Dick Francis
Pewniak
Dick Francis (1920), Walijczyk, jest jednym z najpopularniejszych w Wielkiej
Brytanii pisarzy sensacyjnych. Po kilkuletniej służbie w RAF-ie zadebiutował na
wyścigach jako jeździec amator, po czym został zawodowym dżokejem. Miał tytuł
mistrza dżokejów. Po kilku latach został sprawozdawcą wyścigowym dla “Sunday
Express” i zaczął pisać. Pierwsza była książka “Sport Królowych” (1957), po niej
nastąpiły liczne kryminały, zawsze związane z wyścigami. Za “Forfeit” otrzymał
nagrodę E.A. Poego jako za najlepszy kryminał 1969 roku w Ameryce.
1
Głęboko wciągnąłem nosem zapach rozgrzanego konia i zimnej nadrzecznej
mgły. Słyszałem tylko świst i łomot galopujących kopyt i czasem brzęk podkowy o
podkowę. Za mną jechali rozciągniętą grupą mężczyźni ubrani jak ja w białe
jedwabne spodnie i jaskrawe swetry, a przede mną, wyraźnie czerwono-zielony na tle
mlecznej zasłony mgły, jeden samotny jeździec osadzał konia do skoku przez
czerniejącą na torze brzozową faszynę.
Wszystko właściwie odbywało się tak, jak się spodziewano. Swój
dziewięćdziesiąty siódmy bieg przeszkodowy wygrywał Bill Davidson. Admirał, jego
kasztan, dowodził bez trudu, że wciąż jest najlepszym koniem przeszkodowym
królestwa, a ja, jak tyle razy przedtem, przez kilka minut podziwiałem ich obu z tyłu.
Potężny kasztanowaty zad przede mną zebrał się w sobie, naprężył i odbił.
Admirał przeleciał nad przeszkodą bez wysiłku, jak przystało na prawdziwego
championa. I kiedy skakałem za nim, stwierdziłem, że zyskał przewagę dalszych
dwóch długości. Byliśmy na najdalszym krańcu toru wyścigowego w Maidenhead,
ponad pół mili od celownika. Nie miałem cienia nadziei, że go dogonię.
Lutowa mgła gęstniała. Dalej niż od jednej przeszkody do drugiej nic nie
sposób było dojrzeć, a cicha, otaczająca wszystko biel jak gdyby izolowała nas,
samotny sznurek jeźdźców, w odciętej od świata otchłani. Jedyną rzeczywistością był
pęd. Celownik, tłumy, trybuny i członkowie komisji technicznej, pozostawione w tyle
w tej mgle, niewidoczne, znów na nas czekały, ale na tym długim, półtoramilowym
zakolu wręcz trudno było uwierzyć, że są tam rzeczywiście.
Był to jakiś nierealny, oderwany świat, w którym wszystko mogło się
zdarzyć. I zdarzyło się.
Okrążyliśmy pierwszy odcinek zakola i wyprostowali przed następną
przeszkodą. Bill o dobre dziesięć długości wyprzedzał mnie i inne konie, i nie wysilał
się. Rzadko musiał się wysilać. Torowy przy następnej przeszkodzie przeszedł od jej
skraju ku środkowi toru przeciągając po drodze ręką nad faszyną i dał nura pod
bandę. Bill się obejrzał przez ramię i dojrzałem błysk jego zębów, kiedy uśmiechnął
się z zadowoleniem widząc mnie tak daleko za sobą. Potem spojrzał w stronę
przeszkody i ocenił odległość.
Admirał wszedł na przeszkodę doskonale. Poderwał się przed nią, jak gdyby
latanie nie było wyłączną domeną ptaków.
I runął.
Osłupiały, widziałem, jak kasztanowate nogi biją powietrze, kiedy koń
wywijał kozła spadając. Mignęła mi jaskrawa postać Billa lecącego głową w dół ze
szczytowego punktu skoku i usłyszałem łomot, z jakim Admirał wylądował na nim na
grzbiecie.
Automatycznie dałem w prawo i wziąłem konia na siebie przed przeszkodą. Z
góry, przelatując nad faszyną, spojrzałem w dół na Billa. Leżał bezwładnie na ziemi z
ręką odrzuconą w bok. Oczy miał zamknięte. Admirał upadł ciężko na grzbiet, na
niczym nie osłonięty brzuch Billa i szarpał się teraz w tył i w przód, gorączkowo
starając się wstać.
Mignęło mi coś pod nimi, coś dziwnego, czego nie powinno tam być. Ale za
szybko przelatywałem, żeby się dobrze przyjrzeć.
Kiedy mój koń przyspieszył za przeszkodą, zemdliło mnie, jakbym ja sam
dostał w żołądek. W tym upadku było coś takiego, co go niewątpliwie kwalifikowało
jako morderczy.
Rzuciłem okiem za siebie. Admirałowi udało się wstać i pocwałował luzem, a
torowy podszedł i nachylił się nad Billem, który wciąż leżał na ziemi bez ruchu.
Odwróciłem głowę, żeby skupić uwagę na wyścigu. Wyszedłem na prowadzenie i nie
powinienem go stracić. Poboczem toru nadbiegł i minął mnie ktoś z pierwszej
pomocy w czarnym garniturze i białym szaliku. Dotychczas stał przy przeszkodzie,
do której się właśnie zbliżałem, a teraz biegł na pomoc Billowi.
Przeprowadziłem konia przez następne trzy przeszkody, ale nie wkładałem
już w to serca, i kiedy przed zatłoczonymi trybunami pojawiłem się jako zwycięzca,
witające mnie westchnienie i jęk wydały mi się dość stosownym przyjęciem.
Minąłem celownik, poklepałem konia po szyi i spojrzałem na trybuny. Większość
głów wciąż zwrócona była w stronę ostatniej przeszkody, wypatrując w
nieprzeniknionej mgle Admirała, niewątpliwego pewniaka, który od dwóch lat po raz
pierwszy przegrywał gonitwę.
Nawet miła starsza pani, której konia dosiadałem, powitała mnie pytaniem:
- Co się stało Admirałowi?
- Upadł.
- Cóż za szczęśliwy traf - powiedziała pani Mervin śmiejąc się radośnie.
Ujęła uzdę, żeby odprowadzić konia do rozsiodłania. Zsunąłem się na ziemię
i rozpiąłem popręg niezręcznymi od szoku palcami. Głaskała konia i dalej
szczebiotała, jak to się cieszy, że wygrała, i jakie to nieoczekiwane i jakie to
szczęście, że dla odmiany zawiódł Admirał, choć z drugiej strony oczywiście wielka
szkoda.
Kiwałem głową, uśmiechałem się i nie odpowiadałem, to bowiem, co
mógłbym powiedzieć, zabrzmiałoby brutalnie i niegrzecznie. Niech się nacieszy
swoją wygraną, myślałem. Nieczęsto jej się zdarza. A Bill, ostatecznie, może wyjdzie
z tego cało.
Ściągnąłem z konia siodło i zostawiając promienną panią Mervin przyjmującą
zewsząd gratulacje, przecisnąłem się przez tłum do wagi. Zważyłem się i kiedy
uznano moją wagę za prawidłową, wyszedłem do szatni i położyłem swój ekwipunek
na ławie.
Zjawił się Clem, służący wyścigowy, który opiekował się moimi rzeczami.
Był niewysoki i już starszy, bardzo dziarski i schludny, miał ogorzałą twarz i ścięgna
na przegubach rąk jak mocno naciągnięte postronki.
Podniósł siodło i pieszczotliwie przeciągnął dłonią po skórze. Nabrał tego
zwyczaju przez długie lata pielęgnowania miękkich skór. Głaskał siodło tak, jak kto
inny głaskałby policzek ładnej dziewczyny, rozkoszując się jego miękkością i
meszkiem.
- Dobra robota, psze pana - powiedział, choć nie wyglądał na zachwyconego.
Nie chciałem gratulacji. Zauważyłem szorstko:
- Admirał powinien był wygrać.
- Upadł? - zapytał z niepokojem Clem.
- Tak.
Po zastanowieniu nie mogłem tego pojąć.
- A majorowi Davidsonowi nic się nie stało, psze pana? - zapytał Clem.
Usługiwał również Billowi i wiedziałem, że traktuje go jak bożka.
- Nie wiem - przyznałem.
Ale twardy łęk siodła wbił mu się w brzuch pod ciężarem wielkiego konia
walącego się z szybkością trzydziestu mil na godzinę. Jaką, biedak, miał szansę,
pomyślałem.
Zarzuciłem kożuszek i poszedłem do gabinetu pierwszej pomocy. Pod
drzwiami stała Scilla, żona Billa, blada i roztrzęsiona, ze wszystkich sił starając się
opanować lęk. Jej mała zgrabna postać przybrana była w wesoły szkarłat, a na
chmurze czarnych loków tkwiła wyzywająco czapka z norek. Strój stosowny z okazji
sukcesu, nie zmartwienia.
- Alan - powiedziała z ulgą na mój widok. - Doktor go ogląda i prosił, żebym
tu zaczekała. Co myślisz? Źle z nim?
Błagała, a ja niewiele mogłem jej dać pociechy. Objąłem ją.
Spytała, czy widziałem, jak Bill spadł, więc jej powiedziałem, że spadł na
głowę i może mieć lekki wstrząs mózgu.
Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich wysoki, szczupły i zadbany mężczyzna.
Lekarz.
- Czy pani Davidson? - zwrócił się do Scilli. Skinęła głową. - Obawiam się,
że mąż pani musi jechać do szpitala - oznajmił. - Nie byłoby rozsądne odsyłać go do
domu bez prześwietlenia. - Uśmiechnął się pocieszająco, a ja poczułem, jak Scilla
trochę się odpręża.
- Czy mogę wejść go zobaczyć? - zapytała.
- Doktor się zawahał.
- Proszę - zgodził się wreszcie ale on jest prawie nieprzytomny. Doznał
silnego uderzenia w głowę. Proszę nie próbować go budzić.
Kiedy ruszałem już za Scillą, doktor zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na
ramieniu.
- Pan York?
To on przeprowadzał regulaminowe badania po moim wczorajszym lekkim
upadku.
- Tak.
- Czy to pana bliscy znajomi?
- Tak, prawie przez cały czas u nich mieszkam.
Ciasno zwarł wargi, zamyślony. Po czym powiedział:
- Jest niedobrze. Wstrząs to głupstwo, ale on ma krwotok wewnętrzny,
prawdopodobnie z pękniętej śledziony. Dzwoniłem do szpitala, żeby go przyjęto jako
pilny przypadek, kiedy tylko zdołamy go tam dowieźć.
Jeszcze gdy mówił, podjechała do nas tyłem jedna z wyścigowych karetek
pogotowia. Pielęgniarze wyskoczyli, otworzyli tylne drzwi, wyciągnęli wielkie nosze
i wnieśli je do gabinetu pierwszej pomocy. Lekarz wszedł za nimi. Wkrótce wszyscy
znów się pojawili z Billem na noszach. Scilla szła za nimi z wyraźnym, głębokim i w
pełni uzasadnionym wyrazem lęku na twarzy.
Zwarta, opalona i pogodna twarz Billa, teraz sinobiała i pokryta drobnymi
kropelkami potu, przetaczała się bezwładnie na boki. Otwartymi ustami słabo chwytał
powietrze, a ręce niespokojnie pociągały za koc. Wciąż miał na sobie wyścigowe
barwy w zielono-czerwoną kratę, co wyglądało najbardziej złowieszczo.
- Jadę z nim karetką - zwróciła się do mnie Scilla. - Możesz przyjechać?
- Biorę jeszcze udział w ostatnim biegu - powiedziałem. - Zaraz potem
przyjadę do szpitala. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Ale nie wierzyłem w to, tak samo jak ona.
Kiedy odjechali, minąłem budynek z wagą i przez parking wyszedłem nad
rzekę. Wezbrana świeżo stopniałym śniegiem Tamiza płynęła szybko, płowa jak
piasek, niosąc na sobie białe szumowiny. Wody wytaczały się z mgły jakieś sto
jardów na prawo ode mnie, kotłowały się wokół zakrętu, przy którym stałem, i znowu
znikały we mgle. Były wzburzone i zmącone, a droga przed nimi ukryta we mgle.
Zupełnie jak przede mną.
W domu, w Bulawayo, gdzie chodziłem do szkoły, nauczyciel matematyki
poświęcił wiele godzin (za wiele, jak sądziłem w młodości), żeby nauczyć nas
wyciągać właściwe wnioski z paru znanych faktów. Dedukcja nie tylko należała do
wykładanego przez niego przedmiotu, ale była także jego hobby i czasami udawało
się nam go podpuścić, żeby zamiast problemów geometrii czy algebry wykładał nam
metody Sherlocka Holmesa. Jedną po drugiej wypuszczał całe klasy chłopców
zdolnych bystrym okiem dostrzec zdarte noski w bucikach posługaczek i księży albo
odciski na czubkach palców harfistów. I poziom matematyki w szkole był wyjątkowo
wysoki.
Dziś, oddalony o tysiące mil i siedem lat od rozprażonej słońcem szkolnej
klasy, stojąc w angielskiej mgle i wściekle marznąc, przypomniałem sobie mojego
nauczyciela, zebrałem fakty i przyjrzałem się im.
Znane fakty... Admirał, znakomity koń przeszkodowy, nagle w połowie
skoku upadł bez żadnej widocznej przyczyny. Kiedy Bill i ja nadjeżdżaliśmy, przez
tor za przeszkodą przeszedł torowy, ale w tym nie było nic niezwykłego. A kiedy
brałem płot i spojrzałem na Billa, gdzieś na skraju pola widzenia dojrzałem nikły,
wilgotny szary i metaliczny błysk. Zastanowiłem się nad tymi faktami przez dłuższą
chwilę.
Wniosek nasuwał się oczywisty, ale nie do przyjęcia. Trzeba sprawdzić, czy
to właściwy wniosek.
Wróciłem po rzeczy i żeby zważyć się przed ostatnią gonitwą, ale kiedy
wkładałem do woreczków obciążenie, żeby dorównać wadze ustalonej przez
handikapera, włączono głośniki i ogłoszono, że wskutek gęstniejącej mgły ostatni
bieg zostaje odwołany.
W szatni zrobił się ruch, herbata i placek owocowy zniknęły w
przyspieszonym tempie. Od śniadania minęło już wiele czasu, toteż przebierając się
wepchnąłem do ust parę kanapek z wołowiną. Załatwiłem z Clemem przesłanie
mojego ekwipunku do Plumpton, gdzie startowałem za cztery dni, i wybrałem się na
niemiły spacer. Chciałem się bliżej przyjrzeć miejscu, w którym upadł Bill.
Pieszo od trybun do końca toru wyścigowego Maidenhead było daleko, toteż
zanim tam dotarłem, buty, skarpety i nogawki od spodni miałem zupełnie
przemoczone od mokrej trawy. Było bardzo zimno, bardzo mgliście. Dokoła nikogo.
Doszedłem do przeszkody, niewinnej, łagodnej, łatwej do przesadzenia
faszyny - ustawionych na sztorc gałęzi czarnej wierzby. Jej głębokość u podstawy
wynosiła trzy stopy, u szczytu zmniejszała się o połowę, wysokość sięgała czterech
stóp i sześciu cali, szerokość około czterech jardów. Zwyczajna i łatwa.
Starannie zbadałem teren wzdłuż faszyny po stronie zeskoku. Wszystko jak
zwykle. Okrążyłem ją i przeszedłem na drugą stronę. Nic. Zajrzałem w skrzydło
naprowadzające konia na przeszkodę, od wewnętrznej strony toru, tam gdzie leżał
Bill. Też nic.
Dopiero pod skrzydłem od zewnętrznej strony toru znalazłem to, czego
szukałem. Leżało w wysokiej trawie, na wpół schowane, zroszone kroplami mgły,
zwinięte i zabójcze.
Drut.
Było go sporo, srebrnoszary zwój o średnicy mniej więcej stopy leżał
przyciśnięty kawałkiem drewna. Jeden jego koniec prowadził do głównego słupka w
skrzydle, gdzie był uwiązany na wysokości dwóch stóp ponad poziomem brzozowej
faszyny. Uwiązany, jak stwierdziłem, szczególnie mocno, rzeczywiście bardzo
mocno. Nie mogłem go odwiązać palcami.
Wróciłem do wewnętrznego skrzydła i przyjrzałem się słupkowi z tej strony.
Dwie stopy nad faszyną w drewnie znajdował się rowek. Ten słupek był kiedyś
pomalowany na biało i ślad rysował się wyraźnie.
Dla mnie było jasne, że tylko jedna osoba mogła przeciągnąć ten drut.
Torowy. Ten, którego sam widziałem, jak przechodził z jednej strony toru na drugą.
Ten, pomyślałem z goryczą, którego zostawiłem, żeby udzielił pomocy Billowi.
W gonitwie na trzy mile w Maidenhead okrążało się tor dwa razy. W
pierwszym okrążeniu nie było żadnego kłopotu z tą przeszkodą. Bezpiecznie
przeskoczyło ją dziewięć koni, Admirał jako trzeci, w kontrolowanym czasie, a ja
obok niego. Zdążyłem rzucić Billowi uwagę, jak mało jestem zachwycony angielskim
klimatem.
W drugim okrążeniu Admirał prowadził o kilka długości. Torowy, skoro
tylko zobaczył, że Bill wziął poprzednią przeszkodę, musiał przejść przez tor z
luźnym końcem drutu i okręcić go o słupek z drugiej strony, napinając w powietrzu,
prawie niewidoczny, dwie stopy nad faszyną. Na tej wysokości Admirał musiał
zaczepić piersią.
Ta bezwzględność wzbudziła we mnie powolny, głęboki gniew, który, choć
wtedy tego nie wiedziałem, miał mi towarzyszyć jako bodziec do działania przez
wiele jeszcze tygodni.
Nie mogłem mieć pewności, czy koń zerwał drut, kiedy o niego uderzył, czy
ściągnął go z palika. Nie znajdując jednak luźnych kawałków i widząc, że zwój
leżący przy zewnętrznym skrzydle nie jest porwany, uznałem za prawdopodobne, że
upadający koń zerwał słabiej uwiązany koniec drutu. Żaden z biegnących za mną
siedmiu koni się nie potknął. Podobnie jak ja wszyscy musieli przeskoczyć nad
resztkami pułapki. Był to rozmyślny zamach na określonego konia i jeźdźca, chyba że
torowy byłby szaleńcem, czego w żaden sposób nie można było wykluczyć. W tym
stadium gonitwy Bill na Admirale wychodził zwykle na prowadzenie, często zyskując
przewagę dwudziestu długości, a jego czerwono-zielone barwy nawet w mglisty
dzień były dobrze widoczne.
W tym momencie, bardzo wzburzony, ruszyłem z powrotem. Ściemniało się
już. Zabawiłem przy przeszkodzie dłużej, niż przypuszczałem, i kiedy wreszcie
znalazłem się przy wadze, zamierzając powiedzieć o drucie dyrektorowi toru,
przekonałem się, że wszyscy poza stróżem jż wyszli.
Stróż, niemiły staruch bezustannie wysysający coś spomiędzy zębów,
oświadczył, że nie wie, gdzie można by znaleźć dyrektora. Dodał, że dyrektor pięć
minut temu odjechał w stronę miasta. Nie wiedział, dokąd się udał ani kiedy wróci.
Następnie, narzekając, że musi doglądać pięciu osobnych pieców poza centralnym
bojlerem i że ta mgła szkodzi mu na oskrzela, stróż poczłapał pilnie w stronę ciemno
majaczącej bryły trybuny głównej.
Patrzyłem, jak odchodzi, niezdecydowany. Wiedziałem, że powinienem
komuś z władz powiedzieć o tym drucie. Ale komu? Członkowie komisji technicznej,
którzy towarzyszyli gonitwom, wszyscy byli już w drodze do domu i wlekli się
mozolnie przez tę mgłę, nieosiągalni. Dyrektor wyjechał. Drzwi od jego biura, jak się
przekonałem, były zamknięte. Dużo bym potrzebował czasu, żeby kogoś odnaleźć,
przekonać do powrotu na tor i skłonić, aby podjechał w głąb toru w ciemnościach i po
tym wyboistym terenie. A potem czekałyby mnie dyskusje, powtarzanie i
oświadczenia. Minęłoby wiele godzin, zanim mógłbym się urwać.
Tymczasem w szpitalu w Maidenhead Bill walczył ze śmiercią, a ja bardzo
chciałem wiedzieć, czy mu się uda. Scillę czekały godziny rozdzierającego niepokoju
i obiecałem, że będę z nią tak prędko, jak tylko zdołam. Już za długo zmitrężyłem.
Drut, osłonięty mgłą i mocno przyczepiony do palika, poczeka do jutra, pomyślałem.
A Bill może nie doczekać.
Na parkingu stał samotnie jaguar Billa. Wsiadłem, włączyłem światła i
ruszyłem. Z bramy skręciłem w lewo, ostrożnie przejechałem drogą dwie mile, znowu
skręciłem w lewo, za rzekę, i krętymi, jednokierunkowymi ulicami Maidenheadu
dotarłem wreszcie do szpitala.
W jasno oświetlonym ruchliwym hallu nie było śladu Scilli. Zapytałem
portiera.
- Pani Davidson? Mąż dżokej? Zgadza się, jest w środku, w poczekalni.
Czwarte drzwi na lewo.
Odnalazłem ją. Czarne oczy Scilli wydawały się olbrzymie, podkreślone
szarymi cieniami. Jej smutna i napięta twarz była poza tym zupełnie bezbarwna.
Zdjęła też swoją frywolną czapkę.
- Jak Bill? - zapytałem.
- Nie wiem. Tylko mi powtarzają, żebym się nie martwiła.
Była bardzo bliska łez.
Usiadłem obok i ująłem ją za rękę.
- Dodajesz mi otuchy, Alan - powiedziała.
Niedługo drzwi się otworzyły i wyszedł jasnowłosy młody lekarz z
dyndającym na piersi stetoskopem.
- Myślę, pani Davidson... - zaczął i urwał. - Myślę, że powinna pani wejść i
posiedzieć z mężem.
- Jak on się czuje?
- Nie... niezbyt dobrze. Robimy wszystko, co możemy. - Zwracając się do
mnie, zapytał: - Pan jest krewnym?
- Przyjacielem. Odwiozę panią Davidson do domu.
- Tak. Zaczeka pan, czy wróci po nią? Później wieczorem...
Ten ostrożny głos, te neutralne słowa coś przekazywały. Popatrzyłem mu
uważniej w twarz i już wiedziałem, że Bill umiera.
- Zaczekam.
- Dobrze.
Czekałem cztery godziny, zapoznając się dokładnie ze wszystkimi
szczegółami wzoru na zasłonach i pęknięciami w brunatnym linoleum. Ale głównie
myślałem o tym drucie.
Na koniec zjawiła się poważna, młoda i ładna pielęgniarka.
- Tak mi przykro... Major Davidson nie żyje.
Może zechcę udać się za nią, powiedziała, pani Davidson chciałaby, żebym
wszedł go zobaczyć. Przeprowadziła mnie przez długie korytarze i wpuściła do
białego, niezbyt dużego pokoju, w którym przy wąskim łóżku siedziała Scilla.
Spojrzała na mnie. Nie mogła mówić.
Leżał tam Bill, szary i nieruchomy, martwy. Najlepszy przyjaciel, jakiego
można sobie wymarzyć.
2
Nazajutrz wcześnie rano odwiozłem Scillę do domu, do Cotswolds,
wyczerpaną całonocnym czuwaniem przy Billu, na które nalegała, i bardzo teraz
oszołomioną środkami uspokajającymi. Dzieci wyszły jej naprzeciw na próg domu,
trzy buzie miały wyraz uroczysty i szeroko otwarte oczy. Za nimi stała Joan, ich
energiczna i odpowiedzialna opiekunka, którą wczoraj wieczorem zawiadomiłem
telefonicznie o wypadku.
Scilla usiadła na schodku i rozpłakała się. Dzieci przyklękły obok, objęły ją i
robiły, co mogły, aby ją pocieszyć w bólu, który ledwie niejasno rozumiały.
Scilla zaraz poszła na górę położyć się. Zaciągnąłem zasłony, otuliłem ją i
ucałowałem w policzek. Była wyczerpana i bardzo senna, miałem więc nadzieję, że
wiele upłynie godzin, zanim się obudzi.
Poszedłem do swojego pokoju i przebrałemk się. Na dole zastałem Joan,
która na kuchennym stole przygotowywała dla mnie kawę, jajka na bekonie i gorące
bułeczki. Dałem dzieciom kupione dla nich wczoraj rano tabliczki czekolady (jakże
dawno się to wydało!) i zasiadły ze mną, chrupiąc czekoladę, podczas gdy ja jadłem
śniadanie. Joan nalała sobie kawy.
- Alan - zaczął William. Miał pięć lat, był najmłodszy i zawsze czekał z tym,
co miał do powiedzenia, aż mu się odpowiedziało “tak”, na znak, że się go słucha.
- Tak? - powiedziałem.
- Co się stało tatusiowi?
Więc opowiedziałem im o wszystkim z wyjątkiem drutu.
Przez chwilę siedzieli wyjątkowo cicho. Potem Henry, ledwie ośmiolatek,
zapytał spokojnie:
- Zakopią go czy spalą?
Zanim zdobyłem się na odpowiedź, on i jego starsza siostra Polly wdali się w
gorącą i zdumiewająco fachową dyskusję na temat dobrych i złych stron zarówno
pogrzebu, jak i kremacji. Przeżyłem wstrząs, ale z drugiej strony poczułem ulgę, a
Joan, przechwytując moje spojrzenie, z trudem powstrzymała się od śmiechu.
Niewinna bezceremonialność tej rozmowy pozwoliła mi wracać do
Maidenhead w pogodniejszym nastroju. Wstawiłem duży samochód Billa do garażu i
wybrałem się swoim własnym, małym granatowym lotusem. Mgła zniknęła bez śladu,
ale jechałem powoli (jak na mnie), zastanawiając się nad najwłaściwszym sposobem
postępowania.
Najpierw zadzwoniłem do szpitala. Zabrałem ubranie Billa, podpisałem
formularze, ustaliłem terminy. Na drugi dzień miała się odbyć rutynowa sekcja
zwłok.
Była niedziela. Pojechałem na tereny wyścigów, ale brama była zamknięta.
Biuro dyrektora toru w mieście też zamknięte i puste. Zadzwoniłem do niego do
domu, ale nikt nie odpowiadał. Po chwili wahania zadzwoniłem do członka rady
nadzorczej National Hunt Committee, czyli wprost do najwyższej władzy. Służący
lorda Creswella Stampego obiecał, że sprawdzi, czy można z nim rozmawiać.
Powiedziałem, że to bardzo ważne. Niebawem miałem go na linii.
- Doprawdy, mam nadzieję, że to, co pan ma do powiedzenia, jest bardzo
ważne, panie York. Siedzę właśnie przy lunchu z gośćmi.
- Czy słyszał pan, że major Davidson zmarł wczoraj wieczorem?
- Tak. Bardzo mi przykro z tego powodu, bardzo... - czekał. Wziąłem głęboki
oddech.
- Jego upadek nie był przypadkowy - powiedziałem.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Koń majora Davidsona potknął się o drut.
Opowiedziałem mu o swoich poszukiwaniach przy przeszkodzie i o tym, co
tam znalazłem.
- Czy mówił pan o tym panu Dace'emu?
Pan Dace był dyrektorem toru.
Wyjaśniłem, że nie udało mi się go złapać.
- Aha, więc dzwoni pan do mnie. - Urwał. - Cóż, panie York, jeżeli pan ma
rację, to sprawa zbyt poważna jak na samo National Hunt Committee. Sądzę, że
winien pan bez zwłoki powiadomić policję w Maidenhead. Proszę mi dać znać dziś
wieczorem, niezawodnie, co się dzieje. Będę się starał skontaktować z panem
Dace'em.
Odłożyłem słuchawkę. Pozbyłem się odpowiedzialności, pomyślałem.
Mogłem sobie wyobrazić, jak befsztyk krzepnie na talerzu, a lord Creswell puszcza w
ruch telefony.
Posterunek policji na wyludnionej w niedzielę ulicy był ciemny, przykurzony
i niegościnny. Wszedłem. Za barierką stały trzy biurka, a przy jednym siedział młody
konstabl i czytał gazetę z gatunku tych bulwarowych. Ani na chwilę nie zaniedbuje
zbrodni, przyszło mi na myśl.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał wstając.
- Czy nie ma tu więcej nikogo? To znaczy, kogoś starszego? Idzie o... o
śmierć.
- Chwileczkę, proszę pana. - Wyszedł drzwiami w głębi, wrócił i rzekł: -
Proszę tędy.
Odsunął się, wpuścił mnie do małego gabinetu i zamknął za mną drzwi.
Mężczyzna, który wstał, był niski jak na policjanta, krępy, ciemnowłosy i
miał mniej więcej pod czterdziestkę. Wyglądał bardziej na zapaśnika niż mózgowca,
ale później przekonałem się, że jest równie sprawny umysłowo jak fizycznie. Biurko
miał zarzucone papierami i ciężkimi księgami prawniczymi. Gazowy kominek dawał
przyjemny ciepły zaduch. Na biurku stała przepełniona popielniczka. On też spędzał
niedzielne popołudnie na studiowaniu zbrodni.
- Dobry wieczór. Jestem inspektor Lodge - oznajmił. Wskazał mi krzesło
przed biurkiem, żebym usiadł. Sam też usiadł i zaczął układać papiery na równe
kupki. - Przychodzi pan w sprawie śmierci?
Moje własne słowa, powtórzone, zabrzmiały głupio, ale jego ton był
rzeczowy.
- Idzie o majora Davidsona... - zacząłem.
- Ach, tak, mieliśmy raport. Zmarł wczoraj w nocy w szpitalu po upadku na
wyścigach.
Zaczekał grzecznie, żebym mówił dalej.
- Ten upadek był zaaranżowany - wypaliłem bez ogródek.
Inspektor Lodge popatrzył na mnie spokojnie, po czym wyjął z szuflady
arkusz papieru, odkręcił wieczne pióro i zapisał, jak zobaczyłem, datę i czas.
Metodyczny facet.
- Myślę, że lepiej zacznijmy od początku - powiedział. - Pana nazwisko?
- Alan York.
- Wiek?
- Dwadzieścia cztery lata.
- Adres?
Podałem adres Davidsonów, wyjaśniając, do kogo należy i że dość długo tam
mieszkam.
- A gdzie pan mieszka na stałe?
- W południowej Rodezji - odpowiedziałem. - Na farmie hodowlanej w
pobliżu osiedla zwanego Induna, jakieś piętnaście mil od Bulawayo.
- Zawód?
- ReprezentujęŁ ojca w jego londyńskim biurze.
- Firma pańskiego ojca?
- Towarzystwo Handlowe Bailey York.
- Czym panowie handlujecie?
- Miedzią, ołowiem, bydłem. Wszystkim. Jesteśmy głównie firmą
transportową.
Zapisał to wszystko szybkim, wyraźnym pismem.
- No więc - odłożył pióro - o co chodzi?
- Nie wiem, o co tu chodzi - odpowiedziałem - ale o to co się stało.
Opowiedziałem mu o wszystkim. Słuchał nie przerywając, wreszcie zapytał:
- Co w ogóle nasunęło panu podejrzenie, że nie był to zwykły upadek?
- Admirał to najpewniejszy koń przeszkodowy. Jest zręczny jak kot. Nie robi
błędów.
Ale z jego grzecznie zdziwionej miny widać było, że niewiele, jeżeli w ogóle
cokolwiek, wie o wyścigach z przeszkodami i uważa, że każdy koń może upaść.
Spróbowałem jeszcze raz.
- Admirał jest znakomity na przeszkodach. Nigdy by w ten sposób nie upadł,
wchodząc na łatwą przeszkodę we właściwym czasie, nie popędzany. Wziął ją
wspaniale. Widziałem. To nie był zwyczajny upadek. Tak wyglądało, jakby się czymś
posłużono, żeby go zwalić. Pomyślałem o drucie, wróciłem sprawdzić, i tak było. To
wszystko.
- Hm. Zanosiło się na to, że wygra? - zapytał Lodge.
- To było pewne.
- I kto wygrał?
- Ja.
Lodge przerwał i przygryzł koniec pióra.
- W jaki sposób angażuje się torowych? - zapytał.
- Właściwie nie wiem. To przypadkowi ludzie, przyjmuje się ich, jak sądzę,
na określone wyścigi.
- Dlaczego jakiś torowy miałby coś knuć przeciw majorowi Davidsonowi? -
Powiedział to niewinnie, a ja spojrzałem na niego z gniewem.
- Sądzi pan, że wszystko to wymyśliłem?
- Nie. - Westchnął. - Chyba nie. Może powinienem zapytać, czy trudno
byłoby komuś, kto miał złe zamiary wobec majora Davidsona, zaangażować się na
torowego?
- Nietrudno.
- Będziemy to musieli sprawdzić. - Zastanowił się. - To ryzykowny sposób
morderstwa.
- Ktokolwiek to zaplanował, nie mógł zakładać, że go zabije - stwierdziłem
kategorycznie.
- Dlaczego nie?
- Bo było mało prawdopodobne, że zginie. Raczej chodziło po prostu o to,
żeby nie wygrał.
- Dlaczego taki upadek miałby się nie zakończyć śmiercią? - zapytał Lodge. -
Mnie się to wydaje szalenie niebezpieczne.
Wyjaśniłem:
- Chyba to było tak pomyślane, żeby zaszkodzić Billowi. Kiedy koń idzie
szybko i z pędu uderza w przeszkodę, a człowiek się tego nie spodziewa, to zwykle
wyrzuca go z siodła. Wylatuje w powietrze i wali się na ziemię tuż przed spadającym
koniem. Można się nieźle pogruchotać, ale rzadko się ginie. Ale Billa nie wyrzuciło
do przodu. Może noga mu utkwiła w strzemieniu, choć nie bardzo na to wygląda.
Może zaczepił nogą o drut i szarpnęło go do tyłu. Tak czy owak spadł w dół jak
kamień, a koń runął prosto na niego. I nawet w tym przypadku to tylko pech, że łęk
trafił go w żołądek. Nie można by nawet marzyć o zaplanowaniu morderstwa w ten
sposób.
- Rozumiem. Zdaje się, że sporo pan o tym myślał.
- Tak.
Przez skojarzenie przypomniał mi się wzór zasłon w szpitalnej poczekalni i
brudne linoleum.
- Czy nie przychodzi panu do głowy nikt, kto mógłby źle życzyć majorowi
Davidsonowi? - zapytał Lodge.
- Nie. Był bardzo lubiany.
Lodge wstał i przeciągnął się.
- Jedźmy i rzućmy okiem na ten pański drut - powiedział. Wytknął głowę z
gabinetu. - Wright, sprawdź, czy jest Hawkins, i powiedz mu, że potrzebny mi wóz,
jeżeli jest jakiś pod ręką.
Wóz był. Prowadził Hawkins (jak przypuszczam). Siedziałem z tyłu za
Lodge'em. Główna brama na tereny wyścigowe nadal była zamknięta, ale jak się
przekonałem, na wszystko jest sposób. Policyjny klucz otworzył inną, nie rzucającą
się w oczy bramę w drewnianym płocie.
- Na wypadek pożaru - wyjaśnił Lodge, widząc, że zerkam z boku.
W budynkach wyścigowych nie było nikogo. Dyrektor wyszedł. Hawkins
wprowadził wóz na środek toru i podjechał do najdalszej przeszkody. Na nierównym
gruncie nieźle nas rzucało. Wóz zatrzymał się tuż przy wewnętrznym skrzydle
faszyny i wysiadłem razem z Lodge'em.
Poprowadziłem go za faszynę, do zewnętrznego skrzydła.
- Drut jest tam - powiedziałem.
Myliłem się jednak.
Był tam słupek, skrzydło faszyny, wysoka trawa i sama brzozowa faszyna.
Ale ani śladu po zwoju drutu.
- Jest pan pewny, że to ta przeszkoda? - zapytał Lodge.
- Tak.
Staliśmy patrząc na tor przed nami. Byliśmy na najdalszym jego krańcu, w
oddali majaczyły masywną bryłą trybuny. Faszyna, przy której staliśmy, była jedyną
przeszkodą na krótkiej prostej między dwoma zakolami, a najbliższa z pozostałych
znajdowała się trzysta jardów na lewo, za łagodnym zakolem.
- Skacze się przez tamtą przeszkodę - powiedziałem wskazując na nią - a
potem jest dość długi odcinek toru, jak pan widzi, do tej - poklepałem faszynę, przy
której staliśmy. - Potem, dwadzieścia jardów dalej, po przeskoczeniu przez tę
przeszkodę wchodzi się w ten trochę za ostry zakręt w lewo na prostą. Następna
przeszkoda jest jeszcze dalej na prostej, żeby konie mogły dobrze wyrównać po
wyjściu z zakrętu, zanim będą musiały skakać. To dobry tor.
- Może pan się pomylił w tej mgle?
- Nie, to ta przeszkoda - stwierdziłem.
Lodge westchnął.
- Cóż, przyjrzyjmy się bliżej.
Ale nic tam nie było do oglądania poza płytkim rowkiem na kiedyś białym
wewnątrznym słupku i głębszym rowkiem na zewnętrznym, na którym drut głębiej
wciął się w drewno. Obu rówków trzeba było szukać, normalnie by się ich nie
zauważyło. Obydwa znajdowały się na tym samym poziomie, sześć stóp i sześć cali
od ziemi.
- Doprawdy, bardzo nieprzekonujące - stwierdził Lodge.
Wracaliśmy do Maidenhead w milczeniu. Czułem się głupio. Przygnębiony,
wiedziałem teraz, że choć nie mogłem dotrzeć do nikogo z władz, powinienem był
wczoraj znaleźć kogokolwiek albo bodaj ze stróżem wrócić do przeszkody, kiedy
znalazłem ten drut, żeby go zobaczył na miejscu. Świadek, który by widział, że drut
był uczepiony do słupka, nawet po ciemku i we mgle, nawet jeśli nie byłby w stanie
przysiąc, przy której przeszkodzie go widział, stanowczo byłby lepszy niż brak
świadka. Szukałem pociechy w myśli, że w tym samym czasie, kiedy ja wracałem w
stronę trybun, torowy prawdopodobnie wracał do przeszkody z nożycami do cięcia
drutu i że nawet gdybym od razu przyszedł ze świadkiem, już byłoby za późno.
Z posterunku w Maidenhead zatelefonowałem do lorda Creswella Stampe.
Tym razem, jak powiedział, oderwałem go od tostów. Nie ucieszyła go też
wiadomość, że drut zniknął.
- Powinien pan był od razu go komuś pokazać. Sfotografować ten drut.
Zabrać. Nie możemy działać bez dowodów. Nie do pomyślenia też, że nie miał pan
tyle rozsądku, żeby działać szybciej. Postąpił pan bardzo lekkomyślnie, panie York.
I po tych paru uprzejmych słowach odłożył słuchawkę.
Przygnębiony, pojechałem do domu.
Po cichu wetknąłem głowę do pokoju Scilli. Było w nim ciemno, ale
dosłyszałem jej równy oddech. Wciąż głęboko spała.
Na dole, przed gościnnie płonącymi na kominku kłodami drewna, Joan z
dziećmi siedziała na podłodze i grała w pokera. Wtajemniczyłem dzieci w tę grę
pewnego deszczowego dnia, kiedy znużyły się remikiem i były bardzo niegrzeczne,
kłóciły się, krzyczały i złościły. Poker, dotychczas tajemnicza gra kowbojów z
westernu, sprawił cud.
W ciągu paru tygodni Henry stał się graczem, z którym nie siądzie się po raz
drugi do gry bez większego zastanowienia. Jego bystry, matematyczny umysł oceniał
co do ułamka szanse każdej karty. Pamięć wzrokową miał znakomitą, a lekko
zakłopotana mina, obliczona na zmylenie przeciwnika, zwiodła już niejednego z nic
nie podejrzewających dorosłych. Podziwiałem Henry'ego. Zblefowałby anioła.
Polly grała na tyle dobrze, że nie dałaby się doszczętnie ograć w normalnym
towarzystwie, a nawet William odróżniał sekwens od fula.
Gra trwała już od jakiegoś czasu. Stosik żetonów Henry'ego był jak zwykle
dwa razy wyższy od pozostałych. Polly powiedziała:
- Niedawno Henry wygrał wszystkie żetony, więc musieliśmy się nimi
podzielić i zacząć od nowa.
Henry uśmiechnął się. Karty były dla niego otwartą księgą i chcąc nie chcąc
musiał z nich czytać.
Wziąłem dziesięć żetonów Henry'ego i zasiadłem z nimi. Joan rozdawała.
Dostałem parę piątek i dobrałem jedną kartę. Henry zrzucił się, dobrał dwie karty i
minę miał zadowoloną.
Przez pierwsze dwie rundy reszta pasowała. Teraz śmiało dorzuciłem dwa
żetony do dwóch leżących już na stole.
- Dorzucam dwa, Henry - powiedziałem.
Henry zerknął, żeby się upewnić, czy na niego patrzę, i odegrał wielką scenę
niezdecydowania, bębniąc palcami o stół i wzdychając. Wiedziałem, że blefuje,
przypuszczałem więc, że dostał jakąś zabójczą kartę i teraz się głowi, jak by tu mnie
skłonić, żebym wybulił jak najwięcej żetonów.
- Dorzucam jeden - powiedział w końcu.
Już miałem zdecydowanie dołożyć dwa żetony, ale powstrzymałem się
mówiąc:
- O, nie, Henry, nie tym razem - i rzuciłem swoje karty. Pchnąłem w jego
stronę cztery żetony. - Tym razem zgarniesz cztery, ani jednego więcej.
- Co miałeś, Alan?
Polly odwróciła moje karty, odsłaniając trzy piątki. Henry skrzywił się. Nie
próbował Polly przeszkodzić, kiedy sprawdzała i jego karty. Miał parę królewską.
Tylko parę.
- Tym razem cię przejrzałem - powiedział z radością.
William i Poly ciężko westchnęli.
Graliśmy dopóty, dopóki nie odzyskałem reputacji i znacznej części żetonów
Henry'ego. Potem na dzieci przyszła już pora spać, a ja poszedłem na górę zajrzeć do
Scilli.
Nie spała, leżała po ciemku.
- Wejdź, Alan.
Wszedłem i zapaliłem lampę przy łóżku. Pierwszy szok minął. Wyglądała na
spokojną.
- Głodna? - zapytałem. Nie jadła od wczorajszego lunchu.
- Wiesz, że tak - przyznała, jakby zdziwiona.
Zeszedłem na dół i razem z Joan zakrzątnąłem się wokół kolacji. Zaniosłem
tacę na górę i zjadłem ze Scillą. Oparta o poduszki, samotna w tym wielkim łożu,
zaczęła mi opowiadać, jak poznała Billa, o rzeczach, które razem robili, i jak ich to
cieszyło. Oczy lśniły jej od wspominanego szczęścia. Mówiła dość długo, wciąż o
Billu, a ja jej nie przerywałem, dopóki wargi nie zaczęły jej drżeć. Wtedy jej
opowiedziałem o Henrym i jego parze królewskiej, a Scilla uśmiechnęła się i znów
się uspokoiła.
Bardzo chciałem ją spytać, czy w ostanich tygodniach Bill nie miał jakichś
kłopotów i nie zetknął się z jakimiś pogróżkami, ale nie był to odpowiedni moment.
Namówiłem ją więc na jeszcze jeden środek uspokajający z tych, jakie dla niej
dostałem w szpitalu, zgasiłem światło i powiedziałem jej dobranoc.
Zmęczenie dopadło mnie, kiedy się rozbierałem u siebie w pokoju. Nie
spałem od ponad czterdziestu godzin, z których niewiele można by nazwać
spokojnymi. Padłem na łóżko. Był to jeden z przypadków, kiedy usypianie jest
świadomym i rozkosznym luksusem.
Pół godziny później Joan potrząsnęła mną, żeby mnie obudzić. Była w
szlafroku.
- Alan, zbudź się, na litość boską. Pukam do ciebie od wieków.
- O co chodzi?
- Telefon do ciebie. Ktoś chce mówić z tobą osobiście.
- O, nie - jęknąłem. Czułem się tak, jakby była głęboka noc. Spojrzałem na
zegarek. Jedenasta.
Zwlokłem się na dół z oczyma mętnymi od snu.
- Halo?
- Pan Alan York?
- Tak.
- Proszę zaczekać.
Coś zabrzęczało na linii. Ziewnąłem.
- Pan York? Mam dla pana wiadomość od inspektora Lodge'a z policji w
Maidenhead. Chciałby, żeby się pan zgłosił na tutejszym posterunku jutro po
południu, o czwartej.
- Będę - odpowiedziałem.
Odłożyłem słuchawkę, wróciłem do łóżka i spałem bez końca.
***
Lodge czekał na mnie. Wstał, podał mi rękę i wskazał krzesło. Usiadłem. Na
biurku teraz nie było nic poza schludną, równo ułożoną przed nim teczką formatu
ćwiartkowego. Trochę z tyłu, przy stoliku w kącie siedział konstabl w mundurze, z
ołówkiem w ręku i przygotowanym bloczkiem do stenografowania.
- Mam tu parę zeznań - Lodge postukał palcami w teczkę, z którymi pana
zapoznam. I parę pytań.
Otworzył akta i wyjął dwa spięte razem arkusze.
- To jest zeznanie pana J.L.. Dace'a, dyrektora toru zakładów wyścigowych w
Maidenhead. Stwierdza on, że dziewięciu torowych, ludzi, którzy pilnują doraźnych
napraw przeszkód, w czasie gonitwy, to stali pracownicy. Na tych wyścigach było
trzech nowych torowych.
Odłożył to zeznanie i wyjął następne.
- To jest zeznanie George'a Watkinsa, jednego ze stałych torowych.
Stwierdza on, że ciągną losy, żeby rozstrzygnąć, przy której przeszkodzie każdy z
nich będzie stał. Przy niektórych jest dwóch. W piątek losowali jak zwykle, ale w
sobotę jeden z nowych sam się zgłosił do najdalszej przeszkody. Nikt tam chętnie nie
chodzi, bo jak mówi Watkins, to za daleko, żeby między gonitwami zdążyć postawić
na konia. Ucieszyli się więc, że tę przeszkodę weźmie obcy, a resztę losowali.
- Jak wyglądał ten nowy? - zapytałem.
- Sam go pan widział.
- Nie, właściwie nie - wyjaśniłem. - Dla mnie to był po prostu człowiek. Nie
spojrzałem na niego. Przy każdej przeszkodzie stoi co najniej jeden. Żadnego z nich
bym nie poznał.
- Watkins sądzi, że by go poznał, ale nie umie go opisać. Normalny, mówi.
Nie wysoki, nie niski. Zdaje mu się, że w średnim wieku. Był w czapce, starym
szarym ubraniu i płaszczu nieprzemakalnym.
- Jak wszyscy - zauważyłem ponuro.
- Podał, że się nazywa Thomas Cook - dodał Lodge. - Mówił, że jest bez
pracy, szykuje mu się zajęcie w przyszłym tygodniu i robi to tymczasem. Całkiem
przyzwoity gość, mówi Watkins, nic w nim nie było szczególnego. Ale mówił jak
londyńczyk, bez prowincjonalnego akcentu.
Lodge odłożył ten arkusz i wyjął następny.
- To jest zeznanie Johna Russella z ekipy pogotowia St. John. Mówi, że stał
przy pierwszej przeszkodzie na prostej i patrzył, jak konie idą półkolem w głębi toru.
Mówi, że z powodu mgły widział tylko trzy przeszkody, tę, przy której stał, następną
na prostej i najdalszą, tę, przy której spadł major Davidson. Przeszkoda przed nią,
naprzeciwko niego, po drugiej stronie toru, była tylko niewyraźną plamą.
Widział, jak major Davidson wypada z mgły po przeskoczeniu tej
przeszkody. Potem zobaczył, jak spada na następnej. Major Davidson nie pokazał się
już, mimo że koń wstał i odgalopował bez jeźdźca. Russell ruszył pieszo do tej
przeszkody, przy której zobaczył spadającego majora, a następnie, kiedy pan, panie
York, minął go oglądając się za siebie, puśckł się biegiem. Znalazł majora Davidsona
na ziemi.
- Widział drut? - zapytałem skwapliwie.
- Nie. Pytałem go, czy w ogóle widział coś niezwykłego, nie wspominałem
dosłownie drutu. Powiedział, że nic tam nie było.
- Czy kiedy biegł w tamtą stronę, nie widział, jak torowy zwija drut?
- Pytałem go, czy mógł widzieć majora Davidsona albo torowego, kiedy biegł
w ich stronę. Mówi, że przez ten ostry zakręt i bandę nie mógł ich widzieć, dopóki nie
podbiegł zupełnie blisko. Z tego wnoszę, że pobiegł naokoło, zamiast ściąć zakręt i
biec na przełaj przez wysoką trawę, bo było za mokro.
- Rozumiem - powiedziałem przybity. - A co robił torowy, kiedy on już tam
dobiegł?
- Stał przy majorze Davidsonie i patrzył. Mówi, że torowy wyglądał na
przestraszonego. Zdziwioło to Russella, bo major Davidson, choć nieprzytomny, nie
wyglądał na ciężko rannego. Russell machnął swoją białą chorągiewką, najbliższy
człowiek z pierwszej pomocy zobaczył, pomachał swoją, i w ten sposób sygnał został
przekazany, w tej mgle przez tor do karetki.
- A co potem zrobił torowy?
- Nic szczególnego. Kiedy karetka zabrała majora Davidsona, został przy
przeszkodzie, i Russell mówi, że był tam, dopóki nie odwołano ostatniej gonitwy.
Czepiając się ostatniej nadziei, zapytałem:
- Czy wrócił razem z innymi i odebrał wypłatę?
Lodge spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Nie - odpowiedział - nie odebrał.
Wydobył następny arkusz.
- Tu mam zeznanie Petera Smitha, chłopca stajennego ze stajni Gregory'ego,
gdzie trenują Admirała. Mówi, że kiedy Admirał uciekł w Maidenhead, próbował
przeskoczyć przez żywopłot z tarniny. Uwiązł w nim i złapano go za żywopłotem, był
spłoszony i pokrwawiony. Wszędzie na kłębach, piersi i przednich nogach ma
zadrapania. - Podniósł wzrok. - Gdyby po tym drucie w ogóle został mu jakiś ślad, to
i tak teraz nic nie można rozróżnić.
- Był pan dokładny - powiedziałem - i szybki.
- Tak. Raz mieliśmy szczęście dotrzeć do wszystkich bez zwłoki.
Został już tylko jeden arkusz papieru. Lodge podniósł go i powiedział powli:
- To jest wynik sekcji majora Davidsona. Przyczyna śmierci i opis
rozlicznych obrażeń wewnętrznych. Zarówno śledziona jak wątroba pęknięte.
Usiadł z powrotem i popatrzył na własne ręce.
- Otóż, panie York, polecono mi zadać panu parę pytań, które... - Nagle jego
ciemne oczy spotkały się z moimi... - które, jak sądzę, nie będą dla pana miłe. Proszę
tylko odpowiedzieć.
Jego półuśmiech był przyjazny.
- Wal pan.
- Czy kocha się pan w pani Davidson?
Wyprostowałem się zaskoczony.
- Nie - odpowiedziałem.
- Ale mieszka pan z nią?
- Z całą rodziną.
- Dlaczego?
- Nie mam w Anglii domu. Kiedy tylko poznałem Billa Davidsona, zaprosił
mnie do siebie na weekend. Podobało mi się u nich i, jak sądzę, ja też się im
podobałem. W każdym razie często mnie zapraszali. Stopniowo te weekendy stawały
się coraz dłuższe, aż Bill i Scilla zaproponowali, żebym sobie u nich założył kwaterę
główną. Co tydzień raz lub dwa nocowałem w Londynie.
- Jak długo mieszka pan u Davidsonów?
- Około siedmiu miesięcy.
- Czy stosunki pana z majorem Davidsonem były przyjacielskie?
- Tak, bardzo.
- A z panią Davidson?
- Też.
- Ale nie kocha jej pan?
- Bardzo ją lubię. Jak starszą siostrę - powiedziałem, tłumiąc w sobie gniew. -
Jest ode mnie o dziesięć lat starsza.
Wyraz twarzy Lodge'a wyraźnie mówił, że wiek nie gra tu roli. Dopiero teraz
sobie uświadomiłem, że konstabl w kącie zapisuje moje odpowiedzi. Odprężyłem się.
Powiedziałem spokojnie:
- Bardzo kochała męża, a on ją.
Usta Lodge'a zadrgały w kącikach. Wyglądał raptem na rozbawionego. Ale
znowu pytał:
- O ile rozumiem - powiedział - major Davidson był najlepszym dżokejem
amatorem w Anglii?
- Tak.
- A rok temu pan sam jako drugi po nim zakończył swój pierwszy sezon
wyścigowy w Anglii?
Wytrzeszczyłem na niego oczy. Powiedziałem:
- Jak na kogoś, kto dwadzieścia cztery godziny temu ledwie wiedział, że
istnieje coś takiego jak wyścig płaski z przeszkodami, nie tracił pan czasu.
- Czy na liście jeźdźców amatorów z zeszłego roku zajął pan drugie miejsce
po nim? I czy nie zanosi się na to, że teraz, kiedy jego zabrakło, będzie pan pierwszy?
- Tak, tak, i mam tę nadzieję - odpowiedziałem.
Zarzut nie mógł być wyraźniejszy, ale nie miałem zamiaru nieproszony
śpieszyć się z zapewnieniami, że jestem niewinny. Czekałem. Jeżeli chciał, żeby
padło to przypuszczenie, że to ja chciałem spowodować zranienie albo śmierć Billa
dla zdobycia jego żony lub jego pozycji jeździeckiej, czy też jednego i drugiego,
musiał je sformułować sam.
Ale nie zrobił tego. Przecykała cała minuta, a ja siedziałem nieporuszony.
Wreszcie Lodge się uśmiechnął.
- Cóż, wobec tego, to chyba wszystko, panie York. Pańskie wczorajsze
informacje i dzisiejsze zeznania zostaną przepisane na maszynie i chciałbym, żeby je
pan przeczytał i podpisał.
Policjant z bloczkiem wstał i wyszedł do zewnętrznej części posterunku.
- Przesłuchanie u koronera w sprawie majora Davidsona - powiedział Lodge -
odbędzie się we czwartek. Będzie pan potrzebny jako świadek. Pani Davidson także,
dla identyfikacji. Porozumiemy się z nią.
Nim moje zeznanie było gotowe, tonem zwykłej rozmowy wypytał mnie o
biegi płaskie z przeszkodami. Przeczytałem zeznanie i podpisałem. Było dokładne i
idealnie uczciwe. Mogłem sobie wyobrazić, jak te arkusze dołączają do pliku
pozostałych w schludnych aktach Lodge'a. Jak gruby urośnie ten plik, zanim znajdzie
przypadkowego mordercę Billa Davidsona?
Jeżeli go w ogóle znajdzie.
Wstał i podał mi rękę. Uścisnąłem ją. Podobał mi się. Zastanowiłem się, kto
mu “polecił” zbadać, czy to nie ja sam zaaranżowałem to morderstwo i potem o nim
doniosłem.
3
Dwa dni później startowałem w Plumpton.
Policja w swoich dochodzeniach była bardzo dyskretna, tak samo lord
Creswell, przy wadze bowiem nie słyszało się żadnych domysłów na temat śmierci
Billa. Żadnych pogłosek.
Wchłonęła mnie normalna krzątanina wyścigowego dnia, drobne frustracje
gromady dżokejów przebierających się w ciasnawej klitce, niecenzuralne dowcipy,
śmiech, tłum zziębniętych półnagich mężczyzn wokół rozpalonego do czerwoności
koksowego piecyka.
Clem podał mi czyste spodnie, kalesony, cienki płowy podkoszulek, świeżą
białą chustkę na szyję i parę nylonowych pończoch. Rozebrałem się i włożyłem ten
jeździecki ubiór. Na nylonowe pończochy (jak zawsze z puszczonymi oczkami) z
łatwością wsunęły się miękkie, lekkie, dopasowane buty. Podał mi moje barwy, gruby
wełniany sweter w kawowo-kremową kratę i brązową satynową czapkę. Zawiązał mi
chustkę. Naciągnąłem sweter i wsunąłem czapkę do kasku ochronnego, żeby je
włożyć później.
- Tylko jeden bieg dziś, psze pana? - zapytał Clem.
Z kieszeni obszernego fartucha wydobył dwie opaski z szerokiej gumy i
wsunął mi je na przeguby rąk. Miały przytrzymywać rękawy swetra, żeby nie
nawiewało w nie wiatru.
- Tak. Jak na razie.
Zawsze byłem optymistą.
- Będzie pan chciał pożyczyć lekkie siodło? Waga chyba będzie akurat.
- Nie - odpowiedziałem. - Gdybym mógł, wolałbym własne. Najpierw wejdę
na wagę z tym i sprawdzę, ile mam nadwagi.
- Słuszna racja, psze pana.
Wszedłem razem z Clemem, wziąłem swoje sześciofuntowe wyścigowe
siodło owinięte rzemieniami strzemion i popręgu i zważyłem się razem z nim i w
zsuniętym z czoła, byle jak nasadzonym na głowę kasku. W sumie ważyłem sto
czterdzieści dziewięć funtów, czyli cztery funty więcej, niż handikaper uznał za
odpowiednie dla mojego konia.
Clem zabrał siodło, a ja z powrotem odłożyłem kask na ławę.
- Chyba dam sobie radę z tą nadwagą, Clem - powiedziałem.
- Jasne.
Odbiegł, żeby zająć się kimś innym.
Mógłbym zejść do właściwej wagi, dokładnie, gdybym się posłużył lekkim
trzyfuntowym siodłem i przebrał się w jedwabny ubiór i “papierowe” buty. Ale
ponieważ jechałem na własnym koniu, mogłem postąpić według własnego uznania, a
mój koń był kościsty i za cienkie siodło z pewnością obtarłoby mu żebra do żywego.
Ten nowy nabytek, Stracone Nadzieje, mocno zbudowany kasztan, wałach,
miał zaledwie pięć lat. Zanosiło się na to, że za rok, dwa będzie dobry, tymczasem
jednak skakałem na nim przez przeszkody w gonitwach dla młodszej generacji, żeby
zdobył tak bardzo mu potrzebne doświadczenie.
Skakał niepewnie, toteż Scilla poprzedniego wieczora błagała mnie, żebym
nie dosiadał go w Plumpton, gdzie tor był pełen pułapek dla niezdecydowanych.
Nieznośnie napięta, po raz pierwszy stawiając czoło swojej stracie bez
pomocy leków, na przemian gniewała się i błagała.
- Nie jedź, Alan, wszystko, tylko nie przeszkody dla młodszych koni w
Plumpton. Sam wiesz, że ten durny Stracone Nadzieje nie jest pewny. Nie musisz
tego robić, więc po co.
- Lubię to.
- Jeszcze nigdy żaden koń nie miał odpowiedniejszej nazwy - orzekła
żałośnie.
- Nauczy się. Ale tylko pod warunkiem, że dam mu okazję.
- Niech jedzie kto inny, proszę cię.
- To bez sensu mieć konia i samemu na nim nie jeździć. Właściwie tylko po
to przyjechałem do Anglii, żeby się ścigać. Wiesz o tym.
- Zabijesz się jak Bill.
Rozpłakała się, bezradna i wyczerpana. Próbowałem ją przekonać.
- Ależ nie zabiję się. Gdyby Bill zginął w wypadku samochodowym, nie
wymagałabyś, żebym przestał prowadzić. Wyścigi są tak samo bezpieczne jak
prowadzenie wozu. - Urwałem, ale ona nadal płakała. - Dużo więcej ludzi ginie na
drogach niż na torze - dodałem.
Ta brutalna prawda otrzeźwiła ją na tyle, że kwaśno wskazała mi różnicę w
liczbie osób prowadzących wóz i jeżdżących konno.
- Bardzo mało osób ginie na wyścigach - znów spróbowałem.
- Bill był...
- Co najwyżej jedna osoba na rok spośród setek - ciągnąłem.
- Bill był drugi od Bożego Narodzenia.
- Tak. - Spojrzałem na nią ostrożnie. Wciąż miała łzy w oczach. - Scilla, czy
Bill miał ostatnio jakieś kłopoty?
- Dlaczego w ogóle o to pytasz?
Była zdumiona moim pytaniem.
- Miał?
- Nie, skądże.
- Niczym się nie martwił? - nalegałem.
- Nie. Wydał ci się zmartwiony?
- Nie - przyznałem. I to była prawda. Aż do swojego upadku Bill był taki jak
zawsze, wesoły, zrównoważony, niezawodny. Miał, i doceniał to, ładną żonę, troje
sympatycznych dzieci, dom z szarego piaskowca, znaczny majątek i najlepszego
konia przeszkodowego w Anglii. Szczęściarz. I choćbym nie wiem jak grzebał w
pamięci, nie mogłem sobie przypomnieć niczego, co by bodaj w najmniejszym
stopniu mąciło ten obraz.
- To czemu pytasz? - powtórzyła Scilla.
Powiedziałem jej, najostrożniej i najłagodniej, jak umiałem, że upadek Billa
nie był przypadkowy. Opowiedziałem jej o tym drucie i o dochodzeniach Lodge'a.
Siedziała jak skamieniała, całkowicie ogłuszona.
- O, nie - powiedziała. - O, nie, nie.
Stojąc przed wagą w Plumpton wciąż jeszcze widziałem jej wstrząśniętą
twarz. Nie wysuwała już żadnych sprzeciwów co do mojego udziału w wyścigach.
To, co jej powiedziałem, wyparło jej z głowy wszystkie inne myśli.
Czyjaś silna dłoń spoczęła mi na ramieniu. Znałem ją dobrze. Należała do
Petera Gregory'ego, trenera koni wyścigowych. Był to potężny, mający niemal sześć
stóp wzrostu mężczyzna, który już tył i tracił włosy, ale swego czasu, jak słyszałem,
był najtwardszym facetem, jaki kiedykolwiek włożył nogę w wyścigowe strzemię.
- Cześć, Alan, chłopie. Cieszę się, że cię tu widzę. Już cię zgłosiłem z koniem
do drugiej gonitwy.
- A jak on?
- W porządku. Wciąż trochę chudy. - Stracone Nadzieje był w jego stajni
zaledwie od miesiąca. - Dałbym mu spokój przy pierwszym podejściu pod górkę, bo
inaczej pęknie przed końcówką. Trzeba mu jeszcze czasu, zanim będziemy się mogli
spodziewać więcej.
- Okay.
- Chodźmy, zobaczymy, jaki jest tor - powiedział Pete. - Chcę z tobą
pogadać.
Zarzucił rzemyk lornety wyżej na ramię.
Wyszliśmy na tor i na próbę wbiliśmy obcasy w darń. Weszły na cal głęboko.
- Nieźle, zważywszy ten śnieg, co tu wsiąkł dwa tygodnie temu - orzekłem.
- Będzie ci miękko i wygodnie spadać - dodał Pete z niewyszukanym
humorem.
Podeszliśmy pod górę do najbliższej przeszkody. Darń za nią była trochę za
grząska, ale wiedzieliśmy, że drugi koniec toru jest lepiej wydrenowany. Wszystko
było w porządku.
Pete nagle zapytał:
- Czy widziałeś, jak Bill upadł w Maidenhead?
On sam, kiedy to się stało, był w Irlandii, gdzie kupował konia, i dopiero co
wrócił.
- Tak. Byłem jakieś dwie długości za nim - odpowiedziałem, patrząc na tor,
skupiony na przeszkodach.
- No i?
- I co? - zapytałem.
- Co się stało? Dlaczego upadł? - w głosie Pete'a brzmiało jakieś naleganie,
silniejsze, niż można by oczekiwać, nawet jeśli się zważyło okoliczności. Spojrzałem
na niego. Oczy miał szare, bez uśmiechu, czujne. Powodowany niezrozumiałym dla
siebie samego impulsem, schroniłem się w niedomówienia.
- Po prostu upadł - powiedziałem. - Kiedy przechodziłem nad faszyną, leżał
na ziemi, a Bill pod nim.
- Więc Admirał źle wszedł na przeszkodę? - dopytywał.
- Nie, o ile widziałem. Musiał zahaczyć.
To było dość bliskie prawdy.
- I nie było... nic poza tym? - spojrzenie Pete'a było ostre, jakby się chciał
wwiercić w moje myśli.
- Co masz na myśli? - Unikałem bezpośredniej odpowiedzi.
- Nic. - Niepokój na jego twarzy zelżał. - Jeżeli nic nie widziałeś... -
Ruszyliśmy z powrotem. Dręczyło mnie, że nie powiedziałem Pete.owi prawdy. Za
wiele pytał, za wiele wiedział. Byłem pewny, że on by nie ryzykował śmierci tak
wspaniałego konia jak Admirał, nie mówiąc już o przyjacielu, ale dlaczego tak mu
ulżyło, kiedy uwierzył, że nic nie zauważyłem?
Właśnie postanowiłem go spytać o wyjaśnienie tej postawy, a potem
opowiedzieć, co się naprawdę stało, kiedy odezwał się pierwszy:
- Czy masz jakąś gonitwę w wyścigu amatorów, Alan?
Już znów był dawnym sobą, uśmiechniętym blefiarzem.
- Nie, nie mam - odpowiedziałem. - Słuchaj, Pete...
Ale przerwał mi:
- Dostałem do stajni konia jakieś pięć, sześć dni temu, jest zapisany na
dzisiejszy wyścig amatorów. Kasztan. Powiedziałbym, niczego sobie bydlę. Wygląda,
że jest w formie... pochodzi z małej stajni na zachodzie... i jego właścicielka pali się
go wystawić. Próbowałem dziś dzwonić do ciebie w tej sprawie, ale już wyjechałeś.
- Jak się nazywa? - spytałem, cały ten wstęp bowiem był ze strony Pete'a
sposobem wrobienia mnie w coś, czym nie będę zbytnio zachwycony.
- Wielkie Nieba.
- Nigdy o nim nie słyszałem. Czego dokonał?
- Cóż, niczego wielkiego. Jest młody, oczywiście...
Przerwałem mu.
- Ale dokładnie, co już ma?
Pete westchnął i poddał się.
- Ma za sobą tylko dwie gonitwy, obie w Devon zeszłej jesieni. Nie upadł,
ale... hm... za każdym razem zrzucał dżokeja. Ale przez robocze przeszkody u mnie
skakał dziś rano całkiem dobrze. Nie myślę, żebyś miał jakieś trudności, przejedziesz
cały tor bezpiecznie, a o to głównie chodzi na tym etapie.
- Pete, nie lubię odmawiać, ale... - zacząłem.
- Jego właścicielka tak się cieszy, że ty na nim pojedziesz. To jej pierwszy
koń i pierwszy raz biegnie w jej nowiuteńkich barwach. Przywiozłem ją ze sobą na
wyścigi. Mało nie wyskoczy ze skóry. Powiedziałem, że cię poproszę...
- Nie sądzę... - próbowałem jeszcze.
- Cóż, przynajmniej ją poznaj - powiedział Pete.
- Jeżeli ją poznam, sam wiesz, że będzie dużo trudniej odmówić pojechania
na jej koniu.
Pete temu nie zaprzeczył.
Ciągnąłem dalej:
- Pewno to znowu któraś z tych twoich miłych starszych pań, co się wybiera
do domu starców, z którego na pewno nie wyjdzie, i zachciało się jej ostatniego
dreszczyka, zanim klamka zapadnie.
Tak brzmiała smutna historyjka wykorzystana niedawno przez Pete'a, żeby
mnie zwabić, wbrew moim słusznym obawom, na grzbiet jakiejś chabety. Potem
często widywałem tę starszą panią na wyścigach. Pewno nadal czekał ją dom starców
i nieunikniony los.
- To nie tak - powiedział Pete - to nie żadna starsza pani.
Zatrzymaliśmy się w padoku. Pete rozejrzał się i na kogoś skinął. Kątem oka
dojrzałem, że jakaś kobieta rusza w naszą stronę. Na ucieczkę było już za późno bez
popełnienia niewybaczalnego grubiaństwa. Starczyło mi czasu, żeby serdecznie
zakląć w ucho Pete'a, zanim się odwróciłem, a on przedstawił mnie nowej
właścicielce kata dżokejów, jakiegoś konia Wielkie Nieba.
- Alan York, panna Ellery-Penn - powiedział Pete.
Byłem zgubiony, zanim się odezwała. Pierwsze, co powiedziałem, to:
- Z przyjemnością pojadę na pani koniu.
Pete śmiał się ze mnie otwarcie.
Była piękna. Miała czyste rysy, cudowną skórę, uśmiechnięte szare oczy,
ciemne lśniące włosy sięgające niemal do ramion. I przyzwyczajona była do tego, że
robi wrażenie na mężczyznach. Ale cóż mogłaby na to poradzić?
- To w porządku - powiedział Pete. - Zgłaszam cię do amatorów, to czwarta
gonitwa. Barwy dam Clemowi.
Odszedł w stronę wagi.
- Tak się cieszę, że zgodził się pan pojechać na moim koniu - powiedziała
dziewczyna. Jej głos był niski i powolny. - Ten koń to prezent urodzinowy. Raczej
kłopotliwy, nie sądzi pani? Wuj George, kochany staruszek, ale troszeczkę dziwak,
dał ogłoszenie w “Timesie”, że kupi konia wyścigowego. Ciocia mówi, że dostał
pięćdziesiąt ofert i kupił tego konia nie oglądając, bo podobała mu się nazwa.
Powiedział, że to będzie zabawniejsze, jeżeli dostanę na urodziny konia zamiast
konwencjonalnego sznurka pereł.
- Wygląda na to, że wuj George to fascynujący człowiek - powiedziałem.
- Ale we współżyciu na co dzień raczej wyczerpujący.
Stosowała taką jakąś sztuczkę, że ostatnie dwa lub trzy słowa w zdaniu
zawieszała, tak że brzmiały jak pytanie. Jak gdyby dodawała do tego, co powiedziała:
“Zgodzi się pan?”
- Mieszka pani u niego?
- O, tak. Rodzice się rozwiedli w zamierzchłej przeszłości. Rozjechali się w
przeciwne strony, i w ogóle.
- Przykro mi.
- Nie warto mi współczuć. W ogóle ich nie pamiętam. Porzucili mnie na
progu domu wuja George'a, mówiąc obrazowo, w niewinnym wieku dwóch lat.
- Wuj George wykonał dobrą robotę - stwierdziłem, przyglądając się jej z
wcale nie ukrywanym podziwem.
Przyjęła to naturalnie, niemal jako oczywistość.
- Właściwie to ciocia Deb. Ona jest troszkę żwawsza od wuja George'a.
Prawdziwe skarby, oboje.
- Czy są tu dzisiaj?
- Nie, nie ma ich - odpowiedziała panna Ellery-Penn. - Wuj George zauważył,
że skoro daje mi paszport do nowego świata zaludnionego wyłącznie przez dzielnych
i czarujących młodych ludzi, to byłoby przeciwne założeniu stawiać mi na drodze
starych krewnych.
- Wuj George z każdą chwilą bardziej mi się podoba - orzekłem.
Panna Ellery-Penn obdarzyła mnie niebiańskim uśmiechem, który nic a nic
nie obiecywał.
- Widział pan mojego konia? - zapytała. - Czyż to nie cudo?
- Jeszcze nie widziałem. Jeszcze pięć minut temu nie miałem pojęcia o jego
istnieniu. Jakże to się stało, że wuj George przysłał go do Pete'a Gregory'ego? Czy
wybrał stajnię celując szpilką?
Roześmiała się.
- Nie. Nie sądzę. Stajnię miał już zaplanowaną. Powiedział, że jeśli koń
pójdzie do pana Gregory'ego, mógłby się postarać, żeby pojechał dla mnie taki major
Davidson. - Zreflektowała się i zmarszczyła czoło. - Bardzo był wzburzony w
poniedziałek, kiedy przeczytał w gazecie, że major Davidson zginął.
- Znał go? - spytałem od niechcenia, przyglądając się prześlicznym
wygięciom kącików jej czerwonych warg.
