ANNETTE BROADRICK
TYMCZASOWE MAŁŻEŃSTWO
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jordan Trent szybko przemierzał długi korytarz wiodący do gabinetu Mallory'ego. Z
ponurym rozbawieniem obserwował, jak grupka pracowników rozpierzcha się na jego widok
niczym zwierzyna na widok charta.
Tym razem Mallory posunął się za daleko. Jordan postanowił, że powie mu, bez
owijania w bawełnę, co myśli o nim i jego cholernych, nagłych przypadkach. Miał już
serdecznie dość nieustannego napięcia, jakie wiązało się z tą pracą. Jest przecież na urlopie i
potrzebuje każdej minuty odpoczynku, ale Mallory zdawał się tego nie rozumieć. Jak on śmiał
wywinąć mu taki numer! Jordan przyrzekł sobie, że ktoś za to zapłaci.
Dochodząc do właściwych drzwi nawet nie zwolnił kroku. Chwycił klamkę i otworzył
je jednym szarpnięciem,, nie troszcząc się o pukanie.
James Mallory, bez większego zaskoczenia, podniósł wzrok znad papierów. Jego
twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Mallory nigdy nie zdradzał swoich myśli, a uczuć - jak
Jordan wiedział z doświadczenia - nie posiadał.
Nie czekając na zaproszenie opadł na wyściełany fotel, stojący przed porysowanym
biurkiem.
- Lepiej, żeby to było coś ważnego - rzucił ostrzegawczo.
Mallory odchylił się w tył na fotelu i wytrzymał natarczywe spojrzenie mężczyzny
siedzącego po drugiej stronie biurka.
- I jak było na urlopie, J.D.?
- I ty jeszcze mnie o to pytasz?! Zabawne! Co, u diabła, jest aż tak cholernie ważne, że
nie mogło poczekać do przyszłego tygodnia?!
Mallory przez kilka minut w milczeniu obserwował młodszego od siebie mężczyznę.
- Wydawało mi się, że parę wolnych dni powinno cię lepiej nastroić do świata -
wzruszył ramionami. - Ale trudno wymagać, żebym zawsze miał rację.
- Nie potrzebuję twoich złośliwych komentarzy, Mallory. Po co wytaczasz przeciwko
mnie całą artylerię?
Mallory lekko uniósł krzaczaste brwi.
- Jaką artylerię?
- Wiesz doskonale, o czym mówię. Powiedziałeś tamtejszej policji, że jestem
poszukiwany w Stanach!
- Bo jesteś - spokojnie odparł Mallory.
- Pozwoliłeś im myśleć, że jestem wyjątkowo niebezpieczny.
- Bo jesteś - potwierdził skinięciem głowy.
- I że jestem poszukiwany przez rząd... „Bo jesteś" - dorzucił, przedrzeźniając szefa. -
Cholerny świat, Mallory! Twoje tak zwane poczucie humoru wymaga pewnych regulacji.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zszargałem ci opinię na... Jakże się nazywa ta
wysepka?
- Nieważne. Nagle okazało się, że jestem persona non grata i poproszono mnie,
ż
ebym wyjechał. I to natychmiast.
Mallory wzruszył ramionami.
- Ignorowałeś moje wezwania.
A wiesz dlaczego? To był mój pierwszy urlop od osiemdziesiątego roku. Pięć lat,
Mallory, bez urlopu! Cholera, dobrze wiem, że przecież nie jestem twoim jedynym agentem!
Więc dlaczego akurat ja?
- Bo tym razem potrzebuję twoich specjalnych uzdolnień.
- Jakich specjalnych uzdolnień? Rzadkiego talentu wymykania się śmierci?
- To także - skinął głową Mallory. - Poza tym masz jednak niezwykły talent osiągania
tego, co zaplanowałeś. Obawiam się, że tym razem będzie nam potrzebny ten twój talent.
- Wzruszasz mnie, Mallory. Naprawdę. Ileż to już lat pracuję dla ciebie? Osiem...
Dziesięć? I coś mi się zdaje, że jest to pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałem... ja
czy ktokolwiek inny. Jak sądzisz, może powinieneś go powtórzyć? Nagrałbym to sobie.
Wiesz, byłoby to coś w rodzaju maleńkiej pamiątki, żebym jakimś nieprawdopodobnym
zbiegiem okoliczności nie zapomniał o twoim uznaniu dla mnie.
Mallory rozparł się w fotelu i położył nogi na blacie biurka. Przez chwilę przyglądał
się Jordanowi, wydymając wargi.
- No, tak - przyznał złośliwie. - Przede wszystkim posiadasz talent omijania
wszystkich regulaminowych procedur, które się tu stosuje, co od czasu do czasu wywołuje
coś w rodzaju zamieszania...
- No to mnie wywal - twardo zaproponował Jordan.
- Bardzo ci się spieszy - zauważył Mallory spokojnie.
- Masz rację. Jestem już za stary na taki tryb życia, Mallory. Powtarzam ci to od
dwóch lat.
- Zgadza się. Ale wcale tak nie uważasz i obaj dobrze o tym wiemy. Uwielbiasz życie
na ostrzu noża, gdy przetrwanie zależy tylko od twojego sprytu i instynktu - urwał i zapalił
papierosa.
- Przyznaj się, J.D. - dodał, wypuszczając kłąb dymu. - Nudziłbyś się, żyjąc inaczej.
Jordan z niesmakiem rozpędził dym.
- Dzięki, doktorze Mallory. Ile jestem panu winien za poradę w kwestii życiowego
powołania?
Mallory pozwolił sobie na miły uśmieszek.
- To jeszcze jeden z przysługujących ci przywilejów. Nawet nie żądam zapłaty.
- Bardzo ładnie. Czy masz pojęcie, jak zrujnował mnie samolot na drugą stronę globu,
byle dalej od ciebie? Ale i tak nie dość daleko, jak się okazuje!
- Postaram się, żeby zwrócono ci koszty. Spokojny głos Mallory'ego sprawił, że
Jordan przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
- Ta sprawa naprawdę musi być poważna - powiedział wreszcie. - Nigdy w życiu nie
widziałem, żebyś popuścił choć centa.
Mallory niewzruszenie wytrzymał jego wzrok.
- W tej sprawie naprawdę cię potrzebuję.
- A cóż to za sprawa...?
- Czy mówi ci coś nazwisko Trevor Monroe?
- Jasne. Jest senatorem stanu Wirginia.
- I szefem Zagranicznej Komisji Śledczej Senatu.
- Jesteśmy śledzeni? - zażartował Jordan. - Znowu?
- Nie. W tej sprawie dostaliśmy zgodę na zniesienie wszelkich ograniczeń w działaniu.
- Aż boję się pytać - powoli rzekł Jordan. Jeszcze nigdy nie słyszał, żeby Mallory
mówił takim tonem. Cokolwiek miał na warsztacie, sprawa była poważna.
- Żona senatora miała pewne problemy ze zdrowiem. Postanowił wysłać ją do
specjalisty w Wiedniu. Z oczywistych względów wiedziało o tym tylko kilka osób. Pozycja
senatora wobec naszego rządu jest dość delikatna.
- Więc czego on chce? Inwigilacji? Ochrony? A może mam udawać jego szwagra?
- Szkoda, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej - westchnął Mallory. - Widzisz,
Frances Monroe zniknęła dwa dni temu w drodze do wiedeńskiej kliniki, gdzie miała poddać
się badaniom.
Jordan od razu zdał sobie sprawę z konsekwencji tego faktu - zakładnik w osobie
członka rodziny urzędnika państwowego natychmiast zapewnia porywaczom pełną
współpracę tegoż urzędnika.
- Wiedzą, kto to zrobił?
- Nie, ponieważ nie nadaliśmy sprawie rozgłosu i, jak dotąd, nikt się nie przyznał.
- Jakieś dziury w ochronie?
Mallory natychmiast pojął, że Jordan już zapomniał o urazie, jaką wywołał jego
przymusowy powrót z urlopu. Szybko zrozumiał, że rząd ma duży problem, który może
przybrać katastroficzne rozmiary, jeśli nie potraktuje się go poważnie.
- Pracujemy nad tym. Prowadzimy szeroko zakrojone poszukiwania pani Monroe.
- A moja rola?
- Przypuszczamy, że zabrano ją do Europy Wschodniej. Znasz ten teren lepiej niż
ktokolwiek inny, masz tam wtyczki. Liczymy, że zdołasz ją wydostać.
- Nigdy nie żądasz za wiele, co, Mallory? - zauważył Jordan z wyraźnym przekąsem w
głosie. Potrząsnął głową i wyciągnął przed siebie nogi.
- Wiem, że wolisz pracować sam... - zaczął Mallory.
- Ja muszę pracować sam - gładko wpadł mu w słowo Jordan, przyglądając się z
wyjątkową uwagą połyskowi własnych butów.
- Tak. No cóż, trudno. Tym razem jednak będziecie we dwójkę.
Jordan lekko wyprostował się i powolutku podnosił wzrok, dopóki nie napotkał
spojrzenia Mallory'ego.
- Żadnych wyjątków, Mallory.
- Rozumiem, co czujesz, J.D. Zwłaszcza po tym, co przytrafiło ci się w zeszłym roku
w Stambule...
- A więc pamiętasz, że mój tak zwany współpracownik usiłował mnie ukatrupić?
- Przykry wypadek...
- Byłby jeszcze bardziej przykry, przynajmniej dla mnie, gdyby mu się udało.
- Tym razem nie musisz martwić się o lojalność. Twój współpracownik w razie
potrzeby zawsze będzie przy tobie.
- Dziękuję, nie skorzystam - Jordan nie odrywał wzroku od Mallory'ego, który
przecież był jego bezpośrednim szefem. Marzył o tym, żeby mieć jakąś najmniejszą
możliwość wglądu w jego procesy myślowe.
Po incydencie w Stambule Jordan próbował przekonać szefa, żeby go wylał...
bezpośrednio po tym, jak Mallory cisnął do kosza pismo z rezygnacją Jordana, nie
zaszczycając podania nawet jednym spojrzeniem. Podczas tamtej rozmowy Jordan dowiedział
się paru rzeczy o agencji, w której pracował. To zajęcie było dożywotnie. Niestety, statystyki
mówiły, że w tym zawodzie nie należy się martwić o zbyt odległą przyszłość.
- Dlaczego nie mogę złapać wieczornego lotu do Wiednia i zobaczyć, jak wygląda
sytuacja? Jeżeli będę potrzebował posiłków, natychmiast się z tobą skontaktuję, uwierz mi.
- To nie takie proste.
- Nigdy nie mówiłem, że to będzie proste. Jeżeli jednak chcesz, żebym użył swoich
kontaktów, muszę być sam.
- W porządku, ona nie...
- Ona? O czym ty mówisz, Mallory? Ona? Przecież nie mamy kobiet agentów!
- Lauren właściwie nie jest agentką, choć pracuje w jednym z naszych departamentów.
Jordan wstał i zaczął krążyć pomiędzy biurkiem i oknem.
- Zwariowałeś, Mallory? Chcesz, żebym wziął do akcji kobietę? Amatorkę?
- Lauren pracuje w departamencie szyfrów. Jest bardzo bystrą kobietą... A właściwie,
to... dama i w dodatku geniusz matematyczny. Ściągnęliśmy ją wprost z uczelni. I jest
poliglotką.
Jordan wsparł dłonie na biodrach, zatrzymał się i spojrzał na Mallory'ego.
- Dla mnie może nawet skakać o tyczce, śpiewać hymn stojąc na głowie i zdobywać
medale na olimpiadzie. Nie chcę jej!
- Nie masz wyboru. Senator nalega, żebyśmy posłali tam kobietę ze względu na jego
ż
onę. Podejrzewa, że będzie jej potrzebne moralne wsparcie.
Jordan znów zaczął krążyć.
- Nie wierzę ci. Po prostu nie wierzę. Chcesz, żebym dokonał cudu, a jeszcze
przywiązujesz mi do nogi potężny kamień i mówisz, że nie mam wyboru.
Mallory nie patrzył na Jordana. Pochylił się i nacisnął klawisz interkomu.
- Poproś do mnie pannę Lauren Mackenzie - polecił, kiedy odezwał się jakiś
bezosobowy głos. Opuścił nogi na podłogę i złożył dłonie przed sobą.
- Po co jakaś niewyszkolona kobieta ma mieszać się w tę sprawę, Mallory? Nie
wiadomo, co nas tam czeka. Daj mi najpierw sprawdzić...
- Nie ma na to czasu - stanowczo uciął Mallory. - Macie z Lauren rezerwację na
wieczorny lot. W jej paszporcie podano, że jest twoją żoną.
- Moją żoną? - powtórzył niemal szeptem. Mallory skinął głową.
- Będzie mniej komplikacji.
Jordan podszedł do okna, odchylił żaluzje i przez chwilę patrzył na znajomy krajobraz,
po czym odwrócił wzrok od okna i spojrzał przez ramię na Mallory'ego.
- Nie mam zielonego pojęcia o żonach i małżeństwie. A już zupełnie nie wyobrażam
sobie, jak obca kobieta w roli mojej żony ma uprościć sprawę.
- Będziecie musieli pracować razem przez cały czas, z wyjątkiem chwil, kiedy
będziesz chciał skontaktować się ze swoimi wtyczkami. Wtedy Lauren będzie typową
amerykańską małżonką, biegającą po sklepach w czasie, gdy mąż zajmuje się interesami.
- Jak ty to robisz, że twoje wyjaśnienia brzmią zupełnie rozsądnie, skoro wiem, że cały
ten plan jest kompletnie szalony?
Rozległo się pukanie do drzwi. Mallory lekko podniósł głos:
- Wejść!
Ze swego miejsca przy oknie Jordan obserwował, jak drzwi otwierają się i do pokoju
wchodzi młoda kobieta. I w tym momencie doszedł do wniosku, że ta cała historia musi być
jakimś głupim żartem. Kobieta wyglądała jak karykatura pedantycznej urzędniczki. Nikt już
się tak nie ubiera!
Oczywiście, Jordan nie miał zbyt wielkiego pojęcia o damskiej modzie. Nie znał się
na aktualnie modnych fryzurach czy kobiecych strojach. Jednakże ta kobieta sprawiała
wrażenie, jakby ani fryzura, ani ubiór zupełnie jej nie interesowały. Miała na sobie jakiś
dwuczęściowy kostium, który dokładnie maskował jej figurę. Patrząc na nią, tak ubraną, nie
był w stanie wywnioskować, czy jest chuda jak patyk, czy w ostatnich miesiącach ciąży.
Włosy miała niedbale zwinięte na karku w luźny koczek. Parę kosmyków wysunęło się i
zwisało za uszami i na szyi. Szylkretowe oprawki okularów i wygodne buty na płaskim
obcasie przypominały mu postać bibliotekarki ze sztuki, którą widział na studiach.
Mallory zawsze miał dość szczególne poczucie humoru, ale tym razem Jordanowi
wydało się, że naprawdę przeholował z żartami. Jakby nie brał pod uwagę uczuć tego typu
kobiety.
Odprowadzał ją wzrokiem, kiedy nie spoglądając w stronę okna podeszła do biurka
Mallory'ego. Przemówiła niskim, ładnie modulowanym głosem:
- Pan mnie wzywał, panie Mallory?
- Tak, Lauren. Usiądź, proszę - ruchem głowy wskazał jej jedno z krzeseł. - Chcę,
ż
ebyś poznała Jordana Trenta. Jak ci już mówiłem, właśnie z nim będziesz pracować.
Jordan patrzył, jak kobieta powoli obraca się w jego stronę. Nie zmieniła wyrazu
twarzy.
- Miło mi, panie Trent - mruknęła, skłaniając głowę w jego kierunku, po czym usiadła,
założyła nogę na nogę i spokojnie przeniosła wzrok na Mallory'ego.
Nigdy w życiu nie doznał odprawy w tak doskonałym stylu i stwierdził, że to niezbyt
miłe wrażenie. Wyglądało na to, że mężczyzna, który w ciągu kilku najbliższych dni miał
grać w jej życiu rolę męża, nie wywarł na niej szczególnego wrażenia.
Właściwie, to jej zachowanie nie powinno być dla niego zaskoczeniem. Z całą
pewnością nie był wcieleniem sekretnych kobiecych marzeń. Codziennie oglądał się w lustrze
i wiedział, że jego ostre rysy, ponury wyraz twarzy i potężny wzrost budziły raczej lęk niż
zaufanie.
- Teraz, kiedy się już znacie - oznajmił Mallory bezbarwnym tonem - chciałbym
omówić z wami cały plan.
Jordan niechętnie powrócił na swój fotel, co sprawiło, że znalazł się w bezpośrednim
sąsiedztwie Lauren Mackenzie.
Spojrzała na niego przelotnie i posłała mu nieśmiały, lekki uśmiech. Gdyby się jej nie
przyglądał, pewnie nawet by tego nie zauważył. Nagle coś przyszło mu do głowy. Ona jest
nieśmiała! Czy to dlatego nosi takie ubranie, ten skuteczny kamuflaż, czy też przywdziała je
tylko na jego użytek? Niezależnie od przyczyny, z pewnością była to ostentacja.
- A zatem - zaczął Mallory, zaglądając do leżących przed nim dokumentów - Lauren
odpowiada ogólnemu opisowi wyglądu pani Monroe. Po wyjściu stąd musi natychmiast
zmienić uczesanie i rozjaśnić włosy, żeby zwiększyć podobieństwo.
- Po co? - zapytał Jordan.
- Ponieważ, o ile uda wam się odnaleźć panią Monroe w którymś z tych europejskich
krajów, będzie mogła go opuścić używając paszportu Lauren.
- Bawisz się w domysły, Mallory? - zakpił Jordan.
- Przecież nie wiemy, gdzie znajdziemy panią Monroe, ani w jakim stanie fizycznym -
obejrzał się na Lauren.
- Właściwie dlaczego zgadza się pani brać udział w tej potencjalnie niebezpiecznej
operacji?
Lauren uważnie i niemal z przerażeniem obserwowała siedzącego obok niej
mężczyznę. Nie miał w sobie nic z człowieka, którego wyobraziła sobie po pierwszej
rozmowie z Mallory'm. Ponieważ prawie wcale nie widywała podwładnych Mallory'ego,
sądziła zatem, że ludzie kierowani przez niego do tajnych zadań specjalnych powinni być
raczej mało charakterystyczni, aby w razie konieczności stopić się z otoczeniem. Natomiast
ten człowiek w żaden sposób nie mógłby przemknąć nie zauważony - o tym była święcie
przekonana.
Miał prawie dwa metry wzrostu, czarne, przenikliwe oczy, które zdawały się
przewiercać ją na wylot. Mocno skręcone włosy, jak krucze pióra lśniły w świetle padającym
od okna. Wysokie kości policzkowe i silny podbródek dopełniały obrazu mężczyzny, z
którym nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się zadzierać. I na pewno nie był w jej
typie. Rozumiała jednak, że niestety, jej osobiste upodobania nie mogły być brane pod uwagę
w tych okolicznościach.
- Powiedziano mi, że potrzebna jest osoba o wyglądzie odpowiadającym mojemu
rysopisowi, więc chciałam pomóc - wyjaśniła spokojnie.
- Nie ma pani pojęcia - Jordan potrząsnął głową - w co się pani pakuje!
- Możliwe. Mam nadzieję, że wyjaśni mi to pan po drodze.
Czy dobrze usłyszał w tym cichym głosie nutkę sarkazmu? Przyjrzał się jej nieco
uważniej. Podniosła na niego spokojne spojrzenie szarych oczu.
- Czy musi pani nosić okulary? - zapytał gwałtownie. Z satysfakcją stwierdził, że
zaskoczył ją tą uwagą, ale zaraz sam się zawstydził własnej reakcji.
- Tylko do patrzenia z bliska, panie Trent. Niestety, większość pracy, jaką wykonuję,
wymaga patrzenia z bliska.
- No to w naszej podróży nie będzie pani miała zbyt wiele pracy „wymagającej
patrzenia z bliska". Powinno to panią pocieszyć - odparł, leniwie przesuwając wzrokiem po
jej postaci.
Lauren poczuła, jak ogarnia ją gniew i nie po raz pierwszy pożałowała, że
odziedziczyła, podobno typowy dla rudowłosych ludzi, krewki temperament. Ta kąśliwa
uwaga była niepotrzebna i niesprawiedliwa. Czy on wyobraża sobie, że zgłosiła się tylko po
to, żeby spędzić trochę czasu w roli jego żony?
Uniosła dłoń i zdjęła okulary. Odszukała w torebce etui, umieściła w nim okulary, i
etui z powrotem w torebce, a wszystkie te czynności wykonała z metodyczną dokładnością,
wreszcie podniosła wzrok.
- Czy tak lepiej?
Jordan na chwilę stracił zdolność mówienia. Dopiero teraz, bez grubych oprawek
okularów, objawiło się całe piękno jej oczu. Były ogromne, szeroko rozstawione, ocienione
ciemnymi frędzlami rzęs, które dodawały im tajemniczej głębi. Wciąż spoglądały na niego
bez zmrużenia powiek.
- Yyy - odchrząknął i skinął głową. - Tak. Po prostu zastanawiałem się... To znaczy... -
niepewnie zawiesił głos. Skąd, u diabła, przyszło mu do głowy, że ta kobieta jest nieśmiała?
Sądząc po spojrzeniu i lekkim rumieńcu powlekającym policzki, nie trafił na listę jej
ulubieńców.
- Czy masz jakieś pytania, J.D.? - zagadnął Mallory.
- Pytania? Nie. Mam za to parę zastrzeżeń - obrócił się wraz z fotelem tak, by znaleźć
się naprzeciw Lauren. - Nie mam do pani żadnych osobistych uprzedzeń i na pewno nie chcę
dyskryminować pani ze względu na płeć. Martwi mnie jednak to, że mam zabrać ze sobą
kogoś bez odpowiedniego przeszkolenia. To zbyt niebezpieczne. Nie mam ochoty na
dodatkowe utrudnienia - znowu zwrócił się do Mallory'ego.
- Czy nie możesz jakoś uspokoić senatora i dać mi szansę, żebym spróbował sam?
- Nie.
Natychmiastowa odpowiedź i twardy ton, jakim została wypowiedziana, położyły kres
wszelkiej dyskusji na ten temat. Po dłuższej chwili milczenia odezwał się Mallory:
- Coś jeszcze?
Jordan szczycił się szybkim refleksem i umiejętnością wywijania z najbardziej
kłopotliwych sytuacji. Teraz jednak nie widział innego wyjścia - musiał to powiedzieć.
Zakłopotany, wymamrotał wreszcie:
- Nie mam pojęcia, jak się udaje męża.
Lauren usiłowała zachować obojętny wyraz twarzy, choć nie mogła się powstrzymać
od lekkiego przygryzienia dolnej wargi, by ukryć uśmiech.
- Obawiam się, że nie mamy czasu na błyskawiczny kurs pożycia małżeńskiego, J.D. -
wyszczerzył zęby Mallory.
- To nie jest zabawne.
- Zgadzam się z tobą. Sprawa jest śmiertelnie poważna i to w każdym calu. Wiem, że
sobie poradzisz, inaczej nie nalegałbym na powierzenie jej właśnie tobie - Mallory wstał,
dając tym do zrozumienia, że uważa temat za zamknięty. - Rób to, co zawsze najlepiej ci
wychodzi, J.D. Improwizuj.
Improwizuj, cholera - myślał wściekle Jordan w kilka godzin później, pakując się do
drogi. Powinien był natychmiast odmówić. To jest zupełnie idiotyczny pomysł! Co ten
Mallory sobie myśli?! Może chce zabawić się w swatkę i znaleźć męża dla swojej małej
szyfrantki? Ale na pewno nie będzie nim Jordan Trent. Zawsze był i pozostanie samotnikiem.
Ten tryb życia zupełnie mu odpowiadał. Mallory miał rację - Jordan lubił swoją pracę. Lubił
nie wiedzieć, gdzie się znajdzie za tydzień. Lubił emocję i niebezpieczeństwo, nigdy nie
chciał monotonii życia od dziewiątej do piątej, domu na przedmieściu, żony i dzieci.
Więc dlaczego jest taki zdenerwowany? Zadanie będzie trudne, ale przecież zna kilku
ludzi, którzy zapewne potrafią rzucić trochę światła na sprawę pani Monroe.
Wbrew sobie musiał wreszcie przyznać, co go gnębi. Nie potrafił współżyć z innymi
ludźmi. Nigdy i z nikim nie wiązał się na dłużej, ani z kobietą, ani z mężczyzną. Taki tryb
ż
ycia został mu narzucony od najwcześniejszych lat dzieciństwa.
Miał osiem lat, kiedy jego matka umarła na zapalenie płuc. Babka, sama słabego
zdrowia, postanowiła skontaktować się z ojcem Jordana, Morganem Trentem, który mieszkał
w Chicago, i to od niej po raz pierwszy w życiu dowiedział się, że ma syna.
Trzeba przyznać, że Morgan Trent natychmiast przyleciał do małego miasteczka w
Południowej Kalifornii, gdzie Jordan urodził się i mieszkał. Nie miał żadnych wątpliwości co
do swojego ojcostwa. Ośmioletni Jordan nie był w stanie pojąć, dlaczego pewnego dnia w
jego życiu pojawił się obcy mężczyzna, spakował jego rzeczy i zabrał go daleko, w nieznane
otoczenie.
Morgan wyjaśnił, że jest jego ojcem, ale dla Jordana nie miało to większego
znaczenia. Radził sobie bez niego przez całe osiem lat. Po co mu teraz ojciec? Dziś, patrząc z
perspektywy swych trzydziestu pięciu lat, Jordan lepiej mógł docenić, co Morgan pragnął dla
niego uczynić.
Nie był dzieckiem, które łatwo poznać. Jako jedynak szybko nauczył się wyszukiwać
sobie zajęcie, nie oglądając się na dorosłych ludzi. Matka pracowała do późna, widywał ją
bardzo rzadko. Babka miała opiekować się nim, ale nigdy nie interesowała się zbytnio, gdzie
Jordan wychodzi i na jak długo.
Dlatego też silnie przeżył nagłe ograniczenie wolności, jakie narzucili Jordanowi
ojciec i macocha. Nie lubił ich zasad, ich wielkiego domu i ich trybu życia poddanego zbyt
formalnym rygorom.
Nigdy nie widział, aby tych dwoje okazywało sobie jakiekolwiek uczucie lub
przyjaźń. Nie było w nich spontaniczności, jedynie sztywna, wymuszona konwersacja.
Jordan chętnie poszedł do szkoły, aby tylko uciec z tego domu. Ale w szkole nadal żył
jak samotnik. Ten tryb życia po skończeniu studiów uczynił z niego doskonały materiał na
agenta.
Nie związany z nikim, mógł znikać na całe tygodnie bez słowa. Zawsze świadomie
wybierał sobie niezbyt dociekliwe i niezbyt zaborcze przyjaciółki. Przyzwyczaił się do
przebywania z takim typem kobiet, przy nich czuł się wolny i bezpieczny.
Nie wiedział nic o kobietach podobnych do Lauren Mackenzie.
Spojrzał na zegarek. Powinien podjechać po nią za niecałą godzinę. Polecą
wahadłowcem do Nowego Jorku, spędzą noc w powietrzu, po czym we Frankfurcie przesiądą
się na samolot do Wiednia.
Złapał się na tym, że dziwnie się czuje, podróżując samolotami pasażerskich linii
lotniczych. Poprzednie wypady do Europy odbywał transportem wojskowym.
Sprawdził bilety, które dał mu Mallory. Lecieli pierwszą klasą! Interesujące... Jordan
chętnie dowiedziałby się, co Mallory kombinuje.
Lauren Mackenzie stała przed lustrem w łazience i próbowała pogodzić się ze swoim
nowym wyglądem. Jej ciemnorude włosy rozjaśniono do barwy czerwonawego złota.
Wiedziała, że musi jak najszybciej przyzwyczaić się do tego koloru. Nie stanie się przecież
bardziej wiarygodna w swej roli, jeżeli za każdym spojrzeniem w lustro będzie robiła zdzi-
wioną minę.
Zmienił się zresztą nie tylko kolor. Lauren nigdy nie poświęcała fryzurze zbyt wiele
czasu. Miała gęste, zdrowe włosy i zwykle spinała je z tyłu. Teraz były na to za krótkie, jak
piórka okalały jej czoło i zwijały się wokół uszu.
Jak bardzo zmienia kobietę dobry makijaż i nowe uczesanie, pomyślała z uśmiechem.
Może warto pozwolić, by zajmowali się tobą profesjonaliści.
Kobieta, która pokazała Lauren jak nakładać makijaż, zachwycała się jej zdrową cerą.
Lauren miała ten sam rodzaj skóry, co jej matka i siostry, nigdy się więc nad tym nie
zastanawiała. Wiedziała tylko, że nie może się opalać. Na słońcu czerwieniała, dostawała
pęcherzy i cały naskórek łuszczył się. Kiedy zatem inne kobiety w jej wieku chodziły na plaże
lub basen i tam przebywały wśród ludzi, Lauren samotnie siedziała w cieniu i czytała.
Ech, do licha, jeśli sądzić po przebiegu ich spotkania dziś po południu, pan Trent też
nie grzeszy nadmiarem obycia towarzyskiego.
Masz ci los! Jeszcze jeden problem. Nie może przecież nazywać swego męża panem
Trentem. Mallory nazywał go „J.D.", ale to też jej nie odpowiadało. Przywodziło na myśl
faceta z cygarem w zębach, taki typ „grubej ryby", pana i władcę wszystkiego, czym
zarządza.
W paszportach, które dostali, przeczytała jego nazwisko: Jordan Daniel Trent.
Ciekawe, czy ktokolwiek nazywał go Jordanem? A może Daniel? Dan? Jordie? Zadrżała na
myśl, jaką jego reakcję mogłoby wywołać użycie któregokolwiek z tych zdrobnień.
Spoglądając na zegarek, szybko poprawiła makijaż i wróciła do sypialni, gdzie na
łóżku leżała otwarta walizka. Nie mogła pogodzić się z tak dużą ilością ubrań, jakie
przewidziano dla niej na tę podróż. Kobieta, której zadaniem było przygotowanie wszystkiego
dla Lauren, wyjaśniła jej, iż oboje powinni wyglądać tak, jakby byli typowymi
amerykańskimi turystami, których po prostu stać na podróż do Europy.
Lauren wzięła do ręki niewielki stosik satyny i koronek. Były to kolorowe koszule
nocne, które miała nosić... Ale chyba nie w jego obecności? Nikt nie mówił, że powinni
udawać małżeństwo także wówczas, gdy znajdą się sami w hotelowych pokojach. A jeśli
będzie tylko jeden pokój?
Zaczęła spiesznie przeszukiwać szufladę. Weźmie jedną ze swoich koszul, tak na
wszelki wypadek. Wyciągnęła coś, co właściwie bardziej wyglądało na długą górę od piżamy
niż koszulę. Dostała ją od siostry wiele lat temu i materiał wypłowiał już, ale wzór wciąż
jeszcze był widoczny - dobrze znana postać z kreskówek siedziała na łóżku mówiąc do
słuchawki telefonu: „Obawiam się, że spóźnię się dziś do pracy. Moja miotła nie chce
zapalić". Meg widocznie uważała, że jej siostra potrzebuje w życiu odrobinę humoru. Nigdy
nie potrzebowałam go bardziej niż właśnie teraz, pomyślała Lauren, starając się nie wpaść w
panikę.
Nagle zadzwonił dzwonek u drzwi. Lauren aż podskoczyła. I to się nazywa mieć
stalowe nerwy - stwierdziła z autoironią. Była w trakcie najbardziej awanturniczego
przedsięwzięcia w życiu i nie miała zamiaru pozwolić, by ta wielka niewiadoma onieśmielała
ją. Nigdy dotąd nie podróżowała za ocean i szczerze mówiąc, wszystkie wakacje spędzała u
rodziny.
Ciekawe, co powiedzieliby jej rodzice, gdyby dowiedzieli się, że ma zamiar wyjechać
z obcym mężczyzną i udawać jego żonę? Kogo ona chce oszukać, siebie? Wiedziała przecież,
co by sobie pomyśleli. A któż by myślał co innego?
Już słyszała kpiny Amy i Meg na temat jej bogatych doświadczeń z mężczyznami.
Dzwonek odezwał się znowu i Lauren podbiegła do drzwi wejściowych. Sprawdziła,
czy to na pewno pan Trent - och, nie Trent, ale Jordan! - szybko zdjęła łańcuch i otworzyła
drzwi.
Jego ubranie bardzo różniło się od niedbałego odzienia, które miał na sobie w biurze.
Srebrzystoszary garnitur podkreślał jego opaleniznę, ciemne włosy i oczy. Jeżeli przedtem
Jordan Trent wyglądał imponująco, to teraz po prostu onieśmielał.
Cofnęła się i zrobiła nieokreślony ruch dłonią.
- Wejdź - poprosiła, zadowolona, że głos jej brzmi tak obojętnie.
Jordan wszedł do środka, tak, że mogła już zamknąć drzwi, ale wciąż nie odrywał od
niej wzroku.
- Co oni z ciebie zrobili? - zapytał, a jego oczy zwęziły się leciutko.
A to co znowu? Czy musi tak od razu ustawiać ich wzajemne stosunki, natychmiast
okazując jej całą swoją niechęć? Co on sobie wyobraża? Czy spodziewał się, że Lauren
zaatakuje go przy pierwszej sposobności i wolał ten atak uprzedzić?
- Pan Mallory przecież powiedział ci, że będę ucharakteryzowana tak, aby być
podobna do Frances Monroe.
- Czy ona tak właśnie się ubiera? - zapytał z nutką oczywistego niedowierzania w
głosie.
Lauren spojrzała na sukienkę, którą miała na sobie. Specjalnie wybrała ją na podróż.
Podobno materiał jest niemnący, nadaje się do ręcznego prania i szybko schnie - idealne
cechy stroju podróżnego. Uniosła podbródek.
- Czy z moją sukienką jest coś nie w porządku? - zapytała groźnym tonem.
Zbyt późno, niestety, Jordan zorientował się, że Lauren źle zrozumiała jego słowa.
Ciemnozielona sukienka doskonale uświadomiła mu, że stoi przed nim kobieta o figurze bez
skazy. Jeżeli kształty, które uwydatniał obcisły strój, stanowiły zaledwie zapowiedź tego, co
było pod spodem, jej pojawienie się, na przykład w kostiumie kąpielowym, spowodowałoby
niezłe zamieszanie na każdej plaży.
- Och, nie! Jest zupełnie w porządku! Po prostu jestem zaskoczony. Sądziłem, że pani
Monroe jest starszą kobietą. Ta sukienka nie wygląda... To znaczy... Ty nie wyglądasz... -
Cholerny świat! Czuł, że pogrąża się coraz głębiej każdym następnym słowem.
