EDMUND NIZIURSKI.
KLUB WŁÓCZYKIJÓW,
CZYLI TRZYNAŚCIE PRZYGÓD STRYJA DIONIZEGO.
PRZYGODA 1.
Kornel chce spać, czyli dziwne spotkanie w Łazienkach.
„...A potem lodowiec wycofał się, zostawiając po sobie moreny, jeziora i
kamienie..." - Kornel ziewnął szeroko, odsunął podręcznik i otarł sobie pot z
czoła.
- Do licha z morenami, kiedy pić się chce! - jęknął i sięgnął po syfon wody
sodowej. Niestety, syfon był pusty. Kornel zaklął pod nosem i lawirując między
kwiatami doniczkowymi, którymi gęsto zastawione było mieszkanie, powlókł się do
kuchni.
Odkręcił kran. W rurze rozległ się gniewny bulgot, charkot i syczenie, kran
krztusił się i dławił. Czyżby był zatkany? Zdenerwowany Kornel wepchnął do niego
palec. Oburzony kran kichnął i strzyknął chłopcu prosto w oczy cuchnącą chlorem
cieczą. Kornel odskoczył oślepiony. Ale gdy po chwili zbliżył się ze szklanką,
kran znów zakrztusił się i wysączył jak z łaski kilka kropel rdzawego płynu.
- Co za piekielne lato! Nawet Wisła wysycha! - Kornel oblizał spieczone wargi i
ze złością odstawił szklankę.
W przedpokoju zabrzęczał telefon. Kornel zakręcił kran i poczłapał do aparatu.
- Słucham. Kto mówi?
Ze słuchawki wydobyły się nieartykułowane dźwięki przypominające piski
torturowanej myszy. Kornel rzucił słuchawkę. „W tym upale nawet telefony
wysiadają" - westchnął. Już drugi raz w ciągu godziny ktoś dzwoni i nie można
zrozumieć kto.
Z ponurą miną wrócił do podręcznika.
„Kiedy lodowiec wycofał się..."
„Wielka szkoda - pomyślał - przydałby się kawałek lodowca. Nie byłoby takiego
upału i w ogóle całego ambarasu z nauką. Jeśli chodzi o Kornela, nie miałby nic
przeciwko życiu w tamtej odległej epoce. Polowałoby się na białe niedźwiedzie,
foki i lisy polarne, ślizgałoby się po lodowcu... Taaak! Dobrze byłoby mieć w
lipcu chociaż kawałek lodowca za oknem. - Kornel zamyślił się. - To wielka,
niepowetowana szkoda, że lodowiec cofnął się. Pożałowania godne posunięcie
natury. Nieszczęście. Klęska! Lodowiec powinien przetrwać. Zostawił po sobie
wprawdzie te wspaniałe jeziora na północy Polski, ale... -Kornel zreflektował
się - nie, w jego sytuacji lepiej nie myśleć o jeziorach.
Nie pojedzie w tym roku nad jeziora, nie będzie miał żadnych przygód. Wszystko
przepadło! Taki los! A dziś nie wyrwie się nawet na basen, ani do lasku
Bielańskiego, ani do Łazienek. Zielona Niedojrzała, z zemsty za wczorajsze
bzdurne odpowiedzi, zadała Kornelowi powtórkę. Od samego początku! No i trzeba
wkuwać".
Z tych żałosnych rozmyślań wyrwał go dźwięk dzwonka u drzwi. „Czyżby ciotka
Pelagia już wróciła? Niemożliwe. Wróci dopiero za pół godziny. Może Zielona
Niedojrzała już przyszła go dręczyć? - spojrzał na zegarek. - Nie, dopiero druga
godzina, a Zielona Niedojrzała zawsze jest punktualna i zjawia się dokładnie o
godzinie piątej. Więc może listonosz z listem od ojca albo od mamy?"
Podniecony Kornel podbiegł do drzwi, otworzył... i cofnął się odruchowo. W
drzwiach ukazał się wielki krzak o bujnym listowiu, jakaś egzotyczna roślina w
potężnej donicy. Pod nią widać było zielone nogawki spodni.
Co to ma znaczyć, u licha? Ale nim Kornel zdołał coś wykrztusić, zza rośliny
dobiegły go uprzejme słowa:
- Szanowna pani, przepraszam, że się ośmielam, po tym co się stało... Proszę mi
wierzyć, że sam byłem wstrząśnięty... Przez trzy tygodnie myślałem, jak mógłbym
to naprawić... I oto trafił mi się rzadki okaz afrykańskiej lipki pokojowej.
Sparmania africana. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby pani zechciała ją przyjąć...
- Do kogo ta mowa! - wykrzyknął Kornel.
Afrykańska lipka zaszeleściła niespokojnie listowiem, po czym między jej gęstymi
pędami pojawiła się niezmiernie zdziwiona twarz. Ptasia, wychudła, pryszczata i
raczej znajoma.
- To ty, Pirydion!? - wytrzeszczył oczy Kornel. - Co to za kawały?
- Cicho - syknął gość - przyniosłem kwiatek dla twojej ciotki.
Kornel chrząknął z rozterką. Wprawdzie ucieszył się odwiedzinami kolegi, ale
jednocześnie czuł do niego żal. Łobuz przez trzy tygodnie nie raczył się pokazać
ani zadzwonić, zostawiając Kornela samego jak palec w tych piekielnych opałach!
Nie zainteresował się nawet, czy Kornel jeszcze żyje, czy nie wyzionął ducha
storturowany nauką! I to ma być najlepszy przyjaciel.
Kornel skrzywił się z goryczą i postanowił wcale nie okazywać radości z
odwiedzin Pirydiona, a przeciwnie, objawić lodowaty chłód. Pirydion nie
zasługiwał na lepsze traktowanie.
Wycedził więc zimno:
- Ciotki nie ma. Pojechała do lecznicy kwiatów z palmą.
- Z tą, którą skubnąłem?
- Z tą samą, mój Pirydionie. Od czasu twojego skubnięcia, palma zaczęła usychać.
- Przykro mi, ale słowo daję, sam nie wiedziałem, co robię. Ostatnio stałem się
nerwowy i muszę skubać... Rozumiesz?
Kornel uśmiechnął się szyderczo.
- Rozumiem. Doigrałeś się wreszcie!
- O czym ty mówisz?
- O tych waszych akcjach w drużynie Teodora, którymi tak się pyszniłeś, i o tej
współpracy z kapitanem Jaszczołtem, z powodu której tak zadzierałeś nosa.
Zachciało ci się bawić w wielkiego detektywa, no to masz za swoje! Takie rzeczy
zjadają nerwy, Wy tam się wykończycie wszyscy!
- Głupi jesteś. Wykończyło mnie zupełnie co innego. Od miesiąca nie biorę
udziału w żadnej akcji. Teodor dał mi urlop okolicznościowy, żebym przygotował
się do egzaminów.
- Więc co cię tak wykończyło?
- No, właśnie ten egzamin do liceum - westchnął Pirydion. - Mówię ci, wolałbym
mieć do czynienia z dziesięcioma opryszkami w rodzaju Alberta Flasza niż zdawać
jeden egzamin z matmy. Byłem wypompowany, bracie.
- I dlatego nie pokazywałeś się przez trzy tygodnie?... Pirydion chrząknął
zakłopotany:
- No... niezupełnie dlatego...
- Bałeś się ciotki Pelagii? - przymrużył oczy Kornel.
- No, wiesz... po tej hecy z palmą wolałem się nie pokazywać... nie wiedziałem,
jak ugłaskać twoją ciotkę.
- I teraz nagle przyszedł ci pomysł do głowy.
- Właśnie.
- Kręcisz, stary... Mogłeś się nie pokazywać, ale gdybyś był równy chłop, to
zadzwoniłbyś przynajmniej i zapytał, co robię.
- Byłem zajęty... Kosmicznie zajęty.
- Łażeniem na basen Legii?
- Biedny Kornelu, co ty wiesz o życiu! Pracowałem zarobkowo. -Ty?! No, nie
rozśmieszaj mnie.
- Jak pragnę orbitować! Byłem niańką.
- Niańką?!
- Tak jest, niańką trojga rozkosznych krasnali: postrzelonego Arturka,
piekielnego Robusia i rozwydrzonej Buby. To dzieci naszych sąsiadów z willi
naprzeciwko, doktorostwa Strupowiczów. Oboje pracują w klinice i są zajęci przez
cały dzień. Dotychczas mieli babcię i gosposię, ale babcia dostała szału... czy
też zawału, nie wiem dokładnie, w każdym razie przestała funkcjonować. A
gosposia uciekła. Zgodziłem się je zastąpić przez dwa tygodnie. Dostałem za to
patyk.
- Patyk?!
- To znaczy tysiąc złotych. Ale to mi stargało nerwy do ostateczności. Skubię
teraz dwa razy więcej. W dodatku dostałem tiku!
-Tiku?
- Ruszam uszami, czyli strzygę.
Kornel spojrzał z niedowierzaniem na wielkie uszy Pirydiona.
- Nie widzę...
- Doktor Strupowicz badał mnie i orzekł, że jestem uczulony na wysokie tony,
zwłaszcza na ultradźwięki. Piśnij cienko i przeraźliwie, to zobaczysz.
Kornel pisnął i rzeczywiście spostrzegł, że Pirydion poruszył trzy razy uszami,
zupełnie jak koń, albo królik.
- Coś takiego! Jak ty to robisz? - zapytał ze zdumieniem.
- Nie wiem, to odruchowe. Odruch warunkowy, bracie. Te krasnale tak mnie
urządziły.
- No to po jakie licho zgodziłeś się na taką pracę?...
- Musiałem. Moi starzy nigdy nie byli nadziani, a w tym roku specjalnie ich
przycisnęło. Z wakacji nici. Po prostu nie finansują i koniec. Niewydolność
kieszeni. A ja sobie zaplanowałem specjalne wakacje...
- Jak to, nie jedziesz z Teodorem na obóz? Zawsze jeździłeś.
- W tym roku krewa! Teodora zabrali na kurs instruktorski. A bez Teodora to nie
ma zabawy. Już wolę sam odpocząć gdzieś solidnie. Doktor Strupowicz powiedział,
że jak się zaraz nie wyrelaksuję, to mi ten tik i skubanie zostaną na całe
życie... Ja właśnie w związku z tym do ciebie...
- Aha! - Kornel ochłódł ponownie - więc przyszedłeś tylko dlatego, że masz
interes...
- Prawdę mówiąc - tak... Muszę z tobą pomówić. Pozwolisz, że wejdę... -Pirydion
chciał się wpakować z donicą do mieszkania.
- O, nie... - Kornel zlodowaciał już zupełnie i zagrodził mu drogę - ciotka
zakazała cię wpuszczać. Ty, Maciek, jesteś u nas spalony.
- E, nie bądź taki cerber, interes jest w dechę! Mam dla ciebie korzystną
propozycję...
- O co chodzi?
- Może najpierw wniosę tę donicę.
- Wykluczone. Przyrzekłem ciotce, że cię więcej nie wpuszczę. Ty jesteś skubacz.
Porozmawiajmy tutaj...
- Kiedy ręce mi mdleją od tej donicy.
- No to ją postaw - wzruszył ramionami Kornel. Pirydion pokręcił głową.
- Nie mogę, bo się rozleci.
- Dlaczego miałaby się rozlecieć?
- Bo jest cała popękana. Miałem zderzenie na ulicy. Czołowe.
- Z tramwajem? - zadrwił Kornel.
- Nie, ze słoniem! - zgrzytnął zębami Pirydion.
- Ze słoniem?!
- Szedł taki słoń ulicą, czytał gazetę i nic nie widział poza tą gazetą, a ja
szedłem z tą diabelską lipką i nic nie widziałem poza jej liśćmi, no i nastąpiło
zderzenie.
- I wtedy upuściłeś donicę?
- Nie upuściłem. Ja mam żelazny chwyt, bracie!
- Więc dlaczego pękła?
- Bo ten słoń miał bardzo twardy brzuch.
- Chcesz powiedzieć, że ty go tą donicą...
- Niestety...
- To straszne. I... i co mu się stało?
- Jemu nic, ale donica pękła... Zobacz!
- Ech, co ty opowiadasz, przecież się trzyma...
- Trzyma się, bo ją ściskam, ale jak ją postawię, to się zaraz rozleci. No, jak
długo jeszcze będziesz marudził! Już nie mam siły, słowo daję!
- Chcesz, żeby się rozleciała w mieszkaniu?
- Wstawimy ją do kubła - zasapał Pirydion - nie, chyba się nie zmieści... no
więc do wanny i zwiążemy sznurkiem. Tylko szybko, bo jeszcze chwila i nie
wytrzymam... Zobaczysz... Upuszczę donicę i będzie straszny skandal! Cały dom
zadrży i wszyscy lokatorzy się zlecą... A ty będziesz zbierał na czworakach
skorupy!
Kornel zawahał się.
- A może wolisz ją sam potrzymać? Proszę bardzo - zaproponował Pirydion.
Kornel zmierzył donicę nieufnym spojrzeniem.
- Nie... wolę, nie...
- No to odsuń się, draniu, i pozwól mi wejść...
- Mówię ci, że ciotka...
- Przecież ciotki nie ma...
- Ale są rośliny doniczkowe. Znów zaczniesz skubać i ciotka dostanie spazmów.
Wiesz, jaka z niej maniaczka na punkcie kwiatów.
- Nie będę skubał. Jak mamę kocham. Przyniosłem pestki do skubania - sapał
Pirydion. — Zobacz, mam je w kieszeniach, dwie torby.
Istotnie z obu kieszeni w spodniach Pirydiona sterczały jakieś torby. Kornel
zbadał ich zawartość. Były tam naprawdę pestki.
- No więc?... - jęknął Pirydion.
- Czekaj, muszę się zastanowić - Kornel wziął kilka pestek i zaczął je łuskać
flegmatycznie.
- Dosyć tego! Będziesz żałował, draniu! - zacharczał Pirydion. - Niech się
dzieje co chce, upuszczam donicę...
- Nie potrzebujesz. Już się zastanowiłem. Możesz wejść, tylko smaruj od razu do
wanny - powiedział Kornel.
Pirydion wbiegł truchcikiem do łazienki.
- Dawaj coś do związania... - zasapał.
- Zaraz - Kornel skierował się do kuchni po sznurek. Ale ledwie sięgnął do
szuflady, od strony łazienki rozległ się straszny łomot.
- Zdaje się, że sznurek już niepotrzebny - zauważył głośno.
- Tak, już niepotrzebny - oświadczył z ulgą Pirydion.
- Jak tam wygląda?
- Nieźle... Coś w rodzaju grządki. Świeżo spulchnionej.
- Cała posadzka?
- Nie. Tylko wanna. Mieliśmy szczęście. Roślina wylądowała w wannie,
rozumiesz...
- Rozumiem. To był poślizg?
- Poślizg.
- Na mydle, czy na paście od zębów?
- Na grzebieniu.
- Czerwonym? - Tak.
- To mój, ciotka używa czarnego. Dziękuję, że go znalazłeś. Szukam go od
niedzieli. Dawaj go!
- Chodź, weź sobie.
- Wolę tam nie zaglądać.
Kornel niechętnie podszedł do drzwi łazienki i wyciągnął rękę. Pirydion wręczył
mu grzebień. Kornel cofnął się szybko.
- Ej ty, zaczekaj no, bracie - jęknął Pirydion - to ja sam mam to sprzątać?
- Sam, bo ja muszę przygotować pokój do konferencji. Pestki pestkami, ale ty
jesteś skubacz i trzeba będzie zabezpieczyć przed twoim nałogiem kwiaty.
- No, wiesz, wstydziłbyś się - zasapał Pirydion.
- Nie gadaj tyle. Z ciotką nigdy nic nie wiadomo. Jak szybko załatwi z tą palmą,
może tu być lada chwila - powiedział Kornel i przekręcił klucz w zamku.
- Co ty! Dlaczego mnie zamknąłeś?! - przestraszył się Pirydion.
- To na wypadek, gdyby ciotka wróciła. Zawsze zyskamy na czasie. Powiem, że
zamek się zaciął, a klucz gdzieś zawieruszył i nie można otworzyć łazienki. A ty
zdążysz posprzątać przez ten czas.
- Kornel?
- Czego jeszcze?
- Ty jesteś straszny łotr, ale ja za ciebie się wezmę!
Kornel roześmiał się beztrosko. Wrócił do pokoju i zaczął go spiesznie
przygotowywać do konferencji. Poprzesuwał rośliny doniczkowe w jeden kąt, a
bardziej wrażliwe na skubanie przeniósł do kuchni. Dopiero, gdy uznał, że
kwiatom nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, otworzył drzwi i wypuścił
Pirydiona z łazienki.
- Siadaj i gadaj szybko, co to za interes.
- Potrzebuję "Chatki Puchatka" - odparł Pirydion, sadowiąc się na fotelu i
zabierając do skubania pestek.
- "Chatki Puchatka"? Coś ty?! Zdziecinniałeś na starość? - zdziwił się Kornel i
sięgnął na półkę z książkami.
- Nie wygłupiaj się - Pirydion strzyknął łuską pestki. - Nie chodzi o książkę.
Chodzi o namiot. Jutro wyjeżdżam z bratem na Mazury.
- Z bratem? O ile wiem, nie masz brata.
- Mam. Przyrodniego. Ma dwadzieścia sześć lat i jest inżynierem, ale gołym, bo
wszystko przepuszcza na wynalazki. Ma tylko wózek, więc on daje ten wózek, a ja
daję tego zarobionego patyka na żarcie i benzynę, ale jeszcze potrzebny nam jest
namiot. Pomyślałem, że możemy zrobić interes.
- Jaki interes?
- Ty pożyczysz nam „Chatkę Puchatka", a my za to zabierzemy cię na Mazury.
Gratisowo.
- Na Mazury?! Gratisowo?! - Kornel zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego rżysz? - zapytał zdumiony Pirydion. - Propozycja jest chyba w dechę.
- Człowieku, myślisz, że prażyłbym się w lipcu w Warszawie, gdybym mógł prysnąć?
- jęknął Kornel. - Nic z tego... ja, widzisz... jestem skazany...
- Skazany? Na co?!
- Na pocenie lipcowe.
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- Mam poprawkę z geografii! Dostałem na świadectwie bombę i muszę zdawać
poprawkę - uśmiechnął się smętnie Kornel.
- O rany! Nic mi nie mówiłeś - Pirydion spojrzał na niego zaskoczony.
- Ostatnio widywaliśmy się rzadko - wzruszył ramionami Kornel - zresztą nie było
się czym chwalić.
- Nie bądź frajer - mruknął Pirydion - dla głupiej poprawki "geo" marnować sobie
lato?! Zdążysz jeszcze wkuć w sierpniu. Po prostu urwiesz się i koniec.
Załatwimy jakoś z ciotką. Dostanie od nas jeszcze jeden kwiatek i zmięknie...
- Nic z tego - westchnął Kornel - tu nawet nie chodzi o ciotkę Pelagię. Chodzi,
widzisz, o to, że ja... ja jestem w rękach Zielonej Niedojrzałej.
- Jakiej znowu Zielonej Niedojrzałej? - wytrzeszczył oczy Pirydion.
- To moja kore...
- Korepetytorka?
- Petytorka? Raczej pytelnica - skrzywił się Kornel. - Wciąż pyta, a potem
pytluje albo pytluje, a potem pyta, co zresztą na jedno wychodzi. Jeśli cię
interesuje, pokażę ci portret tej korepytelnicy - dodał i wyciągnął z głębi
szuflady biurka arkusz kartonu. - Ona wygląda mniej więcej tak.
Pirydion pochylił się ciekawie nad wizerunkiem korepytelnicy. Przedstawiał on
obleczone w zieloną powłokę sukni czupiradło płci żeńskiej o rudych włosach,
wyłupiastych, zielonych rybich oczach, wygiętych gniewnie truposinych wargach i
krzywych nogach. Maszkara ta siedziała na fotelu, niczym na tronie, trzymając
władczo w jednej muskularnej ręce globus, a w drugiej rulon mapy jak berło.
Pirydion spojrzał na Kornela z niedowierzaniem.
- Ależ to potwór!
- A ty myślałeś, że nimfa?
- Naprawdę tak wygląda?
- Oczywiście jest to portret symboliczny - uśmiechnął się blado Kornel -udało mi
się jednak uchwycić wszystkie zasadnicze rysy Zielonej Niedojrzałej.
- No, to rzeczywiście nie zazdroszczę ci...
- Mama, wyjeżdżając, oddała mnie w jej ręce. Zielona Niedojrzała przychodzi
codziennie o piątej i dręczy mnie geografią.
- Ja bym tym bardziej prysnął.
- Jak?! Ona mieszka naprzeciwko i wszystko widzi. Zresztą ma swój wywiad,
bracie. Wszystkie pętaki na podwórku szpiegują każdy mój krok i w ogóle...
W tym momencie zadźwięczał telefon.
- Znowu! - jęknął Kornel. - Od rana prześladują mnie te telefony. Jakiś
głuchoniemy bełkocze coś i piszczy, nic nie mogę zrozumieć.
Z westchnieniem podniósł słuchawkę.
- Słucham.
- Czy to mieszkanie inżyniera Kiwajłły? - zachrypiał głos tym razem na szczęście
wyraźnie. Kornel odetchnął.
- Tak. A kto mówi?
- Dionizy. Kornel zdębiał.
- Stryj Dionizy!? - wykrztusił z niedowierzaniem.
- Czy to ty, Rochu? - zachrypiał ucieszony głos.
- Nie, tu Kornel, brat Rocha, o ile stryj pamięta. Roch wyjechał na wakacje
tydzień temu... Ale co stryj robi w Warszawie, przecież...
- Cicho, Kornelu... nie tak głośno, bo jeszcze ciotka Pelagia usłyszy. Wiesz, że
mam z nią na pieńku - przestraszył się stryj.
- Niech się stryj nie boi. Nikogo nie ma w domu. Ciotka wyszła, a rodzice
wyjechali.
- Wyjechali?
- Tak, tatuś do Maroka... a mamusia... do sanatorium...
- Do Maroka? Co ty opowiadasz!
- CEKOP buduje tam cukrownię i wysłali na rok tatusia.
- A ciotka Pelagia prędko wróci? - zapytał bojaźliwie stryj.
- Spodziewam się jej w każdej chwili...
- Fatalnie - jęknął stryj. - W takim razie będę musiał spotkać się z tobą gdzieś
w mieście.
- A o co chodzi?
- Chodzi o pewną sprawę niezmiernie ważną i, że tak powiem, poufną, dziecko
moje... - stryj ściszył tajemniczo głos.
- Czy nie może stryj powiedzieć przez telefon?
- Niestety... mam wrażenie, że ktoś mnie podsłuchuje... Słuchaj, Kornelu,
o pół do czwartej będę czekał na ciebie w Łazienkach. Zrobisz to dla mnie
i przyjdziesz, moje dziecko?
- Jeśli to takie ważne... - wykrztusił Kornel.
- Bardzo ważne i ściśle tajne. Będę czekał pod pomnikiem Szopena. Poznasz mnie
chyba, moje dziecko?
- No, nie wiem, tak dawno się nie widzieliśmy. Chyba z siedem lat...
- Nic się nie zmieniłem od tamtej pory - zapewnił stryj. - Zresztą jestem bardzo
podobny do ciebie, Kornelu. Wybitne podobieństwo rodzinne.
Kornel chrząknął zakłopotany, gdyż mimo natężenia wyobraźni, nie mógł jakoś
skojarzyć rysów stryja ze swoim wyglądem.
- A więc pamiętaj... pod pomnikiem Szopena - ściszył poufnie głos stryj i
odłożył słuchawkę.
Kornel spojrzał na Pirydiona oszołomiony.
- Tego jeszcze brakowało! - wybełkotał. - Przyjechał stryj Dionizy z Krakowa i
zwalił mi się na głowę. Maciek - spojrzał błagalnie na Pirydiona -w tobie cała
nadzieja.
- Nie rozumiem.
- Stryj chce się ze mną spotkać. Musisz iść ze mną na to spotkanie i wyrwać mnie
z rąk Dionizego.
- Ja? Dlaczego? - zdumiał się Pirydion.
- Och, nie znasz stryja. Cała nasza rodzina to okropni maniacy. Już od wielu
pokoleń. A stryj to chyba największy... Pelagia przy nim wysiada.
- Czy... czy on też na punkcie roślin?
- Nie, gorzej, na punkcie starych akt i historii - jęknął Kornel. - Grzebie się
w ohydnych szpargałach i... i... stale mu się wydaje, że jest na tropie
wielkiego odkrycia... Będzie ględził i nudził... zadręczy mnie na śmierć...
- Ale co ja ci mogę pomóc? - zapytał przerażony Pirydion.
- Przy tobie pohamuje się nieco... A gdyby nie pomogło, powiesz, że ciotka
Pelagia mnie szuka. Stryj boi się ciotki Pelagii. To przerwie potok jego wymowy
i może mnie puści... Zrobisz to dla mnie, bracie?!
Pirydion chrząknął w rozterce.
- Ale pożyczysz mi „Chatkę Puchatka".
- „Chatkę Puchatka" i wędki na dodatek... - zasapał Kornel.
- Dobra. No, to idziemy - uśmiechnął się Pirydion.
Kiedy wysiedli z trolejbusu w Alejach Ujazdowskich, Kornel spojrzał na zegarek i
stwierdził, że była już za dwadzieścia czwarta.
- Musimy teraz biegiem, Maciek - powiedział do Pirydiona - spóźniliśmy się już
dziesięć minut.
- Nie bój się nic. Jeśli to taka ważna sprawa, twój stryjo na pewno będzie
czekał - uspokoił Kornela Pirydion, ale przyspieszył kroku.
Niestety, wejście do Parku Łazienkowskiego było zatarasowane przez zwarty tłum
kobiet. Jakaś babska wycieczka, pod kierownictwem żwawego czupryniastego
staruszka przewodnika, urządziła sobie postój w tym niestosownym miejscu.
- A więc jak wspomniałem, po dawnym folwarku ujazdowskim została tylko nazwa
Aleje Ujazdowskie... Jeszcze w czternastym wieku...
Chłopcy spojrzeli po sobie zdenerwowani,
- Znam tego przewodnika - mruknął Pirydion - to świetny znawca zabytków, ale
okropny ględa. Jak już zaczął od czternastego wieku, to prędko nie skończy.
Przepraszam, panie drogie - rzekł głośno, zwracając się do turystek, ale żadna z
nich ani drgnęła. Wszystkie jak zahipnotyzowane wpatrywały się w przewodnika.
- Nie ma rady - westchnął Pirydion - przebijamy się na chama.
Już gotowali się do forsowania przebojem ciżby niewiast, gdy wtem tłum zafalował
jakby pchnięty taranem gdzieś z drugiej strony. Kobiety rozpierzchły się z
krzykiem. Z ogrodu wyjechał pędem jakiś inwalida na wózku.
- Jak można tak nie uważać! - podniosły się oburzone głosy. - Niby to chory
człowiek, a pędzi jak wariat! Chuligan na wózku!
Ale inwalida nie zwracał zupełnie uwagi na potrącone kobiety. Przed oczyma
chłopców mignęła jego pasiasta marynarska koszula, zapadła, ascetyczna twarz
ozdobiona czarną, żałobną brodą. Przyspieszając pęd, wózek potoczył się wzdłuż
alei w kierunku śródmieścia.
Pirydion patrzył na kalekę w dziwnym osłupieniu.
- Poczekaj chwilę! - rzucił nagle do Kornela, a potem co sił w nogach popędził
za wózkiem.
Kornel patrzył za nim oszołomiony. „Co mu się stało?" - pomyślał. Tymczasem
staruszek przewodnik przyszedł już do siebie. Uspokoiwszy zdenerwowane kobiety,
odchrząknął i powrócił do przerwanych objaśnień:
- Niedaleko stąd stał sławny zamek ujazdowski, z którego pozostały dziś niestety
tylko ślady i tajemnicze lochy... - zachrypiał nagle i głos mu się załamał -
Boże, co za upał! - wykrztusił, po czym wyciągnął wielką kraciastą chustkę z
kieszeni, otarł spoconą szyję, a następnie począł się wachlować, dysząc ciężko.
- Może poczęstuje się pan piwem - zaproponowała jedna z turystek, gruba
niewiasta w kwiecistej sukience, wyciągając z koszyka butelkę. - To pana
wzmocni.
- Co takiego?! - uniósł do góry brwi przewodnik.
- Niech pan się nie krępuje. Mamy jeszcze w autokarze całą beczułkę -uśmiechnęła
się zachęcająco grubaska. - To świeże piwo, prosto z naszego browaru w Okocimiu.
Proszę, niech pan skosztuje. Nie znajdzie pan w Warszawie takiego piwa...
Staruszek przestał się wachlować i spojrzał zgorszony na niewiasty.
- Panie tu przyjechały z beczułką? Bardzo przepraszam, że wyrażę moje szczere
ubolewanie, by nie powiedzieć wzburzenie. Alkohol to wróg turysty.
- Ależ to nasz prawdziwy „Okocim" - bąknęła zmieszana kobieta.
- „Okocim" nie „Okocim", proszę nie agitować! Proszę przyjąć do wiadomości, że
jestem aktywnym członkiem Społecznego Komitetu Przeciwalkoholowego i zwalczam
wroga we wszelkich jego maskach i etykietkach, także okocimskich. - To mówiąc,
dzielny staruszek położył sobie chusteczkę na rozpalonej głowie, po czym
zakomenderował ochryple: - Idziemy dalej! Przed nami Park Łazienkowski, tam
odetchniemy w cieniu i napijemy się wody mineralnej. Proszę za mną!
Wycieczka ociężale wtoczyła się do ogrodu. Niemal w tej samej chwili wrócił
zdyszany Pirydion.
- Słuchaj, Maciek - odezwał się Kornel, patrząc podejrzliwie na kolegę. -Czy ty
masz wszystkie klepki w porządku? Po co pobiegłeś za tym kaleką na wózku?
- Głupstwo - zasapał Pirydion - zdawało mi się, że skądś znam tę twarz i że
widziałem ją w dość... niebezpiecznych okolicznościach.
- I co? Dogoniłeś faceta? Pirydion pokręcił głową markotnie.
- Niestety... Wyobraź sobie, już miałem go dogonić, gdy typ włączył nagle silnik
spalinowy, zjechał na jezdnię, wmieszał się w tabun pojazdów i zniknął mi z
oczu...
- Dziwna historia - mruknął Kornel.
- Tak, dosyć dziwna... Gdzie ja mogłem widzieć tego typa? - zamyślił się
Pirydion.
- Potem sobie przypomnisz - zdenerwował się Kornel. - Nie mamy czasu. Jesteśmy
już spóźnieni przeszło kwadrans...
Pobiegli kłusem w kierunku pomnika Szopena. Ledwie jednak przybyli na miejsce,
miny im się wydłużyły. Zamiast jednego stryja Dionizego, pod pomnikiem stał cały
tłum czarno ubranych dostojnych starców. Zapewne jakaś wycieczka związku
emerytów.
- I bądź tu mądry, który z nich jest stryjem Dionizym - jęknął Kornel,
rozglądając się bezradnie. Prawie każdy ze starszych panów przypominał mu
stryja...
Na szczęście tę wycieczkę prowadziła młoda przewodniczka, energiczna i szybka.
- A więc jeszcze ostatni rzut oka na pomnik. Proszę patrzeć - zawołała ostrym
sopranem, a głowy wszystkich starców jak na komendę podniosły się do góry. -
Kamienny Szopen w cieniu rozpłakanej wierzby. Rzeźbił Wacław Szymanowski.
Charakterystyczny, neoromantyczny, liryczny styl. Dzieło zniszczone przez
hitlerowców. Odbudowane. Dosyć! Ruszamy dalej! - Starcy posłusznie spuścili
zadarte głowy. - Szybko, moi panowie. Z nerwem! Życie jest krótkie, tylko sztuka
długa!
Popędzani przez energiczną dziewczynę emeryci pobiegli truchcikiem w głąb
ogrodu.
- Ten z nich, który zostanie, to będzie stryj Dionizy - powiedział Kornel.
Niestety, teren dookoła pomnika opustoszał zupełnie w ciągu paru sekund, jakby
miotłą wymiótł.
- Jakoś żaden ze starszych panów nie raczył zostać - zauważył z uśmiechem
Pirydion. - I co teraz zrobimy?
- Nic. Pójdziemy na lody. Zafunduję ci trzy porcje za twoje poświęcenie. Nie ma
stryja, to nie. Jeszcze lepiej. Myślisz, że się tym martwię?
Niestety, okazało się, że w kawiarni parkowej zabrakło lodów i napojów
chłodzących.
- Była tu przed chwilą wycieczka bezalkoholowych kobiet - wyjaśniła barmanka - i
wszystko poszło. Może panowie napiją się wina?
- Dziękuję - uśmiechnął się kwaśno Pirydion. - My też jesteśmy bezalkoholowi.
Zmęczeni i spragnieni poczłapali więc ochłodzić się nad stawem przy pałacu. Tu
jednak stwierdzili z przykrością że znów wdepnęli w ową wycieczkę okocimskich
niewiast, którą poznali przy wejściu. Bezalkoholowy staruszek
przewodnik odzyskał już formę, zapewne po wypiciu wody mineralnej i donośny głos
jego unosił się nad wodami.
- Nie bez powodu obiekt ten nosi nazwę „Łazienki", proszę szanownych pań.
Tutejsze grunta należały bowiem niegdyś do marszałka wielkiego koronnego, a
także znakomitego pisarza, pana Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, który
przyjeżdżał tu się kąpać na łonie natury...
- W stawie? - zapytała jedna z turystek.
- W specjalnie urządzonej łazience, szanowna pani - wyjaśnił staruszek.
-Zbudował ją na zamówienie marszałka znany architekt Tylman z Gamaren i pan
Stanisław Herakliusz Lubomirski kąpał się w niej w każdej wolnej chwili, gdyż
dbał o czystość cielesną ów mąż znakomity. Łazienki tej pozazdrościł mu sam król
Stanisław August Poniatowski...
- Ja też mu zazdroszczę - westchnęła umęczona niewiasta.
- Czy nie można by się wykąpać w tej łazience, proszę pana? To by nas
odświeżyło...
- Niestety, łazienka obecnie nie funkcjonuje - chrząknął staruszek. - Ale to nie
jest ważne... Ważna jest architektura, proszę pani. Otóż kiedy król Stanisław
August Poniatowski odkupił od Lubomiskich łazienkę z przylegającym ogrodem,
sprowadził świetnych architektów: Merliniego i Kammsetzera, tudzież artystów
plastyków Plerscha i Bacciarellego i kazał im zbudować ten pałac i urządzić
park. Zasadzono nowe drzewa i wpuszczono łabędzie do stawu. Na tamtej wyspie
powstał malowniczy teatr, który zaraz obejrzymy...
- A co to za golasy, proszę pana? - zapytała gruba turystka, ta z piwem
okocimskim w koszyku, wskazując na posągi nad stawem.
- To są posągi mitologiczne - odparł cierpliwie staruszek. - Oto złe satyry
porywające nimfy, proszę pań. Lecz zauważcie, jak wdzięcznie to czynią... co za
elegancja ruchów u tych złych satyrów!
- Ten tutaj to chyba nie taki znów zły - zażartowała grubaska - skoro okrył
troskliwie swoją nimfę marynarką. Pewnie żeby się nie przeziębiła, biedaczka!
Przez tłum niewiast przebiegła fala chichotów.
- Co takiego? Marynarką? Jaką marynarką? - staruszek odwrócił się i osłupiał.
Istotnie, jedna z porywanych nimf miała na sobie męską marynarkę w kratkę.
Oburzony przewodnik dopadł do posągu, zdarł z niego niestosowne okrycie i
zapytał surowo:
- Czyja to marynarka?
Okazało się jednak, że marynarka nie ma właściciela.
- To jakiś żart w złym guście - zasapał staruszek - więc nikt się nie
przyznaje...? - urwał nagle, bo oto po drugiej stronie stawu rozległy się
podniecone okrzyki kobiece.
Dwie niewiasty z Okocimia biegły zadyszane do przewodnika, wołając głośno:
- Proszę pana, proszę pana, tam ktoś leży!
- Leży? - zmarszczył brwi staruszek. - Kto leży?
- Chy... chyba trup - wykrztusiły przerażone.
- Trup! - wzdrygnął się staruszek. - Co też panie mówią?! Gdzie?
- Tam w krzakach, nad drugim stawem.
Staruszek z marynarką w ręku ruszył spiesznie we wskazanym kierunku, otoczony
tłumem podnieconych niewiast.
Pirydion i Kornel wymienili niespokojne spojrzenia i pobiegli za nimi.
Istotnie nad stawem z gęstwiny krzaków sterczały sztywno czyjeś łydki, wielkie i
nagie. Roztrzęsiony przewodnik powstrzymał ciekawe kobiety, ostrożnie rozchylił
gałęzie... i słaby okrzyk wyrwał się z jego piersi.
Oto bowiem na trawie spoczywało potężne męskie ciało, aczkolwiek nie w
charakterze bezwładnego trupa, lecz jakby upozowane do fotografii. Podłożywszy
sobie rękę pod głowę, pękatą i kompletnie łysą, osobnik ów zdawał się
kontemplować uroki przyrody, mimo że oczy miał zamknięte. Na twarzy malował mu
się wyraz zupełnej błogości. Jeden tylko szczegół psuł ogólne wrażenie. Otóż
starszy pan był w bieliźnie. Jego spodnie, kapelusz, kamizelka oraz płaszcz
wisiały obok na gałęzi.
Przewodnik trącił śpiącego w ramię.
- Panie starszy!
Osobnik nie poruszył się. Zaniepokojony staruszek klęknął i przyłożył mu ucho do
piersi. Dopiero wtedy śpiący olbrzym zamruczał coś przez sen i pogłaskawszy
przewodnika po głowie, przytulił go pieszczotliwie.
- Co pan robi! - wykrztusił przyduszony staruszek, na próżno usiłując wydostać
się spod tulącego go ramienia.
Olbrzym uniósł się półprzytomnie i zamrugał oczyma.
- Przepraszam... Myślałem, że to Mruczka.
- Mruczka?... - zasapał wzburzony staruszek.
- Moja kotka - ziewnął olbrzym - a pan kto jest?
- To ja pana pytam. Kim pan jest?! - wykrzyknął przewodnik.
- Dionizy Kiwajłło, archiwariusz - odparł dziwny osobnik, drapiąc się zaspany po
łysinie.
- O Boże, to mój stryj - szepnął Kornel i spojrzał zmieszany na Pirydiona. Ale
Pirydion zachował olimpijski spokój.
- Co pan tu robi?! - denerwował się staruszek - jakże tak można...
- Czekam na mojego bratanka - wymamrotał półprzytomnie stryj Dionizy.
- Rozebrany?
- Co? - dopiero teraz stryj Dionizy zorientował się, że jego ubiór, delikatnie
mówiąc, jest nieco niekompletny.
- Pan chciał się tu kąpać! - zasapał staruszek.
- Ja? Kąpać? W tym wstrętnym bajorze z kaczkami? - stryj Dionizy spojrzał z
niesmakiem na zielone kożuchy pokrywające mętne wody stawu.
- Jak pan śmie wyrażać się w ten sposób o królewskich stawach?! - oburzył się
przewodnik. - To są stawy historyczne, założone przez Merliniego...
- Niech one sobie będą założone przez Merliniego, ale w tej chwili są to stawy
obrzydliwe - odparł stryj. - Musiałbym być chyba zboczeńcem, by pławić się w
podobnym bajorku!
- To po co pan się rozebrał?!
- Ja wcale się nie rozebrałem. To mnie rozebrano, jak widzę - zagrzmiał Dionizy.
- Skandal! Złodzieje odzieży w parku. W biały dzień obrabowano mnie z ubrania!
- Nikt pana nie obrabował. Pańskie ubranie wisi na drzewie, a oto pańska
marynarka, o ile się nie mylę - zasapał staruszek - sądząc po kratce, stanowi
razem z tymi spodniami komplet.
Stryj wyrwał marynarkę z rąk staruszka, po czym zaczął ściągać pozostałe części
garderoby z gałęzi.
- Nic nie rozumiem - zamruczał oszołomiony - gdzie znalazł pan tę marynarkę?
- Na nimfie.
- Na nimfie? Niech pan nie robi ze mnie wariata.
- Mam świadków. Marynarka otulała posąg nimfy. To są wulgarne kpiny z dzieł
sztuki! Skandal! Starszy człowiek! Jak to działa na młodzież!
- Naprawdę nic nie rozumiem! - stryj oglądał z niedowierzaniem części swej
garderoby.
- Za to ja rozumiem wszystko doskonale. Pan znajduje się w stanie upojenia
alkoholowego - wycedził pogardliwie staruszek.
- Wypraszam sobie! Jakim prawem podejrzewa mnie pan o stan upojenia. Po prostu
padłem ofiarą zamachu - stryj Dionizy wyprostował się, usiłując przybrać minę
obrażonej godności, co było jednak raczej trudne, zważywszy na jego skąpy strój.
- Proszę, nawet popruli mi złośliwie ubranie... Cała podszewka popruta! Pan
widzi?
- Widzę, ale nie dziwię się - staruszek uśmiechnął się złośliwie - w pana stanie
wszystko jest możliwe... To alkoholizm pana niszczy. Niech pan chuchnie!
- Powtarzam, że jestem trzeźwy.
- Mam dowody pańskiego opilstwa. Niech pan sięgnie do kieszeni marynarki.
Stryj sięgnął do kieszeni i osłupiały wyciągnął z niej... ćwierćlitrówkę z
resztą alkoholu.
- Niech pan sięgnie do drugiej!
Stryj włożył rękę do drugiej kieszeni i wyciągnął z niej żyłkę wędkarską, bardzo
długą i z haczykiem na ryby na końcu.
- A więc wszystko jest jasne, drogi panie - zachrypiał oburzony przewodnik. -
Najpierw ćwiartka wódki, potem kąpiel, a potem kłusownictwo rybne. To są
niedopuszczalne praktyki! Czy pan nie widział tablic ostrzegawczych, surowo
zakazujących zarówno kąpieli jak i łowienia ryb w stawach?! Pana szczęście, że
zatraciwszy umiar w piciu, popadł pan w ciężki sen i nie zdołał urzeczywistnić
swych przestępczych zamiarów. Proszę się natychmiast ubrać i zachowywać
kulturalnie, inaczej będę zmuszony oddać pana w ręce milicji.
To powiedziawszy, staruszek wycofał się z krzaków i fuknął na podsłuchujące
niewiasty z Okocimia:
- Proszę odejść! Tu nie ma nic do oglądania! Wracamy zwiedzać zabytki. Gdy tylko
wycieczka oddaliła się, Kornel i Pirydion wysunęli się zza krzaków.
- Dzień dobry, stryju - wykrztusił Kornel.
Stryj Dionizy zamrugał oczami, jakby go nie poznawał... ale wkrótce twarz mu się
rozjaśniła.
- Jak się masz, Kornelu! O Boże, jak mnie łupie!
- Co stryja łupie?
- Głowa! - Dionizy począł sobie rozcierać łysinę. - Co mi się tak przyglądasz?
- Bo... bo myślę, że... to wszystko jest bardzo dziwne. Umówiliśmy się przecież
pod pomnikiem Szopena... - wykrztusił Kornel.
- Pod pomnikiem Szopena - zdumiał się Dionizy. - Nie przypominam sobie...
- Jak to, przecież stryj dzwonił i mówił, że ma mi coś ważnego do powiedzenia...
- Kornel patrzył na Dionizego z niepokojem.
- Rzeczywiście, chyba dzwoniłem... tak, na pewno dzwoniłem, ale chyba nie miałem
ci nic do powiedzenia... po prostu chciałem cię zobaczyć...
- Ależ stryju, niech sobie stryj przypomni!
- Usiłuję, ale nadaremnie... coś się ze mną dziwnego stało, ta moja głowa... To
sprawka tych chuliganów, którzy mnie rozebrali... Musieli mnie rąbnąć przy
okazji.
- Przepraszam pana, czy panu nic nie zginęło? - zapytał milczący dotąd Pirydion.
- Kto to jest? - zapytał stryj Dionizy, wskazując nieufnie na Pirydiona.
- To mój kolega. Maciek Pirydion. Stryj przywitał się z Pirydionem.
- Nie... nic mi nie zginęło, mój chłopcze - powiedział, oglądając portfel -ani
jedna złotówka... Natomiast wzbogaciłem się o butelkę i haczyk z żyłką -dodał
rozgoryczony. - Po prostu ktoś zrobił mi niesmaczny kawał...
Pirydion przyglądał mu się ciekawie.
- Nie, proszę pana - powiedział zamyślony - to nie był chyba kawał.
- Ależ naprawdę nic mi nie zginęło!
- Właśnie dlatego, że panu nic nie zginęło, to jest bardzo podejrzane. Chciałbym
z panem pomówić...
- Proszę bardzo. Pozwólcie mi się tylko ubrać - rzekł Dionizy i sięgnął do
kieszeni spodni. - Gdzież się, u licha, podziały moje papierosy?!
- Zginęły panu papierosy? - zapytał Pirydion.
- Nie... nie... to tylko moje roztargnienie. Zapomniałem, że przecież od
miesiąca nie palę, jadam tylko cukierki... A właśnie, cukierki! - zasapał
archiwariusz i wyciągnął z kieszeni kamizelki dwa miętusy. - Może poczęstujecie
się, chłopcy?
Kornel wziął cukierek i zjadł.
- A ty, kolego? - stryj zwrócił się do Pirydiona.
- Dziękuję, nie lubię cukierków - odparł Pirydion.
Dionizy wsunął do ust drugiego miętusa i wszedł z ubraniem w krzaki.
- Pirydion, o czym ty myślisz? - zapytał niespokojnie Kornel, patrząc na
zaaferowanego kolegę.
- Myślę, że twój stryj, Kornelu, tym razem naprawdę dokonał jakiegoś wielkiego
odkrycia...
- Oszalałeś - wytrzeszczył oczy Kornel - ty zawsze wszędzie musisz węszyć
podejrzane historie. Wstyd mi to mówić o własnym stryju, aleja osobiście myślę,
że on po prostu się zalał...
- Nie - odparł stanowczo Pirydion - twój stryj nie wypił nawet kropli. To
całkiem inna historia.
- Niesamowita historia - szepnął Kornel. - Wiesz, mnie się zdaje, że to jest
jakiś sen.
- Bzdura - powiedział Pirydion i obrócił się do krzaków. - Panie Dionizy!
-zawołał.
Nikt nie odpowiadał. Pirydion rozchylił gałęzie. W krzakach nie było nikogo.
- Zniknął - wykrztusił Kornel, rozglądając się zdumiony.
- Panie Dionizy! - krzyknął z niepokojem Pirydion i ruszył w głąb zarośli.
Kornel chciał pobiec za nim, ale nagle zrobiło mu się jako słabo i sennie.
Mgła zaczęła otaczać park... drzewa przestały szumieć... ptaki śpiewać... Tylko
gdzieś bardzo, bardzo daleko usłyszał jakiś krzyk. Ale już nie mógł rozpoznać,
czy to był głos stryja, czy Pirydiona, czy tylko łabędzie krzyczały na stawie...
Kiedy się obudził, zobaczył, że leży na kanapce w mieszkaniu. Na suficie paliła
się lampa. Ciotka Pelagia krzątała się przy kwiatach. W powietrzu unosił się
silny zapach leków.
- Ciociu, która to godzina?
- Dziewiąta. No, nareszcie się obudziłeś - odetchnęła ciotka.
- Czy... czy długo spałem?
- Nie wiem dokładnie. Wróciłam dopiero koło piątej i zastałam cię na kanapce
śpiącego - odparła ciotka. - Pomyślałam sobie, że musiałeś przemęczyć się tą
nauką i nie chciałam cię budzić. Wiesz, to okropne! W lecznicy powiedzieli, że
palmy się nie da uratować! O mało nie dostałam ataku sercowego! I od razu
odnowiła mi się migrena. Taki cios! A do tego zdenerwował mnie doktor
Szmerkowski. Tak się fatalnie poczułam, że musiałam do niego wstąpić. Wystałam
się w kolejce, a on wszystko zbagatelizował i zapisał mi "Nervosol"!
Podejrzewam, że on jest dotknięty znieczulicą. Mnie, z moim sercem, "Nervosol"!
Zupełna znieczulica!
Kornel słuchał piąte przez dziesiąte na pół przytomny i dziwnie oszołomiony.
Głowę miał ciężką jak kamień.
- Czy... czy nikt do nas nie przychodził?
- Owszem, jacyś hydraulicy w sprawie kranów, ale ich nie wpuściłam i kazałam
przyjść jutro. Bałam się, że cię zbudzą, a spałeś tak smacznie...
- A... Zielona Niedojrzała?... - Kto?
- Przepraszam. Pani Joanna.
- Zadzwoniłam do Joanny, żeby dziś zwolniła cię z lekcji. Ona naprawdę zamęcza
cię, Kornelu. Wczoraj siedziała z tobą do północy.
- A... a... czy kwiaty w pokoju były poprzestawiane? - zapytał Kornel. Ciotka
spojrzała na niego zdziwiona.
- Nie... Wszystko stało na miejscu. Co ci przyszło do głowy?
- A lipka?
- Jaka lipka?
- Afrykańska lipka pokojowa. Powinna tu być... - szepnął Kornel.
- Co ty opowiadasz?
- A w łazience... Jak jest w łazience?
- Wyjątkowo czysto. To ładnie, że posprzątałeś!
- I nie ma tam lipki? Afrykańskiej lipki, niestety bez doniczki, bo... bo się
stłukła.
- Nie rozumiem... Owszem, marzyłam zawsze o afrykańskiej lipce — odparła coraz
bardziej zdumiona ciotka - ale przecież jej nigdy u nas nie było.
- Naprawdę nie było?
- Kornelu, czy ty się dobrze czujesz? Co za dziwne pytania! - zaniepokoiła się
ciotka.
- Czuję się nieźle - odparł Kornel - tylko mi się śniło...
- Co ci się śniło?
- Ciociu, czy jak ktoś bardzo o czymś marzy, to... to może mu się przyśnić? -
zapytał nagle Kornel.
- Oczywiście. A o czym ty marzyłeś?
- Żeby pójść do Łazienek - wykrztusił Kornel - i żeby mnie spotkało coś
ciekawego... trochę śmiesznego i trochę dziwnego... i żeby przyszedł do nas
Pirydion i przeprosił za to, że oskubał palmę i przyniósł cioci wspaniałą
afrykańską lipkę...
- Och, ty mój kochany - ciotka Pelagia spojrzała na Kornela z rozrzewnieniem. -
Nie przypuszczałam, że ty o tym myślisz...
- I jeszcze myślałem, żeby przyjechał stryj Dionizy i nie był taki nudny jak
zawsze i żeby nareszcie odkrył coś ciekawego... coś wspaniałego... Żal mi
stryja...
- No, wiesz - chrząknęła powściągliwie ciotka - masz zbyt bujną wyobraźnię,
Kornelu. Nie powinieneś myśleć o stryju Dionizym. To największy maniak w naszej
rodzinie. Największy i niebezpieczny. Wstawaj! Kolacja stygnie!
PRZYGODA 2.
czyli tajemnica stryja Dionizego.
Nazajutrz rano ciotka Pelagia znów poczuła się gorzej i Kornel musiał sam zrobić
zakupy w sklepie spożywczym oraz pójść do apteki. Wracał właśnie do domu, kiedy
niespodziewanie pod bramą zauważył znajomą postać.
- Pirydion! - wykrzyknął ucieszony. - Co tutaj robisz?
- Właśnie czekam na ciebie - odparł Pirydion, żując flegmatycznie pestkę dyni i
przypatrując się uważnie Kornelowi. - Jak się czujesz?
- Nie najgorzej.
Pirydion uśmiechnął się pod nosem.
- Już ci się nie chce spać?
- Nie... - Kornel zmieszał się nieco - ale skąd to pytanie?
Pirydion nic nie odpowiedział, tylko dalej przyglądał się Kornelowi w jakiś
badawczy, by nie rzec naukowy sposób, zupełnie jakby Kornel był jakimś
zwierzęciem doświadczalnym.
- Nareszcie się ujawniłeś... - bąknął Kornel, żeby przerwać tę głupią scenę. -
Dawno się nie widzieliśmy...
- Już się stęskniłeś za mną? - uśmiechnął się dziwnie Pirydion.
- Tak, właśnie. Stęskniłem się - mruknął Kornel, starając się zrozumieć, co
znaczą te uśmieszki i aluzje Maćka.
- To ładnie, że się stęskniłeś - Pirydion wypluł pestkę - ale nie przesadzaj,
stary. Widzieliśmy się przecież wczoraj.
Kornel wytrzeszczył oczy.
- Wczoraj?!
Pirydion spojrzał na niego z troską.
- Słuchaj no, Kornel, czy ty się naprawdę dobrze czujesz? Widzę, że coś u ciebie
nietęgo z pamięcią - zauważył.
- Mylisz się - odburknął Kornel - pamiętam wszystko doskonale.
- Czyżby? - pokręcił głową Pirydion.
Kornel przygryzł wargi. „Albo łobuz robi swoim zwyczajem balona ze mnie -
pomyślał - albo... albo te wszystkie wczorajsze przedziwne wypadki, które brałem
za sen, przytrafiły mi się naprawdę".
I, żeby się nie wygłupić, postanowił delikatnie wysondować kolegę.
- Jestem tylko trochę przemęczony tym wkuwaniem - zaczął ostrożnie -ale
pamiętam, że... że istotnie widzieliśmy się wczoraj... Przyszedłeś do mnie o pół
do trzeciej - urwał i spojrzał badawczo na Pirydiona, ale Pirydion ani nie
przytaknął, ani nie zaprzeczył, tylko wciąż przyglądał się Kornelowi tym
nieznośnym przenikliwym wzrokiem, jak lekarz, który obserwuje ciekawy przypadek
choroby.
- Przyszedłeś, żeby mnie naciągnąć na „Chatkę Puchatka" - dodał Kornel po chwili
- a potem był telefon od stryja Dionizego i... i... - zająknął się. To co się
potem zdarzyło, wydawało mu się tak nieprawdopodobne, że wolał milczeć.
- I co potem? - zapytał z uśmieszkiem Pirydion.
- Czy mam ci wszystko opowiadać?! Chyba sam wiesz, co było potem -rozzłościł się
Kornel.
- Potem chyba usnąłeś - podpowiedział Pirydion.
- No właśnie - odetchnął Kornel z ulgą, że jednak reszta przygód była tylko
snem. - Cały dzień wczoraj byłem bardzo senny i jak tylko wyszedłeś, położyłem
się na kanapce...
- Biedaczek - zadrwił Pirydion - położył się grzecznie i usnął na kanapce...
- Och, nie myśl, że ja naprawdę... - zaczerwienił się Kornel - to... to był
tylko taki... taki trick z mojej strony - zełgał - owszem, chciało mi się spać,
ale przemogłem senność. Udałem tylko, że śpię, żeby się wykręcić od lekcji z
Zieloną Niedojrzałą. Ciotka dała się nabrać. Ona ma miękkie serce i... bardzo mi
współczuje, że tak się muszę męczyć przez całe wakacje. Więc jak wróciła i
zobaczyła, że śpię, westchnęła tylko, otuliła mnie kocem, zadzwoniła do Zielonej
Niedojrzałej, że nie będę mógł mieć lekcji i poszła o czwartej do lekarza. Ona
co tydzień chodzi do lekarza ze swoją migreną. Tylko na to czekałem. Zerwałem
się z kanapki i popędziłem na basen. Zdążyłem się jeszcze wykąpać. Klawo było.
Och, bracie, ja nie tracę fasonu, chociaż mnie tak przycisnęło i umiem się
urządzać!
Pirydion wysłuchał Kornela spokojnie, a potem pokiwał głową.
- No, tak. Tego właśnie się obawiałem!
- Czego?
- Że będziesz miał zaburzenia.
- Jakie zaburzenia?!
- Psychiczne.
- Co? Ależ ja nie mam żadnych zaburzeń. Czuję się zdrów jak ryba.
- Niestety. Cały czas obserwowałem cię z lękiem, czy ten środek nie wywołał u
ciebie szkodliwych objawów ubocznych i muszę z przykrością stwierdzić...
- Środek? - przerwał mu zdenerwowany Kornel - o czym ty mówisz?! Jaki środek?!
- Narkotyk. To on właśnie sprowadził na ciebie częściowy zanik pamięci i
omamy...
- Oszalałeś? Nie mam żadnych omamów i pamiętam wszystko doskonale.
- To czemu bredzisz o jakimś basenie? Albo próbujesz mnie umyślnie kiwać, albo
to są omamy na skutek zatrucia narkotykiem.
Kornel zmieszał się.
- Co ty wciąż o tym narkotyku... - wybełkotał - jaki narkotyk?! Gdzie?! Kiedy?!
- Wczoraj w Łazienkach - odparł Pirydion.
- Myślisz, że wtedy nad stawem... gdy spotkaliśmy stryja?... Pirydion odetchnął.
- Więc jednak zgrywałeś się, łobuzie, a w istocie pamiętasz. Kornel zamrugał
oczyma i chrząknął.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że ja naprawdę wtedy...
- To właśnie chcę powiedzieć.
- Wobec tego w jaki sposób znalazłem się na kanapce w domu?! - zapytał Kornel.
- Zwyczajnie.
- Co to znaczy „zwyczajnie"?! Może mi z łaski swojej wytłumaczysz...
- Z przyjemnością. Ale chodź! - Pirydion spojrzał na zegarek.
- Gdzie mam iść?
- Do stryja. Stryj Dionizy na pewno już się obudził i czeka...
- Stryj Dionizy?! Wiec odnalazłeś go?! - wykrzyknął radośnie Kornel.
- Oczywiście. Musimy z nim zaraz porozmawiać. Sprawa zrobiła się piekielnie
ciekawa.
- Gdzie on jest?
- U mnie.
- U ciebie? Niby jak to?
- No, chodź, nie marudź - Pirydion wypluł łupinę pestki - wszystko ci wytłumaczę
po drodze.
- Już lecę - zasapał podniecony Kornel - zaniosę tylko ciotce Pelagii sprawunki
i lekarstwa. Biedaczka nie spała całą noc.
- Pewnie przestraszyła się, jak cię wczoraj zobaczyła zamroczonego na kanapce.
- No... była trochę zdziwiona.
- To dobrze, że tylko trochę - uśmiechnął się Pirydion - gdyby znała całą
hecę...
- Mam nadzieję, że jej nie powiesz - przestraszył się Kornel. - Ona jest taka
nerwowa.
- Spokojna głowa. Mam względy dla starszych dam cierpiących na migreny.
- Zwłaszcza, gdy cierpią przez ciebie - zauważył złośliwie Kornel.
- Przeze mnie?! Co ty gadasz?! - oburzył się Pirydion.
- Ciotka cierpi przez ciebie. Zmartwiła się tą palmą, którą oskubałeś. W
lecznicy kwiatów powiedzieli, że palma jest nieuleczalnie chora.
- A niech to licho! - zaklął Pirydion. - Przeproś ją ode mnie jeszcze raz i
powiedz, że podaruję jej za tę palmę wspaniały egzotyczny kwiat...
- A właśnie... - przypomniał sobie Kornel - co się stało z tą lipką?...
- O rany, nie zniknęła, tylko musiałem ją chwilowo wycofać... rozumiesz chyba...
- Nie bardzo.
- Potem ci wytłumaczę. A teraz pędź. Bo stryj może nam uciec! Kornel pobiegł na
górę i wpadł jak burza do mieszkania.
- Co się stało? Czy ktoś cię goni? - jęknęła przerażona ciotka, zrywając się z
łóżka. - Może ci hydraulicy! Bo właśnie śniło mi się, że ci dwaj hydraulicy to
byli przebrani bandyci.
- Co też ciocia!... To wszystko przez to zmartwienie... ale niech się ciocia nie
truje. Widziałem Pirydiona. Bardzo mu przykro za tę palmę. Powiedział, że
podaruje cioci nowy, wspaniały, egzotyczny kwiat!
- Oprawca! - krzyknęła ciotka. - Botaniczny sadysta!
- On naprawdę niechcący. On skubie tylko z nerwów...
- To niech sobie skubie własną brodę!
- On jeszcze nie ma brody, ciociu. Ale on już nie będzie skubał cioci kwiatów,
on teraz kupuje sobie pestki i skubie pestki. No, niech się ciocia uspokoi i
zażyje te krople.
Kornel podał wzburzonej ciotce leki, a kiedy uspokoiła się nieco, powiedział:
- Ciociu, ja wyskoczę na godzinkę. Muszę kupić zeszyty i mapy konturowe, i wkład
do długopisu, i...
- Dobrze - jęknęła ciotka - tylko szybko wracaj... te krople są do niczego. Nie
będę się leczyła u tego Szmerkowskiego. To konował. I nie ma ani jednej rośliny
w gabinecie!
Kornel ruszył do drzwi, ale ciotka powstrzymała go drżącym głosem.
- Gdzie pędzisz?!
- Przecież ciocia mi pozwoliła...
- Podaj mi przedtem książkę telefoniczną, moje dziecko, wybiorę sobie innego
kardiologa.
Kornel rzucił ciotce spis telefonów i wybiegł z mieszkania. Pirydion kręcił się
niecierpliwie pod domem.
- No, nareszcie! - mruknął na widok Kornela. - Jak ciotka?
- Och, fatalnie! Nie pytaj lepiej, ta palma zupełnie ją rozstroiła, nazwała cię
botanicznym sadystą!
Pirydion zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.
- Może jednak powinienem ją jakoś uspokoić?
- Lepiej się nie pokazuj. Chodźmy, mówiłeś, że musimy się spieszyć. Ruszyli
szybkim krokiem przez cieniste uliczki Żoliborza.
- Miałeś mi wyjaśnić tę hecę w Łazienkach - przypomniał Kornel.