- Nie, jestem pewna, że nie znał go osobiście. Przypuszczalnie znał jego ojca.
Zdaje się, że znał ojców większości ludzi. Powiedział tylko: “Wielki Boże, Davidson
nie żyje”, jakby wstrząśnięty, i wrócił do grzanki. Ale nie słyszał ani mnie, ani cioci
Deb, zanim po raz czwarty nie poprosiłyśmy go o marmoladę!
- I to wszystko?
- Tak. Dlaczego pan pyta? - zapytała ciekawie panna Ellery-Penn.
- O, nic takiego. Bill Davidson i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi.
Skinęła głową.
- Rozumiem. - Porzuciła ten temat. - Ale co muszę robić w swojej nowej roli
właścicielki konia? Nie mam szczególnej ochoty zaraz pierszego dnia popełnić jakiejś
strasznej gafy. Wszelkie uwagi i wskazówki z pana strony będą mile widziane, panie
York.
- Na imię mi Alan - oświadczyłem.
Obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. Powiedziało mi ono wyraźniej od
słów, że choć młoda, ma już pewne doświadczenie, jeśli idzie o obronę przed
niepożądanymi zalotami i narzucaniem sobie zbyt zażyłych znajomości.
Ale na koniec uśmiechnęła się i powiedziała:
- A mnie Kate.
Udzielała swojego imienia jak daru. Przyjąłem go z przyjemnością.
- Co wiesz o wyścigach? - zapytałem.
- Nic a nic. Do dzisiaj noga moja nie postała na Torze - powiedziała z ironią,
wymawiając to słowo z dużej litery.
- Jeździsz sama?
- Właściwie nie.
- Może wuj George lubi konie? Może poluje? - podsuwałem.
- Wuj George to przeciwieństwo koniarza, jedyny w swoim rodzaju. Mówi,
że koń z jednego końca kopie, a z drugiego gryzie, a co do polowania uważa, że zna
przyjemniejsze zajęcia, niż uganianie się w środku zimy po bagnach za puszystym
ogonem jakiegoś szkodnika.
Roześmiałem się.
- Może gra na wyścigach? Poza torem.
- Wsławił się tym, że w końcówce Pucharu zapytał, kto wygrał Derby.
- To skąd Wielkie Nieba?
- Wuj George mówi, że dla poszerzenia moich horyzontów. Moja edukacja
biegła utartą drogą, szkoła z internatem, szkoła dla panienek z dobrego domu, podróż
do Europy pod przesadną opieką. Wuj George orzekł, że muszę się pozbyć zapachu
muzeów.
- Więc na dwudzieste pierwsze urodziny podarował ci wyścigowego konia -
stwierdziłem rzeczowo.
- Tak - odpowiedziała, po czym spojrzała na mnie ostro. Skrzywiłem się.
Tym razem przeskoczyłem jej obronę.
- Jako właścicielka nic specjalnego nie musisz robić - wyjaśniłem. - Tylko
przejść do tych stanowisk tam - wskazałem - przed czwartą gonitwą, dopatrzyć, żeby
osiodłali twojego konia. Potem idziesz z Pete'em na padok, stoisz tam i robisz
inteligentne uwagi o pogodzie, aż pojawię się ja, dosiądę konia i odjadę na gonitwę.
- A co robię, jeżeli wygra?
- Spodziewasz się, że wygra? - zapytałem. Nie miałem pewności, ile ona
naprawdę wie o swoim koniu.
- Pan Gregory mówi, że nie.
Ulżyło mi. Nie chciałem, żeby się rozczarowała.
- Wszyscy więcej się o nim dowiemy po gonitwie. Ale gdyby przyszedł w
pierwszej trójce, rozsiodłają go tam, przed tym budynkiem, gdzie jest waga. W innym
wypadku zastaniesz nas tu, na murawie.
Był już prawie czas na pierwszy bieg. Odprowadziłem zachwycającą pannę
Ellery-Penn do trybun i spełniłem życzenie wuja George'a, przedstawiając jej kilku
dzielnych i czarujących młodych ludzi. Niestety, uświadomiłem sobie, że zanim
wrócę po gonitwie młodszych koni, stanę się prawdopodobnie jednym z wielu, którzy
brali udział w wyścigu o względy panny Ellery-Penn.
Popatrzyłem, jak bierze w niewolę grupkę moich przyjaciół. Była osobą
energiczną i pełną życia. Odnosiło się wrażenie, że ma w sobie niewyczerpane zasoby
wewnętrznego ognia, tak szczelnie zamknięte, że tylko jego ciepłu pozwala przenikać
do swego zadowolonego, powolnego głosu. Będzie bardzo pociągająca nawet w
średnim wieku, pomyślałem bez żadnego związku, i przyszło mi na myśl, że gdyby
Scilla zamiast swojej powściągliwej, łagodnej bierności miała tę sprężystą żywotność,
aluzje inspektora Lodge'a nie byłyby tak bezpodstawne.
Przyjrzałem się pierwszej gonitwie i zostawiłem Kate wobec problemu, który
z jej nowych znajomych będzie miał zaszczyt zabrać ją na kawę, a sam poszedłem się
zważyć przed gonitwą młodszej generacji. Kiedy się obejrzałem, wyruszała do
kawiarenki pociągając za sobą procesję wielbicieli jak kometa ogon.
Błyszcząca i urzekająca kometa.
Po raz pierwszy w życiu żałowałem, że jadę w wyścigu.
4
W szatni, podparty pod boki i rozmawiając na prawo i lewo, stał Sandy
Mason. Rude włosy zwijały mu się w drobne kędziory, nogi, silne jak słupy, rozstawił
pewnie i szeroko. Wibrował życiem od stóp do głowy. Był to krępy, trzydziestoletni
mężczyzna, raczej niski, bardzo silny, o ciemnobrązowych oczach ocienionych
zaskakująco jasnymi, rudawymi rzęsami.
Jako dżokej, zawodowiec, nie mieścił się w dwunastce najlepszych, ale sporo
miał za sobą sukcesów, które zawdzięczał głównie duchowi walki. Był nieustraszony.
Przeciskał niechętne czasem konie przez największy tłok, zdarzało się, że nawet
wtedy, kiedy w ogóle nie było szansy na przejście, dopóki sam go siłą nie przebił.
Swoją agresywnością w czasie gonitw nieraz poważnie naraził się komisji, ale nie był
niepopularny w środowisku dżokejów dzięki nieodpartej, zaraźliwej wesołości.
Poczucie humoru miał równie żywe i jeśli w głębi ducha uważałem niektóre
jego kawały za niegrzeczne i prostackie albo zanadto nieprzyzwoite, należałem chyba
do mniejszości.
- Który ze skurwysynów podwędził mi mojego balansa? - ryczał głosem
docierającym do najdalszego zakątka przez nieustający gwar rozmów. Na to pytanie,
dotyczące jego bata, nikt nie odpowiedział.
- Może byście tak jeden z drugim podnieśli dupska i popatrzyli, czy który go
nie wysiaduje? - zwrócił się do kilku dżokejów siedzących na ławie i wciągających
buty.
Popatrzyli na niego z uznaniem i czekali na dalszy ciąg tyrady. Sandy ciągnął
dalej wiązankę wymysłów, nie powtarzając się, dopóki któryś ze służących nie
wydobył skądś zaginionego bata.
- Gdzieżeś go znalazł?! - zawołał Sandy. - Kto go miał? Wykręcę mu tę
cholerną łapę.
- Leżał na podłodze pod ławą, na twoim miejscu.
Sandy'ego nigdy nie wprawiały w zakłopotanie własne pomyłki. Ryknął
śmiechem i zabrał bat.
- Daruję wam wszystkim tym razem.
Wyszedł do wagi dźwigając siodło i trzaskając batem, jakby sprawdzał, czy
wciąż jest elastyczny. Często się nim posługiwał w każdej gonitwie.
Mijając mnie w drzwiach w drodze na wagę obrzucił mnie jednym z tych
szybkich, wesołych spojrzeń, dzięki którym był lubiany mimo swoich wad.
Obejrzałem się i popatrzyłem, jak wchodzi i siada na wadze, parkując bat na stole
obok. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a wagowy i sędzia, który towarzyszył
ważeniu, żeby się zapoznać z poszczególnymi barwami i móc je potem odróżnić przy
celowniku, roześmieli się, zaznaczyli go na liście i zakwalifikowali do gonitwy.
Jakiś czas temu rozeszły się pogłoski, że Sandy wstrzymał parę koni i za tę
przysługę dobrze został wynagrodzony przez bukmacherów. Nic mu jednak nie
udowodniono i oficjalne dochodzenie nie trwało dłużej niż godzinę. Ci, którym
przykre żarty Sandy'ego zaszły za skórę, uważali, że jest zdolny do wszystkiego.
Wszyscy poza nim podkreślali, że wstrzymanie konia zupełnie się nie zgadza z
charakterem kogoś, kto miewa kłopoty raczej z tego powodu, że zbyt bezwzględnie
dąży do zwycięstwa.
Widząc, jak swobodnie i bez trudu radzi sobie z urzędnikami, potrafiłem
zrozumieć, że wobec tak przyjaznego i otwartego zachowania komisja techniczna
podczas dochodzenia w żaden sposób nie mogła uwierzyć w jego winę bez
konkretnych i przekonujących dowodów. W powszechnej opinii dżokejów Sandy
kiedyś wstrzymał parę koni, ale nie stało się to w ciągu ostatnich paru miesięcy.
Można wstrzymać konia opóźniając start ruszając o parę długości za innymi i
trzymając się w tyle. Wówczas nieuczciwy dżokej może przejechać całkiem uczciwą
końcówkę od przedostatniej przeszkody, kiedy znajduje się na oczach całego tłumu,
dobrze wiedząc, że został z koniem o wiele za daleko, żeby coś wskórać, i że w żaden
sposób nie wygra. Dość rzadko się to zdarza, jeśli bowiem się widzi, że dżokej robi to
regularnie, prędko znajduje się na bruku.
W czasie swojego półtora sezonu wyścigowego widziałem tylko dwa takie
przypadki. Za każdym razem był to ten sam człowiek, jasnowłosy pyzaty chłopak
nazwiskiem Joe Nantwich. Za drugim razem, około dwóch miesięcy temu, miał
szczęście, że nie stracił licencji, był bowiem na tyle niemądry, aby spróbować tej
sztuczki w gonitwie, w której jednym z dżokejów był David Stampe, skarżypyta,
młodszy syn członka rady nadzorczej.
Joe i, czego byłem pewien, również Sandy dopuścili się rozmyślnego
wstrzymania koni, które bez ich interwencji na pewno by wygrały. Byli w gruncie
rzeczy winni przestępstwa. Czy ja jednak jestem o wiele lepszy od nich,
zastanowiłem się zapinając kask i biorąc siodło, żeby usiąść na wadze. Zgłosiłem oto
Stracone Nadzieje podejmując się przeprowadzić go ostrożnie przez przeszkody i
koncentrując się na tym, żeby przejechać cały tor, ale nie miałem najmniejszego
zamiaru wyduszać z niego wszystkich sił dla tej nikłej szansy, że mógłby ukończyć
gonitwę w pierwszej trójce. Nie był w odpowiedniej formie i zbyt ostry wyścig
bardzo by mu zaszkodził. Oczywiście gdyby wskutek jakichś nieprzewidzianych
okoliczności, jak seria upadków innych koni, okazało się, że jestem na pozycji dającej
szansę na wygraną, miałem zamiar ją wykorzystać. Jest olbrzymia różnica między
wstrzymaniem a nie staraniem się zbytnio mimo chęci wygrania, ale skutek dla
rozczarowanych kibiców pozostaje ten sam. Tracą pieniądze.
Zaniosłem siodło do boksów, gdzie Pete czekał już ze Straconymi
Nadziejami. Osiodłał konia, a Rupert, maleńki chłopak stajenny, wyprowadził go na
padok. Pete i ja wyszliśmy za nim, omawiając inne konie w tej gonitwie. Kate nigdzie
nie było widać.
Kiedy przyszedł czas, dosiadłem konia i wyjechałem na tor. Znów odczułem
znajome podniecenie. Ani śmierć Billa, ani żałoba Scilli, ani myśl o tym, że Kate robi
postępy z kimś innym, nie mogły zamącić poczucia szczęścia, jakie mnie ogarniało
zawsze, kiedy w galopie zbliżałem się do startu. Pęd gonitwy, szybko podejmowane
decyzje, ryzyko, to było coś, czego bardzo mi było trzeba jako przeciwwagi do
bezpieczeństwa zapewnianego przez cywilizację. Nie można żyć zbyt bezpiecznie.
Przygoda dobrze robi człowiekowi, szczególnie komuś takiemu jak ja, którego ojciec
po zdobyciu czwartego miliona przestał liczyć pieniądze.
A ojciec, z wyrozumiałością, którą wyniósł z własnej o wiele bardziej
zwariowanej młodości, bez żadnych zastrzeżeń podarował mi szybki wóz oraz trzy
dobre konie i zapewnił swobodę w kraju pięć tysięcy mil odległym od domu.
Powiedział jednak, udzielając mi błogosławieństwa na drogę, że według niego biegi
płaskie z przeszkodami to zajęcie raczej spokojne jak dla kogoś, kto od dziesiątego
roku życia polował na krokodyle na rzece Zambezi. Coroczny miesięczny urlop ojca
od jego transportowego imperium oznaczał dla nas szybką jazdę przez stepy Afryki
Południowej, po czym dawaliśmy nura w pierwotną dżunglę, czasem z absolutnym
minimum ekwipunku dźwiganego na własnych plechach. A ja, dla którego dżungla
była znajomym miejscem zabaw, znalazłem potrzebne mu wyzwanie w tym
oswojonym kraju, na przyjaznych zwierzętach, w sporcie obwarowanym wszelkiego
rodzaju przepisami i prawami. Zważywszy wszystko, było to bardzo dziwne.
Starter sprawdził listę, żeby się upewnić, czy są wszyscy, podczas gdy my
krążyliśmy na miejscu i sprawdzali popręgi. Stwierdziłem, że obok mnie prowadzi
konia Joe Nantwich. Wyraz twarzy miał jak zwykle niemiły, urażony i jednocześnie
wyniosły.
- Wracasz po wyścigach do Davidsonów, Alan? - zapytał. Zawsze zwracał się
do mnie z poufałością, której byłem trochę niechętny, choć starałem się tego nie
okazywać.
- Tak - odpowiedziałem. Potem pomyślałem o Kate. - Choć może nie zaraz.
- Podwieziesz mnie do Epsom?
- Nie jadę tamtędy - wyjaśniłem grzecznie.
- Ale jedziesz przez Dorking. Stamtąd mogę wziąć autobus, jeżeli nie chcesz
jechać do Epsom. Przyjechałem z kimś, kto jedzie do Kent, więc muszę znaleźć jakiś
transport do domu.
Nalegał i, choć przyszło mi na myśl, że gdyby się postarał, z łatwością
znalazłby kogoś jadącego prosto do Epsom, w końcu zgodziłem się go zabrać.
Ustawiliśmy się do startu. Po jednej stronie miałem Sandy'ego, po drugiej
Joe'ego, a ze spojrzeń, jakimi się obrzucili, widać było wyraźnie, że się nie kochają.
Uśmiech Sandy'ego był paskudny, okrągła, niemowlęca twarz Joe'ego skrzywiła się
jak u dziecka, które powstrzymuje płacz. Pomyślałem, że pewno Sandy dokuczył
temu bufonowi którymś ze swoich niewybrednych kawałów, na przykład wlewając
mu dżem do butów.
Ale zaraz ruszyliśmy i całą uwagę skupiłem na prowadzeniu Straconych
Nadziei jak najczyściej, szybko i bezpiecznie. Wciąż jeszcze był bardzo zielony i
skłonny do wahań przed klekoczącymi płotami, ale miał zadatki na konia płotowego.
Szedł tak dobrze, że przez ponad połowę gonitwy utrzymywałem się na trzecim
miejscu, idąc trochę na zewnątrz, żeby wyraźnie mógł widzieć przeszkody. Ostatnie
ćwierć mili pod górę było już jednak ponad jego siły i skończyliśmy na szóstym
miejscu. Byłem zadowolony. Scilla się uspokoi.
Sandy Mason ukończył gonitwę przede mną. Potem przygalopował luzem
koń Joe'ego Nantwicha powiewając wodzami i, kiedy spojrzałem do tyłu, w głąb toru,
zobaczyłem drobną postać Joe'ego wlokącą się z powrotem do trybun. Już na pewno
przez całą drogę do Dorking będę wysłuchiwał dokładnego sprawozdania z tego
nieszczęścia.
Rozsiodłałem konia, zważyłem się ponownie, przebrałem w nowiuteńkie
barwy Kate, kazałem Clemowi obciążyć siodło dziesięcioma funtami płaskich sztabek
ołowiu, tyle bowiem brakowało mi do wagi w gonitwie amatorów, i wyszedłem się
rozejrzeć, co dzieje się z panną Ellery-Pen.
Stała oparta o barierę padoku i spoglądała na przemian to na konie, to (zbyt
przychylnie, jak mi się wydało) na Dane'a Hillmana, jednego z młodych czarujących
ludzi, jakich jej przedstawiłem.
- Pan Hillman mi mówi - oświadczyła - że ten tam żałosny koński szkielet,
ten z głową opuszczoną do kolan i obwisłymi uszami, to najszybszy koń w tym
wyścigu. Mam mu wierzyć, czy mnie nabiera?
- Szczera prawda - upewniłem ją. - To najlepszy koń. Nie z wyglądu,
oczywiście, ale to pewniak w dzisiejszej stawce.
Dane wyjaśnił:
- Koń, który chodzi z opuszczoną głową jak ten, to prawie zawsze dobry koń
płotowy. Patrzy pod nogi.
- Ale mnie się podoba to cudo, które teraz wychodzi - powiedziała Kate
patrząc na gniadosza z szyją wygiętą w łuk, wysoko niosącego łeb. Był prawie cały
przykryty derką dla ochrony przed lutowym zimnem, ale wystawał spod niej krągły,
lśniący zad.
- O wiele za tłusty - orzekł Dane. - Zapasł się pewno podczas śniegów i od
tamtej pory za mało trenował. Spuchnie, niech tylko przyjdzie mu coś zrobić.
Kate westchnęła.
- Wygląda na to, że konie są równie pełne paradoksów co G.K. Chesterton.
Szkapa ma być dobra, a dobry koń ma być szkapą.
- Nie zawsze - powiedzieliśmy jednocześnie ja i Dane.
- Z przyjemnością udzielę pani kilku lekcji na temat koni wyścigowych,
panno Ellery-Penn - powiedział Dane.
- Ja się powoli uczę, panie Hillman.
- Tym lepiej - stwierdził radośnie Dane.
- Dane, nie jedziesz dzisiaj? - zapytałem z nadzieją.
- W ostatnich dwóch, chłopie. Nie martw się, będę mógł się za ciebie zająć
panną Ellery-Penn, kiedy ty dosiądziesz konia.
Skrzywił się w uśmiechu.
- Czy pan też jest dżokejem, panie Hillman? - spytała Kate ze zdumieniem.
- Tak - odpowiedział Dane, na tym poprzestając. Był wschodzącą gwiazdą
tego zawodu i wyraźnie szedł w górę. Pierwszeństwo w obsadzaniu nim koni miał
Pete Gregory, w związku z czym często byliśmy razem, pomijając naturalną
sympatię, jaka nas łączyła. Obcy często brali nas jednego za drugiego. Byliśmy w tym
samym wieku, obaj ciemnowłosi, średniego wzrostu i średniej budowy. W siodle
różniliśmy się bardziej. Dane był lepszym dżokejem, niż ja mógłbym kiedykolwiek
zostać.
- Myślałam, że każdego dżokeja można poznać na pierwszy rzut oka, bo
pochodzą wprost od liliputów - oznajmiła Kate - ale wy dwaj jesteście przyzwoitego
wzrostu.
Patrząc na nas obu musiała podnosić głowę, choć sama też nie była niska.
Roześmieliśmy się. Wyjaśniłem:
- Dżokeje w biegach płaskich z przeszkodami są prawie wszyscy
przyzwoitego wzrostu. Łatwiej się utrzymać w siodle nawet nad wysokimi
przeszkodami, jeżeli ma się długie nogi.
- Niektórzy z gonitw płaskich też są tacy jak my - dodał Dane. - Ale oni
oczywiście są chudzi.
- Prysły wszystkie moje złudzenia - orzekła Kate.
A Dane powiedział:
- Podoba mi się twój nowy koń, Alan. Za rok będzie dobry.
- Czy i pan jeździ dziś na swoich koniach? - spytała go Kate.
- Nie. Ja nie. Nie mam koni - odpowiedział Dane. - Jestem zawodowcem, a
więc nie wolno mi mieć koni wyścigowych.
- Zawodowcem? - Brwi Kate uniosły się w górę. Wyraźnie zwiódł ją
znakomitego kroju garnitur Dane'a pod krótkim płaszczem z wielbłądziej wełny, jego
uprzejmy głos i miły sposób bycia. Z rozbawieniem zauważyłem, że prysło jeszcze
jedno złudzenie.
- Tak. Jeżdżeniem zarabiam na życie - wyjaśnił Dane z uśmiechem. - Nie tak
jak Alan, nie mam nadzianego ojca. Ale płacą mi za to, co najbardziej na świecie
lubię robić. To wielce zadowalający stan rzeczy.
Kate z uwagą patrzyła to na niego, to na mnie.
- Może z czasem zrozumiem, dlaczego chce się wam nadstawiać własnego
eleganckiego karku - powiedziała.
- Kiedy pani zrozumie, proszę i nam powiedzieć - powiedział Dane. - Dla
mnie jest to wciąż tajemnicą.
Wróciliśmy do trybun i obejrzeliśmy trzecią gonitwę. Nędznie wyglądający
koń wygrał z łatwością o dwadzieścia długości. Faworyt Kate po mili został z tyłu i
odmówił skoku przy trzeciej od końca przeszkodzie.
- Niech pani nie sądzi, że zawsze wiemy, który wygra - powiedział Dane. -
Dżokeje to niedobrzy typerzy. Ale ten był pewny, pewny jak śmierć.
Pewny jak śmierć. Rzucone od niechcenia, zwykłe wyścigowe powiedzonko
ukłuło mnie jak igłą. Człowiek, który mierzył w Billa Davidsona, budował na tym, że
Admirał był takim pewniakiem.
Pewny jak śmierć. Śmierć.
Koń Kate, jak na kota w worku, nie okazał się taki zły, jak się obawiałem.
Przy drugiej przeszkodzie stracił cierpliwość i potknął się w powietrzu, tak że
wyleciałem z siodła i trafiłem w nie z powrotem bardziej przez przypadek niż
przytomność umysłu. Wszystko wskazywało na to, że ta sztuczka pozwoliła mu się
pozbyć poprzedniego dżokeja, który dziś zyskał sobie całe moje współczucie.
Powtórzył to nad trzecim otwartym rowem poza tym jednak nasza podróż minęła bez
wypadków. Koń zdobył się nawet na niespodziane przyspieszenie podchodząc pod
górę i, mijając kilka zmęczonych zwierząt, przybiegł na czwartym miejscu.
Kate była zachwycona.
- Wuj George miał cudowny pomysł - oświadczyła. - W życiu nie przeżyłam
takiego cudownego dnia.
- Już myślałem, że zaraz zlecisz, Alan - powiedział Pete Gregory, kiedy
rozpinałem popręg.
- Ja też - odpowiedziałem mu z uczuciem. - To czyste szczęście, że nie
zleciałem.
Pete przyjrzał się, jak Wielkie Nieba oddycha: żebra zapadały mu się i
unosiły, ale bez wysiłku. Zauważył:
- Jest w wyjątkowej formie, zważywszy wszystko. Myślę, że do końca sezonu
wygramy na nim gonitwę lub dwie.
- Nie moglibyśmy wszyscy uczcić tego jakąś butelczyną? - zapytała Kate.
Oczy jej błyszczały z ekscytacji.
Pete roześmiał się.
- Z butelczyną niech pani zaczeka do wygranej - poradził. - Chętnie bym
jednak spełnił skromniejszy toast za przyszłość z panią, tylko że wystawiam konia w
następnym. Alan panią bez wątpienia zabierze.
Zerknął na mnie z boku, wciąż bardzo rozbawiony na widok tego, jak
całkowicie podbiły mnie wdzięki panny Ellery-Penn.
- Zaczekasz na mnie, Kate? - spytałem. - Muszę się zważyć, bo byliśmy
czwarci. Jak najszybciej przebieram się i przychodzę.
- Przyjdę pod drzwi - obiecała Kate, kiwając głową.
Zważyłem się, oddałem siodło Clemowi i przebrałem w zwykłe ubranie. Kate
czekała przed budynkiem przyglądając się grupce stojących obok rozgadanych
dziewcząt.
- Co to za dziewczyny? - zapytała. - Są tu przez cały ten czas co ja i nic nie
robią.
- Przeważnie żony dżokejów - wyjaśniłem z uśmiechem. - Czekanie tutaj to
ich główne zajęcie.
- Myślę też, że i dziewczyny dżokejów - zauważyła kwaśno.
- Tak. I właśnie się przekonałem, jak to miło wiedzieć, że ktoś na zewnątrz
czeka.
Poszliśmy do baru i zamówili kawę.
- Wuj George będzie wstrząśnięty, jak się dowie, że tak bezalkoholowo
uczciliśmy Wielkie Nieba - orzekła. - Czy w twoim życiu nie ma miejsca na wino
albo coś mocniejszego?
- Och, jest, oczywiście. Ale nie zdążyłem się przyzwyczaić do picia o trzeciej
po południu. A ty?
- Ja przepadam za szampanem na śniadanie - odpowiedziała uśmiechając się
oczami.
Zaraz poprosiłem ją, żeby spędziła ze mną wieczór, ale powiedziała, że nie
może. Okazało się, że ciocia Deb wydaje obiad, a wuj George nie mógłby się
doczekać opowieści, jak się spisał jego prezent urodzinowy.
- To może jutro?
Kate zawahała się i popatrzyła w filiżankę.
- Jestem... hm... Jutro wychodzę z Dane'em.
- Do licha z nim! - wybuchnąłem.
Kate naprawdę zachichotała.
- W piątek? - podsunąłem.
- W piątek będzie cudownie.
Poszliśmy na trybuny i popatrzyliśmy, jak Dane wygrywa o krótki łeb w
piątej gonitwie. Kate bez skrępowania uczciła wiwatem jego przyjazd.
5
Na parkingu wrzał bój. Wyszedłem za bramę, żeby po ostatniej gonitwie
jechać do domu, i stanąłem jak wryty. Na wolnej przestrzeni pomiędzy bramą a
pierwszym rzędem zaparkowanych wozów co najniej dwudziestu facetów biło się, i
to nie na żarty. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ich ciosy, zupełnie nie w typie
Queensburry, mają w sobie coś morderczego.
Zdumiewające. Bójki dwóch lub trzech mężczyzn to rzecz zwyczajna na
wyścigach, ale tak wielkie i poważne starcie musiało być spowodowane czymś więcej
niż sprzeczką o zakład.
Przyjrzałem się bliżej. Nie było wątpliwości. Niektórzy mieli kastety. Szybko
mignął w powietrzu rozkołysany łańcuch od motoru. Dwaj najbliżsi leżeli na ziemi,
prawie bez ruchu, cali zdrętwiali od wyczerpania, jakby zaklęci w jakimś nieznanym
pierwotnym rytuale. Jedyny zaciskał palce na przegubie dłoni drugiego, który ściskał
w dłoni nóż o cienkim trzycalowym ostrzu. Za krótki jak na śmiercionośne narzędzie,
ale stworzony do cięcia i kaleczenia.
Wyglądało na to, że walczą dwie dość równe grupy, nie można jednak było
rozróżnić, kto należy do której. Zauważyłem, że człowiek z nożem, który powoli
przegrywał, to zaledwie chłopiec. Ale większość byli to mężczyźni w sile wieku.
Jeden z wyglądu starszy klęczał pośrodku, w samym centrum szalejącej bójki, i
osłaniał rękami głowę.
Walczyli w niesamowitym milczeniu. Słychać było tylko ciężkie sapanie i od
czasu do czasu pochrząkiwania. Półkole gapiów, złożone z bywalców opuszczających
teren wyścigów, powiększało się, nikt się jednak nie kwapił, żeby wkroczyć i położyć
kres temu zamieszaniu.
Zauważyłem obok siebie jednego ze sprzedawców gazet.
- O co chodzi? - spytałem.
Niewiele rzeczy uchodzi uwagi gazeciarzy.
- To taksiarze - wyjaśnił. - Dwa konkurencyjne gangi, jeden z Londynu, drugi
z Brighton. Zawsze są kłopoty, jak się spotkają.
- Dlaczego?
- Nie wiem, panie York. Ale to nie pierwszy raz.
Znowu spojrzałem na walczący tłum. Paru zachowało jeszcze na głowach
czapki z daszkiem. Niektóre pary tarzały się po ziemi, inni szarpali się oparci o
taksówki. Parkowały tam dwa rzędy taksówek. Wszyscy kierowcy brali udział w
bójce.
Pięści i żelastwo, jakim się posługiwali, siały wokoło niemałe zniszczenie.
Dwaj zgięci wpół trzymali się z bólu za brzuchy. Niemal wszyscy mieli pokrwawione
twarze, a niektórym przez poszarpane ubrania prześwitywało gołe ciało.
Walczyli z mrożącą krew wściekłością, w obóle nie zauważając rosnącego
wokół siebie tłumu.
- Pozabijają się - powiedziała koło mnie jakaś dziewczyna, obserwując tę
scenę z przerażeniem i fascynacją.
Spojrzałem ponad jej głową na mężczyznę stojącego za nią, olbrzyma
mającego z górą sześć stóp wzrostu, mocno opalonego. Przyglądał się bójce z
ponurym niezadowoleniem, miał silnie zarysowany sępi profil i zmrużone oczy. Nie
mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska, ale czułem, że powinienem je znać.
Tłum gapiów zaczynał się niepokoić, niektórzy rozglądali się za policją.
Spostrzeżenie dziewczyny nie było bezpodstawne. W tej młocce i rzeźni, w której nic
nie zapowiadało końca, każdy z nich, gdyby miał pecha, mógł zginąć.
Bójka spowodowała zator w ruchu na parkingu. Pojawił się policjant,
przyjrzał się i szybko wycofał się po posiłki. Wrócił z czterema innymi konstablami i
jednym policjantem na koniu, wszyscy uzbrojeni w pałki. Zanurzyli się w wir walki,
ale nim go uspokoili, upłynęło kilka minut.
Przybyło więcej policji. Taksówkarzy rozłączono i spędzono w dwie grupy.
Wyglądało na to, że obydwie poniosły równe straty i żadna nie odniosła zwycięstwa.
Pole walki zasłane było czapkami, strzępami kurtek i koszul. W odległości dziesięciu
stóp od siebie leżały dwa buty, jeden brązowy, drugi czarny. Na ziemi widniały
plamy krwi. Policjanci składali odebraną broń.
Kiedy minęło szczytowe napięcie, gapie zaczęli się rozchodzić. Mała grupka
czekających na taksówki podeszła do policjanta z pytaniem, jak długo zatrzymają
taksówkarzy. Wśród nich był też wysoki, opalony mężczyzna, który stał niedaleko
mnie.
W pobliżu zatrzymał się jeden z reporterów wyścigowych, pracowicie
gryzmoląc w notesie.
- John, kto to jest ten tam wysoki? - spytałem.
Podniąsł wzrok i odszukał go.
- Chyba nazywa się Tudor - wyjaśnił. - Właściciel paru koni. Jakiś nowy
wielki macher. Niewiele o nim wiem. Nie wygląda na zachwyconego sytuacją w
transporcie.
Tudor, z wysuniętą do przodu dolną szczęką, rzeczywiście robił wrażenie
wściekłego. Wciąż miałem pewność, że coś powinienem o nim pamiętać, ale nie
wiedziałem co. Nie powiodło mu się z policjantem, który przecząco kręcił głową.
Taksówki nadal stały puste, bez kierowców.
- O co chodzi? - spytałem reportera.
- Jak mi donoszą moi zwiadowcy, wojna gangów - wyjaśnił pogodnie.
Na zimnej i mokrej ziemi leżało już pięciu taksówkarzy. Jeden nieustannie
jęczał.
- Chyba mniej więcej połowa do szpitala, połowa na posterunek. Co za
historia! - zauważył reporter.
Jęczący przewrócił się na brzuch i zwymiotował.
- Wracam przedzwonić do redakcji - oznajmił reporter. - Jedzie pan zaraz do
domu?
- Czekam na tego cholernego Joe'ego Nantwicha - wyjaśniłem. - Obiecałem
go podrzucić do Dorking, ale nie pokazuje się od czwartej gonitwy. To by było
zupełnie w jego stylu, gdyby się okazało, że kto inny odwozi go prosto do domu, a on
zapomniał mi powiedzieć.
- Ostatnio go widziałem, jak doszło między nim a Sandym do przykrej
wymiany zdań w klozecie, i Sandy był górą.
- Ci dwaj rzeczywiście się nie kochają - zauważyłem.
- A wie pan dlaczego?
- Nie mam pojęcia, a pan?
- Też nie - odpowiedział reporter. Uśmiechnął się na pożegnanie i wrócił na
teren wyścigów, do telefonu.
Po rannych taksówkarzy podjechały dwie karetki. Do każdej wdrapał się za
nimi jeden policjant, a drugi usiadł przy kierowcy. Z pełnym obciążeniem karetki
powoli odjechały w stronę głównej bramy.
Kiedy wygasł ogień walki, pozostałych kierowców ogarnął ziąb lutowego
popołudnia i zaczęli się trząść z zimna. Byli sztywni i pokiereszowani, ale wcale nie
skruszeni. Z pierwszej grupy jeden wystąpił, pokrzyczał w stronę drugiej i obraźliwie
splunął. Koszulę miał w strzępach i twarz upuchłą od uderzeń. Muskuły jego
przedramienia przyniosłyby zaszczyt kowalowi, a miękkie czarne włosy układały mu
się w loczek na czole. Wyglądał groźnie. Policjant wziął go za ramię, żeby cofnąć do
grupy, ale on odskoczył i wyszczerzył zęby. Ruszyło do niego jeszcze dwóch
policjantów i wtedy ze złością ustąpił.
Już miałem machnąć ręką na Joe'ego i odejść, kiedy wyszedł z bramy i
pozdrowił mnie bez słowa przeprosin za spóźnienie. Ale nie tylko ja zauważyłem
jego przybycie.
Wielkimi krokami podszedł do nas Tudor.
- Nantwich, bądź tak dobry i podrzuć mnie do Brighton - rozkazał. - Jak
widzisz, taksówki stoją, a ja za dwadzieścia minut mam w Brighton ważne spotkanie.
Joe błędnymi oczami popatrzył na taksówkarzy.
- Co się stało? - zapytał.
- Teraz mniejsza o to - powiedział niecierpliwie Tudor. - Gdzie twój wóz?
Joe spojrzał na niego tępo. Zupełnie jakby jego mózg pracował na połowie
obrotów. Odpowiedział:
- Och... hm... nie mam go tu, proszę pana. Ktoś mnie podwozi.
- To pan? - zwrócił się Tudor do mnie. Potwierdziłem. Joe, jak to on, nie
przedstawił nas sobie. - Będę wdzięczny, jeżeli mnie pan zabierze do Brighton -
powiedział krótko Tudor. - Zapłacę za normalny kurs taksówki.
Śpieszył się i nalegał. Trudno mi było odmówić tak małej przysługi, na której
wyraźnie mu zależało.
- Zabiorę pana za darmo - powiedziałem - ale będzie nam trochę ciasno, mam
dwuosobowy sportowy wóz.
- Jeżeli się wszyscy nie zmieścimy, Nantwich może zostać i wróci pan po
niego - oświadczył Tudor stanowczym tonem. Joe nie okazał zdziwienia, ale mnie
przyszło na myśl, że opalony pan Tudor nazbyt przywykł nie troszczyć się o niczyją
wygodę poza swoją.
Obeszliśmy obie grupy pokiereszowanych taksówkarzy i między innymi
wozami poszukaliśmy drogi do mojego. Tudor wsiadł. Był taki duży, że próba
wciśnięcia również Joe'ego okazała się beznadziejna.
- Wrócę po ciebie, Joe - obiecałem, tłumiąc gniew. - Czekaj na mnie przy
głównej drodze.
Wsiadłem do wozu, powoli wydostałem się z parkingu na drogę dojazdową
do wyścigów i skręciłem do Brighton. Ruch był tu za duży, żeby mój lotus mógł się
popisać mocą swego mruczącego cicho silnika climax, więc jadąc równo
czterdziestką miałem czas skupić uwagę na intrygującym pasażerze.
Zerkając w dół przy zmianie biegu zobaczyłem jego rękę, którą trzymał na
kolanach z wyprężonymi i rozpostartymi palcami. I nagle sobie przypomniałem,
gdzie go widziałem. To rękę poznałem, opaloną na brąz, z sinawym zabarwieniem
pod paznokciami.
Stał w barze w Sandown, plecami odwrócony do mnie, i rękę trzymał płasko
na kontuarze, obok szklanki. Rozmawiał z Billem, a ja czekałem stojąc za nim i nie
chcąc im przerywać rozmowy. Potem Tudor skończył drinka i wyszedł, a ja
pogadałem z Billem.
- Teraz spojrzałem mu w twarz.
- To haniebne, ta historia z Billem Davidsonem - powiedziałem.
Brunatna dłoń lekko podskoczyła na kolanie. Prowadziłem dalej, a on
odwrócił głowę i spojrzał na mnie.
- Tak, oczywiście. - Mówił powoli. - Liczyłem na to, że pojedzie dla mnie w
Cheltenham.
- Wielki jeździec.
- Tak, rzeczywiście.
- Byłem tuż za nim, kiedy spadł - powiedziałem i, powodowany jakimś
impulsem, dodałem: - Wiele by tu było do wyjaśnienia.
Poczułem, że wielkie ciało Tudora porusza się obok mnie. Wiedziałem, że
wciąż na mnie patrzy, i jego obecność mnie przytłaczała.
- Tak sądzę - potwierdził. Zawahał się, ale już nic nie dodał. Spojrzał na
zegarek. - Proszę mnie podrzucić do hotelu “Pavilion Plaza”. Mam tam spotkanie w
interesach.
- To jest przy Pavilionie?
- Prawie. Pokażę panu, jak będziemy na miejscu.
Jego ton relegował mnie do statusu szofera.
Kilka mil przejechaliśmy w milczeniu. Mój pasażer siedział najwidoczniej
zatopiony w myślach. Kiedy znaleźliśmy się w Brighton, wskazał mi drogę do hotelu.
- Dziękuję - powiedział obojętnie, niezręcznie się dźwigając z niskiego wozu.
Przyjmował niemałe uprzejmości w taki sposób, jakby mu się należały, nawet od
zupełnie obcych ludzi. Odszedł dwa kroki od wozu, po czym obejrzał się i zapytał:
- Jak się pan nazywa?
- Alan York - odpowiedziałem. - Do widzenia.
Odjechałem, nie czekając na odpowiedź. Ja też potrafię kogoś spławić.
Spojrzałem w lusterko i zobaczyłem, że stoi na chodniku i patrzy za mną.
Wróciłem na tereny wyścigowe.
Joe czekał siedząc na nasypie na skraju drogi. Miał pewne trudności z
otworzeniem drzwiczek i padł na siedzenie potykając się i coś bełkocząc. Nachylił się
nade mną i poczułem, że jest pijany.
Było już prawie ciemno. Włączyłem światła. Mogłem sobie wyobrazić
zajęcia przyjemniejsze od jazdy do Dorking tymi krętymi drogami z Joe'em, który
wionął na mnie alkoholem. Westchnąłem i zwolniłem sprzęgło.
Joe pielęgnował w sobie jakąś pretensję. Cały on. Jeżeli coś mu się nie
udawało, zawsze według niego działo się to z czyjejś winy. Mając ledwie dwadzieścia
lat już był chronicznym zrzędą. Trudno powiedzieć, co w nim było gorsze do
zniesienia, zrzędzenie czy przechwałki, toteż fakt, że inni dżokeje traktowali go z
pobłażaniem, świadczył wyraźnie o ich dobrym sercu. Ratowały go niezaprzeczone
uzdolnienia jeździeckie, ale i z nich zrobił już zły użytek praktykując wstrzymania
koni, a teraz narażał wszystko upijając się już wczesnym popołudniem.
- Byłbym wygrał tę gonitwę - skomlał.
- Jesteś dureń, Joe.
- Ale uczciwie, Alan, byłbym wygrał ten bieg. Miałem dobrą pozycję. Już ich
brałem, już się nie liczyli. Słowo.
Piłował powietrze rękami.
- Jesteś dureń, żeby tyle pić na wyścigach - oświadczyłem.
- Co? - Nie mógł się skupić.
- Tyle pić - powtórzyłem. - Za dużo wypiłeś.
- Nie, nie, nie, nie... - Słowa kapały, jakby powstrzymanie ich, kiedy raz
zaczął mówić, przerastało jego siły.
- Właściciele nie będą ci powierzali koni, jak zobaczą, że się upijasz -
powiedziałem, czując w duchu, że w końcu to nie moja sprawa.
- Mogę wygrać każdą gonitwę, pijany czy nie.
- Mało kto w to uwierzy.
- Wiedzą, że jestem dobry.
- I jesteś, ale jak tak dalej pójdzie, nie będziesz.
- Mogę pić i jeździć, jeździć i pić, jak zechcę.
Odbiło mu się.
Puściłem to mimo uszu. Zabrakło mu tego, czego najbardziej potrzebował,
czyli silnej ręki dziesięć lat temu. Teraz wszystko wskazywało na to, że jest na
najlepszej drodze do ruiny i nie ma zamiaru nikomu dziękować za dobre rady.
Znowu skamlał.
- Ten cholerny Mason...
Nie odzywałem się. Spróbował jeszcze raz.
- Ten cholerny Sandy, to on mnie strącił. To on, cholera, wypchnął mnie za
bandę. Byłbym wygrał tę gonitwę jak nic, wiedział o tym i wypchnął mnie za bandę.
- Nie bądź niemądry, Joe.
- Nikt nie powie, że bym nie wygrał - kłótliwie ciągnął Joe.
- A ja nie mogę powiedzieć, że byś wygrał - powiedziałem. - Spadłeś co
najmniej milę od celownika.
- Nie spadłem. Przecież ci mówię. Ten cholerny Sandy Mason przerzucił
mnie przez bandę.
- W jaki sposób? - zapytałem obojątnie, skupiając uwagę na drodze.
- Przycisnął mnie do kanatu. Krzyczałem, żeby mi dał więcej miejsca. A
wiesz, co on na to? Wiesz? Roześmiał się. Roześmiał się, do cholery. I zaraz mnie
zepchnął. Wbił we mnie kolano, podsadził i przeleciałem przez bandę jak cholera.
Płaczliwy głos przeszedł w wyraźne łkanie.
Spojrzałem na niego. Po krągłych policzkach toczyły się dwie łzy. Zalśniły w
świetle deski rozdzielczej i z krótkim błyskiem spadły na kudłaty kołnierz kożuszka
Joe'ego.
- Sandy by nie zrobił czegoś takiego - stwierdziłem łagodnie.
- O, zrobiłby, zrobił. Mówił mi, że się ze mną porachuje. Powiedział, że będę
żałował. Ale nic nie mogłem poradzić, Alan, naprawdę nie mogłem. - Potoczyły się
następne dwie łzy.
Nic z tego nie rozumiałem. Nie miałem pojęcia, o czym on mówi, ale
zaczynało z tego wynikać, że Sandy miał swoje powody wysadzając go z siodła, jeśli
to zrobił.
Joe gadał dalej.
- Ty, Alan, jesteś zawsze w porządku wobec mnie, nie tak jak inni. Jesteś
moim przyjacielem... - Ciężko położył mi dłoń na ramieniu, pogłaskał i uwalił się na
mnie, racząc mnie sowicie wyziewami alkoholu. Delikatny układ sterowniczy lotusa
zareagował na nagłe obciążenie mojego ramienia gwałtownym skrętem w stronę
krawężnika.
Strząsnąłem go z siebie.
- Na litość boską, Joe, siedź prosto, bo obaj znajdziemy się w rowie.
Joe jednak zbyt był pogrążony we własnych kłopotach, żeby mnie słuchać.
Znowu szarpnął mnie za ramię. Tuż przed nami była zatoczka. Zwolniłem, wjechałem
w nią i zatrzymałem wóz.
- Jeżeli nie będziesz siedział na miejscu i nie zostawisz mnie w spokoju,
możesz wysiadać i iść pieszo - powiedziałem, próbując dotrzeć do niego ostrym
tonem.
Ale Joe wciąż zajęty był sobą i płakał teraz na głos.
- Ty nie wiesz, co to są kłopoty - łkał.
Dałem spokój i postanowiłem go wysłuchać. Im szybciej zrzuci żal z serca,
pomyślałem, tym łatwiej się odpręży i uśnie.
- Jakie kłopoty? - zapytałem.
Wcale mnie to nie interesowało.
- Alan, powiem ci, bo jesteś kumpel, uczciwy kumpel.
Położył mi rękę na kolanie. Zepchnąłem ją. Zalewając się nowym potokiem
łez Joe wyznał swoją tajemnicę.
- Miałem wstrzymać konia i nie wstrzymałem, i Sandy stracił kupę forsy, i
powiedział, że się na mnie odegra, łaził za mną i dzień w dzień mi to powtarzał, więc
wiedziałem, że szykuje coś wrednego, i tak było. - Przerwał dla zaczerpnięcia tchu. -
Szczęście, że rąbnąłem na miękkie, bo mógłbym skręcić kark. To nic śmiesznego, a
ten cholerny Sandy - wykrztusił to imię - śmiał się. Już ja mu pokażę, będzie się śmiał
baranim głosem.
Ostatnie zdanie wywołało mój uśmiech. Joe z tą dziecinną buzią, może silny
fizycznie, ale o słabym charakterze, nie był przeciwnikiem dla nieustępliwego i
napastliwego Sandy'ego, starszego o ponad dziesięć lat i bez porównania bardziej
pewnego siebie. Przechwałki Joe'ego, tak samo jak jego utyskiwania, wypływały z
poczucia niepewności. Ale przyczyna jego wybuchu to inna sprawa.
- Jakiego konia nie wstrzymałeś? - spytałem. - I skąd Sandy wiedział, że go
masz wstrzymać?
Przez chwilę myślałem, że ostrożność każe mu zamilknąć, ale po ułamku
sekundy wahania wypaplał resztę. Alkohol jeszcze działał. Dalej płynęły też łzy.
Z żałosnej, przerywanej czkawką i w połowie niezrozumiałej opowieści
poznałem dość smętną historię. Odcedzona z przekleństw i okrojona do spraw
zasadniczych wyglądała następująco: Joe'emu kilka razy dobrze zapłacono za
wstrzymanie konia. Dwóch wstrzymań sam byłem świadkiem. Ale kiedy przy
ostatnim David Stampe powiedział o tym ojcu, członkowi rady nadzorczej, i Joe o
mały włos nie stracił licencji, przeżył dobroczynny szok. Następnym razem, kiedy
zażądano, żeby nie wyjechał konia, obiecał, że to zrobi, ale w rzeczywistości, ze
zrozumiałego zdenerwowania, nie zrobił tego dość dobrze i wystarczająco wcześnie, i
w końcówce jasno sobie uświadomił, że jeśli przegra gonitwę, straci również licencję.
Wygrał. Stało się to dziesięć dni temu.
Nic nie rozumiałem.
- Czy tylko od Sandy.ego oberwałeś?
- Przerzucił mnie przez bandę... - gotów był zacząć wszystko od początku.
Przerwałem mu.
- Ale to przecież nie Sandy ci płacił, żebyś przegrywał?
- Nie. Chyba nie. Nie wiem - odchlipnął.
- Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, kto ci płacił? Tyle razy?
- Jakiś facet dzwonił i mówił, kiedy chciał, żebym któregoś przystopował, a
potem pocztą dostawałem paczkę forsy.
- Ile razy to zrobiłeś?
- Dziesięć - wyznał Joe. - Wszystkie przez ostatnie pół roku.
Wytrzeszczyłem oczy.
- Często to było łatwo - tłumaczył się Joe. - Te sukinsyny i tak by nie
wygrały, nawet gdybym im pomagał.
- Ile za to dostałeś?
- Setkę. Dwa razy dwieście pięćdziesiąt. - Wciąż nie panował nad językiem,
więc mu uwierzyłem. Było to dużo pieniędzy i ten, kto był gotów tyle płacić,
niechybnie chciał się porządnie zemścić, kiedy Joe wygrywał wbrew poleceniu. Ale
Sandy? Nie mogłem w to uwierzyć.
- Co ci Sandy powiedział, kiedy wygrałeś?
Joe wciąż płakał.
- Powiedział, że stawiał na tego konia, którego wziąłem, i że się ze mną
policzy.
Wyglądało też na to, że Sandy rzeczywiście to zrobił.
- Nie dostałeś chyba przesyłki z pieniędzmi?
- Nie - odparł Joe siąkając nosem.
- Nie domyślasz się, skąd je wysyłano?
- Niektóre miały londyński stempel - wyjaśnił. - Nie bardzo się przyglądałem.
Na pewno zbyt mu było pilno przeliczyć zawartość, żeby miał się dokładnie
przyglądać opakowaniu.
- Cóż - powiedziałem. - Teraz, kiedy Sandy już się odegrał, jesteście chyba
kwita? Może byś tak już przestał nad tym płakać. Skończone. Co cię tak wkurza?
W odpowiedzi Joe wyjął z kieszeni kurtki jakąś kartkę i podał mi ją.
- Jak tak, to już możesz dowiedzieć się wszystkiego. Nie wiem, co zrobić.
Alan, pomóż mi. Ja się boję.
W świetle padającym od deski rozdzielczej zobaczyłem, że nie kłamie.
Zaczynał też trzeźwieć. Rozłożyłem kartkę i zapaliłem światło w samochodzie. Był to
arkusik cienkiego, zwykłego papieru maszynowego. Prostymi dużymi literami
wypisane były na nim długopisem słowa:
“Bolingbrooke. Czeka cię kara.”
- Bolingbrooke to ten koń, którego miałeś wstrzymać i nie wstrzymałeś?
- Tak.
Nie miał już w oczach łez.
- Kiedy to dostałeś?
- Dzisiaj. Znalazłem w kieszeni, kiedy się przebierałem i wkładałem kurtkę.
Tuż przed piątą gonitwą. Nie było jej, kiedy kurtkę zdejmowałem.
- I resztę popołudnia, jak przypuszczam, spędziłeś w barze, robiąc w portki ze
strachu?
- TAk... i wróciłem tam, kiedy odwoziłeś pana Tudora do Brighton. Nie
myślałem, że oberwę za Bolingbrooke'a, i od chwili, kiedy wygrał, boję się. I kiedy
właśnie myślałem, że wszystko w porządku, Sandy wypchnął mnie za bandę, a potem
znalazłem w kieszeni tę kartkę. To nie fair.
Znowu zaskowyczała mu w głosie litość nad sobą.
Zwróciłem mu kartkę.
- Co robić? - zapytał.
Nie mogłem mu powiedzieć, ponieważ nie wiedziałem. Wpakował się w
paskudną kabałę i miał powód się bać. Ludzie, którzy do tego stopnia manipulują
końmi i dżokejami, na pewno zagrają ostro. Dziesięciodniowa zwłoka między
zwycięstwem Bolingbrooke'a a pojawieniem się kartki mogła według mnie oznaczać,
że kryje się za tym człowiek podstępny i bynajmniej nie prostolinijny. Niewielka to
jednak była pociecha dla Joe'ego.
Nie licząc konwulsyjnej czkawki i siąkania, wyglądało na to, że Joe otrząsnął
się z płaczu i że najgorszy stan upojenia alkoholowego już minął. Zgasiłem światło
wewnątrz wozu, uruchomiłem silnik i wróciłem na drogę. Jak się spodziewałem, Joe
wkrótce usnął. Chrapał głośno.
Dojeżdżając do Dorking obudziłem go. Miałem jeszcze parę pytań.
- Joe, kto to jest ten pan Tudor, którego odwiozłem do Brighton? On cię zna.
- To właściciel Bolingbrooke'a - wyjaśnił Joe. - Często dla niego jeżdżę.
Byłem zdziwiony.
- Ucieszył się, że Bolingbrooke wygrał?
- Chyba tak. Nie było go. Ale przysłał mi potem dziesięć procent i list z
podziękowaniem. Zwykła rzecz.
Od kiedy bierze udział w wyścigach, co?
- Przyniosło go tu mniej więcej wtedy, co ciebie - odpowiedział Joe, wyraźnie
wracając do swojej zwykłej zaczepności. - Obaj przyjechaliście opaleni na czarno w
środku zimy.
Ja przyleciałem samolotem z palącego afrykańskiego słońca prosto w
lodowate objęcia angielskiego października, ale po osiemnastu miesiącach nie byłem
bardziej opalony niż inni. Tymczasem Tudor wciąż był brązowy.
Joe zachichotał.
- Wiesz, dlaczego ten cholerny Tudor mieszka w Brighton? To ma być
wymówka, dlaczego przez cały rok jest opalony. A w gruncie rzeczy śmierdzi
dziegciem.
Po tym nie miałem skrupułów wyrzucając Joe'ego na przystanku
autobusowym do Epsom. Zdaje się, że zwalenie na moje barki swoich kłopotów
pomogło mu odzyskać równowagę, przynajmniej chwilowo.
Zawróciłem do Cotswolds. Z początku myślałem o Sandym Masonie i
zastanawiałem się, skąd wywęszył, że Joe ma zamiar wstrzymać Bolingbrooke'a.
Ale przez ostatnią godzinę jazdy myślałem o Kate.
6
Scilla spała na sofie z nogami przykrytymi kocem, na niskim stoliku obok
stała do połowy opróżniona szklaneczka. Podniosłem ją i powąchałem. Zwykle pijała
dżin i campari. Brandy służyła tylko na złe dni.
Otworzyła oczy.
- Alan! Tak się cieszę, że wróciłeś. Która godzina?
- Pół do dziesiątej.
- Na pewno padasz z głodu - powiedziała zsuwając koc. - Przede wszystkim
dlaczego mnie nie obudziłeś? Obiad czeka od wieków.
- Dopiero co przyjechałem i Joan właśnie coś przyrządza, uspokój się.
Poszliśmy na obiad. Usiadłem na swoim zwykłym miejscu. Krzesło Billa,
naprzeciwko Scilli, stało puste. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby je odstawić pod
ścianę.
Przy stekach Scilla, przerywając długie milczenie, powiedziała:
- Byli dziś u mnie dwaj policjanci.
- TAk? W związku z jutrzejszą rozprawą?
- Nie. W związku z Billem. - Odsunęła talerz. - Pytali, tak jak ty, czy nie miał
jakichś kłopotów. Przez dobre pół godziny zadawali mi na różne sposoby te same
pytania. Jeden napomknął, że jeżeli tak kochałam męża, jak mówię, i byłam z nim w
tak doskonałych stosunkach, to powinnam wiedzieć, jeżeli coś mu się w życiu
pokomplikowało. W gruncie rzeczy byli dosyć okropni.
Nie patrzyła na mnie. Oczy trzymała spuszczone, wlepione w nie dojedzony i
krzepnący stek, i było w jej zachowaniu jakieś zmieszanie, coś dziwnego.
- Mogę sobie wyobrazić - zauważyłem, zdając sobie sprawę, o co chodzi. -
Przypuszczam, że cię poprosili, żebyś im wyjaśniła charakter swoich stosunków ze
mną i dlaczego nadal u was mieszkam?
Podniosła oczy ze zdziwieniem i wyraźną ulgą.
- Tak, o to prosili, nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Mnie się to wydaje
takie normalne, że tu jesteś, że chyba nie umiałam im tego wytłumaczyć.
- Jutro wyjeżdżam, Scilla - powiedziałem. - Nie mogę cię dłużej narażać na
plotki. Jeżeli policji może przyjść do głowy, że oszukiwałaś Billa ze mną, tak samo
może sobie pomyśleć miasteczko i całe hrabstwo. Byłem wyjątkowo lekkomyślny i
bardzo, bardzo mi przykro.
I mnie bowiem wydawało się całkiem naturalne, że po śmierci Billa
pozostałem w jego domu.
- Ze względu na mnie, Alan, na pewno się jutro nie wyniesiesz - oznajmiła
Scilla z większą stanowczością, niż bym się mógł spodziewać. - Ja cię tu potrzebuję.
Wciąż będę tylko płakała, jeżeli ciebie tu nie będzie, żebym miała z kim
porozmawiać, szczególnie wieczorami. W dzień daję sobie radę, przy dzieciach i z
domem na głowie. Ale wieczory... - i w nagłym spustoszeniu widocznym na jej
twarzy odmalował się cały rozdzierający, dziki ból po stracie odniesionej cztery dni
temu.
- Nie dbam o to, co kto powie - powiedziała przez napływające łzy. - Jesteś
mi tu potrzebny. Proszę cię, proszę, nie wyjeżdżaj.
- Zostaję - obiecałem. - Nie martw się. Zostanę tak długo, jak zechcesz. Ale
musisz obiecać, że mi powiesz, gdy będziesz chciała, żebym się wyniósł.
Osuszyła oczy i zdobyła się na uśmiech.
- To znaczy, kiedy zacznę się troszczyć o swoją reputację? Obiecuję.
Prawie trzysta mil spędziłem za kierownicą, nie licząc udziału w trzech
gonitwach, i byłem zmęczony. Wcześnie poszliśmy spać, a Scilla obiecała wziąć
pigułki nasenne.
Ale o drugiej nad ranem otworzyła drzwi mojej sypialni. Zbudziłem się od
razu. Podeszła, zapaliła lampę przy łóżku i usiadła koło mnie.
Wyglądała śmiesznie młodo i bezbronnie. Miała na sobie jasnoniebieską
szyfonową nocną koszulkę do kolan, która przejrzyście opływała jej szczupłe ciało i
leżała jak mgiełka na drobnych, krągłych piersiach.
Oparłem się na łokciu i przesunąłem palcami przez włosy.
- Nie mogę spać - powiedziała.
- Brałaś pigułki?
Ale sam mógłbym sobie na to odpowiedzieć. Oczy miała jak po narkotykach i
w normalnym stanie nie przyszłaby do mnie w tak przezroczystym stroju.
- TAk, wzięłam. Trochę mnie odurzyło, ale wciąż nie śpię. Zażyłam więcej. -
Mówiła niewyraźnie, jak odurzona. - Pogadasz trochę? - zapytała. - Może poczuję się
bardziej śpiąca. Kiedy jestem sama, tylko leżę i myślę o Billu... Opowiedz mi o
Plumpton... Mówiłeś, że dosiadałeś jeszcze jakiegoś konia... Opowiedz o tym,
proszę...
Usiadłem więc na łóżku, narzuciłem jej na ramiona pierzynkę i
opowiedziałem o prezencie urodzinowym Kate i wuju George.u, myśląc o tym, jak
często opowiadałem bajki Polly, Henry'emu i Williamowi, żeby zasnęli. Ale po
jakimś czasie zobaczyłem, że Scilla nie słucha, i zaraz powone ciężkie łzy zaczęły jej
kapać z twarzy na ręce.
- Pewno myślisz, że jestem strasznie głupia, bo tak płaczę - powiedziała - ale
po prostu nic na to nie mogę poradzić.
Bezwładnie padła koło mnie na łóżko, głową na moją poduszkę. Ujęła mnie
za rękę i zamknęła oczy. Spojrzałem na tę słodką, śliczną twarz i łzy spływające za
uszami w chmurę ciemnych włosów i łagodnie pocałowałem ją w czoło. Ciałem Scilli
wstrząsnęły dwa głębokie łkania. Położyłem się i wsunąłem ramię pod jej głowę.
Przywarła do mnie, obejmując mnie gorączkowo i powoli łkając w strasznym,
głębokim żalu...
I wreszcie, stopniowo pigułki zrobiły swoje. Odprężyła się, głośno
oddychając, z dłonią wsuniętą pod górę mojej pidżamy. Leżała częściowo na pościeli,
a lutowa noc była zimna. Wolną ręką ostrożnie wyciągnąłem spod niej prześcieradło i
koce i przykryłem ją, podciągając pierzynkę. Zgasiłem lampę i leżałem w ciemności,
łagodnie ją kołysząc, dopóki oddech jej się nie uspokoił i głęboko nie zasnęła.
Uśmiechnąłem się na myśl o minie, jaką by zrobił inspektor Lodge, gdyby
nas mógł zobaczyć. I uświadomiłem sobie, że nie poprzestałbym na tak biernym
zachowaniu, gdybym zamiast niej trzymał w ramionach Kate.
W nocy Scilla kilka razy rzucała się niespokojnie, mamrocząc jakieś
pogmatwane słowa bez sensu, i ucichała, kiedy ją głaskałem po włosach. Nad ranem
uspokoiła się. Wstałem, owinąłem ją w pierzynkę i zaniosłem do jej łóżka.
Wiedziałem, że gdyby się obudziła u mnie w pokoju, kiedy minie działanie środków
nasennych, mogłaby się niepotrzebnie wstydzić i martwić.
Kiedy ją zostawiałem, nadal spokojnie spała.
***
Parę godzin później, po zjedzonym w pośpiechu śniadaniu, odwiozłem Scillę
do Maidenhead na rozprawę. Prawie przez całą drogę spała i nie nawiązywała do
tego, co się wydarzyło w nocy. Nie byłem nawet pewien, czy o tym pamięta.
Lodge musiał już na nas czekać, bo spotkaliśmy go zaraz przy wejściu. Miał
przy sobie plik papierów i wyglądał solidnie i rzeczowo. Przedstawiłem go Scilli i
oczy zwęziły mu się z aprobatą na widok jej bladej, pięknej twarzy. Ale to, co
powiedział, zaskoczyło mnie.
- Chciałbym przeprosić - zaczął - za te dość niemiłe aluzje, jakie państwu
robiono na temat państwa wzajemnych stosunków. - Zwrócił się do mnie. - Mamy już
pewność, że w żaden sposób nie mógł pan być odpowiedzialny za śmierć majora
Davidsona.
- Jest pan wspaniałomyślny - zauważyłem lekkim tonem, choć miło mi było
to usłyszeć.
Lodge ciągnął dalej:
- Oczywiście może pan koronerowi powiedzieć o tym drucie, jak pan zechce,
ale wolę pana ostrzec, że nie będzie zbyt zachwycony. Nie cierpi fantazjowania, a pan
nie ma dowodów. Proszę się nie martwić, jeżeli jego werdykt nie będzie po pana
myśli... zresztą i ja sądzę, że to na pewno śmierć z wypaku, ale śledztwo w razie
potrzeby zawsze można wznowić.
Toteż nie zdenerwowałem się, kiedy koroner, wąsaty pięćdziesięciolatek,
wysłuchał dość uważnie mojej relacji o upadku Billa, ale dosyć obcesowo załatwił się
z teorią drutu. Lodge zeznał, że towarzyszył mi na teren wyścigów, żeby poszukać
drutu, o którym mu doniosłem, ale że żadnego drutu nie było.
Wezwano również dżokeja, który jechał bezpośrednio za mną, kiedy Bill
upadł. Był to jeździec amator, zamieszkały w Yorkshire, i musiał przybyć z daleka.
Powiedział, rzucając mi przepraszające spojrzenie, że nie widział przy przeszkodzie
nic podejrzanego i że jego zdaniem był to zwykły wypadek. Może nieoczekiwany, ale
wytłumaczalny. Tryskał wręcz zdrowym rozsądkiem.
Czy pan York, zapytał go koroner z powątpiewaniem w głosie, wspomniał
komukolwiek w dzień wyścigów o możliwości istnienia drutu? Nie wspomniał.
Koroner, podsumowując materiał dowodowy medyczny, policyjny i wszelki
inny, stwierdził, że major Davidson zmarł wskutek obrażeń spowodowanych
upadkiem konia w czasie gonitwy. Jak powiedział, nie jest przekonany, żeby ten
upadek był czymś więcej jak nieszczęśliwym wypadkiem.
Wskutek pomyłki co do czasu lokalna gazeta nie przysłała na rozprawę
swego reportera i z braku dokładnej relacji z przebiegu rozprawy ukazały się tylko
krótkie wzmianki w wieczornych i porannych gazetach. Słowo “drut” nie zostało
wymienione. To pominięcie bynajmniej mnie nie zmartwiło, ale Scilli kamień spadł z
serca. Powiedziała, że nie zniosłaby dalszych pytań ze strony wścibskich znajomych,
nie mówiąc już o reporterach.
Pogrzeb Billa odbył się w piątek rano, dyskretnie, z udziałem samej rodziny i
bliskich przyjaciół. Dźwigając róg trumny na ramieniu i żegnając się z nim prywatnie,
wiedziałem na pewno, że nie spocznę, dopóki jego śmierć nie zostanie pomszczona.
Nie wiedziałem, jak tego dokonać i, co najdziwniejsze, wcale nie było mi pilno. Ale
w swoim czasie, obiecałem mu, w swoim czasie to zrobię.
Na pogrzeb przyjechała siostra Scilli i przez dwa, trzy dni miała z nią
pozostać, toteż nie jedząc lunchu ze względu na lekką wagę, w jakiej miałem
nazajutrz jechać, udałem się wozem do Londynu, żeby kilka nużących godzin spędzić
na załatwianiu w biurze zaległych spraw dotyczących szczegółów ubezpieczeń i ceł
kilku transportów miedzi.
Personel biura stanowili sami eksperci. Do mnie należało omawianie z
Hughes'em, moim zastępcą, bieżących spraw firmy, podejmowanie decyzji i
akceptowanie planów Hughes'a, a także podpisywanie niezliczonych dokumentów i
listów. Rzadko zajmowało mi to więcej niż trzy dni w tygodniu. Co niedzielę
pisywałem do ojca. Miałem wrażenie, że moje synowskie wstępy i sprawozdania z
wyścigów czyta bardzo pobieżnie, zatrudniając na serio swój bystry umysł tylko
raportami z tygodniowych utargów i planami na przyszłość.
Te niedzielne raporty od dziesięciu lat były częścią mojego życia. Odrabianie
lekcji może zaczekać, zwykł mówić ojciec. Ważniejsze, abym w każdym szczególe
poznał imperium, które miałem odziedziczyć. W tym też celu ojciec kazał mi
regularnie studiować dokumenty, które przynosił z biura do domu. Zanim rozstałem
się ze szkołą, potrafiłem już jednym rzutem oka ocenić znaczenie wahań światowych
cen surowców, nawet jeżeli nie wiedziałem, kiedy ścięto Karola I.
W piątek wieczorem niecierpliwie czekałem na Kate, która miała zjeść ze
mną obiad. Wyłuskana z ciepłego płaszcza i kosmatych botków, tych samych co w
Plumpton, była jeszcze bardziej urzekająca. Miała na sobie szałową czerwoną suknię,
prostą a zapierającą dech w piersi, a ciemne włosy opadały jej gładko na ramiona.
Wydawało się, że promienieje od wewnątrz jakimś szczególnym blaskiem. Wieczór
był wspaniały i, przynajmniej mnie, przyniósł pełne zadowolenie. Jedliśmy,
tańczyliśmy i rozmawiali.
Kiedy kołysaliśmy się leniwie wokół parkietu w takt jakiejś marzycielskiej,
powolnej melodii, Kate poruszyła jedyny tego wieczora poważny temat.
- W dzisiejszej porannej gazecie - powiedziała - widziałam wzmiankę o
dochodzeniu przyczyny śmierci twojego przyjaciela.
Musnąłem wargami jej włosy. Pachniały słodko.
- Śmierć z wypadku - szepnąłem niewyraźnie. - Nie sądzę.
- Co? - podniosła na mnie oczy.
- Opowiem ci o tym któregoś dnia, jak wszystko będę już wiedział -
obiecałem, zachwycając się łukiem jej szyi, kiedy podnosiła ku mnie głowę. To
dziwne, pomyślałem, że można dwa silne uczucia przeżywać naraz. Przyjemność,
jaką mi sprawiało poddawanie się urokowi muzyki z tańczącą Kate w ramionach, i
szarpiące współczucie dla Scilli, oddalonej stąd o osiemdziesiąt mil wśród wietrznych
pagórków Cotswolds, starającej się pogodzić z samotnością.
- Powiedz mi zaraz - dodała Kate z ciekawością. - Jeżeli to nie była
przypadkowa śmierć, to co?
- Zawahałem się. Nie chciałem, żeby zbyt duża dawka rzeczywistości
zniszczyła magię tego wieczoru.
- No, mów, mów - nalegała, uśmiechnięta. - Teraz nie możesz przestać. Umrę
z ciekawości.
Toteż opowiedziałem jej o drucie. Tak ją to zaszokowało, że przestała
tańczyć i stanęliśmy, otrzeźwiali, pośrodku parkietu, przez który wpadając na nas
przefruwały inne pary.
- Dobry Boże - powiedziała. - Jakie... jakie to podłe.
Zażądała, żebym jej wyjaśnił, dlaczego werdykt koronera był taki, jaki był, a
kiedy jej wytłumaczyłem, że wobec zniknięcia drutu nie ma już żadnego dowodu,
oznajmiła:
- Nie zniosę myśli, że mogłaby się komuś upiec taka wstrętna sztuczka.
- Ani ja - wyznałem. - I nie upiecze się, jeżeli uda mi się coś na to poradzić,
tyle ci obiecuję.
- To dobrze - powiedziała poważnie. Znowu zaczęła się kołysać w takt
muzyki, wziąłem ją w ramiona i odpłynęliśmy z powrotem w taniec. Nie
wspominaliśmy już Billa.
Zdarzały mi się w ciągu tego wieczora dłuższe chwile, kiedy miałem
wrażenie, że moje nogi nie zachowują należnego kontaktu z podłogą, a kolanami
wstrząsały mi stale przedziwne dreszcze. Kate jakby nic nie zauważała: była miła,
zabawna, pełna radości i pozbawiona bodaj krzty sentymentalizmu.
Kiedy na koniec wsadziłem ją do wozu z szoferem, przysłanego przez wuja
George'a z Sussex, żeby ją odwiózł do domu, odkryłem, jak bolesną sprawą jest
miłość. Byłem podniecony, pełen dobrej myśli, ale jednocześnie niespokojny, miałem
bowiem pewność, że ona nie żywi do mnie tak silnych uczuć, jak ja do niej.
Już wiedziałem, że chcę się ożenić z Kate. Myśl, że ona może mnie nie
chcieć, była gorzka.
Nazajutrz udałem się na wyścigi w Kempton Park. Przed wejściem na wagę
wpadłem na Dane'a. Pogadaliśmy o sprawach bieżących, o pogodzie, najnowszych
planach Pete'a co do nas i o koniach. Zwykłe dżokejskie sprawy. Wreszcie Dane
zapytał:
- Byłeś gdzieś wczoraj z Kate?
- Tak.
- Dokąd poszliście?
- Do Klubu Rzecznego. A dokąd ty ją zabrałeś?
- Nie mówiła ci?
- Powiedziała, żebym zapytał ciebie.
- Do Klubu Rzecznego.
- Cholera - zakląłem. - Ale nie mogłem opanować śmiechu.
- Idziemy łeb w łeb - orzekł Dane.
- A zaprosiła cię z wizytą do domu wuja George'a? - spytałem, coś
przeczuwając.
- Jadę dzisiaj, po wyścigach - odpowiedział Dane uśmiechając się. - A ty?
- W przyszłą sobotę - odpowiedziałem ponuro. - Wiesz, Dane, ona sobie z nas
obrzydliwie kpi.
- Jakoś to znoszę - stwierdził Dane. Poklepał mnie po ramieniu - nie rób
takiej żałosnej miny, może do niczego nie dojdzie.
- Tego się właśnie boję - westchnąłem.
Roześmiał się i poszedł się zważyć.
Było to nieciekawe popołudnie. Jechałem na karej klaczy w wyścigu dla
młodszej generacji i Dane wziął mnie o dwie długości. Z końcem dnia wyszliśmy
razem na parking.
- Jak się trzyma pani Davidson? - spytał Dane.