- Pani Monroe jest chyba po trzydziestce.
- A ty ile masz lat?
- Nie sądzę, aby mój wiek był tu istotny. Ale jeśli chcesz wiedzieć, to mam
dwadzieścia pięć lat.
- Och? Kiedy zobaczyłem cię wcześniej, sądziłem, że... - auu, Trent, nie kończ tego
zdania, jeżeli masz jeszcze choć odrobinę instynktu samozachowawczego:
- Sądziłeś, że...? - powtórzyła ze szczerym zainteresowaniem w oczach.
- Eee... z tego, co powiedział mi Mallory, myślałem, że jesteś... hmm... dużo starsza.
- Rozumiem - ruszyła do sypialni po walizkę. W przejściu zatrzymała się i obejrzała. -
Czy to sprawia ci jakąś różnicę?
- Skądże - zapewnił ją pospiesznie. - Nic a nic! Patrzył w ślad za nią, kiedy znikała w
sypialni. Cóż, niezły początek! O mały włos nie obraził jej, zanim jeszcze zdążyli wyruszyć.
A przynajmniej, jak przypuszczał, mogłaby poczuć się urażona. Co może myśleć o sobie
kobieta z takim wyglądem, jak Lauren Mackenzie? No tak. Ale wobec tego, jaki był cel tej
maskarady w biurze? Cóż, jeśli się nad tym zastanowić, to tak uwydatniana uroda mogłaby
powodować u męskiej części jej współpracowników pewne rozkojarzenie. Oczywiście, na
niego nie miała żadnego wpływu. Lauren pojawiła się w drzwiach, niosąc walizkę.
- Czy to wszystko, co bierzesz?
- Powiedzieli mi, żebym miała jak najmniej bagażu.
- Dziwne. Pomyślałem sobie, że kobiety powinny mieć mnóstwo bagażu. Te
przynajmniej, które znałem, miały zawsze ze sobą co najmniej pół tuzina toreb.
Lauren podeszła bliżej i postawiła walizkę u jego stóp.
- Chyba musimy sobie coś niecoś wyjaśnić od razu na początku naszej współpracy,
panie Trent. Nie chcę być porównywana do innych kobiet z pańskiego życia. W zamian za to
powstrzymam się od czynienia jakichkolwiek porównań między panem a mężczyznami,
których ja miałam okazję poznać.
Lodowaty ton i wyniosła mina zdenerwowały go.
W końcu chciał tylko pogadać, ot, żeby przełamać lody. Tymczasem ich rozmowa z
minuty na minutę coraz bardziej okrywała się szronem i soplami.
- Nie nazywaj mnie panem Trentem, Lauren. Wiem, że to wszystko stanowi dla ciebie
nowość, ale wolałbym, abyś zamiast dekonspirować nas przy pierwszej okazji, dała mi
niewielką szansę doprowadzić tę sprawę do końca.
- Oczywiście - skinęła głową. - Jak mam cię nazywać?
Spojrzał na nią zaskoczony. Czyżby nawet nie zapamiętała jego imienia? Wzruszył
ramionami.
- Przyjaciele mówią do mnie Jordan.
- Ach? Twoi przyjaciele? Ulżyło mi, że masz przyjaciół. Pan Mallory opisał mi ciebie
jako klasycznego samotnego wilka, chadzającego własnymi drogami.
- Bo tak jest. Ale w przeciwieństwie do tego, co mogłoby ci się wydawać, udało mi się
jednak zdobyć w życiu paru przyjaciół. - Jego głos powoli stawał się coraz bardziej napięty i
ostry.
Lauren błysnęła zębami w imitacji uśmiechu.
- Co kto lubi, nieprawdaż? - rzuciła i spoglądając na zegarek dodała: - Czy nie
powinniśmy już iść? Spóźnimy się.
Jordan podniósł jej walizkę i skierował się do wyjścia. Poszła za nim, starannie
zamykając drzwi na klucz.
Przynajmniej nie muszę się martwić o to, że narażam ją na niebezpieczeństwo, myślał
Jordan w windzie. Prawdopodobnie zanim będzie jej coś groziło, sam zamorduję ją,
własnoręcznie.
W kilka godzin później ich samolot opuścił lotnisko w Nowym Jorku i Lauren
zorientowała się, że od chwili wyjścia z jej mieszkania zamienili zaledwie kilka słów.
To się nigdy nie uda - pomyślała smutnie.
Kątem oka spojrzała na Jordana. Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i wydawał się być
zagłębiony w lekturze gazety, którą podała mu stewardessa. Przeniosła wzrok na trzymany w
dłoniach magazyn. Czy nie powinni rozmawiać, snuć plany, poznawać się wzajemnie,
cokolwiek?
Odchrząknęła i powiedziała cicho:
- Czy nie powinniśmy dowiedzieć się nieco więcej o sobie, o swojej przeszłości, tak
na wszelki wypadek, przecież może zaistnieć taka sytuacja, w której będzie! to nam
potrzebne?
Jordan z wolna obrócił na nią wzrok. Miała rację - sam powinien był o tym pomyśleć.
Nie rozumiał własnych reakcji emocjonalnych, jakie w nim budziła. Wyglądało na to, że
pozwolił, by uczucia zdominowały rozsądek, a to mogło być groźne dla nich obojga.
Skinął głową.
- Może zaczniesz? - zaproponował.
Lauren poczuła się cokolwiek urażona jego niechęcią do zwierzeń.
- Urodziłam się i spędziłam dwadzieścia jeden lat w Pensylwanii - zaczęła. - Moi
rodzice do dziś mieszkają w Reading. Mam dwie siostry... Jedną starszą, a drugą młodszą... -
urwała, usiłując przypomnieć sobie to wszystko, co było naprawdę ważne w jej życiu. -
Jestem bardzo zżyta z całą rodziną. Staramy się być razem tak często, jak tylko to jest
możliwe. Starsza siostra jest już mężatką, młodsza jeszcze studiuje.
- Jak mają na imię? - zapytał Jordan, sam zdziwiony, że chce wiedzieć więcej, że stara
się wyobrazić sobie jej dorastanie.
Lauren lekko uniosła brwi.
- Meg... Margaret jest starsza. Reaguje wyłącznie na imię Meg. Amy jest najmłodsza.
- Czy są do ciebie podobne?
- Z wyglądu, czy z zachowania? - Lekko wzruszyła ramionami, gdy nie odpowiedział.
- Myślę, że chyba tak. I pod jednym, i pod drugim względem. Wszystkie odziedziczyłyśmy
szkocki temperament i rudawe włosy taty.
- Czy one też są geniuszami matematycznymi? Lauren przyłapała się na
obserwowaniu wyrazu jego twarzy, podejrzewając, że ujrzy sarkastyczną minę. Z
zaskoczeniem stwierdziła wyraz szczerego zainteresowania. Kątem oka pochwyciła ruch
ponad głową i zobaczyła przechodzącą stewardessę, która uśmiechnęła się do niej. Być może
dostrzegła ich wcześniejsze milczenie i doszła do wniosku, że właśnie zawierają pokój.
Może nawet tak było.
- Wszystkie mamy talent do cyfr. Meg używa go w muzyce. Zupełnie nieźle gra na
kilku instrumentach - zamyśliła się na chwilę. - Nie wiem, co z Amy. Jest rozmarzona,
wiecznie z głową w obłokach.
- Podczas gdy ty jesteś logiczna i praktyczna - odezwał się z lekkim uśmieszkiem,
który nagle wydał jej się całkiem czarujący. Powodował na jego twarzy cień wrażliwości,
której raczej nie podejrzewała pod tą jego kamienną fasadą.
- Staram się, ale czasami mnie ponosi - impulsywnie dotknęła jego ramienia. -
Przepraszam za moje wcześniejsze uwagi. Nie zawsze zachowuję się tak wobec ludzi, których
właśnie poznałam. W jakiś sposób udało ci się zaleźć mi za skórę.
Wyszczerzył zęby.
- Skoro już mowa o przeprosinach, to sam nie jestem bez winy. Nie powinienem
przecież wyładowywać na tobie mojej wściekłości z powodu tej roboty, przez którą straciłem
cały tydzień urlopu.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując się wzajemnie.
- Szczerze mówiąc - wyznała po chwili Lauren - wydawało mi się, jakbym została ci
narzucona.
- I miałaś rację, właśnie tak było. Ale powinienem już przyzwyczaić się do tego, że
mną rządzą. Nasz system pracy na pewno nie ma nic wspólnego z demokracją - jeden
człowiek, jeden głos. Cokolwiek Mallory powie, tak musi być.
- Co nie powstrzymało cię od próby zmiany jego decyzji.
- Dlatego, że od czasu do czasu udawało mi się przekonać go, że mój plan jest lepszy.
Lauren przesunęła magazyn leżący na jej kolanach i Jordan zauważył nagły błysk
ś
wiatła. Ujął w dłoń jej lewą rękę. Na serdecznym palcu, obok złotej obrączki, błyszczał
pierścionek z brylantem.
- Skąd je masz? - zapytał cicho. Lauren uśmiechnęła się szeroko.
- Jak to, kochanie, nie pamiętasz, że dałeś mi je w najradośniejszej chwili mego życia?
- zatrzepotała rzęsami i posłała mu tak oszałamiający uśmiech, że zaczął się śmiać.
Zmiana, jaka w nim zaszła, tak zaskoczyła Lauren, że mogła tylko gapić się na niego
ze zdumieniem w oczach. Znikł poznany niedawno mężczyzna o twardym wyrazie twarzy.
Ładnie wykrojone usta Jordana ukazywały białe zęby, ostro kontrastujące z opaloną twarzą.
Oczy mu błyszczały i po raz pierwszy w życiu Lauren dostrzegła, jak bardzo pociągające
mogą być ciemne tęczówki. Ten błysk w jego oczach zafascynował ją.
- A teraz ty - powiedziała z uśmiechem. - Co powiesz o sobie? Siostry? Bracia? Gdzie
się wychowałeś?
- Urodziłem się w Kalifornii - zaczął Jordan, jakby czytając wcześniej przygotowany
scenariusz - przeprowadziłem do Chicago w wieku ośmiu lat, większość młodzieńczych lat
spędziłem w szkołach z internatem w Nowej Anglii.
- Och... - zawahała się na chwilę, po czym zapytała:
- A rodzice? Czy żyją?
- Ojciec tak. Mama umarła, kiedy byłem dzieckiem.
- Och - powtórzyła, nie wiedząc, co powiedzieć. Jego głos nie zdradzał emocji. - Więc
jesteś jedynakiem?
Potwierdził skinieniem głowy.
Lauren poczuła, że ogarnia ją chłód i zadrżała lekko.
- Zimno ci? - zapytał i sięgając ponad głowę zamknął wentylator.
- Dziękuję - powiedziała miękko.
- Może chcesz koc i poduszkę? Mamy przed sobą długą noc. Sam też przespałbym się
trochę. Czuję się tak, jakbym ostatnie dwie doby spędził w powietrzu.
- Jordan dał znak stewardessie, która natychmiast podeszła i na jego prośbę przyniosła
koce i poduszki.
- Jordan? - zagadnęła Lauren, kiedy się już usadowili.
- Hmm?
- Jak długo jesteśmy po ślubie? - zapytała miękko. Odwrócił głowę, patrząc z bliska w
jej oczy.
- Nie wiem. A jak długo chciałabyś?
- Może trzy lata? To dałoby czas, żeby się do siebie przyzwyczaić, co o tym myślisz?
- Nie mam pojęcia. Trzy lata brzmią chyba tak samo dobrze, jak każdy inny okres
czasu.
- Czy mamy dzieci?
- Nie - odparł gwałtownie.
- Nie chcesz mieć dzieci?
- Lauren, po co zadajesz te wszystkie śmieszne pytania? Mój stosunek do dzieci nie
ma przecież związku z naszą robotą.
- Niekoniecznie. W jakiejś chwili może mieć i dlatego sądzę, że powinniśmy jednak o
tym mówić.
Westchnął.
- Teraz już wiem, dlaczego jesteś dobrą szyfrantką. Zawsze musisz znać wszystkie
odpowiedzi, co?
- Nie zawsze wszystkie, o nie! Ale lubię wyzwanie, jakie stawia przede mną każda
łamigłówka.
- Doskonale, a teraz już śpij. Kiedy skończymy nasze zadanie, wyfrunę z twojego
ż
ycia równie szybko, jak pojawiłem się w nim. Nie jestem łamigłówką, którą musisz
rozwiązywać.
Trzepiąc poduszkę i moszcząc się w fotelu, Lauren myślała o tym, co przed chwilą
Jordan powiedział. Bez wątpienia ma rację, nie będą razem na tyle długo, aby musiała go
analizować i zrozumieć. Mimo to czuła, że powinna wybadać, jakie wydarzenia w jego życiu
sprawiły, że stał się taki, jakim dał się dzisiaj poznać. Im dłużej z nim rozmawiała, tym lepiej
zauważała, jak często chowa się do swoich ochronnych skorup.
Przymknęła oczy z westchnieniem. Z jakiegoś powodu, którego sama nie potrafiła
określić, zapragnęła nagle wywołać z pamięci obraz uśmiechniętego mężczyzny, który mignął
jej przed oczami.
Wiedziała, że jej nienasycona ciekawość raz jeszcze wzięła górę i że nie spocznie,
dopóki nie rozwiąże skomplikowanej łamigłówki, którą tym razem był Jordan Trent.
ROZDZIAŁ TRZECI
Do Frankfurtu, gdzie mieli złapać połączenie do Wiednia, przylecieli w porze
ś
niadania.
Lauren czuła się tak, jakby w ogóle nie zmrużyła oka. A jednak musiała się
zdrzemnąć, gdyż inaczej nie obudziłaby się rano z głową na piersi Jordana i ciasno opleciona
jego ramionami.
Kiedy i jak to się stało?
Zaledwie poruszyła się, otworzył oczy, całkowicie przytomny. Lauren nigdy dotąd nie
widziała u nikogo tak doskonałego refleksu. Wymamrotała przeprosiny i poszła do łazienki.
Widok własnej twarzy w lustrze przeraził ją, zaczęła czym prędzej zacierać ślady
niewyspania. Przyczesała włosy, poprawiła makijaż i zmusiła się do powrotu na miejsce obok
czekającego na nią mężczyzny.
Jordan wstał z fotela, przeprosił ją bez dodatkowych komentarzy i ruszył w kierunku
łazienki. Lauren odetchnęła z ulgą. Potrzebowała paru chwil samotności. Spojrzała na zegarek
i uświadomiła sobie, że lądują już za parę minut i że cała zabawa dopiero się zacznie. Będą
musieli przejść przez odprawę celną.
Zanim usiedli w restauracji na lotnisku, Lauren zdołała nieco się uspokoić. Lądowanie
i odprawa nie okazały się aż takie trudne, jak się spodziewała.
- Jak się czujesz? - zapytał Jordan, pijąc już drugą filiżankę kawy.
- Dużo lepiej! Nie wiem, czym się tak denerwowałam. Odprawa nie była taka straszna.
- Nie, tym razem nie. Co kraj to obyczaj. Jeżeli pojedziemy dalej, możesz spotkać się
z całkiem innym zachowaniem.
- Myślisz, że naprawdę pojedziemy?
- Mam nadzieję, że nie, ale pewien będę dopiero, kiedy spotkam się z kilku osobami -
urwał, rozejrzał się dokoła i dodał ciszej: - Omal nie zapomniałem. Od tej chwili, nawet
wtedy, kiedy wydaje nam się, że jesteśmy sami, nie rozmawiajmy na temat tego, co robimy,
zgoda?
Skinęła głową.
- Po prostu pamiętaj, że jesteśmy małżeństwem na wakacjach. Postaraj się wejść w tę
rolę.
- Nie martwią mnie wakacje, tylko to małżeństwo... Troszkę jestem tym
skonsternowana...
- Och, naprawdę? - Usta drgnęły mu lekko. - Do tej pory ukrywałaś to wcale dobrze.
- Tak, cóż, teraz, kiedy zbliża się czas, że będziemy musieli dzielić pokój...
- Wiem. Nic na to nie poradzę. Musimy pozostawać tak blisko siebie, jak to tylko jest
możliwe. Będę musiał wychodzić na krótko, ale poza tym przez najbliższe parę dni musimy
być jak papużki nierozłączki.
Lauren zauważyła, że jego wzrok niedbale wędruje po jej dekolcie i poczuła rumieniec
zalewający policzki. Nich to szlag trafi, tak czy owak! Czy on nie rozumie, że jej sytuacja i
bez tego jest dość niezręczna?
- Mam nadzieję, że przynajmniej łóżka będą oddzielne - mruknęła, siląc się na
obojętność.
- Dlaczego? Rozkopujesz się? Spojrzała na niego bez słowa.
- Nie mów mi, że nigdy w życiu nie spałaś z mężczyzną. - Oczy Jordana zwęziły się
lekko.
Lauren poczuła, jak jej twarz okrywa się rumieńcem zakłopotania.
Jordan podniósł rękę do czoła i jęknął:
- Nie, Mallory! Powiedz, że mi tego nie zrobiłeś!
- opuścił dłoń i spojrzał na nią z ukosa. - Co cię napadło, żeby udawać czyjąś żonę,
skoro najwyraźniej nie masz żadnej praktyki?
Lauren wyprostowała się i wytrzymała jego wzrok.
- Gdybym wiedziała, że potrzebna jest praktyka łóżkowa, wierz mi, nie zgodziłabym
się nigdy. Powiedziano mi jedynie, że jestem potrzebna ze względu na podobieństwo do pani
Monroe. Nigdy nie było mowy o tym, jak mamy się oboje prowadzić!
- Rozumiem - odparł, rozbawiony jej oburzeniem.
- Jeśli potrzebujesz kobiety, jestem pewna, że znajdziesz ją gdzie indziej - zauważyła z
surową godnością.
- Tak, to prawda. Oczywiście, przez najbliższe parę dni będę tak zajęty, że chyba nie
wykroję ani trochę czasu na polowanie - ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami w geście
udanej nonszalancji.
- Ale będę się cholernie starał powstrzymać moje zwierzęce żądze - nie mógł już
dłużej ukryć swojego rozbawienia. - Przyznaję, że to będzie trudne, gdyż twoja dziewiczość i
czystość białej lilii będzie mnie wodzić na pokuszenie. - Mówiąc te słowa Jordan zorientował
się nagle, że nie są one do końca tylko błazenadą.
Nie miał najmniejszego zamiaru kochać się z nią. Cholera, nawet nie był pewny, czy
ją lubi! I pomimo szeroko rozpowszechnionego mniemania o ludziach jego profesji, nigdy nie
czul pociągu do przypadkowych przygód seksualnych. A już na pewno nie miał zamiaru
zaczynać z dwudziestopięcioletnią dziewicą.
- Mam nadzieję, że przynajmniej pana bawi dokuczanie mi, panie... - nagle wyciągnął
dłoń i Lauren poprawiła się: - Jordan. Twoje grubiańskie uwagi wcale mnie nie dotknęły.
Głęboki pąs zadawał kłam jej dumnym słowom, ale Jordan doszedł do wniosku, że
lepiej to przemilczeć. Nie miał pojęcia, dlaczego tak lubi jej dokuczać. Chyba dlatego, że tak
łatwo dawała się prowokować.
Nagle zawstydził się. Miał przed sobą kobietę wyrwaną znienacka ze znajomych,
rodzimych realiów, a mimo to radzącą sobie całkiem nieźle. Ileż odwagi wymagać musiała
zgoda na podróż z zupełnie obcym człowiekiem, który w dodatku nie czynił żadnych
wysiłków, aby ułatwić jej sytuację.
Ale niech go szlag trafi, jeśli będzie przepraszał. Nie on ją zaangażował. Jeśli nie
potrafiła powiedzieć „nie", to jej sprawa.
Nagle oczami wyobraźni ujrzał ich dwoje w łóżku. Podejrzewał, że Lauren na pewno
będzie umiała powiedzieć „nie", jeżeli spróbuje czegokolwiek w tej sytuacji!
Zauważył, że skończyła jeść.
- Gotowa? - zapytał.
- Tak - odparła zdławionym głosem. Wstał z westchnieniem i wyciągnął dłoń.
.- Matka nie miała czasu uczyć mnie dobrych manier, Lauren, ale przepraszam, jeśli
obraziłem cię tymi żartami.
Podniosła na niego oczy, wstała powoli i podała mu dłoń. Zmarszczyła nos w
uśmiechu.
- Już powinnam przyzwyczaić się do tego, że ze mnie żartują. Cała moja rodzina to
urodzeni żartownisie - delikatnie cofnęła rękę i dodała: - Po prosu nie znam cię na tyle
dobrze, żeby wiedzieć, jak przyjmować twoje słowa. Ale nauczę się.
Milczeli, kiedy regulował rachunek. Dopiero w drodze do wyjścia Jordan powiedział:
- Nie musisz obawiać się, że zacznę cię napastować. Nie wykorzystam sytuacji,
Lauren.
Przez chwilę nie podnosiła głowy, potem spojrzała mu wprost w oczy.
- Dziękuję, Jordan - odezwała się oschle. - Doceniam twoje zapewnienie. Chcę, abyś
wiedział - ciągnęła śmiertelnie poważnym tonem - że ja również powstrzymam swe żądze, i
ty także nie musisz się niczego obawiać.
Zaskoczony jej słowami Jordan odrzucił głowę w tył i wybuchnął radosnym
ś
miechem. Głęboki, donośny dźwięk jego śmiechu sprawił, że kilka osób obejrzało się za
nimi. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie na moment. Wciąż ze śmiechem wyciągnął rękę
do uścisku:
- Co za ulga, Lauren. Pozwól, że ci to powiem. Cieszę się, że jestem z tobą
bezpieczny. Dawaj grabę!
I raz jeszcze Lauren ujrzała w nim tego mężczyznę, którego obraz pochwyciła
przedtem na mgnienie oka. Jego urok był nieodparty. Zastanawiała się, co powinna robić, aby
ten obraz pojawiał się częściej.
Zanim dotarli do hotelu, w którym mieli zamieszkać podczas pobytu w Wiedniu,
Lauren przestało obchodzić, z kim będzie dzielić łóżko. Pragnęła jedynie znaleźć miejsce,
gdzie mogłaby się położyć na parę godzin. Ostatni całonocny sen pozostał w jej pamięci
jedynie mglistym wspomnieniem.
Odkąd zaproponowano jej udział w tej podróży, nie spała wiele. Nieraz miała wielką
ochotę wycofać się. Jedynie mocne poczucie fair play i świadomość, że może pomóc w
trudnej sytuacji powstrzymały ją od tego kroku.
A teraz była zbyt zmęczona, by myśleć o czymkolwiek. Pozwoliła, by Jordan
prowadził ją tam, gdzie chciał, byle szybko i we właściwą stronę. Zanim dotarli do
hotelowego pokoju, zaledwie uświadomiła sobie, gdzie jest.
- Zobacz, masz szczęście. Nie będziemy walczyć o kołdrę, przynajmniej dziś w nocy.
Lauren spojrzała w stronę ustawionych obok siebie łóżek. Pasek torebki zsunął się jej
z ramienia. Torba upadła na podłogę, a Lauren nawet nie pomyślała o tym, żeby ją podnieść.
Jordan podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie jej twarzy.
- Jesteś wykończona, prawda?
Lauren uniosła ciężkie powieki i z niechęcią stwierdziła, że Jordan wygląda świeżo i
rześko.
- Może położysz się na chwilę? Ja i tak muszę wyjść. Lauren bez słowa usiadła na
łóżku.
- Nie masz ochoty najpierw przebrać się w coś wygodniejszego? - zapytał, kiedy
zaczęła opadać na poduszkę.
Z westchnieniem zamknęła oczy i jęknęła cicho.
Uśmiechnął się i usiadł obok niej. Zaczął delikatnie zdejmować jej buty.
Lauren nagle otworzyła oczy. Trzepnęła palcami dłoń Jordana, sięgającą do jej paska.
- A cóż ty robisz?
- Pomagam mojej żonie - zaakcentował to słowo - ułożyć się wygodnie. Doprawdy,
kochanie, kiedy jesteś zmęczona, robi się z ciebie prawdziwa jędza.
Lauren był zbyt wyczerpana, by dyskutować. Poza tym miał rację... we wszystkim.
Zmusiła się do przyjęcia pozycji siedzącej i zaczęła rozpinać sukienkę. Nagłe zatrzymała się.
- Czy to znaczy, że mam ci w ten sposób dostarczać rozrywki przez cały czas naszego
tu pobytu? - spytała.
Wyszczerzył zęby i wstał.
- Obawiam się, że nie tym razem. Muszę już iść. Spóźnię się na spotkanie.
- Jakie...? - zaczęła Lauren, ale on nagle pochylił się i mocno pocałował ją w usta.
Była zbyt zaskoczona, by protestować. Zanim oderwał się od niej, mogła już tylko
wytrzeszczać zdumione oczy.
- Musisz się z tym pogodzić, Lauren - wyszeptał, muskając ustami jej ucho. - Zaufaj
mi, wiem co mówię. Nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko. Rozumiesz?
Skinęła głową. Jordan wyprostował się.
- Do zobaczenia, kochanie - rzucił, wziął klucz od pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Kiedy otworzył je w kilka sekund potem, wciąż jeszcze gapiła się na nie. - Nie wychodź beze
mnie. Postaram się wrócić jak najszybciej, zgoda?
Lauren sztywno skinęła głową, jak kukiełka.
- Grzeczna dziewczynka - powiedział z uśmiechem i znowu zamknął za sobą drzwi.
Tym razem już się nie wrócił.
Pocałunek spowodował widocznie przypływ adrenaliny do krwi, bo Lauren dźwignęła
się z łóżka i postanowiła wziąć prysznic. Po powrocie do sypialni poczuła przyjemne
odprężenie. Otuliła się aksamitnym szlafrokiem i wsunęła pod kołdrę. Zasnęła z myślą, że
gotowa jest na wszystko, co szykował jej los, ale przedtem musi koniecznie odpocząć.
W jakiś czas później obudził ją chrobot klucza obracanego w zamku. Lauren sennie
otwarła oczy. Przez chwilę nie potrafiła określić, gdzie się znajduje. W pogłębiającym się
wieczornym mroku pokój wydał jej się zupełnie obcy. Wtedy otwarły się drzwi i wszedł
Jordan.
Usiadła na łóżku i zapaliła lampę.
- Halo - powiedział Jordan. - Wygląda na to, że trochę odpoczęłaś.
Cieszył się, że jego głos brzmi tak obojętnie. Wyglądała bardzo ładnie, siedząc tak
skąpana w miękkim blasku lampy, z rozczochranymi włosami i zaskoczeniem w oczach. W
chwili, gdy ją taką zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Jej lekko lśniąca skóra na szyi
zdawała się wzywać go, zapraszać, żeby ją pieścił. On jednak wiedział, że to niemożliwe.
- Chyba odpoczęłam - wyszeptała, nieco oszołomiona. - Która godzina?
- Taka, że pora coś zjeść. Jak ci się podoba moja propozycja?
- Bardzo.
Jordan otworzył walizkę i zaczął w niej czegoś szukać.
- Szybko wezmę prysznic i zobaczymy, gdzie uda nam się znaleźć jakiś przytulny
lokal.
Patrzyła za nim, kiedy znikał w łazience. Zaledwie zamknął drzwi, wyskoczyła z
łóżka i podbiegła do szafy, w której powiesiła swoje ubrania. Ubierała się szybko, jak do
pożaru. Uczesanie i makijaż zajęły jej trochę więcej czasu, ale i tak była gotowa, zanim
wyszedł z łazienki.
Wybrał swobodny strój, pasujący do wakacyjnego charakteru ich podróży. Wciągana
przez głowę koszula dokładnie opinała jego ramiona szeroką pierś. Lauren do tej pory nie
zdawała sobie sprawy z jego silnej budowy.
Utrzymywanie ciała w doskonałej kondycji fizycznej stanowiło zapewne część jego
pracy. Lauren marzyła jedynie o tym, by nie uświadamiać sobie tak wyraźnie jego męskości.
Przeraziła się, że ma to wypisane na twarzy i zaczęła gorączkowo grzebać w torebce.
- Zgubiłaś coś? - zapytał, przyglądając się jej uważnie.
- Och... e... nie. Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko mam - tłumaczyła, lekko
zmieszana.
- Gotowa?
- Tak.
W milczeniu wyszli na ulicę. Jordan podprowadził ją do samochodu zaparkowanego
na rogu.
- Skąd go wziąłeś? - zapytała z zaskoczeniem, kiedy otworzył drzwiczki i gestem
zaprosił ją do środka.
- Muszę mieć nieco swobody ruchów, więc wynająłem samochód. A poza tym
potrzebujemy takiego miejsca, gdzie moglibyśmy swobodnie rozmawiać.
Jadąc powoli ulicami miasta Jordan wyjaśniał:
- Możesz to uznać za głupie, ale chcę, żebyśmy wszędzie zachowywali się tak, jakby
nasze ruchy były obserwowane, a rozmowy były na podsłuchu. Także w hotelowym pokoju.
- To dlatego...?
- ... pocałowałem cię dziś po południu? - dokończył za nią. - Tak. Musimy zdawać
sobie sprawę z tego, gdzie jesteśmy i co próbujemy zrobić.
- Czy udało ci się dowiedzieć czegoś na temat pani Monroe?
- Tak, i jest to kolejny powód, dla którego wynająłem samochód. Rano jedziemy do
Brna.
- Gdzie to jest?
- W Czechosłowacji.
- Czy ona tam jest?
- Istnieje duże prawdopodobieństwo. Wystarczająco duże, żeby sprawdzić.
- A więc twoi przyjaciele pomogli ci?
- To nie byli przyjaciele, głuptasku. Są ludzie gotowi za odpowiednią kwotę sprzedać
własną matkę.
- Och...
- Przykro mi, że rozwiałem twoje złudzenia co do szlachetnej natury ludzkiej -
powiedział po kilku minutach milczenia.
- Nie o to chodzi. Uważałam tylko, że mój styl życia i mojej rodziny, to jest coś
zupełnie naturalnego, że tak żyją wszyscy. W ciągu naszego dotychczasowego życia nie
zdarzyło się nam nic niezwykłego, nic złego... Szliśmy po prostu przed siebie, akceptując
nasze domy, pracę i przyjaciół. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym, jak żyją
inni.
- Na całym świecie spotkasz podobne do siebie typy ludzi. Ale w moim zawodzie
zdarza mi się współpracować z innym rodzajem istot ludzkich niż te, z którymi miałaś do
czynienia... - urwał i potem mruknął coś pod nosem. Lauren spojrzała na niego. Miał gniewny
wyraz twarzy.
- Co mówiłeś?
- Mówiłem, że mam nadzieję, iż nie będziesz musiała stykać się z nimi. W tych
warunkach jednak nie mam pojęcia, jak ustrzec cię od takiej możliwości.
Uśmiechnęła się.
- Jestem dorosłą kobietą, wiesz o tym. Nie potrzebuję ochrony.
- Trzymaj się tej myśli, Lauren. Pewnie będzie ci potrzebna.
Wybrana przez nich restauracja była pusta i cicha. Przyszli za wcześnie, nie była to
jeszcze pora na kolację. Lauren odpowiadało to, gdyż mogła przywyknąć do nowego
otoczenia, nie będąc obserwowaną przez innych i nie odnosząc przykrego wrażenia, iż
wszyscy wokoło wiedzą, że jest cudzoziemką.
- Miałeś kontakt z panem Mallory? - zapytała przy deserze.
- Pośrednio.
- Czy dowiedział się czegoś więcej na temat damy, o którą nam chodzi?
- Nie.
- Och. Więc nie ma pojęcia, kto może być za to odpowiedzialny - rzekła cicho.
- Nie chcę jeszcze w tej chwili wymieniać nazwisk, ale mam pewne uzasadnione
podejrzenia. Powiedzmy, że im wcześniej ją znajdziemy, tym lepiej dla niej.
Lauren zadrżała, słysząc ponury ton jego głosu i widząc wyraz jego twarzy. Miała
przed sobą człowieka, którego nie chciałaby nazwać swoim wrogiem.
A kochankiem? - podszepnął jakiś cichy głosik, który zdawał się rozbrzmiewać w jej
głowie. Ta myśl zaszokowała ją. Lauren nigdy dotąd nie patrzyła na mężczyzn pod tym
kątem. Tych kilku, których znała, to byli zwyczajni znajomi, z reguły związani uczuciowo z
kimś innym.
Nagle zupełnie jasno uświadomiła sobie, że nie ma zbyt wielkiego pojęcia o
mężczyznach. Dobrze znała tylko swojego ojca, ale przecież ojcowie się nie liczą.
Uśmiechnęła się do tej myśli.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, co dzieje się w tej twojej ślicznej główce - miękko
powiedział Jordan, obserwując zmiany zachodzące na twarzy Lauren oświetlonej płomieniem
ś
wiecy.
Uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że na jej policzkach pojawia się rumieniec.
- Założę się, że twoje myśli warte są więcej niż grosik.
- Wątpię - odparła, starając się ukryć zmieszanie. - Właściwie myślałam o moich
rodzicach - oznajmiła, z lekka tylko mijając się z prawdą. - Kiedy już wrócę do domu, trudno
będzie nie powiedzieć im o mojej podróży do Europy.
- To nie będzie łatwe do wyjaśnienia, prawda?
- Tak. Pan Mallory kazał mi mówić wszystkim, także rodzinie, że jadę na dodatkowy
specjalistyczny kurs do Kalifornii.
- To brzmi sensownie. Trzeba uważać na takich, którzy zawsze wszystko muszą
wiedzieć. Oni są najgorsi. Najlepiej jest mówić jak najmniej. Zmniejsza się
prawdopodobieństwo przecieku.
- Tak, Mallory wyjaśnił mi to. Rozumiem przyczyny - westchnęła smutno i zaczęła
dyskretnie rozglądać się po luksusowej restauracji.
- Może jeszcze kiedyś tu wrócisz - podsunął.
- Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
- Nalegaj na spędzenie w Wiedniu miodowego miesiąca - zażartował.
Zapatrzyła się w odbicie płomienia świec w jego oczach i nagle pojęła, że pomimo
nieprzyjaznego początku ich znajomości, nigdy już nie będzie mogła myśleć o Wiedniu, nie
wspominając Jordana Trenta.
Spuściła oczy na obrus i spostrzegła, jaki jest piękny i kosztowny, po czym sięgnęła
po filiżankę kawy.
- Lauren?
Ton, jakim wypowiedział jej imię, zmusił ją do podniesienia wzroku.
- Przepraszam. Czy znowu dotknąłem jakiegoś wrażliwego punktu? Chyba mam
prawdziwy talent do urażania cię, nawet o tym nie wiedząc.
