
i.
_ Koniec idylli
Wieczorem sama zauważyłam, jak głośna stała się najbliższa okolica na skutek ciasnej zabudowy. Ze stojących wokół domów dobiegały głosy, krzyki dzieci, dźwięki radia i wciąż te same piosenki z jednej kasety. Jakby tego było mało, nowo powstały młyn zbożowy, oddalony najwyżej o trzydzieści metrów, straszliwie hałasował, stale turkocząc i skrzypiąc. Był już późny wieczór, a młyn wciąż działał. W jednym z sąsiednich domów modlono się bez ustanku, głośno
320
i histerycznie. Jak w takich warunkach miałam się cieszyć wolnym wieczorem lub ćwiczyć do występów?
Ja również powoli dojrzewałam do tego, by sprzedać domek i poszukać spokojniejszego miejsca, choć żal mi było przede wszystkim ogrodu, o który tak dbałam. Wiedziałam, że będę tęsknić za drzewkiem limonkowym, jego kwiatami i owocami, jego zapachem i cieniem, tą całą aurą roztaczaną przez stare, jakby zaczarowane drzewo. Dla mnie miało ono, podobnie jak wszystkie drzewa, szczególnie stare, coś z ludzkiej istoty. Wciąż myślałam o tym, jak wielu wydarzeń było świadkiem na przestrzeni epok. Dla mnie wszystkie rośliny żyły, ale nie w sensie botanicznym. Dla mnie posiadały duszę, nawet jeśli tylko tak czułam. Już jako dziecko nauczyłam się kochać drzewa i kwiaty, a odkąd na północy Kenii przeżyłam wiele okresów suszy, nawet najbardziej niepozorne ziele i najskromniejsze źdźbło trawy zdawały mi się prawdziwym cudem. Nigdy nie potrafiłabym tak po prostu zerwać jakiejś rośliny i jej wyrzucić.
W przypadku różowego oleandra, jak również innych krzewów i kwiatów, szczególnie ciemnoniebieskiej dzikiej szałwii, mogłam wziąć ze sobą sadzonki i nasiona, jak również kilka strąków akacji o pierzastych liściach, tak bardzo przypominającej mi swymi kwiatami mimozy, które zimą można kupić w europejskich kwiaciarniach. Oczywiście zerwałabym też limonki i spróbowała wyhodować nowe drzewko z pestek. Spodobał mi się ten pomysł; powoli zaczęłam się godzić z myślą o opuszczeniu Shanzu.
Pewnego popołudnia pojechałam z Otto do Mtwapy, by obejrzeć kilka leżących na uboczu domów. Otto był zamiłowanym ogrodnikiem. Już w Shanzu uprawiał z powodzeniem pomidory, paprykę, cukinie, fasolę, marchew, groch, ziemniaki i cebulę. Szybko znalazł dom, który mu się spodobał i wydawał się również idealny dla psa. Ja jeszcze się zastanawiałam, gdyż właściwie potrzebowałam jedynie chwilowego schronienia na czas pobytu na wybrzeżu. Niemniej
321
nowy domek powinien stać przy niezbyt ruchliwej ulicy, koniecznie wśród zieleni, może wśród drzew mangowych i palm, otoczony żywopłotem z bugenwilli, tak popularnym w Mtwapie. Zależało mi też, aby miał dogodne połączenia komunikacyjne.
Pomogłam Otto pakować rzeczy. Teraz, gdy jego przeprowadzka stała się realna i miałam stracić najlepszego sąsiada, ogarnęła mnie głęboka melancholia. Obiecaliśmy sobie, że będziemy się często odwiedzać.
Do pustego domu Otto wprowadziła się później rodzina, u której prędko zaczęła się regularnie pojawiać policja. Chodziło podobno o znęcanie się nad szesnastoletnią służącą, a także nad córką rodziny. Zwykle mało kto zwracał uwagę na takie przewinienia, ale wuj służącej był funkcjonariuszem policji. Dopóki nie aresztowano winowajcy, musiałam nieraz wysłuchiwać wyrzekań i wiązanek przekleństw. Oprócz głowy rodziny w domu rządziły dwie starsze kobiety. Po jego zniknięciu nadal jednak nie miałam spokoju. Pod drzwiami domu zawsze ktoś siedział, śledząc każdy mój ruch.
Skoncentrowałam się na pracy, dla której przyjechałam na wybrzeże. Dostałam sporo zleceń na występy, częściowo dzięki własnym staraniom, a częściowo dzięki pośrednictwu Eddiego i innych muzyków, i teraz niemal co wieczór stałam na scenie. W tym czasie rozniosła się wiadomość, że grywam na różnych uroczystościach organizowanych przez europejskich gości, na przykład z okazji urodzin czy rocznic ślubu, wypadających podczas urlopu, a moje stawki nie są zbyt wygórowane.
Prywatne występy były bardzo przyjemną pracą i właściwie nie zasługiwały na to miano, gdyż dawały mi dużo radości. Pomijając muzykowanie, najbardziej podobało mi się to, że stwarzały możliwość porozmawiania z moimi rodakami i innymi Europejczykami. Do umówionej stawki godzinowej dochodziła często dodatkowa zapłata w przypadku, gdy mój koncert szczególnie przypadł gościom do gustu lub kiedy byłam gotowa występować godzinę dłużej.
322
Zarabiałam więc całkiem nieźle i po niedługim czasie mogłam już zacząć myśleć o powrocie do domu. Przedtem jednak chciałam się zastanowić nad domem w Shanzu.
Rozmawiałam też o tym długo z Eddiem. Wykazał zrozumienie dla mojej sytuacji i w pewnym momencie powiedział spontanicznie:
- Nasz dom jest twoim domem. Wystarczy jedno twoje słowo. Mamy wolny pokój, w każdej chwili możesz się do niego wprowadzić.
Po usłyszeniu tej propozycji poczułam się dużo lepiej. Jednakże dom Eddiego znajdował się nieco na uboczu. Jadąc do jednego z hoteli, w których miałam występy, na zakupy, do Mombasy czy do przyjaciół, zanim złapałabym matatu lub autobus, musiałabym przejść spory kawałek pustą drogą, co mogło być nie tylko uciążliwe, ale również - w zależności od pory dnia - niebezpieczne. Chciałam to sobie najpierw przemyśleć.
A potem, pewnego ranka, podjęłam decyzję. Napisałam na kawałku kartonu, że z powodu przeprowadzki mam do oddania po korzystnej cenie, a częściowo bezpłatnie, meble i różne sprzęty gospodarstwa domowego. Odczekałam chwilę, jeszcze raz przeczytałam swoje ogłoszenie, zebrałam się w sobie i zawiesiłam je na ogrodzeniu.
Kilka sztuk mebli i prywatne rzeczy, które były dla mnie ważne, miałam zamiar pozostawić w wynajętym na jakiś czas apartamencie lub u Eddiego. W nieco melancholijnym nastroju zaczęłam uprzątać szafy i regały, odkładając prywatne rzeczy na bok lub chowając je od razu do torby: zdjęcia, listy, dokumenty, rachunki, prezenty, nuty, kasety muzyczne, elegancką garderobę na występy. Mikrofon, przedłużacz, sztućce, szkło i kilka sztuk lepszej zastawy, czajnik elektryczny, małe radio i trochę bielizny pościelowej zapakowałam do walizki, a wzmacniacz i gitarę do dużego kartonu. Walizki i kartony zamierzałam powierzyć Eddiemu, gdyż wiedziałam,
323
że będą w dobrych rękach. Gitarę chciałam mieć przy sobie. Było, co prawda, trochę niewygodnie targać ją do wszystkich miejsc, w których była mi potrzebna, uważałam jednak, że jest warta każdego wysiłku.
Później stanęłam za przezroczystą zasłoną wiszącą na szklanych drzwiach i obserwowałam, czy ktoś przystaje i czyta moje ogłoszenie. Wstydziłam się tego trochę, ciekawość jednak zwyciężyła.
Tego, co potem nastąpiło, nie da się opisać. Na mój domek przypuszczono prawdziwy atak. Sąsiedzi byli zainteresowani dosłownie wszystkim, zabrali nawet rzeczy przeznaczone do wyniesienia na śmietnik.
Ze smutkiem wracałam myślami do spędzonych tu lat, kiedy okolica była jeszcze cicha i idylliczna. Uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi mzee. Gdyby żył, z pewnością nie sprzedałabym domku. Nie potrafiłabym zostawić staruszka samego, gdyż oprócz swego przyjaciela nie miał nikogo, komu mógłby zaufać, a także nikogo, kto umiałby znaleźć z nim wspólny język.
Psy mzee
Przeglądałam właśnie zdjęcia, na których był również mzee i jego dwa szczeniaki, gdy usłyszałam psie ujadanie. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi, ale szczekanie nie ustawało. Gdy spojrzałam przez okno, zobaczyłam pod furtką ogrodową dwa psy, które zachowywały się tak, jakby chciały wejść. Dopiero przyjrzawszy się im dokładniej, zorientowałam się, że są to szczeniaki mzee, które stały się już niemal dorosłymi psami. Tylko skąd one się tu wzięły? Czyżby szukały swego pana? Jak długo były już w Shanzu? Skąd wiedziały, że tutaj jestem i że powitam je z radością? To było wręcz niesamowite! Zawołałam je po imieniu i otworzyłam furtkę. Skoczyły na mnie,
324
machając radośnie ogonami, ziejąc i skomląc. Omal mnie przy tym nie przewróciły. Gdy uspokoiły się trochę, dałam im świeżej wody i usiadłam z nimi na stopniach tarasu. Głaskałam je i przemawiałam do nich czule. Były wychudzone i miały pchły, nietrudne do zauważenia w krótkiej sierści. Starym, nieużywanym już grzebieniem wyczesałam kilka pasożytów, wyrzucając je do toalety. Jeden z psów położył głowę na mojej podwiniętej nodze, łypnął na mnie i westchnął. Drugi ułożył się u mojego boku. I co teraz zrobić? Przez kilka dni mogły jeszcze u mnie pozostać, ale potem musiałam coś dla nich znaleźć. Nie mogłam ich zabrać w tak długą podróż. Po chwili przypomniałam sobie, że tuż przed Mombasą jest schronisko dla zwierząt, prowadzone przez Szwajcarów. Umieszczenie tam psów wydało mi się idealnym rozwiązaniem. Znalazłyby tam czułość, miały dobre warunki do biegania, opiekę weterynaryjną i mogłabym je odwiedzać za każdym razem, kiedy przyjadę na wybrzeże.
W schronisku spotkała mnie niespodzianka. Zdenerwowana biała kobieta z rudymi włosami, elegancko ubrana, rozmawiała z jasnowłosą opiekunką zwierząt i dwoma pracownikami, pokazując im zdjęcie dwóch psów. Najwyraźniej była ich nową właścicielką. Natychmiast poznałam oba psy na fotografii.
- Znam te psy! - zawołałam podekscytowana. - Nawet od szcze-
nięctwa! To właśnie z ich powodu tu jestem. Przywędrowały dzisiaj
rano do mnie, do Shanzu. Wcześniej należały do starszego pana
z sąsiedztwa.
- Shanzu, no tak, oczywiście, stamtąd pochodzą, wzięliśmy je
od przyjaciela tego starszego pana. Niestety nie mamy żadnych pa
pierów - powiedziała biała kobieta.
A potem dowiedziałam się, że zwolniła ogrodnika, który psy po prostu przepędził. Widzieli to naoczni świadkowie.
- Psy i muzułmanie nie żyją ze sobą w zgodzie - stwierdziła.
W tamtej chwili miałam wrażenie, że znajduję się na posterun-
325
ku policji w Niemczech. Oprócz dwóch opiekunów ze schroniska wokół mnie znajdowali się sami biali, gdyż podczas rozmowy podeszło do nas jeszcze kilku Europejczyków.
- A więc sprawa się wyjaśniła - powiedziała jasnowłosa opiekun
ka, odbywająca praktykę w Kenii. - Doskonale się składa. Gdyby
panie ustaliły wszystko między sobą, nie musielibyśmy wysyłać sa
mochodu po psy.
Pojechałyśmy do Shanzu land-roverem rudej kobiety, która miała na imię Clarissa. W drodze prowadziłyśmy ożywioną rozmowę. Clarissa była obyta w świecie i jak się zdawało, nie musiała martwić się o pieniądze. Nie bardzo rozumiałam, co ją trzymało na kenij-skim wybrzeżu, gdyż podrwiwała niemal ze wszystkiego. Miałam wrażenie, że tylko tu rezyduje, nie żyjąc naprawdę. Znałam również i takich Europejczyków, nie wnosili jednak nic wartościowego do życia tutejszej ludności, no, może prócz tego, że przywozili ze sobą pieniądze. Poza tym chcieli, aby ich zostawiono w spokoju, i głównie korzystali z uroków życia. Najczęściej obchodziło ich tylko słońce i morze, drogie domy, tania siła robocza i egzotyczne miłostki.
W Shanzu miałyśmy duży kłopot z zaparkowaniem samochodu w pobliżu mojego domu.
- A więc tu pani mieszka. - Zabrzmiało to jak nagana.
- Właśnie się wyprowadzam - pośpieszyłam z zapewnieniem
i natychmiast ogarnęła mnie złość na samą siebie, że próbuję się tłu
maczyć, przepraszając za warunki, w jakich mieszkam. Co to w ogó
le obchodziło elegancką Clarissę? A gdyby jeszcze wiedziała, z jakiej
nędznej blaszanej chaty, stojącej naprzeciwko mojego domu, po
chodzą jej psy!
Po reakcji zwierząt zauważyłam, że zaakceptowały swoją nową panią.
-Jak wy wyglądacie! - zawołała Clarissa sztucznym, piskliwym głosem. -Jak one wyglądają, moje biedne pieseczki! A teraz wracajcie do pańci, najpierw wanna, a potem dostaniecie pyszne jedzonko!
326
Kilkoma sztuczkami, mlaskając językiem, zwabiła skaczące wokół mnie psy do samochodu. Potem jednak zwierzęta nagle wyskoczyły i pognały do rozpadającej się chaty mzee. Pobiegłam za nimi, przemawiając do nich uspokajająco. Wróciły ze mną bez protestu.
- Bardzo panią lubią - stwierdziła Clarissa. -Jestem pani ogromnie wdzięczna, oszczędziła mi pani mnóstwa zmartwień i kłopotów. Proszę mnie kiedyś odwiedzić w Bombolulu! - dodała jeszcze.
- A teraz wskakujcie do samochodu pańci i ruszamy w drogę! - Clarissa klasnęła w dłonie.
Zrobiło mi się ciężko na sercu, gdy odjechała z psami mzee, bawiącymi się u mnie często jako szczeniaki. Wzruszyłam się tak bardzo, że z oczu popłynęły mi łzy.
Nagle znienawidziłam Shanzu i cieszyłam się, że wkrótce opuszczę to miejsce.
- Muzyka i blask gwiazd
Aby skierować myśli na inny tor, rozmawiałam długo przez telefon z Eddiem i jego żoną. Potem odwiedziłam Otto w jego nowym domu i opowiedziałam mu historię z psami.
Mój dawny sąsiad zaparzył wyśmienitą kawę, sprawiał jednak wrażenie przygnębionego.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytałam.
- Dziękuję, ale w tej chwili nie potrzebuję pomocy. Zresztą mam
bardzo miłą sąsiadkę, ze Szwajcarii, która się o mnie troszczy. Miesz
ka tu ze swoim kenijskim mężem. No tak. - Nie wiedziałam, jak
mam rozumieć owo "no tak", gdyż w jego głosie brzmiał scepty
cyzm.
Podczas spaceru po pięknym ogrodzie zapomniałam o swoim smutku. Towarzyszył nam Astor. Jego ciemne futro lśniło w stoją-
327
cym nisko na niebie słońcu. Zaoferowałam Otto pomoc przy przesadzaniu kwiatów i hodowanych przez niego pomidorów.
- No to do weekendu! Jesteśmy umówieni. I dziękuję za najlepszą
kawę w Kenii! Powinieneś otworzyć kawiarnię. Wszyscy Europejczy
cy leżeliby u twoich stóp! - Powiedziawszy to, pożegnałam się, aby
zdążyć na występ w hotelu "Dolphin". Musiałam się jeszcze prze
brać i przywieźć z Shanzu nuty, gitarę oraz mikrofon wraz z kablem.
