Uuk Quality Books
Edmund Niziurski
Osobliwe przypadki
Cymeona Maksymalnego
Spis tresci:
1. Koń
2. Agenda, czyli moje ważne sprawy
3. Giga
4. Koń po raz drugi
5. Jak zostałem puzonistą
6. Spisek Cykanderów
7. Stawka na Konia
8. Jak uciąłem łeb końskiej sprawie
9. Jak trzymać dwie sroki za ogon
10. Bieg na czterysta metrów
11. O szkodliwości kibiców, w rodzaju Tubki, słów kilkoro
12. Kłopoty trenera Mamca
13. Dramat na bieżni
14. Zwycięzcy bywają smutni
15. Bigos dla zwycięzcy
16. Przechodzę przez strefę Medora
17. Dostaję w łeb albumem, czyli trudności rozmowy salonowej z Gigą
18. Tragiczne preludium do imienin Gigi
19. Wracam do sprawy kręcenia
20. Głowa mnie boli od przybytku, czyli za dużo gwiazd
21. Pretensje Nelli
22. Pierwsze emocje i niespodzianki
23. Nocnej awantury ciąg dalszy
24. Wielka gafa!
25. Scenariusze prawdziwe i zmyślone
26. Epilog na deszczu
1. Kon
To mi sie zdarzylo od razu w nowej budzie. Od trzech dni, to jest od poczatku roku
szkolnego, chodze do nowej budy, czyli do szkoly nr 3, z racji tego, ze mieszkam na
Zabuczu. Prawie wszyscy z Zabucza zostali umieszczeni w tej okropnej budzie.
Szedlem wlasnie do gabinetu lekarskiego po zwolnienie, kiedy ujrzalem naszego
fizyka, pana Rogera, zwanego Rogerem Fizycznym w odróznieniu od jego brata, znanego
psychiatry w naszym miescie. Otóz Roger Fizyczny zblizal sie z przeciwnej strony niosac na
ramieniu szklana rure od pompy prózniowej. Chcialem zejsc mu z drogi, ale on od razu mnie
zatrzymal.
— No i cóz, spotykamy sie znowu, Ogromski!
— Tak jest, prosze pana.
— Nie masz zbyt zachwyconej miny — zauwazyl.
— Chory jestem — jeknalem, skurczylem sie i zgarbilem, jak moglem najzalosniej.
— Uprzedzam cie, Ogromski — Roger potrzasnal groznie rura od pompy
prózniowej — nie mysl sobie przypadkiem, ze bedziesz tu znów dryfowal, korzystajac z
faktu, ze nikt cie tu jeszcze nie zna! Ja cie znam, Ogromski, to ci powinno wystarczyc.
— Wystarcza mi, prosze pana — zgodzilem sie pokornie.
— Ech, gdybys byl madry, Ogromski — westchnal Roger — to bys wykorzystal
okazje.
— Jaka okazje? — nadstawilem chciwie ucha.
— Masz szanse zaczac na nowo, to jest zupelnie nowa szkola. Jestes przesadzony
na nowy grunt. W nowej szkole kazdy jest jakby narodzony na nowo. Najwazniejsze,
zebys sie poczul nowo narodzony, Ogromski, bez zadnych starych obciazen.
— To jest mysl, prosze pana! — przytaknalem zywo. — Niczego wiecej nie
pragne, jak narodzic sie na nowo. Tylko... czy to jest mozliwe, opinia pójdzie za mna —
jeknalem dramatycznie i pociagnalem nosem, zeby wzruszyc Rogera.
Roger Fizyczny poprawil rure na ramieniu i chrzaknal:
— Nie pójdzie.
— Pan nic nie powie?
— Nie. Zreszta bedziesz mial nowego wychowawce.
— Kogo?
— Pana magistra Szykonia. Bedzie zarazem was uczyl polskiego...
— Wiec nie pan dyrektor Biegunowicz?
— Nie. Pan magister Szykon. Sciagnieto go specjalnie z Urzedowa. Jest pelen
zapalu i energii. Pamietaj, Ogromski, to twoja wielka szansa. Zapamietaj!
— Zapamietam, prosze pana!
Roger Fizyczny odszedl, a ja stalem przez chwile oszolomiony. Szykon z
Urzedowa! Cos takiego! A potem przypomnialem sobie, ze ten nowy okularnik z B, co
ogral mnie w szachy, ten grubas, którego nazywaja Zezowaty Dodo, podobno tez jest z
Urzedowa. Pobieglem wiec do Doda zasiegnac blizszych informacji.
Dodo pokiwal glowa.
— Jasne, ze znam faceta. Bedzie was uczyc Kon.
— Kon?!
— Dokladnie magister Szykon, ale wszyscy nazywaja go Koniem.
— Znasz go dobrze?
— Jasne. Uczyl nas w Urzedowie.
— Co to za typ?
— Niesamowity.
— Okropny? Dretwy? Nerwowy? Zlosliwy? — dopytywalem.
— On? Cos ty?! — zachnal sie Dodo.
— No wiec, jaki jest? — zdenerwowalem sie.
— Kon? O, bracie, uwazaj na Konia! On magluje...
— Magluje? W jakim sensie?
— Przewraca na druga strone, nicuje, on jest niebezpieczny. To znaczy,
niebezpiecznie logiczny, zabójczo prosty i zdradziecko rzeczowy, a raczej chcialem
powiedziec na odwrót, to znaczy zdradziecko prosty i zabójczo rzeczowy, rozumiesz?
Skinalem glowa, ale szczerze mówiac, mialem metlik w glowie.
— Musze miec jeszcze dokladny opis postaci, cechy charakteru, sklonnosci,
ewentualnie ulomnosci... — powiedzialem.
— Po co ci to?
— Kon jest moja szansa — odparlem — dlatego chce dokladnie poznac Konia.
Dodo stropil sie.
— Nie wiem, co ci powiedziec... to jest skomplikowane... Musialbym sie
zastanowic.
— Zastanowisz sie pózniej — powiedzialem — a teraz pokaz mi, jak on wyglada...
— Nie widze go tutaj... Musialbym go poszukac...
— Jak go znajdziesz, to mnie zawolaj, bede w poczekalni u lekarza szkolnego...
— Jestes chory? — Dodo spojrzal na mnie zaskoczony, ale ja oddalilem sie szybko
i zniknalem w drzwiach gabinetu.
W poczekalni siedzialo dwu pacjentów: blady jak nac piwniczna, ciemnowlosy,
szczuply i nieco nizszy ode mnie chlopczyna, zupelnie mi nie znany, oraz znany mi z widzenia
niejaki Hipek z czwartej, jeden z licznych Tubkowskich zaludniajacych nasza szkole.
Biedak byl gnebiony czkawka, dlatego wolalem zajac miejsce przy tym obcym chlopcu.
Z gabinetu wyszla Biala Niemilosierna.
— Co ci jest? — zapytala.
— Mam mdlosci i dreszcze — odpowiedzialem — prócz tego mam gniecenie,
pieczenie i wiercenie... i jeszcze mi sie troi w oczach...
— Naprawde ci sie troi? — zapytala Biala Niemilosierna.
— No, nie wiem, moze nawet mi sie czworzy albo pieciorzy. Faktem jest, ze widze
pieciu blizniaków, jeden za drugim na krzeslach i wszyscy maja czkawke.
— Zmierzysz sobie goraczke — powiedziala Biala Niemilosierna. Wsadzila mi pod
pache termometr i wrócila do gabinetu.
Natychmiast rozpoczalem intensywne mierzenie, majac na uwadze prawo fizyczne,
które glosi, ze przy tarciu wytwarza sie cieplo.
Siedzacy obok mnie koles przygladal sie tym zabiegom z ciekawoscia i usmiechnal
sie do mnie przyjaznie, jak mi sie zdawalo. Postanowilem wiec zagaic, zeby skrócic nude
oczekiwan...
— Ty — odezwalem sie — nie znam cie. Jestes chyba nowy.
— Pierwszy dzien w waszej szkole — powiedzial.
— I od razu goraczka? — mrugnalem okiem.
— Gorzej — powiedzial — uczulenie. Jestem na rózne rzeczy uczulony. Dostalem
wlasnie zastrzyk próbny i czekam na wynik próby...
— Znam to — mruknalem — mój ojciec tez jest uczulony. To sie nazywa alergia.
Jak sie nazywasz?
— Jacek — odparl. — A ty?
— Ja mam imie i nazwisko maksymalne — powiedzialem. — Nazywam sie
Maksymilian Ogromski, ale tu wszyscy mówia na mnie Cymek.
Jacek usmiechnal sie, a potem jakby zastygl w tym usmiechu i rozbawiony
przygladal mi sie nachalnie, az mnie zaczelo to denerwowac.
— Co tak bez przerwy szczerzysz zeby? — warknalem. — Wesolo ci? Jeszcze nie
dostales po kulach, ale poczekaj, dostaniesz i ty za swoje. — Wyjasnilem mu dokladnie,
jakie niebezpieczenstwa czyhaja na niego ze strony Rogera Fizycznego, sióstr Burman od
chemii i biologii, tudziez Iwana Groznego od historii. — Lecz najbardziej uwazaj na Konia!
— zakonczylem.
— Na Konia? Jakiego Konia?! — zaniepokoil sie.
Postanowilem napedzic faflowi troche strachu.
— To nowy magister od polskiego. Niebezpieczny. On magluje, a prócz tego
nicuje. Jest przy tym zdradziecko logiczny.
— Jak to — zdradziecko? — wykrztusil Jacek. — Dlaczego?
— Dlatego, ze jest zabójczo rzeczowy — ucialem bez namyslu. — To chyba
zupelnie proste.
— Taaak... zu-zupelnie.
— Widze, ze jestes troche zrazony do Konia, ale nie przejmuj sie, damy sobie rade
z Koniem.
— Jak?
— Za bardzo jestes ciekawy — usmiechnalem sie z wyzszoscia. — Ja sobie
zawsze daje rade — rzeklem wyciagajac termometr. — Zobacz, czterdziesci stopni
goraczki. Z taka goraczka od razu dostane zwolnienie co najmniej na trzy dni.
— Nie lubisz szkoly?
— To nie o to chodzi...
— A o co?
Chcialem powiedziec, ze chodzi o film i o Gige, ale ugryzlem sie w jezyk i
powiedzialem tylko:
— Chce nakrecic film. To moja pasja. Akurat jutro bede mial kamere, bo bede
mógl pozyczyc od Czeska, bo to jest kamera brata Czeska i ten brat wyjedzie zdawac
egzaminy...
— Rozumiem — chrzaknal Jacek. — Czy... czy wszystkie role masz obsadzone,
moze i ja...
— Ty? — skrzywilem sie i spojrzalem na niego pogardliwie. — Owszem,
potrzebuje kogos do roli sportowca, ale to musi byc silacz i biegacz...
— Ja jestem silny. — Jacek naprezyl muskuly.
— Zaraz zobaczymy. — Podalem mu silomierz zawieszony na lancuszku przy
wadze lekarskiej. — Nacisnij.
Scisnal, a ja spojrzalem zdumiony. Strzalka skoczyla az na koniec skali.
— Dobry jestes — powiedzialem. — Ile masz na czterysta metrów?
— Czasami schodze ponizej piecdziesieciu sekund.
Przygladalem mu sie uwaznie.
— Nie wygladasz na takiego zucha. Ty chyba jestes przerosniety i starszy ode
mnie.
— Troche — powiedzial. — Wiec jak, angazujesz mnie?
— Moglibysmy zalozyc zespól filmowy... ale pamietaj, ja bede glównym rezyserem
i kierownikiem artystycznym.
— A mnie co zostawisz?
— Ty móglbys grac, no i pisac scenariusze, o ile masz cierpliwosc i umiesz klecic
zdania...
— Spróbuje — powiedzial Jacek.
— Podobasz mi sie — oswiadczylem.
— Ty tez mi sie podobasz.
W tym momencie do poczekalni zajrzal zadyszany i jak mysz spocony Dodo.
— Cymek? Jestes tu?! — rozgladal sie po mrocznym pomieszczeniu. Potem zdjal
okulary i zaczal je przecierac nerwowo.
— O co chodzi? — zapytalem flegmatycznie.
— Uwazaj — zasapal Dodo. — Kon sie zle poczul i mial tutaj przyjsc... Lepiej
pryskaj od razu. — Wlozyl na nos okulary, spojrzal. — O rany! — wrzasnal nagle, zlapal
sie za usta i wybiegl przerazony.
Ja tez poczulem sie dziwnie slabo, chrzaknalem niepewnie:
— Wyjde na chwile — baknalem.
— Odchodzisz? — Jacek spojrzal na mnie z wyrzutem. — Juz ci sie nie podobam?
— Podobasz mi sie — warknalem.
— Miales mi zrobic goraczke i pokazac, jak sie ujezdza Konia...
— Potem — wykrztusilem cofajac sie do drzwi.
— No to zostaw przynajmniej termometr — powiedzial Jacek.
— Termometr? A prawda! — Dopiero teraz przypomnialem sobie o termometrze.
Wsunalem reke pod pache, ale termometru tam juz nie bylo, poczulem natomiast, ze gladki
przedmiot laskoczac mnie lekko przesunal mi sie po zebrach. Nim zdolalem go zlapac,
wylecial spod koszulki, stuknal o podloge i roztrzaskal sie na drobne kawalki.
Akurat w tym momencie w drzwiach gabinetu stanela Biala Niemilosierna.
— Ogromski, do pani doktor! Gdzie twój termometr?
Przerazony dalem nura za drzwi.
— Ogromski, co ty wyrabiasz? — Biala Niemilosierna wytrzeszczyla oslupiale
oczy.
— Niech siostra sie nie przejmuje — uslyszalem jeszcze glos Jacka. — Zdaje sie,
ze kolega Ogromski jest juz wyleczony.
To byla oczywiscie lekka przesada. Dopiero teraz poczulem prawdziwa goraczke i
dreszcze, zakrztuszenie, zadlawienie oraz ogólne zatkanie. Pólprzytomny dopadlem w kacie
korytarza Zezowatego Doda.
— Ty lotrze — zasapalem — powiedz, ze sie pomyliles. To nie byl Kon!
— To byl Kon — jeknal Dodo.
— Taki maly?
— On ma metr szescdziesiat dwa.
— Dlaczego mi nie powiedziales, ze on jest nieletni! Najwazniejszej rzeczy mi nie
powiedziales, ze to jest nieletni Kon! Niedojrzaly!
— On jest pelnoletni i dojrzaly — powiedzial Dodo. — On ma az dwadziescia
cztery lata, tylko tak mlodo wyglada... on prowadzi sportowy tryb zycia, moze dlatego...
gdybys i ty...
— Co ty mi tu... takie rzeczy... — sapalem z wsciekloscia. — Przez ciebie jestem
skonczony... skompromitowany, osmieszony... Boze, co za wyglup, co za nieszczescie, co
za pech! A tak sie ukladalo wszystko dobrze... Bylem jak nowo narodzony, zaczynalem na
nowo! Kon byl moja szansa i od razu podpadlem! Co teraz mysli o mnie Kon?
— Nie wyszlo ci z Koniem, to fakt — pociagnal nosem Dodo — ale to dopiero
trzeci dzien szkoly. Masz jeszcze dwiescie dziewiecdziesiat z góra dni...
— Jakich dni!? — jeknalem. — I co teraz zrobi ze mna Kon?!
— To wlasnie bedzie ciekawe. — Dodo przecieral okulary.
2. Agenda, czyli moje wazne sprawy
Okropne dni. Zyje w ustawicznym napieciu jak skazaniec w oczekiwaniu na wyrok
i kryje sie przed panem Szykoniem. Wiem, ze lada chwila moge zostac wezwany na
zasadnicza rozmowe do gabinetu dyra. Szykon na pewno pochwalil sie dyrowi
Biegunowiczowi albo jego zastepcy, panu Rogerowi, jak zrecznie udalo mu sie mnie
podejsc w poczekalni gabinetu lekarskiego, jak sklonil mnie do niebezpiecznych wynurzen i
wywnetrzen. To fakt, ze wyciagnal ze mnie rózne tajemnice szkolne i opinie, które w zaden
sposób nie powinny byly dostac sie do wiadomosci grona nauczycielskiego w tej formie.
Co ja mówie! W ogóle nie powinny sie dostac — w zadnej formie! Sytuacja jest
beznadziejna. Kon nie przebaczy mi nigdy, ze smialem go wziac za ucznia i potraktowac z
góry. Wlasciwie ogólny ton naszej rozmowy byl przyjazny, ale nie do przyjecia dla
przecietnego pedagoga. Wprawdzie moglem wpasc jeszcze gorzej i nabijac sie zlosliwie z
mizernego wygladu Szykonia, nie zrobilem tego na szczescie, ale i tak powiedzialem co
najmniej cztery razy za duzo. Tak, nie ma sie co ludzic, podpadlem Koniowi i jestem
spalony w tej budzie.
A do tego te fatalne stosunki personalne w samej klasie! Nie moglem wdepnac
gorzej. Kiedy bylem Paskarzem i chodzilem do szkoly nr l, czyli do szkoly Jana
Chryzostoma Paska, my, Paskarze, darlismy ciagle koty z Cykanderami, to znaczy z
uczniami szkoly nr 2, czyli szkoly Cypriana Kamila Norwida. A teraz okazalo sie nagle, ze
prawie cala moja klasa w nowej budzie — to wlasnie Cykanderzy. Dziewczat sie nie boje,
nawet lubie niektóre Cykanderki, ale rzecz w tym, ze w mojej klasie znalazl sie najwiekszy,
najgorszy, najbardziej zawziety Cykander, z którym nieraz mialem powaznie na pienku,
niejaki Klemens Mezyk czyli Mesio.
Od samego poczatku czuje w klasie ten opar niecheci, jaki mnie otacza. Na razie
jest to opar nieuchwytny. Cykanderzy nie stawiaja sie, nie zaczepiaja mnie, nie zauwazaja,
jakbym byl dla nich powietrzem, ale ja wiem, ze to cisza przed burza. Opar nienawisci musi
sie w koncu skroplic. I rozpeta sie burza. Juz teraz widze, jak sie zmawiaja, jak szepcza po
katach, jak milkna nagle, gdy sie zblizam. Nie ulega watpliwosci: knuja. A ten najmniejszy,
niejaki Elek Gibas, syczy na mój widok. Musze przyznac, ze to syczenie Gibasa bardzo
mnie denerwuje.
Najgorsze, ze jestem praktycznie sam jak mysz w kosmosie. Nie ma tu nikogo z
mojej zeszlorocznej paczki. Z poprzedniej budy chodza tu ze mna tylko trzy dziewczyny i
dwu chlopców, ale z tymi dziewczynami mialem w zeszlym roku zadry, a ci chlopcy... Z nich
pociechy nie bedzie. Jeden to Tomek Bulwa, biedny, wiecznie zastraszony kujon, którego
wielki leb pracuje na zwolnionych obrotach. Poczciwy nawet chlopczyna, ale w niczym nie
moze pomóc. Tak, Bulwa sie praktycznie nie liczy. Drugi koles to Eugeniusz Tubkowski. W
jakim stopniu on jest eu — nie sprawdzilem, ale ze jest geniusz, to na pewno. Tubka jest
przeciwienstwem Bulwy. Nie przejmuje sie szkola, wszystkie wiadomosci ma w malym
palcu u nogi. Gdyby chcial, móglby chyba zdawac do drugiej klasy liceum. Na przerwach
jest niewidoczny. W dni pogodne i cieple spaceruje z godnoscia po ogrodzie szkolnym,
samotnie zazwyczaj, czasem tylko w towarzystwie podobnych mu geniuszy z ósmej klasy.
W dni deszczowe i chlodne zaszywa sie w bibliotece albo tez gromi w swietlicy
najwytrawniejszych szachistów w partiach symultanicznych, a moze takich partii grac naraz
dziesiec i przewaznie wszystkie dziesiec wygrywa, czasem tylko remisuje. Co do mnie,
utrzymuje z Tubkowskim stosunki poprawne, ale raczej chlodne. Nie mamy zadnych
wspólnych zainteresowan ani interesów. Tubkowski jest to samowystarczalny geniusz
szkolny. Nawet sojusz obronny ze mna go nie interesuje. W razie potrzeby korzysta z
ochrony swego starszego brata, zwanego Ciezkim Tubka. Ten mocno zbudowany brzydal o
malych oczkach i kwadratowej twarzy mimo pozorów niezaradnosci i ociezalosci ma opinie
niebezpiecznego faceta. Widzialem go pare razy w akcji. Rzeczywiscie jest skuteczny,
wysportowany i szybki, przy lada okazji lubi popisywac sie swoja sila, rozsadza go bowiem
energia. Schwytanych delikwentów poddaje mekom fizycznym i torturom. Wszyscy omijaja
go z daleka.
Oto jak wyglada w skrócie moja sytuacja — z jakiegokolwiek spojrzec na nia
punktu, wyglada okropnie. Nic tu po mnie w tej klasie, trzeba wiac stad póki czas.
„Szczesciem zostaly skrzydla do odlotu, lecmy i nigdy wiecej nie znizajmy lotu”. Tak
powiada Adam Mickiewicz i musze sie zastosowac do tej rady.
Trzeba przyznac, ze ostatni mój lot byl fatalnie zanizony. Zupelnie niegodny
Maksymiliana Ogromskiego, zwanego Klawym Cymkiem. „Nie dotrzymujesz kroku, synu
— powiedzial mój dobry ojciec — dalem ci ogromne nazwisko i wielkie, rzeklbym,
maksymalne imie, a ty jakos nie nadazasz, nie dotrzymujesz kroku, synu”. Nie da sie temu
zaprzeczyc. Bylem karlem. Pod wspanialym imieniem i nazwiskiem kryla sie nedza
duchowa. I tak juz od roku... od roku z grubym okladem. Cud, ze w ogóle przeszedlem do
siódmej klasy. Chyba tylko dlatego, ze wszyscy zajeci byli reorganizacja, siostry Burman
chorowaly na grype azjatycka, a pan Roger gotowal sie do objecia nowego stanowiska w
nowo zbudowanej szkole, biegal po miescie trzykroc bardziej zaaferowany niz zwykle i
trzykroc rzadziej pojawial sie na lekcjach...
Tak jest, fatalnie nisko latalem, a pare dni temu na dodatek mialem przykry falstart.
Grunt to dobrze wystartowac do nastepnego etapu, a ja wystartowalem nierozwaznie,
mozna by rzec nieroztropnie czy raczej — delikatnie mówiac — nieco niefortunnie, by nie
rzec niemoralnie: wprost od próby oszustwa. Po prostu nie zastanawialem sie wiele.
Zabralem sie do rzeczy jak narwany Fredzio — lapu-capu, po balaganiarsku. Bo w
ogóle jestem balaganiarz nie z tej ziemi i zyje bez planu, a tu trzeba z olówkiem w reku jak
wujek Ciolkosz, który jest planista Miejskiego Zakladu Pogrzebowego. Wujek twierdzi, ze
podstawa dynamicznego rozwoju jego przedsiebiorstwa jest gospodarka planowa. A ojciec
mówi, ze u nich w wodociagach dlatego jest niskie cisnienie, bo nie wstawili do planu. Jak
sie nie wstawi do planu, to przepadlo. Dlatego ja tez musze wstawic do planu pewne
rzeczy, skoro chce na serio zmienic moje zycie. To prawda, ze podpadlem Koniowi i ze
jestem spalony w budzie nr 3; jestem spalony, ale nie zniszczony. Nic nie jest jeszcze
stracone w zyciu, skoro mozna wystartowac na nowo. Pomyslalem sobie, co mówil Roger
Fizyczny o mojej szansie. W nowej szkole bede mial nowa szanse. Gdyby tak udalo mi sie
przeniesc do takiej szkoly, gdzie mnie jeszcze nie znaja — na przyklad do Cykanderów.
Tam móglbym startowac od nowa, no i, rzecz jasna, planowo.
Przemyslawszy te rzeczy pobieglem natychmiast do sklepu papierniczego w rynku i
kupilem oprawny w zólte plótno wielki kalendarz-notes z wytloczonym napisem:
AGENDA
rok 1973/74”
Nastepnie w domu po krótkim namysle zapisalem tam moje najwazniejsze sprawy
do zalatwienia w biezacym sezonie szkolnym:
1. Sprawa nagla — emigracja. Konieczna zmiana klimatu — przeniesc sie do
szkoly C. K. Norwida i zostac Cykanderem (niestety!).
2. Nakrecic film (co najmniej sredniometrazowy). Termin: 31 grudnia 1973 r.
(potem nie bedzie kamery — brat Czeska przenosi sie na stale do Warszawy i zabiera
sprzet z soba).
3. Zejsc ponizej 50 sekund na 400 metrów. Wymazac ten kompromitujacy czas z
tabeli moich wyników! Termin: 30 listopada (potem bedzie za zimno).
4. Zdobyc 3000 zl na kamere i sprzet turystyczny (uskladac? zarobic? wygrac?).
Termin: do konca roku szkolnego.
Przebieglem jeszcze raz wszystkie punkty uwaznym wzrokiem, stwierdzilem, ze to
sa moje najwazniejsze sprawy i ze wiecej nie mam. Ponadto stwierdzilem, ze sa to
wszystkie sprawy nieslychanie trudne, postanowilem jednak nie zrazac sie trudnosciami i
natychmiast energicznie przystapic do realizacji poszczególnych zadan.
Najpierw zmiana klimatu. W tym celu odbylem rozmowe z ojcem i zazadalem
stanowczo, by przeniósl mnie do szkoly C. K. Norwida. Niestety, natrafilem na równie
stanowczy opór. Ojciec byl zdania, ze nie powinienem sie nigdzie przenosic, ze szkola, do
której obecnie chodze, jest pod kazdym wzgledem idealna i wytoczyl argumenty
geograficzne, polityczne, socjologiczne i okulistyczne. „Szkola nr 3 jest najblizsza — tylko
piec minut do domu” — powiedzial (argument geograficzny); „bedzie lepiej, jak tu
zostaniesz, bo tu cie jeszcze nie znaja” (argument polityczny, oczywiscie najzupelniej
falszywy — biedny ojciec nie wie, ze i tu zdazyli mnie juz poznac, zwlaszcza gruntownie
poznal mnie Szykon); „szkola jest w spokojnej dzielnicy, nie bedziesz przechodzil przez
Sródmiescie, nie bedziesz narazony na pokusy i na kontakty z elementami zepsutymi”
(argument socjologiczny); „bede cie mial na oku” (ojciec chcial przez to powiedziec, ze z
wysokosci swojej wiezy cisnien moze mnie miec w polu swojego widzenia — argument
okulistyczny).
Wobec wielkosci i ciezaru gatunkowego tych róznorakich argumentów
zrozumialem, ze dalsza dyskusja jest bezcelowa i od razu zwrócilem sie do instancji
wyzszej, to jest do mojej dobrej mamy, przedstawiajac szczerze, acz w przejaskrawionych
kolorach, moja sytuacje w szkole i aktualny stan rzeczy. Mama bardzo sie zmartwila tym
aktualnym stanem rzeczy, powiedziala, ze to zupelnie fatalne, bo zdazyla sie juz zaprzyjaznic
z nowymi kolezankami...
— Mama? Z kolezankami? — zdziwilem sie.
— Z kolezankami z Komitetu Rodzicielskiego — wyjasnila spokojnie mama — z
przemila pania Dodonska (to matka Zezowatego Doda), z przezacna pania Tubkowska (to
matka wszystkich Tubków) oraz z urocza pania Gafoniowa (chwilowo nie znam tej pani).
Ponadto mama oswiadczyla, ze zaangazowala sie w planowa prace Komitetu
Rodzicielskiego i wyrazila nadzieje, iz nie bede jej psul tej pracy i tych przyjazni.
— Czy... czy mama zaangazowala sie daleko? — zapytalem ponuro.
— Calym sercem i kieszenia — odparla mama. Wyjela z torebki chusteczke i otarla
oczy.
— Kieszenia czy torebka? — zapytalem rzeczowo, wiedzac, ze kieszenie mamy sa
raczej puste, w przeciwienstwie do torebki.
— Torebka — wyznala cicho mama.
— Pewnie mama pospieszyla sie niepotrzebnie i zaplacila skladki za caly rok.
— Gorzej — powiedziala mama — ja wzielam...
— Wziela mama? — zaniepokoilem sie. — Co mama wziela?
— Zaliczke z Komitetu a conto mojego wynagrodzenia.
— Jakiego wynagrodzenia?
— Ach, przeciez ty jeszcze nic nie wiesz! — powiedziala mama. — Zapomnialam
ci powiedziec, ze zgodzilam sie prowadzic kuchnie i stolówke w waszej szkole!
— Ladne rzeczy — jeknalem. — Musi mama teraz zwrócic te zaliczke!
— To byloby... raczej trudne — chrzaknela mama. — Mamy takie potrzeby i
wydatki... a twój ojciec, wiesz ile on zarabia w tych wodociagach, wiec za te zaliczke
kupilam juz komplet rondli... zawsze marzylam o rondlach...
— Wiec z powodu rondli bede musial zostac w tej budzie z Koniem?!
— Przebacz mi — powiedziala mama — tak mi przykro, ze musisz przeze mnie z
tym Koniem... ale gdybys sie przeniósl, stracilabym funkcje w Komitecie, no i ta zaliczka...
rozumiesz sam — lzy pojawily sie w oczach mamy. — Moze za pare miesiecy...
Zal mi sie jej zrobilo. To prawda, cale zycie marzyla o komplecie nowych, lsniacych
rondli... Pocalowalem ja i oswiadczylem:
— Niech sie mama nie martwi... jakos dam sobie rade.
A potem wyciagnalem moja agende i z ciezkim sercem przy punkcie l (sprawa nagla
— emigracja - konieczna zmiana klimatu) dopisalem: na razie niemozliwe z powodu rondli.
3. Giga
To zdarzylo sie akurat wtedy, kiedy stracilem nadzieje, ze przeniosa mnie do
Cykanderów i bede mógl w nowej budzie wystartowac na nowo. Tego samego dnia, zaraz
po owej decydujacej rozmowie z mama, nie czujac sie zdolny do pracy umyslowej udalem
sie na boisko, aby sie troche odprezyc. Pomyslalem, ze skoro nie moge zalatwic sprawy
zanotowanej w punkcie pierwszym, to moze uda mi sie przynajmniej zalatwic sprawe nr 3 z
mojej nieszczesnej agendy, pocwiczyc biegi sredniodystansowe, a kto wie, moze zejsc
nawet ponizej piecdziesieciu sekund na czterysta metrów, bo caly bylem napecznialy
zloscia, a podobno zlosc czasem dodaje sily...
Niestety, nie cwiczylem zbyt dlugo, bo okazalo sie, ze tegoz popoludnia ma sie
rozpoczac turniej miedzyszkolny siatkówki i wypedzono nas z boiska. Nie mialem nic do
roboty, wiec zaczalem przygladac sie wystepom siatkarzy. I wtedy wlasnie zobaczylem
Gige. Nie widzialem jej pare miesiecy i stwierdzilem, ze czas dziala na korzysc Gigi.
Opalona, tryskajaca zdrowiem, jej niesamowicie jasne wlosy wydawaly sie jeszcze
jasniejsze niz przedtem na tle ogorzalego ciala. Chcialem podejsc do niej, ale byla w jakims
obcym towarzystwie. Obserwowalem ja za to przez caly mecz, nie spuszczalem jej z oka.
Nastepnego dnia znów przyszedlem i znów zamiast na dzielnych siatkarzy i siatkarki
patrzylem na Gige. To spadlo na mnie nagle. Bylem odurzony.
Wieczorem wyciagnalem agende i po namysle dopisalem na koncu waznych spraw
sprawe szósta. Krótko. Po prostu nr 6 - Giga.
Jedno tylko uswiadomilem sobie jasno. Ze to jest bardzo trudna sprawa. I nikt mi w
tym nie pomoze... Totez zdziwilem sie bardzo, gdy nazajutrz po kolejnym meczu podszedl
do mnie znany cyklista Józef Mleczko z klasy ósmej, zwany takze Wlochaczem, i
powiedzial bez ogródek:
— Tobie podoba sie Giga.
Myslalem zrazu, ze to ordynarna zaczepka albo ze facet chce sie nabijac ze mnie,
jak to bywa w zwyczaju niektórych smarkaczy, ale omszala twarz Wlochacza byla zupelnie
powazna.
— Tobie podoba sie Giga — powtórzyl.
— To co z tego? — zapytalem.
— Giga jest moja siostra — oswiadczyl.
— Bredzisz. Ona nie nazywa sie Mleczko.
— Giga jest moja cioteczna siostra — powtórzyl nie zmieszany Wlochacz.
— Dobra, ale ja wciaz nie rozumiem, co z tego — powiedzialem.
— Potrzebuje detki — oswiadczyl cyklista — moge poznac cie z Giga, ale
potrzebuje detki.
— Rozumiem — spojrzalem na niego z pogarda — proponujesz mi interes. Raczej
brudny.
— To jest czysty interes — powiedzial Mleczko. — No wiec?
— Myslisz, ze sam nie potrafilbym sie przedstawic Gidze? — Wzruszylem
ramionami. — Zreszta my sie juz znamy.
— Nie zauwazylem, zeby cie uwielbiala.
Zaczerwienilem sie.
— Nie zalezy mi na tym — mruknalem nieszczerze.
Mleczko przygladal mi sie uwaznie przez chwile, pieszczac sobie mech na twarzy.
— Sluchaj, Giga moze chodzic do tej samej szkoly co my... — powiedzial
wreszcie.
Milczalem.
— Giga moze chodzic do tej samej klasy co ty, razem z toba — oswiadczyl
Mleczko.
— Ty nie wiesz, dlaczego przygladalem sie Gidze — odchrzaknalem starajac sie
opanowac zmieszanie. — Giga jest mi potrzebna do filmu. Krece film... Ona ma twarz
aktorki.
— Masz w klasie osiemnascie dziewczyn i kazda jest przekonana, ze ma twarz
aktorki — zadrwil Mleczko.
— Och, nie chodzi mi o pierwsza lepsza aktorke — zdenerwowalem sie. — Ty
tego nie rozumiesz, Wlochacz, nie jestes twórca. W umysle rezysera powstaje idealny obraz
postaci i rezyser zaczyna sie rozgladac, szukac kogos, kto najlepiej pasuje do tego obrazu,
przymierzac... Wiec ja tez... rozumiesz chyba...
— Rozumiem. Ty tez zaczales przymierzac i okazalo sie, ze do twojego filmu pasuje
akurat Giga.
— Wlasnie.
— Zdarza sie — powiedzial Mleczko. — A moze obraz Gigi dreczyl cie jeszcze
przed scenariuszem, zanim pomyslales o filmie?
Chrzaknalem niewyraznie.
— Nie masz sie czego krepowac — powiedzial Mleczko. — I to sie zdarza.
Czasem dla jednej aktorki rezyser wymysla caly film! A zreszta to niewazne. Skoro ci jest
obojetne, gdzie Giga bedzie chodzila, do tej czy innej budy... — Obrócil sie na piecie.
— Zaczekaj — powstrzymalem go nagle — to... to nie jest mi obojetne...
rozumiesz... skoro ten film... to lepiej, jak bede mial aktorów pod reka i jak Giga bedzie
chodzic do naszej szkoly...
— Tak myslalem — powiedzial Mleczko — ale ja pilnie potrzebuje detki, a do
tego chcialbym wypozyczyc wyposazenie obozowe... W niedziele mamy biwak, przedtem
przeglad sprzetu... wiec gdybys mógl mi zorganizowac przynajmniej plecak i koc, to ja
bym...
— Wlasnie, jestem ciekaw, co ty bys potrafil w zamian? — zapytalem ostro.
— Potrafilbym sprowadzic Gige do twojej szkoly.
— Jak?
— Zamienilbym sie z nia na miejsca. Ja bym poszedl na jej miejsce do
Cykanderów, a ona na moje miejsce przyszlaby tutaj...
— Myslisz, ze zgodzilaby sie? — zapytalem nieufnie.
— Moja w tym glowa — usmiechnal sie Mleczko — zreszta dla Gigi byloby
wygodniej, mieszka przeciez na Zabuczu. Zastanów sie. Jutro mi dasz odpowiedz w szkole.
Przez reszte dnia bilem sie z myslami. Czulem, ze nie powinienem zawierac tej
umowy, cos w niej bylo przykrego i niegodnego, czulem, ze nie powinienem wplatywac w
to Gigi, a jednak pokusa byla zbyt silna. Nastepnego dnia poszedlem do Wlochacza i
przyjalem jego warunki; oprócz detki, koca i plecaka wycyganil jeszcze ode mnie aparat
fotograficzny „Druh” — oczywiscie wszystko to miala byc pozyczka (z wyjatkiem detki).
— Kiedy zalatwisz te sprawe? — zapytalem.
— To sie da zrobic za trzy dni — powiedzial — dokladnie w czwartek.
Miotany na przemian nadzieja i niepewnoscia oczekiwalem niecierpliwie czwartku.
Lecz nadzieja opuszczala mnie stopniowo. W czwartek rano obudzilem sie z
przeswiadczeniem, ze bylem beznadziejnie naiwny godzac sie na podobna transakcje i ze
Wlochacz zrobil mnie w konia.
A jednak...
Nie chcialem wierzyc wlasnym oczom. Gdy w czwartek rano pojawilem sie w
szkole, zastalem tam juz Gige, a Mleczko zgodnie z umowa „wybyl”. Zupelnie niesamowita
historia! Wlochacz musi miec jakis tajemny wplyw na Gige. Patrzylem na nia jak urzeczony,
niestety, nie moglem podejsc blizej, bo otaczala ja chyba z setka kolezanek, a potem z sali
biologicznej wyszla pani Burman i zaraz zabrala Gige do siebie...
Przez cala pierwsza lekcje zastanawialem sie, jaki zrobic nastepny krok, jak
przypomniec sie Gidze, jak zagaic rozmowe. Na razie nie pojawila sie w naszej klasie. A
wiec chyba bedzie chodzic do B. To utrudnia sprawe, ale z drugiej strony... I nagle
uswiadomilem sobie, ze wcale nie chcialbym, aby Giga chodzila do mojej klasy. Chcialbym,
zeby byla w mojej szkole, ale nie w mojej klasie. I to mnie bardzo zdziwilo. Bede musial sie
zastanowic, dlaczego nie chcialbym, zeby Giga chodzila do tej samej klasy, co ja.
Ostatecznie postanowilem, ze zaraz na nastepnej przerwie zastrzele ja bezposrednia
propozycja filmowa. Cos w tym rodzaju: „Giga, organizuje kólko filmowe...” Nie, to brzmi
dretwo, lepiej powiedziec: „Organizuje zespól filmowy, chce, zebys zagrala jakas fajna role
w naszym filmie...” Tak bedzie dobrze, tak powinienem powiedziec.
Gdy jednak wyszedlem na przerwe, okazalo sie, ze do Gigi znów nie ma dostepu.
Co gorsza, stwierdzilem rzecz niesmaczna w najwyzszym stopniu — ten goryl Ciezki Tubka
spacerowal po korytarzu z Giga! Lobuz staral sie byc na poziomie, kroczyl napuszony z
godnoscia, a kolo niego Giga, wywolujac zrozumiale poruszenie i rozliczne komentarze w
calej szkole, a zwlaszcza u jej bylych kolegów Cykanderów. Co mnie najbardziej ranilo, to
zachowanie samej Gigi. Wyraznie dobrze sie czula w towarzystwie tego goryla Tubki, a jej
smiech perlisty i beztroski dzwieczal obrazliwie w moich uszach.
Tak bylo przez dwa dni. Trzeciego dnia Giga nagle nie przyszla. Zniknela „jak sen
jaki zloty”, równie nagle, jak sie pojawila. Pokazal sie za to z powrotem Józef Mleczko.
Blady, o twarzy wybitnie naznaczonej cierpieniem, w towarzystwie wzburzonego ojca.
I wtedy dowiedzialem sie prawdy. Wyszlo na jaw straszne oszustwo Józka
Mleczki. Oszust od dawna planowal skok do Warszawy, lecz rower mu nawalil,
potrzebowal nowej detki, a do tego ekwipunku. W tym czasie spotkal mnie na turnieju
siatkówki i zauwazyl, ze interesuje sie Giga. Uknul wiec w swojej czaszce pewien plan.
Zupelnie zreszta prosty. Wiedzial, ze Giga jako filar naukowych kólek miedzyszkolnych
zaofiarowala wraz z aktywem naukowym swoja pomoc siostrom Burman przy urzadzaniu
pracowni w nowej szkole i ze z tej racji zostala na dwa dni, na czwartek i piatek,
oddelegowana do naszej budy. Komus, kto patrzyl z zewnatrz i kto nie znal sprawy, moglo
sie wydawac, ze Giga zostala zwyczajnie przeniesiona i ze odtad juz bedzie stale chodzic do
szkoly nr 3!
Bystry Wlochacz od razu zorientowal sie, jaka to daje mu szanse i postanowil
wykorzystac te okazje do swojego malego oszustwa. Wmówil we mnie, ze potrafi zalatwic
przeniesienie Gigi do naszej szkoly w drodze zamiany miejsc, to znaczy, ze on pójdzie na
miejsce Gigi do Cykanderów, a Giga zajmie jego miejsce w naszej szkole i na to konto
udalo mu sie wyludzic ode mnie detke i ekwipunek... Bylem wtedy zaslepiony, odurzony i
pólprzytomny. Bralem wszystko za dobra monete. Zawarlem wiec transakcje, Giga zjawila
sie w szkole, a tegoz samego dnia Mleczko wyruszyl triumfalnie w swoja podróz. Jak
potem wyjasnil, pragnal naocznie sprawdzic stan robót i postepy przy budowie Zamku
Królewskiego oraz przeprowadzic inspekcje Trasy Lazienkowskiej i uchwycic moment
„spinania przesel mostu”. Wycieczka miala byc rowerowa i póki jechal rowerem, wszystko
bylo w porzadku. Niestety, na czterdziestym czwartym kilometrze zaczely go bolec nogi i
zdecydowal sie zmienic srodek lokomocji, innymi slowy dalszy ciag podrózy odbyc „za
jeden usmiech”, czyli autostopem. By wytlumaczyc swój dziwny ekwipunek i obecnosc na
szosie, opowiadal kierowcom ciezarówki bajeczke, ze wiezie harcerski meldunek w
sprawie alertu do Kwatery Glównej. Udawalo sie nadspodziewanie dobrze. Drugiego dnia
rano juz dojezdzal do Warszawy. A jednak na samym koncu mial pecha. Ostatni kierowca,
byly harcerz, nie tylko odstawil go do Warszawy, ale byl w dodatku tak uczynny, ze
postanowil zawiezc biednego Mleczke do samej Kwatery Glównej. Na prózno Wlochacz
wil sie i wykrecal, kierowca byl uparty i asystowal mu osobiscie az do gabinetu samego
Druha Naczelnika.
Tu dopiero sie wszystko wydalo. Jeszcze tego samego dnia Józek musial wrócic do
domu pod eskorta...
Oczywiscie oberwal ode mnie za to ohydne oszustwo. Niestety, nie od razu. Gdy
chcialem mu sprawic dorazne manto, zagrozil, ze opowie wszystko o mnie i o Gidze i jak
mnie nabral chytrze... Ze jemu i tak nic juz nie zaszkodzi. Ohydny szantazysta! Musialem
opuscic bezsilnie piesci. Mial racje, jemu nie mogloby zaszkodzic, ale mnie zaszkodziloby
mocno i Gige wzieto by na jezyki...
Nie mam wiec nawet tej satysfakcji, ze dalem Wlochaczowi po gebie... Jedyna
pociecha, ze inni po odejsciu Gigi tez czuja sie jakby oszukani... Bractwo wlóczy sie
osowiale... A goryl Tubka popadl w ogromne rozdraznienie i bez powodu zaczal
„turbowac” Cykanderów. Wszelka nieprawosc mnie oburza, totez interweniowalem u
Geniusza Tubkowskiego, a Geniusz Tubkowski pospieszyl od razu na miejsce i zdolal
usmierzyc gniew ciezkiego brata. Uwolnieni z opresji Cykanderzy, rzecz jasna, nie
podziekowali ani slowem, to nie lezy w ich stylu, lypali natomiast na mnie bardzo
zdumionym okiem, w którym migotalo cos na ksztalt wdziecznosci. Faktem jest równiez, ze
przestali tego dnia knuc po katach, a ten okropny Gibas przestal syczec na mój widok.
A na nastepnej przerwie sam przezylem z kolei cos na ksztalt zdumienia. Zblizyl sie
do mnie znienacka nie kto inny, lecz Mesio, najgorszy z Cykanderów, i zagail:
— Podobno chcesz prysnac z tej budy.
— Tak — odparlem coraz bardziej zaskoczony.
— Nie przeniosa cie.
— Dlaczego?
— Nie mysl, ze jesli cie tu wsadzili, to dlatego, ze jestes z Zabucza. Ci ze szkoly nr l
chcieli sie pozbyc klopotu i dlatego tu cie wsadzili. Jestes zle notowany — powiedzial nie
bez satysfakcji. — Ja tez — dodal z diabelskim usmiechem. — Dlatego musimy sie tutaj
smazyc razem, no wiec, jak ten sam los nas spotkal, to przynajmniej trzymajmy sie razem...
— wyciagnal do mnie kanciasta, niezbyt czysta reke.
4. Kon po raz drugi
Od czasu tej historii z Giga moje stosunki z Cykanderami bardzo sie poprawily.
Najbardziej mi ulzylo, ze maly Gibas przestal syczec na mój widok i choc uplynal juz
tydzien, nie wraca do syczenia. A przeciez mialby powód, stwierdzilem bowiem, ze jest
zazdrosny o Mesia. Faktem jest, ze Mesio okazuje mi specjalne wzgledy, raz po raz
zagaduje do mnie, dzisiaj nawet próbowal mnie poczestowac papierosem w kiblu, ale
odmówilem.
Kto wie, czy wskutek tych dzialan nie stalbym sie po pewnym czasie
Cykanderem... Bardzo mozliwe, gdyby... gdyby nie rozpetala sie znów ta heca z Koniem.
Kon stanal miedzy nami i okazalo sie, ze ja i Cykanderzy mamy rózne poglady.
Kwestia, kto nas bedzie uczyl polskiego, wciaz jeszcze nie byla wyjasniona. Nadal
na lekcjach ojczystego jezyka zbijalismy baki; w dni pochmurne gralismy w klasie w szewca
i w inne gry mniej lub bardziej towarzyskie, a Mesio, znany talent graficzny, wprawial sie w
rysowaniu karykatur osobistosci szkolnych na tablicy; w dni sloneczne wygrzewalismy sie w
lagodnym wrzesniowym slonku na dworze, pod oknami naszej klasy i prowadzilismy
dyskusje na rózne tematy, miedzy innymi, co moze oznaczac taka przedluzajaca sie laba.
Mesio byl optymista i z tej przedluzajacej sie laby wyciagal nader pocieszajace wnioski.
— To dobry znak, panowie — mówil — byc moze nasza klasa jest fatalna, byc
moze spedzono tu nas, aby poddac specjalnym zabiegom, byc moze jestesmy „chlopcami
do bicia”, ale przynajmniej pod jednym wzgledem trafilismy w dziesiatke: sam Biegus w
chwale nóg swoich — dyrektorska osoba — bedzie naszym wychowawca i polonista.
W tym miejscu Mesio przymykal oczy i wystawiajac poszarzala twarz na slonce,
oddawal sie przyjemnym marzeniom.
— Ty, Cymek, nie wiesz, kto to jest Biegus! Nie ma lepszego goga pod sloncem i
mózg elektronowy go nie wymysli! My znamy go jeszcze z tamtej budy... Biegus juz wtedy
byl zalatany. Musisz wiedziec, ze on jest meczennikiem prac spolecznych. Nic w naszym
miescie nie obejdzie sie bez Biegusa. On organizuje, rozkreca, rozwija i popycha. I stale
biega zadyszany, bo na normalny chód dawno juz nie ma czasu. Nie ma tez czasu na
normalne lekcje. W zeszlym roku nie wiem, czy mielismy z nim dziesiec... no powiedzmy,
dwadziescia takich lekcji... Rozumiesz wiec, ze teraz, kiedy jeszcze zostal dyrektorem...
Tak, bracie, bedziemy z nim mieli dolce vita, a w dodatku nikt na nas zlego slowa nie
powie... wiadomo, dyrektorska klasa, pod osobista opieka Biegusa bedziemy — wlos nam
z glowy nie spadnie.
— Nie wiadomo jeszcze, czy to on wezmie nasza klase — mialem watpliwosci. —
To wcale nie jest pewne...
— Wiadomo i to jest pewne — twierdzil Mesio. — To wynika z logiki.
Sprawdzilem. Wszyscy nauczyciele maja juz pelny wymiar godzin. Z wyjatkiem naszej klasy
wszystkie godziny polskiego zostaly obsadzone. Kto wiec zostal dla nas? Tylko jeden
Biegus w chwale nóg swoich.
— Zostal jeszcze Kon — zauwazylem spokojnie.
— Kon?
— Magister Szykon.
— Ten maly? — Mesio skrzywil sie lekcewazaco.
— Napoleon tez byl maly i pare innych znakomitosci, a narobili duzo zamieszania w
historii. Mali bywaja niebezpieczni — powiedzialem.
— Wiesz cos o nim? — Mesio spojrzal na mnie badawczo.
— Nie, skad... ja tylko tak sobie — przeczylem nieszczerze. Balem sie przyznac do
znajomosci z Koniem, zeby nie wyszla na jaw ta kompromitujaca mnie historia w poczekalni
lekarskiej. Mesio w zaden sposób nie moze sie dowiedziec, jak bardzo sie wtedy
osmieszylem.
Od tej rozmowy uplynelo pare dni i w koncu ja sam zaczalem zywic niesmiala
nadzieje, ze ominie mnie watpliwa przyjemnosc „konskich lekcji”. Kto wie nawet —
myslalem — czy to ja sam nie zniechecilem go wtedy... Nagadalem mu przeciez tyle
strasznych rzeczy o naszej klasie, ze mógl sie sploszyc... Bardzo mozliwe... Moze nie chcial
miec do czynienia z takimi typami jak ja... lobuzami i leniami, a co gorsza — oszustami.
Tak, ta rozmowa mogla miec powazne znaczenie. Po prostu przestraszylem Konia.
Przestraszyc Konia to duza frajda i satysfakcja. Pomyslalem wiec z kolei, czy nie warto by
bylo pochwalic sie tym przed Mesiem... Na szczescie nie zdazylem, bo wybuchla bomba...
Bomba wybuchla dokladnie w poniedzialek siedemnastego wrzesnia o godzinie
dziewiatej minut czterdziesci. Mielismy zreszta szczególnego pecha. Tego dnia przed lekcja
polskiego zabawialismy sie rysowaniem koni na tablicy. Bylo tam ich cale mnóstwo:
galopujace konie, klusujace konie, konie stajace deba i rózne konskie pyski — koni
smiejacych sie, szczerzacych zeby, ziewajacych... Najbardziej udal sie jednak kon Mesia
— byl to wspanialy kon sportowy, bioracy w galopie przeszkode na torze. Oczywiscie
bractwo pewne, ze i tego dnia lekcja mu sie upiecze, jeszcze pod koniec przerwy wyleglo
na dwór opalac sie na slonku i nawet nikt sie nie poruszyl, kiedy dzwonek na lekcje
zadzwieczal. Ja osobiscie jako dyzurny przebywalem w tym czasie w umywalni i akurat
bilem sie scierka z innymi dyzurnymi, gdy nagle w drzwiach pojawil sie Zezowaty Dodo i
krzyknal:
— Uwazaj! Kon sie kreci!
Od razu pomyslalem o tych koniach na tablicy i ze to moze byc zle zrozumiane
przez Konia, wiec popedzilem ze scierka do klasy, zeby zetrzec te konie. Za pózno!
Za stolem nauczycielskim siedzial juz Kon.
— Cóz to za obyczaje?! — skrzywil sie. — Juz dawno po dzwonku, a nikogo nie
ma.
— Myslelismy... — zaczalem, ale pan Szykon mi przerwal.
— Zetrzyj te konie z tablicy.
— Tak jest — rzucilem sie ze scierka.
— Zostaw tylko tego, co bierze przeszkode.
— Jak to?!
— On mi sie podoba — oswiadczyl Szykon, a potem dodal: — My sie chyba
skads znamy?
— Nie — zaprzeczylem gwaltownie. — To znaczy... nie... niezupelnie.
— Ty jestes tym osobnikiem z poczekalni o maksymalnym nazwisku — powiedzial
Kon. — Zdaje sie, ze mam przyjemnosc z Maksymilianem Ogromskim, czyli Cymkiem.
— Przykro mi — wydukalem — ja wtedy nie...
— Stop! — przerwal Kon. — Nie mówmy o przykrosciach. Juz powiedzialem, ze
mam przyjemnosc, a nie przykrosc spotkac sie tutaj... z toba... Tak sobie zreszta zyczyles...
O ile sie nie myle, namawiales mnie, zebym wybral wasza klase... no i namówiles mnie.
Opowiedziales mi tyle interesujacych rzeczy, ze zdecydowalem sie... — usmiechnal sie
szyderczo, jak mi sie zdawalo.
Sluchalem przerazony. Jasne, nalezalo sie tego spodziewac. Kon zaczyna odgrywac
sie na mnie.
— Wiec pan przeze mnie... tutaj — wybelkotalem.
— Tak.
— Niech pan tylko nie mówi o tym glosno w klasie — jeknalem blagalnie.
— Rozumiem — powiedzial Kon. — Zgoda. A teraz badz laskaw i sprowadz do
klasy tych nicponi.
Wybieglem na korytarz i zawolalem bractwo przez okno. Przybiegli wszyscy.
Patrzyli na mnie z niepokojem.
— Co sie stalo?
— Tam jest Kon — pokazalem na drzwi do klasy.
— Kon?! — zdumieli sie.
— Czeka na nas.
— Do licha — zdenerwowal sie Mesio — starles chyba to wszystko z tablicy?
— Nie zdazylem... Zreszta... zreszta on kazal zostawic twojego konia.
— Co on ci zrobil? — zapytal Mesio. — Wygladasz tak strasznie...
— Dreczyl mnie — powiedzialem.
Wystraszony Mesio zajrzal ostroznie do klasy. Zeby oszczedzic mu meki wahan i
skrócic jego rozterki wepchnalem go brutalnie do srodka. Za nami wsypala sie reszta
podnieconej klasy.