- No, więc pamiętasz chyba, jak stryj twój, Dionizy, gdzieś nagle zniknął... -
zaczął Pirydion.
- Tak, to jeszcze pamiętam - skinął głową Kornel - poszedłeś go szukać w
krzakach i co dalej?
- Dalej zaczyna się nieprawdopodobna heca! Szukam... patrzę... starszy pan śpi w
najlepsze w zaroślach. Wołam cię - nie odpowiadasz. Pędzę do ciebie, widzę... że
ty też śpisz. No, to zbaraniałem w pierwszej chwili. Ale zaraz przypomniałem
sobie inne dziwne wypadki, które zdarzyły się tego popołudnia w Łazienkach i
zacząłem myśleć spokojnie. Wszystko wskazywało na to, że zostaliście sztucznie
uśpieni. To nie był naturalny sen...
- I co wtedy zrobiłeś? - dopytywał się Kornel.
- No cóż?... - uśmiechnął się Pirydion. - Normalnie wezwałbym pogotowie i
zawiadomił milicję, ale ponieważ twój stryj określił sprawę jako poufną
postanowiłem rzecz załatwić dyskretnie. Na szczęście wasz stan nie budził
żadnych obaw. Tętna i oddechy mieliście tylko nieco zwolnione. Po krótkim
namyśle zamiast na pogotowie zadzwoniłem do Celestyna... i kazałem mu podjechać
pod Łazienki taksówką. Celestyn nawet nie zapytał po co i przyjechał. To się
nazywa klasa, no nie?! Najpierw odstawiliśmy ciebie. Bałem się trochę, co twoja
ciotka powie, jak cię przyniesiemy uśpionego, ale na szczęście nie wróciła
jeszcze do domu. Ułożyliśmy więc cię niewinnie na kanapce, że niby zdrzemnąłeś
się po obiedzie, poustawialiśmy rośliny doniczkowe tak, jak stały przedtem, i
zabraliśmy moją lipkę afrykańską, żeby nie zostawić żadnych śladów...
Zastanawiałem się, co zrobić ze stryjem Dionizym. W przeciwieństwie do ciebie
spał bardzo niespokojnie, bredził przez sen, rzucał się... Bałem się zostawić go
u was. Rozumiesz... ciotka Pelagia...
Kornel skinął głową.
- Tak, ciotka źle znosi takie rzeczy. W dodatku od dawna ma ze stryjem na
pieńku.
- Więc po namyśle postanowiłem zawieźć starszego pana do mojej chaty. No, ale
już jesteśmy na miejscu - Pirydion zatrzymał się przed małym domkiem w ogródku.
Przez otwarte okno słychać było potężne chrapanie. Pirydion spojrzał zakłopotany
na Kornela.
- On chyba wciąż jeszcze śpi - zauważył.
- Chyba - westchnął Kornel.
- Najwyższy czas go zbudzić - powiedział Pirydion. - Ja przygotuję małe
śniadanko, a ty go obudź, tylko delikatnie...
Kornel trącił stryja w ramię, ale stryj w odpowiedzi przewrócił się tylko na
drugi bok i począł chrapać jeszcze głośniej. Kornel ponowił próbę i szarpnął
stryja z całą energią, na jaką go było stać, ale stryj nie mrugnął powieką,
wykonał za to niewinne machnięcie, w wyniku którego Kornel znalazł się w drugim
kącie pokoju.
Pirydion wszedł właśnie z tacą, na której dymił litrowy dzban kawy i stanął
zdumiony na widok skurczonego kolegi w kącie.
- Kornel, co z tobą? Dlaczego nie budzisz stryja?!
- Dziękuję - jęknął Kornel - nie wygrałem żołądka na loterii.
- Dostałeś w dołek? - westchnął obłudnie Pirydion. - Żal mi cię, ale pociesz
się, że ja dostałem w szczękę i zamroczyło mnie na minutę! Potem wolałem już nie
próbować...
- Łotrze! - krzyknął Kornel, wciąż trzymając się za żołądek. - Więc dlatego
przyszedłeś po mnie?!
- Myślałem, że ty... jako, że w rodzinie... no, myślałem, że jako krewny znasz
narowy stryja i dasz sobie z nim radę.
- Draniu! Przynajmniej mogłeś uprzedzić, że on boksuje przez sen.
- Myślałem, że to też jest ci wiadome.
- Nic mi nie było wiadome! - krzyczał Kornel.
- A to przepraszam, na drugi raz będę wiedział - powiedział Pirydion, stawiając
tacę. - No cóż, spróbujmy obudzić go inaczej. Włącz radio!
Kornel włączył. Udało mu się nawet złapać koncert muzyki dętej. Patrząc w
zamknięte oczy stryja, stopniowo dawkował dźwięki. Niebawem ogłuszające ryki
trąb i grzmoty kotłów wypełniły pokój. Mimo to stryj ani drgnął.
Kornel kręcił wciąż gałką, potęgując efekt. Nadaremnie.
Dopiero, gdy szyby w oknach zaczęły dzwonić, a żyrandol zakołysał się od
wściekłego ataku decybeli, stryj raczył poruszyć leniwie nogą, a gdy to nie
pomogło i decybele szalały dalej, wetknął niedbale palec wskazujący w ucho.
Dokonawszy tego zabiegu, spał smacznie dalej.
- No, widzisz! - krzyknął do Pirydiona Kornel, wyłączając radio. - Nic nie
skutkuje. I co teraz zrobimy?
Pirydion zastanawiał się przez moment.
- Czy twój stryj jest archiwistą? - zapytał nagle.
- Tak, archiwistą, czyli archiwariuszem - odparł zaskoczony Kornel.
- W takim razie powinien być uczulony na szelest papieru. Poczekaj -powiedział
Pirydion i wyszedł do drugiego pokoju. Po chwili wrócił, trzymając w ręku „Cichy
Don" w czterech olbrzymich tomach oraz opasły album pt. „Kazimierz Dolny".
- Trzymaj! - wręczył Kornelowi album. - Ja będę szeleścił „Cichym Donem", a ty
„Kazimierzem Dolnym".
- I myślisz, że to pomoże, skoro nie pomogły kotły i trąby? - zapytał
sceptycznie Kornel.
- Na pewno pomoże. To nie będzie dla stryja zwyczajny szelest. To będzie dla
niego szmer zawodowy. Każdy człowiek jest uczulony na szmery zawodowe. Zresztą
zaraz się przekonasz. Zaczynamy!
Wpatrując się uważnie w nieruchomą twarz Dionizego, chłopcy poczęli szeleścić
kartami ksiąg. Ku zdumieniu Kornela już po pierwszych szelestach uczulenie
zawodowe stryja uwidoczniło się wyraźnie. Starszy pan przestał chrapać i wykonał
ruch ręką, jakby opędzał się przed natrętnymi owadami.
- Głośniej! - zakomenderował Pirydion.
Na twarzy starszego pana pojawił się bolesny grymas, jednocześnie usta poruszyły
mu się i dał się słyszeć niewyraźny szept. Pirydion pochylił się ciekawie.
- Co on szepcze? - zapytał Kornel.
- Mówi... mówi, żebyśmy poszli sobie do diabła, że nie jest już archiwariuszem,
lecz poszukiwaczem prawdy...
- Żartujesz?!
- Słowo daję. Żąda zabrania akt.
Istotnie, w tym momencie stryj Dionizy wykrzyknął przez sen:
- Akta do kosza! Archiwum precz!
Był to okrzyk tak nabrzmiały bólem, że zdjęty współczuciem Kornel przestał na
moment szeleścić. Ale Pirydion szturchnął go od razu.
- Musimy być bezwzględni! Szeleść dalej!
Kornel zaszeleścił. Tym razem tuż nad uchem stryja. Nareszcie poskutkowało.
Stryj wydał groźny pomruk, jego pięść przejechała tuż koło nosa chłopców.
Szczęściem w ostatniej chwili zdołali odskoczyć. Natomiast przebudzony Dionizy
usiadł na łóżku.
- Gdzie ja jestem? - ziewnął.
- Stryj jest u Pirydiona - wyjaśnił Kornel.
- To straszne! U Pirydiona! - wykrzyknął archiwariusz. - A kto to jest Pirydion?
- zapytał po chwili już spokojniej.
- Stryj go już poznał wczoraj w Łazienkach. To mój kolega Maciek Pirydion.
- Ależ, Kornelu! Czy aby jesteś pewien? - zdumiał się Dionizy. - Nie widzę
powodów, dla których miałbym spędzić noc u twojego kolegi, Maćka Pirydiona.
- Owszem, są powody. Stryj został przygarnięty, ponieważ stryj znajdował się w
stanie ciężkiego odurzenia, by nie powiedzieć zatrucia.
- Znowu?! - jęknął archiwariusz. - O ile pamiętam, uległem już odurzeniu w
Łazienkach.
- Niestety, wkrótce po wydobyciu pana z pierwszego odurzenia - wyjaśnił
spokojnie Pirydion - popadł pan w drugie odurzenie.
- To niemożliwe. Nic przecież nie zażywałem ani nie jadłem, ani nie piłem -
denerwował się Dionizy.
- Czyżby? - uśmiechnął się Pirydion. - Niech pan sobie przypomni dobrze. A
miętusy?
- Chodzi ci o cukierki miętowe? Przecież poczęstowałem nimi także Kornela i nic
mu się nie stało.
- Stało mi się, stryju - powiedział Kornel - ja też byłem pogrążony w sztucznym
śnie.
- To niesłychane! - wykrzyknął stryj Dionizy - środek nasenny w miętusach!
- Istotnie, to niesłychane - powiedział Pirydion, podstawiając stryjowi tacę z
kawą i rogalikiem. - Najwyższy czas, żeby wyjaśnić tę i pozostałe podejrzane
okoliczności, wiążące się z pana osobą. Pan się posili i opowie nam wszystko po
kolei...
Stryj spojrzał nieufnie na Pirydiona.
- Wybacz, mój dobroczyńco, jednak w tej sprawie wolałbym pomówić z Kornelem w
cztery oczy. Rozumiesz, chłopcze...
- Rozumiem i nie przeszkadzam - podniósł się Pirydion, ale Kornel, przerażony
perspektywą zostania sam na sam ze stryjem, wykrzyknął:
- O, nie... nigdzie nie pójdziesz - i siłą posadził Pirydiona na krześle. -Niech
się stryj nie boi - zwrócił się do Dionizego - Maciek jest wzorem dyskrecji.
Najlepszy dowód, że nikomu nie powiedział o podwójnym odurzeniu stryja i
przygarnął stryja do siebie...
- Hm... - chrząknął Dionizy - jestem mu szczerze zobowiązany, ale...
- On... jest poza tym harcerzem i...
- Hm.... - chrząknął Dionizy - bardzo lubię harcerzy, ale...
- On... on się pasjonuje starymi aktami, dokumentami i w ogóle historią!
- Dość nietypowe, rzekłbym, zjawisko u młodzieży - zauważył stryj, spoglądając
bardziej życzliwie na Pirydiona.
- Pirydion jest nietypowy, stryju - oświadczył pospiesznie Kornel. - Na pewno
słyszał stryj o odkryciach w podziemiach kościoła Świętego Jacka, o kaplicy
arian i centralnej melinie Alberta Flasza... To właśnie Pirydion przyczynił się
do tych odkryć. On już rozwiązał niejedną zagadkę, stryju! On ma doświadczenie
detektywistyczne i w ogóle jest oblatany... On jest przecież w drużynie Teodora!
Na dźwięk ostatnich słów stryj znieruchomiał na chwilę.
- Ty jesteś w tej sławnej drużynie, mój dobroczyńco? - zapytał z niedowierzaniem
Pirydiona.
Pirydion skinął głową, a Kornel wyjaśniał pospiesznie:
- On jest przybocznym! Prawą ręką samego Teodora!
- Ach taaak... - szepnął z podziwem Dionizy i odstawił filiżanką kawy. -Trzeba
było od razu powiedzieć. To zmienia postać rzeczy! Wobec tego możesz być
dopuszczony do naszej tajemnicy, drogi chłopcze... A zatem, żeby nie tracić
czasu, powiem od razu, o co chodzi... Chodzi o kufer dziadka Hieronima.
- O co?! - wytrzeszczył oczy Kornel.
- Czyżbyś nie słyszał o tym kufrze? - stryj Dionizy spojrzał zgorszony na
bratanka.
Kornel przypomniał sobie, że kiedy jeszcze mieszkali w Pułtusku, widział na
strychu stary, odrapany i zakurzony kufer.
- Czy stryjowi chodzi o to odrapane pudło z żelaznymi obręczami? - zapytał
rozczarowany.
- W rzeczy samej - odparł dotknięty Dionizy - lecz określenie „odrapane pudło"
jest tu co najmniej niestosowne, mój Kornelu. To kufer zabytkowy! Prawdziwa
gdańska robota! Dziadek Hieronim trzymał w nim swoje najważniejsze papiery. Mam
nadzieję, że wiesz, kim był dziadek Hieronim, Kornelu?
- On... on zdaje się był solidnie stuknięty - wyjąkał Kornel.
- Jak oni cię wychowują - załamał ręce Dionizy - żadnego poszanowania dla
tradycji. Nie przeczę, że dziadek Hieronim był dotknięty maniactwem, jak wszyscy
członkowie naszej rodziny z moim skromnym wyjątkiem, ale to był maniak wybitny!
Czy naprawdę nic więcej o nim nie słyszałeś?
- On... on podobno pętał się po jaskiniach - przypomniał sobie Kornel. Dionizy
spojrzał na niego surowo.
- Twój dziadek Hieronim, mój Kornelu, był speleologiem. Można rzec -pionierem w
tej dziedzinie... Już zresztą jego ojciec... sławny powstaniec z 1863 roku,
Pankracy Kiwajłło... walcząc w Górach Świętokrzyskich...
Kornel westchnął. No, to zaczęło się! Stryj dosiadł już swojego konika i zanosi
się na pełny metraż, czyli 240 minut nieprzerwanego ględzenia. Kornel spojrzał
wymownie na Pirydiona, jakby biorąc go na świadka swoich udręk i ziewnął
ostentacyjnie.
Dionizy przestał mówić i poczerwieniał.
- Zdaje się, że kogoś nudzę!
- Ależ nie! - zapewnił pośpiesznie Pirydion, karcąc Kornela wzrokiem. -Zapewniam
pana, że ziewnięcie Kornela było wyłącznie skutkiem poprzedniego zatrucia... pan
też na pewno ziewnie, zobaczy pan!
- Ja? Wykluczone, mój chłooooouuuu... - stryj zaniemówił i wstydliwie zakrył
usta, które rozwarły mu się w potężnym, iście hipopotamowym ziewnięciu.
- No, więc jesteśmy skwitowani - powiedział Pirydion - a teraz niech pan dalej
opowiada i nie zwraca uwagi na ewentualne dalsze ziewnięcia Kornela. Słuchamy
pana z najwyższym zainteresowaniem.
- A o czym ja mówiłem? - zapytał Dionizy.
- O prapradziadku Kornela, Pankracym, który walczył w powstaniu styczniowym...
Zapewne pod komendą Langiewicza? - dodał Pirydion.
- Stwierdzam z satysfakcją, że znasz się na historii, mój dobroczyńco -stryj
spojrzał z uznaniem na Pirydiona. - Istotnie Pankracy walczył u Langiewicza...
Kiedy powstanie dogorywało, otrzymał polecenie ukrycia kasy powstańczej i
dokumentów swojego oddziału. Wkrótce potem Moskale aresztują go, ale rzecz
istotna, już nie znajdują przy nim ani kopiejki, nie mówiąc o papierach.
Pankracy utrzymuje uparcie, że dokumenty spalił, a resztą zasobów kasy
roztrwonił z kolegami. Śledztwo nie daje wyników. Pankracy zostaje zesłany na
Sybir, gdzie niebawem umiera...
- No dobrze, stryju - ziewnął bezwstydnie Kornel - ale co to ma wszystko
wspólnego z kufrem.
- Zaraz się dowiesz. Otóż syn Pankracego, Hieronim, bardzo interesował się
historią swojego ojca, nie uwierzył w jego zeznania, twierdził, że miały one na
celu wprowadzenie w błąd władz carskich i że Pankracemu udało się przed
aresztowaniem ukryć zarówno kasę powstańczą, jak dokumenty w jednej z nieznanych
jaskiń w zachodniej części Gór Świętokrzyskich. Myśl ta prześladowała dziadka
Hieronima do tego stopnia, że w sposób iście maniacki co lato penetrował
wspomniane okolice, zbierał uparcie poszlaki, poszukiwał świadków i tropił
zawzięcie ową wyimaginowaną jaskinię, doprowadzając do nędzy i rozpaczy całą
rodzinę. Wreszcie z jednej z tych wypraw przywiózł staroświecki, inkrustowany
srebrem pistolet z inicjałami „P.K.", w którym wszyscy rozpoznali własność
Pankracego, i oświadczył, że odkrył jaskinię.
- Czy... czy to jest pewne? - zainteresował się Pirydion.
- Najzupełniej. Zresztą sam możesz zobaczyć ten pistolet. Przechowywany przez
lata w naszej rodzinie, został następnie oddany do Muzeum Wojska Polskiego i
znajduje się tam do dziś dnia jako pamiątka powstańcza.
- Owszem, widziałem go - rzekł zamyślony Pirydion. - A co się stało z aktami i
kasą? Czy Hieronim je w końcu odnalazł?
- Nie... - odparł Dionizy - był przekonany, że znajdują się w tej samej jaskini,
schowane w którejś z niedostępnych, odgrodzonych syfonami komór. Niestety, brak
sprzętu i środków materialnych nie pozwolił mu uwieńczyć tych poszukiwań
pozytywnym wynikiem. By uzyskać pomoc, wyjechał do ówczesnego zaboru
austriackiego, do tak zwanej Galicji, udał się do Zakopanego i starał się
zainteresować swoimi pracami znanego badacza jaskiń Jana Gwalberta
Pawlikowskiego. Niestety, nastąpiła tragedia. Zaraz na drugi dzień po
przyjeździe, zanim zdążył podzielić się z kimkolwiek swoimi rewelacjami, udał
się samotnie do Jaskini Lodowej w Ciemniaku i zginął, forsując jakieś nowe
przejście. Po jego nieszczęśliwej śmierci babka zamknęła wszystkie pozostałe
po nim papiery i pamiątki w owym kufrze, który nazwałeś, Kornelu, odrapanym
pudłem, i nie pozwoliła nikomu tam zaglądać, obawiając się, by jej syn, a mój
ojciec, Dominik, nie zaraził się zgubnym nałogiem speleologii. To wprawdzie
Dominikowi nie groziło, gdyż pochłonięty był inną pasją, a mianowicie biologią,
ale i tak niestety nie uchronił się przed nieszczęściem prześladującym naszą
rodzinę i zmarł tragicznie ukąszony przez skorpiona w czasie wyprawy naukowej do
Afryki.
- O Boże! - jęknął Kornel. - Co za pech!
- Ta zgubna pasja Dominika, przeszła, jak wiesz, Kornelu, na jego córkę, moją
siostrę, a twoją ciotką - Pelagię, aczkolwiek w postaci skarlałej, rzekłbym,
zwyrodniałej, ograniczonej do roślin doniczkowych...
- Za to ciotka Pelagia będzie żyć sto lat - powiedział Kornel.
- Nie wątpię - skrzywił się Dionizy. - Ale wróćmy do rzeczy... to znaczy do
kufra dziadka Hieronima... Otóż jestem przekonany, że znajdują się tam notatki i
plany umożliwiające odnalezienie jaskini.
- Jak to? - zdumiał się Kornel. - Więc ta jaskinia pozostała nieznana? Przecież
stryj mówił, że dziadek Hieronim ją odkrył.
- Istotnie, lecz zapomniałeś, że kraj był wtedy pod zaborami, Hieronim musiał ze
zrozumiałych względów działać w największej tajemnicy przed władzami carskimi i
nie mógł opublikować swoich odkryć, a nawet zwierzyć się z nich komukolwiek...
Należy więc przypuszczać, że dobrze zamaskował wejście do jaskini, tak by nikt
niepowołany nie wpadł na jej trop.
Pirydion spojrzał ciekawie na stryja i zapytał:
- Ale dlaczego dopiero teraz zainteresował się pan tą sprawą? Dionizy uśmiechnął
się.
- Spodziewałem się tego pytania. Rzecz jest prosta, mój chłopcze. Tak jak ty
teraz, co czuję, nie dowierzasz odkryciu dziadka Hieronima, także i ja nie
dowierzałem temu wszystkiemu przez długie lata. Jak wiesz, ominęło mnie na
szczęście maniactwo, ciążące nad moją rodziną. Jednakże niedawno wpadłem
przypadkowo na nowy trop!
- Jaskini!
- Tak. Na nowy trop jaskini i to mnie przekonało. Wierzę, że istnieje jaskinia,
o której wspomniał Hieronim, a w niej rzeczy ukryte przez Pankracego.
- Co to za trop?
- Od wielu lat opracowuję historię naszej rodziny, mniemam bowiem, iż jako
jedyny jej członek, nieobarczony maniactwem i myślący trzeźwo, jestem do tego
szczególnie powołany... Otóż, zbierając materiały dotyczące dziadka Hieronima,
udałem się między innymi do Kielc - ciągnął Dionizy. - Albowiem Hieronim
zatrzymywał się tam często, w związku ze swoimi poszukiwaniami,
u kolegi z uniwersytetu i przyjaciela, pana W., profesora geografii w gimnazjum
kieleckim, tudzież przez wiele lat prowadził z nim obfitą korespondencję,
ponieważ rodzina W. mieszka dalej w Kielcach, miałem pewną nadzieją, że uda mi
się odnaleźć listy Hieronima. Niestety, żadnych listów nie znalazłem. Okazało
się, że po dziadku geografie zostało w rodzinie W. tylko parę książek.
Przejrzałem je dla porządku... i oto mała sensacja. Na marginesach wydanej w
1899 r. powieści Adolfa Dygasińskiego pt. „W Kielcach" zauważyłem jakieś
dopiski. Od razu poznałem rękę Hieronima. Charakterystyczny „maczek", znamienna
krągłość, by nie powiedzieć rozpłaszczenie liter. Muszę zaraz nadmienić, że
Hieronim miał brzydki zwyczaj, rzekłbym nałóg, mazania na marginesach książek,
które czytał, i to nie tylko wtedy, gdy lektura nasuwała mu jakieś krytyczne
uwagi, co można by jeszcze usprawiedliwić jego polemiczną pasją, ale także
wtedy, gdy lektura przypominała mu jakąś ważną sprawę do załatwienia... Otóż w
jednym miejscu książki, a mianowicie tam, gdzie autor opowiada o wyprawie
chłopców do jaskini na Górze Kadzielni, znalazłem na marginesie notatkę
„M.R.cav.B. czwartek? piątek?". W wielkim podnieceniu przepisałem te litery...
Mam je zanotowane w notesie... - sięgnął do kieszeni - gdzież ten notes, u
diabła - począł wywracać zdenerwowany kieszenie. - No, mniejsza z tym -
zrezygnował - znam przecież ten dopisek na pamięć... Otóż nie ulegało dla mnie
wątpliwości, że skrót „cav" oznacza „cavernę", czyli jaskinię po łacinie...
Teraz miałem już pewność, że Hieronim naprawdę odkrył jakąś grotę... Należało
tylko odcyfrować - gdzie? Co znaczy skrót „M.R."? Dwa dni na próżno zgadywałem,
wreszcie nawiedziło mnie olśnienie: „M.R." znaczy „Mons Ruber"! - stryj Dionizy
spojrzał triumfalnie na chłopców, a widząc ich niezbyt mądre miny, uśmiechnął
się wyrozumiale i wyjaśnił:
- To znaczy po łacinie Góra Czerwona. Natychmiast zasięgnąłem informacji, czy
pod Kielcami nie ma miejscowości o nazwie Czerwona Góra i oto, moi drodzy, nowy
skurcz serca... Jest! Istnieje dość rozległe wzniesienie o tej nazwie między
Kielcami a Chęcinami, tuż przy szosie krakowskiej. Udałem się tam niezwłocznie i
odkryłem...
- Odkrył stryj jaskinię! - wykrzyknął Kornel.
- Odkryłem piękny las, w nim kamieniołomy, lecz ani śladu jaskini. Dopytywałem
się o nią, lecz zapewniono mnie, że na Czerwonej Górze żadnej jaskini nie ma.
- To przykre - bąknął Kornel.
- Och, bynajmniej, to mnie nawet ucieszyło.
- Ucieszyło stryja? Dlaczego?!
- Bo to znaczy, że jaskinia wciąż czeka na powtórne odkrycie, a jeśli tak, to my
możemy być jej odkrywcami!
- I odnaleźć tę kasę i dokumenty z powstania! - zapalił się od razu Kornel.
- Oczywiście - odparł Dionizy. - Wystarczy tylko poszperać w kufrze dziadka
Hieronima i przestudiować jego zapiski... Na pewno znajdziemy tam szczegółowe
wskazówki... wszystko już obmyśliłem. Mam naszkicowany cały plan akcji... Gdzież
jest mój notes? - stryj zaczął powtórnie przetrząsać kieszenie, ale nadaremnie.
- Więc jednak panu coś zginęło - przygryzł wargi Pirydion - a raczej coś panu
zabrali.
- Zabrali?! - archiwariusz znieruchomiał - nie myślisz chyba, że wtedy w
Łazienkach...
- Niestety, tak myślę - odparł posępnie Pirydion - wszystko wskazuje na to, że
ktoś inny także się zainteresował tą sprawą. Te dziwne miętowe cukierki, po
których zapada się w sen... ta historia z ubraniem... ten zamach na pana w
ogrodzie... Obawiam się, że do gry włączył się niebezpieczny partner!
- Ale kto? - Kornel i Dionizy spojrzeli na Pirydiona wystraszonym wzrokiem.
- To właśnie należy wyświetlić - powiedział zamyślony Pirydion.
PRZYGODA 3.
czyli podejrzani doktorzy.
Stryj Dionizy spacerował wzburzony po pokoju, rzucając nerwowe spojrzenia na
Maćka i Kornela.
- Powtarzam wam, moi drodzy, że to wykluczone! Nikomu nie mówiłem o celu mojej
podróży. Rzecz trzymałem w absolutnej tajemnicy, tajemnicy archiwalnej, że tak
się wyrażę...
- Nie chodzi o podróż - przerwał Pirydion. - Chodzi o pana hipotezę dotyczącą
jaskini i ukrytych tam rzeczy... Czy przypadkiem nie podał pan do wiadomości
publicznej tej hipotezy... albo czy nie zdradził jej pan w rozmowie prywatnej?
- Zamieściłem tylko krótką notatkę w piśmie archeologicznym „Ziemia gromadzi
prochy". Notatka nosiła tytuł: „Czy istnieje zapomniana jaskinia w Górach
Świętokrzyskich?" Rozważałem tam możliwość ukrycia dokumentów i kasy powstańczej
sprzed stu lat w zamaskowanej grocie...
- To wystarczyło - powiedział Pirydion.
- Ależ ja nie wspomniałem ani słowem o odkryciu dziadka Hieronima! -zasapał
stryj Dionizy.
- To nic - mruknął Pirydion - skoro człowiek tak poważny jak pan publikuje tego
rodzaju przypuszczenia, można się domyślić, że ma do tego solidne podstawy. Są
poszukiwacze skarbów, którzy czepiają się byle jakiej poszlaki.
Stryj Dionizy spojrzał na Pirydiona z niepokojem.
- Myślisz, że zainteresowało to jakiegoś poszukiwacza skarbów? I że jakiś maniak
postanowił wydrzeć nam tajemnicę?
— Niekoniecznie maniak - wzruszył ramionami Pirydion. - Teraz jest okres
wczasów. Mógł zainteresować się panem jakiś opryszek na urlopie.
- Opryszek na urlopie?! - wykrzyknął stryj. - Co ty wygadujesz, mój drogi
chłopcze!
Pirydion uśmiechnął się pod nosem.
- O ile się nie mylę, pan sam wspomniał przez telefon w czasie pierwszej rozmowy
z Kornelem, że ktoś pana śledzi i podsłuchuje.
Stryj zmieszał się nieco.
- Istotnie - przyznał zakłopotany - odniosłem takie wrażenie. Jakiś osobnik
kręcił się koło mnie cały czas w pociągu, a potem spotkałem go pod budką
telefoniczną w Alejach Jerozolimskich.
- Jak wyglądał? - zapytał Pirydion.
- Trudno określić... w każdym razie nie wyglądał na opryszka. Był w średnim
wieku, średniego wzrostu, średniej tuszy... w ogóle taki jakiś średni...
- Żadnych znaków szczególnych?
- Żadnych, to znaczy... - stryj zawahał się - może cokolwiek za bardzo pachniał
perfumami jak na mężczyznę...
- Jaśmin?
- Nie rozumiem.
- Pytam o zapach perfum. Z jakim rodzajem kwiatów kojarzył się panu?
- Nie jestem zbyt mocny w botanice - zmarszczył brwi stryj. - To specjalność
ciotki Pelagii. Co do mnie, przyznam się, że nie odróżniam zapachu bzu od
jaśminu.
- Szkoda - mruknął Pirydion. - Wracamy wobec tego do miętusów. Nad stawem w
Łazienkach poczęstował pan Kornela jakimiś miętowymi cukierkami, które
zawierały, jak się okazało, środek usypiający, czyli narkotyk... Skąd pan wziął
te cukierki?
- Dostałem je od doktora Nieszczególskiego.
- A to kto znowu?! - zainteresował się Pirydion.
- Poznałem go pod pomnikiem Szopena - wyjaśnił stryj. - Kiedy czekałem na
Kornela, podjechał do mnie w inwalidzkim wózku pewien jegomość i poprosił, bym
zrobił mu zdjęcie.
- Czy to przypadkiem nie ten, którego widzieliśmy w bramie ogrodu? — zauważył
podniecony Kornel. - Taki chudy, w okularach, z brodą...
- Istotnie, miał okulary i brodę - skinął głową stryj.
- A jak był ubrany? - zapytał Kornel.
- Bardzo elegancko - odparł stryj - biała koszula, krawat ze złotą szpilką lekka
marynarka z szarego tropiku...
- Ten inwalida, którego my widzieliśmy, był w koszulce w niebieskie, poprzeczne
pasy - oświadczył Kornel.
- To nie ma znaczenia - wycedził Pirydion - typ mógł zmienić ubranie.
- Myślisz, że to ten sam?... - zapytał Kornel.
- Jasne - mruknął Pirydion, po czym zwrócił się do stryja. - Proszę, niech pan
mówi dalej o tym inwalidzie.
- No, więc wręczył mi aparat fotograficzny, a ja zrobiłem mu zdjęcie na tle
pomnika - ciągnął stryj. — Potem gawędziliśmy przez kilka minut na tematy
krajoznawcze... Przedstawił się jako doktor Nieszczególski z Wałbrzycha...
Bardzo kulturalny, wykształcony człowiek, miłośnik zabytków i przyrody
ojczystej. Takie odniosłem wrażenie. Doprawdy trudno uwierzyć, żeby on...
- I w czasie tej pogawędki poczęstował pana miętusami - pokiwał smętnie głową
Pirydion.
- Najpierw zapytał mnie, czy palę. A gdy odrzekłem, że nie, wyjął z kieszeni
garść miętusów... zjadłem jeden cukierek, a dwa włożyłem do kieszeni
kamizelki... Bardzo nalegał, bym przyjął od niego całą garść, ale ja krępowałem
się i schowałem tylko te dwa cukierki...
- I co było potem?
- Co było potem? - stryj spojrzał zakłopotany na Pirydiona. - Otóż to właśnie,
że trudno mi sobie przypomnieć, co było potem. Pamiętam tylko, że siedzieliśmy
na ustronnej ławeczce, to znaczy ja siedziałem, a doktor Nieszczególski siedział
w wózku... i poczułem przyjemną senność. Chyba usnąłem.
- Czy jest stryj pewien, że stryj usnął na ławeczce koło pomnika? - zapytał
Kornel.
- Tak, z całą pewnością koło pomnika - stwierdził stryj.
- Więc jak to się stało, że stryj obudził się na drugim końcu parku, przy
stawie?
- Nie wiem. Tego właśnie nie mogę zrozumieć do tej pory.
- Przecież nikt nie mógł tam zanieść stryja? To nie jest dziki park! To
zwróciłoby uwagę. Zresztą, stryj jest bardzo ciężki.
- Tak jest. To wykluczone, żeby mnie ktoś mógł zanieść.
- Tak, zanieść byłoby raczej trudno i rzucałaby się w oczy - rzekł zamyślony
Pirydion - ale zawieźć?...
- Zawieźć?! - zdumiał się stryj.
- Niestety, widzę tylko jedno rozwiązanie - Pirydion zapatrzył się w okno. -Jest
to może rozwiązanie zaskakujące, ale zupełnie logiczne. Pan został przewieziony
w odludne miejsce nad staw w wózku inwalidzkim przez doktora Nieszczególskiego.
- Chcesz powiedzieć, że doktor Nieszczególski...
- Był fałszywym inwalidą. Uśpiwszy, wsadził pana zamiast siebie do wózka i
wywiózł nad staw. Tam rozebrał pana i zrewidował dokładnie, posuwając się aż do
prucia podszewki w ubraniu. Zapewne szukał ukrytych dokumentów... Ale niczego
nie znalazł i musiał się zadowolić notesem... Pan mówił, że on miał brodę i
okulary...
- Tak jest. Czarną brodę i grube okulary.
- Twarz końską?
- Rzekłbym - mulą.
- Wszystko jedno - powiedział Pirydion. - W każdym razie to by się zgadzało.
Znam tego osobnika. Zetknąłem się z nim w czasie akcji „Flaszka". Jego właściwe
nazwisko - Wieńczysław Nieszczególny. Wyjątkowo niebezpieczny przestępca wyższej
kategorii.
- Nie pojmuję - wymamrotał przerażony stryj. - Przestępca wyższej kategorii nie
mieszałby się do takiej bezsensownej afery, w dodatku w sposób tak mało poważny,
rzekłbym, groteskowy.
- Zapewne jest na urlopie - wyjaśnił niezmieszany Pirydion - i traktuje tę akcję
jako nadprogramową, ulgową i wakacyjną.
- Bardzo dziwny przestępca - zdziwił się stryj.
- Och, pan nie zna Wieńczysława Nieszczególnego. Wieńczysław Nieszczególny
bardzo dba o kondycję zawodową i trenuje nawet na urlopie, żeby nie wyjść z
wprawy. Prawdopodobnie chce połączyć przyjemne z pożytecznym... Zresztą, to
człowiek o wybitnych zainteresowaniach filozoficznych, estetycznych,
historycznych, archeologicznych i numizmatycznych, w ogóle o szerokich
zainteresowaniach, proszę pana.
Stryj Dionizy słuchał oszołomiony.
- Niesłychane - wymamrotał. - I... i myślisz, mój chłopcze, że to on umieścił w
mej kieszeni butelkę po alkoholu?
- Tak jest.
- W jakim celu?
- Żeby rzucić na pana cień.
- Cień? Jaki cień!
- Ponury cień alkoholizmu.
- Ale po co?
- Żeby odsunąć wszelkie podejrzenia od swojej osoby, żeby nikt nie uwierzył w
pańskie wyjaśnienia i żeby pana dziwny sen w ogrodzie, tudzież zdumiewający
negliż przypisano nadużyciu przez pana napoju alkoholowego. U pijaka nic nie
dziwi, proszę pana. Z podobnych powodów podłożył panu wędkarską żyłkę z
haczykiem, aby rzucić na pana cień nałogu wędkarstwa i uprawdopodobnić pańską
obecność nad nieuczęszczanym stawem...
- Ohydne, podstępne praktyki! - wykrzyknął stryj. - Może mi jednak wyjaśnisz, po
co zawiesił moją marynarkę na nimfie. Dla żartu czy, jak wy to nazywacie, dla
ubawu?
- Być może dla ubawu. Wieńczysław Nieszczególny ma dość osobliwe poczucie
humoru. Osobiście jednak skłonny byłbym przypuszczać, że zrobił to dla...
pańskiego dobra.
- Nie rozumiem.
- Bał się, żeby pan nie spał za długo i nie naraził się na przeziębienie.
Zawiesił więc marynarkę na widocznym, eksponowanym miejscu, żeby skłonić do
szukania jej właściciela, żeby został pan szybko odnaleziony, obudzony i
wytrzeźwiony.
- Zdumiewająca troskliwość u przestępcy! - zauważył z gorzką ironią stryj
Dionizy.
- Musi pan wiedzieć - wyjaśnił spokojnie Pirydion - że Wieńczysław Nieszczególny
nie jest typem brutalnego, bezdusznego chuligana, lecz kieruje się pewną
etyką... Zresztą, on ma pewien interes, by dbać o pana zdrowie.
- Jaki interes?
- Liczy na to, że w razie trudności z odkryciem jaskini, pan może mu się jeszcze
przydać.
- Sądzisz, że będzie mnie jeszcze prześladował?
- Niestety, na to się zanosi - Pirydion spojrzał uważnie na stryja i zapytał: -
Czy naprawdę nic panu więcej nie zginęło? Niech pan sprawdzi portfel i
kieszenie.
Stryj drżącymi rękami poszperał w portfelu.
- O Boże... - wyszeptał - zginął mi kwit z przechowalni bagażu! Natychmiast
musimy na dworzec...
- Czy miał pan w walizce jakieś ważne notatki, dokumenty lub wskazówki? -
zapytał Pirydion.
- Nie, skądże! Tylko moje osobiste rzeczy.
- W takim razie nie ma co się śpieszyć.
- Ależ on mi może ukraść walizkę! - wykrzyknął Dionizy.
- Na pewno nie ukradnie - zapewnił Pirydion - skoro miał pan w tej walizce tylko
osobiste rzeczy...
- Osobiste, ale cenne - denerwował się archiwariusz - nowy sweter, spodnie z
elany, płaszcz...
- Niech pan będzie spokojny - uśmiechnął się Pirydion - powtarzam panu, że to
nie jest zwykły opryszek. On należy do arystokracji świata przestępczego i
opływa we wszystko. Zresztą, jak powiedziałem, ma swoje zasady. Kiedy przekona
się, że walizka nie zawiera interesujących go dokumentów, umieści ją z powrotem
w przechowalni, a kwit odeśle panu...
- Oby tak było, mój chłopcze, ale tak czy owak sądzę, że należałoby złożyć
meldunek na milicji i to natychmiast! - oświadczył Dionizy. - Być może uda się
złapać tego... tego Nieszczególnego na gorącym uczynku, jak będzie odbierać z
przechowalni mój bagaż... Tak. Koniecznie trzeba zawiadomić milicję!
- Już to zrobiłem! - odparł Pirydion. Kiedy?
- Jeszcze wczoraj wieczorem, gdy tylko odwieźliśmy pana i Kornela.
- No i co? Pirydion westchnął.
- Niestety, kapitan Jaszczołt, mój znajomy, jest na urlopie, a dyżurny w
komendzie stołecznej nie chciał ze mną gadać i odesłał mnie do komendy
dzielnicowej. Tam wysłuchali mnie, ale nie uwierzyli. Powiedzieli, że od czasu
tamtej sprawy z Markiem Piegusem setki ludzi, zwłaszcza bardzo młodych zadręcza
MO meldunkami, że nadziali się na Nieszczególnego lub na doktora Kadrylla.
Przypisują im wszelkie możliwe draki, kawały i oszustwa. Milicja jest
już tym wszystkim znudzona. To mi powiedzieli i dodali, że jestem nieletni, że
moje zeznania są mało warte i żeby pan sam się zgłosił, jeśli pan uważa się za
poszkodowanego.
- No, więc zgłoszę się.
- I co pan powie? Że pana ktoś uśpił i rozebrał? Ośmieszy się pan tylko,
Przesłuchają świadka, tego staruszka przewodnika. On zezna, że pan był w stanie
nietrzeźwym i że pan rozrabiał. W rezultacie wlepią panu mandat! Ostatecznie nie
ma pan przecież żadnych dowodów, nic panu nie ukradziono...
- A notes, a kwit bagażowy?
- Pana bagaż już jest na swoim miejscu w przechowalni, mogę przysiąc, a w
kradzież notesu nikt nie uwierzy, nawet gdyby pan wyjawił swoją teorię o jaskini
i o ukrytych tam rzeczach... pomyślą, że pan... jest nieco... hm...
- Stuknięty? - podpowiedział stryj.
- Tego się właśnie obawiam. Ale jak pan koniecznie chce...
- Nie... - potrząsnął głową stryj. - Na razie nie zawracajmy głowy milicji. Masz
rację. Nie uwierzą albo, co gorsza, zaczną nas badać, przesłuchiwać, spisywać
protokoły i jeszcze gotowi nas trzymać u siebie cały dzień, a przez ten czas...
- Przez ten czas Nieszczególny może się dobrać do kufra - zauważył smętnie
Pirydion.
- Tak jest! Nie mamy ani chwili czasu do stracenia. Najważniejszy jest kufer.
Milicję zawiadomi się później, gdy już będziemy mieć dokumenty w ręce. A
teraz...
- Teraz szybko do mieszkania Kornela - dokończył Pirydion - musimy uprzedzić
Nieszczególnego! O ile go znam, będzie próbował się tam włamać za wszelką cenę.
- Och, nie ma co się tak śpieszyć - rzekł Kornel - na szczęście ciotka Pelagia
jest w mieszkaniu, a ona nie wpuści nikogo obcego... możecie być spokojni, z nią
nie pójdzie Nieszczególnemu łatwo.
- Mnie też nie... - chrząknął Dionizy i mina mu nagle zrzedła. - Niech to
diabli! Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem o ciotce.
- Pan naprawdę tak bardzo obawia się ciotki Pelagii?... - uśmiechnął się
Pirydion.
- W istocie - rzekł zakłopotany archiwariusz. - Widzisz, chłopcze, mówiąc
oględnie, moja kochana siostra nie darzy mnie sympatią. Jako jedyny, zdrowo
myślący członek naszej rodziny, miałem cywilną odwagę mówić szczerze biednej
Peli, co sądzę o jej kwiatowej manii... Wzywałem ją do opamiętania, ostrzegałem
przed zgubnym nałogiem. To popsuło nasze stosunki, zwłaszcza że zdarzyło mi się
także uszkodzić jej jakąś roślinę...
- Panu też?! - uśmiechnął się Pirydion. - Przepraszam, że zapytam, pan może jest
skubacz, tak jak ja?
- Skubacz? - zdumiał się stryj. - Co to znaczy? Nie jestem żadnym skubaczem. Po
prostu mam rozsądne wymiary ciała i nie uległem skarłowaceniu jak większość
rodzaju ludzkiego, a co za tym idzie, nie mieściłem się fizycznie między
kwiatami doniczkowymi Peli. Mimo wrodzonej mi zręczności cielesnej i subtelności
ruchów musiałem w końcu popaść w kolizję z żardinierą. Krótko mówiąc, stłukłem
doniczkę.
- Rozumiem pana - rzekł Pirydion - lecz niech się pan nie boi. Mam pomysł.
Wręczy pan ciotce Pelagii moją lipkę afrykańską.
- Masz ją tutaj? - zapytał Kornel.
- Oczywiście. Przesadziłem ją do nowego wspaniałego wazonu. Imitacja chińskiej
porcelany z epoki Ming. Taki podarek na pewno udobrucha panią Pelagię. Tylko
niech pan użyje łacińskiej nazwy lipki Sparmania africana, to lepiej brzmi.
Pięć minut potem Kornel, Pirydion i stryj Dionizy, dźwigając donicę z lipką
pokojową, stanęli przed drzwiami ciotki Pelagii. Pirydion zapukał energicznie.
Nikt nie odpowiadał. Kornel nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły - nie były
zamknięte.
- Nie podoba mi się to wszystko - rzekł Pirydion. - Musimy uważać. Wieńczysław
Nieszczególny może tu jeszcze być.
Wsunęli się ostrożnie. Mieszkanie było przewrócone do góry nogami i nosiło
wyraźne ślady plądrowania. Otwarte szafy i pawlacz, wybebeszone szuflady...
- Za późno! - szepnął Pirydion. - On już tu był!
- Zabrał kufer! - jęknął Dionizy i osunął się ciężko na fotel.
Na kanapce leżała nieruchomo ciotka Pelagia. Kornel dopadł do niej przerażony.
- Ciociu! Co się stało? - wykrzyknął i spojrzał wstrząśnięty na Pirydiona. -Ona
nie żyje!
Pirydion przystawił ciotce lusterko do ust i ujął ją za przegub ręki, szukając
pulsu.
- Żyje - rzekł z ulgą - prawdopodobnie została tylko uśpiona.
- Co?! I ona także? Biedna ciocia!
- Szybko! Amoniak! Czarna kawa! - zakomenderował Pirydion. Kornel rzucił się do
kuchni.
Po paru minutach intensywnego trzeźwienia ciotka otworzyła oczy.
- Co tu się dzieje? - jęknęła. - A to kto?! Pirydion?! - oprzytomniała zupełnie
na widok Maćka. - Jak śmiesz pokazywać się tutaj?! Co to właściwie ma znaczyć —
zakrztusiła się kawą.
- Potem wszystko wyjaśnię... tylko niech się pani nie denerwuje. Pani jest chora
- próbował ją uspokoić Pirydion, ale uwagę ciotki zwrócił już Dionizy, kryjący
się tchórzliwie za afrykańską lipką.
- Dionizy?! Skąd się tu wziąłeś, wandalu! - zawołała groźnie.
- Uspokój się, Pelu - wyjąkał stryj Dionizy. - Zobacz, co ci przyniosłem.
Sparmania africana.
- Lipka afrykańska? - ciotka złagodniała. - Co ci przyszło do głowy, Dionizy?!
- Stałem się miłośnikiem roślin doniczkowych - wyjaśnił stryj Dionizy,
wynurzając się zza lipki.
Ciotka spojrzała na niego podejrzliwie.
- Ty?! Siądź lepiej na fotelu, Dionizy, i nie ruszaj się, bo znowu coś
stłuczesz. Natura poskąpiła ci gracji ruchów. O Matko Najświętsza, co tu się
stało -dopiero teraz ciotka zauważyła nieporządek w pokoju.
- Właśnie, co tu się stało? - zapytał Kornel. - Może ciocia wyjaśni...
- Nic nie rozumiem... - wykrztusiła ciotka. - Po twoim wyjściu znów źle się
poczułam... Właśnie dzwoniłam do lekarza, kiedy zjawił się hydraulik. Ten sam,
który nachodził mnie wczoraj. Chciał koniecznie zbadać rury i grzejniki w całym
mieszkaniu. Nie zgodziłam się. Nalegał, był natrętny. Dopiero gdy mu
powiedziałam, że jestem chora i że czekam na lekarza, raczył wyjść. Wkrótce
potem przyszedł lekarz, niesłychanie uprzejmy, kulturalny i wrażliwy na piękno
przyrody. Długo rozmawialiśmy na tematy botaniczne i oglądaliśmy kwiaty
doniczkowe. Był zachwycony moją kolekcją. Szczególne wrażenie zrobił na nim
koleus, czyli pokrzywka brazylijska. Pokazałam mu także tę nieszczęsną palmę.
Doktor wyraził pogląd, że będzie ją można uratować. Polecił mi poufnie pewnego
botanika w Pułtusku. Podobno leczy on nawet przypadki uznane za nieuleczalne.
Przy tej okazji okazało się, że mój doktor świetnie zna nasze rodzinne miasto.
Praktykował tam przez jakiś czas i widział mojego nieodżałowanego Filodendrona
Wspaniałego... Biedny Filodendron! Nie mogłam go zabrać podczas przeprowadzki. W
ciężarówce z rzeczami było mało miejsca. Bałam się, że zostanie okaleczony, i
wolałam oddać go w depozyt, oczywiście czasowy, Miejskiej Radzie Narodowej w
Pułtusku. Stoi tam na honorowym miejscu w gabinecie przewodniczącego. Niestety,
ostatnio...
Zniecierpliwiony Dionizy przerwał gwałtownie Pelagii w tym miejscu.
- Droga Pelu, nie czas na dygresje. Bądź łaskawa trzymać się tematu. Interesuje
nas ten doktor.
- Przecież cały czas o nim mówię. Rozmawialiśmy o kwiatach i Pułtusku.
- A potem?
- Co potem?
- Chodzi nam o to, czy ów lekarz, zaaplikował pani jakieś leki - wyjaśnił
Pirydion.
- Zostawił mi mnóstwo recept i zrobił mi zastrzyk... Chciałam go poczęstować
kawą, ale...
- Zaraz, proszę pani... - ożywił się Pirydion - jak wyglądał ten lekarz?
- Och, trudno określić... średniego wzrostu, średniej tuszy, w średnim wieku...
w ogóle taki jakiś średni.
Chłopcy wymienili znaczące spojrzenia.
- Czy pachniał jakimiś perfumami?
- O tak, bardzo przyjemnie. Jaśminem.
- Teraz wszystko rozumiem - powiedział Pirydion - to chyba ten sam, który
śledził pana Dionizego w pociągu...
- Śledził? - zaniepokoiła się ciotka. - Nie rozumiem.
- Przykro mi, proszę pani - westchnął Pirydion - ale jeśli się nie mylę,
odwiedził panią doktor Bogumił Kadryll, znany kieszonkowiec.
- Kieszonkowiec? Co ty wygadujesz, Maćku!
- Zaraz pani zrozumie, proszę sobie tylko przypomnieć, jak wyglądał ten natrętny
hydraulik, który panią niepokoił.
- Wysoki, chudy, w okularach...
- Twarz końska?
- Raczej mula.
Pirydion, Kornel i Dionizy spojrzeli po sobie, po czym wykrzyknęli jednocześnie:
- Wieńczysław Nieszczególny!
- Niedobrze - mruknął Pirydion. - Nie chciałbym państwa martwić, ale sprawa
wygląda poważnie. Mamy więc, jak się okazuje, do czynienia z dwoma wybitnymi
przestępcami jednocześnie. Z Wieńczysławem Nieszczególnym i z Bogumiłem
Kadryllem. Najpierw zjawił się Nieszczególny w przebraniu hydraulika. Chciał
spenetrować mieszkanie pod pozorem badania instalacji wodociągowo-kanalizacyjnej
tudzież grzejników. Pani Pelagia zajęła jednak postawę nieufną i nie dopuściła
go do czynności hydraulicznych. Wobec tego zmienił plan. Dowiedziawszy się, że
pani Pelagia oczekuje lekarza, wykorzystał tę okoliczność i przysłał swojego
kumpla, Bogumiła Kadrylla w charakterze doktora. Tym razem podstęp się udał...
- Ależ to niemożliwe - wykrzyknęła przerażona ciotka - ten doktor był taki
sympatyczny!
- Bogumił Kadryll jest sympatyczny, proszę pani, ale tym bardziej niebezpieczny.
Najlepszy dowód, że pani nic nie podejrzewała i pozwoliła zrobić sobie zastrzyk.
Bogumił Kadryll uśpił panią a następnie do spółki z Wieńczysławem Nieszczególnym
splądrował mieszkanie.
Roztrzęsiona ciotka zwlokła się z łóżka i pobiegła do szaf i szuflad. Zbadała
ich zawartość, sprawdziła stan torebki.
- Na szczęście nic nie wzięli - odetchnęła z ulgą. - Nie miałam co prawda wiele
gotówki, tylko jeden pierścionek i jeden zegarek, ale nic nie zginęło...
zgadza się co do grosza. Tysiąc dwieście dwadzieścia jeden złotych i
sześćdziesiąt groszy...
- Tak, to by potwierdzało moje przypuszczenia - rzekł posępnie Pirydion. Mamy do
czynienia z przestępcami z wyższych sfer przestępczych. Nie łakomią się oni na
byle jaki pierścionek czy tysiąc złotych.
- O Boże! - wykrzyknęła ciotka.
- Co się stało?
- Zabrali mi pokrzywkę brazylijską... i... i... zostawili w zamian pięćset
złotych!
- Oraz list - zauważył Pirydion. Wziął do ręki kartkę papieru i odczyta głośno:
Szanowna Pani!
Roztoczyła Pani przede mną tak wielkie uroki koleusa, że nie mogłem odejść stąd
bez niego. Sądzę, że zrozumie Pani namiętność botanika i wybaczy. Przy
najbliższej okazji zrewanżuję się również rzadkim okazem. Życzę zdrowia i
zalecam wykupić przepisane recepty. Ręczę, że moje medykamenty postawią Panią
szybko na nogi.
podpisano
dr Bogumił Kadryll
A oto drugi liścik:
Szanowna Dobrodziejko, rury i krany naprawdę należy uszczelnić, bo ciekną.
Niestety, nie miałem czasu naprawić. Przepraszamy za bałagan, ale bardzo się
spieszyliśmy.
podpisano W.N.
- Coś takiego! - wykrzyknęła ciotka. - Nigdy nie miałam do czynienia z podobnymi
przestępcami! Czy... czy ten Goryl...
- Kadryll, proszę pani - sprostował Pirydion.
- Czy ten Kadryll, to chociaż prawdziwy lekarz?
- Prawdziwy, proszę pani, niestety głównym źródłem jego zarobków stała się
działalność kieszonkowa.
- Więc myślisz, Maćku, że powinnam stosować te leki, które mi przepisał?
- Może pani z całym spokojem stosować. Doktor Kadryll cieszy się doskonałą
opinią zarówno w świecie lekarskim, jak przestępczym stolicy. Z racji swego
podwójnego zawodu posiada stały kontakt z najnowszymi zdobyczami medycyny i
dostęp do nich.
Ciotka uspokoiła się zupełnie.
- Ostatecznie był bardzo miły. Tylko czemu poprzewracał mieszkanie do góry
nogami?
- Szukał kufra dziadka Hieronima.
- Biedak - westchnęła współczująco ciotka - z powodu tego starego rupiecia tyle
fatygi.
- Moja droga Pelu - zasapał zdenerwowany stryj Dionizy nie doceniasz roli tego
kufra. Nawet nie wiesz, jaką ponieśliśmy stratę.
- Stratę? O czym ty mówisz, Dionizy?
- Mówię o kradzieży kufra.
- Ależ, mój drogi, kufer nie został skradziony.
- Dlaczego?!
- Bo go tutaj nie było.
- Nie było?! - stryj Dionizy zerwał się podniecony.
- Został w Pułtusku, na strychu naszego starego mieszkania.
- Nie zabraliście go z sobą w czasie przeprowadzki?!
- Och, tyle mieliśmy gratów... a tu mieszkanie ciasne. Jeszcze by tego
brakowało, żeby taszczyć to stare pudło!
- Sądzi pani - zapytał Pirydion - że ten kufer wciąż jeszcze jest na strychu w
Pułtusku?
- Oczywiście - wzruszyła ramionami ciotka. - Kto by się połakomił na takiego
grata.
- Chwała Bogu - stryj Dionizy otarł spoconą szyję - a więc mamy jeszcze szansę!
Natychmiast wyjeżdżam do Pułtuska.
- Co ci tak zależy na tym kufrze? - zdumiała się Pelagia.
- Zostały tam pewne akta, ważne... że tak powiem, dla prac, które mam podjąć -
wyjaśnił oględnie Dionizy.
- Widzę, że twoje dziwactwa poczyniły zatrważające postępy. Co za nieszczęsna
rodzina! Wszyscy jesteście opętani! - westchnęła Pelagia. - Całe szczęście, że
przynajmniej ja pozostałam normalna. Zginęlibyście beze mnie i ty, Kornelu,
dziecko moje...
- Tak jest, ciociu.
- Ale co będzie, jak umrę? Strach pomyśleć.
- Nie umrze ciocia.
- Być może - powiedziała Pelagia. - Po zastrzyku tego przestępcy czuję się
zupełnie nieźle. Chyba wstanę i zapędzę was do roboty...
- Mnie chyba nie - przestraszył się stryj.
- A to dlaczego?
- No, bo ja wyjeżdżam. Powiedziałem: natychmiast.
- Bój się Boga, Dionizy, tak bez obiadu?! - zdziwiła się ciotka. - Zawsze
twierdziłeś, że nie bierzesz się do niczego z pustym żołądkiem.
Stryj popadł w chwilową rozterkę.
- Chcesz mnie zaprosić na obiad? - zapytał. - Tak, ale jeśli postanowiłeś
wyjechać natychmiast...
- Jeśli powiedziałem, że wyjeżdżam natychmiast, to znaczy natychmiast po
obiedzie - sprecyzował stryj.
- Koniecznie chce pan wyjechać natychmiast po obiedzie? - zapytał Pirydion.
- Koniecznie natychmiast... To znaczy natychmiast po poobiedniej drzemce. Mam
zwyczaj wypoczywać po obfitym posiłku, dzięki czemu zachowuję sprawność
psychofizyczną. Ale dlaczego pytasz, chłopcze?
- Bo jutro wczesnym rankiem wyjeżdżam z bratem na Mazury. Pułtusk będzie po
drodze... Moglibyśmy pana zabrać naszym samochodem, gdyby pi zechciał odłożyć
podróż do jutra.
- Nie... nie, dziękuję. Bardzo byłoby mi miło, ale muszę się spieszyć. Jadę
natychmiast po drzemce.
- Obawiam się, że podróż autobusem będzie dla pana potwornie męcząca Pan ma,
hm... nietypowe wymiary ciała.
- Istotnie, jest to tortura, mój chłopcze, gdyż nie mieszczę się na siedzeniu.
Zmuszony więc jestem całą drogę stać, do tego w pozycji zgiętej, żeby nie rozbić
sobie głowy.
- No właśnie. A poza tym myślę, że w ogóle nie zdąży pan na autobus...
- Jesteś pewien?
- No, nie wiem, jak długo będzie trwała pana drzemka.
- Bardzo krótko.
- To znaczy...
- Tylko dwie godziny. No, maksimum dwie i pół. Zależy od tego, co będzie na
obiad.
- Na obiad będzie schab pieczony i kapusta - oświadczyła Pelagia.
- Po schabie i kapuście odpoczywam trzy godziny - stropił się stryj - nie mogę
krócej.
- W takim razie szkoda gadać, żeby pan zdążył - stwierdził Pirydion. -Pojedzie
pan rano z nami.
- No cóż... Wobec tego kapituluję... - rozłożył ręce stryj - kapituluję z
przyjemnością. Powiedz mi tylko, mój chłopcze, czy nie będzie zbyt trzęsło.
Kiedy trzęsie, uderzam głową w dach wozu.
- Może pan być spokojny, mój brat ma odznakę dżentelmena jezdni i jeździ bardzo
ostrożnie.
- To pięknie, moje dziecko - odetchnął stryj - mam nadzieję, że tym razem odbędę
podróż bezboleśnie i miło.
- Na pewno, proszę pana, jeśli tylko wóz nie nawali...
- To on się psuje? - zaniepokoił się Dionizy.
- Niech się pan nie obawia... mój brat jest inżynierem mechanikiem W razie czego
naprawia bardzo sprawnie.
- Czy aby tylko się zmieszczę na siedzeniu?
- Na pewno. To wóz pięcioosobowy, a pojedzie nas tylko trzech.
- Jak to trzech, a ja? - pisnął Kornel.
- Ty?! - ciotka Pelagia zgromiła go surowym spojrzeniem. - Czego ci się
zachciewa!
- Stryju - jęknął Kornel - niech stryj powie cioci, żeby mi pozwoliła. To
przecież tylko jeden dzień... Ja się przydam stryjowi, ja tam znam wszystkich...
a stryj może mieć trudności... Nie wpuszczą stryja na strych i nie wydadzą
kufra...
Dionizy odchrząknął i powiedział:
- W rzeczy samej, droga Pelu, Kornel mógłby się przydać w Pułtusku. Porzuciłem
to nieszczęsne miasto przed laty czterdziestu. Zachowałem wprawdzie wygląd
młodzieńczy - stryj wypiął pierś i wciągnął brzuch - czas mnie nie dotknął swym
zębem i jestem bardzo podobny do siebie z lat dwudziestych, obawiam się jednak,
że mogą mnie tam nie poznać. Miasto spustoszyła wojna, starzy mieszkańcy w
większości wymarli lub zostali rozproszeni, a ci co przeżyli i wytrwali, z
pewnością cierpią na niedowład pamięci na skutek przejść wojennych. Będę budził
nieufność i podejrzliwość. Człowiek mojej postawy i powagi poszukujący na
strychu starego kufra niechybnie wywoła niezdrową sensację i plotki. Będę się
czuł niezręcznie. Kornel wywiąże się z tej misji znacznie lepiej...
- Dionizy, nie czaruj! - zmarszczyła brwi ciotka. - Wiem, że po prostu chciałbyś
sprawić uciechę temu nicponiowi. Ale nic z tego! Weźcie się lepiej za
sprzątanie. I ziemniaki trzeba obrać do obiadu. Kornel, podaj mi szlafrok! Gdzie
są moje pantofle? - zaczęła się rozglądać po podłodze.
Kornel spojrzał zmartwiony na stryja. Archiwariusz mrugnął do niego okiem, po
czym zwrócił się ponownie do ciotki, zmieniając ton i taktykę.
- Niestety, ktoś musi ze mną jechać. Wiesz, jaki jestem... - westchnął ponuro.
- Jesteś nieuleczalnym maniakiem, świszczypałą i lekkoduchem. Nic się nie
zmieniłeś!
- W istocie - przyznał ze skruchą stryj - w dodatku stałem się roztargniony i
wybuchowy, co poważnie utrudnia moje kontakty z ludźmi. Ktoś musi czuwać nade
mną...
- Ja będę czuwał nad stryjem! - zaofiarował się ochoczo Kornel.
- Ty? A kto będzie czuwał nad tobą? - zgasiła go ciotka. - Ty sam wymagasz
opieki!
- Ja będę się opiekował Kornelem - oświadczył stryj.
- A ja stryjem - powiedział Kornel.
- Będziemy wzajemnie czuwać nad sobą Pelu. Nie martw się.