Był to wyjątkowo udany wieczór z imprezą nad basenem pod hasłem "African Night", z afrykańską kuchnią i pięknymi dekoracjami. Eddie i ja daliśmy z siebie wszystko, a przy wykonywaniu niektórych utworów wspierali nas dawni koledzy, gitarzysta i jedna z miejscowych piosenkarek, z którą podczas mojej nieobecności występował Eddie. Cały parkiet był zajęty przez tańczących.
- Prawdziwy szczyt sezonu! - zachwycali się dwaj kelnerzy z baru
za nami. I rzeczywiście, nie mogło być nic piękniejszego - muzyka
w blasku gwiazd, pod szumiącymi palmami, pośród intensywnego
zapachu oceanu, oddalonego o zaledwie kilka metrów.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Źle się czułam w pustym domu. Spoglądałam przez okienne kraty na drzewko limonkowe, słuchałam cichego odgłosu uderzeń gałęzi o ścianę domu w nocnym wietrze. Gdy księżycowa poświata oblała liście drzewa, usiadłam, mimo że zbliżał się już ranek, na zewnątrz na schodkach. Rześkie powietrze pomogło mi się trochę uspokoić. Za dwa tygodnie znów opuszczę wybrzeże. Czasami zdawało mi się, że mam więcej niż jedno życie, wszystkie odmienne, wszystkie jedyne w swoim rodzaju, wszystkie z przypisanymi im radościami, wyzwaniami i zobowiązaniami.
328
Mariam
Po dłuższym zastanowieniu zdecydowałam, że poza opróżnieniem pomieszczeń nie będę na razie podejmować żadnych kroków w sprawie domu. Jeśli znów przyjadę na wybrzeże, poszukam po prostu apartamentu w Mtwapie.
A potem szczęśliwym zrządzeniem losu Mariam, moja dobra znajoma, żona muzyka, która dopiero niedawno przeprowadziła się wraz z mężem i najmłodszą córką z Likoni do Shanzu, zaoferowała się troszczyć o ogród w zamian za możliwość zrywania owoców. Przystałam na to z radością, gdyż bardzo ją lubiłam. Jak na muzułmankę Mariam miała dosyć nowoczesne poglądy. Jej małżeństwo wydawało się bardzo harmonijne.
- To całkiem proste - wyjaśniła mi. -Ja rządzę w domu, a Mired-
dine poza nim, obie funkcje są ważne, no i żadne z nas nie kwestio
nuje decyzji drugiej strony i nie przekonuje do swoich racji. Wszyst
kie ważniejsze sprawy uzgadniamy wspólnie.
Pojechałyśmy razem do Mombasy, gdyż ja chciałam kupić dla Lpetati buty, o które mnie prosił, i pasujące do nich skarpetki, a Mariam miała odebrać w jednym z małych sklepików w śródmieściu szyty na miarę garnitur dla swojego męża.
- To kobieta ma dbać o to, w czym chodzi jej mąż - stwierdziła.
-Jestem dumna, kiedy słyszę: "Popatrz na męża Mariam. Czyż nie
wygląda dobrze?".
Po zakupach umówiłyśmy się z Mariam w pewnej arabskiej restauracji. Przy chai masala doszło do osobliwej rozmowy.
- Gdyby Mireddine zdecydował się na ciebie, przyjmę to z zado
woleniem - zaskoczyła mnie Mariam. - Wiesz, że cię lubię, no i wolę
wiedzieć, gdzie jest mój mąż, kiedy nie ma go w domu czy w pracy.
329
- Ależ Mariam, ja już jestem zajęta. Nie potrzebuję drugiego
mężczyzny. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Mój mąż się w tobie zakochał. Wiem o tym od dawna. Cieszę
się, że wybrał właśnie ciebie.
Byłam zdumiona.
- Przecież to niemożliwe, ledwie się znamy z twoim mężem. Za
mieniliśmy tylko kilka słów podczas koncertów, na których zastę
powałam inną piosenkarkę.
- Tak, wiem, w Watamu, w hotelu "Intercontinental" i "Hemin-
gway". Rozmawialiśmy o tym. Mireddine powiedział: "Mariam,
kocham cię, ale jest inna kobieta". A tą kobietą jesteś ty.
Dla Mariam jako muzułmanki nie było nic dziwnego w tym, że mężczyzna miał dwie żony. Poruszała ten temat z całkowitą swobodą. Po chwili milczenia przysunęła się bliżej i ściszyła głos:
- Czy wiesz, że miałam operację narządów rodnych? Dlatego byłam tak długo z najmłodszą córką u matki Mireddine. Przez dłuższy czas nie mogłam nawet chodzić. Dużo się zmieniło, jeśli chodzi o moje ciało. I co ten biedak ma ze mną począć? - Znów zaczęła mówić zwykłym głosem:
- Mireddine mnie kocha, gdyż jestem jego żoną i matką jego dzie
ci. Staram się być dla niego dobrą żoną, ale mężczyzna potrzebuje
też kobiety do innych rzeczy. On ciebie kocha, kocha nas obie. I to
jest w porządku. Wolałabym, by zamiast chodzić do obcych kobiet,
odwiedzał czasami ciebie.
-Ale między nami nic nie ma, Mariam. Jestem naprawdę zaskoczona tym, co mówisz. Nigdy nawet nie pomyślałam o czymś takim. Lubię was oboje, jesteście moimi przyjaciółmi. Dlaczego Mireddine miałby do mnie przychodzić? Jestem wierna swojemu mężowi.
Przypomniała mi się burzowa noc w "Hemingwayu", luksusowym pięciogwiazdkowym hotelu, jakiego jeszcze nigdy nie widzia-
330
łam na kenijskim wybrzeżu. Tuż przed występem staliśmy z Mired-dine i dwoma innymi kolegami nad morzem, obserwując białe grzywy fal, odcinające się ostro od niemal czarnego nieba, i słuchając szumu wiatru, który szybko przemienił się w wichurę przewracającą krzesła i stoliki na tarasie widokowym. Podziwialiśmy ten imponujący spektakl przyrody, ja i Mireddine, przemoczeni ulewnym deszczem i niezwykle wysokimi, rozbijającymi się tuż u brzegu falami. Potem musieliśmy doprowadzić się do porządku przed wyjściem na scenę, wysuszyliśmy więc włosy i ubrania suszarką, przywracając im przyzwoity wygląd. Przez kilka chwil żyliśmy emocjami, lecz szybko doścignęła nas rzeczywistość.
Myślałam jeszcze o tym, gdy wracałyśmy z Mariam do Shanzu.
- Już wkrótce znów jadę na północ - oznajmiłam Mariam. - Cieszę się, że tu jesteś i będziesz doglądać ogrodu. Pozdrów Mireddine i córki ode mnie, szczególnie małą, a także wasze koty. - Po tych słowach wręczyłam jej klucz od furtki ogrodowej.
Żałoba
W ostatni weekend przed moim wyjazdem, dotrzymując obietnicy, pojechałam do Mtwapy, by pomóc Otto w ogrodzie. Już cieszyłam się na wyborną kawę, którą z pewnością mnie poczęstuje. Wyglądało jednak na to, że Otto nie ma w domu, Również Astor się nie pokazał, a był przecież bardzo czujnym psem. Jeszcze raz spróbowałam szczęścia i zadzwoniłam do drzwi.
-Hi, lady- zawołał do mnie po angielsku młody człowiek o arabskich rysach. - In caseyou re lookingfor Otto. He is not around. Thęy brought hitn to bospital in town,yesterday mening3.
3 Pewnie chodzi o Otto. Nie ma go tutaj. Wczoraj wieczorem zabrano go do szpitala w mieście.
331
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom.
- Co się stało? - zapytałam zmartwiona.
- Malaria i coś jeszcze - odparł młody człowiek. Według jego
słów, Otto nagle zemdlał pod drzwiami domu. Zawieziono go
z wysoką gorączką do szpitala.
- Do jakiego szpitala go zabrano? - Młody człowiek nie wiedział
tego. Byłam okropnie zdenerwowana, wiadomość o chorobie Otto
zaszokowała mnie całkowicie. - Czy ktoś może wiedzieć coś więcej?
- dopytywałam się dalej. Młody człowiek wzruszył ramionami. -Ja
nie. Być może sąsiadka. Ale ona jest teraz w mieście. Możliwe, że
u Otto. Kiedy wróci, z pewnością dowie się pani czegoś więcej.
Poczekałam jeszcze chwilę, nie widziałam jednak nikogo, kto mógłby mi udzielić bliższych informacji, a sąsiadka nie wróciła do domu. Rozglądałam się za pięknym owczarkiem Otto, ale on również się nie pojawił.
Z ciężkim sercem zdecydowałam się wrócić do Shanzu i przyjechać tu znowu później lub następnego dnia, gdyby zrobiło się już zbyt ciemno.
Już wczesnym rankiem byłam ponownie na miejscu. Być może Otto potrzebował pomocy, miałam też nadzieję, że uda mi się go odwiedzić i zrobić coś dla niego i jego psa.
Niestety, przeżyłam prawdziwy szok: w nocy Otto zmarł. Nie mogłam w to uwierzyć, złapałam się na tym, że wciąż go wyglądam. Cały czas wołałam też Astora, przypochlebiałam mu się, błagałam go - piękny owczarek przepadł jak kamień w wodę. Później czekało mnie kolejne bolesne odkrycie: Astor został otruty przez Arabów. Nie mogłam tego po prostu zrozumieć. Europejczycy, którzy trzymali psy, wciąż spotykali się z niechęcią Kenijczyków islamskiego wyznania, którzy uważając psy za nieczyste, wywoływali częste konflikty. Mogłam się tylko pomodlić za Astora i zachować go we wdzięcznej pamięci.
332
Napisałam krótką wiadomość dla sąsiadki, że jeszcze tu przyjadę, by dowiedzieć się czegoś więcej i zająć pogrzebem. Otto zasłużył na to, by go godnie pochowano. Musiałam też zdecydować, kto ma powiadomić żonę i córkę o jego śmierci.
i.
- Wyleczenie
Wymieniłam kilka e-maili i SMS-ów z moimi dziećmi w Niemczech i już kilka dni później siedziałam w nocnym autobusie do Nairobi, z torbą pełną pachnących limonek, trawy cytrynowej i papai. Nieustannie myślałam o Shanzu i Mtwapie, o Otto, o mzee,
0 tych wielu rozmowach, najczęściej prowadzonych w przelocie,
a mimo to ważnych. Tyle pięknych, przemijających chwil.
Oparłam się o szybę, już o wiele chłodniejszą, gdyż autobus stopniowo wspinał się coraz bardziej w górę. Przez dłuższy czas towarzyszyły nam światła kolejki wąskotorowej, kursującej między stolicą a portowym miastem tylko raz dziennie, gdyż na pokonanie trasy w jedną stronę potrzebowała dwanaście do trzynastu godzin. Później mijaliśmy jedynie ciągnący się kilometrami busz i olbrzymie baobaby o połyskujących w blasku księżyca potężnych pniach i dziwacznie wykręconych gałęziach.
- Afry-ka, Afry-ka, Afry-ka - wystukiwały monotonnie koła pojazdu. - Boobab-Kenia.
Tuż przed Nairobi chmurzące się coraz mocniej niebo rozjaśniły światła lotniska. W mieście, jak to często bywało wczesnym rankiemj padał deszcz.
Cieszyłam się, że wracam już do domu.
Zanim wyruszyłam do wioski, zatrzymałam się na noc w "Sun-| bird", by spotkać się z przyjaciółmi, sprawdzić, co z DanielemJ
1 Marią, oraz porozmawiać z lekarzem.
333
Byłam również ciekawa, jaki był wynik badania przeprowadzonego przez weterynarza. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że wskutek ostatnich smutnych wydarzeń zupełnie zapomniałam wybrać się jeszcze raz na pocztę w Bamburi. Z pewnością pisał do mnie Lpetati, jak zawsze, kiedy przebywałam na wybrzeżu. Nigdy nie musiałam długo czekać na wiadomość od niego, czasami wręcz miałam wrażenie, że nadał list, zanim dojechałam do Shanzu. Jak dotąd nigdy jeszcze nie jechałam na pocztę w Bamburi bez potrzeby. Cały czas łączyła mnie z Lpetati silna więź, również wtedy, gdy nie było mnie przy nim.
Maria i Daniel mieli się dobrze. Wyglądało na to, że wciąż jeszcze zagipsowane kończyny nie wprawiają ich w zakłopotanie. Bezustannie wskazywali na swoje ręce i nogi w gipsie, spoglądając na mnie wyczekująco szelmowskim wzrokiem. Ich stopy znajdowały się już niemal w prawidłowej pozycji, powykręcane dłonie również wydawały się w dużo lepszym stanie. Dzieci energicznie kiwały główkami i śmiały się rozbawione. Miałam ochotę je złapać i zakręcić nimi młynka. Byłam tak szczęśliwa, jakby to mnie ktoś pomógł, zdejmując wielki ciężar z ramion.
Ponieważ była niedziela, pojechaliśmy wszyscy - przyjaciele ze swoimi dziećmi, Maria, Daniel i ja - do kościoła na mszę.
- Trzeba podziękować Bogu - powiedziała moja przyjaciółka. -1 tak też zrobimy.
Podczas obiadu zaproponowałam, że zabiorę bliźniaczki oraz Marię i Daniela na tydzień lub dwa do nas do domu. Dzieci były zachwycone, zwłaszcza bliźniaczki, gdyż znały już nasz domek i uwielbiały tu przyjeżdżać. Okolica wokół domu oferowała im wiele możliwości wspaniałej zabawy. Było tu nieporównywalnie ładniej niż w Maralal, gdzie musiały się bawić na zakurzonej ulicy, przy której obecnie mieszkały, czekając na ukończenie budowy nowego domu. Najpierw jednak chciałam pojechać do domu sama, by wszyst-
334
ko przygotować. Należało również omówić wcześniej z lekarzem terminy wizyt, gdyż dzieci udając się na kolejne zabiegi, musiały mieć do dyspozycji samochód.
Do wioski dotarłam dopiero pod wieczór. Lpetati siedział na zboczu z dwoma mue z sąsiedztwa i babą. Dyskutowali o czymś z ożywieniem i podnieśli się dopiero, gdy samochód moich przyjaciół zbliżył się do bramy i rozpoznali mnie. Zaprosiłam przyjaciół na kolację, ale podziękowali, nie chcąc zbyt długo zostawiać dzieci samych z gosposią.
- Ale - powiedział mąż mojej przyjaciółki - jak zawsze wspaniale było tu zajrzeć. To najpiękniejszy zakątek jak świat długi i szeroki.
i.
_ Wiadomość od Saito
Starcy obrzucili jeszcze zaciekawionym spojrzeniem moją torbę podróżną i kartony z żywnością na kilka dni i szybko się pożegnali. Lpetati i baba pozostali. Objęli mnie kolejno, jednak nie tak serdecznie, jak mogłam się spodziewać po długiej nieobecności w domu. Przysiadłam się do nich. Po chwili zjawiła się Marissa z białym w kolorowe wzorki, emaliowanym dzbanuszkiem chai. Jej powitanie wypadło o wiele serdeczniej, wyściskała mnie i ucałowała w policzki. Usiedliśmy razem na werandzie.
- Saito jest chora - oznajmił nagle Lpetati. - Pisałem przecież do ciebie, prosząc, abyś szybko wróciła. Powinniśmy jechać do Naiva-sha. Baba wszystkim się tutaj zajmie, pomogą mu Marissa, Langis i mój brat.
Z trudem opanowałam zaskoczenie. Choroba Saito przeraziła mnie. Nie przyznałam się Lpetati, że nie odebrałam poczty. Mimo to byłam zła. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, inaczej bym wszystko zaplanowała.
335
- Dziękuję, że napisałeś do mnie, Simba, dziękuję za twoją tro
skę i dobre chęci. Nie dostałam jednak twojego listu. Wiesz może
coś bliższego o chorobie Saito? I od kiedy wiesz, że jest chora?
- Od niedawna. Ale Saito już od dłuższego czasu nie czuła się
najlepiej. No cóż, jest stara, powoli opuszczają ją siły. Ale tym razem
z pewnością nie o to chodzi. Ma wciąż nawracającą gorączkę. Chce
mnie widzieć, ma mi coś do powiedzenia. Czekałem tylko na ciebie.
- Bardzo mnie zmartwiłeś tą wiadomością. Musimy pomyśleć,
co moglibyśmy zrobić dla Saito. Cieszę się, że chcesz do niej poje
chać. Ja również bym chciała, ale będziemy mieć gości. Dzieci mojej
przyjaciółki z Maralal i dwoje dzieci, które muszą nabrać sił po cho
robie.