- Nie uraziłeś mnie.
- Ale tą wzmianką o miodowym miesiącu w Europie - ...chyba tak. Potrząsnęła głową.
- Nie, naprawdę nie. Myślałam tylko, czy w ogóle taka możliwość kiedykolwiek
zaistnieje, to wszystko.
- Dlaczego? Wzruszyła ramionami.
- Należę po prostu do ludzi, którzy raczej pozostają samotni przez całe życie.
Wymamrotał brzydkie słowo, ale soczyste. Spojrzała mu w oczy, zdumiona jego tak
„subtelnie" wyrażoną pasją.
- Podejrzewam, że jakiś dureń złamał ci serce i zdecydowałaś się już nigdy nie zaufać
ż
adnemu mężczyźnie.
Jej nagły wybuch śmiechu zaskoczył go. Po raz pierwszy ujrzał ją naprawdę
rozbawioną i musiał przyznać, że jest urocza. Czasami bywa nieprzenikniona, ale teraz jest
urocza i pełna wdzięku.
- Nie możesz mylić się bardziej - wykrztusiła wreszcie.
- O?
- Spójrz na mnie. Nie należę do kobiet, za którymi uganiają się mężczyźni, sam
przyznaj.
Jordanowi nagle przypomniała się taka Lauren, jaką ujrzał po raz pierwszy: brzydkie
okulary, workowaty kostium, kiepskie buty na niskich obcasach, niedbale upięte włosy i omal
nie skrzywił się na wspomnienie swojej ówczesnej reakcji. Jak mógł nie dostrzec piękna jej
oczu, przypominających mu delikatną niebieskawą mgiełkę wczesnego świtu, aksamitnej
miękkości jej policzka, sprawiającej, że ręka aż sama wyciągała się, by go dotknąć? A ta
sylwetka? Ta jej wspaniała figura? Czy wszyscy mężczyźni są ślepi? Tak jak on przy ich
pierwszym spotkaniu? I na swoje usprawiedliwienie znów przypomniał sobie jej ostentacyjny
kamuflaż.
Lauren Mackenzie była głęboko ukrytym skarbem, który nagle wystawiono na światło
dzienne. Lśniła i błyszczała nowością, zdrowiem, witalnością. A czy mógłby zapomnieć o jej
poczuciu humoru?
- To zależy od mężczyzny - powiedział powoli, starannie dobierając słowa. -
Inteligentny mężczyzna rozpozna, jaka jesteś naprawdę, Lauren. Masz wiele do ofiarowania
człowiekowi, który będzie miał szczęście zdobyć twoją miłość.
Mówił to bardzo szczerze, a jednak te słowa w jego ustach wydawały się szczególne.
Przypominały jej serdeczne rozmowy z ojcem.
Właśnie. Starał się być miły i łagodny, co ją raczej zaskoczyło. Łagodność na pewno
nie należała do cech jego charakteru.
Uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Nie wiem, co powiedzieć. Twoje piękne słowa zupełnie zaparły mi oddech. - Ton jej
głosu był żartobliwy, ale oczy zdradzały ukryte wzruszenie.
Jordan nie był w stanie dłużej oprzeć się pokusie. Wyciągnął rękę i lekko musnął
grzbietem dłoni jej policzek. Miał rację. Przypominał aksamit. Poczuł reakcję własnego ciała i
szybko cofnął rękę.
- Czy możemy już iść? - zapytał raźnym, wesołym tonem, rozglądając się
jednocześnie po sali.
Nagła zmiana nastroju wywołała leciutki ból w okolicy serca Lauren. Czegóż zresztą
mogła oczekiwać? Wciąż grał rolę jej męża, najlepiej jak potrafił. Musi pamiętać, że czas,
który mają dla siebie, jest krótki. Tworzą przecież tylko coś w rodzaju chwilowego
małżeństwa, które zakończy się w momencie spełnienia misji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lauren zauważyła, że w drodze powrotnej do hotelu Jordan nie był zbyt rozmowny.
Oczywiście, mógł być zmęczony. Nie miał czasu na drzemkę.
W milczeniu prowadził ją przez hol do windy, a potem korytarzem wiodącym do ich
pokoju. Dopiero przy drzwiach wyczuła zmianę w jego zachowaniu.
- Co się dzieje? - zapytała, w ciszy korytarza zniżając głos niemal do szeptu.
Gestem, bez słowa, nakazał jej stanąć z boku. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę, po
czym pchnął drzwi nie wchodząc do wnętrza.
Kiedy nic się nie stało, zapalił światło i rozejrzał się po pokoju. Odetchnął z ulgą.
- Co się dzieje? - powtórzyła, ze wstydem słysząc drżenie we własnym głosie.
Potrząsnął głową i zachichotał.
- Witaj, paranojo! - Machnął ręką w stronę przygotowanych do snu łóżek. -
Najwidoczniej po naszym wyjściu była tu pokojówka.
- Skąd wiedziałeś, że ktoś tu wchodził? - zapytała, rozglądając się niepewnie.
- Wiedziałem i już - odparł bezbarwnym głosem. - Słuchaj, muszę znowu cię zostawić.
Chcę zobaczyć się z kimś, kto czeka na mnie na dole.
Nie wiedziała, czy to prawda, czy nie, ale to nie miało znaczenia.
- Nie boisz się zostać sama? - zapytał.
- Oczywiście, że nie.
Skinął głową, wszedł do łazienki, rozejrzał się, wrócił do sypialni, zajrzał pod łóżka i
do szafy.
- Do zobaczenia później.
Lauren w zamyśleniu zaczęła przygotowywać się do snu. Postanowiła odprężyć się w
gorącej kąpieli. Zabrała ze sobą nocną bieliznę i zamknęła drzwi.
Oto właśnie przed chwilą miała okazję poznać inną stronę osobowości Jordana. To był
ś
wietny, chłodny profesjonalista. Zaczynała pojmować, dlaczego pan Mallory tak nalegał,
ż
eby właśnie jego wysłać do Europy.
Po kąpieli poczuła się senna. Na lotnisku w Nowym Jorku kupiła książkę i teraz z
przyjemnością zabrała się do czytania, nieświadomie nasłuchując odgłosu jego kroków na
korytarzu.
Zmęczenie jednak wzięło górę. Lauren zamknęła książkę, zgasiła światło i wśliznęła
się pod kołdrę. Jeżeli to ma być przykład pożycia małżeńskiego, myślała sennie, to równie
dobrze może dalej żyć samotnie.
Lauren obudziła się w środku nocy i zorientowała się, że Jordan wrócił, kiedy spała.
Dostrzegła w ciemności jego masywną sylwetkę. Leżał na drugim łóżku, odwrócony tyłem,
ale mimo to był tak blisko, że mogła wyciągnąć dłoń i dotknąć jego pleców.
Jakie to niezwykłe! Natychmiast poczuła się bezpieczna, ponieważ on był w pobliżu.
Przesunęła się, przybierając wygodniejszą pozycję i znowu zapadła w sen.
Jordan wiedział, że Lauren obudziła się, ale ani drgnął. Sam przebudził się
natychmiast, kiedy usłyszał zmianę w rytmie jej oddechu. Przyzwyczajenie, którego nie
potrafił, a raczej nie starał się zwalczyć. Wyczulona zdolność, z jaką zawsze w porę odkrywał
obecność drugiej osoby w pomieszczeniu, nieraz już odegrała w jego zawodowej karierze
ważną rolę. Teraz była to już jego druga natura.
Lauren nie poruszyła się, kiedy wrócił. Rozebrał się w łazience i nagle uświadomił
sobie, że tym razem będzie musiał spać w bieliźnie. Lauren na pewno nie spodobałoby się,
gdyby rankiem obudziła się i ujrzała obok siebie nagie męskie ciało.
Wczoraj wieczorem, wracając z Lauren z kolacji, zobaczył znajomego człowieka,
który kręcił się w okolicy hotelu. Człowiek ten przekazał mu kilka cennych informacji -jeśli
oczywiście można mu wierzyć. Jordan czuł, że mógł mu zaufać bardziej niż innym, z którymi
stykał się w przeszłości. Ten mężczyzna dobrze pamiętał, że Jordan niegdyś uratował mu
ż
ycie. Za to pamięć Trenta podsuwała mu jedynie bardzo mgliste obrazy, ale chętnie przyjął
pomoc mężczyzny bez względu na jej przyczyny.
Tym razem wreszcie dostał adres, pod którym prawdopodobnie ukrywano panią
Monroe. Jordan wolał nie pytać o stan jej zdrowia. Na razie nie mógł przecież nic poradzić.
Jeśli ją odnajdzie, wówczas natychmiast podejmie konieczne kroki, zajmie się też jej
zdrowiem.
Odczuł ulgę, kiedy usłyszał regularny oddech Lauren. Odwrócił się na plecy i
zapatrzył się w mroczny sufit. Leżał obok ciepłej, ponętnej kobiety i nie dotykał jej. To było
dla niego zupełnie nowe doświadczenie.
Z zażenowaniem uświadomił sobie, jak bardzo pragnął jej dotknąć. Krótki, ale mocny
pocałunek rozbudził go bardziej, niż sam chciał przyznać. Jej wargi były tak miękkie i
podatne. Musiał użyć całej siły woli, aby oderwać się od niej. Obiecał jej to i miał zamiar
dotrzymać słowa.
Wolałby tylko, żeby nie pociągała go aż tak bardzo.
Ogłuszający odgłos wybuchu, który rozległ się tak głośno, jakby bomba eksplodowała
właśnie w ich pokoju, spowodował u obojga natychmiastową reakcję. Lauren wrzasnęła, a
Jordan skoczył na nogi, z pistoletem w dłoni rozglądając się po pokoju. Podbiegł do okna i
wyjrzał na ulicę.
Lauren rzuciła się w jego kierunku.
- Co to było? - krzyknęła, drżąc na całym ciele. Odruchowo objął ją ramieniem i
przytulił.
- Jakiś wybuch - mruknął machinalnie, uważnie przyglądając się, jak zewsząd
zaczynają nadbiegać ludzie. Usiłował usłyszeć, co krzyczą, ale ich głosy nie dochodziły tu
dość wyraźnie.
Lauren nagle zorientowała się, że stoi mocno przytulona do doskonale zbudowanego i
niekompletnie odzianego osobnika płci męskiej. Niezbyt długa koszula nocna, sięgająca
zaledwie do połowy ud, chroniła ją od bezpośredniego kontaktu z jego ciałem, ale czuła, jak
włosy na jego nogach łaskoczą jej udo.
- Cóż - stwierdziła drżącym głosem, usiłując bez większego rezultatu uwolnić się z
mocnego uchwytu Jordana. - To chyba nie był twój podróżny budzik.
Teraz, kiedy już zdała sobie sprawę z tego, że nie znajduje się w środku eksplozji,
usiłowała uspokoić się, ale jej serce ciągle mocno biło. Pomyślała, że pewnie nie uda się jej
uspokoić, dopóki tak będzie stała - poufale przytulona do obejmującego ją mężczyzny.
Nagle jej wzrok padł na prawą rękę Jordana.
- Skąd to masz? - zapytała, wskazując pistolet.
- Przywiozłem ze sobą - odparł, wciąż patrząc przez okno.
- Czy to nie jest nielegalne?
- Niekoniecznie.
- Nie zadeklarowałeś go.
- Nie.
- Więc to nielegalne.
- Tylko wtedy, jeśli cię złapią.
- Ciekawa logika - wymruczała.
Wyglądało na to, że Jordan nie ma najmniejszego zamiaru uwolnić ją z uścisku.
- Czy możesz mnie puścić? - zapytała spokojnym głosem.
Spojrzał na nią zaskoczony. Dopiero teraz zauważył, jak mocno przyciska ją do siebie
i że żadne z nich nie ma na sobie zbyt wiele ubrania. Odskoczył, jakby nagle się poparzył.
- Hej, moja pani - wyciągnął rozpostartą dłoń, jakby chciał ją uspokoić. - To ty
rzuciłaś się w moje objęcia, pamiętaj.
- Wiem, o nic cię nie oskarżam - urwała. - Naprawdę się wystraszyłam.
- Ja też - odparł, podchodząc do swojego łóżka i podnosząc rzuconą tam parę spodni.
Odłożył pistolet, stanął tyłem do Lauren, wciągnął spodnie, zapiął je i dopiero wówczas
odwrócił się twarzą do niej.
- Nie sądziłam, że tacy ludzie jak ty boją się czegokolwiek - zauważyła.
- Ludzie tacy jak ja - powtórzył spokojnym głosem - są tak samo ludzcy jak wszyscy
inni. Czujemy, myślimy, odczuwamy ból, kiedy jesteśmy ranni i krwawimy jak wszyscy
ś
miertelnicy.
Stali patrząc na siebie i Lauren nie wiedziała, co powiedzieć. Może sprawiła to
niezwykła pobudka, może wczesna pora? Nie wiedziała. Ale jednak coś się między nimi
zmieniło. Pojawiło się napięcie, którego przedtem nie było. Nie rozumiała go... skąd przyszło,
dlaczego... ale czuła jego obecność.
Lauren cichutko podreptała do niego i położyła dłonie na jego nagiej piersi.
- Nie chciałam powiedzieć, że uważam cię za kogoś, kto nie odczuwa jak normalny
człowiek...
- Nie?
Potrząsnęła głową. Jego twarz była twarda i bez wyrazu, ale nagle w głębi oczu
pojawił się na chwilę błysk wzruszenia - a może bólu? - i natychmiast znikł. Gdyby nie stała
tak blisko, nie dostrzegłaby tego.
Nigdy przedtem Lauren nie czuła takiej potrzeby pocieszania kogoś. Zapomniała, że
ten człowiek posiadał silne poczucie niezależności, że był samotnikiem, toczącym własne
wojny, i nieodmiennie zwycięskim. Ujrzała nagle przelotny obraz chłopca, który bardzo
wcześnie nauczył się gorzkiej prawdy: życie nie zawsze zapewnia happy end.
Wspięła się na place i delikatnie musnęła ustami jego wargi, pragnąc przekazać mu, że
rozumie, że nie stara się oceniać ani jego, ani życia, jakie prowadzi. Uniosła ramiona i
otoczyła nimi jego szyję.
Jordan, oszołomiony jej niezwykłym zachowaniem, nie wiedział, jak ma zareagować.
Do licha, cóż ona sobie myśli? Że pocałunek załagodzi wszystko... jak dzieciak, który myśli,
ż
e mamusia da buzi i wszystko przejdzie.
Cokolwiek jednak nią kierowało, nie potrafił pozostać obojętny na jej czułość. Oplótł
ją ramionami, odpowiadając na ten dziecięcy pocałunek z gwałtownością, która zaskoczyła
ich oboje. Przejął inicjatywę, ucząc ją, jak rozchylić wargi na przyjęcie jego ust.
Poczuł raczej, niż usłyszał cichy spazm, ale zbyt był pochłonięty smakiem jej ust, by
zauważyć wyraz zaskoczenia w jej szeroko otwartych oczach.
Trzymanie jej w ramionach było cudownym doświadczeniem. Jego dłonie bezustannie
przesuwały się wzdłuż jej pleców, a wargi pochłaniały jej usta. Kiedy musiał oderwać się od
jej warg, by zaczerpnąć tchu, całował jej policzki, oczy, miękkie zagłębienie szyi. I znów
powrócił do ust, stęskniony za ich delikatną słodyczą. Poczuł leciutkie drżenie jej dolnej
wargi, kiedy muskały ją jego usta.
Nagle uniósł ją w ramionach i, nie uświadamiając sobie nawet, co robi, ułożył na
łóżku, kładąc się obok niej i ani na chwilę nie tracąc kontaktu z jej ciałem.
Lauren nigdy dotąd nie doznała takiego wiru emocji. Nie przypuszczała, że pocałunek
może wywołać w jej ciele tak gwałtowne reakcje. Kiedy wziął ją w ramiona, nogi drżały jej
tak, że omal nie upadła.
Nie miała pojęcia, że dłonie mężczyzny mogą wywołać tak niezwykłe doznania
cielesne. Jakby maleńkie iskry elektryczne przeskakiwały pod jej skórą, drobniutkie ładunki
energii budziły się z wieloletniego uśpienia. Całe jej ciało zdawało się rozumieć, co się dzieje
i odpowiadało silną wibracją na kontakt z ciałem Jordana.
Lauren leciutko gładziła wypukłość mięśni na jego plecach i ramionach, odczuwała
ruchy twardych, gładkich muskułów pod palcami, aż dotarła do zagłębienia kręgosłupa,
czarodziejskiej ścieżki, którą podążyła w dół, do pasa spodni. Zafascynowana, skręciła,
zataczając dłonią krąg ku jego brzuchowi. Mimowolne, gwałtowne drżenie mięśni,
spowodowane jej delikatnym dotykiem, powstrzymało dłoń Lauren. Znieruchomiała.
- Nie przestawaj - wyszeptał wprost w jej ucho. - To po prostu bardzo, bardzo
wrażliwe miejsce.
Jakby na potwierdzenie tych słów, przesunął dłoń wzdłuż jej uda, sięgnął pod krótką
koszulkę, aż dotarł do wrażliwej skóry wokół pępka.
O, tak! Teraz pojęła, jak bardzo wrażliwe na dotknięcie może być jej ciało. Dziwne,
muśnięcie było tak lekkie. Dziwne i jakże cudowne...
Ośmieliła się i zaczęła lekko gładzić jego pierś. Jej dłoń natrafiła na pokrywającą
skórę warstwę włosów. Były miękko skręcone i bardzo czarne. Lauren, odkrywając jego
wspaniałą męską urodę, ze zdziwieniem musiała przyznać, że nigdy nie znała kogoś choć
odrobinę podobnego do Jordana.
Kiedy szarpnął jej koszulę, natychmiast uniosła ramiona, aby mógł ją swobodnie zdjąć
z niej przez głowę. Jordan cisnął koszulę na podłogę, zsunął spodnie, rzucił je obok koszuli
Lauren i wrócił do niej, przytulając ją jeszcze mocniej. Oczy Lauren były lekko przymknięte,
rozmarzone. Jakiś czas leżeli nieruchomo spleceni ramionami i udami. Jordan uniósł głowę i
dostrzegł delikatny blask jej skóry o barwie kości słoniowej, rozjaśniony jeszcze słabym
ś
wiatłem, które wczesny świt rzucał przez okno.
Leciutko musnął palcem różowy czubek jej piersi, obserwując, jak wstrzymuje
oddech. Boże, ona jest taka piękna, taka piękna, taka kusząca. A on pragnie jej tak bardzo, tak
bardzo...
Jordan pochylił się i wargami zatoczył krąg wokół różowego sutka. Lauren westchnęła
miękko i wsunęła dłonie w jego włosy, przyciągając go do siebie. Zachęcony, przylgnął do
niej całym ciałem, rozkoszując się tą cudowną chwilą i nawet nie usiłując zapobiec temu, co
działo się między nimi.
Czas zatrzymał się dla nich, kiedy tak odkrywali, jak wzajemnie dawać sobie rozkosz.
Jordan nie wątpił nawet przez chwilę, że Lauren była zupełną debiutantką w miłości. Nie miał
też już żadnych wątpliwości, że bardzo pragnęła, aby pokazał jej to wszystko, czego istnienia,
mimo swoich dwudziestu pięciu lat, nawet nie była świadoma.
Jordan nie zastanawiał się, dlaczego kobieta, która przez całe życie trzymała się z dala
od mężczyzn, zapragnęła ofiarować się właśnie jemu. W tej chwili najważniejsze było to, że
byli razem.
Nie spieszył się z wprowadzaniem jej od razu we wszystkie arkana miłości, pragnął,
by stopniowo doznała całej gamy pieszczot, odczuła pełnię przyjemności, nie chciał jej
ponaglać. Dlatego wciąż mieli na sobie dolne partie bielizny, kiedy nagle rozległo się mocne
pukanie do drzwi.
Poderwali się i odskoczyli od siebie, jakby oblano ich lodowatą wodą.
- Kto tam? - ryknął Jordan, gotów zabić intruza, kimkolwiek by się okazał.
- Jestem z policji i chciałbym z panem porozmawiać, panie Trent - odezwał się męski
głos bardzo złą angielszczyzną.
Spojrzeli po sobie: Lauren była śmiertelnie przerażona, natomiast Jordan miał
gniewny wyraz twarzy. Przewidywał, że czegokolwiek chciała od nich policja, na pewno
opóźni to ich plany opuszczenia kraju.
- Chwileczkę - zawołał, wciągając spodnie. Przechodząc obok łóżka Lauren, podniósł
z podłogi jej aksamitny szlafrok, który musiał spaść w nocy.
- Nie pokazujmy im więcej, niż wytrzymałyby ich serca o tej porze, kochanie - i podał
jej szlafrok.
Obrzucił wzrokiem pokój i dostrzegł pistolet na stoliku obok łóżka. Szybkim,
zwinnym ruchem chwycił go, następnie sięgnął po walizkę, otworzył ją i przesunął coś w jej
dnie, wkładając tam broń.
Lauren w tym czasie szybko nałożyła szlafrok, pospiesznie zawiązała pasek i lękliwie
spojrzała na drzwi.
Po wylegitymowaniu się weszło do pokoju dwóch tajniaków.
- Przepraszam za tak wczesne najście, panie Trent - zaczął ten, który tak kiepsko
mówił po angielsku.
- Nie przypuszczaliśmy jednak, aby ktokolwiek spał po tej eksplozji.
- Właściwie nie spaliśmy - odparł Jordan, wymownie spoglądając na łóżko.
Lauren nigdy w życiu nie czuła się równie zakłopotana.
- Ach, no tak, oczywiście - z grzecznym uśmiechem odpowiedział policjant. - Jeszcze
raz przepraszam za najście.
- Więc o co chodzi? - zapytał Jordan, wskazując im krzesła i siadając na brzegu łóżka
Lauren, która wciąż stała obok, niespokojnie kręcąc w palcach pasek od szlafroka.
- Obawiam się, że wybuch uszkodził samochód, który pan wczoraj wynajął.
- Rozumiem. Wiecie, co to był za wybuch?
. - Sprawdzamy to. Prawdopodobnie podłożona bomba. Na szczęście nikt nie doznał
obrażeń, ale sąsiednie samochody i budynki uległy znacznym uszkodzeniom.
- Często macie takie wypadki?
- Co to znaczy: Często? - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o mnie, raz,
to już za często.
- Ma pan rację, oczywiście. Jesteśmy z Chicago i rozumiemy problemy, z jakimi musi
się borykać policja.
Mężczyzna skinął głową.
- Jeżeli pan sobie życzy, możemy wystarać się panu o inny samochód. Czy przed
wyjazdem w dalszą podróż zamierzali państwo spędzić w Wiedniu kilka dni?
Z pozoru niewinne pytanie włączyło system alarmowy w głowie Jordana. Wiedział, że
nic nie było w stanie powstrzymać lokalnej policji od współpracy z innymi, nawet o nieco
odmiennych orientacjach politycznych.
Zmusił się do uśmiechu.
- Tak, mieliśmy zamiar zostać około tygodnia. Oczywiście chcieliśmy zwiedzić kraj,
zobaczyć wspaniałe krajobrazy, z których słynie Austria.
- Doskonale. Bardzo dobrze. Przykro nam tylko, że pierwsza noc tutaj została
zakłócona tym okropnym wybuchem.
Jordan wzruszył ramionami.
- Miejmy nadzieję, że pozostałe będą spokojniejsze. Policjanci wstali i skierowali się
do drzwi. Jordan odprowadził ich.
- Proszę przyjąć nasze przeprosiny - powtórzył policjant - za uszkodzenie samochodu i
najście nie w porę. - Beznamiętnie spojrzał na Lauren i znów na Jordana, który otworzył im
drzwi, wymieniając ostatnie zdawkowe grzeczności.
Kiedy wreszcie zamknął drzwi i przekręcił klucz, usłyszał, że Lauren poruszyła się za
jego plecami. Bez słowa wziął ją za rękę i zaprowadził do łazienki. Odkręcił kurek nad
wanną, odwrócił się i przyciągnął Lauren do siebie.
- Jest więcej niż pewne, że pokój jest na podsłuchu. Nie wiem, czy obserwują nas z
powodu zbieżności naszego przyjazdu i wybuchu bomby, ale na pewno miejscowa policja
sprawdza nas. Ktoś może nabrać podejrzeń, co do celu naszego tu pobytu - w myśli dodał, że
jeżeli tak jest, to mogą porzucić wszelką* cholerną nadzieję na powodzenie ich planu.
- Co teraz zrobimy? - wyszeptała. Twarz jej była biała jak kreda.
Jordan marzył o tym, żeby zaproponować powrót do łóżka... ale miał wiele powodów,
ż
eby z tego zrezygnować. Po pierwsze, nastrój diabli wzięli, ich myśli zaprzątało teraz
grożące im, być może, niebezpieczeństwo. Po drugie, Jordan wcale nie był pewien, czy
potrafi sprostać związkowi z Lauren Mackenzie. Nigdy przedtem nie reagował na żadną
kobietę w taki sposób...
Oczywiście, była fizycznie atrakcyjna, ale, jak odkrył dziś rano, przede wszystkim
czuł się za nią odpowiedzialny. Podziwiał ją, nie tylko za urodę, lecz i za inteligencję, za spryt
i umiejętność natychmiastowego orientowania się w sytuacji.
Nie była podobna do kobiet, z którymi wiązał się do tej pory. A przy tym wiedział, że
jest - w raczej: byłby - jej pierwszym mężczyzną.
Co ją opętało, żeby podejść do niego tak ufnie? Czego oczekiwała? Cokolwiek to
było, nie mógł jej tego ofiarować. Ich życia leżały na przeciwległych biegunach, nie mieli ze
sobą nic wspólnego. A kiedy nareszcie przebrną przez tych kilka następnych dni, rozejdą się i
nigdy już nie spotkają.
Do niego zatem będzie należało ustawianie ich związku na właściwej płaszczyźnie.
Dodatkowa komplikacja w tej i tak trudnej sprawie.
Wyciągnął dłoń i zakręcił kurek.
- Co powiesz na śniadanie? - zapytał wesoło. Pytanie to zabrzmiało dziwnie głośno w
małej łazience.
Usiłowała uśmiechem odpowiedzieć na jego pytanie, ale był to bardzo smutny
uśmiech.
- Brzmi nieźle - odparła.
Pochylił się i ucałował czubek jej nosa.
- Grzeczna dziewczynka - szepnął i wyprostował się. - Jeśli pozwolisz, ogolę się,
ż
ebyśmy mogli zejść na dół.
Wciąż posłuszna jego wskazówkom skinęła głową i wyszła z łazienki.
Jordan zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i westchnął.
Chciałby zrozumieć, co się z nim dzieje. Żadna kobieta nigdy tak na niego nie
działała. Nie podobało mu się to. Wcale mu się nie podobało.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Lauren weszła do sypialni, nieco oszołomiona. Tyle dziwnych rzeczy zdarzyło się w
tak krótkim czasie.
Jej spokojna, uporządkowana egzystencja eksplodowała jak ta bomba dziś rano.
Lauren usiadła na brzegu łóżka i zatopiła w ścianie niewidzące spojrzenie.
Do tej pory jej życiem rządziły logiczne procesy myślowe. Co się zatem stało?
Przez całe życie, zarówno nauczyciele, jak i koledzy, traktowali ją jako kogoś zupełnie
odmiennego od reszty rówieśników. To, co jej przychodziło z łatwością, inni zdobywali
ciężką pracą. Kiedy skończyła studia, pogodziła się z tym, że różni znajomi mężczyźni i
koledzy ze studiów mogą być dla niej mili, szczególnie, jeśli mają jakieś kłopoty i proszą ją o
pomoc, ale widziała, że nie jest typem kobiety, który ich pociąga.
Oczywiście, rodzice starali się pocieszyć ją, mówiąc że jeszcze jest młoda, że ma
czas... ale logiczny umysł Lauren przez cały okres pobytu na uczelni nieustannie zbierał
dowody na poparcie jej spostrzeżeń. Tuż po studiach, przyjęła propozycję pracy w agencji
Mallory'ego. Pogodziła się zupełnie z życiem samotnej dziewczyny i wyrzuciła ten problem
ze swych myśli. Ponieważ uważała, że i tak nic nie może poradzić na to, że jest, jaka jest,
zrezygnowała z wysiłków, aby się podobać. Zaczęła ubierać się z myślą o wygodzie, nie
zwracała uwagi na aktualną modę. Zawierała znajomości z ludźmi, którzy ją interesowali, a
nie z tymi, którzy mogli dopomóc jej w zrobieniu kariery.
Była więc zaskoczona, kiedy pan Mallory podszedł do niej i poprosił o pomoc.
Jeszcze bardziej zdumiała się, kiedy wyjaśnił jej, czego od niej żąda. Chciał, aby udawała
czyjąś żonę?
Co za dziwaczny pomysł! Przecież Lauren nigdy nie miała nawet randki! A kiedy
Mallory zaczął jej opisywać Jordana Trenta, nie zdziwiłaby się, gdyby, zobaczyła na
podkoszulku Jordana olbrzymie „S", czyli po prostu supermen! Mallory przekonywał ją, że
Jordan jest jego najlepszym agentem i tylko na niego może liczyć, że zakończy sprawę
sukcesem.
Następnym szokiem było spotkanie z Jordanem Trentem i z jego złością, jaką wywołał
udział Lauren w sprawie. Nigdy przedtem nie stanęła oko w oko z tego typu mężczyzną, o
dziwnym charakterze i sposobie zarabiania na życie. Budził w niej strach pomieszany z
podziwem, dopóki jej nie rozwścieczył.
Nie spodziewała się po nim poczucia humoru, a jeszcze większym zaskoczeniem była
kilkakrotnie dostrzeżona u niego wrażliwość. Skoro tylko odkryła tę cechę, tak skrzętnie
skrywaną przed światem, zdecydowała się nawiązać z nim kontakt. Oboje byli
przyzwyczajeni doskonale radzić sobie sami, nie dopuszczając, by otoczenie poznało ich
prawdziwą twarz i dlatego tak dokładnie maskowali swoje myśli i uczucia.
Lauren dopiero dziś rano instynktownie dotarła do prawdziwej twarzy Jordana.
Zapragnęła dać mu do zrozumienia, że wie, co on przeżywa, o co mu chodzi. Jego gwałtowna
fizyczna reakcja, która wywołała porażającą reakcję jej ciała, spowodowała u Lauren większy
wstrząs niż wybuch bomby i policja dobijająca się do ich drzwi.
Pociągała go fizycznie, nie miała co do tego wątpliwości. Był czuły i delikatny, ale
jego dotknięcia odkryły przed Lauren nie znaną dotąd stronę jej własnej natury. Nigdy
przedtem nie doznawała takich wrażeń. Cóż za niezwykłe, jak bardzo nietypowe dla niej było
jej zachowanie...
A więc tak to wygląda, myślała, spoglądając na poduszkę, na której leżeli z Jordanem
jeszcze tak niedawno.
Nagle przyszła jej na myśl scena z dzieciństwa. Siedziała i przyglądała się, jak matka
przygotowuje różne rodzaje ciasteczek na kiermasz szkolny. I mała Lauren zapytała:
- Jak długo znałaś tatusia, zanim dowiedziałaś się, że jesteś w nim zakochana?
Hilary Mackenzie uśmiechnęła się w sposób, w który uśmiechała się zawsze, myśląc o
swoim mężu.
- Nie aż tak długo, jak jemu zajęło zrozumienie, co naprawdę czuje.
- Jak się spotkaliście?
- Twój ojciec pracował z grupą mężczyzn, którzy krążyli od farmy do farmy, najmując
się do pomocy przy żniwach. Pewnego dnia przyszli pracować na farmę mojego ojca.
Mała Lauren westchnęła.
- Założę się, że to była miłość od pierwszego wejrzenia.
- Niezupełnie. Uważałam, że to najobrzydliwszy typ, jakiego zdarzyło mi się spotkać.
Miałam szesnaście lat, więc rozumiesz, byłam bardzo czuła na punkcie mojej godności
osobistej, a on stale się ze mnie wyśmiewał.
- Zgadza się, to do niego całkiem podobne.
- Tak, zawsze był z niego okropny kpiarz. Wydaje mi się, że doszedł do wniosku, iż
powołaniem jego jest uprzykrzanie mi życia. Tamtego lata dał mi się rzeczywiście we znaki -
na samo wspomnienie Hilary potrząsnęła głową.
- A kiedy zmieniłaś zdanie?
Matka milczała przez chwilę, zapatrzona w okno, w którym pewnie nie widziała nic
oprócz własnych wspomnień.
- Do dziś pamiętam moment, w którym zrozumiałam, że kocham Matta Mackenzie.
Słońce zachodziło, mężczyźni wracali z pola, zgrzani i brudni. On pozostał w tyle, więc kiedy
go ujrzałam, szedł samotnie krętą ścieżką prowadzącą do domu, a słońce świeciło mu w
plecy. Był tylko konturem na tle światła - matka spojrzała na stojącą przed nią dzieżę z
ciastem, jakby zastanawiała się, skąd się tu wzięła.
- Po sposobie chodzenia poznałam, że to on - ciągnęła.
- Poznałam go po sposobie trzymania głowy, tak dumnym i aroganckim,
pyszałkowatym, jak mu zawsze powtarzałam. Słońce rozświetlało jego włosy tak, że lśniły
jeszcze jaskrawszą niż zazwyczaj czerwienią, niemal jak aureola... - Hilary podniosła na
córkę nieco otępiały wzrok. - Nie potrafię tego wyjaśnić, nawet dziś, ale właśnie wtedy, gdy
ujrzałam go idącego w moją stronę, nagle poczułam, że go kocham. Ze zawsze będę go
kochać, cokolwiek się zdarzy.
- I co się wtedy stało? - ciekawie zapytała Lauren.
- Nic.
- Och, mamusiu, nie mów tak. Oczywiście, że coś musiało się stać. Przecież wyszłaś
za niego.
- Nie, nie tego lata - uśmiechnęła się Hilary.
- Tego możesz być pewna.
- Nie powiedziałaś mu, co czujesz?
- Nie musiałam. Sądzę, że sam spostrzegł zmianę. Przedtem wściekałam się, kiedy ze
mnie drwił, teraz tylko się śmiałam. Zaczęłam z nim rozmawiać, przestałam go unikać.
Zadawałam mu pytania, ponieważ chciałam dowiedzieć się czegoś o nim.
- A potem?
- A potem lato skończyło się i wyjechał... Do szkoły w Pensylwanii.
- Więc jak się końcu spotkaliście?
- Zaczął do mnie pisać, a ja mu odpowiadałam. Potem, podczas wiosennych wakacji,
przyjechał do Nebraski zobaczyć się ze mną i już wiedziałam, że jest kimś więcej niż tylko
przyjacielem. Nie wiedziałam jednak, co naprawdę czuje.