- Tego by brakowało! Wyobrażam sobie, jak byście na tym wyszli - zadrwiła
Pelagia. - Nie, to wykluczone. Powtarzam. Kornel nie pojedzie!
- Zatem chcesz, żebym jechał sam, w moim stanie? - jęknął stryj.
- Nie, to byłoby wysoce niewskazane, jesteś zbyt lekkomyślny, Dionizy i
rzeczywiście wymagasz opieki - powiedziała Pelagia - więc jeśli już koniecznie
musisz jechać do tego Pułtuska...
- Muszę jechać - rzekł twardo stryj.
- W takim razie ja pojadę z tobą! - oświadczyła równie twardo ciotka. Zapanowała
ogólna konsternacja.
- Ależ, Pelu... - przeraził się stryj.
- Cóż to? Nie w smak ci jazda ze mną?
- Nie... dlaczego... byłoby mi bardzo miło... - wykrztusił Dionizy - ale..
- Ale co?
- Nie mogę wymagać od ciebie... takiego poświęcenia...
- To żadne poświęcenie. Ja też mam interes w Pułtusku - odburknęła ciotka i
zwróciła się do Pirydiona. - Czy samochód twojego brata jest pakowny?
- Dosyć, proszę pani.
- Świetnie, w takim razie zabiorę z sobą palmę.
- Palmę?! - jęknął Pirydion. - Po co?
- Zawiozę ją do znachora.
- Do znachora?! - wytrzeszczył oczy Kornel. - Do jakiego znachora, ciociu!
- Do pana Edwina Mamuszko, o którym wspomniał doktor Kadryll. Mówiłam wam
przecież - wyjaśniła ciotka.
- Bój się Boga, Pelu - załamał ręce stryj - chcesz jechać do jakiegoś
przestępcy?! To już obłęd.
- Pan Edwin Mamuszko nie jest przestępcą to znany botanik, wprawdzie bez
dyplomu, lecz cieszy się zasłużoną sławą w szerokich kręgach hodowców roślin
doniczkowych.
- Ale ten Kadryll!
- Nie jadę do Kadrylla, tylko do pana Mamuszko Edwina.
- Pelu, zastanów się!
- Już się zastanowiłam. Nie mam nic do stracenia. Palma jest umierająca. Cała
nadzieja w panu Edwinie Mamuszko... Zresztą i tak musiałabym pojechać z powodu
Filodendrona Wspaniałego. Doszły mnie słuchy, że mimo staranne opieki, cenny ten
okaz usycha. Obawiałam się tego. Kwiaty przywiązują się do ludzi. Im
szlachetniejszy gatunek, tym trudniej znosi rozstanie. Nie wiem, czy czytaliście
książkę naukową profesora Kłącza pod tytułem „Uczucia kwiatów". Kwiaty mają
duszę, one tęsknią...
Dionizy chrząknął dwuznacznie.
- Chciałeś coś powiedzieć, Dionizy? - ciotka zmarszczyła groźnie brwi. Stryj
spłoszył się.
- Nie... nic takiego, Pelu.
- Ty oczywiście nie wierzysz w uczucia kwiatów.
- Ależ wierzę! - zapewnił Dionizy.
- Więc co chciałeś powiedzieć? - przyciskała go ciotka.
- Chciałem powiedzieć, że... że to wzruszające.
- Co wzruszające?
- Że ten kwiat tęskni za swoją panią jak pies.
- Cóż to za porównanie! - oburzyła się Pelagia. - Tęsknota filodendronów jest
znacznie bardziej subtelna! One tęsknią jak ludzie!
- Zapewne! Masz rację, droga Pelu - przytaknął Dionizy. - Lecz jak się
zabierzemy z taką olbrzymią rośliną? Będziemy na pewno musieli wynająć
ciężarówkę.
- Ciężarówkę?! Wykluczone. Filodendron nie przeżyłby wstrząsów. Nie mówiąc już o
tym, że zniszczyłoby go słońce i wiatr! Wynajmiemy kryty wóz meblowy.
- Wóz meblowy?! - jęknął stryj.
- Przy sposobności moglibyśmy przywieźć także inne cenne rośliny od zakonnic z
Pułtuska. Prowadziłam z nimi korespondencję. Odstąpią mi chętnie i bardzo tanio.
To wyjątkowa okazja.
Łysina stryja Dionizego pokryła się potem, a chłopcy wymienili przerażone
spojrzenia.
- Ciociu, przecież ciocia miała jutro rozmnażać fikusy... - wykrztusił Kornel,
próbując rozpaczliwie ratować sytuację, ale Pelagia była nieugięta.
- Rozmnożę je pojutrze, moje dziecko - odparła z uśmiechem - czy znalazłeś już
moje pantofle?
Trzy godziny później mieszkanie było już wysprzątane, obiad ugotowany i
zjedzony. Dionizy i Kornel w fartuchach zmywali właśnie naczynia, a Pelagia
pakowała chorą palmę, gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.
Pelagia podeszła do drzwi.
- Kto tam? - zapytała. Nie było odpowiedzi.
Pelagia uchyliła ostrożnie drzwi i aż krzyknęła z wrażenia.
- Czy coś się stało, ciociu? - zawołał z kuchni Kornel.
- Chodźcie tu prędko!
Gdy Kornel i Dionizy nadbiegli, wytrzeszczyli oczy. Pod drzwiami stał wielki
filodendron, przewiązany czerwoną wstążką z kokardą.
- Czy... to... twój Filodendron Wspaniały? - zapytał Dionizy ciotkę.
- Co ci przyszło do głowy, Dionizy. Mój Filodendron Wspaniały był jeszcze dwa
razy większy.
- Więc co to ma wszystko znaczyć?
- Nie wiem, ktoś zrobił mi prezent. Weźcie go!
Stryj i Kornel, sapiąc z wysiłku, wnieśli filodendron do pokoju.
- Tam za wstążkę wetknięty jest list! - zauważył Kornel.
- A rzeczywiście!
Ciotka wyjęła list, obejrzała go i pociągnęła nosem:
- Jaki wykwintny papier! Do tego perfumowany. Czuję zapach jaśminu!
- Czyżby od Kadrylla? - znieruchomiał Kornel.
- O Boże, myślisz, że to od tego przestępcy?
- Chyba tak, ciociu, niech ciocia szybko przeczyta!
Pelagia rozerwała drżącą ręką kopertę i odczytała słabym głosem:
Szanowna Pani!
Zaniepokojony etanem zdrowa Filodendrona Wspaniałego, zaraz po naszej porannej
rozmowie zadzwoniłem do Pułtuska... Droga Pani, niech Pani przygotuje się na
okrutny cios...
Ciotka urwała nagle. List wyleciał jej z rąk.
- O Boże... - opadła na krzesło. - Mój Filodendron nie żyje! - załkała głośno.
Kornel podniósł list z podłogi i przebiegł go oczami.
- Ależ ciociu, niech ciocia nie płacze... Filodendron Wspaniały nie umarł. Tu
pisze tylko, że uległ... de... dezintegracji.
- Dezintegracji?
- Zaraz przeczytam:
Droga Pani, niech Pani przygotuje się na okrutny cios: Filodendron Wspaniały
uległ dezintegracji i utracił osobowość. Na skutek decyzji specjalnego konsylium
botaników miasta Pułtuska został rozczłonkowany. Tylko w ten sposób, odbierając
mu osobowość, można go było uratować od śmierci z tęsknoty. Lecz proszę się
zbytnio nie martwić. Oto bowiem, rewanżując się za koleusa, pozwalam sobie
przekazać Szanownej Pani Filodendrona Wspaniałego Drugiego, czyli Juniora -
uszlachetnioną odrośl Filodendrona Wspaniałego Pierwszego, czyli Pułtuskiego.
Może on choć trochę Panią pocieszy.
- Więc to jest jego odrośl! Junior! - odetchnęła istotnie pocieszona ciotka. -
Jakie to szlachetne ze strony doktora Kadrylla...
Kornel chrząknął:
- Dalej jest jeszcze lepsza wiadomość. Niech ciocia słucha:
Jednocześnie miło mi donieść, że nie będzie się Pani musiała fatygować z palmą
aż do Pułtuska, ponieważ mój przyjaciel p. Edwin Mamuszko dostał posadę w
Warszawie w Zakładach Mięsnych na Służewcu, jako kierownik nowo uruchomionej
komórki studiów nad przyprawami korzenno-ziołowymi. Oczywiście nie prowadzi
prywatnej praktyki, ale proszę powołać się na mnie, a w drodze wyjątku przyjmie
Panią już jutro w swoim nowym gabinecie przy ul. Cybernetyki nr 7.
Życzę zdrowia i pociechy z roślin doniczkowych. Szczerze Pani oddany dr med.
Bogumił Kadryll.
- Nadzwyczajny człowiek! - wykrzyknęła Pelagia - zaraz... kiedy mam się zgłosić?
Jutro?
- Jutro, ciociu!
- A zatem w żaden sposób nie mogę jechać jutro do Pułtuska. To niebezpieczne dla
ciebie, Dionizy, ale niestety będziesz musiał wybrać się sam...
- Jaka szkoda! - westchnął nieszczerze archiwariusz.
- Ciocia i tak nie mogłaby jechać - powiedział Kornel - tu jest jeszcze takie
post scriptum:
PS. 1. Czy Pani zażywa przepisane leki? Do czasu ukończenia kuracji proszę
unikać silnych wzruszeń, wysiłków fizycznych i podróży.
- Rzeczywiście doktor zabrania mi podróży - westchnęła Pelagia.
- Tu jest jeszcze drugie post scriptum - powiedział Kornel i przeczytał:
PS. 2. W skrzynce na listy, przy drzwiach Sz. Pani, znajduje się ważna wiadomość
dla p. Dionizego Kiwajłły. Obawiam się, że z powodu nadmiaru wrażeń, skrzynka
nie została dziś opróżniona przez Pani bratanka Kornela. Proszę sprawdzić.
dr B. K.
- Czy zaglądałeś dziś do skrzynki, dziecko moje? - zapytała Pelagia.
- Zapomniałem.
- No, to zajrzyj zaraz!
Kornel otworzył skrzynkę. Ze skrzynki wypadł na podłogę list w zwykłej biurowej
szarej kopercie, zaadresowany do stryja i pachnący silnie walerianą.
- O ile się orientuję w zapachach tych przestępców, to będzie list od
Wieńczysława Nieszczególnego - powiedział Kornel.
- Pokaż! - archiwariusz odebrał mu niecierpliwie kopertę. Znajdowała się w niej
pokaźnych rozmiarów wizytówka z nadrukiem:
Dr phil. Wieńczysław Nieszczególski.
Oniemiały archiwariusz przeczytał na niej, co następuje:
Szanowny Panie!
Zawierając znajomość z Panem, nie przypuszczałem, iż jest pan alkoholikiem i
nudystą. Pozory jednak mylą. Naraził mnie pan na wstyd, upiwszy się i
rozebrawszy pod pomnikiem Szopena. Wypraszam sobie. Ponadto przymuszenie mnie do
wspólnej kąpieli i pływackich wyścigów w stawie łazienkowskim miało wszystkie
cechy złośliwego szyderstwa i perwersji - zważywszy, że jestem sparaliżowany.
Czyżby Pan nie wierzył w moje kalectwo?
Ponieważ jednak kieruję się zawsze zasadą miłości bliźniego, nawet ohydnego,
przesyłam Panu notes oraz kwit bagażowy, które to przedmioty wypadły Panu z
kieszeni w czasie rozbierania się.
Z poważaniem Dr phil. W. N.
(smutny i rozczarowany Pańską osobą)
Dionizy zmiął wizytówkę w swej olbrzymiej dłoni i krzyknął wzburzony:
- Uduszę... Jak mi Bóg miły, uduszę!
- Kogo udusisz? - przestraszyła się ciotka.
- Doktora Nieszczególskiego... Niech tylko wpadnie mi w ręce!
- Ależ Dionizy!
- Przy sposobności uduszę także tego twojego Kadrylla - odgrażał się stryj. -Nie
pozwolę, żeby kpił z ciebie w podobnie bezczelny sposób!
- Dionizy, jak możesz... - zgorszyła się ciotka. - Doktor Kadryll jest wprawdzie
przestępcą, ale kocha kwiaty. To właśnie jest wzruszające.
- Widzę, że ten łotr na dobre zawrócił ci w głowie!
- Nie zaprzeczę, iż nawiązała się między nami nić sympatii - spuściła oczy
ciotka. - Oczywiście, ty jesteś zbyt gruboskórny, Dionizy, żeby to zrozumieć.
- Pelu, opamiętaj się! Wpadłaś w sidła opryszków. Czy nie rozumiesz, że ten list
Kadrylla to oszustwo! Perfidny łotr bawi się twoim kosztem! Jestem przekonany,
że ten cały Mamuszko w ogóle nie istnieje.
- Zaraz ci udowodnię, że się mylisz. Zadzwonię do pana Mamuszko... -uśmiechnęła
się Pelagia.
Wykręciła numer telefonu i zapytała spokojnie:
- Czy zastałam pana Edwina Mamuszko? Nagle zbladła.
- Co takiego?... Pomyłka?... Niemożliwe... Ja... z polecenia doktora Kadrylla...
- A nie mówiłem?... - zaczął stryj, lecz umilkł szybko, bo Pelagia rozjaśniła
się z powrotem.
- Ach, tak... - odetchnęła - rozumiem... Moje nazwisko Kiwajłło, Pelagia
Kiwajłło. W sprawie palmy... Przepraszam, a z kim mówię?... Bardzo mi
przyjemnie... ale chciałabym osobiście z panem Mamuszko... Dlaczego
niemożliwe?... Ach, kąpie się... Dobrze... Będę o dwunastej... Dziękuję...
Ciotka triumfalnie odłożyła słuchawkę.
- Wszystko w porządku - powiedziała.
- Więc on tam mieszka? - zapytał nieufnie Dionizy.
- Mieszka, ale ukrywa się.
- Ukrywa się? Dlaczego?
- Z powodu nadmiernej popularności. Ukrywa się i nie odpowiada na telefony.
Rozmawiałam z jego sekretarzem...
- Ależ Pelu, skąd wiesz, że to jego sekretarz...
- Bo był świetnie zorientowany. Z początku oczywiście zaprzeczył, jakoby pan
Mamuszko w ogóle istniał, dopiero gdy powołałam się na doktora Kadrylla, od razu
zmienił ton, przeprosił mnie i wyjaśnił, że owszem, pan Mamuszko mieszka pod
wskazanym adresem, lecz jest dostępny tylko dla wtajemniczonych. Inaczej nie
miałby ani chwili spokoju.
- Ale nie podszedł do telefonu.
- Niestety, akurat był w wannie.
- Ach, w wannie...
- Kąpał się, na szczęście sekretarz już wiedział o mojej palmie i mogliśmy
ustalić termin wizyty: jutro, godzina dwunasta. Pan Mamuszko specjalnie zwolni
się z Zakładów Mięsnych, aby mnie przyjąć.
- Pelu, to wszystko brzmi w najwyższym stopniu niewiarygodnie. Nie powinnaś tam
pójść.
- Pójdę - oświadczyła stanowczo ciotka.
- A więc ciocia twardo nie jedzie do Pułtuska - zapytał Kornel ze źle ukrywaną
radością.
- Oczywiście, że nie!
- W takim razie muszę zawiadomić Pirydiona.
- Po co?
- Jak to po co? Żeby nie adaptował wozu. Pirydion chciał wyjąć tylne siedzenia.
Przecież inaczej palma by się nie zmieściła.
- Naprawdę, chciał zrobić to dla mnie?
- On jest bardzo uczynny, ciociu.
- Tak, mimo swych wad, to w gruncie rzeczy uczynny chłopak - zgodziła się ciotka
- a więc idź, Kornelu, podziękuj mu i uprzedź go, że nie jadę. Tylko nie bądź za
długo. Pamiętaj, że o piątej masz lekcję.
- Tak jest, ciociu - podniecony Kornel wybiegł z mieszkania. Pirydion wysłuchał
nowin z równie wielkim zainteresowaniem jak niepokojem.
- Że zwrócą stryjowi kwit i notes, to było do przewidzenia - powiedział -ale ten
list do ciotki zupełnie mi się nie podoba. Wyraźnie chcą ją zatrzymać w
Warszawie.
- Dlaczego? - zapytał Kornel.
- Bo sami wybierają się do Pułtuska.
- Po kufer?
- Na to wygląda.
- Skąd by się dowiedzieli, że kufer jest w Pułtusku?
- Kadryll mógł wydedukować w czasie rozmowy z ciotką... albo... co bardziej
prawdopodobne, mogli podsłuchać naszą rozmowę w mieszkaniu... Tak, chyba
podsłuchali, inaczej skąd by wiedzieli, że ciotka chciała jechać z nami..
- Myślisz, że cały czas stali pod drzwiami? A może byli ukryci w szafie?
-zadrwił Kornel.
- Nie śmiej się. Oni mają sposoby. Gdy wychodziłem z waszego domu widziałem dwu
kominiarzy na dachu.
- No to co z tego?
- Niby nic, ale kto nam zaręczy, że to nie byli akurat nasi dobrzy znajomi,
Wieńczysław Nieszczególny i Kadryll? Mogli wpuścić mikrofon w przewód
wentylacyjny i podsłuchać całą naszą rozmowę, a nawet nagrać na taśmę
magnetofonową.
- Oszalałeś?
- Człowieku, ty nie wiesz, do czego oni są zdolni!
- Pirydion, wiesz, z tobą jest niedobrze. Ty dostajesz powoli bzika od tych
kryminalnych spraw!
- Być może - westchnął Pirydion - mówiłem ci, że jestem wykończony nerwowo, ale
faktem jest, że oni coś zwęszyli. W każdym razie jestem przekonany, że wybierają
się do Pułtuska i nie chcą mieć tam z ciotką do czynienia. Widocznie się jej
bardzo boją - dokończył z uśmiechem.
- A nas nie? - zdziwił się Kornel.
- Nas pewnie nie uważają za groźnych przeciwników i lekceważą...
- To obraźliwe!
- Jasne, ale tym gorzej dla nich. Natną się, zobaczysz - wycedził Pirydion.
- Tak jest - rzekł podniecony Kornel. - Nie wiedzą z kim mają do czynienia! -
dodał chełpliwie. - Poza tym nie znają jeszcze adresu naszego starego mieszkania
w Pułtusku.
- Och, na to nie licz za bardzo - powiedział Pirydion. - W czasie rozmowy z
Kadryllem ciotce się mogło wypsnąć... Zresztą oni na pewno mają swojego
człowieka w Pułtusku, który ich informuje.
- Myślisz?
- Inaczej skąd by uzyskali tak szybko najświeższe wiadomości o Filodendronie
Wspaniałym i o tym panu Edwinie Mamuszko, że przeniósł się do Warszawy.
- To może być bluff.
- Niekoniecznie... Utalentowany pan Edwin Mamuszko może istnieć naprawdę, choć
podejrzewam, że ukrywa się nie tyle przed klientami, ile przed milicją.
- Mówię ci, że to bluff.
- Jeśli bluff, to tym lepiej. Ale zawsze trzeba się liczyć z najgorszą
możliwością.
- Jeśli mają swojego człowieka w Pułtusku, to sprawa wygląda chyba beznadziejnie
- powiedział Kornel. - Facet mógł już położyć łapę na kufrze.
- Nie sądzę - odparł Pirydion. - W takim wypadku nie próbowaliby tej sztuczki z
filodendronem i listem do twojej ciotki. Widocznie mają jakieś trudności, a może
po prostu nie chcą wtajemniczać tego faceta w sprawę kufra. W każdym razie z ich
posunięć wynika, że akcję planują dopiero na jutro. Mamy więc jeszcze szanse
ubiec ich. Jeśli się pospieszymy i wyjedziemy dość wcześnie...
- Wcześnie, to znaczy o której?
- Powiedzmy o piątej rano.
- Czy twój brat się zgodzi?
- Jeśli mu wytłumaczę, dlaczego to jest konieczne, zgodzi się na pewno. On lubi
takie historie.
- A jeśli Kadryll i Nieszczególny też wyruszą tak wcześnie?
- Wykluczone. O ile ich znam, obaj lubią się wysypiać. Poza tym pamiętaj, że są
na urlopie i nie traktują tej sprawy zawodowo, lecz raczej -jako wczasową
rozrywkę. Nie będzie im się chciało marnować najlepszych godzin snu. Uprzedź
stryja, że wyjeżdżamy twardo o piątej.
- To fajno - uśmiechnął się szelmowsko Kornel - bo jeśli o piątej, to mam dużą
szansę.
- Jaką szansę?
- Prysnąć z wami.
- Chcesz mimo wszystko się urwać? Przecież ciotka cię nie puści.
- Ciotka nie potrzebuje o niczym wiedzieć. O piątej śpi jeszcze jak zabita.
Jeśli wymkniemy się cicho, nawet nie zauważy.
- Tylko, żeby nie pomyślała, że to ja cię namówiłem.
- Zostawię jej listy, niby od Kadrylla, że mnie porwał - oświadczył Kornel.
- Oszalałeś! To byś dopiero narobił! Ciotka mogłaby dostać ataku sercowego.
- Żartuję tylko. Po prostu napiszę, że uciekłem na jeden dzień do Pułtuska, że
wybrałem się bez twojej i stryja wiedzy, autostopem, na własny rachunek.
- Człowieku, zastanów się, będzie straszna draka.
- Trudno, jakoś to zniosę... - powiedział Kornel i spojrzał na zegarek. Muszę
już lecieć, bo Zielona Niedojrzała czeka! A więc do jutra! Cześć!
PRZYGODA 4.
czyli pułtuskie niespodzianki.
Około godziny dziesiątej rano niebiesko-łaciaty samochód marki wartburg
o nieco sfatygowanej karoserii, zapewne zasłużony weteran wielu kraks, skręcił w
boczną ulicę miasteczka.
Milicjant na rogu nadstawił służbowe ucho, gdyż zdawało mu się, że z wnętrza
wozu dobywają się rozpaczliwe jęki. Już chciał zatrzymać podejrzany pojazd, ale
zrezygnował, bo właśnie na drugim chodniku zauważył trzy bekliwe kozy i doszedł
do wniosku, że to co słyszał, było beczeniem kóz, a nie ludzkimi jękami.
A jednak to były rzeczywiście jęki. Wydawał je łysy mąż potężnej budowy,
umieszczony na tylnym siedzeniu wozu. Nasiliły się one wyraźnie, gdy łaciaty
wehikuł zahamował gwałtownie i stanął, a głowa starszego pana połączyła się po
raz n-ty, jakby powiedzieli matematycy, z dachem samochodu.
Na szczęście, tym razem uderzenie zostało w znacznym stopniu zamortyzowane przez
solidny okład z mokrej waty, który pasażer miał na czubku łysiny.
- Już niedaleko, cierpliwości, stryju! - powiedział Kornel, wręczając Dionizemu
świeży kompres.
Archiwariusz uniósł oczy do góry, jakby wzywając niebo na świadka swoich udręk i
prosząc o dar cierpliwości. Niestety, zamiast nieba ujrzał tuż nad głową
nienawistny dach wozu.
- Dlaczego pan stanął? - zapytał słabym głosem kierowcę. - Czy znowu jakaś
awaria?
- Nie, proszę pana. Ocaliłem tylko życie kozie.
Istotnie spod wozu czmychnęło jakieś rogate stworzenie, becząc żałośnie.
- To ładnie - westchnął stryj - ale nie ocalił pan mojej głowy.
Kierowca, młody mężczyzna z bródką, o wyglądzie smutnego diabła, spojrzał na
stryja z wyrzutem, a stryjowi znów zrobiło się niedobrze. Twarz młodzieńca była
bowiem tak smutna, jakby za chwilę miał on rozpłakać się długo
i rzewnie. Niestety, do płaczu nie dochodziło i to właśnie było najgorsze, ta
świadomość, że ów płaczliwy wyraz twarzy jest trwałą cechą młodzieńca.
Dionizy odwrócił oczy i powiedział:
- Mam nadzieję, że to nie Płońsk?
- Ja też, proszę pana - odpowiedział młodzieniec. - W Płońsku już dzisiaj
byliśmy.
- Dwa razy - zauważył raczej ozięble archiwariusz - i mam nadzieję, że nie
przyjechaliśmy tam po raz trzeci.
- Chyba nie - rzekł niepewnie brodaty kierowca.
- Młodzieńcze, więcej zdecydowania, pytam pana, czy to jest Pułtusk, czy nie, bo
ja nic nie widzę z tego miejsca.
- Trudno mi stwierdzić z całą pewnością... zawsze zapominam przyjrzeć się
dokładnie tablicy drogowej przy wjeździe do miasta. Ale chyba widziałem P... A
ponieważ byliśmy już w Przasnyszu i Płońsku, więc możliwe, że to będzie Pułtusk.
Chyba żebyśmy jakimś cudem zajechali do Płocka, w co nie wierzę!
Dionizy poprawił bezradnie kompres na głowie.
- Młodzieńcze - jęknął - milczałem dotąd. Gdybym wsiadł do PKS-u byłbym na
miejscu już trzy godziny temu, w dodatku z całą głową, ale milczałem cierpliwie.
Milczałem, choć już po pierwszym kilometrze zacząłem podejrzewać, że zaproszono
mnie do tej jazdy, by wypróbować, czy moja głowa nadaje się do prostowania dachu
karoserii. Nic nie mówiłem, kiedy zamiast do Pułtuska wywiózł nas pan dwa razy
do Płońska i jeden raz do Przasnysza. Milczałem i popychałem ten straszny
wehikuł, gdy wysiadł akumulator, i nic nil mówiłem, gdy kazał mi pan kręcić
korbą podnośnika... Ale jeśli, co jest możliwe, znów się okaże, że jesteśmy w
Płońsku, uduszę pana. Przez pana mój rodowy kufer na pewno już diabli wzięli...
Ściśle mówiąc, dwu diabłów: Kadryl i Nieszczególny.
- Niech pan tak nie krzyczy - powiedział z wyrzutem Maciek - mój brat jest
trochę roztargniony, ale ma za to refleks i szczęście.
- To prawda - powiedział stryj, przykładając nowy kompres. - Jeśli po tym
wszystkim, co twój brat wyrabiał na szosie, jeszcze żyjemy, to znaczy, że ma
szczęście. A największe szczęście ma, że nie udusiłem go jeszcze. Tak, pan jest
szczęściarzem, młodzieńcze.
- Pan jest niesprawiedliwy dla mojego brata i nie potrafi pan ocenić
g( obiektywnie - powiedział Pirydion. - Mój brat świetnie jeździ i w ogóle jest
dżentelmenem jezdni. Zawsze zwalnia na zakrętach, nie wymusza, nie zajeżdża:
sygnalizuje i przepuszcza. A pan wyrządza mu przykrości.
Brat Pirydiona spojrzał na stryja Dionizego długo i uporczywie z milczącym
wyrzutem... i wyglądał jeszcze bardziej smutno, diablo i kozio. Stryj chrząknął
nieco zmieszany...
- Nie chciałem pana urazić, młodzieńcze, ale mógłby pan wykazać więcej pogody
ducha i zdecydowania...
Brat Pirydiona wciąż patrzył z wyrzutem.
- Dlaczego pan tak patrzy? - poruszył się archiwariusz.
- Jak? - zapytał brat Pirydiona.
- Niech pan się rozpłacze wreszcie, do diabła, ale niech pan nie patrzy.
- Dlaczego mam się rozpłakać?
- Żeby panu ulżyło...
- Niemożliwe. Jestem ogólnie sfrustrowany - wyjaśnił brodaty młodzieniec - Jest
to smutek ontologiczny, eschatologiczny i diaboliczny, który nie przeradza się w
płacz, lecz kąsa mnie na sucho. Nie wiem, czy pan pojmuje jako przedstawiciel
starszego pokolenia.
- Nie bardzo...
- Mojemu bratu nie wyszedł wynalazek i to wszystko dlatego - wyjaśnił Pirydion.
- Ach, tak - stryj zaczął się przyglądać z ciekawością brodatemu młodzieńcowi.
- Pan się denerwował, że patrzę na pana, a teraz pan sam patrzy na mnie -rzekł z
wyrzutem brat Pirydiona.
- Ja patrzę, bo się dziwię, jak w ogóle pan mógł zostać inżynierem!
- Przez roztargnienie, proszę pana - wyznał brat Pirydiona.
- Nie rozumiem.
- Mój brat, zgłaszając się na studia wyższe, wypełnił omyłkowo nie ten
formularz, co trzeba. Zanim się zorientował, było już za późno. Musiał zdawać na
politechnikę - wyjaśnił Pirydion.
- I zdał?
- Mój brat potrafiłby zdać na wszystkie kierunki - odpowiedział Pirydion -on
jest wszechstronnie uzdolniony.
- Nadzwyczajne. Ale najbardziej mnie dziwi ten samochód. Jak mógł przy swoim
usposobieniu dorobić się już samochodu.
- Dostał go za wynalazek.
- Przecież mówisz, że bratu nie wyszedł wynalazek.
- Nie wyszedł mu taki, jak chciał. Bo on chciał wynaleźć specjalną suwmiarkę...
no wie pan, do mierzenia różnych otworów, ale był trochę roztargniony i wyszedł
mu niechcący uniwersalny klucz.
- Do konserw?
- Do wszystkiego.
- Jak to, do wszystkiego?
- Otwiera także zamki u drzwi, najbardziej skomplikowane.
- No, to świetnie.
- Nie bardzo świetnie...
- Nie bardzo?
- Jak to? Pan nie rozumie? To przecież straszne. Taki klucz unicestwia sam
siebie. No, bo jak można otworzyć każdy zamek, to zamki są niepotrzebne. Nie
Warto ich robić. A jak nie będzie się robić zamków, to po co uniwersalne klucze,
po co w ogóle klucze.
- Rzeczywiście - zorientował się Dionizy - to straszny wynalazek. Samobójczy, że
tak powiem.
-I niebezpieczny, proszę pana. W najwyższym stopniu niebezpieczny dla ludzkości,
wśród której nie brak niestety złodziei.
- Poza tym jest to wynalazek rujnujący ślusarzy, nie mówiąc już o wytwórniach
zamków oraz kas pancernych.
- Tak jest, dlatego producenci zamków chcieli nabyć od brata ten wynalazek.
Chcieli go kupić i zniszczyć, bo groził im zupełną plajtą, Ale gdy brat
prowadził z nimi pertraktacje, stała się rzecz straszna.
- Cóż takiego?
- Uniwersalny klucz został wykradziony!
- Wykradziony?! Przez kogo?! - przeraził się archiwariusz.
- Przez nieznanych sprawców. Zapewne z zawodowego świata przestępczego, proszę
pana. Włamali się do warsztatu brata, zabrali klucz i dokumentację, a jako
wynagrodzenie zostawili tego starego wartburga.
- Niesamowite!
- Na stole w warsztacie leżał dowód rejestracyjny samochodu na nazwisko brata, a
pod drzwiami warsztatu na podwórzu stał ten właśnie samochód. Oczywiście, brat
zawiadomił milicję, ale milicja nie zdołała do tej pory wykryć sprawców, ani
poprzednich właścicieli samochodu. W rezultacie brat stracił wprawdzie
wynalazek, ale dopełniwszy reszty formalności, został prawnym właścicielem
wartburga.
- Opowiadasz mi przerażające historie - Dionizy otarł łysinę. - Jeśli to był
naprawdę klucz uniwersalny i dostał się w ręce złodziei, to żaden już zamek na
świecie nie jest pewny! Uniwersalne zagrożenie! Uniwersalny klops!
- Oczywiście. Dlatego brat mój ma uniwersalne poczucie winy, ilekroć słyszy o
jakimś włamaniu. Pan rozumie teraz jego frustracje i depresje. Każdy by się
załamał na jego miejscu. To straszne obciążenie dla psychiki, proszę pana, a pan
mu jeszcze dokucza.
- Bardzo mi przykro, młodzieńcze, naprawdę nie wiedziałem... - stryj; w dłuższej
mowie chciał wyrazić Pirydionowi Starszemu swoje współczucie, ubolewanie i
skruchę, ale Kornel przerwał brutalnie tę szlachetną wypowiedź:
- Stryju, przypominam o kufrze. Być może stryj zapomniał, ale Kadryll i
Nieszczególny na pewno nie zapomnieli.
- W rzeczy samej - przestraszył się archiwariusz - jesteśmy potwornie spóźnieni.
Wysiadamy, Kornelu. Zaraz, ale czy to na pewno jest Pułtusk... Nie uzgodniliśmy
jeszcze z panem Pirydionem Starszym.
- Oczywiście, że Pułtusk - stwierdził Kornel.
- Więc czemu nie powiedziałeś od razu!
- Bo to było zabawne.
- Co zabawne?
- Jak stryj dyskutował z panem Pirydionem Starszym.
- No wiesz, jesteś złośliwy, Kornelu... - rzekł urażony stryj - jak oni cię
wychowali! Maćku, pomóż mi się wydobyć z tego pudła!
- Podwieziemy pana na miejsce - powiedział Pirydion Młodszy.
- Ależ, mój chłopcze, po co tyle fatygi!
- Jaka tam fatyga. Zresztą my też jesteśmy piekielnie ciekawi, jak się zakończy
historia z kufrem. Kornel, pokazuj drogę!
- Dobra jest!... -powiedział Kornel. - Ruszamy, stryju, niech stryj pochyli
głowę, tu będzie bardzo trzęsło!
Wartburg prychnął kłębem sinego dymu i podskakując po kocich łbach, ruszył
naprzód.
Pięć minut później mieszkańcy pewnej małej uliczki Pułtuska byli świadkami
zjawiska raczej niecodziennego. Młody mężczyzna z bródką o wyglądzie smutnego
diabła przy pomocy dwu dorastających dryblasów wyjmował z samochodu marki
wartburg olbrzymiego grubasa. Była to czynność bardzo skomplikowana technicznie,
ponieważ starszy pan raczej nie mieścił się w drzwiach wozu, zaś jego
niewiarygodna tusza nie pozwalała mu na głębsze zgięcie tułowia.
- Niech pan się pochyli, panie Dionizy - sapał spocony Pirydion, ciągnąc stryja
Dionizego za nogę - musi pan najpierw wystawić stopę, a potem pochylić się jak
można najniżej.
- Nic z tego - krzyczał stryj - zapominasz, mój chłopcze, że nie jestem
scyzorykiem. Nie, ja stąd chyba nie wyjdę.
- Skoro pan wszedł, potrafi pan i wyjść!
- Nie wiem, jakim cudem wsiadłem do tego wehikułu. Te nieszczęsne wozy produkuje
rasa skarlała. Człowiek normalny, słusznego wzrostu, powinien omijać z daleka
puszki do sardynek.
Wyjmowanie stryja trwało jeszcze kilka minut i trwałoby zapewne znacznie dłużej,
gdyby nie pomysł Kornela, który zaproponował, by wyciągnąć stryja na leżąco. Ten
sposób okazał się wreszcie skuteczny. Ułożywszy stryja poziomo, zdołano go
wyciągnąć za nogi i wspólnym wysiłkiem postawić na ulicy.
Poczuwszy rodzinną ziemię pułtuską pod nogami, stryj Dionizy odzyskał
natychmiast dobry humor.
- Za mną, dzieci moje - zagrzmiał wesoło. - Oto przed nami historyczna siedziba
sławnego rodu Kiwajłłów! - wskazał na parterowe domostwo błyskające białymi
ścianami z zieleni zapuszczonego ogrodu.
Kornel jak zwykle chciał być pierwszy i nie czekając na pozostałych członków
ekipy, ruszył biegiem do furtki. Przebił się na przełaj przez zarośla otaczające
domek i nagle stanął osłupiały. Budynek nie miał ani jednej szyby. Przez puste
oczodoły okien wlatywały beztrosko jaskółki. Czyżby dom był niezamieszkany?!
Wbiegł do wnętrza. Puste izby. Odrapane ściany. Pobiegł po schodach na poddasze.
Już miał otworzyć drzwi na strych, gdy wtem usłyszał podejrzany szelest. Zajrzał
przez dziurkę od klucza i omal nie krzyknął z wrażenia. Zmieszany, szybko
wycofał się z powrotem.
Na parterze byli już bracia Pirydionowie i zdenerwowany stryj Dionizy Kornel
przez chwilę nie mógł wykrztusić ani jednego słowa i patrzył na nic przerażonymi
oczyma...
- Co się stało? - zapytał zdumiony Pirydion Młodszy.
- Tam... tam na górze... - wyjąkał Kornel. - Co?
- Tam jest... Zielona Niedojrzała... - wykrztusił wreszcie Kornel.
- Zielona Niedojrzała? - zdumiał się stryj Dionizy. - O czym on mówi?
- Czy masz na myśli Joannę, tę twoją korepetytorkę? - dopytywał się Pirydion.
Kornel skinął głową.
- Oszalałeś?! Skąd by się tu wzięła?! - roześmiał się Pirydion. - Nie wiem. Ale
ona tam jest. Możesz sam zobaczyć.
Pirydion pobiegł zobaczyć. Po chwili był z powrotem. Spojrzał dziwnie na
Kornela.
- Musiałeś się pomylić. To nie jest Zielona Niedojrzała...
- Jak to nie! - obruszył się Kornel.
- Mówiłeś, że uczy cię potwór.
- A co, może nie potwór?
- No... niezupełnie. Wygląda wcale do rzeczy.
- Pozwólcie, że rozstrzygniemy tę kwestię - wtrącił stryj Dionizy, po czym wraz
z Pirydionem Starszym wdrapali się na schody. Przez dłuższą chwilę na przemian
zaglądali przez dziurkę od klucza.
- Nie, to nie potwór - oświadczył stanowczo stryj Dionizy.
- Nie, to nie potwór - potwierdził Pirydion Starszy, potrząsając kategorycznie
młodzieżową bródką.
Następnie obaj panowie otworzyli drzwi i weszli na poddasze. Za nim wśliznął się
Pirydion Młodszy, a na końcu wystraszony Kornel.
Istotnie, stworzenie, które siedziało na wielkiej skrzyni pośrodku opustoszałego
strychu, trudno było nazwać potworem. Była to drobna dziewczyna o kasztanowych
włosach i uderzająco białej cerze. W płaszczu zarzuconym na ramiona czytała
książkę i wyglądała raczej zabawnie niż groźnie w swych wielkich okularach w
grubej oprawie na szczupłym nosku.
Na widok wchodzących odłożyła książkę, zeskoczyła ze skrzyni i dopiero teraz
można było zobaczyć, że nosi rzeczywiście zieloną sukienkę.
- No, nareszcie - odetchnęła głośno. - Dzień dobry panu - przywitała się z
Dionizym. - Pan jest stryjem Kornela, prawda?
- Tak... właśnie... - wymamrotał nieco zaskoczony Dionizy.
- Jestem Joanna - powiedziała Zielona Niedojrzała - Kornel zapewne wspomniał
panu o mnie.
- Tak, w ciepłych słowach - usiłował uśmiechnąć się stryj, po czym szybko
zmienił temat. - Pani pozwoli, że przedstawię jej panów Pirydionów, którzy nas
tu przywieźli. To pan Maciej Pirydion Starszy, a to pan Maciej Pirydion Młodszy.
- Dla ścisłości - wtrącił Pirydion Młodszy - chciałbym zauważyć, że nie jest to
wyróżnik dostateczny, ponieważ w naszej licznej Pirydionowej rodzinie jest
siedmiu Maciejów Pirydionów Starszych i około trzynastu Maćków Pirydionów
Młodszych. Dlatego, aby nie było pomyłki, mojego brata nazywają Pirydionem
Politechnicznym, albo Polipirydionem, względnie Pirydiopolitem, lub jeśli pani
woli, także po prostu Pirypoldem lub Pirylem. Natomiast na mnie proszę mówić
Pirydion Teodorowy, albo Pirydor. Przyjęta też jest popularna nazwa Teopiryd
względnie Teodion Pirydowy. Jak więc pan widzi, w ten sposób łatwo nas odróżnić.
- Istotnie - uśmiechnęła się Joanna - ale wątpię, czy będę miała przyjemność
wykorzystania tej informacji. Nasze drogi się niestety rozchodzą. Panowie
strasznie długo jechali do Pułtuska - zwróciła się do stryja.
- Mieliśmy małą przygodę w podróży Pan Polipirydion zawiózł nas przez pomyłkę do
Płońska zamiast do Pułtuska - wyjaśnił stryj Dionizy.
- Właśnie liczyłam na coś takiego i dlatego czekałam tu cierpliwie. To podobne
do pana Pirydiopolita.
- To państwo się już znają? - zdziwił się stryj Dionizy, patrząc podejrzliwie na
Pirydiona Politechnicznego.
Pirydion Politechniczny miał bardzo nieszczęśliwą minę.
- Mieszkamy na tej samej ulicy i znamy się trochę - powiedziała Joanna. -Pan
Pirydiopolit też mnie kiedyś podwoził i trwało to cokolwiek za długo. No, ale
dosyć już tej zabawy. Zabieram pana i Kornela do domu.
- Co takiego?! - wykrzyknął stryj Dionizy.
- Obiecałam rodzicom Kornela, że nie wypuszczę go z rąk. Tymczasem pan wywiózł
go potajemnie na jakąś podejrzaną eskapadę. Całe szczęście, że Pani Pelagia
wiedziała, dokąd jedziecie... no i że jeszcze zdążyłam na PKS.
- Ale, moja droga, pozwól, że wytłumaczę. To nie jest eskapada. To jest misja.
Naukowa! - Stryj podniósł palec do góry.
- Wiem, chodzi o kufer - odparła ostro Joanna. - Ale tutaj go nie ma. W ogóle
już nic nie ma. Ostatni lokatorzy wynieśli się stąd na wiosnę... Pan się
spóźnił.
Stryj rozejrzał się bezradnie po pustym strychu. Istotnie nie było większej
nadziei, by stary kufer ocalał. Mimo to postanowił spróbować ostatniej szansy.
- Kornelu, kto mieszkał w tym domu? - zapytał bratanka.
- Kto po nas mieszkał, nie wiem - odparł Kornel. - Wiem tylko, że tu i poddaszu
mieszkał pan Robiś. Taki chudy, z laską.
- Gdzie on pracował?
- Pan Robiś był kościelnym.
- W jakim kościele?
- A żebym to ja wiedział!
- Proszę pana... - wtrąciła się Joanna - to nie ma doprawdy sensu. Ten kufer już
nie istnieje. Na pewno został dawno porąbany i spalony... Nie wyobraża pan sobie
chyba, żeby ktoś chciał go ciągnąć z sobą na nowe mieszkanie...
- A nawet jeśli jakimś cudem ocalał - wtrącił Pirydion Młodszy - to został
wypatroszony. Nikt by nie dźwigał jakichś starych szpargałów...
- Oczywiście - przytaknęła Joanna. - Jedyna rozsądna rzecz w tej sytuacji, to
wracać do domu.
- Owszem, wrócimy do domu, ale przedtem muszę porozmawiać z tym kościelnym...
Nie miałbym nigdy spokoju, dziecino, gdybym zaniedbał sprawdzić choćby cień
najmniejszego śladu... - stryj Dionizy wziął za rękę Kornela. -Rozpoznasz, mam
nadzieję, tego pana Robisia?
- Oczywiście, stryju.
- Idziemy zatem... Pożegnaj się, Kornelu, z panami Pirydionami. A pani dziecino,
zaczeka tutaj na nas...
- Aż obejdziecie wszystkie kościoły w Pułtusku? - roześmiała się gorzko Joanna.
- O, nie, niech pan nie myśli, że puszczę pana samego z Kornelem. Idę z wami, by
w porę przerwać te bezsensowne poszukiwania.
- Bardzo mi będzie przyjemnie. - Stryj Dionizy usiłował znów się uśmiechnąć, ale
mu to nie wyszło. - A zatem żegnam panów - zwrócił się do braci Pirydionów - i
jeszcze raz dziękuję za życzliwą pomoc.
Ale Pirydion Politechniczny nie kwapił się zbytnio do pożegnań i przeżywał widać
jakieś głębsze rozterki, gdyż jego twarz przybrała wygląd jeszcze bardziej
diaboliczny i kozi. Wreszcie powiedział:
- Należy mi się od pana odrobina wdzięczności - to mówiąc, zezem spojrzał na
Joannę. - Czy nie zechciałby pan pokazać mi zabytki tego miasta... oczy wiście
przy sposobności jedynie, to znaczy, szukając śladu kufra...
- Pan mówił, że bardzo się spieszy... - stryj łypnął podejrzliwie okiem na
Polipirydiona, ale ten nie zmieszał się wcale.
- Te wieże - pokazał ręką za okno - te wieże i ta Narew - wykonał falisty ruch
dłonią. - Poczułem się nagle lirycznie. Pan rozumie.
- Zdaje się, że rozumiem, młodzieńcze - mruknął stryj - ale nie licz na mnie w
tej materii... Gdybym był mniej subtelny, powiedziałbym: nie zawracaj mi głowy,
ponieważ ważny jest tylko kufer i on mnie interesuje, a nie tutejsze rudery.
Po czym zwrócił się do Joanny.
- Panno Joanno, niech pani zajmie się tym smutnym młodzieńcem diabolicznym.
Wydaje mi się, że my, humaniści, powinniśmy popierać stan liryczny u Pirydionów
Politechnicznych.
- Ani mi się śni - powiedziała Zielona Niedojrzała. - Wcale nie mam zamiaru
zajmować się panem Pirydiopolitem. Będę udzielała wyjaśnień natury historycznej
i architektonicznej tylko Kornelowi, Kornelu, proszę do mnie.
Kornel podbiegł. Za nim ponury Pirydion Młodszy.
- Proszę pani, niech pani pozwoli Pirypoldowi przynajmniej przysłuchiwać się -
powiedział. - Lekarz stwierdził u niego ciężkie stany frustracji i zabronił go
straszyć, przygnębiać i wyrządzać mu przykrość. A pani zrobiła mu przykrość.
Zielona Niedojrzała wzruszyła ramionami, ale już nic nie powiedziała przeciw
młodzieńcowi diabolicznemu.
Kornel i Pirydion Młodszy chcieli szukać Robisia już w najbliższym kościele,
który wznosił się obok dworca autobusowego, ale stryj Dionizy powiedział, że
kościół ten jest nieczynny i zamknięty. Ruszyli więc dalej.
Idąc główną ulicą, dotarli do byłego klasztoru ojców Reformatów i przylegającego
doń kościoła św. Józefa, budowli pierwotnie gotyckiej z piękną renesansową
ścianą szczytową. Niestety, było to już po nabożeństwach rannych i kościelnego
nie zastali.
Na rogu ulicy Daszyńskiego i 1 Maja obejrzeli okrągłą basztę w stylu spóźnionego
gotyku.
- Trudno nawet dziś poznać, że to pozostałość po dawnych murach obronnych -
powiedziała Joanna. - Pułtusk był kiedyś najlepiej obwarowanym miastem Mazowsza,
bo broniły go nie tylko mury, ale także odnogi rzeki. Właściwie całe miasto
leżało na wyspie.
Wkrótce weszli na most na takiej właśnie odnodze. Joanna chciała iść na lewo
wzdłuż wody, aby zobaczyć sławną basztę w ogrodzie przylegającym do kościoła
pojezuickiego.
- Moglibyśmy zobaczyć wysoką autentyczną wieżę obronną z XVI wieku z zębatymi
blankami - zwróciła się do stryja.
- Tak, pamiętam ją! To jest baszta, żebyś wiedział, Pirydion! Nie taka lipna jak
te na Starym Mieście w Warszawie - ożywił się Kornel. - Naprawdę warto obejrzeć!
Ale stryj Dionizy oświadczył, że nie ma na to czasu i popędził towarzystwo do
kościoła Świętych Piotra i Pawła. Była to imponująca budowla barokowa o trzech
nawach. Przy głównym ołtarzu z obrazem znanego malarza Wojciecha Gersona
staruszek kościelny gasił właśnie świece.
- Czy to nie Robiś? - szepnął stryj do Kornela. Kornel potrząsnął głową.
- To nic - powiedział stryj - powinien przecież znać Robisia. Myślę, że wszyscy
kościelni się tu znają.
Podszedł do kościelnego i rozmawiał z nim przez chwilę.
- No, to sprawa załatwiona - powiedział zadowolony, gdy wrócił do towarzystwa -
Robiś pracuje w kościele Świętego Krzyża. To wprawdzie kawał drogi stąd. Aż na
cmentarzu, ale myślę, że i wy moglibyście pójść. To ciekawy kościół, zbudowany w
początku szesnastego wieku. W planie poziomym ma kształt krzyża greckiego, to
znaczy równoramiennego.
Kościół był istotnie ciekawy, niestety, okazało się, że mają pecha. Babka
kościelna poinformowała stryja Dionizego, że pan Robiś właśnie wyszedł niedawno
do kolegiaty po wino mszalne.
Powłócząc nogami, wrócili więc na rynek.
Robisia znaleziono w zakrystii kolegiaty. Na widok Kornela rozjaśnił się od
razu.
- A to niespodzianka - uścisnął mu rękę. - Jednak stęskniłeś się za Pułtuskiem,
warszawiaku. Cóż to, oprowadzasz, widzę, wycieczkę krajoznawczą -popatrzył na
towarzyszy Kornela.
- Niezupełnie - odparł Kornel - przyjechaliśmy po kufer.
- Po kufer? - Robiś znieruchomiał nagle.
- No ten, co został po nas na strychu. Pan pamięta, taki stary, okuty...
- Zaraz... chodzi wam o tego grata po nieboszczyku Hieronimie?
- Właśnie... - zasapał podniecony stryj.
Robiś stropił się wyraźnie i zaczął wiercić laską w podłodze. Dionizy spojrzał
na niego z niepokojem.
- Na miłość boską, niech pan mówi, co się stało z tym kufrem! Został na strychu?
Czy ktoś go zabrał?
- Ja go zabrałem, ale... już go nie mam. Za późno...
- Człowieku - wykrzyknął stryj - niech pan mnie nie przeraża! Co pan z nim
zrobił? Porąbał? Spalił?
- Spokojnie, bez nerwów, proszę pana... czy to warto o takie rupiecie... 1 Robiś
przyglądał się badawczo stryjowi.
- Ten kufer ma dla nas wartość... zostały tam cenne, rodzinne papiery...
- Rychło sobie przypomnieliście... więc mówi pan, że to był kufer cenny?
- Bardzo cenny.
- No to... - chrząknął flegmatycznie Robiś - no to miałem nosa.
- Co to znaczy? - zaniepokoił się stryj.
- To znaczy, że ma pan szczęście. - Szczęście?
- Że trafił pan na znawcę - Robiś uśmiechnął się krzywo. - Jestem członkiem Tepe
i Ekape!
- Nie bardzo rozumiem.
- Towarzystwa Popierania i Eksploatacji Kultury Pułtuskiej - wyjaśnił Robiś. -
Bąknąłem kiedyś na zebraniu o tym kufrze i zainteresował się nim pan profesor
Mątwa... To człowiek oddany całkowicie naszemu miastu i jego zabytkom... Nawet
urlopy spędza w pułtuskich podziemiach, ciągle prowadzi naukowe badania, nie
bacząc na swój wiek i stan zdrowia... Przekazałem więc tego grata w jego ręce...
- Jak pan mógł! Darował pan naszą prywatną własność?! - oburzył się
stryj.
- Pan wciąż mnie nie docenia - uśmiechnął się Robiś. - Niech pan będzie
spokojny, oddałem mebelek jedynie w depozyt, zaznaczając wyraźnie, że to
własność rodziny Kiwajłłów.
- Czy... czy przekazał pan kufer razem z jego zawartością?
- Nic tam nie ruszałem...
- A ten profesor?
- Powiedziałem mu, żeby nic nie grzebał w środku. Stryj odetchnął.
- No, to idziemy do tego profesora. Gdzie on mieszka?
- Chyba go pan nie zastanie - zamruczał Robiś, oglądając zagadkowo koniec swojej
laski. - Lepiej niech pan od razu idzie do spółdzielni, bo... bo... mówiąc
ściśle, kufer został oddany za pośrednictwem profesora Mątwy w depozyt
spółdzielni...
- Jakiej znowu spółdzielni? — zmarszczył brwi stryj.
- Handlowo-usługowej pod nazwą „Antyk Pułtuski". Pan profesor Mątwa pełni tam
odpowiedzialne kierownicze funkcje i powiedział mi, że wykorzysta ten kufer w
charakterze eksponatu w salonie wystawowym spółdzielni, albo też jako egzemplarz
wzorcowy przy produkcji antyków. Nie wiem, na co się ostatecznie zdecydował, bo
wyjechałem na wczasy... Wróciłem dopiero przedwczoraj...
- To nie ma znaczenia - przerwał mu Dionizy. - Niech pan mi tylko powie, gdzie
się znajduje ta spółdzielnia.
- A gdzieżby, jak nie w rynku. Świeżo odnowiona kamienica z neonem. Jak pan
stanie przy wieży ratuszowej, od razu pan zauważy...
- Dziękuję panu... panie Robiś, pan nawet nie wie, co pan zrobił dla narodowej
kultury - powiedział ucieszony stryj i wybiegł z młodzieżą z kościoła.
Robiś popatrzył za nim i pokręcił głową.
- Wszyscy Kiwajłłowie byli stuknięci, panie Szczebiota - powiedział do
wchodzącego właśnie kościelnego kolegiaty - ale ten to już chyba najbardziej
Przecież w tym kufrze nic nie ma... Ja chyba wiem najlepiej.
- To jednak dziwne, że tak nagle wszyscy przypomnieli sobie o nim - zauważył
Szczebiota. - Mówił pan przecież, że ktoś już pytał pana o ten kufer wczoraj...
nachodził pana o dwunastej w nocy...
Ale Robiś nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, bo ruszył bez słowa,
spiesznym krokiem do wyjścia, postukując głośno laską. O wiele głośniej niż
zwykle.
PRZYGODA 5.
czyli stryj kontra woźny.
Pomyślna wiadomość w sprawie kufra rozładowała napięcie, a Kornelowi
przypomniało się od razu, że nogi go bolą i kiszki marsza mu grają. Toteż, gdy
znaleźli się na rynku, powiedział do Dionizego:
- Może byśmy najpierw coś zjedli.
- Zaraz, drogie dziecko... Wpadnę tylko na chwilę do tej spółdzielni, a potem
wezmę was na obiad... To już niedługo potrwa - odparł stryj. - Czy państwo
zechcą mi towarzyszyć? - zwrócił się do Polipirydiona i Joanny, którzy
przystanęli właśnie przed późnogotycką wieżą ratuszową.
- Chwileczkę, tylko jeden rzut oka na ten obiekt - powiedział Polipirydion. -
Zdumiewająca architektura, nie sądzi pani? - westchnął, zdradzając tego dnia po
raz n-ty podejrzaną niezbieżność wzroku, jakby powiedzieli okuliści. Polegała
ona na tym, że podziwiając wieżę, Pirydiopolit patrzył na Joannę. Jest to dość
częste zaburzenie postrzegania, właściwe wiekowi młodzieńczemu.
Widząc, że zanosi się na dłuższą estetyczną kontemplację, Dionizy uznał za
wskazane interweniować.
- Brodaty młodzieńcze - zauważył zniecierpliwiony - nie czas na zachwyty, kiedy
jesteśmy tak blisko kufra!
Ponieważ jednak Pirydiopolit zdradzał w dodatku jakby zanik słuchu, archiwariusz
machnął zrezygnowany ręką i nie czekając na resztę towarzystwa, ruszył naprzód.
- Stryju, to my coś zjemy, a potem wstąpimy do muzeum. Ono jest tutaj w wieży...
Niech stryj załatwi sam z tym kufrem. Będziemy czekać tutaj!
- Dobrze... dobrze... spotkamy się w muzeum - zawołał stryj i przyśpieszył
kroku.
W chwilę potem, pchnąwszy dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi, znalazł się
w obszernym przedsionku Spółdzielni „Antyk Pułtuski", umeblowanym skromnie lecz
oryginalnie.
Stał tu między innymi wielki starożytny zegar szafkowy z kukułką, stół o nogach
imitujących rozcapierzone lwie łapy oraz fotel podobny do tronu, wysoki i
rzeźbiony. Ale uwagę archiwariusza pochłonął przede wszystkim osobnik, który ze
skupioną miną siedział na fotelu. Był to starannie wygolony mężczyzna w sile
wieku, o szerokich barach, wzrostu słusznego, w nieskazitelnej marynarce i
starannie zaprasowanych spodniach. W ręku trzymał egzemplarz "Przeglądu
Artystycznego" i robiłby ogólnie bardzo korzystne wrażenie, gdyby nie jeden
szczegół. Otóż, siedząc tak, ów mąż dostojny wymachiwał nogami różnokierunkowo,
niedbale i beztrosko. Niestosowna ta gimnastyka o tyli może była
usprawiedliwiona, że stopy wykwintnego męża nie sięgały podłogi na skutek
niezwykłej wysokości fotela. Nieusprawiedliwione natomiast w żadnej mierze
wydawało się kopnięcie, które Dionizy otrzymał, gdy nieopatrznie podszedł
bliżej.
- Panie! Co pan! - syknął z bólu.
- Och, przepraszam... - nieskazitelne indywiduum zeskoczyło z fotela.. - Czym
mogę służyć? Jestem woźnym spółdzielni.
- Pan mnie kopnął w kolano.
- Naprawdę? Bardzo mi przykro - chrząknął woźny.
- Czy musi pan tak wymachiwać nogami?
- To przez ten stolec. Pan wybaczy, ale ten stolec skłania mnie do odruchów
infantylnych, czyli dziecięcych. Są to odruchy nieuniknione, kiedy siedzi się na
czymś takim... zawsze mam wrażenie, że jestem dzieckiem i posadzono mnie na zbyt
wielkim krześle...
- Czy musi pan na tym siedzieć?
- Niestety. Zlecono mi siedzenie na tym stolcu ze względów reklamowych. Przyzna
pan, że to robi wrażenie.
- Istotnie... robi! - Stryj pomacał sobie obolałe kolano.
- Jest to stolec książęcy księcia mazowieckiego Ziemowita, dość wygodny,
niestety brakuje mu podnóżka. Książę zawsze siadał na nim tylko wtedy, gdy
przystawiano podnóżek. Niestety, podnóżek zaginął. Dorabiamy go właśnie, lecz do
czasu gdy go dorobimy, nie mogę się powstrzymać od ruchów zamachowych...
- Ale mógłby pan przynajmniej uważać.
- Jeszcze raz najmocniej przepraszam. Zaczytałem się przeglądowo i artystycznie.
A propos, czy reflektuje pan na ten stolec? Wyjątkowo cenny nabytek. Zwłaszcza
dla ojców rodzin, prezesów i dyrektorów. Niezmiernie podnosi autorytet. Podobny
egzemplarz kupił tydzień temu prezes Nieguć z Kółka Rolniczego w Nierobkowie.
- Nie jestem prezesem... - chrząknął stryj.
- Lecz zapewne ojcem licznej rodziny.
- Niestety, jestem stanu wolnego.
- Szkoda - rzekł z żalem woźny. - Pan ma wygląd patriarchalny, pan by się
świetnie prezentował na tym krześle. Ale możemy wybrać coś skromniejszego, z
naszego zestawu EUAWA.
- AUEWA?
- EUAWA. Ekskluzywne umeblowanie artystyczne, wzorcowe i antyczne -wyjaśnił
uprzejmie woźny. - Polecamy bogaty wybór mebli gotyckich, renesansowych,
barokowych, rokokowych, a także ludwiki, empiry, biedermajery i czipendale.
Pierwsze piętro na lewo. Metaloplastyka na prawo... Elementy dekoracyjne,
stiuki, gzymsy, rzeźby i płaskorzeźby, tudzież inne detale ornamentacyjne w
pasażu... Służymy także konsultacją w sprawie urządzenia wszelkich stylowych
wnętrz. Fachowa obsługa rzeczoznawców, najwybitniejszych artystów, historyków
sztuki, profesorów.
- Nadzwyczajne - zamruczał stryj - nie spodziewałem się znaleźć w Pułtusku tak
wysoko postawionej placówki handlowo-usługowej typu artystycznego.
- W istocie - przyznał z godnością woźny - nader często spotykamy się z
zaskoczeniem, zdumieniem, oszołomieniem, a nawet osłupieniem naszych szanownych
klientów. Jesteśmy zjawiskiem w skali krajowej, gdyby nie wrodzona mi skromność,
rzekłbym nawet - w skali europejskiej, lecz zrozumie pan wszystko, gdy wyjawię,
że spółdzielnia nasza powstała, że tak powiem... z inicjatywy kwiatu... - woźny
zakaszlał skromnie i zrobił efektowną pauzę.
- Kwiatu? Jakiego kwiatu? - zdumiał się Dionizy.
- Kwiatu pułtuskiego społeczeństwa i znajduje się pod patronatem tegoż kwiatu -
uśmiechnął się woźny i wyjaśniał dalej kwieciście. - Ściśle mówiąc, chodzi tu
nie o kwiat, ale raczej o cały bukiet wybitnych osobistości skupionych, że tak
powiem, we flakonie Tepe i Ekape, czyli Towarzystwa Popierania i Eksploatacji
Kultury Pułtuskiej, zrzeszającego naszych wybitnych magistrów, doktorów,
profesorów, dentystów i sadystów.
- Sadystów?! - wzdrygnął się odruchowo stryj.
- Niech się pan nie dziwi. Sadyści rozmnożyli się ostatnio w naszym mieście i
okolicy na skutek pomyślnej koniunktury.
- Mój Boże, co też pan opowiada!
- Na sadystach opiera się materialnie nasze Towarzystwo. Co prawda niektórzy
uprawiają tylko ogrody warzywne, ale większość posiada dobrze prosperujące sady.
Istnieją dalsze pomyślne perspektywy rozwoju dla sadystów w naszym powiecie,
zwłaszcza na południowych stokach pagórków nad Narwią.
- Ach, tak... - odetchnął Dionizy.