Baba i Lpetati spojrzeli na siebie.
-1 dla których przywiozłaś pieniądze z Mombasy - powiedział Lpetati gwałtownie.
- Tak, między innymi. - Obserwowałam go uważnie. Popatrzył
na mnie spod oka, a haba oparł się o krzesło. Tylko Marissa z uśmie
chem uścisnęła pod stołem moją dłoń. - Później o tym porozma
wiamy-powiedziałam. Chciałam uniknąć dyskusji o pieniądzach
w obecności Marissy i baby. Wzięłam się w garść. - Jeśli chodzi
o Saito, wszystko załatwimy. Zajmę się tym jutro, z samego rana.
A co stwierdził weterynarz? - Próbowałam skierować rozmowę na
inne tory. - Był tutaj, prawda?
- Krowy wazee nie pochorowały się od zastrzyków - wyjaśnił Lpe
tati. - To była robaczyca, a teraz chorują na nią także inne krowy.
Kilka z nich padło. Ale nie u nas. Na razie nie będziemy pędzić zwie
rząt na okoliczne łąki.
Baba potakująco skinął głową.
- Nie mogą paść się również tam, gdzie kozy.
-Wiem, Chui, twój Simba dobrze o tym pamięta!
Przed laty to właśnie kozy były sprawcami zachorowań na roba-
336
czycę; wydalały pasożyty, które nie stanowiły dla nich zagrożenia, ale mogły być niebezpieczne dla krów.
Przygnębiający nastrój nie pozwolił mi się cieszyć powrotem do domu. Moje myśli zaprzątała choroba Saito i uwaga, że wyjechałam zarabiać pieniądze dla dzieci.
Gdy wypiliśmy chai, umyłam emaliowany dzbanuszek i przygotowałam niedużą paczkę dla Marissy z cukrem, ryżem i herbatą. Kiedy odprowadzałam Marissę do bramy, towarzyszył nam baba.
- Zajrzę do kóz - oświadczył. - Zobaczymy się jutro. - Sądzi
łam, że jeszcze coś doda, on jednak milczał.
- Dobranoc, baba, tutaanana kesbo. - Przytulił mnie do swojego
shuka, wydzielającego zawsze ten sam zapach, i położył mi rękę na
głowie.
- Dziękuję za weterynarza, Chui. Lala salama, entito.
Marissa była w o wiele lepszym nastroju.
- Cieszę się, że już wróciłaś. Wszystko, co robisz, jest w porządku.
Przez moment miałam wrażenie, że ta uwaga ma istotne znaczenie, zanim jednak zdążyłam się nad tym zastanowić, podszedł do mnie Lpetati. Usiadł na podłodze z szerokim uśmiechem i czekał.
- Najpiękniejsze buty zawsze dostawałem od mojej Chui.
- Z miną małego chłopca rozpakowującego prezent ostrożnie otwo
rzył pudełko z butami i zajrzał do środka. Potem skinął głową, roze
śmiał się, po czym natychmiast wypróbował nowe obuwie. Prze
szedł kilka kroków, poruszał palcami stóp pod lekko wypukłymi,
zaokrąglonymi czubkami butów, podciągnął skarpetki i stanął za
mną. - Hache, hache oleng. - Czułam, jak bawi się moimi włosami.
Wydawał się czymś zaabsorbowany, być może chorobą Saito, być
może czymś innym. Powiedział jednak tylko: - Czas iść do krów.
Zaraz zrobi się ciemno.
- Pójdę z tobą, długo ich przecież nie widziałam. Moglibyśmy
też wziąć cukier i herbatę dla twoich sióstr i pozostałych krewnych,
pomógłbyś mi je nieść.
337
- Twende, auwene, ni karibugiza. I hache, hache oleng za cudowne buty. Doskonale znasz mój gust.
W drodze nieco się ożywił, jednak zaraz posmutniał, gdy wrócił myślami do choroby matki.
- Saito czeka na mnie. Może czuje się lepiej, a może jej stan się
pogorszył. Ale jeszcze w tym tygodniu będę przy niej. - Umilkł na
chwilę, a potem szturchnął mnie w bok, wskazując na nowe buty.
- Teraz mogę wyruszyć nawet w najdłuższą podróż, na safari. - Tuż
przed zagrodą pochwalił się: - Nasze krowy mają się wspaniale, sama
zaraz zobaczysz. Kozy i owce również. Poszczęściło się nam w tym
roku ze zwierzętami. Hache Ngai. - Poczułam jego chłodną dłoń spla
tającą się z moją. Wypadła mu przy tym z rąk niesiona przez niego
torba z cukierkami. Pękła i słodycze wysypały się na ziemię. - Och,
Chui, nisamehe. - Spojrzał na mnie zmieszany.
- Nic się nie stało, mrówki się ucieszą, a może też i inne stworze
nia. Kilka garści na pewno damy radę uratować albo przyślemy tu
dzieci - powiedziałam.
- To dobrze. - Lpetati uśmiechnął się szeroko.
Rodzina przywitała mnie jak zwykle serdecznie, przyjęto z wdzięcznością cukier i herbatę, a Marissa i Ngarachuna nalegały, byśmy zostali na obiedzie.
Czułam się bardzo dobrze w towarzystwie kobiet, dzieci i kilku wojowników. Jakiś czas potem zjawił się baba, który co prawda uśmiechnął się do mnie na powitanie, sprawiał jednak wrażenie spiętego.
Wspaniale było znowu przebywać w domu, nawet jeśli zaprzątały mnie sprawy, o których z nikim nie mogłam porozmawiać.
Gdy później usiedliśmy z Lpetati przy kominku i po raz trzeci tego dnia piliśmy herbatę, tym razem przyprawioną masalą, zapanowała między nami przyjazna, serdeczna atmosfera, za którą tak tęskniłam.
338
- Nketok ai, Chui.
-Tak. Chui jako, Simba lai. Strasznie mi przykro z powodu niedomagania Saito. Jak myślisz, czy powinien obejrzeć ją lekarz? Może w Naivasha udałoby się znaleźć jakiegoś, który pojechałby z tobą do Saito. Chętnie wybrałabym się z wami, ale przyrzekłam już dzieciom, że będą mogły spędzić tu trochę czasu. Pojadę z tobą do Maralal, być może nawet do Naivasha, potem jednak chciałabym wrócić do domu. Niestety, nic nie wiedziałam o tym, że Saito zachorowała, gdyż nie miałam okazji przeczytać twojego listu.
- Co to są za dzieci? Dlaczego akurat te dzieci? Gdzie je pozna
łaś? Nie są przecież stąd. Gdyby chodziło o dzieci twoich przyjaciół
z Maralal, to w porządku. Ale dlaczego wydajesz tak dużo pienię
dzy na obce dzieci?
-Jak to, tak dużo pieniędzy? Co ty właściwie wiesz?
- Starszyzna wie to i owo.
- Tak, no i co z tego? To nie są przecież ich pieniądze.
- Ale potrzebujemy ich tutaj, dla rodziny, dla Saito.
- Nikogo nie powinno obchodzić, że obiecałam komuś pomoc.
Czy rodzinie brakuje czegoś? Czy tobie czegoś brakuje? Myślisz, że
to takie wspaniałe bez przerwy jeździć tam i z powrotem, by zarobić
pieniądze, i to nie tylko dla nas - przecież najczęściej dzielimy się
z innymi! Ileż to razy musieliśmy wspierać finansowo rodzinę, są
siadów czy przyjaciół, kiedy mieli problemy! A gdybym nie miała
pracy?
-Ja również pracowałem, bardzo dużo, kiedy ciebie tu nie było.
-Ja wiem i ty wiesz, na co pracujemy. Chcemy przecież, aby dobrze nam się żyło. I żyje nam się dobrze. Przecież często mi to mówiłeś i ja sama często o tym myślałam. Tak jest teraz i tak pozostanie. U nas nic się nie zmieni, Simba. To nie ma nic wspólnego z tym, że pomagam komuś, kogo nie znasz ty ani inni w wiosce. Jeśli ta sprawa ma nas podzielić, to coś jest nie w porządku. Zastanów się nad tym.
339
Nie powiedziałam już nic więcej, czułam się zraniona i byłam też zbyt zmęczona, aby roztrząsać tę sprawę. Lpetati raczej z zadowoleniem przyjął moje wyjaśnienie.
- Nie muszę się nad tym zastanawiać...
Wypowiedzi nie dały mu dokończyć psy, które robiąc straszliwy rumor, wbiegły na werandę.
Następnego ranka wróciliśmy do rozmowy o Saito.
W normalnych warunkach Lpetati pojechałby już wcześniej do swojej matki. Czekał jednak na mnie, gdyż najwidoczniej brakowało mu pieniędzy. Ujął to w ten sposób:
- Przecież nie mogę się tam zjawić z pustymi rękami. No i pozo
stają jeszcze tiketi.
Kiedy Saito chorowała, to ona była najważniejsza i liczyło się tylko to, jak można jej pomóc lub chociażby sprawić trochę radości. Roszczeniowa postawa rodziny odebrała mi ochotę na podróż do chorej. Poza zbliżającymi się odwiedzinami dzieci było to głównym powodem, dla którego wolałam pozostać w domu. Mogliśmy zawieźć krewnym herbatę i cukier, ale prawdopodobnie oczekiwali czegoś więcej. Chętnie zobaczyłabym znów Saito, nawet bardzo chętnie, i Lpetati wiedział o tym. Nie czułam się z tym zbyt dobrze, że pozwalam mu samemu jechać do matki, o którą tak się martwił. Nie wiem, jak bardzo się zdziwił, że chcę go odprowadzić tylko do autobusu. Bardzo żałowałam, że nie odebrałam listu ze skrytki; mogłabym wówczas inaczej wszystko zaplanować i nie zapraszałabym teraz dzieci.
Rzecz jasna, Lpetati nie wiedział, co mnie trapi, nie wiedział, co przeżyłam i dlaczego potrzebuję spokoju. Trudno mu było zrozumieć, że nie tylko chciałam, lecz wręcz musiałam postąpić wbrew jego oczekiwaniom, gdyż zobowiązywała mnie do tego dana wcześniej obietnica.
340
Dwa dni później wyruszyliśmy wczesnym rankiem do Maralal Już od dawna nie pokonywaliśmy wspólnie tej trasy, gdyż Lpetati nadal szybko się męczył. Maszerowaliśmy jednak w wolnym tempie, zabraliśmy też ze sobą coś do picia, miodowe cukierki i cukier gronowy. Gdyby działał tu telefon komórkowy, mogłabym poprosić moich przyjaciół o podwiezienie samochodem, niestety, było to niemożliwe.
Po drodze prowadziliśmy rozmowy na różne tematy, ważkie i błahe. Uwielbiałam te wędrówki, podczas których byliśmy tylko my dwoje i otaczająca nas natura. Odczuwałam wtedy ogromną radość, a równocześnie pokorę wobec piękna przyrody. Szkoda tylko, że powodem tej wyprawy była choroba Saito.
Nim w Maralal poszukaliśmy transportu do Naivasha, wypiliśmy chai, zjedliśmy suty posiłek i kupiliśmy ładny, lekki koc dla Saito. Lpetati był uszczęśliwiony.
Niewielki, kolorowy bus czekał już na jednej z zakurzonych, nierównych bocznych dróżek niedaleko placu targowego. Wszystkie okna były otwarte. Tłoczyli się przy nich wyglądający na zewnątrz i rozmawiający z ożywieniem pasażerowie; na dachu piętrzyły się wszelkiego rodzaju bagaże, łącznie z kolorowymi plastikowymi baniakami, ustawionymi na materacach i ramach łóżek. Kiedy to zobaczyłam, przestraszyłam się trochę, bo kiedyś byłam świadkiem, jak podobnie załadowany autobus, jadący do Rumuruti, przewrócił się na wyjątkowo wyboistej drodze.
Najlepiej byłoby, gdyby Lpetati pojechał mototu, jednak tak późnym popołudniem taksówki nie kursowały już w kierunku Naivasha.
Pożegnałam się z Lpetati, obiecując mu, że przyjadę natychmiast, jeśli Saito będzie chciała mnie zobaczyć. W razie potrzeby Lpetati miał kogoś wysłać, by mnie powiadomił. Otrzymał na to osobne fundusze. Prócz tego zaopatrzyłam go w pewną kwotę, prosząc, by w Naivasha kupił mąkę kukurydzianą, cukier i herbatę dla swojego
341
brata i rodziny, oraz, jeśli to będzie możliwe, owoce dla Saito. Miał też bezwzględnie nalegać na sprowadzenie lekarza, jeśli jego zdaniem Saito potrzebuje opieki medycznej. Gdyby nie wystarczyło mu na to pieniędzy, można było przecież dokonać przelewu na konto lekarza czy szpitala.
Pomimo że Lpetati już wielokrotnie jeździł sam do matki, nie prosząc, abym mu towarzyszyła, tym razem czułam, że popełniam błąd.
Lpetati pomachał mi przez okno małego busa. Silnik pojazdu pracował z głośnym warkotem, a cały plac natychmiast pogrążył się w niebieskoszarej chmurze spalin. Śmierdziało przeraźliwie spaloną gumą i olejem. Spojrzenie Lpetati zdenerwowało mnie - chociaż się uśmiechał, wydawał się niespokojny. W ostatniej chwili postanowiłam zapomnieć o moich planach i pojechać jednak z Lpetati, ale przepełniony bus już ruszył. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy rozpaczliwie machając rękami, usiłowałam go zatrzymać. Mały bus z Lpetati odjechał beze mnie.
- Pomoc podejrzanej kobiecie
-Hei, siangiki! - zawołał ktoś za mną. - Spóźniłaś się trochę!
Obejrzałam się, zarośnięty mężczyzna wydał mi się znajomy. To on odwiedził nas podczas ferii wielkanocnych w naszym apartamencie w Mtwapie i należał do grupy przepijającej pieniądze, które przekazałam jednej z kobiet Samburu, by pomóc jej wyjechać z dziećmi do Maralal. Odwróciłam się i poszłam przed siebie.
- Mojej siostrze dobrze się wiedzie w Nairobi - powiedział mężczyzna, podążając za mną. - Okazałaś się naprawdę wielkoduszna. Nie jest to zresztą takie trudne, kiedy ma się pieniądze.
342
Zastanawiałam się usilnie, o czym on mówi, gdy nagle pojęłam. Zrobiło mi się gorąco, czułam, że się czerwienię. Kobieta ze złamanymi żebrami, na której operację chciałam przeznaczyć część moich zarobków, najwyraźniej była siostrą tego mężczyzny. Czułam się strasznie, jakbym dostała w twarz.
- Teraz robię to, co siostra - mówił dalej mężczyzna. - Przynaj
mniej od czasu do czasu. Gówniana praca. Nie da rady robić tego
codziennie. Lżej byłoby z gumowymi oponami, żeby taczki się gład
ko toczyły. Drewniane koła są o wiele za ciężkie. Mogłabyś się jesz
cze raz okazać użyteczna, naprawdę, to by się spodobało mojej sio
strze. - Mężczyzna wskazał na odstawione w pobliżu taczki,
załadowane węglem drzewnym i zniszczonymi reklamówkami, na
wierzchu leżała duża szufla. Zanim się obejrzałam, mężczyzna już
zniknął w małym sklepiku i po chwili pojawił się tuż przede mną
z gumową oponą w rękach.
- Taka rzecz byłaby dużo lepsza. Tylko pięćset szylingów, mzun-
gu, to chyba dobra cena? - Gdy stał tak blisko, straszliwie cuchnęło
od niego alkoholem. Wzbudzał we mnie odrazę. Usiłując opanować
gniew, weszłam do sklepiku.
- Żeby wszystko było jasne, sir, nie znam tego mężczyzny na ze
wnątrz, który właśnie wyniósł oponę z pana sklepu. Za nic nie za
płacę. Proszę się zająć oponą.
Opuściłam sklep i poszłam dalej.
- Pięćset szylingów, to wszystko! - usłyszałam wołającego za mną
mężczyznę. - No i może jeszcze parę piw!
Winnych okolicznościach prawdopodobnie pomogłabym człowiekowi znajdującemu się w podobnej sytuacji. Ten mężczyzna jednak był po prostu odpychający, a jego nachalność skutecznie mnie do niego zraziła.
343
W domu z dziećmi
Szybkim krokiem zmierzałam w kierunku domu moich przyjaciół.