- Powiedział ci?
- Żartujesz? Matt nigdy nie potrafił zachować powagi na tyle długo, aby zdążyć
poważnie wyznać mi, co naprawdę myśli. Sądzę, że mężczyźni miewają nieraz kłopoty ze
znalezieniem słów dla wyrażenia swoich uczuć.
- Więc jak ci się oświadczył?
- Nie oświadczył mi się wcale.
- Mamo! - Lauren doskonale pamiętała swoje zaskoczenie.
- Zaczął pisać listy zawierające krótkie zdania, na przykład: „kiedy się pobierzemy..."
albo „...pierwszej córce damy na imię Margaret Ann po mojej babce ze strony matki", albo
„mam nadzieję, że zechcesz zamieszkać w Pensylwanii. Wygląda na to, że po ukończeniu
szkoły znajdę tu dobrą pracę".
Lauren zaczęła się śmiać.
- No tak, to do niego podobne.
- Tak - skinęła głową Hilary. - A kiedy w kolejnym liście zapytał mnie, czy zgadzam
się, aby ślub odbył się w czerwcu, po zakończeniu szkoły, odpisałam, że tak, że się zgadzam.
- Czy kiedykolwiek powiedział, że cię kocha? Hilary znów uśmiechnęła się tym
specjalnym uśmiechem.
- Nigdy nie musiał mi mówić, kochanie. Okazywał mi to na wszystkie możliwe
sposoby.
- I dalej ci to okazuje, prawda?
- Tak - potwierdziła Hilary.
Zapatrzona w poduszkę na łóżku stojącym w pokoju hotelowym, Lauren
przypomniała sobie tę rozmowę z matką, jakby odbyły ją dopiero wczoraj.
Skąd się wie, że jest się zakochanym?
Wiedziała o tym bez wątpienia. Kiedy spostrzegła, że jest wrażliwy i ujrzała ten błysk
wzruszenia w oczach Jordana, wszystkie gniewne myśli na jego temat jakby się rozpłynęły.
Wiedziała, że go kocha, że zawsze będzie go kochać i podświadomie ofiarowała mu się bez
chwili wahania i zahamowań.
Cóż on sobie o niej pomyślał? - zastanawiała się, podchodząc do szafy, żeby wziąć coś
do ubrania. Po tych wszystkich głupiutkich uwagach na temat wspólnego pokoju, przy
pierwszej sposobności rzuca mu się w ramiona!
Wiedziała, że Jordan nie jest mężczyzną, który odrzuciłby taką ofertę. Nie umiałby
udawać tak naturalnej, męskiej reakcji. Musiała to dostrzec nawet w swej niewinności.
Problem polegał na tym, co począć teraz? Na pewno nie może spodziewać się, że
Jordan zakocha się w niej tylko dlatego, że ona tego chce. Lauren była zbyt wielką realistką,
ż
eby przypuszczać taką możliwość.
Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Wprawdzie Lauren nigdy nie zamierzała wyjść za
mąż, ale nieraz zdarzało jej się marzyć o własnym dziecku lub nawet o dwojgu dzieci - na
które mogłaby przelać niewyczerpane zasoby swej miłości.
Jordan jasno uzasadnił jej swoje zdanie na temat dzieci. Jego tryb życia nie pasował
do domu wypełnionego dziecięcym śmiechem i codziennymi obowiązkami. Jakoś nie
potrafiła wyobrazić sobie Jordana strzygącego trawnik czy przycinającego żywopłot.
Właściwie powinna cieszyć się, że policja zapukała do drzwi i przerwa nastąpiła
wtedy, kiedy nastąpiła. A ona czuła się okradziona. Zmusiła się do przyznania przed samą
sobą, że jeśli ma szansę być z Jordanem Trentem choć jeszcze tylko kilka dni, to pragnie ich z
zaskakującą namiętnością.
Z logicznego i racjonalnego punktu widzenia jej decyzja była zupełnie bezsensowna.
Tak, ale miłości nie można wyjaśnić ani rozumem, ani logiką.
Usłyszała, że drzwi łazienki otwierają się i owionął ją zapach wody kolońskiej
Jordana. Ten dość popularny zapach od dziś już na zawsze kojarzyć jej się będzie wyłącznie z
nim.
Wyszedł z łazienki i zatrzymał się tuż przy drzwiach. Lauren wciąż była w szlafroku.
- Przepraszam, że to tak długo trwało - powiedział, powoli rozcierając podbródek.
Zmusiła się do lekkiego uśmiechu.
- Nie szkodzi. Pospieszę się - odparła, dostosowując swoje ruchy do słów.
Zatrzymał ją, lekko chwytając za ramię.
- Lauren?
- Tak? - otwarcie spojrzała mu wprost w oczy.
- Jeśli chodzi o to, co się stało...
- Tak?
Cholera, wolałby, żeby nie patrzała na niego tym czystym spojrzeniem, które zdawało
się sięgać w głąb duszy.
- Przepraszam. Nie miałem zamiaru wykorzystywać...
- Nic nie wykorzystałeś - odparła szybko, wpadając mu w słowo. - To ja zaczęłam, o
ile sobie przypominasz. Nieprędko znów mi zaufasz, co?
Nie była wściekła! Ledwie wierzył własnym oczom. Właściwie droczyła się z nim. On
przez cały czas bił się z własnymi myślami i sumieniem, usiłując podjąć decyzję właściwą dla
nich obojga, a tymczasem ona traktowała tę sprawę tak, jakby nie miała dla niej znaczenia.
- Coś w tym rodzaju - wymamrotał, przyglądając jej się uważnie.
- Przepraszam, jeśli cię to zakłopotało - szepnęła.
- Zakłopotało! Ależ skąd! Po prostu sytuacja była trochę niezwykła. Powinniśmy
pomyśleć o... - urwał i niespokojnie rozejrzał się wokół, przypominając sobie nagle, że musi
uważać na to, co mówi. Wzruszył ramionami. - Porozmawiamy później.
Lauren weszła do łazienki i odwróciła się, żeby zamknąć drzwi.
- Nie ma o czym mówić. Przecież nic się nie stało. Jordan spojrzał na drzwi, potem
wrócił do swojej walizki. Ach to tak, Panno Niewiniątko? To ty tak myślisz? - burczał do
siebie.
Przedtem tylko jego wyobraźnia podsycała płomień, który Lauren w nim rozpaliła.
Teraz wiedział dokładnie, co skrywa się pod tymi uroczymi sukienkami, jakie nosiła.
Nie mógł jedynie pojąć, dlaczego kobieta taka jak Lauren Mackenzie wciąż jest
wolna. Gdyby chciał się ustatkować, ona byłaby pierwszą... Ale takie rozważania to strata
czasu. Nie miał zamiaru się ustatkować. A ona zasługiwała na coś lepszego niż to, co on mógł
jej zaofiarować.
Znalazł koszulę i skarpetki, włożył buty i czekał.
To było prawie jak małżeństwo.
Hol pełen był ludzi, kręcących się i dyskutujących z podnieceniem. Kordon
umundurowanych policjantów obserwował, jak obsługa hotelu uprząta sprzed wejścia
odłamki szkła i kawałki betonu.
Jordan poprowadził Lauren do jadalni, gdzie właśnie podawano śniadanie.
Po odejściu kelnera Lauren spytała:
- Co teraz robimy?
Jordan pociągnął łyk kawy.
- Muszę dostać drugi samochód, a potem, kochanie, ♦zaczniesz pracować na swoje
honorarium.
Jej oczy rozszerzyły się lekko. Niezbyt dobrze wiedziała, co Jordan ma na myśli.
Zresztą, czy się z nią drażnił, czy nie, gotowa była zrobić wszystko, czego od niej zażąda.
- W porządku - powiedziała, kiwając głową. Wyszczerzył zęby.
- Nie zapytasz najpierw, o co chodzi?
- Nie muszę - odparła spokojnie.
Jej spokój, świadczący o ogromnym zaufaniu do niego rozgniewał go niemal.
- Do tej pory nie miałem problemów, ponieważ mówię po niemiecku - zaczął - i znam
po trosze prawie wszystkie języki zachodnioeuropejskie. Kiedy jednak dotrzemy na miejsce,
będę potrzebował twojej pomocy.
- W porządku - uśmiechnęła się.
- Czy znasz język, którym się tam posługują?
- Tak, uczyłam się go. Co prawda w ciągu ostatnich lat nie miałam zbyt wiele okazji
do posługiwania się nim, ale na pewno szybko sobie przypomnę.
- Wspaniale.
W ciągu godziny znaleźli się na drodze wiodącej na północ, do Brna.
Jordan zatrzymał ich pokój w Wiedniu i niedbale rzucił informację, że jadą zwiedzać
okolicę i mogą zatrzymać się na noc w jakiejś gospodzie. Przepakowali swoje rzeczy tak, by
pomieścić je w walizce Jordana. Lauren była wstrząśnięta wrażeniem intymności, jakie
sprawiały ich ubrania, tak wygodnie leżące razem. Musiała przypomnieć sobie, że pozory
odgrywają wielką rolę w ich sytuacji.
Odkryła, że podoba jej się jazda przez spokojną, wiejską okolicę. Jordan opowiadał jej
o swoich doświadczeniach z okresu, kiedy pracował w Europie.
- Na miejscu znam kogoś, z kim można nawiązać kontakt. On pomoże. Wygląda na to,
ż
e kontroluje wszystko, co dzieje się w mieście. Jeżeli tam właśnie zabrali Frances Monroe,
będzie o tym wiedział.
Im bliżej byli granicy, tym mniej mówili. Do tej pory jedynie próbowali grać swoje
role. Teraz muszą grać je tak, jak najlepiej potrafią.
Lauren odkryła, że dobrze czuje się w roli żony Jordana. Kochała go i była w stanie
przez te parę chwil udawać, że ich związek istnieje naprawdę.
Jordan marzył o tym, żeby być sam. Sytuacja była niebezpieczna, bo było zbyt wiele
niewiadomych.
Mallory mądrze zasugerował, aby zachowali swe prawdziwe nazwiska i pochodzenie.
Jordan odgrywał rolę handlowca z Chicago już przez tyle lat, że bez trudu przypomniał sobie
dawno wyuczone nawyki.
Przekroczenie granicy zajęło im trochę czasu. Samochód i walizka zostały dokładnie
przeszukane, równie uważnie przestudiowano paszporty. Wreszcie pozwolono im jechać
dalej.
Zamieszkali w hotelu, w którym panowała atmosfera zupełnie odmienna, aniżeli w
Wiedniu.
Zanim dotarli do pokoju, Lauren nie mogła opanować drżenia.
Jordan zamknął drzwi za mężczyzną, który odprowadzał ich do pokoju i zwrócił się ku
Lauren.
- Cóż, kochanie - odezwał się wesoło. - Wreszcie; na miejscu. Cieszysz się?
Spojrzała się na niego, jakby postradał zmysły.
Podszedł do niej i objął ją ramionami. Czuł, jaka jest napięta. Samymi ustami, prawie
bezgłośnie wyszeptał „odpowiedz mi".
- O tak, kochanie. Oczywiście, cieszę się, ale jestem trochę zmęczona drogą, to
wszystko.
- Nie masz ochoty zwiedzić miasta, skoro już tu jesteśmy?
Wiedziała, że muszą zacząć poszukiwania najszybciej, jak to jest możliwe. Zmusiła
się do uśmiechu.
- To może być zabawne.
Uśmiechnął się i zrobił minę „grzeczna dziewczynka", po czym pochylił się i
pocałował ją. To miał być tylko krzepiący pocałunek - taki, jaki mógłby jej ofiarować ojciec,
brat lub wujek.
Kiedy jednak odpowiedziała mu bez najmniejszego zahamowania, zapomniał o
uczciwych zamiarach, niezliczonych męskich rozmowach z samym sobą i całym sercem
oddał się rozkoszy całowania cudownych ust Lauren.
Jego język wtargnął do wnętrza i został radośnie powitany wysoce prowokującą
miłosną zabawą. Kiedy wreszcie przerwali, by zaczerpnąć powietrza, którego oboje
niezmiernie potrzebowali, dyszeli ciężko, starając się odzyskać zimną krew.
- Usiłujesz odwrócić moją uwagę? - zapytał ledwie słyszalnym szeptem.
Zaśmiała się.
- A jeśli tak, jak mi to wychodzi?
- Prosisz się o kłopoty i dobrze o tym wiesz, prawda?
- A jeśli tak, to co?
Usłyszał namiętność w jej głosie, a w oczach dostrzegł bezbronność. Czy to możliwe?
Czyżby zadurzyła się w nim? Boże drogi, po co mu to? Szczególnie teraz, kiedy są w tak
trudnej sytuacji. Nie można zaprzeczyć, że między nimi coś się stało. Coś, nad czym
należałoby poważnie zastanowić się. Wiedział, że nie jest już w stanie odejść od niej i
zapomnieć.
Nie był to jednak czas na zajmowanie się swoimi osobistymi problemami. Przytulił ją
do siebie.
- Nie przejechałem całej tej drogi tylko po to, żeby spędzać czas w łóżku - oznajmił
ż
artobliwym tonem, na użytek kogoś, kto mógł podsłuchiwać. Przesunął grzbietem dłoni po
jej policzku, rozkoszując się jego aksamitną miękkością, pragnąc dotykać jej całej, od uszu do
końców palców i nóg, poznawać ją, uczyć, kochać...
Kochać? Skąd się wzięła ta myśl? Miłość to mit, a jednak Jordan nie potrafił inaczej
nazwać silnego uczucia, jakie narodziło się w nim, odkąd przebywał z Lauren. Nigdy dotąd
nie doświadczył niczego podobnego. Tak samo pragnął kochać się z nią, jak i chronić ją od
niebezpieczeństwa.
- Chodźmy - mruknął pod nosem, biorąc ją za rękę i wyprowadzając z pokoju.
Popołudnie spędzili jak zwykli turyści. Spotkali kilkoro ludzi, którzy mieli ochotę z
nimi pogawędzić, co dało Lauren możliwość przypomnienia sobie języka. Jordan z dumą
patrzał, jak przyjacielskie nastawienie Lauren przezwycięża podejrzliwość obcych. Z tego, co
mógł zrozumieć, opowiadała im o swojej babce, wspomniała parę piosenek, których nauczyła
się w dzieciństwie, pokazała kilka kroków tanecznych jakiegoś ludowego, regionalnego tańca
i już znalazła się w samym centrum ożywionej dyskusji na temat różnic kulturowych.
Dzięki tym kontaktom udało im się odnaleźć człowieka, który mógł okazać się
pomocny. Zastali go w małym pokoiku na tyłach jakiegoś miejscowego sklepu. Na widok
Jordana wstał, a potem chwycił go za ramiona i mocno uścisnął.
- Miło znowu cię zobaczyć, Jordan - powiedział płynną angielszczyzną.
- Ciebie też miło widzieć, Stefanie - odparł Jordan. Kiedy weszli, jego ręka
obejmowała talię Lauren, ale wobec tak gorącego powitania musiał ją opuścić. Teraz zwrócił
się w stronę młodej kobiety, wziął ją za rękę i pociągnął ku sobie.
- Poznaj moją żonę, Lauren. Stefan roześmiał się.
- Ależ oczywiście, przyjacielu. Tylko tak piękna kobieta mogłaby być twoją żoną,
prawda? Miło mi cię poznać - wyciągnął dłoń, a Lauren ujęła ją delikatnie. - Ach, jesteś
bardzo nieśmiała, jak mi się zdaje.
Lauren poczuła, że policzki jej płoną, kiedy usłyszała śmiech Jordana.
- Nie zawsze jest taka nieśmiała, Stefanie - powiedział, szczerząc zęby.
Lauren ze zdumieniem stwierdziła, że zabrzmiało to zupełnie naturalnie. Tonem takiej
władczej dumy mógł mówić jedynie mąż.
- Siadajcie oboje - zawołał Stefan. - Przepraszam, że tu was przyjmuję, ale muszę
bardzo uważać na to, z kim mnie widzą.
- Dzięki, wiem, że narobiłeś sobie sporo kłopotu z przygotowaniem tego wszystkiego -
odparł Jordan. - Doceniam to.
- Nie miałem wyboru, tak bardzo chciałem się z tobą znów zobaczyć i dowiedzieć się,
jak ci się powodzi - spojrzał na Lauren z uśmiechem. - Cieszę się, bo najwyraźniej jesteś
szczęśliwy.
Usiadł naprzeciw nich z rozjaśnioną twarzą, ale po chwili uśmiech znikł.
- Ale domyślam się, że to nie tylko przyjacielska wizyta.
- Obawiam się, że nie, Stefanie. Czy słyszałeś coś na temat zniknięcia Amerykanki w
Wiedniu kilka dni temu?
Stefan przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w podłogę, po czym podniósł głowę.
- Ładna, wysoka, szczupła, o lekko rudawych włosach?
- Widziałeś ją? - poderwał się Jordan.
- Nie, ale słyszałem historię, która nie brzmi mi zbyt prawdopodobnie.
- Co takiego?
- Krążą plotki o kobiecie, która podróżowała i nagle się rozchorowała. Zabrali ją do
prywatnej kliniki na skraju miasta, ale żadnemu z etatowych pracowników nie pozwolono
zajmować się nią. Ma podobno własną pielęgniarkę i lekarza.
- To mogłaby być ona - mruknął Jordan w zamyśleniu. - Czy jest jakiś sposób,
ż
ebyśmy mogli zobaczyć się z nią?
- My?
- Chciałbym zabrać Lauren ze sobą.
- Rozumiem. Oczywiście, w tej chwili nie mogę nic obiecać. Zapewne będzie to
trudne, ale chyba możliwe.
- Stefanie, dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych - zaśmiał się Jordan.
- Jesteś zbyt uprzejmy, przyjacielu. Daj mi trochę czasu, potem skontaktuję się z tobą.
- Gdzie możemy się spotkać?
- Jutro około południa zostawię ci wiadomość tu, w sklepie. Zobaczymy, co da się
zrobić.
W drodze powrotnej do hotelu skupiona mina Jordana powstrzymywała Lauren od
prób nawiązania rozmowy. Nagle zatrzymał się przed sklepem z galanterią.
- Zaczekaj w samochodzie - powiedział. - Zabawię tylko parę minut.
Dotrzymał słowa. Po powrocie wręczył jej pakunek.
- Co to takiego?
- Kapelusz z dużym rondem. Będziesz musiała go włożyć, jeśli dostaniemy się do
kliniki.
- Masz już jakiś plan, prawda? - zapytała bardzo cicho.
- Wciąż jeszcze myślę nad nim, ale może się udać - nie włączył zapłonu. Siedział
nieruchomo, z rękami mocno zaciśniętymi na kierownicy i wzrokiem utkwionym w szybę
samochodu. Lauren objęła spojrzeniem jego poważną twarz.
- Powiedz mi - ponagliła. Spojrzał na nią z westchnieniem.
- Boże, jak bardzo nie chciałbym cię do tego mieszać!
- Już jestem wmieszana, wiesz dobrze.
- Tak.
- Więc co ci chodzi po głowie?
- Nie mogę ryzykować porwania pani Monroe z kliniki, jeżeli to rzeczywiście ona, bez
wzniecenia niesamowitego zamieszania. W tej samej chwili, kiedy zniknie, zaczną
kontrolować granice.
Lauren skinęła głową, rozumiejąc już doskonałe jego plan i dlaczego nie może mu to
przejść przez gardło.
- Muszę zająć jej miejsce - oznajmiła spokojnie.
- Do tej pory to jedyny pomysł, jaki mi się nasunął. Muszę jeszcze nad tym
popracować.
- Myślę, że jest wspaniały. Może wyjechać zamiast mnie. We dwoje odwołacie
rezerwację w wiedeńskim hotelu i spokojnie wrócicie do kraju. Jeżeli moje włosy i makijaż są
tak dobrane, jak sobie tego życzył pan Mallory, nie powinno być kłopotu z przekroczeniem
granicy.
- Tak, właśnie na to liczył Mallory. Ale w ten sposób ty pozostajesz w rękach
porywaczy Frances Monroe, kimkolwiek są.
- Wiem - odparła cichutko.
- Nie jestem pewien, czy się na to zdobędę.
- Nie masz wyboru. Właśnie to był jedyny powód, dla którego tu przyjechałam.
Jordan podniósł dłoń i lekko uderzył w kierownicę zwiniętą pięścią.
- Nie podoba mi się to.
- Ale ja się wcale nie boję, przecież wiesz.
- Porozmawiam jutro ze Stefanem, może ma jakieś inne pomysły.
- Być może dopomógłby mi później opuścić klinikę.
- Wrócę po ciebie, natychmiast, gdy tylko dowiozę panią Monroe w bezpieczne
miejsce.
- Nie możesz. Narazisz się na niebezpieczeństwo...
- Głupstwa gadasz. Jeżeli cię zostawię, to wrócę, niech mnie szlag trafi!
- Nie przekroczymy granicy...
- Legalnie raczej nie, ale przekroczymy.
- Jordan, jestem pewna, że Mallory nie chciałby, żebyś ryzykował...
- Naprawdę nic a nic nie obchodzi mnie, czego chce Mallory. To on zaangażował cię
do tego przedstawienia. Powinien pogodzić się z faktem, że sprawa zakończy się dopiero
wtedy, kiedy i ty bezpiecznie znajdziesz się tam, gdzie jest twoje miejsce.
Lauren przyglądała mu się w zamyśleniu. Bała się, jasne, że się bała! Dlaczego
miałaby się nie bać? Wiedziała od początku, że to będzie niebezpieczne. Natychmiast, kiedy
zasugerowali jej, że mogłaby zająć miejsce pani Monroe, Lauren zaczęła liczyć się z tym, iż
może zostać zdemaskowana, a nawet aresztowana za... szpiegostwo.
Nie było jednak powodu już teraz rozpatrywać sytuacji pod tym kątem. Jeszcze nic jej
nie grozi. Na pewno we trójkę wymyślą jakiś rozsądny scenariusz, który wszystkim
zainteresowanym zapewni maksimum bezpieczeństwa.
Wyczuwała zdenerwowanie i gniew Jordana, ale tym razem były one inne, aniżeli
wtedy, w biurze Mallory'ego. Martwił się, ponieważ zależało mu na niej. Rozumiała to
doskonale. Ale kiedy wyobraziła sobie wszystkie niebezpieczeństwa, jakie czyhają na niego
podczas przekraczania granicy z panią Monroe jako fałszywą żoną, sama zaczęła denerwować
się na myśl o niepowodzeniu.
Jordan włączył zapłon i w milczeniu pojechali do hotelu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kolację zjedli w niemal pustej restauracji hotelowej. Żadne z nich nie było zbyt
rozmowne. Myśli ich zaprzątnięte były tym, co może zdarzyć się następnego dnia. Na dziś
dyskusja była zakończona.
Zanim dotarli do pokoju, zapadł zmrok. Lauren bez słowa sięgnęła do walizki po
koszulę nocną i zorientowała się, że zabrała jedynie tę z jedwabiu i koronki. Wzruszyła
ramionami. Kiedy się pakowała, myślała jedynie o tym, jak to będzie wyglądać w oczach
celników, a nie o własnym samopoczuciu, kiedy będzie zmuszona ją włożyć. Nie zabrała
nawet szlafroka.
Weszła do łazienki i napełniła wannę gorącą wodą. Zrzuciła ubranie, szybko
wskoczyła do wanny i z przyjemnością zanurzyła się w ciepłej, parującej kąpieli.
Co za dzień! O świcie obudził ją wybuch, potem znalazła się w samym centrum
uczuciowego trzęsienia ziemi, które wywróciło do góry nogami wszystkie jej poprzednie
przemyślenia na temat mężczyzn i seksu. Przypominała sobie wszystkie kolejne zdarzenia:
podróż, spotkanie ze Stefanem i... plan, który może oznaczać, że już nigdy nie ujrzy domu i
rodziny. Nie myśl tak! - zganiła się w duchu. - Plan powiedzie się, już oni się o to postarają.
Jeśli rzeczywiście jest bardzo podobna do Frances Monroe, to przecież mogłaby grać tę rolę
nawet przez kilka dni! Dobrze, ale co potem?
Jordan przyjedzie po nią.
Uśmiechnęła się do tej myśli. Na pewno jej pomoże. Lauren miała do niego pełne
zaufanie.
Chwile spędzone w wannie pozwoliły jej odprężyć się i wypocząć, likwidując
dokuczliwe napięcie. Włożyła koszulę nocną i podeszła do lustra, żeby wyszczotkować
włosy.
Nagle stanęła jak wryta. Dłoń ze szczotką zawisła nieruchomo w powietrzu. Wzrok
utkwiła w kobiecie, która spoglądała na nią z tafli lustra. Koszula była uszyta z jedwabiu i
przylegała jak druga skóra, uwydatniając wcięcie talii. Nawet w miejscu, gdzie był pępek,
widniał cień.
Z równym skutkiem mogłaby być naga. Piersi były ledwie przysłonięte delikatną
koronką, która wąskimi paskami biegła aż do talii. I tak ubrana będzie dzielić łóżko z
Jordanem Trentem? Tak!
Uśmiechnęła się do swoich myśli. Chyba tym razem się nie wywinie...
Cokolwiek zdarzy się jutro, dziś ma przed sobą całą noc i zamierza spędzić ją właśnie
z Jordanem. Od chwili, gdy ich miłosne pieszczoty zostały tak brutalnie przerwane, napięcie
między nimi rosło i stawało się widoczne na każdym kroku. Przecież chyba to niemożliwe,
aby spokojnie położył się obok niej i zasnął! Nie po dzisiejszym ranku.
Otwarła drzwi i wyszła z łazienki.
Pokój oświetlony był jedynie maleńką lampką stojącą obok łóżka. Jordan stał w
mrocznym kącie, wyglądając przez okno. Nie odwrócił się, kiedy weszła, a sądząc po wyrazie
jego twarzy, myśli krążące mu po głowie nie były przyjemne.
- Jordan?
Obejrzał się i nagle cały zesztywniał. Ale jego oczy zdradzały go - były pełne
zachwytu i zdumienia. Mimo to zapytał szorstkim tonem:
- Co?
- Przepraszam, że tak długo siedziałam w wannie - i podeszła do niego, podświetlona
miękkim blaskiem lampki.
Obserwował ją, kiedy zbliżała się i wiedział już, że tej nocy nie zdoła się jej oprzeć.
Nie da rady. Zbyt mocno był zatroskany z jej powodu, zbyt wystraszony. A teraz jeszcze
pojawiła się w takim stroju, który...
Co stało się z klasztorną koszulą nocną, którą miała na sobie wczoraj? Ale przecież to
i tak nie miałoby żadnego znaczenia! Nawet gdyby nosiła worek, nie zdołałoby to stłumić
jego pożądania.
Odchrząknął.
- Nie szkodzi - wymamrotał i szybko wyminął ją, wszedł do łazienki i głośno zamknął
za sobą drzwi. Nie uczynił tego jednak na tyle szybko, by Lauren nie dostrzegła pożądania
błyszczącego w jego oczach i reakcji jego ciała na jej widok.
Dziś nad ranem dowiedziała się o nim, i o miłości, już dość dużo, ale zamierza
dowiedzieć się jeszcze więcej, zanim ta noc dobiegnie końca.
Kiedy Jordan wyszedł z łazienki po długim, orzeźwiającym prysznicu, w sypialni
panowały zupełne ciemności. Jedynie słaby odblask latarni wpadający do pokoju przez oba
okna pozwolił mu ostrożnie skierować się w stronę, gdzie, jak mu się zdawało, znajdowało się
łóżko.
Ż
ałował, że nie zabrał czegoś do spania. Kiedy się pakował, był zbyt wściekły, żeby
pomyśleć o wszystkim. Tak więc okazało się, że ma do wyboru jedynie spodnie od dresu lub
dżinsy. Ani jedne, ani drugie nie nadawały się. I jedne, i drugie byłyby diablo niewygodne.
Wreszcie dotknął nogą brzegu łóżka. Ostrożnie przesuwając dłonie wzdłuż krawędzi
natrafił na stolik stojący u wezgłowia. Z ulgą osunął się na posłanie. Jak dotąd, jakoś idzie.
Może Lauren już zasnęła?
Zmusił się do wstrzymania oddechu i nasłuchiwał. Dopiero, kiedy się zupełnie
uspokoił, usłyszał tuż obok cichy oddech Lauren. Z jego rytmu i tempa wywnioskował, że do
snu było jej raczej daleko.
A czego właściwie oczekiwał?
Poprzedniej nocy przynajmniej mieli oddzielne łóżka, chociaż zsunięte tak, że leżeli
od siebie na odległość wyciągniętego ramienia. Dzisiaj nawet nie ma co udawać. Muszą spać
obok siebie jak para małżonków. A poza tym nie było tu nawet wygodnego fotela, nie
mówiąc już o kanapie. Możliwości spędzenia nocy na podłodze nawet nie rozważał.
Bardzo ostrożnie uniósł kołdrę i wsunął się pod nią, starannie zachowując jak
największą odległość od środka łóżka. To będzie cholernie długa noc, a przecież potrzebował
snu... Zmusił się do odprężenia i wyciągnął na całą długość.
- Jordan, kochanie?
Omal nie podskoczył na łóżku, kiedy nagle usłyszał jej cichy głos dochodzący z
ciemności. Brzmiał słodko i uwodzicielsko, a sądząc z pieszczotliwego „kochanie", Lauren
doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że mogą mieć słuchaczy. Co ona knuje?
- Hmm? - odmruknął ostrożnie.
- Nie pytałam cię jeszcze o to. Czy byłoby ci przykro, gdyby to była dziewczynka?
Po tym pytaniu pokój wypełniło naładowane elektrycznością milczenie. Jordan
gwałtownie obrócił głowę, ale nie widział w ciemności nic poza niewyraźnym zarysem jej
ciała.
- Co? - zapytał zdławionym głosem.
- No wiesz, dziecko - odparła głosem, w którym brzmiał uśmiech. - Wiem, że nie
zamierzaliśmy tak wcześnie powiększać naszej rodziny, ale chyba nie jest ci przykro, że to
jedno jest już w drodze... prawda? - zapytała rozmarzonym tonem.
- Och, Lauren...?
Poczuł, że Lauren poruszyła się na łóżku. Jej stopa prześliznęła się po jego kostce i
zaczęła ocierać się o podbicie. Jordan omal nie wyskoczył z łóżka jak z katapulty.
- Co ty wyprawiasz? - rzucił szorstko.
- Och, przepraszam, kochanie. Spycham cię? To łóżko jest dużo mniejsze niż nasze, w
domu - westchnęła. - Ale kiedy jesteśmy razem, nie zajmujemy znów tak wiele miejsca -
przysunęła się tak blisko, że włosami muskała jego ramię i dodała: - Mam nadzieję, że będzie
podobne do ciebie.
- Kto?
- Dziecko. Jeżeli to będzie chłopiec, chcę, żeby nosił twoje imię. Mam nadzieję, że
będzie miał czarne i kręcone włosy, jak ty, i twoje ogromne czarne oczy, a także twój...
złośliwy uśmiech.
- Złośliwy... - Jordan urwał na samą myśl, że Lauren mogłaby mieć jego dziecko.
Przez chwilę wyobraził sobie to niemowlę tak wyraźnie, jakby już było z nimi w pokoju:
miało czarne, kręcone włosy, uśmiech. Tylko oczy były szare, jak u Lauren.
Obok niemowlęcia nagle pojawiła się dziewczynka. Ona też miała loczki, ale
płowoczerwone, niemal marchewkowe, a oczka ciemnobrązowe. Podnosiła do niego rączki,
jakby prosząc, by wziął ją w ramiona.
Jordan potrząsnął głową i zamrugał oczami. Czy on zwariował? Ostatnio przeżywa
stanowczo za dużo napięć! Miał rację, że jest za stary na takie życie. Powinien zamknąć się w
jakimś spokojnym sanatorium, gdzieś...
- A może dam mu imię po twoim ojcu?
- Nie, nie chcę - odparł machinalnie. Słowa zabrzmiały szorstko w ciszy pokoju i
Jordan spróbował złagodzić ich wymowę: - Dlaczego nie mielibyśmy mu dać imienia twojego
ojca?
Dopiero, kiedy usłyszał własny głos, dotarło do niego, że wplątał się w tę idiotyczną
grę.
- Matthew Mackenzie Trent. Ładnie brzmi, prawda? - zauważyła Lauren z pewną dozą
dumy.
Jordan uśmiechnął się szeroko. Naprawdę zachowywała się jak dumna mamusia,
przedstawiająca towarzystwu swego syna. Obrócił się na bok i poczuł dotyk jej ciała od
ramienia po końce palców u stóp. Niby przypadkiem przesunął nogę tak, by ją objęła i
delikatnie opuścił dłoń na jej pierś.
- A nasza córka? - zapytał, skubiąc koniuszek jej odsłoniętego ucha. Czuł oszalałe
bicie jej serca. Zdziwił się, że głos Lauren może brzmieć tak spokojnie i sennie, podczas gdy
serce wali jak młotem. Zaczął zastanawiać się, jak daleko posunie swoją zabawę.
- Nasza córka? - zapytała, wstrzymując oddech.
- Uhmm - potwierdził, rysując pocałunkami linię wzdłuż jej szyi. Czuł, jak mocno
pulsuje jej tętno. - Gdyby to była dziewczynka...
- Och... No cóż...
- Na pewno będzie miała twój kolor włosów i ogromne oczy, które budzą u mężczyzn
różne dziwne myśli...
- Naprawdę? To znaczy...
- O, tak. Gdybyśmy nie byli już tak starym małżeństwem, byłbym doprawdy
zirytowany spojrzeniami, jakimi dziś ścigali cię mężczyźni.
- Aleja..
Przerwał jej w pół słowa, cokolwiek chciała powiedzieć, po prostu zamykając jej usta
pocałunkiem. Usiłowała wymknąć się, ale szybko zorientowała się, że to niemożliwe,
ponieważ jego noga i ramię przygważdżają ją do materaca. To nie znaczy, że Lauren tak
naprawdę chciała się wymknąć. W każdym razie nie do końca. Po prostu zareagowała
odruchowo, bo nie spodziewała się, że Jordan rzuci się na nią tak od razu.
Leżała w ciemności, czekając na niego i zastanawiając się, jak mało mogą sobie
powiedzieć w tym pokoju. I tak, od myśli do myśli, postanowiła podrażnić się z nim trochę.
Tylko troszeczkę. Zaplanowała sobie tę żartobliwą rozmowę o ich dzieciach, a on bez trudu
obrócił ten żart przeciwko niej.
Zabawne, ale oczami wyobraźni widziała zarówno chłopczyka, jak i dziewczynkę.
