Lawrence Watt-Evans
Wódz mimo woli
Legendy Ethshar tom 03:
(The Unwilling Warlord)
Przełożyła Elżbieta Gepfert
W cyklu Legendy Ethshar ukazały się:
Niedoczarowany miecz
Jednym zaklęciem
Wódz mimo woli
w przygotowaniu:
Krew smoka
Dedykuję Julianowi Samuelowi Goodwinowi Evansowi,
który nie doceni tego jeszcze przez długie lata.
Część I
WÓDZ
ROZDZIAŁ 1
Kości potoczyły się, uderzyły o deskę, odbiły się i zatrzymały. Jedna pokazała pięć
kropek, pozostałe dwie po sześć, wyraźnie widocznych nawet w migotliwym oświetleniu
tawerny.
Tęgi farmer w brudnej szarej tunice przyglądał się im przez chwilę, potem uniósł
głowę i spojrzał na przeciwnika.
– Na pewno nie oszukujesz? – spytał. W jego oddechu czuć było zapach taniego
wina.
Szczupły młody mężczyzna, ubrany w połataną, lecz czystą tunikę z wytartego
niebieskiego aksamitu, oderwał się na moment od zgarniania monet w puli. Spojrzał ze
starannie wystudiowaną urazą, a ciemne, szeroko otwarte oczy wyrażały niewinność.
– Ja? – zapytał. – Ja oszukuję? Abran, stary przyjacielu, jak możesz mówić takie
rzeczy? – Odsunął monety na bok, uśmiechnął się i dodał: – Moja kolej?
Abran kiwnął głową.
– Rzucaj, a ja zdecyduję, ile postawić.
Młodzik zawahał się, ale zasady pozwalały przegranemu zobaczyć wynik kolejnego
rzutu przed ustaleniem stawki. Jeśli jednak Abran zdecyduje się wejść do gry, zakład
będzie dwa do jednego.
To pewnie oznaczało, że rozgrywka dobiegła końca.
Wzruszył ramionami, sięgnął po kości i rzucił je znowu. Patrzył z satysfakcją, jak
pierwsza kość nieruchomieje, ukazując sześć czarnych plamek, druga balansuje na rogu,
a potem przewraca się na kolejnej szóstce, trzecia wreszcie podskakuje, odbija się od
ściany, kręci w powietrzu i opada z pięcioma kropkami na górnej ściance.
Abran spojrzał, potem z niechęcią odwrócił głowę i splunął na brudną podłogę.
– Znowu siedemnaście? – burknął. – Sterren, jeśli naprawdę tak masz na imię – dodał
bardziej normalnym tonem. – Nie wiem, jak to robisz. Może zwyczajnie masz szczęście,
a może jesteś magikiem, ale to nieważne. Wygrałeś już dość moich pieniędzy.
Rezygnuję. Mam nadzieję, że już się więcej nie spotkamy.
Wstał, aż trzasnęło mu w stawach.
Jeszcze przed godziną sakiewka u jego pasa była wypchana zyskiem ze sprzedaży
udanych plonów. Teraz, gdy odchodził sztywnym krokiem, brzęczało w niej
nieprzyjemnie kilka pozostałych monet.
Sterren obserwował go bez słowa. Wsunął ostatnią monetę do własnej sakiewki,
która przejęła teraz zawartość sakiewki Abrana.
Kiedy farmer zniknął mu z oczu, Sterren pozwolił sobie na szeroki uśmiech. Miał za
sobą niezwykle udany wieczór. Od lat już nie spotkał przeciwnika, który wytrzymałby
tak długo jak ten biedny dureń.
Gdy inni widzą, że dwóch ludzi gra w kości, zwykle też chętnie się przysiadają na
partyjkę czy dwie. Oprócz nieszczęsnego Abrana jeszcze kilkunastu chętnych przyłożyło
się do zysków Sterrena.
Chyba tysięczny raz w swej karierze szulera Sterren zastanowił się, czy naprawdę nie
oszukuje. Szczerze mówiąc, nie wiedział. Z pewnością nie używał niczego tak
prymitywnego jak obciążone kostki, nie mamrotał pod nosem zaklęć – ale istniały czary,
które nie wymagały inkantacji. Rzeczywiście był kiedyś uczniem czarnoksiężnika – co
prawda tylko trzy dni, zanim czarnoksiężnik wyrzucił go, nazywając absolutnym
beztalenciem. Mistrz próbował nauczyć go sięgać do źródeł czarnoksięskiej mocy, ale nic
z tego nie wychodziło. Może jednak udało się, choć trochę, lecz ani on, ani mistrz nie
zdawali sobie z tego sprawy.
Czarnoksięstwo było sztuką poruszania siłą woli przedmiotów na odległość.
Czarnoksiężnik z łatwością mógłby zatem oszukiwać przy grze: niewiele trzeba mocy,
aby wpływać na coś tak małego jak kostki. Podobno tylko czarnoksiężnik może wykryć
czarnoksięstwo, więc magowie i czarownicy, których Sterren spotykał, nie mogli się
w niczym zorientować.
A może kontrolował kostki nawet o tym nie wiedząc, nieświadomie używając
śladowej czarnoksięskiej mocy?
Całkiem możliwe, uznał; a może jednak po prostu ma szczęście? W końcu nie za
każdym razem wygrywa. Być może któryś z bogów akurat go lubi albo urodził się pod
szczęśliwą gwiazdą... Choć oprócz sukcesów w kościach, los nie był dla niego łaskawy.
Wstał, wsunął kostki do sakiewki i otrzepał kolana wytartych aksamitnych spodni.
Noc była jeszcze młoda, no, może w średnim wieku. Miał nadzieję spotkać kolejnego
naiwniaka.
Rozejrzał się po słabo oświetlonej sali, ale nie zauważył nikogo obiecującego.
Większość marnie wyglądających gości to stali klienci, którzy wiedzieli, że nie warto
z nim grać. Łatwe cele to farmerzy z prowincji, lecz o tej porze pewnie wszyscy śpią albo
opuścili mury miasta. Niewielką miał szansę, by spotkać jakiegoś ot tak, na ulicy.
Inni poważni gracze pewnie też znaleźli już nocleg na ulicy Gier lub w Obozowisku
po drugiej stronie miasta, gdzie Sterren nigdy nie bywał – blisko obozu było zbyt wielu
strażników. Strażnicy szkodzili w interesach, byli podejrzliwi i skłonni do sprawdzania
swych podejrzeń.
Kilku potencjalnych przeciwników mógłby znaleźć w znanej mu okolicy Zachodniej
Bramy albo w Nowej Dzielnicy Kupców. Albo w dzielnicach portowych, w Dokach lub
Dzielnicy Korzennej, których zwykle unikał; lecz żeby kogoś znaleźć, musiałby znowu
podjąć męczącą wędrówkę od tawerny do tawerny.
Oczywiście może po prostu siedzieć i czekać w nadziei, że jakiś późny gość stanie
w drzwiach.
Żadna z tych możliwości nie wzbudziła w nim entuzjazmu. Może powinien zrobić
sobie przerwę na resztę nocy? Zależy, ile dotąd wygrał... Postanowił przeliczyć pieniądze
i sprawdzić, na czym stoi. Jeśli zebrał dość, żeby zapłacić oberżyście, by się nie wtrącał,
a także za zajmowany od miesiąca pokój, i spłacić rosnący dług w barze, może sobie
pozwolić na odpoczynek.
Zaciągnął ciężką szarą zasłonę, by nikt mu nie przeszkadzał w jego małej wnęce,
a potem wysypał zawartość sakiewki na poczerniałe deski podłogi.
Dziesięć minut później studiował miedziaka, próbując wykryć, czy był przycięty, czy
nie, gdy nagle usłyszał jakieś zamieszanie przy drzwiach. Zapewne nie miało to z nim nic
wspólnego, pomyślał, ale na wszelki wypadek schował pieniądze. Przycięta moneta –
jeśli rzeczywiście była przycięta – nie miała właściwie znaczenia. I bez niej zarobił
więcej niż się spodziewał. Dość, żeby coś jeszcze zostało po spłaceniu wszystkich
rachunków.
Ale bardzo małe „coś”, niestety – za mało na porządny posiłek. Przynajmniej jednak
zacznie z czystym kontem.
Zamieszanie trwało nadal. Słyszał podniesione głosy, nie wszystkie mówiące
w języku ethsharyjskim. Uznał, że sytuacja wymaga zbadania, więc wyjrzał ostrożnie zza
zasłony.
Z oberżystą spierała się dziwna grupa ludzi. Było ich czworo i Sterren nikogo z nich
chyba nie widział wcześniej. Dwaj czarnowłosi potężni mężczyźni, ubrani w ciężkie,
nabijane ćwiekami skórzane tuniki i krwistoczerwone kilty barbarzyńskiego kroju, mieli
na głowach proste stalowe hełmy, a u szerokich pasów zwisały im miecze. Wyraźnie byli
to cudzoziemcy, skoro ubierali się tak niemodnie; prawdopodobnie jacyś żołnierze, choć
z pewnością nie ze straży miejskiej. Kilty mogły pochodzić z miejskich zapasów, lecz
jeśli tak, to krawiec oszukał oficerów władcy. Jednak hełmy, tuniki i pasy zupełnie nie
były odpowiednie. Obaj mężczyźni byli opaleni na brąz, co sugerowało, że pochodzą
z południa, pewnie z Małych Królestw.
Trzeci mężczyzna był niski, krępy, miał kasztanowe włosy i lekką opaleniznę. Nosił
prostą, bieloną, bawełnianą tunikę i niebieski wełniany kilt żeglarza; trudno było
odgadnąć, czy jest cudzoziemcem, czy miejscowym. To głównie on krzyczał; jedną ręką
chwycił tunikę oberżysty, drugą uniósł gestem najwyraźniej magicznym, gdyż
z wyciągniętego palca spływała cienka strużka różowych iskier.
Ostatnim członkiem grupy była kobieta: wysoka, o arystokratycznej postawie, ubrana
w suknię z pięknego zielonego aksamitu haftowanego złotem. Czarne włosy miała
przycięte i utrefione w stylu, który wyszedł z mody przed wielu laty, co w połączeniu
z marnym haftem i smagłą cerą dowodziło, że tak jak żołnierze pochodzi
z barbarzyńskiego kraju.
– Gdzie on jest?
Końcowy ryk żeglarza wyraźnie dotarł do uszu Sterrena. Odpowiedź oberżysty już
nie, lecz trudno było nie zrozumieć gestu, wskazującego na zasłoniętą wnękę – w stronę
Sterrena.
Przeżył szok. Było oczywiste, że ta czwórka nie ma dobrych zamiarów wobec tego,
kogo szukają. Nie rozpoznał nikogo, ale możliwe, że od któregoś z nich – a może od
wszystkich – wygrał kiedyś pieniądze. Może też byli krewniakami jakiegoś biednego
durnia, którego obrobił, a teraz przybyli, by pomścić honor rodziny.
Próbował sobie przypomnieć, czy grał ostatnio z jakimiś barbarzyńcami; zwykle ich
unikał, ponieważ znani byli z gwałtownych charakterów, a świat pełen jest przecież
spokojnych, naiwnych farmerów. Nie przypominał sobie, by grał z barbarzyńcami od
czasu festiwalu, a z pewnością nikt nie miałby za złe niczego, co mogło się wydarzyć
podczas festiwalu – może oprócz bezpośredniej przemocy.
Mógł ich ktoś wynająć. W każdym razie Sterren wolałby się z nimi nie spotkać.
Skrył się za zasłoną i rozejrzał, rozważając wszystkie możliwości. Niestety, nie było
ich zbyt wiele.
Wnęka była całkiem prosta, złożona z trzech szarych kamiennych ścian, zasłony,
drewnianej podłogi z wykreślonymi kredą liniami do wpisywania zakładów
i drewnianego sufitu z belkami poczerniałymi od dymu – będącego równocześnie
podłogą dla pokoi na górze. Nie było drzwi ani okien. W żaden sposób nie mógł się
wymknąć ani też schować, gdyż jedynymi meblami były trzy drewniane krzesła.
Dymiące lampy oliwne na obu końcach półki dostarczały światła i wydzielały rybi
zapach, który w połączeniu ze zwietrzałym piwem tworzył wyraźny odór tawerny.
Nie znajdzie tu ratunku, to jasne; nie uda się też wezwać pomocy; zresztą nie był
zbyt lubiany. Gracze, którzy często wygrywają, nie cieszą się sympatią, zwłaszcza gdy
grają o stawki tak niskie, że nie stać ich na hojność po zwycięstwie.
Sterren zrozumiał, że musi polegać na własnej inteligencji, a miał jej dość, by
wiedzieć, że nie powinien na niej polegać.
Nie dysponował niczym więcej i nie miał czasu do stracenia. Odsunął zasłonę,
wskazał na drzwi wiodące na ulicę i krzyknął:
– Tam idzie! Tam idzie! Jeśli się pospieszycie, zdążycie go złapać!
Jedynie dwie osoby zwróciły na niego uwagę, jednak – traktując go jako drobne
zakłócenie – tylko zerknęły na drzwi. Obaj potężni żołnierze zachowali się tak, jakby
w ogóle nie słyszeli jego słów. Gdy tylko go dostrzegli, ruszyli ku niemu powolnym, ale
równym krokiem, który kojarzył się Sterrenowi z przypływem w porcie.
Żeglarz i arystokratka ruszyli za żołnierzami. Żeglarz pstryknął palcem i strużka
iskier zniknęła.
Sterren nawet nie próbował kryć się za zasłoną; stał nieruchomo i czekał.
Sztuczka była prymitywna, ale w tak krótkim czasie nic lepszego nie zdołał
wymyśleć. Zresztą w przeszłości czasem skutkowała, więc warto było spróbować.
Ponieważ tym razem się nie udało, nie uniknie tego, czego chcieli ci ludzie. Miał
nadzieję, że nie będzie to zbyt nieprzyjemne. Jeśli wysłał ich któryś z wierzycieli, może
zapłacić, gdy tylko dadzą mu szansę, nim złamią rękę lub kark. Nawet jeżeli zażądają
procentów, nie było nikogo, komu byłby winien więcej niż miał w tej chwili.
Cała czwórka zatrzymała się kilka stóp od niego. Jeden z żołnierzy przesunął na bok
zasłonę, odsłaniając pustą wnękę.
Żeglarz spojrzał na nagie ściany, a potem na Sterrena.
– To był głupi pomysł – powiedział swobodnym tonem. Mówił po ethsharyjsku
czysto, choć ze śladem akcentu z Doków. – Czy jesteś Sterren, syn Keldera?
– Może znam kogoś o tym imieniu – odparł ostrożnie Sterren.
Zauważył, że kilku pozostałych jeszcze klientów tawerny przygląda mu się i kolejno
wymyka za drzwi.
Żeglarz wymienił z kobietą kilka słów w jakimś obcym języku, który Sterren uznał
za często słyszaną w porcie mowę kupców. Kobieta rzuciła żołnierzom krótki rozkaz,
a Sterren poczuł, że potężni barbarzyńcy chwytają go pod ręce. Wyraźnie czuł ich pot.
I nie był to przyjemny zapach.
– Czy jesteś Sterren, syn Keldera i wnuk Keldera, czy nie? – spytał raz jeszcze
żeglarz.
– A czemu pytasz? – odparł trochę drżącym głosem, jednak bez mrugnięcia patrzył
żeglarzowi w oczy.
Ten milczał przez chwilę, niemal uśmiechnięty, jakby podziwiając odwagę, której
wymagało zadanie tego pytania.
– Jesteś czy nie? – zapytał znowu.
Sterren spojrzał w bok na nieruchomego żołnierza, trzymającego jego prawą rękę.
Żołnierz wyraźnie nie miał ochoty na cywilizowaną rozmowę czy luźną pogawędkę.
– Jestem Sterren z Ethsharu. Mój ojciec zwany był Kelderem Młodszym.
– Dobrze – odparł żeglarz, po czym rzucił dwa słowa w stronę kobiety.
Odpowiedziała długą przemową. Żeglarz słuchał uważnie, po czym znowu zwrócił
się do Sterrena.
– Jesteś chyba tym, którego szukają, lecz lady Kalira chce, abym dla pewności zadał
ci kilka pytań.
Sterren wzruszył ramionami, o ile było to możliwe w uścisku żołnierzy; odzyskiwał
pewność siebie.
– Pytaj. Nie mam nic do ukrycia – rzekł.
To pewnie sprawa rodzinna, uznał; inaczej jego tożsamość nie byłaby aż tak ważna.
Może jeszcze jakoś się z tego wyłga.
– Czy jesteś najstarszym synem swego ojca?
Takiego pytania nie oczekiwał. Czyżby ci ludzie mieli jakieś skrupuły dotyczące
zabijania czyjegoś pierworodnego? Czy odwrotnie, uważali, że najstarszy syn jest
odpowiedzialny za działania krewnych? Ta ostatnia możliwość nie miała większego
znaczenia, ponieważ Sterren nie miał żadnych żywych krewnych, a przynajmniej
żadnych w rozsądnym stopniu pokrewieństwa.
– Tak – odparł z wahaniem.
– Masz inne imię niż ojciec.
– Co z tego? Mnóstwo najstarszych synów tak ma. Powtarzanie imion to głupi
zwyczaj. Ojciec pozwolił matce nadać mi imię; powiedział, że i tak za dużo już jest
Kelderów.
– Twój ojciec był najstarszym synem swojej matki? Tego Sterren już zupełnie nie
rozumiał.
– Tak – odparł zdziwiony.
– Twój ojciec nie żyje?
-
– Od szesnastu lat. Naraził się...
– Mniejsza z tym. Wystarczy nam twoje słowo, że nie żyje.
– Moje słowo? Miałem wtedy trzy lata; byłbym słabym świadkiem, nawet gdybym to
widział. Powiedzieli mi tylko, że nie żyje, i nigdy więcej go nie zobaczyłem.
Pytania zaczęły go niepokoić. Czyżby ci ludzie chcieli pomścić jakiś czyn jego ojca?
Nic nie wiedział o swoim przodku, z wyjątkiem tego, że był kupcem; oczywiście znał też
dramatyczną, wielokrotnie powtarzaną opowieść o jego śmierci z rąk oszalałego
czarodzieja.
Według Sterrena, byłoby bardzo nieuczciwe, gdyby jego własna śmierć była
wynikiem błędów przodka, a nie wykroczeń czy postępków, jakie sam popełnił. Miał
nadzieję, że zdoła przekonać tych ludzi do swego poglądu.
Przyszło mu do głowy, że może ten żeglarz z różowymi iskrami to ten sam obłąkany
czarodziej... Ale to przecież nie miało sensu. Odrzucił ten pomysł. Bardziej
prawdopodobne, że różowe iskry były elementem jakiegoś kupionego niedawno zaklęcia.
Właściwie mogły stanowić cały skutek zaklęcia: ot, taka drobnostka, by zrobić
wrażenie na damach czy na kimkolwiek innym.
– Kim była jego matka, a twoja babka? – spytał żeglarz.
Moja babka? Sterren zdziwił się jeszcze bardziej. Miał siedem lat, kiedy umarła;
pamiętał ją głównie jako przyjazną pomarszczoną twarz i ciepły głos opowiadający
niesamowite historie. Dziadek, który wychował go po śmierci najbliższych, bardzo za nią
tęsknił i często o niej mówił. Opowiadał, jak to przywiózł ją z jakiegoś malutkiego
królestwa na samym końcu świata i jak ze wszystkimi doskonale się zgadzała, pod
warunkiem, że mogła postawić na swoim.
– Nazywała się Tanissa Uparta, o ile pamiętam. Pochodziła gdzieś z Małych
Królestw.
Tak jak ta czwórka, uświadomił sobie Sterren, a przynajmniej troje z nich. Nagle
pytania wydały się bardziej sensowne. Musiała coś ukraść albo popełnić jakąś haniebną
zbrodnię i wreszcie udało im się ją wyśledzić.
Z pewnością zajęło im to dość dużo czasu. Ale nie będą chyba mścić się na trzecim
pokoleniu!
– Ona nie żyje – dodał z nadzieją.
– Czy nazywano ją kiedyś Tanissą z Semmy?
– Nie wiem. O niczym takim nie słyszałem.
Nastąpiła kolejna wymiana zdań w znajomym, lecz niezrozumiałym języku. Usłyszał
tylko imię babki, a także własne. Pod koniec rozmowy kobieta wydawała się
podekscytowana.
Uśmiechnęła się.
Ten uśmiech nie wyglądał na mściwy, choć nie była to wielka pociecha. Jakąkolwiek
zbrodnię popełniła babka, musiało to być pół wieku temu, a tej kobiety nie było pewnie
wtedy na świecie. Nie była przecież aż tak stara ani dostatecznie młoda, by korzystać
z zaklęcia młodości. Z pewnością ktoś inny wysłał ją na poszukiwania, może
poszkodowanymi byli jej ojciec lub matka. W tym przypadku na pewno cieszy się, że
załatwiła sprawę, ale nie ma powodu, by go osobiście nie lubić.
Zerknął szybko na obie strony. Dwaj żołnierze stali tak samo obojętnie jak
poprzednio. Zastanowił się, czy lepiej niż on rozumieją, o co tu chodzi.
Tłumacz, bo żeglarz wyraźnie pełnił tę funkcję, zwrócił się znowu do Sterrena:
– Czy masz jakąś rodzinę?
– Nie – uznał, że nie warto kłamać w tej sprawie.
– Nie masz żony? Sterren pokręcił głową.
– Co z matką?
– Zmarła przy porodzie – pomyślał, że może ulitują się nad nim, bo jest sierotą.
– Ponieważ jesteś pierworodny, to nie masz braci i sióstr, skoro matka zmarła przy
porodzie. A co ze starym Kelderem, twoim dziadkiem?
Sterrenowi trochę za późno przyszło do głowy, że stracił okazję zrzucenia winy na
krewniaków albo też wyjścia cało z sytuacji przez wzbudzenie litości tym, że musi
utrzymywać liczną rodzinę. Trudno, teraz już nic na to nie poradzi. Postanowił więc
nadal mówić prawdę.
– Umarł trzy lata temu. Był już starym człowiekiem.
– Wujowie? Ciotki? Kuzyni?
– Nikt.
– Drudzy dziadkowie?
– Zmarli, zanim się urodziłem. Wypili nieczystą wodę.
– To dobrze – żeglarz uśmiechnął się szeroko. – Zatem możesz wyjechać
natychmiast.
– Co? – krzyknął Sterren. – Wyjechać? Nigdzie nie jadę! – Nie próbował nawet
ukrywać swojego zaskoczenia i oburzenia.
– Dlaczego? – zapytał żeglarz. – Nie terminujesz przecież u nikogo, prawda?
– A jeśli tak? Gdzie chcecie mnie zabrać? Coście za jedni?
Resztka jego pewności siebie rozwiała się. Nie ośmielą się zabić go tutaj, w tawernie,
może nawet w Ethsharze, ale jeśli zdołają wyjechać z nim za miasto, mogą zrobić co
zechcą. Za murami nie obowiązywało prawo – a przynajmniej Sterren nic o tym nie
wiedział.
– Jestem tylko tłumaczem... – zaczął żeglarz.
– A te iskry? – przerwał mu Sterren.
Żeglarz machnął ręką.
– To głupstwo. Kupiłem je na ulicy Magów. Naprawdę jestem tylko tłumaczem. To
nie ja cię szukam.
– To kim są pozostali i czego ode mnie chcą?
– Lady Kalira zabiera cię do Semmy – odparł żeglarz.
– Do diabła z nią! – rzucił Sterren. – Nie wyjadę z miasta!
Ogarnęła go panika. Wyobraźnia ukazywała wizję śmierci i powolnych tortur.
Żeglarz tylko westchnął.
– Obawiam się, że pojedziesz, czy tego chcesz, czy nie.
– Dlaczego? – spytał Sterren, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiał ton paniki,
który być może wzbudzi litość. – Czego ci ludzie ode mnie chcą?!
Mężczyzna wzruszył tylko ramionami.
– Mnie nie pytaj. Wynajęli mnie w Akalli, abym dowiózł ich do Ethsharu i znalazł
ciebie. Więc dowiozłem i znalazłem. To nie moja sprawa, czego od ciebie chcą.
– Ale moja! – zauważył Sterren, szarpnął się, próbując wyrwać, lecz żołnierze nie
dali znaku, że to zauważyli. Zrezygnował więc. – Ale przynajmniej możesz zapytać,
prawda? – zasugerował.
-
– Mogę spytać lady Kalirę – przyznał żeglarz. – Ci dwaj nie mówią mową kupców,
a o ile wiem, to właśnie oni chcieli cię znaleźć. – Wydawał się przerażająco obojętny.
– Zapytaj jej! – wrzasnął Sterren.
Żeglarz odwrócił się i coś powiedział.
Wysoka kobieta nie odpowiedziała, ale podeszła bliżej i zwróciła się wprost do
Sterrena, mówiąc bardzo powoli i wyraźnie:
– O’ri Sterren, Enne Kamai t’Semma.
– Co to znaczy, do diabła? – zdziwił się Sterren.
Chciał jeszcze coś dodać, gdy nagle zauważył, że dwaj barbarzyńcy puścili jego ręce.
Spojrzał na nich i zobaczył, że szerokie, płaskie twarze rozciągają się w uśmiechach.
Jeden wyciągnął wielkie łapsko i potrząsnął dłonią Sterrena, ściskając ją przy tym tak
mocno, że aż zabolało.
– Co ona powiedziała? – spytał żeglarza całkiem oszołomiony.
– Mnie nie pytaj. To był semmat, a nie mowa kupców. Nie znam semmatu.
Lady Kalira dostrzegła brak zrozumienia Sterrena.
– Od’na ya Semmat? – powiedziała, a kiedy wciąż patrzył na nią tępo, dodała: –
Ethsharytyk być zły.
Akcent miała straszliwy.
Sterren przyglądał się jej przez chwilę, po czym zwrócił się do żeglarza:
– Czy ona chce mi powiedzieć, że mój ojczysty język jej nie odpowiada? Czy to jakiś
barbarzyński rytuał?
Był coraz bardziej zdumiony.
– Nie, nie – odparł żeglarz. – Stwierdziła tylko, że nie mówi nim dobrze. Nie sądzę,
by znała więcej niż dziesięć słów, a połowy sam ją nauczyłem po drodze.
Semmańska arystokratka najwyraźniej zrezygnowała z bezpośredniej rozmowy
z jeńcem i przekazała żeglarzowi długą wiadomość. Przerywał jej dwa razy, żądając
wyjaśnień – przynajmniej tak wydawało się Sterrenowi, ponieważ po każdym jego
wtrąceniu następowało powolne powtórzenie ostatniego zdania.
Wreszcie żeglarz zwrócił się do Sterrena.
– Mówi, że przysłał ją król Phenvel Trzeci. Kazał znaleźć dziedzica brata twojej
babki, Ósmego Generała, który zmarł cztery miesiące temu. Rozmawiała z jakimś
magikiem, nie jestem pewien, jakiego typu, i to doprowadziło ją do ciebie. Ma cię
zawieźć do Semmy, żebyś przejął tytuł i dziedzictwo, a także wypełnił swe rodowe
obowiązki jako nowy wódz. Jesteś Enne Kamai, Dziewiąty Generał.
– To głupie – stwierdził Sterren.
Jeśli ta historia była prawdziwa, to nie musiał się przejmować jakąś zemstą, a nie
widział powodu, żeby kobieta wymyślała kłamstwa.
– Tak mi powiedziała – żeglarz wzruszył ramionami.
– A jeśli nie pojadę? – zapytał.
Miło wiedzieć, że czeka na niego jakieś dziedzictwo, ale ten kawałek o „rodowych
obowiązkach” nie brzmiał już tak dobrze. Poza tym, nie chciał mieć nic wspólnego
z wojnami i wodzami. Wojny są niebezpieczne. Zresztą kto miałby ochotę, by
zamieszkać wśród barbarzyńców? Zwłaszcza wśród barbarzyńców, którzy najwyraźniej
nie znają ethsharyjskiego.
Sam pomysł wydawał się śmieszny.
Tłumacz przekazał pytanie, a lady Kalira nagle spoważniała. Powiedziała coś
stanowczo, co żeglarz z wahaniem przetłumaczył:
– Niedopełnienie obowiązku wobec kraju jest zdradą, a zdrada karana jest
natychmiastową, doraźną egzekucją.
– Egzekucją? – dziedzictwo wydało się nagle o wiele mniej atrakcyjne.
Lady Kalira dodała coś w semmacie; uśmiechy znikły z twarzy żołnierzy, a każdy
z nich opuścił dłoń na rękojeść miecza.
– Przecież to nie jest mój kraj! – zaprotestował Sterren. – Urodziłem się
i wychowałem w Ethsharze, moi rodzice byli Ethsharyjczykami! – Przenosił wzrok
z żeglarza na lady Kalirę i z powrotem.
Żeglarz wzruszył ramionami; gest ten zaczynał już Sterrena irytować. Lady Kalira,
zacinając się, oświadczyła po ethsharyjsku:
– Ty następca.
Sterren spojrzał z rozpaczą na żołnierzy. Nie widział żadnej możliwości ucieczki
albo choćby pokonania jednego z nich, nie mówiąc już o dwóch. Ten po lewej
ostrzegawczo wysunął z pochwy kilka cali klingi.
– Stać! Żadnego rozlewu krwi w tawernie! Wyprowadźcie go na ulicę! – oberżysta
wyraźnie się przejął.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi; Sterren mógł tylko liczyć, że wezwie straż miejską.
Nadzieja na przybycie straży była dla niego całkiem nowym doświadczeniem.
Ale nawet jeśli ich wezwie, nie przybędą na czas, aby mu pomóc. Nie miał wyjścia.
W próbie uśmiechu Sterren zdołał tylko upiornie wyszczerzyć zęby.
– Chyba więc pojadę do Semmy – powiedział.
Lady Kalira uśmiechnęła się z zadowoleniem.
ROZDZIAŁ 2
Sterren z niechęcią patrzył na rozpadające się, spalone słońcem miasteczko
Diamentowa Akalla. Dorównywało jego najgorszym wyobrażeniom o wyglądzie Małych
Królestw.
Nie powiedziano mu, czego ma oczekiwać. Żołnierze wyprowadzili go z tawerny, na
chwilę zatrzymali się w jego pokoju przy ulicy Targowej, żeby zabrać skromny bagaż,
a potem gwałtownie protestującego zaciągnęli na wynajęty statek.
Sterren rozpaczliwie szukał okazji do ucieczki, lecz żadna się nie pojawiła.
W ostatniej chwili zanurkował z nabrzeża, jedynie po to, by zostać haniebnie
wyłowionym z błota i wciągniętym na pokład.
Potem zrezygnował z myśli o ucieczce, przynajmniej na jakiś czas. Jak można uciec
ze statku? Nie był aż tak dobrym pływakiem. Zamiast tego starał się jak najlepiej
współpracować z porywaczami, wyglądając sposobnej chwili.
Rozdzielili go z tłumaczem i wyraźnie dali do zrozumienia, że oczekują, by nauczył
się ich barbarzyńskiej mowy, semmatu, jak go nazywali. Z trudem pokonał obrzydzenie
na myśl o porozumiewaniu się jakimkolwiek innym językiem oprócz właściwego, to
znaczy ethsharyjskiego. Jednak starał się spełnić ich życzenie, w końcu jeśli nie będzie
rozumiał, co wokół niego mówią, nie zdoła dowiedzieć się czegokolwiek.
Lekcje języka nie posuwały się zbyt szybko do chwili, gdy statek przybił do
Diamentowej Akalli dziesiątego dnia po opuszczeniu Korzennego Ethsharu. Pogoda była
ciepła, świeciło słońce, a wiatr był slaby, dlatego aż tyle czasu zajęło im pokonanie
Zatoki Wschodniej i rejs wzdłuż Południowego Wybrzeża. Jeden z dwóch potężnych
semmańskich żołnierzy, który nazywał siebie Alder d’Yoon, wyjaśnił Sterrenowi
mieszanką dziecięcego semmatu i mowy znaków, że rejs w drugą stronę zabrał tylko
cztery dni, gdyż przez większą część drogi statek był pędzony sztormem – bardzo
kosztownym sztormem, przywołanym specjalnie w tym celu, jeżeli Sterren dobrze go
zrozumiał.
Według Aldera, odległość między dwoma portami wynosiła mniej niż trzysta mil. Ta
liczba zaskoczyła Sterrena. Zawsze uważał, że Małe Królestwa leżą bardzo daleko, po
drugiej stronie oceanu. Trzysta mil przez zwykłą zatokę jakoś nie wydawało się uczciwe.
Oczywiście Sterren nie był przekonany, czy dobrze zrozumiał Aldera. Liczby się
zgadzały, bo policzył palce, nie był jednak pewien semmańskich słów oznaczających
„dzień” i ”mile”. Chciał to sprawdzić z tłumaczem, ale lady Kalira – a raczej w semmacie
Ala Kalira – wyraźnie zakazała żeglarzowi rozmawiać z nim w jakimkolwiek języku.
Płaciła chyba dosyć, by żeglarz nie ryzykował utraty pracy.
Kilku członków załogi znało ethsharyjski, lecz lady Kalira opłaciła każdego z nich,
żeby nie rozmawiali ze Sterrenem, chyba że w przypadku bezpośredniego zagrożenia.
Mogli się więc porozumiewać albo w semmacie, albo wcale.
Zbyt często oznaczało to wcale; wciąż nie był pewien większej części swojego
słownika.
Jakakolwiek była to odległość, z całą pewnością dziesiątego dnia po południu statek
przybył do portu w Akalli, w cieniu ponurego stosu białych od guana kamieni, który
Semmańczycy nazywali Akalla Karnak. Sterren uznał, że „kamak” oznacza pewnie
zamek, ale znów nie był tego pewien. Nigdy wcześniej nie widział zamku, lecz ponure
fortyfikacje Akalli nie zachęcały do oglądania innych tego typu budowli.
Jak zrozumiał, Semma leżała bardziej w głębi lądu, a Diamentowa Akalla była
najbliższym portem morskim. Nie był pewien, czy Akalla to osobny kraj, podbita
prowincja, czy tylko dystrykt należący do królestwa Semmy. Właściwie nie przejmował
się tym specjalnie – nie było to istotne dla jego planów ucieczki do Ethsharu.
Akalla wyglądała zresztą jak miejsce, którym niewiele osób się przejmuje. Składała
się z trzech czy czterech ulic, przy których stały nieduże sklepy i domy, wszystkie na
wąskim pasie wybrzeża, w cieniu zamku, pomiędzy dwoma zygzakowatymi pasmami
poszarpanych klifów.
Budynki w miasteczku wykonano z żółtawych bloków, przypominających bardziej
cegłę niż kamień, ale były o wiele większe niż cegły, które dotąd Sterren widywał.
Wszystkie spojenia pokrywała wyblakła zieleń – brunatne mchy, szare porosty albo na
wpół zwiędły bluszcz, wspinający się na mury. Dachy kryła darń, porośnięta na
szczytach rzadką, wypaloną trawą. Zauważył nieliczne okna. Chmary much brzęczały
nad ulicami, a ludzie, których dostrzegł, całkowicie pokryci długimi białymi szatami,
wydawali się spać na ulicy. Całe miasteczko czuć było wyschniętą pleśnią.
Na Sterrenie nie zrobiło najlepszego wrażenia.
O wiele bardziej imponująco wyglądał zamek, ale na murach także dostrzegł ślady
zeschłych roślin, a budowla wydawała się bez życia, jakby opuszczona.
Obserwując żeglarzy cumujących statek do nabrzeża, zapytał żołnierza – nie Aldera,
ale jego kolegę, Dogala d’Gry – jak daleko jest stąd do Semmy.
A właściwie próbował zapytać, lecz jego ograniczona znajomość semmatu sprawiła,
że pytanie brzmiało:
– Ile mil jest Semma?
Zakładał, że użył właściwego określenia mil i nie pokręcił niczego z gramatyką.
To, co uważał za proste pytanie, wywołało u żołnierza głębokie skupienie.
Semmańczyk mruczał coś do siebie w semmacie:
– Akalla, może trzy; Skaia, dwanaście do piętnastu; Ophkar... hmm...
Wreszcie po długich obliczeniach podał odpowiedź:
– Czterdzieści, może czterdzieści pięć mil.
Sterren znał liczby do dwudziestu, a resztę trochę gorzej, dlatego wystawił dziesięć
palców i powiedział:
– Cztery tyle i trochę?
Dogal kiwnął głową.
– Tak.
Przerażony Sterren spojrzał na port. Czterdzieści mil... Całe miasto Ethshar miało od
końca do końca trochę więcej niż trzy mile, a jednak nigdy nie zdołał go całego poznać.
Przejście od Zachodniej Bramy do Areny zajmowało mu ponad godzinę, a nawet więcej,
jeśli był tłok na ulicach. Będą musieli iść całą noc, żeby dotrzeć do Semmy!
W tym przypadku, jak się przekonał, nie szli w ogóle, a już z pewnością nie nocą.
Zamiast tego, gdy statek został zacumowany i przerzucono trap, strażnicy poprowadzili
go nie na drogę do Semmy, ale do niedużej gospody niedaleko nabrzeża. Niedużej
według Sterrena, ponieważ była największą budowlą w miasteczku, jeśli nie liczyć
zamku.
Tłumacz, ku rozczarowaniu Sterrena, został na statku. Dopełnił swojego kontraktu
i nie miał im towarzyszyć w dalszej drodze.
Kiedy się o tym dowiedział, Sterren pożałował nagle, że podczas lekcji języka nie
starał się bardziej. Teraz, gdy zdarzy się coś nieprzewidzianego, będzie musiał polegać
na swojej ograniczonej znajomości semmatu.
Bardziej niż kiedykolwiek poczuł się odcięty od dawnego świata.
Gdy znalazł się w chłodnym wnętrzu gospody i słońce już go nie raziło, rozejrzał się,
a jego opinia o Akalli poprawiła się odrobinę. Gospoda była całkiem dobrze zbudowana,
miała kilka przytulnych wnęk ze stolikami i całą ścianę zastawioną beczkami. Schody po
obu stronach prowadziły na balkon, skąd wchodziło się do pokoi dla gości. W sali
siedziało sporo klientów: jedli, pili i wypełniali pomieszczenie przyjemnym gwarem
rozmów. Zmęczone, ale uśmiechnięte kelnerki biegały tam i z powrotem.
Większość klientów nosiła cienkie białe szaty, które Sterren widział na ulicy, tu
jednak rozchylali je, ukazując pod spodem kolorowe tuniki i kilty.
Lady Kalira, nie zważając na nikogo, ruszyła wprost do oberżysty, który stał oparty
o beczkę. Dla swej grupy wynajęła dwa pokoje: jeden dla siebie, a drugi dla Sterrena,
Aldera i Dogala.
Sterren rozejrzał się i uznał, że chociaż gospoda jest całkiem miła, to właściwie nie
chciałby w niej przebywać; Alder i Dogal bez przerwy go obserwowali, a nikt wokół nie
mówił po ethsharyjsku.
Nie miał jednak wyboru, postanowił więc urządzić się jak najlepiej. Dogal zabrał
bagaże do pokoju, a lady Kalira ustalała z oberżystą wysokość zaliczki. Sterren
spróbował nawiązać rozmowę z ładną kelnerką, używając kilku słów w semmacie.
Przyglądała mu się chwilę, rzuciła kilka słów w języku, którego nigdy dotąd nie
słyszał, i odbiegła.
Patrzył na nią zdumiony.
– Co to... – zaczął po ethsharyjsku, potem zorientował się i przeszedł na semmat. –
Co to było? – spytał Aldera.
– Co? – zapytał żołnierz w odpowiedzi.
– Co... co... ona mówiła? Alder wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odparł. – Mówiła po akallańsku.
– Akallański? Inny język?
– Oczywiście – potwierdził spokojnie Alder.
Sterren rozejrzał się przerażony, słuchając to jednej, to drugiej rozmowy.
Uświadomił sobie, że lady Kalira i oberżysta używali mowy kupców. Para przy
pobliskim stole szeptała do siebie w jakimś dziwnym syczącym języku, który nie brzmiał
jak mowa kupców, akallański czy semmat. I z pewnością nie był to ethsharyjski. Dalsze
głosy brzmiały jeszcze innymi dialektami.
– O bogowie – jęknął Sterren. – Jak tu w ogóle ludzie potrafią ze sobą rozmawiać?
– Co? – spytał Alder.
Sterren uświadomił sobie, że znów mówił po ethsharyjsku; nie był pewien, czy
bardziej ma ochotę płakać, czy wrzeszczeć. Wiedział tylko, że musi się napić. Usiadł
ciężko na najbliższym stołku i użył języka zrozumiałego wszędzie: wystawił palec do
góry, machnął w stronę kelnerki i rzucił na stół monetę.
Zadziałało. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i postawiła przed nim pełny kufel.
Sterren poczuł się lepiej.
W końcu, uświadomił sobie, jest przecież w porcie. To oczywiste, że są tu podróżni
mówiący różnymi językami.
– W Semmie – zwrócił się do Aldera – wszyscy znać jeden język? – Kiedy to
powiedział, zorientował się, że niezręcznie skonstruował zdanie, ale na nic lepszego nie
było go stać.
– Pewnie – potwierdził Alder i usiadł obok Sterrena. – Wszyscy w Semmie mówią
w semmacie. Mniej więcej. Znajdzie się może kilku cudzoziemców, którzy nie znają
języka.
Sterren z trudem nadążał za słowami żołnierza. Wcześniej już uznał, że musi się
nauczyć semmatu, ale teraz zaczęło mu na tym zależeć. Wprawdzie niehonorowo jest dać
się zmusić do używania barbarzyńskiej mowy, ale to drobiazg w porównaniu
z odosobnieniem i niewygodą, gdy człowiek nie potrafi się porozumieć z innymi.
Wyglądało na to, że w przyszłości i tak będzie skazany na semmat, jeśli tylko nie uda
mu się stąd wyrwać szybko – bardzo szybko. Czterdzieści mil w głąb lądu! W żaden
sposób nie zdoła się wymknąć i pokonać tej odległości tak, by go nie schwytali i nie
zaciągnęli z powrotem. Zwłaszcza jeśli Semmańczycy dysponują jakimś rodzajem magii,
a to właściwie pewne.
Jeśli zamierza uciec, musi to zrobić dziś w nocy, jeszcze tutaj, w Akalli, i ukryć się
na pokładzie statku zmierzającego do Ethsharu. Ale jak tego dokona, jeśli w Akalli
pewnie nie da się znaleźć choćby trójki ludzi mówiących tym samym językiem, a co
dopiero takich, z którymi zdoła się dogadać? Jak sprawdzi, dokąd zmierza statek i kiedy
odbija?
Nawet gdyby udało mu się dostać na pokład, jak zapłaci za rejs do domu, jeśli nie
rozumie rozkazów i nie potrafi nawet ustalić reguł przyjacielskiej gry w kości?
Nie, to beznadziejne. Był skazany na Semmę – kraj, z którego jego babka z radością
uciekła, rezygnując z arystokratycznego stanu.
Skoro nie ma wyboru, musi sobie radzić jak najlepiej. Znajdzie sposób, żeby się
urządzić.
Może nawet będzie musiał zostać prawdziwym wodzem.
Najpierw jednak nauczy się języka.
– Alder – powiedział. – Chcę umieć semmat lepiej. Szybko. Alder przełknął piwo
i kiwnął głową.
– Pewno – zgodził się. – Co chcesz wiedzieć?
ROZDZIAŁ 3
Z początku z ulgą przyjął odkrycie, że nie będą od niego wymagać
czterdziestomilowego marszu. Jednak pod koniec pierwszej godziny w siodle Sterren na
nowo rozważał sytuację. Żałował, że nie znalazł okazji, by wymknąć się nocą. Jazda
konna zawsze wydawała się taka łatwa! Trzeba było tylko wleźć na górę – co okazało się
proste, gdy ma się dwóch solidnych strażników, chętnych by człowieka podsadzić –
a potem spokojnie siedzieć.
Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak trudno jest po prostu siedzieć, kiedy siodło bez
końca porusza się pod siedzeniem w górę i w dół. Cztery konie, które kupiła lady Kalira,
niosły ich coraz dalej od Diamentowej Akalli, przez równinę na wschód. Pośladki miał
już otarte i obolałe.
Między jednym a drugim podskokiem zauważył, że nie podążają żadnym z głównych
traktów wiodących na północ. Droga, którą wybrali, zniknęła szybko, pozostawiając ich
na pustej, spalonej słońcem równinie, która wydawała się rozciągać we wszystkich
kierunkach aż po horyzont. Z wyjątkiem południa i południowego zachodu, gdzie
początkowo ograniczały ją klify i morze.
Jedynym widocznym punktem był zamek, malejący z wolna za plecami. Sterren nie
miał pojęcia, jak jego towarzysze znajdują drogę, kiedy zniknął trakt; wydawali się
jednak pewni swego, więc nie zadawał pytań.
Przede wszystkim był zbyt zajęty próbami oszczędzania siedzenia, aby martwić się,
dokąd zmierzają. Zapomniał o wojnach, wodzach i życiu wśród barbarzyńców,
a skoncentrował się na najbliższych problemach – to znaczy problemach z siodłem.
Gdy zatrzymali się na odpoczynek i posiłek przy płytkim strumyku, niewidoczni już
nawet z najwyższej wieży Karnaku Akalli, Sterrena bolało wysuszone gardło, bolały
dłonie od ściskania uzdy, bolały stopy od wbijania ich w strzemiona, bolał grzbiet od
trzymania prostej pozycji, a najbardziej ze wszystkiego bolały pośladki od bezustannych
zderzeń z siodłem. Nie zeskoczył z konia z gracją, ale po prostu spadł na kępę równinnej
trawy.
Alder i Dogal uprzejmie udawali, że niczego nie zauważyli. Lady Kalira była mniej
uprzejma.
– Nie jeździłeś dotąd, prawda? – zapytała bez wstępów. Chwilę trwało, nim Sterren
przełożył to na ethsharyjski.
– Nie – przyznał.
Był zbyt spragniony, zmęczony i poobijany, by dodać jakiś złośliwy komentarz, nie
mówiąc już o przetłumaczeniu go na semmat. Jej beztroskie założenie, że ethsharyjski
uliczny szuler potrafi jeździć konno, aż prosiło się o jakąś kąśliwą uwagę. Sterren jednak
nie skorzystał z okazji.
– Powinieneś powiedzieć mi w gospodzie – stwierdziła. – Wzięłabym powóz.
Mogliśmy iść pieszo. A przynajmniej mogliśmy dać ci parę lekcji.
Sterren próbował wzruszyć ramionami, ale grzbiet miał zbyt obolały na takie gesty.
– Ja... To było... Ja nie... do licha! – nie przychodziło mu do głowy żadne słowo
oznaczające „wyglądało” czy „wydawało się”, czy „sądziłem”. Zanim któryś
z Semmańczyków przyszedł mu z pomocą, dokończył zdanie: – Widziałem, że to nie jest
złe, ale widziałem błędnie.
– Wyglądało łatwo, chcesz powiedzieć? Sterren kiwnął głową.
– Myślę, że to chcę powiedzieć.
– Wódz powinien jeździć konno – zauważyła lady Kalira.
– Nie jestem wodzem – rzucił z goryczą Sterren.
– Jesteś Sterren, Dziewiąty Generał Semmy! – przypomniała mu surowo.
– Jestem Sterren z Ethsharu. Gram w kości w tawernach – odparł.
Lady Kalira cofnęła się lekko.
– Kiedy dotrzemy do Semmy, nie wolno nikomu ci o tym mówić – ostrzegła.
– Dlaczego? – zapytał Sterren.
– Bo jesteś wodzem! – odparła zaszokowana. – Ta pozycja daje ci wielką władzę
i szacunek. Nie można pozwolić, aby rozeszły się plotki, jak to zarabiałeś na życie,
oszukując w grze.
Sterren nie wszystko zrozumiał z tej przemowy, ale pojął kluczowe słowo.
– Nie oszukiwałem! – krzyknął. Wysiłek wzbudził ukłucie bólu w krzyżu i nogach,
a w pośladkach o wiele więcej niż ukłucie.
– Jak więc mogłeś wygrywać tak często, by z tego żyć?
– Miałem szczęście – mruknął bez przekonania. Nauczył się tego słowa jeszcze na
statku.
– Ha – odparła. – Moim zdaniem, to szczęście maga.
– Maga? – spytał Sterren. Wiedział, że słowo to oznacza kogoś z licznych odmian
magików, ale nie był pewien, którego.
– Czarnoksiężnik – wyjaśnił po ethsharyjsku.
Lady Kalira nie rozpoznała tego słowa; zmieniła temat.
– Musisz się rozluźnić podczas jazdy – poinformowała, wspierając te słowa gestem
opuszczenia swobodnie ramion.
– Ruszaj się razem z wierzchowcem, a nie przeciw niemu.
Sterren kiwnął głową; tak naprawdę nie wierzył, że kiedykolwiek opanuje tę sztukę.
– Możemy wymościć ci siodło. Przyda się ta aksamitna tunika w twoich jukach.
A czasem możesz się przejść.
Znowu kiwnął głową, z odrobinę większym entuzjazmem.
Po południu, dzięki dodatkowej wyściółce, wolniejszej jeździe i czasami marszowi,
gdy bąble na pośladkach były już nie do wytrzymania, jego stan poprawił się nieco.
Wprawdzie wciąż bolały go wszystkie stawy, a także kilka innych miejsc, ale mógł już
myśleć o przyszłości i prowadzić ograniczoną konwersację z towarzyszami.
Zaczął od tego, że wskazywał wszystkie kierunki i pytał, co tam jest. Wszyscy
widzieli tylko piasek, słońce i trawę, więc było oczywiste, że pyta, co leży dalej.
Przed nimi, oczywiście, była Semma. Za nimi Diamentowa Akalla. Po lewej, na
północy, Skaia, jak powiedział Dogal. Ta nazwa nic mu nie mówiła.
Kiedy wskazał na prawo, wyjaśnienie okazało się ciekawsze.
– Nic – rzekł Dogal.
– Nic?
– No, prawie. Parę mil piasku, a potem krawędź świata. Jeśli staniesz w strzemionach
i wytężysz wzrok, może ją zobaczysz.
– Zobaczę?
– Tak.
To bardzo interesujący pomysł: zobaczyć krawędź świata, uznał Sterren. Jednak
stanie w strzemionach było pomysłem przerażającym, postanowił więc zrezygnować
z widoku.
Jak, pomyślał, można zobaczyć krawędź świata? Jak ona wygląda? Co leży dalej?
Zauważył, że południowy horyzont rzeczywiście wydaje się nieco inny niż w pozostałych
kierunkach. Dostrzegał tam jakby żółtawy odcień zarówno na ziemi, jak i na niebie.
Wytrzeszczał oczy, ale niczego więcej nie zobaczył.
Jednak ta myśl go fascynowała. Być tak blisko prawdziwej krawędzi!
Wydawało mu się kiedyś, że Ethshar Korzenny jest centrum świata, ale jeśli tak
szybko znalazł się blisko krawędzi, to musiało być inaczej. Wiedział, że świat jest
większy. Słyszał o wędrowcach mówiących o Ethsharze jako leżącym na południowym
wschodzie, jednak do tej pory przypisywał to ich zakłóconej wizji świata.
Najwyraźniej to jego wizja była błędna.
Pewnym wstrząsem była świadomość, że się mylił. Ciekawe, czy mylił się jeszcze
w czymś ważnym.
Dogal przerwał mu ten ciąg myśli.
– Na północ od nas może już leżeć Ophkar – wyjaśnił. – Skaia nie jest tak duża.
Większa niż Semma i Akalla, ale mniejsza niż Ophkar.
– Semma jest następna, za Ophkarem? – zapytał Sterren.
Dogal skinął głową.
– Tak jest, Twój akcent się poprawia, lordzie Sterren. Gratuluję.
Sterren nic nie odpowiedział, ale poczuł przypływ dumy. Bardzo starał się
zapamiętać akcent w barbarzyńskich nazwach okolicznych królestw i miło było wiedzieć,
że mu się to udało.
Zaczął sobie zdawać sprawę, że Akalla, Skaia i Ophkar to rzeczywiście osobne
królestwa, wciśnięte w te czterdzieści mil między Semmą a wybrzeżem. Nie mógł
uwierzyć, że Małe Królestwa są aż tak małe.
Zastanawiał się też często, co go czeka. Jeśli królestwa są tak ściśnięte razem, często
muszą występować zatargi. Nic dziwnego, że potrzebują wodzów.
– Jak jest Semma... Co... Powiedz o Semmie – poprosił, gdyż brakło mu słów, by
zapytać „Jak wygląda Semma?” czy „Jak żyje się w Semmie?”
Dogal wzruszył ramionami.
– Niewiele do opowiadania.
– Musi być coś, o czym możesz opowiedzieć. Ile jest miast?
– Nie ma miast.
Sterren nie znał słowa „miasteczko”, zapytał więc:
– Ile jest zamków? – zamek faktycznie nazywał się „karnak”; sprawdził to jeszcze
w gospodzie.
– Tylko jeden, Zamek Semma. Tam właśnie jedziemy.
Dogal nie był obfitym źródłem informacji, uznał Sterren.
Skierował wierzchowca na prawo, bliżej Aldera.
– Hej – zaczął.
Alder uprzejmie skinął głową.
– Witaj, lordzie Sterren.
Sterren westchnął; chyba będzie musiał się przyzwyczaić do takich pompatycznych
powitań.
– Powiedz mi o Semmie – poprosił. Alder przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
– A co chcesz wiedzieć?
– Jak... Co tam... jak tam jest.
– Jak tam wygląda, tak?
Z wdzięcznością powtórzył zdanie, którego sam nie potrafił ułożyć:
– Tak, jak tam wygląda.
– Cóż, lordzie Sterren, trudno mi coś powiedzieć, gdyż to jedyne miejsce, gdzie
byłem, jeśli nie liczyć tej podróży po ciebie do Et’sharu. Tam się urodziłem, nigdy nie
mieszkałem gdzie indziej.
– Ethshar, nie Et’shar – poprawił odruchowo Sterren, zadowolony, że chociaż raz to
on może kogoś poprawić.
– Et’th’shar – powtórzył Alder, plując trochę w walce z obcą kombinacją
przydechów.
– Ile jest ludzi.
Alder wzruszył ramionami.
– Właściwie nie wiem – odparł. – W zamku rzeczywiście mieszka sporo.
– Nie mówiłem tylko o zamku.
– Ale tam mieszkają wszyscy, z wyjątkiem chłopstwa.
To zdziwiło Sterrena. Zastanowił się, czy jednak dobrze zrozumiał słowo „kamak”.
– Wszyscy?
– Mniej więcej.
– Chłopstwo? – to słowo było dla niego nowe.
– Prości ludzie, rolnicy – wyjaśnił Alder.
Sterren skinął głową. Pamiętał te łatwe ofiary spoza murów.
– Dużo jest chłopstwa? Znowu wzruszenie ramion.
– Chyba tak.
– Czy ty jesteś chłopem?
– Jestem żołnierzem, lordzie Sterren. – w jego głosie wyraźnie zabrzmiał wyrzut.
– Ale nie urodziłeś się żołnierzem – zauważył Sterren, dumny, że zapamiętał słowo
„urodzony” z wcześniejszych uwag Aldera.
– To prawda – przyznał niechętnie Alder. – Urodziłem się chłopem.
– Nic w tym złego – rzekł Sterren, widząc, że uraził uczucia żołnierza. – Ja też
urodziłem się chłopem.
To było oczywiście kłamstwo; urodził się w rodzinie kupieckiej. Chciał jednak
powiedzieć, że też urodził się jako ktoś z ludu.
Zdumiony Alder poprawił go natychmiast.
– Nie, lordzie Sterren, ty urodziłeś się szlachcicem.
– Ale nic o tym nie wiedziałem.
Alder myślał przez moment, a potem się uśmiechnął.
– To prawda – przyznał.
Sterren jechał chwilę w milczeniu, porządkując swoje myśli.
Przynajmniej zamieszka w zamku, co będzie choćby imitacją prawdziwej cywilizacji.
Obawiał się, że może trafić do jakiejś zabłoconej wioski. Zamek to nie miasto, ale miał
nadzieję, że lepsze to niż nic.
Przez pozostałą część popołudnia i wieczorem przy ognisku, w wyniku bezustannych
pytań zadawanych strażnikom, Sterren zdobył jakieś wyobrażenie o wyglądzie Semmy.
Przy okazji zdołał znacznie poprawić semmat, poszerzyć słownictwo, zyskać wprawę
w wymowie i konstrukcji zdań.
Semma była niewielkim, spokojnym królestwem, niemal w całości zamieszkałym
przez chłopów pracujących w małych rodzinnych gospodarstwach. Utrzymywali się
z uprawy pomarańcz, cytryn, daktyli, fig, oliwek oraz kukurydzy. Hodowali też owce,
kozy lub bydło. Dawniej niektórzy mieli też przyprawy na eksport, ale Semma straciła
dostęp do szlaków handlowych, kiedy lata temu Ophkar na pewien czas zablokował
wszystkie drogi do morza. Obce rynki szybko znalazły innych, pewniejszych dostawców.
Żołnierze nie wiedzieli nic o kopalniach, miastach czy o produkcji.
W samym centrum królestwa stał Zamek Semma, otoczony dużą wsią – właściwie
osadą, czymś zbliżonym do miasteczka, czym mogło pochwalić się królestwo. Zamek
służył za mieszkanie ponad setce szlachty, w co Sterren początkowo nie chciał uwierzyć,
ale Alder i Dogal zapewniali, że to prawda. Owszem, mógł sobie wyobrazić setkę ludzi
z własnej woli wciśniętych do jednego budynku, widział już zatłoczone domy
w rodzinnym mieście. Nie mógł jednak uwierzyć, że stu ludzi, żyjących w ten sposób,
nazywało siebie szlachtą.
W domu, w Ethsharze, Azrad VII z pewnością miał w swoim zamku ponad setkę
mieszkańców, lecz jedynie nieliczni należeli do wyższej klasy. Większość to służba,
dworzanie i urzędnicy.
Alder zauważył jego niedowierzanie i wyjaśnił:
– To jeśli policzy się dzieci. Poza tym wielu z nich to niższa szlachta, a zamek jest
wielki. Zobaczysz.
Sterren zastanowił się nad tym, a lady Kalira wykorzystała przerwę w rozmowie, by
wręczyć mu maść na otarcia.
– Zawsze dobrze jest w daleką drogę zabrać ze sobą leczniczą maść – wyjaśniła. –
Choć nie sądziłam, że przyda się do takich rzeczy.
Sterren przyjął maść z wdzięcznością i odszedł od ogniska, szukając odosobnienia.
Lady Kalira odwróciła się dyskretnie, a Ethsharyjczyk spuścił spodnie i obficie nałożył
lek.
Wrócił potem do towarzyszy i zaczął wypytywać o armię, którą miał dowodzić. Lady
Kalira ogłosiła jednak, że pora już spać.
Sterren posłuchał jej. Uznał, że sprawy wojskowe mogą zaczekać do rana.
ROZDZIAŁ 4
Centralną wieżę zamku zauważyli wczesnym przedpołudniem trzeciego dnia,
godzinę po tym, jak zasypali resztki ogniska, przy którym zjedli śniadanie, i ruszyli dalej.
Sterren musiał przyznać, że wyglądało to na duży zamek – tak jak go opisywał Alder.
Mniej więcej w tym czasie zaczęli mijać gospodarstwa. Zamiast spalonej słońcem
równiny, widzieli niewielkie żółte domy otoczone rzędami drzew owocowych, zagonami
kukurydzy i zwierzętami wygryzającymi do korzeni miejscową trawę. Mieszkańcy tych
domów, zajęci własnymi sprawami, nieodmiennie ignorowali podróżnych.
Równina nie była już tak płaska, jak przez większą część drogi. Teren stał się
bardziej falujący, choć wciąż nie pagórkowaty.
Sterren jakoś nie zdążył zapytać o armię. Dowiedział się za to, że Semma zajmuje
mniej więcej powierzchnię trójkąta; od południowego wschodu przylega do pustyni,
ciągnącej się aż po krawędź świata, od północy graniczy ze stosunkowo dużym
i potężnym królestwem Ksinallionu, a z zachodu z Ophkarem. W okresie ostatnich
dwustu– trzystu lat Semma toczyła kilka wojen z każdym z sąsiadów – zwłaszcza
z Ksinallionem – ale pod panowaniem Siódmego i Ósmego Generała zachowała pokój
przez zadziwiająco długi czas.
Alder i Dogal nie pamiętali żadnej wojny, chociaż dziadek Aldera ze strony matki
jakieś pięćdziesiąt lat temu walczył w szóstej wojnie ksinalliońskiej. Sterren wciąż
cierpliwie słuchał opowieści o wyczynach tego przodka, gdy w polu widzenia pojawił się
zamek.
Wkrótce potem wykwitła przed nimi chmura kurzu i rosła, aż wynurzyło się z niej
dwunastu jeźdźców. Sterren zaniepokoił się trochę, ale trójka Semmańczyków była
zadowolona z komitetu powitalnego.
Wszyscy jeźdźcy byli potężnymi, smagłymi żołnierzami, ubranymi podobnie jak
Alder i Dogal, i dosiadali wierzchowców w czerwono-złotych rzędach. Lady Kalira
wyjaśniła, że to gwardia honorowa, wysłana, by odprowadzić nowego wodza do zamku.
Kiedy jeźdźcy zatrzymali się kilka kroków przed nimi, Sterren z ulgą stwierdził, że
miała rację. Od wyjazdu lady Kaliry nikt nie obalił rządu.
Rozmowa między jego towarzyszami a nowo przybyłymi toczyła się zbyt szybko, by
mógł ją zrozumieć, więc siedział spokojnie na koniu i czekał, aż dobiegnie końca.
Jeźdźcy zawrócili, uformowali kolumnę wokół Sterrena, żołnierzy i lady Kaliry,
i czekali.
Sterren obejrzał się zdziwiony. Zauważył, że lady Kalira daje mu znak głową,
i domyślił się, że on tu teraz dowodzi. To była jego gwardia honorowa i czekali, aż
pierwszy ruszy z miejsca.
Niechętnie popędził wierzchowca i cała grupa ruszyła w stronę zamku.
Sterren uznał, że w obecności tuzina obcych nie wypada wypytywać o semmańską
armię. Wzruszył więc ramionami, godząc się z sytuacją. Wkrótce sam się przekona, jak
stoją sprawy. W milczeniu i z godnością wjechał zapyloną drogą do wioski otaczającej
zamek.
Przy bramie podróżnych powitała zgrzytliwa fanfara – przynajmniej jeden z trębaczy
był odrobinę spóźniony, a od czasu do czasu słychać też było jakąś fałszywą nutę, lecz
ogólnie melodia brzmiała imponująco i Sterren poczuł się dumny. Podczas parad czy na
ulicach Ethsharu słyszał już lepszą i o wiele bardziej poruszającą muzykę, nigdy jednak
nie usłyszał więcej niż jednego okrzyku na swoją cześć. Tymczasem tutaj naliczył na
murach kilkunastu trębaczy. Zadowolony, wyprostował się w siodle, aby lepiej grać
swoją rolę.
Bycie wodzem z pewnością miało swoje zalety. Dopóki uda mu się unikać
jakichkolwiek wojen, czeka go może całkiem przyjemne życie. Niestety, wątpił, czy
unikanie wojen będzie możliwe przez dłuższy czas; Małe Królestwa znane były
z wiecznych walk o nieistotne drobiazgi.
Z drugiej strony Alder i Dogal mówili, że Semma cieszy się pokojem już ponad
czterdzieści lat. Może potrwa to dłużej.
A może wojna jest tuż-tuż. Po prostu nic nie wiedział o sytuacji kraju.
Uznał jednak, że pora dowiedzieć się jak najwięcej i jak najszybciej. Myślał o tym
cały czas; obserwował wszystko w polu widzenia, starając się jednocześnie wyglądać na
wodza, mimo pogniecionego i znoszonego ubrania.
Zamek stał na niewielkim wzniesieniu nad równiną, najbardziej podobnym do
wzgórza ze wszystkiego, co Sterren mógł oglądać od czasu opuszczenia Akalli. Nie
wiedział, czy to wzniesienie jest naturalne, czy usypane przez ludzi, ale z pewnością nie
było nowe. Wokół zamku powstało ze trzydzieści domów i warsztatów, wszystkie w tym
samym wyblakłym żółtym kolorze co chaty okolicznych gospodarstw. Były zbudowane
z tego samego materiału, którego Sterren wcześniej nie widział i nie potrafił rozpoznać,
miały grube ściany i małe okna za solidnymi okiennicami. Kolorowe daszki z materiału
ocieniały wejścia i służyły za stragany. Nie było placu targowego, jedynie niewielki
skwer przy bramie zamku, a ulice biegły dość przypadkowo. Ziemia wokół zamku była
sucha i ubita do gładkości, a domy i sklepy stały raczej w zygzakowatych rzędach.
Na zewnątrz wioski rozciągały się rozrzucone po równinie gospodarstwa.
Zamek mocno kontrastował z tymi skromnymi chatami; była to ogromna, groźna
budowla z ciemnoczerwonego kamienia. Zewnętrzny mur, zakończony wzmocnionymi
żelazem blankami, sięgał ponad piętnaście stóp w górę i nie miał żadnych otworów prócz
bramy, przez którą wjechała grupa Sterrena.
Gdy mijali portal, Sterren przekonał się, że mur ma około dwudziestu stóp grubości,
a brama wyposażona jest w trzy pary ciężkich wrót i kolczastą bronę. Nad głową widział
otwory, które pozwalały zastrzelić każdego, kto usiłowałby wejść bez zaproszenia.
Nie był to może tak porażający wytwór techniki budowlanej i obronnej, jak mury
i wieże Ethsharu, emanował jednak posępną mocą. Sterren był całkiem pewien, że
wolałby nie pokonywać tego muru i bramy bez bardzo wyraźnego zaproszenia.
Oczywiście jego eskorta, złożona w tej chwili z piętnastu osób, najwyraźniej
stanowiła takie zaproszenie.
Zamek wewnątrz murów miał mniej więcej piramidalny kształt. Niskie skrzydła,
ledwie na dwa piętra wysokości, rozciągały się po obu stronach centralnej bryły, która
wyrastała na pięć pięter i była zwieńczona wielką główną wieżą, sięgającą, według
Sterrena, na pełne sto stóp od gruntu, na którym stał zamek. Tu czy tam sterczało kilka
wieżyczek, psując ogólną formę. Na parterze nie było otworów okiennych, ale wyżej
pojawiały się wąskie szczeliny, przechodzące stopniowo w szerokie płaszczyzny szkła
pod zgrabnymi kamiennymi łukami na najwyższym poziomie wieży.
Pas gruntu pomiędzy wewnętrznym murem i twierdzą zajmowały w całości
brukowane alejki i zagony ogrodu. Sterren ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma tu żadnej
wewnętrznej linii obrony. Przestrzeń pomiędzy murami Ethsharu a ulicami była zawsze
wolna od drzew i stałych budowli, aby w przypadku ataku czy oblężenia można było
przemieszczać wojsko i sprzęt. W czasach pokoju, który trwał już od dwóch stuleci,
obszar ten zajmowali przestępcy i bezdomni. Zamek w Semmie nie miał żadnego
odpowiednika tego niesławnego Stustopowego Pola.
Sterren nie miał czasu, aby przyjrzeć się ogrodom. Kiedy tylko ostami jeździec
eskorty minął zewnętrzną bramę, fanfara urwała się głośnym akordem, strażnicy
zatrzasnęli wrota, a służba w czerwono-żółtej liberii skoczyła, by odprowadzić konie.
Sterren został uniesiony z siodła i postawiony na ziemi przez pół tuzina mężczyzn
z gwardii honorowej. Wierzchowce poprowadzono do stajni przy wewnętrznej bramie
zamku.
Z wdzięcznością przyjął pomoc, gdyż podejrzewał, że po tak długim pobycie
w siodle byłby zbyt zesztywniały, aby zejść z konia o własnych siłach.
Poprowadzono go obok stajni do właściwego zamku. Główne drzwi, podobnie jak
brama, były wyposażone w pełny zakres środków obronnych, lecz teraz, idąc pieszo,
przyjrzał się im uważnie. Wszędzie dostrzegł znaki długiego nieużywania: kurz na
zawiasach, pajęczyny w otworach strzelniczych. Domyślał się, że taki efekt wywarło
czterdzieści lat pokoju.
Oczekiwał, że cała grupa zatrzyma się i rozejdzie, kiedy tylko znajdą się wewnątrz,
on sam natomiast pozostanie pod opieką służby i jednego czy dwóch strażników.
Jednakże cały oddział przemaszerował razem szerokim, wyłożonym marmurem
korytarzem. Żołnierze ustawiali się tak, że cały czas był pośrodku grupy.
– Dokąd idziemy? – zapytał w semmacie.
Lady Kalira zbliżyła się do dowódcy gwardii i szepnęła pytanie, którego Sterren nie
dosłyszał. Żołnierz kiwnął głową w odpowiedzi, a lady Kalira podeszła do Sterrena.
– Król czeka, żeby się z tobą spotkać.
– Król? – Sterren nie był pewien, czy dobrze zrozumiał to słowo. Znał jego
znaczenie, gdyż pojawiło się w rozmowach z Alderem.
– Tak, król, Jego Wysokość Phenvel, trzeci tego imienia, prawem sukcesji król
Semmy i władca południowych pustyń.
– Aha. – Sterren nigdy wcześniej nie spotkał króla i nie był pewien, jak powinien się
zachować.
Para ciężkich, zdobionych złotem drzwi otworzyła się i Sterren znalazł się
w pomieszczeniu, w którym – mimo braku wcześniejszych doświadczeń – natychmiast
rozpoznał salę tronową. Szeroki czerwony chodnik sięgał od drzwi aż do podwyższenia
i dalej, przez trzy stopnie, do stóp krępego mężczyzny w szkarłatnej szacie, siedzącego
na dużym czarnym krześle. Po obu stronach chodnika stała spora grupa dobrze ubranych
ludzi rozmaitego wzrostu.
Lady Kalira zatrzymała się u stóp podwyższenia; żołnierze zrobili podobnie i płynnie
cofnęli się na obie strony – z wyjątkiem Aldera i Dogala, którzy zamykali eskortę
i pozostali na chodniku.
Sterren, który nie wiedział, czego się spodziewać, zrobił jeszcze krok czy dwa, nim
przystanął, gdy zagroziło mu zderzenie z plecami lady Kaliry.
Kalira skłoniła się nisko i osunęła na kolano przed swoim władcą. Z wahaniem –
i niezręcznie, ponieważ nigdy nie oddawał w ten sposób hołdów – Sterren poszedł w jej
ślady.
Po chwili lady Kalira wstała, więc Sterren też się podniósł.
W sali było prawie, choć nie do końca, cicho; Sterren słyszał nieustający szelest
szeptów wśród zebranych.
– Wasza Wysokość – powiedziała lady Kalira – pozwól, że przedstawię twego sługę
Sterrena, Dziewiątego Generała Semmy.
Wskazała Sterrena gestem i odstąpiła na bok, odwracając się tak, że stanęła na
krawędzi chodnika, tyłem do zebranych. W ten sposób mogła mówić do monarchy lub
Ethsharyjczyka.
Sterren uznał, że wymagane jest jakieś działanie z jego strony, więc skłonił się
znowu, tym razem do pasa. Żałował, że nikt nie uznał za stosowne, by go wcześniej
pouczyć.
– Witaj – odezwał się król.
– Witam – odparł Sterren nerwowo.
Próbował ocenić wiek władcy i uznał, że przekroczył już czterdziestkę, lecz na
pewno nie przekroczył sześćdziesiątki.
– Naprawdę jesteś wnukiem Tanissy Upartej? Trudno w to uwierzyć.
Sterren, wciąż niezbyt dobrze znając język, potrzebował dłuższej chwili, aby
zrozumieć zdanie i odpowiedzieć. Nie takiego pytania oczekiwał od króla podczas, jak
zrozumiał, oficjalnej audiencji.
– Tak. Ja... Tak, Wasza Wysokość, jestem – był wdzięczny, że przedstawiając go,
lady Kalira mimowolnie podpowiedziała mu właściwy sposób zwracania się do władcy.
– Nigdy jej nie spotkałem – rzekł król – ale słyszałem o niej jeszcze jako chłopiec,
szczególnie od jej brata, twego wuja, poprzedniego wodza. Uciekła z jakimś kupcem parę
lat przed moim urodzeniem. I naprawdę jesteś jej wnukiem, tak?
Sterren skinął głową.
– Nie musisz się tak krępować, chłopcze. W końcu wszyscy jesteśmy tu rodziną.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Nie wiedziałeś? Jesteś moim kuzynem siódmego stopnia z linii
dziadka. Sprawdziłem to – wykonał szeroki gest w kierunku tłumu. – A to – dodał –
wybrana arystokracja Semmy. I my wszyscy, drogi chłopcze, pochodzimy od Tendela
Pierwszego, pierwszego króla Semmy.
– Pochodzicie?
– Ty także, chłopcze – poprawił go łagodnie Phenvel. – Ja?
– W rzeczy samej. Oczywiście ja jestem jego bezpośrednim potomkiem w linii
męskiej, a ty pochodzisz od drugiego syna Tendela Drugiego, a nie od pierwszego. Jesteś
też potomkiem kilku córek Tendela Pierwszego; tutaj szlachta zwykle zawiera
małżeństwa w rodzinie.
Kiedy już Sterren to wszystko zrozumiał, informacja zaszokowała go i z początku nie
uwierzył. Król jednym z jego przodków? Wszyscy ci ludzie krewnymi? Przyzwyczaił się
już myśleć o sobie jako człowieku pozbawionym rodziny. Znaleźć się w sali pełnej
dalekich krewnych – to było więcej, niż mógł przyjąć ze spokojem. Z drugiej strony
trudno było sobie wyobrazić przyczynę, dla której król miałby kłamać.
– Aha – powiedział.
– To powód, dla którego tu jesteś prosto z podróży. Wszyscy chcieliśmy się
przyjrzeć naszemu dawno zagubionemu kuzynowi.
– Aha – powiedział znowu Sterren.
Cała sytuacja zaczynała się wydawać nierealna. Oczywiście zamek był realny, ludzie
także, nie tylko widział ich i słyszał, lecz czuł ich zapach, a nigdy nie słyszał o tak
szczegółowej iluzji. Lecz myśl, że naprawdę byli klasą panującą jednego z małych
królestw, zaledwie kilkanaście mil od krawędzi świata, a on był jednym z nich,
dziedzicznym dowódcą armii, wydawała się tak absurdalna, że przez chwilę łatwiej by
uwierzył, że cała ta sprawa jest jakimś gigantycznym żartem.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwała lady Kalira.
– Wasza Wysokość – powiedziała. – Sądzę, że nasz nowy wódz jest zmęczony po
podróży i przytłoczony spotkaniem z Waszą Wysokością. Nie jadł też od świtu.
Nie było to dokładnie prawdą, ponieważ wędrowcy skończyli śniadanie dobrze po
wschodzie słońca, jednak Kalira nie pomyliła się zbyt wiele.
– Oczywiście – zgodził się król. – Oczywiście. Odprowadź go do pokoju, niech tam
wróci do siebie. Porozmawiamy z nim jeszcze, kiedy odpocznie. – Skinął ręką, kończąc
audiencję.
Lady Kalira skłoniła się, a Sterren znów poszedł w jej ślady. Potem skinęła, by ruszył
za nią, i poprowadziła go na prawo, przez tłum do drzwi. Wyszli z sali tronowej. Alder
i Dogal szli za nimi dyskretnie.
Znaleźli się w korytarzu, gdzie lady Kalira skręciła w lewo i poprowadziła w górę po
krętych schodach. Zesztywniałe mięśnie Sterrena protestowały boleśnie, jednak szedł za
nią.
Minęła pierwsze piętro, a Sterren bez pytania podążał za nią.
Na drugim piętrze przystanął w nadziei, że zmieni zdanie, ale wspinała się dalej.
Stłumił jęk.
Na trzecim piętrze pomyślał, czy nie spytać, jak daleko jeszcze do celu, lecz nie mógł
sobie przypomnieć odpowiednich słów w semmacie.
Na czwartym piętrze już ciężko sapał. Na piątym schody skończyły się i odetchnął
z ulgą, gdy lady Kalira poprowadziła go korytarzem. Potem jednak dotarła do kolejnych
schodów i znowu ruszyła w górę. Załamał się.
Alder i Dogal zbliżyli się od tyłu i nie przystanęli; poddał się więc i ruszył do wieży.
Minęli tylko jeden poziom. Na szóstym piętrze zeszli ze schodów i przeszli jeszcze
jednym krótkim korytarzem do okutych żelazem drzwi. Lady Kalira przekręciła duży
czarny klucz w zamku i otworzyła je, odsłaniając pokój.
– To twoja komnata wodza – oznajmiła. Cofnęła się i wpuściła go do środka. – Przez
prawie dwadzieścia lat należała do brata twojej babki, a wcześniej do jego ojca,
a twojego pradziadka. To było pół wieku temu.
Sterren ostrożnie przekroczył próg.
Była to duża, przestronna komnata. Jedną ścianę zajmowały szerokie, pozbawione
zasłon okna o licznych szybach. Grube gobeliny, trochę wyblakłe, lecz wciąż piękne,
skrywały kamienne ściany. Wysokie łoże z baldachimem, ze stolikami po obu stronach,
ustawiono na środku pod jedną ze ścian. Po lewej stronie łoża stała szafa, a po prawej
komoda, naprzeciwko łóżka biurko czy też stół do pracy, a po obu jego stronach
znajdowały się wysokie szafki zapchane książkami i papierami. W rogach pokoju stały
krzesła; doliczając to przy biurku, było ich pięć.