- Nieźle, zważywszy, że ziemia się jej usunęła spod nóg.
- Sprawdził się zły sen wszystkich żon dżokejów.
- Tak.
- Człowiek musi się zastanowić, zanim poprosi dziewczynę, żeby wzięła na
siebie taką nieustającą troskę - powiedział w zamyśleniu Dane.
- Kate? - spytałem.
- Obejrzał siŁ gwałtownie i uśmiechnął.
- Chyba tak. Masz coś przeciwko temu?
- Tak - odpowiedziałem starając się mówić lekkim tonem. - Mam wiele
przeciwko temu.
Podeszliśmy najpierw do jego wozu, położył na siedzeniu wyścigową
lornetkę i czapkę. Z tyłu miał walizkę.
- To na razie, stary - powiedział. - Będę cię zawiadamiał na gorąco.
Popatrzyłem, jak odjeżdża, i odpowiedziałem na skinienie jego ręki. Rzadko
komu czegoś zazdrościłem, ale w tej chwili boleśnie pozazdrościłem Dane.owi.
Wsiadłem do lotusa i skierowałem jego niską błękitną maskę w stronę domu.
Tę przyczepę do przewozu koni zobaczyłem na drodze prowadzącej przez
Maidenhead Thicket. Stała zaparkowana w zatoczce po prawej, z podniesioną maską,
a naokoło walały się porozrzucane po ziemi narzędzia. Stała przodem do mnie, kiedy
podjeżdżałem, jakby się zepsuła w drodze do Maidenhead. Przed nią jakiś mężczyzna
oprowadzał konia.
Kierowca, który stał przy masce i drapał się po głowie, zobaczył mnie i dał
znak, żebym się zatrzymał. Podjechałem. Obszedł wóz, żeby porozmawiać ze mną
przez szybę. Był to mężczyzna w średnim wieku, o przeciętnym wyglądzie, ubrany w
skórzaną kurtkę.
- Zna się pan trochę na silnikach, proszę pana? - zapytał.
- Zdawałoby się, że nie tyle, co pan - odpowiedziałem z uśmiechem. Ręce
miał umazane smarem. Jeżeli kierowca przyczepy do przewozu koni nie mógł znaleźć
usterki w silniku, to znaczy, że długo trzeba jej szukać. - Ale jeżeli pan chce,
podwiozę pana do Maidenhead. Na pewno znajdzie się tam ktoś, kto panu pomoże.
- Bardzo to uprzejme z pana strony - powiedział grzecznie. - Dziękuję bardzo.
Ale... hm... są pewne trudności. - Zajrzał do wozu i zobaczył na siedzeniu koło mnie
lornetkę. Twarz mu się rozjaśniła. - A może zna się pan trochę na koniach?
- Troszkę, rzeczywiście.
- No, chodzi o to, proszę pana. Wiozę dwa konie do londyńskich doków. Są
na eksport. No, ten jest w porządku. - Wskazał na oprowadzanego konia. - Ale ten
dugi nie wydaje się zdrowy. Strasznie się poci, już tak od godziny, i skubie się w
brzuch. Próbuje się położyć. Wygląda na chorego. Jest tam z nim teraz chłopak
stajenny i, powiadam, martwi się nie na żarty.
- Może to być kolka - stwierdziłem. - Jeżeli tak, to i on powinien chodzić. To
jedyny sposób, żeby mu pomóc. Kiedy koń ma kolkę, najważniejsze, żeby się ruszał.
Kierowca wyglądał na zmartwionego.
- To za dużo by wymagać, proszę pana - powiedział nie nalegając - ale czy
nie rzuciłby pan na niego okiem? Moja specjalność to silniki, nie konie, chyba że
przyjdzie na jakiego postawić. A ci chłopcy stajenni nie za mądrzy. Nie chcę mieć
draki od szefa, że nie dopatrzyłem wszystkiego, jak należy.
- W porządku - zgodziłem się. - Zobaczę. Ale wie pan, nie jestem
weterynarzem.
Uśmiechnął się jakby z ulgą.
- Dziękuję panu. Tak czy owak pozna pan, czy mam zaraz sprowadzać
konowała czy nie.
Zaparkowałem wóz w zatoczce obok przyczepy. Tylne drzwi przyczepy się
otworzyły i wysunęła się z nich ręka, jak sądziłem, chłopca stajennego, żeby mi
pomóc wsiąść. Ujął mnie za przegub.
I nie puszczał.
W przyczepie czekało na mnie trzech mężczyzn. I nie było żadnego konia,
chorego ani zdrowego. Po dziesięciu sekundach konsternacji, zanim oczy mi się
przystosowały do półmroku, stałem już przyparty plecami do słupka jednej ze ścianek
działowych. Wnętrze przyczepy podzielone było dwiema ściankami działowymi na
trzy boksy, a w głębi pozostawała wolna przestrzeń na całą szerokość skrzyni, zwykle
zajmowana przez chłopców stajennych podróżujących z końmi.
Dwóch przytrzymywało mnie za ręce. Stali po obu stronach ścianki
działowej, trochę za mną i niewygodnie wykręcali mi ramiona. Słupek ścianki
działowej wyłożony był obiciem, jak zawsze w boksach dla koni wyścigowych, żeby
się nie pokaleczyły podczas transportu. Obicie łaskotało mnie w szyję.
Kierowca wszedł do przyczepy i zamknął drzwi. W jego zachowaniu, wciąż
nie do wiary grzecznym, czuło się cień tryumfu. Miał do niego prawo. Zastawił
sprytną pułapkę.
- Przykro mi bardzo, że musiałem to zrobić, proszę pana - powiedział
uprzejmie. Makabra.
- Jeżeli chcecie pieniędzy - oznajmiłem - macie pecha. Nie robię dużych
zakładów i nie miałem dziś na wyścigach dobrego dnia. Obawiam się, że zadaliście
sobie tyle trudu tylko dla marnych ośmiu funtów.
- Nie chcemy pańskich pieniędzy - wyjaśnił. - Choć jak pan daje, to może
wziąć.
I wciąż mile uśmiechnięty wsadził mi rękę do kurtki i wydobył portfel z
wewnętrznej kieszeni.
Z całej siły kopnąłem go w goleń, choć przyparty do słupa nie miałem
swobody ruchów. Tamci dwaj za mną, jak tylko poczuli, że się poruszam, boleśnie
szarpnęli mi ręce do tyłu.
- Tego bym na pańskim miejscu nie robił - rzekł miły kierowca rozcierając
nogę. Otworzył portfel i wyjął pieniądze. Starannie je złożył i schował do kieszeni
swojej skórzanej kurtki. Przejrzał inne rzeczy w portfelu, podszedł do mnie i włożył
mi go z powrotem do kieszeni. Lekko się uśmiechał.
- Stałem nieruchomo.
- Tak lepiej - powiedział z aprobatą.
- O co tu w ogóle chodzi? - zapytałem. Zaświtała mi myśl, że chcą zażądać za
mnie okupu od dalekiego ojca milionera. Według recepty: “przysyłaj telegraficznie
dziesięć tysięcy funtów albo ci odeślemy syna w drobnych”. To by znaczyło, że cały
czas wiedzieli, kim jestem, i nie zatrzymywali przypadkowego kierowcy w
podpadającym im wozie, żeby go obrabować.
Przecież pan wie, proszę pana - powiedział kierowca.
- Nie mam pojęcia.
- Ktoś mnie prosił, żebym panu coś powtórzył, panie York.
A więc wiedział, kim jestem. I nie dowiedział się tego w tej chwili z
zawartości portfela, w kótrym były talko pieniądze, znaczki i jak najbardziej
widoczna książeczka czekowa. Parę rzeczy ze swoim nazwiskiem miałem w kieszeni
z patką, ale tam nie zaglądał.
- Dlaczego pan sądzi, że się nazywam York? - spytałem, próbując strzelać z
zaskoczenia. Na nic się to zdało.
- Proszę pana, pan Alan York miał jechać tą drogą, wracając z Kempton Park
do Cotswolds o mniej więcej piątej piętnaście po południu, w sobotę, dwudziestego
siódmego lutego, w granatowym lotus elite, numer rejestracyjny KAB 890. Jestem
panu wdzięczny, że ułatwił mi pan zadanie. Można tą drogą jeździć miesiąc i nie
spotkać drugiego takiego wozu. Niełatwo by mi było pana zatrzymać, gdyby pan
prowadził, dajmy na to, forda albo austina.
Nadal mówił tonem grzecznej rozmowy.
- Powtarzajcie, co macie powtórzyć. Słucham.
- Czyny mówią głośniej niż słowa - powiedział uprzejmie kierowca.
Podszedł i rozpiął mi kurtkę, nie spuszczając ze mnie szeroko otwartych oczu
i prowokując mnie do tego, żebym go kopnął. Nie drgnąłem. Rozwiązał mi krawat,
rozpiął koszulę pod szyją. Patrzyliśmy sobie w oczy. Mam nadzieję, że moje były
równie pozbawione wyrazu jak jego. Rozluźniłem ramiona przytrzymywane przez
tamtych dwóch z tyłu i poczułem, że oni też lekko rozluźniają uchwyt.
Kierowca odstąpił ode mnie i spojrzał w stronę czwartego, który stał oparty o
ścianę milcząc.
- Teraz go masz, Synku. Przekaż, co masz do przekazania - powiedział.
Synek był młody i nosił baczki. Ale nie przyglądałem się specjalnie jego
twarzy. Patrzyłem mu na ręce.
Miał nóż. Trzonek położył na dłoni, lekko obejmując go palcami, nie
ściskając. Tak trzyma nóż zawodowiec. W zachowaniu Synka nie było nic z kpiącej
uprzejmości kierowcy. On się lubował w swoim zadaniu. Stanął przede mną i czubek
krótkiego ostrza przytknął mi do mostka. Ledwie zakłuło, tak lekkie to było
dotknęcie.
O, jasna cholera, pomyślałem. Ojciec wcale nie będzie zachwycony, kiedy na
poparcie żądania okupu dostarczę mu argumentów świadczących o
niebezpieczeństwie, jakie mi grozi. Nigdy bym tego nie przeżył. A byłem pewny, że
ta komedyjka ma mnie rozmiękczyć, żebym się odpowiednio przestraszył. Zwisłem
na słupie, jak gdybym cofał się przed nożem. Ponura gęba Synka wyszczerzyła zęby
w bladym uśmiechu.
Posługując się słupem jak odskocznią, ze wszystkich sił szarpnąłem się do
przodu i na boki, twardo rąbnąłem kolanem w krocze Synka i wyrwałem ręce z
rozluźnionego uchwytu tamtych za mną.
Skoczyłem do drzwi i otworzyłem je. W ciasnej skrzyni przyczepy nie
miałem żadnych szans, pomyślałem jednak, że jak się tylko wyrwę w krzaki, poradzę
sobie z napastnikami. Paru chytrych sztuczek przydatnych w walce nauczyłem się od
kuzyna, który mieszkał w Kenii i pobierał lekcje u Mau-Mau.
Ale mi się nie udało.
Spróbowałem wyjechać na drzwiach, ale odchyliły się sztywno i powoli.
Kierowca złapał mnie za kostkę u nogi. Strząsnąłem jego rękę, ale rozstrzygający
moment już minął. Ci, którzy mnie trzymali, wczepili mi się w ubranie. Przez otwarte
drzwi ujrzałem tamtego, który oprowadzał konia. Ciekawie patrzył na przyczepę. O
nim zapomniałem.
Wierzgałem jak wściekły, waliłem pięściami i łokciami, ale było ich dla mnie
za wielu. Skończyłem tam, gdzie zaczynałem, pod obitym wyściółką słupem i z
rękami odciągniętymi do tyłu. Tym razem tamci dwaj wclae nie byli za delikatni.
Cisnęli mną o słup i uwiesili mi się na rękach. Tak je wykręcali, że poczułem to w
ramionach i przez pierś aż do żołądka. Zacisnąłem zęby.
Synek, przyciskając ręce do brzucha, pół siedział, pół klęczał w kącie.
Przyglądał się z satysfakcją.
- Poczuł, sukinsyn - powiedział. - Dosuń mu jeszcze, Loczek.
Loczek z kumplem dosunęli mi jeszcze.
Synek roześmiał się. Nie był to miły śmiech.
Jeszcze trochę, a miałbym zerwane ścięgna i wywichnięte ramię. Nie
wydawało się, żebym mógł coś na to poradzić.
Kierowca zamknął drzwi i podniósł nóż z podłogi, z miejsca, na które upadł.
Nie wyglądał wcale tak spokojnie jak przedtem. Moja pięść zetknęła się z jego nosem
i popłynęła krew, ale nic nie naruszyło jego opanowania.
- Przestań. Przestań, Loczek. Szef kazał nie robić facetowi krzywdy.
Wyraźnie mu zależało. Nie chcielibyście przecież, żeby się dowiedział, żeście go nie
usłuchali.
W jego tonie zabrzmiała groźba.
Nacisk na moje ramiona powoli zelżał. Uśmiech Synka zmienił się w ponury
grymas. Okazało się, że muszę być szefowi za coś wdzięczny, choć nie było to wiele.
- No, panie York - powiedział karcąco kierowca ocierając nos niebieską
chustką - niepotrzebnie się pan szarpał. Chcemy tylko coś panu przekazać.
- Nie lubię słuchać z nożem na gardle - odpowiedziałem.
Kierowca westchnął.
- Tak, proszę pana, widzę, że to był błąd. A wszystko, widzi pan, dlatego,
żeby pan zrozumiał, że ostrzeżenie jest poważne. Jak je pan zlekceważy, znajdzie się
pan w prawdziwych kłopotach. Prawdziwych, powiadam.
- Jakie ostrzeżenie? - zapytałem gubiąc się.
- Ma pan przestać rozpytywać w sprawie majora Davidsona - oznajmił.
- Co?! wybełkotałem zaskoczony. - Nie rozpytywałem w sprawie majora
Davidsona - odpowiedziałem słabym głosem.
- Ja tam nie wiem - powiedział kierowca, wycofując się - ale mamy to panu
przekazać, i dobrze pan zrobi, jak pan posłucha. Mówię panu dla pańskiego własnego
dobra. Szef nie lubi, jak mu się kto wtrąca w jego sprawy.
- Jaki szef?
- O, panie, sam pan wie, że lepiej nie zadawać takich pytań. Synek, idź,
powiedz Bertowi, że myśmy tu skończyli. Załadujemy konia.
Synek wstał z jękiem i przeszedł do drzwi, wciąż przyciskając dłonią krocze.
Zawołał coś przez okienko.
- Niech pan stoi spokojnie, panie York, a nic się panu nie stanie - powiedział
kierowca z niezmąconą uprzejmością. Przytknął chustkę do nosa, żeby sprawdzić, czy
wciąż krwawi. Krwawił. Poszedłem za jego radą i stałem spokojnie. Otworzył drzwi i
wylazł z przyczepy. Minęła chwila, w czasie której wymieniliśmy z Synkiem groźne
spojrzenia, nikt nic nie mówił.
Potem zaszczękały odsuwane rygle i klamry i opuszczono ścianę przyczepy
służącą jako rampa. Piąty z nich, Bert, wprowadził po niej konia i uwiązał go w
najbliższym boksie. Kierowca podniósł rampę i zamocował.
Ten krótki moment, kiedy resztka dziennego światła wpadła do skrzyni
przyczepy, wykorzystałem na to, żeby odwrócić głowę, jak się dało najdalej, i
przyjrzeć się Loczkowi. Zobaczyłem to, czego się spodziewałem, ale moje zdumienie
tylko wzrosło. Kierowca wdrapał się do kabiny, zamknął drzwi i zapalił silnik.
- Dajcie go do drzwi - powiedział Bert.
Nie trzeba mnie było ponaglać.
Przyczepa ruszyła. Bert otworzył drzwi. Loczek i jego kumpel puścili mnie, a
Bert popchnął. Wypadłem na ziemię w tej samej chwili, kiedy nabierająca szybkości
przyczepa wyjeżdżała z zatoczki na pustą drogę. Dobrze, że miałem niezłą praktykę
w spadaniu z koni. Instynktownie wylądowałem na ramieniu i przetoczyłem się.
Usiadłem na ziemi i spojrzałem za przyśpieszającą przyczepą. Tablicę z
numerem prawie całą zasłaniał gęsty kurz, ale zdążyłem dostrzec litery rejestracji.
Było to APX.
Mój lotus wciąż stał w zatoczce. Pozbierałem się, otrzepałem z grubsza
ubranie i podszedłem do wozu. Miałem zamiar ruszyć za przyczepą i sprawdzić,
dokąd jedzie. Ale dokładny kierowca zadbał o to, żebym tego nie zrobił. Wóz nie
chciał zapalić. Kiedy podniosłem maskę, żeby sprawdzić, jakie wyrządził szkody,
przekonałem się, że wyjął trzy z czterech świec. Leżały równym rządkiem na
akumulatorze. Wkręcenie ich zajęło mi dziesięć minut, ponieważ drżały mi ręce.
Teraz nie miałem już nadziei, że dogonię przyczepę albo znajdę kogoś, kto
zauważył, w którą stronę odjechała. Wsiadłem do wozu i zapiąłem koszulę pod szyją.
Po krawacie nie było śladu.
Wydobyłem książeczkę Związku Automobilowego i odszukałem litery
rejestracji APX. Jakiekolwiek to miało znaczenie, okazało się, że miejscem pierwszej
rejestracji jest West Sussex. Jeżeli tablica rejestracyjna była oryginalna, będzie można
odnaleźć jej obecnego właściciela. Przez kwadrans siedziałem i myślałem. Potem
zapaliłem silnik, zawróciłem i pojechałem z powrotem do Maidenhead.
Miasteczko jarzyło się od świateł, mimo że prawie wszystkie sklepy były
zamknięte. Drzwi do posterunku policji były szeroko otwarte. Wszedłem i zapytałem
o inspektora Lodge'a.
- Jeszcze go nie ma - wyjaśnił policjant przy stanowisku informacyjnym,
zerkając na zegar. Było dziesięć po szóstej. - Będzie tu lada chwila, jeżeli zechce pan
zaczekać.
- Jeszcze go nie ma? Chce pan powiedzieć, że właśnie zaczyna pracę?
- Tak, proszę pana. Ma nocną zmianę. Dziś pracowity wieczór, sobota -
uśmiechnął się krzywo. - Dansingi, bary i wypadki drogowe.
Odwzajemniłem mu się uśmiechem, usiadłem na ławce i zaczekałem. Po
pięciu minutach szybkim krokiem wszedł Lodge, zsuwając płaszcz.
- Dobry wieczór, Small, co nowego? - zwrócił się do policjanta z informacji.
- Jakiś pan do pana, panie inspektorze - odpowiedział Small, wskazując na
mnie. - Czeka dopiero parę minut.
Lodge wykręcił się na pięcie. Wstałem.
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór, panie York.
Lodge przeszył mnie spojrzeniem, ale nie okazał żadnego zdziwienia na mój
widok. Opuścił wzrok do kołnierzyka mojej koszuli i brwi uniosły mu się o ułamek.
Ale zapytał tylko:
- Czym mogę panu służyć?
- Bardzo pan zajęty? - spytałem. - Jeżeli ma pan czas, chciałbym panu
opowiedzieć, jak straciłem krawat.
W połowie zdania zląkłem się powiedzieć wyraźnie, że zostałem napadnięty.
Teraz Small spojrzał na mnie ciekawie, najwyraźniej biorąc mnie za wariata, skoro
przychodzę na posterunek policji opowiadać inspektorowi, jak straciłem krawat.
Ale Lodge, bystry obserwator, powiedział:
- Proszę do mojego gabinetu, panie York.
Poszedł przodem. Powiesił płaszcz i kapelusz i zapalił gazowy kominek, choć
jego rozżarzone pręty nie były w stanie przemienić tego surowego, prostego,
obstawionego półkami na akta pokoiku w przytulny zakątek.
Usiadł za schludnym biurkiem, a ja, jak przedtem, naprzeciwko. Poczęstował
mnie papierosem i podał ogień. Kiedy uspokajający dym przenikał mi do płuc,
zastanawiałem się, od czego zacząć.
- Czy od przedwczoraj posunął się pan trochę ze sprawą majora Davidsona? -
spytałem.
- Nie. Obawiam się, że nie. Ta sprawa nie ma już u nas żadnego
pierwszeństwa. Wczoraj omawialiśmy ją na konferencji i zasięgaliśmy rady członka
waszej rady nadzorczej, lorda Creswella Stampego. Wobec orzeczenia koronera
pańską wersję, ogólnie biorąc, uważa się za produkt młodzieńczej i zbyt pobudzonej
wyobraźni. Nikt poza panem nie widział żadnego drutu. Rowki w słupach faszyny
mogą, ale nie muszą być śladami drutu i nic nie wskazuje na to, kiedy powstały.
Dowiedziałem się, że dla obsługi toru to całkiem normalna praktyka zawieszać nad
przeszkodą drut, żeby przygodni jeźdźcy nie próbowali skakać i nie robili wyrw w
faszynie - urwał, po czym mówił dalej: - Lord Creswell mówi, że zdaniem National
Hunt Committee, z którego kilku członkami porozumiewał się telefonicznie, pan się
mylił. Jeżeli pan widział jakiś drut, twierdzą, że musiał to być drut należący do
torowego.
- Pytali go?
Lodge westchnął.
- Torowy mówi, że nie zostawiał żadnego drutu na torze, ale jeden z jego
ludzi to roztargniony staruszek i nie ma pewności, czy nie zostawił.
Popatrzyliśmy na siebie w ponurym milczeniu.
- A co pan sam myśli? - spytałem wreszcie.
- Ja wierzę, że pan widział ten drut i że się nim posłużono, żeby strącić
majora Davidsona. Jest jeden fakt, moim prywatnym zdaniem, na tyle znaczący, żeby
uzasadnić to przekonanie. To mianowicie, że torowy, który podał, że się nazywa
Thomas Cook, nie podjął należnej sobie za dwa dni pracy wypłaty. Sądząc z mojego
doświadczenia, trzeba bardzo ważnego powodu, żeby robotnik machnął ręką na
wypłatę.
Uśmiechnął się sardonicznie.
- Mógłbym panu dostarczyć innego faktu na dowód, że upadek majora
Davidsona nie był nieszczęśliwym wypadkiem - powiedziałem - ale znów musiałby
mi pan uwierzyć na słowo. Żadnych dowodów.
- Proszę.
- Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby mi powiedzieć, abym nie zadawał na ten
temat niepotrzebnych pytań. - Opowiedziałem mu o zajściu w przyczepie i poza nią i
dodałem: - I co pan powie na taki produkt młodzieńczej i zbyt pobudzonej
wyobraźni?
- Kiedy to wszystko się stało?
- Około godziny temu.
- A co pan robił, zanim pan tu przyjechał?
- Myślałem - odpowiedziałem dusząc papierosa.
- O - powiedział Lodge. - A czy w ogóle pomyślał pan, jakie
nieprawdopodobieństwa zawiera pana historyjka? Nie spodobają się mojemu szefowi,
kiedy złożę raport.
- To niech go pan nie składa - doradziłem uśmiechając się. - Jednak za
najbardziej uderzające nieprawdopodobieństwo uważam to, że trzeba było zatrudnić
pięciu mężczyzn, konia i przyczepę do przewozu koni, żeby przekazać ostrzeżenie,
które dużo łatwiej byłoby przesłać pocztą.
- Niewątpliwie wskazuje to na wyjątkowo dużą organizację - zauważył Lodge
z pewną dozą ironii.
- Jest ich co najmniej dziesięciu - powiedziałem. - Ale prawdopodobnie jeden
lub dwóch w szpitalu.
Lodge wyprostował się na krześle.
- Co pan chce powiedzieć? Skąd pan wie?
- Tych pięciu, którzy mnie dziś zatrzymali, to wszystko taksówkarze. Z
Londynu albo z Brighton, choć nie wiem, którzy skąd. Trzy dni temu widziałem ich
na wyścigach w Plumpton, kiedy bili się nie na żarty z konkurencyjnym gangiem.
- Co?! - wykrzyknął Lodge. Potem dodał: - Tak, widziałem wzmiankę o tym
w gazecie. Naprawdę ich pan poznał?
- Owszem. Synek i w Plumpton wyciągnął nóż, tylko że go przytłamsił jakiś
dryblas, i miał niewielkie szanse posłużyć się nim. Ale jego twarz widziałem całkiem
wyraźnie. Loczka z nikim by pan nie pomylił, ma czarny loczek nad czołem.
Pozostałych trzech zabrano w Plumpton w tej samej grupie. Czekałem, żeby kogoś
podwieźć, i miałem dużo czasu na przyjrzenie się tym taksiarzom już po bójce. Bert,
ten z koniem, miał dziś podbite oko, a ten, który mnie przytrzymywał za prawą rękę i
któreo nazwiska nie znam, plaster na czole. Ale dlaczego wszyscy są na wolności?
Mieli być zamknięci, jak sądziłem, za zakłócanie spokoju.
- Mogli wyjść za kaucją albo wypuścili ich po zapłaceniu grzywny. Nie
wiem, zanim nie zobaczę raportu - wyjaśnił Lodge. - Ale dlaczego, pańskim zdaniem,
tylu ich wysłano, żeby pana ostrzec?
- Jak się zastanowić, to dla mnie dosyć pochlebne, że wysłano pięciu -
uśmiechnąłem się. - Może mają zastój w taksówkowym interesie i są bez roboty.
Albo, tak jak powiedział ten kierowca, żeby mi to dobrze wbić do głowy.
- To mi wskazuje na jeszcze jedno nieprawdopodobieństwo - wtrącił Lodge. -
Dlaczego, mając nóż przystawiony do piersi, rzucił się pan do przodu. Czyż nie
wyzywał pan niebezpieczeństwa?
- Nie rwałbym się tak, gdyby trzymał nóż trochę wyżej, ale przytknął mi go
do mostka. Trzeba by młotka, żeby wbić nóż w tę kość. Liczyłem na to, że prędzej
wytrącę mu go z ręki, niż wbiję w siebie, i tak się stało.
- Wcale pana nie skaleczył?
- Trochę.
- Popatrzmy - powiedział Lodge, wstając i wychodząc spoza biurka.
Rozpiąłem koszulę. Pomiędzy drugim a trzecim guzikiem miałem na mostku
płytko rozciętą skórę mniej więcej na cal długości. W ranie zakrzepło trochę krwi, a
w dół prowadził wyschnięty rdzawy ślad po kilku kroplach, które ściekły. Koszula
była w paru miejscach poplamiona. To wszystko, nawet nie bardzo poczułem.
Lodge wrócił na miejsce. Zapiąłem koszulę.
- Dobrze - powiedział, ujmując pióro i przygryzając jego koniec. - Jakie
pytania pan zadawał na temat majora Davidsona i komu?
- I to jest naprawdę w całej tej sprawie najbardziej zdumiewające -
powiedziałem. - Prawie nikogo o nic nie pytałem. A przynajmniej nie uzyskałem
żadnej sensownej odpowiedzi.
- Ale musiał pan gdzieś dotknąć jakiegoś wrażliwego miejsca - stwierdził
Lodge. Wyjął z szuflady arkusz papieru. - Niech mi pan poda nazwiska wszystkich
osób, z którymi mówił pan o tym drucie.
- Z panem - odpowiedziałem bez chwili zastanowienia. - I z panią Davidson. I
wszyscy na rozprawie słyszeli, jak mówiłem, że go znalazłem.
- Ale zauważyłem, że prasa nie podała obszerniejszego sprawozdania z
rozprawy, jak zwykle. Żadnej wzmianki o drucie - powiedział. - I nikt, kto pana
widział na rozprawie, nie mógł odnieść wrażenia, że się pan specjalnie pali do
wyjaśnienia tej zagadki. Przyjął pan orzeczenie bardzo spokojnie, wcale nie tak,
jakby się pan z nim nie zgadzał.
- Dzięki temu, że mnie pan z góry przygotował, czego mam oczekiwać -
wyjaśniłem.
Na dużym arkuszu papieru lista Lodge'a była krótka i niepełna.
- Z kimś jeszcze? - spytał.
- Och... ze znajomą... panną Ellery-Penn. Powiedziałem jej o tym wczoraj
wieczorem.
- Z dziewczyną? - zapytał bez ogródek. Zapisał ją.
- Tak.
- Z kimś jeszcze?
- Nie.
- Dlaczego? - zapytał odsuwając arkusz.
- Pomyślałem, że pan i lord Creswell powinniście mieć czysty obraz.
Myślałem, że mógłbym wam wszystko zagmatwać zadając zbyt wiele pytań. Mogłem
spłoszyć kogoś, a wtedy miałby się na baczności i przygotował odpowiedzi i tak
dalej. Ale jak teraz widzę, skoro pan mówi o zaniechaniu śledztwa, z powodzeniem
mogłem iść na całego.
Mówiłem z odrobiną goryczy.
Lodge przyjrzał mi się uważnie.
- Ma pan żal, że uznano pana za młokosa z gorącą głową - stwierdził.
- Dwadzieścia cztery lata to nie młokos - powiedziałem. - Przypominam
sobie, że Anglia, zdaje się, miała kiedyś premiera w tym wieku. Nie był taki zły.
- To nie ma nic do rzeczy i pan wie o tym.
Uśmiechnąłem się.
- Co pan zamierza?
- Iść do domu - odpowiedziałem spoglądając na zegarek.
- Nie, miałem na myśli sprawę majora Davidsona.
- Zadawać tyle pytań, ile mi przyjdzie do głowy - odpowiedziałem bez
namysłu.
- Mimo ostrzeżenia?
- Właśnie dlatego. Sam fakt, że wysłali aż pięciu, żeby mnie ostrzec, oznacza,
że można się niemało doszukać. Wie pan, Bill Davidson był moim bliskim
przyjacielem. Nie mogę spokojnie pozwolić, żeby temu, kto spowodował jego śmierć,
uszło na sucho. - Pomyślałem chwilę. - Po pierwsze, dowiem się, kto jest
właścicielem taksówek, na których jeżdżą Loczek i reszta.
- Cóż, nieoficjalnie życzę panu powodzenia - powiedział Lodge. - Ale niech
pan uważa.
- Jasne - odpowiedziałem wstając.
Lodge odprowadził mnie do drzwi posterunku i uścisnął mi dłoń.
- Niech pan daje znać, jak panu idzie.
- Zgoda, dam znać.
Uniósł doń w przyjaznym geście i wrócił do środka.
Podjąłem przerwaną jazdę do Cotswolds. Wykręcone ramiona wściekle mnie
bolały, ale dopóki koncentrowałem się na wypadku Billa, byłem w stanie o nich nie
pamiętać.
Uderzyło mnie, że zarówno sam wypadek, jak i napad w przyczepie powinny
dostarczać jakiejś wskazówki o umyśle, w jakim się wylęgły. Założenie, że spłodził je
ten sam umysł, godziło się z rozsądkiem. Obydwa wydarzenia zostały drobiazgowo
zaplanowane, a przecież z powodzeniem by wystarczył prostszy plan, toteż przyszło
mi na myśl słowo “pokrętny” i zacząłem grzebać w pamięci, nasłuchując jakiegoś
echa. Wreszcie trop doprowadził mnie do Joe'ego Nantwicha i listu z pogróżkami,
który dotarł do niego po dziesięciu dniach. Pomyślałem jednak, że kłopoty Joe'ego nie
mają nic wspólnego ze sprawą Billa.
Zarówno zamach na Billa, jak i ostrzeżenie dla mnie, były, co do tego miałem
pewność, brutalniejsze w wykonaniu, niż je zaplanowano. Bill zginął w pewnej
mierze wskutek pecha, a mnie nie potraktowano by tak ostro, gdybym się nie
próbował wyrywać. Doszedłem do wniosku, że szukam kogoś o kapryśnej wyobraźni,
kto gotów jest posunąć się w brutalności tylko do pewnego punktu, nie dalej, kogoś,
komu niewinne fajerwerki, z racji jego skomplikowanej natury, wybuchają z
większym hukiem, niż to zamierzył.
Pocieszające było również zdanie sobie sprawy, że mój przeciwnik nie jest
człowiekiem o jakiejś nadludzkiej inteligencji. Popełniał błędy. Dotychczas
największym jego błędem, pomyślałem, było zadawanie sobie niemałego trudu, żeby
przekazać niepotrzebne ostrzeżenie, które pobudziło mnie tylko do większej
aktywności.
Przez dwa dni nie robiłem nic. Nie zaszkodzi sprawić wrażenie, że wziąłem
sobie jego ostrzeżenie do serca.
Grałem z dziećmi w pokera i przegrywałem do Henry'ego, ponieważ myśli
miałem zajęte sprawami jego ojca.
- Nie myślisz o tym, co robisz - stwierdził Henry niby to z żalem, kiedy mając
dwie pary ograbił mnie z dziesięciu żetonów.
- On chyba jest zakochany - orzekła Polly, kierując na mnie taksujące kobiece
spojrzenie. Jeszcze i to.
- Phi - skwitował to Henry.
Rozdawał karty.
- Co to znaczy “zakochany”? - spytał William, który ku irytacji Henry'ego
grał swoimi żetonami w pchełki.
- Takie tam ciumkanie - wyjaśnił Henry. - Całowanie i te inne bzdury.
- Mama jest we mnie zakochana - oświadczył pieszczoszek William.
- Nie bądź głupi - skarciła go Polly z wyżyn swoich jedenastu lat. -
Zakochanie to wesela, panny młode, konfetti i inne takie rzeczy.
- No, Alan - powiedział Henry pogardliwym tonem - lepiej szybko się
odkochaj, bo zostaniesz bez jednego żetonu.
William podniósł swoje karty. Oczy i buzia otworzyły mu się szeroko. To
znaczyło, że ma co najmniej dwa asy. Były to jedyne karty, jakie w ogóle podnosił.
Henry łypnął na niego oczami i wrócił do własnych kart. Odrzucił trzy i trzy dokupił,
a kiedy przyszła jego kolej, zrzucił swoje. Sprawdziłem go. Dwie damy i dwie
dziesiątki. Henry był realistą. Wiedział, kiedy się poddać. I William, skacząc z
podniecenia, na swoje trzy asy i parę piątek wygrał tylko cztery żetony.
Nie po raz pierwszy zastanowiły mnie kaprysy dziedziczności. Bill był
przyjaznym, szczerym człowiekiem, miał wiele solidnych cnót. Scilla, uzupełniając
go, była pełna współczucia i miłości. Ani jego, ani jej natura nie obdarzyła
intelektem, a jednak starszego syna wyposażyli wyjątkową, wnikliwą inteligencją.
Czyż mogłem się domyślać, przekładając karty i pomagając Williamowi
wyprostować ułożoną z żetonów krzywą wieżę, że Henry w swoim bystrym
ośmioletnim umyśle już nosi klucz do zagadki śmierci własnego ojca?
On sam o tym nie wiedział.
7
Wyścigi National Hunt Festival w Cheltenham zaczynały się we wtorek,
drugiego marca.
Czekały nas trzy dni wspaniałych gonitw i do stajen wyścigowych tłumnie
przybywały najlepsze konie świata. Przewoźnicy z Irlandii przeprawiali je drogą
morską i powietrzną: ciemne konie z moczarów, o których nadprzyrodzonej
szybkości mówiło się gardłowym irlandzkim akcentem, oraz złociste wałachy, które
już brały niezliczone nagrody i puchary po drugiej stronie Morza Irlandzkiego.
Drogi przyczep do przewozu koni ze Szkocji, Kentu, z Devonu i zewsząd
zbiegały się w Gloucestershire. Wiozły zwycięzców Grand National, championów
przeszkodowych, wszechstronne cracki, wspaniałe huntery - arystokrację koni
płotowych.
Mając w ciągu trzech dni zarezerwowane wyłącznie dla siebie cztery wielkie
gonitwy, wszyscy dżokeje amatorzy, każdy, kto był w stanie wyżebrać, pożyczyć lub
kupić konia, spieszyli na tor. Pojechać w Cheltenham to był zaszczyt. Wygrana w
Cheltenham to niezapomniane przeżycie. Jeźdźcy amatorzy witali ten festiwal z
namiętnym zapałem.
Ale jeden z nich, Alan York, zajeżdżając na parking ani trochę nie odczuwał
tego namiętnego zapału. Sam sobie nie umiałem tego wytłumaczyć, ale tym razem
cały ten gwar gromadzącego się tłumu, pełne oczekiwania twarze, słońce zimnego,
orzeźwiającego marcowego ranka, a nawet myśl, że na tym spotkaniu będę dosiadał
trzech dobrych koni, wcale mnie nie poruszały.
Przed bramą główną odszukałem gazeciarza, z którym rozmawiałem w
Plumpton. Był to niski, pękaty jak baryłka cockney z wielkimi wąsami i pogodnego
usposobienia. Zobaczył, że podchodzę, i już mi podawał gazetę.
- Dzień dobry, panie York - przywitał mnie. - Liczy pan dziś na swojego
konia?
- Możecie coś na niego postawić - poradziłem - ale nie ostatnią koszulę.
Trzeba się liczyć z tym Irlandczykiem.
- Weźmie go pan z powodzeniem.
- Cóż, mam nadzieję. - Zaczekałem, aż sprzeda gazetę starszemu panu z
olbrzymią lornetą, i zapytałem: - Pamiętacie tę wojnę taksiarzy w Plumpton?
- Jakże mógłbym zapomnieć? - rozjaśnił się.
- Mówiliście, że jedni są z Londynu, a drudzy z Brighton.
- Zgadza się.
- Którzy byli skąd? - Zobaczyłem, że nie ma pojęcia, o co chodzi.
Powtórzyłem: - Którzy byli z Londynu, a którzy z Brighton?
- Och, rozumiem. - Sprzedał gazetę dwóm damom w średnim wieku, w
grubych tweedach i wełnianych skarpetach w prążki, i wydał im resztę. Potem
zwrócił się do mnie. - Czyli, którzy byli którzy? Hm, wie pan, często ich widzę, ale to
niemili ludzie. Z nikim nie gadają. Nie tak jak prywatni szoferzy, rozumie pan? Ale
poznałbym tych z Brighton, gdybym ich zobaczył. Znam ich z widzenia, rozumie
pan? - Urwał, żeby wrzasnąć ile sił w płucach: - Specjalne wydanie południowe! - i w
rezultacie sprzedał jeszcze trzy gazety. Czekałem cierpliwie.
- Po czym ich poznajecie? - spytałem.
- Po gębach, ma się rozumieć.
Uznał to za głupie pytanie.
- Tak, ale po jakich gębach? Możecie ich opisać?
- Aha, o to chodzi. Różne mają gęby.
- Nie moglibyście opisać bodaj jednego?
Zmrużył oczy, namyślając się, szarpnął wąsa.
- Jednego? No, jest taki jeden z parszywą gębą i z oczami jak szparki. Do
jego gabloty bym nie wsiadł. Można go chyba poznać po włosach. Spadają mu prawie
do brwi. Facet wygląda podejrzanie. Na co on panu?
- Mnie on na nic - odpowiedziałem. - Chcę tylko wiedzieć, skąd jest.
- Właśnie z Brighton. - Uśmiechnął się do mnie promiennie. - Jest jeszcze
jeden, tego też czasem widzę. Młody szczeniak z baczkami, stale czyści paznokcie
nożem.
- Wielkie dzięki - powiedziałem. Dałem mu funta i jego uśmiech jeszcze się
poszerzył. Wetknął banknot gdzieś do wewnętrznej kieszeni.
- Najlepszego, psze pana.
Z dzwoniącym mi w uszach “Nadzwyczajne Wydaaa...” zostawiłem go i
poszedłem się zważyć, przeżuwając w myśli wiadomość, że moi napastnicy z
przyczepy do przewozu koni pochodzą z Brighton. Ktokolwiek ich posłał, nie
wyobrażał sobie, że już ich kiedyś widziałem i mogę odszukać.
Zamyślony, nagle zdałem sobie sprawę, że Pete Gregory coś do mnie mówi.
- ...złapali gumę po drodze, ale dojechali bezpiecznie, to najważniejsze.
Słuchasz, Alan?
- Tak, Pete. Przepraszam. Zamyśliłem się.
- Miło słyszeć, że potrafisz myśleć - zażartował Pete, serdecznie się śmiejąc.
Twardy i przebiegłył, pozostał dzieckiem pod względem poczucia humoru.
Najwyższą formą dowcipu były dla niego szkolne kawały. Ale człowiek się do tego
przyzwyczajał.
- Jak Palindrom? - zapytałem. - Mój najlepszy koń.
- Świetnie. Właśnie ci mówiłem, złapali gumę... - przerwał, wściekły. Nie
znosił niczego powtarzać. - No, cóż... chcesz zajść do stajni i rzucić na niego okiem?
- Jeśli można.
Poszliśmy do stajen. Pete musiał iść ze mną ze względu na ścisłe przepisy
bezpieczeństwa. Nawet właścicielom nie wolno było odwiedzać koni bez trenera,
który za nie odpowiadał, a chłopcy stajenni mieli przepustki ze zdjęciami, które
okazywali przy wejściu. Wszystko z myślą o tym, żeby nikt nie podał koniom
środków dopingujących ani też nie upośledził w jakiś sposób ich sprawności.
Poklepałem w boksie swojego pięknego ośmiolatka, gniadosza w czarne łaty,
i podałem mu kostkę cukru. Pete z dezaprobatą cmoknął językiem i zauważył:
- Nie przed wyścigiem - jak niańka, która przyłapała kogoś na dawaniu
pupilowi słodyczy przed lunchem. - Uśmiechnąłem się, Pete miał kręćka na tym
punkcie.
- Cukier doda mu energii - stwierdziłem, dając Palindromowi jeszcze jedną
kostkę i przesadnie się koło niego krzątając. - Wygląda dobrze.
- Po sprawiedliwości to powinien wygrać - orzekł Pete. - Nie spuszczaj oka z
tego Irlandczyka Barneya. Będzie próbował nagłym szpurtem wziąć was wszystkich
przy rowie z wodą, żeby ruszyć pod górę z wyprzedzeniem sześciu długości. Nieraz
widziałem, jak to robi. Zmusza wszystkich, żeby go gonili pod górę jak wściekli, aż
wyczerpią wszystkie rezerwy potrzebne do końcówki. No, albo poderwiesz się razem
z nim i pojedziesz pod górkę w tym samym tempie, nie szybciej, albo, jeżeli ci
ucieknie, nie popędzaj pod górę, tylko naciskaj, ile się da, z góry. Jasne?
- Jak słońce - odpowiedziałem. Cokolwiek by się sądziło o żartach Pete'a,
jego rady, jak pojechać w wyścigu, były bezcenne i wiele im zawdzęczałem.
Poklepałem Palindroma po raz ostatni i wyszliśmy na podwórze. Dzięki
przepisom bezpieczeństwa było to najspokojniejsze miejsce na terenie wyścigów.
- Pete - zapytałem, bez namysłu wchodząc w sedno rzeczy - nie wiesz, czy
Bill miał jakieś kłopoty?
Domknął furtkę od boksu Palindroma, odwrócił się powoli i stanął, patrząc na
mnie niewyraźnie tak długo, aż zacząłem się zastanawiać, czy dosłyszał pytanie.
Ale wreszcie powiedział:
- Kłopoty to duże słowo. Coś się zdarzyło...
- Co? - spytałem, kiedy znowu zamilkł.
Ale zamiast odpowiedzieć zapytał:
- Dlaczego miałbyś myśleć, że był jakiś... kłopot?
Opowiedziałem mu o drucie. Słuchał ze spokojnym wyrazem twarzy, bez
zaskoczenia, ale jego szare oczy były pozbawione blasku.
- Dlaczego wcześniej nikt o tym nie słyszał? - spytał.
- Lordowi Creswellowi Stampemu i policji mówiłem tydzień temu -
wyjaśniłem - ale ponieważ drut zniknął, nie mieli konkretnych podstaw do dalszego
śledztwa i kończą sprawę.
- Ale ty nie? - spytał Pete. - Nie powiem, żebym ci to miał za złe. Tylko że
niewiele mogę ci pomóc. Chociaż jest coś... Bill mi mówił, że miał telefon, z którego
się uśmiał. Ale nie słuchałem, jak należy, co powiedział... wiesz, jak to jest, myślałem
o swoich koniach. To było coś o upadku Admirała. Myślał, że to gruby kawał, a ja nie
pogadałem z nim, żeby się dowiedzieć, czego nie dosłyszałem. Nie sądziłem, że to
ważne. Kiedy Bill zginął, wtedy pomyślałem, że może było w tym coś dziwnego, ale
spytałem ciebie, a tyś powiedział, że nic nie zauważyłeś... - urwał.
- Tak, przepraszam - powiedziałem. I spytałem: - Na jak długo przed
wypadkiem Bill ci mówił o tym telefonie?
- Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem - wyjaśnił Pete. - To było w piątek
rano, tuż przed moim odlotem do Irlandii. Dzwoniłem, żeby mu powiedzieć, że
wszystko gotowe do wyścigu Admirała w Maidenhead na drugi dzień.
Ruszyliśmy z powrotem do wagi. Pod wpływem impulsu zapytałem:
- Pete, korzystasz kiedy z taksówek z Brighton?
Mieszkał i trenował w Sussex Downs.
- Nieczęsto. A dlaczego pytasz?
- Jest tam paru taksiarzy, z którymi chciałbym zamienić parę słów -
wyjaśniłem, nie dodając, że te parę słów chciałbym zamienić z każdym osobno w
jakiejś ciemnej uliczce.
- O ile wiem, w Brighton jest kilka firm taksówkowych - powiedział. - Jeżeli
chcesz odszukać jakiegoś konkretnego taksiarza, dlaczego nie spróbujesz na dworcu?
Tam zwykle biorę taksówkę. Podjeżdżają stadami na pociągi z Londynu.
Jego uwagę zajął irlandzki koń, mijający nas w drodze na padok przed
pierwszą gonitwą.
- Jestem Hans, jeżeli to nie Connemara Pal - powiedział Pete z zawiścią. -
Wziąłem ze sobą w sierpniu jednego z właścicieli i próbowałem go kupić, ale chcieli
za niego osiem tysięcy. Stał schowany w jakiejś rozwalonej szopie za chlewem, więc
mój właściciel nie chciał tyle wybulić. A teraz popatrz na niego. W Święto Bokserów
wygrał wyścig dla młodszej generacji w Leopardstown o dwadzieścia długości i ani
się nie zadyszał. Najlepszy młody koń, jakiego w tym roku będziemy oglądali.
7
(c.d.)
Myśli Pete'a biegły już spokojnie utartym torem i do samej wagi mówiliśmy o
najeździe Irlandczyków.
Odszukałem Clema, który był bardzo zajęty, i spytałem, czy mój ekwipunek
jest w porządku i czy nie wie, jaką mam mieć wagę na Palindromie.
Kate powiedziała mi, że nie przyjeżdża do Cheltenham, ruszyłem więc w
poszukiwaniu tego, co po niej samej najbardziej mnie interesowało, czyli wieści o
niej.
Wieszak Dane'a i jego część ławy znajdowały się w mniejszej z dwóch szatni,
a sam Dane siedział o jedno tylko miejsce oddalony od huczącego pieca, niechybny
dowód awansu w świecie dżokejów. Na mocy niepisanego prawa championi zajmują
miejsc najcieplejsze. Początkujący dygoczą w przeciągach pod drzwiami.
Był w koszuli i kalesonach i wciągał nylonowe pończochy. W każdej stopie
miał dziurę, z każdej sterczał mu komicznie duży palec. Stopy miał długie i wąskie i
odpowiednio wąskie, delikatne i silne dłonie.
- Dobrze ci się śmiać - powiedział Dane podciągając pończochy nad kolana. -
Chyba nie robią nylonów na jedenastkę.
- Niech ci Walter kupi elastyczne - poradziłem. - Bardzo jesteś dzisiaj zajęty?
- Trzy biegi, w tym z przeszkodami dla championów. Pete puszcza w nim pół
stajni. -Uśmiechnął się do mnie. - Ale jeśli o to ci chodzi, znalazłbym czas, żeby ci
opowiedzieć o domu Pennów. Mam zacząć od wuja George'a czy od ciotki Deb, czy
też... - Urwał, żeby wciągnąć jedwabne bryczesy i buty do jazdy. Jego służący,
Walter, podał mu podkoszulek i jakieś wyjątkowo ohydne różowo-pomarańczowe
barwy. Ktokolwiek je dobierał, nie wziął w ogóle pod uwagę, jak będzie w nich
wyglądał mężczyzna. - ...a może wolisz posłuchać o Kate? - dokończył naciągając na
odrażający sweter wiatrówkę.
Szatnia się zapełniała, zapchana dodatkowo krzykliwymi irlandzkimi
dżokejami, którzy zjechali na te wyścigi w dobrych humorach. Dane i ja przeszliśmy
do wagi, gdzie przynajmniej można było dosłyszeć, co się mówi.
- Wuj George - mówił Dane - to perła. I nie będę o nim opowiadał, żeby ci
nie zepsuć wrażenia. Ciotka Deb, chłopie, to dla ciebie i dla mnie “szanowna pani
Penn”, a “ciocia Deb” tylko dla Kate. Jest urocza na mroźny sposób i daje ci do
zrozumienia, że byłaby całkiem nieuprzejma, gdyby nie tak dobre wychowanie. Na
początek się jej nie podobałem. Myślę, że z zasady nie podoba się jej nic, co ma
cokolwiek wspólnego z wyścigami, włączając Wielkie NIeba i pomysł takiego
urodzinowego prezentu ze strony wuja George'a.
- Mów, mów - ponaglałem go, niepokojąc się, czy zdąży z najbardziej
interesującą częścią relacji, zanim go przyszpili kto inny.
- Ach, tak, Kate. Wspaniała, cudowna Kate. Wiesz, ściśle mówiąc, ona się
wcale nie nazywa Penn, tylko Kate Ellery. Wuj George dodał to Penn do jej
nazwiska, kiedy wziął ją do siebie. Powiedział, że będzie jej łatwiej mieć to samo
nazwisko co on, oszczędzi jej to wielu wyjaśnień. Myślę, że tak jest - rozwodził się
Dane z rozmysłem, świetnie wiedząc, jak mnie dręczy. Wreszcie zlitował się i
uśmiechnął: - Pozdrawia cię.
Poczułem w środku błogie ciepło. Festiwalowe zawody w Cheltenham
wydały mi się w końcu nie takie złe.
- Dzięki - powiedziałem, starając się nie uśmiechać głupkowato, co mi nie
bardzo wyszło. Dane popatrzył na mnie badawczo, ale zmienił temat, wracając do
wyścigów, i zaraz go spytałem, czy nie słyszał, żeby Bill Davidson wspominał kiedy,
że przydarzyło mu się coś dziwnego.
- Nie, nie słyszałem - odpowiedział bez wahania.
Opowiedziałem mu o drucie. Zareagował typowo.
- Biedny Bill - powiedział z oburzeniem. Biedny stary. To haniebne.
- Więc gdybyś coś usłyszał, co miałoby bodaj najmniejsze znaczenie...
- Powtórzę ci - obiecał.
W tej chwili wszedł prosto w Dane'a Joe Nantwich, jak gdyby go w ogóle nie
widział. Zatrzymał się, przeprosił, odstąpił krok do tyłu i ruszył dalej do szatni. Oczy
miał wytrzeszczone, źrenice rozszerzone i rozbiegane.
- Pijany - powiedział Dane z niedowierzaniem. - Z ust mu jedzie jak z
gorzelni.
- Ma swoje kłopoty.
- Będzie miał ich więcej jeszcze tego popołudnia, poczekaj tylko, niech ktoś z
komisji poczuje ten podmuch alkoholu.
Joe znów zjawił się przy nas. To prawda, że na jard z górą czuło się jego
obecność. Bez wstępów zwrócił się wprost do mnie:
- Dostałem jeszcze jedną.
Z kieszeni wyjął kartkę. Zgniatana i rozprostowywana wiele razy, była
porządnie zmięta, ale aż nazbyt wyraźnie widniały na niej wypisane długopisem
słowa: “Bolingbrooke, w tym tygodniu”.
- Skąd ją masz? - zapytałem.
- Była tu już, kiedy przyjechałem, czekała na mnie w przegródce na listy.
- No to szybko zdążyłeś zatankować.
- Nie jestem pijany - oświadczył Joe z oburzeniem. - Wypiłem parę szybkich
w barze naprzeciwko wagi.
Dane i ja unisono podnieśliśmy brwi. Bar naprzeciwko wagi nie miał
frontowej ściany i każdego, kto tam pił, widzieli jak na dłoni trenerzy, właściciele
koni i członkowie komisji technicznej wychodzący od wagi. Może i istniał dla
dżokeja sposób popełnienia zawodowego samobójstwa pewniejszy niż wypicie paru
szybkich w tym barze przed pierwszą gonitwą, ale żaden nie przychodził mi teraz do
głowy. Joe czknął.
- Parę szybkich, już to widzę - powiedział Dane z uśmiechem, wyjmując mi
kartkę z ręki i czytając. - Co to znaczy, Bolingbrooke w tym tygodniu? Co cię w tym
tak wkurza?
- Joe wyrwał mu kartkę i wepchnął z powrotem do kieszeni. Wyglądało,
jakby dopiero teraz sobie uświadomił, że Dane słucha.
- Nie twoja sprawa - powiedział opryskliwie.
Miałem wielką ochotę zapewnić go, że i nie moja. Ale znów zwrócił się do
mnie skamlącym tonem, pełen litości dla samego siebie.
- Co robić?
- Jedziesz dzisiaj?
- W czwartym i ostatnim. Ci cholerni amatorzy mają dziś dwa biegi tylko dla
siebie. Lekka przesada, no nie? Zostawić nam tylko cztery, żebyśmy zarobili na życie.
Niech te grube tyłki, ci dżentelmeni, uganiają się po swoich polach. Tam ich miejsce.
Do niczego innego się nie nadają - dodał.
Na chwilę nas zatkało. Dane się roześmiał. Joe nie był w końcu aż taki pijany,
żeby nie zdawać sobie psrawy, że wystąpił ze swoją ulubioną śpiewką przed
niewłaściwym słuchaczem. Dodał nieprzekonująco, lecz niezwykle przymilnie.
- Ależ, Alan, nie miałem na myśli ciebie osobiście...
- Jeżeli nadal chcesz mojej rady, zważywszy twoją opinię o amatorach -
powiedziałem zachowując poważny wyraz twarzy - to powinieneś wypić trzy
filiżanki mocnej czarnej kawy i nie pokazywać się, jak długo się da.
- Chodziło mi o to, co mam zrobić w sprawie tej kartki.
Joe miał grubszą skórę niż stary kufer obijany po dyliżansach.
- W ogóle nie zwracaj na nią uwagi - poradziłem. - Mam wrażenie, że
ktokolwiek ją napisał, kpi sobie z ciebie. Może wie, że lubisz zalewać robaka, i liczy
na to, że sam, bez jego pomocy, doprowadzisz się do zguby, wystarczy, że ci będzie
przysyłał listy z pogróżkami. Czysta, bezkrwawa i skuteczna zemsta.
Ponury dąs na niemowlęcej twarzy Joe'ego ustąpił wyrazowi tępej
determinacji, odrobinę mniej odpychającemu.
- Nikomu się to nie uda - oświadczył z agresywnością, która, jak
przypuszczałem, miała się zmniejszać wraz z poziomem alkoholu w jego krwi.
Zygzakiem wycofał się z pomieszczenia, gdzie stała waga, pewno w poszukiwaniu
czarnej kawy. Zanim Dane zdążył mnie spytać, o co chodzi, zainkasował potężne
klepnięcie w plecy od Sandy'ego masona, który z niechęcią spoglądał za Joe'em.
- Co się dzieje z tym głupim ćwoczkiem? - zapytał, ale nie czekał na
odpowiedź. - Słuchaj, Dane - powiedział - bądź kumplem i oświeć mnie na temat tego
konia ze stajni Gregory'ego, na którym jadę w pierwszym wyścigu. O ile wiem, nigdy
go nie widziałem na oczy. Właścicielowi chyba podobało się, że jestem rudy czy coś
takiego.
Zaraźliwy śmiech Sandy'ego sprawił, że kilka osób się obejrzało,
odpowiadając mu uśmiechem.
- Zrobione - powiedział Dane. Zapuścili się w techniczne szczegóły, więc
odwróciłem się od nich. Ale Dane dotknął mojego ramienia. - Czy będzie w
porządku, jeżeli powiem komuś, na przykład Sandy'emu, o tym drucie i o Billu? -
spytał.
- Tak. Mów. Możesz trafić z kimś, kogo by mi na myśl nie przyszło zapytać.
Ale bądź ostrożny. - Pomyślałem, żeby mu opowiedzieć o ostrzeżeniu, jakie
odebrałem w przyczepie do przewozu koni, ale to była długa historia i wydało mi się,
że wystarczy, jak dodam: - Pamiętaj, że zaczynasz z ludźmi, którzy potrafią zabijać,
nawet jeżeli tylko przez pomyłkę.
Wydał się wstrząśnięty.
- Tak, masz rację. Będę ostrożny.
Odwróciliśmy się do Sandy'ego jednocześnie.
- Co wy tam tak celebrujecie? Sprzątnął wam ktoś tę soczystą brunetkę, do
której się tak obaj palicie? - spytał.
- Mówimy o Billu Davidsonie - wyjaśnił, ignorując jego słowa, Dane.
- Co takiego?
- Ten wypadek, w którym zginął, ktoś spowodował przeciągając drut nad
przeszkodą. Alan widział ten drut.
Sandy'ego zatkało.
- Alan go widział - powtórzył, a potem dodał, jakby teraz dotarło do niego
całe znaczenie tego, co powiedział Dane: - Ależ to morderstwo.
- Wskazałem na fakty, które kazały przypuszczać, że morderstwo nie było
zamierzone. Brązowe oczy Sandy'ego wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia,
dopóki nie skończyłem.
- Chyba masz rację - powiedział. - Co macie zamiar z tym zrobić?
- On próbuje dojść, co się za tym wszystkim kryje - wyjaśnił Dane. -
Pomyśleliśmy, że może będziesz mógł pomóc. - Nie słyszałeś czego, co by rzuciło
jakieś światło? No, wiesz, ludzie mówią ci różne rzeczy.
Sandy przeciągnął silnymi, opalonymi dłońmi po niesfornej rudej czuprynie i
podrapał się w kark. Ten masaż jednak nie pobudził jego mózgu do żadnych wielkich
myśli.
- Racja, ale głównie mówią mi o swoich dziewczynach albo zakładach, czy
takich tam. I nie tacy jak major Davidson. Nie byliśmy akurat w najserdeczniejszych
stosunkach, bo myślał, że wstrzymałem konia jednego z jego znajomych. No, cóż -
ciągnął z ujmującym uśmiechem - może w końcu i wstrzymałem. Tak czy owak parę
miesięcy temu wymieniliśmy, jak to się mówi, parę ostrych słów.
- To dowiedz się, czy twoi znajomi bukmacherzy czegoś nie słyszeli -
powiedział Dane. - Na ogół nie na próżno słuchają, co w trawie piszczy.
- Okay - obiecał Sandy. - Rozpowiem o tym i zobaczymy, co dalej. Ale teraz
mów, nie mamy wiele czasu przed pierwszym biegiem i chcę wiedzieć, co zrobi to
kurewskie bydlę. - I kiedy Dane się zastanawiał, dodał: - No, wal, nie musisz niczego
owijać w bawełnę. Gregory tylko wtedy daje mi konia, jeśli to jest taki skurwiel, że
nikogo przy zdrowych zmysłach nie śmie prosić, żeby na niego wsiadł.
- To klacz - sprostował Dane - i ma parszywy zwyczaj wjeżdżania galopem w
płot, jakby go nie widziała. Zwykle kończy w otwartym rowie.
- Cóż, dzięki - powiedział Sandy, najwyraźniej tym nie przerażony. - Tak jej
wygarbuję skórę, że zmieni zwyczaje. No, to na razie.
Wszedł do szatni. Dane popatrzył za nim.
- Jeszcze się taki koń nie urodził, co by przestraszył tego chama - powiedział
z podziwem.
- Daj Boże każdemu taki tupet - zgodziłem się. - Ale dlaczego Pete w ogóle
puszcza takie bydlę, i to właśnie tutaj?
- Właścicielowi się zamarzyło puszczać konie w Cheltenham. Wiesz, jak to
jest. Snobizm, i tak dalej - powiedział Dane z oburzeniem.
W czasie rozmowy nieustannie byliśmy potrącani przez tłum trenerów i
właścicieli. Wyszliśmy na zewnątrz. Dane'em natychmiast zawładnęła para
reporterów wyścigowych, domagając się jego opinii o koniu, na którym miał jechać
za dwa dni w wyścigu o Złoty Puchar.
Czas upływał. Zaczęły się gonitwy. W ten piękny słoneczny dzień i przy
świątecznym nastroju tłumu podniecenie niemal iskrzyło się w powietrzu.
Sandy przeprowadził klacz przez pierwszy otwarty rów, ale w następnym
zniknął. Pojawił się z szerokim uśmiechem na twarzy, ostro klnąc.
Joe'ego zobaczyłem znowu po drugim biegu, wyglądał na mniej pijanego, ale
w jeszcze większym strachu. Unikałem go bez skrupułów.
Dane, jadąc jak szatan, wygrał o łeb wyścig z przeszkodami dla championów.
Pete, poklepując jego konia i razem z właścicielem przyjmując gratulacje wielkiego
tłumu otaczającego zagrodę, w której rozsiodływano konie, tak się cieszył, że ledwie
mógł mówić. Zwalisty, czerwony na twarzy, w kapeluszu zsuniętym do tyłu i
odsłaniającym łysinę, starał się wyglądać tak, jakby tego rodzaju rzeczy zdarzały mu
się co dzień, choć w rzeczywistości był to najważniejszy zwycięzca, jakiego
wytrenował.
Tak był przejęty, że kiedy w jakiś czas później, przed biegiem amatorów,
stanęliśmy na padoku, zapomniał powiedzieć swojego starego dowcipu o
Palindromie, że idzie tak samo dobrze do tyłu jak do przodu. A kiedy dosłownie
trzymając się jego rady przykleiłem się jak cień do Irlandczyka, który próbował
zyskać dystans, i trzymałem się ledwie o długość za nim przez całą drogę do ostatniej
przeszkody, i minąłem go udanym szpurtem na pięćdziesiąt jardów przed
celownikiem, Pete naprawdę miał swój dzień.
Byłbym go uściskał, taki byłem pijany powodzeniem. Choć już w Rodezji
wygrałem kilka wyścigów, a około trzydziestu, odkąd byłem w Anglii, było to moje
pierwsze zwycięstwo w Cheltenham. Czułem takie uniesienie, jakbym już wypił
szampana, który czekał nie odkorkowany w szatni, pełna skrzynka na tradycyjne
uczczenie wyścigu z przeszkodami dla championów. Palindrom był w moich oczach
najpiękniejszym, najinteligentniejszym, najdoskonalszym koniem na świecie.
Stąpając w obłokach poszedłem się zważyć, przebrałem się i jeszcze nie wróciłem na
ziemię, kiedy wychodziłem na zewnątrz. Przygnębienie, w jakim tu przyjechałem,
wydawało się odległe o tysiące lat. Byłem tak szczęśliwy, że mógłbym fikać koziołki
jak dziecko. Nieczęsto się zdarza takie pełne, bezgraniczne zadowolenie, i
niespodziewanie pożałowałem, że nie ma tu ojca, żeby je ze mną dzielił.
Problem Billa odsunął się i zmalał, i tylko dlatego, że wcześniej sobie to
zaplanowałem, skierowałem się lekkim krokiem w stronę parkingu przyczep do
przewozu koni.
Był zapchany. Tego dnia biegało w każdej gonitwie około dwudziestu koni i,
żeby je przewieźć, trzeba było ściągnąć chyba wszystkie dostępne przyczepy. Nie
śpiesząc się szedłem wzdłóż rzędów, nuciłem sobie beztrosko i spoglądałem na
numery niezbyt wysilając wzrok, a jeszcze mniej uwagę.
I znalazłem.
APX 708. Moje szczęście prysnęło jak bańka.
Nie było wątpliwości, że to ta sama przyczepa. Przepisowa, z drewnianą
skrzynią, typu jennings. Już dość stara, ze zmatowiałą i poobdrapywaną farbą. Ani na
drzwiach, ani na samej skrzyni żadnego nazwiska właściciela czy trenera.
W kabinie kierowcy nie było nikogo. Okrążyłem ją, zaszedłem od tyłu,
otworzyłem drzwi i wdrapałem się do środka.
Boks był pusty, stało w nim tylko wiadro, wisiała siatka z sianem i derka,
normalny sprzęt podróżny dla koni wyścigowych. Podłoga zasłana była słomą, choć
trzy dni temu zamieciono ją do czysta.
Klucz do tego, skąd pochodzi przyczepa, pomyślałem, może mi dać derka.
Większość trenerów i niektórzy właściciele każą w rogu derki wyszywać albo
naszywać wypisane na tasiemce dużymi literami swoje inicjały. Jeżeli i na tej są
inicjały, sprawa będzie prosta. Uniosłem derkę. Była jasnobeżowa z ciemnobrązową
lamówką. Znalazłem inicjały. Stałem tam jak skamieniały. Wyraźne, wyszyte
ciemnobrązowym jedwabiem widniały na niej litery A. Y.
Była to moja własna derka.
Pete, kiedy go przycisnąłem, nie wyglądał w nastroju do odpowiadania na
jakiekolwiek pytania wymagające większego wysiłku umysłowego. Stał oparty o
ścianę pomieszczenia z wagą, z kieliszkiem szampana w jednej ręce i cygarem w
drugiej, otoczony grupką podobnie zaopatrzonych przyjaciół. Widząc ich
zaróżowione, uśmiechnięte twarze, pojąłem, że libacja trwa już od jakiegoś czasu.
Dane wcisnął mi kieliszek do ręki.
- Gdzieżeś się podziewał? Spisałeś się na Palindromie. Wypij trochę
bąbelków. Właściciel płaci. Niech mu Pan Bóg da zdrowie.
Oczy mu lśniły tym fantastycznym, najwyższym uniesieniem, które i ja
przeżywałem tak niedawno. I znowu zaczęło mnie ono ogarniać. Ostatecznie był to
wielki dzień. Tajemnice mogą poczekać.
Wypiłem łyk szampana i powiedziałem:
- Sam się dobrze spisałeś, stary byku. A to za Złoty Puchar.
- Nie miałem tyle szczęścia - odpowiedział Dane. - No, i niewielkie szanse. -
Ale z jego roześmianej twarzy wyczytałem, że nie dba i o to. Wypróżniliśmy
kieliszki. - Przyniosę nową butelkę - powiedział, dając nurka do rozwrzeszczanej i
zatłoczonej szatni.
Rozglądając się, zobaczyłem Joe'ego Nantwicha przypartego w pobliskim
kącie do muru przez olbrzymiego pana Tudora. To on mówił, i to z pasją, a jego
opalona twarz niemal ginęła w półmroku. Joe, wciąż jeszcze w barwach właściciela,
słuchał bardzo nieszczęśliwy.
Dane wrócił z bąbelkami kipiącymi z nowo otwartej butelki i napełnił nasze
kieliszki. Skierował wzrok śladem mojego spojrzenia.
- Nie wiem, czy był trzeźwy czy nie, ale nie sądzisz, że Joe zupełnie
spartaczył ostatni bieg? - zapytał.
- Nie widziałem go.
- Toś naprawdę wiele stracił, chłopie. Nawet nie próbował. Przy wyścigu z
przeszkodami, po drugiej stronie toru prawie mu zupełnie przystopowali tego
cholernego konia, i to typowanego jako drugi. Prawdopodobnie - dodał wskazując
butelką - jesteś świadkiem, jak dostaje dobrze zasłużone wymówienie.
- Ten człowiek to właściciel Bolingbrooke'a.
- Tak, to prawda. Te same barwy. Cóż zaa błazen z tego Joe'ego. Dziś
właściciele pięciu czy sześciu koni nie rodzą się na kamieniu.
Clifford Tudor już prawie kończył. Kiedy odwracał się od Joe'ego w naszą
stronę, dosłyszeliśmy jego ostatnie uwagi.
- ...zdaje ci się, że możesz mnie wystrychnąć na dudka i że ci to ujdzie
płazem. Jeżeli o mnie chodzi, komisja może cię w ogóle zawiesić.
Minął nas energicznym krokiem, rzucając mi skinienie głowy świadczące o
tym, że mnie poznaje, co mnie zdumiało, i wyszedł.
Joe poszukał oparcia w ścianie. Twarz miał bladą i spoconą. Wyglądał źle.
Zrobił parę niepewnych kroków w naszym kierunku i powiedział nieostrożnie, jak
gdyby zapomniał, że łatwo może to dosłyszeć któryś z członków dyrekcji lub komisji
technicznej:
- Dzwonił do mnie dziś rano. Ten sam głos, co zawsze. Powiedział tylko:
“Nie wygrywaj szóstej gonitwy”, i odłożył słuchawkę, zanim zdążyłem
odpowiedzieć. A potem ta kartka, “Bolingbrooke w tym tygodniu”... Nie rozumiem...
i nie wygrałem tego biegu... a teraz ten cholerny wał powiada, że weźmie innego
dżokeja... i komisja zaczęła dochodzenie w sprawie mojej jazdy... i niedobrze mi.
- Wypij trochę szampana - powiedział pocieszająco Dane.
- Wsadź sobie gdzieś swoje rady - jęknął Joe chwytając się za żołądek i
odchodząc w stronę szatni.
- Co się dzieje, u diabła? - zapytał Dane.
- Nie wiem - odpowiedziałem, rzeczywiście już nie wiedząc, co myśleć, i
jeszcze bardziej niż dotychczas zainteresowany kłopotami Joe'ego. Ten telefon,
pomyślałem, nie zgadza się z treścią kartek. Przez telefon polecenie jak zawsze, a
kartki z pogróżkami. - Zastanawiam się, czy Joe zawsze mówi prawdę - dodałem.
- Bardzo możliwe, że nie - odparł Dane załatwiając się z tym ostatecznie.
Zjawił się jeden z członków komisji i przypomniał, że nawet po gonitwie
championów picie przy wadze nie jest mile widziane, a więc może uprzejmie
przejdziemy do szatni. Dane zrobił to, ale ja dokończyłem drinka i wyszedłem na
zewnątrz.
Pete, wciąż w asyście oddziałku przyjaciół, stwierdził, że czas wracać do
domu. Przyjaciele nie mieli ochoty. Dowodzili, że bary wyścigowe są jeszcze
otwarte.
Umyślnie podszedłem do Pete'a, wykorzystał więc mnie jako pretekst, żeby
się wyrwać. Poszliśmy w stronę wejść.
- Ufff, co za dzień - odsapnął Pete, ocierając czoło białą chusteczką i
odrzucając niedopałek cygara.
- Cudowny dzień - przytaknąłem przyglądając mu się uważnie.
- Możesz nie patrzyć z takim niepokojem, Alan, synku. Jestem trzeźwy jak
sędzia i o własnych siłach jadę do domu.
- Wspaniale. Wobec tego bez trudu mi odpowiesz na jedno małe pytanko?
- Strzelaj.
- Jaką przyczepą Palindrom przyjechał do Cheltenham?
- Co? Nająłem przyczepę. Wystawiałem tu dziś pięć koni. Płotowy, klacz i
ten czarny wałach przyjechali moją własną przyczepą. Musiałem nająć inną dla
Palindroma i tego młodego, na którym Dane pojechał w pierwszym.
- Od kogo ją nająłeś?
- O co chodzi? - spytał Pete. - Wiem, że jest nienowa i po drodze złapali
gumę, jak ci mówiłem, ale koniowi nic się przez to nie stało. Nie mogło się stać, bo
inaczej by nie wygrał.
- Nie idzie mi o nic takiego - wyjaśniłem. - Chcę tylko wiedzieć, skąd jest ta
przyczepa.
- Nie warto jej kupować, jeżeli o to pytasz? O wiele za stara.
- Pete, nie chcę jej kupować. Powiedz mi tylko, skąd jest.
- Z tej samej firmy, od której zawsze najmuję przyczepy. Littlepeths ze
Steyning. - Zmarszczył brwi. - Czekaj no, najpierw powiedzieli, że wszystkie
przyczepy mają zamówione, a potem, że znajdą dla mnie jedną, jeśli mi nie
przeszkadza, że jest stara.