Kon odczytal liste uczniów i kazdemu przyjrzal sie uwaznie, potem zamknal dziennik
i powiedzial:
— Slyszalem, ze zgromadzono tu same talenty, ale musimy sie poznac blizej...
Wiem, ze umiecie niezle rysowac konie, ale chcialbym sie dowiedziec, co myslicie o róznych
rzeczach, na przyklad o ksiazkach, które czytacie, albo o wierszach... — taka zasunal
mowe, ale nikt nie dal sie zlapac. Wszyscy milczeli.
— No wiec, kto odpowie? — zachecal Kon. — A moze mam wezwac imiennie?
— Bojarska! — rozlegly sie glosy. — Tak! Bojarska — od razu zawtórowala cala
klasa.
Bojarska byla u Cykanderów pokazowa uczennica. W razie czego wszyscy
wyreczali sie Bojarska. Wstala wiec Bojarska i mówila, jak wielkim poeta byl Adam
Mickiewicz i jak bardzo podobal sie jej wiersz pt. „Świtezianka”, a potem mówila jeszcze o
innych wierszach i wszystkie tez jej sie bardzo podobaly i zachwycala sie dlugo jak nalezy
ich pieknoscia.
Kon chcial sie dowiedziec, czy ktos ma w klasie inne zdanie, ale okazalo sie, ze nikt
nie ma i ze wszyscy kochaja, rozumieja i podziwiaja te same wiersze tak samo jak
Bojarska.
— To zgola wspaniale — powiedzial Kon. — Widze, ze jestescie znawcami i
smakoszami poezji. Wobec tego na jutro zadaje wam wiersz „Meka poety”. Z pewnoscia
was zainteresuje i zdolacie go ocenic wlasciwie.
Wstal i napisal na tablicy taki oto wiersz:
Muzo poezji, unies moje ciezkie cialo,
aby rozkoszy wzlotu nad poziom doznalo!
Niech wzlece poszturchujac oporne obloki
w swiat uludy bezdennej dlugi i szeroki!
Podskoczylem. Na prózno! Cos trzyma za noge!
A w dodatku tak jakos nieprzyjemnie skrzeczy.
To pospolitosc ziemska. Wiec wzleciec nie moge
i pytam, co mam robic w takim stanie rzeczy.
Uciac noge i wzleciec — kaleka bez nogi,
czy tez zostac, przykuty do nedznej podlogi?
I wije sie schwytany w dylematu kleszcze,
i wiem, ze do poezji stad daleko jeszcze.
— Przepiszcie ten wiersz — Kon wytarl rece z kredy — a na jutro napiszcie
wypracowanie: Jak oceniam wiersz pt. „Meka poety”.
To powiedziawszy wyszedl z klasy.
— Troche dziwny facet — zauwazyl Mesio — ale moglismy trafic gorzej. Nie
meczy gramatyka ani ortografia. W ogóle dobrze poszlo. Chyba byl zadowolony.
— Tak, myslalem, ze bedzie gorzej — przyznalem ostroznie — troche ma hysia na
punkcie poezji, ale to chyba niegrozne.
— W kazdym razie — westchnal Mesio — on nie umywa sie do Biegusa. Duzo
bym dal, zeby pozbyc sie tego Konia. Moze jest jakis sposób?
Na nastepnej lekcji Kon zapytal, kto chcialby przeczytac wypracowanie o „Mece
poety”. Klasa jak zwykle wypchnela Bojarska.
— Dobrze, niech Bojarska przeczyta — zgodzil sie Kon.
— „Meka poety” to jeden z najwspanialszych wierszy Adama Mickiewicza —
zaczela czytac Bojarska. — Najpierw opisal genialnie poeta wspaniale marzenie o wzlocie,
a najpiekniejszym obrazem jest tam dla mnie szturchanie obloków. Ja tez — wyznala smialo
Bojarska — pragnelabym poszturchac obloki i wzleciec razem z poeta. Niestety, wzlot nie
dochodzi do skutku. Poeta ma ciezkie cialo, a poza tym cos go trzyma za noge i skrzeczy.
Jest to pospolitosc. Poeta opisal to tak ciekawie i prawdziwie, ze jak czytalam, mnie tez
zaczelo sie zdawac, ze cos mnie trzyma za noge. Spojrzalam, ale to nie byla pospolitosc,
tylko Czarus. Czarus to nasz maly piesek. Chcial, zeby wypuscic go za drzwi. Najbardziej
jednak podobala mi sie meka poety na koncu wiersza. Jak pieknie, jak wzruszajaco
pokazal nasz wielki pisarz swoje wahanie, czy uciac sobie noge. Doskonale go rozumiem.
Jest to bardzo prawdziwie opisane. Ja tez bym sie wahala, poniewaz wzleciec bez nogi juz
nie tak przyjemnie. To wlasnie nazywa sie problem. Cudowny ten wiersz jest dlatego nie
tylko uroczy, ale i problemowy. A teraz po kolei ocenie wszystkie zalety wiersza.
Bojarska odetchnela i przez dziesiec minut oceniala zalety wiersza w slowach
najwyzszego uznania, a cala klasa sluchala z duma Bojarskiej, ze umie tak szczególowo
oceniac.
Wreszcie Bojarska zamknela zeszyt, potoczyla wzrokiem po klasie, a gdy rozlegl
sie szmer ogólnego uznania, usiadla usmiechnieta i zadowolona.
Kon milczal przez chwile jakby zaaferowany, a potem zapytal:
— Czy wszyscy zgadzaja sie z ocena Bojarskiej, czy moze ktos ma inne zdanie?
Ale nikt nie mial innego zdania i wszyscy sie zgadzali.
Kon patrzyl na nas drwiacym okiem.
— To dziwne... — powiedzial — to dziwne, ze nikt nie ma innego zdania.
Ciekawe, dlaczego na przyklad nikt nie zauwazyl, ze ten wiersz jest przede wszystkim
smieszny... I na tym polega chyba jego jedyna zaleta.
— Jedyna?! — klasa zakotlowala sie.
— W kazdym razie nie ma tych zalet, które przypisala mu kolezanka Bojarska. I nie
wierze, abyscie tego nie zauwazyli. Tylko udaliscie, ze nie widzicie. Po prostu nie byliscie
szczerzy w ocenie. Chyba zreszta nie pierwszy raz. Ale tym razem wpadliscie w pulapke!
Ten wiersz jest podrobiony!
— Podrobiony?!
— Niestety, to nie jest wiersz Adama Mickiewicza. Nie twierdzilem nigdy, ze jest,
po prostu dalem wam go do oceny, zeby sie przekonac, czy potraficie myslec samodzielnie i
pisac naprawde to, co myslicie...
Bojarska poczerwieniala, a cala klasa milczala, delikatnie mówiac, zaklopotana.
Wreszcie Tubkowski zapytal:
— W takim razie, czyj to jest wiersz? Kto go napisal?
— Klasa VIII a.
— Klasa?!
— Mieli wolna godzine i, jak mi powiedzieli, dla zabawy ulozyli ten wiersz. No cóz,
na dzisiaj dosyc — powiedzial Kon i zebral sie do wyjscia, bo wlasnie zabrzmial dzwonek
— jutro wrócimy do tych spraw.
— No i macie Konia! — wycedzil zdenerwowany Mesio. — Po prostu zrobil nas
w konia.
— Mówilem, ze on moze byc niebezpieczny — przypomnialem.
— On mi sie nie podoba — powiedzial Mesio — przy nim nie bedzie zycia.
— Nie zgadzam sie z toba — oswiadczylem — dzisiaj bylo ciekawie i nikt sie nie
nudzil.
— Kiedy dostajesz cios podbródkowy i wynosza cie z ringu, tez jest ciekawie i nikt
sie nie nudzi — zamruczal Mesio — ale ja dziekuje! Do licha, nie o to przeciez chodzi —
spojrzal na mnie ponuro.
5. Jak zostalem puzonista
Nowy nauczyciel polskiego, pan Szykon, jest teraz glównym tematem wszystkich
rozmów w szkole, no i oczywiscie — plotek. Nasza klasa podzielila sie na zwolenników i
przeciwników Szykonia, czyli na hippistów i antyhippistów (od slowa greckiego hippos —
kon). Co do mnie, zrazu postanowilem nie przyjmowac tej konskiej sprawy do
wiadomosci. Wprawdzie podczas pierwszej lekcji polskiego wzialem strone Konia przeciw
Cykanderom, ale to nie znaczy, bym zostal hippista. Z wiadomych bowiem powodów
bynajmniej nie zachwyca mnie perspektywa calorocznej zabawy z Koniem. Abym wiec nie
musial brac udzialu w dysputach na przerwach, zaszywalem sie w bibliotece szkolnej na
drugim pietrze i wygodnie rozparty na fotelu studiowalem Wielka Encyklopedie
Powszechna. Ale w koncu znalazla mnie tam Szyperska, jedna z tych mozliwych
Cykanderek. Przyszla wymienic ksiazke i bardzo byla zaskoczona, ze mnie znalazla
pograzonego w studiach encyklopedycznych.
— Dziwnie sie zachowujesz — powiedziala z wyrazna pretensja w glosie.
— Dziwnie? — odparlem. — Co w tym dziwnego, ze sie ucze? Po to chodze do
szkoly.
— Czy nic cie nie obchodzi, ze przygotowuja akcje przeciw Koniowi?
— Akcje? W jakim sensie?
— Beda starali sie zniechecic Konia. Oni zrobia wszystko, zeby pozbyc sie go z
klasy.
— Oni? Myslisz o Cykanderach? — spojrzalem podejrzliwie na Szyperska. —
Dziwna jest twoja mowa. Sama przeciez jestes Cykanderka.
Szyperska zaczerwienila sie.
— Cykanderka? Nie wiem, co to znaczy.
— Nie udawaj. Nalezysz do Cykanderów jak Mesio i Bojarska.
— Ja... ja nie uznaje takich podzialów — oswiadczyla Szyperska.
Zagwizdalem pod nosem.
— Ho, ho! Widze, ze cos sie stalo! Nie lubisz Bojarskiej? — zapytalem ogladajac
sobie paznokcie.
— To nie ma nic wspólnego z tym, czy lubie Bojarska — powiedziala Szyperska.
— Czy dlatego, ze chodzilam z Cykanderami do jednej klasy, zreszta tylko przez rok, to
mam trzymac z nimi cale zycie, chociaz nie maja racji?
— Uwazasz, ze nie maja racji? — zapytalem ostroznie.
— Jasne, ze nie. Kon jest uroczy.
— Ciekawe okreslenie — zauwazylem. — Nigdy bym na to nie wpadl.
— Kon jest madry i sympatyczny — ciagnela — i poza tym dowcipny! Nie
mozemy przygladac sie bezczynnie, jak oni beda niszczyc Konia!
— Przesadzasz! Co oni moga mu zrobic?!
— Nie znasz jeszcze Cykanderów — odparla. — Oni maja bogaty repertuar. Jak
chca, moga kazdemu obrzydzic zycie! Nawet swietego potrafia wyprowadzic z równowagi!
Powinienes im przeszkodzic...
— Ja? — wzruszylem ramionami. — Dlaczego z tym przychodzisz do mnie?
— Myslalam, ze ci zalezy...
— Pomylilas sie — ucialem — wcale tak bardzo mi nie zalezy na Koniu.
Szyperska milczala przez chwile, nieprzyjemnie zaskoczona.
— Obojetne ci, kto... kto bedzie cie rozwijal umyslowo? — wydukala wreszcie. —
My... myslalam, ze masz szerokie poglady...
Bylo jej bardzo do twarzy z ta nieszczesliwa mina. Pomyslalem, ze Szyperska jest w
gruncie rzeczy calkiem mila i ladna, zeby tylko pozbyla sie tej okropnej chudosci i trupiej
cery!
Chrzaknalem:
— Zle mnie zrozumialas, Szypsiu. Oczywiscie nie jest mi obojetne, z kim spedze
cwierc tysiaca godzin w roku i kto bedzie mnie nadziewal madralizmami. Obawiam sie
jednak, ze Kon na dluzsza mete moze byc meczacy. Moze rozwijac nas zbyt intensywnie, a
czy mozna na sile rozwijac kapusciane glowy? Poza tym moze nas przekarmiac tlustymi
pulpetami wiedzy i twardymi szaszlykami madrosci...
— Wolisz, zeby karmili cie sieczka? — pociagnela nosem Szyperska. — Przeciez
mówiles, ze z Koniem bylo ciekawie, ze... on jest interesujacy...
— Interesujacy raz na jakis czas — wyjasnilem. — Ale codziennie miec do
czynienia z galopujacym Koniem?! Dziekuje, Szypsiu. To tak, jakbys codziennie musiala
wchodzic na Giewont. Obrzydnac moze...
Tak mówilem, poniewaz nie moglem sie przyznac, dlaczego balem sie Konia.
Szyperska popatrzyla na mnie smutno.
— Zawiodlam sie na tobie — powiedziala dramatycznym glosem.
— Przykro mi — odparlem i zabralem sie ze zdwojona energia do studiów
encyklopedycznych, z powrotem od litery A.
Niestety, gdy Szyperska wyszla, ogarnela mnie pewna melancholia i po pewnym
czasie stwierdzilem, ze zamiast dziewiczej Artemidy, bogini ksiezyca i lowów, widze na
ilustracji Nelke Szyperska. Stropilo mnie to nieco, ale nie na dlugo, bo zaraz pomyslalem
sobie, iz moze to miec pewne znaczenie praktyczne i ze Nelka Szyperska moglaby zastapic
w moich myslach Gige, chociaz chwilowo. I juz nie moglem pozbyc sie tej idei. Tak jest, to
bylaby idea! Niepotrzebnie rozmawialem z Nelka tak ostro. Trzeba bylo powiedziec, ze
zastanowie sie albo — jeszcze lepiej — ze musimy dokladnie obgadac te sprawe, i od razu:
„Kiedy masz czas? Moze dzisiaj po obiedzie?” I z miejsca akcja wyplywa na szerokie
wody. Tak, glupio postapilem, chociaz z drugiej strony, gdybym nie zasmucil Szyperskiej,
czy dostrzeglbym, ze jest jak Artemida? Bardzo watpliwe. Musialem najpierw zasmucic
Szyperska i dostrzec jej nowy wyraz twarzy. To cierpienie tak rzezbi i tak ladnie wyrzezbilo
Szyperska. Azeby zasmucic Szyperska, musialem byc okropny. Takie jest zycie.
Westchnalem ciezko, ale w gruncie rzeczy czulem sie pokrzepiony. I teraz pomyslalem
sobie: nie mam na co narzekac, w gruncie rzeczy los usmiechnal sie do mnie. Poznalem
Szyperska. To jest najwazniejsze. Wiem teraz, ze jest dobra dziewczyna... a przy tym jest
wrazliwa, mozna by powiedziec, gleboka... Skoro ocenila wlasciwie zalety Konia, moze i
mnie ocenilaby wlasciwie. Bardzo by mi pomoglo, gdybym mógl podzielic sie z nia moja
tajemnica... to znaczy „konska” tajemnica, jak kiedys podpadlem Koniowi i jak glupio czuje
sie w jego obecnosci... Dotychczas nikt o tym nie ma pojecia, moze jeden Zezowaty Dodo.
Poczciwy chlopak i nieglupi, ale nie jest z naszej klasy (no i w „Encyklopedii” nie zastapi mi
Artemidy). Nelka jest z naszej klasy. Ona zrozumialaby, w jakiej jestem podbramkowej
sytuacji. Koniecznie musze odbyc nowa rozmowe z Nella. Na zupelnie innych zasadach i w
bardziej kolorowej tonacji. Lecz jak to zaaranzowac? Podejsc na korytarzu szkolnym i
powiedziec: „Przebacz, nie gniewaj sie, porozmawiajmy jeszcze raz...” Zasmialem sie
gorzko w duchu. Nie widzialem jakos siebie w takiej sytuacji. To nie dla pana, panie
Ogromski, zbyt ogromnej trzeba odwagi, a do tego dochodzi ryzyko... Co bedzie, jesli
Szyperska zamiast rozpromienic sie na twój widok, spróbuje sie odegrac na tobie,
dziewczyny lubia tak robic, kiedy czuja, ze komus na nich zalezy. Podepcze cie jak robaka i
jeszcze na twoim trupie zakreci sie na obcasie. Tak, tu trzeba ogromnej odwagi, panie
Ogromski, a tymczasem pan zamiast ogromnej odwagi ma ogromne zahamowania i opory,
przy których sam Ohm wysiada... sam Ohm, ten od elektrycznych oporów z podrecznika
fizyki...
Tak jest, nie da sie ukryc, opory mialem piekielne i dlatego zdecydowalem, ze
spotkanie i pojednanie z Nella musi nastapic na gruncie neutralnym, w sposób przypadkowy
niejako i nie narazajacy na szwank mojego meskiego honoru. I od razu zarysowal sie w
mojej glowie pewien sposób...
Odszukalem na drugiej przerwie Zezowatego Doda i zapytalem:
— Nazwisko Szyperski — czy cos ci to mówi, Dodo?
Dodo zmarszczyl brwi.
— Mówi mi — odparl. — Do naszej klasy chodzi niejaki Kocio Szyperski.
— Potrzebuje informacji — powiedzialem. — Sprawdz, czy ten Kocio jest bratem
Nelki Szyperskiej z mojej klasy. Jesli tak, dowiedz sie, co robi Nella z wolnym czasem.
Gdzie chodzi, czym sie zajmuje...
Dodo zagwizdal zdumiony i usmiechnal sie swoja krzywa geba.
— Nie gwizdz glupio — zdenerwowalem sie — i rób, co ci mówie. Szyperska jest
mi potrzebna do filmu.
— A ja?
— Nie bój sie, ty tez zagrasz. Wlasciwa role.
— A kiedy bedzie ten film?
— Juz niedlugo. Dlatego wlasnie kombinuje z Szyperska.
— Miala byc Giga — zauwazyl Dodo.
— Do jasnej kamery, przestan sie wtracac do obsady! Rób co mówie —
wrzasnalem rozzloszczony. — No, splywaj szybko!
— Tak jest! — Dodo splynal.
Wrócil po kilku minutach. Wiesci byly pomyslne. Nella jest siostra Kocia
Szyperskiego z klasy Doda. W poniedzialki, srody i piatki gra w ognisku muzycznym w
Domu Kultury.
— Na czym gra? — zapytalem rzeczowo.
— Na skrzypcach.
— Niezle — mruknalem zamyslony, bo juz wiedzialem, co zrobie.
Poniewaz byla akurat sroda, zaraz po obiedzie udalem sie do Mlodziezowego
Domu Kultury. Ognisko muzyczne bylo w lewym skrzydle. Zastukalem od razu do pokoju z
napisem: „Kancelaria”. „Zapisy do klas instrumentów przyjmuje mgr A. Cyndelski, starszy
instruktor, w godz. 16-18”. Szczescie mnie nie opuszczalo. Byla godzina szesnasta i
magister A. Cyndelski byl na posterunku.
— Dzien dobry — powiedzialem. — Pragne zapisac sie do klasy skrzypiec, prosze
pana.
A. Cyndelski obrócil do mnie dluga, kozia twarz i zapytal:
— Czy ktos cie tu skierowal, chlopcze?
— Ja sam, prosze pana — oswiadczylem — ja mam sklonnosci od dziecka...
— To ladnie — A. Cyndelski glaskal swoja rzadka, acz niewatpliwie interesujaca,
mlodziezowa bródke. — To bardzo ladnie, ze masz sklonnosci. Niestety nie ma juz
wolnych miejsc w klasie skrzypiec. Zabraklo instrumentów. W ostatnich skrzypcach
wczoraj pekla struna — zamyslil sie melancholijnie — tak jest, pekla struna... Nie
chcialbym cie jednak zrazac... skoro masz sklonnosci... moze znalazloby sie miejsce w
innych klasach... — zaczal wertowac spisy. — Czy pluca masz zdrowe? — zapytal mnie
nagle. — Byles przeswietlany?
— Tak, prosze pana.
— Dmuchac umiesz?
— Jasne.
A. Cyndelski wstal i pomacal mi muskuly.
— Mozesz grac na tubie — powiedzial — masz warunki. Potrzebujemy chlopca do
tuby.
— Do tuby?
— To taka duza traba. Z pewnoscia marzyles nieraz, zeby zagrac na najwiekszej
trabie.
— To bylo wtedy, kiedy bylem bardzo maly — mruknalem. Przed oczyma stanal
mi obraz spoconych strazaków uginajacych sie pod ciezarem trab w majowym sloncu.
— Wolalbym cos mniejszego, prosze pana, na przyklad flet albo jakis klarnet.
— Nie ma fletów i klarnetów, jest tylko tuba — powiedzial A. Cyndelski.
— Na tubie niech gra Ciezki Tubka — zdenerwowalem sie.
— Tubka? — zainteresowal sie instruktor.
— Niejaki Tubkowski, pan go zna?
— Owszem, Tubkowski gra u nas na puzonie... zaraz... mamy chyba jeszcze jeden
wolny puzon — zajrzal do spisu — tak jest...
— Ja... ja nie chce z Tubkowskim — zaniepokoilem sie.
— Z Tubkowskim? — A. Cyndelski usmiechnal sie poblazliwie. — Nie ma
obawy... Tubkowski jest juz zaawansowany, a ty bedziesz dopiero próbowal dmuchac...
— podbiegl do szafy i wyciagnal wielki, zlocisty instrument, wytarl go z kurzu — na pewno
ci sie spodoba, posluchaj, co za ton! — nadal policzki i zademonstrowal, jak sie gra na
puzonie.
Bardzo mi sie podobalo, a najwiecej, ze byla to traba ruchoma, w czasie gry mozna
bylo skracac i wydluzac rure. To robilo wrazenie! No i ten dzwiek, niski, nieco zalosny, ale
przyjemny... mozna nim wypowiedziec rózne cierpienia i skargi...
— Biore, prosze pana.
— Wiedzialem, ze ci sie spodoba — A. Cyndelski poglaskal zadowolony swoja
mlodziezowa bródke.
Porwalem puzon i chcialem od razu wybiec, ale instruktor zatrzymal mnie, musialem
pokazac legitymacje szkolna, wypelnic formularz i zlozyc pare podpisów. Nastepnie A.
Cyndelski polecil mi udac sie do klasy instrumentów detych, drugie drzwi na prawo, do
pana profesora Kiryllo.
Ja jednak mialem nieco inny pomysl i zamiast udac sie do pana profesora Kiryllo,
poszedlem spiesznie w glab korytarza, skad dobiegalo mnie urzekajace lkanie skrzypiec.
Nerwowo sciskajac puzon w spoconych z emocji rekach, zajrzalem przez dziurke od
klucza. Serce zabilo mi mocno. Tak... nie mylilem sie. To byla Nelka. Ale jaka wspaniala!
Stala na estradzie z rozpuszczonymi wlosami, ubrana w dluga, powlóczysta suknie koloru
lila. Do licha... przedstawienie jakies czy co? Chyba próba przedstawienia, bo obok Nelli
zauwazylem jeszcze faceta z rogiem, czyli waltornia, przebranego za Wojskiego z „Pana
Tadeusza”, tamten znowu przy fortepianie jak Szopen, a tu dziewczyna z wiolonczela,
przebrana za gruba wiejska babe w zapasce... Tak, to jest przedstawienie. Dopiero teraz na
drzwiach zauwazylem recznie wykonany afisz:
„OPOWIESCI INSTRUMENTÓW”
inscenizacja slowno-muzyczna
a obok wielki napis:
PAMIETAJ, JUZ ZA TYDZIEN PREMIERA!
Przez moment zastanawialem sie, co robic, gdy nagle drzwi sie otworzyly i ukazala
sie w nich przysadzista niewiasta w srednim wieku, dosc tega, lecz o uduchowionym
spojrzeniu.
Spojrzala na mnie, na puzon, który sciskalem dumnie, i rozjasnila sie:
— A, to ty, wlaz szybko — wciagnela mnie do srodka, nim zdazylem sie
zastanowic nad sytuacja. — Nareszcie mamy Puzona!
— Jak to, nareszcie? — wykrztusilem.
— Spodziewalismy sie ciebie wczesniej... no, ale zjawiles sie przeciez...
Bylo mi bardzo przyjemnie. To milo byc kims, na kogo sie czeka; usmiechnalem sie
do Szyperskiej i zatrabilem na powitanie. Biedna Nella wytrzeszczyla oczy ze zdumienia.
Chcialem od razu podejsc do niej, ale profesorka pociagnela mnie do otwartej szafy i
wyciagnela stamtad jakis okropny kostium... rodzaj zielonego kombinezonu z kapturem i
rogami.
— Wlóz to! — powiedziala.
— Ale po co?
— Dzisiaj jest próba kostiumowa.
— Alez pani profesor, to nie jest strój dla Puzona — odezwala sie asystentka w
niebieskim fartuchu — to jest strój fauna dla Fletu.
— Dla Fletu? Co ty mówisz, moje dziecko. Gdzie sa moje okulary?!
— Pani pozyczyla je Moniuszce.
— A, prawda... Niech mi Moniuszko odda!
Podsunieto jej okulary. Zalozyla je i obejrzala mnie krytycznie.
— Tak, to nie jest strój dla Puzona! Co jest dla Puzona?
— Puzon ma byc w stroju kota.
— Dlaczego kota?! — zapytalem z pewnym niepokojem.
Nikt jednak nie kwapil sie do wyjasnien. Wszyscy byli potwornie zaaferowani. Nie
zwazajac na moje zastrzezenia, ubrano mnie w skóre kota.
— Troche za duzy na ciebie ten kostium... ale to nic. Wypchamy ci brzuch
papierem. A teraz podskocz! Zobaczymy, czy dajesz rade...
W momencie gdy podskakiwalem, rozwarly sie gwaltownie drzwi i do sali wpadl
zadyszany Ciezki Tubka z puzonem w futerale.
— A to co znowu? — krzyknela do niego profesorka. — Nie przeszkadzaj!
— Jak to? Mialem sie przeciez zglosic z puzonem do pani profesor Kolatko —
sapal Tubka.
— Juz nie jestes potrzebny. Mamy Puzona. Poza tym, ty jestes za duzy, nie
pasujesz... On lepiej pasuje...
— Jak to nie pasuje?!
— Idz, dziecko. — Profesorka Kolatko odpychala delikatnie Ciezkiego Tubke
paleczka dyrygencka. — Powiedzialam, mamy juz puzoniste, który bedzie przedstawial
Puzona.
— Puzoniste?! Jakiego puzoniste?! — ryknal Tubka. — Ja tu jestem jedynym
puzonista. Tylko ja jeden potrafie grac na puzonie.
— Zdaje ci sie, dziecko drogie...
— Mnie sie zdaje?! — Tubka blysnal oczami, nadal sie i zatrabil na puzonie,
poruszajac wspaniale i biegle rura instrumentu. Niewatpliwie bylo to trabienie na wysokim
poziomie. Równie nagle i niespodziewane jak potezne! Niestety, za blisko lewego ucha pani
profesor Kolatko. Nieszczesna kobieta krzyknela bolesnie i odskoczyla, ale tak
nieszczesliwie, ze uderzyla sie o pulpit dyrygencki w prawe ucho.
— O Boze, nic nie slysze! Jestem ogluszona! — Padla w ramiona asystentki.
Do sali prób wpadl magister A. Cyndelski.
— Co sie tu dzieje?! — krzyknal na widok pani profesor Kolatko slaniajacej sie i
pólprzytomnej.
— Zostalam ogluszona przez tego wielkiego natreta — wskazala na Tubkowskiego
— ten jego puzon... och... nie bede mogla prowadzic próby... Moje uszy!
— Pani profesor pokaze.
Magister A. Cyndelski obejrzal uszy slaniajacej sie pani profesor Kolatko.
— Hanba! Jedno ogluszone, drugie spuchniete! Jak mogles? — krzyknal A.
Cyndelski do wystraszonego Tubki. — Trzeba uwazac, do kogo sie trabi... to znaczy, w
kogo sie trabi... co ja mówie... chcialem powiedziec, przy kim sie trabi... A w ogóle, po co
trabiles?
— Bo pani profesor Kolatko nie wierzyla, ze ja umiem... trabic.
— To jest skandal! Nie mozna z wami prowadzic normalnej próby, zawsze jakies
historie. I to w domu kultury! Pomózcie mi wyprowadzic pania profesor Kolatko do
apteczki.
Polowa zebranych rzucila sie ma pomoc pani profesor Kolatko, natomiast
rozjuszony Tubka rzucil sie do mnie.
— Kto ty jestes? Skad sie tu wziales, lobuzie?!
— To... to jakas pomylka — jeknalem.
— Ja ci pokaze! — Tubka z wsciekloscia zlapal mnie za uszy. Pociagnal. Rozlegl
sie nieprzyjemny chrzest odrywanych uszu. Nella krzyknela przerazona. Ja tez krzyknalem.
Na szczescie nie byly to moje uszy, ale uszy kota. Dzieki nim ocalilem zycie. Uszy zostaly
bowiem w rekach oglupialego Tubki, a mnie udalo sie wyskoczyc na czas z kociej skóry.
— Co ty wyprawiasz? — krzyknela do Tubki asystentka. — To nieladnie tak
obedrzec kolege ze skóry... to jest... chcialam powiedziec z kostiumu... biednego
puzoniste...
— Nieladnie... puzoniste... — sapal wciaz zaskoczony Tubka — to nie jest zaden
puzonista... to jest niejaki Cymek, ten oszust z siódmej... On tu przyszedl za Nelka
Szyperska, prosze pani. Caly dzien pytal o Szyperska...
W sali zrobila sie cisza. A w tej ciszy slychac bylo gluche uderzenie. To oslupiala
Nella wypuscila z rak futeral ze skrzypcami.
— Slyszalem, jak Dodonskiego pytal — sapal dalej Tubka zadowolony z efektu.
— Masz nader czule ucho muzyka — powiedzialem glosno. — Gratuluje ci, to
rzadki dar natury u goryla.
— Nie dosc mu, ze kreci sie caly dzien kolo Szyperskiej w klasie, to jeszcze tu sie
wkrecil, oszust, i w dodatku mi ubliza.
— Wkreciles sie? — zapytala mnie asystentka. — Jak mam to rozumiec? Nie
nalezysz do zespolu?
— Ja... ja umiem grac — zapewnilem pospiesznie, czujac, ze moje aukcje spadaja
gwaltownie. Natezylem sie jak przedtem Tubka. Ujalem rure puzonu. Pociagnalem
gwaltownie. Sukces byl nader polowiczny. Z instrumentu wydobyl sie cichy pomruk czy
moze raczej westchnienie, natomiast sam instrument rozpadl sie na dwie czesci. Moze ze
zdenerwowania za bardzo pociagnalem, w kazdym razie kawalek puzonu zostal w jednej
rece, a reszta w drugiej.
Stalem zaklopotany i nie bardzo wiedzialem, co mam robic.
— Jak mogles! krzyknela asystentka. Popsules instrument!
— Widzi pani, ze on nie ma pojecia o puzonie. To jest przybleda wsród artystów.
— Brac go! — krzyknal wielki (cielesnie) artysta Tubka
I rzucil sie na mnie.
Latwo sobie wyobrazic, co by sie ze mna stalo, gdyby nie bohaterski czyn Nelli.
Widzac, co sie swieci, dopadla do Tubki i zaczela go tluc futeralem od skrzypiec jak
maczuga.
— Ach, ty gorylu, pusc Cymka!
— Jak mozesz? — jeknal rozgoryczony Tubka. — Stanalem w twojej obronie.
— Wcale nie prosilam cie o to!
— Co ja widze! Cymek moze liczyc na wzajemnosc. To zdrada! — blyskajac
zlowrogo oczami wyrwal futeral z rak Nelli, ale w tej samej chwili zaplatal sie w jej
powlóczysta suknie z trenem i ku naszemu zdziwieniu wyladowal na podlodze.
Zanim sie wyplatal z sidel trenu, ja juz bylem na korytarzu, za mna wypadla Nella...
— Nie wierz temu, co on mówi — zasapalem czerwony. — Ja... ja tu przyszedlem
po prostu grac na instrumencie.
— Oczywiscie — powiedziala Szyperska — i to jest wlasnie wspaniale — w jej
oczach zapalily sie wesole iskierki.
Pomyslalem, ze Szyperskiej dobrze jest z nieszczesciem wypisanym na twarzy, ale
chyba jeszcze lepiej z taka wesoloscia jak teraz...
— Wspaniale... — wybelkotalem — co jest wlasciwie wspaniale?
— To, ze zaczales grac na puzonie — odpowiedziala.
— Cieszysz sie? — zapytalem nieufnie, patrzac, czy nie nabija sie ze mnie.
— Ciesze sie, ze lubisz muzyke.
— Bardzo lubie — zapewnilem goraco.
W progu stanal Ciezki Tubka przebrany za kota. Zdretwielismy. Lecz Tubka tego
dnia mial zdecydowanego pecha. Niemal w tej samej chwili na korytarzu ukazala sie pani
profesor Kolatko z obandazowanym uchem. Klasnela w rece. Znowu byla w formie.
— Wracamy na scene, dzieci. A to co znowu? — wlozyla okulary i spojrzala
krytycznie na Tubke. — Kot bez uszu? I dlaczego taki duzy zrobil sie kot? Co tu sie dzisiaj
wyrabia?!
Nella usmiechnela sie rozbawiona do mnie i powiedziala:
— A ty lepiej uciekaj, Cymek. Jutro sie zobaczymy.
Chcialem uciec, Bóg mi swiadkiem, ale los chcial inaczej. Oto bowiem z przeciwka
zblizal sie magister A. Cyndelski z lysym, dostojnym pedagogiem, który niósl peki nut...
— To ten nowy kandydat, o którym panu mówilem — powiedzial A. Cyndelski
wskazujac na mnie. — Bardzo obiecujacy material, ma warunki oraz, jak oswiadczyl,
sklonnosci.
— To pan profesor Kiryllo — zwrócil sie z kolei do mnie — oddaje cie w jego
rece.
Kiryllo usmiechnal sie do mnie odslaniajac rzad zóltych zebów. Przez moment
wydalo mi sie, ze to sa zeby drapieznika, ale to byly raczej poczciwe konskie zeby.
Westchnalem ciezko i kryjac za plecami popsuty puzon zniknalem w sali cwiczen.
No cóz, chyba jednak zostane puzonista.
6. Spisek Cykanderów
Nie popsulem wczoraj puzonu. Profesor Kiryllo wyjasnil mi na pierwszej lekcji, ze
rura tego instrumentu sklada sie z dwu czesci; mozna je bez szkody rozlaczac i skladac.
Popsulem sobie natomiast zdecydowanie stosunki z Ciezkim Tubka. Goryl ten tropil mnie
nazajutrz od samego rana i czyhal na sposobnosc, aby wyladowac na mnie swoja zlosc.
Zamiast wiec zajac sie Nelka, jak mialem w planie, musialem niestety zajac sie
bezpieczenstwem wlasnej skóry. Uznalem, ze najmniej narazony na ataki Tubki bede w
„pokoju cichej pracy i skupienia”, który znajduje sie za biblioteka w naszej szkole. Udalem
sie wiec bezzwlocznie do pani bibliotekarki Cyborowej i oswiadczylem, ze potrzebuje sie
dzisiaj skupic, poniewaz musze przygotowac sie do olimpiady historycznej, i ze jesli
pozwoli, bede sie skupial na kazdej przerwie, az do odwolania. Nastepnie poprosilem o
albumy z ilustracjami, o ksiazke o bitwach morskich w czasie II wojny swiatowej i o
ksiazke o historii lotnictwa. Na koncu kazalem sie zamknac na klucz w „pokoju cichej
pracy i skupienia” az do dzwonka.
— Pani wie, moga mnie szukac — powiedzialem. — Niestety, niektórzy moi
koledzy nie rozumieja potrzeby skupienia. Dlatego, jakby ktos pytal, niech pani nie mówi,
ze tu jestem.
Pani Cyborowa spojrzala na mnie z uznaniem.
— Ciesze sie, ze spowazniales, Ogromski — powiedziala. — Nastapil u ciebie
ostatnio pozytywny przelom. Wytrwaj w tych dobrych checiach. Adam Mickiewicz tez juz
spowaznial w twoim wieku.
— Mysli pani?
— To jest stwierdzone — orzekla pani Cyborowa i zamknela mnie w pokoju.
W rezultacie cala pierwsza przerwe spedzilem bezpiecznie i dosc przyjemnie,
ogladajac ciekawe ilustracje okretów i samolotów. Przez okno widzialem Ciezkiego Tubke,
jak miotal sie po boisku i podwórzu szkolnym szukajac mnie daremnie. Oczywiscie temu
gorylowi Tubce nawet do glowy nie przyszlo, ze moge „skupiac sie” w „pokoju cichej pracy
i skupienia”. Jest na to za malo inteligentny.
Równo z dzwonkiem pani Cyborowa wypuscila mnie z dobrowolnej klauzury, a ja
od razu zbieglem na dól.
Kolo naszej klasy, na tablicy ogloszen, Nelka Szyperska przypinala wielki afisz
reklamujacy „Opowiesci instrumentów”, owo nieszczesne widowisko, z którym sie wczoraj
niechcacy zetknalem.
— Mielismy dzisiaj porozmawiac — zaczalem.
— Wlasnie szukalam cie — powiedziala Nelka. — Gdzie sie podziewales? Nawet
w bibliotece cie nie zastalam.
— Bylem w „pokoju cichej pracy i skupienia” — odparlem powaznie. —
Skupialem sie.
— Ty?! — Nelka spojrzala na mnie rozbawiona. Jej zdziwienie dosc nieprzyjemnie
mnie dotknelo.
— Myslisz, ze ja nie potrzebuje skupienia? Wszyscy ludzie potrzebuja. Nawet
najsilniejsi i najmadrzejsi, zwlaszcza jak maja przejscia. Ja tez wczoraj mialem przejscia i
dlatego potrzebowalem. Muzyka mnie rozkojarzyla. Stracilem równowage intelektualna.
— Czy juz ja odzyskales? — zapytala.
— Oczywiscie — odparlem niepewnie, rozgladajac sie z niepokojem po korytarzu.
Na szczescie Tubki nie bylo.
— Wczoraj zachowywales sie dosyc dziwnie... i... i niezrozumiale... i, jak to
powiedziec, jest takie jedno slowo... — niekonsekwentnie.
Zaczerwienilem sie.
— Wcale nie! — zaprzeczylem. — To tylko tak wygladalo.
— A jednak w szkole byles okropny i mówiles takie rzeczy o Koniu, a potem w
tym Emdeku... — Nella wyprostowala ostroznie róg ogloszenia. — Musze to jeszcze raz
przypiac. Czy móglbys potrzymac? — Wreczyla mi pudelko z pluskiewkami. — I powiedz
mi, czy to prawda, co mówil o tobie Tubka?
— Uwierzylas mu? — zapytalem zmieszany.
— Skad! Nie uwierzylam zupelnie. — Teraz z kolei zaczerwienila sie Nella.
— A... a gdyby to byla prawda?
— Nie wierze!
— Dlaczego?
— Bo... bo za bardzo sie róznimy, bo... bo nie mamy z soba nic wspólnego —
wyrzucala z siebie szybko Nelka — bo... nawet w sprawie Konia... jesli nie zal ci Konia,
jesli zgadzasz sie, zeby go wykonczyli, to znaczy...
— No dobrze — przerwalem jej nagle — a gdybym zajal sie Koniem?
— Naprawde zajalbys sie? — zapytala zaskoczona. — Przeciez mówiles, ze on cie
malo obchodzi.
— No... móglbym to zrobic dla ciebie — powiedzialem ogladajac pluskiewki w
pudelku.
— Dla mnie?
— Jesli to ma dla ciebie takie znaczenie, po prostu, zebys wiedziala, jak duzo moge
dla ciebie zrobic.
Nella wbila nerwowo pluskiewke w róg afisza. Stwierdzilem z satysfakcja, ze byla
to juz piata pluskiewka wbita w ten sam nieszczesny róg. Zdumiewajace roztargnienie jak
na rzeczowa zawsze Nelle!
— Ja wcale nie chce — powiedziala — zebys sie poswiecal dla mnie. Ty sam
powinienes bronic Konia, tak jakbys bronil swoich wlasnych spraw... Wiesz, ze on jest
nadzwyczajny, a Mezyk, Bojarska i cala ich paczka chca mu zrobic swinstwo!
— Uwazasz, ze powinienem, w imie obrony nieszczesnych gogów dreczonych
przez okrutna mlodziez? Ligi Ochrony Gogów jeszcze nie ma. Gog powinien sam dac sobie
rade jako fachowiec od mlodziezy.
— Uwazam, ze powinienes w imie sprawiedliwosci... — zaczela Nelka, ale w tym
momencie na korytarzu pojawil sie Kon z dziennikiem pod pacha; trzeba bylo przerwac
rozmowe i udac sie do klasy.
Kon zaczal lekcje w swobodnym nastroju, zartujac z Bojarska na temat maskotki-
malpiszona, która zawsze trzymala na lawce, a potem wyrazil zdziwienie tudziez
rozczarowanie, ze zaprzestalismy rysowania koni na tablicy. Z ciekawoscia oczekiwalem
rozwoju wypadków. Czy skonczy sie na pogrózkach Cykanderów, czy tez naprawde cos
szykuja...
Juz wkrótce przekonalem sie, ze Nelka Szyperska miala racje. Pierwsze oznaki
nadciagajacej burzy pojawily sie, gdy Kon chcial zabrac sie do przepytywania uczniów.
— Moze mi powiesz, przyjacielu — zwrócil sie do malego Gibasa — co wyniosles
z poprzedniej lekcji?
Gibas wstal, podobny do nastroszonego gawrona, zgarbil sie i milczal z okiem
utkwionym nieruchomo w podloge, jakby tam kryla sie odpowiedz. Bylo jasne, ze Gibas nic
nie wyniósl z poprzedniej lekcji.
— Cóz to, zatkalo cie, Gibas?
Gibas milczal i garbil sie coraz bardziej.
— Siadaj! — pan Szykon spojrzal na Gibasa z obrzydzeniem. — Nie jestes zbyt
rozgarniety. Poza tym móglbys czesac wlosy i nie garbic sie tak ohydnie. Nie dosc, ze jestes
maly, to jeszcze sie garbisz! No cóz, moze znajdziemy bardziej rozmownych — pan Szykon
rozgladal sie po klasie. — O, ty, przyjacielu, co konferujesz tak zapalczywie w ostatniej
lawce — zwrócil sie do Mesia — wstan i powiedz, co utkwilo ci w glowie z poprzedniej
lekcji.
Mesio wstal ociezale, oparl sie dlonmi o pulpit...
— Ja... mnie nic nie utkwilo, prosze pana.
— Bojarska, moze ty?!
— Ja nic nie zrozumialam — oswiadczyla usmiechajac sie kacikami ust Bojarska.
Ale Kon zdawal sie nie dostrzegac tego usmieszku.
— Nie rozumiecie? — powiedzial raczej beztrosko. — Nie ma wielkiej tragedii,
poniewaz wlasnie tematem dzisiejszej lekcji bedzie sposób wlasciwego pisania prac z
jezyka polskiego. O co tu chodzi, moi drodzy? O trzy rzeczy. Trzeba miec cos do
powiedzenia, trzeba chciec powiedziec i umiec powiedziec. Nie watpie, ze mlodziez ma
duzo rzeczy do powiedzenia, a w kazdym razie wiele do zapytania. Formulowanie zas
pytan, przedstawianie problemów jest tez cenna forma wypowiedzi. Rzecz w tym, ze jesli
nawet ma sie duzo do powiedzenia, to jeszcze nie znaczy wcale, ze chce sie to powiedziec
w klasie. Co innego bowiem zwierzyc sie na ucho przyjaciólce czy przyjacielowi, co innego
Cykanderom z tej samej paczki, a co innego wobec calej klasy i, co gorsza, wobec
nauczyciela, którego w dodatku tak malo sie zna. Ale podejmiemy próbe przelamania
lodów. Bedziemy nagradzac szczere wypowiedzi, byle wlasne i uzasadnione, nie bedziemy
sie natomiast oklamywac i grac przed soba komedii...
W tym miejscu w klasie podniósl sie niespokojny gwar — wszyscy byli zaskoczeni,
skad maly pedagog zna uklady klasowe i nader ekskluzywna nazwe Cykanderów. Nim
jednak zdolali oprzytomniec, juz Kon powrócil do naszych wypracowan i zaczal je
objezdzac, demonstrujac ich nicosc. Wyciagnal na swiatlo dzienne nasze bledy, pozy i
nieczyste zagrania. „Takie rzeczy nie ze mna — mówil. — Nie bedzie plywania w metnej
wodzie ani lotów w detych balonach. Bede nakluwal takie balony!”
Tak mówil Kon i od razu stalo sie jasne, ze trudno bedzie z Koniem, ze nie bedzie
mozna slów-pustaków ukladac ani bujac w oblokach. Po prostu Kon nie uznaje takiej gry,
jaka dotychczas uprawialismy. Inne ma zasady. Byle czym sie go nie omami. To bylo jasne.
Ale czy dla Konia z kolei bylo jasne, ze obalal te reguly, do których bylismy przyzwyczajeni
i z którymi tak bylo wygodnie?
Spojrzalem na Mesia. Siedzial ponury, brwi marszczyl, wargi przygryzal ze zlosci...
Nie takiego wymarzyl sobie mistrza. A Funia Bojarska ze zlosci wbijala raz po raz szpilke w
glowe pluszowego malpiszona.
Czulem, ze w tej chwili cala cykanderska wiekszosc naszej klasy nie cierpi Konia i
boi sie jego niezwyklych metod oraz wymagan, a najbardziej, ze bedzie tak nudzic na
kazdej lekcji.
Kon jakby nie zdawal sobie z tego wszystkiego sprawy. Beztrosko przeszedl do
omawiania punktu trzeciego swoich „zasad”.
— W zeszycie jednego z waszych kolegów — mówil — przeczytalem takie oto
zdanie-potwora, od którego skóra moze scierpnac nie tylko nauczycielowi polskiego,
redaktorowi czy innemu specjaliscie od jezyka, ale po prostu zwyklemu czytelnikowi.
Posluchajcie: „Gdy dynamiczna rozpacz poety, do której popchnela go Maryla, która byla
puchem bardzo marnym, zaslepionym przez zloto, doprowadzila go do takiego powaznego
stanu, ze mógl wydac z siebie stek nieprzyzwoitych zlorzeczen na los, poeta dzieki
sublimacji zamiast steku zlorzeczen wydal ten slawny wiersz, którego wielka wartosc, o
której mówilismy na zeszlej lekcji, polega na cennych zaletach, które nas wciaz uderzaja,
chociaz minelo juz sto piecdziesiat lat od wydarzen, które przypiely poecie postepowe
skrzydla do dynamicznego lotu »górnego« ”.
Oto absolutny rekord, moi drodzy! Siedemdziesiat siedem wyrazów w jednym
zdaniu! Dziewiec zdan podrzednych spietrzonych jedno nad drugim! Szesc razy uzyto
zaimka wzglednego „który”! W dodatku obawiam sie, ze autor tego zdania nie bardzo
rozumie chyba sens niektórych przymiotników. Czy puch moze byc zaslepiony, czy skrzydla
moga byc postepowe, czy rozpacz moze byc dynamiczna? Niezbyt to szczesliwe
sformulowania. A w ogóle, przyjacielu kolego, za czesto uzywasz slowa dynamiczny. Skad
to u ciebie? W tym jednym zdaniu uzyles go dwa razy. Po co? Jesli zbyt czesto uzywa sie
jakiegos przymiotnika, traci on na sile i na wartosci. Zas co do calego zdania, to zauwazcie,
mimo detego stylu i powagi, a moze wlasnie dzieki temu, jest zabawne, miejscami nawet
smieszne, po prostu taki nadmuchany balon, w którym prócz powloki nie ma wlasciwie nic.
No bo w koncu nie dowiadujemy sie najwazniejszego: na czym polegaja walory tego
wiersza, autor pisze wprawdzie, ze „wielka wartosc wiersza polega na cennych zaletach”,
ale jest to przeciez „maslo maslane”, zwykle wykpienie sie od rzeczowej oceny.
Patrzylem na Konia z troska. Za duzo mówil i zbyt dretwo. Wszystko chcial
zalatwic jednym przemówieniem. Biedny Kon! Niezbyt zrecznie zabral sie do rzeczy. Teraz
juz Cykanderzy na pewno go zjedza.
Tymczasem on naznecawszy sie do syta nad nieszczesnym zdaniem, zaczal z kolei
mówic, na czym polega dobry styl. Zacytowal naprzód dewize Juliusza Slowackiego:
„chodzi mi o to, aby jezyk gietki powiedzial wszystko, co pomysli glowa...” Nastepnie
rozwodzil sie dlugo nad „nosnoscia zdan”, jak to nazwal. Zeby zdania mogly uniesc mysl,
musza byc dobrze zbudowane, muskularne i silne. Jeden trafnie dobrany przymiotnik wiecej
jest wart niz dziesiec zle dobranych. Trzeba wystrzegac sie tasiemcowych zdan, wyrazac sie
krótko i tresciwie.
Na zakonczenie znów wezwal do odpowiedzi Gibasa:
— Teraz juz chyba wszystko zrozumiales. Przez godzine kladlem ci lopata do
glowy.
Gibas wstal, znów zgarbil sie i milczal i bylo jasne, ze pompowanie wiedzy w
Gibasa nie na wiele sie zdalo.
Kon machnal zrezygnowany reka.
— Mezyk?
Mesio wstal i patrzyl bezczelnie na Konia z szyderczym usmieszkiem. Programowo
nie wypowiedzial ani jednego slowa.
— Bojarska?
Bojarska wstala ze spuszczona glowa, ale tez milczala jak zakleta.
— Cóz to za niemoc ogólna i solidarna? — zdziwil sie nieprzyjemnie Kon. — Moze
ty mi powiesz wobec tego — zwrócil sie do Cykandera, okularnika Racucha — masz
dosyc inteligentna mine.
Ale okularnik Racuch, mimo nader inteligentnej miny tez nie wykrztusil ani jednego
slowa, usmiechal sie tylko inteligentnie, co jednak, rzecz jasna, nie moglo zadowolic Konia.
— Co wam sie stalo? — Kon wyszedl zza stolika, oparl sie rekoma o pierwsza
lawke. — Czy naprawde nikt nie zrozumial?
I wtedy od strony law cykanderskich podniósl sie grozny szmer, i rósl, przenoszac
sie z lawki na lawke, coraz glosniejszy i smielszy, az przerodzil sie w potezna wrzawe.
— Nie rozumiemy! Nie chcemy!
Wiec to tak. Teraz juz wszystko bylo jasne. Wiedzialem, ze powinienem wystapic,
stanac w obronie prawdy, nawet wbrew calej cykanderskiej zmowie. Juz podnioslem sie z
lawki, gdy nagle przyszlo mi do glowy: co bedzie, jesli wszyscy stchórza i nikt mnie nie
poprze? Gdyby najpierw wystapila Szyperska albo Genialny Tubka, wtedy co innego,
poparlbym ich goraco, ale samemu wystepowac jako pierwszy? Zawahalem sie przez
moment i obejrzalem na Szyperska, ale Szyperskiej nie dostrzeglem, zaslanialy ja geby
wrzeszczacych Cykanderów. A mnie wydalo sie w tym momencie, ze to juz cala klasa
krzyczy przeciw Koniowi. Przeciwstawic sie calej klasie? Stracilem reszte odwagi.
Bylem ciekaw, co teraz Kon zrobi. Wscieknie sie i popedzi do dyra, czy tez
wyladuje sie na miejscu? Ale rozczarowalem sie. Kon wciaz zachowywal spokój. Zbladl
tylko i uniósl brwi, jakby niezmiernie zdziwiony, i wodzil oczami po klasie, jakby zadajac
wyjasnien. Na mnie tez popatrzyl. Ale ja udalem, ze nie widze, i skrylem sie za plecami
kolegów. Czekalem, az ktos mnie wyreczy i za mnie odpowie Koniowi. Moze Szyperska?
Moze Tubka? Lecz oni tez milczeli i teraz juz naprawde tak wyszlo, ze Kon ma cala klase
przeciw sobie. Tymczasem on wciaz przygladal sie nam uwaznie.
— Ciekawe — powiedzial wreszcie.
W tym momencie zadzwieczal dzwonek.
— Ciekawe — powtórzyl Kon, zabral dziennik i wyszedl z klasy.
Wszyscy poderwali sie z miejsc, jakby parzyly ich lawki.
— Biegnij za Koniem, Gibas — rzucil rozkaz Mesio. — Musimy wiedziec, co teraz
zrobi!
Gibas wybiegl ochoczo. Za nim chyba pól klasy.
Ja jeden zostalem w lawce. Jakos mi sie nie spieszylo tym razem. Wolalem z nikim
nie rozmawiac. A juz najmniej z Nella Szyperska. Wyciagnalem moja zólta agende i
zamyslilem sie ponuro. No cóz, stalo sie. Od dzisiaj, Maksymilianie Ogromski, nazywasz sie
Minim. Minimek Fajowicz Mikronski. Naprawde szkoda. Czy juz nic nie da sie zrobic?
Moze jest jeszcze jakas malenka szansa? I dopisalem na koncu nie zalatwionych spraw:
„Ukrecic leb konskiej sprawie”. Ale jak?
7. Stawka na Konia
— Panowie, zdaje sie, ze tym razem tosmy zrobili Konia w konia — powiedzial
Mesio do Cykanderów, którzy tloczyli sie na koncu korytarza.
— Tak, Kon zostal skutecznie sploszony — rozesmiala sie Bojarska.
— Mysle, ze wycofa sie z tej gry — dodal Racuch przecierajac nerwowo okulary.
— Panowie, wyrazam wszystkim moje najwieksze uznanie i tobie, pani — sklonil
sie blazensko przed Bojarska Mesio. — A takze tobie dziekuje, Maksym — odwrócil sie
do mnie.
— Za co? — mruknalem.
— Za to, ze przestales bronic Konia. Mówilem wam, ze Ogromski to fajny chlop.
Zaczerwienilem sie. Chcialem im powiedziec, ze zaszla pomylka w nazwisku i ze od
kilku minut nazywam sie Minim Mikronski, ale wciaz jeszcze bylem zbyt przygnebiony, by
brac udzial w dyskusji.
Mesio trzepnal mnie przyjacielsko w lopatke.
— Sprawdziles sie, Cymek. Wiesz, oni sie bali — spojrzal na cykanderów — ze
odetniesz sie od nas i wszystko popsujesz. Widzicie, ze sie nie odcial. Jemu tez Kon
przestal sie juz podobac. Ja osobiscie dostalem dreszczy od tej konskiej mowy. „Takie
rzeczy nie ze mna. Nie bedziemy sie oklamywac!”. Szczera dusza! Czarus sie znalazl!