Sterren odwrócił się i odkrył, że na ścianie wokół drzwi wisi broń: miecze, noże,
włócznie, topory i wiele takich, których nie potrafił nazwać nawet po ethsharyjsku.
Zastanawiał się, czy jako wódz musi nauczyć się ich używać.
Broń była zakurzona. Szczerze mówiąc, wszystko tu pokrywała warstwa kurzu:
biurko, książki, papiery... wszystko. W powietrzu unosił się suchy zapach kurzu
i opuszczenia. Było jasne, że w tym pokoju nikt nie mieszkał.
Z wahaniem podszedł do okna i wyjrzał. Ocenił kąt promieni słońca i uznał, że
spogląda prawie dokładnie na północ.
Widok był wspaniały; widział dachy zamku, kryjące przed wzrokiem zewnętrzny
mur i większą część wioski. Dalej dostrzegł tylko kilka domów, a potem równinę falującą
łagodnie aż po horyzont, z plamkami gospodarstw i sadów, podzielonych płotami
i ogrodzeniami na poszczególne posiadłości. Nie zauważył żadnej drogi; kto musiał
podróżować, najwyraźniej czynił to prosto przez równinę.
Zdawało mu się, że po prawej stronie, pod samym horyzontem, trawiaste
powierzchnie przechodzą w pustynny piasek. Nieco na lewo widział chyba szczyty
dalekich gór, wyrastające gdzieś poza horyzontem.
Odwrócił się i ujrzał, że lady Kalira razem z dwoma żołnierzami wciąż stoją
w korytarzu. Nagle przestraszył się, że zatrzaśnie drzwi i uwięzi go w pokoju.
– Nie wejdziesz? – zapytał.
Lady Kalira skinęła głową i przekroczyła próg.
– Na co czekałaś?
– Nie wchodzę do prywatnej kwatery bez zaproszenia, lordzie Sterren – odparła.
Zdziwiony tym oświadczeniem, które wyraźnie sugerowało, że ma tu jakąś władzę,
a nie jest więźniem, Sterren dopiero po chwili uświadomił sobie, że Alder i Dogal wciąż
czekają za drzwiami. Spojrzał na Kalirę.
Nie zwracając uwagi na żołnierzy, spytała:
– Mogę usiąść?
– Tak – odparł Sterren po ethsharyjsku, znowu zdumiony pokorą strażników.
Poprawił się szybko i powtórzył to słowo w semmacie. Przypomniał sobie eskortę
czekającą na niego na równinie.
Może nie żartowali, nazywając go lordem.
Kalira przesunęła krzesło z kąta i usiadła. Sterren zastanawiał się przez dłuższą
chwilę, by wreszcie opaść na krzesło przy biurku.
Maść lecznicza zaczynała działać; mógł siedzieć, odczuwając tylko lekką niewygodę.
– Z pewnością masz wiele pytań – rzekła lady Kalira. – Teraz, kiedy dotarliśmy
bezpiecznie do domu, może potrafię na nie odpowiedzieć.
Sterren, nadal zdziwiony, przyglądał jej się przez chwilę.
– Mam nadzieję – odparł z krzywym uśmiechem.
ROZDZIAŁ 5
Wszystko w tym pokoju należy do ciebie – wyjaśniła lady Kalira. – To, a także
stanowisko wodza armii, jest twoim dziedzictwem po bracie babki. Nic więcej.
Wszystko, co posiadał w chwili śmierci, znajduje się tutaj albo na jego polecenie zostało
przekazane innym.
Sterren skupił się na chwilę i starannie ułożył pytanie.
– Jak to dał wszystko mnie? Skąd wiedział ja... że ja żyję, kiedy tak długo nie widział
mojej babki?
– Och, nie wiedział, że istniejesz, lecz nie miał w tej sprawie żadnego wyboru –
odparła lady Kalira, machając lekceważąco ręką. – Semma ma bardzo wyraźne
i stanowcze prawa dotyczące sukcesji. Ten pokój i jego zawartość należały do niego jako
wodza, a nie do niego osobiście. Nie on więc decydował, kto odziedziczy pokój lub
otrzyma tytuł. Gdyby ludziom pozwolić, aby wpływali na sukcesję, wzbudziłoby to
mnóstwo intryg. Szczerze mówiąc, i tak mamy ich zbyt wiele.
– Sukcesja? Intrygi?
Kalira wyjaśniła te słowa najlepiej, jak potrafiła. Sterren uznał w końcu, że
zrozumiał.
– Ale dlaczego ja? – zapytał. – Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby zostać wodzem?
Arystokratka parsknęła lekceważąco.
– Twoi przodkowie byli chyba najgorszą linią w całej rodzinie, jeśli chodzi
o zapewnianie ciągłości. Nie pomaga też fakt, że wodzowie giną zwykle młodo,
w bitwie.
To oświadczenie, kiedy już wyjaśniła niezrozumiałe terminy, nie uspokoiło Sterrena.
Powstrzymał się jednak od komentarzy.
– Po tobie – oznajmiła lady Kalira – kolejnym dziedzicem jest kuzynka trzeciego
stopnia dawnego wodza. Także twoja kuzynka drugiego stopnia, co daje siódmy stopień
pokrewieństwa. Ty jesteś dziedzicem w trzecim stopniu pokrewieństwa. To wielka
różnica. Poza tym jesteś młody i silny.
Sterren uznał to za pochlebstwo. Wiedział, że jest stosunkowo chudy.
– Ona przekroczyła pięćdziesiątkę. Gdyby miała syna, cóż, to byłby ósmy stopień,
ale mógłby wystarczyć. Niestety, jej jedynym dzieckiem jest córka. Niezamężna, nawet
gdybyśmy dopuścili dziedziczenie przez małżeństwo zamiast przez pokrewieństwo.
Tym razem próba wyjaśnienia nieznanych słów okazała się nieudana, więc
zdesperowana lady Kalira wstała i znalazła na biurku arkusz papieru, pióro, atrament, by
naszkicować drzewo genealogiczne.
Sterren, wciąż siedząc, obserwował z zaciekawieniem, jak streszczała historię
dziewięciu wodzów Semmy.
Pierwszy, Tendel, był młodszym bratem króla Rayela Drugiego, urodzonego prawie
dwieście lat temu. Jego syn, także Tendel, nastąpił po nim, a potem jego wnuk. Jednak
już trzeci Tendel pozwolił się wcześnie zabić w bitwie podczas katastrofalnej trzeciej
wojny ksinalliońskiej. Nie zdążył się ożenić ani spłodzić potomków. Jego brat, Sterren,
odziedziczył tytuł jako Czwarty Generał, tylko po to, aby zginąć trzy lata później w tej
samej wojnie.
Ów pierwszy Sterren okazał się dość przewidujący, by spłodzić pięcioro dzieci: troje
z nich było dziewczynkami, a młodszy syn zmarł bez wyraźnej przyczyny. Starszy syn
został Piątym Generałem, a jego syn – Szóstym. Ten z kolei spłodził tylko jednego syna,
wkrótce potem Siódmego Generała, zanim zginął tragicznie po przegraniu wojny.
Sterren, Siódmy Generał, miał dwadzieścia jeden lat, kiedy odziedziczył tytuł,
i dożył do wieku siedemdziesięciu trzech lat. Stał się kimś w rodzaju legendy. Złamał
bowiem tradycję i zamiast poślubić daleką kuzynkę, zawarł małżeństwo z kobietą
z Ethsharu, którą gdzieś znalazł.
Mieli troje dzieci, chociaż drugie, Dereth, zmarło w niemowlęctwie. Najstarszy
z nich, Sterren, stał się w końcu Ósmym Generałem, a najmłodsza, Tanissa Uparta,
uciekła z ethsharyjskim kupcem w 5169 roku. Nigdy więcej o niej nie słyszano.
To ona, oczywiście, była babką Sterrena z Ethsharu. A że jej brat nigdy się nie ożenił
i nie spłodził dzieci, Sterren musiał zostać Dziewiątym Generałem.
Następną w linii pokrewieństwa była Nerra Urocza, wnuczka najstarszej córki
Czwartego Generała. Nie był to zbyt oczywisty wybór.
Lady Kalira odłożyła szkic genealogii i bez dalszych pytań kontynuowała
wyjaśnienia. Sterren słuchał uprzejmie, starając się odgadywać znaczenie nieznanych
słów.
Kiedy stało się jasne, że stary Sterren umiera, królewski genealog, nieświadom
istnienia syna i wnuka Tanissy, potrzebował ponad godziny, aby określić, kim powinien
być następca.
Zauważył w kronikach zapis o ucieczce Tanissy i wraz ze swymi wnioskami
przekazał go królewskim doradcom. Po długich debatach wezwano Agora, zamkowego
teurga, a ten z kolei wezwał Unniel Bystrą, pomniejszą boginię, która po wielu zachętach
przywołała Aibema, potężniejszego boga, który wreszcie poinformował wszystkich, że
chociaż Tanissa zmarła, jej wnuk żyje i ma się dobrze.
Zaraz potem wysłano lady Kalirę i jej niewielki orszak, aby odszukała Sterrena
i przywiozła do Semmy, co też uczyniła. Lady Kalira, która nie należała do linii
sukcesyjnej wodza, otrzymała to zadanie, gdyż była przyszłym dziedzicem swej kuzynki
Inri, Siódmego Podkomorzego. Osiemdziesięcioletnia Inria nie miała dość sił, aby sama
wyruszyć w podróż.
Kiedy lady Kalira skończyła, Sterren pokiwał głową.
– A więc jestem tu – przyznał. – Co powinienem zrobić?
– Myślę, że to oczywiste. Powinieneś przejąć dowództwo armii i bronić Semmy.
– Bronić Semmy?
– Chronić ją przed wrogami – wyjaśniła.
– Przed jakimi wrogami?
– Wszystkimi wrogami.
-
– Semma ma wrogów?
– Oczywiście, że ma, idioto! Na przykład Ksinallion! I jeszcze Ophkar!
Aż do tej chwili Sterren żywił niejasną nadzieję, że to niechciane stanowisko okaże
się synekurą, z tytułem i pensją, ale bez żadnych obowiązków. Stłumił pełne
rozczarowania westchnienie.
Szczególnie groźną wydała się informacja, że obaj wielcy sąsiedzi Semmy byli
uznawani za wrogów. Przynajmniej, pocieszył się, nie dotarł tu w środku wojny.
– Czy sądzisz, że... wojna może się wkrótce zacząć?
Lady Kalira skrzywiła się.
– O wiele za prędko – odparła. – Sądząc po twoim wyglądzie i po tym, co ostatnio
widziałam w koszarach.
Gdyby dostatecznie dobrze znał semmat, odpowiedziałby, że chętnie zrzeknie się
tego stanowiska, o które nie prosił, jeżeli tylko ktoś potrafi lepiej wypełnić to zadanie.
Zamiast tego zapytał:
– Co mam teraz robić? Dzisiaj.
– Cóż... – Lady Kalira rozejrzała się po komnacie. – Myślę, że będziesz chciał się tu
rozgościć, może trochę posprzątać. Wyślę Dogala, żeby przyniósł wodę i coś do jedzenia.
Nie przypuszczam, żebyś chciał zejść na obiad. Przy kolacji powinieneś, oczywiście,
siedzieć przy głównym stole, rozmawiać z Jego Wysokością, poznać kilka osób, na
przykład książąt i księżniczki... Ale to może poczekać do wieczora. Sugeruję, abyś po
południu postarał się zapoznać z sytuacją, porozmawiał z oficerami, może zajrzał do
koszar. Takie rzeczy. Jesteś wodzem, na pewno wiesz o tym więcej niż ja.
– Przecież nigdy wcześniej nie byłem wodzem! – zawołał oszołomiony Sterren.
– Masz to we krwi, prawda?
– Nie zauważyłem – odparł.
Lady Kalira zignorowała tę wypowiedź. Odwróciła się do drzwi i krzyknęła:
– Dogal, zejdź do kuchni, przynieś dla lorda Sterrena wodę i coś do jedzenia.
Dogal kiwnął głową.
– Tak, pani – rzucił i zniknął szybko.
– Alder pomoże ci się rozpakować, jeśli chcesz – zaproponowała.
Sterren odruchowo skinął głową. Alder wszedł do komnaty, niosąc tobołek
z rzeczami, które Sterren zabrał z pokoju przy ulicy Targowej. Umieścił go na łóżku
i zaczął rozwiązywać.
– Moi oficerowie, mówiłaś – przypomniał Sterren. Ten zwrot dawał wrażenie władzy
i autorytetu; poczuł nagłe zainteresowanie.
– Tak, oczywiście – odparła.
– Przypuszczam, że powinienem się z nimi spotkać i porozmawiać.
– Tak.
Przypomniał sobie marsz po schodach.
– Czy mogłabyś ich tu przysłać? – zapytał więc.
– Oczywiście, lordzie Sterren – odpowiedziała lady Kalira i skłoniła się lekko.
Ten ukłon trochę go zaskoczył. Kalira dostrzegła jego zdziwienie i wyjaśniła:
– Lordzie Sterren, myślę, że powinnam ci wyjaśnić, że teraz, kiedy przyjąłeś to
stanowisko i król cię uznał, jako wódz stoisz wyżej ode mnie. Jesteś jednym z najwyżej
postawionych arystokratów Semmy. Wódz armii i minister spraw zagranicznych są równi
rangą i ustępują tylko królowi i jego najbliższej rodzinie. A wszyscy pozostali: kanclerz,
podskarbi czy podkomorzy są mniej ważni od ciebie.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Sterren zastanowił się nad tym przez chwilę. Nie wiedział, co tak wysokie
stanowisko oznacza realnie w sensie władzy i przywilejów, ale także
i odpowiedzialności. Niemal zapomniał, że wciąż jest przy nim lady Kalira, dopóki mu
o tym nie przypomniała:
– Panie? – spytała.
– Ach – Sterren otrząsnął się. – Słucham?
– Lordzie Sterren, jestem zmęczona i głodna. Jeśli nie masz więcej pytań, czy
zgodzisz się, bym odeszła?
-
– Oczywiście – wykrztusił po chwili, znów zaszokowany.
Lady Kalira wstała i odwróciła się.
– Przyślij tu moich oficerów – zawołał jeszcze Sterren – kiedy już zjem.
Był pewien, że usłyszała, ale nie odpowiedziała i wysunęła się z pokoju.
Przez chwilę spoglądał za nią.
Zmiana roli ze stanowczego strażnika na pełną szacunku podwładną dziwnie go
zaniepokoiła. Nie był przyzwyczajony, by ktoś słuchał jego rozkazów. Zwykle
wystarczała mu po prostu tolerancja – hazardzista z oberży czy ulicznik nie mogli
przecież liczyć na więcej.
Było coś bardzo kuszącego w myśli, że kobieta nie może opuścić jego pokoju,
dopóki nie udzieli jej zezwolenia. Owszem, starzejąca się i nerwowa lady Kalira sama
w sobie wcale nie była kusząca, lecz sama myśl o takiej władzy miała swoje uroki.
Niestety, władza przychodziła wraz ze stanowiskiem wodza, a więc także ze
wszystkimi nieznanymi zagrożeniami i obowiązkami, które z niego wynikały. Wojna
oznacza miecze, krew, śmierć i zabijanie. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego.
Z drugiej strony, Semma cieszyła się pokojem już od dwudziestu lat przed jego
urodzeniem. Może uda się ją chronić nie biorąc udziału w wojnie, tak jak to się udało
jego poprzednikowi, którego nigdy nie poznał.
– Panie – odezwał się Alder, wyrywając go z tych smętnych myśli. – Czy mam
powiesić to w szafie? – podniósł jedną ze starych tunik Sterrena.
– Owszem – potwierdził.
Zainteresował się swoim bagażem. Dopilnował, żeby wszystko trafiło
w odpowiednie miejsca, i starał się zapamiętać urządzenie komnaty. Stawało się jasne, że
jeśli nie nastąpi coś nieprzewidzianego, spędzi tutaj dłuższy czas.
Nie był jednak pewien, czy to dobra, czy zła wiadomość.
ROZDZIAŁ 6
Odsunął talerz i wstał. Alder podniósł głowę zaskoczony. – Panie... – zaczął.
– Nie przeszkadzaj sobie, jedz – rzucił kwaśno Sterren.
Zaczynał mieć dość tych wciąż nowych wyrazów szacunku. Alder dopiero zaczął
jeść, ale wyraźnie był gotów poderwać się i wykonywać rozkazy, gdyby jego wódz
zechciał jakieś wydać.
Ale jego wódz czuł się tu zupełnie nie na miejscu. Nastrój zmieniał mu się co chwilę.
Ten pokój, tytuł i ranga były znakomite i mogłyby się okazać całkiem zabawne, ale były
także narzucone na stałe i pod przymusem, co z kolei może być męczące, nawet jeśli nie
brać pod uwagę związanej z tym odpowiedzialności i ryzyka. Było jasne, mimo gestów
posłuszeństwa Aldera i lady Kaliry, że wciąż traktowali go trochę jak więźnia. Gdyby
spróbował po prostu wyjść z zamku i ruszyć w stronę Ethsharu, Alder czy Dogal, albo
obaj, z pewnością podążyliby za nim i prawdopodobnie powstrzymali, zanim zdążyłby
opuścić wioskę.
Po kilku dniach spędzonych w podróży w bliskim towarzystwie Aldera i Dogala miał
już dosyć patrzenia na nich. Przynajmniej lady Kalira odeszła, a wkrótce spotka innych
ludzi.
Oczywiście to też miało swoje pociągające i przerażające aspekty. Ci ludzie byli
barbarzyńcami, nie Ethsharyjczykami. On sam był pewien, że nie jest tym, kogo się
spodziewali jako wodza. Nie miał pojęcia, jak Semmańczycy zareagują na jego
oczywiste niedostatki. Wspomnienie o doraźnej egzekucji, o której usłyszał jeszcze
w tawernie przy Targowej, wciąż tkwiło gdzieś w głębi umysłu.
Alder i Dogal jedli na zmianę. Dogal pilnował drzwi, nie wpuszczając oficerów
Sterrena, którzy przybyli chwilę wcześniej i czekali teraz w korytarzu.
– Dogal – zawołał Sterren. – Wprowadź ich.
Dogal nic nie odpowiedział; odstąpił tylko na bok i pozwolił wejść trzem
mężczyznom. Wchodzili po kolei, kłaniali się i przedstawiali, a potem odsuwali na bok,
aby zrobić miejsce następnemu.
– Anduron z Semmy, lordzie Sterren – powiedział pierwszy i skłonił się z gracją, aż
zadźwięczała biżuteria.
Był wysoki, mocno zbudowany i ubrany bogato w błękitny jedwab. Miał może
trzydzieści lat – z pewnością był starszy od Sterrena. Jak wszyscy Semmańczycy, których
dotąd widział, i ten miał ciemne włosy i śniadą cerę. Sterren miał wrażenie, że dostrzega
rodzinne podobieństwo do króla.
Wyczuł także ślad zapachu, jakby kwiatowego.
– Arl Mocna Ręka – powiedział następny, skłaniając głowę.
Był niższy, ale Sterren domyślił się, że waży nie mniej niż Anduron; był też
w podobnym wieku. Miał na sobie czerwony kilt i czerwono haftowaną żółtą tunikę.
Pachniał tylko skórą i potem.
– Shemder Mężny – przedstawił się trzeci bez ceremonii.
Wzrostem mieścił się między pierwszym a drugim, był wyraźnie lżejszy od
pozostałych, chudy i żylasty. Był także młodszy, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat,
ale jednak starszy od Sterrena. Nosił ubranie podobne do Aria, lecz lepiej utrzymane
i bardziej ozdobne. Sterren nie poczuł od niego żadnego zapachu.
Cała trójka demonstrowała formy szacunku właściwe dla spotkania z przełożonym,
było jednak jasne, że samego szacunku wcale nie odczuwają.
Lady Kalira bardziej subtelnie okazywała wzgardę.
– Jestem Sterren z Ethsharu – odparł i skłonił się także.
Wymówił słowo „Ethshar” poprawnie, nie poddając się obowiązującym tu normom
wymowy. W końcu, pomyślał z urazą, w semmacie istnieje dźwięk „th”, tylko nie łączy
się z „sh”.
– Wybacz, panie – wtrącił się Anduron – ale czy nie byłoby właściwe, gdybyś
nazywał siebie Sterrenem, Dziewiątym Generałem Semmy?
Anduron przemawiał płynnie i Sterren chciał odpowiedzieć mu z równą elegancją.
Jednak ograniczona znajomość języka zmusiła go do rezygnacji.
– Chyba masz rację. Wciąż jestem w tym nowy – uśmiechnął się niezbyt
przekonująco.
Za jego plecami Alder pospiesznie wpychał do ust ostatnie kawałki nasączonego
sosem chleba.
Trzej nowo przybyli przez chwilę stali sztywno w milczeniu.
– Lordzie Sterren – odezwał się Shemder – posłałeś po nas.
– Tak – przyznał Sterren. – Rzeczywiście. Siadajcie. Wskazał gestem krzesła
w rogach pokoju. Alder wstawał właśnie zza biurka, więc Sterren, po krótkim wahaniu,
usiadł na łóżku; wolał uniknąć wymijania żołnierza.
Oficerowie posłuchali, przysunęli krzesła i ustawili je w półokręgu. Usiedli i patrzyli
na Sterrena kamiennym wzrokiem.
Nabrał tchu i wygłosił swoją krótką mowę: dwa najdłuższe zdania, jakie udało mu się
ułożyć w semmacie.
– Wezwałem was, ponieważ mi powiedziano, że jestem teraz wodzem, czy mi się to
podoba, czy nie. Muszę chyba się dowiedzieć, co to znaczy i co właściwie do mnie
należy.
Oficerowie wciąż patrzyli w milczeniu.
– Nie ułatwiacie mi tego – Sterren zamrugał niepewnie.
– Lordzie Sterren – odezwał się Shemder – nadal nie powiedziałeś, czego od nas
chcesz.
– Czego chcę? – powtórzył Sterren. – Chcę wiedzieć, co ja, wasz wódz, powinienem
robić. Chcę, żebyście wy trzej mi powiedzieli.
Porozumieli się wzrokiem.
– Panie – ponownie odezwał się Shemder – nie jest naszą rolą mówienie ci, co masz
robić. To ty nam powinieneś mówić, co mamy robić.
Sterren powstrzymał westchnienie. Nie miał pojęcia, czy irytowało ich ustanowienie
obcego przybysza ich zwierzchnikiem, czy poddawali go jakieś próbie, czy też może byli
zwyczajnie głupi, uparci lub pozbawieni wyobraźni. Jednak widział wyraźnie, że mu nie
pomogą.
Przynajmniej nie na początku. Może w końcu jakoś się dopasują.
– Lordzie Shemder – zaczął.
– Nie jestem lordem – przerwał mu Shemder.
Sterren skinieniem głowy dał znak, że zapamięta poprawkę.
– Shemderze, powiedz, jakie są twoje obowiązki.
– Moje obowiązki, lordzie Sterren?
– Tak, twoje obowiązki.
Miał nadzieję, że użył właściwego słowa.
– Obecnie nie mam żadnych obowiązków, panie. Jestem dowódcą semmańskiej
kawalerii, a nie zwykłym strażnikiem.
– Kawalerii? – słowo brzmiało obco.
– Kawalerii.
Sterren zerknął na Aldera, który podpowiedział:
– Żołnierze na koniach.
Sterren skinął głową i zapamiętał to słowo.
– Kawalerii. To dobrze. Jesteś dowódcą semmańskiej kawalerii. Masz jakiś
szczególny tytuł? Mam cię nazywać dowódcą czy panem?
– Kapitanem, panie – odparł posępnie Shemder. – Nazywaj mnie kapitanem.
– Dziękuję, kapitanie Shemder. A to kapitan Arl, tak?
– Tak, lordzie Sterren.
Shemder mówił tak, jakby ledwie tolerował nowego wodza, Arl natomiast był
zrezygnowany i załamany.
– Kapitan czego?
– Piechoty, panie. Pieszych żołnierzy.
Sterren uprzejmie skinął głową, wdzięczny za minimalną chęć współpracy Aria,
który wyjaśnił mu obce słowo, nie czekając na pytanie.
– Kapitan Anduron?
– Lord Anduron, panie. Jestem twoim zastępcą. Dowodzę wszystkim, co nie podlega
kapitanom Arlowi i Shemderowi: łucznikami, garnizonem zamku, zaopatrzeniem
i innymi – mówił z wystudiowaną nonszalancją, siedząc swobodnie na krześle.
– Aha!
To brzmiało obiecująco, zwłaszcza kiedy Alder i lord Anduron razem wytłumaczyli
sens nieznanych słów. Sterren zastanawiał się, czy nie mógłby zrzucić wszystkich swoich
obowiązków na Andurona, a sobie pozostawić przyjemności płynące z funkcji wodza.
Lord Anduron wyglądał na człowieka kompetentnego. Sterren miał nadzieję, że nie jest
to tylko poza.
– Ilu jest łuczników? – zapytał.
Odpowiedź Andurona natychmiast rozwiała jego nadzieje.
– W tej chwili żadnego – odparł spokojnie.
– Żadnego?
– Żadnego. Nie potrzebowaliśmy ich od czterdziestu lat. Łucznicy nie są zbyt
imponujący na paradach i pokazach, a drewno na łuki sporo kosztuje. Stary Sterren, to
znaczy twój szacowny poprzednik, Ósmy Generał, pozwolił wszystkim dawnym
łucznikom odejść na emeryturę. Mnie, a wcześniej memu ojcu, zostawił polecenie
zastąpienia ich innymi. Lecz my nie zadaliśmy sobie tego trudu. Jeśli będziemy
potrzebowali łuczników, jestem pewien, że szybko możemy ich znaleźć i wyszkolić.
– Aha – Sterren próbował przybrać minę mądrą i pełną zrozumienia, choć był
przekonany, że wyszkolenie sprawnego łucznika wymagało więcej wysiłku i czasu, niż
wydawało się lordowi Anduronowi. Zwłaszcza że nie było wyszkolonych łuczników,
którzy mogliby kogoś uczyć. – A co z zamkowym... garnizonem? To właściwe słowo?
– Mój pan mówi w semmacie jak ktoś miejscowy, oczywiście – stwierdził Anduron.
Shemder przerwał mu stłumionym szybko wybuchem pogardliwego śmiechu. Lord
Anduron rzucił kapitanowi lodowate spojrzenie, po czym podjął: – Garnizon zamku,
panie, składa się ze wszystkich, którzy akurat będą wewnątrz murów w chwili ataku.
– Rozumiem. Masz na myśli szlachtę, służbę i innych?
– Ależ nie, lordzie Sterren, oczywiście, że nie. Trudno oczekiwać, żeby szlachta
brudziła sobie ręce, pilnując bram, krat czy ciskając kamienie. Służba zaś będzie miała
swoje normalne obowiązki. Nie; chodziło mi o wieśniaków, którzy zdołają na czas
schronić się w murach zamku.
Sterren przyglądał się przez chwilę lordowi Anduronowi, po czym uznał, że dyskusja
do niczego nie doprowadzi, zwłaszcza przy jego ograniczonej znajomości semmatu.
Zwrócił się więc do drugiego z gości:
– Kapitanie Shemder, ilu ma pan ludzi i ile koni?
– Dwudziestu ludzi, panie, i dwanaście koni – odparł natychmiast z dumą Shemder.
Sterren ze zdumieniem uświadomił sobie, że eskorta, która doprowadziła go do
zamku, to większa część kawalerzystów całego królestwa i wszystkie konie kawalerii.
– Kapitanie Arl?
– W tej chwili, lordzie Sterren, mam sześćdziesięciu pięciu ludzi i chłopców,
wszyscy w pełni uzbrojeni, dobrze wyszkoleni, gotowi na wszystko.
Sterren jakoś wątpił, czy semmańska piechota jest gotowa na wszystko. Ciekawe, co
by zrobili, pomyślał, gdyby stanęli wobec ataku władcy Ethsharu Korzennego? Azrad
VII miał dziesięć tysięcy ludzi w samej tylko straży miejskiej. Mógłby całkowicie podbić
Semmę jedną dziesiątą swoich wojsk, nie sięgając po rezerwy, takie jak milicja,
marynarka, magowie czy pozostałe dwie trzecie ethsharyjskiego triumwiratu.
Ale to były Małe Królestwa i sprawy wyglądały tu inaczej.
Trzej oficerowie wydawali się bardzo pewni siebie. Oczywiście znali sytuację
o wiele lepiej niż on, cudzoziemiec.
Ale nawet osiemdziesięciu paru ludzi i grupa przerażonych uciekinierów nie
wydawała się zbyt dużą siłą jak na zamek tej wielkości.
– Lordzie Anduron – zapytał – a co z magią?
Młody szlachcic zdziwił się wyraźnie.
– Co z magią, panie?
– Jakich magów masz pod komendą?
– Żadnego, panie. Co miałbym robić z magami?
– Są więc w piechocie czy kawalerii?
– Nie – odparł Arl, a Shemder tylko pokręcił głową.
– Więc nie ma w zamku żadnych magów? – spytał Sterren, naprawdę wystraszony.
Trzej oficerowie spojrzeli po sobie nawzajem. Wreszcie odezwał się lord Anduron: –
Przypuszczam, że może być jeden czy dwóch. Królowa Ashassa trzyma teurga imieniem
Agor. Słyszałem, jak służba papla, że jest wśród nich jakiś mag. Sądzę, że w wiosce żyje
zielarz albo dwóch i chyba czarodziejka, ale nie ma ich w zamku. Wybacz, lordzie
Sterren, ale dlaczego o to pytasz?
– Nie używacie magii... Czy to nie... – znajomość semmatu na moment opuściła
Sterrena. Nabrał tchu i zaczął od początku: – W Ethsharze – powiedział – lord Azrad
trzyma najlepszych magów przy sobie. Używają swoich... swojej magii, gdyby miasto
zostało napadnięte. Statki niosą magów, by bronili ich przed innymi statkami, które
oczywiście też mają magów. Nikt nie odważy się podjąć walki bez magii. – Przeklinał
siebie i całą Semmę za brak odpowiedniego słowa dla tytułu Azrada, oraz pojęć
„zaklęcie”, „piraci” i „bitwa”.
Przez kilka długich sekund w pokoju panowała absolutna cisza. Potem Shemder
rzucił słowo, którego Sterren jeszcze nigdy nie słyszał.
– Lordzie Sterren – rzekł lord Anduron. – Tutaj nie używamy magii w wojnie.
Powiedział to w sposób spokojny, lecz ostateczny, jednak Sterren nie mógł się
powstrzymać od pytania:
– Dlaczego nie?
W myślach, a myślał po ethsharyjsku, to pytanie zabrzmiało o wiele barwniej.
– Tego się nie robi. Nigdy tak nie było.
Sterren przyglądał mu się przez chwilę.
– Rozumiem – odparł w końcu. Zamrugał i powiedział: – A teraz, wybaczcie, ale
jestem zmęczony po podróży i muszę odpocząć – w rzeczywistości musiał raczej
przemyśleć całą sytuację. – Odejdźcie. Porozmawiam z wami później, może po kolacji.
Chciałbym... popatrzeć na żołnierzy.
– Przegląd wojsk? – podpowiedział Arl.
– Chyba tak – Sterren zgodził się i kiwnął głową. Wstał. Trzej goście także poderwali
się z krzeseł. Skłonili się kolejno i opuścili pokój.
Lord Anduron pokłonił się głęboko i wyszedł; Arl skłonił się sztywno
i wymaszerował; Shemder skinął głową i wyniósł się dumnym krokiem.
Sterren spoglądał za nimi przez chwilę, po czym wybuchnął po ethsharyjsku:
– Co za banda idiotów!
Był skłonny uwierzyć nawet w ich zapewnienia w kwestii ilości i przygotowania sił,
ale tak całkowite i bezsensowne wykluczenie magii w wojnie było zwyczajnie śmieszne!
Kto będzie ich strzegł przed zdradą? Skąd będą wiedzieć, co planuje nieprzyjaciel? Kto
wyleczy rany? Posyłanie do walki żołnierzy wyposażonych tylko w miecze i tarcze – to
było prawdziwe barbarzyństwo.
I najważniejsze: co zrobią, gdy przyjdzie im walczyć z przeciwnikiem, który nie ma
takich skrupułów?
Oczywiście przegrają. Przegrają szybko i zdecydowanie.
Mógł tylko mieć nadzieję, że nic takiego się nie zdarzy, póki on będzie wodzem.
Jego obowiązkiem, jak wyjaśniła lady Kalira, była obrona Semmy, lecz pewne rzeczy są
zwyczajnie nie do obrony.
Dorzucił jeszcze ethsharyjskie przekleństwo.
– Panie? – odezwał się Alder, zdziwiony jego wybuchem.
– Nic – odparł Sterren. – To nic. – Początkowe zdumienie koncepcją prowadzenia
wojny bez magii zaczynało mijać. Przyszła mu do głowy inna myśl. – Co takiego
powiedział Shemder o wykorzystaniu magii do walki?
– Chodzi o słowo „gakhar”? – zapytał zakłopotany Alder, przestępując z nogi na
nogę.
– Tak, o to słowo.
Sterren dostrzegł niepokój Aldera, ale nie ustępował; patrzył z naciskiem.
– To oznacza – odparł niechętnie Alder – osobę... osobę bez kultury, która nie nadaje
się do życia wśród zwykłych ludzi.
Sterren zastanowił się, po czym popatrzył za niewidocznym już Shemderem
Mężnym.
– Chcesz powiedzieć, że on mnie nazwał barbarzyńcą?
Zdumiał się. Nie wiedział, czy śmiać się, czy krzyczeć z wściekłości na tę
niewiarygodną obelgę, jaką było nazwanie go barbarzyńcą przez takich ludzi. Jednak po
chwili zwyciężył śmiech.
Alder spoglądał na niego zdziwiony i rozbawiony, nie do końca niezadowolony ze
swego nowego wodza.
ROZDZIAŁ 7
Ubrania w szafie nie pasowały na niego. Sterren, Ósmy Generał Semmy, był
wyraźnie potężniejszy niż Sterren, Dziewiąty Generał. Nie żeby przypominał postawą
Aldera czy Dogala, ale z pewnością miał nad wnukiem swej siostry przewagę kilku cali
zarówno wzrostu, jak i obwodu.
Mimo to, Sterren uznał, że lepiej będzie włożyć coś z szafy i ściągnąć pasem, niż
skorzystać ze swoich obszarpanych ubrań. Miał przecież jeść kolację z królem przy
głównym stole, a nie została mu ani jedna tunika, która nie miałaby łat czy dużych plam.
Zauważył też, że jego ubrania miały inny krój, niż nakazywała moda w Semmie.
Miejscowy styl był luźniejszy, swobodniejszy, z większą ilością ozdób.
Wybrał więc elegancką, czarną jedwabną tunikę haftowaną złotem i parę czarnych
skórzanych spodni. Czarny wydawał się dominującym kolorem w całej kolekcji.
Domyślał się, że ma to jakiś związek z piastowanym urzędem – czerń wydawała się
odpowiednim kolorem dla wodza.
Oczywiście brat jego babki mógł też lubić dramatyczne efekty albo był ponurego
usposobienia. W każdym razie czarne ubrania nie wydawały się tak bardzo za duże.
Trzeba będzie, pomyślał z westchnieniem, przerobić te rzeczy. Jakoś je dopasować.
Nie, poprawił siebie z uśmiechem; teraz był arystokratą! Służący się tym zajmie. Na
zamku pewnie jest jakiś krawiec.
Wciągnął tunikę przez głowę i spojrzał w spękane, pożółkłe lustro wiszące na
drzwiach szafy. Drgnął; tunika sięgała mu niemal do kolan i wyglądał jak mały
chłopczyk.
Wciągnął nogawki spodni i zaczął poprawiać paski i tkaninę. Podwijając górną część
spodni i doły nogawek, jakoś je dopasował, choć wciąż wydawały się sporo za luźne.
Z tuniką było gorzej; zdołał w końcu tak ułożyć dwa paski, jeden pod spodem, drugi na
wierzchu, że podciągnął krawędź tuniki do długości, którą mógł już przyjąć. Haftowane
rękawy musiał zwyczajnie podwinąć.
Przyglądał się krytycznie swemu odbiciu, gdy ktoś zapukał do drzwi.
– Kto tam? – zapytał odruchowo po ethsharyjsku.
– Co? – odpowiedział przybysz w semmacie. Głos był młody i kobiecy.
– Przepraszam – krzyknął, przechodząc na semmat i poprawiając paski. – Kto tam?
– Księżniczka Lura, lordzie Sterren – odpowiedział głos Aldera.
Sterren odwrócił się gwałtownie i spojrzał na drzwi. Księżniczka? Przyjrzał się sobie.
Widział, że wygląda głupio, ale musi się z tym jakoś pogodzić. Przygryzł wargi
i postanowił nie odkładać dłużej tego, co nieuniknione.
– Wejść – zawołał.
Drzwi otworzyły się i Sterren spojrzał, kto za nimi stoi. Z początku jednak nie
zauważył nikogo. Dopiero potem opuścił wzrok.
– Witaj – powiedziała księżniczka Lura i uśmiechnęła się. – Śmiesznie wyglądasz
w tym ubraniu. Nie masz czegoś, co by pasowało?
Sterren nieszczególnie lubił dzieci, lecz Lura, którą ocenił na najwyżej dziewięć lat,
miała nieodparty uśmiech.
Pewnie dlatego, że była księżniczką. Uśmiechnął się również, z minimalnym tylko
przymusem.
– Nie – odparł. – Obawiam się, że nie. Ubrania, które przywiozłem, są całkiem
wytarte.
– Nie możesz zażądać nowych? – spytała.
– Nie mam już czasu – wyjaśnił.
– A, rzeczywiście – spuściła głowę i zapadła kłopotliwa cisza. Jednak przerwała ją
szybko; uniosła wzrok i powiedziała:
-
– Chciałam cię poznać. Nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo z Ethsharu.
Sterren zauważył, że poprawnie wymawiała „Ethshar”, nawet kiedy mówiła
w semmacie. Z aprobatą skinął głową.
– Rozumiem to – zapewnił. – Muszę wydawać się... Muszę być jak, hmmm... Jasne,
że nie spotkałaś – zasób słów znowu okazał się niewystarczający, dodał więc, aby ukryć
zakłopotanie: – Ja też nigdy nie spotkałem księżniczki.
– Nie?
– Nie – pokręcił głową.
– Nawet w Ethsharze?
– Nawet w Ethsharze. W całym Ethsharze Korzennym jest tylko jedna księżniczka
i nigdy jej nie spotkałem.
Właściwie, formalnie rzecz biorąc, nie było żadnych „księżniczek”, ale siostra
Azrada VII, Imra Nieszczęśliwa, mogła uchodzić za najbardziej pasującą do tego
określenia. Sterren nie miał pojęcia, jak brzmiałby jej tytuł w semmacie. Po ethsharyjsku
była po prostu lady Imrą.
– Och, tutaj mamy mnóstwo księżniczek! – oświadczyła z dumą Lura. – Jestem ja,
oczywiście, i moje siostry, choć Ashassa już tu nie mieszka, jest w Kalithonie u swojego
męża, księcia Tabara, ale zostały Nissitha i Shirrin. I jeszcze moja ciotka Sanda. To
razem cztery, nie licząc Ashassy.
Sterren kiwnął głową.
– Cztery to ładna liczba – stwierdził, uśmiechając się przy tym głupio.
Lura spojrzała nagle podejrzliwie.
– Nie jestem już dzieckiem – oznajmiła. – Nie musisz się ze mnie natrząsać.
– Przepraszam – zrezygnował z fałszywego uśmiechu. – Nie chciałem... robić tak,
jakbyś była dzieckiem. Eee... ile masz lat?
Przyjrzał się dokładnie jej twarzy. Nie potrafił określić wieku księżniczki, ale
dostrzegł podobieństwo do ojca, króla.
– Siedem – odparła. – W lodowym będę miała osiem. Dziewiątego dnia lodowego.
– A ja urodziłem się ósmego dnia roztopów – oznajmił Sterren.
-
Lura skinęła głową i znowu zapadła cisza. Oboje stali, patrząc na siebie, lub
rozglądali się po pokoju. Wreszcie Sterren odezwał się z desperacją:
– Więc chciałaś mnie poznać, bo jestem z Ethsharu?
– No tak. Jesteś nowym wodzem, więc chyba jesteś ważny. Wszyscy inni też chcą cię
poznać, ale oni tu nie przyszli, a ja tak. Moja siostra, Shirrin, bała się, a Nissitha
powiedziała, że nie ma czasu na takie głupstwa. Ale ona po prostu udaje dorosłą. Ma już
dwadzieścia jeden lat, a nawet nie jest zaręczona, więc nie wiem, czemu tak zadziera
nosa!
Sterren skinął głową. Lura najwyraźniej kochała mówić – to kolejna cecha wspólna
z ojcem, pomyślał. Zastanowił się, czy wreszcie spotkał może kogoś, kto powie mu
wszystko o zamku w Semmie i jego mieszkańcach. Z pewnością Lura nie jest
małomówna.
Z drugiej strony, co ona może właściwie wiedzieć? Plotki o siostrach to jedno,
a obowiązki wodza to całkiem inna sprawa.
– Naprawdę jesteś wodzem? – zapytała, przerywając ciąg jego myśli.
– Tak mówią – odparł.
– Dużo ludzi zabiłeś? Sterren zadrżał.
– Nigdy nikogo nie zabiłem – oświadczył z naciskiem.
– Och – Lura była wyraźnie rozczarowana, ale nie okazywała tego długo. – Jak jest
w Ethsharze? – zapytała.
Sterren odruchowo zerknął przez szerokie okno na nieskończone północne równiny.
– Tłumnie – wyjaśnił. Wskazał na okno. – Wyobraź sobie – rzekł – że stoisz na
szczycie wieży Zachodniej Bramy i spoglądasz na wschód, na miasto. Wschodnie mury
byłyby w połowie drogi do... do miejsca, gdzie wstaje słońce, a wszystko pomiędzy tym
to ulice, domy, sklepy wciśnięte między mury.
Nie znał słowa oznaczającego „horyzont”, ale miał nadzieję, że Lura zrozumie, o co
mu chodzi. Lura wyjrzała przez okno.
– A co z gospodarstwami?
– Poza murami, nigdy w środku.
-
Patrzyła z powątpiewaniem, ale nie widział sensu w przekonywaniu jej.
– Sama pytałaś – odparł, wzruszając ramionami.
Odpowiedziała mu tym samym.
– Masz rację – przyznała. – Pytałam. Kiedy zejdziesz na dół? Wszyscy na ciebie
czekają.
– Czekają?
– Ależ oczywiście, głupku! Chodźmy zaraz. Wiem, że Shirrin bardzo chce cię
poznać.
– Naprawdę?
Nawet gdy przypomniał sobie, kim jest Shirrin – jedną z sióstr Lury, a więc
księżniczką – Sterren nie bardzo sobie wyobrażał, dlaczego chciałaby go poznać.
– Pewnie, że chce. Chodź!
Sterren rozejrzał się bezradnie po pokoju. Nie miał pojęcia, jakie zajmuje stanowisko
wobec tej despotycznej małej księżniczki. Z pewnością ona stoi wyżej, ale czy młodość
nie odbiera jej prawa do wydawania mu rozkazów?
Tego nie był pewien. Gdy wymaszerowała z pokoju, z wahaniem podążył za nią.
Dogal i Alder ruszyli za nim krok w krok. We czwórkę zeszli przez sześć pięter do
drzwi sali tronowej. Tam Sterren zatrzymał się, by złapać oddech. Lura czekała
niecierpliwie.
Nie wkroczyli jednak do sali tronowej. W ostatniej chwili skręcili w bok i krótkim
korytarzem dotarli do nieoznakowanych drzwi z poczerniałego dębu. Za nimi był
przedpokój wyłożony ciemnymi deskami, a pod ścianami stały ławy obite aksamitem.
Lura przeprowadziła Sterrena na drugą stronę, do kolejnych drzwi.
Te prowadziły do małego, słonecznego saloniku. Gdy Sterren wszedł tam,
prowadzony przez Lurę za rękę, zobaczył, że obecni podrywają się na nogi.
Stanął przed dwiema kobietami i kilka lat młodszą od siebie dziewczyną. Wszystkie
były bogato odziane i wpatrywały się weń.
– Shirrin, patrz, kogo znalazłam! – zawołała Lura.
Dziewczyna zaczerwieniła się i rozejrzała, jakby szukając drogi ucieczki. Nie
znalazła żadnej, więc ze szkarłatnymi policzkami spojrzała na Sterrena wyzywająco.
Starsza kobieta popatrzyła z wyrzutem na jego przewodniczkę.
– Luro – powiedziała – gdzie twoje maniery?
Młodsza kobieta stała nieruchomo, patrząc na Sterrena z wyższością. Było oczywiste,
że zauważyła jego ubiór i nie zrobił na niej najlepszego wrażenia.
Może sam Sterren nie zrobił na niej wrażenia – nie był tego pewien. Miał jednak
uczucie, że kobieta z pogardą pociągnęłaby nosem, gdyby taki gest nie był odrobinę zbyt
wulgarny.
Uśmiechnął się uprzejmie.
– Witam. Jestem Sterren z Ethsharu. Sterren, Dziewiąty Generał, jak mnie nazywają.
– Lordzie Sterren – odezwała się starsza kobieta z uśmiechem. – Miło mi cię poznać.
Jestem Ashassa, dawniej z Thanorii, a to moje córki: Nissitha – skinęła głową w stronę
młodszej kobiety – i Shirrin – wskazała zarumienioną dziewczynę. – Rozumiem, że Lurę
już poznałeś.
– Tak – potwierdził Sterren. – Przedstawiła się.
Poczuł przerażenie, gdy uświadomił sobie, że rozmawia z królową Semmy i że przed
chwilą zapewne wdarł się bez zapowiedzi do prywatnych komnat królewskiej rodziny.
Rozejrzał się szybko. Pokój wyglądał miło: podłogę pokrywały kwadratowe płyty
białego kamienia, częściowo przesłonięte barwnymi dywanami. Trzy ściany wyłożono
białym drewnem, czwartą zajmowało szerokie okno. Płytki szkła ułożono w ozdobne
desenie kwiatowe, a ołowiane ramy pomalowano białą i czerwoną farbą. Kilka foteli,
pokrytych czerwonym aksamitem, stało obok małych stolików z białego marmuru na
czarnych żelaznych nóżkach.
Nic tu jednak nie było nadzwyczaj luksusowe. Sterren widział już w Ethsharze
pokoje podobnych rozmiarów i podobnie urządzone, choć nigdy w stylu zbliżonym do
tego.
Królowa pokiwała głową.
– Obawiam się, że Lura bywa nieco porywcza. Oczywiście, wszyscy chcieliśmy cię
poznać, nasz dawno zaginiony kuzynie.
– Bardzo daleki kuzynie, oczywiście – wtrąciła Nissitha, znacząco zerkając na tunikę
Sterrena.
-
– Lura powiedziała, że chcecie mnie poznać – potwierdził Sterren. –
W szczególności wspomniała o Shirrin, chociaż nie...
Przerwał mu krzyk księżniczki Shirrin. Krwisty rumieniec spłynął na moment z jej
policzków, lecz teraz powrócił bardziej jaskrawy niż poprzednio. Odwróciła się
i wybiegła z pokoju.
Sterren spoglądał za nią zdumiony.
Lura wybuchnęła śmiechem. Nissitha patrzyła na swą najmłodszą siostrę
z wyraźnym niesmakiem. Wyraz twarzy królowej zmienił się w uprzejme zakłopotanie.
– Czyżbym powiedział coś złego? – zapytał Sterren w nadziei, że nie skazał się
właśnie na loch albo coś jeszcze gorszego.
– Ależ nie – uspokoiła go królowa Ashassa. – Właściwie nie. To wina Lury.
I oczywiście Shirrin też jest niemądra. Ma dopiero trzynaście lat, to bardzo wrażliwy
wiek, a Lura stara się jak może, aby wprawić ją w zakłopotanie. Proszę się nie
przejmować. – Zwróciła się do najmłodszej córki: – Luro, idź i przeproś swoją siostrę –
przykazała surowo.
Śmiech dziewczynki ucichł nagle.
– Za co? – zapytała. – Nic nie zrobiłam!
– Rób, co mówię! – nakazała groźnie królowa i wskazała palcem drzwi.
Lura zrozumiała, że nie warto się kłócić. Pomaszerowała za Shirrin.
– Przykro mi, panie – rzekła królowa, gdy mała zamknęła za sobą drzwi. –
Dziewczęta uwielbiają drażnić się ze sobą. Widzisz, Shirrin ma głowę pełną
romantycznych opowieści o Ethsharze, wodzach czy zaginionych dziedzicach. Od czasu,
kiedy nasz teurg, Agor, powiedział nam o tobie, Lura sobie z niej pokpiwa.
– Głupstwa – zauważyła Nissitha. – Denerwuje się bez powodu!
Sterren nie wiedział, co powiedzieć.
– Aha – rzekł tylko.
– Więc cóż, panie – podjęła królowa – skoro tu jesteś... Trzeba przyznać Lurze rację;
wszyscy chcieliśmy cię jak najszybciej poznać i porozmawiać z tobą. Musisz zrozumieć:
nikt z nas nigdy nie oddalił się o więcej niż kilkanaście mil od zamku. Dom moich
przodków w Thanorii to niecałe dwadzieścia mil stąd, dalej się nie wyprawiamy. Ethshar
wydaje się niewypowiedzianie egzotyczny. Usiądź, proszę, i opowiedz nam o nim.
Sterren zerknął na strażników, lecz Alder i Dogal stali milcząco. Nie widząc
sposobu, by uprzejmie odmówić, z ociąganiem usiadł w jednym z aksamitnych foteli.
Królowa Ashassa i księżniczka Nissitha zajęły sąsiednie.
– Cóż mogę paniom powiedzieć? – zapytał.
Wyraz twarzy Nissithy wyraźnie zdradzał, że nie jest w stanie powiedzieć jej
czegokolwiek. Jednak Ashassa była szczerze zaciekawiona.
– Czy to prawda, że miasto Ethshar jest tak ogromne, iż z jednego końca nie widać
drugiego?
– Cóż – Sterren zastanowił się. – Zależy, gdzie się stanie. Przypuszczam, że ze
szczytu zamku władcy można zobaczyć mury miasta z obu stron. Na ogół jednak masz
rację, pani.
Pałac władcy nie był naprawdę zamkiem, lecz ograniczony słownik Sterrena nie
zawierał lepszego terminu.
Królowa zadawała kolejne pytania, a Sterren starał się jak mógł, by na nie
odpowiedzieć. Stopniowo tematy zmieniały się, od samego opisu miasta, poprzez
ostatnie przejęcie władzy przez Azrada VII, do magów i innych czarodziejów. Sterren
rozluźnił się i czuł coraz swobodniej. Ashassa, mimo swego królewskiego tytułu, była
bardzo miłą osobą.
Księżniczka Nissitha nie odzywała się ani słowem. W końcu wstała i oddaliła się
z dumą.
Po pewnym czasie zjawił się służący i dyskretnie poinformował, że kolacja już
czeka. Ashassa wstała i przez moment Sterren sądził, że poda mu ramię, by odprowadził
ją do jadalni, jak to czyniły damy w Ethsharze.
Jednak albo semmańska etykieta była inna, albo różnica statusu wodza i królowej
zbyt wielka. Ashassa odeszła sama, a Sterren ruszył za nią.
Jadalnia, jak się przekonał, była salą tronową, w której pierwszy raz spotkał króla.
Ustawiono w niej stoły na drewnianych kozłach i pokryto je lnianymi obrusami.
Przyniesiono też krzesła, stojące teraz po obu stronach. Mniejszy stół, z dwunastoma
krzesłami, stanął na podwyższeniu, w pozycji poprzeczki litery „T”.
Jak dotąd prawie wszystkie miejsca były jeszcze wolne.
Królowa Ashassa zajęła miejsce przy mniejszym stole, mniej więcej w środku.
Sterren od razu zrozumiał, że to honorowe miejsca dla członków rodziny królewskiej.
Ruszył więc do długiego stołu.
Służący chwycił go za łokieć.
– Panie – szepnął – siedzisz po prawicy króla. – Wyciągnął rękę i wskazał krzesło
oddalone o dwa miejsca od królowej.
Sterren zamarł, przejęty lękiem na samą myśl o siedzeniu tam i jedzeniu na oczach
dziesiątków, może setek ludzi – w tym niedopasowanym ubraniu i z prostymi
ethsharyjskimi manierami, z pewnością obcymi tym barbarzyńcom o arystokratycznych
tytułach. Służący pchnął go lekko, więc niechętnie pozwolił się poprowadzić do stołu na
podwyższeniu.
Opanował się i odzyskał godność, gdy stanął na najwyższym stopniu; do stołu dotarł
już samodzielnie.
Zauważył, że księżniczki zajęły miejsca po jego lewej stronie, za królową. Po prawej
zasiadł młody człowiek mniej więcej w jego wieku, bardzo podobny do króla. Za nim był
następny, może rok młodszy. Salę wypełnił szum rozmów, lecz Sterren, wciąż słabo
znając semmat, niczego nie rozumiał.
Wkroczył król, a za nim orszak żołnierzy i dworzan. Zapadła cisza. Wszyscy, którzy
zdążyli usiąść, wstali; Sterren, trochę spóźniony, poszedł za ich przykładem.
W miarę jak grupa posuwała się przez salę, dworzanie pojedynczo opuszczali orszak
i zajmowali krzesła przy długim stole. Nie siadali jednak; czekali stojąc.
Król Phenvel dotarł na miejsce i usiadł, a jego gwardziści dyskretnie zajęli pozycje
przy ścianie. Król skinął głową i wszyscy obecni także usiedli.
Był to znak rozpoczęcia posiłku; powrócił też szmer rozmów. Narastał potem szybko
do czegoś znacznie głośniejszego od szmeru, a przerywanego brzękiem sztućców.
Noże i widelce wydawały się srebrne. Sterren zastanawiał się, ile mogą być warte.
Jak dotąd nie miał do czego ich użyć, więc pozostawił je na obrusie.
Hałas osiągnął w końcu taki poziom jak w pełnej, acz spokojnej tawernie, co Sterren
uznał za nieco zaskakujące. Spodziewał się raczej, że zebrani arystokraci będą jedli
z godnością i w ciszy.
Teraz zrozumiał, że było to głupie. Ludzie to ludzie, niezależnie od tytułów.
Wciąż nowi biesiadnicy pojawiali się w sali i zajmowali miejsca. Król zamienił kilka
uprzejmych słów z królową. Sterren rozejrzał się po sali, trochę zagubiony.
Mężczyzna w średnim wieku usiadł po prawej ręce Sterrena i uśmiechnął się do
niego.
– Witaj – powiedział. – Jestem Algarven, Ósmy Kai’takhe.
– Ósmy co? – spytał Sterren, zanim zdołał się opanować.
– Kai’takhe... A, nie znasz tego słowa. Niech pomyślę. – Mężczyzna zamrugał,
zmarszczył czoło i uśmiechnął się znowu – – Marszałek dworu! – odezwał się po
ethsharyjsku.
– Mówisz, panie, po ethsharyjsku? – zapytał w ojczystym języku ucieszony Sterren.
Algarven uśmiechnął się.
– Nie, nie – odparł w semmacie – tylko kilka słów.
– Och – powiedział Sterren rozczarowany.
Nagle przypomniał sobie o manierach i przedstawił się.
– Wszyscy wiemy, kim jesteś – zapewnił go Algarven.
Ten fakt jakoś nie podniósł Sterrena na duchu.
– Pozwól, że przedstawię ci, kto tu jest kim – zaproponował Algarven i zaczął
prezentację. – Oczywiście znasz króla i królową. Po lewej ręce królowej siedzi
podskarbi, Adrean.
Adrean był pulchnym mężczyzną, mniej więcej pięćdziesięcioletnim, czyli jakieś
dziesięć lat starszym od Algarvena. Miał na szyi ciężki złoty łańcuch i tunikę
w wyjątkowo brzydkim odcieniu purpury.
– Za nim siedzi stara Inria, nasz Podkomorzy. Gdyby była trochę młodsza, to ona
pojechałaby po ciebie.
Inria był starą, bezzębną wiedźmą; nosiła czarny aksamit i uśmiechała się do
wszystkich obecnych.
– Dalej są trzy księżniczki: Nissitha, Shirrin i Lura...
– Spotkałem je dziś po południu – wtrącił Sterren.
-
– A czy poznałeś książąt? – Algarven odwrócił się w drugą stronę i wskazał ręką
czterech młodych ludzi, od osiemnastoletniego młodzieńca po dziesięcio- czy
jedenastoletniego chłopca.
– Nie – przyznał Sterren.
– Mamy tu Phenvela Młodszego, dziedzica tronu, i jego braci: Tendela, Rayela
i Deretha.
– Wspaniała rodzina – zauważył Sterren.
– Król z pewnością nie uchylał się od obowiązku zapewnienia dziedzica? – zgodził
się z nim Algarven. – Jego ojciec też nie. Ta trójka z bliższego końca przy pierwszym
stole to starszy książę Rayel i książę Alder, bracia króla, i jego siostra, księżniczka
Sanda. Jeszcze jeden brat, starszy Tendel, dał się zabić w pojedynku siedem lat temu.
– Aha. – Sterren nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby powiedzieć, ale od wymyślenia
czegoś naprędce wybawiło go przybycie służby z tacami jedzenia: pieczywem, owocami,
mięsiwem i deserem.
Od tej chwili kolacja na dworze stała się zwykłym posiłkiem. Sterren zapomniał
o swym miejscu na podwyższeniu, a także o zaimprowizowanym kostiumie – i zajął się
tylko wypełnianiem brzucha.
Między kolejnymi kęsami starał się podtrzymać uprzejmą rozmowę zarówno
z kanclerzem Algarvenem, jak i królem Phenvelem. Jednak rozmowa składała się
głównie z prostych zdań i nie wymagała koncentracji. Kiedy tylko zabrakło mu słowa,
sięgał zwyczajnie po kolejną pomarańczę czy bułeczkę.
Pod koniec posiłku czuł się całkiem dobrze wśród królewskiej rodziny
i arystokratów. Byli w końcu po prostu ludźmi, niezależnie od tytułów. A on stał się
jednym z nich.
Kiedy sobie to uświadomił, był zdumiony, że tak łatwo pogodził się z sytuacją.
ROZDZIAŁ 8
Koszary przylegające do bramy zamku były w miarę porządne, choć Sterren nie
użyłby wobec nich słowa „czyste”. Szczeliny między kamieniami na podłodze wypełniał
nagromadzony czarny brud, a w co bardziej niedostępnych zakątkach sufitu zwisały
nienaruszone pajęczyny. Zauważył rozmaite plamy na bielonych ścianach; niektóre
z nich, zwłaszcza te bliżej podłogi, wyglądały bardzo nieapetycznie.
Widywał jednak gorsze rzeczy. Jego własny pokój na Targowej był tylko odrobinę
lepszy.
Żołądek miał przyjemnie pełny, a w głowie lekko kręciło mu się od wina, postanowił
więc nie wytykać żołnierzom drobiazgów.
Wprost z jadalni wyszedł pod mury, by dokonać inspekcji wojska i koszar; chciał jak
najszybciej załatwić tę sprawę. Głównym celem, przypomniał sobie, było sprawdzenie,
jakimi ludźmi będzie dowodził, a nie krytykowanie porządków.
Mimo to wydawało mu się, że pierwszorzędni żołnierze bardziej dbaliby o swoje
kwatery.
Nie próbował nawet zaglądać do szafek czy worków przy każdej wąskiej pryczy ani
pod same prycze. Nie wiedziałby nawet, czego szukać, a poza tym wydawało mu się to
naruszeniem prywatności żołnierzy. Spojrzał tylko na posłania – każde było pokryte
naciągniętym kocem i drugim, zwiniętym, który służył za poduszkę. Nie dostrzegł
niczego, co wymagałoby komentarza.
Przeszedł do zbrojowni, gdzie bogaty asortyment rozmaitej broni ozdabiał ściany
i stojaki. Wyciągnął rękę i wybrał pierwszy z brzegu miecz.
Zdjął go ze stojaka z pewnym wysiłkiem, zostawiając plamę na drewnie. Na
fragmencie ostrza, tkwiącego wcześniej w drewnianym uchwycie, zauważył kilka
brunatnych plamek rdzy. Skóra owinięta wokół rękojeści trzeszczała pod palcami.
Uniosła się szara chmura kurzu i Sterren kichnął.
Za sobą usłyszał, jak zakłopotani żołnierze szurają nogami. Ostrożnie umieścił miecz
na stojaku.
Wiedział, że powinien udzielić reprymendy za marny stan tego miecza, ale nie był
pewien, do kogo konkretnie ma się zwracać. Co więcej, nawet jeśli był tu wodzem, to był
też cudzoziemcem i zwykłym młodzikiem, nawet nieszczególnie wyrośniętym. Wszyscy
żołnierze byli starsi i znacznie potężniejsi od niego. Wiedział, że tytuł powinien dawać
mu dostateczną władzę, by karcić wszystkich, mimo ich przewagi siły i liczby. Nie
znalazł jednak w sobie dość odwagi, by sprawdzić tę teorię.
Może później, obiecał sobie, kiedy rozejrzę się w sytuacji, spróbuję coś z tym zrobić.
Ale już gdy o tym myślał, poczuł zawstydzenie swoim tchórzostwem.
– Panie – odezwał się ktoś – tej broni używamy do ćwiczeń. – Czyjaś ręka wskazała
stojak blisko drzwi.
Sterren sięgnął po kolejny miecz. Ten był utrzymany w lepszym stanie, bez odrobiny
rdzy – rękojeść miękka i elastyczna, lecz ostrze, jak zauważył, stępione.
No cóż, to klinga ćwiczebna... Nie chcieli się przecież pozabijać na ćwiczeniach,
prawda? przekonywał sam siebie. Skinął głową i odłożył broń na miejsce.
Żałował, że nie zna się lepiej na mieczach i broni. Nie wiedział, co powinien
sprawdzać.
Jednak rdza była oczywiście złym znakiem.
Odwrócił się do swych ludzi.
Jak już wcześniej zauważył, wszyscy byli więksi od niego, ale nie wydawali się
górami mięśni tak jak gwardziści Alder i Dogal. Właściwie większość z nich miała za
duże brzuchy i była za tęga. W myślach porównał ich do widywanych w Ethsharze
strażników miejskich, którzy krążyli po ulicach, by pilnować spokoju czy wyrzucać
żebraków z ulicy Wałowej, a często ucztowali w tawernach.
Królewska armia Semmy nie wypadała dobrze w tym porównaniu. Strażnicy
w Ethsharze bywali różnego wzrostu, lecz mieli w sobie jakąś tężyznę, którą ta grupa
przerośniętych grubasów nie mogła się pochwalić. Strażnik może być graby, ale nigdy
nie miękki.
Większość żołnierzy Semmy wyglądała jednak na miękkich.
Sterren powstrzymał wzruszenie ramion. Tutaj sprawy wyglądały inaczej.
Jakiekolwiek obowiązki pełnili ci ludzie, najwyraźniej nie wymagały one twardości,
niezbędnej do utrzymania porządku w największym, najbogatszym i najbardziej
awanturniczym mieście świata.
Alder zdradził mu, że w Semmie od ponad trzydziestu lat panuje pokój. Sterren miał
nadzieję, że to się nie zmieni.
A jeżeli nawet będzie musiał walczyć wraz z tą żałosną garstką ludzi, to cóż, Semma
nie jest jego ojczyzną. Zawsze może się poddać.
Może, prawda? Przyszło mu jednak do głowy, że nie ma pojęcia, jakie obowiązują
w Małych Królestwach zwyczaje dotyczące traktowania jeńców wojennych.
Wrócił ze zbrojowni do koszar i zauważył coś, co poprzednio przeoczył. Jedna
prycza została przesunięta pod ścianę, tak, że między nią a sąsiednią było dwa razy
więcej miejsca niż gdzie indziej. Zauważył także, że połowa podłogi na poszerzonym
odstępie między pryczami była jaśniejsza od reszty.
Zaciekawiony, zwrócił się do najbliższego żołnierza.
– Ty! Odsuń tę pryczę od ściany.
Żołnierz obejrzał się na kolegów, którzy nagle jakoś zaczęli patrzeć w inną stronę.
– No dalej – powiedział Sterren, używając frazy, którą usłyszał u lady Kaliry, kiedy
poganiała konia.
Żołnierz wystąpił powoli, jakby liczył na magiczne wybawienie z nieszczęścia,
i przesunął pryczę na zwykłe miejsce.
Odsłonił w ten sposób kilka linii nakreślonych kredą na deskach.
Sterren natychmiast je rozpoznał i uśmiechnął się. Zrozumiał, że jednak ma coś
wspólnego z tymi przerośniętymi barbarzyńcami.
– Trzy kostki? – spytał po ethsharyjsku.
Żołnierze wyraźnie nie zrozumieli. Z trudem ułożył pytanie w semmacie.
Jeden z żołnierzy pokręcił głową.
– Nie. Podwójny rzut.
Koledzy spojrzeli na niego gniewnie, lecz zbyt późno, by go uciszyć.
Sterren machnął tylko ręką.
– Jaka stawka? – zapytał. – Oddajecie kości przy pierwszej przegranej czy przy
drugiej?
Słowa oznaczającego stawkę nauczył się od Dogala podczas podróży z Ethsharu.
Podwójny rzut nie był jego ulubioną grą, zdecydowanie wolałby trzy kostki, ale lepsze to
niż nic.
Przyjacielska partyjka na pewno pomoże mu poczuć się tutaj jak w domu.
Przy okazji będzie mógł poznać swoich ludzi i zebrać trochę pieniędzy, o których
nikt inny nie będzie wiedział. To może się przydać, jeśli postanowi jednak wyjechać.
Wciąż miał swoją sakiewkę z wygraną z ostatniej nocy w Ethsharze. Wyjął sztukę srebra.
– Czy z tym mogę wejść do gry? Zaszurali nogami, ktoś odchrząknął.
– Cóż, właściwie, panie...
– Na razie nazywajcie mnie Sterrenem, dobrze?
– Tak, panie. Eee, Sterren. Zwykle gramy o miedziaki.
– Dobrze. Czy ktoś może mi rozmienić? Kto ma kostki?
Monety i kostki wyciągnięto z kieszeni i sakiewek, a w chwilę później Sterren i trzej
żołnierze przykucnęli przy wyrysowanej kredą tabeli, rzucając miedziaki na odpowiednie
pola. Dalsza inspekcja koszar poszła w zapomnienie.
Kiedy potoczyły się kości, Sterren poczuł znajomy dreszcz współzawodnictwa, ale
zwykłe uczucie spokoju tym razem było nieobecne.
Uznał, że to skutek obcego otoczenia. Rzucił i stracił kolejkę.
Kiedy dobrze po północy znużony Sterren wspiął się do swojego pokoju w wieży,
sakiewkę miał lżejszą o kilka sztuk srebra. To odpowiadało ponad setce miedziaków.
Szczęście konsekwentnie mu nie sprzyjało.
Cokolwiek to było: talent czy czar, który pozwalał zarabiać w tawernach Ethsharu,
w tym obcym kraju najwyraźniej nie działało.
Wspinając się po słabo oświetlonych stopniach, myślał, czy kiedykolwiek znów go
odzyska. Jeśli nie, będzie musiał zrezygnować z kości na dobre.
To była naprawdę przerażająca myśl!
Zapomniał o niej, gdy dotarł na szczyt schodów i ujrzał Aldera stojącego przy
drzwiach jego komnaty. Idąc korytarzem w stronę pokoju, przypomniał sobie wydarzenia
minionego dnia.
Z pewnością było ich wiele.
Miał nadzieję, że nie będzie już podobnego dnia.
Alder otworzył drzwi i wszedł za nim do pokoju. Sterren stał ziewając, a potężny
żołnierz zapalił świecę na biurku i czekał na rozkazy.
ROZDZIAŁ 9
Sterren przeciągnął się, pomyślał przez chwilę, a potem wyprosił Aldera. Gdy drzwi
się zamknęły, poświęcił jeszcze chwilę na sprawdzenie, czy jego rzeczy wciąż leżą tam,
gdzie je umieścił. Potem położył się na wielkim łożu z baldachimem i próbował zasnąć.
Krew wciąż krążyła mu szybciej; odczuwał skutki podniecenia grą, szoku po tak
wielkiej przegranej i wspinaczki po schodach. A wszystko to pod koniec niezwykle
długiego, pełnego wrażeń dnia. Sen jakoś nie nadchodził. Wciąż leżał przytomny, gdy
usłyszał ciche stukanie do drzwi.
– O co chodzi? – zawołał.
Drzwi uchyliły się i Alder wsunął głowę do środka.
– Ktoś chce się z tobą zobaczyć, panie – wyjaśnił przepraszającym tonem. – Mówi,
że ma interes.
– O tej porze?
– Zaglądał tu regularnie przez cały wieczór, ale nie było cię, panie.
To prawda.
– Dobrze – rzekł Sterren. – Jaki interes?
– Nie chce mówić. Coś o wyrównaniu rachunku, który zostawił poprzedni wódz,
o ile dobrze zrozumiałem.
– Wyrównanie rachunków? – To nie brzmiało zbyt dobrze.
– Kto to jest?
Alder namyślał się chwilę, nim odpowiedział.
– Wędrowny kupiec, jeśli to nie zbyt dumne określenie. Sprzedaje ozdoby i inne
drobiazgi. Nie znam jego imienia, ale widywałem go już. Naprawdę robił jakieś interesy
z poprzednim wodzem.
– Drobiazgi?
– To i owo – wyjaśnił Alder. – Małe rzeczy.
Sterren zastanawiał się, czy polecić Alderowi, aby pozbył się nieproszonego gościa,
jednak ciekawość zwyciężyła. Co łączyło starego wodza z wędrownym sprzedawcą
drobiazgów? Dlaczego kupcowi tak zależało na spotkaniu, że nie mógł spać w godzinach
do tego przeznaczonych i zostawić sprawy, jakakolwiek by była, do rana?
– Wpuść go – zawołał i usiadł na łóżku.
Alder zniknął, a po chwili przez wpółotwarte drzwi wśliznął się jakiś człowiek.
Zamknął je za sobą starannie.
Był niski i smagły, o siwiejących włosach; wyglądał, jakby kiedyś był gruby, lecz
ostatnio nie jadał regularnie. Nosił brudną brązową tunikę i jeszcze brudniejsze szare
spodnie. Buty miał solidne, ale też solidnie znoszone. Mimo marnej odzieży, twarz
i włosy były czyste. Nie wydzielał też żadnych przykrych zapachów.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, starannie sprawdził rygiel, odwrócił się i skłonił
uprzejmie, choć niedbale.
– Witaj, lordzie Sterren – powiedział. – Pozwól, że się przedstawię. Nazywają mnie
Lar, syn Sambera. Jak już wspomniał twój strażnik, sprzedaję drobiazgi i ciekawostki, od
czasu do czasu jakiś czar miłosny czy truciznę.
Sterren skinął głową, lecz zanim zdążył się odezwać, Lar podjął:
– Zastanawiasz się, jak sądzę, jakież to interesy miał ze mną stary Sterren i co za
rachunek chcę wyrównać. Nie jest to jednak prawdziwy powód mojego przybycia.
Zajmuję się nie tylko handlem, a raczej handluję produktem mniej dotykalnym, ale za to
ważniejszym niż paciorki i świecidełka. Twój poprzednik był moim jedynym klientem
i jedyną osobą, która o tym wiedziała.
Przerwał, patrząc na Sterrena. Twarz miał dziwnie pozbawioną wyrazu.
Sterren kiwnął głową.
– Mów dalej – powiedział.
Lar po raz pierwszy się zawahał.
– Nie znam cię.
– Ja też cię nie znam – przypomniał mu Sterren.
Lar wolno kiwnął głową.
– To prawda, zresztą właściwie nie mam wyboru – kupiec zastanowił się jeszcze
przez moment. – Jestem twoim głównym szpiegiem – oznajmił pospiesznie. – Handluję
informacją. Oczywiście to sekret, którego stary Sterren dobrze pilnował. Nikt inny
w Semmie o tym nie wiedział, aż do dzisiaj. Mówiąc to, powierzam ci, panie, własne
życie.
Twarz pozostała obojętna, nawet gdy to mówił. Jeśli czuł lęk wobec podjętego
ryzyka, nie okazał tego.
Sterren pomyślał przez chwilę nad słowem „szpieg”, potem uśmiechnął się i wskazał
krzesło.
– Usiądź – powiedział – i opowiadaj.
Twarz Lara nie zmieniła się, gdy zajął miejsce, ale z pewnością poczuł ulgę.
Sterrenowi także ulżyło. Dobrze wiedzieć, że jego poprzednik miał przynajmniej
szpiegów, a nie polegał tylko na trzech oficerach i ich ludziach.
Coś przyszło mu do głowy – Lar podróżował i handlował informacją.
– Czy znasz ethsharyjski? – zapytał?
– Trochę – przyznał zdziwiony Lar. – Niewiele. Mówię przede wszystkim
w ophkaryjskim, ksinalliońskim, thanoriańskim i w mowie kupców.
Sterren nigdy nawet nie słyszał o thanoriańskim, ale nie przejął się tym specjalnie.
Zamiast tego rzucił całą serię pytań w ojczystym języku.
Lar parę razy prosił, aby mówił wolniej, kilkakrotnie rozmowa przechodziła znów na
semmat czy też mieszankę obu języków, improwizowaną w miarę potrzeb. Mimo tego
Sterren rozmawiał swobodniej, niż mu się to udawało od paru dni.
Niestety, to, co zdradził mu Lar, nie brzmiało zachęcająco.
Zarówno królestwo Ophkaru, jak i Ksinallionu planowały inwazję na Semmę.
W jakiś sposób, chociaż sam siebie usiłował przekonać, że wojna jest mało
prawdopodobna, te wieści wcale Sterrena nie zaskoczyły.
Nadchodząca inwazja właściwie nie była tajemnicą. To obawa przed nią stała się
bezpośrednią przyczyną wysłania lady Kaliry z misją do Ethsharu. Arystokraci Semmy
byli pewni, że przeżyją wojnę, jeśli tylko będą mieli wodza.
Dlatego posłali po Sterrena.
Rewelacje Lara nie kończyły się jednak na tym, że zbliża się wojna. Zaczął
przedstawiać szczegóły – jej przyczyny oraz powody, dla których jeszcze się nie zaczęła.
Zasadnicze przyczyny były proste: Ophkar i Ksinallion pragnęły przejąć ziemie
Semmy, a także jej bogactwa i ludność. Od trzystu lat Ophkar i Ksinallion były wrogami
i w tym czasie stoczyły sześć wojen. W pierwszej Ophkar zdobył ksinallionską część
Semmy. W drugiej Ksinallion odbił ją. Podczas trzeciej wojny ophkarsko-ksinalliońskiej
w 5002 roku Semma pod Tendelem Wielkim zbuntowała się przeciwko okrutnemu
Ksinallionowi i uzyskała niezależność. Stając u boku Ophkaru, doprowadziła do jego
zwycięstwa nad Ksinallionem.
Pięć lat później, po śmierci Tendela, Ophkar zaatakował Semmę i próbował ją
zaanektować. Semma przetrwała dzięki pomocy Ksinallionu.
Od tego czasu polityka Semmy polegała na utrzymaniu równowagi sił między
Ksinallionem i Ophkarem. Królestwo jednoczyło się z tym, kto w danej chwili był
słabszy. Szczując na siebie oba państwa, Semma zdołała zachować niepodległość. Syn
i dziedzic Tendela, Rayel Nieustępliwy, rozumiał to doskonale. Dopiero kiedy był słaby
i chory, sprawy wymknęły się spod kontroli, co doprowadziło do wojny z Ksinallionem
w roku 5026. Jego następca, Tendel II, znany jako Tendel Łagodny, panował przez
dwadzieścia dwa lata i ani razu nie dopuścił do zachwiania równowagi.
Po nim nastąpił Rayel Głupi, który przetrwał tylko dziewięć lat, z czego sześć
walczył z Ophkarem. I przegrał.
Phenvel I, zwany Phenvelem Grubym, radził sobie o wiele lepiej; podczas
dwudziestu jeden lat jego władzy nie wybuchła ani jedna wojna.
Idea zrównoważonej polityki traciła jednak na znaczeniu, gdy królowie Semmy
zapominali, jak niepewna jest pozycja ich państwa. Phenvel II Wojownik, walczył
z Ophkarem przez siedem ze swych siedemnastu lat na tronie. Owszem, zwyciężył – to
jedyny raz, kiedy Semma samotnie pokonała Ophkar – ale siedem lat wojny nie było
przyjemnym doświadczeniem. Wciąż opowiadano historie o grozie trzeciej wojny
Ophkaru z Semmą.
Osłabienie, będące skutkiem tych działań, przyczyniło się walnie do ksinalliońskiego
zwycięstwa w trzeciej wojnie, za panowania Rayela III. Zdobył on przydomek Rayel
Cierpliwy, odbudowując siły przez jedenaście lat i czekając na odpowiedni moment, gdy
wyprowadził kontratak i zwyciężył w czwartej wojnie ksinalliońskiej.
Nawet to zwycięstwo nie zapobiegło katastrofalnej porażce Rayela IV w roku 5150,
w piątej wojnie. Jedynie groźba, że Ophkar przybędzie Semmie na pomoc, zapobiegła
natychmiastowej aneksji przez Ksinallion.
To był Rayel Wysoki. Po nim nastąpił Rayel V Przystojny, którego śmierć
doprowadziła do negocjacji pokojowych pod koniec szóstej wojny ksinalliońskiej
i ustalenia obecnych granic. Była to także szósta wojna ophkarsko-ksinalliońska.