Były to szczęśliwe, roześmiane dzieci, otoczone miłością... i Lauren poczuła nagle tak gorący
przypływ radości, że zwróciła się ku Jordanowi i objęła go mocno. Przypuszczała, że
jedynym celem jego pocałunku było zamknięcie jej ust, ale dopiero teraz zrozumiała, że
właśnie robi to, czego zawsze pragnęła...
Jordan poczuł, że jej opór roztapia się i nagle była tuż przy nim. Jej piersi dotykały go,
a uda zamknęły się na jego kolanie.
Wszystkie szlachetne postanowienia opuściły go w jednej chwili. Nigdy nie był
ś
więty, choć teraz bardzo się starał. A Lauren wcale mu nie pomagała. Gdyby jej nie znał,
byłby przysiągł, że usiłuje go uwieść.
Wsparł się na łokciu i spojrzał na jej tonącą w ciemności twarz. Z uśmiechem udał, że
ziewa i powiedział:
- No, skarbie. To był długi dzień. Powinniśmy chyba trochę odpocząć. Zwłaszcza ty
musisz na siebie uważać - dodał, jednocześnie zsuwając z jej ramienia, po kolei, najpierw
jedno, a potem drugie ramiączko koszuli.
Lauren wydała z siebie zduszony dźwięk, coś pośredniego pomiędzy zachłyśnięciem
się a westchnieniem. Jordan ściągał delikatną tkaninę tak długo, aż opadła na wysokość jej
talii.
- Dobranoc - powiedział głośno i zaczął ją całować.
Były to pocałunki pełne namiętności i determinacji.
Ż
adne z nich nie miało cienia wątpliwości, że tym razem będą się kochać, a ona nie
będzie stawiała oporu.
Nieustanna świadomość, że powinni zachowywać się cicho sprawiła, iż milczące
pieszczoty Jordana wzruszyły Lauren swą delikatnością. Jego wargi błądziły po niej, podczas
gdy dłonie osuwały jedwab i koronki w dół, aż do stóp. Aksamitna skóra Lauren drżeniem
reagowała na pieszczoty. W pewnej chwili Jordan uświadomił sobie, że Lauren wcisnęła
pięść do ust, by zdusić jęk.
Kusiła go i drażniła, świadomie czy też mimo woli. Teraz nie było odwrotu. Zanim
nadejdzie poranek, Lauren Mackenzie w pełni pojmie istotę kochania się kobiety i
mężczyzny.
Lauren zaczęła naśladować Jordana i to od razu z doskonałym skutkiem. Zaledwie
musnęła dłonią jego brzuch, a już jego mięśnie konwulsyjnie skurczyły się pod wpływem jej
pieszczoty. Dotknęła gumki jego spodenek i, idąc za jego przykładem, zaczęła zsuwać je
wzdłuż muskularnych ud i łydek.
Jordan ostrożnie, tak, aby łóżko nie skrzypnęło, przetoczył się na Lauren. Przez chwilę
poczuła na sobie jego ciężar, potem, wsparty na łokciach, zaledwie słyszalnie wyszeptał jej
wprost w ucho:
- Czy nie jestem za ciężki?
Potrząsnęła głową.
Znowu odnalazł jej usta, łaskocząc je drobnymi pocałunkami wzdłuż dolnej wargi,
pieszcząc językiem ich linię tak długo, aż żar ogarnął ich oboje. Wtedy wniknął w jej usta i
powolnym, ale mocnym głaskaniem uświadamiał jej, czego od niej pragnie, a jednocześnie
pozostawiał możliwość ucieczki, gdyby nagle zechciała wycofać się z tej ich miłosnej gry.
Lauren jednak przyciągnęła go bliżej, lekko przesuwając się i zanim delikatnie uniósł się nad
nią, oboje drżeli już z pożądania i pragnienia.
Lauren nigdy nie przypuszczała, że fizyczna miłość może być tak pięknym, tak
olśniewającym zespoleniem dwojga ludzi. Wiedziała już, że na zawsze pozostanie wdzięczna
losowi, iż spotkała Jordana i mogła go bliżej poznać. Wydawało się jej, iż całe życie czekała
na tę jedną chwilę, by odsłonił przed nią tajemnicę miłości.
Jordan opuścił się powoli, aż przyjęła go zupełnie w swe wnętrze. Jak mógł do tej
pory żyć, nie znając tego cudownego uczucia zjednoczenia z drugą osobą? Znieruchomiały,
obejmował ją mocno, rozkoszując się oszałamiającą intensywnością swych przeżyć.
Lauren uśmiechała się, mocno przywierając do niego. Głowę wtuliła w jego ramię.
Spodziewała się bólu, a przynajmniej doznania jakiejś drobnej przykrości. Zamiast tego
zdumiała ją delikatność, z jaką szukał do niej dostępu, poruszając się tak powoli, iż jej ciało
miało możliwość dostosowania się do niego. Te delikatne, powolne ruchy były dla obojga
rozkosznie podniecające.
Cisza pomieszczenia pozostała nie zakłócona, jedynie momentami zmącona
dyskretnym westchnieniem lub szelestem pościeli - odgłosami, które mogli wydawać znużeni
ludzie usiłujący zaznać odpoczynku w obcym pokoju i obcym łóżku.
Lauren miała wrażenie, jakby coś w jej wnętrzu zerwało się z uwięzi - im silniej
poruszało się i miotało, tym większe ogarniało ją napięcie. Jej ciało wydawało się bliskie
eksplozji, delikatny deszcz jasnych świateł i barw rozjaśniał mrok wokół niej. I nagle zewsząd
otoczyła ją kaskada fajerwerków, wypełniając pokój światłem i radością, nadzieją i miłością.
Ukryła głowę głęboko na jego piersi i tak trwała. Nagle ciałem Jordana wstrząsnął
dreszcz, który zdawał się biec od głowy po końce palców stóp. Zadygotał cały, a potem,
ciężko dysząc, osunął się na pościel obok niej.
Przytulił ją tak mocno, jakby nigdy już nie zamierzał wypuścić jej z ramion, a ona,
szczęśliwa i nasycona, zasnęła w tej pozycji.
Gdzieś w środku nocy Lauren obudziła się pod wpływem cudownego uczucia. Jordan
wciąż ją obejmował, delikatnie pieszcząc dłońmi i ustami. Jego miłość wydawała się częścią
snu i Lauren odpowiadała mu bez opamiętania, wiedząc, że ich wspólne chwile skończą się
już za kilka godzin.
Kiedy obudziła się znowu, Jordan spokojnym głosem powiedział:
- Czas wstawać, kochanie, jeśli chcesz zwiedzić cokolwiek.
Lauren otworzyła i natychmiast zmrużyła oczy, poraziło je zbyt jasne światło. Skupiła
wzrok na Jordanie stojącym obok jej łóżka. Widok jego nagości szybko przywrócił jej
przytomność. Westchnęła spazmatycznie i podciągnęła kołdrę pod samą brodę.
Namiętne kochanie się z mężczyzną w ciemności było zupełnie czymś innym niż
oglądanie tego samego mężczyzny w całej jego naturalnej wspaniałości i w pełnym świetle
dnia. Nagle dotarło do niej, że on zupełnie nie wstydzi się własnej nagości.
- Zaoszczędziłoby nam trochę czasu, gdybyśmy razem wzięli prysznic - stwierdził
chłodnym, niedbałym tonem, ale w oczach miał zdecydowanie figlarne iskierki.
- Ach, tak... ale ja...
Delikatnie, ale stanowczo wyciągnął kołdrę z jej kurczowo zaciśniętych palców.
- No, chodź, kochanie. Musimy ruszać.
Chwycił ją za ręce i postawił na nogi, z uśmiechem obejmując spojrzeniem. Pociągnął
ją do łazienki.
- Jak spałaś, skarbie?
- Ja? Dobrze, nawet nie sądziłam...
- Wiem. Obce łóżko i ten pokój... Trudno wypocząć w podróży. Tyle lat spędziłem w
drodze, że sam już się przyzwyczaiłem.
Lauren nie przypuszczała, że jest w stanie zarumienić się na całym ciele. Jedno
spojrzenie w lustro w łazience uzmysłowiło jej, że to jednak możliwe. Twarz jej jednak
przybrała jeszcze jaskrawszy odcień purpury, kiedy stwierdziła, że Jordan wcale nie jest
poruszony jej obecnością.
Pochylił się i pocałował ją za uchem, obejmując ramionami. Teraz oboje stali przed
lustrem, a on wydawał się rozbawiony jej zakłopotaniem.
- Jeżeli sądzisz, że przeproszę cię za tę noc, to spotka cię spory zawód - mruknął pod
nosem.
Potrząsnęła głową, ale jakoś nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Jordan
wciągnął ją pod prysznic i zaczął mydlić Lauren leniwymi, pieszczotliwymi ruchami, aż
zapomniała o swoim zawstydzeniu. Z ciekawością przyglądała się ciału, które od ostatniej
nocy znała jedynie z dotyku. Musiała przyznać, że metoda poznawcza Braille'a nie jest
najgorsza, była jednak szczęśliwa, że może oglądać nagiego Jordana w pełnym świetle.
Jej własne ciało zdawało się bardzo szybko uczyć zdumiewających nowych rzeczy. A
może to on wiedział, jakich strun dotknąć, by wywołać w jej wnętrzu tak silną reakcję.
Nagle podniósł ją, owinął się w pasie jej nogami, i zdobił to tak szybko, że aż wydała
głośny okrzyk.
- Boli? - zapytał, lekko marszcząc brwi. Zaprzeczyła ruchem głowy.
- No to teraz możemy rozmawiać... dopóki woda jest odkręcona...
Lauren była zbyt zaskoczona, by powiedzieć cokolwiek.
- Twoje plecy... wykrztusiła wreszcie. - Nie będą cię bolały plecy?
Pochylił się i pocałował ją. Długi, upajający pocałunek rozproszył jej wątpliwości.
- Wymasujesz mnie, jeśli będą bolały? - zapytał z przewrotną nutą w głosie. - Bo jeśli
tak, to może warto...
Nie była już w stanie skupić się na jego żartach. Jej plecy wygięły się w łuk, z gardła
wydobył się cichy jęk. Wydawało się, że całe jej ciało roztapia się jak wosk.
Jordan zadygotał, obejmując ją tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Po chwili powoli
postawił ją na ziemi.
- Bomba! - wykrzyknął, kiedy mógł już złapać oddech.
- Co to znaczy: Bomba?
- Bomba! Jesteś fantastycznym partnerem do kąpieli!
Roześmiała się, nagle bardzo z siebie zadowolona. Jordan zachowywał się tak, jakby
sądził, iż jej gesty są świadome, podczas gdy ona tylko pozwalała się prowadzić.
Skwapliwie wyskoczyła spod prysznica i odkryła, że kolana drżą jej tak, iż zaledwie
może ustać.
- Nie jestem pewna, czy to był dobry pomysł - wyszeptała matowym głosem.
Jordan wyskoczył tuż za nią, nie zakręcając wody, i w jednej chwili otoczył ją
ramionami.
- Co się stało? Chyba nie zrobiłem ci krzywdy? Cholera!
Potrząsnęła głową.
- Nie. Po prostu nie miałam pojęcia... Skąd miałam wiedzieć... - spojrzała w lustro i
spostrzegła jego zatroskaną minę. - Wszystko w porządku, naprawdę - dodała, prostując się
niepewnie. - Nie chciałam cię przestraszyć...
- Och, Lauren - wyszeptał, zanurzając twarz w jej włosach. - Ja też nie chciałbym
sprawić ci najmniejszego nawet bólu.
- Wiem - odparła miękko.
Jeśli ich związek sprawi jej cierpienie, będzie mogła winić jedynie siebie. Podjęła
decyzję i nie żałowała jej. Teraz jednak musieli zająć się tym, po co przyjechali.
- Czy nie powinieneś zakręcić wody, zanim ktoś dojdzie do wniosku, że mamy potop
w pokoju?
- zapytała, sięgając po ręcznik.
Jordan bez słowa skinął głową. Wypuścił ją z objęć, sięgnął pod prysznic i zakręcił
wodę.
- Co mamy dziś w rozkładzie? - zapytała niedbale. Weszli do sypialni i zaczęli się
ubierać. Lauren nie mogła oderwać od niego oczu, choć starała się z całych sił.
- Pamiętasz ten mały sklepik z pamiątkami, który odkryliśmy wczoraj? - zapytał, a ona
zorientowała się, że ma na myśli miejsce, gdzie spotkali się ze Stefanem.
- Tak, oczywiście.
- Nie wychodzą mi z głowy te ręcznie rzeźbione szachy, które tam widzieliśmy. Byłby
to wspaniały prezent dla twojego taty, jak sądzisz?
- Faktycznie! - zaśmiała się, doskonale wiedząc, że jej ojciec nie miał zielonego
pojęcia o szachach.
- To miło, że pamiętałeś.
Podszedł i poprawił kołnierzyk jej sukni, potem przesunął dłonią wzdłuż jej pleców w
dół i w górę.
- Zawsze myślę o twojej rodzinie. To wspaniali ludzie. Czy pamiętasz, że mamy
wysłać pocztówki do Meg i Amy?
Lauren spojrzała na niego ostro i pochwyciła przekorny błysk w jego oku.
- Myślałam, że zaczekamy z tym, aż będziemy we Francji. Wiesz, jakie są moje
siostry.
Uniósł brwi, a ona odpowiedziała mu wyjątkowo niewinnym spojrzeniem. Spojrzał na
zegarek.
- Powinniśmy już wyjść. Trochę zaspaliśmy.
- A cóż to za różnica, kochanie? Jesteśmy przecież na wakacjach - wzięła torebkę i
kapelusz, który kupili poprzedniego dnia.
- Dobrze, że mi przypomniałaś. Ciągle usiłuję gdzieś zdążyć.
W małym sklepiku czekała na nich wiadomość od Stefana. Mieli spotkać się z nim o
trzeciej w dobrze znanym miejskim parku. Ponieważ nie umieli przewidzieć, kiedy znowu
będą mogli jeść, Jordan zaproponował, żeby teraz iść na lunch.
Podczas posiłku nie przestawał jej bacznie obserwować.
- Czy mam ubrudzoną twarz? - zapytała wreszcie. Jordan stał się jeszcze bardziej
skupiony.
- Nie. Zaskoczyłaś mnie, to wszystko - odparł, powoli podnosząc do ust kawałek
wędliny.
- Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo potrafię być agresywna? -
wysiliła się na żart, ale z jego miny wyczytała, że bezskutecznie. Wcale go nie rozśmieszyła.
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego - odezwał się w zamyśleniu, jakby powtarzając
jedynie to, co już od dawna tłukło mu się po głowie.
- Dlaczego? - zapytała z wahaniem.
- Dlaczego ja? Dlaczego teraz? Czekałaś tyle lat i nagle, niespodziewanie podejmujesz
taką decyzję?
- Czy próbujesz powiedzieć mi, że powinnam była usiąść i przemyśleć wszystko,
zanim zacznę się z tobą kochać?
- Usiłuję powiedzieć ci - powtórzył cierpliwie i spokojnie - że zachowałaś się zupełnie
niezgodnie z twoim charakterem.
- W takim razie po prostu nie znasz aż tak dobrze mojego charakteru.
- Wiem, że byłem twoim pierwszym mężczyzną.
- Chodzi ci o moje niedoświadczenie, co? A ja myślałam, że tak szybko się uczę...
- Nie oszukasz mnie, Lauren. Z tego, co się o tobie dowiedziałem, wiem, że jesteś
silną, niezależną kobietą, która nie robi nic pod wpływem impulsu.
- Chyba żartujesz. Cała ta wyprawa jest jednym wielkim impulsem, A gdybym
powiedziała ci, że znudził mi się dawny styl życia i postanowiłam zmienić skórę?
- Ale dlaczego ja?
Teraz już nie potrafiła zdobyć się na żaden inteligentny komentarz. Nie mogła
przecież powiedzieć mu: „Bo byłeś pod ręką".
Grając na zwłokę, pociągnęła łyk ze szklanki i postawiła ją przed sobą. Podniosła
głowę i wytrzymała jego natarczywe spojrzenie.
- Może zakochałam się w tobie.
Drgnął, jakby go spoliczkowała. Właściwie, czegóż innego mogła oczekiwać? Nie
powinna być zaskoczona.
- Wiesz, że to nie ma przyszłości - odezwał się cicho.
- Wiem.
- Mój tryb życia...
- Doskonale znam twój tryb życia. Nie musisz mi go opisywać.
- Wykorzystałem sytuację, chociaż obiecałem ci, że...
- Dlaczego przypisujesz sobie całą zasługę? Ja też wykorzystywałam sytuację, dobrze
o tym wiesz.
Potrząsnął głową, niezadowolony z przebiegu, jaki zaczynała przybierać ta rozmowa.
Czy ona niczego nie bierze na serio?
Jasne, że go nie kocha. Głupi żart. Nawet go chyba nie lubi. Właściwie nie ma się co
dziwić, po sposobie, w jaki traktował ją od samego początku. A jednak coś było między
nimi... coś, co wywoływało fontanny iskier, skoro tylko się do siebie zbliżyli. Nawet po tych
kilku godzinach namiętnego kochania się czuł, że wciąż jej pożąda. Co go w niej tak bardzo
pociąga?
Do diabła, chciałby to wiedzieć.
Spojrzał na zegarek.
- Musimy już iść - stwierdził, dając znak kelnerowi, by przyniósł rachunek. Zapłacił
szybko, wziął Lauren pod ramię i wyszli z restauracji, otoczeni tą szczególną aurą, którą
zawsze promieniują zakochani.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dwukrotnie okrążyli park, jakby rozkoszując się pięknem dnia i widoku. Jordan
droczył się z nią, szeptał do ucha rzeczy, które wywoływały rumieniec na jej twarzy, ale
kątem oka dyskretnie rozglądał się za Stefanem. Mimo to nie rozpoznał go.
Podstarzały, lekko kulejący mężczyzna z laską, skinął im głową, kiedy go mijali.
Kilka sekund zajęło Jordanowi przypomnienie sobie, skąd go zna. Wybuchnął śmiechem.
- Z czego się śmiejesz?
- Zapomniałem o upodobaniu Stefana do przebieranek.
Rozejrzała się wokół siebie.
- A gdzież on jest?
- Nieważne. Usiądźmy na chwilę na ławeczce, a na pewno zaraz do nas dołączy.
Po niecałym kwadransie przysiadł się do nich ten sam starszy pan i znowu skinął im
głową. Jordan nie odwracał uwagi od Lauren, chociaż jego słowa skierowane były ponad jej
ramieniem do Stefana.
- Mogłeś mnie uprzedzić, że to będzie bal przebierańców.
- Nie szkodzi - mruknął staruszek, jakby mamrocząc do siebie. - Myślałem, że
rozpoznasz strój.
- Co masz mi do powiedzenia?
- Informacje, które posiadamy, są prawdziwe.
- Można się tam dostać?
Staruszek pogrzebał w kieszeni i wyciągnął torebkę orzeszków. Rzucił jeden na
ziemię, obserwując, jak z pobliskiego drzewa zeskakuje wiewiórka, chwyta orzeszek i z
powrotem zmyka w bezpieczne miejsce.
- To będzie trochę ryzykowne, ale owszem.
- Jak?
Jordan wciąż uśmiechał się, igrając z loczkiem nad uchem Lauren, ale nie odrywał
wzroku od mężczyzny.
- Załatwiłem, że pielęgniarka na parę minut spotka się ze swoim chłopakiem około
piątej, to znaczy w godzinach odwiedzin. Ty i twoja żona wejdziecie jako odwiedzający i
wmieszacie się w tłum. W gazecie, która leży obok mnie, znajdziecie plan. Po wejściu do
kliniki musicie prześliznąć się do drugiego skrzydła. Pokój jest oznaczony, to nie potrwa
długo.
- W jakim jest stanie?
- Nie udało mi się dowiedzieć.
- Jeżeli pozostawię tam Lauren tak długo, dopóki nie uda mi się bezpiecznie wywieźć
tamtej kobiety z kraju, jaką opiekę możecie jej zapewnić?
- Wszystko, co będzie konieczne.
Jordan nagle zdał sobie sprawę, że wstrzymywał oddech, dopóki nie padło to zdanie.
Nawet w tej sytuacji plan mógł się nie powieść. Kiedy jednak dotrą do pani Monroe, być
może zdołają zasięgnąć bardziej szczegółowych informacji i zdecydują wówczas, co robić.
- Zobaczymy się z tobą?
- Będę tam, ale nie zobaczycie mnie - zwrócił się Stefan do wdzięczącej się wiewiórki.
Jordan pochylił się i pocałował Lauren.
- Będziemy o piątej - mruknął i odsunął się. Podniósł gazetę, machinalnym ruchem
wtykając ją pod pachę. Ujął Lauren za rękę i pomógł jej wstać, jak zakochany, który marzy
jedynie o tym, aby znaleźć się z dziewczyną w bardziej ustronnym miejscu.
Ż
adne z nich nie obejrzało się na staruszka, który dalej siedział na ławce i karmił
wiewiórki.
Jordan ucieszył się, kiedy zobaczył, że wokół kliniki kręci się tylu ludzi, iż bez trudu
zdoła wraz z Lauren wmieszać się w tłum. Namówił ją, aby na wszelki wypadek włożyła
kapelusz, który dokładnie ocieniał jej twarz.
Wewnątrz skierowali się w dół korytarza, aż do miejsca, gdzie skręcał. Tam natrafili
na klatkę schodową, weszli dwie kondygnacje wyżej, potem do drugiego korytarza, aż do
końca. Modląc się, by plan Stefana okazał się skuteczny, Jordan nacisnął klamkę drzwi
pokoju nr 301. Drzwi uchyliły się. Zajrzał do środka. Rolety były spuszczone, w pokoju
panował mrok, ale można było dostrzec zarys kobiecej sylwetki na łóżku.
Pociągnął Lauren za rękę do wnętrza pokoju i zamknął drzwi. Na palcach podszedł do
łóżka.
- Pani Monroe? - zapytał cicho. Głowa kobiety zwróciła się w jego stronę.
- Czy pani jest Frances Monroe? Oblizała wargi i skinęła głową.
- Tak - wyszeptała niepewnie, jakby odzwyczaiła się mówić. - Kim pan jest? -
zapytała łamiącym się głosem.
Jordan dotknął jej dłoni spoczywającej na kołdrze.
- Przysyła mnie pani mąż, pani Monroe. Zabieram panią stąd.
- Trevor? - jej głos stał się silniejszy. Podniosła się z trudem do pozycji siedzącej. -
Trevor jest tutaj? Dzięki Bogu. Koniec koszmaru.
- Szszsz, nie mamy zbyt wiele czasu i potrzebna nam będzie pani pomoc.
Skinęła głową.
- Oczywiście. Czegokolwiek pan zażąda. Proszę tylko powiedzieć.
- Może pani chodzić?
- Nie jestem pewna. Trzymali mnie w narkotycznym śnie i chyba straciłam rachubę
czasu. Wszystko mi się poplątało - dodała nieco silniejszym głosem. - Oczywiście, że pójdę.
Zrobię wszystko, co będzie trzeba.
Jordan poklepał ją po ręce i zwrócił się do Lauren:
- Szybko! Ściągaj sukienkę i kapelusz - i wyjaśnił pani Monroe: - Lauren zostanie
tutaj, na pani miejscu, przez kilka godzin. Tyle tylko, żeby wywieźć panią z kraju.
- Ale zobaczą ją i...
- Nie, jeśli pokój pozostanie zaciemniony. Może protestować, jeśli zapalą światło -
mówił zarówno do Lauren, jak i do pani Monroe.
Lauren zrozumiała nagle, że nadeszła chwila próby. Przyszedł czas, by zrobić to, co
miało zostać zrobione, bez względu na to, jak bardzo się bała. Teraz liczyło się wyłącznie
bezpieczeństwo pani Monroe. Szybko rozebrała się do bielizny i pytająco spojrzała na
Jordana.
- Pani Monroe, odwrócę się, a pani zdejmie tę koszulę i ubierze się w sukienkę,
dobrze? - zaproponował łagodnie.
Frances skinęła głową. Ręce drżały jej tak mocno, że zaledwie była w stanie się ubrać.
Na szczęście Lauren pospieszyła z pomocą.
Kiedy Frances wyprostowała się, Lauren z ulgą stwierdziła, że są podobnego wzrostu i
budowy. Dzięki Bogu, przynajmniej to udało im się przewidzieć. Nie mogła dostrzec barwy
włosów Frances, ale ich długość była podobna.
- Jaki kolor mają pani oczy? - zapytała Lauren.
- Niebieskie. Dlaczego? - zdziwiła się pani Monroe.
- Moje są szare, ale to dość zbliżony kolor.
- Co pani ma na myśli?
- Aby wydostać się stąd, będzie pani musiała użyć mojego paszportu.
- Ale jak pani stąd wyjdzie? - zapytała Frances, zdezorientowana tak szybkim biegiem
wydarzeń.
- Będzie pani z mężem za parę godzin, pani Monroe - odezwał się Jordan z drugiego
końca pokoju. - Wtedy wrócę po Lauren.
Lauren pospiesznie wciągnęła przez głowę koszulę Frances i wsunęła się do łóżka.
Frances włożyła na głowę kapelusz Lauren.
- Proszę, już teraz może się pan odwrócić - oznajmiła, a kiedy spełnił jej prośbę,
stwierdziła: - Właściwie nie zapytałam pana o nazwisko.
- Jordan. Jordan Trent. Jestem gorącym zwolennikiem pani męża, pani Monroe. Nie
powinien znajdować się pod tego rodzaju presją.
- Wiem - skinęła głową. - Bardzo się o niego martwiłam. Nie byłam w stanie
przekazać mu choćby słowa.
- Czy dobrze panią traktowali?
- Tak. Widywałam tylko troje ludzi. Dwóch mężczyzn, którzy zatrzymali samochód w
Wiedniu, i kobietę, która jest tu teraz ze mną. Skąd wiedzieliście, że wyjdzie?
- Mieliśmy nadzieję. Cóż, musimy już iść - spojrzał na Lauren, która już ułożyła się na
łóżku w tej samej pozycji, w jakiej zastali panią Monroe. Pochylił się nad nią i mocno
pocałował.
- Nie martw się. Wrócę niedługo. Skinęła głową.
- Wiem.
Jordan lekko uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
- Gotowa? - zapytał, oglądając się na Frances.
Przytaknęła i w ślad za nim opuściła pokój.
Lauren leżała nieruchomo, zmuszając się do głębokiego oddychania. Musi zachować
spokój. Stefan jest tu gdzieś w pobliżu. Będzie ją chronił. A niedługo Jordan wróci po nią.
Musiała w to wierzyć. Nie mogła pozwolić sobie na rozpatrywanie wszystkich
możliwości, które mogłyby pokrzyżować im plany.
Zanim dotarli do głównego holu, Frances słaniała się już tak, że zaledwie trzymała się
na nogach.
- Przepraszam - wydyszała. - Byłam w łóżku przez tyle dni. Nie przypuszczałam, że
tak mnie to osłabi.
Jordan objął ją ramieniem.
- Nie szkodzi. Proszę udawać, że jest pani pogrążona w rozpaczy. Proszę trzymać
głowę spuszczoną i tak pomaszerujemy do samochodu.
- A co potem?
- Pojedziemy do hotelu, spakujemy się i wynosimy stąd.
Skinął głową kilku mijającym ich osobom, które ze współczuciem spoglądały na
spuszczoną głowę Frances.
- Świetnie pani idzie - szepnął. - Proszę się nie zdziwić, kiedy nazwę panią Lauren.
- Ona jest bardzo dzielna.
- Tak, rzeczywiście.
- To dobrze, że mogłyśmy zamienić się ubraniami - mruknęła, chwytając oddech. -
Mam tylko kłopot z utrzymaniem butów na nogach.
Uśmiechnął się.
- Chyba lepiej, niż gdyby były za małe.
- Tak - poczuł bardziej, niż usłyszał jej cichy śmieszek.
Rozmawiając półgłosem minęli frontowe drzwi. Oboje odetchnęli z ulgą.
- Nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję.
- Nie pamięta pani przyjazdu?
- Była noc, a ja tak bardzo się bałam. Obawiałam się, że przeze mnie skrzywdzą
Trevora.
Zadziwiająca kobieta, przyznał w duchu Jordan. Ile kobiet na jej miejscu martwiłoby
się o swego męża?
A Lauren, gdyby znalazła się na jej miejscu? Ona -tak.
Nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy, ale wiedział, że to prawda. Podobieństwo
obu kobiet nie kończyło się na wyglądzie zewnętrznym.
Przez całą drogę do hotelu Frances drzemała.
- Nie jestem w stanie utrzymać się na nogach - wyznała, kiedy ją obudził.
- Proszę się nie przejmować. Wszystko w porządku - pomógł jej wysiąść z samochodu
i dotrzeć do hotelu. Natychmiast zaprowadził ją do pokoju.
- Spróbuj się położyć, kochanie, może ci przejdzie - powiedział, skoro tylko znaleźli
się w środku. Spojrzała na niego zaskoczona, ale on tylko położył palec na ustach, zdjął jej
kapelusz i gestem wskazał łóżko.
Frances rozejrzała się po pokoju, skinęła głową i położyła się posłusznie.
Jordan podszedł do telefonu i wykręcił numer recepcji.
- Tu Jordan Trent - oznajmił, kiedy ktoś odebrał telefon. - Zdaje się, że moja żona
zjadła coś, co jej nie posłużyło i postanowiła wracać do Wiednia jeszcze dziś, rezygnując z
dalszego zwiedzania. Czy mógłbym prosić o jak najszybsze przygotowanie rachunku?
- słuchał przez chwilę wyjaśnień i dodał: - Nie. Oczywiście, że rozumiem. Nie
szkodzi. Jestem pewien, że to nic poważnego. Tak. Mieliśmy bardzo przyjemny pobyt.
Odłożył słuchawkę i wszedł do łazienki, by pozbierać przybory toaletowe.
Po powrocie do pokoju stwierdził, że Frances znowu zamknęła oczy. W jasnym
ś
wietle wpadającym przez okno zobaczył, że Frances Monroe jest naprawdę bardzo ładną
kobietą. Sukienka wyglądała na niej tak, jakby to ona ją wybrała. Jasna cera i złotorude włosy
przypominały mu Lauren, ale patrząc na Frances nie odczuwał żadnych uczuć... Dziwna
sprawa. Były do siebie tak podobne, że mogłyby udawać rodzone siostry. Jedna przyprawiała
go o szalone bicie serca, podczas gdy druga nie działała na niego zupełnie.
Co ta chemia robi z ludźmi? Nigdy dotąd nie reagował na żadną kobietę tak, jak na
Lauren. Zupełnie tego nie pojmował.
W tej chwili nie miał jednak czasu na szukanie odpowiedzi. Wrzucił przybory do
walizki i zamknął wieko.
Po powtórnym sprawdzeniu, czy udało mu się wszystko spakować, podszedł do łóżka.
- Lauren?
Na dźwięk jego głosu oczy Frances otwarły się raptownie.
- Och, znowu zasnęłam!
- Nie szkodzi - pomógł jej wstać, wziął walizkę i zeszli na dół.
Po godzinie byli już w drodze do granicy.
- Nie do wiary, jak łatwo udało się wam to wszystko - zauważyła Frances, kiedy
przejechali już dobrych parę kilometrów.
- To należy do mojego zawodu - odparł z uśmiechem.
- Co? Ratowanie ofiar porwań?
- Między innymi.
- Gdzie jest Trevor? Czy będzie czekał na nas w Wiedniu?
- Zabieram panią do amerykańskiej bazy wojskowej. Postanowił tam właśnie czekać
na wieści o pani.
- Nie był w domu?
Jordan spojrzał na nią kątem oka.
- A jak pani myśli?
Uśmiechnęła się.
- Znając Trevora dziwię się, że sam po mnie nie przyjechał.
- Jestem pewien, że chciał, ale nie można było pozwolić mu na podjęcie tego ryzyka.
Właściwie wydaje mi się, że na to właśnie liczyli porywacze.
- Co pan ma na myśli?
- Cóż, przemyślałem sobie to i owo. Nie mieliśmy zbyt wielu problemów z
odnalezieniem pani. Zupełnie, jakby chcieli, żeby została pani zlokalizowana.
- Czy myśli pan, że wypuściliby mnie, gdybym poprosiła?
- Och, nie. Nie wszczęli dotąd alarmu jedynie dlatego, że myślą, iż pani wciąż jest w
ich rękach - i dodał w duchu: Mam nadzieję.
- Jak daleko jeszcze do granicy?
- Niedaleko.
Wyjaśnił jej procedurę na granicy i poradził, aby włożyła kapelusz i usilnie starała się
wyglądać na odprężoną.
- Gdybym odprężyła się jeszcze bardziej, spadłabym z fotela - odparła z uśmiechem. -
Kręci mi się w głowie i wydaje mi się, jakbym od paru dni była na kacu.
- Kiedy po raz ostatni coś pani podali?
- Nie mam pojęcia. Straciłam poczucie czasu.
- Czy podawali pani narkotyk zgodnie z jakimś rozkładem, czy w miarę potrzeb?
- Nie jestem pewna. Starałam się być bardzo rozsądna i spokojna. Nie chciałam dawać
im powodu do użycia siły.
Mądra dama - pomyślał Jordan.
Przekroczenie granicy okazało się niemal nudne. Samochód i bagaże zostały
dokładnie przeszukane, paszporty obejrzane, ale pozwolono im przejechać bez problemów.
Jechali w milczeniu już przez kilka minut, kiedy nagle Jordan usłyszał cichy szloch
Frances Monroe. Zjechał na pobocze i zatrzymał samochód.
Spojrzała na niego, ocierając oczy.
- Przepraszam - wykrztusiła, usiłując złapać oddech.
- Wiem, że zachowuję się jak dziecko... ale tak strasznie się bałam i... - znów
odetchnęła spazmatycznie - ...kiedy zorientowałam się, że jestem wolna... że się udało... nie...
Znowu zaczęła szlochać.
- Pani Monroe, ma pani moje pozwolenie. Może pani płakać, kopać i wrzeszczeć. Była
pani bardzo dzielna przez cały czas, a ta reakcja jest nie tylko normalna, ale całkiem zdrowa.
Sięgnął do kieszeni i podał jej czystą chusteczkę do nosa. I znowu ruszyli w drogę.
Zanim Frances Monroe dotarła do bazy amerykańskiej, gdzie niecierpliwie oczekiwał
na nią mąż, znikły z jej twarzy wszelkie ślady płaczu, a usypiający efekt narkotyku ustąpił.
Wyglądała na spokojną i opanowaną. Jordan niemal z rozbawieniem obserwował jej taneczny
krok, kiedy kierowali się do przydzielonej senatorowi Monroe części budynku.