Przez całą drogę dręczyła mnie myśl, że pomogłam akurat kobiecie, przez którą zostałam tak upokorzona w Mtwapie. Czy mnie również okłamała - tego nie wiedziałam. Być może ktoś zabrał jej te pieniądze. Możliwe też, że tym kimś nie był jej ówczesny mąż, lecz jej brat.
Postanowiłam nie zaprzątać sobie tym więcej głowy i wróciłam myślami do podróżującego Lpetati. Niebawem znalazłam się przed sklepem moich przyjaciół. Właściciel wyszedł do mnie z wyciągniętą ręką, przywitał się ze mną serdecznie i poprowadził do tylnej części sklepu, przez którą można było wejść do mieszkania.
Słyszałam już dzieci, Marię, Daniela, bliźniaczki i najmłodszego chłopczyka. Radośnie wykrzykiwały moje imię i wołały mamę.
- Zjawiłaś się w samą porę, by wypić z nami herbatę i zjeść kola
cję - powiedziała przyjaciółka, obejmując mnie mocno. - Wspania
le, że wpadłaś!
Następnego ranka posłała ze mną jednego z kierowców sklepu na zakupy, a potem odwiozła mnie, bliźniaczki, Marię i Daniela do wioski. Dzieci były zachwycone okolicą i domkiem z bali. Biegały wokół niego, rozglądając się z ciekawością, aż w końcu zmęczone usiadły na werandzie.
- Najchętniej też bym została - powiedziała przyjaciółka. - Tu
jak zawsze jest przepięknie. Gdybyśmy nie mieli sklepu i pensjona
tu, a dzieci nie musiałyby chodzić do szkoły, zamieszkałabym tak
jak ty poza miastem. To prawdziwy raj dla dzieci.
Maria i Daniel mieli przytwierdzone na podeszwach założonego na stopy gipsu gumowe paski, tak że mogły się poruszać bez mojej
344
pomocy, nie upadając przy tym. Jednak teren wokół domu, choć oferował dzieciom wiele możliwości zabawy, okazał się dla nich zbyt nierówny, stromy i tym samym niebezpieczny. I tak spędzaliśmy większość czasu na werandzie. Mogłam tam pokazywać dzieciom zdjęcia, opowiadać im różne historie i zadawać zagadki. Rzadko graliśmy w karty i gry planszowe, gdyż Maria i Daniel nadal mieli trudności z utrzymaniem przedmiotów w rękach. Na szczęście były one jednak już na tyle sprawne i silne, że dzieci mogły nimi przesuwać klocki, karty i kostki do gry. Samo to stanowiło duży sukces. Najbardziej lubiły patrzeć przez lornetkę i śpiewać ze mną przy akompaniamencie gitary. Bliźniaczki natomiast, uszczęśliwione, bez ustanku biegały w górę i w dół zbocza, jakby po raz pierwszy w życiu były naprawdę wolne.
Przy bramie często przystawało kilkoro dzieci z rodziny. Jeśli nie było ich zbyt dużo, pozwalałam im wejść. Zawsze wyjaśniałam krótko, dlaczego Maria i Daniel mają gips na rękach i każde na jednej nodze, nie chcąc, by dzieci stale zerkały z ciekawością na dwójkę małych pacjentów. Największy problem stanowiły posiłki. Za pomocą dwóch kuchenek naftowych nie dało się ugotować takich ilości, by nakarmić wszystkie dzieci, poza tym musiałam pomagać przy jedzeniu Marii i Danielowi. Ratowałam się więc herbatnikami i cukierkami.
Czuwanie nad bliźniaczkami, Marią i Danielem, zabawy z nimi i gotowanie dla całej czeredki było wyczerpujące, ale dawało mi wiele radości. Ani przez chwilę nie żałowałam decyzji o zaproszeniu dzieci do domu. Od czasu do czasu pokazywałam się razem z nimi w wiosce, najczęściej wówczas, gdy szłam doić zwierzęta. Obserwowanie krów, kóz i owiec szczególną radość sprawiało bliźniaczkom, które wzrastały bez zwierząt domowych, ale też z tego względu reagowały przestrachem, kiedy te zbytnio się do nich zbliżały. Po poszukiwaniach kurzych jaj dzieci były również pełne podziwu dla
345
ptactwa domowego i oczywiście przepadały za psami i kotami. Uwielbiały też siadywać na tyłach domu, skąd, dobrze ukryte, obserwowały ożywiony ruch przy pojniku dla ptaków.
Tymczasem po wiosce rozeszło się - do dzisiaj nie wiem, kto rozpuścił te wieści - że wzięłam na siebie koszty operacji dwójki dzieci i pewnej kobiety. Niektórzy członkowie rodziny nawet chwalili moje zaangażowanie, nazywając mnie "dobrą kobietą", ale w wypowiedziach innych wyczuwałam dezaprobatę. A przecież nikt nie miał powodu, by czuć się pokrzywdzonym, gdyż od lat to ja pokrywałam niemal wszystkie rachunki za leczenie mieszkańców naszej wioski.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że z czasem krewni przestaną dziwić się mojemu postępowaniu i je potępiać, nie czułam się jednak dobrze z tym, że będąc zdana na rodzinę, muszę się przed nią usprawiedliwiać.
. Zastraszanie
Pierwszy zagadnął mnie o to kuzyn Langis.
- Słyszałem... - zaczął i zająknął się.
- O czym słyszałeś?
- Twój dom, czy jesteś tu bezpieczna? Nie ma przecież Simby.
- O czym słyszałeś? - zdziwiona powtórzyłam pytanie.
Langis wyraźnie unikał odpowiedzi.
- Będziemy cię chronić, ja i kilku wojowników zamierzamy nocą
obchodzić twój dom.
-Ale dlaczego, Langis, przecież są tu też dzieci. Nie jestem sama. Proszę, powiedz, co słyszałeś?
Znów nie odpowiedział. Coś wiedział, kogoś krył. Nie rozumiałam tego. Czyżby chciał mnie ostrzec? Zwróciłam się do niego pół żartem, pół serio:
346
- Przemyślę to. Jeśli sądzisz, że potrzebuję ochrony... Gdyby coś
się działo, będę wołać najgłośniej, jak potrafię, albo użyję gwizdka.
Nie, mam coś lepszego. Będę walić od wewnątrz w blachę falistą. To
bardzo głośny dźwięk.
- Na pewno usłyszę.
- Langis?
-owaki
-Hache.
Rozmowa z kuzynem Langisem bardzo mnie zaniepokoiła. Moim zdaniem to, co powiedział, nie miało większego sensu, ale mimo to jego słowa zapadły mi w pamięć. Byłam wprawdzie ostrożna, ale tak naprawdę nigdy się nie bałam. W końcu często bywałam sama w domu, ostatni raz, kiedy Lpetati musiał tak długo leżeć w klinice. Czy chodziło o mnie? Czy może planowano włamanie? I co takiego spodziewano się znaleźć? Nie było u nas żadnych "skarbów". Z drugiej strony, "skarbami" mogły być również jakieś drobiazgi czy całkiem zwyczajne rzeczy. Jeśli się nic nie posiadało, nawet dzbanek do herbaty, kilo cukru, materac czy lornetka były "skarbami".
Usiłując o tym nie myśleć, ze wzmożoną energią zajęłam się dziećmi i wymyślałam nowe gry Wciąż jednak dręczyły mnie słowa Lan-gisa, które odbierałam teraz jako ostrzeżenie.
Nieco później złożył mi wizytę jeden z członków starszyzny. Mzee był ubrany jedynie w czerwony kocyk, pod którym nic na sobie nie miał, i był boso. Miał najpiękniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałam u starszego człowieka. Nazywano go "Abraami", nie było to jednak jego prawdziwe imię. Mzee Abraami odwiedzał mnie od czasu do czasu, mimo że pokonanie drogi do naszego domu było dla niego bardzo uciążliwe. Zawsze niezwykle się cieszyłam z jego wizyt. Lubił siadywać u nas na werandzie i popijać przygotowaną
347
przeze mnie ziołową herbatkę z miodem, o której leczniczych właściwościach był głęboko przekonany. Początkowo zachowywał w stosunku do mnie uprzejmy dystans, potem jednak zaczął powierzać mi swoje troski. Często potrafiłam mu pomóc. I podobnie jak baba Lpino zawsze zjawiał się z małym prezentem - świeżą kolbą kukurydzy, brązową fasolą, wyrzeźbionym przez siebie drobiazgiem czy własnoręcznie wykonanym skórzanym paskiem.
Tym razem mzee Abraami od razu przeszedł do rzeczy:
- Musisz być bardzo ostrożna, Chui.
Pomyślałam o rozmowie z kuzynem Langisem, nie wspomniałam o niej jednak. Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Dlaczego proponowano mi ochronę? Czy była to tylko przesadna troska? A może mzee Abraami chciał mi w ten sposób okazać za coś szczególną wdzięczność?
- Jesteś jedną z nas, Chui. Ludzie gadają, robią coś, czego nie
powinni robić. Wyślę mojego syna, aby trzymał w nocy straż przed
twoim domem.
- Czyżbyś się o mnie martwił?
- Nie mam już tak dobrych uszu jak dawniej, ale nadal słyszą to,
co powinny usłyszeć. - Oczy starego człowieka zwilgotniały. Wzru
szyłam się i ujmując jego dłoń, podziękowałam mu za troskę. - Nie
jesteś sama - powiedział mzee Abraami - nawet jeśli nie ma tu Simby.
Spoglądałam długo na mzee, wyczuwając jego przychylność. Jeszcze raz uścisnął mi dłoń.
- Niebawem znów do ciebie przyjdę. Mój syn również się tu po
jawi. Dziękuję za pyszną herbatę.
Odprowadziłam mzee do bramy, zauważając, że obserwuje nas baba. Wkrótce potem pojawiła się ciotka Kakomai, by wziąć cukier i trochę mydła.
Zza domu zawołały mnie dzieci, które siedziały tam na fotelach, oglądając pocztówki.
348
Gdy były już w łóżkach, przyłapałam się na tym, że co chwilę wstaję, nasłuchuję dźwięków i po raz kolejny sprawdzam okiennice i drzwi, oraz moją "broń", która zawsze leżała na krześle obok łóżka.
W nocy obudził mnie nieprzyjemny odgłos skrobania w drzwi. Usiadłam prosto, by lepiej słyszeć. Skrobanie powtórzyło się. Z bijącym sercem, lawirując ostrożnie między materacami śpiących dzieci, podeszłam do drzwi. Owinęłam latarkę chustą, by przytłumić światło. Znów ten dźwięk, jakby delikatne, metaliczne drapanie. Nie było to zwierzę. Płytko oddychając, przekradłam się ponownie do łóżka, gdzie obok maczety leżały dwie obciążone żelaznymi mutrami kolorowe rungu, pałki, i gaz pieprzowy. Gdy ponownie usłyszałam ów odgłos, ostrożnie wspięłam się - mimo że niemal nic nie było widać - na stołek, zastanowiłam się jeszcze raz, czy jednak nie powinnam trochę zaczekać, nabrałam głęboko powietrza, po czym - tak jak ustaliłam to z Langisem - z całej siły uderzyłam pałką
0 odkrytą blachę dachu. Rozległ się donośny dźwięk przypomina
jący grzmot pioruna i odbijający się echem od ścian.
Usłyszałam za drzwiami przyciszone głosy i tupot oddalających się kroków.
Maria i bliźniaczki przebudziły się ze snu i musiałam je uspokoić. Myślały, że zaczęła się burza, nie wyprowadzałam więc dzieci z błędu.
- Jestem tu z wami - powiedziałam. - Zapaliłam już świecę
1 zostawię otwarte drzwi, żebyście mnie mogły słyszeć i widzieć.
-Wkrótce dziewczynki zasnęły ponownie, naciągnąwszy na główki
barwne koce.
Zaraz potem zjawił się Langis, Lkmalien, syn mzee Abraami, i dwaj wojownicy z sąsiedztwa. Ostrożnie otworzyłam drzwi. I rzeczywiście padał deszcz i grzmiało! Zaprosiłam mężczyzn do środka, rozpaliłam ogień w kominku i nastawiłam wodę na herbatę. Była dopiero trzecia w nocy.
349
Młodzi ludzie zdjęli shuka i usiedli w swoich malowniczo owiniętych wokół ciała czerwonych, żółtych i turkusowych płóciennych suknach przed kominkiem, w którym trzaskało kilka drew. Przez jakiś czas panowała cisza.
- Bardzo cię wszyscy lubimy, Chui, i na pewno nic ci się nie stanie - powiedział Langis, a jeden z jego przyjaciół, jakby na potwierdzenie tych słów, uścisnął moją dłoń. - Nie wtedy, gdy będziemy w pobliżu ciebie.
Spojrzałam na nich. Na twarzach i w oczach młodych wojowników tańczył migotliwy odblask płomieni. Chciałam im zadać tyle pytań, nie wyrzekłam jednak ani słowa. Z pewnością i tak nie otrzymałabym odpowiedzi.
Po kilku herbatach z masalą wojownicy opuścili dom. Deszcz ustał i z zadowoleniem nasłuchiwałam cichego szumu i plusku w rurach, którymi woda spływała do zbiorników.
Spomiędzy strzępiastych chmur wyjrzał księżyc. Z niedalekiej odległości dobiegło mnie porykiwanie lwów. Wiedziałam, że jestem już bezpieczna. Tylko przed czym mnie uratowano?
Jeszcze nigdy tak się nie czułam i zapragnęłam, by Lpetati był ze mną.
Następnego ranka niebo spowijały jasnoszare i ciemne chmury, koło południa jednak znów się przejaśniło i zrobiło się bardzo ciepło. Niemal cały ten spokojny dzień spędziłam z dziećmi na werandzie, śpiewając z nimi i grając, oraz w kuchni smażąc naleśniki i przygotowując mnóstwo kakao. Uważałam, że powinnam wynagrodzić im tę noc, choć raczej to ja potrzebowałam pocieszenia.
Bałam się kolejnej nocy. Sen długo nie nadchodził, próbowałam się więc odprężyć, czytając i rozwiązując krzyżówki. Ale wciąż łapałam się na tym, że wzdrygam się przerażona, słysząc najlżejszy szmer. Kto kręcił się koło moich drzwi? I dlaczego? Czy była to próba wła-
350
mania? Może ktoś myślał, że nikogo nie ma w domu, gdyż Saito jest chora i Lpetati wyjechał do Naivasha? Kto o tym wiedział? Dlaczego wojownicy trzymali straż? Czy to ja byłam celem ataku?
Długo nie mogłam się uspokoić, dręczyło mnie tyle pytań. Noc już niemal minęła, gdy nagle nad ranem obudził mnie dziwny dźwięk.
Podczas wielu lat spędzonych wśród dzikiej przyrody wyostrzył mi się słuch. Potrafiłam już całkiem dobrze rozróżnić odgłosy drapania, skrobania, węszenia, stawiania kroków i tupania pochodzące od zwierząt. Stąd też każdy niezwykły dźwięk był oznaką niebezpieczeństwa. W istocie tylko węże zbliżały się bezszelestnie.
Tak jak poprzedniej nocy serce waliło mi jak oszalałe. Czy wojownicy byli w pobliżu? Czy syn mzee Abraami krążył gdzieś niedaleko? Czy powinnam znowu uderzyć w blachę? Usłyszałam brzęk dochodzący z tyłu domu. Znajdowały się tam drzwi kuchenne. Ktoś rzeczywiście przy nich majstrował. A potem nagle coś wpadło do kominka. Wzdrygnęłam się. Kominek! On również stanowił źródło niebezpieczeństwa. Aby je wyeliminować, pośpiesznie wylałam niemal całą butelkę nafty na szczapy drewna i zapaliłam je. Natychmiast buchnęły płomienie, strzelając wysoko w głąb komina. Usłyszałam głos, jakby ktoś przeklinał. Wróciłam do kuchennych drzwi i odczekawszy jakiś czas, nasłuchując, prysnęłam przez wąską szparę gazem pieprzowym. Nagle poczułam się silna. Byłam gotowa walczyć nieustraszenie jak lwica, bronić dzieci i dobytku.
Niespodziewanie otrzymałam pomoc z innej strony: nocnych gości zaatakowały nasze psy. Ich szczekanie stawało się coraz bliższe, usłyszałam, jak warczą. Warczenie oznaczało, że wzięły na cel coś, co im zagraża.