Naciagacz!
— Naciagacz?! — spojrzalem zaskoczony na Mesia.
— Jasne. Chcial nas naciagnac na szczerosc. Ty mu, bracie, powiesz, co myslisz o
tym i o tamtym, rozpakujesz przed nim swoja walizke, a on potem bedzie cie mial w garsci.
Przyznaj sie, otwórz mu serce, pokaz swoje slabe punkty, a on cie przy okazji uderzy w
takie bolace miejsce. Kiedy raz bolalo mnie w sobie, podszedl do mnie Ciezki Tubka i
zapytal, co mi jest. No to powiedzialem, ze mnie w sobie boli. „Gdzie”? zapytal.
Wskazalem na zoladek. To lobuz rabnal mnie piescia w to miejsce i smial sie, kiedy sie
zwinalem. Od tego czasu nie mówie nikomu, gdzie mnie boli i nie dam sie naciagnac na
zadne Konskie apele i mowy. To sa takie zagrania. Nawet Cymek sie na tym poznal.
Wczoraj jeszcze bronil Konia, a dzisiaj juz Kon przestal mu sie podobac!
Pomyslalem, ze to ostatni moment, zeby odzyskac szlachetne moje imie i twarz, i ze
jesli teraz nic nie powiem, to stane sie juz zupelnym Cykanderem.
Powiedzialem przez scisniete gardlo:
— Mylisz sie!
— Co takiego?! — Mesio wytrzeszczyl oczy.
— Kon wcale mi sie nie przestal podobac... W ogóle jak mozesz porównywac tego
goryla Tubke z Koniem?... — wyrzucalem pospiesznie potok slów. — A co do naszych
wypracowan to w dalszym ciagu twierdze i utrzymuje, ze byly dete i nie na poziomie. I ty
sam wiesz o tym najlepiej, Mesiu, bo to ty wlasnie nazywales ten styl pisania detologia i
dmuchaniem w bambus... Wszyscy pamietaja...
— Czlowieku, czy ja mówie, ze nie? — zdenerwowal sie Mesio. — Nie chodzi o
to, czy Kon ma racje co do wypracowan, czy nie! Po prostu chodzi o to, ze to jest
niebezpieczny Kon, który próbuje nas wziac do galopu. A ja nie mam ochoty galopowac z
Koniem!
— Ty nie, ale sa tacy, co uwielbiaja wyscigi, jazde szybka na czas i skoki przez
przeszkody! Co do mnie, ja stawiam na Konia!
Mesia zatkalo na moment.
— Stawiasz? W jakim sensie?!
— Ogólnym i szczególnym, ideologicznie i praktycznie.
— Mów konkretnie.
— Konkretnie? Konkretnie to Kon wróci.
— Byc moze wróci z dyrem — powiedzial Mesio, odzyskujac pomalu równowage.
— Prosze bardzo, niech sobie wraca. Ja to wzialem pod uwage. Jak przyjdzie z dyrem,
powiemy dyrowi, ze nic nie rozumiemy z jego lekcji, ze jest okropny, ze krzyczy na
lekcjach, ze sie zlosci, ze ze strachu nie mozemy nic wykrztusic i ze nie chcemy Konia. I
zobaczycie — dyrektor zabierze go wtedy i bedziemy miec spokój... — urwal nagle, bo
przez okno zauwazylismy wszyscy malego Gibasa.
Wracal zdyszany, z wywieszonym jezykiem, widocznie z bardzo daleka. Rzucilismy
sie ku wyjsciu, ciekawi najnowszych wiadomosci o Koniu. Ale Gibas wpadl pierwszy w
drzwi. Juz byl na korytarzu. Lapal z trudem powietrze.
— Co sie stalo? — dopytywal Mesio. — Gdzies ty byl?
— Tro... tropilem Konia, przeciez powiedziales, zebym biegl za nim.
— Jasne, ale tak daleko?
— On pobiegl az do lasu — sapal Gibas.
— Co ty pleciesz?! Do lasu? Z dziennikiem?
— No, nie... najpierw wstapil do pokoju nauczycielskiego i zostawil dziennik, a
potem poszedl do biblioteki.
— Do naszej biblioteki?
— Tak, widzialem dokladnie, caly czas szedlem za nim. On wzial jedna ksiazke z
dzialu „Psychologia”... przerzucal szybko strony...
— I co?
— Potem rabnal nia...
— Kogo? Ciebie?
— Nie, no skad? Nikogo nie rabnal, tylko rzucil ja ze zloscia.
— Na ziemie?
— Nie, na stól pani Cyborowej, az sie wzdrygnela, a on zapytal, czy nie ma jakiejs
lepszej ksiazki, ale pani Cyborowa nie miala, wiec wybiegl z biblioteki. Myslalem, ze
pobiegnie do dyra, a on w ogóle... — Gibas wytarl glosno nos.
— Co to znaczy w ogóle?... — denerwowal sie Mesio.
— W ogóle wybiegl ze szkoly — dokonczyl Gibas.
— Wybiegl ze szkoly? W jakim tempie?
— W tempie wlasciwym biegom dlugodystansowym. Bieglem za nim — sapal
Gibas — bardzo bylem ciekawy, gdzie tak biegnie.
— Pewnie po papierosy — zauwazyl Racuch.
— Kon nie pali — powiedzialem.
— Tak, on nie pobiegl po papierosy... tylko do lasu!
Wszyscy spojrzeli na Gibasa zaskoczeni.
— Jak to do lasu? Kon do lasu?
— Skad wiesz? — zapytalem. — Pobiegles za nim do lasu?
— Nie... nie wytrzymalem tempa — wyznal Gibas nieco zaklopotany. — Ale
widzialem, jak biegl... Wbiegl na droge do lasu.
Mesio zarzal zwyciesko.
— Panowie! Czy jeszcze nie rozumiecie, o co chodzi?! To jest ucieczka Konia! On
juz nie wróci.
— W ogóle? — zamrugal oczami Gibas. — Myslisz, ze zostanie w lesie?
— Glupi jestes. Nie wróci do szkoly... a w kazdym razie nie do naszej klasy. On
ma zniszczone nerwy. Ten bieg o tym swiadczy. Czy normalny gog pobieglby po takiej hecy
na lekcji do lasu?
Oczywiscie, nikt nie mial pod tym wzgledem zadnej watpliwosci.
— Powtarzam, to jest ucieczka Konia — zakonczyl Mesio. — Kon nie wytrzymal
nerwowo i uciekl.
— Bzdura — powiedzialem i spojrzalem na zegarek — po prostu jest godzina
dziesiata czterdziesci piec. — O tej godzinie Kon codziennie trenuje biegi... Poza tym nie
pobiegl do lasu, lecz na stadion. Jak wiecie, stadion lezy przy tej samej drodze. On
codziennie wykonuje na stadionie co najmniej jedno okrazenie.
— Cos ty?! — baknal zaskoczony Mesio.
— To prawda — przyznal Racuch. — Ja go widzialem na stadionie. Kon nalezy do
klubu „Sparta”, robi tam biegi srednie. Czesto schodzi ponizej czterdziestu siedmiu sekund!
Wiadomosc zrobila duze wrazenie na Cykanderach. Zreszta nie tylko na nich.
Zauwazylem, ze od dluzszej chwili naszej dyskusji przysluchuje sie chyba cala klasa. I, co
mnie bardzo zdopingowalo, Nelka Szyperska.
Odchrzaknalem.
— Panowie, sami widzicie, ze nie jest to zwykly Kon. Jest to Kon o rozmaitych
wybitnych wlasciwosciach. Miedzy innymi jest to Kon sportowy — powiedzialem. — Wy
traktujecie go jak fuksa, ale ja stawiam na tego Konia... Przykro mi, ze musze ci to
oswiadczyc, Mesiu, ale musze, chociazby dlatego, zeby cie ostrzec. On wróci i jeszcze raz
spróbuje wziac przeszkode, bo to jest Kon, który lubi brac przeszkody. Radzilbym sie
zastanowic, co robic, kiedy wróci.
— Tak, nalezaloby sie zastanowic — wtracil Racuch. — Oczywiscie na wszelki
wypadek... Zawsze trzeba byc przygotowanym na rózne mozliwosci.
— Tu nie ma sie co zastanawiac — powiedzial Mesio. — Mosty sa spalone. Jesli
Kon wróci, w co nie wierze, to nie bedzie nas kochal. Bedzie próbowal sie odegrac i
mscic... Dlatego....
— Nie znasz Konia — przerwalem mu. — Stale przymierzasz go do tego goryla
Tubki, a to jest Kon szlachetnej krwi. To jest mustang...
— Pegaz — dorzucil Racuch, ale wszyscy tylko rozesmieli sie, bo nikt nie wiedzial,
co to takiego jest Pegaz.
A Mesio od razu skorzystal z zaklopotania Racucha i przejal inicjatywe.
— Byc moze jest to Kon wspanialy, ale w tej chwili jest to Kon zraniony.
Rzucilismy mu wyzwanie. Zranilismy go smiertelnie. On nam tego nie daruje... A ja nie mam
ochoty byc stratowany przez Konia, i chocby to nawet byl mustang, czy tez... jak mu tam...
— Pegaz.
— O wlasnie. Pegaz. Na szczescie to nam nie grozi, on juz do nas nie przyjdzie...
mówie wam, on byl tylko przyslany na próbe. Próba sie nie udala. Zabiora go.
— A jesli on uzna, ze próba jeszcze trwa, no i postanowi odbyc jeszcze jedna
lekcje? — zapytalem.
— Wtedy musimy dalej stawiac opór — oswiadczyl Mesio. — Az sie zniecheci
ostatecznie. Nie mamy innego wyboru. U Konia jestesmy juz spaleni. Dziecko wie, ze
podpadlismy.
— Za bardzo boisz sie Konia — powiedzialem. — Od poczatku za bardzo sie go
bales i dlatego narobiles glupstw.
— Ja? Balem sie?!
— Tak. Po prostu wszystko robiles ze strachu. Panowie, spójrzcie w lustro —
jestescie juz prawie dorosli, a tak boicie sie Konia. To przeciez smieszne...
— Jak tu sie nie bac po tym wszystkim? — mruknal Racuch. — Teraz juz chyba
jest powód.
— Nie przesadzaj... bywaja gorsze opresje.
— Ale cos trzeba zrobic — mówil zdenerwowany Racuch. — Mesio ma racje, ze
jesli Kon wróci, to nas stratuje.
— Tak, co robic? — odezwaly sie glosy.
— Przede wszystkim nie robic burzy w wannie. Nie popadac w panike, nie
wyobrazac sobie, ze od dmuchania w zupe zrobily sie tajfuny. Moze Kon sam nie bedzie
chcial o tamtej lekcji pamietac... i zacznie z innej beczki.
— A jesli przyjdzie nastawiony bojowo, znów wróci do tych okropnych zdan i
bedzie na sile chcial brac przeszkode? — zapytala Bojarska.
— Wtedy musimy szybko usunac przeszkode, zanim oszolomiony Kon zrozumie,
co sie stalo, utniemy leb calej sprawie...
— Ale jak? Potrafisz to zrobic?
— Spróbuje...
— Teraz jestes dzielny junak, bracie Cymku — zadrwil Mesio — ale dziwnie jakos
nie slychac cie na lekcji.
Spojrzalem na niego ciezkim wzrokiem.
— Jutro uslyszysz — powiedzialem.
— No, to bedzie dziejowa chwila w naszej klasie! Slyszeliscie wszyscy? Cymek
przyrzekl ujarzmic mustanga!
— Hurrra! — krzykneli Cykanderzy.
Podnieceni czekajaca ich jutro zabawa, juz na to konto zaczeli szalone gonitwy po
korytarzu.
Podszedlem do Nelki Szyperskiej.
— No, jak? Jestes zadowolona?
Nelka patrzyla na mnie oszolomiona.
— Juz sama nie wiem, jak to jest. Czasem wydajesz mi sie zabawny i dziecinny, jak
wtedy, kiedy wlazles z puzonem na próbe przedstawienia, a czasem piekielnie inteligentny i
madry.
— To naturalna mieszanka — odparlem — jestem i taki, i taki. Tak wlasnie jest,
kiedy sie ma pietnascie lat. Czytalem o tym w jednej ksiazce, tam pisali, ze na tym wlasnie
polega mlodosc. Oczywiscie ta mieszanka moze byc w róznych proporcjach. U mnie na
przyklad w ostatnim czasie bylo troche za malo madrosci...
— Alez skad — zaprzeczyla gwaltownie Nella — wlasnie dzisiaj przeciez blysnales
madroscia.
— Gdzie niby?
— No, przede wszystkim w klasie...
Pomyslalem, ze nabija sie ze mnie i ze jest to rodzaj tak zwanej zimnej ironii,
spojrzalem na nia z ukosa, ale byla piekielnie powazna. Tym hardziej zrobilo mi sie glupio,
ale nie dalem tego po sobie poznac.
— Och, przesadzasz! — powiedzialem, robiac skromna mine.
— Wcale nie! To bylo takie madre, ze nie od razu sie zorientowalam.
— Co na przyklad? — bylem bardzo ciekaw.
— No, ze odlozyles te rozmowe z Cykanderami do przerwy... Gdybys wystapil
przeciw nim na lekcji... dopiero teraz widze, jakie to byloby straszne!
— Myslisz, ze dobrze zrobilem?
— Pewnie. Gdybys wtedy wystapil, pan Szykon dowiedzialby sie, ze klasa jest
podzielona, ze to jest spisek Cykanderów, ze oni umyslnie tak wszystko robia... no i wtedy
przejechalby sie po Cykanderach. Nie mieliby zadnych szans. Byliby zgubieni... nie tylko
zreszta im by to zaszkodzilo. W ogóle atmosfera w klasie bylaby zatruta. Moze na zawsze.
Oczywiscie ty zdobylbys laski Konia, ale jakim kosztem? Po trupach Cykanderów... Ale ty
nie mogles przeciez tak postapic. Ty chciales dac im szanse! I dlatego postanowiles
przemówic im do rozumu dopiero po lekcji. I zrobiles to swietnie. Dopiero teraz
zrozumialam, ze za jednym zamachem chcesz uratowac i Konia, i Cykanderów. To jest
madre i to jest ladne.
Czulem lekki zawrót w glowie. Nie przypuszczalem, ze bylem az taki madry. A
moze tylko w oczach Nelli, bo Nella... Wcale bym sie zreszta tym nie zmartwil. Popatrzylem
na nia uwaznie. Usmiechala sie do mnie.
— Jestes naprawde równy chlopak, Cymek. Gdybym ja choc w czesci byla taka
odwazna!
Chrzaknalem zaklopotany.
— Nie przejmuj sie, za to jestes bardzo przenikliwa — powiedzialem z odrobina
szyderstwa i goryczy.
8. Jak ucialem leb konskiej sprawie
W napieciu czekalismy, czy Kon przyjdzie na nastepna lekcje. Nawet najbardziej
opieszali i niesforni uczniowie zajeli miejsca w lawkach jeszcze przed dzwonkiem. Wszyscy
spodziewali sie powaznych emocji. Mnie oprócz emocji czekal jeszcze powazny wysilek —
to ja przeciez wedlug slów Mesia mialem „ujezdzac mustanga”. Najgorsze, ze nie
wiedzialem, jak to zrobic. Wszystko bedzie przeciez zalezec od okolicznosci.
Minuta biegla za minuta — pan Szykon sie nie zjawial. W klasie zaczal narastac
gwar. Maly Gibas wyskoczyl nawet z lawki i napisal na tablicy wielkimi literami: Koniec z
Koniem.
Chcial jeszcze dorysowac przewróconego na przeszkodzie konia, ale w tym wlasnie
momencie pan Szykon stanal w progu. Gibas nie zdazyl nawet otrzec rak z kredy!
Zapanowala smiertelna cisza. Wszyscy czekali, co teraz sie stanie, ale pan Szykon nawet nie
spojrzal na tablice.
— Czemu sterczysz? — powiedzial tylko do Gibasa. — Zmiataj na miejsce.
Gibas czmychnal i schowal sie za plecami kolegów.
Potoczylem wzrokiem po klasie. Napotkalem wsciekly wzrok Mesia.
Usmiechnalem sie z satysfakcja. Kon przyszedl, jak przepowiadalem. A wiec wygralem
pierwsze starcie. Teraz moglem juz byc pewny, ze mam za soba co najmniej pól klasy i
zrobilo mi sie razniej.
Niestety, gdy spojrzalem na Konia, znów poczulem pewien niepokój. To byl
wprawdzie Kon, ale juz nieco inny Kon. Powazny, jakby skupiony, a moze skrepowany po
prostu. W kazdym razie, gdy na moment uniósl glowe znad dziennika, ujrzalem w jego
oczach niepewnosc. Sam tez od razu poczulem sie niepewnie. Przeciez od wczoraj
stawialem na Konia.
Niedobrze, pomyslalem, jesli Mesio zauwazy u Konia te niepewnosc, od razu
pójdzie do ataku, tym razem juz na calego, i zacznie sie okrutna zabawa. Wilki osacza
Konia i rozszarpia w drobne kawalki.
Tak jest, lowcy wilków i poskramiacze lwów nie moga sobie pozwolic na
niepewnosc. Lwy to czuja i staja sie tym bardziej niebezpieczne. Balem sie o Konia. Nie
wiedzialem, co zrobi. Niepewni poskramiacze lwów moga ulec paralizowi, zesztywniec,
stracic glos, szczekac zebami. Moga takze przestac panowac nad nerwami, niepotrzebnie
trzaskac z bicza i strzelac, co jest jeszcze gorsze. Moga takze spróbowac oblaskawic lwy
pochlebstwami, rozkaprysic i rozgrymasic, próbowac sie okupywac lwom kawalkami
(cudzego) miesa, co jest tylko pozornie lepsze, a na dluzsza zwlaszcza mete zgubne.
Co zrobi Kon? Na razie staral sie panowac nad nerwami. Wstal i powiedzial
spokojnym, moze tylko znuzonym glosem:
— Zdaje sie, ze to, co mówilem na poprzedniej lekcji, nie bylo dostatecznie
zrozumiale. Powtórzymy zatem wszystko jeszcze raz...
Patrzylem z niepokojem na Konia. To byl blad! Nie powinien tak zagaic.
Nieostrozny, biedny Kon! Sam dobrowolnie wchodzil na teren bagnisty i sliski, gdzie juz
czekaly na niego wilki — Cykanderzy. Nie nalezy wracac do niczego, co skonczylo sie
nieprzyjemnie, a przynajmniej na pozór zaczac z innej beczki; powtarzanie moglo
doprowadzic tylko do powtórzenia wczorajszej przykrosci. Nowa bitwe nalezy wydac w
innym, wygodniejszym miejscu, w zadnym wypadku na polu niedawnej kleski. Klasa nie
znosi powtórek! Jeszcze tego tylko brakowalo, zeby Kon zaczal nudzic!
Obejrzalem sie. Pól klasy patrzylo na mnie. Wiedzialem: chca, zebym szybko
zadzialal w tej sytuacji. Ja tez patrzylem na moich stronników, staralem sie ich zliczyc, ale
tak naprawde to widzialem tylko oczy Nelki.
I nagle pomyslalem: Maksymilianie Ogromski, to jest moment, zeby pokazac, iz nie
darmo nosisz maksymalne imie i nazwisko. Oto masz szanse, zeby odegrac dziejowa role w
historii tej okropnej klasy. Decyduj sie! Odwróc bieg wydarzen! Za moment bedzie juz za
pózno. Wstan i ujmij ster wydarzen w swoje rece!
Wstalem.
Zgnebiony Kon, coraz bardziej upodabniajacy sie do chudej smutnej szkapy, nawet
nie zauwazyl, ze chce sie wlaczyc i zabrac glos.
— Wrócmy do poprzedniej lekcji — powiedzial.
— To nie bedzie potrzebne — oswiadczylem mozliwie spokojnie, ale glosno i
dobitnie.
Klasa zastygla. Poczulem przyjemne podniecenie. Wszyscy patrzyli na mnie. Kon
drgnal i tez obrócil sie do mnie.
— Co powiedziales?
Widac bylo, ze nie od razu zrozumial.
— Powtórki nie sa konieczne — powtórzylem — mysle, ze wszyscy w klasie
zrozumieli.
— Jednak wczoraj... — zaczal Kon.
— Wczoraj to bylo zaskoczenie — przerwalem szybko — ogólne zaskoczenie i
oszolomienie, prosze pana. Cios podbródkowy, ze tak powiem... prawie nokaut, prosze
pana... musi uplynac troche czasu, aby przyjsc do siebie.
— Czy to ma znaczyc, ze juz przyszliscie do siebie? — zapytal nieufnie pan Szykon.
— Wlasnie to chcialem powiedziec. Po prostu wczoraj nas zatkalo, moze to
wyrazenie bardziej przemówi do pana. Ja sam bylem zatkany... To wszystko, co pan mówil,
bylo takie inne i nowe, nie bylismy przyzwyczajeni... nie moglem slowa wykrztusic (jakaz to
byla prawda). Ale zrozumiec, to my zrozumielismy.
— Wolalbym jednak przekonac sie i upewnic, powtórka wam nie zaszkodzi —
chrzaknal Kon.
Westchnalem ciezko. Boze, jaki ten Kon uparty! Przeczuwalem, ze czeka mnie
ciezki wysilek.
— Prosze pana, slowo daje — podjalem z poswieceniem — pan moze byc
zupelnie spokojny. Zreszta u nas jak kto nie rozumie, to my sami wkladamy mu lopata do
glowy. U nas w klasie sa koledzy, co maja zdrowe makówki. Wystarczy tylko potrzasnac i
sypia sie wyjasnienia, fakty i wiadomosci. Taki na przyklad Mezyk — to intelekt jak
brzytwa... on to wszystko, co pan nam mówil, ma w jednym malym palcu... Jak pan nie
wierzy, mozemy na ten temat podyskutowac przy calej klasie, inni na pewno tez sie
wlacza... Mezyk poprowadzi te dyskusje...
Spojrzalem zlosliwie na Mesia. Mesio siedzial jak przygwozdzony, nie bardzo
wiedzac chyba, czy ma sie wstydzic, czy byc dumny... „No wstan teraz — rzucilem mu
wyzywajace spojrzenie — tlumacz sie, ze to nieprawda, tlumacz, ze niczego nie pojales!
Nie, nie zrobisz tego, bo jesli masz troche oleju w glowie, to rozumiesz, ze ja chce cie
wyciagnac za uszy z tej afery!”
Mój chwyt okazal sie nie najgorszy. Cykanderzy siedzieli zdezorientowani. Czesc
ich zapewne przypuszczala, ze wszedlem w kontakt z Mesiem i taka wypracowalismy,
tudziez uzgodnilismy, linie dzialania. Wiec oszolomieni Cykanderzy nie rusza... zostali chyba
skutecznie zneutralizowani. Ale pozostawal Mesio. Czy nie chwyci sie jakichs
rozpaczliwych metod? Oczekiwalem w niepewnosci. On jednak nie odwazyl sie. Nie byl az
tak szalony.
— No, pieknie, skoro juz rozumiemy sie tak dobrze, uznaje problem za zamkniety
— powiedzial zaaferowany i jakby nie przekonany do konca Szykon — chyba ze Mezyk
ma jeszcze cos do powiedzenia... Wczoraj byles niemowa, a dzisiaj slysze, ze pomagasz
kolegom i jestes kims w rodzaju autorytetu. Wiec jak to jest? Powiedz?
Mesio wstal, lypiac bezradnie okiem... Poprawil szyje w kolnierzyku.
— Ja... nie mam nic do powiedzenia, to znaczy... nic nowego. To jest tak, jak
mówil Ogromski... to bylo oszolomienie, prosze pana...
— Siadaj!
Mesio usiadl szybko.
— Ciekawa klasa — powiedzial pan Szykon odzyskujac pewnosc siebie — co
troche ktos tu popada w oszolomienie. Wczoraj wy, dzisiaj i jestem oszolomiony... Bo
musze wam powiedziec... wlasciwie to miala byc moja ostatnia lekcja z wami... Mialem
dosyc waszego uporczywego oszolomienia i przyszedlem sie z wami pozegnac... ale skoro
sie juz rozumiemy...
— A to dopiero heca! — szepnal do mnie Mesio.
— Teraz z kolei ty jestes oszolomiony, jak widze — odparlem.
— Niech cie Kon kopnie! — zasapal Mesio.
Przez chwile jeszcze mialem obawy, ze zbyt szczere wyznanie Konia moze na nowo
wzbudzic czy rozdraznic Cykanderów. Rozgladalem sie, czy którys z nich nie podejmie
kontrataku, ale nie, w klasie, o dziwo, panowal spokój. Rozluzniony wewnetrznie Kon
przeszedl do nowego tematu: „Pisze do gazety reportaz z miejscowosci, gdzie spedzilem
wakacje”. Tu juz kazdy w klasie czul sie na mocniejszym gruncie.
Odetchnalem. A wiec zwyciestwo? Zwyciestwo calkowite i bezwzgledna
kapitulacja Cykanderów? Nie chcialo mi sie wierzyc! Jedno bylo pewne. Przynajmniej na
razie postanowili przyjac moja formule... Nie wymyslili widac nic lepszego na poczekaniu.
Wracalem ze szkoly razem z Nelka. Kiedysmy sie rozstawali, zapytalem:
— A teraz powiedz mi prawde, czy wtedy, podczas tej okropnej lekcji, nie
uwazalas, ze jestem tchórzem?
— Co ty?! Przeciez juz powiedzialam ci... Dlaczego to cie wciaz dreczy?!
— Bo ja sam... musze ci powiedziec, ja sam czulem sie wtedy jak Minim
Mikronowicz.
— Bzdura. Dla mnie byles zawsze Maksymilianem Ogromskim.
— Zawsze?
— Tak, nawet jak mówilam co innego, zawsze wierzylam w ciebie.
— Dlaczego?
— Nie wiem... tak krótko cie znam, a jednak ci wierze.
— Jestes latwowierna.
— Wcale nie. Nie mysl, ze ja kazdemu wierze. Ale mysle, ze tobie mozna... W
kazdym razie ja sie nie zawiodlam. Przeciez to wlasnie ty ukreciles w koncu leb konskiej
sprawie.
— Sprawa mialaby leb, i to bardzo duzy, do tej pory, gdyby... gdyby nie ty...
Przeciez wiesz, ze ja to wszystko zrobilem dla ciebie!
— Mówisz serio?
— Tak.
Milczala przez chwile.
— Jestem bardzo szczesliwa — odezwala sie wreszcie. — Pierwszy raz w zyciu
ktos zrobil taka trudna rzecz dla mnie. I to wlasnie jestes ty. To strasznie milo miec kogos,
komu mozna wierzyc i na kim mozna polegac? Dlaczego masz taka ponura mine? —
zapytala zdziwiona.
— Trudno byc zachwyconym w mojej sytuacji. Ja cie robie szczesliwa, ale ty
uwielbiasz Konia!
— Co ty gadasz!
— Uwielbialas go od samego poczatku!
— Cos ty... ja go tylko zalowalam.
— Och, nie wypieraj sie. Obserwowalem cie cala lekcje. Patrzylas w niego jak w
obraz.
— Jak w obraz?
— Zbyt latwo wpadasz w zachwyt, jak kazda dziewczyna. Kon, owszem, jest na
poziomie, ale bez przesady! Dlaczego ty sie smiejesz — wykrztusilem — co w tym
smiesznego?
Ale ona smiala sie w dalszym ciagu. Ja tez usmiechnalem sie w koncu... bo
pomyslalem, co sam mówilem o mlodosci jako o piekielnej mieszance. Psiakosc, znów
chyba cos mi sie pomieszalo... a moze po prostu zle dobralem proporcje?
9. Jak trzymac dwie sroki za ogon
Wprawdzie wykreslilem nareszcie z agendy sprawe Konia, ale nie sprawilo mi to
wiekszej ulgi, bo przy okazji stwierdzilem z przykroscia, ze pozostale wazne sprawy nie
ruszyly zupelnie z miejsca. Byl juz pazdziernik, a ja nie nakrecilem ani pól metra filmu, nie
przebieglem czterystu metrów w czasie ponizej piecdziesieciu sekund, w ogóle nawet nie
zblizylem sie do tej magicznej cyfry. Finansowo tez stalem na progu bankructwa. No i
wreszcie — Giga! Wiedzialem, ze powinienem wykreslic Gige z agendy i wstawic na jej
miejsce Nelke Szyperska. Tak zrobilby czlowiek konsekwentny. Ja jednak stale zwlekalem.
Wtedy, gdy wykreslalem sprawe Konia, tez postanowilem za jednym zamachem wykreslic
Gige. Juz nawet zamachnalem sie piórem... ale na prózno, niestety! Pióro — a scislej
mówiac mój zielony pisak — jakos zawisl mi w powietrzu... Nie... nie potrafie wykreslic
Gigi. Mimo wszystko! Na razie — pomyslalem. Potem „czas uleczy wszystko”. Tak
przynajmniej mówila moja biedna mama w krytycznych chwilach dziejów naszej rodziny.
Niestety, wzdychala przy tym ciezko i te westchnienia mamy sprawialy, ze zapatrywalem sie
nieco sceptycznie na lekarskie kwalifikacje czasu. Nie majac jednak pod reka innego
srodka, postanowilem poddac sie owej problematycznej kuracji.
Oczywiscie jako czlowiek czynu zamierzalem aktywnie pomagac i czasowi w
przepedzaniu Gigi z mych mysli i pamieci. Zdawalem sobie sprawe, ze jest to operacja
dluga i bolesna. Aby ja skrócic i zniesc mozliwie bezbolesnie, uznalem za konieczne rzucic
sie w wir czegos. Czytalem w ksiazkach, ze zadurzeni nieszczesliwie bohaterowie rzucali sie
w wir zajec, aby zapomniec... aby otrzasnac sie... wiec ja tez postanowilem rzucic sie w
wir. Ale czego? Z poczatku nie wiedzialem. Idac w slad bohaterów nalezaloby sie rzucic w
wir pracy, mnie jednak specjalnie nie odpowiadal jakos ten wir. Praca ucznia nie wydala mi
sie zbyt pasjonujaca, w kazdym razie z pewnoscia nie tak ciekawa, aby mozna sie bylo w
niej pograzyc bez reszty i zapomniec o nekajacych nas troskach. Wiec co? Moze sport? W
koncu wstawilem przeciez do agendy ten mój nieszczesny bieg na czterysta metrów. Gdyby
tak oddac sie calkowicie idei poprawienia wyników na tym dystansie? Zejsc ponizej owych
piecdziesieciu sekund?! Cwiczyc i cwiczyc, trenowac codziennie ze stoperem az do
zupelnego zmeczenia? Wiedzialem juz z doswiadczenia, ze gdy sie intensywnie trenuje,
zapomina sie o wszystkich innych sprawach, a po treningu czlowiek marzy tylko o jednym:
zeby napic sie czegos zimnego i odpoczac. Wiec i teraz moze... gdybym podjal na nowo
treningi, myslalbym tylko o jakiejs coca-coli, o dobrej kolacji, o fotelu, a nie o Gidze...
Po krótkim namysle zdecydowalem sie wiec zaktywizowac sportowo, zapisalem sie
do klubu do sekcji lekkoatletycznej i jako obiecujacy narybek codziennie cwiczylem pod
okiem trenera biegi sredniodystansowe razem z innymi mlodzikami. Po dwu tygodniach
osiagnalem wymagane minimum i zostalem dopuszczony do Miedzyszkolnego Biegu z okazji
Swieta Wojska Polskiego, który to bieg mial sie odbyc dwunastego pazdziernika. Najpierw
stanalem do eliminacji i wygralem ja w mojej grupie. W biegu finalowym razem ze mna mieli
startowac zwyciezcy pozostalych pieciu grup. Znalem wszystkich doskonale z pracy w
klubie. Byli to nastepujacy chlopcy: bracia Bojek, Ciemski Tytus, Opeda Klaudiusz, zwany
Klodkiem, oraz Kobylak Stanislaw. Wszyscy byli bardzo grozni, moze z wyjatkiem
Klodka, który zwyciezyl fuksem, bo wylosowal najslabsza grupe. Od razu wiec pomyslalem
sobie, ze nie mam szans liczyc na zwyciestwo, chyba... chyba ze zdarzy sie jakis cud. Ale
potem przyszlo mi na mysl, ze gdzie jak gdzie, ale wlasnie w sporcie zdarzaja sie rózne cuda
i nie powinienem z góry kapitulowac. Najwazniejsze to prócz formy fizycznej miec forme
psychiczna. Wiedzialem, ze to nie zalezy tylko ode mnie, ale i od postawy publicznosci w
czasie zawodów. Gdybym czul, ze trzyma moja strone, ze stawia na mnie... Tak,
potrzebowalem dopingu, oparcia duchowego i zachety. Na kogo moge liczyc? Oczywiscie
liczylem na moja klase, a zwlaszcza na Nelke Szyperska, bo wazne jest nie tylko, ile osób
dopinguje, ale takze kto to robi. Tak, w tym biegu Nella by mi bardzo pomogla.
Wystarczylaby swiadomosc, ze znajduje sie na trybunie. W przeddzien zawodów
spotkalem ja w szkole.
— Oczywiscie jutro spotykamy sie na stadionie — powiedzialem. Byla raczej
zdziwiona.
— Na stadionie? Dlaczego?
— Nie wiesz?
— Skad mam wiedziec?!
Zamilklem, przykro zaskoczony. Nic nie wie! A ja glupi myslalem, ze wszyscy zyja
tymi zawodami. To byl pierwszy kubel zimnej wody na mój rozpalony leb.
— Bede biegal na czterysta metrów — wyjasnilem rozdrazniony, jutro sa zawody i
ja...
— Bedziesz bral udzial w biegach? — Nelka spojrzala na mnie dziwnie.
— Tak. Trenowalem ciezko przez dwa tygodnie...
— Rozumiem — powiedziala — dlatego nigdzie nie bylo cie widac. Sluchaj,
Cymek, nie chce sie wtracac do twoich spraw, ale pozwól, ze jedno ci powiem: za bardzo
sie rozpraszasz, za wiele srok naraz chcesz trzymac za ogon! Boje sie, ze wszystkie ci
uciekna.
Zdenerwowala mnie. Zamiast podziwiac moje zdolnosci, jakies pouczenia... dretwe
mowy... Chcialem jej to wygarnac, ale powiedzialem tylko:
— Po prostu jestem wszechstronny. Powinnas to docenic. A moze nie lubisz
sportu?
— Nie lubie przesady. Znikasz po calych dniach. Przestales zagladac do naszego
ogniska, profesor Kiryllo martwi sie, co bedzie z twoja gra na puzonie... A ty sobie po
prostu biegasz na stadionie...
— Mialem w planie ten bieg wczesniej niz puzon!
— To po co zapisales sie na lekcje puzonu?
Zasapalem gniewnie, ale nie moglem odpowiedziec na to pytanie.
— Marnujesz tylko czas! - ciagnela wzburzona Nelka. — Zastanawiam sie, czy
naprawde jestes taki madry, jak myslalam.
— To zastanawiaj sie — odpalilem — a ja musze przekroczyc granice
piecdziesieciu sekund!
— Po co?
— Szkoda, ze tego nie rozumiesz. Po prostu mam takie ambicje.
— Wolalabym, zebys sie zajal ambicjami filmowymi.
— Filmowymi? Skad wiesz?
— Dowiedzialam sie, ze werbujesz aktorów do filmu, który masz krecic. Czy to
prawda?
— Tak — baknalem zbity z tropu.
— Ciekawe, ze nic mi o tym nie wspomniales.
— Nie wspomnialem?
— Nie. Tyle z soba rozmawialismy, a ty ani slowa o tym filmie — w glosie Nelli
wyczuwalem wyrazna pretensje. — Ukrywales to umyslnie przede mna!
— Alez skad...
— To dlaczego?...
— Nie myslalem, ze cie to interesuje...
— To mnie interesuje! — zaczerwienila sie Nelka.
Chrzaknalem i zapytalem ostroznie:
— Czy... czy chcialabys zagrac w tym filmie?
— Uwazasz, ze sie nie nadaje? — Nella poprawila wlosy, odstapila krok i
zademonstrowala sie w calej okazalosci na tle szkolnej tablicy ogloszen, ze sztucznym
usmiechem przylepionym do jaskrawoczerwonych ust.
Wytrzeszczylem oczy. Dopiero teraz zauwazylem, ze Nelka ma „zrobiona” twarz.
Podmalowane powieki, dorysowane brwi, uczernione rzesy i uszminkowane wargi. A do
tego ta fryzura!
— No wiec? — zniecierpliwila sie Nella. — Nadaje sie czy nie?
— O... owszem — wykrztusilem — oczywiscie, ze sie nadajesz, tylko...
— Tylko co?
Ugryzlem sie w jezyk. Nie moglem jej przeciez powiedziec, ze w tym momencie
przypomniala mi sie Giga. Westchnalem ciezko. Nie, tego nie da sie ukryc, jednak
Szyperska nie zastapi Gigi w filmie.
— Masz jakies zastrzezenia — zaniepokoila sie Nella — jakies opory? —
dopytywala. — Moze chodzi o Gige?!
— Co? — zdretwialem.
— Nie wypieraj sie — zasapala Nella. — Ciezki Tubka mi wszystko powiedzial.
Chciales wziac Gige do filmu!
— No... tak — wyjakalem — po prostu pasowala mi...
— Ona? A co ze mna?
Poczulem, ze sie poce.
— Och, to nie problem — rzeklem pospiesznie — potrzebuje paru aktorek... w
scenariuszu bedzie kilka ról kobiecych... Wiec ty i Giga... obie mozecie zagrac —
wypalilem wreszcie.
— Obie?! — wykrzyknela Nelka.
— No, na przyklad jako matka i córka.
— Ale kto bedzie matka? — zdenerwowala sie. — Chyba nie ja!?
Zdalem sobie sprawe, ze wpakowalem sie na teren nader niebezpieczny i sliski,
wycofalem sie wiec szybko.
— Mozecie byc siostrami — zaproponowalem.
— Ja mam byc siostra Gigi, no wiesz... — oburzyla sie Nelka. — Nie potrafilabym
z Giga... nie.... film z Giga w ogóle nie ma sensu — oswiadczyla stanowczo — musisz ja
wykluczyc!
— Alez Nelka, co ty znowu... zrozum!...
— Nie, nie zgadzam sie! Nie znosze Gigi!
— Nie badz dzieckiem! — próbowalem ja uspokoic. — Jakby niektórzy,
prawdziwi aktorzy, tak stawiali sprawe, to by nie powstal nigdy zaden film. Myslisz, ze oni
zawsze sie lubia? O, moja droga — czasem nie znosza sie bardziej niz ty z Giga, a graja
zakochanych! Udaja uczucia takie, jakie sa w scenariuszu, a prawdziwe chowaja do
kieszeni. Na tym wlasnie polega aktorstwo, prosze ciebie!
— Nienawidze Gigi! — krzyknela Nelka. Twarz jej napeczniala od zlosci.
Spojrzalem na nia z poblazaniem.
— Musisz panowac nad swoim cialem — powiedzialem — jesli chcesz byc
aktorka. Aktorka musi.
Nella opanowala sie.
— Myslisz, ze potrafie? — zapytala strapiona.
— Na pewno! Ale powinnas stale o tym pamietac i nie dac sie zaskoczyc przez
zlosc! Po prostu musisz trenowac.
— Bede — westchnela Nelka — ale to okropne, ze Giga...
— Daj spokój z Giga — powiedzialem ostro — jeszcze nawet nie wiadomo, czy
zgodzi sie zagrac w moim filmie. Nawet z nia nie rozmawialem.
— Nie rozmawiales?
— Nawet jej nie znam wlasciwie — mruknalem cicho.
— Nie znasz?
— Nie. To wszystko tylko plany.
Nelka odetchnela wyraznie.
— Czy ona bedzie na... na tym wyscigu?
— Na zawodach?
— Tak... na tych, o których mówiles.
— Skad moge wiedziec — wzruszylem ramionami — wiem tylko, ze zawsze
interesowala sie sportem... Widywalem ja na trybunach.
— Na pewno przyjdzie — przygryzla wargi Nelka. — Ja tez przyjde —
oswiadczyla nagle.
— A to byloby swietnie — powiedzialem i usmiechnalem sie pod nosem. Bylo
jasne, ze Nelka jest zazdrosna. Lecz nie mialem nic przeciwko temu. Przeciwnie, to mi
sprawialo przyjemnosc. Wiecej, to mi bylo w tym wypadku na reke...
10. Bieg na czterysta metrów
To zapowiadalo sie z poczatku calkiem niezle. Kiedy w dniu zawodów zjawilem sie
na stadionie, jeszcze przed szatnia uslyszalem glosne kichanie. Z ciekawoscia otworzylem
drzwi. Okazalo sie, ze to kichali bracia Bojek. Wlasnie z identycznych kieszeni wyciagali
identyczne chusteczki koloru yellow-bahama, po czym z identycznym trabieniem wytarli
identycznie baniaste i czerwone nosy. Prawdopodobnie byli obaj identycznie zakatarzeni.
Od razu poczulem sie razniej. Taka niedyspozycja w dniu zawodów to jest handicap co sie
zowie. Przynajmniej z bracmi Bojek mi sie udalo! Szanse mamy teraz wyrównane, a nawet
moze zdobylem przewage. Spojrzalem na Ciemskiego Tytusa. Moze i jemu tez przytrafila
sie jakas przykrosc? Niestety, Ciemski Tytus byl bezwstydnie zdrowy. Podskakiwal w
miejscu jak pajac, demonstrujac ostentacyjnie swa odrazajaco wysoka forme. Równiez
Kobylak Stanislaw napawal mnie niepokojem. Byl spokojny i skupiony. Zawsze balem sie
spokojnych i skupionych twardzieli. Kobylak Stanislaw wyglada mi na takiego twardziela.
Podobno obaj, zarówno Ciemski Tytus, jak i Kobylak Stanislaw, trenowali cale lato na
obozie sportowym, podczas gdy ja zbijalem baki u babci Ciuszynskiej w Pcimiu nad Raba.
Nadto, jak slyszalem, Ciemski Tytus i Kobylak Stanislaw poddali sie specjalnej diecie i
prócz innych przepisanych pokarmów pozerali poslusznie jak zajace dwie glówki salaty i
potezne porcje szpinaku dziennie. Ja osobiscie unikalem nadmiaru zieleniny, a zwlaszcza do
szpinaku czulem nieprzezwyciezony wstret. Zdawalem sobie sprawe, ze to wszystko obniza
powaznie moja kondycje fizyczna i ze w zaden sposób nie moge sie równac z takimi asami
jak Ciemski Tytus i Kobylak Stanislaw.
Z tych przykrych rozmyslan wyrwal mnie donosny dzwiek puzonu. Spojrzalem za
okno. Oczywiscie to byl Ciezki Tubka. Nadchodzil w otoczeniu mikrusów. Raz po raz dal
w srebrzysty instrument, budzac podziw malców. W chwile pózniej pojawil sie w progu
naszej szatni.
— Czesc, chlopaki. Mam dla was dobra nowine — obwiescil zasapany, po czym
zatrabil triumfalnie — impreza zapowiada sie na medal! Kolosalne zainteresowanie!
Wlaczyli sie nawet gogowie!
— Co... gogowie? — zaniepokoil sie Ciemski Tytus, który zdazyl juz zlapac od
poczatku roku szkolnego po pare labedzi z wazniejszych przedmiotów i byl znany w
srodowiskach nauczycielskich jako Ciemna Masa Tytoidalna. — W jakim sensie gogowie?
— dopytywal wyraznie zdegustowany ta nowina.
— W sensie przyjemnym — oswiadczyl Tubka. — Postanowili ufundowac
pewne... pewne nagrody dla zwyciezcy biegu na czterysta metrów.
— Nagrody? Jakie?
— Kraza wiesci, ze zwycieski uczen ma byc przez caly rok traktowany ulgowo w
pytaniu...
— Nie wierze... — oswiadczyl z gorycza Ciemski Tytus.
— Niby jak to ulgowo? Nie beda stawiac labedzi?
— Podobno zwycieski biegacz ma byc podciagany co najmniej o jeden stopien w
góre. To by cie urzadzilo, Tytus.
— To sa bujdy! Chcesz mnie podniesc na duchu i dlatego tak mówisz. To jest
oszukanczy doping — rozzloscil sie Ciemski. — Zwyciezca tego biegu nie tylko nie bedzie
podciagany przez gogów, ale na pewno im podpadnie. Ja sie znam na tym — pociagnal
nosem. — Przyuwaza go. Beda chcieli wiedziec, co umie zwyciezca. Beda mówic: byles
silny na biezni, no to pokaz, czy jestes równie silny z matmy, i beda cie maglowac z
satysfakcja i zaginac z rozkosza... Gogowie nie znosza kogos, kto sie wyróznia na
sportowym polu, a w klasie jest klops.
— Glupstwa gadasz. Jakby tak bylo, to by nie ustanowili specjalnej nagrody
rzeczowej za ten bieg — zarzal Tubka.
— Co to za nagroda? — Bracia Bojkowie zblizyli sie w identyczny sposób
poprawiajac okulary na identycznie napuchnietych nosach.
— Fantastyczna — powiedzial Ciezki Tubka. — Z poczatku mial byc to Puchar
Grona Nauczycielskiego, ale okazalo sie, ze w zadnym sklepie nie ma odpowiednio
wspanialego i wielkiego krysztalowego pucharu. Wszedzie oferowano gronu tylko kieliszki
do wódki i do sikacza. Pani Czubalo zgodzila sie juz nabyc zamiast pucharu kieliszek z
zielonkawego szkla, nawet ladny, za dwanascie zlotych, ale pan dyrektor Biegunowicz sie
sprzeciwil. Powiedzial, ze mogloby to byc zle zrozumiane. Ofiarowanie zwycieskiemu
uczniowi kieliszka mogloby wywolac wrazenie, iz grono pedagogiczne zacheca go do picia
napojów alkoholowych. I wtedy pan Roger Fizyczny zaproponowal, zeby wreczyc
dyrektora Biegunowicza.
Spojrzelismy po sobie.
— Jak to wreczyc? Dyrektora? Co ty?!
— Jako nagrode dla zwyciezcy — oswiadczyl spokojnie Tubka.
— Samego Biegunowicza?! Zwariowales?!
— No... chcialem powiedziec posazek dyrektora... to znaczy przedstawiajacy
dyrektora, czyli Biegunowicza, ze spizu.
— Ze spizu?
— Czyli z brazu. Konkretnie miala to byc statuetka biegacza, która na pewno
widzieliscie...
— Ta co stoi na wystawie w sklepie „Desy”?
— Ta sama! Za szescset szescdziesiat zlotych. Slyszeliscie pewnie, ze jest to dzielo
pana Fafary?
— Tego, co robi nagrobki na ulicy Cmentarnej?
— To jego brat. Fafara, o którym mówie, czyli Fafara Raczka podupadl ostatnio na
skutek nalogu pijanstwa i robi juz tylko figurki diabelków i aniolków z gipsu w spóldzielni
„Kramarz”. Kiedys zapowiadal sie na wielkiego artyste i byl kolega dyrektora
Biegunowicza, gdy uczyl zajec plastycznych w szkole w Lelowie. Wtedy podobno
wyrzezbil te podobizne dyrektora.
— Nie jestem pewien, czy statuetka z wystawy „Desy” przedstawia Biegunowicza
— powiedzialem.
— Nie ma watpliwosci — oswiadczyl autorytatywnie Tubka. — Biegunowicz w
mlodosci byl biegaczem.
— Twarz podobna — powiedzial Ciemski. — Ma nawet okulary.
— Wysunieta szczeke dolna — dodal Tubka. — A w ogóle ta sama postawa... ten
rozbieg... Widzialem, jak Biegunowicz raz spieszyl sie na zebranie do Komitetu. Biegl tak
samo jak ten wyrzezbiony sportowiec z wyciagnieta szyja podnoszac wysoko kolana. To
jest na pewno Biegunowicz! I co wazniejsze, w cenie szesciuset szescdziesieciu zlotych.
Nierdzewny.
Wiadomosc o tak cennej nagrodzie zrobila na nas silne wrazenie. Przez chwile
milczelismy oszolomieni.
— I... i to bedzie na wlasnosc? — wykrztusil przejety Tytus.
— Niezupelnie powiedzial Tubka. To ma byc nagroda przechodnia. Zwycieski
biegacz bedzie przechowywal Biegunowicza, oczywiscie na honorowym miejscu, az do
nastepnych zawodów. Dopiero gdy zwyciezy trzy razy z rzedu, otrzyma posazek na
wlasnosc...
— To mi sie mniej podoba — oswiadczylem.
— To moze byc klopotliwe — dodal Ciemski Tytus.
Tubka chrzaknal.
— To prawda... Rzecz moze byc klopotliwa. Podobno braz uzyty do wyrobu
posazka nie jest najwyzszej jakosci... pod wplywem powietrza... zwlaszcza
zanieczyszczonego powietrza zbyt szybko zielenieje, a co gorsza czernieje. Dlatego do
nagrody bedzie dolaczona specjalna pasta i flanelka do czyszczenia dyrektora.
Spojrzelismy po sobie. Perspektywa czyszczenia dyrektora Biegunowicza przy
pomocy pasty i flaneli nie bardzo nam sie podobala. To moglo byc nudne na dluzsza mete.
— E, nabijasz sie chyba z nas. — Opeda Klaudiusz spojrzal podejrzliwie na Tubke.
— Jak slowo... — uderzyl sie w swa gorliwa piers Ciezki Tubka. — Slyszalem,
grono pedagogiczne naradzalo sie w tej sprawie. Wszyscy byli za tym, zeby ufundowac
nagrode w postaci biegacza, ale bali sie, czy mlodziez potrafi uszanowac tak cenne trofeum.
Szczególnie pani Czubalo wyrazila watpliwosc, czy mozna oddawac badz co badz spizowe
wyobrazenie wladzy szkolnej we wladze jakiegos drapichrusta-golowasa tylko dlatego, ze
ma szybkie nogi. Tak powiedziala, zapamietalem dokladnie.
— Drapichrusta? — skrzywil sie Ciemski Tytus.
— Drapichrusta-golowasa! — odparl Tubka. — I powiedziala jeszcze, ze zaden z
nas nie potrafi przechowac posazka przez rok.
— Oburzajace! — stwierdzil Opeda Klaudiusz. — Taki brak zaufania!
— Wreszcie postanowiono — ciagnal dalej Tubka — ze pan Roger Fizyczny
bedzie osobiscie kontrolowal, czy statuetka dyrektora Biegunowicza jest wlasciwie
przechowywana przez ucznia-biegacza.
— Co to znaczy — wlasciwie? — zaniepokoil sie Ciemski Tytus.
— To znaczy — odparl spokojnie Tubka — czy jest ustawiona na honorowym
miejscu w domu... czyli, jak sie wyrazila pani Czubalo, odpowiednio eksponowana oraz czy
jest odkurzana i czyszczona ta flanelka, o której mówilem...
— Odkurzanie nie bedzie latwe — pociagnal nosem Opeda Klaudiusz. — Nie
wiem, czy przyjrzeliscie sie panu Biegunowiczowi na tej wystawie. On jest caly
pofaldowany — zauwazyl rzeczowo, i to tez byla prawda.
Milczelismy stropieni, a Ciemski Tytus zaczal podskakiwac jeszcze bardziej
nerwowo niz przedtem.
— Najbardziej sie boje, ze przy sposobnosci pan Roger moze oprócz stanu
nagrody, sprawdzic stan ucznia. Czlowiek bedzie sie bal zyc po swojemu, bo stale bedzie
myslal, ze Roger wpadnie do domu, krzyknie, fuknie i zapedzi do odrabiania lekcji. —
Ciemski Tytus przebieral nogami coraz bardziej nerwowo.
Tubka przypatrywal mu sie z niesmakiem.
— Widze, ze zrobiles sie nerwowy — zauwazyl. — To niedobrze. — Wyciagnal z
kieszeni wymietoszona paczke sportów. — Masz, zapal sobie, stary, to cie uspokoi.
Ciemski Tytus zawahal sie. Niewatpliwie z jednej strony byl zaszczycony
propozycja Tubki, a z drugiej bal sie... Wiedzial, ze jako biegacz... jako biegacz, powinien
stanowczo odmówic, ale chcial zagrac przed Tubka doroslego wyge, któremu jakis dymek
nie moze zaszkodzic. Nawet przed biegiem na czterysta metrów. Wzial wiec papierosa i
zapalil z mina starego praktyka.
Usmiechnalem sie pod nosem. Do licha, nowy handicap. „Pal, kochasiu —
pomyslalem patrzac z przyjemnoscia na Ciemskiego Tytusa — zaciagaj sie jak najglebiej, a
ciebie tez bede mial z glowy”.
A potem pomyslalem, ze jestem podly. To nie sa mysli godne wielkiego sportowca.
Ach, wiedzialem dobrze, co powinienem zrobic. Powinienem wypedzic Tubke z szatni,
wyrwac mojemu szanownemu partnerowi Ciemskiemu Tytusowi peta z jego glupiej geby, w
kazdym razie powinienem go ostrzec, czym to grozi, no i powinienem byc zmartwiony, ze
mój szanowny partner traci tuz przed biegiem forme, a tymczasem nic z tego. Nie
poruszylem sie nawet i wcale nie bylem zmartwiony. Tak... nie jestem na pewno wielkim
sportowcem, jestem nedznym drapichrustem — jak by powiedziala pani Czubalo — malym
graczem, któremu zalezy tylko na wygranej, a bardzo malo na stylu, w jakim sie wygrywa.
To smutne. Czy musi tak byc?... Moze by jednak spróbowac pokazac, ze stac mnie na
wielki styl...
Zanim jednak zdazylem cokolwiek komukolwiek pokazac, w oknie pokazala sie
Nelka Szyperska. Wygladala na bardzo zdenerwowana.
Wybieglem z szatni.
— Co sie stalo? — zapytalem.
— Jak sie czujesz? — popatrzyla na mnie z niepokojem.
— Doskonale — odparlem zdziwiony.
— Czy... czy bardzo sie denerwujesz?
— Troche.
— A kogo sie boisz z partnerów?
— W tej chwili, to juz chyba tylko Kobylaka Stanislawa.
— Och, Kobylaka... — Nelka zaczerwienila sie i westchnela ciezko.
— Dlaczego wzdychasz? — zapytalem podejrzliwie.