- Ja też jestem sadystą - oświadczył woźny. Wydobył z kieszeni żółtą morelę,
wytarł o spodnie i wręczył Dionizemu.
- Proszę, niech pan skosztuje, to owoc z mojego sadu. Żona sprzedaje w trzeciej
bramie na lewo. Może panu odstąpić parę kilo po cenie zniżonej. Pan tylko powoła
się na mnie.
- Dziękuję panu - oszołomiony stryj skosztował morelę - chciałbym jednak
przedtem...
- Rozumiem. Chciałby pan przedtem załatwić zakup antyków...
- Raczej rozejrzeć się...
- Rozumiem, chciałby pan najpierw rozejrzeć się po salonie.
- Tak... - chrząknął stryj. - Słyszałem, że posiadacie salon wystawowy
antyków...
- Proszę bardzo, salon jest tu na parterze...
To mówiąc, woźny wprowadził Dionizego do sali zapełnionej starożytny mi meblami.
Dionizy przebiegł ją szybkim krokiem, rozglądając się bystro a potem zaczął
zaglądać do kątów, coraz bardziej niespokojnie.
- Pan szuka tu czegoś specjalnego? - zapytał woźny.
- W rzeczy samej, przyjacielu. Szukam kufra.
- Kufra? - woźny drgnął jakby, a potem obrzucił stryja krótkim, bystrym
spojrzeniem.
- Tak, kufra - powtórzył stryj - czarny, rzeźbiony, gdańskiej roboty, z
siedemnastego wieku.
Woźny wbił oczy w podłogę.
- Obawiam się, że tutaj nic takiego nie ma...
- Jest pan pewien?
- Tak... znam wszystkie eksponaty. Kufrów nie wystawiamy z reguły. Nie ma
amatorów... Klienci poszukują głównie krzeseł, stołów, ław i szaf. Lecz jeśli
pan sobie życzy, możemy przyjąć zamówienie...
- Mnie chodzi o kufer oryginalny - zdenerwował się stryj.
- Rozumiem - chrząknął woźny - lecz pozwolę sobie zauważyć, że te oryginalne i
autentyczne antyki bynajmniej nie są najbardziej stylowe i antyczne. Antyki
najbardziej stylowe i antyczne robi pan Musio w oficynie w podwórzu pod
kierunkiem pana profesora Rączki. Osobiście gorąco polecałbym. Czy skierować
pana?...
- Dziękuję - zasapał stryj - chcę natychmiast mówić z panem profesorem Mątwą.
- Z kim? - woźny znieruchomiał.
- Z profesorem Mątwą.
- Z panem prezesem profesorem doktorem Mątwą?
- Tak, z panem prezesem profesorem doktorem Mątwą.
- I po co zaraz do prezesa profesora doktora Mątwy? - spłoszył się woźny. -
Przecież mówię... może pan mieć kufer, jaki pan tylko zechce... pan Mu sio się
postara. Styl i epoka wszystko będzie grało... może być nawet nadjedzony przez
korniki i zmurszały.
- Niech mi pan nie zawraca głowy... Gdzie pan prezes Mątwa?
- Niepotrzebnie się pan denerwuje. Owszem, zdarzały się przedtem panu Musiowi
pewne... hm... pomyłki, lecz tylko w poniedziałek... - ciągnął nieporuszony
woźny. - Pozwolę sobie także nadmienić, że nie wynikały one z braku fachowości,
czy też staranności, względnie solidności. Rzecz zupełnie w czym
innym i może być wytłumaczona biologicznie, socjologicznie i obyczajowo, że tak
powiem. Po prostu w niedzielę pan Musio zwyczajowo bywa zapraszany na wszystkie
chrzciny, wesela i tym podobne suto zakrapiane i zgubne dla artysty obrzędy, co
wyciskało się niezdrowym piętnem na jego poniedziałkowej twórczości. Stąd
wychodziły panu Musiowi czasem mieszańce stylowe, urocze zresztą lecz
kwestionowane przez purystów, a to biedermajery na rokokowych nóżkach lub empiry
ludwikowate...
- Panie... - zasapał Dionizy - ja pana uduszę...
- To zbędne. Pan będzie na pewno zadowolony. Obecnie nie grożą nam pomyłki, z
tego prostego powodu, że decyzją zarządu spółdzielni nie dopuszcza się już pana
Musia do pracy w poniedziałki, lecz kieruje się go na specjalne zabiegi
rehabilitacyjne do zrzeszenia sportowego „Narew". Pan Musio ćwiczy tam sprinty i
skoki na świeżym powietrzu, utleniając w szybkim tempie resztki alkoholu,
tudzież podlega specjalnym inhalacjom i masażom tak, że we wtorki przystępuje do
dzieła ze zdwojoną energią w pełnej sprawności fizycznej i duchowej. Naprawdę
zupełnie spokojnie może pan złożyć odnośne zamówienie. W ciągu dni trzech
dostanie pan mebel z gwarancją oraz bilety premiowe upoważniające do
skorzystania z bezpłatnej konsultacji zespołu artystów dekoratorów na temat
stylowego urządzenia wnętrz, następnie do gratisowego wstępu na odczyty naszego
dyrektora generalnego profesora doktora Dziubowskiego, a także do podobnie
darmowej wycieczki z przewodnikiem wzdłuż i w poprzek Pułtuska i wreszcie prawo
uczestniczenia w biesiadzie naukowej i gastronomicznej Tepe i Ekape.
Dionizy, który już miał wprowadzić w czyn swoją groźbę wobec nudziarza, na
dźwięk ostatnich słów zawahał się i nastawił ucha.
- Fundujecie kolacyjki? - zapytał zaciekawiony. Woźny chrząknął.
- Zapewniamy klientowi kulturalne towarzystwo tudzież bezpłatną biesiadę duchową
naukową i artystyczną natomiast klient pokrywa koszty gastronomiczne.
- Ach, tak - stryj ochłódł wyraźnie w zapale do biesiady.
- Niech pan się nie płoszy - powiedział woźny - nasi przedstawiciele życia
kulturalnego i naukowego są nader umiarkowani w konsumpcji. Nie przejedzą nawet
sto złotych na łebka.
- To ładnie - wycedził stryj, lodowaciejąc całkowicie - to bardzo ładnie z ich
strony, ale teraz ja muszę do pana profesora Mątwy.
- Koniecznie?
- Koniecznie, bezwzględnie i zaraz...
- Jeśli chodzi o kufer... - zaczął woźny.
- Chodzi o rzecz poważniejszą niż kufer, rzecz, powiedziałbym, ogólnonarodowej
wagi.
- Przykro mi, ale pana prezesa profesora doktora Mątwy nie ma.
- Jak to nie ma? - zaniepokoił się Dionizy.
- Pan prezes profesor doktor Mątwa jest na urlopie. Wyjechał.
- Wyjechał? Niemożliwe! Słyszałem, że to człowiek oddany całkowicie swemu miastu
i nawet urlopy spędza w podziemiach pułtuskich, przeprowadzając badania.
- Pan prezes profesor doktor Mątwa jest na urlopie zdrowotnym - wyjaśnił z
grobową miną woźny. - Mówiąc ściśle, leczy się w sanatorium.
- No tak... - zauważył Dionizy - ustawiczne przebywanie w podziemiach musiało w
końcu zrujnować mu zdrowie. Chłód, wilgoć, brak słońca... Zapewne zachorował na
reumatyzm.
- Gorzej.
- Czyżby... gruźlica? Woźny chrząknął tajemniczo.
- Naprawdę pan nic nie słyszał?
- Nie. Co się stało?
- Pan prezes miał wypadek z nogą.
- Złamał nogę?
- Pan prezes miał wypadek z nogą piętnastowieczną. Dionizy oniemiał przez
moment, a potem zapytał:
- Więc to nie była jego noga?
- Nie. To była noga alchemika Pośmiecha. Zapewne słyszał pan? - woźny strzepnął
sobie pyłek z klapy nienagannej marynarki, po czym wyjaśnił tonem
encyklopedycznym: - Piętnasty wiek. Bożywoj Pośmiech, zwany także Bożywojem
Chromym, profesor akademii pułtuskiej, usunięty za nieczyste kontakty z
szatanem. Uniknął procesu tylko dzięki protekcji swego wpływowego stryja
kanonika. Otóż pan prezes wszedł nieopatrznie w kontakt z jego nogą...
- Ale skąd ona się tu wzięła - przerwał zaintrygowany stryj - czyżbyście
przechowywali w salonie wśród antyków także nogę alchemika?
- Co za pomysł! - woźny spojrzał zgorszony na Dionizego - wypadek miał miejsce w
krypcie. W tajnej krypcie grobowej rodu Pośmiechów, odkrytej niedawno w
podziemiach kolegiaty.
- Nadzwyczaj interesujące! - w Dionizym obudziła się pasja badawcza. -Alchemik!
Tajna krypta! Ale dlaczego właściwie była tajna?
- Bo zmarłych na zarazę nie wolno przecież było chować w kościele.
- Więc ci Pośmiechowie zmarli na zarazę?
- Niestety, proszę pana. Pułtusk to nieszczęsne miasto. Nic mu nie było
oszczędzone. Od zarania historii trapiły go wszelkie możliwe plagi, chyba tylko
z wyjątkiem trzęsienia ziemi. Wśród tych plag szczególnie tragiczną rolę
odgrywało morowe powietrze. W XV wieku kolejna epidemia zgładziła między innymi
znany ród Pośmiechów. Ocalał tylko jeden jego członek, kanonik Pośmiech,
proboszcz kolegiaty. On to właśnie, omijając przepisy sanitarne, pochował swoich
bliskich w zamaskowanej krypcie w podziemiach kościoła. Oczywiście w największym
sekrecie. Gdy umarł, zabrał z sobą tajemnicę do grobu. Dopiero teraz w czasie
prac konserwatorskich w podziemiach kolegiaty krypta została przypadkowo
odkryta. Specjalna ekipa naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego przystąpiła do
badań przy czynnym współudziale pana prezesa profesora doktora Mątwy, jako
wybitnego znawcy historii Pułtuska. I wtedy właśnie zdarzył się panu prezesowi
ten okropny wypadek z nogą...
- Ale co takiego właściwie? - zapytał Dionizy. - Szczerze mówiąc, nie bardzo
rozumiem, co ta noga mogła zrobić prezesowi Mątwie - dodał sceptycznie.
- Poważnie mu zaszkodziła, proszę pana - odparł ponuro woźny - o mało nie
stracił życia.
- Pan żartuje! Wy tu chyba umyślnie produkujecie te sensacje, żeby ściągać
turystów.
- Nie jestem usposobiony do żartów w ogóle, a do żartów z pana prezesa w
szczególności - odparł z godnością wyraźnie urażony woźny.
Stryj spojrzał na niego z rosnącym szacunkiem. Styl wysławiania się woźnego i
zasób jego wiadomości świadczył, iż jest to człowiek na wysokim poziomie
ogólnym, niewątpliwie dodawał też splendoru spółdzielni. Toteż stryjowi zrobiło
się łyso, że tak trochę lekkomyślnie zakwestionował powagę jego wypowiedzi.
- Przepraszam, nie miałem zamiaru nikogo urazić, po prostu zaskoczyła mnie
niezwykłość przypadku prezesa Mątwy - próbował się usprawiedliwić, ale woźny
przerwał mu ostro:
- Przypadek pana prezesa, choć w istocie niezwykły, jest wytłumaczalny naukowo i
mieści się całkowicie w kategoriach empirycznych, historycznych tudzież
biologicznych. Oświadczam to panu autorytatywnie i ostrzegam: niech pan nie daje
posłuchu plotkom, które na ten temat rozsiewają ludzie zabobonni. A może pan dał
jej posłuch?
- Nie dałem posłuchu - wyjąkał oszołomiony stryj.
- Czy aby na pewno? - woźny zmierzył go surowym spojrzeniem.
- Na pewno. Jestem w Pułtusku zaledwie od paru godzin i o zdumiewającym wypadku
pana prezesa Mątwy w ogóle nie słyszałem.
- To dobrze. Gdyby jednak ktoś chciał pana bałamucić metafizycznie, niech Pan
nie słucha i trzyma się ściśle naukowej wersji.
- Dlaczego miałby mnie ktoś bałamucić?
- Widzi pan... - chrząknął woźny - Bożywoj Pośmiech zwany Chromym zapisał się w
legendzie jako czarnoksiężnik. Ludowe podania przypisują mu
moc nadprzyrodzoną, co jest oczywistym nonsensem. Należy raczej przypuszczać, że
był to zdolny alchemik. Zmarł podobno na dżumę, w czym gawiedź widziała palec
boży. Uczeni od dawna spierali się, czy jest to postać historyczna i czy to on
jest autorem sławnych prac z zakresu czarnej magii, a zwłaszcza „Libri
magicorum" znajdującej się w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakówie Teraz po
odkryciu krypty rodziny Pośmiechów zaistniała wreszcie szansa rozstrzygnięcia
odwiecznego sporu. Należało przede wszystkim stwierdzić, czy któryś z
pochowanych tam ostatnich Pośmiechów był chromy czyli kulawy. Właśnie w czasie
tych badań pan prezes wszedł, że tak powiem, w kontakt z nogą Bożywoja i ciężko
zaniemógł. Wystąpiły objawy niebezpiecznej infekcji... i rozeszły się plotki...
Archiwariusz spojrzał z niepokojem na woźnego.
- Nie chce pan powiedzieć, że prezes zaraził się dżumą?!
- Z początku istotnie lekarze podejrzewali dżumę - odparł ponuro woźny lecz
później doszli do wniosku, że pana prezesa zaatakował nieznany bliżej wiru
średniowieczny.
- To okropne!
- Pan prezes musiał się nim zarazić w czasie studiowania nogi alchemika
- Czy jadł coś podczas tych badań?
- W czasie obdukcji pan prezes spożył bułkę z salcesonem - wyjaśni woźny.
- Zapewne zaaferowany pracą zapomniał o umyciu rąk przed jedzeniem-zauważył
stryj.
- No, wie pan! - oburzył się woźny. - Pan prezes ściśle przestrzega zasad
higieny i myje ręce przed każdym posiłkiem. Wtedy też umył, tak że infekcja
poprzez przewód pokarmowy nie wchodziła w grę. Lekarze przypuszczają, że zaraził
się raczej drogą wziewną.
- Jak to wziewną?
- Jak wspomniałem - ciągnął woźny - pan prezes uczestniczył w dokonywaniu
pomiaru kończyn dolnych zmumifikowanych zwłok w krypcie. Chodziło o ustalenie,
czy któreś z tych zwłok nie mają jednej nogi krótszej. Kul ogólnemu
rozczarowaniu okazało się jednak, że wszystkie mumie mają kończyny równe. I
wtedy, gdy już wszyscy zwątpili w historyczność postaci Bożywoja, pan prezes
przypomniał sobie, że w jednym ze znanych mu dzieł ówczesnej I epoki obok
przezwiska „Bożywoj Chromy" użyto raz określenia „Bożywoj Bez Pięty". Pan prezes
wysunął stąd hipotezę, że kalectwo Bożywoja mogło wynikać z braku względnie
ubytku kości piętowej. Hipoteza okazała się trafna, lecz potwierdzenie jej
okupione zostało nader fatalnym wypadkiem. By zbadać piętę domniemanej mumii
Bożywoja, pan prezes musiał jej ściągnąć ze stopy pantofel, specjalny pantofel,
srebrzysty z długim spiczastym czubem.
pan prezes ujął go więc oburącz i pociągnął. Niestety, nie było to obuwie z
"Radoskóru" ani z „Chełmka", proszę pana. Było to tandetne obuwie średniowieczne
i nie wytrzymało próby czasu. Pantofel rozleciał się, a w powietrze wzbił sią
tuman błyszczącego pyłu. Pan prezes znalazł się w centrum tumanu i drogi
oddechowe pana prezesa uległy zapyleniu... Faktem jest, że pan prezes zakrztusił
się wtedy i wydał zdławiony okrzyk, ale należy uznać za wymysł zabobonnej
gawiedzi twierdzenie, jakoby w tym momencie z głębi krypty rozległ się pełen
wyrzutu głos: „Prezesie, com ci uczynił!", a tym bardziej płaskie przekleństwo:
Obyś sam bez butów chodził!", czy też groźba: „Zaprawdę, policzone są dni
twoje". Jak zeznają naoczni świadkowie, jedynym efektem dźwiękowym był okrzyk
samego pana prezesa, dający się uzasadnić psychologicznie, tudzież jego kaszel,
dający się uzasadnić fizjologicznie. Pan w to nie wątpi? - woźny spojrzał nagle
z niepokojem na archiwariusza.
- Nie wątpię - odparł Dionizy.
- Zaręczam panu, że innych efektów dźwiękowych nie było. Należy również
stanowczo zdementować pogłoskę, jakoby w tymże momencie nad głową Bożywoja
pojawił się błyszczący srebrny obłok w kształcie obarzanka czy też -rogala, jak
utrzymują niektórzy. Powtarzamy, że był to wyłącznie tuman kurzu z pantofla,
tuman w kształcie grzyba lub gruszki, a w najgorszym wypadku -parasola. Jego
fluorescencja da się wyjaśnić naturalnymi właściwościami sproszkowanej materii
pantofla, oświetlonej promieniami słońca padającymi przez okno kościoła. Pan nie
ma chyba wątpliwości?
- Nie mam - odparł archiwariusz.
- To dobrze... to bardzo dobrze - powiedział woźny. Mimo to w jego oczach widać
było w dalszym ciągu niepokój, jakby sam nie był zupełnie pewien i chciał siebie
przekonać. - Niech pan pamięta, że pan prezes zachorował wyłącznie z powodu
wirusa średniowiecznego, a nie za karę - ciągnął z jakąś rozpaczliwą pustką w
głosie - pan prezes sam wykluczył inną możliwość i nie daje posłuchu gawiedzi, a
w wywiadzie dla prasy odrzucił kategorycznie pogląd, jakoby go dosięgła zemsta
alchemika. Oświadczył, że jest ofiarą wyłącznie swej własnej dociekliwości
badawczej, że padł na posterunku w służbie nauki i cieszy się...
- Cieszy się?
- Że może dalej służyć nauce, nawet na łożu boleści, przyczyniając się do
zbadania wirusa średniowiecznego, którego stał się mimowolną pożywką.
- Nadzwyczaj dzielny i szlachetny człowiek - rzekł Dionizy - chylę przed nim
czoło, lecz jego dociekliwość nieco mnie przeraża.
- A to dlaczego?
- Powiem panu szczerze. Ten... kufer...
- Wyjaśniłem już przecież...
- Pan nie rozumie, o co chodzi. Za pośrednictwem prezesa Mątwy oddano w depozyt
nasz kufer rodzinny. Z pewnych względów wolałbym, aby jego intymna zawartość nie
stała się przedmiotem zainteresowania osób skądinąd godnych szacunku, lecz
niepowołanych... Niestety obawiam się, że przybywam za późno.
- Och, mogę panu zaręczyć, że nic nie zginęło, nawet gdyby kufer zosta naukowo,
że tak powiem, spenetrowany przez pana prezesa - oświadczył woźny.
- Nie wątpię... lecz gdyby niektóre dokumenty z kufra dostały się do wiadomości
ogółu...
- Wykluczone. Pan prezes przestrzega ściśle tajemnicy naukowej. Skoro kufer
oddany został tylko do depozytu, pan prezes nie opublikowałby niczego bez zgody
właściciela.
- Jednakże niepokoi mnie, że kufra nie ma w salonie wystawowym.
- To jeszcze jeden dowód, że pan prezes dochowuje tajemnicy depozytu. Zapewne
umieścił kufer w bezpiecznym schowku w magazynie...
- Pan mnie uspokoił, przyjacielu - odetchnął Dionizy i spojrzał na zegarek - coś
takiego! Już druga! - wykrzyknął zdenerwowany. - Straciłem mnóstwo czasu przez
pana! Pan wykorzystał moją słabość do naukowych sensacji.
- Ja? Pan sam ciągnął mnie za język, wyłudzając ode mnie poufne informacje.
Obawiam się, że przez pana naruszyłem tajemnicę służbową! - rzeki z gorzkim
wyrzutem woźny.
- Dosyć tego! Niech pan mnie prowadzi natychmiast do magazynu! - zagrzmiał
stryj.
- To... niemożliwe... - powiedział z ociąganiem woźny - pana prezesa profesora
doktora Mątwy nie ma... mówiłem panu... Skoro oddał pan kufer prezesowi
profesorowi doktorowi Mątwie, tylko on jest władny...
- Kufer został oddany w ręce prezesa Mątwy, ale do depozytu spółdzielni i
spółdzielnia ma obowiązek go zwrócić, gdy przedstawię dowód tożsamości... Żądam
stanowczo, by mnie pan wpuścił do magazynu!
- Niestety, muszę odmówić! - woźny uśmiechał się dziwnie.
- Co?! - stryj spojrzał na niego podejrzliwie. - To mi już wygląda na umyślne
działanie złośliwe. Zastanawiam się, czy pan przypadkiem nie jest w przestępczej
zmowie z opryszkami czyhającymi na mój kufer...
- Ależ... zapewniam pana...
- Pan uśmiecha się lisio!
- Ależ nic podobnego, nie uśmiecham się lisio.
- Pan uśmiecha się lisio, a nawet, rzekłbym, wężowo. Chyba przejrzałem pana...
pan gra umyślnie na zwłokę, najpierw zagaduje mnie pan chytrze, a potem stwarza
przeszkody, że tak powiem, formalne i sztuczne...
- Skądże znowu, po prostu jako woźny nie jestem władny...
- Więc kto jest władny?
- Pan naczelnik magister Czubek. - Niech więc pan mnie prowadzi do naczelnika
Czubka! - Nie wolno mu przeszkadzać! W tej chwili pan naczelnik magister Czubek
antykwizuje. - Co takiego?
- Antykwizuje, czyli postarza antyki oraz patynuje landszafty.
- Gdzie on jest?
- Za tymi drzwiami na lewo.
Stryj odepchnął woźnego, dopadł do wskazanych drzwi i szarpnął klamkę Niestety,
drzwi były zamknięte na klucz. Dionizy zajrzał przez dziurkę od klucza. W
pokoju, koło masywnego biurka w stylu empire uwijał się mały człowieczek z
wielkim rozpylaczem w ręku. Opylał biurko jakąś podejrzaną cieczą, następnie
suszył błyskawicznie przenośnymi piecykami elektrycznymi, po czym chwytał
żelazną szczotkę, zadawał politurze biurka artystyczne drapnięcia, odskakiwał na
krok, znów dopadał i drapał, by po kilku chwilach podjąć z powrotem
szprycowanie. Nie ulegało wątpliwości, że antykwizuje.
- Widzi go pan? - zapytał woźny.
- Widzę - wymamrotał oszołomiony stryj.
- W ten sposób antykwizuje z szybkością 0,45 wieku na godzinę - wyjaśnił woźny.
- Zdumiewające!
- To jeszcze nic - powiedział chełpliwie woźny - pan naczelnik magister Czubek,
antykwizując, potrafi jednocześnie patynować!
- Niemożliwe!
Woźny odsunął Dionizego od drzwi i zajrzał przez dziurkę.
- Niech pan spojrzy teraz! - skinął na stryja. - Wyższa racjonalizacja, proszę
pana.
Archiwariusz zajrzał powtórnie. Tym razem zobaczył naczelnika Czubka
wykonującego w specjalnych bamboszach coś w rodzaju tańca plemion prymitywnych
na biurku. Zapewne chodziło o nadanie powierzchni mebla właściwego połysku za
pomocą nożnego wcierania, szurania, ślizgania tudzież deptania. Pracując w ten
sposób kończynami dolnymi, naczelnik Czubek zatrudniał jednocześnie kończyny
górne, a nawet głowę, smarował pędzlem zawieszony powyżej obraz i podgrzewał go
specjalną lampką umieszczoną na czole, podobną do tej, jakiej używają górnicy.
- No i co? - zapytał woźny. - Nie miałem racji?
- Istotnie, patynuje! - wykrztusił z podziwem stryj.
- Z szybkością 0,9 wieku na godzinę dzięki wyższej racjonalizacji, syntetycznej
patynie i promieniom podczerwonym. Niestety, proces ten wymaga ciągłości i
dlatego pan naczelnik magister Czubek nie może pana przyjąć.
- Czy poza naczelnikiem Czubkiem nikt nie jest władny załatwić mojej sprawy? -
zasapał stryj.
- Oczywiście pan dyrektor generalny doktor Dziubowski byłby władnym ale jest w
tej chwili na konferencji - uśmiechnął się woźny.
Stryj spojrzał na niego z rosnącą podejrzliwością, bo zdawało mu się, że woźny
znów się uśmiechnął lisio.
- To są rzeczy niesłychane! - wybuchnął. - Ja muszę mieć zaraz ten kufer.
- Przykro mi... - chrząknął woźny.
- Będzie ci jeszcze bardziej przykro, przyjacielu, gdy ucieknę się do przemocy
fizycznej.
- Pan żartuje... - przestraszył się woźny.
- Ani mi w głowie żarty. Muszę natychmiast uzyskać dostęp do kufra choćbym pana
zmusił do przekroczenia kompetencji.
- Pan się nie odważy.
- Odważę się. W imię ojczystej kultury. Historia i milicja mi przebaczą Niech
pan zdejmie swą nienaganną marynarkę, jeśli pan nie chce, żeby się wygniotła,
gdy zastosuję przemoc.
- Co mi pan chce zrobić?
- Założę ci nelsona, przyjacielu, i ścisnę, aż będziesz mi powolny. Przerażony
woźny chciał czmychnąć, ale było już za późno. Dionizy zagrodził mu drogę i
obezwładnił go jak dziecko żelaznym chwytem.
- Będę krzyczał - jęknął woźny.
- Wątpię - stryj zacisnął mu ramię pod gardłem.
Woźny zakrztusił się bardziej ze strachu niż z przyduszenia fizycznego.
- Kiedy będziesz miał dosyć, mrugnij okiem - powiedział stryj. Zmaltretowany
woźny mrugnął. Stryj zwolnił uścisk.
- Czy będziesz mi powolny?
- Będę powolny - wykrztusił woźny.
Dysząc ciężko, wyciągnął chusteczkę, by otrzeć spocone czoło, a Dionizego
owionął nagle bardzo dziwny zapach, ni to karbolu ni jaśminu. Poruszył nosem.
- Pan wydziela jakiś podejrzany odór - powiedział do woźnego.
- Podejrzany? Nic podobnego - zmieszał się woźny - to zapach dezynfekcyjny.
- Przedtem tego nie czułem.
- Bo to od chusteczki. Po przypadku pana prezesa profesora doktora Mątwy
zostaliśmy wszyscy odkażeni.
- Pan nie zmienił od tego czasu chusteczki?
- Oszczędzam na praniu. Zresztą nie wydawała mi się brudna. Stryj skrzywił się i
poruszył ponownie nozdrzami.
- To nie jest tylko odór dezynfekcyjny - zauważył. - Oprócz zapachu karlu czuję
zapach jaśminu. Niech pan się przyzna! Pan jest w zmowie z doktorem Kadryllem i
na jego usługach! Nie mam już teraz wątpliwości...
Co też pan opowiada!
Więc skąd ten zapach perfum, właściwy Kadryllowi? - Byli tu rano turyści... -
wybełkotał woźny - jeden z nich miał bardzo czułe powonienie i gdy wycierałem
nos, zwrócił uwagę, że moja chusteczka zalatuje karbolem. Nie namyślając się
wiele, wyjął kieszonkowy rozpylacz i skropił mi chusteczkę wodą kwiatową.
- O zapachu jaśminu?
- Tak, to chyba był jaśmin.
- Co chcieli ci turyści? Czy pytali o kufer? Mów szybko, łotrze, bo...
-podniecony stryj chwycił woźnego za klapy marynarki.
- Nie... nie pytali o kufer... tylko o pana prezesa - wyjąkał przerażony woźny.
- Ilu ich było?
- Dwu.
- Jak wyglądali?
- Jeden wysoki w kraciastej marynarce, miał twarz końską, czy raczej mulą, a
drugi był średniego wzrostu, średniej tuszy... w ogóle jakiś średni.
- To oni! - zagrzmiał zdenerwowany Dionizy. - I gdzie ich pan skierował?
- No, do pana prezesa! Do gabinetu. Jeden wszedł, a drugi bawił mnie rozmową o
fałszerstwach antyków...
- Przecież pan mi powiedział, że prezes jest na urlopie.
- Tak powiedziałem? - zamrugał oczami woźny.
- Tak pan powiedział! Pan umyślnie wprowadził mnie w błąd. Pan zełgał...
- Nie zełgałem! Pana prezesa profesora doktora Mątwy naprawdę nie ma, ale... ale
jest jego zastępca!
- I dopiero teraz pan mi to mówi, łotrze! Gdzie ten zastępca! - krzyknął
rozjuszony stryj.
Struchlały woźny wskazał mu drzwi.
PRZYGODA 6.
najkrótsza, ale denerwująca, czyli aresztowanie stryja Dionizego.
Dionizy wpadł jak bomba do gabinetu. Przy biurku popijał herbatę chudy starzec,
dostojny i ascetyczny.
- Czy pan jest zastępcą prezesa Spółdzielni „Antyk Pułtuski"? - zapytał Dionizy
nerwowo.
- Chwileczkę - starzec uciszył go ruchem dłoni, po czym przeczyścił sobie ucho
wskazującym palcem.
- Pan mnie o coś pytał?
- Pytałem, czy pan jest zastępcą prezesa - powiedział stryj, siląc się na
spokój.
- Zastępca jest na urlopie zdrowotnym - odparł czcigodny mąż, obserwując
ciekawie archiwariusza - zaraził się wirusem średniowiecznym - dodał po chwili.
- Zastępca? Woźny mówił, że prezes!
- No... mnie się też chyba to udzieliło - zasapał starzec, po czym wyciągnął z
szuflady buteleczkę lekarstwa i za pomocą szklanego kroplomierza wpuścił sobie
parę kropel do nosa.
- A to łotr!!! - zagrzmiał stryj.
- Kto? Mój zastępca?! - oburzył się starzec.
- Nie pana zastępca, lecz pana woźny. Jak pan może trzymać tu podobne
indywiduum. Najpierw zwodził mnie całą godzinę, a potem udzielił fałszywych
informacji. Podejrzewam, że jest w zmowie z groźnymi przestępcami.
- Co też pan opowiada! Istotnie woźny tytułuje pana wiceprezesa Mątwę prezesem,
lecz jest to zwyczaj przyjęty u funkcjonariuszy niższych.
- Ale on mówił o panu jako o zastępcy.
- Gdyż w istocie zastępuję teraz mojego zastępcę w jego sprawach podrzędnych
zresztą i zastępczych - wyjaśnił spokojnie prezes. - Lecz zastępując mojego
zastępcę w jego sprawach zastępczych, niewątpliwie sam stałem się zastępcą
mojego zastępcy, a więc woźny wyraził się ściśle. Pan niepotrzebnie podaje w
wątpliwość jego kwalifikacje. Jest to człowiek wysoce inteligentny, wykształcony
i oddany sztuce antycznej, choć mówiąc między nami - dziwak...
- Zauważyłem - chrząknął Dionizy.
- To skutek pewnego schorzenia - ciągnął prezes. - Proponowano mu już
parokrotnie stanowisko drugiego wiceprezesa, lecz odmówił kategorycznie, a gdy
go przymuszaliśmy, przedstawił świadectwo lekarskie. Alergia biuralis.
Nie może usiedzieć przy biurku, bo zaraz dostaje wysypki i swędzenia. Trudno mu
wytrzymać nawet na stołku książęcym. Jak pan zauważył, cały czas kręci się i
wymachuje nogami.
- W istocie - przyznał stryj - kopnął mnie nawet...
- To przykre schorzenie złamało mu karierę. Zgodzi się pan ze mną, że tego
rodzaju postawa nie zapewnia większych sukcesów życiowych.
- Zapewne... ale przystąpmy wreszcie do sprawy - zniecierpliwił się
archiwariusz. - Moje nazwisko Kiwajłło. Czy to panu coś mówi?
- Owszem... Zdaje się, przypominam sobie. Pan w sprawie tej renty starczej?
- Za kogo pan mnie uważa! Jestem w sile wieku.
- Jak to? Pan nie jest emerytowanym metaloplastykiem Piwajką?
- Jestem Dionizy Kiwajłło, archiwariusz.
Prezes wyciągnął z kieszonki antyczne binokle, nałożył na nos i przyjrzał się
stryjowi.
- A rzeczywiście, to nie pan... Pan jest chyba tym chałupnikiem Struciem, który
nas nachodzi w sprawie pracy, ale gdzie podział pan wąsy?
- Nie jestem chałupnikiem Struciem, jestem archiwariuszem.
- Przepraszam, kim? - prezes ponownie przeczyścił sobie palcem ucho i nachylił
się do stryja.
- Archiwariuszem! - wykrzyknął stryj.
- Antykwariuszy nie potrzeba - oświadczył prezes.
- Drogi panie - zagrzmiał stryj - nie jestem antykwariuszem i nie przychodzę w
sprawie zatrudnienia, lecz w sprawie kufra!
- Ach, w sprawie kufra... - prezes zamrugał nerwowo oczami.
- Kufra gdańskiej roboty z siedemnastego wieku... oddanego tu w depozyt za
pośrednictwem profesora Mątwy - zasapał stryj.
- Istotnie, przypominam sobie - rzekł prezes - pan chciałby odebrać ten kufer?
- Tak... właśnie... i bardzo zależy mi na pośpiechu. Specjalnie przybyłem w tym
celu z Warszawy, znosząc udręki podróżne, o jakich się panu nie śniło...
- Rozumiem... rozumiem... - rzekł słabym głosem prezes i wpuścił sobie do nosa
nową porcję kropli. - Lecz, jak pan widzi, jestem ogólnie niedysponowany,
katastrofalny katar, ból głowy, zanik słuchu i osłabienie wzroku. Skieruję pana
do naczelnika Czubka...
- Naczelnik Czubek antykwizuje i patynuje w tej chwili, nie chciałbym mu
przeszkadzać. Czy nie mógłby pan prezes załatwić mnie od ręki... naprawdę byłbym
wdzięczny, straciłem już tyle czasu...
- Nie mam serca... po prostu nie mam serca. Podejrzewam, że uległem zakażeniu
wirusem średniowiecznym. To jest udzielające, mógłbym pana zarazić... naprawdę
nie mam serca.
- Jestem uodporniony - odparł Dionizy. - Jako archiwariusz stykałem się bez
wątpienia wielokrotnie z tym niebezpiecznym wirusem, lecz nie powoduj on u mnie
większych dolegliwości poza strzykaniem w nodze i lekkim nieżytem nosa...
Prezes poruszył się niespokojnie.
- No cóż... widzę, że jest pan uparty... W takim razie przystąpmy do rzeczy...
tak... przystąpmy do rzeczy, niech pan siada, lecz obawiam się, że spotka pana
zawód - uśmiechnął się słabo, bawiąc się nerwowo binoklami.
- Zawód? Jak to?...
- Nie mamy już tego kufra!
- O Boże, a co się z nim stało! - stryj oblał się zimnym potem.
- Och, nic strasznego. Znajduje się w bezpiecznym miejscu. Doszliśmy do wniosku,
że nie nadaje się do korzystnej reprodukcji i przekazaliśmy go w depozyt
miejscowemu muzeum...
- Ach tak... - stryj otarł z ulgą czoło. - Jeszcze jedno, prezesie, pozwoli pan,
że zapytam, czy przyjmował pan dziś turystę, względnie dwu turystów, z których
jeden wydawał zapach jaśminu, a drugi waleriany?
- Przyjmowałem paru interesantów, lecz jak pan widzi mam katar i nie czuję
żadnych zapachów.
- To prawda, lecz może pytał ktoś o ten kufer?
- A tak... owszem, przypominam sobie, istotnie ktoś pytał - prezes spojrzał spod
binokli na Dionizego.
- I co mu pan odpowiedział?
- To samo co panu, panie... panie doktorze Kadryll - prezes uniósł się
bohatersko zza biurka i wycelował oskarżycielski pale w Dionizego.
- Kadryll? Co to ma znaczyć! - wykrztusił stryj. - Nie jestem żadnym Kadryllem!
- Niech pan się nie wypiera. Ostrzeżono mnie przed panem...
- Kto?!
- Właśnie ten turysta, o którego pan pyta.
- Ależ to on jest Kadryll! To jego perfidne zagranie!
- Ten pan był pełnomocnikiem pani Pelagii Kiwajłło...
- To kłamstwo! Moja siostra nie udzielała żadnych pełnomocnictw.
- Właśnie uprzedzono nas, że będzie się pan podawał za brata Pelagii Kiwajłło,
archiwariusza Dionizego Kiwajłło i pod tym płaszczykiem zechce pan wejść w
posiadanie kufra. Pan jest znanym przestępcą ściganym przez milicję. Jestem
dumny, że właśnie tutaj, na progu naszej spółdzielni powinęła się panu nóżka,
nieuchwytny doktorze Bogumile Kadryllu! Będzie to świetna reklama dla naszej
zasłużonej placówki.
- Pan oszalał! - Stryj zerwał się z krzesła.
- Stać! - prezes wycelował w Dionizego siedemnastowieczny pistolet - pod ścianę,
z rączkami do góry, panie doktorze Kadryll! Dalej... dalej... tu koło szafy!
Stryj, sapiąc ze zdenerwowania podniósł ręce i stanął we wskazanym miejscu.
- Pan się ośmiesza - powiedział - opublikuję ten niesłychany wypadek w prasie.
Przy sposobności opiszę, jak zanudzacie klientów, wmawiając im podrobione
antyki!
- Ani słowa! Celowo zatrzymaliśmy pana, nasz bohaterski woźny i ja, zwodząc pana
i nudząc, do czasu aż nadejdzie milicja. A oto właśnie ona!
Faktycznie, za oknem rozległa się syrena milicyjna. Po chwili drzwi gabinetu
prezesa rozwarły się gwałtownie i stanęli w nich dwaj milicjanci z pistoletami w
rękach, sierżant i kapral, a za nimi podniecony woźny.
- Gdzie jest Kadryll? - zapytał sierżant.
- Tam pod ścianą, za szafą. Jest już obezwładniony przeze mnie - oświadczył
prezes z dumą.
Milicjanci podeszli do stryja.
- Jakiś za duży! - skrzywił się sierżant.
- Za duży, jak to? - zaniepokoił się prezes.
- Kadryll jest średniego wzrostu, średniej tuszy i w ogóle średni - wyjaśnił
sierżant.
- To jest na pewno Kadryll! - zadyszał woźny i poprawił sobie kołnierzyk na
szyi. - On mnie dusił i chciał, żebym mu był powolny.
- Obywatel dusił woźnego? - zapytał sierżant z niesmakiem. Stryj odchrząknął...
- Założyłem mu tylko nelsona...
- Obywatel jest aresztowany - oświadczył sierżant.
- Ale za co! Nie jestem Kadryllem!... To fantastyczna pomyłka...
- A kim obywatel jest?
- Nazywam się Kiwajłło, Dionizy Kiwajłło, archiwariusz.
- Dokumenty!
Stryj wręczył milicjantom dowód osobisty i legitymację służbową z archiwum.
- Dokumenty niby w porządku - oświadczył sierżant - lecz mogą być podrobione.
- Mam świadków mojej tożsamości. Są w tej chwili w muzeum. Pan Pirydiopolit...
przepraszam, to znaczy inżynier Pirydion, Maciej Pirydion Starszy, jego brat
Pirydor... mój bratanek Kornel oraz panna Joanna.
- To mogą być jego wspólnicy - zauważył prezes.
- Poza tym nie pachnę jaśminem... - bronił się Dionizy. - Doktor Bogumił
Kadryll, o ile mi wiadomo, zrasza się stale wodą kwiatową o zapachu jaśminu.
- To prawda. Jest to jego decydujący znak szczególny - powiedział sierżant. -
Należałoby sprawdzić.
To mówiąc, z pewnym zażenowaniem przysunął się do stryja i pociągnął nosem.
- Niestety, nic nie czuję, a wy, kapralu?
- Ja też nie - odparł kapral - i ten wzrost! To chyba nie jest Kadryll. Rysopis
zupełnie się nie zgadza. Poza tym Kadryll nie dusi swoich ofiar, on ma wykwintne
maniery, a ten obywatel usiłował udusić woźnego.
- Protestuję! - zawołał stryj - nie zamierzałem nikogo udusić. Nastraszyłem
tylko trochę pana woźnego, bo chciałem odzyskać mój rodzinny kufer!
- Nie wolno straszyć - wtrącił sierżant.
- Działałem w słusznych intencjach. Woźny ten zwodził mnie umyślnie i mamił.
Powziąłem podejrzenie, że jest w zmowie z przestępcami, którzy chcą wydrzeć mi
cenną spuściznę. Chciałem więc go skłonić, by mnie dopuścił do kufra, a
następnie oddać w ręce sprawiedliwości. Byłem chyba upoważniony do
obezwładnienia przestępcy.
- Nie jestem przestępcą... - jęknął woźny - pan prezes mi tylko polecił, bym jak
najdłużej zatrzymał osobnika, który się będzie dopytywał o kufer, a potem żebym
zaalarmował milicję.
- Wydał pan takie polecenie? - zapytał sierżant prezesa.
- Tak... Dzisiaj rano pewien osobnik ostrzegł mnie, że pojawi się tu znany
przestępca doktor Bogumił Kadryll i będzie się dopytywał o kufer...
- Ten osobnik to był właśnie Kadryll! - stwierdził stryj.
- Nie mamy na to dowodów - mruknął sierżant.
- Są poszlaki. On naszprycował chusteczkę woźnego wodą kwiatową o zapachu
jaśminu...
- Czy to prawda?
- Tak jest... ale skąd mogłem wiedzieć - jęknął woźny.
- Powinniście natychmiast rozpocząć energiczną akcję... - orzekł stryj. - Jestem
pewien, że zarówno Bogumił Kadryll, jak i Wieńczysław Nieszczególny są jeszcze w
Pułtusku... Umyślnie skierowali na mnie podejrzenia, bym im nie przeszkadzał w
zawładnięciu kufrem. Sierżancie, ma pan rzadką okazję...
- Owszem, podejmiemy akcję... ale... widzi pan... zapach jaśminu to nader ulotna
poszlaka - westchnął sierżant - nie możemy przecież ścigać wszystkich obywateli,
którzy używają tego rodzaju perfum... Doprawdy nie mamy większych szans...
- W takim razie proszę mnie natychmiast puścić!... Mój kufer może być w
niebezpieczeństwie... - rzekł zdenerwowany stryj.
- Pan jest wolny - sierżant zwrócił mu dokumenty - na przyszłość proszę jednak
nie zakładać nelsona obywatelom, chyba w obronie koniecznej... a panu, obywatelu
prezesie, radzimy... hm... lepiej wąchać i nie alarmować fałszywie milicji.
- Przepraszam, miałem katar - jęknął zawstydzony prezes.
PRZYGODA 7.
czyli Madejowe łoże.
Opuściwszy szczęśliwie Spółdzielnię „Antyk Pułtuski", Dionizy bezzwłocznie udał
się do muzeum... Gdy wstępował na schodki dawnej ratuszowej wieży, modlił się w
duchu, by znów nie natrafił na jakiegoś gorliwego woźnego. Tym razem jednak
obyło się bez przygód.
Kustosz muzeum był na miejscu. Przyjął Dionizego w swoim gabinecie i wysłuchał z
zainteresowaniem.
- Więc chodzi panu o kufer... - powtórzył jakby zamyślony.
- Tak - powiedział Dionizy - o zabytkowy kufer gdański oddany niedawno do
depozytu. Pan sobie przypomina...
- Oczywiście... oczywiście - zamruczał kustosz, sięgając po księgę
inwentaryzacyjną - mam tu zanotowane. Kufer rodziny Kiwajłłów z osiemnastego
wieku...
- Z siedemnastego - sprostował archiwariusz.
- Z osiemnastego - uśmiechnął się łagodnie kustosz.
- Z siedemnastego - uśmiechnął się łagodnie archiwariusz.
- Z o-siem-na-ste-go! - wycedził kustosz.
- Z sie-dem-na-ste-go! - wycedził archiwariusz.
- Panie! - zasapał kustosz i uniósł się z krzesła.
- Panie! - zasapał Dionizy i uniósł się z krzesła.
Przez chwilę obaj panowie trwali w uniesieniu, mierząc się wzrokiem
nieprzyjaznym i zimnym.
- No, powiedzmy, z początku osiemnastego - powiedział wreszcie kustosz.
- No, powiedzmy, z końca siedemnastego - ustąpił Dionizy.
- Ustąpiłem panu pół wieku - zatrząsł się kustosz - i zaznaczam, że więcej nie
mogę!
- To ja ustąpiłem panu pół wieku - zabrzmiał archiwariusz - i stwierdzam, że to
szczyt moich możliwości.
W tej sytuacji nikłe były szanse na rozwiązanie konfliktu, na szczęście rozległo
się stukanie do drzwi i do pokoju zajrzeli Kornel i Teopiryd. Nie chcąc gorszyć
młodzieży, obaj panowie zrezygnowali ze stanu uniesienia i usiedli.
- Stryju, co się stało! Szukamy stryja po całym mieście! - powiedział Kornel.
- Miałem... hm... pewną przygodę w „Antyku Pułtuskim" - odparł zmieszany
Dionizy, po czym zwrócił się do kustosza.
- To mój bratanek i jego kolega. Przyjechaliśmy razem w sprawie kufra...
- Pan chciałby wycofać kufer? - skrzywił się kustosz.
- Nie... skądże! Nie miałbym serca pozbawić mojego rodzinnego miasta tak cennego
nabytku. Chciałbym jedynie zajrzeć do tego kufra - powiedział Dionizy.
- Zajrzeć? - zdziwił się kustosz. - Po co?
- Na skutek przeoczenia zostały tam nasze cenne papiery rodzinne. Chciałbym
zabrać tylko te papiery.
- To będzie raczej trudne - powiedział kustosz.
- Dlaczego?
- Są przeszkody natury prawnej. Kufer nie stanowi pana własności osobistej, lecz
należy do całej rodziny Kiwajłłów. Musielibyśmy najpierw otrzymać upoważnienie
od jej pozostałych członków. Ponadto tym kufrem zainteresowało się także Muzeum
Narodowe w Warszawie...
- Muzeum Narodowe? - zdenerwował się Dionizy. - To niemożliwe.
- Właśnie dziś rano otrzymałem telefon. Wypytywano mnie dokładnie
o ten kufer - powiedział kustosz. - W tym stanie rzeczy możemy panu tylko
zezwolić na wgląd do kufra bez prawa zabierania czegokolwiek. Zaraz napiszą
odpowiednie pisemko do Prezydium Powiatowej Rady Narodowej.
- Pisemko? Do Powiatowej Rady?... Nie rozumiem.
- Widzi pan - uśmiechnął się smutno kustosz - nasze pomieszczenia są zbyt
szczupłe i jesteśmy zmuszeni część zbiorów trzymać w magazynie, to znaczy w
podziemiach siedziby Powiatowej Rady Narodowej.
- W zamku?
- Tak, w piwnicach zamku. Tam właśnie znajduje się pański kufer. Parę minut
później chłopcy i stryj Dionizy z pisemkiem do referatu kultury
opuścili gabinet kustosza. Na schodach wieży spotkali Joannę i Pirydiopolita.
- Właśnie idziemy podziwiać widok z wieży, a potem wstąpimy do muzeum - wyjaśnił
Pirydiopolit, wciąż jeszcze objawiając zaburzenia postrzegania.
- Aha... - zamruczał domyślnie Dionizy. - W takim razie spotkamy się za godzinę.
Czekajcie na nas pod zamkiem. Sprawa przeciąga się trochę, ale to nic - dodał —
grunt, że kufer nie zginął i że jest dobrze schowany. Kadryll
i Nieszczególny zgrzytają bezsilnie zębami! Wyobrażam sobie ich rozczarowanie i
wściekłość!
- Nie cieszmy się z góry, proszę pana - odparł Teopiryd. - Co prawda
umieszczenie kufra w podziemiach pokrzyżowało im nieco plany, ale oni nie
zrezygnują tak łatwo...
- Myślisz, że podejmą nowe próby?
- Już podjęli.
- Jak to?
- A ten telefon do kustosza niby z Muzeum Narodowego w Warszawie? - Sądzisz, że
był fałszywy?
- Nie mam wątpliwości, proszę pana. Próbowali ustalić nową lokalizację kufra, a
teraz będą próbowali przeniknąć do piwnic zamku.
- No, to im się chyba nie uda - mruknął stryj.
Dawny zamek biskupów płockich wznosił się na niewielkim wzgórzu nad Narwią. Była
to budowla jednopiętrowa o kształcie podkowy otwartej od południa. Wielokrotnie
rujnowany przez wojny, odbudowywany i przebudowywany, niewiele zachował ze
swojego pierwotnego gotyckiego stylu. Trudno było uwierzyć, że kiedyś stanowił
warownię. Na miejscu dawnych fos zielenił się park schodzący aż do rzeki.
Kornel chciał od razu pobiec nad Narew i pokazać Pirydionowi stanicę wodną PTTK,
ale stryj Dionizy, spojrzawszy na zegarek, sprzeciwił się temu stanowczo.
- Dochodzi już trzecia, moi chłopcy. Zaraz się skończy urzędowanie. Nie mamy ani
chwili do stracenia.
Istotnie, ledwie weszli w bramę, z zamku poczęli się wysypywać urzędnicy
Prezydium. Zaniepokojony stryj przyśpieszył kroku. Gdy jednak zadyszani stanęli
w drzwiach referatu kultury, spotkała ich miła niespodzianka. Sympatyczny
urzędnik nie tylko jeszcze nie wyszedł, ale w dodatku na widok Dionizego i
chłopców rozpromienił się wyraźnie, wyskoczył zza biurka i serdecznie uścisnął
im ręce.
- Pan Dionizy Kiwajłło, nieprawdaż?
- Pan mnie zna? - zdziwił się archiwariusz.
- Czekaliśmy na pana! Pan, widzę, w towarzystwie chłopców. Właśnie słyszeliśmy,
że jest pan przyjacielem młodzieży. Proszę siadać! Pani Elu - rzucił do
koleżanki - kawy dla panów!
Urzędniczka wybiegła z pokoju. Dionizy stał osłupiały, by nie rzec - porażony.
Był raczej nieprzywykły do takich honorów ze strony, bądź co bądź, urzędowej
figury.
- Naprawdę, zbyt wiele fatygi z moją skromną osobą - wyjąkał wreszcie. ~ Nie
chciałbym zabierać zbyt dużo czasu...
- Ależ, cóż znowu, to dla nas czysta przyjemność! Choć, zanim będzie kawa,
moglibyście rzeczywiście już zacząć zwiedzanie - uśmiechnął się urzędnik i
wyskoczył z pokoju. - Proszę za mną!
- Niezbyt pana rozumiem - mówił stryj, biegnąc za urzędnikiem. - Chciałbym
najpierw wyjaśnić...
- Nie trzeba. Już wszystko wiemy - przerwał mu pośpiesznie urzędnik. - Najpierw
pokażę panu naszą sławną salę. Fantastyczna architektura! Barok! Ale jaki barok!
- to mówiąc, otworzył drzwi do wielkiej sali o kształcie owalnym z dużą alkową w
głębi. - Co to panu przypomina? - zapytał, ale nim archiwariusz zdołał coś
powiedzieć, sympatyczny rzecznik pułtuskiej kultury już mówił dalej: -
Oczywiście - salę teatralną. Tam w alkowie była scena. Jedna z najstarszych scen
w Polsce. W Pułtusku! Kto by pomyślał, prawda? Ale też trzeba wiedzieć, że
byliśmy niegdyś centrum kulturalnym Mazowsza. Rok 1440! Radzę zapisać tę datę.
Powstaje u nas wyższa uczelnia - niemal uniwersytet...
- Przepraszam pana... - wtrącił stryj, ale nie sposób było przerwać potoku
wymowy niezwykle biegłego w historii urzędnika.
- Pan nie wierzy? - ciągnął niezmordowanie. - Oczywiście trudno uwierzyć, a
jednak w tej uczelni wykładają profesorowie Akademii Krakowskiej! Chwalebne
tradycje przetrwają! Nawet kiedy w 1566 roku szkołę przejmą jezuici. Bo i któż
tam naucza? Piotr Skarga i Jakub Wujek! A kto siedzi na ławie szkolnej? Hetman
Tarnowski, przyszły poeta Sarbiewski, Sobiescy... Działają humaniści, wśród nich
same znakomitości, na przykład Erazm Ciołek. No i powstaje drukarnia...
- Pan jest bardzo uprzejmy - jęknął stryj - ale chciałbym się raczej
dowiedzieć...
- Rozumiem. Interesuje pana raczej tło historyczne, ale ogólny rzut kultury był
konieczny. Wróćmy więc do roku 1203. Pierwszy zapisek historyczny o naszym
mieście. Gród nasz był wymieniony w rejestrze majętności biskupów płockich.
Niewątpliwie otrzymali oni tę posiadłość w drodze inwestytury, z rąk księcia
mazowieckiego. W 1257 miasto zdobywa prawa miejskie. W szesnastym wieku opasują
je nowe solidne mury.
Dionizy zamachał rozpaczliwie rękoma.
- Drogi panie!...
- Rozumiem, pan szanowny się śpieszy. Więc tylko skrótowo o klęskach -urzędnik
wyprowadził stryja i chłopców z sali. - Ostatnie zniszczenia przyniósł
Pułtuskowi rok 1945, kiedy cofający się Niemcy bronili rozpaczliwie przeprawy
przez Narew... Lecz miasto upadło już dawno. Jeszcze w siedemnastym wieku.
Niszczą je klęski żywiołowe, pożary, powodzie, nie mówiąc już o chciwości
biskupów, którzy stopniowo odbierają miastu grunty rolne. A propos powodzi.
Ostatnią wielką powódź mieliśmy tu osiem lat temu. Straszny widok! Nierogacizną
płynęła po ulicach!
- Pamiętam tę powódź - wtrącił Kornel. - Żeglowałem pontonem po zatopionych
ogrodach.
- Najgorszy był jednak potop szwedzki za Jana Kazimierza - urzędnik wpuścił z
powrotem gości do swojego pokoju. - O, widzę, że mamy już kawę.
Uprzejmie proszę siąść i spróbować. Ach, ci Szwedzi! W 1703 roku znów stoją u
bram Pułtuska. Zwyciężają armię saską i łupią przy sposobności miasto. Zanim
pojedziemy na pole bitwy...
- Co takiego! Pan chce mnie jeszcze zabrać na pole bitwy?! - wykrzyknął
przerażony stryj.
- Oczywiście - odparł sympatyczny funkcjonariusz kultury. - Lecz przedtem parę
słów o czasach napoleońskich. W 1809 roku Francuzi wypierają stąd Rosjan...
- Panie... - zasapał stryj. - Błagam pana...
- O co chodzi? Rozumiem. Bliżej współczesności. Lecz proszę być spokojnym, to
też jest w naszym planie. Najpierw przejdziemy się trochę śladami
"Wspomnień niebieskiego mundurka". Chłopcy zapewne czytali tę powieść Wiktora
Gomulickiego. Autor sto lat temu spędzał tu lata szkolne i akcja książki
rozgrywa się właśnie w Pułtusku... Jeśli zaś chodzi o przemysł, zwiedzimy
Zakłady Lamp Elektronowych. Nowo zbudowana fabryka...
- Dość, na miłość boską - Dionizy stracił panowanie nad sobą - jeszcze jedno
słowo, a uduszę pana!
- Co takiego? - urzędnik zamrugał oczami.
- Niechże pan wreszcie posłucha, nie chodzi mi o „niebieski mundurek" ani...
tego... o lampy...
- To o co panu chodzi? - zdumiał się urzędnik.
- O kufer.
- O kufer?! Pan miał przecież pisać artykuł o Pułtusku!
- Ja? Artykuł?
- Dostaliśmy dziś rano wiadomość z Wydziału Kultury z Warszawy... telefon... że
pan przyjedzie i że mamy panu ułatwić zbieranie materiałów - wyjaśnił urzędnik.
- Nie... nie... to jakaś absurdalna pomyłka - roześmiał się Dionizy - mnie
chodzi wyłącznie o kufer.
- O jaki kufer? - urzędnik wytrzeszczył oczy. Dionizy wyciągnął pisemko
kustosza.
- Nic nie rozumiem - powiedział zbity z tropu urzędnik po przeczytaniu pisma. -
No, ale jeśli pan chce koniecznie zobaczyć ten kufer, wypiszę panu przepustkę.
Poproszę tylko o dowód osobisty...
- Koniecznie trzeba przepustkę? - skrzywił się stryj Dionizy i sięgnął
niechętnie do kieszeni.
- Koniecznie. Wpuściłbym pana bez przepustki, gdyby chodziło tylko o te stare
rupiecie, niestety, przechowujemy tam także ogórki i kapustę - wyjaśnił nader
rzeczowo urzędnik.
- Ogórki i kapustę! - przestraszył się stryj. - Mam nadzieję, że nie w moim
kufrze.
- Proszę być najzupełniej spokojnym - rzekł urzędnik, wypełniając blankiet. -
Nad bezpieczeństwem zdeponowanych przedmiotów muzealnych czuwa dozorca, a nadto
są one pod specjalną pieczą strażaka.
- Strażaka?
- Tak, obywatela Madeja. To bardzo sprawny strażak, niestety, chwilowo bez
mieszkania. Zaofiarowaliśmy mu więc kwaterę w podziemiach zamku w zamian za co
zabezpiecza nam zbiory, a jednocześnie zajmuje się kiszeniem
- Kapusty?
- Kapusty i ogórków. A nadto dokonuje fermentacji, marynacji oraz degustacji...
innych produktów niezbędnych dla racjonalnie prowadzonej stołówki Proszę, oto
przepustka - urzędnik wręczył stryjowi dokument.
Stryj podziękował i już miał wyjść, gdy nagle się zawahał.
- Przepraszam, jeszcze jedno... czy pytał już ktoś o ten kufer.
- Nie... Nikt - odparł zdziwiony urzędnik.
- A czy przypadkiem dzisiaj nie zwiedzali piwnic zamku jacyś podejrzani turyści?
- Nie wpuszczamy z zasady żadnych turystów do podziemi.
- A może zaglądali tam jacyś hydraulicy czy też elektrycy? - zapytał Pirydor.
- Hydraulicy nie - odparł coraz bardziej zdumiony urzędnik - a co do
elektryków... Owszem, przybyło dziś dwu ludzi z elektrowni. Chcieli coś spraw
dzić w instalacji piwnicznej i wyłączyć światło, ale ich nie wpuściłem i kazałem
przyjść jutro. Nie chciałem, żeby przeszkadzali, od rana mamy bowiem w
podziemiach komisję architektów i archeologów. To w związku z planowanym
generalnym remontem zamku... Ale co znaczą te wszystkie dziwne pytania?
- Po prostu boimy się o ten kufer - wyznał otwarcie Pirydor. - Chodźmy!
- Tak, bardzo się boimy - powiedział Dionizy, po czym wszyscy trzej wybiegli z
biura, zostawiając sympatycznego urzędnika w stanie lekkiego osłupienia.
- Słyszał pan - rzekł podniecony Pirydor, gdy znaleźli się na schodach -więc
jednak próbowali się wśliznąć.
- Myślisz, że ci elektrycy?...
- Głowę bym dał. No i ten telefon niby z Wydziału Kultury, z Warszawy pan
rozumie...
- Teraz tak... chcieli pewnie znów zyskać na czasie... no, ale tym razem ich
akcja spaliła na panewce...
- Mimo to, obawiam się, może być jeszcze gorąco...
- Jestem na wszystko przygotowany - oświadczył mężnie Dionizy.
Na dole woźny kończył już sprzątanie klatki schodowej. Dionizy zapyta go o
dozorcę. Woźny pokazał miotłą na pobliskie drzwi.
- Za tymi drzwiami - powiedział - są schody do piwnicy. Dozorca właśnie jest w
piwnicy. Jakąś godzinkę temu zszedł tam z panami archeologami.
Sforsowanie schodów do podziemi okazało się rzeczą dość kłopotliwą dla stryja,
zważywszy na jego wzrost i niskie sklepienia murów. Toteż odetchnął z ulgą, gdy
wreszcie stanęli przed wielkimi żelaznymi drzwiami zamykającymi dostęp do
piwnicy.
- Pancerne drzwi - zauważył z podziwem Pirydor - na pewno był tu schron
przeciwlotniczy. Patrzcie, jaka zasuwa, a do tego sztanga!
Okazało się jednak, że drzwi nie były zamknięte i ustąpiły miękko po naciśnięciu
klamki. Za drzwiami znajdował się bardzo słabo oświetlony korytarz. Z jego głębi
dochodziły czyjeś głosy. Dionizy i chłopcy byli już w połowie korytarza, kiedy
otworzyły się nagle drewniane drzwi wiodące do jednej z piwnic po prawej stronie
i na korytarz wyszło dwu starszych przygarbionych panów w długich płaszczach
tudzież niemodnych wielkich kapeluszach. Przedefilowali ociężałym starczym
krokiem obok stryja i chłopców. Jeden z nich podpierał się laską, a drugi
zwiniętym parasolem. Prócz owych narzędzi wieku starczego, każdy z nich trzymał
w wolnej ręce potężny ogórek i zajadał go z widocznym apetytem.
- Przepraszam panów - obrócił się do starców Dionizy - gdzie tu znajduje się
dozorca?
Nie przerywając jedzenia, panowie z ogórkami zatrzymali się na moment, po czym
jeden z nich wskazał parasolem na drzwi, z których wyszli, a drugi pogładził
Teopiryda po głowie, wydobył z kieszeni płaszcza ogórek i wręczył osłupiałemu
chłopcu. Następnie obaj poczłapali dalej. Pirydion, wciąż osłupiały, patrzył to
na nich, to na ogórek.