- Sungura! - krzyknęłam. - Simba-ya-Simba bierz go! Bierz go! - Długo ćwiczyłam z nimi tę komendę, ale jeszcze nigdy nie wydawałam jej w przypadku rzeczywistego zagrożenia. Dobiegły mnie
351
odgłosy przewracających się wiader, coś uderzyło o balustradę werandy, ujadanie psów wzmogło się i stopniowo zaczęło oddalać, nie milknąc jednak.
A potem nagle zapanowała cisza, błoga cisza. Dopiero teraz usłyszałam śpiew ptaków. Przez wąskie szczeliny okiennic wpadały do środka wyczekiwane z utęsknieniem pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Modliłam się i przeklinałam na zmianę, aż w końcu poczułam się lepiej.
Zajrzałam do dzieci. Daniel przeciągnął się i zamrugał.
- Dzień dobry - powiedział zaspanym głosem. Uśmiechnęłam się z wysiłkiem, starając się wyglądać na rozluźnioną. Wkrótce potem obudziły się także dziewczynki. Marii musiałam pomóc wstać, gdyż podobnie jak jej brat nie mogła się podeprzeć ręką ani obciążać chorej nogi. Bliźniaczki wyniosły ze mną materace na werandę, by się przewietrzyły, powiesiłyśmy też razem koce i poduszki na sznurze do bielizny za domem. Wypatrywałam przy tym ukradkiem śladów stóp, dostrzegłam przewrócone wiadra i świeże zadrapania na drzwiach, zobaczyłam także, że jedna z desek w drzwiach wejściowych została przepiłowana, i znalazłam duży kamień w kominku, który uszkodził gęstą siatkę, umocowaną przeze mnie dla ochrony przed myszami. Przy wejściu na werandę odkryłam niewielki skrawek materiału, który najwyraźniej psy wyrwały komuś z shuka. To mogło stanowić punkt zaczepienia. Miałam zamiar rozejrzeć się w najbliższym czasie za kimś, kto nosi shuka w czerwono-niebieski wzór, w którym brakuje kawałeczka materiału.
Później było jak co dzień - słońce świeciło nad doliną, krowy muczały, docierały do mnie pierwsze głosy i zapach płonącego drewna, pomiędzy chatami unosiły się wąskie strużki dymu. Niedługo potem ujrzałam stada pędzone na pastwiska i dzieci idące grupkami w niebiesko-żółtych szkolnych mundurkach.
352
Podczas śniadania na werandzie byłam już spokojniejsza, wciąż jednak zastanawiałam się gorączkowo nad ostatnimi wydarzeniami. Było jasne, że dwukrotnie próbowano się do mnie włamać. Nie mogłam o tym dyskutować przy dzieciach, musiałam jednak jakoś wtajemniczyć bab$ i porozmawiać z Langisem i wojownikami. Wciąż nie mogłam sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Gdyby dzieci nie było w domu, zmobilizowałabym wszystkich wojowników w rodzinie i wyjechała na ten czas do Naivasha lub Maralal.
Czułam równocześnie miłość i głęboką frustrację.
W trakcie ulubionej zabawy dzieci w zgadywanie usłyszałam ku memu ogromnemu zaskoczeniu głos Lpetati.
- Chui! - wołał od bramy - Twój Simba wrócił. Otwieraj, jestem
strasznie głodny!
Biegłam do niego jak na skrzydłach schodkami w dół. Pędziłam tak, że długa bawełniana spódnica zaplątała mi się między nogami i omal nie upadłam.
- Unahamka kabisa - śmiał się Lpetati. - Saito czuje się już do
brze. Był u niej lekarz, tak jak tego chciałaś. Ale nie zapłaciłem jesz
cze całej sumy. - Wiedział, jak mnie rozbroić pełnym czułości spoj
rzeniem. - Lekarz zdołał pomóc Saito, nketok. Teraz Saito chciałaby
się zobaczyć także z tobą - mówił dalej, podczas gdy ja usiłowałam
rozplatać długi łańcuch, który dodatkowo zabezpieczał zamek
w nocy. Nagle naszła mnie straszna myśl. Nie, zamek i brama nie
były uszkodzone. Lpetati nie zauważył mojego zdenerwowania. Objął
mnie i uściskał mocno.
- Wspaniale się szło w tych butach! - Udzielił mi się jego rado
sny nastrój i nocne strachy odeszły chwilowo w niepamięć.
Dzieci przywitały się z nim grzecznie, a potem wzruszyło mnie, kiedy wszystkie, nawet Maria i Daniel, chciały pomóc w przygotowywaniu posiłku, gdy tylko się dowiedziały, że Lpetati jest głodny.
353
Dziecięcymi rączkami skrobały marchewkę, Maria kuśtykając, przysunęła zagipsowaną nóżką miskę z wodą do mycia kartofli, Daniel z wysiłkiem wkładał sobie jeden talerz po drugim pod ramię, aby zanieść je na werandę.
- Ale masz pracowitych pomocników - śmiał się Lpetati, rów
nież biorąc udział w przygotowaniach. Ucieszyłam się, że tak pozy
tywnie zareagował. Wydawał się nawet poruszony zachowaniem dzieci.
Zanim usiedliśmy do stołu, wyszperał z noszonej na pasie torby, z której był niezwykle dumny, wyjątkowo ładną bransoletkę z wygrawerowanym moim imieniem i założył mi ją na rękę.
- Saito mówi, hacM
Wieczór był cudowny. Po pożywnej jednogarnkowej potrawie z fasoli, marchwi i ziemniaków, słodkich naleśnikach, herbatnikach i chai śpiewaliśmy i modliliśmy się wspólnie jeszcze długo po tym, jak rozłożyłam na podłodze materace i kolorowe koce.
Ponieważ Lpetati był bardzo zmęczony po podróży, wcześnie zasnął. Biłam się jeszcze z myślami, czy powiedzieć mu o wydarzeniach dwóch ostatnich nocy, zaniechałam jednak tego pomysłu. Miałam przeczucie, że dzisiaj nikt nie będzie nas niepokoił.
Następnego ranka usłyszałam nadjeżdżający samochód mojej przyjaciółki. Lpetati wybrał się właśnie do zagrody, aby przywitać się ze swoimi ulubieńcami i rodziną oraz opowiedzieć im o Saito i podróży do Naivasha.
Wypiliśmy chai na werandzie. Przyjaciółka była zachwycona tym, że dzieci zrobiły się tak rozmowne i były pełne radości.
- Było wspaniale - stwierdziły bliźniaczki. - Czy możemy nie
długo znowu tu przyjechać? - Ich matka uniosła ramiona, ale ja ski
nęłam głową.
- Naturalnie, że możecie. Świetnie się przecież razem bawiliśmy.
Maria i Daniel też oczywiście przyjadą, to znaczy, jeśli tylko będą
mieli ochotę.
354
Dzieci roześmiały się.
- Chciałbym tu mieszkać - oświadczył Daniel, a Maria zachwy
cała się zwierzętami, szczególnie "małymi ptaszkami, które kąpią
się za domem".
Trudno było mi się z nimi pożegnać. Przyrzekłam, że wkrótce przyjadę do Maralal i dalej będę się zajmować Marią i Danielem.
- Masz kochane dzieci - powiedziałam przyjaciółce. - Pozdrów
synka i męża. Jeśli zobaczysz lekarza, możesz mu powiedzieć, że może
na mnie liczyć w sprawie tej kobiety. Będzie wiedział, o co chodzi.
Gdy Lpetati wrócił, wydawał się nieco wzburzony, nic jednak nie powiedział. Potem zobaczyłam przy bramie Langisa. Najwyraźniej odprowadził Lpetati i z pewnością z nim rozmawiał. Niewątpliwie rodzina poruszyła temat mojej pomocy dla Marii, Daniela i "obcej kobiety", gdyż były to sprawy, o których Lpetati nie miał pojęcia.
Lpetati uśmiechnął się lekko.
- Baba chciałby z tobą porozmawiać - oznajmił. - Chodzi
o mojego brata. Ma problemy.
- Opowiedz mi o nich.
- Wiesz, że żona brata i jego mały synek odeszli z domu?
Byłam szczerze zdziwiona. Nic, ale to zupełnie nic o tym nie sły
szałam.
-Jak to odeszli, kiedy?
- Zostali zabrani przez rodzinę. Wczoraj. To przez to, że brako
wało jeszcze trzech krów - no wiesz, z ich wesela.
- Trzy krowy! Ale przecież często się zdarza, że ktoś nie może od
razu zapłacić całego wiana za narzeczoną. Przypomnij sobie, jak dłu
go myśmy musieli czekać na przyrzeczone podarunki! Przecież to zwy
kła rzecz. Najważniejsze, żeby kiedyś w przyszłości spełnić obietnicę.
- Ale rodzina wyznaczyła termin. Nie ma obiecanych krów, nie
ma żony i dziecka!
355
- Boże drogi! Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałam. To się
chyba nie zdarzyło ani razu w ciągu ostatnich dwudziestu lat!
- Ale teraz owszem.
- Bardzo mi przykro. I co teraz, Simba?
- Odbędzie się narada rodzinna. Powinnaś mu pomóc, Chui.
Trzy krowy.
- Ale twój brat wiedział już przecież o tym od dawna. Dlaczego
do tej pory nie oddał ani jednej z brakujących krów? A my dołożyli
śmy już jedną krowę do wiana.
- A któż by chętnie oddawał krowę!
- Nikt. Ale to wyjątkowa sytuacja. Mieliśmy przecież wystarcza
jąco dużo czasu, by kupić kilka cielaków i je podchować. Cielęta nie
są takie drogie. Czy nikt o tym nie pomyślał?
Lpetati roześmiał się.
- Powinniśmy byli zapytać cię o radę.
- Owszem, powinniście byli.
Byłam naprawdę niemile zaskoczona i już wiedziałam, jaki będzie dalszy rozwój wypadków. Nie miałam jednak pieniędzy na trzy krowy. Ich koszt to jakieś trzysta pięćdziesiąt do pięciuset euro.
Gdy przyszedł baba, usiedliśmy na werandzie przy chai. "Brat" Lpetati, Lkmalien, właściwie kuzyn, gdyż Saito nie była jego matką, a ojciec był bratem baby, wydawał się mocno przybity.
Czekałam. Długo trwało, nim baba w końcu przemówił.
- Potrzebujemy trzech krów - albo ten młody człowiek nigdy
już nie zobaczy swojej żony i syna. A to sprowadzi hańbę na naszą
rodzinę i na zawsze stracimy dobre imię.
Skinęłam tylko głową, nie wiedząc, jakich użyć słów. Naturalnie było mi przykro z powodu sytuacji, w jakiej znalazła się rodzina. Zawsze zwracali się do mnie w wyjątkowych przypadkach, uważałam jednak, że to nie w porządku, bym to ja musiała brać na swoje barki wszelkie koszty.
356
- Trzy krowy - powtórzył baba. - Żaden z nas nie może w tej
chwili pozbyć się trzech krów. Musimy je kupić.
Czułam się zapędzona w kozi róg. Nie miało to jednak najmniejszego sensu, musiałam powiedzieć prawdę. Nie miałam tych pieniędzy, a rezerw z zasady starałam się nie naruszać.
- Mówię to z ciężkim sercem, ale szczerze. Krowa, baba, dwie kozy,
to moja propozycja. Więcej nie da rady. Przynajmniej nie teraz, nie
w tej chwili.
Lkmalien spojrzał na mnie.
- Nie ma sprawy - powiedział uprzejmym tonem. - My tylko
pytaliśmy. Dziękuję za obiecaną krowę, Chui, i za kozy.
- Przykro mi - odrzekłam. Baba zakłopotany skierował wzrok
na podłogę. Nie było mi łatwo odmówić jego prośbie. - Ewentual
nie krowa i cielę zamiast dwóch kóz - powiedziałam, nie otrzyma
łam jednak odpowiedzi.
- Co tu się stało w nocy? - zapytał nagle baba.
- Sama dokładnie nie wiem. Ktoś próbował się włamać. -Zasta
nawiałam się przez moment, dodałam jednak: - Nawet dwukrotnie.
- Coś takiego - syknął Lpetati. - Niech no ja tylko się dowiem,
kto to był, to porachuję mu wszystkie kości.
Baba spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Odbędzie się narada rodzinna - powiedział po chwili. - Potem
znów przyjdziemy porozmawiać. Nie wszystko jest w porządku,
Chui. Sprowadzasz tu obcych ludzi. Płacisz mnóstwo pieniędzy za
wiele rzeczy. To nie twoja rodzina, ani ta z Niemiec, ani ta stąd. My
jesteśmy rodziną.
Zostałam zganiona i poczułam, że się czerwienię. Miałam gotową odpowiedź, zatrzymałam ją jednak dla siebie.
- Simba był w drodze - kontynuował baba - i nic nie wiedział
o twoich planach.
Szukałam wzrokiem pomocy u Lpetati.
357
- Chui zatroszczyła się o Saito - powiedział. - Załatwiła lekarza
i leki. A ja pojechałem do niej.
Baba skinął głową.
Lkmalien nie odezwał się ani słowem. W końcu baba wstał. Przez cały czas czułam uścisk w piersi.
- Dziękuję za chat.- Na twarzy baby pojawił się ślad uśmiechu,
a potem jego wzrok spoczął na mnie. - Entito - rzekł po chwili.
- Dziękuję za pomoc dla Saito. A o włamaniu jeszcze porozmawia
my. Wojownicy chyba coś wiedzą na ten temat, a także, jak sądzę,
mzee Abraami.
Przez chwilę trzej mężczyźni stali jeszcze, jakby niezdecydowani, przy bramie. Potem jednak oddalili się.
- Zaraz wrócę! - krzyknął Lpetati.
Patrzyłam za nimi, czując się coraz bardziej przyparta do muru. W ich oczach musiało to tak wyglądać, że nie mogę pomóc rodzinie, gdyż wolę się angażować w sprawy "obcych". Ogarnął mnie niepokój i zapragnęłam porozmawiać z nimi całkiem otwarcie. Było już jednak za późno.
Narada rodzinna
Rodziny się nie obawiałam. Zebraliśmy się wszyscy w zagrodzie. Marissa, Ngarachuna i Benita podawały herbatę, płucząc za każdym razem kilka emaliowanych kubków w brązowej wodzie, napełniając je ponownie i wręczając kolejnym członkom rodziny.
Długo trwało, zanim w ogóle ktokolwiek o mnie wspomniał. Kobiety powstrzymywały się od zabierania głosu i tylko kilku wujów uważało, że mają coś istotnego do powiedzenia. Ale kiedy oświadczyłam, że moim zdaniem to Ngai kieruje naszymi losami i być może nie zawsze jesteśmy w stanie od razu zrozumieć istotę jego wyroków,
358
głosy umilkły. Bo cóż takiego można było mi zarzucić? Nikogo nie zraniłam, nie pytałam jedynie, kogo i jaką sumą wolno mi było wesprzeć, i przywiozłam tu obce dzieci, by im matkować przez jakiś czas i dodać otuchy. Mimo to nie czułam się z tym dobrze. Lpetati od czasu do czasu wtrącał kilka zdań, stając po mojej stronie, również baba wydawał się myśleć o mnie życzliwie.
dążyła, mi jednak sprawa z Lkmalienem i jego zabraną przez rodzinę żoną, mimo że jedna ze szwagierek szepnęła mi do ucha, że jest nowa kobieta, o wiele młodsza i ładniejsza, a Lkmalien i jej rodzice z pewnością dojdą do porozumienia. Gdyby okazało się to prawdą, nie trzeba by było oddawać trzech "zaległych" krów i problem przestałby istnieć.
Później jednak, zupełnie jakby mnie tam nie było, zaczęto radzić nad tym, że wydałam mnóstwo pieniędzy na obcych ludzi, choć mogłam inaczej nimi rozporządzić i uczynić wiele dobrego dla własnego plemienia, a przede wszystkim nie dopuścić do zhańbienia rodziny, do czego z pewnością dojdzie, jeśli Lkmalien nie odzyska żony. Najbardziej zdziwiło mnie to, że dokładnie znano wysokość sumy, którą zapłaciłam za leczenie Marii i Daniela, oraz operację kobiety. Jak to było możliwe?
Pod pręgierzem
Następnego dnia usłyszałam dziwne mamrotanie w pobliżu domu i gdy wyjrzałam przez okno, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W górę zbocza ciągnęła procesja starszych plemienia. Lpetati z szacunkiem otworzył przed nimi bramę i mężczyźni rozsiedli się w cieniu rozłożystej, niskiej akacji. Zrobiło mi się gorąco. Czego oni tu szukali?