Tendela III nazywano Tendelem Dyplomatą, ponieważ podczas dwudziestu czterech
lat panowania kilkakrotnie uniknął wojny metodą rokowań. Był ekspertem
w wygrywaniu Ophkaru i Ksinallionu przeciwko sobie nawzajem. Wprowadzał też do
gry innych sąsiadów: Skaię, Thanorię, Enmurion, Kalithon, a nawet małą Nushaslę
daleko na północy, przy najdalszej granicy Ksinallionu. Żadne z tych państw nie
graniczyło z Semmą, lecz groźba wojny na dwóch frontach okazała się zaskakująco
skuteczna. Ophkar nie miał ochoty walczyć ze Skaią czy Enmurionem. Ksinallion wolał
pokój z Kalithonem czy Nushaslą. Thanoria była zagrożeniem dla obu państw.
Ale Tendel III zmarł w 5199 roku, a na tronie zasiadł jego syn, Phenvel III.
Lar nie chciał krytykować swego suwerena, jednak z jego uwag Sterren
wywnioskował, że szpieg uważa króla za idiotę.
Na szczęście Phenvel III zachował w służbie kilku ludzi, którzy nie byli idiotami,
zwłaszcza Sterrena, Siódmego Generała i Sterrena, Ósmego Generała, ojca i syna,
kontynuujących politykę Tendela III – politykę dyplomacji, groźby, sabotażu
i wszystkiego tego, co było niezbędne, by utrzymać pokój.
Król Phenvel utrudniał im to dzieło, obrażając kolejno obu większych sąsiadów.
Kiedy książę Elken z Ophkaru poprosił o rękę księżniczki Ashassy Młodszej, Phenvel
posłał ją księciu Tabarowi z Kalithonu. Kiedy król Corinal II z Ksinallionu zaproponował
układ o szlakach handlowych, Phenvel najpierw go zignorował, a potem wysłał do
Ophkaru poselstwo z pytaniem, czy może przebiją ofertę sąsiada. Kiedy tajny goniec
przybył z Ophkaru, by omówić możliwość wojny z Ksinallionem, Phenvel publicznie
ujawnił całą sprawę. Ophkar zareagował protestami, a Ksinallion zaoferował przymierze.
Phenvel lekceważąco uznał sprawę za głupi żart.
Były też inne incydenty, a teraz, po raz pierwszy od trzystu lat, Ophkar i Ksinallion
zawiązały przymierze przeciwko Semmie, uznając Phenvela III za wspólnego wroga.
Póki żyli, wodzowie nie dopuszczali do takiego przymierza, ale po śmierci Ósmego
Wodza cała złożona sieć układów i umów rozpadła się nagle. Enmurion, Kalithon,
Thanoria, Nushasla i Skaia nie włączały się do konfliktu. Mimo całej siatki małżeństw,
które czyniły z nich sprzymierzeńców Semmy, nie chciały składać żadnych obietnic.
Matka Phenvela pochodziła z Enmurionu, a jego żona z Thanorii, córka była księżniczką
Kalithonu, a ciotka królową Nushasli. Mimo to Semma została sama. Phenvelowi udało
się zrazić wszystkich cudzoziemskich krewnych.
Sterren słuchał tych wiadomości i stawał się coraz bardziej ponury.
– Dlaczego wojska Ophkaru i Ksinallionu nie są jeszcze w naszych granicach? –
zapytał.
Lar westchnął i wyjaśnił, iż jedynym powodem jest fakt, że Ophkar i Ksinallion
wciąż jeszcze ustalają, jak podzielą między siebie łupy i zdobyte terytoria. Lar i jemu
podobni – sam zatrudniał kilku ludzi, a był prawie pewien, że stary Sterren miał na swoje
usługi innych – robili co mogli, by opóźniać negocjacje, zwracać uwagę na potencjalne
trudności, podkreślać drobne różnice, gubić listy itd. Udało mu się powstrzymać wrogów
aż do tej pory. Nadchodzące zimowe deszcze pewnie dadzą jeszcze chwilę wytchnienia,
ale wiosną obie armie z pewnością ruszą naprzód.
A zadaniem Sterrena jako wodza będzie powstrzymywać ich w nieskończoność albo,
jeśli to możliwe, pokonać od razu.
– I niby jak mam to zrobić? – zapytał Sterren.
Lar wzruszył ramionami.
– Chciałbym wiedzieć – odparł. – Naprawdę bym chciał.
ROZDZIAŁ 10
Żołnierze, jak zwykle po służbie grali w kości w kącie koszarowej sali. Sterren
westchnął tylko. Mimo wysiłków i żarliwych przemówień o tym, jak ważne jest, by
obrońcy Semmy jak najlepiej przygotowali się do walki, nie udało mu się wpłynąć na
sposób spędzania przez żołnierzy wolnego czasu.
Jednak przynajmniej w części przyczyną jego westchnień był brak śmiałości, by
włączyć się do gry. Odkąd przybył do Semmy, jego słynne kiedyś szczęście w grze
w kości opuściło go zupełnie.
Z zakłopotaniem odkrył, że bez tej przewagi jest właściwie dość marnym graczem.
Kiedy tylko próbował, przegrywał regularnie.
Przynajmniej teraz nie miał żadnych wątpliwości, że podczas swej krótkiej nauki
rzeczywiście przyswoił odrobinę czarnoksięstwa. Nic innego nie mogło wyjaśnić
długiego pasma sukcesów w Ethsharze. Magowie i czarodzieje nie byli w stanie wykryć
działania żadnej magii, lecz magowie i czarodzieje nie znali się na czarnoksięstwie.
To dość dziwne, że nie przyłapał go nigdy żaden czarnoksiężnik. Może jednak
czarnoksiężnicy litowali się nad nim lub woleli go chronić jako jednego ze swoich,
niezależnie od tego, jak nikły był jego talent. A talent ów musiał polegać na
czarnoksięstwie, gdyż żadna inna forma magii nie zależała tak bardzo od miejsca. Tyle
wiedział. Magia, czarodziejstwo, czarownictwo, teurgia, demonologia, zielarstwo
i wszystkie inne odmiany działały, jak słyszał, praktycznie wszędzie. Choć byli tacy,
którzy narzekali, że w Ethsharze Korzennym używano magii tak często, że jej ślady
zanieczyszczały powietrze i osłabiały inne zaklęcia.
Jednak władza czarnoksiężnika przede wszystkim zależała od tego, jak blisko był
tajemniczego Źródła Mocy, z którego wszyscy czerpali.
Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie owo Źródło się znajduje ani czym jest, gdyż nie
powrócił nikt, kto wyruszył na jego poszukiwanie. Jednak każdy czarnoksiężnik
wiedział, że istnieje ono gdzieś w górach Aldagmoru, blisko granicy między Baroniami
Sardironu i Hegemonią Ethsharu. Podobno przyzywało czarnoksiężników, którzy stali się
dostatecznie silni, by je słyszeć; ściągało ich do siebie. A ponieważ czarnoksiężnicy
poprawiali w wyniku praktyki swe umiejętności, prawie wszyscy prędzej czy później je
słyszeli. Jeżeli pozostawali w zasięgu Źródła, w końcu byli ściągani do Aldagmoru.
Nazywano to Przyzwaniem i nieodmiennie towarzyszyły temu niezwykłe, straszne sny
i inne dziwne zjawiska. Czarnoksiężnicy nie rozmawiali na ten temat. Fakt ten przerażał
ich, a przyznanie, że boją się czegokolwiek, nie leżało w interesie sztuki. Sterren wiedział
o tym tylko dlatego, że jego były mistrz wyjaśnił mu wszystko z drastycznymi
szczegółami – w nadziei, że zniechęci go do nauki.
Nawet czarnoksiężnicy, nawet ci, którzy usłyszeli Przyzwanie i co noc budzili się
dręczeni koszmarami, nie wiedzieli, czym jest Źródło. Nikt tego nie wiedział – ani też
dlaczego miałoby się znajdować w jakimś szczególnym miejscu.
Niektórzy głosili teorię, że punkt ten jest środkiem świata, a Moc to dar bogów. Inni
twierdzili, że Źródło pochodzi spoza świata, jest czymś tajemniczym, co spadło z nieba
w Noc Szaleństwa w 5202 roku, kiedy czarnoksięstwo pojawiło się po raz pierwszy.
Sterren był wtedy dzieckiem. Połowa ludzi w Ethsharze zbudziła się z krzykiem
z powodu koszmaru, którego nigdy potem nie mogli sobie przypomnieć. Wtedy też mniej
więcej jedna osoba na tysiąc została już na zawsze przemieniona w czarnoksiężnika: była
zdolna poruszać przedmiotami bez dotykania ich, zabijać myślą czy spojrzeniem
wzniecać ogień.
Czymkolwiek było Źródło, czymkolwiek była Moc, Sterren posiadał zaledwie jej
najmniejszą część. Tu, w Semmie, setki mil na południe od Ethsharu i dwa razy dalej od
Aldagmoru, zniknęła nawet ta odrobina.
W ciągu dwóch tygodni starannych badań Sterren nie znalazł niczego, co by
świadczyło, że ktokolwiek w Semmie choćby słyszał o czarnoksięstwie czy też
dysponował nawet niewielką Mocą. Nikt nie potrafił mu powiedzieć, jak w semmacie
brzmi słowo „czarnoksiężnik” lub „czarnoksięstwo”. Nikt nawet nie pamiętał złych snów
sprzed dwudziestu lat, choć Sterren zawsze dotąd wierzył, że skutki Nocy Szaleństwa
obejmowały cały świat.
Czarnoksięstwo było w Semmie całkowicie, zupełnie nieznane.
Sterren musiał zrezygnować z gry w kości.
Patrzył, jak żołnierze rzucają monety na linie zakładów, nie zwracając uwagi na
obecność swego wodza... Zrezygnował też z nadziei na obronę Semmy przed armiami
Ophkaru i Ksinallionu tymi siłami, które miał do dyspozycji.
Zeszłej nocy Lar dostarczył kolejny raport. Ophkar miał dwustu ludzi pod bronią,
Ksinallion dwustu pięćdziesięciu.
Semma miała dziewięćdziesięciu sześciu. I to po tym, jak Sterren obwieścił
w okolicznych wioskach, że szuka ochotników. Mniej więcej piętnastu czy dwudziestu
z nich traktowało swoją rolę poważnie, a reszcie zdawało się chyba, że żołnierka to tylko
pijaństwo i uganianie się za dziewkami, za co płaci się dziennie kilkoma godzinami
marszu i ćwiczeń z bronią czy też jazdy i ćwiczeń z bronią w przypadku kawalerii.
Sterren wiedział, że zbliża się wojna. Lar wiedział, że zbliża się wojna. Lady Kalira
i kilkunastu innych arystokratów także wiedziało, że zbliża się wojna. Pozostali
mieszkańcy zamku, w tym król, nie zamierzali się tym martwić.
Księżniczka Shirrin najwyraźniej wierzyła, że zbliża się wojna, ale uważała ten fakt
za ekscytujący. Uważała, że Sterren, jej bohaterski wódz, ocali królestwo w pojedynkę,
wybijając wrogów co do nogi. Całkiem jakby brała go za legendarnego bohatera,
jakiegoś Valdera z Magicznym Mieczem. Przynajmniej tak o swojej siostrze mówiła
księżniczka Lura. Shirrin w obecności Sterrena nigdy nie zdołała powiedzieć więcej niż
kilkanaście słów; najczęściej czerwieniła się i popadała w kłopotliwe milczenie.
Od ponad tygodnia nie uciekła przed nim ani razu. Kilka razy za to dostrzegł, jak
obserwuje jego i jego łudzi, ukryta w oknie czy za murem.
Księżniczka Nissitha czyniła mu czasem zaszczyt i zamieniała z nim kilka słów.
Nadal uważała Sterrena za stojącego w hierarchii o wiele niżej.
Znowu westchnął. Jego życie nie układało się dobrze.
Podczas rozmowy z lady Kalirą ostrożnie poruszył temat klęski. Było to wieczorem,
w zamkowej kuchni; oboje zeszli tam, aby się czegoś napić.
– Nawet nie możesz o tym myśleć – odparła stanowczo.
– Dlaczego nie? – zapytał.
– Bo jeśli przegrasz wojnę, zginiesz.
– Nie, no... nie... niekoniecznie. Chyba nie oczekujecie, żeby armia walczyła do
ostatniego człowieka... – zaczął.
– Nie, ty głupi Ethsharyjczyku, nie o to chodzi – spojrzała na niego.
– Więc o co?
– O to – odparła – że przez ostatnie jeden czy dwa wieki zwycięska armia tradycyjnie
dokonuje egzekucji wrogiego wodza. Jako gest symboliczny. Nie można przecież zabijać
królów, to by było złym precedensem. Nie można też zabijać nikogo użytecznego, nawet
chłopów. Ale pokonany wódz nikomu nie jest potrzebny, a ponadto mógłby przecież
planować odwet. Dlatego ucina mu się głowę. Albo wiesza. Albo pali na stosie. Albo coś
innego – czknęła. – Twój pra-pra-dziadek, Szósty Generał, został poćwiartowany
w 5150.
Sterren, który do tego momentu był mniej więcej trzeźwy, szybko osuszył butelkę,
a potem następną.
Nie miał ochoty umierać, ale nie widział innych możliwości. Nadal nie znalazł
sposobu ucieczki z Semmy: jego drzwi były zawsze strzeżone, podobnie jak brama
zamku. Za każdym razem, gdy wychodził na zewnątrz, towarzyszył mu przynajmniej
jeden gwardzista. Nie próbował odsyłać eskorty – wydawało się to bezcelowe.
Nawet gdyby zgubił eskortę i spróbował uciec, prawdopodobnie schwytano by go
i odstawiono z powrotem, zanim jeszcze dotarłby do Diamentowej Akalli i wyruszył na
morze. Wszystko to pod warunkiem, że zdołałby odnaleźć Akallę mimo braku dróg, map,
przewodników i punktów orientacyjnych.
Szansa na powrót do Ethsharu wydawała się nikła, nieudana ucieczka zaś oznaczała
prawdopodobnie egzekucję za zdradę. A to czyniło próbę zbyt niebezpieczną.
Jeśli jednak zostanie, będzie musiał poprowadzić swą żałosną armię do walki
i nieuniknionej klęski. Jeżeli przeżyje bitwę, która z pewnością będzie pogromem albo
wręcz rzezią, i tak zostanie stracony przez zwycięzców.
Nie wyobrażał sobie żadnej strategii prowadzącej do zwycięstwa. Miał tylko niecałą
setkę ludzi przeciwko ponad czterystu. Wojna obronna trwałaby być może dłużej. Zamek
pewnie powstrzymałby najeźdźców przez co najmniej miesiąc czy dwa. Ale długie
oblężenie nie poprawi zwycięzcom nastroju, a Semma nie miała przyjaciół, którzy
przyszliby z pomocą, ani też nadziei, by przetrzymać wrogów.
Sterren żałował, że nie ma sposobu na skłonienie ojczystego Ethsharu do pomocy
Semmie. Dziesięć tysięcy strażników Azrada szybko rozprawiłoby się z tymi nędznymi
wojskami wystawionymi przez Małe Królestwa.
Kiedy Azrad VII nieco ponad rok temu zasiadł na tronie, przejął po swoim ojcu,
Azradzie VI, politykę przekazywaną w nienaruszonej formie od czasu Azrada I. Nie
dopuszczała ona mieszania się w wewnętrzne kłótnie Małych Królestw. Czasami, gdy
jakaś armia z Lamumu, Pergi czy jakiegoś małego księstewka zabłąkała się przez granicę
do Hegemonii, była szybko likwidowana. Jednak żołnierze Ethsharu nigdy, przenigdy nie
weszli do Małych Królestw.
Sterren oparł się o pobieloną ścianę koszar i zrozumiał, że potrzebuje cudu.
No cóż, dodał w myślach, każdy Ethsharyjczyk wie, że cuda są możliwe, jeśli tylko
ma się czym za nie płacić.
Jednak cuda były dostępne w Ethsharze, w Dzielnicy Magów, ale nie w Semmie.
Jedynym magikiem, któremu ufała królewska rodzina, był Agor, rezydujący na
zamku teurg. Sterren raz czy dwa widział tego dość niespokojnego i niepokojącego
mężczyznę. Przez cały swój pobyt w Małych Królestwach nie spotkał poza Agorem ani
jednego maga godnego tego imienia.
Oczywiście nie za bardzo miał czas na szukanie. Obowiązki i rozpaczliwe próby
wyćwiczenia armii, przekształcenia wieśniaków w żołnierzy, nie pozostawiały czasu na
wędrówkę w poszukiwaniu wiejskich zielarzy.
Zawsze istniała szansa, że jakiś ekscentryczny pustelnik mieszka gdzieś w chacie na
równinie – pustelnik dysponujący dostateczną mocą, by pokonać obu przyszłych
najeźdźców. Jak jednak można go odszukać, jeśli nawet istnieje?
No a jak Semmańczycy odszukali jego, kiedy potrzebowali wodza?
Oczywiście zapytali Agora.
Agor może być tak naprawdę całkiem dobrym teurgiem. Może się też okazać
cudotwórcą, wystarczającym na potrzeby Sterrena.
Raz jeszcze spojrzał na graczy w kości, nie zaścielone łóżka, rzucone niedbale
miecze bez pochew, i uznał, że już czas porozmawiać z Agorem. Starał się zachowywać
jak wódz i nie osiągnął niczego. Teraz zaczął myśleć jak Ethsharyjczyk, którym był od
urodzenia. Uznał, że powinien zwrócić się do magików. Gdy wszystko inne zawiedzie,
zatrudni magika – to był rozsądny ethsharyjski sposób myślenia!
Odwrócił się i wymaszerował z koszar.
Przynajmniej raz dokładnie wiedział, dokąd zmierza. Księżniczka Lura kilka dni
wcześniej wskazała mu drzwi pokoju teurga. Agor mieszkał w niewielkiej komnacie
w jednej z mniejszych wież zamku, sporo powyżej koszar, ale o poziom poniżej bardziej
przestronnej kwatery Sterrena.
Stał w korytarzu przez minutę czy dwie, zbierając się na odwagę. Wreszcie zastukał.
– Proszę – zawołał ktoś ze środka.
Uniósł skobel i wszedł.
Wszystkie ściany w komnacie Agora pokrywały białe draperie. Dwa wąskie okna
były odsłonięte i tylko one dostarczały światła, lecz wobec całej tej bieli i słonecznej
pogody było to całkiem wystarczające. Powietrze pachniało czymś mdląco słodkim –
może kadzidłem? Sterren nie był pewien.
Pod ścianami stało kilka kufrów pomalowanych na biało i zdobionych srebrem.
Puchowe łoże, także białe, umieszczono wrogu.
W samym środku komnaty, na szarawej owczej skórze – kiedyś pewnie także białej –
siedział Agor, dość chudy, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna o bladej, wąskiej,
w tej chwili zaniepokojonej twarzy.
Ubrany był na biało, oczywiście: biała tunika ozdobiona złotem i niemal białe
spodnie. Stopy miał bose. Przed nim leżał rozwinięty zwój.
– Słucham? – spytał, spoglądając ze zdziwieniem na Sterrena.
– Jestem Sterren, Dziewiąty Generał. A ty jesteś Agor, teurg?
– Tak, oczywiście, panie. Jestem Agor. Wejdź proszę – wykonał zapraszający gest.
W komnacie nie było żadnych stołków, więc Sterren z pewnym wahaniem usiadł na
kamiennej podłodze przed teurgiem.
– Więc ty jesteś Sterren, panie – powiedział Agor. – Cieszę się, że mogę cię poznać.
Interesuję się tobą, panie. To ja cię odszukałem – uśmiechnął się niepewnie.
– Wiem – rzekł Sterren, zastanawiając się, o jakim to zainteresowaniu mówił Agor.
W końcu w ciągu kilkunastu dni od przyjazdu do pałacu nie odezwał się do niego ani
jednym słowem. Chyba nawet dobrze mu się nie przyjrzał, skoro go nie poznał.
Wiedział, że powinien powiedzieć coś więcej, ale nie był pewien, od czego zacząć.
Potrzebował cudu, który uchroni go od śmierci w nadchodzącej wojnie. Nie miał tylko
pojęcia, jak o to poprosić.
Właściwie nawet nie był pewien, jakiego cudu oczekuje. Nie chciałby, żeby
ktokolwiek doznał krzywdy czy zginął.
Wciąż się nad tym zastanawiał, kiedy po zbyt długiej chwili ciszy Agor zapytał
nerwowo:
– Co mogę dla ciebie zrobić, panie?
Sterren postanowił przedstawić mu sytuację i zobaczyć, jak potoczy się rozmowa.
Może pojawi się jakiejś wyjście z sytuacji.
– Po pierwsze, obiecaj mi, że to, co ci powiem, nie zostanie powtórzone poza tym
pokojem – zaczął.
– Jeśli tak sobie życzysz, panie.
– Życzę sobie. A... powiedz, czy interesowałeś się kiedyś militarną sytuacją Semmy?
-
– Nie – odparł natychmiast teurg. – Czy chciałbyś, żebym to zrobił?
Ta odpowiedź zaskoczyła Sterrena. Zająknął się nieco.
– Ja... Chciałem... Znaczy, to nie... – przerwał, odetchnął głęboko i zaczął jeszcze raz.
– Chciałem wiedzieć, czy jesteś świadom, że Semmie zagraża bardzo poważne
niebezpieczeństwo.
– Nie – przyznał spokojnie teurg. – A zagraża?
– Tak! – Sterren opanował się i mówił dalej. – Wolałbym, żebyś właśnie tego
nikomu nie powtarzał. Grozi nam wojna z Ksinallionem i Ophkarem, i to niedługo.
Spodziewam się, że jedni i drudzy zaatakują nas na wiosnę, gdy tylko wyschnie błoto.
A my nie mamy żadnej szansy, żeby ich pokonać. Mają liczebną przewagę cztery do
jednego, nasza armia jest w fatalnej formie, ja jestem wodzem, ale nie mam pojęcia, jak
prowadzić wojnę, a nawet, jak zmusić tych przeklętych żołnierzy, aby poważnie
traktowali szkolenie!
– Aha – odparł Agor. Jego twarz nie zdradzała niczego.
– Tak – rzekł Sterren.
– A zatem spodziewasz się, że przegrasz bitwę? Chcesz, żebym spróbował zdobyć
boże błogosławieństwo dla naszych żołnierzy? Nie sądzę, żeby to naruszyło zakaz
używania magii w czasie wojny.
Sterren zastanowił się przez chwilę.
– A pomoże?
– Nie – stwierdził Agor bez wahania. – Tłumaczyłem to już wszystkim, ale ciebie tu
chyba nie było. Bogowie nie aprobują wojen ani walki i nie chcą mieć z tym nic
wspólnego. Nie stają po żadnej ze stron.
– Ja też nie aprobuję. Jesteś pewien, że nie wezmą pod uwagę faktu, że będziemy
zaatakowani i że wcale nie chcemy walczyć?
– To bez znaczenia. Bogowie wycofali się z wojen po tym, jak dwieście lat temu
starli z powierzchni ziemi Północne Imperium. A niełatwo zmieniają zdanie. Poza tym...
– tym razem Agor wahał się przez chwilę, po czym jednak dokończył. – Poza tym, czy
możesz im powiedzieć, że nie zrobiliśmy nic, aby sprowokować ten atak?
– Ja nic nie zrobiłem!
-
– A ktoś inny?
Sterren przypomniał sobie, co Lar mówił o zachowaniu króla Phenvela.
– Chyba tak – przyznał.
– A więc bogowie nie pomogą. W każdym razie nie bezpośrednio.
To przypomniało Sterrenowi, po co właściwie odwiedził Agora.
– Ale nie bezpośrednio mogą?
– Och, oczywiście. Laikowi może się to wydawać dziwne, lecz faktem jest, że
bogowie są dość niedbali, jeśli chodzi o długoterminowe konsekwencje ich działań.
Można by uzyskać od nich sporo użytecznych rad, byle tylko nie były jawnie wojskowej
natury.
Odszukanie potężnego maga nie byłoby chyba radą wojskowej natury. Sterren uznał
jednak, że najpierw sprawdzi inne możliwości.
– Czy mogliby na przykład zrobić coś, żeby powstrzymać Ophkar i Ksinallion przed
inwazją? Spuścić jakąś zarazę albo coś w tym rodzaju?
Agor był wyraźnie zaszokowany tą sugestią.
– Zarazę? Panie, jak możesz o czymś takim myśleć?
– Mogliby? – naciskał Sterren.
– Nie, oczywiście, że nie! Lordzie Sterren, jestem teurgiem, nie demonologiem! Moi
bogowie są dobrzy, nie czynią zła. Zarazy są dziełem demonów!
Cynizm Sterrena, którego nauczył się na ulicach Ethsharu, doszedł teraz do głosu.
– Bogowie nie czynią zła? – zapytał ironicznie, przypominając sobie, że on sam
wyłącznie z powodu boskiej interwencji znalazł się w Semmie, gdzie w końcu czeka go
egzekucja.
– Cóż – odparł Agor – nie bezpośrednio. Czasami ich działania mogą mieć dla
niektórych przykre konsekwencje...
– Tego jestem pewien!
– Ale nie doprowadzą do wybuchu zarazy ani niczego takiego.
Sterren zastanowił się przez chwilę.
Prawdopodobnie Agor miał rację. Był przecież teurgiem i znał się na swoim fachu.
Przez całe życie Sterren słyszał od kapłanów, teurgów, a nawet świeckich, że bogowie są
życzliwi, nie aprobują żadnego chaosu, że zło na świecie jest skutkiem działania
demonów albo ludzkiej głupoty.
To zapewne prawda.
A wiec, prawdą jest, że on, Sterren z Ethsharu, nie zdoła skłonić bogów, by stanęli po
jego stronie w nadchodzącej wojnie.
– Dobrze – rzekł. – Zapomnijmy o tym – kolejna myśl wpadła mu do głowy. –
A może mogliby ochronić nas przed najeźdźcami? Powstrzymać jakoś wojnę? Albo
przynajmniej dostarczyć tego, co potrzebne, aby wytrzymać oblężenie? Mówiłeś, że nie
lubią wojen; czy mogliby zapobiec tej?
– Wybacz, panie, ale czy to nie naruszyłoby tradycyjnego zakazu używania magii
w działaniach wojennych?
– A jeśli nawet? – warknął Sterren. Tracił panowanie nad sobą. – Ja nigdy nie
zgadzałem się na taki zakaz, a zginę, jeśli przegramy! Nie jestem Semmańczykiem
i uważam, że to głupia tradycja.
– Aha – teurg pokiwał głową. – Rozumiem.
– Czy złamanie tego zakazu w czymś ci przeszkadza?
– Właściwie nie; to nie moja sprawa.
– Więc czy bogowie mogą coś zrobić, by nie dopuścić do wojny?
Agor zawahał się. Przygryzł wargę. I wreszcie odpowiedział:
– Cóż, może...
– Może?
Teurg zamrugał nerwowo i poruszył się na owczej skórze.
– Szczerze mówiąc, panie, oni... – przerwał, wyraźnie zmartwiony.
– Oni co? – ponaglił go Sterren.
– Szczerze mówiąc, niektórzy z bogów prawdopodobnie z radością zrobiliby coś
takiego, ale...
– Ale co?
– No cóż... Agor odetchnął głęboko, po czym przyznał:
– Ale nie wiem, jak się z nimi skontaktować.
-
ROZDZIAŁ 11
Sterren wpatrywał się w kościstego teurga, który odpowiadał mu smętnym
spojrzeniem. – Co to znaczy, że nie możesz się z nimi skontaktować? – zapytał Sterren. –
Przecież jesteś królewskim teurgiem?
– Tak, panie, jestem.
– Czyżbyś był oszustem?
– Nie – odparł Agor. Odrobina zranionej dumy przebiła się przez zakłopotanie. – Nie
jestem oszustem. Po prostu nie jestem bardzo dobrym teurgiem.
– Nie jesteś?
– Nie, nie jestem. Panie... czy wiesz cokolwiek o teurgii?
– Sądzę, że tyle, co większość ludzi – odparł Sterren, patrząc groźnie.
– Ale czy wiesz, jak ona naprawdę działa? – nie ustępował Agor.
– Nie, oczywiście, że nie!
Teurg skinął głową, jakby usatysfakcjonowany odpowiedzią.
– Cóż, panie – rzekł – to jest tak. Teurg to osoba obdarzona naturalnym talentem do
modlitw, która nauczyła się modlić w taki sposób, że bogowie jej słuchają.
– To wiem – wtrącił ostro Sterren.
– Oczywiście, każdy może się modlić, ale niewielkie są szanse, że bogowie go
wysłuchają albo odpowiedzą. Czy zastanawiałeś się, panie, dlaczego bogowie nie
słuchają każdego, ale jednak słuchają teurgów?
– Nie – odparł krótko Sterren. Nie było to ściśle prawdą, lecz nie zamierzał zmieniać
tematu.
-
– To z powodu modlitw, jakich używamy. Poznajemy je jako uczniowie, tak jak inni
magowie uczą się zaklęć. Bogowie są zbyt zajęci, żeby słuchać wszystkiego, ale istnieją
pewne modlitwy, które zwracają ich uwagę. W podobny sposób niektóre dźwięki
mogłyby zwrócić twoją uwagę, nawet w hałaśliwym miejscu. Na przykład grzechot
kości.
Sterren uświadomił sobie, że Agor naprawdę się nim interesował. Podanie tak
wyjątkowo odpowiedniego przykładu nie mogło być przypadkiem. Jego irytacja nieco
opadła.
– Mów dalej – rzekł.
– Niektórzy ludzie radzą sobie lepiej z pewnymi modlitwami. Nie wiem dlaczego, po
prostu tak jest. Tak jak niektórzy ludzie są lepsi w rysowaniu obrazów lub w śpiewie.
Sterren skinął głową. Wiedział, że niektórzy mają talent do czarnoksięstwa, a inni –
tak jak on – praktycznie żadnego. Nie było powodów, aby inna magia, na przykład
teurgia, działała odmiennie.
– Istnieje wielu, bardzo wielu bogów, panie. Znam imiona i modlitwy do
dziewiętnastu z nich. Tyle tylko znał mój mistrz i tyle mógł mnie nauczyć. Jeśli się
dobrze zastanowić, to wcale niemała liczba. Wielu nawet najlepszych teurgów zna
kilkanaście modlitw, a nie słyszałem o nikim, kto znałby więcej niż może trzydzieści,
chyba że interesował się demonologią. Tylko tam nie nazywamy tego modlitwami,
a raczej inwokacjami czy przyzwaniami.
– A więc możesz poprosić o pomoc dziewiętnastu bogów, ale tylko tych konkretnych
dziewiętnastu?
– Tak, ale, naprawdę nawet nie wszystkich. Widzisz, panie, jak powiedziałem,
niektórzy ludzie radzą sobie z modlitwami lepiej niż inni. Niektórzy bogowie są
trudniejsi w rozmowie. Znam dziewiętnaście imion i modlitw, ale nie potrafię skłonić
wszystkich dziewiętnastu, żeby mnie wysłuchali. A przynajmniej nigdy mi się nie udało.
Może gdzieś źle zapamiętałem sylabę, a może po prostu mnie nie lubią. Nie potrafię
nakłonić ich do rozmowy.
Sterren zrozumiał, dokąd prowadzi ten wywód.
– Ilu więc ciebie słucha? – zapytał.
– Zwykle trzech – odparł nerwowo Agor.
-
Sterren spojrzał na niego niepewnie.
– Trzech z dziewiętnastu?
– Mówiłem przecież, panie, że właściwie nie jestem dobrym teurgiem.
– To jak udało ci się zdobyć stanowisko królewskiego maga?
– Królewskiego maga na dworze Phenvela III, króla Semmy? Semmy, panie?
Pochodzisz z Ethsharu, wiesz, jak to wygląda. Gdybym był lepszy, czy wciąż bym tu
siedział?
– Raczej nie – przyznał Sterren.
– Urodziłem się w Semmie, ale uciekłem z domu, kiedy miałem dwanaście lat. Nauki
pobierałem w Lumeth pod Wieżami. Nie mogłem tam zarobić na życie, a nie znałem
innego języka, tylko semmat i lumethański. Więc kiedy miałem już dość głodowania,
wróciłem tutaj, gdzie nie było właściwie konkurencji. Ich nie obchodzi, że potrafię
rozmawiać tylko z Unniel, Konnedem i Mormem, ponieważ nikt inny nie potrafi
rozmawiać z żadnym z bogów! – w głosie Agora zabrzmiała nuta dumy.
– Unn... Możesz powtórzyć?
– Unniel, Konned i Moim. Unniel Bystra to bogini teurgicznej informacji. Konned
jest bogiem światła i ciepła. Morm Przechowujący to bóg genealogii.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
– A ilu bogów znasz z imienia, panie?
– Niewielu – przyznał Sterren.
Laicy praktycznie nigdy nie zaprzątali sobie głowy imionami, ponieważ i tak tylko
teurgowie mogli liczyć na zwrócenie uwagi konkretnego bóstwa. Modlitwy były z reguły
kierowane do pewnej kategorii bóstw, a czasem do dowolnego boga, który akurat słuchał,
aby zwiększyć szansę wysłuchania przez któregokolwiek.
Sterren uświadomił sobie, że nie potrafiłby nazwać ani jednego boga poza tymi
trzema, których przed chwilą wymienił teurg, a i tak imion dwójki z nich pewnie nie
umiałby wymówić. Konned był łatwy, ale dyftong w Unniel i twarde „r” w Morrnie
brzmiały bardzo obco.
– Czy któryś z nich może nam pomóc? – zapytał.
– Nie bardzo widzę, jak – odparł Agor. – Morm jest całkiem bezużyteczny; zajmuje
się śledzeniem drzew genealogicznych.
-
Gdybyś chciał poznać dziecięcy przydomek twojej pra-pra-pra-babki albo wiedzieć,
kiedy urodził się kuzyn, to on może pomóc. Ale to wszystko. Jest ceniony, gdyż cała
arystokracja Semmy ma obsesję na punkcie rodów, ale wojna wykracza poza jego
zainteresowania.
– A Konned? – Sterren wciąż wolał unikać wymawiania imienia Unniel.
– Jeżeli regularnie składa mu się ofiary, obdarza człowieka nadprzyrodzonym
światłem w nocy, jaśniejszym niż świeca. Pozwala zachować zimą ciepło, więc możemy
się nie martwić, że zamarzniemy podczas oblężenia. Ale to wszystko. A zmarznięcie
w Semmie i tak jest mało prawdopodobne.
– A...
– Sądzę, że Unniel to nasza jedyna nadzieja. Wie wszystko, co można wiedzieć
o innych bogach. Czasami można ją skłonić, aby przekazywała wiadomości. Znalazłem
ciebie, gdyż przywołała dla mnie swojego brata, Aibema. Znam modlitwę do Aibema, ale
jakoś nigdy nie podziałała. Więc kiedy naprawdę go potrzebuję, czasami mogę z nim
porozmawiać poprzez Unniel. Aibem jest bogiem informacji; nigdy nie odkryłem
niczego, czego by nie wiedział. Jednak skłonienie go, aby zdradził mi to, czego szukam,
przypomina zwykle próbę złapania czarnego kota w lochu o północy. Unniel umie też
rozmawiać z umarłymi... czasami. Nie ze wszystkimi, tylko z niektórymi, ale nie mam
pojęcia, dlaczego.
– Informacja? Czy ta Unn... Unniel, czy Aibem mogliby powiedzieć, jak uniknąć
wojny? Teurg wzruszył ramionami.
– Nie wiem – przyznał. – Możliwe. – westchnął. – Szkoda, że nigdy nie mogłem
skłonić do odpowiedzi Piskor Szczodrej. Dostarcza żywności, wody i rady, co
w oblężeniu byłoby idealne, prawda?
– Z pewnością by pomogło – zgodził się Sterren.
Przez chwilę siedzieli w zamyśleniu.
Sterren rozważył, czego się właśnie dowiedział, i uznał, że woli nie polegać na
pomocy bogów. To oznaczało powrót do początkowego planu odnalezienia jakiegoś
potężnego maga i zakupienia cudu.
Jak się okazało, sam Agor nie nadawał się do tego.
– Czy są jacyś inni teurdzy w Semmie? – spytał.
– Nie – odparł Agor. – A szkoda, bo chętnie bym czasem porozmawiał z kimś
o teurgii.
– A inni magowie? Znasz kogoś?
– Och, oczywiście! Kiedy dostałem tę pracę, naturalnie sprawdziłem potencjalną
konkurencję. Okazało się, że nie muszę się martwić.
Słysząc to, Sterren stłumił jęk. Teurg mówił dalej.
– Jest oczywiście kilka wiejskich zielarek i paru miejscowych szamanów, którzy
bardziej wyglądają na oszustów. W całym królestwie żyje tylko dwóch magów: jeden tu,
w zamku, pomaga w kuchni, a drugi mieszka w wiosce na wschodzie. Ten w zamku był
chyba uczniem tego drugiego. – przerwał i zastanowił się. – Nie pamiętam dokładnie, ile
mamy tu czarodziejek: chyba cztery albo pięć. Żadna nie mieszka na zamku.
– A czarowników, demonologów albo czarnoksiężników lub... innych?
– Demonologia jest oczywiście nielegalna, zatem nie znalazłem żadnych
demonologów, choć może jakiś gdzieś się ukrywa. Bogowie zwykle nie widzą demonów.
Czarownictwo też jest nielegalne, pewnie dlatego, że północerze tak często z niego
korzystali. Wiem na pewno, że nie ma tu żadnych czarowników.
– A czarnoksiężnicy? – użył ethsharyjskiego słowa, ponieważ nie znał tego terminu
w semmacie.
Agor był wyraźnie zdziwiony.
– Co to jest czarnoksiężnik? – zapytał.
– Inny rodzaj maga – wyjaśnił Sterren. – Mamy ich w Ethsharze od jakichś
dwudziestu lat.
Agor wzruszył ramionami.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
Zgadzało się to z podejrzeniami Sterrena, że czarnoksięstwo nie działa w Semmie,
gdyż Moc z Aldagmoru jest zbyt odległa. Nie mówiąc już o jego przegranych w kości,
ale gdyby czarnoksięstwo było tu możliwe, na pewno znaleźliby się czarnoksiężnicy.
– Jeszcze ktoś? – zapytał.
– O nikim innym nie mówili mi bogowie. Uwierz mi, panie, pytałem.
Sterren kiwnął głową. A więc żadnych tajemniczych pustelników. Nie mógł się
powstrzymać od ostatniego pytania:
– Jesteś absolutnie pewien, że nikogo nie przeoczyłeś?
– Mogłem przeoczyć demonologa, może też któregoś z tych czarnoksiężników,
o których wspomniałeś, panie, ale to wszystko.
– Jak dobrzy są ci dwaj magowie? A czarodziejki?
– Lordzie Sterren, młodszy mag pracuje w kuchni, rozpala ogień i bawi kucharzy.
Jak sądzisz, panie, na ile jest dobry? A jak to mówią, mistrza można poznać po jego
uczniach.
Sterren nie do końca wierzył w to konkretne przysłowie, acz musiał przyznać, że
starszy mag pewnie nie jest wybitnym cudotwórcą.
– A co z czarodziejkami?
– Cóż, żadna z nich nie konkurowała ze mną na stanowisko królewskiego maga. Czy
to ci wystarczy, panie?
Musiał przyznać, że tak. Zapatrzony w lśniącą srebrną klamrę na kufrze, zastanawiał
się, o co może jeszcze zapytać.
– Lordzie Sterren – odezwał się Agor po dłuższej chwili. – Czy naprawdę chcesz
użyć magii w tej wojnie?
Sterren drgnął.
– Oczywiście, że tak – zawołał. – Jak jeszcze mogę wyjść z tego z życiem?
– W takim razie, panie, i tak nie mógłbyś korzystać z pomocy semmańskich magów.
Wszystkich ich wychowano w tradycji niekorzystania z magii w działaniach wojennych.
Czy nie bardziej sensowne byłoby sprowadzenie skądś magów?
– Przypuszczam, że tak. Ale skąd?
– Z Ethsharu, oczywiście.
– Oczywiście – powtórzył sarkastycznie Sterren – tyle że nie wolno mi tam wracać!
– Naprawdę? W takim razie możesz kogoś posłać, panie. Ale jesteś pewien, że ci nie
wolno?
Sterren otworzył usta, a potem znów je zamknął. Ze względu na sposób przybycia
tutaj zakładał, że nie pozwolą mu opuścić Semmy. Nikt jednak wprost tego nie
powiedział.
Z pewnością w Dzielnicy Magów w Ethsharze Korzennym mógłby znaleźć
wszystkich potrzebnych magów, co nie znaczy, że tak chętnie wyruszą w drogę, aby
wmieszać się w coś tak paskudnego i niemiłego jak wojna. Będzie potrzebna bardzo silna
zachęta. Oczywiście, złoto nada się znakomicie.
Sterren nie miał złota, ale królewski skarbiec Semmy zawierał całkiem sporo tego
metalu. Oficerowie zapewniali go, że jako wódz ma pełny dostęp do skarbca dla pokrycia
legalnych wydatków wojskowych. Nie potrzebował nawet zgody podskarbiego, gdyż
jako wódz przewyższał go rangą.
Jednakże potrzebował zgody króla na wszystkie niezwykłe wydatki.
Sterren zrozumiał, że nadeszła pora, by porozmawiać z królem.
ROZDZIAŁ 12
Jego Wysokość Phenvel III był wyraźnie znudzony, lecz Sterren kontynuował
przygotowaną mowę, próbując nie zacinać się na obcych słowach. Od Agora i Lara
nauczył się kilku dobranych zdań w semmacie, aby nie zepsuć efektu złą wymową.
– Wydaje się jasne – rzekł – że jeśli Semma wygrała tak wiele wojen, a jednak ani
zdradziecki Ophkar, ani perfidny Ksinallion nie uciekły się do magii, aby nas pokonać, to
ani Ophkar, ani Ksinallion nie mają do dyspozycji magów. Gdyby mieli, wykorzystaliby
ich raczej, niż pogodzili się z klęską! A zatem, nie będą w stanie walczyć z magią, której
my użyjemy. Jeden dobry mag mógłby odwrócić los tego konfliktu. Kompetentny
demonolog byłby nawet lepszy, gdyby ktoś potrafił się zmusić do pracy z tak ciemnymi
siłami...
– Żadnych demonów – przerwał król.
– Wasza Wysokość?
– Żadnych demonów, żadnych demonologów – rzucił Phenvel, podkreślając słowa
ruchami palca. – Ani czarowników. Jeśli w ogóle musimy użyć magii, użyjemy tej dobrej
i czystej.
– Och, musimy, Wasza Wysokość – odparł szybko Sterren.
– Przysięgam, że mój brak doświadczenia i nędzny stan, do jakiego doprowadził
armię biedny, zniedołężniały brat mojej babki, nie pozostawiają nam wyboru.
Było mu przykro, że obraża swojego krewnego, ale w końcu on już nie żył
i naprawdę pozostawił armię w okropnym stanie.
– Zgoda – rzekł król. – Ale żadnej demonologii i żadnego czarownictwa. Czy to
jasne?
– O tak, Wasza Wysokość! – Sterren uśmiechnął się z ulgą.
-
Do tej chwili wydawało mu się, że król go nie usłucha i od razu odrzuci cały pomysł.
– To może być zabawne, jeśli pojawi się tutaj prawdziwy magik – stwierdził
Phenvel. – Agor jest całkiem niezły z tymi światłami i głosami, ale chciałbym zobaczyć
coś nowego. Myślisz, że uda ci się znaleźć maga, który umie latać? Słyszałem, że
niektórzy to potrafią. Czy to prawda?
– O tak, Wasza Wysokość – zapewnił Sterren. – Sam to widziałem na wielkiej...
w Ethsharze.
To była prawda. Chciał powiedzieć, że widział, jak magowie latają na Arenie, ale nie
znał odpowiedniego słowa w semmacie. Widział też, jak lata jego czarnoksięski mistrz.
Nie był to szczególnie rzadki czy cenny talent.
– Dobrze. Znajdź magika, który umie latać.
Sterren skinął głową. Uznał, że lepiej się nie kłócić, choć nie dostrzegał w lewitacji
wielkich wartości militarnych.
– Tak, Wasza Wysokość. Mogę więc dostać list kredytowy z pokryciem w skarbcu,
by pokazać, że...
– Żadnych listów! – warknął Phenvel. – Myślisz, że jestem durniem i dam ci
swobodny dostęp do moich pieniędzy? Dostaniesz funt złota i parę klejnotów. Jak
rozumiem, magowie lubią klejnoty. Moim zdaniem powinno to wystarczyć.
Sterren poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Wolał jednak nie spierać się –
z obawy, że król zmieni zdanie i odrzuci cały projekt.
Jednak w Ethsharze funt złota wystarczy zaledwie na pojedyncze zaklęcie śmierci,
nie pozostawiające śladów. Nie mówiąc już o magii mającej wartość militarną. Potężni
magowie nie byli tak tani jak wiejskie wiedźmy i zielarki tutaj, na krawędzi świata.
Tyle tylko zostało z planów wykorzystania całego królewskiego skarbca, aby
wynająć oddział bojowych magików z Ethsharu. Będzie miał szczęście, jeśli za tę cenę
znajdzie jednego naprawdę dobrego. Bardziej prawdopodobne, że będzie się musiał
zadowolić paroma nieudanymi uczniami.
– Podoba mi się pomysł sprowadzenia tu kilku nowych magików – wymruczał
Phenvel. – Ale żadnych czarowników i żadnych demonologów, nawet pomniejszych.
Sterren znów kiwnął głową. Kroi powtarzał się, ale nie było w tym nic dziwnego.
Nikt jeszcze nie ośmielił się zwrócić mu na to uwagi, więc popełniał takie pomyłki dość
często.
Próbował ułożyć w głowie prośbę o zgodę na odejście, gdy Phenvel dodał jeszcze:
– Będziesz potrzebował straży w drodze, oczywiście. Myślę też, że lady Kalira
powinna ci towarzyszyć. Czy to ci odpowiada?
– Bardzo, Wasza Wysokość – skłamał Sterren.
Nie śmiał się przyznać nawet przed sobą, ale od samego początku miał pomysł
wykorzystania tej okazji, by zniknąć gdzieś na ulicach Ethsharu. Strażnicy sprawią, że
ucieczka będzie trudniejsza, ale może nie bardziej niż wynajęcie kompetentnego magika
za funt złota i parę nieznanej wartości kamyków.
Wydawało się, że wciąż czeka go zguba.
Przynajmniej odwiedzi przed śmiercią swoją ojczyznę. Walczył z nostalgią
przynajmniej od dwóch dni, czyli od momentu, gdy możliwość powrotu do Ethsharu
zaczęła się wydawać realna.
– Dobrze – rzekł król. – Możesz odejść. Życzę ci bezpiecznej podróży.
Sterren skłonił się i wycofał z sali tronowej. Na korytarzu wyprostował się, poprawił
krótką czarną tunikę, a potem stanął i przez dobre trzy minuty patrzył tępo na drzwi.
Co właściwie powinien teraz zrobić? Odwrócić się i odejść? Jak odebrać złoto
i klejnoty? Jak znaleźć lady Kalirę? Kto wybierze strażników, których powinien ze sobą
zabrać?
Podejrzewał, że królowie nie przejmowali się szczegółami. Sam musiał o to zadbać.
Dopóki nikt mu nie powie, że ma być inaczej, zakładał, że sam powinien zorganizować
ekspedycję.
Rozejrzał się. Oprócz niego w przedpokoju stali tylko dwaj strażnicy. Wiedział, że
nie warto ich prosić, by opuścili stanowiska.
Sterren nie miał własnej służby, a czuł się nieswojo, ilekroć miał rozkazywać
służącym na zamku. Zdawało się, że zawsze mają dość pracy, nawet bez wykonywania
jego poleceń. Był jednak wodzem, dowódcą semmańskiej armii, a jego żołnierze nigdy
jakoś nic nie robili, chyba że sam ich pilnował. Ruszył więc w stronę koszar.
Jak zwykle pół tuzina żołnierzy grało w kącie w kości. Poza tym koszary były puste.
– Hej, wy tam! – krzyknął.
Dwóch obejrzało się bez specjalnego zainteresowania.
– Rozliczajcie się. Koniec gry. Natychmiast.
Dwaj spojrzeli po sobie, a dwóch następnych podniosło głowy.
– Natychmiast! – wrzasnął Sterren.
Niechętnie przerwali grę i cała szóstka trochę krzywo stanęła przed nim na baczność.
– Dobrze. Ty, Kather, poszukasz lady Kaliry i powiesz jej, że muszę z nią jak
najszybciej porozmawiać. Może wybrać czas i miejsce, ale przekaż, że to bardzo pilne.
Potem wróć tu natychmiast i powtórz, co powiedziała.
Kather stał w milczeniu i myślał nad poleceniem.
– Ruszaj!
Zaskoczony, Kather skinął głową.
– Tak, panie – wymamrotał i odszedł.
– Ty, Terrin – zwrócił się do następnego – znajdziesz podskarbiego i powiesz, że na
wyraźny rozkaz króla mam pobrać ze skarbca funt złota i tuzin najlepszych klejnotów.
Nie później niż dziś do kolacji. Umówisz się, gdzie i kiedy mogę je odebrać. Jeżeli chce
najpierw sprawdzić ten wydatek u króla, nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem,
że zrobi to szybko. Jeśli będzie wątpił w twoje słowa, sprowadź go tutaj, porozmawiam
z nim osobiście.
Terrin nauczył się czegoś na przykładzie Kathera, więc skłonił się szybko.
– Jak sobie życzysz, panie – powiedział i odbiegł.
Sterren przyjrzał się pozostałej czwórce. Znał ich trochę i nie miał o nich najlepszego
mniemania.
– Gror – rzekł do najlepszego z nich. – Potrzebuję grupy na wyprawę do Ethsharu.
Wyprawa pokojowa po pomoc w nadchodzącej wojnie. Kogo byś zaproponował?
– Eee... – Gror zamrugał. – Panie, ja... nie wiem.
– Mógłbyś wybrać ochotników, panie – zaproponował inny żołnierz, Azdaram.
– Mógłbym – zgodził się Sterren.
-
Rozważył tę myśl.
Niemal natychmiast dostrzegł oczywiste wady tego rozwiązania i już gotów był je
odrzucić.
Powstrzymał się jednak.
Problem z ochotnikami polegał na tym, że na wyprawę ruszą tylko ludzie szukający
jakiejś odmiany w nudnym życiu semmańskiego żołnierza. Całkiem możliwe, że
niektórzy z nich uciekną przy pierwszej okazji...
W tym miejscu zatrzymał ciąg myśli i cofnął się trochę.
Mogą uciec. Straż, która miała powstrzymać go od ucieczki, sama może jej
spróbować.
Być może nie będzie to dobre dla Semmy, lecz, dla niego będzie darem bogów. Jeśli
eskorta zniknie, łatwo może się zgubić na ulicach miasta, pozostawiając Semmę, by sama
o siebie zadbała.
Prawdopodobnie bez niego poradzi sobie nie gorzej niż z nim. Nie był przecież
wielkim wodzem.
Próbował przewidzieć, co się stanie, jeśli strażnicy rzeczywiście uciekną i on także
się wymknie.
Co zrobi lady Kalira? A co inni, tu w Semmie? Król, królowa, księżniczki,
oficerowie i ludzie, a nawet teurg Agor?
No cóż, oficerowie i ludzie pewnie wyjdą w pole, będą walczyć i przegrają.
Niektórzy zginą, reszta się podda. Semma zostanie podzielona między Ophkar
i Ksinallion, a królewska rodzina ruszy na wygnanie. Agor niemal na pewno bez
większych kłopotów znajdzie nowego pracodawcę.
To przecież nie takie straszne. W końcu kilku żołnierzy i tak zginie, niezależnie od
sytuacji. Tym więc postanowił się nie martwić. Co do wypędzenia królewskiej rodziny,
trudno było sobie wyobrazić króla Phenvela na wygnaniu; z drugiej strony trudno było go
sobie wyobrazić przy jakiejkolwiek czynności. Wydawał się urodzonym
niekompetentnym monarchą – mógł przeżyć tylko dlatego, że inni ludzie nie mieli
wyboru i musieli się godzić z jego władzą.
Księżniczka Shirrin uzna wygnanie za przeżycie niezwykle ekscytujące
i romantyczne, Sterren był tego pewien. Księżniczka Lura uzna, że to niezła zabawa.
Księżniczka Nissitha będzie zawstydzona, a królowa Ashassa przyjmie wszystko
spokojnie.
Młodych książąt nie znał tak dobrze, by cokolwiek przewidywać, podejrzewał
jednak, że raczej ucieszy ich zmiana scenerii.
Co do podziału Semmy, to czy – oprócz wygnanych arystokratów – ktokolwiek się
tym przejmie? W ciągu kilku tygodni w Semmie nie zauważył, by chłopi choć trochę się
interesowali, któremu królowi płacą podatki.
Jednak ucieczka może stworzyć pewne praktyczne problemy. Lady Kalira będzie
wtedy w Ethsharze, więc spróbuje go wyśledzić. W końcu może jej się to udać, choć na
pewno nie przed przegraną wojną.
A jeśli go znajdzie?
No cóż, oczywiście arystokracja Semmy nie będzie zadowolona ze Sterrena,
Dziewiątego Generała. Zgodnie z ich prawem, bez wątpienia będzie winien zdrady.
Najprawdopodobniej pierwszy semmański szlachcic, którego spotka, będzie próbował
natychmiast go zabić.
Na dłuższą metę nie była to zachęcająca perspektywa. Ale przecież nie musi
zostawać w Ethsharze Korzennym. Może wyjechać do Ethsharu na Piaskach albo
Ethsharu ze Skał, albo nawet na północ, do Baronii Sardironu. Arystokracja Semmy nie
znajdzie go tam; świat jest bardzo duży.
Małe Królestwa byłyby zbyt niebezpieczne. Semmańska arystokracja, dwie czy trzy
setki, rozbiegnie się pewnie po całej okolicy, wykorzystując rozmaitych krewnych czy
przyjaciół.
Będzie też musiał przyjąć nowe nazwisko.
Przypomniał sobie, że Semmańczycy znają jego prawdziwe imię, a to znaczy, że
zawsze będą w stanie go odnaleźć, jeśli będzie ich stać na dobrego maga lub nawet
bardzo dobrą czarodziejkę. O ile wiedział, czarnoksiężnicy nie korzystali z prawdziwych
imion, podobnie jak czarownicy.
Teurgowie, owszem, czasami, a teurgia nie była w Semmie nieznana. Tak przecież
znaleźli go za pierwszym razem.
Co gorsza, czy demonolodzy nie korzystają z prawdziwych imion?
Jeśli Semmańczycy postanowią wyśledzić go i zabić, a będą mieli dość rozsądku, aby
wynająć magów, z pewnością im się to uda.
Ucieczka wydała się teraz o wiele mniej zachęcająca niż przed chwilą. Musiał jednak
pamiętać, że Semmańczycy nie są przyzwyczajeni do magii. Jeśli zdoła zatrzymać złoto
i klejnoty, może uda mu się kupić jakąś przyzwoitą magiczną osłonę.
Czy można zmienić prawdziwe imię?
Szczerze mówiąc wątpił w to, chociaż nie miał pewności.
Uświadomił sobie nagle, że stoi z głupią miną przed czterema żołnierzami. Przerwał
więc te rozważania.
– No dobrze. Czy ktoś chce na ochotnika popłynąć do Ethsharu?
Cała czwórka popatrzyła na siebie, a potem powiedzieli po kolei: – Nie.
– Nie, panie.
– Raczej nie.
– Niechętnie. Nie popłynąć. Nie ufam łodziom.
Sterren nie był zaskoczony.
– Rozumiem. W takim razie cała czwórka rozejść się. Macie znaleźć wszystkich
żołnierzy i poszukać ochotników. Spotkamy się tutaj, z ochotnikami. Jeżeli nie
znajdziecie ich dosyć, wtedy zabiorę was. Zrozumiano?
– Tak, panie – odpowiedzieli nierównym chórem.
Po kolei odchodzili z tą niechcianą misją. Jeden z nich, Arra, syn Varrinsa, pamiętał,
żeby się pokłonić, gdy odwrócił się w stronę schodów.
Sterren patrzył, jak odchodzą, i udawał, że nie słyszy, jak mamrocą między sobą, gdy
tylko zniknęli za drzwiami.
Potem usiadł na pryczy i zaczął myśleć, planować, rozważać możliwości.
Czy uda mu się wymknąć na ulicach Ethsharu? Czy naprawdę tego chce? Która
śmierć jest pewniejsza: dowodzić tak marną armią w bitwie czy też ukrywać się jako
zdrajca?
Było to trudne pytanie, a musiał je starannie rozważyć, gdyż nie miał zamiaru
umierać.
Zresztą będzie miał dość czasu, aby się zastanowić. Czekała go długa droga do
Akalli, potem rejs przez Zatokę Wschodnią. Zdąży więc jeszcze wszystko zaplanować.
Oczywiście wiedział, że szansa ucieczki może się nie pojawić. Żołnierze wcale nie
muszą zdezerterować,?. on może być przez cały czas pilnowany. Wiedział również, że
będzie myślał o ucieczce przez całą drogę do Ethsharu.
ROZDZIAŁ 13
Gdy dachy Ethsharu powoli się zbliżały, Sterren wychylił się za reling i wpatrywał
w nie zachłannie. Nie tylko widział miasto, ale je wyczuwał: zapach dymu i przypraw
z dyskretnym w tle zapachem ścieków – cudownie znajoma woń, której nie wdychał już
zbyt długo. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że miasto faktycznie ma wyraźny
zapach. Nigdy go nie opuszczał, póki nie zaciągnęli go do Semmy, więc ten zapach był tu
zawsze, niezauważalny.
Teraz jednak wiedział, że za nim tęsknił, że ten zapach oznaczał dom. Słony aromat
oceanu czy gorąca woń gnijącej trawy w Semmie nie mogły go zastąpić.
Po jego lewej stronie Dogal Wielki – czyli Dogal d’Gra – kichnął. Po prawej Alder
Bardzo Wielki – Alder d’Yoon – powiedział:
– Niech bogowie zachowają cię w zdrowiu.
Dogal prychnął coś w odpowiedzi, wytarł nos grzbietem dłoni i splunął do morza.
Alder wyraźnie zrozumiał reakcję Dogala jako negatywną.
– Cóż, przynajmniej wreszcie dotarliśmy. Już niedługo zejdziemy z tej przeklętej
łodzi.
– Tyle, że musimy popłynąć z powrotem – mruknął Dogal.
– Ale z powrotem wiatr powinien nam sprzyjać, nie przeszkadzać.
Sterren nie wtrącał się do rozmowy, jednak sądził, że Alder ma rację. Wiatr wyraźnie
działał przeciwko nim. Zrozumiał teraz, dlaczego lady Kalira przy poprzedniej podróży
do Ethsharu kupiła sztorm od magów pogody w Diamentowej Akalli, i dlaczego na ten
rejs także chciała wydać dwie trzecie skromnego skarbu. Oczywiście działo się to
później, kiedy zużyła już większość własnych rezerw na wynajęcie statku, który
popłynąłby wtedy i tam, gdzie chciała, a nie takiego, który potraktowałby grupę
Semmańczyków jak zwykłych pasażerów.
Sterren absolutnie zakazał marnowania funduszy na sztorm. Ta odrobina złota, którą
dostał, i tak nie wystarczy – był tego pewien. Nie słuchał argumentów lady Kaliry. Łatwo
było przestać myśleć w semmacie, a wtedy jej słowa zdawały się pozbawionym
znaczenia szumem. Podjął już decyzję.
Rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy, że o tej porze roku wiatry wieją zwykle
z północnego zachodu i że wynajęty statek straci miesiąc i dzień, by przehalsować przez
Zatokę Wschodnią do Ethsharu Korzennego. Aby w ogóle posuwać się na północny
zachód pod zimny jesienny wiatr, musieli zygzakować od jednego brzegu do drugiego.
Jedyny zysk, jaki odniósł z tej zwłoki, polegał na tym, że miał dość czasu, aby
ćwiczyć semmat.
Miał już serdecznie dość ciasnych kabin na statku, ciągłego kołysania i huśtania.
Stopy niemal go świerzbiały na samą myśl o spacerze po suchym lądzie.
Oczekiwanie utrudniał fakt, że rzeczony ląd był jego ojczyzną i że pojawić się może
szansa wyrwania się na wolność.
Oczywiście może też nie mieć takiej okazji. Lady Kalira, kiedy ją zawiadomiono
o ekspedycji, uparła się, by zabrać dwóch żołnierzy, którym najbardziej ufała: Aldera
i Dogala. Zyskała przy tym królewskie wsparcie. Sterren nie miał wyboru, musiał
ustąpić.
Uważał, że Alder i Dogal przynajmniej lubili go trochę, lecz był pewien, że nie
pozwolą mu uciec i porzucić Semmy na pastwę losu.
Był to dość pechowy zbieg okoliczności, ponieważ pozostałe cztery osoby w grupie
same mogły uciec. Byli prawdziwymi ochotnikami – nazywali się Kendrik, Alar, Zander
i Bern – i żaden z nich nie zrobił dobrego wrażenia na Sterrenie.
Ludzi typu Kendrika znał jeszcze z czasów hazardu. Człowiek ten był najwyraźniej
przekonany, że jest sprytniejszy od wszystkich pozostałych, że potrzebuje tylko okazji,
by zyskać bogactwo, sławę i władzę. Semma z pewnością takich okazji mu nie
dostarczała – Sterren musiał to przyznać. Podejrzewał jednak, że Kendrik nie znajdzie ich
także w Ethsharze, gdyż nie był nawet w przybliżeniu tak inteligentny, jak mu się
wydawało.
Tacy ludzie jak Kendrik najbardziej szczodrze wspomagali fundusze Sterrena, zanim
nagle opuścił tawerny Ethsharu. Jednak nie potrafili przegrywać i często oskarżali go
o oszustwa. Sterren nie lubił Kendrika ani trochę bardziej niż swoich dawnych
przeciwników.
Alar za to zgłosił się do wojska chyba dlatego, że ktoś go o to poprosił. Był zgodnym
człowiekiem, ale niezbyt inteligentnym i łatwo ulegał wpływom. Sterren podejrzewał, że
może zdezerterować z jednym lub kilkoma innymi, ponieważ nie dostrzeże żadnego
powodu, by tego nie robić – póki nie będzie za późno.
Gdyby nie obecność Aldera i Dogala, być może Sterren sam zasugerowałby Alarowi
ucieczkę. Kiedy już zejdą na brzeg, może uda się wygłosić kilka komentarzy w zasięgu
jego słuchu. Na razie jednak trzymał go pod ręką. Właściwie nie lubił tego biednego
głupca, ale tacy ludzie mogą się przydać; można ich namówić do wykonania wszystkich
nieprzyjemnych zadań, jakie nieuchronnie się pojawią.
Zander wstąpił do armii, żeby wyrwać się z nudnego chłopskiego życia. Zgłosił się
do tej wyprawy, aby uciec przed nudnym życiem żołnierza na Zamku Semma. Ethshar,
mimo wszystkich swych wad, z pewnością nie wydawał mu się nudny, łatwo mógł więc
postanowić, że nie wróci do swej starej, nudnej ojczyzny.
Sterren uważał Zandera za wyjątkowo nudnego.
Bern był tajemnicą. Od chwili, gdy zgłosił się na ochotnika, prawie się nie odzywał –
poza niezbędnym minimum, dyktowanym przez grzeczność. Sterren nie miał pojęcia,
czego się po nim spodziewać: dezercji, lojalności, szaleństwa? Wszystko było możliwe.
Alder i Dogal oczywiście nie byli ochotnikami. Alder mógłby się zgłosić, gdyby
zostawiono mu wybór, lecz Dogal najwyraźniej już od poprzedniej wyprawy miał dosyć
podróży i z pewnością wolałby zostać w domu, gdzie doszedł do przyjaznego
porozumienia z jedną z bardziej atrakcyjnych pomocnic kucharza i gdzie nie musiał się
przejmować chorobą morską, obcymi językami ani obyczajami.
Alder trochę bardziej lubił przygody i chyba szczerze, choć z nieznanych powodów,
lubił Sterrena. Sterren podejrzewał, że było to uczucie podobne do tego, jakie żywi się
wobec zagubionego szczeniaka, którego człowiek zabrał do domu. W końcu to Alder
znalazł Sterrena, nauczył semmatu i wdrażał do zawodu wodza.
Lady Kalira nigdy w życiu nie zgłosiłaby się na ochotnika. Podczas poprzedniej
wyprawy odkryła – ku swemu zaskoczeniu – że nienawidzi podróży i nienawidzi
Ethsharu. Żadna z tych rzeczy nie pasowała do jej romantycznych wyobrażeń.
W opowieściach nigdy nie wspominano o chorobie morskiej, wulgarnych marynarzach,
cuchnących tłumach i innych niewygodach, które czekają podróżnych. Co więcej, sam
pomysł używania magii w wojnie uważała za obrzydliwy. Miała jednak silne poczucie
obowiązku, które tłumaczyło jej skłonność do współpracy. Król ją wysłał, więc robiła to,
co polecił jej suweren.
Z pewnością słyszała krzyk z bocianiego gniazda, kiedy Ethshar pojawił się na
horyzoncie, jednak nie zwróciła na to uwagi i została w kabinie pod pokładem.
W pewnym sensie Sterren ją rozumiał. Lecz widok miasta i zapach, jaki poczuł
w nozdrzach, wywołały u niego łzy w oczach i wrażenie, że serce wyrwie mu się z piersi.
Przełknął ślinę i – aby zająć czymś myśli – krzyknął do marynarza na dziobie:
– Hej, tam! Gdzie będziemy cumować?
Marynarz spojrzał na niego i pokręcił głową. Sterren uświadomił sobie, że mówi
w semmacie, ponieważ Alder i Dogal mówili w tym języku.
– Gdzie będziemy cumować? – powtórzył po ethsharyjsku.
– Przy Nabrzeżach Herbacianych – zawołał żeglarz – obok Nowego Kanału!
Sterren nie był pewien, gdzie są Nabrzeża Herbaciane, lecz znał Nowy Kanał, który
mimo nazwy miał już około czterystu lat. Był nowy tylko w porównaniu z Wielkim
Kanałem, też zresztą niespecjalnie wielkim, jednak istniejącym od stuleci, zanim jeszcze
wykopano Nowy.
Nowy Kanał oddzielał Dzielnicę Korzenną od Dzielnicy Portowej, zwanej też
Dokami, na północno-zachodnim krańcu miasta. Dzielnica Magów leżała w pobliżu
południowo-wschodniego końca. Zatem grupę Sterrena czekał długi spacer.
To zresztą żaden kłopot – tym bardziej może nadarzyć się okazja, aby uciec przed
eskortą. Gdyby na ulicy Areny było dużo łudzi, łatwo mogą przypadkiem się rozdzielić.
Arena leżała po drodze, a ulica Areny była najlepszą trasą do Dzielnicy Magów zarówno
z Dzielnicy Korzennej, jak i z Doków.
Przy założeniu, że chce się wymknąć. Po całym miesiącu walki z myślami wciąż nie
był tego pewien.
Wydawałoby się, że to łatwy wybór – życie jako uciekinier we własnej ojczyźnie lub
niemal pewna śmierć w paskudnym małym królestwie na środku pustyni. Ile razy jednak
uznał, że już się zdecydował na ucieczkę, zaczynał wszystko rozważać na nowo. Myślał,
co się stanie z ludźmi, których poznał w Semmie. Czy Lura będzie gdzieś głodować? Czy
Nissitha i Shirrin zostaną zgwałcone przez zwycięskich wrogów? Czy Alder, Dogal i inni
żołnierze, z którymi grał w kości, zginą w daremnej obronie?
Nie powinno go to obchodzić. Nie chciał przecież zostawać ich wodzem.
A jednak był wodzem, czy mu się to podobało, czy nie. Porzucenie Semmy na łaskę
losu wydawało się niewłaściwe.
Oczywiście – nieporzucenie Semmy może doprowadzić go do śmierci, co wydawało
się jeszcze gorsze.
A może, pomyślał w natchnieniu, zdoła wynająć magików, a potem zniknie
w labiryncie ulic miasta. Semma mogłaby wtedy wygrać tę swoją głupią wojnę, a on
byłby wolny i w domu. Owszem, zgodnie z prawem Semmy byłby też winien zdrady,
lecz z pewnością nikt nie zadałby sobie trudu, aby w tych okolicznościach go szukać.
Jeśli wygra dla nich, semmańska arystokracja nie będzie miała specjalnych powodów, by
żywić do niego urazę, czy będzie wtedy w kraju, czy nie.
A jeśli jego magicy nie wygrają – a biorąc pod uwagę wartość nabywczą dostępnych
funduszy, było to całkiem możliwe – przynajmniej będzie się starał, więc na pewno nie
wyjdzie na tym gorzej, niż gdyby zdezerterował, zanim kogoś zwerbuje.
Spróbuje, a jeśli semmańskie księżniczki i tak zostaną zgwałcone albo zamordowane,
a semmańska armia wyrżnięta, pozostanie mu świadomość, że starał się, jak mógł.
Ta wersja mu się spodobała. Dopełni swej obietnicy, wynajmie najlepszych magów,
jakich zdoła, a jeśli potem zdarzy się okazja, ucieknie w drodze na statek.
To nie powinno być zbyt trudne, uznał. Uśmiechnął się i zamrugał, by strącić z rzęs
łzy nostalgii.
Wynajmie magów. Ale jak zabrać się do szukania magów dla takiego
przedsięwzięcia?
Uśmiech znikł jak zdmuchnięty, gdy Sterren uświadomił sobie, że nie ma żadnego
pomysłu.
Dokładnie wiedział, co robić, aby kupić zaklęcie miłosne albo klątwę, wyleczyć
kurzajki czy przewidzieć przyszłość. Zabrałby pieniądze do Dzielnicy Magów i znalazł
odpowiedniego magika, po prostu czytając szyldy.
Jednak żaden z szyldów nie ogłaszał nigdy „Wygrywanie wojen”. Skąd ma wiedzieć,
do jakich magików się zwrócić? Metoda prób i błędów nie będzie skuteczna, gdyż
w Dzielnicy było magików na setki, a pytanie wszystkich po kolei zajmie całe lata.
Zresztą większości z nich i tak nie zainteresuje taka propozycja.
Werbownicy wszelkich odmian pracowali zawsze na miejskich rynkach, zwłaszcza
na Rynku Portowym lub przy Zachodniej Bramie. Wykrzykiwali przechodniom swoje
propozycje, a każdy, kto marzył o karierze poszukiwacza przygód czy o innym,
wyjątkowo ryzykownym i brudnym zajęciu, mógł iść na rynek i wybrać z kilku
możliwości.
Jednak w Dzielnicy Magów nie było żadnego rynku. Był tylko Plac Areny, lecz tam
Sterren nie widywał werbowników. Najbliższym prawdziwym rynkiem byłby ten przy
Południowej Bramie, ale Sterren nigdy tam nie trafił. Gry hazardowe wokół Południowej
Bramy były dobrze zorganizowane; niezależnych graczy, takich jak on, witano
niechętnie.
A może Południowy Rynek przy zbiorniku będzie bliższy Dzielnicy Magów niż
Południowa Brama? Przechodził kiedyś tamtędy. Nie pamiętał czy widział werbowników
ale nie miał też pewności, że ich nie było.
Był jeszcze rynek przy Wschodniej Bramie, przy Konopnym Polu, Nowy Rynek,
Nowa Brama. Grał w kości w oberżach i tawernach w pobliżu, zanim wrócił na znajome
tereny wokół Zachodniej Bramy i obu kupieckich dzielnic. Tamte rynki też na ogół nie
miały werbowników, i nie leżały zbyt blisko Dzielnicy Magów, ale czy należy je
zupełnie pominąć?
Po raz pierwszy w życiu Sterren zaczął myśleć, że wielkość miasta może być
poważną wadą.
Zamrugał, pokręcił głową i zastanowił się jeszcze raz.
Żaden z tych rynków nie wydawał się odpowiedni, lecz Portowy będzie najlepszy,
jeśli zdecyduje się na takie rozwiązanie. Było to tradycyjne miejsce, gdzie rekrutowano
ludzi zainteresowanych morskimi podróżami. Leżał też najbliżej Nabrzeży Herbacianych,
gdziekolwiek one się znajdują. To oznacza krótszy marsz po ulicach. Ponadto Rynek
Portowy był zawsze zatłoczony i leżał blisko jego ulubionych kiedyś miejsc, jak
i rozmaitych kryjówek.
Nie znał wszystkich tak dobrze, jakby chciał – zwykle unikał Doków, aby nie
spotkać się z pijanymi żeglarzami, którzy są skłonni do przemocy, ani z oficerami, którzy
nie cofną się przed porwaniem, by uzupełnić załogę. Uznał jednak, że na pewno coś tam
znajdzie.
Czy w okolicy Rynku Portowego spotka jakiegoś maga?
Plac Areny był z pewnością bliższy Dzielnicy Magów; pamiętał też tablicę, na której
mógłby umieścić wiadomość. To druga możliwość, której nie należy lekceważyć.
Zresztą wypytywanie ludzi w Dzielnicy Magów lub wędrówka ulicami i wzywanie
ochotników też może przynieść jakieś efekty. Może dowie się o jakimś ambitnym uczniu,
bliskim ukończenia terminu, lub nawet o czeladnikach. Magicy z pewnością plotkują
między sobą i będą wiedzieć, kto szuka pracy tak desperacko, by zainteresować się
niezwykłą przygodą.
Co więcej, nie ma powodów, aby nie spróbować wszystkich trzech sposobów.
Uśmiechnął się znowu. To był z pewnością rozsądny pomysł i w dodatku wymagał
długiego, solidnego pobytu w Ethsharze i wizyt w dwóch najbardziej zatłoczonych
miejscach miasta – na Rynku Portowym i Placu Areny. Dzielnica Magów jest mniej
zatłoczona, ale pełna zakątków i zakamarków, gdzie łatwo można zniknąć z widoku
towarzyszy.
A to wydawało się bardzo obiecujące.
Kiedy rosło przed nim boleśnie znajome miasto, decyzja, by pozostać aż do
wynajęcia magików, z każdą chwilą stawała się mniej stanowcza. W końcu uznał, że
wykorzysta każdą okazję ucieczki, jaka się pojawi, ponieważ każda może być już
ostatnią.
Jeśli się jednak nie pojawi, jakoś to przeżyje.
Był w końcu graczem – przyzwyczaił się do przyjmowania tego, co zsyłali mu
bogowie szczęścia, i wykorzystywania tego jak najlepiej. Jeśli szczęście pozwoli mu się
wymknąć, zrobi to. Jeśli nie będzie miał takiej szansy, spróbuje wynająć magików
i odegrać swoją rolę wodza.
Przed sobą widział już port i ujście Nowego Kanału. Kilkaset stóp na lewo
wystawały pod kątem trzy pomosty. Statek kierował się prosto ku nim, więc Sterren
domyślił się, że to są właśnie Nabrzeża Herbaciane.
Znaleźli się po stronie Dzielnicy Korzennej, ale chyba bez trudu przedostaną się stąd
do Portowej. Dzielnica Korzenna nie miała rynku – kupcy korzenni handlowali
bezpośrednio w porcie, więc Rynek Portowy będzie pierwszym przystankiem
w poszukiwaniu magików.
Ta wyprawa, pomyślał, może się okazać całkiem przyjemna.
ROZDZIAŁ 14
Sterren zatrzymał się i wyciągnął rękę. – To jest Nowy Kanał – powiedział głośno,
by usłyszano go mimo wiatru. – A Rynek Portowy leży po drugiej stronie. Tam
zaczniemy szukać.
Lady Kalira przyjrzała się rzędowi sklepów na drugim brzegu i prychnęła.
– Nie wiedzę tam żadnego rynku – stwierdziła odrobinę nadąsana.
– Nie leży nad kanałem, tylko kilka ulic w głąb – szczerze mówiąc, Sterren nie był
pewien, jak daleko jest rynek. W ogóle nie znał zbyt dobrze tej części miasta i nigdy
dotąd nie próbował się dostać z Dzielnicy Korzennej do Portowej. – Czy nadal uważasz,
że powinniśmy natychmiast przystąpić do pracy, zamiast najpierw poszukać czegoś do
jedzenia i noclegu?
– Możemy spać na statku – odparła zirytowana. – Jeść także, jeśli będzie trzeba.
A teraz: gdzie jest ten rynek?
– A jak się tam przedostaniemy? – zapytał Alder. – Jest jakiś most?
Sterren musiał się zastanowić.
– Jest na Głównym Kanale, który odchodzi od tego, czy może na Nowym Kanale, tuż
przed rozgałęzieniem. Nie jestem pewien.
– Łodzie – zauważył Kendrik – muszą być jakieś łodzie pływające na drugą stronę.
– Oczywiście, że tak – przyznał Sterren, chociaż nie wiedział, dopóki nie zobaczył
tego, co Kendrik: małej płaskodennej łódki, która nie mogłaby opuścić spokojnych wód
kanału. W łódce, przywiązanej do kei po przeciwnej stronie kanału, drzemał jakiś
człowiek, a gnijące skórki owoców obijały się łagodnie o jej burtę. Sterren rozejrzał się
i dostrzegł podobną keję po swojej stronie; wystawała na czterdzieści stóp w głąb wody
i po jednej stronie miała miejsce, gdzie taką łódkę można by zacumować.
– To jest prom – stwierdził i poprowadził ich do portu.
Miał nadzieję, że to rzeczywiście prom. Jeśli nie, wyjdzie na głupca.
– Nie rozumiem, po co to robimy – mruczał Zander, podążając za swoim wodzem
w dół wyłożonego kamieniami zbocza.
– Bo Rynek Portowy to miejsce, gdzie werbują ludzi na dalekie wyprawy. Mówiłem
wam przecież – odparł Sterren, wstępując na deski kei.
Zander nie dał się tak łatwo uciszyć.
– Zawsze jest tak zimno? – spytał, otulając się mocniej tuniką.