- Kto ją tu przyprowadził?
- Och, któryś z ich kierowców. Trochę klął, że ma prowadzić taki stary kojec.
Mówił, że firma ma dwie porządne przyczepy zepsute w tygodniu wyścigów w
Cheltenham i że nie jest najlepszego zdania o administracji.
- Dobrze go znasz?
- Właściwie nie. Tyle że często prowadzi najęte przyczepy. Zawsze na coś
zrzędzi. Ale po co ci to?
- To może się jakoś łączyć ze śmiercią Billa - wyjaśniłem - tylko nie wiem
jak. Czy możesz sprawdzić, skąd naprawdę jest ta przyczepa? Zapytaj tych z firmy
przewozowej? I jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie wspominaj o mnie.
- To ważne? - spytał Pete.
- Tak, ważne.
- To zadzwonię do nich jutro rano - obiecał.
Na drugi dzień, kiedy tylko mnie zobaczył, powiedział:
- Pytałem o tę przyczepę. Należy do farmera w pobliżu Steyning. Mam tu
jego nazwisko i adres. - Wsunął dwa palce do kieszonki na piersiach, wydobył
świstek papieru i podał mi. - Ten farmer wozi w przyczepie swoje własne konie, a w
lecie cyrkowe konie swoich dzieci. Czasem ją odstępuje firmie przewozowej, jeżeli
mu nie jest potrzebna. O to ci chodziło?
- Tak, dziękuję ci bardzo.
Włożyłem świstek do portfela.
Przed końcem zawodów festiwalowych co najmniej jeszcze dziesięciu
osobom powtórzyłem historię o drucie w nadziei, że może ktoś będzie wiedział,
dlaczego go tam zawieszono. Wieść szybko rozeszła się po wyścigach.
Powiedziałem grubemu Lewowi Panake, eleganckiemu bukmacherowi, który
od czasu do czasu przyjmował moje zakłady. Obiecał “przepytać chłopaków” i dać mi
znać.
Powiedziałem Calvinowi Bone, który był namiętnym graczem i każdą
śmierdzącą sprawkę potrafił wywęszyć bezbłędnie jak pies gończy.
Powiedziałem pewnemu naganiaczowi, cwaniaczkowi zarabiającemu na
życie przekazywaniem przygodnych informacji każdemu, kto był gotów za nie
zapłacić.
Powiedziałem sprzedawcy gazet, który szarpnął wąsa i przepuścił jakiegoś
klienta.
Powiedziałem reporterowi wyścigowemu, który na milę potrafił wywęszyć
każdy skandaliczny przeciek i pogłoskę.
Powiedziałem pewnemu przyjacielowi Billa z wojska.
Powiedziałem Clemowi przy wadze.
Powiedziałem chłopcu stajennemu do przewozu koni Pete'a Gregory'ego.
Od całego tego pracowitego siania wiatru nie stałem się ani o jotę
mądrzejszy. I wciąż się spodziewałem, że czeka mnie zbieranie burzy.
8
W sobotę rano, kiedy siedziałem ze Scillą, dziećmi i Joan wokół wielkiego
kuchennego stołu przy solidnym domowym śniadaniu, zadzwonił telefon.
Scilla poszła odebrać, ale wróciła mówiąc:
- Alan, to do ciebie. Nie chciał podać nazwiska.
Wszedłem do bawialni i ująłem słuchawkę. Marcowe słońce padało przez
okna na dużą wazę czerwonych i żółto cętkowanych krokusów na stoliku do telefonu.
Powiedziałem:
- Mówi Alan York.
- Panie York, dziś mija tydzień, jak pana ostrzegałem. Podobało się to panu
zlekceważyć.
Poczułem, jak włosy stają mi na głowie. Skóra na czaszce zaswędziała. Był to
cichy głos, pobrzmiewający nutą ochrypłego szeptu, nieordynarny i nienapastliwy, i
mówił tonem niemal grzecznej rozmowy.
Nie odpowiedziałem. Głos zapytał:
- Panie York, jest pan tam jeszcze?
- Tak - odpowiedziałem.
- Nie jestem człowiekiem gwałtownym, panie York. Prawdę mówiąc, nie
lubię przemocy. Robię, co mogę, żeby jej unikać. Ale czasem bywam do niej
zmuszony, czasem to jedyny sposób, żeby coś osiągnąć. Rozumie mnie pan, panie
York?
- Tak.
- Panie York, gdybym był człowiekiem gwałtownym, byłbym panu dał w
zeszłym tygodniu poważniejsze ostrzeżenie. I daję panu jeszcze jedną szansę, żeby
pan wiedział, jak bardzo nie chcę pana krzywdy. Niech pan tylko pilnuje własnych
spraw i przestanie zadawać głupie pytania. To wszystko. Niech pan tylko przestanie
się rozpytywać, a nic się panu nie stanie. - Cichy głos przerwał, po czym mówił dalej,
nabierając po raz pierwszy ledwie wyczuwalnego tonu groźby. - Oczywiście, jeżeli
się przekonam, że przemoc jest absolutnie niezbędna, zawsze znajdę kogoś, kto ją
zastosuje. Tak, żebym ja nie musiał patrzeć. Tak, żeby to nie było dla mnie zbyt
przykre. Mam nadzieję, panie York, że pan mnie rzeczywiście rozumie.
- Tak - odpowiedziałem jeszcze raz. Pomyślałem o Synku, jego złym
uśmiechu i jego nożu.
- Dobrze, to wszystko. Naprawdę mam nadzieję, że pan będzie rozsądny. Do
widzenia, panie York.
Brzęknęło, kiedy przerwał połączenie.
Postukałem w widełki, żeby przywołać z powrotem centralę. Kiedy się
odezwała, spytałem, czy nie mogłaby mi powiedzieć, skąd był ten telefon.
- Proszę zaczekać - powiedziała telefonistka. Miała powiększone migdałki.
Znowu się odezwała. - Łączono przez Londyn - oświadczyła. - Nic poza tym nie
mogę stwierdzić. Bardzo przepraszam.
- Nie szkodzi. Dziękuję pani bardzo.
- Zawsze do usług - odpowiedziały migdałki.
Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do śniadania.
- Kto to był? - zapytał Henry, grubo nakładając marmolady na grzankę.
- Ktoś w sprawie psa - odpowiedziałem.
- Inaczej mówiąc - wtrąciła Polly - nie pytaj, a nie usłyszysz grubych
kłamstw.
- Henry wykrzywił się do niej i wgryzł się głęboko w grzankę. Marmolada
wyciekła mu z kącika ust. Zlizał ją.
- Henry zawsze chce wiedzieć, kto dzwoni - zauważył William.
- Tak, kochanie - powiedziała bezmyślnie Scilla wycierając resztki jajka z
jego swetra. - Wolałabym, żebyś się pochylał nad talerzem, kiedy jesz, William.
Pocałowała go w czubek blond główki.
Podałem Joan filiżankę, żeby mi dolała kawy.
- Alan - odezwał się Henry - zabierzesz nas na podwieczorek do Cheltenham?
Dostaniemy te zapychające kremówki jak ostatnim razem i lemoniadę z lodu ze
słomką, i trochę orzeszków na drogę do domu?
- Och, tak - wtrącił wniebowzięty William.
- Bardzo bym chciał - powiedziałem - ale dziś nie mogę. Zrobimy to może w
przyszłym tygodniu. - Nadszedł wreszcie dzień mojej wizyty w domu Kate. Miałem
tam się zatrzymać przez dwie noce, do tego zaplanowałem sobie spędzenie jednego
dnia, w poniedziałek, w biurze. Widząc rozczarowane twarze dzieci wyjaśniłem: -
Dziś jadę do znajomych. Wrócę dopiero w poniedziałek wieczorem.
- Co za nuda - orzekł Henry.
***
Lotus pożerał mile między Cotswolds a Sussex mrucząc głęboko jak
zadowolony kot. Pięćdziesiąt mil dobrej drogi z Cirencester do Newbury zrobiłem w
pięćdziesiąt trzy minuty nie dlatego, żebym się bardzo spieszył, ale dla czystej
przyjemności prowadzenia wozu z szybkością, do jakiej był przeznaczony. No, i
jechałem do Kate. Ona czekała u celu.
Newbury mnie przyhamowało. Ledwie się posuwałem, prawie stałem w
miejscu. Potem śmignąłem szybko drogą Basingstoke, minąłem bazę lotniczą
Amerykanów w Greenham Common i od krętej wsi Kingsclere jechałem już
spokojnie, rzadko przekraczając sześćdziesiątkę.
Kate mieszkała w Sussex, około czterech mil za Burgess Hill.
Do Burgess Hill przyjechałem dwadzieścia po pierwszej, odszukałem drogę
na stację kolejową i zaparkowałem w kącie, wciśnięty za dużą półciężarówką.
Wszedłem na stację i kupiłem bilet powrotny do Brighton. Nie miałem ochoty
wybierać się na rekonesans do Brighton wozem, mój lotus już mnie raz zdradził i
wpakował w kłopoty, ryzykowałbym, że odkryję karty zabierając go w miejsce, w
którym mogłyby się na niego natknąć krążące taksówki z Loczkiem, Synkiem,
Bertem i innymi za kierownicą.
Podróż zajęła mi szesnaście minut. W pociągu po raz co najmniej setny
zadałem sobie pytanie, co też takiego mogłem komuś powiedzieć, że wpakowało
mnie to w ten pasztet w przyczepie do przewozu koni. Kogo spłoszyłem, nie tylko
wyjawiając, że wiem o drucie, ale co ważniejsze mówiąc, że mam zamiar dojść, kto
to zrobił? Na myśl przychodziły mi tylko dwie ewentualne odpowiedzi, i jedna z nich
wcale mi się nie podobała.
Przypomniałem sobie, że w drodze z Plumpton do Brighton powiedziałem
Cliffordowi Tudorowi, że w sprawie śmierci Billa wiele jeszcze pozostaje do
wyjaśnienia. Było to równoznaczne z powiedzeniem mu wprost, iż wiem, że jego
upadek nie był przypadkowy, i że w tej sprawie nie mam zamiaru pozostać
bezczynny.
To samo dałem też wyraźnie do zrozumienia Kate. Kate. Kate. Kate. Koła
wagonu szyderczo podjęły ten refren.
Cóż, nie zobowiązywałem jej do zachowania sekretu i wcale nie wydawało
mi się to potrzebne. O ile wiedziałem, mogła moje słowa powtórzyć całej Anglii. Ale
nie miała na to zbyt dużo czasu. Kiedy się ze mną żegnała w Londynie, było po
północy, a siedemnaście godzin później czekała na mnie przyczepa do przewozu
koni.
Pociąg zwolnił wjeżdżając na stację w Brighton. Przez peron i za furtką
przeszedłem w grupce współpodróżnych, ale w hallu biletowym i przy wyjściu na
plac przed dworcem zwolniłem kroku i zostałem z tyłu. Na placu parkowało około
dwunastu taksówek, kierowcy stali obok wozów i przyglądali się wychodzącym
podróżnym w oczekiwaniu na klientów. Dokładnie przyjrzałem się wszystkim
kierowcom, twarz po twarzy.
Wszyscy byli nieznajomi. Ani jednego z nich nie widziałem w Plumpton.
Nie zniechęcając się zbytnio, znalazłem wygodny kąt zapewniający dobry
widok na przyjeżdżające taksówki i postanowiłem czekać, zdecydowany nie zwracać
uwagi na zimny przeciąg dmuchający mi za kołnierz. Taksówki przyjeżdżały i
odjeżdżały jak pracowite pszczółki, przywoziły pasażerów i zabierały nowych.
Ciągnęły do pociągów z Londynu jak do miodu.
Stopniowo wyłonił się pewien schemat. Wyraźnie dzieliły się na cztery
grupy. Jedne miały wymalowany na błotnikach szeroki zielony pas na drzwiach
wypisaną nazwę firmy “Zielony pas”. Druga grupa oznaczona była na drzwiach żółtą
tarczą z małymi czarnymi literami. Taksówki z trzeciej grupy były całe kobaltowo
błękitne. Do czwartej grupy zaliczyłem niczym się nie wyróżniające taksówki, nie
należące do żadnej z trzech pozostałych.
Czekałem blisko dwie godziny, coraz bardziej sztywniejąc i stając się
obiektem coraz ciekawszych spojrzeń obsługi dworca. Spojrzałem na zegarek. Ostani
pociąg, jaki mógłbym złapać, żeby zdążyć na czas do Kate, odchodził za sześć minut.
Zacząłem się rozprostowywać i rozcierać zziębnięty kark, gotów już iść na peron,
kiedy wreszcie moja cierpliwość została nagrodzona.
Zaczęły nadjeżdżać i ustawiać się rzędem wolne taksówki, co jak już
wiedziałem, znaczyło, że ma nadejść następny pociąg z Londynu. Kierowcy
powysiadali i skupili się w małych grupkach, rozmawiając. Skromniejszym
konwojem nadjechały trzy czarne taksówki i ustawiły się na końcu. Na drzwiach
miały wyblakłe żółte tarcze. Kierowcy wysiedli.
Jednym z nich był grzeczny kierowca przyczepy do przewozu koni. Wyglądał
na zrównoważonego, solidnego obywatela. W średnim wieku, nie rzucający się w
oczy, spokojny. Pozostałych nie znałem.
Miałem jeszcze trzy minuty. Czarne litery na żółtych tarczach były
denerwująco małe. Nie mogłem podejść na tyle blisko, żeby je odczytać, gdyż
zobaczyłby mnie grzeczny kierowca, a nie miałem czasu czekać, aż odjedzie.
Poszedłem do kasy biletowej, zaczekałem niecierpliwie, aż jakaś kobieta skończy się
wykłócać o pięćdziesięcioprocentową zniżkę dla swego nastoletniego dziecka, i
zapytałem po prostu:
- Jak się nazywają te taksówki z żółtymi tarczami na drzwiach.
Młody człowiek w okienku obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.
- Marconi-Taxi, proszę pana, na radiotelefon.
- Dziękuję - powiedziałem i bieghiem ruszyłem na peron.
***
Kate mieszkała w domu z epoki królowej Anny, o wspaniałych proporcjach,
którego jakimś cudem nie zdołały spaskudzić całe pokolenia rozmiłowanych w
gotyckiej ruinie wiktorian. Pełna wdzięku symetria budynku, wysypany jasnym
żwirem podjazd, schludne trawniki już przystrzyżone, cały ten solidny spokój,
wszystko świadczyło o tak ugruntowanej i pewnej pozycji towarzyskiej i finansowej,
że trzeba ją brać za absolutnie oczywistą.
Wnętrze domu było urocze, jego urządzenie podniszczone akurat tyle, ile
trzeba, nie więcej, jak gdyby mieszkańcy, mimo że bogaci, nie uważali, aby potrzebna
im była jakaś ostentacja czy ekstrawagancja.
Kate przywitała mnie w drzwiach, ujęła pod rękę i przeprowadziła przez hall.
- Ciocia Deb czeka, żeby cię poczęstować herbatą - powiedziała. - Dla cioci
Deb herbata to trochę rytuał. Dzięki Bogu zyskasz jej łaski za punktualność. Jest
bardzo edwardiańska, przekonasz się. Czas pod wieloma względami ją oszczędził.
W jej głosie brzmiał niepokój i przeprosiny, z czego wywnioskowałem, że
kocha ciotkę miłością opiekuńczą i wymaga ode mnie tolerancji. Uspokajająco
ścisnąłem ją za ramię i powiedziałem:
- Nie martw się.
Otworzyła jedne z wykładanych białym drewnem drzwi i weszliśmy do
salonu. Był to miły pokój, ściany miał wyłożone boazerią i pomalowane na biało, na
podłodze ciemnośliwkowy dywan i ładne perskie kobierce, zasłony drukowane w
kwiaty. Na sofie ustawionej pod kątem prostym do płonącego kominka siedziała
kobieta lat około siedemdziesięciu. Przy niej stał niski okrągły stolik, a na nim
srebrna taca z filiżankami Crown Derby, talerzykami, srebrnym czajnikiem z epoki
króla Jerzego i dzbanuszkiem na śmietankę. U jej stóp spał ciemnobrązowy jamnik.
Kate przeszła przez pokój i powiedziała dosyć formalnie:
- Ciociu Deb, czy mogę ci przedstawić Alana Yorka?
Ciocia Deb uniosła w moją stronę rękę. Uścisnąłem ją, czując, że za jej
młodszych lat dłoń ta zostałaby ucałowana.
- Bardzo mi miło poznać pana - powiedziała ciotka Deb. I wyraźnie
zrozumiałem, co Dane miał na myśli mówiąc o jej mrożąco dobrym wychowaniu. W
jej głosie nie było żadnego ciepła, żadnej prawdziwej gościnności. Ale wciąż, mimo
swoich lat, albo może nawet dzięki nim, była wyjątkowo ładna. Proste brwi,
nieskazitelny nos, wyraźnie zarysowane usta. Siwe włosy obcięte i uczesane przez
fryzjera pierwszej klasy. Szczupłe, jędrne ciało, proste plecy, eleganckie nogi
skrzyżowane w kostkach. Cienka bluzka pod bezpretensjonalnym tweedowym
kostiumem, ręcznej roboty pantofle z miękkiej skórki. Miała wszystko. Wszystko
poza tym wewnętrznym ogniem, dzięki któremu Kate w jej wieku będzie warta
sześciu ciotek Deb.
Nalała mi herbaty, a Kate ją podała. Były kanapki z pasztetem i domowego
wypieku biszkopt i choć podwieczorek należał do posiłków, które w miarę możności
zwykle pomijałem, stwierdziłem, że jestem głodny po tych podchodach w Brighton i
z braku lunchu. Jadłem i piłem, podczas gdy ciotka Deb mówiła.
- Kate powiada, że pan jest dżokejem, panie York. - Powiedziała to tak, jakby
to była kariera tyleż podejrzana, co kryminalna. - Oczywiście, uzna pan to zapewne
za bardzo zabawne, ale kiedy ja byłam dziewczyną, nie do przyjęcia byłoby, żeby
ktoś ze znajomych tym się zajmował. Ten dom jednak należy do Kate i może
przyjmować w nim, kogo jej się podoba, o czym wie.
Odpowiedziałem uprzejmie.
- Ale przecież Aubrery Hastings i Goeffrey Bennett obaj byli dżokejami i
ludźmi mile widzianymi w towarzystwie, kiedy pani była... ehm... młodsza?
Uniosła brwi zaskoczona.
- Ależ to byli dżentelmeni - oświadczyła.
Spojrzałem na Kate. Przycisnęła wierzch dłoni do ust, ale oczy się jej śmiały.
- Tak - odpowiedziałem ciotce Deb z martwym wyrazem twarzy. - To
oczywiście różnica.
Pojmuje pan zatem - mówiła patrząc na mnie trochę mniej lodowato, że nie
całkiem pochwalam nowe zainteresowania siostrzenicy. Posiadanie konia
wyścigowego to jedno, ale zawieranie osobistych znajomości z dżokejami, których
się zatrudnia, to zupełnie inna sprawa. Bardzo kocham siostrzenicę. Nie życzę sobie
dla niej nieodpowiednich... kontaktów. Jest może zbyt młoda, zbyt bezpieczne wiodła
życie, aby rozumieć, co jest dobrze widziane, a co nie. Ale pan z pewnością to
rozumie, panie York?
Kate, boleśnie się rumieniąc, wykrzyknęła:
- Ciociu Deb!
Widocznie wyszło to gorzej, niż oczekiwała.
- Bardzo dobrze panią rozumiem, pani Penn - odpowiedziałem uprzejmie.
- Cieszę się. Wobec tego mam nadzieję, że spędzi pan u nas miły weekend.
Czy mogę dolać panu herbaty?
Kiedy już dokładnie wskazała mi, gdzie jest moje miejsce, i uzyskała to, co
uznała za potwierdzenie z mojej strony, gotowa była grać rolę uroczej gospodyni.
Odznaczała się spokojnym autorytetem ludzi, których życzenia od kołyski były
prawem. Zaczęła dość miłą rozmowę o pogodzie, o ogrodzie, i o tym, że słońce
wydobywa już z ziemi pierwsze narcyzy.
Wtedy drzwi się otworzyły i wszedł mężczyzna. Wstałem.
- Wuju George, to jest Alan York - powiedziała Kate.
Wyglądał na dziesięć lat młodszego od żony. Miał gęste, dobrze utrzymane
siwe włosy, cerę różową od szorowania, trochę wilgotną, jakby wyszedł prosto z
wanny, a kiedy podał mi rękę, była ona również miękka i wilgotna.
Ciocia Deb powiedziała bez dezaprobaty w głosie:
- George, pan York to jeden ze znajomych dżokejów Kate.
Skinął głową.
- Tak, Kate mówiła mi, że pan przyjeżdża. Miło mi tu pana widzieć.
Przyglądał się, jak ciocia Deb nalewa mu herbaty, wziął od niej filiżankę i
uśmiechnął się z wyraźną czułością.
Był zbyt otyły jak na swój wzrost, choć nie była to otyłość polegająca na
rozdętym brzuchu. Tłuszcz rozłożył się na nim równo, wyglądał jak watowany.
Dawało to w efekcie jowialną krągłość. I wyraz nieokreślonej dobroduszności,
wrażenie tępej, niemal głupawej sflaczałości mięśni twarzy, tak częste u grubasów. A
jednak jego oczy o grubych powiekach, oceniające mnie znad filiżanki, kiedy pił
herbatę, były przebiegłe i bez uśmiechu. Przypominał tych niezliczonych
biznesmenów, jakich zdarzyło mi się spotkać w pracy, mężczyzn poklepujących po
plecach, zapraszających na golfa, którzy jedną ręką częstują człowieka krugiem49 i
kawiorem, a drugą w tym samym czasie próbują przejąć kontrakty.
Odstawił filiżankę, uśmiechnął się i to wrażenie minęło.
- Wiele sobie obiecuję po tej znajomości - powiedział siadając i gestem ręki
zapraszając mnie, żebym zrobił to samo. Przyjrzał mi się dokładnie, cal po calu,
pytając jednocześnie o moje zdanie na temat Wielkich Nieb. Omówiliśmy z Kate jego
możliwości, co znaczy, że mówiłem głównie ja, ponieważ Kate wiedziała nie więcej
niż w Plumpton, a cała wiedza wuja George'a o wyścigach ograniczała się bodaj do
tego, że w 1937 wygrał Derby Słońce w Południe.
- Pamięta go tylko z piosenki - wyjaśniła Kate. - Wciąż ją nuci. Myślę, że
poza nim nie zna imienia żadnego innego konia.
- Ależ znam - zaprotestował wuj George. - Bucefała, Pegaza i Czarną Bess.
Roześmiałem się.
- A więc dlaczego podarował pan Kate konia wyścigowego?
Wuj George otworzył usta i zamknął je. Mrugnął. Wreszcie powiedział:
- Uważałem, że powinna więcej spotykać się z ludźmi. Nie ma tu u nas
towarzystwa młodzieży i jestem zdania, że wychowaliśmy ją zanadto pod kloszem.
Ciocia Deb, którą temat koni tak znudził, że aż zamilkła, w tym miejscu znów
się włączyła do rozmowy.
- Nonsens - oświadczyła obcesowo. - Została wychowana jak ja, czyli w
odpowiedni sposób. Dziś dziewczętom zostawia się za dużo swobody i w rezultacie
uciekają z łowcami fortun albo lalusiami podejrzanego pochodzenia. Dziewczęta
wymagają surowego prowadzenia, jeśli się mają zachowywać jak damy i znaleźć
męża z odpowiednimi koligacjami.
Miała przynajmniej tyle taktu, że mówiąc to nie patrzyła prosto na mnie.
Zamiast tego pochyliła się i pogłaskała śpiącego jamnika.
Wuj George zmienił temat, aż zgrzytnęło, i spytał, gdzie mieszkam.
- W południowej Rodezji.
- Doprawdy? - upewniła się ciocia Deb. - Jakież to interesujące. Czy pana
rodzice mają zamiar osiedlić się tam na stałe?
Była to delikatna, wypróbowana sonda towarzyska.
- Oboje się tam urodzili - odpowiedziałem.
- A nie wybierają się odwiedzić pana w Anglii? - spytał wuj George.
- Matka zmarła, kiedy miałem dziesięć lat. Ojciec może kiedyś przyjedzie,
jak nie będzie zbyt zajęty.
- Zbyt zajęty czym? - z zainteresowaniem spytał wuj George.
- Jest kupcem - wyjaśniłem, jak zwykle dając na to pytanie niewiele mówiącą
odpowiedź. Określenie “kupiec” obejmowało wszystko od handlarza starzyzną aż po
rzeczywiste zajęcie ojca stojącego na czele największego handlowego koncernu
Federacji. Zarówno wuj George jak ciocia Deb wyglądali na niezadowolonych z tej
odpowiedzi, ale jej nie uściśliłem. Zmieszałoby to i rozgniewało ciocię Deb, gdybym
wyłożył przed nią swój rodowód i widoki na przyszłość po jej skromnym odczycie na
temat dżokejów, a w każdym razie nie mogłem tego zrobić ze względu na Dane'a.
Stawił czoło snobizmowi cioci Deb nie mając na swoją obronę nic z tego, czym ja
mógłbym się osłonić, gdybym zechciał, a nie czułem się niczym lepszym od niego.
Zamiast tego zrobiłem pochlebną uwagę o przedstawiających róże sztychach,
którymi ozdobione były wyłożone białym drewnem ściany, zrobiło to przyjemność
cioci Deb, ale sprowokowało sardoniczne spojrzenie wuja George'a.
- Przodków trzymamy w stołowym - oznajmił.
Kate wstała.
- Pokażę Alanowi, gdzie będzie spał, i resztę.
- Przyjechał pan samochodem? - spytał wuj George. Przytaknąłem. Zwrócił
się do Kate: - Wobec tego może zechciałabyś, moja droga, poprosić Culbertsona,
żeby wstawił pana samochód do garażu?
- Tak, wujku - odpowiedziała Kate uśmiechając się do niego.
Z powrotem przemierzyliśmy hall, poszedłem bowiem po walizkę do wozu.
Kate powiedziała:
- Szofer wuja George'a nie nazywa się naprawdę Culbertson. Nazywa się
Higgins czy coś takiego. Wuj George zaczął go nazywać Culbertsonem, ponieważ on
gra w brydża, i od tej chwili wszyscy go tak nazywamy. Culbertson chyba już się z
tym pogodził. To cały wuj George - dodała ze śmiechem - żeby mieć szofera, który
gra w brydża.
- Wuj George gra w brydża?
- Nie, nie lubi kart ani żadnych gier. Mówi, że za dużo w nich prawideł.
Mówi, że nie lubi się uczyć prawideł i nie będzie się męczył ich przestrzeganiem.
Myślę, że brydż ze wszystkimi tymi konwencjami doprowadziłby wuja do
szaleństwa. Całkiem przyzwoicie gra ciocia Deb, ale wcale jej na tym nie zależy.
Wyjąłem walizkę z wozu i zawróciliśmy. Kate zapytała:
- Dlaczego nie powiedziałeś cioci, że jeździsz jako amator, że jesteś bogaty i
tak dalej?
- A dlaczego ty jej nie powiedziałaś? - odparowałem. - Przed moim
przyjazdem?
Zaskoczyłem ją.
- Ja... ja... no... bo... - nie mogła wyjąkać prawdy, więc powiedziałem to sam:
- Ze względu na Dane'a?
- Tak. Ze względu na Dane'a.
Wyglądała na zmieszaną.
- Wcale nie mam ci tego za złe - powiedziałem lekkim tonem. - Lubię cię za
to.
Pocałowałem ją w policzek, a ona roześmiała się, odwróciła ode mnie i z ulgą
wbiegła na schody.
W niedzielę po luncheonie - ciocia Deb wymawiała to słowo z wielką
precyzją - pozwolono mi zabrać Kate na przejażdżkę.
RAno ciocia Deb była z Kate i ze mną jako asystą w kościele. Był on o milę
odległy od domu i Culbertson zawiózł nas tam wypolerowanym na glans daimlerem.
Ja, z wyroku cioci Deb, siedziałem przy kierowcy. Ona i Kate z tyłu.
Kiedy staliśmy na podjeździe czekając, aż ciocia Deb wyjdzie z domu, Kate
wyjaśniła, że wuj George nigdy nie chodzi do kościoła.
- Większość czasu spędza w swoim gabinecie. To ten mały pokój przy
śniadaniowym - wyjaśniła. - Godzinami rozmawia przez telefon ze wszystkimi
swoimi znajomymi i pisze traktat, monografię czy coś podobnego o czerwonoskórych
Indianach, zdaje się, i wychodzi tylko na posiłki i temu podobne.
- To raczej nudne dla cioci - zauważyłem, podziwiając sposób, w jaki
marcowe słońce padało na nieskazitelną linię jej podbródka i zapalało czerwone
błyski w czarnych rzęsach.
- Och, raz na tydzień zabiera ją do miasta. Ciotka się czesze, a on przegląda
rzeczy w księgarni British Museum. Potem zjadają miły lunch u Ritza albo w innym
podobnie dętym miejscu, i idą na poranek albo jakąś wystawę po południu.
Prawdziwa rozpusta - wyjaśniła z oślepiającym uśmiechem.
Po lunchu wuj George zaprosił mnie do gabinetu, żebym obejrzał jego, jak się
wyraził, “trofea”. Była to kolekcja przedmiotów należących do różnych
prymitywnych i barbarzyńskich plemion i, o ile mogłem to ocenić, przyniosłaby
zaszczyt każdemu małemu muzeum.
Na półkach oszklonych gablotek zajmujących trzy ściany pokoju leżały
rządkami okazy broni i biżuterii, garnki i przedmioty rytualne. Między innymi były
tam eksponaty z Afryki Środkowej i Wysp Polinezyjskich, z Norwegii epoki
wikingów i Maorysów na Nowej Zelandii. Zainteresowania wuja George'a
obejmowały cały świat.
- Studiuję jedno plemię naraz - wyjaśnił. - W ten sposób mam jakieś zajęcie,
odkąd się wycofałem z interesów, i uważam je za pasjonujące. Czy wie pan, że na
Wyspach Fidżi mężczyźni mieli zwyczaj tuczyć kobiety jak bydło i zjadać je?
Oczy mu zabłysły, a ja nabrałem podejrzenia, że rozkosz, jaką mu sprawiają
ludy pierwotne, polega częściowo na kontemplacji ich prymitywnych czynów gwałtu.
Może potrzebne mu było jakieś intelektualne antidotum na te lunche u Ritza i
poranki.
- Jakie plemię pan teraz studiuje? - zapytałem. - Kate coś wspominała o
czerwonoskórych Indianach.
Zdaje się, że zrobiło mu przyjemność, że zaczynam się interesować jego
hobby.
- Tak, zajmuję się badaniami wszystkich starożytnych ludów obu Ameryk, a
ostatnio zajmowałem się Indianami Ameryki Północnej. Tu jest ich gablota.
Poprowadził mnie do jednego z kątów pokoju. Kolekcja piór, paciorków,
noży i strzał wyglądała niemal śmiesznie, jak rekwizyty z westernu, ale nie miałem
wątpliwości, że jego zbiory są prawdziwe. Pośrodku wisiał kosmyk czarnych włosów
z dyndającym u końca wysuszonym kawałkiem czegoś, a pod spodem nalepiona była
lakoniczna plakietka z napisem “Skalp”.
Obejrzałem się i zaskoczyłem wuja George'a, który przyglądał mi się z
wyrazem tajemnego rozbawienia. Spuścił wzrok ze mnie na gablotkę.
- O, tak - powiedział. - Ten skalp jest prawdziwy. Ma zaledwie sto lat.
- Interesujące - zauważyłem nie zdradzając swoich uczuć.
- Północno amerykańscy Indianie zajęli mi rok, ponieważ istnieje tak wiele
różnych szczepów - ciągnął dalej. - A teraz przeszedłem do Ameryki Środkowej.
Potem zrobię południowych Amerykanów, Inków, mieszkańców Tierra del Fuego, i
tak dalej. Oczywiście, nie jestem naukowcem i nie przeprowadzam badań w terenie,
ale rzeczywiście piszę czasem artykuły do rozmaitych periodyków. W tej chwili
zajmuję się serią artykułów o Indianach dla “Boys' Stupendous Weekly”.
Tłuste policzki zatrzęsły mu się, kiedy śmiał się bezgłośnie z czegoś, co
wyglądało na wspaniały, jemu tylko znany kawał. Wyrównał zaraz wargi, fałdy
różowego ciała znieruchomiały i zaczął nieznacznie przesuwać się z powrotem do
drzwi.
Poszedłem za nim i zatrzymałem się przy wielkim, rzeźbionym biurku z
czarnego dębu, które statecznie stało pod oknem. Na nim, poza dwoma telefonami i
srebrną tacką na pióra, leżało kilka tekturowych teczek zaopatrzonych w
jasnoniebieskie samoprzylepne nalepki z napisami: “Arapaho”, “Cherokee”, “Sioux”,
“Navajo” i “Mohawk”.
Oddzielnie leżała jeszcze jedna teczka z napisem “Majowie”. Machinalnie
wyciągnąłem rękę, żeby ją otworzyć, nigdy bowiem nie słyszałem o takim szczepie.
Pulchne palce wuja George'a zdecydowanie spoczęły na teczce, przytrzymując ją
zamkniętą.
- Dopiero co zacząłem ten lud - powiedział tonem przeprosin. - I nie ma w
niej jeszcze nic do oglądania.
- Nigdy nie słyszałem o takim szczepie.
- Byli to Indianie z Ameryki Środkowej, nie Północnej - wyjaśnił uprzejmie. -
Zajmowali się astronomią i matematyką. Wysoce cywilizowani. Okazali się
fascynujący. Odkryli, że guma się odbija, i robili z niej piłki na długo przedtem,
zanim je wynalazła Europa. W tej chwili badam ich wojny. Próbuję dojść, co robili z
jeńcami wojennymi. Na kilku swoich freskach przedstawili jeńców błagających o
litość. - Urwał, oczy trzymał utkwione we mnie, oceniał mnie. - Nie pomógłby mi pan
uporządkować zebranych do tej pory materiałów?
- Hm... ja... ja... - zacząłem.
Policzki wuja George'a znów się zatrzęsły.
- Nie liczyłem na to - wycofał się. - Bez wątpienia wolałby pan raczej zabrać
Kate na przejażdżkę.
Było to darem z nieba, ponieważ właśnie się zastanawiałem, jak na taką
propozycję zareaguje ciocia Deb. Tak więc o trzeciej szliśmy razem z Kate za dom,
do olbrzymiego garażu, mając niechętne przyzwolenie cioci Deb na nieobecność w
porze podwieczorku.
- Pamiętasz, jak ci mówiłem tydzień temu, kiedy tańczyliśmy, o tym, jak
zginął Bill Davidson? - zapytałem lekkim tonem, pomagając Kate otworzyć drzwi od
garażu.
- Jak bym mogła zapomnieć?
- Czy przypadkiem nie wspominałaś o tym komu na drugi dzień rano? Nie
było żadnego powodu, dlaczego nie miałabyś... ale bardzo bym chciał wiedzieć, czy
wspominałaś.
- Zmarszczyła nos.
- Naprawdę nie pamiętam, ale myślę, że nie. Tylko cioci i wujowi George'owi
oczywiście, przy śniadaniu. Nikt inny mi nie przychodzi na myśl. Ale nie sądzę, żeby
to był jakiś sekret, prawda? - jej głos uniósł się na końcu pytająco.
- Nie - uspokoiłem ją i zamknąłem drzwi. - Co robił wuj George, zanim się
wycofał z interesów i zajął antropologią?
- Wycofał z interesów? - powtórzyła. - To tylko jeden z jego dowcipów.
Wycofał się chyba gdzieś tak około trzydziestki, jak tylko odziedziczył po ojcu
zawrotne prywatne dochody. Od wieków mniej więcej co trzy lata wyruszał z ciotką
w świat i zbierał te swoje odrażające eksponaty, które ci pokazywał w gabinecie. Co o
nich myślisz?
Nie mogłem powstrzymać wyrazu niesmaku, a Kate roześmiała się i
powiedziała:
- Myślę właśnie to samo, ale staram się, żeby się o tym nie dowiedział. Jest
taki do nich przywiązany.
Garaż był przerobiony ze stodoły. Było w nim mnóstwo miejsca dla czterech
ustawionych rzędem samochodów: daimlera, nowego kremowego kabrioletu, mojego
lotusa i stojącego w pewnym oddaleniu towarzyskiego wyrzutka, starej, czarnej,
ośmiokonnej limuzyny. Wszystkie, łącznie z moim, lśniły od czystości. Culbertson
był skrupulatny.
- Używamy tego starego wozu na zakupy w miasteczku i takie tam -
wyjaśniła Kate. - To kremowe cudo to mój. Wuj George podarował mi go rok temu,
kiedy wróciłam ze Szwajcarii. Czy nie jest zachwycający?
Pogłaskała go z miłością.
- Nie możemy jechać twoim zamiast mojego? - spytałem. - Bardzo bym
chciał, jeśli nie masz nic przeciw temu.
Ucieszyła się. Opuściła dach, owiązała głowę niebieskim jedwabnym szalem
i wyprowadziła wóz w słońce, na podjazd i drogę do miasteczka.
- Dokąd jedziemy? - zapytała.
- Ja bym chciał do Steyning.
- Dziwne sobie wybrałeś miejsce - stwierdziła. - Co byś powiedział na
przejażdżkę nad morze?
- Chcę tam wpaść do farmera z Washington, koło Steyning, zapytać o jego
przyczepę do przewozu koni - wyjaśniłem i opowiedziałem Kate, jak paru facetów z
przyczepy dosyć bezceremonialnie kazało mi zaprzestać pytań na temat śmierci Billa.
- Przyczepa należała do tego farmera z Washington - zakończyłem. - Chcę go
zapytać, kto ją wynajmował w zeszłą sobotę.
- Wielki Boże! - powiedziała Kate. - Ładna historia - i trochę przyspieszyła.
Odwróciłem się na siedzeniu i rozkoszowałem jej widokiem. Piękny profil, niebieski
szal trzepoczący na wietrze, na czole rozwiany kosmyk włosów, który wymknął się
spod szala, łuk wiśniowych ust. Była zabójcza.
Do Washington mieliśmy dziesięć mil. Wjechaliśmy do wsi i stanęli, a ja
zapytałem dzieci wracające ze szkółki niedzielnej, gdzie mieszka farmer Lawson.
- Tam - powiedziała najwyższa z dziewczynek, wskazując palcem.
“TAm” okazało się zasobną, fachowo urządzoną farmą ze starym,
przysadzistym domem. Za nim wznosiła się olbrzymia, nowa holenderska stodoła.
Kate wjechała na podwórze i zatrzymała wóz. Obeszliśmy naokoło i przez furtkę do
ogrodu wyszliśmy przed front domu. Niedzielne popołudnie nie było dobrą porą na
odwiedziny u farmera, zażywającego z pewnością swojej jedynej beztroskiej drzemki
w tygodniu, ale nic na to nie mogliśmy poradzić.
Zadzwoniliśmy do drzwi, które po dłuższej chwili się otworzyły. Pytająco
spojrzał na nas młody z wyglądu, przystojny mężczyzna z gazetą w ręce.
- Przepraszam, czy mógłbym mówić z panem Lawsonem? - zapytałem.
- Ja jestem Lawson - powiedział. Jeszcze raz ziewnął.
Powiedziałem, że wiem, że ma do wynajęcia przyczepę do przewozu koni.
Obejrzał nas, pocierając nos kciukiem. Wreszcie odpowiedział:
- Jest bardzo stara. I zależy, kiedy pan jej potrzebuje.
- Myśli pan, że mógłbym ją zobaczyć?
- Tak - odpowiedział. - Zaczekajcie chwilę. - Wszedł do domu i
dosłyszeliśmy, jak woła, a dziewczęcy głos mu odpowiada. Teraz wrócił bez gazety.
- Stoi tam, za domem - powiedział i poszedł przodem.
Przyczepa stała na dworze, osłonięta tylko sianem spiętrzonym w stodole.
APX 708. Moja stara znajoma.
Powiedziałem Lawsonowi, że w gruncie rzeczy nie chcę jej wynajmować,
chciałem się tylko dowiedzieć, kto ją wynajął osiem dni temu. A ponieważ uznał to
pytanie za zdecydowanie dziwne i zdradzał oznaki, że chce się nas bez zwłoki
pozbyć, powiedziałem mu, dlaczego o to pytam.
- To nie mogła być moja przyczepa - oświadczył od razu.
- Ale była.
- Nikomu jej nie wynajmowałem osiem dni temu. Stała tu przez cały dzień.
- Była w Maidenhead - twierdziłem uparcie.
Popatrzył na mnie przez całe pół minuty, wreszcie powiedział:
- Jeżeli pan ma rację, to wzięto ją bez mojej wiedzy. W zeszły weekend nie
było mnie w domu z całą rodziną. Byliśmy w Londynie.
- Ile osób mogło wiedzieć, że was nie będzie?
- Roześmiał się.
- Około dwunastu milionów, zdaje się. W piątek wieczorem występowaliśmy
w jednym z tych rodzinnych quizów w telewizji. Żona, najstarszy syn, córka i ja.
Młodszego nie dopuścili, bo ma dopiero dziesięć lat. Był wściekły. Podczas programu
żona powiedziała, że w sobotę wszyscy idziemy do zoo, a w niedzielę do Tower. I
wracaliśmy do domu dopiero w poniedziałek.
Westchnąłem.
- A na jak długo wcześniej wiedział pan, że jedzie pan na ten quiz?
- Na parę tygodni. Wszystko było w miejscowej prasie, że jedziemy.
Rzeczywiście, trochę się tym niepokoiłem. Niedobrze, jak każdy tramp w okolicy
wie, że człowieka nie będzie w domu. Oczywiście kręcą się tu moi parobcy, ale to nie
to samo.
- Mógłby ich pan spytać, czy nie widzieli, żeby ktoś sobie pożyczał pańską
przyczepę?
- Chyba tak. Zbliża się pora dojenia, zaraz tu będą. Ale wciąż myślę, że pan
pomylił numer rejestracyjny.
- A ma pan gniadego fulblota? - zapytałem. - Z gwiazdką na czole, jednym
uchem oklapłym i rzadkim ogonem?
Jego sceptycyzm nagle zniknął.
- Owszem, mam - przyświadczył. - Stoi w stajni.
- Przecież pańscy ludzie musieli zauważyć, że go nie ma, kiedy szli go
wieczorem nakarmić?
- Brat mieszka jakąś milę stąd, pożycza go, kiedy chce. Moi ludzie mogli
przypuszczać, że to on go wziął. Zapytam ich.
- A czy może ich pan jednocześnie zapytać, czy nie znaleźli w boksie
krawata? - poprosiłem. - Zgubiłem go tam, a jestem do niego dosyć przywiązany.
Dam dziesięć szylingów, żeby go mieć z powrotem.
- Zapytam - obiecał Lawson. - Proszę wejść do domu i zaczekać.
Wprowadził nas od tyłu, przez wyłożoną kamiennymi płytami sień do
przytulnie pospolitej bawialni i tam zostawił. Z daleka dochodziły głosy jego żony i
dzieci i brzęk filiżanek. Na stole leżała na pół już ułożona łamigłówka, po podłodze
snuły się tory dziecinnej kolejki.
Wreszcie wrócił.
- Bardzo mi przykro - powiedział - parobcy myśleli, że koń jest u brata, a
żaden z nich nie zauważył zniknięcia przyczepy. Mówią też, że nie znaleźli pańskiego
krawata. Ślepi jak krety, chyba że to im coś zginie.
Mimo to podziękowałem mu za fatygę, a on poprosił, żebym mu dał znać,
jeżeli się dowiem, kto brał przyczepę.
Kate i ja odjechaliśmy w stronę morza.
- Niewiele można się spodziewać po tych poszukiwaniach - powiedziała. -
Nie sądzisz? Byle kto mógł sobie pożyczyć jego przyczepę.
- Musiał to być ktoś, kto wiedział, że ona tam stoi - zauważyłem. - Myślę, że
w ogóle wpadli na ten pomysł dlatego, że tak łatwo można ją było zabrać. Gdyby nie
to, że wiedzieli, że bez trudu ją sobie pożyczą, przekazaliby mi to ostrzeżenie w inny
sposób. Śmiem sądzić, że któryś z jego kowbojów więcej wie, niż mówi. Dostał
pewnie dychę, żeby przymknąć oczy, a ze względów folklorystycznych dorzucił
jeszcze konia. Naturalnie nie będzie się spieszył z opowiadaniem tego dzisiaj
Lawsonowi.
- Nieważne - orzekła lekko Kate. - Może rzeczywiście ten farmer nie ma z
tym nic wspólnego. Byłoby to raczej niesamowite, gdyby się okazało, że on jest
hersztem bandy. Wtedy byś pewno dostał pistoletem w ucho i znalazł się w morzu w
worku z cementem, a mnie by porzucono związaną na szynach przed pędzącym
pociągiem.
Roześmiałem się.
- Gdybym podejrzewał, że mógłby być ewentualnym hersztem bandy, to bym
cię tam nie zabierał.
- Rzuciła mi spojrzenie.
- Uważaj - powiedziała - bo staniesz się taką miłą nianią jak wuj George.
Chroni ciocię Deb przed najmniejszą niewygodą, nie mówiąc już o
niebezpieczeństwie. To chyba dlatego ciocia jest zupełnie oderwana od dzisiejszego
życia.
- Więc nie uważasz, że trzeba unikać niebezpieczeństwa?
- Oczywiście że nie. Chciałam powiedzieć, że jeżeli trzeba coś zrobić, to do
diabła z niebezpieczeństwem! - Lekceważąco machnęła prawą ręką, aby zilustrować
ten beztroski punkt widzenia, a za nami odezwał się energiczny klakson jakiegoś
samochodu. Przemknął w nim mężczyzna gromiąc Kate wzrokiem za jej
niezamierzony sygnał. Roześmiała się.
Skręciła w stronę morza w Worthing i pojechała nadbrzeżną drogą na
wschód. Zapach soli i wodorostów był silny i orzeźwiający. Minęliśmy całe akry
nowych bungalowów za Worthing, baseny portowe i siłownie Shoreham, Southwick i
Portslade, stateczne fasady Hove, aż wreszcie znaleźliśmy się przy długiej
promenadzie w Brighton. Kate zręcznie skręciła na jakiś placyk w mieście i
zatrzymała wóz.
- Chodźmy nad morze - powiedziała. - Uwielbiam je.
Przeszliśmy przez drogę, zeszli po kilku schodkach i przebrnęli przez nasyp
żwiru na piasek. Kate zdjęła pantofle i wysypała z nich drobne kamyki. Słońce
przygrzewało, był odpływ. Przeszliśmy brzegiem plaży około mili, przeskakując
przez nadbiegające fale, a potem wróciliśmy. Było to cudowne popołudnie.
Dopiero kiedy trzymając się za ręce szliśmy spacerkiem w stronę jej wozu,
zauważyłem, że zaparkowała ledwie sto jardów od hotelu “Pavilion Plaza”, do
którego przed dziesięcioma dniami podwoziłem z Plumpton Clifforda Tudora.
I jak na zaklęcie zjawił się Tudor. Olbrzymi mężczyzna stał na stopniach
hotelu i rozmawiał z portierem w uniformie. Nawet z daleka trudno było nie poznać
go po tym wzroście, ciemnej cerze i zadęciu, z jakim trzymał głowę. Przyjrzałem mu
się leniwie.
Chwilę przedtem, zanim doszliśmy do wozu Kate, z tyłu nadjechała
taksówka, minęła nas i zajechała przed “Pavilin Plaza”. Była czarna z żółtą tarczą na
drzwiach i tym razem znalazła się tak blisko, że odczytałem nazwę firmy: Marconi-
Taxi. Szybko spojrzałem na kierowcę i w przejeździe zobaczyłem jego profil. Miał
duży nos i cofnięty podbródek, i nigdy dotychczas go nie widziałem.
Clifford Tudor powiedział parę ostatnich słów do portiera, przemierzył
chodnik i wsiadł do taksówki, nie zatrzymując się, żeby powiedzieć kierowcy, dokąd
ma jechać. Taksówka ruszyła bez zwłoki.
- Komu się przyglądasz? - spytała Kate, kiedy tak staliśmy przy jej wozie.
- O, nic takiego - odpowiedziałem. - Powiem ci, jeżeli zechcesz pójść na
herbatę do hotelu “Pavilion Plaza”.
- To nudna dziura - zauważyła. - Ma aprobatę cioci Deb.
- Wciąż szukam tropu - wyjaśniłem.
- W takim razie w porządku. Lupę i psa gończego masz gotowe?
Weszliśmy do hotelu. Kate powiedziała, że idzie się przeczesać. Pod jej
nieobecność spytałem dziewczynę w recepcji, czy nie wie, gdzie mógłbym znaleźć
Clifforda Tudora. Zatrzepotała w moją stronę rzęsami i odpowiedziała z
zachęcającym uśmiechem.
- Obawiam się, że właśnie się pan z nim minął. - - Pojechał do domu.
- Często tu bywa?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Myślałam, że pan wie. Jest w radzie nadzorczej. To jeden z udziałowców.
Właściwie - dodała z niezwykłą otwartością - jest prawie właścicielem i więcej ma tu
do powiedzenia niż kierownik.
Z jej głosu i zachowania widać było jasno, że bez zastrzeżeń akceptuje pana
Tudora.
- Czy ma samochód? - spytałem.
Było to bardzo dziwne pytanie, ale dziewczyna paplała dalej bez wahania:
- Tak, ma piękny samochód, duży, z długą maską i mnóstwem chromu.
Prawdziwa klasa. Ale go nie używa, oczywiście. On na ogół jeździ taksówkami. O,
właśnie przed chwilą dzwoniłam po jedną z tych radio-taxi dla niego. Szalenie są
przydatne. Dzwoni się do ich biura, stamtąd przekazują zamówienie najbliższej
taksówce i ani się człowiek obejrzy, jak zajeżdża. Wszyscy goście z nich korzystają:
- Mavis!
Gadatliwa dziewczyna urwała w pół zdania i rozejrzała się z miną
winowajczyni. Do recepcji weszła surowa dziewczyna pod trzydziestkę.
- Dziękuję ci za zastępstwo, Mavis. Już możesz iść - powiedziała.
Mavis uśmiechnęła się do mnie zalotnie i zniknęła.
- Więc czym mogę panu służyć? - Ta była wystarczająco grzeczna, ale nie w
tym typie, który plotkuje o pracodawcach.
- Hm... czy możemy tu zjeść podwieczorek?
Spojrzała na zegar.
- Na podwieczorek trochę za późno, ale proszę wejść do sali klubowej, a
kelner zajmie się państwem.
Kate z niechęcią oglądała kanapki z rybną pastą, które w rezultacie pojawiły
się przed nami.
- Przypuszczam, że należy to do ryzyka związanego z pracą detektywa -
oświadczyła próbując kęs. - Czego się dowiedziałeś, o czym?
Wyjaśniłem, że nie jestem całkiem pewny, ale interesuje mnie wszystko, co
ma bodaj najmniejszy związek z taksówkami z żółtą tarczą i z Billem Davidsonem, a
Clifford Tudor ma z nimi związek na pewno.
- Nic zapewne z tego nie wynika - orzekła Kate kończąc kanapkę, ale
rezygnując z drugiej.
Westchnąłem.
- I ja tak myślę.
- Więc co teraz?
- Gdybym mógł się dowiedzieć, kto jest właścicielem tych taksówek...
- Zadzwońmy do nich i zapytajmy - powiedziała wstając. Poszła pierwsza do
telefonu i odszukała numer w książce. - Ja to zrobię - oświadczyła. - Powiem, że chcę
złożyć skargę i pragnę napisać do samego właściciela.
Połączyła się z biurem taksówek i odegrała znakomite przedstawienie,
żądając nazwisk i adresów właścicieli, dyrektorów i prawników firmy. Wreszcie
odłożyła słuchawkę i spojrzała na mnie z niesmakiem.
- Nie chcieli nic powiedzieć - stwierdziła. - Ten człowiek naprawdę miał
cierpliwość, muszę przyznać. Nie zrażał się, choć rzeczywiście byłam niegrzeczna.
Ale powtarzał tylko: “Proszę do nas napisać i podać swoją skargę ze szczegółami, a
dokładnie ją rozpatrzymy”. Powiedział, że firma nie ma zwyczaju podawać nazwisk
właścicieli i on nie jest do tego upoważniony. Nie ustąpił ani na krok.
- Nie szkodzi. To była dobra próba. Właściwie nie liczyłem na to, że
powiedzą. Ale to mi przywodzi na myśl...
Zadzwoniłem na posterunek w Maidenhead i spytałem o inspektora Lodge'a.
Powiedziano mi, że nie ma dziś służby. Może chciałbym coś mu przekazać?
Chciałem. Powiedziałem:
- Mówi Alan York. Czy nie zechciałby pan poprosić inspektora Lodge'a, żeby
sprawdził, kto jest właścicielem czy też szefem firmy Marconi-taxi w Brighton?
Będzie wiedział, o co chodzi.
Głos w Maidenhead obiecał, że przekaże moją prośbę inspektorowi jutro
rano, ale nie może mnie zapewnić, czy inspektor odpowie na moje pytanie. Uprzejmy
oficjalny żargon. Podziękowałem i powiesiłem słuchawkę.
Kate stała w kabinie telefinicznej tuż przy mnie. Używała perfum o jakimś
delikatnym kwiatowym zapachu, tak lekkim, że ledwie się go wyczuwało. Leciutko ją
pocałowałem. Jej wargi były miękkie, suche i słodkie. Położyła mi dłonie na
ramionach, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się. Pocałowałem ją jeszcze raz.
Jakiś mężczyzna otworzył drzwi kabiny. Roześmiał się na nasz widok.
- Bardzo państwa przepraszam... chcę zadzwonić.
Wyszliśmy z kabiny zmieszani.
- Spojrzałem na zegarek. Było blisko pół do siódmej.
- O której spodzewa się nas z powrotem ciocia Deb?
- Obiad jest o ósmej. Do tej pory mamy czas - odpowiedziała Kate. -
Przejdźmy się przez Lane po antykwariatach.
Ruszyliśmy powoli bocznymi uliczkami Brighton, zatrzymując się przed
każdym jasno oświetlonym oknem wystawowym i podziwiając leżące tam towary.
Raz czy dwa zatrzymaliśmy się też w zakątkach zasnutych gęstniejącym zmierzchem,
żeby kontynuować to, co przerwaliśmy w kabinie telefonicznej. Pocałunki Kate były
słodkie i dziewicze. Nie miała doświadczenia w miłości i choć parę razy jej ciało
zadrżało w moich ramionach, w jej reakcji nie było namiętności ani pragnienia.
Na końcu jednej z uliczek, kiedy zastanawialiśmy się, czy iść dalej, nagle
zapaliły się za nami światła. Odwróciliśmy się. Właściciel “Błękitnej Kaczki”
otwierał lokal na wieczór. Bar wyglądał przytulnie.
- Może byśmy wpadli coś łyknąć przed powrotem? - zaproponowałem.
- Cudownie - zgodziła się Kate.
I tak to przypadkowo i lekkomyślnie zrobiliśmy decydujący krok w swoich
popołudniowych poszukiwaniach.
Weszliśmy do “Błękitnej Kaczki”.
9
Kontuar obity był wielkim arkuszem lśniącej miedzi. Kurki od piwa
błyszczały. Szklanki migotały. Była to czysta, miła salka, przytulnie oświetlona, z
oryginalnymi, przedstawiającymi rybackie wioski olejami rozwieszonymi po
ścianach.
Oboje z Kate oparliśmy się o bar i wdaliśmy się z barmanem w dyskusję na
temat gatunków sherry. Wyglądał na wojskowego około pięćdziesiątki i miał
sterczące, wywoskowane na końcach wąsy. Oceniłem go na starszego sierżanta na
emeryturze. Ale znał swój zawód i sherry, jaką nam polecił, okazała się znakomita.
Byliśmy jego pierwszymi dziś klientami, staliśmy i gawędzili. Zachowywał się
przyjaźnie, jak wszyscy dobrzy barmani, ale gdzieś pod tym wyczułem wyraźny
niepokój. Coś jak uniesione nozdrza gazeli węszącej niebezpieczeństwo,
niespokojnej, mimo że wszystko jest na pozór w porządku. Nie przywiązywałem
jednak do tego zbytniej wagi, pomyślałem bowiem, jak się okazało niesłusznie, że
jego kłopoty mnie nie dotyczą.
Wszedł jeszcze jeden mężczyzna z dziewczyną, toteż Kate i ja odwróciliśmy
się, żeby przenieść swoje drinki do jednego ze stolików. Właśnie wtedy Kate się
potknęła, potrąciła szklaneczką o kant baru i zbiła ją. Ostre szkło skaleczyło ją w
rękę, która zaczęła silnie krwawić.
Barman przywołał żonę, chudą kobietkę z tlenionymi włosami. Zobaczyła
krew płynącą Kate z dłoni i wykrzyknęła z troską:
- Niech pani wejdzie i włoży rękę pod wodę. To zatamuje krew. Proszę
uważać, niech pani nie poplami swojego pięknego płaszcza!
Uniosła klapę w barze, żeby nas przepuścić, i wprowadziła nas do kuchni,
równie nieskazitelnej jak bar. Na stole leżały kromki chleba, masło, wędliny i
pokrojone jarzyny. Przerwaliśmy jej przygotowywanie kanapek dla wieczornych
klientów. Podeszła do zlewu, odkręciła kran i kazała Kate włożyć rękę pod bieżącą
wodę. Zatrzymałem się w drzwiach i przyglądałem się.
- Przepraszam za cały ten kłopot - powiedziała Kate, podczas gdy krew
skapywała do zlewu. - To naprawdę niewielkie skaleczenie. Tyle że strasznie krwawi.
- Żaden kłopot, kochanie - uspokajała ją żona barmana. - Poszukam dla pani
bandaża.
Wysunęła szufladę, żeby go znaleźć, uśmiechając się uspokajająco do Kate.
Ruszyłem od drzwi, żeby bliżej przyjrzeć się szkodzie. W tej samej chwili
usłyszałem morderczo groźne warczenie i z pudła przy lodówce wyłonił się czarny
owczarek niemiecki. Żółte oczy wlepił we mnie, pysk miał lekko otwarty, z
odciągniętą górną wargą i rozwartymi ostrymi jak brzytwa zębami. Na szyi miał
obrożę, ale nie był uwiązany. Z głębi gardzieli znowu wydobyło się warczenie.
Znieruchomiałem na środku kuchni.
Żona barmana wyjęła zza kredensu gruby kij i zbliżyła się do psa. Wyglądała
na wzburzoną.
- Leżeć, Książę, leżeć! - wskazała kijem na pudło. Pies po chwili wahania
wrócił na miejsce i usiadł wyprostowany, wciąż patrząc na mnie z najwyższą
wrogością. Nie ruszałem się.
- Bardzo pana przepraszam. On nie lubi obcych mężczyzn. Widzi pan, to
bardzo dobry pies obronny. Już nic panu nie zrobi, póki ja tu jestem. - Położyła kij na
kredensie i podeszła do Kate z watą, środkiem dezynfekcyjnym i bandażem.
Zrobiłem krok w stronę Kate. Na grzbiecie psa zadrgały mięśnie, ale został w
pudle. Dokończyłem swojej podróży do zlewu. Krwawienie niemal ustało i, tak jak
Kate mówiła, skaleczenie było niewielkie. Żona barmana osuszyła je watką umaczaną
w środku dezynfekcyjnym i owinęła kawałkiem bandaża z gazy.
Oparłem się o stół do zmywania, patrząc na psa i na gruby kij i wspominając
wewnętrzne zdenerwowanie barmana. Wszystko to się sumowało.
Obrona.
Obrona przeciw czemu? Obrona przeciw ochronie, usłużnie podpowiedział
mi umysł, jak refren. Barmanowi próbowano narzucić płatną ochronę. Płać albo ci
rozwalimy bar... albo ciebie... albo twoją żonę. Tylko że ten właśnie barman,
niezależnie od tego, czy miałem rację co do jego wojskowej przeszłości, wyglądał na
tyle twardo, że mógł się przeciwstawić tego rodzaju szantażowi. Inkasenci ochrony
mieli się spotkać albo już się spotkali z prawdziwie morderczym owczarkiem.
Wygląda na to, że sami będą potrzebowali ochrony.
Barman wsunął głowę przez drzwi.
- W porządku? - spytał.
- Wszystko dobrze, dziękuję bardzo - zapewniła go Kate.
- Podziwiam pańskiego psa - powiedziałem.
Barman zrobił krok do kuchni. Książę po raz pierwszy odwrócił łeb ode mnie
i spojrzał na swojego pana.
- Wspaniały pies - potwierdził.
Nagle nie wiadomo skąd zaświtała mi w głowie pewna myśl. Ostatecznie nie
mogło być zbyt wiele gangów w Brighton, a kilka razy już się zastanawiałem,
dlaczego firma taksówkowa miałaby zatrudniać bandytów i staczać całe bitwy.
Powiedziałem więc z godnym pożałowania brakiem ostrożności:
- Marconi-taxi.
Zawodowo uprzejmy uśmiech barmana zniknął, a on sam spojrzał na mnie
nagle z przerażającą, ostrą nienawiścią. Ujął ciężką lagę z kredensu i podniósł ją,
zamierzając się na mnie. Jednym płynnym ruchem pies wyleciał z pudła i przysiadł,
gotów do skoku, kładąc uszy po sobie i obnażając zęby. Trafiłem w dziesiątkę.
Na ratunek pośpieszyła mi Kate. Podeszła do mnie i powiedziała bez śladu
przestrachu:
- Na litość boską, tylko niech go pan za mocno nie bije, bo ciocia Deb
oczekuje nas z pieczonym jagnięciem i kartofelkami mniej więcej za pół godziny i nie
daruje nam, jak nie będziemy na czas co do minuty.
Ten zdumiewający potok słów sprawił, że barman zatrzymał się,
niezdecydowany, na tyle długo, żebym mógł wtrącić:
- Nie należę do nich. Jestem przeciw nim. Bądź pan tak dobry i odłóż ten kij,
i powiedz Księciu, że jego kły są niepotrzebne.
Barman opuścił kij, ale Księcia zostawił na miejscu, o cztery stopy przede
mną, na straży.
- W co myśmy się tu wpakowali? - zapytała mnie Kate. Bandaż wlókł się za
nią i krew znowu zaczęła przesiąkać. Machinalnie okręciła go do końca i zatknęła
brzeg.
- Zdaje się, że chodzi o ochronę? - zwróciłem się do barmana. - Z tymi
taksówkami zgadywałem w ciemno. Domyśliłem się, po co panu potrzebny taki dobry
obronny pies, a o tych taksówkach myślę nie od dziś. Te dwie rzeczy po prostu
pasowały, to wszystko.
- On jakiś tydzień temu oberwał trochę od paru kierowców z Marconi-taxi -
wyjaśniła Kate żonie barmana tonem grzecznej rozmowy. - Więc trudno, żebyście
państwo oczekiwali, że będzie na ten temat mówił rozsądnie.
Barman obrzucił nas długim spojrzeniem. Potem podszedł do psa, objął go za
szyję i podrapał. Złe żółte oczy się przymknęły, rozluźniły się wargi nad ostrymi
zębami i pies z oddaniem przywarł do nóg swojego pana. Barman poklepał go po
zadzie i odesłał do pudła.
- Dobry pies, Książę - powiedział z domieszką ironii. - No cóż, nie możemy
zostawić baru bez obsługi. Sue, kochanie, niee zadbałabyś o klientów? Ja bym
porozmawiał z tymi młodymi.
- Kanapki jeszcze nie zrobione - zaprotestowała Sue.
- Ja je zrobię - zaofiarowała się pogodnie Kate. - I miejmy nadzieję, że ich za
bardzo nie pokrwawię.
Ujęła nóż i zaczęła smarować chleb masłem. Wyglądało na to, że barmanowi
i jego żonie trudniej sobie poradzić z Kate niż z taksówkarzami, ale po chwili
wahania żona wyszła do baru.
- Słucham pana - powiedział barman.
Przedstawiłem mu w zarysie historię śmierci Billa i swój bliski kontakt z
taksówkarzami z przyczepy do przewozu koni. Powiedziałem:
- Gdybym mógł dojść, kto stoi za tymi Marconi, pewno bym dotarł do faceta,
który zorganizował wypadek majora Davidsona.
- Tak, to jasne - przyświadczył. - Życzę panu więcej szczęścia, niż sam go
miałem. Szukanie, kto jest właścicielem firmy Marconi, to jak walenie głową w mur.
Ślepa uliczka. Ale powiem panu wszystko, co wiem. Im więcej ludzi się na nich
namierzy, tym szybciej się drani zlikwiduje.
Sięgnął i wziął dwie kanapki. Jedną podał mnie, drugą ugryzł sam.
- Nie zapomnij zostawić miejsca na pieczone jagnię - ostrzegła Kate widząc,
że jem. Spojrzała na zegarek. - O, Boże, strasznie się spóźnimy na obiad, a nie znoszę
denerwowania cioci Deb.
Ale dalej spokojnie smarowała chleb masłem.
- Kupiłem tę “Błękitną Kaczkę” osiemnaście miesięcy temu - powiedział
barman. - Kiedy odszedłem do cywila.
- Starszy sierżant? - mruknąłem.
- Pułkowy - wyjaśnił z uzasadnioną dumą. - Nazywam się Thomkins. Cóż,
kupiłem tę “Błękitną Kaczkę” za oszczędności i odprawę, a i tak była tania. Za tania.
Powinienem się był domyślić, że coś tu śmierdzi. Nie minęło trzy tygodnie, jakeśmy
tu osiedli i zaczęli robić niezłe pieniądze, a tu pewnego wieczora przychodzi jeden
facet i bezczelnie mi mówi, że jak nie będziemy płacili jak ten przed nami, będzie źle.
Złapał sześć szklanek z baru i o ziemię. Powiada, że chce pół setki tygodniowo. Ba,
co pan na to? Pięćdziesiąt funtów! Nic dziwnego, że ten przede mną chciał się
wycofać. Potem się dowiedziałem, że od miesięcy próbował sprzedać ten bar, ale
wszyscy miejscowi zwęszyli kłopoty i zostawili to dla takich tępaków jak ja, prosto z
wojska i na tyle zielonych, żeby w to wskoczyć z butami.
Barman Thomkins żuł kanapkę i namyślał się.
- No, to mu kazałem spływać. I na drugi dzień wieczorem przyszedł jeszcze
chyba z pięcioma, i rozwalili mi bar w drobny mak. Ogłuszyli mnie moją własną
butelką, a żonę zamknęli na stryszku. Wtedy potłukli wszystkie butelki, wszystkie
szklanki i połamali wszystkie krzesła. Kiedy się ocknąłem, leżałem na podłodze w
tym bałaganie, a oni kołem stali nade mną. Powiadają, że to tylko próbka. Jak nie
będę bulił pół setki tygodniowo, wrócą, żeby mi potłuc wszystkie butelki w składzie i
wszystkie wina w piwnicy. Potem, powiadają, kolej na twoją żonę.
Minę miał wściekłą, kiedy to opowiadał.
- Co dalej? - spytałem.
- Co, u diabła, po tych wszystkich Niemcach i Japońcach nie będę się
potulnie poddawał jakimś kurduplom z angielskiego wybrzeża. Przez parę miesięcy
płaciłem, żeby złapać oddech, ale pół setki łatwo nie przychodzi na dodatek do
kosztów i podatków. Ten bar to niezły interes, ale w ten sposób nie zostawało mi
wiele więcej jak renta. Nie mogło tak trwać.
- Powiedział pan policji? - spytałem.
Na twarzy Thomkinsa pojawił się dziwny wyraz zawstydzenia.
- Nie - odpowiedział niepewnie - nie, jeszcze nie wtedy. Widzi pan, jeszcze
wtedy nie wiedziałem, skąd oni są, i straszyli mnie Bóg wie czym, jak pójdę na
policję. Tak czy owak, w wojsku to kiepska taktyka zaczepiać wroga, który już cię
raz pobił, zanim się nie ściągnie odwodów. Wtedy zacząłem myśleć o psie. A na
policję poszedłem później - skończył, trochę tak, jakby się tłumaczył.
- Przecież policja na pewno może zamknąć firmę Marconi, jeżeli ktoś ją
systematycznie wykorzystuje w celach przestępczych.
- Ba, tak by się zdawało - powiedział. - Ale jest inaczej. Widzi pan, to
prawdziwa firma taksówkowa. Duża. Większość kierowców to ludzie uczciwi i nawet
nie wiedzą, co się tam dzieje. Powiedziałem kiedyś paru z nich, że są przykrywką dla
gangsterów z ochrony, i nie chcieli wierzyć. Ci dranie wyglądają na pozór uczciwie,
rozumie pan? Tak samo jak inni. W porze zamykania podjeżdżają taksówką pod
drzwi, zupełnie niewinnie, wchodzą i domagają się pieniędzy. I całkiem możliwe, że
weźmie taki klienta z baru i odwiezie do domu za normalną taryfę, wszystko jak
najprzyzwoiciej.
- A nie mógłby pan dostać policjanta po cywilnemu, żeby siedział w barze i
czekał, i aresztował takiego taksówkarza, kiedy przyjdzie po pieniądze? - podsunęła
Kate.
- Na nic się to nie zda, proszę pani - wyjaśnił z goryczą barman. - Chodzi o
to, że oni przychodzą w różne dni i o różnych porach, tak że ten gliniarz mógłby
czekać i dwa tygodnie, zanim by którego złapał, i nie ma też żadnych podstaw do
aresztowania. Mają skrypt dłużny na pół setki z moim podpisem i w razie kłopotu z
policją wystarczy go pokazać, a nikt ich nie tknie palcem. Policja by pomogła, to
racja, gdybym mógł jej dać coś, co by można wykorzystać w sądzie, ale niewiele
może, jeżeli to jest tylko słowo jednego przeciw drugiemu.
- Szkoda, że pan podpisał ten skrypt - westchnąłem.
- Nie podpisywałem - oburzył się - ale podpis wygląda jak mój, nawet dla
mnie. Raz spróbowałem go wyrwać, ale facet, co mi go pokazywał, powiedział, że nic
by to nie dało, gdybym go podarł, bo zaraz wystawią drugi. Musieli zdobyć mój
podpis na jakimś liście czy czymś i skopiowali. To nietrudne.
- Więc płaci im pan - stwierdziłem dość rozczarowany.
- Diabła tam płacę - oświadczył barman jeżąc wąsa. - Nie dałem grosza przez
rok albo i dłużej. Odkąd mam Księcia. Pokiereszował czterech w ciągu miesiąca i to
ich zniechęciło, może mi pan wierzyć. Ale cały czas się tu kręcą. Sue i ja nie bardzo
mamy odwagę wychodzić i zawsze idziemy razem i bierzemy ze sobą Księcia. Na
wszystkie drzwi i okna założyłem urządzenia alarmowe i podnoszą straszny jazgot,
jak się ktoś próbuje włamać, kiedy nas nie ma albo śpimy. Ale to nie życie, proszę
pana. Sue pada to na nerwy.
- Cóż za okropna historia - powiedziała Kate zlizując ostry sos z palców. -
Przecież nie możecie tak żyć wiecznie.
- O, nie, proszę pani, teraz my jesteśmy górą. Widzi pani, oni nie tylko od nas
biorą pieniądze. Mają regularny rejon. Dziesięć albo jedenaście takich barów jak
nasz, niedużych. I kupę sklepików, kiosków z papierosami, tego rodzaju rzeczy, a
także sześć lub siedem kawiarenek. Ani jednego dużego zakładu. Dobierają zakłady,
w których właściciel sam sprzedaje, jak my. Jak się w tym połapaełm, obszedłem
wszystkie miejsca, jakie moim zdaniem mogli przyciskać, i wprost zapytałem
właścicieli czy płacą za ochronę. Zajęło mi to całe tygodnie, taki to duży teren. Ci,
którzy płacili, byli oczywiście dobrze spietrani i nie chcieli gadać, ale wiedziałem,
którzy to, już po tym, jak ich zamurowało. Powiedziałem im, że powinniśmy przestać
płacić i zacząć walczyć. Ale kupa z nich ma dzieciaki i nie będzie ryzykować, i
trudno im to mieć za złe.