Nieco później zjawili się w domu baba i Lpetati.
359
- Rada starszyzny zwołała zebranie. Czekają tylko na naczelnika
okręgu i na ciebie.
- Ale co to ma znaczyć? Po co ta narada? Czego oni tu chcą
i dlaczego zebrali się właśnie u nas?
- Musimy porozmawiać - wyjaśnił baba.
- Nie pojmuję, o czym tu można rozmawiać. Musicie im uświa
domić, że nie ma żadnych spraw do omawiania - powiedziałam jesz
cze raz do baby i Lpetati, którzy stali obok, jakby mnie chroniąc.
Powiodłam wzrokiem po członkach starszyzny, którzy ulokowali się pod drzewem. Było ich już bardzo wielu, a wciąż nadchodzili kolejni. Niektórych znałam osobiście, innych tylko z widzenia, wiedziałam jednak, skąd pochodzą. Gdy zjawił się naczelnik, wysoki mężczyzna z wiecznie uśmiechniętą twarzą, jako jedyny w marynarce, starsi plemienia umilkli na chwilę. Potem jeden z nich, mój daleki krewny, powiedział, że powinnam zgłaszać starszyźnie każdą wizytę obcych i że nie przystoi mi angażować się w sprawy, które nie wychodzą na dobre rodzinom i klanowi. Wspomniano o kobiecie, której pomogłam. Otóż należała ona do rodziny niechętnie widzianej w wiosce. Okazanie jej pomocy stanowiło zły omen. I na dodatek wsparłam ją tak dużą sumą, że mogłam nią śmiało uszczęśliwić wszystkie rodziny w okręgu, pieniędzy wystarczyłoby także na powiększenie liczebności stad, pomoc finansową dla pielęgniarek, poważny datek na szkołę w najbliższej okolicy, którą od dawna chciał zbudować naczelnik, oraz na niewielką izbę chorych. Nie akceptowano również pomocy dla dzieci, o które się zatroszczyłam, jednak wybaczono mi to, gdyż dzieci są darem bożym i Ngai z pewnością inaczej do tego podchodzi.
Wystąpienie krewnego całkowicie zbiło mnie z tropu. Wszystkie argumenty, jakie zamierzałam przedstawić na swoją obronę, uwię-zły mi w gardle, gdy zorientowałam się, że baba i Lpetati zostawili mnie własnemu losowi, dołączając do "oskarżycieli".
360
Przez moment czułam się kompletnie zagubiona. Zrezygnowałam z usprawiedliwiania się, gdyż moje racje z pewnością by ich nie przekonały. Oni jednak zdawali się na coś czekać.
- Stoicie po niewłaściwej stronie - powiedziałam do baby i Lpeta-ti, a także do członków rodziny i tych, o których wiedziałam, że mnie lubią. Spojrzeli na mnie, nie zareagowali jednak na moje słowa. -Jesteście po niewłaściwej stronie - powtórzyłam.
Silnym argumentem moich przeciwników było to, że pomogłam kobiecie, na której rodzinie ciążyło przekleństwo i która rzekomo parała się czarną magią. Z drugiej strony, dobry czyn powinien zwyciężyć zło i je przegnać, pomyślałam. Wiedziałam mnóstwo rzeczy, tylko nie to, jak mam się uwolnić od tych zarzutów. Czułam, że byłoby lepiej nie unosić się gniewem. Nie zamierzałam się jednak poddać.
Wciąż przemawiali kolejni członkowie starszyzny, podkreślając, że jestem jedną z nich i dlatego są rozczarowani moim postępowaniem. Moją czujność obudziła wypowiedź, w której jeden z mężczyzn zażądał w imieniu starszyzny odszkodowania, równego tej samej sumie, jaką wydałam na "obcych". Kwotę tę miałam przekazać naczelnikowi.
To już była czysta bezczelność, choć musiałam przyznać, że sprytnie to wymyślono. Nie miałam tyle pieniędzy i, jak już wspomniałam, w żadnym wypadku nie zamierzałam sięgać do oszczędności.
Miałam wrażenie, że stoję tak całą wieczność, sama naprzeciw gromady starszych plemienia, ubranych w czerwone stroje.
Nagle przypomniał mi się dziadek. Gdybym odwiedziła grób dziadka, mogłabym go prosić o radę i być może znalazłabym spokój i pocieszenie. Byłam tak zatopiona w myślach, że dopiero po chwili dotarło do mnie pytanie, czy zgadzam się na propozycję zapłacenia wspomnianej sumy. Nie, nie widziałam najmniejszego powodu, aby się "wykupywać".
361
Podszedł do mnie baba.
- Maradjina - powiedział przyjaznym tonem - dla wazee.
- Uśmiechnął się nawet, a mnie ogarnął gniew. Miałam zafundować
tym wszystkim starcom miód pitny i w ten sposób ich ułagodzić?
- Dobrze - powiedziałam po chwili wbrew sobie. Kilku młod
szych członków starszyzny podniosło się i oddaliło w stronę wioski.
Zniknęłam w domu i rzuciłam cicho wiązankę przekleństw po niemiecku. Potem wyjęłam kilka banknotów stuszylingowych i wręczyłam babie. Nie wyszłam z nim jednak do starszyzny.
Chwilę później zjawił się Lpetati.
- Stanąłeś po niewłaściwej stronie - powiedziałam znowu.
- Nie rozumiesz tego. To jest właściwa strona, strona, po której
powinniśmy być. Ja muszę stać po tej stronie. Ty także.
- Zostaw mnie w spokoju, proszę.
- Nie da rady. Starszyzna cię oczekuje. Wypada, abyś przy tym
była, inaczej wypicie miodu nie będzie przyjemnością, lecz przy
niesie nieszczęście. To wyraz szacunku dla starszyzny. Chui, musisz
to zrozumieć. Nie możesz zostawić samych tych, którzy przyszli tu
z twojego powodu. Wypijemy razem i wszystko będzie dobrze.
Dla kogo? - pomyślałam, nie powiedziałam tego jednak na głos.
Wyszłam z nim niechętnie, za drzwiami jednak przywołałam na twarz swój najpiękniejszy uśmiech.
Młodsi mężczyźni wrócili ze sfatygowanymi naczyniami oraz brudnymi butelkami i wiadrami ze złocistą maradjina. Kobiety musiały już dobre kilka dni temu dostać polecenie uwarzenia miodu na dzisiejsze zebranie, gdyż inaczej skąd wziąłby się tak szybko i to w takich ilościach?
Twarze starszych plemienia pojaśniały, gdy wszyscy pociągnęli po kilka łyków. Przyniosłam sobie z kuchni szklankę, pozwoliłam ją jednak napełnić w trzech czwartych. O dziwo, skosztowawszy mio-
362
du, poczułam się nieco lepiej. Swobodniej oddychałam i łatwiej było mi się pogodzić z całą tą sytuacją. Lpetati zbliżył się do mnie.
- Teraz jest w porządku, Chui - powiedział. Nie byłam pewna, co dokładnie przez to rozumiał, ale zdawał się odetchnąć z ulgą.
Kilku starszych plemienia, przede wszystkim baba, wujek Mous-se, baba Lpino i mm Abraami, starali się teraz znaleźć w moim pobliżu. Ja jednak nie pojmowałam, dlaczego rodzina i właśnie ci mężczyźni, którzy mnie tak dobrze znali, nie stanęli przedtem po mojej stronie. Jakąż władzę posiadali przywódcy klanu?
Przy bramie tłoczyło się kilka kobiet i dzieci, obserwowali nas, ale nie mieli śmiałości podejść bliżej.
W końcu znalazłam okazję, aby się wycofać. Poszłam na tyły domu i siedząc na wielkim granitowym bloku, obserwowałam nek-tarniki na pobliskim krzewie aloesu i przepiękne kraski, błyszczaki, a także żółte wikłacze, stroszące pióra przy pojniku dla ptaków i pluskające się w wodzie, słyszałam wabiące głosy dudków i wiedziałam, że mimo wszystkich naszych problemów istnieje raj - tylko że ma on dwie strony. Tam gdzie jest światło, jest także cień. A im więcej światła, tym głębszy staje się cień.
Starsi plemienia zaczęli się powoli rozchodzić, a dźwięk krowich dzwonków oznajmiał, że bydło wraca już z odległych pastwisk do naszej wioski i sąsiednich osiedli. Obraz spokoju w łagodnym świetle późnego popołudnia.
Odzyskałam dobry humor i byłam w tak pogodnym nastroju, że niemal zapragnęłam wypić odrobinę więcej maradjiny. Postanowiłam sobie jednak przygotować herbatę z imbirem, czarnym pieprzem, goździkami i kardamonem, która również działała odpręża-jąco. Powodowana impulsem zamknęłam drzwi, sięgnęłam po gitarę i zaczęłam śpiewać swoje ulubione piosenki. Z zewnątrz słyszałam głosy Lpetati, baby, Langisa i mzee Abraami. Ale przez resztę dnia nie chciałam się już z nikim widzieć.
363
Gdy byłam pewna, że nikogo już nie ma przy bramie, przemknęłam do grobu dziadka. Wzięłam ze sobą odrobinę tytoniu do żucia i tabaki przywiezionych z Niemiec, które właściwie były przeznaczone dla Lpetati. Starannie rozsypałam pokruszoną tabakę i tytoń, które bobu tak lubił, na mogile.
- Bardzo potrzebowałam dzisiaj twojej rady, dziadku - powiedziałam głośno, wiedząc, że nikt mnie nie obserwuje.
Przykucnęłam, czekając - tylko na co? - wygarnęłam kilka suchych gałązek z trawy i usunęłam przywiane przez wiatr liście. Nagle zdałam sobie sprawę, że czekam na jakiś znak, na cokolwiek, w jakiejkolwiek formie. A kiedy wsłuchałam się dokładnie w otaczającą mnie ciszę, rzeczywiście się pojawił.
- Odejdź na jakiś czas, odejdź na jakiś czas - zdawał się szeptać
wiatr. - Na jakiś czas, tylko na jakiś czas. A potem wszystko będzie
dobrze, potem wszystko będzie dobrze.
Może był to tylko efekt wypicia kilku łyków maradjiny} Ale wiatr zdawał się bezustannie powtarzać te same słowa i wyobrażałam sobie, że to dziadek przemawia do mnie z wiatrem. Chciałam się otrząsnąć z tego stanu, lecz po chwili wahania zapragnęłam trwać w nim nadal.
Jeśli chciałabym spełnić finansowe żądania starszyzny, tak czy inaczej musiałabym "odejść na jakiś czas", a mianowicie wyjechać na wybrzeże, aby tam koncertować. A potem - i w tym momencie zrobiło mi się gorąco - czekał mnie doroczny wyjazd do Niemiec. Tak, "odejdę na jakiś czas", a potem "wszystko będzie dobrze", tak jak usłyszałam to w lekkim szumie wiatru.
Obejrzałam się wokół siebie, słychać jednak było tylko rozmowy dobiegające z chat i zagrody, oraz głosy kobiet, które monotonnym zaśpiewem uspokajały krowy podczas dojenia.
- Zostań przy mnie, babu - powiedziałam. Zerwałam jeszcze
wyjątkowo piękny liść z rosnącego nad grobem krzewu lokimeki
364
i schowałam go do kieszeni spódnicy. - Teraz odchodzę, ale niedługo znów tu będę. Za jakiś czas...
Szaman Samburu
W ciągu następnych dni Lpetati rzadko pokazywał się w domu. Co prawda, między kolejnymi odwiedzinami u rodziny czy przyjaciół zawsze wracał, był też przystępny, uprzejmy i rozmowny, nie zostawał jednak długo i znów pod jakimś pretekstem udawał się do którejś z chat. Szedł również często ze zwierzętami na pastwisko, choć wypasanie bydła było obowiązkiem młodych wojowników.
Jak dotąd nie rozmawialiśmy jeszcze dłużej na temat kwestii "właściwej i niewłaściwej strony", jak ją nazywałam. Lpetati najwyraźniej miał spory dylemat.
Zupełnie przypadkowo dowiedziałam się, że za kilka dni przybędzie do nas "wielki szaman".
- Czy to ze względu na mnie? Czy jest jeszcze jakiś inny powód?
Lpetati uśmiechnął się tylko zagadkowo, ściągnął ze sznura do
bielizny swoje shuka i dopiero wtedy odwrócił się do mnie.
- Zawsze jest powód. Chodzi o Lkmaliena, o ciebie, o nas. Pod
damy się pewnemu szczególnemu obrzędowi.
Coś w jego wzroku zaniepokoiło mnie.
- Dobrze, w wypadku Lkmaliena można to zrozumieć. Ale
w moim?
Lpetati potrząsnął energicznie głową.
- Członkowie starszyzny tworzą silną społeczność, Chui. Ponoszą
odpowiedzialność za nasze plemię. - Umilkł na chwilę. - Robisz
wiele dobrego, ale niektóre rzeczy z punktu widzenia starszyzny są
niewłaściwe. Ale oni ciebie lubią, Chui. Inaczej powiedzieliby, że
nie jesteś u nas mile widziana i powinienem rozejrzeć się za inną
żoną.
365
Nadstawiłam uszu.
- Ale między nami jest wszystko w porządku? Czy też są tacy,
którzy twierdzą, że nie jestem właściwą żoną dla ciebie? Ty też tak
myślisz?
- Nigdy bym tak nie pomyślał. Ale nie przestrzegasz pewnych
zasad. Musisz szanować rodzinę, Chui. To twoja rodzina. Nie wol
no ci jej zdradzać.
- Simba! Rodzina jest dla mnie bardzo ważna! Wiesz o tym, wszy
scy o tym wiedzą.
-Jesteś jedną z nas, naprawdę.
- Po której właściwie stoisz stronie?
Lpetati zignorował pytanie.
-Jesteś moją żoną.
Nasza rozmowa była dla niego najwyraźniej nieprzyjemna, gdyż doskonale czuł, że chciałabym usłyszeć coś więcej. Zmieniłam temat.
- Co się tyczy Lkmaliena i innych...
- Często nie słuchasz, co się do ciebie mówi. A już na pewno nie
wtedy, kiedy nie chcesz tego słyszeć.
-W takim razie zawsze mów mi o tym.
- Rodzina chce, żebyśmy zostali razem, i ja tego chcę.
- To przecież żaden problem. Dlaczego nie mielibyśmy pozo
stać razem? Dziwi mnie jednak twoje zachowanie, Simba. Gdzie była
rodzina w tym tak trudnym dla mnie momencie? Gdzie ty byłeś?
W moich oczach było to niewłaściwe, że zostawiłeś mnie samą i wszy
scy razem stanęliście jednym frontem przeciwko mnie.
Lpetati puścił mimo uszu mój zarzut.
-Jesteśmy razem już tyle lat, dobrych lat - kontynuował.
- O czym ty w ogóle mówisz, Simba, nie mam zamiaru odcho
dzić od ciebie. Ale nie pozostaje mi nic innego, jak wyjechać. To nie-
366
H^HHMHHHHM^BBH
sprawiedliwe, że żąda się ode mnie tyle pieniędzy. Dlaczego? Teraz muszę znów wracać na wybrzeże. I muszę pozostać tam dłużej. Naturalnie, że to, co zostało powiedziane, nie spodobało mi się. Ale próbuję to zrozumieć. Jeszcze bardziej nie podoba mi się fakt, że starszyzna zwołała zebranie z mojego powodu. Wystarczyłoby przecież, gdybyś ty albo baba ze mną porozmawiał. Tak czy owak, cała ta sprawa jest według mnie... - Na szczęście nie wypowiedziałam na głos, co o tym myślę.
- To naturalne, że pewne rzeczy ci się nie podobają. Ale to nie
dotyczy nas dwojga, jako męża i żony. To znaczy, z pewnością nas
dotyczy, ale w innym sensie. Między nami jest wszystko w porząd
ku, Chui. Zebranie zostało jednak zwołane z twojego powodu, a to
nie wróży dla mnie dobrze. Dlaczego troszczysz się o obce nam spra
wy, o innych ludzi, o tę kobietę, której niektórzy się boją, gdyż po
siada szczególną moc? Szaman nam pomoże. On również posiada
szczególne zdolności. Wykorzystując je, sprawi, że zniknie wszyst
ko, co nie jest dla nas dobre.