- Nie marudź, chłopcze - popędził go stryj Dionizy. - Doprawdy, za bardzo
marudzisz.
Pirydion, wciąż oglądając się, ruszył niechętnie za stryjem.
Piwnica wskazana przez starszych panów wypełniona była w połowie starymi, mocno
nadwerężonymi przez czas i kalekimi meblami, a w połowie -beczkami. W kącie
leżał stos główek kapusty, a przy nich szatkownica. W głębi przy ścianie widać
było półkę, na której majaczyły w półmroku pękate, szklane gąsiory z rurkami
fermentacyjnymi w szyjach.
- Panie dozorco! - zawołał stryj.
Nie było odpowiedzi. Chłopcy rozbiegli się po kątach. Kornel zauważył, że z
piwnicy prowadzą drzwi gdzieś dalej, i uchylił je ciekawie. Po chwili dał się
słyszeć jego podniecony głos: „Chodźcie tutaj! Tu ktoś leży!"
Dionizy i Pirydion podbiegli. Za drzwiami znajdowała się druga, znacznie większa
izba, również niesamowicie zagracona. Na pierwszym planie widać było łóżko w
stylu rokoko, a na nim niewyraźną postać ludzką owiniętą we wzorzystą draperię.
- To chyba ten dozorca - szepnął Kornel. Stryj trącił śpiącego w ramię.
- Panie starszy!
Postać nie poruszyła się. Dionizy szarpnął ją niecierpliwie i wtedy zdarzyło się
coś niesamowitego. Śpiący spadł z łóżka i dudniąc głucho po kamiennej posadzce,
potoczył się parę kroków... Co gorsza, jego tułów poleciał w jedną stronę, a
głowa najwyraźniej w drugą. Stryj zdrętwiał przerażony.
- Zdaje się, że uszkodziłem dzieło sztuki - zauważył zmieszany. - O ile się nie
mylę, jest to posąg Sokratesa.
Po bliższych oględzinach stwierdził jednak z ulgą, że głowa nie stanowiła
organicznej całości z tułowiem posągu, lecz była nasadzona na niego za pomocą
bolca wystającego z szyi filozofa.
Chłopcy przytrzymali figurę, a stryj umieścił głowę na należnym jej miejscu.
- Widzę tam jeszcze parę posągów - powiedział Teopiryd, patrząc w głąb piwnicy.
- I jakieś stare obrazy.
- Rzeczywiście dość interesujące zbiory - stryj Dionizy rozglądał się ciekawie.
Uwagę jego zwrócił poczerniały portret biskupa sterczący za rokokową kanapką. -
Znać dobry pędzel - mruknął, podchodząc ciekawie. - Czy to przypadkiem nie
Gerson?
Niestety w bliższym postrzeganiu naukowym przeszkadzała mu głowa posągu leżącego
na kanapce przed obrazem. Nie namyślając się wiele, stryj ujął energicznie głowę
i chciał ją zdjąć z tułowia. Tym razem jednak głowa trzymała się mocno.
Zaabsorbowany całkowicie postrzeganiem naukowym stryj pociągnął jeszcze raz za
głowę, a potem próbował ją odkręcić. Dopiero gdy i odkręcanie nie przyniosło
żadnego efektu, przyjrzał się dokładnie posągowi, po czym wydał stłumiony okrzyk
i odskoczył. Chłopcy patrzyli na niego z niepokojem.
- Co się stało? - zapytał Teopiryd.
- To nie posąg - wymamrotał stryj - to człowiek!
Pirydion poświecił z niedowierzaniem latarką i dla większej pewności pomacał nos
osobnika spoczywającego na kanapce. Nos, aczkolwiek zupełnie zimny, był
elastyczny i niewątpliwie cielesny.
- Rzeczywiście, to mi wygląda na ciało! - wykrzyknął i rozwinął postać z
okrywającej ją, wzorzystej materii.
- Czy to dozorca? - zapytał Kornel.
- Nie, raczej strażak - odparł Pirydion - zobacz, ma mundur strażaka. To pewnie
ten Madej, o którym wspomniał urzędnik.
- Dlaczego się nie rusza? - zaniepokoił się Dionizy.
- Mógł pan ukręcić mu głowę - rzekł ponuro Pirydor. - Pan próbował ją zdjąć.
- Ale delikatnie - odparł Dionizy - zawsze jestem delikatny. Mam ręce wprawdzie
duże, ale delikatne.
Chłopcy spojrzeli posępnie na niedźwiedzie łapy stryja.
Na szczęście w tym momencie delikwent na kanapce poruszył się, jakby szukając
odebranego mu nakrycia, i wydał równie głośny jak żałosny pomruk.
- Widzicie, on tylko śpi! - ucieszył się stryj.
- Zadziwiająco mocny sen - zauważył Pirydor - zwłaszcza jak na strażaka. - Nie
widzę w tym nic dziwnego - odparł Dionizy - zważ, chłopcze, co mówił urzędnik.
Strażak ten przybywa tu po wyczerpującej nocnej służbie. Co wię-cej, jego
niesłychana aktywność sprawia, że nawet w czasie spoczynku co trochę wstaje i
wykonuje dodatkowe czynności gospodarcze: kisi, marynuje, konserwuje i
degustuje. Jest to, jak przyznasz, niesłychanie wyczerpujący tryb życia.
Zrozumiale przeto, że w czasie przerw między kiszeniem, marynacją, konserwacją
tudzież degustacją musi spać specjalnie intensywnie, powiedziałbym głębinowo,
aby regenerować swój organizm... Mam tylko jedno zastrzeżenie -stryj urwał i
nagle począł wyciągać spod głowy uśpionego funkcjonariusza wzorzystą tkaninę
przykrywającą kanapkę.
- Co pan robi? - zdziwił się Teopiryd.
- To skandal! - zasapał stryj. - Zobaczcie, na czym on śpi! Przecież to
zabytkowy kilim! Założę się, że z okresu manufaktur. Podnieście no tego
wygodnisia, chłopcy.
Kornel i Pirydor unieśli ciało Madeja, a stryj wyrwał spod niego kilim. Wyrwał i
znieruchomiał na moment, a potem oparł się ciężko o ścianę.
- Co się stryjowi stało! - zaniepokoił się Kornel.
- Tam... tam... pod głową... - wykrztusił stryj. - Nie, tego już doprawdy za
wiele! Patrzcie, z czego ten wandal zrobił sobie podgłówek! - wskazał ręką.
Chłopcy posadzili Madeja na kanapce i pochylili się nad przedmiotem wskazanym
przez stryja.
- Jakaś brudna skrzynka - powiedział Teopiryd.
- Skrzynka?! - oburzył się Dionizy. - Ależ, mój Pirydorze, przecież to właśnie
nasz kufer! Kufer dziadka Hieronima!
PRZYGODA 8.
czyli fatalne papiery.
- Więc to jest ten czcigodny kufer - szepnął nieco rozczarowany Teopiryd,
przypatrując się nieco podniszczonej skrzynce z czarnego drzewa, połyskującej
resztkami ozdób z masy perłowej, którą zapewne niegdyś była bogato inkrustowana.
Stryj Dionizy wyciągnął drżącą ze wzruszenia rękę w kierunku wieka. Nagle
zawahał się i wyciągnięta dłoń zawisła mu w powietrzu.
- Mam złe przeczucia - powiedział. - Boję się, że nie ma tam tego, czego
szukamy. Spójrzcie! Kufer jest niedomknięty!
Istotnie, między wiekiem a górną krawędzią skrzynki tkwił podłużny kawałek
drzewa, który po bliższym zbadaniu okazał się być pozłacaną nogą od jakiegoś
antycznego krzesła. Na skutek tej podpórki wieko było uniesione z jednej strony,
tworząc szeroką szparę.
- Może ten strażak lubił mieć wysoko pod głową - szepnął Kornel. - Skoro używał
tego kufra w charakterze podgłówka...
- Ależ chłopcze - przerwał mu stryj - nie słyszysz?! Przecież w kufrze wyraźnie
coś piszczy!
- Może zalęgły się myszy — zauważył flegmatycznie Pirydor.
- Ra... raczej koty - nasłuchiwał Kornel.
Teopirydon zdecydowanym ruchem otworzył wieko kufra i cofnął się spłoszony,
bowiem w tej samej chwili w głębi piwnicy brzęknął metalicznie potrącony garnek
i potoczył się aż do jego stóp. Niemal jednocześnie obok głów chłopców śmignęło
w powietrzu coś długiego i ogoniastego. Po chwili z kufra błysnęły zielone oczy
i rozległo się gniewne mknięcie.
- Mó... mówiłem stryjowi, że tam są koty - wyjąkał Kornel.
- To skandal! - zagrzmiał archiwariusz. - Koty w kufrze! Daj no chłopcze,
latarkę.
Nie zważając na gniewne fuknięcia kotki, dokładnie obejrzał wnętrze kufra. - No
tak! Oczywiście! Papierów ani śladu! I to się nazywa zabezpieczenie zabytków!
Nim chłopcy zdołali coś wykrztusić, dopadł do śpiącego strażaka i potrząsnął nim
gwałtownie.
- Gdzie są dokumenty?! Zbudź się pan wreszcie i gadaj!
Ale uśpiony funkcjonariusz nawet nie odemknął oka i zwisał bezwładnie w
ramionach Dionizego jak martwa kukła.
- Co za niewiarygodny sen! - zasapał stryj. - Tu są potrzebne specjalne zabiegi
trzeźwiące. Przydałby się kubeł wody na tego strażaka.
- Niestety, wody nie ma - zauważył lakonicznie Kornel.
- Zastosujemy zabiegi perypatetyczne - zadecydował archiwariusz.
- Pery... perypatetyczne?
- Weźmiemy go pod ramiona i spróbujemy zmusić do spaceru - wyjaśnił Dionizy. -
Intensywny ruch powinien otrzeźwić tego śpiocha. Pomóż mi, drogi Pirydorze.
Teopiryd podskoczył, zarzucił sobie rękę strażaka na szyję i wspólnie z Dionizym
począł oprowadzać śpiącego po piwnicy. Było to przedsięwzięcie ze wszech miar
trudne i wymagające anielskiej cierpliwości, ponieważ dzielny funkcjonariusz
opierał się wyraźnie zabiegowi i nie zdradzał najmniejszej ochoty do
„perypatetyki". Zwisał na rękach, przysiadał, powłóczył bezwładnie nogami,
ziewając od czasu do czasu przejmująco i zaraźliwie. Po kwadransie całe
towarzystwo zaczęło zdradzać poważne objawy senności i zachodziła obawa, iż
jedynym skutkiem czynności perypatetycznych będzie ogólne uśpienie. Na szczęście
w krytycznym momencie rozległo się donośne bicie zegara na ścianie. Te dźwięki
wywołały u strażaka Madeja zdumiewającą reakcję. Nie otworzył wprawdzie oczu,
lecz odetchnął głęboko, stanął na nogi, a jego zwiotczałe ciało odzyskało
prężność. Odepchnął energicznie archiwariusza i Teopiryda, zawinął nogawki
spodni, ściągnął skarpetki i służbowym krokiem ruszył boso w kierunku beczki.
- Chwileczkę, proszę pana - wybełkotał zdumiony stryj - może pan najpierw
zechciałby nam wyjaśnić, co stało się z zawartością kufra.
Ale dzielny funkcjonariusz nie zwracał na niego uwagi. Wgramolił się do beczki i
trzymając się rękami jej krawędzi, począł ugniatać kapustę, przebierając
rytmicznie nogami i zdradzając dość dużą sprawność.
- Coś takiego?! - zasapał Dionizy. - On chyba wciąż jeszcze śpi!
To mówiąc, podszedł do beczki i poklepał delikatnie strażaka po ramieniu.
- Mój przyjacielu, może pan przestanie na chwilę i posłucha? Funkcjonariusz
przytomniał powoli.
- Panowie sobie życzą? - zapytał, podskakując wciąż w beczce.
- Chodzi nam o papiery... to znaczy o dokumenty, które były w kufrze.
- W kufrze? W jakim kufrze? - zamrugał oczami strażak.
- W kufrze, który pan miał pod głową.
- A... w tym kufrze?
- Tak. Były tam ważne dokumenty. Chcemy się dowiedzieć, co się z nimi stało.
- A to muszą się panowie zapytać Szmeli.
- Szmeli? Jakiego Szmeli?
- Dozorcy. On wyjął te papiery, bo kotom było niewygodnie.
- Bo kotom było niewygodnie - powtórzył z jękiem stryj.
- A gdzie ten... Szmela?
- Powinien być w drugiej piwnicy.
- Może by pan jednak zechciał... - zaczął Dionizy, ale funkcjonariusz przerwał
mu niecierpliwie z wyraźnym wyrzutem w głosie:
- Panowie, tu się pracuje.
Stryj wycofał się zmieszany i ruszył wraz z chłopcami do drugiej piwnicy.
Świecąc latarką jeszcze raz spenetrowali jej wnętrze. Niestety w piwnicy nie
było żywej duszy. Już mieli zrezygnować z dalszych poszukiwań, gdy nagle
usłyszeli słaby jęk.
- To gdzieś w tym kącie - szepnął Kornel.
- Nie, chyba w tej szafie - powiedział Pirydor. Podbiegł do szerokiej, antycznej
szafy i otworzył nerwowo drzwi.
- O Boże! - wykrzyknął przerażony.
Stryj i Kornel, potykając się o rupiecie, dopadli do niego i zastygli z
wrażenia. W szafie siedział skurczony łysy mężczyzna w roboczym kombinezonie, z
głową bezwładnie opuszczoną na piersi. Nie ulegało wątpliwości, że jest to ów
dozorca Szmela.
Kornel i Pirydor wyciągnęli nieszczęsnego z szafy i przenieśli na łóżko.
- Kto pana tam wsadził? - zapytał przerażony archiwariusz. Dozorca spojrzał na
niego półprzytomnie.
- Pro-fe-so-ro-wie - wyszeptał z trudnością.
- Profesorowie - uniósł do góry brwi stryj. - Co on bredzi?
- On mówi pewnie o tych starszych panach, o tych archeologach, którzy minęli nas
w korytarzu - zasapał Teopiryd. - Od razu mi się nie podobali...
- Myślisz, że oni byli... - zdrętwiał Kornel.
- Daję za to głowę! - wykrzyknął Teopiryd. - To Wieńczysław Nieszczególny i
doktor Bogumił Kadryll! Że też się od razu nie domyśliłem. Zupełne zaćmienie
umysłowe! Nigdy sobie tego nie daruję!
- No wiesz! Kto by pomyślał - wyjąkał Kornel - by... byli przecież zupełnie
niepodobni.
- Och, podobni niepodobni - denerwował się upokorzony Pirydor - przecież wiesz,
że oni stale zmieniają skórę. To ich stary trick! - Jestem skończonym kretynem!
Żeby dać się tak zrobić w konia!
- Myślisz, że oni zabrali te papiery?
- Bardzo możliwe. Skoro obezwładnili dozorcę... Archiwariusz roztrzęsiony
pochylił się nad Szmelą.
- Panie dozorco, co z dokumentami... czy pan mnie słyszy?! Ale Szmela znów
zapadł w chorobliwy sen.
- Niech go pan zostawi - zadyszał Pirydor. - Nie ma ani chwili do stracenia!
Musimy przede wszystkim ścigać tych opryszków. Nie mogli uciec daleko! - To
mówiąc, wybiegł z piwnicy.
Archiwariusz i Kornel popędzili za nim. Niestety, zanim dopadli do drzwi
prowadzących na korytarz, rozległ się głuchy zgrzyt żelaza. - Co to? -
zaniepokoił się Dionizy. - Słyszeliście? Pirydor szarpnął za klamkę. Drzwi nie
puszczały.
- Zamknęli nas! - jęknął.
- Szubrawcy! - zagrzmiał archiwariusz. - Cały czas byli pod drzwiami. Odsuńcie
się! - krzyknął do chłopców.
Nim zdążyli się zorientować, co chce zrobić, cofnął się trzy kroki, ustawił
bokiem i runął na drzwi! Było to straszliwe uderzenie. Futryny zatrzeszczały, z
murów sypnął się biały pył, a drzwi z przeraźliwym łoskotem wyleciały z
zawiasów. Poprzez mgłę wapiennego kurzu w głębi korytarza zamajaczyły sylwetki
uciekających „archeologów". Dionizy i chłopcy rzucili się za nimi. Dystans był
jednak zbyt duży. W chwilę później opryszki zniknęły już za pancernymi drzwiami,
zatrzasnęli je, a co gorsza zdążyli założyć sztangi i zaryglować. Dionizy
próbował z rozpędu sforsować i tę zaporę, ale tym razem bezskutecznie. Potłukł
się tylko boleśnie.
- Niech stryj spróbuje jeszcze raz - namawiał go podniecony Kornel. Archiwariusz
spojrzał z wyrzutem na bratanka.
- Mój chłopcze, czy nie za dużo żądasz ode mnie? Jestem wprawdzie najsilniejszy
z archiwariuszy, ale, do licha, nie jestem czołgiem. Zresztą obawiam się, że i
czołg tu nie poradzi.
- A więc jesteśmy uwięzieni?
- Tak by wyglądało.
- No, nic - mruknął Pirydor - spróbujemy alarmować. Może nas ktoś usłyszy.
- Dobra, ja będę bębnił, a ty krzycz - zaproponował Kornel.
- Wolę, żebyś ty krzyczał.
- Dlaczego ja mam krzyczeć?
- Bo ty masz absolutny rekord głośności. 113 fonów i 99 decybeli.
- Myślisz? - chrząknął Kornel.
- Tak stwierdziła komisja, która badała w szkole przyczyny nagminnych schorzeń
nerwowych u naszych gogów. Pamiętasz, to było na drugi dzień po tej drace, no,
kiedy pan Kłyś zasłabł na waszej lekcji i wyniesiono go z klasy wprost do
karetki pogotowia.
- Niech stryj nie słucha - zmieszał się Kornel - to nie moja wina. Pan Kłyś był
wyjątkowo wrażliwy jak na matematyka. Skąd mogłem wiedzieć, że od razu
zasłabnie...
- Kornelu, dosyć tego - przerwał mu stryj. - Proponuję, abyśmy natychmiast
wszczęli alarm, to znaczy zabrali się do wytwarzania decybeli przy mocy
wszelkich dostępnych nam środków.
- Tak jest, proszę pana - zgodził się Teopiryd.
Po czym wszyscy zabrali się do wytwarzania decybeli na wszelkie sposoby,
krzycząc i bębniąc pięściami w żelazne drzwi. Akcja trwała dziesięć minut z
małymi przerwami, w czasie których nasłuchiwali ewentualnych rezultatów.
Niestety, nadaremnie...
- Dajmy spokój - powiedział wreszcie Pirydor - to nie ma sensu, nikt nas nie
usłyszy. Jesteśmy przecież w podziemiu, a nad schodami do piwnic są jeszcze
jedne drzwi. Zresztą urzędnicy już wyszli i woźni chyba też. Wracajmy lepiej do
tego biedaka Szmeli i spróbujmy się dowiedzieć, co stało się z papierami, które
były w kufrze.
- To chyba jasne, co się z nimi stało - rzekł przygnębiony archiwariusz -skoro
ci szubrawcy...
- Mamy pewne powody, by sądzić, że ci szubrawcy nie znaleźli papierów
-powiedział zamyślony Teopiryd. - Ani papierów, ani kufra.
- Nie rozumiem.
- Niech pan posłucha. Przecież gdyby znaleźli, nie traciliby czasu na czatowanie
pod drzwiami, lecz czmychnęliby czym prędzej. A oni jednak czekali. Nie znaleźli
papierów, więc czekali na nas...
- Na nas?... - zdumiał się Kornel.
- Liczyli pewnie jeszcze na to, że my mamy dodatkowe wskazówki, gdzie szukać
kufra i może go znajdziemy. Podsłuchiwali więc pod drzwiami i czekali.
Przypuszczam, że chcieli nas napaść, gdy będziemy wychodzili z papierami i
odebrać nam łup.
- Dlaczego więc, zamiast napaść, zamknęli nas?
- Bo słyszeli naszą rozmowę i zorientowali się, że nie znaleźliśmy dokumentów, a
co gorsza, że ich zdemaskowaliśmy i chcemy ścigać. Uznali więc, że na razie
lepiej ratować własną skórę.
- Oby tak było - westchnął stryj Dionizy - a zatem wracajmy do tego biedaka
Szmeli. Może już się obudził.
Niestety, dozorca znajdował się wciąż w stanie uśpienia. Dopiero po energicznych
zabiegach trzeźwiących zdołał jako tako przyjść do siebie i mógł udzielić
żądanych informacji. Okazało się, że istotnie fałszywi archeolodzy przede
wszystkim interesowali się kufrem.
- Czy pan pokazał im ten kufer? - zapytał zaniepokojony stryj.
- Właśnie stąd cala przykrość, proszę pana, że im nie chciałem pokazać -Szmela
zadrżał jakby na tamto wspomnienie i otulił się gobelinem.
- Nie chciał im pan pokazać? Dlaczego? - wypytywał stryj.
Szmela stropił się nieco.
- Nie wiem, czy pan zrozumie... widzi pan, mamy tu służbową kotkę. Szczury by
nas zjadły, gdyby nie ta kotka. Otóż ta kotka upodobała sobie ten kuferek i tam
trzymała swoje dzieci. Choina, myślę sobie, może być przykrość. Zajrzą do kufra,
a tam kotki. Gotowi skargę złożyć, że nie szanujemy czcigodnego kufra. Więc
myślę sobie, najpierw trzeba zabrać kotki i jakoś doprowadzić do porządku
czcigodny kuferek, a dopiero potem pokazać. Dlatego gębę trzymam na kłódkę i
udaję, że nie wiem o żadnym kufrze. No i wtedy oni się bardzo zdenerwowali i
zaczęli unosić. Osobliwie ten chudy z wąsikami, proszę pana. Tak się zaczął
unosić, że z tego uniesienia nadział się na rękę Tadeusza Kościuszki.
- Tadeusza Kościuszki? - zdumiał się stryj.
- Tak jest. Naczelnika Tadeusza Kościuszki. Pan widzi, że tutaj, z tych rupieci
sterczy między innymi posąg Tadeusza Kościuszki z ręką wyciągniętą do przysięgi.
Więc ten z wąsami, jak zaczął się unosić, to się nadział nosem na tę rękę. I
wtedy zdarzyła się rzecz niesamowita, proszę pana. Patrzę, on odskoczył, a wąsy
zostały... Na ręce Tadeusza Kościuszki. Zatkało mnie z wrażenia, proszę pana.
Pojąłem, że coś jest nie w porządku i zdjął mnie strach, tym bardziej że twarz
tego osobnika wydała mi się skądś znajoma.
- Czy widział pan ją już kiedyś? - zapytał Dionizy.
- Chyba tak... i to w nader tragicznych dla mnie okolicznościach. Dlatego zdjął
mnie strach - ciągnął Szmela. - Ten, któremu oderwały się wąsy, też z początku
osłupiał, a potem, jak zrozumiał, że jest zdemaskowany, rzucił się na mnie z
gobelinem...
- Z gobelinem?
- Tak. Porwał stary gobelin ze ściany i okręcił mi nim głowę. Straciłem
orientację. Wtedy oni zwalili mnie z nóg i dali mi zastrzyk. Od razu zrobiło mi
się mdło i zdawało mi się, że lecę w przepaść. - Szmela wzdrygnął się - mam
chyba dreszcze - powiedział. - Nie mogę jakoś przyjść po tym wszystkim do siebie
i głowa mnie łupie, zupełnie jakbym miał w mózgu drzazgi. Przepraszam, drodzy
panowie, ale muszę zażyć moje krople.
Poczłapał do antycznej szafy i sięgnął do kieszeni wiszącej tam marynarki. Nagle
zdrętwiał i jęknął.
- Co panu?! - Dionizy i chłopcy podbiegli do niego. Szmela trzymał w ręku jakąś
płaską butelkę owiniętą w brązowy papierek przymocowany gumką jak recepta
lekarska. Ale to nie była recepta, to był banknot pięćsetzłotowy. Szmela odwinął
go i wtedy spostrzegli na butelce wykwintną etykietę „RUM JAMAJKA".
- Widzę, że pan zażywa dość mocne kropelki - zażartował rozbawiony Dionizy.
Ale Szmeli nie było wcale do śmiechu.
- To oni! To znowu oni! Teraz już nie mam wątpliwości, że to byli oni
-wymamrotał struchlały i opadł na wielkie łóżko w stylu empire.
- Tu coś jeszcze wypadło panu z marynarki - zauważył Kornel, podnosząc spod
szafy białą kopertę. - To jakiś list, proszę pana - zbliżył się do dozorcy. -
Jest zaadresowany: „Wielmożny Pan Dyrektor Teofil Szmela".
- To od nich... To na pewno od nich, zawsze mi zostawiali po swych odwiedzinach
listy - zachrypiał Szmela.
- Mogę przeczytać? - zapytał zaciekawiony Kornel.
- Czytaj!
Kornel otworzył kopertę, wyciągnął z niej kartkę luksusowego papieru i
przeczytał na głos:
Drogi, Stary Przyjacielu, Czcigodny Dyrektorze Szmelo, z okazji dziesięciolecia
owocnej współpracy z Panem pozwalamy sobie załączyć jubileuszowy upominek w
postaci oryginalnego rumu „Jamajka", który Pan tak uwielbiał w lepszych czasach,
oraz tytułem premii okolicznościowej 500 złotych (słownie: pięćset złotych) w
dowód, że pamiętamy o naszych starych przyjaciołach.
Zawsze szczerze Panu oddań (-) Dr phil. Wieńczysław Nieszczególny (-) Dr med.
Bogumił Kadryll
PS.
Miło nam donieść, że z dniem 1 stycznia przyszłego roku otrzymywać Pan będzie
rentę starczą w wysokości złotych tysiąc miesięcznie z funduszów Stowarzyszenia
Opieki nad Upadłymi Dyrektorami.
(-) Dr W.N. (-) Dr B.K.
- Co to ma znaczyć?! Pan współpracował z tymi opryszkami?! - zdziwił się
nieprzyjemnie Kornel.
Szmela zaśmiał się gorzko.
- Mój chłopaczku, to w ich języku znaczy, że dorabiali się na mojej skórze! Od
dziesięciu lat byłem przez nich systematycznie niszczony, rujnowany i okradany.
Materialnie i moralnie. A zaczęło się, kiedy jeszcze byłem dyrektorem...
- Pan był dyrektorem? - zdziwił się Kornel.
- Byłem dyrektorem banku w Suliborze na Ziemiach Zachodnich. Właśnie dziesięć
lat temu Kadryll i Nieszczególny ograbili bezczelnie i doszczętnie mój bank i po
tym włamaniu zostałem zdjęty, bo nikt nie chciał wierzyć, że nie było w tym
mojego zaniedbania i że ten bezczelny i doszczętny rabunek udał się
wyłącznie dzięki szatańskiej pomysłowości i technicznej biegłości przestępców.
Od tego czasu rozpoczął się mój upadek. Potem byłem jeszcze prezesem spółdzielni
kożuszniczej przez wiosnę i lato, lecz, gdy nastała jesień i zrobiło się
chłodno, Nieszczególny i Kadryll wykradli z naszej spółdzielni wszystkie kożuchy
i doprowadzili nas do bankructwa. Próbowałem z kolei szczęścia jako kasjer Domu
Towarowego w Boguszewie, ale tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia Nieszczególny i
Kadryll rozpruli mi kasę i wynieśli cały utarg przedświąteczny wraz ze stalową
pancerną kasetą, gdzie przechowywałem same pięćsetzłotówki. Oczywiście zaraz
straciłem posadę. Przyjmowałem potem pracę w magazynach na coraz niższym
szczeblu, lecz zawsze już po miesiącu oni dokonywali kradzieży, a mnie zwalniano
karnie.
Z biegiem lat utraciłem wszelkie godności, zaufanie ludzi, dobre imię...
Próbowałem jeszcze szczęścia w szkolnictwie i przez pewien czas byłem profesorem
w technikum w Pułtusku, ale zostałem wydalony za niedołęstwo pedagogiczne.
Zacząłem uciekać przed ludźmi i bać się własnego cienia. Ze względu na higienę
psychiczną podjąłem wreszcie pracę w tych izolowanych podziemiach, wierząc, że
tu nie dosięgnie mnie zachłanność tych opryszków, bo któż by się złakomił na
takie stare rupiecie, a jednak i tu mnie dopadli...
- Ale przecież zostawili panu ten prezent - zauważył Kornel - i będzie pan
otrzymywał od nowego roku rentę.
- Nie chcę od nich pieniędzy! To wszystko pieniądze nieczyste. Czy wiecie, przez
kogo jest finansowane to całe ich stowarzyszenie dobroczynne? Przez przestępczy
Bank Przelewów Jednostronnych i Niedobrowolnych! Jestem człowiekiem uczciwym,
zresztą, po tym co mi zrobili, honor mi nie pozwala wziąć od nich nawet
złotówki!
- To bardzo budujące i szlachetne - rzekł wstrząśnięty Dionizy - że mimo tych
strasznych przejść zachował pan uczciwość i honor. Wydaje mi się jednak, że
popełnił pan błąd, zamykając się w tym podziemiu. Sam widzi pan teraz, że
podziemie nie chroni przed niczym! Ja też kiedyś popełniłem ten błąd i uciekłem
zrażony od ludzi do archiwum, gdyż wydawało mi się, że tam będę spokojny i
bezpieczny, ale są rzeczy, od których nie ma ucieczki.
- Więc co robić? - Szmela uniósł się z barłogu i wpatrywał w stryja oczami
trawionymi gorączką.
- Musi pan wyjść z tej nory i walczyć!
- Ja walczyć? Pan żartuje! - roześmiał się chrapliwie Szmela.
- Musi pan - powiedział twardo Dionizy. - Musi pan tropić i ścigać tych
przestępców. Musi pan wyjść im naprzeciw, skoro oni są powodem pana zguby. Ja
bym na pańskim miejscu wyszedł im naprzeciw, tropiłbym ich i ścigał! Inaczej nie
zazna pan spokoju, wciąż będzie pan się czuł zdeptany i chory.
- To prawda... nie będę miał spokoju - zasapał Szmela.
Zwlókł się z łóżka w stylu empire i zaczął zamyślony drapać się w pierś.
- Tak... to jedyna rada - zamruczał wreszcie. - Muszę walczyć... Muszę tropić i
ścigać tych przestępców. Muszę im wyjść naprzeciw. Czy się uda?
- Miał ich pan już pod ręką.
- Tak, miałem ich pod ręką - rzekł rozżalony Szmela - nie mogę sobie darować, że
nie rozpoznałem ich w porę i znów pozwoliłem się zdeptać... Ale na drugi raz ich
rozpoznam! Muszę walczyć - powtarzał - muszę ich tropić i ścigać. Muszę im wyjść
naprzeciw! Już za tydzień rozpoczynam urlop. Będę ich tropił i ścigał, cały czas
na to poświęcę... Oni są dość znani w Warszawie, zacznę więc od Warszawy. Muszę
im wyjść naprzeciw, inaczej nie będę miał spokoju.
Przez dłuższy czas nie mógł się uspokoić i wpadł w gorączkowe podniecenie,
wyrzucając sobie, że znów pozwolił się wystrychnąć na dudka i zdeptać.
- To nieprawda - próbował go pocieszyć stryj - miał pan dziś okropne przeżycia,
ale odniósł pan też pierwszy sukces. Pokrzyżował pan tym przestępcom plany i
dzięki swej powściągliwości ocalił pan cenną zawartość kufra.
- Cenną? - w głosie Szmeli zadźwięczała wątpliwość. - Przecież tam były tylko
jakieś zabazgrane szpargały. Z początku chciałem je nawet wyrzucić, ale
pomyślałem, że mogą się przydać na rozpałkę.
- Co takiego? - przeraził się stryj - pan ich chyba nie spalił?
- No, jeszcze nie...
- Niech pan je zaraz pokaże!
Szmela wzruszył ramionami i poczłapał do beczki spełniającej rolę kubła na
śmieci, po czym wyciągnął z niej przewiązaną sznurkiem paczkę zeszytów w
twardych okładkach z naklejkami.
Stryj porwał je niecierpliwie i wydał okrzyk rozczarowania.
- Ależ to są zeszyty twojego brata, Kornelu. Wszystkie podpisane jednakowo „Roch
Kiwajłło, Wydział Architektury" - po czym zwrócił się roztrzęsiony do dozorcy. -
Czy na pewno tylko to było w kufrze?
- Tylko to - stwierdził stanowczo Szmela.
- Niech się stryj nie denerwuje - powiedział pospiesznie Kornel. - Te szpargały
świadczą, że Roch grzebał w kufrze. A jeśli grzebał, to wie, co się stało z
papierami dziadka Hieronima. Myślę, że Roch je wyjął i schował gdzie indziej.
- Mógł wyrzucić - jęknął przygnębiony stryj.
- Na pewno nie wyrzucił - uspokoił go Kornel. - Roch zawsze lubił szperać w
starych książkach i dokumentach. Mówię stryjowi, on zabrał te fatalne papiery.
To by nawet tłumaczyło, dlaczego ostatnio wypytywał ciotkę Pelagię o dziadka
Hieronima.
- Musimy natychmiast porozumieć się z Rochem - zasapał stryj - ale jak? Zdaje
się, wspomniałeś, że on wyjechał na Mazury.
- Tak. Z obozem wędrownym PTTK.
- A niech go diabli! Szukaj teraz wiatru w polu. Może znasz przynajmniej trasę
tego włóczęgi.
- Niestety, stryju. Dostałem wprawdzie od niego pocztówkę, ale... Zresztą
przeczytajcie sami, mam ją przy sobie. - Kornel wyciągnął z kieszeni mocno
wymiętoszoną kartkę i wręczył Pirydorowi.
Kochany Kornelu - zaczął czytać na głos Pirydor - przedwczoraj widzieliśmy
pływające wyspy z całymi osiedlami mew śmieszek. Noc spędziliśmy w schronisku
PTTK mieszczącym się w starym zamku krzyżackim, a rano popłynęliśmy dalej.
Nazajutrz oglądaliśmy tarpany nad jeziorem. Wieczorem przybyliśmy do
malowniczego kampingu w samym centrum puszczy. Zostaniemy chyba tu tydzień i
będziemy włóczyć się po okolicy. Jutro dzień odpoczynku. Planujemy tylko mały
spacer do pobliskiej cerkwi (6 km), żeby obejrzeć ikony. Całuję cię, Roch.
- Coś podobnego - wykrzyknął zdumiony archiwariusz. - Nie wymienił ani jednej
nazwy. Osobliwy sposób informowania!
- Roch mówi, że nazwy go drażnią i psują mu wrażenia, bo rzadko pasują do
miejscowości - powiedział Kornel.
- Przykre dziwactwo w tak młodym wieku - zauważył zdegustowany stryj.
- On jest stuknięty, stryju.
- Mój Boże, więc to się szerzy w naszej rodzinie - westchnął Dionizy. -No cóż, w
tej sytuacji przyjdzie nam chyba poczekać, aż ten biedny chłopak wróci do
Warszawy.
- W dodatku nie raczył podać ani daty, ani miejsca wysłania tej kartki
-powiedział Kornel. - A stempel pocztowy jak na złość zamazany.
- Mimo to wydaje mi się, że sprawa nie jest tak beznadziejna - zamruczał
niespodziewanie Pirydor, wciąż wpatrując się w kartkę. - Są tu przecież pewne
ciekawe szczegóły...
- Myślisz, że mógłbyś zrekonstruować jego trasę? - zapytał z niedowierzaniem
stryj.
- Na szczęście znam trochę Mazury.
- On pisze o jakichś pływających wyspach - bąknął Kornel.
- Właśnie! To przecież koło Giżycka. Tylko jak się nazywa ta miejscowość? Tak
jakoś śmiesznie... Już mam! Kożuchy Wielkie! Kożuchy Wielkie nad jeziorem
Kruklin.
- No więc, przypuśćmy, że nieszczęsny Roch kręcił się gdzieś koło Giżycka -
ożywił się archiwariusz. - Ale dokąd powędrował dalej?
- Pisze, że nocowali w jakimś zamku krzyżackim zamienionym na schronisko PTTK.
Czy w Giżycku jest jakiś zamek?
- Jest - odparł Pirydor - ale mieści się w nim restauracja I kategorii, a nie
schronisko PTTK.
- Więc może w Węgorzewie?
- Nie. W Węgorzewie są tylko ruiny zamku. To chyba będzie Ryn. Tak, na pewno
Ryn, dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od Giżycka.
- W sam raz trasa na jeden dzień - zauważył Dionizy. - To by się nawet zgadzało.
Jedźmy dalej.
- Dalej Roch wspomina, że płynęli. Z Rynu można popłynąć Jeziorem Ryjńskim do
Mikołajek. Załóżmy, że popłynęli. No i stamtąd zrobili tę wycieczkę do Popielna
nad Śniardwami.
- Przepraszam, ale nie rozumiem, skąd u ciebie wyskoczyło to Popielno -rzekł
zdumiony Dionizy.
- Bo Roch wspomina, że oglądali dzikie koniki.
- Jakie znowu dzikie koniki! - wytrzeszczył oczy Kornel.
- Kornelu, obawiam się, że nie jesteś mocny w zoologii - westchnął archiwariusz,
patrząc z troską na bratanka. - Chodzi o tak zwane tarpany, mój chłopcze.
- A tarpany galopują w Popielnie nad jeziorem Śniardwy, niedaleko Mikołajek -
uśmiechnął się Teopiryd.
- Czekaj no, chłopcze - wykrzyknął Dionizy. - Czy wobec tego ta pocztówka nie
została wysłana z Mikołajek?
- Wątpię - powiedział Pirydor. - Roch pisze przecież wyraźnie, że z kampingu
wybiera się na mały spacer do cerkwi, a koło Mikołajek nie ma żadnej cerkwi.
- Biedny Roch, pomyliło mu się pewnie z Bieszczadami - zauważył Kornel. - Skąd
cerkiew na Mazurach?
Teopiryd wzruszył ramionami.
- Mógł mieć na myśli cerkiew filiponów. W Wojnowie.
- To taka sekta prawosławna rosyjskich staroobrzędowców - wyjaśnił archiwariusz.
- Prześladowani przez carat wyemigrowali sto lat temu z okładem na Mazury.
Zachowali stare obyczaje...
- I długie brody - dokończył Pirydor. - Zatem jeśli Roch miał na myśli
filiponów, to znaczy, że zatrzymał się na kampingu nie w Mikołajkach lecz w
Rucianem, bo to filipońskie Wojnowo leży koło Rucianego.
- Jeśli tak - powiedział stryj - to trasa Rocha rysuje się całkiem wyraźnie. Od
Giżycka do Rucianego, czyli z północy na południe. Brawo, Pirydorze!
-I niech mnie Kadryll leczy, jeśli dalszym etapem nie będzie Jezioro Nidzkie -
uśmiechną! się Teopiryd. - Kiedy dostałeś tę kartkę? - zapytał Kornela.
- Cztery dni temu.
- Załóżmy, że szła dwa dni do Warszawy. Razem upłynęło sześć dni. Mamy więc
szansę przydybać jeszcze Rocha w Rucianem... W najgorszym razie gdzieś niedaleko
nad Jeziorem Nidzkim.
- Pirydorze, jesteś genialny - orzekł stryj Dionizy nieco podniesiony na duchu.
- A zatem w drogę!
- Tak jest, w drogę - westchnął Pirydor - jest tylko mały szkopuł. - Jaki?
- Jak się wydostać z tej nory.
- Coś takiego! - zreflektował się stryj. - Zupełnie zapomniałem, że jesteśmy
uwięzieni. Doprawdy, aż zimno się robi na myśl, że czeka nas noc w tej piwnicy!
- zadzwonił głośno zębami.
- Chyba nie tylko z tego powodu zrobiło się panu zimno - zauważył Teopiryd. -
Tutaj naprawdę coś wieje po nogach. - To mówiąc, wyciągnął zapałkę, zaświecił ją
tuż nad ziemią. Płomień przechylił się wyraźnie i zgasł, jakby zdmuchnięty.
Stryj Dionizy wyraźnie podniecony obrócił się do dozorcy.
- Panie Szmela, skąd te przeciągi?!
- Ano, ciągnie od starego lochu - mruknął Szmela, otulając się szczelnie
gobelinem.
- Więc tu jest jakiś stary loch?
- Jest. To znaczy był... Mówią, że prowadzi do miasta. Ale już dawno się
zawalił. Nikt nie przejdzie...
- Niech no pan pokaże, którędy tam się wchodzi...
Szmela wzruszył ramionami i wskazał na koniec korytarza. Ruszyli tam
niezwłocznie. Pirydor poświecił latarką. W ścianie znajdowały się na pół
spróchniałe drzwiczki. Kornel otworzył je ciekawie. Za drzwiczkami ukazał się
nisko sklepiony tunel. Pirydor chciał od razu wejść, ale Dionizy go powstrzymał:
- Zaczekaj, ja sam najpierw zbadam.
- Nie zmieści się pan! - powiedział Pirydor.
- Rozbije stryj głowę... - przestraszył się Kornel.
- Nie bój się, przynieś mi lepiej hełm.
- Jaki hełm?
- Szwedzki. Widziałem go w piwnicy.
Kornel pobiegł i po chwili wrócił z hełmem. Stryj włożył go na głowę i zapuścił
się w głąb lochu.
- Rzeczywiście, przejście zasypane gruzem, ale niezupełnie - obwieścił niebawem.
- Spróbujemy się przekopać. Przynieście jakąś łopatę.
- Niech pan lepiej nie próbuje - przestraszył się Szmela - gotowe zawalić się do
reszty. Rano przyjdą z kuchni po ziemniaki i kapustę, to nas wypuszczą...
Ale Kornel i Pirydor już nadbiegali z łopatami. Nie zwracając uwagi na
ostrzeżenia Szmeli, zniknęli w otchłani lochu.
PRZYGODA 9.
czyli... szyfry.
W kolegiacie pułtuskiej kościelny Szczebiota kończył właśnie sprzątanie
zakrystii, kiedy usłyszał znajome ciężkie kroki i charakterystyczny stukot laski
po kamiennej posadzce. Odwrócił się i z przykrością stwierdził, że na progu stoi
pan Antoni Świst, emerytowany listonosz. Biedny ów człowiek po śmierci żony nie
odzyskał równowagi duchowej i cały czas spędzał między barem a kościołem,
zanudzając przy każdej sposobności Szczebiotę ponurymi dysputami na temat spraw
ostatecznych. Kościelny westchnął.
- Nie mam dzisiaj czasu na rozmowę, panie Antosiu - rzekł stanowczo. -Zaraz
zamykam kościół i pędzę do szpitala. Za kwadrans mam kąpiel leczniczą.
- Za późno, panie Szczebiota - emeryt wyszczerzył sztuczne zęby - kąpiele
cielesne nie powinny już mieć dla pana żadnego znaczenia. Co więcej, byłoby
raczej niewygodne, gdyby t o zastało pana w wannie.
- Co miałoby mnie zastać? - zdziwił się kościelny.
- Pan mówił, że jak będzie koniec świata, to wszystkie groby się otworzą.
- Tak należy przypuszczać - potwierdził zaskoczony Szczebiota.
- No, to dzisiaj jest koniec świata - oświadczył pan Antoś, chwiejąc się raczej
beztrosko na nogach.
- Pan znów wypił o jeden za dużo. Pan źle skończy, panie Antosiu.
- Chwileczkę, panie Szczebiota. Chciałem pana poinformować, że groby w kościele
już się otwierają.
- A dajże pan spokój! Dosyć pan już narobił plotek o tym... o tym Bożywoju
Chromym!
- To nie plotki, panie Szczebiota - emeryt podniósł uroczyście palec - ja wiem
dobrze, jak było z tą nogą. Prezesa Mątwę dotknęła zemsta potępionej duszy.
Obłok srebrzysty, panie dzieju, w kształcie rogów diabelskich go poraził i głos
zagrzmiał... A dziś znowu... niech pan słucha...
- Nie chcę słuchać - przerwał mu ostro kościelny - nie chcę niczego słuchać i
stanowczo panu zabraniam, jako odpowiedzialny funkcjonariusz kościelny,
rozgłaszać podobne wieści! Za dużo już tych cudów! Nie daj Boże, ksiądz biskup
się dowie...
- Jak Boga!... - uderzył się w pierś pan Antoś. - Widziałem na własne oczy i
słyszałem. Płyta grobowa pod chórem w prawej nawie podskakuje wyraźnie. Pan też
może zobaczyć... W tej sytuacji radzę panu zostawić zakrystię i kąpiele, a
raczej wypić coś na odwagę, póki bar jeszcze czynny.
- A idź pan! Też pan sobie wykombinował! - zdenerwował się kościelny.
Pan Antoś urażony wzruszył ramionami i odszedł, stukając laską. Szczebiota
popatrzył za nim z niesmakiem. Ech, ci pijacy, czego to nie potrafią wymyśleć...
Nagle wytrzeszczył oczy. Z głębi kościoła nadbiegła drobnymi kroczkami wdowa
Piotrowska.
- Panie Szczebiota... panie Szczebiota - dyszała podniecona.
- Co się stało?
- Czy pan wie, kto tam leży w tej krypcie, w prawej nawie pod chórem?
- Jeden rycerz - odparł zaskoczony kościelny - ale co pani przyszło do głowy,
pani Piotrowska?
- No, bo... bo chyba ten rycerz wstaje z grobu! - wykrztusiła staruszka.
- Co mi Piotrowska opowiada takie rzeczy - zasapał kościelny - czy wyście
dzisiaj powariowali, ludzie?! Już mi ten biedny Antoś plótł jakieś brednie, a
teraz pani...
- O Matko, widziałam... Płyta grobowa się poruszyła.
- Zdrzemnęła się pewnie Piotrowska. Zawsze muszę budzić Piotrowską, ile razy
kościół zamykam, Piotrowska zawsze śpi na ławce.
- Zdrzemnęłam się, to prawda, ale właśnie stukanie tej duszy grobowej mnie
obudziło.
Szczebiota uśmiechnął się pobłażliwie.
- Przestraszyła się Piotrowska.
-Nie... skądże, tylko pomyślałam, że pan powinien pomóc tej duszy wyjść z grobu.
Męczy się biedaczka z tą płytą. Odwalić nie może.
- Pani pójdzie lepiej do domu i porządnie się wyśpi - kościelny wypchnął
delikatnie staruszkę z zakrystii.
- Nie odejdę, póki pan nie pomoże tej duszy.
- Nie mam obowiązku wydobywać duszy z grobu - stracił cierpliwość Szczebiota -
jeszcze by tego brakowało, żebym dźwigał kamienne płyty! Mógłbym się przerwać...
- Pan jest małego serca - otarła oczy Piotrowska. - Powiem księdzu kanonikowi...
Odeszła rozżalona. W prawej nawie, pod chórem zatrzymała się i jeszcze raz
spojrzała na płytę nagrobkową. Nie, nie pomyliła się przecież. Płyta chwiała
się, wyraźnie podważana od spodu i słychać było zgrzyt kamieni. Piotrowska
przeżegnała się i poczęła szeptać modlitwy za nieboszczyków. Nagle słowa zamarły
jej w ustach. Oto bowiem kamień grobowy podskoczył do góry i przesunął się na
bok, odsłaniając czarną czeluść, a z wnętrza grobu wyjrzała głowa w rycerskim
hełmie. Piotrowska wydała słaby okrzyk i uciekła w głąb kościoła.
- Kto tak krzyknął, stryju? - z podziemia rozległ się stłumiony głos Kornela.
- Zdaje się, że przestraszyliśmy jakąś staruszkę - zasapał stryj Dionizy,
rozglądając się dookoła. - To mi wygląda na kościół - mruknął - podsadźcie mnie,
chłopcy!
Kornel i Pirydor podsadzili stryja, a następnie z jego pomocą sami wygramolili
się z krypty.
- Rzeczywiście kościół - szepnął zdumiony Pirydor.
- Tak jest - uśmiechnął się zwycięsko archiwariusz. Możemy sobie pogratulować,
chłopcy. Dokonaliśmy niechcący cennego odkrycia. Podziemny chodnik prowadzi z
lochów zamku do... - urwał nagle, bo z głębi kościoła rozległy się podniecone
głosy i pośpieszny stukot kroków.
- Spływajmy lepiej - szepnął przestraszony Pirydor. - Mogą być komplikacje.
- Tak jest, nasze odkrycie mogłoby zostać nie właściwie ocenione, moglibyśmy
mieć przykrości - westchnął archiwariusz i cała trójka wybiegła z kościoła.
Kościelny Szczebiota stanął osłupiały przy odwalonej płycie i poczuł, że robi mu
się zdecydowanie słabo.
- Pani mówiła, że rycerz... - wykrztusił do Piotrowskiej.
- Tak, ogromnego wzrostu, w błyszczącym hełmie.
- Muszę natychmiast zawiadomić księdza kanonika - wybełkotał kościelny.
Tymczasem stryj Dionizy i chłopcy byli już na rynku. Nieliczni przechodnie
przyglądali się im ze zdumieniem.
- Dlaczego oni na nas tak patrzą? - denerwował się archiwariusz.
- To chyba dlatego, że stryj zapomniał zdjąć hełm - powiedział Kornel. Dionizy
pomacał się po głowie.
- A rzeczywiście - zamruczał, usiłując pozbyć się historycznego eksponatu, ale
nadaremnie. - Psiakość, nie chce zejść z głowy - jęknął - uderzyłem nim parę
razy o sklepienie, musiał się pogiąć i zdefasonować. Pomóżcie mi, chłopcy! -
pochylił głowę.
Kornel i Pirydor chwycili za hełm i zaczęli się z nim mocować na wszelkie
sposoby, ale blaszany kaptur ani drgnął.
- Ładna historia! Co my teraz zrobimy? - przestraszył się Kornel. Coraz więcej
przechodniów przystawało koło nich, gapiąc się na tę niezwykłą scenę.
- Dosyć, nie róbmy przedstawienia - szepnął stryj.
- Najlepiej iść do jakiegoś ślusarza albo kowala - zadecydował Pirydor -bez
narzędzi nie damy rady.
- Nie teraz - zasapał Dionizy. - Nie zdajecie sobie chyba sprawy z naszego
położenia. Kościelny narobi zaraz szumu, zacznie się dochodzenie i gotowi nas
zatrzymać w tym mieście... To prawda, że dostarczyliśmy Pułtuskowi niezdrowej
sensacji i winniśmy udzielić odpowiednich wyjaśnień, lecz wolałbym
uczynić to listownie. Pamiętajcie, że jeszcze dziś musimy być na Mazurach, jeśli
chcemy przydybać tam Rocha. A zatem do samochodu, chłopcy!
- A co z Joanną i moim bratem? Mieli czekać na nas pod zamkiem - przypomniał
Pirydor.
- Prawda! A więc do zamku! Niestety, pod zamkiem nie było nikogo.
- Pewnie wrócili już do samochodu - powiedział Kornel.
- Albo wszczęli alarm - zaniepokoił się Pirydor. - Mogli się niepokoić, dlaczego
tak długo nie wracamy i zawiadomić milicję.
- Tego by brakowało! - przestraszył się Kornel.
- Nie sądzę... - uspokoił chłopców Dionizy - głowę dam za to, że są jeszcze w
muzeum. Twój brat, Teopirydzie, zdradzał poważne zaburzenia postrzegania i to
zapewne spowodowało u niego zwłokę w zwiedzaniu muzeum. Znam ten typ miłośników
piękna!
Przypuszczenia stryja okazały się słuszne. Istotnie, młodą parę zastano jeszcze
w muzeum. Na widok stryja i chłopców Polipirydion zdziwił się raczej
nieprzyjemnie.
- Co, już?! Tak prędko?! Jeszcze nie obejrzeliśmy wszystkiego...
- Brodaty młodzieńcze - zdenerwował się archiwariusz - nie wątpię, że gdy ma się
koło siebie piękno, czas zatrzymuje się w miejscu. Niestety, nie możemy ani
chwili dłużej zostać w tym szlachetnym mieście... z powodów, które potem
wyłuszczę.
- Panie Dionizy, co się z panem stało?! Ten hełm... - Joanna patrzyła ze
zdumieniem na archiwariusza.
- Przykro mi, drogie dziecko, ale chwilowo nie mogę się rozstać z tym
niegustownym nakryciem głowy. Być może jest mi w nim nie do twarzy, ale nic nie
poradzę... Musimy natychmiast wyjechać. Grożą nam straszne rzeczy. Niech pani
spojrzy tylko przez okno.
Joanna wyjrzała zdziwiona i zauważyła, że od strony kolegiaty pędzi tłum żywo
gestykulujących ludzi.
- Dokąd ci ludzie tak biegną? - uniosła do góry brwi.
- Do nas, drogie dziecko.
- Nie rozumiem.
- Obawiam się, że niechcący stałem się powodem zjawiska metafizycznego -
wyjaśnił zdenerwowany archiwariusz.
- Trochę narozrabialiśmy - dodał Pirydor.
- Narozrabialiście? - przelękła się Joanna. - Ależ panie Dionizy, jak mam to
rozumieć?!
- Niech się pani nie boi, zaręczam, że nie popełniliśmy nic niegodziwego, lecz
będąc człowiekiem skromnym z natury, chciałbym uniknąć szumu i sensacji...
- Dosyć tego - powiedziała Joanna - zabieram Kornela do Warszawy Kornelu,
pożegnaj się, idziemy na przystanek PKS-u i tam poczekamy na autobus.
- Wykluczone, dziecino. Pani chyba nie wie, co mówi! - zdenerwował się Dionizy.
- Pani też musi uciekać.
- Ja?... Ja przecież nic nie zrobiłam!
- Nie szkodzi, ale widziano panią w naszym towarzystwie. To wystarczy. Milicja
panią z pewnością zatrzyma. Już choćby z tego powodu, że powołałem się na panią
jako na świadka...
- O Boże, kiedy!
- Gdy znajdowałem się... hm... w kłopotliwej sytuacji w Spółdzielni „Antyk
Pułtuski".
- Tak, na pewno będzie pani przesłuchiwana - powiedział Pirydor.
- Gorzej! - mruknął ponuro Dionizy - przykro mi, ale obawiam się, że pani będzie
zaaresztowana!
- Co też pan opowiada? Za co miałabym być aresztowana! - oburzyła się Joanna.
- Za brak opieki nad nieletnim. O ile sobie przypominam, rodzice Kornela
powierzyli pani oficjalną pieczę nad nim... Jest więc pani odpowiedzialna przed
prawem za wszelkie wykroczenia Kornela...
- Sądzi pan, że Kornel... - Joannie głos zamarł w gardle.
- Kornel nie zrobił wprawdzie nic takiego i działał w dobrej wierze -wyjaśnił
Dionizy - ale w tej sytuacji... Niech pani spojrzy tylko na ten rozgorączkowany
tłum... Zanim się pani oczyści z zarzutów, może pani przesiedzieć dwadzieścia
cztery godziny w areszcie, a Kornel w izbie zatrzymań dla nieletnich. Sądzę
więc, że lepiej te dwadzieścia cztery godziny spędzić na Mazurach... póki
milicja nie uspokoi wzburzonych umysłów pułtuszczan...
- To wszystko przez ciebie, Polipirydionie! - zadyszała wzburzona dziewczyna.
- Przeze mnie? Joanno, jak możesz! - jęknął nieszczęśliwy młodzieniec.
- Przez ciebie zaniedbałam obowiązki opiekuńcze... Wprawiłeś mnie w stan
roztargnienia na wieży!
- Przykro mi, ale przecież...
- Nie odzywaj się więcej do mnie!
- Moje dzieci, kłócić się będziecie w samochodzie - przerwał sprzeczkę
zdenerwowany Dionizy. - Tłum już blisko, za chwilę odwrót będziemy mieli
odcięty.
Przerażona Joanna przygryzła wargi i całe towarzystwo wybiegło w popłochu z
muzeum.
W niecałą godzinę później dotarli do Ostrołęki i przed mostem na Narwi skręcili
w lewo w szosę wiodącą do Myszyńca.
Usłyszawszy szczegóły niesamowitych wypadków, które przydarzyły się Dionizemu i
chłopcom w Pułtusku, Polipirydion pobladły i wystraszony naciskał rozpaczliwie
pedał gazu, zerkając co trochę w lusterko wsteczne, czy nie ściga ich patrol
milicji. Wreszcie na trzynastym kilometrze za Ostrołęką nieszczęsny wehikuł
zaczął podejrzanie krztusić się i kichać, po czym stanął. Roztrzęsiony
Pirydiopolit wyskoczył z wozu, otworzył kufer, wyciągnął kanister, potrząsając
nim rozpaczliwie, jęknął i usiadł bezradnie na poboczu drogi.
- Co się stało? Co pan wyrabia, młodzieńcze?! - zaniepokojony archiwariusz
wyjrzał przez okno wartburga.
- Pewnie zabrakło benzyny - powiedział flegmatycznie Pirydor.
- Jak to, młodzieńcze politechniczny?! - Dionizy, sapiąc, wydostał się z wozu.
Za nim obaj chłopcy.
- To przez pana - odburknął Polipiryd. - Pan mnie zmusił do natychmiastowego
opuszczenia Pułtuska i uniemożliwił nabranie paliwa.
- Mógł pan przecież nabrać w Różanie albo w Ostrołęce.
- Nie mogłem. Pan mnie tak przestraszył swoim opowiadaniem, że zapomniałem. Ja
jestem neurastenikiem i nie wolno mnie straszyć. Pan zobaczy, jeszcze się cały
trzęsę.
Archiwariusz spojrzał podejrzliwie na niego. Istotnie, biednym młodzieńcem
politechnicznym wstrząsały przykre dreszcze.
- Tak, pan go przestraszył. Uprzedzałem, że go nie wolno straszyć - powiedział
Pirydor. - On jest bardzo wrażliwy.
Stryjowi Dionizemu zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
- Co za młodzież współczesna! - załamał ręce. - Niechże pan się weźmie nareszcie
w garść i będzie mężczyzną, brodaty młodzieńcze!
- Nie mogę. Ja mam teraz lęki i jestem rozstrojony. A w ogóle słabo mi
-Polipirydion położył się na ściernisku.
Jedno tylko było w jego zachowaniu nielogiczne: że skarżąc się na stryja, oczy
utkwił w Zielonej Niedojrzałej. Stryj Dionizy wycelował palec w Joannę.
- To pani wina! Podejrzewam, że pani głównie go rozstroiła - zasapał.
- Ja?! Ależ, panie Dionizy! - Joanna zmieszała się nieco.
- A jednak rumieni się pani. Niech pani teraz coś z nim zrobi.
- Co mogę zrobić?
- Nie wiem... Może sztuczne oddychanie. A my przez ten czas musimy zdobyć trochę
benzyny.
- Tu niedaleko jest wieś Dylewo - powiedział Teopiryd - może ktoś nam odstąpi -
to mówiąc, wziął kanister i skinął na Kornela.
- Idę z wami - powiedział archiwariusz - poszukam przy sposobności kowala, który
podejmie się zdjąć mój niegustowny kapelusz.
Niedaleko, w rowie przydrożnym stara kobieta pasła krowę. Dionizy trzymał się
przed nią.
- Przepraszam, czy w Dylewie jest kowal?
Babcia podeszła bliżej i przyjrzała mu się krótkowzrocznymi oczyma z wyraźnym
zainteresowaniem.
- Pan jest strażak? - zapytała.
- Jestem archiwariuszem - odparł nieco zażenowany tymi oględzinami stryj.
- Aha - powiedziała z podziwem kobieta - widziałam pana kiedyś na jednym
obrazie, chyba u sołtysa. Niech pan idzie do niego. On się bardzo ucieszy...
Stryj chrząknął.
- Bardzo mi przyjemnie... ale wolałbym do kowala.
- Kowal jest w chałupie ze śparogami - powiedziała babcia. - Pan powie tym
chłopakom, co pasą konie, to pana zaprowadzą. To kowalowe wnuki.
Istotnie kilkadziesiąt metrów dalej trzech małych chłopców pasło trzy konie.
Dionizy pośpieszył do nich.
- Moi chłopcy, który z was zaprowadzi mnie do kowala? - próbował uśmiechnąć się
dobrodusznie, ale chłopcy spojrzeli tylko na niego przerażeni i dali nogę.
- Zdaje się, że spłoszyłem tych zuchów - chrząknął markotnie i wzdrygnął się, bo
jeden z koni poufale trącił go łbem w hełm.
- Ładny konik - stryj poklepał kasztana po szyi.
Koń zarżał zachęcająco. Dwa pozostałe, które dotąd przyglądały się Dionizemu w
milczeniu, też zarżały przyjaźnie.
- Te konie najwidoczniej mnie lubią - oświadczył zadowolony stryj.
- Stryju, wsiądźmy na te konie - powiedział nagle Kornel.
- Co ci przyszło do głowy! - zdumiał się Dionizy.
- No, bo skoro stryj spłoszył chłopaków, to konie zostały bez opieki. Ktoś je
jeszcze ukradnie i będzie na nas.
- Kornel ma rację. Nie można ich zostawić - oświadczył Pirydor - zresztą, jeśli
to konie kowalowe, to powinny nas zawieźć prosto do kowala... Zaoszczędzimy kupę
czasu.
- Ale to będzie dosyć dziwnie wyglądać - zawahał się stryj.
- Stryj i tak dziwnie wygląda w tym hełmie i nic już stryjowi nie zaszkodzi -
zauważył Kornel.
- Może macie rację - rzekł archiwariusz. - Sądzę, że okoliczności uzasadniają
ten hippiczny pomysł. Szczerze mówiąc, zawsze miałem pociąg do hippiki. To
rodzinna skłonność. Nasz prapradziad Zenon Kiwajłło dosłużył się rangi
rotmistrza w jeździe Księstwa Warszawskiego...