Nelka spojrzala na mnie dziwnie sploszonymi oczyma.
— Musze ci cos wyznac — wykrztusila.
— Co takiego?
— Cala noc nie moglam spac i myslalam ciagle o tym... Sluchaj, Cymku, ja... nie
moge trzymac twojej strony w tym biegu... ja... ja musze trzymac strone Staszka...
— Staszka?
— No, Kobylaka. Obiecalam... przyrzeklam mu, ze bede go dopingowac.
— Co takiego?! — oslupialem. — Zdradzilas mnie?!
— Mu... musialam. — Nelka miala oczy pelne lez.
— Musialas?! No wiesz! — zasapalem wzburzony.
— Kobylak zrobil mi scene.
— On? Taki spokojny?
— Wcale nie jest taki spokojny, jak ci sie zdaje... On jest straszny... — wyznala
Nella. — Zrobil mi okropna scene zazdrosci. Mówil, ze jak on mnie prosil, zebym przyszla
na stadion, to nigdy nie chcialam, a ty tylko jeden raz mi zaproponowales i od razu sie
zgodzilam, chociaz znam cie dopiero od niedawna, a on mnie zna od przedszkola! I
powiedzial, ze jesli nie bede trzymac jego strony w tym biegu i nie bede go dopingowac
okrzykami „Kobylak!”, to on cie tak zalatwi, ze nie ukonczysz biegu i ze w ogóle odechce
ci sie byc sportowcem. Odgrazal sie strasznie, a w oczach mial zle blyski...
— I ty sie zgodzilas?
— Balam sie, ze on ci naprawde cos zrobi.
— Ohydny terrorysta! Ale ty nie powinnas sie zgodzic — powiedzialem —
powinnas mnie tylko ostrzec przed nim. Juz ja bym sobie dal z nim rade.
— Och, ty go nie znasz... On jest gotów na wszystko, móglby ci na przyklad
nasypac czegos do pantofli... albo schowac kostium, albo niby niechcacy przytluc ci noge...
Jak o tym pomyslalam... nie... nie moglam dopuscic zadnego ryzyka.
— Mimo wszystko, nie powinnas byla tego zrobic — rzeklem twardo. —
Przyrzekac doping takiemu gadowi?! Bardzo liczylem na to, ze uslysze twój glos na
ostatnim wirazu... A tak bede zupelnie sam.
— Bede krzyczec „Kobylak”, ale myslami bede z toba — oswiadczyla Nelka.
— Dziekuje i za to — powiedzialem kwasno.
— Przebacz mi. — Nelka otarla oczy.
— Przebaczam ci — powiedzialem.
Potem pomyslalem, ze jeszcze nie zaczely sie zawody, a juz tyle dramatów i emocji.
A swoja droga, ze taki Kobylak... — Pokrecilem glowa i westchnalem ciezko.
11. O szkodliwosci kibiców, w rodzaju Tubki, slów
kilkoro
Spojrzalem na zegarek. Dochodzila szesnasta. Od strony biezni dochodzily mnie
oklaski i okrzyki tlumu. Wkrótce dolaczyl do nich belkotliwy glos megafonu. To witaja
sprinterów, którzy wyszli wlasnie na boisko i zostali przedstawieni publicznosci. Jeszcze
dwadziescia minut i wystartujemy my — czterystumetrowcy. Pomyslalem, ze czas wrócic
do szatni i zaczac przebierac sie pomalu...
Na progu garderoby buchnal we mnie gryzacy oblok dymu tytoniowego. W glebi,
w niebieskich oparach majaczyly niewyrazne ksztalty zawodników. Wsród nich górowal
ksztalt bardzo podobny do goryla. Byl to niewatpliwie ksztalt Tubki. Zostawilem drzwi
otwarte i zaczalem przedzierac sie przez zaslony dymne do mojej szafki... Jak sie wkrótce
zorientowalem, w szatni wciaz trwala dyskusja na temat szans poszczególnych zawodników
i nagród przewidzianych dla zwyciezcy.
— Wiedzialem, ze tak bedzie — uslyszalem glos Tubki. — Nagroda Grona to
rzecz sliska. Spodziewalem sie, ze moze wam nie przypasc do gustu. Brac nagrode od
nauczycieli moze byc krepujace, to zbyt przypomina nasza szkólke kochana, co innego,
gdybym ja... — Tubka wypuscil klab dymu.
— Gdybys ty?! Co ty? — rozlegly sie niespokojne pytania.
— No, gdybym ufundowal nagrode.
— Nagrode!
— Nie wiem tylko, czy mi wypada — chrzaknal z falszywa skromnoscia Tubka. —
Wprawdzie jestem dosc znany w kolach mlodziezy, zdobylem pewien autorytet w kregach
artystycznych oraz sportowych i moja opinia sie liczy, ale z drugiej strony jestem tylko
uczniem... Dlatego chcialbym znac wasze zdanie. Czy to bedzie dobrze przyjete? —
Spojrzal na nas badawczo malymi, przenikliwymi oczami.
— Och, niepotrzebnie masz skrupuly — powiedzialem glosno — pomysl jest
wspanialy. To milo z twojej strony, ze chcialbys ufundowac mi nagrode.
— Tobie? — zmarszczyl brwi Tubka.
— Oczywiscie. Bo to ja wygram ten bieg — rzeklem twardo.
— Ty?! — Ciezki Tubka zasmial sie nieprzyjemnie. — Gdybym wiedzial, ze ty
wygrasz ten bieg, nie fundowalbym zadnej nagrody. Albo... albo ufundowalbym ci nagrode
w postaci zgnilego jaja lub medalu ze sparcialego buraka, ale ty nie wygrasz. Dlatego
ufunduje wielka, cenna nagrode.
— Jaka? — zapytal Ciemski Tytus i wszyscy zawodnicy spojrzeli na Tubke
ciekawie. Nawet Kobylak Stanislaw przestal na moment medytowac nad swoim
pryszczem.
— Wlasnie zastanawiam sie... jak ja nazwac... — zamruczal zamyslony Tubka.
— To proste — powiedzialem — to sie powinno nazywac Nagroda Sportowa
Tubki.
— Tak po prostu? — skrzywil sie Tubka.
— No wiec Nagroda Artystycznej Tubki.
— To juz lepiej, ale za malo uroczyscie.
— Proponuje: Nagroda Sportowa Wielkiej Tuby! — wykrzyknal Ciemski Tytus.
— Zlotej Tuby! — uzupelnilem.
— Wielkiej Zlotej Tuby — zakaszlal krztuszac sie dymem Klodek — to brzmialoby
dumnie.
— Moze byc — zgodzil sie laskawie Tubka.
— Ale jak to bedzie wygladac? — zainteresowal sie Ciemski Tytus.
— Co?
— No, ta nagroda.
— Cos w rodzaju trabki na postumencie — powiedzialem.
— Tak jest — zaaprobowal Tubka. — Z tym, ze zamiast traby móglby byc
puzon... ewentualnie nawet ja sam grajacy na puzonie. Taka mala rzezba, zlocona.
— Ale skad ty wezmiesz na to forse? — zreflektowal sie nagle Ciemski Tytus.
Tubka usmiechnal sie pod nosem. Pytanie nie zmieszalo go bynajmniej. Widac bylo,
ze rzecz przemyslal juz przedtem.
— Wlasnie rozpoczalem zbiórke pieniedzy na nagrode — oswiadczyl ogladajac
sobie paznokcie. — Mysle, ze powinniscie pierwsi zlozyc pewne datki. Powiedzmy, dyche
od lebka. To przeciez w naszym interesie. Zaraz potem oglosze, ze zawodnicy wplacili
radosnie na Fundusz Nagrody. To zacheci innych do bulenia forsy. To ich zdopinguje i
podnieci. Wszyscy beda placic.
W tym momencie pomyslalem, ze Ciezki Tubka nie jest taki glupi, na jakiego
wyglada. Wiec po to przylazl do nas i udaje zapalonego kibica! Po prostu chce wyciagnac
od nas grubsza gotówke... i wpadl na taki pomysl! Niezle! Calkiem inteligentnie jak na
Tubke.
— Genialnie to sobie wykombinowales — oswiadczylem glosno — ale ja nie dam
ani grosza. Byloby smieszne, gdybym sam sobie fundowal nagrode... Koszt nagrody musi
poniesc sam fundator. Inaczej jest to dmuchanie w bambus i nabieranie gosci.
— Nie sluchajcie go! — zasapal Tubka. — To jest aspoleczny typ! Niezdolny do
wspólpracy kolektywnej.
A jednak ostudzilem nieco zapaly. Zbiórka pieniezna wsród zawodników przyniosla
zaledwie niecale piec zlotych i rozczarowala zupelnie Tubke.
— To skandal! — wykrztusil wsciekly. — Widze, ze zarazilo was skapstwo
Cymka. No wiec dobrze! Jak chcecie. Dopóki bedziecie pielegnowac te swoja chciwosc i
sknerstwo, to pamietajcie, nedzni dusigrosze, ze moja nagroda bedzie polegala na
uscisnieciu reki zwyciezcy. Niestety — tylko na uscisnieciu reki — powtórzyl z gorycza.
— Nie zartuj! — jeknal Ciemski Tytus. — Mamy sie wysilac dla jednego
uscisniecia reki...
— Moge was uscisnac dwa razy — rzekl z godnoscia Tubka.
— Dolozysz jeszcze komplet artystek?
— Artystek? Jakich artystek? — denerwowal sie Tubka.
— No, przeciez masz te albumy filmowe — mruknal Ciemski Tytus.
— Masz takze kolorowe zdjecia gwiazd i gwiazdorów, wszyscy wiedza, ze stryjek
przysyla ci z zagranicy — dodalem.
— Chodzi ci o fotografie astronomiczne?
— Nie udawaj Greka. Chodzi mi o fotografie aktorów i aktorek, za pomoca
których usilujesz podrywac niektóre dziewczyny. Gdybys zechcial podarowac zwyciezcy
jakis maly komplecik... — usmiechnalem sie niewinnie.
— Tak, jakis maly komplecik — podchwycil Ciemski Tytus, oblizujac sie lakomie.
— Chyba stac cie na to jako dzialacza sportowego.
— Moge wam dac trzy sztuki — zasapal rozzloszczony Tubka. Trzy sztuki, to
wszystko!
— Meskie czy zenskie?
— Jasne, ze meskie, dam wam Klossa, Zaglobe i Hamleta.
— Wypchaj sie!
— No to trzech facetów z Bonanzy.
— O rany, takie geby...
— A co bys chcial?
— No... chociaz jedna babke.
— Jestes nieletni, Bonanza powinna ci wystarczyc — oswiadczyl zgorszony Tubka.
Niestety, widac bylo, ze Ciemskiemu Tytusowi nie wystarcza. Uznalem za stosowne
interweniowac.
— Sluchaj, Tubka — rzeklem silac sie na przyjacielski ton. — Jestes znany z tego,
ze masz szeroki gest. Uwazaja cie za mecenasa sportu. Tak napisali w gazetce szkolnej.
Czytales chyba. „Zawody zaszczyci swa obecnoscia znany mecenas sportu, kolega
Tubkowski z ósmej...”
— To byly zgrywy redaktorów, oni stale sie mnie czepiaja... w dziale satyrycznym
— sapal Tubka.
— Nie wyssali tego z palca. Tak o tobie mówia zawodnicy: „mecenas sportu”. To
zobowiazuje. Powinienes odzalowac jakas fotke z babka i dolaczyc do nagrody.
— Kolorowa! — dodal Ciemski Tytus.
Tubka przez chwile toczyl walke wewnetrzna. Wreszcie oswiadczyl zbolalym
glosem:
— No, dobrze, znajcie mój gest. Doloze wam Claudie Cardinale na koniu.
— Och, Tubka, jestes wspanialy! — zawolal Ciemski Tytus.
— Tylko pamietajcie. Wynik musi byc na medal. Claudia zostanie dolaczona tylko
w wypadku, gdy zwyciezca osiagnie wysrubowany czas... Powiedzmy, ponizej
piecdziesieciu dwu sekund. Zgoda?!
— Zgoda.
— No, to zapalimy — Tubka wyciagnal ponownie wymieta paczke sportów i
zaczal czestowac zawodników. Mnie ostentacyjnie ominal, natomiast podszedl do lezacych
braci Bojków.
— Wstawac! Bo jak wam przyleje! — wrzasnal Tubka.
Bracia Bójek uniesli sie na kanapce i patrzyli na nas identycznie podpuchlymi
oczyma.
Tubka spojrzal na nich ze wstretem.
— Coscie tacy zaslimaczeni?
Bracia Bójek pociagneli identycznie baniastymi nosami, po czym wyciagneli z
kieszeni dwie chusteczki w identycznym kolorze yellow-bahama i wytarli nimi dwa
identycznie sine nosy w kolorze bleu de Paris.
— Ooobawiamy sie, zeee nie jestesmy w formie — zabeczeli.
— Ja tez sie obawiam — powiedzial Tubka. — Co wam jest?
— Maaamy niezyt.
— Co to jest?
— Cos w rodzaju kataru — powiedzial wiekszy Bojek i kichnal przerazliwie.
Tubka spojrzal na nich krytycznie.
— Tylko bez takich kawalów!
— Tooo niechcacy — wyjasnil wiekszy Bojek. — Tooo dlatego, ze mamy zatkane
drogi oddechowe — wyjasnil mniejszy.
— I w ogóle jestesmy nie-do-tle-nie-ni.
Tubka spojrzal na nich krytycznie.
— Przydalyby sie wam inhalacje — oswiadczyl i podsunal braciom paczke
sportów. — Zapalcie sobie, to wam przetka drogi oddechowe, wypuszczajcie tylko dym
przez nos!
Bracia Bojek spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Trener Mamiec zabronil... a do tego w naszym stanie...
— Wasz stan was rozgrzesza — ucial Tubka — powiedzialem, ze musicie przetkac
sobie kinole. Nikotyna oczysci wam przewody... No, smialo, to wam na pewno dobrze
zrobi.
Bracia Bojek zapalili, i ostroznie, zeby sie nie zakrztusic, zaczeli sobie czyscic
nikotyna przewody.
— Zupelnie nie wiem, na kogo postawic w tej sytuacji — westchnal zdenerwowany
Tubka. Wiem tylko jedno.
— Co wiesz?
— Na kogo nie postawic. Na przyklad wiem, ze na pewno nie postawie na Cymka.
— Dlaczego?
— Cymek nie wygra.
Tubka spojrzal na mnie dziwnie ciezkim wzrokiem.
— Myslisz? — uniósl do góry brwi Opeda Klaudiusz. — A ja myslalem, ze on jest
faworytem.
— Zle myslales — usmiechnal sie krzywo Tubka. — Forma Cymka jest nader
niepewna. Nie wiem nawet, czy ukonczy ten bieg.
— Dlaczego nie ma ukonczyc?
Ale Tubka nie odpowiadal, tylko wciaz usmiechal sie tajemniczo. Poczulem sie
dziwnie nieswojo... szczerze mówiac w tym momencie po raz pierwszy zdjal mnie strach, ze
ten wyscig moze miec niespodziewany, dramatyczny przebieg.
Mimo zlych przeczuc, jakie mnie ogarnely, postanowilem trzymac fason.
— Panowie — powiedzialem silac sie na niedbaly ton — czas przerwac dyskusje i
konczyc palenie. Zbliza sie pora wystepu. Naprawde radzilbym sie juz przebrac.
To mówiac zdjalem marynarke i powiesilem na krzesle.
Ciemski Tytus popatrzyl w rozterce na swojego peta. Zostal mu jeszcze spory
kawalek. Zal bylo wyrzucac, zaciagnal sie wiec spiesznie, a potem nerwowo strzepnal
popiól... prosto na klapy mojej marynarki.
— Zdmuchnij to laskawie, Ciemna Maso Tytoidalna — powiedzialem.
Ciemski Tytus nie kwapil sie jednak zdmuchnac laskawie i udawal niedomoge
sluchu. To mnie zdenerwowalo. Dopadlem do niego i chwycilem za kolnierz.
— Slyszales, co powiedzialem? Zdmuchnij ten popiól, bo inaczej to ja cie dmuchne
w twoje tytoidalne ucho.
— Zostaw — odepchnal mnie Tubka. — Uszkodzisz zawodnika!
— Jemu juz nic nie zaszkodzi — powiedzialem szyderczo. — Spójrz na niego.
Tubka spojrzal podejrzliwie na Ciemskiego Tytusa.
— Zle sie czujesz?
— Nic mi nie jest — baknal Ciemski Tytus z niewyrazna mina, konczac palenie.
— Zobacz, zrobil sie zielony — powiedzialem do Tubki. — Lepiej wyprowadz go
na dwór.
Tubka przez chwile trwal w rozterce.
— Skacz! — rzucil wreszcie do Ciemskiego Tytusa.
— Dlaczego mam skakac? — jeknal Ciemski Tytus.
— Chce cie sprawdzic — warknal Tubka i odsunal sie od niego na wszelki
wypadek.
Nieszczesny faworyt zaczal podskakiwac ostroznie i niemrawo, ale mimo to robil
sie coraz bardziej zielony.
Tubka przypatrywal mu sie zatroskany, a potem spojrzal z niesmakiem na
Kobylaka Stanislawa, który wciaz jeszcze przebywal w stanie skupienia wewnetrznego i z
namaszczeniem ogladal sobie pryszcze w lusterku.
— Nie wygladacie zbyt za... zachecajaco.
— Naprawde, Tubka, powinienes liczyc tylko na mnie — oswiadczylem z
bezczelnym usmiechem.
— Nie denerwuj mnie! — zasapal Tubka.
— Mówie ci, póki czas, postaw na mnie!
— Idz, bo cie kopne! — zagrzmial rozzloszczony Tubka, po czym zwrócil sie do
Ciemskiego Tytusa i do Kobylaka Stanislawa. — Wezcie sie w garsc! Nie chcialbym byc
w waszej skórze, gdy przegracie! Licze tylko na was!
— A na mnie? — jeknal zalosnie Opeda Klaudiusz.
— Ty sie nie liczysz — powiedzial Tubka — i bracia Bojkowie tez sie nie licza.
Licze tylko na Ciemskiego i Kobylaka oraz na mój puzon oczywiscie.
— Na twój puzon? — zapytal Nie Liczacy Sie Klodek.
— To jest potezny instrument dopingu — oswiadczyl Tubka rozciagajac
polyskujace zlociscie rury. — Bede zagrzewal do walki mojego faworyta trabieniem.
Nawet gdy juz bedzie wypompowany i sflaczaly, pod wplywem tego glosu nabierze nowych
sil i zapalu... Czy nie mam racji, Ciemski? Ja to juz przeciez wypróbowalem z toba na
treningach.
— To bylo oookropne... to znaczy ookropnie skuteczne — przytaknal Tytus.
— Równie dobrze mozna by posluzyc sie ryczaca krowa — zauwazylem.
— Na pewno, kiedy sie ma debowe ucho jak ty! — odcial sie pogardliwie Tubka.
— Na szczescie sa tacy, co potrafia ocenic szlachetny ton puzonu. Ich poderwe do walki!
O tak! — Uniósl do góry puzon i zatrabil glosno, niestety — przez nieuwage — prosto w
ucho Kobylaka Stanislawa.
Kobylak Stanislaw, który az do tej chwili trwal w stanie glebokiego skupienia, teraz
dopiero zostal wytracony z tego dostojnego stanu, upuscil lusterko i przeszedl w stan
gwaltownego pobudzenia, co wyrazilo sie niezwyklym skokiem wzwyz. Byl to skok
zadziwiajaco wysoki, tym bardziej zdumiewajacy, ze Kobylak Stanislaw skakal bez
rozbiegu. Skoczylby zapewne ponad dwa metry i mialby murowane szanse na rekord,
niestety szatnia nie jest odpowiednim miejscem do bicia rekordów. Kobylakowi
Stanislawowi zaszkodzil zbyt niski pulap, a scisle mówiac belka stropowa, o która uderzyl
glowa. W rezultacie nieszczesny zawodnik przeszedl z kolei ze stanu pobudzenia w stan
ogluszenia, a nastepnie oslupienia. Opadl na podloge i usiadl zamroczony. Z rozrzuconymi
rekami i nogami oraz z przekrzywiona glowa wygladal jak porzucony przez dzieci pajac.
— Co mu sie stalo? — wybelkotal przykro zaskoczony Tubka.
— Obawiam sie, ze byles zbyt skuteczny — powiedzialem, badajac glowe
Kobylaka Stanislawa.
Tubka z niedowierzaniem obejrzal swój puzon, jakby dziwiac sie, ze mógl on
spowodowac podobnie zalosne nastepstwa, a potem spróbowal podniesc nieszczesna
ofiare trabienia.
— Kobylak, co ty wyrabiasz? Wstawaj! Zaraz zacznie sie bieg! Nie zasuwaj
glupich kawalów! Byles moim typem, postawilem na ciebie!
Niestety, Kobylak Stanislaw byl zupelnie wiotki i zdawal sie nie rozumiec tej mowy.
W tym momencie do szatni wbiegl jeden z mniejszych Tubkowskich zaludniajacych nasza
szkole, niejaki Kulfon. Byl to krepy, mocno zbudowany glowacz. Mimo ciezkiej budowy
odznaczal sie wyjatkowa ruchliwoscia i pelnil przy swoim starszym bracie role adiutanta,
wywiadowcy i szpiega.
— Mamiec idzie! — krzyknal podniecony. — A przy nim Kon!
Tubka spojrzal niespokojnie na zamroczonego Kobylaka Stanislawa.
— Panowie, usunmy lepiej to cialo.
— Jak to „usunmy”? — zdziwil sie nieprzyjemnie Nie Liczacy Sie Klodek. —
Kobylak chyba nie jest trupem?...
— Chyba nie... i dlatego powietrze dobrze mu zrobi — wyjasnil Tubka. —
Wyniesmy Kobylaka na dwór i posadzmy go przed szatnia, bo inaczej bedzie na nas, jak
Mamiec przyjdzie...
— Jest jeszcze sprawa atmosfery — zauwazyl Nie Liczacy Sie Klodek pociagajac
nosem. — Mamiec powiedzial, ze jak jeszcze raz wyweszy dym w szatni, to podda nas
wszystkich rewizji, az znajdzie tego, kto przynosi knoty.
— Zostane tu i wywietrze — powiedzial Tubka.
— Wietrzenie nic nie da. Mamiec wyczuwa dym nawet po trzech godzinach.
Sprawdzilem — jeknal z glebi szatni zbolalym glosem Ciemski Tytus.
— Powiemy, ze juz bylo nadymione, jak przyszlismy po sprinterach, grunt, zeby nie
znalazl knotów. Ale ja juz to zalatwie — powiedzial Tubka. — Wyniescie tylko to cialo, a
wszystko bedzie okay! Jazda!
Rzucilismy sie do Staszka Kobylaka i wynieslismy go na dwór. Zostalem chwile
przy nim, masujac mu guza na glowie. Balem sie, zeby nie mial peknietej czaszki pod tym
guzem albo nie dostal jakiegos wstrzasu mózgu. Wreszcie, zeby sie upewnic, nacisnalem mu
palcem ten guz. Kobylak wrzasnal przerazliwie. Jedna reka zlapal sie za glowe, a druga
rabnal mnie dosc sprawnie w zebro. To mnie przekonalo, ze osrodki mózgowe ma w
porzadku, i wrócilem do szatni.
Tubka wygladal przez otwarte okno z knotem w ustach.
— Mamca na razie nie widac. Co z Kobylakiem? — zapytal mnie.
— Próbuje przyjsc do siebie.
— Myslisz, ze zdazy?
— Zalezy na co — odparlem. — Na uroczystosc ma pewna szanse zdazyc.
— Na jaka uroczystosc?
— Jak bedziesz wreczal mi nagrode.
Tubka zasapal z wscieklosci.
— Nagrode dostaniesz juz teraz — warknal i zamachnal sie piescia. Chcial mnie
ugodzic w szczeke, ale odsunalem sie blyskawicznie i cios wyladowal — na niewinnym
zoladku Ciemskiego Tytusa.
Tego bylo juz za wiele na nadwatlone sily faworyta. Jego twarz podejrzanie
zielonkawa juz od pewnego czasu, teraz poszarzala niebezpiecznie, zaokraglila sie nagle i
odbilo sie na niej uczucie rozpaczliwej bezradnosci.
— Uwazaj, Tubka! — krzyknal Nie Liczacy Sie Klodek.
Tubka odskoczyl w ostatnim momencie.
— Piekielna Ciemna Masa! — zaklal. — Wyprowadzcie na dwór te Mase
Tytoidalna!
Nie Liczacy Sie Klodek wyprowadzil haftujacego Ciemskiego Tytusa. Rozejrzalem
sie po szatni. W ciagu kilku minut sytuacja zmienila sie zdecydowanie. Praktycznie tylko ja
jeden zostalem na placu boju.
— No cóz, Tubka, przykro mi — powiedzialem zwyciesko. — Chyba jednak
bedziesz musial naprawde postawic na mnie!
12. Klopoty trenera Mamca
Do szatni wbiegli zdyszani malcy w dresach. Przyniesli numery startowe i pledy do
okrywania zawodników po biegu. Za malcami ukazal sie wzburzony magister Mamiec, a za
Mamcem... (tego jeszcze brakowalo) nasz polonista, pan Szykon we wlasnej osobie. Niby
nie bylo w tym nic dziwnego, bo Kon nalezal do tutejszego klubu i sam uprawial biegi, a
jednak dostalem gesiej skóry. Wciaz jeszcze w drazliwych okolicznosciach wolalem nie
spotykac sie z Koniem. A okolicznosci byly wyjatkowo drazliwe. Magister Mamiec ledwie
stanal na progu, zagrzmial gniewnie:
— No prosze! Tego sie obawialem! Wciaz jeszcze nie gotowi! A to co takiego?!
— zatrzymal sie nagle i skrzywil ze wstretem. — Wiec znowu te historie i to przed samym
startem! Który byl tak bezczelny? — patrzyl po nas badawczo.
— O co chodzi? — zapytal niewinnie Tubka.
— Nie udawaj Greka! Kopciliscie!
— Chlopaki, czy ktos kopcil?
— Ale skad!
— Nie róbcie z siebie glupków! — sapal magister Mamiec. — Ja mam wech...
— To nie my... to moze sprinterzy, oni tu byli przed nami.
— Nie opowiadaj! Widze slady haftowania. Kto haftowal?
Milczelismy.
— I co robi Kobylak pod oknem?
— Pod oknem?
— Siedzi pod oknem, trzyma sie za glowe i nie rozumie, co sie do niego mówi,
tylko oddycha jak ryba...
— Moze robi cwiczenia oddechowe.
— Bez idiotycznych zartów! Coscie mu zrobili?
— My nie... Moze strul sie...
— Powiedzialem, bez wykretów! Kobylak zostal uderzony w glowe. Kto uszkodzil
Kobylaka?
— Przysiegam, ze nikt! — walnal sie w piers Tubka. — Nie dotknelismy go nawet.
Wszyscy potwierdza! Po mojemu to on sie strul.
— Strul? Czym mógl sie struc?
— Pulpetem w stolówce szkolnej.
— Nie, nie. To nie zatrucie, to jakies oslupienie!
— Pan magister zje kiedys siekanca w naszej stolówce, to pan magister tez
oslupieje jak Kobylak... i poczuje ogólna niechec...
— Alez tu istne pobojowisko — rozgladal sie przerazony Mamiec. — Widze, ze
takze bracia Bojkowie i Klodek. Cos ty im zrobil?
— Nic, panie magistrze. Bracia Bojkowie maja zatkane drogi oddechowe... a co
do Klodka...
Mamiec machnal zniecierpliwiony reka.
— Na Klodka i tak nie liczylem, ale gdzie jest Ciemski? Byl w doskonalej formie!
— Nie bede ukrywal przed panem magistrem — rzekl z grobowa mina Tubka. —
Kazalem go wyprowadzic.
— Cos takiego! Nie wierze! Ciemskiego?! Dlaczego?
— Niedobrze mu sie zrobilo.
— Wiec te slady?... — jeknal Mamiec.
— To wlasnie poczatek jego haftu, panie magistrze.
— Aha! — powiedzial Mamiec. Nagle sie zreflektowal: — Jak sie wyrazasz?! —
krzyknal.
— Przepraszam. Pewnie strul sie tym samym pulpetem co Kobylak — oswiadczyl
Tubka.
— Nie wykrecaj kota ogonem — wycedzil magister Mamiec. — Dokonalem
ogledzin Kobylaka. Kobylak zostal pobity, a nie struty! Ma guza na glowie jak kartofel!
— To ja nic nie wiem — mruknal Tubka. — Moze Ogromski...
— Ogromski, ty tez nic nie wiesz? — zapytal mnie podejrzliwie magister Mamiec.
— Nie tknalem go, panie magistrze.
— Na pewno?
— Dlaczego mialbym...
— Cos mi sie obilo o uszy, ze ty i Kobylak... zdaje sie, ze mieliscie na pienku...
Zaczerwienilem sie.
— Nie jestem jaskiniowcem, zeby rozbijac glowy rywalom.
— I widziano cie poza tym, jak okladales go piescia, gdy juz tam lezal pod oknem.
Kobylak krzyczal i bronil sie rozpaczliwie.
— To klamstwo — wybuchnalem — ogladalem mu tylko glowe... i... nacisnalem
mu guz...
— Nacisnales guz!?
— Zeby przekonac sie, czy Kobylak nie ma uszkodzonej czaszki... i on wrzasnal
wtedy. To mnie uspokoilo.
— Dosyc tych bredni z naciskaniem guza! — zagrzmial Mamiec. — Wiem cos o
tobie od pana Rogera — dodal. — Twoje zachowanie w zeszlym roku bylo skandaliczne.
Pan Roger ostrzegal mnie przed toba. Ma o tobie wyrobione zdanie! Byl bardzo
niezadowolony, gdy sie dowiedzial, ze trenujesz w klubie mimo tak powaznych zaleglosci w
nauce. Chyba bedziemy musieli sie rozstac. Nie moge trzymac chlopców, którzy
demoralizuja mi zespól!
Rozzalony przygryzlem wargi. Roger Fizyczny obiecal mi, ze nie pisnie ani slowa o
tym, co bylo w starej budzie, ze bede mógl zaczac od poczatku, a jednak powiedzial
Mamcowi. Czyzby wedlug niego ta umowa odnosila sie tylko do terenu szkoly, do
nauczycieli? To przeciez nonsens. Tak jakbym sie mial zmienic tylko w szkole. A przeciez
cale moje zycie wymagalo odmiany. Czy naprawde nie ma dla mnie miejsca na stadionie
sportowym? Nie moglem sie zgodzic z panem Rogerem.
— Wiec to niby ja mam demoralizowac? — Spróbowalem rozesmiac sie
szyderczo, ale mi nie wyszlo. Zbyt bylem przygnebiony.
— Na to wyglada, niestety — powiedzial smutno pan Mamiec.
— To sa podejrzenia bez dowodu — zamruczalem.
— Dowody zaraz sie znajda — wycedzil pan Mamiec. — Po raz ostatni pytam po
dobroci, kto przyniósl tu knoty? — Rozgladal sie podejrzliwie dokola, ale nikt z nas nie
odezwal sie ani slowem.
— No wiec dobrze, sami tego chcieliscie — zasapal. — Nie pozostaje mi nic
innego, jak sprawdzic was metodycznie. Zbiórka! — krzyknal.
Stanelismy w szeregu. W drzwiach pojawil sie blady jak upiór Ciemski Tytus z
blednym wzrokiem.
— Ty tez! — warknal Mamiec.
Ciemski Tytus dolaczyl na chwiejnych nogach.
— Lapki do góry! — krzyknal trener.
Podnieslismy poslusznie.
Magister Mamiec obszukal nas dokladnie. Oczywiscie bezskutecznie. Zbity z tropu
przez chwile medytowal w napieciu, wreszcie wzrok jego padl na Tubke, który ostroznie
wycofywal sie tylem, najwidoczniej chcac dac cichaczem noge.
— Stój! — krzyknal Mamiec.
Tubka zatrzymal sie.
— To ty! — magister wycelowal w niego palec.
— Alez, co pan magister, jestem harcerzem — rzekl ze szlachetnym oburzeniem
Tubka.
— Widzialem juz harcerzy kurzacych jak Etna — zasapal Mamiec i obrócil sie do
pana Szykonia. — Czy chcialby pan sie wlaczyc do sledztwa? To w koncu panscy
uczniowie.
— Nie, dziekuje, to pana rejon — powiedzial lagodnie pan Szykon. — Wystarczy,
jak siade sobie i popatrze... — co rzeklszy usiadl rzeczywiscie na stole i popatrzyl na mnie
badawczo.
Bylo to bardzo nieprzyjemne, ale staralem sie wytrzymac wzrok Konia. Tubka
wypial z godnoscia piers, wyprezyl sie jak zolnierz.
— Jestem harcerzem rasowym... to znaczy, chcialem powiedziec, prawdziwym —
oswiadczyl. — Staram sie swiecic przykladem, nie dotknelo mnie zepsucie i bimbanie.
— Nie jestem pewien — powiedzial magister Mamiec.
— Prosze bardzo, moze mnie pan obszukac, czyli zrewidowac. — Zrezygnowany
Tubka podniósl rece do góry.
— Niech pan szuka — zasapal Tubka — a przekona sie pan o mojej niewinnosci
harcerskiej.
Magister Mamiec po namysle spróbowal spenetrowac lewa, podejrzanie wypchana
kieszen marynarki Tubki, wsunal tam reke, ale zaraz, wyciagnal ja z bolesnym sykiem.
— Co ty trzymasz w tej kieszeni?! Jakies igly? Mogles mnie uprzedzic. — Ssal
pokluty palec.
— Przepraszam, zapomnialem, to pewnie szpileczki od tarczy szkolnej — chrzaknal
Tubka.
— Od tarczy? — zmarszczyl brwi magister Mamiec.
— Przypinam sobie tarcze, gdy ide do szkoly, a zdejmuje, gdy znów jestem w
cywilu, prosze pana... dlatego te szpileczki.
— Szpileczki? — jeknal magister. — Alez tam byl szpikulec chyba na pól metra!
— W takim razie uprzejmie przepraszam — rzekl grzecznie Tubka. — Jesli to byla
szpila wiekszych rozmiarów, to znaczy, ze pan magister musial sie natknac na szpilke do
krawata — wyjasnil rzeczowo. — Przynioslem krawat, zeby go zalozyc po biegu, kiedy
bede rozdawal nagrody... prosze pana. Pan magister rozumie, ze nie wypada bez krawata,
czlowiek musi wygladac odpowiednio w takiej chwili... niestety, poprzednim razem wiatr
wpychal mi krawat do ust, o malo co sie nie udlawilem, dlatego tym razem postanowilem
przymocowac go szpilka ozdobna do koszuli... — to mówiac Tubka wyciagnal z kieszeni
wielki jak kotlet krawat koloru czerwonego w zielone groszki oraz srebrzysta szpile z
ozdobna glówka w ksztalcie trupiej czaszki i demonstrowal przed oczyma oslupialego
trenera.
— Dosyc tej szopki! Schowaj to! — zasapal wreszcie magister.
— Pan magister zrezygnowal z poszukiwan? — zapytal Tubka. — Mam jeszcze
druga kieszen.
— Wiem, ale nie chce byc narazony na obrazenia cielesne — odparl Mamiec.
— Zareczam, ze nic pana magistra tam nie obrazi cielesnie.
Magister Mamiec ostroznie zanurzyl reke w drugiej kieszeni Tubki.
W szatni zapanowala pelna napiecia cisza. Mamiec manipulowal przez chwile w
kieszeni Tubki, nagle znieruchomial, a potem wyciagnal reke ze wstretem przebierajac
dziwnie palcami. Spojrzelismy zdumieni. Od kieszeni Tubki do palców magistra Mamca
ciagnely sie jakies elastyczne, jakby gumowe nici... dlugie i lepkie.
— Co to za swinstwo — krzyknal magister. — Kto widzial nosic cos podobnego
w kieszeni!
— To jest guma do zucia, prosze pana — oswiadczyl spokojnie Tubka.
— Niemozliwe! Taka lepka?
— Jest to guma uzywana — wyjasnil Tubka — moje fundusze sa ograniczone. Nie
stac mnie na wyrzucanie gumy po jednorazowym uzyciu...
— Dosc tego — krzyknal Mamiec wycierajac z obrzydzeniem reke. — Zabraniam
ci pokazywac sie w szatni! Wynos sie, ty lobuzie.
— Protestuje — oswiadczyl Tubka — spotyka mnie razaca niesprawiedliwosc.
Jestem znanym sympatykiem sportu i ciesze sie zaufaniem w kolach sportowych i
kulturalnych szkoly! Nie zasluguje na takie traktowanie ze strony przedstawicieli
wychowania fizycznego!
— Zaslugujesz na pregierz publiczny... — zasapal Mamiec.
— Przepraszam, na co?
— Na pregierz i pietnowanie zelazem!
— Zelazem?! To barbarzynstwo! Co za metody i obyczaje! — oburzyl sie Tubka.
— Lobuzie! Ty mi trujesz nikotyna narybek, moich najlepszych chlopców!
Rozpalasz ich...
— Owszem, ideowo i bojowo — odparl Tubka — jestem zarliwym dzialaczem
sportowym.
— Rozpalasz ich tytoniowo! Niszczysz moje mlode kadry!
— Wynik rewizji tego nie potwierdzil. Jestem niewinny jak swieta Agnieszka!
— Precz!
Tubka odmaszerowal z godnoscia.
Magister Mamiec napil sie wody z karafki i przetarl sobie przedwczesnie poradlone
czolo.
— Jak ja sie z wami mecze! Jak ja sie zdzieram daremnie — westchnal ciezko. —
Powiedzcie, za co mnie tak ukarano? Za co?
Nie moglismy udzielic pozadanej odpowiedzi i przygladalismy sie bezradnie mekom
magistra Mamca. Tymczasem w jego mrocznej duszy narastal bunt.
— Nie dam sie wciagnac w bagno przez upadla mlodziez — oswiadczyl z
godnoscia. — Nie jestem pierwszym lepszym wuefowcem! Bylem trenerem kadry
wojewódzkiej! Nie dam sie zepchnac na dno! Nie bede z wami pracowal. Dobiore sobie
inny zespól. Wy jestescie zupelnie zdemoralizowani! Niech was trenuja gitowcy! Podaje sie
do dymisji!
Sluchalismy w spokoju tych gorzkich wyznan i grózb. Nie bralismy ich powaznie.
Magister Mamiec nieraz juz grozil dymisja. Wiedzielismy, ze to tylko chwilowy kryzys
zasluzonego trenera. Po upuszczeniu pewnej ilosci goryczy wewnetrznej magister Mamiec
odzyskiwal na nowo równowage i zabieral sie z powrotem do pracy.
Tak bylo i tym razem. Wyjeczawszy sie i wyzaliwszy, opanowal sie szybko, znów
stal sie rzeczowy i grozny, a jego gniewny wzrok spoczal na mojej marynarce wiszacej na
krzesle.
— Mam! — wykrzyknal nagle. — Nie sprawdzilismy jeszcze tego ciucha. Czyja to
marynarka?
— To marynarka Ogromskiego — wyjasnil usluznie Kulfon.
— No wlasnie — rzekl zwyciesko Mamiec. — Ogromski, wez te marynarke.
Wzialem.
— Zbliz sie. Zdaje sie, ze mamy ten dowód...
— Pan magister znów mnie podejrzewa?!
— Badz laskaw wywrócic kieszenie tej marynareczki.
Wzruszylem wzgardliwie ramionami. Z pewna mina wywrócilem na nice lewa
kieszen. Wypadla z niej tylko starannie zlozona, swiezo uprasowana chusteczka do nosa, w
która zaopatrzyla mnie rano moja dobra mama.
— Wywróc prawa! — zakomenderowal Mamiec.
Wywrócilem beztrosko... i nagle oslupialem: z kieszeni wypadly dwie paczki
sportów... pety rozsypaly sie po podlodze. Patrzylem na nie oniemialy. Skad sie tam
wziely?!
— Wiec to tak! — krzyknal Mamiec. — Teraz wszystko sie zgadza!
— To nie moje — wykrztusilem wzburzony — pan magister widzial, ze ta
marynarka wisiala tutaj, przez dluzszy czas nie mialem jej na sobie, wiec kazdy mógl...
— Chcesz zwalic na kolegów?
— Alez oni wszyscy wiedza, ze nie pale... — popatrzylem po moich partnerach.
Niestety, zaden z nich mnie nie poparl. Milczeli. Zrozumialem, ze z ich strony nie moge sie
spodziewac zadnej pomocy. Tchórze!
— Ciemski, czy to papierosy Ogromskiego? — zapytal Mamiec.
— Nie wiem — jeknal Ciemski — wszystkie pudelka sa jednakowe.
— Czestowal cie?
— Nikt nas nie czestowal — lgal Ciemski. — My nie palimy.
— A on sam palil?
— Nie przygladalem sie, moze palil, moze nie, wchodzil, wychodzil, nie sledzilem
go...
— Bojkowie, Klodek, moze wy?...
— My nic nie wiemy.
— A jednak sa papierosy. I w twojej kieszeni! — powiedzial rozzloszczony
Mamiec do mnie. — W swietle tego, co mówil o tobie pan Roger, bylbym krancowo
naiwny, gdybym mial jeszcze watpliwosci...
— To nie moje — powtórzylem, czujac, ze grzezne. Oczywiscie, nikt mi nie
uwierzy.
— Jeszcze odwazasz sie zaprzeczac? — zasapal Mamiec...
— On mówi prawde — rozlegl sie nagle glos pana Szykonia.
Mamiec oslupial. Ja tez.
— Pan go broni?
— Ogromski mówi prawde — powtórzyl Kon.
— Alez ten lobuz...
— Recze za niego. — Kon zeskoczyl ze stolu.
— Pan reczy?
— Tak.
— Skoro tak...
Do szatni wbiegl Trusiak z ósmej i zapiszczal:
— Panie magistrze, pan dyrektor prosi w sprawie nagrody...
— Juz lece — mruknal Mamiec. — Wrócimy jeszcze do tej sprawy. — Spojrzal
na mnie ciezko. — Na razie najwazniejszy jest bieg. Za piec minut wszyscy na biezni!
Przebrani i gotowi do startu!
— Tak jest — odetchnalem.
Chcialem podejsc do Konia i podziekowac, ale on juz wybiegl spiesznie za
trenerem Mamcem.
13. Dramat na biezni
Zarty sie skonczyly. Zaraz po wyjsciu trenera Mamca rzucilismy sie do szafek z
kostiumami i pantoflami. Ja tez podbieglem do swojej, otworzylem ja i... zdretwialem. Ani
moich spodenek, ani koszulki! Wspialem sie na palce i zajrzalem na najwyzsza pólke. Tez
byla pusta. Nie dowierzajac, siegnalem reka w najdalsze katy. Niestety, namacalem tylko
sliska powierzchnie deski. Coraz bardziej zdumiony kucnalem i przejrzalem dolne pólki. Na
ostatniej znalazlem pantofle i zmieta koszulke, spodenek ani sladu. Zdenerwowany
wyciagnalem gwaltownie szuflade. W szufladzie lezal tylko jakis stary trep i to wszystko.
Przetrzasnalem jeszcze raz wszelkie zakamarki szafy — bez rezultatu. Zajrzalem pod szafe,
tudziez za szafe — daremnie, bylo oczywiste, ze spodenki ulotnily sie w niepojety sposób!
A potem pomyslalem: cudów nie ma. Prawa fizyczne obowiazuja. Spodenki nie
wyparowaly. Ktos musial je zabrac!
— Kto mi gwizdnal majtasy?! — krzyknalem wsciekly. — Jesli to dowcip, to
ciezki! Ja sobie wypraszam podobne zagrywki...
— Nikt ci nie gwizdnal! Poszukaj lepiej — jeknal wciaz jeszcze zielony na gebie
Ciemski.
— Musial ktos zakasowac... — krzyknalem. — Albo wylozycie je zaraz, albo bede
rozstawial po katach.
— Cos sie tak spienil — zamruczal Nie Liczacy Sie Klodek. — Nie ma sprawy.
— Nie ma sprawy?! — wrzasnalem. — To jak mam biegac?
Nikt nie raczyl odpowiedziec na to rzeczowe pytanie, wszyscy przebierali sie
spiesznie w obojetnym milczeniu.
— To sie musialo stac wtedy, kiedy nie bylo mnie w szatni — zasapalem. — Dwa
razy wychodzilem, jak wy tu byliscie. Ktos musial zwedzic mi wtedy te rajtuzy. Widzieliscie
na pewno. Albo powiecie kto, albo... To bedzie dowód, ze wy sami — chwycilem braci
Bojków za kolnierze. — Wy tu stekaliscie caly czas na kanapce... A moze to wszystko lipa
z ta wasza niedyspozycja i niezytem... zgrywaliscie sie, zeby uspic moja czujnosc!
— No, no, co ty... takie posadzenia? — jekneli oburzeni bracia w identyczny
sposób ucierajac identycznie napuchle nosy. — Pewnie sam gdzies zawieruszyles te rajty...
— A w ogóle, czy na pewno miales je w szafce? — zapytal Nie Liczacy Sie
Klodek i usmiechnal sie szyderczo.
Tak mi sie przynajmniej zdawalo. Ten jego usmiech najbardziej mnie zdenerwowal.
Dopadlem do Klodka i zaczalem mu sciagac jego spodenki. — O rany... co ty! — krzyczal
Klodek.
— Albo powiesz, gdzie sa moje, albo bedziesz paradowal na golasa przed
trybunami! — szarpalem sie z Klodkiem.
— Ratunku, wezcie tego wariata. Cos mu sie pozajaczkowalo we lbie. Cymek...
przestan... ja nic nie wiem... jak slowo... Czy widzieliscie, zeby Cymek mial jakies majtasy
w szafie?
— Nikt nie widzial — jekneli bracia Bojkowie.
— Ja mu tam nie zagladalem do szafki — powiedzial Ciemski. — Czy ktos z was
zagladal?
Oczywiscie nikt nie zagladal i oczywiscie nikt nie widzial moich spodenek. Wszyscy
sie wyparli.
— Je... jesli masz podejrzenia, to powiedz po nazwisku — zasapal Klodek — a nie
lutuj na oslep...
— Wlasnie! Powiedz, kogo oskarzasz?! Moze mnie? — Ciemski Tytus trzymajac
sie za porecz krzesla ustawil sie przede mna bohatersko z reka niby na sercu, ale w
rzeczywistosci na zoladku i patrzyl na mnie z wyrzutem na zieleniejacej twarzy.
Wypuscilem z rak Nie Liczacego Sie Klodka i na wszelki wypadek odsunalem sie
od niebezpiecznie zieleniejacego Ciemskiego Tytusa.
Poczulem sie bezsilny. Oczywiscie! Nie moglem podac zadnego nazwiska. Nikogo
nie moglem oskarzyc konkretnie. Nie mialem zadnych dowodów, chociaz... chociaz moje
podejrzenia kierowaly sie coraz wyrazniej w strone pewnego fafla...
Zanim jednak zdolalem wypowiedziec, kogo mialem na mysli, do szatni wpadl
zziajany osobnik o ptasiej twarzy i czerwonych odstajacych uszach, w którym to osobniku
rozpoznalem niejakiego Szczypasa Henryka, Cykandera i kolege Gigi, zwanego takze
Kancera. Serce zabilo mi mocno. Czyzby Giga nareszcie raczyla zauwazyc moje wystepy
na stadionie i przez Henryka przesylala mi slowa otuchy i zachety? Bardzo potrzebowalem
tych slów w tragicznych okolicznosciach, w jakich sie znalazlem przed startem.
— Ty jestes Cymek z nowej budy, filmowiec, biegacz i korbalon? — zapytal
zdyszany Henio.
— Mozna uznac — powiedzialem.
— Poza tym grasz na puzonie.
— Chwilowo w charakterze nogi. W puzonie jestem fajans-boj.
— Ty masz na pienku z Tubka.
— Na duzym pniu debowym.
Szczypas pokiwal glowa ze znacznym zrozumieniem.
— Zatem, czy tobie, koles, nie zginely spodnie?
— Zginely mi majty sportowe — wybelkotalem zdumiony — jakis lobuz mi
gwizdnal.
— To Tubka — powiedzial Szczypas.
— Tak myslalem... ale ty skad wiesz?...
— Widzialem... i domyslilem sie...
— Widziales, jak je wynosil?
— Widzialem, jak je zawieszal.
— Co ty?! Gdzie?
— Na tyczce.
— Na jakiej tyczce? — przerazilem sie.
— Do skoku.
— Do skoku?
— Do skoku o tyczce.
Wybieglem z szatni. Za mna Szczypas.
— Patrz, tam! — krzyknal. — Na prawo!
Istotnie, przy bocznych trybunach na prawo zauwazylem wbita w ziemie, chyba
szesciometrowa, tyczke; na jej szczycie powiewaly jak czerwona flaga moje...
lekkoatletyczne spodenki...
— Nie do wiary! Obled! — wykrztusilem. — I one po prostu tak wisza? Dlaczego
pozwoliliscie?! Dlaczego nikt ich nie zdjal!
— Wszyscy mysleli, ze to normalny maszt z choragiewka przy trybunie... —
wyjasnil Szczypas. — Tylko mnie cos tknelo, kiedy zobaczylem, ze to Tubka przy tym
majstruje...
— Jestes genialny! — powiedzialem.
— Od razu pomyslalem, ze to moze byc glupi kawal Tubki! Na twoje konto w
dodatku... Bo ja stawialem na ciebie i bylem czuly na takie zagrania.
— Och, stary, uratowales mnie — dopadlem do tyczki, zwalilem ja z pomoca
Szczypasa i zdarlem z niej moje czerwone spodenki.
— A to co takiego!? — Rozlegly sie wzburzone glosy na trybunie. — Patrzcie!
Wyrwali maszt! Chuligani! Trzymajcie ich! Zerwali flage! Milicja!
Tego jeszcze brakowalo! Biora nas za oprychów. Niestety, nie bylo czasu na
tlumaczenia. Spiker zapowiadal juz start do biegu na czterysta metrów. Porwalismy wiec
spodenki i w nogi. Za nami rozlegly sie milicyjne gwizdki. Obejrzalem sie. Dwu
funkcjonariuszy pedzilo za nami. A to dopiero heca! Rzeczywiscie biora nas za
przestepców.
Wpadlismy zdyszani do szatni. Nie bylo tu juz nikogo. Naciagnalem szybko
spodenki i koszulke. Wkladalem wlasnie pantofle, gdy otworzyly sie drzwi i stanal w nich
milicjant. Spojrzal na mnie zbity nieco z tropu.
— Nie widzieliscie tu dwu lobuzów z flaga? — zapytal.
— Nie, nikogo z flaga — odparlem.
— Ja ciebie chyba widzialem — powiedzial do mnie milicjant.
— Jasne — odparlem — jestem czolowym biegaczem na dystansie czterystu
metrów. Przepraszam, ale juz musze na start — wybieglem z szatni.
Ledwie jednak zrobilem kilka kroków, gdy nagle poczulem, ze te przeklete
spodenki zsuwaja sie ze mnie. W ostatniej chwili zlapalem je w garsc.
— Co sie stalo? — zapytal mnie w biegu Szczypas.
— Guma mi pekla w majtasach!
— Tego jeszcze brakowalo.
— Nieszczescia chodza stadami — westchnalem. — Taki niefart!
— Nie zalamuj sie — zasapal Szczypas — trzymaj! — wreczyl mi w biegu agrafke.
— Zepniesz i bedzie cacy. Grunt, ze zdazyles, bracie.
Istotnie zdazylem. Mimo wszystko. Wszyscy moi rywale, bracia Bojek, Kobylak
Stanislaw, Ciemna Masa Tytoidalna i Nie Liczacy Sie Klodek byli juz na swoich miejscach.
Patrzyli teraz na mnie rozczarowani. Juz mieli nadzieje, lotry, ze sie spóznie na start, a ja
zdazylem, co wiecej, zdazylem jeszcze sciagnac u góry material nieszczesnych pantalonów,
zmarszczyc i spiac agrafka, tak ze juz nie spadaly.
Odetchnalem i potoczylem dumnym okiem po trybunach. Najpierw poszukalem
Gigi. Jest! Tam gdzie zwykle. Sektor nr 3 blisko trybuny honorowej. Rozesmiana i
ozywiona potrzasa zlotymi i rózowymi wlosami. Nie, do licha, cos mi sie pomylilo. To
rózowe to oczywiscie nie wlosy, to chusteczka, która powiewa. Wpatrywalem sie. Giga jest
piekna! Zlociste blaski bija od niej! Tych blasków jednak cos za wiele. Przymruzylem oczy.
A niech to lysi strzyga! To puzon Tubki tak blyszczy! Lobuz! Juz tam wachluje przy niej!
Odwrócilem sie zdegustowany i chcialem poszukac Nelki, ale w tym momencie
wypalil pistolet startowy. Przez to zezowanie na trybuny zagapilem sie, przez ulamek
sekundy moze, ale wystarczylo. Wszyscy poderwali sie przede mna i odskoczyli od razu
daleko. Nie, to na szczescie zludzenie. Biegne po ostatnim torze i nie wzialem pod uwage
wyrównania. Za wirazem ich dojde! W gruncie rzeczy powinienem byc zadowolony.
Ostatni tor to najlepsza pozycja. Jestem w sytuacji scigajacego — wszystkich widze przed
soba. To ulatwia walke. Przyspieszylem kroku i jeszcze przed wirazem zauwazylem, ze
latwo uzyskuje przewage. Ciemski byl bez formy. Za duzo przed biegiem „strzelal w
plucko”. Nie zdazyl przewietrzyc baloników... Zatykalo go. To bylo do przewidzenia.
Bracia Bojek tez mieli kanaly zatkane, a Klodek? Klodek oczywiscie sie nie liczyl. Za
wirazem mialem juz wszystkich z glowy, wszystkich, z wyjatkiem Kobylaka. Oszolomienie
przeszlo mu widac, a ruch na swiezym powietrzu otrzezwil go do reszty, bo fafel zasuwal
zdrowo tuz za moimi plecami; slyszalem wyraznie jego oddech gleboki i rytmiczny. To bylo
dosc denerwujace. Postanowilem uwolnic sie od asysty Kobylaka, wykonczyc go naglym
zrywem. Zaczerpnalem powietrza. Szarpnalem sie do przodu... W tym samym momencie
cos mnie potwornie uklulo w brzuch. Omal nie krzyknalem z bólu i zwolnilem
instynktownie... To z pewnoscia ta przekleta agrafka! Musiala sie odpiac nagle i wbic
ostrym koncem w moja skóre. Jednoczesnie poczulem, ze spodenki spadaja ze mnie. Czy
jest sens biec dalej w tym stanie rzeczy? To byl moment, gdy chcialem wycofac sie z biegu.