– Nie – odparli jednocześnie Sterren i lady Kalira.
Sterren nie był szczególnie zadowolony z zimna, wiatru i narzekań Zandera.
Zniechęcały do ucieczki. Ogromna powierzchnia miasta także. Sterren, wychowany tutaj
i przyzwyczajony, nie zdawał sobie sprawy, jak przerażające musi się wydawać to miasto
cudzoziemcowi, który przybył właśnie z wiejskiej, otwartej Semmy i nagle został
otoczony nieskończonym z pozoru labiryntem murów i ulic.
Nawet bogaty aromat miasta, który tak go ucieszył, Semmańczykom musiał wydać
się obcy i przykry.
Szybko stracił nadzieję, że cała czwórka jego ochotników zdezerteruje, ale nawet
jeśli jeden to zrobi, będzie mógł posłać resztę na poszukiwanie, podczas gdy on i lady
Kalira poprowadzą dalej misję werbunkową. A to może dać okazję do ucieczki.
Doszedł do końca kei, zatrzymał się i zamachał ręką.
– Hej! – krzyknął ile sił w płucach, by usłyszano go na drugim brzegu. – Tutaj!
Mężczyzna w płaskodennej łodzi poderwał się, wyrwany z drzemki. Zobaczył grupę
na wschodnim brzegu. Usiadł, a potem wstał i sięgnął po wiosło z długim drzewcem.
Sterren wyczuwał, że lady Kalira niecierpliwi się, gdy tak stali i patrzyli, jak
przewoźnik swobodnie używa drzewca, by odepchnąć się od kei, a potem wiosłuje
powoli przez kanał. Walczył przy tym z wiatrem, który usiłował zepchnąć jego
niezgrabną łódź na morze. W ocenie Sterrena, odstęp między dwoma kejami sięgał
dwudziestu sążni. Pokonanie go zabrało łodzi długie minuty. Zbliżając się, przewoźnik
przestał wiosłować, sięgnął w dół i podniósł zwój liny. Rzucił jeden koniec na brzeg.
Alder, z godną podziwu szybkością, pochwycił ją i zaczął przyciągać łódź. Drugi koniec
liny był przywiązany do dziobu, który po chwili uderzył w odrapany koniec kei.
– Banda barbarzyńców – mruknął po ethsharyjsku przewoźnik. – Nie wezmę was
wszystkich naraz! – zawołał głośno.
Semmańscy żołnierze nie znali ethsharyjskiego i wszyscy ruszyli w stronę łodzi.
– Czekajcie! – krzyknął Sterren. – Nie wszyscy naraz. Bobo... – Nie znał
w semmacie odpowiednika słów „utoniemy”, „zaleje nas” czy „dnem do góry”.
Nie potrzebował go zresztą. Żołnierze zrozumieli, o co chodzi, i przestali się tłoczyć.
– Tak, to banda barbarzyńców – zwrócił się Sterren do przewoźnika w ojczystym
języku. – Ale muszę się nimi zająć. Ilu możesz zabrać?
– A ilu was jest? – zapytał przewoźnik, mierząc wzrokiem niewielką grupę.
Sterren przeliczył szybko, by się upewnić, że o nikim nie zapomniał.
– Ośmiu.
Przewoźnik zastanowił się.
– Bez trudu mogę zabrać czwórkę. Czyli przewiozę was na dwa razy. Dam wam
zniżkę, sześć miedziaków za wszystkich.
Sterren nie był pewien, czy to rzeczywiście zniżka, ale nie zwracał na to uwagi. Oto
zesłana przez bogów szansa, by rozdzielić grupę. Zwrócił się do lady Kaliry:
– Mówi, że może zabrać czterech naraz – wyjaśnił. – Popłynę pierwszy z Zanderem,
Alarem i Bernem, a potem on wróci i zabierze resztę.
– O nie! – odparła. – Nie, zostanę z tobą. Ty, ja, Alder i Dogal płyniemy pierwsi,
a potem pozostali.
-
– Pani, czy mam ci przypomnieć, że ja tu dowodzę, a nie ty? To moje miasto, a ja
jestem twoim wodzem...
– To rzeczywiście twoje miasto – przerwała mu lady Kalira – i właśnie dlatego
zostanę z tobą.
Sterren otworzył usta, aby zaprotestować, lecz dostrzegł wyraz twarzy Aldera.
Trudno byłoby go opisać – miał w sobie coś z irytacji, rezygnacji i zwątpienia.
Sterren zrozumiał jednak od razu, że Alder nie ufa mu ani trochę bardziej niż lady Kalira.
Zamknął usta.
– No dobrze – zgodził się po chwili. – Popłyniemy pierwsi, a potem ta czwórka. –
Przecisnął się przez żołnierzy i wsiadł do łodzi. – Pozwól, pani – odwrócił się i podał jej
rękę.
Lady Kalira przyjęła pomoc i zeszła do łodzi, zajmując miejsce na dziobowej
ławeczce.
Po niej wsiadł Dogal i Alder z cumą, a Sterren, według wskazówek przewoźnika,
usadził ich pośrodku. On zajął miejsce na dziobie, obok lady Kaliry.
– Wiosła są po obu stronach – rzucił przewoźnik ze swego miejsca na rufie.
Sterren przetłumaczył, a Dogal i Alder sięgnęli po uchwyty. Przewoźnik swym
długim wiosłem odepchnął ich od kei.
Dopiero po chwili semmańscy żołnierze złapali rytm, ale i tak podróż na zachodni
brzeg była szybsza niż samotna trasa łodzi na wschód.
Po drugiej stronie szybko wygramolili się na brzeg.
– To będzie sześć miedziaków – powiedział przewoźnik, kiedy stali już na kei. – Nie
wracam po nich, jeżeli nie zobaczę pieniędzy.
Sterren nie tracił czasu na tłumaczenie – wyjął pieniądze z sakiewki i rzucił
mężczyźnie, który chwycił je zręcznie.
Potem cała czwórka czekała, aż łódź wróci z pozostałymi żołnierzami.
Dopiero wtedy lady Kalira uświadomiła sobie, że żaden z pozostałych nie zna słowa
w ethsharyjskim ani nawet w mowie kupców. Przewoźnik starał się jak mógł, by
zrozumieli; na drugi brzeg dobiegały krzyki w obu językach, ale długo trwało, nim
czwórka Semmańczyków wreszcie zajęła miejsca i odbiła od kei.
Sterren czujnie obserwował towarzyszy, od czasu do czasu zerkał na ulicę za sobą,
lecz nie dostrzegł żadnej okazji, by szukać kryjówki. Czekał więc smętnie, aż grupa znów
będzie razem.
Północny wiatr był chłodny. Dogal drżał mocno, gdy żołnierze wysiadali z łódki.
Nawet Sterrenowi było zimno.
– Tędy – powiedział, nie mając pojęcia, którędy powinni iść. Chciał po prostu ruszyć
z miejsca i schować się przed wiatrem.
Poprowadził ich w górę, prostopadle do kanału. Przeszli przez ulicę i dwa
skrzyżowania.
Wtedy zatrzymał się i spróbował ustalić, gdzie jest. Pozostała siódemka, maszerująca
tuż za nim, niemal na niego wpadła.
Rozejrzał się. Tamci poszli za jego przykładem.
Z pewnością znaleźli się w Dokach. Większość ludzi, których widzieli, miała na
sobie niebieskie kilty i białe tuniki żeglarzy. Minęli dwa sklepy z żywnością i warsztat
bednarza. Rudowłosa kobieta, owinięta w gruby, osłaniający przed wiatrem szal,
siedziała na balkonie pobliskiego zamtuza. Krzyknęła coś na powitanie, uznając
żołnierzy za potencjalnych klientów. Zwłaszcza Kendrik wpatrywał się w nią zachłannie.
Sterren nie rozpoznał ulicy. Zastanawiał się, czy nie zatrzymać któregoś z żeglarzy,
ale zrezygnował z tego pomysłu. Nie chciał ujawniać, że tak szybko zgubił się we
własnym mieście.
Mimo tupotu mijających go stóp i świstu wiatru pod okapami, przed sobą na lewo
usłyszał jakieś głosy.
– Tędy – powiedział i ruszył.
Semmańczycy podążyli za nim. Alder i Dogal niemal następowali mu na pięty, za
nimi szła lady Kalira, a żołnierze wlekli się z tyłu.
Przy następnym skrzyżowaniu skręcił w lewo i spojrzał wprost na Rynek, o dwie
przecznice dalej.
Rozpoznał zresztą ulicę Wschodniego Nabrzeża. Wciąż jednak nie wiedział, jak
nazywa się ta, którą przyszedł od strony kanału.
– No i macie – rzucił i wskazał ręką. – Rynek Portowy.
Był dumny, że zdołał doprowadzić grupę do celu przez obcą część miasta, ale na
Semmańczykach jego wyczyn nie zrobił specjalnego wrażenia. Oczywiście nie wiedzieli,
że ta dzielnica była mu nieznana.
Ciekawe, czy już do nich dotarło, że miasto jest na tyle duże, że mógł go nie znać
całego.
– To dobrze – mruknęła lady Kalira. – Znajdźmy jakiegoś maga i wracajmy na
statek, zanim tu zamarzniemy.
– To nie musi być mag – zaczął Sterren, ale gniewny wzrok kobiety zniechęcił go do
dalszych wyjaśnień. Pomaszerował dalej.
Rynek nie był zatłoczony, zapewne z powodu pogody. Niesprzyjające wiatry
utrudniały statkom dotarcie do portu z towarami na sprzedaż czy dla skompletowania
załogi. Zimno zniechęcało też przypadkowych przechodniów. Wątpił, czy była tu choć
setka ludzi.
Jeden z nich był niewątpliwie magiem w kompletnej czerwonej szacie, z zestawem
dobrze wypełnionych sakiewek i pochewek przy pasie. Inny – wysoki, chudy, blady
i w czerni – mógł być czarnoksiężnikiem.
Sterren pomyślał nagle, że jego obecność tutaj była błędem. Po co mu w ogóle
magicy? Chciał tylko, żeby wszyscy zostawili go w spokoju. Przystanął.
– Chodźmy – ponagliła lady Kalira, a Alder chwycił go za łokieć.
Sterren wszedł na rynek, znalazł spokojne miejsce i zatrzymał się znowu.
– Co teraz? – spytała lady Kalira.
Sterrena ogarnął lęk – trema, choć nigdy nie spotkał się z takim określeniem.
Wiedział, że nadszedł czas, by wykrzykiwać swoje propozycje. Jednak nie mógł
wykrztusić ani słowa.
Wpadł na świetny pomysł.
– Powiedz im, czego chcemy – zwrócił się do lady Kaliry. – Ja?
– Tak, ty. Żądam tego jako twój wódz.
– Ależ panie, nie znam ethsharyjskiego!
W napadzie paniki Sterren zupełnie o tym zapomniał. Nagle wpadł mu do głowy
inny pomysł. Zanim stracił odwagę, uniósł ręce i zawołał:
– Mieszkańcy Ethsharu! Ci barbarzyńcy sądzą, że zwerbuję im kogoś na służbę, lecz
w rzeczywistości uwięzili mnie wbrew mej woli! Proszę was, żebyście przywołali straż
miejską!
– Chwileczkę – przerwała mu lady Kalira i pociągnęła go za rękę. – Co
powiedziałeś?
– Powiedziałem...
– Nie powiedziałeś nic o magikach i chyba słyszałam, jak mówisz coś o straży
miejskiej.
Sterren zobaczył niepewny wyraz twarzy Aldera i zauważył, jak kładzie dłoń na
rękojeść miecza. Odchrząknął.
– Musiałem się rozgrzać – wyjaśnił.
Rozejrzał się i przekonał, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Wiatr wyraźnie porwał
jego słowa i nikt ich nie usłyszał. A może wzięli je za żart czy próbę zwrócenia uwagi.
Spojrzał na swoją grupę i zobaczył, że zniknął Kendrik. Uśmiechnął się, lecz udał, że
niczego nie zauważył.
Przynajmniej na razie.
Póki co bezpieczniej będzie zachowywać się jak należy i rzeczywiście podjąć próbę
zwerbowania jakiegoś magika. Szanse ucieczki mogą się z czasem poprawić.
Odwrócił się w stronę środka placu i wykrzyknął po ethsharyjsku:
– Potrzebni magicy! Potrzebni magicy! Mówię w imieniu króla Phenvela III
z Semmy! Przybywam, aby wynająć dobrych magików dowolnej szkoły na potrzeby
królewskiej armii Semmy!
– Teraz lepiej – mruknęła lady Kalira, rozpoznając znajome słowa.
Młody człowiek zatrzymał się, aby posłuchać, a Sterren wołał dalej:
– Znakomita płaca! Wygodne kwatery! Okazja do zdobycia chwały i honor walki
w słusznej sprawie! Potrzebni magicy dowolnej szkoły!
Zaczynał wczuwać się w rolę. Nie różniło się to tak bardzo od sytuacji, kiedy musiał
skłonić przegrywającego przeciwnika, żeby zaniechał zemsty.
– Myślisz, że znajdziesz porządnych magików tutaj, o tej porze roku? – zapytał
młodzieniec, krzywiąc się lekko.
– Zamknij się – odparł uprzejmie Sterren. – Magicy! – zawołał.
Słuchacz parsknął.
Dostatnio ubrana para w średnim wieku podeszła bliżej.
– Potrzebujemy magików! Płaca w złocie i klejnotach, wszystkie wydatki pokrywane
przez królewski skarbiec!
Zbliżył się mag w czerwonej szacie. Podszedł też wysoki mężczyzna w czerni.
– Ty, magu – spytał Sterren i skinął ręką – czy chciałbyś udać się w podróż do
Semmy, klejnotu Małych Królestw?
Mag uśmiechnął się krzywo, odwrócił i odszedł.
– Może ja bym chciał – odparł mężczyzna w czerni.
– Jesteś magikiem, panie? – zapytał Sterren.
Mężczyzna uniósł dłoń, a gruby wir pyłu powstał przed nim z mocno ubitej ziemi
rynku, nie zważając na pędzący przez plac wiatr. Pył skręcił się w kulę wielkości pięści,
na moment zawisł w powietrzu, a potem rozprysnął się i znikł smagnięty podmuchem.
– Jestem czarnoksiężnikiem – oznajmił człowiek w czerni.
ROZDZIAŁ 15
Po godzinie krzyków Sterren zrezygnował. Gardło miał zdarte, ledwie mógł
wydobyć głos i zupełnie stracił zainteresowanie tłumu. Czarnoksiężnik stał obok i cały
czas cierpliwie czekał. Nie zgodził się jeszcze na udział w wyprawie, lecz także nie
odrzucił propozycji; nie pytał o szczegóły. Po prostu czekał.
Pojawiła się też czarnowłosa kobieta z cieknącym nosem, mniej więcej w wieku
Sterrena, ubrana w poplamioną purpurową szatę, typową dla osób śpiących na
Stustopowym Polu. Twierdziła, że jest magiem, i zgodziła się popłynąć. Bardziej
interesowała ją gwarancja Sterrena, że w służbie Semmy będzie regularnie karmiona, niż
szczegóły dotyczące pracy czy oferowane wynagrodzenie.
Słońce opadało już nad dachami po zachodniej stronie placu.
– Pora na kolację – rzekł Sterren w semmacie, zwracając się do lady Kaliry. – Nie
sądzisz?
– Sądzę – zgodziła się.
Niemal godzinę wędrowała po rynku, oglądając stragany, nic jednak nie kupiła.
Sterren podejrzewał, że wstydzi się słabej znajomości ethsharyjskiego – jeśli te
kilkanaście zdań można określić jako znajomość – by targować się w tej mowie,
a miejscowi kupcy, choć pewnie znali po kilka języków, to raczej nie tak mało popularny
jak semmat.
Oczywiście lady Kalira znała mowę kupców, przypomniał sobie Sterren, więc
większość sprzedawców pewnie by sobie z tym poradziła. Może jednak nie była
świadoma tego faktu? A może nie język był tu ważny, lecz jej skromne fundusze? To
mogło być niewygodne – miał nadzieję, że w nieprzewidzianych sytuacjach będzie mógł
sięgnąć do jej sakiewki.
Niezależnie od powodów, lady Kalira wróciła kilka minut wcześniej, z pustymi
rękami.
Podczas całego występu Sterrena Alder i Dogal stali blisko niego. Nawet nawołując,
rozglądał się, szukając okazji, aby im się wymknąć. Nic takiego się nie przydarzyło.
Trudno powiedzieć to samo o Alarze, Zanderze czy Bernie, którzy gdzieś się
rozeszli. Zander i Bern już wrócili, Alar jeszcze nie. Nie było też ani śladu po Kendriku.
Sterren zwrócił się do czarnoksiężnika.
– Czy zechciałbyś przyłączyć się do nas przy kolacji? – zapytał po ethsharyjsku. –
Moglibyśmy dokładniej omówić sprawę pracy.
Czarnoksiężnik lekko skinął głową.
– Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie dostaniemy przyzwoity posiłek? – zapytał Sterren.
– Czy powinniśmy raczej ruszyć do Zachodniej Bramy?
– To nie moja część miasta – odparł czarnoksiężnik.
Sterren zawahał się, lecz zrezygnował z zadawania mu dalszych pytań, jak na
przykład, która część jest jego i dlaczego ją opuścił. Odwrócił się w stronę kobiety maga
z pytaniem niemal wypisanym na twarzy.
Zanim zdążył się odezwać, wskazała tawernę przy północnym rogu ulicy
Powodziowej, gdzie wyblakły szyld przedstawiał złotego smoka.
– Wystarczy – powiedział, ruszając w tamtą stronę.
– Chwileczkę – zaprotestowała lady Kalira. – Co z Kendrikiem i Alarem?
Sterren zatrzymał się.
– Pani – rzekł. – Kendrik zdezerterował, zanim jeszcze dotarliśmy do rynku. Ostatnio
widziałem go wśród... – przerwał. Po chwili wahania przywołał ethsharyjskie słowo. –
Wśród zamtuzów na... – przerwał znowu i westchnął. – Na ulicy Wschodniego Nabrzeża
– wyjaśnił po ethsharyjsku. Wrócił do semmatu – Alar odszedł jakiś czas temu i nie mam
pojęcia, gdzie się podziewa. Nie mam ochoty szukać go ani czekać na jego powrót.
– Nie możesz przecież pozwolić na dezercje!
– Nie mogę też pozwolić, żebym głodował czy umarł z pragnienia.
Mina lady Kaliry świadczyła, że to jej nie wystarczy.
– No dobrze – zrezygnował. – Zander, ty i Bern pójdziecie poszukać Kendrika
i Alara. Potem dołączycie do nas w tej oberży, o tam – wskazał „Złotego Smoka”. – Jeśli
nas nie będzie, wracajcie na statek. Stoi przy... – urwał. Wolałby znać słowo „nabrzeże”
w semmacie, ale wtedy, gdyby pytali o drogę, i tak nikt by ich nie zrozumiał. – Nabrzeża
Herbaciane – powiedział po ethsharyjsku, po czym zapytał w semmacie: – Umiecie to
powtórzyć?
– Dlaczego mamy to powtarzać? – zdziwił się Zander.
– Na wypadek, gdybyście się zgubili – wyjaśnił Sterren.
Koncepcja zagubienia się była dla Zandera, urodzonego i wychowanego na otwartej
równinie, czymś zupełnie nieznanym – nie tak jak dla Sterrena, chłopaka z miasta.
Widząc jednak labirynt ulic, Zander dostrzegł sens tego słowa.
– Aha – powiedział.
– Nabrzeża Herbaciane – powtórzył Sterren. – Spróbuj.
Zander z wysiłkiem wymówił obce sylaby. Efekt był całkowicie niezrozumiały.
– Bern?
– Nabrzeża Herbaciane – powiedział Bern w akcentowanym, lecz zrozumiałym
ethsharyjskim.
Sterren przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Nie znasz ethsharyjskiego, co?
– Nie, panie – potwierdził Bem.
– Zander, spróbuj jeszcze raz. Nabrzeża Herbaciane.
Tym razem Zander zdołał wydać z siebie prawie odpowiednie dźwięki.
– To chyba wystarczy. Pracujcie nad tym, szukając swoich towarzyszy.
Zander kiwnął głową, Bern nie tracił na to czasu. Odwrócili się i pomaszerowali
przez tłum na rynku.
Sterren patrzył, jak odchodzą, nie wiedząc i nie dbając o to, czy któregokolwiek
zobaczy znowu.
Pozbył się już czterech z siedmiu niechcianych towarzyszy, pomyślał. To połowa
drogi do wolności!
– Tędy – powiedział i poprowadził grupę do „Złotego Smoka”.
Tawerna nie była nawet w połowie wypełniona, więc bez trudu znaleźli stolik
niedaleko drzwi. Po chwili namysłu Sterren uznał, że ani siedzenie twarzą do drzwi, ani
plecami, nie jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli chce się jakoś stąd wymknąć. Usiadł
więc prawym bokiem do drzwi, a tyłem do sali.
Lady Kalira zajęła miejsce naprzeciwko, pod ścianą. Alder usiadł po jego prawej
stronie, plecami do wejścia, Dogal po lewej, czarnoksiężnik pomiędzy Dogalem a lady
Kalirą, a kobieta po drugiej stronie.
Sterren skorzystał z okazji, aby przyjrzeć się swym rekrutom.
Oboje byli szczupli, jednak wychudzenie kobiety wydawało się skutkiem
krańcowego niedożywienia, natomiast czarnoksiężnik miał po prostu taką budowę. Mag
nosiła długie włosy, opadające czarnymi lokami do połowy pleców. Choć była
obszarpana i brudna, włosy nosiły ślady niedawnego czesania. Twarz miała
wymizerowaną, a oczy piwne i niespokojne. Czysta, uśmiechnięta i lepiej odżywiona
byłaby kobietą atrakcyjną, uznał Sterren, a może nawet piękną.
Pociągnęła nosem, po czym wytarła go poplamionym mankietem.
Czarnoksiężnik był czysty, wyglądał na dobrze odżywionego, ale wcale się nie
uśmiechał. Jego pomarszczona wąska twarz była nieruchoma, bez wyrazu. Czarne włosy
ze śladami siwizny nosił krótkie, ledwie zasłaniające uszy. Sterren uznał, że ma trochę
powyżej czterdziestki; ile dokładnie – trudno było zgadnąć. Kiedyś może był przystojny,
ale teraz wyglądał jedynie imponująco.
Gdy tylko zajął miejsce, a zanim pojawiła się służba, czarnoksiężnik odezwał się:
– Zauważyłem, że w ciągu całej godziny nie określiłeś natury zatrudnienia.
Zaskoczony Sterren przyznał mu rację.
– Rzeczywiście nie.
Mag wygłodniałym wzrokiem patrzyła na zbliżającą się dziewkę służebną. Sterren
wykorzystał ten fakt, aby zmienić temat.
– Pani – zwrócił się w semmacie do lady Kaliry – co będziemy jedli i na czyj koszt?
– Ty nas tu sprowadziłeś – odparła lady Kalira – więc ty płacisz. Chciałeś kolacji,
więc zjemy kolację. Co mówił ten człowiek w czerni?
– Pytał o szczegóły naszej propozycji. Wino do posiłku?
Lady Kalira skinęła głową.
Sterren spojrzał na obu żołnierzy. Przytaknęli.
– Wino by się przydało – stwierdził Alder.
Sterren przyznał mu rację. Przeszedł na ethsharyjski i zwrócił się do kobiety.
– Czy życzysz sobie wina do kolacji?
Dziewka dotarła do stołu, usłyszała ostatnie pytanie i zauważyła skinienie głowy.
– Mamy kilka dobrych roczników – poinformowała. Jej ton zabrzmiał jak
propozycja.
– Ta trójka barbarzyńców i tak tego nie doceni – wyjaśnił Sterren – a mnie nie stać.
Mam więc nadzieję, że moi goście wybaczą, jeśli napijemy się zwykłego stołowego
wina, i zjemy to, co tam macie dziś na kolację, tylko nic specjalnego. To dla całej naszej
szóstki, chyba że...
Spojrzał pytająco na czarnoksiężnika, który lekko machnął ręką na znak zgody.
– Wystarczy – zgodziła się mag.
Dziewczyna odeszła.
– Jaka jest natura tego zatrudnienia? – powtórzył czarnoksiężnik.
W swej rynkowej przemowie Sterren starannie unikał szczegółów. Obawiał się, że
przestraszy potencjalnych chętnych. Teraz jednak zrozumiał, że czas wykrętów dobiegł
końca. Westchnął ciężko.
– Jestem dziedzicznym wodzem jednego z Małych Królestw. To niewielkie państwo
daleko na południu. Nazywa się Semma. Nie chciałem tej funkcji, ale nie mogę z niej
zrezygnować. Semma znalazła się na krawędzi wojny z dwoma większymi sąsiadami.
Jesteśmy skazani na klęskę. Armia jest żałosna, a wróg dysponuje ogromną przewagą
liczebną. Nie mamy żadnej szansy, chyba że będziemy oszukiwać. W Małych
Królestwach, a przynajmniej w okolicy Semmy, nie korzystają z magii w działaniach
wojennych. Uznawana jest za coś niehonorowego: oszustwo. No cóż, gotów jestem
oszukiwać, gdyż w przeciwnym razie zginę. Szukam więc magików, którzy pomogą nam
wygrać tę wojnę. Nie jest to trudne zadanie, gdyż magia właściwie tam nie istnieje,
a żołnierze nigdy wcześniej przeciw niej nie walczyli.
Spojrzał na czarnoksiężnika w nadziei, że przynajmniej rozważy tę propozycję.
– Wojna? – ton mężczyzny był chłodny i jakby zamyślony.
Sterren kiwnął głową, zadowolony, że czarnoksiężnik nie odmówił od razu. Zerknął
na kobietę.
Nie słuchała; wpatrywała się w drzwi kuchni. Były to ciekawe drzwi, z czaszką
małego smoka umocowaną tak, że górna część wieńczyła ramę, a dolna służyła za
klamkę. Sterren podejrzewał jednak, że bardziej interesuje ją to, co pojawi się
w drzwiach, niż dekoracja, której tawerna zawdzięczała nazwę.
Poczuła jego spojrzenie i odwróciła się.
– Nie obchodzi mnie, co to za praca – oświadczyła, pociągnęła nosem i odrzuciła na
ramię kosmyk włosów. – Jeśli tylko nie zginę od razu i jeśli płacicie w złocie, biorę –
zawahała się i wytarła nos. – Nie zginę od razu, prawda?
– Mam nadzieję, że nie – zapewnił Sterren. – Jeśli wygramy, na pewno nie. Jeśli
przegramy, będziecie pewnie musieli uciekać – wzruszył ramionami. – Ucieczka nie
powinna być trudna, to otwarty teren, a królestwa są tak małe, że bez kłopotu można
przekroczyć granicę, zanim was dogonią.
Czarnoksiężnik skinął głową.
– Więc mówisz, że Semma jest daleko na południu?
Sterren przytaknął.
– Mniej więcej tak daleko na południowy wschód jak to tylko możliwe. Z najwyższej
wieży zamku w pogodny dzień można zobaczyć krawędź świata. Sam ją widziałem.
Zerknął na czarnoksiężnika; w głębi umysłu rodziło mu się pewne podejrzenie.
Dotąd właściwie nie miał czasu, aby ocenić potencjalnych ochotników, teraz jednak
zaczął się zastanawiać.
Czarnoksięstwo było praktycznie nieznane w Semmie. Nie wiedział na pewno, czy
w ogóle będzie działało, jeśli jednak tak, to pewnie o wiele mniej skutecznie niż
w Ethsharze. Czarnoksiężnik nie był więc preferowanym typem magika.
Z drugiej strony, ten czarnoksiężnik wydawał się bardzo zainteresowany wyjazdem
na południe.
Sterren domyślał się, co to znaczy. Czarnoksiężnik z pewnością chciał jak najbardziej
oddalić się od Aldagmoru i Źródła Mocy. Może przeżył już pierwsze koszmary,
ostrzegające, że doprowadził swe umiejętności do niebezpiecznego poziomu.
Czarnoksięstwo, jak Sterren wiedział ze swej przerwanej nauki, czerpało moc
z tajemniczego Źródła, leżącego gdzieś w rejonie Aldagmoru, górzystego obszaru na
północ od Ethsharu, na granicy Baronii Sardironu. Moc czarnoksiężnika zmieniała się
odwrotnie proporcjonalnie do odległości od Źródła. Każde rzucone przez niego zaklęcie
czyniło następne odrobinę łatwiejszym. Oczywiście magia zwykle działa w ten sposób,
podobnie jak większość zdolności innego typu. Lecz przy czarnoksięstwie efekt był
zadziwiający: w przeciwieństwie do innej magii, czarnoksięstwo bezpośrednio
przeciwdziałało zmęczeniu. Magia nie tylko nie męczyła czarnoksiężnika, lecz ożywiała
go niemal bezgranicznie.
Tyle że granica jednak istniała. Gdy moc sięgała pewnego poziomu, zaczynały się
koszmary. Od tej chwili każde kolejne użycie czarnoksięstwa powodowało coraz gorsze
koszmary, które czyniły życie praktycznie nie do zniesienia.
W końcu nieszczęsny czarnoksiężnik nie musiał nawet zasypiać, by dręczyły go
ohydne wizje. Każdy, kto osiągnął ten poziom, wkrótce umierał lub znikał. Tych, którzy
nie popełnili samobójstwa, widywano, jak podążają na północ, w stronę Aldagmoru,
zwykle lecąc. Potem nikt ich już nigdy nie spotkał.
Nazywano to Przyzwaniem, gdyż tym właśnie wydawały się koszmary: straszliwym,
nadprzyrodzonym wezwaniem czarnoksiężnika albo do Aldagmoru, albo do śmierci. Być
może jedno i drugie.
Większość czarnoksiężników, kiedy pojawiały się pierwsze objawy, starała się
wyjechać na południe łub zachód, jak najdalej od Aldagmoru, i na dobre zrezygnować
z czarnoksięstwa. Ci sprytniejsi, przewidując tę chwilę, pobierali za swoje usługi
bajońskie sumy. Mogli więc sobie potem pozwolić na komfortowe życie.
Sterren domyślał się, że ten czarnoksiężnik nadużył swego szczęścia i przeżył już
więcej niż jeden koszmar. Postanowił więc oddalić się od Źródła Mocy tak szybko i tak
daleko, jak to tylko możliwe.
Niezależnie od swoich powodów, czarnoksiężnik może być albo wielką wygraną,
albo okaże się całkiem bezwartościowy. Będzie to zależało od tego, ile pozostanie przy
nim mocy w Semmie, tak daleko od Aldagmoru.
Zabieranie go ze sobą to czysty hazard, lecz przecież Sterren zawsze był hazardzistą.
Jeżeli jakiś czarnoksiężnik może pomóc Semmie, to największe szanse ma taki,
którego dotknęły już koszmary na granicy Przyzwania. Nadchodziły bowiem, gdy
czarnoksiężnicy osiągali szczyt swojej mocy. Była nawet taka teoria, że to działanie
bogów, usuwających tych, którzy stawali się zbyt potężni i mogliby zakłócić boskie
plany dla świata.
Słabsi czarnoksiężnicy nie byli warci wysiłku, lecz naprawdę potężny – owszem.
Będzie na pewno osłabiony, ale będzie też kimś, kogo nikt w Ophkarze czy Ksinallionie
nigdy przedtem nie widział.
– Koszmary? – spytał cicho Sterren.
Po raz pierwszy od spotkania na rynku wyraz twarzy czarnoksiężnika zmienił się.
W oczach błysnęło zdziwienie wiedzą Sterrena. Potem wolno kiwnął głową.
Sterren uśmiechnął się lekko. Wiedział, że Przyzwanie daje czarnoksiężnikom
o wiele ważniejszy od funta złota powód, by ruszyć na południe.
To znaczy, że prawdopodobnie zażąda niewiele. O wiele mniej niż wskazywał
poziom jego mocy.
– A zatem pojedziesz z nami? – zapytał Sterren.
Czarnoksiężnik znów kiwnął głową.
Sterren zwrócił się do maga. – A ty?
– Jaka jest pensja? Czy wliczone jest wyżywienie? – głos kobiety drżał lekko.
Spojrzała na Sterrena, znów wycierając nos rękawem.
Dziewka z tawerny wybrała właśnie tę chwilę, aby wrócić z tacą, na której stało
sześć talerzy duszonych jarzyn ze śladową ilością baraniny. Stała tam także butelka
czerwonego wina i pół tuzina kubków.
Żołnierze i Sterren rozdali potrawę, a czarnoksiężnik zmusił kubki, by powędrowały
w powietrze i opadły w odpowiednich miejscach. Na jego gest korek wyskoczył
z butelki, która ustawiła się przed lady Kalirą.
Chwyciła ją zaskoczona i dopiero po chwili wahania zaczęła rozlewać trunek.
Sterren rzucił czarnoksiężnikowi zdziwione spojrzenie. Jeśli dotarł już do poziomu
koszmarów, to chyba rozumiał, że każde dodatkowe użycie magii zwiększa zagrożenie.
Przynajmniej tak mu tłumaczył jego dawny mistrz, Bergan.
Czarnoksiężnik zauważył to i uśmiechnął się.
– To by uczcić nasz szybki wyjazd do krain o południowym klimacie – wyjaśnił
i uniósł kubek, jakby wznosił toast.
Pozostali myśleli chyba, że to rzeczywiście toast, jednak Sterren wiedział, o co
chodzi czarnoksiężnikowi. Powstrzymywał swoją magię przez godziny, dni, tygodnie,
może nawet miesiące. Teraz więc pozwalał sobie na odrobinę swobody, wiedząc, że
wkrótce odpłynie od tego, co mogło go czekać w górach Aldagmoru.
Odsunął te myśli i zwrócił się do kobiety.
– W pensję – wyjaśnił – wliczone są posiłki, hamak na statku i pokój na Zamku
Semma, być może wspólny z innymi, ale łóżko będziesz miała własne. Będziesz musiała
nauczyć się trochę semmatu, gdyż praktycznie nikt tam nie mówi słowa po ethsharyjsku.
Jeśli wygramy naszą wojnę, zaangażowani w nią magicy otrzymają okrągłą sumę
w złocie i tuzin wybranych klejnotów. Pokażę ci je później, jeśli chcesz, ale nie w tej
tawernie. Jak ta zapłata zostanie podzielona, trzeba będzie jeszcze określić. Albo magicy
podzielą ją między sobą, albo król Phenvel podzieli tak, jak uzna za stosowne. Czy to ci
odpowiada?
Kiwnęła głową i znów pociągnęła nosem.
– Jeśli wolno spytać, jaką magię uprawiasz? – zapytał Sterren. Wyraźnie nie znała
żadnych zaklęć, które chroniłyby ją od przeziębienia.
– Jestem oczywiście magiem – wyjaśniła.
To go nie zaskoczyło, lecz Sterren wiedział, że magowie różnią się znacznie mocą
i umiejętnościami.
– Zaawansowanym magiem? – zapytał.
– No cóż... – zawahała się, lecz w końcu wyznała to, co jej zaplamiona suknia i pusty
brzuch czyniły oczywistym. – Nie, właściwie nie. Parę zaklęć.
– Ale nie sztuczki, mam nadzieję – upewnił się, wiedząc, że z pewnością dotyka
delikatnego tematu.
– Nie, prawdziwe zaklęcia! – warknęła. – Jestem Annara z Crookwall i jestem
czeladniczką w Gildii Magów. Terminowałam sześć lat i nauczyłam się wszystkiego, co
mógł mi przekazać mój mistrz! – błysk dumy zniknął tak nagle, jak się pojawił. – Ale nie
było tego wiele – przyznała, nerwowo odgarniając włosy z twarzy.
Sterren skinął głową i nalał sobie wina.
Podczas posiłku czarnoksiężnik i trójka Semmańczyków milczeli, a Sterren i Annara
prowadzili uprzejmą rozmowę. Sterren pytał o jej życie w Crookwall, a ona wypytywała
o Semmę. Ze zdziwieniem dowiedziała się, że Sterren pochodzi z okolic Zachodniej
Bramy, a nie z jakiegoś egzotycznego kraju.
Po kolacji Sterren oparł się wygodnie na krześle, spojrzał na lady Kalirę i zastanowił
się, co dalej.
– I cóż, panie? – spytała lady Kalira, widząc, że się jej przygląda. – Masz już dwóch
magików, prawda?
Skinął głową.
– Czy to wystarczy?
Domyślił się, co to słowo oznacza w semmacie. Zerknął na Annarę, która nie
zdradziła niczego na temat swoich zdolności, a potem na czarnoksiężnika, który nie podał
nawet swojego imienia, a w Semmie może okazać się bezsilny.
– Nie – odparł natychmiast, zanim jeszcze pomyślał o ucieczce. – Ta dwójka może
pomóc, ale żadne z nich nie daje pewności zwycięstwa.
– Planujesz zatem zwerbować ich więcej? Kiwnął głową.
– Jesteś pewien, panie, że nie masz innych zamiarów? Wykorzystał użyte przez nią
słowa, aby spytać:
– Jakie inne zamiary mógłbym mieć? Obserwował ją czujnie.
– Może zwłokę?
– Baguifl – nie rozpoznał tego słowa. Domyślał się, że to coś w rodzaju „ucieczki”,
ale nie był pewien. – Co to znaczy baguif!
– Odsuwać, hamować, powstrzymywać, jechać wolno. Nie znam ethsharyjskiego.
Nie była to odpowiedź, której Sterren się obawiał i której oczekiwał.
– Zwłoka? – odgadł. – Dlaczego miałbym zwlekać?
– Nie wiem tego, panie, ale odmówiłeś wykorzystania magicznej pomocy podczas
rejsu tutaj, a teraz upierasz się, że dwóch magików nie wystarczy. To sugeruje, że nie
spieszysz się z załatwieniem tej głupiej i podejrzanej sprawy.
Znów skorzystał z użytych przez nią słów, nie mając pojęcia, co oznaczają, a czując
jedynie to, że mają bardzo silnie negatywne konotacje.
– Ta podejrzana sprawa może ocalić Semmę, pani.
– Nie, jeśli wciąż będziesz zwlekał.
– Wcale nie zwlekam! Po co miałbym to robić?
– Cóż, panie, gdy jestem w cynicznym nastroju, przychodzą mi do głowy różne
myśli. Na przykład, że jeśli wystarczająco długo przeciągniesz wizytę w swojej
ojczyźnie, być może wojna w Semmie wybuchnie i zostanie przegrana, zanim wrócimy.
Wtedy będziesz mógł pozostać tutaj, na wygodnym wygnaniu.
Sterren patrzył na nią zdumiony. Ta możliwość nie przyszła mu do głowy.
A była to kusząca możliwość.
Spojrzał na boki, na semmańskich żołnierzy – jedynych ludzi w tawernie, którzy
mogli zrozumieć tę rozmowę.
Alder wydawał się bardzo zirytowany; Dogal był spokojniejszy, ale też przyglądał
mu się podejrzliwie.
– Nie zwlekam – zapewnił Sterren.
– Więc powiedz mi, panie, jak długo jeszcze mamy tu pozostać i ilu magików chcesz
znaleźć?
– Lady Kaliro, dopiero zaczęliśmy! Jedna godzina na... jednym rynku to nic!
Gdybyśmy znaleźli magika, o którym bym wiedział na pewno, że jest dostatecznie
potężny, wystarczyłby w zupełności. Sądzę, że bez niego przydałoby się nam z pół tuzina
innych. Ale skąd mogę wiedzieć, ile potrwa znalezienie odpowiednich?
Lady Kalira westchnęła.
– Lordzie Sterren, porozmawiajmy szczerze. Wiesz dobrze, że mimo twojego tytułu
i statusu przysłano mnie tutaj jako twojego dozorcę. Mam dopilnować, żebyś powrócił do
Semmy przed wiosną, kiedy inwazja będzie prawie pewna.
Sterren zauważył, że Alder spogląda na kobietę zdziwiony. Wyraźnie nie zdawał
sobie sprawy, że wojna jest tak bliska.
– Udało ci się stracić czterech z sześciu ludzi, którzy mieli cię pilnować, choć nie
jestem pewna w jaki sposób...
– Mogą jeszcze wrócić – przerwał jej Sterren.
Lady Kalira uniosła dłoń.
– Owszem, mogą, ale w tej chwili ich tu nie ma. Pozwól, że skończę – rzuciła mu
gniewne spojrzenie.
– Mów – zgodził się.
– Jak wspomniałam, bardzo sprytnie pozbyłeś się dwóch trzecich eskorty
i zatrudniłeś dwóch magików, być może po to, aby wprowadzić zamieszanie i oszukać
dwóch pozostałych strażników. Nie bardzo rozumiem, o czym rozmawiałeś podczas
posiłku. Być może pod samym naszym nosem planowałeś ucieczkę z ich udziałem.
Sterren pożałował, że brakło mu śmiałości, aby tego spróbować.
– A teraz żądasz praktycznie nieograniczonej możliwości wędrówki i szukania
okazji, żeby wymknąć się nam i ukryć w mieście, które znasz o wiele lepiej niż my
kiedykolwiek poznamy. Przykro mi, ale jako twój dozorca z konieczności nie mogę się
na to zgodzić. Musimy wyznaczyć termin, a kiedy minie, opuścimy to miejsce i jak
najprędzej pożeglujemy do domu. Proponuję, żebyśmy jutro około południa byli już
w drodze.
Sterren odsunął się od stołu i zaczął dłubać paznokciem między zębami.
– Rozumiem, o co ci chodzi, pani – odparł w końcu. – Naprawdę rozumiem. Nie
przypuszczam, byś uwierzyła mi na słowo, że nie ucieknę ani nie będę zwlekał, aż będzie
za późno.
Ku swemu zdziwieniu uświadomił sobie, że byłby skłonny dać takie słowo i że
dotrzymałby go, jak zawsze. Semma nie była w końcu taka zła, a myśl o jego
żołnierzach, wybijanych co do nogi, jakoś nie wydawała się atrakcyjna. Gdyby tylko
znalazł odpowiedniego magika, byłby pewien, że zwycięży w tej wojnie. To było
wyzwanie, gra... I miał zamiar w niej wygrać. Chciał zobaczyć, czy odrobina magii
naprawdę zdoła zmienić pewną klęskę w triumf.
A kiedy wszystko się skończy, wtedy może zdezerteruje.
– Nie, panie – rzekła. – Obawiam się, że nie mogę przyjąć twojego słowa. W końcu,
mimo twego szlachetnego pochodzenia i pozornie dobrych intencji, jesteś przecież
zaledwie kupieckim bachorem wychowanym na ulicy, przyzwyczajonym do oszukiwania
w grze w kości, aby zarobić na chleb. Czy mogę spodziewać się honoru u kogoś takiego
jak ty?
Sterren uśmiechnął się drwiąco, by ukryć, jak bardzo uraził go opis lady Kaliry.
– Bardziej niż mogłabyś sądzić. A jeśli nie chcesz mojego słowa, to niewiele mogę
zrobić, żebyś mi uwierzyła – westchnął. – Ale do jutra nie wystarczy mi czasu. Gdybyś
mi dała trzy dni...
Zamilkł.
– Trzy dni? – teraz ona zaczęła się zastanawiać. – Dziś jest dwudziesty pierwszy
śnieżnego. Zgodzisz się zatem, że wszyscy musimy być na pokładzie przed wieczorem
dwudziestego czwartego, gotowi do podniesienia żagli przy najbliższym przypływie.
Sterren kiwnął głową.
– Zgoda.
– Obiecasz, że nie będziesz próbował ucieczki?
– Mówiłaś, że nie przyjmiesz mojego słowa, ale dam ci je mimo to. Nie będę
próbował ucieczki przed zmrokiem dwudziestego czwartego śnieżnego.
– Dobrze – powiedziała. – Trzy dni, a potem zaciągniemy cię z powrotem na statek.
-
ROZDZIAŁ 16
Rankiem miesiąc śnieżny okazał się godny swego imienia. Padał śnieg, a Sterren
uznał, że Rynek Portowy nie jest wart kolejnej wizyty. Zostawił więc Annarę
i czarnoksiężnika na statku, a sam razem z lady Kalirą, Alderem i Dogalem wyszedł
świtem w stronę Areny i Dzielnicy Magów.
Żaden z czterech żołnierzy jeszcze się nie pojawił, co wprawiło lady Kalirę w fatalny
nastrój. Sterren nawet nie próbował nawiązywać rozmowy; poprowadził ich ulicą
Składów, przez Zaułek Skrótowy na Północną, opuszczając tym samym Dzielnicę
Korzenną.
Gdy zbliżali się do Wielkiego Kanału, w polu widzenia pojawił się z wolna pałac
władcy. Sterren zauważył, że trójka Semmańczyków przygląda się budowli z uwagą.
Nie byli tak nieostrożni, aby umożliwić mu ucieczkę, zresztą obiecał, że tego nie
zrobi. Zdecydował się więc na krótką uwagę:
– Piękny, prawda?
– Czy tam mieszkają magowie? – zapytała lady Kalira.
– Nie, oczywiście że nie! – odparł zdumiony Sterren. – To... eee... zamek lorda
Azrada.
– Jak daleko do magików?
– Zaraz... Ulica Północna rozwidla się przed nami, pójdziemy w lewo... – zawahał
się, po czym przeszedł na ethsharyjskie nazwy. – Skręcimy w lewo na Promenadę,
przejdziemy na drugą stronę Placu Pałacowego i w ulicę Areny. A potem mamy około
mili do Areny.
– Chyba żartujesz?
– Nie, wcale nie.
-
– Milę?
– Mniej więcej.
– Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do wielkości tego miasta – mruknęła lady Kalira
bardziej do siebie niż do Sterrena. – Co za bałagan!
Sterren nie uważał swojego rodzinnego miasta za bałaganiarskie, ale uznał, że lepiej
się nie odzywać. Resztę drogi przebyli w milczeniu.
Ulice były prawie puste z powodu śniegu, a normalną woń miasta tłumił jasnoszary
pled, pokrywający dachy i większość ulic. Jednak zapach przypraw i dymu wciąż był
silny. Rezydencje w Nowym Mieście stały milczące i eleganckie – śnieg przesłaniał
większość uszkodzeń, jakie wyrządził czas. Nawet slumsy wokół Areny przy takiej
pogodzie były mniej brzydkie.
Minęli Obozową, potem Arenę, aż dotarli na południe od głównego wejścia.
Tutaj, po prawej stronie bramy prowadzącej na Arenę, stała tablica ogłoszeń, którą
pamiętał Sterren – długa na szesnaście, a wysoka na sześć stóp ściana z szorstkich,
sosnowych, poszarzałych już ze starości desek. Całą powierzchnię pokrywały wyblakłe,
poszarpane gdzieniegdzie kawałki papieru, pergaminu i tkaniny.
Sterren przygotował swoją wiadomość poprzedniej nocy na statku, jednak gdy teraz
szukał miejsca, by ją umieścić, uświadomił sobie, że nie zabrał nic, czym mógłby ją
przybić. Wzruszył ramionami, znalazł ogłoszenie przymocowane wyjątkowo długimi
gwoździami, a informujące o aukcji nieruchomości, która odbyła się tydzień temu.
Przebił więc rogi własnej kartki tępymi końcami tych gwoździ.
Zadowolony, przeczytał jeszcze raz.
„Magicy”, głosiła kartka dużymi literami na górze, a niżej mniejszymi: „Oferta pracy
dla magików wszystkich szkół. Królestwo Semmy poszukuje magików do służby
wojskowej na okres kilku miesięcy, jednak nie dłuższy niż rok. Gwarantujemy nocleg,
wyżywienie oraz transport w obie strony, jak również wynagrodzenie w złocie
i klejnotach. Chętni lub zainteresowani winni skontaktować się ze Sterrenem,
Dziewiątym Wodzem Semmy, na pokładzie Południowego Wiatru, w tej chwili
zacumowanego przy Nabrzeżach Herbacianych w Dzielnicy Korzennej. Ostateczna
decyzja musi być podjęta do zmierzchu 24 śnieżnego 5221”.
Cofnął się i zauważył, że jego piękna wielka kartka ginie niemal wśród masy innych
wiadomości. Nic jednak nie mógł na to poradzić.
Spojrzał na sąsiednie ogłoszenia, zastanawiając się, czego dotyczą. Jedno
natychmiast zwróciło jego uwagę.
„Uznany prestidigitator szuka zatrudnienia w niepełnym wymiarze. Zostawić
wiadomość u Thoruma Mądrego, ulica Magów”.
Sterren nie był pewien, kim dokładnie jest prestidigitator, ale z pewnością rodzajem
magika. Zatrudnienie w niepełnym wymiarze – nie to proponował, ale...
Thorum Mądry, powtórzył w myślach. Przy ulicy Magów. Nie będzie trudno go
znaleźć.
Już miał szukać kolejnych ogłoszeń, gdy odgłos stóp rozchlapujących mokrą maź
przypomniał mu o towarzyszach.
– Hej, pomóżcie mi to wszystko przeczytać! Niektóre z nich są od magików
szukających pracy! Od razu powinienem tu przyjść, zamiast męczyć się w Dokach!
Dogal pokręcił głową.
– Nie umiem czytać – powiedział.
Lady Kalira i Alder podeszli bliżej, lecz Alder zatrzymał się niemal natychmiast.
Chwilę później zatrzymała się i lady Kalira – gdy tylko dotarła tak blisko, by zobaczyć
teksty ogłoszeń.
– My też nie potrafimy ich przeczytać – powiedziała. – Wszystkie są po
ethsharyjsku.
– Oczywiście, że... – Sterren ucichł nagle. Dotarło do niego, że jest tu jedynym, który
zna ethsharyjski. Wrócił więc do tablicy, nabrał tchu i odetchnął głęboko.
– Więc ja je przeczytam – rzekł.
Dwie godziny później uznał, że w dostatecznym stopniu zbadał tablicę. Śnieg
tymczasem próbował zasypać Aldera i Dogala. Lady Kalira ukryła się pod łukiem
wejścia na Arenę.
– Czy to w ogóle przestanie kiedyś padać? – spytał Dogal.
– Oczywiście, że tak! – odparł niechętnie Sterren, instynktownie próbując bronić
rodzinnego miasta.
– I co się wtedy z tym dzieje? – zapytał Alder. – Co robicie z tym wszystkim?
– Nic. Roztapia się oczywiście. To nie Sardiron, gdzie zaspy leżą przez całą zimę.
– Niby skąd mam o tym wiedzieć? – odparł gniewnie Alder, wyraźnie zirytowany
długim czekaniem na zimnie.
– Z doświadczenia oczywiście. Czy nigdy nie widzieliście... nie widzieliście tego
wcześniej? – Jakoś nie pamiętał semmańskiego słowa oznaczającego śnieg.
Alder i Dogal spojrzeli na niego zdziwieni.
– Nie! – odparł Alder.
– Jak mogliśmy wcześniej to widzieć? – zapytał Dogal.
Tym razem zdziwił się Sterren.
– Aha – powiedział. – Czy nie... To znaczy, nie macie czegoś takiego w Semmie?
– Nie – zapewnił Alder.
– Nie pada zimą tak jak tutaj?
– Nie. Zimą w Semmie pada deszcz. Nie mamy śniegu.
Sterren zapamiętał słowo do późniejszego wykorzystania, a potem zmienił temat.
– Rozumiem. Znalazłem z tuzin ogłoszeń od magików szukających pracy. Chciałbym
to sprawdzić, zanim zapomnę ich imion. Chodźmy.
Dokładnie znalazł ich piętnaście, chociaż niektóre ogłoszenia podawały te same
miejsca kontaktowe.
Narzekając głośno, żołnierze ruszyli za nim. Lady Kalira wysunęła się z bramy
i dołączyła do grupy, a Sterren poprowadził ich z powrotem na ulicę Areny i na
południowy wschód, do Dzielnicy Magów.
Pięć przecznic dalej trafili na ulicę Gier, którą Sterren dobrze pamiętał, choć rzadko
tu grywał. Te nieliczne próby były tak szczególne, że mocno zapadły mu w pamięć.
Ulica Gier wyznaczała granicę między nieokreślonymi uliczkami, oddzielającymi
Arenę od Dzielnicy Magów, gdzie mieszkali czynni magicy, a samym sercem właściwej
Dzielnicy, mieszczącym praktycznie wszystkie sklepy i pracownie magiczne miasta.
Wystarczyło minąć jedną przecznicę na południe od Areny, aby dotrzeć na ulicę
Magów. Nie miała tabliczki, ale nie sposób było się pomylić. „Tanna Wielka” głosił
szyld na samym rogu, „Magia na wszelkie potrzeby, specjalność – czary miłosne”.
Dziwne zapachy mieszały się z nieuniknionym drzewnym dymem; słynne przyprawy
korzenne miasta pozostały za nimi na północy, tu jednak pojawiły się nowe, niezwykłe
aromaty. Mogły to być przyprawy, zioła, a może coś zupełnie innego.
Przy drugich drzwiach po prawej stronie widniał szyld pracowni Thoruma Mądrego
– jedno z imion, które Sterren zapamiętał. Skierował się w tamtą stronę.
Dwie godziny później zrobili sobie przerwę na posiłek – kupili kawałki wieprzowiny
w cieście na straganie pomiędzy dwoma salonami hazardu przy ulicy Gier. Zjedli
w milczeniu, opierając się o ścianę. Płatki śnieg padały na nich cały czas, a Sterren
pomiędzy jednym a drugim kęsem rozważał, czego udało mu się dowiedzieć.
Przede wszystkim wiedział teraz, że prestidigitator to ktoś właściwie niewiele lepszy
od szarlatana. Spora część magii wydawała się zwykłym oszustwem. Ponieważ nigdy nie
miał dość pieniędzy, by marnować je na zaklęcia czy amulety, nie miał też okazji, aby się
o tym przekonać.
Oczywiście istniała też magia absolutnie realna i autentyczna. Bywała też niezwykle
potężna.
Niestety, choć oszuści często zgadzali się pracować za niewielkie pieniądze, dla
poważnego magika funt złota nie był wystarczającą zapłatą za choćby tygodniowe
zatrudnienie, a co dopiero miesięczne czy nawet dłużej, jeśli będzie to konieczne. Nie
mówiąc już o podróży do Semmy i z powrotem, z wojną pośrodku.
Odmówiły mu dwie czarodziejki, dwóch teurgów, mag, czarnoksiężnik, a nawet ktoś,
kto nazywał siebie taumaturgiem, którego to terminu Sterren nie znał.
On zaś odmówił prestidigitatorowi, iluzjoniście, czarownikowi, którego talenty
wydawały się autentyczne, lecz nieodpowiednie do czekającego zadania, i jednemu
zielarzowi.
Nie do wszystkich dotarł dzięki ogłoszeniom przy Arenie. Teurg i czarownik zjawili
się sami, gdy Sterren ze swą grupą omawiali sprawy z Thorumem Mądrym. Był to miły
staruszek, który dzięki wygodnej lokalizacji pracowni mógł, do zarobków z magii
dodawać przyzwoite dochody z przekazywania wiadomości.
Ranek – Sterren musiał to przyznać – był całkowitą klęską. Przeżuł ostatni kawałek
ciasta, mocniej otulił się płaszczem i poprzez śnieg spojrzał tęsknie na graczy w kości,
widocznych w oknie tawerny po drugiej stronie ulicy.
Chciałby wrócić do gry, do myślenia tylko w ojczystym języku zamiast
przechodzenia co parę minut na obcą mowę. Chciałby nie martwić się o wojny, magów,
wodzów czy czarnoksiężników, dziedziczne obowiązki i egzekucje. Chciałby zapomnieć,
że w ogóle istnieje Semma i że poznał mieszkańców tego głupiego małego królestwa.
Nie mógł oczywiście. Semma była realna i pech sprawił, że był jej wodzem, a nie
hazardzistą w oberży.
Myśl o włączeniu się do gry po drugiej stronie ulicy była niezwykle kusząca. Jednak
rzut oka na twarz lady Kaliry przekonał go, że nie warto nawet pytać, czy może
poświęcić kilka minut na zwiększenie rezerw finansowych.
Westchnął i przełknął ostatni kęs posiłku.
– Chodźmy – powiedział.
Grupa Semmańczyków spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
– Och, chodźcie – powiedział tym razem w semmacie.
Ruszyli.
ROZDZIAŁ 17
Południe okazało się bardziej udane niż ranek. Przestał padać śnieg i wyjrzało słońce,
co wszystkim poprawiło nastroje.
Po drugie, na ich korzyść pracowała teraz plotka, więc gdy zjawili się znów
u Thoruma, znaleźli młodego czarodzieja, żądnego przygód w obcych krajach i chętnego
do pracy za niewielką sumę.
Kolejny skłonny do współpracy, obiecujący czarodziej pojawił się kilka przystanków
dalej. Potem napotkali czarownika o imieniu Kolar, a w jego zbiorze talizmanów odkryli
kilka o wyraźnie militarnym przeznaczeniu, lecz – na szczęście dla Sterrena –
o niewielkiej wartości komercyjnej. Dzięki temu Kolar skłonny był przyjąć proponowaną
pracę.
Cała trójka otrzymała instrukcje, by zgłosić się na wynajętym statku w południe
dwudziestego czwartego.
Następna ochotniczka wywołała kłótnię. Kobieta była gotowa do podróży i chętna do
pracy, jednak lady Kalira rozpoznała symbol, który ta nosiła na szyi.
– Ona jest demonologiem! – powiedziała. – Nie możemy wziąć demonologa!
– Dlaczego nie? – zdziwił się Sterren. – Prawdopodobnie może nam pomóc bardziej
niż cała reszta razem wzięta! Demony uwielbiają wojnę! One ją stworzyły!
– I właśnie dlatego użycie demonologa jest zbyt niebezpieczne! – krzyknęła
semmańska arystokratka.
– To śmieszne!
– Nie, to nie... – zaczęła lady Kalira, lecz opanowała się i dokończyła
z wymuszonym spokojem: – To nie jest śmieszne, lordzie Sterren. Zresztą powody nie
mają znaczenia. Chciałabym przypomnieć, że Jego Wysokość wyraźnie zabronił
zatrudniania czarowników i demonologów. Czy chcesz przeciwstawić się królewskim
rozkazom? Muszę zauważyć, że kara za coś takiego zależy wyłącznie od króla, a dla
przedstawiciela szlachty może się to skończyć utratą głowy.
Sterren otworzył usta, by zaprotestować, ale zrezygnował.
Phenvel HI był bardziej niż trochę głupawy i ulegał kaprysom. Z tego, co Sterren
zaobserwował, pod wpływem gniewu naprawdę mógł nakazać egzekucję, a potem
żałować, gdy już będzie za późno.
I faktycznie wyraźnie zakazał wynajmowania demonologów i czarowników.
Sterren przez chwilę zapomniał o tym, kiedy zatrudniał Kolara – Kolara Czarownika.
– A niech to – mruknął.
Przeprosił demonologa, kobietę imieniem Amanelle z Tirissy, i wrócił do budynku,
gdzie Kolar wynajmował pokój na piętrze.
Rozwiązali ten drobny kłopot i Sterren wrócił do poszukiwań.
Gdy słońce opadło poniżej dachów, a sprzedawcy zaczęli ustawiać pochodnie przed
sklepami, uznał, że pora zakończyć pracowity dzień. Ruszył z powrotem do Dzielnicy
Korzennej, a Semmańczycy powlekli się za nim.
Nawet nie myślał, żeby się wymknąć. Poszukiwanie magików stawało się całkiem
interesujące.
Dotarli na nabrzeże, gdy było już całkiem ciemno. Sterren dwukrotnie pytał o drogę,
zanim zlokalizował „Południowy Wiatr”. Zasnął w kilka sekund po tym, jak ułożył się
w hamaku.
Był dwudziesty drugi dzień śnieżnego.
Dwudziesty trzeci znów spędzili w Dzielnicy Magów. Pogłoski rozeszły się szeroko,
więc tym razem Sterren mógł po prostu siedzieć przy stole Thoruma, pijąc tanie piwo
i żartując ze starym magiem na temat semmańskich barbarzyńców, których nie może się
pozbyć. Kandydaci zjawiali się sami.
Semmańczycy siedzieli bezczynnie i zastanawiali się, co tak śmieszy Sterrena
i starego, grubego maga.
Dzień był cieplejszy i po południu śnieg całkiem stopniał.
Nawet znajoma droga na statek wydawała się teraz prostsza, zwłaszcza że Sterren
wyruszył sporo przed zmrokiem. Lady Kalira ucieszyła się wyraźnie, gdy zobaczyła na
pokładzie Alara. Czekał na nią, przepraszając zarówno za swą własną, długą
nieobecność, jak i za to, że zupełnie zgubił ślad Kendrika, Berna i Zandera.
Sterren pomyślał, że Alar był durniem, wracając na statek. Nie powiedział tego
jednak głośno.
Dwudziestego czwartego Sterren nie zszedł z pokładu, tylko zaczął przygotowania do
powrotnego rejsu do Diamentowej Akalli.
Nie znalazł okazji, żeby uciec. Nie był zresztą pewien, czy by ją wykorzystał, gdyby
się nadarzyła. Uśmiech księżniczki Lury i rumieńce Shirrin czaiły się gdzieś w głębi
pamięci. Nie chciał, by zostały w Semmie bezbronne.
Gdy statek wyruszył z wieczornym przypływem, wiózł na pokładzie z oryginalnej
ośmioosobowej grupy lady Kalirę, Aldera, Dogala, Alara i Sterrena. Pozostała trójka nie
powróciła. Sterren miał nadzieję, że jakoś sobie poradzą w obcym mieście, nie znając
języka i obyczajów. Wybrali dezercję, co nie znaczy, że wiedzieli, na co się porywają.
Życie w Ethsharze było bardziej skomplikowane niż ich prosta egzystencja w Semmie.
Może jednak, pomyślał, Alar nie jest aż takim durniem.
Oprócz Sterrena i Semmańczyków „Południowy Wiatr” niósł też czarnoksiężnika,
który wciąż nie podał swego imienia; Annarę, czeladniczkę maga; czarodziejkę i dwóch
czarodziejów: Shennę z Chatny, Ederda z Eastwarku i Hamdera, syna Hamdera; a także
maga, który kazał się nazywać Emnerem z Lamum. Wszyscy oprócz czarnoksiężnika
byli młodzi i początkujący; chyba nie znaleźli sobie jeszcze miejsca.
Sterren odrzucił propozycje rozmaitych oszustów i szarlatanów. Pogodził się też
z królewską niechęcią do czarowników i demonologów. Rozmawiał z kilkoma teurgami,
dowiedział się jednak, że nie mogą mu pomóc w wojnie – czymś, co bogowie tak
stanowczo potępiają. Inni czarnoksiężnicy odmawiali, gdy tylko poznali wysokość
wynagrodzenia. Pojawiło się również kilku mniej znanych czy mniej potężnych
magików, takich jak oneiromanci czy zielarze, jednak po dłuższej dyskusji odchodzili.
Mimo to Sterren zebrał pół tuzina rozmaitych magików.
Miał nadzieję, że to wystarczy.
Żałował, że nie zna się lepiej na magii. Wiedział to i owo, oczywiście. Jako dziecko
interesował się tajemnymi naukami. Niewiele tego było: tylko trochę najważniejszych
cech głównych odmian magii.
O czarnoksięstwie wiedział więcej – tyle, ile się nauczył w czasie krótkiego pobytu
u starego Bergana. Wiedział, że czarnoksiężnicy nie używają zaklęć czy inkantacji, lecz
jedynie woli, by kierować i kształtować Moc, z której czerpią. Różnica między tym, co
potrafili poszczególni adepci czarnoksięstwa, była proporcjonalna do poziomu wyobraźni
i doświadczenia w używaniu Mocy.
Inne typy magii nie działały w ten sposób. Na przykład teurdzy i demonolodzy
korzystali z wyuczonych na pamięć formuł, aby przyzywać nadludzkie istoty – tak jak to
wyjaśnił Agor. Istoty te były wyspecjalizowane i miały indywidualne cechy.
Dla czarnoksiężnika Moc była Mocą, przynajmniej dopóki nie zaczęły się koszmary.
Nie istniały żadne formuły, a przynajmniej tak twierdził Bergan, a Sterren nie miał
powodów, by wątpić w słowa starego mistrza.
To oznaczało, że czarnoksiężnik Sterrena potrafi dokonać w nadchodzącej wojnie
tyle, ile każdy inny czarnoksiężnik. Nie było specjalnych zaklęć czy formuł, które
musiałby poznać.
Magowie z kolei doprowadzali formuły do nieprawdopodobnych granic. Tam gdzie
teurdzy i demonolodzy używali słów, pieśni i znaków, magowie potrzebowali doprawdy
niezwykłych składników: krwi smoka, łez dziewicy itp. Wydawało się, że nie ma w tym
żadnej logiki.
Sterren oczywiście nie miał pojęcia, do czego zdolna jest jego dwójka magów.
Annara miała niewielką sakiewkę cennych składników do swych zaklęć, Emner zabrał
duży kufer wypchany słoikami i puzderkami. Żadne z nich nie chciało sprecyzować, jakie
zaklęcia potrafi rzucać. Pokaz nie miałby sensu; zaklęcia dowodzące ponad wszelką
wątpliwość, że ich magia jest autentyczna i potężna, nie oznaczały jeszcze, że będą
przydatne w walce z Ophkarem i Ksinallionem.
Czarodzieje mieścili się gdzieś pomiędzy jednymi a drugimi. Korzystali z rytuałów,
pieśni czy transów, ale potrafili też improwizować, pozornie na poczekaniu. Nie
potrzebowali niezbędnych magom tajemniczych substancji. Czarodzieje znali pojedyncze
zaklęcia, lecz chyba potrafili je modyfikować o wiele łatwiej niż magowie. Mieli swoje
specjalności, ale praktycznie każdy czarodziej radził sobie z dowolnym elementem
czarodziejstwa, choć oczywiście specjalista w danej dziedzinie mógł łatwo pokonać
nowicjusza.
Czarodziejstwo było wszechstronne i łatwo dostosowywane do potrzeb, ale nie
osiągało niczego tak imponującego jak inne typy magii. Żaden czarodziej nie przesunie
nigdy góry ani nie zburzy miasta, choć magowie podobno dokonywali jednego
i drugiego. Czarnoksiężnicy mogli przywołać burzę, rozbijać mury, jednym spojrzeniem
uśmiercać wrogów, sprawiać, że ziemia sama stawała w ogniu. Magowie byli chyba
zdolni absolutnie do wszystkiego, jeśli tylko potrafili znaleźć odpowiednie zaklęcie.
Czarodzieje mieli jednak bardziej ograniczone możliwości. Czarodziej mógł w jednej
chwili zapalić ogień, ale tylko w odpowiednim materiale. Mógł zamknięte drzwi
otworzyć, ale nie rozbić; mógł burzę przewidzieć, ale nie sprowadzić.
Sterren nie miał pewności, jaką korzyść w bitwie odniesie z tej trójki czarodziejów.
Uznał jednak, że będą o wiele skuteczniejsi niż zwykli żołnierze.
Czarownicy z ich talizmanami, przygotowanymi do natychmiastowego
wykorzystania, byli dość podobni do magów, choć odrobinę mniej imponujący.
Zastanawiał się, co Phenvel miał przeciwko nim.
Zielarze przydaliby się po przegranej wojnie, aby leczyć rannych – lecz poza
możliwością zatrucia wody, na przykład w Ophkarze, Sterren nie widział sposobu, by
użyć ich w bitwie. Inne specjalności miały chyba zbyt wąski zakres. Jaki pożytek
z oneiromanty, jeśli przypadkiem nikt nie będzie niczego śnił?
Tak więc miał trójkę czarodziejów, dwójkę magów, bezimiennego czarnoksiężnika
i dziewięćdziesięciu trzech żołnierzy.
Miał też nadzieję, że to wystarczy.
W końcu od tego zależało jego życie.
Część II
WOJNA
ROZDZIAŁ 18
Sterren stał drżący obok prawego konia pociągowego i poprzez deszcz i zmrok
spoglądał smętnie na światła dalekich ognisk i czarną, groźną bryłę Zamku Semma. Para
unosiła się nad nozdrzami kobyły; Sterren czuł pot zwierzęcia. Krople deszczu bębniły
ciężko o stary wóz, który kupił w Akalli, o ławeczkę na koźle, z którego właśnie
zeskoczył, i o zakapturzone głowy sześciu magików, kulących się z tyłu. Czwórka
Semmańczyków na własnych wierzchowcach stała obok.
– Myślałem, że poczekają do wiosny – powtórzył.
– Wszyscy tak myśleliśmy – odparła lady Kalira. – Przedtem zawsze czekali. – Głos
miała zimny, jak martwy.
Sterren był wdzięczny, że nie czyni mu wyrzutów o to, że nie chciał kupić sztormu,
który skróciłby im drogę. Wystarczy, że sam siebie za to przeklinał.
– Myślę, że jeden z ich wodzów miał tak samo mało szacunku dla tradycji jak ja –
stwierdził z rezygnacją.
– A może – wtrącił Alder – usłyszeli, że wyjechałeś, panie, i uznali to za dobry
moment do ataku, gdy nie ma cię na miejscu i nie ma kto nas poprowadzić.
– Raczej dowiedzieli się, że chce sprowadzić przeklętych magików, i chcieli zdobyć
zamek, zanim tu dotrą – mruknął Dogal.
Sterren nie zwracał na niego uwagi. Zastanawiał się, co zrobić.
Jakaś egoistyczna część jego umysłu sugerowała, żeby zawrócić do Akalli. W końcu
nie z własnej winy został odcięty od zamku i obrońców. Jeśli teraz odjedzie, to kto mu
będzie mógł zarzucić, że zaniechał swoich obowiązków?
Zerknął na siedzącą w siodle lady Kalirę. Na przykład ona... Zresztą on sam też by
się o to oskarżał. Wyjechał, aby sprowadzić magików, żeby walczyli w tej wojnie.
Wrócił teraz razem z nimi i oto miał swoją wojnę. Wprawdzie trochę wcześniej, niż się
spodziewał, ale co z tego?
Powinien tylko wymyślić, jak wykorzystać magików. Powtarzał sobie, że skoro
dotarł już tak daleko, to musi przynajmniej spróbować.
Jeśli spróbuje i zawiedzie, jeżeli zamek i tak padnie, może uciekać z czystym
sumieniem i nawet lady Kalira nie będzie miała pretensji.
Najpierw jednak musi spróbować pokonać wroga.
Ale jak może tego dokonać tylko z sześcioma smętnymi magikami?
– Co teraz robimy? – Annara zawołała z wozu po ethsharyjsku; jej słowa były echem
jego własnych myśli. Spojrzała na porzucony chłopski dom po lewej stronie, jakby
spodziewała się, że lada chwila wyskoczą z niego potwory.
– Jesteś pewien, że to faktycznie wróg oblega zamek, że to nie jakieś święto? –
zapytał w tym samym języku któryś z czarodziejów. Sterren nie wiedział, czy to Hamder,
czy Ederd; nie potrafił jeszcze rozpoznawać ich po głosie.
Nie próbował nawet odpowiedzieć czarodziejowi, ale po chwili zwrócił się do
Annary:
– To należy do was. Po to właśnie was wynająłem: do walki w tej głupiej wojnie.
Powiedziałbym, że pierwszym waszym zadaniem będzie przełamanie oblężenia – nie
wyjaśnił, w jaki sposób, gdyż oczywiście nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego
zabrać.
– W deszczu? – jęknęła Shenna z Chatny. Dwaj czarodzieje próbowali ją uciszyć.
– Nie mówcie mi, żebym się zamknęła! – rzuciła ze złością.
– Jest mi zimno, jestem przemoczona, nie podoba mi się tutaj, i w ogóle żałuję, że
przyjechałam!
Hamder i Ederd wymienili smętne spojrzenia. Potem Ederd, za plecami Shenny,
uniósł ręce w dziwnym geście, jakby kogoś obejmował.
Shenna ucichła nagle, ale wciąż siedziała z bardzo nieszczęśliwą miną.
Semmańczycy patrzyli, niczego nie rozumiejąc. W ciągu dwunastu dni powrotnego
rejsu żaden z nich nie nauczył się od magików ethshaiyjskiego, a magicy nie mieli czasu,
aby uczyć się semmatu. Cała szóstka wolała polegać na tłumaczeniu Sterrena, niż męczyć
się z obcą mową. Teraz pojął, jak mądra była lady Kalira, która podczas rejsu na południe
nie pozwoliła mu mówić po ethsharyjsku. Był zmuszony uczyć się semmatu, aby można
go było zrozumieć. Magicy złapali wprawdzie parę słów, przynajmniej niektórzy z nich,
ale tylko przypadkiem; nie była to w końcu dla nich kwestia przetrwania.
Gdyby zakazał załodze mówić po ethsharyjsku czy też gdyby sam odmawiał rozmów
w tym języku, niewiele by osiągnął, ponieważ cała szóstka mogła rozmawiać między
sobą. Poza tym nie zauważył w ogóle problemu, dopóki nie stanęli w Diamentowej
Akalli. A kiedy już go zauważył, uznał, że z rozwiązaniem może poczekać, aż dotrą do
Semmy.
Teraz było już za późno. Być może w ogóle nie uda im się tam dotrzeć.
Właśnie oświadczył, że przerwanie oblężenia, jeśli to rzeczywiście oblężenie, należy
do magików. Jednak prócz wybuchu Shenny nie usłyszał od nich żadnych sugestii.
Wszyscy czekali, aż powie im, co robić.
Stłumił westchnienie. Co złego uczynił, że spotyka go coś takiego? Dlaczego to on
musi dowodzić?
Przez chwilę w milczeniu obserwował magików, a potem skinął na Hamdera.
Młody czarodziej przeskoczył burtę wozu, wylądował w błocie i chlapiąc ruszył pod
okap wejścia do domu. Tam przyłączył się do niego Sterren.
– Podobno czarodzieje potrafią czytać w myślach. Czy to prawda? – zapytał.
Hamder zawahał się.
– Czasami – przyznał.
– A więc parę mil stąd jest kilka setek dusz i chciałbym wiedzieć, co niektóre z nich
myślą, co planują. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, kto tam na nas czeka. Czy to
Ophkar i Ksinallion, czy może jedno z nich postanowiło wyprzedzić atak drugiego? Jeśli
jedno z tych państw zaatakowało samodzielnie, może uda się przekonać drugie, wbrew
królowi Phenvelowi, aby stanęło po naszej stronie.
Hamder był wyraźnie nieszczęśliwy.
– Lordzie Sterren... – zaczął.
– Daj spokój z tym lordem, kiedy mówimy po ethsharyjsku! – przerwał mu Sterren.
Przyzwyczaił się już do tego tytułu w semmacie, ale w ojczystej mowie wciąż brzmiał
głupio.
– Tak... Tak, panie. Jak już mówiłem, wątpię, czy wiele się dowiemy. Przecież żaden
z tych ludzi nie będzie myślał po ethsharyjsku.
Sterren wytrzeszczył oczy.
– Myślał po ethsharyjsku?
– Oczywiście. W końcu ludzie zwykle myślą słowami, a przynajmniej tymi samymi
pojęciami, dla których określenia używamy słów. Są różne w różnych językach.
– Więc nie umiesz czytać w myślach, jeśli nie znasz języka?
Hamder kiwnął głową i zastanowił się.
– Są wyjątki. Jeśli jest się blisko kogoś i bardzo pilnie uważa, można zwykle
wychwytywać koncepcje źródłowe. Zresztą właśnie dzięki temu czarodzieje szybko uczą
się obcych języków.
– Szybko uczycie się obcych języków?
– Oczywiście. Czarodzieje słyną z tego daru!
– Nie słyszałem, żebyś mówił w semmacie.
Hamder otworzył usta, potem je zamknął.
– Oj – powiedział. A po chwili zapytał: – A mieliśmy się nauczyć? Nie sądziłem, że
tak nam się spieszy.
– Byłoby miło – zauważył Sterren. – Nie bawi mnie specjalnie to ciągłe tłumaczenie
w tę i z powrotem, zwłaszcza że sam nie znam jeszcze semmatu zbyt dobrze.
– Ojej – Hamder był wyraźnie zakłopotany. – Bardzo przepraszam.
– Mniejsza z tym – Sterren machnął ręką. – Możesz mi powiedzieć cokolwiek o tych,
którzy siedzą tam przy ogniskach, czy nie?
-
– Ja... ja... sam nie wiem, panie. Raczej nie z tej odległości.
– Masz moją zgodę na podejście bliżej, czarodzieju. Hamder spojrzał na odległe
ognie, a potem zwrócił się do Sterrena:
– Czy... czy mogę poczekać do rana? Nocą chyba będą trochę nerwowi...
Sterren westchnął.
– Prawdopodobnie prowadzą wojnę i będą trochę nerwowi o dowolnej porze – zaczął
już odchodzić, lecz przystanął jeszcze. – A inni czarodzieje? Czy udzielą mi tej samej
odpowiedzi?
– Tak myślę, panie, ale nie jestem pewien. Mamy swoje specjalności.
Sterren skinął głową i odesłał go gestem. Chlapiąc w kałużach, Hamder poczłapał do
wozu. Sterren został na miejscu i machnął na Emnera, maga, aby się przyłączył.
Ten zsunął się z wozu i po chwili stał obok.
– Jesteś magiem, tak?
Emner z wahaniem kiwnął głową.
– Magia jest zdolna praktycznie do wszystkiego, prawda?
– Mając odpowiednie warunki, odpowiednie materiały i odpowiednie zaklęcie –
odparł z namysłem. – Magia istotnie wydaje się zdolna prawie do wszystkiego.
– Ale ty, jak podejrzewam, jesteś ograniczony w tym, co możesz zrobić.
– Tak – odparł natychmiast Emner. – Bardzo ograniczony.
Sterren kiwnął głową.
– Tam – powiedział, wskazując ręką w kierunku Zamku Semma. – Wygląda na to, że
wroga armia oblega zamek, do którego obrony ciebie wynająłem. Nie wiem, jaka jest
sytuacja, ale takie sprawia wrażenie. Czy możesz coś na to poradzić?