Jordan pochwycił wyraz twarzy Trevora Monroe, gdy zobaczył on nie widzianą od
tygodnia żonę - i poczuł się bardzo szczęśliwy.
Senator zerwał się z fotela i rzucił się w jej kierunku.
- Fran! O Boże, nie wierzę własnym oczom! To naprawdę ty! - chwycił ją w ramiona,
podniósł, zawirował i pospiesznie postawił z powrotem na nogi.
- Jak się czujesz, kochanie? Boże drogi! Odchodziłem od zmysłów. Nie wiedziałem...
gdybym tylko mógł być z tobą...
Uściskała go, śmiejąc się z tej bezładnej gadaniny.
- Czuję się świetnie. Naprawdę. Właściwie to był wspaniały kilkudniowy wypoczynek
w luksusowym domu. Traktowali mnie jak księżniczkę - uśmiechnęła się na widok jego
niedowierzania i położyła dłoń na sercu. - Naprawdę. Przecież chyba nie kłamałabym?
- Ależ tak, gdybyś wiedziała, że cię nie przyłapią - odparł radośnie. Po raz pierwszy
spojrzał na Jordana, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że nie są sami.
- To pan nazywa się Trent? - zapytał, podchodząc z wyciągniętą dłonią.
- Tak - odparł Jordan, przyjmując dłoń. Trevor Monroe skinął głową.
- Mallory mówił, że pan potrafi to załatwić. Miał rację, do cholery! - potrząsnął dłonią
Jordana.
- Zdecydowanie zasługuje pan na awans, ja się już o to postaram.
- Miłym gestem byłby urlop... w jednym kawałku... Trevor uśmiechnął się, a napięcie
ostatnich kilku dni zdawało się odpływać z jego twarzy.
- Słusznie. Mallory mówił coś o tym, że jego najlepszy człowiek ma właśnie urlop. To
chyba moja wina, bo poprosiłem o tego najlepszego.
- Cieszę się, że mogłem pomóc - odparł Jordan, wzruszając ramionami.
Senator podszedł do żony.
- Musimy zabrać cię do szpitala i zbadać, czy rzeczywiście wszystko w porządku. A
potem... Jest paru ludzi, którzy chcieliby z tobą porozmawiać.
- To się chyba nazywa „udzielanie informacji", prawda? - zapytała z niewinną miną,
nie mogąc powstrzymać uśmiechu na widok jego „wysoce odpowiedzialnego" zachowania.
- Pana też będziemy potrzebować, Trent. Muszą dowiedzieć się, z kim mają do
czynienia.
- Przykro mi - odparł Jordan bez śladu szczerości w głosie. - Może innym razem. Mam
jeszcze coś niecoś do zrobienia, zanim uznam sprawę za zamkniętą.
- Co pan ma na myśli? - dopytywał się senator.
- Kochanie, on pozostawił tam swoją żonę, żebym ja mogła przekroczyć granicę.
- Żonę?
- Lauren Mackenzie - wyjaśnił Jordan. - To pani, która podjęła się, w razie potrzeby,
zająć miejsce pańskiej żony. Był to, niestety, jedyny plan dający szansę powodzenia.
- Nie miałem pojęcia, że wy dwoje byliście małżeństwem...
- Byliśmy, zgodnie z naszymi paszportami. Jak pan wie, fałszowanie informacji w
paszporcie jest karalne.
- Aha - mruknął senator.
- Pojadę po Lauren Mackenzie jeszcze dziś, jeśli to możliwe.
Trevor Monroe spojrzał na zegarek.
- O tej porze lepiej pan zrobi, jeśli odpocznie trochę przed podróżą.
- Niestety, nie mogę, nie mam ani chwili do stracenia. Jestem pewien, że długie,
piękne wakacje zlikwidują wszystkie moje problemy w kilka dni - odparł Jordan i
wymaszerował z pokoju.
Usłyszał jeszcze śmiech senatora i z zawodową satysfakcją pomyślał, że przynajmniej
Trevor Monroe jest zadowolony z efektów akcji.
Miał niejasne, dręczące przeczucie, że musi czym prędzej dotrzeć do Lauren.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Lauren, leżąca w zaciemnionym pokoju, niemal straciła poczucie czasu. Usiłowała
uspokoić myśli. Nie ma się czego bać. Stefan jest w pobliżu i nie pozwoli, aby coś się jej
przydarzyło. Ufała Stefanowi, ponieważ Jordan mu ufał. Nie ma powodu do paniki. Wszystko
idzie zgodnie z planem.
Kiedy otwarły się drzwi, Lauren z trudem tylko zdołała utrzymać zamknięte oczy i
odwróconą głowę. Oddychała płytko, urywanie. Czekała.
Pokój napełnił się światłem i Lauren zorientowała się, że zapalono lampę u wezgłowia
łóżka. Zakryła twarz ramieniem, mamrocząc:
- Światło mnie razi...
Pomału jej oczy przyzwyczaiły się do światła. Zerknęła spod ramienia na siedzącą
opodal pielęgniarkę. Wyglądała jak zapaśnik. Nic dziwnego, że pani Monroe nawet nie
próbowała się stąd wydostać.
Nie była pewna, co się stanie, kiedy będzie musiała opuścić ramię. Z bliska nie była
zbyt podobna do żony senatora. I co wtedy?
Zdecydowała, że spróbuje jak najdłużej ukrywać twarz. Odwróciła się plecami do
strażniczki i wbiła wzrok w ścianę.
Wróciła myślami do Jordana: Och, mam nadzieję, że udało mu się ją wywieźć.
Stanowimy z Jordanem fantastyczny duet! Ale czy on też tak uważa?
Oczywiście, że nie. Poza przyjemnymi chwilami w łóżku nie miałby z niej zbyt wiele
pożytku.
Ciekawe, kiedy przyjdzie mu do głowy, że ani w nocy, ani rano nie pomyślał o
ż
adnych środkach ostrożności...
Lauren cały czas zdawała sobie sprawę z braku zabezpieczenia. Myśl ta nie przerażała
jej, wręcz przeciwnie - obudziła w niej nadzieję, że może zajdzie w ciążę? Była w pełni
ś
wiadoma przyczyn, dla których Jordan nigdy nie będzie mógł dzielić z nią życia. Nie miała
wyboru - musiała pogodzić się z tym, że ich romans wkrótce się skończy. Dziecko - gdyby
urodziła jego dziecko - mogłoby ono załagodzić uczucie straty Jordana. Wciąż miałaby przy
sobie jakąś jego cząstkę, kogoś do kochania i rozpieszczania na wiele lat.
Wiedziała, że rodzina byłaby zdumiona i przerażona. Przecież wychowywali ją w
poszanowaniu tak surowych zasad! Nie mogłaby ich o to winić. Oczami wyobraźni ujrzała
smutek w oczach ojca. Musiałaby im to wyjaśnić. Powiedziałaby, że kocha Jordana. A
ponieważ go kocha, pragnie urodzić jego dziecko. Przecież zarabia dość, aby utrzymać siebie
i maleństwo. Inne samotne matki mogą, to i ona też.
Rozległo się głośne stukanie do drzwi i Lauren omal nie podskoczyła na łóżku, tak
nagłe było to wtargnięcie w ciszę pokoju.
- Kto tam? - zawołała pielęgniarka.
- Anton - odparł męski głos. Odpowiedziała, że może wejść. Przy drzwiach odbyła z
nim krótką, szeptaną rozmowę i Lauren wytężyła słuch, aby zrozumieć, co mówią. Padło
kilka nazwisk i nazw miejsc, które postarała się zapamiętać.
Wyglądało na to, że zmienili plan. Zamierzali ją z samego rana przewieźć w inne
miejsce! Och, Boże! A jeśli Jordan nie będzie w stanie odnaleźć jej po powrocie?
Bez paniki - upomniała się. - Stefan jest tutaj. Powtórzyła to sobie kilkakrotnie.
Wszystko jest pod kontrolą. Trzeba tylko leżeć spokojnie, udawać narkotyczny sen i czekać.
Lauren nigdy nie umiała czekać. Nie przypuszczała jednak, że spokojne leżenie w
obecności porywaczy Frances i czekanie, aż zostanie zdemaskowana, może być aż tak
denerwujące.
Takie myśli - stwierdziła w duchu - bardzo szybko doprowadzą ją do histerii. Wróciła
więc do myślenia o Jordanie i ich ubiegłej nocy.
Nie, tego rodzaju wspomnienia grożą podniesieniem ciśnienia krwi do bardzo
niebezpiecznego poziomu. Musi pomyśleć o czymś spokojnym, uspokajającym... dźwięk
szemrzącego potoku, lekki wiaterek poruszający liście drzew, szept...
Lauren zasnęła.
Powrót Jordana po Lauren nie mógł odbyć się w legalny sposób. Uratował go fakt, iż
jego przygraniczne kontakty wciąż jeszcze były aktualne i że jego znajomi nadal zarabiali na
ż
ycie przemycaniem ludzi i towarów.
Kiedy opuścił małą chatę ukrytą głęboko w lesie, blisko granicy, już nawet najbliższy
przyjaciel miałby problemy z rozpoznaniem Jordana. Ubrany był jak zwyczajny robotnik, ale
taki dość niechlujny i niezbyt czysty. Na głowie miał szmacianą czapkę nasuniętą głęboko na
oczy.
Mężczyzna, który podwoził go do miasta, podawał mu instrukcje:
- Musisz wrócić o zmroku, inaczej nie gwarantuję, że uda mi się ciebie przeprowadzić.
- Zrobię, co będę mógł, Franz. Będę z kobietą.
- Ha! I po co zadawać sobie tyle trudu dla jakiejś baby? Marnować tyle czasu! Nie
lepiej znaleźć sobie inną?
- Ciekawa filozofia, ale jej nie podzielam - zaśmiał się Jordan.
- Wszystkie baby są takie same.
- Wiesz co, Franz, przyznam ci się, że ja też tak myślałem do niedawna. Do bardzo
niedawna, kiedy nagle odkryłem, że mogę się mylić.
- Nigdy w życiu. Im nie można ufać.
- Za tę ręczę głową.
- Której dla niej nadstawiasz, naturalnie.
- Ona zrobiłaby to samo dla mnie.
- Ale możesz być pewien, że z zupełnie innego powodu.
- Co masz na myśli?
- Kobiety to wredne stworzenia. Nigdy nie mówią tego, co myślą, ani nie myślą tego,
co mówią.
Jordan uznał, że i tak nie przekona Franza. Właściwie nie warto próbować.
Zastanawiało go jedynie, jak bardzo zmienił się jego własny sposób myślenia od chwili
poznania Lauren.
Czy i on niegdyś gadał takie głupoty, przyklejając połowie ludzkości durne etykietki?
Jak łatwo jest - dla poprawienia własnego samopoczucia - szufladkować innych, różnych od
siebie ludzi, a szczególnie - kobiety. Potrząsnął głową. Czy i on był aż tak uprzedzony do
kobiet, że inni słuchali go tak, jak on teraz Franza? Powinien to sobie przemyśleć.
Przymknął oczy na chwilę. Powieki piekły go z niewyspania. Świtało już, a on wciąż
był jeszcze o wiele godzin drogi od miejsca przeznaczenia. Musi przede wszystkim złapać
Stefana. Może udało mu się wydobyć Lauren z kliniki, zanim ktokolwiek zorientował się, że
to nie Frances Monroe?
Dlaczego ciągle obawiał się, że to nie będzie takie łatwe?
Chrapliwy głos zabrzmiał tuż obok i Lauren ocknęła się gwałtownie.
- Twoje jedzenie. Jedz - nakazał glos. Słowa były angielskie, ale wypowiedziane z tak
dziwnym akcentem, że niemal niezrozumiałe. Pojęła ich sens dopiero w chwili, gdy zobaczyła
tacę ź posiłkiem.
Ze spuszczoną głową podciągnęła się do pozycji siedzącej i sięgnęła po widelec.
Kiedy spojrzała z ukosa, stwierdziła z ulgą, że jej strażniczka już odwróciła się tyłem i
z powrotem pochyliła nad swoją robótką.
Lauren ledwie mogła uwierzyć, iż jest tu już tak długo i jeszcze nie została
zdemaskowana. No, ale przecież żaden z porywaczy nie miał powodu czegokolwiek
podejrzewać. Plan był tak niewiarygodnie śmiały! Gdyby wykradli panią Monroe i nie
podstawili nikogo na jej miejsce, porywacze natychmiast wszczęliby alarm.
Zastanawiała się, jak długo to potrwa.
Zjadła tyle, ile mogła, po czym położyła się tyłem do pokoju i udawała, że śpi.
Modliła się w duchu, by tej nocy nie zmuszali jej do niczego.
Wreszcie światło zgasło i Lauren straciła całkiem poczucie czasu. Słyszała szelest
materiału, gdy tamta kobieta rozbierała się do snu. W pokoju nie było drugiego łóżka, więc
Lauren doszła do wniosku, że jej strażniczka musi spać na leżance pod przeciwległą ścianą.
Mówili, że rano przeniosą ją w inne miejsce. Czy Jordan zdąży ją uwolnić?
Jordan dojechał do celu tuż przed dziesiątą. Franz; pożegnał go i pozostawił w
przygranicznym magazynie, a stamtąd udało mu się złapać okazję - ciężarówkę wiozącą
ładunek do miasta.
Franz wcisnął kierowcy trochę pieniędzy z wyjaśnieniem, że Jordan jest zbyt głupi,
ż
eby pojąć, co się do niego mówi. Jordan trochę domyślił się, a trochę zrozumiał sens
rozmowy i odetchnął z ulgą. Przynajmniej kierowca ciężarówki nie będzie go zagadywał.
Natychmiast po przybyciu do Brna ruszył w stronę sklepiku z pamiątkami,
spodziewając się zastać w nim Stefana. Kiedy tam dotarł, okazało się, że nikt go nie widział
od poprzedniego dnia. Stefan zniknął.
Jordana zaniepokoiły te wieści. Korzystając ze swoich dawnych kontaktów rozpoczął
ż
mudne wysiłki, mające na celu ustalenie obecnego miejsca pobytu Stefana. Nie miał zamiaru
zepsuć wszystkiego, pokazując się w klinice. Przecież nikt w takim roboczym,
wyświechtanym ubraniu nie idzie odwiedzać pacjentów.
Dłoń spadła nagle na usta Lauren, niemal pozbawiając ją możliwości oddychania.
Usiłowała uwolnić się, ale jej ręce zostały pochwycone i unieruchomione.
W pokoju panowała kompletna ciemność. Lauren miała wrażenie, że znajduje się w
głębokiej studni bez możliwości wyjścia i z przerażeniem czuła, że udusi się, zanim ujrzy
ś
wiatło dnia.
Ktoś dotknął jej ucha i usłyszała szept:
- Stefan.
Odprężyła się, nareszcie rozumiejąc, co się dzieje, i dłoń natychmiast zniknęła. Silne
ręce uniosły ją z łóżka. Lauren zarzuciła ramiona na szyję Stefana, który wydawał się widzieć
w ciemności, ponieważ bezszelestnie przemknął przez pokój i dotarł do drzwi.
Hol zalany był słabym światłem. Lauren spojrzała na niosącego ją mężczyznę. Dzięki
Bogu, był to rzeczywiście Stefan. Uśmiechnął się, biegnąc z nią przez korytarz ku klatce
schodowej, którą przyszli tu wczoraj wraz z Jordanem. Tym razem skierował się w stronę
piwnic.
- Mogę iść sama - szepnęła wreszcie, kiedy zbiegł po schodach tak lekko, jakby nic
nie ważyła.
- Nie wziąłem ze sobą żadnych butów - wyjaśnił przyciszonym głosem. - Nie mamy
czasu, żebyś mogła ryzykować marsz na bosaka.
- Aha.
Kiedy otworzył drzwi do piwnicy, Lauren aż podskoczyła, oślepiona jasnym światłem.
Ukryła głowę na jego ramieniu, czekając, aż przebiegnie korytarz i nareszcie dotrze do
wyjścia.
Na zewnątrz niebo wciąż było czarne.
- Która godzina? - zapytała.
- Prawie świta.
- Miałeś jakieś wieści od Jordana?
- Nie. Ale nie przejmuj się. Skontaktuje się z nami, kiedy tylko będzie mógł.
- Dokąd mnie zabierasz?
- Na wieś, tam będziesz bezpieczna.
Zdawało się, że jazda przez gęsty las trwa całą wieczność. Lauren zupełnie straciła
orientację.
Kiedy wreszcie Stefan wjechał na podwórko małej chaty, słońce stało już wysoko na
niebie.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała, rozglądając się wokoło.
Stefan zdawał się zadowolony.
- To jest mój dom, pani Trent - wyjaśnił z uśmiechem. - Proszę za mną, przedstawię
panią mojej Anie, a potem muszę wracać do Brna, żeby spotkać się z Jordanem, kiedy
przyjedzie.
- Czy on nie wie, gdzie pan mieszka?
- Nie. Obaj z Jordanem zrezygnowaliśmy z kawalerskiego życia dopiero po naszym
ostatnim spotkaniu. Trafiła się nam teraz wspaniała okazja, żeby i nasze żony się poznały.
Lauren nie widziała sensu w wyjaśnianiu sytuacji.
Jeżeli Jordan przedstawił ją Stefanowi jako swoją żonę i nie powiedział mu prawdy,
uznała, iż nie powinna poddawać w wątpliwość jego słów.
Stefan okrążył samochód, otworzył tylne drzwi i znowu wziął ją na ręce. Dopiero
wówczas Lauren zdała sobie sprawę z tego, jak jest ubrana. Cieniutka, bawełniana koszula
sięgała jej do kolan. A do tego była na bosaka! Jak Stefan ma zamiar wyjaśnić to swojej
ż
onie?
Nie musiała się tym martwić. Młoda kobieta, która wyszła im na spotkanie, wydawała
się bardzo zatroskana i żywo zakrzątnęła się wokół Lauren, otaczając ją atmosferą ciepła i
ż
yczliwości.
Stefan wyjaśnił Anie, że trzeba Lauren znaleźć coś do ubrania, a on sam wróci
wkrótce, skoro tylko spotka się z jej mężem.
Obie kobiety przytaknęły.
Kiedy tylko Ana odkryła, że Lauren mówi w jej języku, zaczęła paplać radośnie,
pokazując jej bluzki i spódnice, i zmuszając do przymierzania butów. W ciągu paru minut
Lauren zrozumiała, że zdobyła nową przyjaciółkę.
Jordan odnosił wrażenie, że szuka Stefana już co najmniej od kilku stuleci, gdy nagle
sam został przez niego znaleziony.
- Gdzieś ty był?! - zawołał, skoro tylko Stefan się pojawił.
Jordan, po bezskutecznych poszukiwaniach Stefana, już od kilku godzin siedział na
tyłach sklepiku z pamiątkami i czekał tam, mając nadzieję, że wcześniej czy później Stefan
właśnie tu będzie go szukał.
- Odwoziłem twoją żonę w bezpieczne miejsce - odparł Stefan.
Jordan usiadł nagle i uważnie spojrzał na przyjaciela.
- W porządku? - zapytał.
- Najzupełniej.
- Rozpoznali ją?
- Nie. Na szczęście nie zdążyli, przyjacielu. Dziś rano mieli ją przewieźć w inne
miejsce.
- Dokąd? - Jordan skoczył na nogi w nagłym przypływie energii.
Stefan przekazał informacje uzyskane od Lauren podczas jazdy.
- Jak do tej pory, to najlepsze wskazówki. Zdaje się, że już wiem, kto za tym
wszystkim stoi - rozejrzał się po pokoju. - Możemy do niej pojechać?
- Czekałem tylko, aż o to zapytasz - roześmiał się Stefan. - Myślałem, że może
znudziła ci się już ta twoja żonka, hę? Niezbyt się do niej spieszyłeś...
- Wolne żarty, Stefan. Jedźmy już - odburknął Jordan kierując się do drzwi.
- Nie. Nie razem. Musisz wrócić do parku i czekać tam na mnie - Stefan opisał
samochód, którym jechał. - Zabiorę cię, kiedy tylko będę pewien, że nikt cię nie śledzi.
- Jasne, masz rację. Staję się nieostrożny.
- Nie. Raczej jesteś zakochany. Rozpoznaję symptomy tej choroby, bo sam też na nią
cierpię.
- Ty? O czym ty mówisz?
- Pozostawiłem twoją piękną małżonkę w towarzystwie mojej kochanej żony, Any.
Opowiedzą sobie wszystkie nasze sekrety, jeśli nie dotrzemy tam na czas! - trzepnął Jordana
w plecy. - Zmykaj. Znajdę cię.
Jordan skierował się w stronę parku, nagle zdając sobie sprawę, że od dwudziestu
czterech godzin nie miał nic w ustach. Teraz, kiedy wiedział, że Lauren jest bezpieczna,
odprężył się na tyle, by poczuć głód.
Nie chciałby już nigdy więcej przeżywać czegoś podobnego. Nigdy w życiu nie był aż
tak wystraszony, jak w ciągu tych ostatnich kilku godzin.
Gdy znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, wiedział, że zrobi wszystko, aby się z niej
wydostać. A jeśli się nie uda, to tylko on poniesie konsekwencje.
Tym razem było inaczej. Nigdy przedtem nie doznał tak silnego poczucia
odpowiedzialności za kogoś drugiego. Gdyby cokolwiek stało się Lauren... No, słucham,
Jordan? - odezwał się wewnętrzny głos. - Co wtedy? Jak byś się czuł?
A gdyby ją stracił na zawsze? Co wtedy by zrobił?
Lauren była dla niego kimś ważnym. Należała do niego. Oddała mu siebie -
przecudowny dar - a on też dał jej siebie całego. Nie był już samotnikiem, który nikogo nie
potrzebuje. Po raz pierwszy od straty matki Jordan przyznał, że ktoś jest mu potrzebny ~ i to
bardzo niezwykły ktoś.
Ujrzał zbliżający się samochód Stefana. Ruszył z miejsca, jakby chciał przejść przez
jezdnię. Dopiero w ostatniej chwili skręcił i wsiadł do samochodu.
- No i jak? - rzucił.
- W zasięgu wzroku żadnego ogona.
- A u ciebie?
- Co? U mnie? - zapytał Stefan z niewinnym uśmieszkiem. - A któż by chciał mnie
ś
ledzić?
- Każdy, kto miałby choć trochę rozumu.
- Trafiłeś w sedno, przyjacielu. Na szczęście, wszyscy oni uważają mnie za żałosne
stworzenie nie warte uwagi.
- Ha! Biedni nieświadomi.
Zanim Stefan zjechał na drogę wiodącą za miasto, Jordan spał już snem
sprawiedliwego.
Lauren usłyszała warkot motoru i wyjrzała przez okno. To był Stefan. I jeszcze ktoś!
Błyskawicznie rzuciła się do drzwi i otwarła je jednym szarpnięciem tylko po to, by zaraz
stanąć jak wryta. Mężczyzna, który wysiadł z samochodu, był nie ogolony, a jego ubranie
wyglądało tak, jakby nie zdejmował go całymi tygodniami. Bezkształtna, nasunięta na czoło
czapka j sprawiała, że wyglądał na kogoś, kto całe życie spędził na rabowaniu przechodniów
w ciemnych alejkach.
Wtedy Stefan, wskazując na Lauren, powiedział coś ze śmiechem.
Mężczyzna podniósł głowę i też zaśmiał się. Ten śmiech rozpoznałaby wszędzie...
- Jordan! - krzyknęła radośnie, biegnąc w jego stronę.
Skoczył na jej spotkanie, chwycił w ramiona i mocno uścisnął. Boże, jakaż była
miękka i pachnąca, jak bardzo pasowała do jego ramion!
- W porządku? - zapytał matowym głosem.
- Oczywiście! Nigdy w to nie wątpiłeś, prawda? - odparła, wznosząc ku niemu twarz.
Nigdy przedtem nie widział u niej takiego spojrzenia. Żadnego lęku, żadnego napięcia,
jedynie czysta, promienna radość. Czy to z jego powodu? Jordan czuł się dziwnie
zawstydzony tą myślą. Czy to możliwe, że coś dla niej znaczył?
- Och, Lauren - mruknął, przyciągając ją ku sobie i zasypując pocałunkami.
Nie miał pojęcia, jak długo tak stali przed chatą Stefana. Nie miał najmniejszej ochoty
przestać ją tulić. Wreszcie Stefan podszedł i poklepał go po ramieniu.
- Chodź do środka, przyjacielu. Trzeba coś zjeść. Co do mnie, umieram z głodu.
Jordan z ociąganiem odsunął się od Lauren i oboje weszli do domu.
Stefan dumnie zaprezentował Anę, a potem Ana pokazała wybrane przez Lauren
stroje. Mężczyźni zgodnie stwierdzili, że jest ona doskonale ubrana.
- Kiedy wyjeżdżamy? - zapytała Lauren po skończonym posiłku.
Stefan objął wzrokiem zmęczoną twarz przyjaciela i odpowiedział za niego:
- Myślę, że możecie bezpiecznie zostać tu do jutra. Jutro podwiozę was do granicy.
- Franz uprzedzał, żebym wrócił dzisiaj.
- Jedna noc mniej, jedna więcej, cóż to znaczy, przyjacielu? Franz to stara baba,
zawsze trzęsie się bez potrzeby. Lubi rządzić, czuje się wtedy bardzo ważny.
Teraz, kiedy zatrzymał się na tyle długo, aby usiąść i najeść się, Jordan czuł się tak,
jakby mógł zasnąć na siedząco.
- Chyba masz rację, Stefanie. A poza tym jestem tak skonany, że padam na nos. Jeśli
ci to nie przeszkadza, wyruszymy jutro.
Ana podskoczyła radośnie.
- Przygotowałam już pokój gościnny, tak na wszelki wypadek. Chodź, Lauren, znajdę
ci jakąś koszulę nocną.
Lauren niepewnie spojrzała na Jordana. Czy nie zamierza powiedzieć im prawdy?
Jordan podniósł wzrok i dostrzegł jej zakłopotanie, nie domyślając się przyczyny.
- O co chodzi? - zapytał. - Nie chcesz zostać?
- To nie to... - zaczęła i oblała się rumieńcem. Jordan nagle pojął, o co jej chodzi.
Przez ostatnie godziny tak przyzwyczaił się do myślenia o niej jako o swojej żonie, że
zupełnie zapomniał, iż była to przecież mistyfikacja - jeden z elementów ich zawodowych
czynności.
Na razie jednak nie było powodu do jakichkolwiek wyjaśnień. Uśmiechnął się do niej
krzepiąco.
- Nie będę ściągał kołdry - oznajmił z uśmiechem. - I zrobię wszystko, żeby cię
rozgrzać.
Ś
miech Stefana pogłębił jeszcze różowy odcień policzków Lauren i młoda kobieta
odwróciła się, by podążyć za Aną do pokoju obok.
- Lauren? - cicho zawołał Jordan. Odwróciła się i spojrzała na niego.
- Ja tylko żartuję.
- Wiem.
- Pewnie nawet nie zauważysz mojej obecności. Jestem tak zmęczony, że nie wiem,
czy dowlokę się do sypialni.
Uśmiechnęła się i mrugnęła do Stefana.
- Brzmi to jak potężna porcja wykrętów, prawda? Jak sądzisz, czy on chce się
wymigać od wypełnienia małżeńskich obowiązków?
Stefan przytaknął gorąco.
- Właśnie tak to wygląda, Lauren. Dokładnie tak. Jordan powoli wstał i przeciągnął
się, wysoko unosząc ramiona. Leniwie puścił oko do Stefana.
- Mówiłem, że jestem zmęczony, Lauren, ale jeszcze nie martwy - stwierdził, groźnie
pochylając się nad nią.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Lauren odwróciła się i wybiegła na korytarz, ścigana śmiechem obu mężczyzn.
Niemal wpadła na Anę, która właśnie wychodziła z sypialni.
- Och, przepraszam - odezwała się Ana. - Wiem. Jordan wspominał mi.
Spojrzała na trzymaną w rękach koszulkę i podała ją Lauren.
- Masz. To powinno być dobre dla ciebie.
- Dziękuję - wzięła koszulę i pod wpływem nagłego impulsu uścisnęła Anę. - Byłaś
dla mnie taka dobra - wyszeptała ze łzami w oczach. Uśmiechnęła się i skierowała do sypialni
po drugiej stronie korytarza.
Bardzo starannie poskładała pożyczone ubrania, które miała włożyć jutro i właśnie
sięgnęła po koszulę, kiedy drzwi za jej plecami otwarły się i usłyszała głos Jordana:
- Jeśli o mnie chodzi, wcale nie musisz tego wkładać. Lauren obróciła się ku niemu,
odruchowo zasłaniając się.
Była ogolony i pachniał świeżością, widocznie wykąpał się, bo miał na sobie tylko
spodenki.
- Tak się cieszę, że ci się udało - powiedziała, czując, jak jej serce znowu wzbiera
czułością i wdzięcznością.
Podszedł do niej i delikatnie wyjął koszulę z jej rąk.
- Cieszę się, że ty się cieszysz. Nie miałbym do ciebie pretensji, gdybyś przeklęła
mnie po tysiąckroć.
- Nie mów tak, Jordan. Nigdy nie zrobiłeś niczego wbrew mojej woli.
Wskazującym palcem zaczął leciutko kreślić linię od jej podbródka, poprzez szyję aż
pomiędzy piersi.
- A teraz?
- Szczególnie teraz.
- Kobieto, jesteś nienasycona - zauważył z radosnym uśmiechem.
- A ty wykończony - odparła ze zrozumieniem. Ciemne kręgi pod jego oczami były z
bliska bardzo dobrze widoczne.
- Nie aż tak wykończony, kochana - szepnął, biorąc ją na ręce i układając na łóżku. A
potem zgasił światło.
Następnego ranka, o świcie, obudziło ich bębnienie w drzwi i głos Stefana:
- Hej, wy tam! Jeżeli macie zamiar zabrać się ze mną, pospieszcie, się lepiej. Odjazd
za dziesięć minut.
Lauren usiadła, z przerażeniem odkrywając, że oboje zaspali. Obejrzała się na Jordana.
Leżał na brzuchu z głową pod poduszką i nie reagował.
- Jordan?
- Mmm?
- Słyszałeś Stefana? Powiedział...
- Jasne, że go słyszałem. Obudziłby umarłego!
- wymruczał, wciąż z poduszką na głowie.
- Ach... nie poruszyłeś się i myślałam...
- Nie poruszyłem się, bo jestem przekonany, że rozlecę się na drobne kawałki, jeśli
kiwnę choćby palcem.
Lauren pochyliła się nad nim z troską w oczach.
- Co się dzieje? Coś cię boli? Zeszłej nocy wyglądałeś na...
- Zeszłej nocy musiało mi się wydawać, że jestem jakimś cholernym nastolatkiem,
który chce się popisać - burknął i z jękiem obrócił się na plecy.
Stłumiła chichot, kiedy stwierdziła, że nic mu nie jest.
Oczywiście, że nic mu nie było. Udowodnił to zeszłej nocy, w całkiem zadowalający
sposób i to nie raz. Miłość w zaciszu sypialni z grubymi ścianami była dla Lauren zupełnie
nowym, rozkosznym doświadczeniem. Miała zresztą przeczucie, że kochanie się z Jordanem
będzie dla niej nowym i rozkosznym doświadczeniem zawsze, wszędzie i w każdych
warunkach.
- Musimy wstać.
- Wiem - odparł, wciąż leżąc na plecach z wyciągniętymi ramionami i zamkniętymi
oczami. Znikły już ciemne cienie wokół oczu, rozpłynęły się także ostre bruzdy i zmarszczki
spowodowane zmęczeniem i długotrwałym napięciem. Niesamowite, ile dobrego może
sprawić porządny wypoczynek - pomyślała z uśmiechem.
Edukacja Lauren rozszerzyła się znacznie w ciągu tej ostatniej nocy. Między innymi
poznała pewne miejsce na brzuchu Jordana, miejsce wyjątkowo wrażliwe na łaskotki.
Przypadkowo odkryła ten mały, ale niezwykle istotny punkcik, który dawał jej teraz poczucie
pewnej władzy nad leżącym obok niej mężczyzną.
Pochyliła się i, wykorzystując swą wiedzę, dotknęła językiem tego wrażliwego punktu
na jego brzuchu. Jordan w zadziwiająco krótkim czasie znalazł się na nogach, spoglądając na
nią z wyrzutem.
- To nie fair i ty dobrze o tym wiesz!
Lauren szybko wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać.
- Nie możemy się spóźnić, prawda? - zapytała, lekko unosząc brwi.
Okrążył łóżko i objął ją ramionami.
- Zdaje się, że ja też znam parę twoich łaskotliwych miejsc, wiesz? - stwierdził
groźnie.
- Wiem— skinęła głową.
- Ale nigdy nie upadłbym tak nisko, żeby wykorzystać tę intymną wiedzę przeciwko
tobie.
- Ja też nie...
Bezczelny uśmieszek Lauren był zbyt uroczy, by go zignorować. Jordan objął ją i
przyciągnął do siebie.
- Czekaj no. Odwdzięczę się - zapewnił, obdarzając ją krótkim, ale mocnym
pocałunkiem.
Włożyła pantofle i wyszła, a Jordan w minutę po niej.
Szybko wypili kawę i posmarowali masłem kilka rogalików na drogę. Stefan czekał na
nich cierpliwie. Potem wyruszyli w drogę.
Mężczyźni siedzieli z przodu, dyskutując, którą drogą najłatwiej dostać się do granicy.
Lauren słuchała, ale niezbyt uważnie. Dzień był taki piękny. Trudno wyobrazić sobie, że w
taki dzień mogłoby wydarzyć się coś złego.
Była zakochana, w jej świecie panował spokój. Przyglądała się tyłowi głowy Jordana.
Kochała kształt jego uszu i drobne loczki na karku. Jak kiedykolwiek mogła uważać, że ten
człowiek wygląda surowo i onieśmielająco?
No, właściwie bywał onieśmielający. Ale już nie dla niej. Dla niej - już nigdy.
Uwielbiała patrzeć, jak wyraz jego twarzy zmienia się na jej widok. Nie patrzył tak na nikogo
innego. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę z tego, jak inaczej ją traktuje niż na początku ich
znajomości.
Czy to fizyczna miłość tak go zmieniła? Czy wszyscy mężczyźni zaczynają
odruchowo inaczej traktować kobietę, z którą poszli do łóżka? Żałowała, że nie wie więcej na
temat mężczyzn. Szkoda, że nie może od żadnego z nich dowiedzieć się, co oni o tym myślą.
Niestety, to nie był temat do rozmowy z ojcem.