Kobylak natychmiast skorzystal z mojego zalamania i odsadzil sie ode mnie co
najmniej na piec metrów. Jest teraz bohaterem biezni. Na trybunach skanduja: „Kobylak,
Kobylak!” A najbardziej przygnebia mnie fakt, ze i Nelka tak krzyczy. Zostaje coraz
bardziej w tyle. Lada moment wyprzedza mnie „strzeleni w plucko” z Ciemna Masa
Tytoidalna na czele, bracia Bojek, a nawet Nie Liczacy Sie Klodek... Kompromitacja! Ale
czy mozna wygrac bieg na czterysta metrów, kiedy sie musi trzymac majtki w garsci? Nie,
tego jeszcze nikt nie dokonal... przede mna — dodalem w duchu — bo ja mam wlasnie
zamiar dokonac tego wyczynu. Co prawda na razie wcale sie na to nie zanosi, choc biegne
dalej sapiac wsciekle. Musze wygladac bardzo zabawnie, bo przez stadion raz po raz
przelewa sie fala smiechu. Ale ma to te dobra strone, ze publicznosc zajeta moja osoba
przestaje interesowac sie Kobylakiem. Juz nikt nie skanduje „Kobylak!”, zamiast tego z
trybun, gdzie siedzi Giga, rozlega sie donosny szyderczy dzwiek puzonu, a potem slysze glos
Tubki: „Cymek! Cymek!”
Zrozumialem od razu, dlaczego ten goryl Tubka tak mnie namietnie dopinguje. Chce
miec tani ubaw, lobuz, moim kosztem. Liczy na to, ze w porywie walki zapomne o tych
nieszczesnych majtkach i urzadze niezapomniane widowisko publicznosci — cos w rodzaju
strikingu... „Nie! Niedoczekanie twoje — odpowiedzialem w mysli Tubce. — Nie opadna
mi pantalony, za to tobie opadnie szczeka, przyjacielu, ze zdziwienia, gdy mimo wszystko
wygram! A wiec, naprzód, Cymeonie Maksymalny!”
Tymczasem w slad za glosem puzonu i okrzykami Tubki rozlegl sie okrzyk Gigi:
„Ogrom, Ogrom! Trzymaj sie!” Ogrom — dawne, zapomniane juz przezwisko. Kiedys
nazywano mnie Ogromem, nie Cymkiem. Jesli tak zawolala Giga, to chce mi pomóc. Na
pewno nie wie nawet o moim osobliwym przypadku i nie czeka na ubaw jak Tubka. Ona
czeka na moje zwyciestwo! Scisnalem mocniej spodenki w garsci i znów przyspieszylem
kroku. Przez stadion przeszedl jakis dziwny glos — ni to pomruk, ni glebokie
westchnienie... A potem?... Nie, nie myle sie chyba! W slad za Giga wszyscy skanduja:
„Ogrom, Ogrom! Naprzód, naprzód!” Wiec jeszcze jeden zryw! To nic, ze powietrze
zalewa pluca i zar zalewa zyly. Zwycieze albo padne trupem! Juz widze przed swoim nosem
piety Kobylaka... Doszedlem go! Juz polowa dystansu! Teraz utrzymac tempo za wszelka
cene! Atak! Nie bede czekal na ostatnie metry. Rozstrzygne bieg juz teraz. Wydalem dziki,
nieartykulowany ryk, który mial byc okrzykiem bojowym. Ten ryk okazal sie zgubny dla
Kobylaka Stanislawa. Jego ucho nadwerezone przez puzon musialo ucierpiec w tym
momencie. Moze ta nadmierna wrazliwosc akustyczna zgubila Kobylaka, a moze odezwal
mu sie ponownie ból glowy. W kazdym razie zwolnil w tym momencie, obejrzal sie i stracil
rytm. Wyprzedzilem go w nastepnej sekundzie. Widzac to stadion zamarl, a potem zaczal z
kolei dopingowac Kobylaka, jednak ja nie oddalem prowadzenia. Mógl caly stadion
wrzeszczec, ja slyszalem juz tylko glos Gigi. A Giga wolala: „Ogrom!”
Juz tasma mety! Przerywam. Dopiero teraz Kobylak.
Zwyciestwo! Stadion szaleje.
14. Zwyciezcy bywaja smutni
Jak bylo do przewidzenia, przynajmniej na pare minut stalem sie bohaterem
stadionu. Pierwsi podbiegli do mnie chlopcy z mojej klasy. „Brawo, Cymek! To byl bieg!
Dales lupnia frajerom, pokazales im styl!” Otaczali mnie coraz ciasniej, mówili cos
goraczkowo jeden przez drugiego, rzucali pytania, ale ja nie sluchalem. Nie sluchalem i nie
odpowiadalem, stalem przez chwile pólprzytomny, a potem odsunalem ich gwaltownie i
zaczalem isc jak zahipnotyzowany w strone trybuny, udzie siedziala Giga. Przedzieralem sie
uparcie przez zapory kibiców, uzywajac w miare potrzeby lokci i piesci, az nagle poczulem
czyjas ciezka lape na ramieniu. Wyrósl przede mna trener Mamiec.
— No, udalo ci sie, Ogromski — zachrypial. — Ale mówiac miedzy nami, to
pobiegles okropnie! Ten twój styl — jeknal. — Fatalne, ze to ty musiales zwyciezyc. Przez
ciebie jestem skompromitowany przed magistrem Zamszatym i przed cala dyrekcja. To
skandal, zeby przez caly bieg trzymac sie za majtki! Czy ty wiesz, jak wygladales! Caly
stadion pekal ze smiechu, a ty nic... Kto to widzial, tak trzymac sie za spodenki!
— Chcialy mi opasc, panie magistrze — wyjasnilem.
— Nie plec! Jak to opasc?
— Prosze — zademonstrowalem — pan widzi, ze opadaja. Ktos mi przecial
zlosliwie gume. To byl zamach...
— Co ty mi opowiadasz?!
— Szczypas swiadkiem... pan wie, gdzie my je znalezlismy? Na tyczce. Najpierw
schowali, a potem zawiesili na tyczce do skoku...
— Kto?
Ale ja zamiast odpowiedziec, rzucilem sie w prawo, bo wlasnie Giga schodzila z
trybuny. Za nia Tubka... Wciaz ten Tubka! Co ona widzi w tym gorylu? Przez moment
myslalem, ze idzie do mnie, w swojej glebokiej naiwnosci myslalem, ze chce mi
pogratulowac zwyciestwa, tymczasem ona ruszyla w przeciwna strone, do wyjscia. Nie
rozumialem w pierwszej chwili... Dlaczego? Przeciez przed dwiema minutami wolala jeszcze
„Ogrom!”, dopingowala mnie zawziecie... I nagle zdalem sobie sprawe, ze nie istnieje dla
niej. Nie istnieje jako prywatna osoba. Po prostu bylem czescia widowiska, jednym z wielu
zawodników, moze tylko bardziej smiesznym od innych. Dostarczalem przez te piecdziesiat
sekund sportowych emocji — to wszystko.
Z wyciagnieta szyja, z zadarta glowa patrzylem za Giga, az zniknela w tlumie.
— Cymek, gdzies ty sie podzial, szukaja cie! — uslyszalem znajomy glos; dopadl
do mnie zdyszany Szczypas. — Cos sie zagapil jak wolek, nie zadzieraj tak glowy, bo
pomysla, ze jestes zarozumialy... Trzymaj fason, patrza na ciebie!
Wzdrygnalem sie. Coraz wiecej ludzi opuszczalo stadion. Przez bieznie, przez puste
trybuny wial zimny wiatr. Pólnocne chmury przewalaly sie po ciemnogranatowym niebie.
Dreszcz mnie przeszedl.
— Wychodza... — wybelkotalem — wszyscy wychodza... to koniec.
— Wychodza tylko na przerwe — powiedzial Szczypas. — Wychodza sie
rozruszac, bo zmarzli... ty tez skostniejesz zaraz, jak sie nie ubierzesz. Wkladaj dres! —
krzyknal i zaczal mnie ubierac przemoca, jak ubiera sie niesforne dziecko. — Slowo daje,
dziwnie reagujesz, stary — zrzedzil. — Wyglada, jakbys nie byl zadowolony. Nie rozumiem
dlaczego... Czy chodzi ci o czas? Czas masz niezly? 51,2 w tych warunkach to jest cos...
To nawet jest doskonaly czas jak na...
— Jak na kretyna, który chcial traktowac biegi jako zabieg leczniczy — zasmialem
sie gorzko. — Do diabla z taka terapia! Bylem naiwnym szczeniakiem!
— Ty... ty naprawde dziwnie reagujesz jak na zwyciezce. — Szczypas spojrzal na
mnie z niepokojem.
— Jak na zwyciezce?! — wykrzyknalem szyderczo.
— To twój dzien — zamruczal Szczypas naciagajac mi dres na glowe. — To dzien
twojego zwyciestwa.
— To dzien kleski.
— Co ty bredzisz?
W tym momencie uslyszalem dzwiek puzonu. To oni! Giga i Tubka! Niemozliwe.
Czyzby rzeczywiscie nie opuscili stadionu? Czyzby wracali...
— Slyszales? — zapytalem Szczypasa.
— To puzon Tubki — odparl Szczypas. — Peta sie tu z Giga. Powiedzialbym mu,
co mysle o tym zagraniu z twoimi spodenkami, ale nie chce przy Gidze.
— Znasz Gige? — zapytalem.
— Jasne — odparl. — A ty? — zainteresowal sie nagle.
— Ja? O... oczywiscie, ze znam.
— Czy jestes z nia w dobrych stosunkach?
— Jak najlepszych.
— Dyplomatycznych czy kolezenskich? — dopytywal Szczypas.
— Kolezenskich — zelgalem czerwieniac sie.
— To swietnie — powiedzial Szczypas.
— Dlaczego swietnie? — zapytalem podejrzliwie.
Szczypas chrzaknal.
— Mam do ciebie prosbe. Czy zrobilbys cos dla mnie?
— Co takiego?
— Pestka... wlasciwie glupstwo, chce, zebys oddal jej ksiazke. Pozyczylem kiedys
od niej taki album z aktorami filmowymi, juz dlugo trzymam, musze oddac...
— Nie mozesz sam?
— Nie... nie! — Szczypas wzdrygnal sie dziwnie.
— Czemu?
— Glupio mi... widzisz, ja... zerwalem z Giga stosunki.
— Kolezenskie czy dyplomatyczne?
— I kolezenskie, i dyplomatyczne — oswiadczyl z gorycza Szczypas. — Obrazony
jestem.
— Za co? Co sie stalo?
— Mam powód — mruknal niechetnie.
— Jaki? — naciskalem zaintrygowany.
— Mozesz sie latwo domyslic. — Szczypas splunal z obrzydzeniem.
— Tubka?
— Zgadles. Po tej zdradzie nie moge na nia patrzec — wyznal. — Nie chcialbym
sie z nia widziec... to bylaby zbyt wielka przykrosc dla mnie... przeklety Tubka!...
Jakby w odpowiedzi w oddali rozlegl sie szyderczy glos puzonu. Bolesny skurcz
wykrzywil twarz Szczypasa.
— Chyba rozumiesz — wybelkotal. — Dlatego bylbym ci wdzieczny, gdybys oddal
jej w moim imieniu te ksiazke... no... jak bedziesz mial czas... przy jakiejs sposobnosci.
Sluchalem zamyslony tej niespodziewanej propozycji. A potem pomyslalem nagle:
„Jestem glupi osiol bez refleksu! Jak moglem nie zorientowac sie od razu! Jak moglem
uznac dzien dzisiejszy za fatalny! Za dzien kleski! Jak moglem tak upasc na duchu! To jest
wspanialy dzien! Przeciez Szczypas proponuje mi kapitalna rzecz. Bede mial powód, zeby
odwiedzic Gige. Ta ksiazka bedzie powodem”.
To wszystko pojalem w jednej chwili, a potem powiedzialem umyslnie obojetnym
tonem, zeby nie wzbudzac podejrzliwosci Szczypasa:
— Skoro tak ci zalezy, zrobie to dla ciebie, stary. Gdzie ona mieszka? —
zapytalem rzeczowo.
— Nie wiesz?
— Nie interesuja mnie pielesze gasek. Nie jestem ptakiem domowym — rzeklem
silac sie na chlodny ton.
— Ona mieszka na Pierwszego Maja szesnascie — wyjasnil Szczypas. — Taka
chata pietrowa z czerwonym dachem, podobna do ula. Za zielonym parkanem w ogrodzie.
Musiales widziec te chate.
— To ta?! — wykrztusilem. — Alez tam jest ten pies.
— Tak, tam jest ten pies — potwierdzil ponuro Szczypas — buldog, wstretna
morda, wabi sie Medor.
— Gryzie?
— Nie... to znaczy w miare.
— Bojowy?
— Niespecjalnie... tylko...
— Tylko co?
— Nie lubi spokojnych gosci.
— Jak to? Spokojni go draznia?
— Tak. Wydaja mu sie podejrzani. Kasa spokojnych.
— Co ty gadasz?
— Taki dziwny pies. Draznia go ponuracy.
— To co mam robic, zeby nie kasal? — zaniepokoilem sie.
— Najlepiej podskakiwac i podspiewywac, jak wchodzisz... ewentualnie
podrygiwac i pogwizdywac, to go rozwesela.
— Po jakie licho trzymaja tam to okropne bydle?
— To zlosliwosc ciotki Teresy, która zajmuje sie domem Gigi. Okropna Ksantypa.
Powaznie stuknieta. Niestety, caly Ul jest pod jej wladza. Najgorsze, ze ubzdurala sobie
jakies straszne niebezpieczenstwo wiszace rzekomo nad Giga. Uwaza, ze Giga ma za duzo
kolegów i odstrasza ich tym psem!
— Niesamowita kobieta.
— Tak, ona jest niesamowita.
— Ale chyba jest tam jakis dzwonek przy furtce i Giga moze powstrzymac to
bydle.
— Nie ma dzwonka. Furtka zamyka sie tylko na klamke, kazdy sam sobie otwiera.
Z powodu Medora czuja sie zupelnie bezpieczni. — Szczypas patrzyl krytycznie na mój
dres. — I pamietaj, zebys zmienil szaty, jak bedziesz sie tam wybieral... Zadnych czerni,
granatów, szarosci, bezów i zgnilizn! Medor toleruje tylko jaskrawe kolory, byl wychowany
wsród kolorowych sukien kobiecych. Ciotka Teresa nosi tylko materie o barwie goracej
zólci.
— Do diabla! Czy mam ubrac sie na zólto?... — jeknalem.
— Byloby pozadane. Ewentualnie wlóz cos czerwonego.
— Oszalales?!
— Cynobry i pomarancze tez wplywaja korzystnie na Medora. Ale zapomnialbym
o najwazniejszym... Najwazniejszy jest zapach!
— Zapach?
— Zapach, czyli odór.
— Co ty?!
— To prawo zoologii! Pies ma krótki wzrok i sluch tez nienadzwyczajny, za to
wech znakomity. W swych sympatiach i antypatiach kieruje sie przeto przede wszystkim
wechem; to elementarna prawda o psach, nie musze ci chyba powtarzac... Stad twój
zapach bedzie mial dla Medora istotne znaczenie.
— A jaki zapach on lubi?
Szczypas chrzaknal nieco zaklopotany.
— Pod tym wzgledem Medor jest troche nietypowy. Jesli chodzi o obcych, to
znosi, niestety, tylko zapach kapusniaku lub bigosu.
— Nabijasz sie ze mnie.
— Slowo daje. To stwierdzone doswiadczalnie i ma uzasadnienie biograficzne.
Otóz zapach kapusniaku kojarzy sie Medorowi z kucharka, która go karmila w PGR.
Musisz wiedziec, ze Medor wychowal sie w PGR Barany Wielkie, który specjalizuje sie w
uprawie roslin kapuscianych, wiesz, kalafiory, kalarepy, brukselki, jarmuze, no i rózne
odmiany kapusty, wlasciwej oczywiscie. Stad bigosy i kapusniaki byly tam na porzadku
dziennym. Wszystko dookola przenikniete bylo odorem kapusty, nie mówiac juz o tym, ze
Medor karmiony byl za mlodu niemal wylacznie bigosem. Stad jego zamilowania...
Wyjasnilem ci chyba dokladnie.
— Tak... bardzo dokladnie, ale nie wyobrazam sobie...
— Chyba ze wolisz sie nasmarowac cebula — przerwal mi Szczypas — cebula lub
czosnkiem. Ten zapach tez jest uznawany przez Medora, poniewaz w okresie dziecinstwa
jego buda znajdowala sie pod spichrzem z cebula.
— Daj spokój...
— Zostanmy wiec przy kapusniaku; wobec twojej niecheci do cebuli pozostaje ci
tylko kapusniak, ewentualnie bigos.
— Skad ja wezme?...
— Z domu. Nie gotuje sie u was bigosu?
— Raczej rzadko. Ja nie przepadam, a ojciec ciezko trawi.
— No, ale raz mozecie sie poswiecic i ugotowac.
— To prawda, mozemy — westchnalem. — Czy radzisz mi wziac do miseczki?
— Do miseczki? To niewygodne.
— Móglbym zaraz za furtka dac Medorowi ten bigos do zjedzenia.
— Ani sie waz! — wykrzyknal Szczypas. — Gdyby ciotka Teresa zauwazyla, ze
dajesz cos psu, wygnalaby cie z Ula. Zreszta Medor i tak by od ciebie nie przyjal, a ty
bylbys pozbawiony zapachu. Medor jest nauczony nie przyjmowac od obcych jadla.
— To co mam zrobic w koncu z tym bigosem?! — wybuchnalem.
— Nosic przy sobie.
— W kieszeni?
— W kieszeni, w torebce, w teczce, jak chcesz, byle odór wydostawal sie dosc
swobodnie.
Uczulem nagle zniechecenie. Odwiedzenie Gigi przechodzilo chyba moje
mozliwosci, chcialem o tym powiedziec Szczypasowi, ale w tym momencie zobaczylem
przed soba wzburzonego magistra Mamca. Za nim stal kierownik Osrodka Sportowego,
magister Zamszaty, posinialy na twarzy albo z gniewu, albo z zimna. Obaj patrzyli na mnie
surowo.
— Ogromski, ty szalencze, co ty wyprawiasz? — zapytal Mamiec. — Gdzies
pedzisz, znikasz z pola widzenia, a tu trzeba rozpoczac dekoracje biegaczy... Wyjatkowo
trudny zawodnik — zwrócil sie do kierownika Zamszatego. — Patologiczne odchylenia,
zaburzenia pokwitania, nieskoordynowany, nieobliczalny, nierówny. Za co mnie tak ukarano
tym cymbalem? Tylu trenowalem normalnych chlopców, dlaczego on wlasnie zwyciezyl? —
biadolil. — Zupelnie nie rozumiem, dlaczego on zwyciezyl! Marsz na podium, ty fuksie!
Nie bylo mozliwosci ucieczki. Zapedzono mnie na podium zwyciezców. Orkiestra
grala fanfary... Przez megafon zapowiadano moje maksymalne imie i nazwisko. Tlum bil
brawo. W ostatniej chwili na podium przedarl sie zasapany Tubka ciagnac za soba Gige.
Chcial ustawic sie obok notablów, ale magister Mamiec zagrodzil mu droge.
— Tubkowski? Co to znowu?! Jeszcze tu ciebie brakowalo! Zmiataj!
— Jak to, panie magistrze... mam przeciez wreczac nagrody.
— Ty? Kto tak powiedzial?! Bezczelny jestes! Nagrody wreczy pan magister
Zamszaty, jako kierownik Osrodka...
— Lecz ja w imieniu mlodziezy...
— To nie jest przewidziane...
— Mam chyba prawo wreczyc moja nagrode Zlotej Tubki.
— Glupie zarty!
— Panie magistrze, ja powaznie...
— Splyn, lobuzie!
Trener Mamiec jedna reka odepchnal Tubke, a druga wepchnal mnie na podium.
Przystapiono do dekoracji. Dostalem medal na wstazce, ponadto brazowa figurke
biegacza; rzeczywiscie byl podobny do dyrektora Biegunowicza. Zanim zdolalem zeskoczyc
z podium, przedarl sie do mnie Tubka.
— Trzymaj, stary — wreczyl mi kartke papieru zlozona podwójnie. — Nie
stawialem na ciebie, ale jestem uczciwy. Oto nagroda.
— Widze papier, a nie nagrode — zauwazylem cierpko.
Tubka chrzaknal. W oczach mial wyraz zasadniczej niemocy.
— Przykro mi. Z powodów finansowych, to znaczy trudnosci walutowych,
wreczam ci na razie tylko dyplom honorowy. — Po czym wspiawszy sie na palce, zblizyl sie
do mojego ucha i szepnal poufnie: — To jest upowaznienie do zamówienia Zlotej Tuby na
postumencie wedlug zalaczonego rysunku w firmie jubilersko-grawerskiej Zygmunta
Koszalka w rynku.
— Zamówienia? — spojrzalem na niego rozczarowany.
— No i oplacenia oczywiscie.
— Jak to?! Ja mam placic? — oburzylem sie.
— A kto? Sadze, ze ty jestes najbardziej zainteresowany.
— Wypchaj sie z taka nagroda!
— Czemu sie lamiesz, stary — próbowal mnie ulagodzic Tubka. — Wylozysz forse
chwilowo.
— Co to znaczy — chwilowo?
— Az zbiore odpowiednie fundusze. Potem sie rozliczymy. A moze masz zlom
mosiezny? Dalibysmy przetopic.
— Nie.
— To nic. Moze uda mi sie zdobyc jakas rzecz mosiezna.
— Chodz juz, zimno mi — powiedziala zniecierpliwiona Giga. Odciagnela Tubke i
odeszli. Na mnie nawet nie spojrzala. Zdaje sie, ze moje zwyciestwo w ogóle niewiele ja
obchodzilo. I pomyslalem, ze Giga odwiedza stadion w zupelnie innych, specjalnych celach,
które nie maja nic wspólnego ze sportem. Przypuszczalnie traktuje tutejsze widowiska jak
rewie mody, przychodzi tu sama wystepowac, po prostu pokazywac siebie, blyszczec.
Zawody na stadionie sa tylko oprawa dla wystepów Gigi.
Zrobilo mi sie lyso i znów odechcialo mi sie zyc, nie mówiac juz o bieganiu. Jesli
jako laureat, zdobywca medalu, dwu nagród i mistrz stadionu nie zrobilem wrazenia na
Gidze, to juz nie zrobie chyba nigdy! Schodzilem zamyslony posepnie z podium. Zapadal
zmierzch. Niskie jesienne chmury zakryly juz niebo nad miastem. I to niebo bylo czarne. Na
tablicy wyników jaskrawym swiatlem zablysla cyfra 51,2. To mój wynik. Spiker cos mówil
o rekordzie stadionu mlodzików. Zerwaly sie nowe okrzyki i brawa. Ale mnie zloscily te
wiwaty. Chcialem powiedziec im wszystkim, ze ten mój bieg i wszystkie moje biegi to
fatalna pomylka! Chcialem powiedziec im wszystkim, ze nie zalezy mi na tym zwyciestwie i
na wyniku, i nawet na rekordzie. Co mi z tego, kiedy Giga gwizdze na mnie, a ja nie moge
sie wyzwolic z uczucia, które mnie niszczy.
Czy mozna jeszcze cos zrobic w takiej sytuacji? Pomyslalem o propozycji
Szczypasa. Skoro nie moge zapomniec o Gidze, pozostaje mi juz tylko jedno; musze
podjac te próbe, przed która chcialem uciec... Musze zmierzyc sie z Giga, nawet... jesli na
drodze stoi Tubka i Medor.
15. Bigos dla zwyciezcy
Wiadomosc o moim zwyciestwie przeniknela do pieleszy domowych dopiero
wieczorem. Wtedy bowiem zadzwonila do mamy pani Tubkowska w sprawie stolówki
szkolnej. Przy okazji opowiedziala tez mamie, jak swietnie spisalem sie na stadionie, a na
zakonczenie zapytala, czy przypadkiem nie przynioslem do domu mozdzierza. Mama
zaniemówila z wrazenia. Chyba nie tyle zdziwilo ja moje zwyciestwo w biegu na czterysta
metrów, co ten mozdzierz...
— O jakim mozdzierzu pani mówi? — wykrztusila wreszcie.
— O moim mozdzierzu kuchennym — odparla pani Tubkowska — pokazywalam
go kiedys pani, kochanie.
— Chodzi o ten wspanialy mozdzierz mosiezny z tluczkiem?
— O ten wlasnie, prosze pani — potwierdzila zbolalym glosem pani Tubkowska.
— Pytam pania, kochanie, bo mój Jurek dreczyl mnie od tygodnia, zebym mu podarowala
ten mozdzierz. Chcial go wreczyc jako nagrode temu chlopcu, który zwyciezy w biegu na
czterysta metrów...
— Mozdzierz?! — wykrzyknela mama. — Co za pomysl!
— Takie tym chlopakom przychodza pomysly do glowy!
— Dac taki cenny mozdzierz! — oburzala sie moja mama. — Rozumiem pani
irytacje, moja droga, to zapewne stary zabytek rodzinny, urocza pamiatka przedwojenna.
— Byl w naszej rodzinie od pieciu pokolen — oznajmila pani Tubkowska. — Moja
mama przekazala mi go na lozu smierci.
— Pani oczywiscie odmówila Jurkowi...
— Odmówilam stanowczo. Mimo to mozdzierz znikl.
— Znikl, co tez pani mówi, moja droga?
— A tak. Znikl, kochana. Dzisiaj chcialam tluc migdaly, patrze, a mozdzierza nie
ma!
— Pani mysli, ze Jurek go wyniósl?
— Przychodza mi do glowy rózne podejrzenia... Kto wie, czy Jurek nie ofiarowal
go zwyciezcy tego biegu. Pani zna Jurka, on ma takie dobre serce i taki szeroki gest... tylko
by rozdawal wszystko i rozdawal... on tak latwo sie wzrusza, wszystko zrobilby dla
kolegów... aniol milosierdzia...
— Tak... mozliwe — baknela bez przekonania moja mama, bo jakos nie mogla
sobie wyobrazic Ciezkiego Tubki w roli aniola.
— Dlatego pomyslalam — ciagnela pani Tubkowska — ze skoro pani Maksymek
wygral ten bieg, to mógl dostac od mojego Jurka ten mozdzierz...
— Niech pani bedzie spokojna, zaraz sprawdze, a potem zadzwonie do pani —
powiedziala moja mama troche podenerwowana i odlozyla sluchawke. — Cymku, chodz
tutaj zaraz, chcialam z toba porozmawiac.
— Slucham, mamo. — Zblizylem sie, udajac, ze nic nie slyszalem z tej rozmowy.
— Nic mi nie powiedziales — rzekla z pretensja mama. — Jak mogles nic nie
powiedziec... swojej matce?
— O czym, mamo?
— O tym, co bylo na stadionie, ze biegles na czterdziesci metrów...
— Na czterysta, mamo...
— Wszystko jedno, w kazdym razie biegles i zwyciezyles, i caly stadion cie
oklaskiwal, a ja o tym nic nie wiedzialam.
— Mama sie przeciez nigdy nie interesowala biegami...
— Ale skoro ty biegles, to co innego... Powinienes przynajmniej powiedziec,
uprzedzic... a ty ani slowa! Dlaczego?
Chrzaknalem zaklopotany.
— Nie powiedzialem, bo... bo balem sie, ze mama mi nie pozwoli...
— Alez, co ty?! — oburzyla sie mama.
— No, nie wiem — mruknalem — teraz, jak wygralem, to mama jest dumna i
mama sie zgadza, ale czy przedtem mama by sie zgodzila?... Mama mówila, ze najpierw
musze odrobic zaleglosci w nauce, a potem mama mówila, zebym sie nie przemeczal na
boisku, bo moge sobie zaszkodzic i dostac powiekszenia serca, bo jestem za mlody i za
slaby...
— Kto wie, czy sobie nie zaszkodziles — powiedziala mama patrzac na mnie z
niepokojem. — Jutro pójdziemy cie zbadac i przeswietlic.
— O rany, co tez mama... — przestraszylem sie.
— Takie wyscigi sa niezdrowe! Czterysta metrów z wywieszonym jezykiem!
— Wcale nie mialem wywieszonego...
— Wypruwac z siebie wszystkie sily i zameczac swoje serduszko — biadolila
mama. — Ty masz za male serce na takie biegi...
— Niech mama juz przestanie, slowo daje, nie wiem, czy mama jest w koncu
zadowolona z tego, ze bieglem, czy tez przeciwnie...
— Sama nie wiem... To wszystko takie okropne... Ale skoro juz biegles, to mogles
zaprosic rodziców... Mamy tak malo radosci, a ty zupelnie zapominasz o nas... w ogóle nic
nie znaczymy dla ciebie... tak jakby nas nie bylo... na starosc pewnie wyrzucisz nas z domu.
— Mama otarla kat oka chusteczka.
— Niech mama nie mówi takich rzeczy — zdenerwowalem sie. — Sprawa jest
prosta. Mamie zal i mnie tez zal. Czy mama mysli, ze mnie bylo przyjemnie na stadionie? To
sa straszne, dramatyczne przezycia, a ja bylem sam. Nie bylo zadnej delegacji domowej, ani
mama, ani ojciec, ani Seweryna, ani Marcelina. Czy ja w ogóle mam siostry? Czasem
watpie. Przykra rzecz... Ale mysle, ze teraz mama zacznie chodzic na zawody i w ogóle
zajmie sie sportem. Mama jeszcze sama moglaby biegac.
— Myslisz, ze moglabym? — zainteresowala sie mama.
— Jasne. Mama ma niezla forme. Mysle, ze mialaby mama lepszy czas niz pani
Dydo od wuefu dla dziewczyn.
Mama uspokoila sie wyraznie i odprezyla.
— O co to ja chcialam cie zapytac?...
— Pewnie o ten mozdzierz.
— A wlasnie... ale skad ty wiesz?
— No bo jesli pani Tubkowska... ona ostatnio wciaz o mozdzierzu... ale nie
rozumiem, co to ma wspólnego ze mna.
— Dostales podobno nagrode za bieg?
— Tak, medal na wstazce i postac biegacza.
— Z mosiadzu?
— Nie, z brazu. Stop miedzi i cyny.
— A nie dostales przypadkiem mozdzierza?
— A... wiec o to chodzi! — rozesmialem sie.
— Tak, chodzi o ten mozdzierz.
— Do strzelania na wojnie?
— Nie. Do tluczenia w kuchni.
— Nie interesuje mnie.
— Jurek Tubkowski nie wreczyl ci przypadkiem?
— On? Taka kutwa i dusigrosz? Co za pomysl, mamo!
— Bo wlasnie pani Tubkowska dzwonila, ze zniknal jej z kuchni mozdzierz —
wyjasnila mama i opowiedziala mi dokladnie cala rozmowe telefoniczna z matka Tubki.
— Nie sadze, zeby Tubka gwizdnal ten instrument kuchenny — powiedzialem. —
Po co bylby mu potrzebny mozdzierz? — zastanawialem sie glosno. — Miala byc przeciez
Nagroda Zlotej Tubki, a nie mozdzierz... chociaz mozdzierz tez jest z mosiadzu i nadaje sie
jako surowiec wtórny...
— Surowiec wtórny?! — zaniepokoila sie mama. — Co ci chodzi po glowie?!
— Tubka mógl wpasc na pomysl, zeby przetopic ten mozdzierz.
— Przetopic?! O Boze! — wykrzyknela przestraszona mama.
— Przetopic i uformowac z niego tubke, ewentualnie puzon na postumencie...
oczywiscie miniature puzonu... mógl w tym celu wejsc w porozumienie z Zygmuntem
Koszalka w rynku — zaklad jubilersko-grawerski i wytwórnia sztucznej bizuterii...
— Biedna pani Tubkowska — zalamala rece mama.
— Ale mimo to watpie, by Tubka naprawde wzial ten mozdzierz — ciagnalem. —
Gdyby mial zamiar przetopic go na nagrode dla mnie, to by nie omieszkal sie tym przede
mna pochwalic. Powiedzialby: „Cierpliwosci, Cymeonie, twoja nagroda juz sie pitrasi w
tyglu mistrza Koszalki”, a on zamiast tego powiedzial, zebym sam sobie zamówil nagrode.
Wreczyl mi tylko dyplom i rysunki.
— Uspokoiles mnie — powiedziala mama — bede teraz mogla z kolei uspokoic
biedna kolezanke Tubkowska.
— Niech ja mama uspokoi, ale to w koncu przykre — dodalem z niejaka gorycza
— ze matka Tubki mysli tylko o mozdzierzu. W koncu Tubka mial dobry pomysl z ta
nagroda. Mlodziez ma tak malo nagród. Zamiast drzec o ten mozdzierz, pani Tubkowska
powinna byla pomóc Jurkowi Tubce w ufundowaniu jakiejs nagrody... ale rodzice zupelnie
o to nie dbaja, zeby pomagac dzieciom w takich sprawach... Mama tez. — Spojrzalem z
wyrzutem na moja biedna mame. — Mama tez mi nic nie ufundowala... tak jakbym
codziennie odnosil takie zwyciestwa. A to sie zdarza rodzicom raz na cale zycie, ze ich
dziecko wygra bieg na czterysta metrów na prawdziwym stadionie, najwyzej raz, bo
wiekszosc rodziców w ogóle nigdy nie ma takiej szansy. Ale mama tego nie docenia...
— Nie mów tak. Doceniam — szepnela mama. — Wiesz, ze chetnie
ufundowalabym ci nagrode ze szczerego zlota, ale nie stac nas na to. Póki twój ojciec
bedzie sie trzymal kurczowo tej nedznej posady w wodociagach, na nic nie bedzie nas stac
— westchnela ciezko.
— To prawda, wodnisto nam — przytaknalem skwapliwie.
— Czy mozna utyc na wodzie? — zadala dramatyczne pytanie mama. — Czy
woda ubierze czlowieka? — spojrzala krytycznie w lustro na swoje szaty i rozpoczela znane
mi dobrze narzekania na niezaradnosc ojca, który z wysokosci swoich wiez cisnien, z
mylacej perspektywy pomp i filtrów nie jest w stanie ocenic calej nedzy naszego polozenia i
„nikczemnosci naszej kondycji”, jakby powiedzial poeta klasyczny.
— Rozumiem to wszystko, mamo — powiedzialem przerywajac te jalowe zale —
nie liczylem na zloty puchar, liczylem natomiast, ze w ramach naszej kondycji mama cos
wykombinuje... to znaczy, ze moje zwyciestwo znajdzie przynajmniej odbicie w naszym
menu domowym. O ile mi wiadomo, od poczatku historii zwyciezców odpowiednio karmi
sie i poi.
— Nie zdazylam nic przygotowac — rzekla zaklopotana mama. — Twoje
zwyciestwo bylo tak nagle, nie zapowiedziane i niespodziewane, lecz jesli chcesz, jutro
moge przygotowac obiad specjalny i ugotowac, co tylko zechcesz, Cymku. Co bys chcial?
Nie myslalem zbyt dlugo. Od razu wzialem pod uwage Gige i Medora.
— Przede wszystkim bigos, mamo — wypalilem.
— Bigos? — zdumiala sie moja biedna mama. — Co ty mówisz?! Od dziecka
przeciez nie znosiles bigosu.
— Wyroslem z lat dziecinnych, mamo — odpowiedzialem powaznie. — Gusty i
smaki zmieniaja sie u czlowieka co siedem lat. Wlasnie w tej chwili przechodze taka zmiane
jako mezczyzna czternastoletni. Dlatego, jesli mama chce mi sprawic przyjemnosc, to niech
mama nagotuje na jutro bigosu. Poza tym moze byc tort, galaretka pomaranczowa,
ewentualnie budyn; o lodach nie smiem marzyc.
— I to wszystko do bigosu?! — wykrztusila moja mama.
— Kto nie chce, niech nie je — oswiadczylem — nie zmarnuje sie.
Jeszcze tego wieczoru drazniacy odór gotowanej kapusty napelnil nasze male
mieszkanie. Mama wychodzila z zalozenia, ze bigos musi sie pitrasic przynajmniej dwa dni.
Nazajutrz spotkalem sie pod szkola ze Szczypasem. Szczypas wreczyl mi album pt.
„Sto gwiazd wspólczesnego filmu”, zebym zwrócil go Gidze. W tym momencie zdjely mnie
ostatnie watpliwosci.
— Nie wiem... jak Giga to przyjmie... — rzeklem zaklopotany. — Gotowa sobie
pomyslec... — zaczerwienilem sie — wlasciwie nie mam powodu, zeby oddawac za
ciebie...
— Mozesz powiedziec, ze spuchla mi twarz po wizycie u dentysty i wstydze sie
pokazac, dlatego prosilem cie o te przysluge — odparl beztrosko Szczypas.
— A dlaczego mnie?... I dlaczego sie zgodzilem? Och, nie jest taka naiwna.
Domysli sie, ze to pretekst.
— Spokojna glowa... Wymyslimy lepszy powód tej wizyty... Juz mam! Powiesz, ze
ja ci pozyczylem te ksiazke, ze miales oddac ja zaraz, ale nie mogles sie oderwac, ze trzy
razy ja przeczytales, bo byla ci potrzebna do filmu, który krecisz... Teraz bedzie zupelnie
zrozumiale, ze skoro czytales sam te ksiazke i tak dlugo ja przetrzymales, to ja teraz sam
odnosisz Gidze z przeprosinami w moim imieniu.
— Tak, to jest powód, ale Giga moze sie zloscic na mnie, ze tak dlugo trzymalem.
— Och, skrzywi sie najwyzej, zniesiesz chyba dla mnie to skrzywienie...
— No, dobra — powiedzialem — zniose jakos.
— Naprawde, stary — Szczypas pociagnal nosem — robisz dla mnie wielka rzecz.
Zdejmujesz mi balast z serca i wyjmujesz kamien z watroby.
Chrzaknalem niewyraznie.
— Glupstwo i pestka! Ciesze sie, ze moge ci sie odwdzieczyc, stary —
powiedzialem i rozstalismy sie obaj wzruszeni nasza gleboka przyjaznia.
Ale mój dobry nastrój popsul od razu Mesio. Ledwie Szczypas zniknal, wódz
Cykanderów podszedl do mnie z nader ponura mina.
— Co ty masz z tym Szczypasem? — zapytal skrzywiony.
— Nic takiego.
— On lepi sie do ciebie — powiedzial Mesio.
— Przesadzasz.
— Widzialem na stadionie wczoraj, a dzisiaj znowu sie przypetal. Uwazaj, to
niebezpieczny typ. Brat-lata, odmiana lepka. Przylepiaja mu sie rózne rzeczy.
— Cos ty! Nie zauwazylem...
— Ostroznie z nim! Facet zyje z podejrzanych transakcji.
— Do licha, z jakich transakcji?!
— Na przyklad pozycza i zapomina oddawac.
— Nie bardzo sie zgadza — powiedzialem. — Na razie to on mi oddal przysluge i
ja jestem jego dluznikiem.
— A ta ksiazka, ten album? — Mesio wskazal na dzielo, które trzymalem w reku.
— Ile mu za to dales? Na pewno zdarl z ciebie skóre. Widzialem, ja ubijaliscie ten handel.
— Zle widziales! — zasapalem wsciekly. — Nie bylo zadnego handlu, po prostu mi
wreczyl...
— Wreczyl! Po prostu wreczyl! — Mesio zarechotal szyderczo. — No to jeszcze
zobaczysz! To metoda Szczypasa! Najpierw okazuje ci uczucia kolezenskie, pozycza to i
owo, zrobi jakas przysluge, omota ofiare pochlebstwem, a kiedy twoja uwaga i czujnosc
oslabna, wtedy sam prosi cie niby o niewinna pozyczke czy przysluge... A jesli sie zgodzisz,
to wpadasz, stary, w okropnie stechla marmolade i grzezniesz jak glupia mucha.
Zdegustowany do glebi zostawilem chichoczacego Mesia i odszedlem szybko,
sciskajac pod pacha album.
16. Przechodze przez strefe Medora
Obiad na czesc mojego zwyciestwa udal sie znakomicie, to znaczy kazdy mial to,
co mu najbardziej odpowiadalo: — ja — tort i galaretke, reszta rodziny — bigos.
Oczywiscie nalozylem tez sobie kopiasta porcje tego specjalu, ale jej nie tknalem.
— Nie smakuje ci? — zmartwila sie mama.
— Jest wysmienity — powiedzialem.
— To dlaczego nie jesz?
— Bo zabieram z soba. Urzadzimy degustacje zbiorowa. Porównamy z nedznymi
bigosami, które pitrasi pani Tubkowska, pani Julicka i pani Gafonska. To w ramach
konkursu kulinarnego, który organizuje Kolo Przyjaciól Zwierzat.
— Kolo Przyjaciól Zwierzat? — zdziwila sie mama.
— Mama na pewno wygra — dodalem pospiesznie i, zeby nie przedluzac tej
niebezpiecznej rozmowy, polknalem reszte galaretki, zastrzeglem, ze reszta tortu nalezy do
mnie, porwalem talerz z bigosem i wycofalem sie z pokoju.
— Nie podoba mi sie ta historia — powiedziala mama.
— Niech sie mama nie denerwuje — rzucilem w progu. — Mama na pewno
wygra.
Ale nie zdolalem rozproszyc watpliwosci mamy. Czulem na sobie jej niespokojne
spojrzenie, gdy w kuchni przekladalem bigos do sloika, a sloik umieszczalem w mojej
sportowej torbie. Na szczescie nie pytala o nic wiecej.
Z kolei nalezalo rozwiazac sprawe odziezy ochronnej, czyli przynajmniej spodni pod
gust Medora. Pomny, ze bestia przywykla do goracych barw, postanowilem zaopatrzyc sie
w odpowiedni kostium u moich sióstr. Seweryna byla dla mnie zawsze przyjazniej
usposobiona i najchetniej pozyczylbym cos od Seweryny, niestety, z niezrozumialych dla
mnie przyczyn uwielbiala raczej mniej krzykliwe kolory. Jej smutne czernie, szarosci i mdle
beze z pewnoscia narazilyby mnie na zeby Medora. Udalem sie wiec do Marceliny. Byla
wprawdzie nieznosna, interesowna i zlosliwa, lecz posiadala spora kolekcje odziezy w
nader jaskrawych barwach.
— Sluchaj, stara — powiedzialem wchodzac do jej pokoju ze sztucznym
usmiechem na twarzy. — Potrzebuje kolorowego ciucha... najbardziej by mnie chyba
urzadzily pomaranczowe spodnie... masz cos takiego w szafie?
— Oszalales? — zdumiala sie Marcelina. — Pomaranczowe spodnie? Po co? Nie
bedziesz chyba ich nosil?
— Potrzebne mi sa w charakterze kostiumu — odparlem.
— Do czego?
— Do filmu. Chyba wiesz, ze krece film.
— Och, ten twój film! — skrzywila sie Marcelina. — Juz drugi rok slysze o tym
filmie.
— Bedzie na pewno krecony. Jeszcze w tym tygodniu zrobie próbne zdjecia.
Kolorowa tasma. Powinnas ze mna wspólpracowac — powiedzialem. — Mówilismy juz
kiedys na ten temat.
— Owszem, mówilismy.
— Mialas zajac sie kostiumami i dekoracjami. Zgadza, sie?
— Zgadza.
— Daj wiec teraz te spodnie. To bedzie twój wklad.
— Z przyjemnoscia — powiedziala Marcelina.
— No, wiec daj! — Otworzylem szafe.
— Chwileczke — powstrzymala mnie. — Najpierw podpiszesz zobowiazanie.
— Jakie zobowiazanie?
— Ze tego, co obiecales, dotrzymasz.
— Ja ci cos obiecalem? — udalem zanik pamieci.
— Jak to? Nie pamietasz? Obiecales mi glówna role w tym filmie.
— Jestes pewna?
— Najzupelniej.
— Skoro tak... no to prosze bardzo — chrzaknalem. — Moge cie zaangazowac...
w porzadku, jesli chcesz... zalatwione. A teraz badz laskawa te spodnie...
— Podpiszesz zobowiazanie — powtórzyla twardo Marcela.
— Co ty?! — unioslem sie honorem. — Nie dowierzasz mi?
— Nie. Wiem, ze chcesz wpakowac do glównej roli niejaka Szyperska.
— Kto ci powiedzial?!
— Och, wszyscy juz o tym mówia. Szyperska chwali sie od pewnego czasu,
rozpowiada na prawo i lewo... A mnie pytaja, czy to prawda. I robia rózne zlosliwe uwagi.
Nie moge juz znosic tych uwag i pytan. „Cóz to, Marcelko, zrezygnowalas z tej roli, a moze
Cymek zrezygnowal z ciebie? Podobno znalazl nowa gwiazde!” i od razu chichoty. „Czy to
prawda, ze zakochal sie w Szyperskiej?”
Poczerwienialem.
— Nie sluchaj tych wstretnych dziewczyn! To wszystko przez zazdrosc...
— Wiec nie zakochales sie w Szyperskiej?
— To... to bardzo skomplikowana sprawa — odparlem zaklopotany — potem ci
wyjasnie. W kazdym razie masz u mnie role zapewniona.
— Glówna?
— Tak. Pod warunkiem, ze oddasz mi swoje ciuchy do dyspozycji i dolozysz sie
finansowo. Potrzebuje tysiac metrów tasmy... Licze, ze to zalatwisz. Kolorowej tasmy —
dodalem.
— Dostaniesz kostiumy i tasme, ale teraz siadaj i pisz: „Oswiadczam, ze glówna
role w moim filmie zagra moja droga siostra Marcelina Ogromska... z uwagi na swój
talent...”
— Ja to mam pisac? — przerwalem.
— Czy nie wierzysz w mój talent?
— Oczywiscie, wierze.
— No, to pisz: „...z uwagi na swój talent i szczególna fotogenicznosc”. Data.
Podpis.
Postawilem date i podpisalem.
Marcelina wreczyla mi pomaranczowe spodnie. Zapakowalem je do sportowej
torby, gdzie juz znajdowal sie slój bigosu, wcisnalem na koncu ów album, który mialem
oddac Gidze, i pogwizdujac wesolo, ruszylem w kierunku ulicy Pierwszego Maja. Wkrótce
zza drzew pyszniacych sie o tej porze wspanialymi kolorami zólci i czerwieni, wylonil sie
jeszcze bardziej czerwony dach „Ula” — rodowej siedziby Julickich. Juz z daleka
uslyszalem ujadanie Medora, w bardzo niskiej tonacji, podobnej do pomruków
nadciagajacej burzy, uznalem wiec, ze pora jest wdziac strój ochronny. Udalem sie wiec w
pobliskie zarosla kolo przerwanej budowy i tam naciagnalem na moje dzinsy te okropne,
pomaranczowe spodnie. Najbardziej balem sie, czy nie beda za dlugie, poniewaz wtedy
moglem zaplatac sie w nie i skompromitowac przed Giga. Okazalo sie jednak, ze raczej
byly za krótkie. I pomyslalem z satysfakcja, ze jednak mam dluzsze nogi niz „gwiazda
filmowa”, ten biedny pulpet Marcela. Natomiast zgodnie z przewidywaniem okazalo sie, ze
te „pantelejmony” sa niesamowicie bufiaste i obszerne. Zachodzila obawa, ze zsuna sie ze
mnie. Dla pewnosci porobilem w pasie zakladki, spialem je agrafkami, które zawsze
nosilem w kieszeni, a w koncu mocno zacisnalem pas. Wiedzialem, ze wygladam jak pajac,
ale liczylem na to, ze po szczesliwym przejsciu przez strefe Medora, uda mi sie sciagnac z
siebie te spodnie, zanim jeszcze zobaczy mnie Giga.
Medor zauwazyl mnie jeszcze przed furtka i podbiegl szczekajac glosno.
Zawahalem sie. Bydle mialo ze sto kilo wagi i morde, która mogla wymyslic tylko chora
wyobraznia abstrakcjonisty. Drzaca nieco reka wysunalem naprzód torbe. Medor zatrzymal
sie i weszyl przez chwile. Potem, jak mi sie wydawalo, zapatrzyl sie metnym wzrokiem w
moje radosne „pantelejmony” i wydal zadowolony pomruk, a potem zaskomlil tesknie.
Przemoglem lek i szybko przeniknalem przez furtke.
Medor ocierajac sie o moje nogi i poszczekujac radosnie towarzyszyl mi az do
samego „Ula”; po drodze obwachiwal namietnie moja torbe. Balem sie, by nie zlapal jej
zebami i nie wyszarpnal z rak, byl jednak na to, jak sie okazalo, zbyt dobrze wychowanym
psem.
Niestety, jego glosne i pelne zachwytu poszczekiwanie doprowadzilo do
przedwczesnego ukazania sie Gigi. Nim zdolalem uwolnic sie od natrectw Medora, juz
stanela w drzwiach swojego „Ula”, zaskoczona niesamowicie. Przejechala po mnie
wzrokiem od dolu do góry i z powrotem. Byla zbyt dobrze wychowana dziewczyna, by
powiedziec cokolwiek na temat mojego stroju, ale w jej oczach dostrzeglem blysk niecheci,
by nie powiedziec wstretu. Zrozumialem od razu, ze zrobilem fatalne wrazenie i ze nie mam
u Gigi zadnych szans. Najchetniej ucieklbym, gdzie pieprz rosnie, ale nogi mialem jak
sparalizowane. Pomyslalem, ze moja ucieczka w tych warunkach bylaby jeszcze bardziej
komiczna i postanowilem odegrac moja nieszczesna role do konca. Do tragicznego konca,
dodalem w duchu, bo wiedzialem, ze wszystko musi sie skonczyc tragicznie.
— Myslalam, ze to ktos znajomy — powiedziala Giga jakby usprawiedliwiajac
swoje wyjscie. — Medor w ten sposób wita tylko przyjaciól...
— Jestem przyjacielem — udalo mi sie wykrztusic przez scisniete gardlo.
— Cos sie Medorowi pomylilo — powiedziala chlodno Giga — on zwykle nie
wpuszcza obcych. — Spojrzala na psa niezadowolona.
Medor lizal lapczywie moja torbe, laszac sie i skomlac tesknie.
— On cie naprawde lubi! — zauwazyla zdezorientowana Giga.
— Madry pies — powiedzialem — zna sie na ludziach.
— Raczej na zapachach. — Giga zmarszczyla brwi. — Co ty wlasciwie masz w tej
torbie?...
— Nic takiego...
— Pokaz. — Nie czekajac zajrzala do torby i cofnela sie z nieprzyjemnym
grymasem twarzy.
— Co ty? Nosisz w sloiku bigos? — popatrzyla na mnie z wyraznym niesmakiem.
— Czasem bywam glodny — wyjasnilem. — Wiec nosze i jem po drodze.
— Cudak z ciebie. I te spodnie!... Ty jestes naprawde jakis nie...
— Nienormalny — chcialas powiedziec? To prawda. Artysci rzadko bywaja
normalni...
— Jestes artysta? — zakpila Giga. — Cyrkowym?
— Myslalem, ze mnie znasz.
— Oczywiscie, ze cie znam. Ty jestes ten Mycek.
Poczerwienialem.
— Jestem Cymek — sprostowalem zimno.
— Cymek? — rozesmiala sie nie wiadomo dlaczego. — Niech bedzie. To przeciez
wszystko jedno.
— Zareczam ci, ze to nie wszystko jedno — wycedzilem.
— Obrazilam cie? — stropila sie Giga. — Och, przebacz mi, nie wiedzialam, ze
jestes tak przywiazany do imienia.
— Przebaczam ci — powiedzialem pospiesznie.
— Nie mysl, ze myle cie z kim innym. Pamietam doskonale. Ty jestes tym
chlopakiem, co wygral wczoraj bieg na dwiescie metrów.
— Na czterysta — sprostowalem.
— Mozliwe — powiedziala Giga. — Przez Tubke wszystko mi sie poplatalo.
Przeszkadzal mi sie skupic, stale cos plótl albo trabil... Powiedz, dlaczego wszyscy
przeszkadzaja mi sie skupic?
— Nie wiem... moze dlatego, ze za bardzo ich interesujesz... to znaczy...
pociagasz...
— Pociagam? W jakim sensie?
— To... trudno w paru slowach wytlumaczyc... — wykrztusilem. — W kazdym
razie nie powinnas chodzic z tym gorylem.
— O kim ty mówisz?
— Nie wiesz?
— O Boze... czy myslisz o Jurku Tubkowskim?...
— A o kim?
— Kto mu wymyslil takie okropne przezwisko?!
— My, w klasie.
— To brzydko... Goryl! Jak mozna tak mówic o koledze?
— On jest goryl — powtórzylem z przekonaniem.
Giga milczala przez chwile.
— Dlaczego wy sie tak nie lubicie? — szepnela wreszcie. — Tubka tez cie nie lubi.
Zebys wiedzial, co on opowiada o tobie!
Poczerwienialem z gniewu.
— To wszystko klamstwo! Wszystko! — wykrzyknalem.
— Przeciez jeszcze nie wiesz, co opowiadal.
— Ale wiem, co mi zrobil! To mi wystarcza! Nigdy bys sie nie domyslila!
— Wiem, ze na zawodach trzymal twoja strone. Dopingowal cie glosno...
— O tak, bardzo glosno! — rzeklem z gorycza.
— Alez on naprawde chcial, zebys biegl jak najpredzej!
Zasmialem sie gorzko.
— Oczywiscie, chcial, ale nie wiesz dlaczego!
— Chcial, zebys wygral.
— Nie. Tam wcale nie o to chodzilo...
— A o co?
— To sie nie nadaje do opowiedzenia... — zaczerwienilem sie. — Moze kiedys ci
powiem...
— Kiedy?
— No... kiedy poznamy sie blizej... Na razie, póki jestes w rekach Tubki...
— Ja! W rekach Tubki? — oburzyla sie Giga. — Co ty sobie wyobrazasz?!
— Wyobrazam sobie, ze to jest zaslepienie... Ale ja postaram sie, zebys zrozumiala,
kim jest naprawde Tubka.
Giga milczala przez chwile. Widzialem, ze jest wsciekla na mnie... ale nie moglem
opanowac goryczy. Bylem przekonany, ze na tym skonczy sie moja pierwsza i ostatnia
wizyta u Gigi. Za chwile Giga wybuchnie i wyrzuci mnie z „Ula”... Tak... na to sie zanosi. Juz
podniosla reke i wyciagnela ja w strone furtki. Zamarlem... Ale ona powiedziala tylko:
— Zamknij furtke, bo Medor przestraszy kogos na ulicy... i... chodz.
Porozmawiamy spokojnie w domu.
17. Dostaje w leb albumem, czyli trudnosci rozmowy
salonowej z Giga
Giga zaprowadzila mnie do wielkiego pokoju, gdzie stalo duzo starych mebli i
kazala mi usiasc na wielkiej, pluszowej kanapie. Sama usiadla naprzeciw w glebokim
skórzanym fotelu.
— Dlaczego ty przesladujesz Tubke? — zapytala.
Zatkalo mnie kompletnie.
— Ja? Tubke? Czy w ogóle mozna przesladowac kogos tak silnego jak Tubka?
— Mozna. Ty go dreczysz, jak by to powiedziec — Giga zapatrzyla sie w okno —
ty go dreczysz moralnie.
— Nie bardzo rozumiem...
— Przez ciebie przezyl wstyd i upokorzenie w klubie. Przez ciebie o malo co nie
wylecial z zespolu artystycznego. Podobno udawales puzoniste i podstepnie przeniknales na
próbe, zeby podrywac te okropna Nelke Szyperska.
Zaczerwienilem sie.
— Ja ci to wytlumacze...
— Ale po co? — wzruszyla ramionami Giga. — Ja uwielbiam takie zgrywy. Tylko
potem powinienes wyjasnic wszystkim, ze to byly po prostu zarty. I uspokoic Tubke. On
jest taki wrazliwy.
— To nie byly zarty — mruknalem ponuro. — To... to byl po prostu nieszczesliwy
zbieg okolicznosci. Nie chcialem nic zlego zrobic Tubce... Widze, ze nie wierzysz mi...
— Alez wierze. Jurek Tubka to pechowy chlopak... Zawsze wdepnie w jakas
hece... Tym bardziej powinienes dla niego byc wyrozumialy i mily.
— No wiesz?! — wykrzyknalem wzburzony. — Widze, ze zupelnie nie zdajesz
sobie sprawy, kim jest Tubka. On jest grozny.
— Jurek?! Grozny?! — Giga rozesmiala sie serdecznie. — Nigdy by mi nie
przyszlo do glowy! Wedlug mnie jest po prostu zabawny!
— Zabawny!?
— I... jak by ci to powiedziec... prostoduszny.
— Prostoduszny, Tubka?! — oburzylem sie. — Pierwszy raz slysze. Moze jeszcze
powiesz, ze go lubisz?
— Owszem. Lubie go — powiedziala Giga.
— Za co?!
— Nie wiem dokladnie... Po prostu lubi sie kogos albo nie. Nie zastanawialam sie
nad tym... — zamyslila sie Giga. — Moze dlatego go lubie, ze potrafi marzyc.
— Wszyscy umiemy marzyc — mruknalem. — Co za sztuka!
— Zalezy jeszcze, o czym. Jurek nie marzy o niebieskich migdalach ani nawet o
samochodach i podrózach...
— Pewnie marzy, zeby wszystkimi rzadzic i zeby wszyscy go sie bali.
— Nie.
— Zeby zostac slawnym puzonista.
— Smieszny jestes — powiedziala Giga.
— Co za gapa ze mnie! — wykrzyknalem. — Oczywiscie marzy o tobie!
— Mylisz sie — zaczerwienila sie Giga. — Po prostu jestesmy przyjaciólmi.
— No wiec nie wiem, o czym marzy ten piekielny Tubka! — zdenerwowalem sie.
— Nie zgadniesz. Jego marzenie jest bardzo skromne. On marzy po prostu o
dobrym koledze.
Umilklem zaskoczony.
— On wie, ze nikt go nie lubi. Wszyscy koledzy albo sie go boja, albo nabijaja sie z
niego — ciagnela Giga. — Jest bardzo osamotniony, potrzebuje przyjazni, zrozumienia...
— O Boze, kiedy tak mówisz, mozna by pomyslec, ze jest malym, nieszczesliwym
chlopczykiem — rzeklem rozdrazniony.
— On jest biedny i nieszczesliwy...
— Tylko ze wali kazdego, kto mu sie nawinie pod reke!
Giga chrzaknela zaklopotana.
— To prawda, ze czesto bywa rozdrazniony, bo wie, ze za jego plecami smiejecie
sie z niego... a gdy sie nadarzy okazja, dokuczacie mu i prowokujecie go!
— Jeszcze troche, a zaczne litowac sie nad Tubka! — zaszydzilem.
— Nie chodzi o litosc. Chodzi po prostu o to, zebys traktowal go normalnie.
Powinienes wzniesc sie ponad male zatargi, glupie uprzedzenia i urazy. Powinienes
zaprzyjaznic sie z Tubka.
Oniemialem.
— Ja?! Z Tubka?! — wykrzyknalem po chwili.
— Wlasnie ty. Ze wszystkich kolegów najczesciej mówi o tobie. W gruncie rzeczy,
gdzies na dnie serca pragnie twojej przyjazni...
— Tubka nie ma serca — powiedzialem. — A ty powinnas zostac adwokatem.
Masz do tego talent...
Ale Giga nie zauwazyla mojej gorzkiej ironii i mówila dalej z przejeciem:
— On jest bardzo oddany przyjaciolom. Pomysl, gdybyscie dzialali reka w reke...
gdybys mógl zawsze liczyc na pomoc Tubki, bylibyscie niezwyciezeni... Ile waznych rzeczy
moglibyscie zrobic!
— To byloby rzeczywiscie piekne, ale to nie jest mozliwe — powiedzialem.
— Spróbuje was pogodzic — oswiadczyla Giga. — Nie masz chyba nic
przeciwko?
Zastanowilem sie przez moment.
— Osobiscie bys nas godzila? — zapytalem.
— Jasne. Jak sobie wyobrazasz inaczej?
Pomyslalem, ze w tej sytuacji godzenie mnie z Tubka mogloby byc przyjemne i
trwac dluzszy czas, a wiec mialbym pretekst odwiedzac Gige.
— No, to zgadzam sie — powiedzialem skwapliwie. — Kiedy zaczniesz nas
godzic?
— Mam na imie Jadwiga, jak wiesz. Jutro obchodze imieniny. Przyjdz —
zaproponowala. — Bedzie tez Jurek..
— Przyjde.
— Przyjdz najlepiej juz o godzinie czwartej. Chcialabym pogodzic was, zanim zejda
sie goscie... Potem juz nie bedzie czasu. Bede musiala zajac sie calym przyjeciem.
Chcialabym, zeby to byly wspaniale imieniny. W tym roku zaprosze tylko mlodziez na
poziomie. A wlasnie, dobrze ze jestes, poradzisz mi, czy zaprosic takze brata Jurka, tego
Gienia Tubkowskiego. On chodzi do twojej klasy... Wiesz, ja chcialabym otaczac sie
intelektualistami i artystami...
— Zupelnie slusznie — powiedzialem. „Ale bardzo ciekawi sa takze filmowcy” —
pomyslalem o sobie.
— Czy ten Gienio Tubkowski naprawde jest taki zdolny? — zapytala z
ciekawoscia.
— On jest piekielnie zdolny — odparlem. — On po prostu siedzi w ksiazkach. To
jego hobby.
— To znaczy lubi pozyczac? — zmarszczyla brwi Giga.
— No... oczywiscie.
— A czy oddaje? Niektórzy hobbisci sa lepcy — powiedziala Giga. — Zeby tylko
nie byl podobny do Kancery.
— Do Kancery? Kto to?
— To znaczy do Szczypasa.
Drgnalem.
— Mialas klopoty ze Szczypasem?
— Wlasnie. Z poczatku tez wydawal sie inteligentny, oblatany i oczytany,
rozprawial o lekturach, o filmach, o teatrze... A potem naciagnal mnie na ksiazke.
— Naciagnal? Jak to?
— Pozyczylam mu ksiazke-album „Sto gwiazd wspólczesnego filmu” pól roku
temu, jeszcze przed wakacjami, i od tej pory jakos go nie widuje. Po prostu mnie unika... w
ogóle sie nie pokazuje.
Uznalem, ze nadeszla chwila ujawnienia formalnego powodu mojej wizyty.
— Nie gniewaj sie na niego — próbowalem bronic Szczypasa - to wszystko przeze
mnie. Wlasnie przyszedlem oddac te ksiazke. — Siegnalem do teczki.
— Nie pozyczalam tobie... — powiedziala Giga.
— Ale pozyczylas Szczypasowi i on prosil, zebym ci oddal i przeprosil za zwloke.
Zobaczylem kiedys u niego te ksiazke i wzialem do czytania.
— Ach, to ty... Wiec to przez ciebie wszystko — spojrzala na mnie wzburzona.
— Czy... bardzo sie gniewasz?
— Przez ciebie nie mialam z czego przygotowac sie do quizu i ominela mnie
murowana nagroda... A tak chcialam wystapic w telewizji — otarla oczy. — Stracilam taka
okazje. Kto wie, czy nie zostalabym na stale zaangazowana. Moze nawet dostalabym jakas
role w filmie. Kto widzial trzymac ksiazke pól roku!
— Ja... nie trzymalem jej pól roku — wykrztusilem.
— Klamiesz! Kiedy raz przypomnialam Szczypasowi o tej ksiazce, usprawiedliwial
sie, ze pozyczyl ja jakiemus Myckowi, który zajmuje sie filmem. A to bylo pól roku temu.
— Ja nie jestem Mycek, jestem Cymek.
— Mozliwe. Ale to na pewno byles ty. Tubka mi mówil, ze ty udajesz filmowca i
nawet ostrzegal mnie przed toba. Ze tez od razu nie przypomnialam sobie! Gdzie jest ten
album?
Otworzylem zaklopotany teczke. Ostry zapach bigosu rozszedl sie po pokoju.
Wyciagnalem album i podalem Gidze.
— Ach ty flejtuchu! Obrzydliwe! Trzymac taki album z bigosem! — wykrzyknela
krzywiac sie z obrzydzeniem.
— On... on byl zawiniety. Izolowany — próbowalem sie usprawiedliwiac.
— Izolowany?! — Giga powachala album. — To okropne! Gregory Peck
pachnacy kapusta! Jak mogles — spojrzala na mnie z autentycznymi lzami w oczach.
Zrozumialem, ze przy pomocy bigosu dokonalem powaznej profanacji Gregory
Pecka, nie mówiac juz o innych gwiazdach...
— Jesli ktos nie potrafi szanowac ksiazki, nie powinien jej dotykac! Naprawde nie
przypuszczalam, ze ty...
— Ja naprawde szanuje ksiazki — powiedzialem. — Ja... ja szanuje i bardzo
lubie... Pasjonuja mnie... ta tez byla fantastyczna! Nie moglem sie od niej oderwac...
— Wlasnie widze — zmarszczyla brwi Giga przegladajac album. — Ale w koncu
sie oderwales...
— No... oderwalem sie.
— Razem z moimi fotosami!
— Jak to? — wybelkotalem zdumiony.
— Tu brakuje kilku kartek — wykrzyknela. — Zostal wyrwany Fijewski,
Olbrychski i Pieczka! A tu Slaska i Lucyna Winnicka!... I jeszcze tam... O Boze! Jak
smiesz pokazywac sie mi na oczy z taka ksiazka? Myslales, ze nie zauwaze?
Zrozumialem wszystko w jednej chwili. Oto dlaczego Szczypas nie chcial sam
oddac tej ksiazki... Zatrzeslem sie z oburzenia. A to lobuz, perfidny dran! Zeby tak wrobic
mnie z ta ksiazka. A ja sam... jeszcze sie mu podstawialem... Mesio slusznie ostrzegal mnie
przed tym typem!
— Wysluchaj mnie, Giga — jeknalem — ja ci wytlumacze.
— Ty bezczelny smarkaczu! — krzyknela zrozpaczona. — Co tu jest to
tlumaczenia?!
— Posluchaj...
Ale ona mnie nie sluchala. W naglym porywie gniewu rabnela mnie w leb albumem.
Mial bardzo twarde okladki. Zobaczylem przed oczami gwiazdy... raczej niezupelnie
filmowe... jakies takie gorace, zólte i czerwone kropki... a potem pociemnialo mi w glowie.
Oszolomiony usiadlem na podlodze.
— O Boze, co ja ci zrobilam?! — przestraszyla sie Giga. Uklekla przede mna
roztrzesiona i obejrzala slad uderzenia... Potem pobiegla do lazienki. Wrócila z mokrym
recznikiem i okrecila mi glowe... Zrobilo mi sie lepiej... Przestalo mnie troche lupac w
czaszce.
Weszla babcia Julicka z filizanka w reku. Usmiechnela sie do nas.
— Bawicie sie, dzieci?
— Tak, babciu — wybelkotala Giga.
— W Arabów? Ten recznik jest zle zwiniety i za maly na turban — przyniose wam
wiekszy — próbowala poprawic mi mój opatrunek. — Co to? Dlaczego taki mokry? Boli
cie glowa, dziecko?
— Cymkowi zrobilo sie niedobrze — powiedziala Giga.
— Jaka slaba jest dzisiaj mlodziez — westchnela babcia — ale to nic, dam ci,
dziecko, ziólek. Wypij — podsunela mi pod nos filizanke... Zrobilo mi sie jeszcze bardziej
„niedobrze”.
— Nie... dziekuje... juz mi przechodzi.
— Nie krepuj sie. Naparze sobie swiezych...
Zapach byl niesamowity. Zakrecilo mi sie w nosie. Zerwalem sie z podlogi
przerazony...
— Ja... juz sobie pójde — wybelkotalem i rzucilem sie do drzwi.
— Mówilam, ze ziólka mu pomoga — powiedziala zadowolona babcia. — Od razu
postawily go na nogi.
18. Tragiczne preludium do imienin Gigi
Juz teraz wiem, czemu tylu ludzi, zwlaszcza wybitnych, pisze dzienniki i pamietniki.
Pisanie pomaga w ocenie sytuacji. Mozna wtedy przyjrzec sie jeszcze raz swoim czynom,
ale juz chlodnym, krytycznym okiem. Poza tym mozna uporzadkowac rozwichrzone mysli.
Jak wiadomo, czlowiekowi rózne mysli chodza po glowie, czasem genialne, a czasem
zupelnie glupie. Jaka jest ich prawdziwa wartosc, mozna poznac dopiero wtedy, kiedy sie je
wypowie glosno albo napisze. Bo wtedy musza zostac sformulowane i uporzadkowane. A
wiec mysli sprawdzaja sie w slowach. Te mysli, których nie potrafimy wypowiedziec, nie
licza sie... po prostu nie istnieja w rzeczywistosci.
Po owych nader przykrych perypetiach podczas pierwszej wizyty u Gigi doszedlem
do wniosku, ze moje mysli takze wymagaja szybkiego sformulowania i uporzadkowania, a
czyny — oceny. Mialem bowiem zupelny metlik w czaszce, a tylko jedna mysl dominowala
tam calkiem jasno: udusic Szczypasa. Laknalem jego krwi i dyszalem zemsta.
Tak jest... to nie zarty! Szczypasowi grozilo smiertelne niebezpieczenstwo. Na
szczescie postanowilem przed wykonaniem wyroku na Szczypasie zanotowac wydarzenia
w agendzie i przelac swoja zólc na papier... Kiedy zas zabralem sie do pisania, szalone
mysli opuscily mnie wkrótce i doszedlem do wniosku, iz moja zlosc na Szczypasa byla
przesadna. Szczypas jest fajans, to fakt, chcial mnie zrobic w konia z ta ksiazka, ale faktem
jest równiez, ze pomógl mi wtedy na stadionie i ze staral sie w koncu oddac Gidze
pozyczona ksiazke, co wiecej, uprzedzil mnie, ze bardzo dlugo ja trzymal...
Co prawda, mógl mnie takze uprzedzic, ze album ulegl dewastacji i ze wypadlo z
niego pare kartek, no, ale to juz za duze wymagania jak na takiego fajansa. W kazdym razie
nie jest zupelnie denny. Jakby byl zupelnie denny, to by go ani grzalo, ani ziebilo, co sie
stanie z ta ksiazka... Wiec nie zwalajmy calej winy na Szczypasa. Spójrzmy prawdzie w
oczy. To ja sam rwalem sie do zlozenia wizyty Gidze, to ja sam podstawilem leb pod
prysznic.
Wszystko dlatego, ze niepotrzebnie wstawilem fabule. Gdybym na samym poczatku
powiedzial Gidze, ze spelnilem tylko role poslanca, nie moglaby miec do mnie pretensji...
Ale ja zgodzilem sie wstawic fabule Gidze, no wiec nie powinienem sie dziwic, ze wpadlem i
dostalem tym albumem po glowie. A w dodatku nie umialem sie zachowac potem.
Ucieklem jak tchórz ostatni... tak, to byla haniebna, szczenieca ucieczka. Myslalem o tym
wszystkim rozgoryczony i w rezultacie zamiast byc zly na Szczypasa, poczulem gleboka
niechec do siebie.
Dlaczego tak czesto jestem niezadowolony z siebie? Czy dlatego, ze mam pecha, ze
rzadko cos mi sie udaje, ze nie moge zrealizowac moich planów i zapanowac nad sytuacja?
Nie, chyba nie dlatego. Nad sytuacja trudno jest czasami zapanowac, czasami jest to w
ogóle niemozliwe, ale, do licha, zawsze mozna zapanowac nad soba! To jest istotny powód
mojego niezadowolenia. Podczas wizyty u Gigi nie potrafilem zapanowac nad soba...
Szkoda. Kiedy teraz rozwazylem rzecz na zimno, doszedlem do wniosku, ze moja
sprawa nie wygladala wtedy wcale tak tragicznie, jak by sie moglo zdawac. Rekoczyn Gigi
mial dobre skutki. Teraz ja stalem sie z kolei ofiara jej popedliwosci i rachunki zostaly
wyrównane, co wiecej, zaistniale okolicznosci sprzyjaly zaciesnieniu wiezów... Gdybym nie
uciekl tak glupio... Zamiast uciekac, powinienem poddac sie wszelkim zabiegom, udac
ogluszonego, wzruszyc Gige, niewatpliwie stalbym sie obiektem czulosci. Co prawda... ta
okropna babcia Julicka i te jej ziólka... a jednak powinienem byl zniesc... nalezalo zniesc
wszystko, byle zostac przy Gidze choc pól godziny dluzej.
Na szczescie jeszcze nic straconego. Juz jutro bede mial szanse naprawic wszystko
i zatrzec niekorzystne wrazenie, jakie zrobilem na Gidze... Zostalem przeciez zaproszony na
imieniny... Co wiecej, Giga pozwolila mi przyjsc wczesniej, bo ma mnie godzic z Tubka! A
zatem bedzie sposobnosc porozmawiac w cztery oczy i zatrzec niekorzystne wrazenie...
Aby zatarcie bylo kompletne i jak najbardziej skuteczne, postanowilem zjawic sie z
prezentem imieninowym. Doszedlem do wniosku, ze wspanialy tort najlepiej zalatwi sprawe.
Jeszcze tego wieczoru udalem sie do Sródmiescia, by dokonac odpowiedniego zakupu.
Tort musi byc imponujacy, taki, jakiego Giga nigdy jeszcze nie miala, o srednicy co najmniej
pól metra. Widzialem taki na wystawie najbardziej znakomitej firmy cukierniczej w naszym
miescie (Kazimierz Piepke i synowie. Rok zalozenia — 1888). Aby sfinansowac zakup,
wyciagnalem z PKO polowe moich oszczednosci przeznaczonych na nakrecenie filmu.
Mialem wprawdzie chwile watpliwosci, ale potem pomyslalem: „Obloze kosztami filmu
aktorów i aktorki. Skoro chca miec przyjemnosc wystepowania w filmie, niech placa”.
Uspokoiwszy w ten sposób wyrzuty sumienia, podjalem z ksiazeczki dwiescie piecdziesiat
zlotych i z mina nadzianego klienta wkroczylem do sklepu znakomitego Kazimierza Piepke.
— Chcialbym kupic ten tort z wystawy — powiedzialem.
Znakomity Piepke nie zdradzil jednak ozywienia, które powinno cechowac kupca
po tak ponetnej ofercie. Flegmatycznie wyganial miotelka zablakana muche z sernika.
— Chcialbym nabyc ten tort z wystawy — powtórzylem glosno.
— To kosztuje dwiescie zlotych — rzekl mistrz, mierzac mnie przenikliwym
spojrzeniem, podobnym do spojrzenia fakira.
— Jestem przygotowany — odpowiedzialem wytrzymujac smialo to spojrzenie.
— Niestety, tort na wystawie jest zamówiony dla pani dyrektor Okislo-Bandurnej
— rzekl mistrz cukierniczy.
— Ja musze miec koniecznie taki tort. Czy móglby pan zrobic podobny? —
wyciagnalem dwiescie zlotych i polozylem na ladzie.
— Niech pan zglosi sie jutro — powiedzial znakomity Piepke chowajac walute. —
Jutro o dwunastej w poludnie.
Nazajutrz w niedzielne poludnie odebralem tort, prócz tego nabylem jeszcze
dwadziescia paczków i z dwoma poteznymi pakunkami zjawilem sie za kwadrans czwarta u
Gigi.
Dzieki daninie w postaci bigosu (w kubku po masle roslinnym) udalo mi sie
szczesliwie przekroczyc strefe Medora i przeniknac do przedpokoju. Tu uslyszalem
podniecone glosy w kuchni, a nastepnie okrzyk przerazenia i wolanie:
— Ratunku! Na pomoc!
Pospieszylem do kuchni. Ale w kuchni juz nikogo nie bylo, roznosil sie tylko nader
przykry zapach. Jak moglem sie zorientowac, pochodzil on z parujacego, swiezo wyjetego z
pieca ciasta. Nim moglem zastanowic sie nad tym dziwnym zjawiskiem, uslyszalem
przerazony glos Gigi z sasiedniego pokoju. Wpadlem zaniepokojony i ujrzalem tragiczna
scene. Giga podtrzymywala slaniajaca sie ciotke Terese, której cialem raz po raz wstrzasaly
potezne spazmy...
— Co sie stalo?! — wykrzyknalem.
— Ciocia Teresa ma atak. Nie wyszlo jej ciasto... Och, Cymek, rób cos...
— Co mam robic?!
— Potrzymaj ciocie... pobiegne po pastylke! Ciocia musi zazyc pastylke...
Rzucilem paczke z paczkami na krzeslo. Tort polozylem na drugim... i pospieszylem
do ciotki.
Giga wybiegla.
Staralem sie utrzymac ciotke w pozycji pionowej, ale nie bylo to latwe. Leciala mi
przez rece.
— Niech pani nie placze — próbowalem ja uspokoic — z powodu ciasta nie
nalezy sie lamac...
Ciotka jednak lamala sie uparcie i bylo to dla mnie nader wyczerpujace, zwazywszy
jej wzrost i wage.
Na szczescie wrócila Giga i uwolnila mnie od ciotki.
— Jak widzisz, mamy pewne klopoty — próbowala mi wyjasnic sytuacje. —
Obchodzimy imieniny dwupoziomowo... to znaczy na dole i na górze. Bo ciocia Teresa
obchodzi imieniny w tym samym dniu, co ja. W dodatku kuchnia jest jedna i jeszcze babcia
sie wtraca.
Z sasiedniego pokoju dochodzil wesoly glos babci:
Jam myslala, ze to maki,
ze ogniste leca ptaki,
a to ulani! Ulani!...
— Slyszysz? — zapytala Giga.
— Slysze. Czy przeszkadza wam ten mily spiew? — powiedzialem.
— Och, nie chodzi o spiew, chodzi o to, ze babcia narobila bigosu.
— Czy gotuje niesmacznie?
— Nie chodzi o bigos do jedzenia. Chodzi o to, ze babcia przeszkadza. Po prostu
nie mozna jej wypedzic z kuchni.
— Och, ciasta, moje ciasta — jeczala ciotka Teresa — ten dziwny zapach, ta
gorycz... zupelnie nie rozumiem, co sie z nimi stalo.
— Za to ja rozumiem doskonale — powiedziala zdenerwowana Giga. — To
babcia! Musiala cos domieszac!
Strzez sie tego, co na przedzie
Tam na karym koniu jedzie
Oficyjera... oficyjera...
Strzez sie, strzez!
— spiewala babcia.
— Stale mamy z nia klopoty — ciagnela Giga. — Bo leczy sie na wlasna reke... Na
pewno domieszala przez pomylke czegos do naszych ciast! Mam strasznego pecha. Akurat
na imieniny taka okropna historia.
Pokiwalem glowa ze zrozumieniem. Kto jak kto, ja wiedzialem dobrze, co znaczy
pech... Tak... jedyna pociecha w tym, ze klopoty nie oszczedzaja nikogo.
Drzwi otworzyly sie i na progu stanela babcia zarózowiona i podejrzanie
podniecona...
— Czy babcia czuje ten zapach? — zapytala Giga. — Niech babcia sie przyzna, co
babcia zrobila z tym ciastem...
— Alez nic... wszystko zgodnie z przepisem... o co ci chodzi, dziecko? —
powiedziala babcia i zanucila ponownie piesn o ulanach. Giga spojrzala na nia podejrzliwie.
— Babcia musiala cos wypic!
— Wypilam tylko ziólka.
— Naprawde?
— Tylko ziólka gerontologiczne — powtórzyla babcia. — Dlatego czuje sie
odmlodzona.
— Cos mi sie zdaje, ze za bardzo. Niech babcia sobie przypomni, co takiego
babcia wypila... a co wlala do ciasta... czy przypadkiem nie te ziólka gerontologiczne.
— Alez nie! Pamietam doskonale, studzily sie w zielonym garnuszku. Wypilam tylko
te ziólka — powiedziala babcia. I cofnela sie do swojego pokoju.
— O Boze! — jeknela ciotka — przeciez w zielonym garnuszku mialam te
przyprawe do ciasta... to wino z korzeniami.
— Zatem wszystko jest jasne — powiedziala Giga. — Babcia wypila wino, a ziólka
wlala do ciasta.
— Trzymajcie mnie! — wykrzyknela ciotka Teresa. — To ponad moje sily —
osunela sie na krzeslo. — O Boze... zmarnowac takie ciasto! Co damy teraz gosciom?!
W drzwiach stanela babcia Julicka z gitara ozdobiona rózowymi wstazkami.
— Bedziemy spiewac w takt gitary — oswiadczyla. — I ty, Tereso, bedziesz
spiewac z nami. Mialas kiedys piekny glos.
— Kto pozwolil wujence wziac gitare? Wujenka wie, ze nie wolno jej ruszac! To
gitara Jerzego! — rozgniewala sie ciotka Teresa, a jej twarz stala sie bardziej zólta od
sukni.
— Najwyzszy czas, zebys przestala, moja duszko, zatruwac sie wspomnieniami i
wrócila do zycia. Jerzy sam bylby bardzo zadowolony, gdyby wiedzial, ze jego gitara wciaz
sluzy mlodziezy. Kto widzial, wciaz myslec o tamtej tragicznej smierci, zamieniac dom w
klasztor... w jakis okropny grobowiec! Przez ciebie Giga stala sie nienormalna...
— Co takiego?! Nie, tego juz za wiele! — Rozzloszczona ciotka zerwala sie z
krzesla i pobiegla odebrac babci Julickiej instrument.
Skorzystalem z okazji i natychmiast porwalem paczke z paczkami z krzesla. Z
niepokojem rozwinalem papier... No tak... jeden rzut oka wystarczyl — nie mozna sie bylo
niczego innego spodziewac! Wszystkie paczki zostaly dokladnie splaszczone. A gdzie tort?
Nim jednak zdazylem odszukac paczke z tortem, do pokoju ponownie wkroczyla
babcia Julicka, taszczac dwa olbrzymie, tekturowe, plaskie pudla...
— Nie uciekajcie — zatrzymala Gige — przynioslam pchelki i wyscigi
samochodowe... Naucze was w to grac...
— Potem, babciu...
— Nie zabieraj mi chlopca — powiedziala babcia. — Mam do ciebie sprawe —
zwrócila sie do mnie — musze z toba pomówic na temat Gigi... Wygladasz na rozsadnego
chlopczyka...
— Wolalbym...
— Siadaj!
— Przepraszam, ale najpierw chcialbym pokazac niespodzianke Gidze... —
Chcialem sie wymknac, ale babcia chwycila mnie juz swoja koscista reka.
— Siadaj! — rzekla glosem nie znoszacym sprzeciwu i pchnela mnie z calej sily na
krzeslo.
Usiadlem. Mimo tego brutalnego pchniecia moje zetkniecie z krzeslem bylo
wyjatkowo lagodne, by nie powiedziec przyjemne. Siedzenie krzesla bylo idealnie
miekkie... dopiero po chwili zorientowalem sie, ze — zbyt miekkie. Oblal mnie zimny pot...
Czyzbym mial az takiego pecha! Przerazony pomacalem reka. Tak... nie moglem juz miec
watpliwosci. Rzeczywistosc byla ponura. Pasmo moich nieszczesc trwalo. Siedzialem na
torcie.
Odlepilem sie ostroznie, wsunalem krzeslo z nieszczesnym rozpapranym tortem pod
stól i cofajac sie tylem próbowalem wymknac sie z pokoju.
— Co ci sie stalo? — zapytala z niepokojem Giga.
— Niestety... musze wyjsc.
— Wyjsc?
— Wróce za... za pól godziny.
— On pewnie znów zle sie poczul — powiedziala babcia wyraznie zdegustowana.
— To naprawde chorowity chlopiec, Gigo.
— Dziwnie sie zachowujesz — zauwazyla Giga. — Powiedz, co ci sie wlasciwie
stalo?
— Lepiej nie pytaj! — wykrztusilem z nieszczesliwa mina i wybieglem z mieszkania.
Na ulicy zobaczylem wystrojonego Jurka Tubke. Zasuwal z bukietem imieninowym
pod pacha.
— Wiesz, juz skombinowalem mozdzierz mosiezny. Przetopimy go na nagrode —
zawolal z daleka na mój widok. — Dokad uciekasz?! — dodal zaskoczony. — Przeciez
Giga ma nas dzisiaj godzic...
— Musimy przelozyc to... to godzenie — zasapalem.
— Przelozyc godzenie? — Tubce zrobilo sie wyraznie przykro. — A moze ty w
ogóle zrezygnowales z godzenia sie ze mna? — zapytal podejrzliwie. — Moze odechcialo ci
sie?
— Nie, skadze — zaprzeczylem. — Nie odechcialo mi sie, tylko...
— Tylko co?
— Nie wiem, jak ci powiedziec... sila wyzsza... po prostu... no... zle sie poczulem.
— Ty cos krecisz — zadyszal Tubka. — Metna sprawa. Nie podoba mi sie to.
Moze znów zrobiles jakis kawal Gidze? Chyba nie zrobie bledu, jak cie trzepne na wszelki
wypadek...
— Daj spokój — przerazilem sie — przeciez mamy sie godzic.
— Sam mówiles, ze to odlozone.
— Tylko na razie.
— Wiec ja na razie cie trzepne — zamierzyl sie piescia.
— Ach, ty gorylu! — wykrzyknalem rozzloszczony.
— Co powiedziales?! — Tubka dopadl do mnie.
— Uwazaj, polamiesz kwiaty — mruknalem.
Tubka dopiero teraz przypomnial sobie, ze w rece trzyma kwiaty. Ochlonal,
opanowal sie, zaklal tylko pod nosem i ruszyl w strone domu Gigi... Wielki, elegancki,
pachnacy...
Westchnalem ciezko i powloklem sie w przeciwna strone.
19. Wracam do sprawy krecenia
Na imieniny Gigi juz nie poszedlem. Zanim dobrnalem do domu i przebralem sie,
uplynela prawie godzina. Pomyslalem, ze o tej porze u Gigi jest juz pelno gosci i ze nie
czulbym sie miedzy nimi dobrze. Nie znam nikogo sposród przyjaciól Gigi, z wyjatkiem
Tubki. Lecz Tubke lepiej omijac z daleka. Wprawdzie Giga obiecala nas pogodzic, ale nie
jestem az tak naiwny, zeby za bardzo w to wierzyc, zreszta do godzenia trzeba miec czas, a
czas przeznaczony przez Gige na to godzenie juz minal. W tej chwili imieniny sa w pelnym
toku i nie ma zupelnie warunków na powazna rozmowe. Giga zajeta jest swymi
obowiazkami gospodyni i bawi gosci. Zapewne grucha w najlepsze z Tubka. Mam za slabe
nerwy, zeby na to patrzec! I nie usmiecha mi sie wcale byc w cieniu Tubki! Tak.
Zdecydowanie nie ma sensu wracac na te imieniny... Zadzwonie lepiej i przeprosze...
Zadzwonilem wiec do Gigi, ze strasznie zaluje, ale nie bede mógl przyjsc.
— Chyba juz wiesz, co sie stalo? — zakonczylem.
— To nie jest zaden powód — oswiadczyla Giga. — Chyba ze masz juz dosyc
naszego zwariowanego domu i mnie... Pewnie mi jeszcze nie przebaczyles mojego
wczorajszego rekoczynu...
— Alez, co ty! — wykrztusilem. — Wierze, ze moglas sie zdenerwowac, gdy
zobaczylas zniszczona ksiazke... Ale to nie moja wina! Przysiegam, to nie ja wydarlem te
ilustracje... Dostalem juz w takim stanie od Szczypasa... i rozumiem teraz dobrze, dlaczego
nie chcial sie fatygowac osobiscie i prosil mnie o te przysluge. Chyba mnie nie
podejrzewasz?...
— Oczywiscie, ze nie. I dziekuje za tort...
— Och... tort! — jeknalem zawstydzony.
— Strasznie mi przykro, ze zniszczyles sobie spodnie...
— Najbardziej szkoda samego tortu.
— Tak, bardzo mi zal, byl wspanialy — westchnela Giga. — Nigdy jeszcze takiego
nie mialam.
— Glupi pech!
— To przez babcie — rzekla Giga — ale co robic? Wszyscy bedziemy kiedys
starzy... Teraz za to przynajmniej wiesz, ze moje zycie wcale nie jest latwe.
— Nie narzekaj — mruknalem babcia Julicka nie jest taka okropna... wedlug mnie,
jest calkiem mila.
— Ciesze sie, ze tak myslisz. Czy juz przebrales sie?
— Oczywiscie.
— No to czekam...
— Nie... przepraszam cie, Giga, ale dzisiaj juz nie mam nastroju... Zreszta, mówiac
szczerze, nie bawia mnie takie oficjalne przyjecia. Mam nadzieje, ze zobaczymy sie niedlugo
w bardziej kameralnym gronie, mianowicie przy kreceniu filmu. Chce ci zaproponowac
role...
— Ro-le? Jaka?
— Oczywiscie glówna. Dawno juz mialem to w planie. Zanim sie poznalismy
osobiscie.
— Zartujesz...
— Slowo!
— Teraz rozumiem, dlaczego chciales mnie poznac. Po prostu polowales na
aktorke...
— Jesli wolisz takie wyjasnienie... prosze bardzo, nie mam nic przeciwko.
— Bardzo mi to odpowiada. Róznie próbowano mnie podrywac, ale jeszcze nikt
nie wpadl na taki sposób.
— Giga, ja powaznie... Zaczynamy krecic.
— Kiedy?
— Chcialbym juz zaczac w najblizsza sobote. Wszystko zalezy od tego, czy
uzyskam baze u ciotki. To idealne miejsce do krecenia plenerów. Czy mialabys wolny czas
w sobote i ewentualnie w niedziele? Wykombinuj cos...
— Spróbuje. Ale musze wiedziec najpózniej w srode, czy to sprawa pewna.
Zadzwon!
— Zadzwonie na pewno. Czesc.
— Czesc i wypij przynajmniej szklanke wody za moje zdrowie — powiedziala
Giga.
Odlozylem sluchawke i pomyslalem: „Dobra mysl przyszla mi do glowy podczas
rozmowy z Giga. Dosyc juz marudzenia i zabaw towarzyskich, dosyc sentymentalnych
zagrywek i szczebiotów pod znakiem Amora. Za bardzo zawrócily mi w glowie
dziewczyny. Obsunales sie, Maksymilianie Ogromski. Nalezy wrócic na pierwsza linie.
Inaczej czeka cie upadek. Jesli chcesz dokonac wielkiej rzeczy i zapisac sie zlotymi
gloskami w historii, wracaj na pierwsza linie...”
Postanowilem wiec wrócic zdecydowanie na pierwsza linie i zaczac realizowac
zadania, które nakreslilem sobie w agendzie... Przede wszystkim nalezy zrealizowac ów
film, o którym myslalem od dawna, pod grozba wiecznej nieslawy powinienem natychmiast
przystapic do dziela! Zamiast wiec na imieniny Gigi pojechalem do Czeska, którego brat
mial kamere filmowa i poprosilem o pozyczenie mi kamery na sobote i niedziele.
Pojechalem na nowym rowerze pozyczonym na tydzien od Zezowatego Doda i wiozlem z
soba maly magnetofon kasetowy pozyczony od mojej siostry Seweryny. Zarówno rower,
jak i magnetofon zrobily duze wrazenie na Czesku. Zauwazylem przeto glosno, ze móglbym
mu zostawic magnetofon, aby nagral sobie dzwiek do swoich filmów, czyli zrobil
„postsynchrony”. Móglbym... gdyby Czesiek w tym samym czasie skombinowal mi
kamere... Dodalem przy tym, ze rower wyrabia lydki, a wyrobione lydki sa ozdoba
mezczyzny, wyrazajac przy tym zaskoczenie z powodu nader skromnego wygladu lydek
Czeska... Byly to argumenty wazkie i propozycje nie do odparcia. W rezultacie kwadrans
pózniej wracalem do domu bez roweru i magnetofonu, za to z kamera w zóltawym futerale,
przewieszona niedbale przez ramie.
Kolejne kroki skierowalem do mojej znakomitej siostry Marceliny.
— Marcelino, czas nadszedl — powiedzialem demonstrujac kamere. — Pamietasz,
co obiecalas: kostiumy i tasme w zamian za role...
— Glówna role — poprawila Marcelina.
— Glówna?! — udalem zaskoczenie.
— Tak obiecales.
— No cóz... skoro obiecalem... niech bedzie glówna, ale pamietaj, finansujesz ten
film. Na poczatek nabedziesz szesc tasm odwracalnych osmiomilimetrowych i kolorowych,
zechciej zanotowac.
— Ile to bedzie kosztowac?
— Pól patyka.
— O Boze! — przestraszyla sie Marcelina. — Nie wiem, jak zniose taki wydatek!
— Zniesiesz ochoczo i z usmiechem, jesli pomyslisz, ze na kazdym z tych filmów
uwieczni sie twoja znakomita twarz. Wiem, ze chcesz isc do szkoly teatralnej. Wystarczy,
jak przed egzaminem zaprezentujesz te filmy, a egzamin masz z glowy. Profesorowie z
wrazenia pospadaja z krzesel.
Nie wiem, czy przekonalem pod tym wzgledem Marceline. Odeszla mruczac, ale
nazajutrz wreczyla mi szesc kolorowych filmów marki „Orwo”.
Z kolei nalezalo sobie zapewnic baze produkcyjna. W tym celu pojechalem
nazajutrz do ciotki Matyldy. Wrócilem dosyc pózno i w doskonalym humorze.
Oswiadczylem, ze jestem juz po kolacji.
Mama popatrzyla na mnie podejrzliwie.
— Znów jakies imieniny? Prowadzisz ostatnio zbyt towarzyski tryb zycia.
— Skonczylem juz z tym, mamo. Bylem w podrózy sluzbowej, jesli tak mozna
powiedziec.
— Sluzbowej?
— Przygotowywalem baze dla mojego filmu...
— Och... slysze o tym filmie od roku — powiedziala mama. — Ten film to swietny
parawan dla twoich ciemnych sprawek...
— Ciemnych sprawek, co tez mama — oburzylem sie. — To naprawde byla
sprawa bazy!
— Doskonale karmia widac w tej bazie.
— Zeby mama wiedziala. Kolacja byla — palce lizac. Prócz mies, jakichs
nadzwyczajnych ptaków i salatek, ciastka, kremy, budynie i galarety, nie mówiac o
napojach pienistych.
— A wiec jednak trafiles na jakas uroczystosc, imieniny, chrzciny czy stype?
— Mama mysli, ze jak dobra kolacja, to od razu imieniny lub jakies swieto —
rzeklem nie bez goryczy. — Mama nie moze sobie wyobrazic, ze sa jeszcze gospodynie,
które dbaja o zoladek mlodziezy. Otóz musi mama wiedziec, ze zostalem poczestowany
normalna powszednia kolacja przez szlachetna osobe, która doskonale rozumie, ze zoladek
mlodziezy ma taki sam spust w dzien powszedni jak w swieto...
— Któz to byl ta szlachetna osoba?
— Ciotka Matylda.
— Ach tak - zasmiala sie mama usilujac ukryc irytacje. — Pewnie znów szykuje na
ciebie jakis zamach, wiórkowanie podlóg, malowanie czy utykanie okien na zime? Te
kolacyjki to najzwyklejsze przekupstwo...
— Cóz tez mama! Wszystkie prace, które wykonuje u ciotki, to prace czysto
bezinteresowne!
— Ciekawe, ze nie palisz sie do wykonywania bezinteresownych prac w domu, a
mnie rece czasem odpadaja.
Chrzaknalem.
— Chetnie pomoge i w domu, ale przypominam, ze mama prócz mnie ma jeszcze
dwie córki, praktyka w domowym gospodarstwie bardzo by im sie przydala... Inna rzecz,
ze mnie nikt nie pomaga — rzeklem teatralnym glosem. — Samotnie sie borykam. Kogo
obchodzi, ze krece film? Jedna tylko ciotka wykazala zrozumienie. Dzieki niej bede mógl
krecic plenery w sobote i niedziele. Oddala cale mieszkanie do dyspozycji naszej ekipy.
— Co takiego?!
— Przeciez mówie. Ciocia Matylda zgodzila sie zostac baza... to znaczy, zeby jej
dom we Wrzoskach byl baza...
— Nieszczesna Matylda! — wykrzyknela mama. — Zawsze byla lekkomyslna...
Nie zdaje sobie sprawy, co zrobila! O, nieszczesna.
— Jak mama moze tak mówic! Ciocia Matylda interesuje sie sztuka filmowa i jest
bardzo szczesliwa, ze moze wniesc swój wklad do krecenia.
— Bokiem jej wyjdzie to krecenie — oswiadczyla mama. — Pamietam, co
przezylam, kiedy miales manie teatralna i caly dom zamieniales na teatr... Biedaczka
Matylda nie pozna swojego mieszkania...
— Moze mama byc spokojna. Krecic bedziemy na dworze, chodzi nam tylko o
baze zaopatrzeniowa i noclegowa...
Ale mama nie sluchala moich rzeczowych wyjasnien i biadolila dalej:
— Nieszczesny wujek Blazej! Oczywiscie nic nie wie i o wszystkim dowie sie
ostatni. Kiedy wypedza go z lózka i kaza zostac statysta.
— To prawda, ze nie wie — przyznalem. — Nie byl obecny przy omawianiu
sprawy... a co do roli filmowej, to istotnie przewidujemy role dla wujka. On ma taka
niesamowita twarz...
— Pojade z wami na to krecenie — zdecydowala mama. — Wy tam gotowiscie
rozniesc caly dom...
— Tego sie wlasnie obawialem. Mamie nie mozna nic powiedziec.
— Pomoge wam... bede czuwac... Nie rozumiesz mnie...
— Rozumiem. Mama chce rezyserowac... Mama nie zrobi tego... Jesli mama chce
rezyserowac, to w innym filmie. Moge nawet napisac dla mamy scenariusz, ale nie moze byc
dwu rezyserów naraz... Zreszta w sobote mama urzadza zabawe na rzecz zwierzat z
ramienia Towarzystwa Ochrony Przyrody... a w niedziele, o ile sie nie myle, jest mama
zaproszona przez kynologów na wystawe psów... mama bedzie zajeta.
— Juz zdazyles sprawdzic! Jestes okropny!
— Tylko przezorny. Mama zawsze mówila, ze nalezy dzialac opatrznie i
przewidywac z góry wszelkie zagrozenia...
— Najlepiej, jak zabiore cie w niedziele na te wystawe i nakrecisz film o psach...
— Mama chyba zartuje — przestraszylem sie. — Przeciez mama wyraznie zgodzila
sie na filmy fabularne. Kiedy mialem manie instrumentalna, mama powiedziala, ze zgodzi sie
na kazda inna, byle nie tak glosna.
— Och, to bylo straszne! — Mama jeszcze teraz zadrzala na wspomnienie seansów
„mocnego uderzenia”, które aplikowalem jej codziennie w domu.
— No wiec widzi mama — ciagnalem — wyleczylem sie z tej manii. Zrobilem
wielkie poswiecenie, zeby mama nie wpadla w chorobe nerwowa i przerzucilem sie do
filmu... Ale jesli mama boi sie krecenia i woli, zebym znów cwiczyl instrumentalnie, to prosze
bardzo. Wlasnie zapisalem sie do klasy puzonu i pan profesor Kiryllo zacheca mnie, abym
codziennie cwiczyl w domu. Mama porozmawia z panem profesorem Kiryllo. Klasa puzonu
w emdeku.
— Nie, nie — zatrzepotala rekami przerazona mama. — Wszystko, tylko nie puzon
w domu! Lepsze juz krecenie.
— Ja tez tak mysle. Zatem nic mi nie pozostaje innego, jak krecic film. I naprawde
mi przykro, ze mama rzuca mi klody...
— Alez ja ci nie rzucam klód, tylko...
— Mama napisze do pani Klementyny Olbrychskiej, czy rzucala takie klody
Danielowi, jak byl w moim wieku, i mama zobaczy, jak matki dbaja o rozwój artystyczny
dziecka... A w ogóle to glowa mnie rozbolala od tej rozmowy. To straszne, co musi przejsc
mlody artysta w wieku szkolnym... Gdybym normalnie zbijal baki na rogu ulicy Balonowej,
to mama nie mialaby do mnie pretensji, a jak chce pracowac artystycznie, od razu
podejrzenia, niepokoje i rzucanie klód pod nogi... Ze ja musze tracic tyle energii na jalowe
boje z opieka domowa, zamiast wyladowac te energie w twórczosci filmowej...
— Dosyc juz! — przerwala mama. — Jedno jest pewne, ze nikt ciebie nie
przegada. Nie wiem, czy powinienes zostac filmowcem, ale na pewno masz szanse zostac
adwokatem.
Tego dnia szedlem na zasluzony odpoczynek nocny z uczuciem, ze nie
zmarnowalem dnia. Wszystkie sprawy ukladaly sie pomyslnie, nawet rozmowa z mama
zakonczyla sie pelnym sukcesem. Moje marzenia o filmie zaczynaly nareszcie przybierac
realne ksztalty. Wlasciwie najwazniejsze rzeczy byly juz zalatwione. Dopiero potem
pomyslalem, ze przeoczylem jeden „drobiazg”: scenariusz. Bagatelka!
20. Glowa mnie boli od przybytku, czyli za duzo
gwiazd
Zanim usnalem, myslalem o filmie. Wierzylem, ze w nocy przysni mi sie gotowy
scenariusz. Rano wystarczy go tylko zapisac. Nieraz przeciez mialem juz cudowne filmowe
sny! Dlaczego nie mialby przysnic mi sie teraz, gdy tak go potrzebuje i tak mysle o nim
intensywnie przed zasnieciem? Ach, gdyby stworzyc nowa metode pracy artystycznej! W
nocy podczas snu ukladamy scenariusze, a w dzien wedlug nich krecimy filmy! Zaprzegnac
sen do pracy koncepcyjnej, to bylby pomysl! To bylby prawdziwy przelom w dziejach
sztuki! Co za oszczednosc czasu! Wydajnosc twórców zwiekszylaby sie dwukrotnie.
Wiadomo, ze artysta wciaz walczy z czasem. Zycie jest krótkie. Iluz geniuszy nie moglo
stworzyc arcydziel z powodu braku czasu. Co najmniej polowe czasu zabiera twórcy
obmyslenie ksztaltu dziela, gdyby wiec mozna zalatwic to we snie, mozna by pracowac
dwadziescia cztery godziny na dobe...
Z ta mysla usnalem wreszcie... Scenariusz przysnil mi sie znakomity... bylem o tym
przekonany. Niestety, zostaly mi z niego tylko strzepy... Chyba musialy wystapic usterki w
nagrywaniu na tasme pamieci, a moze tasma byla za malo czula. W kazdym razie cos u mnie
jeszcze szwankuje w zapisie. Bede musial pracowac nad tym i nauczyc sie zapisywac w
mózgu sny.
To byly wskazania na przyszlosc. Na razie jednak bylem bez scenariusza i
usilowalem goraczkowo wymyslic go podczas lekcji polskiego w klasie.
Podziwialem Konia. Od razu to zauwazyl. Co wiecej, okazalo sie, ze wszystko
zapamietal i od razu skojarzyl poprawnie.
— Co sie dzisiaj z toba wyrabia? — powiedzial. — Zupelnie nie uwazasz. Na
pewno myslisz o filmie. Masz klopoty z obsada czy ze scenariuszem?... Jesli brakuje ci
scenariusza, to moge sluzyc pomoca. Mam gotowy. „Historia wielkosci i upadku Maksyma
Ogromskiego, czyli jak nie zostalem filmowcem z powodu bomby z polskiego”. A moze
wolisz tytul: „Jak zaszkodzily mi przydawki”?
Smiech przetoczyl sie przez klase.
Spojrzalem z pretensja na Konia. Przynajmniej dzis mógl mnie zostawic w spokoju.
Byc moze swoim szyderstwem niweczy genialne dzielo. Czyz to nie hanba, ze zamiast
tworzyc scenariusz, zmuszony jestem skupic sie na nedznych przydawkach? Co prawda,
jeszcze cztery dni do rozpoczecia zdjec... ale bede mial przez ten czas mnóstwo innej
roboty... Trudno. Nie bede sie tym przejmowal. Zreszta i tak ostateczny ksztalt scenariusza
powstaje na planie. Grunt, ze mam tytul, nawet dwa tytuly: „Ostatni dzien wakacji” i
„Rapsodia jesienna na puzon z perkusja”. Oczywiscie ten ostatni tytul zawiera w sobie
gleboka ironie. To wcale nie bedzie film muzyczny. Ale oczywiscie bedzie ilustrowany
muzyka...
Tak, w ostatecznosci scenariusz wymysle na planie, natomiast nalezaloby jak
najwczesniej skompletowac obsade aktorska.
A wiec problem brzmi: kogo zaangazowac do filmu? Nie ulega watpliwosci, ze
powinna w nim zagrac Giga. Z drugiej strony, jak wiadomo, zaprzedalem sie mojej
znakomitej siostrze Marcelinie. To nie zarty. Ona finansuje przeciez wszystko. Jak to sie
mówi — siedze u niej w kieszeni. Marcelina na pewno zazada zgodnie z umowa glównej
roli. Co gorsza, glówna role obiecalem takze Nelce Szyperskiej. Niech to diabli! Zaklalem
pod nosem. Nadmiar gwiazd! I co teraz zrobic z tym fantem? Giga i Nella nie cierpia sie
nawzajem. Wykluczone, zeby mogly wystapic jednoczesnie. Jedna nie ustapi drugiej... A
wiec co? Zerwac z Nelka? Nie, o tym nie moze byc mowy! To prawda, ze na samym
poczatku byla Giga, a Nelka miala ja chwilowo tylko zastapic, ale potem okazala sie nagle
wazna osoba w moim zyciu. Nie moja wina, pomyslalem, ze spodobala mi sie takze Nelka.
Byla taka rózna... taka zupelnie inna od Gigi! Nie, nie moge sobie wyobrazic zerwania z
Nelka. Zbyt juz sie zaprzyjaznilismy. Nie moge jej zdradzic. Dlaczego te okropne
dziewczyny nie potrafia zrozumiec, ze mozna przyjaznic sie z dwiema naraz?
A potem pomyslalem smetnie, ze jak dotad spotkaly mnie same nieprzyjemne
rzeczy z Giga. Czyzby Giga przynosila mi pecha? Moze to jest dziewczyna fatalna mego
zycia? Oczywiscie, to bzdurna mysl, ale fakt pozostaje faktem. Jakos mi sie nie wiedzie w
zyciu towarzyskim. Dlatego szukam pocieszenia u Szyperskiej. I bylbym nieszczesliwy,
gdybysmy sie poklócili. Dlatego obie musza zagrac glówne role w filmie. Sposób jest tylko
jeden. Musze nakrecic dwa rózne filmy. Jeden z Giga, drugi z Nelka Szyperska. Giga
wystapi w pierwszym filmie. Nelka w drugim... Na razie nie bede jej o niczym wspominal.
Zaprosze ja do bazy na któras tam kolejna niedziele, najlepiej, jak spadnie pierwszy snieg...
Bialy snieg, nagie drzewa... smutne stada kraczacych gawronów i przestrzen... duzo
przestrzeni. To nawet pasuje do Szyperskiej. Klopot bedzie tylko z moja znakomita siostra
Marcela. Przed nia nie da sie nic ukryc... Zreszta jest mi potrzebna ze swoja kasa.
Klopot, prawdziwy klopot... Ze tez musialem tak sie zaplatac.
Z chlopakami pójdzie chyba lepiej... Zaangazuje Zezowatego Doda, chlopak na
medal i przyjaciel, a przy tym — co za fenomenalna twarz. Ale przydalby sie jakis
przystojniak. Najbardziej by sie nadawal Geniusz Tubkowski. Inteligentna blada geba,
dlugie rzesy, ladny usmiech. Zadzwonilem do niego natychmiast. Niestety, odmówil. W
sobote i niedziele bedzie w Warszawie. Zdecydowal sie wziac udzial w eliminacjach do
telewizyjnej Wielkiej Gry. Bedzie odpowiadal z historii ruchów rewolucyjnych. Kogo wziac
zamiast niego? Nadawalby sie oczywiscie Mesio. Jest takze zdolny i ma fotogeniczna,
sympatyczna gebe. Ale balem sie Mesia. Móglby zrobic zbyt duze wrazenie na
dziewczynach. Jest zbyt sprytny i wygadany, poza tym chcialby rzadzic... a na pewno by sie
wtracal. Nie, lepiej trzymac z daleka Mesia Cykandera od tych rzeczy. Juz lepiej wziac
Kobylaka. Szyperska ma wprawdzie dla niego niezrozumiale wzgledy, ale typ w zasadzie
jest nieszkodliwy, wiecej mysli, niz mówi. Spokojny koles. To niewatpliwie powazna zaleta.
Ustaliwszy z grubsza sklad ekipy filmowej, zadzwonilem do Gigi.
— Czesc, Giga — powiedzialem — no wiec widzisz, ze jestem szybki. Wszystko
zalatwione. W sobote zaczynamy krecic.
— Ty naprawde powaznie?... — zapytala zaskoczona.
— Nie wierzylas? — rozesmialem sie.
— Nawet teraz niezupelnie wierze.
— Nie znasz mnie jeszcze — powiedzialem. — Jestem konsekwentny i efektywny.
Slowa te zrobily duze wrazenia na Gidze. Nie odwazyla sie juz poddawac w
watpliwosc realizacji filmu. Zapytala tylko:
— A zatem w sobote?
— Tak. We Wrzoskach. Tam zalozylem baze.
— Bylam tam kiedys w lesie... To piekna okolica.
— Wymarzone plenery jesienne — powiedzialem. — Modle sie tylko, zeby do
soboty wiatr nie stracil reszty zlotych lisci.
— Kto tam bedzie prócz nas? — zapytala Giga.
— Nie wiem jeszcze dokladnie... Przyjade z asystentem Dodonskim... poza tym
zaprosze kilku aktorów.
— Jakich? Ja musze wiedziec.
— Czy ci nie wszystko jedno, z kim bedziesz grac? Najwazniejsze, zeby facet byl
zdolny.
— Nie... Nie mam ochoty grac z pierwszym lepszym... Zle bym sie czula... Na
przyklad wykluczone, zebym mogla zagrac z Kancera...
— Jesli ci na tym zalezy... prosze bardzo — wzruszylem ramionami — powiedz, z
kim chcialabys zagrac, a ja postaram sie go sciagnac...
— Chcialabym zagrac z Jurkiem Tubkowskim — oswiadczyla Giga.
Znieruchomialem zaskoczony.
— Co takiego? Chcialabys z Jurkiem Tubka?!
— On musi byc!
— Daj spokój, zastanów sie! — mówilem zdegustowany. — Wiesz, w jakich
okropnych jestesmy stosunkach. Nie mozesz mi tego zrobic...
— Nie szkodzi — powiedziala Giga. — To wlasnie bedzie okazja, zebyscie sie
pogodzili.
— Blagam cie — jeknalem.
— Nie.
— On nie nadaje sie.
— Nadaje sie doskonale. Ma cierpiaca, uduchowiona twarz...
— Uduchowiona twarz! Alez to jest twarz goryla!
— No wiesz! — oburzyla sie Giga. — Owszem, Jurek ma mocno zarysowane
rysy, ale to podkresla tylko jego meska urode... Przyznasz chyba, ze ma bardzo
charakterystyczny wyraz.
— Owszem, w sam raz do dreszczowca albo do komedii kryminalnej... Ale ja nie
mam zamiaru krecic dreszczowca ani komedii kryminalnej. To ma byc dramat
psychologiczny.
— Jurek to swietnie zagra.
— Nie.
— To mój warunek — rzekla zimno Giga. — Albo zaangazujesz nas oboje, albo ja
zrezygnuje.
Zawahalem sie. Jeszcze Tubki tu brakowalo! Popsuje cala przyjemnosc. Nie
mialem jednak wyboru, skoro Giga tak postawila sprawe.
— Dobra, zrobie to dla ciebie, niech bedzie, jak chcesz — rzeklem sapiac ze
zdenerwowania.
— Jestes okropnie mily — ucieszyla sie Giga. — Wiedzialam, ze sie zgodzisz.
Zobaczysz, nie pozalujesz. Bedziesz zadowolony z Jurka.
Milczalem.
— Przyjde po ciebie o trzynastej w sobote — powiedzialem po chwili.
— Tak wczesnie?!
— Mamy PKS o trzynastej dwadziescia.
— Nic z tego — powiedziala Giga — bede mogla wyjechac dopiero o czwartej po
poludniu. O drugiej umówiona jestem z krawcowa, a potem mam anglika.
— Za pózno, nie zdazymy nic nakrecic. O pól do piatej juz zaczyna sie sciemniac...
— Zostanie nam cala niedziela. Mozemy zaczac z samego rana. A wiec jestesmy
umówieni. Przyjade kolo pól do piatej. Wytlumacz tylko dokladnie, gdzie to jest. Tatus
podwiezie mnie samochodem.
— To jest kolonia kolejowa pod lasem. Ostatni dom. Ulica Opatowska 77. Moja
ciotka nazywa sie Materska. Baza jest u mojej ciotki.
— Zalatwione. Przywioze pieczone kurczaki i sernik. Tym razem cioci Teresie
ciasto na pewno sie uda...
— Nie potrzebujesz nic przywozic. Papu mamy na miejscu. Giga, to jest baza z
pelnym wiktem. I luksusowe sypialnie. Wszystko bedzie zorganizowane na medal.
Wystarczy, jak przywieziesz dobry humor.
— Przywioze dobry humor i Tubke — powiedziala Giga. — Czesc!
— Czesc! — powiedzialem z pewnym chlodem. Z powodu Tubki. Tubka to byl
bolesny ciern w tej calej imprezie.
Mimo tego bolesnego ciernia bylem jednak szczesliwy. Jeszcze tydzien temu Giga
wydawala mi sie nieosiagalna jak gwiazda na niebie. A teraz rozmawiam z gwiazda jak ze
stara kolezanka. Jednak sprawy ruszyly wyraznie z miejsca.
21. Pretensje Nelli
Nazajutrz w szkole przekonalem sie, ze sprawy nie tylko ruszyly z miejsca, ale
ruszyly niebezpiecznym galopem. Tak szybko, ze od razu dotarly do wiadomosci Nelki
Szyperskiej. Podeszla do mnie na pierwszej przerwie z ponura mina i obraza wypisana na
czole. Poczulem, ze burza wisi w powietrzu.
— Dawno sie nie widzielismy — powiedziala.
Chrzaknalem.
— Jak to, przeciez widzimy sie codziennie w klasie...
— Klasa sie nie liczy.
— A co sie liczy?
— Z kim spotykasz sie po lekcjach?
— Ostatnio z nikim. Jestem piekielnie zajety.
— Giga?
Zaczerwienilem sie.
— Wiec jednak klamales wtedy — przymruzyla oczy Nelka. — Film to byl
pretekst! Od poczatku chciales poznac Gige, no i dopiales swego! Wsadzila cie do swojej
menazerii tak jak tego goryla Tubke.
— Do menazerii?
— Przepraszam, do swojej gwardii przybocznej. Teraz biegasz do niej na kazde
zawolanie.
— Kto ci powiedzial?!
— Od czasu meczu byles u niej dwa razy! — ciagnela rozzalona Nelka.
— Masz doskonaly wywiad... — zasapalem. — Zaraz ci wszystko wytlumacze.
Posluchaj. Wlasnie chcialem z toba pomówic.
— Pomówic? — Nelka wzruszyla ramionami. — Po tym, co sie stalo? O czym
mielibysmy mówic? Chyba nie mamy sobie juz nic do powiedzenia.
— Nie badz smieszna. Owszem, bylem u Gigi, bo Szczypas mnie prosil, zebym
oddal Gidze ksiazke... — Opowiedzialem ze szczególami, na jakie mnie narazil przykrosci.
— Wystarczylo, ze wspomnial o Gidze, a ty poleciales od razu jak na skrzydlach. I
nawet nie zlakles sie Medora. — Szyperska wciaz byla rozzalona na mnie.
— Musialem splacic Szczypasowi dlug wdziecznosci. Podczas tego pamietnego
biegu wybawil mnie z ciezkiej opresji...
— Ale nikt ci nie kazal na drugi dzien biec z tortem! Z takim tortem! Kosztowal
chyba majatek, a ty mówiles, ze nie masz pieniedzy...
— Dostaniesz jeszcze wiekszy!
Szyperska przygryzla wargi. Widac bylo, ze Szyperskiej wcale nie chodzi o to, zeby
ona dostala jeszcze wieksze torty. Szyperskiej chodzi o to, ze w ogóle smialem podarowac
tort Gidze.
— Tort nie jest wazny... — powiedzialem. — Tak sie zlozylo, ze akurat byly
imieniny Gigi...
— Tak sie ladnie zlozylo...
— Ale ja wcale nie z powodu Gigi... Po prostu mialem spotkac sie w jej domu z
Tubka.
— Ty z Tubka? Cóz to za nowe wykrety?
— Zadne wykrety. Giga zgodzila sie pogodzic mnie z Tubka.
— Tak ci bardzo na tym zalezalo?
— Oczywiscie. Stale mam tego goryla na karku. Zyc w ciaglym zagrozeniu, to nie
jest wcale przyjemne.
— Ja bym tez was mogla pogodzic — odpalila Nelka. — Ciekawe, ze nie
zwróciles sie do mnie.
— Do Gigi tez sie nie zwracalem. To od niej wyszla propozycja... Ale skoro juz o
tym mowa... i ty chcesz zamiast Gigi, to prosze bardzo, pogódz nas, jesli potrafisz.
— Czy te kamere tez pozyczyles po to, zeby filmowac Gige, jak was godzi?... A
moze to godzenie nalezy do scenariusza filmu, o którym wspomniales.
— Co ty wygadujesz? Kto ci powiedzial o tej kamerze?
— Wlasnie Tubka.
— Ohydny krag plotkarski.
— Wiec to nieprawda?
— Co?
— No to, co opowiada Jurek. Ze specjalnie dla niego i dla Gigi napisales
scenariusz...
— Bzdura! Nie napisalem w ogóle zadnego scenariusza.
— I nie zaangazowales ich?
— No... w pewnym sensie — zajaknalem sie glupio. — Juz ci mówilem, ze do filmu
potrzeba wiele postaci... ale ty nie potrzebujesz sie martwic — dodalem pospiesznie.
— Na pewno?
— Na pewno.
Szyperska odetchnela.
— A ja myslalam, ze zapomniales, co mi przyrzekles.
— Jak moglas tak pomyslec? — rzeklem silnie wzburzony. — To mnie obraza. Ja
nigdy nie zapominam o moich przyrzeczeniach.
— A wiec bede grala w tym filmie?
— Oczywiscie.
— I dostane glówna role?
Umilklem na chwile.
— Juz zawahales sie — zauwazyla podejrzliwie. — Ty cos knujesz.
— Alez nie... Oczywiscie, ze dostaniesz glówna role.
— W tym filmie, który zaczynasz krecic? W tym najblizszym?
Zaklalem w duchu. Czy moge teraz powiedziec: „Nie, dziewczyno, nie w tym filmie,
ale dopiero w nastepnym, w któras tam kolejna niedziele, gdy spadnie pierwszy snieg”?
Nie, nie moge. Nie przejdzie mi to przez gardlo.
— Zaniemówiles... Dlaczego nic nie mówisz? — zaniepokoila sie Nelka. — Ty cos
ukrywasz przede mna. Moze nie chcesz, zebym wystapila przed kamera?... Cos mi sie
zdaje...
— Zle ci sie zdaje — zasapalem.
— Gdybys naprawde chcial, to bys mnie o tym zawiadomil, wiedzialabym
wczesniej od innych... ze zaczynasz krecic... a tymczasem dowiaduje sie ostatnia.
Wzruszylem ramionami.
— Po prostu chodze z toba do jednej klasy — powiedzialem — wiec uwazalem, ze
nie ma problemu. I staralem sie zawiadomic najpierw tych, z którymi nie mam
bezposredniego kontaktu. Balas sie, ze cie w ogóle nie zawiadomie?
— Tak — wyznala Nelka.
Rozesmialem sie sztucznie.
— Niepotrzebnie sie balas. Ja mam wszystko z góry zaplanowane. Nakrecenie
filmu nalezy do moich zadan na ten rok. Skoro zanotowalem, ze masz tam grac glówna role,
to chocby ziemia sie trzesla, musze wykonac zadanie.
— Z zelazna konsekwencja — dopowiedziala Nelka.
Spojrzalem na nia katem oka, czy nie drwi sobie ze mnie.
— Nie wiem, czy z zelazna - mruknalem — po prostu z taka, na jaka mnie stac. W
kazdym razie sie staram.
— To wlasnie u ciebie lubie — powiedziala Nelka. — Masz silna wole.
— Nabijasz sie ze mnie.
— Na pewno masz silniejsza wole niz inni chlopcy, których znam — powtórzyla.
— W kazdym razie wiesz, czego chcesz, nakreslasz sobie jakies cele... realizujesz je...
próbujesz jakos ukladac sobie zycie. — Wyciagnela z torby pomarancze i podzielila na
dwie czesci. — Poczestuj sie.
Jedzac soczysty owoc, myslalem, ze w oczach Nelki przedstawiam sie zawsze
lepszy, niz jestem w rzeczywistosci. Z wyjatkiem momentów, kiedy jest zazdrosna. O czym
to swiadczy? To moze swiadczyc tylko o jednym... Spojrzalem na nia uwaznie i
powiedzialem glosno:
— Za dobrze o mnie myslisz... ale jestem ci za to wdzieczny. To mnie krzepi.
— Smiejesz sie ze mnie. Wiem, ze w gruncie rzeczy, to jestes zly na mnie...
— Za co, u licha?!
— Za moja nieufnosc i za te oskarzenia... — zaczerwienila sie Nelka — ale
przebacz mi! To wszystko dlatego, ze tak bardzo mi zalezalo na tej roli... Nie masz pojecia
jak bardzo! Ta rola ma dla mnie podwójne znaczenie.
— Podwójne? Jak to?
— Najpierw dlatego, ze bede grac... To bylo moje marzenie. Pasjonuje mnie teatr i
film... ale nie to jest najwazniejsze. Najwiecej dla mnie znaczy, ze wlasnie mnie wybrales do
glównej roli... sam ten fakt... Bo wcale nie uwazam, ze mam najlepsze warunki... I latwo
znalazlbys inna, zdolniejsza... A ty wybrales mnie. To o czyms swiadczy.
Chrzaknalem.
— Oczywiscie.
— Na pewno jestem glupia, ale to mi sprawia najwieksza radosc... moze wcale nie
jest tak jak mysle, moze za duzo sobie wyobrazam... — urwala i spojrzala na mnie z taka
niepewnoscia w oczach i z takim niepokojem, ze zrobilo mi sie calkiem lyso. Do licha,
umiala mnie wzruszyc...
— Wyobrazasz sobie dokladnie, tak jak jest — zamruczalem. — Krótko mówiac
za-fas-cy-no-wa-las mnie do tego stopnia, ze wymyslilem specjalny scenariusz dla ciebie...
— Naprawde specjalnie dla mnie? — rozjasnila sie.
— Tak — baknalem — to znaczy... nie jest zupelnie gotowy, dopniemy go na
planie... ale mam pomysl i tytul.
— Jak sie nazywa?
— „Ostatni dzien wakacji.”
— Wspaniale! I gdzie bedziemy krecic?
Wyjasnilem w paru slowach.
— Nie wiem, czy tam kiedys bylas... Fantastyczny las. Zwlaszcza o tej porze caly
kolorowy... no i sama baza...
— Czy na pewno?
— Baza jest zagwarantowana w ramach wspólpracy z ciotka — caly dom do
naszej dyspozycji i stara Michalowa na dodatek. Ciotka Matylda niedawno zostala babka i
dzisiaj wyjezdza do Lublina pomóc córce w prowadzeniu domu, no i zobaczyc wnuka! A
dom przekazala mnie...
— Masz dobra ciotke — powiedziala Nelka.
— Jasne. Ciotka mnie lubi.
— Ale czy wie, ze sprowadzisz tam cala ekipe?
— Oczywiscie.
— Nie miala zadnych zastrzezen?
— Skadze! Byla zachwycona.
Nelka spojrzala na mnie podejrzliwie.
— A czy powiedziales jej, z ilu osób skladac sie bedzie ta ekipa?
— Tak jest. Powiedzialem, ze dom nawiedzi wataha w sile szesciu lub siedmiu ludzi.
— Masz bardzo dobra ciotke — rzekla z przekonaniem Nelka.
— Jasne. Ciotka Matylda jest nadzwyczajna. Od dawna wspólpracujemy —
wyjasnilem. — Ciotka uwaza, ze jestem jedynym mezczyzna do rzeczy w calej rodzinie.
Ilekroc jest w kropce, zwraca sie do mnie. Jestem pogotowiem technicznym dla ciotki. Nie
zawsze wszystko potrafie sam, czasem musze sprowadzac kolegów z technikum, ale
zawsze cos wykombinuje... W tym roku odwalilem wyjatkowy kawal roboty, bylo wielkie
malowanie w lecie... wszystkie okna i drzwi... sama zobaczysz, to moje dzielo. We wrzesniu
zbieralem owoce. Ciotka nie moze sie wspinac po drabinach... a wujek jest stale zajety...
wraca bardzo pózno ze sluzby; ostatnio likwidowalem przecieki w kranach i uszczelnialem
okna na zime... Teraz widzisz „szalenstwo” mojej ciotki troche w innym swietle —
usmiechnalem sie.
— No, skoro tak...
— Mozesz byc spokojna... A zatem pamietaj, w sobote o trzynastej dwadziescia
spotykamy sie... na dworcu PKS. Autobus jedzie dziesiec minut... To tylko siedem
kilometrów. Juz o pól do trzeciej mozemy zaczac zdjecia.
— To niemozliwe — powiedziala Nelka. — Nie bede miala przy kim zostawic
moich malych braci. Mama wróci dopiero o drugiej z pracy...
— No to zdazysz jeszcze na nastepny pekaes. Bedzie o czternastej trzydziesci.
— Chyba jednak nie da rady — zaczela zaklopotana Nelka. — Watpie, czy mama
zgodzi sie, zebym zostala tam na noc... Wolalabym przyjechac wczesnie rano w niedziele...
Milczalem przez chwile. Jeszcze jedna komplikacja — pomyslalem. Ale potem
przyszlo mi do glowy, ze wlasciwie wszystko sie dobrze sklada. W sobote bede mógl
pracowac z Giga, a rano w niedziele nakrecic z nia plenerowe sceny. Pierwszy autobus z
miasta przyjezdza do Wrzosek w niedziele dopiero o jedenastej. Do tej pory Giga juz
bedzie zmeczona i zabiore sie do krecenia scen z Nelka... — usmiechnalem sie
zadowolony. — Kto wie, czy w tym ukladzie nie uda mi sie wyjsc obronna reka z tej
„opozycji gwiazd” i uniknac kosmicznej burzy. Gdyby jeszcze cos zrobic z moja kochana
siostra Marcela...
— Dobrze — powiedzialem do Nelki — musimy uszanowac wole mamy. Przyjedz
w niedziele. Jakos to wszystko uloze... Bedziemy krecic podczas twojej nieobecnosci inne
sceny.
— Z Giga?
Rozlozylem bezradnie rece.
— No, to mi tylko pozostaje.
Nelka przygryzla wargi i odeszla zasepiona.
22. Pierwsze emocje i niespodzianki
Mama do ostatka odradzala mi wyjazd do Wrzosek.
— To nic, ze ciotka Matylda cie zaprosila — tlumaczyla mi. — Po prostu
krepowala sie odmówic po tym, co zrobiles dla niej, ale to bedzie naduzycie goscinnosci.
Zwalac wujkowi na glowe siedem osób... W dodatku on jeszcze o niczym nie wie.
— Niech mama bedzie spokojna. Wuj Blazej na pewno bedzie zadowolony —
oswiadczylem beztrosko. — Mam dla niego role w filmie... Nie kazdy sie nadaje... Na
przyklad mamy bym nie zaangazowal...
Mamie zrobilo sie przykro.
— Nie zaangazowalbys mnie? Dlaczego? — zapytala nieprzyjemnie dotknieta.
— Mama jest za ladna do filmu. Ostatnio ladne twarze nie sa modne. Co innego
wujek...
— Alez on...
— Nic nie szkodzi, mamo...
— Biedna Matylda! — westchnela mama. — Twarz wujka Blazeja nie nadawala
sie do fotografii rodzinnej nawet po retuszach. Male dzieci zawsze uciekaly na jego widok...
— Ma za to doskonale wyniki jako rewizor kolejowy — powiedzialem. — Robi
raczej niezapomniane wrazenie na pasazerach, zwlaszcza tych bez biletu. Ale, moim
zdaniem, wlasciwe miejsce wujka Blazeja jest w filmie. Nalezy zalowac, ze taka twarz
marnuje sie bezproduktywnie... Ja wujka jeszcze wylansuje, zobaczy mama... ulizani
przystojniacy, gladysze i pieknisie nie maja obecnie zadnych szans, poszukuje sie twarzy z
charakterem, a najwieksze kariery robia stuprocentowi brzydale.
— Ale taka brzydota jak u wujka... o, biedna Matylda...
— Brzydote zycia sztuka zmienia w piekno — oswiadczylem. — To jest duza
szansa dla wujka Blazeja.
— Czy on juz wie o tym twoim pomysle?
— Nie wie, ale to nie szkodzi. Bedzie bardziej naturalny. Nie zdazy wystudiowac
póz i min. Dlatego pozadane jest, by ta szczesliwa wiadomosc spadla na niego znienacka.
— Nie zgodzi sie.
— To jest uzgodnione z ciotka. Otrzymalem jej pozwolenie, poza tym omówilismy
wszystkie techniczne szczególy zwiazane z rola wujka...
— Ciekawam, jaka przewidziales dla niego role.
— Charakterystyczna. Bedzie gral role przestepcy.
— Zmiluj sie... wujek to poczciwa dusza.
— Mama zupelnie nie zna sie na filmie. Wlasnie chodzi o to, zeby zaskakiwac.
Poczciwa twarz u przestepcy — to robi prawdziwe wrazenie.
— Alez on nie potrafi tego zagrac...
— Najwazniejsza jest twarz. Reszta to reka rezysera i praca kamery... Byle tylko
wujek byl mi posluszny, zrobie z niego rasowego przestepce... — powiedzialem i
pozegnalem sie z mama. W drzwiach odwrócilem sie jeszcze.
— Zaangazuje do filmu takze stara Michalowa.
— Nie radze ci próbowac — ostrzegla mnie mama. — Dostaniesz od niej scierka.
Pod kasami biletowymi czekala na mnie moja siostra Marcela i Zezowaty Dodo.
Kobylaka nie bylo. Dodo oswiadczyl, ze Kobylak przyjedzie razem z Nelka Szyperska.
Podczas jazdy autobusem zastanawialem sie, jak nas przyjmie Michalowa.
Wiedzialem, ze nie znosila gosci w domu, cóz dopiero mówic o tabunie obcej mlodziezy...
Czy wiec nie przyjmie nas rzeczywiscie scierka? Dlatego bylem dosc zaskoczony, gdy
zauwazylem stara Michalowa bez scierki, witajaca nas na progu domu z wykrzywiona
twarza, co mialo oznaczac uprzejmy usmiech. Powód tej uprzejmosci wyjasnil sie rychlo.
Gdy Michalowa posadzila nas przy stole i wniosla obiad, nie wycofala sie do kuchni, lecz
przypatrywala sie zadowolona, jak wsuwamy, poczatkowo w milczeniu, a potem zagaila:
— No, to teraz razniej...
— Razniej? — zdumialem sie. — Michalowa czula sie samotna?
— Pani wyjechala, pan wraca ze sluzby w nocy, a nasz dom pod samym lasem...
Balam sie... A ty sie nie bales tu przyjechac? — zapytala mnie nagle.
— Czego mialbym sie bac? — zamruczalem z geba pelna miesiwa.
— No... wampira.
O malo sie nie zakrztusilem.
— Kogo?
— Grasuje tutaj wampir, znaczy Kubus.
— Ladnie sie nazywa — powiedzialem beztrosko, polykajac marynowana sliwke.
— Ale dlaczego Kubus?
— Raz gonil dzieci w lesie... i wolal: „Dlaczego uciekacie? Nie bójcie sie Kubusia”.
Dzieci to zapamietaly i opowiedzialy. Niektórzy nazywaja go takze Puchacz, bo pojawia sie
na sciezce w nocy, a niektórzy nazywaja go Punktualny, bo udaje, ze spieszy sie na pociag,
zaczepia ludzi i pyta o godzine. To jego zwykle zagranie...
— I dawno on tu tak grasuje? Nic przedtem o nim nie slyszalem.
— Zaczelo sie chyba dwa tygodnie temu. Sasiad, niejaki Masztalerz, wracal o
pólnocy z imienin przez las na skróty i zostal zaczepiony przez nieznanego osobnika, który
spytal go o godzine, a nastepnie wyrwal mu zegarek i zaczal go dusic... Nieszczesliwego
znalazla niejaka Karasiowa, która wybrala sie rano na grzyby... bo u nas bylo w tym roku
moc grzybów... osobliwie gaski i kurki. Masztalerz znajdowal sie w oplakanym stanie, na
pól rozebrany i skostnialy... Do dzisiejszego dnia jest w szpitalu... Inna rzecz, ze
przeprowadza tam takze leczenie odwykowe.
— Znaczy... wracal z tych imienin dobrze zaprawiony.
— To fakt, zaprzeczac nie bede. Alkohol mial w tym swój udzial... Ale faktem jest
takze, ze od tamtego czasu nikt nie chodzi ta sciezka przez las, czy kto trzezwy, czy nie...
Tym bardziej ze od paru dni Kubus znów sie pojawil. Co noc teraz zaczepia... osobliwie
dziewczyny.
— Michalowa go widziala?
— A dajze spokój, umarlabym ze strachu... Cala kolonia teraz zyje nerwami...
Czlowiek boi sie drugiego czlowieka.
— Czy byl trup? — zapytala moja znakomita siostra Marcelina z wlasciwa jej
rzeczowoscia.
— Chwalic Boga, jak dotad nie bylo — odpowiedziala Michalowa — ale Kubus
wielu juz gonil... Milicja ma zeznania. Na pismie. My jestesmy najbardziej narazeni... bo
ostatni dom pod lasem. Juz trzecia noc oka nie moge zmruzyc. Nasz pies bez przerwy
szczeka... Kubus na pewno gdzies tu sie czai. — Michalowa spojrzala ponuro w ciemna
sciane drzew za oknem.
— Nie szkodzi — powiedzialem. — To nam nawet odpowiada. Bedziemy mieli
spokój przy kreceniu filmu... Ludzie nie beda sie petac... A z Kubusiem damy sobie rade.
— Oj, dziecko, dziecko — westchnela poblazliwie Michalowa. — Chojrak jestes,
dopóki nie zobaczysz Kubusia na sciezce... Ale zachowaj cie Bóg, zebys wieczorem
wychodzil z domu. Zamykam drzwi na zasuwe i nikogo nie wypuszczam.
— Jak nie bylo trupa, to ja w nic nie wierze — odpowiedziala Marcelina. — To
wszystko moga byc plotki. Musi byc trup.
Tym sceptycznym akcentem zakonczylismy wspanialy deser i udalismy sie do
naszych pokoi. Michalowa wyjasnila, ze przygotowala dla dziewczyn dwa pokoje na dole,
a dla meskiej czesci ekipy dwa pokoje na górze i jedno lózko na poddaszu.
Wsadzilem Doda do jednego pokoju, sam ulokowalem sie w drugim na pietrze.
Tubke postanowilem zakwaterowac na samej górze, na facjatce. Uznalem, ze tak bedzie
najbezpieczniej. Gdy tylko rozpakowalismy sie, zabralismy sie natychmiast do pracy.
Marcela zaczela przygotowywac kostiumy, a ja z Dodem postanowilem obejrzec teren
zdjec i wybrac najbardziej ciekawe miejsca...
Ledwie jednak zeszlismy na dól, czekala nas niespodzianka.
Przyjechala Giga z Tubka. Wesola i rozgadana, rozgladala sie po bazie.
— Swietne miejsce... I ten las. Cudo!
— Tam jest wampir — powiedzialem.
— Nadzwyczajne! Uwielbiam wampiry. Kiedy pracuje?
— Po zmierzchu na sciezce w lesie.
— Ostatnio kolo jedenastej wieczorem — zauwazyl Dodo — pani Michalowa mi
powiedziala. On ma pseudonim Kubus.
— Swietnie. Wybieramy sie dzis na spotkanie z Kubusiem! — zdecydowala Giga.
— A to co takiego? — zastygla nagle patrzac w strone furtki. — Patrzcie, co za
niespodzianka. Piekielnie lubisz robic przyjaciolom niespodzianki, Cymek — rzekla do
mnie, mruzac oczy.
Spojrzalem zdumiony... Do licha, ktos maszerowal droga. Czyzby Kubus? Nie, zza
drzew wylonily sie dwie osoby. Serce zalomotalo mi nerwowo w piersiach... Do diabla,
tego sie nie spodziewalem... Po chwili skrzypnela furtka i na sciezce ukazala sie Nelka z
Kobylakiem, który taszczyl dwie wypchane torby.
Balem sie, ze burza wybuchnie natychmiast i dojdzie do ostrej wymiany zdan, ale
nic takiego na szczescie sie nie stalo. Nelka i Giga przywitaly sie kulturalnie, aczkolwiek
nader powsciagliwie i ozieble.
— Wiec jednak zdecydowalas sie? — zasapalem odprowadzajac Nelke do jej
pokoju. — Mama ci pozwolila? — wciaz jeszcze nie moglem ochlonac z wrazenia.
— Nie rozmawialam z nia na ten temat.
— Nie rozmawialas?
— Tak sie szczesliwie zlozylo, ze mama byla zaproszona na uroczysty obiad... z
okazji czyjegos awansu czy rocznicy... Zostawilam wiec jej tylko kartke, ze jade krecic film
z ekipa do Wrzosek i byc moze bede tam nocowac, wiec zeby sie nie martwila... Nie
spodziewales sie, jak widze, nie wydajesz sie specjalnie zachwycony — popatrzyla na mnie
podejrzliwie.
— Alez jestem... — wykrztusilem — to doskonale, ze urwalas sie tak szybko... To
jest twój pokój — wprowadzilem ja do sypialni ciotki. Giga bedzie spac obok w salonie
razem z moja siostra Marcela. — Zaraz dostaniesz cos do zjedzenia. Rozpakuj sie,
rozgosc...
— Czy bedziemy jeszcze dzisiaj krecic?
Chrzaknalem zaaferowany.
— Tylko pare scen z Giga...
— Z Giga?
— No, tak przeciez ustalilismy... pare mniej waznych scen z Giga — mówilem
pospiesznie. — Wlasciwe zdjecia zaczniemy dopiero jutro... Niestety, zaraz sie sciemni...
Dzis omówimy tylko scenariusz i zapoznam was z rolami... Pójdziemy spac wczesnie, bo
jutro o szóstej robie pobudke.
Niestety, nie bylo mowy, zebym mógl wieczorem omówic scenariusz. Ledwie
bowiem zrobilo sie ciemno, Giga od razu zaproponowala:
— Robimy wyprawe na wampira! Kto idzie ze mna?
Projekt wywolal entuzjazm Tubki. Znacznie mniejszy u pozostalych czlonków
ekipy, ale poszlismy wszyscy. Niestety, wampira nie spotkalismy. Mimo to, a moze dzieki
temu, wszyscy byli zadowoleni i humory dopisywaly. Odbylismy wielokilometrowy spacer
blyskajac latarkami i czyniac taki harmider, ze wampir, jesli byl, zaszyl sie w najwiekszy
gaszcz.
— Za wczesnie sie wybralismy — oswiadczyla Giga, ziewajac poteznie. —
Powtórzymy eksperyment jutro o pólnocy.
Odurzeni lesnym powietrzem, senni i glodni zarazem, wrócilismy do domu i
posiliwszy sie solidnie przy stole, poszlismy spac, choc nie bylo jeszcze dziewiatej.
W nocy dlugo nie moglem zasnac. Myslalem o tym, co mnie jutro czeka. Martwily
mnie wrogie stosunki panujace miedzy dziewczynami. Wprawdzie dzis odbylo sie bez
scysji, ale nie mialem zludzen. Byla to cisza przed burza. Bomba wybuchnie na pewno, gdy
jutro przystapie do zdjec. Dlatego balem sie jutrzejszego dnia. Zastanawialem sie, jak
ratowac zespól, jak uchronic go przed rozlamem, ale nic skutecznego nie moglem wymyslic.
Pozostawalo tylko nawolywanie do zgody i apel do wyzszych uczuc.
Potem myslalem o scenariuszu i przyszlo mi do glowy, ze najlepiej bedzie, jak
zaczne realizowac jednoczesnie dwa scenariusze. W jednym w roli glównej wystapi Giga, a
w drugim Nelka. Z moja siostra Marcela jakos sobie poradze... juz nawet zaczal mi sie
zarysowywac pewien plan... A jesli chodzi o ten drugi scenariusz, wlacze tam watek
wampira. Oczywiscie do tej roli swietnie by sie nadawal Tubka. Czy jednak sie zgodzi?
Bardzo, watpliwe.
I oswiadczyl: po pierwsze, ze chce wystapic wraz z Giga w filmie psychologicznym,
a po drugie, ze chce grac role pozytywnego mlodego czlowieka.
— I nie proponuj mi zadnych „czarnych charakterów”, zadnych ról „goryli” i
kryminalistów — zaznaczyl. — Wystarczy, ze jestem czarnym charakterem w zyciu... wiem,
ze uwazaja mnie za takiego.
— Przesadzasz — powiedzialem.
— Wcale nie. Przyznaj sie, ze ty sam uwazasz mnie za goryla.
Nie moglem zaprzeczyc.
Potem pomyslalem, ze kazdy ma swojego robaka, co go gryzie. Nawet Tubka. I to
mnie pocieszylo. Uspokoilem sie i sam nie wiem, kiedy zasnalem. To wygladalo jak dalszy
ciag moich mysli o scenariuszu, ale to juz nie byl scenariusz, to byl sen. Nie bardzo zreszta
oryginalny. Snil mi sie wampir. Najpierw powialo chlodem lodowatym w pokoju, ktos
wszedl do pokoju, gdy lezalem w lózku. Wszedl przez okno. I usiadl na mojej poscieli.
Czolo mial nisko zarosniete szczeciniastym wlosem, oczka male, z ust sterczaly mu
zwierzece kly... Polozyl mi reke na ustach, zebym nie mógl krzyczec. A kiedy próbowalem
sie wyrwac, usiadl okrakiem na mojej piersi. Nie poddawalem sie jednak. Potwornym
wysilkiem udalo mi sie go zepchnac z siebie. Potem zaczalem okladac go piesciami. Czulem,
ze przewaga moja rosnie...
— Och, daj juz spokój, oszalales! — uslyszalem wreszcie blagalny jek. To juz nie
byl sen. To byl glos Zezowatego Doda. Kulil sie na moim lózku, a ja bilem w niego jak w
beben.
— Skad sie tu wziales? — wykrzyknalem.
— Ba... balem sie.
— Ty, takie stare chlopisko?! Kogo sie bales?
— Obudzily mnie kroki w drugim pokoju — tlumaczyl wystraszony Dodo — drzwi
byly uchylone... zobaczylem wlamywacza. Swiecil i przeszukiwal goraczkowo szuflady... W
biurku... w szafie... w kredensie.
— Co ty opowiadasz?
— Byl w plaszczu nieprzemakalnym... niestety, stal tylem, nie widzialem jego
twarzy... zreszta i tak bym jej nie dostrzegl w tej ciemnosci... Chcialem zapalic swiatlo, ale
okazalo sie, ze swiatlo wysiadlo.
— Niemozliwe.
— Sprawdz sam.
Przekrecilem wylacznik. Rzeczywiscie. Swiatla nie bylo. Nie podobalo mi sie to
wszystko.
— Czy... ten wlamywacz jeszcze jest? — zapytalem niepewnym glosem.
— Chyba tak... nie wiem, czy znalazl, czego szukal, w tych szufladach, ale w
pewnej chwili przerwal poszukiwania, zatrzasnal szuflady i wyszedl z pokoju... slyszalem,
jak schodzil na dól po schodach...
— I przybiegles wtedy do mnie.
— Nie... nie od razu. Najpierw wyjrzalem z pokoju na klatke schodowa... zeby
upewnic sie, czy on poszedl... i wtedy zobaczylem Jurka Tubke.
— Jurka Tubke?
— Tak, schodzil w szlafroku po schodach swiecac sobie latarka. Zapytal mnie, czy
nie ma u nas wolnego koca, bo strasznie zmarzl na tej facjacie. Powiedzialem, ze nam tez
nie bylo za cieplo. Wiec on powiedzial, ze wezmie z dolu z wieszaka swój plaszcz i bedzie
spal w plaszczu... Wtedy ja powiedzialem mu, zeby uwazal, bo na dole jest wlamywacz...
Ale on rozesmial sie tylko i powiedzial, zebym poszedl spac... Wiec pobieglem do ciebie...
Nie wiem, czy dobrze zrobilem... Bo jesli mi nie wierzysz...
— Dobrze zrobiles... — zaczalem i nagle znieruchomialem z wrazenia. Na dole
rozlegl sie ciezki lomot, jakby uderzenie pala, a potem gluchy odglos walacego sie ciala. Po
chwili uslyszalem tupot kroków i zdlawiony okrzyk Tubki... Tak... to byl na pewno okrzyk
Tubki.
23. Nocnej awantury ciag dalszy
Wciagnalem pospiesznie spodnie i wlozylem buty... Rzucilem sie do okna. Bylem
przekonany, ze zbieg bedzie uciekal przez podwórze. Zsune sie wtedy po rynnie i odetne
mu droge... A nawet, jesli bedzie szybszy i zdazy przeskoczyc plot, nie strace tropu i rzuce
sie za nim w pogon. Ale wlamywacz mial inny plan. Wcale nie kwapil sie do odwrotu. Po
minucie wyczekiwania wypadlem na klatke schodowa. Panowala tu zupelna cisza. Zszedlem
na dól.
— Kto tam?! — uslyszalem w ciemnosci glos Tubki. Blysnal latarka.
— To ja, Cymek. Co sie tu wyrabia, u licha?!
— Ktos wdarl sie do domu i rozrabia — powiedzial Tubka. — Moze to on...
— Kto?
— No... ten wampir... ten Kubus.
— Wariat! Uwierzyles w wampira?
— Po tym, co tu widzialem... we wszystko gotów jestem uwierzyc.
— Widziales go?
— Tak jak ciebie widze. Walczylem z nim.
— Jak wygladal?
— W plaszczu nieprzemakalnym... wygolona maska z wielkim nosem... Odrazajaca
geba, bede ja pamietal do konca zycia.
— Co robil?
— Myszkowal po kuchni. Zaskoczylem go. Krzyknalem: „Rece do góry!” W
odpowiedzi strzyknal we mnie czyms bialym i lepkim.
— Strzyknal? W jakim sensie?
— Wydawalo mi sie, ze wyplul jakby z siebie...
— Bzdura!
— W kazdym razie oslepil mnie jakas masa... to bylo slodkawe i lepkie, mialo
zapach migdalów...
— Zapach migdalów? — zaniepokoil sie Dodo i poprawil okulary. — To moze byc
preparat cyjankowy. Cyjanek tak wlasnie pachnie. To najgorsza trucizna! Jak sie czujesz?
— Nieszczególnie — powiedzial zmaltretowany Tubka. — Myslisz, ze moge byc
zatruty?
— Chyba nie za duzo liznales tego?
— Tylko troche...
— Na wszelki wypadek zadzwonmy po pogotowie — powiedzial Dodo — i na
milicje oczywiscie tez.
— Tu nie ma telefonu — ucialem dyskusje. — Mozemy liczyc tylko na siebie.
— W takim razie ustalamy najpierw, co stalo sie z wlamywaczem — mruknal
Dodo. — Referuj dalej, Tubka!
— No wiec, kiedy stalem oslepiony, on natarl na mnie. Zdaje sie, ze dostalem
czyms w glowe... jakas maczuga czy pala... to bylo w kazdym razie ciezkie i grube...
Troche mnie zamroczylo. Wtedy on skorzystal z tego i próbowal wydostac sie z kuchni. Ale
gdy przemykal sie kolo mnie, udalo mi sie schwytac go za noge. Upadl. Przez chwile
kotlowalismy sie na podlodze. Wreszcie uderzyl mnie ta pala po rekach... rozluznilem
uchwyt... Bylem w trudnej sytuacji... Krzyknalem wtedy: „Chlopaki, na pomoc! Lapcie
go!”. Ten okrzyk musial go sploszyc. Zrozumial, ze jest tu nas cala paczka i uciekl na góre.
Otarlem twarz... wciaz jeszcze bylem na pól oslepiony, ale próbowalem go gonic... Mialem
pecha... pomylilem drzwi. Zaplatalem sie w jakies sznury, chyba przewody od stojacej
lampy... Wreszcie wydostalem sie na schody, popedzilem na góre. Zaryglowal sie w
pierwszym pokoju... tym balkonowym, wiecie... Wrócilem na dól... To wszystko...
Cholernie lupie mnie czaszka... — Tubka skrzywil sie bolesnie.
— Pokaz. — Dodo obejrzal mu glowe. — Rzeczywiscie powaznie cie rabnal...
Masz guza jak pomidor...
— Sluchajcie — powiedzialem. — Zapomnieliscie, ze do drugiego pokoju, w
którym spi Kobylak, wiedzie tylko jedna droga... Wlasnie przez pokój balkonowy...
— W którym zaryglowal sie wlamywacz — dodal Dodo.
— Z tego wynika, ze Kobylak jest w rekach wlamywacza — mruknal ponuro
Tubka.
— Niepokoi mnie, ze nie daje zadnego znaku zycia — powiedzialem — nie jest
przeciez zaden ulomek, powinien walczyc.
— A przynajmniej krzyczec — dodal Dodo.
— Tak jest, powinien przynajmniej krzyczec... wzywac pomocy, jeczec...
Tymczasem zupelna cisza...
— No, nie taka zupelna — zauwazyl Dodo. — Slysze jakies szelesty... Cicho...
Nasluchiwalismy przez chwile.
— Ktos skrada sie korytarzem — szepnal Tubka.
— Kto tam? Stój! — krzyknalem i poswiecilem latarka.
W snopie swiatla ujrzelismy Gige. Biegla do nas w czerwonym szlafroczku
zadyszana i przestraszona. Oczy miala wielkie jak spodeczki.
— O Boze, wiec was tez zbudzil? Widzieliscie go? — szeptala podniecona.
— Tak. Przetrzasal szuflady w balkonowym pokoju — powiedzial Dodo —
widzialem go przez uchylone drzwi. Ledwie mu sie wymknalem. Ale Kobylak zostal... Nie
daje znaku zycia. Nie wiadomo, czy zyje... — belkotal bezladnie Dodo.
— Nie wiadomo tez, czy zyje Szyperska — powiedziala Giga.
— Co ty opowiadasz?! — zdenerwowalem sie.
— Nie ma jej w pokoju. Zniknela...
— Jestes pewna? Skad wiesz? Zagladalas do niej?
— Tak.
— Po co? — zmarszczylem brwi.
— Po prostu zbudzil mnie jej krzyk...
— Krzyk?
— Nie moglam prawie nic zrozumiec, co krzyczala, ale to byl krzyk mordowanego
czlowieka... Jedno slowo zrozumialam wyraznie. Pare razy powtórzyla moje imie. Bylo
jasne, ze wzywa mnie na pomoc. Powiem szczerze... Balam sie ruszyc z miejsca. Siedzialam
jak sparalizowana. Potem jednak wzielam sie w garsc. Pomyslalam, ze to wstyd byc takim
tchórzem... Ktos walczy o zycie, a ja siedze bezczynnie. Uzbroilam sie wiec w moja
parasolke i ostroznie, na palcach podeszlam do drzwi pokoju, gdzie spala Szyperska,
uchylilam je jak moglam najciszej i... i stanelam jak wryta. Na stolku przy lózku Nelki palila
sie swieczka, ale samo lózko bylo puste... Nagle uslyszalam jakis lomot w kuchni i krzyki.
Nasluchiwalam zdretwiala z przerazenia. Potem... otworzyly sie drzwi od strony korytarza...
Myslalam, ze to Szyperska wraca, tymczasem na progu stanal on! Mial maske na twarzy.
To znaczy wydawalo mi sie ze to chyba maska, bo gdy przyjrzalam sie uwazniej, doszlam
do wniosku, ze on mial taka okropna cere, gliniasta, z potwornymi wrzodami... Chcialam
uciekac, ale nie moglam zrobic ani kroku... Tymczasem on sapiac ciezko zblizal sie powoli
do mnie... Juz chcial rzucic sie na mnie, gdy przypomnialam sobie, ze nie jestem przeciez
bezbronna, bo trzymam w reku te parasolke... Zamachnelam sie, ale zamiast w niego
trafilam w lampe na komódce. Lampa przewrócila sie z brzekiem. To go zatrzymalo na
chwile... Skorzystalam z jego oszolomienia, ucieklam do swojego pokoju i zamknelam sie
na klucz... Marcela tez sie juz zbudzila. Opowiedzialam jej, co mi sie przydarzylo...
Nasluchiwalysmy niespokojnie, co bedzie dalej. Potem uslyszalysmy znajome glosy i
Marcela namówila mnie, zebym wyjrzala na korytarz... No i zobaczylam was...
— Cos tu sie nie zgadza — zauwazylem.
— Nie zgadzaja sie wrzody — stwierdzil Zezowaty Dodo. — Wlamywacz nie mial
wrzodów.
— A moze ty walczylas z lampa na komódce i tylko ci sie zdawalo...
— No, wiesz — oburzyla sie Giga — widzialam go wyraznie...
— W takim razie widzialas Tubke... — powiedzialem. — Po starciu w kuchni wlazl
omylkowo do jakiegos pokoju z upackana twarza... To jego musialas zaatakowac
parasolem...
— Tubka nic nie wspomnial, ze to Giga... mówil, ze sam zaplatal sie w przewody
lampy — zauwazyl Dodo.
— Tubka umyslnie zmienil ten przykry szczegól... — powiedzialem. — To nie jest
przyjemne byc atakowanym parasolem przez mila sercu osobe, w dodatku bez powodu.
Poniewaz nie wierze, by Tubka chcial w tym momencie „rzucic sie” na Gige. To juz fantazja
Gigi. Strach ma wielkie oczy.
— O Boze, Jurek, wiec to byles ty?! — wykrzyknela Giga.
Tubka sapal ciezko.
— Przebacz, tak mi przykro...
— Przebaczam ci — powiedzial wspanialomyslnie Tubka.
— Moze tego guza wtedy sobie nabiles — przymruzylem oczy. — Do licha, moze
tu w ogóle nie ma wlamywacza...
— Jest! — uslyszelismy glos z ciemnosci.
Skierowalem latarke w tamta strone. Zblizala sie do nas podniecona Marcela.
— Jest tu wlamywacz albo wampir — oznajmila.
— Widzialas go?
— Widzialam trupa — oswiadczyla powaznie. — To zmienia zupelnie sytuacje. Nie
wierzylam w tego wampira. Slyszeliscie sami. Pytalam o trupa. No i... jest trup.
— Nie zartuj, nie czas na bzdurne zarty — zdenerwowalem sie.
— Ja wiem, ze to glupio brzmi, ale nic na to nie poradze.
— Jest trup? — podniecony Dodo nerwowo poprawil okulary.
— Jest i, zeby wygladalo jeszcze bzdurniej, lezy w szafie.
— Trup w szafie? — oniemial Dodo.
— Tak, na koncu korytarza — oznajmila z kamienna twarza Marcela.
Ruszylismy bezzwlocznie sprawdzic te makabryczna nowine.
— Czy... czy juz wiesz... czyj to trup? — zapytalem ostroznie Marcele.
— Nelki Szyperskiej — odparla Marcela.
— Nie! Nie moze byc — wykrzyknalem przerazony i rzucilem sie biegiem do
szafy... Przed sama szafa omal nie wylozylem sie jak dlugi... z powodu poslizgu. Posliznalem
sie na jakiejs mokrej plamie na podlodze. Poswiecilem latarka. Zastygla czerwona ciecz...
wyplywala waska struzka z szafy. Krew! Przenioslem wzrok na szafe. Byla czarna,
rzezbiona, jakis antyk chyba. Miedzy nie domknietymi drzwiami cos tkwilo... bialego...
Wzdrygnalem sie. To nie bylo zludzenie. Z szafy sterczala ludzka noga. Dotknalem jej. Byla
zimna.
— Juz sztywnieje — oswiadczyla Marcela. — Zgon musial nastapic kilka godzin
temu.
Tubka otworzyl szafe. Nelka lezala wcisnieta miedzy stara odziez; z rozrzuconymi
wlosami, rekami rozpostartymi, z zastygla, jakby wymodelowana w bialym marmurze
twarza. Oczy miala zamkniete. „Jest piekniejsza niz wtedy, gdy byla zywa...” —
pomyslalem i pomyslalem jeszcze, ze zywa Nelka nigdy nie wydawala mi sie piekna.
Dopiero teraz...
— Pomózcie mi ja wyciagnac — mruknal Tubka.
— Zostaw — powiedziala Marcela — nie wolno niczego ruszac, póki nie
przyjedzie milicja. Musimy ja zostawic tak jak jest... inaczej moglibysmy miec klopoty.
— Tak, mogloby byc na nas — powiedzial podniecony Dodo. — Zdaje sie, ze
ostatnio poklóciles sie z Nelka — obrócil sie do Jurka Tubki.
— No to co?
— Mogliby ci próbowac przylepic to morderstwo — powiedzial Dodo — masz
motyw. I Giga tez ma. I ty tez masz — wskazal palcem na Marcele.
— Ja?
— Moglas jej zazdroscic glównej roli w tym filmie.
— Uwazaj, Dodo, bo cie strzele — rzekla ostro Marcela. — Nie lubie takich
zartów...
— Ja przeciez nic... ja tylko was uprzedzam... mozecie byc w to wplatani...
— Przestan — spojrzalem z wyrzutem na Doda i przymknalem przygnebiony szafe.
Czulem, ze ogarnia mnie rozpacz... To przeze mnie wszystko... przez ten film przeklety!
— Kiedy ja znalazlas? — Tubka indagowal Marcele.
— Przed chwila... Chcialam isc do lazienki i zabladzilam, z powodu tych ciemnosci
zabrnelam az na koniec korytarza... Pamietam, zawadzilam o cos... Wyobrazcie sobie moje
przerazenie, gdy stwierdzilam, ze to byla ludzka sztywna noga!
— Teraz juz nie ma watpliwosci — zamruczal Tubka. — Nie bylo przesady z tym
wampirem... Facet jest cholernie niebezpieczny. Nie moge sobie darowac, ze pozwolilem
mu sie wymknac... Ale rozgrywka nie skonczona... póki tam jeszcze siedzi na górze, mam
szanse.
— Ty moze tak... ale jaka ma szanse Kobylak? — wtracilem. — W tej chwili
najwazniejsza sprawa jest ratowanie Kobylaka... Dosyc tego gadania. Musimy cos
postanowic.
— Zeby cos postanowic, musimy najpierw zbadac sytuacje. Istotne jest, czy
Kobylak jeszcze zyje, czy juz nie — mruczal Tubka. — Móglbym próbowac wywazyc
drzwi, ale jesli Kobylak jeszcze zyje, ten zwyrodnialec gotów go wtedy ukatrupic. Moze
zrobic z Kobylaka zakladnika. Tego sie wlasnie boje.
— Najlepiej pedzic po milicje — zaproponowala Marcela.
— Milicja jest siedem kilometrów stad — powiedzialem. — Zeszlaby cala
godzina... co ja mówie, dwie godziny, zanim mogliby nam pomóc... A do tego czasu...
Strach pomyslec... Musimy dzialac sami...
— Pójde na góre — zdecydowal Tubka. — Spróbuje nawiazac z nim kontakt... i
dowiedziec sie, czego chce... Nastrasze go przy sposobnosci... Moze zgodzi sie wypuscic
Kobylaka.
— Pójde z toba — powiedzialem.
— I ja — rzekl Dodo.
W rezultacie poszlismy wszyscy.
Przez dluzsza chwile nasluchiwalismy przy drzwiach. W pokoju panowala zupelna
cisza.
— Boje sie — powiedzial Dodo. — Ta cisza nie wrózy nic dobrego...
— Moze dran uciekl przez balkon...
— To karkolomne przedsiewziecie — mruknalem. — Gladka sciana, nie ma nawet
rynny w poblizu, takiej jak przy moim pokoju.
— Cicho... slysze go! Pokasluje — szepnal Tubka. — Tak, to on.
— Ale dlaczego nie slychac zupelnie Kobylaka?
— Prawdopodobnie juz nie zyje.
— Moze jest tylko zakneblowany — powiedzialem.
— Przynies noze z kuchni — mruknal Tubka do Doda — wybierz najwieksze i
najdluzsze. Musimy byc przygotowani na wszystko — wyjasnil.
Wzdrygnalem sie. Pomyslalem, ze zaczyna sie najwieksza przygoda mojego zycia...
Ale ledwie sie zaczela, juz mialem jej dosc. Nie taka sobie zaplanowalem tu przygode.
24. Wielka gafa!
Zezowaty Dodo wrócil z trzema nozami. Tubka wybral dla siebie najwiekszy,
niemal rzezniczy nóz — waski i dlugi. Dodo zatrzymal dla siebie nóz-pile. Mnie przypadl
tepy nóz stolowy. Wygladal dosc niewinnie, a mimo to poczulem sie raczej niewyraznie.
Tym razem bowiem, po raz pierwszy w zyciu, nie mial mi sluzyc do obiadu, lecz do obrony.
Tubka spojrzal nan krytycznie.
— Nie bylo lepszego? — zapytal Doda.
— Tylko te dwa — odparl Dodo. — Trzeciego kuchennego juz nie bylo.
— Trzymaj! — Tubka wreczyl mi swój. — Ja ostatecznie moge bez, bo znam
dzudo, ale taka faja jak ty...
Spojrzalem na rzezniczy nóz, który trzymalem w reku. Glupia sytuacja. Nigdy
jeszcze nie walczylem na noze.
— Jak ty trzymasz ten nóz! — zdenerwowal sie Tubka. — Nie bedziesz nim, do
licha, krajal kurczaka... Nóz do walki trzyma sie tak — zademonstrowal.
— Nie mialem dotad okazji... — chrzaknalem — i raczej tego nie lubie...
— Ja tez nie — rzekl Tubka — ale pamietaj, ze to jest niebezpieczny facet, który
nie przebiera w srodkach, a ty co... chcesz na niego z golymi rekami? Chodzi o Kobylaka.
To prawda, chodzi o Kobylaka. Wzialem sie w garsc.
— Zagajaj — powiedzial Tubka.
— Moze ty...
— Nie, ty zagaisz lepiej.
Zastukalem energicznie do drzwi. Odpowiedzialo mi milczenie.
— Nie ma pan zadnych szans! — zawolalem. — Jest pan otoczony. Mamy
przewage liczebna. Niech pan nie przeciaga struny.
Spojrzalem na Tubke. Pokiwal glowa.
— Zagajaj dalej, dobrze ci idzie — szepnal.
— Czy pan chce rozlewu krwi? Jestesmy uzbrojeni. Zdolni do wszystkiego —
ciagnalem. — Puscimy jednak pana wolno, jesli pan spelni jeden warunek.
Tym razem poskutkowalo. Z pokoju doszedl nas slaby glos.
— Czego chcecie?
— Niech pan wypusci naszego kolege Kobylaka.
— Tylko ja tutaj jestem — odpowiedzial glos.
Na moment poczulem skurcz serca.
— Nie chce pan chyba powiedziec, ze pan go juz zalatwil?
— Nie ma tutaj nikogo.
— Do kogo ta mowa? Tam zostal nasz kolega. Spal w drugim pokoju — zagrzmial
Tubka.
— Nie zagladalem do drugiego pokoju — odpowiedzial glos.
Spojrzelismy po sobie zbici z tropu.
— Moze niepotrzebnie zdekonspirowalismy Kobylaka — mruknalem zaaferowany.
- Kobylak mógl sie ukryc w drugim pokoju... i siedziec tam caly czas bezpiecznie, a teraz...
— Trudno, stalo sie — szepnal Tubka, a glosno zawolal: — Jesli pan tam nie
zagladal, niech pan zajrzy, do licha! Ale to jest ostatnia chwila panskiego zycia, jesli
chlopakowi cos sie stanie!
— O Matko Milosierna! — jeknal opryszek.
Poruszylem sie niespokojnie. Nóz z brzekiem upadl mi na podloge.
— Co ci sie stalo? — zapytal z niepokojem Tubka.
— Niech to diabli... zdaje sie, ze poznaje ten glos... o, niech to diabli... lepszy
ubaw...
— Ubaw?!
— Do licha, schowaj te noze... to mój wujek.
— Co takiego?
— Zaatakowales w kuchni wuja Blazeja.
— Niemozliwe... przeciez Dodo...
— Zaatakowales gospodarza domu. Co za gafa!
Tubka bawil sie nozem.
— No, nie wiem, czy taka gafa... wujek nie wujek, w kazdym razie zamordowal
Szyperska.
— Idioto, schowaj ten nóz! — rozzloscilem sie. — Jak smiesz podejrzewac wujka!
— Wszystko wskazuje na to, ze twój wujek jest wampirem — rzekl spokojnie
Tubka.
— Nie unos sie... Zrozum, zdarzaja sie takie wypadki, ze czlowiek wiedzie
podwójne zycie... zwlaszcza, gdy jest stukniety.
— Mój wujek nie jest stukniety. Jest rewizorem.
— Pamietaj, ze Szyperska nie zyje... Ktos ja zabil. Jesli nie on, no to kto? No to
kto w takim razie? Stara Michalowa czy ktos z nas?
Powialo groza.
— Najbardziej podejrzana jest Giga — powiedzial Dodo. — Wiemy, ze byla w
pokoju Szyperskiej, tam zastal ja Tubka...
— Zajrzala zobaczyc, co sie dzieje. Szyperska krzyczala.
— Tak twierdzi Giga, ale oprócz niej nikt nie slyszal krzyku Szyperskiej... Poza tym
Giga nie znosi Szyperskiej i trudno uwierzyc, ze chciala jej spieszyc na pomoc...
— Moze tobie trudno — zapial Tubka. — Ja ja znam i mnie bardzo latwo w to
uwierzyc. Giga mogla nie lubic Szyperskiej, ale nie odmówilaby jej pomocy w potrzebie.
Taka jest wlasnie Giga!
— W takim razie sam sie wkopujesz, Tubka... Bo ty jestes kolejny na liscie...
— Ja?
— Juz powiedzialem ci, ze miales motyw, a oprócz tego nie masz alibi. Przeciwnie,
widzialem cie, jak schodziles w nocy na dól.
— Szedlem po plaszcz, mówilem ci, ze zmarzlem...
— Czy uwierza? Uznaja to za wykrety...
— Idz do diabla i zabierz lepiej te noze... — krzyknal Tubka. — Slyszales, co
mówie? Zjezdzaj!
Przerazony Dodo porwal noze i zbiegl na dól. Wrócil po chwili podniecony.
— Co, znowu tutaj? Splywaj! — Tubka chcial go przegonic.
— Ma... mam nie... niesamowita wiadomosc — wykrztusil Dodo.
— Co sie znowu stalo? — zapytalem. — Mam nadzieje, ze nie nowy trup.
— Prze... przeciwnie... Szyperska poruszyla noga — oznajmil Dodo.
— Co ty, wyglupiasz sie?!
— Widzialem na wlasne oczy. Ona spala w szafie.
— Spala w szafie? Dlaczego?
— Nie wiem... mozemy ja spytac... na razie jest zajeta. Wyciera syrop wisniowy...
W tej szafie staly jakies butelki z sokami i jedna sie potlukla... Wszystko zapaprane... A
mysmy mysleli, ze to krew... Teraz sprzata, Giga i Marcela jej pomagaja, bo ona jest
bardzo slaba, czyms sie strula... Ale wszystkie sa w dobrym humorze, bo juz im
powiedzialem, ze wampirem jest wujek.
W pokoju znów rozlegly sie kroki. Przylozylem ucho do drzwi.
— Niesamowita historia — rozlegl sie drzacy glos wujka. — Tam naprawde spi
jakis chlopiec...
— Spi? — zdziwilem sie.
— Spi spokojnie, wydajac lekki pomruk jak kot — powiedzial wujek. Nader
spokojny sen jak na opryszka...
Pomyslalem, ze Kobylak ma nerwy. A jednak nie zazdroscilem mu. Przespal
najciekawsze wydarzenia tej nocy.
Przez drzwi slychac bylo glosne sapanie wujka. Byl czyms wyraznie wzburzony.
— To skandal! — wybuchnal wreszcie. — To juz zupelny upadek obyczajów, nie
mówiac o naruszeniu podstawowych zasad higieny, przyprowadzac z soba na nocna robote
nieletnich jak ten chlopiec. Widac po jego snie, ze to niewinne dziecko jeszcze, a panowie
brutalnie pchaja go na droge przestepstwa... Nawet jesli dopuscimy, ze zachodzi
koniecznosc praktyki i wdrozenia do zawodu od najmlodszych lat... to przeciez, na milosc
boska, nie w godzinach nocnych. Widze po tym chlopcu, ze jego organizm potrzebuje o tej
porze snu...
— Chwileczke, prosze pana — Tubka usilowal przerwac ten potok wymowy,
nadaremnie jednak, poniewaz w wujka Blazeja wstapil duch apostolski. Uzdrawianie
obyczajów, naprawa stosunków spolecznych i dbalosc o poziom moralny mlodziezy to byly
zyciowe pasje wujka.
— Musze nadto zwrócic panom uwage, skoro mam rzadka okazje rozmawiac z
przedstawicielami tak oryginalnego, acz starego zawodu, ze zdumiewa mnie upadek etyki
profesjonalnej w waszych szeregach, panowie. To ladnie, ze wzniesliscie sie na wyzszy
poziom kultury osobistej i wyjezdzacie na delegacje z mydlem, szczoteczka do zebów itp.
przyborami toaletowymi, tudziez bielizna nocna w neseserach, ale zakladac kwatery i
nocowac w domu, który sie wlasnie pladruje, to juz bezczelnosc. Tego nie robili szanujacy
sie wlamywacze. Stad mój apel! Zabierajcie, co macie zabrac, i czesc! Zniose brak tego
czy owego przedmiotu, ale nie zniose waszego towarzystwa! To juz za wiele miec was kolo
siebie w kuchni, w wannie i w lózku! To jakies nowe, nieslychane metody rabunku!
Wypraszam sobie w imieniu zainteresowanych obywateli!
— Doskonale, wujku, podpisuje sie pod tym apelem, ale tu zaszla jakas pomylka...
Do kogo wlasciwie wujek wyglasza ten apel?
— Wujek? Co takiego? Wiem, ze mam wielu krewnych w róznych zawodach, ale
w takim?... Kto mnie nazywa wujkiem? — denerwowal sie Blazej.
— Powtarzam, do kogo wujek wyglasza ten apel?
— Do wlamywaczy calego swiata.
— Pomylka w adresie. My goscimy tu na zaproszenie ciotki Matyldy. Czyzby nie
uprzedzila wujka?
— Biedna Matylda... Wiem, ze jest bardzo goscinna, ale zeby az tak... To juz
jakies zaburzenia umyslowe! Zapraszac na weekend przestepców!
— Dopiero, jak zrobie nudny film, pozwole wujkowi nazwac sie przestepca.
— Film... zaraz... cos mi swita... i glos jakby znajomy. Czy ty, przyjacielu, nie jestes
czasem tym najbardziej postrzelonym maniakiem ze wszystkich nienormalnych siostrzenców
mojej biednej Matyldy?
Chrzaknalem urazony.
— Nie wiem naprawde, kogo wuj ma na mysli.
— Mam na mysli oczywiscie Cymeona Maksymalnego, czyli Cymka Ogromskiego.
On wlasnie ma bzika na punkcie filmu.
— Ja protestuje przeciwko tym sformulowaniom — oswiadczylem — i
przypominam wujkowi, ze wujek wciaz jeszcze jest zamkniety w tym pokoju...
— Sam sie zamknalem i wyjde, gdy bede chcial — oswiadczyl z godnoscia wuj
Blazej.
— Wyjscie jest tylko jedno i prowadzi do naszej ekipy — powiedzialem surowo.
— Nie rozumiem.
— Wuj zostal skierowany do pracy w naszej ekipie przez ciotke Matylde.
— Nic o tym nie wiem.
— Pewnie nie otworzyl wuj listu zawierajacego dwanascie zlecen cioci dla wuja do
wykonania podczas jej nieobecnosci. Zlecenie ostatnie, zlecenie numer dwanascie,
przewiduje udzial wujka w realizacji obecnego filmu w charakterze aktora, z uwagi na
walory wewnetrzne i zewnetrzne wujka. List znajduje sie na biurku pod przyciskiem.
Przez chwile trwala po drugiej stronie cisza.
Wreszcie rozlegl sie zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyly sie i stanal w nich
zrezygnowany wujek Blazej. W rece trzymal walek kuchenny do ciasta.
— Strasznie mi przykro. Zdaje sie, ze kogos rabnalem tym walkiem.
— Mnie — powiedzial Tubka. — Ale to my przepraszamy... Zaszlo zalosne
nieporozumienie...
— Nie... nie... to ja jestem gapa... Nie zauwazylem tego listu... w dodatku przed
wyjazdem ciotka wspominala o waszym przyjezdzie, ale wypadlo mi z glowy... Jestem
przepracowany... ostatnio zastepuje chorego kolege... gonie resztkami nerwów...
— Zatem dobranoc, wujku. Jutro przy sniadaniu spróbujemy odtworzyc historie tej
niesamowitej nocy — ziewnalem.
— Wyjasnic niektóre ciemne punkty — powiedzial Tubka. — Postanowilem
analizowac skrupulatnie wszystkie moje niepowodzenia, rozczarowania i wpadki. Moze
wreszcie zrozumiem, skad sie bierze mój systematyczny pech — westchnal ciezko.
25. Scenariusze prawdziwe i zmyslone
Nazajutrz po sniadaniu poprosilem najbardziej „tragicznych” bohaterów tej
niezapomnianej nocy, to znaczy wuja Blazeja i Nelke Szyperska, aby opowiedzieli nam
swoje przygody. Postanowilem zanotowac je skrupulatnie jako dokumentacje do
przyszlego filmu. Gdy ktos bedzie mi zarzucal, ze jestem niepowazny i ze moje scenariusze
nie maja zwiazku z rzeczywistoscia, pokaze te zeznania wujka i Nelli, dolacze moje
zmyslone nowele filmowe i kaze zgadywac, które z tych utworów zawieraja opisy
prawdziwych zdarzen, a które sa plodem mojej wyobrazni... I moge sie zalozyc, okaze sie
wtedy, ze jestem jednak „powazniejszy” niz zycie. Bo zycie lubi drwic sobie z nas na
kazdym kroku. A oto teksty obu zeznan.
Zeznanie wuja Blazeja
Jak wam juz wspomnialem, tego dnia bylem wyjatkowo zmeczony i senny. Jesienny
szczyt przeladunków na kolei. Od dwu dni i dwu nocy nie zmruzylem oka. Do tego kolega
zachorowal i musialem zastepowac go w pracy. Chodzilem jak zamroczony i czulem, ze
lapie mnie grypa. Z pewnoscia mialem goraczke, dreczylo mnie pragnienie. Wrócilem o
jedenastej wieczorem. W domu panowala idealna cisza i nie zauwazylem nic podejrzanego.
Tylko swiatlo wysiadlo. Ale nie chcialo mi sie zmieniac korków. Moim marzeniem bylo jak
najszybciej zazyc polopiryne, ugasic byle czym pragnienie i polozyc sie spac. Nie zdejmujac
plaszcza poczlapalem do mojego pokoju na pietrze. Wiedzialem, ze w którejs szufladzie
mam pare tabletek leku... Dlaczego nie zdjalem plaszcza? Poniewaz przechodzac przez
podwórze zauwazylem, ze Michalowa zostawila na noc bielizne na sznurze i zapomniala
sprzatnac. Michalowa stala sie ostatnio roztargniona. Starosc czy tez skutki myslenia o
wampirze?... Z poczatku mialem zamiar nie mieszac sie do takiej babskiej rzeczy jak pranie
i suszenie bielizny, ale gdy chcialem w przedpokoju sciagnac plaszcz, zauwazylem, ze jest
wilgotny. Zaczynala sie mzawka. Pomyslalem wtedy, ze jednak nalezaloby sprzatnac te
bielizne, bo inaczej rano trzeba ja bedzie znowu wyzymac. Postanowilem przeto, ze skocze
tylko na góre, zazyje polopiryne i napije sie czegos, no i zaraz wezme sie za te bielizne...
Uznalem, ze nie warto w tej sytuacji zdejmowac plaszcza... Skad moglem przypuszczac, ze
to bedzie mialo takie ogromne znaczenie? Czy zgadzam sie, ze mógl w waszych oczach
wygladac podejrzanie osobnik w plaszczu, przeszukujacy goraczkowo wszystkie szuflady w
pokoju? Tak. Zgadzam sie. Na pewno mógl kojarzyc sie ze zlodziejem, a nawet
wlamywaczem...
Co bylo dalej? Znalazlem w koncu te polopiryne i zszedlem na dól napic sie czegos
w kuchni. Tam wlasnie zaskoczyl mnie Jurek. Krzyknal do mnie: „Rece do góry!”
Oczywiscie wzialem go za bandyte... Pomyslalem nawet, ze to moze byc ten opryszek
grasujacy w okolicy, którego nazywaja wampirem czy tez Kubusiem. Nie mialem jednak
zamiaru kapitulowac... Zrobilem nagly unik na wypadek, gdyby mial prawdziwa bron przy
sobie. Sam bylem wprawdzie bez oreza, ale nawinal mi sie pod reke garnek z budyniem czy
kremem. Nie namyslajac sie wiele, nabralem garsc tej masy i cisnalem nia w napastnika.
Korzystajac z jego zaskoczenia porwalem walek do ciasta i z pomoca tego walka
utorowalem sobie droge do pokoju. Tam zamknalem sie na klucz i zaczalem medytowac
nad sytuacja... To wszystko. Dalszy ciag juz znacie. Dlaczego nie wydostalem sie od razu z
domu? Móglbym wtedy zaalarmowac sasiadów albo wezwac milicje. Owszem, w pierwszej
chwili mialem nawet zamiar wybiec z domu, ale potem, gdy Jurek zaczal wzywac kolegów
na pomoc, zrozumialem, ze jest tutaj cala banda i ze drzwi na pewno sa pilnowane. Kiedy w
dodatku uslyszalem czyjes kroki w korytarzu i zamajaczyla mi jakas sylwetka w ciemnosci,
pomyslalem, ze droga na dwór jest odcieta. Balem sie ryzykowac przedarcia sie przebojem
i poszukalem schronienia na górze. Oczywiscie teraz juz wiem, ze ta postac w korytarzu,
której sie przestraszylem, to byla Nella Szyperska.
Zeznanie Nelli Szyperskiej
Mialam okropny sen, ledwie zasnelam tej nocy. Czy o wampirze? Nie, to nie byl
sen o wampirze. Wolalabym nie mówic, co mi sie snilo... To bylo zbyt straszne i przykre...
Tak. Krzyczalam przez sen. Pamietam... Nalegacie, zeby powiedziec jednak cos o tym snie,
przynajmniej ogólnie. No wiec ogólnie to snilo mi sie krecenie filmu... Nie moge powiedziec,
kto mi sie snil i co sie ze mna stalo... Ten sen byl tak okropny, ze obudzilam sie. Potem nie
moglam zasnac. Balam sie. Naprawde sie balam. Na stoliku nocnym zauwazylam pare
flakoników z bardzo wyraznymi wielkimi napisami, naklejonymi zapewne przez ciotke, zeby
mogla je przeczytac bez okularów. Te napisy brzmialy: na serce, na watrobe, na zoladek, na
uspokojenie. Zazylam wiec tabletke na uspokojenie. Kiedy po pieciu minutach nie
uspokoilam sie, wzielam jeszcze jedna... Tak, teraz wiem, ze wzielam za duza dawke i ze
taka dawka dziala nasennie. Potem poszlam do lazienki i zeby rozluznic nerwy, wzielam
zimny prysznic. Zimny prysznic zawsze dobrze mi robi.
Kiedy bylam w lazience, uslyszalam jakis dziwny halas. Zarzucilam szybko szlafrok
na siebie i zaniepokojona wyszlam na korytarz. Wtedy uslyszalam jakby odglosy
szorowania czy tez szamotania oraz ciezki lomot w kuchni. Od razu pomyslalam o
wlamywaczu. Wiedzialam, ze o tej porze Michalowa spi kamiennym snem. Chwalila sie
bowiem przede mna, ze ma taki cudowny srodek, po którym spi jak zabita, a ponadto
uzywa specjalnych koreczków do zatykania uszu. Wiec od razu pomyslalam, ze to nie moze
byc Michalowa... A kiedy potem uslyszalam krzyk i gluche uderzenie, nie mialam juz
watpliwosci. Chcialam pobiec na góre i obudzic chlopców, ale w tym momencie z kuchni
wypadl zadyszany czlowiek w czarnym plaszczu. Droge mialam odcieta. Zatrzymalam sie
przerazona. On tez sie zatrzymal... Musial mnie zauwazyc... Nasluchiwal... Chcialam
krzyczec, wzywac pomocy, ale glos uwiazl mi w gardle. Zauwazylam obok mnie szafe... jej
drzwi byly uchylone. Wsunelam sie pospiesznie do niej... Niestety byla pelna starej odziezy i
w dodatku jakies butelki staly na dole. Chyba nawet pare sie przewrócilo. Ale bylam tak
przerazona, ze nie zwrócilam na to specjalnej uwagi. Staralam sie siedziec jak najciszej...
Przywarlam do jakiegos futra... Czulam, jak ogarnia mnie spokój i gleboka sennosc... Nie
wiem, jak dlugo spalam, strasznie scierpla mi noga z powodu niewygodnej pozycji. Dlatego
ocknelam sie w koncu i zobaczylam ze zdumieniem, ze wciaz siedze w szafie. A potem
zobaczylam Gige i Marcele, jak pochylaly sie nade mna ciekawie. Wstalam, ale strasznie
krecilo mi sie w glowie... To wszystko, co zapamietalam z tej nocy.
Bardzo mi przykro, ze wzieliscie mnie za trupa i tyle najedliscie sie strachu przeze
mnie. Ale czy to tylko moja wina? Tak, teraz juz wiem, ze ten czlowiek, którego sie
przestraszylam, to byl pan Blazej, wujek Cymka. Ale wtedy skad moglam wiedziec?
* * *
W ten sposób wszystkie zagadki tej piekielnej nocy zostaly wyjasnione.
Zaraz po sniadaniu poprosilem cala ekipe, aby zebrala sie pod domem, gdyz
musimy omówic plan pracy i zapoznac sie ze scenariuszem filmu. Okazalo sie jednak, ze z
dziewczat tylko jedna Giga byla gotowa. Szyperska wciaz nie mogla jeszcze przyjsc do
siebie po tych pastylkach. Znów ogarnela ja sennosc i poszla wziac trzezwiacy natrysk. A
moja siostra Marcela zamknela sie w pokoju i przymierzala kostiumy przed lustrem.
Nie narzekalem specjalnie z tego powodu. Nareszcie bede mial sposobnosc
pomówic w cztery oczy z Giga. Moze wyrazi zgode na kompromisowy podzial ról w filmie?
— Chodz, Giga, zapoznam cie ze scenariuszami — powiedzialem. — Przejdzmy do
altany.
— To ile w koncu masz tych scenariuszy?
— Dwa.
— Jak sie nazywaja?
— Jeden: „Ostatni dzien wakacji”, a drugi: „Rapsodia jesienna na puzon i perkusje”.
Usiedlismy w altanie.
— Który z nich jest ciekawszy? — zapytala Giga.
— Oba sa ciekawe... Ale ja wole „Rapsodie”.
— Dlaczego?
— Bo ty bedziesz tam grala glówna role.
Niestety, okazalo sie, ze nie znam Gigi i popelnilem blad. Wlasnie dlatego, ze
zaproponowalem jej „Rapsodie”, zaczela zdradzac olbrzymie zainteresowanie „Ostatnim
dniem wakacji”! Gdybym to przewidzial... Niestety.
— Opowiedz mi najpierw o tym „Ostatnim dniu wakacji” — zaproponowala
niewinnie.
— Wolalbym najpierw o „Rapsodii”.
I znów popelnilem blad. Giga spojrzala na mnie teraz juz calkiem podejrzliwie.
— Dlaczego nie chcesz, zebym poznala „Ostatni dzien”?
— Alez chce — zasmialem sie sztucznie — po prostu wydawalo mi sie, ze lepiej
bedzie, jak poznasz „Rapsodie”, ale to dla mnie wszystko jedno.
— Jesli wszystko jedno, to zacznijmy o „Ostatnim dniu”. O czym to jest wlasciwie?
O czym i o kim?...
— No, o nas... o naszych sprawach... Wiesz, jak sie spedza wakacje... przewaznie
glupio... dni przeciekaja przez palce, ani sie spostrzezemy — juz koniec. I wtedy zal.
Uczucie niedosytu i niezadowolenia, ze nie wykorzystalismy ich jak nalezy... Ale przeciez
czasami zostaje nam jedna pociecha. Poznalismy kogos, zawarlismy znajomosc wakacyjna.
Czy skonczy sie razem z wakacjami, czy przetrwa?
— Pasjonujacy temat!
— Takie wlasnie pytanie zadaje sobie bohaterka mojego filmu, Kornelia.
— Kornelia? — skrzywila sie Giga. — Dlaczego Kornelia?
— Nie wiem... tak mi sie napisalo...
— Po prostu myslales o Szyperskiej, przyznaj sie — naciskala Giga. — Szyperska
ma na imie Kornelia.
— Naprawde nie wiem... moze podswiadomie... mozliwe, ze widzialem ja w tej
roli...
— Ach tak... rozumiem wszystko. — Giga sciagnela gniewnie brwi.
— Nic nie rozumiesz. To bylo jeszcze wtedy, kiedy nie znalem ciebie... w ogóle nie
myslalem, ze moze cie zainteresowac ten pomysl.
— Przeciez mówiles, ze zabrales sie do filmu z mysla o mnie.
Zaczerwienilem sie.
— Nie do tego... Z mysla o tobie zabralem sie do „Rapsodii jesiennej”. Naprawde
mi przykro, ze nie doceniasz tego filmu. „Rapsodia” to wielki film, z rozmachem...
Zdobedzie szeroka publicznosc, to bedzie przebój. „Ostatni dzien wakacji” to film skromny,
raczej kameralny... studyjny.
— Wcale mi nie zalezy na szerokiej publicznosci — oswiadczyla Giga. — Ja wole
filmy studyjne.
Zaniemówilem na chwile.
— Zartujesz chyba...
— Jak ty mnie zupelnie nie znasz — westchnela ciezko Giga. — Mnie sie podoba
„Ostatni dzien wakacji”... ja go czuje...
— Przeciez jeszcze nie wiesz dokladnie, o co chodzi.
— No to opowiadaj szybko.
— Tresc w skrócie jest taka — zaczalem zrezygnowany. — Kornelia i Pawel
poznali sie na wakacjach, ale z poczatku malo sobie obiecywali po tej znajomosci...
Udawali oboje twardych, nieprzemakalnych i bali sie zdradzac swoje prawdziwe uczucia,
zeby nie narazic sie na smiesznosc i nie pasc ofiara drwin. Sami zreszta nabijali sie z tych
rzeczy, bo tego wymagal ich styl... Zreszta nie wierzyli w bezinteresowne uczucia. Nie
pochodzili ze szczesliwych rodzin. Obydwoje doznali juz upokorzen i rozczarowan. Dlatego
wydawalo im sie niepojete, ze mozna zyc dla kogos i kochac kogos wiecej niz siebie, ze
istnieje prawdziwa przyjazn i milosc, ze jeden czlowiek moze naprawde interesowac
drugiego czlowieka dluzej niz pól godziny. I nawet, gdy zaczeli podejrzewac, ze nie sa sobie
nawzajem obojetni, dalej kryli swoje prawdziwe mysli za parawanem slów, bali sie, ze
okazujac prawdziwe uczucia zostana wykorzystani — padna ofiara cudzych
wyrachowanych egoizmów. Bo przeciez taka dotad byla ich dewiza: „Biada temu, kto
kocha. Jest bezbronny jak zólw bez skorupy. Nalezy zawsze nosic twarda skorupe...”
— Och, wspaniale mówisz o tym wszystkim, Cymek — rzekla poruszona Giga. —
Jak ty umiesz to swietnie wyrazic. To samo kiedys czulam... A ty? Czy przezywales to
kiedys? — zapytala.
Zmieszalem sie.
— Potem ci powiem, a teraz nie zjezdzajmy z tematu. Dokonczmy o filmie.
— Juz wiem, co bedzie dalej — powiedziala Giga. — Przyszedl ostatni dzien
wakacji i wtedy nagle Kornelia i Pawel zlekli sie, ze juz nigdy sie wiecej nie zobacza.
Zrozumieli, ze caly czas zgrywali sie, ze nie byli soba... Po prostu byli nieprawdziwi i teraz
chca to naprawic. Ale czy zdaza powiedziec sobie wszystko? W ostatni dzien wakacji jest
tyle innych spraw do zalatwienia. Ciagle ktos im przeszkadza. I rodzice kaza sie juz
pakowac, i trzeba wskoczyc jeszcze na poczte i do urzedu, i trzeba zrobic zakupy, i
przygotowac sie do podrózy, a jeszcze nachodza ich natretni koledzy i kolezanki, i cale
korowody znajomych.
— Doskonale, Giga — pochwalilem — zdaje sie, czujesz te rzeczy.
Giga rozpromienila sie.
— To fantastyczny pomysl. Bardzo zyciowy. Mozna poplakac sie i posmiac
zarazem. Musze to zagrac — oswiadczyla z zapalem. — Chce miec role Kornelii...
— Cymek juz ustalil, kto bedzie gral Kornelie — powiedziala glosno Szyperska
wchodzac do altany. — To jest scenariusz specjalnie napisany dla mnie. Dlaczego,
Cymeonie, nie powiedziales tego wyraznie Gidze?
— Spokojnie, dziewczyny — próbowalem zdlawic konflikt w zarodku — wszystko
ustalimy sobie spokojnie i bez nerwów... Ale pozwólcie, ze najpierw przedstawie wam
drugi scenariusz pod tytulem „Rapsodia jesienna na puzon i perkusje”. Omówimy go z
grubsza!
Ledwie jednak zaczalem opowiadac, do altany weszla moja znakomita siostra
Marcela, chrupiac z apetytem jablko.
— Bedziemy musieli zrobic sztuczne liscie — powiedziala — po tej okropnej nocy
juz prawie nic nie zostalo na drzewach. Trzymaja sie jeszcze na debach, ale nie takie
czerwone jak trzeba. W sadzie widzialam wprawdzie fantastyczne kolorowe jablka, musimy
jednak dorobic troche lisci. Na szczescie przywiozlam zólty i czerwony papier... Ale
przydaloby sie takze babie lato. Wiedzialam, ze nie bedzie juz prawdziwego, i zabralam
takze duzo bialej przedzy... Musisz tylko kazac Dodowi, Cymku, zeby ja zaczal puszczac,
jak bede na planie. Koniecznie chce miec duzo babiego lata. No to chyba mozemy juz
zaczynac — rozejrzala sie — jestesmy w komplecie. Ale dlaczego nie kazales sie jeszcze
przebrac Gidze? Jak ona wyglada w tych szortach? Mam dla niej znakomite maxi...
— Zaraz... zaraz, droga Marcelo, o kostiumach potem, jak juz ustalimy ogólna
koncepcje...
— Wlasnie! Jaka bedzie ogólna koncepcja?
— Krecimy jednoczesnie dwa filmy — powiedzialem. — Póki jestesmy tutaj, chce
zrealizowac mozliwie wszystkie plenery.
— Ale najpierw „Ostatni dzien wakacji” — nalegala Giga.
— Moze byc — zgodzila sie laskawie Marcela. — Ale o co wlasciwie tam chodzi?
— To jest problem marnowania wakacji...
— Marnowania wakacji? Ja nigdy nie marnuje wakacji — oswiadczyla Marcela.
— Wydaje mi sie, ze to jest problem dety i wydumany.
— Zalezy, co kto uwaza za marnowanie — powiedziala Nelka.
— Wakacje powinny byc czynne — rzekla Marcela.
— Trzeba wiedziec, co sie chce od wakacji — powiedzialem — co zobaczyc, co
poznac, co zdobyc...
— Co czy kogo? — zazartowala Giga.
— Zalezy od mozliwosci — wycedzila Marcela, ziewajac.
— Moja bohaterka postanowila przede wszystkim...
— Zrzucic pare kilo wagi — dokonczyla Giga patrzac wymownie na Marcele.
Marcela poczerwieniala. Giga trafila celnie w jej najczulszy punkt. Pomyslalem, ze
moglaby darowac sobie te uwage.
— Sluchajcie, dziewczyny, bez komentarzy, dobrze? Pozwólcie mi referowac... —
zasapalem. — A wiec bohaterka mojego filmu postanowila nauczyc sie...
— Podrywac na wakacjach — wycedzila Nelka patrzac jak bazyliszek na
rozbawiona Gige. — Zwlaszcza podczas krecenia filmu jest to umiejetnosc cenna, bo
mozna za jednym zamachem poderwac rezysera i role.
— Co chcesz przez to powiedziec? — zmarszczyla brwi Giga.
— Moge ci wyjasnic w cztery oczy.
— Nelka, prosilem, zeby nie przerywac. Mamy malo czasu, a mnóstwo roboty,
prosze panstwa... Moja bohaterka...
— Skoncz juz z ta nudna bohaterka — skrzywila sie Marcela.
— Juz koncze. Moja bohaterka...
— Postanowila przede wszystkim uchronic brata przed klapa i kompromitacja —
wtracila zdenerwowana Marcela.
— Co takiego?!
— Widze przeciez, ze koniecznie chcesz sie wplatac w beznadziejna afere. W
twojej sytuacji nie nakrecisz zadnego filmu.
— Dlaczego?
— Za duzo tutaj widze gwiazd. Bedzie zbyt goraco. Gwiazdy powinny byc z daleka
jedna od drugiej...
— Alez...
— Powtarzam, za duzo gwiazd! — skrzywila sie Marcela.
— Rzeczywiscie za duzo — rzekla z dziwnym usmiechem Giga. — Uwazaj,
Marcelo, gwiazdy czasem spadaja, i to szybko!
— Myslisz o sobie czy o Nelce? Bo jesli chodzi o mnie, mozesz byc spokojna. To
ja realizuje ten film.
— Ty? Co to znaczy?
— Po prostu jestem producentem. Wiesz, co to znaczy pro-du-cent?
— To taki, co daje forse i angazuje.
— Wiec juz wiesz.
— Chcesz powiedziec, ze to ty mnie zaangazowalas? — oburzyla sie Giga. —
Cymek, co ona wygaduje?
Chrzaknalem zaklopotany. Po co Marcela wdaje sie w takie dyskusje?
— Przepraszam, ale musze pomówic z siostra — rzeklem ostro. — Przerywamy
dyskusje. Chodz, Marcelo — wyciagnalem mojego „producenta” z altany.
— Zdaje sie, ze za duzo powiedzialam — stropila sie Marcela. Spodziewala sie
ostrej nagany z mojej strony, ale ja powiedzialem tylko:
— Widze, ze chcesz byc rezyserem.
— Mam takie prawo jak ty.
— Niezupelnie. Nawet producent nie moze zastepowac rezysera na planie. Funkcje
sa podzielone.
— W kazdym razie mam prawo wypowiedziec swoje zdanie, co mysle o
scenariuszach i obsadzie.
— Oczywiscie, ale najlepiej mnie na ucho — powiedzialem. — Twoje krytyki zle
wplywaja na zespól.
— No wiec mówie ci na ucho: one sa okropne, a scenariusz do kitu.
Znioslem z kamiennym spokojem te ocene. A potem pomyslalem, ze trzeba cos
zrobic z Marcela.
— Masz racje — rzeklem patrzac w ziemie — mnie tez sie one nie podobaja.
— Dziewczyny czy scenariusze?
Chrzaknalem.
— Na razie mówmy o scenariuszach.
— Tylko szybko, zimno mi i spac mi sie chce. Od razu wiedzialam, ze nic z tego nie
wyjdzie. Wycofaj sie z tego.
Zastanawialem sie przez chwile, a potem powiedzialem:
— Masz racje, przekonalas mnie. Nie bede krecil.
Marcela przestala ziewac i spojrzala na mnie zaskoczona.
26. Epilog na deszczu
— A wiec zwijamy manatki — powiedziala Marcela.
— Jak najszybciej — dodalem spokojnie.
— Wyleczyles sie z filmowej manii?
— O nie, to tylko posuniecie taktyczne — odparlem z przekonaniem.
— Taktyczne? Jak mam to rozumiec?
— Nakrece film, jak bede mial scenariusz z prawdziwego zdarzenia —
usmiechnalem sie. — Licze na ciebie w tym wzgledzie.
— Na mnie? — zdziwila sie Marcela.
— Ze napiszesz.
— Scenariusz?
— Wlasnie.
— Naprawde chcialbys miec mój scenariusz? — ozywila sie.
Chrzaknalem z pewnym zaklopotaniem.
— No, cóz... jestes okropna, to fakt, ale jestes piekielnie zdolna, wierze, ze
napiszesz cos z sensem.
Usmiechnela sie pod nosem.
— Dobrze, ze przynajmniej widzisz u mnie jedna dobra strone.
— Staram sie byc obiektywny — rzeklem skromnie. — A wiec? Mysle, ze
przyjmujesz moja propozycje. Na kiedy moglabys napisac?
— No... na koniec listopada na pewno.
— Zgoda — rzeklem szybko — oczywiscie tym razem bedziesz mogla sama
zaproponowac obsade.
— Sama? — Jej zainteresowanie wzrastalo. Stwierdzilem to z satysfakcja.
— A nawet moglabys sama rezyserowac — dodalem zyczliwie.
— A ty?
— Zadowolilbym sie tylko stanowiskiem operatora.
Marcela zastanawiala sie chwile.
— Wiesz, przekonales mnie. Chyba wezme sie takze za rezyserie.
— Brawo! W takim razie z toba wszystko zalatwione. Ale z nimi?
— O kim myslisz?
— No, o reszcie ekipy. Beda wsciekli, ze ich tu sprowadzilem na prózno... Jak im
to powiedziec?... Jak im to wytlumaczyc?...
— Przejmujesz sie? — wzruszyla ramionami.
— Tak, troche. Ostatecznie nie chce wyjsc na idiote. No i opinia sie liczy... Moga
nam potem bruzdzic... A Tubka... Tubka, gdy mu to powiem, moze byc niebezpieczny...
— No to wykombinuj cos.
— Wlasnie kombinuje... — rzeklem marszczac brwi — i chyba juz cos mam —
wycedzilem zamyslony.
— Co?
— Niewinna sztuczke.
— Jaka?
— Zostane tu jeszcze z godzine i udam, ze ich filmuje.
— Bedziesz ich filmowal?
— Oczywiscie pusta kamera, bez tasmy. Ale nikt przeciez nie pozna. Tylko,
pamietaj, ani slowa. Przyrzeknij, ze sie nie wygadasz! I zadnych porozumiewawczych
usmieszków.
— Jasne — moja dobra siostra zasmiala sie diabelsko. — Ale ja nie musze sie
chyba w to bawic? — spojrzala na zegarek. — Taka jestem po tej nocy rozbita i spiaca.
Dochodzi pierwsza. Zdaze jeszcze na obiad, powinien byc zaraz autobus.
— Na pewno zdazysz.
— No to czesc. Pedze pakowac sie.
— Czesc.
Odeszla pospiesznie. Patrzylem z usmiechem, jak znika w drzwiach domu i nie
chcialem wierzyc, ze klopot z Marcela mam z glowy!
Wrócilem zadowolony do altany. „Zdumiewajace — myslalem — ze dala sie tak
latwo nabrac!”
— Zalatwione — powiedzialem do zaskoczonych dziewczyn, zacierajac rece. —
Marcela nie bedzie wystepowac w filmie.
— Nie bedzie? — wytrzeszczyla oczy Giga.
— Splawilem ja. Wyjezdza. Pakuje sie wlasnie.
— Jak ty to zalatwiles? — szepnela z podziwem Nelka.
— Poklóciliscie sie? — Giga spojrzala na mnie przymruzonymi oczyma.
— Alez skad, wprost przeciwnie... — urwalem, bo wlasnie na progu pojawila sie
Marcela, w plaszczu z podniesionym kapturem, z torba i parasolem w rece.
— Nie bedziecie mieli pogody. Mgla coraz gestsza... O, juz pada! — rozlozyla
okropny parasol taty, wielki i czarny.
— Kamera, Dodo! — zawolalem.
Dodo wreczyl mi kamere. Marcela pomachala nam parasolem i usmiechnieta
ruszyla do furtki. Patrzylem z ulga na parasol znikajacy w gestych szarych oparach
unoszacych sie nad laka i nad droga i z zapartym tchem krecilem te piekna scene rozstania.
— Naprawde jestes genialny — rozesmiala sie Giga. Usmiechnalem sie skromnie.
— Wracajmy do naszej roboty — powiedzialem — deszcz troche siapi, ale to nic
strasznego, kazda pogoda ma swoje uroki. Zwlaszcza w przyjemnym towarzystwie.
— Wiec jak teraz wyglada sytuacja? — zapytala Giga.
— Znacznie lepiej. Bedziemy krecic sceny plenerowe jednoczesnie do dwu filmów.
Raz z toba, raz z Nelka...
— Lubisz dublety — rzekla Giga i usmiech zgasl na jej twarzy. — Dwie sroki w
garsci... to ci odpowiada najbardziej.
— Nie stawiaj tego w ten sposób — zniecierpliwilem sie.
— Mam tylko jeszcze jedno pytanie, gdybysmy mogli nakrecic tylko jeden jedyny
film, kogo bys wybral do glównej roli?
Spojrzalem na nia ciezko.
— Nie badz czerstwa — warknalem. — Nie odpowiem na to pytanie.
— Czemu?
— Jest denne.
— Wobec tego bez pytan — rzekla na pozór swobodnym glosem, ale w oczach jej
pojawil sie dziwny blysk. — Wyjasnijmy od razu sytuacje, bez zadnych niedomówien. Chce
grac w „Ostatnim dniu wakacji”.
— Juz to mówilas.
— Wiec zdecyduj sie, tylko bez kitowania. Sprawa wyglada tak: albo dostane te
role, albo wyjezdzam natychmiast.
Czulem, ze krew mi uderza do glowy.
— Przeciez wytlumaczylem ci — zasapalem — to miala grac Nelka.
— Odsuniesz Nelke — powiedziala zimno Giga.
Wszyscy patrzyli na mnie. Zapanowala gleboka cisza, slychac bylo tylko szelest
drobniutkich kropelek deszczu. Rzucilem okiem na Nelke. Wstala. Z niepokojem w oczach,
bliska placzu. I tez patrzyla na mnie.
Wzialem sie w garsc. Flegmatycznie podnioslem kamere i zaczalem filmowac scene.
Wydawala mi sie dobrze wyrezyserowana. Z nerwem i napieciem.
— Co ty wyrabiasz? — zdenerwowala sie Giga.
— Krece. Wygladasz swietnie w tej autentycznej zlosci.
— Przestan.
Opuscilem kamere.
— Slyszales, co powiedzialam na temat roli? — zasapala Giga.
— Nie doslyszalem. Powtórz, z laski swojej.
Giga poczerwieniala ze zlosci.
— Odsuniesz Nelke. Nie chce jej tutaj widziec.
— Tego nie zrobie — powiedzialem.
W altanie zapanowalo poruszenie. Nella jakby nie zrozumiala w pierwszej chwili,
patrzyla na mnie z niedowierzaniem.
— Nikogo nie bede odsuwal od gry — powiedzialem. — Jestesmy tu kolegami, na
równych prawach... Zreszta ja zaproponowalem te zabawe i ja decyduje.
— W takim razie czesc, maly oszuscie! — Giga wstala z podniesiona glowa i
patrzyla na mnie z pogardliwym usmiechem.
Na moment pociemnialo mi w czaszce. Zrozumialem, ze trace chyba na zawsze
Gige. Trudno. Tak widac musi byc. Ale dlaczego nazwala mnie oszustem?
— Zdaje sie, ze mamy autobus za pól godziny — uslyszalem, jak mówila do Tubki.
— Ty oczywiscie jedziesz ze mna.
Tubka poruszyl sie niespokojnie.
— Jedziesz czy nie?! — zasapala.
— Tak, to znaczy chcialbym jeszcze... — wil sie Tubka.
— Bez dyskusji.
— Jade.
Giga ruszyla w strone domu. W pierwszej chwili chcialem biec za nia i zatrzymac ja,
za wszelka cene... Ale opanowalem sie i nie drgnalem nawet... „Tak musi byc —
pomyslalem. — Tak musi byc...”
I te scene tez nakrecilem w krótkich ujeciach. Obawiam sie jednak, ze reka mi
drzala i obraz bedzie skakal po ekranie.
Tubka dopadl do mnie wzburzony. Myslalem, ze dopusci sie zniewagi, i cofnalem
sie na wszelki wypadek, ale on powiedzial tylko bulgoczacym glosem:
— Zatrzymaj ja. Zacietrzewila sie niepotrzebnie.
— Ja jej nie wyrzucam... Ale jak stawia denne zadania...
— Zrobiles jej kawal — powiedzial Tubka. — Byla przekonana, ze bedzie tu tylko
jedna.
— Glupia koza, nie zna sie na filmie — zasapalem. — Ekipa to jeden zespól. To
zawsze jest pare glówek. Mnie potrzebne sa aktorki dobre i rózne, jak powiedzial jeden
poeta.
— Ale ta Szyperska...
— Umyslnie tak je dobralem, zeby mogly zagrac prawdziwiej, na zasadzie
kontrastu. Kontrast to jedno z prawidel sztuki, stary, znasz sie chyba na tym, sam przeciez
jestes artysta.
Tubka chrzaknal mile polechtany.
— Ona ze swoja natura nie ma co robic w filmie — powiedzialem smutno. — W
filmie stale sie bedzie spotykac z rywalkami.
— Nie tylko w filmie — powiedzial Tubka.
Spojrzelismy po sobie i usmiechnelismy sie.
— Nie tylko w filmie — powtórzylem.
— Szkoda, ze ci nie wyszlo, Cymek — mruknal Tubka.
— Smarkate... nie dorosly do filmu — przygryzlem wargi.
— No i znów nie moglismy sie pogodzic. Szkoda. Myslalem, ze tym razem bedzie
dobra okazja, zeby sie pogodzic... — powiedzial Tubka.
— Ja tez tak myslalem.
— To wszystko przez mojego pecha — mówil rozgoryczony Tubka. — Czasem
mysle, ze jestem najbardziej pechowym czlowiekiem na swiecie.
— W takim razie jest dwu najbardziej pechowych, bo ja tez to samo mysle o sobie.
— Ty przynajmniej ustanowiles rekord w biegu.
— A ty jestes w dobrych stosunkach z Giga.
Tubka pokrecil glowa.
— Nie. Mnie nikt nie lubi. Rozumiesz? Nikt.
— Przeciez Giga... Giga naprawde cie lubi.
— Nie jestem taki naiwny, jak myslisz. Ja wiem... to nie jest zadne prawdziwe
uczucie... Giga lubi takze Medora, Giga lubi rózne rzeczy... Nie, to nie jest to...
— A co?
Nie odpowiedzial. Machnal reka i odszedl. Popatrzylem na jego ciezka sylwetke...
Dzis wydawal sie wyjatkowo ociezaly i zmeczony. Czy polubie kiedys Tubke? Czy
zaprzyjaznie sie z nim, czy móglbym?... Nie znalazlem na te pytania odpowiedzi.
Potem wrócilem do Nelki Szyperskiej.
— Nie przejmujmy sie — powiedzialem. — Damy sobie rade bez nich.
Przystapimy teraz spokojnie do pracy.
Niestety, nie moglismy przystapic spokojnie do pracy. Najpierw czekalismy, az
deszcz przestanie padac. Deszcz nie chcial przestac padac, zmienilem wiec scenariusz i
powiedzialem:
— Trudno. „Ostatni dzien wakacji” bedzie dniem deszczowym. Bedziemy krecic na
deszczu. To nam daje nawet nowe mozliwosci. Deszcz i mgla pasuja do smutnych rozstan.
Nelka Szyperska usmiechnela sie do mnie.
Wyciagnalem do niej reke i wybieglismy w deszcz i mgle.
Nie przypuszczalem, ze juz za chwile czeka nas jeszcze jedno, co gorsza,
rzeczywiste, rozstanie. Ledwie bowiem rozstawilem na deszczu aktorów, jakas ciemna
postac wynurzyla sie z mgly. Podnioslem kamere do oczu. Przez moment myslalem, ze to
Giga wraca. Powrót Gigi, to bylaby wspaniala scena. Oto jak zycie pisze swój scenariusz.
Ale to nie byla Giga. To byla pani Szyperska, matka Nelli.
Nelka zastygla jak posag rozpaczy.
— Jak moglas! — wybuchnela mama Szyperska; nie tracila czasu i z miejsca
przystapila do ostrego ataku.
— Zostawilam kartke... wyjasnilam.... — wykrztusila Nelka.
— Noc poza domem! Tego jeszcze nie bylo! I to w jakims podejrzanym
towarzystwie — rozejrzala sie dookola. — O, nie, moja panno! Nigdy sie na to nie zgodze!
Przyjechalabym jeszcze wczoraj, ale wrócilam z przyjecia o dwunastej w nocy... Myslalam,
ze spisz w swoim pokoju. Ani mi przez mysl nie przeszlo, ze ciebie w ogóle nie ma w
domu... Ladnie sobie zaczynasz w tej nowej szkole. Mówili, ostrzegali, ze tam najgorszy
element... No i prosze... juz cie zarazili... Zabieraj sie natychmiast, gdzie twoje rzeczy?
Porozmawiamy w domu!
— Mamo, prosze cie — jeknela Nelka, bardziej upokorzona niz wystraszona.
— Prosze pani — wtracilem gluchym glosem — niech pani pozwoli jej zostac.
Nelce tu nie stanie sie nic zlego... My tu po prostu krecimy film...
— Ze krecicie, to fakt, a co krecicie, nie chce nawet wiedziec... Nelka nie bedzie
sie w to bawic. — Pani Szyperska potrzasnela rózowym parasolem. — Deprawujcie sie
sami. To nie jest towarzystwo dla mojej córki. Nie zycze sobie!
— Mamo... posluchaj...
— Nie... Nie dam cie wciagnac do jakichs spelunek i melin!
— Dom mojej ciotki to nie jest spelunka! — wykrzyknalem oburzony, ale pani
Szyperska mnie nie sluchala.
— Zabieraj rzeczy! Gdzie sa? — nacierala na Nelke.
— W pokoju...
— No, to prowadz mnie! Idziemy!
Chcialem jeszcze interweniowac, prosic, ale zrozumialem, ze sprawa jest przegrana.
Pani Szyperska nalezy do rodzaju „szlachetnych i nieugietych”. Czulem, ze powinienem
sfilmowac te cala scene interwencji opieki domowej i egzekwowania praw rodzicielskich;
byla wyjatkowo wyrazista i plastyczna, ale bylem zbyt wstrzasniety osobiscie.
— Krec — powiedzialem do Zezowatego Doda.
Dodo pochwycil kamere. I sfilmowal te smutna scene — jeszcze jedna scene
rozstania. Udala sie wyjatkowo. Nelka wyprowadzona przez matke i trzymana krótko pod
reke, a jednoczesnie oslaniana troskliwie parasolem jak cenny schwytany zbieg,
przedefilowala przed nami rzucajac nam pozegnalne spojrzenia zaplakanymi oczami. Ale
kiedy znalazla sie naprzeciwko mnie, wyprostowala glowe niemal dumnie. Zdobyla sie na
ten gest i na usmiech... Byl to usmiech przeproszenia... Zrobilo mi sie nagle duszno i
zlociscie... Bo wszystko rozgrywalo sie w zlocistej scenerii. Slonce przebijalo sie przez
chmury... acz z trudem, i mokre liscie blyszczaly... Ale mnie bylo duszno... jakby malo
powietrza bylo dookola i wszystko zamienialo sie w smutna, dlawiaca mgle...
Nie zdobylem sie na ani jedno slowo. Pomachalem tylko Nelce reka. A Dodo
wciaz krecil zajadle.
— Polece za nimi — powiedzial Kobylak — moze wytlumacze... Pani Szyperska
mnie zna... jak bede przy Nelce... nie bedzie tak na nia krzyczec...
— Lec — powiedzialem. Wiedzialem, ze nic nie wytlumaczy, ale nie byl mi juz
potrzebny... Wiedzialem juz, ze nie nakrece mojego filmu... Nie bedzie ani „Ostatniego dnia
wakacji”, ani „Rapsodii jesiennej na puzon i perkusje”. Czy tak byc musi, ze nigdy nie
mozna zrealizowac swoich najwazniejszych marzen? Nie... nie pogodze sie z tym nigdy...
Dodo spojrzal na mnie z niepokojem. Moja twarz musiala go przestraszyc, bo
powiedzial:
— Nie przejmuj sie, mamy pare doskonalych scen.
— Tak. Mamy — powtórzylem. I pomyslalem, ze jednak nie wszystko poszlo na
marne i cos mi sie przeciez udalo... Dodo ma racje... To powinny byc bardzo dobre sceny.
Malo ich, nie maja nic wspólnego ze scenariuszem, ale do licha, sa za to prawdziwe... Przez
dwa miesiace zycie nie przecieklo mi jak woda przez palce... Cos mi sie udalo zatrzymac z
niego. Cos zostanie, zapisane na zawsze w agendzie. Nie wszystko sie bedzie liczyc... Nie
wykonalem wszystkich planów, a jednak cos mi sie chyba udalo. I cos przechowam w
pamieci. Co? I co bedzie sie liczyc? Pare rozmów z Nelka? Kon? Moze Tubka? I pare
usmiechów Gigi? Czy to duzo, czy malo?
Sciemnialo sie powoli. Czas bylo wracac. Dodo zniknal juz w domu. Chlód mnie
ogarnal. Od zachodu szly chmury, ciezkie, zimowe... Jesien konczyla sie definitywnie. Padal
deszcz ze sniegiem.
— Czy moze mi pan powiedziec, która godzina?
Drgnalem i podnioslem oczy. Przede mna stal facet o ostrych rysach i przenikliwym
wzroku, z wypchana czarna teczka. Zrobilo mi sie wybitnie nieswojo... przez moment
mialem ochote dac noge... ale stlumilem strach.
— Jest za dwadziescia piata — powiedzialem nader swobodnym tonem.
— Dziekuje — mruknal facet — wie pan, jacys dziwni ludzie w tej okolicy. Kiedy
pytam o czas, wszyscy uciekaja. Pan jest pierwszym normalnym czlowiekiem, którego tu
spotykam.
— Normalnym? — rozesmialem sie nerwowo. — Jest pan pewien?
Facet przyjrzal mi sie bacznie.
— Nie, nie jestem pewien — powiedzial i ruszyl dalej.
Szalona mysl strzelila mi do glowy.
— Prosze pana! — pobieglem za nim.
Stanal.
— Pan czesto chodzi tedy?
— Co dzien.
— W nocy tez?
— Tak. Czasem wracam zupelnie nad ranem.
— Aha, to pan jest tym... tym — Kubusiem, tym wampirem — powiedzialem z
bezpiecznej odleglosci.
— Wampirem? — powtórzyl mlody czlowiek raczej zdegustowany.
— Tu byl napad. Wieczorem w lesie. I ten opryszek spytal najpierw ofiare o
godzine.
— To nie ja!
— Byc moze, ale pan tez chodzi wieczorem po lesie...
— Moja praca tego wymaga.
— Poza tym za czesto pan pyta o godzine.
— Bo sie boje spóznic do roboty, a potem na pociag.
— Dlaczego nie nosi pan zegarka?
— Ukradli mi na stacji. Kupie sobie nowy, jak mi zaplaca za te cholerna robote.
— Za... za jaka robote? — wstrzymalem oddech.
— Prowadze tu studia ekologiczne. Ostatnio badam zycie ptaków nocnych.
Dlatego wracam pózno.
— To ciekawe — powiedzialem.
— Widzial pan kiedy zywa sowe? — zapytal.
— Nie.
— Pokaze panu! — zaproponowal nagle.
Zawahalem sie.
— Nie boi sie pan chyba?
Ruszylem z niepewna mina.
Szlismy coraz glebiej w las. Serce mi bilo mocno. Myslalem: tak sie boje, a ide za
nim. Co mnie ciagnie w ten las? Tak sie boje, a ide...