Emner zastanowił się głęboko. W zamyśleniu spojrzał na dalekie ogniska, potem na
niebo. Wystawił oblizany palec, aby sprawdzić wiatr, i zbadał wzrokiem wschodni
horyzont.
– Nie wiem – rzekł w końcu. – Znam kilka zaklęć, które, jak sądziłem, mogą przydać
się w czasie wojny, ale nie widzę, jak miałyby pomóc w obecnej sytuacji. Gdyby wiatr
był sprzyjający, mógłbym lewitować, zdmuchnęłoby mnie wtedy w tamtą stronę
z magiczną tarczą pode mną, chroniącą przed tym, by mnie nie zauważyli.
Sprawdziłbym, co się dzieje. Lecz wiatr jest bardzo słaby i z północy, a ja musiałbym
lecieć na wschód. Nie znam zaklęcia na lot kierunkowy. Znam inne, które potrafi
oszołomić człowieka i uczynić go podatnym na sugestie, więc gdybyśmy kogoś
schwytali, mógłbym wyciągnąć z niego prawdę, nawet gdyby był oporny, ale nie
bardzo... Hm... – ucichł. Sterren czekał cierpliwie i po chwili Emner zaczął znowu:
– Mam też inne zaklęcie. Nie sądziłem, że będzie pomocne, ale może jednak się
przyda. Mogę sprawić, że kamień lub kij gwizdnie z pewnej odległości. Powiedziałbym,
że to niezbyt cenny talent, i jako uczeń narzekałem, gdy musiałem go ćwiczyć. Jednak
teraz może mógłbym kogoś wywabić takim gwizdaniem, oszołomić i przesłuchać.
Sterren w zadumie pokiwał głową.
– Jesteś pewien, że możesz to zrobić? Emner zawahał się i powiedział:
– W rozsądnych granicach.
– Czy Annara by to potrafiła?
– Nie – tym razem Emner się nie zawahał.
– Dlaczego? – zapytał Sterren szczerze zaciekawiony. Emner zamrugał, nim odparł
powoli:
– Nie jestem pewien, czy to ja powinienem ci o tym mówić.
– No gadaj – rzucił zirytowany Sterren.
Emner milczał przez chwilę, jakby dobierając słowa.
– Wiesz, jak sądzę, panie, że zanim ją spotkałeś, Annara spała na Stustopowym Polu
i nie jadła przez dwa lub trzy dni.
– Tak podejrzewałem – przyznał Sterren.
– Właśnie tak było. Powiedziała mi o tym, jako koledze z Gildii. Oczywiście byłem
ciekaw, co doprowadziło ją do takiej nędzy, więc chętnie mi opowiedziała. Wydaje się,
że choć jest prawdziwym magiem, terminowała przez pełny okres wymagany przez
Gildię i została wprowadzona w jej tajemnice, nigdy nie zdołała opanować więcej niż
garść prostych zaklęć. Jej mistrz znał ich może tuzin, a ona i tak tylko z niektórymi sobie
radziła. Nie znała nawet tych, które dawały mu większą część jego skromnych
dochodów. Zaklęcia, których się nauczyła, są prawdziwe, mają swoje miejsce, ale trudno
je nazwać handlowymi. Zwykle nie ma na nie zapotrzebowania. I nie widzę, by mogły
nam pomóc w obecnej sytuacji.
– Początkowo nie myślałeś też, że twoje mogą pomóc. Może zapytam Annare
wprost. W końcu lepiej zna możliwości swoich zaklęć.
Emner wzruszył ramionami.
– Możliwe. Zgodziliśmy się wymienić zaklęcia, żeby wzmocnić swoje pozycje, ale
szczerze mówiąc, przystałem na to bardziej z litości, niż dla własnego interesu. Jej
zaklęcia... Na przykład po co komu zaklęcie niewidzialności, które działa tylko na
obiekty przezroczyste?
– Przezroczyste?
– Tak, przezroczyste. Woda, lód, szkło i inne takie.
Sterren pokiwał głową.
– Rozumiem, o co ci chodzi. To ciekawy pomysł takie zaklęcie niewidzialności.
A gdyby tak zrobić broń ze szkła, a potem ją zaczarować?
Emner pomyślał chwilę.
– Nie jestem pewien, jak to działa, ale masz rację, to ciekawy pomysł. Trudno odbić
szklany miecz, choć łatwo go złamać.
– Myślałem raczej o szklanych strzałach. Nie byłoby widać, skąd nadlatują.
Emner wolno skinął głową.
– No cóż – rzekł Sterren po chwili milczenia. – W tej chwili nic nam z tego nie
przyjdzie. Nie mamy pod ręką szklarza. Dzięki za pomoc. Będę wdzięczny, gdy wrócisz
teraz na wóz i przyślesz do mnie czarnoksiężnika.
Emner skłonił się lekko, potem podbiegł do wozu i wskoczył do środka.
Po chwili do Sterrena zbliżył się czarnoksiężnik. Miał na sobie ciężki czarny płaszcz
i, chroniącą go przed deszczem pelerynę z kapturem. Naciągnął kaptur mocno,
całkowicie skrywając twarz. Sterren pomyślał, że mówi do owalu czarnego cienia.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Okropnie – odparł czarnoksiężnik przez zaciśnięte zęby.
– Naprawdę?
-
Już od trzeciego dnia na statku czarnoksiężnik narzekał na bóle głowy i zmęczenie.
Sypiał długo, zawsze pierwszy kładł się spać i ostatni się budził. Rankiem, po
opuszczeniu Akalli, trzeba go było wciągać do wozu na wpół uśpionego, a dwa razy
niemal z niego wypadł.
Przynajmniej, pomyślał Sterren, nie dręczą go chyba koszmary.
– Mam wrażenie, że głowa mi pęknie.
– Ojej – mruknął ze współczuciem Sterren. – Ale... Czy wiesz, jaka jest sytuacja? –
Nie. Sterren odczekał chwilę, licząc, że będzie mówił dalej.
– Nie? – zapytał w końcu.
– Nie. A powinienem?
– Myślę, że tak.
– No dobrze. Jaka jest sytuacja?
– Przed nami jest Zamek Semma, którego wszyscy mieliśmy bronić, a dookoła niego
są ogniska i coś, co wygląda na namioty, straże, machiny oblężnicze i tym podobne. Co
więcej, sądząc po tym domu za nami i innych, które mijaliśmy przez ostatnie parę mil,
chłopi z tego rejonu porzucili swe domostwa. Zakładam więc, że to, co widzimy, to
oblegające zamek armie Ophkaru i Ksinallionu... choć nie jestem tego pewien.
Wezwałem cię tutaj w nadziei, że pomożesz mi rozwiązać ten problem.
– Chcesz wiedzieć, czy to naprawdę te wojska, których się spodziewasz?
Sterren kiwnął głową.
– Tak jest. Czarnoksiężnik prychnął tylko.
– Skąd, u licha, mam wiedzieć? – zapytał.
– Jesteś czarnoksiężnikiem, prawda?
– Zgadza się. Jestem czarnoksiężnikiem, a nie czytającym w myślach czarodziejem
albo magiem z zaklęciem jasnowidzenia. Nie jestem ani czarownikiem z kryształową
kulą, ani teurgiem, któremu bóg szepcze do ucha, ani nawet demonologiem
z chochlikiem na posyłki. Mogę robić różne rzeczy, a przynajmniej mogłem w Ethsharze,
ale nie mam sposobu, żeby wiedzieć więcej od ciebie o tym, co się dzieje.
– Czy masz jakiś pomysł, aby to zbadać? Mógłbyś na przykład polecieć tam i się
rozejrzeć?
Czarnoksiężnik milczał przez chwilę, a jedynym słyszalnym dźwiękiem były
uderzenia kropel deszczu i parskanie koni kilkanaście kroków dalej.
– Nie wiem – wyznał w końcu. – Umiem latać, oczywiście, ale tutaj jestem tak
słaby... – Cofnął się o dwa kroki, wyprostował, uniósł ramiona i odrzucił kaptur.
Wydawało się, że zadrżał – poczynając od głowy aż po zabłocone buty. Płaszcz
zatrzepotał nagle, choć wiatr nie był silniejszy niż przed chwilą. A potem czarnoksiężnik
przewrócił się na plecy w błoto.
Sterren zawahał się, lecz zrezygnował z udzielenia pomocy.
Czarnoksiężnik wstał o własnych siłach, potem spojrzał na Sterrena i pokręcił głową.
– Nie, nie umiem tutaj latać.
– No dobrze – westchnął Sterren.
Zwrócił się do reszty grupy, która w zdumionym milczeniu obserwowała upadek
czarnoksiężnika.
– Zostaniemy tu do rana! – zawołał najpierw po ethsharyjsku, potem w semmacie,
wskazując na pusty dom.
– A potem co? – zapytała lady Kalira.
Sterren obejrzał się przez ramię na dziesiątki ognisk, otaczających zamek.
– A potem dowiemy się, kim są ci ludzie.
– A jeśli to są najeźdźcy? – spytała lady Kalira.
– Wtedy zaatakujemy!
-
ROZDZIAŁ 19
Krzyk Shenny zbudził Sterrena z głębokiego snu. Usiadł szybko i rozejrzał się,
szukając źródła hałasu. Wszyscy inni także się poderwali. Pozostała dwójka czarodziejów
dotarła do niej pierwsza. Po porozumieniu – zbyt szybkim jak na słowa – Hamder
odwrócił się i krzyknął:
– Sterren, Shenna mówi, że ktoś chodził po domu nocą i widział nas.
Sterren jeszcze nie myślał normalnie.
– Kto to był? – zapytał.
– Nie wiem! – odparła Shenna. – Nie widziałam go.
– Więc skąd wiesz, że tu był? – zdziwiła się Annara.
– Ustawiłam strzegi, a on trafił na jedną z nich!
– Cóż, jeśli wcześniej nie wiedział, że tu jesteśmy, teraz, dzięki twoim krzykom, wie
na pewno – zauważył Emner.
Ederd i Hamder zmarszczyli czoła. Shenna zignorowała uwagę. Sterren milczał, ale
zanotował w pamięci, że czarodzieje i magowie chyba niezbyt się lubią. Nie był pewien,
czy to sprawa osobista, czy też jest to typowe dla tych dyscyplin magii.
– Czy jeszcze ktoś założył jakieś strzegi albo inne zaklęcia ostrzegające przed
intruzami?
– Nawet nie wiem, co to są strzegi – stwierdziła Annara.
– Ja bym się tym nie chwalił – burknął Ederd.
Sterren uciszył ich gestem ręki, a lady Kalira spytała w semmacie:
– Co się dzieje?
– Czarodziejka... jej magia coś słyszała – wyjaśnił.
-
Alder, który pilnował magików, natychmiast podszedł do najbliższego okna
i rozejrzał się dookoła poprzez deszcz.
Dogal stanął przy oknie po drugiej stronie; po chwili Alar ruszył do drzwi.
Z czwartej strony była ściana oddzielająca główną izbę od kuchni. Czarnoksiężnik,
widząc zachowanie żołnierzy, szybko prześliznął się przez zasłonięte kotarą drzwi,
zapewne by wyjrzeć z kuchennego okna.
– Ktoś biegnie w stronę zamku – oznajmił Dogal. – Chyba żołnierz. Nosi czerwony
kilt i miecz.
– Z jakiej armii? – spytał Sterren.
– Skąd mogę wiedzieć? – zdziwił się Dogal.
Sterren, nie do końca jeszcze rozbudzony, nie potrafił sobie przypomnieć żadnego
semmańskiego słowa oznaczającego „rozpoznać” czy „zidentyfikować”. Po chwili
wahania spytał po prostu:
– Jaki mundur? – Tego słowa musiał się nauczyć, aby pełnić funkcję wodza.
– Nie odróżnię Ophkaru od Ksinallionu – wyznał Dogal – czy od Shanu z Pustyni,
czy jakiegokolwiek innego, jeśli już oto chodzi. W każdym razie nie był to semmański
mundur.
Podczas tej wymiany zdań Alder przeszedł przez pokój do okna i spoglądał na
uciekającą postać. Lady Kalira także stanęła za Dogalem.
– Mnie to wygląda na ksinallioński – stwierdził Alder. Lady Kalira pokiwała głową.
– Nie semmański?
– Nie – zgodziła się cała trójka. – Nie semmański! Sterren westchnął.
– W takim razie lepiej się stąd wynośmy.
Nikt nie protestował. W ciągu pięciu minut cała grupa wyszła na ganek, gdzie
czekały już konie.
Po kolejnych pięciu minutach Semmańczycy byli w siodłach, konie zaprzęgnięto,
a Sterren i magicy sadowili się w wozie, niechętnie wychodząc spod dachu na deszcz.
– Którędy? – spytał Hamder.
Sterren musiał przyznać, że to było dobre pytanie. Wzruszył ramionami i wskazał na
północ.
– Tędy – powiedział. Potrząsnął lejcami i wóz potoczył się po zabłoconym polu.
Po kilku minutach zatrzymał konie i uniósł rękę, dając sygnał semmańskim
jeźdźcom. Zatrzymali się pośrodku czegoś, co latem było pewnie pastwiskiem.
Skuleni w deszczu, patrzyli na niego z oczekiwaniem, a Sterren zawahał się,
niepewny, jak zacząć.
– Cóż – rzekł po ethsharyjsku – jesteśmy w Semmie, a przed nami dookoła zamku
jest armia Ophkaru, a może i Ksinallionu. Waszym zadaniem jest wypędzić ich z Semmy.
Bierzcie się do roboty.
Magicy spojrzeli po sobie, potem na Sterrena.
– Jak? – spytał Hamder po dłuższej chwili.
– Skąd mam wiedzieć? – odparł z irytacją. – To wy jesteście magikami i macie swoje
sekrety.
– Ale ty jesteś wodzem – przypomniała mu Annara. – I ty tu rządzisz. Ty nas
wynająłeś, więc teraz powiedz, co mamy robić.
Tego właśnie się obawiał.
– Nie mam pojęcia – wyznał. – Zmusili mnie do objęcia tej głupiej funkcji, a nie
znam się na walce lepiej od was.
– W takim razie – stwierdził Hamder – wydaje mi się, że wszyscy mamy poważne
kłopoty.
– Może po prostu wrócimy do domu? – zaproponowała Shenna. – Nie mamy tu co
robić! Spójrz na wszystkich tych ludzi!
W rzeczywistości armie oblegające zamek były niewidoczne z miejsca, gdzie się
zatrzymali, nikt jednak nie próbował jej poprawiać. Jeszcze na statku Sterren uprzedzał
ich, że staną naprzeciw wojsk liczących około czterystu pięćdziesięciu ludzi.
– Ani jeden z tych żołnierzy nie wie niczego o magii – przypomniał Sterren. – Ani
jeden! Prawdopodobnie nawet nie widzieli działania magii, gdyż w tej części świata jest
rzadka jak futro na rybie.
– Szczerze mówiąc, nikt z nas nie jest Fendelem Wielkim – odparowała Annara.
– Nie, ale jesteście magikami i wszyscy zgodziliście się tu przybyć i brać udział w tej
wojnie. Więc walczcie! Emner, wczoraj w nocy mówiłeś, że potrafisz lewitować, że
znasz zaklęcie osłaniające i masz jakiś sposób wpływania na ludzi.
-
– Pierwsze Zaklęcie Hipnotyczne Felshena – odparł Emner – Lewitację Tracela
i Elementarną Osłonę Fendela. Ale i tak będę samotnym człowiekiem przeciwko całej
armii. Zaklęcie Felshena nikogo nie zabije ani nie skłoni do rezygnacji z walki. Owszem,
mogę im trochę przeszkadzać, ale nie...
– To nieważne! – przerwał mu Sterren. – Zapominasz o wrażeniu jakie na ich morale
wywrze atakujący prawdziwy mag! Ci żołnierze nawet sobie nie wyobrażają użycia
magii w wojnie. Przerazisz ich!
Emner był pełen wątpliwości. Sterren zaczynał popadać w rozpacz.
– Słuchajcie, nie oczekuję, że w ciągu nocy rozbijecie tę armię, ale przecież na to się
zgodziliście, po to tu jesteście. To jest powód, dla którego was żywiliśmy, przewieźliśmy
tutaj, a niektórym zapewniliśmy odzienie.
Annara posiadała tylko jedną, podartą purpurową szatę. Lady Kalira przyniosła jej na
statku przyzwoitą zmianę ubrania, aby mogła wyprać i naprawić swoje. Dostarczyła też
nici, igły i materiał. Teraz Annara była znowu ubrana w swoją purpurę, ale dobrze
wiedziała, o kim mówi Sterren.
– Myślę, że to nie będzie takie trudne, jak się wam wydaje – kontynuował. –
Pamiętajcie, to nie tylko nasza jedenastka będzie walczyć. Mamy własną armię za
murami zamku i trzech doskonałych oficerów, którzy z pewnością wykorzystają każdą
okazję, jakiej im dostarczymy. – Sterren wcale nie był tego pewien. Spodziewał się
raczej, że jego trzej oficerowie zmarnują każdą okazję, lecz wolał się do tego nie
przyznawać. – Zycie ludzi w zamku, a są tam całe setki, w tym dziesiątki niewinnych
kobiet i dzieci, zależy od nas!
To chyba była prawda. Łatwo mógł sobie wyobrazić księżniczkę Shirrin, która
z zamkowych okien wygląda tryumfalnego powrotu swego bohatera. Pewnie spodziewa
się, że nadjedzie na białym koniu, pod sztandarem i wśród dźwięku trąb, a nie że będzie
powoził rozklekotanym akallańskim wozem.
– Mogłabym założyć kilka pułapek – przyznała niechętnie Annara. – Przynajmniej
dopóki nie wyczerpię swoich składników. Potrzebuję wosku. I pergaminu, jeśli macie.
– O właśnie! – rzekł Sterren. – Tak już lepiej!
Spojrzał wyczekująco na pozostałych.
– Jeśli któryś z czarodziejów lub czarnoksiężnik mogliby mnie popchnąć, kiedy
uniosę się w powietrze, mógłbym polecieć i sprawdzić, co się dzieje, albo zanieść
wiadomości do zamku – zaproponował Emner.
Czarodzieje spojrzeli po sobie nawzajem, ale to czarnoksiężnik się odezwał:
– Tyle chyba dam radę zrobić. Jesteś nieważki, kiedy lewicujesz, prawda?
– Właściwie nie, nie przy zaklęciu Tracela – przyznał Emner.
– Jest inne zaklęcie lewitacji, które czyni człowieka nieważkim, ale jakoś nigdy go
nie opanowałem.
– W takim razie ja popróbuję – rzekł czarnoksiężnik.
– Chyba będziemy mogli ci pomóc – zaproponował Hamder.
– Przynajmniej póki będziesz w zasięgu wzroku.
– Możesz najpierw spróbować – zasugerował Sterren.
Wszyscy pokiwali głowami.
– Możemy... to znaczy ja mogę wyłapywać wrogich żołnierzy i dusić ich na
odległość – rzekł Ederd.
– Albo zrzucać na nich kamienie – dodał Hamder.
Shenna z niesmakiem zmarszczyła nosek, ale dodała:
– Mogę zatruć wodę. Bez dotykania jej. Tak myślę – zawahała się, po czym
powtórzyła: – Tak myślę. O wiele łatwiej jest sprawić, żeby zepsuła im się żywność, jeśli
dowiem się, gdzie ją trzymają i jeśli nie jest schowana w zamknięciu.
Wszystkie oczy skierowały się na czarnoksiężnika. Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, ile mogę tutaj dokonać, ale postaram się. Duszenie na odległość... to jest
możliwe. Łatwiej mi jednak będzie po prostu zatrzymać ich serca.
Zapadła chwila milczenia.
– No właśnie! – przerwał ją Sterren. – Widzicie? Nie będzie tak źle. Możemy zrobić
całkiem sporo, a oni nie mają sposobu, aby z nami walczyć, ani nawet pojąć, co się
dzieje!
Magicy smętnie pokiwali głowami. Nikt nie protestował. Ale też nikt nie wykazywał
entuzjazmu.
Sterren uznał, że to wystarczy. Entuzjazm przyjdzie później. Na początek dobry jest
i brak oporu. – Co się dzieje? – spytała lady Kalira w semmacie. Sterren westchnął i jej
wyjaśnił.
ROZDZIAŁ 20
Dwa dni później, mniej więcej półtorej mili na północny zachód od Zamku Semma,
dwójka czarodziejów wytężała siły obserwując, słuchając czy też używając jakiegoś
innego zmysłu, którego istnienia Sterren nawet się nie domyślał. Semmańczycy i inni
magicy czekali, aż coś się stanie. Sterren nie liczył, że dowie się czegoś, póki czarodzieje
tego nie powiedzą.
Obaj drgnęli nagle, choć nie była to żadna nowość. Gdy byli pogrążeni w transie
percepcyjnym, często w ten właśnie sposób reagowali na niewidoczne wydarzenia.
Jednak nawet po takim ostrzeżeniu, stuk, który zabrzmiał mniej więcej sekundę
później, całkowicie Sterrena zaskoczył. Uznał, że sam pewnie by go nie usłyszał.
Zresztą nie spodziewał się, że zaklęcie podziała. Annara była tak pesymistyczna co
do swoich możliwości, że podświadomie zrezygnował z myśli, że uda się jakoś je
wykorzystać.
Spojrzał na nią. Wyglądała na równie zaskoczoną.
– Bogowie! – powiedziała. – Zrobiłam ją taką wielką, jak tylko zdołałam, i zadziałała
potężnie!
Sterren musiał się z tym zgodzić. Według tego, co czarodzieje odczytali z umysłów
przechodzących żołnierzy, ich grupa była obecnie około mili od namiotu wodza
Ophkaru, i właśnie tam trafiła zapewne fałszywa wiadomość. Wybuch, słyszany
z odległości mili, musiał być potężniejszy, niż się spodziewali.
Ederd otrząsnął się nagle z transu.
– Uznałem, że powinniście się dowiedzieć – powiedział bez wstępu. – Właśnie
zabiliśmy sekretarza generała, to znaczy wodza. Nie trafiło samego wodza.
– Zabiliśmy? – pisnęła Annara.
Ederd kiwnął głową.
– Nie musisz znać szczegółów – rzekł – ale jestem pewien, że nie żyje. Jednak nikt
inny nie oberwał, i choć było mnóstwo iskier, namiot się nie zapalił.
Sterren spojrzał na Annarę z szacunkiem.
– Dobra robota – stwierdził.
– Przecież Wybuchowa Pieczęć nie powinna nikogo zabić! – zaprotestowała. –
W najgorszym razie powinna... no, urwać im ręce. Zwykle tylko trochę parzy.
– Może coś pomyliłaś? – zasugerował Sterren.
– Raczej nie – odparł Ederd. – Trzymał pergamin tuż przy twarzy i badał pieczęć.
Myślę, że coś podejrzewał.
– Och... – Annara wyglądała, jakby ogarnęły ją mdłości.
– Co się dzieje? – spytał Alder w semmacie. – Właśnie zabiliśmy... ee... pomocnika
wodza Ophkaru.
– Pomocnika?
– Człowieka, który pisze i czyta dla niego.
– Adiutanta?
– Chyba tak.
Alder uśmiechnął się szeroko.
– Niezły początek – powiedział.
– Magia może się jednak na coś przydać – zgodził się ponuro Dogal.
Sterren kiwnął głową, choć nie sądził, żeby drugi raz udało się użyć tej samej
sztuczki. Przeciwnik został ostrzeżony.
Cóż, może znajdą inne sposoby wykorzystania Wybuchowej Pieczęci. Może ją
przyłożyć na klapach namiotów albo siodłach, żeby detonowała, kiedy kawalerzyści będą
rozkulbaczać konie?
Zresztą czy przeciwnik może sobie pozwolić na ignorowanie zapieczętowanych
wiadomości?
Tej nie zignorowali. Hamder zdołał przekonać strażników, że mówi prawdę, mimo
braku jakiegokolwiek dowodu. Uznali go za ophkaryjskiego kuriera, chociaż nie miał
munduru, nie znał języka i zbliżył się pieszo z niewłaściwej strony. I chociaż pobrał z ich
umysłów najwyżej kilkanaście słów, sprawił, że byli absolutnie pewni, iż przyjęli od
niego pilną wiadomość od króla Ophkaru, którą trzeba natychmiast przekazać wodzowi.
Niezły wyczyn, i Sterren dopilnował, żeby Hamder wiedział, jak wszyscy go
podziwiają. Żałował, że nie ma go tutaj z nimi, bo podziękowałby mu jeszcze raz.
A teraz Annara okazała się równie przydatna. Sterren nie spodziewał się, że pieczęć
narobi tyle szkód.
Miał nadzieję, że Emner i Hamder odniosą podobne sukcesy.
Właśnie gdy o nich myślał, Shenna wyszła z transu.
– Hamder sprowadza z powrotem maga – oświadczyła – ale nie wiem, dlaczego.
– Dzięki – odparł Sterren. – Pójdę zapytać.
Wstał z podłogi, otrzepał się, przeszedł przez pokój i wdrapał się po drabinie na
strych.
Hamder siedział w otwartych drzwiach stryszku ze skrzyżowanymi nogami, patrząc
nieruchomo w kierunku zamku. Sterren spojrzał nad jego ramieniem i zobaczył w oddali
czarny rosnący punkt.
– Co się dzieje? – zapytał.
Czarodziej nie zwrócił na niego uwagi. Po chwili Hamder odetchnął głęboko
i przewrócił się na bok, w siano.
– Nie mogę dłużej – szepnął.
Sterren widział, że Hamder jest całkowicie wyczerpany. Pochylił się więc i spojrzał
na daleką postać Emnera, dryfującego bezradnie nad wrogimi wojskami.
– Może czarnoksiężnik go ściągnie – zasugerował.
Hamder nie miał siły odpowiedzieć, więc tylko skinął głową.
Sterren odwrócił się i zszedł po drabinie, po czym ruszył do kąta, gdzie ostatnio
widział czarnoksiężnika.
Czarno ubrany Ethsharyjczyk wciąż tam był – przykucnął i mruczał coś do siebie.
Nie uniósł głowy, gdy zbliżył się Sterren.
– Mamy kłopot – rzekł Sterren. – Emner dryfuje w powietrzu, a Hamder jest
wyczerpany.
Czarnoksiężnik pokręcił głową i skrzywił się. Było jasne, że znów dręczy go ból
głowy.
– Weź kogoś z czarodziejów. Sprawdzałem; nie potrafię ruszyć czegoś tak
masywnego jak człowiek, nawet kiedy lewituje.
– Są zajęci. Jesteś pewien?
Czarnoksiężnik spojrzał na Sterrena, potem podniósł się.
– Masz sznur? – zapytał.
– Nie wiem – odparł Sterren. – Czemu?
– Bo gdybyś miał, mógłbym przenieść jeden koniec sznura aż do niego i wtedy
podciągnąłby się na nim. Wiem, co mogę, a czego nie mogę zrobić. A jego nie potrafię
ruszyć. Musisz wziąć kogoś z czarodziejów.
Sterren westchnął ciężko i odszedł.
Ta sztuczka ze sznurem może się kiedyś przydać, uznał. Trzeba ją zapamiętać.
Westchnął znowu, przypominając sobie jakie nadzieje wiązał na początku z tym
czarnoksiężnikiem. Okazał się jednak żałośnie słaby. Mógł unieść w powietrze kilka
funtów naraz, zapalać niewielkie ognie, otwierać zamki, ale to mniej więcej wszystko.
Prawie bez przerwy dręczyły go potworne bóle głowy.
Te bóle trochę Sterrena niepokoiły. Nigdy nie słyszał, żeby kogoś takiego bolała
głowa. Czarnoksiężnicy byli zwykle uosobieniem zdrowia i wigoru – potrafili się leczyć,
usuwać wszelkie atakujące ich choroby, czerpać siły ze Źródła... Przynajmniej dopóki nie
zaczynały się koszmary. Nawet wtedy pozostawali fizycznie zdrowi, może z wyjątkiem
drobnych dolegliwości związanych z brakiem snu.
Dla tego czarnoksiężnika koszmary się skończyły, ale tajemnicze bóle głowy mogły
się okazać jeszcze gorsze. Odkąd się zaczęły, czarnoksiężnik chyba posiwiał. Sterren
słyszał o czarnoksiężnikach uciekających na południe, gdy zaczynali cierpieć od
koszmarów, ale nigdy nie słyszał o bólach głowy.
Shenna znów była w transie, ale Ederd miał przerwę – opierał się o stóg siana.
Podniecenie już opadło, wybuch nastąpił, Shenna mogła sama uważać na wydarzenia.
– Ederd – zawołał Sterren – musisz tu ściągnąć Emnera; Hamder jest wykończony.
– Nic mu się nie stało? – spytał Ederd, podrywając się na nogi.
Sterren nie był pewien, czy Ederdowi chodzi o Hamdera, czy Emnera. Zresztą nie
było to takie ważne.
– Chyba nic – odparł.
Ederd wspinał się już na drabinę. Sterren rozejrzał się po stodole. Alder i Dogal
siedzieli z boku i rozmawiali cicho w semmacie. Lady Kalira i Alar stali w pobliżu.
Shenna siedziała ze skrzyżowanymi nogami pośrodku podłogi. Czarnoksiężnik tkwił
w swoim kącie, oparty o ścianę. W innym kącie Annara robiła coś ze swoim sztyletem
nad wiadrem. Ederd i Hamder byli już na stryszku i ściągali Emnera z misji
wywiadowczej.
Szkoda, że Emner nie zna semmatu. Sterren nie był pewien, czy ktokolwiek w zamku
mówi po ethsharyjsku czy też w ojczystym lamumańskim Emnera, inaczej mógłby go
wykorzystać, aby nawiązać kontakt z oblężonymi Semmańczykami.
Nikt inny nie potrafił lewitować tak daleko. Czarodzieje, pracując wspólnie, potrafili
jednego ze swego grona podnieść całkiem wysoko nad ziemię, ale tylko na krótki czas,
niewystarczający, aby go przemieścić nad mury zamku. Czarnoksiężnik potrafił latać
w Ethsharze, ale tutaj nie był w stanie podnieść się nad ziemię nawet na cal.
W tej chwili Sterrenowi po raz pierwszy przyszło do głowy, że mógłby przesyłać
pisemne wiadomości. Co prawda jego znajomość semmatu była ograniczona, zwłaszcza
w piśmie, jednak lady Kalira umiała pisać i płynnie władała tym językiem.
Warto o tym pamiętać... Lecz o czym miałby ich zawiadomić? Zresztą Hamder
niemal padł z wycieńczenia, ściągając Emnera z patrolu. Przeniesienie go ponownie do
zamku i z powrotem byłoby bardzo poważnym problemem.
Cała ta sprawa zwycięstwa w wojnie okazała się bardziej pracochłonna, niż
przypuszczał. Jego magicy, choć chętni do działania, wydawali się niezdolni do
samodzielnego myślenia. Prawie na każdym kroku musiał im mówić, co mają robić.
Z początku sądził, że po prostu pozwoli im działać, a sam będzie czekał na zwycięstwo;
zamiast tego musiał bez przerwy wymyślać sposoby walki i kreślić plany.
Sam nie wiedział, czemu się tym przejmuje. Zrobił swoje; czemu się stąd nie
wyniesie i nie wróci do Ethsharu?
Była jeszcze lady Kalira i trzej żołnierze, którzy mogą próbować go zatrzymać...
Uznał jednak, że im się wymknie, jeśli tylko spróbuje. Porwie konia albo nawet
wszystkie, żeby nie dopuścić do pościgu, i sprzeda je w Akalli, aby mieć czym zapłacić
za rejs.
Im dłużej tu przebywał, tym większa była szansa, że zostanie schwytany i zabity
przez najeźdźców. Nawet nie pomógł Semmie; po dwóch dniach zabili tylko jednego
wrogiego żołnierza!
Owszem, ludzie w zamku pewnie na niego liczyli, ale co mógł dla nich uczynić?
Przemyślał sprawę bardzo poważnie i uznał, że sam nie wie, czemu tu tkwi.
Może zdecyduje się uciec za dzień lub dwa.
Ale jeszcze nie teraz.
ROZDZIAŁ 21
Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca zimowego 5220 roku wciąż jeszcze nie
uciekł. W drugim tygodniu oblężenia Sterren i jego mała grupa działali już rutynowo.
Każdego dnia szarpali przeciwnika, wykorzystując wszelkie sztuczki i pomysły, jakie im
przyszły do głowy; Semmańczycy w tym czasie szukali nowych kryjówek. Sterren uznał
bowiem, że byłoby niebezpiecznie zostawać dwie noce z rzędu w tym samym miejscu.
Zresztą dzięki temu Semmańczycy czuli się użyteczni.
Wciąż była przy nim tylko czwórka. Nikt nie zdezerterował – jeśli w tych
okolicznościach byłaby to dezercja – ale też nikt się nie pojawił, by dołączyć do
partyzanckiej grupy Sterrena.
O ile się zorientował, nikt nie był w stanie wymknąć się z zamku, a jeśli nawet
komuś się udało, mógł mieć inne plany.
Od czasu do czasu jakiś farmer, który uciekł, gdy przybyli najeźdźcy, i zamieszkał
u krewnych czy przyjaciół w okolicy, zaglądał, czy może bezpiecznie wrócić do domu.
Jednak ci ludzie natychmiast odchodzili, gdy tylko przekonali się, że wróg wciąż oblega
zamek. Żaden nie chciał przyłączyć się do walczących.
Takie spotkania dowodziły, że większość mieszkających w wioskach chłopów
przyczaiła się gdzieś tuż za horyzontem, czekając na koniec wojny. Nie chcieli brać
udziału w walce, którą uważali za sprawę arystokracji, a nie swój interes.
Lady Kalka oskarżała ich o tchórzostwo i brak patriotyzmu. Sterren i żołnierze byli
mniej krytyczni. W końcu cóż mogło pomóc kilku nie uzbrojonych chłopów?
Nawet trzech semmańskich żołnierzy nie było w stanie zrobić wiele. To magicy
prowadzili wojnę, a Semmańczycy tylko biegali na posyłki.
Annara stała się ekspertem od wybuchowych pieczęci. Udawało jej się zakładać
wybuchowe pułapki na książkach, klapach namiotów, a nawet na parze butów.
Właściwie nie zaklinała klap namiotów, a jedynie rzemienie, którymi je sznurowano.
Czarodzieje twierdzili, że trudno je zawiązać bez naruszenia pieczęci. Nie udało się jej
tylko z siodłem, gdyż koń nie chciał stać nieruchomo.
Zaklęcie miało jednak cztery poważne wady.
Po pierwsze, rzucanie zaklęcia trwało pół godziny, a każde zakłócenie w tym czasie,
jak twierdziła Annara, mogło doprowadzić do katastrofalnych skutków. Przez cały czas
ktoś musiał stać przy niej na straży, a w dodatku w razie zagrożenia nie można jej było
szybko ewakuować. Jak dotąd zagrożenia się nie pojawiały, ale Sterren i tak się tym
martwił.
Po drugie, przedmiot, na który przykładała pieczęć, musiała mieć przed sobą, co
znaczyło, że ktoś musiał go wykraść nieprzyjacielowi, a potem podłożyć z powrotem.
Emner i czarodzieje potrafili to zrobić, wykorzystując zaklęcie lewitacji lub
czarodziejskie umiejętności przekonywania. Lecz było to ryzykowne, zwłaszcza gdy
ostrożnie starali się dostarczyć na miejsce zapieczętowane rzemienie namiotów.
Po trzecie, zaklęcie wymagało użycia kropli smoczej krwi na każdą pieczęć. Annara
miała jej tylko niewielką fiolkę, może kilkanaście kropli. Emner nie mógł pomóc;
zapytany, odparł:
– Nigdy z tego nie korzystam. Nie potrzebuję jej do swoich zaklęć, a jest strasznie
droga!
Sterren wiedział, że smocza krew jest bardzo kosztowna, i był zdziwiony, że Annara
już dawno nie sprzedała swojego zapasu.
– Dzięki temu i innym składnikom – wyjaśniła – jestem magiem i mogę rzucać
zaklęcia. Bez nich byłabym jeszcze jednym szarlatanem. Poza tym, gdybyś nie pojawił
się wtedy w Ethsharze, pewnie bym ją sprzedała. Do tego czasu sytuacja nie była aż tak
dramatyczna.
Po czwarte w końcu, pieczęć była widoczna. Była zawsze w kolorze czerwieni albo
czerni. Annara nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego właśnie tak albo tak, a nie zawsze tego
samego koloru, więc chyba było to zupełnie przypadkowe.
Pieczęć była robiona z wosku. Kiedy Annara używała przezroczystego wosku
pszczelego z zapasów znalezionych w opuszczonej kuchni, mogła zaczarować go Słabą
Niewidzialnością Eknerwala, tak że wosk był niewidoczny, ale nawet wtedy smocza
krew pozostawała widoczna, ukształtowana w niezwykłą runę. Nic nie można było na to
poradzić.
Nie pomogło to jednak właścicielowi butów, który zaczął wkładać je w ciemności
i stracił prawą rękę i stopę. Nie pomogło porucznikowi, który otworzył książkę i uznał
runę za zwykły ornament; stracił oko, trzy palce i książkę. Pierwsza zaczarowana klapa
namiotu poparzyła żołnierza od ramienia do palców.
Właściciel drugiego namiotu z zaczarowaną klapą był ostrożniejszy i nie naruszył
runy. Przeczołgał się w błocie, wśliznął do namiotu od tyłu, po czym złożył go i wyniósł
z obozu, zanim szturchnął pieczęć kijem.
Wybuch spalił namiot, ale nikogo nie zranił.
Po tym wróg już wiedział, czego szukać; zmienili więc zastosowanie Wybuchowej
Pieczęci. Annara nie przejmowała się już Słabą Niewidzialnością, nie próbowała nikogo
poważnie zranić. Zamiast tego zakładała pieczęć w miejscach, gdzie mogła narobić
najwięcej szkód.
Na przykład cała trójka czarodziejów stalą na straży, gdy Annara mocowała pieczęć
na osi koła wozu na wodę przekonując, nielicznych przechodniów, że Annary wcale tam
nie ma, albo ma prawo wykonywać swój niezwykły rytuał. Tymczasem pieczęć oderwała
koło i przeraziła konie, kiedy próbowano przewieźć wozem kolejny ładunek.
Czarnoksiężnik zauważył, że jeden z trójki czarodziejów mógł dokonać tych samych
szkód młotkiem, Sterren uznał jednak, że demoralizacja przeciwnika warta jest wysiłku.
Lecz zapamiętał tę uwagę i później wysyłał czarodziejów, aby łamali osie wozów
i przecinali liny.
Księgi finansowe ksinalliońskiej armii znaleziono zaplombowane i trzeba było
wysłać gońca, aby przywiózł kopie – nie było sposobu, by je otworzyć, nie paląc ich przy
tym na popiół.
Zapieczętowali też dwa kolejne namioty – najeźdźcy musieli je usunąć i zdetonować.
Annara uczciwie zarabiała na swoje utrzymanie, podobnie czarodzieje, którzy jej
pomagali.
Emner, ze swym zaklęciem lewitacji, dostarczał znakomitych raportów
wywiadowczych, znajdował namioty sztabowe nieprzyjaciela i liczył żołnierzy. Okazało
się, że jest ich około trzystu, a nie czterystu pięćdziesięciu. Ogłuszył kilku strażników,
aby odwrócić uwagę od czarodziejów, i na kilka godzin obrzydził życie kilku wrogom,
rzucając zaklęcie na karalucha, aby głośno i fałszywie śpiewał starą morską szantę
„Przyprawa w ładowni”. Zaklęcie przestało działać, gdy jeden z żołnierzy – bardziej
przypadkowo niż w sposób zamierzony – rozdeptał karalucha.
To, że karaluch był martwy, nie przeszkodziło Śpiewającemu Zaklęciu Galgera, to
tylko mocne stuknięcie w zaczarowany obiekt było przyczyną przerwania śpiewu. Gdyby
ktoś przypadkiem nadepnął później znowu na martwego karalucha, ponownie zacząłby
śpiewać.
Niestety, nikt już na niego nie trafił.
Aby pomóc magom, czarodzieje dołączyli kilka własnych sztuczek. Shenna
doprowadziła do zepsucia cetnara mięsa i całego wozu jarzyn, więc przez kilka dni
oblegający jedli mniej niż oblegani. Strażnicy nabrali zwyczaju znikania, a potem
pojawiania się już w stanie martwym w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Zdarzało
się to tak często, że przez ostatnie trzy noce w ogóle nie wystawiano straży.
Udało się zatruć tylko jeden transport wody. Shenna odkryła, że jest to o wiele
trudniejsze niż przypuszczała. Co więcej, woda zyskiwała wyraźny odór i nieprzyjemny
smak, tak że nikt nie wypił je} więcej niż łyk i natychmiast ją wypluwał.
Czarnoksiężnik nie współpracował z innymi. Wolał wymykać się sam i usuwać
przypadkowych żołnierzy wroga. Nie musieli stać blisko czy samotnie, jak w przypadku
działań czaro dziejów. Poza tym ofiary czarodziejów znajdowano uduszone lub
zasztyletowane. Ofiary czarnoksiężnika po prostu padały martwe pośród przyjaciół
i towarzyszy, bez ostrzeżenia, bez widocznej przyczyny.
Wywoływało to niemal panikę. Czarodzieje przechwytywali rozmowy o klątwach
i demonach.
Niestety, nieprzyjacielscy oficerowie potrafili zapanować nad sytuacją. Prowadzili
nawet kampanię kontrpropagandy. Przekonywali żołnierzy, że ta aktywność demonów
wskazuje, iż zły semmański król połączył swe siły z mocami ciemności, i trzeba go
powstrzymać, zanim stanie się zbyt potężny.
Sukces tej kampanii był dość wątpliwy, ale jak dotąd wroga armia utrzymywała
porządek w swoich szeregach. Sterren nie otrzymywał meldunków o dezercjach czy
buntach.
Oczywiście, najeźdźcy ponosili spore straty. Sterren naliczył łącznie czterdziestu
jeden zabitych i siedmiu rannych jako bezpośredni rezultat działań magików. Dodatkowo
we wrogim obozie często wybuchało zamieszanie. Sterren był zadowolony – czterdziestu
ośmiu ludzi to znacząca część oblegającej armii, a on sam nie stracił ani jednej osoby!
Czasem jego ludzie byli widziani, ale zawsze udało im się uciec.
Nawiązał też kontakt z mieszkańcami zamku, mimo że czarnoksiężnik nie potrafił
podnieść ani przesunąć człowieka na taką odległość, a czarodzieje robili to kosztem
całkowitego wyczerpania. Czarnoksiężnik potrafił jednak – i robił to – wysyłać
wiadomości pisane na pergaminie. Przenosił je do zamku ponad kręgiem nieprzyjaciół
i zrzucał na dziedziniec.
W odpowiedzi ludzie na zamku wywieszali na zachodnich murach zielony proporzec
i do niego przyczepiali swoje wiadomości. Czarnoksiężnik, zwykle bez żadnych
kłopotów, potrafił je odebrać.
Stąd Sterren wiedział, że w zamku ludziom nie żyje się wygodnie. W murach
panował straszliwy tłok, gdyż ponad setka chłopów znalazła tam schronienie,
powiększając i tak już sporą liczbę mieszkańców. Chłopi ci zmniejszali zapasy żywności,
gdyż większość niczego ze sobą nie zabrała.
Na szczęście, gdy przybyli wrogowie, zimowe zapasy były już bezpiecznie ukryte
w zamku. Mimo setki dodatkowych gąb do wyżywienia, oblegani mieli dość żywności
i wody, by wytrzymać co najmniej miesiąc.
Oprócz zagęszczania i lęku, nieuniknionych w takiej sytuacji, obleganym groziły
inne niebezpieczeństwa. Napastnicy mieli machiny oblężnicze, które często wrzucały do
zamku płonące pociski, a kiedy indziej ciskały w okna i na dachy ciężkie kamienie.
Pewnej nocy, kiedy strażnik zdrzemnął się na posterunku, stajnia na zachodnim
dziedzińcu spłonęła do fundamentów. Rozbito kilkanaście okien, przedziurawiono trzy
dachy. Zginęło pięciu ludzi, około dwudziestu było rannych. Wielu chorowało. Tłok
sprawiał, że nie można było izolować chorych i trudniej było utrzymać higienę, więc
różne choroby pieniły się obficie. Plagą były też wszy.
Trójka oficerów Sterrena wyraźnie nie była w stanie zorganizować rozsądnej obrony.
Wszelkie myśli o wypadzie zostały zarzucone, gdyż nie mogli się dogadać, kto z nich ma
dowodzić.
To jakoś wcale Sterrena nie zaskoczyło.
Na dodatek najeźdźcy próbowali podkopać się pod mury zamku, a obrońcy nie
wiedzieli, jak temu zaradzić. Kilku pospiesznie wyszkolonych semmańskich łuczników
zmusiło napastników, by szukali schronienia, ale nie było to trudne, skoro tuż za bramą
stała wioska. Szybko pobudowali prymitywne osłony, dzięki którym saperzy mogli
zbliżyć się do murów, nie narażeni na strzały obrońców.
Pamiętając o tym, tego dnia – dwudziestego pierwszego zimowego – Sterren uznał,
że pora zająć się machinami oblężniczymi. Saperzy także stanowili problem, jednak
machiny były łatwiejszym celem, a ponadto bardziej wpływały na morale oblężonych.
Ukrywali się wtedy w częściowo spalonej chacie na północny wschód od zamku.
Tam właśnie rankiem dwudziestego pierwszego Sterren zebrał całą swoją grupę
w największej izbie.
– Emnerze – zapytał – co możesz powiedzieć o machinach oblężniczych wroga?
Emner wzruszył ramionami.
– Co mogę powiedzieć? To machiny oblężnicze.
Sterren spojrzał gniewnie.
– Ile ich jest? Jakiego rodzaju? Gdzie są?
Mag chrząknął zakłopotany.
– Aha – rzekł. – Mają ich około pół tuzina, głównie katapulty, ale także taran. Taran
jest w wiosce, pozostałe stoją w kręgu wokół zamku, mniej więcej w równych odstępach.
– Co to jest katapulta? – spytała Annara.
Sterren ucieszył się jej pytaniem, po części dlatego, że dała tym dowód, iż uważa, co
się mówi, jednak przede wszystkim z tego powodu, że sam nie musiał o to spytać
i pokazać, jak mało wie.
– Cóż, to wielka dźwignia na ramie. Na jednym końcu jest ciężar, zwykle skrzynia
pełna kamieni, a na drugim łyżka. Do niej przymocowana jest lina, którą nawija się na
bęben u dołu ramy. Lina ściąga łyżkę w dół, a wtedy skrzynia z ciężarem idzie do góry.
Na łyżkę ładują to, czym chcą rzucić, zwalniają linę, ciężar opada, a łyżka leci do góry
i wyrzuca to, co się tam włożyło. Zależnie od ciężaru skrzyni można rzucać pociski, bo ja
wiem... powiedzmy do trzystu funtów, ponad murami zamku i spoza zasięgu strzał. Jeśli
użyje się czegoś cięższego, rama może nie wytrzymać.
Sterren kiwnął głową. Niezależnie od swoich wad, Emner potrafił dobrze opowiadać.
Sterren dokładnie wyobraził sobie, jak działa katapulta.
Co nie znaczy, że wiedział, jak sobie z nią poradzić.
– Czy jest jakiś sposób, żeby je spalić? – zapytał.
Czarodzieje spojrzeli po sobie. Annara i Emner wzruszyli ramionami.
– Z jakiego są drewna? – spytał Hamder.
– Hmm... z czegoś bardzo twardego, tak myślę. Może dąb. Bardzo twarde i mocne.
– Nie podpalę tego – stwierdziła Shenna. – Przykro mi.
– Ani ja – dodał Ederd.
Hamder pokręcił głową.
Sterren spojrzał na Annarę.
– Nie przypuszczam – odparła. – Do zapalania mam tylko Wybuchową Pieczęć, a od
niej może zapalić się jedynie papier czy tkanina. Poza tym muszę uprzedzić, że zostało
mi smoczej krwi tylko na jedną pieczęć, i to niezbyt wielką.
To był zła wiadomość. Wybuchowa Pieczęć okazała się jedną z ich najlepszych
broni. Spojrzał na czwórkę Semmańczyków, którzy skulili się pod ścianą, wyraźnie
znudzeni.
– Czy ktokolwiek w zamku – zaczął w semmacie – ma... ze zwierzęcia, które robi
ogień... – Gdy mówił, zauważył, że czarodzieje naradzają się szeptem z Emnerem.
– Smok? – spytała Lady Kalira. – Smoki są w górach na północ od Lumethu pod
Wieżami, ale nigdy nie dotarły do nas, na południe.
– Nie cały smok, ale... płyn. Czerwony płyn. Ze środka – Sterren słyszał już
semmańskie słowo oznaczające „krew”, ale nie mógł go sobie przypomnieć.
– Krew? Smocza krew? – spytał Alder.
– Tak! Smocza krew.
– Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś miał coś takiego – odparła Lady Kalira. –
A czemu? Jest użyteczna?
– Annara potrzebuje tego do magii.
Czwórka Semmańczyków spojrzała po sobie, potem na Sterrena.
– Przykro mi – rzekł Alder.
Sterren westchnął i przeszedł na ethsharyjski.
– Z tymi katapultami...
– Z opisu Emnera wynika, że są za duże, byśmy mogli je przesunąć – stwierdził
Hamder. – Zwłaszcza jeśli to naprawdę dąb.
– Potrzebnych jest dziesięciu ludzi, żeby którąś ruszyć, nawet na kołach – wyjaśnił
Emner.
– A czarodzieje mogą używać magii zamiast nóg, rąk i grzbietów, ale nie są silniejsi
od ophkaryjskich czy ksinalliońskich żołnierzy – dodała Shenna.
– Czy można je jakoś połamać?
Shenna i Hamder spojrzeli po sobie.
– Nie – orzekł Ederd. – Nie, jeśli są tak mocne, jak mówi Emner.
Mag przepraszająco wzruszył ramionami. – Muszą być mocne, żeby ciskać tak
wielkie głazy. – No dobrze – rzekł Sterren – czarodzieje nic nie poradzą. LA ty,
Emnerze?
– Mogę sprawić, że zaczną gwizdać albo śpiewać, lecz to wszystko. Przykro mi –
bezradnie rozłożył ręce.
Sterren spojrzał na Annarę.
– Nie – powiedziała, zanim zdążył się odezwać. – Jeśli nie zdobędę smoczej krwi,
a prawdopodobnie nawet wtedy się nie uda.
Pozostał zatem tylko czarnoksiężnik.
– Nie wiem – rzekł. – Nie potrafię spalić ram ani ich połamać. Nie w moim obecnym
stanie. Ale mógłbym przerwać jakieś liny albo dokonać innych szkód. Nie mam mocy
podnoszenia, jak nasi czarodzieje, ale mógłbym działać subtelniej: jakieś pęknięcia,
naddarcia, coś, czego oni nie potrafią.
– Pęknięcia? – Emner zamyślił się. – Gdyby pękła główna dźwignia, kiedy
przygotowują się do rzutu, cała maszyna pewnie rozpadłaby się pod ciężarem.
– Tak by było najlepiej – stwierdził Sterren. Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.
– Mogę spróbować.
– To dobrze – odparł Sterren. – Więc spróbujesz.
-
ROZDZIAŁ 22
– Czy to wystarczy? – zapytał Sterren, wskazując cel. Czarnoksiężnik podczołgał się
do niego i wyjrzał ponad strzechę.
– Chyba tak – uznał. – Przynajmniej widzę stąd konstrukcję.
Sterren skinął głową.
– To dobrze – odparł – ponieważ inne kryjówki są jeszcze bardziej niebezpieczne.
Czarnoksiężnik spojrzał na niego zdziwiony. – Więc czemu przyszedłeś tu ze mną,
jeśli to takie niebezpieczne? – zapytał.
Sterren wzruszył ramionami; sam dokładnie nie wiedział.
– Mam dość słuchania raportów. Chciałem zobaczyć akcję na własne oczy.
Właściwie wolał o tym nie myśleć. To przypominało mu tylko, jak groźna jest jego
sytuacja – leżał na dachu chałupy, o pięćdziesiąt sążni od wrogiego obozu. Zmienił
temat.
– Jak tam dziś twoja głowa?
– Lepiej, a przynajmniej inaczej – odparł czarnoksiężnik.
– Inaczej? Co to znaczy inaczej? Czarnoksiężnik zawahał się.
– Może po prostu się przyzwyczajam.
Sterren miał wrażenie, że jego okryty czernią towarzysz jest dziś wyjątkowo
rozmowny. Postanowił więc wykorzystać sytuację i wyjaśnić kilka tajemnic, które go
dręczyły.
– Wiesz – powiedział – nigdy nie słyszałem o czarnoksiężnikach cierpiących na takie
bóle głowy Opowieści nic nie mówią, że coś takiego zdarza się tym, którzy odchodzą na
południe.
– Ja też nigdy o tym nie słyszałem – zgodził się czarnoksiężnik. – Nie rozumiem
tego.
– Ale jest to jakoś związane z twoją magią, prawda?
– Och, chyba tak – czarnoksiężnik zawahał się, a potem dodał: – Sam jesteś
czarnoksiężnikiem, prawda? Miałem wrażenie, że dostrzegam to, zanim oddaliliśmy się
tak daleko na południe, że straciłem wyczucie.
– Właściwie nie – odparł Sterren. – Nie ukończyłem terminu.
– Aha, to wszystko tłumaczy! Dużo czasu zajęło mi stwierdzenie, że jesteś jednym
z nas. Nie zachowywałeś się jak czarnoksiężnik, ale znałeś się na sztuce. I wyczuwałem
coś w twoim umyśle. Uznałem, że z jakiegoś powodu zachowujesz tajemnicę.
– Nie. Może i mam jakąś odrobinę mocy, ale właściwie nie jestem
czarnoksiężnikiem. Jeszcze w Ethsharze wygrywałem w kości częściej niż powinienem,
ale to wszystko.
Czarnoksiężnik pokiwał głową.
– A zatem nie masz pojęcia...
– O czym?
– Jakie to uczucie, kiedy używa się Mocy.
– Nie – zgodził się Sterren. – Nie wiem. A jakie?
– Trudno to wyjaśnić. To jakby coś... nie ktoś, bo to oczywiście nie jest ludzkie... coś
jakby bóg, demon albo coś innego, na co nie mamy nazwy, szeptało ci w myślach. Nie
rozumiesz, co mówi, nie jesteś nawet pewien, że to słowa, ale i tak czerpiesz z tego siłę.
Możesz wziąć dźwięk tego szeptu, przekształcić go i wykorzystać, aby czuć, kształtować
i zmieniać świat wokół siebie. Rozumiesz?
Sterren niemal miał wrażenie, że tak. W milczeniu skinął głową.
– A kiedy często korzystasz z czarnoksięskiej mocy, ten szept zawsze jest z tobą,
zawsze, słuchasz czy nie, używasz Mocy czy nie, śpisz czy jesteś rozbudzony. To
nieustające tło, które staje się odrobinę głośniejsze za każdym razem, kiedy z niego
czerpiesz. Próbuje ci coś powiedzieć, ale nie wiesz, co.
Urwał na chwilę, po czym podjął:
– Wiesz o koszmarach.
Nie było to pytanie, ale Sterren znów kiwnął głową.
– Koszmary pojawiają się, kiedy ten szept zaczyna mieć sens. Wciąż nie rozumiesz
słów, wciąż nie wiesz, co próbuje ci powiedzieć, co szepcze, ale wychwytujesz kawałki,
drobinki, fragmenty obrazów. Nie możesz ich usunąć, szept zawsze jest z tobą, nie
cichnie, a te obrazy sączą się po trochu do umysłu. – Zadrżał.
– A gdy wyruszacie na południe...? – zapytał Sterren.
– Kiedy odpłynąłem na południe, ten szept ucichł. Z początku było cudownie.
Mogłem zapomnieć o tych przebłyskach znaczeń, które wychwytywałem. Ustały
koszmary. Nie słyszałem niczego. Lecz potem, kiedy jechaliśmy w głąb lądu, zacząłem
słyszeć brzęczenie.
Sterren spojrzał na niego zdumiony.
– Brzęczenie? – spytał.
– Brzęczenie, mruczenie, coś w tym rodzaju. To nie jest właściwie dźwięk, raczej,
psychiczne wrażenie, tak jak szept. Ale to nie jest głos, nie inteligencja, raczej bezmyślny
dźwięk jakby ula czy kamienia młyńskiego. I... hm, powiedz, byłeś kiedyś w miejscu,
gdzie bez przerwy słyszałeś nieprzyjemny dźwięk? I to głośny? Głowa od tego boli –
westchnął. – Ale po jakimś czasie przyzwyczajasz się, a potem przestajesz go zauważać.
Spodziewam się, że w końcu i ja przestanę go zauważać. W tej chwili słyszę go bez
przerwy, lecz nie powoduje już bólu.
Sterren pokiwał głową.
Wydawało mu się, że zrozumiał użytą przez czarnoksiężnika analogię i domyśla się,
jakie to uczucie. Nie miał jednak pojęcia, co powoduje to brzęczenie.
Podobnie jak nikt nie wiedział, czym jest Źródło Aldagmoru. A może istnieje drugie,
inne od tamtego, gdzieś w okolicy Semmy? Źródło, które nie stworzyło nigdy własnych
magików, tak jak źródło Aldagmoru w 5202, ale czarnoksiężnicy mogą je wyczuwać.
– Jeśli to przypomina Źródło, to czy możesz czerpać z niego Moc?
Czarnoksiężnik spojrzał na niego zaskoczony.
– Nie mam pojęcia. Tale dotąd nie potrafiłem. To nie oferuje ci Mocy tak jak Źródło.
Ale jest... Sam nie wiem – urwał i umilkł.
Sterren postanowił nie naciskać. Wyjrzał przez strzechę i powiedział:
– Chyba są gotowi do ładowania. Wygląda to jak smoła. Jak kula smoły.
Przypuszczam, że podpalą ją przed wyrzuceniem.
Czarnoksiężnik spojrzał.
– Tak – przyznał.
– Czy możesz złamać belkę?
Nie odpowiedział. Sterren natomiast zobaczył, jak czarnoksiężnik zaciska zęby
i mruży oczy.
Sterren osłonił oczy dłonią i patrzył na katapultę. Czy belka zaczęła się wyginać
trochę bardziej niż powinna?
Przesunął się, zmrużył oczy i wytężył wzrok.
Katapulta eksplodowała. W jednej chwili stała jeszcze, a poprzeczka uginała się tylko
trochę. W następnej chwili cała konstrukcja zniknęła przesłonięta chmurą płonących
szczątków. Wielka drewniana skrzynia z kamieniami, która służyła jako przeciwwaga,
huknęła o ziemię i rozpadła się. Kula smoły wybuchnęła płomieniem i potoczyła się
z powrotem na ludzi, którzy ją załadowali. Natomiast rama po prostu zniknęła
w wybuchu rozpalonych odłamków. Ziemia się zatrzęsła i potworny, grzmiący huk dotarł
do ludzi na dachu.
Sterren otworzył usta i rozpaczliwie złapał się strzechy, gdy dom zachwiał się pod
nim.
Chwilę później gorące odłamki zaczęły opadać, prosto na słomiany dach. Wyczuł
zapach dymu i szybko zaczął się zsuwać.
Zatrzymał się na krawędzi dachu i obejrzał.
Czarnoksiężnik wciąż leżał na dachu, ale nic go nie dotykało. Odłamki, które
mogłyby go trafić, zmieniały tory lotu.
– Bogowie – szepnął Sterren. – Co się stało?
Czarnoksiężnik odwrócił się i uśmiechnął. Był to najszerszy uśmiech, jak Sterren
widział na tej surowej twarzy.
– Nie domyślasz się? – rzekł. – W końcu to był twój pomysł.
Sterren pokręcił głową.
– Dostroiłem się do brzęczenia. Czerpię z niego Moc. Jestem tak potężny jak kiedyś!
Podniósł się w sposób całkiem nienaturalny, nie poruszając rękami ani nogami – jego
ciało płynnie ustawiło się w pionie.
Kiedy już stał prosto, wznosił się dalej, w powietrze. Czarna szata rozpostarła się na
podobieństwo wielkich skrzydeł. Zaśmiał się tryumfalnie.
– Sterrenie! – zawołał. – Nie ma żadnych głosów! To tylko Moc, czysta Moc! –
zaśmiał się znowu, a nad nimi przetoczył się grom.
Czarnoksiężnik uniósł głowę, a potem nagle, bez ostrzeżenia, uderzyła błyskawica,
spalając pozostałe kawałki katapulty.
Błyskawica nie była zwyczajna, niebiesko-biała. Miała ognistą, pomarańczowo-
czerwoną barwę. Czarnoksięska błyskawica. Sterren słyszał o nich, ale nigdy dotąd ich
nie widział.
Kolejna błyskawica uderzyła z lewej strony, niszcząc następną katapultę, potem
trzecią, czwartą i piątą. Cały arsenał przeciwnika, umożliwiający ataki na dystans, został
zniszczony.
Zerwał się wiatr. Sterren uznał, że dach nie jest dla niego odpowiednim miejscem.
Nie był pewien, czy czarnoksiężnik w pełni panuje nad tą niespodziewaną burzą, więc
wolał nie ryzykować, bo przecież właściwie wcale go nie znał.
Zsuwał się dalej, aż trafił stopami na drabinę, której użyli do wejścia. Szybko zbiegł
na ziemię.
Znowu zahuczał grom, ale tym razem wyraźnie nienaturalny. Grzmot był
przerażająco głośnym śmiechem.
Można w nim było rozpoznać głos czarnoksiężnika.
Wybiegł zza rogu chaty i zdążył zobaczyć, jak wiatr przewraca żołnierzy na ziemię.
Potem wiatr ustał i co odważniejsi Ksinalliończycy (Sterren nauczył się rozróżniać
mundury, a po tej stronie zamku nie widział żadnych Ophkaryjczyków) wstali na nogi.
Gromowy głos odezwał się znowu. Tym razem przemawiał słowami.
– Wracać do domu! – huczał. – Ta ziemia jest pod ochroną czarnoksiężnika Vonda!
Tych, co zostaną, czeka śmierć!
I znów śmiech przetoczył się po równinie.
Sterren widział, że wśród wrogów zapanował chaos. Wreszcie konny oficer wpadł
w panikę, spiął wierzchowca i galopem pognał na północ, w stronę Ksinallionu.
Panika obejmowała oblegających niczym fala spowodowana przez uciekającego
oficera. Po kilku minutach cała armia rzuciła się do ucieczki, ścigana przez wyjące
nadprzyrodzone wichry.
Ich morale pogarszało się od wielu dni, ludzie ginęli tajemniczo, w różnych
dziwnych miejscach pojawiały się wybuchowe pułapki. Nad nimi przelatywały dziwne,
nieosiągalne dla strzał postacie. Ta nadprzyrodzona burza i głos jakby gniewnego bóstwa
to więcej, niż przerażeni żołnierze mogli znieść. Pojedynczo i grupami wybiegali z obozu
i uciekali w stronę domu.
Sterren nie był zdziwiony ich ucieczką. Stał i patrzył, uśmiechając się radośnie.
Burza ominęła zamek i odepchnęła z drugiej strony oblegającą armię.
Wygrał wojnę. On i jego sześciu magików pokonali pięćdziesiąt razy liczniejsze
wojska. Nie groziła mu już z żadnej strony egzekucja. Co więcej, dla Semmańczyków
będzie bohaterem.
Uniósł głowę i spojrzał na wiszącego w powietrzu czarnoksiężnika. Jego czarna szata
zmieniła się w ogromne czarne skrzydła, z którymi wyglądał jak szybujący jastrząb.
Pomachał do niego tryumfalnie.
Vond – tak sam siebie nazwał – odpowiedział tym samym. Gromy grzmiały wokół
niego, a na niebie zbierały się chmury, gotowe chlusnąć deszczem.
Sterren spojrzał na odległy zamek. Czekało ich tam święto. Byli ocaleni.
A przynajmniej, poprawił sam siebie, byli ocaleni przed Ophkarem i Ksinallionem.
Teraz, jak podejrzewał, będą musieli poradzić sobie z Vondem, który pewnie zechce
zostać tu na stałe, z daleka od szeptów Aldagmoru. Tak potężny czarnoksiężnik może
sporo zmienić. Pewnie nie wystarczy mu garść obiecanych monet i klejnotów. A już
Agor na pewno straci wkrótce stanowisko królewskiego magika.
Ale, pomyślał z uśmiechem Sterren, to już nie jest jego sprawa.
Przypomniał sobie chłopów, których oblężenie obchodziło tylko tyle, że chcieli
wiedzieć, kiedy się skończy, żeby mogli wrócić do domu. Nieważne, kto zwycięży.
Pewnie też nie będzie ich obchodzić, co zrobi Vond; to nie ich sprawa.
Król Phenvel może mieć kłopoty, Agor również może mieć kłopoty. I kilku innych
ludzi także.
W tej chwili Sterren miał wrażenie, że on nie ma już żadnych.
Vond pewnie odczuwa to samo, pomyślał Sterren, i nagle jakaś myśl wśliznęła się do
jego mózgu niczym szpilka przez grubą kołdrę.
Jeśli czarnoksiężnik sądzi, że jego kłopoty się skończyły, to się myli. Miał
przynajmniej jeden, bardzo poważny kłopot.
Sterren uniósł głowę i zastanowił się, czy Vond wie.
Ulewa zaczęła się nagle. Roziskrzony błękitny deszcz padał gęsto i w jednej chwili
przemoczył Sterrena do nitki. Zamrugał więc i spojrzał w górę. Vond nadal wisiał na
niebie w rozwianym płaszczu i odchylając głowę śmiał się dziko. Strugi deszczu
rozsuwały się przed nim, pozostawiając go suchego i nietkniętego.
ROZDZIAŁ 23
Naturalnie Vond w końcu wylądował. Sterren cierpliwie czekał na jego powrót. Nie
był jednak tak cierpliwy, żeby czekać na deszczu. Schował się więc w niewielkiej chacie
i na próżno usiłował się wysuszyć. Od czasu do czasu spoglądał przez okno, by
sprawdzić, czy czarnoksiężnik ma już dość zabawy z burzą.
Chmury wypadały się całkiem przed zachodem słońca, ale czarnoksiężnik pozostał
w powietrzu, ciskając tu i tam tumany piasku i skał. Oblegające zamek armie dawno już
się wycofały, zostawiając za sobą rozbity sprzęt i rozsypane w morzu błota śmieci.
Sterren nie widział żadnych ciał, podejrzewał jednak, że może ich tam być całkiem
sporo. Zauważył też, że duża część wioski wokół Zamku Semma została zniszczona – nie
tylko konstrukcje wzniesione przez saperów czy lekkie stragany, ale też solidne budynki.
Słońce już prawie zaszło i gasły ostatnie promienie, kiedy czarnoksiężnik wylądował
wreszcie na ziemi.
– Witaj – zawołał Sterren ze swej kryjówki. – Gratuluję!
Vond odwrócił się, zauważył go w oknie i skłonił się.
– Dzięki, panie – powiedział. Uśmiechnął się. – Bogowie, co za uczucie! Wreszcie
mogłem użyć całej mocy, bez zahamowań, i nie martwić się o te przeklęte koszmary. To
było cudowne!
Sterren nie tracił czasu na podejście do drzwi. Podciągnął się do okna i już miał
zeskoczyć na zewnątrz, gdy poczuł, że jakaś niewidzialna dłoń chwyta go i wyciąga
z otworu. Przeleciał płynnie i zawisł w powietrzu przed czarnoksiężnikiem.
Było to wprawdzie trochę niepokojące, ale nie odczuwał żadnej niewygody. Okazało
się, że może się poruszać swobodnie, jednak niezależnie od tego, co robił, unosił się
w tym samym miejscu, kilka łokci od twarzy czarnoksiężnika.
– Hej tam – powiedział.
– Hej – odparł Vond i uśmiechnął się szeroko.
Sterren poruszył się i zajął wygodniejszą pozycję. Zastanowił się, co właściwie
powinien powiedzieć, aż wreszcie zapytał po prostu:
– Co się stało?
– No cóż – powiedział w zadumie Vond. – Nie jestem pewien wszystkich
szczegółów. Jakoś dostroiłem się do brzęczenia, a wtedy w jednej chwili zyskałem całą
moc, jaka mi była potrzebna – wskazał gestem zniszczenia wokół, jakby chwalił się
swoim dziełem.
Sterren kiwnął głową, obserwując ruiny.
– I nie martwisz się o koszmary? – spytał. – A jeśli za jakiś czas okaże się, że tutejsze
Źródło jest podobne do tego w Aldagmorze?
Kiedy czarnoksiężnik rozkoszował się swoją nową potęgą, Sterren przeczekiwał
sztuczną burzę, rozważając rozmaite możliwości. Uznał, że byłoby nieuczciwe, gdyby
nie zwrócił uwagi Vonda na ewentualne zagrożenia.
Vond pokręcił głową.
– Nie jest. Nie może być. Wiedziałbym o tym.
Sterren milczał, ale czarnoksiężnik dostrzegł jego zwątpienie.
– Sądzisz, że jestem lekkomyślny, prawda? Nie martw się, nie jestem. Wiem, że to
nowe źródło nie jest podobne do starego. Czymkolwiek jest Źródło w Aldagmorze, jest
świadome lub sterowane przez świadomą jaźń. Wiedziałem o tym, odkąd zostałem
uczniem. Kiedy my, czarnoksiężnicy, używamy naszej magii, zawsze mamy niejasne
wrażenie kontaktu, komunikacji. Z pewnością coś nam wysyła koszmary i wezwania, aby
ruszyć do Aldagmoru.
Sterren kiwnął głową. Z tym musiał się zgodzić.
– No właśnie – podjął Vond. – A to źródło nie wydaje mi się świadome. To po prostu
pierwotna moc. Kiedy korzystałem ze Źródła Aldagmoru, to było jakbym słuchał szeptu,
jakbym słyszał go, ale nie rozumiał słów. Kiedy korzystam z tego źródła, to tak jakbym
słuchał brzęczenia pszczół; nie ma żadnych słów, tylko dźwięk.
– Jeśli tak jest, to dlaczego nie ma tu żadnych czarnoksiężników korzystających
z tego źródła? – zapytał Sterren. – W semmacie nie ma nawet słowa oznaczającego
czarnoksiężnika.
– Mogę tylko zgadywać – odparł Vond.
– Więc zgaduj.
Vond wymownie machnął ręką.
– Czarnoksięstwo, jak zresztą wiesz, drogi Sterrenie, pojawiło się po raz pierwszy
w Noc Szaleństwa w 5202 roku. Wtedy właśnie w Aldagmorze powstało źródło
i w jednej chwili stworzyło sztukę czarnoksięstwa. Czarnoksiężnicy pojawili się
spontanicznie, całymi setkami. To było... bo ja wiem... jakby to coś krzyknęło raz, żeby
zwrócić uwagę ludzi, a potem głos przycichł do szeptu, o którym ci mówiłem.
Sterren kiwnął głową.
– Rozumiesz – kontynuował Vond – to nowe źródło nigdy nie krzyknęło. Trudno
powiedzieć, czym jest albo jak długo istnieje, ale może oznaczać całkiem nowe
perspektywy dla czarnoksiężników. Ponieważ jeśli nie jest świadome, nie będzie
wywoływało koszmarów i stwarzało przymusu, prawda?
– Nie wiem – przyznał szczerze Sterren. – I ty także nie wiesz. Może po prostu śpi,
może źródło w Aldagmorze także spało, póki nie obudziło się w 5202 roku. To tutaj
może obudzić się choćby jutro.
– Albo będzie spać przez następne tysiąc lat, jeśli masz rację – odparł Vond. – Ale
mylisz się, czuję to. Coś ci powiem: to nowe źródło jest martwe, a nie uśpione. Nigdy nie
było żywe i nigdy nie będzie. Jest całkowicie bezmyślne.
– Cóż, to ty podejmujesz ryzyko – uznał Sterren – więc to nie moja sprawa. Ale na
twoim miejscu nie wierzyłbym w to za bardzo. Skąd wiesz, że ono nie śpi? Nie możesz
tego wiedzieć. Twoje przeczucia mogą cię zmylić.
Vond pokręcił głową.
– Nie... Nie rozumiesz, jak to jest. Mogę użyć samej mocy, żeby zdradziła mi, czy
źródło jest świadome, uśpione, żywe, martwe, jakiekolwiek. Jest bezmyślne, puste, jak...
płynący strumień albo młyński kamień.
Sterren wciąż nie miał pewności, ale nie widział sensu dalszej dyskusji na ten temat.
Vond wyraźnie nie chciał rozważać możliwych negatywnych stron swej sytuacji. Zresztą
cokolwiek Sterren mógłby powiedzieć, byłoby tylko zgadywaniem.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz – podsumował.
– Wiem, że się nie mylę – odparł Vond.
– Jeśli tak – rzekł Sterren, trochę zirytowany pewnością czarnoksiężnika – to
dlaczego nikt jeszcze nie znalazł tego źródła? Nawet jeśli nie stworzyło własnych
czarnoksiężników, jak Źródło Aldagmoru, to przecież czarnoksiężnicy istnieją od
dwudziestu lat i nie jesteś chyba pierwszym, który przybył na południe.
– Może jestem pierwszym tak daleko na południu. Sterren zastanowił się.
– Ale nawet wtedy...
– A może – przerwał mu Vond – jestem trochę inny. Może jestem wyjątkowym,
jedynym czarnoksiężnikiem, który potrafi korzystać z nowego źródła. W końcu trochę się
jednak różni, a ja mogłem go nigdy... nigdy nie posłuchać, gdybyś mi tego nie
zasugerował.
– Czy coś wcześniej wskazywało, że różnisz się od innych czarnoksiężników?
– Nie, właściwie nie. Byłem, oczywiście, coraz potężniejszy, gdyż moc rośnie, kiedy
się z niej korzysta. Czarnoksiężnik dostraja się do niej, lepiej słyszy źródło, a ja
słuchałem go bardzo uważnie przez długi czas. W zeszłym roku lord Azrad wynajął
mnie, abym oczyścił basen portowy, i zrobiłem to sam. Potem, cóż, szept zmienił się
w mamrotanie, a jeszcze później... sam wiesz.
– W koszmary – domyślił się Sterren.
– W końcu tak. Następnie zjawiłeś się ty i teraz jesteśmy tutaj.
Sterren postanowił nie szukać luk w jego rozumowaniu, nie wspomniał nawet, co
uważa za najbardziej prawdopodobny problem w późniejszym czasie. Widząc, jak lekko
Vond wyciągnął go z okna, zaczął się trochę obawiać jego nowej mocy. Pomyślał, że
pewnego dnia może nawet zechcieć, by Vond miał kłopoty. O tym, oczywiście, też nie
zamierzał mu mówić.
– A więc jesteś tutaj i masz nowe źródło magii – rzekł z uśmiechem. – Gratuluję!
– Tak, czy to nie cudowne? Wysilałem się, próbując usłyszeć dawne źródło
i otrzymać dość mocy, aby przełamać tę belkę w taranie. Nie zwracałem uwagi na
brzęczenie. Potem pomyślałem o tym, co powiedziałeś, i spróbowałem się w nie
wsłuchać; wtedy nagle przestało być brzęczeniem, a stało się czymś zupełnie innym,
czymś, z czego mogłem czerpać moc. Było blisko, silne, a ja stałem się potężniejszy niż
w Ethsharze!
– Jest blisko? – zdziwił się Sterren. Uznał, że brzęczenie dochodzi gdzieś zza
krawędzi świata, bardzo daleko stąd.
– Chyba tak, w tamtym kierunku – Vond wskazał mniej więcej na północny zachód.
Przecież, pomyślał Sterren, niemal cały świat leży na północny zachód od Semmy.
To nowe źródło nie znajduje się za krawędzią świata, ale to i tak nie ułatwia jego
lokalizacji.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, rozejrzeli się wokół po rozoranej burzą dolinie,
a potem zaczęli mówić jednocześnie. Urwali, a Sterren skinął na Vonda, by ten zaczął
pierwszy.
– Powiedziałbym, że wojna jest wygrana – stwierdził czarnoksiężnik. – Co teraz
zrobimy?
– Moim zdaniem – odparł Sterren – udamy się do zamku i odbierzemy nagrodę.
Vond kiwnął głową.
– To mi odpowiada.
– Musimy zebrać pozostałych – przypomniał Sterren.
– Żaden problem – odparł. – Sprowadzę ich.
Mówiąc to, wzniósł się znowu w powietrze i poszybował w stronę Zamku Semma.
Sterren, bez udziału swojej woli, popłynął tuż za nim. Oglądając się, zauważył inne
postacie poderwane w powietrze w podobny sposób. Dostrzegł Annarę w jej purpurowej
szacie, lady Kalirę w czerwonej sukni... Aldera i Dogala rozpoznał po wzroście
i uzbrojeniu. Pozostała piątka była z początku tylko czarnymi punktami.
Po chwili wszyscy znaleźli się przed bramą zamku, ustawieni w dwóch równych
szeregach; Sterren i Vond stali w pierwszym.
Nieziemskie lśnienie – dzieło Vonda – rozświetlało ich i ziemie wokół bladozłotym
blaskiem.
Strażnik wyjrzał ostrożnie przez blanki.
– Hai – zawołał Sterren, w ostatniej chwili przypominając sobie, żeby użyć semmatu.
– To ja, Sterren, Dziewiąty Generał, i moi towarzysze! Otwórzcie bramę!
Żołnierz zawahał się.
– Ale, panie... Najeźdźcy...
– Najeźdźców już nie ma – zapewnił Sterren. – Wojna skończona!