A może Jordan też powolutku zakochuje się w niej? Jego czułość, opiekuńczość,
nawet to, że nie potrafi przebywać w jej pobliżu nie dotykając jej - wszystko to musi przecież
coś oznaczać! Może Lauren też jest w jego życiu kimś szczególnym?
Ale czy oznacza to także, że zobaczy go znowu po powrocie do Stanów? Nawet
pracując dla tej samej agencji nie mieli dotąd okazji się spotkać. Oczywiście, teraz już się
znają. Może, kiedy będzie w biurze, zatrzyma się na chwilę, żeby się z nią zobaczyć, może
zaprosi ją na kolację, a potem... Co potem, głuptasie? O czym ty w ogóle marzysz? Czy
sądzisz, że taki człowiek zmieni dla ciebie całe swoje życie? Przecież mogę chyba trochę
pomarzyć? Możesz marzyć, oczywiście, tak długo, jak długo nie pomylisz marzeń z
rzeczywistością.
W takim razie stworzy sobie własną rzeczywistość. Lauren przymknęła oczy i
wyobraziła sobie dziewczynkę z rudozłotymi lokami i ogromnymi, brązowymi oczami, a
obok szarookiego chłopczyka o ciemnych, kędzierzawych włosach.
Tymczasem samochód minął już przedmieścia Brna i mężczyźni zdecydowali, że
Jordan i Lauren powinni zaczekać do popołudnia. I tak przekroczą granicę dopiero późną
nocą, a w mieście łatwiej zdołają się ukryć.
Tymczasem Stefan spróbuje się dowiedzieć, co działo się w klinice, kiedy odkryto
zniknięcie Lauren.
Dzień zdawał się wlec w nieskończoność. Czekali w magazynie, w przemysłowej
dzielnicy miasta. Umówili się z jakimś kierowcą ciężarówki, który znał Stefana i doszedł do
wniosku, że przyda mu się trochę dodatkowego grosza dla rodziny.
Jordan nie chciał podejmować ryzyka spotkania kogoś, kto mógł ich widzieć
wcześniej w roli turystów. Dlatego właśnie woleli przeczekać dzień w zaciszu magazynu.
Lauren zauważyła, że Jordan nie jest już tak oszczędny w słowach, jak jeszcze dwa
dni temu.
Chętnie odpowiadał na pytania dotyczące jego przeszłości, opowiedział jej nawet o
swoim dzieciństwie i wydawało się, że wyrzucenie z siebie bólu, spowodowanego śmiercią
matki i nagłą zmianą otoczenia, sprawiło mu pewną ulgę.
Ona także wspominała swoje dzieciństwo - inne niż jego, bo bardzo szczęśliwe - a
nawet opowiedziała mu, jak poznali się jej rodzice.
- Chyba polubiłbyś ich - powiedziała w pewnej chwili.
- Ale czy oni polubiliby mnie, oto jest pytanie.
- A dlaczego nie?! - zaprotestowała gwałtownie. Roześmiał się na widok jej żarliwej
pewności.
- Oj, nie wiem. Miałbym problemy z wyjaśnieniem, w jaki sposób zarabiam na życie.
- Jesteś pośrednikiem handlowym z Chicago - odparła szybko.
- Czy to właśnie im powiesz? - zapytał zaskoczony.
- Oczywiście, przecież to właśnie wszystkim mówisz, czyż nie?
- Właściwie tak.
- Czy nie tak samo myśli twój ojciec?
- Tak.
- No, widzisz - oznajmiła, najwyraźniej uznając sprawę za zamkniętą.
Może tak nawet było.
Pojawił się kierowca ciężarówki i przyniósł im kanapki. Powiedział, że muszą już
ruszać, bo chciałby dotrzeć do domu na przyzwoitą godzinę.
Jordan i Lauren nie mieli problemów z przygotowaniem się do drogi, ponieważ
podróżowali bez bagażu. Lauren z dziwną czułością obejrzała się na ponury budynek - to tu
Jordan zwierzał się jej, to tu odkrył przed nią swe najskrytsze uczucia. Była przekonana, że
czynił to po raz pierwszy w życiu.
Czuła się tak, jakby otrzymała od swego ukochanego dziewictwo uczuć i myśli. Dla
niej zachował swe' najintymniejsze, najskrytsze przeżycia. Ta niezwykła myśl wywołała
uśmiech na jej twarzy.
Zmierzchało się już, kiedy dotarli do chaty Franza. Jordan zapłacił szoferowi i oboje
przyglądali się, jak ciężarówka zawraca i odjeżdża.
- I co teraz? - zapytała Lauren, rozglądając się wokoło.
- Pierwszy z kilku dłuższych spacerów. Mam nadzieję, że jesteś na nie przygotowana.
- Nie martw się o mnie, wszystko jest w porządku.
- Miło to słyszeć. Mogę teraz poświęcić się poważniejszym sprawom.
Roześmiała się, zachwycona jego dobrym humorem.
Chwilę później witali się z Franzem. O ile Jordan był w świetnym humorze, o tyle
Franz - przeciwnie.
- Czekałem na was całą noc. Mówiłem ci przecież, że masz wrócić wczoraj.
- Tak, wspomniałeś coś takiego - grzecznie odparł Jordan. - Próbowałem, ale okazało
się to niemożliwe. No więc jesteśmy.
- Tak. A powiecie mi może, co ja mam z wami zrobić?
- Pomóc nam przedostać się przez granicę.
- No tak. Zeszłej nocy nie byłoby problemu, bo strażnik, który pracuje w środę,
nauczony jest patrzyć w drugą stronę, kiedy ktoś ma ochotę szybko znaleźć się po drugiej
stronie.
- Rozumiem - powoli odezwał się Jordan.
- Następną służbę będzie miał dopiero za tydzień.
- Nie możemy czekać tak długo.
- Oczywiście, że nie. To byłoby zbyt niebezpieczne dla nas wszystkich.
- Musimy spróbować szczęścia.
- I dać się zabić.
- Wierz mi, z całych sił będę się starał uniknąć takiego rozwiązania.
Franz potrząsnął głową i wstał od stołu.
- Durni Amerykanie i ich baby - mruknął ponurym głosem i powędrował w stronę
pieca.
- I co teraz zrobimy? - zapytała szeptem Lauren.
- Chyba zgodzę się ze Stefanem, jeśli chodzi o Franza. Uwielbia grać rolę głosu
Opatrzności. Granica jest tu bardzo słabo strzeżona, ponieważ po obu stronach nie ma ani
jednego miasta przez wiele kilometrów. Jeden strażnik musi patrolować długi odcinek. Po
prostu zaczekamy na odpowiednią sposobność.
Skinęła głową. Im szybciej opuszczą dom tego niemiłego człowieka, tym lepiej.
Zaledwie raczył spojrzeć na nią, jakby była jakimś zwierzakiem, którego Jordan
przyprowadził ze sobą, a Franz nie był pewien, czy chce widzieć to coś w swoim domu.
Odczekali kilka godzin, po czym wraz z Franzem zanurzyli się w las za jego chatą.
Lauren z zadowoleniem stwierdziła, że Franz wydaje się wiedzieć, dokąd idzie. Nie widziała
ż
adnej ścieżki, a poszycie było gęste, miejscami nie do przebycia.
Wydawało się, że wędrują tak już całe kilometry, kiedy Franz podniósł dłoń, dając
znak, by byli cicho. Ponieważ od paru godzin żadne z nich nie odezwało się ani słowem,
Lauren uznała ten gest za niepotrzebnie teatralny.
Ruchami rąk wskazał im posterunek strażnika. Wokół było pusto, żadnych krzewów
ani trawy, w której można by się ukryć. Od chwili, kiedy opuszczą zadrzewioną przestrzeń,
na której teraz stoją, będą kompletnie odsłonięci aż do momentu, w którym zdołają przebiec
przez granicę. Las zaczynał się na nowo po drugiej stronie.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce i Franz powędrował w kierunku, z którego
nadeszli.
Lauren odpoczywała, oparta o drzewo. Podszedł do niej, przykucnął obok.
- Kochanie, jesteśmy zdani na samych siebie i... Na dźwięk tego czułego słowa na
chwilę przestała go słuchać. Dopiero potem zmusiła się do uważnego wysłuchania
wypowiadanych cichym głosem instrukcji:
- Chcę, żebyś odpoczęła tyle, ile tylko się da. Ja tymczasem rozejrzę się i spróbuję
zorientować, jaką drogą chodzi strażnik i w jakim czasie. Skoro tylko okaże się, że spaceruje
on z rutynową dokładnością, przemkniemy się za jego plecami w chwili, kiedy będzie po
drugiej stronie, rozumiesz?
Skinęła głową.
Jordan spojrzał w jej oczy. Mrok, panujący w lesie, nie był w stanie zgasić ich blasku.
Przesunął dłonią po jej karku, rozmasowując napięte mięśnie szyi i ramion. Westchnęła
niemal bezgłośnie.
Pochylił się nad nią i lekko pocałował.
- Zdrzemnij się trochę. Mamy przed sobą jeszcze bardzo daleką drogę.
Lauren myślała, że nie zdoła zasnąć w samym środku lasu, ale skoro tylko wyciągnęła
się na miękkim igliwiu, obudziło ją dopiero lekkie szarpnięcie za ramię. Jordan delikatnie
zakrył dłonią jej usta i usunął ją dopiero wtedy, kiedy otworzyła oczy.
- Wyruszamy za kilka minut - szepnął jej wprost w ucho. - Strażnik może zjawić się w
każdej chwili. Kiedy tylko obróci się, ruszamy.
- A jeśli się obejrzy?
- Módlmy się, żeby to nie przyszło mu do głowy i tyle. Musimy wykorzystać cały czas
do jego powrotu, jasne?
Kiwnęła głową. Wszystko było jasne. Nie mieli wyboru.
Obserwowała, jak strażnik zbliża się ku nim. Księżyc świecił tak jasno, że mężczyzna
zdawał się odprowadzany promieniem punktowca. Kontrast pomiędzy światłem a mrokiem
lasu stwarzał im doskonałą kryjówkę.
Odwrócił się i rozpoczął powolną wędrówkę z powrotem w kierunku swej budki.
Wydawał się odległy tylko o kilka metrów, kiedy Jordan wydyszał wprost w ucho Lauren:
- Teraz!
Chwycił ją za rękę i pobiegli. Lauren nigdy w życiu nie poruszała się tak szybko.
Wydawało jej się, że stopami nie dotyka ziemi. W każdej chwili spodziewała; się krzyku.
Jednak ciągle wszystko było przerażająco ciche i nieruchome w blasku księżyca. Krajobraz
wydawał się nierzeczywisty, jakby otaczały ich dekoracje teatralne.
I nagle rozpętało się piekło. Krzyk, potem następny, odległe szczekanie psów i
przeraźliwe wycie syren. Światła szperaczy przyszpiliły ich do ziemi.
- Biegnij! - krzyknął Jordan do Lauren. - Schowaj się w lesie! Idę za tobą!
Usłuchała go. Była już niemal pod osłoną drzew kiedy usłyszała rozdzierający odgłos
serii z broni automatycznej. Odwróciła się i ujrzała Jordana biegnącego ku niej, słyszała jego
krzyk, by się nie zatrzymywała. A potem, jak na zwolnionym filmie, Jordan potknął się,
okręcił i osunął na ziemię.
Nie poruszył się więcej.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Jordan! - wrzasnęła i, nie zwracając uwagi na nieprzerwane staccato strzelaniny,
podbiegła do niego.
Leżał na boku, z głową pogrążoną w cieniu. Przesunęła dłonią po jego plecach i
poczuła na palcach lepką wilgoć. Jordan jęknął i był to dla niej najpiękniejszy dźwięk, jaki
kiedykolwiek słyszała.
- Jordan!
- Uciekaj, Lauren. Musisz uciekać - wymamrotał.
- Och, kochanie. Nie musimy uciekać. Udało się. Jesteśmy w Austrii. Bezpieczni. O
Boże, proszę, spraw, żeby poczuł się lepiej! - szeptała.
- Zostaw mnie, Lauren. Znajdź jakiś dom i wyjaśnij. Przyjmą cię.
- Jasne, do cholery, że mnie przyjmą, ale ja cię tu nie zostawię, Jordanie Trent.
Pójdziesz ze mną, choćbym miała cię wlec przez całą drogę.
- Zabawne - mruknął. - Nigdy przedtem nie słyszałem, żebyś klęła.
- Bo do tej pory nie miałam wystarczającego powodu - podniosła się na kolana. - No,
kochanie, pomóż mi, błagam. Spróbuj stanąć...
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, zanim postawiła go na nogi. Bała się tylko, że
zemdleje na jej grzbiecie i co wtedy? Wolała o tym nie myśleć.
Powoli prowadziła go przez las, zastanawiając się, dokąd iść i jak długo Jordan będzie
w stanie się poruszać. Zaledwie starczało jej sił, żeby utrzymać go w pozycji stojącej.
- Nie rób głupstw, Lauren - wykrztusił. - Dam sobie radę. Jestem dość twardy, żeby
się nie rozlecieć.
- Lepiej, żeby to była prawda, ty cholerny, arogancki supermenie! No, pokaż mi, co
jesteś wart! Gdzie ta twoja niezłomna wola? Gdzie ta twoja siła przetrwania?! Wyzywam cię!
- łzy strumieniami spływały po jej twarzy. Zmuszała się do posuwania, prowadząc go krok za
krokiem.
Kiedy po raz pierwszy spostrzegła światełko migające poprzez drzewa, sądziła, że to
wyobraźnia płata jej figle. Czy jakiś dom może stać tak blisko granicy? I nagle zauważyła, że
ś
wiatełko porusza się.
- Ratunku! - krzyknęła. - Na pomoc! Ratujcie nas!
- Heeej! - przeciągły, śpiewny okrzyk, który ozwał się w odpowiedzi, zabrzmiał w jej
uszach jak najsłodsza muzyka.
Trzech mężczyzn ostrożnie zbliżało się do nich.
- Mój mąż został postrzelony. Jesteśmy Amerykanami. Pomóżcie mi zawieźć go do
szpitala!
Jej słowa, wypowiedziane po niemiecku, spowodowały natychmiastową reakcję.
Dwóch mężczyzn skoczyło do przodu, akurat na czas, aby podtrzymać Jordana, zanim zwalił
się na ziemię.
. Jordan miał idiotyczny sen. Był z Lauren na plaży Santiago Island na Morzu
Południowym. Ciepły wiaterek przyjemnie owiewał jego rozgrzane ciało. Co jakiś czas
zrywali się, biegli do morza i Lauren zanurzała się w wodzie laguny, odgrodzonej od oceanu
rafą koralową.
Chłodna woda zmyła uczucie gorąca. Jordan wynurzył się i ujrzał oczy Lauren, jej
cudowne, mglistoszare oczy, spoglądające na niego z wyrazem troski.
- Masz cudowne oczy - wyszeptał, odkrywając, że usta ma zbyt wysuszone, żeby
mówić.
- Szszsz, kochanie, nie marnuj sił na mówienie - szepnęła niespokojnie.
- Pić - usiłował powiedzieć, ale wargi odmówiły mu posłuszeństwa.
Lauren zdawała się rozumieć, ponieważ wsunęła mu w usta kilka kawałków lodu.
- Woda jest cudowna, prawda? - zapytał.
- Co tylko chcesz, ale spróbuj odpocząć. Wszystko będzie dobrze.
Jordan odprężył się i na nowo zapadł w niespokojny sen, a Lauren powróciła na fotel,
w którym siedziała i czuwała już od trzech dni. Zaczęła szeptem modlić się:
- O Boże, błagam, niechże już wyzdrowieje. On znowu majaczy... Żeby tylko nie
postradał zmysłów. Ma taką wysoką gorączkę. Boże, proszę, zaopiekuj się nim... dla mnie.
Byli w amerykańskiej bazie, gdzieś w Niemczech. Zadzwoniła do Mallory'ego, a on
puścił w ruch tryby jakiejś potężnej machiny. W ciągu kilku godzin od umieszczenia Jordana
w lokalnym szpitalu Mallory pojawił się osobiście i sam nadzorował przewiezienie chorego.
Trzeba było wyciągnąć kulę, która utkwiła mu w plecach. Konieczna była operacja.
Doktor uznał za cud, że pocisk ominął zarówno ważniejsze organy wewnętrzne, jak i
kręgosłup.
Mallory porozumiał się już z Frances i Trevorem Monroe i był całkiem zadowolony z
przebiegu akcji.
- Przeżyje, nie martw się - zapewnił Lauren rano.
- Jest zbyt uparty, żeby umrzeć.
- Wiem - zgodziła się.
- Jesteś gotowa wracać do domu?
- Kiedy, teraz?
- Kiedy zechcesz. Twoje zadanie dobiegło końca. Zrobiłaś świetną robotę, Lauren.
- Dziękuję panu.
- A jeśli chodzi o powrót do domu...
- A co z Jordanem?
- Jak to co?
- Kiedy on będzie mógł wrócić do domu?
- Lekarz nie zdecydował jeszcze.
- A zatem, jeśli to panu nie przeszkadza, poczekam, aż on też będzie mógł wrócić do
domu - z trudem szukała właściwych słów. - Widzi pan, zaczęliśmy razem i uważam, że
razem powinniśmy skończyć.
- Rozumiem - w zamyśleniu odparł Mallory. - To z twojej strony bardzo profesjonalny
gest, jeśli można to tak ująć. Wydawało mi się z początku, że raczej wolałabyś uciec jak
najdalej od niego.
- O, teraz już nie, proszę pana. Zaprzyjaźniliśmy się.
- Przyjaciele, hę? - Mallory w milczeniu przyglądał się jej przez kilka minut. -
Człowiek nie ma zbyt wielu przyjaciół, prawda?
Uśmiechnęła się.
- Sądzę, że wrócimy do domu nie później niż w przyszłym tygodniu, sir, jeśli to panu
odpowiada.
- Zdaje się, że musi odpowiadać - odparł oschle. A teraz Lauren siedziała w fotelu i
przyglądała się leżącemu mężczyźnie. Odkryła już, że jej głos działa na Jordana jak środek
uspokajający.
Dziś odezwał się po raz pierwszy. Niezbyt sensownie, to prawda.
- Uciekaj, Lauren! Na litość boską, uciekaj! Nagły krzyk przywrócił ją do
rzeczywistości. Zerwała się z miejsca. Dyżurne pielęgniarki też musiały go usłyszeć, bo
przybiegły natychmiast.
- Chyba znowu przeżywa chwilę, w której został ranny - wyjaśniła szeptem,
jednocześnie gładząc go po dłoni. To także go uspokajało.
- Skoro już tu jesteśmy, możemy sprawdzić opatrunki - powiedziała jedna z sióstr i
najdelikatniej jak umiały, przewróciły go na brzuch i sprawdziły, czy bandaż nie przemókł.
- Ładnie się goi - odezwała się z uśmiechem młodsza pielęgniarka. Powinna się pani
cieszyć, pani Trent.
- Och, ja... cóż. Tak, ogromnie się cieszę - wykrztusiła w końcu.
Upłynął jednak jeszcze jeden tydzień, zanim chirurg zdecydował się na wysłanie go
samolotem wojskowym z powrotem do Stanów. Lauren nie była pewna, jakich środków
perswazji użył Mallory, ale załatwił jej, że wróciła z Jordanem.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Jordan słabym głosem.
- Szpital Waltera Reeda - odparła Lauren z uśmiechem.
- Jak się tu znalazłem?
- Przyleciałeś z Niemiec.
- Niemcy? Przecież mieliśmy być w Austrii. Uśmiechnęła się, słysząc jego kłótliwy
ton. Dopiero ten ton, bardziej niż cokolwiek innego, świadczył o jego powrocie do zdrowia.
- Byliśmy w Austrii. Potem przewieźli cię do Niemiec, gdzie wyjęli kulę z twoich
pleców, a potem tutaj.
- Aha - milczał przez parę minut. Wreszcie odezwał się: - A co ty tu robisz?
- Bronię przed tobą pielęgniarki - odparła, radośnie szczerząc zęby.
- Co masz na myśli? Co chcesz mi wmówić?
- Że nieraz wyłazi z ciebie niezły kawał drania.
- Powiedz mi, o czym nie wiem, a powinienem wiedzieć.
Przyglądała mu się w milczeniu przez chwilę, po czym odezwała się miękko:
- Nie wiesz tego, że nieraz wyłazi z ciebie wspaniały człowiek.
- O, czyżby? I kto to mówi?
- Ja to mówię.
- Wiesz coś na ten temat?
- Wiem, że cieszę się bardzo z twojego powrotu do zdrowia.
Uścisnął jej dłoń.
- Ja też się z tego cieszę. Byłem już zmęczony przechodzeniem z jednej strony życia
na drugą i znów z powrotem. Chociaż niektóre moje majaki były całkiem miłe.
- Hmm, czy mogę zapytać, jakie?
- Cóż, skoro i ty majaczyłaś mi się, to pewnie masz jakieś prawo wiedzieć.
Poczuła gorąco na policzkach, wywołane jego żartami.
- Byliśmy razem na Santiago Island.
- A gdzie to jest?
- To wyspa, na której usiłowałem zaznać ciężko zapracowanego odpoczynku, kiedy
Mallory zaczął nalegać, żebym wrócił do roboty.
- Wrócisz tam, skoro tylko poczujesz się lepiej.
- Przydałoby się... nadrobić trochę czytania, łowienia ryb, snu... - przerwał nagle. - Ale
głupota! Przecież śpię przez cały czas, tak mnie faszerują narkotykami.
- Ciało szybciej się goi, kiedy jest odprężone.
- Lauren?
- Hmm?
- Nie podziękowałem ci jeszcze za uratowanie życia. .- Nie bądź głupi, wcale cię nie
uratowałam.
- Jak przez mgłę pamiętam kazanie na temat mojej aroganckiej postawy supermena.
- Pamiętasz to?
- Słyszałem to jeszcze przez wiele dni.
- Byłam przerażona, bałam się, że umrzesz.
- Ja też - w jego głosie nie było ani śladu wesołości.
- Dziękuję, że ryzykowałeś życiem, żeby zabrać mnie z powrotem - szepnęła.
- To była część mojej roboty.
- Aha.
- Wiesz, że nie mogłem cię tam tak po prostu zostawić.
- Tak sądzę.
Jordan wziął ją za rękę i splótł jej palce ze swoimi.
- Jesteś bardzo szczególną damą, wiesz o tym?
- Nie za bardzo.
- Nigdy cię nie zapomnę - szepnął miękko.
Ale zamierzasz spróbować - pomyślała Lauren z dziwną pewnością.
- Ja też cię nie zapomnę - odpowiedziała, walcząc o zachowanie zimnej krwi.
- Jestem pewien, że nie. Zawszę będę przypominał ci najgorszy koszmar życia.
- Nie - mocno potrząsnęła głową. Uśmiechnął się.
- Nie mam pojęcia, po co wciąż jeszcze kręcisz się po szpitalu. Za każdym razem,
kiedy się budzę, widzę cię obok siebie.
Lauren chwilę milczała. Już chciała mu powiedzieć: - A więc nie chcesz, żebym tu
była, ale także nie chcesz zranić mnie, mówiąc mi to. - Ale opanowała się i zaczęła mówić
obojętnym tonem:
- Po prostu chciałam przekonać się, czy wszystko w porządku. Właściwie, pan
Mallory czeka niecierpliwie na mój powrót do pracy.
- A jakże - wymamrotał Jordan.
Lauren poczuła, że jeśli zaraz nie wyjdzie z pokoju, wybuchnie płaczem. A czegóż się
spodziewała, wdzięczności do grobowej deski? Oświadczyn? Na litość boską!
- Czy może coś chcesz... przynieść ci coś? - zapytała gwałtownie.
Jordan przyglądał się jej twarzy, jej drogiej cudownej twarzy. Jak mógł żyć bez niej do
tej pory? Nie mógł już doczekać się chwili, kiedy stanie na nogi i będzie mógł jej
powiedzieć... Tak wiele miał jej do powiedzenia! Tyle wspólnych planów do zrealizowania.
Cóż, nie jest już coraz młodszy. Powinni założyć rodzinę, o której mówili. Uśmiechnął
się na tę myśl.
- Na razie nic nie przychodzi mi do głowy, ale dziękuję - szepnął, marząc, by mieć
choć tyle siły, żeby ją objąć i uścisnąć. Cholerny świat! Jest słaby jak trzydniowe kocię i
mniej więcej tak samo bezużyteczny.
- Więc jeśli pozwolisz, to pójdę już - pokazała mu przycisk brzęczyka koło łóżka. -
Jeżeli będzie potrzebna ci pielęgniarka, naciśnij ten guzik.
- Jasne. Dzięki - spoglądał w ślad za nią, kiedy szła do drzwi.
- Lauren?
- Tak?
- Czy dostanę całusa na pożegnanie?
Na dwa uderzenia serca przymknęła oczy, potem znów je otworzyła.
- Oczywiście.
Podeszła do niego, pochyliła się i przycisnęła lekko wargi do jego ust.
Pachniała świeżością, jak wiosna. Dotknął loczka nad jej uchem.
- Do zobaczenia - szepnął.
Skinęła głową, niezdolna wydobyć z siebie głosu. Obserwował, jak opuszcza pokój i
zaczął niecierpliwie czekać na jej powrót. Nie wróciła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Jordan szedł korytarzem do biura Mallory'ego, kiedy po raz kolejny zauważył, że
pracownicy rozpierzchają się na jego widok. Potrząsnął głową. Pewne sprawy zmieniają się,
inne wydają się zawsze takie same.
Otworzył drzwi do gabinetu i wszedł. Mallory tkwił przy telefonie.
Jordan usiadł ostrożnie. Lekarz wściekł się, kiedy usłyszał, że jego pacjent chce
opuścić szpital. Ale, do cholery, siedział tam już trzy tygodnie! Czego jeszcze od niego
oczekiwali?
Mallory uniósł brew na znak, że zauważył obecność Jordana, ale poza tym zignorował
go. Jordanowi zamarzyła się nagle czarodziejska różdżka, którą mógłby spowodować
zniknięcie szefa. Rozejrzał się po pokoju. Nic się nie zmieniło od owego dnia, dwa miesiące
temu, kiedy jego życie zostało wywrócone do góry nogami i na lewą stronę, a potem
rozsypane po podłodze.
Nie był w stanie pozbierać do kupy wszystkich elementów tej swojej łamigłówki.
Brakowało tego najważniejszego: Lauren.
Mallory odwiesił słuchawkę.
- Powinieneś być w szpitalu — zauważył.
- Pielęgniarki przyprawiały mnie o mdłości.
- Z wzajemnością, zapewniam cię. Tym, które były przypisane do twojego pokoju,
dadzą renty kombatanckie.
- Ale śmieszne. A teraz: gdzie ona jest?
Mallory rozejrzał się po pokoju, jakby spodziewał się nagłej materializacji.
- Kto?
- Nie udawaj, Mallory.
:
Co zrobiłeś z Lauren Mackenzie?
Mallory rozparł się w fotelu i położył nogi na blacie biurka, a potem bez pośpiechu
zapalił papierosa.
- Wzięła urlop.
- Do jasnej cholery, Mallory - Jordan pochylił się w przód i skrzywił nagle. - Wiem, że
wzięła urlop! Przecież aż musiałem wyjść ze szpitala i osobiście pomyszkować tu i tam, żeby
dorwać się do tej informacji. Podnajęła też swoje mieszkanie. Więc gdzie jest?
Mallory przyglądał się swemu gościowi, odnotowując bladość jego twarzy i napięcie
rysów. Na pewno miały w tym udział niedawne przejścia. Dłonie drżały mu lekko, ale głos
był silny. Prawdopodobnie wy-trenował go, warcząc na siostry w szpitalu.
- Może wróciła do Pensylwanii.
- Może? Nie wiesz?
- Z reguły nie wtykam nosa w osobiste sprawy moich ludzi pracujących w tym
budynku, J.D.
- A odkąd to? Wygląda na to, że znasz każdy mój ruch, nieraz nawet zanim go zrobię.
Czyżbyś nareszcie przyznawał, że zawiodły cię zdolności telepatyczne?
- Po co chcesz odnaleźć Lauren? Zlecenie zostało wykonane bardzo dobrze.
- Musimy omówić pewną nie dokończoną sprawę. Mallory splótł dłonie i wsparł na
nich podbródek.
- Nie miałem pojęcia o żadnej nie dokończonej sprawie.
- Niemożliwe! Ty nie miałeś pojęcia? Boże, ten człowiek okazuje się jednak zwykłym
ś
miertelnikiem!
- Co to za nie dokończona sprawa?
- To naprawdę nie twój interes, Mallory, ale czy to dla ciebie ma jakieś znaczenie? -
Jordan podniósł się powolnym, precyzyjnym ruchem i podszedł do okna. Lato zakradło się po
cichu, za jego plecami. Szczerze mówiąc, wiele spraw rozegrało się za jego plecami. Między
innymi i to, że stracił serce. - Chcę odnaleźć Lauren, żeby się z nią ożenić.
- Ach! - wykrzyknął Mallory, jakby go nagle oświeciło. - Więc Lauren zgodziła się
zostać twoją żoną.
- Tego nie powiedziałem. Ale zgodzi się, jeśli tylko ją odnajdę.
Mallory nawet nie starał się ukryć uśmiechu, zważywszy, że miał przed sobą plecy
Jordana.
- Nigdy nie brakowało ci pewności siebie, muszę to przyznać.
- To ty tak myślisz.
- Ano właśnie. Ty i Lauren macie się pobrać. Jak to zaważy na twojej pracy?
Jordan obejrzał się przez ramię.
- A ty, co ty o tym myślisz?
- Chyba czas już, żebyś dowiedział się, jak wygląda świat zza biurka - spokojnie
stwierdził Mallory.
Słowa te sprawiły, że Jordan bardzo szybko podszedł do szefa:
- Co masz na myśli?
- Czekałem jedynie na sposobność, żeby przekazać ci moją pracę. Masz najlepszą, a w
każdym razie najbardziej zboczoną mózgownicę w całej agencji. Pod twoim światłym
przewodnictwem nasi szanowni przeciwnicy nie będą znać dnia ani godziny.
- Mówisz poważnie?
- Jak najbardziej poważnie.
Jordan obrzucił wzrokiem pomieszczenie.
- A ty? Co zamierzasz robić?
- O, nie odejdę daleko. Popychają mnie w górę, przesyłają podziękowania za to, jak
rozegrałeś całą sprawę. Dzięki tobie wszyscy w departamencie są niewinni jak aniołki.
- Mieliśmy parę szczęśliwych zbiegów okoliczności... a najważniejsze było to, że nikt
nie rozpoznał pani Monroe, ani nie zorientował się w zamianie, dopóki nie wydostałem
Lauren.
- Czy powiedzieli ci, kto za tym stał?
- Nie.
- Grupa terrorystów postanowiła wymusić pewne zmiany w uporządkowanym świecie.
Frances Monroe miała być jedynie pierwszą spośród zakładników. Przygotowywali już
podobne porwanie w innym kraju.
- Kogo chcieli porwać?
- Mówiąc bez ogródek, gotowi byli porwać żonę premiera.
- Boże kochany! Oni chyba zwariowali!
- Podobno usiłowali wymusić uwolnienie kolegów z więzienia:
Jordan pokręcił głową. Zaczął zastanawiać się, co zrobiłby, a czego nie, gdyby ktoś
porwał Lauren jako zakładniczkę. Sądząc po uczuciach, jakie do niej żywił, zrobiłby
wszystko, co mu każą, byle tylko była bezpieczna i...
Właściwie ten ich pomysł nie był wcale aż taki głupi. Całe szczęście, że nie zdążyli
przeprowadzić go do końca.
- Zmieniłeś temat, Mallory. Chcę wiedzieć, gdzie ona jest.
- Dokumentacje dotyczące pracowników są ściśle poufne, J.D. Wiesz o tym.
Jordan posłał na użytek Mallory'ego bajecznie kolorową wiązkę przekleństw, kończąc
precyzyjnym określeniem miejsca, w które może sobie wsadzić ścisłą poufność.
- Dlaczego zdrowa na umyśle kobieta miałaby chcieć cię poślubić, J.D.? - zapytał,
ż
ałośnie potrząsając głową.
Udało mu się trafnie ująć w słowa pytanie, które dręczyło Jordana od tygodni, odkąd
Lauren przestała przychodzić do szpitala.
Co właściwie zrobił kiedykolwiek, aby okazać jej swe uczucia? Czy powiedział jej, że
jest dla niego najważniejszą istotą na świecie? Że nie potrafiłby wyobrazić sobie życia bez
niej?
Myśl, że może jej już nigdy nie zobaczyć, przerażała go bardziej, niż mógł to sobie
wyobrazić.
- Chciałbym mieć okazję, aby przedyskutować to z nią osobiście.
Mallory wzruszył ramionami, sięgnął do górnej szuflady biurka i wydobył blok
listowy. Wydarł pierwszą kartkę i podał Jordanowi.
- Miałeś to przez cały czas! - głos Jordana zaczął wznosić się niebezpiecznie. -1 od
początku wiedziałeś, że musisz mi to dać!
- Cóż, w zasadzie czekałem, aż grzecznie poprosisz, dorzucisz jakieś: proszę, może
nawet jakieś: dziękuję - zdusił papierosa w przesypującej się popielniczce.
- Niestety, miłość nie poprawiła twoich manier ani odrobinę.
Jordan uważnie i w milczeniu przyjrzał się starszemu mężczyźnie.
- Od kiedy wiedziałeś?
- Od chwili, gdy wyszedłeś z tego gabinetu pierwszego dnia waszej znajomości.
- Zwariowałeś. Nawet jej nie lubiłem.
- Zbyt dużo tarcia i dymu, żeby prędzej czy później nie wybuchnął pożar. Kwestia
czasu, nic więcej.
Trent rzucił szefowi podejrzliwe spojrzenie.
- A może to było ukartowane?
- Co? Ależ skąd, do licha. Chciałem posadzić kogoś za tym biurkiem i wiedziałem, że
musisz bardzo zapragnąć porzucić swoją robotę, żeby to chociaż chcieć sobie przemyśleć.
- A Lauren miała mi to osłodzić? Mallory pozwolił sobie na mały uśmieszek.
- Czy ja wyglądam na swatkę?
- Wyglądasz na największego zboczeńca, jakiego kiedykolwiek widziałem. Dziwne,
ż
e podziwiasz tę cechę u mnie.
- Ciągnie swój do swego - zauważył Mallory i zdjął nogi z blatu biurka. Wstał powoli
i wskazał ruchem głowy strzęp papieru. - Masz już to, po co przyszedłeś. Dlaczego nie
pójdziesz sobie, żebym mógł trochę popracować?