Pojawienie się niezwykłej konnicy we wsi wzbudziło zrozumiałą sensację wśród
mieszkańców Dylewa. Szczególne wrażenie robił mąż tuszy okazałej w rycerskim
hełmie na głowie, kłusujący na rosłej kasztance... i lustrujący badawczym
spojrzeniem mijane domostwa.
- Nie widzę na razie śparogów - oznajmił zaniepokojony Dionizy. - Jeśli konie
nie znają adresu, gotowe nas wywieźć Bóg wie jak daleko, a ja doprawdy nie wiem,
jak się hamuje te zwierzęta.
- Chy... chyba mówi się „prrr" - wyjąkał nieco pobladły z emocji Pirydor.
- Tak, mówi się „prrr" - potwierdził Kornel - a... a co to są właściwie te
„śparogi", których stryj wypatruje?...
- To osobliwość tutejszego kurpiowskiego budownictwa, gdyż jak mniemam, wiecie,
iż znajdujemy się na Kurpiach. Otóż w starych domach skrajne krokwie na szczycie
dachu miały sterczące zakończenia w kształcie łbów końskich, siekier albo
rogów...
- Stryju, widzę śparogi - strzyknął Kornel - w kształcie rogów!
- To tutaj! - powiedział Dionizy. - Zatrzymajcie konie! Prrr!
- Prrr! - zawołali chłopcy.
Ale konie, nie robiąc sobie nic z tych rozpaczliwych komend, pokłusowały dalej,
unosząc bezradnych jeźdźców.
- Co robić! - jęknął Kornel. - Będziemy musieli chyba skakać!
- W biegu? Ani się waż, chłopcze! Te diabły pędzą coraz szybciej - krzyknął
archiwariusz, obejmując kurczowo szyję wierzchowca.
Okazało się jednak, że popłoch był zupełnie nieuzasadniony. Oto bowiem
wierzchowce zwolniły nagle i zatrzymały się grzecznie przed innym domem ze
śparogami w kształcie łbów końskich. Była to solidna chałupa, zwyczajem
kurpiowskim stojąca szczytem do drogi, zbudowana z masywnych, ociosanych na kant
bali, mocowanych na węgieł i wspartych na kamiennej podmurówce. Obramowania
okien i drzwi pokrywała bogata ornamentacja. Z głębi podwórza dochodziło
charakterystyczne dźwięczenie kowalskich młotów.
- Mądre koniki - odetchnął z ulgą stryj - zsadźcie mnie, chłopcy.
Pół godziny później zdumiona Joanna zauważyła trzy konie cwałujące od strony
Dylewa. Na pierwszym jechał stryj Dionizy już bez hełmu na głowie, na drugim
Kornel i Pirydion, a na trzecim trzech malców wiejskich.
- Pan na koniu? - wykrzyknęła. - Co znaczą te konie?
- Pożyczyliśmy od kowala - odparł Dionizy - Skoczymy na nich do Ostrołęki i
kupimy benzyny. Niestety w Dylewie nie udało się znaleźć ani kropli.
- To zbędne - odparła Joanna. - Mamy już benzynę.
- Macie? Skąd?
- Od dwu zmotoryzowanych aniołów. Byli bardzo uprzejmi i pożyczyli nam cały
kanister. Co więcej, jeden z nich okazał się lekarzem i postawił na nogj
biednego Polipirydiona. Złaźcie z tych koni i jedziemy dalej.
Polipirydion uruchomił motor. Stryj i chłopcy zaskoczeni zsiedli z koni.
- Co to za zapach? - poruszył nosem Pirydor. - Jaśmin?
- Doktor Bogumił był tak uprzejmy i zostawił mi cały flakon swoich perfum -
wyjaśniła Joanna. - Prawdziwe, francuskie.
- Jaśmin?! Doktor Bogumił?! O Boże! - Pirydor spojrzał przerażony na Joannę. -
Niech pani szybko mówi, jak wyglądali ci osobnicy! Mam okropne podejrzenie!
- Osobnicy?! Jak możesz wyrażać się w ten sposób, Pirydorze! - oburzyła się
Joanna. - To byli bardzo sympatyczni panowie, dystyngowani dżentelmeni w każdym
calu. Jeden wysoki, w okularach, pan Wieńczysław...
- Nieszczególny! - wykrzyknął Pirydor. - Nie... to już jest bezczelność! Oni
kpią sobie z nas w żywe oczy!
- Ależ, Pirydorze!
- Czy pani wie, z kim pani miała do czynienia?! To byli ci dranie, którzy nas
tak urządzili w Pułtusku. Wieńczysław Nieszczególny i doktor Bogumił Kadryll.
- Niestety, drogie dziecko, Pirydor ma rację - rzekł zdenerwowany Dionizy. -
Zetknęła się pani z dwoma najniebezpieczniejszymi przestępcami z wyższych sfer,
którzy postanowili wydrzeć nam tajemnicę. Czy przypadkiem nie powiedzieliście
im, dokąd jedziemy?
Joanna i Polipiryd wymienili zakłopotane spojrzenia.
- Nie widzieliśmy powodu, żeby ukrywać... - wybełkotał Polipiryd.
- Skąd mogliśmy wiedzieć - wyszeptała struchlała Joanna.
- Fatalna historia! - zagrzmiał Dionizy. - Ruszamy natychmiast w drogę. Te draby
gotowe odnaleźć Rocha i wyłudzić od niego informacje, a nawet wykraść mu papiery
dziadka Hieronima, o ile ma je przy sobie. Do widzenia, chłopcy - zwrócił się do
malców na koniu - odprowadźcie wierzchowce do kowala, już nam nie będą
potrzebne.
Kiedy dotarli na Mazury, z lasów wypełzał już mrok. Tylko zwierciadła wód
błyszczały jeszcze wieczorną poświatą. Zachodnie chmury, czerwone i złote,
nasycały je barwą i ciepłem. Lecz pomału i jeziora gasły. Tężały w chłodnym
uścisku nocy, zamieniając się w misy zastygłego ołowiu...
Na kampingu w Rucianem połyskiwały ogniki kuchenek turystycznych, gdzieniegdzie
żarzyło się ognisko. Polipirydion zaparkował wóz i całe towarzystwo poczęło
błądzić wśród mrowia koczujących turystów.
- Obawiam się, że niełatwo będzie odnaleźć Rocha w tej ciżbie - zamruczał stryj
Dionizy.
- Och, to nic trudnego - wzruszył ramionami Kornel - trzeba tylko posłuchać,
gdzie śpiewają. Roch uwielbia chóralne pienia przy ognisku.
- Słyszę muzykę i śpiewy w wielu miejscach - odparł stryj.
- To nic. Wystarczy posłuchać, gdzie śpiewają rzewnie - powiedział Kornel. - Na
przykład: „Góralu, czy ci nie żal". Roch zawsze zmusza swoich ludzi do śpiewania
„Górala". On jest bardzo sentymentalny i staroświecki, stryju.
Istotnie, była to cenna wskazówka. Spośród modnych przebojów i big-beatów, jak
się okazało, przeważnie pochodzenia „tranzystorowego" łatwo można było wyłowić
uchem smętne, rozlewne zawodzenia dochodzące znad ogniska przy zaroślach.
- To na pewno oni! - wykrzyknął Kornel i chciał się rzucić w tamtym kierunku,
ale stryj powstrzymał go energicznie.
- Roch jest człowiekiem dziwnym - powiedział - i nie wiadomo jak się ustosunkuje
do naszej delikatnej misji. Na wszelki wypadek radziłbym nie zdradzać na razie
celu naszego przyjazdu i udać, że spotykamy się przypadkowo. Proponuję także
wkroczyć w szyku zorganizowanym i z pieśnią. To zrobi dobre wrażenie - to
powiedziawszy ustawił towarzystwo „gęsiego" i zaintonował „Marsz Żuawów".
Ponurzy osobnicy przy ognisku przestali śpiewać „Górala" i przyglądali się spode
łba okrążającym ognisko intruzom.
- Czy państwo muszą narzucać się wokalnie? - rozległ się oburzony głos i z ziemi
podniósł się barczysty, młody człowiek w rozchełstanej wiatrówce.
- Kogo ja widzę! - zagrzmiał stryj. - To ty, Rochu?! Co za miłe spotkanie!
- Stryj Dionizy?! - wytrzeszczył oczy Roch. - Skąd się stryj tu wziął?
- Prowadzę kurs „Klubu Włóczykijów" - odparł stryj, ściskając bratanka.
- Stryj?! Coś takiego?! O ile się nie mylę, stryj był archiwariuszem?
- Mój drogi, archiwariusze też mają prawo do słońca, powietrza i pieśni. Pozwól,
że ci przedstawię moich towarzyszy.
Zaskoczony Roch zaczął machinalnie wymieniać uściski dłoni z wszystkimi po
kolei. Osłupiał dopiero na widok Kornela.
- Kornel?! I ty tutaj? Przecież miałeś wkuwać w Warszawie.
- Korner pobiera naukę poglądowo na trasie - wyjaśnił pośpiesznie stryj.
- Doprawdy, to jakaś niesamowita historia.
- W istocie niesamowita i obfitująca w sensacje - przyznał stryj - a propos,
drogi Rochu, czy mogę zamienić z tobą parę słów na osobności? - ściszył głos i
wbił w Rocha bardzo ciężkie spojrzenie.
Coraz bardziej zdumiony Roch przeprosił towarzystwo i poprowadził stryja do
namiotu.
- O co chodzi, stryju?
- Mój chłopcze, to szczęście, że cię spotykam. Muszę cię ostrzec. Grozi ci
poważne niebezpieczeństwo.
- Niebezpieczeństwo?
- Rochu, dwu groźnych przestępców jest na twoim tropie.
- Co też stryj?! - roześmiał się Roch. - Czy stryj się dobrze czuje?
- Zaraz odechce ci się śmiać, mój chłopcze. O ile się domyślam, chodzi im o
papiery dziadka Hieronima, które wyjąłeś z kufra...
Roch zaniemówił na chwilę.
- Skąd stryj wie?...
- Przejeżdżając przez Pułtusk i zwiedzając podziemia zamku, byliśmy świadkami
zamachu na kufer, który tam został zdeponowany... Rochu, okazuje się, że te
papiery są bardzo cenne. Co z nimi zrobiłeś, chłopcze?
- Mam je tutaj.
- Tutaj?! Wziąłeś je na obóz? To lekkomyślność!
- Widzi stryj... dalsza trasa naszej wędrówki prowadzi między innymi w Góry
Świętokrzyskie, chciałem więc przy sposobności...
- Odnaleźć jaskinię odkrytą przez Hieronima? - podsunął mu chytrze stryj.
- Jaskinię? - Roch spojrzał podejrzliwie na niego. - Och, nie mam aż tak
ambitnych zamiarów. Zresztą nie wiem jeszcze dokładnie, o co w tych zapiskach
chodzi.
- Jak to nie wiesz? - zdumiał się Dionizy.
- Bo... widzi stryj, teksty Hieronima to rodzaj zagadki, czy też, jeśli stryj
woli - geograficzne szyfry dotyczące chyba Gór Świętokrzyskich. Pomyślałem więc,
że będzie zabawne je rozszyfrować i skonfrontować z terenem...
- Szyfry? - stropił się Dionizy
- Tak, w dodatku poważnie uszkodzone przez wilgoć. Stryj wie, że kufer był
początkowo przechowywany w piwnicy, gdzie w czasie każdej powodzi podchodziła
woda...
- Czy mógłbym je zobaczyć... te... jak powiadasz, szyfry? - zapytał podniecony
archiwariusz.
- Ależ oczywiście. I tak z tego stryj nic nie zrozumie - uśmiechnął się krzywo
Roch i sięgnął do plecaka. - Co jest, u licha - zaczął grzebać nerwowo po
wszystkich kieszeniach i przegródkach. - Zupełnie nie rozumiem! - spojrzał
przestraszony na stryja. - Nie do wiary! Zginęły!
PRZYGODA 10.
czyli zagadka nie tylko geograficzna.
Niezdrowe zagęszczenie emocji, psychiczne urazy i szoki, których stryj Dionizy
doświadczył w ciągu ostatnich dwu dni, nadszarpnęły poważnie jego system
nerwowy, toteż wiadomość o zaginięciu szyfrów doprowadziła do niebezpiecznego
kryzysu. Archiwariusz poczuł, że zaczyna wirować razem z namiotem w coraz
szybszym tempie i by nie stracić równowagi, uczepił się masztu. Był to chwyt tak
potężny, że maszt przechylił się gwałtownie, a cały namiot zadrżał.
- Co stryj robi! - przerażony Roch chwycił za maszt. - Zawali stryj namiot!
Niech stryj puści!
- Nie możesz tego wymagać ode mnie, mój chłopcze - zasapał archiwariusz,
kurczowo ściskając drążek. - Czy nie widzisz, że jestem zamroczony? Bardzo
możliwe, że dostanę zawału serca.
- Tam do licha! Co też stryj wygaduje! - krzyczał Roch, z całej siły ciągnąc
drążek w drugą stronę. - Niechże stryj będzie mężczyzną! Nie ma się czym
przejmować. Przecież to nie był oryginał, tylko kopia!
Stryj od razu puścił drążek i odzyskał pełną sprawność cielesną.
- Co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że to były tylko odpisy. Czy sądzi stryj, że mógłbym być tak
lekkomyślny, by zabierać na włóczęgę cenne dokumenty rodzinne? Zresztą to było
nawet niemożliwe, z uwagi na ich stan. Mówiłem już stryjowi, znalazłem je na pół
zbutwiałe. Dosłownie rozlatywały się w rękach.
- Więc co z nimi zrobiłeś? - zapytał niecierpliwie stryj.
- Oddałem je koledze, który pracuje w Muzeum Narodowym jako konserwator, żeby je
zabezpieczył przed dalszym zniszczeniem i jeśli to możliwe, zrekonstruował ich
pełny tekst... Oni tam mają sposoby... A wziąłem z sobą tylko kopię. W dwu
egzemplarzach.
- W dwu? A gdzie ten drugi?
- W tej chwili ma go magister Ojdyna, jeden z członków naszego obozu. To
specjalista od krzyżówek i rebusów. Redaktor „Szaradzisty"...
- Jak to, więc pozwoliłeś, żeby obcy człowiek?!...
- Prawdę mówiąc, to nad tymi szyframi głowi się już pół obozu.
- Pół obozu! - wykrzyknął oburzony stryj.
- Ja oczywiście też... i chyba jestem już bliski sukcesu... Widzi stryj,
urządziliśmy mały konkurs, kto najlepiej odtworzy te tajemnicze teksty. Wszyscy
się tym pasjonują. Nawet Miecio Kulturysta!
- Miecio Kulturysta?
- To jeden mój kolega. Uprawia kult ciała i walczy z tyranią ducha. Stryj
rozumie?
- Rozumiem. Niekulturalny kulturysta.
- Otóż ten Miecio postanowił, że przez całe wakacje nie spojrzy na słowo pisane.
Przez siedem dni bronił się rozpaczliwie przed pokusami szyfru, wreszcie dzisiaj
skapitulował. Pożyczył ode mnie tekst, zaszył się w zaroślach nad jeziorem i
całe popołudnie spędził na odczytywaniu tajemniczych zapisków czcigodnego
dziadka Hieronima. Nie chciał nawet pływać kajakiem ze swoją siostrą, co
spowodowało tragiczny wypadek...
- To straszne! - archiwariusz zatrząsł się z oburzenia.
- Tak jest. Niech sobie stryj wyobrazi, że ta lekkomyślna dziewczyna wypłynęła
sama i omal się nie utopiła.
- Co ty mi tu z dziewczyną! Nie chodzi o dziewczynę! - zamachał rękoma Dionizy.
- Chodzi o to, że zdradzasz na lewo i na prawo tajemnice rodzinne. Szyfry
dziadka Hieronima w rękach kulturysty! Nie, to już skandal. To profanacja! Po
prostu brak mi słów!
Roch stropił się nieco.
- Kochany stryju, niechże stryj nie będzie taki aspołeczny. Dzięki tym szyfrom
nasza wyprawa turystyczna nabrała pieprzu, to jest, chciałem powiedzieć,
specjalnych atrakcji. To naprawdę bycza zabawa!
- Zabawa! Ty to uważasz za zabawę - zagrzmiał stryj. - Czy wiesz, o co się toczy
gra?!
- O co? - zapytał zdumiony Roch.
Dionizy już miał opowiedzieć o swoich odkryciach w archiwum, ale pohamował się w
ostatniej chwili.
- Nie mam zamiaru niczego ci zdradzać - powiedział ostro. - Jesteś lekkomyślny i
niedojrzały do poważnych poszukiwań naukowych.
Widząc zaś, że te słowa raczej rozśmieszyły Rocha, dodał, grożąc mu palcem:
- Ostrzegam cię tylko, jeśli przez twoje karygodne niedbalstwo te papiery
dostały się w ręce opryszków, o których ci wspomniałem, kultura narodowa
poniesie niepowetowaną stratę i ty będziesz za to odpowiedzialny.
- Niech mnie stryj nie przeraża - zadrwił Roch.
- Nie... - archiwariusz rozłożył bezradnie ręce - z tobą nie sposób poważnie
rozmawiać!
- Ale o co stryjowi właściwie chodzi? Przecież mówię stryjowi, że to był tylko
odpis.
- Cóż z tego?! Wystarczy, że te opryszki rozszyfrują zawarte tam wiadomości, a
cała, jak nazywasz, zabawa weźmie w łeb!
- Istotnie, to byłoby przykre - zgodził się Roch. - Ale nie wierzą, żeby oni
wyjęli te papiery z plecaka. Tu na pewno nikt obcy nie wchodził.
- Więc co się stało?! - zdenerwował się archiwariusz. - Słuchaj no - spojrzał
nagle badawczo na bratanka - czy ty na pewno schowałeś je do plecaka?
- No... powinny tam być.
- Co to znaczy „powinny"? Schowałeś je, czy nie?
- Zaraz... niech stryj się nie denerwuje. Naprawdę nie ma powodu. To było tak:
po południu pożyczyłem je Mieciowi, ale on oddał...
- Na pewno oddał?
- Oczywiście. Przed kolacją spotkałem go na brzegu. Chciał mi je wręczyć, ale
szedłem właśnie się kąpać i byłem tylko w kąpielówkach, więc powiedziałem mu,
żeby sam zaniósł te papiery do namiotu i włożył do mojego plecaka...
- Boże, co za beztroska! - jęknął archiwariusz. - Ten okropny kulturysta mógł
przecież nie włożyć!
- Dlaczego? Widziałem, że poszedł prosto w stronę namiotu...
- W każdym razie trzeba się koniecznie upewnić. Gdzie jest ten osobnik? -zapytał
zdenerwowany archiwariusz.
- Powinien być u siebie. On tu ma obok swój namiot. Zaraz go zapytam -powiedział
Roch. - Chodźmy!
Wyszli na dwór. W sąsiednim namiocie migało blade światełko.
- Jest - mruknął Roch i uchylił płótno zasłaniające wejście.
W namiocie niski, kędzierzawy młodzieniec o niepospolicie rozwiniętych muskułach
klęczał nad otwartą walizką przy blasku elektrycznej latarki.
- Słuchaj, stary... - chrząknął Roch - przepraszam, że ci zawracam głowę, ale
chodzi o te szyfry...
- Szyfry? - Miecio spojrzał zdziwiony na mężczyzn zaglądających do jego namiotu
i śmiesznie zamrugał oczami, jakby nie pojmując o co chodzi.
- Miałeś je odnieść i schować do mojego plecaka - powiedział Roch.
- A tak... tak... rzeczywiście... - zmieszał się Miecio.
- W plecaku ich nie ma.
- Cholera... nie gniewaj się - mruknął Miecio - ale widzisz, ta historia z
Moniką... właśnie jak szedłem, ktoś krzyknął, że siostra mi się topi... no, więc
rozumiesz... pobiegłem na brzeg.
- Czyli, że pan ich nie oddał! - zagrzmiał stryj Dionizy.
- No... nie.
- Więc gdzie one są?
- No... w kieszeni - Miecio odruchowo pomacał się po spodniach. - Psiakość,
musiałem je zostawić w wiatrówce. Byłem wtedy w wiatrówce.
- A ta wiatrówka?!
- Okryłem nią Monikę. Kiedy przybiegłem na brzeg, już ją wyciągnęli i
odratowali... ale trzęsła się z zimna, wszystkie jej rzeczy były przemoczone
więc okryłem ją moją wiatrówką.
- Czy to w tej wiatrówce zabrali ją do ośrodka zdrowia? - zapytał Roch
- Właśnie. Dostała potem szoku... jakieś komplikacje z sercem, więc odstawiliśmy
ją do ośrodka... zaraz tam idę zanieść jej suche rzeczy, to odbiorę wiatrówkę i
oddam ci te szyfry...
- Dla pewności pójdę z panem - zdecydował Dionizy, patrząc nieufnie na
kulturystę.
- Pan? - Miecio spojrzał spode łba na archiwariusza.
- To mój stryj - wyjaśnił Roch. - Może rzeczywiście będzie najlepiej, jeśli
stryj pójdzie z tobą. Na pewno chciałbyś zostać dłużej przy siostrze... dość
masz dzisiaj kłopotów...
- To prawda... - mruknął zaaferowany Miecio. - Dobra, zaraz idziemy, spakuję
tylko te szmatki i zaparzę kawy. Pielęgniarka powiedziała, że mocna kawa dobrze
zrobi Monice.
Kwadrans później Miecio, dźwigając torbę plażową wypchaną odzieżą Moniki i
termos z kawą skierował się do wyjścia. Ale, gdy był już jedną nogą na dworze,
coś mu się nagle przypomniało i zatrzymał się.
- Jeszcze chwileczkę. Pan potrzyma z łaski swojej - to mówiąc, wręczył Dionizemu
torbę i termos, po czym cofnął się do namiotu i położył się na ziemi.
- Co pan wyrabia?! - wykrzyknął zdumiony archiwariusz.
- Pan wybaczy, ale z tego wszystkiego zapomniałem o obowiązkowych ćwiczeniach
wieczornych - wyjaśnił kulturysta. - To mogłoby się fatalnie odbić na moich
mięśniach. Kulturystyka wymaga systematycznych ćwiczeń. Najpierw zrobię mostek.
Świetnie wpływa na muskuły brzucha.
Nim stryj zdążył coś powiedzieć, Miecio wygiął się w pałąk. Opierając się na
piętach i dłoniach, począł rytmicznie unosić brzuch do góry, przy czym gapił się
bezmyślnie w płótno namiotu.
- Ależ młodzieńcze - jęknął stryj - pańska siostra czeka...
- To nie potrwa długo - powiedział Miecio. Zerwał się na nogi, schwycił sprężyny
treningowe i przez parę minut rozciągał je w pocie czoła. Wreszcie stanął na
rękach i zaczął z samozaparciem spacerować tam i z powrotem, trzymając sztywno
nogi w powietrzu.
Widząc, że zanosi się na dłuższe pokazy gimnastyczne, Dionizy stracił
cierpliwość. Włożył termos do torby i uwolniwszy w ten sposób prawą rękę,
chwycił w pół kulturystę, uniósł lekko do góry i ruszył z nim do wyjścia.
- Ależ panie!... Co pan!... - zaskoczony kulturysta wyrywał się bezradnie,
przebierając kończynami.
Dionizy, nie zwracając uwagi na jego rozpaczliwe protesty, wyniósł go z namiotu
i postawił na nogi dopiero dziesięć metrów dalej, koło drzewa.
- Młody człowieku - powiedział - rozumiem doskonale pana szlachetną namiętność i
jestem pełen szacunku dla pańskiego zapału, ale wszystko ma swoje granice.
Idziemy do pana biednej siostry.
- Zrobię jeszcze tylko parę zwisów - jęknął kulturysta, patrząc łakomie na
gałąź.
- Żadnych zwisów - zagrzmiał Dionizy - i ostrzegam pana, jeszcze jeden popis, a
położę pana na łopatki. To nie będzie przyjemne.
Miecio spojrzał z respektem na atletyczne bary stryja.
- Pan jest zapaśnikiem? Styl klasyczny czy francuski?
- Jestem archiwariuszem, mój synu.
- Nie słyszałem o takiej dyscyplinie.
- Ma pan poważne luki w wykształceniu ogólnym - mruknął stryj.
- A swoją drogą, pan powinien zostać kulturystą - zauważył Miecio.
- Pomyślę nad tym, jak osiągnę wiek emerytalny, mój synu - odparł archiwariusz.
- Pan zrobiłby karierę... Pan ma warunki...
- O, nie wątpię w to. Mam klasyczną budowę ciała, rzekłbym, olimpijską
- chrząknął Dionizy z właściwym mu brakiem skromności.
Dalszą wymianę zdań na temat kultury fizycznej przerwał im zziajany wyrostek o
bitelsowskiej fryzurze, który podbiegł do Miecia i błysnął elektryczną latarką.
- Pan Miecio?
- Tak. O co chodzi? - oślepiony Miecio zamrugał nerwowo oczami.
- Przysłała mnie pańska siostra. Kazała powiedzieć, że czuje się już lepiej, ale
jest strasznie głodna. Prosi, żeby pan jej przyniósł ze trzy kanapki z szynką,
czekoladę i jakieś ciastka.
- Co?! Też ma zachcianki! - wykrzyknął Miecio. - Gdzie ja to dostanę o tej
porze. Sklepy już pozamykane.
- Dostanie pan w restauracji - odparł rezolutny chłopak. - I jeszcze jedno
- wyciągnął z kieszeni zmięty papierek - siostra prosi, żeby pan jej wykupił
koniecznie to lekarstwo... Zrobią na poczekaniu. Lekarz zaznaczył, że pilne.
Wręczył pośpiesznie Mieciowi receptę i zniknął w ciemności. Kulturysta zaklął
pod nosem i spojrzał bezradnie na stryja.
- No, nie ma rady. Będziemy musieli załatwić jeszcze te sprawunki.
Dionizy rozłożył ręce zrezygnowany i ruszyli na poszukiwanie restauracji.
Kupno kanapek, czekolady i ciastek nie nastręczało szczególnych trudności,
gorzej natomiast poszło w aptece. Natrafili tutaj na tasiemcową kolejkę, a w
dodatku okazało się, że przepisany lek jest dość skomplikowaną miksturą
i musieli czekać ponad pół godziny na jego sporządzenie. W rezultacie dopiero
około jedenastej wieczorem stawili się w ośrodku zdrowia.
Monikę znaleźli w doskonałym nastroju. Siedziała w łóżku ubrana w elegancki
puszysty sweter golf i zajadała z apetytem czekoladki z wielkiej bombonierki.
Miecio przedstawił jej Dionizego i począł wyciągać zakupione wiktuały.
- Co się z tobą stało? - zapytała Monika. - Gdzie się podziewałeś tyle czasu?
- No... kazałaś przecież to kupić i jeszcze w dodatku lekarstwo...
- Ja kazałam? - zdziwiła się Monika.
- Przysłałaś tego bitlesa z receptą...
- Jakiego bitlesa?! Co ty wygadujesz? Nikogo nie wysyłałam. Zaskoczony Miecio
spojrzał na nią z niepokojem.
- Monika, czy ty naprawdę dobrze się czujesz?
- Doskonale.
- A lekarz już cię badał?
- Tak. Nawet dwu!
- Dwu?
- Jeden z ośrodka i ten drugi... no, ten twój znajomy, którego przysłałeś. Był
bardzo miły. Zaaplikował mi doskonałe zastrzyki szwajcarskie...
- Ależ ja nie przysyłałem żadnego lekarza! - wykrztusił Miecio.
- Jak to nie? Nazywa się doktor Kadryll.
- O Boże! - jęknął stryj i spojrzał przerażony na osłupiałego kulturystę.
- Co się wam stało?! - zaniepokoiła się Monika.
- Nic... nic, moje dziecko - Dionizy już się opanował i nie chcąc denerwować
chorej, starał się ukrywać swe okropne przeczucia.
- Niech mi pani tylko powie, gdzie pani ma tę wiatrówkę.
- Wiatrówkę?
- No, tę moją starą wiatrówkę, którą cię okryłem - wyjaśnił zdenerwowany Miecio.
- Ach, chodzi ci o tę wiatrówkę! - Monika wsunęła do ust następną czekoladkę. -
Nie rozumiem, skąd to pytanie. Przecież kazałeś doktorowi Kadryllowi ją zabrać.
No więc on zabrał!
- Jak to zabrał? Moją wiatrówkę? Monika, co się z tobą dzieje! - wybełkotał
Miecio.
- Mówię, jak było - odparła spokojnie Monika. - Doktor Kadryll pożyczył mi ten
śliczny sweter, a tę okropną wiatrówkę zabrał. Powiedział, że ci ją odniesie, bo
trzęsiesz się z zimna.
- Niesłychana historia! - Miecio opadł na krzesło.
- Czy... czy dawno stąd wyszedł, ten doktor Kadryll? - zapytał słabym głosem
Dionizy, z trudem łapiąc powietrze.
- Chyba godzinę temu - Monika spojrzała na niego ze zdziwieniem - ale co się
panu stało? Nic nie rozumiem...
- Za to ja rozumiem doskonale! - jęknął Dionizy i wybiegł z pokoju, zostawiając
Monikę i jej brata w stanie osłupienia.
Na ulicy chłodny wiatr od jeziora otrzeźwił go nieco.
- Spokojnie, tylko spokojnie... - zamruczał do siebie. - Grunt to nie tracić
zimnej krwi.
Zaczął więc zastanawiać się, co ma robić. Pędzić na milicję, czy ścigać
Kadrylla? Nie... w tej sytuacji to nie ma sensu. Kadryll i Nieszczególny z
pewnością są już daleko... wyjechali natychmiast ze swoim łupem. A więc
pozostałaby milicja. Lecz czy milicja zechce uruchamiać pościg z powodu starej
wiatrówki? Chyba że powiedziałby wszystko od początku, łącznie z tym co zdarzyło
się w Warszawie i Pułtusku... Lecz wtedy żegnaj, tajemnico! Nie... jeszcze za
wcześnie meldować o tym milicji! Póki są jakieś szanse... Ostatecznie nie
wszystko stracone. Wprawdzie łotry zdobyli w końcu szyfry, ale na szczęście są
to tylko szyfry. Może nie potrafią ich rozwikłać...
Pocieszając się w ten sposób, dotarł do kampingu. Koło namiotu zauważył jakiś
cień.
- To ty, Rochu?!
- Cicho - szepnął Roch. - Dochodzi północ, wszyscy już śpią. Nawet ta podejrzana
parka, której stryj patronuje, wróciła już ze spaceru...
- Podejrzana parka?... Jeśli myślisz o Polipirydionie i Joannie, to wypraszam
sobie! Są to sympatyczni młodzi ludzie o nieprzeciętnych walorach moralnych.
- I równie nieprzeciętnym apetycie. Zżarli mi całą polędwicę.
- Zapewne przez roztargnienie - chrząknął stryj - wykluczam świadome obżarstwo.
- Z pewnością przez roztargnienie, bo jedząc, cały czas byli zapatrzeni w
siebie, aż mdło się robiło!
- Rochu, pohamuj się, bo pomyślę, że zazdrość przez ciebie przemawia.
- No, wie stryj... - zmieszał się Roch.
- Jeśli zaś chodzi o prowiant - rzekł chłodno Dionizy - zrewanżujemy się przy
śniadaniu. Nasz klub jest wystarczająco zaopatrzony w żywność.
- Och, żartowałem tylko. Bardzo mi miło gościć stryja i jego kompanów. Tylko na
miłość boską, niech stryj nie rozrabia... Bo już rozeszły się wieści...
- Jakie wieści?
- Podobno stryj zastosował przemoc fizyczną wobec Miecia Kulturysty i przerwał
jego ćwiczenia wieczorne.
- Postawiłem go tylko na nogi.
- To było nietaktowne. Młodzież jest przygnębiona przewagą cielesną stryja...
Stryj nas tu wpędzi w kompleksy. Miecio był przedmiotem uwielbień naszych
dziewcząt i uchodził za model mężczyzny... Stanowczo zabraniam stryjowi niszczyć
ideały młodzieży.
- Dobrze... dobrze... - przerwał mu niecierpliwie Dionizy, rozglądając się
dookoła. - Gdzie są moi ludzie?
- Mówiłem przecież, że śpią.
- Jak to? - zdziwił się raczej nieprzyjemnie Dionizy. - Myślałem, że
przynajmniej Pirydor i Kornel...
- Owszem, bardzo się niepokoili o stryja, ale zapędziłem ich do spania! Higiena
przede wszystkim. Powinien stryj wiedzieć, jako bądź co bądź kierownik wycieczki
- Roch spojrzał dziwnie na Dionizego, ale Dionizy puścił mimo ucha uwagę:
- Gdzie oni śpią?
- Panna Joanna w śpiworze, na rozkładanych siedzeniach w samochodzie, a
pozostali w „Chatce Puchatka".
- Obudź tych w namiocie, a ja zbudzę Joannę!
- Co też stryj!
- Musimy natychmiast odbyć naradę.
- O tej porze?! Stryju!
- To rzecz pilna. Stało się to najgorsze, czego się obawiałem... Te papiery
wpadły w ręce opryszków... - zasapał Dionizy, po czym opowiedział o fałszywym
posłańcu i o podstępnym wykradzeniu szyfrów przez doktora Kadrylla. -Musieli
podsłuchać naszą rozmowę z Mięciem - zakończył.
Roch spojrzał z troską na stryja i pokręcił głową.
- Stryju - szepnął - czy stryj przypadkiem po drodze nie rąbnął sobie kielicha?
- Co takiego?! Jak śmiesz, Rochu! - wykrzyknął oburzony Dionizy.
- Cicho... pobudzi stryj obóz - przestraszył się Roch - prawdę mówiąc, nie czuję
zapachu alkoholu. Ale w takim razie - stropił się jeszcze bardziej -w takim
razie może stryj... czy stryja często boli głowa?
- Mój chłopcze, widzę, że uważasz mnie za wariata...
- Nie... nie, skądże... myślę tylko, że stryj ma wybitną wyobraźnię - zmieszał
się Roch. - Twórczą, że tak powiem...
- Tobie za to brakuje nawet zwykłej przeciętnej - odciął się Dionizy. - Ale
kiedy zapytasz o wiatrówkę Mięcia albo jego siostrę, zrzednie ci mina.
- Dobrze... dobrze, stryju - uśmiechnął się pobłażliwie Roch. - Porozmawiamy
jeszcze o tym jutro. A teraz spać.
- Spać! Czy sądzisz, że mógłbym teraz zasnąć po tym, co mnie spotkało?!
- Rozumiem, stryj jest podniecony - westchnął Roch. - Ale niechże stryj
zrozumie. Jeśli nawet jest prawdą, że jakieś opryszki wykradły tą wiatrówkę z
szyframi, to żadna tragedia. Ręczę stryjowi, że to im nic nie da. Nikt nie
potrafi rozgryźć tych zapisków, nawet magister Ojdyna... Jak dotąd, udało się to
tylko mnie...
- Udało ci się? Kiedy?... Mówiłeś przecież...
- Widocznie przyjazd stryja mnie zdopingował. Zabrałem Ojdynie egzemplarz i
właśnie przed godziną zakończyłem rekonstrukcję tekstu. Piekielnie skomplikowana
i pełna zasadzek historia. Ci stryjowi przestępcy osiwieją, a nie dadzą rady...
- Uprzedzam cię, że to inteligentne typy.
- Nie szkodzi. Gdyby nawet odtworzyli tekst, to dopiero połowa roboty. Jak
przypuszczałem, te zapiski są rodzajem szyfru... Żeby je rozszyfrować, trzeba
mieć wyższą smykałkę.
- A ty... ty je rozszyfrowałeś?
- Tak mi się zdaje... Lecz może stryj być spokojny, oni nic nie skapują.
- Nie jestem pewien. Nie zasnę, póki się nie przekonam, że to dla nich zbyt
trudne - gorączkował się Dionizy. - Muszę zobaczyć ten tekst...
- Proszę bardzo, pod warunkiem, że stryj tylko przejrzy i nie będzie próbował
rozwiązywać na gorąco. Niechże stryj zrozumie, że muszę się wyspać -powiedział
zniecierpliwiony Roch, sięgając do kieszeni.
- Nie bój się - stryj porwał łapczywie dwie wymiętoszone kartki papieru. -Rzucę
tylko okiem.
Na pierwszej kartce można było odczytać co następuje:
Sy nie ciał że jem arła ze mną ęc dyby ę gle stał z ty świ po na g ę św krzy dy
słoń lwa ogon jedz a dzie czar krąż przez goł b e pus kamien tań w poł nie przy
najniższym
kamieniu i pa na binę lew a głowa cie oka ci miejsce. Tam uka ja naj to, co
ukryłem przed rok niepo łany
- Coś podobnego! - wymamrotał osłupiały Dionizy - fatalnie uszkodzone! Dosłownie
szczątki słów.
Sięgnął po drugą kartkę. Na tej tekst zachował się w nieco lepszym stanie, lecz
brzmiał równie niezrozumiale:
le je dy zap m a wiśnie i masło po drodze spożyj
odpoczniesz sobie pod nem le dyby ze ciał w in hać tron od wilka bie na radość
nie zważaj cz obr si na dąb ołem klo znaj sz a bem i za do.
Archiwariusz zgasił latarkę i zaklął pod nosem.
- No i co, uspokoił się stryj? - uśmiechnął się Roch. - Mówiłem stryjowi, że
tego nikt nie rozszyfruje.
- Ale ty przecież odszyfrowałeś.
- Ach ja! - Roch chrząknął skromnie. - Ja, widzi stryj, mam wyższe
wtajemniczenie.
- No więc powiedz, co to znaczy?
- Ani mi się śni!
- Co? - stryj uniósł do góry brwi bardziej zdziwiony niż dotknięty stanowczym
tonem Rocha. - Ależ dlaczego, Rochu?
- Dlaczego? Czy stryj ma mnie za imbecyla? - roześmiał się Roch. - To nie było
takie trudne przejrzeć stryja. Za bardzo się stryj palił do tych szyfrów. Od
razu się domyśliłem, co oznacza wasz Klub Włóczykijów. To klub sensacji i
poszukiwaczy przygód! Zachciało się stryjowi odnaleźć legendarną jaskinię i tę
kasetkę z opowiadań dziadka Hieronima, co gorsze, wciągnął stryjaszek do tej
awantury dwu naiwnych nieletnich chłopców! Tylko po co było ukrywać przede mną?
Dionizy stropił się.
- Przykro mi, chłopcze, ale obawiam się, że mógłbyś mieć pewne, hm... opory,
gdybym się włączył do akcji. Skoro jednak nie masz nic przeciw szlachetnemu
współzawodnictwu...
- O, bynajmniej - uśmiechnął się pobłażliwie Roch. - Stryj nie jest dla mnie w
żadnym wypadku groźnym rywalem. Może stryj nawet zatrzymać ten odpis. Ostrzegam
tylko, że stryj dozna goryczy porażki, a co gorsza skompromituje się w oczach
swych naiwnych kompanów. Radziłbym więc stryjowi skorzystać z pretekstu, że
kopia została skradziona przez opryszków i wycofać się honorowo, póki czas, z
tej afery.
- Wykluczone - zamruczał archiwariusz.
- No, więc dobrze. Będę miał złośliwą uciechę, obserwując, jak stryj będzie się
pocił nad tym szyfrem.
- Rochu, pycha cię zgubi, mój chłopcze! Nie doceniasz możliwości naszej ekipy.
Jesteśmy mocni w geografii - powiedział z godnością Dionizy.
- To nie jest zagadka tylko geograficzna - mruknął Roch. - Powiedziałem już
stryjowi, że ona wymaga wyższego wtajemniczenia.
- Czego?
- Nieco wiedzy czarnoksięskiej czy, jeśli stryj woli, magicznej... - uśmiechnął
się diabelsko Roch. - No, chodźmy spać - pociągnął za sobą osłupiałego
archiwariusza. - Przygarnę stryja u siebie.
- Czy aby się zmieszczę? - Dionizy spojrzał nieufnie na namiot Rocha. -Te budki
produkuje się dla rasy skarlałej.
- Trudno, wystawi stryj nogi na zewnątrz. Przykryjemy je mchem, żeby nie budzić
niezdrowej sensacji.
PRZYGODA 11.
czyli krew na gołoborzu.
Była dopiero szósta rano i cały kamping w Rucianem znajdował się jeszcze w
objęciach Morfeusza, gdy zaspany stryj Dionizy wtargnął brutalnie do „Chatki
Puchatka" i obudził chłopców.
- Wstawajcie! Czas do roboty!
- Co się stało! - wybełkotał zaspany Kornel.
- Mam zapiski dziadka Hieronima.
- Naprawdę?! Znalazły się? - zapytał podniecony Pirydor.
- Niestety, jedna kopia wpadła w ręce Kadrylla i Nieszczególnego, ale wyłudziłem
od Rocha drugą!
- Czy... to rzeczywiście są szyfry?
- Na szczęście tak, w dodatku tekst jest uszkodzony...
- Jak to, na szczęście, stryju?
- Bo dzięki temu jest nadzieja, że te opryszki go nie zrozumieją... No, prędzej,
musimy się pośpieszyć. Roch twierdzi, że już odtworzył cały dokument i
przeniknął jego treść. Próbowałem go pociągnąć za język, ale nie chce nic
zdradzić. To niebezpieczny rywal, moje dzieci. Chce dokonać odkrycia na własną
rękę... Musimy go ubiec! No, dalej, ruszajcie się!
- O... o... ja chcę spać - jęknął z głębi namiotu Polipirydion.
- Pana to nie dotyczy, brodaty młodzieńcze. Rozumiem doskonale, że pan ma co
innego na głowie... Lecz wy, chłopcy, możecie się trochę pomęczyć!...
- A stryj? - zapytał półprzytomny Kornel.
- Ja muszę orzeźwić się w wodzie - odparł archiwariusz. - Całą noc nie zmrużyłem
oka i ślęczałem nad tą przeklętą łamigłówką, ale jak dotąd udało mi się
zrekonstruować tylko drugi z tekstów, nazwijmy go szyfrem spożywczym. A oto
rezultat mojej nocnej męki! - stryj wydobył z kieszeni notes i wręczył go
Pirydorowi.
Pirydor odczytał głośno:
Dalej jedź tamtędy, zapamiętaj!
Wiśnię i masło po drodze spożyj,
odpoczniesz sobie pod klonem.
Lecz gdybyś zechciał w inną jechać stronę,
od wilka bieżaj, na radość nie zważaj,
lecz obróć się na dąb czołem.
Klon znajdziesz za dębem i za dołem.
Chłopcy spojrzeli po sobie i obaj parsknęli śmiechem. Archiwariusz chrząknął
urażony i powiedział:
- Nie widzę powodu do śmiechu. To jest przecież szyfr. Nie ulega wątpliwości, że
pod tymi śmiesznymi dla was określeniami mamy zaszyfrowane cenne wiadomości.
Bierzcie się teraz za pierwszy tekst, a ja muszę dokonać zabiegów trzeźwiących.
To powiedziawszy, oddalił się w stronę jeziora, a chłopcy wbili oczy w leżący
przed nimi dokument i przeczytali z bardzo niewyraźnymi minami:
Sy nie ciał że jem arła ze mną ęc dyby ę gle stał z ty świ po na g ę św krzy dy
słoń lwa ogon jedz a dzie czar krąż przez goł b e pus kamien tań w poł nie przy
najniższym
kamieniu i pa na binę lew a głowa cie oka ci miejsce. Tam ukaj a naj to, co
ukryłem przed rok niepo łany
Kiedy w dwie godziny później archiwariusz wyszedł na brzeg, ponure miny chłopców
nie zwiastowały nic dobrego.
- Jak wam idzie? - zapytał, otrząsając się z wody.
- Wołowato - odparł markotnie Pirydor. - Odgadliśmy tylko pierwsze i ostatnie
zdanie... i po kawałku dwu innych...
- No, no! Ciekaw jestem...
- Pierwsze zdanie brzmi chyba tak:
„Synu, nie chciałbym, żeby tajemnica umarła ze mną". A ostatnie: „Tam szukaj, a
znajdziesz to, co ukryłem przed wzrokiem niepowołanych".
- To ja też odgadłem - powiedział Dionizy.
- Mamy jeszcze strzępy dwu innych zdań - mruknął Kornel - „Więc gdybym się nagle
rozstał z tym światem..."
- Oraz „stań w południe przy najniższym kamieniu i patrz na jarzębinę w lewo, a
głowa cienia pokaże ci miejsce..." - dodał Pirydor- ale rozłożyliśmy się na
„ogonie lwa".
- Tak - potwierdził smętnie Kornel - ten „ogon lwa" wykończył nas zupełnie. To
jakieś niemożliwe bzdury. Co może znaczyć takie na przykład polecenie: „lwa ogon
jedz"? I... i jeśli stryj nie ma nic przeciwko temu, to my też chcielibyśmy
teraz poddać się zabiegom trzeźwiącym. Niedobrze nam się od tego ogona zrobiło.
- Istotnie, wzrok macie raczej błędny - stwierdził archiwariusz - i zimna kąpiel
dobrze wam zrobi. Smarujcie więc do jeziora, a ja zabiorę się do tego ogona lwa.
Chłopcy z westchnieniem ulgi pobiegli do wody i jak zwykle w kąpieli stracili
rachubę czasu.
Nagle Kornel krzyknął przeraźliwie. Pirydor podpłynął do niego zaniepokojony.
- Co ci się stało?
- Coś mnie dotknęło pod wodą.
- Jak to „dotknęło"?
Ale Kornel zamiast odpowiedzieć znów krzyknął:
- Patrz! Płynie do nas!
Istotnie woda w pobliżu chłopców zakotłowała się gwałtownie, powstały na niej
straszliwe wiry ssące, a wielkie banie powietrza poczęły wyskakiwać na
powierzchnię. Nim spłoszeni chłopcy zdążyli odpłynąć, okrążył ich pod wodą jakiś
obły stwór, po czym rozległ się głośny bulgot i z głębiny wynurzył się potężny
tułów archiwariusza.
- To stryj?! - wybełkotał Kornel. - Stryj przecież miał re... rekonstruować...
Dionizy, parskając i sapiąc, zagrzmiał:
- Musiałem się zanurzyć, mój chłopcze. Byłem zbyt podniecony i rozpalony, co
jest wysoce szkodliwe zwłaszcza dla archiwariuszy nienawykłych do silnych
wrażeń. Obawiam się, że gdybym został na lądzie, mógłbym być niebezpieczny dla
otoczenia.
- Ale dlaczego?
- Ponieważ rozwiązałem zagadkę.
- Zagadkę szyfru?! Niemożliwe!
- Spłynęło na mnie genialne olśnienie. Mniej więcej raz na dziesięć lat doznaję
takiego olśnienia. Tłamszona w archiwum energia kumuluje się we mnie, gromadzi,
zagęszcza i spręża, po czym wybucha niespodziewanie i wtedy staję się na kilka
minut genialny. Niestety, dotychczas te wybuchy genialności zdarzały mi się w
okolicznościach nader nie sprzyjających i nie mogłem wyładować się twórczo.
Dopiero dziś...
- I poradził sobie stryj nawet z ogonem lwa? - zapytał oszołomiony Kornel.
- Och, z łatwością - zagrzmiał archiwariusz. - Oczywiście nie chodzi tu o żaden
„ogon", lecz o część słowa „dogoni". Zaraz odczytam wam pełny tekst, a wtedy
wszystko zrozumiecie. Wyłaźcie z wody!
Gdy znaleźli się na brzegu, Dionizy wyciągnął notatnik i odczytał, co następuje:
Synu, nie chciałbym, żeby tajemnica umarła ze mna, więc gdybym nagle rozstał się
z tym światem, pojedź na górę Świętego Krzyża. Gdy słońce lwa dogoni, jedź tam,
gdzie czarownice krążą, przez gołoborze puste, kamienne. Stań w południe przy
najniższym kamieniu i patrz na jarzębinę w lewo, a głowa cienia pokaże ci
miejsce. Tam szukaj, a znajdziesz to, co ukryłem przed wzrokiem niepowołanych.
- I oto całe rozwiązanie! - Dionizy spojrzał zwycięsko na chłopców.
- Pan jest genialny - wykrzyknął Pirydor.
- Teraz już chyba wszystko jest jasne! - uśmiechnął się Dionizy.
- No, nie powiedziałbym, że wszystko - mruknął Kornel. - Rozumiem, że mamy
jechać na Święty Krzyż i szukać na gołoborzu, ale co znaczy, „gdy słońce lwa
dogoni"?!
- Znak zodiaku - wykrzyknął Pirydor.
- Brawo! - uśmiechnął się archiwariusz. - Zatem, „gdy słońce lwa dogoni" znaczy
po prostu „gdy słońce znajdzie się w gwiazdozbiorze lwa"...
- Czyli od 22 lipca do 23 sierpnia! - dokończył Teopiryd.
- Świetnie się składa - zauważył Kornel - mamy właśnie koniec lipca i głowa
cienia powinna nam akurat pokazać miejsce...
- Gdzie dziadek Hieronim ukrył coś przed wzrokiem niepowołanych -dokończył
rozpromieniony Dionizy.
W tym momencie do chłopców i stryja podszedł zaintrygowany Roch.
- Oho, widzę, że jesteście w doskonałym nastroju - zauważył z krzywym
uśmieszkiem - czyżbyście rozwiązali nasz mały rebusik?
- Zgadłeś, chłopcze - powiedział archiwariusz - oto rozwiązanie - wręczył
Rochowi otwarty notes. - To nad czym twoi ludzie wraz z Kulturystą i magistrem
Ojdyną męczyli się bezpłodnie przez cały tydzień, nasz zespól rozwiązał w pół
dnia. Nie licząc oczywiście mojej bezsennej nocy - dodał cicho do siebie...
Roch zajrzał ciekawie do notesu i uśmiechnął się szyderczo.
- No cóż... dosyć pomysłowe, ale nieścisłe. Stryj pomógł sobie trochę fantazją.
- Tak sądzisz? Gdzie? W którym miejscu? - nastroszył się Dionizy.
- A tego nie powiem - zamruczał Roch. - Stryj zapomina, że jesteśmy rywalami.
Kiedy wyjeżdżacie?
- Zaraz.
- A zatem szczęśliwej drogi i... do zobaczenia. Może się znów spotkamy, gdzieś w
Górach Świętokrzyskich. Bo my też wyjeżdżamy w tamte strony.
Roch uścisnął dłonie stryja i chłopców, po czym mrugnął szelmowsko okiem i
oddalił się w stronę swojego namiotu.
- Jak zwykle przemądrzały - mruknął Kornel, odprowadzając go wzrokiem.
- Co on ma do zarzucenia naszemu rozwiązaniu? Moim zdaniem wszystko jest w
porządku. Mucha nie siada...
- I ja tak myślę - powiedział Teopiryd. - Pan naprawdę chce zaraz wyjechać? -
zapytał Dionizego.
- Tak, drogi Pirydorze. Przykro mi, że się rozstaniemy...
- To jeszcze nie jest powiedziane - uśmiechnął się Teopiryd. - Myślę, że mój
brat nie miałby nic przeciwko wycieczce w Góry Świętokrzyskie. Zaraz mu to
zaproponuję.
Polipirydion nie miał istotnie nic przeciwko, natomiast poważne veto zgłosiła
Zielona Niedojrzała.
- Panie Dionizy, tego już doprawdy za wiele! Wracam z Kornelem do Warszawy! Co
sobie pomyśli pani Pelagia! Tyle czasu nie ma nas w domu. Straciliśmy już trzy
dni...
- Straciliśmy?! - archiwariusz zaprotestował stanowczo. - Czy można zapisać na
stratę tak wspaniałą krajoznawczą wycieczkę, powiedziałbym naukową! Myślę, że
Kornel niezmiernie wzbogacił swoje wiadomości...
- Tak jest, wzbogaciłem - pośpiesznie przytaknął Kornel. - Żeby tego samego
nauczyć się z książki, musiałbym chyba wkuwać dwa tygodnie i pewnie w dodatku od
razu bym zapomniał, a tak wszystko wiem - zapewnił gorączkowo i począł recytować
wszystko, czego się dowiedział o Mazowszu, o Pułtusku, o Kurpiach i Pojezierzu
Mazurskim.
- Owszem, nie przeczę, że masz dobrą pamięć - uśmiechnęła się rozbawiona Joanna
- niestety nauka geografii nie polega tylko na wiadomościach
o Pułtusku, Kurpiach i Pojezierzu Mazurskim.
- Oczywiście, proszę pani - wtrącił Pirydor - ale najważniejsze, że mu się
odetkało..
- Co mu się odetkało?
- No... w mózgu... Ja nawet przeprowadziłem na ten temat studia. Każdy uczeń ma
mózg z początku zaczopowany. Niektórzy mają tylko małe korki
i wystarczy ich trochę stuknąć, a przypływ wiedzy już się rozpoczyna, inni mają
solidne czopy i potrzebują mocnego uderzenia. Ja sam byłem porządnie zaczopowany
pod względem chemii. Dopiero jak pojechałem na wakacje do stryja w Kędzierzynie
i pokazali mi fabrykę i prawdziwe laboratorium i zobaczyłem na własne oczy, co
to takiego jest wielka chemia, to mi się odetkało, tak jak teraz Kornelowi z
geografią - to mówiąc, trącił Kornela łokciem pod żebro i Kornel zaczął
recytować o Pułtusku niczym zawodowy przewodnik.
- Nie wiem, Joanno, czemu jeszcze się wahasz - wtrącił Pirydion Politechniczny -
przecież widzisz, że Kornel jest odkorkowany dość dokładnie.
- Tak jest - powiedział Dionizy. - Jestem przekonany, że wycieczka w Góry
Świętokrzyskie ugruntuje ten stan odkorkowania, a dwa dni zwłoki nie zrobi pani
różnicy...
- No dobrze, ale co powiemy ciotce Pelagii? - Joanna miękła powoli.
- Wstąpimy do niej po drodze i wyjaśnimy, że nasze metody nauki poglądowej
wymagają wycieczek geograficznych.
- O ile pan ją przekona.
- Biorę to na siebie, moje dziecko - odparł archiwariusz, po czym zaopatrzywszy
się w kask motocyklowy, by złagodzić czekające go w samochodzie udręki, dał
sygnał odjazdu do Warszawy.
Niestety, przekonywanie Pelagii zajęło resztę tego dnia i cały dzień następny.
Trwałoby zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie pomysł Kornela, który zaproponował,
by ciotkę podejść botanicznie. W tym celu uknuto perfidny plan działania.
Dionizy spędził całe popołudnie nad encyklopedią, po czym, napełniwszy się
wiedzą botaniczną tudzież ekologiczną, rozpętał przy kolacji dyskusję na temat
ciekawszych roślin świętokrzyskich, rozwodząc się zwłaszcza długo i namiętnie
nad czosnkiem niedźwiedzim (Allium ursinum), tojeścią gajową (Lysimachia
nemorum), żywcem cebulkowym (Dentaria bulbifera) i przetacznikiem górskim
(Veronica montana).
Nie żałował przy tym łaciny i wszystko brzmiało bardzo mądrze. W każdym razie
ciotka była zachwycona, zwłaszcza tą „Veronicą".
Z kolei włączył się Kornel i napomknął, że nadarza się właśnie okazja
sprowadzenia do domu tych wszystkich skarbów, już on, Kornel, by się o to
postarał, no, ale skoro ciotka nie chce...
I tak obaj ze stryjem kusili Pelagię, nęcąc ją na przemian tojeścią i
przetacznikiem, to podsuwając jej czosnek niedźwiedzi, to cuda opowiadając o
sposobie rozmnażania Dentarii bulbifery, aż ciotkę ogarnęła niezdrowa namiętność
i nie mogąc się oprzeć pokusie uzupełnienia zbiorów, udzieliła Kornelowi swego
pozwolenia.
Spowodowało to automatycznie włączenie Joanny, włączenie się zaś Joanny bez
pudła pociągało za sobą udział Polipirydiona. Udział Polipirydiona zapewnił
Kornelowi towarzystwo Teopiryda, stryjowi zaś - cenny środek lokomocji w postaci
wartburga.
W rezultacie trzeciego dnia, wczesnym rankiem wartburg Polipirydiona toczył się
już szosą podkielecką w kierunku Świętego Krzyża wraz z całą ekipą na pokładzie.
Niebawem na północy pojawił się wyniosły, lesisty grzbiet górski, podobny do
długiego, spadzistego dachu zwieńczonego na krańcach dwoma wyraźnymi
wzniesieniami.
- Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie Łysogóry - powiedział Kornel. -Wcale nie
widać, żeby były łyse. Gdzie są te gołoborza?
- Stąd ich nie zobaczysz - odparł Pirydor. - Są na zboczach północnych. Na
Łysicy i Łysej Górze.
- Chciałeś powiedzieć na Łysicy, czyli Łysej Górze - poprawił Kornel.
- Cicho bądź, nie kompromituj się - szepnął Pirydor, trącając go w bok. -
Jeszcze Zielona Niedojrzała usłyszy i gotowa urządzić nam wykład. Łysica to to
pierwsze wzniesienie na lewo najwyższe w tych górach - 611 metrów nad poziom
morza, a Łysa Góra, czyli Święty Krzyż, to ostatni na wschodzie, od nas na
prawo. Jest drugim co do wielkości. Ma 593 metry.
Kornelowi zrobiło się nieco „łyso" i przestał dzielić się wrażeniami. Dopiero
gdy zaczęli się wspinać serpentynami na Łysą Górę, nie mógł powstrzymać się od
zgryźliwej uwagi:
- A to mi góra, na którą można wjechać samochodem.
- Nie ubliżaj staruszce - mruknął Pirydor - to bardzo sędziwa góra i dlatego
zniszczona przez czas. Ona pochodzi jeszcze z ery paleozoicznej...
Gdy znaleźli się na szczycie, wszystkich opanowało zrozumiałe podniecenie.
Świadomość, że znajdują się o krok od wielkiego odkrycia, udzieliła się nawet
Polipirydionowi. Choć przed nimi rozpościerał się wspaniały widok na sławny
klasztor świętokrzyski, brodaty młodzieniec zrezygnował tym razem z namawiania
Joanny do zwiedzania zabytków, lecz zaparkowawszy samochód w pobliżu nowej wieży
telewizyjnej, dołączył bez słowa do reszty towarzystwa.
Dionizy w milczeniu wskazał kierunek i mała ekipa poczęła się opuszczać na
północne zbocze, gdzie znajdowały się gołoborza. Kornel i Pirydor odsadzili się
wkrótce od starszych i skacząc z głazu na głaz, popędzili na złamanie karku w
dół.
Kwarcytowe rumowiska skalne zdawały się jednak nie mieć końca. Ciągnęły się
jedno za drugim, poprzegradzane zakosami zniszczonych przez wichry jodeł i
karłowatych jarzębin.
- No, tym razem jesteśmy chyba przy ostatnim - zasapał zziajany Kornel, patrząc
na ciemną ścianę jodeł zamykających na dole ponure gołoborze.
Gdy jednak znaleźli się przy drzewach, Pirydor zaśmiał się szyderczo.
- Czego rżysz? - zadyszał Kornel.
- Zobacz! Jest jeszcze jedno - wskazał Pirydor.
Istotnie za jodłami, nieco z boku prześwitywało nowe rumowisko.
- Co za piekielna góra! - jęknął Kornel - ona jest naprawdę wielka, nie wygląda
na taką!
- Tak, od tej strony jest stroma i ma sporą wysokość względną. Chyba większą niż
„Pekin" w Warszawie - mruknął Pirydor, a potem dodał - nie pędź, bo jeszcze
gołoborze się zawali!
Kornel spojrzał na niego podejrzliwie, czy nie kpi, ale na wszelki wypadek
zwolnił kroku. Kiedy dotarli do pierwszych kamieni, gdzieś na dole pod nimi
rozległ się głuchy łoskot.
- Słyszałeś? - zatrzymał się Pirydor.
- Tak. Jakby kamień spadł.
Wysunęli się zza jodeł i spojrzeli niespokojnie w dół. U stóp kamiennych złomów
poruszały się dwie sylwetki ludzkie.
- Czy to przypadkiem nie Roch i ten kulturysta Miecio? - zapytał z niepokojem
Kornel.
- Nie, znacznie gorzej - odparł Teopiryd. - To Kadryll i Nieszczególny!
- No proszę, więc jednak są pierwsi. Wiedziałem, że Roch ich nie doceniał!
- Musieli już zlokalizować miejsce, dranie. Zobacz, podważają głazy! -zadyszał
Pirydor i bez namysłu rzucił się z Kornelem w stronę pracujących opryszków.
Byli już niedaleko nich i słyszeli wyraźnie brzęk żelaznych łomów, gdy nagle
rozdarł powietrze mrożący krew w żyłach krzyk. Chłopcy zastygli nieruchomo i
oczy rozszerzyły im się przerażeniem. Oto bowiem głazy pod nimi jakby ożyły i
jeden po drugim, zaczęły staczać się z potężnym grzmotem i dudnieniem prosto na
głowy tych dwu ludzi na dole. Niemal w tej samej chwili Kornel poczuł, jak
kamień, na którym stoi, osuwa mu się spod nóg.
- Uciekaj! Wali się! - usłyszał rozpaczliwy krzyk Pirydora. Uskoczył w bok na
wielki głaz, ale ku swojemu przerażeniu spostrzegł, że
i ten głaz poruszył się niebezpiecznie... Stryj Dionizy podniósł głowę do góry.
- Co to? Słyszeli państwo? Grzmi?
- Nie... to chyba dudnienie kamieni - odparła Joanna.
- Nie przypuszczałem, że w Parku Narodowym mogą znajdować się kamieniołomy -
zdziwił się Polipiryd.
- Ależ brodaty młodzieńcze, co pan opowiada - oburzył się Dionizy. -Oczywiście,
że nie ma tutaj żadnych kamieniołomów!
- Lecz w takim razie... Nie, to zbyt straszne - Polipiryd zdrętwiał.