Strażnik spojrzał niepewnie na ruiny wioski, gdzie burza Vonda usunęła wszelkie
ślady kryjówek saperów, ale także większość innych budynków.
– Naprawdę ich nie ma? – zapytał.
– Odeszli wszyscy – zapewnił go wódz. – Wojna skończona. Wygraliśmy.
– Sterrenie – odezwał się po ethsharyjsku Vond – mogę otworzyć tę bramę.
– Wiem – odparł Sterren w tym samym języku – ale bądźmy uprzejmi i dajmy im
jeszcze pięć minut.
– A zatem pięć minut.
Sterren przeszedł na semmat i zawołał.
– Ten mag, który przywołał burzę, zaczyna się niecierpliwić. Powiedział, że jeśli za
pięć minut brama nadal będzie zamknięta, rozbije ją na kawałki.
– Tak, panie – odpowiedział natychmiast strażnik. – Otworzę ją za moment.
Czekali jeszcze półtorej minuty, nim brama otworzyła się szeroko. Kiedy cała grupa
wchodziła do zamku, Sterren miał wrażenie, że dostrzega na twarzy Vonda
rozczarowanie.
Część III
CZARNOKSIĘŻNIK
ROZDZIAŁ 24
Sterren był trochę niespokojny, prowadząc swą zwycięską grupę do sali tronowej.
Zatrzymano ich w przedpokojach o wiele dłużej, niż się tego spodziewał. Większość
przyjęła to dość spokojnie – w końcu Semmańczycy byli przyzwyczajeni do królewskich
kaprysów, a inni nie wiedzieli, czego się spodziewać – jednak Vond był wyraźnie
zniecierpliwiony.
Sterren uświadomił sobie, że nie chciałby znajdować się w pobliżu kogoś tak
potężnego jak Vond, kiedy ten straci cierpliwość.
Wkroczył do sali tronowej ani pokornie, ani zuchwale, lecz zachowując postawę,
która jak najlepiej miała wyrażać spokojną pewność siebie. Zauważył, że po jego prawej
stronie Vond sunie kilka cali nad podłogą. Reszta podążała z tyłu, w dość przypadkowym
porządku.
Podchodząc, skierował twarz w stronę króla, zgodnie z wymaganiami etykiety, lecz
zerkał także na prawo i lewo, przyglądając się zebranym.
Żołnierze, stojący w nierównych szeregach po obu stronach, wydawali się zdumieni
albo znudzeni. Sterren podejrzewał, że żaden z nich tak naprawdę nie wie, co się dzieje.
Za nimi widział znaczną część szlachetnych mieszkańców zamku. Próbował odczytać coś
z wyrazu ich twarzy, nie zdradzając przy tym swojego zainteresowania.
Dostrzegł rozmaite emocje: zdziwienie, radość, gniew, jednak dominującą reakcją na
przybycie wodza Semmy i jego grupy był chyba z trudem tłumiony lęk.
Nie wróżyło to dobrze.
Kiedy jednak przypomniał sobie gwałtowność czarnoksięskiej burzy, trudno mu było
uznać tę reakcję za nierozsądną.
Zauważył zebrane po lewej stronie tronu królewskie dzieci. Twarze Lury i Deretha
jaśniały się podnieceniem. Usta Nissithy jak zwykle wyrażały uprzejmy niesmak.
Twarz Shirrin była obrazem nie skrywanego zachwytu.
Sterren stanął w należytej odległości od tronu i pokłonił się.
Vond zatrzymał się obok i raczył skłonić głowę. Sterren z ulgą dostrzegł to kątem
oka. Nie był to pokłon, ale zawsze coś. Martwił się, że Vond swoją irytacją może
rozgniewać Phenvela, a Sterren znajdzie się wtedy między nimi. Wiedząc, jak
wystraszeni są Semmańczycy i jak łatwo strach zmienia się w gniew, wolałby uniknąć
otwartych antagonizmów.
– A więc wreszcie wróciłeś! – rzekł król, a nadzieje Sterrena na pokój i przyjaźń
rozpłynęły się natychmiast.
– Wróciliśmy tak szybko, jak to tylko możliwe, Wasza Wysokość – powiedział
najbardziej pochlebnym tonem, na jaki było go stać, a był on naprawdę pochlebny, gdyż
Sterren nabrał niezłej praktyki przez lata kontaktów z wierzycielami i oberżystami. –
Wiatr nam nie sprzyjał.
– Miałeś przy sobie tych swoich magików, prawda? – zapytał Phenvel.
– Tylko w drodze powrotnej, Wasza Wysokość, i żaden z nich nie potrafił...
odwrócić wiatru – wyjaśnił Sterren.
Król spojrzał na niego zdziwiony.
– Chcesz mi powiedzieć, że ten dzisiejszy wietrzyk był naturalny? – burknął
gniewnie.
Sterren zamrugał.
– Ależ nie, Wasza Wysokość – odparł. – To było dzieło Vonda, czarnoksiężnika –
wskazał magika. – Jednakże to zaklęcie, które... ono jest nowe... hmm, tego zaklęcia nie
umiał jeszcze podczas podróży.
Żałował, że nie zna lepiej semmatu, a skromny zasób słów trochę już zapomniał,
ponieważ przez ostatnie kilka tygodni używał głównie ethsharyjskiego. Częściej
rozmawiał z magikami, niż z lady Kalirą i żołnierzami.
Co więcej, oczywista wrogość króla powodowała, że był zdenerwowany i z trudem
przypominał sobie nawet to, co wiedział. Vond usłyszał swoje imię i skłonił się lekko.
– Aha – rzekł król – więc zamiast walczyć, studiował sztuki magiczne, kryjąc się
przed najeźdźcami.
Sterrena zdumiała ta złośliwa uwaga, sugerująca tchórzostwo i brak kompetencji.
– Wasza Wysokość – odparł – Vond pokonał armię Ophkaru i Ksinallionu niemal
samodzielnie.
– Ale nie spieszyło mu się! Myśli pewnie, że jeśli sprawi wrażenie, że było to takie
trudne, to wyciągnie ode mnie więcej pieniędzy. Ale nic z tego, nie uda się to ani jemu,
ani innym żałosnym osobnikom, których tu przywlokłeś. Jedna burza i wrogowie uciekli!
Złoto i klejnoty, które ci dałem, to zbyt hojna zapłata za tak marne wyczyny!
Sterren nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Pojął jednak, że doskonale rozumie
władców Ophkaru i Ksinallionu, którzy rozpoczęli inwazję.
– Poza tym – mówił dalej król – wojna nie skończyła się tylko dlatego, że
wygraliśmy bitwę. Muszę teraz wysłać ambasadorów, aby podpisać traktaty i ustalić
warunki, prawda? Gdybyś doprowadził do kapitulacji zamiast ucieczki, mógłbym
przekazać warunki wodzom i zaoszczędzić sobie czasu.
Sterrenowi nie wydało się to poważnym kłopotem. Wolał jednak milczeć, aby nie
sprawiał wrażenia pozbawionego należytego szacunku.
– Ale to nie wszystko – mówił dalej król. – Co z tym bałaganem, do którego twoi
ludzie doprowadzili? Połowa wioski leży w ruinie, wszędzie pełno błota, a cały ten wiatr
zdmuchnął dachówki z połowy dachów i pozrywał proporce z masztów. Byłem na wieży,
żeby popatrzeć. Wygląda to okropnie! Nie przypuszczam, aby któryś z twoich magików
zechciał ubrudzić sobie ręce sprzątaniem! Nie, nic nie mów, wodzu. Nie będę ich o to
prosił; tym zajmą się moi ludzie. Możesz im zapłacić i odesłać do domu. Nie będziemy
ich więcej potrzebować.
Gestem ręki zakończył audiencję. Jednak Sterren, ku swemu zdziwieniu, odkrył, że
wcale nie ma ochoty odchodzić.
– Wasza Wysokość – rzekł, starając się nie zaciskać zębów, co byłoby oznaką braku
szacunku. – Nie ja zacząłem tę głupią wojnę. Zakończyłem ją najszybciej, jak potrafiłem.
Ja... miałem nadzieję, że... okażesz, panie, więcej... – znajomość semmatu zawiodła go
zupełnie.
– Większą wdzięczność? – Phenvel parsknął drwiąco. – Wdzięczność za wykonanie
pracy, do której się urodziłeś? Gdybyś walczył z nieprzyjacielem jak należy, z mieczem
w ręku, tarcza w tarczę, okazałbym ci więcej szacunku. Ale sprowadzenie magów
i czarodziejów nie dowodzi odwagi; to czyn godny kupca, a nie wodza. Czegoś takiego
mogłem się spodziewać po kimś, kto jest w trzech czwartych Ethsharyjczykiem, a nie
prawdziwym Semmańczykiem!
– Wdzięczność nie dla mnie! – odparł oburzony Sterren. – Dla siebie nie chcę
niczego! Dla nich, dla magików! Porzucili swe domy, aby przybyć tu i walczyć dla
ciebie!
– Nie prosiłem o nich – rzekł Phenvel. – I zostaną opłaceni. A kim w ogóle są, do
diabła? Wyglądają na bandę jakichś obszarpańców!
Sterren wpatrywał się w kapcie na królewskich stopach i z trudem próbował się
uspokoić. Odezwał się dopiero wtedy, gdy znów nad sobą panował.
– Czy mogę zatem ich przedstawić, Wasza Wysokość?
– Mów – rzucił król, nonszalancko machając ręką.
Sterren wskazał na prawo.
– Vond Czarnoksiężnik, niegdyś z Ethsharu Korzennego – przeszedł na ethsharyjski:
– Vond, to Jego Wysokość Phenvel Trzeci, król Semmy.
Vond skłonił się z drwiącym uśmiechem.
Sterren zignorował to i mówił dalej.
– Annara z Crookwall, czeladniczka magów. Annara dygnęła głęboko. Król
uprzejmie skinął głową.
– Shenna z Chatny, czarodziejka.
Shenna także dygnęła, bardziej energicznie niż z wdziękiem. Spódnicę miała tak
przemoczoną, że dygając zachlapała błotem stojących z boku dworzan.
– Chatna – powiedział król. – Gdzie to jest?
– To w Małych Królestwach, panie – odparła Shenna w niezbyt płynnym semmacie.
– Sąsiaduje z Morią, w pobliżu Zatoki Wschodniej.
Sterren zdziwił się. Zaskoczyła go zarówno ta informacja, jak i fakt, że Shenna użyła
semmatu. Sądził dotąd, że Chatna jest jakąś ethsharyjską wioską. Nie zdawał sobie też
sprawy, że podczas pobytu w Semmie Shenna zadała sobie trud nauczenia się kilku
miejscowych słów.
Zresztą nie poznała ich zbyt dobrze, gdyż użyła wobec króla niewłaściwego tytułu.
Sterren szybko się opanował i przedstawiał dalej, w nadziei, że Phenvel nie będzie
zły za naruszenie protokołu.
– Ederd z Eastwark, czarodziej. Emner z Lamum, mag. Hamder syn Hamdera,
czarodziej.
Każdy z nich kłaniał się po kolei.
– Lamum? – zdziwił się Phenvel.
– To królestwo przy Wschodnim Trakcie, Wasza Wysokość – odparł Sterren, zanim
Emner zdołał zareagować. – Tuż za granicą Hegemonii Trzech Ethsharów. – Był dumny,
że zapamiętał taki drobiazg.
– Sterrenie – odezwał się Vond po zakończeniu prezentacji. – Co tu się dzieje,
u diabła?
Sterren chwilowo pominął jego pytanie milczeniem.
– Wasza Wysokość – zapytał – czy mogę przetłumaczyć twoje słowa magikom?
Większość z nich nie zna semmatu.
Phenvel machnął ręką.
– Zezwalam.
Sterren zwrócił się do Vonda.
– Robi z siebie durnia – wyjaśnił szybko. – Narzeka, że zbyt późno wróciliśmy, nie
dość szybko przerwaliśmy oblężenie, że burza uszkodziła zamek i jego ludzie będą
musieli po niej sprzątać. Nie wiem, czemu jest w takim paskudnym nastroju. Bez sensu
obraża wszystkich, zwłaszcza ciebie i mnie. Myślę, że śmiertelnie się ciebie boi.
Zauważył, że Annara i Emner słuchają uważnie, dodał więc:
– Prawdopodobnie boi się was wszystkich. Magia jest tutaj dość rzadko spotykana.
– To pewnie znaczy, że nie będzie ani wyższej zapłaty, ani wielkiego święta –
domyślił się Emner.
– Obawiam się, że nie.
– Aha – rzekł Vond. – Właściwie nie jestem zdziwiony. Czy powiedział, czego teraz
od nas oczekuje?
– Oczekuje, że zabierzecie swoją zapłatę i wrócicie do domu. Nie wspomniałem
jeszcze, że może zechcesz zostać.
Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.
– Nie musisz mu tego mówić; wkrótce sam się przekona. Ale może mógłbyś załatwić
nam pokoje na noc? Robi się późno.
– Miałem taki zamiar. I kolację.
– To dobrze.
Magowie pokiwali głowami, a Sterren zwrócił się do władcy.
– Wasza Wysokość – rzekł. – Proszę cię o łaskę. Tych sześciu magików walczyło dla
ciebie. Proszę więc, byś udzielił im gościny na kilka dni, aby odpoczęli po wysiłku. Nie
prosimy o nic więcej.
Wyraz ulgi przemknął przez twarz króla i zniknął natychmiast.
– Zgoda – odparł. – Jedliśmy już, ale kuchnia na pewno coś dla was przygotuje,
a mój marszałek znajdzie dla was pokoje. Możecie odejść.
Sterren skłonił się i zaczął wycofywać.
– Chwileczkę – rzucił król, unosząc dłoń. – Lady Kaliro, zabraliście ze sobą sześciu
żołnierzy.
– Tak, Wasza Wysokość – odparła lady Kalira.
– Widzę tutaj tylko trzech, a prosiłem, żeby zjawiła się cała wasza grupa. Co się stało
z pozostałymi? Ranni? Zabici?
– Zdezerterowali, Wasza Wysokość, gdy byliśmy w Ethsharze.
– Zdezerterowali? – Król Phenvel był wstrząśnięty.
Lady Kalira skinęła głową. Słysząc ton głosu władcy, Sterren wolałby chyba, aby
trochę skłamała.
– Wodzu, nie jestem z tego zadowolony. Trzy dezercje!
Właściwie nie sprawiał wrażenia, że jest niezadowolony. Pewnie chce móc zarzucić
swemu wodzowi niedopatrzenie, gdyby zaszła taka potrzeba.
Sterren zaczął układać odpowiedź, ale zastanowił się jednak i zrezygnował. Nie
warto było przypominać, że dezercje gorzej świadczyły o Semmie niż o jego
zdolnościach jako wodza.
– Tak, Wasza Wysokość – odparł.
Uniósł głowę i spojrzał Phenvelowi prosto w oczy. Nie wstydził się swego
postępowania. W końcu wygrał tę wojnę, a przynajmniej bitwę, cokolwiek sądził o tym
Phenvel.
Król wytrzymał przez chwilę jego wzrok, a potem odwrócił się gniewnie.
– Dobrze, możecie odejść.
Sterren skłonił się i odszedł z magikami w stronę kuchni i kolacji.
ROZDZIAŁ 25
Wspinaczka do komnaty po nerwowym i długim dniu, zupełnie go wyczerpała.
Sterren padł na łóżko, spojrzał jeszcze na baldachim i zaraz zasnął.
W tej krótkiej chwili myślał o rozmowie magików, którzy w kuchni jedli najlepszy
od tygodni posiłek.
Kuchnie, korytarze i hole pełne były chłopów, którzy skryli się w zamku na czas
oblężenia. Magicy jednak bez trudu zagwarantowali sobie odosobnienie. Jeden gest
Vonda wystarczał, aby uciekinierzy rozbiegli się na boki, pozostawiając przybyszów
samych.
Rozmawiali o podziale wynagrodzenia. Wszyscy się zgadzali, że Vond zasłużył na
największą część, uważali jednak, że także przyłożyli się do zwycięstwa, gdyż
demoralizacja wroga ułatwiła tryumf czarnoksiężnika.
Vond milczał; skinął tylko głową na znak zgody, gdy Sterren zaproponował, że
każdy z pięciu magików otrzyma jedną sztukę złota, a Vond pozostałe pięć i wszystkie
klejnoty.
Sterren przeprosił ich za to, jak zostali przyjęci przez króla. Cała szóstka okazała
zrozumienie. Shenna rzuciła kilka gorzkich uwag, ale nie kierowała ich do Sterrena.
Vond nadal milczał.
Potem zaczęli dyskutować, czy powinni wracać bezpośrednio do Ethsharu. Magowie
i czarodzieje omawiali różne możliwości, lecz nie podjęli ostatecznej decyzji.
– Ja zostaję tutaj – oświadczył krótko Vond.
I znowu zamilkł.
Wkrótce potem grupa podzieliła się; służba odprowadziła magików do komnat
w południowym skrzydle, a zmęczony Sterren wspiął się do swojej komnaty na wieży.
Ostatnie spojrzenie na czarnoksiężnika bynajmniej go nie uspokoiło. W przeciwieństwie
do pozostałych, Vond był wyraźnie rozbudzony: rozglądał się czujnie, podążając za
służącym przez zatłoczony korytarz.
Zachowanie Vonda niepokoiło Sterrena, był jednak zbyt zmęczony, aby się nad tym
zastanawiać. Zamknął oczy i zasnął.
Zdawało się, że minęła tylko chwila, gdy obudziło go dalekie dudnienie. Zamrugał.
Dostrzegł, że światło wlewa się do komnaty, i uświadomił sobie, że to już późny ranek.
Znowu rozległo się dudnienie, a Sterren poczuł, że łóżko drży pod nim lekko. Zdał
sobie sprawę, że za oknem widzi jasne, słoneczne niebo. To dudnienie nie było więc
odgłosem burzy.
Usiadł zdziwiony.
Znowu zadudniło i mimo wstrząsów łóżka domyślił się, że dźwięk dochodzi
z zewnątrz. Wstał i podszedł do okna.
Widok z jego komnaty zmienił się: na dachach zamku pełno było połamanych
dachówek, odłamków kamieni, drewna i gliny. Zewnętrzne chaty wioski zniknęły.
W okolicy nie było już prostokątów gospodarstw i pól z chatami i stajniami; wokół
zamku rozciągał się obszar błota i zniszczeń, zarzucony gruzem i odłamkami.
Wprost przed nim, jakieś pół mili od zamku, w powietrzu wisiał człowiek
z rozłożonymi ramionami. Jego czarny płaszcz trzepotał jak skrzydła, a w dole pod nim
piasek i błoto odpływało na dwie strony, tworząc głęboką jamę o średnicy przynajmniej
stu stóp. Zresztą nie tylko błoto, ale też glina rozsuwała się, ukazując macierzystą skałę.
Znów rozległo się dudnienie i Sterren zobaczył, że ogromny blok kamienia wznosi
się w górę i sunie w stronę czarnoksiężnika. Blok był prostokątny, a porównując jego
wielkość do Vonda – gdyż ten człowiek w powietrzu nie mógł być nikim innym – Sterren
ocenił, że ma jakieś dziesięć stóp wysokości, piętnaście długości i pięć grubości.
Blok wisiał w powietrzu przez chwilę, potem przesunął się na bok i upadł na ziemię.
Zahuczało znowu i kolejny blok uniósł się w powietrze, przesunął na bok
i wylądował na pierwszym. Tym razem jego wycinanie i unoszenie poszło o wiele
szybciej.
Po chwili na stos trafił również trzeci i czwarty blok. Czarnoksiężnik zaczął wycinać
piąty, gdy ktoś zapukał głośno do drzwi.
– Lordzie Sterren?
Sterren sięgnął po ubranie, lecz uświadomił sobie, że wieczorem go nie zdjął. Wciąż
miał na sobie ten sam podarty, zabłocony strój, który nosił podczas burzy i audiencji
u króla.
Uznał, że chwila nie była odpowiednia, by martwić się o elegancję. Podszedł więc do
drzwi.
– Słucham? – zawołał.
– Panie, król chce cię natychmiast widzieć.
Sterren nie był zdziwiony. Otworzył drzwi i stanął przed wyraźnie przestraszonym
chłopcem na posyłki.
– Jestem gotów – powiedział. – Chodźmy.
Kilka minut później stał przed bardzo zmartwionym Phenvelem III w prywatnym
saloniku rodziny królewskiej. Mina króla stanowiła dziwny kontrast z blaskiem słońca
i kolorowymi, wygodnymi meblami. Oprócz niego obecny był tylko posłaniec i równie
zmartwiony kamerdyner. Sterren skłonił się oficjalnie, podczas gdy kolejny grzmot
wprawił zamek w drżenie.
– Wodzu – dopytywał się król – co, u diabła, robi tam ten twój magik?
– Nie wiem, Wasza Wysokość – Sterren byłby bardziej wymowny po ethsharyjsku,
ale w semmacie musiał się ograniczyć do stwierdzenia faktu.
– Czy ma to jakiś związek z wojną? – zapytał rozdrażniony król. – Spodziewasz się
kolejnego ataku? Mówiłeś chyba, że wróg został pokonany.
– Nie wiem, Wasza Wysokość – powtórzył Sterren.
– Dlaczego? To przecież twój mag!
– Jest czarnoksiężnikiem, Wasza Wysokość, nie magiem – odparł znużony Sterren. –
Wynająłem go, aby wykonał pewne zadanie. Nie jest moją własnością. Robi, co chce.
– Co to jest czarnoksiężnik, u diabła?
– On nim jest, Wasza Wysokość. To rodzaj magika, nieznany dotąd w Semmie. Aż
do dzisiaj.
– Dobrze, jest czarnoksiężnikiem. Ale co on robi?
-
– Nie wiem, Wasza Wysokość – przyznał Sterren po raz kolejny.
– A więc, do licha, idź i dowiedz się! – nuta trwogi w głosie króla była aż nadto
wyraźna.
Sterren skłonił się.
– Jak Wasza Wysokość sobie życzy – rzekł.
Odszedł szybko, żeby król nie zdążył zmienić zdania lub narzucić jakiś głupich
warunków. Zresztą sam był ciekaw.
Nie tracił czasu na przebieranie się czy mycie. Wprost z królewskich apartamentów
ruszył do wyjścia z zamku. Nie zwracał uwagi na chłopów, zatrzymał się tylko obok
strażnika przy bramie.
– Czy ten magik w czarnych szatach przechodził tędy?
– Nie, panie – usłyszał odpowiedź. – Przeleciał nad północnym murem.
Sterren kiwnął głową i pomaszerował dalej.
Powietrze na zewnątrz było chłodne, ale cudownie świeże i czyste, natomiast
zrujnowany plac targowy przy bramie wcale nie był czysty.
Sterren szybko doszedł do wniosku, że powietrzna podróż ma ogromne zalety.
Wybierając drogę przez ruiny wioski, zastanawiał się, jak całą grupą zdołali dotrzeć do
zamku, nie potykając się o połamane belki.
Potem przypomniał sobie, że był z nimi Vond – to on wskazywał drogę i z pewnością
oczyścił ścieżkę.
Do tej pory Sterren podążał starą drogą, ale teraz zatrzymał się i rozejrzał.
Rzeczywiście, przez wioskę była wycięta ścieżka, bardziej prosta niż wszystkie istniejące
wcześniej ulice. Prowadziła od bramy w stronę domostwa, gdzie on i Vond obserwowali
z dachu ksinalliońską katapultę. Przebrnął jakoś przez zburzony warsztat garncarski,
dotarł do ścieżki, a potem bez trudu podążył nią na otwarty teren.
Kiedy minął ruiny wioski, skręcił na północ, w stronę Vonda, który wciąż wisiał
w powietrzu, ustawiając jeden na drugim wielkie bloki kamienia. Ptak śpiewał gdzieś
w pobliżu, a lekki wietrzyk poruszał włosami Sterrena.
Był mniej więcej w połowie drogi do brzegu dołu Vonda, gdy czarnoksiężnik
przestał wycinać kamienne bloki i skierował się do niewielkiego wzniesienia w pobliżu.
W okolicy nie było żadnych prawdziwych wzgórz, z wyjątkiem tego, na którym wyrastał
Zamek Semma. To małe wybrzuszenie terenu, jedno z najwyższych tutaj wzniesień
wyróżniało się tym, że jakoś uniknęło zdeptania przez oblegające armie i zniszczenia
przez burze. Na szczycie Sterren wciąż widział zeschniętą trawę.
Z dudnieniem większym i głębszym niż wszystkie dotychczasowe, szczyt pagórka
uniósł się w górę i spłaszczył. Dudnienie trwało jeszcze przez kilka minut, a ziemią
targały wstrząsy.
Sterren potknął się i upadł na kolana. Śpiew ptaka umilkł nagle.
Patrząc na to wszystko, zrozumiał, że Vond uzupełnia ziemię pod trawą pagórka,
ściągając ze wszystkich stron glebę i kamienie, i buduje sobie prostokątny kopiec
porośnięty na szczycie trawą.
Wszystko to trwało kilka minut; potem nagle dudnienia i drżenie ustało. Prostokątny
kopiec wyglądał jak gigantyczny podest.
Vond przyjrzał mu się krytycznie, poprawił tu i tam, przerzucając całe tony skał
i piasku, by podeprzeć któryś róg czy krawędź. Potem wyrównał teren wokół
wzniesionego bloku, aż był gładki i ubity ze wszystkich stron przynajmniej na
pięćdziesiąt stóp.
Sterren przyglądał się temu w bezruchu.
Kiedy efekt zadowolił czarnoksiężnika, wycięte wcześniej kamienne płyty zaczęły
unosić się w górę, przepływać nad kopiec i osiadać ze wszystkich stron, tworząc solidny
kamienny mur.
Sterren wstał i pomaszerował dalej.
Po kilku minutach był już w zasięgu głosu, ale zatrzymał się i tylko patrzył.
Kamienne płyty ustawiały się wzdłuż krawędzi kopca, a potem wbijały w ziemię, aż
osiągały dokładnie pion. Gdy jedna stała już na miejscu, podpływała następna, by do niej
dołączyć. Sterren nie był pewien – od miejsca budowy dzieliło go wciąż około stu stóp –
ale na łączeniach kamienne bloki jakby zlewały się razem, tak, że wkrótce prostokątny
kopiec był praktycznie otoczony jednolitą bryłą skały.
Gdy mur był gotowy, następne bloki układały się poziomo po jego zewnętrznej
stronie. Ich krawędzie dotykały podstawy muru.
Cała operacja odbywała się oczywiście straszliwie głośno. Musiało tak być, skoro
czarnoksiężnik przerzucał tony skał niczym dziecięce klocki. W krótkiej chwili ciszy,
gdy kolejny blok zaczynał swój lot w stronę budowli, Sterren zawołał:
– Hej! Vond! Witaj!
Vond obejrzał się, zobaczył go i pomachał.
Sterren pomachał w odpowiedzi.
Czarnoksiężnik uniósł rękę, dając znak Sterrenowi, żeby zaczekał. Blok płynął dalej,
z głośnym trzaskiem upadł dokładnie obok swego poprzednika, a potem ze zgrzytem
i szumem został przesunięty na miejsce przy ścianie.
Kiedy skończył, Vond opadł z nieba i zawisł mniej więcej stopę nad ziemią, a pięć
przed Sterrenem.
– Dzień dobry – odezwał się Sterren.
Vond uprzejmie kiwnął głową.
– Wybacz, że pytam tak zuchwale – rzekł Sterren – ale co właściwie robisz?
– Buduję pałac – odparł czarnoksiężnik. Sterren spojrzał na kamienną konstrukcję.
– Pałac? – zdziwił się. Vond obejrzał się także.
– No cóż, na razie to nie przypomina pałacu, ale dopiero zacząłem. Chciałem, żeby
był na wzgórzu, ponieważ jednak żadnego nie ma w okolicy, musiałem zbudować
własne. Uznałem, że to bez sensu wznieść wzgórze, a potem go rozkopywać na krypty,
więc teraz buduję krypty, a potem ułożę wokół wzgórze.
– Aha – odparł Sterren. – Aha, rozumiem, ten prostokąt z trawą w środku to będzie
dziedziniec, tak?
– Właśnie! – Vond uśmiechnął się szeroko.
– Będziesz miał piwnice ze wszystkich czterech stron, pałac nad nimi, a potem
wybierzesz ziemię i zbudujesz wzgórze wokół.
– Otóż właśnie! – powtórzył Vond. – Co o tym myślisz?
– Czeka cię mnóstwo pracy.
– Ależ skąd – zaprotestował. – To zabawne! W końcu jestem czarnoksiężnikiem. Im
częściej używam magii, tym lepiej się czuję. To nie jest tak jak z inną magią, która
męczy ludzi, czy zwykłą pracą. To pobudza! A ja jestem teraz właściwie wszechmocny.
Sterren pokiwał głową.
– No tak... Nie jestem pewien, czy to moja sprawa – rzekł po chwili wahania – ale
nie wiem, jak to przyjmą miejscowi. W końcu zburzyłeś kilka małych gospodarstw, a nie
przypuszczam, by chłopi, którzy tam mieszkali, odeszli na dobre. Większość pewnie
uciekła do zamku lub do krewnych i wróci na wieść, że wojna się skończyła. Taki widok
na pewno ich zdenerwuje.
Vond wzruszył ramionami.
– Mają pecha – powiedział. – I co mogą mi zrobić?
Sterren zamrugał, słysząc tak bezduszną odpowiedź.
– Wciąż jesteś śmiertelny, prawda? Ktoś może wbić ci nóż w plecy.
– Ha! – rzucił pogardliwie Vond. – Niech próbują! Nie martw się o mnie, Sterren.
Żeby mnie zabić, trzeba czegoś więcej, niż potrafią ci barbarzyńcy.
– Jesteś pewien? – spytał szczerze zaciekawiony Sterren.
– O, tak – zapewnił z przekonaniem czarnoksiężnik.
Sterren spojrzał na zaczątki pałacu Vonda.
– Nie przypuszczam też, aby to się spodobało staremu królowi Phenvelowi –
zauważył.
– Nie spodziewam się tego – odparł Vond. – Dlatego to robię... A przynajmniej to
jeden z powodów.
– A inny?
Vond uśmiechnął się.
– Przede wszystkim to niezła zabawa. Czy nie marzyłeś zawsze, aby mieszkać
w pałacu i mieć wszystko na skinienie? Ja owszem, i teraz mogę to zrobić. Jak wiesz,
czarnoksięstwo praktycznie nie ma granic; nikt jeszcze nie wymyślił czegoś, czego nie
mogłoby dokonać. Tyle, że zawsze baliśmy się z tego korzystać z powodu koszmarów,
szeptów i Przyzwania. Tutaj nie muszę się o to martwić! Mam moc bez granic! Stary król
Phenvel może iść kozy chędożyć, to mnie nie obchodzi. Mogę tu zrobić wszystko, co
zechcę, a on nic na to nie poradzi.
– Dla twego własnego dobra mam nadzieję, że się nie mylisz – rzekł Sterren. –
Paskudnie bym się poczuł, gdybyś zginął dlatego, że ja cię tu sprowadziłem, a ty źle
oceniłeś sytuację.
– Niczego źle nie oceniłem. To ten stary dureń król mnie nie docenił, każąc mi brać
jakieś nędzne klejnoty i wracać do domu.
Wiesz, po co mi wzgórze, Sterren? Żeby było wyższe niż jego. Mogłem odebrać mu
zamek i wciąż jeszcze mogę to zrobić, jeśli będzie mnie denerwował. Ale pomyślałem, że
zabawniej będzie prześcignąć go całkowicie, zbudować pałac wyższy, większy
i piękniejszy niż ten jego zamek. W końcu jest to właściwie nora: niechlujny, zatłoczony,
nie ma co oglądać. Sterren kiwnął głową.
– Rozumiem, że jesteś na niego zły – zgodził się. – Ale nie wydaje ci się, że
przesadzasz?
Vond zastanawiał się przez kilka sekund.
– Nie. To znaczy, gdyby to nie było takie zabawne, może postąpiłbym inaczej. Nie
mam nic innego do roboty ani nie mam dokąd iść. Utknąłem tutaj i staram się jak
najlepiej urządzić. Odpłacenie Phenvelowi za to, że był takim durniem, to tylko mała
premia, a nie właściwy powód.
– Rozumiem – przyznał Sterren. Zawahał się, nim zapytał:
– A co planujesz, kiedy skończysz ten pałac?
– Zamieszkam w nim, oczywiście.
– Chciałem zapytać, czy masz jakieś dalekosiężne plany?
Vond wzruszył ramionami.
– Niczego jeszcze nie postanowiłem. Myślę, że zbiorę kilka konkubin, przez jakiś
czas będę ozdabiał ten pałac, gromadził skarby... Takie tam...
– Rozumiem – powtórzył Sterren. Jeszcze raz się zawahał i zapytał wprost: – Więc
przynajmniej jak dotąd nie planowałeś podbicia Semmy czy czegoś w tym rodzaju? –
miał nadzieję, że właśnie nie podsuwa Vondowi interesującego pomysłu.
Nie, uznał. Był pewien, że ktoś w sytuacji Vonda i tak wpadłby na to wcześniej.
Vond zaśmiał się.
– Nie żartuj – powiedział. – Już podbiłem Semmę. Tyle, że oni jeszcze o tym nie
wiedzą.
ROZDZIAŁ 26
Sterren rozmawiał z Vondem jeszcze przez kilka minut, ale czuł, że czarnoksiężnik
chce już wrócić do budowania pałacu. Zdawał też sobie sprawę, że król coraz bardziej się
niecierpliwi.
Nie spieszył się do spotkania z Phenvelem, jednak wiedział, że go nie uniknie, więc
postanowił załatwić to od razu. Pożegnał się z Vondem i ruszył z powrotem do zamku.
Po kilkunastu krokach zatrzymał się jednak i zastanowił.
Czy w ogóle musi wracać do zamku? Czy nie może po prostu zawrócić, dotrzeć do
Akalli i popłynąć do Ethsharu? W końcu jeśli Vond podbił Semmę, to i Sterren nie jest
już zapewne dziedzicznym wodzem, a król Phenvel nie ma nad nim władzy. Chyba
zresztą nad nikim innym także.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że królewska władza i autorytet to
sprawa wiary, ogólnego przyzwolenia i tradycji. Żadna wrodzona cecha nie dała
Phenvelowi z Semmy władzy nad życiem i śmiercią jego poddanych. Trwała tylko
dlatego, że lud Semmy wierzył w jej istnienie. Gwardia pałacowa i dworzanie słuchali
Phenvela, ponieważ wierzyli, że jest prawowitym władcą tej ziemi. Inni wykonywali jego
rozkazy, byli zmuszani do tego.
Gdyby gwardziści zdecydowali kiedyś, że Phenvel jest tylko zwariowanym
staruszkiem, rzeczywiście stałby się zwariowanym staruszkiem.
Moc Vonda natomiast jest całkiem rzeczywista. Być może nie ma dziedzicznego
tytułu ani formalnych powodów, by rządzić, lecz łatwo może każdego zmusić, by
wykonywał jego polecenia.
Nie potrzebuje żołnierzy ani dworzan. Gdy powiedział, że podbił Semmę, Sterren
musiał się z tym zgodzić, bo któż potrafiłby sprzeciwić się Vondowi?
Czy nie jest to prawdziwa definicja władzy? Vond może robić, co tylko zechce, i nikt
nie jest w stanie mu tego zabronić. Phenvel może robić, co chce, tak długo, jak długo
ludzie wierzą w jego władzę jako króla.
Władza Vonda wydawała się zatem bardziej realna.
A to, jak przypuszczał Sterren, wkrótce sprawi, że podbój kraju stanie się
powszechnie uznawanym faktem. Phenvel obraził Vonda i teraz czarnoksiężnik wyraźnie
pokazywał, kto rządzi w Semmie. Z pewnością autorytet Phenvela szybko legnie
w gruzach, gdy stanie się oczywiste, że w żaden sposób nie może zagrozić Vondowi.
Król upadnie, a cała skomplikowana struktura dziedzicznej arystokracji z pewnością
runie wraz z nim.
Sterren nie będzie już wodzem.
Może zwyczajnie wracać do domu.
Jednak podróż była długa, a jemu się nie spieszyło. Sytuacja w Semmie zaczynała
być interesująca i ciekawiło go, jak się rozwinie.
Nie był mu też obojętny los kilku mieszkających tu osób.
Pomaszerował więc dalej w stronę zamku.
Strażnik przy bramie wpuścił go bez dyskusji i Sterren poszedł prosto do królewskich
apartamentów.
Przyjęto go natychmiast. Królowa Ashassa i dwie młodsze księżniczki dołączyły do
króla. Księżniczka Lura uśmiechnęła się do niego, a nawet księżniczka Shirrin zdobyła
się na niepewny uśmiech.
Gdy tylko Sterren skłonił się przed władcą, król Phenvel spytał:
– No? Co on tam robi?
– Mówi, że robi zamek, Wasza Wysokość – nie znał w semmacie słowa „pałac” i nie
był pewien, jaki czasownik najlepiej odda znaczenie słowa „buduje”.
– Robi zamek? – zdziwiła się królowa Ashassa.
– Tak, Wasza Wysokość – potwierdził Sterren.
– Co masz na myśli mówiąc „robi zamek”? – nie zrozumiał król.
-
– Chodzi mi o to, Wasza Wysokość, że bierze kamienie, bardzo duże kamienie,
i składa je razem w... zamek – nie pamiętał odpowiednich słów, żeby lepiej to wyjaśnić.
– Prawdziwy zamek czy tylko jakąś makietę, model?
– Prawdziwy zamek, Wasza Wysokość. Mówi, że będzie w nim mieszkał.
– To śmieszne. Tutaj jest Zamek Semma, a ja jestem królem! Nikt nie może budować
zamku w moim państwie!
Sterren nie zadał sobie trudu, by mu odpowiedzieć.
– Idź i powiedz mu, żeby przestał – zażądał król. Sterren zawahał się.
– Mogę mu powiedzieć – odrzekł – ale on nie przestanie. – Więc zmuś go, żeby
przestał! W końcu to wszystko twoja wina! To ty sprowadziłeś tych piekielnych
magików! Nigdy nie byli nam potrzebni w Semmie i świetnie sobie bez nich radziliśmy,
dopóki nie sprowadziłeś tego tam, co nie jest magiem!
– Wasza Wysokość, twoja armia była... Nieprzyjaciel miał przynajmniej trzech ludzi
na każdego z naszych. Magia była...
– Przestań się kłócić! Powiedz mu, żeby przerwał robienie tego, co robi, i ułożył
wszystko tak, jak było!
– Wasza Wysokość...
– Idź! I zrób to!
Sterren odszedł.
Uprzejmie skinął głową strażnikowi przy bramie i raz jeszcze podążył wyciętą wśród
ruin ścieżką.
Vond zauważył go.
– Witaj – zawołał. – Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko.
Sterren wzruszył ramionami, spoglądając ku wpół ukończonym kryptom.
– Król mnie przysłał – odparł.
Podszedł wolno do jednej z kamiennych płyt.
– Tak? – zdziwił się Vond.
– Tak. Chce, żebyś przerwał to, co robisz, i ułożył wszystko z powrotem tak, jak
było.
– Nie dziwię się, że chce.
– Zalecił przekazać ci, żebyś przestał.
-
Vond kiwnął głową.
– Więc mów.
– W imieniu Phenvela, króla Semmy! Zaprzestań budowania swojego pałacu i ułóż
z powrotem wszystko tak, jak było.
– Nie. Możesz wrócić i przekazać mu tę odpowiedź. Czy coś jeszcze?
– Nie od niego. Ale tak myślałem... Nie sądzisz, że możesz być dość samotny w tym
pałacu? – machnął ręką w stronę piwnic, które zajmowały już spory obszar wokół
dziedzińca i z dwóch stron miały ukończony zewnętrzny mur.
Vond spojrzał na swoją skomplikowaną kamienną budowlę.
– Może z początku – przyznał. – Trochę. Ale myślę, że inni czarnoksiężnicy szybko
się zjawią, kiedy dotrze do nich wiadomość o nowym źródle mocy.
– Myślisz, że do nich dotrze?
Po raz pierwszy, odkąd przepędził armię najeźdźców, Vond zawahał się.
– Oczywiście – stwierdził – a jeśli nie, to wyślę posłów do Ethsharu. Wiesz, dotąd
nie zastanawiałem się nad tym; jesteśmy tu rzeczywiście na samym końcu świata, co?
Sterren kiwnął głową.
– Jeśli wzniesiesz się na jakieś sto stóp i popatrzysz w tamtą stronę – rzekł,
wskazując na południe – powinieneś zobaczyć kraniec świata.
Vond westchnął.
– Zawsze mieszkałem w Ethsharze, w samym środku wydarzeń, gdzie nie można
ukryć żadnego sekretu, nawet jeśli człowiek by chciał. Nie myślałem więc o tym, jak
rozchodzą się wieści; uznawałem to za oczywiste.
– Tutaj to raczej niemożliwe.
– No cóż, chyba wyślę posłańców. Zresztą spodziewam się, że ludzie i tak zauważą,
kiedy zacznę tworzyć imperium.
– Aha, więc planujesz stworzenie imperium?
– Tak, chyba tak. Tak tradycyjnie postępują zdobywcy, prawda? Poza tym Semma
jest taka malutka! Jeśli chcę stworzyć przyzwoity harem, to muszę mieć z czego
wybierać!
– A co konkretnie masz na myśli? – zapytał ostrożnie Sterren.
-
– Na początek planowałem podbić Ophkar i Ksinallion. To powinno być proste po
tym, jak rozpędziłem ich armie. Pomyślałem, że następnie sprawdzę, jak daleko mogę się
oddalić, zanim znów usłyszę szept z Aldagmoru. Nie jestem głupi, Sterrenie. Nie popłynę
do Ethsharu, aby dopadły mnie koszmary. Ale powinienem zebrać razem z pół tuzina
tych głupich małych królestw, nie sądzisz?
Sterren musiał przyznać, że rzeczywiście czarnoksiężnik może zawładnąć wszystkim
w okolicy. W końcu, gdy stracił kontakt z Aldagmorem, zaczął cierpieć w Akalli na bóle
głowy, co znaczy, że Akalla, Skaia, Ophkar i Semma są prawie na pewno w zasięgu jego
możliwości, podobnie jak Ksinallion i kilka innych królestw.
To prawda, że żadne z nich nie było zbyt wielkie.
– Nie wydaje ci się, że będziesz samotny albo znudzony? – zapytał.
– A czemu? – burknął niechętnie Vond. – Mogę mieć przy sobie tylu ludzi, ilu
zechcę; po prostu im rozkażę! I piękne kobiety... Muszą być jakieś, nawet tutaj.
Mężczyźni u władzy zawsze przyciągają piękne kobiety.
– Ale wszyscy będą się ciebie bali. Nie będziesz miał nikogo, z kim mógłbyś
porozmawiać jak z równym czy choćby prawie równym. Poza tym, co zrobisz z tym
imperium?
– Będę siedział i cieszył się nim, oczywiście! Będę żył wygodnie, a inni
czarnoksiężnicy usłyszą o mnie i przyjadą tutaj. Będę miał własny dwór, a arystokratami
będą czarnoksiężnicy. Będziemy rządzić, bo zasłużyliśmy na to, a nie dlatego, że
mieliśmy szczęście przy urodzeniu.
– A jeśli któryś z tych czarnoksiężników będzie zbyt ambitny i postanowi przejąć
władzę?
Vond pokręcił głową.
– To niemożliwe. Myślałem o tym. Byłem tu pierwszy, więc zawsze będę
najpotężniejszy, jeśli tylko będę używał magii. Słuchaj, jeszcze w Ethsharze byłem
prawie tak potężny, jak to tylko możliwe; miałem naprawdę paskudne koszmary.
Gdybym jeszcze raz czy dwa razy solidnie użył magii, usłyszałbym Przyzwanie i odszedł
na północ. A więc nie zjawi się tu nikt potężniejszy niż ja byłem, kiedy tu dotarłem. Nikt
też nie znajdzie sposobu, żeby mnie pokonać, bo czarnoksięstwo nie tak działa. Tym
więcej mocy zyskujesz, im więcej mocy używasz, a nie możesz wykorzystywać jej za
szybko. Dopóki używam magii, zawsze będę potężniejszy od każdego, kto przybędzie tu
po mnie. Rozumiesz?
Sterren zrozumiał i potwierdził to.
Vond pokiwał głową.
– No właśnie. Moje imperium będzie przystanią dla czarnoksiężników. Kiedy zaczną
się martwić Przyzwaniem, spakują rzeczy i przyjadą tutaj, gdzie mogą bezpiecznie
korzystać z całej swej mocy.
Sterren zdał sobie sprawę, że faktycznie może się tak zdarzyć. Wiedział, że taka
sytuacja byłaby dla czarnoksiężników bardzo przyjemna.
Wiedział jednak, że mogłaby być także bardzo nieprzyjemna dla wszystkich
pozostałych. Magicy zawsze byli ograniczani przez zakres swej magii. Czarodzieje,
jasnowidze i czarownicy, a także inni magicy mieli zwykle ściśle określone możliwości.
Demonologia była tym bardziej ryzykowna, im bardziej była potężna, gdyż demonom nie
można ufać. Teurgię ograniczała niechęć bogów do włączania się ponad pewien zakres
w sprawy świata. Magia... cóż, Sterren nie wiedział, co właściwie blokuje moc magów;
czy była to rywalizacja z innymi magami, czy coś w pozornie chaotycznej metodzie
działania magii. A może kłopoty z uzyskaniem niezwykłych składników potrzebnych do
stosowania zaklęć.
Czarnoksięstwo było zawsze ograniczone Przyzwaniem. Teraz Vond znalazł sposób,
by je ominąć – a przynajmniej tak mu się wydawało.
Sterren podejrzewał, że Vond jest przesadnie optymistyczny, ale wobec ujawnionych
właśnie planów budowy imperium mówienie o tym byłoby chyba błędem.
Zastanowił się, co myślą o całej sprawie inni magicy. Może legendarnej, istniejącej
podobno Gildii Magów nie spodoba się pomysł budowania imperium przez
czarnoksiężnika?
To całkiem możliwe, uznał, i hamował się, żeby nie powiedzieć tego na głos.
Dlaczego właściwie powinien wyświadczać Vondowi przysługi? Człowiek ten
zamierzał zniewolić sporą część Małych Królestw, aby zemścić się za urazę głupiego
starca – i dla zabawy. A fakt, że on i Sterren byli towarzyszami broni, nie mógł
unieważnić zwykłej przyzwoitości.
Z drugiej jednak strony, czy Vond będzie gorszy od Phenvela? Może się okazać, że
jest bardzo dobrym władcą.
Tego Sterren nie wiedział. Postanowił więc zaczekać i przekonać się. Tymczasem
przemyślenia o możliwych zagrożeniach dla uzurpowanej władzy Vonda zatrzyma dla
siebie, na wypadek, gdyby okazały się później potrzebne. Wśród nich była zarówno
Gildia Magów, jak i logiczny błąd w przeświadczeniu Vonda, że jest bezpieczny od
Przyzwania.
No i przede wszystkim nie był całkiem pewien, czy któraś z tych gróźb jest realna.
– Hej, Sterren! – zawołał Vond. – Zasnąłeś czy co?
Sterren uświadomił sobie, że od kilku sekund stoi zatopiony w myślach.
– Nie – odparł. – Myślałem tylko.
– O czym?
– No wiesz... – odparł wymijająco. – O tym, jak będzie wyglądać imperium
czarnoksiężników.
– No cóż – rzekł Vond. – Mam nadzieję, że zostaniesz tu i sam zobaczysz! Jestem ci
wdzięczny za to, że mnie tu sprowadziłeś. Traktowałeś mnie dobrze i sprawiedliwie,
a twoja sugestia pomogła mi sięgnąć do nowego źródła. Och, sądzę, że w końcu
dotarłbym do niego samodzielnie, ale dzięki tobie było to prostsze. Wiesz, że masz
w sobie trochę czarnoksięskiej mocy? Mógłbyś sam być jednym z władców imperium!
Sterren pokręcił głową.
– Nie mam żadnej mocy. W każdym razie nie tutaj.
– Jest w tobie moc, Sterrenie, tylko dostrojona do Źródła Aldagmoru, nie do tego
nowego. Mogę sprawić, że usłyszysz nowe źródło przynajmniej tak dobrze, jak słyszałeś
tamto, z Aldagmoru.
– Wątpię. Brak mi odpowiednich zdolności.
– Nie żartuj. Utrzymywałeś się z tego przez lata, prawda?
-
– Nigdy nie wpływałem na nic innego prócz kości, i nawet nie wiedziałem, że to
robię! Też mi magia!
– Ale tutaj powinno być inaczej. Myślę, że jesteśmy nie dalej niż trzydzieści mil od
samego źródła.
To zaciekawiło Sterrena.
– Trzydzieści mil?
– Tak myślę; czuję to, rozumiesz... brakuje na to słów w ethsharyjskim. My,
czarnoksiężnicy, jeszcze ich nie opracowaliśmy. Ale tak, jestem prawie pewien, że źródło
jest o trzydzieści mil od nas, w tamtą stronę – wskazał na północny zachód.
Sterren zapamiętał kierunek najlepiej jak potrafił, by móc w przyszłości wykorzystać
tę informację.
– Trzydzieści mil czy dwieście, nie sądzę, by był ze mnie dobry czarnoksiężnik.
– Nie kłóć się ze mną! – warknął Vond i machnął ręką.
Sterren zamrugał. Coś się wydarzyło; czuł to gdzieś w tyle głowy.
– I już! – powiedział Vond. – Wyregulowałem trochę twój mózg. Teraz możesz
słyszeć nowe źródło!
– Niczego nie słyszę – zauważył Sterren.
– Nie chodzi mi o słyszenie uszami! Jesteś czarnoksiężnikiem. Możesz czerpać
z tego moc. Spróbuj złapać to bez dotykania!
Vond wziął z powietrza przejrzysty lśniący obiekt i rzucił w stronę Sterrena.
Sterren podniósł ręce, by się osłonić, a jednocześnie gdzieś w głębi duszy pomyślał,
że może rzeczywiście jest czarnoksiężnikiem, może zdoła złapać ten obiekt, opanować
go, tak jak kości w Ethsharze. Starał się myśleć o tym, wyobrazić sobie, jak by to było:
poruszyć czymś bez dotykania.
A potem niewielka kula roztrzaskała się na kamieniu u jego stóp.
Spojrzał w dół, pochylił się i podniósł jeden z odłamków. To był lód – rozpuścił mu
się w dłoni.
– Próbowałem – powiedział.
Vond patrzył na niego z niesmakiem.
– Wiem. Czułem to. I chyba miałeś rację; nie jesteś czarnoksiężnikiem.
– Skąd wziąłeś lód? – spytał Sterren, patrząc na mokre palce.
– Ściągnąłem go z powietrza. To proste dla prawdziwego czarnoksiężnika.
– Coś podobnego... – rzekł Sterren z podziwem. Widział, jak Vond bez narzędzi
wycina ze skały wielkie bloki kamienia, jednak stworzenie lodu z powietrza wydawało
się bardziej nadprzyrodzone. – A możesz zrobić to znowu?
– Oczywiście! – stwierdził Vond, wyraźnie urażony.
– Chciałem tylko powiedzieć... – zaczął Sterren.
– Och, idź już sobie! – burknął Vond. – Mam już dość tych pytań, a pałac czeka na
wykończenie! Powiedz tym ludziom w zamku, że teraz ja tu rządzę i kiedy skończę
budować pałac, powiem im, czego od nich chcę.
Sterren otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował.
– Idź! – zagrzmiał Vond, i to dosłownie, gdyż powietrze wokół niego zajaśniało
fioletem, a słowo zabrzmiało jakby spod ziemi.
Sterren odszedł.
ROZDZIAŁ 27
Nie martwiłbym się specjalnie – powiedział Sterren. Księżniczka Shirrin zamrugała,
nie rozumiejąc. Ona i jej ojciec byli jedynymi Semmańczykami w komnacie. Królowa
i księżniczka Lura gdzieś wyszły, chwilowo nie było też nikogo ze służby.
– Ach nie, doprawdy? – zapytał król Phenvel.
– Nie – powtórzył Sterren. – Nic nie można na to poradzić. Trzeba jakoś z tym żyć.
On nie jest... nie... – Sterren bezskutecznie szukał odpowiedniego słowa na określenie
„złośliwy”, w końcu zrezygnował. – Jeśli go nie rozgniewamy – rzekł – nikogo nie
skrzywdzi.
– Przecież jest uzurpatorem i zdrajcą! – krzyknął król.
Sterren wzruszył ramionami. Nie uważał tego za zdradę, gdyż Vond był
Ethsharyjczykiem, musiał jednak przyznać, że termin „uzurpator” dość dokładnie
opisywał postępek Vonda.
– No dobrze, wodzu – uspokoił się Phenvel. – Gdybyś ty był królem Semmy, jak byś
sobie z nim poradził?
– Poddałbym się – odparł Sterren. Nie znał słowa oznaczającego abdykację.
Shirrin pisnęła z oburzeniem, co obaj mężczyźni zignorowali.
Sterren nie dodał, że gdyby był królem Semmy, abdykowałby i tak, niezależnie od
kłopotów, jakie sprawiałby potężny czarnoksiężnik. Królowanie nie wydawało mu się
przyjemną pracą.
– Och, idź sobie – burknął Phenvel.
Sterren skłonił się i wyszedł.
Chwilowo nie miał innych obowiązków, ruszył więc do kuchni; od rana nic nie jadł,
więc żołądek ssał go z głodu.
Nie był specjalnie zdziwiony, gdy odkrył w kuchni dwójkę magów i trójkę
czarodziejów, siedzących na ławach po obu stronach niskiego stołu. Obecność
księżniczki Lury, usadowionej na wysokim stołku, była nieco bardziej zaskakująca.
Pozdrowił ich uprzejmie, po czym poprosił jedną z pomocnic kucharza, żeby
przyniosła mu coś do jedzenia.
– Czerstwą bułkę, lekko nadgryzioną kość, cokolwiek wpadnie ci w rękę.
Roześmiała się.
– Nie martw się, panie, zawsze możemy sprawdzić, czy psy czegoś nie dopadły!
– To wspaniale! Tak właśnie uczyń!
Podkuchenna odbiegła, a Sterren usiadł na krześle obok wielkiego pnia do rąbania
mięsa, który mógł mu posłużyć za stolik.
– Witaj, lordzie Sterren – odezwała się księżniczka Lura. – Co robi twój szalony
magik?
– Nie wydaje mi się szalony.
– Co on robi? – spytała Shenna po ethsharyjsku. – Zbudziłam się wcześnie, ale jego
nie było. Nie wiem, czy w ogóle spał.
– Słyszałem, że czarnoksiężnicy nie potrzebują wiele snu – wtrącił Emner.
– Mówcie w semmacie! – zażądała Lura.
– Przetłumaczę wszystko, co ważne – obiecała Shenna w lekko tylko akcentowanym
semmacie, o wiele lepszym niż Sterrena. – A jeśli nie, zrobi to Hamder, Ederd czy
Sterren. Lecz Annara i Emner w ogóle nie znają semmatu.
– A za to ja nie znam ethsharyjskiego, a to zamek mojego papy!
– Nie rozmawiamy z twoim papą, rozmawiamy ze sobą – zauważyła Shenna. –
Obiecuję ci, Luro, że będę tłumaczyć.
– Dla ciebie jestem Wasza Wysokość, księżniczka Lura – poprawiła ją ponuro
dziewczynka.
Sterren spojrzał na nią uważnie, próbując ocenić, czy powinien się odezwać. Uznał,
że nie warto.
– I co? – spytał Emner, używając ethsharyjskich słów.
– Buduje pałac – odparł Sterren w ojczystym języku. – Uznał się za dyktatora
Semmy i planuje zbudować imperium rządzone przez czarnoksiężników.
Shenna zawahała się, po czym przetłumaczyła to wszystko Lurze jako „zwariowany
magik buduje pałac, żeby też być królem”.
– Ale po co to robi? – zapytała księżniczka.
– Uważa, że twój ojciec nie był dla niego miły – odparł Sterren w semmacie.
Lura zdziwiła się.
– Przecież papa jest paskudny dla wszystkich!
– Ja to wiem, ale Vond nie jest do tego przyzwyczajony. Uznał, że go obrażono.
– To głupie – oznajmiła Lura. Sterren wzruszył ramionami.
– Chyba tak – przyznał.
– O co chodzi? – spytała Annara po ethsharyjsku.
Sterren westchnął. Zauważył podkuchenną zbliżającą się z dobrze wyładowanym
półmiskiem. Przygotowała mu mnóstwo suszonych owoców, plastry baraniny pozostałe
ze śniadania i sporo pieczywa. Uznał, że w takiej chwili nie ma ochoty na wyjaśnienia.
– Słuchajcie – powiedział po ethsharyjsku. – Muszę coś zjeść, a wciąż tylko tłumaczę
w obie strony. Czy moglibyście trochę zaczekać? – przeszedł na semmat i dodał: – Chcę
teraz coś zjeść. Czy mogę przyjść potem do prywatnych apartamentów Waszej
Wysokości i tam odpowiedzieć na wszystkie pytania?
Mała księżniczka spojrzała na Sterrena, a potem rozejrzała się po magikach.
– No dobrze – zgodziła się. Zsunęła się z krzesła i odeszła.
Sterren i pięcioro magików zdołali jakoś powstrzymać śmiech, patrząc na jej
znikającą postać. Wodzowi przyszło to łatwiej niż pozostałym, gdyż wcisnął do ust
kawałek pieczywa i trudno mu było się śmiać z pełnymi ustami.
Kiedy Lura była poza zasięgiem głosu, a Sterren zaspokoił pierwszy głód, usiadł
wygodnie na krześle i zaczął odpowiadać na pytania.
Dość szybko wyjaśnił im zasady czarnoksięstwa. Z całej piątki tylko Ederd wiedział
coś na ten temat. Opowiedział, co wiadomo o Źródle Aldagmoru, o Przyzwaniu, o tym,
jak Vond odkrył drugie źródło trzydzieści mil na północny zachód od Semmy,
i powtórzył, co Vond zdradził mu na temat swoich zamiarów.
Kiedy skończył, cała piątka spojrzała po sobie.
– Chyba wrócę do domu – stwierdziła Shenna. – To miejsce nie wydaje się
bezpieczne.
Hamder pokiwał tylko głową.
– No cóż, jeśli czarnoksiężnicy zamierzają tu rządzić, czarodzieje nie będą im
potrzebni – zgodził się Ederd. – Ale chciałbym zostać tu jakiś czas i zobaczyć, jak się
rozwinie sytuacja.
Sterren z aprobatą pokiwał głową. Sam miał podobne zamiary.
– Jak chcesz – rzekł Hamder. – Ja wracam do domu.
– Ja też – dodała Shenna.
Emner i Annara wyraźnie nie mieli sprecyzowanych planów. Spoglądali na siebie
niepewnie.
– Sądzę, że jedno z nas powinno tu zostać i mieć oko na rozwój wypadków –
oświadczył w końcu Emner. – Drugie powinno skontaktować się z Mistrzem Gildii.
Annara kiwnęła głową.
– Lepiej ty jedź – powiedziała. – Nie znam żadnego z Mistrzów.
– Nie jestem pewien, czy ja jeszcze jakiegoś znam.
– W każdym razie jedź – naciskała Annara. Emner pokiwał głową.
– O co chodzi z tymi Mistrzami Gildii? – spytał Sterren. Annara i Emner porozumieli
się wzrokiem. Mag odchrząknął.
– Słyszałeś chyba o Gildii Magów? Sterren kiwnął głową.
– No więc – wyjaśnił Emner – Mistrzowie Gildii to urzędnicy Gildii Magów.
Trzymamy to w sekrecie, ale nie jest to żadna wielka tajemnica. Nie ukażą nas za to, że ci
ją zdradziliśmy.
– Myślicie, że wasza Gildia będzie chciała coś z tym zrobić? – zapytał Sterren. Miał
nadzieję, że pewne fakty potwierdzą jego wcześniejsze przypuszczenia.
Emner rozłożył ręce.
– Kto wie? Mogą, lecz jeśli im nie powiemy, a potem sami odkryją wszystko, nasza
pozycja nie będzie najlepsza; to pewne.
– Pewnie nic nie zrobią – dodała Annara. – Zwykle nie lubią się wtrącać w sprawy
niemagów, ale lubią wiedzieć, co się dzieje. Czasami jednak interweniują. Zwykle
czekają minimum dziesięć lat, aby sprawdzić, co się wydarzy. Gildia istnieje już od
bardzo, bardzo dawna. To cierpliwa organizacja.
– Skąd to wszystko wiecie? – zdziwił się Hamder.
– Jesteśmy członkami Gildii, naturalnie – odparł Emner.
– Nie możesz być magiem, jeśli nie wstąpisz do Gildii. Zabijają wszystkich, którzy
próbują nie być jej członkiem, zwykle w sposób widowiskowo okrutny.
– A jak można do niej wstąpić? – pytał dalej Hamder.
– Kiedy rozpoczynasz naukę, zostajesz wprowadzony do Gildii, zanim jeszcze
nauczą cię pierwszego zaklęcia – wyjaśniła Annara. – Podczas terminu prowadzone są
lekcje na temat Gildii, nie tylko magii. Co nie znaczy, że dowiesz się zbyt wiele.
Tajemnicą jest to, jak Gildia faktycznie działa. Są Mistrzowie Gildii, krążą też plotki
o Wewnętrznym Kręgu Mistrzów, ale my, a przynajmniej ja nie wiem, czy naprawdę
istnieje Wewnętrzny Krąg, kogo wybierają na Mistrza, ani nic na temat pracy Gildii.
Wiem tylko, że jeśli człowiek złamie reguły Gildii, to ginie. Wiem, jakie są te reguły,
i wiem, co mogę, a czego nie mogę powiedzieć obcym.
Emner kiwnął głową.
– U mnie było tak samo – rzekł. – Mimo że nauczyciel mojego nauczyciela sam był
Mistrzem Gildii, póki nie umarł.
– Więc zamierzacie powiadomić Gildię Magów o planach Vonda – stwierdził
Sterren. – A potem co?
– A potem jadę do domu – odparł Emner. – Jeśli Gildia mi pozwoli. Kupię zaklęcie
snu albo zaklęcie posłańca, i dam Annarze znać, czego oczekuje po niej Gildia... jeśli
sami nie prześlą jej wiadomości.
– A co zrobi Gildia?
– Nie mam pojęcia – przyznał Emner.
– Najprawdopodobniej – wtrąciła Annara – będą dyskutować o tym parę miesięcy,
a może lat, i poczekają, aż cała sprawa sama się rozwiąże albo rozwinie w coś
poważnego. Mój mistrz mówił, że zawsze tak działają.
Emner skinął głową.
– Mój mistrz nic nie mówił, ale to wydaje się rozsądne. Sterren odwrócił się do
Ederda.
– Czy istnieje Gildia Czarodziejów?
Trójka czarodziejów porozumiała się wzrokiem.
– Właściwie nie – odparła Shenna. – Istnieją dwie dość luźne organizacje: Braterstwo
i Siostrzeństwo, ale zupełnie nie przypominają tego, co opisała Annara. Przynajmniej
Siostrzeństwo nie. Nigdy nie wstąpiłam do żadnego z nich, ale raz zaprosiły mnie te
z Siostrzeństwa. Odrzuciłam zaproszenie; nie podobały mi się ich zasady. Wymieniają
się zaklęciami, receptami, dużo mówią o metodach, mają też fundusze pomocnicze, kiedy
ktoś z członków jest w kłopotach. Lecz jest też sporo zakazów: nie wolno
współzawodniczyć ze sobą ani utrzymywać niczego w sekrecie przed całą grupą,
i mnóstwo innych, które wcale mi się nie podobały.
– Braterstwo jest jeszcze luźniejsze – uzupełnił Ederd. – Byłem ich członkiem przez
rok, lecz znudziło mi się płacenie składek za nic, więc rzuciłem to.
– Nigdy nawet o tym nie słyszałem – stwierdził Hamder. Ederd popatrzył na niego
z zainteresowaniem.
– Twój mistrz nigdy o tym nie wspominał?
– Nie, nie wspominał – odparł Hamder, spoglądając wyzywająco.
– A czy jest jakaś Gildia Czarnoksiężników? – spytała Shenna. – Sporo o nich wiesz,
Sterrenie.
– Nie udało mi się skończyć terminu – wyjaśnił. – Jeśli nawet jest Gildia, nie
zaszedłem tak daleko, żeby się o niej dowiedzieć. Ale nie sądzę, żeby istniała.
Czarnoksiężnicy są mało towarzyscy; nie mają też swojej historii, tak jak czarodzieje
i magowie. Istnieją przecież niecałe dwadzieścia lat.
– Ciekawie, jak jest u czarowników? – zainteresował się Hamder.
– A u teurgów? – dodała Annara.
– Możesz spytać Agora – poradził Sterren. – Jest tu w Semmie teurgiem, choć
niezbyt dobrym.
– Tak zrobię – postanowiła Annara. – Gdzie go znajdę? Trzeba z nim porozmawiać
o tym wszystkim, spytać, co jego zdaniem powinniśmy zrobić w sprawie Vonda.
-
– Dobry pomysł – Ederd pokiwał głową.
Sterren wzruszył ramionami.
– Pokażę wam jego pokój, ale nie ma się co spieszyć.
– Mów za siebie – odparł Hamder. – Zamierzam wynieść się stąd jeszcze dzisiaj, na
wypadek, gdyby ktoś rozzłościł Vonda, a ten postanowił zmieść cały zamek.
– Ja też – dodała Shenna.
– Nie sądzę, aby zrobił coś takiego – uspokoił ich Sterren.
– Mimo to – zaczął Emner, wstając – nasza trójka, która wyjeżdża, powinna się
zbierać, nie marnując więcej czasu. Jeśli pozwolisz, Sterrenie, pójdę się teraz spakować –
obejrzał się na Annarę. – Spisałem to zaklęcie, które chciałaś. W każdej chwili mogę je
wymienić na Wybuchową Pieczęć.
– Nie wiem, jak to wszystko zapisać. Lepiej przyjdę i ci pokażę – odparła Annara.
Wstała i wyszli razem.
– Wybacz, panie – rzekł Hamder. – Myślę, że mag ma rację. Pójdę zebrać rzeczy.
Shenna bez słowa skinęła głową i wyszła z Hamderem. Przy stole zostali tylko
Sterren i Ederd.
– No cóż – rzekł Ederd – może przejdę się po zamku, poszukam okna z dobrym
widokiem na pałac czarnoksiężnika i pozwolę ci jeść w spokoju. – Wstał. Sterren
pokiwał głową. – Jeśli lubisz wspinaczki po schodach, to z mojej komnaty na wieży jest
znakomity widok. Powiedz strażnikom, że to ja cię przysłałem.
Ederd skłonił się i wyszedł. Sterren zabrał się do jedzenia.
ROZDZIAŁ 28
Mówisz, że trzydzieści mil na północny zachód, tak? Sterren kiwnął głową. Królowa
Ashassa zastanawiała się przez chwilę.
– To będzie w Lumeth pod Wieżami – stwierdziła. – Może nawet w samych
Wieżach.
– Może to właśnie Wieże! – wtrąciła księżniczka Lura.
Królowa skinęła głową.
– Możliwe – zgodziła się. – Na pewno nikt nie wie, do czego służą, a generowanie
takiej magii, jaką opisujesz, wydaje się wyjaśnieniem nie mniej sensownym od innych.
Sterren zerknął na Nissithę i Shirrin, ale jak zwykle milczały. Nissitha spoglądała na
niego z wyższością, a Shirrin, gdy tylko zobaczyła, że patrzy w jej stronę, natychmiast
odwróciła głowę. Podziw, jaki dawniej często widział na jej twarzy, znikł gdzieś,
zastąpiony głębokim rozczarowaniem.
Jedenastoletni książę Dereth przyglądał się z uwagą, ale prawie się nie odzywał;
czasem tylko wyrażał swoje zdumienie.
Nikt nic nie dodał do komentarza królowej, więc kiedy cisza zaczęła się kłopotliwie
wydłużać, Sterren zabrał głos.
– Czy jeszcze coś, Wasza Wysokość?
– Jedna sprawa, lordzie Sterren. Znasz tego człowieka, Vonda, i wiesz to i owo
o jego magii. Co radziłbyś nam uczynić?
Sterren lekko zmarszczył czoło. Mógł udzielić tylko jednej odpowiedzi, lecz
wiedział, że nie takiej spodziewa się królowa.
– Nic – rzekł w końcu.
Chciałby powiedzieć więcej, wyjaśnić powody, ale wysiłek wyrażania się zrozumiale
w semmacie był dla niego zbyt wielki. Mówił przez cały ranek, oprócz tych chwil, kiedy
kursował w tę i z powrotem między zamkiem a budowlą Vonda, i teraz był już
zmęczony. Ograniczył więc wypowiedź do jednego słowa.
– Myślisz, że potrafiłby pokonać całą armię, gdyby wyruszyła przeciwko niemu?
– Tak, Wasza Wysokość. Z łatwością.
Nie dodał, że czarnoksiężnik pokonał już o wiele większe armie Ophkaru
i Ksinallionu. Królowa sama o tym wiedziała.
Ashassa przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie skinęła głową.
– Dobrze, lordzie Sterren – powiedziała. – Możesz odejść.
– Dziękuję, Wasza Wysokość – wstał, skłonił się i wycofał z pokoju.
Na korytarzu przystanął przez chwilę, niepewny, w którą stronę ruszyć.
Trójka wracających do Ethsharu magików pewnie już wyjechała, a nie miał pojęcia,
gdzie szukać Annary czy Ederda. Chyba że Annara znalazła wreszcie Agora, a w takim
przypadku pewnie wolałaby, żeby jej nie przeszkadzać. Wspinaczka po schodach do
własnej komnaty wydała mu się zbyt trudnym przedsięwzięciem.
No cóż, miał obowiązki jako wódz, a odkąd wrócił z Ethsharu, nie widział swoich
żołnierzy, najwyżej jako niewyraźne kształty daleko na murach lub jako strażników przy
drzwiach. Skierował się więc do koszar.
Idąc, rozmyślał o Vondzie i o nieoczekiwanym zwrocie wydarzeń. Nie miał dotąd
okazji, żeby usiąść i spokojnie się zastanowić, jednak podczas porannych dyskusji
doszedł do pewnych wniosków.
Prawdę mówiąc, plany czarnoksiężnika miały kilka zalet. Zjednoczenie paru Małych
Królestw i zakończenie ich bezsensownych wojenek z pewnością nikomu nie zaszkodzi;
najwyżej zrani ego pokonanych monarchów. Większość mieszkańców to przecież chłopi,
którzy spokojnie przyjmą nowego władcę, tym bardziej że nie będą się musieli martwić,
że ich gospodarstwa zostaną obrabowane i spalone, a żony i córki napastowane przez
wrogich żołnierzy.
Oczywiście to wszystko było możliwe przy założeniu, że Vond potrafi zbudować
i utrzymać imperium tak łatwo, jak mu się wydawało. Sterren uznał jednak, że to
rozsądne założenie. Jak zauważył Vond, czarnoksięstwo bez Przyzwania ma praktycznie
bezgraniczną moc, a w tej chwili przynajmniej nie musiał się bać Przyzwania. Magię
spotykano w tych okolicach rzadko i dlatego budziła lęk. Kto mógłby stawić mu czoła?
Miejscowa arystokracja pewnie utraci władzę i przywileje, jednak Sterren nie
przejmował się tym zbytnio. Życie samo w sobie jest niepewne i zawsze wiąże się
z ryzykiem; dlaczego królowie i szlachta mieliby być wyjątkiem od tej reguły? Był
przekonany, że wielu z nich wyjedzie do innych krajów i tam spróbuje przeżyć; może też
zajmą jakieś stanowiska pod władzą Vonda. Nawet czarnoksiężnik nie może przecież
wszystkiego robić sam; będzie potrzebował doświadczonych administratorów, by
zajmowali się szczegółami rządzenia.
Problem polegał na tym, że nie było wiadomo, co jeszcze Vond zamierza zrobić,
oprócz zjednoczenia królestw i wydziedziczenia szlachty?
Vond wspomniał o konkubinach – może to oznaczać porwanie i gwałt, a może tylko
przyjmowanie propozycji. Chciał zostać władcą absolutnym, ale czy to oznacza, że
będzie oczekiwał, by wykonywano jego rozkazy, czy też raczej wszystkich będzie
traktował jak niewolników, bitych i zabijanych dla kaprysu?
Dobroduszny despota czy brutalny tyran – różnica tkwiła w charakterze Vonda,
a Sterren nie znał go na tyle dobrze, by zgadywać, którą drogę obierze.
A jeśli zostanie tyranem? Bo gdyby okazał się dobrym władcą, Sterren nie będzie mu
przeszkadzał. Ale jeśli złym tyranem?
Ucieczka do Ethsharu pozostawała interesującą możliwością, ale jakoś go nie kusiła.
W końcu, Sterren musiał to przyznać, to on sam sprowadził tu Vonda.
Oczywiście nie mógł przewidzieć, co się zdarzy. Nikt nie wiedział o źródle mocy
w Lumeth. Jednak intencje nie zawsze były tak istotne jak efekty. Kiedy grał w kości,
nigdy nie zamierzał przegrywać, a przegrana nie czyniła go sytym. Trzeba żyć ze
skutkami własnych działań, czy były zaplanowane, czy też nie.
Jeśli Vond będzie tyranem, to co wtedy?
Istniała gdzieś, oczywiście, Gildia Magów, ale to, co o niej opowiadali Annara
i Emner, raczej nie uspokajało. Powolna, ostrożna, niechętna do interwencji; nie
wyglądała na organizację, która skutecznie usunie tyrana.
Istniała możliwość skrytobójstwa. Ponieważ Sterren omawiał możliwe zabójstwo
królów Ophkaru i Ksinallionu z Larem, synem Sambera, swoim „odziedziczonym”
szpiegiem, miał więc pojęcie, czego to wymaga. Semma w swej historii nie zanotowała
przypadków skrytobójstw, ani nikogo wyćwiczonego w tym fachu. Mógłby posłać swych
żołnierzy albo szpiegów Lara, lecz pewnie by zawiedli: zginęliby lub zostali schwytani.
A poprzez nich można by dotrzeć do niego, do ich wodza. W przypadku zamachu na
zwykłego króla Lar oceniał szanse przy pierwszej próbie nie wyżej niż jeden do pięciu,
i uważał, że będą pogarszać się z każdym następnym zamachem, gdyż jego obiekt
wzmocni środki ostrożności.
Lar sugerował, że wie coś o organizacji zawodowych skrytobójców, lecz Sterren
odniósł jednak wrażenie, że grupa ta – jeśli w ogóle istnieje – nie działa nigdzie
w pobliżu Semmy. Co więcej, jeśli zrozumiał sugestie Lara, byli to ludzie bardzo
kosztowni, bardzo tajemniczy i w ogóle niełatwo było się z nimi porozumieć. Tworzyli
nie tyle zespół czy Gildię, co raczej kult; przynajmniej raz wspomniano przy tym imię
Demerchana.
Może warto będzie rozważyć tę możliwość, jeśli wszystko inne zawiedzie, ale nie
wyglądało to obiecująco.
Oczywiście, może Sterren zdołałby przekonać Vonda. Czarnoksiężnik uważał go za
przyjaciela i sprzymierzeńca, więc może uda się z nim dogadać, nie dopuścić, by stał się
tyranem.
Trzeba będzie spróbować.
Istniała jeszcze jedna możliwość, którą dostrzegł od razu i uznał za nieuniknioną.
Zastanawiał się nad nią, gdy otwierał drzwi od koszar. Było to rozwiązanie, które samo
się zrealizuje; mógłby jednak przyspieszyć je lub opóźnić.
Vond wierzył, że jest wolny od Przyzwania, lecz jeśli Sterren dobrze rozumiał
sytuację, czarnoksiężnik nie brał pod uwagę pewnego istotnego szczegółu.
Przestał o tym myśleć, gdy ktoś zawołał:
– To nasz wódz! Niech żyje Sterren, Dziewiąty Generał Semmy! Niech żyje!
Nierówny chór okrzyków umilkł, a Sterren zamarł w progu.
Spojrzał na swoich ludzi, zdumiony tymi wyrazami entuzjazmu. Tak mocno pogrążył
się w myślach o Vondzie, że całkiem zapomniał, iż zaledwie wczoraj armie najeźdźców
uciekły spod zamku. Ci żołnierze nie przejmowali się czarnoksiężnikami – byli
zadowoleni, że oblężenie zostało przerwane, katapulty i taran zniszczone, że skończyła
się służba na murach. Nie przejmowali się użytymi metodami. Całkiem spontanicznie bili
brawo jemu, Sterrenowi z Ethsharu, który sprawił to łatwe zwycięstwo.
Uśmiechnął się i uniósł ręce w tryumfalnym geście. Głosy ucichły, a gdy żołnierze
wrócili na posłania, zauważył w kącie trzy zgarbione sylwetki.
Gracze nie pozwolili, żeby zwykły wódz przerwał im rozgrywkę.
– Dziękuje za to... powitanie – Sterren zająknął się. – Cieszę się, że wróciłem!
Dobrze się sprawiliście! – zawahał się, widząc wpatrzone w niego twarze. Nie był
pewien, co jeszcze powiedzieć, więc wzruszył ramionami. – Jaka to gra się toczy? –
zapytał. – Mogę się przyłączyć?
Rozległy się stłumione śmiechy, a potem oklaski, ktoś chwycił go za ramiona, i po
chwili Sterren stał już w kącie z kośćmi w ręku.
– Trzy rzuty, wygrywa najniższy – powiedział ktoś.
– Znam tę grę – Sterren skinął głową.
– Twoja kolej, panie – odezwał się ktoś inny, gdy monety zabrzęczały na
kamieniach.