- Nie jest dla nas dobre to, że nie stanąłeś po mojej stronie, Sim-
ba. Rozczarowałeś mnie.
Lpetati jakby nie słyszał moich oskarżeń.
- Chuiyangu, na zawsze.
- Tak, oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej, jeśli wszystko bę
dzie się między nami układać.
-Jestem bardzo szczęśliwy, że cię spotkałem. Tak było do tej pory i tak powinno zostać. A teraz przybędzie szaman. Nie powinnaś się oddalać od rodziny i ode mnie. Nie powinnaś podejmować decyzji, nie omawiając ich ze mną, z nami. Musisz to zrozumieć, Chui. To mężczyzna ma działać, nie kobieta.
W pewnym sensie uznałam naszą rozmowę za absurdalną, ale nie byłam w nastroju, aby wychodzić Lpetati naprzeciw.
367
Baba, Lkmalien i Lpetati wyruszyli bladym świtem, by towarzyszyć wielkiemu szamanowi w drodze do wioski. Nie rozmawialiśmy ze sobą dłużej, ale baba zdawał się przekonany, że tylko szaman zdoła pomóc nam w tym, by nasze życie było pozbawione zagrożeń i wrogości. Jego siła oddziaływania było wystarczająco duża, aby mógł złagodzić negatywne nastawienie nawet najbardziej zawistnych mieszkańców naszej doliny - i aby wzmocnić moje poczucie przynależności do rodziny.
Nie wiedziałam sama, co mam o tym wszystkim sądzić. Czułam jednak, że w naszym związku coś się zmieniło. Niepokoiły mnie sugestie, że źle postąpiłam, choć sama nie widziałam w moim zachowaniu niczego niewłaściwego. Następnym razem zrobiłabym to samo. Jak można było brać mi za złe, że pomogłam ludziom niena-leżącym do rodziny!
No cóż, byłam otwarta na wizje szamana. Od czasu gdy przed laty "mama Anna" przepowiedziała mnie i Lpetati rozkwit naszego związku, a on rzeczywiście nastąpił, byłam pozytywnie nastawiona do ludzi, którym przypisywano magiczną moc, zwłaszcza tutaj, w Afryce.
Zapowiedzianego szamana w pierwszym momencie można było wziąć za zwykłego rolnika. Miał na sobie jasnozieloną wiatrówkę, rozciągnięte bawełniane spodnie i solidne buty. Był jednak imponującej postury, a jego wzrok zdawał się przenikać wszystko na wskroś. Mniej uduchowiony okazał się jego apetyt, całkiem ziemska była też prośba o pozwolenie na zreperowanie i odstawienie roweru na naszej werandzie. Dowiedziałam się, że zamierza pozostać w wiosce trzy dni. Baba i Lpetati zachowywali się w stosunku do niego z uni-żonością i ogromnym szacunkiem. Po zdjęciu cywilnego ubrania i przygotowaniach do właściwego zadania, polegającego na ochronieniu nas przed złym urokiem, szaman wydał mi się prawdziwie charyzmatycznym człowiekiem. Rzeczywiście roztaczał wokół sie-
368
bie niezwykłą aurę, i choć zawsze uważałam na to, by nie dać się omamić podejrzanymi sztuczkami, tym razem się poddałam.
Po południu zostałam sama. Cieszyłam się z tego, gdyż miałam wiele do przemyślenia. Widziałam wyraźną parałelę między obecną rozbieżnością poglądów moich i Lpetati a dawnym kryzysem w naszym związku, o który obwiniano "zły urok". Wówczas odpowiedzialna była za niego Naraya i dziwnym trafem "opętanie" Lpetati zakończyło się wraz z jej śmiercią. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak naprawdę oddaliliśmy się od siebie. Oczywiście, dały się zauważyć pewne symptomy przyszłego kryzysu, ale nic nie wskazywało na to, że będzie tak poważny - aż do chwili całkowitej przemiany uczuć Lpetati, jego odwrócenia się ode mnie i uzależnienia od innych ludzi. Nie miałam już na niego żadnego wpływu, zostałam zupełnie sama pośród rodziny, jako jedyna walcząc przeciwko niesprawiedliwości.
Czyżby miało się to po raz kolejny powtórzyć?
Baba wraz z szamanem wyszli z domu. Widziałam obu mężczyzn stojących długo wysoko na zboczu, a potem schodzących wolno ku dolinie. Lpetati dostał od szamana polecenie ścięcia młodych pędów z krzewów lokimeki i ściągnięcia z nich wąskich pasków kory. Należało je następnie wysuszyć w słońcu i powiązać ze sobą ich końce, tworząc długie powrozy. Miałam zaufanie do szamana, wierzyłam też, że posiada szczególny dar. Byłam bardzo niespokojna, a zarazem pełna spokoju.
Zbliżał się wieczór, przygotowania do ceremonii u szczytu zbocza porośniętego niebieskimi kwiatami zostały już zakończone.
Otoczył nas czar tropikalnej nocy. Blade kręgi potażu lśniły w blasku księżyca oświetlającego górską dolinę tak silnym światłem, że nasze sylwetki rzucały cienie o niezwykle wyraźnych konturach. Staliśmy w napięciu przed szamanem, owinięci linami z powiązanych pasków gorzkawo pachnącej kory i połączeni nimi jako para.
369
Szaman dał nam do posmakowania tajemniczą sól, o której pochodzenie nie wolno nam było pytać, i poprosił nas, byśmy skosztowali czerwonej, przesianej ziemi, podanej na wielkim liściu. Obracając w rękach małe kamyki, mruczał coś cicho, prowadząc rozmowę z wyimaginowaną postacią, stojącą w gęstych zaroślach. Mamrotane modlitwy dotyczyły mnie i Lpetati. Potem, natarłszy nam czoła, karki i gardła czerwonawym mazidłem, szaman wielką pangą, ma-czetą, ostrożnie rozciął powrozy, które owiązano nam wokół szyi, ramion, nadgarstków i talii. Po kolejnych, powtarzanych z naciskiem zaklęciach uwolnił nas również od linek z kory, związanych wokół kostek u nóg.
- Wyjdźcie z kręgu - przemówił do nas szaman. - Krok za krokiem wejdźcie na wzgórze i zatrzymajcie się tam. - Idąc wolno na szczyt zbocza, czułam zimne ręce Lpetati. - Zwróćcie się ku sobie - polecił nam szaman.
Przeniknęło mnie miłe ciepło, poczułam się lekka, dziwnie spokojna i beztroska.
Staliśmy naprzeciw siebie w blasku księżyca. Spojrzałam na Lpetati, a potem powiodłam wzrokiem po pogrążonej w nocnym mroku dolinie, dostrzegając nasz domek z bali otulony łagodnym, srebrzystym światłem. Przybiegły nasze psy i zaczęły węszyć przy kręgu jasnego popiołu, słychać było szelest suchych kwiatów aloesu i śpiew nocnego ptaka.
Lpetati ujął mnie za rękę, jego dłoń była zimna i silna. Szaman postąpił ku nam, jeszcze raz wręczył nam do spożycia czerwonawą ziemię, podał nam ręce i poprowadził na zbocze za naszym domem. Tam usadowił się na kamieniu.
Następnie polecił Lpetati, aby ten wykąpał się w blasku księżyca i zużytą wodą spłukał potaż. Czekałam, aż drżący z zimna Lpetati wyjdzie z ustawionej wcześniej przez szamana małej wanienki i usu-
370
nie potaż, po czym roztarłam mu plecy gołymi rękoma, gdyż nie wolno było używać ręcznika.
Po chwili Lpetati owinął się shuka. Powoli zeszliśmy w dół zbocza, wspięliśmy się z psami po stopniach na werandę, gdzie usiedliśmy na wniesionych wcześniej krzesłach. Wszystko to wydawało mi się zupełnie nierzeczywiste.
Szaman siedział w milczeniu. Zamierzał u nas przenocować, co sprawiło, że czułam się trochę niezręcznie, gdyż nie wiedziałam, jak mam się do tego człowieka odnosić, miałam też wrażenie, że mnie obserwuje. Mimo to emanował z niego ogromny spokój, a jego obecność dawała mi poczucie siły i bezpieczeństwa.
Nie byłam jeszcze pewna, co właściwie szaman zamierzał osiągnąć poprzez ową szczególną ceremonię. Czy miała mi ona pomóc w trudnych sytuacjach? Czy może raczej została przeprowadzona po to, by wzmocnić nasz związek lub uchronić go przed niedobrymi doświadczeniami? Chciałam mieć jednak nadzieję, że okaże się brzemienna w skutkach i przyniesie nam wiele dobrego. W końcu wywołała we mnie uczucie niespotykanego spokoju, jak gdyby dano mi do ręki coś, co mogło mi posłużyć do obrony. Tylko przeciwko komu? To pytanie pozostawało otwarte.
• Pomoc dla krajów rozwijających się
Ostatnio dzięki akcji zagranicznego stowarzyszenia pojawili się sponsorzy, którzy roztoczyli opiekę nad kilkorgiem dzieci z wioski, po tym jak ktoś zrobił im zdjęcia i zaapelował w Europie o pomoc. Zebrane pieniądze miały być przywożone do Kenii raz do roku przez zaufaną osobę i przekazywane rodzinom, które miały szczęście znaleźć sponsorów. Byłam przekonana, że te stosunkowo duże sumy
371
rzadko będą wykorzystywane dla dobra dzieci. Ponieważ to ojcowie rodzin będą decydować, na co wydać ofiarowane pieniądze, bez wątpienia pomyślą przede wszystkim o sobie.
Pomoc w tej formie nie była zbyt dobrym pomysłem. Nie ulegało wątpliwości, że wywoła zazdrość innych rodzin. Złościło mnie, że postępowano w tak dyletancki sposób. Byłoby o wiele lepiej, gdyby uwzględniono cały region, a nie tylko poszczególne dzieci (być może dlatego, że na zdjęciach wyszły najładniej) i określone rodziny, podczas gdy wiele innych pozostało z pustymi rękami. Musiało to nieuchronnie prowadzić do zawiści i niesnasek.
W tej chwili byłam jednak zbyt zajęta sobą i swoją sytuacją, by poświęcać uwagę nowemu problemowi. Czyniłam usilne starania, by nasze wspólne życie z Lpetati znów zaczęło biec swoim naturalnym rytmem. Fakt, że mój mąż należał obecnie do "starszych", w przyszłości z pewnością pociągnie za sobą pewne zmiany. Będą one jednak dotyczyć nie tyle nas samych jako małżeństwa, co codziennego życia w kręgu rówieśników Lpetati, ludzi o podobnych przekonaniach, do których teraz należał i których przywódcy, laibo-ni, podlegał. Wszystko zależało od tego, jak duży wpływ będzie w stanie viyviTztŁ ta grupa na Lpetati - na jego zachowanie i być może również sposób myślenia.
Niedługo potem zdecydowałam się wyjechać na wybrzeże. Byłam zdania, że krótkie rozstanie będzie dla nas korzystne. Nie potrafiłam się jednak cieszyć z przygotowań do podróży. Nie był to najodpowiedniejszy moment, gdyż w domu - z wyjątkiem kwestii zarzutów ze strony starszyzny i rodziny - wszystko układało się dobrze, a między mną i Lpetati znów zapanowała harmonia. Przynajmniej odnosiłam takie wrażenie.
Gdy kuzyn Langis udawał się do Maralal, przekazałam przez niego krótką wiadomość dla moich przyjaciół, prosząc, by przyjechali po mnie do wioski. Wielogodzinna wędrówka w dół i w górę
372
zboczy z ciężkimi bagażami mogła być jednak dla mnie zbyt wyczerpująca. Poza tym przyjemnie by było posiedzieć chwilę razem i porozmawiać na inne tematy niż w domu, zanim wyjadę na wybrzeże, a potem także na jakiś czas do Niemiec. Przede wszystkim chciałam jeszcze raz odwiedzić lekarza, by porozmawiać o Marii i Danielu, jak również o kobiecie ze złamanymi żebrami, i pożegnać się z nimi.
d.
Potrzeba dystansu
Kiedy tym razem opuszczałam wioskę i nasz domek z bali, towarzyszyło mi dziwne uczucie. Myślałam o zwierzętach, którym niczego nie mogłam wytłumaczyć, o Lpetati i naszej ostatniej długiej rozmowie, o tym jak ujawniło się istnienie "właściwej i niewłaściwej strony". Jak gdybym opuszczała dom, nie zamykając za sobą drzwi. W ręce trzymałam strąki akacji, zerwane pod wpływem impulsu, tak jak liść krzewu lokimeki z grobu dziadka.
Wyjeżdżam daleko stąd, na wybrzeże, ale drzwi do naszego domku z bali w okręgu Samburu pozostają otwarte, oczekując mojego powrotu. Przyszło mi na myśl, że właściwie powinnam wyruszyć w tę podróż z Lpetati. Dzięki temu wydostałby się na jakiś czas spod coraz silniejszego wpływu starszych plemienia, ponadto oboje mielibyśmy okazję spokojnie przedyskutować sprawę "dwóch stron" i być może ostatecznie ją wyjaśnić.
Czułam, że jeszcze chwila, a zacznę rozczulać się nad sobą. Przez wiele lat dawałam z siebie wszystko dla rodziny. Było mi trudno pojąć, że nie mogę uczynić tego, co uważam za słuszne, z własnymi, zarobionymi przez siebie pieniędzmi.
W drodze długo zastanawiałam się nad ceremonią przeprowadzoną przez szamana. Nagle uświadomiłam sobie, że jej celem rów-
373
lież był mój powrót. W pewnym sensie umocniła ona we mnie pra-;nienie, by niedługo znów znaleźć się w domu.
Teraz opuszczałam "raj z dwiema stronami" na jakiś czas. Co jedzie, kiedy wrócę? Czy napięcie opadnie i co stanie się z pieniędz-ni, których oczekiwała ode mnie starszyzna i naczelnik jako "po-cuty" za mój "zły postępek"?
Tym razem podróż wydała mi się niezwykle długa. Nie ucieszył nnie również widok jaskrawych świateł terminalu kontenerowego v Mombasie, sygnalizujących, że już za niecałą godzinę dotrę do >hanzu. A przecież zazwyczaj uwielbiałam tę chwilę, kiedy mogłam mów poczuć rześkie powietrze znad oceanu i chłonąć wyjątkową itmosferę wybrzeża.
W Shanzu wszystko było jak zawsze. Miałam wrażenie, że drzew-<o limonkowe, oleander i akacje, a nawet opatrzone kratami okna witają mnie z radością. Na sznurze w ogrodzie wisiało pranie, a po :hwili zobaczyłam Mariam pogrążoną w rozmowie z sąsiadką. Choć Dardzo ją lubiłam, wycofałam się, nie chcąc, by znów mnie "swatała" z Mireddine. Była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam w obecnej sytuacji.
Postanowiłam poszukać apartamentu w Mtwapie, o którym nikt by nie wiedział. Prędzej niż się spodziewałam, znalazłam mieszkanie w przepięknym domku z szeroką bramą, stojącym w cieniu drzew mangowych i otoczonym murem i bugenwillą. Cena wydawała się dosyć wysoka, jednak teraz zapewne wszystkie obiekty do wynajęcia, oferujące nieco komfortu, stały się droższe. Szybko porozumiałam się z właścicielką i jeszcze tego samego dnia wprowadziłam się do nowego domu - śpiąc pierwszej nocy na materacu.
Ach, ta niezwykła atmosfera wybrzeża! Czułam się lekko, niemal jak uskrzydlona, zupełnie inaczej niż na chłodnej północy. Mimo to wciąż wracałam myślami do domu.
374
Zaledwie trzy dni później ujrzałam przed bramą czterech Sam-buru. Należeli do rodzinnego klanu, jednak do tej pory nie miałam z nimi bliższego kontaktu. Gdy poprosili, aby ich wpuścić, gdyż chcą ze mną porozmawiać, utrzymywałam, że nie mam kluczy od bramy, mimo że posiadali je wszyscy najemcy (w domku były trzy apartamenty). Skąd wiedzieli, że właśnie się tu wprowadziłam? Jak to się mogło stać? Czyżby mnie śledzono? Samburu uparli się wrócić nazajutrz.
- Możemy wypić chat i porozmawiać gdzie indziej, jeśli to ko
nieczne, może w "Małym wodzu"? - zaproponowałam, by wreszcie
się od nich uwolnić. Zgodzili się i w końcu odeszli spod domu.