- A co pan zrobił? - spytała Kate, zafascynowana.
- Kupiłem Księcia. Miał wtedy rok. Trochę się zajmowałem psami w wojsku i
wytresowałem Księcia na dobrego napastnika.
- To prawda, rzeczywiście - potwierdziłem spoglądając na psa, który leżał
teraz w pudle spokojnie, z mordą na łapach.
- Wziąłem go i pokazałem kilku z tych innych ofiar gangu - ciągnął
Thomkins - i powiedziałem im, że jak też wezmą psy, to wyszczujemy tych taksiarzy.
Niektórzy nie wpadli na to, że są w to zamieszane taksówki. Zanadto byli spietrani,
żeby otworzyć oczy. Tak czy owak w końcu kupa z nich się postarała o psy, a ja im
pomogłem je wytresować, ale to trudne, widzi pan, bo pies ma słuchać jednego pana,
a ja je musiałem uczyć, żeby słuchały kogo innego, nie mnie. Ale nie są takie złe.
Oczywiście i nie takie dobre, jak Książę.
- Oczywiście - powiedziała Kate.
Barman spojrzał na nią podejrzliwie, ona jednak poważnie piętrzyła kanapki
na półmisku.
- Niech pan mówi - poprosiłem.
- Na koniec namówiłem też trochę ludzi z dzieciakami, żeby się przyłączyli.
Pokupowali owczarki niemieckie i bulteriery i zorganizowaliśmy cały system
odwożenia wszystkich dzieciaków do szkoły samochodem. Chodząc pieszo cały czas
były narażone, no nie? Wynająłem mistrza judo z samochodem tylko po to, żeby
przewoził dzieci z matkami. Zrzucamy się wszyscy, żeby go opłacić. Słono nas
kosztuje, to prawda, ale to jest nic w porównaniu z pieniędzmi na ochronę.
- Wspaniale - powiedziała ciepło Kate.
- Dajemy sobie z nimi radę, ale wcale to jeszcze nie takie proste. Dwa
tygodnie temu rozbili “Cockleshell Caf~e” tuż za rogiem. Ale mamy już teraz system,
jak i z tym sobie radzić. Kilku z nas poszło tam pomóc w sprzątaniu i zrzuciliśmy się
do kapelusza na nowe stoliki i krzesła. Mają tam w tej kawiarni sukę, ale miała
cieczkę i zamknęli ją w sypialni. Mówię panu, psy są najlepsze! - dodał poważnie
barman.
Kate prychnęła z zachwytu.
- Czy taksówkarze napadli kiedy na kogo z was osobiście, czy zawsze tylko
na waszą własność? - spytałem.
- Chce pan powiedzieć, poza tym, że dostałem w głowę własną butelką? -
Barman podwinął rękaw i pokazał nam brzeg szramy na przedramieniu. - Długa na
blisko siedem cali. Jeden z nich dopadł mnie któregoś wieczora, gdy wyszedłem
wrzucić list. To było zaraz potem, jak Książę jednemu z nich dał popęd, a ja, głupi,
wyszedłem bez niego. Tylko kroczek do skrzynki, no nie? A to już błąd. Paskudnie
mnie urządzili, ale dobrze się im przyjrzałem. Powiedzieli, że znowu dostanę, jeżeli
pójdę na policję. Ale od razu zadzwoniłem do mundurowych i wszystko im
powiedziałem. Ten bandzior, co mi rozpłatał rękę, to taki blondynek i moje zeznanie
kosztowało go pół roku - oznajmił z satysfakcją. - Potem jż uważałem, żeby się na
krok nie ruszać bez Księcia, i nigdy im się nie udało zbliżyć na tyle, żeby mnie znowu
dopaść.
- A co z innymi szantażowanymi? - spytałem.
- To co i ze mną - odpowiedział. - TRzech czy czterech pobitych i pociętych
nożem. Po sprowadzeniu tych psów namówiłem niektórych, żeby powiedzieli policji.
Myślałem, że najgorsze już chyba mają za sobą, ale wciąż bali się zeznawać w sądzie.
Ta banda nigdy chyba nikogo nie zabiła, o ile wiem. I tak zresztą byłoby to bez sensu,
no nie? Nieżywy nie może płacić.
- Racja - powiedziałem w zamyśleniu. - Tak sądzę. Ale mogą liczyć na to, że
jeden nieboszczyk wszystkich podporządkuje.
- Niech się panu nie zdaje, że cały czas o tym nie myślę - oświadczył z
najwyższą powagą. - Ale to wielka różnica pół roku za napaść, a dożywocie albo
stryczek, i myślę sobie, że to ich właśnie hamuje. Ostatecznie tu nie Chicago, choć
czasem człowiek się zastanawia.
- Przypuszczam - powiedziałem - że jak nie będą mogli wydostać pieniędzy
od dawnych klientów, to spróbują “ochraniać” takich, co nie znają waszych systemów
i nie wiedzą o waszych psach...
Barman przerwał mi:
- I na to też mamy swój system. Co tydzień dajemy ogłoszenie w gazecie
Brighton, żeby każdy szantażowany przez “ochronę” pisał pod numer naszej skrzynki
pocztowej, to mu pomożemy. To działa cuda, słowo daję.
Kate i ja spojrzeliśmy na niego ze szczerym podziwem.
- Powinni byli pana zrobić generałem - oświadczyłem - nie starszym
sierżantem.
- Zdarzało mi się już różne rzeczy planować - wyznał skromnie. - Ci młodzi
porucznicy na wojnie, prosto z cywila, po kursie oficerskim zrobionym na chybcika,
chętnie czasem korzystali z rady zawodowca. - Poruszył się. - Co by państwo
powiedzieli na drinka?
Ale Kate i ja podziękowaliśmy i przeprosili, jako że już była prawie ósma.
Obiecaliśmy sobie obaj informować się nawzajem o przebiegu naszej kampanii i
rozstaliśmy się w jak najlepszych stosunkach. Ale Księcia nie próbowałem pogłaskać.
Ciocia Deb siedziała w bawialni i tupała nogą. Kate bardzo pięknie
przeprosiła za nasze spóźnienie i ciocia odtajała. Było widoczne, że obie są do siebie
bardzo przywiązane.
To do wuja George'a adresowała Kate podczas obiadu większość swojego
opowiadania o wydarzeniach tego popołudnia. Zabawnie i lekko opowiedziała mu o
zbłąkanej przyczepie do przewozu koni i brutalnie sobie zażartowała z kanapek z
rybną pastą w “Pavilion Plaza”, co wywołało lekką reprymendę ze strony cioci Deb,
która stwierdziła, że jest to najbardziej gościnny z hoteli Brighton. Przelotnie
pomyślałem o tej wietrznicy Mavis, którą podejrzewałem, może niesłusznie, o
praktykowanie na własną rękę cnoty gościnności na wyższych piętrach hotelu.
- A potem wypiliśmy drinka w ślicznym barku o nazwie “Błękitna Kaczka” -
mówiła Kate, pomijając milczeniem kabinę telefoniczną i spacer po uliczkach. -
Skaleczyłam się tam w rękę - wyciągnęła całkowicie zabandażowaną dłoń - ale
oczywiście niezbyt groźnie, i weszliśmy do kuchni, żeby obmyć krew, i przez to się
spóźniliśmy. Mieli tam najgroźniejszego owczarka, jakiego w życiu widziałam. Parę
razy warknął na Alana, a on o mało nie wyskoczył ze skóry ze strachu... - przerwała,
żeby przełknąć potężny kęs pieczonego jagnięcia.
- Lubi pan psy, panie York? - zapytała ciocia Deb z nieznaczną pogardą. Ona
przepadała za swoim jamnikiem.
- To zależy - odpowiedziałem.
- Nie można powiedzieć, żebyś się zakochał w Księciu - powiedziała Kate. -
Przypuszczam, że nazywają go Książę, ponieważ jest czarny. Czarny Książę. W
każdmy razie to najpożyteczniejsze ze zwierząt. Moi drodzy, gdybym wam
opowiedziała, co właściciel “Błękitnej Kaczki” mówił Alanowi i mnie, jakie
łajdactwa odchodzą w szacownym starym Brighton, spędziłoby to wam sen z powiek.
- Więc nam nie mów, Kate, kochanie - poprosiła ciocia Deb. - I tak mam
dosyć kłopotów z bezsennością.
Spojrzałem na wuja George'a, żeby sprawdzić, jak on to przyjmie, że
pozbawia się go zakończenia tej historii, i zobaczyłem, że odsuwa od siebie prawie
pełny jeszcze talerz z gestem obrzydzenia, jakby mu się nagle zebrało na wymioty.
Zauważył, że się przyglądam, i z kwaśnym uśmiechem powiedział:
- Obawiam się, że to niestrawność. Jeszcze jedna z nużących dolegliwości
podeszłego wieku. Widzi pan, oboje już skapcanieliśmy.
Spróbował zachichotać, ale kiepsko mu to wyszło. Różowe policzki o ton
poszarzały i drobne kropelki potu pojawiły się na i tak już jakby wilgotnej skórze.
Musiał być z czegoś głęboko niezadowolony.
Ciocia Deb zrobiła bardzo zatroskaną minę, a ponieważ chronienie jej przed
przykrymi faktami życia od dawna miał we krwi, włożył wiele wysiłku w to, żeby
zebrać siły. Łyknął wody, osuszył usta serwetką i zobaczyłem, jak drżą jego pulchne
dłonie. Ale pod pokładami tłuszczu ten człowiek był ze stali, odchrząknął więc i
przemówił dosyć normalnym tonem:
- Zupełnie mi wyleciało z pamięci, Kate, kochanie, kiedy cię nie było,
dzwonił Gregory, chciał z tobą porozmawiać o Wielkich Niebach. Spytałem go, jak
się koń sprawuje, i powiedział, że ma coś nie w porządku z nogą i w czwartek nie
będzie mógł biegać w Bristolu, jak planowałaś.
Kate była rozczarowana.
- Okulał? - spytała.
- Przysiągłbym - wyjaśnił wuj George - że Gregory mówił, że zrobił mu się
kostniak. Ale przecież nic sobie nie złamał? Przedziwne.
Był pełen niedowierzania i, jak spostrzegłem, Kate również.
- Koniom czasem nagle coś wyskakuje na kościach nóg i na tym właśnie
polega kostniak - wyjaśniłem. - Kiedy to się formuje, noga jest zaogniona i wrażowa,
ale zazwyczaj trwa to tylko jakieś dwa, trzy tygodnie. Wielkie Nieba będzie znów
zdrowy.
- Co za pech - powiedziała Kate. - A tak czekałam na ten czwartek.
Pojedziesz do Bristolu, Alan, teraz, kiedy mój koń nie biegnie?
- Tak. Jadę tam na Palindromie. Postaraj się przyjechać, Kate, tak miło będzie
cię zobaczyć.
Mówiłem z entuzjazmem, na co ciocia Deb wyprostowała plecy i skierowała
na mnie spojrzenie pełne odnowionej dezaprobaty.
- Szkodliwe to dla reputacji młodej panienki, jeśli zbyt często widuje się ją w
towarzystwie dżokejów - oznajmiła.
O jedenastej, kiedy wuj George zamknął gabinet z kolekcją trofeów, a ciocia
Deb połknęła wieczorną porcję środków nasennych, Kate i ja wyszliśmy na dwór,
żeby odstawić jej wóz do garażu. W pośpiechu przed obiadem zostawiliśmy go na
podjeździe.
Światło padające z domu, przyćmione zasłonami, rozjaśniało ciemności nocy,
tak że widziałem jej twarz, kiedy szła obok mnie.
Otworzyłem przed nią drzwi wozu, ale zatrzymała się, zanim wsiadła.
- Starzeją się - powiedziała smutnym głosem - i nie wiem, co z nimi począć.
- Pożyją jeszcze długie lata.
- Mam nadzieję... Ciocia Deb wygląda czasem na bardzo zmęczoną, a wuj
George był kiedyś dużo bardziej żywotny. Myślę, że ostatnio czymś się martwi... i
boję się, że tu idzie o serce cioci Deb, choć nic nie mówili... Nigdy mi nic nie mówią,
jak któremu coś jest.
Wzdrygnęła się.
Objąłem ją i pocałowałem. Uśmiechnęła się.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Alan.
Nie czułem się dobry. Pragnąłem wepchnąć ją do wozu i natychmiast z nią
odjechać do jakiejś samotnej dolinki w Downs w zamiarach, które by w pełni
akceptowali jaskiniowcy. Z trudem mi przychodziło przytulać ją tak lekko, a jednak
było to dla mnie zasadnicze.
- Kocham cię, Kate - powiedziałem i powstrzymałem nawet oddech.
- Nie - poprosiła. - Nie mów tego. Proszę, nie mów tego. - Przeciągnęła mi
palcem po brwiach. Przyćmione światło odbijało się w jej wpatrzonych we mnie
oczach, opierała się o mnie całym ciałem, z głową odrzuconą do tyłu.
- Dlaczego nie?
- Bo nie wiem... nie jestem pewna... Podobało mi się, jak mnie całowałeś, i
lubię z tobą być. Ale miłość to za duże słowo. To zbyt ważne. Nie jestem... nie
jestem... gotowa.
I o to chodziło. Piękna, dzielna, przyjazna Kate była również Kate nie
rozbudzoną. Nie była jeszcze świadoma tego ognia, który ja dostrzegałem przy
każdym jej ruchu. Tłumiła go od dzieciństwa staroświecka ciotka i niełatwym
zadaniem było wyzwolić go bez narażania jej na szok.
- Miłości łatwo się nauczyć - powiedziałem. - To tak jak podejmowanie
ryzyka. Decydujesz się i postanawiasz się nie bać, i sama nie wiesz kiedy, czujesz się
strasznie wesoło i wszystkie zahamowania ulatują bez śladu.
- I zostajesz z dzieckiem na rękach - dodała Kate, stojąc solidnie nogami na
ziemi.
- Przedtem moglibyśmy się pobrać - oświadczyłem, śmiejąc się z niej.
- Nie, drogi Alan. Nie, jeszcze nie. - I dodała prawie szeptem: - Tak cię
przepraszam.
Wsiadła do wozu i powoli pojechała za dom, do garażu w stodole. Poszedłem
pieszo za wozem, pomogłem jej zamknąć wielkie wrota i odprowadziłem ją do domu.
Na progu się zatrzymała, uścisnęła mi rękę i obdarzyła mnie lekkim, krótkim
siostrzanym pocałunkiem.
Nie chciałem go.
- Wcale nie czułem się jak brat.
10
We wtorek zaczęło padać, zimny zacinający deszcz siekł po rozwijających się
narcyzach i pokrywał kwiaty rozpryskami błota. Dzieci poszły do szkoły w lśniących
czarnych pelerynkach, kurtkach zapiętych po oczy i gumowych botkach do kolan.
Williamowi widać było tylko buzię cherubinka poplamioną w kącikach ust mlekiem.
Scilla i ja spędziliśmy ten dzień na segregowaniu ubrań Billa i jego
osobistych rzeczy. Była bardziej opanowana, niż mógłbym oczekiwać, i chyba z
trudem wypracowała w sobie jakąś zgodę na to, że go nie ma i że trzeba żyć bez
niego. Żadne z nas nie wspomniało nocy, którą spędziła w moim łóżku, i nabrałem
już przekonania, że na drugi dzień w ogóle o tym nie pamiętała. Dziwne rzeczy działy
się z jej pamięcią pod wpływem smutku i środków uspokajających.
Sortowaliśmy rzeczy Billa odkładając je na osobne kupki. Największa miała
być zachowana dla Henry'ego i Williama i na nią Scilla odłożyła nie tylko spinki do
mankietów i kołnierzyka i dwa złote zegarki, ale również smokingi, żakiet i szary
cylinder. Zażartowałem na ten temat.
- To wcale nie takie głupie - powiedziała. - Za dziesięć lat, jeśli nie
wcześniej, przydadzą się Henry'emu. Ucieszy się z nich.
Dodała jeszcze kurtkę do konnej jazdy i dwie nowe, białe, jedwabne koszule.
Równie dobrze moglibyśmy wszystko włożyć z powrotem do szaf i czekać,
aż Henry i William dorosną - zauważyłem.
- Niezły pomysł - przyznała Scilla, cedując na rzecz obu chłopczyków
najlepsze bryczesy ojca i ocieplany biały płaszcz nieprzemakalny.
Skończyliśmy z ubraniami, zeszliśmy na dół do przytulnego gabinetu i
zajęliśmy się papierami Billa. Biurko było ich pełne. Wyraźnie nie cierpiał wyrzucać
starych rachunków i listów, a w najniższej szufladzie znaleźliśmy paczkę listów od
Scilli napisanych jescze przed ślubem. Usiadła na parapecie okna i czytała je z
nostalgią, podczas gdy ja przebierałem pozostałe.
Bill był metodyczny. Rachunki leżały pospinane w chronologicznym
porządku, a listy w pudełkach i teczkach. Zbiory różności tkwiły w przegródkach na
listy, leżał tam również cały stos pustych używanych kopert zapisanych aktualnymi
notatkami. Były to głównie sprawy do załatwienia, które sobie notował, jak na
przykład: “Powiedzieć Simpsonowi, żeby naprawił płot na pięcioakrowym polu” albo
“We wtorek urodziny Polly”. Przejrzałem je szybko, odrzucając na stos przeznaczony
do kosza na śmieci.
Nagle zamarłem. Na jednej z nich niewyraźnym i pełnym zawijasów
charakterem pisma Billa zapisane było nazwisko Clifforda Tudora, a pod nim numer
telefonu i adres w Brighton.
- Czy znasz kogoś, kto się nazywa Clifford Tudor? - spytałem Scillę.
- Nigdy o nim nie słyszałam - odpowiedziała nie podnosząc oczu.
Jeżeli Tudor prosił Billa, żeby pojechał na jego koniu, tak jak mi mówił,
kiedy go odwoziłem z Plumpton do Brighton, było zupełnie naturalne, że Bill miał
jego nazwisko i adres. Odwróciłem kopertę, przyszedł w niej list od miejscowego
kupca, z jego nazwiskiem wydrukowanym w górnym lewym rogu, a znaczek był
osttemplowany datą styczniową, co znaczyło, że Bill dopiero niedawno dostał adres
Tudora.
Wsunąłem kopertę do kieszeni i sortowałem dalej. Po starych kopertach
zabrałem się do przegródek. Leżały w nich fotografie, kartki papieru zarysowane i
zapisane przez dzieci koślawymi literami, z wczesnego dzieciństwa, notesy z
adresami, nalepki na walizki, jakaś kartka urodzinowa, świadectwa szkolne i notatniki
różnych kształtów i wielkości.
- Lepiej ty to przejrzyj, Scilla - powiedziałem.
- Ty przejrzyj - odpowiedziała podnosząc wzrok znad listów z uśmiechem. -
Możesz mi powiedzieć, co jest co, a ja je zaraz zobaczę.
Bill nie miał sekretów. Notatniki zawierały głównie jego codzienne wydatki,
zapisane na gorąco, żeby były pod ręką przy sporządzaniu rocznych rozliczeń.
Sięgały kilku lat wstecz. Odnalazłem najnowsze i przerzuciłem je.
Opłaty szkolne, siano dla koni, nowy szlauch do ogródka, naprawa reflektora
jaguara w Bristolu, prezent dla Scilli, zakład na Admirała, datek na dobroczynność. I
na tym koniec. Dalej już były czyste kartki, które miały pozostać nie zapisane.
Zerknąłem jeszcze raz na ostatnie zapiski. Zakład na Admirała. Dziesięć
funtów, zapisał Bill. Data była z dnia jego śmierci. Cokolwiek ktoś mu mówił na
temat upadku Admirała, Bill wziął to za żart i wbrew temu postawił na jego wygraną.
Bardzo chciałbym wiedzieć, co to był za “żart”. Powiedział o nim Pete'owi, który
troszczył się o konie. Nie mówił Scilli ani nikomu ze znajomych, o ile udało mi się
sprawdzić. Przypuszczalnie uznał to za tak nieistotne, że po rozmowie z Pete'em
zupełnie wyleciało mu z pamięci.
Zebrałem notatniki i wziąłem się do przeglądania ostatniej przegródki pełnej
różności. Wśród nich było piętnaście lub dwadzieścia kwitów wydawanych przez
bukmacherów na zawodach. Jako świadectwo przegranych zakładów rozczarowani
gracze zwykle je drą i wyrzucają, zamiast starannie przechowywać w
uporządkowanym biurku.
- Dlaczego Bill trzymał te kwity? - spytałem Scillę.
- Nie pamiętasz? Henry tak niedawno szalał za nimi - wyjaśniła. - A kiedy już
mu przeszło, Bill przyniósł mu jeszcze trochę. Myślę, że je trzymał na wypadek,
kiedy z kolei William będzie się chciał bawić w bukmachera.
Przypomniałem sobie. Musiałem stawiać po pół pensa na kupę koni u
Henry'ego, tego małego rekina, jako bukmachera. Nigdy nie wygrały.
Te dodatkowe kwity zachowane dla niego przez Billa pochodziły od kilku
różnych bukmacherów. Dla Billa połowę przyjemności podczas wyścigów stanowiło
obchodzenie stanowisk bukmacherów w Tattersallu i stawianie żywej gotówki na
najlepsze konie zamiast grania na kredyt u któregoś z bukmacherów przy barierce.
- Chcesz je jeszcze zatrzymać dla Williama? - spytałem.
- Właściwie mogę - powiedziała Scilla.
Włożyłem je z powrotem do biurka i skończyłem swoją pracę. Było już późne
popołudnie. Przeszliśmy do bawialni, podrzuciliśmy drew do kominka i zasiedli w
fotelach.
- Alan - powiedziała Scilla. - Chcę ci podarować coś, co należało do Billa.
Nie, nic nie mów, dopóki nie skończę. Zastanawiałam się, co by ci się najbardziej
podobało, i jestem pewna, że wybrałam dobrze.
Przeniosła wzrok ze mnie na ogień i wyciągnęła ręce, żeby je ogrzać.
- Dostaniesz Admirała - powiedziała.
- Nie - odpowiedziałem stanowczo.
- Dlaczego?
Spojrzała na mnie i w jej głosie zabrzmiało rozczarowanie.
- Kochana Scillo, to o wiele za dużo - powiedziałem. - Sądziłem, że masz na
myśli coś w rodzaju papierośnicy, jakąś pamiątkę. W żadnym razie nie możesz mi
dawać Admirała. Wart jest tysiące. Musisz go sprzedać albo puszczać na wyścigach
w swoim imieniu, jeżeli go chcesz zatrzymać, ale nie możesz dawać go mnie.
Gdybym go przyjął, nie byłoby to uczciwe wobec ciebie i dzieci.
- Może i byłby wart tysiące, gdybym go sprzedała, ale wiesz, że nie mogę go
sprzedać. To ponad moje siły. Tak wiele znaczył dla Billa. Jak mogłabym go
sprzedać, gdy Billa zabrakło? A jeśli go zatrzymam i będę puszczała, będę musiała
płacić rachunki, co przez jakiś czas może nie być takie łatwe, kiedy wiszą nade mną
koszty pogrzebu. Jeżeli dam go tobie, znajdzie się w rękach, które Bill by
zaaprobował, i ciebie stać na jego utrzymanie. Wszystko to przemyślałam, więc się
nie sprzeciwiaj. Admirał jest twój.
Nie żartowała.
- Więc pozwól, że go od ciebie wynajmę - zaproponowałem.
- Nie. To podarek. Jeżeli wolisz, to od Billa.
I na tych warunkach przystałem, i podziękowałem jej, jak potrafiłem
najserdeczniej.
Nazajutrz wcześnie rano pojechałem do stajni Pete'a Gregory'ego w Sussex,
żeby przeskakać swoje niedoświadczone Stracone Nadzieje na roboczym torze
przeszkód. Kiedy znalazłem się na miejscu, mżył deszcz i tylko dlatego, że
przyjechałem, w ogóle zawracaliśmy sobie głowę wyprowadzaniem koni. Nie było to
zbyt udane, ponieważ Stracone Nadzieje pośliznął się na mokrej trawie, gdy
podchodziliśmy do pierwszej przeszkody, a potem już nie miał ducha do następnych.
Daliśmy za wygraną i poszliśmy do domu Pete'a. Powiedziałem mu, że
Admirał ma być mój i że będę go dosiadał.
- Jest na Foxhunters' w Liverpoolu - powiedział. - Nie wiedziałeś?
- Ach tak! - wykrzyknąłem z zachwytem. Nie jeździłem jeszcze na torze
Grand National, toteż nagle otwierające się widoki, że za dwa tygodnie to zrobię,
wprawiły mnie w podniecenie.
- Chcesz spróbować?
- Ależ tak - odpowiedziałem.
Omówiliśmy plany dla innych moich koni, a Pete powiedział mi, że
Palindrom jest w dobrej formie po wyścigu w Cheltenham i że to murowany pewniak
nazajutrz w Bristolu. Wyszliśmy popatrzeć na niego i pozostałe, obejrzałem też
kostniak, który robił się Wielkim Niebom. Noga była podrażniona, ale z czasem mu
wydobrzeje.
Kiedy rozstałem się z Pete'em, wróciłem do Brighton. Tak jak przedtem
zaparkowałem lotusa i dalej pojechałem pociągiem. Wyszedłem z dworca w
Brighton, rzuciłem okiem na trzy czekające taksówki (bez żółtych tarcz) i
energicznym krokiem skierowałem się do biura firmy Marconi, pod adres podany w
książce telefonicznej.
Nie miałem konkretnego planu, ale czułem, że klucz do tajemnicy znajduje
się w Brighton i, jeśli chcę go znaleźć, muszę szukać na miejscu. Próbne macki, jakie
zapuściłem na torach wyścigowych, jak dotąd nic mi nie przyniosły poza ochrypłym
telefonicznym ostrzeżeniem.
Biura firmy Marconi znajdowały się na parterze przebudowanego domu z
czasów regencji, stojącego na tarasowatym terenie. Wszedłem prosto do wąskiego
korytarza.
Po prawej stronie wznosiły się schody, po lewej widniało dwoje drzwi.
Trzecie, z napisem “Wstęp wzbroniony”, były naprzeciwko, w głębi korytarza. Na
drzwiach najbliższych wejścia schludna tabliczka głosiła: “Informacja”. Wszedłem.
Był to kiedyś elegancki pokój i nawet wyposażenie biurowe nie zdołało
całkowicie popsuć jego proporcji. Przy biurkach, za maszynami do pisania, siedziały
dwie dziewczyny, a przez uchylone żaluzjowe drzwi wewnętrzne widać było pokoik
w głębi, w którym trzecia siedziała przy centralce. Mówiła do mikrofonu.
- Tak, proszę pani, taksówka zajedzie po panią za trzy minuty. Dziękuję. -
Miała miły, wysoki głos o znakomitej sile nośnej.
Dwie dziewczyny z zewnętrznej części biura spojrzały na mnie pytająco.
Były ubrane w obcisłe sweterki i grubo umalowane. Zwróciłem się do tej bliżej
drzwi:
- Hm... ja w sprawie zamówienia kilku taksówek... na wesele. Mojej siostry -
dodałem, improwizując i zmyślając nigdy nie istniejącą siostrę. - Czy to możliwe?
- O, tak, sądzę, że tak - powiedziała. - Zapytam kierownika. On się zwykle
zajmuje dużymi zamówieniami.
- Chciałbym tylko znać cenę w przybliżeniu... w imieniu siostry... Prosiła,
żebym wszędzie sprawdził i dowiedział się, która firma będzie... najprzystępniejsza.
Nie mogę złożyć konkretnego zamówienia, zanim się jeszcze z nią nie porozumiem.
- Rozumiem - odpowiedziała. - Cóż, poproszę pana Fieldera, żeby pana
przyjął.
Wyszła na korytarz i zniknęła w drzwiach oznaczonych napisem “Wejście
wzbronione”.
Czekając, uśmiechnąłem się do drugiej dziewczyny, która przygładziła włosy,
i słuchałem dziewczyny przy centralce.
- Chwileczkę, proszę pana. Sprawdzę, czy jakaś taksówka znajduje się w
pana okolicy - mówiła. Mignęła przełącznikiem i powiedziała: - Odbiór, taksówka w
rejonie Hove dwa. Odbiór, taksówka w rejonie Hove dwa.
Jakiś czas była cisza, a potem z odbiornika radiowego odezwał się męski
głos:
- Chyba nie ma nikogo na Hove dwa, Marigold. Mogę tam być za pięć minut.
Właśnie podrzuciłem klienta w Langbury Place.
- W porządku, Jim. - Podała mu adres, znowu mignęła przełącznikiem i
przemówiła do telefonu: - Taksówka będzie u pana za pięć minut, proszę pana.
Przepraszam za zwłokę, ale nie mamy pod ręką wozu, który byłby szybciej. Dziękuję
panu. - Kiedy tylko skończyła, telefon zadzwonił znowu. Odezwała się: - Marconi-
taxi. Czym mogę służyć?
Z korytarza dobiegł stukot wysokich obcasów na linoleum i dziewczyna
wróciła od pana Fieldera. Powiedziała:
- Kierownik już pana przyjmuje, proszę pana.
- Dziękuję.
Przeszedłem przez korytarz i wszedłem w otwarte drzwi w głębi. Mężczyzna,
który wstał na moje powitanie i uścisnął mi dłoń, był ciężkawym, dobrze ubranym i
uprzejmym czterdziestolatkiem. Nosił okulary w grubej czarnej oprawie, miał gładkie
czarne włosy i zimne niebieskie oczy. Wyglądał na zbyt silną indywidualność, żeby
siedzieć w wewnętrznym biurze firmy taksówkowej, na człowieka zbyt
samodzielnego jak na zakres swojej pracy.
Poczułem, jak serce absurdalnie podchodzi mi do gardła, i przeżyłem moment
panicznego strachu, że on wie, kim jestem i co chcę zrobić . Ale jego spojrzenie było
spokojne i rzeczowe, powiedział tylko:
- Słyszę, że chce pan złożyć zbiorowe zamówienie z okazji ślubu.
- Tak - odpowiedziałem i wdałem się w zmyślone szczegóły. Notował, dodał
parę cyfr, wypisał kosztorys i podał mi go. Wziąłem. Jego pismo było czarne i
zdecydowane. Pasowało do niego.
- Dziękuję - powiedziałem. - Przekażę to siostrze i dam panu znać.
Wychodząc i zamykając za sobą drzwi, obejrzałem się. Siedział za biurkiem i
wlepiał we mnie zza szkieł nie mrugające niebieskie oczy. Nic nie dało się wyczytać
z jego twarzy.
Wróciłem do biura od frontu i powiedziałem:
- Dostałem kosztorys. Dziękuję za pomoc. - Już się odwracałem do wyjścia,
ale się rozmyśliłem. - Ale, ale, nie wie pani, gdzie mógłbym znaleźć pana Tudora? -
spytałem.
Dziewczyny, nie okazując zdziwienia moim pytaniem, odpowiedziały, że nie
wiedzą.
- Marigold mogła by się dowiedzieć - powiedziała jedna z nich. - Poproszę ją.
Marigold, kończąc rozmowę, zgodziła się pomóc. Wcisnęła włącze.
- Do wszystkich. Czy któryś zabierał dziś pana Tudora? Odbiór.
Jakiś męski głos odpowiedział:
- Zawiozłem go na stację dziś rano, Marigold. Wsiadł do pociągu do
Londynu.
- Dziękuję, Mike - podziękowała Marigold.
- Ona ich wszystkich poznaje po głosie - stwierdziła jedna z dziewczyn z
podziwem. - Nigdy jej nie muszą mówić numeru wozu.
- Czy wszystkie panie dobrze znają pana Tudora? - zapytałem.
- Nigdy go nie widziałam na oczy - odpowiedziała jedna, a pozostałe zgodnie
jej przytaknęły.
- To jeden z naszych stałych klientów. Bierze taksówkę, kiedy potrzebuje, a
my zapisujemy. Kierowca mówi Marigold, dokąd go wiezie. Pan Tudor ma
miesięczny rachunek, podsumowujemy go i wysyłamy.
- A gdyby pan Tudor jeździł z miejsca na miejsce i kierowca nie zameldował
Marigold? - spytałem tonem pogawędki.
- Nie byłby taki głupi. Kierowcy mają prowizję od regularnych klientów.
Zamiast napiwków, rozumie pan? Dodajemy do rachunku dziesięć procent, żeby stali
klienci nie musieli co chwila dawać kierowcom napiwków.
- Dobry pomysł - przyznałem. - Wielu macie stałych?
- Mnóstwo - powiedziała jedna z dziewczyn. - Ale pan Tudor to chyba nasz
najlepszy klient.
- A ile macie taksówek?
- Trzydzieści jeden. Niektóre są, oczywiście, w garażu, w naprawie, a czasem
w zimie jeździ tylko połowa. Inne firmy to straszna konkurencja.
- Kto właściwie jest właścicielem firmy? - spytałem od niechcenia.
Odpowiedziały, że nie wiedzą i wcale je to nie obchodzi.
- Nie pan Fielder?
- O, nie - zaprzeczyła Marigold. - Nie sądzę. Jest chyba jakiś prezes, ale
nigdy go nie widziałyśmy. Pan Fielder nie może być aż taką figurą, bo czasem mnie
zastępuje wieczorami i podczas weekendów, chociaż, oczywiście, przychodzi inna
dziewczyna, kiedy ja mam dzień wolny.
Wyglądało na to, jakby nagle wszystkie sobie uświadomiły, że nie ma to nic
wspólnego ze ślubem mojej siostry. Czas było wyjść i wyszedłem.
Stanąłem na chodniku zastanawiając się, co dalej. Naprzeciwko, po drugiej
stronie szerokiej ulicy, była jakaś kawiarenka, a poza tym zbliżała się pora lunchu.
Przeszedłem przez ulicę do kawiarenki. Śmierdziało w niej kapustą, a ponieważ
zjawiłem się przed porą wzmożonego ruchu, znalazłem wolny stolik pod oknem.
Przez czyste siatkowe firanki kawiarni “Pod Starym Dębem” miałem dobry widok na
biura Marconi-taxi. Na wszelki wypadek.
Tęga dziewczyna o rzadkich włosach wepchnęła mi przed nos menu.
Przejrzałem je z przygnębieniem. Najprostsze potrawy angielskiej kuchni domowej.
Zupa pomidorowa, smażony dorsz na parę sposobów, kiełbaski w cieście albo stek i
pasztet z podrobów, a dalej pudding z łoju i krem mleczny. Wszystko to nie brało pod
uwagę wagi jeźdźca amatora. Poprosiłem o kawę. Dziewczyna stanowczo oznajmiła,
że nie mogę dostać samej kawy w porze lunchu, potrzebne im stoliki.
Zaproponowałem, że zapłacę za cały lunch, bylebym dostał kawę, i przystała na to,
wyraźnie biorąc mnie za wielkiego dziwaka.
Kawa, kiedy się pojawiła, była zaskakująco mocna i smaczna. Dostałem
pierwsze parzenie, jak się zorientowałem, bezmyślnie wpatrując się w drzwi biura
Marconi-taxi. Nikt interesujący nie wchodził ani nie wychodził.
Na piętrze, nad firmą Marconi, zapalał się i gasł wielki czerwony neon,
prawie nieczytelny w dziennym świetle. Popatrzyłem na ten neon. Przez całą
szerokość wąskiego budynku biegło nazwisko L.C. Perth. Biura Marconi-taxi miały
nad swoją szeroką witryną własną nazwę, wypisaną jaskrawo żółtymi literami na
czarnym tle, a kiedy spojrzałem w górę, zobaczyłem, że najwyższe piętro
przyozdobione jest dużą granatową tablicą informującą białymi literami: Jenkins,
Hurtownia kapeluszy.
W sumie całość była rzeczywiście pstra, mimo że nie całkiem tak, jak sobie
zaplanował ten architekt z czasów regencji. Ujrzałem oczyma duszy, jak się
przewraca w grobie z szybkością, od której skotłował mu się cały całun, i chyba się
uśmiechnąłem, bo jakiś głos nagle zapytał:
- Czyż to nie wandalizm?
Niepostrzeżenie, kiedy wyglądałem przez okno, przy moim stoliku usiadła
pani w średnim wieku. Miała ponurą końską twarz bez makijażu, obrzydliwy brązowy
kapelusz, który dodawał jej lat, i poważne spojrzenie. Kawiarnia zapełniała się i nie
mogłem zachować stolika sam dla siebie.
- Rzeczywiście przerażające - zgodziłem się.
- To powinno być zakazane. Wszystkie te stare domy w tej dzielnicy
pokawałkowali i zamienili w biura, i to naprawdę hańba, jak teraz wyglądają. Ja
należę do Grupy Obrońców Architektury - wyznała poważnie - i przygotowujemy
petycję, aby nie dać ludziom szpecić pięknych budynków okropnymi ogłoszeniami.
- Macie jakieś osiągnięcia?
- Wyglądała na przygnębioną.
- Nie za wiele, obawiam się. Ludziom chyba nie zależy, tak jak powinno. Czy
pan uwierzy, że połowa mieszkańców Brighton nie wie, jak wygląda dom z czasów
regencji, choć cały czas żyją wśród nich? Niech pan popatrzy na tamten rząd domów
ze wszystkimi tymi tablicami i neonami. I na ten neon - jej głos zadrżał od uczucia. -
To już ostatnia kropla. Tkwi tu dopiero od paru miesięcy. Składaliśmy petycję, żeby
ich zmuszono do zdjęcia, ale nie chcą.
- To naprawdę bardzo zniechęcające - powiedziałem obserwując drzwi do
Marconi-taxi. Pojawiły się dwie maszynistki i gawędząc odeszły ulicą, a za nimi
jeszcze dwie dziewczyny, jak przypuszczam, z wyższych pięter.
Moja towarzyszka gawędziła między jedną a drugą łyżką zupy pomidorowej.
- Nic nie możemy wskórać u Pertha, ponieważ nie chce się z nami spotkać
nikt odpowiedzialny, a urzędnicy mówią, że nie mogą zdjąć reklamy, bo nie należy
do nich. Tylko że nie chcą nam powiedzieć, do kogo, żebyśmy się zwrócili do niego
osobiście. - Stwierdziłem, że rozumiem niechęć niewidzialnego szefa Pertha do
spotkania się na ścieżce wojennej z Grupą Obrońców Architektury. - Już i tak było
źle, kiedy mieli nazwę wymalowaną wprost na oknach, ale neon...
Nareszcie zabrakło jej słów.
Wyszła na lunch Marigold. Za nią czterech mężczyzn. Nikt nie przychodził.
Wypiłem kawę, bez żalu rozstałem się z panią w średnim wieku i dałem na
dzisiaj spokój. Wróciłem pociągiem do samochodu i pojechałem do Londynu. Po
długim popołudniu spędzonym w biurze wyruszyłem do domu pod koniec
szczytowych godzin ruchu. Zatrzymując się pod światłami i na objazdach zacząłem,
dla odmiany po sekretach Billa, rozważać tajemnicę Joe'ego Nantwicha.
Zastanowiłem się nad jego wyczynami ze wstrzymywaniem koni, wrogością
między nim a Sandym Masonem, niełaską okazywaną mu przez Tudora i
tajemniczymi, przysyłanymi mu na kartkach pogróżkami. Pomyślałem o stosunkach
panujących w salce z wagą, skąd do szatni ma wstęp tylko obsługa, dżokeje i
urzędnicy wyścigowi, a nigdy trenerzy ani właściciele koni. Nie ma tam w ogóle
wstępu prasa ani publiczność.
Jeżeli wierzyć kartce “Bolingbrooke w tym tygodniu”, Joe musiał już ponieść
karę, “w tym tygodniu” bowiem odnosiło się do zeszłego tygodnia. Doszedłem jednak
do wniosku, że zobaczę go jutro w Bristolu żywego i w dobrym zdrowiu, nawet jeżeli
nie będzie w najlepszym nastroju, ponieważ zanim dotarłem do domu, miałem już
pewność, że mógłbym mu powiedzieć, kto te kartki pisał, tyle że nie wiedziałem, czy
mu powiem.
Sen w zdumiewający sposób przynosi odpowiedzi na zagadki. W środę
wieczorem poszedłem spać przekonany, że spędziłem w Brighton ranek na ogół
bezowocny, ale w czwartek rano obudziłem się z pewnym nazwiskiem w głowie i ze
świadomością, że już je widziałem i gdzie je widziałem. Zeszedłem w szlafroku na
dół do biurka Billa i wyjąłem kwity wyścigowe, które odkładał dla Henry'ego.
Przerzuciłem je i znalazłem to, czego szukałem. Na trzech z nich widniało nazwisko
L.C. Perth.
Odwróciłem je. Na odwrotnej stronie Bill wypisał ołówkiem nazwę konia,
wysokość zakładu i datę. Zawsze był metodyczny. Zabrałem wwszystkie kwity do
swojego pokoju i przejrzałem gonitwy w programie. Przypomniałem sobie wiele
urywków przypadkowych rozmów. I wiele mi się wyjaśniło.
Jednak za mało. Za mało.
11
W Bristolu lało, zimna, uporczywa i nieubłagana wilgoć pozbawiła wyścigi
prawie całej przyjemności.
Kate napisała, że nie przyjedzie z powodu pogody, co było tak do niej
niepodobne, że się zastanawiałem, jakich nacisków użyła ciocia Deb, żeby ją
zatrzymać w domu.
Przy wadze mówiono głównie o Nantwichu. Komisja techniczna wszczęła
dochodzenie w sprawie jego postępowania podczas ostatniego biegu w dniu wyścigu
z przeszkodami dla championów i według oficjalnego określenia “udzieliła mu
upomnienia”. Powszechnie uważano, że doprawdy i tak miał wiele szczęścia,
wywijając się tak tanim kosztem, zważywszy jego przeszłość.
Sam Joe był niemal równie pewny siebie jak zawsze. Z daleka nie widać było
na jego okrągłej i różowej twarzy ani śladu lęku czy pijaństwa, które w Cheltenham
sprawiły, że wyglądał jak nasiąkła alkoholem szmata. Słyszałem jednak, że miniony
piątek, sobotę i większość niedzieli spędził w tureckiej łaźni, odchodząc od zmysłów
ze strachu. Przez cały ten czas na zmianę to zalewał się jak głupi, to znów wypacał z
siebie alkohol, zwierzał się obsłudze, że z nimi czuje się bezpieczny i nie chciał się
ubrać i iść do domu.
- Źródłem tej historii i autorem całego jej smaczku był Sandy, który, jak
mówił, zaszedł właśnie do łaźni w niedzielę rano, żeby stracić parę funtów przed
poniedziałkowym wyścigiem.
Natknąłem się na Joe'ego, kiedy czytał obwieszczenia. Gwizdał przez zęby.
- Cóż, Joe? - zapytałem. - Z czego się tak cieszysz?
- Ze wszystkiego. - Uśmiechnął się głupawo. Z bliska widoczne były ostre
bruzdy wokół jego ust i lekko przekrwione oczy, ale poza tym te przeżycia nie
zostawiły na nim śladów. - Komisja mnie nie zawiesiła. A za przegraną w tamtym
biegu dostałem forsę.
- Co?!
- Dostałem forsę. Wiesz, mówiłem ci. Ta paczka forsy. Przyszła dziś rano.
STo funciaków. - Wytrzeszczyłem na niego oczy. - Przecież zrobiłem, co mi kazali,
no nie? - dodał z miną skrzywdzonego.
- Chyba zrobiłeś - przyznałem mu rację bez przekonania.
- I jeszcze coś, te kartki z pogróżkami. Wykiwałem ich. Przez cały weekend
siedziałem w tureckiej łaźni i nic mi tam nie mogli zrobić. Wyszedłem cało -
stwierdził tryumfalnie, jak gdyby “w tym tygodniu” nie można było zamienić na “w
przyszłym”. Nie rozumiał też, że już został ukarany, że istnieją inne udręki poza
fizycznymi. Przeżył cały tydzień w strasznym niepokoju i trzy dni w paraliżującym
strachu, a zdawało mu się, że wyszedł z tego cało.
- Cieszę się, że tak myślisz - powiedziałem łagodnie. - Joe, powiedz mi jedno.
Ten, kto do ciebie dzwoni, żeby ci powiedzieć, na którym koniu nie wolno ci
wygrać... jaki ma głos?
- Nie można poznać, kto to, nie po głosie. To może być każdy. Mówi po
cichu i tak jakby z chrypą. Czasami prawie szeptem, jakby się bał, żeby ktoś nie
podsłuchał. Ale co to ma do rzeczy? Niech sobie skrzeczy jak żaba, jeżeli o mnie
chodzi, byle dostarczał premię.
- Chcesz powiedzieć, że nie wyjedziesz następnego konia, jak ci każe?
- Mogę. Albo i nie - potwierdził Joe, za późno zdając sobie sprawę, że za
wiele powiedział. Spojrzał na mnie przebiegle, z ukosa, i wycofał się do szatni. Miał
fantastyczne zdolności regeneracyjne.
Niedaleko Pete i Dane omawiali swoje plany na dziś . Podszedłem do nich.
Pete przeklinał pogodę, twierdząc, że będziemy mieli zabawę jak diabli, ale że
Palindrom mimo wszystko powinien sobie dać radę.
- Wyjdź do przodu w połowie toru, a żaden cię nie dojdzie. To chabety. O ile
ja się orientuję, jesteś pewniakiem.
- Dobrze - odpowiedziałem automatycznie i przypomniałem sobie zaraz,
krzywiąc się w duchu, że w Maidenhead pewniakiem był Admirał.
Dane zapytał, czy miło spędziłem czas u Kate, i nie odniosłem wrażenia, żeby
się zbytnio ucieszył z mojej entuzjastycznej odpowiedzi.
- Przekleństwo na twoją głowę, jeżeli mi ją odbiłeś. - Udał srogi ton, ale
miałem niemiłe wrażenie, że powiedział to serio. Czy przyjaźń dwóch mężczyzn
zakochanych w tej samej dziewczynie może przetrwać? Nagle zwątpiłem w to,
dojrzałem bowiem w znajomej, miłej twarzy przelotny błysk wrogości. Poczułem się
tak zachwiany, jakby solidna skała przemieniła się pode mną w ruchomy piasek. I
dosyć zmartwiony wszedłem do szatni szukając Sandy'ego.
Stał przy oknie i wyglądał przez kurtynę deszczu spływającą po szybie.
Przebrał się już w barwy do pierwszej gonitwy i spoglądał w stronę padoku, po
którym ociekający deszczem, okryci płaszczami nieprzemakalnymi chłopcy stajenni
oprowadzali dwa nędznie wyglądające konie.
- Będą nam w tej stawce potrzebne wycieraczki na gogle - zauważył z
niezmąconym dobrym humorem. - Kąpiel błotna gotowa. Cholera, i kaczka by
straciła ochotę!
- Jak ci się podobało w łaźni tureckiej w niedzielę? - spytałem uśmiechając
się.
- O, to już słyszałeś?
- Chyba wszyscy słyszeli.
- W porządku. Dobrze tak temu skurwielowi - orzekł Sandy szeroko się
uśmiechając.
- Skąd wiedziałeś, gdzie go znaleźć?
- Spytałem jego matkę... - Sandy urwał w pół słowa i oczy mu się
rozszerzyły.
-Tak - powiedziałem. - To ty mu wysłałeś te pogróżki o Bolingbrooke'u.
- A co ci każe tak uważać? - zapytał Sandy dobrodusznie.
- Lubisz takie kawały i nie lubisz Joe'ego - wyjaśniłem. - Pierwszą, jaką
dostał, włożono mu do kieszeni kurtki, kiedy wisiała w szatni w Plumpton, więc
musiał ją włożyć dżokej albo służący, albo któryś z urzędników. Nie mógł to być
bukmacher ani trener, ani właściciel, ani nikt z publiczności. Więc przyszło mi do
głowy, że może ten, kto mu ją wetknął do kieszeni, to nie ten sam, co mu płaci za
wstrzymywanie koni. Co najdziwniejsze, tamten wcale się nie zemścił. Ale zadałem
sobie pytanie, kto jeszcze byłby zainteresowany w dręczeniu Joe'ego, i doszedłem do
ciebie. Wiedziałeś przed wyścigiem, że Joe ma nie wygrać na Bolingrooke'u. Kiedy
wygrał, powiedziałeś mu, że straciłeś kupę forsy i że zapłaci ci za to. I odegrałeś się,
nawet wyśledziłeś, gdzie jest, żeby się nacieszyć jego nieszczęściem.
- Słodka jest zemsta, i tak dalej. No, przyłapałeś mnie - powiedział Sandy. -
Choć pojęcia nie mam, skąd tyle wiesz.
- Większość powiedział mi Joe.
- Ale papla. Ten język któregoś dnia gotów go nieźle urzódzić.
- To prawda - potwierdziłem myśląc o tym, jak nieostrożnie Joe opowiada o
swoich sztuczkach z końmi i nagrodach za nie.
- Mówiłeś mu, że to ja mu wysyłałem te kartki? - zapytał Sandy, po raz
pierwszy okazując niepokój.
- Nie. Nie mówiłem. To by tylko doprowadziło do nowych kłopotów.
- Dzięki i za to.
- A w zamian za tę małą przysługę, Sandy - powiedziałem - powiesz mi, skąd
naprzód wiedziałeś, że Bolingbrooke ma nie wygrać?
Uśmiechnął się szeroko, kołysząc się spokojnie na piętach, ale nie
odpowiedział.
- No, gadaj - ponagliłem go. Nie jest to za wysokie żądanie i twoja
odpowiedź mogłaby mi nawet dostarczyć klucza do tej drugiej zagadki, dotyczącej
Billa Davidsona.
Sandy potrząsnął głową.
- Nic ci to nie pomoże - stwierdził. - Sam Joe mi o tym powiedział.
- Co?! - wykrzyknąłem.
- Sam mi powiedział. W łazience, kiedy się przebieraliśmy przed biegiem.
Wiesz, że on musi się puszyć. Chciał się pochwalić i ja byłem pod ręką, a poza tym
wiedział, że i ja kiedyś parę razy nie wyjechałem konia.
- Co powiedział?
- Powiedział, że jeżeli chcę się nauczyć, jak wstrzymać konia, dobrze zrobię,
przyglądając się jemu na Bolingbrooke'u. Ba, Sandy'emu więcej nie trzeba.
Postawiłem pół setki na Leicę, bo jak liczyłem, ona powinna przyjść pierwsza, jeśli
Bolingbrooke nie będzie próbował. I popatrz, co się stało. Ten pętak stracił głowę i
wziął Leicę o dwie długości. Byłbym go zadusił. Pół setki to majątek, chłopie, jeżeli
chodzi o mnie.
- Dlaczego czekałeś aż dziesięć dni, zanim mu dałeś tę pierwszą kartkę?
- Dopiero wtedy mi to przyszło do głowy - wyjaśnił szczerze. - Ale to była
dobra zemsta, nie? O mały włos byliby mu zawiesili licencję w Cheltenham, a w
weekend wypacał z siebie flaki i wrzeszczał z histerii. To wszystko zasługa niżej
podpisanego. - Sandy promieniał. - Szkoda, żeś go nie widział w tej łaźni. Pijana
skamląca szmata. Płakał i błagał mnie, żebym go krył. Ja! Kupa śmiechu. Mało mnie
nie zemdliło, kiedy się powstrzymywałem od śmiechu. Zemściłem się jak cholera.
- I to ty go wypchnąłeś za bandę w Plumpton - powiedziałem.
- Nigdy w życiu - odparł z oburzeniem. On ci to mówił? Cholerny łgarz.
Wypadł, sam widziałem. Jeszcze raz miałem zamiar napędzić mu stracha. - Rude
włosy zjeżyły mu się, brązowe oczy rzucały iskry. Ale się uspokoił. - No, jeszcze coś
wymyślę. Nie ma pośpiechu. Nie dam mu spokoju, mrówki w portkach, glisty w
butach, takie rzeczy. Nieszkodliwe. - Sandy roześmiał się i dodał: - A skoro jesteś
taki as detektywów, jak ci leci z tą drugą sprawą?
- Nie za szybko - odpowiedziałem. - Ale wiem dużo więcej niż tydzień temu,
więc nie tracę nadziei. Nic takiego nie słyszałeś?
Pokręcił głową.
- Ani słychu. Ale chyba nie rezygnujesz?
- Nie - odpowiedziałem.
- No, to wszystkiego najlepszego w imię Brytanii - powiedział Sandy z
uśmiechem.
Któryś z urzędników wetknął głowę przez drzwi.
- Dżokeje, proszę wychodzić - powiedział.
Był już prawie czas na pierwszą gonitwę.
Sandy włożył kask i zawiązał rzemyki. Następnie wyjął sztuczne zęby, dwa
środkowe siekacze z górnej szczęki, zawinął je w chustkę i wetknął do kieszeni
płaszcza wiszącego na kołku. Jak większość dżokejów i on nigdy nie jeździł w
sztucznych zębach z obawy, że je zgubi albo nawet połknie w razie upadku. Pożegnał
mnie szczerbatym uśmiechem na kształt salutu i dał nura w deszcz.
Padało też godzinę później, kiedy wychodziłem, żeby dosiąść Palindroma. Na
padoku czekał na mnie Pete. Woda leciała ciurkiem z ronda jego kapelusza.
- Cóż za przeklęty dzień! - powiedział. - Cieszę się, że to ty musisz się
rozbierać i moknąć, nie ja. Najeździłem się do syta. Mam nadzieję, że jesteś dobrym
pływakiem.
- Dlaczego? - spytałem, nie mając pojęcia, o czym mówi.
- Jeżeli jesteś, będziesz umiał trzymać oczy otwarte pod wodą. -
Podejrzewałem, że to jeszcze jeden z jego niezbyt zręcznych dowcipów, ale mówił
poważnie. Wskazał na gogle, które zawiesiłem sobie na szyi. - Zaczyna się od tego,
że nie będą ci potrzebne. Przy tych fontannach błota, jakie lecą dziś spod kopyt,
zalepi ci je, zanim przejedziesz jedną ósmą mili.
- To wtedy je zdejmę.
- Zdejmij je zaraz. Będą ci tylko zawadzały.
Zdjąłem więc gogle i kiedy przechylałem głowę, żeby zsunąć gumkę przez
kask, dojrzałem kątem oka mężczyznę przechodzącego obok padoku. Z powodu
deszczu niewielu stało tam ludzi, więc zobaczyłem go wyraźnie.
Był to Bert, ten, który pilnował konia w zatoczce przy Maidenhead Thicket.
Jeden z taksiarzy firmy Marconi.
Nie patrzył na mnie, ale jego widok był równie przyjemny jak wstrząs
elektryczny. Był daleko od bazy. Mógł się zapuścić te sto czterdzieści mil wyłącznie
dla przyjemności oglądania popołudniowych gonitw w tym deszczu. Albo i nie.
Spojrzałem, jak Palindrom brodzi powoli wokół padoku w nieprzemakalnej
derce.
Pewniak.
Wstrząsnął mną dreszcz.
Zrozumiałem, że zrobiłem pewien postęp w poszukiwaniach tego, kto
spowodował śmierć Billa, nawet jeżeli on sam wciąż pozostaje mi tak samo nie
znany. Zlekceważyłem dwa jego poważne ostrzeżenia i obawiam się, że zostawiłem
dosyć wyraźny ślad, żeby dobrze sobie uświadomił, że go ścigam. Bert nie jest sam w
Bristolu, pomyślałem, mogłem też zakładać, że szykuje się trzecie ostrzeżenie.
Zdarza się, że człowiek nie potrzebuje nawet intuicji, i właśnie tak było teraz.
Palindrom, pewniak. Tego, co się raz zrobiło, można spróbować po raz drugi, i gdzieś
na chłostanym deszczem torze mógł czekać drugi kawał drutu. Bez żadnych
logicznych przesłanek byłem tego pewien.
Za późno, żeby się wycofać z gonitwy. Palindrom był zdecydowanym
faworytem i najwyraźniej w najlepszej formie. Nie kulał, nie miał żadnych pękniętych
naczyń, żadnych objawów, na jakie wolno się powołać, żeby wycofać konia w
ostatniej chwili. A gdybym ja się nagle rozchorował i nie mógł jechać, prędko by
znaleziono innego dżokeja na moje miejsce. Nie mogłem w swoich barwach wysyłać
nikogo innego, narażając go na upadek przeznaczony dla mnie.
Gdybym wręcz bez żadnych wyjaśnień nie zgodził się na to, żeby Palindrom
brał udział w tym biegu, odebrano by mi zezwolenie na jazdę i byłby to koniec mojej
kariery wyścigowej.
Gdybym powiedział komisji technicznej: - “Ktoś chce strącić Palindroma za
pomocą drutu”, pewnie mogliby wysłać kogoś z obsłufi na tor, na inspekcję
przeszkód. Ale nic by nie znalazł. Miałem całkowitą pewność, że jeśli drut zostanie
przeciągnięty, stanie się to, tak jak w przypadku Billa, w ostatniej chwili.
Jeżeli wezmę udział w gonitwie, ale przez cały czas będę Palindroma trzymał
z tyłu, drutu mogą wcale nie założyć. Ale coś mnie ścisnęło w sercu, kiedy
spojrzałem na twarze dżokejów, którzy już wrócili z toru i przypomniałem sobie, w
jakim stanie wracali z poprzednich gonitw. Twarze oblepiało im błoto niczym gruba
ospa koloru khaki, swetry mieli mokre i zabłocone do tego stopnia, że prawie nie
można było rozróżnić barw z odległości paru kroków, nie mówiąc już o odległości,
jaka dzieli jedną przeszkodę od drugiej. Moje własne barwy, kawowo-kremowe, będą
szczególnie niewyraźne. Człowiek z drutem nie będzie wiedział na pewno, czyj koń
prowadzi, będzie jednak oczekiwał, że to ja, i odpowiednio postąpi.
Spojrzałem na innych dżokejów na padoku. Niechętnie zdejmowali
nieprzemakalne płaszcze i dosiadali koni. Było ich około dziesięciu. Wszystko to
ludzie, którzy wiele mnie nauczyli, przyjęli do swego grona i dali poczucie
koleżeństwa, które sprawiało mi niemal tyle radości co sama jazda. Gdybym
pozwolił, aby zamiast mnie któryś z nich się rozbił, nie mógłbym im już spojrzeć w
oczy.
Wszystko na nic. Będę musiał wyjść na Palindromie na prowadzenie licząc na
szczęście. Przypomniałem sobie, co powiedziała Kate: “Jeżeli trzeba coś zrobić, do
licha z niebezpieczeństwem”.
Do licha z niebezpieczeństwem. Ostatecznie co dzień mogę spaść i bez
pomocy drutu. Jeżeli spadnę dzisiaj, z jego pomocą, to trudno. Nie ma na to rady. Ale
mogę się mylić, może nie być żadnego drutu.
- O co chodzi? - spytał Pete. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
- Wszystko w porządku - powiedziałem zdejmując płaszcz. Palindrom stał
przy mnie, więc go poklepałem podziwiając jego wspaniały, inteligentny łeb. Od tej
chwili moim głównym zmartwieniem było, żeby przynajmniej on wyszedł z
najbliższych dziesięciu minut bez szwanku.
Wskoczyłem mu na grzbiet, spojrzałem z góry na Pete'a i powiedziałem:
- Jeżeli Palindrom w tej gonitwie upadnie, proszę cię, zadzwoń do inspektora
Lodge'a z posterunku w Maidenhead i powiedz mu o tym.
- Co, u licha...
Obiecaj.
- W porządku. Ale nie rozumiem. Możesz mu sam powiedzieć, jak chcesz, ale
tak czy owak nie spadniesz.
- Nie, może nie.
- Czekam na ciebie wśród zwycięzców - powiedział i trzepnął Palindroma w
zad, kiedy ruszaliśmy.
Wiało nam deszczem w twarz, kiedy stanęliśmy na starcie przed trybunami,
mając przed sobą dwa okrążenia toru. Taśma poszła w górę i ruszyliśmy.
Dwa lub trzy konie przeskoczyły pierwszą przeszkodę przede mną, ale potem
wyszedłem z Palindromem na prowadzenie i tak już zostaliśmy. Był u szczytu formy,
galopował i skakał gładko jak najlepszy koń przeszkodowy. Każdego innego dnia
poczucie jego siły pod sobą sprawiałoby mi niewypowiedzianą rozkosz. Dziś ledwie
ją zauważyłem.
Pamiętając upadek Billa, rozglądałem się, czy za przeszkodą przed
nadjeżdżającymi końmi nie przechodzi torowy. Będzie rozwijał drut, podnosił go,
przyczepiał... Miałem zamiar, kiedy to zobaczę, skłonić Palindroma, żeby się za
wcześnie poderwał, żeby solidnie rąbnął w drut piersią, kiedy już będzie schodził w
dół. W ten sposób może mu się uda zerwać albo ściągnąć drut i utrzymać się na
nogach. A jeżeli spadniemy, przynajmniej nie będzie to salto mortale jak w
przypadku Admirała. Ale łatwiej jest planować niż wykonać, toteż wątpiłem, czy
zdołam takiego urodzonego skoczka jak Palindrom skłonić, żeby się odbił o jeden
krótki krok za wcześnie.
Dokończyliśmy pierwsze okrążenie bez wypadku, chlupocząc po namokłym
torze. Około mili od startu, w najdalszym końcu toru usłyszałem tuż za sobą
chlapanie kopyt i obejrzałem się przez ramię. Większość stawki szła zbitą grupą
gdzieś z tyłu, dwa konie jednak ścigały mnie z uporem i podchodziły już prawie na
wysokość zadu Palindroma.
Poderwałem go i zareagował natychmiast, powiększyliśmy też dystans
między sobą a pogonią do mniej więcej pięciu długości.
Przez tor nie przeszedł żaden torowy.
Nie zobaczyłem żadnego drutu.
Ale i tak Palindrom zaczepił.
Nie byłby to taki niebezpieczny upadek, gdyby nie konie za mną. Poczułem,
jak Palindroma mocno szarpnęło za nogi, kiedy byliśmy nad ostatnią przeszkodą w
głębi toru, i wyrzuciło mnie jak z katapulty, walnąłem ramieniem o ziemię kilka
jardów dalej. Zanim się odtoczyłem, tamte konie już brały przeszkodę. Gdyby tylko
mogły, wyminęłyby człowieka leżącego na ziemi, ale tym razem, jak mi potem
powiedziano, musiały uskoczyć przed Palindromem, który dźwigał się na nogi, i ja
znalazłem się na ich drodze.
Przewaliły się przeze mnie w galopie. Jede n kopnął mnie w głowę i kask
pękł tak fatalnie, że spadł. Nastąpiło sześć sekund chaosu, kiedy pod miażdżącymi
uderzeniami nie mogłem ani myśleć, ani się poruszyć, tylko czułem ból.
Kiedy było po wszystkim, leżałem na mokrej ziemi bezwładny i coraz
bardziej zdrętwiały, niezdolny wstać ani się poruszyć. Leżałem na wznak, nogami w
stronę przeszkody. Deszcz padał mi na twarz i ściekał po włosach, a jego krople na
powiekach wydawały się tak ciężkie, że kiedy otwierałem oczy, było to jak
podnoszenie ciężarów. Przez szparkę między pokrytymi kroplami deszczu rzęsami
dojrzałem przy przeszkodzie mężŃczyznę.
Nie śpieszył mi na pomoc. Bardzo szybko zwijał długi drut, zaczynając od
zewnętrznej i posuwając się ku wewnętrznej stronie toru. Kiedy znalazł się przy
wewnętrznym słupku, wsunął rękę do kieszeni nieprzemakalnego płaszcza, wydobył
jakieś narzędzie i odciął drut w miejscu, gdzie był przymocowany, osiemnaście cali
nad przeszkodą. Tym razem nie zapomniał nożyc do cięcia drutu. Skończył, założył
zwój drutu na ramię i odwrócił się do mnie.
Poznałem go.
Był to kierowca przyczepy do przewozu koni.
Wszystko stawało się bezbarwne. Świat wydał mi się szary, jak nie do końca
wywołany film. Zielona trawa była szara, twarz tego kierowcy szara...
Potem zobaczyłem, że jeszcze ktoś jest przy przeszkodzie i że idzie w moją
stronę. I jego też poznałem, ale nie był to taksówkarz. Tak się ucieszyłem, że
nadchodzi pomoc i obroni mnie przed kierowcą, że omal nie rozpłakałem się z
poczucia ulgi. Próbowałem mu powiedzieć, żeby spojrzał na drut, żebym tym razem
miał świadka, ale słowa się nie wydostawały, pozostały w mojej głowie. Gardło i
język odmówiły posłuszeństwa.
Podszedł, zatrzymał się przy mnie i pochylił. Próbowałem się uśmiechnąć i
przywitać go, ale nie drgnął mi żaden mięsień. Wyprostował się.
Powiedział przez ramię do kierowcy:
- Zamroczyło go.
Odwrócił się znów w moją stronę.
- Ty wścibski skurwielu - dodał i kopnął mnie. Usłyszałem trzask w żebrach i
poczułem w boku palące ukłucie. - Może to cię nauczy pilnować własnego nosa. -
Kopnął mnie jeszcze raz. Mój szary świat pociemniał. Byłem prawie nieprzytomny,
ale nawet w tej okropnej chwili umysł częściowo pracował dalej i zrozumiałem,
dlaczego torowy nie przeszedł przez tor z drutem. Nie potrzebował. On i jego
wspólnik stanęli na torze i rozciągnęli drut między sobą.
Zobaczyłem, że zamierza się nogą po raz trzeci. W głowie miałem chaos i
zdawało się, że trwa to całe godziny, zanim noga zbliżyła się do moich oczu, rosnąc i
rosnąc, aż nie widziałem już nic poza nią.
Kopnął mnie w twarz i zgasłem jak świeczka.
12
Najpierw powrócił słuch. Stało się to nagle, jak gdyby ktoś nacisnął
wyłącznik. Jeszcze przed chwilą przez wir poczwarnych snów, które musiały się
chyba kłębić w mojej głowie od dawna, nie przenikało nic, a już w następnej leżałem
w martwej ciemności, ale do moich uszu każdy dźwięk docierał ostro i wyraźnie.
Jakaś kobieta powiedziała:
- Wciąż jest nieprzytomny.
Chciałem sprostować, że to nieprawda, ale nie mogłem.
Odgłosy dochodziły nadal. Świsty, szelesty, łoskoty, szmer oddalonych
głosów, dudnienie i pobrzękiwanie wody w rurach starych przewodów
kanalizacyjnych. Słuchałem, ale bez wielkiego zainteresowania.
Po jakiMś czasie zrozumiałem, że leżę na plecach. Ręce i nogi, kiedy je sobie
uświadomiłem, miałem ciężkie jak ołów i bolały mnie uporczywie, a całe tony
ciążyły mi na powiekach.
Zastanowiłem się, gdzie jestem. Potem zastanowiłem się, kim jestem. Nie
pamiętałem zupełnie nic. Wydało mi się to za trudne, więc usnąłem.
Kiedy się drugi raz obudziłem, ciężar z powiek zniknął. Otworzyłem je i
stwierdziłem, że leżę w półmroku w jakimś pokoju, którego niewyraźne zarysy
wyłaniały się powoli. W jednym kącie była umywalka, stół nakryty białym obrusem,
fotel z drewnianymi poręczami, na prawo okno, a naprzeciwko mnie drzwi. Nagi,
funkcjonalny pokój.
Drzwi się otworzyły i weszła pielęgniarka. Spojrzała na mnie z miłym
zdziwieniem i uśmiechnęła się. Miała ładne zęby.
- Hej, tam - powiedziała. - Więc w końcu się pan ocknął. Jak się pan czuje?
- Świetnie - odpowiedziałem, ale wyszło mi to szeptem, a w każdym razie nie
było ścisłą prawdą.
- Wygodnie panu? - spytała biorąc mnie za rękę, żeby zmierzyć puls.
- Nie - przyznałem, już dłużej nie udając.
- Pójdę powiedzieć doktorowi Mitchamowi, że się pan obudził,
przypuszczam, że przyjdzie pana zobaczyć. Zaczeka pan sokojnie parę minut?
Zapisała coś na tabliczce leżącej na stole, jeszcze raz obdarzyła mnie jasnym
uśmiechem i z szelestem wymknęła się za drzwi.
Więc byłem w szpitalu. Ale wciąż nie miałem pojęcia, co się stało.
Zastanawiałem się, czy nie przeszedł po mnie walec. Albo stado słoni.
Dr Mitcham, kiedy przyszedł, miał te tajemnice rozwiać tylko w połowie.
- Dlaczego tu jestem? - zapytałem ochrypłym szeptem.
- Spadł pan z konia.
- Kim jestem?
W odpowiedzi na to pytanie zabębnił po zębach końcem ołówka i przez parę
sekund przyglądał mi się poważnie. Był młodym człowiekiem o łagodnych rysach
twarzy, jedwabistych, jasnych, już przerzedzonych włosach i bystrych,
inteligentnych, jasnoniebieskich oczach.
- Wolałbym, żeby pan sobie sam przypomniał. Wkrótce pan to zrobi. Jestem
pewnien. Niech się pan nie martwi. Proszę się tylko odprężyć, a pamięć wróci. Nie
wszystko od razu, tego niech pan nie oczekuje, ale pomału przypomni pan sobie
wszystko, z wyjątkiem może samego upadku.
- A co mi właściwie jest? - spytałem.
- Utrata pamięci spowodowana jest wstrząsem. A co do reszty - objął mnie
spojrzeniem od stóp do głowy - ma pan złamany obojczyk, dwa żebra pęknięte i
liczne inne urazy.
- Dzięki Bogu, nic poważnego - wyskrzeczałem.
Otworzył usta i spazmatycznie złapał oddech, po czym wybuchnął śmiechem.
Powiedział:
- Tak, nic poważnego. Wy wszyscy jesteście tacy sami. Zwariowańcy.
- Jacy wszyscy?
- Nieważne, wkrótce pan sobie przypomni - powtórzył. - Teraz niech pan się
trochę prześpi, jeśli pan może, a gdy się pan obudzi, z pewnością zrozumie pan dużo
więcej.
Posłuchałem jego rady, zamknąłem oczy i odpłynąłem w sen. Przyśnił mi się
zachrypły głos wydobywający się ze środka wazy z czerwono-żółtymi krokusami i
szepczący pogróżki, aż chciałem krzyczeć i uciekać, a wtedy zdałem sobie sprawę, że
to mój własny głos szepcze, a krokusy rozwiały się w obraz ciemnozielonej dżungli z
przelatującymi w cieniu szkarłatnymi ptakami. Potem wydało mi się, że jestem gdzieś
bardzo wysoko, patrzę na ziemię i wychylam się coraz dalej, a wreszcie spadam, a
tym razem to, co powiedziałem, było całkiem sensowne.
- Spadłem z drzewa.
Wiedziałem, że zdarzyło się to w dzieciństwie.
Ktoś obok mnie coś wykrzyknął. Otworzyłem oczy. U stóp łóżka stał dr
Mitcham.
- Jakiego drzewa? - spytał.
- W dżungli - odpowiedziałem. - Uderzyłem się w głowę, a kiedy się
ocknąłem, klęczał przy mnie ojciec.
Znów ktoś krzyknął po mojej prawej ręce. Odwróciłem głowę i popatrzyłem,
kto to.
Siedział tam, opalony, w dobrej formie, dystyngowany i jak na swoje
czterdzieści sześć lat wciąż młodzieńczy.
- Hej - powiedziałem.
- Wie pan, kto to jest? - zapytał dr Mitcham.
- Mój ojciec.
- A jak się pan nazywa?
- Alan York - powiedziałem od razu i jednym skokiem wróciła mi pamięć.
Przypomniałem sobie wszystko od poranka, kiedy jechałem na wyścigi w Bristolu.
Pamiętałem, jak wyruszałem, ale wszystko, co nastąpiło potem, nadal było pustką.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytałem ojca.
- Przyleciałem samolotem. Zadzwoniła pani Davidson i powiedziała, że
miałeś upadek i leżysz w szpitalu. Pomyślałem, że lepiej rzucę na ciebie okiem.