Potrząsnął kośćmi i rzucił. Żeby zachować kości i wygrać pulę przy pierwszym
rzucie, musiał rzucić trzy jedynki. Jeśli wypadło coś innego, podawał kostki następnemu,
a pieniądze zostawały w puli. Trzy rzuty, prymitywny poprzednik ulubionych przez
Sterrena trzech kostek, były zwykle długą, powolną grą, podczas której sporo niewielkich
stawek przechodziło z rąk do rąk. W trzy rzuty grali zwykle znudzeni ludzie, aby zająć
czas, a nie poważni hazardziści. Sterren nie grywał w nie często.
Patrzył, jak kostki odbijają się od ściany i toczą po podłodze. Pierwsza wylądowała,
ukazując jedną kropkę. Druga uderzyła w nią, ale nie przewróciła jej i także ukazała
jedną kropkę. Trzecia odbiła się od buta żołnierza i upadła również jedynką do góry.
Znów rozległy się śmiechy i oklaski; Sterren zebrał pulę.
Pół godziny później nikt już się nie śmiał. Sterren wygrał sześćdziesiąt miedziaków
w jednej z najkrótszych partii trzech rzutów, jaką kiedykolwiek widziano.
Żołnierze rozeszli się, zostawiając go w kącie z pełną sakiewką w jednej ręce,
a kostkami w drugiej. Patrzył na sześciany wypolerowanych kości.
Jego talent powrócił. Vondowi udało się go dostroić i teraz Sterren czerpał szczęście
ze źródła w Lumeth.
Zastanawiał się, czy powinien być z tego zadowolony.
ROZDZIAŁ 29
Chłopów usunięto z zamku. Sterren stał na szczycie murów i patrzył, jak niechętnie
wychodzą przez bramę ku ruinom, które pozostały z ich wioski.
Ci ludzie schronili się w zamku, gdy na horyzoncie załopotały pierwsze proporce
najeźdźców. Zanim wrogie armie znalazły się w zasięgu strzału z łuku, bramy zamknięto
i zaryglowano, pozostawiając na zewnątrz uciekających na wszystkie strony maruderów.
Ludzie, którzy dotarli do zamku, nie byli najodważniejsi i nie spieszyło im się, by wrócić
do zewnętrznego świata.
Jednak król Phenvel miał już dosyć tłoku i niewygód, więc przy kolacji oznajmił, że
wszyscy chłopi muszą przed południem znaleźć się poza murami. Rozkazał Sterrenowi
i lordowi Algarvenowi, marszałkowi dworu, by tego dopilnowali.
Sterren nie sądził, by Phenvel nadal cieszył się autorytetem, lecz wzruszył ramionami
i wypełnił polecenie. Vond zaczął budować swój pałac dopiero wczoraj rano, i mimo
ostrzeżeń Sterrena, nie wszyscy jeszcze uświadomili sobie skutki nowej sytuacji. Phenvel
nadal uważał się za władcę Semmy, a pozostali Semmańczycy słuchali go
z przyzwyczajenia. Zamek należał do niego.
Teraz więc Sterren stał na murze i obserwował, jak jego żołnierze wypychają
chłopów przez bramę.
Każdy z tych ludzi, mężczyzna, kobieta czy dziecko, natychmiast po przekroczeniu
bramy robił to samo. Wszyscy patrzyli na północ, na budowlę czarnoksiężnika.
Konstrukcja Vonda rosła w szybkim tempie. Już pierwszego dnia zakończył krypty,
a przynajmniej ich zewnętrzne pokrycie, a w nocy wybudował wokół nich wzgórze.
Teraz na tym fundamencie wznosił białe marmurowe mury. Ziemia wstrząsała się za
każdym razem, gdy nowy blok opadał na swe miejsce; zgrzyt głazu o głaz nie cichł ani
na chwilę.
W pierwszym kamieniołomie Vonda, teraz już zamkniętym, był granit, więc lśniący
w porannym słońcu marmur stanowił niespodziankę, a w połączeniu z potwornym
hałasem trudno go było nie zauważyć.
Sterrena bawiło nie to, że każda twarz zwracała się w stronę pałacu, lecz obserwacja
tego, jak ludzie reagowali.
Niektórzy przystawali i patrzyli z otwartymi ustami, póki ktoś nie popchnął ich
z tyłu. Inni obrzucali tylko pałac wzrokiem i maszerowali dalej, spokojnie przyjmując
cudowną budowlę jako kolejne wydarzenie, które nie jest ich sprawą. Jeszcze inni
patrzyli, a potem odwracali się, wyraźnie wystraszeni, jakby samo spojrzenie na pałac
mogło spowodować kłopoty. Niektóre dzieci śmiały się i klaskały w ręce, gdy wielkie
bloki opadały na swoje miejsce, czy też ze zdziwieniem pokazywały sobie małą czarną
figurkę, wiszącą w powietrzu nad białymi murami.
Po spojrzeniu na dzieło Vonda, wszyscy chłopi patrzyli na zrujnowaną wioskę. Tutaj
ich reakcje były bardziej jednolite. Sterren dostrzegał rozpacz na twarzach
i w zgarbionych grzbietach niemal wszystkich uciekinierów.
Postanowił już, zanim jeszcze pierwszy z chłopów dotarł do zabłoconego
i zasypanego rynku, że zleci swym żołnierzom pomoc w uprzątaniu zniszczeń
i odbudowie. Byli ludźmi wojny, a że wojna doprowadziła do tego chaosu, sprzątanie po
niej należało do ich obowiązków. Przynajmniej tak to Sterren rozumiał.
Ostatni z chłopów wstępował niechętnie na zabłocony teren, gdy hałas z północy
umilkł.
Chwilę trwało, nim ucichły echa i zapanowała cisza, a wtedy wszystkie twarze
zwróciły się w stronę pałacu.
Mała czarna postać nie unosiła się już nad marmurowymi ścianami – szybowała
lekko w ich stronę. Sterren dosłyszał kilka szeptów z tłumu w dole, a potem znów
zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na zbliżającego się czarnoksiężnika.
Sterren patrzył także, nie rozumiejąc, dlaczego akurat w tej chwili Vond przerwał
pracę. Nie dokończył budowy muru, więc jeśli nadlatywał, by zmusić króla Phenvela do
kapitulacji, wybrał sobie dość niezwykły moment.
I wtedy uświadomił sobie, że ze swej pozycji nad pałacem Vond musiał widzieć
ludzi wychodzących z zamku. Mógł też dostrzec Sterrena na blankach i go rozpoznać.
A w końcu Sterren był wodzem Semmy. Czarnoksiężnik mógł więc uznać, że
szykuje atak, oficjalną kapitulację czy jakieś inne działanie, które go dotyczy.
– Hej! – krzyknął, machając ręką. – Vond! Tutaj!
Nie chciał, by czarnoksiężnik choć przez chwilę sądził, że dzieje się coś
podejrzanego. Mógłby pewnie zabić wszystkich chłopów i Sterrena tak łatwo, jak Sterren
rozdeptywał mrówkę.
Vond pomachał mu także i po chwili wylądował na murze obok. Chłopi z dołu
przyglądali im się z zaciekawieniem.
– Witaj, Sterrenie – rzekł. – Co się dzieje? Zauważyłem od siebie ten tłum – machnął
w stronę pałacu i Sterren dostrzegł dumny uśmiech na jego twarzy. – Nieźle wygląda,
prawda?
– Rzeczywiście – zgodził się Sterren.
Osobiście uważał, że pałac wygląda dość odpychająco; Vond nie przejmował się
szczegółami architektonicznymi, używając wielkich prostokątnych bloków kamienia. Nie
wyciął też jeszcze okien. W rezultacie, pomijając biały marmur, budowla przypominała
raczej fortecę niż pałac.
Sam Vond wyglądał na całkiem zwyczajnego człowieka. Normalny uśmiechnięty
mężczyzna w średnim wieku, ubrany na czarno. Trudno było pojąć, że w ciągu półtora
dnia samodzielnie wzniósł większą część swojej fortecy.
– Co to za jedni? – zapytał, wskazując na plac targowy. Było jasne, że ten kłębiący
się w dole obszarpany tłum nie jest armią, szykującą się do ataku.
– Król ich usunął z zamku – wyjaśnił Sterren. – Schronili się tam na czas oblężenia.
Wojna się skończyła, więc teraz wychodzą.
– I gdzie pójdą? – zainteresował się Vond.
– Tutaj – Sterren wskazał ręką. – W większości pochodzą z tej wioski. Muszą
oczyścić teren i ją odbudować. Wyślę im moich ludzi do pomocy. Przypuszczam, że
niektórzy pochodzą z dalszych gospodarstw – nie mógł się oprzeć, by nie dodać: – Nie
wiem, ilu z nich mieszkało w gospodarstwach, które zburzyłeś, robiąc miejsce pod pałac.
Vond popatrzył na niego zaskoczony, potem obejrzał się na chłopów.
– A... – powiedział. – Ale to pewnie nie wszyscy mieszkańcy tamtych gospodarstw
i tej wioski! Co się stało z resztą? Czy zabili ich najeźdźcy?
Sterren wzruszył ramionami.
– Niektórych pewnie tak, ale większość rozbiegła się na wszystkie strony. Pamiętasz,
spotkaliśmy niektórych. Tutaj zostali ci, którzy zdążyli wejść do zamku, zanim
zatrzaśnięto bramy. Nikt jeszcze nie sprowadził pozostałych.
Vond patrzył na ludzi przez chwilę. Wielu z nich także mu się przyglądało.
– Hej – krzyknął nagle – jestem Wielki Vond, nowy władca Semmy! Widzicie tam
mój pałac!
Sterren próbował protestować, łapać czarnoksiężnika za rękaw, ale szybko
zrezygnował. W końcu Vond mówił po ethsharyjsku, więc żaden z chłopów i tak go nie
rozumiał, o czym Vond wyraźnie zapomniał.
– Będzie mi potrzebna służba. Ci, którzy chcą dla mnie pracować, mogą pójść do
mojego pałacu i zaczekać! Nie musicie decydować się natychmiast; przyjdźcie kiedy
chcecie, znajdę dla was miejsce!
Zdziwiony pomruk przeszedł przez tłum. Nikt się nie ruszył.
– Pokażę wam teraz, dlaczego ja jestem prawdziwym władcą Semmy, a nie ten
niedojda, który nazywa się waszym królem!
Uniósł ręce i błoto na placu targowym zafalowało. Kamienie i połamane belki
uniosły się w górę, na moment zawisły w powietrzu, a potem odleciały na boki i zniknęły
w oddali. Błoto rozdzieliło się na wodę i ziemię; woda także zniknęła.
Po chwili cały targ był już uporządkowany i suchy, a ziemię, ubitą niegdyś bosymi
stopami mieszkańców, czarnoksięska moc Vonda zmieniła niemal w bruk.
Sterren patrzył zafascynowany. Zdawało mu się, że nawet brud spłynął z ubrań
i twarzy chłopów, gdyż tłum był wyraźnie czyściejszy.
Odpadki z jednej z zablokowanych ulic z głośnym podmuchem skręciły się w kulę,
która zawisła w powietrzu, a potem odpłynęła w dal.
Następnie czarnoksiężnik oczyścił kolejną ulicę i kolejną...
Po dwudziestu minutach Vond uporządkował wszystkie ruiny, pozostawiając
nietknięte domy, a usuwając ślady tych, które zburzono.
Niestety, pozostała tylko połowa wioski, a większa część ocalałych budynków
straciła drzwi, bramy, dachy, a nawet kawałki murów.
Vond przyjrzał się krytycznie efektom swojej pracy i wzruszył ramionami.
– Na początek wystarczy – stwierdził. Znów uniósł rękę.
Coś, być może dostrzeżony kątem oka jakiś ślad ruchu, skłoniło Sterrena, by obejrzał
się na zamek. We wszystkich oknach widział twarze, obserwujące cały spektakl.
Odwrócił się z powrotem w kierunku wioski.
Gruzy, odesłane gdzieś daleko, wracały teraz jako jedna potężna, nieregularna bryła,
wisząca w powietrzu jak chmura i jak chmura zmieniająca kształt, choć szybciej niż
jakakolwiek naturalna formacja. Drewno, kamienie i strzechy oddzielały się od siebie.
Wszystko inne spadało na stos na niedalekim polu.
Po raz pierwszy Sterren uświadomił sobie, że na niebie nie ma nawet obłoku. Z tego
co słyszał, nie było to zjawisko naturalne dla semmańskiej zimy. Pomyślał, że pewnie
czarnoksiężnik kontroluje pogodę: woli mieć czyste niebo, by przyjemniej mu się
pracowało.
Po przesortowaniu materiałów Vond wybrał jeden z domów i obejrzał go krytycznie.
Słomiany dach i większość okiennic zniknęły, lecz poza tym ściany były całe. Vond
skinął ręką, a dom spłynął w dół i ułożył się na miejscu.
– Co z okiennicami? – zapytał Sterren.
Vond zerknął na niego, potem znów na chatę.
– Niech piekło pochłonie okiennice – powiedział. – Nie mogę zrobić wszystkiego!
Jak niby mam znaleźć właściwe okiennice w całej tej masie?
Sterren wzruszył ramionami.
– Tylko pytałem – wyjaśnił.
Prace naprawcze trwały nadal, a Sterren i chłopi tylko patrzyli.
Dzień mijał wolno. Większość chłopów ułożyła się na ubitej ziemi i rozmawiała
między sobą. Niektórzy opierali się o zamkowe mury. Żaden nie odważył się zejść
z placu targowego.
Twarze w oknach zamku zmieniały się; gdy ludzie mieli już dość spektaklu,
zastępowali ich inni. Mimo to występy Vonda miały stałą publiczność. Sterrenowi
wydawało się, że przez cały czas widzi w oknie księżniczkę Shirrin.
Po południu Sterren polecił jednemu ze swoich żołnierzy przynieść wodę i jedzenie
dla chłopów oraz dla siebie. Spytał Vonda, czy czegoś nie potrzebuje. Czarnoksiężnik
odmówił i wrócił do pracy.
Sterren uświadomił sobie, że już od kilku dni nie widział, żeby Vond cokolwiek jadł.
Z pewnością nie miał żadnej żywności w swym nie dokończonym pałacu. Czyżby żywił
się tylko magią?
Być może. Sterren wolał o to nie pytać i przestał się zastanawiać. Patrzył, jak jego
żołnierze rozdają chleb, wodę, ser i suszone owoce. Sam zjadł podobny posiłek, tyle że
z winem.
Odbudowa wioski trwała długo. Słońce zaszło i niebo pociemniało, a wciąż jeszcze
trzy domy nie zostały ukończone.
Vond dość łatwo rozwiązał ten problem” przywołując na niebo pomarańczowe
lśnienie, dające dość światła, by kontynuować prace.
Kiedy zakończył naprawę wszystkich domów, które zachowały stojące mury, opuścił
ręce i powiedział:
– Gotowe!
Sterren kiwnął głową.
– Robi wrażenie – przyznał.
Vond wychylił się przez ząb blanki i krzyknął:
– Możecie teraz wracać do domów! Jeśli wasz dom jest zburzony, zatrzymajcie się
u sąsiadów, zajmę się tym później!
Tłum w dole poruszył się; niektóre dzieci zasnęły już, a teraz budziły się szybko.
Nikt jednak nie próbował opuścić placu. Patrzyli na czarnoksiężnika i wodza Semmy.
– Dlaczego tam siedzicie? – zawołał Vond.
Sterren położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie znają ethsharyjskiego – wyjaśnił.
Vond odwrócił się i przez chwilę patrzył na Sterrena. Potem znów spojrzał na plac
targowy, jakby nagle zrozumiał.
– Aha – powiedział. – A niech to licho!
– Może zechcesz się nauczyć semmatu? – zaproponował łagodnie Sterren.
– Wolałbym, żeby oni nauczyli się ethsharyjskiego – burknął Vond. – Chcę tu
zbudować imperium i nie mam ochoty uczyć się pół tuzina różnych języków, do pioruna!
Sterren wzruszył ramionami.
– Myślę, że z czasem zdołasz uczynić ethsharyjski językiem swego dworu, ale w tej
chwili żaden z tych ludzi nie rozumie ani jednego słowa.
– Skąd, do licha, wzięły się te wszystkie głupie języki? Przecież sam wiesz, że kiedyś
te królestwa były częścią Starego Ethsharu!
– Nie mam pojęcia – odparł. – Ale jakoś powstały. Może to sprawa demonów albo
jakaś sztuczka panującej klasy, żeby zatrzymać ludzi tam, gdzie ich miejsce.
Vond spojrzał posępnie na wioskę, wyglądającą ponuro i krwiście w tym
nienaturalnym oświetleniu.
– Chyba będę potrzebował tłumaczy.
– Przynajmniej chwilowo – zgodził się Sterren.
Przez moment nikt się nie odzywał.
– Ty im powiedz, Sterrenie – rzekł w końcu Vond. – Powiedz im, że mają wracać do
domów. Powiedz, że jeżeli któryś z nich chce pracować u mnie jako sługa, powinien
przyjść rano do pałacu. Wracam do domu.
Uniósł się w powietrze.
Sterren pomachał mu na pożegnanie, potem wychylił się z muru i zawołał:
– Wielki Vond skończył swoją pracę! Idźcie teraz do domów! Wielki Vond szuka
służących! Jeśli chcecie być sługami Wielkiego Vonda, idźcie do zamku... –
z poprzednich rozmów przypomniał sobie słowo „pałac”, więc powtórzył: – Idźcie rano
do jego pałacu! Jeśli wasz dom nie jest odbudowany, idźcie do przyjaciół!
Chłopi patrzyli na niego i usłyszał, jak ktoś pyta:
– Co to za jeden?
Nie wiedział, czy człowiek ten pyta o niego, czy o Vonda. W końcu przed inwazją
wyjechał do Ethsharu i odtąd nie był widziany w roli wodza.
Wreszcie przekaz dotarł do ludzi i zaczęli rozchodzić się do odbudowanych domów
i warsztatów.
Pomarańczowe lśnienie przygasało szybko, gdy Vond oddalał się w stronę swej
fortecy, jednak oba księżyce na niebie rozpraszały ciemność. Sterren raz jeszcze spojrzał
na pałac, na marmurowe ściany lśniące teraz niezwykłym żółtym blaskiem na tle
ciemnego nieba, na równinę zalaną dziwnym światłem. Potem zszedł z murów i wrócił
do zamku.
Jak dotąd, trudno było oskarżyć Vonda o tyranię.
Mimo to wiedział, że jego imperium jest skazane od samych narodzin.
ROZDZIAŁ 30
Dziewięć dni po swej klęsce armia Ksinallionu znowu pomaszerowała do Semmy.
Zewnętrzna część pałacu Vonda była już ukończona, jedynie potężna północno-
zachodnia wieża pozostała otwarta na niebo, chociaż żadnego dachu nie pokryły jeszcze
dachówki.
Czarnoksiężnik nie musiał przejmować się cieknącymi dachami, ponieważ bez trudu
mógł odpychać od nich deszcz, co zresztą dotąd czynił. Poza tym, zdaniem Sterrena,
nieszczelny dach niczemu nie szkodził, gdyż wewnątrz pałacu nie było nic prócz nagich
ścian i kamiennych podłóg. Sterren i Ederd przez znaczną część poprzedniego dnia
spacerowali po pustych holach i komnatach, podziwiając rozległe przestrzenie z białego
marmuru, a Vond tłumaczył, co planuje tam umieścić.
Pół tuzina służących czarnoksiężnika obserwowało to w milczeniu
z zaimprowizowanego obozu, który z czasem miał się stać kuchnią. Jak dotąd mieli
niewiele roboty poza zaspokajaniem najbardziej podstawowych potrzeb. Nie było czego
sprzątać, a Vond nie dbał o prawdziwe posiłki – po prostu wyczarowywał skądś jedzenie,
gdy tylko był głodny. Nie miał toalet, które trzeba by czyścić, i wciąż nosił tę samą
czarną szatę czarnoksiężnika.
Schody jeszcze nie powstały, więc na górne piętra można było się dostać tylko drogą
lewitacji. Niektóre pokoje do tej pory nie miały okien.
Mimo to, jak na dzieło ośmiu dni pracy, budynek robił wrażenie. Tym bardziej, że
cały jeden dzień Vond poświęcił na oczyszczanie i odbudowę wioski wokół zamku.
Spoglądając z okna swego pokoju w wieży starego zamku i widząc za nowym
pałacem armię, Sterren zastanawiał się, co pomyślą o tej wielkiej groźnej budowli, której
nie było tu, gdy odchodzili dziewięć dni temu.
Właściwie zastanawiał się też, co o tym pałacu myślą mieszkańcy Semmy.
Westchnął. Powinien był przewidzieć, że władcy Ophkaru i Ksinallionu nie
zrezygnują tak łatwo. Jedna bitwa to jeszcze nie wojna.
Cóż, teraz to nie był już jego problem, bo to Vond podbił Semmę.
Obserwował, jak Vond wzlatywał z nie dokończonej wieży; płaszcz powiewał mu
z obu stron niczym skrzydła. Czekał, aż czarnoksiężnik zmiecie ksinalliońską armię.
Nie zrobił tego; opadł na ziemię przed wrogimi żołnierzami, kryjąc się za bryłą
pałacu.
Zdziwiony Sterren odczekał chwilę, aż znów się pojawi, a potem odwrócił się
i pobiegł do schodów. Chciał widzieć, co się dzieje.
Zanim osiodłał konia, przejechał przez bramę i minął pałac, było już po wszystkim.
Vond stał na szczycie nowo wzniesionego podwyższenia na środku pola, a cała
ksinalliońską armia klęczała przed nim i składała pokłon.
Przed podwyższeniem leżały trzy świeże trupy, a obok nich miecze, które wypadły
im z rąk. Jeszcze jeden, spalony na węgiel, leżał wśród schylonych w pokłonie
Ksinalliończyków.
– Witaj, Sterrenie – powiedział Vond, gdy Sterren podjechał bliżej.
– Co się stało?
– No cóż, ci ludzie, jak wiesz, maszerowali tutaj, więc ich zatrzymałem. Nic im nie
zrobiłem, tylko zatrzymałem. Większość nie rozumiała ani słowa z tego, co mówiłem, ale
kilku znało trochę ethsharyjski, a jeden powiedział, że chcą negocjować. Myślę, że moja
cytadela zrobiła na nich wrażenie. W każdym razie ten tutaj – rzekł, wskazując na jedno
z ciał w oficerskim mundurze – twierdził, że jest ksinalliońskim wodzem. Ten drugi –
wskazał żywego żołnierza – służył jako jego tłumacz. Powiedzieli, że nie ze mną toczą
spór, nazywali mnie magiem, ale pominąłem to, bo nie wiedzieli, o co chodzi. W każdym
razie tłumaczyli, że prowadzą wojnę z Semmą, a nie ze mną.
Sterren kiwnął głową.
– Wyjaśniłem im więc, że podbiłem Semmę i zamierzam podbić Ksinallion, ale na
razie nie miałem na to czasu. Zaproponowałem kapitulację. Ten wódz zrobił się
czerwony ze złości i przysiągł, że nigdy się nie podda przeklętemu magowi czy komuś
w tym rodzaju. Powiedziałem więc, że w takim razie może spróbować mnie zabić
i zobaczymy, co się stanie. Spróbował; pozwoliłem mu machnąć parę razy tym jego
mieczem, a potem rozerwałem mu serce.
Sterren odkrył, że spokój, z jakim Vond opisuje to morderstwo, bardzo go irytuje; nie
okazał tego jednak.
– A co z innymi? – zapytał.
– Nastąpiła dłuższa dyskusja w tym języku, którego używają między sobą, pewnie
ksinalliońskim. Potem ten – wskazał kolejne ciało – próbował odciągnąć moją uwagę,
a tamten – wskazał trzeciego trupa – zbliżył się z tyłu i chciał mnie przebić. Zatrzymałem
im obu serca, a kiedy byłem tym zajęty, ten tam – skinął na spalone resztki – wystrzelił
do mnie z łuku. Był za daleko, żeby załatwić mu serce przy pierwszej próbie, więc go
spaliłem. Potem powiedziałem tłumaczowi, że teraz przyjmę kapitulację każdego, kto ma
na to ochotę i złoży mi pokłon. Wtedy ty przyjechałeś i resztę już znasz – machnął ręką.
– Wydaje mi się, że niektórzy uciekli, ale nie będę się tym przejmował – spojrzał na setki
bijących czołem postaci. – Chyba właśnie zyskałem gwardię pałacową – powiedział
z uśmiechem.
– A co masz zamiar zrobić z Ksinallionem? – zapytał Sterren.
– Myślę, że polecę tam dziś po południu, dokonam kilku demonstracji i pozwolę im
się poddać. Nie planowałem budowy imperium, dopóki nie ukończę mojej cytadeli, ale
po tym wszystkim nie mogę ich tak zostawić.
Sterren pokiwał głową.
Tego samego popołudnia skapitulował Corinal II, król Ksinallionu. Abdykował,
oddając tron Wielkiemu Vondowi, a królestwo Ksinallionu stało się drugą prowincją
Imperium Vonda.
A przynajmniej Vond uważał ją za drugą. Sterren, który pojechał także, aby
popatrzeć, co się dzieje, przypomniał mu, że Phenvel formalnie jeszcze się nie poddał.
Vond tylko wzruszył ramionami.
– Zajmę się tym, gdy skończę pałac.
Dwa dni później Vond zauważył grupę ophkaryjskich żołnierzy, obserwujących jego
pałac. Zrobił sobie przerwę w budowie i wymusił następną kapitulację. Musiał zabić
króla Nerana IV, zanim jego następca, nowo koronowany król Elken III, poddał się
i przyłączył Ophkar do Imperium Vonda.
Vond wrócił na czas, by jeszcze przed wieczorem skończyć kładzenie dachu.
Tego wieczoru, podczas kolacji przy głównym stole w zamku Semmy, Phenvel
zwrócił się wreszcie do Sterrena:
– Po czyjej jesteś stronie, czarnoksiężnika czy mojej?
– Jestem po stronie tego, co najlepsze dla Semmy, Wasza Wysokość – odparł
spokojnie Sterren, odkładając widelec.
– Co to znaczy?
– Wasza Wysokość, to znaczy tyle, ile powiedziałem.
Miał na myśli to, że będzie wspierał rozwiązanie, które przyniesie najmniej
kłopotów, zniszczeń i ofiar. Niespecjalnie interesowały go inne kryteria wyboru „tego, co
najlepsze”.
– A kto jest twoim zdaniem lepszy dla Semmy, ja czy ten czarnoksiężnik? –
dopytywał się Phenvel.
– W tej chwili, Wasza Wysokość – rzekł Sterren – widzę tylko, że sprzeciwić się
czarnoksiężnikowi to zginąć.
– Jeżeli okażesz mi nieposłuszeństwo, wodzu, też mogę cię zabić!
Sterren zesztywniał, słysząc tę groźbę, jednak – choć z trudem – zachował spokój.
– Wasza Wysokość – odparł – nie sądzę, abyś chciał to zrobić. Czarnoksiężnik uważa
mnie za przyjaciela i nie spodoba mu się, jeśli mnie zabijesz – zawahał się, niepewny,
czy powinien cokolwiek zdradzić, a jeśli nawet, to jak wiele. Wreszcie dodał: – Poza tym
mogę ci obiecać, że nie będzie tu długo rządził.
– Ach – Phenvel spojrzał ze zdumieniem na Sterrena. – A to dlaczego?
-
– Przykro mi, Wasza Wysokość, ale tego nie mogę zdradzić – wskazał na ludzi przy
stołach. – Jeśli ktoś to usłyszy i wiadomość dotrze do Vonda, boję się, co mogłoby się
wydarzyć. – I w chwili natchnienia zasugerował: – Możesz o to zapytać maga Annarę.
Phenvel rozejrzał się odruchowo, lecz potem przypomniał sobie, że Annara, jako ktoś
z ludu, nie siedzi przy głównym stole. Ona i Ederd jedli posiłki w kuchni, ze służbą.
Prychnął więc tylko i wrócił do swych smażonych ziemniaków. Sterren zdołał
skończyć posiłek w spokoju, a potem, nie zauważony, wymknął się z zamku.
Szedł przez wioskę, mijając puste miejsca, gdzie kiedyś stały zniszczone domy.
Zszedł ze wzgórza i przystanął, patrząc na pałac Vonda.
Większy księżyc stał wysoko na niebie, mniejszy nisko na wschodzie, a biały
marmur zdawał się lśnić w ich blasku. Pięć wież, po jednej w każdym rogu i jedna
większa nad bramą pośrodku północno-zachodniego muru, rysowało się wyraźnie na tle
rozgwieżdżonego nieba. Światło jaśniało z kilku okien, wiedział jednak, że większość
budowli wciąż jest pusta.
Przyglądał się temu smętnie.
Vond dokonał kilku niezwykłych wyczynów. Pałac był piękny, przynajmniej
z zewnątrz, choć wyglądał trochę groźnie z tymi wysokimi ślepymi murami. Wioska
przed Zamkiem Semmy – a przynajmniej to, co z niej zostało – była czyściejsza i lepiej
zbudowana niż kiedykolwiek wcześniej. Ophkar, Ksinallion i Semma po raz pierwszy od
trzystu lat zostały zjednoczone, co kosztowało siedem ludzkich istnień, licząc od dnia,
kiedy Vond nagle uzyskał dostęp do źródła mocy w Lumeth.
Wszystko to jednak budziło niepokój Sterrena. Wiedział, że nie może tak długo być,
a póki trwało, nie ufał Vondowi, że pozostanie równie niegroźny, jak do tej pory.
Praktycznie postanowił już, jakie podejmie działania, choć nie była to łatwa decyzja.
Polubił Vonda; czarnoksiężnik bawił się jak dziecko nową zabawką, a właściwie całym
nowym pokojem dziecinnym. Mimo to Sterren postanowił, że zrobi co w jego mocy, aby
odsunąć go od władzy w Semmie. Nie dla jakiegoś głupiego króla, ale dlatego, że Vond
był wyraźnie bardzo niebezpieczny.
Co się stanie, jeśli Gildia Magów postanowi usunąć Vonda? Magiczna bitwa na
wielką skalę, jaką mógł przeprowadzić Vond, może zniszczyć całą okolicę.
Co się stanie, jeśli przybędą inni czarnoksiężnicy i naprawdę zaczną współrządzić
imperium? Nieważne, jak łagodnym człowiekiem jest Vond – ta kwestia zresztą wciąż
pozostawała wątpliwa – prędzej czy później zjawi się czarnoksiężnik, który taki nie jest.
A Vond nie zawsze tu będzie, aby powstrzymać kogoś takiego.
Byłoby lepiej, pomyślał Sterren, gdyby Vond odszedł, zanim przybędą tu inni
czarnoksiężnicy.
Westchnął i postanowił nie wracać do Zamku Semma, tylko przespać się w cytadeli,
jak nazywano teraz pałac Vonda. Czarnoksiężnik powiedział, że zawsze będzie tam mile
widziany, choć nie wyznaczył mu jeszcze prywatnej komnaty, a i Sterren nie przeniósł
swoich rzeczy, choć Phenvel nie był mu już przychylny.
Następnego dnia Vond przybył do Zamku Semma, rozbił na drzazgi wszystkie drzwi,
które przed nim zamknięto, i zażądał oficjalnego oddania władzy przez Phenvela.
Phenvel, Trzeci tego Imienia, król Semmy, zgodził się natychmiast. Królestwo
Semmy przestało istnieć, a stało się Metropolitalną Prowincją Imperium Vonda.
ROZDZIAŁ 31
Pierwszego dnia zielenienia roku 5221 pałac Vonda został ukończony i wewnątrz
i na zewnątrz wyposażony. Czarnoksiężnik wytyczył i wybrukował ulice w swojej
stolicy. Nowi dworzanie, pochodzący ze wszystkich trzech prowincji, potrafili prowadzić
proste rozmowy po ethsharyjsku i uczyli tego jeżyka pozostałych.
Sterren z Semmy, kiedyś Sterren z Ethsharu, był teraz Lordem Kanclerzem Imperium
Vonda.
Kiedy Vond ogłosił, że nadał mu ten zaszczytny tytuł, Sterren zareagował pytaniem:
– A co robi kanclerz?
Vond wzruszył ramionami.
– Co tylko chcesz. Nie jest mi potrzebny wódz, ponieważ sam zajmuję się walką,
a moją gwardią dowodzi teraz wódz ophkaryjski. Chciałem jednak zatrzymać cię
w pałacu, więc potrzebowałeś tytułu. To jest najbardziej mglisty, lecz dobrze brzmiący
tytuł, jaki przyszedł mi do głowy. Zrób z tym, co zechcesz.
Sterren dbał o to, aby tytuł pozostał mglisty. Jego głównym obowiązkiem, jak
wiedział, było zagwarantowanie Vondowi towarzyskich rozmów. Poza tym nie
wyznaczył sobie konkretnych zadań, lecz udało mu się zasugerować otoczeniu, że jest
zastępcą Vonda. Czarnoksiężnik podtrzymywał to przekonanie.
Mimo nowego tytułu, wciąż utrzymywał swoje kwatery i w Zamku Semma,
i w nowej cytadeli. Zachował też dowództwo tego, co pozostało z semmańskiej armii.
Jego ludzie, a w każdym razie ci, którzy nie przeszli do cytadeli, by wstąpić do gwardii
pałacowej, stali się teraz gwardią kanclerską.
Wszyscy trzej jego oficerowie zrezygnowali, w różnym czasie i z różnych powodów.
Kapitan Arl złożył swoją rezygnację po tym, jak burza Vonda zmusiła do ucieczki armie
najeźdźców. Uczynił to przy pierwszej rozmowie ze Sterrenem. Jako powód podał, że
jego ludzie byli nieodpowiednio przygotowani do bitwy, co oznacza, że nie wypełnił
swych obowiązków.
Zdaniem Sterrena, Arl oczekiwał, że wódz poprosi go, by pełnił dalej służbę. Przyjął
jednak jego rezygnację. Arl faktycznie nie dopełnił obowiązków. Poza tym Sterren wolał
nie mieć w otoczeniu oficerów poprzedniego wodza.
Kapitan Shemder zrezygnował, gdy poddał się król Phenvel; nie chciał służyć pod
obcym suwerenem.
Lord Anduron zrezygnował ostatni, gdy Sterren przyjął tytuł kanclerza. Tłumaczył,
że nie rozumie już, jaką ma teraz pełnić funkcję.
Sterren wyznaczył Aldera i Dogala na swych adiutantów i poruczników. Nie powołał
nowego kapitana.
Żołnierze bez większych kłopotów zaakceptowali nowy porządek i pozycję Sterrena.
Semmańska szlachta to zupełnie inna sprawa. Kiedy Sterren spotykał któregoś z nich
w korytarzach zamku, odnosili się do niego z pogardą albo patrzyli gniewnie. Syn
Phenvela, Dereth – już nie książę – napluł mu na najlepszą tunikę. Shirrin, gdy go
widziała, nieodmiennie wybuchała płaczem i uciekała. Wyraźnie uważała, że jej bohater
ją zdradził. Nissitha parskała z pogardą, ale przecież zawsze tak robiła. Nawet Lura
wydawała się trochę przygaszona. Powiedziała mu:
– Podobno mam cię już więcej nie lubić, ale właściwie nie rozumiem, dlaczego.
Sterren wychwytywał w komnatach szepty – szepty, które zapewne miał usłyszeć,
zawierające takie słowa jak „zdrajca”, „barbarzyńca” i „tchórz”. Często wypominano mu
jego nieszczęsne, w trzech czwartych ethsharyjskie pochodzenie. „Bachor chciwego
kupca!” to jeden z epitetów, które często słyszał. „Krew nie kłamie” było kolejnym
ulubionym zdaniem.
Sterren nie przejmował się tym wszystkim. Obrał swoją ścieżkę i postanowił się jej
trzymać.
Jedyne, co go martwiło, to łzy Shirrin. Wierzył, że gdyby mógł choć na chwilę
spotkać się z nią sam na sam, wytłumaczyłby jej, dlaczego to wszystko robi. Ta piękna
dziewczyna właśnie skończyła czternaście lat – nie była wiele młodsza od niego.
Ale nie pojawiła się żadna okazja do wyjaśnień.
Co jakiś czas Sterren zastanawiał się, dlaczego nie wyjedzie stąd i nie wróci do
Ethsharu. Zawsze jednak dochodził do tych samych wniosków. To on sprowadził tu
Vonda, więc po części był za niego odpowiedzialny. Był też jedynym człowiekiem
w całej Semmie – z wyjątkiem Vonda właśnie – który wiedział cokolwiek
o czarnoksięstwie, a zatem jedynym, który rozumiał, co się dzieje.
Uważał także, że tylko on wpływa hamująco na Vonda. Czarnoksiężnik nie miał
innych przyjaciół ani zaufanych osób.
Poza tym teraz, gdy nie był już wodzem, nic go nie ponaglało, aby wyjechać
z Semmy. A z pewnością miały tu miejsce zdarzenia historyczne, które obserwował
z zaciekawieniem.
Szczerze mówiąc, życie w Semmie, a nawet w Zamku Semma, nie zmieniło się tak
bardzo. Wciąż bez przeszkód mieszkała tu większość arystokratów. Kilku wymknęło się
gdzieś, ale reszta pozostała, nadal mniej lub bardziej uznając władzę Phenvela. Owszem,
chyba czwarta część służby porzuciła zamek i przyjęła pracę w pałacu, ale niewiele to
zmieniło, trochę tylko zmniejszyło tłok. Życie większości mieszkańców zamku płynęło
spokojnie. Bardzo starali się ignorować czarnoksiężnika i jego pałac.
Sterren zauważył, że chłopi rzadko przybywali do zamku, a podatki nie spływały już
do króla Phenvela. Zawartość zamkowych magazynów była przejadana, ale nie
uzupełniana. Podatki trafiały teraz bezpośrednio do cytadeli czarnoksiężnika. Nie
przeszkadzało to Sterrenowi, ponieważ zawsze był mile widziany przy stole Vonda, ale
nie wróżyło to dobrze innym arystokratom.
Ci odważniejsi, którzy wyjechali, pogodzili się z utratą dawnego życia i zaczęli
szukać bardziej żyznych pastwisk. Odwiedzali krewnych w okolicznych królestwach albo
szukali szczęścia niczym nieudani terminatorzy.
Pozostali arystokraci chyba wierzyli, że sprawy jakoś się same naprawią i wszystko
wróci na stare tory, z Phenvelem jako jedynym władcą Semmy. Żaden z nich nie miał
jednak pojęcia, jak mogłoby to nastąpić, i żaden, o ile to Sterren dostrzegał, nie robił nic,
by do tego doprowadzić.
On, owszem, starał się przynajmniej odrobinę. Wolał jednak nikomu tego nie
tłumaczyć. Nauczył się żyć z etykietą zdrajcy.
Właściwie nie był całkiem przekonany, czy nie zdradza Semmy, próbując
doprowadzić do upadku Vonda. Przecież, na przykład, wszystkie zmiany prowadziły do
poprawy życia chłopów. Vond kontrolował pogodę i regulował klimat, osiągając
niezwykłą stabilność. Deszcz padał, kiedy był potrzebny, zwykle nocą, i nigdy więcej,
niż było to konieczne. Gdy za dnia groził nieprzyjemny chłód, chmury zostawały
rozproszone, gdy słońce grzało zbyt mocno, chmury zbierały się znowu. W rezultacie
wiosenne zasiewy rozpoczęto tego roku wcześniej niż zwykle i pola już się z wolna
zieleniły.
Vond obiecał, że domy i drogi zostaną odbudowane, gdy tylko pałac przestanie
zajmować jego uwagę i czas. Chłopi, z którymi rozmawiał Sterren, zgadzali się, że
byłoby to wspaniale, sądził jednak, że wcale w to nie wierzą. Byli przyzwyczajeni do
pustych obietnic swoich władców.
Z nie wyjaśnionych powodów niepokoiło to Sterrena o wiele bardziej, niż nienawiść
pozbawionych władzy arystokratów. Wiedział, że Vond zamierza dotrzymać obietnicy –
nie tyle z altruizmu, co aby wzmocnić własną pozycję. Władca bogatej krainy zyskuje
większą chwałę i potęgę niż władca ubogiej. Czarnoksiężnik dobrze to wiedział.
Jednak Sterren wiedział też, że Vondowi może zabraknąć czasu na spełnienie
obietnic.
Siedział na wieży, w pokoju, który przydzielił mu czarnoksiężnik, patrzył przez okno
na leżący w dole pałac i zastanawiał się, co mógłby zrobić.
Zachęcał Vonda, by urządził swą cytadelę – ogromną, pełną ozdób stworzonych
dzięki magii – z możliwie wielkim przepychem. Ani jeden kamień nie został
umieszczony na miejscu ludzkimi rękami, nawet dywany i gobeliny, choć tkane ręcznie,
były dostarczone i ułożone czy zawieszone czarnoksięską mocą. Sterren bezustannie
namawiał Vonda, aby używał tyle mocy, ile to tylko możliwe – co nie znaczy, że Vond
potrzebował zachęty. Czarnoksięstwo było jak narkotyk; im częściej Vond z niego
korzystał, tym bardziej mógł i chciał to robić.
I wciąż nie dostrzegał, jaki będzie nieunikniony tego skutek.
Sterren sądził, że sam, choć jest czarnoksięskim ignorantem, lepiej od Vonda wie, co
go czeka. Czarnoksiężnik zbyt dobrze bawił się swoją magią, aby zrozumieć, że z czasem
Przyzwanie odnajdzie go nawet w Semmie.
Spoglądał w dół na cytadelę i zastanawiał się, czy należy go ostrzec. Teraz, gdy pałac
był już gotowy, Vond może nie używać swej mocy tak rozrzutnie.
Co prowadziło, oczywiście, do kolejnego pytania: co właściwie zamierza robić.
No cóż, powiedział sobie, siedząc w komnacie nie dowiem się niczego o planach
Vonda. Ruszył do drzwi.
Zamierzał zejść na sam dół, do sali przyjęć czarnoksiężnika, jednak w połowie
pierwszych schodów zmienił zdanie. Skręcił w boczny korytarz i zastukał do
najbliższych drzwi.
Uchyliły się i Annara z Crookwall wysunęła głowę na zewnątrz.
– Witaj – powiedziała.
– Witaj – odparł. Sterren. – Mogę wejść?
Annara zawahała się, obejrzała, a potem otworzyła drzwi i wpuściła go do środka.
Sterren nie zdziwił się, widząc na jej łóżku Agora, imperialnego teurga. Przywitali
się uprzejmie.
Annara wskazała mu miejsce przy oknie. Usiadł na poduszce, a potem zastanowił się,
jak właściwie zapytać o to, co go tu sprowadziło.
Annara podsunęła mu talerz orzechów w miodzie; pogryzał je w milczeniu, podczas
gdy Agor paplał w nowo opanowanym i straszliwie akcentowanym ethsharyjskim
o cudownej pogodzie, jaką zapewniał Vond.
Sterren rozejrzał się po komnacie, szukając czegoś, co pomogłoby mu skierować
rozmowę na pożądane tory. Zauważył jakiś błysk na półce: poruszało się tam coś
lśniącego. Przyjrzał się uważnie.
Moneta, sztuka srebra, wirowała na krawędzi. Nie zauważył jednak, by ktoś nią
zakręcił, nic też nie wskazywało na to, by zwalniała.
– Co to jest? – zapytał, wskazując palcem. Para magików spojrzała w tamtym
kierunku.
– To wirująca moneta – odparła Annara.
– A jak długo już wiruje?
– Jakieś trzy lub cztery miesiące.
– Przecież nie mieszkasz tu tak długo! – zdziwił się Sterren.
– Przyniosłam ją ze sobą z zamku – wyjaśniła.
– Jak to możliwe?
– Kręci się na małej podstawce, którą na czas podróży można złożyć w pudełko.
– Ale po co? Dlaczego się kręci?
– To magia – odparł Agor.
– Tego sam się domyśliłem – mruknął sarkastycznie Sterren. – Chciałem się
dowiedzieć, po co?
– To bardzo proste zaklęcie – powiedziała Annara. – Zwane Zaklęciem Wirującej
Monety.
– I sprawia, że moneta kręci się bez końca? To chyba nie ma sensu.
– To coś więcej – przyznała. – Emner ją zakręcił. Nauczyłam go tego zaklęcia;
wcześniej go nie znał. Będzie się kręciła, dopóki on żyje. Jeśli poważnie zachoruje czy
zostanie ranny, będzie wirowała wolniej. Moneta może się nawet trochę zakołysać,
gdyby było z nim bardzo źle. Kiedy umrze, znieruchomieje.
– Och, rozumiem. Więc wiedziałabyś, gdyby na przykład został zabity przez
bandytów w drodze do Akalli.
Annara i Agor porozumieli się wzrokiem.
– Nie bandytów się obawiałam – wyznała ostrożnie.
Sterren kiwnął głową.
– Jasne, że nie – zawahał się. Nie mógł chyba liczyć na lepsze wprowadzenie do
tematu. – Widzę – podjął – że wciąż się kręci, a jego nie ma od paru miesięcy. Musiał
zatem skontaktować się już z Gildią Magów.
– Tak – stwierdziła krótko.
– Ale nic nie zrobili. Porozumieli się z tobą?
-
Zawahała się.
– Dlaczego o to pytasz, lordzie Sterren? Sterren zamrugał.
– Jestem ciekawy – rzekł.
– Wybacz mi, lordzie kanclerzu, ale nie jestem pewna, czy chcę zaspokoić twoją
ciekawość.
Spodziewał się takiej reakcji.
– Annaro – powiedział wolno – rozumiem twoją ostrożność, ale uwierz mi, nie
sprawię ci żadnych kłopotów.
– Wybacz, lordzie kanclerzu, jeśli...
– Przestań mnie tak nazywać! – warknął Sterren. – Nie prosiłem o to! Stale nadają mi
jakieś głupie tytuły, chociaż byłem szczęśliwy jako zwykły Sterren z Ethsharu. Posłuchaj,
Annaro. Martwisz się, że jestem szpiegiem Vonda. Ale nie jestem, jeśli tylko nie potrafi
on czytać w moich myślach tak, żebym tego nie zauważył. Gdyby chciał się czegoś od
ciebie dowiedzieć, pewnie bez trudu zmusiłby cię torturami do mówienia. Nie jesteś tak
dobrym magiem, żeby się przed nim obronić. A jeśli jesteś, to jesteś też fenomenalną
aktorką, bo mnie oszukałaś! Lecz ja do niczego nie mogę cię zmusić. – przerwał, aby
nabrać tchu, i podjął spokojnie: – Jeżeli martwisz się, po czyjej jestem stronie, to w tej
chwili właściwie po żadnej. Chyba wiem, jak zniszczyć czarnoksiężnika albo utrzymać
jego władzę tylko przez jakiś czas. Powiem szczerze, nie postanowiłem jeszcze, czy mam
coś zrobić, czy pozostawić sprawy własnemu biegowi. Przyszedłem tu w nadziei, że
uzyskam informacje, które pomogą mi zdecydować. Nie zmuszę cię do mówienia, ale
Vond to potrafi. Więc jeśli mówię prawdę, to twoja pomoc w niczym ci nie zaszkodzi.
Jeśli kłamię, Vond przyjdzie sam i na pewno cię przekona.
Przerwał, nagle niepewny, czy powinien to mówić.
Annara spojrzała na Agora, a potem zwróciła się do Sterrena.
– No dobrze, Sterrenie. Nie sądzę, by mi zaszkodziło to, że ci powiem. Miałam sny.
Sam wiesz, że niektórzy magowie potrafią przesyłać sny. Miałam sny, w których mówili
mi różne rzeczy. Niektóre z nich są być może zwykłymi snami, lecz przypuszczam, że
przynajmniej kilka mi przysłano. Nie zawsze o nich pamiętam, kiedy się budzę; są pewne
sztuczki pomagające zapamiętać sny, lecz mnie nie wychodzą one zbyt dobrze. Wszystko
jedno... Domyślam się mniej więcej, co zamierza Gildia.
– A! – ucieszył się Sterren. – I co zamierza?
– Nic. A przynajmniej na razie nic. Obserwują sytuację, wykorzystując zaklęcia
jasnowidzenia i proroctwa, to wszystko. Aha, wydaje się też, że wieści o tutejszych
wydarzeniach nie rozchodzą się zbyt szybko, zwłaszcza wśród czarnoksiężników. A ci
spośród nich, którzy słyszeli o nowym źródle mocy, są subtelnie zniechęcani lub
kierowani ku innym celom.
Sterren kiwnął głową.
– Wiesz, zaczynałem się już zastanawiać, dlaczego ani jeden się tu nie pojawił.
– Pamiętaj, że we wszystkich zaproszeniach Vond podkreślał swoją władzę.
Czarnoksiężnicy nie lubią grać podrzędnych ról. Podejrzewam, że nawet bez działań
moich kolegów nie zyskałby wielu nawróconych.
– To prawda – zgodził się Sterren. Przez chwilę siedział w milczeniu, gryzł orzechy
i rozważał usłyszane wieści.
– Czyli – rzekł w końcu – Gildia nie planuje żadnych bardziej drastycznych działań?
– Nie – potwierdziła Annara po chwili wahania. – Przynajmniej nic mi o tym nie
mówili. Znowu przeważyła ogólna polityka nieingerencji.
Sterrenowi przyszła do głowy nowa myśl.
– A co o tym sądzą bogowie? – spytał Agora.
Teurg wzruszył ramionami.
– Tak jak magowie, nie wtrącają się – odparł. – Od czasu Wielkiej Wojny.
– Jeszcze jedno pytanie – rzucił Sterren – i już sobie pójdę.
Spojrzał z powagą na parę magików.
– Tak między nami – rzekł. – Czy chcielibyście usunięcia Vonda?
Spojrzeli po sobie nawzajem. Agor wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odpowiedziała Annara. – Naprawdę nie wiem.
ROZDZIAŁ 32
Pięć minut po wyjściu z pokoju Annary Sterren wyjrzał zza zasłony w sali
audiencyjnej Vonda. Czarnoksiężnik zauważył go natychmiast.
– O, kanclerz Sterren! – zawołał. – Wejdź, wejdź!
Sterren posłuchał, rozglądając się przy tym uważnie. Oczywiście widział już
wcześniej salę audiencyjną: ciężkie czerwone draperie po obu stronach, wspaniałą
ozdobną mozaikę na marmurowej podłodze, gruby czerwony dywan na środku.
Dwudziestostopowej wysokości okna wpuszczały słońce z głównego dziedzińca pałacu.
Ozdobne witraże malowały podłogę w różne kolory, a zeszlifowane krawędzie tworzyły
tęczę barwnych plam. Ze strzelistych sklepień zwisały złote proporce. W większości były
gładkie, bez ozdób, tylko na trzech naszyto wojskowe flagi reprezentujące Semmę,
Ophkar i Ksinallion.
Trzy szerokie stopnie, na przemian czarne i białe, prowadziły na marmurowe
podwyższenie, nad którego środkiem unosił się swobodnie Vond. Jak dotąd nie pomyślał
o tronie.
To wszystko Sterren już znał. Nowością była grupa młodych kobiet stojących u stóp
podwyższenia.
Naliczył ich dwanaście, wszystkie młode i niezwykle atrakcyjne. Ubrane były różnie:
od prostego chłopskiego samodziału po bogate aksamity i jedwabie pokonanej
arystokracji. Na ich twarzach malowały się też różne uczucia, od niepewności po
wyzywającą dumę. Nie szeptały nawet między sobą; jedynym dźwiękiem był szelest ich
ubrań.
– Co się dzieje? – zapytał, przerywając ciszę.
– Wybieram sobie harem – powiedział Vond.
-
Zdziwiony Sterren raz jeszcze spojrzał na kobiety.
– Rozglądałem się przez ostatni tydzień – wyjaśnił czarnoksiężnik – i uznałem te
młode damy za obiecujące. Więc w pierwszej wolnej chwili sprowadziłem je tu, żeby im
się przyjrzeć – uśmiechnął się drapieżnie.
– Czy wiedzą, co tu się dzieje? – zapytał Sterren, dostrzegając lęk i zmieszanie na
kilku twarzach.
Vond wzruszył ramionami.
– Powiedziałem im, ale nie wiem, czy zrozumiały.
– Czy mogę z nimi porozmawiać?
– Ależ proszę – Vond skinął ręką.
– Moje panie – rzekł w semmacie. – Jestem Sterren, Dziewiąty Generał Semmy – nie
znał semmańskiego odpowiednika kanclerza, jeśli w ogóle taki istniał. Zresztą jeszcze nie
przyzwyczaił się do tego tytułu. – Czy wiecie, co się tu dzieje?
Odpowiedział mu gwar głosów. Uniósł ręce, prosząc o ciszę. Trwało to chwilę, ale
kobiety uspokoiły się. Sterren wskazał na jedną z nich.
– Ty. Kim jesteś?
Wybrana spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
– Ksinallioni? – spytała z dziwnym akcentem. Sterren wybrał inną.
– Znasz semmat? Kiwnęła głową.
– Kim jesteś? – spytał.
– Kyrina Piękna – odparła. – Córka Kardiga, syna Traka, i Rulury Zielonookiej.
Sterren łatwo zrozumiał, jak zyskała swój przydomek. Miała prostą zieloną tunikę
i brązową chłopską spódnicę, lecz mimo to była piękniejsza niż najbardziej strojne
szlachcianki, które widywał w Semmie.
– Mieszkasz w pobliżu? – zapytał.
– W wiosce – odparła, wskazując mniej więcej w stronę Zamku Semma.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś?
Pokręciła głową; jej długie czarne włosy wezbrały falą i owiały Sterrena zapachem
kwiatów.
– Nie, panie.
– Jak się tu znalazłaś?
Obejrzała się na inne kobiety i na Vonda, wyraźnie niezbyt chętnie występując jako
ich rzeczniczka. Jednak nikt nie chciał zająć jej miejsca, więc po chwili wahania
wyjaśniła:
– Jakąś godzinę temu jakby wielki wiatr, ale nie wiatr, porwał mnie i przyniósł tutaj.
Znalazłam się w wielkim holu, gdzie mogłam poruszać się swobodnie, lecz wszystkie
drzwi prócz jednych były zamknięte i zakratowane. Tych jedynych otwartych drzwi
pilnowali ludzie, którzy nie pozwalali mi wyjść. Była tam jeszcze jedna kobieta, a potem
pojawiły się inne, tak jak i ja, po jednej. A kiedy byłyśmy już wszystkie, strażnicy
wpuścili nas tutaj, używając przy tym włóczni, żebyśmy się nie rozbiegły.
Sterren kiwnął głową.
– To Wielki Vond – rzekł, wskazując czarnoksiężnika. – Tego się pewnie
domyśliłyście.
Kilka kobiet pokiwało głowami.
– Wszystkie wiecie, że teraz on włada tą krainą?
Siedem kobiet, jak policzył Sterren, przytaknęło. Zgadywał, że pozostałe pięć nie
znało semmatu.
– Wiecie, że jest czarnoksiężnikiem... magiem?
Kolejne kiwnięcia głową.
– Ale jest też mężczyzną. Sprowadził tu waszą dwunastkę, aby wybrać kobiety do...
– Sterren urwał, żałując, że nie zna lepiej semmatu. Znał setkę delikatniejszych sposobów
wyrażenia tego po ethsharyjsku. – Byście grzały mu łoże – rzekł w końcu.
To wzbudziło już nie przytaknięcie, lecz zdziwienie, gniew, strach i przynajmniej
jeden głęboki rumieniec.
Vond obserwował to wszystko i – jak Sterren zauważył z niepokojem – był trochę
znudzony.
– Sterrenie – odezwał się. – Rozumiem, że wytłumaczyłeś im, po co je
sprowadziłem.
Sterren kiwnął głową.
– Powiedz więc – dodał Vond – że każda, która chce odejść, może to zrobić. Ale te,
które zostaną i mnie zadowolą, będą szczodrze nagrodzone.
Z wahaniem, najlepiej jak potrafił, przetłumaczył tę przemowę na semmat.
Siedem kobiet, które go rozumiało, spojrzało po sobie nawzajem, wyraźnie
rozważając propozycję. Kyrina przyglądała się przez chwilę czarnoksiężnikowi, potem
odwróciła się i ruszyła do drzwi.
Vond skinął ręką, a wielkie podwójne wrota stanęły otworem, pozwalając jej przejść.
Inna kobieta, tym razem arystokratka, z wahaniem wyszła za nią.
Jedna z pięciu, które nie znały semmatu, chyba pojęła, co się dzieje, i dosłownie
biegiem pomknęła do drzwi.
Inne poszły za nimi, każda na swój sposób, dopóki nie zostało ich pięć, w tym trzy,
które znały semmat. Te pięć kobiet spoglądało na siebie czujnie.
Sterren patrzył na nie ze zdziwieniem. Dlaczego zostały? Żadna z nich nie
głodowała, a dwie nosiły bardzo bogate suknie. Nie powinny więc być aż tak
zdesperowane, aby wybrać niewolnictwo, bo w tym przypadku konkubinat był formą
niewolnictwa.
Może nie wierzą, że Vond dotrzyma słowa, i obawiają się, że zemści się, jeżeli
odejdą. Z pewnością wszystkie zachowywały się nieco nerwowo.
A może nie odbierały tego w taki sam sposób jak on. Może dzielenie łoża z Vondem
uważały za drogę do władzy i bogactwa. Jeśli tak, to Sterren był pewien, że się mylą.
A może to ciekawość lub erotyczne zainteresowanie czarnoksiężnikiem. Sterren nie
zastanawiał się nad tym specjalnie, lecz uważał, że Vond jest dość atrakcyjnym
mężczyzną, a o magikach opowiadano różne rzeczy. Osobiście Sterren nie widział
powodu, by znajomość sztuk tajemnych pociągała za sobą znajomość sztuk erotycznych,
ale plotki na ten temat krążyły.
Uznał, że pewnie wszystkie te powody łącznie zatrzymały te pięć kobiet w pałacu.
Stwierdził, że to go już nie interesuje, i ruszył do wyjścia.
– Sterrenie – odezwał się Vond. – Potrzebuję cię jako tłumacza!
Zapomniał o tym. Zawrócił niechętnie.
– Czy nie mógłby się tym zająć ktoś z twojej służby?
– Ty tu jesteś, a ich nie ma. Poza tym mówisz po ethsharyjsku lepiej niż
którykolwiek z nich.
Sterren musiał przyznać, że to prawda.
– Zacznijmy od imion – rzekł czarnoksiężnik, wskazując ręką na kobiety.
Sterren zrobił co mógł, biorąc pod uwagę, że tylko trzy znały semmat; czwarta
mówiła po ophkaryjsku, a piąta po ksinalliońsku. Jedna z semmańskich kobiet znała kilka
słów po ksinalliońsku, a Ksinallionka mówiła po ophkaryjsku, więc żadna nie była
całkiem wyłączona z rozmowy.
Oczywiście gesty i miny także przekazywały wiele informacji.
Pół godziny później Vond zaprosił Ksinallionkę na spacer, żeby ją lepiej poznać.
Sterren umknął z westchnieniem ulgi. Jeden z pałacowych służących, przywołany magią
Vonda, odprowadził pozostałe cztery kobiety do apartamentów, które miały odtąd
zajmować.
Sterren dotarł do głównej bramy cytadeli i spojrzał ze sztucznego wzgórza na
okolicę.
Ziemia zazieleniła się z wiosną, a chłopi pracowali na polach, pilnując zbiorów.
Niebo było jaskrawo, krystalicznie błękitne, a kilka pierzastych obłoków żeglowało
w górze niczym biało odziani magowie.
Grupa kilkunastu mężczyzn maszerowała drogą w kierunku bramy. Czterech z nich
nosiło czerwone tuniki gwardii pałacowej Vonda, pozostali byli w łachmanach.
Sterren ze zgrozą zauważył, że ci w łachmanach noszą łańcuchy. Większość miała
zrezygnowane miny, a dwóch czy trzech przerażone.
– Hej! – zawołał. – Co się dzieje?
Pierwszy gwardzista zauważył go, skłonił się i rzucił jakieś słowo.
Sterren nie zrozumiał. Akcent gwardzisty powodował, że jego ethsharyjski nie był
łatwy do zrozumienia.
– Co? – zapytał Sterren.
– Niewolnicy! – powtórzył żołnierz. – Prowadzimy niewolników do pałacu.
-
– Po co? – zdziwił się Sterren, zbliżając się do gwardzisty.
Ten rozłożył ręce w ksinalliońskim odpowiedniku wzruszenia ramion.
– Wielki Vond rozkazał – rzekł..
– Skąd się wzięli ci ludzie? – nie ustępował Sterren. Strażnik zawahał się.
Najwyraźniej niezbyt dobrze znał język.
– Jechaliśmy do Akalli, kupiliśmy, przyprowadziliśmy z powrotem – wyjaśnił
powoli.
Sterren zatrzymał się i cofnął, gdy grupa przechodziła obok. Spoglądał za nimi bez
ruchu.
Przynajmniej byli już wcześniej niewolnikami, a nie niewinnymi chłopami, których
Vond wziął w niewolę.
Trudno mu się było pogodzić z tym, że Vond trzymał niewolników. Przez większość
swego życia miał wiele okazji do kontaktu z handlarzami niewolników bardziej jako
towar niż jako ich klient. Nigdy na szczęście nie musiał spać na ulicy, co mogłoby
uczynić go zwierzyną dla handlarzy, ani nie przyłapano go na kradzieży, co też kończyło
się niewolą. Zawsze był jednak bliższy tego, niż bogactwa pozwalającego na kupno
kogokolwiek.
Znał sporo niewolników po trafieniu przez nich w niewolę. Nigdy też nie zamienił
więcej niż kilku uprzejmych słów z właścicielem niewolników – z wyjątkiem Vonda.
Albo, uświadomił sobie nagle, może też króla Phenvela. Część zamkowej służby
mogła przecież być jego własnością, a nie pracownikami.
Patrzył jak niewolnicy maszerują do pałacu.
Vond kupował niewolników i zakładał harem. Czy to już na pewno tyrania? W końcu
kupił ich na rynku, a wybrane konkubiny zostały z własnej woli.
Nie, uznał, to nie tyrania. Ale też nie był to dobry znak.
ROZDZIAŁ 33
Vond podbił Thanorię szesnastego dnia miesiąca zielenienia 5221 roku. Tym razem
poświęcił cały tydzień, by przygotować ten podbój; dopilnował szczegółów, które
zaniedbał w przypadku Semmy, Ksinallionu i Ophkaru. Ustalił podatki płacone do
imperialnego skarbca, z byłego rządu królewskiego wyznaczył urzędników prowincji,
wybrał kandydatki do haremu i tak dalej.
Gdy skończył, dwudziestego czwartego podbił Skaję.
Enmurinon był następny, trzeciego dnia jasności, a potem Diamentowa Akalla,
czternastego. Tej poświęcił więcej czasu, ze względu na działający tam port. Rozpytywał
nowych poddanych w nadziei na wieści o przybywających czarnoksiężnikach.
Rozczarowany, dziewiętnastego powrócił do pałacu w paskudnym nastroju.
Przez kilka dni poświęcał się innym sprawom: budował drogi, domy i hale targowe,
poznawał nowe konkubiny i rządził poddanymi.
Ku swemu zdziwieniu odkrył, że właściwie nie bawi go rządzenie imperium.
Rozstrzyganie sporów, wymierzanie sprawiedliwości, mianowanie urzędników i inne
tradycyjne obowiązki władcy okazały się nudne, czasochłonne i nie dawały okazji, aby
popisać się mocą.
Sterren spodziewał się czegoś takiego. Już dawno doszedł do wniosku, że królowie
nie są ludźmi szczęśliwszymi od innych. Co więcej, jakiś czas temu zauważył, że Vond
był ożywiony i wesoły tylko wtedy, gdy korzystał z magii, tak jakby czarnoksięstwo było
uzależniającym narkotykiem. Kiedy pewnej nocy w cichej, oświetlonej pochodniami
arkadzie, wychodzącej na pałacowy dziedziniec, Vond wreszcie zdradził swoje
rozczarowanie, Sterren tylko kiwnął głową bez komentarzy.
– Nie wyglądasz na zaskoczonego – stwierdził z irytacją czarnoksiężnik.
– Bo nie jestem – odparł Sterren. – Nigdy nie uważałem, że rządzenie jest zabawne.
Vond usiadł wygodniej na wiszącym fotelu.
– Nie jest – burknął – ale powinno być.
– Dlaczego?
– Bo chcę, żeby było – warknął.
Sterren nie odpowiedział.
Po chwili ponurego milczenia Vond dodał:
– Już nie będę się tym zajmował.
– Czym?
– Nie będę pilnował tych głupich detali: kto jest właścicielem czego, jak ukarać
złodzieja, a nagrodzić żołnierza, którędy poprowadzić drogi, jak zbierać podatki, ile bić
monet. Nie będę tego robił.
– Ktoś musi – zauważył Sterren – albo twoje imperium się rozpadnie.
– Ale ja nie muszę. Ty się tym zajmij. Jesteś moim kanclerzem, prawda? Właśnie
zrozumiałem, co to oznacza. Twoim zadaniem jest zająć się wszystkim, na co mnie
szkoda czasu – Vond rzucił mu wyjątkowo niemiły uśmiech. – Ogłoszę to rankiem.
Przejmiesz administrowanie imperium. A ja zajmę się tym, co mi wychodzi najlepiej:
budową i podbojem.
Sterren oczekiwał, ale i obawiał się czegoś takiego. W końcu był jedynym
człowiekiem, któremu Vond ufał. Dla wszystkich rodowitych mieszkańców imperium
czarnoksiężnik był kimś w rodzaju potwora: obcym, nieludzko potężnym, w ciągu
jednego dnia podbijającym całe królestwa. Nikt nie potrafił mówić o nim bez lęku, a on
na ogół traktował miejscowych z pogardą. Poza tym niewielu naprawdę płynnie
opanowało ethsharyjski, a Vonda nudziła nauka innych języków. Czarnoksięstwo,
w przeciwieństwie do czarodziejstwa, nie wpływało na zdolności językowe. Było czysto
fizyczną odmianą magii – niczego nie uczyło.
Inni magicy byli mniej godni pogardy niż zwykli ludzie, ale także nie nadawali się do
towarzystwa. Od samego początku Annara i Ederd trzymali się z daleka i wyraźnie
unikali rozmów z Vondem, a on dostrzegał tę niechęć. U Agora przeszkodą była
nieznajomość ethsharyjskiego i jego kultywowane od dzieciństwa ekscentryczne
zachowanie, pozwalające otaczać się aurą tajemnicy.
Pozostał więc Sterren jako jedyny przyjaciel, jedyna zaufana osoba, z którą mógł
rozmawiać, gdyż mimo zaprzeczeń Vonda, czarnoksiężnik był rozpaczliwie samotny.
Oczekiwał innych czarnoksiężników, którzy do niego dołączą; był coraz bardziej
niespokojny i zirytowany tym, że się nie pojawiają. To sprawiało, że coraz częściej
długie godziny spędzał na rozmowach ze Sterrenem.
Sterren nie był czarnoksiężnikiem; miał nadzwyczajne szczęście w kościach, ale poza
tym nie potrafiłby swoją magią poruszyć choćby kocim wąsem. Znał Vonda, kiedy ten
był jeszcze bezsilny; wiedział, jak działa czarnoksięstwo, a imperialna potęga nie budziła
w nim lęku. To czyniło go niezastąpionym towarzyszem.
Sterren domyślał się także, że z czasem może go to uczynić partnerem Vonda
w zarządzaniu imperium.
Teraz, gdy te przewidywania się spełniły, był gotów. Okazja była zbyt dobra, by
z niej zrezygnować. Więcej może dokonać dla uniknięcia tyranii, jeśli sam zaangażuje się
w rządy.
Przez ostatnie miesiące widział często, że decyzje Vonda jako cesarza były
podejmowane szybko i dość niedbale. Nie przejmował się tym, co jest słuszne, a co nie,
jaka decyzja będzie najlepsza dla ludzi, których dotyczy. Ważne było, co jest bardziej
skuteczne, co rozwiąże sprawę raczej szybko niż sprawiedliwie.
Teraz sam mógł to zmienić.
Nie miał jednak złudzeń co do własnych umiejętności rządzenia. Znał siebie dość
dobrze, by podejrzewać, że po kilku nudnych dniach sam także zacznie kierować się
skutecznością.
– Przyjmuję pod jednym warunkiem – rzekł. Vond spojrzał na niego surowo.
– A kim jesteś, żeby stawiać warunki?
-
– Jestem twoim kanclerzem, Wasza Cesarska Wysokość – odparł spokojnie Sterren.
Vond nie mógł temu zaprzeczyć, choć nie dał się łatwo udobruchać.
– Jaki to warunek? – zapytał.
– Że mogę przekazywać swoją władzę, jeśli zechcę – odparł Sterren. – Jak mówiłem,
nigdy nie wierzyłem w to, że władza jest przyjemnością. Nie chcę brać na siebie tego
brzemienia. Owszem, mogę wykonać część obowiązków, ale nie bardziej niż ty mam
ochotę poświęcać swoje dni na rozstrzyganie spraw zagubionych krów.
Vond zastanowił się.
– To rozsądne – przyznał.
Następnego ranka Vond wyruszył, aby podbić Hluroth, a Sterren przystąpił do
tworzenia Rady Imperialnej.
ROZDZIAŁ 34
Gwardia kanclerska przydawała się czasem. Sterren zaoszczędził sobie sporo
kłopotu, mogąc zwyczajnie powiedzieć Alderowi:
– Weź tylu ludzi, ilu potrzebujesz, ale za godzinę chcę tu mieć lady Kalirę z Semmy.
A potem pozostało mu tylko siedzieć w niewielkim gabinecie na drugim poziomie
Zamku Semma i czekać. Godzinę później lady Kalira spojrzała na niego gniewnie ponad
stołem.
– Jestem – rzekła bez wstępów. – Czego chcesz?
Sterren zauważył z otuchą i podziwem, że nie nazwała go zdrajcą ani nie próbowała
obrazić.
– Twojej pomocy – odparł.
Gniew w jej spojrzeniu ustąpił miejsca ciekawości.
– Jakiej pomocy? – spytała czujnie.
– W rządzeniu imperium.
– Imperium! – prychnęła.
Sterren wzruszył ramionami, używając zarówno ethsharyjskiego poruszenia ramion,
jak i semmańskiego gestu rozczapierzonych palców skierowanej w dół dłoni.
– Nazwij to jak chcesz – rzekł. – Czy ci się podoba, czy nie, czarnoksiężnik
faktycznie zjednoczył kilka królestw. Trudno powiedzieć ile, gdyż w chwili, gdy
rozmawiamy, jest w trakcie podbijania kolejnego. Myślę, że można to nazwać imperium
– w ostatnich miesiącach miał dość czasu, aby poprawić swoją znajomość semmatu, więc
mówił teraz całkiem swobodnie. – Nie chciałbym tu kłócić się o nazwy – zakończył.
– Ale może ja po to przyszłam – odparła lady Kalira.
-
– Mam nadzieję, że nie.
Przez chwilę oboje milczeli. Wreszcie Kalira spytała:
– No dobrze, co to za propozycja?
– Wiesz, że Vond mianował mnie kanclerzem?
– Cokolwiek to oznacza – odparła, kiwając głową.
– Właśnie doszedł do wniosku, że oznacza, iż to ja mam się zajmować wszystkim
pracami administracyjnymi, na które on nie chce tracić czasu – wyjaśnił.
Lady Kalira zastanowiła się i uśmiechnęła.
– Przypuszczam – odparła – że zamierzasz zepchnąć tę pracę na mnie.
– Nie do końca. Ale przyznaję, że jesteś blisko. Chcę, żebyś mi powiedziała, komu
powinienem ją powierzyć.
– Powinieneś?
– Tak, powinienem. Kto mógłby zrobić to najlepiej. Ja wiem, że nie dam rady.
Przyjrzała mu się z uwagą.
– Musisz mi chyba dokładniej wytłumaczyć, o co ci chodzi – powiedziała.
– Chodzi mi o Radę Imperialną, grupę najlepszych administratorów, jakich możemy
znaleźć, którzy będą realnie rządzić państwem. Vonda niespecjalnie to interesuje, mnie
zresztą też. Poza tym Vond nie będzie tu przebywał długo, a nie sądzę, bym ja cieszył się
szacunkiem, kiedy on odejdzie. Grupa szanowanych obywateli może utrzymać imperium
niezależnie od tego, co się stanie z Vondem i ze mną.
– Dlaczego nie zostanie tu na dłużej? – spytała ze zdziwieniem.
– Tego nie mogę ci powiedzieć – odparł zakłopotany.
– To samo mówiłeś parę miesięcy temu, a on wciąż tu jest – przypomniała mu.
Sterren znów wzruszył ramionami.
– Jak dotąd tak – przyznał.
– I nadal uważasz, że to nie potrwa długo?
– Nie może potrwać.
– Dlaczego?
– Tego nie powiem.
-
Lady Kalira zastanowiła się, po czym spytała:
– A możesz powiedzieć, jak długo to potrwa?
– Nie. Może miesiąc, może rok czy dwa. Nie przypuszczam, żeby wytrzymał na
przykład pięć lat.
– Wynająłeś skrytobójcę czy co? – spytała zaciekawiona. – Może kogoś z kultu
Demerchana?
– Nie – zaprotestował. – Czemu miałbym postąpić tak głupio? Przecież on nie zrobił
mi żadnej krzywdy, zresztą innym też nie. Spójrz na okolicznych chłopów: radzą sobie
znakomicie! Nikt nie narzeka, z wyjątkiem arystokratów pozbawionych stanowisk,
a nawet ty, pani, nie cierpisz zbytnio! A na dodatek teraz proponuję ci powrót do rządów!
Lady Kalira przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i pokręciła głową.
– Nie rozumiem cię, Sterrenie – powiedziała. – Zupełnie cię nie rozumiem.
– Nie obchodzi mnie, czy rozumiesz, czy nie. Chcę, żebyś mi pomogła w doborze
członków tej rady. Myślałem, że siedem osób byłoby w sam raz, żeby w głosowaniach
zawsze ktoś miał większość. I nie chcę, aby to stanowisko było dziedziczne, bo nie
możemy sobie pozwolić, żeby w radzie były jakieś dzieciaki albo ludzie niekompetentni.
Może lepiej przyznać członkom prawo wyznaczania swoich następców. Nie chcę też
w radzie żadnych zdetronizowanych królów. To nie wyglądałoby właściwie, chyba że
włączylibyśmy wszystkich, ale mam nadzieję, że ty, jako Semmanka, zrozumiesz,
dlaczego akurat tego nie chcę.
Lady Kalira uśmiechnęła się mimowolnie, słysząc tę aluzję do jej poprzedniego
władcy.
– Przypuszczam, że mogliby być książęta czy księżniczki, ale zostawiam to tobie –
mówił dalej. – Nikogo tu właściwie nie znam, nie miałem okazji ich poznać. Chciałbym,
żebyś na początek wybrała ludzi, których twoim zdaniem naprawdę będę potrzebował.
Oczywiście sama też możesz zająć miejsce w radzie. Myślałem również o marszałku
Algarvenie, ale polegam na twoich sądach. – Zawahał się, po czym dodał: – Myślę, że
chyba nie chcielibyśmy, aby cała siódemka pochodziła z Semmy. Może rozsądna byłaby
jakaś mieszanka narodowości, choć z drugiej strony Semma jest prowincją
metropolitalną, więc jeden czy dwóch... Co o tym myślisz, pani?
– Myślę – odparła wolno Lady Kalira – że muszę dowiedzieć się czegoś więcej
o obowiązkach tej rady.
Sterren uśmiechnął się.
– A co proponujesz? Vond zostawił sobie budowę i podbój, wszystko inne zrzucił na
mnie. Ja wolę zostawić to radzie. Co proponujesz?
– Mówisz naprawdę poważnie?
– Oczywiście.
Westchnęła.
Zanim Vond powrócił z udanego podboju Hlurothu, wybrali już czterech z siedmiu
radców i omawiali kalendarz spotkań.
ROZDZIAŁ 35
Był dziewiąty dzień miesiąca żniwnego w Roku Ludzkiej Mowy 5221. Imperium
Vonda rozciągało się od pustyń na wschodzie aż po ocean na zachodzie i od samej
krawędzi świata na południu do granic Lumethu z Wieżami na północy.
Vond zawrócił, nim zaatakował Lumeth, i drżąc cały znalazł się w cytadeli.
– Usłyszałem tam szept... Szept ponad mocą, z której czerpię – wyjaśnił Sterrenowi.
– Zapomniałem już, co to znaczy. Ohydne, mroczne pomruki w moim umyśle. Straszne!
– nabrał tchu i wolno wypuścił powietrze. – Wydaje mi się, że nadal go słyszę, ale wiem,
że to umysł płata mi figle.
Sterren zawahał się, ale milczał.
– No cóż – mówił dalej Vond – przynajmniej wiem, jak daleko mogę sięgnąć. Nie
odważę się wyruszyć poza granice Lumethu, Kalithonu czy Shassalli, ale tu, na południe
od nich, jestem wszechmocny.
Sterren nie zaprzeczył temu twierdzeniu.
– Szkoda – zauważył tylko. – Byłem ciekaw, co się stanie, kiedy zbliżysz się do
samych wież, i czy to one są źródłem twojej mocy.
Vond kiwnął głową.
– Też byłem ciekaw, ale nie zaryzykuję. Szkoda, wolałbym zachować nad nimi
kontrolę.
Było to kilka tygodni temu, na początku miesiąca jasności. Po tej nieoczekiwanej
porażce nastąpiło pół tuzina szybkich zwycięstw nad niewielkimi portowymi
państewkami na Południowym Wybrzeżu, na zachód od Akalli. Zwycięstwa te
rozciągnęły imperium Vonda tak daleko, jak tylko mógł tam bezpiecznie dotrzeć. Teraz,
dnia dziewiątego żniwnego, Sterren stał na balkonie i spoglądał na okolicę.