Nieco później opuściłam apartament i udałam się do niewielkiej, sympatycznej restauracji oferującej kuchnię przystosowaną do gustów europejskich i chętnie odwiedzanej przez białych. Czekało tu na mnie dwóch Samburu, którzy jednak twierdzili, że mają mało czasu.
- Na jedną colę. - Było mi to na rękę. Tak naprawdę nie mieli
żadnej sprawy do omówienia. Pytali o rodzinne strony, chcieli wie
dzieć, czy trawa bujnie wyrosła i dowiadywali się o kilka osób, o któ
rych jednak niewiele potrafiłam im powiedzieć. Ku mojej uldze
szybko się pożegnali, choć nasza rozmowa była bardzo krótka
i ogólnikowa. Dziwne.
W nocy, gdy zasnęłam na gołym materacu, przykrytym jedynie ręcznikiem, nawiedziły mnie bezładne, niepokojące sny. Widziałam, jak gonią mnie powiewające w powietrzu, czerwone shuka i płótna, i słyszałam przy tym wyraźnie głos Lpetati:
-Stoisz tak daleko od nas, to jest niewłaściwa strona, Chui. Chodź tutaj, chodź do nas, Auwene. - Obudziłam się zlana potem, spojrzałam na skąpany w blasku księżyca ogród, poprawiłam moskitierę na oknie, nalałam sobie szklankę wody mineralnej, poszłam do
375
małej, oddzielonej od pokoju wypoczynkowego jedynie murowaną ladą, kuchni - i nie pamiętam nic więcej.
Kiedy doszłam do siebie, byłam kompletnie oszołomiona. Leżałam skulona na podłodze, z rozbitej szklanki wylała się woda i dziwnie skleiła mi włosy. Kiedy ich dotknęłam, okazało się, że były pokryte zaschniętą krwią. Przeraziłam się nie na żarty. Sądząc po położeniu słońca, na niebie było późne popołudnie. A więc przeleżałam na podłodze całą noc i całe przedpołudnie - albo jeszcze dłużej. Strach ścisnął mnie za gardło. Podniosłam się z wysiłkiem, czując potworny ból głowy.
Czyżbym była chora? Dlaczego straciłam przytomność? Robiło mi się gorąco, a za chwilę trzęsłam się z zimna. Miałam gorączkę. Powlokłam się do materaca, przykryłam go jeszcze jednym dużym ręcznikiem i wypiłam trochę wody z kranu. Marzyłam tylko o tym, by się położyć i zasnąć.
Po obudzeniu czułam się nieco lepiej. Wzięłam długi prysznic, a kiedy umyłam sklejone włosy, przestraszyłam się, widząc zabarwioną na czerwono wodę. Owinęłam głowę ręcznikiem i wytarłam bardzo ostrożnie włosy, gdyż głowa wciąż mnie bolała, zwłaszcza nad karkiem. Zalepiłam ranę plastrem, doprowadziłam się nieco do porządku, posmarowałam twarz kremem, włożyłam swoją najpiękniejszą afrykańską suknię i pojechałam - ponieważ byłam strasznie głodna, chciało mi się pić i tęskniłam za świeżym morskim powietrzem - do mojej ulubionej restauracji nad brzegiem oceanu.
Już dawno plaża i morze nie wydawały mi się tak cudowne. Zanurzona w turkusowobłękitnym szaleństwie barw wciągałam głęboko w płuca pachnące morszczynami powietrze, wypiłam trzy herbaty i jadłam z takim apetytem, jak gdybym od wielu dni nie miała nic w ustach. Stałam się nowym człowiekiem - czułam się jak ktoś, kto
376
przemierzywszy ciemną, głuchą dolinę, wyszedł na zalaną słońcem, otwartą przestrzeń, odzyskując radość życia.
Nie chciałam się już dłużej zastanawiać nad ostatnimi wydarzeniami, zrobiłam tylko krótką adnotację w notesie, zakreślając dzień, który tak tajemniczo się dla mnie zaczął i skończył.
Potem odsunęłam na bok wszelkie myśli, czułam tylko słońce na swojej skórze, wiedząc, że to wszystko Kenia i że przyszłość pozostaje otwarta.
Zanim wróciłam do Mtwapy, zajrzałam na pocztę w Bamburi. Przeczucie mnie nie myliło; w skrytce czekał już na mnie list od Lpetati. "Simba do Chui" - napisał koślawo obok adresu.
Gdy otworzyłam kopertę, wypadł z niej mały, zasuszony kwiatek orkelager orger.
Lpetati pisał niemal radośnie o domu, o naszych zwierzętach, nie poruszał jednak drażliwego tematu "dwóch stron", który tak naprawdę zmusił mnie do wyjazdu. ,JCaacham nanu iye oleng, kocham Cię bardzo" - wyznawał, ja jednak nigdy nie wątpiłam w to, że jest inaczej. Nigdy nie dał mi powodu, bym tak myślała, nawet gdy atmosfera między nami była bardzo napięta wskutek różnych oczekiwań i wymagań, zarówno innych ludzi, jak i naszych wzajemnych. Za to nigdy bym go nie "ukarała" czy wręcz opuściła. Musiałam jednak zyskać pewien dystans, by móc znowu jasno myśleć i działać.
List Lpetati pomógł mi się lepiej poczuć. Mimo to chciałam przez jakiś czas pobyć z dala od niego. Musiałam sama się odnaleźć i dać Lpetati okazję do przemyślenia naszych relacji. Byłam pewna, że tęskni za mną i sam również nie jest zbyt uszczęśliwiony obecną sytuacją, brakuje mu jednak siły i szerszego spojrzenia na zaistniały między nami konflikt, by samemu spróbować złagodzić napiętą atmosferę.
377
i.
Winzi
Było jeszcze ciemno, gdy przez sen dobiegły mnie dźwięki przypominające głośny płacz niemowlęcia. W sąsiedztwie nie było jednak małych dzieci. W końcu miałam już dosyć nieustającego płaczu, wstałam więc i spojrzałam przez zawieszoną na oknie siatkę na muchy, nie zauważyłam jednak nic szczególnego. Ostrożnie uchyliłam drzwi.
Na progu leżało małe, żałośnie piszczące stworzenie, atakowane przez wrony. Przepłoszyłam je wściekła. Małe stworzenie okazało się kotkiem, delikatnym, różowym, z jeszcze bezwłosym brzuchem. Ostrożnie zaniosłam go do jasno oświetlonego, wyłożonego kafelkami saloniku. Płacz ustał, kotek wyprostował się i na rozłożonej na podłodze gazecie pojawiła się mała kałuża. Potem różowe stworzonko ruszyło po śliskich kaflach, podskakując niczym jagnię, pośliznęło się i przycupnęło obok moich nóg. Pełna życia istota, szukająca schronienia. Przegotowaną wodą ostrożnie przetarłam rany od ptasich dziobów, po czym wsadziłam kotka do pustego kartonu, wyścielonego pośpiesznie porwanymi strzępami gazet. Zwierzątko nastroszyło się trochę, potem jednak zwinęło w kłębek niewiele większy od mojej dłoni. Siedziałam obok niego bezradnie, dopóki nie zrobiło się jasno.
Rankiem odwiedziłam praktykującego w pobliżu weterynarza i opowiedziałam mu o nocnym znalezisku. Kenijski weterynarz, przystojny mężczyzna w średnim wieku, po studiach w Niemczech, obiecał mi, że obejrzy kotka podczas przerwy obiadowej. Poradził mi też, bym w tym czasie rozejrzała się za kotką, która mogła mieć młode i być może szukała jednego ze swych dzieci.
- Ma najwyżej trzy tygodnie - uznał weterynarz, który zjawił się u mnie o umówionej porze. Szybko zbadał kotka. - Trzeba go za-
378
szczepić, ale na razie jedynie przeciwko zapaleniu nosa i tchawicy. Należałoby go także odrobaczyć, ale z tym musimy jeszcze trochę poczekać, jest zbyt delikatny.
- Ale co ja mam z nim teraz zrobić? Nie mam zielonego pojęcia,
co kotek w tym wieku może jeść, poza mlekiem matki.
- Najprawdopodobniej pochodzi z miotu bezdomnej, zdzicza
łej kotki - stwierdził weterynarz. - W takim przypadku jest na tyle
wytrzymały, że do przeżycia wystarczy mu odrobina przegotowane
go mleka i przegotowanej wody Może pani również spróbować go
karmić rozmoczonym w wodzie lub mleku chlebem. Ja nie mogę go
wziąć - wyjaśnił, odpowiadając na moje proszące spojrzenie. - Mam
już w domu cztery koty do oddania, a przede wszystkim teraz pod
czas weekendu nie będzie nikogo w gabinecie, zostałby więc zupeł
nie sam. Proszę spróbować, wygląda pani na osobę, która sobie świet
nie poradzi. Obejrzę ją znowu w poniedziałek - ją, bo to jest kotka
- dodał i wyprostował się. - Ach, wy Europejczycy z tą waszą miło
ścią do zwierząt - powiedział w drzwiach, uśmiechając się pobłażliwie.
Mały kotek obudził we mnie macierzyńskie uczucia. Z przyjemnością kupowałam mleko, wodę mineralną i tabletki witaminowe w aptece, butelkę dla niemowląt i wczorajszy pszenny chleb. Postanowiłam ambitnie, że odkarmię zwierzątko!
Kotek pił, korzystał z drugiego kartonu z piaskiem, pełniącego rolę kuwety, i nie odstępował mnie na krok. Nocą spał obok mojego łóżka.
Opowiedziałam o nim Eddiemu, z którym znów zaczęłam występować. Historia z kotkiem rozbawiła mojego partnera, ale okazał też zrozumienie, kiedy zaraz po występach śpieszyłam się do domu, nie chcąc, by maleństwo zbyt długo zostawało samo. Eddie i jego rodzina kochali zwierzęta, zwłaszcza obaj synowie, którzy również mieli kota.
379
Pewnego dnia dotarło do mnie, z jakiego powodu znów jestem na wybrzeżu i przybita policzyłam zarobione dotychczas pieniądze. Mimo że starałam się zwalczyć to uczucie, powoli narastał we mnie bunt przeciwko decyzji starszyzny. Nie było sposobu uwolnienia się od zobowiązań, jakich podjęłam się wobec Lpetati i jego rodziny.
Miałam jednak również inne zobowiązania - w stosunku do mojej rodziny w Niemczech.
Tak, polecę do Niemiec i wezmę ze sobą kotka. Nie mogłam przecież zostawić go tu bez opieki. Zaczęłam więc załatwiać niezbędne formalności, w czym bardzo pomógł mi weterynarz.
- Imię? - zapytał, wypełniając formularz. - Winzig4 - odparłam.
- Winzi? - upewnił się weterynarz. Skinęłam głową. I tak mały
kotek otrzymał imię Winzi, a ja zostałam wpisana do formularza
jako jego właścicielka. Nagle poczułam się znakomicie, byłam prze
pełniona radością i chęcią działania. Dobre samopoczucie pomo
gły mi również odzyskać muzyka, morze i feeria barw wybrzeża.
Jednak największą radość sprawił mi pewien SMS - tu na wybrzeżu w przeciwieństwie do północnych regionów Kenii nie było problemów z zasięgiem w telefonach komórkowych. Wiadomość brzmiała: "Będziesz miała wnuka".
Na poczcie w Bamburi odebrałam list od Lpetati. Już na ulicy niecierpliwie rozerwałam kopertę. Lpetati pisał o domu, zachwycał się naszymi krowami i potomstwem Nderre. Podziękował mi nawet jeszcze raz za wycieczkę do Nakuru, gdzie czuł się jak w raju - u mojego boku. "Co porabiasz na wybrzeżu? Masz dużo występów? Wiem, że nie ma Cię w twoim domu w Shanzu. Gdzie jesteś, Chui? Przyjeżdżaj jak najszybciej, ja i rodzina czekamy na Ciebie". Trochę niejasny list. O problemie "dwóch stron" nie było w nim najmniejszej wzmianki.
1 Winzig (niem.) - drobny, malutki.
380
Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie znaczenie słów: "Wiem, że nie ma Cię w twoim domu w Shanzu". Skąd Lpetati
0 tym wiedział? Czy rzeczywiście byłam śledzona?
Nie zamierzałam jednak dręczyć się pytaniami, na które nie było odpowiedzi. Wszystko się wyjaśni, wszystkie fragmenty układanki trafią na swoje miejsce, jeśli nie będzie się działać zbyt pochopnie
1 nerwowo, pozwalając, by sprawy biegły swoim torem.
Pod wpływem impulsu poprosiłam taksówkarza wiozącego mnie i małego kotka na lotnisko, by zatrzymał się na chwilę przy poczcie w Bamburi. W skrytce znalazłam kolejny list od Lpetati. Rzuciłam tylko okiem na kopertę i włożyłam go do torebki, nie czytając. Obok adresu widniał skreślony przez Lpetati skrót "nkpw sana, kocham Cię bardzo". Uszczęśliwiło mnie to i uspokoiło, w tym momencie niczego więcej nie potrzebowałam.
Podróż do Niemiec
-A więc rozpoczynamy podróż - powiedziałam do mojej małej towarzyszki, którą ze względu na mikre rozmiary pozwolono mi wziąć na pokład w niewielkim pojemniku do transportu zwierząt.
Chmury wiszące nad Mombasą przerzedziły się. Spoglądałam przez okno samolotu na Kilimandżaro, Nairobi i ukochaną górę Kenia. Nisko w dole mój afrykański raj zlewał się z kraterami, zboczami górskimi i ciemnoniebieskimi plamami lasów. Potem zalśniło intensywnie turkusowe Jezioro Turkana, co oznaczało, że właśnie przekroczyliśmy granicę Kenii. Jezioro Tana.leżało już w Etiopii, w sudańskim krajobrazie dominowały tereny o beżowożółtawych barwach, a w pobliżu Chartumu Nil Biały łączył się z Błękitnym. Burze piaskowe barwiły warstwy powietrza aż do wysokości niemal trzynastu tysięcy metrów na żółtawy róż, pod nami rozciągała się
381
Libia, a potem ujrzałam kontury afrykańskiego lądu, wyraźnie odcinające się od Morza Śródziemnego. Już za chwilę widać było pierwsze greckie wyspy.
- Europa - powiedziałam do mojej małej towarzyszki. - Witamy w Europie, kotku.
Pomyślałam o wiadomości w komórce: będziesz miała wnuka! Jakiż to wspaniały, nowy bodziec do działania!
Życie bez przerwy gotowało mi niespodzianki - i w Europie, i w Afryce.
Gdy pode mną zalśniły promiennie złociste pola rzepaku mojej niemieckiej ojczyzny, zapowiadające delikatną zieleń nowej wiosny i radość powitania z bliskimi, wróciłam myślami do Kenii. Rozświetlona słońcem żółć kwiatów rzepaku zamieniła się w lśniący błękit drobnych orkelager orger. Kolory zlały się w moich wspomnieniach, tworząc barwny kobierzec.
Już niedługo będę wędrować polnymi dróżkami, wdychając odurzający zapach żółtych kwiatów i czując lekką woń czosnku niedźwiedziego na skraju lasu w Wennigsen.
Za jakiś czas będę również siedzieć na zboczu wśród niebieskich kwiatów, obserwując pierzaste chmury, rzucające fantazyjne, jakby specjalnie zaprojektowane cienie na dolinę.
Potężne chmury będą zapowiadać burze, a błękitne niebo być może znów bezlitosną suszę. Raj ma dwie strony, tę widzialną i tę odczuwalną we wnętrzu, raj, który jest we mnie.
Przesunęłam pojemnik z małym kotkiem nieco na bok i wyjęłam z torby list od Lpetati, z którego lekko pogniecionych kartek wypadły zasuszone, przebarwione na brązowo kwiaty lokimeki i wciąż niebieskie orkelager orger. ,Wszystkim ciebie brakuje - zwierzętom i dzieciom. I ja za tobą tęsknię. Ta tęsknota nigdy się nie skoń-
382
czy. Wróć do nas, Chui, wróć jak najszybciej. Simba i Chui znów będą do siebie należeć - na zawsze".
Wspominałam tajemniczą ceremonię w blasku księżyca na zboczu pokrytym niebieskimi kwiatami, czując wciąż wyraźnie na skórze łykowate liny z kory, którymi skrępował nas szaman. Wyraźnie czułam też wewnętrzne więzy. Jak zawsze i tym razem czas nie pracuje przeciwko nam, lecz na naszą korzyść.
To prawda, Simba i Chui należą do siebie na zawsze.