- Rany Boskie, a jeśli to chłopcy? - krzyknęła Joanna.
- O czym myślicie! - archiwariusz spojrzał na nich osłupiały.
- Boję się, że chłopcy... mogli poruszyć rumowisko i spowodować obsunięcie
kamieni... - wyszeptała Joanna.
Dionizy i Polipirydion spojrzeli po sobie przerażeni i bez słowa rzucili się w
kierunku niższych gołoborzy. Za nimi popędziła Joanna.
Gdy stanęli wreszcie u stóp ostatniego rumowiska, panowała tu już zupełna cisza.
Kornela i Pirydora nigdzie nie było widać. I nic nie wskazywało na katastrofę.
Poszli dalej krawędzią lasu, rozglądając się niespokojnie.
- A jednak te kamienie chyba były poruszone - Polipirydion wskazał kilka głazów
leżących pod drzewami. - Mają jakby inny kolor i są wilgotne...
- Tak, wyglądają jakby były przewrócone na drugą stronę - powiedziała Joanna - a
tutaj, patrzcie! Rozgniecione świeżo jagody!
Wtem archiwariusz wydał słaby okrzyk. Joanna i Polipiryd spojrzeli na niego.
Starszy pan stał struchlały i wlepił oczy w duży głaz przed sobą.
- O Boże, krew! - wybełkotał Polipiryd.
Joanna pochyliła się nad głazem. Tak, nie ulegało żadnej wątpliwości. Na wielkim
odłamie kwarcytu lśniła w słońcu nie zastygła jeszcze strużka czerwonej krwi.
Wszyscy troje patrzyli na nią zdrętwiali i najgorsze myśli przychodziły im do
głowy.
Nagle usłyszeli chrzęst spiesznych kroków. Z gęstwiny gałęzi wyłoniła się jasna,
rozczochrana czupryna Kornela, a za nią krótko ostrzyżona głowa Piry-dora.
- Cali? Zdrowi? - Dionizy dopadł do nich niespokojnie.
- Jak stryj widzi - uśmiechnął się Kornel.
- Co tu się właściwie stało?! - zapytała Joanna.
- Mały wypadek - odparł Pirydor. - Nieszczególny i Kadryll trochę narozrabiali.
Zaczęli podważać kamienie i kilka głazów stoczyło się z pochyłości.
- Nieszczególnego to nawet przygniotło - wyjaśnił flegmatycznie Kornel -o tutaj,
w tym miejscu.
Oniemiały ze zgrozy Dionizy zauważył wśród głazów skrwawiony strzęp odzieży.
- Mówisz to tak spokojnie, Kornelu - zadyszała Joanna - nie chcesz chyba
powiedzieć, że biedak leży tutaj pod kamieniami?
- Co ma wisieć, nie utonie - odparł sentencjonalnie Kornel. - Nieszczególny
siedzi w tej chwili w lesie i je konserwę turystyczną.
- Jak to je konserwę turystyczną? - zdumiał się stryj. - Przecież mówiłeś, że go
przygniotło.
- Przygniotło mu tylko nogę, a ściśle mówiąc spodnie, golenie ma całe, tylko
potłuczone, no i spodnie w strzępach.
- A ta struga krwi?
- To krew Kadrylla, stryju. Jak głazy zaczęły się obsuwać, rzucił się do
ucieczki, ale upadł w tym miejscu i rozbił sobie nos.
- I mówisz, że oni siedzą tam w lesie?
- Tak. Czy stryj chce ich zobaczyć?
- No... nie wiem... - zawahał się archiwariusz. - Czy oni są jeszcze groźni?
- Nie. Są tylko zniechęceni, rozgoryczeni i pełni pretensji do stryja.
- Do mnie?
- Mówią, że stryj zawiódł ich zaufanie, że zawsze uważali stryja za poważnego
naukowca i nie przypuszczali, że stryj da się nabrać na jakieś bzdurne
majaczenia dziadka Hieronima. Mówią, że już drugi dzień przeszukują dokładnie
miejsce zaznaczone przez Hieronima i że nic nie znaleźli, chociaż wykonali
katorżniczą pracę i przesunęli ponad sto głazów. A na koniec wyrazili żal, że
przez stryja popsuli sobie urlop, a co gorsza naruszyli regulamin Parku
Narodowego.
- Łotry! Bezczelne łotry! - zasapał archiwariusz - zwalają wszystko na mnie.
Prowadź mnie do nich, chłopcze. Już ja im wygarnę!
Niestety, we wskazanym przez chłopców miejscu już nikogo nie było. Jako jedyny
ślad po Nieszczególnym zostały tylko resztki jego spodni, zwisające żałośnie z
gałęzi.
- No, oczywiście - zagrzmiał stryj - woleli się ulotnić, żeby nie spojrzeć mi w
oczy!
- Ruszamy w pościg, stryju? - zapytał ochoczo Kornel. - Są tacy potłuczeni, że
nie mogli uciec daleko.
Stryj machnął ręką.
- Chętnie bym przyskrzynił tych ptaszków, obawiam się jednak, chłopcze, że sami
znaleźliśmy się w dwuznacznej sytuacji. Po pierwsze nasza obecność w tym miejscu
w czasie katastrofy może się wydać podejrzana. Po drugie nie mamy czasu. Sądzę,
że należy wykorzystać zniechęcenie tudzież rozgoryczenie tych opryszków i szybko
zakończyć akcję.
- Nie myśli pan chyba grzebać znów w gołoborzu — przestraszyła się Joanna.
- Nie... oczywiście, że nie... lada chwila zjawi się tu służba leśna, zresztą
wierzę na słowo tym draniom, że tu niczego nie ma. Musiałem chyba popełnić
omyłkę w rekonstrukcji tekstu. Niestety. Moje olśnienie wtedy nad jeziorem nie
było widać genialne... Musimy dojść szybko, gdzie tkwi błąd!
To mówiąc, Dionizy wyciągnął z kieszeni oba teksty, ten pierwotny i ten
zrekonstruowany, rozłożył je na kamieniu i razem z chłopcami pogrążył się w
medytacji.
Niestety, płynęły długie minuty, a nic mądrego nie przyszło im do głowy.
- My tu już nic nie wymyślimy... - rzekł wreszcie zrezygnowany stryj. -Nie
jesteśmy dziś zupełnie w formie... Brodaty młodzieńcze, czas, żeby i pan
popracował swoją politechniczną główką.
Polipirydion przerwał niechętnie rozmowę z Joanną i kucnął przy kamieniu.
Najwyraźniej jednak nie mógł się skupić i raz po raz oglądał się na dziewczynę.
- Pan zdaje się chronicznie cierpi już na niezbieżność wzroku - zdenerwował się
Dionizy - w dodatku zapadł pan na distractio epidemica iuvenalis czyli
rozproszycę młodzieńczą nagminną. Panno Joanno, ostatnia nadzieja w pani. Ale
jeśli i pani została już dotknięta rozproszycą, proszę przyznać się od razu...
Wtedy pozostanie nam tylko zwinąć manatki i pójść na wódkę... to jest chciałem
powiedzieć na kawę, z tymi przestępcami w charakterze towarzyszy niedoli i razem
się pocieszać. A więc, dziecino?
Joanna zaczerwieniła się.
- Spróbuję, ale to chyba potrwa... istotnie czuję się nieco... nieco
roztargniona... - wyznała wstydliwie, patrząc na Pirypolita.
I z kolei Pirypolit się zapłonił.
- No cóż... zaszyjmy się wobec tego w gąszcze, by nie dostrzegła nas straż
Narodowego Parku... i dam pani godzinę dla ochłonięcia... Ani minuty dłużej -
Dionizy spojrzał na zegarek. - Niech pani ukryje się za tymi jarzębinami i się
skupi. A kiedy się pani skupi, niech pani myśli.
Joanna wzięła tekst i ruszyła w kierunku zarośli. Pirypolit chciał od razu iść
za nią, ale stryj złapał go za ramię.
- Dokąd? Pan tu zostanie i będzie razem z nami zrywał jagódki. Brutalna decyzja
stryja okazała się zbawienna, ponieważ uwolniona od
przyczyny swej rozproszycy Joanna już po trzech kwadransach wyłoniła się z
gąszczy z nader obiecującą miną.
- No proszę - powiedział Dionizy z ustami pełnymi jagód - widzę, że odosobnienie
pomogło! Znalazła pani błąd, dziecino?
- Rzeczywiście, ja bym to inaczej odczytała.
- Brawo, brawo! Słuchamy!
-Tutaj, od tego miejsca: „po na g ę święt krzy". Moim zdaniem nie znaczy to:
„pojedź na górę Świętego Krzyża", ale „pomnij na gadkę świętokrzyską". Dionizy
spojrzał na Joannę zaskoczony.
- No... rzeczywiście - zamruczał - tak też można by odczytać. Ale co dalej:
- Dalej uszkodzony tekst brzmi: "jedz a dzi czar krąż na r goł b e pus kamie" i
to znaczy na pewno: „Jedź tam gdzie czart okrążony nagle przez gołębicę upuścił
kamień". To właśnie jest z tej gadki. Pan jej nie zna?
- Przyznam, że nie.
- Jest taka legenda ludowa o diabelskim kamieniu znajdującym się na górze
Klonówce, w paśmie Gór Masłowskich, niedaleko stąd. Otóż kiedy zbudowano żeński
klasztor św. Katarzyny u stóp Łysicy, czarownice, które do tej pory władały
górą, bardzo się zdenerwowały i poprosiły diabła, żeby zniszczył klasztor.
Diabeł zaopatrzył się w olbrzymi głaz i leciał z nim na św. Katarzynę, żeby go
zrzucić na pobożne mniszki. Lecz kiedy już był nad górą Klonówką, modlitwy
mniszek sprawiły, że okrążyło go niezliczone stado gołębic tak, że nie mógł
lecieć dalej i straciwszy orientację, upuścił kamień na Klonówkę...
- Z tego wynikałoby, że Hieronim miał na myśli właśnie to miejsce - zauważył
Pirydor.
- Oczywiście. Ściśle mówiąc, chodzi chyba o dolną partię skały, zwaną Diabelskim
Kamieniem.
- Dlaczego dolną?
- Bo napisano dalej: „stań przy najniższym kamieniu..."
- Niekoniecznie. Przyszło mi na myśl, że to można odczytać również jako
„najwyższy kamień", a więc szczyt góry.
- Tak, ale szczyt stanowi litą skałę i wątpię, czy tam coś można było ukryć i
czy tam mogłaby rosnąć jarzębina. Logicznie biorąc, w grę może wchodzić tylko
partia dolna.
- Czy jednak nie poniosła panią wyobraźnia, dziecino? - rzekł z powątpiewaniem
Dionizy. - A jeśli tekst można odczytać jeszcze inaczej?
- Wątpię - odparła Joanna. - Że chodzi o górę Klonówkę, na to wskazuje wyraźnie
drugi z dokumentów.
- „Dalej jedź tędy, zapamiętaj" - zacytował Pirydor.
- Myślę, że należałoby raczej odczytać: „Ale jeślibyś legendy zapomniał"
-uśmiechnęła się Joanna.
- No, dobrze, ale co z tą wiśnią i masłem?... - zapytał Kornel.
- Chodzi tu chyba o wsie Wiśniówkę i Masłów, przez które można dotrzeć do
Klonówki - wyjaśniła Joanna. - Autor podaje też inny wariant drogi, pisząc: „od
wilka bieżaj, na radość nie zważaj, lecz obróć się na dąb czołem. Klon
znajdziesz za dębem i za dołem". Sugeruje w ten sposób, że do Diabelskiego
Kamienia można dotrzeć także od strony wsi Wilków, omijając górę Radostowę i
kierując się na górę Dąbrówkę, a potem przekraczając „dół" wąwóz, zwany
Kamiecznicą Mąchocką. Za tym właśnie wąwozem znajduje się Klonówka, no i ów
Kamień.
- Pani jest genialna, dziecino - rzekł z podziwem Dionizy.
- Cóż znowu, po prostu przydaje się czasem odrobina znajomości geografii.
- Ale żeby tak od razu skojarzyć? Co za intuicja!
- Parę razy robiłam w te strony wycieczki i te nazwy od razu mi przyszły do
głowy.
- Nie, nie! Pani jest zbyt skromna, dziecino!
- Joanna ma duszę wielkiego odkrywcy - powiedział Polipirydion.
- Podejrzewam, że i detektywa - dodał Pirydor. Joanna roześmiała się.
- Ech, nabijacie się ze mnie.
- Skądże znowu - zagrzmiał archiwariusz - słowo daję, dziecino, że jeśli pani
rozwiązanie okaże się słuszne, podam się natychmiast do dymisji i mianuję panią
kierownikiem naszego klubu. A teraz w drogę! Do Diabelskiego Kamienia!
PRZYGODA 12.
najdłuższa, czyli Wieńczysław Nieszczególny traci formę.
Zostawiwszy samochód przy schronisku na Świętej Katarzynie, mała ekipa pod
przewodem Zielonej Niedojrzałej ruszyła w stronę Klonówki. Czerwono oznaczony
szlak turystyczny prowadził przez wieś Wilków do Ciekot.
Zostawiając po lewej stronie bezleśny szczyt Radostowej, przekroczyli rzeczkę
Lubrzankę i skręcili na zielony szlak wiodący południowym zboczem Dąbrówki.
Była godzina trzecia, gdy dotarli wreszcie pod Diabelski Kamień. Trzymając się
wskazówek dziadka Hieronima, stanęli w najniższym miejscu obnażonej skały. Kilka
kroków dalej istotnie rosło jakieś drzewko.
- A więc jest i jarzębina! - wykrzyknął Kornel. - Wszystko się zgadza.
- Niezupełnie - mruknął Pirydor - zobaczże, zakuta pało, że ta jarzębina jest
całkiem młoda. Nie ma chyba więcej jak dwadzieścia lat.
Ale Kornel nie dawał za wygraną.
- To nic, że ona jest młoda, ale odrosła ze starego pnia. Zobacz, tu jest ślad
pnia dawnego drzewa... Zostało jeszcze trochę próchna! To jest na pewno to
miejsce.
- Nie kłóćcie się, chłopcy - powiedział Dionizy. - Czy to jest ta jarzębina,
o której pisał Hieronim, czy też inna, to nie ma znaczenia. Będziemy szukać
wszędzie u podnóża skały, choćby cały dzień!
- Ale zacznijmy od jarzębiny - upierał się Kornel. - Trzeba się tak ustawić przy
najniższym kamieniu, żeby było widać jarzębinę, jak się spojrzy w lewo.
- To bardzo mało precyzyjne określenie. Spójrz, stanę tutaj, spojrzę w lewo
i widzę jarzębinę, stanę metr dalej, spojrzę trochę bardziej w lewo i też ją
widzę! - demonstrował Pirydor.
- Ale w każdym razie różnica nie sięga jednego, dwu metrów. To już jest coś! -
powiedział Kornel. - No, stań i nie ruszaj się, a głowa twojego cienia pokaże
nam miejsce...
- Z dokładnością do dwu metrów - rzekł smętnie Pirydor - w dodatku nie wiadomo,
jaki wzrost miał syn dziadka Hieronima.
- Był mojego wzrostu, mój chłopcze - wyjaśnił Dionizy.
- No, to niech lepiej pan stanie. Dionizy ustawił się.
- Trzeba jeszcze wziąć poprawkę na różnicę czasu - zauważyła Joanna. -Dziadek
Hieronim kazał przybyć tu w południe, tymczasem jest już godzina trzecia i o tej
porze cień jest dłuższy.
- To chyba będzie gdzieś tu! - powiedział Kornel i oznaczywszy w przybliżeniu
miejsce, chwycił za saperkę.
Zanosiło się na ciężką pracę, gdyż gleba była zarosła darnią i skalista. Całe
szczęście, że niedawne deszcze zmiękczyły ją nieco, bo inaczej w ogóle nie
sposób byłoby wbić w nią łopatę.
Pirydor rozglądał się dookoła w milczeniu. Nagle schylił się odwalił niewielki
kamień w pobliżu jarzębiny Pod kamieniem połyskiwała butelka. Pirydor porwał ją
łapczywie i równie szybo odrzucił zawstydzony.
- Nie... nic... to tylko flaszka po „maślaczu". Niektórzy turyści lubią chować
flaszki i pudełka po konserwach pod kamieniami - zamruczał ze złością -wydaje im
się, że jak flaszkę schowają pod kamień, to już są bardzo porządni, a to
przecież tak samo, jakby u siebie w domu śmieci chowali pod kanapę!
Rozzłoszczony odebrał Kornelowi saperkę i zaczęli kopać na zmianę, ale powoli
opuszczała ich nadzieja. Warstwa gleby była wszędzie tak cienka, że trudno było
sobie wyobrazić, by ktoś potrafił w niej ukryć jakikolwiek przedmiot. Już na
głębokości dwu centymetrów odsłaniała się lita skała.
- Tu może w grę wchodzić wyłącznie jakaś szczelina - powiedział Polipiryd.
- Przekopaliśmy całą powierzchnię w promieniu metra i nie natrafiliśmy na żadną
głębszą szczelinę - odparł zniechęcony Kornel.
- No, nie powiem, że całą - bąknął Pirydor. - Zostawiliśmy ten mały pniak.
- Myślisz, że coś może być pod tym pniakiem? Hieronim przecież nic nie
wspomniał...
- Bo drzewko mogło wyrosnąć dopiero potem... Minęło już tyle lat. Kornel
wzruszył ramionami i zaczął dłubać saperką w dziurze, wypełnionej rudym
próchnem.
- Jest! Namacałem coś!
- Co? - zapytał niecierpliwie Pirydor.
- Chy...chyba jakąś butelkę!
- Ech, znowu butelka - Pirydor uśmiechnął się kwaśno.
Gdy jednak Kornel wydobył butelkę, uśmiech zamarł Teopirydowi na ustach. Już na
pierwszy rzut oka można było ocenić, że nie była to zwykła butelka, lecz raczej
gąsiorek po miodzie. Bez etykiety, pękaty, solidnie zakorkowany.
Dionizy porwał go natychmiast z rąk Kornela i obejrzał pod światło. Przez szkło
prześwitywał wyraźny zarys zwiniętej kartki papieru.
- Tam coś jest. Z pewnością jakiś dokument. Dajcie mi szybko korkociąg! -zasapał
podniecony. - Żal mi stłuc tę butlę. To niewątpliwie butla Hieronima.
Polipiryd wręczył mu scyzoryk z korkociągiem. Stryj drżącymi z przejecia rękoma
odkorkował butlę. Odwrócił ją do góry dnem i próbował wytrząść z niej dokument,
ale bezskutecznie. Młodzieniec politechniczny podniósł z ziemi patyczek.
- Może tym?
Posługując się wręczonym narzędziem, Dionizy po dłuższych manipulacjach
wyciągnął mozolnie przez szyjkę zwinięty dokument. Rozwinął go drżącą ręką i
nagle twarz mu pobladła.
- A łotr! A drań spod ciemnej gwiazdy! - krzyknął oburzony.
- Co się stało?! - zawołał przestraszony Kornel.
- Macie, czytajcie! To już koniec. Klęska! - jęknął zrozpaczony archiwariusz.
Usiadł smętnie na głazie i ukrył twarz w dłoniach jak żywy posąg rozpaczy.
Joanna, obaj Pirydionowie i Kornel pochylili się ciekawie nad kartką papieru.
Istotnie, jej treść mogła przyprawić starszego pana o zawał serca.
Cześć Stryjaszku! - brzmiały bezlitosne słowa. - Veni, vidi, vici! Przybyłem,
zobaczyłem, zwyciężyłem! Przykro mi, ale Stryjaszek się spóźnił. Ja przybyłem tu
pierwszy i wykopałem ukrytą przez dziadka Hieronima butlę. Zawierała ona w swym
brzuchu dalsze istotne wskazówki, rzekłbym - decydujące... Na miejsce tego
czcigodnego naczynia pozwoliłem sobie podłożyć moja własną butelkę po miodzie
pitnym „Wawel". Opróżniliśmy ją z kolegami, by uczcić nasze zwycięstwo.
Wiadomość tę zostawiam na wypadek, gdyby jakimś cudem Stryjaszek odnalazł to
miejsce. Oczywiście po to, by zapewnić Go o swej miłości i szacunku, a także, by
oszczędzić Mu dalszych, zbędnych w tej sytuacji poszukiwań, ściskam Stryjaszka i
całuję czule.
Roch
P.S. Vae victis - Biada zwyciężonym, powiedział Brennus, wódz Gallów!
Przez chwilę panowało przygnębiające milczenie. Wreszcie Polipirydion,
odchrząknąwszy, powiedział:
- Niechże się pan nie załamuje, drogi panie Dionizy. Jest to wprawdzie smutny
koniec naszych przygód, wydaje mi się jednak, że nie zmarnowaliśmy czasu.
Ostatecznie zwiedziliśmy kawał kraju, a co najważniejsze w przyjemnym
towarzystwie - rzucił wymowne spojrzenie na Zieloną Niedojrzałą.
Dionizy jednak był niepocieszony.
- Drogi chłopcze - westchnął - gdybyś był archiwariuszem tak jak ja i gdyby
minęła cię ostatnia szansa wielkiej przygody, inaczej byś patrzył na te
rzeczy...
W ponurym nastroju powrócili do schroniska. Na domiar złego okazało się, że o
noclegu pod dachem nie ma co marzyć, bo niedawno zwaliła się jakaś hałaśliwa
młodzieżowa wycieczka i zajęła resztę wolnych pokoi. Pozostawał więc tylko
kamping.
Niektóre twarze uczestników wycieczki wydały się Kornelowi dziwnie znajome.
- Słuchaj, Pirydor, czy myśmy już ich gdzieś nie spotkali? - spytał kolegę.
- Sam się nad tym głowię - mruknął Maciek.
W tym momencie usłyszeli śpiew: „Góralu, czy ci nie żal" i nie mieli już
wątpliwości: To byli ludzie Rocha!
Kiedy zawiadomili o tym Dionizego, archiwariusz postanowił natychmiast
porozmawiać z Rochem.
- Wciąż mi chodzi po głowie, że Roch mógł po prostu zrobić nam brzydki kawał -
wyjaśnił. - Bardzo by mi ulżyło, gdybym stwierdził, że on też nie znalazł
niczego pod tym Diabelskim Kamieniem.
- Więc niech stryj porozmawia z Rochem, byle szybko - powiedział Kornel - bo
Zielona Niedojrzała i Polipiryd chcą zaraz jechać...
- Jechać? Przecież nie znaleźliśmy jeszcze jaskini... - oburzył się stryj - ja
nie kapituluję tak łatwo! Nawet jeśli się okaże, że Rochowi też się nie
powiodło, ja będę szukał dalej. Przeanalizuję na nowo treść szyfru. Zastosuję
nową interpretację... odkryję, gdzie tkwi błąd! Gdzie oni są, ci młodzi ludzie?
Już ja im przemówię do rozumu!
- Poszli na krótki spacer - powiedział Kornel. - Na spacer?! W takiej
dramatycznej sytuacji!
- Niech stryj się nie denerwuje. Ja przecież nie powiedziałem, że oni chcą
wracać do Warszawy. Oni tylko chcą poszukać lepszego miejsca na nocleg. Bo
mówią, że tu jest za dużo ludzi i komarów. Chcą jechać najpierw do Kielc, a
potem do Sielpi. Pirypolit mówi, że tam jest sławne muzeum staropolskiego
przemysłu, a obok suchy las i wielkie sztuczne jezioro i można pływać, i w ogóle
jest fajowo.
- To są przedwczesne plany! Najpierw muszę wziąć Rocha na spytki -oświadczył
uspokojony nieco Dionizy i ruszył na poszukiwanie bratanka, a Kornel i Teopiryd
pobiegli do bufetu, żeby kupić parę kanapek na drogę.
Ledwie jednak ustawili się w kolejce do lady, Pirydor szturchnął gwałtownie
Kornela i szepnął:
- Ty, popatrz, kto tam stoi! To przecież nasz znajomy Wieńczysław Nieszczególny!
Czyżby i on nie dał jeszcze za wygraną?!
Kornel spojrzał. Istotnie, przy ladzie stał Nieszczególny w nowym, eleganckim
ubraniu, typu sportowego i pił piwo.
- Proszę jeszcze pączek - powiedział do sprzedawczyni.
Pirydor szturchnął Kornela i szepnął:
- Schowajmy się, żeby nas nie zauważył.
Przycupnęli za dwiema turystkami o wyjątkowej tuszy. Tymczasem Nieszczególny
schował pączek do kieszeni, odstawił kufel piwa, podniósł z podłogi plecak i
utykając, poczłapał w kierunku klatki schodowej.
- Idziemy za nim! - zdecydował Pirydor. - Jestem przekonany, że szykuje nam nowy
kawał!
- Nam?! - uśmiechnął się z goryczą Kornel. - My już teraz nie jesteśmy dla niego
ponętni. Raczej zajmie się Rochem... o ile Roch naprawdę odnalazł tę butlę!
- Zgadza się - przyznał Pirydor - ale tak czy owak warto by śledzić opryszka i
uprzedzić jego machinacje...
- Może lepiej od razu zawezwać milicję?
- Nie ma czasu... Zanim milicja przyjedzie, on zdąży na pewno dać nogę. Teraz
nie powinniśmy spuszczać go nawet na moment z oczu. Jazda, tylko cicho.
Wieńczysław ma ucho jak koń!
Pirydor skinął na Kornela i obaj wymknęli się na palcach z jadalni.
Nieszczególny, nie śpiesząc się, swobodnym, leniwym krokiem wszedł po schodach
na górę, aż do wejścia na strych.
Chłopcy ostrożnie posuwali się za nim. Nieszczególny podłubał chwilę przy zamku,
po czym otworzył drzwi bezszelestnie i zniknął w mroku poddasza.
- Pewnie chce wyjść na dach - szepnął Kornel - ale po co?
- Zaraz się przekonamy - odparł Teopiryd.
Odczekawszy chwilę, jak koty wielkimi susami pokonali resztę schodów i wsunęli
się cicho na strych.
Nie było tu już ciemno, ponieważ otwarta klapa włazu na dach wpuszczała sporo
światła.
Lawirując między rozwieszoną bielizną pościelową, chłopcy podeszli pod właz.
Kornel nie mógł się powstrzymać z ciekawości i od razu wysadził głowę przez
otwór.
- Co robisz? Zobaczy nas! - syknął Teopiryd.
Na szczęście Wieńczysław Nieszczególny nie zauważył Kornela. Stał na grzbiecie
dachu, tuż przy kominie, obrócony bokiem do włazu i ocierał pot z czoła.
- Możesz i ty wyjrzeć - szepnął Kornel - chwilowo nie ma niebezpieczeństwa.
Pirydor wyjrzał ciekawie.
Wieńczysław Nieszczególny wyjmował właśnie z kieszeni marynarki małą buteleczkę
apteczną z kolei wydobył kupiony w bufecie pączek i rozłupał go na dwie połowy.
Jedną zjadł, a do drugiej nakapał starannie kilkadziesiąt kropli z buteleczki.
- Oho... widać zaraz przystąpi do akcji - szepnął podniecony Teopiryd -i będzie
to bardzo gruba akcja!
- Skąd wiesz?
- Bo odmierzył znacznie więcej kropel waleriany niż zwykle. Normalnie zażywa
tylko trzydzieści.
- Już zażył - szepnął Kornel - ciekawe, co teraz zrobi.
- Cicho bądź, nie gadaj tyle... Wystarczy jak będziesz patrzył - zganił go
Pirydor.
Tymczasem Wieńczysław Nieszczególny, zjadłszy pączek z walerianą, westchnął
ciężko, po czym spojrzał w dół i wyraźnie się wzdrygnął.
- Chyba nie jest dziś w formie - zauważył Pirydor - to gołoborze dało mu w kość!
Kto wie, czy nie odłoży roboty...
- Mnie nie dasz gadać, a sam gadasz... - zamruczał Kornel z pretensją.
- Nie, jednak przystąpi do akcji - szepnął rozgorączkowany Teopiryd -widocznie
waleriana mu pomogła.
Istotnie, Nieszczególny zdecydował się widać w końcu przystąpić do działania, bo
westchnąwszy jeszcze parę razy, wyciągnął z plecaka zwój taterniczej liny i
umocował jej koniec do komina. Następnie zdjął marynarkę i starannie zawiesił na
antenie telewizyjnej.
- Co on robi? Stracha na wróble? - zapytał Kornel.
- Głupi jesteś - odburknął Pirydor. - Po prostu się przebiera.
- Gorąco mu?
- No pewnie, że gorąco, ale on i tak by się przebrał, aby nie zniszczyć,
uszkodzić lub choćby tylko poplamić marynarki.
- Zobacz, wkłada jakąś koszulkę - szepnął Kornel.
- To normalne. Wieńczysław Nieszczególny jako przestępca z wyższych sfer ubiera
się zawsze stosownie do okoliczności, zgodnie z zasadą: właściwy strój, we
właściwym miejscu i czasie. Teraz przystępuje do roboty, zakłada więc roboczą
koszulkę... Jest to specjalna koszulka gangsterska, niezwykle wytrzymała,
odporna na rozdarcie oraz śliska.
- Jak to śliska?
- Gdyby ktoś chciał go pochwycić, Nieszczególny dzięki tej koszulce wyśliznąłby
się jak wąż. Posiada ona nadto specjalne kieszenie, napełniające się
automatycznie gazem, przy zanurzeniu w wodę. Dzięki tym kieszeniom Nieszczególny
nie może w ogóle utonąć. Poza tym przy naciśnięciu któregokolwiek guzika przy
koszulce, otwierają się zawory w kieszeniach i wydobywa się z nich gwałtowny
strumień gazu, zdolny obezwładnić każdego przeciwnika. Wprawdzie na krótko, ale
skutecznie.
- To straszne! - Kornel poczuł, że robi mu się gęsia skórka.
Tymczasem Wieńczysław Nieszczególny pochylił się jeszcze raz nad plecakiem,
wyciągnął z niego jakąś butelkę. Przez chwilę trzymał ją w ręku, uśmiechając się
złośliwie, po czym schował z powrotem i ubezpieczywszy się zaczął się spuszczać
w dół dachu.
Czynił to niezbyt sprawnie i pojękiwał cicho. Widocznie dokuczała mu stłuczona
noga.
- Domyślasz się chyba teraz, co on chce zrobić - powiedział Teopiryd.
- Jasne. Chce się spuścić do jakiegoś okna i przeniknąć do pokoju. Dziś jest
duszno i wszystkie okna w schronisku są otwarte.
- Domyślasz się też chyba, do czyjego pokoju chce przeniknąć? Oczywiście, chodzi
mu o pokój twojego braciszka Rocha. Chce zrobić Rochowi paskudny kawał.
Widziałeś tę butelkę, którą miał w plecaku?
- Tak... ale nie bardzo rozumiem... - zamrugał oczami Kornel.
- To proste. Zabierze Rochowi butlę z dokumentami dziadka Hieronima, a na jej
miejsce podstawi swoją butelkę. Pewnie jest to butelka z jakąś dobrą wódką. To
byłoby całkiem w jego stylu!
- Myślisz, że Roch wciąż trzyma ten dokument w butli? I w pokoju?
- Widocznie. Inaczej Nieszczególny nie byłby się tu fatygował. On zawsze idzie
na pewniaka. Musiał przedtem przeprowadzić wywiad i upewnić się...
- To byłaby wielka nieostrożność ze strony Rocha.
- Niestety, stryj Dionizy ma rację. Twój brat, Kornelu, jest bardzo lekkomyślny.
- No więc na co jeszcze czekamy?! - zdenerwował się Kornel. - Najwyższy czas,
żeby urządzić alarm!
- Cicho bądź, bo wszystko popsujesz - zgasił go Pirydor. - Mam lepszy plan.
Posłuchaj! Nieszczególny i Kadryll za dużo już nam napsuli krwi. Dotychczas oni
robili nam różne bezczelne kawały, czas, żeby odwróciły się role. Tym razem my
im zrobimy kawał.
- Jaki?
- Cierpliwości, zaraz zobaczysz - uśmiechnął się Pirydor. - A teraz chodź!
Wygramolili się na dach. Pirydor od razu dopadł do marynarki Nieszczególnego.
Wyciągnął z niej butelkę waleriany i schował do swojej kieszeni.
- To tak, na wszelki wypadek - powiedział.
- A co dalej? Może obciąć mu linę i uwięzić go w pokoju Rocha — zaproponował
Kornel.
- To nic nie da. Nieszczególny ma w plecaku cały zwój lin. W razie czego spuści
się na dół po ścianie. Lepiej go nie płoszyć. Chcę, żeby on tutaj wrócił na dach
z butlą.
- Myślisz, że wróci?
- Na pewno. Przecież zostawił tu swoją marynarkę.
- I co wtedy zrobimy?
- Odbierzemy mu butlę.
- Wariat! Jak odbierzemy? Chcesz z nim stoczyć walkę na dachu? On ma przecież tę
niebezpieczną koszulkę.
- Nie bój się, już coś wykombinujemy.
- Ale co?
- To będzie zależało od okoliczności. Mam w planie kilka wariantów. Wariant
pierwszy: marynarka. Żeby ją z powrotem włożyć, będzie musiał zdjąć plecak.
Butla będzie na pewno w plecaku. Schowamy się za komin i w odpowiednim
momencie...
- Chcesz mu wykraść ten plecak? Złapie nas - przestraszył się Kornel.
- Nie złapie. Pamiętaj, że nie jest dziś w formie i utyka na nogę. Wariant
drugi... - urwał nagle, bo lina przy kominie naprężyła się znowu...
- Już wraca! - szepnął. - Chowajmy się za komin!
- To... to bardzo ryzykowne. Co będzie, jak nas zobaczy?
- Nie zobaczy. Będzie zbyt zdenerwowany i zajęty przebieraniem się, to jest duży
komin... No, szybko!
Schowali się za komin i oczekiwali z biciem serca.
Wkrótce na dachu pojawił się Nieszczególny. Był wyraźnie spłoszony, bo na dole
słychać było warkot motoru i jakieś podniecone głosy. Przez chwilę rozglądał się
niezdecydowany, a potem rozwiązał gorączkowo plecak, wyciągnął z niego pękatą
butlę i chował ją do otworu wentylacyjnego w kominie.
W tej samej chwili rozległ się milicyjny gwizdek.
- Obywatelu! - zawołał z dołu atletyczny milicjant.
- Słucham obywatela - powiedział grzecznie Nieszczególny.
- Co obywatel robi na dachu?
- Uprawiam ćwiczenia wysokogórskie.
- Tutaj?!
- Jadę właśnie w Tatry i po drodze zatrzymałem się tu, zwabiony urokiem
Łysogór... A że muszę codziennie ćwiczyć, więc z braku innego obiektu wybrałem
dach!
- Surowo się zabrania! - zagrzmiał funkcjonariusz. - Obywatel może uszkodzić
poszycie dachu oraz rynny! Gdzie obywatel mieszka?
- W numerze „dziewięć".
- Obywatel natychmiast zejdzie i poczeka na mnie w swym pokoju.
- Czy obywatel ukarze mnie mandatem?
- Przesłucham obywatela w znacznie poważniejszej sprawie.
- Jako podejrzanego?
- Na razie jako świadka. A teraz proszę nie pytać i schodzić.
- Tak jest, obywatelu, już schodzę! - odparł posłusznie Nieszczególny.
Stryj Dionizy przydybał Rocha w świetlicy schroniska.
- Kogo ja widzę! - uśmiechnął się jakoś krzywo Roch. - A nie mówiłem że się
jeszcze spotkamy? Jak przebiegają poszukiwania?
- Wracam właśnie spod Diabelskiego Kamienia - mruknął posępnie Dionizy
- Ach tak! No, to chyba stryjaszek już wie...
- Wiem, ale nie dowierzam.
- Nie wierzy stryj, że znalazłem butlę dziadka Hieronima? A to nieładnie.
- Mój drogi, jesteś nieodpowiedzialną latoroślą rodu Kiwajłłów - zagrzmiał
stryj. - Powiedziałbym odnogą boczną i zdziczałą. Obawiam się, że zwyrodniałą na
dodatek. Jednym słowem nie mam do ciebie zaufania i żądam, abyś mi pokazał ową
butlę.
- Proszę bardzo - wzruszył ramionami Roch.
- Chwileczkę! Obywatelu! Czy obywatel nazywa się Roch Kiwajłło? -usłyszeli nagle
tubalny głos. Zbliżał się do nich tęgi, atletyczny milicjant w stopniu kaprala.
- Tak. A o co chodzi? - zapytał zdziwiony Roch.
- Obywatel będzie przesłuchany - powiedział funkcjonariusz i spojrzał spod
daszka na Rocha, ciekaw, jakie to na nim zrobiło wrażenie.
- Widzę, że obywatel się przeląkł! - dodał zadowolony.
- Nie... nie bardzo - wyjąkał Roch i nerwowo okrążył stolik.
- Pan utyka nieco - zauważył kapral.
- Tak, otarłem sobie piętę...
- I macie, obywatelu, opatrunek na palcu.
- Skaleczyłem się przy otwieraniu konserwy. Ale czy przyszedł pan spytać mnie o
zdrowie?
- Nie tylko. Chciałem obywatela zapytać, czy mógłby mnie obywatel poczęstować
żubrówką?
- Co takiego... Pan pije na służbie?
- Przepraszam, ale to ja zadaję pytania.
- Nie mam żubrówki..
- Już wypiliście, obywatelu, czy też schowaliście?
- Panie kapralu... ja nie rozumiem... do czego właściwie pan zmierza?!
- Czy byliście wczoraj w Bodzentynie?
- Byłem.
- I co tam robiliście, obywatelu?
- Uzupełniałem prowiant.
- Żubrówką?
- Co pan wciąż z tą żubrówką!
- Obywatel dokonał włamania do sklepu z alkoholem w Bodzentynie, skąd zabrał
obywatel butelkę żubrówki delikatesowej, jedynej w całym mieście.
Rocha zatkało na moment.
- Co? Co pan powiedział? - wykrztusił wreszcie.
- Widziano obywatela, rozpoznano i zrobiono szczegółowe doniesienie. Nie
wykluczone także, że obywatel dokonał innych włamań, bo zauważono, jak obywatel
przemykał się wieczorem przez rynek z plecakiem pełnym łupów. Następnie dziś
rano usiłował obywatel ukryć coś na gołoborzu, na Łysej Górze pod kamieniami.
Dość zresztą nieszczęśliwie, bo nóżkę wam przycisnęło. Byliście chyba na bańce,
obywatelu! W każdym razie spowodowane przez was obsunięcie gołoborza w Parku
Narodowym stanowi drugie przestępstwo. Spłoszeni przez turystów, udaliście się,
obywatelu, z kolei pod Diabelski Kamień na Klonówce i tam dokonaliście
podejrzanego rycia...
- Co?!
- Rycia za pomocą saperki, czyli krótkiej łopatki... Obywatel zaprzecza?
- Nie dokonałem żadnego włamania i nie byłem w ogóle na gołoborzu -wykrzyknął
oburzony Roch.
- To nieporozumienie - zagrzmiał Dionizy. - Wypadek na gołoborzu spowodowali
znani przestępcy Wieńczysław Nieszczególny i Bogumił Kadryll. Jeśli zaś chodzi o
kradzież żubrówki, wykluczone, żeby Roch...
- Przepraszam, kim pan jest? - zapytał atletyczny kapral.
- Jestem stryjem Rocha.
- Pańskie zeznania nie mogą być wobec tego wiarygodne... Pan chce obronić
bratanka... - powiedział kapral i zwrócił się ponownie do Rocha:
- Czy obywatel zaprzecza także, że był pod Diabelskim Kamieniem?
- Nie... Pod Diabelskim Kamieniem rzeczywiście dziś byłem...
- Czy można wiedzieć, czego obywatel tam szukał?
- Czego szukałem? - Roch zmieszał się. - Szukałem tego, co Hieronim ukrył przed
wzrokiem niepowołanych.
- Pan ma wspólnika Hieronima?
- Nie... to mój rodzony pradziadek... Już nie żyje.
- Obywatel sobie stroi ze mnie żarty! - nastroszył się kapral. - Co to
konkretnie było?
- Co?
- To, czego obywatel szukał.
- No, okazało się, że to jest butla.
- Ach, więc jednak butelka! Czy z żubrówką?
- Nie. Z dokumentem.
- Obywatel znów kpi sobie!
- Ależ nic podobnego... nigdybym nie śmiał... - wyjąkał zdenerwowany Roch. -
Pokażę panu tę butlę... Mam ją u siebie w pokoju... Czy zechce pan ją obejrzeć?
- Z przyjemnością - odparł kapral.
Roch zaprowadził kaprala i stryja do pokoju.
- Zaraz ją panu pokażę - powiedział do milicjanta - pan się przekona, że
podejrzewa mnie pan niesłusznie.
- Zobaczymy - mruknął kapral.
Roch podszedł do szafy, otworzył ją... i stanął osłupiały. Butla Hieronima
zniknęła. Zamiast niej na półce stała butelka żubrówki.
W pokoju numer dziewięć doktor Bogumił Kadryll wiązał krawat przed lustrem.
- Jak ci poszło? - zapytał, spostrzegłszy w lustrze wchodzącego Nieszczególnego.
- Nieszczególnie - odparł Nieszczególny - to znaczy ogólnie pomyślnie, ale w
pewnych szczegółach nieszczególnie. Wiesz, że mili już są?
- Wiem. Słyszałem, jak jeden rozmawiał z tobą, gdy byłeś na dachu.
- Zaraz tu będą. Chcą nas przesłuchać.
- Formalność. Po prostu sprawdzają wszystkich - Kadryl strzepnął sobie pyłek z
rękawa swej modnej marynarki.
- A jednak myślę, że zagrałeś zbyt ryzykownie - powiedział Nieszczególny.
- Ale skutecznie. Roch będzie na razie unieruchomiony przez miłych, a my
spokojnie spenetrujemy jaskinię.
- Tak, tak, ale mili mogą się i do nas przyczepić... Wolałbym nie mieć kłopotu.
Jesteśmy przecież na wczasach...
- Na trochę nudnych wczasach - rzekł Kadryll - jak dotąd za mało miałem
wrażeń... rozbiłem tylko nos, ale już nie ma śladu dzięki mym wspaniałym
specyfikom... - spojrzał w lustro.
- Przecież ten niesamowity archiwariusz...
- Och, poczciwiec z kościami. Naprawdę, bardzo go lubię, lecz chciałbym
zakosztować wreszcie nieco silniejszych przeżyć.
- A jednak ci milicjanci mnie drażnią. Po prostu straciłem spokój.
- Stałeś się nerwowy po tym wypadku na gołoborzu, Wieńczysławie. Ja już
przyszedłem do siebie. To fakt, że ci milicjanci za bardzo się pośpieszyli. Nie
przypuszczałem, że będą tak sprawni. Ale nie martw się zbytnio. Co w końcu mogą
mi zrobić?
- Jesteś czysty?
- Jak niemowlę, a ty?
- Jak dziewczę po kąpieli.
- Naprawdę? A co z butlą? Wieńczysław uśmiechnął się chytrze.
- Spokojna głowa, mój Kadryllu. Nie jestem w szczytowej formie z powodu
przygniecionej nogi, ale mózg jeszcze pracuje. Butlę schowałem na dachu.
- Bezpiecznie?
- W wylocie przewodu wentylacyjnego.
- To dobrze... Liczę się z możliwością rewizji. Lecz mogłeś schować tę butlę
nieco niżej.
- Niestety, na strychu były praczki... I tak patrzyły na mnie podejrzliwie...
- No to jesteśmy prawie gotowi do drogi - powiedział Kadryll, otrzepał starannie
swój nienaganny sportowy garnitur i sięgnął z przyzwyczajenia po rozpylacz z
wodą kwiatową...
- Ani się waż! - przestraszył się Nieszczególny. - Obiecałeś być czysty.
- Tylko parę kropel. Nie perfumowałem się od trzech godzin! - jęknął Kadryll.
- Wytrzymasz jeszcze jedną! - powiedział Nieszczególny i odebrał koledze
rozpylacz...
- Wieńczysławie drogi...
- Uspokój się! I tak już zalatuje od ciebie jaśminem.
- Co też mówisz! Ja nie czuję...
- To właśnie jest fatalne! - Starzejesz się, mój drogi! Zauważyłem, że od
pewnego czasu w ogóle nic nie czujesz.
- Przepraszam cię, poczułem od razu ohydny zapaszek u tego woźnego ze
Spółdzielni „Antyk Pułtuski".
- Bo to był zapach dezynfekcyjny. Reagujesz jeszcze tylko na odory
dezynfekcyjne. Chyba dlatego, że jesteś lekarzem. Ale poza tym twój nos jest do
kitu.
- To twój nos jest do kitu! - powiedział obrażony Kadryll. - Od dawna jestem już
zdany wyłącznie na mój własny nos... a jeśli już mówimy o zapachach, to
rzeczywiście coś tu czuć.
- Czuć twój jaśmin!
-Nie wykręcaj kota ogonem! Czuję wyraźnie odór, a nawet fetor... - krzyknął
Kadryll. Zbliżył się do Nieszczególnego i poruszył nosem. - No tak, to od
ciebie...
- Ależ zaręczam ci... Jestem czysty!
- Oszuście! Zalatuje od ciebie walerianą jak z odkorkowanej butelki.
- A od ciebie ciągnie jak od stuhektarowej plantacji jaśminu!
- Powtarzam, że nie perfumowałem się od trzech godzin!
- Choćbyś się nie perfumował nawet od trzech miesięcy, niewiele to już ci
pomoże. Jesteś do szpiku kości przeniknięty jaśminem, Kadryllu!
- Kto tu jest przeniknięty?! Pomyśl lepiej o sobie!
- Ja zjadłem tylko pączek...
- Pączek? Nie łżyj!
- Pączek... lekko skropiony walerianą - wyznał wstydliwie Nieszczególny
- Obrzydliwość! Do czego już dochodzi! - oburzał się Kadryll. - Niedługo
będziesz jadł bułki z walerianą na śniadanie i befsztyki z walerianą na obiad!
Na szczęście wszystko przewidziałem i znalazłem na ciebie sposób!
- Ja też wszystko przewidziałem i znalazłem na ciebie sposób - powiedział
Nieszczególny.
Po czym obaj panowie rozeszli się w przeciwne strony pokoju. Tu każdy z nich
wyciągnął spod łóżka dwudziestolitrowy kanister oraz ogrodniczy rozpylacz do
spryskiwania drzew owocowych.
- Co tam masz? - przestraszył się Nieszczególny.
- A ty? - zapytał równie spłoszony Kadryll.
- Och, nic takiego - odparł Nieszczególny - po prostu trochę wody kwiatowej ze
spółdzielni kosmetycznej „Przodownik". To niezwykle skuteczny specyfik. Dzięki
tej wodzie ocalał znany muzyk Cedur, gdy zamknąłem go w klatce z lwami. Nie
wiem, czy pamiętasz?
- Pamiętam. Ta woda odstraszyła zwierzęta.
- Po tym doświadczeniu spółdzielnia rozwinęła produkcję i udoskonaliła jeszcze
tę wodę, nadając jej bardziej atrakcyjną nazwę „Big beat". Doszedłem do wniosku,
że tego rodzaju produkt może nam oddać nieocenione usługi i zaopatrzyłem się w
niego hurtowo wprost w magazynie spółdzielni... Hurtowo i bezszmerowo.
- Sądzisz, że odstraszy funkcjonariuszy?
- Nie wiem. Być może będą odważniejsi niż lwy, ale w każdym razie odwonni cię,
Kadryllu.
- I ciebie też - uśmiechnął się zimno Kadryll.
- Jak to mnie?! - wzdrygnął się Nieszczególny.
- Bo ja też zaopatrzyłem się w tę piekielną wodę - odparł Kadryll.
- Ile tego masz?
- Dwadzieścia litrów. A ty?
- Ja... ja też dwadzieścia. Sądzę, że wystarczy. No... ustaw się, Kadryllu, i
bądź mężny.
- I ty się ustaw!
- Paskudne nałogi!
- Tak. Ile nas one kosztują!
- Ile przez nie musimy wycierpieć!
Skarżąc się i pojękując, obaj panowie wycelowali w siebie rozpylacze...
Atletyczny milicjant z rosnącym zniecierpliwieniem stukał ołówkiem służbowym w
otwarty notes.
- Obywatelu, naprawdę nie ma sensu dłużej się zapierać - mówił do Rocha. -
Obywatel jest poważnie obciążony butelką.
- Powtarzam panu - tłumaczył się rozpaczliwie Roch - że jest to intryga tych
przestępców. To oni telefonowali do pana, to oni mnie fałszywie oskarżyli i to
oni zrobili mi ten kawał z butelką żubrówki...
- Mogę zaświadczyć, że to są typowe metody tych niecnych opryszków -zasapał
Dionizy - ze mną dwa razy zupełnie podobnie postąpili! Uprzedzałem Rocha, żeby
był ostrożny, ale pan wie, panie kapralu, że ci młodzi ludzie nie liczą się
zupełnie ze zdaniem starszych... Roch zlekceważył tych przestępców, no i nabili
go w butelkę!
- To prawda - jęknął skruszony Roch - nie chciałem słuchać ostrzeżeń stryja i
postąpiłem bardzo lekkomyślnie. Trzymałem butlę z dokumentem w pokoju, a w
dodatku zostawiłem otwarte okno!...
- To wszystko są tylko wasze słowa... a gdzie dowody, obywatelu? - ziewnął
znudzony milicjant. - Mnie nie wolno wam wierzyć na słowo, choćbym chciał, ja
potrzebuję dowodów. Być może obywatel nie był na gołoborzu, być może zostawione
tam spodnie w kratkę nie należą do obywatela i ta krew na kamieniu pochodzi może
też od kogo innego. Sprawdzimy. Ale Bodzentyn?! Ale Diabelski Kamień?! Jeśli
chodzi o Bodzentyn i Diabelski Kamień, obywatel nie ma alibi i nie może powołać
żadnych świadków. Co więcej, obywatel sam przyznał, że był w Bodzentynie i pod
Diabelskim Kamieniem... Tu wszystko się zgadza i czas, i miejsce... No i ta
żubrówka! Rzeczywiście, obywatelu, byliście bardzo nieostrożni, rzadko mi się
zdarza widzieć tak gapiowatych przestępców! Żeby zostawić dowód przestępstwa w
pokoju... Muszę przyznać, że jestem zdegustowany! Obywatel jest zapewne
nowicjuszem w tym fachu... -pokręcił głową z niesmakiem. - Nie lubię mieć do
czynienia z raczkującymi przestępcami, z partaczami tudzież patałachami. Sam
będąc wysoce kwalifikowanym funkcjonariuszem służby kryminalnej, wolę mieć do
czynienia z aktywem przestępczym na pewnym poziomie. Obywatel jako stuprocentowy
patałach nie daje mi żadnej satysfakcji i napełnia mnie tylko obrzydzeniem. -To
mówiąc, pochylił się do Rocha i szepnął poufnie: - Prywatnie radzę: niech
obywatel się szybko przekwalifikuje, nie rokuję obywatelowi większych sukcesów w
zawodzie szopenfeldziarza.
- Mój Boże - zdenerwował się Dionizy - pan mi tu dręczy bratanka, a przestępcy
uciekają...
- Z bezcennym dokumentem rodzinnym w butelce - dokończył atletyczny kapral i
skrzywił się boleśnie. - Obywatele, na miłość boską, wymyślcie coś
mądrzejszego... Nie obrażajcie mego służbowego ucha!
Dionizy i Roch wymienili bezradne spojrzenia. Po czym stryj podjął rozpaczliwie
jeszcze jedną próbę obrony:
- Panie kapralu - powiedział - jako kwalifikowany pracownik służby
dochodzeniowej zna pan zapewne cechy szczególne znanego kryminalisty
Wieńczysława Nieszczególnego.
- Oczywiście, któżby nie znał! Twarz końska, by nie rzec mula. Przed każdą akcją
zażywa co najmniej trzydzieści kropel waleriany... - odparł znudzony
funkcjonariusz.
- Otóż, gdy tu weszliśmy do tego pokoju, poczułem zapach waleriany, słaby
wprawdzie, ale uchwytny! To jest dowód!
- Dowód?! - milicjant uśmiechnął się pobłażliwie. - Obywatel ma poważne braki w
elementarnych pojęciach z dziedziny prawa karnego! To nie jest żaden dowód, lecz
poszlaka, bardzo nikła zresztą i wątpliwa. Ośmieszyłbym się, gdybym chciał
budować oskarżenie na tak ulotnej poszlace jak zapach.
- Jednakże...
- Do rzeczy... do rzeczy, obywatelu... - ziewnął kapral - nudzicie mnie i
usypiacie. Wymyślcie coś ciekawszego, bo usnę... a ja nie mogę przecież spać na
służbie.
- Załóżmy jednak na moment, że to był rzeczywiście Nieszczególny - ciągnął
uparcie stryj. - Wszedł przez okno... zamienił butelki, a potem wspiął się na
dach... a na dachu...
- Wrony na dachu... wróble na dachu... - zamruczał sennie atletyczny
funkcjonariusz.
- Nieszczególny jest bardzo sprawny fizycznie... - powiedział niezrażony Dionizy
- mógł łatwo wejść na dach jak kot...
- Wróble na dachu... kotki na dachu... - mruczał funkcjonariusz - nudne bajeczki
mi do snu opowiadacie... Moglibyście wymyślić coś bardziej oryginalnego... koty
na dachu, to banalne! Gdyby przynajmniej... taternicy na dachu... - ponownie
ziewnął szeroko. Tym razem jednak, o dziwo, usta mu się nie zamknęły, lecz
pozostały dłuższą chwilę w rozwarciu, ponieważ w tym momencie dzielny kapral
doznał nagłego olśnienia właściwego wybitnym funkcjonariuszom.
- Co się panu stało? - zapytał z niepokojem Dionizy.
- Zaraz... zaraz, obywatele... - milicjant przetarł oczy - ja chyba naprawdę
widziałem taternika na dachu!
Stryj i Roch zerwali się z miejsc.
- Naprawdę, widział pan?!... - Roch wstrzymał oddech z wrażenia.
- Milicja wszystko widzi, obywatelu - uśmiechnął się kapral. - Nie tylko
widziałem tego osobnika na dachu, ale udzieliłem mu surowej nagany. Obywatele
mnie znudzili - dodał, wstając - pójdę lepiej porozmawiać z taternikiem.
Może on mi opowie jakąś ciekawszą bajeczkę... Obywatel starszy pomaszeruje ze
mną - zwrócił się do stryja.
Atletyczny milicjant zastukał do pokoju numer dziewięć.
- Proszę! - rozległ się uprzejmy głos Kadrylla. Funkcjonariusz uchylił drzwi i
natychmiast cofnął się jak rażony.
- Poczuł pan - szepnął Dionizy.
- Poczułem.
- Waleriana czy jaśmin?
- Nie. Ani śladu waleriany ni jaśminu. Po prostu jakiś ohydny stężony zaduch.
- Jak to?! - Dionizy z niedowierzaniem wetknął głowę do pokoju i zachwiał się na
nogach.
- Prosimy, prosimy dalej! - zapraszał Kadryll z głębi izby.
- Panowie, co tu tak pachnie? - zapytał oszołomiony archiwariusz, wciąż chwiejąc
się na nogach.
- Pachnie? - udał zdumienie Kadryll. - Ach, zapewne ma pan na myśli „Big
beat"...
- Big beat?
- Używamy wody kwiatowej „Big beat" produkcji spółdzielni kosmetycznej
„Przodownik". Być może nie jest pan przyzwyczajony...
- Tak... raczej nie jestem przyzwyczajony - odparł Dionizy.
- Szkoda. Jest to uniwersalny kosmetyk. Skutecznie odpędza komary, działa także
na porost włosów. Radziłbym panu stosować. Pan zaniedbuje swoją powierzchowność
- Kadryll zmierzył krytycznym wzrokiem stryja. - Czy mogę nieco skropić pana?
- O, nie... dziękuję - przestraszył się Dionizy - przystąpmy lepiej do sprawy...
- Proszę bardzo. Czym mogę służyć?
- Przede wszystkim niech obywatel otworzy okno! Nie mogę prowadzić czynności
służbowych w takiej atmosferze - rzekł atletyczny funkcjonariusz, wkraczając z
samozaparciem do pokoju. - Do czego to podobne?! Jesteście na łonie przyrody,
wokoło jodłowe powietrze, którym oddychał wielki pisarz, Żeromski, a wy,
obywatele, dusicie się w zaduchu. To niehigieniczne!
- Tak jest, do czego to podobne! - przytaknął Dionizy. Widząc zaś, że mieszkańcy
jakoś nie kwapią się do wietrzenia, sam ruszył energicznie w stronę okna.
- Najmocniej przepraszam - zagrodził mu drogę Kadryll - nie wolno otwierać!
- Dlaczego nie wolno? - zapytał archiwariusz.
- Wpuściłby pan komary.
- No, wie pan!...
- Sprawa jest poważniejsza, niż pan sądzi. Istnieją przeciwwskazania lekarskie.
Kolega jest specjalnie uczulony na ukąszenia komarów... To mogłoby być dla niego
zabójcze. Specjalny rodzaj uczulenia, niebezpieczna alergia... Poza tym kolega
musi unikać wilgotnego powietrza i przeciągów. Niestety, jest także reumatykiem
w poważnym zwyradniającym stadium...
- Jak to - reumatykiem?! - zdumiał się atletyczny kapral. - Widziałem przecież
tego obywatela na dachu. Ćwiczył wspinaczkę wysokogórską.
- To w ramach zabiegów rehabilitacyjnych - odparł spokojnie Kadryll. -Kolega
musi uprawiać codziennie specjalne ćwiczenia ruchowe, by przeciwdziałać
zesztywnieniu stawów.
- Ale żeby na dachu? Tam przecież wieje jak diabli... a obywatel mówił, że
koledze szkodzą przeciągi...
- Kolega wkłada do ćwiczeń specjalną koszulkę ochronną. Skołowany funkcjonariusz
machnął ręką.
- No dobrze!... Poproszę dokumenty.
Kadryll i Nieszczególny uprzejmie wyciągnęli dowody osobiste.
- Obywatel Nikodem Wieńczysławski... - przeczytał kapral.
- To ja - skłonił się lekko Nieszczególny.
- I obywatel doktor Kamil Bogumilski.
- Do usług - skłonił się Kadryll. Dionizy przyglądał im się podejrzliwie.
- Zmienili chyba nazwiska i sfałszowali dowody - szepnął do milicjanta,
odciągnąwszy go w kąt izby.
- Obywatel ich rozpoznaje? - zapytał cicho kapral.
- Nigdy ich nie widziałem w takiej postaci. Dotychczas mieli brody lub wąsy.
Może zawołamy chłopców... Pirydor powinien ich poznać.
- Świadectwo nieletniego będzie wątpliwej wartości... Nie mogę działać zbyt
pochopnie... nie mamy na razie podstaw, by kwestionować ich tożsamość. Dowody
osobiste wydają się być w zupełnym porządku... - zamruczał kapral, a głośno
powiedział:
- Proszę legitymacje z miejsca pracy.
Wieńczysław Nieszczególny i Bogumił Kadryll wręczyli mu żądane dokumenty.
- Obywatel jest pracownikiem wodociągów i kanalizacji? - zapytał kapral
Nieszczególnego.
- Tak, tam właśnie dostałem reumatyzmu - odparł smutno Nieszczególny. -I dlatego
utykam.
- Obywatel jest pompowym?
- Starszym pompowym etatowym - wyjaśnił z godnością Nieszczególny -pompuję z
jednej kieszeni do drugiej.
- Kieszeni? Co to znaczy?!... Nieszczególny zamrugał oczami.
- Powiedziałem: „Kieszeni"? To... to przejęzyczenie.
- Dosyć dziwne przejęzyczenie! - wycedził milicjant.
- Kolega ostatnio cierpi na przykre zaburzenia psychiczne - wyjaśnił pospiesznie
Kadryll - właśnie dostał urlop zdrowotny, bo podłączył wodociągi do kanalizacji
i na odwrót.
Milicjant pokręcił głową i sprawdził legitymację służbową Kadrylla.
- Obywatel jest lekarzem?
- Pracuję w Klinice Akademii Medycznej.
- To dziwne, obywatel nazywał obywatela Wieńczysławskiego kolegą, a przecież...
- Jesteśmy kolegami z klubu wysokogórskiego - odparł z zimną krwią Kadryll -
proszę, to nasze odznaki i legitymacje.
Milicjant obejrzał i te dokumenty.
- Rzeczywiście - chrząknął - zgadza się... wszystko byłoby w porządku, gdyby nie
te ćwiczenia obywatela Wieńczysławskiego na dachu...
- Wyjaśniłem już przecież... - bąknął Kadryll.
- W grę wchodzi także sprawa pewnej butelki...
- Żubrówki?
- Nie tylko.
- No cóż... - Kadryll rozłożył ręce - skoro nas pan podejrzewa, proszę, a nawet
żądam, by pan skrupulatnie przeszukał ten pokój.
- Naprawdę by pan pozwolił?... nie mam nakazu rewizji... - zawahał się
milicjant.
- Nalegam. Pragniemy być całkowicie oczyszczeni z ewentualnych podejrzeń, niech
pan zrewiduje nasze walizki i rzeczy... a nawet nas osobiście.
- Jeśli tak nalegacie, obywatele, to wiem z góry, że niczego nie znajdę
-westchnął kapral i bez przekonania zabrał się do rewizji.
Rzeczywiście, mimo pomocy Dionizego i nader skrupulatnych poszukiwań nie znalazł
niczego podejrzanego, nie mówiąc już o butli dziadka Hieronima.
Wprawdzie rozpylacze ogrodnicze pod łóżkami wywołały pewne zdziwienie stryja,
lecz Kadryll wytłumaczył ten fenomen zaburzeniami psychicznymi kolegi.