- Jak długo... - zacząłem powoli.
- Jak długo był pan nieprzytomny? - spytał dr Mitcham. - Teraz jest niedziela
rano. Dwa i poół dnia. Nie tak źle, jeśli się weźmie pod uwagę uderzenie, jakie pan
zainkasował. Zachowałem pana kask, żeby pan sam zobaczył. - Otworzył jakąś szafkę
i wyjął skorupę, która niewątpliwie uratowała mi życie. Rozłupany był prawie na
dwoje.
- Będzie mi potrzebny nowy - stwierdziłem.
- Zwariowańcy. Wszyscy zupełni wariaci - powiedział dr Mitcham.
Tym razem zrozumiałem, co miał na myśli. Uśmiechnąłem się, ale wyszło mi
to krzywo, odkryłem bowiem, że połowę twarzy mam spuchniętą, a także sztywną i
obolałą. Zacząłem podnosić lewą rękę, żeby zbadać szkody, ale zanim podniosłem ją
na sześć cali, rozmyśliłem się wskutek nagłego bólu, jaki ten ruch wywołał w
ramieniu. Mimo ciasnych bandaży, ściągających mi ramiona do tyłu, usłyszałem i
poczułem, jak zgrzytają o siebie końce złamanego obojczyka.
Jak gdyby wszystkie czekały na sygnał, każdy z osobna otępiały ból w moim
sponiewieranym ciele ożył wściekłym pulsowaniem. Głęboko nabrałem powietrza i
popękane żebra natychmiast ostro się przeciw temu zbuntowały. Nie był to miły
moment.
Zamknąłem oczy. Ojciec zapytał z niepokojem:
- Nic mu nie jest?
A dr Mitcham odpowiedział:
- Nic, niech się pan nie martwi. Myślę raczej, że złamania dały mu o sobie
znać. Zaraz mu dam coś uśmierzającego.
- Jutro wstaję - zapowiedziałem. - Bywałem już poturbowany i miałem już
kiedyś złamany obojczyk. To nie trwa długo.
Ale dodałem już na własny użytek, że dopóki to trwało, było wysoce niemiłe.
- Na pewno jutro pan nie wstanie - powiedział głos dr. Mitchama. - Zostanie
pan tu, gdzie pan jest, przez tydzień, żeby dać szansę temu wstrząsowi.
- Nie mogę przez tydzień leżeć w łóżku - zaprotestowałem. - Byłbym słabszy
od muchy, kiedy wstanę a jadę na Admirale w Liverpoolu.
- Kiedy to jest? - spytał podejrzliwie dr Mitcham.
- Dwudziestego czwartego marca.
Zapadło krótkie milczenie, kiedy sobie to obliczali.
- To już od czwartku za tydzień - powiedział ojciec.
- Może pan to sobie wybić z głowy - surowo oznajmił dr Mitcham.
- Obiecaj mi - poprosił ojciec.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, a kiedy zobaczyłem malujący się na
jego twarzy niepokój, po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, ile dla niego znaczę.
Byłem jego jedynym dzieckiem i przez dziesięć lat po śmierci matki wychowywał
mnie sam, nie zlecając tego po kolei różnym gospodyniom, szkołom z internatami i
wychowawcom, jak by zrobił niejeden zamożny człowiek. Poświęcał czas zabawom
ze mną, uczył mnie, żeby mieć pewność, że jako nastolatek będę umiał żyć
szczęśLiwie i pożytecznie mimo ciężaru wielkiej forsy. SAm mnie nauczył, jak
stawiać czoło różnym niebezpieczeństwom, a jednak zrozumiałem, że musiał
pomyśleć, że jeśli się uprę zaczynać od razu od startu w Liverpoolu, przedwcześnie i
jeszcze nie w formie, zaryzykuję więcej, niż mam prawo.
- Obiecuję - przyrzekłem. - Nie pojadę do Liverpoolu w tym miesiącu. Ale
potem będę dalej jeździł.
- W porządku. Umowa stoi. - Odprężył się, uśmiechnął i wstał. - Wrócę
jeszcze po południu.
- Gdzie się zatrzymałeś? Gdzie jesteśmy teraz?
- To jest szpital w Bristolu, a ja się zatrzymałem u pani Davidson.
- Czy to się stało na wyścigach w Bristolu? Na Palindromie? - Ojciec skinął
głową. - Jak Palindrom? Nic mu nie jest? W jaki sposób upadł?
- Nic, wyszedł cało - powiedział. - Wrócił do stajni Gregory'ego. Nikt nie
widział, jak upadł i dlaczego, z powodu tej ulewy. Gregory mówił, że miałeś
przeczucie, że spadniesz, i prosił mnie, żebym ci powiedział, że zrobił, o co go
prosiłeś.
- Nic z tego nie pamiętam i nie wiem, o co go prosiłem - westchnąłem. - To
strasznie irytujące.
Dr Mitcham z ojcem wyszli i zostawili mnie głowiącego się nad tą luką w
pamięci. Doznałem złudnego uczucia, że przez parę sekund wiem o jakimś bardzo
ważnym fakcie, ale mimo całego wysiłku pamięci moje świadome życie kończyło się
na drodze do Bristolu i zaczynało od nowa w szpitalu w Bristolu.
Reszta dnia upłynęła powoli i żałośnie, przy każdym ruchu odzywał się cały
chór protestu we wszystkich sponiewieranych mięśniach i nerwach. Zdarzyło mi się
już być kopniętym przez konia, ale nigdy w tylu miejscach naraz, i wiedziałem, choć
nie mogłem tego zobaczyć, że ciało mam na pewno pokryte wielkimi, zaognionymi
purpurowymi plamami, które się rozszerzają, czernieją i na koniec żółkną, w miarę
jak rozprowadza je krew. Wiedziałem, że moja twarz wygląda równie tęczowo i
niewątpliwie mam pięknie podbite sińcami oczy.
Pigułki, jakie dr Mitcham przysłał przez pielęgniarkę z ładnymi zębami, nie
zmieniły sytuacji aż tak, jakbym sobie życzył, leżałem więc z zamkniętymi oczami i
udawałem, że unoszę się w słońcu na morzu, a moje trzeszczące kości i pulsująca
głowa łagodnie się kołyszą. Uzupełniłem ten obraz dodając mewy i białe obłoczki, i
dzieci chlapiące się na płyciznach, i pomagał za każdym razem, dopóki się znów nie
poruszyłem.
Późnym wieczorem ból głowy się wzmógł i zacząłem co chwilę zapadać w
niesamowite, niespokojne sny, w których mi się wydawało, że jakieś olbrzymie
ciężary wyrywają mi ręce i nogi, i obudziłem się mokry od potu poruszając palcami
rąk i nóg w przerażeniu, że ich nie mam, a kiedy tylko dotykałem nimi prześcieradeł i
ogarniało mnie uczucie ulgi, znów od początku wpadałem w te same koszmary. Cykl
krótkich przebudzeń i długich snów powtarzał się bez końca, aż straciłem już
pewność, co jest rzeczywistością, a co nie.
Spędzona w ten sposób noc była tak wyczerpująca, że kiedy rano wszedł do
pokoju doktor Mitcham, błagałem, by mnie upewnił, że nadal mam ręce i nogi. Bez
słowa odchylił pościel, mocno schwycił mnie za stopy i podniósł je na parę cali,
żebym sam się mógł przekonać. Podniosłem ręce i popatrzyłem na nie, po czym
splotłem palce na brzuchu; poczułem się zupełnym idiotą, że tak strasznie się bałem
bez powodu.
- Nie trzeba się wstydzić - powiedział doktor. - Trudno oczekiwać, żeby pana
mózg działał bez zarzutu, kiedy tak długo był pan nieprzytomny. Zapewniam pana, że
nie ma pan urazów, o jakich bym nie wiedział. Żadnych urazów wewnątrznych, nic
panu nie brakuje. Za trzy tygodnie będzie pan jak nowy. - Jego poważne
jasnoniebieskie oczy wzbudzały zaufanie. - Tylko - dodał - będzie pan miał szramę na
twarzy. Zszywaliśmy rozcięcie na lewym policzku.
Ponieważ i przedtem właściwie nie byłem przystojny, nie zmartwiło mnie to.
Podziękowałem mu za wyrozumiałość, a on z powrotem naciągnął na mnie
prześcieradło i koce. Łagodna twarz nagle mu się rozjaśniła figlarnym uśmiechem i
powiedział:
- A wczoraj pan mi mówił, że nic poważnego panu nie jest i że jutro wstaje
pan z łóżka, jeżeli dobrze pamiętam?
- Do licha z panem - odparowałem słabym głosem. - Jutro wstaję.
W końcu, zanim podniosłem się na nogi, był czwartek, a wróciłem do domu
Scilli w sobotę rano, bardziej rozchwiany, niż chciałbym przyznać, ale i tak w
dobrym nastroju. Przyjechał po mnie ojciec, który jeszcze tam był, choć zamierzał
wracać do Afryki na początku przyszłego tygodnia.
Scilli i Polly aż wydłużyły się buzie i wsparły mnie współczującymi
uwagami, kiedy się dźwigałem z jaguara w tempie cztery razy wolniejszym niż
zawsze. Ostrożnie wspiąłem się na frontowe schodki. Ale mały Henry obrzucił mnie
wszystkowidzącym spojrzeniem i ogarniając nim moją sino-żółtą twarz i podłużną,
świeżo zagojoną szramę na policzku zapytał na powitanie:
- I jak się miewa straszny potwór z międzygwiezdnych przestrzeni?
- Pożera małe dzieci - odpowiedziałem, a Henry uśmiechnął się z zachwytem.
O siódmej wieczorem, zaraz jak dzieci poszły na górę spać, zadzwoniła Kate.
Scilla z ojcem postanowili przynieść z piwnicy trochę wina i zostawili mnie w
bawialni samego, żebym z nią porozmawiał.
- Jak tam rany? - zapytała.
- Goją się pięknie - odpowiedziałem. - Dziękuję ci za list i za kwiaty.
- Kwiaty to był pomysł wuja George'a - wyjaśniła. - Mówiłam mu, że to
zanadto będzie wyglądało na pogrzeb, jeżeli ci poślemy kwiaty, a on to uznał za takie
zabawne, że mało się nie udławił ze śmiechu. Prawdę mówiąc, mnie się to nie wydało
takie śmieszne, kiedy się dowiedziałam od pani Davidson, że niewiele brakowało, a
byłby to twój pogrzeb.
- Wcale nie było tak źle. Scilla przesadziła. Ale niezależnie od tego, czy to
był twój pomysł, czy wuja George'a, i tak dziękuję za kwiaty.
- Lilie chyba powinnam była posłać, a nie tulipany - zażartowała Kate.
- Na drugi raz możesz przysłać lilie - powiedziałem, z przyjemnością
słuchając jej nieśpiesznego, miłego głosu.
- Wielkie nieba, więc będzie jeszcze drugi raz?
- Na pewno - odpowiedziałem radośnie.
- No, dobrze - powiedziała Kate. - Z góry złożę zamówienie w Interflorze na
lilie.
- Kocham cię, Kate.
- Muszę przyznać - powiedziała szczęśliwym głosem - że miło słuchać, jak
ludzie to mówią.
- Ludzie? Kto jeszcze ci to powiedział? I kiedy? - spytałem bojąc się
najgorszego.
- No... - odpowiedziała po króciutkiej przerwie - prawdę mówiąc, Dane.
- Och.
- Nie bądź zazdrosny. A Dane wcale nie jest lepszy od ciebie. Ciska
błyskawice jak burzowa chmura, kiedy słyszy twoje imię. Obaj jesteście dziecinni.
- Tak, proszę pani - odpowiedziałem. - Kiedy cię znów zobaczę?
Ustaliliśmy datę lunchu w Londynie i zanim odłożyłem słuchawkę, jeszcze
raz powiedziałem jej, że ją kocham. Już i ja miałem odkładać słuchawkę, kiedy w niej
usłyszałem najzupełniej nieoczekiwany dźwięk.
Chichot. Szybko stłumiony, ale zupełnie wyraźny chichot.
Wiedziałem, że się rozłączyła, ale powiedziałem do głuchego mikrofonu:
- Nie rozłączaj się jeszcze przez chwilę, Kate... chcę ci coś przeczytać... z
gazety. Chwileczkę, tylko ją znajdę.
Odłożyłem słuchawkę na stolik, ostrożnie wyszedłem z bawialni, wszedłem
na górę i do pokoju Scilli.
Zastałem tu winowajców, stali psotną grupką przy drugim aparacie. Henry ze
słuchawką przyciśniętą do ucha, Polly z głową przy jego głowie, a William
wpatrzony w nich poważnie, z otwartymi ustami. Wszyscy byli w pidżamach i
szlafroczkach.
- I jak wam się zdaje, co tu robicie? - zapytałem surowo.
- O mamo - powiedział Henry, upuszczając słuchawkę na łóżko, jak gdyby
nagle go sparzyła.
- Alan! - wybąkała Polly mocno się czerwieniąc.
- Jak długo słuchaliście? - zapytałem groźnie.
- Właściwie od samego początku - wyjaśniła bezwstydnie Polly.
- Henry zawsze słucha - powiedział William, dumny z brata.
- Zamknij się - rozkazał Henry.
- Małe potwory - powiedziałem.
William zrobił urażoną minę. Powtórzył:
- Ale Henry zawsze słucha. Podsłuchuje wszystkich. Sprawdza, i to przecież
dobrze. Henry cały czas sprawdza, prawda, Henry?
- Zamknij się, William - rozkazał Henry, czerwieniąc się, wściekły.
- Więc Henry sprawdza, tak? - powtórzyłem z gniewną miną. Henry
wytrzymał mój wzrok. Choć przyłapany na gorącym uczynku, niczego najwidoczniej
nie żałował.
Podszedłem do nich, ale homilia na temat świętości prywatnych tajemnic,
jaką zamierzałem wygłosić, nagle uleciała mi z głowy. Powstrzymałem się po
namyśle.
- Henry, od jak dawna podsłuchujesz rozmowy telefoniczne? - zapytałem
łagodnie.
Spojrzał na mnie ostrożnie. Wreszcie odpowiedział:
- Już od jakiegoś czasu.
- Dni, tygodni, miesięcy?
- Od wieków - powiedziała Polly, znów odzyskując odwagę, nie wyglądało
już bowiem na to, że się na nich gniewam.
- Podsłuchiwałeś kiedyś ojca?
- Tak, często - przyznał Henry.
Zamilkłem, wpatrując się badawczo w tego dzielnego, inteligentnego
chłopca. Miał dopiero osiem lat, ale jeżeli znał odpowiedź na to, o co go chciałem
zapytać, zrozumiałby jej znaczenie i przeraziłoby go ono do końca życia. Nie
rezygnowałem jednak.
- Może kiedyś przypadkiem słyszałeś, że rozmawiał z mężczyzną o takim
głosie? - Zniżyłem głos do zachrypniętego szeptu i powiedziałem: - Czy mówię z
majorem Davidsonem?
- TAk - odpowiedział Henry bez wahania.
- Kiedy? - spytałem, starając się nie okazać podniecenia, jakie mnie ogarnęło.
Byłem teraz pewien, że podsłuchał rozmowę, opowiedzianą przez Billa Pete'owi jako
żartobliwą, której Pete nie zapamiętał.
- Słyszałem ten głos, jak ostatni raz podsłuchiwałem tatusia - stwierdził
rzeczowo Henry.
- A czy pamiętasz, co ten głos mówił?
Zmuszałem się, żeby mówić powoli i łagodnie.
- O, tak. To był żart. To było na dwa dni przedtem, kiedy tatuś zginął -
odpowiedział Henry, wcale nie przygnębiony. - Właśnie szliśmy spać, jak dziś.
Zadzwonił telefon, a ja zakradłem się tutaj i podsłuchałem jak zwykle. Ten pan ze
śmiesznym głosem zapytał: “Czy jedzie pan na Admirale w sobotę, panie majorze?”,
a tatuś odpowiedział, że tak. - Henry zamilkł. Czekałem modląc się, żeby sobie
przypomniał.
Podniusł oczy w skupieniu i mówił dalej:
- Wtedy ten pan ze śmiesznym głosem powiedział: “Nie wygra pan na
Admirale, panie majorze”. Tatuś tylko się roześmiał, a ten pan powiedział: “Jak pan
obieca, że nie wygra, zapłacę panu pięćset funtów”. I tatuś powiedział: “Idź pan do
diabła”, a ja mało nie parsknąłem, bo tatuś zawsze mi zakazywał tak mówić. Wtedy
ten pan szeptem powiedział, że nie chce, żeby tata wygrał, i że Admirał upadnie, jak
się tata nie zgodzi przegrać, a tata mu powiedział: “Chyba pan oszalał”. I zaraz
odłożył słuchawkę, a ja pobiegłem do swojego pokoju, na wypadek gdyby miał wejść
na górę i przyłapać mnie, że podsłuchuję.
- Mówiłeś o tym ojcu? - spytałem.
- Nie - wyznał szczerze Henry. - Na tym właśnie polega podsłuchiwanie.
Trzeba strasznie uważać, żeby nie wiedzieć za dużo.
- Tak, chyba rozumiem - powiedziałem starając się nie uśmiechnąć.
I zaraz zobaczyłem błysk w oczach Henry'ego, kiedy lepiej do niego dotarło
znaczenie tego, co podsłuchał. Zapytał zająkując się:
- Więc to wcale nie był żart?
- Nie, nie był.
- Ale ten pan przecież tak nie zrobił, żeby Admirał upadł. Nie mógł
przecież... prawda? Prawda? - powtarzał rozpaczliwie, oczekując ode mnie
potwierdzenia. Oczy miał szeroko otwarte i zaczynał sobie zdawać sprawę, że
podsłuchał człowieka, który spowodował śmierć ojca. Mimo że pewnego dnia miał
się dowiedzieć o tym kawałku drutu, nie sądziłem, że powinienem mu to powiedzieć
w tej chwili.
- Naprawdę nie wiem. Nie przypuszczam - spokojnie skłamałem. Ale szeroko
otwarte oczy Henry'ego spoglądały na mnie ślepo, jakby się wpatrywał w jakiś
niewidoczny koszmar.
- O co chodzi? - spytała Polly. - Nie rozumiem, czym Henry tak się
przejmuje. Tylko dlatego, że ktoś powiedział tatusiowi, że nie chce, żeby wygrał? To
nie powód, żeby Henry dostawał drgawek.
- Czy on zawsze tak dobrze pamięta, co kto mówi? - spytałem Polly. - To już
miesiąc, jak tatuś nie żyje.
- Myślę, że tatuś i ten pan powiedzieli jeszcze mnóstwo rzeczy, o których
Henry zapomniał - zauważyła rosądnie Polly - ale on nie zmyśla.
I ja wiedziałem, że to prawda. Henry był prawdomównym dzieckiem.
Dodał kamiennym tonem:
- Nie wiem, jak mógł to zrobić.
Ucieszyłem się przynajmniej z tego, że Henry podchodzi do swojego
odkrycia praktycznie, nie emocjonalnie. Może ostatecznie nie wyrządziłem mu
wielkiej krzywdy, zmuszając go do zrozumienia, co usłyszał i zlekceważył.
- Idź do łóżka i nie martw się tym, Henry - powiedziałem podając mu rękę.
Przyjął ją i, co było przeciwne jego naturze, trzymał się jej przez całą drogę przez
podest i do sypialni.
13
Kiedy na drugi dzień rano ubierałem się w żółwim tempie, przy drzwiach na
dole zadzwonił dzwonek i zaraz przyszła na górę Joan, żeby mi powiedzieć, że
chciałby się ze mną widzieć inspektor Lodge.
- Powiedz mu, proszę, że zejdę na dół najszybciej, jak zdołam - rzekłem
szarpiąc się z wkładaniem koszuli na gruby usztywniający bandaż. Zapiąłem
większość guzików, ale stwierdziłem, że krawat nie jest mi potrzebny.
Plaster na żebrach uciskał i łaskotał mnie straszliwie, głowa bolała, w wielu
miejscach miałem jeszcze obolałe siniaki, źle spałem i w ogóle czułem się podle. Trzy
aspiryny, które połknąłem zamiast śniadania, jeszcze nie zaczęły działać.
Wziąłem skarpetki, spróbowałem się schylić, żeby je włożyć jedną sprawną
ręką, przekonałem się, że stopy straszliwie się ode mnie oddaliły, i w napadzie furii
cisnąłem skarpetkami przez pokój. Dzień wcześniej w szpitalu pomogła mi się ubrać
pielęgniarka z ładnymi zębami. Dziś nie pozwoliła mi poprosić o to ojca moja własna
przekora.
Nie pomógł mi też ani trochę widok własnej, nie ogolonej, pokrytej żółtymi
plamami twarzy w lustrze. “Straszny potwór z międzygwiezdnej przestrzeni”
Henry'ego wcale nie był taką wielką przesadą. Marzyłem o tym, żeby się podrapać w
świeżo zagojoną szramę na policzku i ulżyć swędzeniu.
Włączyłem elektryczną maszynkę do golenia i z grubsza się ogoliłem,
prowizorycznie wyszczotkowałem włosy, bose stopy wsunąłem w ranne pantofle,
jedną rękę wsadziłem w kurtkę jeździecką, na drugie ramię tylko ją narzuciłem i
chwiejnie poczłapałem na dół.
Twarz Lodge'a przedstawiała ciekawy widok, kiedy mnie zobaczył.
- Jak się pan będzie ze mnie śmiał, nie odpowiadam za siebie - powiedziałem.
- Dosunę panu za tydzień.
- Nie śmieję się - powiedział Lodge. Nozdrza wściekle mu drgały, kiedy z
całych sił starał się zachować poważny wyraz twarzy.
- To nic śmiesznego - oświadczyłem z naciskiem.
- Racja.
Spojrzałem na niego spode łba.
Ojciec, zanurzony w fotelu przy kominku, zerkając na mnie znad niedzielnej
gazety, powiedział:
- Mówisz tak, jakbyś potrzebował kieliszka czystej brandy.
- Dopiero pół do jedenastej - odpowiedziałem obrażony.
- Nagłe wypadki zdarzają się o każdej porze - orzekł ojciec wstając. - A ten
mi wygląda na poważny. - Otworzył kredensik w rogu, w którym Scilla trzymała parę
butelek i szklanki, napełnił szklaneczkę w jednej trzeciej brandy i chlapnął trochę
wody sodowej. Wybrzydzałem, że to za mocne, za wcześnie i niepotrzebnie.
Ojciec wręczył mi szklaneczkę.
- Wypij i nie gadaj - powiedział.
Wściekły, pociągnąłem spory łyk. Brandy była mocna i paląca i zadrapała
mnie w gardle. Drugim łykiem przepłukałem zęby, tak że ledwie rozcieńczony płyn
zaszczypał mnie w dziąsła, a kiedy go połknąłem, poczułem, jak ciepło spływa do
pustego żołądka.
- Jadłeś śniadanie? - spytał ojciec.
- Nie.
Wypiłem jeszcze jeden, już mniejszy łyk. Brandy działała szybko. Zły humor
zaczął ze mnie wyparowywać i w parę minut poczułem się dość dobrze. Lodge i
ojciec przyglądali mi się w napięciu, jakbym był zwierzęciem doświadczalnym
reagującym na jakiś eksperyment.
- No, niech wam będzie - powiedziałem zrzędliwie. - Czuję się lepiej.
Wyjąłem ze srebrnej szkatułki na stole papierosa i zapaliłem, zauważyłem
też, że świeci słońce.
- W porządku.
Ojciec usiadł z powrotem.
- Okazało się, że z Lodge'em już się poznali czekając na mnie, i Lodge mu
powiedział, między innymi, o moich przygodach w przyczepie do przewozu koni za
Maidenhead, szczegół, który pominąłem w swoich listach. Uznałem to za zdradę
najniższego rodzaju i nie taiłem swoich uczuć. Z kolei ja im opowiedziałem, jak
razem z Kate odszukaliśmy tę przyczepę i że ta linia śledztwa prowadzi w ślepą
uliczkę.
Przeniosłem papierosa i szklaneczkę przez pokój i usiadłem na parapecie
okna, w słońcu. Scilla była w ogrodzie, ścinała kwiaty. Pomachałem jej ręką.
Lodge, dziś nie w mundurze, lecz w szarych flanelowych spodniach, cienkiej
wełnianej koszuli i sportowej marynarce, otworzył teczkę, która leżała na stole, i
wydobył jakieś papiery. Usiadł przy stole i rozłożył je przed sobą. Powiedział:
- Pan Gregory zadzwonił do mnie na posterunek drugiego dnia po pańskim
upadku, rankiem, i powiedział mi o nim.
- Po cóż, u licha, to zrobił? - spytałem.
- Pan go o to prosił - wyjaśnił. Zawahał się i ciągnął dalej: - Dowiedziałem
się od pańskiego ojca, że pańska pamięć ucierpiała.
- Tak. Teraz już przypomniałem sobie większą część tego dnia w Bristolu, ale
nadal nie pamiętam, jak wyszedłem od wagi, żeby dosiąść Palindroma, ani wyścigu,
ani niczego.
Ostatnim obrazem, jaki zanotowała moja pamięć, był Sandy wychodzący na
deszcz.
- Dlaczego prosiłem Pete'a, żeby panu powiedział o upadku?
- Poprosił go pan o to przed gonitwą. Najwidoczniej myślał pan, że może pan
spaść. Toteż nieoficjalnie sprawdziłem ten pański upadek. - Nagle uśmiechnął się. -
Zabiera mi pan ostatnio cały mój wolny czas, a dziś mam naprawdę dzień wolny.
Doprawdy, nie wiem, dlaczego zawracam sobie panem głowę!
Posądzałem go jednak o to, że praca detektywa jest jego nałogiem, tak jak
alkohol jest nałogiem pijaka. Po prostu musiał coś robić.
- Pojechałem do stajni Gregory'ego i rzuciłem okiem na Palindroma - ciągnął
dalej. - Ma wyraźną wąską szramę z przodu na tych dwóch wypukłościach...
- Na piersi - mruknąłem.
- ...no, na piersi. I pozwolę panu raz zgadnąć, co go skaleczyło.
- Och, nie - powiedziałem, domyślając się, ale nie wierząc.
- Sprawdziłem torowych przy przeszkodach - mówił. - Jeden z nich był nowy
i żaden z pozostałych go nie znał. Podał, że się nazywa Thomas Butler i że mieszka
pod adresem, który nie istnieje, na ochotnika też podjął się stanąć przy przeszkodzie
najbardziej oddalonej od trybun, gdzie pan spadł. Chętnie przyjęli tę ofertę ze
względu na deszcz i oddalenie od bukmacherów. To samo co w Maidenhead. Z tym
wyjątkiem, że ten Butler normalnie podjął wypłatę. Potem skłoniłem dyrektora toru,
żeby mi pozwolił obejrzeć przeszkodę i na każdym słupku na wysokości sześciu stóp
i sześciu cali od ziemi znalazłem rowek.
Zapadło krótkie milczenie.
- No, no, no - powiedziałem bez wyrazu. - Wygląda na to, że miałem więcej
szczęścia niż Bill.
- Wolałbym, żeby pan coś na ten temat pamiętał... cokolwiek. Dlaczego pan
podejrzewał, że może pan spaść?
- Nie wiem.
- To było coś, co się stało, kiedy pan stał na padoku i czekał, żeby wsiąść na
konia - pochylił się do przodu, w napięciu wlepiając mi czarne oczy w twarz, pragnąc
pobudzić moją ociężałą pamięć. Ale nic sobie nie przypominałem i wciąż czułem się
od stóp do głowy znużony. Koncentracja stanowiła zbyt duży wysiłek.
Wyjrzałem na spokojny wiosenny ogród. Scilla trzymała całą naręcz forsycji,
żółte kwiaty złociły się na tle jej granatowej sukni.
- Nic sobie nie przypominam - wyznałem tępo. - Może to wróci, gdy głowa
przestanie mnie boleć. Lodge westchnął i wyprostował się na swoim twardym krześle.
- Przypuszczam - powiedział trochę rozczarowany - że pan pamięta
przynajmniej, jak prosił mnie pan z Brighton, żebym dowiedział się czegoś dla pana?
- Tak, to pamiętam. I jak się panu powiodło?
- Nie za dobrze. Zdaje się, że nikt nie wie, kto jest naprawdę właścicielem
firmy Marconi-taxi. Zaraz po wojnie przejął ją pewien businessman o nazwisku
Clifford Tudor...
- Co? - zapytałem ze zdumieniem.
- Clifford Tudor, przyzwoity mieszkaniec Brighton, poddany brytyjski. Zna
go pan?
- Tak - przyznałem. - Jest właścicielem kilku koni wyścigowych.
Lodge wyjął jakiś papier z teczki.
- Clifford Tudor, urodzony jako Khroupista Thasos w Trikkala, w Grecji.
Naturalizowany w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w wieku lat
dwudziestu pięciu. Zaczynał jako kucharz, ale dzięki wrodzonym zdolnościom do
interesów w tym samym roku dorobił się własnej restauracji. Sprzedał ją z dużym
zyskiem po wojnie, przeniósł się do Brighton i prawie za nic kupił stare
przedsiębiorstwo taksówkowe, podupadłe wskutek ograniczeń wojennych i braków
benzyny. Cztery lata temu sprzedał taksówki, znów z zyskiem, i zainwestował
pieniądze w hotel “Pavilion Plaza”. Nieżonaty.
Oparłem głowę o okno i czekałem, aż te szczegóły nabiorą jakiegoś
znaczenia, doczekałem się jednak tylko tego, że myślenie przychodziło mi z coraz
większym trudem.
Lodge ciągnął dalej:
- Firmę taksówkową nabyły od Tudora osoby podstawione, i tu się zaczynają
niejasności. Tytuł własności tyle razy przechodził z jednych rąk do drugich, głównie
za pośrednictwem osób podstawionych, do których nie sposób dotrzeć, że nikt nie
wie, kto jest obecnym właścicielem. Wszystkie sprawy załatwia pan Fielder,
kierownik. Mówi, że konsultuje się telefonicznie z osobą, którą nazywa “prezesem”. I
ten “prezes” sam dzwoni do niego co rano, nigdy odwrotnie. Powiada, że prezes
nazywa się Claud Thiveridge, ale nie zna jego adresu ani numeru telefonu.
- Wygląda to na bardzo śliski interes - zauważył ojciec.
- I taki jest - potwierdził Lodge. - W spisach wyborczych nie ma żadnego
Clauda Thiveridge, nie ma go też w żadnym innym urzędowym spisie, włączając spis
abonentów telefonicznych w całym hrabstwie Kent, Surrey czy Sussex. Centrala
telefoniczna jest pewna, że nie łączy z biurem żadnych zamiejscowych telefonów
punktualnie co rano, a jednak te telefony przez ostatnie cztery lata stały się regułą.
Ponieważ telefony muszą być miejscowe, wydaje się prawie pewne, że ten
dżentelmen nie nazywa się naprawdę Claud Thiveridge.
Potarł kark dłonią i popatrzył na mnie stanowczo.
- Pan wie o wiele więcej, niż mi pan powiedział, z amnezją czy bez. Kawa na
ławę, niech pan mówi wszystko jak dobry kolega.
- Nie powiedział mi pan, co policja z Brighton sądzi o Marconi-taxi -
przypomniałem mu.
Lodge zawahał się.
- No, powiedziałbym, że jest to dla nich trochę drażliwy temat. Zdaje się, że
mieli kilka skarg, ale nie za wiele dowodów, które by się ostały w sądzie. To, co panu
teraz powiedziałem, jest wynikiem ich dochodzeń z ostatnich paru lat.
- Nie wydaje się - wtrącił ojciec - żeby zrobili zbyt widoczne postępy. No,
Alan, powiedz nam, co się dzieje.
Lodge zwrócił głowę w jego stronę ze zdumieniem. Ojciec uśmiechnął się.
- Mój syn to drugie wcielenie Sherlocka Holmesa, nie wiedział pan? Kiedy
wyjechał do Anglii, musiałem zatrudnić detektywa do całej tej pracy, którą on zwykle
wykonywał w związku ze sprzeniewierzeniami i oszustwami. Jak to określił jeden z
moich wyższych urzędników, Alan ma niezawodnego nosa do oszustów.
- Niezawodny nos pana Alana przestał działać - stwierdziłem z
przygnębieniem. W pobliżu słońca zbierały się chmury, a plecy Scilli znikały za
żywopłotem z makrokarpy przy kuchennych drzwiach.
- Nie doprowadzaj mnie do szału, Alan - powiedział ojciec. - Rzuć trochę
światła na tę sprawę.
- No, zgoda. - Zdusiłem papierosa, zacząłem się już drapać w policzek i
trzeba było wielkiego wysiłku woli, żeby odsunąć palce od szramy. Swędziała dalej.
- Wielu rzeczy nie wiem - powiedziałem - ale ogólny sens tego wszystkiego
jest taki: firma Marconi przez ostatnie cztery lata zajmuje się ściąganiem haraczu za
tak zwaną ochronę, gnębiąc małe firmy jak kawiarenki i prywatne bary. Parę lat temu
dzięki stanowczości pewnego obywatela, mojego gospodarza z “Błękitnej Kaczki”,
ochroniarze trafili na przeszkody. Poszczuł ich psem, ot co. - I opowiedziałem
zafascynowanemu ojcu i osłupiałemu Lodge'owi o tym, czego razem z Kate
dowiedzieliśmy się w kuchni “Błękitnej Kaczki”, pod uważnym spojrzeniem żółtych
oczu Księcia.
- Emerytowany starszy sierżant tak poważnie zagroził lewym dochodom
gangu Marconi - ciągnąłem - że gang praktycznie przestał działać. Oficjalny interes
też nie szedł kwitnąco podczas zimy, według słów maszynistek pracujących u nich w
biurze. O tej porze roku, jak sądzę, za wiele jest taksówek w Brighton jak na liczbę
klientów. Tak czy owak, zdaje mi się, że szef firmy Marconi, ten prezes, pański
tajemniczy Claud Thiveridge, zabrał się do ratowania majątku zakładając filię w innej
dziedzinie przestępczości. Myślę, że kupił tę podupadłą firmę bukmacherską piętro
wyżej, nad Marconi-taxi, w tym samym budynku.
Prawie poczułem zapach kapusty z kawiarni “Pod Starym Dębem”, kiedy ją
sobie przypomniałem.
- Pewna poważna dama powiedziała mi, że mniej więcej pół roku temu kantor
bukmacherów przejęła jakaś nowa firma, tylko nazwisko pozostało to samo, L.C.
Perth, wypisane na neonie. Bardzo się denerwowała, że umieścili ten kiczowaty neon
na perle architektury, i ona razem ze swoim budowlanym towarzystwem, którego
nazwy nie pamiętam, próbowali przemówić do rozsądku nowym właścicielom, żeby
zdjęli to, co właśnie założyli. Ale nie mogli dojść, kto jest nowym właścicielem. Za
wiele to jak na przypadek: dwie firmy, obie podejrzane, jedna nad drugą, i obie bez
właściciela, którego by można odszukać i zobaczyć. To musi być jedna i ta sama
osoba.
- To się nie zgadza i nie widzę w tym sensu - powiedział ojciec.
- Poczekaj chwilkę - uspokoiłem go. - Bill zginął, ponieważ nie chciał
przeszkodzić koniowi w wygranej. Wiem, że jego śmierć nie musiała być zamierzona.
Ale zastosowano wobec niego presję. Ochrypły głos powiedział mu przez telefon, że
ma nie wygrać. Henry, starszy syn Billa, ośmiolatek... - wytłumaczyłem Lodge'owi -
...ma zwyczaj podsłuchiwać rozmowy z drugiego aparatu na górze i słyszał każde
słowo. Na dwa dni przed śmiercią Billa, mówi Henry, ten głos zaproponował mu
pięćset funtów, żeby nie dał koniowi wygrać, a kiedy Bill skwitował to śmiechem, ten
głos mu powiedział, że nie wygra, bo koń będzie miał upadek.
Przerwałem, ale ani Lodge, ani ojciec nic nie mówili. Przełknąłem resztę
brandy i ciągnąłem dalej:
- Jest taki dżokej, nazywa się Joe Nantwich, który przez ostatnie pół roku,
odkąd firma L. C. Perth zmieniła właściciela, regularnie przyjmował sto funtów, a
czasem więcej, za wstrzymanie konia. Joe dostaje polecenia przez telefon od
zachrypniętego faceta, którego w życiu nie widział.
Lodge poruszył się na swoim twardym, dobrowolnie wybranym krześle.
Mówiłem dalej:
- Na mnie, jak pan wie, napadli kierowcy z Marconi-taxi, a parę dni później
ten zachrypnięty zadzwonił i radził mi nie lekceważyć ostrzeżenia z tej przyczepy.
Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by zauważyć, że te machlojki na wyścigach i
gang ochronny to robota tego samego człowieka. - Urwałem.
- No, to już dokończ - powiedział ojciec.
- Jedyną osobą, jaka zaproponuje dżokejowi większą sumę za przegranie
wyścigu, jest nieuczciwy bukmacher. Jeżeli taki wie, że koń o dużych szansach nie
wygra, może bez ryzyka przyjąć na tego konia kupę forsy.
- Dokładniej, proszę - powiedział Lodge.
- Normalnie bukmacherzy tak się starają zbilansować swoje rachunki, żeby
zawsze coś zyskać, niezależnie od tego, który koń wygra - tłumaczyłem. - Jeżeli za
wielu ludzi chce stawiać na jednego konia, przyjmują zakłady, ale obstawiają tego
konia u innego bukmachera. Wtedy, jeżeli ten koń wygrywa, inkasują wygraną od
tego drugiego i wypłacają klientom. To powszechnie stosowany system znany jako
“pokrycie”. Teraz przypuśćmy, że pan jest nieuczciwym bukmacherem i Joe
Nantwich ma pojechać na obiecującym koniu. Płaci pan Joe'emu, żeby przegrał. I
wtedy, niezależnie od tego, jak wielkie przyjmie pan zakłady na tego konia, nie
obstawia go pan u innych, bo pan wie, że nie będzie pan musiał nic wypłacać.
- Zdawałoby się, że sto funtów to więcej, niż to warte - powiedział Lodge - bo
bukmacherzy i tak zwykle zarabiają.
- Pański znajomy nie zadowalał się legalnymi zyskami z taksówek -
przypomniał mu ojciec.
Westchnąłem i przesunąłem zdrętwiałe ramiona, żeby je oprzeć o framugę
okna.
- Oczywiście na tym się to nie kończy - tłumaczyłem dalej. - Jeżeli
bukmacher wie, że nie będzie miał za jakiegoś konia wypłat, może przyjmować na
niego większe zakłady. Nie aż tyle, żeby to było podejrzane, ale dosyć, by zyskać
kupę ekstraklientów. O punkt więcej, niżby oferował kto inny, powiedzmy jedenaście
do dziesięciu, kiedy kto inny daje najwyżej pięć do dwóch. Nie uważa pan, że forsa
mu się posypie jak z rogu obfitości?
Wstałem i podszedłem do drzwi, mówiąc:
- Coś panu pokażę.
Schody wydały mi się bardziej strome niż zawsze. Poszedłem do swojego
pokoju. Wziąłem program wyścigowy i zwitek kwitów, po czym poczłapałem z
powrotem do bawialni. Rozłożyłem kwity na stole przed Lodge'em, zbliżył się też
ojciec, żeby na nie spojrzeć.
- To - powiedziałem - są kwity, które Bill zachował do zabawy dla swoich
dzieci. Trzy, jak pan widzi, wydał L.C. Perth, a wszystkie pozostałe należą do innych
firm, każdy do innej. Bill był człowiekiem metodycznym. Na odwrocie każdego
kwitu zapisał datę, szczegóły o swoim zakładzie i nazwę konia, na jakiego postawił.
Miał zwyczaj wyszukiwać w Tatersallu najlepsze konie i stawiał gotówkę zamiast
grać na kredyt u Tote Investors albo u któregoś z bukmacherów przy barierze. To są -
dodałem na użytek Lodge'a, widać było bowiem, jak już układa usta do pytania -
bukmacherzy, którzy stoją wzdłuż bariery między stanowiskami Tattersallu i
klubowymi i przyjmują zakłady członków klubu i innych znajomych osób. Przysyłają
rozliczenia co tydzień, za wygrane i przegrane. Bill nie grał wysoko i uważał, że
stawianie na kredyt nie jest tak podniecające.
Lodge odwrócił na drugą stronę trzy kwity Pertha.
Widniało na nich wyraźnie pełne zawijasów pismo Billa. Podniosłem
pierwszy kwit i przeczytałem na głos:
- “Peripatetic 7 listopada. Dziesięć funtów, jedenaście do dziesięciu”. Miał
więc szanse wygrania za swoje pieniódze jedenastu funtów.
Wyjąłem szczegółowy program wyścigów i odszukałem 7 listopada.
- Peripatetic - powiedziałem - przegrał tego dnia wyścig z przeszkodami na
dwie mile w Sondown o cztery długości. Jechał dżokej Joe Nantwich. Szanse na
wygraną były jak jedenaście do dziesięciu, czyli trzeba było postawić jedenaście
funtów, żeby wygrać dziesięć, a wcześniej tylko jedenaście do ośmiu. L.C. Perth
musiał mieć cholerny utarg przy jedenastu do dziesięciu, kiedy koń przegrał.
Wziąłem drugi kwit i odczytałem:
- “Sackbut 10 października. Pięć funtów, sześć do jednego”. - Otworzyłem
program na ten dzień. - Sackbut zajął w Newbury dalsze miejsce i dosiadał go Joe
Nantwich. Najwyższa stawka wynosiła pięć do jednego, a w momencie startu siedem
do dwóch.
Odłożyłem kwit na Sackbuta na stół i odczytałem trzeci kwit nie biorąc go do
ręki:
- “Malabar 2 grudnia. Osiem funtów, piętnaście do ośmiu. - Położyłem
program obok kwitu i otworzyłem go na 2 grudnia. - Malabar przyszedł czwarty w
Birmingham. Dosiadał go Joe Nantwich. Stawka startowa wynosiła sześć do czterech.
Lodge i ojciec w milczeniu porównali dane programu z kwitem.
- Sprawdziłem tak samo wszystkie inne kwity - powiedziałem. - Oczywiście
skoro Bill zachował kwity, to znaczy, że wszystkie konie przegrały. Ale tylko na
jednego z nich miał większe szanse wygrać, niżby się przypuszczało. Nie dosiadał go
Joe i nie sądzę, żeby to miało znaczenie, ponieważ to był outsider i ceniono go na sto
do sześciu.
- Wolałbym, żeby bractwo wyścigowe posługiwało się wyraźniejszymi
przelicznikami - użalił się Lodge.
- Nie słyszał pan - zapytałem - jak pewnien sprytny hazardzista uczył synka
liczyć? Jeden, sześć do czterech, dwa...
Lodge roześmiał się, w kącikach jego ciemnych oczu powstały zmarszczki.
- Będę sobie musiał zanotować te liczby z kwitów Pertha obok danych z
programu i sam dojść, jak to jest - powiedział odkręcając pióro i zabierając się do ego
zadania.
Ojciec usiadł przy nim i przyglądał się, jak ta wiele znacząca lista się
rozrasta. Wróciłem na okno i czekałem.
Niedługo Lodge powiedział:
- Teraz widzę, dlaczego ojcu brakuje pana jako wykrywacza oszustw.
Włożył pióro z powrotem do kieszeni.
Uśmiechnąłem się i powiedziałem:
- Jeżeli chce pan zobaczyć naprawdę rażące oszustwo, powinien pan
przejrzeć w tym programie wyścigi irlandzkie. Fantastyczne.
- Nie dziś. To mi całkiem wystarczy na początek - oświadczył Lodge,
pocierając twarz ręką i ściskając się palcami za nos.
- Jeśli o mnie chodzi, pozostaje już tylko, żebyś nam powiedział, kto to
wszystko organizuje - powiedział ojciec z przymieszką kpiny, którą na podstawie
wieloletniego doświadczenia zinterpretowałem jako pochwałę.
- Tego, drogi tato, obawiam się, że nie mogę zrobić.
Ale Lodge zapytał poważnie:
- Czy może to być ktoś, kogo pan poznał na wyścigach? To musi być
człowiek związany z wyścigami. Co pan powie na Pertha, tego bukmachera?
- Możliwe. Nie znam go. Oczywiście naprawdę nie nazywałby się Perth. To
nazwisko sprzedano razem z firmą. Postawię u niego następnym razem, jak będę na
wyścigach, i zobaczę, co z tego wyniknie.
- Niczego takiego nie zrobisz - oznajmił z naciskiem ojciec, a ja poczułem się
zbyt apatyczny, ażeby się spierać.
- Może jakiś dżokej albo trener, albo właściciel? - pytał Lodge.
- Lepiej niech pan włączy jeszcze komisję techniczną i National Hunt
Committee - doradziłem mu ironicznie. - Oni się niemal pierwsi dowiedzieli, że
znalazłem drut i badam sprawę. Ten, którego szukamy, bardzo wcześnie wiedział, że
węszę. Niewielu osobom powiedziałem, że podejrzewam coś więcej jak wypadek, i
nie zadawałem wyraźniejszych pytań przed tą historią w przyczepie.
- Ludzie, których pan zna - powiedział w zamyśleniu Lodge. - A co pan
powie na Gregory'ego?
- Nie - odpowiedziałem.
- Dlaczego nie? Mieszka w pobliżu Brighton, dość blisko jak na ranne
telefony do Marconi-taxi.
- Nie ryzykowałby zdrowiem Billa ani Admirała.
- Skąd taka pewność? - spytał Lodge. - Ludzie nie zawsze są tacy, na jakich
wyglądają, i mordercy często kochają zwierzęta, dopóki te im nie wejdą w paradę. Na
sesji wyjazdowej sądu widziałem niedawno gościa, który zabił nocnego stróża i nie
okazywał żadnej skruchy. Ale kiedy okazało się z materiału dowodowego, że
zmiażdżył przy okazji łeb psu tego dozorcy, facet zalał się łzami i powiedział, że
żałuje.
- Żałosne - powiedziałem. - Ale nic z tego, to nie Pete.
- Wiara czy dowody? - naciskał Lodge.
- Wiara - przyznałem opryskliwie, ponieważ nie byłem całkiem pewien.
- Dżokeje? - podsunął, zostawiając w spokoju Pete'a.
- Żaden z nich nie robi na mnie wrażenia typa, jakiego szukamy -
powiedziałem - i zdaje mi się, że zapomina pan o fakcie, że wyścigi znalazły się na
drugim miejscu w jego programie, a mógł je przejąć wyłącznie dlatego, że jakaś
plajtująca firma bukmacherska istniała piętro wyżej nad Marconi-taxi. Chciałem
powiedzieć, że samo to mogło popchnąć szefa tych taksówkarzy w stronę wyścigów.
- Może pan ma rację - przyznał Lodge.
- Możliwe tylko - powiedział ojciec - że pierwszy właściciel Marconi-taxi
postanowił wejść na drogę przestępstwa i udał sprzedaż, żeby zatrzeć ślady.
- Chce pan powiedzieć: Clifford Tudor, urodzony jako Thassos? - zapytał z
zainteresowaniem Lodge. Ojciec skinął głową, a Lodge dodał zwracając się do mnie:
- A co pan na to?
- Wszędzie się natykamy na Tudora - przyznałem. - Znał Billa, a Bill miał
jego adres. - Wsunąłem rękę do kieszeni kurtki. Stara koperta wciąż tam była.
Wydobyłem ją i jeszcze raz obejrzałem. - Tudor mi mówił, że prosił Billa, aby
pojechał na jego koniu.
- Kiedy to panu mówił? - zapytał Lodge.
- Podwoziłem go do Brighton z wyścigów w Plumpton cztery dni po śmierci
Billa. Mówiliśmy o nim po drodze.
- Co jeszcze? - zapytał Lodge.
- Hm... na koniach Tudora jeździł aż do niedawna nasz znajomy kanciarz Joe
Nantwich. To na koniu Tudora, Bolingbrooke'u, Joe kiedyś wygrał, kiedy mu kazano
przegrać... Ale w Cheltenham zmarnował jedną gonitwę na koniu Tudora i Tudor
bardzo się o to gniewał.
- Kamuflaż - podsunął ojciec.
Ale ja oparłem bolącą głowę o okno i powiedziałem:
- Nie sądzę, żeby Tudor mógł być kanciarzem, którego szukamy.
- Dlaczego? - spytał Lodge. - Ma zdolności organizacyjne, mieszka w
Brighton, jest właścicielem taksówek, zatrudnia Joe'ego Nantwicha i znał majora
Davidsona. Jak dotychczas to najlepszy kandydat.
- Nie - powtórzyłem ze zmęczeniem. - Najlepszy nasz ślad to te taksówki.
Gdybym nie poznał, że ci, którzy mnie zatrzymali w przyczepie, to też taksówkarze,
nigdy bym się niczego nie dowiedział. Ktokolwiek ich na mnie napuścił, w ogóle
sobie nie wyobrażał, że ich poznam, inaczej by tego nie zrobił. A jeśli ktoś wie, że
mógłbym ich poznać, to właśnie Clifford Tudor. Stał obok mnie, kiedy się bili, i wie,
że miałem czas im się przyjrzeć, kiedy ich policja rozdzielała.
- Mimo to jeszcze go na dobre nie wykreślam - oznajmił Lodge, zgarniając
papiery i wkładając je z powrotem do teczki. - Kryminaliści popełniają czasem
najgłupsze błędy.
- Jeżeli kiedyś znajdziemy pańskiego Clauda Thiveridge, myślę, że się okaże
kimś, kogo nie widziałem na oczy i o kim nigdy nie słyszałem. Zupełnie obcym
człowiekiem. To dużo bardziej prawdopodobne.
Chciałem w to wierzyć.
Nie miałem ochoty spojrzeć w twarz innej ewentualności, tej, którą
odrzucałem z taką udręką, że nie mogłem się nawet zdobyć, aby poprosić Lodge'a,
żeby się nad nią zastanowił.
Kto poza Tudorem wiedział przed napadem w przyczepie, że chcę pomścić
śmierć Billa? Kate. I komu ona o tym powiedziała? Wujowi George'owi. Wujowi
George'owi, który, jak podejrzewałem, ukrywał w swoim tłustym ciele pod wyrazem
sytości nędzną i wygłodniałą duszyczkę.
Wuj George, ni z tego, ni z owego, kupił konia siostrzenicy. Dlaczego?
Powiedział, że dla poszerzenia jej zainteresowań. Ale za jej pośrednictwem,
myślałem, wiele się mógł dowiadywać o tym, co się dzieje na wyścigach.
I wuj George wysłał Wielkie Nieba na trening do stajni, która trzymała konie
Billa. Czy to przypadek, czy... zawiązek planu, który nagle przerwała niespodziewana
śmierć Billa?
Było to mgliste i nieprzekonujące. Opierało się tylko na przypuszczeniach,
nie faktach, a znajdowało potwierdzenie jedynie we wspomnieniu szoku, jaki się
odbił na twarzy wuja George'a, kiedy Kate mu powiedziała, że byliśmy w “Błękitnej
Kaczce”, szoku, który nazwał niestrawnością. I może ostatecznie, była to
niestrawoność.
A wszystkie te prymitywne narzędzia do zabijania w jego gabinecie,
przedmioty rytualne i ten skalp... czy były to zabawki człowieka, który lubuje się w
przemocy? Czy też człowieka, który się nią brzydzi? Czy też jedno i drugie naraz?
Do bawialni weszła Scilla z miedzianym dzbanem pełnym forsycji i
narcyzów. Postawiła go na stoliku koło mnie i wiosenne słońce nagle zalśniło w
złotych kwiatach, tak że wydały się wybuchem światła rzucającym refleks na jej
twarz, kiedy się pochylała, żeby je ułożyć.
Obrzuciła mnie bystrym spojrzeniem i odwróciła się do tamtych.
- Alan wygląda na bardzo zmęczonego - powiedziała. - Co panowie robili?
- Rozmawialiśmy - odpowiedziałem uśmiechając się do niej.
- Znajdziesz się z powrotem w szpitalu, jeżeli nie będziesz uważał - zganiła
mnie łagodnie i zaraz zaproponowała Lodge'owi i ojcu południową kawę.
Ucieszyłem się, że nam przerwała, ponieważ nie miałem ochoty omawiać z
nimi dalszych poszukiwań pana Clauda Thiveridge. Płaciłem za każdy mały krok, jaki
zrobiłem w jego stronę, to prawda, ale też w każdym z jego kontrposunięć
znajdowałem nowy klucz. Zawodna pamięć wciąż ukrywała przede mną informację,
za którą zapłaciłem cięgami w Bristolu, ale nie pozbawiła mnie chęci zbadania
wszystkiego do końca.
Dobiorę się do niego. Znowu uderzy i przez to znowu się odsłoni, tak jak
błysk wystrzału w ciemności zdradza kryjówkę snajpera.
14
Pierwszy znalazł snajpera Joe Nantwich.
Osiem dni po odwiedzinach Lodge'a pojechałem na wyścigi w zachodnim
Sussex, spędziwszy przedtem krótki poranek w biurze. Siniaki zbladły i w końcu
zniknęły, żebra i obojczyk zrosły się i funkcjonowały znakomicie, a nawet uparty ból
głowy ustępował. Pogwizdując wszedłem do szatni i zaprezentowałem Clemowi swój
nowiutki kask, zakupiony tego ranka za trzy gwinee u Batesa na Jermyn Street.
Przy wadze było pusto, a odległe ochy i achy świadczyły o tym, że odbywa
się pierwsza gonitwa. Clem, który sprzątał pomieszczenie po tornado, jakie się przez
nie przewaliło w postaci tłumu dżokejów przebierających się w barwy jeździeckie,
przechodzących na wagę i na padok, przywitał mnie ciepło i podaliśmy sobie ręce.
- Cieszę się, że widzę pana z powrotem - powiedział biorąc ode mnie kask.
Długopisem wypisał moje nazwisko na kawałku plastra i przylepił go do lśniącej
powierzchni kasku. - Miejmy nadzieję, że nie będzie pan za szybko potrzebował
drugiego.
Mocno przycisnął plaster palcem.
- Jutro znów startuję, Clem - powiedziałem. - Możesz przynieść moje rzeczy?
Duże siodło. Nie ma problemu z wagą, jadę na Admirale.
- Najwyższe obciążenie - stwierdził Clem z rezygnacją. - I kupa ołowiu, a
Admirał do tego nie przywykł. Major Davidson prawie nigdy go nie potrzebował. -
Obrzucił mnie taksującym, ukradkowym spojrzeniem i dodał: - Nie zdziwiłbym się,
gdyby pan stracił ze trzy, cztery funty.
- Tym lepiej - stwierdziłem wesoło, zawracając do drzwi.
- Och, chwileczkę, proszę pana - powiedział Clem. - Joe Nantwich mnie
prosił, mam panu powtórzyć, że jak pan przyjdzie, to ma panu coś do powiedzenia.
- Ach, tak.
- Pytał o pana w sobotę w Liverpoolu, ale mu powiedziałem, że pewno pan
przyjedzie tutaj, bo w zeszłym tygodniu pan Gregory wspominał, że pojedzie pan
jutro na Admirale - dodał, w roztargnieniu podnosząc jakieś siodło i głaszcząc dłonią
skórę.
- Joe nie mówił, co mi chce powiedzieć?
- Mówił. Chce panu pokazać kawałek brązowego papieru pakowego z jakimś
napisem. Mówił, że to pana zainteresuje, choć nie wiem dlaczego, to słowo, które
widziałem, wyglądało, jakby miało coś wspólnego z drobiem. Wyciągnął ten papier w
szatni w Liverpoolu, złożył go równo na ławie i wetknął do wewnętrznej kieszeni
kurtki. I chichotał przy tym. Chyba wypił jednego czy dwa, ale wtedy wszyscy popili,
to było po National. Mówił, że to, co jest napisane na tym papierze, to dla niego
podwójna chińszczyzna, ale może być kluczem, nigdy nie wiadomo. Zapytałem go,
kluczem do czego? Ale nie chciał powiedzieć, a ja i tak miałem za dużo roboty, żeby
sobie dłużej zawracać głowę.
- Będę się z nim widział i dowiem się, o co chodzi - obiecałem. - Nie wiesz,
czy wciąż ma przy sobie ten papier?
- Tak, ma. Właśnie przed chwilą poklepał się po kieszeni, kiedy mnie pytał,
czy pan tu jest, i słyszałem, jak papier zaszeleścił.
- Dziękuję ci, Clem.
Wyszedłem na dwór. Bieg się skończył, zwycięzcę prowadzono do zagrody
naprzeciwko wagi, żeby go rozsiodłać, a z trybun spływały setki rozgadanych
bywalców. Stanąłem w pobliżu drzwi, czekając na Joe'ego i nasłuchując ostatnich
plotek. Liverpool, jak się dowiedziałem, przyniósł rozczarowanie, był bajeczny,
cholerny, zupełna klapa albo też prawdziwy ewenement, zależnie od tego, kto to
mówił. Nie byłem tam. Zbytnio byłem zajęty intensywnym leczeniem mięśni ramion,
żeby wrócić do sił.
W przejściu Sandy zdrowo klepnął mnie po plecach, zauważając, że to
“cholerna przyjemność widzieć znów na horyzoncie twoją fizys, nawet jeżeli
rzeczywiście wyglądasz jak dubler Twarzy w Szramach”. Zapytał:
- Widziałeś Joe'ego? Ta beksa płacze za tobą.
- Właśnie słyszałem. Czekam na niego.
Paru reporterów spytało mnie o plany i porobiło notatki o Admirale do
rannego wydania. Sir Creswell Stampe odnotował moją obecność skinieniem
dystyngowanej głowy i charakterystycznym dmuchnięciem w górną wargę, co u
niego zastępowało uśmiech.
Moje zadowolenie z powrotu do ulubionego środowiska zepsuł trochę widok
Dane'a, który dużymi krokami szedł przez murawę i z przejęciem rozmawiał ze
szczupłą, porywająco piękną dziewczyną u boku. Jej twarz była poufale zwrócona w
stronę jego twarzy i śmiała się. Była to Kate.
Kiedy mnie zobaczyli, przyspieszyli kroku i podeszli z uśmiechem.
Przyciągająca wzrok para, dobrana pod względem wdzięku i urody.
Kate, która parę dni wcześniej podczas lunchu miała okazję przywyknąć do
mojej pokiereszowanej twarzy, przywitała mnie dziarskim “hej”, w którym niestety
zabrakło bodaj cienia miłości i tęsknoty. Położyła mi rękę na ramieniu i poprosiła,
żebym z nią i z Dane'em poszedł na tor i obejrzał następny bieg znad rowu z wodą.
Spojrzałem na Dane'a. Jego uśmiech był blady, a ciemne oczy patrzyły na
mnie tajemniczo, bez zachęty. I moje mieęśnie mimo woli się napięły, kiedy go
zobaczyłem razem z Kate, teraz więc dokładnie wiedziałem, co Dane do mnie czuje.
Zmieszanie spowodowane odpływem oczuć w naszej przyjaźni w równym
stopniu co chęć pogoni za Claudem Thiveridge'em kazały mi powiedzieć:
- W tej chwili nie mogę. Najpierw muszę znaleźć Joe'ego Nantwicha. Może
później?... jeżeli jeszcze będziesz chciała tam iść?
- W porządku, Alan - odpowiedziała. - Albo może wypijemy razem herbatę? -
Zawróciła z Dane'em i dodała przez ramię, z figlarnym uśmiechem, z którego
wyczytałem, że żartuje sobie z zazdrości, jaką potrafiła we mnie obudzić: - To na
razie.
Patrząc, jak odchodzą, zapomniałem rozglądać się za Joe'em, toteż
przeszedłem jeszcze raz przez szatnię i pomieszczenie z wagą. Nie było go tam.
Kiedy wróciłem na posterunek przed drzwiami, wyrósł nade mną Pete.
Przywitał mnie jak dawno utraconego przyjaciela. Kapelusz sterczał mu zsunęty na
tył głowy, szerokie ramiona rozchylały klapy płaszcza, spojrzał z humorem na moją
twarz i zauważył:
- Wiesz, że odwalili dobrą robotę, kiedy cię zszywali? Ostatni raz, jak cię
widziałem, wyglądałeś strasznie. Czy to prawda, że wciąż nie pamiętasz, co się stało?
- Nie pamiętam - przyznałem z żalem. - Czasem myślę... ale nie mogę tego
uchwycić...
- Może to i dobrze - orzekł pocieszająco, zarzucając wyżej na ramiona
rzemyk lornetki i gotując się do wejścia do wagi.
- Pete - powiedziałem - nie widziałeś gdzie Joe'ego? Zdaje się, że o mnie
pytał.
- Tak, szukał cię w Liverpoolu. Palił się, żeby ci coś pokazać, chyba jakiś
adres na pakowym papierze.
- Widziałeś ten adres?
- Tak, właściwie widziałem, ale Joe działa mi na nerwy i nie zwróciłem
większej uwagi. Chyba ta miejscowość to było Chichester. (Chichester przypomina w
wymowie “chicken”; kurczęta, drób - przyp. tłum.
- Nie wiesz, gdzie jest teraz Joe? - spytałem. - Czekam już jakiś czas, ale
Joe'ego nie widać.
Wąskie wargi Pete'a wyraziły pogardę.
- Tak. Widziałem, jak ten ćwok wchodzi do baru, jakieś dziesięć minut temu.
- Już?! - wykrzyknąłem.
- Nędzny pijaczyna - powiedział obojętnie. - Nie wsadziłbym go na żadnego z
moich koni, gdyby był ostatnim dżokejem na świecie.
- Do którego baru? - nacisnąłem.
- Co? Aha, do tego za Tattersallem, w sąsiedztwie Tote. On i jakiś inny facet
weszli tam z tym ciemnym typem, dla którego on jeździ. Chyba się nazywa Tudor.
Wytrzeszczyłem oczy.
- Ależ Tudor skończył z Joe'em w Cheltenham... i to nie bez hałasu.
Pete wzruszył ramionami.
- Tudor wszedł do baru z Joe'em, a ten drugi parę kroków za nim. Może to
tylko przypadek.
- Nieważne, dziękuję.
Do baru, do którego poszedł Joe, było tylko jakieś sto jardów za rogiem.
Mieścił się w podłużnej drewnianej szopie, tylną ścianą przylegającej do wysokiego
płotu, który oddzielał wyścigi od drogi. Nie traciłem czasu, ale mimo to, kiedy tam
wszedłem i przecisnąłem się między ubranymi w płaszcze i zajętymi piwem
klientami, Joe'ego już tam nie było. Ani Clifforda Tudora.
Wyszedłem. Zbliżał się termin drugiej gonitwy i w sąsiedztwie baru, u Tote'a,
czekały długie niecierpliwe kolejki, ludzie spoglądali to w programy, to na zegarki,
ściskając w dłoniach gotowe pieniądze. Z baru wysypali się klienci mijając mnie w
pośpiechu. Ludzie biegli przez trawę do trybun, trzepotały poły płaszczy. W budynku
Tote'a rozdzwoniły się dzwonki i ludzie z kolejek musieli się zwijać, żeby zdążyć
wepchnąć pieniądze przez ciasne okienka, zanim się zamkną.
Kręciłem się, niezdecydowany. Wśród całego tego tłumu nie było śladu
Joe'ego, postanowiłem więc iść do loży dżokejów na trybunie i tam go poszukać.
Wsunąłem głowę do baru, sprawdzając po raz ostatni, ale było tam już pusto, nie
licząc trzech starzejących się młodych dam wycierających zachlapany piwem
kontuar.
Tylko dlatego, że tak wolno się poruszałem, w ogóle znalazłem Joe'ego.
Ponieważ droga w tym miejscu zakręcała, przylegające do niej budynki
Tote'a i baru nie stały w linii idealnie prostej. Zaułek pomiędzy nimi był od frontu
wąski, miał wszerz jakieś osiemnaście cali, podczas gdy w głębi się rozszerzał i tuż
przy samym płocie ściany budynku i baru dzieliło jakieś cztery do pięciu stóp.
Przechodząc zerknąłem w ten wąski przesmyk. I tam był Joe. Tylko że nie
wiedziałem, że to on, zanim do niego nie podszedłem.
Najpierw zobaczyłem tylko, że na ziemi, w kącie między granicznym płotem
a ścianą Tote'a, ktoś leży, i na myśl, że może zachorował albo zemdlał czy choćby
zapił się w trupa, wszedłem, żeby sprawdzić, czy nie trzeba mu pomocy.
Leżał w cieniu, ale kiedy robiłem te pięć czy sześć kroków podchodząc do
niego, coś w jego kształcie i lalczanym bezwładzie uderzyło mnie jako znajome.
Żył, ale ledwie żył. Spieniona, jasnoczerwona krew ciekła mu z nosa i
spływała z kącika ust, a na zachwaszczonym żwirze zebrała się jej cała kałuża. To nie
do wiary, ale jego okrągła, młoda twarz nadal miała wyraz nadętego rozdrażnienia,
jakby nie rozumiał, że to, co mu się przytrafiło, to coś więcej niż chwilowa
niewygoda.
W jego ciele tkwił nóż. Gruby czarny trzonek sterczał niestosownie z
koszulki w żółto-białą kratę ukosem spod mostka. Na koszulce przy nożu widniała
plama krwi, wręcz dyskretnie wskazując, jakiego zniszczenia dokonuje wewnątrz
samo ostrze.
Oczy miał otwarte, ale mętne i już zaczynające się szklić.
Powiedziałem nagląco:
- Joe!
Jego oczy zatoczyły koło szukając moich i zobaczyłem, że się ogniskują i
poznają mnie. Jakiś mięsień poruszył mu się w policzku i wargi się rozwarły. Z
wysiłkiem spróbował mówić.
Szkarłatna krew trysnęła mu nagle strumieniem z nosa i wezbrała lepką,
bezdenną kałużą w otwartych ustach. Wydał jeden zdławiony dźwięk, niemal
nieprzyzwoicie słaby i na jego niedojrzałej twarzy rozlał się wyraz głębokiego
zdumienia. Potem zbielał, przewrócił oczami i umarł. Przez kilka sekund po śmierci
wyraz jego twarzy mówił wyraźnie: “To nie w porządku”. Twarz w czasie tego
kryzysu ułożyła się w rysy, do jakich najbardziej przywykła za życia.
Walcząc z mdłościami wywołanymi słodkawym zapachem krwi, zamknąłem
mu oczy i przysiadłem na piętach, przyglądając się bezradnie.
Wiedziałem, że to na nic, ale po chwili rozpiąłem mu kurtkę i pomacałem w
kieszeniach szukając tego brązowego papieru, który mi chciał pokazać. Nie było go, i
jego śmierć nie miałaby sensu gdyby tam był. Ten brązowy papier, pomyślałem, był
opakowaniem ostatniej wypłaty Joe'ego za wstrzymanie konia. Musiał nim być. I
przynosił coś, co zdaniem Joe'ego powinno zdradzać, kto go wysłał. Znaczek
pocztowy? Adres? Coś, co się kojarzy z drobiem, powiedział Clem. A Pete
powiedział, że to było Chichester. Nie mogłem się w tym wszystkim dopatrzeć
najmniejszego znaczenia. Według Clema nie mówiło to też niczego Joe'emu i miał mi
go tylko pokazać. Tak mówił.
Zawsze za dużo mówił, co mu nie wyszło na dobre. Nie był ani bystry, ani
spokojny. Mógł rozsądnie i po cichu zadzwonić do mnie i powiedzieć o swoim
odkryciu, kiedy je tylko zrobił. A on zamiast tego wymachiwał tym papierem w
Liverpoolu. Ktoś się bardzo daleko posunął, by się upewnić, że Joe mi go nie pokaże.
- Biedna głupia paplo - powiedziałem po cichu do martwego ciała Joe'ego.
Wstałem i cofnąłem się w wąskie przejście między budynkami. W pobliżu nie
było mikogo. Głos spikera huczał przez głośniki, że konie podchodzą do drugiego
rowu, co znaczyło, że połowa biegu już minęła i muszę się pospieszyć.
Ostatnie pięćdziesiąt jardów do biura dyrekcji toru przebyłem biegiem i
pchnąłem na oścież drzwi. Nijaki siwy mężczyzna w okularach siedzący za biurkiem
podniósł oczy spłoszony, zatrzymał pióro w powietrzu i przycisnął dłonią papier, na
którym pisał. Był to sekretarz.
- Nie ma tu pana Rollo? - zapytałem niepotrzebnie, rozglądając się po pustym
poza tym biurze.
- Obserwuje ginitwę. Czym mogę panu służyć? - Oschły głos, oschły sposób
bycia. Nie był to człowiek, którego by się wybrało chcąc komuś powiedzieć o czyjejś
śmierci. A trzeba to było zrobić. Tłumiąc wszelki pośpiech w tonie głosu,
powiedziałem mu zwyczajnie i spokojnie, że Joe Nantwich leży martwy między
budynkiem Tote'a a barem, z nożem w piersiach. Zasugerowałem posłanie po
parawan do postawienia w przejściu między budynkami, bo kiedy po gonitwie tłumy
ruszą do baru i okienek wypłat u Tote'a, ludzie mogą go zobaczyć. Na nic stratują
ziemię wokół ciała. Jeżeli są jakieś ślady, zostaną zadeptane.
Oczy za okularami zrobiły się okrągłe i niedowierzające.
- To nie żart - powiedziałem w rozpaczy. - Bieg prawie się skończył. To
niech pan zawiadomi policję, a ja znajdę parawan. - Wciąż się nie ruszał. Byłbym nim
potrząsnął, ale nie miałem czasu. - Szybko! - pogoniłem go. Ale kiedy zamykałem
drzwi, jeszcze nie sięgał ręką po telefon.
Ambulatorium dobudowane było do budynku, w którym znajdowała się
waga. Wbiegłem tam w pośpiechu i zastałem dwie matronowate siostry przy herbatce.
Zwróciłem się do młodszej, w średnim wieku i o obfitych kształtach.
- Proszę to odstawić i prędko za mną - powiedziałem licząc na to, że nie
będzie się sprzeciwiała. Porwałem nosze oparte o ścianę i, podczas kiedy ona powoli
odstawiała filiżankę, dodałem: - Proszę wziąć koc. Jest ranny, proszę się pospieszyć.
Wezwanie do obowiązku postawiło moją siostrę na nogi bez sprzeciwu i
chwyciwszy koc podążyła za mną przez padok, choć na bardzo wolnych obrotach.
Głos spikera wzmógł się jeszcze trochę, kiedy relacjonował przebieg wyścigu
za ostatnią przeszkodą, i w ciszę, kiedy zamarły wiwaty, wdarł się dziarsko inny głos
ogłaszający zwycięzcę. Przy przejściu między budynkami znalazłem się w chwili,
kiedy ogłaszał nazwy drugiego i trzeciego konia.
Pierwsi wierni gracze zaczynali wyciekać do baru. Spojrzałem na Joe'ego.
Nikt go nie ruszył.
Postawiłem nosze pionowo, żeby zasłonić przejście. Siostra dogoniła mnie,
dysząc głośno. Wziąłem od niej koc i przewiesiłem przez nosze, żeby nikt nie mógł w
to miejsce zajrzeć.
- Niech pani słucha - powiedziałem starając się mówić powoli. - Między tymi
budynkami leży człowiek. Jest martwy, nie ranny. Zginął od noża. Upewnię się, że
przyjeżdża policja, a pani niech tu stanie i trzyma nosze w ten sposób. Niech nikt tu
nie wchodzi, dopóki nie wrócę z policjantem. Rozumie pani?
Nie odpowiedziała. Trochę odchyliła nosze, żeby zerknąć przez szparę.
Popatrzyła dłuższą chwilę, po czym prężąc wydatną pierś i z ogniem walki w oczach
oznajmiła stanowczo:
- Nikt tu nie wejdzie, dopilnuję tego.
Pośpieszyłem z powrotem do biura dyrekcji toru. Tym razem zastałem
samego pana Rollo i kiedy mu opowiedziałem, co się stało, sprawy wreszcie ruszyły z
miejsca.