Jordan złożył kartkę papieru, którą dał mu Mallory, jakby była cenną mapą wiodącą
go do ukrytego skarbu. W jego przypadku zresztą rzeczywiście tak było. Był już za drzwiami,
kiedy usłyszał, że Mallory woła go po imieniu.
Wrócił się i lekko uchylił drzwi.
- Słucham?
- Masz dwa miesiące urlopu, a policja Santiago doszła do wniosku, że źle zrozumiała
mój komunikat. Jesteś poszukiwany przez rząd, bo jesteś dla nas bardzo cenny. Na pewno
potraktują cię z pełnym szacunkiem i pokorą, o ile zechcesz tam wrócić.
- Dzięki - powiedział Jordan i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Mallory sięgnął po swoją paczkę papierosów.
- Przynajmniej tyle mogłem zrobić - mruknął. Jordan zamknął drzwi i pogwizdując
ruszył do wyjścia. Kilkoro ludzi obejrzało się ze zdumieniem. Nigdy nie widzieli Jordana
Trenta w tak dobrym humorze.
Jordan dostrzegł tabliczkę z nazwą ulicy o kilka kroków przed sobą. Było na niej to
samo nazwisko, co na zagryzmolonej kartce, którą ściskał w ręce. Skręcił za róg. Domy
pochodziły z innej epoki. Stały z daleka od ulicy, oddzielone od niej drzewami rosnącymi na
kosztownych trawnikach. Większość miała od frontu sympatyczne ganki z krzesełkami i
huśtawkami, jakby czekające na gości.
Na tej ulicy, jakby żywcem wyjętej z planu Universal Studio, wychowała się Lauren.
W każdej chwili z któregoś domu mógłby wyjść James Stewart i pomachać na pożegnanie
Donnie Reed.
Jordan intuicyjnie wyczuwał przyjazne nastawienie mieszkańców. Tego właśnie
brakowało środowisku, w którym spędził dzieciństwo w Chicago. Rozejrzał się po numerach i
spostrzegł ten właściwy o trzy domy dalej.
Serce tłukło mu się w piersi tak mocno, że miał kłopoty z oddychaniem. Czuł, jak po
czole spływają mu kropelki lodowatego potu. Śmieszne. Mniej denerwował się w pracy niż w
tej chwili.
I właśnie teraz, kiedy już odnalazł Lauren, zorientował się, że nie wie, co powiedzieć.
A jeśli nie będzie chciała go widzieć? A jeśli rzeczywiście ukrywa się przed nim? Z jakiego
innego powodu brałaby urlop?
I co on robi tu, w Reading, w Pensylwanii?
Odpowiedź była oczywista: zamienia się w tchórza.
Gdzież podziała się ta twoja cholerna odwaga, na którą tak liczyłeś? - pytał sam siebie,
ale nie umiał udzielić sobie żadnej odpowiedzi.
Przystanął przed domem i zapatrzył się. Dom miał dwa piętra i spore okno w dachu,
co oznaczało duży strych. Okna ozdobione były kolorowymi okiennicami. Ścieżkę do
frontowych drzwi okalały róże, ganek wyglądał tak, jakby za chwilę miała z niego wybiec
tanecznym krokiem Judy Garland i zaśpiewać „Spotkajmy się w St. Louis".
Chyba kompletnie zgłupiał. Napięcie ostatnich kilku tygodni musiało pomieszać mu w
głowie. Zmusił się do wyjęcia kluczyków ze stacyjki i powoli wysiadł z samochodu, kierując
się w stronę domu.
Garaż był na tyłach. Jordan nie miał pojęcia, czy ktoś jest w domu, czy nie. Może to
nie był najlepszy sposób załatwienia sprawy? Telefon byłby bardziej praktyczny - mogliby
umówić się na spotkanie. Porzucił te rozważania, wstępując na długą alejkę wiodącą na
ganek.
Do tej pory żył nadzieją, że zdoła przekonać Lauren, aby za niego wyszła. Wkrótce
będzie musiał stawić czoła rzeczywistości i usłyszeć jej zdanie na ten temat.
Nie był zupełnie pewien, czy potrafi tę rzeczywistość zaakceptować.
Wszedł na ganek i zadzwonił. Drewniane drzwi były otwarte, więc ktoś musi być w
domu. Wkrótce usłyszał szelest papierów i odgłos zbliżających się kroków.
W drzwiach pojawił się mężczyzna. Wyglądał na pięćdziesiątkę - wysoki, dobrze
zbudowany. Jego włosy miały barwę piaskoworudą, naznaczoną wokół uszu mocnymi
smugami siwizny.
- Cześć - odezwał się serdecznie. - W czym mogę pomóc?
- Uhm... tak... - zawahał się o ułamek sekundy za długo i dodał: - Przepraszam... ja...
szukam panny Lauren Mackenzie. Powiedziano mi, że tu ją znajdę.
Mężczyzna wyszedł na ganek, trzymał w ręce jakąś gazetę. Serdeczność
niepostrzeżenie ulotniła się z jego twarzy. Przyjrzał się Jordanowi od czubka głowy do
nosków doskonale wypolerowanych butów. Szczęka drgnęła mu tak, jakby zacisnął zęby.
- Ty jesteś Jordan Trent - stwierdził bezbarwnym głosem.
I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o potencjalną, ewentualną rodzinę.
No i co z tego do cholery, pomyślał sobie Jordan. Wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń:
- A pan musi być Matthew Mackenzie, którego imię ma nosić mój pierworodny.
Matt spojrzał na wyciągniętą rękę i dostrzegł jej zręczność i siłę, podobnie, jak twardą
surowość twarzy i oczy, które widziały już zbyt wiele. Powoli przełożył gazetę do drugiej ręki
i przyjął uścisk dłoni Jordana.
- W takim razie może lepiej, żeby pan wszedł. Przytrzymał drzwi. Jordan wszedł
pierwszy i poczuł na plecach przenikliwe spojrzenie.
Dom emanował miłością, szczęściem i gościnnością tak mocno, że zdawały się
dotykalne. Nic dziwnego, że Lauren była taką kobietą, jaką była - hojną, o gorącym sercu i
tak cudownie kochającą.
Jordan stanął pośrodku dużego przedsionka i rozejrzał się.
- Czy Lauren tu jest?
- Nie.
Krótkie słowo zdawało się być ciosem w splot słoneczny i na moment pozbawiło go
tchu.
- Proszę wejść i usiąść - Matt wskazał frontowy salon, który wydawał się przytulny i
ciepły.
Jordan usiadł naprzeciw fotela, który wcześniej zajmował ojciec Lauren. Obok leżały
okulary do czytania i stała szklanka mrożonej herbaty.
- Czy mogę podać panu coś do picia? - uprzejmie zapytał Matt, dostrzegając
spojrzenie Jordana. Ten człowiek na pewno niewiele w życiu przeoczył.
- Nie, dziękuję - Jordan odczekał, aż Matt usiądzie i bez ogródek wypalił: - Skąd pan
wie, kim jestem?
Matt przekrzywił głowę, wciąż obserwując Jordana tak, jakby był mikroskopijnym
okazem pod lupą.
- Lauren wspominała, iż spotkała człowieka o pańskim wyglądzie kilka miesięcy temu
w Kalifornii.
- Rozumiem - rozejrzał się po pokoju, starając się nie zwracać uwagi na badawczy
wzrok ojca Lauren. Z wysiłkiem znowu skierował na niego oczy i zapytał: - I co jeszcze o
mnie mówiła?
- Niewiele.
- Ale z tego „niewiele" pan zdecydował, że mnie nie lubi - zauważył chłodno Jordan.
- Nie mam pojęcia, co myśleć o panu. Wiem tylko, że po powrocie do domu Lauren
nie jest już tą samą osobą, którą znaliśmy od dwudziestu pięciu lat. Kiedy mówi o panu,
zmienia jej się głos i wyraz twarzy, dlatego mam dziwne przeczucie, że pan w tym wszystkim
maczał palce.
Jordan wolałby uznać tę informację za pomyślną, ale uznał ją za zbyt dwuznaczną.
- Naprawdę chciałbym zobaczyć się z pańską córką, panie Mackenzie - odezwał się
matowym głosem.
- Po co?
- Chcę się z nią ożenić - wypalił.
- Po co? - raz jeszcze zapytał Matt.
- Po co? - powtórzył Jordan z głupią miną. Odpowiedź wydawała się oczywista: - Nie
mogę nawet myśleć o życiu bez niej.
Włożył w tę odpowiedź tyle szczerości, na ile było go stać. Rysy twarzy Matta
zmiękły na moment.
- Masz na wszystko gotową odpowiedź. Czy Lauren wie, co czujesz?
- Nie mam pojęcia. Dlatego tu jestem. Chciałem skontaktować się z nią w pracy, ale
powiedzieli, że...
- ...wzięła urlop. Tak.
- Czy coś się stało? Była może chora?
Nagle usłyszał głosy dochodzące z głębi domu i obejrzał się. Były to kobiece,
rozmawiające z ożywieniem głosy i zbliżały się od strony korytarza. Podniósł się, bo
rozpoznał jeden z nich. Rozpoznałby go wszędzie i zawsze.
W wysoko sklepionych drzwiach pojawiła się Lauren i jeszcze jedna kobieta, która
wydawała się być jej matką. Lauren odezwała się:
- Znalazłyśmy w piekarni twoje ulubione ciasteczka, tato. Możesz chyba na jeden
wieczór zapomnieć o swojej linii...
Oczy jej spoczęły na wpatrzonym w nią mężczyźnie. Mężczyźnie, którego już nigdy
nie spodziewała się ujrzeć. Wyglądała na zaskoczoną, jakby nagle zobaczyła ducha.
Ojciec wstał i zaczął:
- Lauren...
- Jordan! - wykrzyknęła w tej samej chwili i osunęła się na ziemię.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Zanim którekolwiek z rodziców zdążyło choćby, drgnąć, Jordan w dwóch długich
susach znalazł się obok Lauren, pochwycił ją w ramiona i ułożył na sofie obok.
Ten człowiek ma niezwykle szybki refleks - pomyślał Matt.
Jordan spodziewał się właściwie każdej reakcji na jego widok, z wyjątkiem właśnie
omdlenia. Lauren była zbyt silną osobowością, zbyt odważnie przyjmowała każdy kaprys
losu, by mogło ją zaskoczyć jego nagłe pojawienie się. Chyba że coś było z nią nie w
porządku.
- Co z nią? - zapytał, spoglądając na zaskoczone twarze rodziców.
- Zemdlała - wyjaśnił ojciec. - Ostatnio zdarza jej się to dość często. Ma to chyba po
matce.
- Przyniosę wody - zaproponowała matka i wyszła. Jordan spojrzał na starszego
mężczyznę.
- Dlaczego mdleje? Czy była u lekarza? - dopytywał się, jakby miał do tego pełne
prawo.
- Tak. Prawdę mówiąc, poszła do lekarza dopiero w tym tygodniu. Długo ją
namawialiśmy. Doktor wyjaśnił, że to tylko lekki przypadek ciąży i powinien ustąpić po
około siedmiu miesiącach, albo coś koło tego.
- Lauren jest w ciąży - powtórzył Jordan bezdźwięcznym głosem.
Nic dziwnego, że Matthew Mackenzie potraktował go jak podejrzanego o gwałt. Fakt
pozostawał faktem, ze swego punktu widzenia miał rację. Co, u licha, nagadała im Lauren?
Poczuł jej lekkie poruszenie się.
- Lauren? Jak się czujesz, kochanie? Nie uderzyłaś się? - zapytał, delikatnie odsuwając
jej włosy z czoła.
Zatrzepotała powiekami i spojrzała na niego.
- Myślałam, że mi się wydaje - szepnęła słabym głosem.
Ujął jej dłoń i uścisnął lekko.
- O, nie. Jestem całkiem prawdziwy.
- Jak twoje plecy? Czy lekarz powiedział...
- Lekarz mówił mnóstwo rzeczy, ale co on może wiedzieć? Dlaczego uciekłaś?
Nie mogła oderwać wzroku od twarzy Jordana.
- Nie potrzebowałeś mnie już i...
- Zawsze cię potrzebuję, kochanie. Myślałem, że o tym wiesz.
Spojrzała ponad jego ramieniem, na ojca, który w zamyśleniu obserwował tę scenę.
Do pokoju wbiegła matka:
- Och, Lauren, tak nas przestraszyłaś! Czy z wszystkich głupich słabostek akurat tę
musiałam przekazać córce? Ja też tak mdlałam, za każdym razem, kiedy...
- Mamo! Eee... chciałabym, żebyś poznała Jordana Trenta. Jordan, to moja matka,
Hilary Mackenzie.
Jordan nie wypuszczał dłoni Lauren. Skinął głową i uśmiechnął się do zatroskanej
kobiety.
- Och! - krzyknęła Hilary. - Więc to ty jesteś Jordan!
Wydawało się, że dopiero teraz dodała sobie dwa do dwóch.
- Mamusiu, czy nie powinnaś zająć się kolacją? Tatko chyba umiera z głodu.
Matka uśmiechnęła się na widok ożywienia córki. Tego młodego człowieka nawet siłą
nie odciągnie się od niej. Hilary widziała to doskonale. Jakikolwiek by był dzielący ich
problem, na pewno nie był to problem braku miłości.
Naturalnie, od razu rozpoznała u córki symptomy ciąży. Pojawiły się wkrótce po
powrocie Lauren do domu. O wiele wcześniej, aniżeli myśl o nieoczekiwanej ciąży
zagnieździła się w głowie któregokolwiek innego członka rodziny - matka już wiedziała.
Lauren była zakochana i nie mogło być mowy o pomyłce. Nie chciała jednak mówić o
ukochanym. Stąd Hilary przypuszczała, że coś musiało zajść między nimi.
Pochyliła się i poklepała córkę po policzku.
- Oczywiście, kochanie, zaraz biorę się do roboty. Zerknęła na Jordana z iskierką
humoru w oczach, wymieniła znaczące spojrzenie z Mattem.
- Oczywiście, zostaniesz u nas, Jordan? Po co szukać pokoju na mieście, kiedy mamy
tu tyle miejsca.
Lauren podniosła się do pozycji siedzącej.
- Mamo, właściwie nie wiemy, po co Jordan tu przyjechał. Nie mamy podstaw
przypuszczać, że zechce zostać...
- Z radością przyjmę pani gościnność, pani Mackenzie - uciszył protesty Lauren,
gładko wpadając jej w słowo. - Miałem nadzieję spędzić trochę czasu na rozmowie z Lauren.
- Na pewno przyda ci się pomoc w kuchni - zwrócił się Matt do Hilary, delikatnie
wypychając ją z pokoju. - Jeszcze zdążymy bliżej poznać się z Jordanem przy kolacji.
Po ich wyjściu pokój zdawał się dźwięczeć od nie wypowiedzianych słów i uczuć.
Jordan chłonął spojrzeniem bladą skórę Lauren. Nie dbała o siebie. Nie przeżyłby, gdyby coś
jej się teraz stało.
Bez słowa zamknął ją w ramionach i mocno przytulił do siebie. W uścisku tym nie
było nic z pożądania, jedynie potrzebna bliskość. Boże, jak bardzo za nią tęsknił!
- Co ty właściwie tu robisz? - wykrztusiła w końcu.
- Przyjechałem po ciebie.
- Dlaczego?
Teraz, po krótkiej wymianie zdań z Mattem Mackenzie, Jordan lepiej rozumiał, skąd u
Lauren ten zwyczaj mówienia wszystkiego wprost.
- Trudno jest spełniać obowiązki małżeńskie na dużą odległość.
- Nasze zadanie przecież skończone...
- Niezupełnie, jeśli wierzyć naszemu rządowi.
- Ale Mallory powiedział...
- Mallory nie steruje działaniami rządu, choć może chciałby, żebyśmy tak myśleli.
- Wiem, ale...
- W twoim paszporcie jest zapis, który jasno mówi, że jesteś moją żoną.
- Tak, wiem, ale Mallory twierdził, że można...
- Sfałszować kartoteki? A fe, wstydź się, Mallory. Nie powinien był tak cię zwodzić.
Popełniłaś poważne przestępstwo i wiesz o tym.
Spojrzała na niego czujnie.
- A może powiedziałbyś to w liczbie mnogiej? Nielegalne przekroczenie granicy
chyba nie jest uważane jedynie za towarzyskie faux pas.
- Cóż, zrobię wszystko, aby ochronić twoje dobre imię.
- O czym ty mówisz?
- Chcę, żeby zapis w paszporcie stał się prawdziwy. Wyjdź za mnie.
- Dlaczego?
- Jasna cholera, po co zadajesz tyle pytań? - zerwał się i zaczął krążyć po pokoju.
Natychmiast przypomniał jej się pierwszy dzień ich znajomości. Tak, to był ten sam
Jordan Trent, którego pamiętała. Opuściła głowę, aby ukryć uśmieszek.
- A dlaczego mężczyzna prosi kobietę, żeby za niego wyszła? Chcę, żebyś była moją
ż
oną, matką moich dzieci. Chcę co ranka budzić się ze świadomością, że jesteś koło mnie,
chcę co wieczór zasypiać trzymając cię w ramionach! - niemal krzyczał ze zdenerwowania.
Lauren przygryzła dolną wargę, z trudem powstrzymując się od wybuchu śmiechu.
Nigdy w życiu nie słyszała podobnie nieromantycznych oświadczyn, ale właśnie dlatego
wierzyła, że są szczere. Gdyby Jordan Trent zwrócił się do niej z gładką, konwencjonalną
mową, mogłaby żywić podejrzenia co do jego szczerych intencji.
Ale stał przed nią ten sam człowiek, w którym się zakochała: arogancki, niecierpliwy,
pyskaty...
- Jordan?
Odkręcił się na pięcie i stanął przodem do niej.
- Co? - sam się skrzywił, tak szorstko zabrzmiał jego głos. Wiedział, że mu to nie
wychodzi, ale do cholery, ona była najbardziej upartą oślicą... najbezczelniejszą...
najcudowniejszą kobietą...
- Przepraszam, Lauren - bąknął, zniżając głos. - Nie chciałem wrzeszczeć na ciebie...
- Czy mogę łaskawie dostać to na piśmie? - zapytała z uśmiechem. - Czuję, że to
pierwsze przeprosiny w twoim życiu.
I jakże mógłby się jej oprzeć? Usiadł na sofie obok niej i wziął ją na kolana.
- Wyjdziesz za mnie, prawda? - zapytał miękko, po czym pocałował ją, zanim zdołała
odpowiedzieć.
Przypomniał sobie te gorączkowe majaki w szpitalu. Cały czas widywał w nich
Lauren. Trawiony gorączką mózg sięgał po ukojenie jej obecnością raz po raz, aż do chwili,
kiedy naprawdę mógł zamknąć ją w ramionach... Żaden sen nie może równać się z
rzeczywistością.
- Och, kochanie, tak mi ciebie cholernie brakowało, proszę, nie rób już tego więcej.
- A co ja takiego zrobiłam?
- Uciekłaś. Od dziś będę bardzo czujny, dopóki nie uwierzę, że znowu cię odnalazłem.
Będę bał się mrugnąć, żebyś mi nie znikła, zanim otworzę oczy...
- Nie chciałam skrzywdzić cię moim odejściem.
- Ale doskonale ci się to udało.
- Myślałam, że tak będzie lepiej.
- Dla kogo?
- Dla nas obojga. W końcu twój styl życia tak bardzo różni się od mojego. Nigdy nie
wiesz, gdzie znajdziesz się za tydzień...
- Ależ wiem. Za biurkiem Mallory'ego. Odchyliła się w jego ramionach i rzuciła mu
zaskoczone spojrzenie.
- A co się stało Mallory'emu?
- Dlaczego pytasz? - roześmiał się Jordan. - Czy sądzisz, że coś mu zrobiłem?
- Nie, pytam poważnie.
- Ja też mówię poważnie. Mallory dostał awans, a mnie, oczywiście, awansował na
swoje miejsce.
- I chcesz pracować za biurkiem?
- I spędzać wszystkie wieczory z tobą? Masz całkowitą rację. Nie będzie ze mnie
dużego pożytku w domu, ale przez poprzednie lata niewiele wydawałem z moich zarobków,
więc będziemy mogli pozwolić sobie na wynajęcie kogoś do drobnych napraw i prac
domowych.
Lauren pochyliła się i przerwała mu delikatnym pocałunkiem w usta, pochłaniając tym
samym całą jego uwagę. Kiedy wreszcie oderwał się od niej, odezwała się ze śmiechem:
- Dopóki nie zdecydujesz się wynająć kogoś, kto spełniałby twoje obowiązki w
łóżku...
- A więc wyjdziesz za mnie? - zapytał, zbyt bojąc się uwierzyć w to, że mimo
wszystko Lauren chce go poślubić.
- Mallory pierwszy powiedział, że zawsze dostajesz to, czego chcesz. Mam dziwne
wrażenie, że próba oporu mogłaby kosztować mnie życie.
Jego uśmiech rozświetlił cały pokój. Lauren była wzruszona. On naprawdę nie miał
pojęcia o jej uczuciach! Oczywiście, nigdy mu o nich nie mówiła, ale nie sądziła, że on tego
oczekuje, tak samo, jak nie uważała za konieczne zmuszać go do wyznania miłości.
- Kiedy mielibyśmy się pobrać? - zapytała, wciąż siedząc mu na kolanach, z
ramionami wokół jego szyi.
- Jutro.
- Nie jestem pewna, czy dam radę.
- Chodzi przede wszystkim o to, że Mallory pozwolił mi wziąć urlop, a Santiago
Island byłaby wspaniałym miejscem na spędzenie miodowego miesiąca. Możemy pojechać
tam na jakiś czas, a potem zastanowimy się, co robić dalej.
- Poza tym musisz dokończyć rekonwalescencji.
- Już czuję się o niebo lepiej - zerknął w stronę otwartych drzwi. - A mówiąc między
nami: co powiedziałaś o mnie ojcu? Wspomniał, że mówiłaś mu, iż znamy się z Kalifornii?
- Jeśli tam byłam, to gdzie indziej moglibyśmy się spotkać?
- Potraktował mnie jak zawodowego uwodziciela dziewic.
Policzki Lauren przybrały różaną barwę.
- Ojcowie zawsze są tacy - bąknęła. - Bardzo troszczą się o córki.
Jordan oczami wyobraźni znowu ujrzał rudowłosą dziewuszkę i już wiedział, że
będzie taki sam, jeśli nie gorszy.
- Przepraszam cię, jeśli kiedykolwiek sprawiłem ci ból, Lauren. Nigdy nie chciałem
cię skrzywdzić.
- I nie skrzywdziłeś mnie. Po prostu nie wiedziałam, jak moglibyśmy rozwiązać
problem naszego wspólnego życia.
- Możemy to zrobić. Musimy - czekał, aż powie mu o ciąży. Nie chciał, żeby
wiedziała, że on wie... Nie chciał, aby pomyślała, że to jedyny powód jego oświadczyn. Tylko
jej ojciec wiedział, że Jordan wyjawił swe zamiary, jeszcze zanim dowiedział się o jej stanie.
- Masz zamiar wrócić do pracy? - zapytał, wtulając nos w jej szyję.
Znieruchomiała w jego ramionach. Czekał na odpowiedź, skubiąc wargami koniuszek
jej ucha.
- A chciałbyś?
Uśmiechnął się, ale Lauren nie mogła widzieć jego rozbawienia.
- Zrobisz, jak zechcesz, kochana, pamiętaj o tym - czekał dalej, niemal wstrzymując
oddech.
- Cóż, właściwie nie jestem pewna, co mam robić, przynajmniej w tej chwili.
- Dajmy więc spokój. Musisz tylko wiedzieć, że zgodzę się na wszystko, cokolwiek
zdecydujesz.
Poczuł, że jej napięte ciało rozluźnia się. Nie była jeszcze gotowa, żeby mu
powiedzieć, a jemu nie sprawiało to różnicy. Właściwie cieszył się z takiego biegu wydarzeń.
Gdyby Lauren nie była w ciąży, mogłaby nalegać, żeby zaczekali i poznali się lepiej.
Mogłaby także zdecydować, że w ogóle nie chce za niego wyjść. Kiedy więc przyjdzie na
ś
wiat jego pierworodny syn - a może jednak córka? - natychmiast podziękuje temu dziecku za
pomoc okazaną w najtrudniejszej ze spraw jego życia.
EPILOG
Błyszczący biały piasek migotał w słońcu jak diamentowy pył. Turkusowoniebieska
woda wyglądała, tak sztucznie, że Lauren przekonana była, iż nocą, kiedy wszyscy turyści
ś
pią, tubylcy zakradają się do laguny i wylewają do niej błękitną farbkę.
Spędzili na wyspie trzy cudowne dni i podniecające noce. Jordan nalegał, żeby Lauren
chroniła skórę przed słońcem. Uwielbiał jej kremowy odcień i nie pozwoliłby go zmienić. Z
tego właśnie powodu pływali jedynie wcześnie rano i późnym popołudniem, kiedy promienie
słońca nie były tak silne.
Teraz leżeli wyciągnięci obok siebie w cieniu zadaszenia z liści i leniwie obserwowali
subtelny taniec fal i palm na wietrze.
- Jakież to różne od naszej podróży służbowej - mruknęła Lauren jakby do siebie.
Leżeli razem na podwójnym leżaku. Jordan otworzył jedno oko i objął nim skąpo
odziane ciało żony. Cieszył się, że udało mu się wynająć ten domek z dala od głośnego
centrum wyspy. Początkowo myślał jedynie o odrobinie spokoju, żeby odpocząć, skoro ma po
temu okazję. Teraz pragnął odosobnienia po to, by nikt - oprócz niego - nie mógł cieszyć oczu
wspaniałymi kształtami Lauren, zwłaszcza wieczorem, kiedy udawało mu się namówić ją na
kąpiel na golasa.
- Różne od podróży służbowej? O, nie jestem pewny - odparł, niedbale kładąc dłoń na
jej obnażonym brzuchu. - Zauważyłem pewne podstawowe podobieństwa.
- Na przykład?
- Spędzamy większość wolnego czasu razem w łóżku.
- Cóż, to przecież lepsze od strzelaniny...
- Cieszę się, że tak myślisz, bo zacząłbym wątpić w swoją technikę.
Lauren odpowiedziała dźwiękiem, który mógłby być uznany za wytworne
prychnięcie.
- Jesteś zbyt arogancki, żeby przejmować się tym, co i jak robisz. Wydaje ci się, że
jesteś doskonały.
- Nie zawsze.
- Ale muszę przyznać, że często udaje ci się zbliżyć do stanu doskonałości.
Odwrócił się na bok, rysując pocałunkami linię wzdłuż brzegu jej bikini.
- Na przykład?
- Jeśli sądzisz, że zacznę piać peany na cześć twoich cnót i podkarmiać twoją okropną
pychę, to bardzo się mylisz!
- I to właśnie w tobie kocham, kobieto: wszystkie te czułe słówka, którymi właśnie
mnie obsypałaś - wsunął dłoń pod cienki stanik i objął pełną pierś, delikatnie pocierając sutek
końcem kciuka. Czy ona sądzi, że nie zauważył, jak wypełniły się jej piersi w ciągu ostatnich
kilku tygodni? Dlaczego ciągle nie mówi mu, że jest w ciąży?
Pod jego dotknięciem Lauren spazmatycznie wciągnęła powietrze. Ukrył uśmiech,
zsuwając wargami tkaninę stanika i objął nimi czubek jej piersi.
Zanurzyła dłonie w jego włosach i przyciągnęła go bliżej. Nie przypuszczała, że życie
może być tak wspaniałe. Jordan wydawał się zadowolony z samego faktu przebywania z nią.
Zniknął napięty profesjonalista, jego miejsce zajął chłopięcy, rozkoszny i namiętny
mężczyzna. Kochała ten radosny nastrój. Kochała w nim wszystko... jego otwartość...
całkowitą uczciwość... i właśnie dlatego miała taki twardy orzech do zgryzienia: jak
powiedzieć mu o ciąży?
Nie była to informacja, którą mogła rzucić w zwykłej rozmowie, choć nie miała
zamiaru trzymać jej w tajemnicy. Nie po tym, jak się zdradziła w domu rodziców, gdzie
odbyły się trudne rozmowy z ojcem i matką, którzy uważali, że Jordan powinien wiedzieć o
dziecku. Ona miała odmienne zdanie. Wyjaśnił jej przecież, co sądzi o dzieciach, a normalna
rodzina nie pasowała zupełnie do jego życia zawodowego.
Nieoczekiwane pojawienie się Jordana zupełnie zmieniło sytuację. Najwyraźniej
odszukał ją jedynie po to, aby poprosić o rękę. Uśmiechnęła się do tej myśli. Nigdy nie pytał
jej, co sądzi o małżeństwie. Zupełnie jak jej ojciec, uważał sprawę za oczywistą.
I nagle jej myśli rozsypały się na tysiąc kawałków. Jordan właśnie wsunął dłoń w
dolną część bikini. Delikatnie masował ukryte pod nią ciało i Lauren mogła myśleć już tylko
o Jordanie i o tym, co do niego czuje.
Wydawało się, że dotykanie jej nigdy mu się nie znudzi, nawet wtedy, kiedy nie miał
zamiaru kochać się z nią. Gdziekolwiek byli, cokolwiek robili, trzymał ją za rękę albo wsuwał
dłoń pod jej ramię, albo dotykał dłonią jej pleców.
Lauren odkryła, że i ona wykazuje wszelkie oznaki narkotycznego uzależnienia od
jego ciała - też uwielbiała dotykać go. Od słońca skóra jego przybrała piękną ciemnozłocistą
barwę. Większość czasu spędzał na słońcu, podczas gdy ona pozostawała ukryta przed
ostrymi promieniami. Kąpielówki, które nosił, nie ukrywały jego wspaniałych męskich
kształtów, raczej je podkreślały.
Usta Jordana, rozsiewając pocałunki, wędrowały wzdłuż jej brzucha, talii i dalej...
niżej...
- Jordan! - jęknęła.
- Wiem, kochanie. Chcę tylko, żebyś się odprężyła.
Pozwalał sobie na każdy odważny gest, ucząc ją miłości. Sprawiał, że jak meteoryt
gnała ku spełnieniu raz po raz. Odkrył wiele sposobów pobudzania jej zmysłów. Zdawał się
czerpać przyjemność z wywoływania w niej tak gwałtownych reakcji.
Lauren nie mogła już nadal leżeć nieruchomo. Chciała go dotykać, kochać, wyjaśnić
gestami to wszystko, czego nie umiała ująć w słowa. A kiedy pochylił się nad nią, okazała
niecierpliwe pragnienie miłości.
Wziął ją jednym, silnym ruchem, jej uda objęły go mocno. Przylgnęła do niego
błagając o spełnienie cichymi, bezładnymi szeptami i jękami. Wiedział, że potrafi dać jej taką
samą rozkosz, jaką otrzymywał od niej.
Zapomnieli o słonecznym dniu, o lśniącym piasku, turkusowej wodzie i kołyszących
się palmach. Cóż ich to wszystko teraz obchodziło...
Jordan gwałtownie przyspieszył rytm, aż Lauren krzyknęła głośno, a głos jej
przypomniał krzyk mew krążących od czasu do czasu nad plażą. Dopiero wówczas sam
pozwolił sobie na bezruch. Drgnął raz jeszcze, konwulsyjnie przyciskając ją do siebie, tak
mocno, że zaledwie mogła oddychać.
Nie szkodzi.
Obrócił się, unosząc ją ze sobą, aż ich pozycje na szerokim leżaku odwróciły się.
Teraz leżała bezwładna, z głową wspartą na jego piersi.
- Jordan? - poczuł lekkie spięcie jej ciała.
- Hmm - odparł sennie.
- Wiesz, nie stosowaliśmy żadnych środków zapobiegawczych... żeby ustrzec się
ciąży...
Starał się nawet nie poruszyć, żeby nie spłoszyć jej zbyt gwałtowną reakcją.
- Rzeczywiście - mruknął leniwie, przeczesując palcami jej włosy.
- Powiedziałeś kiedyś, że nie chcesz dzieci - podsunęła nieśmiało.
- Tak? Chyba nie wiedziałem, co mówię! Uwielbiam dzieci! Powinniśmy mieć
przynajmniej dwoje, a każde z nich podobne do jednego z nas - poczuł nagłe rozluźnienie jej
ciała.
- Podoba mi się to - szepnęła miękko. Po kilku minutach milczenia dodała: -
Oczywiście, na pewno nie chcesz zakładać rodziny już teraz... - urwała, marząc, żeby mieć
odwagę, by powiedzieć mu prosto z mostu, że czy chce, czy nie, za mniej więcej sześć
miesięcy będzie ojcem. Lauren nigdy przedtem nie uważała się za tchórza. A jednak nim była.
O, tak, naprawdę. Świadczyła o tym jej każda wymijająca wypowiedź.
Jordan czuł jej wahanie i bardzo pragnął jej pomóc. Jednak na tym etapie ich
wzajemnych stosunków niezręcznością byłoby dopiero teraz przyznać się, że wie od jej ojca,
ż
e jest w ciąży i to od chwili, kiedy zemdlała na jego widok. Kiedyś... może... powie jej o
tym. Na razie jednak zmusił Matta Mackenzie do zachowania ich rozmowy w tajemnicy.
- Oj, nie wiem - mruknął. - Nie jestem już coraz młodszy. Chyba przyjemnie byłoby
mieć dzieci nieco wcześniej, dać im szansę posiadania młodych rodziców i...
- Och, Jordan, czy naprawdę tak myślisz? - zapytała, podnosząc głowę i spoglądając
na niego po raz pierwszy od paru minut.
- Tak, kochanie. Właśnie tak myślę. Kocham cię i będę kochał nasze dzieci. Jesteś dla
mnie całym światem.
W oczach Lauren zabłysły łzy.
- Po raz pierwszy powiedziałeś, że mnie kochasz, czy wiesz o tym?
Lekko uniósł głowę i ucałował jej nabrzmiałe, tak bardzo kochane usta.
- Mówiłem, że cię kocham, każdym gestem i każdym słowem, odkąd cię poznałem. Po
prostu sam o tym wcześniej nie wiedziałem.
Czekał w napięciu, świadom, iż szuka słów, by powiedzieć mu o dziecku.
W głowie aż kłębiło mu się od pytań na temat tego dnia, w którym przyjdzie na świat
ich dziecko. Czy będzie chciała, żeby był przy niej podczas porodu? Jeżeli nie, będzie musiał
spędzić te kilka pozostałych miesięcy na przekonywaniu jej, że jest równie niezbędny przy
narodzinach, jak był przy poczęciu. Uśmiechnął się, wiedząc już, co usłyszy na temat swojej
bezczelności.
- Eee... Jordan... chyba jest coś, o czym powinieneś wiedzieć... - zaczęła Lauren z
nieśmiałym uśmiechem.