Całą ziemię od horyzontu po horyzont pokrywała soczysta zieleń. Jednolitą barwę
zakłócały tylko drogi, budynki i jaskrawe plamy kwiatów. Dzięki panowaniu Vonda nad
pogodą i użyźnieniu gleby nie było teraz żadnych nieużytków – ani jednego miejsca,
gdzie ziemia nie dawałaby szczodrych plonów.
Gładkie, proste, brukowane drogi prowadziły od placu pod cytadelą wprost do miast
i zamków imperium.
Wioska otaczająca Zamek Semma stała nadal, lecz rozmiarem i splendorem
przewyższało ją rosnące wokół pałacu miasteczko z białego i złocistego marmuru,
pokryte czerwonymi dachówkami. W każdym rogu rynku i na kilku skrzyżowaniach
chlupotały małe fontanny, dostarczając każdemu spragnionemu pitnej wody. O wiele
większa ozdobna fontanna tryskała w górę na samym środku placu. Dym i intrygujące
zapachy unosiły się z dziesiątków palenisk i piekarników.
Obie osady zbliżały się do siebie i wydawało się prawdopodobne, że z czasem zleją
się w jedno większe miasteczko.
Kiedyś, pomyślał Sterren, może się ono zmienić w prawdziwe miasto.
Zamek Semma wciąż stał, lecz liczba jego mieszkańców zmalała dramatycznie.
W ciągu miesięcy, gdy królewski skarbiec i zamkowe spichrze pustoszały, arystokracja
wynosiła się, opuszczając imperium lub – w nielicznych przypadkach – znajdując sobie
uczciwą pracę. Cała królewska rodzina nadal mieszkała w zamku.
To samo, jak wiedział Sterren, działo się we wszystkich byłych stolicach, zamkach
i twierdzach, które rządziły kiedyś Ophkarem, Ksinallionem, Skają, Thanorią,
Hlurothem, Diamentową Akallą, Zhulurą, Gheluą, Ansuonem, Fumarą, Kalsharem,
Quonsharem, Dheriminem, Karminorą, Alboą i Hendem.
Jak dotąd Vond dobrze się przysłużył Małym Królestwom. Pozbawił wpływów
kilkuset arystokratów, ale poprawił życie tysiącom chłopów. Podczas swych podbojów
zabił kilkadziesiąt osób, ale prawdopodobnie tyle samo uratował przed głodem.
Mimo to był zgubiony.
Sterrenowi wciąż trudno było uwierzyć, że Vond nie zdaje sobie z tego sprawy.
Przecież to dość oczywiste. Wszyscy czarnoksiężnicy są skazani. Nie zmieni tego
znalezienie nowego źródła mocy. Zdaniem Sterrena, Vond otrzymał dostatecznie wiele
ostrzeżeń, kiedy wyznaczał północne granice swego imperium, a jednak wciąż nie
dostrzegał zagrożenia.
A może wiedział, ale nie chciał tego przyznać. Najlepiej byłoby, gdyby zaprzestał
używania magii – ale nie zrobił tego. Nadal kładł drogi, wznosił budynki, sterował
pogodą, a czasami rozświetlał nocne niebo, aby cieszyć się swoją potęgą.
Sterren powstrzymywał się od komentarzy, ale po tych długich miesiącach przekonał
się, że Vond zasługuje przynajmniej na ostrzeżenie – ostrzeżenie, którego tylko Sterren
mógł mu udzielić.
I Sterren obiecał sobie, że mu to ostrzeżenie przekaże.
Jedynym problemem było przekonanie Vonda, że Sterren dopiero teraz dostrzegł
zagrożenie. Gdyby Vond odgadł, że tak długo ukrywał przed nim swoje przemyślenia,
z pewnością by się zirytował.
Sterren wolał nie być obiektem irytacji Vonda.
Zastanawiał się nad tym, gdy ktoś za nim chrząknął dyskretnie.
Odwrócił się i w drzwiach balkonu zobaczył pałacowego sługę, mężczyznę imieniem
Ildirin, który niegdyś był pomocnikiem rzeźnika w Ksinallionie.
– Wybacz, lordzie kanclerzu – rzekł przepraszająco – lecz cesarz spotyka się z radą
i pragnie, byś był obecny.
– Teraz?
– Tak, panie – potwierdził Ildirin.
Sterren wiedział, że lepiej nie wahać się i nie sprzeciwiać. Vond nie lubił czekać.
– Gdzie? – zapytał.
– W komnacie rady.
Sterren skinął głową, wyminął Ildirina i ruszył do schodów. Mężczyzna podążył za
nim w należnej odległości.
Komnata rady nie powstała dla jej potrzeb. Kiedy Vond budował swój pałac, nie miał
pojęcia, że zacznie działać Rada Imperialna. Zaplanował to pomieszczenie jako salę
nieoficjalnych audiencji, gdzie mógłby z dala od przepychu głównej sali odbywać
spotkania z przyjaciółmi, bardziej oficjalne niż w prywatnych apartamentach.
Jednak oprócz Sterrena, który zwykle był serdecznie witany nawet w prywatnych
komnatach Vonda, czarnoksiężnik nie miał przyjaciół. Miał za to radę, więc nieoficjalna
sala audiencji zmieniła się w salę rady.
Radców trudno było uznać za przyjaciół. Ani jedna z tych siedmiu osób nie lubiła
Vonda i nie pragnęła, by pozostał przy władzy. Cała siódemka godziła się jednak
z faktem, że imperium Vonda istnieje realnie i potrzebuje dobrego zarządzania – a cała
siódemka potrafiła sprawnie zarządzać.
Zwykle rada zajmowała się swoimi sprawami, a Vond swoimi. Kontaktowali się jak
najrzadziej, zwykle poprzez Sterrena. Spotkanie Vonda z radą było czymś niezwykłym.
Sterren zbiegł po schodach, aż trzepotały szerokie rękawy jego tuniki,
i pomaszerował przez szeroki korytarz. Wielkie czerwone drzwi na jego końcu
prowadziły do sali audiencyjnej, a czarne z drugiej strony – na dziedziniec. Zignorował je
i skierował się do niewielkich drzwi z palisandru, umieszczonych w kącie. Z ręką na
klamce zawahał się jeszcze. Zastukał lekko, dopiero potem otworzył i wszedł.
Siedmiu radców siadało po trzech z każdej strony stołu, przy którym zwykle
prowadzili dyskusje. Ich przewodnicząca, lady Kalira, zazwyczaj zajmowała miejsce
u szczytu, lecz dziś usiadła po drugiej stronie. U szczytu unosił się w powietrzu ze
skrzyżowanymi nogami Wielki Vond. Zawisł tylko odrobinę wyżej, niż gdyby korzystał
z krzesła; jego kolana znajdowały się poniżej polerowanego blatu.
– Ach, jesteś! – zawołał, gdy zobaczył Sterrena w progu.
– Jestem – przyznał. – Co się dzieje? – Rozejrzał się, gdzie mógłby usiąść czy
choćby stanąć wygodnie, i zauważył puste krzesło. Przysunął je i zapytał
czarnoksiężnika: – Czy mogę usiąść?
Vond gestem wyraził zgodę i zauważył zaglądającego z korytarza Ildirina.
– Widzę, że go znalazłeś – rzekł. – A teraz poszukaj nam czegoś odpowiedniego do
picia. Sądzę, że czeka nas długa rozmowa, a rozmowy wzmagają pragnienie.
Ildirin skłonił się i zniknął, zamykając za sobą drzwi.
– A teraz – stwierdził Vond – pewnie wszyscy chcecie wiedzieć, po co się
zebraliśmy, więc od razu przejdę do rzeczy. Nie jestem pewien, czy jestem zadowolony
z tej waszej Rady Imperialnej.
Sterrenowi nie spodobał się ton jego głosu. Uznał, że Vond raczej nie jest w nastroju,
by usłyszeć złe wieści.
Zastanowił się, czy warto więc przekazać czarnoksiężnikowi anonimową wiadomość.
Radcy spojrzeli po sobie, kilku zerknęło na Sterrena, jednak po sekundzie czy dwóch
wszystkie oczy spoczęły na lady Kalirze.
Przyjęła tę milczącą nominację na rzecznika i wstała.
– Wasza Cesarska Wysokość – powiedziała po ethsharyjsku, bez obcego akcentu. –
Służymy, gdyż tego chciałeś. Jeśli zechcesz, byśmy przestali, przestaniemy. I zrobimy to
z zadowoleniem.
Dwie czy trzy głowy pochyliły się na znak zgody. Nikt nawet najdrobniejszym
gestem czy dźwiękiem nie sugerował, że może myśleć inaczej.
– Nie spieszcie się tak do rezygnacji – burknął Vond. – Wiem, że potrzebny mi ktoś
do zarządzania. Nie jestem tylko pewien, czy to akurat wy i czy kierujecie wszystkim tak,
jakbym tego chciał.
– Służymy tylko Waszej Cesarskiej Wysokości – powtórzyła lady Kalira, skłaniając
głowę.
Przez ostatnie miesiące jej ethsharyjski bardzo się poprawił, zauważył Sterren.
Uznanie go za język oficjalny skłoniło ją do studiów poważniejszych niż wcześniej
zwykła ciekawość.
– Tak mówicie tutaj – rzekł Vond. – Ale gdzie indziej słyszę inne rzeczy. Słyszę
plotki, że spiskujecie, by mnie obalić i przywrócić dawne monarchie. W końcu wszyscy
jesteście arystokratami; dlaczego mielibyście uznać mnie, człowieka z gminu, za swego
władcę?
Lady Kalira zaczęła coś mówić, ale Vond uniósł dłoń, nakazując jej milczenie.
Sterren zastanowił się nagle, co takiego słyszy Vond. Czy to rzeczywiście
powtarzane szeptem plotki tak go wzburzyły, czy może całkiem inne szepty odbierają mu
spokój?
Zapomniał jednak o tym natychmiast, gdy tylko Vond zwrócił się wprost do niego:
– No więc, lordzie kanclerzu, dlaczego wybrałeś do swojej rady tylko starą
arystokrację?
Odpowiedź na to pytanie była tak łatwa, że Sterren zastanowił się, o co naprawdę
chodzi Vondowi.
– Ponieważ, Wasza Wysokość – odparł – nikt więcej w twoim imperium nie posiada
ani umiejętności, ani doświadczenia w zarządzaniu.
– I nie uznałeś za stosowne, by kogoś przeszkolić?
– Nie, Wasza Wysokość, istotnie. Próbowałem stworzyć ciało, które zajmie się
rządzeniem teraz, a nie w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Poza tym ani na rządzeniu,
ani na szkoleniu chłopów nie znam się bardziej niż ty, panie.
– To nie musieli być chłopi. Nie mogłeś znaleźć handlarzy czy rzemieślników?
Zarządzanie krajem nie może się za bardzo różnić od kierowania własnym interesem.
Sterren miał co do tego poważne wątpliwości, ale pominął tę kwestię i odpowiedział
na zadane pytanie.
– Nie szukałem handlarzy, ponieważ nie widziałem niczego złego w wykorzystaniu
szlachty, która zna już taką pracę. Zresztą nie ma tu zbyt wielu kupców, to nie Ethshar.
Wprawdzie w Semmie był lord od spraw handlu, ale iluż kupców można tu spotkać?
– Nie widziałeś nic złego w wykorzystaniu szlachty, której odebrałem władzę?
– Nie, nie widziałem! – odparł Sterren. – Co mogliby zrobić? Zabiłbyś przecież
każdego, kto zanadto wychodzi przed szereg. Wiedzą o tym – wskazał gestem radców,
przypominając Vondowi, że tego słuchają.
– Mogliby wzbudzać niezadowolenie – zasugerował czarnoksiężnik.
-
– Ale po co? Posłuchaj, mam wrażenie, że nie doceniasz tego, czego ci ludzie
dokonali. Wybrałem najbardziej kompetentnych, jakich znalazłem, nie przejmując się
tym, skąd pochodzą. Każdy z nich zgodził się pomagać w rządzeniu imperium, gdyż
zrozumieli, że w ten sposób ono przetrwa. Z tego powodu każdy został przez swoich
krewnych i przyjaciół nazwany zdrajcą! Pogodzili się z tym, ponieważ chcieli, aby ich
lud, arystokracja, chłopi i rzemieślnicy byli rządzeni dobrze i uczciwie. Jeśli twoje
imperium kiedykolwiek upadnie i powrócą dawne monarchie, wszyscy pewnie zostaną
powieszeni za zdradę, tylko dlatego, że ci pomagali!
– Tak sądzisz? – spytał Vond z nieprzeniknioną twarzą.
– Tak właśnie sądzę! – odparł gniewnie Sterren.
W tym momencie Ildirin wszedł cicho, niosąc tacę z pełną karafą i kilkoma
kielichami. Przeszedł wzdłuż ściany komnaty w stronę cesarza, gdyż etykieta dworska
wymagała, by jego obsłużyć pierwszego.
– Czy nie mogę podejrzewać – rzekł Vond – że chcesz przywrócić władzę starej
arystokracji, tak bym ja pozostał tylko figurantem?
– Dlaczego miałbym to robić? – zdziwił się szczerze Sterren.
Vond przyjął kielich wina.
– Ponieważ sam jesteś arystokratą, Sterrenie, Dziewiątym Generałem! – wypił.
Sterren otworzył usta ze zdziwienia. Jeden z radców zachichotał, lecz umilkł
natychmiast. Ildirin bez słowa nalewał wino.
– Ja? – wykrztusił wreszcie Sterren. – Jestem dzieciakiem ethsharyjskiego kupca!
Żadnym szlachcicem. Moja babka uciekła z domu, nic mnie nie obchodzi, kim byli jej
ojciec i brat. Nie bardziej niż ty należę do dawnej arystokracji!
Wyraz twarzy Vonda powstrzymał go skłonił Sterrena do zastanowienia, więc
poprawił się szybko.
– A przynajmniej niewiele bardziej. Nie wiedziałem, że w moich żyłach płynie
szlachetna krew – spojrzał na radców. – Poza tym, gdybym starał się przywrócić władzę
dawnej arystokracji, czy nie wprowadziłbym do rady raczej królów i książąt zamiast tych
ludzi?
– Królowie byliby nazbyt podejrzani – zauważył Vond – a kilku książąt
wprowadziłeś, czyż nie?
– Naprawdę? – Sterren raz jeszcze spojrzał na radców i rozpoznał księcia Ferrala
z Enmurinonu.
– Rzeczywiście – przyznał. I dodał na swoją obronę: – Tylko jednego z siedmiu.
– Jak dotąd – mruknął Vond.
Ildirin obsłużył już radców i teraz zbliżał się do Sterrena. Sterren odesłał go
machnięciem ręki. Wyglądało na to, że jeśli chce zachować głowę, potrzebuje jasnego
umysłu.
– Jak dotąd – powiedział – i na zawsze. Nie wybieram nowych radców, nie wiem, kto
nadaje się do tej pracy, a kto nie. Pozwoliłem, aby każdy sam wybierał własnego
następcę.
Ildirin, trzymając kielich, który chciał podać Sterrenowi, rozejrzał się po komnacie
i zauważył, że naczynie cesarza jest już puste. Cofnął się więc i ruszył wzdłuż ściany
w kierunku Vonda.
– Ach, rozumiem! – rzucił drwiąco czarnoksiężnik. – Ty nie wprowadzisz dawnych
królów do rady, ale jeśli ta siódemka wyznaczy ich na swoich następców, a potem
zrezygnuje, nic nie będziesz mógł na to poradzić!
– Nie bądź głupi – zirytował się Sterren.
Usłyszał, jak ktoś syknął cicho w odpowiedzi tę zuchwałą formę zwracania się do
czarnoksiężnika.
– Rada Imperialna służy także mnie, nie tylko tobie, Wasza Wysokość. Kiedy tylko
zechcę, mogę zwolnić każdego radcę. Tak jak ty możesz także mnie zwolnić z funkcji
kanclerza. I zapewniam cię, że usunę każdą królową czy króla, jak również i tego głupca,
który wyznaczyłby go na następcę.
– Tak byś zrobił? A czemu?
– Ponieważ nie chcemy, aby dawne królewskie rody wróciły do władzy. Nie chcemy,
by któryś z radców dzięki dawnemu stanowisku mógł kierować resztą rady, zyskując
nadmierne wpływy. Nie chcemy wprowadzać zamieszania wśród gminu, przywracając
królowi choćby namiastkę władzy.
– Zgadza się – odparł Vond. Przyjął od Ildirina pełny kielich. – Tego nie chcemy.
Jestem pewien, że chłopi mnie nienawidzą i uważają za uzurpatora...
-
Algarven, niegdyś marszałek dworu Semmy, zakrztusił się nagle. Vond spojrzał na
niego gniewnie między jednym a drugim łykiem wina.
– Wybacz, Wasza Cesarska Wysokość – rzekł Algarven, kiedy tylko złapał oddech –
ale chłopi... Dlaczego sądzisz, że chłopi cię nienawidzą?
Cień niepewności przebiegł po twarzy Vonda.
– Zrzuciłem z tronów ich królów – rzekł.
– Wybacz, Wasza Cesarska Wysokość – wtrącił Berakon, syn Geratha, niegdyś
podskarbi Diamentowej Akalli. – Ale co z tego? Czy dawni królowie zrobili kiedyś coś
dla chłopstwa? Ty zbudowałeś im domy, drogi, zakończyłeś wojny, a nawet dokonałeś
tego, co wydawało się niemożliwe: uregulowałeś pogodę. Przy tym wszystkim twoje
podatki nie są wyższe niż poprzednie. Uwierz mi, Wasza Wysokość, chłopom wcale nie
przeszkadza, że zastąpiłeś dawnych władców. Trochę się tylko martwią o nieuniknioną
cenę tego dobrobytu.
Vond podał pusty kielich Ildirinowi, który, zanim go odebrał, przez chwilę starał się
utrzymać w równowadze wszystko na tacy. Czarnoksiężnik rzucił mu gniewne
spojrzenie.
– No dobrze – rzekł Vond. – Zapomnijmy o chłopach. Mówiłeś, że nikt nie chce
powrotu do władzy dawnych królów, ale masz w radzie księcia. Co będzie, gdy umrze
jego ojciec?
– Wasza Wysokość – rzekł spokojnie książę Ferral. – Mój ojciec nie żyje od pięciu
lat. Pozbawiłeś tronu mojego starszego brata, nie ojca.
– No dobrze – rzucił Vond, podczas gdy Ildirin męczył się z karafą. – Co się stanie,
kiedy umrze twój brat?
– Nic, Wasza Wysokość. Ma dzieci i braci starszych ode mnie. Jestem ósmym
sukcesorem tronu.
Vond popatrzył gniewnie i sięgnął po kielich właśnie w chwili, gdy Ildirin próbował
mu go podać. Ich dłonie zderzyły się, a wino chlusnęło na pierś cesarza, plamiąc złote
hafty na czarnej szacie brzydkim odcieniem czerwieni.
Czarnoksiężnik patrzył przez moment na plamę, a potem wrzasnął:
– Ty idioto!
Machnął ręką, a Ildirin przeleciał przez pokój i uderzył o marmurową ścianę.
Wszyscy w komnacie usłyszeli trzask pękającego kręgosłupa.
Vond znów machnął ręką. Pękła czaszka sługi i pokruszyły się kości, została tylko
skóra. Trup osunął się ciężko na podłogę w kałużę krwi.
Sterren i radcy patrzyli zaszokowani. Taca z karafą wciąż stała na stole. Vond
przygładził szatę, ale nie wydawał się szczególnie wzburzony.
Patrząc na zwłoki, Sterren zrozumiał, że przed niczym nie będzie czarnoksiężnika
ostrzegał.
ROZDZIAŁ 36
Niewiele osiągnięto podczas zebrania. Obecność ciała Ildirina zdawała się rzucać
cień na konwersację. Wydawało się też, że Vond wyczerpał swój gniew w tym wybuchu.
W końcu pozwolił Radzie Imperialnej działać tak jak dotychczas, z zastrzeżeniem, że
istnieje tylko dzięki jego zezwoleniu, i kiedy tylko zechce, ma prawo usunąć każdego
z jej członków i zmienić każde zarządzenie.
Obie te sprawy były od początku oczywiste, przynajmniej dla Sterrena i radców. Nikt
jednak nie popełnił błędu, próbując o tym przypominać.
Po naradzie Sterren wybrał się na długi spacer.
Było jasne, że Vond traci nad sobą panowanie. Kwitnące imperium, wspaniałe
budynki i udane plony, wszystko to pomagało tylko ukryć ten fakt. Okrutna śmierć
Ildirina ujawniła to w pełni.
Sterren nie myślał już o ostrzeżeniach. Był przekonany, że musi zrobić, co tylko
potrafi, aby jak najszybciej doprowadzić czarnoksiężnika do zguby.
Tego wieczoru Vond jadł kolację w wielkiej sali, ze Sterrenem siedzącym po jego
prawicy. Często jadał w prywatnych apartamentach, jeśli w ogóle coś jadł. Jednak dzisiaj
wydał oficjalny bankiet. On, Sterren i radcy siedzieli przy głównym stole, a reszta dworu
zajęła miejsca przy trzech niższych.
– Zauważyłem, Wasza Wysokość – odezwał się Sterren, przeżuwając kęs jabłka – że
ostatnio nie dokonałeś żadnego spektakularnego wyczynu.
– Tak? – Vond spojrzał na niego.
-
– To znaczy wcześniej na przykład przywołałeś tę burzę, aby przepędzić armie
Ophkaru i Ksinallionu, w ciągu kilku dni wydobyłeś kamienie i ułożyłeś mury tego
pałacu, i tak dalej. Ale ostatnio nie zajmowałeś się niczym bardziej imponującym niż
układanie bruku. To oczywiście użyteczne, podobnie jak regulacja pogody i cała reszta,
lecz już od miesięcy nie zrobiłeś niczego naprawdę imponującego.
– Rozświetlenia nocnego nieba nie uważasz za imponujące?
Sterren udał, że się zastanawia.
– No cóż, chyba tak. Ale to nic nowego. Wszyscy zdążyli się przyzwyczaić.
– A dlaczego mam robić rzeczy na pokaz? – zapytał Vond.
– Żeby zaimponować ludziom. Żeby przypomnieć wszystkim, do czego zdolny jest
ich cesarz i władca. Jeśli wzbudzisz należyty lęk, nie będziesz musiał martwić się
o nielojalność, co pozwoliłoby uniknąć takich nieprzyjemnych spotkań, jak to dzisiejsze.
Vond skinął głową.
– Poza tym – dodał Sterren – myślałem, że lubisz korzystać z magii, jeśli to tylko
możliwe.
– Lubię – przyznał czarnoksiężnik. – Rzeczywiście ostatnio robię się porywczy
i nerwowy. Może to dlatego, że za mało używam magii. Moc czeka, aby ją wykorzystać.
Wciąż tkwi w mym umyśle, czuję ją wyraźnie nawet teraz... – głos przycichł mu lekko.
Sterren zachęcająco pokiwał głową.
– Co byś proponował? – spytał Vond.
– Sam nie wiem. Może przesunąć górę?
Vond parsknął tylko.
– Musiałbym najpierw ją zbudować. W całym imperium nie ma gór. Zresztą, gdzie
bym ją postawił?
Sterren machnął tylko ręką.
– No to nie górę. No cóż, krawędź świata leży o parę mil na południe stąd. Może
z tym dałoby się coś zrobić.
– Co na przykład?
– Och, zerwać ją i sprawdzić, co jest pod spodem? Słyszałem, że uczeni dyskutują,
co podtrzymuje świat i nie pozwala mu upaść w Otchłań. Może warto by też sprawdzić,
co leży za krawędzią i przynieść kawałek tego tutaj.
-
– Przecież za krawędzią nic nie ma, prawda? Sterren wzruszył ramionami.
– Nikt tego nie wie.
Vond zastanawiał się, wyraźnie zaintrygowany.
Do niczego nie doszli tego wieczoru, lecz następnego ranka, dziesiątego żniwnego,
Sterren zbudził się nie we własnym łóżku, ale wisząc w powietrzu tuż za otwartym
oknem sypialni.
– Dzień dobry! – krzyknął z góry Vond. – Pomyślałem, że chciałbyś wybrać się na
krawędź świata i zobaczyć, jak wygląda.
Sterren nerwowo podniósł głowę. Tak naprawdę nie o to mu chodziło.
– Dzień dobry! – odparł. – Mam nadzieję, że dobrze spałeś!
Vond zmarszczył czoło.
– Właściwie nie bardzo. Śniłem... szczerze mówiąc nie wiem, o czym naprawdę
śniłem, ale nie było to przyjemne – rozpogodził się. – Mniejsza z tym. Ruszamy na
krawędź.
Sterren ukrył brak entuzjazmu do wyprawy i obrócił się w powietrzu, żeby widzieć,
dokąd lecą.
Przepłynęli nad Zamkiem Semma i kilkunastoma milami pól uprawnych, aż dotarli
do martwej pustyni na południu.
Sterren chętnie pooglądałby okolice, ale nie było na co patrzeć. Pod sobą i ze
wszystkich stron widział tylko mile piasku przetykanego kępami suchej trawy. Za nim
malały z wolna wieże Zamku Semma i pałac cesarza.
Przed sobą nie widział nic. Krawędź świata otulona była żółtą mgiełką.
Sterren widział już tę mgiełkę z wieży, sądził jednak, że to niesiony wiatrem piasek
albo błysk słońca odbitego od krawędzi. Ku swemu zdziwieniu przekonał się teraz, że to
żadna z tych rzeczy, ale coś w rodzaju bardzo rzadkiej, złocistej mgły. Byłaby niemal
niewidoczna na ograniczonym obszarze. Tu jednak ciągnęła się w nieskończoność.
Widział przez nią, ale dostrzegał tylko więcej i jeszcze więcej złocistej mgły, aż w końcu
traciła przejrzystość. Jeśli cokolwiek kryło się za nią, nie mógł tego dostrzec.
Oczywiście nikt nigdy nie sugerował, że cokolwiek istnieje poza krawędzią świata,
z wyjątkiem być może Nieba, gdzie żyją bogowie. Lecz powszechnie wierzono, że
znajduje się ono raczej powyżej firmamentu.
Nie było tu nic, co pozwoliłoby mu na porównanie skali zjawiska, lecz Sterren sądził,
że widzi dosłownie setki mil żółtawego oparu.
– Co to jest? – krzyknął z góry Vond.
– Skąd mogę wiedzieć? – odparł Sterren.
– Myślisz, że możemy wznieść się wyżej?
– Nie mam pojęcia!
– Spróbuję! – po czym Vond zaczął się wznosić, ciągnąc za sobą Sterrena.
Zdawało się, że wzlatują tak całe godziny. W końcu złocista mgła przerzedziła się
bardziej, lecz wraz z nią i powietrze dookoła. Błękitne niebo stawało się ciemniejsze
i robiło się coraz zimniej; wreszcie Sterren drżał już tak mocno, że z trudem wykrzykiwał
w stronę czarnoksiężnika swoje protesty.
Rzeczywiście udało im się wznieść ponad żółtą mgłę, ale nie widzieli nic nad nią ani
przez nią. Przed nimi rozpościerała się pozornie nieskończona przestrzeń złocistego
oparu, z tyłu leżały w dole wszystkie Małe Królestwa, a centralny łańcuch górski wyginał
się wśród żyznych, zielonych równin nadbrzeżnych i jaśniejszych suchych terenów na
wschodzie. Nad zachodnim horyzontem pojawił się ocean, na wschodnim gorące piaski
wielkich pustyń, ale na południu wciąż widzieli tylko mgłę.
Kiedy również na wschodnim horyzoncie, poza pustynią, zobaczyli mgłę oblewającą
południowo-wschodni kraniec świata, nawet Vond zrezygnował.
Sterren poddałby się o wiele wcześniej. W przeciwieństwie do Vonda, nie miał
nadprzyrodzonej mocy, która ogrzałaby go i pomogła w oddychaniu. Szron pokrył mu
już ręce i twarz, miał też kłopoty z płucami, kiedy Vond zmienił wreszcie kierunek
i pofrunął w dół.
– Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko – stwierdził z dumą czarnoksiężnik, gdy
ponownie dotarli do gęstego, ciepłego powietrza zwykłego świata. – Niezły wyczyn,
prawda?
Przemarznięte mięśnie Sterrena nie odtajały jeszcze; nie zdołał odpowiedzieć.
Wylądowali i Vond podszedł do krawędzi, podczas gdy Sterren czekał na szczycie
niewielkiej wydmy.
Krawędź wyglądała jak całkiem zwyczajne urwisko. Nie była specjalnie równa ani
gładka – zwykłe miejsce, gdzie wydmy kończyły się przepaścią.
Wyjątkowym czyniło je to, że rozciągała się w obu kierunkach tak daleko, jak sięgał
wzrok. Po obu stronach Sterren nie widział niczego prócz tej nieskończonej złocistej
mgły.
Vond stanął na szczycie urwiska i spojrzał w dół.
– Nic nie widzę – zawołał rozczarowany. – Tylko ta przeklęta mgiełka.
Sterren podszedł ostrożnie i wyjrzał. Podobnie jak Vond, nie zobaczył niczego.
– Zaczekaj tu – rzekł czarnoksiężnik. Wzniósł się w powietrze i popłynął do przodu.
Niemal natychmiast zatrzymał się, zawrócił i zawisł obok Sterrena.
– Tam nie ma powietrza! – oświadczył. – Nie mogłem oddychać. A to żółte coś
cuchnie ohydnie i pali w gardle. Zresztą i tak nie widziałem dna. Ta mgła ciągnie się
w nieskończoność!
Sterren spojrzał w górę i w dół.
– Ciekawe, co je zatrzymuje? Dlaczego mgła zostaje po tamtej stronie, a powietrze
po tej?
Vond też się rozejrzał. Wzruszył ramionami.
– To pewnie magia – stwierdził. – Może czary magów.
– Nigdy nie widziałem magii działającej na taką skalę.
– Musieli tego dokonać bogowie – zrozumiał nagle Vond. – Legendy mówią, że
stworzyli świat z chaosu, prawda? To żółte coś to pewnie chaos.
Dla Sterrena nie brzmiało to sensownie. Opowieść, jaką on słyszał, mówiła, że świat
był nie zauważoną pozostałością po rozpadzie wszechświata na Niebo i Piekło. Bogowie
znaleźli go później i pomogli ukształtować, a nie stworzyli z chaosu.
Poza tym dlaczego chaos miałby być żółty? Dlaczego w ogóle miałby mieć jakiś
kolor?
Nie przypuszczał, żeby istniało jakiekolwiek wyjaśnienie złocistej mgły; po prostu
była tam, i musieli się z tym pogodzić.
– I co teraz? – zapytał.
Vond rozejrzał się i zastanowił.
– Chyba nie chcę grzebać w tej mgle. Jeśli to chaos, jest niebezpieczny.
Sterren nie miał zamiaru się spierać. Milczał.
– A gdybym tak podwinął trochę krawędź, o tutaj? To mogłoby się nawet przydać.
Jeżeli magia, która trzyma tę mgłę, kiedyś zawiedzie, mur byłby niezłą drugą linią
obrony.
I znowu Sterren nie miał ochoty się spierać, chociaż był przekonany, że Vond
opowiada bzdury. Porażał go rozmach pomysłu?
– Podwinąć? – zapytał drżącym głosem.
– Czemu nie? – odparł Vond. – Muszę tylko sprawdzić, jaki jest gruby.
– Co jakie jest grube?
– Świat, oczywiście!
Pochylił się i spojrzał pomiędzy wiszącymi w powietrzu nogami. Sterren zauważył,
że w piasku pod nim tworzy się wąski otwór. Piasek wysypywał się stamtąd równym
strumieniem i tworzył rosnący wokół pierścień.
Przez kilka minut Vond wpatrywał się w ten nadnaturalny otwór. Sterren usiadł na
wydmie i obserwował; nie przeszkadzało mu, że nie może stąd zajrzeć do dziury.
Vond wyprostował się w końcu.
– Nie mogę sięgnąć do dna. Jestem pewien, że zszedłem co najmniej milę w głąb –
wzruszył ramionami. – No cóż, w takim razie zerwę wierzchnią warstwę i ją podegnę.
Rozejrzał się, oceniając sytuację. Potem przypomniał sobie o Sterrenie.
– Aha, lepiej będzie, jeśli cię stąd zabiorę. To może być niebezpieczne.
– Dobrze – zgodził się Sterren z ulgą, której starał się nie okazywać. Wstał.
W jednej chwili znajoma magia porwała go i uniosła w powietrze. Z fantastyczną
prędkością pędził w kierunku Semmy, tak szybko, że znowu miał kłopoty
z oddychaniem.
W chwilę później, bez tchu, wylądował na wiejskiej uliczce w cieniu murów Zamku
Semma.
ROZDZIAŁ 37
Mimo wielkiej odległości, głuche dudnienie docierało czasami aż do wioski. Ze
swego miejsca w zamkowej wieży Sterren widział przesuwające się w oddali chmury
piachu i skał; nie dostrzegał jednak żadnych szczegółów.
Po zmroku hałas nie ustąpił, a niesamowity pomarańczowy blask zalał południowe
niebo. Rozbłyskiwał i bladł na przemian, a niekiedy przebiegały po nim iskry
czerwonego lub jasnobłękitnego światła.
Sterren był zadowolony, że nie podsunął Vondowi innego swojego pomysłu: by
ściągnął z nieba mniejszy księżyc. Podwijanie krawędzi świata było dostatecznie
przerażające.
W południe jedenastego żniwnego praca była skończona. Tam, gdzie kiedyś krawędź
świata znaczyła odległa złocista linia, teraz widać było linię czerni, którą Sterren uznał za
kamień. Zbliżał się też niewielki czarny punkt, którym mógł być tylko powracający
Vond.
Sterren uznał, że wieża Zamku Semma nie jest miejscem, gdzie chciałby, by Vond go
znalazł. Ruszył do schodów.
W korytarzu piątego piętra minął Shirrin i poczuł chęć, aby zatrzymać się i z nią
porozmawiać. Księżniczka popatrzyła na niego przez chwilę, a potem odwróciła się
i uciekła. Pobiegł w dół.
Kiedy wrócił do pałacu, Vond już tam był, wisząc w powietrzu sali audiencji,
a wielkie czerwone drzwi były szeroko otwarte.
Sterren zatrzymał się przy wejściu, niepewny, czy odezwać się do czarnoksiężnika,
czy raczej niezauważenie przemknąć na górę.
Vond rozwiązał ten problem, wołając:
– Ach, jesteś, Sterrenie!
Wszedł do komnaty, starając się zachowywać swobodnie.
– I jak poszło? – zapytał.
– Całkiem dobrze – zapewnił z uśmiechem Vond. – Piasek nie chciał się trzymać,
oczywiście, więc podciągnąłem warstwę skały macierzystej. Ma jakieś pięćdziesiąt stóp
grubości i jest wysoka na pięćdziesiąt jardów, a tylko bogowie wiedzą, jaka jest długa –
przeciągnął się i dodał: – Czułem się cudownie, używając takiej mocy!
Sterren odpowiedział uśmiechem, mając nadzieję, że czarnoksiężnik nie zauważy,
jak bardzo fałszywym.
– Widziałem wszystko z wieży. Vond kiwnął głową.
– Z tej odległości nie wygląda imponująco.
– To prawda, ale można to dostrzec. A kiedy ludzie uświadomią sobie, co to jest,
pomyśl, jak im to zaimponuje. Ich cesarz podwinął w górę samą krawędź świata! Od
wyglądu ważniejszy jest tu pomysł.
Vond skinął głową.
– Ale następnym razem spróbuję czegoś bardziej widowiskowego, co wszyscy
zobaczą. Zastanów się nad tym, Sterrenie. Podobają mi się twoje pomysł. – przerwał
i zmarszczył brwi. – Ale teraz chyba się zdrzemnę. Nie spałem zeszłej nocy, bo
pracowałem, a teraz w głowie mi brzęczy, jakby same mury do mnie mówiły – machnął
ręką dookoła.
Sterren pochylił głowę i w milczeniu patrzył, jak czarnoksiężnik odpływa do swych
prywatnych apartamentów.
Vond wciąż jeszcze nie pojmował, co się dzieje, uznał Sterren. Zastanawiał się, jak
długo to potrwa, zanim w końcu się zorientuje.
Wyszedł bez celu z sali audiencji na korytarz. Tam jego wzrok przyciągnęły
palisandrowe drzwi sali rady. Podszedł do nich, zawahał się, potem otworzył i zajrzał do
środka.
Komnata była pusta. Wszelkie ślady nagłego zgonu Ildirina zostały usunięte.
Ciekawe, w jaki sposób wiadomość o śmierci Ildirina dotarła do reszty służby. Kto
im powiedział i co właściwie? Ilu postanowiło odejść?
Zamknął drzwi i myślał przez chwilę.
Pogoda była piękna, jak zawsze w imperium, ale to mogło długo nie potrwać.
Postanowił nacieszyć się nią, póki można. Na dziedzińcu był wspaniały kwiatowy ogród.
Siedział tam na żelaznej ławce, czując na twarzy ciepło słońca, a zapach róż
wypełniał mu nozdrza, gdy nagle usłyszał krzyk Vonda.
Krzyk dobiegał nie tylko z gardła czarnoksiężnika, ale z powietrza wokół,
z pałacowych murów, z samej ziemi. Wszystko wibrowało w jednym krzyku. Kamienie
zgrzytnęły tak głęboko, że dźwięk był bardziej wyczuwalny niż słyszalny. Powietrze
piszczało, a nawet liście w ogrodzie zaszeleściły przenikliwie.
W tym krzyku nie było słów; był to głos bezdennej grozy.
Echa wciąż jeszcze cichły, powietrze nadal brzęczało, gdy okno sypialni Vonda
eksplodowało na zewnątrz, na wszystkie strony sypiąc odłamkami szkła. Sterren pochylił
się i zasłaniając głowę rękami czekał, dopóki nie opadły.
Gdy ostatni odłamek brzęknął o ziemię, spojrzał w górę i zobaczył Vonda
zawieszonego w powietrzu nad sobą. Czarnoksiężnik miał na sobie tylko białą tunikę,
a jego twarz była równie biała. Wytrzeszczał szeroko otwarte oczy, a dłonie mu drżały.
– Sterren! – zawołał. – Sterren!
– Tu jestem – odparł spokojnie.
Vond usłyszał go i spojrzał w dół. Runął z nieba i wylądował twardo na żwirowej
ścieżce. Upadł na kolana i podparł się ręką, by nie uderzyć twarzą o ziemię. Uniósł
głowę.
– Koszmary, Sterrenie! Wróciły! Sterren pokiwał głową.
– Tak myślałem – rzekł.
Twarz Vonda zmieniła się nagle. Spokój Sterrena przebił się przez strach
czarnoksiężnika, uwolnił gniew i niepewność.
– Tak myślałeś? – zapytał.
Sterren zamrugał, ale milczał.
Vond podniósł się, używając raczej czarnoksięstwa niż mięśni.
– Właściwie co myślałeś? Miałem koszmar; skąd możesz coś o tym wiedzieć?
Sterren wahał się, próbując ułożyć w głowie odpowiedź, a Vond mówił dalej:
– To był zwykły koszmar! To nie było... nie było to. Nie mogło być. Zwyczajny zły
sen... Umysł płata mi figle.
– Nie – Sterren pokręcił głową. Dziwił się, że nawet teraz Vond nie jest w stanie
pogodzić się z tym, co nastąpiło.
– To był całkiem zwykły koszmar – upierał się czarnoksiężnik. – Musiał być! To coś
w Aldagmorze jest przecież poza zasięgiem. Musi być poza zasięgiem! Nie korzystałem
z niego! Czerpałem moc z Lumethu!
– Nie – powtórzył Sterren. Zdawał sobie sprawę z przerażającego faktu, że Vond jest
na granicy całkowitej paniki, że może zaatakować szaleńczo i w każdej chwili go
zgładzić. – Nie, to prawie na pewno pochodzi z Aldagmoru.
– Nie może.
– Oczywiście, że może! – rzucił Sterren zirytowany, że Vond uparcie nie chce
zrozumieć.
– Ale w jaki sposób? Jestem tu poza zasięgiem!
Sterren znów pokręcił głową.
– Nigdzie nie jesteś tak naprawdę poza zasięgiem, wiesz o tym dobrze. Kiedy tu
przybyłeś, a jeszcze nie nauczyłeś się korzystać ze Źródła w Lumeth, wciąż czerpałeś
z Aldagmoru. Niewiele, ale trochę. Nie pamiętasz? Nie mogłeś latać, ale mogłeś
zatrzymać komuś serce.
– Przecież to uczniowska robota! Uczniowie nie przeżywają koszmarów!
– Nie jesteś już uczniem. Nie widzisz tego? Czerpałeś z Lumethu tyle mocy, że stałeś
się niezwykle potężny, tak wyczulony na czarnoksięstwo, że Źródło Aldagmoru mogło
cię tu dosięgnąć. Przecież to twoje wyczulenie na Aldagmor pozwoliło ci dostroić się do
Lumethu. Są tym samym; jeśli wyczuwasz jedno, to wyczuwasz oba. Źródło z Lumethu
jest bliżej, więc czerpiesz z niego o wiele więcej mocy, ale wciąż słyszysz Źródło
Aldagmoru.
– Przecież nie słyszę!
– Owszem, słyszysz. Sam mi powiedziałeś. Nie mogłeś wkroczyć do Lumethu pod
Wieżami, przez parę dni narzekałeś na szepty i brzęczenia w głowie. Nie zrozumiałeś
wtedy, czym są?
-
Vond znieruchomiał, zaszokowany.
– Nie – powiedział w końcu. – Nie zrozumiałem. Ale one... Masz rację, słyszałem
Aldagmor. Nie słuchałem, bo miałem Lumeth, ale słyszałem. Po co słuchać szeptów,
kiedy można użyć krzyku?
Znów spojrzał na Sterrena.
– Wiedziałeś o tym! – rzekł oskarżycielskim głosem. – Wiedziałeś, że to nastąpi.
Sterren nie ośmielił się odpowiedzieć.
– Dlaczego mnie nie ostrzegłeś? Ja... – nagle uświadomił sobie. – Na bogów,
zachęcałeś mnie nawet! – krzyknął. – Ty... To był twój pomysł, żeby zagiąć krawędź
świata! – wściekłość błysnęła w jego oczach.
Sterren spodziewał się, że zginie lada chwila. Nie zginął jednak.
– Czemu mnie nie ostrzegłeś? – wrzasnął Vond.
– Miałem zamiar – odparł szczerze Sterren. – Naprawdę miałem. Ale potem zabiłeś
Ildirina i nawet tego nie zauważyłeś. A ja... Pomyślałem, że robisz się zbyt
niebezpieczny. Poza tym... – nabrał tchu i podjął: – Czy byś mi uwierzył?
Twarz Vonda, choć wciąż blada, była jednak spokojna. Uczciwie rozważył to
pytanie. Usiadł na ławce obok Sterrena.
– Nie – przyznał w końcu. – Nie uwierzyłbym.
– W dodatku – rzekł Sterren – nie miałem pojęcia, ile ci jeszcze zostało, ile mocy
musisz użyć, zanim to nastąpi.
Vond kiwnął głową.
– Żaden inny czarnoksiężnik nie zbliżył się nawet do potęgi, jaką miałem –
westchnął z żalem.
Sterren zauważył, że użył czasu przeszłego. Pogodził się już z sytuacją.
– Czyli – stwierdził – wróciłem do punktu, w którym byłem, kiedy znalazłeś mnie na
Rynku Portowym w Ethsharze. Przeżyłem wtedy mój pierwszy koszmar, przeszedłem
granicę. Teraz muszę albo jeszcze bardziej oddalić się od Aldagmoru, albo przestać
używać magii i żyć z koszmarami. Inaczej usłyszę Przyzwanie i zrobię to, do czego ono
mnie zmusi.
Sterren pokiwał głową.
– Ale bardziej nie mogę się oddalić, prawda?
– Nie jesteśmy jeszcze na krawędzi świata – zauważył Sterren. – Nie całkiem.
– Ale stąd do krawędzi nie ma nic prócz piasku, trawy i pustyni. Nie warto
próbować. Nie zbudowałbym nawet czegoś, w czym mógłbym mieszkać. Musiałbym
użyć zbyt wielkiej mocy.
– Mógłbyś użyć własnych rąk – zasugerował Sterren. Vond parsknął pogardliwie.
– Nie wiem, jak.
– Możesz zostać tutaj, żyć jak dotąd i odejść w blasku chwały. W końcu Przyzwanie
nie jest śmiercią, prawda? Może nie będzie tak źle.
– Nie – odparł stanowczo Vond. – Cokolwiek posyła takie koszmary... Nie. Raz
udało mi się uciec i teraz zrobię to tym bardziej. – Zadrżał cały i oświadczył z nagłą
stanowczością: – Zrezygnuję z magii. Nie jest mi teraz potrzebna. Jestem cesarzem,
mogę żyć jak chcę nawet bez niej!
Sterren pokiwał głową.
– Oczywiście – zgodził się.
Wiedział jednak, że to się Vondowi nie uda. Korzystał z czarnoksięstwa na ogromną
skalę przez długie miesiące, używał go przez lata dla zaspokojenia kaprysów... Czy teraz
naprawdę potrafi zrezygnować?
Sterren nie wierzył w to ani przez moment.
ROZDZIAŁ 38
Vond wszedł do sali audiencji, wspiął się na podwyższenie i niezręcznie usiadł na
pożyczonym tronie. Spojrzał z góry na Sterrena.
– Jak wyglądam? – zapytał.
– Świetnie – pocieszył go Sterren.
– Nie jest zbyt wygodny – stwierdził czarnoksiężnik i obejrzał tron. – I nie pasuje do
tej sali.
– Phenvel jest większy od ciebie i bardziej się rozpierał – zauważył Sterren. – Co do
wyglądu, to może później udrapujemy go jakoś.
Vond kiwnął głową.
– Co mówiła służba, kiedy kazałeś go przynieść?
– Posłałem po niego kilku niewolników, których kupiłeś w Akalli, a oni nic nie
mówią. Nie są od tego, żeby kwestionować polecenia.
Czarnoksiężnik znów pokiwał głową.
– To dobrze – rzekł z roztargnieniem.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia, kiedy to Vond próbował znaleźć
wygodniejszą pozycję, a Sterren po prostu stał i czekał.
Wreszcie Vond zapytał:
– Jak sądzisz, co pomyśleli w zamku? Czy ktoś protestował?
Sterren pokręcił głową.
– Posłałem z nimi sześciu moich strażników. Nikt się nie sprzeciwiał. Może
zastanawiają się nad tym, ale nic nie wiedzą. Pamiętaj, jesteś czarnoksiężnikiem
i cesarzem; jesteś wszechmocny. Z wyjątkiem nas dwóch nikt nie wie, że coś się
zmieniło.
Vond uśmiechnął się z goryczą.
– Wiedzą. Połowa Semmy musiała słyszeć moje krzyki.
– Nic nie wiedzą – upierał się Sterren. – Nie wiedzą, dlaczego krzyczałeś. Nie mają
pojęcia o czarnoksięstwie. Nikt w całym imperium nie zna się na czarnoksięstwie prócz
ciebie, mnie, może jeszcze paru kupców i emigrantów z północy.
– Domyśla się, kiedy zobaczą, jak siedzę na tym czymś.
– Na pewno nie.
Vond pokręcił głową, ale przestał się spierać.
– Czy mam teraz otworzyć drzwi? – spytał Sterren. Czarnoksiężnik niechętnie
machnął ręką.
– Otwórz – zezwolił.
Sterren przeszedł wzdłuż całej sali do wielkich czerwonych drzwi i stuknął raz
w lakierowane drewno.
Skrzydła drzwi otworzyły się, każde popychane przez dwóch pałacowych służących
– kolejne przypomnienie nieszczęśliwej sytuacji Vonda, ponieważ dotąd drzwiami
zawsze poruszała magia.
W korytarzu za drzwiami czekało kilkunastu petentów. Byli to ci, którzy zostali
przysłani przez Radę Imperialną, służba i urzędnicy. Ich sprawy przekraczały
kompetencje rady, mieli więc istotnie powody, by zobaczyć samego Wielkiego Vonda.
Żaden woźny, odźwierny ani sługa nie pilnował porządku prezentacji. Vond zawsze
sam się tym zajmował, wzywając poddanych swym magicznie wzmocnionym głosem.
Sterren spojrzał na niespokojną grupkę i pomyślał, że teraz wiele rzeczy musi się
zmienić, by imperium dalej mogło gładko funkcjonować.
– No dobrze – rzekł. – Ile mamy tu grup? Rozdzielcie się i rozsuńcie, żebym widział,
jak to wygląda.
Petenci kręcili się niespokojnie. Najwyraźniej kilku z nich nie zrozumiało
ethsharyjskiego polecenia.
Powtórzył swoje instrukcje w semmacie i poczekał, aż cała grupa podzieli się na
mniejsze.
Jak się okazało, było ich pięć: czteroosobowa, trzyosobowa, dwie pary i jeden
człowiek.
– Kto mówi po ethsharyjsku? – spytał.
W każdej grupie podniosła się jedna ręka; niestety, samotny człowiek spojrzał tylko
tępo. Sterren spytał go w semmacie:
– Znasz semmat?
– Tak, panie. – pokiwał głową.
To musi wystarczyć, uznał Sterren. Postanowił wprowadzać grupy od największej –
tak było sprawiedliwie, bo najmniej ludzi musiało czekać.
– No dobrze – rzekł. – Najpierw wy czterej.
Mówiący po ethsharyjsku rzecznik całej czwórki wprowadził swoją grupę do sali po
miękkim czerwonym dywanie. Drzwi zamknęły się za nimi, gdy stanęli przed tronem.
Sterren obserwował uważnie, czy zauważyli coś niezwykłego.
Chyba nie. Najwyraźniej albo nikt im nie mówił, że Wielki Vond nie ma tronu
i zawsze rozstrzyga sprawy unosząc się w powietrzu, albo uznali te historie za bajki.
Padli na kolana przed cesarzem i skłonili się głęboko.
– Wstańcie – rzekł Vond.
Jego naturalny głos wydał się Sterrenowi straszliwie słaby – cichy szept, niemal
ginący w wielkiej kamiennej sali. Jednak petenci chyba nie zauważyli niczego dziwnego.
Wstali. Ich przedstawiciel niepewnie zrobił krok naprzód i czekał.
– Mów – rzucił Vond.
– Wasza Cesarska Wysokość – zaczął mężczyzna. – Przybyliśmy tu jako
przedstawiciele wielu, wielu twoich poddanych, którzy hodują brzoskwinie. W tym roku,
dzięki pięknej pogodzie, jaką nam zesłałeś, mamy bardzo udane i obfite zbiory. Lecz
wszystkie owoce dojrzewają naraz, tak szybko, że nie nadążamy ich zbierać. My... –
zawahał się i zerknął na Sterrena, który zachęcająco kiwnął głową. Mężczyzn podjął
znowu: – Widzieliśmy, jak nocą rozświetlasz niebo. Czy mógłbyś zrobić to znowu?
Gdybyś rozjaśnił niebo nad naszymi drzewami, moglibyśmy zbierać brzoskwinie nocą,
nie tylko za dnia. Nie dojrzewałyby wtedy i nie gniły na gałęziach, zanim je zbierzemy.
Ja... rozumiem, że masz inne troski, ale...
– Nie – odparł krótko Vond, przerywając wypowiedź. Mówca zamrugał.
– Nie? – spytał. – Ale Wasza Wysokość...
-
– Nie, powiedziałem!
– Czy mogę spytać, czemu?
– Nie! – wrzasnął Vond, podrywając się z tronu, i to nie dzięki magii, ale zwyczajnie
stając na nogach. Głos odbił się echem od ścian.
Podmuch poruszył szatą czarnoksiężnika – w zamkniętej komnacie, gdzie żaden
naturalny wiatr nie mógł wiać. Vond poczuł to i ze zgrozą spojrzał na poruszający się
rękaw swojej szaty.
Zwrócił się do Sterrena:
– Wyrzuć ich stąd – polecił.
Odwrócił się i wybiegł z komnaty.
Petenci patrzyli na niego zdumieni. Sterren wystąpił przed nich.
– Wielki Vond jest chory – powiedział. – Miał nadzieję, że mimo tego zdoła
wysłuchać waszych próśb, ale, jak się zdaje, bogowie postanowili inaczej – zawahał się
przez moment. – Obawiam się, że właśnie dlatego odmówił waszej prośbie. Póki trwa
choroba, jego moc jest nieco ograniczona. Rozjaśnienie nieba, o które prosiliście, byłoby
zbyt wielkim obciążeniem dla jego zdrowia.
Poddani patrzyli na niego niepewnie, a na twarzy ich rzecznika dostrzegł lęk. Sterren
rozumiał go dobrze: w końcu gdy król chorobą złożony, los królestwa zagrożony. Stare
przysłowie było szczególnie prawdziwe w przypadku cesarza – młodego władcy wciąż
młodego i nieco chwiejnego imperium.
A co najgorsze, Vond był cesarzem bez następcy.
– Nie martwcie się – pocieszył ich Sterren. – To nie jest aż tak poważne.
Miał nadzieję, że kłamstwo nie jest zbyt widoczne.
– Co mamy robić? – spytał rzecznik.
– Wracajcie do domów, zbierajcie brzoskwinie jak najszybciej potraficie i nie
przejmujcie się niepotrzebnie. Jeśli znacie jakieś imiona bogów, możecie modlić się za
cesarza. Jestem pewien, że uroki uzdrawiające nie zaszkodzą.
Wziął rzecznika pod ramię i podprowadził grupę pod drzwi. Raz jeszcze stuknięcie
otworzyło je i Sterren wyprowadził ich na korytarz. Tam podniósł głos.
– Wielki Vond jest chory – krzyknął – i wszystkie dzisiejsze audiencje zostają
odwołane. – powtórzył to samo w semmacie. – Jeśli chcecie, możecie zatrzymać się
w pobliżu i przedstawić wasze prośby, gdy Wielki Vond odzyska zdrowie. Możecie też
złożyć je na piśmie dowolnemu ze strażników czy sług, zaznaczając, by przekazano je
kanclerzowi Sterrenowi, który dopilnuje, by Wielki Vond je odczytał, gdy tylko zdrowie
mu pozwoli. Jeśli nie umiecie pisać, w wiosce znajdziecie skrybę do wynajęcia.
Ludzie kręcili się i mruczeli coś niezadowoleni.
– To wszystko – oznajmił stanowczo Sterren.
Odwrócił się i zwolnił czterech służących przy drzwiach. Potem ruszył w stronę
schodów. Szedł wolno i z godnością, póki nie uznał, że zniknął z oczu petentów. Potem
przyspieszył i pobiegł prosto do sypialni Vonda.
Jak się tego spodziewał, znalazł tam Vonda siedzącego na krześle, wpatrzonego
w otoczoną kawałkami szkła i ołowiu dziurę, która kiedyś była oknem wychodzącym na
dziedziniec.
– Nie mogę nawet naprawić okna – oświadczył bez wstępów.
– Dopilnuję, żeby natychmiast zajęła się tym służba – uspokoił go Sterren.
– Sterrenie – jęknął Vond – nie potrafię naprawić nawet przeklętego okna! Niczego
nie mogę zrobić! Nie mogę sobie pozwolić na utratę panowania. Starałem się jak
mogłem, by tam na dole zablokować magię, ale słyszałeś mój głos, czułeś wiatr. Jak
mogę żyć bez magii?
– Nie poczułem żadnego wiatru – zapewnił szczerze Sterren.
– Widziałem, jak porusza się twoja szata, więc wiem, co się stało, ale ten podmuch
do mnie nie dotarł. Miałeś magię prawie pod kontrolą. To wymaga praktyki, nic więcej.
Większość ludzi żyje bez magii aż do śmierci. Pytasz, jak możesz żyć bez niej; spytaj, jak
długo możesz żyć z nią.
Vond odwrócił się i spojrzał na niego gniewnie.
– Ty mi to zrobiłeś – rzekł z goryczą.
– Sam sobie to zrobiłeś – odparł Sterren. – Zresztą ktokolwiek jest winien, rzecz już
się stała, prawda?
– O, bogowie! – wybuchnął Vond. Wstał i rzucił się na łóżko.
– A koszmary już się zaczęły!
– Jak dotąd miałeś tylko jeden – przypomniał mu Sterren. – I to po tym, jak
dokonałeś największego magicznego wyczynu, na jaki nie ważył się jeszcze żaden
czarnoksiężnik. Może jeśli zrezygnujesz z magii, koszmary nie wrócą.
– Och, wynoś się stąd! – krzyknął Vond. Sterren cofnął się do drzwi.
– Przyślę służbę, żeby naprawili okno – powiedział wychodząc.
-
ROZDZIAŁ 39
Koszmary nie powróciły tej nocy ani następnej, więc Vond nabrał optymizmu. Nie
ruszał się ze swego apartamentu, ale zaczął już mówić o wyjściu i podjęciu swojej roli
cesarza, gdy tylko przyzwyczai się do życia bez magii.
Nawet deszcz drugiego dnia nie zmartwił go zbytnio. Jeśli już, to raczej pocieszył –
jako wyraźny znak, że nie panuje już nad pogodą.
Trzeciej nocy jego krzyki zbudziły cały pałac. Sterren zbiegł po schodach,
przeskakując po trzy stopnie naraz, i pognał do sypialni Vonda.
Na miejscu zastał już dwóch strażników i kamerdynera. Patrzyli zaszokowani, jak
Vond, zawieszony o stopę nad podłogą, wali pięściami w północną ścianę komnaty.
– Wasza Wysokość – krzyknął Sterren. – Pamiętaj, żeby używać nóg!
Vond popatrzył na niego nieprzytomnie, a potem nagle jakby ocknął się z otępienia.
Spojrzał w dół, opadł na podłogę i osunął się na kolana. Drżał cały.
Sterren podszedł do niego i objął go ramieniem.
– Ty – rzucił do strażnika – przynieś trochę brandy. A ty sprowadź zielarza.
Wybiegli obaj.
– Czy mogę coś... – zaczął kamerdyner.
– Znajdź teurga, Agora – polecił Sterren.
Kamerdyner zniknął, zostawiając go samego z przerażonym czarnoksiężnikiem.
Spojrzał na ścianę. Niewielka plama czerwieni wskazywała miejsce, gdzie Vond
otarł sobie dłoń o szorstką krawędź kamienia.
– Dlaczego uderzałeś w ścianę? – zapytał.
– Nie wiem – odparł Vond. – A uderzałem? – Podniósł głowę, zobaczył plamę krwi,
po czym zerknął zdziwiony na zranioną rękę.
– Czy to koszmary? – spytał Sterren.
– Oczywiście, że tak, idioto! – warknął czarnoksiężnik. Raz jeszcze zerknął na krew.
– Latałem? – zapytał.
– Tak.
– A więc używałem magii. Mimo że jestem ostrożny koszmary mogą mnie zmusić do
użycia magii. To nieuczciwe!
– Tak – zgodził się Sterren. – Nieuczciwe.
Wrócił strażnik z brandy. Sterren pomógł Vondowi utrzymać kielich.
Czarnoksiężnik uspokoił się trochę i zapytał:
– Mówiłem coś?
– Nie – odparł Sterren. – Nie przypuszczam. Strażnik odchrząknął. Sterren spojrzał
na niego.
– Coś się tu działo, zanim przyszedłem? – spytał.
– Płakał, panie – odpowiedział żołnierz. – I mówił, że musi dokądś wyruszyć. Nic
z tego nie zrozumiałem.
Po chwili zjawił się zielarz.
Pół godziny później Vond był już w łóżku, odczuwając skutki działania
przyrządzonego przez zielarza napoju nasennego. Niewielka grupka zatroskanych
dworzan rozchodziła się, opuszczając cesarską sypialnię.
Sterren także wrócił do własnego pokoju.
Ten wypadek wstrząsnął nim głęboko. Łatwo było stwierdzić, że Vond musi odejść,
ale patrzeć, jak z wolna niszczy go Przyzwanie, wcale nie było takie łatwe.
Sterren nie był pewien, czy zdoła to znieść.
Może, pomyślał, pora już wracać do domu, do Ethsharu. Vond nie zdoła go ścigać.
Dawna semmańska arystokracja rozbiegła się po świecie i nie dysponuje żadną władzą,
z wyjątkiem Kaliry i Algarvena, ale oni nie będą mieli szczególnych powodów, by
pragnąć jego powrotu.
Nie, powiedział sobie; to by było tchórzostwo. Nie był zbyt odważny, ale takie
postępowanie to gorzej niż zwykłe tchórzostwo. On sam doprowadził do tej sytuacji;
ucieczka teraz i zostawienie całego bałaganu innym do uprzątnięcia, byłoby godne
pogardy. Byłoby zdradą.
Byłoby oszustwem, a on był uczciwym hazardzistą. Nie oszukiwał i spłacał swoje
długi.
Zostanie i będzie obserwował to, co sam stworzył.
Dwie noce później zachwiał się w tej decyzji, kiedy kolejny koszmar pchnął Vonda
w niebo jak kometę. Czarnoksiężnik obudził się i spadł na ziemię o milę na północ od
pałacu. Sterren i kilkunastu strażników wymaszerowali, aby sprowadzić go z powrotem.
ROZDZIAŁ 40
Dwudziestego czwartego dnia miesiąca liściastego 5221 roku Sterren obudził się
nagle i zobaczył, że światło słońca wlewa się przez okno do jego sypialni. Od dwóch
tygodni nie udało mu się przespać spokojnie całej nocy tak, by nie budziły go koszmary
Vonda.
Usiadł i zauważył, że nie jest sam w pokoju – a zatem ktoś go obudził. Zamrugał
i rozpoznał w mężczyźnie cesarskiego kamerdynera.
– Co się stało? – zapytał.
– On zniknął...
Sterren nie marnował czasu na dalsze pytania. Wstał i biegiem podążył za sługą
przez pałacowe korytarze do komnaty czarnoksiężnika.
Łoże było puste, a pościel prawie nie ruszana. Kołdra leżała odrzucona na bok, jakby
Vond wstał na chwilę, może by użyć nocnika, i jeszcze nie wrócił.
Często naprawiane okno na dziedziniec było otwarte.
Vond zniknął.
Wszystko się skończyło. Cokolwiek czaiło się w górach Aldagmoru, ściągnęło do
siebie kolejnego czarnoksiężnika.
Sterren miał niemal ochotę roześmiać się z ulgą, gdy nagle zdał sobie sprawę, że
szlocha.
– Która godzina? – spytał kamerdynera, gdy już zdołał się opanować.
– Nie wiem, panie. Obudziłem się mniej więcej godzinę po wschodzie słońca, potem
zajrzałem tutaj i od razu poszedłem cię obudzić.
-
Sterren kiwnął głową.
– To dobrze – zgodził się. – Znajdź tego, kto zajmuje się takimi sprawami, i powiedz,
że za godzinę Rada Imperialna ma się zebrać w swojej sali. Muszę z nimi porozmawiać.
Kamerdyner zawahał się.
– A co zrobić tutaj?
– Nic – odparł Sterren. – Zostaw wszystko tak jak jest. Wielki Vond może powrócić.
Sterren zadrżał na myśl, że mogłaby to być prawda. Nikt nie wiedział, co się dzieje
z czarnoksiężnikami, którzy posłuchali Przyzwania. Żaden z nich nigdy nie wrócił.
Jednak Vond był potężniejszy niż wszyscy żyjący dotąd czarnoksiężnicy, a istnieli
oni i znikali dopiero od dwudziestu lat. Być może jemu się uda.
Ale szczerze mówiąc, Sterren bardzo w to wątpił.
Wrócił do pokoju, posłał kogoś po śniadanie i zjadł je w kąpieli. Już czysty,
nasycony i suchy, założył na siebie najlepszą tunikę i spodnie, uczesał włosy,
wyszczotkował od niedawna rosnący wąs, a patrząc w lustro uznał, że jest już prawie
gotów, by zapuszczać brodę.
Kiedy był już zadowolony ze swego wyglądu, ruszył do komnaty rady.
Siedmiu radców czekało już na niego. Lady Kalira, spodziewając się jego przybycia,
usiadła u stóp stołu, zostawiając mu wolne miejsce u szczytu. Przeszedł tam i usiadł.
– Wielki Vond – oznajmił – przeniósł się na wyższą płaszczyznę istnienia.
– Chcesz powiedzieć, że nie żyje? – zapytał książę Ferral.
– Nie – odparł Sterren. – A przynajmniej nie wydaje mi się.
– Powinieneś to wytłumaczyć – zauważył Algarven.
Sterren uczynił to, nie przejmując się specjalnie prawdą.
– Czarnoksiężnicy – wyjaśnił – nie umierają tak jak zwykli ludzie. Znikają,
przekształceni w czystą magię. Koszmary i inne schorzenia, na jakie Wielki Vond
ostatnio cierpiał, były skutkiem tego, że jego śmiertelne ciało nie chciało dopuścić do tej
przemiany.
– Więc go nie ma, tak? – upewnił się książę Ferral.
-
– Odszedł – przyznał Sterren. – Nie wiemy, czy na stałe. Czarnoksięstwo zostało
odkryte ledwie dwadzieścia lat temu, a Wielki Vond był najpotężniejszym
czarnoksiężnikiem, jakiego widział świat. Naprawdę nie wiemy, czy może jeszcze
wrócić, czy nie.
Radcy przyglądali się Sterrenowi z uwagą, a on starał się osądzić, ilu z nich
uwierzyło. Trudno powiedzieć, w końcu wszyscy byli doświadczonymi politykami.
Bardzo skutecznie potrafili ukrywać swoje opinie.
Wreszcie lady Kalira zadała naprawdę ważne pytanie – odpowiedzi na nie Sterren
chciał właśnie poświęcić dzisiejszą naradę.
– Co teraz?
– Nie wiem – przyznał.
– Ale co myślisz? – dopytywał się Algarven.
– Nie jestem pewien. Moglibyśmy pracować tak jak dotąd. W końcu nikt poza
ludźmi w pałacu już od dwóch miesięcy nie widział Vonda. Nikt nie musi wiedzieć, że
coś się zmieniło.
– Nie jestem tego pewien – stwierdził Algarven. – Nie sądzę, żebyśmy zdołali długo
utrzymać tę tajemnicę. Służba będzie wiedzieć i wygada.
Radcy pokiwali głowami.
– Możemy przyjąć stanowisko lorda Sterrena – zaproponowała lady Kalira –
i ogłosić, że odszedł, ale wróci.
– Ale czy chcemy kontynuować to, co było dotąd? – spytała lady Arris z Ksinallionu.
– Możemy przywrócić sytuację, jaka była kiedyś, prawda?
– Możemy? – zapytał podejrzliwie Algarven. – A co poczniemy z pałacem?
Wszyscy zaczęli mówić naraz.
– Dlaczego mielibyśmy powrócić do tych głupich granicznych wojen?
– Czemu rozrywać najsilniejsze państwo wśród Małych Królestw?
– A jeśli chłopi nie zechcą wrócić do dawnej sytuacji?
– Co z drogami, które zbudował?
– Mogą nas ściąć za zdradę!.
– Jak podzielimy skarbiec imperium?
-
Lady Kalira rozstrzygnęła sprawę, pytając:
– Czy naprawdę chcecie, żeby na tron wrócił ktoś taki jak król Phenvel?
To zamknęło dyskusję. Imperium Vonda miało trwać nadal.
– A co z nowym cesarzem? – zapytał książę Ferral.
– Kto? – odpowiedział pytaniem Algarven.
– Jeżeli wybierzemy któregoś z byłych królów, doprowadzimy do rebelii
w pozostałych prowincjach – zauważyła lady Kalira.
– A może lord Sterren? – zaproponowała lady Arris.
Sterren miał wrażenie, że wyczuwa ogólne poparcie dla tego pomysłu, więc szybko
go odrzucił. Przemyślał to sobie już wcześniej, kiedy Vond nakazał mu administrowanie
imperium.
– Nie – odparł. – Nie jestem zainteresowany. Nie chciałem być wodzem Semmy, nie
chciałem być kanclerzem Vonda, i z całą pewnością nie chcę być waszym cesarzem!
Lady Kalira otworzyła usta, ale nie dopuścił jej do głosu.
– Nie potrzebujecie cesarza – mówił dalej. – Hegemonia nie ma cesarza, Sardiron też
nie ma, i jakoś sobie radzą.
– A kogo mają? – zdziwił się książę Ferral.
– Hegemonia ma triumwirat, trzech suwerenów, którzy tworzą coś w rodzaju rady.
Sardiron ma radę baronów. My też mamy tu radę; niepotrzebny nam władca.
– Sugerujesz więc, że Rada Imperialna będzie najwyższą władzą? – zapytał
Algarven.
Sterren pokiwał głową.
– Otóż to.
– A co z naszym kanclerzem? – chciała wiedzieć lady Kalira. – Co ty zrobisz?
– Odejdę, jeśli mi pozwolicie. Chciałbym osiedlić się gdzieś w spokoju, znaleźć
uczciwą pracę... Oczywiście nie będę protestował, jeśli przegłosujecie przyznanie mi
jakiejś pensji, może nawet wyznaczycie jakieś stanowisko.
Lady Kalira wstała i spojrzała na pozostałych radców.
– Myślę, że musimy omówić to między sobą.
Sterren skłonił się.
– Jak sobie życzysz, pani. Gdybym był potrzebny, będę prawdopodobnie w Zamku
Semma.
Odpowiedziała mu ukłonem i Sterren wyszedł.
Schodząc spacerowym krokiem ze wzgórza wzdłuż jednej z pięknych brukowanych
dróg Vonda, pogwizdywał cicho pod nosem.
Wszystko się skończyło. Pozbył się odpowiedzialności. Posprzątał bałagan, do
jakiego doprowadził.
Zwyciężył w semmańskiej wojnie, ale wskutek tego zwycięstwa uwolnił moc Vonda
i zniszczył samą Semmę. Teraz już nie ma Vonda, ale zachowa jego dobre dzieła, jego
imperium. Nie może już być wodzem Semmy, ponieważ Semma zniknęła, i nie jest już
kanclerzem Vonda.
Był wolny. Mógł wrócić do Ethsharu, jeśli miałby ochotę, albo zostać tutaj.
Przechodził przez rynek przed zamkową bramą, gdy jakiś żołnierz dostrzegł go
i pomachał.
Odpowiedział mu tym samym.
– Lordzie Sterren – zawołał w semmacie. – Może zagramy w trzy kostki?
Sterren spojrzał na niego, myśląc o dotyku kości. Miał wrażenie, że na samą myśl
o tym słyszy w głębi umysłu delikatne, bezgłośne brzęczenie, a może nawet szept.
Zadrżał.
– Nie, dzięki – zawołał i odwrócił się w stronę zamku.
Zauważył na blankach księżniczkę Shirrin. Patrzyła na niego.
Pomachał.
Uśmiechnęła się i też pomachała.
Zaskoczony, potknął się i niemal upadł, ale odzyskał równowagę i ruszył dalej.
Musiała mu wreszcie wybaczyć, że pozwolił, by jej ojca pozbawiono tronu. Nie
mogła przecież jeszcze wiedzieć, że Vond odszedł.
Teraz może jej wyjaśnić, skąd wiedział, że Vond jest zgubiony, a stawiany mu opór
prowadziłby wprost do katastrofy. Był pewien, że chętnie wysłucha jego wyjaśnień. Był
pewien, że chętnie go zobaczy.
Pomyślał, że może jednak zostanie w Semmie.
EPILOG
Sterren leżał na łóżku, rozkoszując się ciepłym popołudniowym słońcem i myśląc
o przyszłości. Małżeństwo z księżniczką Shirrin wydawało się cudownie nieuniknione.
Nikt nie miał chyba ochoty usuwać go z wygodnego pokoju na wieży Zamku Semma,
nikt nie protestował przeciwko jego obecności przy stole. Mając wyżywienie i dach nad
głową, nie spieszył się, by znaleźć inne mieszkanie i normalną pracę. Zycie zapowiadało
się przyjemnie. Rozległo się delikatne stukanie.
Ignorował je przez moment, gdyż było mu zbyt wygodnie, żeby się ruszyć.
Stukanie zabrzmiało o wiele mniej delikatnie. Westchnął i usiadł na łóżku, gdy po
drugim stuknięciu ktoś zaczął dobijać się do drzwi i wołać:
– Lordzie Sterren! Musimy z tobą pomówić!
– Już idę! – zawołał.
Niechętnie zsunął się z posłania, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi.
– O co chodzi? – zapytał.
I wtedy zobaczył, kto stoi w korytarzu.
Była to cała Rada Imperialna.
Przez chwilę przyglądał im się w milczeniu.
– O co chodzi? – zapytał znowu. – Czego chcecie?
Odpowiedziała lady Kalira. Pozostali wciąż milczeli z poważnymi minami.
– Lordzie Sterren – rzekła. – Przez ostatnie dwa tygodnie próbowaliśmy realizować
twój plan i kierować imperium. I uważam, że na ogół nam się to udawało. Ale pojawiły
się pewne problemy, których nie potrafimy rozstrzygnąć. Cały swój czas poświęcamy na
bezsensowne spory nad zupełnie trywialnymi kwestiami, a kiedy próbujemy głosować,
ktoś niezmiennie wstrzymuje się od głosu i nie możemy niczego rozstrzygnąć. Wtedy
kłótnie zaczynają się na nowo.
Sterren zamrugał niepewnie.
– I co? – zapytał.
– To – odparła lady Kalira, patrząc na niego gniewnie – że twój system nie działa.
Sterren poczuł nagły ciężar w żołądku.
– Co więcej – podjęła po chwili kobieta – mamy pewne wątpliwości co do natury
naszej władzy. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do życia w monarchii, gdzie jedna
osoba podejmuje ostateczne decyzje. Nie czujemy się dobrze, gdy władza jest
podzielona, a zwłaszcza, gdy nasze głosowania nie mogą niczego rozstrzygnąć.
– A co to ma wspólnego ze mną? – zapytał, obawiając się odpowiedzi.
– Lordzie Sterren – oznajmiła lady Kalira. – Sprowadziłeś tu czarnoksiężnika
i czyniąc to, zniszczyłeś wszelkie ustalone hierarchie. Służyłeś jako jego kanclerz, co
dało ci autorytet, jakiego teraz nie ma nikt w całym imperium. Potrzebujemy autorytetu,
potrzebujemy króla lub cesarza, który rozstrzygnie nie kończące się drobne spory.
A jedynym, na którego wszyscy się zgadzamy, jesteś ty.
– Ale ja nie chcę! – zaprotestował.
– Właśnie dlatego wybraliśmy cię na cesarza – wyjaśniła. – Jak moglibyśmy zaufać
komuś, kto pragnie władzy?
– Nie zrobię tego – rzekł.
– Lordzie Sterren, nie masz wyboru. Ustaliłeś, że twoja Rada Imperialna będzie
miała władzę absolutną, czyż nie tak?
– Istotnie – zgodził się – ale...
– W takim przypadku, Wasza Wysokość – przerwała mu – jeśli władza rady jest
absolutna, musisz się jej poddać. A wyrażoną jednogłośnie wolą rady jest, abyś ty,
Sterren z Semmy, został cesarzem Vondu.
-
Sterren patrzył na nią. Uświadomił sobie, co zrobił. Przyznając, że udzielił radzie
władzy absolutnej, jednocześnie potwierdził, że miał prawo tę władzę komuś powierzyć.
Nie mógł teraz zaprzeczyć, że i rada ma prawo mu ją oddać. Przez chwilę milczał
ponuro, a potem wybuchnął:
– Ale ja nie chcę być cesarzem!
– Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość – lady Kalira skłoniła się. – Powiedz zatem,
jaki tytuł najbardziej ci odpowiada.
– Vond jest cesarzem – zauważył – więc ja nie mogę nim być.
– Vonda nie ma – odparła.
Spojrzał na siedem stanowczych twarzy przed sobą.
– Wszyscy chcecie, żebym rządził?
Cała siódemka pokiwała głowami, choć miał wrażenie, że jeden czy dwóch lekko się
zawahało.
– A jeśli odmówię?
– Jeśli odmówisz, Wasza Wysokość – rzekła lady Kalira – obawiam się, że będę
zmuszona zrezygnować z funkcji w radzie i sądzę, że kilku innych radców postąpi
podobnie.
Spojrzał na nich i zauważył nieustępliwe miny.
– Czy muszę zaznaczać – dodała – że jeśli rada zrezygnuje, całe imperium się
rozpadnie? Przypuszczam, że odrodzą się dawne królestwa, a ciebie arystokracja Semmy
uzna za zdrajcę.
To była prawda. A księżniczka Shirrin należała do tej arystokracji.
Zresztą uważał, że imperium jest czymś dobrym. Nie widział sensu w istnieniu
kłótliwych malutkich królestw.
– Niech to licho – mruknął. – Możecie chyba wyznaczyć mnie regentem.
Uśmiechy różnej szerokości pojawiły się na czterech twarzach; wyrazu trzech
pozostałych nie potrafił odczytać.
– Lady Kalira zostanie moim kanclerzem i wiceregentem – dodał.
Jej uśmiech okazał się przelotny i zniknął zupełnie, gdy otworzyła usta, by
zaprotestować. Urwała nagle, kiedy dostrzegła wyraz satysfakcji na twarzy Sterrena.
– Jak Wasza Wysokość sobie życzy – zgodziła się niechętnie. Zawahała się. – Czy
przeniesiesz się, panie, do pałacu?
– Przemyślę to – wrócił do pokoju i skinął ręką. – Możecie odejść – rzekł.
Radcy odwrócili się, a jemu nagle przyszła do głowy pewna myśl.
– Lady Kaliro! – zawołał.
Zawróciła. Pozostali schodzili dalej po schodach.
– Czy ta decyzja – zapytał – naprawdę była jednomyślna? Uśmiechnęła się.
– W drugim głosowaniu.
Potem odwróciła się i ruszyła schodami w dół.