Na wyścigach zawsze trudno jest znaleźć zakątek, w którym człowiek
mógłby zostać sam. Kiedy zaprowadziłem policjanta tam, gdzie leżał Joe, i
upewniłem się, że machina rutynowych czynności jest już w ruchu, potrzebowałem
chwili namysłu. Gdy pochylałem się nad ciałem Joe'ego, przyszedł mi do głowy
pewien pomysł, nie należał on jednak do takich, w które można się rzucić bez
zastanowienia.
Na padoku i w budynkach wyścigowych wszędzie tłoczyli się ludzie, więc
żeby przed nimi uciec, przemierzyłem tor i nie strzyżoną trawę pośrodku, aż
znalazłem się w pewnym oddaleniu od trybun. Liczyłem na to, że dystans pozwoli mi
zobaczyć wszystko we właściwych proporcjach i zapewni samotność.
Pomyślałem o Billu i Scilli, a także otym, co jestem winien własnemu ojcu,
który wrócił już do Rodezji. Pomyślałem o terroryzowanych właścicielach barów w
Brighton i o zakrwawionej twarzy Joe'ego Nantwicha.
Na nic się zdało udawać, że to morderstwo nie zmieniło wyraźnie sytuacji,
dotąd bowiem beztrosko ścigałem pana Clauda Thiveridge w przekonaiu, że chociaż
organizuje nopady i pobicia, celowo jednak nie zabija. Teraz przekroczył tę granicę.
Następne morderstwo przyjdzie łatwiej, a następne jeszcze łatwiej. Dzielni ludzie z
psami, którzy przeciwstawili się ochronie, byli w większym niebezpieczeństwie niż
dotychczas, i możliwe, że to ja ponosiłem za to odpowiedzialność.
Joe pokazał brązowy papier kilku osobom i nikt, włączając w to
najwidoczniej jego samego, nie dostrzegł od razu znaczenia wypisanych na nim słów.
A jednak został zabity, zanim go mnie pokazał. Mnie zatem te słowa coś by
powiedziały. Może mnie jednemu.
Patrzyłem, jak zrywający się wiatr marszczy i głaszcze trawę po drugiej
stronie toru, i słyszałem dalekie głosy bukmacherów wykrzykujących zakłady na
następną gonitwę.
Pytanie, które czekało na odpowiedź, było proste. Będę kontynuował
poszukiwania czy nie? Nie jestem bohaterem. Nie chcę skończyć martwy. A nie było
wątpliwości, że pomysł, jaki przyszedł mi do głowy nad ciałem Joe'ego, jest mniej
więcej tak bezpieczny jak laska dynamitu w ognisku.
Pojawiły się konie startujące w trzeciej gonitwie i pokłusowały na start.
Przyglądałem się im bezczynnie. Bieg się odbył, konie wróciły do padoku, a ja wciąż
stałem na środku toru, drżąc przed swoją wewnętrzną przeszkodą.
Na koniec wróciłem do padoku. Dżokeje wyszli już na paradę przed czwartą
gonitwą, a kiedy znalazłem się przy wadze, któryś z urzędników chwycił mnie za
ramię i powiedział, że policja wszędzie mnie szuka. Chcą, żebym złożył zeznanie,
powiedział, i znajdę ich w biurze dyrekcji toru.
Poszedłem tam i otworzyłem drzwi.
Chudy i niski pan Rollo opierał się o okno z grymasem zatroskania. Jego
siwy sekretarz w okularach wciąż siedział za biurkiem z lekko otwartymi ustami, jak
gdyby jeszcze nie dotarło do niego, co się stało naprawdę.
Inspektor policji, który przedstawił się jako Wakefield, zainstalował się przy
stole pana Rollo i towarzyszyło mu trzech konstabli, jeden z bloczkiem do
stenografowania i ołówkiem. Lekarz wyścigowy siedział na krześle pod ścianą, a
obok niego stał mężczyzna, którego nie znałem.
Wakefield był ze mnie niezadowolony z powodu, jak to nazwał, mojego
braku odpowiedzialności, ponieważ w takiej chwili zniknąłem na z górą pół godziny.
Duży i tęgi, dominował w tym pokoju. Z jego krótkich, sterczących siwych włosów,
wąskich oczu i silnych, krępych palców emanował władczy fluid. Prawdziwy
postrach złoczyńców. Gniewne spojrzenie zapowiadało, że już jest gotów mnie
zaliczyć do tej kategorii.
- Jeżeli jest pan już naprawdę gotowy, panie York - zaczął sarkastycznie -
przyjmiemy pana zeznanie.
Rozejrzałem się po zatłoczonym pokoiku i powiedziałem:
- Wolę złożyć swoje zeznania panu samemu.
Eksplodował głośnymi protestami, ale w końcu wyszli wszyscy poza nim
samym, mną i konstablem z notesem, na co się zgodziłem w drodze kompromisu.
Opowiedziałem Wakefieldowi dokładnie, co się stało. Całą prawdę i nic tylko
prawdę.
Potem wróciłem do wagi i dziesiątkom ludzi czekających na relację
naocznego świadka oświadczyłem, że znalazłem Joe'ego jeszcze przy życiu. Tak,
potwierdzałem za każdym razem, mówiłem z nim przed śmiercią. Co powiedział?
Cóż, tylko dwa lub trzy słowa i wolę o nich na razie nie mówić, jeśli pozwolą.
Dodawałem, że jeszcze nie wspomniałem o tym policji, ale oczywiście zrobię to,
jeżeli uznam za istotne. Przybrałem też zaintrygowany, zamyślony wyraz twarzy z
nadzieją na to, że wyglądam, jakbym klucz do zagadki miał w ręku i właśnie
zamierzał poszukać właściwego zamka.
Zabrałem Kate na herbatę, a Pete, kiedy nas zobaczył, poszedł z nami. Im też
opowiedziałem tę samą historyjkę, wstydząc się, ale nie chcąc ryzykować
rozgłoszenia prawdy, że Joe zmarł nie mówiąc ani słowa.
Na krótko przed szóstym biegiem opuściłem zawody. Ostanimi ludźmi,
których widziałem, kiedy obejrzałem się przy bramie, był Wakefield i Clifford Tudor,
stali przed drzwiami biura dyrekcji toru i podawali sobie ręce. Tudor, który był z
Joe'em na tak krótko przed jego śmiercią, najwidoczniej “pomagał policji w
dochodzeniach”. Skutecznie, jak się wydawało.
Przeszedłem przez parking do swojego lotusa, uruchomiłem silnik i
odjechałem, kierując się na zachód, a na prostych bocznych drogach South Downs
wcisnąłem pełny gaz i puściłem samochodzik ponad setką. Temu, pomyślałem z
satysfakcją, nie dorówna żaden kierowca Marconi-taxi. Ale żeby się do końca
upewnić, że nikt za mną nie jedzie, zatrzymałem się raz na wzniesieniu, w miejscu
dogodnym do obserwacji, i przez lornetkę zbadałem drogę za sobą. Była pusta. Nikt
mi nie siedział na ogonie.
Jakieś trzydzieści mil od terenu wyścigów zatrzymałem się przy niepozornej
gospodzie i wynająłem pokój na noc. Wymogłem też zamykany garaż dla samochodu.
Od Brighton było za daleko jak na normalny zasięg Marconi-taxi, ale wolałem nie
ryzykować. Chciałem zniknąć im z oczu. Co innego nadstawiać głowę, a co innego
kłaść się spać pod toporem.
Po nijakim obiedzie poszedłem do pokoju i napisałem list do ojca. Trudny
list. Opowiedziałem mu o śmierci Joe'ego i o tym, że próbuję wykurzyć pana
Thiveridge z jego nory. Prosiłem go, używając jak najlżejszych słów, żeby mi
wybaczył. Po prostu poluję jeszcze raz na krokodyla.
Skończyłem list, zakleiłem go, poszedłem wcześnie do łóżka i długo leżałem,
zanim udało mi się usnąć.
Rano, w drodze powrotnej na wyścigi, zatrzymałem się przy poczcie i
nadałem pocztą lotniczą swój list. Postarałem się też o cztery szylingi samymi
pensami, zawinięte w papierowy rulon. Z podręcznej walizeczki wyjąłem parę
zapasowych skarpet i w jedną z nich wsunąłem rulon z pensami i dobrze go tam
zawiązałem. Na próbę trzepnąłem się tą pończochą w dłoń. Wystarczająco ciężka,
pomyślałem, żeby ogłuszyć człowieka. Włożyłem ją do kieszeni i dojechałem na
teren wyścigów.
Konstabla stojącego na służbie w padoku spytałem, gdzie mogę znaleźć
inspektora Wakefielda, gdybym go potrzebował. Odpowiedział, że jak sądzi,
inspektor jest na posterunku policji i dziś nie wróci na tor, choć był tu rano.
Podziękowałem mu, wszedłem do pomieszczenia z wagą i głośno spytałem kilka
osób, czy nie widziały gdzieś inspektora Wakefielda, ponieważ chciałbym z nim
porozmawiać o tym, co mi powiedział Joe przed śmiercią.
Świadomość niebezpieczeństwa, choć sam je na siebie ściągnąłem, znacznie
wpłynęła na stan moich nerwów. Mocne, przyśpieszone tętno, które zawsze w jakimś
stopniu czułem kłusując na start przed gonitwą, wzmogło się ponad miarę, tak że
słyszałem bicie własnego serca. Każdy dźwięk wydawał się głośniejszy, każda uwaga
bardziej znacząca, każde światło jaśniejsze. Ale nie tyle się bałem, co czułem
podniecenie.
Starałem się tylko uważać, co mam za plecami, nie miałem bowiem ochoty
dać się zaskoczyć od tyłu. Bardziej prawdopodobne, myślałem, że spróbują mnie
zwabić w jakiś ustronny kąt, tak jak zapewne postąpili z Joe'em, ponieważ tereny
wyścigowe są na ogół za ludne jak na miejsce popełnienia morderstwa.
Mogłoby się zdawać, że najbardziej powinienem się wystrzegać ciosu nożem
w żebra. Sposób skuteczny w przypadku Joe'ego miał swoje zalety - dla mordercy.
Był cichy i dokładny. Poza tym broń pozostawała w ciele i nie było potem trudności z
pozbyciem się jej. Czarny trzonek sterczący z Joe'ego miał znajomy sękaty kształt
francuskich stalowych kuchennych noży, jakie można kupić w każdym żelaznym
sklepie. Za pospolity, żeby był jakąkolwiek wskazówką, i łatwy do zastąpienia
innym, kiedy go trzeba będzie wsadzić drugiej ofierze. Zamierzałem być
przygotowany, gdyby chcieli tego spróbować. Palce pocieszająco zaciskały się na
pensach w kieszeni.
Liczyłem na to, że zdołam dostarczyć napastnika (nieprzytomnego od
czteroszylingowego ciosu w ucho) inspektorowi Wakefieldowi z oskarżeniem o
usiłowanie morderstwa. Żywiłem głęboką wiarę, że Wakefield przy swoich cechach
charakteru buldoga w tych okolicznościach wytrzęsie zeznania z najtwardszego
przestępcy i że jeżeli dopisze nam szczęście, uzyskamy jakąś konkretną wskazówkę
co do tego, kim jest Thiveridge. Przesadą byłoby liczyć na to, że Thiveridge pojawi
się osobiście. Wierzyłem jego ochrypłym zapewnieniom przez telefon, że sam nie
znosi przemocy i brudną robotę każe za siebie wykonywać innym, chcąc oszczędzić
wrażliwym oczom przykrego widoku.
Przebrałem się, zważyłem, pogawędziłem, załatwiłem swoje zwykłe sprawy i
czekałem.
Nic się nie działo.
Nikt mnie nie zapraszał w ciemne kąty na omawianie prywatnych spraw. Nikt
nie okazywał szczególnego zainteresowania tym, co rzekomo powiedział mi Joe
przed śmiercią. Naturalnie morderstwo było wciąż głównym tematem rozmów, ale z
biegiem czasu zeszło na drugi plan i dla bywalców szatni żywe konie stały się
bardziej zajmujące niż martwy dżokej.
Admirał miał biec w piątej gonitwie. Zanim skończyła się czwarta, nerwy mi
się uspokoiły i napięcie uwagi zelżało. Spodziewałem się, że coś się stanie przed
biegiem. Byłem już na zawodach od trzech godzin, posiadacz najważniejszej
tajemnicy, który aż się prosił, żeby mu na zawsze zamknąć usta, a nie podjęto
przeciw mnie żadnych kroków.
Przyszło mi do głowy, nie po raz pierwszy, że w organizacji Thiveridge'a
skutek nigdy nie następował zaraz po przyczynie. Śmierć Joe'ego nastąpiła dwa pełne
dni po tym, jak pokazał swój brązowy papier w Liverpoolu. Telefoniczne ostrzeżenie
otrzymałem dwa dni po tym, jak rozpowiedziałem w Cheltenham o drucie, który zabił
Billa. Zorganizowanie napadu w przyczepie zajęło co najmniej dzień. Drut, który
miał mnie strącić w Bristolu, rozciągnięto w dwa dni po mojej wycieczce do biura
Marconi-taxi.
Zaczynałem podejrzewać, że cała organizacja w dalszym ciągu sprzężona jest
z codziennym porannym telefonem Thiveridge'a do Fieldera i że Fielder nie ma
żadnej innej drogi przekazywania pilnych wiadomości swojemu prezesowi ani
otrzymywania od niego instrukcji. Przypuszczalnie Thiveridge nadal uważa, że
zwłoka w otrzymywaniu wiadomości to mniejsze zło niż podanie adresu lub numeru
telefonu, pod którymi można by go złapać i ewentualnie rozszyfrować.
Przygnębiony, dochodziłem już do przeświadczenia, że moje starannie
przygotowane kłamstwa w ogóle nie dotarły do uszu, dla których były przeznaczone,
i uznałem, że podsuwanie siebie jako przynęty drapieżnikowi, który nie wie, że
powinien na mnie zapolować, jest trochę idiotyczne.
Próbując dźwignąć się z tego upadku ducha, wyszedłem na padok, by
dołączyć do Pete'a i dosiąść Admirała. Koń Billa, teraz mój, wyglądał wspaniale jak
zawsze. Ze swoim inteligentnym łbem, szeroką piersią, prostymi pęcinami i
solidnymi goleniami stanowił znakomity przykład, jak powinien wyglądać pierwszej
klasy koń przeszkodowy.
- Jest u szczytu formy, mimo że nie był na torze od tamtego upiornego dnia w
Maidenhead - powiedział Pete, podziwiając go razem ze mną. - Nie możesz przegrać
tego biegu, więc jedź jakiś czas spokojnie, żeby do niego przywyknąć. Zobaczysz,
jakie ma szalone rezerwy. Nigdy ich nie wyczerpiesz. Bill zwykle wcześnie
wyprowadzał go na czoło, jak wiesz, ale ty nie musisz. Niesamowicie przyspiesza za
ostatnią przeszkodą.
- Zrobię, jak mi radzisz - obiecałem.
Pete podsadził mnie.
- Szanse Admirała znów idą w górę - powiedział. - Jeżeli spaprzesz ten bieg,
tłum cię zamorduje. I ja - uśmiechnął się.
- Postaram się zostać przy życiu.
Radośnie odpowiedziałem mu uśmiechem.
Admirał niósł równie wspaniale, jak wyglądał. Dobrze ustawiał się przed
każdą przeszkodą, odbijając się do skoku akurat w najwłaściwszym momencie i nie
czekając żadnej pomocy z siodła. Galopował nisko, płynnym krokiem rzeczywiście
szybkiego konia i już po pierwszej przeszkodzie się przekonałem, że wyścig na jego
grzbiecie to niemal ekstatyczna przyjemność. Idąc za radą Pete'a okrążyłem tor nie
forsując tempa, ale kiedy najeżdżałem na ostatnią przeszkodę równolegle z dwoma
innymi końmi, bodnąłem go w żebra i potrząsnąłem wodzami. Poderwał się wcześnie
i daleko znalazł się po przeciwnej stronie, zyskując w powietrzu dwie długości i
zostawiając za sobą tamte konie jak suche liście. Byliśmy na celowniku sami,
wygrywając bez trudu przy gorących wiwatach z trybun.
W zagrodzie dla zwycięzców, gdzie zsiadłem i rozpiąłem popręg, Admirał
zachowywał się tak, jakby dopiero wrócił z treningowego galopu, brzuch ledwie mu
się unosił przy oddechu. Pogłaskałem go po lśniącej kasztanowatej szyi, zauważyłem,
że prawie wcale się nie spocił, i spytałem Pete'a:
- Czego on, u licha, potrafiłby dokonać, gdyby się naprawdę postarał?
- Wygrać Grand National, nic mniej - odpowiedział Pete. Kołysał się na
obcasach i zsunął kapelusz z twarzy, zewsząd odbierając zasłużone gratulacje.
Uśmiechnąłem się, zarzuciłem sobie siodło na ramię i wyszedłem zważyć się
i przebrać. W całym ciele czułem znajomą radość ze zwycięstwa, rozgrzewającą jak
gorąca kąpiel, i wbiegłbym do szatni wywijając koziołki, gdybym nie wiedział, że to
wyłącznie zasługa konia, nie dżokeja.
Pete zawołał, żebym się pospieszył, to uczcimy tę okazję drinkiem,
przebrałem się więc prędko i wyszedłem do niego. Poprowadził mnie do baru obok
budynku Tote'a i po drodze zatrzymaliśmy się przy przejściu między domami, gdzie
umarł Joe. Przejście zagradzał teraz wysoki do ramion drewniany płot, żeby osłonić
zaułek przed poszukiwaczami sensacji. Rdzawobrązowa plama na żwirze to było
wszystko, co pozostało po Joe'em.
- To straszne - powiedział Pete, kiedy wchodziliśmy do baru. - Co on ci
powiedział, zanim umarł?
- Powiem ci kiedyś - obiecałem od niechcenia. - Ale w tej chwili bardziej
mnie interesuje, gdzie teraz pojedzie Admirał.
I przy drinkach rozmawialiśmy wyłącznie o koniach.
Kiedy wracaliśmy do wagi, w pobliżu drzwi czekało dwóch mężczyzn w
ściągniętych paskami deszczowych płaszczach. Mieli filcowe kapelusze i wielkie
buty i otaczała ich ta nieokreślona aura dotykalnego zagrożenia, jaka charakteryzuje
wielu policjantów po cywilnemu.
Jeden wsunął rękę pod płaszcz, wydobył złożony nakaz i machnął nim w
moją stronę.
- Pan York?
- Tak.
- Inspektor Wakefield się kłania. Zechce pan pojechać z nami na posterunek i
pomóc mu w śledztwie. Proszę. - Owo “proszę” dorzucił jakby po namyśle.
- Bardzo chętnie - powiedziałem i poprosiłem Pete'a, żeby dopilnował, aby
Clem zajął się moimi rzeczami.
- Oczywiście - przyrzekł.
Wyszedłem z tymi dwoma przez bramę na parking.
- Wezmę swój samochód i pojadę za wami - powiedziałem.
- Samochód policyjny czeka na nas na drodze, proszę pana - oznajmił starszy
z nich. - Inspektor Wakefield kazał pana przywieźć i, jeśli pan pozwoli, zrobię raczej
tak, jak on kazał.
Uśmiechnąłem się. Gdyby inspektor Wakefield był moim szefem, też bym tak
zrobił, jak on kazał.
W porządku - zgodziłem się.
Za bramą przed nami zaparkowany był lśniący czarny wolseley, przy nim stał
umundurowany kierowca, a na przednim siedzeniu dla pasażera siedział jeszcze jeden
w czapce z daszkiem.
Dalej, na prawo ode mnie, przed rzędami zaparkowanych przyczep do
przewozu koni oprowadzano kilka z tych, które brały udział w gonitwie Admirała,
żeby się pozbyły zesztywnienia nóg, zanim zostaną załadowane w powrotną drogę do
stajni. Między nimi był Admirał z Wiktorem, chłopcem stajennym, który dumnie
kroczył przy jego łbie.
Właśnie mówiłem temu po prawej, młodszemu, że to mój koń i czyż to nie
piękność, kiedy doznałem szoku, który pozbawił mnie tchu równie skutecznie, jakby
to zrobiło kopnięcie w żołądek.
Aby to ukryć, upuściłem lornetkę na trawę i powoli schyliłem się, żeby ją
podnieść, a moja eskorta zatrzymała się o krok przede mną, czekając. Chwyciłem za
rzemyk i zarzuciłem go na ramię, jednocześnie prostując się i oglądając w stronę, z
której przyszliśmy. Od ostatniego rzędu samochodów dzieliło nas czterdzieści jardów
murawy. Nie było nikogo, tylko w oddali jacyś ludzie wracający do domów.
Spojrzałem na zegarek. Właśnie miała się zacząć ostatnia gonitwa.
Odwróciłem się bez pośpiechu, tak że mój wzrok przesunął się obojętnie po
mężczyźnie z prawej w kierunku Admirała, który w tej chwili oddalał się ode mnie.
Jak zwykle po biegu owinięty był derką, żeby za szybko nie ostygł, i wciąż miał na
sobie uzdę. Wiktor zdejmował ją i zakładał mu chomąto, kiedy go wprowadzał do
przyczepy.
Wielką wadą Wiktora była jego powolna orientacja. Obdarzony
instynktownym wyczuciem koni i wrodzoną zdolnością do dbania o nie, nigdy przez
czterdzieści lat stajennego życia nie wyszedł poza “robienie swego” i nigdy nie
wyjdzie. Musiałem sobie poradzić bez większej pomocy z jego strony.
- Wiktor! - krzyknąłem, a kiedy się odwrócił, dałem mu znak, żeby
podprowadził Admirała.
- Muszę się tylko upewnić, czy nogi konia są w porządku - wyjaśniłem tym
dwóm. Skinęli głowami i zaczekali przy mnie. Ten starszy przestępował z nogi na
nogę.
Nie ośmieliłem się spojrzeć po raz trzeci, ale i tak wiedziałem, że się nie
mylę.
Ten po prawej był w krawacie, który straciłem w przyczepie w Maidenhead
Thicket.
Krawat był uszyty ze specjalnie tkanego jedwabiu i dostałem go na swoje
dwudzieste pierwsze urodziny od fabrykanta tekstyliów, który chciał ubić jakiś
interes z moim ojcem. Miałem jeszcze dwa takie krawaty i szalik, a deseń w
czerwone i złote stateczki przeplatane literą “Y” na ciemnozielonym tle był
niepowtarzalny.
Czy było możliwe, aby młodszy funkcjonariusz policji uczciwą drogą wszedł
w posiadanie mojego krawata? - gorączkowo zadawałem sobie pytanie. Farmer
Lawson go nie znalazł i żaden z jego pracowników nie przyznał, żeby go widział. To
za wiele jak na niewinny zbieg okoliczności, żeby mój krawat pojawił się teraz na
szyi człowieka, który zapraszał mnie na przejażdżkę do swojego samochodu.
Oto napaść, której oczekiwałem, i o mały włos, a potulnie wszedłbym w
pułapkę. Wydobycie się z niej, kiedy prawie się już nade mną zatrzaskiwała, nie
będzie sprawą łatwą. “Policyjny” wóz czekał za bramą odległy o ledwie dwadzieścia
kroków, kierowca stał przy masce i spoglądał w naszą stronę. Okazało się, że aura
zagrożenia otaczająca dwóch osiłków z mojej eskorty to coś o wiele bardziej
złowieszczego niż sposób postępowania przyjęty w stosunku do przestępców przez
policję. Jeden z nich może zabił Joe'ego.
Gdybym w najlżejszy sposób zdradził się ze swoimi podejrzeniami, byłem
pewien, że we trzech wepchnęliby mnie do wozu i odjechali w kłębach kurzu,
zostawiając jedynie Wiktora, który doniósłby o tym, co się ze mną stało, w słowach
budzących wątpliwości. A to, jeśli o mnie chodzi, oznaczałoby koniec. Miała to być
jedna z tych przejażdżek, z których pasażer nie wraca.
Mój plan, że postawię Fakefielda wobec usiłowania morderstwa, był na nic.
Jednemu dałbym radę. Ale nie trzem i jeszcze jednemu, który siedział w
samochodzie.
Kiedy Wiktor zbliżył się do mnie na piętnaście kroków, zsunąłem z ramienia
rzemień lornetki i ująłem go w rękę. Znienacka, z całych sił ciachnąłem lornetką jak
sierpem po nogach tego starszego i wytrąciłem go z równowagi, podciąłem
młodszego najprostszym chwytem judo, jaki znałem, i skoczyłem do Admirała.
Te pięć sekund, zanim się pozbierali po niespodziewanym ataku,
wystarczyło. Kiedy rzucili się za mną z zaciętymi twarzami, wskoczyłem na
Admirała, chwyciłem wodze leżące mu luzem na szyi i ostro wyrwałem go
Wiktorowi.
Trzeci biegł w moją stronę od wozu. W dwóch krokach skłoniłem Admirała
do krótkiego galopu, wykręciłem przed nadbiegającym kierowcą i skierowałem konia
na żywopłot, który stanowił ogrodzenie parkingu. Przeszedł nad nim z potężną siłą i
wylądował na trawiastym poboczu drogi, o parę jardów przed czarnym samochodem.
Czwarty mężczyzna otworzył drzwi i gramolił się na zewnątrz. Szybko się
obejrzałem.
Wiktor stał jak słup soli, z otwartymi ustami. Tamci trzej biegli prosto do
bramy. Byli już prawie przy niej. Ledwie zdążyłem z nadzieją pomyśleć, że może nie
mają broni, gdyż stanowiłem duży i bliski cel, kiedy nagle zobaczyłem błysk słońca
w czymś lśniącym w ręce tego, który był w moim krawacie. Moment nie wydawał się
raczej stosowny, żeby się zatrzymywać i sprawdzać, czy ten błysk pochodzi od
kuchennego noża z czarnym trzonkiem. Ale o mały włos przekonałbym się na własnej
skórze, ponieważ zamachnął się i rzucił go we mnie. Przywarłem do końskiej szyi,
więc chybił, dosłyszałem, jak nóż z brzękiem upada na drogę za mną.
Popędziłem Admirała prosto przez drogę, lekceważąc pisk hamulców
rozpędzonej ciężarówki, i skoczyłem z nim na pole po drugiej stronie. Teren się
wznosił, tak że kiedy mniej więcej w połowie zbocza ściągnąłem wodze i odwróciłem
się, żeby zobaczyć, co się dzieje, droga i parking leżały w dole jak mapa.
Tamci nie starali się mnie ścigać. Odjechali wolseleyem od bramy i właśnie
zatrzymywali się parę jardów dalej na trawie przy drodze. Wyglądało na to, że
wszyscy czterej są w wozie.
Wiktor stał na parkingu i drapał się po głowie patrząc za mną. Mogłem sobie
wyobrazić, jaki jest zdumiony. Zastanawiałem się, ile upłynie czasu, zanim pójdzie
powiedzieć Pete'owi, co się stało.
Kiedy tylko skończy się ostatni bieg, na parkingu zaroi się od ludzi i przez
nie zastawioną już bramę zaczną wyjeżdżać wozy. Pomyślałem, że wtedy będę mógł
bezpiecznie wrócić na teren wyścigów nie ryzykując porwania.
W tym momencie inny czarny samochód podjechał za wolseleyem, a po nim
następny i jeszcze kilka, aż wzdłuż drogi ustawiło się ich osiem lub więcej. Nowo
przybyłe wozy wyglądały jakoś upiornie znajomo.
Były to taksówki firmy Marconi.
15
Wszyscy kierowcy wysiedli z taksówek i podeszli do wolseleya. Nisko
zawieszony, o luksusowej linii, z rzeczowo wyglądającą anteną na dachu wciąż
przypominał w każdym calu samochód policyjny, ale posiłki, jakie ściągnął,
rozproszyły wszelkie wątpliwości, jakie można by jeszcze mieć co do tego, komu
służą ci funkcjonariusze.
Stali ciemną grupą na drodze, a ja siedziałem w połowie zbocza na Admirale i
obserwowałem ich. Zdawało się, że się nie śpieszą, ale widok ich uzbrojenia,
łańcuchów motocyklowych, noży i wszelkiego gatunku kastetów, kiedy się bili z
londyńskim gangiem w Plumpton, oraz nie opuszczająca mnie pamięć o losie Joe'ego,
nie pozwalały wątpić, co mnie czeka, jeśli dam się złapać.
Byłem w korzystnym położeniu. Nie mogli wjechać taksówkami na pole,
ponieważ nie było na nie z drogi żadnej bramy, nie mogli też liczyć na to, że dogonią
mnie pieszo, a ja wciąż wierzyłem, że kiedy tłum wysypie się z wyścigów, będę mógł
wyminąć nieprzyjaciela i wrócić.
Szybko nastąpiły po sobie dwie rzeczy, które zmieniły ten obraz.
Po pierwsze, tamci patrząc na pole w moim kierunku coś sobie zaczęli
pokazywać. Obejrzałem się w prawo i zobaczyłem, że po drugiej stronie żywopłotu
zjeżdża w dół jakiś samochód, i zrozumiałem, że biegnie tamtędy inna droga. Dopiero
wtedy zauważyłem, że na tle nieba widać duży dom otoczony zabudowaniami i
ogrodem.
Trzy taksówki odłączyły od pozostałych, wjechały na drogę po prawej i
zatrzymały się na niej w odstępach. Miałem teraz taksówkarzy na prawo od siebie i
naprzeciwko, a duży dom za plecami, wciąż jednak nie byłem zbytnio
skonsternowany.
Wtedy jednak podjechała pędem i zaryła w miejscu przed wolseleyem jeszcze
jedna taksówka Marconi. Jakiś przysadzisty facet pchnął drzwi i podniósł się z
miejsca kierowcy. Wielkimi krokami przemierzył drogę do żywopłotu i zatrzymał się,
wskazując na mnie wyciągniętą ręką. Jeszcze się zastanawiałem dlaczego, kiedy
usłyszałem cichy świst pocisku przelatującego na poziomie moich stóp. Nie słychać
było wystrzału.
Kiedy pogalopowałem z Admirałem przez pole, pocisk pacnął w ziemię
przede mną. Albo odległość była za duża na celne strzały bronią z tłumikiem, albo...
zacząłem się pocić... strzelec celował rozmyślnie nisko, nie we mnie, lecz w
Admirała.
Było to zaledwie ośmio- lub dziesięcioakrowe pole, wcale nie na tyle duże,
żeby mi zapewnić bezpieczeństwo. Wykorzystałem cenne chwile, żeby spiąć konia i
spojrzeć na ciągnący się nierówną linią żywopłot po drugiej stronie. W żywopłocie do
połowy wysokości tkwił drut kolczasty. Przez ramię mogłem dojrzeć, jak ten facet z
bronią biegnie wzdłuż drogi, równolegle do obranego przeze mnie kursu. Wkrótce
znowu się znajdzie w odległości dogodnej do strzału.
Cofnąłem trochę Admirała, skierowałem go na żywopłot i spiąłem do skoku.
Przeleciał przez wszystko, żywopłot i drut, nie przyginając jednej gałązki.
Wylądowaliśmy na innym polu, tym razem zajętym przez stado krów, ale też małym i
zanadto odkrytym od strony drogi. Zauważyłem także, kłusując wzdłuż najwyżej
położonej jego granicy, że otoczono je sowicie drutem, przeciągniętym trzema
mocnymi pasmami. Każde pastwisko jednak ma bramę i natknąłem się na nią w
najdalszym rogu pola. Otworzyłem ją, przeprowadziłem Admirała na następne pole i
zamknąłem bramę.
To pole ogrodzone było tylko palikami i drutem i właśnie ten daleko ciągnący
się kolczasty drut sprawił, że postanowiłem w najkrótszym czasie, jak tylko mogłem
najdalej odsadzić się od prześladowców. Gdybym pozwolił taksówkarzom ścigać się
powoli z pola na pole, mógłbym się znaleźć w pułapce, z której nawet Admirał by
mnie nie wyniósł.
Cieszyłem się, że świeci słońce, dzięki temu bowiem mogłem przynajniej
widzieć, w którą stronę się posuwam. Skoro już i tak jechałem na wschód, a także
dlatego, że wydało mi się rozsądne jechać w jakimś określonym celu, postanowiłem
odprowadzić Admirała do jego własnej stajni w zagrodzie Pete'a.
Liczyłem, że mam przed sobą około dwunastu mil, i głowiłem się, jak też się
przedstawia ten teren. Wiedziałem, że szachownica farmerskich pól, z którymi się w
tej chwili zmagałem, w pewnym miejscu przechodzi w plantacje komisji lasów.
Potem, zanim znajdę się w dolinie i w miasteczku, gdzie trenuje Pete, będzie krótki
odcinek otwartego pagórkowatego terenu. O drogach, które przecinały tę okolicę, nie
miałem najsłabszego pojęcia, a na każdej z nich mogli mnie wyśledzić krążący
taksówkarze Marconi.
Z tą dręczącą myślą w głowie natknąłem się na inną boczną drogę.
Wydostałem się na nią przez bramę i pokłusowałem rozglądając się za jakąś
przecinką w zaroślach po drugiej stronie, kiedy zza odległego zakrętu wynurzył się
przysadzisty czarny wóz i dodał w moją stronę gazu pod górę. Nie dając Admirałowi
szansy przyzwoicie się zorientować, skierowałem go ostro na zapuszczony żywopłot i
kopnąłem do skoku.
Było dla niego za wysoko i nastąpiło to zbyt nieoczekiwanie, ale zrobił co
mógł. Skoczył prosto w plątaninę obwisłego drutu i brzozowych odrostów, dosyć
ciężko się przez nie przedarł i wygramolił się niemal na kolanach wyżej, na następne
pole. To pole było zaorane i obsadzone burakami pastewnymi, ciężko było po nim
iść, ale skłoniłem go do kłusa, słysząc za sobą pisk wciskanych z siłą hamulców.
Jedno spojrzenie ukazało mi kierowcę, który przedzierał się przez wyrwaną przez
Admirała dziurę, ale nie próbował mnie gonić i dziękując Bogu stwierdziłem, że to
nie ten z pistoletem.
Miał jednak radio. W ciągu minuty wszystkie taksówki Marconi dowiedzą
się, gdzie jestem.
Zostawiłem jeszcze jedno pole między nami a taksówką, zanim zatrzymałem
Admirała, żeby zobaczyć, jakie poniósł szkody. Z ulgą stwierdziłem, że ma tylko parę
zadrapań i na stawie kolanowym tylnej nogi rozcięcie, z którego cieknie krew.
Zostawiłem ją, żeby sama zakrzepła.
Klepiąc go po szyi i zdumiewając się, że zachował spokój i rozsądek w tak
denerwujących okolicznościach, przytrzymałem się rzemienia, którym był opasany, i
z powrotem go dosiadłem. W derce ziała teraz z jednej strony trójkątna dziura,
postanowiłem jednak jej nie ruszać, miałem bowiem przez to lepsze oparcie dla nóg,
niż gdybym jechał na oklep.
Trzy lub cztery pola dalej grunt orny zaczynał przechodzić w zarośla paproci,
za którymi rozciągały się wydzielone tereny komisji lasów.
Drzewa, głównie iglaste, rosły dużymi, regularnymi sektorami, między
którymi biegły wyboiste dukty. Służyły one jednocześnie jako wygodne drogi dla
leśników, i jako pasy przeciwpożarowe. Biegły w odstępach półmilowych i
krzyżowały się z duktami przecinającymi las poprzecznie.
Chciałem ruszyć na południowy wschód, ale kiedy porównałem godzinę na
zegarku z położeniem słońca, stwierdziłem, że dukty biegną niemal prosto z północy
na południe i ze wschodu na zachód. Zirytowany koniecznością dodatkowego
nakładu mil, jaki mnie to będzie kosztowało, skierowałem Admirała w dukt wiodący
na wschód, na najbliższej krzyżówce skręciłem na południe, na następnym w lewo na
wschód i poruszałem się tak dalej, zakosami przez las.
W poszczególnych sektorach drzewa różniły się wiekiem i wysokością, a
przy następnym skręcie na południe zauważyłem, że teren po lewej obsadzony jest
drzewkami wysokimi ledwie na dwie stopy. Nie przeraziło mnie to zbytnio, dopóki
nie zobaczyłem jakieś sto jardów na lewo czerwono-białego autokaru podążającego
najwidoczniej przez sam środek plantacji.
Ściągnąłem Admirała. Rozglądając się ostrożnie, zobaczyłem paliki i wysoki
druciany płot stanowiący granicę między plantacją małych drzewek a drogą. Gdybym
stosownie do swojego planu skręcił w najbliższy dukt na wschód, znalazłbym się na
wprost tej drogi.
Teren po drugiej stronie wyglądał podobnie do sektora, w którym się
znajdowałem: regularne rzędy drzew szpilkowych, starannie zasadzonych według
planu.
Wiedziałem, że w pewnym momencie będę musiał przekroczyć jakąś drogę.
Gdybym zawrócił do tej części lasu, którą już przebyłem, i nie ryzykował, musiałbym
tam pozostać przez całą noc. Niezależnie od tego, myślałem kłusując na Admirale
duktem na południe i skręcając w najbliższy na wschód, już w tej chwili przydałaby
mi się lepsza osłona.
Przede mną brama w drucie prowadząca na drogę była otwarta, ale zanim
przez nią przejechałem, zatrzymałem się i przyjrzałem drugiej stronie drogi. Nie
wszystkie plantacje były ogrodzone wysoką drucianą siatką jak ta, w której się
znajdowałem, i po drugiej stronie drogi ogrodzenie stanowiły tylko trzy pasma
zwykłego drutu przeciągniętego przez betonowe słupki.
Drogę trzeba było przekroczyć szybko, ponieważ tu, gdzie się znajdowałem,
miałem nie więcej osłony niż bażant na śniegu. W przejeżdżających samochodach
wszyscy obracali ku mnie głowy z ciekawością. Nie zobaczyłem jednak niczego, co
by przypominało taksówki Marconi, zaczekałem więc tylko na przerwę w ruchu,
cmoknąłem i wypuściłem Admirała w stronę drucianego ogrodzenia naprzeciwko.
Kopyta głośno zastukały po asfalcie, zadudniły po utwardzonym poboczu i wzniósł
się w powietrze jak ptak. Po drugiej stronie nie było duktu, tylko dość rzadko rosnące
wysokie sosny, i kiedy Admirał zeskoczył, ściągnąłem go do spokojnego truchtu i
wjechałem między drzewa.
Kiedy wreszcie trafiłem na następny dukt, znowu sprawdziłem zegarek ze
słońcem, żeby się upewnić, że dukt prowadzi wciąż ze wschodu na zachód, i
ruszyłem dobrym tempem. Grunt pod nogami był idealny, suchy i sprężysty, gliniaste
podłoże zasłane sosnowym igliwiem, i Admirał po ukończeniu trzymilowej gonitwy i
kilkumilowym biegu na przełaj nieprzetartym szlakiem nie zdradzał utraty sił.
Skręciliśmy jeszcze dwukrotnie i niebo zaczęło się chmurzyć, jasność
wczesnego popołudnia przybladła, ale zmartwił mnie nie tyle fakt, że nie jest już tak
pięknie, ile to, że nie można się już posługiwać zegarkiem jako kompasem, jeśli nie
ma słońca. Będę musiał uważać, żeby nie zabłądzić.
Na prawo, wprost przede mną wznosił się łagodny szczyt niewielkiego,
porośniętego trawą pagórka, otoczonego sosnowym lasem jak skała wodami morza.
Wyjechałem już spośród wyższych drzew i kłusowałem teraz przez sektory młodych,
pierzastych sosenek sięgających mi niewiele ponad głowę, wzgórze więc widziałem
całkiem wyraźnie. Na jego szczycie stał jakiś człowiek, ciemna daleka sylwetka, i
machał rękami.
W ogóle nie skojarzyłem go ze sobą, myślałem bowiem, że wymknąłem się
pościgowi, toteż to, co teraz nastąpiło, przyniosło mi szok zupełnie nie oczekiwanej
klęski.
Z dróżki na prawo, do której jeszcze nie dojechałem i której nie mogłem
widzieć, na moją dróżkę wytoczył się czarny lśniący kształt i stanął, blokując całą jej
szerokość. Był to wolseley.
Po obu stronach młode sosny rosły tak gęsto i tak nisko miały gałęzie, że nic
przez nie nie można było zobaczć. Rzuciłem okiem za siebie. Za mną skakała po
wybojach niska, czarna taksówka Marconi.
Znajdowałem się tak blisko wolseleya, że widziałem, jak jeden z nich
wygląda przez tylną szybę z tryumfojącym uśmiechem, i wtedy postanowiłem, że
choćbym razem z Admirałem miał złamać kark w próbie ucieczki, będzie to o wiele
lepsze niż potulne poddanie się.
Zaledwie chwila minęła od pojawienia się wolseleya, a już mocno wparłem
nogi w boki Admirała.
Nie miałem żadnych podstaw przypuszczać, że to się uda. Konia stać na
wiele, ale nic ponad to. Miał już i tak ciężki dzień. Mógł sobie być najlepszym
koniem w Anglii, ale... Te myśli przeleciały mi przez głowę w sekundę i znikły.
Desperacko cały skupiłem się na poderwaniu Admirała do skoku.
O mały włos byłby zawiódł. Wziął jeden krok krótki, potem długi, zebrał
potężne siły zadu i strzelił w powietrze. Nie spłoszony nawet przez otwierające się
drzwi i groźne krzyki wyłażących z wolseleya ludzi, gładko przeskoczył nad jego
lśniącą czarną maską. Nawet nie zadrapał lakieru.
Omal nie spadłem, kiedy znaleźliśmy się na ziemi. Admirał się potknął, a ja
zsunąłem mu derkę na barki, dosłownie jak ostatniej słomki chwytając się jedną ręką
rzemiennego pasa, a drugą jego splecionej grzywy. Wodze opadły i dyndały
niebezpiecznie przy galopujących kopytach, zląkłem się, że zaczepi o nie i upadnie.
Wciąż jedną nogą zawieszony byłem na jego zadzie i ciężko obijając mu się o bok
wwindowałem się z powrotem na grzbiet cal po calu. Ostrzegawcze ukłucie w
ramieniu uświadomiło mi, że nie mogę zanadto polegać na świeżo załatanym
obojczyku, ale kiedy przywarłem mu do szyi, trzymając się ze wszystkich sił,
złapałem wodze, zebrałem je i wreszcie powstrzymałem go trochę w tym morderczym
pędzie.
Kiedy odzyskałem oddech, obejrzałem się, żeby sprawdzić, czy wolseley
jedzie za mną, ale został tak daleko w tyle, że nie byłem pewny, czy się porusza, czy
stoi. Nie miałem czasu zatrzymywać się i upewniać.
Zdałem sobie sprawę, że nie doceniłem Marconi-taxi i że tylko dzięki
wspaniałej odwadze Admirała wciąż jeszcze jestem wolny. Mieli nade mną tę
przewagę, że znali konfigurację terenu i wykorzystali wzgórze jako punkt
obserwacyjny. Podejrzewałem, że z jego szczytu można ogarnąć dość rozległy teren i
że stałem się widoczny, kiedy tylko wjechałem w młode sosenki.
Musiałem przyznać, że się domyślili, jaki obiorę kierunek, i zatoczyli koło,
żeby się znaleźć przede mną. A wobec tego wiedzą prawdopodobnie, że zmierzam do
stajni Pete'a. Jeżeli będę się tego trzymał, znów znajdę ich na swojej drodze, nie tak
wcześnie ostrzeżony i mając mniejsze szanse ucieczki.
Zostawiłem za sobą wzgórze i znowu skręciłem na prawo, w następny dukt,
widząc w oddali sektor wyższych drzew. Koń kłusował niestrudzoenie, ale nie mógł
tego robić bez końca. Musiałem jak najszybciej znaleźć kryjówkę, zniknąć z oczu
temu, który wciąż stał na wzgórzu, i nie ryzykować, że znów się dostanę w pułapkę
na jednym z prostych i nagle zdradzieckich duktów. Jak tylko schowamy się wśród
wysokich drzew, obiecywałem Admirałowi, dam ci odpocząć.
Pod wysokimi sosnami panował mrok. Pozwolono im rosnąć gęsto, aby nagie
pnie wyciągnęły się w górę, i wysoko splecione korony były jak dach, nie
dopuszczając na ogół dziennego światła. Cieszyłem się z tej osłony. Zwolniłem, tak
że Admirał szedł stępa, i zsiadłem, kiedy znaleźliśmy się między drzewami.
Weszliśmy głęboko w las. Było tak, jakbyśmy wędrowali przez las telegraficznych
słupów. Takie zresztą pewno, pomyślałem przelotnie, było przeznaczenie tych drzew.
W lesie poczułem się jak w domu, mimo że różnił się od lasów, w których się
wychowałem. Było tu bardzo cicho, bardzo ciemno. Ani jednego ptaka. Żadnych
zwierząt. Koń i ja szliśmy równo, chicho po grubej ściółce igliwia, zdając się na
instynkt, że nie da nam zboczyć z kursu.
- Nie uznałem tej sytuacji za zbyt pomyślną. W którąkolwiek stronę się udam
przez tę rozległą plantację, w końcu będę musiał natknąć się na drogę, a kierowcy
Marconi-taxi dokładnie wiedzieli, gdzie jestem w granicach trzech lub czterech mil
kwadratowych. Wystarczy, że rozstawią się naokoło lasu jak psy czekające, aż lis
opuści kryjówkę, a we wszystkich radiach rozlegnie się myśliwskie zawołanie i
nagonka ruszy od nowa.
Przede mną otworzył się jakiś dukt. Wąski. Uwiązałem cugle do drzewa i sam
wyszedłem naprzód. Stojąc nieruchomo na skraju duktu i, miałem nadzieję, dość
dobrze imitując drzewo w swoim tweedowym ubraniu, powoli rozejrzałem się w
jedną i drugą stronę. Na dukcie więcej było światła dzięki luce między koronami
drzew w górze i widziałem wszystko całkiem wyraźnie na kilkaset jardów. Nie było
widać nikogo.
Wróciłem do Admirała, rozejrzałem się jeszcze raz i przeprowadziłem go
przez dukt. Żadnego alarmu. Spokojnie poszliśmy dalej. Już dawno Admirał się
spocił, a po ucieczce od wolseleya spienił się i na derce wystąpiły wielkie wilgotne
plamy. Teraz, kiedy stygł, nie było dobrze, że nadal jest nią przykryty, ale nie miałem
suchej na zmianę. Uznałem, że wilgotna derka jest lepsza niż żadna, i mozolnie
poszliśmy dalej.
Po jakimś czasie dosłyszałem szum samochodów i od czasu do czasu dźwięk
klaksonu, a kiedy tylko zobaczyłem w oddali drogę, przywiązałem Admirała do
drzewa i znów sam poszedłem naprzód.
Granicę plantacji wyznaczało ogrodzenie zrobione z dwóch tylko pasm
grubego drutu i wyglądało na to, że głównym jego zadaniem jest zapobiegać, żeby
piknikowicze nie wjeżdżali poza pobocze. Wybrałem drzewo rosnące jak najbliżej
ogrodzenia, położyłem się za nim na brzuchu i wyczołgałem się aż do miejsca, z
którego mogłem się rozejrzeć wzdłuż drogi. Ruch na niej był tylko sporadyczny.
Po drugiej stronie nie było żadnych plantacji i żadnego ogrodzenia. Krzewiły
się tam dzikie zarośla, mieszanina drzew, rododendronów i głogów, wspaniała
kryjówka, gdybym mógł się w niej znaleźć.
O pięć stóp od mojego nosa ciężko przetoczyła się wyładowana ciężarówka,
wypuszczając dławiącą chmurę spalin. Wcisnąłem twarz w sosnowe igliwie i
rozkaszlałem się. W odwrotnym kierunku przeleciały dwie limuzyny, jedna starała się
wyprzedzić drugą, a za nimi przejechał zwykły wiejski autobus pełen beztroskich
ludzi, wiozących do domu wtorkowe popołudniowe zakupy. Dwie uczennice w
zielonych mundurkach przejechały na rowerach nie dostrzegając mnie, a kiedy ich
wysokie szczebiotliwe głosy ucichły w oddali i droga była pusta, podsunąłem pod
siebie ręce, żeby się unieść i wracać do Admirała.
W tej chwili wyłoniły się spoza zakrętu dwie taksówki Marconi. Upadłem z
powrotem na twarz i znieruchomiałem. Minęły moją głową powoli i, choć na nich nie
patrzyłem, domyśliłem się, że kierowcy muszą dokładnie przepatrywać las.
Pomodliłem się serdecznie, żeby się okazało, że zostawiłem Admirała na tyle daleko,
że go nie widać, i żeby nie wydał żadnego głosu.
Taksówki Marconi zakręciły na drodze, zjechały na pobocze po drugiej
stronie i zatrzymały się ledwie dwadzieścia pięć jardów ode mnie. Kierowcy wysiedli
i zatrzasnęli drzwiczki. Zaryzykowałem i spojrzałem na nich. Zapalali papierosy,
oparci niedbale o wozy, gawędząc. Słyszałem szmer ich głosów, ale nie rozróżniałem
słów.
Nie zobaczyli ani mnie, ani Admirała. Jeszcze. Ale nie wyglądało na to, żeby
się spieszyli z odjazdem. Spojrzałem na zegarek. Była szósta. Półtorej godziny, odkąd
wyskoczyłem z wyścigów. Co ważniejsze, pozostawała już tylko godzina dziennego
światła. Kiedy się ściemni, nie będę się mógł poruszać przy pomocy Admirała i
będziemy musieli spędzić noc w lesie, ponieważ nie zdołam go skłonić do
przeskoczenia przez ogrodzenie w ciemności.
Nagle w jednej z taksówek odezwał się jakiś jazgot. Kierowca wsunął rękę
przez okno i wydobył mikrofon przytwierdzony do sznura. Odezwał się do niego
wyraźnie i tym razem rozróżniłem jego słowa.
- Taa, obstawiliśmy drogę. Nie, jeszcze przez nią nie przeszedł. - Coś jeszcze
zajazgotało w radio i kierowca powiedział: - Taa, jestem pewny. Dam znać, jak go
tylko zobaczymy.
Odłożył mikrofon w głąb wozu.
Zaczęła mi świtać myśl, jak się posłużyć tą rozpętaną przez siebie nagonką.
Ale wszystko w swoim czasie, pomyślałem, i zacząłem się powoli
wyczołgiwać między drzewami, przywierając do ziemi i nie podnosząc głowy.
Zostawiłem Admirała spory kawałek w głębi lasu i teraz byłem pewien, że
taksówkarze nie mogą go zobaczyć. Niewygodnie mi było posuwać się na brzuchu,
ale wiedziałem, że gdybym wstał, zobaczyliby, jak się poruszam między nagimi
pniami drzew. Kiedy wreszcie wstałem, ubranie miałem wysmarowane brązowym
torfem i nabite kłującymi sosnowymi igłami. Wytarłem brud, o ile się dało,
podszedłem do Admirała i odwiązałem go.
W świetle dnia na drodze wciąż mi migały między pniami dwie taksówki i
ich kierowcy, ale wiedząc, że oni nie mogą mnie widzieć, ruszyłem na zachód
równolegle do drogi, w pewnym od niej oddaleniu. Przeszedłem, jak sądzę, trochę
ponad ćwierć mili, zanim zobaczyłem jeszcze jedną taksówkę Marconi zaparkowaną
na poboczu. Zawróciłem i po drodze zacząłem zbierać suche gałązki. Mniej więcej w
połowie drogi między parkującymi taksówkami, tam gdzie i jednej, i drugiej w obóle
nie było widać, podprowadziłem Admirała do samego ogrodzenia, żeby mu je
pokazać. Mimo że niezwykle proste w konstrukcji, było trudno dostrzegalne w cieniu
drzew. Rządkiem zatknąłem na drucie suche gałązki, żeby szczyt ogrodzenia był
lepiej widoczny. Następnie wskoczyłem na konia, cofnąłem go o parę kroków,
skierowałem na ogrodzenie i czekałem, aż drogą nadjedzie jakiś cięższy pojazd. W
ciszy wyraźnie byłoby słychać uderzenia kopyt na asfalcie, a nie chciałem, żeby
kierowcy taksówek za jednym i drugim zakrętem usłyszeli, że przekraczam drogę. Im
dłużej sądzili, że wciąż jestem w lesie, tym lepiej. Ale nie wiedziałem, jak długo
taksówki będą stały, i dłonie zwilgotniały mi od napięcia.
Przeleciał jakiś motocykl i siłą woli powstrzymałem się w miejscu, ale potem,
na szczęście, zza zakrętu po prawej nadjechała z łoskotem wielka ciężarówka
załadowana pustymi butelkami na mleko. Nie mogło to być nic lepszego. Kiedy mnie
minęła, ruszyłem kłusem naprzód. Odcinek drutu z suchymi gałązkami przeskoczył
lekko jak od niechcenia, lądując na porośniętym trawą poboczu, potem w trzech
susach przeleciał przez asfalt i znalazł się bezpiecznie w zaroślach po tamtej stronie.
Ciężarówka z łoskotem zniknęła.
Zatrzymałem go za pierwszym wielkim rododendronem, zsiadłem i
wyjrzałem na drogę.
Jeszcze sekunda, a byłbym się spóźnił. Jedna z taksówek Marconi wolno
jechała w ślad za ciężarówką do przewozu mleka, a kierowca głowę miał zwróconą w
stronę lasu, który opuściłem.
Jeżeli jeden kierowca był przekonany, że tam jestem, tak samo myśleli
pozostali. Odprowadziłem Admirała od drogi, aż mogłem bezpiecznie wsiąść, a
wtedy wskoczyłem na niego i przeszedłem w powolny kłus. Grunt był teraz
nierówny, pełen wykrotów i dziur, zarośnięty krzakami jeżyn, małymi sosenkami i
brunatnymi resztkami zeszłorocznych paproci, na ogół więc pozwalałem, żeby koń
sam szukał drogi, i zastanawiałem się, co teraz. Niedługo przeszedł w stępa i nie
popędzałem go, jeżeli bowiem czuł w nogach taką samą ociężałość i zmęczenie jak ja,
miałby prawo się czołgać.
O ile byłem w stanie to ocenić, posuwałem się na zachód, z powrotem tam,
skąd przyjechałem. Jeżeli w Anglii można być czegoś pewnym, to tego, że w
jakimkolwiek kierunku człowiek się posuwa w linii prostej, bez wielkiej zwłoki
doprowadzi go ona do drogi, i przejechałem może milę, a już się znalazłem przy innej
drodze. Nie zbliżając się zanadto, udałem się wzdłuż niej na północ.
Teraz sam byłem na tropie zwierzyny. Taksówki, która oddaliła się od stada.
Admirał po cichu i ostrożnie stawiał nogi na odcinku nagiej, kompostowej
ziemi, kiedy nagle dosłyszałem znajomy mi już jazgot radia Marconi-taxi i w
odpowiedzi głos kierowcy. Po dwóch krokach zatrzymałem konia, zsiadłem i
przywiązałem go do pobliskiego drzewa. Następnie wdrapałem się na nie.
Trochę dalej zobaczyłem przed sobą biały drogowskaz o czterech strzałkach,
a przy nim taksówkę Marconi, z której widać było tylko dach i okna do połowy.
Resztę zakrywały przede mną rododendrony, drzewa i poszycie, gęsto porastające
teren przede mną. Ciemnozieloną plamą wznosił się na prawo mój stary znajomy,
sosnowy las.
Zlazłem z drzewa i pomacałem w kieszeni szukając rulonu pensów.
Znalazłem także dwie kostki cukru, które dałem Admirałowi. Dmuchnął przez
nozdrza i skubnął mnie w dłoń, a ja lekko poklepałem go po szyi, błogosławiąc Scillę
za to, że mi go podarowała.
Przy tak dobrej osłonie dość łatwo było podejść niepostrzeżenie do
skrzyżowania dróg, ale kiedy ze środka starego rododendronu zobaczyłem wreszcie
całą taksówkę, kierowcy w niej nie było. Stał na środku skrzyżowania z gołą głową,
na rozkraczonych nogach i pobrzękiwał drobnymi w kieszeni. Był to dość młody
facet o ziemistej cerze, w jasnoniebieskim ubraniu. Rozejrzał się we wszystkich
czterech kierunkach, nic nie zobaczył i ziewnął.
Radio zajazgotało znowu, ale kierowca nie zwrócił na nie uwagi. Miałem
zamiar podczołgać się do taksówki i ogłuszyć go, zanim nada, że tu jestem.
Tymczasem jednak czekałem, przeklinałem go, a on stał i wycierał nos.
Nagle zdecydowanie ruszył w moją stronę.
Przez moment myślałem, że mnie zobaczył, ale nie. Obszedł wokoło sporą
kępę jeżyn przede mną, odwrócił się tyłem do mojej kryjówki i zaczął się załatwiać.
Nie bardzo mi się wydało w porządku rzucać się na człowieka w takiej chwili i wiem,
że uśmiechałem się wychodząc zza rododendronu, ale była to okazja nie do
pogardzenia. Zrobiłem trzy szybkie kroki i zamachnąłem się, a owinięty w skarpetę
rulon pensów solidnie zetknął się z tyłem jego głowy. Upadł nie wydając dźwięku.
Dźwignąłem go pod ramiona i zataszczyłem tam, gdzie zostawiłem Admirała.
Śpiesząc się, jak tylko mogłem, oddarłem całą brązową tasiemkę z obszycia derki i
wypróbowałem jej moc. Wydała się dość mocna. Wyłowiłem scyzoryk z kieszeni
spodni, rozciąłem tasiemkę na cztery części i dwiema z nich związałem kierowcy
nogi w kolanach i kostkach. Potem podciągnąłem go bliżej drzewa i związałem mu z
tyłu ręce w przegubach. Czwartym kawałkiem tasiemki mocno przywiązałem go do
pnia.
Obmacałem mu kieszenie. Jego jedyną broną był kolczasty kastet, który
przełożyłem do swojej kurtki. Zaczynał się budzić. Jego spojrzenie smętnie
przewędrowało ze mnie na Admirała i z powrotem, a wtedy otworzył usta,
gwałtownie łapiąc powietrze, zrozumiał bowiem, kim jestem.
Nie był dużym mężczyzną ani, jak się przekonałem, odważnym. Widok
wielkiego konia tuż nad sobą, jak się zdaje, bardziej go zaniepokoił niż więzy i guz na
głowie.
- Stratuje mnie! - wrzasnął, przy czym lęk ściągnął mu wargi ukazując
poplamioną nikotyną tanią sztuczną szczękę.
- Jest bardzo wybredny, nie włazi w byle co - powiedziałem.
- Zabierz go! Zabierz go! - krzyczał. Na ten hałas Admirał poruszył się
niespokojnie.
- Bądź cicho, a nic ci nie zrobi - rozkazałem ostro kierowcy, ale nie zważał na
to i krzyknął znowu. Bezceremonialnie wepchnąłem mu chusteczkę w usta, aż oczy
wyszły mu na wierzch.
- Zamknij się teraz - powiedziałem. - Jak będziesz siedział chicho, nic ci nie
zrobi. Jak będziesz wrzeszczał, przestraszysz go i może wierzgnąć. Rozumiesz?
Skinął głową. Wyjąłem chusteczkę, a on zaczął mściwie kląć, ale dosyć
cicho.
Uspokoiłem Admirała i popuściłem mu wodze, żeby mógł sięgnąć do trawy.
Zaczął spokojnie żuć.
- Jak się nazywasz? - spytałem kierowcę.
Splunął i nie odpowiedział.
- Powtórzyłem pytanie.
- Co cię to, do jasnej cholery, obchodzi?
Chciałem przede wszystkim znać jego imię i spieszyłem się.
Bez skrupułów ująłem Admirała za wodze i zawróciłem, żeby kierowca
obejrzał sobie z bliska jego masywny zad. Odzyskana przez mojego jeńca
wojowniczość znikła w mgnieniu oka. Otworzył usta do wrzasku.
- Nie rób tego - poradziłem mu. - Pamiętaj, że jak podniesiesz hałas,
wierzgnie. No, jak się nazywasz?
- John Smith.
- Spróbuj jeszcze raz - powiedziałem podprowadzając Admirała tyłem o krok
bliżej.
Taksówkarz stchórzył całkowicie, usta mu zadrżały i pot wystąpił na czoło.
- Blake - wyjąkał.
- A imię?
- Twardziel. To przezwisko.
Przerażony spoglądał to na mnie, to na tylne kopyta Admirała.
Zadałem mu kilka pytań o sposób działania radia, trzymając konia pod ręką.
Kiedy się dowiedziałem wszystkiego, czego chciałem, odwiązałem wodze od drzewa
i przywiązałem je do młodego drzewka parę stóp dalej, żeby koń nie nadepnął na
kierowcę, kiedy się ściemni.
Zanim odszedłem, udzieliłem Blake'owi ostatniego ostrzeżenia.
- Nie próbuj wzywać pomocy. Po pierwsze, nie ma nikogo, kto by cię
usłyszał, a po drugie, spłoszysz konia. To koń pełnej krwi, a to znaczy, z twojego
punktu widzenia, że jest nerwowy. Jeżeli go spłoszysz wrzaskiem, jest na tyle silny,
że się zerwie z uwięzi i zacznie wierzgać. Siedź cicho, a będzie stał uwiązany.
Dotarło?
Wiedziałem, że gdyby Admirał zerwał wodze, nie zostałby, żeby atakować
Blake'a, ale na szczęście no tego nie wiedział. Skinął głową i oklapł, przytłoczony
lękiem i frustracją.
- Nie zapomnę o tobie - obiecałem. - Nie będziesz musiał siedzieć tu całą noc.
Nie żebym się o ciebie troszczył, ale koń potrzebuje stajni.
Admirał łeb opuścił do trawy. Klepnąłem go w zad, upewniłem się, że
zdemoralizowany kierowca jest mocno związany, i szybko przedarłem się przez
krzaki do taksówki.
Drogowskaz był ważny, ponieważ musiałem tu wrócić i wśród ciągnących się
całymi milami zarośli odnaleźć go po ciemku. Spisałem wszystkie nazwy
miejscowości i odległości z czterech strzałek, żeby wiedzieć na pewno. Potem
podszedłem do taksówki i wsiadłem na miejsce kierowcy.
W środku z radia wydobywały się głosy, nie jazgot. Mikrofon nastawiony był
na stały odbiór, tak żeby każdy kierowca mógł słyszeć wszystkie polecenia bazy i
wszystkie odpowiedzi z taksówek.
Jakiś mężczyzna mówił:
- Tu Sid. Ani śladu. Widzę stąd drogę na dobre półtorej mili, prawie cały las,
w którym siedzi, od tej strony. Przysięgnę, że nie przeszedł. Za duży ruch, żeby mógł
to zrobić szybko. Jestem pewien, że go zobaczę, gdyby spróbował.
Głos Sida brzmiał w radiu cicho i cieniutko jak przez telefon, mówił też
niedbale, jakby szukał zbłąkanego psa.
Podczas gdy mówił, zapaliłem silnik, sprawdziłem biegi i odjechałem drogą
na południe. Światło dnia zaczynało zmierzchać. Pół godziny szarówki, obliczyłem, i
może jeszcze dziesięć minut zmierzchu. Nacisnąłem gaz.
W radiu zapadła krótka cisza. Potem ktoś powiedział:
- Musimy go znaleźć przed nocą.
Mimo że trochę na to liczyłem, trochę się tego spodziewałem, aż
podskoczyłem na siedzeniu słysząc ten bezdźwięczny, ochrypły szept. Ręce zacisnęły
mi się na kierownicy i ściągnęły mi się mięśnie wokół oczu. Głos odezwał się tak
blisko, aż nagle wydało mi się, że równie bliska jest zawarta w nim groźba, i żeby
dodać sobie ducha, musiałem się rozejrzeć na boki po bezludnym wrzosowisku i
zerknąć do tyłu przez lusterko na pustą drogę za sobą.
- Robimy, co możemy, szefie - odpowiedział spokojny głos z respektem. -
Jeżdżę już tam i z powrotem tą cholerną drogą prawie od godziny. Dwie mile w jedną
i dwie mile w drugą stronę. Wszystkie parkujące wozy na moim odcinku są na
stanowiskach.
- Ilu z was ma broń? - zapytał szef.
- Razem czterech, szefie. Przydałoby się więcej, żeby mieć co do niego
pewność.
Nastąpiła przerwa. Po niej ochrypły głos powiedział:
- Mam tu jednego, ale nie masz czasu po niego przyjeżdżać. Musicie sobie
radzić z tym, co macie.
- Tak jest, szefie.
- Uwaga, wszyscy kierowcy. Celować w konia. Strzelać do konia. Faceta nie
mogą znaleźć naszpikowanego kulkami. Zrozumiano?
Potwierdzili wszyscy chórem.
- Fletcher, powtórz rozkazy.
Grzeczny kierowca odpowiedział:
- Jak tylko go zobaczymy, w lesie czy kiedy wyjedzie na otwarte, strzelamy
celując w konia. Zwołać kierowców, ścigać i złapać człowieka. Mamy go... ee...
obezwładnić, jak to będzie konieczne, wsadzić do taksówki i czekać na pana
polecenia.
W połowie tego recitalu dotyczących mnie planów rozpoznałem jego głos.
Przede wszystkim ten uprzejmy ton go zdradził. Słyszałem go już na drodze z
Maidenhead, kiedy mnie zwabił w pułapkę fałszywą przyzwoitością i uprzejmością:
był to kierowca przyczepy do przewozu koni. Fletcher. Zapamiętałem.
Nagle, jak gdyby ktoś przekręcił kontakt, rozjaśniło mi się w głowie i
przypomniałem sobie przeszkodę w Bristolu. Przypomniałem sobie deszcz lejący mi
się na twarz i szarość wszystkiego, i teraz już wyraźnie pamiętałem, jak kierowca
przyczepy odcinał drut od słupka, zwijał go i przewieszał sobie przez ramię.
Było jeszcze coś... ale zanim zdołałem to uchwycić, znalazłem się przed
znakiem stopu przy wjeździe na główną drogę. Skręciłem ze swojej pustej bocznej
drogi w strumień ruchu i zacząłem się rozglądać za znakiem drogowym, który by mi
wskazał, jak daleko jestem od Brihton. Po przejechaniu pół mili znalazłem.
Jedenaście mil. Powiedzmy, dwadzieścia minut do celu.
Wróciłem myślami do przeszkody w Bristolu, ale moją pamięć znowu zasnuł
cień i teraz już nie byłem nawet pewien, czy została w niej jakaś luka. Palce same mi
powędrowały do szramy na policzku i lekko się po niej przesunęły, był to jednak gest,
na którym już się parę razy przyłapywałem, i nie przywiązywałem do niego żadnej
wagi. Poza tym całej mojej uwagi wymagała najbliższa przyszłość.
Cały czas przez drogę do Brighton przysłuchiwałem się ochrypłemu głosowi.
Jego ton stał się i bardziej naglący, i gwałtowny. Z początku uznałem, że to
niesamowite podsłuchiwać nagonkę na kogoś, kim jestem ja sam, ale po praru
minutach przywykłem i zwracałem już na to coraz mniej uwagi, co mogło się okazać
katastrofalnym błędem.
- Co u ciebie, dwadzieścia trzy? - zapytał ochrypły szept. W radio nie było
odpowiedzi. Niezupełnie to do mnie dotarło. Głos odezwał się ostrzej: - Dwadzieścia
trzy, Blake, zgłoś się!
Raptownie odzyskałem przytomność. Ująłem mikrofon, nacisnąłem przycisk
i powiedziałem:
- Nic - najbardziej znudzonym tonem, na jaki potrafiłem się zdobyć, i przez
nos.
- Na drugi raz prędzej się zgłaszaj - surowo zganił mnie ochrypły szept.
Najwyraźniej sprawdzał, czy wszystkie rozstawione na czatach taksówki znajdują się
na stanowiskach, zapytał bowiem jeszcze trzech kierowców, co u nich. Wyłączając
mikrofon, podziękowałem Bogu, że nie musiałem udawać głosu Blake'a dłużej niż
przez sekundę, każda bowiem próba rozmowy mogłaby mnie wydać. Wobec tego
uważniej niż przedtem słuchałem wymiany słów w radio.
Im lepiej się z nim zapoznawałem, szept nabierał specyficznego tonu i
charakteru, aż pojawiły się w nim pewne cechy i sformułowania, które z początku
przyprawiały mnie o udrękę, ponieważ nie mogłem sobie przypomnieć, skąd je znam.
Raptem pojąłem. Wreszcie wiedziałem na pewno.
Człowiek zaczyna czasem realizować plan, który, zdawałoby się, wymaga
zaangażowania wszystkich sił, a potem trzeba się zdobyć na więcej, dużo więcej. Raz
jeszcze do wyłomu... tylko że wyłom tymczasem się poszerzył. Natężyć mięśnie...
zapalić krew... i wysilić ducha. Kiedy rzecz trzeba zamknąć w skorupce orzecha, nie
ma to jak Bill Szekspir.
Wjechałem na przedmieścia Brighton naprawdę zamyślony.
16
Kierowca taksówki pytający o drogę na główną komendę policji wzbudziłby
podejrzenia ostatniego kretyna. Zaparkowałem taksówkę w bocznej uliczce i
pobiegłem za róg spytać o drogę w najbliższym sklepie.
Był to sklepik z papierosami, i to zatłoczony, przyparłem więc do muru
jednego z klientów, starszego człowieka o łzawiących oczach i w sukiennej czapce.
Udzielił mi wskazówek dość jasno, mimo częstego siąkania nosem.
- Masz kłopoty, chłopie? - dopytywał się z ciekawością, przypatrując się
mojej brudnej i obszarpanej postaci, kiedy mu dziękowałem.
- Pies mi zginął - wyjaśniłem, uśmiechając się i podając pierwszy nie
wzbudzający sensacji powód poszukiwania policji, jaki mi przyszedł do głowy.
Załzawiony stracił zainteresowanie. Wróciłem do taksówki i zastałem przy
niej dwóch małych chłopców nasłuchujących radia z rozdziawionymi ustami.
Wsiadłem, mrugnąłem do nich i powiedziałem:
- To chyba dreszczowiec z audycji dla dzieci, co?
Buzie chłopców rozjaśniły się i pokazał się na nich uśmiech.
Odjechałem. Ochrypły głos mówił:
- ...za wszelką cenę. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie. Nie może uciec.
Jeżeli nie będziecie go mogli wziąć żywcem, musicie zabić. Ale żeby nie było
żadnych kul.
- Byłoby pewniejsze, jakby nam pan pozwolił strzelać, szefie - zauważył
grzeczny ton Fletchera.
Idąc za wskazówkami załzawionego, znalazłem posterunek bez trucu. Kiedy
go mijałem, w środku paliły się światła. Szybko się ściemniało.
Objechałem posterunek i jakieś sto jardów dalej, za rogiem znalazłem
spokojną boczną uliczkę. Zatrzymałem się w niej przy krawężniku. Włączyłem
światła postojowe i podniosłem szyby. Radio gawędziło dalej, a człowiek o
ochrypłym głosie nie był już w stanie panować nad wściekłością. W ostatniej chwili
usłyszałem, jak przystaje, w obliczu uciekającego czasu, na prośbę Fletchera, żeby
pozwolił strzelać, jak mnie zobaczą. Następnie, krzywiąc się, wysiadłem z taksówki,
zamknąłem drzwi i porzuciłem ją.
Według moich obliczeń biuro firmy Marconi znajdowało się nie dalej jak o
pół mili stąd. Na pół biegnąc rozglądałem się za telefonem. Nagle zapalono latarnie
uliczne i żarówki zaświeciły blado w świetle zmierzchu.
Czerwona budka telefoniczna przed filią poczty też była w środku oświetlona
i choć rozsądek mi mówił, że nic mi nie grozi, gdybym posłuchał instynktu,
pozostałbym w ciemności. Ten szept nie wpłynął dobrze na moje nerwy.
Chociaż wiedziałem, że nie widać mnie jeszcze z biura Marconi-taxi,
wszedłem do budki świadomy, że robię to z wysiłkiem. Spytałem informację o numer
posterunku w Maidenhead i bez zwłoki otrzymałem połączenie z dyżurnym
sierżantem. Inspektor Lodge, jak mi powiedział, wyszedł godzinę temu, ale na moje
nalegania sierżant podzielił się ze mną domowym numerem Lodge'a. Podziękowałem
i skończyłem rozmowę.