W rezultacie, przeprosiwszy obu panów, funkcjonariusz z wyraźną ulgą wycofał się
na świeże powietrze.
- No cóż - powiedział do rozczarowanego stryja - sami widzicie, obywatelu, że
nic im zrobić w tej chwili nie można. Albo naprawdę są niewinni, albo to bardzo
sprytne ptaszki.
- Raczej sprytne ptaszki - mruknął archiwariusz.
- Być może... Niektóre ich wyjaśnienia były co najmniej dziwaczne i te okropne
odory!
- Podejrzewam, że mogli je wytworzyć umyślnie... W wiadomym celu -chrząknął
Dionizy.
- Ja też, ale na razie nie mogę ich aresztować, brak podstaw.
- Szkoda.
- Sprawdzimy ich wyjaśnienia - powiedział kapral. - Złożę odpowiednie meldunki.
Niestety, w tej sytuacji bratanek obywatela wciąż pozostaje głównym podejrzanym.
Muszę kontynuować dochodzenia po tej linii.
Stryj rozłożył bezradnie ręce.
- No widzisz i po zmartwieniu! - powiedział Kadryll do Nieszczególnego. - Po
prostu sobie poszli jak niepyszni. Nawet Dionizy nas nie poznał. To zresztą było
do przewidzenia.
- Ale zostali ci chłopcy - Nieszczególny wyjrzał nerwowo przez okno. -Oni nas
mogą poznać!
- Im nikt nie będzie wierzył. Pirydionowi uwierzyłby tylko kapitan Jaszczołt, bo
wie, że ten szczeniak wart stopnia co najmniej sierżanta, lecz Jaszczołt jest na
urlopie.
- A jednak ten atletyczny miły podejrzewa nas, ja ci mówię.
- Podejrzewa przede wszystkim Rocha. Ten trick z butelką zagrał wyśmienicie!
- A jeśli będą nas śledzić?...
- I to zostało przewidziane. Za pół godziny jesteśmy już w Kielcach i
przeistoczymy się w cyganów z taboru Ferdynanda. To tabor zmotoryzowany...
wygodne przyczepy kampingowe. Właśnie obozują pod Stadionem. Miejsca już mamy
zarezerwowane. A na poczcie czeka na nas od trzech dni przesyłka poste-restante
z nowymi dokumentami. Panowie Bogumilski i Wieńczysławski rozpłyną się nagle we
mgle... Tak, mój drogi i to nawet zostało przewidziane!
- Wszystko zostało przewidziane - jęknął Nieszczególny - z wyjątkiem zasadniczej
rzeczy: że zmarnuję sobie urlop! To miała być mała przygoda dla relaksu, a
tymczasem mam stargane nerwy i stłuczoną nogę! Mówiłem, żeby nie zadawać się z
archiwariuszem. Archiwariusze mają najgorszą opinię w naszych sferach. Podobno
przynoszą nieszczęście.
- Przesąd. Otrząśnij się wreszcie, Wieńczysławie! Nie rozumiem dlaczego masz do
mnie pretensje o ten urlop. Zapewniłem ci przyjemne plenery i urocze
przestępstwa rozrywkowe... Poznałeś przemiłych ludzi, niezapomnianą Pelagię,
niezrównanego stryja Dionizego, smętnego Polipiryda z brodą, Pirydora dzielnego
i Kornela, nie mówiąc już o zielonookiej Joannie. Czegóż więcej może chcieć
przestępca na urlopie?... A w dodatku, na deser czeka nas jeszcze odkrycie
jaskini, no i niespodzianka, oby brzęcząca, w tej jaskini... Przyjemność dla
kieszonki, a prócz tego co za splendor i sława! Nie zdziwiłbym się, gdybym
uzyskał jakiś mały order i honorowe członkostwo sekcji historycznej Polskiej
Akademii Nauk. Tobie zaś gwarantuję w każdym razie dyplom zasłużonego działacza
kultury i złotą odznakę GKKF!
Ale Nieszczególny go nie słuchał. Od dłuższej chwili macał się bezskutecznie po
kieszeniach.
- Gdzie moja waleriana? - wykrzyknął.
- Tylko nie próbuj zażywać! - warknął Kadryll. - Póki jesteśmy w schronisku,
musimy zachować najdalej idącą ostrożność!
- Mój Boże, chyba zgubiłem... Musiała mi wypaść na dachu!
- Przestań! Wyjrzyj lepiej, czy ten atletyczny miły już odjechał, a jeśli nie,
to co robi?
Nieszczególny wyszedł z pokoju. Po dwu minutach wszedł w nieco lepszym humorze i
powiedział:
- Miły co prawda nie odjechał, ale nigdzie na dworze go nie ma.
- Pewnie dręczy z powrotem biednego Rocha, albo przesłuchuje innych gości ze
schroniska - uśmiechnął się zadowolony Kadryll. - Czy prócz tego kaprala są
jacyś inni mili?
- Jest jeden, szofer, ale śpi w wozie.
- Pięknie! No, to kończymy akcję! Smaruj na dach po butlę, Wieńczysławie! - Ja?
- No, a kto? Chodzenie po dachach to przecież twoja specjalność, kotku z twarzą
konia!
-Nie... ja na dzisiaj mam już dość! Czuję zawroty głowy i noga mi
zesztywniała... - Nieszczególny kuśtykał żałośnie po pokoju...
- Jazda, jazda! - popchnął go Kadryll.
- Nie masz zupełnie serca! - Pośliznę się jeszcze i spadnę. Ty idź! Kadryll
westchnął ciężko.
- Rzeczywiście straciłeś formę. No dobrze, pójdę, ale ty będziesz czuwał przy
włazie, w razie czego zrób użytek z twojej roboczej koszulki.
Niezauważeni przez nikogo przeniknęli na strych.
- W którym to kominie? - zapytał Kadryll.
- W pierwszym - odparł Nieszczególny - drugi wylot wentylacyjny z boku! Zresztą
poznasz od razu. Z tego otworu sterczy szyjka butli!
Kadryll pośpiesznie wydostał się na dach i rzucił okiem na komin. Rzeczywiście
posiadał on z boku wyloty przewodów wentylacyjnych, ale z żadnego z nich nie
sterczała szklana szyjka.
- Słuchaj no, czy się nie pomyliłeś?! - rzekł zaniepokojony do Nieszczególnego.
- Nie widać tu żadnej butelki!
- Niemożliwe! Podejdź bliżej i zajrzyj! Ona musi tam być! Kadryll obejrzał z
bliska wszystkie otwory.
- Nie ma! - oświadczył stanowczo.
- Jak to nie ma?!
- Może wpadła do przewodu!
- Nie opowiadaj! Nie zmieściłaby się!
- Kiedy naprawdę jej nie ma! Zdenerwowany Nieszczególny wylazł na dach.
- Wsadź łapę - powiedział do Kadrylla. - Pewnie wiatr wepchnął tę przeklętą
butlę nieco głębiej. Albo koty...
Kadryll wsunął rękę do otworu.
- No co, masz ją? Czujesz? - dopytywał niespokojnie Nieszczególny.
- Mam i czuję - odetchnął Kadryll - to znaczy namacałem... jest dosyć głęboko!
- Nie mówiłem ci? Jak mogła zginąć!
- Ale jakaś wydaje mi się mała i nie brzuchata - zauważył Kadryll.
- Jak to nie brzuchata? Pokaż!
Kadryll wyciągnął butelkę i obaj z Nieszczególnym osłupieli. Była to
ćwierćlitrowa butelka typu aptecznego.
- Co to ma znaczyć! To nie butla Hieronima! To jakaś flaszka z podejrzanym
płynem! - wykrzyknął Kadryll.
- O Boże! - jęknął Nieszczególny - to moja waleriana!
- Co?! - Kadryll odkorkował butelkę i powąchał, a na jego twarzy pojawił się
wyraz obrzydzenia.
- Rzeczywiście, waleriana. Oszalałeś?! Co to ma wszystko znaczyć... Gdzie jest
butla Hieronima?!
- Nie wiem... Przysięgam, tu ją schowałem! - bełkotał Nieszczególny,
przyglądając się obłąkanym wzrokiem flaszce z walerianą. Kadryll pokręcił głową
i zasapał:
- Niestety, mój Wieńczysławie, obawiam się, że wypadek, któremu uległeś na
gołoborzu, odbił się fatalnie na twoim zdrowiu psychicznym. Będę cię chyba
musiał oddać do zakładu zamkniętego...
Nieszczególny posiniał.
- Ależ zapewniam cię, Bogumile, że jestem zupełnie normalny, tylko... -urwał
nagle, a w jego oczach zamigotało przerażenie.
- Ręka... czarna ręka! - wybełkotał.
- Jaka ręka?!
- Widziałem czarną rękę w kominie! W tamtym!
Kadryll obejrzał się.
- Nie widzę żadnej ręki! To omamy, Wieńczysławie... Z tobą naprawdę coraz
gorzej...
- Nie rób ze mnie wariata, naprawdę widziałem - upierał się Nieszczególny.
- To są ciężkie zaburzenia psychiczne! Udowodnię ci, że tam nikogo nie ma.
Chodź!...
- Nie... nie! - Nieszczególny cofnął się ze strachem.
- Uważaj! - krzyknął Kadryll.
Ale było już za późno! Nieszczególny zsunął się na dół z mrożącym krew w żyłach
krzykiem.
Wydawało się, że już nic nie zdoła go ocalić od tragicznego upadku z wysokości
dwu pięter, ale na szczęście w ostatniej chwili udało mu się uczepić rękoma
poziomej rynny w dole dachu. Przebierając bezradnie nogami w powietrzu, wsiał
nad piętnastometrową przepaścią, wydając krótkie, piskliwe okrzyki.
Ze schroniska wybiegli przerażeni goście, a wśród nich stryj Dionizy i Roch. Na
końcu wytoczył się atletyczny milicjant.
- To znowu on! - zasapał oburzony. - Co to ma znaczyć? - zawołał. -Obywatel z
powrotem na dachu?!
- Uprawiam trening wysokogórski! - jęknął Nieszczególny.
- Zabroniłem stanowczo ćwiczyć na schronisku! - zagrzmiał funkcjonariusz. - To
jest niedopuszczalne! Obywatel może uszkodzić dach albo oberwać rynnę! Niech
obywatel natychmiast złazi, bo spiszę protokół!
- Jak mam zejść?! - wykrztusił Nieszczególny.
Ale uwagę atletycznego kaprala zwracał już Kadryll, który balansował na
grzbiecie dachu.
- A to kto znowu?! Oszaleć można! Czy obywatel też ćwiczy?
- Nie... niezupełnie - odparł Kadryll.
- To co obywatel robi na dachu?
- Wyszedłem po kolegę... to znaczy... pacjenta... - wyjaśnił Kadryll.
-Wspomniałem już panu, że cierpi na przejściowe zaburzenia psychiczne. Miał
napad i wyrwał się z pokoju. Właśnie zamierzałem go schwycić - to mówiąc, zaczął
mocować linę do komina. - Proszę się nie denerwować. Mój pacjent jest niegroźny
dla otoczenia. Nie należy go tylko straszyć.
- Ratunku! Już nie mogę... Ręce mi mdleją! Zdejmijcie mnie! - krzyczał
Nieszczególny.
- Niech pan go zdejmie - rzekł do milicjanta Dionizy.
- Jak mogę go zdjąć?! - zdenerwował się funkcjonariusz. - Tu potrzebna jest
drabina! Dawajcie szybko drabinę!
- Kadryllu, ratuj! - jęczał opryszek.
- Zaraz, Wieńczysławie... już schodzę do ciebie! - zasapał Kadryll.
Ale było za późno. Nieszczególny z przeraźliwym krzykiem puścił rynną i spadł
prosto w opiekuńcze ramiona atletycznego przedstawiciela władzy.
Osłupiały milicjant przez chwilę stał z bezwładnym opryszkiem na rękach jak
matka z dziecięciem i nie wiedział co zrobić z tym fantem.
- On... on chyba nie oddycha - zauważył Dionizy.
Istotnie, długa twarz Wieńczysława Nieszczególnego była śmiertelnie blada, oczy
wytrzeszczone i nieruchome jak u trupa, a sine usta stężały mu w jakimś
sardonicznym uśmiechu, obnażając końskie zęby.
Tymczasem Kadryll spuścił się już na linie na kraj dachu i spojrzał w dół z
ciekawością.
- Co pan mu zrobił! - krzyknął do milicjanta.
- Ja?... ja... nic...
- Pan go przestraszył protokołem. Mój pacjent jest bardzo wrażliwy. A pan
straszył. Pan za to odpowie. Widzi pan, co się z nim stało! On miał bardzo słabe
serce.
Strapiony milicjant począł klepać Nieszczególnego w policzki, aby doprowadzić go
do przytomności... Roch proponował sztuczne oddychanie... gdy wtem z dachu
rozległy się okrzyki:
- Łapać ich! To przestępcy! Nieszczególny i Kadryll! To krzyczeli Pirydor i
Kornel.
Atletyczny milicjant spojrzał w górę i ta sekunda jego nieuwagi wystarczyła...
Wieńczysław Nieszczególny sprężył się w sobie jak kot i dzięki swej specjalnej
roboczej koszulce wyśliznął się błyskawicznie jak wąż z objęć funkcjonariusza,
zostawiając tylko marynarkę.
Jednocześnie Kadryll spuścił się w oka mgnieniu z dachu na linie i dał
fenomenalnego susa wprost do samochodu.
- Stać! - krzyknął milicjant - stać, bo strzelam!
Ale obaj przestępcy już uruchomili motor i odjechali, wzniecając tumany pyłu...
- Za nimi! - huknął funkcjonariusz do zaspanego szofera. W chwilę potem
milicyjny wóz z jęczącą syreną ruszył w pogoń.
Upłynęła dłuższa chwila zanim Roch i Dionizy ochłonęli nieco i zawołali do
chłopców na dachu:
- Co tam robicie!
- Złaźcie zaraz!
- Już złazimy, stryju! - powiedział Kornel.
- Ale najpierw się umyjemy, bo jesteśmy cali czarni od sadzy! - dodał Teopiryd.
Wkrótce umyci i uczesani zjawili się na dziedzińcu. Kornel trzymał pod pachą
jakiś szklany, błyszczący przedmiot.
- O Boże, to przecież moja butla! - wykrzyknął zdumiony Roch.
- Co takiego?!... - wytrzeszczył oczy Dionizy - niemożliwe... butla Hieronima?
- Tak, to jest butla Hieronima - potwierdził z dumą Kornel.
- Czy jest w niej ten dokument? - zapytał rozgorączkowany stryj.
- Jest, ale nie mogliśmy go wyjąć. Z braku korkociągu. Nawet nie wiemy, co tam
pisze!
- Do licha, niech was nie znam - wyjąkał wciąż jeszcze oszołomiony Roch. -Skąd
macie tę butlę?...
- Była... była w kominie! - zasapał Kornel.
- Co za bzdury!
- To znaczy... w otworze przewodu wentylacyjnego, proszę pana - sprecyzował
Pirydor.
- Co?! Jakim cudem mogła tam być!!
- Nieszczególny ją tam schował... Bo myśmy śledzili Nieszczególnego, proszę
pana. Widzieliśmy, jak wylazł na dach, a potem spuścił się do okna w pańskim
pokoju...
- Więc my czekaliśmy, ukryci za kominem - wtrącił Kornel.
- Bo chcieliśmy odebrać mu tę butlę.
- Mieliśmy pewien plan...
- Nawet dwa warianty planu!
- Ale wyszło jeszcze inaczej.
- Bo akurat nadjechała milicja...
- I Nieszczególny się spłoszył.
- I schował tę butlę do otworu z boku komina...
- Więc kiedy zszedł na dół, to my wyciągnęliśmy tę butlę...
- A na jej miejsce podłożyliśmy flaszkę waleriany...
- Którą przedtem wyjęliśmy Nieszczególnemu z marynarki! Roch patrzył na nich
podejrzliwie.
- Jak to! I dopiero teraz zeszliście z dachu?! Co tam robiliście do tej pory?
- Nie mogliśmy zejść, proszę pana - wyjaśnił Pirydor - bo... bo na strychu
pojawiły się praczki.
- I zaczęły rozwieszać bieliznę - dodał Kornel.
- Więc woleliśmy nie ryzykować i poczekać aż sobie pójdą!
- Czyhaliśmy przy włazie.
- Ale one były bardzo długo.
- A kiedy w końcu się wyniosły, usłyszeliśmy głos Kadrylla i Nieszczególnego.
- Więc schowaliśmy się z powrotem za komin.
- To znaczy za drugim kominem i patrzymy...
- Kadryll i Nieszczególny strasznie się zdenerwowali!
- Bo oni przyszli po butlę, a butla zniknęła.
- A tymczasem nam od tego kucania zdrętwiały nogi.
- I chcieliśmy je rozprostować... - I wtedy...
- Wtedy...
Obaj chłopcy umilkli.
- No, co się stało wtedy! - zniecierpliwił się Roch.
- I wtedy Nieszczególny mnie zobaczył - wyznał Kornel.
- To znaczy zobaczył twoją usmoloną rękę - sprostował Pirydor.
- Tak, chyba zobaczył tylko rękę. Bo ja straciłem równowagę i machnąłem ręką w
powietrzu.
- Kornelu, nie denerwuj mnie - przestraszył się Dionizy. - Nie spadłeś chyba z
dachu...
- Nie, stryju, bo się złapałem za komin... Ale Nieszczególny zauważył moją rękę.
- Zdrętwieliśmy - wtrącił Pirydor.
- Ale on przestraszył się jeszcze bardziej, bo myślał, że ktoś siedzi w
kominie...
- No i wtedy spadł... Roch otarł czoło.
- Niech was nie znam! Spociłem się z wrażenia. Dawajcie tę butlę!
- Co... z jakiej racji? - Kornel cofnął się. - Teraz jest nasza!
- Dawaj, ty łobuzie!
- Och... zamiast podziękować jeszcze się ciska!
- Niech stryj mu powie, żeby oddał! Smarkacz jeden! - krzyknął Roch.
- Uspokój się, Rochu... - powiedział pojednawczym tonem stryj - załatwimy rzecz
polubownie, jak przystało w rodzinie. Owszem, ty pierwszy odkopałeś butlę, ale
chłopcy ją uratowali z rąk opryszków... W tej sytuacji nabraliśmy chyba pewnych
praw...
- Praw?! Owszem, jestem wam bardzo wdzięczny, ale praw nie nabyliście żadnych,
chyba tylko do nagrody, jaką się daje znalazcom...
- Nie chcemy zabierać ci tej butli - rzekł stryj - proponuję tylko, abyśmy
połączyli nasze wysiłki i dalsze poszukiwania jaskini prowadzili razem.
- Nie, stryju...
- Dlaczego!
- Bo... bo, widzi stryj, zespół musi być zgrany - odparł z zakłopotaniem Roch. -
A my... my raczej nie bardzo pasujemy do siebie.
- Jak to nie pasujemy?
- Stryj ma... potężną indywidualność i ja też... hm... mam dosyć trudny
charakter. Dla dobra sprawy powinniśmy więc działać oddzielnie!
Dionizy nachmurzył się i widać było, że słowa Rocha sprawiły mu dużą przykrość.
- Szkoda... szkoda, Rochu. Myślę, że ty wciąż nie doceniasz mojej znakomitej
ekipy...
- Och, doceniam - uśmiechnął się Roch - i niech stryjo nie myśli, że chcę
pozbawić was szansy odkrycia tej jaskini... Powiedziałem, że jestem wam
wdzięczny. Dlatego... pozwolę wam zatrzymać dokument, który jest w butli.
- Co? - osłupiał Dionizy - przecież chciałeś...
- Interesuje mnie tylko butla. Jest bardzo efektowna. Postanowiłem umieścić ją
wśród moich turystycznych trofeów. Natomiast ten nadpleśniały świstek papieru
nie przedstawia dla mnie specjalnej wartości. Inaczej zapewne dla stryja...
Stryj jest archiwariuszem i przeżuwaczem szpargałów. Niech go więc stryj weźmie
i schowa... I tak znam na pamięć jego nader mizerną treść. Czy stryjo jest
zadowolony?
- Oddajcie Rochowi butlę - powiedział Dionizy.
- Może... może najpierw odkorkujemy i wyciągniemy ten papier - rzekł Kornel,
patrząc wciąż nieufnie na Rocha.
Roch pokręcił głową i wręczył mu korkociąg. Po chwili dokument był w ręku
Dionizego.
- Czy chcecie zaraz wyjechać? - zapytał Roch.
- Tak, od razu! - rzekł podniecony Dionizy - jeszcze dziś, a najdalej jutro rano
będziemy w jaskini.
- Brawo! A nie zapomnijcie nadać od razu wiadomość o tym sensacyjnym odkryciu do
prasy, radia i telewizji - zaszydził Roch - no i zostawcie dla mnie cynk w PTTK
w Kielcach, żebym nie trudził się daremnie.
- Nie zapomnimy.
- No to cześć! Życzę sławy! - powiedział Roch i odszedł, wymachując beztrosko
butlą Hieronima.
- Wstrętny, przemądrzały młokos - Dionizy odprowadził go ciężkim wzrokiem. -
Będzie jeszcze żałował.
W tym momencie od strony Łysicy nadeszli zadyszani Polipiryd i Joanna.
- Co tu się dzieje! Słyszeliśmy jęk syreny alarmowej - zapytała niespokojnie
Joanna. - Czy przypadkiem nie jakiś wypadek?
- Nie, to tylko milicja...
Chłopcy opowiedzieli o całym zajściu.
- Ładna historia! - zdenerwowała się Joanna. - Nie mogę się oddalić nawet na
godzinę, żeby Kornel nie wpakował się w jakąś kabałę! Gdyby pani Pelagia
wiedziała!
- Mam nadzieję, że się nie dowie, dziecino - uśmiechnął się Dionizy - to nie są
rzeczy dla wrażliwych niewiast! Lecz dzięki tej, jak to określiła pani kabale,
mamy nareszcie tę ważną notatkę Hieronima... i możemy znów łamać sobie głowy.
Zobaczycie, dzieci, co ten Hieronim znów wymyślił!
Na skrawku zbutwiałego już częściowo papieru, widniało:
...kolumny w Warszawie - Top. 200 N W... modrz... stamtąd 15 stop E.
Dziewięć.........
PRZYGODA 13.
szczęśliwa, czyli „nie straszny dla nas burzy czas".
Przez dłuższą chwilę cała ekipa wpatrywała się z bardzo niemądrymi minami w
tajemniczą notatkę.
- Dziadzio Hieronim miał nadzwyczajną skłonność do zagadek - zauważył Kornel.
- Mój chłopcze, chodziło przecież o zabezpieczenie odkrycia przed wzrokiem
niepowołanych.
- Ale żeby takie szarady! Kto to zrozumie!
- Hieronim liczył na nieprzeciętną inteligencję swego potomstwa. - I chyba się
przeliczył - zauważył złośliwie Kornel.
- Nie przewidział, że jego szaradę skomplikuje dodatkowo ząb czasu i niszcząca
działalność natury - rzekł archiwariusz. - Oba brzegi notatki są już
nieczytelne. Ocalał właściwie tylko jej środek... Lecz bez paniki, moi drodzy!
Sytuacja nie jest tak zła, jak to z pozoru wygląda. Na szczęście z innych
zapisków Hieronima wynika, że jaskinia znajduje się w okolicy Czerwonej Góry pod
Kielcami.
- Z jakich innych zapisków? - zapytał Kornel.
- No, z tych, które odkryłem w Kielcach, jeszcze przed naszą wyprawą. Mówiłem
wam przecież...
- Prawda. Zapomniałem.
- Chodziło mi tylko o bliższe dane topograficzne - ciągnął stryj - te bliższe
dane powinny się zawierać właśnie w tej zagadkowej notatce z butli.
- No, nie wiem - mruknął Kornel. - W notatce nie ma ani słowa o Czerwonej Górze,
są natomiast kolumny w Warszawie...
- Nie myślisz chyba, że musimy szukać naszej jaskini w Warszawie - powiedział
Pirydor.
- No... nie, to byłaby bzdura. Warszawa leży na utworach polodowcowych, na
grubej warstwie piasków i glin. Tam nie może być żadnych jaskiń... Jaskinie
rzeźbi woda w skałach wapiennych.
- Brawo! - powiedziała Joanna. - Więc jednak nauczyłeś się coś niecoś także z
geografii ogólnej...
- Och, straciłem na to pół lipca - westchnął z goryczą Kornel.
- Moje dzieci, rozważmy wszystko metodycznie - powiedział Dionizy. -Wydaje mi
się, że należy jakoś skojarzyć te kolumny w Warszawie z Czerwoną Górą pod
Kielcami. Czyż nie tak, moje dziecko? - zwrócił się do Joanny.
- Pańskiemu rozumowaniu nie można nic zarzucić - odparła Zielona Niedojrzała.
- Kombinujcie więc, moje dzieci!
- Tu, pod Kielcami... w tych górach... są różne kamieniołomy - bąknął Pirydor. -
W ogóle te strony zawsze były sławne z materiałów budowlanych...
- Jak jechałem do Krakowa - wtrącił Kornel - to zaraz za Kielcami widziałem
wielki kombinat cementowo-wapienniczy „Nowiny".
- Nie przerywaj - warknął Pirydor i ciągnął dalej - ja myślę, że dziadek
Hieronim miał właśnie na myśli jakieś kamieniołomy na Czerwonej Górze, z których
brano budulec do Warszawy.
- Chyba tak... Zdaje się... że jesteśmy na dobrym tropie - powiedział Dionizy. -
Rzeczywiście, jak stwierdziłem naocznie, Czerwona Góra jest, że tak powiem,
podziobana w paru miejscach.
- Zdaje się, że czerpią stamtąd marmur - wtrąciła Joanna.
- Tak, moje dziecko. Ściśle mówiąc, nie jest to prawdziwy marmur...
- Oczywiście, są to wapienne zlepieńce cechsztyńskie - sprecyzowała naukowo
Zielona Niedojrzała.
- Jeden z tych marmurołomów, ten bliższy, po prawej stronie szosy jest nieczynny
- ciągnął stryj - natomiast drugi na południowym zboczu góry pracuje pełną parą.
Nazywa się... „Zygmuntówka".
- Co pan powiedział? - ożywił się milczący dotąd Polipiryd.
- Zygmuntówka... - powtórzył Dionizy.
- Czy to nie jest przypadkiem ta kopalnia, z której brano materiał na kolumnę
Zygmunta w Warszawie?
- Na kolumnę Zygmunta?
- Oczywiście na pierwszą kolumnę, tę którą wzniósł król Władysław IV, by uczcić
pamięć swego ojca... Gdy po wojnie odbudowywano tę kolumnę, czytałem gdzieś, że
pierwsza kolumna była właśnie z marmuru kieleckiego!
- Słyszy pani, Joanno - powiedział stryj. - Tym razem nie popisaliśmy się jakoś!
Pan nas zawstydził, brodaty młodzieńcze! Że też nie skojarzyłem od razu! Jasne,
że to z tej kopalni brano marmur na kolumnę Zygmunta i dlatego właśnie nazwano
tę kopalnię „Zygmuntówka".
- Rzeczywiście! Polipiryd nas zakasował - przyznała z uśmiechem Joanna - mnie
osobiście zmyliło to, że w notatce napisano „kolumny", a nie „kolumna".
- Tak. Zasugerowaliśmy się niepotrzebnie tą liczbą mnogą - rzekł Polipiryd - a
tymczasem to jest chyba po prostu dopełniacz liczby pojedynczej. Zniszczony
początek notatki pewnie brzmał „Znajdź miejsce, skąd czerpano marmur do
królewskiej kolumny w Warszawie" albo coś w tym stylu, może bardziej tajemniczo.
- Doskonale, młodzieńcze politechniczny - rzekł zadowolony Dionizy. -Teraz
pozostaje nam tylko wyjaśnić, co znaczy ten „top" i ta cała reszta.
- Top?... może to jakiś skrót - bąknął Kornel.
- „Top" to znaczy po angielsku szczyt - wyjaśnił Polipiryd. - Widać dziadek
Hieronim naczytał się dzieł podróżników angielskich i dlatego użył tego słowa...
Co znaczą skróty „NW" i „E" to chyba wszyscy wiemy.
- To oznaczenia stron świata - powiedział Kornel - „północny zachód" i „wschód".
- Tak jest. A zatem mamy szukać jaskini na Czerwonej Górze, tam, gdzie kopalnia
„Zygmuntówka". Dwieście stóp od szczytu w kierunku północno-zachodnim trzeba
dojść do modrzewia, a stamtąd piętnaście stóp na wschód...
- Pozostaje jeszcze ta liczba dziewięć - zauważył Pirydor.
- Z pewnością oznacza ona głębokość szczeliny stanowiącej wejście do groty.
Dziewięć stóp, czyli dwa metry z kawałkiem... - rzekł bez namysłu Polipiryd.
- Brodaty młodzieńcze - wykrzyknął Dionizy - nie poznaję pana! Pan jest dzisiaj
w doskonałej formie. Czym to wytłumaczyć? Pan wyleczył się z rozproszycy. Pan
nam tu zaczyna brylować!
Pirypolid chrząknął zmieszany.
- Doprawdy, nie wiem... byłem niedawno na spacerze z Joanną i pewnie to
wspaniałe powietrze i jodły... a może ta cudowna woda.
- Woda?
- Piliśmy wodę ze źródła Świętego Franciszka - wyjaśniła Joanna.
- Czy z jednego kubka? - zapytał Dionizy.
- Tak, a bo co? - zapytał Polipiryd.
- Fatalnie, zupełnie fatalnie, brodaty młodzieńcze, to źródło wyznań. Dziewczęta
świętokrzyskie zwabiają tu swoich chłopców i piją razem z nimi wodę. A który się
nieopatrznie napije, ulega zaczarowaniu. Jest to bardzo przyjemne zaczarowanie.
Młodzieńcowi rozwiązuje się język. Czuje się bardzo odważny, pewny siebie i
śmiały, wyzbywa się wszelkich oporów i lęków i mówi nareszcie dziewczynie to, co
dawno chciał już jej powiedzieć! Niestety, w rezultacie najczęściej traci
wolność...
- Ależ panie Dionizy! Co pan opowiada! Nie słyszałam zupełnie o tego rodzaju
praktykach! Nie wierz, Pirypolidzie, pan Dionizy żartuje... - zaczerwieniła się
Joanna.
Był już wieczór, gdy dojechali do Kielc. Z uwagi na spóźnioną porę postanowili
odłożyć wyprawę na Czerwoną Górę do rana i przenocować w mieście. Niestety, w
żadnym hotelu nie było wolnego miejsca. Dionizy wpadł na pomysł,
by pojechać do Chęcin. Oddano tam niedawno do użytku nowe schronisko w byłym
klasztorze franciszkańskim z czternastego wieku.
Chłopcy byli bardzo zadowoleni z tego obrotu rzeczy, gdyż podobno w owym
klasztorze straszył Czerwony Mnich. Obiecywali sobie, że w nocy zapuszczą się do
piwnic, gdzie ten duch miał rzekomo straszyć, ale ledwie przyłożyli głowy do
poduszki, zmorzył ich głęboki sen.
Znużeni przygodami spaliby chyba do południa, ale niezmordowany Dionizy jak
zwykle urządził brutalną pobudkę.
Zaraz po śniadaniu pojechali na Czerwoną Górę. Było to przysadziste, lesiste
wzgórze w grzbiecie bolechowickim, tuż przy szosie. Podjechali jeszcze kawałek
leśną drogą i zostawiwszy samochód przy nieczynnym kamieniołomie, udali się w
dalszą drogę ścieżką turystyczną prowadzącą na sam szczyt. Następnie ruszyli w
stronę północno-zachodnią. Niestety tu zaczęły się kłopoty. Mimo że odmierzyli
starannie dwieście stóp, czyli jak wynikało z obliczeń pięćdziesiąt osiem metrów
- nie napotkali żadnego modrzewia.
- Musiał już dawno zostać ścięty - powiedział zatroskany Dionizy - nie został po
nim nawet pień... No cóż... załóżmy, że rósł w tym miejscu - pokazał na
wgłębienie w ziemi, jakby ślad dawnego wykrotu.
Odliczyli od wgłębienia piętnaście stóp, czyli prawie cztery i pół metra i
rozpoczęli rozgrzebywać darń leśną, ale sprawa wyglądała raczej beznadziejnie.
Wszędzie natrafiali tuż pod cienką warstwą gleby na litą wapienną skałę.
- To nie ma sensu - powiedział Pirydiopolit. - Kierunek północny zachód to
pojęcie zbyt szerokie, moi drodzy. Przy odległości prawie sześćdziesięciu metrów
od szczytu, możliwość błędu pomiarowego się zwiększa i nie można określić
miejsca, gdzie rósł modrzew, nawet z dokładnością do dwudziestu metrów. To
wynika z podstawowych praw geometrii. Dajmy sobie na razie spokój z tą jaskinią
i wracajmy do wozu, tym bardziej że chyba będzie burza.
Jakby na potwierdzenie tych słów w górze rozległ się ponury grzmot... i pierwsze
krople deszczu zaczęły bębnić po gałęziach. Spłoszone towarzystwo pośpiesznie
naciągnęło płaszcze.
- Tego jeszcze brakowało! - mruknął Kornel.
- Prędko do samochodu! - przynaglał Polipiryd.
Ale było już za późno na ucieczkę. Z nieba lunęły strugi deszczu.
- Lepiej schowajmy się w tych leszczynach - powiedziała Joanna, otulając się
peleryną.
Przycupnęli w zaroślach. Istotnie, gęste podszycie i solidny parasol sosny
osłaniały ich nieco od deszczu. Tymczasem burza przewalała się nad nimi z
niesłabnącą pasją. Las pociemniał. Tym jaśniejsza wydawała się poświata od
błyskawic, które raz po raz zapalały się nad konarami.
- Nie dość, że z odkrycia nici, to jeszcze na pewno dostanę grypy - jęczał
zziębnięty Kornel.
- Nie załamuj się, chłopcze - zachrypiał stryj. - Co do mnie, mam pewność, że ta
jaskinia na pewno tu się znajduje. Jestem nawet skłonny przypuszczać, że ta
burza jest ostatnią złośliwością zazdrosnej natury, która wie, że za chwilę
wydrzemy jej tajemnicę.
Po tym oświadczeniu zaczął zachrypłym głosem śpiewać hymn włóczykijów:
Choć burza huczy wkoło nas, do góry wnieśmy skroń. Nie straszny dla nas burzy
czas, boć silną przecież mamy dłoń.
Była to scena budująca, aczkolwiek nieco uciążliwa dla wrażliwszych uszu,
zważywszy na rozstrojone struny głosowe dzielnego archiwariusza.
- Niech stryj przestanie - skrzywił się boleśnie Kornel - w uszach mi szumi od
tego śpiewu.
Dionizy umilkł.
- Ciekawe... - mruknął - mnie też szumi.
- Stryjowi nie powinno szumieć - orzekł Kornel.
- A jednak mi szumi - upierał się stryj, dłubiąc sobie w uchu. - I mnie też -
przyznał Pirydor.
- Wszystkim szumi - powiedziała zdumiona Joanna.
- To szum wody - stwierdził Polipiryd.
- Dziwne. Nie widzę tu przecież żadnego potoku - zauważył Dionizy.
- Słuchajcie - zerwała się nagle Joanna - a może to zjawisko krasowe?!
- Co pani powiedziała, dziecino?! - uniósł do góry brwi stryj.
- Podziemna woda! - wyjaśniła podniecona Joanna. - W skałach wapiennych tworzą
się szczeliny, a nawet całe jaskinie i po każdej ulewie woda przelewa się przez
nie i dlatego szumi...
- A więc gdzieś tutaj powinna być jaskinia? - wykrzyknął Kornel.
- Bardzo możliwe.
Obaj chłopcy od razu porwali saperki i zaczęli grzebać wśród darni, ale znów
natrafili tylko na litą skałę.
- Nic nie ma - mruknął zniechęcony Kornel.
- Wejście do jaskini niekoniecznie musi się znajdować akurat w tym miejscu -
powiedziała Joanna. - W każdym razie póki leje deszcz, mamy największą szansę
umiejscowienia tej jaskini.
- No, ale gdzie jej szukać?
- Tam gdzie najgłośniej szumi.
- Więc mamy chodzić i szukać z uchem przy ziemi?
- Jeśli potraficie - uśmiechnęła się Joanna.
- Już wolę nakłuwać ziemię kijem - powiedział Kornel i razem z Pirydorem
wypełzli z krzaków, rozglądając się za jakąś stosowną gałęzią.
Nagle Kornel przystanął i skinął na kolegę.
- Maciek, zobacz, jaki dziwny oset!
- To dziewięćsił - powiedział Pirydor.
- Co powiedziałeś?
- Dzie-więć-sił - powtórzył Pirydor. - To taki górski oset, zresztą dość rzadki.
- Rzadki?! - wykrzyknął Kornel. - Zobacz, tam rośnie cała ich kolonia. Dziewięć-
sił - powtórzył nagle sam do siebie i zastygł na moment.
- Co ci się stało? - zapytał zdziwiony Pirydor.
- Słuchaj, to na pewno tutaj! - wyszeptał podniecony Kornel.
- Co tutaj?
- Tutaj jest to wejście do jaskini.
- Dlaczego?!
- Pamiętasz, że na końcu informacji Hieronima było napisane „dziewięć", a dalej
coś zamazane... Na pewno chodziło o te dziewięćsiły...
- No, nie wiem... - zamruczał oszołomiony Pirydor.
- Co nam szkodzi pogrzebać?
- Szkoda tych ostów... one są pod ochroną... - zawahał się Pirydor.
- No, to chociaż odsuńmy ten kamień — Kornel pokazał na omszony głaz nieco
poniżej dziewięćsiłów.
Natężając wszystkie siły, odwalili na bok kamień. Ziemia pod kamieniem okazała
się wyjątkowo mokra. Pirydor wsadził w nią kij. Kij wszedł jak w ciasto prawie
na pół metra.
- Czekaj, spróbuję nogą - odepchnął kolegę Kornel.
Nastąpił na ślad po kiju. Noga pogrążyła mu się w rozmiękłą ziemię, a obok
utworzyła się wyraźna szczelina. Podnieceni zaczęli wybierać ziemię rękoma.
- Co wy tam robicie? - usłyszeli głos Joanny.
- Odkryliśmy jaskinię! - zadyszał Kornel. - Dawajcie szybko łopaty!
Po kilku minutach pracy przed oczyma uszczęśliwionych odkrywców ukazał się
podłużny otwór w skale odsłaniający ciemną czeluść. Gdzieś w głębi szumiała
tajemniczo woda.
- Nie wiem, czy się zmieszczę - zmartwił się archiwariusz. - To wejście jest
raczej zaplanowane dla dość chuderlawych osobników. Chociaż, prawdę mówiąc,
porządnie schudłem przez te pare dni. Jak myślicie? - pomacał się z nadzieją po
brzuchu.
- Niech stryj spróbuje i się przymierzy - powiedział Kornel, przyglądając się
krytycznie tuszy stryja.
- Grunt, żeby weszła głowa. Brzuch jest miękki - zauważył rzeczowo Pirydor.
Dionizy, sapiąc, zanurzył się w czeluści, wciągając maksymalnie brzuch.
Eksperyment się udał. Po chwili archiwariusz znikł całkowicie w otworze.
Teraz nie mieli już wątpliwości, że odkryli jaskinię i w dodatku obszerną, jeśli
potrafiła zmieścić stryja. Kornel pochylił się nad szczeliną.
- Co stryj widzi? - zapytał.
- Noc - usłyszał dudniący i zwielokrotniony echem głos stryja. - Czuję tylko, że
wpadłem po kolana w wodę. To fatalne na mój reumatyzm.
- To niech stryj szybko wychodzi!
- A nie, co to, to nie! - zadudnił archiwariusz. - Dajcie mi tylko szybko
latarkę, gumowe buty i plecak z prowiantem. Przydałaby się też długa lina i
łopatka.
Chłopcy pobiegli po sprzęt. Wrócili po paru sekundach zadyszani i nim Joanna
zdążyła ich powstrzymać, błyskawicznie wśliznęli się do szczeliny.
- A wy tu po co? - zadudnił stryj. - Najpierw ja spenetruję.
- Przepisy nie zalecają wchodzić do jaskini pojedynczo - powiedział Pirydor -
będziemy pana ubezpieczać i pomożemy nieść sprzęt. - A zresztą my naprawdę
musimy.
Dionizy zrozumiał, że już żadna siła nie zdoła ich wypędzić z jaskini i machnął
zrezygnowany ręką.
Czeluść opadała stromo w dół. Z jej wapiennych białożółtych i różowawych ścian
sączyła się bez przerwy woda. Cienkie strumyki łączyły się na dole i płynęły
gdzieś w dół. Wkrótce sklepienie korytarza obniżyło się tak znacznie, że
kilkanaście metrów musieli się czołgać na kolanach. Wreszcie znaleźli się w
pustej, zamkniętej ze wszystkich stron pieczarze.
- Czy to już koniec? - zapytał Kornel, rozglądając się z rozczarowaniem po
ścianach.
- Nie sądzę - mruknął Pirydor. - Zobacz, woda płynie gdzieś dalej. Śledząc jej
kierunek, dotarli do kąta zawalonego rumowiskiem głazów
i kamieni.
- Tutaj musi być przejście - orzekł Teopiryd.
Dionizy był tego samego zdania i wszyscy trzej zabrali się do odsuwania kamieni.
Po kilkunastu minutach tej katorżniczej pracy, za głazami ukazała się ściana, a
w niej dość obszerna szczelina. Przecisnęli się przez nią i weszli do drugiej,
znacznie większej pieczary. Ta była rzeczywiście wspaniała. Z wysokiego pułapu
zwisały jak sztylety misternie rzeźbione stalaktyty. W świetle latarki
mieniły się kolorowo. Tylko niektóre z nich, w miejscu gdzie pułap zwisał
najniżej, wyglądały jakby przydymione.
- To ślady ognia - mruknął Dionizy, po czym zastygł nieruchomo i kontemplował w
milczeniu uroki jaskini.
Chłopcy byli bardziej praktyczni i od razu poczęli szperać po kątach, szukając
śladów po powstańcach. Niestety, znaleźli tylko kubeł pełen zastygłej smoły,
resztki węgla drzewnego i szczątki spleśniałego buta. Tym bardziej ich to
rozczarowało, że nigdzie nie widać było dalszego przejścia. Gładkie mury ścian
szczelnie, ze wszystkich stron, zamykały pieczarę.
W jednym miejscu, pod ścianą, woda utworzyła jakby mały stawek. Dionizy wrzucił
do niego kamyczek. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słychać było najmniejszego
stukotu.
- Głęboko - mruknął. - Tu się z pewnością zaczyna ten syfon, który przeszkodził
Hieronimowi w dotarciu do dalszych partii jaskini... No cóż, wrócimy chyba.
Trzeba będzie zawiadomić speleologów i grotołazów. Bez skafandrów i sprzętu nie
da rady.
- No to jak powstańcy tam wchodzili? - zapytał Kornel. - Może też mieli
skafandry? - uśmiechnął się ironicznie.
- To jest właśnie zagadka - chrząknął stryj - myślę, że albo poziom wody w
syfonie był wtedy znacznie niższy, albo...
- Albo co?
- Albo mieli jakiś tajemniczy sposób, którego niestety nie znamy.
- No to odkryjemy go! - wzruszył ramionami Kornel.
- Wątpię, czy uda nam się wykombinować coś na poczekaniu, tym bardziej że nie
czuję się w formie - odparł stryj. - Przeliczyłem się trochę z siłami... i ten
piekielny reumatyzm znów daje mi się we znaki... Przekąsimy coś niecoś,
odsapniemy i wracamy na górę.
To powiedziawszy, zaczął rozglądać się za jakimś suchym miejscem, ale wszystko
było zalane wodą z wyjątkiem jednego okrągłego, płaskiego kamienia, znajdującego
się w najwyższym kącie jaskini. Niestety, drogę do niego zamykała szeroka i
głęboka bruzda pełna wody.
Dionizy, sapiąc, ruszył w kierunku kamienia, ale zanurzywszy gumowy but w wodzie
i stwierdziwszy, że bez zamoczenia kolan nie da się dotrzeć do suchego miejsca,
uznał, że skórka nie warta wyprawki i zrezygnował.
- Niech stryj poczeka - zawołał Kornel - przeniesiemy ten kamień. Rozłożymy na
nim prowianty, a stryj będzie mógł usiąść.
- Dajcie spokój - zaprotestował Dionizy - zamoczycie nogi.
- I tak nic im już nie brakuje pod względem wilgotności - oświadczył z uśmiechem
Pirydor i nie zważając na sprzeciw stryja, skoczył wraz z Kornelem po kamień.
Nie był to zbyt wielki głaz, toteż zdziwili się obaj, że w żaden sposób nie
mogli go podnieść.
- Albo osłabliśmy do reszty, albo on jest przyklejony - zasapał Kornel,
ocierając czoło.
- Co powiedziałeś? - zmarszczył brwi Teopiryd.
- Powiedziałem, że musi być przylepiony.
- I chyba masz rację - powiedział Pirydor, cedząc zamyślony słowa.
- Zobacz - poświecił latarką i wskazał czarne plamy na białym boku kamienia - on
jest przyklejony... smołą!
- Bzdura - odezwał się z drugiego końca jaskini archiwariusz. - Kto by lepił
kamienie smołą i po co... po prostu jest pobrudzony.
- To jest na pewno smoła! - rzekł z przekonaniem Pirydor. - Zaraz pan się
przekona. Podaj saperkę - zwrócił się do Kornela.
Kornel skoczył po łopatkę.
- Spróbuję podważyć - zasapał Pirydor, wsadzając saperkę pod kamień. -A ty pomóż
mi! No, ciągnij z całej siły!
Kornel zaparł się nogami w skałę i pociągnął. Kamień odskoczył gwałtownie z
jakimś dziwnym cmoknięciem. Chłopcy upadli na ziemię. Gdzieś w dole rozległ się
potworny, ogłuszający szum i nagle pod sklepienie buchnął potężny strumień wody
jak gejzer czy gigantyczna fontanna.
Przez moment obaj leżeli jakby porażeni, zupełnie nie rozumiejąc, co się
właściwie stało. Lecz lodowaty prysznic otrzeźwił ich szybko. Zerwali się na
nogi i smagani strumieniami wody uciekli w drugą stronę pieczary do struchlałego
z przerażenia stryja.
- Zaleje nas! Uciekajmy - zadzwonił zębami Kornel.
- Uspokój się - powiedział Pirydion, który już odzyskał zimną krew. - Nic nam
nie grozi. Zobacz, poziom wody w jaskini wcale się nie podnosi.
Kornel rozglądał się po pieczarze, jakby szukając wytłumaczenia tego niepojętego
zjawiska. Pozornie nic się tu nie zmieniło. Wytrysk wody zmalał i wkrótce ustał
zupełnie. Nagle oczy Kornela rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Patrzcie - zawołał. - Patrzcie, co się stało z syfonem!
Wszyscy trzej podbiegli do miejsca, gdzie jeszcze niedawno było małe jeziorko i
patrzyli osłupiali. Z jeziorka nie pozostało ani śladu, na jego miejscu
natomiast ukazała się wąska czeluść ni to studnia, ni komin... Poświecili
latarkami. Na dnie połyskiwała woda.
Ale jeden szczegół specjalnie przykuł ich uwagę. Oto w ścianie komina, tuż nad
lustrem wody widniał podłużny nieforemny otwór.
- A więc mamy i przejście do następnej komory - zamruczał zadowolony Dionizy -
rozumiecie już, na czym polegała cała tajemnica...
- Szczerze mówiąc, to niezupełnie - bąknął oszołomiony Kornel. - Jeśli chodzi o
mnie, wciąż nie rozumiem, dlaczego woda w syfonie opadła.
- Fizyka... mój drogi, fizyka - uśmiechnął się stryj.
- Ma pan na myśli prawo naczyń połączonych? - zapytał Pirydor.
- Nie widzę innego wyjaśnienia - odparł Dionizy. - Z tej komory prowadzą niżej
dwa kominy, gdzieś połączone na dole. Ten przylepiony smołą okrągły głaz, który
poruszyliście, spełniał po prostu rolę korka, zamykającego szczelnie dopływ
powietrza do jednego z połączonych naczyń. Na skutek tego słup powietrza
znajdujący się w tym zakorkowanym kominie uniemożliwiał wyrównywanie się
poziomów wody...
- I dlatego w tym drugim kominie... to znaczy w „syfonie" woda była tak wysoka,
że aż zakrywała przejście - wtrącił Pirydor.
- Oczywiście! - skinął głową stryj - wystarczyło jednak odetkać „korek" i
wypuścić spod niego powietrze, a poziom wody w tym drugim kominie natychmiast
opadł, podniósł się natomiast gwałtownie w odetkanym, powodując nawet
krótkotrwały wytrysk.
- Więc jeśli powstańcy chcieli się dostać do niższych części jaskini, to po
prostu tak jak my otwierali „korek"? - zapytał Kornel.
- Tak jest.
- No dobrze, ale w jaki sposób podnosili poziom wody w syfonie, jeśli chcieli
zakryć przejście?
- Zapewne wykorzystywali okres suszy, kiedy poziom wody w kominach opadał.
„Korkowali" wtedy pierwszy komin, no i wystarczył większy deszcz, a przejście
zaraz znikało pod wodą... Może mieli zresztą jakiś inny sposób...
- Nieźle pomyślane - mruknął Teopiryd. - Ci powstańcy musieli się znać na
fizyce...
- Dosyć już tych rozważań - powiedział archiwariusz - spuszczamy się do dolnej
komory.
- Stryj chciał się przecież pokrzepić - przypomniał Kornel.
- To odkrycie już mnie pokrzepiło - uśmiechnął się Dionizy. - Opróżnimy termos i
przekąsimy coś w powrotnej drodze.
Sforsowanie komina okazało się problemem trudniejszym, niż sądzili. Mokre,
śliskie ściany nie dawały bezpiecznego oparcia stopom i każdy nierozważny krok
groził fatalnym upadkiem w głąb studni. Ubezpieczeni liną, schodzili więc
pojedynczo. Tuż nad lustrem wody wczołgiwali się do bocznego otworu, tam
uwalniali się z liny, lina wędrowała z powrotem na górę i służyła następnemu
śmiałkowi.
Kiedy już wszyscy zeszli, stryj zarządził chwilę odpoczynku, po czym zagłębił
się w boczny korytarz. Wznosił się on stopniowo w górę i rozszerzał z każdym
krokiem, aż wreszcie przeistoczył się w rozległą podziemną komnatę, najeżoną
stalaktytami i stalagmitami jeszcze wspanialszymi niż te w poprzedniej
pieczarze.
Lecz tym, co przykuło uwagę chłopców, były dwie czarne skrzynki leżące na półce
skalnej tuż za pierwszymi stalagmitami i połyskujące tajemniczo w świetle
elektrycznych latarek...
- Kasa i archiwum! - szepnął Kornel z dziwnie ściśniętym gardłem.
- Tak, to one... - wykrztusił Pirydor, czując, że serce wali mu młotem. Przez
chwilę stali, jakby nie dowierzając własnym oczom, a potem zaczęli
się zbliżać powoli...
- Ostrożnie - zasapał Dionizy - mogą być zupełnie zbutwiałe. Tyle lat w takiej
wilgoci... - głos mu się nagle załamał.
- Ależ nie - wykrzyknął Kornel, oglądając skrzynki z bliska - są bardzo
porządnie izolowane smołą. Otwieramy je, stryju?!
- Nie tutaj... na powierzchni... - rzekł stryj, po czym na chwiejących się
nogach podszedł jak pijany do ściany i oparł się o nią oburącz...
- Co się stało?! Stryj się źle czuje? - zaniepokoił się Kornel.
- Nie... już mi przeszło... wziąłem się w garść, mój chłopcze. To tylko... przez
moment zdjął mnie strach...
- Strach! - zdziwił się Kornel.
- Czy nie za dużo szczęścia dla starego archiwariusza... czy archiwariusz to
zniesie...
Godzinę później w lesie u wylotu jaskini odbyło się komisyjne badanie wydobytych
skrzyń. W atmosferze krańcowego napięcia Kornel i Pirydor po dłuższych
manipulacjach otwarli wieko pierwszego eksponatu i wydali zwycięskie okrzyki.
Skrzynia była pełna papierów. Dionizy pochylił się nad nimi, brał je łapczywie
po kolei w ręce i przeglądał pośpiesznie.
-To rzeczywiście dokumenty któregoś z oddziałów Langiewicza... Widzę tu parę
rozkazów z jego podpisami... Za jeden taki dokument każdy dyrektor muzeum
pocałuje nas w rękę! Meldunki! Listy! - wyliczał, sapiąc z coraz większym
podnieceniem. — A tu pokwitowania zarekwirowanych rzeczy... książka
rachunkowości. Egzemplarz „Strażnicy", to takie tajne powstańcze pismo. I
diariusz, czyli kronika oddziału!
- I pieczęć! - wykrzyknął Pirydor.
- Skarby... mój Boże, kustosze muzealni będą płakać ze szczęścia jak bobry...
obawiam się, że sam widok tych rzeczy podwyższy im niebezpiecznie ciśnienie
tętnicze. Będę musiał im ostrożnie pokazywać te pamiątki... najlepiej w małych
dawkach - mruczał rozpromieniony Dionizy.
- Oczywiście, stryju - powiedział niecierpliwie Kornel - ale może byśmy teraz
otworzyli tę drugą skrzynią. Stryj mówił, że tam powinna być kasa.
- Tak jest. Otwierajcie!
Ale kiedy Pirydor wyważał wieko, Kornel jęknął rozczarowany. Skrzynia była
właściwie pusta. Tylko na wyłożonym czarnym suknem dnie widać było parę drobnych
miedziaków. Archiwariusz przeliczył je skrupulatnie.
- Sześćdziesiąt trzy i pół kopiejki - oświadczył urzędowo. - I to ma być cała
kasa? - skrzywił się Kornel.
- No, cóż chcesz, mój drogi. Tego należało się właśnie spodziewać - westchnął
stryj. - To gorzkie świadectwo finansowych tarapatów powstania!
- Czekajcie, tam jeszcze coś jest! - Pirydor schylił się i wydobył spod fałdy
materiału niewielki żelazny klucz o dość skomplikowanych nacięciach i
wyżłobieniach.
- A to ciekawa niespodzianka - mruknął zaskoczony Dionizy.
- Powiedziałbym, że jest to klucz do nowej tajemnicy - uśmiechnął się Polipiryd.
- Na pewno w tych papierach znajdziemy jakąś wskazówkę - gorączkował się Kornel.
- A to byłoby świetnie. Nie mam nic przeciwko kontynuowaniu tej niezwykłej
przygody - powiedział Polipiryd i spojrzał wymownie na Joannę.
- Pomysł wart rozwagi - zamruczał zaaferowany archiwariusz.
- No, wiecie, tego by jeszcze brakowało! - zdenerwowała się Joanna. -Nie myśli
pan chyba podejmować jakichś nowych poszukiwań. Co do mnie, bezwarunkowo wracam
z Kornelem do Warszawy.
- Może jednak zastanowimy się, dziecko... - zaczął niepewnie Dionizy.
- Wykluczone! Koniec! Kropka! Na razie dość już tych przygód, resztę odłożymy do
następnych wakacji... - urwała nagle, bo rozległ się trzask suchych gałązek i
gwar wielu głosów.
Od strony szosy zbliżała się gromada ludzi: na przodzie kilku oficjalnie
wyglądających panów w białych kołnierzykach w asyście milicjantów oraz służby
leśnej, dalej przedstawiciele wojska, za nimi rozchełstani osobnicy z kamerami,
harcerze w zielonych mundurach, mężczyźni w ubraniach roboczych, chyba
kamieniarze z „Zygmuntówki", a na końcu różnobarwny tłum gapiów.
Jednocześnie drogą leśną, rzężąc na wybojach, nadjeżdżał niebieski wóz radiowy.
Do oszołomionego Dionizego i jego gromadki podszedł mężczyzna z opaską PTTK na
ramieniu.
- Proszę odsunąć się! - rozkazał. - Zrobić miejsce... No, szybko! I zabrać te
rupiecie! - trącił nogą powstańcze skrzynki.
- Ostrożnie! - wybuchnął Dionizy. - Jakim prawem pan nas stąd wypędza? Co się
właściwie stało?
- Bez dyskusji! Przesuńcie się dalej! To miejsce musi być oczyszczone.
- Ale dlaczego? - zdumiała się Joanna.
- Bo będzie się tu odkrywać jaskinie - odparł porządkowy.
- Co pan powiedział?!
Ale uzyskanie dalszych wyjaśnień było niemożliwe, bo już zewsząd zaczęła się
cisnąć ciżba.
- Ludzie... tak nie można! - funkcjonariusz, cofając się, na próżno usiłował
powstrzymać napór tłumu. - Rozstąpcie się! Pole operacji speleologicznej musi
być całkowicie wolne! Zrozumcie, jestem odpowiedzialny za porządek, a tu są
przedstawiciele władz i zagraniczni turyści!... Co sobie o nas pomyślą!... Taki
wstyd! - jęknął. - Słowo daję, chciałbym się schować pod ziemię!
Nomen omen! Ledwie to nieopatrznie powiedział, rzeczywiście zapadł się nagle w
czarną czeluść.
Ludzie rozstąpili się przerażeni.
Po dłuższej chwili z otworu wyjrzała nieszczęśliwa twarz funkcjonariusza.
- Do licha, gdzie ja jestem! Co to za dziura... - wybełkotał.
- Jest pan w jaskini - wyjaśnił Dionizy, zbliżając się w asyście młodzieży.
- Jak to, w jaskini? - osłupiał porządkowy. - Przecież ma być dopiero odkryta!
O, właśnie nadjechał wóz z grotołazami! - wskazał na mikrobus, który zatrzymał
się w ustronnym miejscu nie opodal. - Zaraz zaczną wyładowywać sprzęt.
- Niestety, ci młodzi ludzie przybyli po niewczasie - zauważył flegmatycznie
archiwariusz. - Jaskinia została już przez nas odkryta, spenetrowana naukowo i,
że tak się wyrażę, wyłuskana...
- Wyłuskana?!
- Z cennych eksponatów. Pan miał zaszczyt niedawno dotknąć ich swoją nogą.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że te skrzynki, to...
- Właśnie te skrzynki - uśmiechnął się cierpko stryj.
- Przepraszam... To jakieś niedopatrzenie organizacyjne - wykrztusił zmieszany
funkcjonariusz, gramoląc się z pomocą chłopców na powierzchnię... -Muszę zaraz
złożyć odpowiedni meldunek!
Sensacyjna wiadomość rozeszła się błyskawicznie wśród tłumu i wzbudziła
zrozumiałą konsternację.
Do stryja przecisnął się natychmiast siwy pan w okularach.
- Pan pozwoli, że się przedstawię - powiedział. - Jestem dyrektorem muzeum
świętokrzyskiego... Przepraszam, że się spóźniłem, ale chyba umówiliśmy się na
dwunastą.
- Umówiliśmy się? - uniósł do góry brwi stryj.
- Pan do mnie dzwonił...
- Ja?... Nie przypominam sobie?
- Pan jest Roch Kiwajłło?
- Dionizy Kiwajłło.
- Z klubu grotołazów?
- Z klubu włóczykijów - odparł stryj.
- Pan ze mnie żartuje.
- Nie ośmieliłbym się.
- W takim razie to jakieś nieporozumienie. Powtarzam, dzwonił do mnie pan Roch
Kiwajłło. Panu Rochowi udało się na podstawie dokumentów rodzinnych określić
miejsce jaskini. Sprawa nabrała natychmiast szerokiego rozgłosu...
- A, więc to Roch narobił tego zamieszania! - westchnął stryj.
- Pan go zna?
- To mój dzielny bratanek... Spełniał, że tak powiem, rolę pomocniczą w mych
poszukiwaniach....
- Przepraszam... nie wiedziałem... - tłumaczył się dyrektor. - Myślałem, że to
pan Roch był kierownikiem ekipy... Szkoda, że się spóźniłem - dodał z żalem. -
Chciałem uchwycić sam moment odkrycia...
- No cóż, udało nam się to wcześniej niż przewidywał Roch, dzięki wyjątkowej
sprawności naszej ekipy - odparł stryj.
- Czy... czy pan coś znalazł tam? - zapytał niepewnie dyrektor.
- Te dwie skrzynki - wskazał archiwariusz - są do pana dyspozycji, dyrektorze.
Dyrektor pochylił się nad skrzynkami i drżącą ręką uniósł wieko, a stryja już
otoczyli fotoreporterzy i filmowcy.
- Proszę nie zasłaniać! - wymachiwali rękami.
- Odsuńcie się, państwo, na bok!... Najpierw sama ekipa na czystym tle lasu...
No, ludzie... tak nie można!
Ale musieli się wiele nakrzyczeć, zanim oczyścili przedpole z mniej ważnych
osób. Ledwie jednak wycelowali kamery w stryja i jego kompanów, rozległ się
głos:
- Stać! Panowie, kogo fotografujecie?! To pomyłka!
Zza drzew wybiegł Roch w otoczeniu kolegów. Wszyscy w pełnym ekwipunku
grotołazów... Wybiegli i stanęli jak wryci na widok obnażonej szczeliny i
dyrektora muzeum pochylonego nad zagadkowymi skrzyniami. Dopiero po chwili
zrozumieli i spojrzeli na stryja spode łba i ponuro.
- A, to heca! - zasapał Roch. - Więc stryj zdążył przede mną! Ale jakim, u
diabła, sposobem!
- Cicho, mój chłopcze, opanuj nerwy i ustaw się lepiej przy nas. Będziemy mieć
rodzinne pamiątkowe zdjęcie! No, zróbże przyjemną minę!
Roch westchnął ciężko i stanął przy stryju, krzywiąc się niemiłosiernie.
Koniec.