E
DMUND
N
IZIURSKI
O
SOBLIWE PRZYPADKI
C
YMEONA
M
AKSYMALNEGO
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
1
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3
2
Agenda, czyli moje wa˙zne sprawy
. . . . . . . . . . . . . . . . .
9
3
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
14
4
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
20
5
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
26
6
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
35
7
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
42
8
. . . . . . . . . . . . . . . . .
48
9
Jak trzyma´c dwie sroki za ogon
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
53
10
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
58
11
O szkodliwo´sci kibiców, w rodzaju Tubki, słów kilkoro
. . . . . . . .
64
12
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
72
13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
79
14
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
85
15
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
92
16
Przechodz˛e przez stref˛e Medora
. . . . . . . . . . . . . . . . .
98
17
Dostaj˛e w łeb albumem, czyli trudno´sci rozmowy salonowej z Gig ˛
. . .
104
18
Tragiczne preludium do imienin Gigi
. . . . . . . . . . . . . . .
109
19
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
116
20
Głowa mnie boli od przybytku, czyli za du˙zo gwiazd
. . . . . . . . .
122
21
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
127
22
Pierwsze emocje i niespodzianki
. . . . . . . . . . . . . . . . .
133
23
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
140
24
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
146
25
Scenariusze prawdziwe i zmy´slone
. . . . . . . . . . . . . . . .
151
26
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
159
Rozdział 1
Ko ´n
To mi si˛e zdarzyło od razu w nowej budzie. Od trzech dni, to jest od pocz ˛
atku
roku szkolnego, chodz˛e do nowej budy, czyli do szkoły nr 3, z racji tego, ˙ze miesz-
kam na Zabuczu. Prawie wszyscy z Zabucza zostali umieszczeni w tej okropnej
budzie.
Szedłem wła´snie do gabinetu lekarskiego po zwolnienie, kiedy ujrzałem na-
szego fizyka, pana Rogera, zwanego Rogerem Fizycznym w odró˙znieniu od je-
go brata, znanego psychiatry w naszym mie´scie. Otó˙z Roger Fizyczny zbli˙zał si˛e
z przeciwnej strony nios ˛
ac na ramieniu szklan ˛
a rur˛e od pompy pró˙zniowej. Chcia-
łem zej´s´c mu z drogi, ale on od razu mnie zatrzymał.
— No i có˙z, spotykamy si˛e znowu, Ogromski!
— Tak jest, prosz˛e pana.
— Nie masz zbyt zachwyconej miny — zauwa˙zył.
— Chory jestem — j˛ekn ˛
ałem, skurczyłem si˛e i zgarbiłem, jak mogłem naj˙za-
ło´sniej.
— Uprzedzam ci˛e, Ogromski — Roger potrz ˛
asn ˛
ał gro´znie rur ˛
a od pompy
pró˙zniowej — nie my´sl sobie przypadkiem, ˙ze b˛edziesz tu znów dryfował, ko-
rzystaj ˛
ac z faktu, ˙ze nikt ci˛e tu jeszcze nie zna! Ja ci˛e znam, Ogromski, to ci
powinno wystarczy´c.
— Wystarcza mi, prosz˛e pana — zgodziłem si˛e pokornie.
— Ech, gdyby´s był m ˛
adry, Ogromski — westchn ˛
ał Roger — to by´s wykorzy-
stał okazj˛e.
— Jak ˛
a okazj˛e? — nadstawiłem chciwie ucha.
— Masz szans˛e zacz ˛
a´c na nowo, to jest zupełnie nowa szkoła. Jeste´s prze-
sadzony na nowy grunt. W nowej szkole ka˙zdy jest jakby narodzony na nowo.
Najwa˙zniejsze, ˙zeby´s si˛e poczuł nowo narodzony, Ogromski, bez ˙zadnych starych
obci ˛
a˙ze´n.
3
— To jest my´sl, prosz˛e pana! — przytakn ˛
ałem ˙zywo. — Niczego wi˛ecej nie
pragn˛e, jak narodzi´c si˛e na nowo. Tylko. . . czy to jest mo˙zliwe, opinia pójdzie za
mn ˛
a — j˛ekn ˛
ałem dramatycznie i poci ˛
agn ˛
ałem nosem, ˙zeby wzruszy´c Rogera.
Roger Fizyczny poprawił rur˛e na ramieniu i chrz ˛
akn ˛
ał:
— Nie pójdzie.
— Pan nic nie powie?
— Nie. Zreszt ˛
a b˛edziesz miał nowego wychowawc˛e.
— Kogo?
— Pana magistra Szykonia. B˛edzie zarazem was uczył polskiego. . .
— Wi˛ec nie pan dyrektor Biegunowicz?
— Nie. Pan magister Szyko´n. ´Sci ˛
agni˛eto go specjalnie z Urz˛edowa. Jest pełen
zapału i energii. Pami˛etaj, Ogromski, to twoja wielka szansa. Zapami˛etaj!
— Zapami˛etam, prosz˛e pana!
Roger Fizyczny odszedł, a ja stałem przez chwil˛e oszołomiony. Szyko´n
z Urz˛edowa! Co´s takiego! A potem przypomniałem sobie, ˙ze ten nowy okular-
nik z B, co ograł mnie w szachy, ten grubas, którego nazywaj ˛
a Zezowaty Dodo,
podobno te˙z jest z Urz˛edowa. Pobiegłem wi˛ec do Doda zasi˛egn ˛
a´c bli˙zszych infor-
macji.
Dodo pokiwał głow ˛
a.
— Jasne, ˙ze znam faceta. B˛edzie was uczy´c Ko´n.
— Ko´n?!
— Dokładnie magister Szyko´n, ale wszyscy nazywaj ˛
a go Koniem.
— Znasz go dobrze?
— Jasne. Uczył nas w Urz˛edowie.
— Co to za typ?
— Niesamowity.
— Okropny? Dr˛etwy? Nerwowy? Zło´sliwy? — dopytywałem.
— On? Co´s ty?! — ˙zachn ˛
ał si˛e Dodo.
— No wi˛ec, jaki jest? — zdenerwowałem si˛e.
— Ko´n? O, bracie, uwa˙zaj na Konia! On magluje. . .
— Magluje? W jakim sensie?
— Przewraca na drug ˛
a stron˛e, nicuje, on jest niebezpieczny. To znaczy, nie-
bezpiecznie logiczny, zabójczo prosty i zdradziecko rzeczowy, a raczej chciałem
powiedzie´c na odwrót, to znaczy zdradziecko prosty i zabójczo rzeczowy, rozu-
miesz?
Skin ˛
ałem głow ˛
a, ale szczerze mówi ˛
ac, miałem m˛etlik w głowie.
— Musz˛e mie´c jeszcze dokładny opis postaci, cechy charakteru, skłonno´sci,
ewentualnie ułomno´sci. . . — powiedziałem.
— Po co ci to?
— Ko´n jest moj ˛
a szans ˛
a — odparłem — dlatego chc˛e dokładnie pozna´c Konia.
Dodo stropił si˛e.
4
— Nie wiem, co ci powiedzie´c. . . to jest skomplikowane. . . Musiałbym si˛e
zastanowi´c.
— Zastanowisz si˛e pó´zniej — powiedziałem — a teraz poka˙z mi, jak on wy-
gl ˛
ada. . .
— Nie widz˛e go tutaj. . . Musiałbym go poszuka´c. . .
— Jak go znajdziesz, to mnie zawołaj, b˛ed˛e w poczekalni u lekarza szkolne-
go. . .
— Jeste´s chory? — Dodo spojrzał na mnie zaskoczony, ale ja oddaliłem si˛e
szybko i znikn ˛
ałem w drzwiach gabinetu.
W poczekalni siedziało dwu pacjentów: blady jak na´c piwniczna, ciemnowło-
sy, szczupły i nieco ni˙zszy ode mnie chłopczyna, zupełnie mi nie znany, oraz
znany mi z widzenia niejaki Hipek z czwartej, jeden z licznych Tubkowskich za-
ludniaj ˛
acych nasz ˛
a szkoł˛e. Biedak był gn˛ebiony czkawk ˛
a, dlatego wolałem zaj ˛
a´c
miejsce przy tym obcym chłopcu.
Z gabinetu wyszła Biała Niemiłosierna.
— Co ci jest? — zapytała.
— Mam mdło´sci i dreszcze — odpowiedziałem — prócz tego mam gniecenie,
pieczenie i wiercenie. . . i jeszcze mi si˛e troi w oczach. . .
— Naprawd˛e ci si˛e troi? — zapytała Biała Niemiłosierna.
— No, nie wiem, mo˙ze nawet mi si˛e czworzy albo pi˛eciorzy. Faktem jest, ˙ze
widz˛e pi˛eciu bli´zniaków, jeden za drugim na krzesłach i wszyscy maj ˛
a czkawk˛e.
— Zmierzysz sobie gor ˛
aczk˛e — powiedziała Biała Niemiłosierna. Wsadziła
mi pod pach˛e termometr i wróciła do gabinetu.
Natychmiast rozpocz ˛
ałem intensywne mierzenie, maj ˛
ac na uwadze prawo
fizyczne, które głosi, ˙ze przy tarciu wytwarza si˛e ciepło.
Siedz ˛
acy obok mnie kole´s przygl ˛
adał si˛e tym zabiegom z ciekawo´sci ˛
a
i u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie przyja´znie, jak mi si˛e zdawało. Postanowiłem wi˛ec za-
gai´c, ˙zeby skróci´c nud˛e oczekiwa´n. . .
— Ty — odezwałem si˛e — nie znam ci˛e. Jeste´s chyba nowy.
— Pierwszy dzie´n w waszej szkole — powiedział.
— I od razu gor ˛
aczka? — mrugn ˛
ałem okiem.
— Gorzej — powiedział — uczulenie. Jestem na ró˙zne rzeczy uczulony. Do-
stałem wła´snie zastrzyk próbny i czekam na wynik próby. . .
— Znam to — mrukn ˛
ałem — mój ojciec te˙z jest uczulony. To si˛e nazywa
alergia. Jak si˛e nazywasz?
— Jacek — odparł. — A ty?
— Ja mam imi˛e i nazwisko maksymalne — powiedziałem. — Nazywam si˛e
Maksymilian Ogromski, ale tu wszyscy mówi ˛
a na mnie Cymek.
Jacek u´smiechn ˛
ał si˛e, a potem jakby zastygł w tym u´smiechu i rozbawiony
przygl ˛
adał mi si˛e nachalnie, a˙z mnie zacz˛eło to denerwowa´c.
5
— Co tak bez przerwy szczerzysz z˛eby? — warkn ˛
ałem. — Wesoło ci? Jeszcze
nie dostałe´s po kulach, ale poczekaj, dostaniesz i ty za swoje. — Wyja´sniłem mu
dokładnie, jakie niebezpiecze´nstwa czyhaj ˛
a na niego ze strony Rogera Fizyczne-
go, sióstr Burman od chemii i biologii, tudzie˙z Iwana Gro´znego od historii. —
Lecz najbardziej uwa˙zaj na Konia! — zako´nczyłem.
— Na Konia? Jakiego Konia?! — zaniepokoił si˛e.
Postanowiłem nap˛edzi´c f ˛
aflowi troch˛e strachu.
— To nowy magister od polskiego. Niebezpieczny. On magluje, a prócz tego
nicuje. Jest przy tym zdradziecko logiczny.
— Jak to — zdradziecko? — wykrztusił Jacek. — Dlaczego?
— Dlatego, ˙ze jest zabójczo rzeczowy — uci ˛
ałem bez namysłu. — To chyba
zupełnie proste.
— Taaak. . . zu-zupełnie.
— Widz˛e, ˙ze jeste´s troch˛e zra˙zony do Konia, ale nie przejmuj si˛e, damy sobie
rad˛e z Koniem.
— Jak?
— Za bardzo jeste´s ciekawy — u´smiechn ˛
ałem si˛e z wy˙zszo´sci ˛
a. — Ja so-
bie zawsze daj˛e rad˛e — rzekłem wyci ˛
agaj ˛
ac termometr. — Zobacz, czterdzie´sci
stopni gor ˛
aczki. Z tak ˛
a gor ˛
aczk ˛
a od razu dostan˛e zwolnienie co najmniej na trzy
dni.
— Nie lubisz szkoły?
— To nie o to chodzi. . .
— A o co?
Chciałem powiedzie´c, ˙ze chodzi o film i o Gig˛e, ale ugryzłem si˛e w j˛ezyk
i powiedziałem tylko:
— Chc˛e nakr˛eci´c film. To moja pasja. Akurat jutro b˛ed˛e miał kamer˛e, bo b˛ed˛e
mógł po˙zyczy´c od Cze´ska, bo to jest kamera brata Cze´ska i ten brat wyjedzie
zdawa´c egzaminy. . .
— Rozumiem — chrz ˛
akn ˛
ał Jacek. — Czy. . . czy wszystkie role masz obsa-
dzone, mo˙ze i ja. . .
— Ty? — skrzywiłem si˛e i spojrzałem na niego pogardliwie. — Owszem,
potrzebuj˛e kogo´s do roli sportowca, ale to musi by´c siłacz i biegacz. . .
— Ja jestem silny. — Jacek napr˛e˙zył muskuły.
— Zaraz zobaczymy. — Podałem mu siłomierz zawieszony na ła´ncuszku przy
wadze lekarskiej. — Naci´snij.
´Scisn ˛ał, a ja spojrzałem zdumiony. Strzałka skoczyła a˙z na koniec skali.
— Dobry jeste´s — powiedziałem. — Ile masz na czterysta metrów?
— Czasami schodz˛e poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu sekund.
Przygl ˛
adałem mu si˛e uwa˙znie.
— Nie wygl ˛
adasz na takiego zucha. Ty chyba jeste´s przero´sni˛ety i starszy ode
mnie.
6
— Troch˛e — powiedział. — Wi˛ec jak, anga˙zujesz mnie?
— Mogliby´smy zało˙zy´c zespół filmowy. . . ale pami˛etaj, ja b˛ed˛e głównym
re˙zyserem i kierownikiem artystycznym.
— A mnie co zostawisz?
— Ty mógłby´s gra´c, no i pisa´c scenariusze, o ile masz cierpliwo´s´c i umiesz
kleci´c zdania. . .
— Spróbuj˛e — powiedział Jacek.
— Podobasz mi si˛e — o´swiadczyłem.
— Ty te˙z mi si˛e podobasz.
W tym momencie do poczekalni zajrzał zadyszany i jak mysz spocony Dodo.
— Cymek? Jeste´s tu?! — rozgl ˛
adał si˛e po mrocznym pomieszczeniu. Potem
zdj ˛
ał okulary i zacz ˛
ał je przeciera´c nerwowo.
— O co chodzi? — zapytałem flegmatycznie.
— Uwa˙zaj — zasapał Dodo. — Ko´n si˛e ´zle poczuł i miał tutaj przyj´s´c. . .
Lepiej pryskaj od razu. — Wło˙zył na nos okulary, spojrzał. — O rany! — wrzasn ˛
ał
nagle, złapał si˛e za usta i wybiegł przera˙zony.
Ja te˙z poczułem si˛e dziwnie słabo, chrz ˛
akn ˛
ałem niepewnie:
— Wyjd˛e na chwil˛e — b ˛
akn ˛
ałem.
— Odchodzisz? — Jacek spojrzał na mnie z wyrzutem. — Ju˙z ci si˛e nie po-
dobam?
— Podobasz mi si˛e — warkn ˛
ałem.
— Miałe´s mi zrobi´c gor ˛
aczk˛e i pokaza´c, jak si˛e uje˙zd˙za Konia. . .
— Potem — wykrztusiłem cofaj ˛
ac si˛e do drzwi.
— No to zostaw przynajmniej termometr — powiedział Jacek.
— Termometr? A prawda! — Dopiero teraz przypomniałem sobie o termo-
metrze. Wsun ˛
ałem r˛ek˛e pod pach˛e, ale termometru tam ju˙z nie było, poczułem
natomiast, ˙ze gładki przedmiot łaskocz ˛
ac mnie lekko przesun ˛
ał mi si˛e po ˙zebrach.
Nim zdołałem go złapa´c, wyleciał spod koszulki, stukn ˛
ał o podłog˛e i roztrzaskał
si˛e na drobne kawałki.
Akurat w tym momencie w drzwiach gabinetu stan˛eła Biała Niemiłosierna.
— Ogromski, do pani doktor! Gdzie twój termometr?
Przera˙zony dałem nura za drzwi.
— Ogromski, co ty wyrabiasz? — Biała Niemiłosierna wytrzeszczyła osłupia-
łe oczy.
— Niech siostra si˛e nie przejmuje — usłyszałem jeszcze głos Jacka. — Zdaje
si˛e, ˙ze kolega Ogromski jest ju˙z wyleczony.
To była oczywi´scie lekka przesada. Dopiero teraz poczułem prawdziw ˛
a go-
r ˛
aczk˛e i dreszcze, zakrztuszenie, zadławienie oraz ogólne zatkanie. Półprzytomny
dopadłem w k ˛
acie korytarza Zezowatego Doda.
— Ty łotrze — zasapałem — powiedz, ˙ze si˛e pomyliłe´s. To nie był Ko´n!
— To b y ł Ko´n — j˛ekn ˛
ał Dodo.
7
— Taki mały?
— On ma metr sze´s´cdziesi ˛
at dwa.
— Dlaczego mi nie powiedziałe´s, ˙ze on jest nieletni! Najwa˙zniejszej rzeczy
mi nie powiedziałe´s, ˙ze to jest nieletni Ko´n! Niedojrzały!
— On jest pełnoletni i dojrzały — powiedział Dodo. — On ma a˙z dwadzie´scia
cztery lata, tylko tak młodo wygl ˛
ada. . . on prowadzi sportowy tryb ˙zycia, mo˙ze
dlatego. . . gdyby´s i ty. . .
— Co ty mi tu. . . takie rzeczy. . . — sapałem z w´sciekło´sci ˛
a. — Przez ciebie
jestem sko´nczony. . . skompromitowany, o´smieszony. . . Bo˙ze, co za wygłup, co
za nieszcz˛e´scie, co za pech! A tak si˛e układało wszystko dobrze. . . Byłem jak
nowo narodzony, zaczynałem na nowo! Ko´n był moj ˛
a szans ˛
a i od razu podpadłem!
Co teraz my´sli o mnie Ko´n?
— Nie wyszło ci z Koniem, to fakt — poci ˛
agn ˛
ał nosem Dodo — ale to dopiero
trzeci dzie´n szkoły. Masz jeszcze dwie´scie dziewi˛e´cdziesi ˛
at z gór ˛
a dni. . .
— Jakich dni!? — j˛ekn ˛
ałem. — I co teraz zrobi ze mn ˛
a Ko´n?!
— To wła´snie b˛edzie ciekawe. — Dodo przecierał okulary.
Rozdział 2
Agenda, czyli moje wa˙zne sprawy
Okropne dni. ˙
Zyj˛e w ustawicznym napi˛eciu jak skazaniec w oczekiwaniu na
wyrok i kryj˛e si˛e przed panem Szykoniem. Wiem, ˙ze lada chwila mog˛e zosta´c
wezwany na zasadnicz ˛
a rozmow˛e do gabinetu dyra. Szyko´n na pewno pochwa-
lił si˛e dyrowi Biegunowiczowi albo jego zast˛epcy, panu Rogerowi, jak zr˛ecznie
udało mu si˛e mnie podej´s´c w poczekalni gabinetu lekarskiego, jak skłonił mnie
do niebezpiecznych wynurze´n i wywn˛etrze´n. To fakt, ˙ze wyci ˛
agn ˛
ał ze mnie ró˙z-
ne tajemnice szkolne i opinie, które w ˙zaden sposób nie powinny były dosta´c si˛e
do wiadomo´sci grona nauczycielskiego w tej formie. Co ja mówi˛e! W ogóle nie
powinny si˛e dosta´c — w ˙zadnej formie! Sytuacja jest beznadziejna. Ko´n nie prze-
baczy mi nigdy, ˙ze ´smiałem go wzi ˛
a´c za ucznia i potraktowa´c z góry. Wła´sciwie
ogólny ton naszej rozmowy był przyjazny, ale nie do przyj˛ecia dla przeci˛etnego
pedagoga. Wprawdzie mogłem wpa´s´c jeszcze gorzej i nabija´c si˛e zło´sliwie z mi-
zernego wygl ˛
adu Szykonia, nie zrobiłem tego na szcz˛e´scie, ale i tak powiedziałem
co najmniej cztery razy za du˙zo. Tak, nie ma si˛e co łudzi´c, podpadłem Koniowi
i jestem spalony w tej budzie.
A do tego te fatalne stosunki personalne w samej klasie! Nie mogłem wdepn ˛
a´c
gorzej. Kiedy byłem Paskarzem i chodziłem do szkoły nr l, czyli do szkoły Jana
Chryzostoma Paska, my, Paskarze, darli´smy ci ˛
agle koty z Cykanderami, to znaczy
z uczniami szkoły nr 2, czyli szkoły Cypriana Kamila Norwida. A teraz okazało
si˛e nagle, ˙ze prawie cała moja klasa w nowej budzie — to wła´snie Cykanderzy.
Dziewcz ˛
at si˛e nie boj˛e, nawet lubi˛e niektóre Cykanderki, ale rzecz w tym, ˙ze
w mojej klasie znalazł si˛e najwi˛ekszy, najgorszy, najbardziej zawzi˛ety Cykander,
z którym nieraz miałem powa˙znie na pie´nku, niejaki Klemens M˛e˙zyk czyli M˛esio.
Od samego pocz ˛
atku czuj˛e w klasie ten opar niech˛eci, jaki mnie otacza. Na
razie jest to opar nieuchwytny. Cykanderzy nie stawiaj ˛
a si˛e, nie zaczepiaj ˛
a mnie,
nie zauwa˙zaj ˛
a, jakbym był dla nich powietrzem, ale ja wiem, ˙ze to cisza przed
burz ˛
a. Opar nienawi´sci musi si˛e w ko´ncu skropli´c. I rozp˛eta si˛e burza. Ju˙z teraz
widz˛e, jak si˛e zmawiaj ˛
a, jak szepcz ˛
a po k ˛
atach, jak milkn ˛
a nagle, gdy si˛e zbli˙zam.
9
Nie ulega w ˛
atpliwo´sci: k n u j ˛
a. A ten najmniejszy, niejaki Elek Gibas, syczy na
mój widok. Musz˛e przyzna´c, ˙ze to syczenie Gibasa bardzo mnie denerwuje.
Najgorsze, ˙ze jestem praktycznie sam jak mysz w kosmosie. Nie ma tu niko-
go z mojej zeszłorocznej paczki. Z poprzedniej budy chodz ˛
a tu ze mn ˛
a tylko trzy
dziewczyny i dwu chłopców, ale z tymi dziewczynami miałem w zeszłym roku
zadry, a ci chłopcy. . . Z nich pociechy nie b˛edzie. Jeden to Tomek Bulwa, bied-
ny, wiecznie zastraszony kujon, którego wielki łeb pracuje na zwolnionych obro-
tach. Poczciwy nawet chłopczyna, ale w niczym nie mo˙ze pomóc. Tak, Bulwa si˛e
praktycznie nie liczy. Drugi kole´s to Eugeniusz Tubkowski. W jakim stopniu on
jest eu — nie sprawdziłem, ale ˙ze jest geniusz, to na pewno. Tubka jest przeci-
wie´nstwem Bulwy. Nie przejmuje si˛e szkoł ˛
a, wszystkie wiadomo´sci ma w małym
palcu u nogi. Gdyby chciał, mógłby chyba zdawa´c do drugiej klasy liceum. Na
przerwach jest niewidoczny. W dni pogodne i ciepłe spaceruje z godno´sci ˛
a po
ogrodzie szkolnym, samotnie zazwyczaj, czasem tylko w towarzystwie podob-
nych mu geniuszy z ósmej klasy. W dni deszczowe i chłodne zaszywa si˛e w bi-
bliotece albo te˙z gromi w ´swietlicy najwytrawniejszych szachistów w partiach
symultanicznych, a mo˙ze takich partii gra´c naraz dziesi˛e´c i przewa˙znie wszystkie
dziesi˛e´c wygrywa, czasem tylko remisuje. Co do mnie, utrzymuj˛e z Tubkowskim
stosunki poprawne, ale raczej chłodne. Nie mamy ˙zadnych wspólnych zaintereso-
wa´n ani interesów. Tubkowski jest to samowystarczalny geniusz szkolny. Nawet
sojusz obronny ze mn ˛
a go nie interesuje. W razie potrzeby korzysta z ochrony
swego starszego brata, zwanego Ci˛e˙zkim Tubk ˛
a. Ten mocno zbudowany brzydal
o małych oczkach i kwadratowej twarzy mimo pozorów niezaradno´sci i oci˛e˙za-
ło´sci ma opini˛e niebezpiecznego faceta. Widziałem go par˛e razy w akcji. Rze-
czywi´scie jest skuteczny, wysportowany i szybki, przy lada okazji lubi popisywa´c
si˛e swoj ˛
a sił ˛
a, rozsadza go bowiem energia. Schwytanych delikwentów poddaje
m˛ekom fizycznym i torturom. Wszyscy omijaj ˛
a go z daleka.
Oto jak wygl ˛
ada w skrócie moja sytuacja — z jakiegokolwiek spojrze´c na ni ˛
a
punktu, wygl ˛
ada okropnie. Nic tu po mnie w tej klasie, trzeba wia´c st ˛
ad póki czas.
„Szcz˛e´sciem zostały skrzydła do odlotu, le´cmy i nigdy wi˛ecej nie zni˙zajmy lotu”.
Tak powiada Adam Mickiewicz i musz˛e si˛e zastosowa´c do tej rady.
Trzeba przyzna´c, ˙ze ostatni mój lot był fatalnie zani˙zony. Zupełnie niegod-
ny Maksymiliana Ogromskiego, zwanego Klawym Cymkiem. „Nie dotrzymujesz
kroku, synu — powiedział mój dobry ojciec — dałem ci ogromne nazwisko i wiel-
kie, rzekłbym, maksymalne imi˛e, a ty jako´s nie nad ˛
a˙zasz, nie dotrzymujesz kro-
ku, synu”. Nie da si˛e temu zaprzeczy´c. Byłem karłem. Pod wspaniałym imieniem
i nazwiskiem kryła si˛e n˛edza duchowa. I tak ju˙z od roku. . . od roku z grubym
okładem. Cud, ˙ze w ogóle przeszedłem do siódmej klasy. Chyba tylko dlatego, ˙ze
wszyscy zaj˛eci byli reorganizacj ˛
a, siostry Burman chorowały na gryp˛e azjatyck ˛
a,
a pan Roger gotował si˛e do obj˛ecia nowego stanowiska w nowo zbudowanej szko-
10
le, biegał po mie´scie trzykro´c bardziej zaaferowany ni˙z zwykle i trzykro´c rzadziej
pojawiał si˛e na lekcjach. . .
Tak jest, fatalnie nisko latałem, a par˛e dni temu na dodatek miałem przykry
falstart. Grunt to dobrze wystartowa´c do nast˛epnego etapu, a ja wystartowałem
nierozwa˙znie, mo˙zna by rzec nieroztropnie czy raczej — delikatnie mówi ˛
ac —
nieco niefortunnie, by nie rzec niemoralnie: wprost od próby oszustwa. Po prostu
nie zastanawiałem si˛e wiele.
Zabrałem si˛e do rzeczy jak narwany Fredzio — łapu-capu, po bałaganiarsku.
Bo w ogóle jestem bałaganiarz nie z tej ziemi i ˙zyj˛e bez planu, a tu trzeba z ołów-
kiem w r˛eku jak wujek Ciołkosz, który jest planist ˛
a Miejskiego Zakładu Pogrze-
bowego. Wujek twierdzi, ˙ze podstaw ˛
a dynamicznego rozwoju jego przedsi˛ebior-
stwa jest gospodarka planowa. A ojciec mówi, ˙ze u nich w wodoci ˛
agach dlatego
jest niskie ci´snienie, bo nie wstawili do planu. Jak si˛e nie wstawi do planu, to
przepadło. Dlatego ja te˙z musz˛e wstawi´c do planu pewne rzeczy, skoro chc˛e na
serio zmieni´c moje ˙zycie. To prawda, ˙ze podpadłem Koniowi i ˙ze jestem spalony
w budzie nr 3; jestem spalony, ale nie zniszczony. Nic nie jest jeszcze stracone
w ˙zyciu, skoro mo˙zna wystartowa´c na nowo. Pomy´slałem sobie, co mówił Roger
Fizyczny o mojej szansie. W nowej szkole b˛ed˛e miał now ˛
a szans˛e. Gdyby tak uda-
ło mi si˛e przenie´s´c do takiej szkoły, gdzie mnie jeszcze nie znaj ˛
a — na przykład
do Cykanderów. Tam mógłbym startowa´c od nowa, no i, rzecz jasna, planowo.
Przemy´slawszy te rzeczy pobiegłem natychmiast do sklepu papierniczego
w rynku i kupiłem oprawny w ˙zółte płótno wielki kalendarz-notes z wytłoczo-
nym napisem:
A G E N D A
r o k 1 9 7 3 / 7 4 ”
Nast˛epnie w domu po krótkim namy´sle zapisałem tam moje najwa˙zniejsze
sprawy do załatwienia w bie˙z ˛
acym sezonie szkolnym:
1. Sprawa nagła — e m i g r a c j a. Konieczna zmiana klimatu — przenie´s´c
si˛e do szkoły C. K. Norwida i zosta´c Cykanderem (niestety!).
2. Nakr˛eci´c film (co najmniej ´sredniometra˙zowy). Termin: 31 grudnia 1973
r. (potem nie b˛edzie kamery — brat Cze´ska przenosi si˛e na stałe do Warszawy
i zabiera sprz˛et z sob ˛
a).
3. Zej´s´c poni˙zej 50 sekund na 400 metrów. Wymaza´c ten kompromituj ˛
acy czas
z tabeli moich wyników! Termin: 30 listopada (potem b˛edzie za zimno).
4. Zdoby´c 3000 zł na kamer˛e i sprz˛et turystyczny (uskłada´c? zarobi´c? wy-
gra´c?). Termin: do ko´nca roku szkolnego.
Przebiegłem jeszcze raz wszystkie punkty uwa˙znym wzrokiem, stwierdziłem,
˙ze to s ˛
a moje najwa˙zniejsze sprawy i ˙ze wi˛ecej nie mam. Ponadto stwierdziłem, ˙ze
s ˛
a to wszystkie sprawy niesłychanie trudne, postanowiłem jednak nie zra˙za´c si˛e
11
trudno´sciami i natychmiast energicznie przyst ˛
api´c do realizacji poszczególnych
zada´n.
Najpierw zmiana klimatu. W tym celu odbyłem rozmow˛e z ojcem i za˙z ˛
adałem
stanowczo, by przeniósł mnie do szkoły C. K. Norwida. Niestety, natrafiłem na
równie stanowczy opór. Ojciec był zdania, ˙ze nie powinienem si˛e nigdzie przeno-
si´c, ˙ze szkoła, do której obecnie chodz˛e, jest pod ka˙zdym wzgl˛edem idealna i wy-
toczył argumenty geograficzne, polityczne, socjologiczne i okulistyczne. „Szkoła
nr 3 jest najbli˙zsza — tylko pi˛e´c minut do domu” — powiedział (argument geo-
graficzny); „b˛edzie lepiej, jak tu zostaniesz, bo tu ci˛e jeszcze nie znaj ˛
a” (argument
polityczny, oczywi´scie najzupełniej fałszywy — biedny ojciec nie wie, ˙ze i tu zd ˛
a-
˙zyli mnie ju˙z pozna´c, zwłaszcza gruntownie poznał mnie Szyko´n); „szkoła jest
w spokojnej dzielnicy, nie b˛edziesz przechodził przez ´Sródmie´scie, nie b˛edziesz
nara˙zony na pokusy i na kontakty z elementami zepsutymi” (argument socjolo-
giczny); „b˛ed˛e ci˛e miał na oku” (ojciec chciał przez to powiedzie´c, ˙ze z wysoko-
´sci swojej wie˙zy ci´snie´n mo˙ze mnie mie´c w polu swojego widzenia — argument
okulistyczny).
Wobec wielko´sci i ci˛e˙zaru gatunkowego tych ró˙znorakich argumentów zro-
zumiałem, ˙ze dalsza dyskusja jest bezcelowa i od razu zwróciłem si˛e do instancji
wy˙zszej, to jest do mojej dobrej mamy, przedstawiaj ˛
ac szczerze, acz w przejaskra-
wionych kolorach, moj ˛
a sytuacj˛e w szkole i aktualny stan rzeczy. Mama bardzo
si˛e zmartwiła tym aktualnym stanem rzeczy, powiedziała, ˙ze to zupełnie fatalne,
bo zd ˛
a˙zyła si˛e ju˙z zaprzyja´zni´c z nowymi kole˙zankami. . .
— Mama? Z kole˙zankami? — zdziwiłem si˛e.
— Z kole˙zankami z Komitetu Rodzicielskiego — wyja´sniła spokojnie ma-
ma — z przemił ˛
a pani ˛
a Dodo´nsk ˛
a (to matka Zezowatego Doda), z przezacn ˛
a pa-
ni ˛
a Tubkowsk ˛
a (to matka wszystkich Tubków) oraz z urocz ˛
a pani ˛
a Gafoniow ˛
a
(chwilowo nie znam tej pani).
Ponadto mama o´swiadczyła, ˙ze zaanga˙zowała si˛e w planow ˛
a prac˛e Komitetu
Rodzicielskiego i wyraziła nadziej˛e, i˙z nie b˛ed˛e jej psuł tej pracy i tych przyja´zni.
— Czy. . . czy mama zaanga˙zowała si˛e daleko? — zapytałem ponuro.
— Całym sercem i kieszeni ˛
a — odparła mama. Wyj˛eła z torebki chusteczk˛e
i otarła oczy.
— Kieszeni ˛
a czy torebk ˛
a? — zapytałem rzeczowo, wiedz ˛
ac, ˙ze kieszenie ma-
my s ˛
a raczej puste, w przeciwie´nstwie do torebki.
— Torebk ˛
a — wyznała cicho mama.
— Pewnie mama po´spieszyła si˛e niepotrzebnie i zapłaciła składki za cały rok.
— Gorzej — powiedziała mama — ja wzi˛ełam. . .
— Wzi˛eła mama? — zaniepokoiłem si˛e. — Co mama wzi˛eła?
— Zaliczk˛e z Komitetu a conto mojego wynagrodzenia.
— Jakiego wynagrodzenia?
12
— Ach, przecie˙z ty jeszcze nic nie wiesz! — powiedziała mama. — Zapo-
mniałam ci powiedzie´c, ˙ze zgodziłam si˛e prowadzi´c kuchni˛e i stołówk˛e w waszej
szkole!
— Ładne rzeczy — j˛ekn ˛
ałem. — Musi mama teraz zwróci´c t˛e zaliczk˛e!
— To byłoby. . . raczej trudne — chrz ˛
akn˛eła mama. — Mamy takie potrzeby
i wydatki. . . a twój ojciec, wiesz ile on zarabia w tych wodoci ˛
agach, wi˛ec za t˛e
zaliczk˛e kupiłam ju˙z komplet rondli. . . zawsze marzyłam o rondlach. . .
— Wi˛ec z powodu rondli b˛ed˛e musiał zosta´c w tej budzie z Koniem?!
— Przebacz mi — powiedziała mama — tak mi przykro, ˙ze musisz przeze
mnie z tym Koniem. . . ale gdyby´s si˛e przeniósł, straciłabym funkcj˛e w Komitecie,
no i ta zaliczka. . . rozumiesz sam — łzy pojawiły si˛e w oczach mamy. — Mo˙ze
za par˛e miesi˛ecy. . .
˙
Zal mi si˛e jej zrobiło. To prawda, całe ˙zycie marzyła o komplecie nowych,
l´sni ˛
acych rondli. . . Pocałowałem j ˛
a i o´swiadczyłem:
— Niech si˛e mama nie martwi. . . jako´s dam sobie rad˛e.
A potem wyci ˛
agn ˛
ałem moj ˛
a agend˛e i z ci˛e˙zkim sercem przy punkcie l (sprawa
nagła — emigracja - konieczna zmiana klimatu) dopisałem: na razie niemo˙zliwe
z powodu rondli.
Rozdział 3
Giga
To zdarzyło si˛e akurat wtedy, kiedy straciłem nadziej˛e, ˙ze przenios ˛
a mnie do
Cykanderów i b˛ed˛e mógł w nowej budzie wystartowa´c na nowo. Tego samego
dnia, zaraz po owej decyduj ˛
acej rozmowie z mam ˛
a, nie czuj ˛
ac si˛e zdolny do pracy
umysłowej udałem si˛e na boisko, aby si˛e troch˛e odpr˛e˙zy´c. Pomy´slałem, ˙ze skoro
nie mog˛e załatwi´c sprawy zanotowanej w punkcie pierwszym, to mo˙ze uda mi si˛e
przynajmniej załatwi´c spraw˛e nr 3 z mojej nieszcz˛esnej agendy, po´cwiczy´c biegi
´sredniodystansowe, a kto wie, mo˙ze zej´s´c nawet poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu sekund
na czterysta metrów, bo cały byłem nap˛eczniały zło´sci ˛
a, a podobno zło´s´c czasem
dodaje siły. . .
Niestety, nie ´cwiczyłem zbyt długo, bo okazało si˛e, ˙ze tego˙z popołudnia ma
si˛e rozpocz ˛
a´c turniej mi˛edzyszkolny siatkówki i wyp˛edzono nas z boiska. Nie
miałem nic do roboty, wi˛ec zacz ˛
ałem przygl ˛
ada´c si˛e wyst˛epom siatkarzy. I wtedy
wła´snie zobaczyłem G i g ˛e. Nie widziałem jej par˛e miesi˛ecy i stwierdziłem, ˙ze
czas działa na korzy´s´c Gigi. Opalona, tryskaj ˛
aca zdrowiem, jej niesamowicie ja-
sne włosy wydawały si˛e jeszcze ja´sniejsze ni˙z przedtem na tle ogorzałego ciała.
Chciałem podej´s´c do niej, ale była w jakim´s obcym towarzystwie. Obserwowa-
łem j ˛
a za to przez cały mecz, nie spuszczałem jej z oka. Nast˛epnego dnia znów
przyszedłem i znów zamiast na dzielnych siatkarzy i siatkarki patrzyłem na Gig˛e.
To spadło na mnie nagle. Byłem odurzony.
Wieczorem wyci ˛
agn ˛
ałem agend˛e i po namy´sle dopisałem na ko´ncu wa˙znych
spraw spraw˛e szóst ˛
a. Krótko. Po prostu nr 6 - G i g a.
Jedno tylko u´swiadomiłem sobie jasno. ˙
Ze to jest bardzo trudna sprawa. I nikt
mi w tym nie pomo˙ze. . . Tote˙z zdziwiłem si˛e bardzo, gdy nazajutrz po kolejnym
meczu podszedł do mnie znany cyklista Józef Mleczko z klasy ósmej, zwany tak˙ze
Włochaczem, i powiedział bez ogródek:
— Tobie podoba si˛e Giga.
14
My´slałem zrazu, ˙ze to ordynarna zaczepka albo ˙ze facet chce si˛e nabija´c ze
mnie, jak to bywa w zwyczaju niektórych smarkaczy, ale omszała twarz Włocha-
cza była zupełnie powa˙zna.
— Tobie podoba si˛e Giga — powtórzył.
— To co z tego? — zapytałem.
— Giga jest moj ˛
a siostr ˛
a — o´swiadczył.
— Bredzisz. Ona nie nazywa si˛e Mleczko.
— Giga jest moj ˛
a cioteczn ˛
a siostr ˛
a — powtórzył nie zmieszany Włochacz.
— Dobra, ale ja wci ˛
a˙z nie rozumiem, co z tego — powiedziałem.
— Potrzebuj˛e d˛etki — o´swiadczył cyklista — mog˛e pozna´c ci˛e z Gig ˛
a, ale
potrzebuj˛e d˛etki.
— Rozumiem — spojrzałem na niego z pogard ˛
a — proponujesz mi interes.
Raczej brudny.
— To jest czysty interes — powiedział Mleczko. — No wi˛ec?
— My´slisz, ˙ze sam nie potrafiłbym si˛e przedstawi´c Gidze? — Wzruszyłem
ramionami. — Zreszt ˛
a my si˛e ju˙z znamy.
— Nie zauwa˙zyłem, ˙zeby ci˛e uwielbiała.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie zale˙zy mi na tym — mrukn ˛
ałem nieszczerze.
Mleczko przygl ˛
adał mi si˛e uwa˙znie przez chwil˛e, pieszcz ˛
ac sobie mech na
twarzy.
— Słuchaj, Giga mo˙ze chodzi´c do tej samej szkoły co my. . . — powiedział
wreszcie.
Milczałem.
— Giga mo˙ze chodzi´c do tej samej klasy co ty, razem z tob ˛
a — o´swiadczył
Mleczko.
— Ty nie wiesz, dlaczego przygl ˛
adałem si˛e Gidze — odchrz ˛
akn ˛
ałem staraj ˛
ac
si˛e opanowa´c zmieszanie. — Giga jest mi potrzebna do filmu. Kr˛ec˛e film. . . Ona
ma twarz aktorki.
— Masz w klasie osiemna´scie dziewczyn i ka˙zda jest przekonana, ˙ze ma twarz
aktorki — zadrwił Mleczko.
— Och, nie chodzi mi o pierwsz ˛
a lepsz ˛
a aktork˛e — zdenerwowałem si˛e. —
Ty tego nie rozumiesz, Włochacz, nie jeste´s twórc ˛
a. W umy´sle re˙zysera powstaje
idealny obraz postaci i re˙zyser zaczyna si˛e rozgl ˛
ada´c, szuka´c kogo´s, kto najlepiej
pasuje do tego obrazu, przymierza´c. . . Wi˛ec ja te˙z. . . rozumiesz chyba. . .
— Rozumiem. Ty te˙z zacz ˛
ałe´s przymierza´c i okazało si˛e, ˙ze do twojego filmu
pasuje akurat Giga.
— Wła´snie.
— Zdarza si˛e — powiedział Mleczko. — A mo˙ze obraz Gigi dr˛eczył ci˛e jesz-
cze przed scenariuszem, zanim pomy´slałe´s o filmie?
Chrz ˛
akn ˛
ałem niewyra´znie.
15
— Nie masz si˛e czego kr˛epowa´c — powiedział Mleczko. — I to si˛e zdarza.
Czasem dla jednej aktorki re˙zyser wymy´sla cały film! A zreszt ˛
a to niewa˙zne.
Skoro ci jest oboj˛etne, gdzie Giga b˛edzie chodziła, do tej czy innej budy. . . —
Obrócił si˛e na pi˛ecie.
— Zaczekaj — powstrzymałem go nagle — to. . . to nie jest mi oboj˛etne. . .
rozumiesz. . . skoro ten film. . . to lepiej, jak b˛ed˛e miał aktorów pod r˛ek ˛
a i jak
Giga b˛edzie chodzi´c do naszej szkoły. . .
— Tak my´slałem — powiedział Mleczko — ale ja pilnie potrzebuj˛e d˛etki, a do
tego chciałbym wypo˙zyczy´c wyposa˙zenie obozowe. . . W niedziel˛e mamy biwak,
przedtem przegl ˛
ad sprz˛etu. . . wi˛ec gdyby´s mógł mi zorganizowa´c przynajmniej
plecak i koc, to ja bym. . .
— Wła´snie, jestem ciekaw, co ty by´s potrafił w zamian? — zapytałem ostro.
— Potrafiłbym sprowadzi´c Gig˛e do twojej szkoły.
— Jak?
— Zamieniłbym si˛e z ni ˛
a na miejsca. Ja bym poszedł na jej miejsce do Cy-
kanderów, a ona na moje miejsce przyszłaby tutaj. . .
— My´slisz, ˙ze zgodziłaby si˛e? — zapytałem nieufnie.
— Moja w tym głowa — u´smiechn ˛
ał si˛e Mleczko — zreszt ˛
a dla Gigi byłoby
wygodniej, mieszka przecie˙z na Zabuczu. Zastanów si˛e. Jutro mi dasz odpowied´z
w szkole.
Przez reszt˛e dnia biłem si˛e z my´slami. Czułem, ˙ze nie powinienem zawiera´c
tej umowy, co´s w niej było przykrego i niegodnego, czułem, ˙ze nie powinienem
wpl ˛
atywa´c w to Gigi, a jednak pokusa była zbyt silna. Nast˛epnego dnia poszedłem
do Włochacza i przyj ˛
ałem jego warunki; oprócz d˛etki, koca i plecaka wycyganił
jeszcze ode mnie aparat fotograficzny „Druh” — oczywi´scie wszystko to miała
by´c po˙zyczka (z wyj ˛
atkiem d˛etki).
— Kiedy załatwisz t˛e spraw˛e? — zapytałem.
— To si˛e da zrobi´c za trzy dni — powiedział — dokładnie w czwartek.
Miotany na przemian nadziej ˛
a i niepewno´sci ˛
a oczekiwałem niecierpliwie
czwartku. Lecz nadzieja opuszczała mnie stopniowo. W czwartek rano obudziłem
si˛e z prze´swiadczeniem, ˙ze byłem beznadziejnie naiwny godz ˛
ac si˛e na podobn ˛
a
transakcj˛e i ˙ze Włochacz zrobił mnie w konia.
A jednak. . .
Nie chciałem wierzy´c własnym oczom. Gdy w czwartek rano pojawiłem si˛e
w szkole, zastałem tam ju˙z Gig˛e, a Mleczko zgodnie z umow ˛
a „wybył”. Zupełnie
niesamowita historia! Włochacz musi mie´c jaki´s tajemny wpływ na Gig˛e. Patrzy-
łem na ni ˛
a jak urzeczony, niestety, nie mogłem podej´s´c bli˙zej, bo otaczała j ˛
a chyba
z setka kole˙zanek, a potem z sali biologicznej wyszła pani Burman i zaraz zabrała
Gig˛e do siebie. . .
Przez cał ˛
a pierwsz ˛
a lekcj˛e zastanawiałem si˛e, jaki zrobi´c nast˛epny krok, jak
przypomnie´c si˛e Gidze, jak zagai´c rozmow˛e. Na razie nie pojawiła si˛e w naszej
16
klasie. A wi˛ec chyba b˛edzie chodzi´c do B. To utrudnia spraw˛e, ale z drugiej stro-
ny. . . I nagle u´swiadomiłem sobie, ˙ze wcale nie chciałbym, aby Giga chodziła do
mojej klasy. Chciałbym, ˙zeby była w mojej szkole, ale nie w mojej klasie. I to
mnie bardzo zdziwiło. B˛ed˛e musiał si˛e zastanowi´c, dlaczego nie chciałbym, ˙zeby
Giga chodziła do tej samej klasy, co ja.
Ostatecznie postanowiłem, ˙ze zaraz na nast˛epnej przerwie zastrzel˛e j ˛
a bez-
po´sredni ˛
a propozycj ˛
a filmow ˛
a. Co´s w tym rodzaju: „Giga, organizuj˛e kółko
filmowe. . . ” Nie, to brzmi dr˛etwo, lepiej powiedzie´c: „Organizuj˛e zespół filmowy,
chc˛e, ˙zeby´s zagrała jak ˛
a´s fajn ˛
a rol˛e w naszym filmie. . . ” Tak b˛edzie dobrze, tak
powinienem powiedzie´c.
Gdy jednak wyszedłem na przerw˛e, okazało si˛e, ˙ze do Gigi znów nie ma dost˛e-
pu. Co gorsza, stwierdziłem rzecz niesmaczn ˛
a w najwy˙zszym stopniu — ten goryl
Ci˛e˙zki Tubka spacerował po korytarzu z Gig ˛
a! Łobuz starał si˛e by´c na poziomie,
kroczył napuszony z godno´sci ˛
a, a koło niego Giga, wywołuj ˛
ac zrozumiałe poru-
szenie i rozliczne komentarze w całej szkole, a zwłaszcza u jej byłych kolegów
Cykanderów. Co mnie najbardziej raniło, to zachowanie samej Gigi. Wyra´znie do-
brze si˛e czuła w towarzystwie tego goryla Tubki, a jej ´smiech perlisty i beztroski
d´zwi˛eczał obra´zliwie w moich uszach.
Tak było przez dwa dni. Trzeciego dnia Giga nagle nie przyszła. Znikn˛eła „jak
sen jaki złoty”, równie nagle, jak si˛e pojawiła. Pokazał si˛e za to z powrotem Jó-
zef Mleczko. Blady, o twarzy wybitnie naznaczonej cierpieniem, w towarzystwie
wzburzonego ojca.
I wtedy dowiedziałem si˛e prawdy. Wyszło na jaw straszne oszustwo Józka
Mleczki. Oszust od dawna planował skok do Warszawy, lecz rower mu nawalił,
potrzebował nowej d˛etki, a do tego ekwipunku. W tym czasie spotkał mnie na
turnieju siatkówki i zauwa˙zył, ˙ze interesuj˛e si˛e Gig ˛
a. Uknuł wi˛ec w swojej czasz-
ce pewien plan. Zupełnie zreszt ˛
a prosty. Wiedział, ˙ze Giga jako filar naukowych
kółek mi˛edzyszkolnych zaofiarowała wraz z aktywem naukowym swoj ˛
a pomoc
siostrom Burman przy urz ˛
adzaniu pracowni w nowej szkole i ˙ze z tej racji zosta-
ła na dwa dni, na czwartek i pi ˛
atek, oddelegowana do naszej budy. Komu´s, kto
patrzył z zewn ˛
atrz i kto nie znał sprawy, mogło si˛e wydawa´c, ˙ze Giga została
zwyczajnie przeniesiona i ˙ze odt ˛
ad ju˙z b˛edzie stale chodzi´c do szkoły nr 3!
Bystry Włochacz od razu zorientował si˛e, jak ˛
a to daje mu szanse i postanowił
wykorzysta´c t˛e okazj˛e do swojego małego oszustwa. Wmówił we mnie, ˙ze potrafi
załatwi´c przeniesienie Gigi do naszej szkoły w drodze zamiany miejsc, to zna-
czy, ˙ze on pójdzie na miejsce Gigi do Cykanderów, a Giga zajmie jego miejsce
w naszej szkole i na to konto udało mu si˛e wyłudzi´c ode mnie d˛etk˛e i ekwipu-
nek. . . Byłem wtedy za´slepiony, odurzony i półprzytomny. Brałem wszystko za
dobr ˛
a monet˛e. Zawarłem wi˛ec transakcj˛e, Giga zjawiła si˛e w szkole, a tego˙z sa-
mego dnia Mleczko wyruszył triumfalnie w swoj ˛
a podró˙z. Jak potem wyja´snił,
pragn ˛
ał naocznie sprawdzi´c stan robót i post˛epy przy budowie Zamku Królew-
17
skiego oraz przeprowadzi´c inspekcj˛e Trasy Łazienkowskiej i uchwyci´c moment
„spinania prz˛eseł mostu”. Wycieczka miała by´c rowerowa i póki jechał rowerem,
wszystko było w porz ˛
adku. Niestety, na czterdziestym czwartym kilometrze za-
cz˛eły go bole´c nogi i zdecydował si˛e zmieni´c ´srodek lokomocji, innymi słowy dal-
szy ci ˛
ag podró˙zy odby´c „za jeden u´smiech”, czyli autostopem. By wytłumaczy´c
swój dziwny ekwipunek i obecno´s´c na szosie, opowiadał kierowcom ci˛e˙zarówki
bajeczk˛e, ˙ze wiezie harcerski meldunek w sprawie alertu do Kwatery Głównej.
Udawało si˛e nadspodziewanie dobrze. Drugiego dnia rano ju˙z doje˙zd˙zał do War-
szawy. A jednak na samym ko´ncu miał pecha. Ostatni kierowca, były harcerz, nie
tylko odstawił go do Warszawy, ale był w dodatku tak uczynny, ˙ze postanowił za-
wie´z´c biednego Mleczk˛e do samej Kwatery Głównej. Na pró˙zno Włochacz wił si˛e
i wykr˛ecał, kierowca był uparty i asystował mu osobi´scie a˙z do gabinetu samego
Druha Naczelnika.
Tu dopiero si˛e wszystko wydało. Jeszcze tego samego dnia Józek musiał wró-
ci´c do domu pod eskort ˛
a. . .
Oczywi´scie oberwał ode mnie za to ohydne oszustwo. Niestety, nie od razu.
Gdy chciałem mu sprawi´c dora´zne manto, zagroził, ˙ze opowie wszystko o mnie
i o Gidze i jak mnie nabrał chytrze. . . ˙
Ze jemu i tak nic ju˙z nie zaszkodzi. Ohydny
szanta˙zysta! Musiałem opu´sci´c bezsilnie pi˛e´sci. Miał racj˛e, jemu nie mogłoby
zaszkodzi´c, ale mnie zaszkodziłoby mocno i Gig˛e wzi˛eto by na j˛ezyki. . .
Nie mam wi˛ec nawet tej satysfakcji, ˙ze dałem Włochaczowi po g˛ebie. . . Je-
dyna pociecha, ˙ze inni po odej´sciu Gigi te˙z czuj ˛
a si˛e jakby oszukani. . . Bractwo
włóczy si˛e osowiałe. . . A goryl Tubka popadł w ogromne rozdra˙znienie i bez po-
wodu zacz ˛
ał „turbowa´c” Cykanderów. Wszelka nieprawo´s´c mnie oburza, tote˙z
interweniowałem u Geniusza Tubkowskiego, a Geniusz Tubkowski po´spieszył od
razu na miejsce i zdołał u´smierzy´c gniew ci˛e˙zkiego brata. Uwolnieni z opresji Cy-
kanderzy, rzecz jasna, nie podzi˛ekowali ani słowem, to nie le˙zy w ich stylu, łypali
natomiast na mnie bardzo zdumionym okiem, w którym migotało co´s na kształt
wdzi˛eczno´sci. Faktem jest równie˙z, ˙ze przestali tego dnia knu´c po k ˛
atach, a ten
okropny Gibas przestał sycze´c na mój widok.
A na nast˛epnej przerwie sam prze˙zyłem z kolei co´s na kształt zdumienia. Zbli-
˙zył si˛e do mnie znienacka nie kto inny, lecz M˛esio, najgorszy z Cykanderów, i za-
gaił:
— Podobno chcesz prysn ˛
a´c z tej budy.
— Tak — odparłem coraz bardziej zaskoczony.
— Nie przenios ˛
a ci˛e.
— Dlaczego?
— Nie my´sl, ˙ze je´sli ci˛e tu wsadzili, to dlatego, ˙ze jeste´s z Zabucza. Ci ze szko-
ły nr l chcieli si˛e pozby´c kłopotu i dlatego tu ci˛e wsadzili. Jeste´s ´zle notowany —
powiedział nie bez satysfakcji. — Ja te˙z — dodał z diabelskim u´smiechem. —
Dlatego musimy si˛e tutaj sma˙zy´c razem, no wi˛ec, jak ten sam los nas spotkał, to
18
przynajmniej trzymajmy si˛e razem. . . — wyci ˛
agn ˛
ał do mnie kanciast ˛
a, niezbyt
czyst ˛
a r˛ek˛e.
Rozdział 4
Ko ´n po raz drugi
Od czasu tej historii z Gig ˛
a moje stosunki z Cykanderami bardzo si˛e popra-
wiły. Najbardziej mi ul˙zyło, ˙ze mały Gibas przestał sycze´c na mój widok i cho´c
upłyn ˛
ał ju˙z tydzie´n, nie wraca do syczenia. A przecie˙z miałby powód, stwier-
dziłem bowiem, ˙ze jest zazdrosny o M˛esia. Faktem jest, ˙ze M˛esio okazuje mi
specjalne wzgl˛edy, raz po raz zagaduje do mnie, dzisiaj nawet próbował mnie
pocz˛estowa´c papierosem w kiblu, ale odmówiłem.
Kto wie, czy wskutek tych działa´n nie stałbym si˛e po pewnym czasie Cy-
kanderem. . . Bardzo mo˙zliwe, gdyby. . . gdyby nie rozp˛etała si˛e znów ta heca
z Koniem. Ko´n stan ˛
ał mi˛edzy nami i okazało si˛e, ˙ze ja i Cykanderzy mamy ró˙zne
pogl ˛
ady.
Kwestia, kto nas b˛edzie uczył polskiego, wci ˛
a˙z jeszcze nie była wyja´sniona.
Nadal na lekcjach ojczystego j˛ezyka zbijali´smy b ˛
aki; w dni pochmurne grali´smy
w klasie w szewca i w inne gry mniej lub bardziej towarzyskie, a M˛esio, znany
talent graficzny, wprawiał si˛e w rysowaniu karykatur osobisto´sci szkolnych na ta-
blicy; w dni słoneczne wygrzewali´smy si˛e w łagodnym wrze´sniowym słonku na
dworze, pod oknami naszej klasy i prowadzili´smy dyskusje na ró˙zne tematy, mi˛e-
dzy innymi, co mo˙ze oznacza´c taka przedłu˙zaj ˛
aca si˛e laba. M˛esio był optymist ˛
a
i z tej przedłu˙zaj ˛
acej si˛e laby wyci ˛
agał nader pocieszaj ˛
ace wnioski.
— To dobry znak, panowie — mówił — by´c mo˙ze nasza klasa jest fatalna,
by´c mo˙ze sp˛edzono tu nas, aby podda´c specjalnym zabiegom, by´c mo˙ze jeste´smy
„chłopcami do bicia”, ale przynajmniej pod jednym wzgl˛edem trafili´smy w dzie-
si ˛
atk˛e: sam Biegus w chwale nóg swoich — dyrektorska osoba — b˛edzie naszym
wychowawc ˛
a i polonist ˛
a.
W tym miejscu M˛esio przymykał oczy i wystawiaj ˛
ac poszarzał ˛
a twarz na sło´n-
ce, oddawał si˛e przyjemnym marzeniom.
— Ty, Cymek, nie wiesz, kto to jest Biegus! Nie ma lepszego goga pod sło´n-
cem i mózg elektronowy go nie wymy´sli! My znamy go jeszcze z tamtej budy. . .
Biegus ju˙z wtedy był zalatany. Musisz wiedzie´c, ˙ze on jest m˛eczennikiem prac
20
społecznych. Nic w naszym mie´scie nie obejdzie si˛e bez Biegusa. On organizuje,
rozkr˛eca, rozwija i popycha. I stale biega zadyszany, bo na normalny chód dawno
ju˙z nie ma czasu. Nie ma te˙z czasu na normalne lekcje. W zeszłym roku nie wiem,
czy mieli´smy z nim dziesi˛e´c. . . no powiedzmy, dwadzie´scia takich lekcji. . . Ro-
zumiesz wi˛ec, ˙ze teraz, kiedy jeszcze został dyrektorem. . . Tak, bracie, b˛edziemy
z nim mieli dolce vita, a w dodatku nikt na nas złego słowa nie powie. . . wiadomo,
dyrektorska klasa, pod osobist ˛
a opiek ˛
a Biegusa b˛edziemy — włos nam z głowy
nie spadnie.
— Nie wiadomo jeszcze, czy to on we´zmie nasz ˛
a klas˛e — miałem w ˛
atpliwo-
´sci. — To wcale nie jest pewne. . .
— Wiadomo i to jest pewne — twierdził M˛esio. — To wynika z logiki. Spraw-
dziłem. Wszyscy nauczyciele maj ˛
a ju˙z pełny wymiar godzin. Z wyj ˛
atkiem naszej
klasy wszystkie godziny polskiego zostały obsadzone. Kto wi˛ec został dla nas?
Tylko jeden Biegus w chwale nóg swoich.
— Został jeszcze Ko´n — zauwa˙zyłem spokojnie.
— Ko´n?
— Magister Szyko´n.
— Ten mały? — M˛esio skrzywił si˛e lekcewa˙z ˛
aco.
— Napoleon te˙z był mały i par˛e innych znakomito´sci, a narobili du˙zo zamie-
szania w historii. Mali bywaj ˛
a niebezpieczni — powiedziałem.
— Wiesz co´s o nim? — M˛esio spojrzał na mnie badawczo.
— Nie, sk ˛
ad. . . ja tylko tak sobie — przeczyłem nieszczerze. Bałem si˛e przy-
zna´c do znajomo´sci z Koniem, ˙zeby nie wyszła na jaw ta kompromituj ˛
aca mnie
historia w poczekalni lekarskiej. M˛esio w ˙zaden sposób nie mo˙ze si˛e dowiedzie´c,
jak bardzo si˛e wtedy o´smieszyłem.
Od tej rozmowy upłyn˛eło par˛e dni i w ko´ncu ja sam zacz ˛
ałem ˙zywi´c nie-
´smiał ˛
a nadziej˛e, ˙ze ominie mnie w ˛
atpliwa przyjemno´s´c „ko´nskich lekcji”. Kto
wie nawet — my´slałem — czy to ja sam nie zniech˛eciłem go wtedy. . . Nagada-
łem mu przecie˙z tyle strasznych rzeczy o naszej klasie, ˙ze mógł si˛e spłoszy´c. . .
Bardzo mo˙zliwe. . . Mo˙ze nie chciał mie´c do czynienia z takimi typami jak ja. . .
łobuzami i leniami, a co gorsza — oszustami. Tak, ta rozmowa mogła mie´c powa˙z-
ne znaczenie. Po prostu przestraszyłem Konia. Przestraszy´c Konia to du˙za frajda
i satysfakcja. Pomy´slałem wi˛ec z kolei, czy nie warto by było pochwali´c si˛e tym
przed M˛esiem. . . Na szcz˛e´scie nie zd ˛
a˙zyłem, bo wybuchła bomba. . .
Bomba wybuchła dokładnie w poniedziałek siedemnastego wrze´snia o go-
dzinie dziewi ˛
atej minut czterdzie´sci. Mieli´smy zreszt ˛
a szczególnego pecha. Tego
dnia przed lekcj ˛
a polskiego zabawiali´smy si˛e rysowaniem koni na tablicy. By-
ło tam ich całe mnóstwo: galopuj ˛
ace konie, kłusuj ˛
ace konie, konie staj ˛
ace d˛eba
i ró˙zne ko´nskie pyski — koni ´smiej ˛
acych si˛e, szczerz ˛
acych z˛eby, ziewaj ˛
acych. . .
Najbardziej udał si˛e jednak ko´n M˛esia — był to wspaniały ko´n sportowy, bio-
r ˛
acy w galopie przeszkod˛e na torze. Oczywi´scie bractwo pewne, ˙ze i tego dnia
21
lekcja mu si˛e upiecze, jeszcze pod koniec przerwy wyległo na dwór opala´c si˛e
na słonku i nawet nikt si˛e nie poruszył, kiedy dzwonek na lekcje zad´zwi˛eczał. Ja
osobi´scie jako dy˙zurny przebywałem w tym czasie w umywalni i akurat biłem si˛e
´scierk ˛
a z innymi dy˙zurnymi, gdy nagle w drzwiach pojawił si˛e Zezowaty Dodo
i krzykn ˛
ał:
— Uwa˙zaj! Ko´n si˛e kr˛eci!
Od razu pomy´slałem o tych koniach na tablicy i ˙ze to mo˙ze by´c ´zle zrozumia-
ne przez Konia, wi˛ec pop˛edziłem ze ´scierk ˛
a do klasy, ˙zeby zetrze´c te konie. Za
pó´zno!
Za stołem nauczycielskim siedział ju˙z Ko´n.
— Có˙z to za obyczaje?! — skrzywił si˛e. — Ju˙z dawno po dzwonku, a nikogo
nie ma.
— My´sleli´smy. . . — zacz ˛
ałem, ale pan Szyko´n mi przerwał.
— Zetrzyj te konie z tablicy.
— Tak jest — rzuciłem si˛e ze ´scierk ˛
a.
— Zostaw tylko tego, co bierze przeszkod˛e.
— Jak to?!
— On mi si˛e podoba — o´swiadczył Szyko´n, a potem dodał: — My si˛e chyba
sk ˛
ad´s znamy?
— Nie — zaprzeczyłem gwałtownie. — To znaczy. . . nie. . . niezupełnie.
— Ty jeste´s tym osobnikiem z poczekalni o maksymalnym nazwisku — po-
wiedział Ko´n. — Zdaje si˛e, ˙ze mam przyjemno´s´c z Maksymilianem Ogromskim,
czyli Cymkiem.
— Przykro mi — wydukałem — ja wtedy nie. . .
— Stop! — przerwał Ko´n. — Nie mówmy o przykro´sciach. Ju˙z powiedziałem,
˙ze mam przyjemno´s´c, a nie przykro´s´c spotka´c si˛e tutaj. . . z tob ˛
a. . . Tak sobie
zreszt ˛
a ˙zyczyłe´s. . . O ile si˛e nie myl˛e, namawiałe´s mnie, ˙zebym wybrał wasz ˛
a
klas˛e. . . no i namówiłe´s mnie. Opowiedziałe´s mi tyle interesuj ˛
acych rzeczy, ˙ze
zdecydowałem si˛e. . . — u´smiechn ˛
ał si˛e szyderczo, jak mi si˛e zdawało.
Słuchałem przera˙zony. Jasne, nale˙zało si˛e tego spodziewa´c. Ko´n zaczyna od-
grywa´c si˛e na mnie.
— Wi˛ec pan przeze mnie. . . tutaj — wybełkotałem.
— Tak.
— Niech pan tylko nie mówi o tym gło´sno w klasie — j˛ekn ˛
ałem błagalnie.
— Rozumiem — powiedział Ko´n. — Zgoda. A teraz b ˛
ad´z łaskaw i sprowad´z
do klasy tych nicponi.
Wybiegłem na korytarz i zawołałem bractwo przez okno. Przybiegli wszyscy.
Patrzyli na mnie z niepokojem.
— Co si˛e stało?
— Tam jest Ko´n — pokazałem na drzwi do klasy.
— Ko´n?! — zdumieli si˛e.
22
— Czeka na nas.
— Do licha — zdenerwował si˛e M˛esio — starłe´s chyba to wszystko z tablicy?
— Nie zd ˛
a˙zyłem. . . Zreszt ˛
a. . . zreszt ˛
a on kazał zostawi´c twojego konia.
— Co on ci zrobił? — zapytał M˛esio. — Wygl ˛
adasz tak strasznie. . .
— Dr˛eczył mnie — powiedziałem.
Wystraszony M˛esio zajrzał ostro˙znie do klasy. ˙
Zeby oszcz˛edzi´c mu m˛eki wa-
ha´n i skróci´c jego rozterki wepchn ˛
ałem go brutalnie do ´srodka. Za nami wsypała
si˛e reszta podnieconej klasy.
Ko´n odczytał list˛e uczniów i ka˙zdemu przyjrzał si˛e uwa˙znie, potem zamkn ˛
ał
dziennik i powiedział:
— Słyszałem, ˙ze zgromadzono tu same talenty, ale musimy si˛e pozna´c bli-
˙zej. . . Wiem, ˙ze umiecie nie´zle rysowa´c konie, ale chciałbym si˛e dowiedzie´c, co
my´slicie o ró˙znych rzeczach, na przykład o ksi ˛
a˙zkach, które czytacie, albo o wier-
szach. . . — tak ˛
a zasun ˛
ał mow˛e, ale nikt nie dał si˛e złapa´c. Wszyscy milczeli.
— No wi˛ec, kto odpowie? — zach˛ecał Ko´n. — A mo˙ze mam wezwa´c imien-
nie?
— Bojarska! — rozległy si˛e głosy. — Tak! Bojarska — od razu zawtórowała
cała klasa.
Bojarska była u Cykanderów pokazow ˛
a uczennic ˛
a. W razie czego wszyscy
wyr˛eczali si˛e Bojarsk ˛
a. Wstała wi˛ec Bojarska i mówiła, jak wielkim poet ˛
a był
Adam Mickiewicz i jak bardzo podobał si˛e jej wiersz pt. „ ´Switezianka”, a po-
tem mówiła jeszcze o innych wierszach i wszystkie te˙z jej si˛e bardzo podobały
i zachwycała si˛e długo jak nale˙zy ich pi˛ekno´sci ˛
a.
Ko´n chciał si˛e dowiedzie´c, czy kto´s ma w klasie inne zdanie, ale okazało si˛e,
˙ze nikt nie ma i ˙ze wszyscy kochaj ˛
a, rozumiej ˛
a i podziwiaj ˛
a te same wiersze tak
samo jak Bojarska.
— To zgoła wspaniale — powiedział Ko´n. — Widz˛e, ˙ze jeste´scie znawca-
mi i smakoszami poezji. Wobec tego na jutro zadaj˛e wam wiersz „M˛eka poety”.
Z pewno´sci ˛
a was zainteresuje i zdołacie go oceni´c wła´sciwie.
Wstał i napisał na tablicy taki oto wiersz:
Muzo poezji, unie´s moje ci˛e˙zkie ciało,
aby rozkoszy wzlotu nad poziom doznało!
Niech wzlec˛e poszturchuj ˛
ac oporne obłoki
w ´swiat ułudy bezdennej długi i szeroki!
Podskoczyłem. Na pró˙zno! Co´s trzyma za nog˛e!
A w dodatku tak jako´s nieprzyjemnie skrzeczy.
To pospolito´s´c ziemska. Wi˛ec wzlecie´c nie mog˛e
i pytam, co mam robi´c w takim stanie rzeczy.
Uci ˛
a´c nog˛e i wzlecie´c — kaleka bez nogi,
czy te˙z zosta´c, przykuty do n˛edznej podłogi?
23
I wij˛e si˛e schwytany w dylematu kleszcze,
i wiem, ˙ze do poezji st ˛
ad daleko jeszcze.
— Przepiszcie ten wiersz — Ko´n wytarł r˛ece z kredy — a na jutro napiszcie
wypracowanie: Jak oceniam wiersz pt. „M˛eka poety”.
To powiedziawszy wyszedł z klasy.
— Troch˛e dziwny facet — zauwa˙zył M˛esio — ale mogli´smy trafi´c gorzej. Nie
m˛eczy gramatyk ˛
a ani ortografi ˛
a. W ogóle dobrze poszło. Chyba był zadowolony.
— Tak, my´slałem, ˙ze b˛edzie gorzej — przyznałem ostro˙znie — troch˛e ma
hysia na punkcie poezji, ale to chyba niegro´zne.
— W ka˙zdym razie — westchn ˛
ał M˛esio — on nie umywa si˛e do Biegusa.
Du˙zo bym dał, ˙zeby pozby´c si˛e tego Konia. Mo˙ze jest jaki´s sposób?
Na nast˛epnej lekcji Ko´n zapytał, kto chciałby przeczyta´c wypracowanie o
„M˛ece poety”. Klasa jak zwykle wypchn˛eła Bojarsk ˛
a.
— Dobrze, niech Bojarska przeczyta — zgodził si˛e Ko´n.
— „M˛eka poety” to jeden z najwspanialszych wierszy Adama Mickiewicza —
zacz˛eła czyta´c Bojarska. — Najpierw opisał genialnie poeta wspaniałe marzenie
o wzlocie, a najpi˛ekniejszym obrazem jest tam dla mnie szturchanie obłoków. Ja
te˙z — wyznała ´smiało Bojarska — pragn˛ełabym poszturcha´c obłoki i wzlecie´c
razem z poet ˛
a. Niestety, wzlot nie dochodzi do skutku. Poeta ma ci˛e˙zkie ciało,
a poza tym co´s go trzyma za nog˛e i skrzeczy. Jest to pospolito´s´c. Poeta opisał
to tak ciekawie i prawdziwie, ˙ze jak czytałam, mnie te˙z zacz˛eło si˛e zdawa´c, ˙ze
co´s mnie trzyma za nog˛e. Spojrzałam, ale to nie była pospolito´s´c, tylko Czaru´s.
Czaru´s to nasz mały piesek. Chciał, ˙zeby wypu´sci´c go za drzwi. Najbardziej jed-
nak podobała mi si˛e m˛eka poety na ko´ncu wiersza. Jak pi˛eknie, jak wzruszaj ˛
aco
pokazał nasz wielki pisarz swoje wahanie, czy uci ˛
a´c sobie nog˛e. Doskonale go
rozumiem. Jest to bardzo prawdziwie opisane. Ja te˙z bym si˛e wahała, poniewa˙z
wzlecie´c bez nogi ju˙z nie tak przyjemnie. To wła´snie nazywa si˛e problem. Cu-
downy ten wiersz jest dlatego nie tylko uroczy, ale i problemowy. A teraz po kolei
oceni˛e wszystkie zalety wiersza.
Bojarska odetchn˛eła i przez dziesi˛e´c minut oceniała zalety wiersza w słowach
najwy˙zszego uznania, a cała klasa słuchała z dum ˛
a Bojarskiej, ˙ze umie tak szcze-
gółowo ocenia´c.
Wreszcie Bojarska zamkn˛eła zeszyt, potoczyła wzrokiem po klasie, a gdy roz-
legł si˛e szmer ogólnego uznania, usiadła u´smiechni˛eta i zadowolona.
Ko´n milczał przez chwil˛e jakby zaaferowany, a potem zapytał:
— Czy wszyscy zgadzaj ˛
a si˛e z ocen ˛
a Bojarskiej, czy mo˙ze kto´s ma inne zda-
nie?
Ale nikt nie miał innego zdania i wszyscy si˛e zgadzali.
Ko´n patrzył na nas drwi ˛
acym okiem.
24
— To dziwne. . . — powiedział — to dziwne, ˙ze nikt nie ma innego zda-
nia. Ciekawe, dlaczego na przykład nikt nie zauwa˙zył, ˙ze ten wiersz jest przede
wszystkim ´smieszny. . . I na tym polega chyba jego jedyna zaleta.
— Jedyna?! — klasa zakotłowała si˛e.
— W ka˙zdym razie nie ma tych zalet, które przypisała mu kole˙zanka Bojar-
ska. I nie wierz˛e, aby´scie tego nie zauwa˙zyli. Tylko udali´scie, ˙ze nie widzicie. Po
prostu nie byli´scie szczerzy w ocenie. Chyba zreszt ˛
a nie pierwszy raz. Ale tym
razem wpadli´scie w pułapk˛e! Ten wiersz jest podrobiony!
— Podrobiony?!
— Niestety, to nie jest wiersz Adama Mickiewicza. Nie twierdziłem nigdy, ˙ze
jest, po prostu dałem wam go do oceny, ˙zeby si˛e przekona´c, czy potraficie my´sle´c
samodzielnie i pisa´c naprawd˛e to, co my´slicie. . .
Bojarska poczerwieniała, a cała klasa milczała, delikatnie mówi ˛
ac, zakłopota-
na. Wreszcie Tubkowski zapytał:
— W takim razie, czyj to jest wiersz? Kto go napisał?
— Klasa VIII a.
— Klasa?!
— Mieli woln ˛
a godzin˛e i, jak mi powiedzieli, dla zabawy uło˙zyli ten wiersz.
No có˙z, na dzisiaj dosy´c — powiedział Ko´n i zebrał si˛e do wyj´scia, bo wła´snie
zabrzmiał dzwonek — jutro wrócimy do tych spraw.
— No i macie Konia! — wycedził zdenerwowany M˛esio. — Po prostu zrobił
nas w konia.
— Mówiłem, ˙ze on mo˙ze by´c niebezpieczny — przypomniałem.
— On mi si˛e nie podoba — powiedział M˛esio — przy nim nie b˛edzie ˙zycia.
— Nie zgadzam si˛e z tob ˛
a — o´swiadczyłem — dzisiaj było ciekawie i nikt si˛e
nie nudził.
— Kiedy dostajesz cios podbródkowy i wynosz ˛
a ci˛e z ringu, te˙z jest ciekawie
i nikt si˛e nie nudzi — zamruczał M˛esio — ale ja dzi˛ekuj˛e! Do licha, nie o to
przecie˙z chodzi — spojrzał na mnie ponuro.
Rozdział 5
Jak zostałem puzonist ˛
a
Nowy nauczyciel polskiego, pan Szyko´n, jest teraz głównym tematem wszyst-
kich rozmów w szkole, no i oczywi´scie — plotek. Nasza klasa podzieliła si˛e na
zwolenników i przeciwników Szykonia, czyli na hippistów i antyhippistów (od
słowa greckiego hippos — ko´n). Co do mnie, zrazu postanowiłem nie przyjmo-
wa´c tej ko´nskiej sprawy do wiadomo´sci. Wprawdzie podczas pierwszej lekcji
polskiego wzi ˛
ałem stron˛e Konia przeciw Cykanderom, ale to nie znaczy, bym
został hippist ˛
a. Z wiadomych bowiem powodów bynajmniej nie zachwyca mnie
perspektywa całorocznej zabawy z Koniem. Abym wi˛ec nie musiał bra´c udziału
w dysputach na przerwach, zaszywałem si˛e w bibliotece szkolnej na drugim pi˛e-
trze i wygodnie rozparty na fotelu studiowałem Wielk ˛
a Encyklopedi˛e Powszech-
n ˛
a. Ale w ko´ncu znalazła mnie tam Szyperska, jedna z tych mo˙zliwych Cykan-
derek. Przyszła wymieni´c ksi ˛
a˙zk˛e i bardzo była zaskoczona, ˙ze mnie znalazła
pogr ˛
a˙zonego w studiach encyklopedycznych.
— Dziwnie si˛e zachowujesz — powiedziała z wyra´zn ˛
a pretensj ˛
a w głosie.
— Dziwnie? — odparłem. — Co w tym dziwnego, ˙ze si˛e ucz˛e? Po to chodz˛e
do szkoły.
— Czy nic ci˛e nie obchodzi, ˙ze przygotowuj ˛
a akcj˛e przeciw Koniowi?
— Akcj˛e? W jakim sensie?
— B˛ed ˛
a starali si˛e zniech˛eci´c Konia. Oni zrobi ˛
a wszystko, ˙zeby pozby´c si˛e go
z klasy.
— Oni? My´slisz o Cykanderach? — spojrzałem podejrzliwie na Szypersk ˛
a. —
Dziwna jest twoja mowa. Sama przecie˙z jeste´s Cykanderk ˛
a.
Szypersk ˛
a zaczerwieniła si˛e.
— Cykanderk ˛
a? Nie wiem, co to znaczy.
— Nie udawaj. Nale˙zysz do Cykanderów jak M˛esio i Bojarska.
— Ja. . . ja nie uznaj˛e takich podziałów — o´swiadczyła Szypersk ˛
a.
Zagwizdałem pod nosem.
26
— Ho, ho! Widz˛e, ˙ze co´s si˛e stało! Nie lubisz Bojarskiej? — zapytałem ogl ˛
a-
daj ˛
ac sobie paznokcie.
— To nie ma nic wspólnego z tym, czy lubi˛e Bojarsk ˛
a — powiedziała Szyper-
sk ˛
a. — Czy dlatego, ˙ze chodziłam z Cykanderami do jednej klasy, zreszt ˛
a tylko
przez rok, to mam trzyma´c z nimi całe ˙zycie, chocia˙z nie maj ˛
a racji?
— Uwa˙zasz, ˙ze nie maj ˛
a racji? — zapytałem ostro˙znie.
— Jasne, ˙ze nie. Ko´n jest uroczy.
— Ciekawe okre´slenie — zauwa˙zyłem. — Nigdy bym na to nie wpadł.
— Ko´n jest m ˛
adry i sympatyczny — ci ˛
agn˛eła — i poza tym dowcipny! Nie
mo˙zemy przygl ˛
ada´c si˛e bezczynnie, jak oni b˛ed ˛
a niszczy´c Konia!
— Przesadzasz! Co oni mog ˛
a mu zrobi´c?!
— Nie znasz jeszcze Cykanderów — odparła. — Oni maj ˛
a bogaty repertuar.
Jak chc ˛
a, mog ˛
a ka˙zdemu obrzydzi´c ˙zycie! Nawet ´swi˛etego potrafi ˛
a wyprowadzi´c
z równowagi! Powiniene´s im przeszkodzi´c. . .
— Ja? — wzruszyłem ramionami. — Dlaczego z tym przychodzisz do mnie?
— My´slałam, ˙ze ci zale˙zy. . .
— Pomyliła´s si˛e — uci ˛
ałem — wcale tak bardzo mi nie zale˙zy na Koniu.
Szyperska milczała przez chwil˛e, nieprzyjemnie zaskoczona.
— Oboj˛etne ci, kto. . . kto b˛edzie ci˛e rozwijał umysłowo? — wydukała wresz-
cie. — My. . . my´slałam, ˙ze masz szerokie pogl ˛
ady. . .
Było jej bardzo do twarzy z t ˛
a nieszcz˛e´sliw ˛
a min ˛
a. Pomy´slałem, ˙ze Szyperska
jest w gruncie rzeczy całkiem miła i ładna, ˙zeby tylko pozbyła si˛e tej okropnej
chudo´sci i trupiej cery!
Chrz ˛
akn ˛
ałem:
— ´
Zle mnie zrozumiała´s, Szypsiu. Oczywi´scie nie jest mi oboj˛etne, z kim
sp˛edz˛e ´cwier´c tysi ˛
aca godzin w roku i kto b˛edzie mnie nadziewał m ˛
adralizmami.
Obawiam si˛e jednak, ˙ze Ko´n na dłu˙zsz ˛
a met˛e mo˙ze by´c m˛ecz ˛
acy. Mo˙ze rozwi-
ja´c nas zbyt intensywnie, a czy mo˙zna na sił˛e rozwija´c kapu´sciane głowy? Poza
tym mo˙ze nas przekarmia´c tłustymi pulpetami wiedzy i twardymi szaszłykami
m ˛
adro´sci. . .
— Wolisz, ˙zeby karmili ci˛e sieczk ˛
a? — poci ˛
agn˛eła nosem Szyperska. — Prze-
cie˙z mówiłe´s, ˙ze z Koniem było ciekawie, ˙ze. . . on jest interesuj ˛
acy. . .
— Interesuj ˛
acy raz na jaki´s czas — wyja´sniłem. — Ale codziennie mie´c do
czynienia z galopuj ˛
acym Koniem?! Dzi˛ekuj˛e, Szypsiu. To tak, jakby´s codziennie
musiała wchodzi´c na Giewont. Obrzydn ˛
a´c mo˙ze. . .
Tak mówiłem, poniewa˙z nie mogłem si˛e przyzna´c, dlaczego bałem si˛e Konia.
Szyperska popatrzyła na mnie smutno.
— Zawiodłam si˛e na tobie — powiedziała dramatycznym głosem.
— Przykro mi — odparłem i zabrałem si˛e ze zdwojon ˛
a energi ˛
a do studiów
encyklopedycznych, z powrotem od litery A.
27
Niestety, gdy Szyperska wyszła, ogarn˛eła mnie pewna melancholia i po pew-
nym czasie stwierdziłem, ˙ze zamiast dziewiczej Artemidy, bogini ksi˛e˙zyca i ło-
wów, widz˛e na ilustracji Nelk˛e Szyperska. Stropiło mnie to nieco, ale nie na dłu-
go, bo zaraz pomy´slałem sobie, i˙z mo˙ze to mie´c pewne znaczenie praktyczne i ˙ze
Nelka Szyperska mogłaby zast ˛
api´c w moich my´slach Gig˛e, chocia˙z chwilowo.
I ju˙z nie mogłem pozby´c si˛e tej idei. Tak jest, to byłaby idea! Niepotrzebnie roz-
mawiałem z Nelk ˛
a tak ostro. Trzeba było powiedzie´c, ˙ze zastanowi˛e si˛e albo —
jeszcze lepiej — ˙ze musimy dokładnie obgada´c t˛e spraw˛e, i od razu: „Kiedy masz
czas? Mo˙ze dzisiaj po obiedzie?” I z miejsca akcja wypływa na szerokie wody.
Tak, głupio post ˛
apiłem, chocia˙z z drugiej strony, gdybym nie zasmucił Szyper-
skiej, czy dostrzegłbym, ˙ze jest jak Artemida? Bardzo w ˛
atpliwe. Musiałem naj-
pierw zasmuci´c Szypersk ˛
a i dostrzec jej nowy wyraz twarzy. To cierpienie tak
rze´zbi i tak ładnie wyrze´zbiło Szypersk ˛
a. A˙zeby zasmuci´c Szypersk ˛
a, musiałem
by´c okropny. Takie jest ˙zycie. Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko, ale w gruncie rzeczy czułem
si˛e pokrzepiony. I teraz pomy´slałem sobie: nie mam na co narzeka´c, w gruncie
rzeczy los u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie. Poznałem Szypersk ˛
a. To jest najwa˙zniejsze.
Wiem teraz, ˙ze jest dobr ˛
a dziewczyn ˛
a. . . a przy tym jest wra˙zliwa, mo˙zna by
powiedzie´c, gł˛eboka. . . Skoro oceniła wła´sciwie zalety Konia, mo˙ze i mnie oce-
niłaby wła´sciwie. Bardzo by mi pomogło, gdybym mógł podzieli´c si˛e z ni ˛
a moj ˛
a
tajemnic ˛
a. . . to znaczy „ko´nsk ˛
a” tajemnic ˛
a, jak kiedy´s podpadłem Koniowi i jak
głupio czuj˛e si˛e w jego obecno´sci. . . Dotychczas nikt o tym nie ma poj˛ecia, mo˙ze
jeden Zezowaty Dodo. Poczciwy chłopak i niegłupi, ale nie jest z naszej klasy
(no i w „Encyklopedii” nie zast ˛
api mi Artemidy). Nelka jest z naszej klasy. Ona
zrozumiałaby, w jakiej jestem podbramkowej sytuacji. Koniecznie musz˛e odby´c
now ˛
a rozmow˛e z Nell ˛
a. Na zupełnie innych zasadach i w bardziej kolorowej to-
nacji. Lecz jak to zaaran˙zowa´c? Podej´s´c na korytarzu szkolnym i powiedzie´c:
„Przebacz, nie gniewaj si˛e, porozmawiajmy jeszcze raz. . . ” Za´smiałem si˛e gorz-
ko w duchu. Nie widziałem jako´s siebie w takiej sytuacji. To nie dla pana, panie
Ogromski, zbyt ogromnej trzeba odwagi, a do tego dochodzi ryzyko. . . Co b˛edzie,
je´sli Szyperska zamiast rozpromieni´c si˛e na twój widok, spróbuje si˛e odegra´c na
tobie, dziewczyny lubi ˛
a tak robi´c, kiedy czuj ˛
a, ˙ze komu´s na nich zale˙zy. Pode-
pcze ci˛e jak robaka i jeszcze na twoim trupie zakr˛eci si˛e na obcasie. Tak, tu trzeba
ogromnej odwagi, panie Ogromski, a tymczasem pan zamiast ogromnej odwagi
ma ogromne zahamowania i opory, przy których sam Ohm wysiada. . . sam Ohm,
ten od elektrycznych oporów z podr˛ecznika fizyki. . .
Tak jest, nie da si˛e ukry´c, opory miałem piekielne i dlatego zdecydowałem,
˙ze spotkanie i pojednanie z Nell ˛
a musi nast ˛
api´c na gruncie neutralnym, w sposób
przypadkowy niejako i nie nara˙zaj ˛
acy na szwank mojego m˛eskiego honoru. I od
razu zarysował si˛e w mojej głowie pewien sposób. . .
Odszukałem na drugiej przerwie Zezowatego Doda i zapytałem:
— Nazwisko Szyperski — czy co´s ci to mówi, Dodo?
28
Dodo zmarszczył brwi.
— Mówi mi — odparł. — Do naszej klasy chodzi niejaki Kocio Szyperski.
— Potrzebuj˛e informacji — powiedziałem. — Sprawd´z, czy ten Kocio jest
bratem Nelki Szyperskiej z mojej klasy. Je´sli tak, dowiedz si˛e, co robi Nella z wol-
nym czasem. Gdzie chodzi, czym si˛e zajmuje. . .
Dodo zagwizdał zdumiony i u´smiechn ˛
ał si˛e swoj ˛
a krzyw ˛
a g˛eb ˛
a.
— Nie gwi˙zd˙z głupio — zdenerwowałem si˛e — i rób, co ci mówi˛e. Szyperska
jest mi potrzebna do filmu.
— A ja?
— Nie bój si˛e, ty te˙z zagrasz. Wła´sciw ˛
a rol˛e.
— A kiedy b˛edzie ten film?
— Ju˙z niedługo. Dlatego wła´snie kombinuj˛e z Szyperska.
— Miała by´c Giga — zauwa˙zył Dodo.
— Do jasnej kamery, przesta´n si˛e wtr ˛
aca´c do obsady! Rób co mówi˛e — wrza-
sn ˛
ałem rozzłoszczony. — No, spływaj szybko!
— Tak jest! — Dodo spłyn ˛
ał.
Wrócił po kilku minutach. Wie´sci były pomy´slne. Nella jest siostr ˛
a Kocia Szy-
perskiego z klasy Doda. W poniedziałki, ´srody i pi ˛
atki gra w ognisku muzycznym
w Domu Kultury.
— Na czym gra? — zapytałem rzeczowo.
— Na skrzypcach.
— Nie´zle — mrukn ˛
ałem zamy´slony, bo ju˙z wiedziałem, co zrobi˛e.
Poniewa˙z była akurat ´sroda, zaraz po obiedzie udałem si˛e do Młodzie˙zowego
Domu Kultury. Ognisko muzyczne było w lewym skrzydle. Zastukałem od razu
do pokoju z napisem: „Kancelaria”. „Zapisy do klas instrumentów przyjmuje mgr
A. Cyndelski, starszy instruktor, w godz. 16-18”. Szcz˛e´scie mnie nie opuszczało.
Była godzina szesnasta i magister A. Cyndelski był na posterunku.
— Dzie´n dobry — powiedziałem. — Pragn˛e zapisa´c si˛e do klasy skrzypiec,
prosz˛e pana.
A. Cyndelski obrócił do mnie dług ˛
a, kozi ˛
a twarz i zapytał:
— Czy kto´s ci˛e tu skierował, chłopcze?
— Ja sam, prosz˛e pana — o´swiadczyłem — ja mam skłonno´sci od dziecka. . .
— To ładnie — A. Cyndelski głaskał swoj ˛
a rzadk ˛
a, acz niew ˛
atpliwie interesu-
j ˛
ac ˛
a, młodzie˙zow ˛
a bródk˛e. — To bardzo ładnie, ˙ze masz skłonno´sci. Niestety nie
ma ju˙z wolnych miejsc w klasie skrzypiec. Zabrakło instrumentów. W ostatnich
skrzypcach wczoraj p˛ekła struna — zamy´slił si˛e melancholijnie — tak jest, p˛ekła
struna. . . Nie chciałbym ci˛e jednak zra˙za´c. . . skoro masz skłonno´sci. . . mo˙ze zna-
lazłoby si˛e miejsce w innych klasach. . . — zacz ˛
ał wertowa´c spisy. — Czy płuca
masz zdrowe? — zapytał mnie nagle. — Byłe´s prze´swietlany?
— Tak, prosz˛e pana.
— Dmucha´c umiesz?
29
— Jasne.
A. Cyndelski wstał i pomacał mi muskuły.
— Mo˙zesz gra´c na tubie — powiedział — masz warunki. Potrzebujemy chłop-
ca do tuby.
— Do tuby?
— To taka du˙za tr ˛
aba. Z pewno´sci ˛
a marzyłe´s nieraz, ˙zeby zagra´c na najwi˛ek-
szej tr ˛
abie.
— To było wtedy, kiedy byłem bardzo mały — mrukn ˛
ałem. Przed oczyma sta-
n ˛
ał mi obraz spoconych stra˙zaków uginaj ˛
acych si˛e pod ci˛e˙zarem tr ˛
ab w majowym
sło´ncu.
— Wolałbym co´s mniejszego, prosz˛e pana, na przykład flet albo jaki´s klarnet.
— Nie ma fletów i klarnetów, jest tylko tuba — powiedział A. Cyndelski.
— Na tubie niech gra Ci˛e˙zki Tubka — zdenerwowałem si˛e.
— Tubka? — zainteresował si˛e instruktor.
— Niejaki Tubkowski, pan go zna?
— Owszem, Tubkowski gra u nas na puzonie. . . zaraz. . . mamy chyba jeszcze
jeden wolny puzon — zajrzał do spisu — tak jest. . .
— Ja. . . ja nie chc˛e z Tubkowskim — zaniepokoiłem si˛e.
— Z Tubkowskim? — A. Cyndelski u´smiechn ˛
ał si˛e pobła˙zliwie. — Nie ma
obawy. . . Tubkowski jest ju˙z zaawansowany, a ty b˛edziesz dopiero próbował dmu-
cha´c. . . — podbiegł do szafy i wyci ˛
agn ˛
ał wielki, złocisty instrument, wytarł go
z kurzu — na pewno ci si˛e spodoba, posłuchaj, co za ton! — nad ˛
ał policzki i za-
demonstrował, jak si˛e gra na puzonie.
Bardzo mi si˛e podobało, a najwi˛ecej, ˙ze była to tr ˛
aba ruchoma, w czasie gry
mo˙zna było skraca´c i wydłu˙za´c rur˛e. To robiło wra˙zenie! No i ten d´zwi˛ek, ni-
ski, nieco ˙załosny, ale przyjemny. . . mo˙zna nim wypowiedzie´c ró˙zne cierpienia
i skargi. . .
— Bior˛e, prosz˛e pana.
— Wiedziałem, ˙ze ci si˛e spodoba — A. Cyndelski pogłaskał zadowolony swo-
j ˛
a młodzie˙zow ˛
a bródk˛e.
Porwałem puzon i chciałem od razu wybiec, ale instruktor zatrzymał mnie,
musiałem pokaza´c legitymacj˛e szkoln ˛
a, wypełni´c formularz i zło˙zy´c par˛e podpi-
sów. Nast˛epnie A. Cyndelski polecił mi uda´c si˛e do klasy instrumentów d˛etych,
drugie drzwi na prawo, do pana profesora Kiryłło.
Ja jednak miałem nieco inny pomysł i zamiast uda´c si˛e do pana profesora
Kiryłło, poszedłem spiesznie w gł ˛
ab korytarza, sk ˛
ad dobiegało mnie urzekaj ˛
ace
łkanie skrzypiec. Nerwowo ´sciskaj ˛
ac puzon w spoconych z emocji r˛ekach, zaj-
rzałem przez dziurk˛e od klucza. Serce zabiło mi mocno. Tak. . . nie myliłem si˛e.
To była Nelka. Ale jaka wspaniała! Stała na estradzie z rozpuszczonymi włosa-
mi, ubrana w dług ˛
a, powłóczyst ˛
a sukni˛e koloru lila. Do licha. . . przedstawienie
jakie´s czy co? Chyba próba przedstawienia, bo obok Nelli zauwa˙zyłem jeszcze
30
faceta z rogiem, czyli waltorni ˛
a, przebranego za Wojskiego z „Pana Tadeusza”,
tamten znowu przy fortepianie jak Szopen, a tu dziewczyna z wiolonczel ˛
a, prze-
brana za grub ˛
a wiejsk ˛
a bab˛e w zapasce. . . Tak, to jest przedstawienie. Dopiero
teraz na drzwiach zauwa˙zyłem r˛ecznie wykonany afisz:
„OPOWIE ´SCI INSTRUMENTÓW”
inscenizacja słowno-muzyczna
a obok wielki napis:
PAMI ˛
ETAJ, JU ˙
Z ZA TYDZIE ´
N PREMIERA!
Przez moment zastanawiałem si˛e, co robi´c, gdy nagle drzwi si˛e otworzyły
i ukazała si˛e w nich przysadzista niewiasta w ´srednim wieku, do´s´c t˛ega, lecz
o uduchowionym spojrzeniu.
Spojrzała na mnie, na puzon, który ´sciskałem dumnie, i rozja´sniła si˛e:
— A, to ty, wła´z szybko — wci ˛
agn˛eła mnie do ´srodka, nim zd ˛
a˙zyłem si˛e
zastanowi´c nad sytuacj ˛
a. — Nareszcie mamy Puzona!
— Jak to, nareszcie? — wykrztusiłem.
— Spodziewali´smy si˛e ciebie wcze´sniej. . . no, ale zjawiłe´s si˛e przecie˙z. . .
Było mi bardzo przyjemnie. To miło by´c kim´s, na kogo si˛e czeka; u´smiech-
n ˛
ałem si˛e do Szyperskiej i zatr ˛
abiłem na powitanie. Biedna Nella wytrzeszczyła
oczy ze zdumienia. Chciałem od razu podej´s´c do niej, ale profesorka poci ˛
agn˛e-
ła mnie do otwartej szafy i wyci ˛
agn˛eła stamt ˛
ad jaki´s okropny kostium. . . rodzaj
zielonego kombinezonu z kapturem i rogami.
— Włó˙z to! — powiedziała.
— Ale po co?
— Dzisiaj jest próba kostiumowa.
— Ale˙z pani profesor, to nie jest strój dla Puzona — odezwała si˛e asystentka
w niebieskim fartuchu — to jest strój fauna dla Fletu.
— Dla Fletu? Co ty mówisz, moje dziecko. Gdzie s ˛
a moje okulary?!
— Pani po˙zyczyła je Moniuszce.
— A, prawda. . . Niech mi Moniuszko odda!
Podsuni˛eto jej okulary. Zało˙zyła je i obejrzała mnie krytycznie.
— Tak, to nie jest strój dla Puzona! Co jest dla Puzona?
— Puzon ma by´c w stroju kota.
— Dlaczego kota?! — zapytałem z pewnym niepokojem.
Nikt jednak nie kwapił si˛e do wyja´snie´n. Wszyscy byli potwornie zaaferowani.
Nie zwa˙zaj ˛
ac na moje zastrze˙zenia, ubrano mnie w skór˛e kota.
— Troch˛e za du˙zy na ciebie ten kostium. . . ale to nic. Wypchamy ci brzuch
papierem. A teraz podskocz! Zobaczymy, czy dajesz rad˛e. . .
31
W momencie gdy podskakiwałem, rozwarły si˛e gwałtownie drzwi i do sali
wpadł zadyszany Ci˛e˙zki Tubka z puzonem w futerale.
— A to co znowu? — krzykn˛eła do niego profesorka. — Nie przeszkadzaj!
— Jak to? Miałem si˛e przecie˙z zgłosi´c z puzonem do pani profesor Kołatko —
sapał Tubka.
— Ju˙z nie jeste´s potrzebny. Mamy Puzona. Poza tym, ty jeste´s za du˙zy, nie
pasujesz. . . On lepiej pasuje. . .
— Jak to nie pasuj˛e?!
— Id´z, dziecko. — Profesorka Kołatko odpychała delikatnie Ci˛e˙zkiego Tubk˛e
pałeczk ˛
a dyrygenck ˛
a. — Powiedziałam, mamy ju˙z puzonist˛e, który b˛edzie przed-
stawiał Puzona.
— Puzonist˛e?! Jakiego puzonist˛e?! — rykn ˛
ał Tubka. — Ja tu jestem jedynym
puzonist ˛
a. Tylko ja jeden potrafi˛e gra´c na puzonie.
— Zdaje ci si˛e, dziecko drogie. . .
— Mnie si˛e zdaje?! — Tubka błysn ˛
ał oczami, nad ˛
ał si˛e i zatr ˛
abił na puzonie,
poruszaj ˛
ac wspaniale i biegle rur ˛
a instrumentu. Niew ˛
atpliwie było to tr ˛
abienie na
wysokim poziomie. Równie nagłe i niespodziewane jak pot˛e˙zne! Niestety, za bli-
sko lewego ucha pani profesor Kołatko. Nieszcz˛esna kobieta krzykn˛eła bole´snie
i odskoczyła, ale tak nieszcz˛e´sliwie, ˙ze uderzyła si˛e o pulpit dyrygencki w prawe
ucho.
— O Bo˙ze, nic nie słysz˛e! Jestem ogłuszona! — Padła w ramiona asystentki.
Do sali prób wpadł magister A. Cyndelski.
— Co si˛e tu dzieje?! — krzykn ˛
ał na widok pani profesor Kołatko słaniaj ˛
acej
si˛e i półprzytomnej.
— Zostałam ogłuszona przez tego wielkiego natr˛eta — wskazała na Tubkow-
skiego — ten jego puzon. . . och. . . nie b˛ed˛e mogła prowadzi´c próby. . . Moje
uszy!
— Pani profesor poka˙ze.
Magister A. Cyndelski obejrzał uszy słaniaj ˛
acej si˛e pani profesor Kołatko.
— Ha´nba! Jedno ogłuszone, drugie spuchni˛ete! Jak mogłe´s? — krzykn ˛
ał
A. Cyndelski do wystraszonego Tubki. — Trzeba uwa˙za´c, do kogo si˛e tr ˛
abi. . .
to znaczy, w kogo si˛e tr ˛
abi. . . co ja mówi˛e. . . chciałem powiedzie´c, przy kim si˛e
tr ˛
abi. . . A w ogóle, po co tr ˛
abiłe´s?
— Bo pani profesor Kołatko nie wierzyła, ˙ze ja umiem. . . tr ˛
abi´c.
— To jest skandal! Nie mo˙zna z wami prowadzi´c normalnej próby, zawsze
jakie´s historie. I to w domu kultury! Pomó˙zcie mi wyprowadzi´c pani ˛
a profesor
Kołatko do apteczki.
Połowa zebranych rzuciła si˛e ma pomoc pani profesor Kołatko, natomiast roz-
juszony Tubka rzucił si˛e do mnie.
— Kto ty jeste´s? Sk ˛
ad si˛e tu wzi ˛
ałe´s, łobuzie?!
— To. . . to jaka´s pomyłka — j˛ekn ˛
ałem.
32
— Ja ci poka˙z˛e! — Tubka z w´sciekło´sci ˛
a złapał mnie za uszy. Poci ˛
agn ˛
ał.
Rozległ si˛e nieprzyjemny chrz˛est odrywanych uszu. Nella krzykn˛eła przera˙zona.
Ja te˙z krzykn ˛
ałem. Na szcz˛e´scie nie były to moje uszy, ale uszy kota. Dzi˛eki nim
ocaliłem ˙zycie. Uszy zostały bowiem w r˛ekach ogłupiałego Tubki, a mnie udało
si˛e wyskoczy´c na czas z kociej skóry.
— Co ty wyprawiasz? — krzykn˛eła do Tubki asystentka. — To nieładnie tak
obedrze´c koleg˛e ze skóry. . . to jest. . . chciałam powiedzie´c z kostiumu. . . bied-
nego puzonist˛e. . .
— Nieładnie. . . puzonist˛e. . . — sapał wci ˛
a˙z zaskoczony Tubka — to nie jest
˙zaden puzonista. . . to jest niejaki Cymek, ten oszust z siódmej. . . On tu przyszedł
za Nelk ˛
a Szypersk ˛
a, prosz˛e pani. Cały dzie´n pytał o Szypersk ˛
a. . .
W sali zrobiła si˛e cisza. A w tej ciszy słycha´c było głuche uderzenie. To osłu-
piała Nella wypu´sciła z r ˛
ak futerał ze skrzypcami.
— Słyszałem, jak Dodo´nskiego pytał — sapał dalej Tubka zadowolony z efek-
tu.
— Masz nader czułe ucho muzyka — powiedziałem gło´sno. — Gratuluj˛e ci,
to rzadki dar natury u goryla.
— Nie do´s´c mu, ˙ze kr˛eci si˛e cały dzie´n koło Szyperskiej w klasie, to jeszcze
tu si˛e wkr˛ecił, oszust, i w dodatku mi ubli˙za.
— Wkr˛eciłe´s si˛e? — zapytała mnie asystentka. — Jak mam to rozumie´c? Nie
nale˙zysz do zespołu?
— Ja. . . ja umiem gra´c — zapewniłem po´spiesznie, czuj ˛
ac, ˙ze moje aukcje
spadaj ˛
a gwałtownie. Nat˛e˙zyłem si˛e jak przedtem Tubka. Uj ˛
ałem rur˛e puzonu. Po-
ci ˛
agn ˛
ałem gwałtownie. Sukces był nader połowiczny. Z instrumentu wydobył si˛e
cichy pomruk czy mo˙ze raczej westchnienie, natomiast sam instrument rozpadł
si˛e na dwie cz˛e´sci. Mo˙ze ze zdenerwowania za bardzo poci ˛
agn ˛
ałem, w ka˙zdym
razie kawałek puzonu został w jednej r˛ece, a reszta w drugiej.
Stałem zakłopotany i nie bardzo wiedziałem, co mam robi´c.
— Jak mogłe´s! krzykn˛eła asystentka. Popsułe´s instrument!
— Widzi pani, ˙ze on nie ma poj˛ecia o puzonie. To jest przybł˛eda w´sród arty-
stów. — Bra´c go! — krzykn ˛
ał wielki (ciele´snie) artysta Tubka
I rzucił si˛e na mnie.
Łatwo sobie wyobrazi´c, co by si˛e ze mn ˛
a stało, gdyby nie bohaterski czyn
Nelli. Widz ˛
ac, co si˛e ´swi˛eci, dopadła do Tubki i zacz˛eła go tłuc futerałem od
skrzypiec jak maczug ˛
a.
— Ach, ty gorylu, pu´s´c Cymka!
— Jak mo˙zesz? — j˛ekn ˛
ał rozgoryczony Tubka. — Stan ˛
ałem w twojej obronie.
— Wcale nie prosiłam ci˛e o to!
— Co ja widz˛e! Cymek mo˙ze liczy´c na wzajemno´s´c. To zdrada! — błyska-
j ˛
ac złowrogo oczami wyrwał futerał z r ˛
ak Nelli, ale w tej samej chwili zapl ˛
atał
33
si˛e w jej powłóczyst ˛
a sukni˛e z trenem i ku naszemu zdziwieniu wyl ˛
adował na
podłodze.
Zanim si˛e wypl ˛
atał z sideł trenu, ja ju˙z byłem na korytarzu, za mn ˛
a wypadła
Nella. . .
— Nie wierz temu, co on mówi — zasapałem czerwony. — Ja. . . ja tu przy-
szedłem po prostu gra´c na instrumencie.
— Oczywi´scie — powiedziała Szyperska — i to jest wła´snie wspaniałe —
w jej oczach zapaliły si˛e wesołe iskierki.
Pomy´slałem, ˙ze Szyperskiej dobrze jest z nieszcz˛e´sciem wypisanym na twa-
rzy, ale chyba jeszcze lepiej z tak ˛
a wesoło´sci ˛
a jak teraz. . .
— Wspaniałe. . . — wybełkotałem — co jest wła´sciwie wspaniałe?
— To, ˙ze zacz ˛
ałe´s gra´c na puzonie — odpowiedziała.
— Cieszysz si˛e? — zapytałem nieufnie, patrz ˛
ac, czy nie nabija si˛e ze mnie.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze lubisz muzyk˛e.
— Bardzo lubi˛e — zapewniłem gor ˛
aco.
W progu stan ˛
ał Ci˛e˙zki Tubka przebrany za kota. Zdr˛etwieli´smy. Lecz Tubka
tego dnia miał zdecydowanego pecha. Niemal w tej samej chwili na korytarzu
ukazała si˛e pani profesor Kołatko z obanda˙zowanym uchem. Klasn˛eła w r˛ece.
Znowu była w formie.
— Wracamy na scen˛e, dzieci. A to co znowu? — wło˙zyła okulary i spojrzała
krytycznie na Tubk˛e. — Kot bez uszu? I dlaczego taki du˙zy zrobił si˛e kot? Co tu
si˛e dzisiaj wyrabia?!
Nella u´smiechn˛eła si˛e rozbawiona do mnie i powiedziała:
— A ty lepiej uciekaj, Cymek. Jutro si˛e zobaczymy.
Chciałem uciec, Bóg mi ´swiadkiem, ale los chciał inaczej. Oto bowiem z prze-
ciwka zbli˙zał si˛e magister A. Cyndelski z łysym, dostojnym pedagogiem, który
niósł p˛eki nut. . .
— To ten nowy kandydat, o którym panu mówiłem — powiedział A. Cyn-
delski wskazuj ˛
ac na mnie. — Bardzo obiecuj ˛
acy materiał, ma warunki oraz, jak
o´swiadczył, skłonno´sci.
— To pan profesor Kiryłło — zwrócił si˛e z kolei do mnie — oddaj˛e ci˛e w jego
r˛ece.
Kiryłło u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie odsłaniaj ˛
ac rz ˛
ad ˙zółtych z˛ebów. Przez moment
wydało mi si˛e, ˙ze to s ˛
a z˛eby drapie˙znika, ale to były raczej poczciwe ko´nskie z˛eby.
Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko i kryj ˛
ac za plecami popsuty puzon znikn ˛
ałem w sali ´cwicze´n.
No có˙z, chyba jednak zostan˛e puzonist ˛
a.
Rozdział 6
Spisek Cykanderów
Nie popsułem wczoraj puzonu. Profesor Kiryłło wyja´snił mi na pierwszej
lekcji, ˙ze rura tego instrumentu składa si˛e z dwu cz˛e´sci; mo˙zna je bez szkody
rozł ˛
acza´c i składa´c. Popsułem sobie natomiast zdecydowanie stosunki z Ci˛e˙zkim
Tubk ˛
a. Goryl ten tropił mnie nazajutrz od samego rana i czyhał na sposobno´s´c,
aby wyładowa´c na mnie swoj ˛
a zło´s´c. Zamiast wi˛ec zaj ˛
a´c si˛e Nelk ˛
a, jak miałem
w planie, musiałem niestety zaj ˛
a´c si˛e bezpiecze´nstwem własnej skóry. Uznałem,
˙ze najmniej nara˙zony na ataki Tubki b˛ed˛e w „pokoju cichej pracy i skupienia”,
który znajduje si˛e za bibliotek ˛
a w naszej szkole. Udałem si˛e wi˛ec bezzwłocznie
do pani bibliotekarki Cyborowej i o´swiadczyłem, ˙ze potrzebuj˛e si˛e dzisiaj skupi´c,
poniewa˙z musz˛e przygotowa´c si˛e do olimpiady historycznej, i ˙ze je´sli pozwoli,
b˛ed˛e si˛e skupiał na ka˙zdej przerwie, a˙z do odwołania. Nast˛epnie poprosiłem o al-
bumy z ilustracjami, o ksi ˛
a˙zk˛e o bitwach morskich w czasie II wojny ´swiatowej
i o ksi ˛
a˙zk˛e o historii lotnictwa. Na ko´ncu kazałem si˛e zamkn ˛
a´c na klucz w „pokoju
cichej pracy i skupienia” a˙z do dzwonka.
— Pani wie, mog ˛
a mnie szuka´c — powiedziałem. — Niestety, niektórzy moi
koledzy nie rozumiej ˛
a potrzeby skupienia. Dlatego, jakby kto´s pytał, niech pani
nie mówi, ˙ze tu jestem.
Pani Cyborowa spojrzała na mnie z uznaniem.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze spowa˙zniałe´s, Ogromski — powiedziała. — Nast ˛
apił u ciebie
ostatnio pozytywny przełom. Wytrwaj w tych dobrych ch˛eciach. Adam Mickie-
wicz te˙z ju˙z spowa˙zniał w twoim wieku.
— My´sli pani?
— To jest stwierdzone — orzekła pani Cyborowa i zamkn˛eła mnie w pokoju.
W rezultacie cał ˛
a pierwsz ˛
a przerw˛e sp˛edziłem bezpiecznie i do´s´c przyjemnie,
ogl ˛
adaj ˛
ac ciekawe ilustracje okr˛etów i samolotów. Przez okno widziałem Ci˛e˙zkie-
go Tubk˛e, jak miotał si˛e po boisku i podwórzu szkolnym szukaj ˛
ac mnie daremnie.
Oczywi´scie temu gorylowi Tubce nawet do głowy nie przyszło, ˙ze mog˛e „skupia´c
si˛e” w „pokoju cichej pracy i skupienia”. Jest na to za mało inteligentny.
35
Równo z dzwonkiem pani Cyborowa wypu´sciła mnie z dobrowolnej klauzury,
a ja od razu zbiegłem na dół.
Koło naszej klasy, na tablicy ogłosze´n, Nelka Szyperska przypinała wielki
afisz reklamuj ˛
acy „Opowie´sci instrumentów”, owo nieszcz˛esne widowisko, z któ-
rym si˛e wczoraj niechc ˛
acy zetkn ˛
ałem.
— Mieli´smy dzisiaj porozmawia´c — zacz ˛
ałem.
— Wła´snie szukałam ci˛e — powiedziała Nelka. — Gdzie si˛e podziewałe´s?
Nawet w bibliotece ci˛e nie zastałam.
— Byłem w „pokoju cichej pracy i skupienia” — odparłem powa˙znie. — Sku-
piałem si˛e.
— Ty?! — Nelka spojrzała na mnie rozbawiona. Jej zdziwienie do´s´c nieprzy-
jemnie mnie dotkn˛eło.
— My´slisz, ˙ze ja nie potrzebuj˛e skupienia? Wszyscy ludzie potrzebuj ˛
a. Nawet
najsilniejsi i najm ˛
adrzejsi, zwłaszcza jak maj ˛
a przej´scia. Ja te˙z wczoraj miałem
przej´scia i dlatego potrzebowałem. Muzyka mnie rozkojarzyła. Straciłem równo-
wag˛e intelektualn ˛
a.
— Czy ju˙z j ˛
a odzyskałe´s? — zapytała.
— Oczywi´scie — odparłem niepewnie, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e z niepokojem po ko-
rytarzu. Na szcz˛e´scie Tubki nie było.
— Wczoraj zachowywałe´s si˛e dosy´c dziwnie. . . i. . . i niezrozumiale. . . i, jak
to powiedzie´c, jest takie jedno słowo. . . — niekonsekwentnie.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Wcale nie! — zaprzeczyłem. — To tylko tak wygl ˛
adało.
— A jednak w szkole byłe´s okropny i mówiłe´s takie rzeczy o Koniu, a potem
w tym Emdeku. . . — Nella wyprostowała ostro˙znie róg ogłoszenia. — Musz˛e to
jeszcze raz przypi ˛
a´c. Czy mógłby´s potrzyma´c? — Wr˛eczyła mi pudełko z plu-
skiewkami. — I powiedz mi, czy to prawda, co mówił o tobie Tubka?
— Uwierzyła´s mu? — zapytałem zmieszany.
— Sk ˛
ad! Nie uwierzyłam zupełnie. — Teraz z kolei zaczerwieniła si˛e Nella.
— A. . . a gdyby to była prawda?
— Nie wierz˛e!
— Dlaczego?
— Bo. . . bo za bardzo si˛e ró˙znimy, bo. . . bo nie mamy z sob ˛
a nic wspólne-
go — wyrzucała z siebie szybko Nelka — bo. . . nawet w sprawie Konia. . . je´sli
nie ˙zal ci Konia, je´sli zgadzasz si˛e, ˙zeby go wyko´nczyli, to znaczy. . .
— No dobrze — przerwałem jej nagle — a gdybym zaj ˛
ał si˛e Koniem?
— Naprawd˛e zaj ˛
ałby´s si˛e? — zapytała zaskoczona. — Przecie˙z mówiłe´s, ˙ze
on ci˛e mało obchodzi.
— No. . . mógłbym to zrobi´c dla ciebie — powiedziałem ogl ˛
adaj ˛
ac pluskiewki
w pudełku.
— Dla mnie?
36
— Je´sli to ma dla ciebie takie znaczenie, po prostu, ˙zeby´s wiedziała, jak du˙zo
mog˛e dla ciebie zrobi´c.
Nella wbiła nerwowo pluskiewk˛e w róg afisza. Stwierdziłem z satysfakcj ˛
a,
˙ze była to ju˙z pi ˛
ata pluskiewka wbita w ten sam nieszcz˛esny róg. Zdumiewaj ˛
ace
roztargnienie jak na rzeczow ˛
a zawsze Nell˛e!
— Ja wcale nie chc˛e — powiedziała — ˙zeby´s si˛e po´swi˛ecał dla mnie. Ty
sam powiniene´s broni´c Konia, tak jakby´s bronił swoich własnych spraw. . . Wiesz,
˙ze on jest nadzwyczajny, a M˛e˙zyk, Bojarska i cała ich paczka chc ˛
a mu zrobi´c
´swi´nstwo!
— Uwa˙zasz, ˙ze powinienem, w imi˛e obrony nieszcz˛esnych gogów dr˛eczonych
przez okrutn ˛
a młodzie˙z? Ligi Ochrony Gogów jeszcze nie ma. Gog powinien sam
da´c sobie rad˛e jako fachowiec od młodzie˙zy.
— Uwa˙zam, ˙ze powiniene´s w imi˛e sprawiedliwo´sci. . . — zacz˛eła Nelka, ale
w tym momencie na korytarzu pojawił si˛e Ko´n z dziennikiem pod pach ˛
a; trzeba
było przerwa´c rozmow˛e i uda´c si˛e do klasy.
Ko´n zacz ˛
ał lekcj˛e w swobodnym nastroju, ˙zartuj ˛
ac z Bojarsk ˛
a na temat ma-
skotki-małpiszona, któr ˛
a zawsze trzymała na ławce, a potem wyraził zdziwienie
tudzie˙z rozczarowanie, ˙ze zaprzestali´smy rysowania koni na tablicy. Z ciekawo-
´sci ˛
a oczekiwałem rozwoju wypadków. Czy sko´nczy si˛e na pogró˙zkach Cykande-
rów, czy te˙z naprawd˛e co´s szykuj ˛
a. . .
Ju˙z wkrótce przekonałem si˛e, ˙ze Nelka Szyperska miała racj˛e. Pierwsze ozna-
ki nadci ˛
agaj ˛
acej burzy pojawiły si˛e, gdy Ko´n chciał zabra´c si˛e do przepytywania
uczniów.
— Mo˙ze mi powiesz, przyjacielu — zwrócił si˛e do małego Gibasa — co wy-
niosłe´s z poprzedniej lekcji?
Gibas wstał, podobny do nastroszonego gawrona, zgarbił si˛e i milczał z okiem
utkwionym nieruchomo w podłog˛e, jakby tam kryła si˛e odpowied´z. Było jasne,
˙ze Gibas nic nie wyniósł z poprzedniej lekcji.
— Có˙z to, zatkało ci˛e, Gibas?
Gibas milczał i garbił si˛e coraz bardziej.
— Siadaj! — pan Szyko´n spojrzał na Gibasa z obrzydzeniem. — Nie jeste´s
zbyt rozgarni˛ety. Poza tym mógłby´s czesa´c włosy i nie garbi´c si˛e tak ohydnie.
Nie do´s´c, ˙ze jeste´s mały, to jeszcze si˛e garbisz! No có˙z, mo˙ze znajdziemy bar-
dziej rozmownych — pan Szyko´n rozgl ˛
adał si˛e po klasie. — O, ty, przyjacielu, co
konferujesz tak zapalczywie w ostatniej ławce — zwrócił si˛e do M˛esia — wsta´n
i powiedz, co utkwiło ci w głowie z poprzedniej lekcji.
M˛esio wstał oci˛e˙zale, oparł si˛e dło´nmi o pulpit. . .
— Ja. . . mnie nic nie utkwiło, prosz˛e pana.
— Bojarska, mo˙ze ty?!
— Ja nic nie zrozumiałam — o´swiadczyła u´smiechaj ˛
ac si˛e k ˛
acikami ust Bo-
jarska.
37
Ale Ko´n zdawał si˛e nie dostrzega´c tego u´smieszku.
— Nie rozumiecie? — powiedział raczej beztrosko. — Nie ma wielkiej trage-
dii, poniewa˙z wła´snie tematem dzisiejszej lekcji b˛edzie sposób wła´sciwego pisa-
nia prac z j˛ezyka polskiego. O co tu chodzi, moi drodzy? O trzy rzeczy. Trzeba
mie´c co´s do powiedzenia, trzeba chcie´c powiedzie´c i umie´c powiedzie´c. Nie w ˛
at-
pi˛e, ˙ze młodzie˙z ma du˙zo rzeczy do powiedzenia, a w ka˙zdym razie wiele do
z a p y t a n i a. Formułowanie za´s pyta´n, przedstawianie problemów jest te˙z cen-
n ˛
a form ˛
a wypowiedzi. Rzecz w tym, ˙ze je´sli nawet ma si˛e du˙zo do powiedzenia, to
jeszcze nie znaczy wcale, ˙ze chce si˛e to powiedzie´c w klasie. Co innego bowiem
zwierzy´c si˛e na ucho przyjaciółce czy przyjacielowi, co innego Cykanderom z tej
samej paczki, a co innego wobec całej klasy i, co gorsza, wobec nauczyciela, któ-
rego w dodatku tak mało si˛e zna. Ale podejmiemy prób˛e przełamania lodów. B˛e-
dziemy nagradza´c szczere wypowiedzi, byle własne i uzasadnione, nie b˛edziemy
si˛e natomiast okłamywa´c i gra´c przed sob ˛
a komedii. . .
W tym miejscu w klasie podniósł si˛e niespokojny gwar — wszyscy byli za-
skoczeni, sk ˛
ad mały pedagog zna układy klasowe i nader ekskluzywn ