E
DMUND
N
IZIURSKI
O
SOBLIWE PRZYPADKI
C
YMEONA
M
AKSYMALNEGO
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
1
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5
2
Agenda, czyli moje wa˙zne sprawy
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18
3
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
4
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41
5
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 56
6
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 78
7
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93
2
8
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108
9
Jak trzyma´c dwie sroki za ogon
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119
10
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 131
11
O szkodliwo´sci kibiców, w rodzaju Tubki, słów kilkoro
. . . . . . . . . . . 145
12
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 164
13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180
14
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 193
15
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 210
16
Przechodz˛e przez stref˛e Medora
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 224
17
Dostaj˛e w łeb albumem, czyli trudno´sci rozmowy salonowej z Gig ˛
. . . . . . 238
18
Tragiczne preludium do imienin Gigi
. . . . . . . . . . . . . . . . . . 251
19
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267
20
Głowa mnie boli od przybytku, czyli za du˙zo gwiazd
. . . . . . . . . . . . 281
21
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 292
22
Pierwsze emocje i niespodzianki
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 305
23
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 320
3
24
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 334
25
Scenariusze prawdziwe i zmy´slone
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 346
26
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 365
Rozdział 1
Ko ´n
To mi si˛e zdarzyło od razu w nowej budzie. Od trzech dni, to jest od pocz ˛
atku roku
szkolnego, chodz˛e do nowej budy, czyli do szkoły nr 3, z racji tego, ˙ze mieszkam na
Zabuczu. Prawie wszyscy z Zabucza zostali umieszczeni w tej okropnej budzie.
Szedłem wła´snie do gabinetu lekarskiego po zwolnienie, kiedy ujrzałem naszego
fizyka, pana Rogera, zwanego Rogerem Fizycznym w odró˙znieniu od jego brata, zna-
5
nego psychiatry w naszym mie´scie. Otó˙z Roger Fizyczny zbli˙zał si˛e z przeciwnej strony
nios ˛
ac na ramieniu szklan ˛
a rur˛e od pompy pró˙zniowej. Chciałem zej´s´c mu z drogi, ale
on od razu mnie zatrzymał.
— No i có˙z, spotykamy si˛e znowu, Ogromski!
— Tak jest, prosz˛e pana.
— Nie masz zbyt zachwyconej miny — zauwa˙zył.
— Chory jestem — j˛ekn ˛
ałem, skurczyłem si˛e i zgarbiłem, jak mogłem naj˙zało´sniej.
— Uprzedzam ci˛e, Ogromski — Roger potrz ˛
asn ˛
ał gro´znie rur ˛
a od pompy pró˙znio-
wej — nie my´sl sobie przypadkiem, ˙ze b˛edziesz tu znów dryfował, korzystaj ˛
ac z faktu,
˙ze nikt ci˛e tu jeszcze nie zna! Ja ci˛e znam, Ogromski, to ci powinno wystarczy´c.
— Wystarcza mi, prosz˛e pana — zgodziłem si˛e pokornie.
— Ech, gdyby´s był m ˛
adry, Ogromski — westchn ˛
ał Roger — to by´s wykorzystał
okazj˛e.
— Jak ˛
a okazj˛e? — nadstawiłem chciwie ucha.
6
— Masz szans˛e zacz ˛
a´c na nowo, to jest zupełnie nowa szkoła. Jeste´s przesadzony
na nowy grunt. W nowej szkole ka˙zdy jest jakby narodzony na nowo. Najwa˙zniejsze,
˙zeby´s si˛e poczuł nowo narodzony, Ogromski, bez ˙zadnych starych obci ˛
a˙ze´n.
— To jest my´sl, prosz˛e pana! — przytakn ˛
ałem ˙zywo. — Niczego wi˛ecej nie pra-
gn˛e, jak narodzi´c si˛e na nowo. Tylko. . . czy to jest mo˙zliwe, opinia pójdzie za mn ˛
a —
j˛ekn ˛
ałem dramatycznie i poci ˛
agn ˛
ałem nosem, ˙zeby wzruszy´c Rogera.
Roger Fizyczny poprawił rur˛e na ramieniu i chrz ˛
akn ˛
ał:
— Nie pójdzie.
— Pan nic nie powie?
— Nie. Zreszt ˛
a b˛edziesz miał nowego wychowawc˛e.
— Kogo?
— Pana magistra Szykonia. B˛edzie zarazem was uczył polskiego. . .
— Wi˛ec nie pan dyrektor Biegunowicz?
— Nie. Pan magister Szyko´n. ´Sci ˛
agni˛eto go specjalnie z Urz˛edowa. Jest pełen za-
pału i energii. Pami˛etaj, Ogromski, to twoja wielka szansa. Zapami˛etaj!
— Zapami˛etam, prosz˛e pana!
7
Roger Fizyczny odszedł, a ja stałem przez chwil˛e oszołomiony. Szyko´n z Urz˛edowa!
Co´s takiego! A potem przypomniałem sobie, ˙ze ten nowy okularnik z B, co ograł mnie
w szachy, ten grubas, którego nazywaj ˛
a Zezowaty Dodo, podobno te˙z jest z Urz˛edowa.
Pobiegłem wi˛ec do Doda zasi˛egn ˛
a´c bli˙zszych informacji.
Dodo pokiwał głow ˛
a.
— Jasne, ˙ze znam faceta. B˛edzie was uczy´c Ko´n.
— Ko´n?!
— Dokładnie magister Szyko´n, ale wszyscy nazywaj ˛
a go Koniem.
— Znasz go dobrze?
— Jasne. Uczył nas w Urz˛edowie.
— Co to za typ?
— Niesamowity.
— Okropny? Dr˛etwy? Nerwowy? Zło´sliwy? — dopytywałem.
— On? Co´s ty?! — ˙zachn ˛
ał si˛e Dodo.
— No wi˛ec, jaki jest? — zdenerwowałem si˛e.
— Ko´n? O, bracie, uwa˙zaj na Konia! On magluje. . .
8
— Magluje? W jakim sensie?
— Przewraca na drug ˛
a stron˛e, nicuje, on jest niebezpieczny. To znaczy, niebezpiecz-
nie logiczny, zabójczo prosty i zdradziecko rzeczowy, a raczej chciałem powiedzie´c na
odwrót, to znaczy zdradziecko prosty i zabójczo rzeczowy, rozumiesz?
Skin ˛
ałem głow ˛
a, ale szczerze mówi ˛
ac, miałem m˛etlik w głowie.
— Musz˛e mie´c jeszcze dokładny opis postaci, cechy charakteru, skłonno´sci, ewen-
tualnie ułomno´sci. . . — powiedziałem.
— Po co ci to?
— Ko´n jest moj ˛
a szans ˛
a — odparłem — dlatego chc˛e dokładnie pozna´c Konia.
Dodo stropił si˛e.
— Nie wiem, co ci powiedzie´c. . . to jest skomplikowane. . . Musiałbym si˛e zasta-
nowi´c.
— Zastanowisz si˛e pó´zniej — powiedziałem — a teraz poka˙z mi, jak on wygl ˛
ada. . .
— Nie widz˛e go tutaj. . . Musiałbym go poszuka´c. . .
— Jak go znajdziesz, to mnie zawołaj, b˛ed˛e w poczekalni u lekarza szkolnego. . .
9
— Jeste´s chory? — Dodo spojrzał na mnie zaskoczony, ale ja oddaliłem si˛e szybko
i znikn ˛
ałem w drzwiach gabinetu.
W poczekalni siedziało dwu pacjentów: blady jak na´c piwniczna, ciemnowłosy,
szczupły i nieco ni˙zszy ode mnie chłopczyna, zupełnie mi nie znany, oraz znany mi
z widzenia niejaki Hipek z czwartej, jeden z licznych Tubkowskich zaludniaj ˛
acych na-
sz ˛
a szkoł˛e. Biedak był gn˛ebiony czkawk ˛
a, dlatego wolałem zaj ˛
a´c miejsce przy tym ob-
cym chłopcu.
Z gabinetu wyszła Biała Niemiłosierna.
— Co ci jest? — zapytała.
— Mam mdło´sci i dreszcze — odpowiedziałem — prócz tego mam gniecenie, pie-
czenie i wiercenie. . . i jeszcze mi si˛e troi w oczach. . .
— Naprawd˛e ci si˛e troi? — zapytała Biała Niemiłosierna.
— No, nie wiem, mo˙ze nawet mi si˛e czworzy albo pi˛eciorzy. Faktem jest, ˙ze widz˛e
pi˛eciu bli´zniaków, jeden za drugim na krzesłach i wszyscy maj ˛
a czkawk˛e.
— Zmierzysz sobie gor ˛
aczk˛e — powiedziała Biała Niemiłosierna. Wsadziła mi pod
pach˛e termometr i wróciła do gabinetu.
10
Natychmiast rozpocz ˛
ałem intensywne mierzenie, maj ˛
ac na uwadze prawo fizyczne,
które głosi, ˙ze przy tarciu wytwarza si˛e ciepło.
Siedz ˛
acy obok mnie kole´s przygl ˛
adał si˛e tym zabiegom z ciekawo´sci ˛
a i u´smiechn ˛
ał
si˛e do mnie przyja´znie, jak mi si˛e zdawało. Postanowiłem wi˛ec zagai´c, ˙zeby skróci´c
nud˛e oczekiwa´n. . .
— Ty — odezwałem si˛e — nie znam ci˛e. Jeste´s chyba nowy.
— Pierwszy dzie´n w waszej szkole — powiedział.
— I od razu gor ˛
aczka? — mrugn ˛
ałem okiem.
— Gorzej — powiedział — uczulenie. Jestem na ró˙zne rzeczy uczulony. Dostałem
wła´snie zastrzyk próbny i czekam na wynik próby. . .
— Znam to — mrukn ˛
ałem — mój ojciec te˙z jest uczulony. To si˛e nazywa alergia.
Jak si˛e nazywasz?
— Jacek — odparł. — A ty?
— Ja mam imi˛e i nazwisko maksymalne — powiedziałem. — Nazywam si˛e Mak-
symilian Ogromski, ale tu wszyscy mówi ˛
a na mnie Cymek.
11
Jacek u´smiechn ˛
ał si˛e, a potem jakby zastygł w tym u´smiechu i rozbawiony przygl ˛
a-
dał mi si˛e nachalnie, a˙z mnie zacz˛eło to denerwowa´c.
— Co tak bez przerwy szczerzysz z˛eby? — warkn ˛
ałem. — Wesoło ci? Jeszcze nie
dostałe´s po kulach, ale poczekaj, dostaniesz i ty za swoje. — Wyja´sniłem mu dokładnie,
jakie niebezpiecze´nstwa czyhaj ˛
a na niego ze strony Rogera Fizycznego, sióstr Burman
od chemii i biologii, tudzie˙z Iwana Gro´znego od historii. — Lecz najbardziej uwa˙zaj na
Konia! — zako´nczyłem.
— Na Konia? Jakiego Konia?! — zaniepokoił si˛e.
Postanowiłem nap˛edzi´c f ˛
aflowi troch˛e strachu.
— To nowy magister od polskiego. Niebezpieczny. On magluje, a prócz tego nicuje.
Jest przy tym zdradziecko logiczny.
— Jak to — zdradziecko? — wykrztusił Jacek. — Dlaczego?
— Dlatego, ˙ze jest zabójczo rzeczowy — uci ˛
ałem bez namysłu. — To chyba zupeł-
nie proste.
— Taaak. . . zu-zupełnie.
12
— Widz˛e, ˙ze jeste´s troch˛e zra˙zony do Konia, ale nie przejmuj si˛e, damy sobie rad˛e
z Koniem.
— Jak?
— Za bardzo jeste´s ciekawy — u´smiechn ˛
ałem si˛e z wy˙zszo´sci ˛
a. — Ja sobie zawsze
daj˛e rad˛e — rzekłem wyci ˛
agaj ˛
ac termometr. — Zobacz, czterdzie´sci stopni gor ˛
aczki.
Z tak ˛
a gor ˛
aczk ˛
a od razu dostan˛e zwolnienie co najmniej na trzy dni.
— Nie lubisz szkoły?
— To nie o to chodzi. . .
— A o co?
Chciałem powiedzie´c, ˙ze chodzi o film i o Gig˛e, ale ugryzłem si˛e w j˛ezyk i powie-
działem tylko:
— Chc˛e nakr˛eci´c film. To moja pasja. Akurat jutro b˛ed˛e miał kamer˛e, bo b˛ed˛e mógł
po˙zyczy´c od Cze´ska, bo to jest kamera brata Cze´ska i ten brat wyjedzie zdawa´c egza-
miny. . .
— Rozumiem — chrz ˛
akn ˛
ał Jacek. — Czy. . . czy wszystkie role masz obsadzone,
mo˙ze i ja. . .
13
— Ty? — skrzywiłem si˛e i spojrzałem na niego pogardliwie. — Owszem, potrzebuj˛e
kogo´s do roli sportowca, ale to musi by´c siłacz i biegacz. . .
— Ja jestem silny. — Jacek napr˛e˙zył muskuły.
— Zaraz zobaczymy. — Podałem mu siłomierz zawieszony na ła´ncuszku przy wa-
dze lekarskiej. — Naci´snij.
´Scisn ˛ał, a ja spojrzałem zdumiony. Strzałka skoczyła a˙z na koniec skali.
— Dobry jeste´s — powiedziałem. — Ile masz na czterysta metrów?
— Czasami schodz˛e poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu sekund.
Przygl ˛
adałem mu si˛e uwa˙znie.
— Nie wygl ˛
adasz na takiego zucha. Ty chyba jeste´s przero´sni˛ety i starszy ode mnie.
— Troch˛e — powiedział. — Wi˛ec jak, anga˙zujesz mnie?
— Mogliby´smy zało˙zy´c zespół filmowy. . . ale pami˛etaj, ja b˛ed˛e głównym re˙zyse-
rem i kierownikiem artystycznym.
— A mnie co zostawisz?
— Ty mógłby´s gra´c, no i pisa´c scenariusze, o ile masz cierpliwo´s´c i umiesz kleci´c
zdania. . .
14
— Spróbuj˛e — powiedział Jacek.
— Podobasz mi si˛e — o´swiadczyłem.
— Ty te˙z mi si˛e podobasz.
W tym momencie do poczekalni zajrzał zadyszany i jak mysz spocony Dodo.
— Cymek? Jeste´s tu?! — rozgl ˛
adał si˛e po mrocznym pomieszczeniu. Potem zdj ˛
ał
okulary i zacz ˛
ał je przeciera´c nerwowo.
— O co chodzi? — zapytałem flegmatycznie.
— Uwa˙zaj — zasapał Dodo. — Ko´n si˛e ´zle poczuł i miał tutaj przyj´s´c. . . Lepiej
pryskaj od razu. — Wło˙zył na nos okulary, spojrzał. — O rany! — wrzasn ˛
ał nagle,
złapał si˛e za usta i wybiegł przera˙zony.
Ja te˙z poczułem si˛e dziwnie słabo, chrz ˛
akn ˛
ałem niepewnie:
— Wyjd˛e na chwil˛e — b ˛
akn ˛
ałem.
— Odchodzisz? — Jacek spojrzał na mnie z wyrzutem. — Ju˙z ci si˛e nie podobam?
— Podobasz mi si˛e — warkn ˛
ałem.
— Miałe´s mi zrobi´c gor ˛
aczk˛e i pokaza´c, jak si˛e uje˙zd˙za Konia. . .
— Potem — wykrztusiłem cofaj ˛
ac si˛e do drzwi.
15
— No to zostaw przynajmniej termometr — powiedział Jacek.
— Termometr? A prawda! — Dopiero teraz przypomniałem sobie o termometrze.
Wsun ˛
ałem r˛ek˛e pod pach˛e, ale termometru tam ju˙z nie było, poczułem natomiast, ˙ze
gładki przedmiot łaskocz ˛
ac mnie lekko przesun ˛
ał mi si˛e po ˙zebrach. Nim zdołałem go
złapa´c, wyleciał spod koszulki, stukn ˛
ał o podłog˛e i roztrzaskał si˛e na drobne kawałki.
Akurat w tym momencie w drzwiach gabinetu stan˛eła Biała Niemiłosierna.
— Ogromski, do pani doktor! Gdzie twój termometr?
Przera˙zony dałem nura za drzwi.
— Ogromski, co ty wyrabiasz? — Biała Niemiłosierna wytrzeszczyła osłupiałe
oczy.
— Niech siostra si˛e nie przejmuje — usłyszałem jeszcze głos Jacka. — Zdaje si˛e,
˙ze kolega Ogromski jest ju˙z wyleczony.
To była oczywi´scie lekka przesada. Dopiero teraz poczułem prawdziw ˛
a gor ˛
aczk˛e
i dreszcze, zakrztuszenie, zadławienie oraz ogólne zatkanie. Półprzytomny dopadłem
w k ˛
acie korytarza Zezowatego Doda.
— Ty łotrze — zasapałem — powiedz, ˙ze si˛e pomyliłe´s. To nie był Ko´n!
16
— To b y ł Ko´n — j˛ekn ˛
ał Dodo.
— Taki mały?
— On ma metr sze´s´cdziesi ˛
at dwa.
— Dlaczego mi nie powiedziałe´s, ˙ze on jest nieletni! Najwa˙zniejszej rzeczy mi nie
powiedziałe´s, ˙ze to jest nieletni Ko´n! Niedojrzały!
— On jest pełnoletni i dojrzały — powiedział Dodo. — On ma a˙z dwadzie´scia cztery
lata, tylko tak młodo wygl ˛
ada. . . on prowadzi sportowy tryb ˙zycia, mo˙ze dlatego. . .
gdyby´s i ty. . .
— Co ty mi tu. . . takie rzeczy. . . — sapałem z w´sciekło´sci ˛
a. — Przez ciebie jestem
sko´nczony. . . skompromitowany, o´smieszony. . . Bo˙ze, co za wygłup, co za nieszcz˛e-
´scie, co za pech! A tak si˛e układało wszystko dobrze. . . Byłem jak nowo narodzony,
zaczynałem na nowo! Ko´n był moj ˛
a szans ˛
a i od razu podpadłem! Co teraz my´sli o mnie
Ko´n?
— Nie wyszło ci z Koniem, to fakt — poci ˛
agn ˛
ał nosem Dodo — ale to dopiero
trzeci dzie´n szkoły. Masz jeszcze dwie´scie dziewi˛e´cdziesi ˛
at z gór ˛
a dni. . .
— Jakich dni!? — j˛ekn ˛
ałem. — I co teraz zrobi ze mn ˛
a Ko´n?!
— To wła´snie b˛edzie ciekawe. — Dodo przecierał okulary.
Rozdział 2
Agenda, czyli moje wa˙zne sprawy
Okropne dni. ˙
Zyj˛e w ustawicznym napi˛eciu jak skazaniec w oczekiwaniu na wyrok
i kryj˛e si˛e przed panem Szykoniem. Wiem, ˙ze lada chwila mog˛e zosta´c wezwany na
zasadnicz ˛
a rozmow˛e do gabinetu dyra. Szyko´n na pewno pochwalił si˛e dyrowi Biegu-
nowiczowi albo jego zast˛epcy, panu Rogerowi, jak zr˛ecznie udało mu si˛e mnie podej´s´c
w poczekalni gabinetu lekarskiego, jak skłonił mnie do niebezpiecznych wynurze´n i wy-
18
wn˛etrze´n. To fakt, ˙ze wyci ˛
agn ˛
ał ze mnie ró˙zne tajemnice szkolne i opinie, które w ˙zaden
sposób nie powinny były dosta´c si˛e do wiadomo´sci grona nauczycielskiego w tej for-
mie. Co ja mówi˛e! W ogóle nie powinny si˛e dosta´c — w ˙zadnej formie! Sytuacja jest
beznadziejna. Ko´n nie przebaczy mi nigdy, ˙ze ´smiałem go wzi ˛
a´c za ucznia i potraktowa´c
z góry. Wła´sciwie ogólny ton naszej rozmowy był przyjazny, ale nie do przyj˛ecia dla
przeci˛etnego pedagoga. Wprawdzie mogłem wpa´s´c jeszcze gorzej i nabija´c si˛e zło´sliwie
z mizernego wygl ˛
adu Szykonia, nie zrobiłem tego na szcz˛e´scie, ale i tak powiedziałem
co najmniej cztery razy za du˙zo. Tak, nie ma si˛e co łudzi´c, podpadłem Koniowi i jestem
spalony w tej budzie.
A do tego te fatalne stosunki personalne w samej klasie! Nie mogłem wdepn ˛
a´c go-
rzej. Kiedy byłem Paskarzem i chodziłem do szkoły nr l, czyli do szkoły Jana Chryzo-
stoma Paska, my, Paskarze, darli´smy ci ˛
agle koty z Cykanderami, to znaczy z uczniami
szkoły nr 2, czyli szkoły Cypriana Kamila Norwida. A teraz okazało si˛e nagle, ˙ze pra-
wie cała moja klasa w nowej budzie — to wła´snie Cykanderzy. Dziewcz ˛
at si˛e nie boj˛e,
nawet lubi˛e niektóre Cykanderki, ale rzecz w tym, ˙ze w mojej klasie znalazł si˛e naj-
19
wi˛ekszy, najgorszy, najbardziej zawzi˛ety Cykander, z którym nieraz miałem powa˙znie
na pie´nku, niejaki Klemens M˛e˙zyk czyli M˛esio.
Od samego pocz ˛
atku czuj˛e w klasie ten opar niech˛eci, jaki mnie otacza. Na razie jest
to opar nieuchwytny. Cykanderzy nie stawiaj ˛
a si˛e, nie zaczepiaj ˛
a mnie, nie zauwa˙zaj ˛
a,
jakbym był dla nich powietrzem, ale ja wiem, ˙ze to cisza przed burz ˛
a. Opar nienawi´sci
musi si˛e w ko´ncu skropli´c. I rozp˛eta si˛e burza. Ju˙z teraz widz˛e, jak si˛e zmawiaj ˛
a, jak
szepcz ˛
a po k ˛
atach, jak milkn ˛
a nagle, gdy si˛e zbli˙zam. Nie ulega w ˛
atpliwo´sci: k n u -
j ˛
a. A ten najmniejszy, niejaki Elek Gibas, syczy na mój widok. Musz˛e przyzna´c, ˙ze to
syczenie Gibasa bardzo mnie denerwuje.
Najgorsze, ˙ze jestem praktycznie sam jak mysz w kosmosie. Nie ma tu nikogo z mo-
jej zeszłorocznej paczki. Z poprzedniej budy chodz ˛
a tu ze mn ˛
a tylko trzy dziewczyny
i dwu chłopców, ale z tymi dziewczynami miałem w zeszłym roku zadry, a ci chłop-
cy. . . Z nich pociechy nie b˛edzie. Jeden to Tomek Bulwa, biedny, wiecznie zastraszony
kujon, którego wielki łeb pracuje na zwolnionych obrotach. Poczciwy nawet chłopczy-
na, ale w niczym nie mo˙ze pomóc. Tak, Bulwa si˛e praktycznie nie liczy. Drugi kole´s
to Eugeniusz Tubkowski. W jakim stopniu on jest eu — nie sprawdziłem, ale ˙ze jest
20
geniusz, to na pewno. Tubka jest przeciwie´nstwem Bulwy. Nie przejmuje si˛e szkoł ˛
a,
wszystkie wiadomo´sci ma w małym palcu u nogi. Gdyby chciał, mógłby chyba zda-
wa´c do drugiej klasy liceum. Na przerwach jest niewidoczny. W dni pogodne i ciepłe
spaceruje z godno´sci ˛
a po ogrodzie szkolnym, samotnie zazwyczaj, czasem tylko w to-
warzystwie podobnych mu geniuszy z ósmej klasy. W dni deszczowe i chłodne zaszywa
si˛e w bibliotece albo te˙z gromi w ´swietlicy najwytrawniejszych szachistów w partiach
symultanicznych, a mo˙ze takich partii gra´c naraz dziesi˛e´c i przewa˙znie wszystkie dzie-
si˛e´c wygrywa, czasem tylko remisuje. Co do mnie, utrzymuj˛e z Tubkowskim stosunki
poprawne, ale raczej chłodne. Nie mamy ˙zadnych wspólnych zainteresowa´n ani inte-
resów. Tubkowski jest to samowystarczalny geniusz szkolny. Nawet sojusz obronny ze
mn ˛
a go nie interesuje. W razie potrzeby korzysta z ochrony swego starszego brata, zwa-
nego Ci˛e˙zkim Tubk ˛
a. Ten mocno zbudowany brzydal o małych oczkach i kwadratowej
twarzy mimo pozorów niezaradno´sci i oci˛e˙zało´sci ma opini˛e niebezpiecznego faceta.
Widziałem go par˛e razy w akcji. Rzeczywi´scie jest skuteczny, wysportowany i szybki,
przy lada okazji lubi popisywa´c si˛e swoj ˛
a sił ˛
a, rozsadza go bowiem energia. Schwyta-
nych delikwentów poddaje m˛ekom fizycznym i torturom. Wszyscy omijaj ˛
a go z daleka.
21
Oto jak wygl ˛
ada w skrócie moja sytuacja — z jakiegokolwiek spojrze´c na ni ˛
a punk-
tu, wygl ˛
ada okropnie. Nic tu po mnie w tej klasie, trzeba wia´c st ˛
ad póki czas. „Szcz˛e-
´sciem zostały skrzydła do odlotu, le´cmy i nigdy wi˛ecej nie zni˙zajmy lotu”. Tak powiada
Adam Mickiewicz i musz˛e si˛e zastosowa´c do tej rady.
Trzeba przyzna´c, ˙ze ostatni mój lot był fatalnie zani˙zony. Zupełnie niegodny Maksy-
miliana Ogromskiego, zwanego Klawym Cymkiem. „Nie dotrzymujesz kroku, synu —
powiedział mój dobry ojciec — dałem ci ogromne nazwisko i wielkie, rzekłbym, mak-
symalne imi˛e, a ty jako´s nie nad ˛
a˙zasz, nie dotrzymujesz kroku, synu”. Nie da si˛e temu
zaprzeczy´c. Byłem karłem. Pod wspaniałym imieniem i nazwiskiem kryła si˛e n˛edza du-
chowa. I tak ju˙z od roku. . . od roku z grubym okładem. Cud, ˙ze w ogóle przeszedłem
do siódmej klasy. Chyba tylko dlatego, ˙ze wszyscy zaj˛eci byli reorganizacj ˛
a, siostry
Burman chorowały na gryp˛e azjatyck ˛
a, a pan Roger gotował si˛e do obj˛ecia nowego sta-
nowiska w nowo zbudowanej szkole, biegał po mie´scie trzykro´c bardziej zaaferowany
ni˙z zwykle i trzykro´c rzadziej pojawiał si˛e na lekcjach. . .
Tak jest, fatalnie nisko latałem, a par˛e dni temu na dodatek miałem przykry falstart.
Grunt to dobrze wystartowa´c do nast˛epnego etapu, a ja wystartowałem nierozwa˙znie,
22
mo˙zna by rzec nieroztropnie czy raczej — delikatnie mówi ˛
ac — nieco niefortunnie, by
nie rzec niemoralnie: wprost od próby oszustwa. Po prostu nie zastanawiałem si˛e wiele.
Zabrałem si˛e do rzeczy jak narwany Fredzio — łapu-capu, po bałaganiarsku. Bo
w ogóle jestem bałaganiarz nie z tej ziemi i ˙zyj˛e bez planu, a tu trzeba z ołówkiem
w r˛eku jak wujek Ciołkosz, który jest planist ˛
a Miejskiego Zakładu Pogrzebowego. Wu-
jek twierdzi, ˙ze podstaw ˛
a dynamicznego rozwoju jego przedsi˛ebiorstwa jest gospodarka
planowa. A ojciec mówi, ˙ze u nich w wodoci ˛
agach dlatego jest niskie ci´snienie, bo nie
wstawili do planu. Jak si˛e nie wstawi do planu, to przepadło. Dlatego ja te˙z musz˛e wsta-
wi´c do planu pewne rzeczy, skoro chc˛e na serio zmieni´c moje ˙zycie. To prawda, ˙ze pod-
padłem Koniowi i ˙ze jestem spalony w budzie nr 3; jestem spalony, ale nie zniszczony.
Nic nie jest jeszcze stracone w ˙zyciu, skoro mo˙zna wystartowa´c na nowo. Pomy´slałem
sobie, co mówił Roger Fizyczny o mojej szansie. W nowej szkole b˛ed˛e miał now ˛
a szan-
s˛e. Gdyby tak udało mi si˛e przenie´s´c do takiej szkoły, gdzie mnie jeszcze nie znaj ˛
a — na
przykład do Cykanderów. Tam mógłbym startowa´c od nowa, no i, rzecz jasna, planowo.
Przemy´slawszy te rzeczy pobiegłem natychmiast do sklepu papierniczego w rynku
i kupiłem oprawny w ˙zółte płótno wielki kalendarz-notes z wytłoczonym napisem:
23
A G E N D A
r o k 1 9 7 3 / 7 4 ”
Nast˛epnie w domu po krótkim namy´sle zapisałem tam moje najwa˙zniejsze sprawy
do załatwienia w bie˙z ˛
acym sezonie szkolnym:
1. Sprawa nagła — e m i g r a c j a. Konieczna zmiana klimatu — przenie´s´c si˛e do
szkoły C. K. Norwida i zosta´c Cykanderem (niestety!).
2. Nakr˛eci´c film (co najmniej ´sredniometra˙zowy). Termin: 31 grudnia 1973 r. (po-
tem nie b˛edzie kamery — brat Cze´ska przenosi si˛e na stałe do Warszawy i zabiera sprz˛et
z sob ˛
a).
3. Zej´s´c poni˙zej 50 sekund na 400 metrów. Wymaza´c ten kompromituj ˛
acy czas z ta-
beli moich wyników! Termin: 30 listopada (potem b˛edzie za zimno).
4. Zdoby´c 3000 zł na kamer˛e i sprz˛et turystyczny (uskłada´c? zarobi´c? wygra´c?).
Termin: do ko´nca roku szkolnego.
Przebiegłem jeszcze raz wszystkie punkty uwa˙znym wzrokiem, stwierdziłem, ˙ze
to s ˛
a moje najwa˙zniejsze sprawy i ˙ze wi˛ecej nie mam. Ponadto stwierdziłem, ˙ze s ˛
a to
24
wszystkie sprawy niesłychanie trudne, postanowiłem jednak nie zra˙za´c si˛e trudno´sciami
i natychmiast energicznie przyst ˛
api´c do realizacji poszczególnych zada´n.
Najpierw zmiana klimatu. W tym celu odbyłem rozmow˛e z ojcem i za˙z ˛
adałem sta-
nowczo, by przeniósł mnie do szkoły C. K. Norwida. Niestety, natrafiłem na równie
stanowczy opór. Ojciec był zdania, ˙ze nie powinienem si˛e nigdzie przenosi´c, ˙ze szko-
ła, do której obecnie chodz˛e, jest pod ka˙zdym wzgl˛edem idealna i wytoczył argumenty
geograficzne, polityczne, socjologiczne i okulistyczne. „Szkoła nr 3 jest najbli˙zsza —
tylko pi˛e´c minut do domu” — powiedział (argument geograficzny); „b˛edzie lepiej, jak
tu zostaniesz, bo tu ci˛e jeszcze nie znaj ˛
a” (argument polityczny, oczywi´scie najzupeł-
niej fałszywy — biedny ojciec nie wie, ˙ze i tu zd ˛
a˙zyli mnie ju˙z pozna´c, zwłaszcza
gruntownie poznał mnie Szyko´n); „szkoła jest w spokojnej dzielnicy, nie b˛edziesz prze-
chodził przez ´Sródmie´scie, nie b˛edziesz nara˙zony na pokusy i na kontakty z elementa-
mi zepsutymi” (argument socjologiczny); „b˛ed˛e ci˛e miał na oku” (ojciec chciał przez
to powiedzie´c, ˙ze z wysoko´sci swojej wie˙zy ci´snie´n mo˙ze mnie mie´c w polu swojego
widzenia — argument okulistyczny).
25
Wobec wielko´sci i ci˛e˙zaru gatunkowego tych ró˙znorakich argumentów zrozumia-
łem, ˙ze dalsza dyskusja jest bezcelowa i od razu zwróciłem si˛e do instancji wy˙zszej, to
jest do mojej dobrej mamy, przedstawiaj ˛
ac szczerze, acz w przejaskrawionych kolorach,
moj ˛
a sytuacj˛e w szkole i aktualny stan rzeczy. Mama bardzo si˛e zmartwiła tym aktual-
nym stanem rzeczy, powiedziała, ˙ze to zupełnie fatalne, bo zd ˛
a˙zyła si˛e ju˙z zaprzyja´zni´c
z nowymi kole˙zankami. . .
— Mama? Z kole˙zankami? — zdziwiłem si˛e.
— Z kole˙zankami z Komitetu Rodzicielskiego — wyja´sniła spokojnie mama —
z przemił ˛
a pani ˛
a Dodo´nsk ˛
a (to matka Zezowatego Doda), z przezacn ˛
a pani ˛
a Tubkowsk ˛
a
(to matka wszystkich Tubków) oraz z urocz ˛
a pani ˛
a Gafoniow ˛
a (chwilowo nie znam tej
pani).
Ponadto mama o´swiadczyła, ˙ze zaanga˙zowała si˛e w planow ˛
a prac˛e Komitetu Rodzi-
cielskiego i wyraziła nadziej˛e, i˙z nie b˛ed˛e jej psuł tej pracy i tych przyja´zni.
— Czy. . . czy mama zaanga˙zowała si˛e daleko? — zapytałem ponuro.
— Całym sercem i kieszeni ˛
a — odparła mama. Wyj˛eła z torebki chusteczk˛e i otarła
oczy.
26
— Kieszeni ˛
a czy torebk ˛
a? — zapytałem rzeczowo, wiedz ˛
ac, ˙ze kieszenie mamy s ˛
a
raczej puste, w przeciwie´nstwie do torebki.
— Torebk ˛
a — wyznała cicho mama.
— Pewnie mama po´spieszyła si˛e niepotrzebnie i zapłaciła składki za cały rok.
— Gorzej — powiedziała mama — ja wzi˛ełam. . .
— Wzi˛eła mama? — zaniepokoiłem si˛e. — Co mama wzi˛eła?
— Zaliczk˛e z Komitetu a conto mojego wynagrodzenia.
— Jakiego wynagrodzenia?
— Ach, przecie˙z ty jeszcze nic nie wiesz! — powiedziała mama. — Zapomniałam
ci powiedzie´c, ˙ze zgodziłam si˛e prowadzi´c kuchni˛e i stołówk˛e w waszej szkole!
— Ładne rzeczy — j˛ekn ˛
ałem. — Musi mama teraz zwróci´c t˛e zaliczk˛e!
— To byłoby. . . raczej trudne — chrz ˛
akn˛eła mama. — Mamy takie potrzeby i wy-
datki. . . a twój ojciec, wiesz ile on zarabia w tych wodoci ˛
agach, wi˛ec za t˛e zaliczk˛e
kupiłam ju˙z komplet rondli. . . zawsze marzyłam o rondlach. . .
— Wi˛ec z powodu rondli b˛ed˛e musiał zosta´c w tej budzie z Koniem?!
27
— Przebacz mi — powiedziała mama — tak mi przykro, ˙ze musisz przeze mnie
z tym Koniem. . . ale gdyby´s si˛e przeniósł, straciłabym funkcj˛e w Komitecie, no i ta
zaliczka. . . rozumiesz sam — łzy pojawiły si˛e w oczach mamy. — Mo˙ze za par˛e mie-
si˛ecy. . .
˙
Zal mi si˛e jej zrobiło. To prawda, całe ˙zycie marzyła o komplecie nowych, l´sni ˛
acych
rondli. . . Pocałowałem j ˛
a i o´swiadczyłem:
— Niech si˛e mama nie martwi. . . jako´s dam sobie rad˛e.
A potem wyci ˛
agn ˛
ałem moj ˛
a agend˛e i z ci˛e˙zkim sercem przy punkcie l (sprawa na-
gła — emigracja - konieczna zmiana klimatu) dopisałem: na razie niemo˙zliwe z powodu
rondli.
Rozdział 3
Giga
To zdarzyło si˛e akurat wtedy, kiedy straciłem nadziej˛e, ˙ze przenios ˛
a mnie do Cykan-
derów i b˛ed˛e mógł w nowej budzie wystartowa´c na nowo. Tego samego dnia, zaraz po
owej decyduj ˛
acej rozmowie z mam ˛
a, nie czuj ˛
ac si˛e zdolny do pracy umysłowej udałem
si˛e na boisko, aby si˛e troch˛e odpr˛e˙zy´c. Pomy´slałem, ˙ze skoro nie mog˛e załatwi´c sprawy
zanotowanej w punkcie pierwszym, to mo˙ze uda mi si˛e przynajmniej załatwi´c spraw˛e
29
nr 3 z mojej nieszcz˛esnej agendy, po´cwiczy´c biegi ´sredniodystansowe, a kto wie, mo˙ze
zej´s´c nawet poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu sekund na czterysta metrów, bo cały byłem nap˛ecz-
niały zło´sci ˛
a, a podobno zło´s´c czasem dodaje siły. . .
Niestety, nie ´cwiczyłem zbyt długo, bo okazało si˛e, ˙ze tego˙z popołudnia ma si˛e roz-
pocz ˛
a´c turniej mi˛edzyszkolny siatkówki i wyp˛edzono nas z boiska. Nie miałem nic do
roboty, wi˛ec zacz ˛
ałem przygl ˛
ada´c si˛e wyst˛epom siatkarzy. I wtedy wła´snie zobaczyłem
G i g ˛e. Nie widziałem jej par˛e miesi˛ecy i stwierdziłem, ˙ze czas działa na korzy´s´c Gi-
gi. Opalona, tryskaj ˛
aca zdrowiem, jej niesamowicie jasne włosy wydawały si˛e jeszcze
ja´sniejsze ni˙z przedtem na tle ogorzałego ciała. Chciałem podej´s´c do niej, ale była w ja-
kim´s obcym towarzystwie. Obserwowałem j ˛
a za to przez cały mecz, nie spuszczałem
jej z oka. Nast˛epnego dnia znów przyszedłem i znów zamiast na dzielnych siatkarzy
i siatkarki patrzyłem na Gig˛e. To spadło na mnie nagle. Byłem odurzony.
Wieczorem wyci ˛
agn ˛
ałem agend˛e i po namy´sle dopisałem na ko´ncu wa˙znych spraw
spraw˛e szóst ˛
a. Krótko. Po prostu nr 6 - G i g a.
Jedno tylko u´swiadomiłem sobie jasno. ˙
Ze to jest bardzo trudna sprawa. I nikt mi
w tym nie pomo˙ze. . . Tote˙z zdziwiłem si˛e bardzo, gdy nazajutrz po kolejnym meczu
30
podszedł do mnie znany cyklista Józef Mleczko z klasy ósmej, zwany tak˙ze Włocha-
czem, i powiedział bez ogródek:
— Tobie podoba si˛e Giga.
My´slałem zrazu, ˙ze to ordynarna zaczepka albo ˙ze facet chce si˛e nabija´c ze mnie, jak
to bywa w zwyczaju niektórych smarkaczy, ale omszała twarz Włochacza była zupełnie
powa˙zna.
— Tobie podoba si˛e Giga — powtórzył.
— To co z tego? — zapytałem.
— Giga jest moj ˛
a siostr ˛
a — o´swiadczył.
— Bredzisz. Ona nie nazywa si˛e Mleczko.
— Giga jest moj ˛
a cioteczn ˛
a siostr ˛
a — powtórzył nie zmieszany Włochacz.
— Dobra, ale ja wci ˛
a˙z nie rozumiem, co z tego — powiedziałem.
— Potrzebuj˛e d˛etki — o´swiadczył cyklista — mog˛e pozna´c ci˛e z Gig ˛
a, ale potrze-
buj˛e d˛etki.
— Rozumiem — spojrzałem na niego z pogard ˛
a — proponujesz mi interes. Raczej
brudny.
31
— To jest czysty interes — powiedział Mleczko. — No wi˛ec?
— My´slisz, ˙ze sam nie potrafiłbym si˛e przedstawi´c Gidze? — Wzruszyłem ramio-
nami. — Zreszt ˛
a my si˛e ju˙z znamy.
— Nie zauwa˙zyłem, ˙zeby ci˛e uwielbiała.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie zale˙zy mi na tym — mrukn ˛
ałem nieszczerze.
Mleczko przygl ˛
adał mi si˛e uwa˙znie przez chwil˛e, pieszcz ˛
ac sobie mech na twarzy.
— Słuchaj, Giga mo˙ze chodzi´c do tej samej szkoły co my. . . — powiedział wresz-
cie.
Milczałem.
— Giga mo˙ze chodzi´c do tej samej klasy co ty, razem z tob ˛
a — o´swiadczył Mleczko.
— Ty nie wiesz, dlaczego przygl ˛
adałem si˛e Gidze — odchrz ˛
akn ˛
ałem staraj ˛
ac si˛e
opanowa´c zmieszanie. — Giga jest mi potrzebna do filmu. Kr˛ec˛e film. . . Ona ma twarz
aktorki.
— Masz w klasie osiemna´scie dziewczyn i ka˙zda jest przekonana, ˙ze ma twarz ak-
torki — zadrwił Mleczko.
32
— Och, nie chodzi mi o pierwsz ˛
a lepsz ˛
a aktork˛e — zdenerwowałem si˛e. — Ty
tego nie rozumiesz, Włochacz, nie jeste´s twórc ˛
a. W umy´sle re˙zysera powstaje idealny
obraz postaci i re˙zyser zaczyna si˛e rozgl ˛
ada´c, szuka´c kogo´s, kto najlepiej pasuje do tego
obrazu, przymierza´c. . . Wi˛ec ja te˙z. . . rozumiesz chyba. . .
— Rozumiem. Ty te˙z zacz ˛
ałe´s przymierza´c i okazało si˛e, ˙ze do twojego filmu pasuje
akurat Giga.
— Wła´snie.
— Zdarza si˛e — powiedział Mleczko. — A mo˙ze obraz Gigi dr˛eczył ci˛e jeszcze
przed scenariuszem, zanim pomy´slałe´s o filmie?
Chrz ˛
akn ˛
ałem niewyra´znie.
— Nie masz si˛e czego kr˛epowa´c — powiedział Mleczko. — I to si˛e zdarza. Cza-
sem dla jednej aktorki re˙zyser wymy´sla cały film! A zreszt ˛
a to niewa˙zne. Skoro ci jest
oboj˛etne, gdzie Giga b˛edzie chodziła, do tej czy innej budy. . . — Obrócił si˛e na pi˛ecie.
— Zaczekaj — powstrzymałem go nagle — to. . . to nie jest mi oboj˛etne. . . rozu-
miesz. . . skoro ten film. . . to lepiej, jak b˛ed˛e miał aktorów pod r˛ek ˛
a i jak Giga b˛edzie
chodzi´c do naszej szkoły. . .
33
— Tak my´slałem — powiedział Mleczko — ale ja pilnie potrzebuj˛e d˛etki, a do tego
chciałbym wypo˙zyczy´c wyposa˙zenie obozowe. . . W niedziel˛e mamy biwak, przedtem
przegl ˛
ad sprz˛etu. . . wi˛ec gdyby´s mógł mi zorganizowa´c przynajmniej plecak i koc, to
ja bym. . .
— Wła´snie, jestem ciekaw, co ty by´s potrafił w zamian? — zapytałem ostro.
— Potrafiłbym sprowadzi´c Gig˛e do twojej szkoły.
— Jak?
— Zamieniłbym si˛e z ni ˛
a na miejsca. Ja bym poszedł na jej miejsce do Cykanderów,
a ona na moje miejsce przyszłaby tutaj. . .
— My´slisz, ˙ze zgodziłaby si˛e? — zapytałem nieufnie.
— Moja w tym głowa — u´smiechn ˛
ał si˛e Mleczko — zreszt ˛
a dla Gigi byłoby wygod-
niej, mieszka przecie˙z na Zabuczu. Zastanów si˛e. Jutro mi dasz odpowied´z w szkole.
Przez reszt˛e dnia biłem si˛e z my´slami. Czułem, ˙ze nie powinienem zawiera´c tej
umowy, co´s w niej było przykrego i niegodnego, czułem, ˙ze nie powinienem wpl ˛
atywa´c
w to Gigi, a jednak pokusa była zbyt silna. Nast˛epnego dnia poszedłem do Włochacza
i przyj ˛
ałem jego warunki; oprócz d˛etki, koca i plecaka wycyganił jeszcze ode mnie apa-
34
rat fotograficzny „Druh” — oczywi´scie wszystko to miała by´c po˙zyczka (z wyj ˛
atkiem
d˛etki).
— Kiedy załatwisz t˛e spraw˛e? — zapytałem.
— To si˛e da zrobi´c za trzy dni — powiedział — dokładnie w czwartek.
Miotany na przemian nadziej ˛
a i niepewno´sci ˛
a oczekiwałem niecierpliwie czwart-
ku. Lecz nadzieja opuszczała mnie stopniowo. W czwartek rano obudziłem si˛e z prze-
´swiadczeniem, ˙ze byłem beznadziejnie naiwny godz ˛
ac si˛e na podobn ˛
a transakcj˛e i ˙ze
Włochacz zrobił mnie w konia.
A jednak. . .
Nie chciałem wierzy´c własnym oczom. Gdy w czwartek rano pojawiłem si˛e w szko-
le, zastałem tam ju˙z Gig˛e, a Mleczko zgodnie z umow ˛
a „wybył”. Zupełnie niesamo-
wita historia! Włochacz musi mie´c jaki´s tajemny wpływ na Gig˛e. Patrzyłem na ni ˛
a jak
urzeczony, niestety, nie mogłem podej´s´c bli˙zej, bo otaczała j ˛
a chyba z setka kole˙zanek,
a potem z sali biologicznej wyszła pani Burman i zaraz zabrała Gig˛e do siebie. . .
Przez cał ˛
a pierwsz ˛
a lekcj˛e zastanawiałem si˛e, jaki zrobi´c nast˛epny krok, jak przypo-
mnie´c si˛e Gidze, jak zagai´c rozmow˛e. Na razie nie pojawiła si˛e w naszej klasie. A wi˛ec
35
chyba b˛edzie chodzi´c do B. To utrudnia spraw˛e, ale z drugiej strony. . . I nagle u´swia-
domiłem sobie, ˙ze wcale nie chciałbym, aby Giga chodziła do mojej klasy. Chciałbym,
˙zeby była w mojej szkole, ale nie w mojej klasie. I to mnie bardzo zdziwiło. B˛ed˛e mu-
siał si˛e zastanowi´c, dlaczego nie chciałbym, ˙zeby Giga chodziła do tej samej klasy, co
ja.
Ostatecznie postanowiłem, ˙ze zaraz na nast˛epnej przerwie zastrzel˛e j ˛
a bezpo´sredni ˛
a
propozycj ˛
a filmow ˛
a. Co´s w tym rodzaju: „Giga, organizuj˛e kółko filmowe. . . ” Nie, to
brzmi dr˛etwo, lepiej powiedzie´c: „Organizuj˛e zespół filmowy, chc˛e, ˙zeby´s zagrała jak ˛
a´s
fajn ˛
a rol˛e w naszym filmie. . . ” Tak b˛edzie dobrze, tak powinienem powiedzie´c.
Gdy jednak wyszedłem na przerw˛e, okazało si˛e, ˙ze do Gigi znów nie ma dost˛epu.
Co gorsza, stwierdziłem rzecz niesmaczn ˛
a w najwy˙zszym stopniu — ten goryl Ci˛e˙zki
Tubka spacerował po korytarzu z Gig ˛
a! Łobuz starał si˛e by´c na poziomie, kroczył na-
puszony z godno´sci ˛
a, a koło niego Giga, wywołuj ˛
ac zrozumiałe poruszenie i rozliczne
komentarze w całej szkole, a zwłaszcza u jej byłych kolegów Cykanderów. Co mnie
najbardziej raniło, to zachowanie samej Gigi. Wyra´znie dobrze si˛e czuła w towarzy-
36
stwie tego goryla Tubki, a jej ´smiech perlisty i beztroski d´zwi˛eczał obra´zliwie w moich
uszach.
Tak było przez dwa dni. Trzeciego dnia Giga nagle nie przyszła. Znikn˛eła „jak sen
jaki złoty”, równie nagle, jak si˛e pojawiła. Pokazał si˛e za to z powrotem Józef Mleczko.
Blady, o twarzy wybitnie naznaczonej cierpieniem, w towarzystwie wzburzonego ojca.
I wtedy dowiedziałem si˛e prawdy. Wyszło na jaw straszne oszustwo Józka Mlecz-
ki. Oszust od dawna planował skok do Warszawy, lecz rower mu nawalił, potrzebował
nowej d˛etki, a do tego ekwipunku. W tym czasie spotkał mnie na turnieju siatkówki
i zauwa˙zył, ˙ze interesuj˛e si˛e Gig ˛
a. Uknuł wi˛ec w swojej czaszce pewien plan. Zupeł-
nie zreszt ˛
a prosty. Wiedział, ˙ze Giga jako filar naukowych kółek mi˛edzyszkolnych za-
ofiarowała wraz z aktywem naukowym swoj ˛
a pomoc siostrom Burman przy urz ˛
adzaniu
pracowni w nowej szkole i ˙ze z tej racji została na dwa dni, na czwartek i pi ˛
atek, oddele-
gowana do naszej budy. Komu´s, kto patrzył z zewn ˛
atrz i kto nie znał sprawy, mogło si˛e
wydawa´c, ˙ze Giga została zwyczajnie przeniesiona i ˙ze odt ˛
ad ju˙z b˛edzie stale chodzi´c
do szkoły nr 3!
37
Bystry Włochacz od razu zorientował si˛e, jak ˛
a to daje mu szanse i postanowił wy-
korzysta´c t˛e okazj˛e do swojego małego oszustwa. Wmówił we mnie, ˙ze potrafi załatwi´c
przeniesienie Gigi do naszej szkoły w drodze zamiany miejsc, to znaczy, ˙ze on pójdzie
na miejsce Gigi do Cykanderów, a Giga zajmie jego miejsce w naszej szkole i na to
konto udało mu si˛e wyłudzi´c ode mnie d˛etk˛e i ekwipunek. . . Byłem wtedy za´slepiony,
odurzony i półprzytomny. Brałem wszystko za dobr ˛
a monet˛e. Zawarłem wi˛ec trans-
akcj˛e, Giga zjawiła si˛e w szkole, a tego˙z samego dnia Mleczko wyruszył triumfalnie
w swoj ˛
a podró˙z. Jak potem wyja´snił, pragn ˛
ał naocznie sprawdzi´c stan robót i post˛epy
przy budowie Zamku Królewskiego oraz przeprowadzi´c inspekcj˛e Trasy Łazienkow-
skiej i uchwyci´c moment „spinania prz˛eseł mostu”. Wycieczka miała by´c rowerowa
i póki jechał rowerem, wszystko było w porz ˛
adku. Niestety, na czterdziestym czwartym
kilometrze zacz˛eły go bole´c nogi i zdecydował si˛e zmieni´c ´srodek lokomocji, innymi
słowy dalszy ci ˛
ag podró˙zy odby´c „za jeden u´smiech”, czyli autostopem. By wytłuma-
czy´c swój dziwny ekwipunek i obecno´s´c na szosie, opowiadał kierowcom ci˛e˙zarówki
bajeczk˛e, ˙ze wiezie harcerski meldunek w sprawie alertu do Kwatery Głównej. Udawało
si˛e nadspodziewanie dobrze. Drugiego dnia rano ju˙z doje˙zd˙zał do Warszawy. A jednak
38
na samym ko´ncu miał pecha. Ostatni kierowca, były harcerz, nie tylko odstawił go do
Warszawy, ale był w dodatku tak uczynny, ˙ze postanowił zawie´z´c biednego Mleczk˛e do
samej Kwatery Głównej. Na pró˙zno Włochacz wił si˛e i wykr˛ecał, kierowca był uparty
i asystował mu osobi´scie a˙z do gabinetu samego Druha Naczelnika.
Tu dopiero si˛e wszystko wydało. Jeszcze tego samego dnia Józek musiał wróci´c do
domu pod eskort ˛
a. . .
Oczywi´scie oberwał ode mnie za to ohydne oszustwo. Niestety, nie od razu. Gdy
chciałem mu sprawi´c dora´zne manto, zagroził, ˙ze opowie wszystko o mnie i o Gidze
i jak mnie nabrał chytrze. . . ˙
Ze jemu i tak nic ju˙z nie zaszkodzi. Ohydny szanta˙zysta!
Musiałem opu´sci´c bezsilnie pi˛e´sci. Miał racj˛e, jemu nie mogłoby zaszkodzi´c, ale mnie
zaszkodziłoby mocno i Gig˛e wzi˛eto by na j˛ezyki. . .
Nie mam wi˛ec nawet tej satysfakcji, ˙ze dałem Włochaczowi po g˛ebie. . . Jedyna po-
ciecha, ˙ze inni po odej´sciu Gigi te˙z czuj ˛
a si˛e jakby oszukani. . . Bractwo włóczy si˛e
osowiałe. . . A goryl Tubka popadł w ogromne rozdra˙znienie i bez powodu zacz ˛
ał „tur-
bowa´c” Cykanderów. Wszelka nieprawo´s´c mnie oburza, tote˙z interweniowałem u Ge-
niusza Tubkowskiego, a Geniusz Tubkowski po´spieszył od razu na miejsce i zdołał
39
u´smierzy´c gniew ci˛e˙zkiego brata. Uwolnieni z opresji Cykanderzy, rzecz jasna, nie po-
dzi˛ekowali ani słowem, to nie le˙zy w ich stylu, łypali natomiast na mnie bardzo zdu-
mionym okiem, w którym migotało co´s na kształt wdzi˛eczno´sci. Faktem jest równie˙z,
˙ze przestali tego dnia knu´c po k ˛
atach, a ten okropny Gibas przestał sycze´c na mój widok.
A na nast˛epnej przerwie sam prze˙zyłem z kolei co´s na kształt zdumienia. Zbli˙zył si˛e
do mnie znienacka nie kto inny, lecz M˛esio, najgorszy z Cykanderów, i zagaił:
— Podobno chcesz prysn ˛
a´c z tej budy.
— Tak — odparłem coraz bardziej zaskoczony.
— Nie przenios ˛
a ci˛e.
— Dlaczego?
— Nie my´sl, ˙ze je´sli ci˛e tu wsadzili, to dlatego, ˙ze jeste´s z Zabucza. Ci ze szkoły nr
l chcieli si˛e pozby´c kłopotu i dlatego tu ci˛e wsadzili. Jeste´s ´zle notowany — powiedział
nie bez satysfakcji. — Ja te˙z — dodał z diabelskim u´smiechem. — Dlatego musimy si˛e
tutaj sma˙zy´c razem, no wi˛ec, jak ten sam los nas spotkał, to przynajmniej trzymajmy
si˛e razem. . . — wyci ˛
agn ˛
ał do mnie kanciast ˛
a, niezbyt czyst ˛
a r˛ek˛e.
Rozdział 4
Ko ´n po raz drugi
Od czasu tej historii z Gig ˛
a moje stosunki z Cykanderami bardzo si˛e poprawiły.
Najbardziej mi ul˙zyło, ˙ze mały Gibas przestał sycze´c na mój widok i cho´c upłyn ˛
ał ju˙z
tydzie´n, nie wraca do syczenia. A przecie˙z miałby powód, stwierdziłem bowiem, ˙ze jest
zazdrosny o M˛esia. Faktem jest, ˙ze M˛esio okazuje mi specjalne wzgl˛edy, raz po raz
41
zagaduje do mnie, dzisiaj nawet próbował mnie pocz˛estowa´c papierosem w kiblu, ale
odmówiłem.
Kto wie, czy wskutek tych działa´n nie stałbym si˛e po pewnym czasie Cykanderem. . .
Bardzo mo˙zliwe, gdyby. . . gdyby nie rozp˛etała si˛e znów ta heca z Koniem. Ko´n stan ˛
ał
mi˛edzy nami i okazało si˛e, ˙ze ja i Cykanderzy mamy ró˙zne pogl ˛
ady.
Kwestia, kto nas b˛edzie uczył polskiego, wci ˛
a˙z jeszcze nie była wyja´sniona. Na-
dal na lekcjach ojczystego j˛ezyka zbijali´smy b ˛
aki; w dni pochmurne grali´smy w klasie
w szewca i w inne gry mniej lub bardziej towarzyskie, a M˛esio, znany talent graficzny,
wprawiał si˛e w rysowaniu karykatur osobisto´sci szkolnych na tablicy; w dni słoneczne
wygrzewali´smy si˛e w łagodnym wrze´sniowym słonku na dworze, pod oknami naszej
klasy i prowadzili´smy dyskusje na ró˙zne tematy, mi˛edzy innymi, co mo˙ze oznacza´c ta-
ka przedłu˙zaj ˛
aca si˛e laba. M˛esio był optymist ˛
a i z tej przedłu˙zaj ˛
acej si˛e laby wyci ˛
agał
nader pocieszaj ˛
ace wnioski.
— To dobry znak, panowie — mówił — by´c mo˙ze nasza klasa jest fatalna, by´c mo˙ze
sp˛edzono tu nas, aby podda´c specjalnym zabiegom, by´c mo˙ze jeste´smy „chłopcami do
42
bicia”, ale przynajmniej pod jednym wzgl˛edem trafili´smy w dziesi ˛
atk˛e: sam Biegus
w chwale nóg swoich — dyrektorska osoba — b˛edzie naszym wychowawc ˛
a i polonist ˛
a.
W tym miejscu M˛esio przymykał oczy i wystawiaj ˛
ac poszarzał ˛
a twarz na sło´nce,
oddawał si˛e przyjemnym marzeniom.
— Ty, Cymek, nie wiesz, kto to jest Biegus! Nie ma lepszego goga pod sło´ncem
i mózg elektronowy go nie wymy´sli! My znamy go jeszcze z tamtej budy. . . Biegus
ju˙z wtedy był zalatany. Musisz wiedzie´c, ˙ze on jest m˛eczennikiem prac społecznych.
Nic w naszym mie´scie nie obejdzie si˛e bez Biegusa. On organizuje, rozkr˛eca, rozwija
i popycha. I stale biega zadyszany, bo na normalny chód dawno ju˙z nie ma czasu. Nie ma
te˙z czasu na normalne lekcje. W zeszłym roku nie wiem, czy mieli´smy z nim dziesi˛e´c. . .
no powiedzmy, dwadzie´scia takich lekcji. . . Rozumiesz wi˛ec, ˙ze teraz, kiedy jeszcze
został dyrektorem. . . Tak, bracie, b˛edziemy z nim mieli dolce vita, a w dodatku nikt na
nas złego słowa nie powie. . . wiadomo, dyrektorska klasa, pod osobist ˛
a opiek ˛
a Biegusa
b˛edziemy — włos nam z głowy nie spadnie.
— Nie wiadomo jeszcze, czy to on we´zmie nasz ˛
a klas˛e — miałem w ˛
atpliwo´sci. —
To wcale nie jest pewne. . .
43
— Wiadomo i to jest pewne — twierdził M˛esio. — To wynika z logiki. Sprawdzi-
łem. Wszyscy nauczyciele maj ˛
a ju˙z pełny wymiar godzin. Z wyj ˛
atkiem naszej klasy
wszystkie godziny polskiego zostały obsadzone. Kto wi˛ec został dla nas? Tylko jeden
Biegus w chwale nóg swoich.
— Został jeszcze Ko´n — zauwa˙zyłem spokojnie.
— Ko´n?
— Magister Szyko´n.
— Ten mały? — M˛esio skrzywił si˛e lekcewa˙z ˛
aco.
— Napoleon te˙z był mały i par˛e innych znakomito´sci, a narobili du˙zo zamieszania
w historii. Mali bywaj ˛
a niebezpieczni — powiedziałem.
— Wiesz co´s o nim? — M˛esio spojrzał na mnie badawczo.
— Nie, sk ˛
ad. . . ja tylko tak sobie — przeczyłem nieszczerze. Bałem si˛e przyzna´c do
znajomo´sci z Koniem, ˙zeby nie wyszła na jaw ta kompromituj ˛
aca mnie historia w pocze-
kalni lekarskiej. M˛esio w ˙zaden sposób nie mo˙ze si˛e dowiedzie´c, jak bardzo si˛e wtedy
o´smieszyłem.
44
Od tej rozmowy upłyn˛eło par˛e dni i w ko´ncu ja sam zacz ˛
ałem ˙zywi´c nie´smiał ˛
a
nadziej˛e, ˙ze ominie mnie w ˛
atpliwa przyjemno´s´c „ko´nskich lekcji”. Kto wie nawet —
my´slałem — czy to ja sam nie zniech˛eciłem go wtedy. . . Nagadałem mu przecie˙z tyle
strasznych rzeczy o naszej klasie, ˙ze mógł si˛e spłoszy´c. . . Bardzo mo˙zliwe. . . Mo˙ze nie
chciał mie´c do czynienia z takimi typami jak ja. . . łobuzami i leniami, a co gorsza —
oszustami. Tak, ta rozmowa mogła mie´c powa˙zne znaczenie. Po prostu przestraszyłem
Konia. Przestraszy´c Konia to du˙za frajda i satysfakcja. Pomy´slałem wi˛ec z kolei, czy
nie warto by było pochwali´c si˛e tym przed M˛esiem. . . Na szcz˛e´scie nie zd ˛
a˙zyłem, bo
wybuchła bomba. . .
Bomba wybuchła dokładnie w poniedziałek siedemnastego wrze´snia o godzinie
dziewi ˛
atej minut czterdzie´sci. Mieli´smy zreszt ˛
a szczególnego pecha. Tego dnia przed
lekcj ˛
a polskiego zabawiali´smy si˛e rysowaniem koni na tablicy. Było tam ich całe mnó-
stwo: galopuj ˛
ace konie, kłusuj ˛
ace konie, konie staj ˛
ace d˛eba i ró˙zne ko´nskie pyski —
koni ´smiej ˛
acych si˛e, szczerz ˛
acych z˛eby, ziewaj ˛
acych. . . Najbardziej udał si˛e jednak ko´n
M˛esia — był to wspaniały ko´n sportowy, bior ˛
acy w galopie przeszkod˛e na torze. Oczy-
wi´scie bractwo pewne, ˙ze i tego dnia lekcja mu si˛e upiecze, jeszcze pod koniec przerwy
45
wyległo na dwór opala´c si˛e na słonku i nawet nikt si˛e nie poruszył, kiedy dzwonek na
lekcje zad´zwi˛eczał. Ja osobi´scie jako dy˙zurny przebywałem w tym czasie w umywal-
ni i akurat biłem si˛e ´scierk ˛
a z innymi dy˙zurnymi, gdy nagle w drzwiach pojawił si˛e
Zezowaty Dodo i krzykn ˛
ał:
— Uwa˙zaj! Ko´n si˛e kr˛eci!
Od razu pomy´slałem o tych koniach na tablicy i ˙ze to mo˙ze by´c ´zle zrozumiane
przez Konia, wi˛ec pop˛edziłem ze ´scierk ˛
a do klasy, ˙zeby zetrze´c te konie. Za pó´zno!
Za stołem nauczycielskim siedział ju˙z Ko´n.
— Có˙z to za obyczaje?! — skrzywił si˛e. — Ju˙z dawno po dzwonku, a nikogo nie
ma.
— My´sleli´smy. . . — zacz ˛
ałem, ale pan Szyko´n mi przerwał.
— Zetrzyj te konie z tablicy.
— Tak jest — rzuciłem si˛e ze ´scierk ˛
a.
— Zostaw tylko tego, co bierze przeszkod˛e.
— Jak to?!
46
— On mi si˛e podoba — o´swiadczył Szyko´n, a potem dodał: — My si˛e chyba sk ˛
ad´s
znamy?
— Nie — zaprzeczyłem gwałtownie. — To znaczy. . . nie. . . niezupełnie.
— Ty jeste´s tym osobnikiem z poczekalni o maksymalnym nazwisku — powiedział
Ko´n. — Zdaje si˛e, ˙ze mam przyjemno´s´c z Maksymilianem Ogromskim, czyli Cymkiem.
— Przykro mi — wydukałem — ja wtedy nie. . .
— Stop! — przerwał Ko´n. — Nie mówmy o przykro´sciach. Ju˙z powiedziałem, ˙ze
mam przyjemno´s´c, a nie przykro´s´c spotka´c si˛e tutaj. . . z tob ˛
a. . . Tak sobie zreszt ˛
a ˙zy-
czyłe´s. . . O ile si˛e nie myl˛e, namawiałe´s mnie, ˙zebym wybrał wasz ˛
a klas˛e. . . no i na-
mówiłe´s mnie. Opowiedziałe´s mi tyle interesuj ˛
acych rzeczy, ˙ze zdecydowałem si˛e. . . —
u´smiechn ˛
ał si˛e szyderczo, jak mi si˛e zdawało.
Słuchałem przera˙zony. Jasne, nale˙zało si˛e tego spodziewa´c. Ko´n zaczyna odgrywa´c
si˛e na mnie.
— Wi˛ec pan przeze mnie. . . tutaj — wybełkotałem.
— Tak.
— Niech pan tylko nie mówi o tym gło´sno w klasie — j˛ekn ˛
ałem błagalnie.
47
— Rozumiem — powiedział Ko´n. — Zgoda. A teraz b ˛
ad´z łaskaw i sprowad´z do
klasy tych nicponi.
Wybiegłem na korytarz i zawołałem bractwo przez okno. Przybiegli wszyscy. Pa-
trzyli na mnie z niepokojem.
— Co si˛e stało?
— Tam jest Ko´n — pokazałem na drzwi do klasy.
— Ko´n?! — zdumieli si˛e.
— Czeka na nas.
— Do licha — zdenerwował si˛e M˛esio — starłe´s chyba to wszystko z tablicy?
— Nie zd ˛
a˙zyłem. . . Zreszt ˛
a. . . zreszt ˛
a on kazał zostawi´c twojego konia.
— Co on ci zrobił? — zapytał M˛esio. — Wygl ˛
adasz tak strasznie. . .
— Dr˛eczył mnie — powiedziałem.
Wystraszony M˛esio zajrzał ostro˙znie do klasy. ˙
Zeby oszcz˛edzi´c mu m˛eki waha´n
i skróci´c jego rozterki wepchn ˛
ałem go brutalnie do ´srodka. Za nami wsypała si˛e reszta
podnieconej klasy.
48
Ko´n odczytał list˛e uczniów i ka˙zdemu przyjrzał si˛e uwa˙znie, potem zamkn ˛
ał dzien-
nik i powiedział:
— Słyszałem, ˙ze zgromadzono tu same talenty, ale musimy si˛e pozna´c bli˙zej. . .
Wiem, ˙ze umiecie nie´zle rysowa´c konie, ale chciałbym si˛e dowiedzie´c, co my´slicie
o ró˙znych rzeczach, na przykład o ksi ˛
a˙zkach, które czytacie, albo o wierszach. . . —
tak ˛
a zasun ˛
ał mow˛e, ale nikt nie dał si˛e złapa´c. Wszyscy milczeli.
— No wi˛ec, kto odpowie? — zach˛ecał Ko´n. — A mo˙ze mam wezwa´c imiennie?
— Bojarska! — rozległy si˛e głosy. — Tak! Bojarska — od razu zawtórowała cała
klasa.
Bojarska była u Cykanderów pokazow ˛
a uczennic ˛
a. W razie czego wszyscy wyr˛ecza-
li si˛e Bojarsk ˛
a. Wstała wi˛ec Bojarska i mówiła, jak wielkim poet ˛
a był Adam Mickiewicz
i jak bardzo podobał si˛e jej wiersz pt. „ ´Switezianka”, a potem mówiła jeszcze o innych
wierszach i wszystkie te˙z jej si˛e bardzo podobały i zachwycała si˛e długo jak nale˙zy ich
pi˛ekno´sci ˛
a.
49
Ko´n chciał si˛e dowiedzie´c, czy kto´s ma w klasie inne zdanie, ale okazało si˛e, ˙ze
nikt nie ma i ˙ze wszyscy kochaj ˛
a, rozumiej ˛
a i podziwiaj ˛
a te same wiersze tak samo jak
Bojarska.
— To zgoła wspaniale — powiedział Ko´n. — Widz˛e, ˙ze jeste´scie znawcami i sma-
koszami poezji. Wobec tego na jutro zadaj˛e wam wiersz „M˛eka poety”. Z pewno´sci ˛
a
was zainteresuje i zdołacie go oceni´c wła´sciwie.
Wstał i napisał na tablicy taki oto wiersz:
Muzo poezji, unie´s moje ci˛e˙zkie ciało,
aby rozkoszy wzlotu nad poziom doznało!
Niech wzlec˛e poszturchuj ˛
ac oporne obłoki
w ´swiat ułudy bezdennej długi i szeroki!
Podskoczyłem. Na pró˙zno! Co´s trzyma za nog˛e!
A w dodatku tak jako´s nieprzyjemnie skrzeczy.
To pospolito´s´c ziemska. Wi˛ec wzlecie´c nie mog˛e
i pytam, co mam robi´c w takim stanie rzeczy.
50
Uci ˛
a´c nog˛e i wzlecie´c — kaleka bez nogi,
czy te˙z zosta´c, przykuty do n˛edznej podłogi?
I wij˛e si˛e schwytany w dylematu kleszcze,
i wiem, ˙ze do poezji st ˛
ad daleko jeszcze.
— Przepiszcie ten wiersz — Ko´n wytarł r˛ece z kredy — a na jutro napiszcie wypra-
cowanie: Jak oceniam wiersz pt. „M˛eka poety”.
To powiedziawszy wyszedł z klasy.
— Troch˛e dziwny facet — zauwa˙zył M˛esio — ale mogli´smy trafi´c gorzej. Nie m˛e-
czy gramatyk ˛
a ani ortografi ˛
a. W ogóle dobrze poszło. Chyba był zadowolony.
— Tak, my´slałem, ˙ze b˛edzie gorzej — przyznałem ostro˙znie — troch˛e ma hysia na
punkcie poezji, ale to chyba niegro´zne.
— W ka˙zdym razie — westchn ˛
ał M˛esio — on nie umywa si˛e do Biegusa. Du˙zo bym
dał, ˙zeby pozby´c si˛e tego Konia. Mo˙ze jest jaki´s sposób?
Na nast˛epnej lekcji Ko´n zapytał, kto chciałby przeczyta´c wypracowanie o „M˛ece
poety”. Klasa jak zwykle wypchn˛eła Bojarsk ˛
a.
51
— Dobrze, niech Bojarska przeczyta — zgodził si˛e Ko´n.
— „M˛eka poety” to jeden z najwspanialszych wierszy Adama Mickiewicza — za-
cz˛eła czyta´c Bojarska. — Najpierw opisał genialnie poeta wspaniałe marzenie o wzlo-
cie, a najpi˛ekniejszym obrazem jest tam dla mnie szturchanie obłoków. Ja te˙z — wy-
znała ´smiało Bojarska — pragn˛ełabym poszturcha´c obłoki i wzlecie´c razem z poet ˛
a.
Niestety, wzlot nie dochodzi do skutku. Poeta ma ci˛e˙zkie ciało, a poza tym co´s go trzy-
ma za nog˛e i skrzeczy. Jest to pospolito´s´c. Poeta opisał to tak ciekawie i prawdziwie,
˙ze jak czytałam, mnie te˙z zacz˛eło si˛e zdawa´c, ˙ze co´s mnie trzyma za nog˛e. Spojrzałam,
ale to nie była pospolito´s´c, tylko Czaru´s. Czaru´s to nasz mały piesek. Chciał, ˙zeby wy-
pu´sci´c go za drzwi. Najbardziej jednak podobała mi si˛e m˛eka poety na ko´ncu wiersza.
Jak pi˛eknie, jak wzruszaj ˛
aco pokazał nasz wielki pisarz swoje wahanie, czy uci ˛
a´c sobie
nog˛e. Doskonale go rozumiem. Jest to bardzo prawdziwie opisane. Ja te˙z bym si˛e waha-
ła, poniewa˙z wzlecie´c bez nogi ju˙z nie tak przyjemnie. To wła´snie nazywa si˛e problem.
Cudowny ten wiersz jest dlatego nie tylko uroczy, ale i problemowy. A teraz po kolei
oceni˛e wszystkie zalety wiersza.
52
Bojarska odetchn˛eła i przez dziesi˛e´c minut oceniała zalety wiersza w słowach naj-
wy˙zszego uznania, a cała klasa słuchała z dum ˛
a Bojarskiej, ˙ze umie tak szczegółowo
ocenia´c.
Wreszcie Bojarska zamkn˛eła zeszyt, potoczyła wzrokiem po klasie, a gdy rozległ
si˛e szmer ogólnego uznania, usiadła u´smiechni˛eta i zadowolona.
Ko´n milczał przez chwil˛e jakby zaaferowany, a potem zapytał:
— Czy wszyscy zgadzaj ˛
a si˛e z ocen ˛
a Bojarskiej, czy mo˙ze kto´s ma inne zdanie?
Ale nikt nie miał innego zdania i wszyscy si˛e zgadzali.
Ko´n patrzył na nas drwi ˛
acym okiem.
— To dziwne. . . — powiedział — to dziwne, ˙ze nikt nie ma innego zdania. Cie-
kawe, dlaczego na przykład nikt nie zauwa˙zył, ˙ze ten wiersz jest przede wszystkim
´smieszny. . . I na tym polega chyba jego jedyna zaleta.
— Jedyna?! — klasa zakotłowała si˛e.
— W ka˙zdym razie nie ma tych zalet, które przypisała mu kole˙zanka Bojarska.
I nie wierz˛e, aby´scie tego nie zauwa˙zyli. Tylko udali´scie, ˙ze nie widzicie. Po prostu nie
53
byli´scie szczerzy w ocenie. Chyba zreszt ˛
a nie pierwszy raz. Ale tym razem wpadli´scie
w pułapk˛e! Ten wiersz jest podrobiony!
— Podrobiony?!
— Niestety, to nie jest wiersz Adama Mickiewicza. Nie twierdziłem nigdy, ˙ze jest,
po prostu dałem wam go do oceny, ˙zeby si˛e przekona´c, czy potraficie my´sle´c samo-
dzielnie i pisa´c naprawd˛e to, co my´slicie. . .
Bojarska poczerwieniała, a cała klasa milczała, delikatnie mówi ˛
ac, zakłopotana.
Wreszcie Tubkowski zapytał:
— W takim razie, czyj to jest wiersz? Kto go napisał?
— Klasa VIII a.
— Klasa?!
— Mieli woln ˛
a godzin˛e i, jak mi powiedzieli, dla zabawy uło˙zyli ten wiersz. No
có˙z, na dzisiaj dosy´c — powiedział Ko´n i zebrał si˛e do wyj´scia, bo wła´snie zabrzmiał
dzwonek — jutro wrócimy do tych spraw.
— No i macie Konia! — wycedził zdenerwowany M˛esio. — Po prostu zrobił nas
w konia.
54
— Mówiłem, ˙ze on mo˙ze by´c niebezpieczny — przypomniałem.
— On mi si˛e nie podoba — powiedział M˛esio — przy nim nie b˛edzie ˙zycia.
— Nie zgadzam si˛e z tob ˛
a — o´swiadczyłem — dzisiaj było ciekawie i nikt si˛e nie
nudził.
— Kiedy dostajesz cios podbródkowy i wynosz ˛
a ci˛e z ringu, te˙z jest ciekawie i nikt
si˛e nie nudzi — zamruczał M˛esio — ale ja dzi˛ekuj˛e! Do licha, nie o to przecie˙z cho-
dzi — spojrzał na mnie ponuro.
Rozdział 5
Jak zostałem puzonist ˛
a
Nowy nauczyciel polskiego, pan Szyko´n, jest teraz głównym tematem wszystkich
rozmów w szkole, no i oczywi´scie — plotek. Nasza klasa podzieliła si˛e na zwolenni-
ków i przeciwników Szykonia, czyli na hippistów i antyhippistów (od słowa greckiego
hippos — ko´n). Co do mnie, zrazu postanowiłem nie przyjmowa´c tej ko´nskiej sprawy
do wiadomo´sci. Wprawdzie podczas pierwszej lekcji polskiego wzi ˛
ałem stron˛e Konia
56
przeciw Cykanderom, ale to nie znaczy, bym został hippist ˛
a. Z wiadomych bowiem
powodów bynajmniej nie zachwyca mnie perspektywa całorocznej zabawy z Koniem.
Abym wi˛ec nie musiał bra´c udziału w dysputach na przerwach, zaszywałem si˛e w bi-
bliotece szkolnej na drugim pi˛etrze i wygodnie rozparty na fotelu studiowałem Wielk ˛
a
Encyklopedi˛e Powszechn ˛
a. Ale w ko´ncu znalazła mnie tam Szyperska, jedna z tych
mo˙zliwych Cykanderek. Przyszła wymieni´c ksi ˛
a˙zk˛e i bardzo była zaskoczona, ˙ze mnie
znalazła pogr ˛
a˙zonego w studiach encyklopedycznych.
— Dziwnie si˛e zachowujesz — powiedziała z wyra´zn ˛
a pretensj ˛
a w głosie.
— Dziwnie? — odparłem. — Co w tym dziwnego, ˙ze si˛e ucz˛e? Po to chodz˛e do
szkoły.
— Czy nic ci˛e nie obchodzi, ˙ze przygotowuj ˛
a akcj˛e przeciw Koniowi?
— Akcj˛e? W jakim sensie?
— B˛ed ˛
a starali si˛e zniech˛eci´c Konia. Oni zrobi ˛
a wszystko, ˙zeby pozby´c si˛e go z kla-
sy.
— Oni? My´slisz o Cykanderach? — spojrzałem podejrzliwie na Szypersk ˛
a. —
Dziwna jest twoja mowa. Sama przecie˙z jeste´s Cykanderk ˛
a.
57
Szypersk ˛
a zaczerwieniła si˛e.
— Cykanderk ˛
a? Nie wiem, co to znaczy.
— Nie udawaj. Nale˙zysz do Cykanderów jak M˛esio i Bojarska.
— Ja. . . ja nie uznaj˛e takich podziałów — o´swiadczyła Szypersk ˛
a.
Zagwizdałem pod nosem.
— Ho, ho! Widz˛e, ˙ze co´s si˛e stało! Nie lubisz Bojarskiej? — zapytałem ogl ˛
adaj ˛
ac
sobie paznokcie.
— To nie ma nic wspólnego z tym, czy lubi˛e Bojarsk ˛
a — powiedziała Szypersk ˛
a. —
Czy dlatego, ˙ze chodziłam z Cykanderami do jednej klasy, zreszt ˛
a tylko przez rok, to
mam trzyma´c z nimi całe ˙zycie, chocia˙z nie maj ˛
a racji?
— Uwa˙zasz, ˙ze nie maj ˛
a racji? — zapytałem ostro˙znie.
— Jasne, ˙ze nie. Ko´n jest uroczy.
— Ciekawe okre´slenie — zauwa˙zyłem. — Nigdy bym na to nie wpadł.
— Ko´n jest m ˛
adry i sympatyczny — ci ˛
agn˛eła — i poza tym dowcipny! Nie mo˙zemy
przygl ˛
ada´c si˛e bezczynnie, jak oni b˛ed ˛
a niszczy´c Konia!
— Przesadzasz! Co oni mog ˛
a mu zrobi´c?!
58
— Nie znasz jeszcze Cykanderów — odparła. — Oni maj ˛
a bogaty repertuar. Jak
chc ˛
a, mog ˛
a ka˙zdemu obrzydzi´c ˙zycie! Nawet ´swi˛etego potrafi ˛
a wyprowadzi´c z równo-
wagi! Powiniene´s im przeszkodzi´c. . .
— Ja? — wzruszyłem ramionami. — Dlaczego z tym przychodzisz do mnie?
— My´slałam, ˙ze ci zale˙zy. . .
— Pomyliła´s si˛e — uci ˛
ałem — wcale tak bardzo mi nie zale˙zy na Koniu.
Szyperska milczała przez chwil˛e, nieprzyjemnie zaskoczona.
— Oboj˛etne ci, kto. . . kto b˛edzie ci˛e rozwijał umysłowo? — wydukała wreszcie. —
My. . . my´slałam, ˙ze masz szerokie pogl ˛
ady. . .
Było jej bardzo do twarzy z t ˛
a nieszcz˛e´sliw ˛
a min ˛
a. Pomy´slałem, ˙ze Szyperska jest
w gruncie rzeczy całkiem miła i ładna, ˙zeby tylko pozbyła si˛e tej okropnej chudo´sci
i trupiej cery!
Chrz ˛
akn ˛
ałem:
— ´
Zle mnie zrozumiała´s, Szypsiu. Oczywi´scie nie jest mi oboj˛etne, z kim sp˛edz˛e
´cwier´c tysi ˛
aca godzin w roku i kto b˛edzie mnie nadziewał m ˛
adralizmami. Obawiam si˛e
jednak, ˙ze Ko´n na dłu˙zsz ˛
a met˛e mo˙ze by´c m˛ecz ˛
acy. Mo˙ze rozwija´c nas zbyt intensyw-
59
nie, a czy mo˙zna na sił˛e rozwija´c kapu´sciane głowy? Poza tym mo˙ze nas przekarmia´c
tłustymi pulpetami wiedzy i twardymi szaszłykami m ˛
adro´sci. . .
— Wolisz, ˙zeby karmili ci˛e sieczk ˛
a? — poci ˛
agn˛eła nosem Szyperska. — Przecie˙z
mówiłe´s, ˙ze z Koniem było ciekawie, ˙ze. . . on jest interesuj ˛
acy. . .
— Interesuj ˛
acy raz na jaki´s czas — wyja´sniłem. — Ale codziennie mie´c do czy-
nienia z galopuj ˛
acym Koniem?! Dzi˛ekuj˛e, Szypsiu. To tak, jakby´s codziennie musiała
wchodzi´c na Giewont. Obrzydn ˛
a´c mo˙ze. . .
Tak mówiłem, poniewa˙z nie mogłem si˛e przyzna´c, dlaczego bałem si˛e Konia.
Szyperska popatrzyła na mnie smutno.
— Zawiodłam si˛e na tobie — powiedziała dramatycznym głosem.
— Przykro mi — odparłem i zabrałem si˛e ze zdwojon ˛
a energi ˛
a do studiów encyklo-
pedycznych, z powrotem od litery A.
Niestety, gdy Szyperska wyszła, ogarn˛eła mnie pewna melancholia i po pewnym
czasie stwierdziłem, ˙ze zamiast dziewiczej Artemidy, bogini ksi˛e˙zyca i łowów, widz˛e
na ilustracji Nelk˛e Szyperska. Stropiło mnie to nieco, ale nie na długo, bo zaraz pomy-
´slałem sobie, i˙z mo˙ze to mie´c pewne znaczenie praktyczne i ˙ze Nelka Szyperska mogła-
60
by zast ˛
api´c w moich my´slach Gig˛e, chocia˙z chwilowo. I ju˙z nie mogłem pozby´c si˛e tej
idei. Tak jest, to byłaby idea! Niepotrzebnie rozmawiałem z Nelk ˛
a tak ostro. Trzeba by-
ło powiedzie´c, ˙ze zastanowi˛e si˛e albo — jeszcze lepiej — ˙ze musimy dokładnie obgada´c
t˛e spraw˛e, i od razu: „Kiedy masz czas? Mo˙ze dzisiaj po obiedzie?” I z miejsca akcja
wypływa na szerokie wody. Tak, głupio post ˛
apiłem, chocia˙z z drugiej strony, gdybym
nie zasmucił Szyperskiej, czy dostrzegłbym, ˙ze jest jak Artemida? Bardzo w ˛
atpliwe.
Musiałem najpierw zasmuci´c Szypersk ˛
a i dostrzec jej nowy wyraz twarzy. To cierpie-
nie tak rze´zbi i tak ładnie wyrze´zbiło Szypersk ˛
a. A˙zeby zasmuci´c Szypersk ˛
a, musiałem
by´c okropny. Takie jest ˙zycie. Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko, ale w gruncie rzeczy czułem si˛e
pokrzepiony. I teraz pomy´slałem sobie: nie mam na co narzeka´c, w gruncie rzeczy los
u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie. Poznałem Szypersk ˛
a. To jest najwa˙zniejsze. Wiem teraz, ˙ze jest
dobr ˛
a dziewczyn ˛
a. . . a przy tym jest wra˙zliwa, mo˙zna by powiedzie´c, gł˛eboka. . . Skoro
oceniła wła´sciwie zalety Konia, mo˙ze i mnie oceniłaby wła´sciwie. Bardzo by mi pomo-
gło, gdybym mógł podzieli´c si˛e z ni ˛
a moj ˛
a tajemnic ˛
a. . . to znaczy „ko´nsk ˛
a” tajemnic ˛
a,
jak kiedy´s podpadłem Koniowi i jak głupio czuj˛e si˛e w jego obecno´sci. . . Dotychczas
nikt o tym nie ma poj˛ecia, mo˙ze jeden Zezowaty Dodo. Poczciwy chłopak i niegłupi,
61
ale nie jest z naszej klasy (no i w „Encyklopedii” nie zast ˛
api mi Artemidy). Nelka jest
z naszej klasy. Ona zrozumiałaby, w jakiej jestem podbramkowej sytuacji. Koniecznie
musz˛e odby´c now ˛
a rozmow˛e z Nell ˛
a. Na zupełnie innych zasadach i w bardziej kolo-
rowej tonacji. Lecz jak to zaaran˙zowa´c? Podej´s´c na korytarzu szkolnym i powiedzie´c:
„Przebacz, nie gniewaj si˛e, porozmawiajmy jeszcze raz. . . ” Za´smiałem si˛e gorzko w du-
chu. Nie widziałem jako´s siebie w takiej sytuacji. To nie dla pana, panie Ogromski, zbyt
ogromnej trzeba odwagi, a do tego dochodzi ryzyko. . . Co b˛edzie, je´sli Szyperska za-
miast rozpromieni´c si˛e na twój widok, spróbuje si˛e odegra´c na tobie, dziewczyny lubi ˛
a
tak robi´c, kiedy czuj ˛
a, ˙ze komu´s na nich zale˙zy. Podepcze ci˛e jak robaka i jeszcze na
twoim trupie zakr˛eci si˛e na obcasie. Tak, tu trzeba ogromnej odwagi, panie Ogromski,
a tymczasem pan zamiast ogromnej odwagi ma ogromne zahamowania i opory, przy
których sam Ohm wysiada. . . sam Ohm, ten od elektrycznych oporów z podr˛ecznika
fizyki. . .
Tak jest, nie da si˛e ukry´c, opory miałem piekielne i dlatego zdecydowałem, ˙ze spo-
tkanie i pojednanie z Nell ˛
a musi nast ˛
api´c na gruncie neutralnym, w sposób przypadko-
62
wy niejako i nie nara˙zaj ˛
acy na szwank mojego m˛eskiego honoru. I od razu zarysował
si˛e w mojej głowie pewien sposób. . .
Odszukałem na drugiej przerwie Zezowatego Doda i zapytałem:
— Nazwisko Szyperski — czy co´s ci to mówi, Dodo?
Dodo zmarszczył brwi.
— Mówi mi — odparł. — Do naszej klasy chodzi niejaki Kocio Szyperski.
— Potrzebuj˛e informacji — powiedziałem. — Sprawd´z, czy ten Kocio jest bratem
Nelki Szyperskiej z mojej klasy. Je´sli tak, dowiedz si˛e, co robi Nella z wolnym czasem.
Gdzie chodzi, czym si˛e zajmuje. . .
Dodo zagwizdał zdumiony i u´smiechn ˛
ał si˛e swoj ˛
a krzyw ˛
a g˛eb ˛
a.
— Nie gwi˙zd˙z głupio — zdenerwowałem si˛e — i rób, co ci mówi˛e. Szyperska jest
mi potrzebna do filmu.
— A ja?
— Nie bój si˛e, ty te˙z zagrasz. Wła´sciw ˛
a rol˛e.
— A kiedy b˛edzie ten film?
— Ju˙z niedługo. Dlatego wła´snie kombinuj˛e z Szyperska.
63
— Miała by´c Giga — zauwa˙zył Dodo.
— Do jasnej kamery, przesta´n si˛e wtr ˛
aca´c do obsady! Rób co mówi˛e — wrzasn ˛
ałem
rozzłoszczony. — No, spływaj szybko!
— Tak jest! — Dodo spłyn ˛
ał.
Wrócił po kilku minutach. Wie´sci były pomy´slne. Nella jest siostr ˛
a Kocia Szyper-
skiego z klasy Doda. W poniedziałki, ´srody i pi ˛
atki gra w ognisku muzycznym w Domu
Kultury.
— Na czym gra? — zapytałem rzeczowo.
— Na skrzypcach.
— Nie´zle — mrukn ˛
ałem zamy´slony, bo ju˙z wiedziałem, co zrobi˛e.
Poniewa˙z była akurat ´sroda, zaraz po obiedzie udałem si˛e do Młodzie˙zowego Do-
mu Kultury. Ognisko muzyczne było w lewym skrzydle. Zastukałem od razu do pokoju
z napisem: „Kancelaria”. „Zapisy do klas instrumentów przyjmuje mgr A. Cyndelski,
starszy instruktor, w godz. 16-18”. Szcz˛e´scie mnie nie opuszczało. Była godzina szes-
nasta i magister A. Cyndelski był na posterunku.
64
— Dzie´n dobry — powiedziałem. — Pragn˛e zapisa´c si˛e do klasy skrzypiec, prosz˛e
pana.
A. Cyndelski obrócił do mnie dług ˛
a, kozi ˛
a twarz i zapytał:
— Czy kto´s ci˛e tu skierował, chłopcze?
— Ja sam, prosz˛e pana — o´swiadczyłem — ja mam skłonno´sci od dziecka. . .
— To ładnie — A. Cyndelski głaskał swoj ˛
a rzadk ˛
a, acz niew ˛
atpliwie interesuj ˛
ac ˛
a,
młodzie˙zow ˛
a bródk˛e. — To bardzo ładnie, ˙ze masz skłonno´sci. Niestety nie ma ju˙z
wolnych miejsc w klasie skrzypiec. Zabrakło instrumentów. W ostatnich skrzypcach
wczoraj p˛ekła struna — zamy´slił si˛e melancholijnie — tak jest, p˛ekła struna. . . Nie
chciałbym ci˛e jednak zra˙za´c. . . skoro masz skłonno´sci. . . mo˙ze znalazłoby si˛e miejsce
w innych klasach. . . — zacz ˛
ał wertowa´c spisy. — Czy płuca masz zdrowe? — zapytał
mnie nagle. — Byłe´s prze´swietlany?
— Tak, prosz˛e pana.
— Dmucha´c umiesz?
— Jasne.
A. Cyndelski wstał i pomacał mi muskuły.
65
— Mo˙zesz gra´c na tubie — powiedział — masz warunki. Potrzebujemy chłopca do
tuby.
— Do tuby?
— To taka du˙za tr ˛
aba. Z pewno´sci ˛
a marzyłe´s nieraz, ˙zeby zagra´c na najwi˛ekszej
tr ˛
abie.
— To było wtedy, kiedy byłem bardzo mały — mrukn ˛
ałem. Przed oczyma stan ˛
ał mi
obraz spoconych stra˙zaków uginaj ˛
acych si˛e pod ci˛e˙zarem tr ˛
ab w majowym sło´ncu.
— Wolałbym co´s mniejszego, prosz˛e pana, na przykład flet albo jaki´s klarnet.
— Nie ma fletów i klarnetów, jest tylko tuba — powiedział A. Cyndelski.
— Na tubie niech gra Ci˛e˙zki Tubka — zdenerwowałem si˛e.
— Tubka? — zainteresował si˛e instruktor.
— Niejaki Tubkowski, pan go zna?
— Owszem, Tubkowski gra u nas na puzonie. . . zaraz. . . mamy chyba jeszcze jeden
wolny puzon — zajrzał do spisu — tak jest. . .
— Ja. . . ja nie chc˛e z Tubkowskim — zaniepokoiłem si˛e.
66
— Z Tubkowskim? — A. Cyndelski u´smiechn ˛
ał si˛e pobła˙zliwie. — Nie ma
obawy. . . Tubkowski jest ju˙z zaawansowany, a ty b˛edziesz dopiero próbował dmu-
cha´c. . . — podbiegł do szafy i wyci ˛
agn ˛
ał wielki, złocisty instrument, wytarł go z ku-
rzu — na pewno ci si˛e spodoba, posłuchaj, co za ton! — nad ˛
ał policzki i zademonstro-
wał, jak si˛e gra na puzonie.
Bardzo mi si˛e podobało, a najwi˛ecej, ˙ze była to tr ˛
aba ruchoma, w czasie gry mo˙zna
było skraca´c i wydłu˙za´c rur˛e. To robiło wra˙zenie! No i ten d´zwi˛ek, niski, nieco ˙załosny,
ale przyjemny. . . mo˙zna nim wypowiedzie´c ró˙zne cierpienia i skargi. . .
— Bior˛e, prosz˛e pana.
— Wiedziałem, ˙ze ci si˛e spodoba — A. Cyndelski pogłaskał zadowolony swoj ˛
a
młodzie˙zow ˛
a bródk˛e.
Porwałem puzon i chciałem od razu wybiec, ale instruktor zatrzymał mnie, musia-
łem pokaza´c legitymacj˛e szkoln ˛
a, wypełni´c formularz i zło˙zy´c par˛e podpisów. Nast˛ep-
nie A. Cyndelski polecił mi uda´c si˛e do klasy instrumentów d˛etych, drugie drzwi na
prawo, do pana profesora Kiryłło.
67
Ja jednak miałem nieco inny pomysł i zamiast uda´c si˛e do pana profesora Kiryłło,
poszedłem spiesznie w gł ˛
ab korytarza, sk ˛
ad dobiegało mnie urzekaj ˛
ace łkanie skrzy-
piec. Nerwowo ´sciskaj ˛
ac puzon w spoconych z emocji r˛ekach, zajrzałem przez dziurk˛e
od klucza. Serce zabiło mi mocno. Tak. . . nie myliłem si˛e. To była Nelka. Ale jaka
wspaniała! Stała na estradzie z rozpuszczonymi włosami, ubrana w dług ˛
a, powłóczyst ˛
a
sukni˛e koloru lila. Do licha. . . przedstawienie jakie´s czy co? Chyba próba przedsta-
wienia, bo obok Nelli zauwa˙zyłem jeszcze faceta z rogiem, czyli waltorni ˛
a, przebrane-
go za Wojskiego z „Pana Tadeusza”, tamten znowu przy fortepianie jak Szopen, a tu
dziewczyna z wiolonczel ˛
a, przebrana za grub ˛
a wiejsk ˛
a bab˛e w zapasce. . . Tak, to jest
przedstawienie. Dopiero teraz na drzwiach zauwa˙zyłem r˛ecznie wykonany afisz:
„OPOWIE ´SCI INSTRUMENTÓW”
inscenizacja słowno-muzyczna
a obok wielki napis:
PAMI ˛
ETAJ, JU ˙
Z ZA TYDZIE ´
N PREMIERA!
68
Przez moment zastanawiałem si˛e, co robi´c, gdy nagle drzwi si˛e otworzyły i ukazała
si˛e w nich przysadzista niewiasta w ´srednim wieku, do´s´c t˛ega, lecz o uduchowionym
spojrzeniu.
Spojrzała na mnie, na puzon, który ´sciskałem dumnie, i rozja´sniła si˛e:
— A, to ty, wła´z szybko — wci ˛
agn˛eła mnie do ´srodka, nim zd ˛
a˙zyłem si˛e zastanowi´c
nad sytuacj ˛
a. — Nareszcie mamy Puzona!
— Jak to, nareszcie? — wykrztusiłem.
— Spodziewali´smy si˛e ciebie wcze´sniej. . . no, ale zjawiłe´s si˛e przecie˙z. . .
Było mi bardzo przyjemnie. To miło by´c kim´s, na kogo si˛e czeka; u´smiechn ˛
ałem
si˛e do Szyperskiej i zatr ˛
abiłem na powitanie. Biedna Nella wytrzeszczyła oczy ze zdu-
mienia. Chciałem od razu podej´s´c do niej, ale profesorka poci ˛
agn˛eła mnie do otwartej
szafy i wyci ˛
agn˛eła stamt ˛
ad jaki´s okropny kostium. . . rodzaj zielonego kombinezonu
z kapturem i rogami.
— Włó˙z to! — powiedziała.
— Ale po co?
— Dzisiaj jest próba kostiumowa.
69
— Ale˙z pani profesor, to nie jest strój dla Puzona — odezwała si˛e asystentka w nie-
bieskim fartuchu — to jest strój fauna dla Fletu.
— Dla Fletu? Co ty mówisz, moje dziecko. Gdzie s ˛
a moje okulary?!
— Pani po˙zyczyła je Moniuszce.
— A, prawda. . . Niech mi Moniuszko odda!
Podsuni˛eto jej okulary. Zało˙zyła je i obejrzała mnie krytycznie.
— Tak, to nie jest strój dla Puzona! Co jest dla Puzona?
— Puzon ma by´c w stroju kota.
— Dlaczego kota?! — zapytałem z pewnym niepokojem.
Nikt jednak nie kwapił si˛e do wyja´snie´n. Wszyscy byli potwornie zaaferowani. Nie
zwa˙zaj ˛
ac na moje zastrze˙zenia, ubrano mnie w skór˛e kota.
— Troch˛e za du˙zy na ciebie ten kostium. . . ale to nic. Wypchamy ci brzuch papie-
rem. A teraz podskocz! Zobaczymy, czy dajesz rad˛e. . .
W momencie gdy podskakiwałem, rozwarły si˛e gwałtownie drzwi i do sali wpadł
zadyszany Ci˛e˙zki Tubka z puzonem w futerale.
— A to co znowu? — krzykn˛eła do niego profesorka. — Nie przeszkadzaj!
70
— Jak to? Miałem si˛e przecie˙z zgłosi´c z puzonem do pani profesor Kołatko — sapał
Tubka.
— Ju˙z nie jeste´s potrzebny. Mamy Puzona. Poza tym, ty jeste´s za du˙zy, nie pasu-
jesz. . . On lepiej pasuje. . .
— Jak to nie pasuj˛e?!
— Id´z, dziecko. — Profesorka Kołatko odpychała delikatnie Ci˛e˙zkiego Tubk˛e pa-
łeczk ˛
a dyrygenck ˛
a. — Powiedziałam, mamy ju˙z puzonist˛e, który b˛edzie przedstawiał
Puzona.
— Puzonist˛e?! Jakiego puzonist˛e?! — rykn ˛
ał Tubka. — Ja tu jestem jedynym puzo-
nist ˛
a. Tylko ja jeden potrafi˛e gra´c na puzonie.
— Zdaje ci si˛e, dziecko drogie. . .
— Mnie si˛e zdaje?! — Tubka błysn ˛
ał oczami, nad ˛
ał si˛e i zatr ˛
abił na puzonie, poru-
szaj ˛
ac wspaniale i biegle rur ˛
a instrumentu. Niew ˛
atpliwie było to tr ˛
abienie na wysokim
poziomie. Równie nagłe i niespodziewane jak pot˛e˙zne! Niestety, za blisko lewego ucha
pani profesor Kołatko. Nieszcz˛esna kobieta krzykn˛eła bole´snie i odskoczyła, ale tak
nieszcz˛e´sliwie, ˙ze uderzyła si˛e o pulpit dyrygencki w prawe ucho.
71
— O Bo˙ze, nic nie słysz˛e! Jestem ogłuszona! — Padła w ramiona asystentki.
Do sali prób wpadł magister A. Cyndelski.
— Co si˛e tu dzieje?! — krzykn ˛
ał na widok pani profesor Kołatko słaniaj ˛
acej si˛e
i półprzytomnej.
— Zostałam ogłuszona przez tego wielkiego natr˛eta — wskazała na Tubkowskie-
go — ten jego puzon. . . och. . . nie b˛ed˛e mogła prowadzi´c próby. . . Moje uszy!
— Pani profesor poka˙ze.
Magister A. Cyndelski obejrzał uszy słaniaj ˛
acej si˛e pani profesor Kołatko.
— Ha´nba! Jedno ogłuszone, drugie spuchni˛ete! Jak mogłe´s? — krzykn ˛
ał A. Cyndel-
ski do wystraszonego Tubki. — Trzeba uwa˙za´c, do kogo si˛e tr ˛
abi. . . to znaczy, w kogo
si˛e tr ˛
abi. . . co ja mówi˛e. . . chciałem powiedzie´c, przy kim si˛e tr ˛
abi. . . A w ogóle, po co
tr ˛
abiłe´s?
— Bo pani profesor Kołatko nie wierzyła, ˙ze ja umiem. . . tr ˛
abi´c.
— To jest skandal! Nie mo˙zna z wami prowadzi´c normalnej próby, zawsze jakie´s
historie. I to w domu kultury! Pomó˙zcie mi wyprowadzi´c pani ˛
a profesor Kołatko do
apteczki.
72
Połowa zebranych rzuciła si˛e ma pomoc pani profesor Kołatko, natomiast rozjuszo-
ny Tubka rzucił si˛e do mnie.
— Kto ty jeste´s? Sk ˛
ad si˛e tu wzi ˛
ałe´s, łobuzie?!
— To. . . to jaka´s pomyłka — j˛ekn ˛
ałem.
— Ja ci poka˙z˛e! — Tubka z w´sciekło´sci ˛
a złapał mnie za uszy. Poci ˛
agn ˛
ał. Rozległ
si˛e nieprzyjemny chrz˛est odrywanych uszu. Nella krzykn˛eła przera˙zona. Ja te˙z krzyk-
n ˛
ałem. Na szcz˛e´scie nie były to moje uszy, ale uszy kota. Dzi˛eki nim ocaliłem ˙zycie.
Uszy zostały bowiem w r˛ekach ogłupiałego Tubki, a mnie udało si˛e wyskoczy´c na czas
z kociej skóry.
— Co ty wyprawiasz? — krzykn˛eła do Tubki asystentka. — To nieładnie tak obe-
drze´c koleg˛e ze skóry. . . to jest. . . chciałam powiedzie´c z kostiumu. . . biednego puzo-
nist˛e. . .
— Nieładnie. . . puzonist˛e. . . — sapał wci ˛
a˙z zaskoczony Tubka — to nie jest ˙zaden
puzonista. . . to jest niejaki Cymek, ten oszust z siódmej. . . On tu przyszedł za Nelk ˛
a
Szypersk ˛
a, prosz˛e pani. Cały dzie´n pytał o Szypersk ˛
a. . .
73
W sali zrobiła si˛e cisza. A w tej ciszy słycha´c było głuche uderzenie. To osłupiała
Nella wypu´sciła z r ˛
ak futerał ze skrzypcami.
— Słyszałem, jak Dodo´nskiego pytał — sapał dalej Tubka zadowolony z efektu.
— Masz nader czułe ucho muzyka — powiedziałem gło´sno. — Gratuluj˛e ci, to
rzadki dar natury u goryla.
— Nie do´s´c mu, ˙ze kr˛eci si˛e cały dzie´n koło Szyperskiej w klasie, to jeszcze tu si˛e
wkr˛ecił, oszust, i w dodatku mi ubli˙za.
— Wkr˛eciłe´s si˛e? — zapytała mnie asystentka. — Jak mam to rozumie´c? Nie nale-
˙zysz do zespołu?
— Ja. . . ja umiem gra´c — zapewniłem po´spiesznie, czuj ˛
ac, ˙ze moje aukcje spada-
j ˛
a gwałtownie. Nat˛e˙zyłem si˛e jak przedtem Tubka. Uj ˛
ałem rur˛e puzonu. Poci ˛
agn ˛
ałem
gwałtownie. Sukces był nader połowiczny. Z instrumentu wydobył si˛e cichy pomruk
czy mo˙ze raczej westchnienie, natomiast sam instrument rozpadł si˛e na dwie cz˛e´sci.
Mo˙ze ze zdenerwowania za bardzo poci ˛
agn ˛
ałem, w ka˙zdym razie kawałek puzonu zo-
stał w jednej r˛ece, a reszta w drugiej.
Stałem zakłopotany i nie bardzo wiedziałem, co mam robi´c.
74
— Jak mogłe´s! krzykn˛eła asystentka. Popsułe´s instrument!
— Widzi pani, ˙ze on nie ma poj˛ecia o puzonie. To jest przybł˛eda w´sród artystów. —
Bra´c go! — krzykn ˛
ał wielki (ciele´snie) artysta Tubka
I rzucił si˛e na mnie.
Łatwo sobie wyobrazi´c, co by si˛e ze mn ˛
a stało, gdyby nie bohaterski czyn Nelli.
Widz ˛
ac, co si˛e ´swi˛eci, dopadła do Tubki i zacz˛eła go tłuc futerałem od skrzypiec jak
maczug ˛
a.
— Ach, ty gorylu, pu´s´c Cymka!
— Jak mo˙zesz? — j˛ekn ˛
ał rozgoryczony Tubka. — Stan ˛
ałem w twojej obronie.
— Wcale nie prosiłam ci˛e o to!
— Co ja widz˛e! Cymek mo˙ze liczy´c na wzajemno´s´c. To zdrada! — błyskaj ˛
ac zło-
wrogo oczami wyrwał futerał z r ˛
ak Nelli, ale w tej samej chwili zapl ˛
atał si˛e w jej po-
włóczyst ˛
a sukni˛e z trenem i ku naszemu zdziwieniu wyl ˛
adował na podłodze.
Zanim si˛e wypl ˛
atał z sideł trenu, ja ju˙z byłem na korytarzu, za mn ˛
a wypadła Nella. . .
— Nie wierz temu, co on mówi — zasapałem czerwony. — Ja. . . ja tu przyszedłem
po prostu gra´c na instrumencie.
75
— Oczywi´scie — powiedziała Szyperska — i to jest wła´snie wspaniałe — w jej
oczach zapaliły si˛e wesołe iskierki.
Pomy´slałem, ˙ze Szyperskiej dobrze jest z nieszcz˛e´sciem wypisanym na twarzy, ale
chyba jeszcze lepiej z tak ˛
a wesoło´sci ˛
a jak teraz. . .
— Wspaniałe. . . — wybełkotałem — co jest wła´sciwie wspaniałe?
— To, ˙ze zacz ˛
ałe´s gra´c na puzonie — odpowiedziała.
— Cieszysz si˛e? — zapytałem nieufnie, patrz ˛
ac, czy nie nabija si˛e ze mnie.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze lubisz muzyk˛e.
— Bardzo lubi˛e — zapewniłem gor ˛
aco.
W progu stan ˛
ał Ci˛e˙zki Tubka przebrany za kota. Zdr˛etwieli´smy. Lecz Tubka tego
dnia miał zdecydowanego pecha. Niemal w tej samej chwili na korytarzu ukazała si˛e
pani profesor Kołatko z obanda˙zowanym uchem. Klasn˛eła w r˛ece. Znowu była w for-
mie.
— Wracamy na scen˛e, dzieci. A to co znowu? — wło˙zyła okulary i spojrzała kry-
tycznie na Tubk˛e. — Kot bez uszu? I dlaczego taki du˙zy zrobił si˛e kot? Co tu si˛e dzisiaj
wyrabia?!
76
Nella u´smiechn˛eła si˛e rozbawiona do mnie i powiedziała:
— A ty lepiej uciekaj, Cymek. Jutro si˛e zobaczymy.
Chciałem uciec, Bóg mi ´swiadkiem, ale los chciał inaczej. Oto bowiem z przeciwka
zbli˙zał si˛e magister A. Cyndelski z łysym, dostojnym pedagogiem, który niósł p˛eki
nut. . .
— To ten nowy kandydat, o którym panu mówiłem — powiedział A. Cyndelski
wskazuj ˛
ac na mnie. — Bardzo obiecuj ˛
acy materiał, ma warunki oraz, jak o´swiadczył,
skłonno´sci.
— To pan profesor Kiryłło — zwrócił si˛e z kolei do mnie — oddaj˛e ci˛e w jego r˛ece.
Kiryłło u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie odsłaniaj ˛
ac rz ˛
ad ˙zółtych z˛ebów. Przez moment wy-
dało mi si˛e, ˙ze to s ˛
a z˛eby drapie˙znika, ale to były raczej poczciwe ko´nskie z˛eby. Wes-
tchn ˛
ałem ci˛e˙zko i kryj ˛
ac za plecami popsuty puzon znikn ˛
ałem w sali ´cwicze´n.
No có˙z, chyba jednak zostan˛e puzonist ˛
a.
Rozdział 6
Spisek Cykanderów
Nie popsułem wczoraj puzonu. Profesor Kiryłło wyja´snił mi na pierwszej lekcji, ˙ze
rura tego instrumentu składa si˛e z dwu cz˛e´sci; mo˙zna je bez szkody rozł ˛
acza´c i składa´c.
Popsułem sobie natomiast zdecydowanie stosunki z Ci˛e˙zkim Tubk ˛
a. Goryl ten tropił
mnie nazajutrz od samego rana i czyhał na sposobno´s´c, aby wyładowa´c na mnie swoj ˛
a
zło´s´c. Zamiast wi˛ec zaj ˛
a´c si˛e Nelk ˛
a, jak miałem w planie, musiałem niestety zaj ˛
a´c si˛e
78
bezpiecze´nstwem własnej skóry. Uznałem, ˙ze najmniej nara˙zony na ataki Tubki b˛ed˛e
w „pokoju cichej pracy i skupienia”, który znajduje si˛e za bibliotek ˛
a w naszej szko-
le. Udałem si˛e wi˛ec bezzwłocznie do pani bibliotekarki Cyborowej i o´swiadczyłem, ˙ze
potrzebuj˛e si˛e dzisiaj skupi´c, poniewa˙z musz˛e przygotowa´c si˛e do olimpiady historycz-
nej, i ˙ze je´sli pozwoli, b˛ed˛e si˛e skupiał na ka˙zdej przerwie, a˙z do odwołania. Nast˛epnie
poprosiłem o albumy z ilustracjami, o ksi ˛
a˙zk˛e o bitwach morskich w czasie II wojny
´swiatowej i o ksi ˛
a˙zk˛e o historii lotnictwa. Na ko´ncu kazałem si˛e zamkn ˛
a´c na klucz w
„pokoju cichej pracy i skupienia” a˙z do dzwonka.
— Pani wie, mog ˛
a mnie szuka´c — powiedziałem. — Niestety, niektórzy moi kole-
dzy nie rozumiej ˛
a potrzeby skupienia. Dlatego, jakby kto´s pytał, niech pani nie mówi,
˙ze tu jestem.
Pani Cyborowa spojrzała na mnie z uznaniem.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze spowa˙zniałe´s, Ogromski — powiedziała. — Nast ˛
apił u ciebie ostat-
nio pozytywny przełom. Wytrwaj w tych dobrych ch˛eciach. Adam Mickiewicz te˙z ju˙z
spowa˙zniał w twoim wieku.
— My´sli pani?
79
— To jest stwierdzone — orzekła pani Cyborowa i zamkn˛eła mnie w pokoju.
W rezultacie cał ˛
a pierwsz ˛
a przerw˛e sp˛edziłem bezpiecznie i do´s´c przyjemnie, ogl ˛
a-
daj ˛
ac ciekawe ilustracje okr˛etów i samolotów. Przez okno widziałem Ci˛e˙zkiego Tubk˛e,
jak miotał si˛e po boisku i podwórzu szkolnym szukaj ˛
ac mnie daremnie. Oczywi´scie
temu gorylowi Tubce nawet do głowy nie przyszło, ˙ze mog˛e „skupia´c si˛e” w „pokoju
cichej pracy i skupienia”. Jest na to za mało inteligentny.
Równo z dzwonkiem pani Cyborowa wypu´sciła mnie z dobrowolnej klauzury, a ja
od razu zbiegłem na dół.
Koło naszej klasy, na tablicy ogłosze´n, Nelka Szyperska przypinała wielki afisz re-
klamuj ˛
acy „Opowie´sci instrumentów”, owo nieszcz˛esne widowisko, z którym si˛e wczo-
raj niechc ˛
acy zetkn ˛
ałem.
— Mieli´smy dzisiaj porozmawia´c — zacz ˛
ałem.
— Wła´snie szukałam ci˛e — powiedziała Nelka. — Gdzie si˛e podziewałe´s? Nawet
w bibliotece ci˛e nie zastałam.
— Byłem w „pokoju cichej pracy i skupienia” — odparłem powa˙znie. — Skupiałem
si˛e.
80
— Ty?! — Nelka spojrzała na mnie rozbawiona. Jej zdziwienie do´s´c nieprzyjemnie
mnie dotkn˛eło.
— My´slisz, ˙ze ja nie potrzebuj˛e skupienia? Wszyscy ludzie potrzebuj ˛
a. Nawet naj-
silniejsi i najm ˛
adrzejsi, zwłaszcza jak maj ˛
a przej´scia. Ja te˙z wczoraj miałem przej´scia
i dlatego potrzebowałem. Muzyka mnie rozkojarzyła. Straciłem równowag˛e intelektu-
aln ˛
a.
— Czy ju˙z j ˛
a odzyskałe´s? — zapytała.
— Oczywi´scie — odparłem niepewnie, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e z niepokojem po korytarzu.
Na szcz˛e´scie Tubki nie było.
— Wczoraj zachowywałe´s si˛e dosy´c dziwnie. . . i. . . i niezrozumiale. . . i, jak to
powiedzie´c, jest takie jedno słowo. . . — niekonsekwentnie.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Wcale nie! — zaprzeczyłem. — To tylko tak wygl ˛
adało.
— A jednak w szkole byłe´s okropny i mówiłe´s takie rzeczy o Koniu, a potem w tym
Emdeku. . . — Nella wyprostowała ostro˙znie róg ogłoszenia. — Musz˛e to jeszcze raz
81
przypi ˛
a´c. Czy mógłby´s potrzyma´c? — Wr˛eczyła mi pudełko z pluskiewkami. — I po-
wiedz mi, czy to prawda, co mówił o tobie Tubka?
— Uwierzyła´s mu? — zapytałem zmieszany.
— Sk ˛
ad! Nie uwierzyłam zupełnie. — Teraz z kolei zaczerwieniła si˛e Nella.
— A. . . a gdyby to była prawda?
— Nie wierz˛e!
— Dlaczego?
— Bo. . . bo za bardzo si˛e ró˙znimy, bo. . . bo nie mamy z sob ˛
a nic wspólnego —
wyrzucała z siebie szybko Nelka — bo. . . nawet w sprawie Konia. . . je´sli nie ˙zal ci
Konia, je´sli zgadzasz si˛e, ˙zeby go wyko´nczyli, to znaczy. . .
— No dobrze — przerwałem jej nagle — a gdybym zaj ˛
ał si˛e Koniem?
— Naprawd˛e zaj ˛
ałby´s si˛e? — zapytała zaskoczona. — Przecie˙z mówiłe´s, ˙ze on ci˛e
mało obchodzi.
— No. . . mógłbym to zrobi´c dla ciebie — powiedziałem ogl ˛
adaj ˛
ac pluskiewki w pu-
dełku.
— Dla mnie?
82
— Je´sli to ma dla ciebie takie znaczenie, po prostu, ˙zeby´s wiedziała, jak du˙zo mog˛e
dla ciebie zrobi´c.
Nella wbiła nerwowo pluskiewk˛e w róg afisza. Stwierdziłem z satysfakcj ˛
a, ˙ze była
to ju˙z pi ˛
ata pluskiewka wbita w ten sam nieszcz˛esny róg. Zdumiewaj ˛
ace roztargnienie
jak na rzeczow ˛
a zawsze Nell˛e!
— Ja wcale nie chc˛e — powiedziała — ˙zeby´s si˛e po´swi˛ecał dla mnie. Ty sam po-
winiene´s broni´c Konia, tak jakby´s bronił swoich własnych spraw. . . Wiesz, ˙ze on jest
nadzwyczajny, a M˛e˙zyk, Bojarska i cała ich paczka chc ˛
a mu zrobi´c ´swi´nstwo!
— Uwa˙zasz, ˙ze powinienem, w imi˛e obrony nieszcz˛esnych gogów dr˛eczonych przez
okrutn ˛
a młodzie˙z? Ligi Ochrony Gogów jeszcze nie ma. Gog powinien sam da´c sobie
rad˛e jako fachowiec od młodzie˙zy.
— Uwa˙zam, ˙ze powiniene´s w imi˛e sprawiedliwo´sci. . . — zacz˛eła Nelka, ale w tym
momencie na korytarzu pojawił si˛e Ko´n z dziennikiem pod pach ˛
a; trzeba było przerwa´c
rozmow˛e i uda´c si˛e do klasy.
Ko´n zacz ˛
ał lekcj˛e w swobodnym nastroju, ˙zartuj ˛
ac z Bojarsk ˛
a na temat maskotki-
-małpiszona, któr ˛
a zawsze trzymała na ławce, a potem wyraził zdziwienie tudzie˙z roz-
83
czarowanie, ˙ze zaprzestali´smy rysowania koni na tablicy. Z ciekawo´sci ˛
a oczekiwałem
rozwoju wypadków. Czy sko´nczy si˛e na pogró˙zkach Cykanderów, czy te˙z naprawd˛e co´s
szykuj ˛
a. . .
Ju˙z wkrótce przekonałem si˛e, ˙ze Nelka Szyperska miała racj˛e. Pierwsze oznaki nad-
ci ˛
agaj ˛
acej burzy pojawiły si˛e, gdy Ko´n chciał zabra´c si˛e do przepytywania uczniów.
— Mo˙ze mi powiesz, przyjacielu — zwrócił si˛e do małego Gibasa — co wyniosłe´s
z poprzedniej lekcji?
Gibas wstał, podobny do nastroszonego gawrona, zgarbił si˛e i milczał z okiem
utkwionym nieruchomo w podłog˛e, jakby tam kryła si˛e odpowied´z. Było jasne, ˙ze Gibas
nic nie wyniósł z poprzedniej lekcji.
— Có˙z to, zatkało ci˛e, Gibas?
Gibas milczał i garbił si˛e coraz bardziej.
— Siadaj! — pan Szyko´n spojrzał na Gibasa z obrzydzeniem. — Nie jeste´s zbyt
rozgarni˛ety. Poza tym mógłby´s czesa´c włosy i nie garbi´c si˛e tak ohydnie. Nie do´s´c, ˙ze
jeste´s mały, to jeszcze si˛e garbisz! No có˙z, mo˙ze znajdziemy bardziej rozmownych —
pan Szyko´n rozgl ˛
adał si˛e po klasie. — O, ty, przyjacielu, co konferujesz tak zapalczywie
84
w ostatniej ławce — zwrócił si˛e do M˛esia — wsta´n i powiedz, co utkwiło ci w głowie
z poprzedniej lekcji.
M˛esio wstał oci˛e˙zale, oparł si˛e dło´nmi o pulpit. . .
— Ja. . . mnie nic nie utkwiło, prosz˛e pana.
— Bojarska, mo˙ze ty?!
— Ja nic nie zrozumiałam — o´swiadczyła u´smiechaj ˛
ac si˛e k ˛
acikami ust Bojarska.
Ale Ko´n zdawał si˛e nie dostrzega´c tego u´smieszku.
— Nie rozumiecie? — powiedział raczej beztrosko. — Nie ma wielkiej tragedii,
poniewa˙z wła´snie tematem dzisiejszej lekcji b˛edzie sposób wła´sciwego pisania prac
z j˛ezyka polskiego. O co tu chodzi, moi drodzy? O trzy rzeczy. Trzeba mie´c co´s do po-
wiedzenia, trzeba chcie´c powiedzie´c i umie´c powiedzie´c. Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze młodzie˙z ma
du˙zo rzeczy do powiedzenia, a w ka˙zdym razie wiele do z a p y t a n i a. Formułowanie
za´s pyta´n, przedstawianie problemów jest te˙z cenn ˛
a form ˛
a wypowiedzi. Rzecz w tym,
˙ze je´sli nawet ma si˛e du˙zo do powiedzenia, to jeszcze nie znaczy wcale, ˙ze chce si˛e to
powiedzie´c w klasie. Co innego bowiem zwierzy´c si˛e na ucho przyjaciółce czy przyja-
cielowi, co innego Cykanderom z tej samej paczki, a co innego wobec całej klasy i, co
85
gorsza, wobec nauczyciela, którego w dodatku tak mało si˛e zna. Ale podejmiemy prób˛e
przełamania lodów. B˛edziemy nagradza´c szczere wypowiedzi, byle własne i uzasadnio-
ne, nie b˛edziemy si˛e natomiast okłamywa´c i gra´c przed sob ˛
a komedii. . .
W tym miejscu w klasie podniósł si˛e niespokojny gwar — wszyscy byli zaskocze-
ni, sk ˛
ad mały pedagog zna układy klasowe i nader ekskluzywn ˛
a nazw˛e Cykanderów.
Nim jednak zdołali oprzytomnie´c, ju˙z Ko´n powrócił do naszych wypracowa´n i zacz ˛
ał
je obje˙zd˙za´c, demonstruj ˛
ac ich nico´s´c. Wyci ˛
agn ˛
ał na ´swiatło dzienne nasze bł˛edy, po-
zy i nieczyste zagrania. „Takie rzeczy nie ze mn ˛
a — mówił. — Nie b˛edzie pływania
w m˛etnej wodzie ani lotów w d˛etych balonach. B˛ed˛e nakłuwał takie balony!”
Tak mówił Ko´n i od razu stało si˛e jasne, ˙ze trudno b˛edzie z Koniem, ˙ze nie b˛edzie
mo˙zna słów-pustaków układa´c ani buja´c w obłokach. Po prostu Ko´n nie uznaje takiej
gry, jak ˛
a dotychczas uprawiali´smy. Inne ma zasady. Byle czym si˛e go nie omami. To
było jasne. Ale czy dla Konia z kolei było jasne, ˙ze obalał te reguły, do których byli´smy
przyzwyczajeni i z którymi tak było wygodnie?
86
Spojrzałem na M˛esia. Siedział ponury, brwi marszczył, wargi przygryzał ze zło´sci. . .
Nie takiego wymarzył sobie mistrza. A Funia Bojarska ze zło´sci wbijała raz po raz
szpilk˛e w głow˛e pluszowego małpiszona.
Czułem, ˙ze w tej chwili cała cykanderska wi˛ekszo´s´c naszej klasy nie cierpi Konia
i boi si˛e jego niezwykłych metod oraz wymaga´n, a najbardziej, ˙ze b˛edzie tak nudzi´c na
ka˙zdej lekcji.
Ko´n jakby nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy. Beztrosko przeszedł do
omawiania punktu trzeciego swoich „zasad”.
— W zeszycie jednego z waszych kolegów — mówił — przeczytałem takie oto
zdanie-potwora, od którego skóra mo˙ze ´scierpn ˛
a´c nie tylko nauczycielowi polskiego,
redaktorowi czy innemu specjali´scie od j˛ezyka, ale po prostu zwykłemu czytelnikowi.
Posłuchajcie: „Gdy dynamiczna rozpacz poety, do której popchn˛eła go Maryla, która
była puchem bardzo marnym, za´slepionym przez złoto, doprowadziła go do takiego
powa˙znego stanu, ˙ze mógł wyda´c z siebie stek nieprzyzwoitych złorzecze´n na los, poeta
dzi˛eki sublimacji zamiast steku złorzecze´n wydał ten sławny wiersz, którego wielka
warto´s´c, o której mówili´smy na zeszłej lekcji, polega na cennych zaletach, które nas
87
wci ˛
a˙z uderzaj ˛
a, chocia˙z min˛eło ju˙z sto pi˛e´cdziesi ˛
at lat od wydarze´n, które przypi˛eły
poecie post˛epowe skrzydła do dynamicznego lotu »górnego« ”.
Oto absolutny rekord, moi drodzy! Siedemdziesi ˛
at siedem wyrazów w jednym zda-
niu! Dziewi˛e´c zda´n podrz˛ednych spi˛etrzonych jedno nad drugim! Sze´s´c razy u˙zyto za-
imka wzgl˛ednego „który”! W dodatku obawiam si˛e, ˙ze autor tego zdania nie bardzo
rozumie chyba sens niektórych przymiotników. Czy puch mo˙ze by´c za´slepiony, czy
skrzydła mog ˛
a by´c post˛epowe, czy rozpacz mo˙ze by´c dynamiczna? Niezbyt to szcz˛e´sli-
we sformułowania. A w ogóle, przyjacielu kolego, za cz˛esto u˙zywasz słowa dynamicz-
ny. Sk ˛
ad to u ciebie? W tym jednym zdaniu u˙zyłe´s go dwa razy. Po co? Je´sli zbyt cz˛esto
u˙zywa si˛e jakiego´s przymiotnika, traci on na sile i na warto´sci. Za´s co do całego zdania,
to zauwa˙zcie, mimo d˛etego stylu i powagi, a mo˙ze wła´snie dzi˛eki temu, jest zabawne,
miejscami nawet ´smieszne, po prostu taki nadmuchany balon, w którym prócz powłoki
nie ma wła´sciwie nic. No bo w ko´ncu nie dowiadujemy si˛e najwa˙zniejszego: na czym
polegaj ˛
a walory tego wiersza, autor pisze wprawdzie, ˙ze „wielka warto´s´c wiersza pole-
ga na cennych zaletach”, ale jest to przecie˙z „masło ma´slane”, zwykłe wykpienie si˛e od
rzeczowej oceny.
88
Patrzyłem na Konia z trosk ˛
a. Za du˙zo mówił i zbyt dr˛etwo. Wszystko chciał załatwi´c
jednym przemówieniem. Biedny Ko´n! Niezbyt zr˛ecznie zabrał si˛e do rzeczy. Teraz ju˙z
Cykanderzy na pewno go zjedz ˛
a.
Tymczasem on nazn˛ecawszy si˛e do syta nad nieszcz˛esnym zdaniem, zacz ˛
ał z kolei
mówi´c, na czym polega dobry styl. Zacytował naprzód dewiz˛e Juliusza Słowackiego:
„chodzi mi o to, aby j˛ezyk gi˛etki powiedział wszystko, co pomy´sli głowa. . . ” Nast˛epnie
rozwodził si˛e długo nad „no´sno´sci ˛
a zda´n”, jak to nazwał. ˙
Zeby zdania mogły unie´s´c
my´sl, musz ˛
a by´c dobrze zbudowane, muskularne i silne. Jeden trafnie dobrany przy-
miotnik wi˛ecej jest wart ni˙z dziesi˛e´c ´zle dobranych. Trzeba wystrzega´c si˛e tasiemco-
wych zda´n, wyra˙za´c si˛e krótko i tre´sciwie.
Na zako´nczenie znów wezwał do odpowiedzi Gibasa:
— Teraz ju˙z chyba wszystko zrozumiałe´s. Przez godzin˛e kładłem ci łopat ˛
a do głowy.
Gibas wstał, znów zgarbił si˛e i milczał i było jasne, ˙ze pompowanie wiedzy w Gi-
basa nie na wiele si˛e zdało.
Ko´n machn ˛
ał zrezygnowany r˛ek ˛
a.
— M˛e˙zyk?
89
M˛esio wstał i patrzył bezczelnie na Konia z szyderczym u´smieszkiem. Programowo
nie wypowiedział ani jednego słowa.
— Bojarska?
Bojarska wstała ze spuszczon ˛
a głow ˛
a, ale te˙z milczała jak zakl˛eta.
— Có˙z to za niemoc ogólna i solidarna? — zdziwił si˛e nieprzyjemnie Ko´n. — Mo˙ze
ty mi powiesz wobec tego — zwrócił si˛e do Cykandera, okularnika Racucha — masz
dosy´c inteligentn ˛
a min˛e.
Ale okularnik Racuch, mimo nader inteligentnej miny te˙z nie wykrztusił ani jednego
słowa, u´smiechał si˛e tylko inteligentnie, co jednak, rzecz jasna, nie mogło zadowoli´c
Konia.
— Co wam si˛e stało? — Ko´n wyszedł zza stolika, oparł si˛e r˛ekoma o pierwsz ˛
a
ławk˛e. — Czy naprawd˛e nikt nie zrozumiał?
I wtedy od strony ław cykanderskich podniósł si˛e gro´zny szmer, i rósł, przenosz ˛
ac
si˛e z ławki na ławk˛e, coraz gło´sniejszy i ´smielszy, a˙z przerodził si˛e w pot˛e˙zn ˛
a wrzaw˛e.
— Nie rozumiemy! Nie chcemy!
90
Wi˛ec to tak. Teraz ju˙z wszystko było jasne. Wiedziałem, ˙ze powinienem wyst ˛
api´c,
stan ˛
a´c w obronie prawdy, nawet wbrew całej cykanderskiej zmowie. Ju˙z podniosłem
si˛e z ławki, gdy nagle przyszło mi do głowy: co b˛edzie, je´sli wszyscy stchórz ˛
a i nikt
mnie nie poprze? Gdyby najpierw wyst ˛
apiła Szyperska albo Genialny Tubka, wtedy co
innego, poparłbym ich gor ˛
aco, ale samemu wyst˛epowa´c jako pierwszy? Zawahałem si˛e
przez moment i obejrzałem na Szypersk ˛
a, ale Szyperskiej nie dostrzegłem, zasłaniały
j ˛
a g˛eby wrzeszcz ˛
acych Cykanderów. A mnie wydało si˛e w tym momencie, ˙ze to ju˙z
cała klasa krzyczy przeciw Koniowi. Przeciwstawi´c si˛e całej klasie? Straciłem reszt˛e
odwagi.
Byłem ciekaw, co teraz Ko´n zrobi. W´scieknie si˛e i pop˛edzi do dyra, czy te˙z wyładu-
je si˛e na miejscu? Ale rozczarowałem si˛e. Ko´n wci ˛
a˙z zachowywał spokój. Zbladł tylko
i uniósł brwi, jakby niezmiernie zdziwiony, i wodził oczami po klasie, jakby ˙z ˛
adaj ˛
ac
wyja´snie´n. Na mnie te˙z popatrzył. Ale ja udałem, ˙ze nie widz˛e, i skryłem si˛e za plecami
kolegów. Czekałem, a˙z kto´s mnie wyr˛eczy i za mnie odpowie Koniowi. Mo˙ze Szyper-
ska? Mo˙ze Tubka? Lecz oni te˙z milczeli i teraz ju˙z naprawd˛e tak wyszło, ˙ze Ko´n ma
cał ˛
a klas˛e przeciw sobie. Tymczasem on wci ˛
a˙z przygl ˛
adał si˛e nam uwa˙znie.
91
— Ciekawe — powiedział wreszcie.
W tym momencie zad´zwi˛eczał dzwonek.
— Ciekawe — powtórzył Ko´n, zabrał dziennik i wyszedł z klasy.
Wszyscy poderwali si˛e z miejsc, jakby parzyły ich ławki.
— Biegnij za Koniem, Gibas — rzucił rozkaz M˛esio. — Musimy wiedzie´c, co teraz
zrobi!
Gibas wybiegł ochoczo. Za nim chyba pół klasy.
Ja jeden zostałem w ławce. Jako´s mi si˛e nie spieszyło tym razem. Wolałem z nikim
nie rozmawia´c. A ju˙z najmniej z Nell ˛
a Szypersk ˛
a. Wyci ˛
agn ˛
ałem moj ˛
a ˙zółt ˛
a agend˛e i za-
my´sliłem si˛e ponuro. No có˙z, stało si˛e. Od dzisiaj, Maksymilianie Ogromski, nazywasz
si˛e Minim. Minimek Fajowicz Mikro´nski. Naprawd˛e szkoda. Czy ju˙z nic nie da si˛e zro-
bi´c? Mo˙ze jest jeszcze jaka´s male´nka szansa? I dopisałem na ko´ncu nie załatwionych
spraw: „Ukr˛eci´c łeb ko´nskiej sprawie”. Ale jak?
Rozdział 7
Stawka na Konia
— Panowie, zdaje si˛e, ˙ze tym razem to´smy zrobili Konia w konia — powiedział
M˛esio do Cykanderów, którzy tłoczyli si˛e na ko´ncu korytarza.
— Tak, Ko´n został skutecznie spłoszony — roze´smiała si˛e Bojarska.
— My´sl˛e, ˙ze wycofa si˛e z tej gry — dodał Racuch przecieraj ˛
ac nerwowo okulary.
93
— Panowie, wyra˙zam wszystkim moje najwi˛eksze uznanie i tobie, pani — skłonił
si˛e błaze´nsko przed Bojarsk ˛
a M˛esio. — A tak˙ze tobie dzi˛ekuj˛e, Maksym — odwrócił
si˛e do mnie.
— Za co? — mrukn ˛
ałem.
— Za to, ˙ze przestałe´s broni´c Konia. Mówiłem wam, ˙ze Ogromski to fajny chłop.
Zaczerwieniłem si˛e. Chciałem im powiedzie´c, ˙ze zaszła pomyłka w nazwisku i ˙ze od
kilku minut nazywam si˛e Minim Mikro´nski, ale wci ˛
a˙z jeszcze byłem zbyt przygn˛ebiony,
by bra´c udział w dyskusji.
M˛esio trzepn ˛
ał mnie przyjacielsko w łopatk˛e.
— Sprawdziłe´s si˛e, Cymek. Wiesz, oni si˛e bali — spojrzał na cykanderów — ˙ze
odetniesz si˛e od nas i wszystko popsujesz. Widzicie, ˙ze si˛e nie odci ˛
ał. Jemu te˙z Ko´n
przestał si˛e ju˙z podoba´c. Ja osobi´scie dostałem dreszczy od tej ko´nskiej mowy. „Takie
rzeczy nie ze mn ˛
a. Nie b˛edziemy si˛e okłamywa´c!”. Szczera dusza! Czaru´s si˛e znalazł!
Naci ˛
agacz!
— Naci ˛
agacz?! — spojrzałem zaskoczony na M˛esia.
94
— Jasne. Chciał nas naci ˛
agn ˛
a´c na szczero´s´c. Ty mu, bracie, powiesz, co my´slisz
o tym i o tamtym, rozpakujesz przed nim swoj ˛
a walizk˛e, a on potem b˛edzie ci˛e miał
w gar´sci. Przyznaj si˛e, otwórz mu serce, poka˙z swoje słabe punkty, a on ci˛e przy okazji
uderzy w takie bol ˛
ace miejsce. Kiedy raz bolało mnie w sobie, podszedł do mnie Ci˛e˙zki
Tubka i zapytał, co mi jest. No to powiedziałem, ˙ze mnie w sobie boli. „Gdzie”? zapytał.
Wskazałem na ˙zoł ˛
adek. To łobuz r ˛
abn ˛
ał mnie pi˛e´sci ˛
a w to miejsce i ´smiał si˛e, kiedy si˛e
zwin ˛
ałem. Od tego czasu nie mówi˛e nikomu, gdzie mnie boli i nie dam si˛e naci ˛
agn ˛
a´c
na ˙zadne Ko´nskie apele i mowy. To s ˛
a takie zagrania. Nawet Cymek si˛e na tym poznał.
Wczoraj jeszcze bronił Konia, a dzisiaj ju˙z Ko´n przestał mu si˛e podoba´c!
Pomy´slałem, ˙ze to ostatni moment, ˙zeby odzyska´c szlachetne moje imi˛e i twarz, i ˙ze
je´sli teraz nic nie powiem, to stan˛e si˛e ju˙z zupełnym Cykanderem.
Powiedziałem przez ´sci´sni˛ete gardło:
— Mylisz si˛e!
— Co takiego?! — M˛esio wytrzeszczył oczy.
— Ko´n wcale mi si˛e nie przestał podoba´c. . . W ogóle jak mo˙zesz porównywa´c
tego goryla Tubk˛e z Koniem?. . . — wyrzucałem po´spiesznie potok słów. — A co do
95
naszych wypracowa´n to w dalszym ci ˛
agu twierdz˛e i utrzymuj˛e, ˙ze były d˛ete i nie na
poziomie. I ty sam wiesz o tym najlepiej, M˛esiu, bo to ty wła´snie nazywałe´s ten styl
pisania d˛etologi ˛
a i dmuchaniem w bambus. . . Wszyscy pami˛etaj ˛
a. . .
— Człowieku, czy ja mówi˛e, ˙ze nie? — zdenerwował si˛e M˛esio. — Nie chodzi
o to, czy Ko´n ma racj˛e co do wypracowa´n, czy nie! Po prostu chodzi o to, ˙ze to jest
niebezpieczny Ko´n, który próbuje nas wzi ˛
a´c do galopu. A ja nie mam ochoty galopowa´c
z Koniem!
— Ty nie, ale s ˛
a tacy, co uwielbiaj ˛
a wy´scigi, jazd˛e szybk ˛
a na czas i skoki przez
przeszkody! Co do mnie, ja stawiam na Konia!
M˛esia zatkało na moment.
— Stawiasz? W jakim sensie?!
— Ogólnym i szczególnym, ideologicznie i praktycznie.
— Mów konkretnie.
— Konkretnie? Konkretnie to Ko´n wróci.
— By´c mo˙ze wróci z dyrem — powiedział M˛esio, odzyskuj ˛
ac pomału równowa-
g˛e. — Prosz˛e bardzo, niech sobie wraca. Ja to wzi ˛
ałem pod uwag˛e. Jak przyjdzie z dy-
96
rem, powiemy dyrowi, ˙ze nic nie rozumiemy z jego lekcji, ˙ze jest okropny, ˙ze krzyczy
na lekcjach, ˙ze si˛e zło´sci, ˙ze ze strachu nie mo˙zemy nic wykrztusi´c i ˙ze nie chcemy
Konia. I zobaczycie — dyrektor zabierze go wtedy i b˛edziemy mie´c spokój. . . — urwał
nagle, bo przez okno zauwa˙zyli´smy wszyscy małego Gibasa.
Wracał zdyszany, z wywieszonym j˛ezykiem, widocznie z bardzo daleka. Rzucili´smy
si˛e ku wyj´sciu, ciekawi najnowszych wiadomo´sci o Koniu. Ale Gibas wpadł pierwszy
w drzwi. Ju˙z był na korytarzu. Łapał z trudem powietrze.
— Co si˛e stało? — dopytywał M˛esio. — Gdzie´s ty był?
— Tro. . . tropiłem Konia, przecie˙z powiedziałe´s, ˙zebym biegł za nim.
— Jasne, ale tak daleko?
— On pobiegł a˙z do lasu — sapał Gibas.
— Co ty pleciesz?! Do lasu? Z dziennikiem?
— No, nie. . . najpierw wst ˛
apił do pokoju nauczycielskiego i zostawił dziennik, a po-
tem poszedł do biblioteki.
— Do naszej biblioteki?
97
— Tak, widziałem dokładnie, cały czas szedłem za nim. On wzi ˛
ał jedn ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e
z działu „Psychologia”. . . przerzucał szybko strony. . .
— I co?
— Potem r ˛
abn ˛
ał ni ˛
a. . .
— Kogo? Ciebie?
— Nie, no sk ˛
ad? Nikogo nie r ˛
abn ˛
ał, tylko rzucił j ˛
a ze zło´sci ˛
a.
— Na ziemi˛e?
— Nie, na stół pani Cyborowej, a˙z si˛e wzdrygn˛eła, a on zapytał, czy nie ma jakiej´s
lepszej ksi ˛
a˙zki, ale pani Cyborowa nie miała, wi˛ec wybiegł z biblioteki. My´slałem, ˙ze
pobiegnie do dyra, a on w ogóle. . . — Gibas wytarł gło´sno nos.
— Co to znaczy w ogóle?. . . — denerwował si˛e M˛esio.
— W ogóle wybiegł ze szkoły — doko´nczył Gibas.
— Wybiegł ze szkoły? W jakim tempie?
— W tempie wła´sciwym biegom długodystansowym. Biegłem za nim — sapał Gi-
bas — bardzo byłem ciekawy, gdzie tak biegnie.
— Pewnie po papierosy — zauwa˙zył Racuch.
98
— Ko´n nie pali — powiedziałem.
— Tak, on nie pobiegł po papierosy. . . tylko do lasu!
Wszyscy spojrzeli na Gibasa zaskoczeni.
— Jak to do lasu? Ko´n do lasu?
— Sk ˛
ad wiesz? — zapytałem. — Pobiegłe´s za nim do lasu?
— Nie. . . nie wytrzymałem tempa — wyznał Gibas nieco zakłopotany. — Ale wi-
działem, jak biegł. . . Wbiegł na drog˛e do lasu.
M˛esio zar˙zał zwyci˛esko.
— Panowie! Czy jeszcze nie rozumiecie, o co chodzi?! To jest u c i e c z k a K o -
n i a! On ju˙z nie wróci.
— W ogóle? — zamrugał oczami Gibas. — My´slisz, ˙ze zostanie w lesie?
— Głupi jeste´s. Nie wróci do szkoły. . . a w ka˙zdym razie nie do naszej klasy. On
ma zniszczone nerwy. Ten bieg o tym ´swiadczy. Czy normalny gog pobiegłby po takiej
hecy na lekcji do lasu?
Oczywi´scie, nikt nie miał pod tym wzgl˛edem ˙zadnej w ˛
atpliwo´sci.
99
— Powtarzam, to jest ucieczka Konia — zako´nczył M˛esio. — Ko´n nie wytrzymał
nerwowo i uciekł.
— Bzdura — powiedziałem i spojrzałem na zegarek — po prostu jest godzina dzie-
si ˛
ata czterdzie´sci pi˛e´c. — O tej godzinie Ko´n codziennie trenuje biegi. . . Poza tym nie
pobiegł do lasu, lecz na stadion. Jak wiecie, stadion le˙zy przy tej samej drodze. On
codziennie wykonuje na stadionie co najmniej jedno okr ˛
a˙zenie.
— Co´s ty?! — b ˛
akn ˛
ał zaskoczony M˛esio.
— To prawda — przyznał Racuch. — Ja go widziałem na stadionie. Ko´n nale˙zy
do klubu „Sparta”, robi tam biegi ´srednie. Cz˛esto schodzi poni˙zej czterdziestu siedmiu
sekund!
Wiadomo´s´c zrobiła du˙ze wra˙zenie na Cykanderach. Zreszt ˛
a nie tylko na nich. Za-
uwa˙zyłem, ˙ze od dłu˙zszej chwili naszej dyskusji przysłuchuje si˛e chyba cała klasa. I, co
mnie bardzo zdopingowało, Nelka Szyperska.
Odchrz ˛
akn ˛
ałem.
— Panowie, sami widzicie, ˙ze nie jest to zwykły Ko´n. Jest to Ko´n o rozmaitych
wybitnych wła´sciwo´sciach. Mi˛edzy innymi jest to Ko´n sportowy — powiedziałem. —
100
Wy traktujecie go jak fuksa, ale ja stawiam na tego Konia. . . Przykro mi, ˙ze musz˛e ci to
o´swiadczy´c, M˛esiu, ale musz˛e, chocia˙zby dlatego, ˙zeby ci˛e ostrzec. On wróci i jeszcze
raz spróbuje wzi ˛
a´c przeszkod˛e, bo to jest Ko´n, który lubi bra´c przeszkody. Radziłbym
si˛e zastanowi´c, co robi´c, kiedy wróci.
— Tak, nale˙załoby si˛e zastanowi´c — wtr ˛
acił Racuch. — Oczywi´scie na wszelki
wypadek. . . Zawsze trzeba by´c przygotowanym na ró˙zne mo˙zliwo´sci.
— Tu nie ma si˛e co zastanawia´c — powiedział M˛esio. — Mosty s ˛
a spalone. Je´sli
Ko´n wróci, w co nie wierz˛e, to nie b˛edzie nas kochał. B˛edzie próbował si˛e odegra´c
i m´sci´c. . . Dlatego. . . .
— Nie znasz Konia — przerwałem mu. — Stale przymierzasz go do tego goryla
Tubki, a to jest Ko´n szlachetnej krwi. To jest mustang. . .
— Pegaz — dorzucił Racuch, ale wszyscy tylko roze´smieli si˛e, bo nikt nie wiedział,
co to takiego jest Pegaz.
A M˛esio od razu skorzystał z zakłopotania Racucha i przej ˛
ał inicjatyw˛e.
— By´c mo˙ze jest to Ko´n wspaniały, ale w tej chwili jest to Ko´n zraniony. Rzucili´smy
mu wyzwanie. Zranili´smy go ´smiertelnie. On nam tego nie daruje. . . A ja nie mam
101
ochoty by´c stratowany przez Konia, i cho´cby to nawet był mustang, czy te˙z. . . jak mu
tam. . .
— Pegaz.
— O wła´snie. Pegaz. Na szcz˛e´scie to nam nie grozi, on ju˙z do nas nie przyjdzie. . .
mówi˛e wam, on był tylko przysłany na prób˛e. Próba si˛e nie udała. Zabior ˛
a go.
— A je´sli on uzna, ˙ze próba jeszcze trwa, no i postanowi odby´c jeszcze jedn ˛
a lek-
cj˛e? — zapytałem.
— Wtedy musimy dalej stawia´c opór — o´swiadczył M˛esio. — A˙z si˛e zniech˛eci
ostatecznie. Nie mamy innego wyboru. U Konia jeste´smy ju˙z spaleni. Dziecko wie, ˙ze
podpadli´smy.
— Za bardzo boisz si˛e Konia — powiedziałem. — Od pocz ˛
atku za bardzo si˛e go
bałe´s i dlatego narobiłe´s głupstw.
— Ja? Bałem si˛e?!
— Tak. Po prostu wszystko robiłe´s ze strachu. Panowie, spójrzcie w lustro — jeste-
´scie ju˙z prawie doro´sli, a tak boicie si˛e Konia. To przecie˙z ´smieszne. . .
102
— Jak tu si˛e nie ba´c po tym wszystkim? — mrukn ˛
ał Racuch. — Teraz ju˙z chyba
jest powód.
— Nie przesadzaj. . . bywaj ˛
a gorsze opresje.
— Ale co´s trzeba zrobi´c — mówił zdenerwowany Racuch. — M˛esio ma racj˛e, ˙ze
je´sli Ko´n wróci, to nas stratuje.
— Tak, co robi´c? — odezwały si˛e głosy.
— Przede wszystkim nie robi´c burzy w wannie. Nie popada´c w panik˛e, nie wyobra-
˙za´c sobie, ˙ze od dmuchania w zup˛e zrobiły si˛e tajfuny. Mo˙ze Ko´n sam nie b˛edzie chciał
o tamtej lekcji pami˛eta´c. . . i zacznie z innej beczki.
— A je´sli przyjdzie nastawiony bojowo, znów wróci do tych okropnych zda´n i b˛e-
dzie na sił˛e chciał bra´c przeszkod˛e? — zapytała Bojarska.
— Wtedy musimy szybko usun ˛
a´c przeszkod˛e, zanim oszołomiony Ko´n zrozumie,
co si˛e stało, utniemy łeb całej sprawie. . .
— Ale jak? Potrafisz to zrobi´c?
— Spróbuj˛e. . .
103
— Teraz jeste´s dzielny junak, bracie Cymku — zadrwił M˛esio — ale dziwnie jako´s
nie słycha´c ci˛e na lekcji.
Spojrzałem na niego ci˛e˙zkim wzrokiem.
— Jutro usłyszysz — powiedziałem.
— No, to b˛edzie dziejowa chwila w naszej klasie! Słyszeli´scie wszyscy? Cymek
przyrzekł ujarzmi´c mustanga!
— Hurrra! — krzykn˛eli Cykanderzy.
Podnieceni czekaj ˛
ac ˛
a ich jutro zabaw ˛
a, ju˙z na to konto zacz˛eli szalone gonitwy po
korytarzu.
Podszedłem do Nelki Szyperskiej.
— No, jak? Jeste´s zadowolona?
Nelka patrzyła na mnie oszołomiona.
— Ju˙z sama nie wiem, jak to jest. Czasem wydajesz mi si˛e zabawny i dziecinny, jak
wtedy, kiedy wlazłe´s z puzonem na prób˛e przedstawienia, a czasem piekielnie inteli-
gentny i m ˛
adry.
104
— To naturalna mieszanka — odparłem — jestem i taki, i taki. Tak wła´snie jest,
kiedy si˛e ma pi˛etna´scie lat. Czytałem o tym w jednej ksi ˛
a˙zce, tam pisali, ˙ze na tym
wła´snie polega młodo´s´c. Oczywi´scie ta mieszanka mo˙ze by´c w ró˙znych proporcjach.
U mnie na przykład w ostatnim czasie było troch˛e za mało m ˛
adro´sci. . .
— Ale˙z sk ˛
ad — zaprzeczyła gwałtownie Nella — wła´snie dzisiaj przecie˙z błysn ˛
ałe´s
m ˛
adro´sci ˛
a.
— Gdzie niby?
— No, przede wszystkim w klasie. . .
Pomy´slałem, ˙ze nabija si˛e ze mnie i ˙ze jest to rodzaj tak zwanej zimnej ironii, spoj-
rzałem na ni ˛
a z ukosa, ale była piekielnie powa˙zna. Tym hardziej zrobiło mi si˛e głupio,
ale nie dałem tego po sobie pozna´c.
— Och, przesadzasz! — powiedziałem, robi ˛
ac skromn ˛
a min˛e.
— Wcale nie! To było takie m ˛
adre, ˙ze nie od razu si˛e zorientowałam.
— Co na przykład? — byłem bardzo ciekaw.
— No, ˙ze odło˙zyłe´s t˛e rozmow˛e z Cykanderami do przerwy. . . Gdyby´s wyst ˛
apił
przeciw nim na lekcji. . . dopiero teraz widz˛e, jakie to byłoby straszne!
105
— My´slisz, ˙ze dobrze zrobiłem?
— Pewnie. Gdyby´s wtedy wyst ˛
apił, pan Szyko´n dowiedziałby si˛e, ˙ze klasa jest po-
dzielona, ˙ze to jest spisek Cykanderów, ˙ze oni umy´slnie tak wszystko robi ˛
a. . . no i wte-
dy przejechałby si˛e po Cykanderach. Nie mieliby ˙zadnych szans. Byliby zgubieni. . . nie
tylko zreszt ˛
a im by to zaszkodziło. W ogóle atmosfera w klasie byłaby zatruta. Mo˙ze na
zawsze. Oczywi´scie ty zdobyłby´s łaski Konia, ale jakim kosztem? Po trupach Cykan-
derów. . . Ale ty nie mogłe´s przecie˙z tak post ˛
api´c. Ty chciałe´s da´c im szans˛e! I dlatego
postanowiłe´s przemówi´c im do rozumu dopiero po lekcji. I zrobiłe´s to ´swietnie. Dopie-
ro teraz zrozumiałam, ˙ze za jednym zamachem chcesz uratowa´c i Konia, i Cykanderów.
To jest m ˛
adre i to jest ładne.
Czułem lekki zawrót w głowie. Nie przypuszczałem, ˙ze byłem a˙z taki m ˛
adry. A mo-
˙ze tylko w oczach Nelli, bo Nella. . . Wcale bym si˛e zreszt ˛
a tym nie zmartwił. Popatrzy-
łem na ni ˛
a uwa˙znie. U´smiechała si˛e do mnie.
— Jeste´s naprawd˛e równy chłopak, Cymek. Gdybym ja cho´c w cz˛e´sci była taka
odwa˙zna!
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany.
106
— Nie przejmuj si˛e, za to jeste´s bardzo przenikliwa — powiedziałem z odrobin ˛
a
szyderstwa i goryczy.
Rozdział 8
Jak uci ˛
ałem łeb ko ´nskiej sprawie
W napi˛eciu czekali´smy, czy Ko´n przyjdzie na nast˛epn ˛
a lekcj˛e. Nawet najbardziej
opieszali i niesforni uczniowie zaj˛eli miejsca w ławkach jeszcze przed dzwonkiem.
Wszyscy spodziewali si˛e powa˙znych emocji. Mnie oprócz emocji czekał jeszcze po-
wa˙zny wysiłek — to ja przecie˙z według słów M˛esia miałem „uje˙zd˙za´c mustanga”. Naj-
108
gorsze, ˙ze nie wiedziałem, jak to zrobi´c. Wszystko b˛edzie przecie˙z zale˙ze´c od okolicz-
no´sci.
Minuta biegła za minut ˛
a — pan Szyko´n si˛e nie zjawiał. W klasie zacz ˛
ał narasta´c
gwar. Mały Gibas wyskoczył nawet z ławki i napisał na tablicy wielkimi literami: Ko-
niec z Koniem.
Chciał jeszcze dorysowa´c przewróconego na przeszkodzie konia, ale w tym wła´snie
momencie pan Szyko´n stan ˛
ał w progu. Gibas nie zd ˛
a˙zył nawet otrze´c r ˛
ak z kredy! Za-
panowała ´smiertelna cisza. Wszyscy czekali, co teraz si˛e stanie, ale pan Szyko´n nawet
nie spojrzał na tablic˛e.
— Czemu sterczysz? — powiedział tylko do Gibasa. — Zmiataj na miejsce.
Gibas czmychn ˛
ał i schował si˛e za plecami kolegów.
Potoczyłem wzrokiem po klasie. Napotkałem w´sciekły wzrok M˛esia. U´smiechn ˛
a-
łem si˛e z satysfakcj ˛
a. Ko´n przyszedł, jak przepowiadałem. A wi˛ec wygrałem pierwsze
starcie. Teraz mogłem ju˙z by´c pewny, ˙ze mam za sob ˛
a co najmniej pół klasy i zrobiło
mi si˛e ra´zniej.
109
Niestety, gdy spojrzałem na Konia, znów poczułem pewien niepokój. To był wpraw-
dzie Ko´n, ale ju˙z nieco inny Ko´n. Powa˙zny, jakby skupiony, a mo˙ze skr˛epowany po
prostu. W ka˙zdym razie, gdy na moment uniósł głow˛e znad dziennika, ujrzałem w je-
go oczach niepewno´s´c. Sam te˙z od razu poczułem si˛e niepewnie. Przecie˙z od wczoraj
stawiałem na Konia.
Niedobrze, pomy´slałem, je´sli M˛esio zauwa˙zy u Konia t˛e niepewno´s´c, od razu pój-
dzie do ataku, tym razem ju˙z na całego, i zacznie si˛e okrutna zabawa. Wilki osacz ˛
a
Konia i rozszarpi ˛
a w drobne kawałki.
Tak jest, łowcy wilków i poskramiacze lwów nie mog ˛
a sobie pozwoli´c na niepew-
no´s´c. Lwy to czuj ˛
a i staj ˛
a si˛e tym bardziej niebezpieczne. Bałem si˛e o Konia. Nie wie-
działem, co zrobi. Niepewni poskramiacze lwów mog ˛
a ulec parali˙zowi, zesztywnie´c,
straci´c głos, szcz˛eka´c z˛ebami. Mog ˛
a tak˙ze przesta´c panowa´c nad nerwami, niepotrzeb-
nie trzaska´c z bicza i strzela´c, co jest jeszcze gorsze. Mog ˛
a tak˙ze spróbowa´c obłaskawi´c
lwy pochlebstwami, rozkaprysi´c i rozgrymasi´c, próbowa´c si˛e okupywa´c lwom kawałka-
mi (cudzego) mi˛esa, co jest tylko pozornie lepsze, a na dłu˙zsz ˛
a zwłaszcza met˛e zgubne.
110
Co zrobi Ko´n? Na razie starał si˛e panowa´c nad nerwami. Wstał i powiedział spokoj-
nym, mo˙ze tylko znu˙zonym głosem:
— Zdaje si˛e, ˙ze to, co mówiłem na poprzedniej lekcji, nie było dostatecznie zrozu-
miałe. Powtórzymy zatem wszystko jeszcze raz. . .
Patrzyłem z niepokojem na Konia. To był bł ˛
ad! Nie powinien tak zagai´c. Nieostro˙z-
ny, biedny Ko´n! Sam dobrowolnie wchodził na teren bagnisty i ´sliski, gdzie ju˙z czekały
na niego wilki — Cykanderzy. Nie nale˙zy wraca´c do niczego, co sko´nczyło si˛e nieprzy-
jemnie, a przynajmniej na pozór zacz ˛
a´c z innej beczki; powtarzanie mogło doprowadzi´c
tylko do powtórzenia wczorajszej przykro´sci. Now ˛
a bitw˛e nale˙zy wyda´c w innym, wy-
godniejszym miejscu, w ˙zadnym wypadku na polu niedawnej kl˛eski. Klasa nie znosi
powtórek! Jeszcze tego tylko brakowało, ˙zeby Ko´n zacz ˛
ał nudzi´c!
Obejrzałem si˛e. Pół klasy patrzyło na mnie. Wiedziałem: chc ˛
a, ˙zebym szybko za-
działał w tej sytuacji. Ja te˙z patrzyłem na moich stronników, starałem si˛e ich zliczy´c,
ale tak naprawd˛e to widziałem tylko oczy Nelki.
I nagle pomy´slałem: Maksymilianie Ogromski, to jest moment, ˙zeby pokaza´c, i˙z nie
darmo nosisz maksymalne imi˛e i nazwisko. Oto masz szans˛e, ˙zeby odegra´c dziejow ˛
a
111
rol˛e w historii tej okropnej klasy. Decyduj si˛e! Odwró´c bieg wydarze´n! Za moment
b˛edzie ju˙z za pó´zno. Wsta´n i ujmij ster wydarze´n w swoje r˛ece!
Wstałem.
Zgn˛ebiony Ko´n, coraz bardziej upodabniaj ˛
acy si˛e do chudej smutnej szkapy, nawet
nie zauwa˙zył, ˙ze chc˛e si˛e wł ˛
aczy´c i zabra´c głos.
— Wró´cmy do poprzedniej lekcji — powiedział.
— To nie b˛edzie potrzebne — o´swiadczyłem mo˙zliwie spokojnie, ale gło´sno i do-
bitnie.
Klasa zastygła. Poczułem przyjemne podniecenie. Wszyscy patrzyli na mnie. Ko´n
drgn ˛
ał i te˙z obrócił si˛e do mnie.
— Co powiedziałe´s?
Wida´c było, ˙ze nie od razu zrozumiał.
— Powtórki nie s ˛
a konieczne — powtórzyłem — my´sl˛e, ˙ze wszyscy w klasie zro-
zumieli.
— Jednak wczoraj. . . — zacz ˛
ał Ko´n.
112
— Wczoraj to było zaskoczenie — przerwałem szybko — ogólne zaskoczenie
i oszołomienie, prosz˛e pana. Cios podbródkowy, ˙ze tak powiem. . . prawie nokaut, pro-
sz˛e pana. . . musi upłyn ˛
a´c troch˛e czasu, aby przyj´s´c do siebie.
— Czy to ma znaczy´c, ˙ze ju˙z przyszli´scie do siebie? — zapytał nieufnie pan Szyko´n.
— Wła´snie to chciałem powiedzie´c. Po prostu wczoraj nas zatkało, mo˙ze to wyra-
˙zenie bardziej przemówi do pana. Ja sam byłem zatkany. . . To wszystko, co pan mówił,
było takie inne i nowe, nie byli´smy przyzwyczajeni. . . nie mogłem słowa wykrztusi´c
(jaka˙z to była prawda). Ale zrozumie´c, to my zrozumieli´smy.
— Wolałbym jednak przekona´c si˛e i upewni´c, powtórka wam nie zaszkodzi —
chrz ˛
akn ˛
ał Ko´n.
Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko. Bo˙ze, jaki ten Ko´n uparty! Przeczuwałem, ˙ze czeka mnie ci˛e˙z-
ki wysiłek.
— Prosz˛e pana, słowo daj˛e — podj ˛
ałem z po´swi˛eceniem — pan mo˙ze by´c zupełnie
spokojny. Zreszt ˛
a u nas jak kto nie rozumie, to my sami wkładamy mu łopat ˛
a do gło-
wy. U nas w klasie s ˛
a koledzy, co maj ˛
a zdrowe makówki. Wystarczy tylko potrz ˛
asn ˛
a´c
i sypi ˛
a si˛e wyja´snienia, fakty i wiadomo´sci. Taki na przykład M˛e˙zyk — to intelekt jak
113
brzytwa. . . on to wszystko, co pan nam mówił, ma w jednym małym palcu. . . Jak pan
nie wierzy, mo˙zemy na ten temat podyskutowa´c przy całej klasie, inni na pewno te˙z si˛e
wł ˛
acz ˛
a. . . M˛e˙zyk poprowadzi t˛e dyskusj˛e. . .
Spojrzałem zło´sliwie na M˛esia. M˛esio siedział jak przygwo˙zd˙zony, nie bardzo wie-
dz ˛
ac chyba, czy ma si˛e wstydzi´c, czy by´c dumny. . . „No wsta´n teraz — rzuciłem mu
wyzywaj ˛
ace spojrzenie — tłumacz si˛e, ˙ze to nieprawda, tłumacz, ˙ze niczego nie poj ˛
a-
łe´s! Nie, nie zrobisz tego, bo je´sli masz troch˛e oleju w głowie, to rozumiesz, ˙ze ja chc˛e
ci˛e wyci ˛
agn ˛
a´c za uszy z tej afery!”
Mój chwyt okazał si˛e nie najgorszy. Cykanderzy siedzieli zdezorientowani. Cz˛e´s´c
ich zapewne przypuszczała, ˙ze wszedłem w kontakt z M˛esiem i tak ˛
a wypracowali´smy,
tudzie˙z uzgodnili´smy, lini˛e działania. Wi˛ec oszołomieni Cykanderzy nie rusz ˛
a. . . zostali
chyba skutecznie zneutralizowani. Ale pozostawał M˛esio. Czy nie chwyci si˛e jakich´s
rozpaczliwych metod? Oczekiwałem w niepewno´sci. On jednak nie odwa˙zył si˛e. Nie
był a˙z tak szalony.
— No, pi˛eknie, skoro ju˙z rozumiemy si˛e tak dobrze, uznaj˛e problem za zamkni˛e-
ty — powiedział zaaferowany i jakby nie przekonany do ko´nca Szyko´n — chyba ˙ze
114
M˛e˙zyk ma jeszcze co´s do powiedzenia. . . Wczoraj byłe´s niemow ˛
a, a dzisiaj słysz˛e, ˙ze
pomagasz kolegom i jeste´s kim´s w rodzaju autorytetu. Wi˛ec jak to jest? Powiedz?
M˛esio wstał, łypi ˛
ac bezradnie okiem. . . Poprawił szyj˛e w kołnierzyku.
— Ja. . . nie mam nic do powiedzenia, to znaczy. . . nic nowego. To jest tak, jak
mówił Ogromski. . . to było oszołomienie, prosz˛e pana. . .
— Siadaj!
M˛esio usiadł szybko.
— Ciekawa klasa — powiedział pan Szyko´n odzyskuj ˛
ac pewno´s´c siebie — co troch˛e
kto´s tu popada w oszołomienie. Wczoraj wy, dzisiaj i jestem oszołomiony. . . Bo musz˛e
wam powiedzie´c. . . wła´sciwie to miała by´c moja ostatnia lekcja z wami. . . Miałem
dosy´c waszego uporczywego oszołomienia i przyszedłem si˛e z wami po˙zegna´c. . . ale
skoro si˛e ju˙z rozumiemy. . .
— A to dopiero heca! — szepn ˛
ał do mnie M˛esio.
— Teraz z kolei ty jeste´s oszołomiony, jak widz˛e — odparłem.
— Niech ci˛e Ko´n kopnie! — zasapał M˛esio.
115
Przez chwil˛e jeszcze miałem obawy, ˙ze zbyt szczere wyznanie Konia mo˙ze na nowo
wzbudzi´c czy rozdra˙zni´c Cykanderów. Rozgl ˛
adałem si˛e, czy który´s z nich nie podejmie
kontrataku, ale nie, w klasie, o dziwo, panował spokój. Rozlu´zniony wewn˛etrznie Ko´n
przeszedł do nowego tematu: „Pisz˛e do gazety reporta˙z z miejscowo´sci, gdzie sp˛edziłem
wakacje”. Tu ju˙z ka˙zdy w klasie czuł si˛e na mocniejszym gruncie.
Odetchn ˛
ałem. A wi˛ec zwyci˛estwo? Zwyci˛estwo całkowite i bezwzgl˛edna kapitula-
cja Cykanderów? Nie chciało mi si˛e wierzy´c! Jedno było pewne. Przynajmniej na razie
postanowili przyj ˛
a´c moj ˛
a formuł˛e. . . Nie wymy´slili wida´c nic lepszego na poczekaniu.
Wracałem ze szkoły razem z Nelk ˛
a. Kiedy´smy si˛e rozstawali, zapytałem:
— A teraz powiedz mi prawd˛e, czy wtedy, podczas tej okropnej lekcji, nie uwa˙zała´s,
˙ze jestem tchórzem?
— Co ty?! Przecie˙z ju˙z powiedziałam ci. . . Dlaczego to ci˛e wci ˛
a˙z dr˛eczy?!
— Bo ja sam. . . musz˛e ci powiedzie´c, ja sam czułem si˛e wtedy jak Minim Mikro-
nowicz.
— Bzdura. Dla mnie byłe´s zawsze Maksymilianem Ogromskim.
— Zawsze?
116
— Tak, nawet jak mówiłam co innego, zawsze wierzyłam w ciebie.
— Dlaczego?
— Nie wiem. . . tak krótko ci˛e znam, a jednak ci wierz˛e.
— Jeste´s łatwowierna.
— Wcale nie. Nie my´sl, ˙ze ja ka˙zdemu wierz˛e. Ale my´sl˛e, ˙ze tobie mo˙zna. . . W ka˙z-
dym razie ja si˛e nie zawiodłam. Przecie˙z to wła´snie ty ukr˛eciłe´s w ko´ncu łeb ko´nskiej
sprawie.
— Sprawa miałaby łeb, i to bardzo du˙zy, do tej pory, gdyby. . . gdyby nie ty. . .
Przecie˙z wiesz, ˙ze ja to wszystko zrobiłem dla ciebie!
— Mówisz serio?
— Tak.
Milczała przez chwil˛e.
— Jestem bardzo szcz˛e´sliwa — odezwała si˛e wreszcie. — Pierwszy raz w ˙zyciu kto´s
zrobił tak ˛
a trudn ˛
a rzecz dla mnie. I to wła´snie jeste´s ty. To strasznie miło mie´c kogo´s,
komu mo˙zna wierzy´c i na kim mo˙zna polega´c? Dlaczego masz tak ˛
a ponur ˛
a min˛e? —
zapytała zdziwiona.
117
— Trudno by´c zachwyconym w mojej sytuacji. Ja ci˛e robi˛e szcz˛e´sliw ˛
a, ale ty uwiel-
biasz Konia!
— Co ty gadasz!
— Uwielbiała´s go od samego pocz ˛
atku!
— Co´s ty. . . ja go tylko ˙załowałam.
— Och, nie wypieraj si˛e. Obserwowałem ci˛e cał ˛
a lekcj˛e. Patrzyła´s w niego jak w ob-
raz.
— Jak w obraz?
— Zbyt łatwo wpadasz w zachwyt, jak ka˙zda dziewczyna. Ko´n, owszem, jest na
poziomie, ale bez przesady! Dlaczego ty si˛e ´smiejesz — wykrztusiłem — co w tym
´smiesznego?
Ale ona ´smiała si˛e w dalszym ci ˛
agu. Ja te˙z u´smiechn ˛
ałem si˛e w ko´ncu. . . bo pomy-
´slałem, co sam mówiłem o młodo´sci jako o piekielnej mieszance. Psiako´s´c, znów chyba
co´s mi si˛e pomieszało. . . a mo˙ze po prostu ´zle dobrałem proporcje?
Rozdział 9
Jak trzyma´c dwie sroki za ogon
Wprawdzie wykre´sliłem nareszcie z agendy spraw˛e Konia, ale nie sprawiło mi to
wi˛ekszej ulgi, bo przy okazji stwierdziłem z przykro´sci ˛
a, ˙ze pozostałe wa˙zne sprawy
nie ruszyły zupełnie z miejsca. Był ju˙z pa´zdziernik, a ja nie nakr˛eciłem ani pół me-
tra filmu, nie przebiegłem czterystu metrów w czasie poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu sekund,
w ogóle nawet nie zbli˙zyłem si˛e do tej magicznej cyfry. Finansowo te˙z stałem na pro-
119
gu bankructwa. No i wreszcie — Giga! Wiedziałem, ˙ze powinienem wykre´sli´c Gig˛e
z agendy i wstawi´c na jej miejsce Nelk˛e Szypersk ˛
a. Tak zrobiłby człowiek konsekwent-
ny. Ja jednak stale zwlekałem. Wtedy, gdy wykre´slałem spraw˛e Konia, te˙z postanowi-
łem za jednym zamachem wykre´sli´c Gig˛e. Ju˙z nawet zamachn ˛
ałem si˛e piórem. . . ale
na pró˙zno, niestety! Pióro — a ´sci´slej mówi ˛
ac mój zielony pisak — jako´s zawisł mi
w powietrzu. . . Nie. . . nie potrafi˛e wykre´sli´c Gigi. Mimo wszystko! Na razie — pomy-
´slałem. Potem „czas uleczy wszystko”. Tak przynajmniej mówiła moja biedna mama
w krytycznych chwilach dziejów naszej rodziny. Niestety, wzdychała przy tym ci˛e˙zko
i te westchnienia mamy sprawiały, ˙ze zapatrywałem si˛e nieco sceptycznie na lekarskie
kwalifikacje czasu. Nie maj ˛
ac jednak pod r˛ek ˛
a innego ´srodka, postanowiłem podda´c si˛e
owej problematycznej kuracji.
Oczywi´scie jako człowiek czynu zamierzałem aktywnie pomaga´c i czasowi w prze-
p˛edzaniu Gigi z mych my´sli i pami˛eci. Zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze jest to operacja
długa i bolesna. Aby j ˛
a skróci´c i znie´s´c mo˙zliwie bezbole´snie, uznałem za konieczne
r z u c i ´c s i ˛e w w i r c z e g o ´s. Czytałem w ksi ˛
a˙zkach, ˙ze zadurzeni nieszcz˛e´sli-
wie bohaterowie rzucali si˛e w wir zaj˛e´c, aby zapomnie´c. . . aby otrz ˛
asn ˛
a´c si˛e. . . wi˛ec ja
120
te˙z postanowiłem rzuci´c si˛e w wir. Ale czego? Z pocz ˛
atku nie wiedziałem. Id ˛
ac w ´slad
bohaterów nale˙załoby si˛e rzuci´c w wir pracy, mnie jednak specjalnie nie odpowiadał
jako´s ten wir. Praca ucznia nie wydała mi si˛e zbyt pasjonuj ˛
aca, w ka˙zdym razie z pew-
no´sci ˛
a nie tak ciekawa, aby mo˙zna si˛e było w niej pogr ˛
a˙zy´c bez reszty i zapomnie´c
o n˛ekaj ˛
acych nas troskach. Wi˛ec co? Mo˙ze s p o r t? W ko´ncu wstawiłem przecie˙z do
agendy ten mój nieszcz˛esny bieg na czterysta metrów. Gdyby tak odda´c si˛e całkowi-
cie idei poprawienia wyników na tym dystansie? Zej´s´c poni˙zej owych pi˛e´cdziesi˛eciu
sekund?! ´
Cwiczy´c i ´cwiczy´c, trenowa´c codziennie ze stoperem a˙z do zupełnego zm˛e-
czenia? Wiedziałem ju˙z z do´swiadczenia, ˙ze gdy si˛e intensywnie trenuje, zapomina si˛e
o wszystkich innych sprawach, a po treningu człowiek marzy tylko o jednym: ˙zeby
napi´c si˛e czego´s zimnego i odpocz ˛
a´c. Wi˛ec i teraz mo˙ze. . . gdybym podj ˛
ał na nowo
treningi, my´slałbym tylko o jakiej´s coca-coli, o dobrej kolacji, o fotelu, a nie o Gidze. . .
Po krótkim namy´sle zdecydowałem si˛e wi˛ec zaktywizowa´c sportowo, zapisałem si˛e
do klubu do sekcji lekkoatletycznej i jako obiecuj ˛
acy narybek codziennie ´cwiczyłem
pod okiem trenera biegi ´sredniodystansowe razem z innymi młodzikami. Po dwu ty-
godniach osi ˛
agn ˛
ałem wymagane minimum i zostałem dopuszczony do Mi˛edzyszkolne-
121
go Biegu z okazji ´Swi˛eta Wojska Polskiego, który to bieg miał si˛e odby´c dwunastego
pa´zdziernika. Najpierw stan ˛
ałem do eliminacji i wygrałem j ˛
a w mojej grupie. W bie-
gu finałowym razem ze mn ˛
a mieli startowa´c zwyci˛ezcy pozostałych pi˛eciu grup. Zna-
łem wszystkich doskonale z pracy w klubie. Byli to nast˛epuj ˛
acy chłopcy: bracia Bojek,
Ciemski Tytus, Op˛eda Klaudiusz, zwany Klodkiem, oraz Kobylak Stanisław. Wszyscy
byli bardzo gro´zni, mo˙ze z wyj ˛
atkiem Klodka, który zwyci˛e˙zył fuksem, bo wylosował
najsłabsz ˛
a grup˛e. Od razu wi˛ec pomy´slałem sobie, ˙ze nie mam szans liczy´c na zwyci˛e-
stwo, chyba. . . chyba ˙ze zdarzy si˛e jaki´s cud. Ale potem przyszło mi na my´sl, ˙ze gdzie
jak gdzie, ale wła´snie w sporcie zdarzaj ˛
a si˛e ró˙zne cuda i nie powinienem z góry kapitu-
lowa´c. Najwa˙zniejsze to prócz formy fizycznej mie´c form˛e psychiczn ˛
a. Wiedziałem, ˙ze
to nie zale˙zy tylko ode mnie, ale i od postawy publiczno´sci w czasie zawodów. Gdybym
czuł, ˙ze trzyma moj ˛
a stron˛e, ˙ze stawia na mnie. . . Tak, potrzebowałem dopingu, opar-
cia duchowego i zach˛ety. Na kogo mog˛e liczy´c? Oczywi´scie liczyłem na moj ˛
a klas˛e,
a zwłaszcza na Nelk˛e Szypersk ˛
a, bo wa˙zne jest nie tylko, ile osób dopinguje, ale tak˙ze
k t o to robi. Tak, w tym biegu Nella by mi bardzo pomogła. Wystarczyłaby ´swiado-
mo´s´c, ˙ze znajduje si˛e na trybunie. W przeddzie´n zawodów spotkałem j ˛
a w szkole.
122
— Oczywi´scie jutro spotykamy si˛e na stadionie — powiedziałem. Była raczej zdzi-
wiona.
— Na stadionie? Dlaczego?
— Nie wiesz?
— Sk ˛
ad mam wiedzie´c?!
Zamilkłem, przykro zaskoczony. N i c n i e w i e! A ja głupi my´slałem, ˙ze wszy-
scy ˙zyj ˛
a tymi zawodami. To był pierwszy kubeł zimnej wody na mój rozpalony łeb.
— B˛ed˛e biegał na czterysta metrów — wyja´sniłem rozdra˙zniony, jutro s ˛
a zawody
i ja. . .
— B˛edziesz brał udział w biegach? — Nelka spojrzała na mnie dziwnie.
— Tak. Trenowałem ci˛e˙zko przez dwa tygodnie. . .
— Rozumiem — powiedziała — dlatego nigdzie nie było ci˛e wida´c. Słuchaj, Cy-
mek, nie chc˛e si˛e wtr ˛
aca´c do twoich spraw, ale pozwól, ˙ze jedno ci powiem: za bardzo
si˛e rozpraszasz, za wiele srok naraz chcesz trzyma´c za ogon! Boj˛e si˛e, ˙ze wszystkie ci
uciekn ˛
a.
123
Zdenerwowała mnie. Zamiast podziwia´c moje zdolno´sci, jakie´s pouczenia. . . dr˛e-
twe mowy. . . Chciałem jej to wygarn ˛
a´c, ale powiedziałem tylko:
— Po prostu jestem wszechstronny. Powinna´s to doceni´c. A mo˙ze nie lubisz sportu?
— Nie lubi˛e przesady. Znikasz po całych dniach. Przestałe´s zagl ˛
ada´c do naszego
ogniska, profesor Kiryłło martwi si˛e, co b˛edzie z twoj ˛
a gr ˛
a na puzonie. . . A ty sobie po
prostu biegasz na stadionie. . .
— Miałem w planie ten bieg wcze´sniej ni˙z puzon!
— To po co zapisałe´s si˛e na lekcj˛e puzonu?
Zasapałem gniewnie, ale nie mogłem odpowiedzie´c na to pytanie.
— Marnujesz tylko czas! - ci ˛
agn˛eła wzburzona Nelka. — Zastanawiam si˛e, czy
naprawd˛e jeste´s taki m ˛
adry, jak my´slałam.
— To zastanawiaj si˛e — odpaliłem — a ja musz˛e przekroczy´c granic˛e pi˛e´cdziesi˛eciu
sekund!
— Po co?
— Szkoda, ˙ze tego nie rozumiesz. Po prostu mam takie ambicje.
— Wolałabym, ˙zeby´s si˛e zaj ˛
ał ambicjami filmowymi.
124
— Filmowymi? Sk ˛
ad wiesz?
— Dowiedziałam si˛e, ˙ze werbujesz aktorów do filmu, który masz kr˛eci´c. Czy to
prawda?
— Tak — b ˛
akn ˛
ałem zbity z tropu.
— Ciekawe, ˙ze nic mi o tym nie wspomniałe´s.
— Nie wspomniałem?
— Nie. Tyle z sob ˛
a rozmawiali´smy, a ty ani słowa o tym filmie — w głosie Nelli
wyczuwałem wyra´zn ˛
a pretensj˛e. — Ukrywałe´s to umy´slnie przede mn ˛
a!
— Ale˙z sk ˛
ad. . .
— To dlaczego?. . .
— Nie my´slałem, ˙ze ci˛e to interesuje. . .
— To mnie interesuje! — zaczerwieniła si˛e Nelka.
Chrz ˛
akn ˛
ałem i zapytałem ostro˙znie:
— Czy. . . czy chciałaby´s zagra´c w tym filmie?
125
— Uwa˙zasz, ˙ze si˛e nie nadaj˛e? — Nella poprawiła włosy, odst ˛
apiła krok i zademon-
strowała si˛e w całej okazało´sci na tle szkolnej tablicy ogłosze´n, ze sztucznym u´smie-
chem przylepionym do jaskrawoczerwonych ust.
Wytrzeszczyłem oczy. Dopiero teraz zauwa˙zyłem, ˙ze Nelka ma „zrobion ˛
a” twarz.
Podmalowane powieki, dorysowane brwi, uczernione rz˛esy i uszminkowane wargi. A do
tego ta fryzura!
— No wi˛ec? — zniecierpliwiła si˛e Nella. — Nadaj˛e si˛e czy nie?
— O. . . owszem — wykrztusiłem — oczywi´scie, ˙ze si˛e nadajesz, tylko. . .
— Tylko co?
Ugryzłem si˛e w j˛ezyk. Nie mogłem jej przecie˙z powiedzie´c, ˙ze w tym momencie
przypomniała mi si˛e Giga. Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko. Nie, tego nie da si˛e ukry´c, jednak Szy-
perska nie zast ˛
api Gigi w filmie.
— Masz jakie´s zastrze˙zenia — zaniepokoiła si˛e Nella — jakie´s opory? — dopyty-
wała. — Mo˙ze chodzi o Gig˛e?!
— Co? — zdr˛etwiałem.
126
— Nie wypieraj si˛e — zasapała Nella. — Ci˛e˙zki Tubka mi wszystko powiedział.
Chciałe´s wzi ˛
a´c Gig˛e do filmu!
— No. . . tak — wyj ˛
akałem — po prostu pasowała mi. . .
— Ona? A co ze mn ˛
a?
Poczułem, ˙ze si˛e poc˛e.
— Och, to nie problem — rzekłem po´spiesznie — potrzebuj˛e paru aktorek. . . w sce-
nariuszu b˛edzie kilka ról kobiecych. . . Wi˛ec ty i Giga. . . obie mo˙zecie zagra´c — wypa-
liłem wreszcie.
— Obie?! — wykrzykn˛eła Nelka.
— No, na przykład jako matka i córka.
— Ale kto b˛edzie matk ˛
a? — zdenerwowała si˛e. — Chyba nie ja!?
Zdałem sobie spraw˛e, ˙ze wpakowałem si˛e na teren nader niebezpieczny i ´sliski,
wycofałem si˛e wi˛ec szybko.
— Mo˙zecie by´c siostrami — zaproponowałem.
127
— Ja mam by´c siostr ˛
a Gigi, no wiesz. . . — oburzyła si˛e Nelka. — Nie potrafiłabym
z Gig ˛
a. . . nie. . . . film z Gig ˛
a w ogóle nie ma sensu — o´swiadczyła stanowczo — musisz
j ˛
a wykluczy´c!
— Ale˙z Nelka, co ty znowu. . . zrozum!. . .
— Nie, nie zgadzam si˛e! Nie znosz˛e Gigi!
— Nie b ˛
ad´z dzieckiem! — próbowałem j ˛
a uspokoi´c. — Jakby niektórzy, prawdziwi
aktorzy, tak stawiali spraw˛e, to by nie powstał nigdy ˙zaden film. My´slisz, ˙ze oni zawsze
si˛e lubi ˛
a? O, moja droga — czasem nie znosz ˛
a si˛e bardziej ni˙z ty z Gig ˛
a, a graj ˛
a zako-
chanych! Udaj ˛
a uczucia takie, jakie s ˛
a w scenariuszu, a prawdziwe chowaj ˛
a do kieszeni.
Na tym wła´snie polega aktorstwo, prosz˛e ciebie!
— Nienawidz˛e Gigi! — krzykn˛eła Nelka. Twarz jej nap˛eczniała od zło´sci.
Spojrzałem na ni ˛
a z pobła˙zaniem.
— Musisz panowa´c nad swoim ciałem — powiedziałem — je´sli chcesz by´c aktork ˛
a.
Aktorka musi.
Nella opanowała si˛e.
— My´slisz, ˙ze potrafi˛e? — zapytała strapiona.
128
— Na pewno! Ale powinna´s stale o tym pami˛eta´c i nie da´c si˛e zaskoczy´c przez
zło´s´c! Po prostu musisz trenowa´c.
— B˛ed˛e — westchn˛eła Nelka — ale to okropne, ˙ze Giga. . .
— Daj spokój z Gig ˛
a — powiedziałem ostro — jeszcze nawet nie wiadomo, czy
zgodzi si˛e zagra´c w moim filmie. Nawet z ni ˛
a nie rozmawiałem.
— Nie rozmawiałe´s?
— Nawet jej nie znam wła´sciwie — mrukn ˛
ałem cicho.
— Nie znasz?
— Nie. To wszystko tylko plany.
Nelka odetchn˛eła wyra´znie.
— Czy ona b˛edzie na. . . na tym wy´scigu?
— Na zawodach?
— Tak. . . na tych, o których mówiłe´s.
— Sk ˛
ad mog˛e wiedzie´c — wzruszyłem ramionami — wiem tylko, ˙ze zawsze inte-
resowała si˛e sportem. . . Widywałem j ˛
a na trybunach.
129
— Na pewno przyjdzie — przygryzła wargi Nelka. — Ja te˙z przyjd˛e — o´swiadczyła
nagle.
— A to byłoby ´swietnie — powiedziałem i u´smiechn ˛
ałem si˛e pod nosem. Było
jasne, ˙ze Nelka jest zazdrosna. Lecz nie miałem nic przeciwko temu. Przeciwnie, to mi
sprawiało przyjemno´s´c. Wi˛ecej, to mi było w tym wypadku na r˛ek˛e. . .
Rozdział 10
Bieg na czterysta metrów
To zapowiadało si˛e z pocz ˛
atku całkiem nie´zle. Kiedy w dniu zawodów zjawiłem
si˛e na stadionie, jeszcze przed szatni ˛
a usłyszałem gło´sne kichanie. Z ciekawo´sci ˛
a otwo-
rzyłem drzwi. Okazało si˛e, ˙ze to kichali bracia Bojek. Wła´snie z identycznych kieszeni
wyci ˛
agali identyczne chusteczki koloru yellow-bahama, po czym z identycznym tr ˛
abie-
niem wytarli identycznie baniaste i czerwone nosy. Prawdopodobnie byli obaj identycz-
131
nie zakatarzeni. Od razu poczułem si˛e ra´zniej. Taka niedyspozycja w dniu zawodów
to jest handicap co si˛e zowie. Przynajmniej z bra´cmi Bojek mi si˛e udało! Szans˛e ma-
my teraz wyrównane, a nawet mo˙ze zdobyłem przewag˛e. Spojrzałem na Ciemskiego
Tytusa. Mo˙ze i jemu te˙z przytrafiła si˛e jaka´s przykro´s´c? Niestety, Ciemski Tytus był
bezwstydnie zdrowy. Podskakiwał w miejscu jak pajac, demonstruj ˛
ac ostentacyjnie sw ˛
a
odra˙zaj ˛
aco wysok ˛
a form˛e. Równie˙z Kobylak Stanisław napawał mnie niepokojem. Był
spokojny i skupiony. Zawsze bałem si˛e spokojnych i skupionych twardzieli. Kobylak
Stanisław wygl ˛
ada mi na takiego twardziela. Podobno obaj, zarówno Ciemski Tytus,
jak i Kobylak Stanisław, trenowali całe lato na obozie sportowym, podczas gdy ja zbi-
jałem b ˛
aki u babci Ciuszy´nskiej w Pcimiu nad Rab ˛
a. Nadto, jak słyszałem, Ciemski
Tytus i Kobylak Stanisław poddali si˛e specjalnej diecie i prócz innych przepisanych po-
karmów po˙zerali posłusznie jak zaj ˛
ace dwie główki sałaty i pot˛e˙zne porcje szpinaku
dziennie. Ja osobi´scie unikałem nadmiaru zieleniny, a zwłaszcza do szpinaku czułem
nieprzezwyci˛e˙zony wstr˛et. Zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze to wszystko obni˙za powa˙znie
moj ˛
a kondycj˛e fizyczn ˛
a i ˙ze w ˙zaden sposób nie mog˛e si˛e równa´c z takimi asami jak
Ciemski Tytus i Kobylak Stanisław.
132
Z tych przykrych rozmy´sla´n wyrwał mnie dono´sny d´zwi˛ek puzonu. Spojrzałem za
okno. Oczywi´scie to był Ci˛e˙zki Tubka. Nadchodził w otoczeniu mikrusów. Raz po raz
d ˛
ał w srebrzysty instrument, budz ˛
ac podziw malców. W chwil˛e pó´zniej pojawił si˛e
w progu naszej szatni.
— Cze´s´c, chłopaki. Mam dla was dobr ˛
a nowin˛e — obwie´scił zasapany, po czym
zatr ˛
abił triumfalnie — impreza zapowiada si˛e na medal! Kolosalne zainteresowanie!
Wł ˛
aczyli si˛e nawet gogowie!
— Co. . . gogowie? — zaniepokoił si˛e Ciemski Tytus, który zd ˛
a˙zył ju˙z złapa´c od po-
cz ˛
atku roku szkolnego po par˛e łab˛edzi z wa˙zniejszych przedmiotów i był znany w ´sro-
dowiskach nauczycielskich jako Ciemna Masa Tytoidalna. — W jakim sensie gogo-
wie? — dopytywał wyra´znie zdegustowany t ˛
a nowin ˛
a.
— W sensie przyjemnym — o´swiadczył Tubka. — Postanowili ufundowa´c pewne. . .
pewne nagrody dla zwyci˛ezcy biegu na czterysta metrów.
— Nagrody? Jakie?
— Kr ˛
a˙z ˛
a wie´sci, ˙ze zwyci˛eski ucze´n ma by´c przez cały rok traktowany ulgowo
w pytaniu. . .
133
— Nie wierz˛e. . . — o´swiadczył z gorycz ˛
a Ciemski Tytus.
— Niby jak to ulgowo? Nie b˛ed ˛
a stawia´c łab˛edzi?
— Podobno zwyci˛eski biegacz ma by´c podci ˛
agany co najmniej o jeden stopie´n w gó-
r˛e. To by ci˛e urz ˛
adziło, Tytus.
— To s ˛
a bujdy! Chcesz mnie podnie´s´c na duchu i dlatego tak mówisz. To jest oszu-
ka´nczy doping — rozzło´scił si˛e Ciemski. — Zwyci˛ezca tego biegu nie tylko nie b˛edzie
podci ˛
agany przez gogów, ale na pewno im p o d p a d n i e. Ja si˛e znam na tym —
poci ˛
agn ˛
ał nosem. — Przyuwa˙z ˛
a go. B˛ed ˛
a chcieli wiedzie´c, c o u m i e zwyci˛ezca.
B˛ed ˛
a mówi´c: byłe´s silny na bie˙zni, no to poka˙z, czy jeste´s równie silny z matmy, i b˛ed ˛
a
ci˛e maglowa´c z satysfakcj ˛
a i zagina´c z rozkosz ˛
a. . . Gogowie nie znosz ˛
a kogo´s, kto si˛e
wyró˙znia na sportowym polu, a w klasie jest klops.
— Głupstwa gadasz. Jakby tak było, to by nie ustanowili specjalnej nagrody rzeczo-
wej za ten bieg — zar˙zał Tubka.
— Co to za nagroda? — Bracia Bojkowie zbli˙zyli si˛e w identyczny sposób popra-
wiaj ˛
ac okulary na identycznie napuchni˛etych nosach.
134
— Fantastyczna — powiedział Ci˛e˙zki Tubka. — Z pocz ˛
atku miał by´c to Puchar Gro-
na Nauczycielskiego, ale okazało si˛e, ˙ze w ˙zadnym sklepie nie ma odpowiednio wspa-
niałego i wielkiego kryształowego pucharu. Wsz˛edzie oferowano gronu tylko kieliszki
do wódki i do sikacza. Pani Czubało zgodziła si˛e ju˙z naby´c zamiast pucharu kieliszek
z zielonkawego szkła, nawet ładny, za dwana´scie złotych, ale pan dyrektor Biegunowicz
si˛e sprzeciwił. Powiedział, ˙ze mogłoby to by´c ´zle zrozumiane. Ofiarowanie zwyci˛eskie-
mu uczniowi kieliszka mogłoby wywoła´c wra˙zenie, i˙z grono pedagogiczne zach˛eca go
do picia napojów alkoholowych. I wtedy pan Roger Fizyczny zaproponował, ˙zeby wr˛e-
czy´c dyrektora Biegunowicza.
Spojrzeli´smy po sobie.
— Jak to wr˛eczy´c? Dyrektora? Co ty?!
— Jako nagrod˛e dla zwyci˛ezcy — o´swiadczył spokojnie Tubka.
— Samego Biegunowicza?! Zwariowałe´s?!
— No. . . chciałem powiedzie´c pos ˛
a˙zek dyrektora. . . to znaczy przedstawiaj ˛
acy dy-
rektora, czyli Biegunowicza, ze spi˙zu.
— Ze spi˙zu?
135
— Czyli z br ˛
azu. Konkretnie miała to by´c statuetka biegacza, któr ˛
a na pewno wi-
dzieli´scie. . .
— Ta co stoi na wystawie w sklepie „Desy”?
— Ta sama! Za sze´s´cset sze´s´cdziesi ˛
at złotych. Słyszeli´scie pewnie, ˙ze jest to dzieło
pana F ˛
afary?
— Tego, co robi nagrobki na ulicy Cmentarnej?
— To jego brat. F ˛
afara, o którym mówi˛e, czyli F ˛
afara R ˛
aczka podupadł ostatnio na
skutek nałogu pija´nstwa i robi ju˙z tylko figurki diabełków i aniołków z gipsu w spół-
dzielni „Kramarz”. Kiedy´s zapowiadał si˛e na wielkiego artyst˛e i był koleg ˛
a dyrektora
Biegunowicza, gdy uczył zaj˛e´c plastycznych w szkole w Lelowie. Wtedy podobno wy-
rze´zbił t˛e podobizn˛e dyrektora.
— Nie jestem pewien, czy statuetka z wystawy „Desy” przedstawia Biegunowi-
cza — powiedziałem.
— Nie ma w ˛
atpliwo´sci — o´swiadczył autorytatywnie Tubka. — Biegunowicz
w młodo´sci był biegaczem.
— Twarz podobna — powiedział Ciemski. — Ma nawet okulary.
136
— Wysuni˛et ˛
a szcz˛ek˛e doln ˛
a — dodał Tubka. — A w ogóle ta sama postawa. . . ten
rozbieg. . . Widziałem, jak Biegunowicz raz ´spieszył si˛e na zebranie do Komitetu. Biegł
tak samo jak ten wyrze´zbiony sportowiec z wyci ˛
agni˛et ˛
a szyj ˛
a podnosz ˛
ac wysoko kola-
na. To jest na pewno Biegunowicz! I co wa˙zniejsze, w cenie sze´sciuset sze´s´cdziesi˛eciu
złotych. Nierdzewny.
Wiadomo´s´c o tak cennej nagrodzie zrobiła na nas silne wra˙zenie. Przez chwil˛e mil-
czeli´smy oszołomieni.
— I. . . i to b˛edzie na własno´s´c? — wykrztusił przej˛ety Tytus.
— Niezupełnie powiedział Tubka. To ma by´c nagroda przechodnia. Zwyci˛eski bie-
gacz b˛edzie przechowywał Biegunowicza, oczywi´scie na honorowym miejscu, a˙z do
nast˛epnych zawodów. Dopiero gdy zwyci˛e˙zy trzy razy z rz˛edu, otrzyma pos ˛
a˙zek na
własno´s´c. . .
— To mi si˛e mniej podoba — o´swiadczyłem.
— To mo˙ze by´c kłopotliwe — dodał Ciemski Tytus.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał.
137
— To prawda. . . Rzecz mo˙ze by´c kłopotliwa. Podobno br ˛
az u˙zyty do wyrobu po-
s ˛
a˙zka nie jest najwy˙zszej jako´sci. . . pod wpływem powietrza. . . zwłaszcza zanieczysz-
czonego powietrza zbyt szybko zielenieje, a co gorsza czernieje. Dlatego do nagrody
b˛edzie doł ˛
aczona specjalna pasta i flanelka do czyszczenia dyrektora.
Spojrzeli´smy po sobie. Perspektywa czyszczenia dyrektora Biegunowicza przy po-
mocy pasty i flaneli nie bardzo nam si˛e podobała. To mogło by´c nudne na dłu˙zsz ˛
a met˛e.
— E, nabijasz si˛e chyba z nas. — Op˛eda Klaudiusz spojrzał podejrzliwie na Tubk˛e.
— Jak słowo. . . — uderzył si˛e w sw ˛
a gorliw ˛
a pier´s Ci˛e˙zki Tubka. — Słyszałem,
grono pedagogiczne naradzało si˛e w tej sprawie. Wszyscy byli za tym, ˙zeby ufundowa´c
nagrod˛e w postaci biegacza, ale bali si˛e, czy młodzie˙z potrafi uszanowa´c tak cenne
trofeum. Szczególnie pani Czubało wyraziła w ˛
atpliwo´s´c, czy mo˙zna oddawa´c b ˛
ad´z co
b ˛
ad´z spi˙zowe wyobra˙zenie władzy szkolnej we władz˛e jakiego´s drapichrusta-gołow ˛
asa
tylko dlatego, ˙ze ma szybkie nogi. Tak powiedziała, zapami˛etałem dokładnie.
— Drapichrusta? — skrzywił si˛e Ciemski Tytus.
— Drapichrusta-gołow ˛
asa! — odparł Tubka. — I powiedziała jeszcze, ˙ze ˙zaden
z nas nie potrafi przechowa´c pos ˛
a˙zka przez rok.
138
— Oburzaj ˛
ace! — stwierdził Op˛eda Klaudiusz. — Taki brak zaufania!
— Wreszcie postanowiono — ci ˛
agn ˛
ał dalej Tubka — ˙ze pan Roger Fizyczny b˛edzie
osobi´scie kontrolował, czy statuetka dyrektora Biegunowicza jest wła´sciwie przecho-
wywana przez ucznia-biegacza.
— Co to znaczy — wła´sciwie? — zaniepokoił si˛e Ciemski Tytus.
— To znaczy — odparł spokojnie Tubka — czy jest ustawiona na honorowym miej-
scu w domu. . . czyli, jak si˛e wyraziła pani Czubało, odpowiednio eksponowana oraz
czy jest odkurzana i czyszczona t ˛
a flanelk ˛
a, o której mówiłem. . .
— Odkurzanie nie b˛edzie łatwe — poci ˛
agn ˛
ał nosem Op˛eda Klaudiusz. — Nie wiem,
czy przyjrzeli´scie si˛e panu Biegunowiczowi na tej wystawie. On jest cały pofałdowa-
ny — zauwa˙zył rzeczowo, i to te˙z była prawda.
Milczeli´smy stropieni, a Ciemski Tytus zacz ˛
ał podskakiwa´c jeszcze bardziej nerwo-
wo ni˙z przedtem.
— Najbardziej si˛e boj˛e, ˙ze przy sposobno´sci pan Roger mo˙ze oprócz stanu nagrody,
sprawdzi´c stan ucznia. Człowiek b˛edzie si˛e bał ˙zy´c po swojemu, bo stale b˛edzie my´slał,
139
˙ze Roger wpadnie do domu, krzyknie, fuknie i zap˛edzi do odrabiania lekcji. — Ciemski
Tytus przebierał nogami coraz bardziej nerwowo.
Tubka przypatrywał mu si˛e z niesmakiem.
— Widz˛e, ˙ze zrobiłe´s si˛e nerwowy — zauwa˙zył. — To niedobrze. — Wyci ˛
agn ˛
ał
z kieszeni wymi˛etoszon ˛
a paczk˛e sportów. — Masz, zapal sobie, stary, to ci˛e uspokoi.
Ciemski Tytus zawahał si˛e. Niew ˛
atpliwie z jednej strony był zaszczycony propozy-
cj ˛
a Tubki, a z drugiej bał si˛e. . . Wiedział, ˙ze jako biegacz. . . jako biegacz, powinien sta-
nowczo odmówi´c, ale chciał zagra´c przed Tubk ˛
a dorosłego wyg˛e, któremu jaki´s dymek
nie mo˙ze zaszkodzi´c. Nawet przed biegiem na czterysta metrów. Wzi ˛
ał wi˛ec papierosa
i zapalił z min ˛
a starego praktyka.
U´smiechn ˛
ałem si˛e pod nosem. Do licha, nowy handicap. „Pal, kochasiu — pomy-
´slałem patrz ˛
ac z przyjemno´sci ˛
a na Ciemskiego Tytusa — zaci ˛
agaj si˛e jak najgł˛ebiej,
a ciebie te˙z b˛ed˛e miał z głowy”.
A potem pomy´slałem, ˙ze jestem podły. To nie s ˛
a my´sli godne wielkiego sportowca.
Ach, wiedziałem dobrze, co powinienem zrobi´c. Powinienem wyp˛edzi´c Tubk˛e z szatni,
wyrwa´c mojemu szanownemu partnerowi Ciemskiemu Tytusowi peta z jego głupiej
140
g˛eby, w ka˙zdym razie powinienem go ostrzec, czym to grozi, no i powinienem by´c
zmartwiony, ˙ze mój szanowny partner traci tu˙z przed biegiem form˛e, a tymczasem nic
z tego. Nie poruszyłem si˛e nawet i wcale nie byłem zmartwiony. Tak. . . nie jestem na
pewno wielkim sportowcem, jestem n˛edznym drapichrustem — jak by powiedziała pani
Czubało — małym graczem, któremu zale˙zy tylko na wygranej, a bardzo mało na stylu,
w jakim si˛e wygrywa. To smutne. Czy musi tak by´c?. . . Mo˙ze by jednak spróbowa´c
pokaza´c, ˙ze sta´c mnie na w i e l k i s t y l. . .
Zanim jednak zd ˛
a˙zyłem cokolwiek komukolwiek pokaza´c, w oknie pokazała si˛e
Nelka Szyperska. Wygl ˛
adała na bardzo zdenerwowan ˛
a.
Wybiegłem z szatni.
— Co si˛e stało? — zapytałem.
— Jak si˛e czujesz? — popatrzyła na mnie z niepokojem.
— Doskonale — odparłem zdziwiony.
— Czy. . . czy bardzo si˛e denerwujesz?
— Troch˛e.
— A kogo si˛e boisz z partnerów?
141
— W tej chwili, to ju˙z chyba tylko Kobylaka Stanisława.
— Och, Kobylaka. . . — Nelka zaczerwieniła si˛e i westchn˛eła ci˛e˙zko.
— Dlaczego wzdychasz? — zapytałem podejrzliwie.
Nelka spojrzała na mnie dziwnie spłoszonymi oczyma.
— Musz˛e ci co´s wyzna´c — wykrztusiła.
— Co takiego?
— Cał ˛
a noc nie mogłam spa´c i my´slałam ci ˛
agle o tym. . . Słuchaj, Cymku, ja. . . nie
mog˛e trzyma´c twojej strony w tym biegu. . . ja. . . ja musz˛e trzyma´c stron˛e Staszka. . .
— Staszka?
— No, Kobylaka. Obiecałam. . . przyrzekłam mu, ˙ze b˛ed˛e go dopingowa´c.
— Co takiego?! — osłupiałem. — Zdradziła´s mnie?!
— Mu. . . musiałam. — Nelka miała oczy pełne łez.
— Musiała´s?! No wiesz! — zasapałem wzburzony.
— Kobylak zrobił mi scen˛e.
— On? Taki spokojny?
142
— Wcale nie jest taki spokojny, jak ci si˛e zdaje. . . On jest straszny. . . — wyznała
Nella. — Zrobił mi okropn ˛
a scen˛e zazdro´sci. Mówił, ˙ze jak on mnie prosił, ˙zebym
przyszła na stadion, to nigdy nie chciałam, a ty tylko jeden raz mi zaproponowałe´s
i od razu si˛e zgodziłam, chocia˙z znam ci˛e dopiero od niedawna, a on mnie zna od
przedszkola! I powiedział, ˙ze je´sli nie b˛ed˛e trzyma´c jego strony w tym biegu i nie b˛ed˛e
go dopingowa´c okrzykami „Kobylak!”, to on ci˛e tak załatwi, ˙ze nie uko´nczysz biegu
i ˙ze w ogóle odechce ci si˛e by´c sportowcem. Odgra˙zał si˛e strasznie, a w oczach miał złe
błyski. . .
— I ty si˛e zgodziła´s?
— Bałam si˛e, ˙ze on ci naprawd˛e co´s zrobi.
— Ohydny terrorysta! Ale ty nie powinna´s si˛e zgodzi´c — powiedziałem — powin-
na´s mnie tylko ostrzec przed nim. Ju˙z ja bym sobie dał z nim rad˛e.
— Och, ty go nie znasz. . . On jest gotów na wszystko, mógłby ci na przykład nasy-
pa´c czego´s do pantofli. . . albo schowa´c kostium, albo niby niechc ˛
acy przytłuc ci nog˛e. . .
Jak o tym pomy´slałam. . . nie. . . nie mogłam dopu´sci´c ˙zadnego ryzyka.
143
— Mimo wszystko, nie powinna´s była tego zrobi´c — rzekłem twardo. — Przyrze-
ka´c doping takiemu gadowi?! Bardzo liczyłem na to, ˙ze usłysz˛e twój głos na ostatnim
wira˙zu. . . A tak b˛ed˛e zupełnie sam.
— B˛ed˛e krzycze´c „Kobylak”, ale my´slami b˛ed˛e z tob ˛
a — o´swiadczyła Nelka.
— Dzi˛ekuj˛e i za to — powiedziałem kwa´sno.
— Przebacz mi. — Nelka otarła oczy.
— Przebaczam ci — powiedziałem.
Potem pomy´slałem, ˙ze jeszcze nie zacz˛eły si˛e zawody, a ju˙z tyle dramatów i emocji.
A swoj ˛
a drog ˛
a, ˙ze taki Kobylak. . . — Pokr˛eciłem głow ˛
a i westchn ˛
ałem ci˛e˙zko.
Rozdział 11
O szkodliwo´sci kibiców, w rodzaju
Tubki, słów kilkoro
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szesnasta. Od strony bie˙zni dochodziły mnie
oklaski i okrzyki tłumu. Wkrótce doł ˛
aczył do nich bełkotliwy głos megafonu. To witaj ˛
a
sprinterów, którzy wyszli wła´snie na boisko i zostali przedstawieni publiczno´sci. Jesz-
145
cze dwadzie´scia minut i wystartujemy my — czterystumetrowcy. Pomy´slałem, ˙ze czas
wróci´c do szatni i zacz ˛
a´c przebiera´c si˛e pomału. . .
Na progu garderoby buchn ˛
ał we mnie gryz ˛
acy obłok dymu tytoniowego. W gł˛ebi,
w niebieskich oparach majaczyły niewyra´zne kształty zawodników. W´sród nich góro-
wał kształt bardzo podobny do goryla. Był to niew ˛
atpliwie kształt Tubki. Zostawiłem
drzwi otwarte i zacz ˛
ałem przedziera´c si˛e przez zasłony dymne do mojej szafki. . . Jak si˛e
wkrótce zorientowałem, w szatni wci ˛
a˙z trwała dyskusja na temat szans poszczególnych
zawodników i nagród przewidzianych dla zwyci˛ezcy.
— Wiedziałem, ˙ze tak b˛edzie — usłyszałem głos Tubki. — Nagroda Grona to rzecz
´sliska. Spodziewałem si˛e, ˙ze mo˙ze wam nie przypa´s´c do gustu. Bra´c nagrod˛e od na-
uczycieli mo˙ze by´c kr˛epuj ˛
ace, to zbyt przypomina nasz ˛
a szkółk˛e kochan ˛
a, co innego,
gdybym ja. . . — Tubka wypu´scił kł ˛
ab dymu.
— Gdyby´s ty?! Co ty? — rozległy si˛e niespokojne pytania.
— No, gdybym ufundował nagrod˛e.
— Nagrod˛e!
146
— Nie wiem tylko, czy mi wypada — chrz ˛
akn ˛
ał z fałszyw ˛
a skromno´sci ˛
a Tubka. —
Wprawdzie jestem do´s´c znany w kołach młodzie˙zy, zdobyłem pewien autorytet w kr˛e-
gach artystycznych oraz sportowych i moja opinia si˛e liczy, ale z drugiej strony jestem
tylko uczniem. . . Dlatego chciałbym zna´c wasze zdanie. Czy to b˛edzie dobrze przyj˛e-
te? — Spojrzał na nas badawczo małymi, przenikliwymi oczami.
— Och, niepotrzebnie masz skrupuły — powiedziałem gło´sno — pomysł jest wspa-
niały. To miło z twojej strony, ˙ze chciałby´s ufundowa´c mi nagrod˛e.
— Tobie? — zmarszczył brwi Tubka.
— Oczywi´scie. Bo to ja wygram ten bieg — rzekłem twardo.
— Ty?! — Ci˛e˙zki Tubka za´smiał si˛e nieprzyjemnie. — Gdybym wiedział, ˙ze ty
wygrasz ten bieg, nie fundowałbym ˙zadnej nagrody. Albo. . . albo ufundowałbym ci
nagrod˛e w postaci zgniłego jaja lub medalu ze sparciałego buraka, ale ty nie wygrasz.
Dlatego ufunduj˛e wielk ˛
a, cenn ˛
a nagrod˛e.
— Jak ˛
a? — zapytał Ciemski Tytus i wszyscy zawodnicy spojrzeli na Tubk˛e cieka-
wie. Nawet Kobylak Stanisław przestał na moment medytowa´c nad swoim pryszczem.
— Wła´snie zastanawiam si˛e. . . jak j ˛
a nazwa´c. . . — zamruczał zamy´slony Tubka.
147
— To proste — powiedziałem — to si˛e powinno nazywa´c Nagroda Sportowa Tubki.
— Tak po prostu? — skrzywił si˛e Tubka.
— No wi˛ec Nagroda Artystycznej Tubki.
— To ju˙z lepiej, ale za mało uroczy´scie.
— Proponuj˛e: Nagroda Sportowa Wielkiej Tuby! — wykrzykn ˛
ał Ciemski Tytus.
— Złotej Tuby! — uzupełniłem.
— Wielkiej Złotej Tuby — zakaszlał krztusz ˛
ac si˛e dymem Klodek — to brzmiałoby
dumnie.
— Mo˙ze by´c — zgodził si˛e łaskawie Tubka.
— Ale jak to b˛edzie wygl ˛
ada´c? — zainteresował si˛e Ciemski Tytus.
— Co?
— No, ta nagroda.
— Co´s w rodzaju tr ˛
abki na postumencie — powiedziałem.
— Tak jest — zaaprobował Tubka. — Z tym, ˙ze zamiast tr ˛
aby mógłby by´c puzon. . .
ewentualnie nawet ja sam graj ˛
acy na puzonie. Taka mała rze´zba, złocona.
— Ale sk ˛
ad ty we´zmiesz na to fors˛e? — zreflektował si˛e nagle Ciemski Tytus.
148
Tubka u´smiechn ˛
ał si˛e pod nosem. Pytanie nie zmieszało go bynajmniej. Wida´c było,
˙ze rzecz przemy´slał ju˙z przedtem.
— Wła´snie rozpocz ˛
ałem zbiórk˛e pieni˛edzy na nagrod˛e — o´swiadczył ogl ˛
adaj ˛
ac so-
bie paznokcie. — My´sl˛e, ˙ze powinni´scie pierwsi zło˙zy´c pewne datki. Powiedzmy, dych˛e
od łebka. To przecie˙z w naszym interesie. Zaraz potem ogłosz˛e, ˙ze zawodnicy wpłacili
rado´snie na Fundusz Nagrody. To zach˛eci innych do bulenia forsy. To ich zdopinguje
i podnieci. Wszyscy b˛ed ˛
a płaci´c.
W tym momencie pomy´slałem, ˙ze Ci˛e˙zki Tubka nie jest taki głupi, na jakiego wy-
gl ˛
ada. Wi˛ec po to przylazł do nas i udaje zapalonego kibica! Po prostu chce wyci ˛
agn ˛
a´c
od nas grubsz ˛
a gotówk˛e. . . i wpadł na taki pomysł! Nie´zle! Całkiem inteligentnie jak
na Tubk˛e.
— Genialnie to sobie wykombinowałe´s — o´swiadczyłem gło´sno — ale ja nie dam
ani grosza. Byłoby ´smieszne, gdybym sam sobie fundował nagrod˛e. . . Koszt nagrody
musi ponie´s´c sam fundator. Inaczej jest to dmuchanie w bambus i nabieranie go´sci.
— Nie słuchajcie go! — zasapał Tubka. — To jest aspołeczny typ! Niezdolny do
współpracy kolektywnej.
149
A jednak ostudziłem nieco zapały. Zbiórka pieni˛e˙zna w´sród zawodników przyniosła
zaledwie niecałe pi˛e´c złotych i rozczarowała zupełnie Tubk˛e.
— To skandal! — wykrztusił w´sciekły. — Widz˛e, ˙ze zaraziło was sk ˛
apstwo Cymka.
No wi˛ec dobrze! Jak chcecie. Dopóki b˛edziecie piel˛egnowa´c t˛e swoj ˛
a chciwo´s´c i skner-
stwo, to pami˛etajcie, n˛edzni dusigrosze, ˙ze moja nagroda b˛edzie polegała na u´sci´sni˛eciu
r˛eki zwyci˛ezcy. Niestety — tylko na u´sci´sni˛eciu r˛eki — powtórzył z gorycz ˛
a.
— Nie ˙zartuj! — j˛ekn ˛
ał Ciemski Tytus. — Mamy si˛e wysila´c dla jednego u´sci´sni˛ecia
r˛eki. . .
— Mog˛e was u´scisn ˛
a´c dwa razy — rzekł z godno´sci ˛
a Tubka.
— Doło˙zysz jeszcze komplet artystek?
— Artystek? Jakich artystek? — denerwował si˛e Tubka.
— No, przecie˙z masz te albumy filmowe — mrukn ˛
ał Ciemski Tytus.
— Masz tak˙ze kolorowe zdj˛ecia gwiazd i gwiazdorów, wszyscy wiedz ˛
a, ˙ze stryjek
przysyła ci z zagranicy — dodałem.
— Chodzi ci o fotografie astronomiczne?
150
— Nie udawaj Greka. Chodzi mi o fotografie aktorów i aktorek, za pomoc ˛
a których
usiłujesz podrywa´c niektóre dziewczyny. Gdyby´s zechciał podarowa´c zwyci˛ezcy jaki´s
mały komplecik. . . — u´smiechn ˛
ałem si˛e niewinnie.
— Tak, jaki´s mały komplecik — podchwycił Ciemski Tytus, oblizuj ˛
ac si˛e łako-
mie. — Chyba sta´c ci˛e na to jako działacza sportowego.
— Mog˛e wam da´c trzy sztuki — zasapał rozzłoszczony Tubka. Trzy sztuki, to
wszystko!
— M˛eskie czy ˙ze´nskie?
— Jasne, ˙ze m˛eskie, dam wam Klossa, Zagłob˛e i Hamleta.
— Wypchaj si˛e!
— No to trzech facetów z Bonanzy.
— O rany, takie g˛eby. . .
— A co by´s chciał?
— No. . . chocia˙z jedn ˛
a babk˛e.
— Jeste´s nieletni, Bonanza powinna ci wystarczy´c — o´swiadczył zgorszony Tubka.
151
Niestety, wida´c było, ˙ze Ciemskiemu Tytusowi nie wystarcza. Uznałem za stosowne
interweniowa´c.
— Słuchaj, Tubka — rzekłem sil ˛
ac si˛e na przyjacielski ton. — Jeste´s znany z tego,
˙ze masz szeroki gest. Uwa˙zaj ˛
a ci˛e za mecenasa sportu. Tak napisali w gazetce szkol-
nej. Czytałe´s chyba. „Zawody zaszczyci sw ˛
a obecno´sci ˛
a znany mecenas sportu, kolega
Tubkowski z ósmej. . . ”
— To były zgrywy redaktorów, oni stale si˛e mnie czepiaj ˛
a. . . w dziale satyrycz-
nym — sapał Tubka.
— Nie wyssali tego z palca. Tak o tobie mówi ˛
a zawodnicy: „mecenas sportu”. To
zobowi ˛
azuje. Powiniene´s od˙załowa´c jak ˛
a´s fotk˛e z babk ˛
a i doł ˛
aczy´c do nagrody.
— Kolorow ˛
a! — dodał Ciemski Tytus.
Tubka przez chwil˛e toczył walk˛e wewn˛etrzn ˛
a. Wreszcie o´swiadczył zbolałym gło-
sem:
— No, dobrze, znajcie mój gest. Doło˙z˛e wam Claudi˛e Cardinale na koniu.
— Och, Tubka, jeste´s wspaniały! — zawołał Ciemski Tytus.
152
— Tylko pami˛etajcie. Wynik musi by´c na medal. Claudia zostanie doł ˛
aczona tylko
w wypadku, gdy zwyci˛ezca osi ˛
agnie wy´srubowany czas. . . Powiedzmy, poni˙zej pi˛e´c-
dziesi˛eciu dwu sekund. Zgoda?!
— Zgoda.
— No, to zapalimy — Tubka wyci ˛
agn ˛
ał ponownie wymi˛et ˛
a paczk˛e sportów i zacz ˛
ał
cz˛estowa´c zawodników. Mnie ostentacyjnie omin ˛
ał, natomiast podszedł do le˙z ˛
acych
braci Bojków.
— Wstawa´c! Bo jak wam przylej˛e! — wrzasn ˛
ał Tubka.
Bracia Bójek unie´sli si˛e na kanapce i patrzyli na nas identycznie podpuchłymi oczy-
ma.
Tubka spojrzał na nich ze wstr˛etem.
— Co´scie tacy za´slimaczeni?
Bracia Bójek poci ˛
agn˛eli identycznie baniastymi nosami, po czym wyci ˛
agn˛eli z kie-
szeni dwie chusteczki w identycznym kolorze yellow-bahama i wytarli nimi dwa iden-
tycznie sine nosy w kolorze bleu de Paris.
— Ooobawiamy si˛e, ˙zeee nie jeste´smy w formie — zabeczeli.
153
— Ja te˙z si˛e obawiam — powiedział Tubka. — Co wam jest?
— Maaamy nie˙zyt.
— Co to jest?
— Co´s w rodzaju kataru — powiedział wi˛ekszy Bojek i kichn ˛
ał przera´zliwie.
Tubka spojrzał na nich krytycznie.
— Tylko bez takich kawałów!
— Tooo niechc ˛
acy — wyja´snił wi˛ekszy Bojek. — Tooo dlatego, ˙ze mamy zatkane
drogi oddechowe — wyja´snił mniejszy.
— I w ogóle jeste´smy nie-do-tle-nie-ni.
Tubka spojrzał na nich krytycznie.
— Przydałyby si˛e wam inhalacje — o´swiadczył i podsun ˛
ał braciom paczk˛e spor-
tów. — Zapalcie sobie, to wam przetka drogi oddechowe, wypuszczajcie tylko dym
przez nos!
Bracia Bojek spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Trener Mamiec zabronił. . . a do tego w naszym stanie. . .
154
— Wasz stan was rozgrzesza — uci ˛
ał Tubka — powiedziałem, ˙ze musicie przetka´c
sobie kinole. Nikotyna oczy´sci wam przewody. . . No, ´smiało, to wam na pewno dobrze
zrobi.
Bracia Bojek zapalili, i ostro˙znie, ˙zeby si˛e nie zakrztusi´c, zacz˛eli sobie czy´sci´c ni-
kotyn ˛
a przewody.
— Zupełnie nie wiem, na kogo postawi´c w tej sytuacji — westchn ˛
ał zdenerwowany
Tubka. Wiem tylko jedno.
— Co wiesz?
— Na kogo nie postawi´c. Na przykład wiem, ˙ze na pewno nie postawi˛e na Cymka.
— Dlaczego?
— Cymek nie wygra.
Tubka spojrzał na mnie dziwnie ci˛e˙zkim wzrokiem.
— My´slisz? — uniósł do góry brwi Op˛eda Klaudiusz. — A ja my´slałem, ˙ze on jest
faworytem.
— ´
Zle my´slałe´s — u´smiechn ˛
ał si˛e krzywo Tubka. — Forma Cymka jest nader nie-
pewna. Nie wiem nawet, czy uko´nczy ten bieg.
155
— Dlaczego nie ma uko´nczy´c?
Ale Tubka nie odpowiadał, tylko wci ˛
a˙z u´smiechał si˛e tajemniczo. Poczułem si˛e
dziwnie nieswojo. . . szczerze mówi ˛
ac w tym momencie po raz pierwszy zdj ˛
ał mnie
strach, ˙ze ten wy´scig mo˙ze mie´c niespodziewany, dramatyczny przebieg.
Mimo złych przeczu´c, jakie mnie ogarn˛eły, postanowiłem trzyma´c fason.
— Panowie — powiedziałem sil ˛
ac si˛e na niedbały ton — czas przerwa´c dyskusj˛e
i ko´nczy´c palenie. Zbli˙za si˛e pora wyst˛epu. Naprawd˛e radziłbym si˛e ju˙z przebra´c.
To mówi ˛
ac zdj ˛
ałem marynark˛e i powiesiłem na krze´sle.
Ciemski Tytus popatrzył w rozterce na swojego peta. Został mu jeszcze spory ka-
wałek. ˙
Zal było wyrzuca´c, zaci ˛
agn ˛
ał si˛e wi˛ec spiesznie, a potem nerwowo strzepn ˛
ał
popiół. . . prosto na klapy mojej marynarki.
— Zdmuchnij to łaskawie, Ciemna Maso Tytoidalna — powiedziałem.
Ciemski Tytus nie kwapił si˛e jednak zdmuchn ˛
a´c łaskawie i udawał niedomog˛e słu-
chu. To mnie zdenerwowało. Dopadłem do niego i chwyciłem za kołnierz.
— Słyszałe´s, co powiedziałem? Zdmuchnij ten popiół, bo inaczej to ja ci˛e dmuchn˛e
w twoje tytoidalne ucho.
156
— Zostaw — odepchn ˛
ał mnie Tubka. — Uszkodzisz zawodnika!
— Jemu ju˙z nic nie zaszkodzi — powiedziałem szyderczo. — Spójrz na niego.
Tubka spojrzał podejrzliwie na Ciemskiego Tytusa.
— ´
Zle si˛e czujesz?
— Nic mi nie jest — b ˛
akn ˛
ał Ciemski Tytus z niewyra´zn ˛
a min ˛
a, ko´ncz ˛
ac palenie.
— Zobacz, zrobił si˛e zielony — powiedziałem do Tubki. — Lepiej wyprowad´z go
na dwór.
Tubka przez chwil˛e trwał w rozterce.
— Skacz! — rzucił wreszcie do Ciemskiego Tytusa.
— Dlaczego mam skaka´c? — j˛ekn ˛
ał Ciemski Tytus.
— Chc˛e ci˛e sprawdzi´c — warkn ˛
ał Tubka i odsun ˛
ał si˛e od niego na wszelki wypadek.
Nieszcz˛esny faworyt zacz ˛
ał podskakiwa´c ostro˙znie i niemrawo, ale mimo to robił
si˛e coraz bardziej zielony.
Tubka przypatrywał mu si˛e zatroskany, a potem spojrzał z niesmakiem na Kobylaka
Stanisława, który wci ˛
a˙z jeszcze przebywał w stanie skupienia wewn˛etrznego i z na-
maszczeniem ogl ˛
adał sobie pryszcze w lusterku.
157
— Nie wygl ˛
adacie zbyt za. . . zach˛ecaj ˛
aco.
— Naprawd˛e, Tubka, powiniene´s liczy´c tylko na mnie — o´swiadczyłem z bezczel-
nym u´smiechem.
— Nie denerwuj mnie! — zasapał Tubka.
— Mówi˛e ci, póki czas, postaw na mnie!
— Id´z, bo ci˛e kopn˛e! — zagrzmiał rozzłoszczony Tubka, po czym zwrócił si˛e do
Ciemskiego Tytusa i do Kobylaka Stanisława. — We´zcie si˛e w gar´s´c! Nie chciałbym
by´c w waszej skórze, gdy przegracie! Licz˛e tylko na was!
— A na mnie? — j˛ekn ˛
ał ˙zało´snie Op˛eda Klaudiusz.
— Ty si˛e nie liczysz — powiedział Tubka — i bracia Bojkowie te˙z si˛e nie licz ˛
a.
Licz˛e tylko na Ciemskiego i Kobylaka oraz na mój puzon oczywi´scie.
— Na twój puzon? — zapytał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek.
— To jest pot˛e˙zny instrument dopingu — o´swiadczył Tubka rozci ˛
agaj ˛
ac połyskuj ˛
ace
złoci´scie rury. — B˛ed˛e zagrzewał do walki mojego faworyta tr ˛
abieniem. Nawet gdy
ju˙z b˛edzie wypompowany i sflaczały, pod wpływem tego głosu nabierze nowych sił
158
i zapału. . . Czy nie mam racji, Ciemski? Ja to ju˙z przecie˙z wypróbowałem z tob ˛
a na
treningach.
— To było oookropne. . . to znaczy ookropnie skuteczne — przytakn ˛
ał Tytus.
— Równie dobrze mo˙zna by posłu˙zy´c si˛e rycz ˛
ac ˛
a krow ˛
a — zauwa˙zyłem.
— Na pewno, kiedy si˛e ma d˛ebowe ucho jak ty! — odci ˛
ał si˛e pogardliwie Tubka. —
Na szcz˛e´scie s ˛
a tacy, co potrafi ˛
a oceni´c szlachetny ton puzonu. Ich poderw˛e do walki!
O tak! — Uniósł do góry puzon i zatr ˛
abił gło´sno, niestety — przez nieuwag˛e — prosto
w ucho Kobylaka Stanisława.
Kobylak Stanisław, który a˙z do tej chwili trwał w stanie gł˛ebokiego skupienia, teraz
dopiero został wytr ˛
acony z tego dostojnego stanu, upu´scił lusterko i przeszedł w stan
gwałtownego pobudzenia, co wyraziło si˛e niezwykłym skokiem wzwy˙z. Był to skok
zadziwiaj ˛
aco wysoki, tym bardziej zdumiewaj ˛
acy, ˙ze Kobylak Stanisław skakał bez
rozbiegu. Skoczyłby zapewne ponad dwa metry i miałby murowane szans˛e na rekord,
niestety szatnia nie jest odpowiednim miejscem do bicia rekordów. Kobylakowi Stani-
sławowi zaszkodził zbyt niski pułap, a ´sci´sle mówi ˛
ac belka stropowa, o któr ˛
a uderzył
głow ˛
a. W rezultacie nieszcz˛esny zawodnik przeszedł z kolei ze stanu pobudzenia w stan
159
ogłuszenia, a nast˛epnie osłupienia. Opadł na podłog˛e i usiadł zamroczony. Z rozrzuco-
nymi r˛ekami i nogami oraz z przekrzywion ˛
a głow ˛
a wygl ˛
adał jak porzucony przez dzieci
pajac.
— Co mu si˛e stało? — wybełkotał przykro zaskoczony Tubka.
— Obawiam si˛e, ˙ze byłe´s zbyt skuteczny — powiedziałem, badaj ˛
ac głow˛e Kobylaka
Stanisława.
Tubka z niedowierzaniem obejrzał swój puzon, jakby dziwi ˛
ac si˛e, ˙ze mógł on spo-
wodowa´c podobnie ˙załosne nast˛epstwa, a potem spróbował podnie´s´c nieszcz˛esn ˛
a ofiar˛e
tr ˛
abienia.
— Kobylak, co ty wyrabiasz? Wstawaj! Zaraz zacznie si˛e bieg! Nie zasuwaj głupich
kawałów! Byłe´s moim typem, postawiłem na ciebie!
Niestety, Kobylak Stanisław był zupełnie wiotki i zdawał si˛e nie rozumie´c tej mowy.
W tym momencie do szatni wbiegł jeden z mniejszych Tubkowskich zaludniaj ˛
acych
nasz ˛
a szkoł˛e, niejaki Kulfon. Był to kr˛epy, mocno zbudowany głowacz. Mimo ci˛e˙zkiej
budowy odznaczał si˛e wyj ˛
atkow ˛
a ruchliwo´sci ˛
a i pełnił przy swoim starszym bracie rol˛e
adiutanta, wywiadowcy i szpiega.
160
— Mamiec idzie! — krzykn ˛
ał podniecony. — A przy nim Ko´n!
Tubka spojrzał niespokojnie na zamroczonego Kobylaka Stanisława.
— Panowie, usu´nmy lepiej to ciało.
— Jak to „usu´nmy”? — zdziwił si˛e nieprzyjemnie Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek. — Ko-
bylak chyba nie jest trupem?. . .
— Chyba nie. . . i dlatego powietrze dobrze mu zrobi — wyja´snił Tubka. — Wy-
nie´smy Kobylaka na dwór i posad´zmy go przed szatni ˛
a, bo inaczej b˛edzie na nas, jak
Mamiec przyjdzie. . .
— Jest jeszcze sprawa atmosfery — zauwa˙zył Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek poci ˛
agaj ˛
ac
nosem. — Mamiec powiedział, ˙ze jak jeszcze raz wyw˛eszy dym w szatni, to podda nas
wszystkich rewizji, a˙z znajdzie tego, kto przynosi knoty.
— Zostan˛e tu i wywietrz˛e — powiedział Tubka.
— Wietrzenie nic nie da. Mamiec wyczuwa dym nawet po trzech godzinach. Spraw-
dziłem — j˛ekn ˛
ał z gł˛ebi szatni zbolałym głosem Ciemski Tytus.
161
— Powiemy, ˙ze ju˙z było nadymione, jak przyszli´smy po sprinterach, grunt, ˙zeby nie
znalazł knotów. Ale ja ju˙z to załatwi˛e — powiedział Tubka. — Wynie´scie tylko to ciało,
a wszystko b˛edzie okay! Jazda!
Rzucili´smy si˛e do Staszka Kobylaka i wynie´sli´smy go na dwór. Zostałem chwil˛e
przy nim, masuj ˛
ac mu guza na głowie. Bałem si˛e, ˙zeby nie miał p˛ekni˛etej czaszki pod
tym guzem albo nie dostał jakiego´s wstrz ˛
asu mózgu. Wreszcie, ˙zeby si˛e upewni´c, na-
cisn ˛
ałem mu palcem ten guz. Kobylak wrzasn ˛
ał przera´zliwie. Jedn ˛
a r˛ek ˛
a złapał si˛e za
głow˛e, a drug ˛
a r ˛
abn ˛
ał mnie do´s´c sprawnie w ˙zebro. To mnie przekonało, ˙ze o´srodki
mózgowe ma w porz ˛
adku, i wróciłem do szatni.
Tubka wygl ˛
adał przez otwarte okno z knotem w ustach.
— Mamca na razie nie wida´c. Co z Kobylakiem? — zapytał mnie.
— Próbuje przyj´s´c do siebie.
— My´slisz, ˙ze zd ˛
a˙zy?
— Zale˙zy na co — odparłem. — Na uroczysto´s´c ma pewn ˛
a szans˛e zd ˛
a˙zy´c.
— Na jak ˛
a uroczysto´s´c?
— Jak b˛edziesz wr˛eczał mi nagrod˛e.
162
Tubka zasapał z w´sciekło´sci.
— Nagrod˛e dostaniesz ju˙z teraz — warkn ˛
ał i zamachn ˛
ał si˛e pi˛e´sci ˛
a. Chciał mnie
ugodzi´c w szcz˛ek˛e, ale odsun ˛
ałem si˛e błyskawicznie i cios wyl ˛
adował — na niewinnym
˙zoł ˛
adku Ciemskiego Tytusa.
Tego było ju˙z za wiele na nadw ˛
atlone siły faworyta. Jego twarz podejrzanie zie-
lonkawa ju˙z od pewnego czasu, teraz poszarzała niebezpiecznie, zaokr ˛
agliła si˛e nagle
i odbiło si˛e na niej uczucie rozpaczliwej bezradno´sci.
— Uwa˙zaj, Tubka! — krzykn ˛
ał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek.
Tubka odskoczył w ostatnim momencie.
— Piekielna Ciemna Masa! — zakl ˛
ał. — Wyprowad´zcie na dwór t˛e Mas˛e Tytoidal-
n ˛
a!
Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek wyprowadził haftuj ˛
acego Ciemskiego Tytusa. Rozejrzałem
si˛e po szatni. W ci ˛
agu kilku minut sytuacja zmieniła si˛e zdecydowanie. Praktycznie
tylko ja jeden zostałem na placu boju.
— No có˙z, Tubka, przykro mi — powiedziałem zwyci˛esko. — Chyba jednak b˛e-
dziesz musiał naprawd˛e postawi´c na mnie!
Rozdział 12
Kłopoty trenera Mamca
Do szatni wbiegli zdyszani malcy w dresach. Przynie´sli numery startowe i pledy
do okrywania zawodników po biegu. Za malcami ukazał si˛e wzburzony magister Ma-
miec, a za Mamcem. . . (tego jeszcze brakowało) nasz polonista, pan Szyko´n we własnej
osobie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo Ko´n nale˙zał do tutejszego klubu i sam
uprawiał biegi, a jednak dostałem g˛esiej skóry. Wci ˛
a˙z jeszcze w dra˙zliwych okoliczno-
164
´sciach wolałem nie spotyka´c si˛e z Koniem. A okoliczno´sci były wyj ˛
atkowo dra˙zliwe.
Magister Mamiec ledwie stan ˛
ał na progu, zagrzmiał gniewnie:
— No prosz˛e! Tego si˛e obawiałem! Wci ˛
a˙z jeszcze nie gotowi! A to co takiego?! —
zatrzymał si˛e nagle i skrzywił ze wstr˛etem. — Wi˛ec znowu te historie i to przed samym
startem! Który był tak bezczelny? — patrzył po nas badawczo.
— O co chodzi? — zapytał niewinnie Tubka.
— Nie udawaj Greka! Kopcili´scie!
— Chłopaki, czy kto´s kopcił?
— Ale sk ˛
ad!
— Nie róbcie z siebie głupków! — sapał magister Mamiec. — Ja mam w˛ech. . .
— To nie my. . . to mo˙ze sprinterzy, oni tu byli przed nami.
— Nie opowiadaj! Widz˛e ´slady haftowania. Kto haftował?
Milczeli´smy.
— I co robi Kobylak pod oknem?
— Pod oknem?
165
— Siedzi pod oknem, trzyma si˛e za głow˛e i nie rozumie, co si˛e do niego mówi, tylko
oddycha jak ryba. . .
— Mo˙ze robi ´cwiczenia oddechowe.
— Bez idiotycznych ˙zartów! Co´scie mu zrobili?
— My nie. . . Mo˙ze struł si˛e. . .
— Powiedziałem, bez wykr˛etów! Kobylak został uderzony w głow˛e. Kto uszkodził
Kobylaka?
— Przysi˛egam, ˙ze nikt! — waln ˛
ał si˛e w pier´s Tubka. — Nie dotkn˛eli´smy go nawet.
Wszyscy potwierdz ˛
a! Po mojemu to on si˛e struł.
— Struł? Czym mógł si˛e stru´c?
— Pulpetem w stołówce szkolnej.
— Nie, nie. To nie zatrucie, to jakie´s osłupienie!
— Pan magister zje kiedy´s sieka´nca w naszej stołówce, to pan magister te˙z osłupieje
jak Kobylak. . . i poczuje ogóln ˛
a niech˛e´c. . .
— Ale˙z tu istne pobojowisko — rozgl ˛
adał si˛e przera˙zony Mamiec. — Widz˛e, ˙ze
tak˙ze bracia Bojkowie i Klodek. Co´s ty im zrobił?
166
— Nic, panie magistrze. Bracia Bojkowie maj ˛
a zatkane drogi oddechowe. . . a co do
Klodka. . .
Mamiec machn ˛
ał zniecierpliwiony r˛ek ˛
a.
— Na Klodka i tak nie liczyłem, ale gdzie jest Ciemski? Był w doskonałej formie!
— Nie b˛ed˛e ukrywał przed panem magistrem — rzekł z grobow ˛
a min ˛
a Tubka. —
Kazałem go wyprowadzi´c.
— Co´s takiego! Nie wierz˛e! Ciemskiego?! Dlaczego?
— Niedobrze mu si˛e zrobiło.
— Wi˛ec te ´slady?. . . — j˛ekn ˛
ał Mamiec.
— To wła´snie pocz ˛
atek jego haftu, panie magistrze.
— Aha! — powiedział Mamiec. Nagle si˛e zreflektował: — Jak si˛e wyra˙zasz?! —
krzykn ˛
ał.
— Przepraszam. Pewnie struł si˛e tym samym pulpetem co Kobylak — o´swiadczył
Tubka.
— Nie wykr˛ecaj kota ogonem — wycedził magister Mamiec. — Dokonałem ogl˛e-
dzin Kobylaka. Kobylak został pobity, a nie struty! Ma guza na głowie jak kartofel!
167
— To ja nic nie wiem — mrukn ˛
ał Tubka. — Mo˙ze Ogromski. . .
— Ogromski, ty te˙z nic nie wiesz? — zapytał mnie podejrzliwie magister Mamiec.
— Nie tkn ˛
ałem go, panie magistrze.
— Na pewno?
— Dlaczego miałbym. . .
— Co´s mi si˛e obiło o uszy, ˙ze ty i Kobylak. . . zdaje si˛e, ˙ze mieli´scie na pie´nku. . .
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie jestem jaskiniowcem, ˙zeby rozbija´c głowy rywalom.
— I widziano ci˛e poza tym, jak okładałe´s go pi˛e´sci ˛
a, gdy ju˙z tam le˙zał pod oknem.
Kobylak krzyczał i bronił si˛e rozpaczliwie.
— To kłamstwo — wybuchn ˛
ałem — ogl ˛
adałem mu tylko głow˛e. . . i. . . nacisn ˛
ałem
mu guz. . .
— Nacisn ˛
ałe´s guz!?
— ˙
Zeby przekona´c si˛e, czy Kobylak nie ma uszkodzonej czaszki. . . i on wrzasn ˛
ał
wtedy. To mnie uspokoiło.
168
— Dosy´c tych bredni z naciskaniem guza! — zagrzmiał Mamiec. — Wiem co´s o to-
bie od pana Rogera — dodał. — Twoje zachowanie w zeszłym roku było skandaliczne.
Pan Roger ostrzegał mnie przed tob ˛
a. Ma o tobie wyrobione zdanie! Był bardzo nie-
zadowolony, gdy si˛e dowiedział, ˙ze trenujesz w klubie mimo tak powa˙znych zaległo´sci
w nauce. Chyba b˛edziemy musieli si˛e rozsta´c. Nie mog˛e trzyma´c chłopców, którzy de-
moralizuj ˛
a mi zespół!
Roz˙zalony przygryzłem wargi. Roger Fizyczny obiecał mi, ˙ze nie pi´snie ani słowa
o tym, co było w starej budzie, ˙ze b˛ed˛e mógł zacz ˛
a´c od pocz ˛
atku, a jednak powiedział
Mamcowi. Czy˙zby według niego ta umowa odnosiła si˛e tylko do terenu szkoły, do na-
uczycieli? To przecie˙z nonsens. Tak jakbym si˛e miał zmieni´c tylko w szkole. A przecie˙z
całe moje ˙zycie wymagało odmiany. Czy naprawd˛e nie ma dla mnie miejsca na stadionie
sportowym? Nie mogłem si˛e zgodzi´c z panem Rogerem.
— Wi˛ec to niby ja mam demoralizowa´c? — Spróbowałem roze´smia´c si˛e szyderczo,
ale mi nie wyszło. Zbyt byłem przygn˛ebiony.
— Na to wygl ˛
ada, niestety — powiedział smutno pan Mamiec.
— To s ˛
a podejrzenia bez dowodu — zamruczałem.
169
— Dowody zaraz si˛e znajd ˛
a — wycedził pan Mamiec. — Po raz ostatni pytam po
dobroci, kto przyniósł tu knoty? — Rozgl ˛
adał si˛e podejrzliwie dokoła, ale nikt z nas nie
odezwał si˛e ani słowem.
— No wi˛ec dobrze, sami tego chcieli´scie — zasapał. — Nie pozostaje mi nic innego,
jak sprawdzi´c was metodycznie. Zbiórka! — krzykn ˛
ał.
Stan˛eli´smy w szeregu. W drzwiach pojawił si˛e blady jak upiór Ciemski Tytus z bł˛ed-
nym wzrokiem.
— Ty te˙z! — warkn ˛
ał Mamiec.
Ciemski Tytus doł ˛
aczył na chwiejnych nogach.
— Łapki do góry! — krzykn ˛
ał trener.
Podnie´sli´smy posłusznie.
Magister Mamiec obszukał nas dokładnie. Oczywi´scie bezskutecznie. Zbity z tropu
przez chwil˛e medytował w napi˛eciu, wreszcie wzrok jego padł na Tubk˛e, który ostro˙znie
wycofywał si˛e tyłem, najwidoczniej chc ˛
ac da´c cichaczem nog˛e.
— Stój! — krzykn ˛
ał Mamiec.
Tubka zatrzymał si˛e.
170
— To ty! — magister wycelował w niego palec.
— Ale˙z, co pan magister, jestem harcerzem — rzekł ze szlachetnym oburzeniem
Tubka.
— Widziałem ju˙z harcerzy kurz ˛
acych jak Etna — zasapał Mamiec i obrócił si˛e
do pana Szykonia. — Czy chciałby pan si˛e wł ˛
aczy´c do ´sledztwa? To w ko´ncu pa´nscy
uczniowie.
— Nie, dzi˛ekuj˛e, to pana rejon — powiedział łagodnie pan Szyko´n. — Wystarczy,
jak si ˛
ad˛e sobie i popatrz˛e. . . — co rzekłszy usiadł rzeczywi´scie na stole i popatrzył na
mnie badawczo.
Było to bardzo nieprzyjemne, ale starałem si˛e wytrzyma´c wzrok Konia. Tubka wy-
pi ˛
ał z godno´sci ˛
a pier´s, wypr˛e˙zył si˛e jak ˙zołnierz.
— Jestem harcerzem rasowym. . . to znaczy, chciałem powiedzie´c, prawdziwym —
o´swiadczył. — Staram si˛e ´swieci´c przykładem, nie dotkn˛eło mnie zepsucie i bimbanie.
— Nie jestem pewien — powiedział magister Mamiec.
— Prosz˛e bardzo, mo˙ze mnie pan obszuka´c, czyli zrewidowa´c. — Zrezygnowany
Tubka podniósł r˛ece do góry.
171
— Niech pan szuka — zasapał Tubka — a przekona si˛e pan o mojej niewinno´sci
harcerskiej.
Magister Mamiec po namy´sle spróbował spenetrowa´c lew ˛
a, podejrzanie wypchan ˛
a
kiesze´n marynarki Tubki, wsun ˛
ał tam r˛ek˛e, ale zaraz, wyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a z bolesnym sykiem.
— Co ty trzymasz w tej kieszeni?! Jakie´s igły? Mogłe´s mnie uprzedzi´c. — Ssał
pokłuty palec.
— Przepraszam, zapomniałem, to pewnie szpileczki od tarczy szkolnej — chrz ˛
akn ˛
ał
Tubka.
— Od tarczy? — zmarszczył brwi magister Mamiec.
— Przypinam sobie tarcz˛e, gdy id˛e do szkoły, a zdejmuj˛e, gdy znów jestem w cy-
wilu, prosz˛e pana. . . dlatego te szpileczki.
— Szpileczki? — j˛ekn ˛
ał magister. — Ale˙z tam był szpikulec chyba na pół metra!
— W takim razie uprzejmie przepraszam — rzekł grzecznie Tubka. — Je´sli to była
szpila wi˛ekszych rozmiarów, to znaczy, ˙ze pan magister musiał si˛e natkn ˛
a´c na szpilk˛e
do krawata — wyja´snił rzeczowo. — Przyniosłem krawat, ˙zeby go zało˙zy´c po biegu,
kiedy b˛ed˛e rozdawał nagrody. . . prosz˛e pana. Pan magister rozumie, ˙ze nie wypada bez
172
krawata, człowiek musi wygl ˛
ada´c odpowiednio w takiej chwili. . . niestety, poprzednim
razem wiatr wpychał mi krawat do ust, o mało co si˛e nie udławiłem, dlatego tym razem
postanowiłem przymocowa´c go szpilk ˛
a ozdobn ˛
a do koszuli. . . — to mówi ˛
ac Tubka
wyci ˛
agn ˛
ał z kieszeni wielki jak kotlet krawat koloru czerwonego w zielone groszki oraz
srebrzyst ˛
a szpil˛e z ozdobn ˛
a główk ˛
a w kształcie trupiej czaszki i demonstrował przed
oczyma osłupiałego trenera.
— Dosy´c tej szopki! Schowaj to! — zasapał wreszcie magister.
— Pan magister zrezygnował z poszukiwa´n? — zapytał Tubka. — Mam jeszcze
drug ˛
a kiesze´n.
— Wiem, ale nie chc˛e by´c nara˙zony na obra˙zenia cielesne — odparł Mamiec.
— Zar˛eczam, ˙ze nic pana magistra tam nie obrazi ciele´snie.
Magister Mamiec ostro˙znie zanurzył r˛ek˛e w drugiej kieszeni Tubki.
W szatni zapanowała pełna napi˛ecia cisza. Mamiec manipulował przez chwil˛e w kie-
szeni Tubki, nagle znieruchomiał, a potem wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e ze wstr˛etem przebieraj ˛
ac
dziwnie palcami. Spojrzeli´smy zdumieni. Od kieszeni Tubki do palców magistra Mam-
ca ci ˛
agn˛eły si˛e jakie´s elastyczne, jakby gumowe nici. . . długie i lepkie.
173
— Co to za ´swi´nstwo — krzykn ˛
ał magister. — Kto widział nosi´c co´s podobnego
w kieszeni!
— To jest guma do ˙zucia, prosz˛e pana — o´swiadczył spokojnie Tubka.
— Niemo˙zliwe! Taka lepka?
— Jest to guma u˙zywana — wyja´snił Tubka — moje fundusze s ˛
a ograniczone. Nie
sta´c mnie na wyrzucanie gumy po jednorazowym u˙zyciu. . .
— Do´s´c tego — krzykn ˛
ał Mamiec wycieraj ˛
ac z obrzydzeniem r˛ek˛e. — Zabraniam
ci pokazywa´c si˛e w szatni! Wyno´s si˛e, ty łobuzie.
— Protestuj˛e — o´swiadczył Tubka — spotyka mnie ra˙z ˛
aca niesprawiedliwo´s´c. Je-
stem znanym sympatykiem sportu i ciesz˛e si˛e zaufaniem w kołach sportowych i kultu-
ralnych szkoły! Nie zasługuj˛e na takie traktowanie ze strony przedstawicieli wychowa-
nia fizycznego!
— Zasługujesz na pr˛egierz publiczny. . . — zasapał Mamiec.
— Przepraszam, na co?
— Na pr˛egierz i pi˛etnowanie ˙zelazem!
— ˙
Zelazem?! To barbarzy´nstwo! Co za metody i obyczaje! — oburzył si˛e Tubka.
174
— Łobuzie! Ty mi trujesz nikotyn ˛
a narybek, moich najlepszych chłopców! Rozpa-
lasz ich. . .
— Owszem, ideowo i bojowo — odparł Tubka — jestem ˙zarliwym działaczem spor-
towym.
— Rozpalasz ich tytoniowo! Niszczysz moje młode kadry!
— Wynik rewizji tego nie potwierdził. Jestem niewinny jak ´swi˛eta Agnieszka!
— Precz!
Tubka odmaszerował z godno´sci ˛
a.
Magister Mamiec napił si˛e wody z karafki i przetarł sobie przedwcze´snie poradlone
czoło.
— Jak ja si˛e z wami m˛ecz˛e! Jak ja si˛e zdzieram daremnie — westchn ˛
ał ci˛e˙zko. —
Powiedzcie, za co mnie tak ukarano? Za co?
Nie mogli´smy udzieli´c po˙z ˛
adanej odpowiedzi i przygl ˛
adali´smy si˛e bezradnie m˛e-
kom magistra Mamca. Tymczasem w jego mrocznej duszy narastał bunt.
— Nie dam si˛e wci ˛
agn ˛
a´c w bagno przez upadł ˛
a młodzie˙z — o´swiadczył z godno-
´sci ˛
a. — Nie jestem pierwszym lepszym wuefowcem! Byłem trenerem kadry wojewódz-
175
kiej! Nie dam si˛e zepchn ˛
a´c na dno! Nie b˛ed˛e z wami pracował. Dobior˛e sobie inny ze-
spół. Wy jeste´scie zupełnie zdemoralizowani! Niech was trenuj ˛
a gitowcy! Podaj˛e si˛e do
dymisji!
Słuchali´smy w spokoju tych gorzkich wyzna´n i gró´zb. Nie brali´smy ich powa˙znie.
Magister Mamiec nieraz ju˙z groził dymisj ˛
a. Wiedzieli´smy, ˙ze to tylko chwilowy kry-
zys zasłu˙zonego trenera. Po upuszczeniu pewnej ilo´sci goryczy wewn˛etrznej magister
Mamiec odzyskiwał na nowo równowag˛e i zabierał si˛e z powrotem do pracy.
Tak było i tym razem. Wyj˛eczawszy si˛e i wy˙zaliwszy, opanował si˛e szybko, znów
stał si˛e rzeczowy i gro´zny, a jego gniewny wzrok spocz ˛
ał na mojej marynarce wisz ˛
acej
na krze´sle.
— Mam! — wykrzykn ˛
ał nagle. — Nie sprawdzili´smy jeszcze tego ciucha. Czyja to
marynarka?
— To marynarka Ogromskiego — wyja´snił usłu˙znie Kulfon.
— No wła´snie — rzekł zwyci˛esko Mamiec. — Ogromski, we´z t˛e marynark˛e.
Wzi ˛
ałem.
— Zbli˙z si˛e. Zdaje si˛e, ˙ze mamy ten dowód. . .
176
— Pan magister znów mnie podejrzewa?!
— B ˛
ad´z łaskaw wywróci´c kieszenie tej marynareczki.
Wzruszyłem wzgardliwie ramionami. Z pewn ˛
a min ˛
a wywróciłem na nice lew ˛
a kie-
sze´n. Wypadła z niej tylko starannie zło˙zona, ´swie˙zo uprasowana chusteczka do nosa,
w któr ˛
a zaopatrzyła mnie rano moja dobra mama.
— Wywró´c praw ˛
a! — zakomenderował Mamiec.
Wywróciłem beztrosko. . . i nagle osłupiałem: z kieszeni wypadły dwie paczki spor-
tów. . . pety rozsypały si˛e po podłodze. Patrzyłem na nie oniemiały. Sk ˛
ad si˛e tam wzi˛e-
ły?!
— Wi˛ec to tak! — krzykn ˛
ał Mamiec. — Teraz wszystko si˛e zgadza!
— To nie moje — wykrztusiłem wzburzony — pan magister widział, ˙ze ta marynar-
ka wisiała tutaj, przez dłu˙zszy czas nie miałem jej na sobie, wi˛ec ka˙zdy mógł. . .
— Chcesz zwali´c na kolegów?
— Ale˙z oni wszyscy wiedz ˛
a, ˙ze nie pal˛e. . . — popatrzyłem po moich partnerach.
Niestety, ˙zaden z nich mnie nie poparł. Milczeli. Zrozumiałem, ˙ze z ich strony nie mog˛e
si˛e spodziewa´c ˙zadnej pomocy. Tchórze!
177
— Ciemski, czy to papierosy Ogromskiego? — zapytał Mamiec.
— Nie wiem — j˛ekn ˛
ał Ciemski — wszystkie pudełka s ˛
a jednakowe.
— Cz˛estował ci˛e?
— Nikt nas nie cz˛estował — łgał Ciemski. — My nie palimy.
— A on sam palił?
— Nie przygl ˛
adałem si˛e, mo˙ze palił, mo˙ze nie, wchodził, wychodził, nie ´sledziłem
go. . .
— Bojkowie, Klodek, mo˙ze wy?. . .
— My nic nie wiemy.
— A jednak s ˛
a papierosy. I w twojej kieszeni! — powiedział rozzłoszczony Mamiec
do mnie. — W ´swietle tego, co mówił o tobie pan Roger, byłbym kra´ncowo naiwny,
gdybym miał jeszcze w ˛
atpliwo´sci. . .
— To nie moje — powtórzyłem, czuj ˛
ac, ˙ze grz˛ezn˛e. Oczywi´scie, nikt mi nie uwie-
rzy.
— Jeszcze odwa˙zasz si˛e zaprzecza´c? — zasapał Mamiec. . .
— On mówi prawd˛e — rozległ si˛e nagle głos pana Szykonia.
178
Mamiec osłupiał. Ja te˙z.
— Pan go broni?
— Ogromski mówi prawd˛e — powtórzył Ko´n.
— Ale˙z ten łobuz. . .
— R˛ecz˛e za niego. — Ko´n zeskoczył ze stołu.
— Pan r˛eczy?
— Tak.
— Skoro tak. . .
Do szatni wbiegł Trusiak z ósmej i zapiszczał:
— Panie magistrze, pan dyrektor prosi w sprawie nagrody. . .
— Ju˙z lec˛e — mrukn ˛
ał Mamiec. — Wrócimy jeszcze do tej sprawy. — Spojrzał
na mnie ci˛e˙zko. — Na razie najwa˙zniejszy jest bieg. Za pi˛e´c minut wszyscy na bie˙zni!
Przebrani i gotowi do startu!
— Tak jest — odetchn ˛
ałem.
Chciałem podej´s´c do Konia i podzi˛ekowa´c, ale on ju˙z wybiegł spiesznie za trenerem
Mamcem.
Rozdział 13
Dramat na bie˙zni
˙
Zarty si˛e sko´nczyły. Zaraz po wyj´sciu trenera Mamca rzucili´smy si˛e do szafek z ko-
stiumami i pantoflami. Ja te˙z podbiegłem do swojej, otworzyłem j ˛
a i. . . zdr˛etwiałem.
Ani moich spodenek, ani koszulki! Wspi ˛
ałem si˛e na palce i zajrzałem na najwy˙zsz ˛
a
półk˛e. Te˙z była pusta. Nie dowierzaj ˛
ac, si˛egn ˛
ałem r˛ek ˛
a w najdalsze k ˛
aty. Niestety, na-
macałem tylko ´slisk ˛
a powierzchni˛e deski. Coraz bardziej zdumiony kucn ˛
ałem i przej-
180
rzałem dolne półki. Na ostatniej znalazłem pantofle i zmi˛et ˛
a koszulk˛e, spodenek ani
´sladu. Zdenerwowany wyci ˛
agn ˛
ałem gwałtownie szuflad˛e. W szufladzie le˙zał tylko ja-
ki´s stary trep i to wszystko. Przetrz ˛
asn ˛
ałem jeszcze raz wszelkie zakamarki szafy —
bez rezultatu. Zajrzałem pod szaf˛e, tudzie˙z za szaf˛e — daremnie, było oczywiste, ˙ze
spodenki ulotniły si˛e w niepoj˛ety sposób!
A potem pomy´slałem: cudów nie ma. Prawa fizyczne obowi ˛
azuj ˛
a. Spodenki nie
wyparowały. Kto´s musiał je zabra´c!
— Kto mi gwizdn ˛
ał majtasy?! — krzykn ˛
ałem w´sciekły. — Je´sli to dowcip, to ci˛e˙zki!
Ja sobie wypraszam podobne zagrywki. . .
— Nikt ci nie gwizdn ˛
ał! Poszukaj lepiej — j˛ekn ˛
ał wci ˛
a˙z jeszcze zielony na g˛ebie
Ciemski.
— Musiał kto´s zakasowa´c. . . — krzykn ˛
ałem. — Albo wyło˙zycie je zaraz, albo b˛ed˛e
rozstawiał po k ˛
atach.
— Co´s si˛e tak spienił — zamruczał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek. — Nie ma sprawy.
— Nie ma sprawy?! — wrzasn ˛
ałem. — To jak mam biega´c?
181
Nikt nie raczył odpowiedzie´c na to rzeczowe pytanie, wszyscy przebierali si˛e spiesz-
nie w oboj˛etnym milczeniu.
— To si˛e musiało sta´c wtedy, kiedy nie było mnie w szatni — zasapałem. — Dwa
razy wychodziłem, jak wy tu byli´scie. Kto´s musiał zw˛edzi´c mi wtedy te rajtuzy. Wi-
dzieli´scie na pewno. Albo powiecie kto, albo. . . To b˛edzie dowód, ˙ze wy sami — chwy-
ciłem braci Bojków za kołnierze. — Wy tu st˛ekali´scie cały czas na kanapce. . . A mo˙ze
to wszystko lipa z t ˛
a wasz ˛
a niedyspozycj ˛
a i nie˙zytem. . . zgrywali´scie si˛e, ˙zeby u´spi´c
moj ˛
a czujno´s´c!
— No, no, co ty. . . takie pos ˛
adzenia? — j˛ekn˛eli oburzeni bracia w identyczny spo-
sób ucieraj ˛
ac identycznie napuchłe nosy. — Pewnie sam gdzie´s zawieruszyłe´s te rajty. . .
— A w ogóle, czy na pewno miałe´s je w szafce? — zapytał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek
i u´smiechn ˛
ał si˛e szyderczo.
Tak mi si˛e przynajmniej zdawało. Ten jego u´smiech najbardziej mnie zdenerwował.
Dopadłem do Klodka i zacz ˛
ałem mu ´sci ˛
aga´c jego spodenki. — O rany. . . co ty! —
krzyczał Klodek.
182
— Albo powiesz, gdzie s ˛
a moje, albo b˛edziesz paradował na golasa przed trybuna-
mi! — szarpałem si˛e z Klodkiem.
— Ratunku, we´zcie tego wariata. Co´s mu si˛e pozaj ˛
aczkowało we łbie. Cymek. . .
przesta´n. . . ja nic nie wiem. . . jak słowo. . . Czy widzieli´scie, ˙zeby Cymek miał jakie´s
majtasy w szafie?
— Nikt nie widział — j˛ekn˛eli bracia Bojkowie.
— Ja mu tam nie zagl ˛
adałem do szafki — powiedział Ciemski. — Czy kto´s z was
zagl ˛
adał?
Oczywi´scie nikt nie zagl ˛
adał i oczywi´scie nikt nie widział moich spodenek. Wszy-
scy si˛e wyparli.
— Je. . . je´sli masz podejrzenia, to powiedz po nazwisku — zasapał Klodek — a nie
lutuj na o´slep. . .
— Wła´snie! Powiedz, kogo oskar˙zasz?! Mo˙ze mnie? — Ciemski Tytus trzymaj ˛
ac
si˛e za por˛ecz krzesła ustawił si˛e przede mn ˛
a bohatersko z r˛ek ˛
a niby na sercu, ale w rze-
czywisto´sci na ˙zoł ˛
adku i patrzył na mnie z wyrzutem na zieleniej ˛
acej twarzy.
183
Wypu´sciłem z r ˛
ak Nie Licz ˛
acego Si˛e Klodka i na wszelki wypadek odsun ˛
ałem si˛e
od niebezpiecznie zieleniej ˛
acego Ciemskiego Tytusa.
Poczułem si˛e bezsilny. Oczywi´scie! Nie mogłem poda´c ˙zadnego nazwiska. Nikogo
nie mogłem oskar˙zy´c konkretnie. Nie miałem ˙zadnych dowodów, chocia˙z. . . chocia˙z
moje podejrzenia kierowały si˛e coraz wyra´zniej w stron˛e pewnego f ˛
afla. . .
Zanim jednak zdołałem wypowiedzie´c, kogo miałem na my´sli, do szatni wpadł zzia-
jany osobnik o ptasiej twarzy i czerwonych odstaj ˛
acych uszach, w którym to osobniku
rozpoznałem niejakiego Szczypasa Henryka, Cykandera i koleg˛e Gigi, zwanego tak-
˙ze Kancer ˛
a. Serce zabiło mi mocno. Czy˙zby Giga nareszcie raczyła zauwa˙zy´c moje
wyst˛epy na stadionie i przez Henryka przesyłała mi słowa otuchy i zach˛ety? Bardzo
potrzebowałem tych słów w tragicznych okoliczno´sciach, w jakich si˛e znalazłem przed
startem.
— Ty jeste´s Cymek z nowej budy, filmowiec, biegacz i korbalon? — zapytał zdy-
szany Henio.
— Mo˙zna uzna´c — powiedziałem.
— Poza tym grasz na puzonie.
184
— Chwilowo w charakterze nogi. W puzonie jestem fajans-boj.
— Ty masz na pie´nku z Tubk ˛
a.
— Na du˙zym pniu d˛ebowym.
Szczypas pokiwał głow ˛
a ze znacznym zrozumieniem.
— Zatem, czy tobie, kole´s, nie zgin˛eły spodnie?
— Zgin˛eły mi majty sportowe — wybełkotałem zdumiony — jaki´s łobuz mi gwizd-
n ˛
ał.
— To Tubka — powiedział Szczypas.
— Tak my´slałem. . . ale ty sk ˛
ad wiesz?. . .
— Widziałem. . . i domy´sliłem si˛e. . .
— Widziałe´s, jak je wynosił?
— Widziałem, jak je zawieszał.
— Co ty?! Gdzie?
— Na tyczce.
— Na jakiej tyczce? — przeraziłem si˛e.
— Do skoku.
185
— Do skoku?
— Do skoku o tyczce.
Wybiegłem z szatni. Za mn ˛
a Szczypas.
— Patrz, tam! — krzykn ˛
ał. — Na prawo!
Istotnie, przy bocznych trybunach na prawo zauwa˙zyłem wbit ˛
a w ziemi˛e, chyba
sze´sciometrow ˛
a, tyczk˛e; na jej szczycie powiewały jak czerwona flaga moje. . . lekko-
atletyczne spodenki. . .
— Nie do wiary! Obł˛ed! — wykrztusiłem. — I one po prostu tak wisz ˛
a? Dlaczego
pozwolili´scie?! Dlaczego nikt ich nie zdj ˛
ał!
— Wszyscy my´sleli, ˙ze to normalny maszt z chor ˛
agiewk ˛
a przy trybunie. . . — wy-
ja´snił Szczypas. — Tylko mnie co´s tkn˛eło, kiedy zobaczyłem, ˙ze to Tubka przy tym
majstruje. . .
— Jeste´s genialny! — powiedziałem.
— Od razu pomy´slałem, ˙ze to mo˙ze by´c głupi kawał Tubki! Na twoje konto w do-
datku. . . Bo ja stawiałem na ciebie i byłem czuły na takie zagrania.
186
— Och, stary, uratowałe´s mnie — dopadłem do tyczki, zwaliłem j ˛
a z pomoc ˛
a Szczy-
pasa i zdarłem z niej moje czerwone spodenki.
— A to co takiego!? — Rozległy si˛e wzburzone głosy na trybunie. — Patrzcie!
Wyrwali maszt! Chuligani! Trzymajcie ich! Zerwali flag˛e! Milicja!
Tego jeszcze brakowało! Bior ˛
a nas za oprychów. Niestety, nie było czasu na tłu-
maczenia. Spiker zapowiadał ju˙z start do biegu na czterysta metrów. Porwali´smy wi˛ec
spodenki i w nogi. Za nami rozległy si˛e milicyjne gwizdki. Obejrzałem si˛e. Dwu funk-
cjonariuszy p˛edziło za nami. A to dopiero heca! Rzeczywi´scie bior ˛
a nas za przest˛epców.
Wpadli´smy zdyszani do szatni. Nie było tu ju˙z nikogo. Naci ˛
agn ˛
ałem szybko spoden-
ki i koszulk˛e. Wkładałem wła´snie pantofle, gdy otworzyły si˛e drzwi i stan ˛
ał w nich
milicjant. Spojrzał na mnie zbity nieco z tropu.
— Nie widzieli´scie tu dwu łobuzów z flag ˛
a? — zapytał.
— Nie, nikogo z flag ˛
a — odparłem.
— Ja ciebie chyba widziałem — powiedział do mnie milicjant.
— Jasne — odparłem — jestem czołowym biegaczem na dystansie czterystu me-
trów. Przepraszam, ale ju˙z musz˛e na start — wybiegłem z szatni.
187
Ledwie jednak zrobiłem kilka kroków, gdy nagle poczułem, ˙ze te przekl˛ete spodenki
zsuwaj ˛
a si˛e ze mnie. W ostatniej chwili złapałem je w gar´s´c.
— Co si˛e stało? — zapytał mnie w biegu Szczypas.
— Guma mi p˛ekła w majtasach!
— Tego jeszcze brakowało.
— Nieszcz˛e´scia chodz ˛
a stadami — westchn ˛
ałem. — Taki niefart!
— Nie załamuj si˛e — zasapał Szczypas — trzymaj! — wr˛eczył mi w biegu agraf-
k˛e. — Zepniesz i b˛edzie cacy. Grunt, ˙ze zd ˛
a˙zyłe´s, bracie.
Istotnie zd ˛
a˙zyłem. Mimo wszystko. Wszyscy moi rywale, bracia Bojek, Kobylak
Stanisław, Ciemna Masa Tytoidalna i Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek byli ju˙z na swoich miej-
scach. Patrzyli teraz na mnie rozczarowani. Ju˙z mieli nadziej˛e, łotry, ˙ze si˛e spó´zni˛e na
start, a ja zd ˛
a˙zyłem, co wi˛ecej, zd ˛
a˙zyłem jeszcze ´sci ˛
agn ˛
a´c u góry materiał nieszcz˛esnych
pantalonów, zmarszczy´c i spi ˛
a´c agrafk ˛
a, tak ˙ze ju˙z nie spadały.
Odetchn ˛
ałem i potoczyłem dumnym okiem po trybunach. Najpierw poszukałem Gi-
gi. Jest! Tam gdzie zwykle. Sektor nr 3 blisko trybuny honorowej. Roze´smiana i o˙zywio-
na potrz ˛
asa złotymi i ró˙zowymi włosami. Nie, do licha, co´s mi si˛e pomyliło. To ró˙zowe
188
to oczywi´scie nie włosy, to chusteczka, któr ˛
a powiewa. Wpatrywałem si˛e. Giga jest
pi˛ekna! Złociste blaski bij ˛
a od niej! Tych blasków jednak co´s za wiele. Przymru˙zyłem
oczy. A niech to łysi strzyg ˛
a! To puzon Tubki tak błyszczy! Łobuz! Ju˙z tam wachluje
przy niej!
Odwróciłem si˛e zdegustowany i chciałem poszuka´c Nelki, ale w tym momencie
wypalił pistolet startowy. Przez to zezowanie na trybuny zagapiłem si˛e, przez ułamek
sekundy mo˙ze, ale wystarczyło. Wszyscy poderwali si˛e przede mn ˛
a i odskoczyli od ra-
zu daleko. Nie, to na szcz˛e´scie złudzenie. Biegn˛e po ostatnim torze i nie wzi ˛
ałem pod
uwag˛e wyrównania. Za wira˙zem ich dojd˛e! W gruncie rzeczy powinienem by´c zado-
wolony. Ostatni tor to najlepsza pozycja. Jestem w sytuacji ´scigaj ˛
acego — wszystkich
widz˛e przed sob ˛
a. To ułatwia walk˛e. Przyspieszyłem kroku i jeszcze przed wira˙zem
zauwa˙zyłem, ˙ze łatwo uzyskuj˛e przewag˛e. Ciemski był bez formy. Za du˙zo przed bie-
giem „strzelał w płucko”. Nie zd ˛
a˙zył przewietrzy´c baloników. . . Zatykało go. To było
do przewidzenia. Bracia Bojek te˙z mieli kanały zatkane, a Klodek? Klodek oczywi´scie
si˛e nie liczył. Za wira˙zem miałem ju˙z wszystkich z głowy, wszystkich, z wyj ˛
atkiem
Kobylaka. Oszołomienie przeszło mu wida´c, a ruch na ´swie˙zym powietrzu otrze´zwił
189
go do reszty, bo f ˛
afel zasuwał zdrowo tu˙z za moimi plecami; słyszałem wyra´znie jego
oddech gł˛eboki i rytmiczny. To było do´s´c denerwuj ˛
ace. Postanowiłem uwolni´c si˛e od
asysty Kobylaka, wyko´nczy´c go nagłym zrywem. Zaczerpn ˛
ałem powietrza. Szarpn ˛
a-
łem si˛e do przodu. . . W tym samym momencie co´s mnie potwornie ukłuło w brzuch.
Omal nie krzykn ˛
ałem z bólu i zwolniłem instynktownie. . . To z pewno´sci ˛
a ta przekl˛eta
agrafka! Musiała si˛e odpi ˛
a´c nagle i wbi´c ostrym ko´ncem w moj ˛
a skór˛e. Jednocze´snie
poczułem, ˙ze spodenki spadaj ˛
a ze mnie. Czy jest sens biec dalej w tym stanie rzeczy?
To był moment, gdy chciałem wycofa´c si˛e z biegu.
Kobylak natychmiast skorzystał z mojego załamania i odsadził si˛e ode mnie co naj-
mniej na pi˛e´c metrów. Jest teraz bohaterem bie˙zni. Na trybunach skanduj ˛
a: „Kobylak,
Kobylak!” A najbardziej przygn˛ebia mnie fakt, ˙ze i Nelka tak krzyczy. Zostaj˛e coraz
bardziej w tyle. Lada moment wyprzedz ˛
a mnie „strzeleni w płucko” z Ciemn ˛
a Mas ˛
a
Tytoidaln ˛
a na czele, bracia Bojek, a nawet Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek. . . Kompromitacja!
Ale czy mo˙zna wygra´c bieg na czterysta metrów, kiedy si˛e musi trzyma´c majtki w gar-
´sci? Nie, tego jeszcze nikt nie dokonał. . . przede mn ˛
a — dodałem w duchu — bo ja
mam wła´snie zamiar dokona´c tego wyczynu. Co prawda na razie wcale si˛e na to nie
190
zanosi, cho´c biegn˛e dalej sapi ˛
ac w´sciekle. Musz˛e wygl ˛
ada´c bardzo zabawnie, bo przez
stadion raz po raz przelewa si˛e fala ´smiechu. Ale ma to t˛e dobr ˛
a stron˛e, ˙ze publiczno´s´c
zaj˛eta moj ˛
a osob ˛
a przestaje interesowa´c si˛e Kobylakiem. Ju˙z nikt nie skanduje „Koby-
lak!”, zamiast tego z trybun, gdzie siedzi Giga, rozlega si˛e dono´sny szyderczy d´zwi˛ek
puzonu, a potem słysz˛e głos Tubki: „Cymek! Cymek!”
Zrozumiałem od razu, dlaczego ten goryl Tubka tak mnie nami˛etnie dopinguje. Chce
mie´c tani ubaw, łobuz, moim kosztem. Liczy na to, ˙ze w porywie walki zapomn˛e o tych
nieszcz˛esnych majtkach i urz ˛
adz˛e niezapomniane widowisko publiczno´sci — co´s w ro-
dzaju strikingu. . . „Nie! Niedoczekanie twoje — odpowiedziałem w my´sli Tubce. —
Nie opadn ˛
a mi pantalony, za to tobie opadnie szcz˛eka, przyjacielu, ze zdziwienia, gdy
mimo wszystko wygram! A wi˛ec, naprzód, Cymeonie Maksymalny!”
Tymczasem w ´slad za głosem puzonu i okrzykami Tubki rozległ si˛e okrzyk Gigi:
„Ogrom, Ogrom! Trzymaj si˛e!” Ogrom — dawne, zapomniane ju˙z przezwisko. Kiedy´s
nazywano mnie Ogromem, nie Cymkiem. Je´sli tak zawołała Giga, to chce mi pomóc.
Na pewno nie wie nawet o moim osobliwym przypadku i nie czeka na ubaw jak Tubka.
Ona czeka na moje zwyci˛estwo! ´Scisn ˛
ałem mocniej spodenki w gar´sci i znów przyspie-
191
szyłem kroku. Przez stadion przeszedł jaki´s dziwny głos — ni to pomruk, ni gł˛ebokie
westchnienie. . . A potem?. . . Nie, nie myl˛e si˛e chyba! W ´slad za Gig ˛
a wszyscy skandu-
j ˛
a: „Ogrom, Ogrom! Naprzód, naprzód!” Wi˛ec jeszcze jeden zryw! To nic, ˙ze powietrze
zalewa płuca i ˙zar zalewa ˙zyły. Zwyci˛e˙z˛e albo padn˛e trupem! Ju˙z widz˛e przed swoim
nosem pi˛ety Kobylaka. . . Doszedłem go! Ju˙z połowa dystansu! Teraz utrzyma´c tempo
za wszelk ˛
a cen˛e! Atak! Nie b˛ed˛e czekał na ostatnie metry. Rozstrzygn˛e bieg ju˙z te-
raz. Wydałem dziki, nieartykułowany ryk, który miał by´c okrzykiem bojowym. Ten ryk
okazał si˛e zgubny dla Kobylaka Stanisława. Jego ucho nadwer˛e˙zone przez puzon mu-
siało ucierpie´c w tym momencie. Mo˙ze ta nadmierna wra˙zliwo´s´c akustyczna zgubiła
Kobylaka, a mo˙ze odezwał mu si˛e ponownie ból głowy. W ka˙zdym razie zwolnił w tym
momencie, obejrzał si˛e i stracił rytm. Wyprzedziłem go w nast˛epnej sekundzie. Widz ˛
ac
to stadion zamarł, a potem zacz ˛
ał z kolei dopingowa´c Kobylaka, jednak ja nie oddałem
prowadzenia. Mógł cały stadion wrzeszcze´c, ja słyszałem ju˙z tylko głos Gigi. A Giga
wołała: „Ogrom!”
Ju˙z ta´sma mety! Przerywam. Dopiero teraz Kobylak.
Zwyci˛estwo! Stadion szaleje.
Rozdział 14
Zwyci˛ezcy bywaj ˛
a smutni
Jak było do przewidzenia, przynajmniej na par˛e minut stałem si˛e bohaterem stadio-
nu. Pierwsi podbiegli do mnie chłopcy z mojej klasy. „Brawo, Cymek! To był bieg!
Dałe´s łupnia frajerom, pokazałe´s im styl!” Otaczali mnie coraz cia´sniej, mówili co´s go-
r ˛
aczkowo jeden przez drugiego, rzucali pytania, ale ja nie słuchałem. Nie słuchałem i nie
odpowiadałem, stałem przez chwil˛e półprzytomny, a potem odsun ˛
ałem ich gwałtownie
193
i zacz ˛
ałem i´s´c jak zahipnotyzowany w stron˛e trybuny, udzie siedziała Giga. Przedzie-
rałem si˛e uparcie przez zapory kibiców, u˙zywaj ˛
ac w miar˛e potrzeby łokci i pi˛e´sci, a˙z
nagle poczułem czyj ˛
a´s ci˛e˙zk ˛
a łap˛e na ramieniu. Wyrósł przede mn ˛
a trener Mamiec.
— No, udało ci si˛e, Ogromski — zachrypiał. — Ale mówi ˛
ac mi˛edzy nami, to pobie-
głe´s okropnie! Ten twój styl — j˛ekn ˛
ał. — Fatalne, ˙ze to ty musiałe´s zwyci˛e˙zy´c. Przez
ciebie jestem skompromitowany przed magistrem Zamszatym i przed cał ˛
a dyrekcj ˛
a. To
skandal, ˙zeby przez cały bieg trzyma´c si˛e za majtki! Czy ty wiesz, jak wygl ˛
adałe´s! Cały
stadion p˛ekał ze ´smiechu, a ty nic. . . Kto to widział, tak trzyma´c si˛e za spodenki!
— Chciały mi opa´s´c, panie magistrze — wyja´sniłem.
— Nie ple´c! Jak to opa´s´c?
— Prosz˛e — zademonstrowałem — pan widzi, ˙ze opadaj ˛
a. Kto´s mi przeci ˛
ał zło´sli-
wie gum˛e. To był zamach. . .
— Co ty mi opowiadasz?!
— Szczypas ´swiadkiem. . . pan wie, gdzie my je znale´zli´smy? Na tyczce. Najpierw
schowali, a potem zawiesili na tyczce do skoku. . .
— Kto?
194
Ale ja zamiast odpowiedzie´c, rzuciłem si˛e w prawo, bo wła´snie Giga schodziła z try-
buny. Za ni ˛
a Tubka. . . Wci ˛
a˙z ten Tubka! Co ona widzi w tym gorylu? Przez moment
my´slałem, ˙ze idzie do mnie, w swojej gł˛ebokiej naiwno´sci my´slałem, ˙ze chce mi po-
gratulowa´c zwyci˛estwa, tymczasem ona ruszyła w przeciwn ˛
a stron˛e, do wyj´scia. Nie
rozumiałem w pierwszej chwili. . . Dlaczego? Przecie˙z przed dwiema minutami wołała
jeszcze „Ogrom!”, dopingowała mnie zawzi˛ecie. . . I nagle zdałem sobie spraw˛e, ˙ze nie
istniej˛e dla niej. Nie istniej˛e jako prywatna osoba. Po prostu byłem cz˛e´sci ˛
a widowiska,
jednym z wielu zawodników, mo˙ze tylko bardziej ´smiesznym od innych. Dostarczałem
przez te pi˛e´cdziesi ˛
at sekund sportowych emocji — to wszystko.
Z wyci ˛
agni˛et ˛
a szyj ˛
a, z zadart ˛
a głow ˛
a patrzyłem za Gig ˛
a, a˙z znikn˛eła w tłumie.
— Cymek, gdzie´s ty si˛e podział, szukaj ˛
a ci˛e! — usłyszałem znajomy głos; dopadł
do mnie zdyszany Szczypas. — Co´s si˛e zagapił jak wołek, nie zadzieraj tak głowy, bo
pomy´sl ˛
a, ˙ze jeste´s zarozumiały. . . Trzymaj fason, patrz ˛
a na ciebie!
Wzdrygn ˛
ałem si˛e. Coraz wi˛ecej ludzi opuszczało stadion. Przez bie˙zni˛e, przez pu-
ste trybuny wiał zimny wiatr. Północne chmury przewalały si˛e po ciemnogranatowym
niebie. Dreszcz mnie przeszedł.
195
— Wychodz ˛
a. . . — wybełkotałem — wszyscy wychodz ˛
a. . . to koniec.
— Wychodz ˛
a tylko na przerw˛e — powiedział Szczypas. — Wychodz ˛
a si˛e rozrusza´c,
bo zmarzli. . . ty te˙z skostniejesz zaraz, jak si˛e nie ubierzesz. Wkładaj dres! — krzykn ˛
ał
i zacz ˛
ał mnie ubiera´c przemoc ˛
a, jak ubiera si˛e niesforne dziecko. — Słowo daj˛e, dziwnie
reagujesz, stary — zrz˛edził. — Wygl ˛
ada, jakby´s nie był zadowolony. Nie rozumiem
dlaczego. . . Czy chodzi ci o czas? Czas masz niezły? 51,2 w tych warunkach to jest
co´s. . . To nawet jest doskonały czas jak na. . .
— Jak na kretyna, który chciał traktowa´c biegi jako zabieg leczniczy — za´smiałem
si˛e gorzko. — Do diabła z tak ˛
a terapi ˛
a! Byłem naiwnym szczeniakiem!
— Ty. . . ty naprawd˛e dziwnie reagujesz jak na zwyci˛ezc˛e. — Szczypas spojrzał na
mnie z niepokojem.
— Jak na zwyci˛ezc˛e?! — wykrzykn ˛
ałem szyderczo.
— To twój dzie´n — zamruczał Szczypas naci ˛
agaj ˛
ac mi dres na głow˛e. — To dzie´n
twojego zwyci˛estwa.
— To dzie´n kl˛eski.
— Co ty bredzisz?
196
W tym momencie usłyszałem d´zwi˛ek puzonu. To oni! Giga i Tubka! Niemo˙zliwe.
Czy˙zby rzeczywi´scie nie opu´scili stadionu? Czy˙zby wracali. . .
— Słyszałe´s? — zapytałem Szczypasa.
— To puzon Tubki — odparł Szczypas. — P˛eta si˛e tu z Gig ˛
a. Powiedziałbym mu,
co my´sl˛e o tym zagraniu z twoimi spodenkami, ale nie chc˛e przy Gidze.
— Znasz Gig˛e? — zapytałem.
— Jasne — odparł. — A ty? — zainteresował si˛e nagle.
— Ja? O. . . oczywi´scie, ˙ze znam.
— Czy jeste´s z ni ˛
a w dobrych stosunkach?
— Jak najlepszych.
— Dyplomatycznych czy kole˙ze´nskich? — dopytywał Szczypas.
— Kole˙ze´nskich — zełgałem czerwieni ˛
ac si˛e.
— To ´swietnie — powiedział Szczypas.
— Dlaczego ´swietnie? — zapytałem podejrzliwie.
Szczypas chrz ˛
akn ˛
ał.
— Mam do ciebie pro´sb˛e. Czy zrobiłby´s co´s dla mnie?
197
— Co takiego?
— Pestka. . . wła´sciwie głupstwo, chc˛e, ˙zeby´s oddał jej ksi ˛
a˙zk˛e. Po˙zyczyłem kiedy´s
od niej taki album z aktorami filmowymi, ju˙z długo trzymam, musz˛e odda´c. . .
— Nie mo˙zesz sam?
— Nie. . . nie! — Szczypas wzdrygn ˛
ał si˛e dziwnie.
— Czemu?
— Głupio mi. . . widzisz, ja. . . zerwałem z Gig ˛
a stosunki.
— Kole˙ze´nskie czy dyplomatyczne?
— I kole˙ze´nskie, i dyplomatyczne — o´swiadczył z gorycz ˛
a Szczypas. — Obra˙zony
jestem.
— Za co? Co si˛e stało?
— Mam powód — mrukn ˛
ał niech˛etnie.
— Jaki? — naciskałem zaintrygowany.
— Mo˙zesz si˛e łatwo domy´sli´c. — Szczypas splun ˛
ał z obrzydzeniem.
— T u b k a?
198
— Zgadłe´s. Po tej zdradzie nie mog˛e na ni ˛
a patrze´c — wyznał. — Nie chciałbym
si˛e z ni ˛
a widzie´c. . . to byłaby zbyt wielka przykro´s´c dla mnie. . . przekl˛ety Tubka!. . .
Jakby w odpowiedzi w oddali rozległ si˛e szyderczy głos puzonu. Bolesny skurcz
wykrzywił twarz Szczypasa.
— Chyba rozumiesz — wybełkotał. — Dlatego byłbym ci wdzi˛eczny, gdyby´s oddał
jej w moim imieniu t˛e ksi ˛
a˙zk˛e. . . no. . . jak b˛edziesz miał czas. . . przy jakiej´s sposob-
no´sci.
Słuchałem zamy´slony tej niespodziewanej propozycji. A potem pomy´slałem nagle:
„Jestem głupi osioł bez refleksu! Jak mogłem nie zorientowa´c si˛e od razu! Jak mogłem
uzna´c dzie´n dzisiejszy za fatalny! Za dzie´n kl˛eski! Jak mogłem tak upa´s´c na duchu!
To jest wspaniały dzie´n! Przecie˙z Szczypas proponuje mi kapitaln ˛
a rzecz. B˛ed˛e miał
powód, ˙zeby odwiedzi´c Gig˛e. Ta ksi ˛
a˙zka b˛edzie powodem”.
To wszystko poj ˛
ałem w jednej chwili, a potem powiedziałem umy´slnie oboj˛etnym
tonem, ˙zeby nie wzbudza´c podejrzliwo´sci Szczypasa:
— Skoro tak ci zale˙zy, zrobi˛e to dla ciebie, stary. Gdzie ona mieszka? — zapytałem
rzeczowo.
199
— Nie wiesz?
— Nie interesuj ˛
a mnie pielesze g ˛
asek. Nie jestem ptakiem domowym — rzekłem
sil ˛
ac si˛e na chłodny ton.
— Ona mieszka na Pierwszego Maja szesna´scie — wyja´snił Szczypas. — Taka chata
pi˛etrowa z czerwonym dachem, podobna do ula. Za zielonym parkanem w ogrodzie.
Musiałe´s widzie´c t˛e chat˛e.
— To ta?! — wykrztusiłem. — Ale˙z tam jest ten pies.
— Tak, tam jest ten pies — potwierdził ponuro Szczypas — buldog, wstr˛etna morda,
wabi si˛e Medor.
— Gryzie?
— Nie. . . to znaczy w miar˛e.
— Bojowy?
— Niespecjalnie. . . tylko. . .
— Tylko co?
— Nie lubi spokojnych go´sci.
— Jak to? Spokojni go dra˙zni ˛
a?
200
— Tak. Wydaj ˛
a mu si˛e podejrzani. K ˛
asa spokojnych.
— Co ty gadasz?
— Taki dziwny pies. Dra˙zni ˛
a go ponuracy.
— To co mam robi´c, ˙zeby nie k ˛
asał? — zaniepokoiłem si˛e.
— Najlepiej podskakiwa´c i pod´spiewywa´c, jak wchodzisz. . . ewentualnie podrygi-
wa´c i pogwizdywa´c, to go rozwesela.
— Po jakie licho trzymaj ˛
a tam to okropne bydl˛e?
— To zło´sliwo´s´c ciotki Teresy, która zajmuje si˛e domem Gigi. Okropna Ksantypa.
Powa˙znie stukni˛eta. Niestety, cały Ul jest pod jej władz ˛
a. Najgorsze, ˙ze ubzdurała sobie
jakie´s straszne niebezpiecze´nstwo wisz ˛
ace rzekomo nad Gig ˛
a. Uwa˙za, ˙ze Giga ma za
du˙zo kolegów i odstrasza ich tym psem!
— Niesamowita kobieta.
— Tak, ona jest niesamowita.
— Ale chyba jest tam jaki´s dzwonek przy furtce i Giga mo˙ze powstrzyma´c to bydl˛e.
— Nie ma dzwonka. Furtka zamyka si˛e tylko na klamk˛e, ka˙zdy sam sobie otwie-
ra. Z powodu Medora czuj ˛
a si˛e zupełnie bezpieczni. — Szczypas patrzył krytycznie
201
na mój dres. — I pami˛etaj, ˙zeby´s zmienił szaty, jak b˛edziesz si˛e tam wybierał. . . ˙
Zad-
nych czerni, granatów, szaro´sci, be˙zów i zgnilizn! Medor toleruje tylko jaskrawe kolory,
był wychowany w´sród kolorowych sukien kobiecych. Ciotka Teresa nosi tylko materie
o barwie gor ˛
acej ˙zółci.
— Do diabła! Czy mam ubra´c si˛e na ˙zółto?. . . — j˛ekn ˛
ałem.
— Byłoby po˙z ˛
adane. Ewentualnie włó˙z co´s czerwonego.
— Oszalałe´s?!
— Cynobry i pomara´ncze te˙z wpływaj ˛
a korzystnie na Medora. Ale zapomniałbym
o najwa˙zniejszym. . . Najwa˙zniejszy jest zapach!
— Zapach?
— Zapach, czyli odór.
— Co ty?!
— To prawo zoologii! Pies ma krótki wzrok i słuch te˙z nienadzwyczajny, za to
w˛ech znakomity. W swych sympatiach i antypatiach kieruje si˛e przeto przede wszyst-
kim w ˛e c h e m; to elementarna prawda o psach, nie musz˛e ci chyba powtarza´c. . . St ˛
ad
twój zapach b˛edzie miał dla Medora istotne znaczenie.
202
— A jaki zapach on lubi?
Szczypas chrz ˛
akn ˛
ał nieco zakłopotany.
— Pod tym wzgl˛edem Medor jest troch˛e nietypowy. Je´sli chodzi o obcych, to znosi,
niestety, tylko zapach kapu´sniaku lub bigosu.
— Nabijasz si˛e ze mnie.
— Słowo daj˛e. To stwierdzone do´swiadczalnie i ma uzasadnienie biograficzne. Otó˙z
zapach kapu´sniaku kojarzy si˛e Medorowi z kuchark ˛
a, która go karmiła w PGR. Musisz
wiedzie´c, ˙ze Medor wychował si˛e w PGR Barany Wielkie, który specjalizuje si˛e w upra-
wie ro´slin kapu´scianych, wiesz, kalafiory, kalarepy, brukselki, jarmu˙ze, no i ró˙zne od-
miany kapusty, wła´sciwej oczywi´scie. St ˛
ad bigosy i kapu´sniaki były tam na porz ˛
adku
dziennym. Wszystko dookoła przenikni˛ete było odorem kapusty, nie mówi ˛
ac ju˙z o tym,
˙ze Medor karmiony był za młodu niemal wył ˛
acznie bigosem. St ˛
ad jego zamiłowania. . .
Wyja´sniłem ci chyba dokładnie.
— Tak. . . bardzo dokładnie, ale nie wyobra˙zam sobie. . .
203
— Chyba ˙ze wolisz si˛e nasmarowa´c cebul ˛
a — przerwał mi Szczypas — cebul ˛
a lub
czosnkiem. Ten zapach te˙z jest uznawany przez Medora, poniewa˙z w okresie dzieci´n-
stwa jego buda znajdowała si˛e pod spichrzem z cebul ˛
a.
— Daj spokój. . .
— Zosta´nmy wi˛ec przy kapu´sniaku; wobec twojej niech˛eci do cebuli pozostaje ci
tylko kapu´sniak, ewentualnie bigos.
— Sk ˛
ad ja wezm˛e?. . .
— Z domu. Nie gotuje si˛e u was bigosu?
— Raczej rzadko. Ja nie przepadam, a ojciec ci˛e˙zko trawi.
— No, ale raz mo˙zecie si˛e po´swi˛eci´c i ugotowa´c.
— To prawda, mo˙zemy — westchn ˛
ałem. — Czy radzisz mi wzi ˛
a´c do miseczki?
— Do miseczki? To niewygodne.
— Mógłbym zaraz za furtk ˛
a da´c Medorowi ten bigos do zjedzenia.
— Ani si˛e wa˙z! — wykrzykn ˛
ał Szczypas. — Gdyby ciotka Teresa zauwa˙zyła, ˙ze
dajesz co´s psu, wygnałaby ci˛e z Ula. Zreszt ˛
a Medor i tak by od ciebie nie przyj ˛
ał, a ty
byłby´s pozbawiony zapachu. Medor jest nauczony nie przyjmowa´c od obcych jadła.
204
— To co mam zrobi´c w ko´ncu z tym bigosem?! — wybuchn ˛
ałem.
— Nosi´c przy sobie.
— W kieszeni?
— W kieszeni, w torebce, w teczce, jak chcesz, byle odór wydostawał si˛e do´s´c
swobodnie.
Uczułem nagle zniech˛ecenie. Odwiedzenie Gigi przechodziło chyba moje mo˙zliwo-
´sci, chciałem o tym powiedzie´c Szczypasowi, ale w tym momencie zobaczyłem przed
sob ˛
a wzburzonego magistra Mamca. Za nim stał kierownik O´srodka Sportowego, ma-
gister Zamszaty, posiniały na twarzy albo z gniewu, albo z zimna. Obaj patrzyli na mnie
surowo.
— Ogromski, ty szale´ncze, co ty wyprawiasz? — zapytał Mamiec. — Gdzie´s p˛e-
dzisz, znikasz z pola widzenia, a tu trzeba rozpocz ˛
a´c dekoracj˛e biegaczy. . . Wyj ˛
atkowo
trudny zawodnik — zwrócił si˛e do kierownika Zamszatego. — Patologiczne odchyle-
nia, zaburzenia pokwitania, nieskoordynowany, nieobliczalny, nierówny. Za co mnie tak
ukarano tym cymbałem? Tylu trenowałem normalnych chłopców, dlaczego on wła´snie
205
zwyci˛e˙zył? — biadolił. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego on zwyci˛e˙zył! Marsz na
podium, ty fuksie!
Nie było mo˙zliwo´sci ucieczki. Zap˛edzono mnie na podium zwyci˛ezców. Orkiestra
grała fanfary. . . Przez megafon zapowiadano moje maksymalne imi˛e i nazwisko. Tłum
bił brawo. W ostatniej chwili na podium przedarł si˛e zasapany Tubka ci ˛
agn ˛
ac za sob ˛
a
Gig˛e. Chciał ustawi´c si˛e obok notablów, ale magister Mamiec zagrodził mu drog˛e.
— Tubkowski? Co to znowu?! Jeszcze tu ciebie brakowało! Zmiataj!
— Jak to, panie magistrze. . . mam przecie˙z wr˛ecza´c nagrody.
— Ty? Kto tak powiedział?! Bezczelny jeste´s! Nagrody wr˛eczy pan magister Za-
mszaty, jako kierownik O´srodka. . .
— Lecz ja w imieniu młodzie˙zy. . .
— To nie jest przewidziane. . .
— Mam chyba prawo wr˛eczy´c moj ˛
a nagrod˛e Złotej Tubki.
— Głupie ˙zarty!
— Panie magistrze, ja powa˙znie. . .
— Spły´n, łobuzie!
206
Trener Mamiec jedn ˛
a r˛ek ˛
a odepchn ˛
ał Tubk˛e, a drug ˛
a wepchn ˛
ał mnie na podium.
Przyst ˛
apiono do dekoracji. Dostałem medal na wst ˛
a˙zce, ponadto br ˛
azow ˛
a figurk˛e
biegacza; rzeczywi´scie był podobny do dyrektora Biegunowicza. Zanim zdołałem ze-
skoczy´c z podium, przedarł si˛e do mnie Tubka.
— Trzymaj, stary — wr˛eczył mi kartk˛e papieru zło˙zon ˛
a podwójnie. — Nie stawia-
łem na ciebie, ale jestem uczciwy. Oto nagroda.
— Widz˛e papier, a nie nagrod˛e — zauwa˙zyłem cierpko.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał. W oczach miał wyraz zasadniczej niemocy.
— Przykro mi. Z powodów finansowych, to znaczy trudno´sci walutowych, wr˛eczam
ci na razie tylko dyplom honorowy. — Po czym wspi ˛
awszy si˛e na palce, zbli˙zył si˛e do
mojego ucha i szepn ˛
ał poufnie: — To jest upowa˙znienie do zamówienia Złotej Tuby na
postumencie według zał ˛
aczonego rysunku w firmie jubilersko-grawerskiej Zygmunta
Koszałka w rynku.
— Zamówienia? — spojrzałem na niego rozczarowany.
— No i opłacenia oczywi´scie.
— Jak to?! Ja mam płaci´c? — oburzyłem si˛e.
207
— A kto? S ˛
adz˛e, ˙ze ty jeste´s najbardziej zainteresowany.
— Wypchaj si˛e z tak ˛
a nagrod ˛
a!
— Czemu si˛e łamiesz, stary — próbował mnie ułagodzi´c Tubka. — Wyło˙zysz fors˛e
chwilowo.
— Co to znaczy — chwilowo?
— A˙z zbior˛e odpowiednie fundusze. Potem si˛e rozliczymy. A mo˙ze masz złom mo-
si˛e˙zny? Daliby´smy przetopi´c.
— Nie.
— To nic. Mo˙ze uda mi si˛e zdoby´c jak ˛
a´s rzecz mosi˛e˙zn ˛
a.
— Chod´z ju˙z, zimno mi — powiedziała zniecierpliwiona Giga. Odci ˛
agn˛eła Tubk˛e
i odeszli. Na mnie nawet nie spojrzała. Zdaje si˛e, ˙ze moje zwyci˛estwo w ogóle niewiele
j ˛
a obchodziło. I pomy´slałem, ˙ze Giga odwiedza stadion w zupełnie innych, specjalnych
celach, które nie maj ˛
a nic wspólnego ze sportem. Przypuszczalnie traktuje tutejsze wi-
dowiska jak rewie mody, przychodzi tu sama wyst˛epowa´c, po prostu pokazywa´c siebie,
błyszcze´c. Zawody na stadionie s ˛
a tylko opraw ˛
a dla wyst˛epów Gigi.
208
Zrobiło mi si˛e łyso i znów odechciało mi si˛e ˙zy´c, nie mówi ˛
ac ju˙z o bieganiu. Je´sli
jako laureat, zdobywca medalu, dwu nagród i mistrz stadionu nie zrobiłem wra˙zenia na
Gidze, to ju˙z nie zrobi˛e chyba nigdy! Schodziłem zamy´slony pos˛epnie z podium. Za-
padał zmierzch. Niskie jesienne chmury zakryły ju˙z niebo nad miastem. I to niebo było
czarne. Na tablicy wyników jaskrawym ´swiatłem zabłysła cyfra 51,2. To mój wynik.
Spiker co´s mówił o rekordzie stadionu młodzików. Zerwały si˛e nowe okrzyki i bra-
wa. Ale mnie zło´sciły te wiwaty. Chciałem powiedzie´c im wszystkim, ˙ze ten mój bieg
i wszystkie moje biegi to fatalna pomyłka! Chciałem powiedzie´c im wszystkim, ˙ze nie
zale˙zy mi na tym zwyci˛estwie i na wyniku, i nawet na rekordzie. Co mi z tego, kiedy
Giga gwi˙zd˙ze na mnie, a ja nie mog˛e si˛e wyzwoli´c z uczucia, które mnie niszczy.
Czy mo˙zna jeszcze co´s zrobi´c w takiej sytuacji? Pomy´slałem o propozycji Szczy-
pasa. Skoro nie mog˛e zapomnie´c o Gidze, pozostaje mi ju˙z tylko jedno; musz˛e podj ˛
a´c
t˛e prób˛e, przed któr ˛
a chciałem uciec. . . Musz˛e zmierzy´c si˛e z Gig ˛
a, nawet. . . je´sli na
drodze stoi Tubka i Medor.
Rozdział 15
Bigos dla zwyci˛ezcy
Wiadomo´s´c o moim zwyci˛estwie przenikn˛eła do pieleszy domowych dopiero wie-
czorem. Wtedy bowiem zadzwoniła do mamy pani Tubkowska w sprawie stołówki
szkolnej. Przy okazji opowiedziała te˙z mamie, jak ´swietnie spisałem si˛e na stadionie,
a na zako´nczenie zapytała, czy przypadkiem nie przyniosłem do domu mo´zdzierza. Ma-
210
ma zaniemówiła z wra˙zenia. Chyba nie tyle zdziwiło j ˛
a moje zwyci˛estwo w biegu na
czterysta metrów, co ten mo´zdzierz. . .
— O jakim mo´zdzierzu pani mówi? — wykrztusiła wreszcie.
— O moim mo´zdzierzu kuchennym — odparła pani Tubkowska — pokazywałam
go kiedy´s pani, kochanie.
— Chodzi o ten wspaniały mo´zdzierz mosi˛e˙zny z tłuczkiem?
— O ten wła´snie, prosz˛e pani — potwierdziła zbolałym głosem pani Tubkowska. —
Pytam pani ˛
a, kochanie, bo mój Jurek dr˛eczył mnie od tygodnia, ˙zebym mu podarowała
ten mo´zdzierz. Chciał go wr˛eczy´c jako nagrod˛e temu chłopcu, który zwyci˛e˙zy w biegu
na czterysta metrów. . .
— Mo´zdzierz?! — wykrzykn˛eła mama. — Co za pomysł!
— Takie tym chłopakom przychodz ˛
a pomysły do głowy!
— Da´c taki cenny mo´zdzierz! — oburzała si˛e moja mama. — Rozumiem pani iry-
tacj˛e, moja droga, to zapewne stary zabytek rodzinny, urocza pami ˛
atka przedwojenna.
— Był w naszej rodzinie od pi˛eciu pokole´n — oznajmiła pani Tubkowska. — Moja
mama przekazała mi go na ło˙zu ´smierci.
211
— Pani oczywi´scie odmówiła Jurkowi. . .
— Odmówiłam stanowczo. Mimo to mo´zdzierz znikł.
— Znikł, co te˙z pani mówi, moja droga?
— A tak. Znikł, kochana. Dzisiaj chciałam tłuc migdały, patrz˛e, a mo´zdzierza nie
ma!
— Pani my´sli, ˙ze Jurek go wyniósł?
— Przychodz ˛
a mi do głowy ró˙zne podejrzenia. . . Kto wie, czy Jurek nie ofiarował
go zwyci˛ezcy tego biegu. Pani zna Jurka, on ma takie dobre serce i taki szeroki gest. . .
tylko by rozdawał wszystko i rozdawał. . . on tak łatwo si˛e wzrusza, wszystko zrobiłby
dla kolegów. . . anioł miłosierdzia. . .
— Tak. . . mo˙zliwe — b ˛
akn˛eła bez przekonania moja mama, bo jako´s nie mogła
sobie wyobrazi´c Ci˛e˙zkiego Tubki w roli anioła.
— Dlatego pomy´slałam — ci ˛
agn˛eła pani Tubkowska — ˙ze skoro pani Maksymek
wygrał ten bieg, to mógł dosta´c od mojego Jurka ten mo´zdzierz. . .
212
— Niech pani b˛edzie spokojna, zaraz sprawdz˛e, a potem zadzwoni˛e do pani — po-
wiedziała moja mama troch˛e podenerwowana i odło˙zyła słuchawk˛e. — Cymku, chod´z
tutaj zaraz, chciałam z tob ˛
a porozmawia´c.
— Słucham, mamo. — Zbli˙zyłem si˛e, udaj ˛
ac, ˙ze nic nie słyszałem z tej rozmowy.
— Nic mi nie powiedziałe´s — rzekła z pretensj ˛
a mama. — Jak mogłe´s nic nie po-
wiedzie´c. . . swojej matce?
— O czym, mamo?
— O tym, co było na stadionie, ˙ze biegłe´s na czterdzie´sci metrów. . .
— Na czterysta, mamo. . .
— Wszystko jedno, w ka˙zdym razie biegłe´s i zwyci˛e˙zyłe´s, i cały stadion ci˛e okla-
skiwał, a ja o tym nic nie wiedziałam.
— Mama si˛e przecie˙z nigdy nie interesowała biegami. . .
— Ale skoro ty biegłe´s, to co innego. . . Powiniene´s przynajmniej powiedzie´c,
uprzedzi´c. . . a ty ani słowa! Dlaczego?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany.
— Nie powiedziałem, bo. . . bo bałem si˛e, ˙ze mama mi nie pozwoli. . .
213
— Ale˙z, co ty?! — oburzyła si˛e mama.
— No, nie wiem — mrukn ˛
ałem — teraz, jak wygrałem, to mama jest dumna i mama
si˛e zgadza, ale czy przedtem mama by si˛e zgodziła?. . . Mama mówiła, ˙ze najpierw
musz˛e odrobi´c zaległo´sci w nauce, a potem mama mówiła, ˙zebym si˛e nie przem˛eczał
na boisku, bo mog˛e sobie zaszkodzi´c i dosta´c powi˛ekszenia serca, bo jestem za młody
i za słaby. . .
— Kto wie, czy sobie nie zaszkodziłe´s — powiedziała mama patrz ˛
ac na mnie z nie-
pokojem. — Jutro pójdziemy ci˛e zbada´c i prze´swietli´c.
— O rany, co te˙z mama. . . — przestraszyłem si˛e.
— Takie wy´scigi s ˛
a niezdrowe! Czterysta metrów z wywieszonym j˛ezykiem!
— Wcale nie miałem wywieszonego. . .
— Wypruwa´c z siebie wszystkie siły i zam˛ecza´c swoje serduszko — biadoliła ma-
ma. — Ty masz za małe serce na takie biegi. . .
— Niech mama ju˙z przestanie, słowo daj˛e, nie wiem, czy mama jest w ko´ncu zado-
wolona z tego, ˙ze biegłem, czy te˙z przeciwnie. . .
214
— Sama nie wiem. . . To wszystko takie okropne. . . Ale skoro ju˙z biegłe´s, to mogłe´s
zaprosi´c rodziców. . . Mamy tak mało rado´sci, a ty zupełnie zapominasz o nas. . . w ogó-
le nic nie znaczymy dla ciebie. . . tak jakby nas nie było. . . na staro´s´c pewnie wyrzucisz
nas z domu. — Mama otarła k ˛
at oka chusteczk ˛
a.
— Niech mama nie mówi takich rzeczy — zdenerwowałem si˛e. — Sprawa jest pro-
sta. Mamie ˙zal i mnie te˙z ˙zal. Czy mama my´sli, ˙ze mnie było przyjemnie na stadionie?
To s ˛
a straszne, dramatyczne prze˙zycia, a ja byłem sam. Nie było ˙zadnej delegacji domo-
wej, ani mama, ani ojciec, ani Seweryna, ani Marcelina. Czy ja w ogóle mam siostry?
Czasem w ˛
atpi˛e. Przykra rzecz. . . Ale my´sl˛e, ˙ze teraz mama zacznie chodzi´c na zawody
i w ogóle zajmie si˛e sportem. Mama jeszcze sama mogłaby biega´c.
— My´slisz, ˙ze mogłabym? — zainteresowała si˛e mama.
— Jasne. Mama ma niezł ˛
a form˛e. My´sl˛e, ˙ze miałaby mama lepszy czas ni˙z pani
Dydo od wuefu dla dziewczyn.
Mama uspokoiła si˛e wyra´znie i odpr˛e˙zyła.
— O co to ja chciałam ci˛e zapyta´c?. . .
— Pewnie o ten mo´zdzierz.
215
— A wła´snie. . . ale sk ˛
ad ty wiesz?
— No bo je´sli pani Tubkowska. . . ona ostatnio wci ˛
a˙z o mo´zdzierzu. . . ale nie rozu-
miem, co to ma wspólnego ze mn ˛
a.
— Dostałe´s podobno nagrod˛e za bieg?
— Tak, medal na wst ˛
a˙zce i posta´c biegacza.
— Z mosi ˛
adzu?
— Nie, z br ˛
azu. Stop miedzi i cyny.
— A nie dostałe´s przypadkiem mo´zdzierza?
— A. . . wi˛ec o to chodzi! — roze´smiałem si˛e.
— Tak, chodzi o ten mo´zdzierz.
— Do strzelania na wojnie?
— Nie. Do tłuczenia w kuchni.
— Nie interesuje mnie.
— Jurek Tubkowski nie wr˛eczył ci przypadkiem?
— On? Taka kutwa i dusigrosz? Co za pomysł, mamo!
216
— Bo wła´snie pani Tubkowska dzwoniła, ˙ze znikn ˛
ał jej z kuchni mo´zdzierz —
wyja´sniła mama i opowiedziała mi dokładnie cał ˛
a rozmow˛e telefoniczn ˛
a z matk ˛
a Tubki.
— Nie s ˛
adz˛e, ˙zeby Tubka gwizdn ˛
ał ten instrument kuchenny — powiedziałem. —
Po co byłby mu potrzebny mo´zdzierz? — zastanawiałem si˛e gło´sno. — Miała by´c prze-
cie˙z Nagroda Złotej Tubki, a nie mo´zdzierz. . . chocia˙z mo´zdzierz te˙z jest z mosi ˛
adzu
i nadaje si˛e jako surowiec wtórny. . .
— Surowiec wtórny?! — zaniepokoiła si˛e mama. — Co ci chodzi po głowie?!
— Tubka mógł wpa´s´c na pomysł, ˙zeby przetopi´c ten mo´zdzierz.
— Przetopi´c?! O Bo˙ze! — wykrzykn˛eła przestraszona mama.
— Przetopi´c i uformowa´c z niego tubk˛e, ewentualnie puzon na postumencie. . .
oczywi´scie miniatur˛e puzonu. . . mógł w tym celu wej´s´c w porozumienie z Zygmuntem
Koszałk ˛
a w rynku — zakład jubilersko-grawerski i wytwórnia sztucznej bi˙zuterii. . .
— Biedna pani Tubkowska — załamała r˛ece mama.
— Ale mimo to w ˛
atpi˛e, by Tubka naprawd˛e wzi ˛
ał ten mo´zdzierz — ci ˛
agn ˛
ałem. —
Gdyby miał zamiar przetopi´c go na nagrod˛e dla mnie, to by nie omieszkał si˛e tym przede
mn ˛
a pochwali´c. Powiedziałby: „Cierpliwo´sci, Cymeonie, twoja nagroda ju˙z si˛e pitrasi
217
w tyglu mistrza Koszałki”, a on zamiast tego powiedział, ˙zebym sam sobie zamówił
nagrod˛e. Wr˛eczył mi tylko dyplom i rysunki.
— Uspokoiłe´s mnie — powiedziała mama — b˛ed˛e teraz mogła z kolei uspokoi´c
biedn ˛
a kole˙zank˛e Tubkowsk ˛
a.
— Niech j ˛
a mama uspokoi, ale to w ko´ncu przykre — dodałem z niejak ˛
a gorycz ˛
a —
˙ze matka Tubki my´sli tylko o mo´zdzierzu. W ko´ncu Tubka miał dobry pomysł z t ˛
a
nagrod ˛
a. Młodzie˙z ma tak mało nagród. Zamiast dr˙ze´c o ten mo´zdzierz, pani Tubkow-
ska powinna była pomóc Jurkowi Tubce w ufundowaniu jakiej´s nagrody. . . ale rodzice
zupełnie o to nie dbaj ˛
a, ˙zeby pomaga´c dzieciom w takich sprawach. . . Mama te˙z. —
Spojrzałem z wyrzutem na moj ˛
a biedn ˛
a mam˛e. — Mama te˙z mi nic nie ufundowała. . .
tak jakbym codziennie odnosił takie zwyci˛estwa. A to si˛e zdarza rodzicom raz na całe
˙zycie, ˙ze ich dziecko wygra bieg na czterysta metrów na prawdziwym stadionie, najwy-
˙zej raz, bo wi˛ekszo´s´c rodziców w ogóle nigdy nie ma takiej szansy. Ale mama tego nie
docenia. . .
— Nie mów tak. Doceniam — szepn˛eła mama. — Wiesz, ˙ze ch˛etnie ufundowała-
bym ci nagrod˛e ze szczerego złota, ale nie sta´c nas na to. Póki twój ojciec b˛edzie si˛e
218
trzymał kurczowo tej n˛edznej posady w wodoci ˛
agach, na nic nie b˛edzie nas sta´c —
westchn˛eła ci˛e˙zko.
— To prawda, wodnisto nam — przytakn ˛
ałem skwapliwie.
— Czy mo˙zna uty´c na wodzie? — zadała dramatyczne pytanie mama. — Czy woda
ubierze człowieka? — spojrzała krytycznie w lustro na swoje szaty i rozpocz˛eła znane
mi dobrze narzekania na niezaradno´s´c ojca, który z wysoko´sci swoich wie˙z ci´snie´n,
z myl ˛
acej perspektywy pomp i filtrów nie jest w stanie oceni´c całej n˛edzy naszego
poło˙zenia i „nikczemno´sci naszej kondycji”, jakby powiedział poeta klasyczny.
— Rozumiem to wszystko, mamo — powiedziałem przerywaj ˛
ac te jałowe ˙zale —
nie liczyłem na złoty puchar, liczyłem natomiast, ˙ze w ramach naszej kondycji ma-
ma co´s wykombinuje. . . to znaczy, ˙ze moje zwyci˛estwo znajdzie przynajmniej odbicie
w naszym menu domowym. O ile mi wiadomo, od pocz ˛
atku historii zwyci˛ezców odpo-
wiednio karmi si˛e i poi.
— Nie zd ˛
a˙zyłam nic przygotowa´c — rzekła zakłopotana mama. — Twoje zwyci˛e-
stwo było tak nagłe, nie zapowiedziane i niespodziewane, lecz je´sli chcesz, jutro mog˛e
przygotowa´c obiad specjalny i ugotowa´c, co tylko zechcesz, Cymku. Co by´s chciał?
219
Nie my´slałem zbyt długo. Od razu wzi ˛
ałem pod uwag˛e Gig˛e i Medora.
— Przede wszystkim bigos, mamo — wypaliłem.
— Bigos? — zdumiała si˛e moja biedna mama. — Co ty mówisz?! Od dziecka prze-
cie˙z nie znosiłe´s bigosu.
— Wyrosłem z lat dziecinnych, mamo — odpowiedziałem powa˙znie. — Gusty
i smaki zmieniaj ˛
a si˛e u człowieka co siedem lat. Wła´snie w tej chwili przechodz˛e ta-
k ˛
a zmian˛e jako m˛e˙zczyzna czternastoletni. Dlatego, je´sli mama chce mi sprawi´c przy-
jemno´s´c, to niech mama nagotuje na jutro bigosu. Poza tym mo˙ze by´c tort, galaretka
pomara´nczowa, ewentualnie budy´n; o lodach nie ´smiem marzy´c.
— I to wszystko do bigosu?! — wykrztusiła moja mama.
— Kto nie chce, niech nie je — o´swiadczyłem — nie zmarnuje si˛e.
Jeszcze tego wieczoru dra˙zni ˛
acy odór gotowanej kapusty napełnił nasze małe miesz-
kanie. Mama wychodziła z zało˙zenia, ˙ze bigos musi si˛e pitrasi´c przynajmniej dwa dni.
Nazajutrz spotkałem si˛e pod szkoł ˛
a ze Szczypasem. Szczypas wr˛eczył mi album pt.
„Sto gwiazd współczesnego filmu”, ˙zebym zwrócił go Gidze. W tym momencie zdj˛eły
mnie ostatnie w ˛
atpliwo´sci.
220
— Nie wiem. . . jak Giga to przyjmie. . . — rzekłem zakłopotany. — Gotowa sobie
pomy´sle´c. . . — zaczerwieniłem si˛e — wła´sciwie nie mam powodu, ˙zeby oddawa´c za
ciebie. . .
— Mo˙zesz powiedzie´c, ˙ze spuchła mi twarz po wizycie u dentysty i wstydz˛e si˛e
pokaza´c, dlatego prosiłem ci˛e o t˛e przysług˛e — odparł beztrosko Szczypas.
— A dlaczego mnie?. . . I dlaczego si˛e zgodziłem? Och, nie jest taka naiwna. Do-
my´sli si˛e, ˙ze to pretekst.
— Spokojna głowa. . . Wymy´slimy lepszy powód tej wizyty. . . Ju˙z mam! Powiesz,
˙ze ja ci po˙zyczyłem t˛e ksi ˛
a˙zk˛e, ˙ze miałe´s odda´c j ˛
a zaraz, ale nie mogłe´s si˛e oderwa´c, ˙ze
trzy razy j ˛
a przeczytałe´s, bo była ci potrzebna do filmu, który kr˛ecisz. . . Teraz b˛edzie
zupełnie zrozumiałe, ˙ze skoro czytałe´s sam t˛e ksi ˛
a˙zk˛e i tak długo j ˛
a przetrzymałe´s, to j ˛
a
teraz sam odnosisz Gidze z przeprosinami w moim imieniu.
— Tak, to jest powód, ale Giga mo˙ze si˛e zło´sci´c na mnie, ˙ze tak długo trzymałem.
— Och, skrzywi si˛e najwy˙zej, zniesiesz chyba dla mnie to skrzywienie. . .
— No, dobra — powiedziałem — znios˛e jako´s.
221
— Naprawd˛e, stary — Szczypas poci ˛
agn ˛
ał nosem — robisz dla mnie wielk ˛
a rzecz.
Zdejmujesz mi balast z serca i wyjmujesz kamie´n z w ˛
atroby.
Chrz ˛
akn ˛
ałem niewyra´znie.
— Głupstwo i pestka! Ciesz˛e si˛e, ˙ze mog˛e ci si˛e odwdzi˛eczy´c, stary — powiedzia-
łem i rozstali´smy si˛e obaj wzruszeni nasz ˛
a gł˛ebok ˛
a przyja´zni ˛
a.
Ale mój dobry nastrój popsuł od razu M˛esio. Ledwie Szczypas znikn ˛
ał, wódz Cy-
kanderów podszedł do mnie z nader ponur ˛
a min ˛
a.
— Co ty masz z tym Szczypasem? — zapytał skrzywiony.
— Nic takiego.
— On lepi si˛e do ciebie — powiedział M˛esio.
— Przesadzasz.
— Widziałem na stadionie wczoraj, a dzisiaj znowu si˛e przyp˛etał. Uwa˙zaj, to nie-
bezpieczny typ. Brat-łata, odmiana lepka. Przylepiaj ˛
a mu si˛e ró˙zne rzeczy.
— Co´s ty! Nie zauwa˙zyłem. . .
— Ostro˙znie z nim! Facet ˙zyje z podejrzanych transakcji.
— Do licha, z jakich transakcji?!
222
— Na przykład po˙zycza i zapomina oddawa´c.
— Nie bardzo si˛e zgadza — powiedziałem. — Na razie to on mi oddał przysług˛e
i ja jestem jego dłu˙znikiem.
— A ta ksi ˛
a˙zka, ten album? — M˛esio wskazał na dzieło, które trzymałem w r˛eku. —
Ile mu za to dałe´s? Na pewno zdarł z ciebie skór˛e. Widziałem, ja ubijali´scie ten handel.
— ´
Zle widziałe´s! — zasapałem w´sciekły. — Nie było ˙zadnego handlu, po prostu mi
wr˛eczył. . .
— Wr˛eczył! Po prostu wr˛eczył! — M˛esio zarechotał szyderczo. — No to jeszcze
zobaczysz! To metoda Szczypasa! Najpierw okazuje ci uczucia kole˙ze´nskie, po˙zycza to
i owo, zrobi jak ˛
a´s przysług˛e, omota ofiar˛e pochlebstwem, a kiedy twoja uwaga i czuj-
no´s´c osłabn ˛
a, wtedy sam prosi ci˛e niby o niewinn ˛
a po˙zyczk˛e czy przysług˛e. . . A je´sli
si˛e zgodzisz, to wpadasz, stary, w okropnie st˛echł ˛
a marmolad˛e i grz˛e´zniesz jak głupia
mucha.
Zdegustowany do gł˛ebi zostawiłem chichocz ˛
acego M˛esia i odszedłem szybko, ´sci-
skaj ˛
ac pod pach ˛
a album.
Rozdział 16
Przechodz˛e przez stref˛e Medora
Obiad na cze´s´c mojego zwyci˛estwa udał si˛e znakomicie, to znaczy ka˙zdy miał to,
co mu najbardziej odpowiadało: — ja — tort i galaretk˛e, reszta rodziny — bigos. Oczy-
wi´scie nało˙zyłem te˙z sobie kopiast ˛
a porcj˛e tego specjału, ale jej nie tkn ˛
ałem.
— Nie smakuje ci? — zmartwiła si˛e mama.
— Jest wy´smienity — powiedziałem.
224
— To dlaczego nie jesz?
— Bo zabieram z sob ˛
a. Urz ˛
adzimy degustacj˛e zbiorow ˛
a. Porównamy z n˛edznymi
bigosami, które pitrasi pani Tubkowska, pani Julicka i pani Gafo´nska. To w ramach
konkursu kulinarnego, który organizuje Koło Przyjaciół Zwierz ˛
at.
— Koło Przyjaciół Zwierz ˛
at? — zdziwiła si˛e mama.
— Mama na pewno wygra — dodałem po´spiesznie i, ˙zeby nie przedłu˙za´c tej nie-
bezpiecznej rozmowy, połkn ˛
ałem reszt˛e galaretki, zastrzegłem, ˙ze reszta tortu nale˙zy do
mnie, porwałem talerz z bigosem i wycofałem si˛e z pokoju.
— Nie podoba mi si˛e ta historia — powiedziała mama.
— Niech si˛e mama nie denerwuje — rzuciłem w progu. — Mama na pewno wygra.
Ale nie zdołałem rozproszy´c w ˛
atpliwo´sci mamy. Czułem na sobie jej niespokojne
spojrzenie, gdy w kuchni przekładałem bigos do słoika, a słoik umieszczałem w mojej
sportowej torbie. Na szcz˛e´scie nie pytała o nic wi˛ecej.
Z kolei nale˙zało rozwi ˛
aza´c spraw˛e odzie˙zy ochronnej, czyli przynajmniej spodni
pod gust Medora. Pomny, ˙ze bestia przywykła do gor ˛
acych barw, postanowiłem za-
opatrzy´c si˛e w odpowiedni kostium u moich sióstr. Seweryna była dla mnie zawsze
225
przyja´zniej usposobiona i najch˛etniej po˙zyczyłbym co´s od Seweryny, niestety, z nie-
zrozumiałych dla mnie przyczyn uwielbiała raczej mniej krzykliwe kolory. Jej smutne
czernie, szaro´sci i mdłe be˙ze z pewno´sci ˛
a naraziłyby mnie na z˛eby Medora. Udałem si˛e
wi˛ec do Marceliny. Była wprawdzie niezno´sna, interesowna i zło´sliwa, lecz posiadała
spor ˛
a kolekcj˛e odzie˙zy w nader jaskrawych barwach.
— Słuchaj, stara — powiedziałem wchodz ˛
ac do jej pokoju ze sztucznym u´smiechem
na twarzy. — Potrzebuj˛e kolorowego ciucha. . . najbardziej by mnie chyba urz ˛
adziły
pomara´nczowe spodnie. . . masz co´s takiego w szafie?
— Oszalałe´s? — zdumiała si˛e Marcelina. — Pomara´nczowe spodnie? Po co? Nie
b˛edziesz chyba ich nosił?
— Potrzebne mi s ˛
a w charakterze kostiumu — odparłem.
— Do czego?
— Do filmu. Chyba wiesz, ˙ze kr˛ec˛e film.
— Och, ten twój film! — skrzywiła si˛e Marcelina. — Ju˙z drugi rok słysz˛e o tym
filmie.
226
— B˛edzie na pewno kr˛econy. Jeszcze w tym tygodniu zrobi˛e próbne zdj˛ecia. Ko-
lorow ˛
a ta´sm ˛
a. Powinna´s ze mn ˛
a współpracowa´c — powiedziałem. — Mówili´smy ju˙z
kiedy´s na ten temat.
— Owszem, mówili´smy.
— Miała´s zaj ˛
a´c si˛e kostiumami i dekoracjami. Zgadza, si˛e?
— Zgadza.
— Daj wi˛ec teraz te spodnie. To b˛edzie twój wkład.
— Z przyjemno´sci ˛
a — powiedziała Marcelina.
— No, wi˛ec daj! — Otworzyłem szaf˛e.
— Chwileczk˛e — powstrzymała mnie. — Najpierw podpiszesz zobowi ˛
azanie.
— Jakie zobowi ˛
azanie?
— ˙
Ze tego, co obiecałe´s, dotrzymasz.
— Ja ci co´s obiecałem? — udałem zanik pami˛eci.
— Jak to? Nie pami˛etasz? Obiecałe´s mi główn ˛
a rol˛e w tym filmie.
— Jeste´s pewna?
— Najzupełniej.
227
— Skoro tak. . . no to prosz˛e bardzo — chrz ˛
akn ˛
ałem. — Mog˛e ci˛e zaanga˙zowa´c. . .
w porz ˛
adku, je´sli chcesz. . . załatwione. A teraz b ˛
ad´z łaskawa te spodnie. . .
— Podpiszesz zobowi ˛
azanie — powtórzyła twardo Marcela.
— Co ty?! — uniosłem si˛e honorem. — Nie dowierzasz mi?
— Nie. Wiem, ˙ze chcesz wpakowa´c do głównej roli niejak ˛
a Szypersk ˛
a.
— Kto ci powiedział?!
— Och, wszyscy ju˙z o tym mówi ˛
a. Szyperska chwali si˛e od pewnego czasu, rozpo-
wiada na prawo i lewo. . . A mnie pytaj ˛
a, czy to prawda. I robi ˛
a ró˙zne zło´sliwe uwagi.
Nie mog˛e ju˙z znosi´c tych uwag i pyta´n. „Có˙z to, Marcelko, zrezygnowała´s z tej ro-
li, a mo˙ze Cymek zrezygnował z ciebie? Podobno znalazł now ˛
a gwiazd˛e!” i od razu
chichoty. „Czy to prawda, ˙ze zakochał si˛e w Szyperskiej?”
Poczerwieniałem.
— Nie słuchaj tych wstr˛etnych dziewczyn! To wszystko przez zazdro´s´c. . .
— Wi˛ec nie zakochałe´s si˛e w Szyperskiej?
— To. . . to bardzo skomplikowana sprawa — odparłem zakłopotany — potem ci
wyja´sni˛e. W ka˙zdym razie masz u mnie rol˛e zapewnion ˛
a.
228
— Główn ˛
a?
— Tak. Pod warunkiem, ˙ze oddasz mi swoje ciuchy do dyspozycji i doło˙zysz si˛e
finansowo. Potrzebuj˛e tysi ˛
ac metrów ta´smy. . . Licz˛e, ˙ze to załatwisz. Kolorowej ta-
´smy — dodałem.
— Dostaniesz kostiumy i ta´sm˛e, ale teraz siadaj i pisz: „O´swiadczam, ˙ze główn ˛
a
rol˛e w moim filmie zagra moja droga siostra Marcelina Ogromska. . . z uwagi na swój
talent. . . ”
— Ja to mam pisa´c? — przerwałem.
— Czy nie wierzysz w mój talent?
— Oczywi´scie, wierz˛e.
— No, to pisz: „. . . z uwagi na swój talent i szczególn ˛
a fotogeniczno´s´c”. Data. Pod-
pis.
Postawiłem dat˛e i podpisałem.
Marcelina wr˛eczyła mi pomara´nczowe spodnie. Zapakowałem je do sportowej torby,
gdzie ju˙z znajdował si˛e słój bigosu, wcisn ˛
ałem na ko´ncu ów album, który miałem odda´c
Gidze, i pogwizduj ˛
ac wesoło, ruszyłem w kierunku ulicy Pierwszego Maja. Wkrótce
229
zza drzew pyszni ˛
acych si˛e o tej porze wspaniałymi kolorami ˙zółci i czerwieni, wyłonił
si˛e jeszcze bardziej czerwony dach „Ula” — rodowej siedziby Julickich. Ju˙z z daleka
usłyszałem ujadanie Medora, w bardzo niskiej tonacji, podobnej do pomruków nadci ˛
a-
gaj ˛
acej burzy, uznałem wi˛ec, ˙ze pora jest wdzia´c strój ochronny. Udałem si˛e wi˛ec w po-
bliskie zaro´sla koło przerwanej budowy i tam naci ˛
agn ˛
ałem na moje d˙zinsy te okropne,
pomara´nczowe spodnie. Najbardziej bałem si˛e, czy nie b˛ed ˛
a za długie, poniewa˙z wtedy
mogłem zapl ˛
ata´c si˛e w nie i skompromitowa´c przed Gig ˛
a. Okazało si˛e jednak, ˙ze raczej
były za krótkie. I pomy´slałem z satysfakcj ˛
a, ˙ze jednak mam dłu˙zsze nogi ni˙z „gwiazda
filmowa”, ten biedny pulpet Marcela. Natomiast zgodnie z przewidywaniem okazało
si˛e, ˙ze te „pantelejmony” s ˛
a niesamowicie bufiaste i obszerne. Zachodziła obawa, ˙ze
zsun ˛
a si˛e ze mnie. Dla pewno´sci porobiłem w pasie zakładki, spi ˛
ałem je agrafkami,
które zawsze nosiłem w kieszeni, a w ko´ncu mocno zacisn ˛
ałem pas. Wiedziałem, ˙ze
wygl ˛
adam jak pajac, ale liczyłem na to, ˙ze po szcz˛e´sliwym przej´sciu przez stref˛e Me-
dora, uda mi si˛e ´sci ˛
agn ˛
a´c z siebie te spodnie, zanim jeszcze zobaczy mnie Giga.
Medor zauwa˙zył mnie jeszcze przed furtk ˛
a i podbiegł szczekaj ˛
ac gło´sno. Zawa-
hałem si˛e. Bydl˛e miało ze sto kilo wagi i mord˛e, któr ˛
a mogła wymy´sli´c tylko chora
230
wyobra´znia abstrakcjonisty. Dr˙z ˛
ac ˛
a nieco r˛ek ˛
a wysun ˛
ałem naprzód torb˛e. Medor za-
trzymał si˛e i w˛eszył przez chwil˛e. Potem, jak mi si˛e wydawało, zapatrzył si˛e m˛etnym
wzrokiem w moje radosne „pantelejmony” i wydał zadowolony pomruk, a potem za-
skomlił t˛esknie.
Przemogłem l˛ek i szybko przenikn ˛
ałem przez furtk˛e.
Medor ocieraj ˛
ac si˛e o moje nogi i poszczekuj ˛
ac rado´snie towarzyszył mi a˙z do sa-
mego „Ula”; po drodze obw ˛
achiwał nami˛etnie moj ˛
a torb˛e. Bałem si˛e, by nie złapał jej
z˛ebami i nie wyszarpn ˛
ał z r ˛
ak, był jednak na to, jak si˛e okazało, zbyt dobrze wychowa-
nym psem.
Niestety, jego gło´sne i pełne zachwytu poszczekiwanie doprowadziło do przedwcze-
snego ukazania si˛e Gigi. Nim zdołałem uwolni´c si˛e od natr˛ectw Medora, ju˙z stan˛eła
w drzwiach swojego „Ula”, zaskoczona niesamowicie. Przejechała po mnie wzrokiem
od dołu do góry i z powrotem. Była zbyt dobrze wychowan ˛
a dziewczyn ˛
a, by powie-
dzie´c cokolwiek na temat mojego stroju, ale w jej oczach dostrzegłem błysk niech˛eci,
by nie powiedzie´c wstr˛etu. Zrozumiałem od razu, ˙ze zrobiłem fatalne wra˙zenie i ˙ze
nie mam u Gigi ˙zadnych szans. Najch˛etniej uciekłbym, gdzie pieprz ro´snie, ale nogi
231
miałem jak sparali˙zowane. Pomy´slałem, ˙ze moja ucieczka w tych warunkach byłaby
jeszcze bardziej komiczna i postanowiłem odegra´c moj ˛
a nieszcz˛esn ˛
a role do ko´nca. Do
tragicznego ko´nca, dodałem w duchu, bo wiedziałem, ˙ze wszystko musi si˛e sko´nczy´c
tragicznie.
— My´slałam, ˙ze to kto´s znajomy — powiedziała Giga jakby usprawiedliwiaj ˛
ac swo-
je wyj´scie. — Medor w ten sposób wita tylko przyjaciół. . .
— Jestem przyjacielem — udało mi si˛e wykrztusi´c przez ´sci´sni˛ete gardło.
— Co´s si˛e Medorowi pomyliło — powiedziała chłodno Giga — on zwykle nie
wpuszcza obcych. — Spojrzała na psa niezadowolona.
Medor lizał łapczywie moj ˛
a torb˛e, łasz ˛
ac si˛e i skoml ˛
ac t˛esknie.
— On ci˛e naprawd˛e lubi! — zauwa˙zyła zdezorientowana Giga.
— M ˛
adry pies — powiedziałem — zna si˛e na ludziach.
— Raczej na zapachach. — Giga zmarszczyła brwi. — Co ty wła´sciwie masz w tej
torbie?. . .
— Nic takiego. . .
232
— Poka˙z. — Nie czekaj ˛
ac zajrzała do torby i cofn˛eła si˛e z nieprzyjemnym gryma-
sem twarzy.
— Co ty? Nosisz w słoiku bigos? — popatrzyła na mnie z wyra´znym niesmakiem.
— Czasem bywam głodny — wyja´sniłem. — Wi˛ec nosz˛e i jem po drodze.
— Cudak z ciebie. I te spodnie!. . . Ty jeste´s naprawd˛e jaki´s nie. . .
— Nienormalny — chciała´s powiedzie´c? To prawda. Arty´sci rzadko bywaj ˛
a nor-
malni. . .
— Jeste´s artyst ˛
a? — zakpiła Giga. — Cyrkowym?
— My´slałem, ˙ze mnie znasz.
— Oczywi´scie, ˙ze ci˛e znam. Ty jeste´s ten Mycek.
Poczerwieniałem.
— Jestem Cymek — sprostowałem zimno.
— Cymek? — roze´smiała si˛e nie wiadomo dlaczego. — Niech b˛edzie. To przecie˙z
wszystko jedno.
— Zar˛eczam ci, ˙ze to nie wszystko jedno — wycedziłem.
233
— Obraziłam ci˛e? — stropiła si˛e Giga. — Och, przebacz mi, nie wiedziałam, ˙ze
jeste´s tak przywi ˛
azany do imienia.
— Przebaczam ci — powiedziałem po´spiesznie.
— Nie my´sl, ˙ze myl˛e ci˛e z kim innym. Pami˛etam doskonale. Ty jeste´s tym chłopa-
kiem, co wygrał wczoraj bieg na dwie´scie metrów.
— Na czterysta — sprostowałem.
— Mo˙zliwe — powiedziała Giga. — Przez Tubk˛e wszystko mi si˛e popl ˛
atało. Prze-
szkadzał mi si˛e skupi´c, stale co´s plótł albo tr ˛
abił. . . Powiedz, dlaczego wszyscy prze-
szkadzaj ˛
a mi si˛e skupi´c?
— Nie wiem. . . mo˙ze dlatego, ˙ze za bardzo ich interesujesz. . . to znaczy. . . poci ˛
a-
gasz. . .
— Poci ˛
agam? W jakim sensie?
— To. . . trudno w paru słowach wytłumaczy´c. . . — wykrztusiłem. — W ka˙zdym
razie nie powinna´s chodzi´c z tym gorylem.
— O kim ty mówisz?
— Nie wiesz?
234
— O Bo˙ze. . . czy my´slisz o Jurku Tubkowskim?. . .
— A o kim?
— Kto mu wymy´slił takie okropne przezwisko?!
— My, w klasie.
— To brzydko. . . Goryl! Jak mo˙zna tak mówi´c o koledze?
— On jest goryl — powtórzyłem z przekonaniem.
Giga milczała przez chwil˛e.
— Dlaczego wy si˛e tak nie lubicie? — szepn˛eła wreszcie. — Tubka te˙z ci˛e nie lubi.
˙
Zeby´s wiedział, co on opowiada o tobie!
Poczerwieniałem z gniewu.
— To wszystko kłamstwo! Wszystko! — wykrzykn ˛
ałem.
— Przecie˙z jeszcze nie wiesz, co opowiadał.
— Ale wiem, co mi zrobił! To mi wystarcza! Nigdy by´s si˛e nie domy´sliła!
— Wiem, ˙ze na zawodach trzymał twoj ˛
a stron˛e. Dopingował ci˛e gło´sno. . .
— O tak, bardzo gło´sno! — rzekłem z gorycz ˛
a.
— Ale˙z on naprawd˛e chciał, ˙zeby´s biegł jak najpr˛edzej!
235
Za´smiałem si˛e gorzko.
— Oczywi´scie, chciał, ale nie wiesz dlaczego!
— Chciał, ˙zeby´s wygrał.
— Nie. Tam wcale nie o to chodziło. . .
— A o co?
— To si˛e nie nadaje do opowiedzenia. . . — zaczerwieniłem si˛e. — Mo˙ze kiedy´s ci
powiem. . .
— Kiedy?
— No. . . kiedy poznamy si˛e bli˙zej. . . Na razie, póki jeste´s w r˛ekach Tubki. . .
— Ja! W r˛ekach Tubki? — oburzyła si˛e Giga. — Co ty sobie wyobra˙zasz?!
— Wyobra˙zam sobie, ˙ze to jest za´slepienie. . . Ale ja postaram si˛e, ˙zeby´s zrozumiała,
kim jest naprawd˛e Tubka.
Giga milczała przez chwil˛e. Widziałem, ˙ze jest w´sciekła na mnie. . . ale nie mogłem
opanowa´c goryczy. Byłem przekonany, ˙ze na tym sko´nczy si˛e moja pierwsza i ostat-
nia wizyta u Gigi. Za chwil˛e Giga wybuchnie i wyrzuci mnie z „Ula”. . . Tak. . . na to
236
si˛e zanosi. Ju˙z podniosła r˛ek˛e i wyci ˛
agn˛eła j ˛
a w stron˛e furtki. Zamarłem. . . Ale ona
powiedziała tylko:
— Zamknij furtk˛e, bo Medor przestraszy kogo´s na ulicy. . . i. . . chod´z. Porozma-
wiamy spokojnie w domu.
Rozdział 17
Dostaj˛e w łeb albumem, czyli trudno´sci
rozmowy salonowej z Gig ˛
a
Giga zaprowadziła mnie do wielkiego pokoju, gdzie stało du˙zo starych mebli i ka-
zała mi usi ˛
a´s´c na wielkiej, pluszowej kanapie. Sama usiadła naprzeciw w gł˛ebokim
skórzanym fotelu.
238
— Dlaczego ty prze´sladujesz Tubk˛e? — zapytała.
Zatkało mnie kompletnie.
— Ja? Tubk˛e? Czy w ogóle mo˙zna prze´sladowa´c kogo´s tak silnego jak Tubka?
— Mo˙zna. Ty go dr˛eczysz, jak by to powiedzie´c — Giga zapatrzyła si˛e w okno —
ty go dr˛eczysz moralnie.
— Nie bardzo rozumiem. . .
— Przez ciebie prze˙zył wstyd i upokorzenie w klubie. Przez ciebie o mało co nie
wyleciał z zespołu artystycznego. Podobno udawałe´s puzonist˛e i podst˛epnie przenikn ˛
a-
łe´s na prób˛e, ˙zeby podrywa´c t˛e okropn ˛
a Nelk˛e Szypersk ˛
a.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Ja ci to wytłumacz˛e. . .
— Ale po co? — wzruszyła ramionami Giga. — Ja uwielbiam takie zgrywy. Tylko
potem powiniene´s wyja´sni´c wszystkim, ˙ze to były po prostu ˙zarty. I uspokoi´c Tubk˛e.
On jest taki wra˙zliwy.
239
— To nie były ˙zarty — mrukn ˛
ałem ponuro. — To. . . to był po prostu nieszcz˛e´sliwy
zbieg okoliczno´sci. Nie chciałem nic złego zrobi´c Tubce. . . Widz˛e, ˙ze nie wierzysz
mi. . .
— Ale˙z wierz˛e. Jurek Tubka to pechowy chłopak. . . Zawsze wdepnie w jak ˛
a´s he-
c˛e. . . Tym bardziej powiniene´s dla niego by´c wyrozumiały i miły.
— No wiesz?! — wykrzykn ˛
ałem wzburzony. — Widz˛e, ˙ze zupełnie nie zdajesz
sobie sprawy, kim jest Tubka. On jest gro´zny.
— Jurek?! Gro´zny?! — Giga roze´smiała si˛e serdecznie. — Nigdy by mi nie przyszło
do głowy! Według mnie jest po prostu zabawny!
— Zabawny!?
— I. . . jak by ci to powiedzie´c. . . prostoduszny.
— Prostoduszny, Tubka?! — oburzyłem si˛e. — Pierwszy raz słysz˛e. Mo˙ze jeszcze
powiesz, ˙ze go lubisz?
— Owszem. Lubi˛e go — powiedziała Giga.
— Za co?!
240
— Nie wiem dokładnie. . . Po prostu lubi si˛e kogo´s albo nie. Nie zastanawiałam si˛e
nad tym. . . — zamy´sliła si˛e Giga. — Mo˙ze dlatego go lubi˛e, ˙ze potrafi marzy´c.
— Wszyscy umiemy marzy´c — mrukn ˛
ałem. — Co za sztuka!
— Zale˙zy jeszcze, o czym. Jurek nie marzy o niebieskich migdałach ani nawet o sa-
mochodach i podró˙zach. . .
— Pewnie marzy, ˙zeby wszystkimi rz ˛
adzi´c i ˙zeby wszyscy go si˛e bali.
— Nie.
— ˙
Zeby zosta´c sławnym puzonist ˛
a.
— ´Smieszny jeste´s — powiedziała Giga.
— Co za gapa ze mnie! — wykrzykn ˛
ałem. — Oczywi´scie marzy o tobie!
— Mylisz si˛e — zaczerwieniła si˛e Giga. — Po prostu jeste´smy przyjaciółmi.
— No wi˛ec nie wiem, o czym marzy ten piekielny Tubka! — zdenerwowałem si˛e.
— Nie zgadniesz. Jego marzenie jest bardzo skromne. On marzy po prostu o dobrym
koledze.
Umilkłem zaskoczony.
241
— On wie, ˙ze nikt go nie lubi. Wszyscy koledzy albo si˛e go boj ˛
a, albo nabijaj ˛
a si˛e
z niego — ci ˛
agn˛eła Giga. — Jest bardzo osamotniony, potrzebuje przyja´zni, zrozumie-
nia. . .
— O Bo˙ze, kiedy tak mówisz, mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze jest małym, nieszcz˛e´sliwym
chłopczykiem — rzekłem rozdra˙zniony.
— On jest biedny i nieszcz˛e´sliwy. . .
— Tylko ˙ze wali ka˙zdego, kto mu si˛e nawinie pod r˛ek˛e!
Giga chrz ˛
akn˛eła zakłopotana.
— To prawda, ˙ze cz˛esto bywa rozdra˙zniony, bo wie, ˙ze za jego plecami ´smiejecie
si˛e z niego. . . a gdy si˛e nadarzy okazja, dokuczacie mu i prowokujecie go!
— Jeszcze troch˛e, a zaczn˛e litowa´c si˛e nad Tubk ˛
a! — zaszydziłem.
— Nie chodzi o lito´s´c. Chodzi po prostu o to, ˙zeby´s traktował go normalnie. Powi-
niene´s wznie´s´c si˛e ponad małe zatargi, głupie uprzedzenia i urazy. Powiniene´s zaprzy-
ja´zni´c si˛e z Tubk ˛
a.
Oniemiałem.
— Ja?! Z Tubk ˛
a?! — wykrzykn ˛
ałem po chwili.
242
— Wła´snie ty. Ze wszystkich kolegów najcz˛e´sciej mówi o tobie. W gruncie rzeczy,
gdzie´s na dnie serca pragnie twojej przyja´zni. . .
— Tubka nie ma serca — powiedziałem. — A ty powinna´s zosta´c adwokatem. Masz
do tego talent. . .
Ale Giga nie zauwa˙zyła mojej gorzkiej ironii i mówiła dalej z przej˛eciem:
— On jest bardzo oddany przyjaciołom. Pomy´sl, gdyby´scie działali r˛eka w r˛ek˛e. . .
gdyby´s mógł zawsze liczy´c na pomoc Tubki, byliby´scie niezwyci˛e˙zeni. . . Ile wa˙znych
rzeczy mogliby´scie zrobi´c!
— To byłoby rzeczywi´scie pi˛ekne, ale to nie jest mo˙zliwe — powiedziałem.
— Spróbuj˛e was pogodzi´c — o´swiadczyła Giga. — Nie masz chyba nic przeciwko?
Zastanowiłem si˛e przez moment.
— Osobi´scie by´s nas godziła? — zapytałem.
— Jasne. Jak sobie wyobra˙zasz inaczej?
Pomy´slałem, ˙ze w tej sytuacji godzenie mnie z Tubk ˛
a mogłoby by´c przyjemne
i trwa´c dłu˙zszy czas, a wi˛ec miałbym pretekst odwiedza´c Gig˛e.
— No, to zgadzam si˛e — powiedziałem skwapliwie. — Kiedy zaczniesz nas godzi´c?
243
— Mam na imi˛e Jadwiga, jak wiesz. Jutro obchodz˛e imieniny. Przyjd´z — zapropo-
nowała. — B˛edzie te˙z Jurek..
— Przyjd˛e.
— Przyjd´z najlepiej ju˙z o godzinie czwartej. Chciałabym pogodzi´c was, zanim zejd ˛
a
si˛e go´scie. . . Potem ju˙z nie b˛edzie czasu. B˛ed˛e musiała zaj ˛
a´c si˛e całym przyj˛eciem.
Chciałabym, ˙zeby to były wspaniałe imieniny. W tym roku zaprosz˛e tylko młodzie˙z na
poziomie. A wła´snie, dobrze ˙ze jeste´s, poradzisz mi, czy zaprosi´c tak˙ze brata Jurka, tego
Gienia Tubkowskiego. On chodzi do twojej klasy. . . Wiesz, ja chciałabym otacza´c si˛e
intelektualistami i artystami. . .
— Zupełnie słusznie — powiedziałem. „Ale bardzo ciekawi s ˛
a tak˙ze filmowcy” —
pomy´slałem o sobie.
— Czy ten Gienio Tubkowski naprawd˛e jest taki zdolny? — zapytała z ciekawo´sci ˛
a.
— On jest piekielnie zdolny — odparłem. — On po prostu siedzi w ksi ˛
a˙zkach. To
jego hobby.
— To znaczy lubi po˙zycza´c? — zmarszczyła brwi Giga.
— No. . . oczywi´scie.
244
— A czy oddaje? Niektórzy hobbi´sci s ˛
a lepcy — powiedziała Giga. — ˙
Zeby tylko
nie był podobny do Kancery.
— Do Kancery? Kto to?
— To znaczy do Szczypasa.
Drgn ˛
ałem.
— Miała´s kłopoty ze Szczypasem?
— Wła´snie. Z pocz ˛
atku te˙z wydawał si˛e inteligentny, oblatany i oczytany, rozpra-
wiał o lekturach, o filmach, o teatrze. . . A potem naci ˛
agn ˛
ał mnie na ksi ˛
a˙zk˛e.
— Naci ˛
agn ˛
ał? Jak to?
— Po˙zyczyłam mu ksi ˛
a˙zk˛e-album „Sto gwiazd współczesnego filmu” pół roku te-
mu, jeszcze przed wakacjami, i od tej pory jako´s go nie widuj˛e. Po prostu mnie unika. . .
w ogóle si˛e nie pokazuje.
Uznałem, ˙ze nadeszła chwila ujawnienia formalnego powodu mojej wizyty.
— Nie gniewaj si˛e na niego — próbowałem broni´c Szczypasa - to wszystko przeze
mnie. Wła´snie przyszedłem odda´c t˛e ksi ˛
a˙zk˛e. — Si˛egn ˛
ałem do teczki.
— Nie po˙zyczałam tobie. . . — powiedziała Giga.
245
— Ale po˙zyczyła´s Szczypasowi i on prosił, ˙zebym ci oddał i przeprosił za zwłok˛e.
Zobaczyłem kiedy´s u niego t˛e ksi ˛
a˙zk˛e i wzi ˛
ałem do czytania.
— Ach, to ty. . . Wi˛ec to przez ciebie wszystko — spojrzała na mnie wzburzona.
— Czy. . . bardzo si˛e gniewasz?
— Przez ciebie nie miałam z czego przygotowa´c si˛e do quizu i omin˛eła mnie muro-
wana nagroda. . . A tak chciałam wyst ˛
api´c w telewizji — otarła oczy. — Straciłam tak ˛
a
okazj˛e. Kto wie, czy nie zostałabym na stałe zaanga˙zowana. Mo˙ze nawet dostałabym
jak ˛
a´s rol˛e w filmie. Kto widział trzyma´c ksi ˛
a˙zk˛e pół roku!
— Ja. . . nie trzymałem jej pół roku — wykrztusiłem.
— Kłamiesz! Kiedy raz przypomniałam Szczypasowi o tej ksi ˛
a˙zce, usprawiedliwiał
si˛e, ˙ze po˙zyczył j ˛
a jakiemu´s Myckowi, który zajmuje si˛e filmem. A to było pół roku
temu.
— Ja nie jestem Mycek, jestem Cymek.
— Mo˙zliwe. Ale to na pewno byłe´s ty. Tubka mi mówił, ˙ze ty udajesz filmowca
i nawet ostrzegał mnie przed tob ˛
a. ˙
Ze te˙z od razu nie przypomniałam sobie! Gdzie jest
ten album?
246
Otworzyłem zakłopotany teczk˛e. Ostry zapach bigosu rozszedł si˛e po pokoju. Wy-
ci ˛
agn ˛
ałem album i podałem Gidze.
— Ach ty flejtuchu! Obrzydliwe! Trzyma´c taki album z bigosem! — wykrzykn˛eła
krzywi ˛
ac si˛e z obrzydzeniem.
— On. . . on był zawini˛ety. Izolowany — próbowałem si˛e usprawiedliwia´c.
— Izolowany?! — Giga pow ˛
achała album. — To okropne! Gregory Peck pachn ˛
acy
kapust ˛
a! Jak mogłe´s — spojrzała na mnie z autentycznymi łzami w oczach.
Zrozumiałem, ˙ze przy pomocy bigosu dokonałem powa˙znej profanacji Gregory Pe-
cka, nie mówi ˛
ac ju˙z o innych gwiazdach. . .
— Je´sli kto´s nie potrafi szanowa´c ksi ˛
a˙zki, nie powinien jej dotyka´c! Naprawd˛e nie
przypuszczałam, ˙ze ty. . .
— Ja naprawd˛e szanuj˛e ksi ˛
a˙zki — powiedziałem. — Ja. . . ja szanuj˛e i bardzo lu-
bi˛e. . . Pasjonuj ˛
a mnie. . . ta te˙z była fantastyczna! Nie mogłem si˛e od niej oderwa´c. . .
— Wła´snie widz˛e — zmarszczyła brwi Giga przegl ˛
adaj ˛
ac album. — Ale w ko´ncu
si˛e oderwałe´s. . .
— No. . . oderwałem si˛e.
247
— Razem z moimi fotosami!
— Jak to? — wybełkotałem zdumiony.
— Tu brakuje kilku kartek — wykrzykn˛eła. — Został wyrwany Fijewski, Olbrych-
ski i Pieczka! A tu ´Sl ˛
aska i Lucyna Winnicka!. . . I jeszcze tam. . . O Bo˙ze! Jak ´smiesz
pokazywa´c si˛e mi na oczy z tak ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a? My´slałe´s, ˙ze nie zauwa˙z˛e?
Zrozumiałem wszystko w jednej chwili. Oto dlaczego Szczypas nie chciał sam od-
da´c tej ksi ˛
a˙zki. . . Zatrz˛esłem si˛e z oburzenia. A to łobuz, perfidny dra´n! ˙
Zeby tak wrobi´c
mnie z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a. A ja sam. . . jeszcze si˛e mu podstawiałem. . . M˛esio słusznie ostrzegał
mnie przed tym typem!
— Wysłuchaj mnie, Giga — j˛ekn ˛
ałem — ja ci wytłumacz˛e.
— Ty bezczelny smarkaczu! — krzykn˛eła zrozpaczona. — Co tu jest to tłumacze-
nia?!
— Posłuchaj. . .
Ale ona mnie nie słuchała. W nagłym porywie gniewu r ˛
abn˛eła mnie w łeb albumem.
Miał bardzo twarde okładki. Zobaczyłem przed oczami gwiazdy. . . raczej niezupełnie
248
filmowe. . . jakie´s takie gor ˛
ace, ˙zółte i czerwone kropki. . . a potem pociemniało mi
w głowie.
Oszołomiony usiadłem na podłodze.
— O Bo˙ze, co ja ci zrobiłam?! — przestraszyła si˛e Giga. Ukl˛ekła przede mn ˛
a roz-
trz˛esiona i obejrzała ´slad uderzenia. . . Potem pobiegła do łazienki. Wróciła z mokrym
r˛ecznikiem i okr˛eciła mi głow˛e. . . Zrobiło mi si˛e lepiej. . . Przestało mnie troch˛e łupa´c
w czaszce.
Weszła babcia Julicka z fili˙zank ˛
a w r˛eku. U´smiechn˛eła si˛e do nas.
— Bawicie si˛e, dzieci?
— Tak, babciu — wybełkotała Giga.
— W Arabów? Ten r˛ecznik jest ´zle zwini˛ety i za mały na turban — przynios˛e wam
wi˛ekszy — próbowała poprawi´c mi mój opatrunek. — Co to? Dlaczego taki mokry?
Boli ci˛e głowa, dziecko?
— Cymkowi zrobiło si˛e niedobrze — powiedziała Giga.
249
— Jaka słaba jest dzisiaj młodzie˙z — westchn˛eła babcia — ale to nic, dam ci, dziec-
ko, ziółek. Wypij — podsun˛eła mi pod nos fili˙zank˛e. . . Zrobiło mi si˛e jeszcze bardziej
„niedobrze”.
— Nie. . . dzi˛ekuj˛e. . . ju˙z mi przechodzi.
— Nie kr˛epuj si˛e. Naparz˛e sobie ´swie˙zych. . .
Zapach był niesamowity. Zakr˛eciło mi si˛e w nosie. Zerwałem si˛e z podłogi przera-
˙zony. . .
— Ja. . . ju˙z sobie pójd˛e — wybełkotałem i rzuciłem si˛e do drzwi.
— Mówiłam, ˙ze ziółka mu pomog ˛
a — powiedziała zadowolona babcia. — Od razu
postawiły go na nogi.
Rozdział 18
Tragiczne preludium do imienin Gigi
Ju˙z teraz wiem, czemu tylu ludzi, zwłaszcza wybitnych, pisze dzienniki i pami˛et-
niki. Pisanie pomaga w ocenie sytuacji. Mo˙zna wtedy przyjrze´c si˛e jeszcze raz swoim
czynom, ale ju˙z chłodnym, krytycznym okiem. Poza tym mo˙zna uporz ˛
adkowa´c roz-
wichrzone my´sli. Jak wiadomo, człowiekowi ró˙zne my´sli chodz ˛
a po głowie, czasem
genialne, a czasem zupełnie głupie. Jaka jest ich prawdziwa warto´s´c, mo˙zna pozna´c
251
dopiero wtedy, kiedy si˛e je wypowie gło´sno albo napisze. Bo wtedy musz ˛
a zosta´c sfor-
mułowane i uporz ˛
adkowane. A wi˛ec my´sli sprawdzaj ˛
a si˛e w słowach. Te my´sli, których
nie potrafimy wypowiedzie´c, nie licz ˛
a si˛e. . . po prostu nie istniej ˛
a w rzeczywisto´sci.
Po owych nader przykrych perypetiach podczas pierwszej wizyty u Gigi doszedłem
do wniosku, ˙ze moje my´sli tak˙ze wymagaj ˛
a szybkiego sformułowania i uporz ˛
adkowa-
nia, a czyny — oceny. Miałem bowiem zupełny m˛etlik w czaszce, a tylko jedna my´sl
dominowała tam całkiem jasno: udusi´c Szczypasa. Łakn ˛
ałem jego krwi i dyszałem ze-
mst ˛
a.
Tak jest. . . to nie ˙zarty! Szczypasowi groziło ´smiertelne niebezpiecze´nstwo. Na
szcz˛e´scie postanowiłem przed wykonaniem wyroku na Szczypasie zanotowa´c wydarze-
nia w agendzie i przela´c swoj ˛
a ˙zół´c na papier. . . Kiedy za´s zabrałem si˛e do pisania, sza-
lone my´sli opu´sciły mnie wkrótce i doszedłem do wniosku, i˙z moja zło´s´c na Szczypasa
była przesadna. Szczypas jest fajans, to fakt, chciał mnie zrobi´c w konia z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a,
ale faktem jest równie˙z, ˙ze pomógł mi wtedy na stadionie i ˙ze starał si˛e w ko´ncu odda´c
Gidze po˙zyczon ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e, co wi˛ecej, uprzedził mnie, ˙ze bardzo długo j ˛
a trzymał. . .
252
Co prawda, mógł mnie tak˙ze uprzedzi´c, ˙ze album uległ dewastacji i ˙ze wypadło
z niego par˛e kartek, no, ale to ju˙z za du˙ze wymagania jak na takiego fajansa. W ka˙zdym
razie nie jest zupełnie denny. Jakby był zupełnie denny, to by go ani grzało, ani zi˛ebiło,
co si˛e stanie z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a. . . Wi˛ec nie zwalajmy całej winy na Szczypasa. Spójrzmy
prawdzie w oczy. To ja sam rwałem si˛e do zło˙zenia wizyty Gidze, to ja sam podstawiłem
łeb pod prysznic.
Wszystko dlatego, ˙ze niepotrzebnie wstawiłem fabuł˛e. Gdybym na samym pocz ˛
atku
powiedział Gidze, ˙ze spełniłem tylko rol˛e posła´nca, nie mogłaby mie´c do mnie preten-
sji. . . Ale ja zgodziłem si˛e wstawi´c fabuł˛e Gidze, no wi˛ec nie powinienem si˛e dziwi´c,
˙ze wpadłem i dostałem tym albumem po głowie. A w dodatku nie umiałem si˛e zacho-
wa´c potem. Uciekłem jak tchórz ostatni. . . tak, to była haniebna, szczeni˛eca ucieczka.
My´slałem o tym wszystkim rozgoryczony i w rezultacie zamiast by´c zły na Szczypasa,
poczułem gł˛ebok ˛
a niech˛e´c do siebie.
Dlaczego tak cz˛esto jestem niezadowolony z siebie? Czy dlatego, ˙ze mam pecha,
˙ze rzadko co´s mi si˛e udaje, ˙ze nie mog˛e zrealizowa´c moich planów i zapanowa´c nad
sytuacj ˛
a? Nie, chyba nie dlatego. Nad sytuacj ˛
a trudno jest czasami zapanowa´c, czasami
253
jest to w ogóle niemo˙zliwe, ale, do licha, zawsze mo˙zna zapanowa´c nad sob ˛
a! To jest
istotny powód mojego niezadowolenia. Podczas wizyty u Gigi nie potrafiłem zapanowa´c
nad sob ˛
a. . .
Szkoda. Kiedy teraz rozwa˙zyłem rzecz na zimno, doszedłem do wniosku, ˙ze moja
sprawa nie wygl ˛
adała wtedy wcale tak tragicznie, jak by si˛e mogło zdawa´c. R˛ekoczyn
Gigi miał dobre skutki. Teraz ja stałem si˛e z kolei ofiar ˛
a jej pop˛edliwo´sci i rachunki
zostały wyrównane, co wi˛ecej, zaistniałe okoliczno´sci sprzyjały zacie´snieniu wi˛ezów. . .
Gdybym nie uciekł tak głupio. . . Zamiast ucieka´c, powinienem podda´c si˛e wszelkim
zabiegom, uda´c ogłuszonego, wzruszy´c Gig˛e, niew ˛
atpliwie stałbym si˛e obiektem czu-
ło´sci. Co prawda. . . ta okropna babcia Julicka i te jej ziółka. . . a jednak powinienem był
znie´s´c. . . nale˙zało znie´s´c wszystko, byle zosta´c przy Gidze cho´c pół godziny dłu˙zej.
Na szcz˛e´scie jeszcze nic straconego. Ju˙z jutro b˛ed˛e miał szans˛e naprawi´c wszystko
i zatrze´c niekorzystne wra˙zenie, jakie zrobiłem na Gidze. . . Zostałem przecie˙z zapro-
szony na imieniny. . . Co wi˛ecej, Giga pozwoliła mi przyj´s´c wcze´sniej, bo ma mnie
godzi´c z Tubk ˛
a! A zatem b˛edzie sposobno´s´c porozmawia´c w cztery oczy i zatrze´c nie-
korzystne wra˙zenie. . .
254
Aby zatarcie było kompletne i jak najbardziej skuteczne, postanowiłem zjawi´c si˛e
z prezentem imieninowym. Doszedłem do wniosku, ˙ze wspaniały tort najlepiej załatwi
spraw˛e. Jeszcze tego wieczoru udałem si˛e do ´Sródmie´scia, by dokona´c odpowiedniego
zakupu. Tort musi by´c imponuj ˛
acy, taki, jakiego Giga nigdy jeszcze nie miała, o ´sred-
nicy co najmniej pół metra. Widziałem taki na wystawie najbardziej znakomitej firmy
cukierniczej w naszym mie´scie (Kazimierz Piepke i synowie. Rok zało˙zenia — 1888).
Aby sfinansowa´c zakup, wyci ˛
agn ˛
ałem z PKO połow˛e moich oszcz˛edno´sci przeznaczo-
nych na nakr˛ecenie filmu. Miałem wprawdzie chwil˛e w ˛
atpliwo´sci, ale potem pomy´sla-
łem: „Obło˙z˛e kosztami filmu aktorów i aktorki. Skoro chc ˛
a mie´c przyjemno´s´c wyst˛epo-
wania w filmie, niech płac ˛
a”. Uspokoiwszy w ten sposób wyrzuty sumienia, podj ˛
ałem
z ksi ˛
a˙zeczki dwie´scie pi˛e´cdziesi ˛
at złotych i z min ˛
a nadzianego klienta wkroczyłem do
sklepu znakomitego Kazimierza Piepke.
— Chciałbym kupi´c ten tort z wystawy — powiedziałem.
Znakomity Piepke nie zdradził jednak o˙zywienia, które powinno cechowa´c kupca
po tak pon˛etnej ofercie. Flegmatycznie wyganiał miotełk ˛
a zabł ˛
akan ˛
a much˛e z sernika.
— Chciałbym naby´c ten tort z wystawy — powtórzyłem gło´sno.
255
— To kosztuje dwie´scie złotych — rzekł mistrz, mierz ˛
ac mnie przenikliwym spoj-
rzeniem, podobnym do spojrzenia fakira.
— Jestem przygotowany — odpowiedziałem wytrzymuj ˛
ac ´smiało to spojrzenie.
— Niestety, tort na wystawie jest zamówiony dla pani dyrektor Okisło-Bandurnej —
rzekł mistrz cukierniczy.
— Ja musz˛e mie´c koniecznie taki tort. Czy mógłby pan zrobi´c podobny? — wyci ˛
a-
gn ˛
ałem dwie´scie złotych i poło˙zyłem na ladzie.
— Niech pan zgłosi si˛e jutro — powiedział znakomity Piepke chowaj ˛
ac walut˛e. —
Jutro o dwunastej w południe.
Nazajutrz w niedzielne południe odebrałem tort, prócz tego nabyłem jeszcze dwa-
dzie´scia p ˛
aczków i z dwoma pot˛e˙znymi pakunkami zjawiłem si˛e za kwadrans czwarta
u Gigi.
Dzi˛eki daninie w postaci bigosu (w kubku po ma´sle ro´slinnym) udało mi si˛e szcz˛e-
´sliwie przekroczy´c stref˛e Medora i przenikn ˛
a´c do przedpokoju. Tu usłyszałem podnie-
cone głosy w kuchni, a nast˛epnie okrzyk przera˙zenia i wołanie:
— Ratunku! Na pomoc!
256
Po´spieszyłem do kuchni. Ale w kuchni ju˙z nikogo nie było, roznosił si˛e tylko na-
der przykry zapach. Jak mogłem si˛e zorientowa´c, pochodził on z paruj ˛
acego, ´swie˙zo
wyj˛etego z pieca ciasta. Nim mogłem zastanowi´c si˛e nad tym dziwnym zjawiskiem,
usłyszałem przera˙zony głos Gigi z s ˛
asiedniego pokoju. Wpadłem zaniepokojony i uj-
rzałem tragiczn ˛
a scen˛e. Giga podtrzymywała słaniaj ˛
ac ˛
a si˛e ciotk˛e Teres˛e, której ciałem
raz po raz wstrz ˛
asały pot˛e˙zne spazmy. . .
— Co si˛e stało?! — wykrzykn ˛
ałem.
— Ciocia Teresa ma atak. Nie wyszło jej ciasto. . . Och, Cymek, rób co´s. . .
— Co mam robi´c?!
— Potrzymaj cioci˛e. . . pobiegn˛e po pastylk˛e! Ciocia musi za˙zy´c pastylk˛e. . .
Rzuciłem paczk˛e z p ˛
aczkami na krzesło. Tort poło˙zyłem na drugim. . . i po´spieszy-
łem do ciotki.
Giga wybiegła.
Starałem si˛e utrzyma´c ciotk˛e w pozycji pionowej, ale nie było to łatwe. Leciała mi
przez r˛ece.
257
— Niech pani nie płacze — próbowałem j ˛
a uspokoi´c — z powodu ciasta nie nale˙zy
si˛e łama´c. . .
Ciotka jednak łamała si˛e uparcie i było to dla mnie nader wyczerpuj ˛
ace, zwa˙zywszy
jej wzrost i wag˛e.
Na szcz˛e´scie wróciła Giga i uwolniła mnie od ciotki.
— Jak widzisz, mamy pewne kłopoty — próbowała mi wyja´sni´c sytuacj˛e. — Ob-
chodzimy imieniny dwupoziomowo. . . to znaczy na dole i na górze. Bo ciocia Teresa
obchodzi imieniny w tym samym dniu, co ja. W dodatku kuchnia jest jedna i jeszcze
babcia si˛e wtr ˛
aca.
Z s ˛
asiedniego pokoju dochodził wesoły głos babci:
Jam my´slała, ˙ze to maki,
˙ze ogniste lec ˛
a ptaki,
a to ułani! Ułani!. . .
— Słyszysz? — zapytała Giga.
— Słysz˛e. Czy przeszkadza wam ten miły ´spiew? — powiedziałem.
258
— Och, nie chodzi o ´spiew, chodzi o to, ˙ze babcia narobiła bigosu.
— Czy gotuje niesmacznie?
— Nie chodzi o bigos do jedzenia. Chodzi o to, ˙ze babcia przeszkadza. Po prostu
nie mo˙zna jej wyp˛edzi´c z kuchni.
— Och, ciasta, moje ciasta — j˛eczała ciotka Teresa — ten dziwny zapach, ta go-
rycz. . . zupełnie nie rozumiem, co si˛e z nimi stało.
— Za to ja rozumiem doskonale — powiedziała zdenerwowana Giga. — To babcia!
Musiała co´s domiesza´c!
Strze˙z si˛e tego, co na przedzie
Tam na karym koniu jedzie
Oficyjera. . . oficyjera. . .
Strze˙z si˛e, strze˙z!
— ´spiewała babcia.
259
— Stale mamy z ni ˛
a kłopoty — ci ˛
agn˛eła Giga. — Bo leczy si˛e na własn ˛
a r˛ek˛e. . .
Na pewno domieszała przez pomyłk˛e czego´s do naszych ciast! Mam strasznego pecha.
Akurat na imieniny taka okropna historia.
Pokiwałem głow ˛
a ze zrozumieniem. Kto jak kto, ja wiedziałem dobrze, co znaczy
pech. . . Tak. . . jedyna pociecha w tym, ˙ze kłopoty nie oszcz˛edzaj ˛
a nikogo.
Drzwi otworzyły si˛e i na progu stan˛eła babcia zaró˙zowiona i podejrzanie podnieco-
na. . .
— Czy babcia czuje ten zapach? — zapytała Giga. — Niech babcia si˛e przyzna, co
babcia zrobiła z tym ciastem. . .
— Ale˙z nic. . . wszystko zgodnie z przepisem. . . o co ci chodzi, dziecko? — powie-
działa babcia i zanuciła ponownie pie´s´n o ułanach. Giga spojrzała na ni ˛
a podejrzliwie.
— Babcia musiała co´s wypi´c!
— Wypiłam tylko ziółka.
— Naprawd˛e?
— Tylko ziółka gerontologiczne — powtórzyła babcia. — Dlatego czuj˛e si˛e odmło-
dzona.
260
— Co´s mi si˛e zdaje, ˙ze za bardzo. Niech babcia sobie przypomni, co takiego babcia
wypiła. . . a co wlała do ciasta. . . czy przypadkiem nie te ziółka gerontologiczne.
— Ale˙z nie! Pami˛etam doskonale, studziły si˛e w zielonym garnuszku. Wypiłam
tylko te ziółka — powiedziała babcia. I cofn˛eła si˛e do swojego pokoju.
— O Bo˙ze! — j˛ekn˛eła ciotka — przecie˙z w zielonym garnuszku miałam t˛e przypra-
w˛e do ciasta. . . to wino z korzeniami.
— Zatem wszystko jest jasne — powiedziała Giga. — Babcia wypiła wino, a ziółka
wlała do ciasta.
— Trzymajcie mnie! — wykrzykn˛eła ciotka Teresa. — To ponad moje siły — osu-
n˛eła si˛e na krzesło. — O Bo˙ze. . . zmarnowa´c takie ciasto! Co damy teraz go´sciom?!
W drzwiach stan˛eła babcia Julicka z gitar ˛
a ozdobion ˛
a ró˙zowymi wst ˛
a˙zkami.
— B˛edziemy ´spiewa´c w takt gitary — o´swiadczyła. — I ty, Tereso, b˛edziesz ´spiewa´c
z nami. Miała´s kiedy´s pi˛ekny głos.
— Kto pozwolił wujence wzi ˛
a´c gitar˛e? Wujenka wie, ˙ze nie wolno jej rusza´c! To
gitara Jerzego! — rozgniewała si˛e ciotka Teresa, a jej twarz stała si˛e bardziej ˙zółta od
sukni.
261
— Najwy˙zszy czas, ˙zeby´s przestała, moja duszko, zatruwa´c si˛e wspomnieniami
i wróciła do ˙zycia. Jerzy sam byłby bardzo zadowolony, gdyby wiedział, ˙ze jego gi-
tara wci ˛
a˙z słu˙zy młodzie˙zy. Kto widział, wci ˛
a˙z my´sle´c o tamtej tragicznej ´smierci,
zamienia´c dom w klasztor. . . w jaki´s okropny grobowiec! Przez ciebie Giga stała si˛e
nienormalna. . .
— Co takiego?! Nie, tego ju˙z za wiele! — Rozzłoszczona ciotka zerwała si˛e z krze-
sła i pobiegła odebra´c babci Julickiej instrument.
Skorzystałem z okazji i natychmiast porwałem paczk˛e z p ˛
aczkami z krzesła. Z nie-
pokojem rozwin ˛
ałem papier. . . No tak. . . jeden rzut oka wystarczył — nie mo˙zna
si˛e było niczego innego spodziewa´c! Wszystkie p ˛
aczki zostały dokładnie spłaszczone.
A gdzie tort?
Nim jednak zd ˛
a˙zyłem odszuka´c paczk˛e z tortem, do pokoju ponownie wkroczyła
babcia Julicka, taszcz ˛
ac dwa olbrzymie, tekturowe, płaskie pudła. . .
— Nie uciekajcie — zatrzymała Gig˛e — przyniosłam pchełki i wy´scigi samocho-
dowe. . . Naucz˛e was w to gra´c. . .
— Potem, babciu. . .
262
— Nie zabieraj mi chłopca — powiedziała babcia. — Mam do ciebie spraw˛e —
zwróciła si˛e do mnie — musz˛e z tob ˛
a pomówi´c na temat Gigi. . . Wygl ˛
adasz na rozs ˛
ad-
nego chłopczyka. . .
— Wolałbym. . .
— Siadaj!
— Przepraszam, ale najpierw chciałbym pokaza´c niespodziank˛e Gidze. . . — Chcia-
łem si˛e wymkn ˛
a´c, ale babcia chwyciła mnie ju˙z swoj ˛
a ko´scist ˛
a r˛ek ˛
a.
— Siadaj! — rzekła głosem nie znosz ˛
acym sprzeciwu i pchn˛eła mnie z całej siły na
krzesło.
Usiadłem. Mimo tego brutalnego pchni˛ecia moje zetkni˛ecie z krzesłem było wy-
j ˛
atkowo łagodne, by nie powiedzie´c przyjemne. Siedzenie krzesła było idealnie mi˛ek-
kie. . . dopiero po chwili zorientowałem si˛e, ˙ze — zbyt mi˛ekkie. Oblał mnie zimny pot. . .
Czy˙zbym miał a˙z takiego pecha! Przera˙zony pomacałem r˛ek ˛
a. Tak. . . nie mogłem ju˙z
mie´c w ˛
atpliwo´sci. Rzeczywisto´s´c była ponura. Pasmo moich nieszcz˛e´s´c trwało. Sie-
działem na torcie.
263
Odlepiłem si˛e ostro˙znie, wsun ˛
ałem krzesło z nieszcz˛esnym rozpapranym tortem pod
stół i cofaj ˛
ac si˛e tyłem próbowałem wymkn ˛
a´c si˛e z pokoju.
— Co ci si˛e stało? — zapytała z niepokojem Giga.
— Niestety. . . musz˛e wyj´s´c.
— Wyj´s´c?
— Wróc˛e za. . . za pół godziny.
— On pewnie znów ´zle si˛e poczuł — powiedziała babcia wyra´znie zdegustowa-
na. — To naprawd˛e chorowity chłopiec, Gigo.
— Dziwnie si˛e zachowujesz — zauwa˙zyła Giga. — Powiedz, co ci si˛e wła´sciwie
stało?
— Lepiej nie pytaj! — wykrztusiłem z nieszcz˛e´sliw ˛
a min ˛
a i wybiegłem z mieszka-
nia.
Na ulicy zobaczyłem wystrojonego Jurka Tubk˛e. Zasuwał z bukietem imieninowym
pod pach ˛
a.
264
— Wiesz, ju˙z skombinowałem mo´zdzierz mosi˛e˙zny. Przetopimy go na nagrod˛e —
zawołał z daleka na mój widok. — Dok ˛
ad uciekasz?! — dodał zaskoczony. — Przecie˙z
Giga ma nas dzisiaj godzi´c. . .
— Musimy przeło˙zy´c to. . . to godzenie — zasapałem.
— Przeło˙zy´c godzenie? — Tubce zrobiło si˛e wyra´znie przykro. — A mo˙ze ty w ogó-
le zrezygnowałe´s z godzenia si˛e ze mn ˛
a? — zapytał podejrzliwie. — Mo˙ze odechciało
ci si˛e?
— Nie, sk ˛
ad˙ze — zaprzeczyłem. — Nie odechciało mi si˛e, tylko. . .
— Tylko co?
— Nie wiem, jak ci powiedzie´c. . . siła wy˙zsza. . . po prostu. . . no. . . ´zle si˛e poczu-
łem.
— Ty co´s kr˛ecisz — zadyszał Tubka. — M˛etna sprawa. Nie podoba mi si˛e to. Mo˙ze
znów zrobiłe´s jaki´s kawał Gidze? Chyba nie zrobi˛e bł˛edu, jak ci˛e trzepn˛e na wszelki
wypadek. . .
— Daj spokój — przeraziłem si˛e — przecie˙z mamy si˛e godzi´c.
— Sam mówiłe´s, ˙ze to odło˙zone.
265
— Tylko na razie.
— Wi˛ec ja na razie ci˛e trzepn˛e — zamierzył si˛e pi˛e´sci ˛
a.
— Ach, ty gorylu! — wykrzykn ˛
ałem rozzłoszczony.
— Co powiedziałe´s?! — Tubka dopadł do mnie.
— Uwa˙zaj, połamiesz kwiaty — mrukn ˛
ałem.
Tubka dopiero teraz przypomniał sobie, ˙ze w r˛ece trzyma kwiaty. Ochłon ˛
ał, opa-
nował si˛e, zakl ˛
ał tylko pod nosem i ruszył w stron˛e domu Gigi. . . Wielki, elegancki,
pachn ˛
acy. . .
Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko i powlokłem si˛e w przeciwn ˛
a stron˛e.
Rozdział 19
Wracam do sprawy kr˛ecenia
Na imieniny Gigi ju˙z nie poszedłem. Zanim dobrn ˛
ałem do domu i przebrałem si˛e,
upłyn˛eła prawie godzina. Pomy´slałem, ˙ze o tej porze u Gigi jest ju˙z pełno go´sci i ˙ze nie
czułbym si˛e mi˛edzy nimi dobrze. Nie znam nikogo spo´sród przyjaciół Gigi, z wyj ˛
atkiem
Tubki. Lecz Tubk˛e lepiej omija´c z daleka. Wprawdzie Giga obiecała nas pogodzi´c, ale
nie jestem a˙z tak naiwny, ˙zeby za bardzo w to wierzy´c, zreszt ˛
a do godzenia trzeba mie´c
267
czas, a czas przeznaczony przez Gig˛e na to godzenie ju˙z min ˛
ał. W tej chwili imieniny
s ˛
a w pełnym toku i nie ma zupełnie warunków na powa˙zn ˛
a rozmow˛e. Giga zaj˛eta jest
swymi obowi ˛
azkami gospodyni i bawi go´sci. Zapewne grucha w najlepsze z Tubk ˛
a.
Mam za słabe nerwy, ˙zeby na to patrze´c! I nie u´smiecha mi si˛e wcale by´c w cieniu
Tubki! Tak. Zdecydowanie nie ma sensu wraca´c na te imieniny. . . Zadzwoni˛e lepiej
i przeprosz˛e. . .
Zadzwoniłem wi˛ec do Gigi, ˙ze strasznie ˙załuj˛e, ale nie b˛ed˛e mógł przyj´s´c.
— Chyba ju˙z wiesz, co si˛e stało? — zako´nczyłem.
— To nie jest ˙zaden powód — o´swiadczyła Giga. — Chyba ˙ze masz ju˙z dosy´c
naszego zwariowanego domu i mnie. . . Pewnie mi jeszcze nie przebaczyłe´s mojego
wczorajszego r˛ekoczynu. . .
— Ale˙z, co ty! — wykrztusiłem. — Wierz˛e, ˙ze mogła´s si˛e zdenerwowa´c, gdy zo-
baczyła´s zniszczon ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e. . . Ale to nie moja wina! Przysi˛egam, to nie ja wydarłem
te ilustracje. . . Dostałem ju˙z w takim stanie od Szczypasa. . . i rozumiem teraz dobrze,
dlaczego nie chciał si˛e fatygowa´c osobi´scie i prosił mnie o t˛e przysług˛e. Chyba mnie
nie podejrzewasz?. . .
268
— Oczywi´scie, ˙ze nie. I dzi˛ekuj˛e za tort. . .
— Och. . . tort! — j˛ekn ˛
ałem zawstydzony.
— Strasznie mi przykro, ˙ze zniszczyłe´s sobie spodnie. . .
— Najbardziej szkoda samego tortu.
— Tak, bardzo mi ˙zal, był wspaniały — westchn˛eła Giga. — Nigdy jeszcze takiego
nie miałam.
— Głupi pech!
— To przez babci˛e — rzekła Giga — ale co robi´c? Wszyscy b˛edziemy kiedy´s sta-
rzy. . . Teraz za to przynajmniej wiesz, ˙ze moje ˙zycie wcale nie jest łatwe.
— Nie narzekaj — mrukn ˛
ałem babcia Julicka nie jest taka okropna. . . według mnie,
jest całkiem miła.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze tak my´slisz. Czy ju˙z przebrałe´s si˛e?
— Oczywi´scie.
— No to czekam. . .
— Nie. . . przepraszam ci˛e, Giga, ale dzisiaj ju˙z nie mam nastroju. . . Zreszt ˛
a, mó-
wi ˛
ac szczerze, nie bawi ˛
a mnie takie oficjalne przyj˛ecia. Mam nadziej˛e, ˙ze zobaczymy
269
si˛e niedługo w bardziej kameralnym gronie, mianowicie przy kr˛eceniu filmu. Chc˛e ci
zaproponowa´c rol˛e. . .
— Ro-l˛e? Jak ˛
a?
— Oczywi´scie główn ˛
a. Dawno ju˙z miałem to w planie. Zanim si˛e poznali´smy oso-
bi´scie.
— ˙
Zartujesz. . .
— Słowo!
— Teraz rozumiem, dlaczego chciałe´s mnie pozna´c. Po prostu polowałe´s na aktor-
k˛e. . .
— Je´sli wolisz takie wyja´snienie. . . prosz˛e bardzo, nie mam nic przeciwko.
— Bardzo mi to odpowiada. Ró˙znie próbowano mnie podrywa´c, ale jeszcze nikt nie
wpadł na taki sposób.
— Giga, ja powa˙znie. . . Zaczynamy kr˛eci´c.
— Kiedy?
270
— Chciałbym ju˙z zacz ˛
a´c w najbli˙zsz ˛
a sobot˛e. Wszystko zale˙zy od tego, czy uzy-
skam baz˛e u ciotki. To idealne miejsce do kr˛ecenia plenerów. Czy miałaby´s wolny czas
w sobot˛e i ewentualnie w niedziel˛e? Wykombinuj co´s. . .
— Spróbuj˛e. Ale musz˛e wiedzie´c najpó´zniej w ´srod˛e, czy to sprawa pewna. Za-
dzwo´n!
— Zadzwoni˛e na pewno. Cze´s´c.
— Cze´s´c i wypij przynajmniej szklank˛e wody za moje zdrowie — powiedziała Giga.
Odło˙zyłem słuchawk˛e i pomy´slałem: „Dobra my´sl przyszła mi do głowy podczas
rozmowy z Gig ˛
a. Dosy´c ju˙z marudzenia i zabaw towarzyskich, dosy´c sentymentalnych
zagrywek i szczebiotów pod znakiem Amora. Za bardzo zawróciły mi w głowie dziew-
czyny. Obsun ˛
ałe´s si˛e, Maksymilianie Ogromski. Nale˙zy wróci´c na pierwsz ˛
a lini˛e. Ina-
czej czeka ci˛e upadek. Je´sli chcesz dokona´c wielkiej rzeczy i zapisa´c si˛e złotymi gło-
skami w historii, wracaj na pierwsz ˛
a lini˛e. . . ”
Postanowiłem wi˛ec wróci´c zdecydowanie na pierwsz ˛
a lini˛e i zacz ˛
a´c realizowa´c za-
dania, które nakre´sliłem sobie w agendzie. . . Przede wszystkim nale˙zy zrealizowa´c ów
film, o którym my´slałem od dawna, pod gro´zb ˛
a wiecznej niesławy powinienem na-
271
tychmiast przyst ˛
api´c do dzieła! Zamiast wi˛ec na imieniny Gigi pojechałem do Cze´ska,
którego brat miał kamer˛e filmow ˛
a i poprosiłem o po˙zyczenie mi kamery na sobot˛e i nie-
dziel˛e. Pojechałem na nowym rowerze po˙zyczonym na tydzie´n od Zezowatego Doda
i wiozłem z sob ˛
a mały magnetofon kasetowy po˙zyczony od mojej siostry Seweryny.
Zarówno rower, jak i magnetofon zrobiły du˙ze wra˙zenie na Cze´sku. Zauwa˙zyłem prze-
to gło´sno, ˙ze mógłbym mu zostawi´c magnetofon, aby nagrał sobie d´zwi˛ek do swoich
filmów, czyli zrobił „postsynchrony”. Mógłbym. . . gdyby Czesiek w tym samym cza-
sie skombinował mi kamer˛e. . . Dodałem przy tym, ˙ze rower wyrabia łydki, a wyrobione
łydki s ˛
a ozdob ˛
a m˛e˙zczyzny, wyra˙zaj ˛
ac przy tym zaskoczenie z powodu nader skromne-
go wygl ˛
adu łydek Cze´ska. . . Były to argumenty wa˙zkie i propozycje nie do odparcia.
W rezultacie kwadrans pó´zniej wracałem do domu bez roweru i magnetofonu, za to
z kamer ˛
a w ˙zółtawym futerale, przewieszon ˛
a niedbale przez rami˛e.
Kolejne kroki skierowałem do mojej znakomitej siostry Marceliny.
— Marcelino, czas nadszedł — powiedziałem demonstruj ˛
ac kamer˛e. — Pami˛etasz,
co obiecała´s: kostiumy i ta´sm˛e w zamian za rol˛e. . .
— Główn ˛
a rol˛e — poprawiła Marcelina.
272
— Główn ˛
a?! — udałem zaskoczenie.
— Tak obiecałe´s.
— No có˙z. . . skoro obiecałem. . . niech b˛edzie główna, ale pami˛etaj, finansujesz ten
film. Na pocz ˛
atek nab˛edziesz sze´s´c ta´sm odwracalnych o´smiomilimetrowych i koloro-
wych, zechciej zanotowa´c.
— Ile to b˛edzie kosztowa´c?
— Pół patyka.
— O Bo˙ze! — przestraszyła si˛e Marcelina. — Nie wiem, jak znios˛e taki wydatek!
— Zniesiesz ochoczo i z u´smiechem, je´sli pomy´slisz, ˙ze na ka˙zdym z tych filmów
uwieczni si˛e twoja znakomita twarz. Wiem, ˙ze chcesz i´s´c do szkoły teatralnej. Wystar-
czy, jak przed egzaminem zaprezentujesz te filmy, a egzamin masz z głowy. Profesoro-
wie z wra˙zenia pospadaj ˛
a z krzeseł.
Nie wiem, czy przekonałem pod tym wzgl˛edem Marcelin˛e. Odeszła mrucz ˛
ac, ale
nazajutrz wr˛eczyła mi sze´s´c kolorowych filmów marki „Orwo”.
273
Z kolei nale˙zało sobie zapewni´c baz˛e produkcyjn ˛
a. W tym celu pojechałem naza-
jutrz do ciotki Matyldy. Wróciłem dosy´c pó´zno i w doskonałym humorze. O´swiadczy-
łem, ˙ze jestem ju˙z po kolacji.
Mama popatrzyła na mnie podejrzliwie.
— Znów jakie´s imieniny? Prowadzisz ostatnio zbyt towarzyski tryb ˙zycia.
— Sko´nczyłem ju˙z z tym, mamo. Byłem w podró˙zy słu˙zbowej, je´sli tak mo˙zna
powiedzie´c.
— Słu˙zbowej?
— Przygotowywałem baz˛e dla mojego filmu. . .
— Och. . . słysz˛e o tym filmie od roku — powiedziała mama. — Ten film to ´swietny
parawan dla twoich ciemnych sprawek. . .
— Ciemnych sprawek, co te˙z mama — oburzyłem si˛e. — To naprawd˛e była sprawa
bazy!
— Doskonale karmi ˛
a wida´c w tej bazie.
274
— ˙
Zeby mama wiedziała. Kolacja była — palce liza´c. Prócz mi˛es, jakich´s nadzwy-
czajnych ptaków i sałatek, ciastka, kremy, budynie i galarety, nie mówi ˛
ac o napojach
pienistych.
— A wi˛ec jednak trafiłe´s na jak ˛
a´s uroczysto´s´c, imieniny, chrzciny czy styp˛e?
— Mama my´sli, ˙ze jak dobra kolacja, to od razu imieniny lub jakie´s ´swi˛eto — rze-
kłem nie bez goryczy. — Mama nie mo˙ze sobie wyobrazi´c, ˙ze s ˛
a jeszcze gospodynie,
które dbaj ˛
a o ˙zoł ˛
adek młodzie˙zy. Otó˙z musi mama wiedzie´c, ˙ze zostałem pocz˛estowa-
ny normaln ˛
a powszedni ˛
a kolacj ˛
a przez szlachetn ˛
a osob˛e, która doskonale rozumie, ˙ze
˙zoł ˛
adek młodzie˙zy ma taki sam spust w dzie´n powszedni jak w ´swi˛eto. . .
— Któ˙z to był t ˛
a szlachetn ˛
a osob ˛
a?
— Ciotka Matylda.
— Ach tak - za´smiała si˛e mama usiłuj ˛
ac ukry´c irytacj˛e. — Pewnie znów szykuje na
ciebie jaki´s zamach, wiórkowanie podłóg, malowanie czy utykanie okien na zim˛e? Te
kolacyjki to najzwyklejsze przekupstwo. . .
— Có˙z te˙z mama! Wszystkie prace, które wykonuj˛e u ciotki, to prace czysto bezin-
teresowne!
275
— Ciekawe, ˙ze nie palisz si˛e do wykonywania bezinteresownych prac w domu,
a mnie r˛ece czasem odpadaj ˛
a.
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Ch˛etnie pomog˛e i w domu, ale przypominam, ˙ze mama prócz mnie ma jeszcze
dwie córki, praktyka w domowym gospodarstwie bardzo by im si˛e przydała. . . Inna
rzecz, ˙ze mnie nikt nie pomaga — rzekłem teatralnym głosem. — Samotnie si˛e bory-
kam. Kogo obchodzi, ˙ze kr˛ec˛e film? Jedna tylko ciotka wykazała zrozumienie. Dzi˛eki
niej b˛ed˛e mógł kr˛eci´c plenery w sobot˛e i niedziel˛e. Oddała całe mieszkanie do dyspo-
zycji naszej ekipy.
— Co takiego?!
— Przecie˙z mówi˛e. Ciocia Matylda zgodziła si˛e zosta´c baz ˛
a. . . to znaczy, ˙zeby jej
dom we Wrzoskach był baz ˛
a. . .
— Nieszcz˛esna Matylda! — wykrzykn˛eła mama. — Zawsze była lekkomy´slna. . .
Nie zdaje sobie sprawy, co zrobiła! O, nieszcz˛esna.
— Jak mama mo˙ze tak mówi´c! Ciocia Matylda interesuje si˛e sztuk ˛
a filmow ˛
a i jest
bardzo szcz˛e´sliwa, ˙ze mo˙ze wnie´s´c swój wkład do kr˛ecenia.
276
— Bokiem jej wyjdzie to kr˛ecenie — o´swiadczyła mama. — Pami˛etam, co prze˙zy-
łam, kiedy miałe´s mani˛e teatraln ˛
a i cały dom zamieniałe´s na teatr. . . Biedaczka Matylda
nie pozna swojego mieszkania. . .
— Mo˙ze mama by´c spokojna. Kr˛eci´c b˛edziemy na dworze, chodzi nam tylko o baz˛e
zaopatrzeniow ˛
a i noclegow ˛
a. . .
Ale mama nie słuchała moich rzeczowych wyja´snie´n i biadoliła dalej:
— Nieszcz˛esny wujek Bła˙zej! Oczywi´scie nic nie wie i o wszystkim dowie si˛e ostat-
ni. Kiedy wyp˛edz ˛
a go z łó˙zka i ka˙z ˛
a zosta´c statyst ˛
a.
— To prawda, ˙ze nie wie — przyznałem. — Nie był obecny przy omawianiu spra-
wy. . . a co do roli filmowej, to istotnie przewidujemy rol˛e dla wujka. On ma tak ˛
a niesa-
mowit ˛
a twarz. . .
— Pojad˛e z wami na to kr˛ecenie — zdecydowała mama. — Wy tam gotowi´scie
roznie´s´c cały dom. . .
— Tego si˛e wła´snie obawiałem. Mamie nie mo˙zna nic powiedzie´c.
— Pomog˛e wam. . . b˛ed˛e czuwa´c. . . Nie rozumiesz mnie. . .
277
— Rozumiem. Mama chce re˙zyserowa´c. . . Mama nie zrobi tego. . . Je´sli mama chce
re˙zyserowa´c, to w innym filmie. Mog˛e nawet napisa´c dla mamy scenariusz, ale nie mo˙ze
by´c dwu re˙zyserów naraz. . . Zreszt ˛
a w sobot˛e mama urz ˛
adza zabaw˛e na rzecz zwierz ˛
at
z ramienia Towarzystwa Ochrony Przyrody. . . a w niedziel˛e, o ile si˛e nie myl˛e, jest
mama zaproszona przez kynologów na wystaw˛e psów. . . mama b˛edzie zaj˛eta.
— Ju˙z zd ˛
a˙zyłe´s sprawdzi´c! Jeste´s okropny!
— Tylko przezorny. Mama zawsze mówiła, ˙ze nale˙zy działa´c opatrznie i przewidy-
wa´c z góry wszelkie zagro˙zenia. . .
— Najlepiej, jak zabior˛e ci˛e w niedziel˛e na t˛e wystaw˛e i nakr˛ecisz film o psach. . .
— Mama chyba ˙zartuje — przestraszyłem si˛e. — Przecie˙z mama wyra´znie zgodzi-
ła si˛e na filmy fabularne. Kiedy miałem mani˛e instrumentaln ˛
a, mama powiedziała, ˙ze
zgodzi si˛e na ka˙zd ˛
a inn ˛
a, byle nie tak gło´sn ˛
a.
— Och, to było straszne! — Mama jeszcze teraz zadr˙zała na wspomnienie seansów
„mocnego uderzenia”, które aplikowałem jej codziennie w domu.
— No wi˛ec widzi mama — ci ˛
agn ˛
ałem — wyleczyłem si˛e z tej manii. Zrobiłem
wielkie po´swi˛ecenie, ˙zeby mama nie wpadła w chorob˛e nerwow ˛
a i przerzuciłem si˛e do
278
filmu. . . Ale je´sli mama boi si˛e kr˛ecenia i woli, ˙zebym znów ´cwiczył instrumentalnie,
to prosz˛e bardzo. Wła´snie zapisałem si˛e do klasy puzonu i pan profesor Kiryłło zach˛e-
ca mnie, abym codziennie ´cwiczył w domu. Mama porozmawia z panem profesorem
Kiryłło. Klasa puzonu w emdeku.
— Nie, nie — zatrzepotała r˛ekami przera˙zona mama. — Wszystko, tylko nie puzon
w domu! Lepsze ju˙z kr˛ecenie.
— Ja te˙z tak my´sl˛e. Zatem nic mi nie pozostaje innego, jak kr˛eci´c film. I naprawd˛e
mi przykro, ˙ze mama rzuca mi kłody. . .
— Ale˙z ja ci nie rzucam kłód, tylko. . .
— Mama napisze do pani Klementyny Olbrychskiej, czy rzucała takie kłody Da-
nielowi, jak był w moim wieku, i mama zobaczy, jak matki dbaj ˛
a o rozwój artystyczny
dziecka. . . A w ogóle to głowa mnie rozbolała od tej rozmowy. To straszne, co mu-
si przej´s´c młody artysta w wieku szkolnym. . . Gdybym normalnie zbijał b ˛
aki na rogu
ulicy Balonowej, to mama nie miałaby do mnie pretensji, a jak chc˛e pracowa´c artystycz-
nie, od razu podejrzenia, niepokoje i rzucanie kłód pod nogi. . . ˙
Ze ja musz˛e traci´c tyle
279
energii na jałowe boje z opiek ˛
a domow ˛
a, zamiast wyładowa´c t˛e energi˛e w twórczo´sci
filmowej. . .
— Dosy´c ju˙z! — przerwała mama. — Jedno jest pewne, ˙ze nikt ciebie nie prze-
gada. Nie wiem, czy powiniene´s zosta´c filmowcem, ale na pewno masz szans˛e zosta´c
adwokatem.
Tego dnia szedłem na zasłu˙zony odpoczynek nocny z uczuciem, ˙ze nie zmarnowa-
łem dnia. Wszystkie sprawy układały si˛e pomy´slnie, nawet rozmowa z mam ˛
a zako´nczy-
ła si˛e pełnym sukcesem. Moje marzenia o filmie zaczynały nareszcie przybiera´c realne
kształty. Wła´sciwie najwa˙zniejsze rzeczy były ju˙z załatwione. Dopiero potem pomy´sla-
łem, ˙ze przeoczyłem jeden „drobiazg”: scenariusz. Bagatelka!
Rozdział 20
Głowa mnie boli od przybytku, czyli za
du˙zo gwiazd
Zanim usn ˛
ałem, my´slałem o filmie. Wierzyłem, ˙ze w nocy przy´sni mi si˛e goto-
wy scenariusz. Rano wystarczy go tylko zapisa´c. Nieraz przecie˙z miałem ju˙z cudowne
filmowe sny! Dlaczego nie miałby przy´sni´c mi si˛e teraz, gdy tak go potrzebuj˛e i tak my-
281
´sl˛e o nim intensywnie przed za´sni˛eciem? Ach, gdyby stworzy´c now ˛
a metod˛e pracy ar-
tystycznej! W nocy podczas snu układamy scenariusze, a w dzie´n według nich kr˛ecimy
filmy! Zaprz˛egn ˛
a´c sen do pracy koncepcyjnej, to byłby pomysł! To byłby prawdziwy
przełom w dziejach sztuki! Co za oszcz˛edno´s´c czasu! Wydajno´s´c twórców zwi˛ekszyła-
by si˛e dwukrotnie. Wiadomo, ˙ze artysta wci ˛
a˙z walczy z czasem. ˙
Zycie jest krótkie. Ilu˙z
geniuszy nie mogło stworzy´c arcydzieł z powodu braku czasu. Co najmniej połow˛e cza-
su zabiera twórcy obmy´slenie kształtu dzieła, gdyby wi˛ec mo˙zna załatwi´c to we ´snie,
mo˙zna by pracowa´c dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e. . .
Z t ˛
a my´sl ˛
a usn ˛
ałem wreszcie. . . Scenariusz przy´snił mi si˛e znakomity. . . byłem
o tym przekonany. Niestety, zostały mi z niego tylko strz˛epy. . . Chyba musiały wyst ˛
api´c
usterki w nagrywaniu na ta´sm˛e pami˛eci, a mo˙ze ta´sma była za mało czuła. W ka˙zdym
razie co´s u mnie jeszcze szwankuje w zapisie. B˛ed˛e musiał pracowa´c nad tym i nauczy´c
si˛e zapisywa´c w mózgu sny.
To były wskazania na przyszło´s´c. Na razie jednak byłem bez scenariusza i usiłowa-
łem gor ˛
aczkowo wymy´sli´c go podczas lekcji polskiego w klasie.
282
Podziwiałem Konia. Od razu to zauwa˙zył. Co wi˛ecej, okazało si˛e, ˙ze wszystko za-
pami˛etał i od razu skojarzył poprawnie.
— Co si˛e dzisiaj z tob ˛
a wyrabia? — powiedział. — Zupełnie nie uwa˙zasz. Na pew-
no my´slisz o filmie. Masz kłopoty z obsad ˛
a czy ze scenariuszem?. . . Je´sli brakuje ci
scenariusza, to mog˛e słu˙zy´c pomoc ˛
a. Mam gotowy. „Historia wielko´sci i upadku Mak-
syma Ogromskiego, czyli jak nie zostałem filmowcem z powodu bomby z polskiego”.
A mo˙ze wolisz tytuł: „Jak zaszkodziły mi przydawki”?
´Smiech przetoczył si˛e przez klas˛e.
Spojrzałem z pretensj ˛
a na Konia. Przynajmniej dzi´s mógł mnie zostawi´c w spokoju.
By´c mo˙ze swoim szyderstwem niweczy genialne dzieło. Czy˙z to nie ha´nba, ˙ze zamiast
tworzy´c scenariusz, zmuszony jestem skupi´c si˛e na n˛edznych przydawkach? Co praw-
da, jeszcze cztery dni do rozpocz˛ecia zdj˛e´c. . . ale b˛ed˛e miał przez ten czas mnóstwo
innej roboty. . . Trudno. Nie b˛ed˛e si˛e tym przejmował. Zreszt ˛
a i tak ostateczny kształt
scenariusza powstaje na planie. Grunt, ˙ze mam tytuł, nawet dwa tytuły: „Ostatni dzie´n
wakacji” i „Rapsodia jesienna na puzon z perkusj ˛
a”. Oczywi´scie ten ostatni tytuł zawie-
283
ra w sobie gł˛ebok ˛
a ironi˛e. To wcale nie b˛edzie film muzyczny. Ale oczywi´scie b˛edzie
ilustrowany muzyk ˛
a. . .
Tak, w ostateczno´sci scenariusz wymy´sl˛e na planie, natomiast nale˙załoby jak naj-
wcze´sniej skompletowa´c obsad˛e aktorsk ˛
a.
A wi˛ec problem brzmi: kogo zaanga˙zowa´c do filmu? Nie ulega w ˛
atpliwo´sci, ˙ze po-
winna w nim zagra´c Giga. Z drugiej strony, jak wiadomo, zaprzedałem si˛e mojej zna-
komitej siostrze Marcelinie. To nie ˙zarty. Ona finansuje przecie˙z wszystko. Jak to si˛e
mówi — siedz˛e u niej w kieszeni. Marcelina na pewno za˙z ˛
ada zgodnie z umow ˛
a głów-
nej roli. Co gorsza, główn ˛
a rol˛e obiecałem tak˙ze Nelce Szyperskiej. Niech to diabli!
Zakl ˛
ałem pod nosem. Nadmiar gwiazd! I co teraz zrobi´c z tym fantem? Giga i Nella nie
cierpi ˛
a si˛e nawzajem. Wykluczone, ˙zeby mogły wyst ˛
api´c jednocze´snie. Jedna nie ust ˛
api
drugiej. . . A wi˛ec co? Zerwa´c z Nelk ˛
a? Nie, o tym nie mo˙ze by´c mowy! To prawda,
˙ze na samym pocz ˛
atku była Giga, a Nelka miała j ˛
a chwilowo tylko zast ˛
api´c, ale potem
okazała si˛e nagle wa˙zn ˛
a osob ˛
a w moim ˙zyciu. Nie moja wina, pomy´slałem, ˙ze spodo-
bała mi si˛e tak˙ze Nelka. Była taka ró˙zna. . . taka zupełnie inna od Gigi! Nie, nie mog˛e
sobie wyobrazi´c zerwania z Nelk ˛
a. Zbyt ju˙z si˛e zaprzyja´znili´smy. Nie mog˛e jej zdra-
284
dzi´c. Dlaczego te okropne dziewczyny nie potrafi ˛
a zrozumie´c, ˙ze mo˙zna przyja´zni´c si˛e
z dwiema naraz?
A potem pomy´slałem sm˛etnie, ˙ze jak dot ˛
ad spotkały mnie same nieprzyjemne rze-
czy z Gig ˛
a. Czy˙zby Giga przynosiła mi pecha? Mo˙ze to jest dziewczyna fatalna mego
˙zycia? Oczywi´scie, to bzdurna my´sl, ale fakt pozostaje faktem. Jako´s mi si˛e nie wiedzie
w ˙zyciu towarzyskim. Dlatego szukam pocieszenia u Szyperskiej. I byłbym nieszcz˛e´sli-
wy, gdyby´smy si˛e pokłócili. Dlatego obie musz ˛
a zagra´c główne role w filmie. Sposób
jest tylko jeden. Musz˛e nakr˛eci´c dwa ró˙zne filmy. Jeden z Gig ˛
a, drugi z Nelk ˛
a Szy-
persk ˛
a. Giga wyst ˛
api w pierwszym filmie. Nelka w drugim. . . Na razie nie b˛ed˛e jej
o niczym wspominał. Zaprosz˛e j ˛
a do bazy na któr ˛
a´s tam kolejn ˛
a niedziel˛e, najlepiej, jak
spadnie pierwszy ´snieg. . . Biały ´snieg, nagie drzewa. . . smutne stada kracz ˛
acych gaw-
ronów i przestrze´n. . . du˙zo przestrzeni. To nawet pasuje do Szyperskiej. Kłopot b˛edzie
tylko z moj ˛
a znakomit ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a. Przed ni ˛
a nie da si˛e nic ukry´c. . . Zreszt ˛
a jest
mi potrzebna ze swoj ˛
a kas ˛
a.
Kłopot, prawdziwy kłopot. . . ˙
Ze te˙z musiałem tak si˛e zapl ˛
ata´c.
285
Z chłopakami pójdzie chyba lepiej. . . Zaanga˙zuj˛e Zezowatego Doda, chłopak na
medal i przyjaciel, a przy tym — co za fenomenalna twarz. Ale przydałby si˛e jaki´s
przystojniak. Najbardziej by si˛e nadawał Geniusz Tubkowski. Inteligentna blada g˛eba,
długie rz˛esy, ładny u´smiech. Zadzwoniłem do niego natychmiast. Niestety, odmówił.
W sobot˛e i niedziel˛e b˛edzie w Warszawie. Zdecydował si˛e wzi ˛
a´c udział w eliminacjach
do telewizyjnej Wielkiej Gry. B˛edzie odpowiadał z historii ruchów rewolucyjnych. Ko-
go wzi ˛
a´c zamiast niego? Nadawałby si˛e oczywi´scie M˛esio. Jest tak˙ze zdolny i ma foto-
geniczn ˛
a, sympatyczn ˛
a g˛eb˛e. Ale bałem si˛e M˛esia. Mógłby zrobi´c zbyt du˙ze wra˙zenie
na dziewczynach. Jest zbyt sprytny i wygadany, poza tym chciałby rz ˛
adzi´c. . . a na pew-
no by si˛e wtr ˛
acał. Nie, lepiej trzyma´c z daleka M˛esia Cykandera od tych rzeczy. Ju˙z
lepiej wzi ˛
a´c Kobylaka. Szyperska ma wprawdzie dla niego niezrozumiałe wzgl˛edy, ale
typ w zasadzie jest nieszkodliwy, wi˛ecej my´sli, ni˙z mówi. Spokojny kole´s. To niew ˛
at-
pliwie powa˙zna zaleta.
Ustaliwszy z grubsza skład ekipy filmowej, zadzwoniłem do Gigi.
— Cze´s´c, Giga — powiedziałem — no wi˛ec widzisz, ˙ze jestem szybki. Wszystko
załatwione. W sobot˛e zaczynamy kr˛eci´c.
286
— Ty naprawd˛e powa˙znie?. . . — zapytała zaskoczona.
— Nie wierzyła´s? — roze´smiałem si˛e.
— Nawet teraz niezupełnie wierz˛e.
— Nie znasz mnie jeszcze — powiedziałem. — Jestem konsekwentny i efektywny.
Słowa te zrobiły du˙ze wra˙zenia na Gidze. Nie odwa˙zyła si˛e ju˙z poddawa´c w w ˛
atpli-
wo´s´c realizacji filmu. Zapytała tylko:
— A zatem w sobot˛e?
— Tak. We Wrzoskach. Tam zało˙zyłem baz˛e.
— Byłam tam kiedy´s w lesie. . . To pi˛ekna okolica.
— Wymarzone plenery jesienne — powiedziałem. — Modl˛e si˛e tylko, ˙zeby do so-
boty wiatr nie str ˛
acił reszty złotych li´sci.
— Kto tam b˛edzie prócz nas? — zapytała Giga.
— Nie wiem jeszcze dokładnie. . . Przyjad˛e z asystentem Dodo´nskim. . . poza tym
zaprosz˛e kilku aktorów.
— Jakich? Ja musz˛e wiedzie´c.
287
— Czy ci nie wszystko jedno, z kim b˛edziesz gra´c? Najwa˙zniejsze, ˙zeby facet był
zdolny.
— Nie. . . Nie mam ochoty gra´c z pierwszym lepszym. . . ´
Zle bym si˛e czuła. . . Na
przykład wykluczone, ˙zebym mogła zagra´c z Kancer ˛
a. . .
— Je´sli ci na tym zale˙zy. . . prosz˛e bardzo — wzruszyłem ramionami — powiedz,
z kim chciałaby´s zagra´c, a ja postaram si˛e go ´sci ˛
agn ˛
a´c. . .
— Chciałabym zagra´c z Jurkiem Tubkowskim — o´swiadczyła Giga.
Znieruchomiałem zaskoczony.
— Co takiego? Chciałaby´s z Jurkiem Tubk ˛
a?!
— On musi by´c!
— Daj spokój, zastanów si˛e! — mówiłem zdegustowany. — Wiesz, w jakich okrop-
nych jeste´smy stosunkach. Nie mo˙zesz mi tego zrobi´c. . .
— Nie szkodzi — powiedziała Giga. — To wła´snie b˛edzie okazja, ˙zeby´scie si˛e
pogodzili.
— Błagam ci˛e — j˛ekn ˛
ałem.
— Nie.
288
— On nie nadaje si˛e.
— Nadaje si˛e doskonale. Ma cierpi ˛
ac ˛
a, uduchowion ˛
a twarz. . .
— Uduchowion ˛
a twarz! Ale˙z to jest twarz goryla!
— No wiesz! — oburzyła si˛e Giga. — Owszem, Jurek ma mocno zarysowane rysy,
ale to podkre´sla tylko jego m˛esk ˛
a urod˛e. . . Przyznasz chyba, ˙ze ma bardzo charaktery-
styczny wyraz.
— Owszem, w sam raz do dreszczowca albo do komedii kryminalnej. . . Ale ja nie
mam zamiaru kr˛eci´c dreszczowca ani komedii kryminalnej. To ma by´c dramat psycho-
logiczny.
— Jurek to ´swietnie zagra.
— Nie.
— To mój warunek — rzekła zimno Giga. — Albo zaanga˙zujesz nas oboje, albo ja
zrezygnuj˛e.
Zawahałem si˛e. Jeszcze Tubki tu brakowało! Popsuje cał ˛
a przyjemno´s´c. Nie miałem
jednak wyboru, skoro Giga tak postawiła spraw˛e.
289
— Dobra, zrobi˛e to dla ciebie, niech b˛edzie, jak chcesz — rzekłem sapi ˛
ac ze zde-
nerwowania.
— Jeste´s okropnie miły — ucieszyła si˛e Giga. — Wiedziałam, ˙ze si˛e zgodzisz. Zo-
baczysz, nie po˙załujesz. B˛edziesz zadowolony z Jurka.
Milczałem.
— Przyjd˛e po ciebie o trzynastej w sobot˛e — powiedziałem po chwili.
— Tak wcze´snie?!
— Mamy PKS o trzynastej dwadzie´scia.
— Nic z tego — powiedziała Giga — b˛ed˛e mogła wyjecha´c dopiero o czwartej po
południu. O drugiej umówiona jestem z krawcow ˛
a, a potem mam anglika.
— Za pó´zno, nie zd ˛
a˙zymy nic nakr˛eci´c. O pół do pi ˛
atej ju˙z zaczyna si˛e ´sciemnia´c. . .
— Zostanie nam cała niedziela. Mo˙zemy zacz ˛
a´c z samego rana. A wi˛ec jeste´smy
umówieni. Przyjad˛e koło pół do pi ˛
atej. Wytłumacz tylko dokładnie, gdzie to jest. Tatu´s
podwiezie mnie samochodem.
— To jest kolonia kolejowa pod lasem. Ostatni dom. Ulica Opatowska 77. Moja
ciotka nazywa si˛e Materska. Baza jest u mojej ciotki.
290
— Załatwione. Przywioz˛e pieczone kurczaki i sernik. Tym razem cioci Teresie cia-
sto na pewno si˛e uda. . .
— Nie potrzebujesz nic przywozi´c. Papu mamy na miejscu. Giga, to jest baza z peł-
nym wiktem. I luksusowe sypialnie. Wszystko b˛edzie zorganizowane na medal. Wystar-
czy, jak przywieziesz dobry humor.
— Przywioz˛e dobry humor i Tubk˛e — powiedziała Giga. — Cze´s´c!
— Cze´s´c! — powiedziałem z pewnym chłodem. Z powodu Tubki. Tubka to był
bolesny cier´n w tej całej imprezie.
Mimo tego bolesnego ciernia byłem jednak szcz˛e´sliwy. Jeszcze tydzie´n temu Giga
wydawała mi si˛e nieosi ˛
agalna jak gwiazda na niebie. A teraz rozmawiam z gwiazd ˛
a jak
ze star ˛
a kole˙zank ˛
a. Jednak sprawy ruszyły wyra´znie z miejsca.
Rozdział 21
Pretensje Nelli
Nazajutrz w szkole przekonałem si˛e, ˙ze sprawy nie tylko ruszyły z miejsca, ale ru-
szyły niebezpiecznym galopem. Tak szybko, ˙ze od razu dotarły do wiadomo´sci Nelki
Szyperskiej. Podeszła do mnie na pierwszej przerwie z ponur ˛
a min ˛
a i obraz ˛
a wypisan ˛
a
na czole. Poczułem, ˙ze burza wisi w powietrzu.
— Dawno si˛e nie widzieli´smy — powiedziała.
292
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Jak to, przecie˙z widzimy si˛e codziennie w klasie. . .
— Klasa si˛e nie liczy.
— A co si˛e liczy?
— Z kim spotykasz si˛e po lekcjach?
— Ostatnio z nikim. Jestem piekielnie zaj˛ety.
— Gig ˛
a?
Zaczerwieniłem si˛e.
— Wi˛ec jednak kłamałe´s wtedy — przymru˙zyła oczy Nelka. — Film to był pre-
tekst! Od pocz ˛
atku chciałe´s pozna´c Gig˛e, no i dopi ˛
ałe´s swego! Wsadziła ci˛e do swojej
mena˙zerii tak jak tego goryla Tubk˛e.
— Do mena˙zerii?
— Przepraszam, do swojej gwardii przybocznej. Teraz biegasz do niej na ka˙zde
zawołanie.
— Kto ci powiedział?!
— Od czasu meczu byłe´s u niej dwa razy! — ci ˛
agn˛eła roz˙zalona Nelka.
293
— Masz doskonały wywiad. . . — zasapałem. — Zaraz ci wszystko wytłumacz˛e.
Posłuchaj. Wła´snie chciałem z tob ˛
a pomówi´c.
— Pomówi´c? — Nelka wzruszyła ramionami. — Po tym, co si˛e stało? O czym
mieliby´smy mówi´c? Chyba nie mamy sobie ju˙z nic do powiedzenia.
— Nie b ˛
ad´z ´smieszna. Owszem, byłem u Gigi, bo Szczypas mnie prosił, ˙zebym
oddał Gidze ksi ˛
a˙zk˛e. . . — Opowiedziałem ze szczegółami, na jakie mnie naraził przy-
kro´sci.
— Wystarczyło, ˙ze wspomniał o Gidze, a ty poleciałe´s od razu jak na skrzydłach.
I nawet nie zl ˛
akłe´s si˛e Medora. — Szyperska wci ˛
a˙z była roz˙zalona na mnie.
— Musiałem spłaci´c Szczypasowi dług wdzi˛eczno´sci. Podczas tego pami˛etnego bie-
gu wybawił mnie z ci˛e˙zkiej opresji. . .
— Ale nikt ci nie kazał na drugi dzie´n biec z tortem! Z t a k i m tortem! Kosztował
chyba maj ˛
atek, a ty mówiłe´s, ˙ze nie masz pieni˛edzy. . .
— Dostaniesz jeszcze wi˛ekszy!
294
Szyperska przygryzła wargi. Wida´c było, ˙ze Szyperskiej wcale nie chodzi o to, ˙zeby
ona dostała jeszcze wi˛eksze torty. Szyperskiej chodzi o to, ˙ze w ogóle ´smiałem podaro-
wa´c tort Gidze.
— Tort nie jest wa˙zny. . . — powiedziałem. — Tak si˛e zło˙zyło, ˙ze akurat były imie-
niny Gigi. . .
— Tak si˛e ładnie zło˙zyło. . .
— Ale ja wcale nie z powodu Gigi. . . Po prostu miałem spotka´c si˛e w jej domu
z Tubk ˛
a.
— Ty z Tubk ˛
a? Có˙z to za nowe wykr˛ety?
— ˙
Zadne wykr˛ety. Giga zgodziła si˛e pogodzi´c mnie z Tubk ˛
a.
— Tak ci bardzo na tym zale˙zało?
— Oczywi´scie. Stale mam tego goryla na karku. ˙
Zy´c w ci ˛
agłym zagro˙zeniu, to nie
jest wcale przyjemne.
— Ja bym te˙z was mogła pogodzi´c — odpaliła Nelka. — Ciekawe, ˙ze nie zwróciłe´s
si˛e do mnie.
295
— Do Gigi te˙z si˛e nie zwracałem. To od niej wyszła propozycja. . . Ale skoro ju˙z
o tym mowa. . . i ty chcesz zamiast Gigi, to prosz˛e bardzo, pogód´z nas, je´sli potrafisz.
— Czy t˛e kamer˛e te˙z po˙zyczyłe´s po to, ˙zeby filmowa´c Gig˛e, jak was godzi?. . .
A mo˙ze to godzenie nale˙zy do scenariusza filmu, o którym wspomniałe´s.
— Co ty wygadujesz? Kto ci powiedział o tej kamerze?
— Wła´snie Tubka.
— Ohydny kr ˛
ag plotkarski.
— Wi˛ec to nieprawda?
— Co?
— No to, co opowiada Jurek. ˙
Ze specjalnie dla niego i dla Gigi napisałe´s scena-
riusz. . .
— Bzdura! Nie napisałem w ogóle ˙zadnego scenariusza.
— I nie zaanga˙zowałe´s ich?
— No. . . w pewnym sensie — zaj ˛
akn ˛
ałem si˛e głupio. — Ju˙z ci mówiłem, ˙ze do
filmu potrzeba wiele postaci. . . ale ty nie potrzebujesz si˛e martwi´c — dodałem po-
´spiesznie.
296
— Na pewno?
— Na pewno.
Szyperska odetchn˛eła.
— A ja my´slałam, ˙ze zapomniałe´s, co mi przyrzekłe´s.
— Jak mogła´s tak pomy´sle´c? — rzekłem silnie wzburzony. — To mnie obra˙za. Ja
nigdy nie zapominam o moich przyrzeczeniach.
— A wi˛ec b˛ed˛e grała w tym filmie?
— Oczywi´scie.
— I dostan˛e główn ˛
a rol˛e?
Umilkłem na chwil˛e.
— Ju˙z zawahałe´s si˛e — zauwa˙zyła podejrzliwie. — Ty co´s knujesz.
— Ale˙z nie. . . Oczywi´scie, ˙ze dostaniesz główn ˛
a rol˛e.
— W tym filmie, który zaczynasz kr˛eci´c? W tym najbli˙zszym?
Zakl ˛
ałem w duchu. Czy mog˛e teraz powiedzie´c: „Nie, dziewczyno, nie w tym filmie,
ale dopiero w nast˛epnym, w któr ˛
a´s tam kolejn ˛
a niedziel˛e, gdy spadnie pierwszy ´snieg”?
Nie, nie mog˛e. Nie przejdzie mi to przez gardło.
297
— Zaniemówiłe´s. . . Dlaczego nic nie mówisz? — zaniepokoiła si˛e Nelka. — Ty co´s
ukrywasz przede mn ˛
a. Mo˙ze nie chcesz, ˙zebym wyst ˛
apiła przed kamer ˛
a?. . . Co´s mi si˛e
zdaje. . .
— ´
Zle ci si˛e zdaje — zasapałem.
— Gdyby´s naprawd˛e chciał, to by´s mnie o tym zawiadomił, wiedziałabym wcze-
´sniej od innych. . . ˙ze zaczynasz kr˛eci´c. . . a tymczasem dowiaduj˛e si˛e ostatnia.
Wzruszyłem ramionami.
— Po prostu chodz˛e z tob ˛
a do jednej klasy — powiedziałem — wi˛ec uwa˙załem, ˙ze
nie ma problemu. I starałem si˛e zawiadomi´c najpierw tych, z którymi nie mam bezpo-
´sredniego kontaktu. Bała´s si˛e, ˙ze ci˛e w ogóle nie zawiadomi˛e?
— Tak — wyznała Nelka.
Roze´smiałem si˛e sztucznie.
— Niepotrzebnie si˛e bała´s. Ja mam wszystko z góry zaplanowane. Nakr˛ecenie filmu
nale˙zy do moich zada´n na ten rok. Skoro zanotowałem, ˙ze masz tam gra´c główn ˛
a rol˛e,
to cho´cby ziemia si˛e trz˛esła, musz˛e wykona´c zadanie.
— Z ˙zelazn ˛
a konsekwencj ˛
a — dopowiedziała Nelka.
298
Spojrzałem na ni ˛
a k ˛
atem oka, czy nie drwi sobie ze mnie.
— Nie wiem, czy z ˙zelazn ˛
a - mrukn ˛
ałem — po prostu z tak ˛
a, na jak ˛
a mnie sta´c.
W ka˙zdym razie si˛e staram.
— To wła´snie u ciebie lubi˛e — powiedziała Nelka. — Masz siln ˛
a wol˛e.
— Nabijasz si˛e ze mnie.
— Na pewno masz silniejsz ˛
a wol˛e ni˙z inni chłopcy, których znam — powtórzyła. —
W ka˙zdym razie wiesz, czego chcesz, nakre´slasz sobie jakie´s cele. . . realizujesz je. . .
próbujesz jako´s układa´c sobie ˙zycie. — Wyci ˛
agn˛eła z torby pomara´ncz˛e i podzieliła na
dwie cz˛e´sci. — Pocz˛estuj si˛e.
Jedz ˛
ac soczysty owoc, my´slałem, ˙ze w oczach Nelki przedstawiam si˛e zawsze lep-
szy, ni˙z jestem w rzeczywisto´sci. Z wyj ˛
atkiem momentów, kiedy jest zazdrosna. O czym
to ´swiadczy? To mo˙ze ´swiadczy´c tylko o jednym. . . Spojrzałem na ni ˛
a uwa˙znie i po-
wiedziałem gło´sno:
— Za dobrze o mnie my´slisz. . . ale jestem ci za to wdzi˛eczny. To mnie krzepi.
— ´Smiejesz si˛e ze mnie. Wiem, ˙ze w gruncie rzeczy, to jeste´s zły na mnie. . .
— Za co, u licha?!
299
— Za moj ˛
a nieufno´s´c i za te oskar˙zenia. . . — zaczerwieniła si˛e Nelka — ale prze-
bacz mi! To wszystko dlatego, ˙ze tak bardzo mi zale˙zało na tej roli. . . Nie masz poj˛ecia
jak bardzo! Ta rola ma dla mnie podwójne znaczenie.
— Podwójne? Jak to?
— Najpierw dlatego, ˙ze b˛ed˛e gra´c. . . To było moje marzenie. Pasjonuje mnie teatr
i film. . . ale nie to jest najwa˙zniejsze. Najwi˛ecej dla mnie znaczy, ˙ze wła´snie mnie
wybrałe´s do głównej roli. . . sam ten fakt. . . Bo wcale nie uwa˙zam, ˙ze mam najlepsze
warunki. . . I łatwo znalazłby´s inn ˛
a, zdolniejsz ˛
a. . . A ty wybrałe´s mnie. To o czym´s
´swiadczy.
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Oczywi´scie.
— Na pewno jestem głupia, ale to mi sprawia najwi˛eksz ˛
a rado´s´c. . . mo˙ze wcale nie
jest tak jak my´sl˛e, mo˙ze za du˙zo sobie wyobra˙zam. . . — urwała i spojrzała na mnie
z tak ˛
a niepewno´sci ˛
a w oczach i z takim niepokojem, ˙ze zrobiło mi si˛e całkiem łyso. Do
licha, umiała mnie wzruszy´c. . .
300
— Wyobra˙zasz sobie dokładnie, tak jak jest — zamruczałem. — Krótko mówi ˛
ac
za-fas-cy-no-wa-ła´s mnie do tego stopnia, ˙ze wymy´sliłem specjalny scenariusz dla cie-
bie. . .
— Naprawd˛e specjalnie dla mnie? — rozja´sniła si˛e.
— Tak — b ˛
akn ˛
ałem — to znaczy. . . nie jest zupełnie gotowy, dopniemy go na
planie. . . ale mam pomysł i tytuł.
— Jak si˛e nazywa?
— „Ostatni dzie´n wakacji.”
— Wspaniale! I gdzie b˛edziemy kr˛eci´c?
Wyja´sniłem w paru słowach.
— Nie wiem, czy tam kiedy´s była´s. . . Fantastyczny las. Zwłaszcza o tej porze cały
kolorowy. . . no i sama baza. . .
— Czy na pewno?
— Baza jest zagwarantowana w ramach współpracy z ciotk ˛
a — cały dom do na-
szej dyspozycji i stara Michałowa na dodatek. Ciotka Matylda niedawno została babk ˛
a
301
i dzisiaj wyje˙zd˙za do Lublina pomóc córce w prowadzeniu domu, no i zobaczy´c wnuka!
A dom przekazała mnie. . .
— Masz dobr ˛
a ciotk˛e — powiedziała Nelka.
— Jasne. Ciotka mnie lubi.
— Ale czy wie, ˙ze sprowadzisz tam cał ˛
a ekip˛e?
— Oczywi´scie.
— Nie miała ˙zadnych zastrze˙ze´n?
— Sk ˛
ad˙ze! Była zachwycona.
Nelka spojrzała na mnie podejrzliwie.
— A czy powiedziałe´s jej, z ilu osób składa´c si˛e b˛edzie ta ekipa?
— Tak jest. Powiedziałem, ˙ze dom nawiedzi wataha w sile sze´sciu lub siedmiu ludzi.
— Masz bardzo dobr ˛
a ciotk˛e — rzekła z przekonaniem Nelka.
— Jasne. Ciotka Matylda jest nadzwyczajna. Od dawna współpracujemy — wyja-
´sniłem. — Ciotka uwa˙za, ˙ze jestem jedynym m˛e˙zczyzn ˛
a do rzeczy w całej rodzinie.
Ilekro´c jest w kropce, zwraca si˛e do mnie. Jestem pogotowiem technicznym dla ciotki.
Nie zawsze wszystko potrafi˛e sam, czasem musz˛e sprowadza´c kolegów z technikum,
302
ale zawsze co´s wykombinuj˛e. . . W tym roku odwaliłem wyj ˛
atkowy kawał roboty, by-
ło wielkie malowanie w lecie. . . wszystkie okna i drzwi. . . sama zobaczysz, to moje
dzieło. We wrze´sniu zbierałem owoce. Ciotka nie mo˙ze si˛e wspina´c po drabinach. . .
a wujek jest stale zaj˛ety. . . wraca bardzo pó´zno ze słu˙zby; ostatnio likwidowałem prze-
cieki w kranach i uszczelniałem okna na zim˛e. . . Teraz widzisz „szale´nstwo” mojej
ciotki troch˛e w innym ´swietle — u´smiechn ˛
ałem si˛e.
— No, skoro tak. . .
— Mo˙zesz by´c spokojna. . . A zatem pami˛etaj, w sobot˛e o trzynastej dwadzie´scia
spotykamy si˛e. . . na dworcu PKS. Autobus jedzie dziesi˛e´c minut. . . To tylko siedem
kilometrów. Ju˙z o pół do trzeciej mo˙zemy zacz ˛
a´c zdj˛ecia.
— To niemo˙zliwe — powiedziała Nelka. — Nie b˛ed˛e miała przy kim zostawi´c mo-
ich małych braci. Mama wróci dopiero o drugiej z pracy. . .
— No to zd ˛
a˙zysz jeszcze na nast˛epny pekaes. B˛edzie o czternastej trzydzie´sci.
— Chyba jednak nie da rady — zacz˛eła zakłopotana Nelka. — W ˛
atpi˛e, czy mama
zgodzi si˛e, ˙zebym została tam na noc. . . Wolałabym przyjecha´c wcze´snie rano w nie-
dziel˛e. . .
303
Milczałem przez chwil˛e. Jeszcze jedna komplikacja — pomy´slałem. Ale potem
przyszło mi do głowy, ˙ze wła´sciwie wszystko si˛e dobrze składa. W sobot˛e b˛ed˛e mógł
pracowa´c z Gig ˛
a, a rano w niedziel˛e nakr˛eci´c z ni ˛
a plenerowe sceny. Pierwszy autobus
z miasta przyje˙zd˙za do Wrzosek w niedziel˛e dopiero o jedenastej. Do tej pory Giga
ju˙z b˛edzie zm˛eczona i zabior˛e si˛e do kr˛ecenia scen z Nelk ˛
a. . . — u´smiechn ˛
ałem si˛e
zadowolony. — Kto wie, czy w tym układzie nie uda mi si˛e wyj´s´c obronn ˛
a r˛ek ˛
a z tej
„opozycji gwiazd” i unikn ˛
a´c kosmicznej burzy. Gdyby jeszcze co´s zrobi´c z moj ˛
a kocha-
n ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a. . .
— Dobrze — powiedziałem do Nelki — musimy uszanowa´c wol˛e mamy. Przyjed´z
w niedziel˛e. Jako´s to wszystko uło˙z˛e. . . B˛edziemy kr˛eci´c podczas twojej nieobecno´sci
inne sceny.
— Z Gig ˛
a?
Rozło˙zyłem bezradnie r˛ece.
— No, to mi tylko pozostaje.
Nelka przygryzła wargi i odeszła zas˛epiona.
Rozdział 22
Pierwsze emocje i niespodzianki
Mama do ostatka odradzała mi wyjazd do Wrzosek.
— To nic, ˙ze ciotka Matylda ci˛e zaprosiła — tłumaczyła mi. — Po prostu kr˛epowała
si˛e odmówi´c po tym, co zrobiłe´s dla niej, ale to b˛edzie nadu˙zycie go´scinno´sci. Zwala´c
wujkowi na głow˛e siedem osób. . . W dodatku on jeszcze o niczym nie wie.
305
— Niech mama b˛edzie spokojna. Wuj Bła˙zej na pewno b˛edzie zadowolony —
o´swiadczyłem beztrosko. — Mam dla niego rol˛e w filmie. . . Nie ka˙zdy si˛e nadaje. . .
Na przykład mamy bym nie zaanga˙zował. . .
Mamie zrobiło si˛e przykro.
— Nie zaanga˙zowałby´s mnie? Dlaczego? — zapytała nieprzyjemnie dotkni˛eta.
— Mama jest za ładna do filmu. Ostatnio ładne twarze nie s ˛
a modne. Co innego
wujek. . .
— Ale˙z on. . .
— Nic nie szkodzi, mamo. . .
— Biedna Matylda! — westchn˛eła mama. — Twarz wujka Bła˙zeja nie nadawała
si˛e do fotografii rodzinnej nawet po retuszach. Małe dzieci zawsze uciekały na jego
widok. . .
— Ma za to doskonałe wyniki jako rewizor kolejowy — powiedziałem. — Robi
raczej niezapomniane wra˙zenie na pasa˙zerach, zwłaszcza tych bez biletu. Ale, moim
zdaniem, wła´sciwe miejsce wujka Bła˙zeja jest w filmie. Nale˙zy ˙załowa´c, ˙ze taka twarz
marnuje si˛e bezproduktywnie. . . Ja wujka jeszcze wylansuj˛e, zobaczy mama. . . uliza-
306
ni przystojniacy, gładysze i pi˛eknisie nie maj ˛
a obecnie ˙zadnych szans, poszukuje si˛e
twarzy z charakterem, a najwi˛eksze kariery robi ˛
a stuprocentowi brzydale.
— Ale taka brzydota jak u wujka. . . o, biedna Matylda. . .
— Brzydot˛e ˙zycia sztuka zmienia w pi˛ekno — o´swiadczyłem. — To jest du˙za szansa
dla wujka Bła˙zeja.
— Czy on ju˙z wie o tym twoim pomy´sle?
— Nie wie, ale to nie szkodzi. B˛edzie bardziej naturalny. Nie zd ˛
a˙zy wystudiowa´c
póz i min. Dlatego po˙z ˛
adane jest, by ta szcz˛e´sliwa wiadomo´s´c spadła na niego znienac-
ka.
— Nie zgodzi si˛e.
— To jest uzgodnione z ciotk ˛
a. Otrzymałem jej pozwolenie, poza tym omówili´smy
wszystkie techniczne szczegóły zwi ˛
azane z rol ˛
a wujka. . .
— Ciekawam, jak ˛
a przewidziałe´s dla niego rol˛e.
— Charakterystyczn ˛
a. B˛edzie grał rol˛e przest˛epcy.
— Zmiłuj si˛e. . . wujek to poczciwa dusza.
307
— Mama zupełnie nie zna si˛e na filmie. Wła´snie chodzi o to, ˙zeby zaskakiwa´c.
Poczciwa twarz u przest˛epcy — to robi prawdziwe wra˙zenie.
— Ale˙z on nie potrafi tego zagra´c. . .
— Najwa˙zniejsza jest twarz. Reszta to r˛eka re˙zysera i praca kamery. . . Byle tyl-
ko wujek był mi posłuszny, zrobi˛e z niego rasowego przest˛epc˛e. . . — powiedziałem
i po˙zegnałem si˛e z mam ˛
a. W drzwiach odwróciłem si˛e jeszcze.
— Zaanga˙zuj˛e do filmu tak˙ze star ˛
a Michałow ˛
a.
— Nie radz˛e ci próbowa´c — ostrzegła mnie mama. — Dostaniesz od niej ´scierk ˛
a.
Pod kasami biletowymi czekała na mnie moja siostra Marcela i Zezowaty Dodo.
Kobylaka nie było. Dodo o´swiadczył, ˙ze Kobylak przyjedzie razem z Nelk ˛
a Szypersk ˛
a.
Podczas jazdy autobusem zastanawiałem si˛e, jak nas przyjmie Michałowa. Wiedzia-
łem, ˙ze nie znosiła go´sci w domu, có˙z dopiero mówi´c o tabunie obcej młodzie˙zy. . . Czy
wi˛ec nie przyjmie nas rzeczywi´scie ´scierk ˛
a? Dlatego byłem do´s´c zaskoczony, gdy za-
uwa˙zyłem star ˛
a Michałow ˛
a bez ´scierki, witaj ˛
ac ˛
a nas na progu domu z wykrzywion ˛
a
twarz ˛
a, co miało oznacza´c uprzejmy u´smiech. Powód tej uprzejmo´sci wyja´snił si˛e ry-
chło. Gdy Michałowa posadziła nas przy stole i wniosła obiad, nie wycofała si˛e do
308
kuchni, lecz przypatrywała si˛e zadowolona, jak wsuwamy, pocz ˛
atkowo w milczeniu,
a potem zagaiła:
— No, to teraz ra´zniej. . .
— Ra´zniej? — zdumiałem si˛e. — Michałowa czuła si˛e samotna?
— Pani wyjechała, pan wraca ze słu˙zby w nocy, a nasz dom pod samym lasem. . .
Bałam si˛e. . . A ty si˛e nie bałe´s tu przyjecha´c? — zapytała mnie nagle.
— Czego miałbym si˛e ba´c? — zamruczałem z g˛eb ˛
a pełn ˛
a mi˛esiwa.
— No. . . wampira.
O mało si˛e nie zakrztusiłem.
— Kogo?
— Grasuje tutaj wampir, znaczy Kubu´s.
— Ładnie si˛e nazywa — powiedziałem beztrosko, połykaj ˛
ac marynowan ˛
a ´sliw-
k˛e. — Ale dlaczego Kubu´s?
— Raz gonił dzieci w lesie. . . i wołał: „Dlaczego uciekacie? Nie bójcie si˛e Kubu-
sia”. Dzieci to zapami˛etały i opowiedziały. Niektórzy nazywaj ˛
a go tak˙ze Puchacz, bo
309
pojawia si˛e na ´scie˙zce w nocy, a niektórzy nazywaj ˛
a go Punktualny, bo udaje, ˙ze ´spieszy
si˛e na poci ˛
ag, zaczepia ludzi i pyta o godzin˛e. To jego zwykłe zagranie. . .
— I dawno on tu tak grasuje? Nic przedtem o nim nie słyszałem.
— Zacz˛eło si˛e chyba dwa tygodnie temu. S ˛
asiad, niejaki Masztalerz, wracał o pół-
nocy z imienin przez las na skróty i został zaczepiony przez nieznanego osobnika, który
spytał go o godzin˛e, a nast˛epnie wyrwał mu zegarek i zacz ˛
ał go dusi´c. . . Nieszcz˛e´sli-
wego znalazła niejaka Karasiowa, która wybrała si˛e rano na grzyby. . . bo u nas było
w tym roku moc grzybów. . . osobliwie g ˛
aski i kurki. Masztalerz znajdował si˛e w opła-
kanym stanie, na pół rozebrany i skostniały. . . Do dzisiejszego dnia jest w szpitalu. . .
Inna rzecz, ˙ze przeprowadza tam tak˙ze leczenie odwykowe.
— Znaczy. . . wracał z tych imienin dobrze zaprawiony.
— To fakt, zaprzecza´c nie b˛ed˛e. Alkohol miał w tym swój udział. . . Ale faktem jest
tak˙ze, ˙ze od tamtego czasu nikt nie chodzi t ˛
a ´scie˙zk ˛
a przez las, czy kto trze´zwy, czy
nie. . . Tym bardziej ˙ze od paru dni Kubu´s znów si˛e pojawił. Co noc teraz zaczepia. . .
osobliwie dziewczyny.
— Michałowa go widziała?
310
— A daj˙ze spokój, umarłabym ze strachu. . . Cała kolonia teraz ˙zyje nerwami. . .
Człowiek boi si˛e drugiego człowieka.
— Czy był trup? — zapytała moja znakomita siostra Marcelina z wła´sciw ˛
a jej rze-
czowo´sci ˛
a.
— Chwali´c Boga, jak dot ˛
ad nie było — odpowiedziała Michałowa — ale Kubu´s
wielu ju˙z gonił. . . Milicja ma zeznania. Na pi´smie. My jeste´smy najbardziej nara˙zeni. . .
bo ostatni dom pod lasem. Ju˙z trzeci ˛
a noc oka nie mog˛e zmru˙zy´c. Nasz pies bez przerwy
szczeka. . . Kubu´s na pewno gdzie´s tu si˛e czai. — Michałowa spojrzała ponuro w ciemn ˛
a
´scian˛e drzew za oknem.
— Nie szkodzi — powiedziałem. — To nam nawet odpowiada. B˛edziemy mieli
spokój przy kr˛eceniu filmu. . . Ludzie nie b˛ed ˛
a si˛e p˛eta´c. . . A z Kubusiem damy sobie
rad˛e.
— Oj, dziecko, dziecko — westchn˛eła pobła˙zliwie Michałowa. — Chojrak jeste´s,
dopóki nie zobaczysz Kubusia na ´scie˙zce. . . Ale zachowaj ci˛e Bóg, ˙zeby´s wieczorem
wychodził z domu. Zamykam drzwi na zasuw˛e i nikogo nie wypuszczam.
311
— Jak nie było trupa, to ja w nic nie wierz˛e — odpowiedziała Marcelina. — To
wszystko mog ˛
a by´c plotki. Musi by´c trup.
Tym sceptycznym akcentem zako´nczyli´smy wspaniały deser i udali´smy si˛e do na-
szych pokoi. Michałowa wyja´sniła, ˙ze przygotowała dla dziewczyn dwa pokoje na dole,
a dla m˛eskiej cz˛e´sci ekipy dwa pokoje na górze i jedno łó˙zko na poddaszu.
Wsadziłem Doda do jednego pokoju, sam ulokowałem si˛e w drugim na pi˛etrze.
Tubk˛e postanowiłem zakwaterowa´c na samej górze, na facjatce. Uznałem, ˙ze tak b˛edzie
najbezpieczniej. Gdy tylko rozpakowali´smy si˛e, zabrali´smy si˛e natychmiast do pracy.
Marcela zacz˛eła przygotowywa´c kostiumy, a ja z Dodem postanowiłem obejrze´c teren
zdj˛e´c i wybra´c najbardziej ciekawe miejsca. . .
Ledwie jednak zeszli´smy na dół, czekała nas niespodzianka.
Przyjechała Giga z Tubk ˛
a. Wesoła i rozgadana, rozgl ˛
adała si˛e po bazie.
— ´Swietne miejsce. . . I ten las. Cudo!
— Tam jest wampir — powiedziałem.
— Nadzwyczajne! Uwielbiam wampiry. Kiedy pracuje?
— Po zmierzchu na ´scie˙zce w lesie.
312
— Ostatnio koło jedenastej wieczorem — zauwa˙zył Dodo — pani Michałowa mi
powiedziała. On ma pseudonim Kubu´s.
— ´Swietnie. Wybieramy si˛e dzi´s na spotkanie z Kubusiem! — zdecydowała Gi-
ga. — A to co takiego? — zastygła nagle patrz ˛
ac w stron˛e furtki. — Patrzcie, co za
niespodzianka. Piekielnie lubisz robi´c przyjaciołom niespodzianki, Cymek — rzekła do
mnie, mru˙z ˛
ac oczy.
Spojrzałem zdumiony. . . Do licha, kto´s maszerował drog ˛
a. Czy˙zby Kubu´s? Nie, zza
drzew wyłoniły si˛e dwie osoby. Serce załomotało mi nerwowo w piersiach. . . Do diabła,
tego si˛e nie spodziewałem. . . Po chwili skrzypn˛eła furtka i na ´scie˙zce ukazała si˛e Nelka
z Kobylakiem, który taszczył dwie wypchane torby.
Bałem si˛e, ˙ze burza wybuchnie natychmiast i dojdzie do ostrej wymiany zda´n, ale
nic takiego na szcz˛e´scie si˛e nie stało. Nelka i Giga przywitały si˛e kulturalnie, aczkol-
wiek nader pow´sci ˛
agliwie i ozi˛eble.
— Wi˛ec jednak zdecydowała´s si˛e? — zasapałem odprowadzaj ˛
ac Nelk˛e do jej poko-
ju. — Mama ci pozwoliła? — wci ˛
a˙z jeszcze nie mogłem ochłon ˛
a´c z wra˙zenia.
— Nie rozmawiałam z ni ˛
a na ten temat.
313
— Nie rozmawiała´s?
— Tak si˛e szcz˛e´sliwie zło˙zyło, ˙ze mama była zaproszona na uroczysty obiad. . .
z okazji czyjego´s awansu czy rocznicy. . . Zostawiłam wi˛ec jej tylko kartk˛e, ˙ze jad˛e
kr˛eci´c film z ekip ˛
a do Wrzosek i by´c mo˙ze b˛ed˛e tam nocowa´c, wi˛ec ˙zeby si˛e nie mar-
twiła. . . Nie spodziewałe´s si˛e, jak widz˛e, nie wydajesz si˛e specjalnie zachwycony —
popatrzyła na mnie podejrzliwie.
— Ale˙z jestem. . . — wykrztusiłem — to doskonale, ˙ze urwała´s si˛e tak szybko. . . To
jest twój pokój — wprowadziłem j ˛
a do sypialni ciotki. Giga b˛edzie spa´c obok w salo-
nie razem z moj ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a. — Zaraz dostaniesz co´s do zjedzenia. Rozpakuj si˛e,
rozgo´s´c. . .
— Czy b˛edziemy jeszcze dzisiaj kr˛eci´c?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zaaferowany.
— Tylko par˛e scen z Gig ˛
a. . .
— Z Gig ˛
a?
— No, tak przecie˙z ustalili´smy. . . par˛e mniej wa˙znych scen z Gig ˛
a — mówiłem
po´spiesznie. — Wła´sciwe zdj˛ecia zaczniemy dopiero jutro. . . Niestety, zaraz si˛e ´sciem-
314
ni. . . Dzi´s omówimy tylko scenariusz i zapoznam was z rolami. . . Pójdziemy spa´c
wcze´snie, bo jutro o szóstej robi˛e pobudk˛e.
Niestety, nie było mowy, ˙zebym mógł wieczorem omówi´c scenariusz. Ledwie bo-
wiem zrobiło si˛e ciemno, Giga od razu zaproponowała:
— Robimy wypraw˛e na wampira! Kto idzie ze mn ˛
a?
Projekt wywołał entuzjazm Tubki. Znacznie mniejszy u pozostałych członków eki-
py, ale poszli´smy wszyscy. Niestety, wampira nie spotkali´smy. Mimo to, a mo˙ze dzi˛e-
ki temu, wszyscy byli zadowoleni i humory dopisywały. Odbyli´smy wielokilometrowy
spacer błyskaj ˛
ac latarkami i czyni ˛
ac taki harmider, ˙ze wampir, je´sli był, zaszył si˛e w naj-
wi˛ekszy g ˛
aszcz.
— Za wcze´snie si˛e wybrali´smy — o´swiadczyła Giga, ziewaj ˛
ac pot˛e˙znie. — Powtó-
rzymy eksperyment jutro o północy.
Odurzeni le´snym powietrzem, senni i głodni zarazem, wrócili´smy do domu i posi-
liwszy si˛e solidnie przy stole, poszli´smy spa´c, cho´c nie było jeszcze dziewi ˛
atej.
W nocy długo nie mogłem zasn ˛
a´c. My´slałem o tym, co mnie jutro czeka. Martwiły
mnie wrogie stosunki panuj ˛
ace mi˛edzy dziewczynami. Wprawdzie dzi´s odbyło si˛e bez
315
scysji, ale nie miałem złudze´n. Była to cisza przed burz ˛
a. Bomba wybuchnie na pewno,
gdy jutro przyst ˛
api˛e do zdj˛e´c. Dlatego bałem si˛e jutrzejszego dnia. Zastanawiałem si˛e,
jak ratowa´c zespół, jak uchroni´c go przed rozłamem, ale nic skutecznego nie mogłem
wymy´sli´c. Pozostawało tylko nawoływanie do zgody i apel do wy˙zszych uczu´c.
Potem my´slałem o scenariuszu i przyszło mi do głowy, ˙ze najlepiej b˛edzie, jak za-
czn˛e realizowa´c jednocze´snie dwa scenariusze. W jednym w roli głównej wyst ˛
api Giga,
a w drugim Nelka. Z moj ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a jako´s sobie poradz˛e. . . ju˙z nawet zacz ˛
ał mi
si˛e zarysowywa´c pewien plan. . . A je´sli chodzi o ten drugi scenariusz, wł ˛
acz˛e tam w ˛
atek
wampira. Oczywi´scie do tej roli ´swietnie by si˛e nadawał Tubka. Czy jednak si˛e zgodzi?
Bardzo, w ˛
atpliwe.
I o´swiadczył: po pierwsze, ˙ze chce wyst ˛
api´c wraz z Gig ˛
a w filmie psychologicznym,
a po drugie, ˙ze chce gra´c rol˛e pozytywnego młodego człowieka.
— I nie proponuj mi ˙zadnych „czarnych charakterów”, ˙zadnych ról „goryli” i krymi-
nalistów — zaznaczył. — Wystarczy, ˙ze jestem czarnym charakterem w ˙zyciu. . . wiem,
˙ze uwa˙zaj ˛
a mnie za takiego.
— Przesadzasz — powiedziałem.
316
— Wcale nie. Przyznaj si˛e, ˙ze ty sam uwa˙zasz mnie za goryla.
Nie mogłem zaprzeczy´c.
Potem pomy´slałem, ˙ze ka˙zdy ma swojego robaka, co go gryzie. Nawet Tubka. I to
mnie pocieszyło. Uspokoiłem si˛e i sam nie wiem, kiedy zasn ˛
ałem. To wygl ˛
adało jak
dalszy ci ˛
ag moich my´sli o scenariuszu, ale to ju˙z nie był scenariusz, to był sen. Nie
bardzo zreszt ˛
a oryginalny. ´Snił mi si˛e wampir. Najpierw powiało chłodem lodowatym
w pokoju, kto´s wszedł do pokoju, gdy le˙załem w łó˙zku. Wszedł przez okno. I usiadł na
mojej po´scieli. Czoło miał nisko zaro´sni˛ete szczeciniastym włosem, oczka małe, z ust
sterczały mu zwierz˛ece kły. . . Poło˙zył mi r˛ek˛e na ustach, ˙zebym nie mógł krzycze´c.
A kiedy próbowałem si˛e wyrwa´c, usiadł okrakiem na mojej piersi. Nie poddawałem
si˛e jednak. Potwornym wysiłkiem udało mi si˛e go zepchn ˛
a´c z siebie. Potem zacz ˛
ałem
okłada´c go pi˛e´sciami. Czułem, ˙ze przewaga moja ro´snie. . .
— Och, daj ju˙z spokój, oszalałe´s! — usłyszałem wreszcie błagalny j˛ek. To ju˙z nie
był sen. To był głos Zezowatego Doda. Kulił si˛e na moim łó˙zku, a ja biłem w niego jak
w b˛eben.
— Sk ˛
ad si˛e tu wzi ˛
ałe´s? — wykrzykn ˛
ałem.
317
— Ba. . . bałem si˛e.
— Ty, takie stare chłopisko?! Kogo si˛e bałe´s?
— Obudziły mnie kroki w drugim pokoju — tłumaczył wystraszony Dodo —
drzwi były uchylone. . . zobaczyłem włamywacza. ´Swiecił i przeszukiwał gor ˛
aczkowo
szuflady. . . W biurku. . . w szafie. . . w kredensie.
— Co ty opowiadasz?
— Był w płaszczu nieprzemakalnym. . . niestety, stał tyłem, nie widziałem jego twa-
rzy. . . zreszt ˛
a i tak bym jej nie dostrzegł w tej ciemno´sci. . . Chciałem zapali´c ´swiatło,
ale okazało si˛e, ˙ze ´swiatło wysiadło.
— Niemo˙zliwe.
— Sprawd´z sam.
Przekr˛eciłem wył ˛
acznik. Rzeczywi´scie. ´Swiatła nie było. Nie podobało mi si˛e to
wszystko.
— Czy. . . ten włamywacz jeszcze jest? — zapytałem niepewnym głosem.
318
— Chyba tak. . . nie wiem, czy znalazł, czego szukał, w tych szufladach, ale w pew-
nej chwili przerwał poszukiwania, zatrzasn ˛
ał szuflady i wyszedł z pokoju. . . słyszałem,
jak schodził na dół po schodach. . .
— I przybiegłe´s wtedy do mnie.
— Nie. . . nie od razu. Najpierw wyjrzałem z pokoju na klatk˛e schodow ˛
a. . . ˙zeby
upewni´c si˛e, czy on poszedł. . . i wtedy zobaczyłem Jurka Tubk˛e.
— Jurka Tubk˛e?
— Tak, schodził w szlafroku po schodach ´swiec ˛
ac sobie latark ˛
a. Zapytał mnie, czy
nie ma u nas wolnego koca, bo strasznie zmarzł na tej facjacie. Powiedziałem, ˙ze nam
te˙z nie było za ciepło. Wi˛ec on powiedział, ˙ze we´zmie z dołu z wieszaka swój płaszcz
i b˛edzie spał w płaszczu. . . Wtedy ja powiedziałem mu, ˙zeby uwa˙zał, bo na dole jest
włamywacz. . . Ale on roze´smiał si˛e tylko i powiedział, ˙zebym poszedł spa´c. . . Wi˛ec
pobiegłem do ciebie. . . Nie wiem, czy dobrze zrobiłem. . . Bo je´sli mi nie wierzysz. . .
— Dobrze zrobiłe´s. . . — zacz ˛
ałem i nagle znieruchomiałem z wra˙zenia. Na dole
rozległ si˛e ci˛e˙zki łomot, jakby uderzenie pał ˛
a, a potem głuchy odgłos wal ˛
acego si˛e
ciała. Po chwili usłyszałem tupot kroków i zdławiony okrzyk Tubki. . . Tak. . . to był na
pewno okrzyk Tubki.
Rozdział 23
Nocnej awantury ci ˛
ag dalszy
Wci ˛
agn ˛
ałem po´spiesznie spodnie i wło˙zyłem buty. . . Rzuciłem si˛e do okna. Byłem
przekonany, ˙ze zbieg b˛edzie uciekał przez podwórze. Zsun˛e si˛e wtedy po rynnie i ode-
tn˛e mu drog˛e. . . A nawet, je´sli b˛edzie szybszy i zd ˛
a˙zy przeskoczy´c płot, nie strac˛e tropu
i rzuc˛e si˛e za nim w pogo´n. Ale włamywacz miał inny plan. Wcale nie kwapił si˛e do od-
320
wrotu. Po minucie wyczekiwania wypadłem na klatk˛e schodow ˛
a. Panowała tu zupełna
cisza. Zszedłem na dół.
— Kto tam?! — usłyszałem w ciemno´sci głos Tubki. Błysn ˛
ał latark ˛
a.
— To ja, Cymek. Co si˛e tu wyrabia, u licha?!
— Kto´s wdarł si˛e do domu i rozrabia — powiedział Tubka. — Mo˙ze to on. . .
— Kto?
— No. . . ten wampir. . . ten Kubu´s.
— Wariat! Uwierzyłe´s w wampira?
— Po tym, co tu widziałem. . . we wszystko gotów jestem uwierzy´c.
— Widziałe´s go?
— Tak jak ciebie widz˛e. Walczyłem z nim.
— Jak wygl ˛
adał?
— W płaszczu nieprzemakalnym. . . wygolona maska z wielkim nosem. . . Odra˙za-
j ˛
aca g˛eba, b˛ed˛e j ˛
a pami˛etał do ko´nca ˙zycia.
— Co robił?
321
— Myszkował po kuchni. Zaskoczyłem go. Krzykn ˛
ałem: „R˛ece do góry!” W odpo-
wiedzi strzykn ˛
ał we mnie czym´s białym i lepkim.
— Strzykn ˛
ał? W jakim sensie?
— Wydawało mi si˛e, ˙ze wypluł jakby z siebie. . .
— Bzdura!
— W ka˙zdym razie o´slepił mnie jak ˛
a´s mas ˛
a. . . to było słodkawe i lepkie, miało
zapach migdałów. . .
— Zapach migdałów? — zaniepokoił si˛e Dodo i poprawił okulary. — To mo˙ze
by´c preparat cyjankowy. Cyjanek tak wła´snie pachnie. To najgorsza trucizna! Jak si˛e
czujesz?
— Nieszczególnie — powiedział zmaltretowany Tubka. — My´slisz, ˙ze mog˛e by´c
zatruty?
— Chyba nie za du˙zo lizn ˛
ałe´s tego?
— Tylko troch˛e. . .
— Na wszelki wypadek zadzwo´nmy po pogotowie — powiedział Dodo — i na
milicj˛e oczywi´scie te˙z.
322
— Tu nie ma telefonu — uci ˛
ałem dyskusj˛e. — Mo˙zemy liczy´c tylko na siebie.
— W takim razie ustalamy najpierw, co stało si˛e z włamywaczem — mrukn ˛
ał Do-
do. — Referuj dalej, Tubka!
— No wi˛ec, kiedy stałem o´slepiony, on natarł na mnie. Zdaje si˛e, ˙ze dostałem czym´s
w głow˛e. . . jak ˛
a´s maczug ˛
a czy pał ˛
a. . . to było w ka˙zdym razie ci˛e˙zkie i grube. . . Tro-
ch˛e mnie zamroczyło. Wtedy on skorzystał z tego i próbował wydosta´c si˛e z kuchni. Ale
gdy przemykał si˛e koło mnie, udało mi si˛e schwyta´c go za nog˛e. Upadł. Przez chwil˛e
kotłowali´smy si˛e na podłodze. Wreszcie uderzył mnie t ˛
a pał ˛
a po r˛ekach. . . rozlu´zniłem
uchwyt. . . Byłem w trudnej sytuacji. . . Krzykn ˛
ałem wtedy: „Chłopaki, na pomoc! Łap-
cie go!”. Ten okrzyk musiał go spłoszy´c. Zrozumiał, ˙ze jest tu nas cała paczka i uciekł
na gór˛e. Otarłem twarz. . . wci ˛
a˙z jeszcze byłem na pół o´slepiony, ale próbowałem go
goni´c. . . Miałem pecha. . . pomyliłem drzwi. Zapl ˛
atałem si˛e w jakie´s sznury, chyba
przewody od stoj ˛
acej lampy. . . Wreszcie wydostałem si˛e na schody, pop˛edziłem na gó-
r˛e. Zaryglował si˛e w pierwszym pokoju. . . tym balkonowym, wiecie. . . Wróciłem na
dół. . . To wszystko. . . Cholernie łupie mnie czaszka. . . — Tubka skrzywił si˛e bole´snie.
323
— Poka˙z. — Dodo obejrzał mu głow˛e. — Rzeczywi´scie powa˙znie ci˛e r ˛
abn ˛
ał. . .
Masz guza jak pomidor. . .
— Słuchajcie — powiedziałem. — Zapomnieli´scie, ˙ze do drugiego pokoju, w któ-
rym ´spi Kobylak, wiedzie tylko jedna droga. . . Wła´snie przez pokój balkonowy. . .
— W którym zaryglował si˛e włamywacz — dodał Dodo.
— Z tego wynika, ˙ze Kobylak jest w r˛ekach włamywacza — mrukn ˛
ał ponuro Tubka.
— Niepokoi mnie, ˙ze nie daje ˙zadnego znaku ˙zycia — powiedziałem — nie jest
przecie˙z ˙zaden ułomek, powinien walczy´c.
— A przynajmniej krzycze´c — dodał Dodo.
— Tak jest, powinien przynajmniej krzycze´c. . . wzywa´c pomocy, j˛ecze´c. . . Tym-
czasem zupełna cisza. . .
— No, nie taka zupełna — zauwa˙zył Dodo. — Słysz˛e jakie´s szelesty. . . Cicho. . .
Nasłuchiwali´smy przez chwil˛e.
— Kto´s skrada si˛e korytarzem — szepn ˛
ał Tubka.
— Kto tam? Stój! — krzykn ˛
ałem i po´swieciłem latark ˛
a.
324
W snopie ´swiatła ujrzeli´smy Gig˛e. Biegła do nas w czerwonym szlafroczku zady-
szana i przestraszona. Oczy miała wielkie jak spodeczki.
— O Bo˙ze, wi˛ec was te˙z zbudził? Widzieli´scie go? — szeptała podniecona.
— Tak. Przetrz ˛
asał szuflady w balkonowym pokoju — powiedział Dodo — widzia-
łem go przez uchylone drzwi. Ledwie mu si˛e wymkn ˛
ałem. Ale Kobylak został. . . Nie
daje znaku ˙zycia. Nie wiadomo, czy ˙zyje. . . — bełkotał bezładnie Dodo.
— Nie wiadomo te˙z, czy ˙zyje Szyperska — powiedziała Giga.
— Co ty opowiadasz?! — zdenerwowałem si˛e.
— Nie ma jej w pokoju. Znikn˛eła. . .
— Jeste´s pewna? Sk ˛
ad wiesz? Zagl ˛
adała´s do niej?
— Tak.
— Po co? — zmarszczyłem brwi.
— Po prostu zbudził mnie jej krzyk. . .
— Krzyk?
— Nie mogłam prawie nic zrozumie´c, co krzyczała, ale to był krzyk mordowane-
go człowieka. . . Jedno słowo zrozumiałam wyra´znie. Par˛e razy powtórzyła moje imi˛e.
325
Było jasne, ˙ze wzywa mnie na pomoc. Powiem szczerze. . . Bałam si˛e ruszy´c z miejsca.
Siedziałam jak sparali˙zowana. Potem jednak wzi˛ełam si˛e w gar´s´c. Pomy´slałam, ˙ze to
wstyd by´c takim tchórzem. . . Kto´s walczy o ˙zycie, a ja siedz˛e bezczynnie. Uzbroiłam
si˛e wi˛ec w moj ˛
a parasolk˛e i ostro˙znie, na palcach podeszłam do drzwi pokoju, gdzie
spała Szyperska, uchyliłam je jak mogłam najciszej i. . . i stan˛ełam jak wryta. Na stoł-
ku przy łó˙zku Nelki paliła si˛e ´swieczka, ale samo łó˙zko było puste. . . Nagle usłyszałam
jaki´s łomot w kuchni i krzyki. Nasłuchiwałam zdr˛etwiała z przera˙zenia. Potem. . . otwo-
rzyły si˛e drzwi od strony korytarza. . . My´slałam, ˙ze to Szyperska wraca, tymczasem na
progu stan ˛
ał on! Miał mask˛e na twarzy. To znaczy wydawało mi si˛e ˙ze to chyba maska,
bo gdy przyjrzałam si˛e uwa˙zniej, doszłam do wniosku, ˙ze on miał tak ˛
a okropn ˛
a cer˛e,
gliniast ˛
a, z potwornymi wrzodami. . . Chciałam ucieka´c, ale nie mogłam zrobi´c ani kro-
ku. . . Tymczasem on sapi ˛
ac ci˛e˙zko zbli˙zał si˛e powoli do mnie. . . Ju˙z chciał rzuci´c si˛e na
mnie, gdy przypomniałam sobie, ˙ze nie jestem przecie˙z bezbronna, bo trzymam w r˛eku
t˛e parasolk˛e. . . Zamachn˛ełam si˛e, ale zamiast w niego trafiłam w lamp˛e na komódce.
Lampa przewróciła si˛e z brz˛ekiem. To go zatrzymało na chwil˛e. . . Skorzystałam z jego
oszołomienia, uciekłam do swojego pokoju i zamkn˛ełam si˛e na klucz. . . Marcela te˙z si˛e
326
ju˙z zbudziła. Opowiedziałam jej, co mi si˛e przydarzyło. . . Nasłuchiwały´smy niespo-
kojnie, co b˛edzie dalej. Potem usłyszały´smy znajome głosy i Marcela namówiła mnie,
˙zebym wyjrzała na korytarz. . . No i zobaczyłam was. . .
— Co´s tu si˛e nie zgadza — zauwa˙zyłem.
— Nie zgadzaj ˛
a si˛e wrzody — stwierdził Zezowaty Dodo. — Włamywacz nie miał
wrzodów.
— A mo˙ze ty walczyła´s z lamp ˛
a na komódce i tylko ci si˛e zdawało. . .
— No, wiesz — oburzyła si˛e Giga — widziałam go wyra´znie. . .
— W takim razie widziała´s Tubk˛e. . . — powiedziałem. — Po starciu w kuchni
wlazł omyłkowo do jakiego´s pokoju z upa´ckan ˛
a twarz ˛
a. . . To jego musiała´s zaatakowa´c
parasolem. . .
— Tubka nic nie wspomniał, ˙ze to Giga. . . mówił, ˙ze sam zapl ˛
atał si˛e w przewody
lampy — zauwa˙zył Dodo.
— Tubka umy´slnie zmienił ten przykry szczegół. . . — powiedziałem. — To nie jest
przyjemne by´c atakowanym parasolem przez mił ˛
a sercu osob˛e, w dodatku bez powodu.
327
Poniewa˙z nie wierz˛e, by Tubka chciał w tym momencie „rzuci´c si˛e” na Gig˛e. To ju˙z
fantazja Gigi. Strach ma wielkie oczy.
— O Bo˙ze, Jurek, wi˛ec to byłe´s ty?! — wykrzykn˛eła Giga.
Tubka sapał ci˛e˙zko.
— Przebacz, tak mi przykro. . .
— Przebaczam ci — powiedział wspaniałomy´slnie Tubka.
— Mo˙ze tego guza wtedy sobie nabiłe´s — przymru˙zyłem oczy. — Do licha, mo˙ze
tu w ogóle nie ma włamywacza. . .
— Jest! — usłyszeli´smy głos z ciemno´sci.
Skierowałem latark˛e w tamt ˛
a stron˛e. Zbli˙zała si˛e do nas podniecona Marcela.
— Jest tu włamywacz albo wampir — oznajmiła.
— Widziała´s go?
— Widziałam trupa — o´swiadczyła powa˙znie. — To zmienia zupełnie sytuacj˛e. Nie
wierzyłam w tego wampira. Słyszeli´scie sami. Pytałam o trupa. No i. . . jest trup.
— Nie ˙zartuj, nie czas na bzdurne ˙zarty — zdenerwowałem si˛e.
— Ja wiem, ˙ze to głupio brzmi, ale nic na to nie poradz˛e.
328
— Jest trup? — podniecony Dodo nerwowo poprawił okulary.
— Jest i, ˙zeby wygl ˛
adało jeszcze bzdurniej, le˙zy w szafie.
— Trup w szafie? — oniemiał Dodo.
— Tak, na ko´ncu korytarza — oznajmiła z kamienn ˛
a twarz ˛
a Marcela.
Ruszyli´smy bezzwłocznie sprawdzi´c t˛e makabryczn ˛
a nowin˛e.
— Czy. . . czy ju˙z wiesz. . . czyj to trup? — zapytałem ostro˙znie Marcel˛e.
— Nelki Szyperskiej — odparła Marcela.
— Nie! Nie mo˙ze by´c — wykrzykn ˛
ałem przera˙zony i rzuciłem si˛e biegiem do sza-
fy. . . Przed sam ˛
a szaf ˛
a omal nie wyło˙zyłem si˛e jak długi. . . z powodu po´slizgu. Po´sli-
zn ˛
ałem si˛e na jakiej´s mokrej plamie na podłodze. Po´swieciłem latark ˛
a. Zastygła czerwo-
na ciecz. . . wypływała w ˛
ask ˛
a stru˙zk ˛
a z szafy. Krew! Przeniosłem wzrok na szaf˛e. Była
czarna, rze´zbiona, jaki´s antyk chyba. Mi˛edzy nie domkni˛etymi drzwiami co´s tkwiło. . .
białego. . . Wzdrygn ˛
ałem si˛e. To nie było złudzenie. Z szafy sterczała ludzka noga. Do-
tkn ˛
ałem jej. Była zimna.
— Ju˙z sztywnieje — o´swiadczyła Marcela. — Zgon musiał nast ˛
api´c kilka godzin
temu.
329
Tubka otworzył szaf˛e. Nelka le˙zała wci´sni˛eta mi˛edzy star ˛
a odzie˙z; z rozrzuconymi
włosami, r˛ekami rozpostartymi, z zastygł ˛
a, jakby wymodelowan ˛
a w białym marmurze
twarz ˛
a. Oczy miała zamkni˛ete. „Jest pi˛ekniejsza ni˙z wtedy, gdy była ˙zywa. . . ” — pomy-
´slałem i pomy´slałem jeszcze, ˙ze ˙zywa Nelka nigdy nie wydawała mi si˛e pi˛ekna. Dopiero
teraz. . .
— Pomó˙zcie mi j ˛
a wyci ˛
agn ˛
a´c — mrukn ˛
ał Tubka.
— Zostaw — powiedziała Marcela — nie wolno niczego rusza´c, póki nie przyjedzie
milicja. Musimy j ˛
a zostawi´c tak jak jest. . . inaczej mogliby´smy mie´c kłopoty.
— Tak, mogłoby by´c na nas — powiedział podniecony Dodo. — Zdaje si˛e, ˙ze ostat-
nio pokłóciłe´s si˛e z Nelk ˛
a — obrócił si˛e do Jurka Tubki.
— No to co?
— Mogliby ci próbowa´c przylepi´c to morderstwo — powiedział Dodo — masz
motyw. I Giga te˙z ma. I ty te˙z masz — wskazał palcem na Marcel˛e.
— Ja?
— Mogła´s jej zazdro´sci´c głównej roli w tym filmie.
330
— Uwa˙zaj, Dodo, bo ci˛e strzel˛e — rzekła ostro Marcela. — Nie lubi˛e takich ˙zar-
tów. . .
— Ja przecie˙z nic. . . ja tylko was uprzedzam. . . mo˙zecie by´c w to wpl ˛
atani. . .
— Przesta´n — spojrzałem z wyrzutem na Doda i przymkn ˛
ałem przygn˛ebiony szaf˛e.
Czułem, ˙ze ogarnia mnie rozpacz. . . To przeze mnie wszystko. . . przez ten film prze-
kl˛ety!
— Kiedy j ˛
a znalazła´s? — Tubka indagował Marcel˛e.
— Przed chwil ˛
a. . . Chciałam i´s´c do łazienki i zabł ˛
adziłam, z powodu tych ciemno´sci
zabrn˛ełam a˙z na koniec korytarza. . . Pami˛etam, zawadziłam o co´s. . . Wyobra´zcie sobie
moje przera˙zenie, gdy stwierdziłam, ˙ze to była ludzka sztywna noga!
— Teraz ju˙z nie ma w ˛
atpliwo´sci — zamruczał Tubka. — Nie było przesady z tym
wampirem. . . Facet jest cholernie niebezpieczny. Nie mog˛e sobie darowa´c, ˙ze pozwo-
liłem mu si˛e wymkn ˛
a´c. . . Ale rozgrywka nie sko´nczona. . . póki tam jeszcze siedzi na
górze, mam szans˛e.
331
— Ty mo˙ze tak. . . ale jak ˛
a ma szans˛e Kobylak? — wtr ˛
aciłem. — W tej chwili
najwa˙zniejsz ˛
a spraw ˛
a jest ratowanie Kobylaka. . . Dosy´c tego gadania. Musimy co´s po-
stanowi´c.
— ˙
Zeby co´s postanowi´c, musimy najpierw zbada´c sytuacj˛e. Istotne jest, czy Koby-
lak jeszcze ˙zyje, czy ju˙z nie — mruczał Tubka. — Mógłbym próbowa´c wywa˙zy´c drzwi,
ale je´sli Kobylak jeszcze ˙zyje, ten zwyrodnialec gotów go wtedy ukatrupi´c. Mo˙ze zrobi´c
z Kobylaka zakładnika. Tego si˛e wła´snie boj˛e.
— Najlepiej p˛edzi´c po milicj˛e — zaproponowała Marcela.
— Milicja jest siedem kilometrów st ˛
ad — powiedziałem. — Zeszłaby cała godzi-
na. . . co ja mówi˛e, dwie godziny, zanim mogliby nam pomóc. . . A do tego czasu. . .
Strach pomy´sle´c. . . Musimy działa´c sami. . .
— Pójd˛e na gór˛e — zdecydował Tubka. — Spróbuj˛e nawi ˛
aza´c z nim kontakt. . .
i dowiedzie´c si˛e, czego chce. . . Nastrasz˛e go przy sposobno´sci. . . Mo˙ze zgodzi si˛e wy-
pu´sci´c Kobylaka.
— Pójd˛e z tob ˛
a — powiedziałem.
— I ja — rzekł Dodo.
332
W rezultacie poszli´smy wszyscy.
Przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e nasłuchiwali´smy przy drzwiach. W pokoju panowała zupełna
cisza.
— Boj˛e si˛e — powiedział Dodo. — Ta cisza nie wró˙zy nic dobrego. . .
— Mo˙ze dra´n uciekł przez balkon. . .
— To karkołomne przedsi˛ewzi˛ecie — mrukn ˛
ałem. — Gładka ´sciana, nie ma nawet
rynny w pobli˙zu, takiej jak przy moim pokoju.
— Cicho. . . słysz˛e go! Pokasłuje — szepn ˛
ał Tubka. — Tak, to on.
— Ale dlaczego nie słycha´c zupełnie Kobylaka?
— Prawdopodobnie ju˙z nie ˙zyje.
— Mo˙ze jest tylko zakneblowany — powiedziałem.
— Przynie´s no˙ze z kuchni — mrukn ˛
ał Tubka do Doda — wybierz najwi˛eksze i naj-
dłu˙zsze. Musimy by´c przygotowani na wszystko — wyja´snił.
Wzdrygn ˛
ałem si˛e. Pomy´slałem, ˙ze zaczyna si˛e najwi˛eksza przygoda mojego ˙zy-
cia. . . Ale ledwie si˛e zacz˛eła, ju˙z miałem jej do´s´c. Nie tak ˛
a sobie zaplanowałem tu
przygod˛e.
Rozdział 24
Wielka gafa!
Zezowaty Dodo wrócił z trzema no˙zami. Tubka wybrał dla siebie najwi˛ekszy, niemal
rze´zniczy nó˙z — w ˛
aski i długi. Dodo zatrzymał dla siebie nó˙z-pił˛e. Mnie przypadł t˛epy
nó˙z stołowy. Wygl ˛
adał do´s´c niewinnie, a mimo to poczułem si˛e raczej niewyra´znie. Tym
razem bowiem, po raz pierwszy w ˙zyciu, nie miał mi słu˙zy´c do obiadu, lecz do obrony.
Tubka spojrzał na´n krytycznie.
334
— Nie było lepszego? — zapytał Doda.
— Tylko te dwa — odparł Dodo. — Trzeciego kuchennego ju˙z nie było.
— Trzymaj! — Tubka wr˛eczył mi swój. — Ja ostatecznie mog˛e bez, bo znam d˙zudo,
ale taka faja jak ty. . .
Spojrzałem na rze´zniczy nó˙z, który trzymałem w r˛eku. Głupia sytuacja. Nigdy jesz-
cze nie walczyłem na no˙ze.
— Jak ty trzymasz ten nó˙z! — zdenerwował si˛e Tubka. — Nie b˛edziesz nim, do
licha, krajał kurczaka. . . Nó˙z do walki trzyma si˛e tak — zademonstrował.
— Nie miałem dot ˛
ad okazji. . . — chrz ˛
akn ˛
ałem — i raczej tego nie lubi˛e. . .
— Ja te˙z nie — rzekł Tubka — ale pami˛etaj, ˙ze to jest niebezpieczny facet, który nie
przebiera w ´srodkach, a ty co. . . chcesz na niego z gołymi r˛ekami? Chodzi o Kobylaka.
To prawda, chodzi o Kobylaka. Wzi ˛
ałem si˛e w gar´s´c.
— Zagajaj — powiedział Tubka.
— Mo˙ze ty. . .
— Nie, ty zagaisz lepiej.
Zastukałem energicznie do drzwi. Odpowiedziało mi milczenie.
335
— Nie ma pan ˙zadnych szans! — zawołałem. — Jest pan otoczony. Mamy przewag˛e
liczebn ˛
a. Niech pan nie przeci ˛
aga struny.
Spojrzałem na Tubk˛e. Pokiwał głow ˛
a.
— Zagajaj dalej, dobrze ci idzie — szepn ˛
ał.
— Czy pan chce rozlewu krwi? Jeste´smy uzbrojeni. Zdolni do wszystkiego — ci ˛
a-
gn ˛
ałem. — Pu´scimy jednak pana wolno, je´sli pan spełni jeden warunek.
Tym razem poskutkowało. Z pokoju doszedł nas słaby głos.
— Czego chcecie?
— Niech pan wypu´sci naszego koleg˛e Kobylaka.
— Tylko ja tutaj jestem — odpowiedział głos.
Na moment poczułem skurcz serca.
— Nie chce pan chyba powiedzie´c, ˙ze pan go ju˙z załatwił?
— Nie ma tutaj nikogo.
— Do kogo ta mowa? Tam został nasz kolega. Spał w drugim pokoju — zagrzmiał
Tubka.
— Nie zagl ˛
adałem do drugiego pokoju — odpowiedział głos.
336
Spojrzeli´smy po sobie zbici z tropu.
— Mo˙ze niepotrzebnie zdekonspirowali´smy Kobylaka — mrukn ˛
ałem zaaferowany.
- Kobylak mógł si˛e ukry´c w drugim pokoju. . . i siedzie´c tam cały czas bezpiecznie,
a teraz. . .
— Trudno, stało si˛e — szepn ˛
ał Tubka, a gło´sno zawołał: — Je´sli pan tam nie za-
gl ˛
adał, niech pan zajrzy, do licha! Ale to jest ostatnia chwila pa´nskiego ˙zycia, je´sli
chłopakowi co´s si˛e stanie!
— O Matko Miłosierna! — j˛ekn ˛
ał opryszek.
Poruszyłem si˛e niespokojnie. Nó˙z z brz˛ekiem upadł mi na podłog˛e.
— Co ci si˛e stało? — zapytał z niepokojem Tubka.
— Niech to diabli. . . zdaje si˛e, ˙ze poznaj˛e ten głos. . . o, niech to diabli. . . lepszy
ubaw. . .
— Ubaw?!
— Do licha, schowaj te no˙ze. . . to mój wujek.
— Co takiego?
— Zaatakowałe´s w kuchni wuja Bła˙zeja.
337
— Niemo˙zliwe. . . przecie˙z Dodo. . .
— Zaatakowałe´s gospodarza domu. Co za gafa!
Tubka bawił si˛e no˙zem.
— No, nie wiem, czy taka gafa. . . wujek nie wujek, w ka˙zdym razie zamordował
Szypersk ˛
a.
— Idioto, schowaj ten nó˙z! — rozzło´sciłem si˛e. — Jak ´smiesz podejrzewa´c wujka!
— Wszystko wskazuje na to, ˙ze twój wujek jest wampirem — rzekł spokojnie Tub-
ka.
— Nie uno´s si˛e. . . Zrozum, zdarzaj ˛
a si˛e takie wypadki, ˙ze człowiek wiedzie po-
dwójne ˙zycie. . . zwłaszcza, gdy jest stukni˛ety.
— Mój wujek nie jest stukni˛ety. Jest rewizorem.
— Pami˛etaj, ˙ze Szyperska nie ˙zyje. . . Kto´s j ˛
a zabił. Je´sli nie on, no to kto? No to
kto w takim razie? Stara Michałowa czy kto´s z nas?
Powiało groz ˛
a.
— Najbardziej podejrzana jest Giga — powiedział Dodo. — Wiemy, ˙ze była w po-
koju Szyperskiej, tam zastał j ˛
a Tubka. . .
338
— Zajrzała zobaczy´c, co si˛e dzieje. Szypersk ˛
a krzyczała.
— Tak twierdzi Giga, ale oprócz niej nikt nie słyszał krzyku Szyperskiej. . . Poza
tym Giga nie znosi Szyperskiej i trudno uwierzy´c, ˙ze chciała jej ´spieszy´c na pomoc. . .
— Mo˙ze tobie trudno — zapiał Tubka. — Ja j ˛
a znam i mnie bardzo łatwo w to
uwierzy´c. Giga mogła nie lubi´c Szyperskiej, ale nie odmówiłaby jej pomocy w potrze-
bie. Taka jest wła´snie Giga!
— W takim razie sam si˛e wkopujesz, Tubka. . . Bo ty jeste´s kolejny na li´scie. . .
— Ja?
— Ju˙z powiedziałem ci, ˙ze miałe´s motyw, a oprócz tego nie masz alibi. Przeciwnie,
widziałem ci˛e, jak schodziłe´s w nocy na dół.
— Szedłem po płaszcz, mówiłem ci, ˙ze zmarzłem. . .
— Czy uwierz ˛
a? Uznaj ˛
a to za wykr˛ety. . .
— Id´z do diabła i zabierz lepiej te no˙ze. . . — krzykn ˛
ał Tubka. — Słyszałe´s, co
mówi˛e? Zje˙zd˙zaj!
Przera˙zony Dodo porwał no˙ze i zbiegł na dół. Wrócił po chwili podniecony.
— Co, znowu tutaj? Spływaj! — Tubka chciał go przegoni´c.
339
— Ma. . . mam nie. . . niesamowit ˛
a wiadomo´s´c — wykrztusił Dodo.
— Co si˛e znowu stało? — zapytałem. — Mam nadziej˛e, ˙ze nie nowy trup.
— Prze. . . przeciwnie. . . Szyperska poruszyła nog ˛
a — oznajmił Dodo.
— Co ty, wygłupiasz si˛e?!
— Widziałem na własne oczy. Ona spała w szafie.
— Spała w szafie? Dlaczego?
— Nie wiem. . . mo˙zemy j ˛
a spyta´c. . . na razie jest zaj˛eta. Wyciera syrop wi´sniowy. . .
W tej szafie stały jakie´s butelki z sokami i jedna si˛e potłukła. . . Wszystko zapaprane. . .
A my´smy my´sleli, ˙ze to krew. . . Teraz sprz ˛
ata, Giga i Marcela jej pomagaj ˛
a, bo ona
jest bardzo słaba, czym´s si˛e struła. . . Ale wszystkie s ˛
a w dobrym humorze, bo ju˙z im
powiedziałem, ˙ze wampirem jest wujek.
W pokoju znów rozległy si˛e kroki. Przyło˙zyłem ucho do drzwi.
— Niesamowita historia — rozległ si˛e dr˙z ˛
acy głos wujka. — Tam naprawd˛e ´spi
jaki´s chłopiec. . .
— ´Spi? — zdziwiłem si˛e.
340
— ´Spi spokojnie, wydaj ˛
ac lekki pomruk jak kot — powiedział wujek. Nader spo-
kojny sen jak na opryszka. . .
Pomy´slałem, ˙ze Kobylak ma nerwy. A jednak nie zazdro´sciłem mu. Przespał najcie-
kawsze wydarzenia tej nocy.
Przez drzwi słycha´c było gło´sne sapanie wujka. Był czym´s wyra´znie wzburzony.
— To skandal! — wybuchn ˛
ał wreszcie. — To ju˙z zupełny upadek obyczajów, nie
mówi ˛
ac o naruszeniu podstawowych zasad higieny, przyprowadza´c z sob ˛
a na nocn ˛
a ro-
bot˛e nieletnich jak ten chłopiec. Wida´c po jego ´snie, ˙ze to niewinne dziecko jeszcze,
a panowie brutalnie pchaj ˛
a go na drog˛e przest˛epstwa. . . Nawet je´sli dopu´scimy, ˙ze za-
chodzi konieczno´s´c praktyki i wdro˙zenia do zawodu od najmłodszych lat. . . to przecie˙z,
na miło´s´c bosk ˛
a, nie w godzinach nocnych. Widz˛e po tym chłopcu, ˙ze jego organizm
potrzebuje o tej porze snu. . .
— Chwileczk˛e, prosz˛e pana — Tubka usiłował przerwa´c ten potok wymowy, nada-
remnie jednak, poniewa˙z w wujka Bła˙zeja wst ˛
apił duch apostolski. Uzdrawianie oby-
czajów, naprawa stosunków społecznych i dbało´s´c o poziom moralny młodzie˙zy to były
˙zyciowe pasje wujka.
341
— Musz˛e nadto zwróci´c panom uwag˛e, skoro mam rzadk ˛
a okazj˛e rozmawia´c
z przedstawicielami tak oryginalnego, acz starego zawodu, ˙ze zdumiewa mnie upadek
etyki profesjonalnej w waszych szeregach, panowie. To ładnie, ˙ze wznie´sli´scie si˛e na
wy˙zszy poziom kultury osobistej i wyje˙zd˙zacie na delegacje z mydłem, szczoteczk ˛
a do
z˛ebów itp. przyborami toaletowymi, tudzie˙z bielizn ˛
a nocn ˛
a w neseserach, ale zakłada´c
kwatery i nocowa´c w domu, który si˛e wła´snie pl ˛
adruje, to ju˙z bezczelno´s´c. Tego nie
robili szanuj ˛
acy si˛e włamywacze. St ˛
ad mój apel! Zabierajcie, co macie zabra´c, i cze´s´c!
Znios˛e brak tego czy owego przedmiotu, ale nie znios˛e waszego towarzystwa! To ju˙z za
wiele mie´c was koło siebie w kuchni, w wannie i w łó˙zku! To jakie´s nowe, niesłychane
metody rabunku! Wypraszam sobie w imieniu zainteresowanych obywateli!
— Doskonale, wujku, podpisuj˛e si˛e pod tym apelem, ale tu zaszła jaka´s pomyłka. . .
Do kogo wła´sciwie wujek wygłasza ten apel?
— Wujek? Co takiego? Wiem, ˙ze mam wielu krewnych w ró˙znych zawodach, ale
w takim?. . . Kto mnie nazywa wujkiem? — denerwował si˛e Bła˙zej.
— Powtarzam, do kogo wujek wygłasza ten apel?
— Do włamywaczy całego ´swiata.
342
— Pomyłka w adresie. My go´scimy tu na zaproszenie ciotki Matyldy. Czy˙zby nie
uprzedziła wujka?
— Biedna Matylda. . . Wiem, ˙ze jest bardzo go´scinna, ale ˙zeby a˙z tak. . . To ju˙z
jakie´s zaburzenia umysłowe! Zaprasza´c na weekend przest˛epców!
— Dopiero, jak zrobi˛e nudny film, pozwol˛e wujkowi nazwa´c si˛e przest˛epc ˛
a.
— Film. . . zaraz. . . co´s mi ´swita. . . i głos jakby znajomy. Czy ty, przyjacielu, nie
jeste´s czasem tym najbardziej postrzelonym maniakiem ze wszystkich nienormalnych
siostrze´nców mojej biednej Matyldy?
Chrz ˛
akn ˛
ałem ura˙zony.
— Nie wiem naprawd˛e, kogo wuj ma na my´sli.
— Mam na my´sli oczywi´scie Cymeona Maksymalnego, czyli Cymka Ogromskiego.
On wła´snie ma bzika na punkcie filmu.
— Ja protestuj˛e przeciwko tym sformułowaniom — o´swiadczyłem — i przypomi-
nam wujkowi, ˙ze wujek wci ˛
a˙z jeszcze jest zamkni˛ety w tym pokoju. . .
— Sam si˛e zamkn ˛
ałem i wyjd˛e, gdy b˛ed˛e chciał — o´swiadczył z godno´sci ˛
a wuj
Bła˙zej.
343
— Wyj´scie jest tylko jedno i prowadzi do naszej ekipy — powiedziałem surowo.
— Nie rozumiem.
— Wuj został skierowany do pracy w naszej ekipie przez ciotk˛e Matyld˛e.
— Nic o tym nie wiem.
— Pewnie nie otworzył wuj listu zawieraj ˛
acego dwana´scie zlece´n cioci dla wuja
do wykonania podczas jej nieobecno´sci. Zlecenie ostatnie, zlecenie numer dwana´scie,
przewiduje udział wujka w realizacji obecnego filmu w charakterze aktora, z uwagi na
walory wewn˛etrzne i zewn˛etrzne wujka. List znajduje si˛e na biurku pod przyciskiem.
Przez chwil˛e trwała po drugiej stronie cisza.
Wreszcie rozległ si˛e zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły si˛e i stan ˛
ał w nich
zrezygnowany wujek Bła˙zej. W r˛ece trzymał wałek kuchenny do ciasta.
— Strasznie mi przykro. Zdaje si˛e, ˙ze kogo´s r ˛
abn ˛
ałem tym wałkiem.
— Mnie — powiedział Tubka. — Ale to my przepraszamy. . . Zaszło ˙załosne niepo-
rozumienie. . .
344
— Nie. . . nie. . . to ja jestem gapa. . . Nie zauwa˙zyłem tego listu. . . w dodatku przed
wyjazdem ciotka wspominała o waszym przyje´zdzie, ale wypadło mi z głowy. . . Jestem
przepracowany. . . ostatnio zast˛epuj˛e chorego koleg˛e. . . goni˛e resztkami nerwów. . .
— Zatem dobranoc, wujku. Jutro przy ´sniadaniu spróbujemy odtworzy´c histori˛e tej
niesamowitej nocy — ziewn ˛
ałem.
— Wyja´sni´c niektóre ciemne punkty — powiedział Tubka. — Postanowiłem ana-
lizowa´c skrupulatnie wszystkie moje niepowodzenia, rozczarowania i wpadki. Mo˙ze
wreszcie zrozumiem, sk ˛
ad si˛e bierze mój systematyczny pech — westchn ˛
ał ci˛e˙zko.
Rozdział 25
Scenariusze prawdziwe i zmy´slone
Nazajutrz po ´sniadaniu poprosiłem najbardziej „tragicznych” bohaterów tej nieza-
pomnianej nocy, to znaczy wuja Bła˙zeja i Nelk˛e Szypersk ˛
a, aby opowiedzieli nam swo-
je przygody. Postanowiłem zanotowa´c je skrupulatnie jako dokumentacj˛e do przyszłego
filmu. Gdy kto´s b˛edzie mi zarzucał, ˙ze jestem niepowa˙zny i ˙ze moje scenariusze nie ma-
j ˛
a zwi ˛
azku z rzeczywisto´sci ˛
a, poka˙z˛e te zeznania wujka i Nelli, doł ˛
acz˛e moje zmy´slone
346
nowele filmowe i ka˙z˛e zgadywa´c, które z tych utworów zawieraj ˛
a opisy prawdziwych
zdarze´n, a które s ˛
a płodem mojej wyobra´zni. . . I mog˛e si˛e zało˙zy´c, oka˙ze si˛e wtedy,
˙ze jestem jednak „powa˙zniejszy” ni˙z ˙zycie. Bo ˙zycie lubi drwi´c sobie z nas na ka˙zdym
kroku. A oto teksty obu zezna´n.
Zeznanie wuja Bła˙zeja
Jak wam ju˙z wspomniałem, tego dnia byłem wyj ˛
atkowo zm˛eczony i senny. Jesien-
ny szczyt przeładunków na kolei. Od dwu dni i dwu nocy nie zmru˙zyłem oka. Do te-
go kolega zachorował i musiałem zast˛epowa´c go w pracy. Chodziłem jak zamroczony
i czułem, ˙ze łapie mnie grypa. Z pewno´sci ˛
a miałem gor ˛
aczk˛e, dr˛eczyło mnie pragnie-
nie. Wróciłem o jedenastej wieczorem. W domu panowała idealna cisza i nie zauwa˙zy-
łem nic podejrzanego. Tylko ´swiatło wysiadło. Ale nie chciało mi si˛e zmienia´c korków.
Moim marzeniem było jak najszybciej za˙zy´c polopiryn˛e, ugasi´c byle czym pragnienie
i poło˙zy´c si˛e spa´c. Nie zdejmuj ˛
ac płaszcza poczłapałem do mojego pokoju na pi˛etrze.
Wiedziałem, ˙ze w której´s szufladzie mam par˛e tabletek leku. . . Dlaczego nie zdj ˛
ałem
płaszcza? Poniewa˙z przechodz ˛
ac przez podwórze zauwa˙zyłem, ˙ze Michałowa zostawiła
347
na noc bielizn˛e na sznurze i zapomniała sprz ˛
atn ˛
a´c. Michałowa stała si˛e ostatnio roztar-
gniona. Staro´s´c czy te˙z skutki my´slenia o wampirze?. . . Z pocz ˛
atku miałem zamiar nie
miesza´c si˛e do takiej babskiej rzeczy jak pranie i suszenie bielizny, ale gdy chciałem
w przedpokoju ´sci ˛
agn ˛
a´c płaszcz, zauwa˙zyłem, ˙ze jest wilgotny. Zaczynała si˛e m˙zawka.
Pomy´slałem wtedy, ˙ze jednak nale˙załoby sprz ˛
atn ˛
a´c t˛e bielizn˛e, bo inaczej rano trzeba j ˛
a
b˛edzie znowu wy˙zyma´c. Postanowiłem przeto, ˙ze skocz˛e tylko na gór˛e, za˙zyj˛e polopiry-
n˛e i napij˛e si˛e czego´s, no i zaraz wezm˛e si˛e za t˛e bielizn˛e. . . Uznałem, ˙ze nie warto w tej
sytuacji zdejmowa´c płaszcza. . . Sk ˛
ad mogłem przypuszcza´c, ˙ze to b˛edzie miało takie
ogromne znaczenie? Czy zgadzam si˛e, ˙ze mógł w waszych oczach wygl ˛
ada´c podejrza-
nie osobnik w płaszczu, przeszukuj ˛
acy gor ˛
aczkowo wszystkie szuflady w pokoju? Tak.
Zgadzam si˛e. Na pewno mógł kojarzy´c si˛e ze złodziejem, a nawet włamywaczem. . .
Co było dalej? Znalazłem w ko´ncu t˛e polopiryn˛e i zszedłem na dół napi´c si˛e cze-
go´s w kuchni. Tam wła´snie zaskoczył mnie Jurek. Krzykn ˛
ał do mnie: „R˛ece do góry!”
Oczywi´scie wzi ˛
ałem go za bandyt˛e. . . Pomy´slałem nawet, ˙ze to mo˙ze by´c ten opryszek
grasuj ˛
acy w okolicy, którego nazywaj ˛
a wampirem czy te˙z Kubusiem. Nie miałem jed-
nak zamiaru kapitulowa´c. . . Zrobiłem nagły unik na wypadek, gdyby miał prawdziw ˛
a
348
bro´n przy sobie. Sam byłem wprawdzie bez or˛e˙za, ale nawin ˛
ał mi si˛e pod r˛ek˛e garnek
z budyniem czy kremem. Nie namy´slaj ˛
ac si˛e wiele, nabrałem gar´s´c tej masy i cisn ˛
ałem
ni ˛
a w napastnika. Korzystaj ˛
ac z jego zaskoczenia porwałem wałek do ciasta i z pomo-
c ˛
a tego wałka utorowałem sobie drog˛e do pokoju. Tam zamkn ˛
ałem si˛e na klucz i za-
cz ˛
ałem medytowa´c nad sytuacj ˛
a. . . To wszystko. Dalszy ci ˛
ag ju˙z znacie. Dlaczego nie
wydostałem si˛e od razu z domu? Mógłbym wtedy zaalarmowa´c s ˛
asiadów albo wezwa´c
milicj˛e. Owszem, w pierwszej chwili miałem nawet zamiar wybiec z domu, ale potem,
gdy Jurek zacz ˛
ał wzywa´c kolegów na pomoc, zrozumiałem, ˙ze jest tutaj cała banda i ˙ze
drzwi na pewno s ˛
a pilnowane. Kiedy w dodatku usłyszałem czyje´s kroki w korytarzu
i zamajaczyła mi jaka´s sylwetka w ciemno´sci, pomy´slałem, ˙ze droga na dwór jest odci˛e-
ta. Bałem si˛e ryzykowa´c przedarcia si˛e przebojem i poszukałem schronienia na górze.
Oczywi´scie teraz ju˙z wiem, ˙ze ta posta´c w korytarzu, której si˛e przestraszyłem, to była
Nella Szyperska.
Zeznanie Nelli Szyperskiej
349
Miałam okropny sen, ledwie zasn˛ełam tej nocy. Czy o wampirze? Nie, to nie był
sen o wampirze. Wolałabym nie mówi´c, co mi si˛e ´sniło. . . To było zbyt straszne i przy-
kre. . . Tak. Krzyczałam przez sen. Pami˛etam. . . Nalegacie, ˙zeby powiedzie´c jednak co´s
o tym ´snie, przynajmniej ogólnie. No wi˛ec ogólnie to ´sniło mi si˛e kr˛ecenie filmu. . .
Nie mog˛e powiedzie´c, kto mi si˛e ´snił i co si˛e ze mn ˛
a stało. . . Ten sen był tak okrop-
ny, ˙ze obudziłam si˛e. Potem nie mogłam zasn ˛
a´c. Bałam si˛e. Naprawd˛e si˛e bałam. Na
stoliku nocnym zauwa˙zyłam par˛e flakoników z bardzo wyra´znymi wielkimi napisami,
naklejonymi zapewne przez ciotk˛e, ˙zeby mogła je przeczyta´c bez okularów. Te napisy
brzmiały: na serce, na w ˛
atrob˛e, na ˙zoł ˛
adek, na uspokojenie. Za˙zyłam wi˛ec tabletk˛e na
uspokojenie. Kiedy po pi˛eciu minutach nie uspokoiłam si˛e, wzi˛ełam jeszcze jedn ˛
a. . .
Tak, teraz wiem, ˙ze wzi˛ełam za du˙z ˛
a dawk˛e i ˙ze taka dawka działa nasennie. Potem
poszłam do łazienki i ˙zeby rozlu´zni´c nerwy, wzi˛ełam zimny prysznic. Zimny prysznic
zawsze dobrze mi robi.
Kiedy byłam w łazience, usłyszałam jaki´s dziwny hałas. Zarzuciłam szybko szla-
frok na siebie i zaniepokojona wyszłam na korytarz. Wtedy usłyszałam jakby odgłosy
szorowania czy te˙z szamotania oraz ci˛e˙zki łomot w kuchni. Od razu pomy´slałam o wła-
350
mywaczu. Wiedziałam, ˙ze o tej porze Michałowa ´spi kamiennym snem. Chwaliła si˛e
bowiem przede mn ˛
a, ˙ze ma taki cudowny ´srodek, po którym ´spi jak zabita, a ponad-
to u˙zywa specjalnych koreczków do zatykania uszu. Wi˛ec od razu pomy´slałam, ˙ze to
nie mo˙ze by´c Michałowa. . . A kiedy potem usłyszałam krzyk i głuche uderzenie, nie
miałam ju˙z w ˛
atpliwo´sci. Chciałam pobiec na gór˛e i obudzi´c chłopców, ale w tym mo-
mencie z kuchni wypadł zadyszany człowiek w czarnym płaszczu. Drog˛e miałam od-
ci˛et ˛
a. Zatrzymałam si˛e przera˙zona. On te˙z si˛e zatrzymał. . . Musiał mnie zauwa˙zy´c. . .
Nasłuchiwał. . . Chciałam krzycze´c, wzywa´c pomocy, ale głos uwi ˛
azł mi w gardle. Za-
uwa˙zyłam obok mnie szaf˛e. . . jej drzwi były uchylone. Wsun˛ełam si˛e po´spiesznie do
niej. . . Niestety była pełna starej odzie˙zy i w dodatku jakie´s butelki stały na dole. Chyba
nawet par˛e si˛e przewróciło. Ale byłam tak przera˙zona, ˙ze nie zwróciłam na to specjalnej
uwagi. Starałam si˛e siedzie´c jak najciszej. . . Przywarłam do jakiego´s futra. . . Czułam,
jak ogarnia mnie spokój i gł˛eboka senno´s´c. . . Nie wiem, jak długo spałam, strasznie
´scierpła mi noga z powodu niewygodnej pozycji. Dlatego ockn˛ełam si˛e w ko´ncu i zoba-
czyłam ze zdumieniem, ˙ze wci ˛
a˙z siedz˛e w szafie. A potem zobaczyłam Gig˛e i Marcel˛e,
351
jak pochylały si˛e nade mn ˛
a ciekawie. Wstałam, ale strasznie kr˛eciło mi si˛e w głowie. . .
To wszystko, co zapami˛etałam z tej nocy.
Bardzo mi przykro, ˙ze wzi˛eli´scie mnie za trupa i tyle najedli´scie si˛e strachu przeze
mnie. Ale czy to tylko moja wina? Tak, teraz ju˙z wiem, ˙ze ten człowiek, którego si˛e
przestraszyłam, to był pan Bła˙zej, wujek Cymka. Ale wtedy sk ˛
ad mogłam wiedzie´c?
*
*
*
W ten sposób wszystkie zagadki tej piekielnej nocy zostały wyja´snione.
Zaraz po ´sniadaniu poprosiłem cał ˛
a ekip˛e, aby zebrała si˛e pod domem, gdy˙z mu-
simy omówi´c plan pracy i zapozna´c si˛e ze scenariuszem filmu. Okazało si˛e jednak, ˙ze
z dziewcz ˛
at tylko jedna Giga była gotowa. Szyperska wci ˛
a˙z nie mogła jeszcze przyj´s´c
do siebie po tych pastylkach. Znów ogarn˛eła j ˛
a senno´s´c i poszła wzi ˛
a´c trze´zwi ˛
acy na-
trysk. A moja siostra Marcela zamkn˛eła si˛e w pokoju i przymierzała kostiumy przed
lustrem.
Nie narzekałem specjalnie z tego powodu. Nareszcie b˛ed˛e miał sposobno´s´c pomó-
wi´c w cztery oczy z Gig ˛
a. Mo˙ze wyrazi zgod˛e na kompromisowy podział ról w filmie?
352
— Chod´z, Giga, zapoznam ci˛e ze scenariuszami — powiedziałem. — Przejd´zmy do
altany.
— To ile w ko´ncu masz tych scenariuszy?
— Dwa.
— Jak si˛e nazywaj ˛
a?
— Jeden: „Ostatni dzie´n wakacji”, a drugi: „Rapsodia jesienna na puzon i perkusj˛e”.
Usiedli´smy w altanie.
— Który z nich jest ciekawszy? — zapytała Giga.
— Oba s ˛
a ciekawe. . . Ale ja wol˛e „Rapsodi˛e”.
— Dlaczego?
— Bo ty b˛edziesz tam grała główn ˛
a rol˛e.
Niestety, okazało si˛e, ˙ze nie znam Gigi i popełniłem bł ˛
ad. Wła´snie dlatego, ˙ze za-
proponowałem jej „Rapsodi˛e”, zacz˛eła zdradza´c olbrzymie zainteresowanie „Ostatnim
dniem wakacji”! Gdybym to przewidział. . . Niestety.
— Opowiedz mi najpierw o tym „Ostatnim dniu wakacji” — zaproponowała nie-
winnie.
353
— Wolałbym najpierw o „Rapsodii”.
I znów popełniłem bł ˛
ad. Giga spojrzała na mnie teraz ju˙z całkiem podejrzliwie.
— Dlaczego nie chcesz, ˙zebym poznała „Ostatni dzie´n”?
— Ale˙z chc˛e — za´smiałem si˛e sztucznie — po prostu wydawało mi si˛e, ˙ze lepiej
b˛edzie, jak poznasz „Rapsodi˛e”, ale to dla mnie wszystko jedno.
— Je´sli wszystko jedno, to zacznijmy o „Ostatnim dniu”. O czym to jest wła´sciwie?
O czym i o kim?. . .
— No, o nas. . . o naszych sprawach. . . Wiesz, jak si˛e sp˛edza wakacje. . . przewa˙z-
nie głupio. . . dni przeciekaj ˛
a przez palce, ani si˛e spostrze˙zemy — ju˙z koniec. I wtedy
˙zal. Uczucie niedosytu i niezadowolenia, ˙ze nie wykorzystali´smy ich jak nale˙zy. . . Ale
przecie˙z czasami zostaje nam jedna pociecha. Poznali´smy kogo´s, zawarli´smy znajo-
mo´s´c wakacyjn ˛
a. Czy sko´nczy si˛e razem z wakacjami, czy przetrwa?
— Pasjonuj ˛
acy temat!
— Takie wła´snie pytanie zadaje sobie bohaterka mojego filmu, Kornelia.
— Kornelia? — skrzywiła si˛e Giga. — Dlaczego Kornelia?
— Nie wiem. . . tak mi si˛e napisało. . .
354
— Po prostu my´slałe´s o Szyperskiej, przyznaj si˛e — naciskała Giga. — Szyperska
ma na imi˛e Kornelia.
— Naprawd˛e nie wiem. . . mo˙ze pod´swiadomie. . . mo˙zliwe, ˙ze widziałem j ˛
a w tej
roli. . .
— Ach tak. . . rozumiem wszystko. — Giga ´sci ˛
agn˛eła gniewnie brwi.
— Nic nie rozumiesz. To było jeszcze wtedy, kiedy nie znałem ciebie. . . w ogóle
nie my´slałem, ˙ze mo˙ze ci˛e zainteresowa´c ten pomysł.
— Przecie˙z mówiłe´s, ˙ze zabrałe´s si˛e do filmu z my´sl ˛
a o mnie.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie do tego. . . Z my´sl ˛
a o tobie zabrałem si˛e do „Rapsodii jesiennej”. Naprawd˛e
mi przykro, ˙ze nie doceniasz tego filmu. „Rapsodia” to wielki film, z rozmachem. . .
Zdob˛edzie szerok ˛
a publiczno´s´c, to b˛edzie przebój. „Ostatni dzie´n wakacji” to film
skromny, raczej kameralny. . . studyjny.
— Wcale mi nie zale˙zy na szerokiej publiczno´sci — o´swiadczyła Giga. — Ja wol˛e
filmy studyjne.
Zaniemówiłem na chwil˛e.
355
— ˙
Zartujesz chyba. . .
— Jak ty mnie zupełnie nie znasz — westchn˛eła ci˛e˙zko Giga. — Mnie si˛e podoba
„Ostatni dzie´n wakacji”. . . ja go czuj˛e. . .
— Przecie˙z jeszcze nie wiesz dokładnie, o co chodzi.
— No to opowiadaj szybko.
— Tre´s´c w skrócie jest taka — zacz ˛
ałem zrezygnowany. — Kornelia i Paweł poznali
si˛e na wakacjach, ale z pocz ˛
atku mało sobie obiecywali po tej znajomo´sci. . . Udawali
oboje twardych, nieprzemakalnych i bali si˛e zdradza´c swoje prawdziwe uczucia, ˙zeby
nie narazi´c si˛e na ´smieszno´s´c i nie pa´s´c ofiar ˛
a drwin. Sami zreszt ˛
a nabijali si˛e z tych
rzeczy, bo tego wymagał ich styl. . . Zreszt ˛
a nie wierzyli w bezinteresowne uczucia. Nie
pochodzili ze szcz˛e´sliwych rodzin. Obydwoje doznali ju˙z upokorze´n i rozczarowa´n.
Dlatego wydawało im si˛e niepoj˛ete, ˙ze mo˙zna ˙zy´c dla kogo´s i kocha´c kogo´s wi˛ecej ni˙z
siebie, ˙ze istnieje prawdziwa przyja´z´n i miło´s´c, ˙ze jeden człowiek mo˙ze naprawd˛e inte-
resowa´c drugiego człowieka dłu˙zej ni˙z pół godziny. I nawet, gdy zacz˛eli podejrzewa´c, ˙ze
nie s ˛
a sobie nawzajem oboj˛etni, dalej kryli swoje prawdziwe my´sli za parawanem słów,
bali si˛e, ˙ze okazuj ˛
ac prawdziwe uczucia zostan ˛
a wykorzystani — padn ˛
a ofiar ˛
a cudzych
356
wyrachowanych egoizmów. Bo przecie˙z taka dot ˛
ad była ich dewiza: „Biada temu, kto
kocha. Jest bezbronny jak ˙zółw bez skorupy. Nale˙zy zawsze nosi´c tward ˛
a skorup˛e. . . ”
— Och, wspaniale mówisz o tym wszystkim, Cymek — rzekła poruszona Giga. —
Jak ty umiesz to ´swietnie wyrazi´c. To samo kiedy´s czułam. . . A ty? Czy prze˙zywałe´s to
kiedy´s? — zapytała.
Zmieszałem si˛e.
— Potem ci powiem, a teraz nie zje˙zd˙zajmy z tematu. Doko´nczmy o filmie.
— Ju˙z wiem, co b˛edzie dalej — powiedziała Giga. — Przyszedł ostatni dzie´n wa-
kacji i wtedy nagle Kornelia i Paweł zl˛ekli si˛e, ˙ze ju˙z nigdy si˛e wi˛ecej nie zobacz ˛
a.
Zrozumieli, ˙ze cały czas zgrywali si˛e, ˙ze nie byli sob ˛
a. . . Po prostu byli nieprawdziwi
i teraz chc ˛
a to naprawi´c. Ale czy zd ˛
a˙z ˛
a powiedzie´c sobie wszystko? W ostatni dzie´n wa-
kacji jest tyle innych spraw do załatwienia. Ci ˛
agle kto´s im przeszkadza. I rodzice ka˙z ˛
a
si˛e ju˙z pakowa´c, i trzeba wskoczy´c jeszcze na poczt˛e i do urz˛edu, i trzeba zrobi´c zakupy,
i przygotowa´c si˛e do podró˙zy, a jeszcze nachodz ˛
a ich natr˛etni koledzy i kole˙zanki, i całe
korowody znajomych.
— Doskonale, Giga — pochwaliłem — zdaje si˛e, czujesz te rzeczy.
357
Giga rozpromieniła si˛e.
— To fantastyczny pomysł. Bardzo ˙zyciowy. Mo˙zna popłaka´c si˛e i po´smia´c zara-
zem. Musz˛e to zagra´c — o´swiadczyła z zapałem. — Chc˛e mie´c rol˛e Kornelii. . .
— Cymek ju˙z ustalił, kto b˛edzie grał Korneli˛e — powiedziała gło´sno Szyperska
wchodz ˛
ac do altany. — To jest scenariusz specjalnie napisany dla mnie. Dlaczego, Cy-
meonie, nie powiedziałe´s tego wyra´znie Gidze?
— Spokojnie, dziewczyny — próbowałem zdławi´c konflikt w zarodku — wszystko
ustalimy sobie spokojnie i bez nerwów. . . Ale pozwólcie, ˙ze najpierw przedstawi˛e wam
drugi scenariusz pod tytułem „Rapsodia jesienna na puzon i perkusj˛e”. Omówimy go
z grubsza!
Ledwie jednak zacz ˛
ałem opowiada´c, do altany weszła moja znakomita siostra Mar-
cela, chrupi ˛
ac z apetytem jabłko.
— B˛edziemy musieli zrobi´c sztuczne li´scie — powiedziała — po tej okropnej nocy
ju˙z prawie nic nie zostało na drzewach. Trzymaj ˛
a si˛e jeszcze na d˛ebach, ale nie takie
czerwone jak trzeba. W sadzie widziałam wprawdzie fantastyczne kolorowe jabłka, mu-
simy jednak dorobi´c troch˛e li´sci. Na szcz˛e´scie przywiozłam ˙zółty i czerwony papier. . .
358
Ale przydałoby si˛e tak˙ze babie lato. Wiedziałam, ˙ze nie b˛edzie ju˙z prawdziwego, i za-
brałam tak˙ze du˙zo białej prz˛edzy. . . Musisz tylko kaza´c Dodowi, Cymku, ˙zeby j ˛
a zacz ˛
ał
puszcza´c, jak b˛ed˛e na planie. Koniecznie chc˛e mie´c du˙zo babiego lata. No to chyba mo-
˙zemy ju˙z zaczyna´c — rozejrzała si˛e — jeste´smy w komplecie. Ale dlaczego nie kazałe´s
si˛e jeszcze przebra´c Gidze? Jak ona wygl ˛
ada w tych szortach? Mam dla niej znakomite
maxi. . .
— Zaraz. . . zaraz, droga Marcelo, o kostiumach potem, jak ju˙z ustalimy ogóln ˛
a
koncepcj˛e. . .
— Wła´snie! Jaka b˛edzie ogólna koncepcja?
— Kr˛ecimy jednocze´snie dwa filmy — powiedziałem. — Póki jeste´smy tutaj, chc˛e
zrealizowa´c mo˙zliwie wszystkie plenery.
— Ale najpierw „Ostatni dzie´n wakacji” — nalegała Giga.
— Mo˙ze by´c — zgodziła si˛e łaskawie Marcela. — Ale o co wła´sciwie tam chodzi?
— To jest problem marnowania wakacji. . .
— Marnowania wakacji? Ja nigdy nie marnuj˛e wakacji — o´swiadczyła Marcela. —
Wydaje mi si˛e, ˙ze to jest problem d˛ety i wydumany.
359
— Zale˙zy, co kto uwa˙za za marnowanie — powiedziała Nelka.
— Wakacje powinny by´c czynne — rzekła Marcela.
— Trzeba wiedzie´c, co si˛e chce od wakacji — powiedziałem — co zobaczy´c, co
pozna´c, co zdoby´c. . .
— Co czy kogo? — za˙zartowała Giga.
— Zale˙zy od mo˙zliwo´sci — wycedziła Marcela, ziewaj ˛
ac.
— Moja bohaterka postanowiła przede wszystkim. . .
— Zrzuci´c par˛e kilo wagi — doko´nczyła Giga patrz ˛
ac wymownie na Marcel˛e.
Marcela poczerwieniała. Giga trafiła celnie w jej najczulszy punkt. Pomy´slałem, ˙ze
mogłaby darowa´c sobie t˛e uwag˛e.
— Słuchajcie, dziewczyny, bez komentarzy, dobrze? Pozwólcie mi referowa´c. . . —
zasapałem. — A wi˛ec bohaterka mojego filmu postanowiła nauczy´c si˛e. . .
— Podrywa´c na wakacjach — wycedziła Nelka patrz ˛
ac jak bazyliszek na rozbawio-
n ˛
a Gig˛e. — Zwłaszcza podczas kr˛ecenia filmu jest to umiej˛etno´s´c cenna, bo mo˙zna za
jednym zamachem poderwa´c re˙zysera i rol˛e.
— Co chcesz przez to powiedzie´c? — zmarszczyła brwi Giga.
360
— Mog˛e ci wyja´sni´c w cztery oczy.
— Nelka, prosiłem, ˙zeby nie przerywa´c. Mamy mało czasu, a mnóstwo roboty, pro-
sz˛e pa´nstwa. . . Moja bohaterka. . .
— Sko´ncz ju˙z z t ˛
a nudn ˛
a bohaterk ˛
a — skrzywiła si˛e Marcela.
— Ju˙z ko´ncz˛e. Moja bohaterka. . .
— Postanowiła przede wszystkim uchroni´c brata przed klap ˛
a i kompromitacj ˛
a —
wtr ˛
aciła zdenerwowana Marcela.
— Co takiego?!
— Widz˛e przecie˙z, ˙ze koniecznie chcesz si˛e wpl ˛
ata´c w beznadziejn ˛
a afer˛e. W twojej
sytuacji nie nakr˛ecisz ˙zadnego filmu.
— Dlaczego?
— Za du˙zo tutaj widz˛e gwiazd. B˛edzie zbyt gor ˛
aco. Gwiazdy powinny by´c z daleka
jedna od drugiej. . .
— Ale˙z. . .
— Powtarzam, za du˙zo gwiazd! — skrzywiła si˛e Marcela.
361
— Rzeczywi´scie za du˙zo — rzekła z dziwnym u´smiechem Giga. — Uwa˙zaj, Mar-
celo, gwiazdy czasem spadaj ˛
a, i to szybko!
— My´slisz o sobie czy o Nelce? Bo je´sli chodzi o mnie, mo˙zesz by´c spokojna. To
ja realizuj˛e ten film.
— Ty? Co to znaczy?
— Po prostu jestem producentem. Wiesz, co to znaczy pro-du-cent?
— To taki, co daje fors˛e i anga˙zuje.
— Wi˛ec ju˙z wiesz.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze to ty mnie zaanga˙zowała´s? — oburzyła si˛e Giga. — Cy-
mek, co ona wygaduje?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany. Po co Marcela wdaje si˛e w takie dyskusje?
— Przepraszam, ale musz˛e pomówi´c z siostr ˛
a — rzekłem ostro. — Przerywamy
dyskusj˛e. Chod´z, Marcelo — wyci ˛
agn ˛
ałem mojego „producenta” z altany.
— Zdaje si˛e, ˙ze za du˙zo powiedziałam — stropiła si˛e Marcela. Spodziewała si˛e
ostrej nagany z mojej strony, ale ja powiedziałem tylko:
— Widz˛e, ˙ze chcesz by´c re˙zyserem.
362
— Mam takie prawo jak ty.
— Niezupełnie. Nawet producent nie mo˙ze zast˛epowa´c re˙zysera na planie. Funkcje
s ˛
a podzielone.
— W ka˙zdym razie mam prawo wypowiedzie´c swoje zdanie, co my´sl˛e o scenariu-
szach i obsadzie.
— Oczywi´scie, ale najlepiej mnie na ucho — powiedziałem. — Twoje krytyki ´zle
wpływaj ˛
a na zespół.
— No wi˛ec mówi˛e ci na ucho: one s ˛
a okropne, a scenariusz do kitu.
Zniosłem z kamiennym spokojem t˛e ocen˛e. A potem pomy´slałem, ˙ze trzeba co´s
zrobi´c z Marcel ˛
a.
— Masz racj˛e — rzekłem patrz ˛
ac w ziemi˛e — mnie te˙z si˛e one nie podobaj ˛
a.
— Dziewczyny czy scenariusze?
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Na razie mówmy o scenariuszach.
— Tylko szybko, zimno mi i spa´c mi si˛e chce. Od razu wiedziałam, ˙ze nic z tego nie
wyjdzie. Wycofaj si˛e z tego.
363
Zastanawiałem si˛e przez chwil˛e, a potem powiedziałem:
— Masz racj˛e, przekonała´s mnie. Nie b˛ed˛e kr˛ecił.
Marcela przestała ziewa´c i spojrzała na mnie zaskoczona.
Rozdział 26
Epilog na deszczu
— A wi˛ec zwijamy manatki — powiedziała Marcela.
— Jak najszybciej — dodałem spokojnie.
— Wyleczyłe´s si˛e z filmowej manii?
— O nie, to tylko posuni˛ecie taktyczne — odparłem z przekonaniem.
— Taktyczne? Jak mam to rozumie´c?
365
— Nakr˛ec˛e film, jak b˛ed˛e miał scenariusz z prawdziwego zdarzenia — u´smiechn ˛
a-
łem si˛e. — Licz˛e na ciebie w tym wzgl˛edzie.
— Na mnie? — zdziwiła si˛e Marcela.
— ˙
Ze napiszesz.
— Scenariusz?
— Wła´snie.
— Naprawd˛e chciałby´s mie´c mój scenariusz? — o˙zywiła si˛e.
Chrz ˛
akn ˛
ałem z pewnym zakłopotaniem.
— No, có˙z. . . jeste´s okropna, to fakt, ale jeste´s piekielnie zdolna, wierz˛e, ˙ze napi-
szesz co´s z sensem.
U´smiechn˛eła si˛e pod nosem.
— Dobrze, ˙ze przynajmniej widzisz u mnie jedn ˛
a dobr ˛
a stron˛e.
— Staram si˛e by´c obiektywny — rzekłem skromnie. — A wi˛ec? My´sl˛e, ˙ze przyj-
mujesz moj ˛
a propozycj˛e. Na kiedy mogłaby´s napisa´c?
— No. . . na koniec listopada na pewno.
366
— Zgoda — rzekłem szybko — oczywi´scie tym razem b˛edziesz mogła sama zapro-
ponowa´c obsad˛e.
— Sama? — Jej zainteresowanie wzrastało. Stwierdziłem to z satysfakcj ˛
a.
— A nawet mogłaby´s sama re˙zyserowa´c — dodałem ˙zyczliwie.
— A ty?
— Zadowoliłbym si˛e tylko stanowiskiem operatora.
Marcela zastanawiała si˛e chwil˛e.
— Wiesz, przekonałe´s mnie. Chyba wezm˛e si˛e tak˙ze za re˙zyseri˛e.
— Brawo! W takim razie z tob ˛
a wszystko załatwione. Ale z nimi?
— O kim my´slisz?
— No, o reszcie ekipy. B˛ed ˛
a w´sciekli, ˙ze ich tu sprowadziłem na pró˙zno. . . Jak im
to powiedzie´c?. . . Jak im to wytłumaczy´c?. . .
— Przejmujesz si˛e? — wzruszyła ramionami.
— Tak, troch˛e. Ostatecznie nie chc˛e wyj´s´c na idiot˛e. No i opinia si˛e liczy. . . Mog ˛
a
nam potem bru´zdzi´c. . . A Tubka. . . Tubka, gdy mu to powiem, mo˙ze by´c niebezpiecz-
ny. . .
367
— No to wykombinuj co´s.
— Wła´snie kombinuj˛e. . . — rzekłem marszcz ˛
ac brwi — i chyba ju˙z co´s mam —
wycedziłem zamy´slony.
— Co?
— Niewinn ˛
a sztuczk˛e.
— Jak ˛
a?
— Zostan˛e tu jeszcze z godzin˛e i udam, ˙ze ich filmuj˛e.
— B˛edziesz ich filmował?
— Oczywi´scie pust ˛
a kamer ˛
a, bez ta´smy. Ale nikt przecie˙z nie pozna. Tylko, pa-
mi˛etaj, ani słowa. Przyrzeknij, ˙ze si˛e nie wygadasz! I ˙zadnych porozumiewawczych
u´smieszków.
— Jasne — moja dobra siostra za´smiała si˛e diabelsko. — Ale ja nie musz˛e si˛e
chyba w to bawi´c? — spojrzała na zegarek. — Taka jestem po tej nocy rozbita i ´spi ˛
aca.
Dochodzi pierwsza. Zd ˛
a˙z˛e jeszcze na obiad, powinien by´c zaraz autobus.
— Na pewno zd ˛
a˙zysz.
— No to cze´s´c. P˛edz˛e pakowa´c si˛e.
368
— Cze´s´c.
Odeszła po´spiesznie. Patrzyłem z u´smiechem, jak znika w drzwiach domu i nie
chciałem wierzy´c, ˙ze kłopot z Marcel ˛
a mam z głowy!
Wróciłem zadowolony do altany. „Zdumiewaj ˛
ace — my´slałem — ˙ze dała si˛e tak
łatwo nabra´c!”
— Załatwione — powiedziałem do zaskoczonych dziewczyn, zacieraj ˛
ac r˛ece. —
Marcela nie b˛edzie wyst˛epowa´c w filmie.
— Nie b˛edzie? — wytrzeszczyła oczy Giga.
— Spławiłem j ˛
a. Wyje˙zd˙za. Pakuje si˛e wła´snie.
— Jak ty to załatwiłe´s? — szepn˛eła z podziwem Nelka.
— Pokłócili´scie si˛e? — Giga spojrzała na mnie przymru˙zonymi oczyma.
— Ale˙z sk ˛
ad, wprost przeciwnie. . . — urwałem, bo wła´snie na progu pojawiła si˛e
Marcela, w płaszczu z podniesionym kapturem, z torb ˛
a i parasolem w r˛ece.
— Nie b˛edziecie mieli pogody. Mgła coraz g˛estsza. . . O, ju˙z pada! — rozło˙zyła
okropny parasol taty, wielki i czarny.
— Kamera, Dodo! — zawołałem.
369
Dodo wr˛eczył mi kamer˛e. Marcela pomachała nam parasolem i u´smiechni˛eta ruszy-
ła do furtki. Patrzyłem z ulg ˛
a na parasol znikaj ˛
acy w g˛estych szarych oparach unosz ˛
a-
cych si˛e nad ł ˛
ak ˛
a i nad drog ˛
a i z zapartym tchem kr˛eciłem t˛e pi˛ekn ˛
a scen˛e rozstania.
— Naprawd˛e jeste´s genialny — roze´smiała si˛e Giga. U´smiechn ˛
ałem si˛e skromnie.
— Wracajmy do naszej roboty — powiedziałem — deszcz troch˛e si ˛
api, ale to nic
strasznego, ka˙zda pogoda ma swoje uroki. Zwłaszcza w przyjemnym towarzystwie.
— Wi˛ec jak teraz wygl ˛
ada sytuacja? — zapytała Giga.
— Znacznie lepiej. B˛edziemy kr˛eci´c sceny plenerowe jednocze´snie do dwu filmów.
Raz z tob ˛
a, raz z Nelk ˛
a. . .
— Lubisz dublety — rzekła Giga i u´smiech zgasł na jej twarzy. — Dwie sroki w gar-
´sci. . . to ci odpowiada najbardziej.
— Nie stawiaj tego w ten sposób — zniecierpliwiłem si˛e.
— Mam tylko jeszcze jedno pytanie, gdyby´smy mogli nakr˛eci´c tylko jeden jedyny
film, kogo by´s wybrał do głównej roli?
Spojrzałem na ni ˛
a ci˛e˙zko.
— Nie b ˛
ad´z czerstwa — warkn ˛
ałem. — Nie odpowiem na to pytanie.
370
— Czemu?
— Jest denne.
— Wobec tego bez pyta´n — rzekła na pozór swobodnym głosem, ale w oczach jej
pojawił si˛e dziwny błysk. — Wyja´snijmy od razu sytuacj˛e, bez ˙zadnych niedomówie´n.
Chc˛e gra´c w „Ostatnim dniu wakacji”.
— Ju˙z to mówiła´s.
— Wi˛ec zdecyduj si˛e, tylko bez kitowania. Sprawa wygl ˛
ada tak: albo dostan˛e t˛e
rol˛e, albo wyje˙zd˙zam natychmiast.
Czułem, ˙ze krew mi uderza do głowy.
— Przecie˙z wytłumaczyłem ci — zasapałem — to miała gra´c Nelka.
— Odsuniesz Nelk˛e — powiedziała zimno Giga.
Wszyscy patrzyli na mnie. Zapanowała gł˛eboka cisza, słycha´c było tylko sze-
lest drobniutkich kropelek deszczu. Rzuciłem okiem na Nelk˛e. Wstała. Z niepokojem
w oczach, bliska płaczu. I te˙z patrzyła na mnie.
Wzi ˛
ałem si˛e w gar´s´c. Flegmatycznie podniosłem kamer˛e i zacz ˛
ałem filmowa´c sce-
n˛e. Wydawała mi si˛e dobrze wyre˙zyserowana. Z nerwem i napi˛eciem.
371
— Co ty wyrabiasz? — zdenerwowała si˛e Giga.
— Kr˛ec˛e. Wygl ˛
adasz ´swietnie w tej autentycznej zło´sci.
— Przesta´n.
Opu´sciłem kamer˛e.
— Słyszałe´s, co powiedziałam na temat roli? — zasapała Giga.
— Nie dosłyszałem. Powtórz, z łaski swojej.
Giga poczerwieniała ze zło´sci.
— Odsuniesz Nelk˛e. Nie chc˛e jej tutaj widzie´c.
— Tego nie zrobi˛e — powiedziałem.
W altanie zapanowało poruszenie. Nella jakby nie zrozumiała w pierwszej chwili,
patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— Nikogo nie b˛ed˛e odsuwał od gry — powiedziałem. — Jeste´smy tu kolegami, na
równych prawach. . . Zreszt ˛
a ja zaproponowałem t˛e zabaw˛e i ja decyduj˛e.
— W takim razie cze´s´c, mały oszu´scie! — Giga wstała z podniesion ˛
a głow ˛
a i pa-
trzyła na mnie z pogardliwym u´smiechem.
372
Na moment pociemniało mi w czaszce. Zrozumiałem, ˙ze trac˛e chyba na zawsze
Gig˛e. Trudno. Tak wida´c musi by´c. Ale dlaczego nazwała mnie oszustem?
— Zdaje si˛e, ˙ze mamy autobus za pół godziny — usłyszałem, jak mówiła do Tub-
ki. — Ty oczywi´scie jedziesz ze mn ˛
a.
Tubka poruszył si˛e niespokojnie.
— Jedziesz czy nie?! — zasapała.
— Tak, to znaczy chciałbym jeszcze. . . — wił si˛e Tubka.
— Bez dyskusji.
— Jad˛e.
Giga ruszyła w stron˛e domu. W pierwszej chwili chciałem biec za ni ˛
a i zatrzyma´c
j ˛
a, za wszelk ˛
a cen˛e. . . Ale opanowałem si˛e i nie drgn ˛
ałem nawet. . . „Tak musi by´c —
pomy´slałem. — Tak musi by´c. . . ”
I t˛e scen˛e te˙z nakr˛eciłem w krótkich uj˛eciach. Obawiam si˛e jednak, ˙ze r˛eka mi dr˙zała
i obraz b˛edzie skakał po ekranie.
Tubka dopadł do mnie wzburzony. My´slałem, ˙ze dopu´sci si˛e zniewagi, i cofn ˛
ałem
si˛e na wszelki wypadek, ale on powiedział tylko bulgocz ˛
acym głosem:
373
— Zatrzymaj j ˛
a. Zacietrzewiła si˛e niepotrzebnie.
— Ja jej nie wyrzucam. . . Ale jak stawia denne ˙z ˛
adania. . .
— Zrobiłe´s jej kawał — powiedział Tubka. — Była przekonana, ˙ze b˛edzie tu tylko
jedna.
— Głupia koza, nie zna si˛e na filmie — zasapałem. — Ekipa to jeden zespół. To
zawsze jest par˛e główek. Mnie potrzebne s ˛
a aktorki dobre i ró˙zne, jak powiedział jeden
poeta.
— Ale ta Szyperska. . .
— Umy´slnie tak je dobrałem, ˙zeby mogły zagra´c prawdziwiej, na zasadzie kontra-
stu. Kontrast to jedno z prawideł sztuki, stary, znasz si˛e chyba na tym, sam przecie˙z
jeste´s artyst ˛
a.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał mile połechtany.
— Ona ze swoj ˛
a natur ˛
a nie ma co robi´c w filmie — powiedziałem smutno. —
W filmie stale si˛e b˛edzie spotyka´c z rywalkami.
— Nie tylko w filmie — powiedział Tubka.
Spojrzeli´smy po sobie i u´smiechn˛eli´smy si˛e.
374
— Nie tylko w filmie — powtórzyłem.
— Szkoda, ˙ze ci nie wyszło, Cymek — mrukn ˛
ał Tubka.
— Smarkate. . . nie dorosły do filmu — przygryzłem wargi.
— No i znów nie mogli´smy si˛e pogodzi´c. Szkoda. My´slałem, ˙ze tym razem b˛edzie
dobra okazja, ˙zeby si˛e pogodzi´c. . . — powiedział Tubka.
— Ja te˙z tak my´slałem.
— To wszystko przez mojego pecha — mówił rozgoryczony Tubka. — Czasem
my´sl˛e, ˙ze jestem najbardziej pechowym człowiekiem na ´swiecie.
— W takim razie jest dwu najbardziej pechowych, bo ja te˙z to samo my´sl˛e o sobie.
— Ty przynajmniej ustanowiłe´s rekord w biegu.
— A ty jeste´s w dobrych stosunkach z Gig ˛
a.
Tubka pokr˛ecił głow ˛
a.
— Nie. Mnie n i k t nie lubi. Rozumiesz? N i k t.
— Przecie˙z Giga. . . Giga naprawd˛e ci˛e lubi.
— Nie jestem taki naiwny, jak my´slisz. Ja wiem. . . to nie jest ˙zadne prawdziwe
uczucie. . . Giga lubi tak˙ze Medora, Giga lubi ró˙zne rzeczy. . . Nie, to nie jest to. . .
375
— A co?
Nie odpowiedział. Machn ˛
ał r˛ek ˛
a i odszedł. Popatrzyłem na jego ci˛e˙zk ˛
a sylwetk˛e. . .
Dzi´s wydawał si˛e wyj ˛
atkowo oci˛e˙zały i zm˛eczony. Czy polubi˛e kiedy´s Tubk˛e? Czy
zaprzyja´zni˛e si˛e z nim, czy mógłbym?. . . Nie znalazłem na te pytania odpowiedzi.
Potem wróciłem do Nelki Szyperskiej.
— Nie przejmujmy si˛e — powiedziałem. — Damy sobie rad˛e bez nich. Przyst ˛
apimy
teraz spokojnie do pracy.
Niestety, nie mogli´smy przyst ˛
api´c spokojnie do pracy. Najpierw czekali´smy, a˙z
deszcz przestanie pada´c. Deszcz nie chciał przesta´c pada´c, zmieniłem wi˛ec scenariusz
i powiedziałem:
— Trudno. „Ostatni dzie´n wakacji” b˛edzie dniem deszczowym. B˛edziemy kr˛eci´c
na deszczu. To nam daje nawet nowe mo˙zliwo´sci. Deszcz i mgła pasuj ˛
a do smutnych
rozsta´n.
Nelka Szyperska u´smiechn˛eła si˛e do mnie.
Wyci ˛
agn ˛
ałem do niej r˛ek˛e i wybiegli´smy w deszcz i mgł˛e.
376
Nie przypuszczałem, ˙ze ju˙z za chwil˛e czeka nas jeszcze jedno, co gorsza, rzeczy-
wiste, rozstanie. Ledwie bowiem rozstawiłem na deszczu aktorów, jaka´s ciemna posta´c
wynurzyła si˛e z mgły. Podniosłem kamer˛e do oczu. Przez moment my´slałem, ˙ze to Giga
wraca. Powrót Gigi, to byłaby wspaniała scena. Oto jak ˙zycie pisze swój scenariusz.
Ale to nie była Giga. To była pani Szyperska, matka Nelli.
Nelka zastygła jak pos ˛
ag rozpaczy.
— Jak mogła´s! — wybuchn˛eła mama Szyperska; nie traciła czasu i z miejsca przy-
st ˛
apiła do ostrego ataku.
— Zostawiłam kartk˛e. . . wyja´sniłam. . . . — wykrztusiła Nelka.
— Noc poza domem! Tego jeszcze nie było! I to w jakim´s podejrzanym towarzy-
stwie — rozejrzała si˛e dookoła. — O, nie, moja panno! Nigdy si˛e na to nie zgodz˛e!
Przyjechałabym jeszcze wczoraj, ale wróciłam z przyj˛ecia o dwunastej w nocy. . . My-
´slałam, ˙ze ´spisz w swoim pokoju. Ani mi przez my´sl nie przeszło, ˙ze ciebie w ogóle nie
ma w domu. . . Ładnie sobie zaczynasz w tej nowej szkole. Mówili, ostrzegali, ˙ze tam
najgorszy element. . . No i prosz˛e. . . ju˙z ci˛e zarazili. . . Zabieraj si˛e natychmiast, gdzie
twoje rzeczy? Porozmawiamy w domu!
377
— Mamo, prosz˛e ci˛e — j˛ekn˛eła Nelka, bardziej upokorzona ni˙z wystraszona.
— Prosz˛e pani — wtr ˛
aciłem głuchym głosem — niech pani pozwoli jej zosta´c.
Nelce tu nie stanie si˛e nic złego. . . My tu po prostu kr˛ecimy film. . .
— ˙
Ze kr˛ecicie, to fakt, a co kr˛ecicie, nie chc˛e nawet wiedzie´c. . . Nelka nie b˛edzie
si˛e w to bawi´c. — Pani Szyperska potrz ˛
asn˛eła ró˙zowym parasolem. — Deprawujcie si˛e
sami. To nie jest towarzystwo dla mojej córki. Nie ˙zycz˛e sobie!
— Mamo. . . posłuchaj. . .
— Nie. . . Nie dam ci˛e wci ˛
agn ˛
a´c do jakich´s spelunek i melin!
— Dom mojej ciotki to nie jest spelunka! — wykrzykn ˛
ałem oburzony, ale pani
Szyperska mnie nie słuchała.
— Zabieraj rzeczy! Gdzie s ˛
a? — nacierała na Nelk˛e.
— W pokoju. . .
— No, to prowad´z mnie! Idziemy!
Chciałem jeszcze interweniowa´c, prosi´c, ale zrozumiałem, ˙ze sprawa jest przegrana.
Pani Szyperska nale˙zy do rodzaju „szlachetnych i nieugi˛etych”. Czułem, ˙ze powinienem
378
sfilmowa´c t˛e cał ˛
a scen˛e interwencji opieki domowej i egzekwowania praw rodziciel-
skich; była wyj ˛
atkowo wyrazista i plastyczna, ale byłem zbyt wstrz ˛
a´sni˛ety osobi´scie.
— Kr˛e´c — powiedziałem do Zezowatego Doda.
Dodo pochwycił kamer˛e. I sfilmował t˛e smutn ˛
a scen˛e — jeszcze jedn ˛
a scen˛e roz-
stania. Udała si˛e wyj ˛
atkowo. Nelka wyprowadzona przez matk˛e i trzymana krótko
pod r˛ek˛e, a jednocze´snie osłaniana troskliwie parasolem jak cenny schwytany zbieg,
przedefilowała przed nami rzucaj ˛
ac nam po˙zegnalne spojrzenia zapłakanymi oczami.
Ale kiedy znalazła si˛e naprzeciwko mnie, wyprostowała głow˛e niemal dumnie. Zdo-
była si˛e na ten gest i na u´smiech. . . Był to u´smiech przeproszenia. . . Zrobiło mi si˛e
nagle duszno i złoci´scie. . . Bo wszystko rozgrywało si˛e w złocistej scenerii. Sło´nce
przebijało si˛e przez chmury. . . acz z trudem, i mokre li´scie błyszczały. . . Ale mnie by-
ło duszno. . . jakby mało powietrza było dookoła i wszystko zamieniało si˛e w smutn ˛
a,
dławi ˛
ac ˛
a mgł˛e. . .
Nie zdobyłem si˛e na ani jedno słowo. Pomachałem tylko Nelce r˛ek ˛
a. A Dodo wci ˛
a˙z
kr˛ecił zajadle.
379
— Polec˛e za nimi — powiedział Kobylak — mo˙ze wytłumacz˛e. . . Pani Szyperska
mnie zna. . . jak b˛ed˛e przy Nelce. . . nie b˛edzie tak na ni ˛
a krzycze´c. . .
— Le´c — powiedziałem. Wiedziałem, ˙ze nic nie wytłumaczy, ale nie był mi ju˙z po-
trzebny. . . Wiedziałem ju˙z, ˙ze nie nakr˛ec˛e mojego filmu. . . Nie b˛edzie ani „Ostatniego
dnia wakacji”, ani „Rapsodii jesiennej na puzon i perkusj˛e”. Czy tak by´c musi, ˙ze nigdy
nie mo˙zna zrealizowa´c swoich najwa˙zniejszych marze´n? Nie. . . nie pogodz˛e si˛e z tym
nigdy. . .
Dodo spojrzał na mnie z niepokojem. Moja twarz musiała go przestraszy´c, bo po-
wiedział:
— Nie przejmuj si˛e, mamy par˛e doskonałych scen.
— Tak. Mamy — powtórzyłem. I pomy´slałem, ˙ze jednak nie wszystko poszło na
marne i co´s mi si˛e przecie˙z udało. . . Dodo ma racj˛e. . . To powinny by´c bardzo dobre
sceny. Mało ich, nie maj ˛
a nic wspólnego ze scenariuszem, ale do licha, s ˛
a za to praw-
dziwe. . . Przez dwa miesi ˛
ace ˙zycie nie przeciekło mi jak woda przez palce. . . Co´s mi
si˛e udało zatrzyma´c z niego. Co´s zostanie, zapisane na zawsze w agendzie. Nie wszyst-
ko si˛e b˛edzie liczy´c. . . Nie wykonałem wszystkich planów, a jednak co´s mi si˛e chyba
380
udało. I co´s przechowam w pami˛eci. Co? I co b˛edzie si˛e liczy´c? Par˛e rozmów z Nelk ˛
a?
Ko´n? Mo˙ze Tubka? I par˛e u´smiechów Gigi? Czy to du˙zo, czy mało?
´Sciemniało si˛e powoli. Czas było wraca´c. Dodo znikn ˛ał ju˙z w domu. Chłód mnie
ogarn ˛
ał. Od zachodu szły chmury, ci˛e˙zkie, zimowe. . . Jesie´n ko´nczyła si˛e definitywnie.
Padał deszcz ze ´sniegiem.
— Czy mo˙ze mi pan powiedzie´c, która godzina?
Drgn ˛
ałem i podniosłem oczy. Przede mn ˛
a stał facet o ostrych rysach i przenikliwym
wzroku, z wypchan ˛
a czarn ˛
a teczk ˛
a. Zrobiło mi si˛e wybitnie nieswojo. . . przez moment
miałem ochot˛e da´c nog˛e. . . ale stłumiłem strach.
— Jest za dwadzie´scia pi ˛
ata — powiedziałem nader swobodnym tonem.
— Dzi˛ekuj˛e — mrukn ˛
ał facet — wie pan, jacy´s dziwni ludzie w tej okolicy. Kiedy
pytam o czas, wszyscy uciekaj ˛
a. Pan jest pierwszym normalnym człowiekiem, którego
tu spotykam.
— Normalnym? — roze´smiałem si˛e nerwowo. — Jest pan pewien?
Facet przyjrzał mi si˛e bacznie.
— Nie, nie jestem pewien — powiedział i ruszył dalej.
381
Szalona my´sl strzeliła mi do głowy.
— Prosz˛e pana! — pobiegłem za nim.
Stan ˛
ał.
— Pan cz˛esto chodzi t˛edy?
— Co dzie´n.
— W nocy te˙z?
— Tak. Czasem wracam zupełnie nad ranem.
— Aha, to pan jest tym. . . tym — Kubusiem, tym wampirem — powiedziałem
z bezpiecznej odległo´sci.
— Wampirem? — powtórzył młody człowiek raczej zdegustowany.
— Tu był napad. Wieczorem w lesie. I ten opryszek spytał najpierw ofiar˛e o godzin˛e.
— To nie ja!
— By´c mo˙ze, ale pan te˙z chodzi wieczorem po lesie. . .
— Moja praca tego wymaga.
— Poza tym za cz˛esto pan pyta o godzin˛e.
— Bo si˛e boj˛e spó´zni´c do roboty, a potem na poci ˛
ag.
382
— Dlaczego nie nosi pan zegarka?
— Ukradli mi na stacji. Kupi˛e sobie nowy, jak mi zapłac ˛
a za t˛e cholern ˛
a robot˛e.
— Za. . . za jak ˛
a robot˛e? — wstrzymałem oddech.
— Prowadz˛e tu studia ekologiczne. Ostatnio badam ˙zycie ptaków nocnych. Dlatego
wracam pó´zno.
— To ciekawe — powiedziałem.
— Widział pan kiedy ˙zyw ˛
a sow˛e? — zapytał.
— Nie.
— Poka˙z˛e panu! — zaproponował nagle.
Zawahałem si˛e.
— Nie boi si˛e pan chyba?
Ruszyłem z niepewn ˛
a min ˛
a.
Szli´smy coraz gł˛ebiej w las. Serce mi biło mocno. My´slałem: tak si˛e boj˛e, a id˛e za
nim. Co mnie ci ˛
agnie w ten las? Tak si˛e boj˛e, a id˛e. . .