Palcami plączącymi się z pośpiechu wrzuciłem do aparatu następne monety i
podałem centrali nowy numer. Telefon dzwonił i dzwonił. Traciłem ducha, gdybym
bowiem nie zdołał szybko złapać Lodge'a, nie znalazłbym już ani w przybliżeniu tak
dobrej okazji załatwienia się z bandą Marconi po swojej myśli. Ale wreszcie ktoś
podniósł słuchawkę. Kobieta.
- Inspektor Lodge? Chwileczkę, spróbuję go znaleźć.
Chwila ciszy. I wreszcie głos Lodge'a.
- Pan York?
Krótko wyjaśniłem, co się stało. Powiedziałem:
- Zostawiłem taksówkę na Melton Close, sto jardów od tutejszego
posterunku. Chcę, żeby pan zadzwonił do policji w Brighton i skłonił ich, żeby do
niej posłali kogoś odpowiedzialnego. Proszę im powiedzieć, żeby uważnie słuchali
radia w taksówce. Przemawia przez nie nasz znajomy z chrypką, namawia wszystkich
kierowców, żeby mnie zamordowali. Zdaje się, że to by załatwiało raz na zawsze tych
Marconi. Jeden kierowca z nagonki nazywa się Fletcher. To ten, który prowadził
przyczepę do przewozu koni w Maidenhead, on też rozciągnął przede mną ten drut w
Bristolu. Przypomniałem sobie. Nie sądzi pan, że mógł zrobić to samo z Billem
Davidsonem?
- Sądzę, że tak. Gdzie pan jest teraz? - spytał Lodge.
- W budce telefonicznej.
- Dobrze. Niech pan wraca do taksówki i zaczeka, aż zadzwonię na policję w
Brighton. Nie rozumiem właściwie, dlaczego nie poszedł pan prosto do nich i sam im
tego nie wyjaśnił.
- Sądziłem, że będzie to miało większą wagę, jak wyjdzie od pana. A
zresztą... - urwałem, akurat na czas uświadamiając sobie, że nie mogę powiedzieć
Lodge'owi, co mam zamiar zrobić. Powiedziałem zamiast tego: - Niech pan nie mówi
policji z Brighton, żeby na mnie czekali w taksówce. Muszę załatwić parę
telefonów... eee... muszę powiedzieć Scilli, że się spóźnię, i takie tam. Ale nie będzie
pan tracił czasu, co? Pan Claud Thiveridge nie będzie tak przemawiał bez końca,
szczególnie po zapadnięciu zmroku.
- Dzwonię od razu - powiedział Lodge i rozłączył się.
Odłożyłem słuchawkę i pchnąłem drzwi na ulicę.
Ruszyłem w swoją drogę, obliczając, ile mi zostaje czasu, zanim Lodge wyśle
policję z Brighton do biura Marconi-taxi. Miał do nich zadzwonić i dosyć obszernie
wyłożyć, co się dzieje. Potem będą musieli znaleźć taksówkę, posłuchać radia, zrobić
stenograficzny zapis tego, co usłyszą, żeby to wykorzystać przed sądem jako dowód,
że cała ta organizacja jest nielegalna. Zaraz potem ruszą w pościg aresztować
właściciela tego głosu. Może razem dziesięć minut, jeżeli się pospieszą, może
kwadrans.
Kiedy widać już było biuro Marconi-taxi, przykleiłem się do ściany, żeby nikt
mnie nie mógł dostrzec z okna biura. Ulica była prawie pusta. Kawiarnię “Pod Starym
Dębem” po drugiej stronie zamykano na noc. Zobaczyłem przez szybę, jak tęga
kelnerka ustawia stare dębowe krzesła na starych dębowych stolikach.
Przede mną przy krawężniku parkował mały czarny samochód. Przechodząc,
rzuciłem na niego okiem, po czym, nagle go rozpoznając, zatrzymałem się.
Rozmyślnie nie mówiłem Lodge'owi, czyją twarz kojarzyłem z ochrypłym głosem,
choć zdawałem sobie sprawę, że powinienem był to zrobić. Widok jego samochodu,
jawnie zaparkowanego ledwie dwadzieścia jardów od drzwi Marconi-taxi, dawał mi
szansę pozbycia się wyrzutów sumienia. Podniosłem maskę, zdjąłem rozdzielacz,
zabrałem palec rozdzielczy i włożyłem go do kieszeni. Cokolwiek się teraz stanie,
pan Thiveridge nie będzie miał szybkiego odwrotu.
Nie widać było światła w biurze Marconi ani na wyższych piętrach. Neon
L.C. Pertha na pustej ulicy na próżno zapalał się i gasł w regularnych odstępach
dwóch sekund. Jedynym hazardzistą w pobliżu, jak stwierdziłem, byłem ja sam.
Podchodząc do witryny Marconi-taxi, zgiąłem się wpół pod parapetem i
przycisnąłem do ściany. Drzwi na ulicę były zamknięte, ale pod dotknięciem ręki
łatwo się otworzyły. Wszedłem bardzo cicho do korytarza, nie zamykając ich za sobą.
Cisza w budynku przytłaczała i przez jeden tchórzliwy moment miałem pokusę wyjść
z powrotem na ulicę i jak rozsądny obywatel zaczekać na policję.
Ostrożnie stawiając stopy wszedłem w głąb korytarza i przyłożyłem ucho do
drzwi gabinetu Fieldera. Nic nie było słychać. Otworzyłem je delikatnie i zajrzałem
do środka. Pokój był schludny i pusty. Następnie spróbowałem drzwi po lewej
stronie, które prowadziły do wewnętrznego biura, gdzie za dnia rezydowała przy
nadajniku Marigold.
Nic nie mogłem dosłyszeć przez grube drzwi, ale kiedy je na cal uchyliłem,
moich uszu dobiegł nikły szum. W biurze nie było nikogo. Po cichu wszedłem.
Szum wydobywał się z aparatury radiowej. Małe, jasno świecące kółko na
tablicy kontrolnej wskazywało, że radio jest włączone, a przez szparę w obudowie
prześwitywało słabe białoniebieskie światełko. Mikrofon leżał niedbale porzucony
bokiem na podpórce.
Zemdliło mnie przez moment, kiedy pomyślałem, że ptaszek wyfrunął w
czasie, jaki mi zajął telefon do Lodge'a i przejście tej pół mili od taksówki. Ale
przypomniałem sobie samochód na zewnątrz i jednocześnie, rozglądając się, dokąd
biegną przewody od radia, zobaczyłem cienki, powleczony plastykiem kabel
przeciągnięty po ścianie w głębi do sufitu.
Modląc się, żeby schody w tym starym domu nie trzeszczały, wszedłem na
nie lekko i szybko i przytknąłem ucho do drzwi centrali biura L.C. Pertha.
Zauważyłem przy nosie jakiś napis wymalowany dużymi literami. Zmrużyłem oczy i
odczytałem go, nasłuchując. Głosił: Proszę Wejść.
Przez solidne drzwi z epoki regencji dochodził tylko ostry syczący dźwięk,
ale teraz już ten szept był mi tak znajomy, że cal mahoniu nie mógł go zagłuszyć.
Był tam.
Poczułem swędzenie karku.
Według mojej oceny od czasu rozmowy z Lodge'em musiało upłynąć siedem
lub osiem minut. Ponieważ musiałem dać czas policji z Brighton na znalezienie
taksówki i zarejestrowanie tego, co w niej usłyszą przez radio, nie mogłem
ryzykować, że za szybko przerwę temu ochrypłemu głosowi. Ale nie miałem też
zamiaru tkwić tu, aż nadejdzie policja. Zmusiłem się, żeby powoli policzyć do stu, i te
trzy minuty wydały mi się najdłuższe w życiu. Potem wytarłem dłoń o spodnie i
delikatnie ująłem ozdobną szklaną klamkę.
Obróciła się bezszelestnie, uchyliłem drzwi na parę cali. Nie wydały żadnego
odgłosu. Zajrzałem do nie oświetlonego pokoju.
Siedział przy biurku odwrócony do mnie plecami i zdawało się, że wygląda
na ulicę. Za oknem zapalał się i gasł neon, oświetlając cały pokój i rzucając na jego
ciemną sylwetkę czerwonawy poblask. Czerwone błyski mrugały w chromowanych
popielniczkach i ślizgały się po metalowych ramkach szafek na akta. Rząd czarnych
telefonów ustawionych w ordynku na długim biurku rzucał na ścianę dziwne
kanciaste cienie.
Z bliska ochrypły szept tracił trochę ze swojej groźnej bezcielesności, mimo
że to, co teraz mówił, było prawie histerycznie napastliwe.
- Zabić go - mówił. - Zabić go. Jest gdzieś w tym lesie. To zwierzę, szukać
go. Skierujcie wozy na las i zapalcie reflektory. Lepiej się weźcie do szukania w lesie.
Zorganizuj to, Fletcher. Chcę śmierci Yorka, i to szybko. Zastrzelić go. Zmiażdżyć.
Urwał i tak ostro wciągnął powietrze, aż go zatkało. Sięgnął ręką po szklankę
z wodą i napił się.
Przez głośnik wkradł się do pokoju słabiutki głos Fletchera:
- Nie widzieliśmy go na oczy, odkąd wjechał do tego lasu. Myślę, że mógł
nas wyminąć.
Człowiek przy biurku zatrząsł się z furii. Znów zaczął szeptać z ostrym
gardłowym zgrzytem.
- Jak ucieknie, zapłacisz za to. Zapłacisz, mówię ci. Chcę go mieć martwego.
Załatwionego. Możesz z nim zrobić, co chcesz. Zróbcie wreszcie użytek z tych
łańcuchów i kastetów. Rozszarpcie go na strzępy. Jeżeli wyjdzie żywy, koniec z nami
wszystkimi, pamiętajcie. - Szept podniósł się i zabrzmiał jak zdławiony wrzask: -
Wypruć mu flaki... zatłuc... zlikwidować...
Ciągnął tak przez jakiś czas, wymyślając dla mnie sposoby śmierci, aż stało
się jasne, że coś mu się chyba przekręciło.
Nagle miałem dość słuchania. Szeroko otworzyłem drzwi, sięgnąłem ręką do
kontaktu i przycisnąłem. Pokój nagle zalało jasne światło.
Mężczyzna przy biurku okręcił się dokoła i wlepił we mnie oczy.
- Dobry wieczór, wuju George - powiedziałem spokojnie.
17
Jego oczy płonęły nienawiścią. Wyraz pustki zniknął jak zdarty, ukazał się
teraz jak na dłoni skrywany charakter, zły i krwiożerczy jak u krokodyla. Pozostał
zabawnym wujem George'em Kate, o korpulentnej sylwetce i w tweedach wiejskiego
jegomościa, wujem George'em, który pisuje do magazynów dla chłopców i zabiera
żonę na poranki, ale twarz należała do człowieka, który kazał zakłuć nożem Joe'ego
Nantwicha i podżegał krwiożerczy tłum do rozszarpania mnie na kawałki.
Ręka przemknęła mu przez biurko i wróciła z pistoletem. Był to ciężki
staroświecki pistolet, nieporęczny, ale wystarczająco groźny i wycelowany prosto w
moją pierś. Rezolutnie spojrzałem mu w oczy, a nie w czarny otwór lufy. Zrobiłem
krok w jego stronę.
Wtedy to nastąpiło, ta chwila, na którą postawiłem swoje życie.
Wuj George zawahał się.
Dojrzałem to mgnienie, to wahanie. Mimo wszystkich swoich grzechów,
całego terroru, jaki wprowadzał w życie innych, sam nigdy nie popełnił żadnego aktu
gwałtu. Grożąc mi przez telefon i przekazując swoje ostrzeżenie rankiem tego dnia,
kiedy wybierałem się z wizytą do jego domu, powiedział, że nie znosi samego
patrzenia na przemoc. I mimo przyjemności, jakie zastępczo czerpał z brutalnych
zwyczajów ludów pierwotnych, a może właśnie dlatego mu uwierzyłem. Należy do
ludzi, pomyślałem, którzy lubują się w okrucieństwach, jakich sami nie są w stanie
się dopuścić. I teraz, mimo furii, jaką w nim obudziłem, nie mógł mnie zastrzelić
spotykając się ze mną twarzą w twarz.
Nie czekałem, aż zbierze odwagę. Jeden szybki krok i trzymałem go za rękę.
Usiłował wstać. Za późno się zmobilizował, pociągnął za spust i pocisk, nie czyniąc
żadnej szkody trzasnął w ścianę. Silnie przegiąłem mu rękę i wyrwałem broń.
Mięśnie miał wiotkie i słabe, i nie umiał walczyć.
Cisnąłem go z powrotem na krzesło, aż go zatkało, sięgnąłem ręką i
wyłączyłem mikrofon. Nie zależało mi na tym, żeby policdja albo taksówkarze
słyszeli, co miałem zamiar powiedzieć.
Coś zaszeleściło, kiedy się otarłem o jego marynarkę. Rozpiąłem ją. Z
wewnętrznej kieszeni sterczał kawałek brązowego papieru, wyciągnąłem go więc i
rozpostarłem na biurku. Wuj George dyszał ciężko i nie próbował mi przeszkodzić.
Przeczytałem, co tam było napisane.
Adres Joe'ego.
Odwróciłem papier. Po drugiej stronie w rogu nabazgrane niedbale, jakby
ktoś nie był pewien pisowni i na przygodnym kawałku papieru chciał ją sprawdzić,
widniały słowa:
“Chichen Itza”
“Chitchen Itsa”
“Chitsen”
Nie “chicken”, nie “Chichester”. Chichen Itza. Ledwie pamiętałem, że nie
jest mi to obce. Było to imię władcy, pomyślałem. I nic dla mnie nie znaczyło, nic. A
jednak przez nie umarł Joe.
Zostawiłem papier na biurku z nadzieją, że przyda się policji.
Histeria wyparowała z wuja George'a. Nagle przybrał wygląd chorego i
starego, teraz, kiedy poniósł klęskę. Mimo wszystko nie mogłem się zdobyć na
współczucie, ale w końcu to nie wzgląd na wuja Kate sprowadził mnie do biura
Marconi-taxi, tylko miłość do samej Kate.
- Policja będzie tu za niespełna minutę - powiedziałem powoli i wyraźnie.
Poruszył się na krześle i wykonał szybki, bezradny gest kluchowatymi dłońmi.
Mówiłem dalej: - Słuchali tego, co pan mówił przez radio.
Oczy wuja George'a rozszerzyły się.
- Dwudziesty trzeci - powiedział z resztką złości. - Dwudziesty trzeci nie
odpowiadał na moje dwa ostatnie wezwania.
Skinąłem głową. Dodałem:
- Będzie pan oskarżony o namawianie do morderstwa. Przynajmniej
dożywocie. - Urwałem. - Niech pan pomyśli - dodałem z naciskiem. - Niech pan
pomyśli o żonie. Wszystko to pan przecież robił dla niej, żeby nadal żyła w luksusie,
do jakiego przywykła.
Zgadywałem, ale poczułem pewność, że to prawda, a on nie zaprzeczył.
- Za długo pan ją osłaniał przed rzeczywistością - powiedziałem. - Czym to
będzie dla niej, jak pana aresztują, osądzą i może powieszą?
I tak samo dla Kate, z rezygnacją dodałem w myśli.
Wuj George słuchał i wytrzeszczał na mnie oczy, aż powoli jego spojrzenie
padło na pistolet, który wciąż trzymałem w ręku.
- To szybsze - powiedziałem.
Zapadła krótka cisza.
W oddali bardzo cicho dosłyszałem syrenę. Wuj George usłyszał ją także.
Podniósł wzrok. Wciąż mnie nienawidził, ale nie miał już wyjścia i wiedział o tym.
- Policja - powiedziałem.
Syrena stała się wyraźnie głośniejsza.
Zrobiłem trzy kroki do drzwi, odwróciłem się i rzuciłem pistolet za siebie, na
kolana wuja George'a. Kiedy jego klocowate palce niezręcznie go szukały i chwytały,
wyszedłem za drzwi, zamknąłem je i zbiegłem po schodach. Drzwi frontowe nadal
były otwarte. Wybiegłem na ulicę i zamknąłem je za sobą. Policyjnej syreny nie było
już słychać.
W cieniu budynku przemknąłem się na ciemny ganek sąsiedniego domu.
Ledwie zdążyłem. Przed budynek Marconi-taxi podjechały dwa wozy policyjne,
zwolniły i zatrzymały się.
Po drugiej stronie ulicy, w kawiarni “Pod Starym Dębem” światła były
pogaszone. Tęga kelnerka poszła do domu.
Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Zadrżałem, tknięty przerażającą myślą,
że wuj George, raz zdobywszy się na odwagę, żeby pociągnąć za spust, może zamiast
siebie zastrzelić policjanta. Z pistoletu, który tak przewidująco mu oddałem.
Kiedy drzwiczki policyjnych wozów otworzyły się z trzaskiem i wysypały się
z nich ciemne postacie, już zrobiłem w tym kierunku pierwszy krok, żeby ich ostrzec,
że ścigany jeste uzbrojony. Ale ostatecznie troska wuja George'a o dobro cioci Deb
okazała się niezmienna. Pomyślałem, że ten pojedynczy trzask wystrzału w pokoju za
neonem to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek dla niej zrobił.
***
Zaczekałem parę minut na ciemnym ganku. W tym czasie na chodniku zaczął
się zbierać tłumek gapiów przyciągniętych odgłosem wystrzału i obecnością
policyjnych wozów. Nieśpiesznie wśliznąłem się między ludzi i po chwili spokojnie
odszedłem.
Za dwoma lub trzema zakrętami znalazłem budkę telefoniczną i wszedłem do
niej, szukając w kieszeni monet. Telefony do Lodge'a pochłonęły niemal wszystkie
drobne, toteż przez chwilę patrzyłem tępo na trzypensówkę i dwie półpensówki,
wszystko, co zdołałem wygrzebać z kieszeni spodni. Wtedy sobie przypomniałem
swoją pończochę. Rozwiązałem skarpetę, wysypałem trochę pensów na dłoń, cztery z
nich wcisnąłem w otwór aparatu i poprosiłem centralę o numer Pete'a.
Podniósł słuchawkę po drugim dzwonku.
- Dzięki Bogu, że dzwonisz - powiedział. - Gdzie się, u diabła, podziewałeś?
- Zwiedzałem Sussex.
- A gdzie Admirał?
- Hm... zostawiłem go uwiązanego do drzewa gdzieś na wrzosowisku.
Pete zabełkotał coś, ale mu przerwałem.
- Czy możesz posłać po niego wóz? Niech kierowca zajedzie do Brighton i
zabierze mnie z plaży, przy głównym molu. I Pete... czy masz przyzwoitą mapę
Sussex?
- Mapę? Zwariowałeś?! Nie wiesz, gdzie go zostawiłeś? Czyżbyś naprawdę
uwiązał najlepszego konia wyścigowego w Anglii do drzewa i zapomniał gdzie? - w
jego głosie brzmiało najwyższe oburzenie.
- Znajdę go z łatwością, jeżeli przyślesz mapę. Nie zwlekaj, dobrze? Potem ci
o tym opowiem. To trochę skomplikowane.
Powiesiłem słuchawkę i po chwili namysłu zadzwoniłem do “Błękitnej
Kaczki”. Telefon odebrał sam starszy sierżant Thomkins.
- Wróg rozgromiony, starszy sierżancie - zameldowałem. - Taksówki
Marconi zwijają interes.
- Kupa ludzi się ucieszy z tej wiadomości - odpowiedział silny niski głos ze
sporą dozą serdeczności.
Mówiłem dalej:
- Ale trwają jeszcze operacje oczyszczające. Nie interesowałoby pana zajęcie
się jeńcem i dostawienie go na policję?
- I owszem - odpowiedział.
- No, to niech pan biegiem przybywa do mnie na główne molo, a dostanie pan
instrukcje.
- Już idę - powiedział starszy sierżant.
Dołączył do mnie przy falochronie zaraz po tym, jak sam się tam znalazłem.
Tymczasem zupełnie się już ściemniło, a latarnie wzdłuż wybrzeża ledwie muskały
światłem upiornie szare linie załamujących się fal.
Nie musieliśmy długo czekać na przyczepę, a kiedy zajechała, z siedzenia dla
pasażera wysunął wielką łysą głowę sam Pete, wołając na mnie. On, ja i starszy
sierżant wsiedliśmy do skrzyni i usadowiliśmy się na paru pryzmach słomy, a
następnie kołysząc się wraz z pudłem posuwającego się na zachód wozu
opowiedziałem im o wszystkim, co się wydarzyło od dnia, kiedy w Maidenhead
zginął Bill. Wszystko, to znaczy aż do mojej ostatniej rozmowy z Lodge'em. O
wizycie w biurze Marconi-taxi i o tym, kim naprawdę był Claud Thiveridge, nie
wspominałem. Nie wiedziałem, jak angielskie prawo traktuje przestępstwo polegające
na namawianiu do samobójstwa, i z różnych powodów postanowiłem nikomu o tym
nie mówić.
Fragmenty tej historii znał Pete, inne z kolei Thomkins, ale obu musiałem
opowiedzieć całą, żeby wszystko od początku do końca było jasne.
Kierowca dostał moją notatkę dotyczącą najważniejszego kierunkowskazu i
porównując ją z mapą przywiezioną przez Pete'a w uderzająco krótkim czasie zawiózł
nas na miejsce.
Zarówno Admirał jak Twardziel Blake wciąż byli uwiązani, każdy do
swojego drzewa, i pierwszego wprowadziliśmy, a drugiego wtaszczyli za ręce i nogi
do wozu. Admirał ucieszył się na nasz widok, uczucia Blake'a jednak były dość
mieszane, szczególnie kiedy poznał Thomkinsa. Okazało się, że to Blake rozbił
kiedyś głowę starszemu sierżantowi jedną z jego własnych butelek.
Z uśmiechem wyciągnąłem z kieszeni miedziany kastet Blake'a i wręczyłem
go Thomkinsowi.
- Oto broń jeńca - powiedziałem.
Thomkins potrząsnął kastetem i przymierzył go, a Blake raz rzucił na to
udręczonym okiem i stoczył się z pryzmy słomy zemdlony.
- Lepiej jedźmy naokoło, przez tereny wyścigowe West Sussex, jeżeli można
- poprosiłem. - Mam nadzieję, że mój wóz stoi tam jeszcze na parkingu.
I stał, samiusieńki na olbrzymim parkingu. Światło wschodzącego księżyca
połyskiwało w jego niskiej ciemnej sylwetce. Wysiadłem na drodze, uścisnąłem ręce
Thomkinsowi i Pete'owi, życzyłem im szczęścia i popatrzyłem za czerwonymi
tylnymi światłami przyczepy, aż znikły w ciemności.
Następnie poszedłem do wozu, zapaliłem silnik i bez wahania zostawiając za
sobą to, co było moim niewątpliwym obowiązkiem, czyli udzielenie odpowiedzi na
nie kończące się pytania na posterunku w Brighton, z pomrukiem silnika ruszyłem do
Cotswolds.
Powodowany nieodpartą ciekawością zboczyłem z drogi, pojechałem wzdłuż
wybrzeża do Portsmouth, licząc na to, że tamtejszą bibliotekę zastanę jeszcze otwartą.
Była otwarta. W dziale podręcznym wytaszczyłem tom encyklopedii i sprawdziłem
Chichen Itza. Pierwsza pisownia na brązowym papierze była prawidłowa.
Chichen Itza, dowiedziałem się, to nie był władca. Była to starożytna stolica
Majów w Jukatanie, stolica plemienia Indian, które przeżyło swój rozkwit w Ameryce
Południowej tysiąc pięćset lat temu.
Wpatrywałem się w stronicę, aż słowa na niej zlały się w jedną plamę.
To, co nastąpiło potem, było, jak przypuszczam, po trosze spóźnioną reakcją
na śmiertelny strach, jaki przeżyłem spoglądając w lufę pistoletu wuja George'a, a po
trosze skutkiem głodu i falą śmiertelnego zmęczenia, a także nagłym odprężeniem po
stresach minionych tygodni. Ręce i całe ciało zaczęły mi się trząść. Oparłem stopę o
nogę stolika, przy którym siedziałem, i mocno przytrzymałem się grubego tomu, żeby
powstrzymać to drżenie. TRzymało mnie przez długie minuty, omal nie rozpłakałem
się ze słabości, ale stopniowo spazm zelżał, napięcie opuściło moje mięśnie i zrobiło
mi się po prostu zimno.
Chichen Itza. Sztywno wstałem, zamknąłem książkę, odłożyłem ją na półkę i
trzeźwo wyszedłem do wozu. Zastawiłem lepszą pułapkę, niż myślałem, udając, że
jestem bliski zrozumienia, co Joe mógł powiedzieć, zanim umarł.
Przypomniałem sobie wyraźnie gabinet obstawiony oszklonymi gablotami,
zobaczyłem ciężkie, rzeźbione dębowe biurko, teczki poświęcone indiańskim
plemionom i jedną oddzielną teczkę wyraźnie oznaczoną “Majowie”. Wuj George za
wiele mi powiedział o Majach: Wiedział, że Chichen Itza logicznie doprowadzi mnie
do niego.
18
To, czego nie udało mi się osiągnąć kochając Kate, osiągnąłem burząc cały
jej świat.
Stała przede mną sztywna i opanowana, z tak palącą i nieustępliwą
nienawiścią na twarzy, że czułem własny ból dosłownie jak gorycz w ustach.
Stłumiony ogień zapłonął w niej w końcu gorącym płomieniem. Jej twarz miała w
sobie jakąś nową głębię i dojrzałość, jak gdyby przez te dwa tygodnie stała się w
pełni kobietą. Przez to budziła jeszcze silniejsze pożądanie.
Śledztwo i dochodzenie dotyczące życia i śmierci George'a Penna odraczano
już dwukrotnie, ale właśnie się zakończyło. Policjanci, świadkowie, Kate i ja staliśmy
w hallu sądu w Brighton gotując się do wyjścia.
Werdykt orzekający chwilową niepoczytalność był aktem łaski, ale przed
węszącymi sensację reporterami nie udało się ukryć zasięgu przestępczej działalności
wuja George'a, a firmy L.C. Perth i Marconi-taxi od dwóch tygodni nie schodziły z
pierwszych stron gazet.
To, że skłoniłem wuja George'a do samobójstwa, wcale ostatecznie nie
pomogło cioci Deb. Nie można było przed nią ukryć prawdy, a szok i przygnębienie
spowodowały u niej kilka ataków serca, z których czwarty skończył się śmiercią. Dla
Kate jednak, choć nic o tym nie wiedziała, tak było wciąż najlepiej. Musiała stawić
czoło świadomości jego winy, ale nie procesowi i karze.
Moje listy kondolencyjne pozostały jednak bez odpowiedzi. Telefony
regularnie nie zastawały jej w domu. I teraz zobaczyłem dlaczego. Za wszystkie
nieszczęścia, jakie na nią spadły, obwiniała mnie jednego.
- Nienawidzę cię - powiedziała nieprzejednanym tonem. - Mdli mnie na twój
widok. Wkręciłeś się do naszego domu i przyjąłeś wszystko, czym cię obdarowano -
pomyślałem o tych delikatnych pocałunkach i, sądząc po dodatkowym błysku w jej
oczach, o tym samym pomyślała i ona - a ty w zamian zaszczułeś biednego starego
człowieka na śmierć i w rezultacie zabiłeś tę bezbronną staruszkę. Nie mam wuja i
nie mam ciotki. Nie mam w ogóle na całym świecie nikogo. Nie mam nikogo. -
Mówiła z gniewem. - Dlaczego to zrobiłeś? Nie mogłeś ich zostawić w spokoju?
Musiałeś zburzyć mój dom? Wiedziałeś, jak ich kocham. Nie mogę na ciebie patrzeć,
tak cię nienawidzę...
Przełknąłem i spróbowałem zebrać trochę śliny w wyschłych ustach.
Zapytałem:
- Pamiętasz te dzieci, które musiał odwozić do szkoły mistrz judo, żeby były
bezpieczne?
Ale Kate nie spuszczała ze mnie złego spojrzenia, jakby nie dosłyszała.
- Jesteś największą bestią, jaką kiedykolwiek znałam, i choć dokonałeś tego,
że to niemożliwe, żebym cię zapomniała, nigdy o tobie nie pomyślę bez... bez... -
krtań poruszyła się jej konwulsyjnie, jakby miała zwymiotować. Obróciła się na
pięcie i niepewnym krokiem wyszła przez wielkie główne drzwi na ulicę.
Przywitały ją błyski fleszów i zaskoczyły nieprzygotowaną, zobaczyłem
więc, jak podrywa ramię w beznadziejnej próbie ukrycia twarzy. Bezradność i
samotność tych pochylonych ramion wołały o pocieszenie, a ja, który najbardziej
pragnąłem ją pocieszyć, byłem właśnie tą jedyną osobą, od której by tego nie
przyjęła. Patrzyłem, jak szybko wymija natrętnych reporterów i wsiada do
czekającego wynajętego auta.
Odjechała. Patrzyłem za nią odrętwiały.
Teraz zdałem sobie sprawę, że od paru sekund Lodge stoi przy mnie i coś
mówi. Nie słyszałem ani słowa, a on zdawał się czekać na odpowiedź.
- Przepraszam - powiedziałem. - Co pan mówił?
Lodge spojrzał za drzwi, którymi wyszła Kate, i westchnął.
- To nie było takie ważne... Proszę pana, ona niedługo spojrzy na wszstko
rozsądniej, kiedy znów zacznie normalnie myśleć. Sporo słyszałem z tego, co
mówiła... ale to nie pańska wina, że jej wuj zszedł na przestępczą drogę.
- Gdybym był wiedział... - urwałem, o mały włos nie dodając słowa “na
pewno”, które by mnie wydało. - Gdybym wiedział, że to George Penn był Claudem
Thiveridge, postąpiłbym inaczej.
- Moim zdaniem, rzeczy przybrały obrót dobry dla Pennów - powiedział
Lodge. - Szybki koniec ma swoje dobre strony.
Mówił bardzo znaczącym tonem i zrozumiałem, że trochę się domyślał roli,
jaką odegrałem w śmierci wuja George'a. Kilka już razy wcześniej rzucał uwagi, że
moje zniknięcie z Brighton w momencie sukcesu było dziwne, z uprzejmym
sceptycyzmem też przyjął wymówkę, że coraz bardziej niepokoiłem się o konia.
Wspomniał znacząco, że policja z Brighton przysłuchując się w taksówce Marconi
wściekłym krzykom wuja George'a usłyszała w tle słaby (nie do rozróżnienia) szept,
pojedynczy strzał i nic poza tym. Nie mogli sobie tego wytłumaczyć, tyle że potem
znaleźli wyłączony mikrofon i pocisk w ścianie, doszli więc do wniosku, że wuj
George wypróbował stary pistolet, czy działa. Ten strzał jednak kazał im się
pospieszyć do budynku Marconi, gdzie przybyli akurat na czas, żeby usłyszeć, jak
strzela do siebie.
Może pan ma rację - odpowiedziałem dyplomatycznie.
Powieki mu drgnęły, uśmiechnął się i zmienił temat.
- Kierowcy firmy Marconi znowu stają przed sądem w tym tygodniu.
Przypuszczam, że będzie pan tam, żeby zeznawać - powiedział.
- Będę - potwierdziłem, mimo że nie myślałem o tym z przyjemnością.
Wszystkich poszukujących mnie kierowców zaalarmował strzał i cisza w
radio. Jedni ruszyli z powrotem do Brighton, inni pojechali do Londynu, a jeden czy
dwóch zostawili taksówki i uciekli pieszo. Ale wszystkich szybko otoczono,
ponieważ - idąc za moimi dość mglistymi wskazówkami przekazanymi przez telefon
Lodge'owi - policja zaczęła ich okrążać, kiedy jeszcze słuchali wuja George'a.
Przestępstwa, o jakie ich teraz oskarżano, obejmowały zastraszania, ciężkie pobicia
aż po samo morderstwo.
Notatki znalezione w gabinecie wuja George'a, w teczce oznaczonej z
upiornym humorem “Notatki o ofiarach składanych z ludzi”, wyjaśniły, że Joe'ego
Nantwicha rzeczywiście przebił nożem ten, który nosił mój krawat.
I motywy postępowania wuja George'a były już jasne. Utrzymanie się na
dawnym luksusowym poziomie życia stało się zbyt trudne przy jego dochodach po
wojnie i zamiast pozwolić, żeby ciocia Deb pogodziła się z rzeczywistością, i
pogodzić się z nią samemu, zaczął coraz bardziej uszczuplać swój kapitał. Niemal za
resztę kupił firmę Marconi i oddał się przestępstwu. Zarządzał wszystkim przez
Fieldera i najwidoczniej nigdy nie oglądał na własne oczy skutków swoich poleceń.
Przypuszczam, że własnych przestępstw nie uważał za bardziej czy mniej realne od
prymitywnych barbarzyństw, których badaniu poświęcał czas.
W kartotekach sięgających wstecz czterech lat policja znalazła skrupulatne
wykazy sum, jakie ściągnął z małych szantażowanych zakładów. I od czasu do czasu
przy nazwie kawiarni, sklepu lub baru, jak mi powiedział Lodge, wypisane było jedno
słowo: “Przekonani”.
Wykazy wyścigowe były krótsze i znajdowały się w nich listy sum, których
przeznaczenia policja nie znała. Ale jeden arkusz, z nagłówkiem “Joe Nantwich”, był
w pełni zrozumiały. Zawierał wykaz dat i sum, wśród których najniższa wynosiła sto
funtów. Pod spodem przeciągnięta była gruba linia, a przy niej widniały słowa:
“Rachunek zamknięty”, wypisane porządnym charakterem pisma wuja George'a.
Reporterzy rozeszli się, kiedy Kate odjechała. Dla nich zabawa się skończyła.
- Jest pan gotów? Jedziemy? - zapytałem Lodge'a. Przyjechał ze mną do
Brighton z Maidenhead. Skinął potakująco głową i wyszliśmy do mojego samochodu.
Najszybciej prowadzę, kiedy jestem zadowolony. Tego dnia nie miałem
żadnego kłopotu z przestrzeganiem limitu szybkości przejeżdżając przez kręte uliczki
miasteczek Sussex, a Lodge przez połowę drogi powrotnej do Maidenhead znosił
moje ponure milczenie bez komentarza. Wreszcie powiedział:
- Panna Ellery-Penn bardzo się przydała wujkowi. Za jej pośrednictwem od
razu się dowiadywał o każdym pana kroku w czasie pańskich poszukiwań. Nic
dziwnego, że o wszystkich posunięciach był tak dobrze poinformowany.
Żyłem już z tą myślą dość długo, ale wypowiedziana na głos przez kogoś
innego wywarła zupełnie niespodziewane wrażenie. Prąd przebiegł mi po krzyżu i
nagle ożywił pamięć, jak gdyby gdzieś w podświadomości zadzwonił dzwonek
alarmowy.
Przejeżdżaliśmy właśnie drogą prowadzącą przez niskie zarośla i
wrzosowisko. Zwolniłem, zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Lodge spojrzał na
mnie pytająco.
- Co pan powiedział?... muszę pomyśleć - powiedziałem.
Zaczekał chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
- Czym się pan trapi? Sprawa skończona. Nie ma już żadnych tajemnic.
Pokręciłem głową.
- Jest ktoś jeszcze - powiedziałem.
- Co pan ma na myśli?
- Jest ktoś jeszcze, kogo nie znamy. Jakiś zaufany wuja George'a.
Mimo wszystko wciąż myślałem o nim jako o wuju George'u.
- Fieldera, jego zarządcę, zganęliśmy - powiedział Lodge. - Tak samo
wszystkie panienki z centrali L.C. Pertha, choć potem je wypuszczono. Tylko dwóch
urzędników miało jakieś pojęcie o tym, co się działo, jeden, który chodził na wyścigi,
a drugi w biurze. Za pośrednictwem Fieldera otrzymywali polecenia, na które konie
przyjmować nieograniczone zakłady. Już nikt więcej się za tym nie kryje.
- Joe wstrzymywał konie na długo przedtem, zanim wuj George podarował
Kate Wielkie Nieba, a ona nigdy przedtem nie brała udziału w wyścigach. Jakiś inny
bywalec wyścigów musiał pracować dla wuja George'a - stwierdziłem z
przekonaniem.
- Żeby wybrać, którego konia wstrzymać, Penn nie potrzebował nic więcej
poza poranną gazetą i programem. Nie musiał sam chodzć na wyścigi. Nie
potrzebował wspólnika na wyścigach poza bukmacherem Perthem. Fantazjuje pan.
- Wuj George za mało wiedział o koniach.
- Więc się dowiadywał - sceptycznie orzekł Lodge.
- Kate mi mówiła, że odkąd pamięta, nic a nic nie wiedział na ten temat.
Założył gang ochrony z taksówkarzy Marconi dopiero cztery lata temu, a oszustwa
wyścigowe zaczęły się niecały rok temu. Przedtem nie miał powodów, żeby udawać.
A więc jego ignorancja na temat koni była prawdziwa.
- Tu się z panem zgodzę - przyznał Lodge. - Ale nie widzę, czego by to
miasło dowodzić.
- Musiał mieć wtyczkę na wyścigach. Jak inaczej zdołałby wybrać akurat
tego dżokeja, którego najłatwiej przekupić?
- Może próbował z kilkoma, aż znalazł takiego, co się zgodził brać forsę -
podsunął Lodge.
- Nie. Gdyby tak było, wszyscy by o tym mówili.
- Próbował z majorem Davidsonem - powiedział Lodge. - Wygląda to na
grubą pomyłkę ze strony pańskiego mitycznego doradcy.
- Racja - zgodziłem się. Spróbowałem z innej strony. - Ostatnio przekazano
wujowi George'owi parę wiadomości, jakich sama Kate nie znała. Jak pan to
wytłumaczy?
- Jakie wiadomości?
- Na przykład o tym kawałku brązowego papieru Joe'ego. W Liverpoolu przy
wadze wszystkim o nim opowiadał. Kate tam nie było. Ale dwa dni później na
polecenie wuja George'a Joe został zabity, a papier mu zabrano.
Lodge zamyślił się.
- Ktoś mógł spotkać pannę Ellery-Penn w niedzielę i mimochodem o tym
wspomnieć.
Przelotnie pomyślałem o Danie.
- Jeżeli nawet - powiedziałem - to naprawdę nie było dla niej na tyle
interesujące, żeby miała powtarzać wujowi George'owi.
- Nigdy nie wiadomo.
Ruszyłem i przejechałem w milczeniu parę mil. Nie miałem chęci narażać na
jego sceptycyzm najgłębszych powodów swojego przekonania, że wróg istnieje
nadal, prawie pewności, że gdzieś, w luce pamięci spowodowanej wstrząsem mózgu
wiem już, kto to jest.
Kiedy wreszcie ostrożnie mu to wyznałem, potraktował moje słowa
poważniej, niż się spodziewałem. I po paru minutach namysłu zdumiał mnie
przenikliwą uwagą:
- Może pańska podświadomość nie chce, żeby pan sobie przypomniał, kto jest
tym wrogiem, ponieważ pan go lubi.
Podrzuciłem Lodge'a do Maidenhead i wróciłem do Cotswolds.
Wchodząc do starego kamiennego domu w tej samej chwili, kiedy dzieci z
tupotem przebiegały przez hall w drodze na podwieczorek, poczułem się, jakbym z
powrotem wstępował do normalnego świata. SCilla schodziła ze schodów z pełnym
naręczem letnich sukienek Polly. Podszedłem do niej, kiedy stała już na najniższym
stopniu, i ucałowałem ją w policzek.
- Joan i ja będziemy musiały wszystkie je podłużyć - powiedziała wskazując
głową na sukienki. - Polly rośnie na potęgę.
Wszedłem za nią do bawialni i usiedliśmy na dywanie przed świeżo
zapalonym kominkiem.
- Tak, chyba tak.
Za wiele się skończyło.
Opowiedziałem jej o rozprawie i werdykcie. Powiedziałem:
- To tylko dzięki Billowi w ogóle złapano George'a Penna. Bill nie umarł na
próżno.
Długo nie odpowiadała i zobaczyłem, jak żółte światło płomieni zapala się w
łzach, które nie stoczyły się z jej oczu. Potem pociągnęła nosem i potrząsnęła głową,
jak gdyby chciała się uwolnić od przeszłości.
- Chodźmy i zjedzmy podwieczorek razem z dziećmi - powiedziała.
Polly chciała, żebym załatał jej oponę w rowerze. Henry oznajmił, że
wymyślił parę posunięć szachowych, i pytał, czy nie zagrałbym z nim po
podwieczorku. William uczęstował mnie lepkim pocałunkiem i w prezencie wcisnął
mi do ręki zleżałego owocowego dropsa. Znowu byłem w domu.
19
Dni mijały, a wręcz nieznośne przeświadczenie, że utraciłem Kate, niemal nie
słabło. Nie mogłem się jej pozbyć z pamięci. Rano, kiedy się budziłem, ból szybko
psuł mi cały dzień. Kiedy spałem, śniło mi się nieustannie, że Kate ucieka w głąb
jakiegoś długiego, ciemnego tunelu. Wydawało mi się nieprawdopodobne, że ją
jeszcze kiedy zobaczę, i starałem się podejść do tego rozsądnie.
Potem, w tydzień po rozprawie wuja George'a pojechałem na wyścigi do
Banbury i zastałem tam Kate. Ubrana była w ciemny granat i miała wielkie szare
cienie wokół oczu. Jej twarz była blada i spokojna i wyraz jej się nie zmienił, kiedy
mnie zobaczyła. Czekała przed pomieszczeniem z wagą i kiedy tylko podszedłem
bliżej, odezwała się do mnie.
- Alan, myślę, że powinnam cię przeprosić za to, co ci wtedy powiedziałam.
Wypowiedzenie tych słów przyszło jej z wyraźnym trudem.
- Wszystko w porządku - powiedziałem.
- Nie... nieprawda. Myślałam o tym, co mówiłeś... o tych dzieciach
jeżdżących do szkoły z mistrzem judo... i zdaję sobie sprawę, że trzeba było
powstrzymać wuja George'a. - Urwała. - To nie twoja wina, że ciocia Deb nie żyje.
Przepraszam, że tak powiedziałam.
Wypuściła oddech, jak gdyby spełniła nieznośny obowiązek.
- Przyjechałaś aż tutaj specjalnie, żeby mi to powiedzieć?
- Tak. Dręczyło mnie, że byłam taka niesprawiedliwa.
- Droga, najdroższa Kate - powiedziałem i mroki ubiegłego tygodnia zaczęły
znikać jak poranna mgiełka. - Dałbym nie wiem co, żeby to nie był wuj George, wierz
mi. - Przyjrzałem się jej bliżej. - Wyglądasz strasznie głodna. Jadłaś już co dzisiaj?
- Nie - przyznała słabym głosikiem.
- Musisz zjeść lunch - stwierdziłem i nie dając jej szansy na odmowę,
zaprowadziłem ją zaraz do baru. Przyglądałem się tam, jak je, z początku dłubiąc po
talerzu, ale wkrótce już z wilczym apetytem, aż znów rumieńce jej wróciły na
policzki, a w usposobieniu pojawiło się dalekie echo dawnej wesołości.
Była już dobrze zaawansowana z dokładką gorącego pasztetu z dziczyzny,
kiedy powiedziała przyjaźnie:
- Chciałabym, żebyś i ty coś zjadł.
- Zaraz jadę.
- Tak, wiem, widziałam w gazecie. Na Straconych Nadziejach, prawda? -
spytała między jednym kęsem a drugim.
- Tak.
- Będziesz uważał, dobrze? Pete mówi, że on nie jest dobry na przeszkodach.
Spojrzałem na nią z pełnym zachwytu zdumieniem, a ona głęboko się
zarumieniła.
- Kate! - powiedziałem.
- No... Myślałam, że mi nigdy nie wybaczysz, że byłam taka okropna. Był to
najgorszy tydzień w moim życiu, żałowałam każdego słowa. Ale to mnie
przynajmniej przywiodło do opamiętania w stosunku do ciebie. Próbowałam w siebie
wmówić, że z rozkoszą nigdy cię już nie zobaczę, a tymczasem czułam się coraz
gorzej. Sądząc po twojej minie w Brighton, sądziłam, że... że nie przyjdziesz po drugą
porcję. Pomyślałam więc, że... jeżeli chcę, byś się dowiedział, jak mi przykro, to ja
muszę jechać i ci powiedzieć, i wtedy zobaczę, jak... jak zareagujesz.
- A jak miałem zareagować?
- Myślałam, że zachowasz się wyniośle i chłodno, i nie miałabym ci tego za
złe.
Wepchnęła do ust całkiem nieelegancki kawał skórki od pasztetu.
- A więc wyjdziesz za mnie, Kate? - zapytałem.
Odpowiedziała “tak” niewyraźnie, z pełnymi ustami, dalej nieprzerwanie
krając jedzenie na talerzu. Cierpliwie poczekałem, aż skończy pasztet i poświęci
należny czas kawałowi sera i biskwitom.
- Kiedy ostatnio jadłaś? - spytałem, gdy wreszcie odłożyła serwetkę.
- Nie pamiętam. - Spojrzała na mnie przez szerokość stolika z nową radością
w twarzy ponad dawnym smutkiem, a ja z tego i z jej uwagi o Straconych Nadziejach,
pierwszej w życiu trosce o moje bezpieczeństwo, zrozumiałem, że naprawdę jest już
dorosła.
- Chcę cię pocałować - powiedziałem.
- Wyścigów nie stworzono z myślą o wygodzie świeżo zaręczonych -
zauważyła. - Co byś powiedział na przyczepę do przewozu koni?
- Mamy tylko dziesięć minut - stwierdziłem. - Jadę w drugim biegu.
Bez wielkich ceregieli pożyczyliśmy sobie przyczepę Pete'a. Wziąłem ją w
ramiona i tym razem ku mojej satysfakcji usta Kate odpowiedziały mi w sposób nie
siostrzany.
Dziesięć minut przeleciało jak mgnienie, a wyścigi nie czekały. Wróciliśmy.
Wszedłem do szatni, przebrałem się w swoje barwy, a Kate, która wyglądała na
trochę oszołomioną i nie ukrywała, że tak się czuje, zostawiłem na ławce w słońcu.
Brałem udział w wyścigach pierwszy raz od czasu rozprawy wuja George'a.
Niespokojnie rozejrzałem się w szatni po dobrze znajomych twarzach, nie chcąc
wierzyć, że któryś z nich mógł być pośrednikiem, tym, który spowodował śmierć
Joe'ego. Może Lodge ma rację i ja naprawdę nie chcę się dowiedzieć. Kiedyś lubiłem
samego wuja George'a. Czyżbym się wzdragał przed zdarciem maski z jeszcze
jednego z przyjaciół? Żeby nie znaleźć pod nią krokodyla.
Clem wręczył mi obciążenie. Spojrzałem na jego cierpliwą, pomarszczoną
twarz i pomyślałem: Ty nie, nie ty.
Myśl, że Clem wszystko słyszy i żadne wydarzenie, mające jakąś wagę, nie
ujdzie jego uwagi, była swego rodzaju zdradą. Byli tacy, co nazywali go Wyrocznią...
Moje rozważania przerwało przyjacielskie klepnięcie w plecy.
- Baczność, bystre oczko, jak ci leci szpiclowanie?! - ryknął Sandy,
zatrzymując się i balansując siodłem na kolanie, podczas gdy okręcał wokół niego
popręg. - Jak się miewa Sherlock Holmes?
- Wycofał się z interesu - odpowiedziałem z uśmiechem.
- Nie! Niemożliwe! Po takich wspaniałych wynikach?
- Chyba już będę się trzymał wyścigów. Mniej ryzykowne.
Przyjazne spojrzenie Sandy'ego powędrowało do szramy na moim policzku.
- Łudź się, jak ci to sprawia przyjemność, chłopie - powiedział. - Zmienisz
zdanie, jak będziesz miał połamanych tyle kości co ja. - Okręcił popręg wokół siodła,
zatknął za niego klamrę i z kaskiem zepchniętym daleko na tył głowy, jak magnes
przyciągając spojrzenia wesołym głosem, przepchnął się na wagę.
Przez szerokość szatni dobrze widziałem plecy Dane'a, twardo i świadomie
odwrócone w moją stronę. Rozmawiając z kimś przy wejściu, zobaczył, niestety, jak
Kate i ja wracamy z parkingu na przyczepy. Dobrze się przyjrzał naszym
promiennym twarzom, zanim go spostrzegliśmy, i nie musiał już o nic pytać.
Pogratulował Kate paru urywanymi zdaniami, ale do mnie nie odezwał się jeszcze ani
słowem.
Pete nie bawił się w ceregiele.
- Alan! Kate powiedziała mi o was. Gratuluję.
Dane łypnął na niego groźnie, więc Pete szybko przeszedł do omawiania
szans w tym biegu. Mówił o koniu Dane'a, a moją uwagę przyciągnęło coś innego.
Oto dziesięć jardów dalej stał niedostępny Clifford Tudor, gestem Krezusa
przesuwając w ustach cygaro i musztrując swojego trenera i dżokeja. Dziwne,
pomyślałem, jak często natykam się na tego człowieka. Przyglądałem się, jak ciężko
rąbie w powietrzu ciemnymi dłońmi, żeby podkreślić swoje racje, a młodego dżokeja,
następcę Joe'ego, podejrzałem, jak marszczy czoło poważnie zaniepokojony.
Mój wzrok ześliznął się z niego i pobiegł tam, gdzie Sir Cresswell Stampe
nadzorował podsadzanie na konia swojego niemiłego synka Davida przed zajęciem
sędziowskiego miejsca w loży komisji technicznej. Za nim stały inne grupki
właścicieli i trenerów, zaabsorbowanych snuciem planów, nadziejami, pouczaniem
dżokejów (albo odwoływaniem wcześniejszych pouczeń) i obliczaniem szans na
zakłady w ostatniej chwili.
Tylu ludzi znałem. Tylu lubiłem. Który z nich... który z nich nie był tym, na
kogo wyglądał?
Pete podsadził mnie na szczupły grzbiet Straconych Nadziei i pomachałem
ręką Kate, która stała przy barierze padoku, po czym pokłusowałem na start.
Po drodze minął mnie szybko Dane, odwracając w moją stronę głowę, kiedy
się mijaliśmy. Jego zimne spojrzenie mówiło: “Do licha z tobą”, wybijając każde
słowo z równą siłą. Szarpnął koniem, żeby się ode mnie odsunąć i nie dać mi szansy
na odpowiedź. Niech jedzie. Albo się z tym upora, albo nie, tak czy owak niewiele mi
w tej sprawie zostawało do zrobienia.
W tej gonitwie brało udział jedenaście koni. Stanęliśmy kołem, pomocnik
startera podciągał popręgi, a sam starter sprawdzał listę. Sandy zapytał, czy może
zsiąść, żeby naprostować siodło, które po drodze zsunęło się do przodu. Starter skinął
głową, patrząc na zegarek i upominając Sandy'ego, żeby się nie guzdrał. Ten właśnie
starter nie znosił opóźniania startów i denerwował się każdą zwłoką.
Sandy rozpiął popręg, wyprostował siodło i zapiął popręg z powrotem.
Patrzyłem na niego zamiast w pełni skupić się na Straconych Nadziejach, tak że to, co
się stało, stało się całkowicie z mojej winy.
Jeden z pomocników rozwinął przed nosem mojego konia białą chorągiewkę,
którą miał obowiązek unieść do góry, żeby dać znać na trybunach, że za chwilę start.
Mój młody i niedoświadczony koń się spłoszył, stanął na tylnych nogach jak koń
cyrkowy, szarpnął się w bok i zrzucił mnie. Spadłem niemal płasko na wznak, tracąc
dech, i zobaczyłem, jak Stracone Nadzieje wierzga i w niezłym tempie oddala się
wzdłuż toru.
Leżałem tak parę sekund starając się odzyskać oddech, a Sandy ruszył w
moją stronę z ręką wyciągniętą, żeby mi pomóc, śmiejąc się i robiąc jakąś rubaszną
uwagę na temat mojego nagłego zstąpienia.
Nagle ogarnęło mnie dziwne oszołomienie i zmysły zaczęły mi płatać
niesamowite figle. Leżąc w wiosennym słońcu poczułem na twarzy deszcz. Moje
pozbawione tchu, ale nie uszkodzone ciało przeszył wstrząsający ból. W zawrocie
głowy wydało mi się, że przeszłość miesza się z teraźniejszością i że w jakiś sposób
dzieją się jednocześnie dwa zupełnie różne wydarzenia.
Wlepiłem wzrok w twarz Sandy'ego. Oto jego znajomy, szeroki i szczerbaty
uśmiech, sztuczne siekacze wyjęte dla bezpieczeństwa, roześmiane brązowe oczy z
rudawymi rzęsami i śmiały, wyzywający wyraz twarzy. Słońce oblewało mu twarz
światłem. A jednak ja zobaczyłem tę samą twarz majaczącą nade mną w strumieniach
deszczu, z okrutnym spojrzeniem i złymi ustami. Usłyszałem głos: “Ty wścibski
skurwielu. Może to cię nauczy pilnować własnego nosa”, i poderwałem w górę rękę,
żeby osłonić policzek przed zbliżającym się kopnięciem...
Mgła sprzed oczu zniknęła i wzrok mi się uspokoił, ale Sandy i ja patrzyliśmy
sobie prosto w oczy, jakbyśmy toczyli walkę. Opuścił rękę wyciągniętą do mnie z
pomocą, a przyjazny wyraz zniknął z jego twarzy tak nagle jak rola porzucona przez
aktora, kiedy gra jest skończona.
Uświadomiłem sobie, że wciąż przyciskam dłoń do policzka. Odjąłem ją, ale
ten gest był dość wymowny. Przypomniałem sobie, co się wydarzyło przy
przeszkodzie w Bristolu, i Sandy wiedział o tym.
Siły mi wróciły i wstałem. Starter, sprawdzając zegarek z ledwie ukrywanym
niepokojem, zapytał, czy nic mi nie jest. Odpowiedziałem, że nie, i przeprosiłem, że
opóźniam gonitwę. Gdzieś na torze ktoś schwytał Stracone Nadzieje i widziałem, jak
go zawracają i prowadzą z powrotem na start.
Sandy, nie śpiesząc się z wsiadaniem, nie ustępował sprzede mnie.
- Nic nie możesz dowieść - powiedział, typowo dla siebie biorąc byka za rogi.
- Nikt mnie nie może powiązać z Pennem.
- Fletcher - powiedziałem od razu.
- On będzie trzymał gębę na kłódkę - zapewnił Sandy z przekonaniem. - To
mój kuzyn.
Wyścigowy interes wuja George'a, jak się teraz przekonywałem, nie był tylko
dziełem natchnienia z okazji łatwego kupna podupadającej firmy bukmacherskiej.
Głównym czynnikiem, jaki go skłonił do kupienia przede wszystkim firmy L.C.
Perth, było posiadanie na wyścigach łatwego do zwerbowania sprzymierzeńca.
Przebiegłem w myśli pozostałych członków gangu.
- A Fielder? - podsunąłem po krótkim milczeniu.
- Dla niego jestem głosem w telefonie. Głosem nazwiskiem Smith. Nie pozna
mnie na pewno - odrzekł Sandy.
- Na razie daję za wygraną - powiedziałem. - Po co to robiłeś?
- Dla forsy. Po cóż jeszcze? - odpowiedział z pogardą, najwyraźniej uznając
to pytanie za głupie.
- Dlaczego sam nie wstrzymywałeś koni? Dlaczego Joe zbierał wielki szmal
za przegrane?
Zdawało się, że Sandy naprawdę chętnie mi tłumaczy.
- Parę wstrzymałem sam. Na drugim nakryła mnie komisja techniczna i o
mały włos byłbym wpadł. Zapaliło mi się czerwone światło, chłopie. Dałem szefowi
cynk, żeby zamiast mnie spróbował tego skurwiela Joe'ego. Niech on straci licencję,
nie ja, powiedziałem. Ale, uważasz, zgarniałem wcale niezły procencik za każdym
razem, jak on któregoś przydławił.
- Więc tym bardziej byłeś wściekły, kiedy wbrew poleceniom wygrał na
Bolingbrooke'u.
- Zgadza się.
- Więc Joe ci nie powiedział w łazience, że ma wstrzymać Bolingbrooke'a?
Już wcześniej wiedziałeś?
- Prawdziwy Sherloczek - zakpił Sandy.
- I chyba to ty przepchnąłeś go przez bandę w Plumpton?
- Zasłużył sobie jak cholera. Straciłem przez niego pół setki na Leice i premię
od szefa.
- Może też zasłużył na śmierć? - zapytałem z goryczą.
Człowiek odprowadzający Stracone Nadzieje był już tylko jakieś sto jardów
od nas.
- Ten głupi pijaczyna nie potrafił trzymać języka za zębami - powiedział
porywczo Sandy. - Wymachiwał tym papierem w Liverpoolu i wołał cię, ile sił w
płucach. Zobaczyłem, co tam jest napisane, i powiedziałem Fielderowi, to wszystko.
Nie wiedziałem, co to znaczy, ale jak dwa a dwa jest cztery, szefowi by się to nie
podobało. Joe sam się napraszał.
- A kiedy już był załatwiony, zadzwoniłeś do Fieldera i powiedziałeś mu, że
robota spartaczona, bo Joe żył na tyle długo, żeby pogadać ze mną.
- Taa - odpowiedział Sandy posępnie. - Słyszałem, jak rozpowiadasz
wszystkim przy tej cholernej wadze.
Nie mogłem się oprzeć i powiedziałem mu:
- Kłamałem. Joe umarł bez słowa.
Kiedy na dobre dotarło to do niego, szczęka mu opadła i zobaczyłem, że
gdzieś w nieznanej swojej głębi się zachwiał, jak gdyby ktoś podciął toporem
korzenie jego niebywałej pewności siebie. Odwrócił się na pięcie, podszedł do
miejsca, w którym pomocnik startera trzymał jego konia, i gwałtownie śmignął mu na
grzbiet.
Wyszedłem na spotkanie Straconym Nadziejom, podziękowałem
człowiekowi, który go przyprowadził, i wsiadłem. Cierpliwość startera się
wyczerpała.
- Proszę się ustawić - powiedział i krążące konie zaczęły się ustawiać w linii
prostej. Nadjechałem z tyłu i zająłem miejsce przy Sandym. Miałem jeszcze jedno
pytanie.
- Powiedz - zwróciłem się do niego - co ci przyszło, u licha, do głowy, żeby
napuszczać Penna na przekupywanie majora Davidsona? Musiałeś wiedzieć, że za
żadne pieniądze nie powstrzymałby Admirała od zwycięstwa.
- To był pomysł szefa, nie mój - odpowiedział szorstko Sandy. - Ostrzegałem
Fieldera, że to na nic, ale szefowi się zdawało, że wie o koniach wszystko, a poza tym
był uparty jak muł. Fielder mówił, że nie posłucha, bo zdawało mu się, że jak
zastopuje pewniaka, to zarobi majątek. Ale zarobił na tym, to fakt. Sam wymyślił ten
drut. I dla mnie, do cholery, byłoby dużo lepiej, gdybyś ty też skręcił kark na tym
drucie - dodał, nagle tryskając jadem.
Starter opuścił rękę na dźwignię. Taśma śmignęła w górę i, z
pięciominutowym opóźnieniem, konie runęły w stronę pierwszej przeszkody.
Nie wiem, kiedy właściwie Sandy postanowił wypchnąć mnie za bandę.
Może owładnęła nim myśl o wszystkich tych pieniądzach, jakie z mojej winy przejdą
mu koło nosa, a może sam się do tego przyczyniłem przypominając mu, że zrobił to
Joe'emu, kiedy się przekonał, że Joe go oszukał.
W każdym razie, kiedy zbliżaliśmy się do drugiej przeszkody, skierował
konia w moją stronę. Obaj szliśmy w grupie tuż za liderami, a ja byłem po
wewnętrznej, mając bandę z lewej.
Rzuciłem okiem na twarz Sandy'ego. Mrużąc oczy skupił wzrok na
przeszkodzie przed sobą, ale jego koń z każdym krokiem zbliżał się do mojego. Nie
zostawia mi wiele miejsca, pomyślałem.
W ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że ma zamiar w ogóle nie zostawić
mi miejsca. Starał się tak przyprzeć mojego konia, żeby zepchnąć mnie na
sześciostopowe skrzydło naprowadzające na przeszkodę. Upadek przez skrzydło, jak
słyszałem, jest najbardziej niebezpieczny. Jeśli nie chciałem przekonać się o tym na
własnej skórze, był najwyższy czas zrobić szybki unik.
Dosłownie uwiesiłem się na wodzach. Stracone Nadzieje w jednej chwili
wytracił impet, a kiedy tylko zad konia Sandy'ego minął jego kłąb, bezceremonialnie
ściągnąłem mu głowę w prawo. Był najwyższy czas. Mur znalazł się pod nami, zanim
koń zdążył go zobaczyć. Płasko uderzył przednimi kopytami w element przeszkody.
Koń za nami, pędzący szybciej, rąbnął go z tyłu, a dżkej wrzasnął na mnie, żebym
uważał, co robię.
Stracone Nadzieje był za zielony, żeby to wytrzymać, postanowiłem więc, że
jeśli nie chcę do reszty rozstroić mu nerwów, muszę do końca gonitwy trzymać się z
daleka od Sandy'ego.
Ale Sandy'emu to nie wystarczyło. Na prostej przed trybunami stopniowo
zbliżył się do mnie. Był lepszym dżokejem niż ja i jego koń był bardziej
doświadczony. Kiedy próbowałem przyspieszyć, dotrzymywał mi kroku, a kiedy
zwalniałem, i on zwalniał. Nie mogłem go zgubić. Na oczach tłumu jechał dosyć
uczciwie, pomijając to, że trzymał się mojego tempa. Ale za najbliższym zakrętem
czekał nas drugi półkolisty odcinek prowadzący w stosunkowo pusty teren, totwż
bałem się pomyśleć, czym może się tam popisać.
Wziąłem pod uwagę zatrzymanie konia i wycofanie się z gonitwy, jednak
wydało mi się to bardziej haniebne niż przerzucenie przez bandę.
Kiedy za zakrętem pole się zwęziło, Sandy spróbował znowu.
Przysunął się z koniem tuż-tuż, zostając trochę z tyłu. Po lewej klinował mnie
Dane. Obejrzał się i krzyknął:
- Dalej, Sandy, odsuń się trochę!
Sandy nie odpowiedział. Zamiast tego poczułem, że jego kolano wsuwa mi
się pod udo, ugniatając mi mocno ścięgna. Następnie całą nogą gwałtownie szarpnął
do przodu i w górę.
Stopa wyleciała mi ze strzemienia i całkowicie straciłem równowagę.
Odchyliłem się wściekle na lewo, głowa znalazła mi się przy szyi konia, palce
gorączkowo uczepiły się jego grzywy. Spojrzałem w dół i zobaczyłem gęstwę
rozmigotanych kopyt na zakręcie. Z najwyższym trudem udało mi się nie spaść
między nie. Ale całym ciężarem przesunięty byłem daleko do przodu i wstrząsy
galopującego konia zsuwały mnie jeszcze dalej. Wiedziałem, że za parę sekund
spadnę.
To Dane mnie uratował. Podparł mnie ręką i dosłownie wepchnął z powrotem
na siodło.
- Dzięki - wyszeptałem, macając prawą stopą w poszukiwaniu dyndającego
strzemienia.
Niedaleko za zakrętem czekała nas następna seria przeszkód, usiłowałem
więc razem z koniem uchwycić konieczną równowagę. Kiedy wyjeżdżaliśmy zza
zakrętu, słońce zaświeciło nam prosto w oczy, ale po zjeździe na pole znalazło się po
prawej stronie. Zerknąłem, czy Sandy jest wciąż przy mnie, ale słońce mnie oślepiło i
na chwilę straciłem orientację. Był jednak. Ujrzałem jego czarną sylwetkę na tle
słońca.
Przypomniałem sobie wtedy, że w takie pogodne dni na tym torze słońce
świeci także prosto w oczy tłumom na trybunach i że trudno stamtąd dojrzeć, co się
dzieje po drugiej stronie toru. Cokolwiek zrobi Sandy, może być pewnien, że komisja
techniczna nie zdoła tego zobaczyć.
Przy następnej przeszkodzie zyskałem jakiś jard czy dwa nad Sandym i
Dane'em, ale przez ramię usłyszałem, jak Sandy cmoka na konia, żeby go popędzić, i
po paru susach znowu był przy mnie. Na kłęby mojego konia padł jego cień.
Nagle zamachnął się ręką. Gdybym nie miał się na baczności, już by mnie
dostał. Zamachnął się prawą ręką mierząc mi w twarz i tnąc batem. Refleks kazał mi
się uchylić, choć samego bata właściwie nie zobaczyłem. Silny cios trafił mnie w
kask tuż nad daszkiem i zmiótł mi go z głowy. Potoczył się podskakując na trawie.
Poczułem raczej, niż zobaczyłem, że Sandy znów bierze rozmach.
Przerzuciłem własny bat i wodze do lewej ręki i kiedy uderzał, nadstawiłem prawą.
Więcej dzięki szczęściu niż z rozmysłem palce zamknęły mi się na trzonku,
chwyciłem go, zakręciłem i szarpnąłem z siłą desperata.
Prawie wysadziłem go z siodła i już omal nie tryumfowałem, ale on w
decydującym momencie wypuścił bat z ręki i odzyskał równowagę. Jego koń odsadził
się od mojego, robiąc miejsce, i z nadzieją obejrzałem się, czy któryś z pozostałych
koni nas nie rozdzieli. Tymczasem większość wyszła już przed nas i nikogo nie było
w pobliżu. Odrzuciłem bat Sandy'ego.
Przed nami była następna przeszkoda. Trzymałem się z dala od bandy i
spróbowałem uspokoić Stracone Nadzieje, żeby mu dać szansę, ale aż nazbyt byłem
świadomy, że Sandy znów zaczyna się zbliżać, podrywając konia do szybszego biegu.
Stracone Nadzieje wziął przeszkodę w niezłym stylu. Sandy poderwał konia
do szalonego skoku i po wylądowaniu zajechał mi drogę.
Stracone Nadzieje walnął w bandę.
Jakimś cudem nie upadł. Odbił się, potknął, zachwiał i pogalopował dalej.
Noga, którą tuż pod kolanem koń przycisnął mi do bandy, zupełnie zdrętwiała.
Rzuciłem na nią okiem, wyglądało na to, że wykonuje swoje zadanie, mimo że
wydawała się nie mieć już z nim nic wspólnego. Jedwabne bryczesy rozdarte były na
kolanie, a nowy, wściekle drogi i zrobiony na miarę but powiewał wielkim
trójkątnym strzępem.
Wbrew logice strasznie mnie to rozgniewało.
Sandy był o parę długości przede mną i jak dotąd nie udało mu się jeszcze
przyhamować. Od prawej zbliżył się Dane i cieszyłem się na jego widok.
- Co, u diabła, tu się dzieje?! - wrzasnął. - Co ten cholerny Sandy sobie
wyobraża, w co on się bawi?
- On się nie bawi! - odkrzyknąłem. - Chce mnie zrzucić.
- Dlaczego?! - wrzasnął Dane.
- Pracował dla George'a Penna. Zarabiał kupę forsy. Teraz przestał. Uważa,
że to przeze mnie! - Odkrzykiwałem mu po parę słów naraz, a wiatr porywał je i
znosił w tył, za moje ramię.
- Ma rację! - krzyknął Dane.
- Ma - przyznałem. Spojrzałem na niego, ale teraz on majaczył tylko na tle
słońca i nie widziałem dobrze wyrazu jego twarzy. Gdyby był na tyle wściekły za
Kate, żeby podjąć to, czego Sandy na chwilę zaprzestał, nie miałbym żadnej szansy.
Miałby nade mną przewagę, jak i Sandy.
Pędziliśmy w milczeniu ku następnej przeszkodzie, ostatniej po tej stronie
toru. Sandy stopniowo zwalniał czekając na mnie.
- Wtedy Dane powiedział:
- Alan!
- Tak? - odkrzyknąłem.
- Chcesz Sandy'emu odpłacić pięknym za nadobne?
- Chcę! - nagle już nie miałem zastrzeżeń. Straszne było zrobić coś takiego i
gdyby mnie zobaczyła komisja, utraciłbym zezwolenie. Ale dosyć już zainkasowałem
od doborowych osiłków wuja George'a.
Dane krzyknął:
- Zajadę mu od zewnątrz. Ty zajedź mnie. Potem uskoczę i zostawię go
między tobą a bandą, okay?
Skinąłem głową. Próbowałem przewidzieć, co się stanie. Jeżeli wysadzę z
siodła Sandy'ego, nie odważy się skarżyć komisji. A ja, jak powiedział, nie mam
żadnych konkretnych dowodów dla policji przeciwko niemu. Moglibyśmy zawrzeć
kompromis. I kiedy odpłacę mu strąceniem za strącenie, rachunek będzie wyrównany.
- No, to już! - krzyknął Dane.
Spiął konia i zaczął zajeżdżać Sandy'emu od prawej. Odsunąłem się od bandy
i pchnąłem Stracone Nadzieje na zewnątrz. Do celownika zostawała prawie mila, a
ponieważ nikt nie zaczął jeszcze popędzać, pole przed nami było dość zatłoczone. Za
nami nie było nikogo. Za przeszkodą znajdował się długi owalny zakręt
wyprowadzający na prostą. Jeżeli Sandy mnie albo ja jego mamy zrzucić, musi się to
stać na zakręcie, bo kiedy już wyjdziemy na prostą, członkowie komisji dobrze będą
widzieli, co robimy.
Dane wziął przeszkodę równolegle z Sandym, a ja niedaleko za nimi. Kiedy
tylko się z nimi zrównałem, Dane poderwał konia i wystrzelił spomiędzy nas
zostawiając Sandy'ego tak, jak obiecał, pomiędzy mną a bandą.
Brutalnie cisnąłem koniem o konia Sandy'ego, aż rąbnął o bandę. Sandy
wrzasnął i zamierzył się pięścią. Ostro trzasnąłem go w rękę batem.
Musiałem go wysadzić z siodła nie robiąc krzywdy koniowi. Już i tak
postępowałem nieuczciwie wobec właściciela i przykładałem się do jego przegranej
strącając mu dżokeja. Gdybym nie mógł tego zrobić, nie raniąc konia, nie wolno mi
było robić nic w ogóle.
Przerzucając wodze do prawej ręki, lewą wparłem nagel w Sandy'ego, tuż
pod jego pachą, i pchnąłem. Ale był o wiele za daleko, żebym mógł go pchnąć z
odpowiednią siłą. Zachwiał się w siodle, ale odzyskał równowagę. Zaczął mnie kląć.
Byliśmy na samym zakręcie. Teraz albo nigdy. Mocniej przycisnąłem konia
Sandy'ego do bandy. WRzasnął znowu. Biało malowane drewno musiało mu
przygnieść, zmiażdżyć, a nawet rozciąć nogę. Sam mając nogę zdrętwiałą po takiej
samej operacji, nie miałem dla niego współczucia. Teraz walnął stopą o jeden ze
słupków, aż dosłyszałem trzask.
Wrzasnął.
Zgrzytnąłem zębami, gwałtownie wyciągnąłem ramię i pchnąłem go z całych
sił. Wiedziałem, że jeżeli teraz nie spadnie, nie zdecyduję się na ponowienie próby.
Ale zaczął się przechylać, z początku, jak się wydawało, powoli, a potem z nagłym
przyspieszeniem, jakby go wciągał strumień powietrza.
Na końcu mignęła mi jego twarz, szeroko wytrzeszczone oczy, usta
skrzywione z bólu, kiedy spadał w wysoką trawę po tamtej stronie bandy. I już byłem
za zakrętem, na prostej, obolały, bez tchu, roztrzęsiony i bez kasku, ale w siodle.
Koń Sandy'ego, luzem, pozbawiony swojego ciężaru, wysforował się do
przodu.
Dane zobaczył go, odwrócił się w siodle, uśmiechnął do mnie i podniósł
kciuk do góry.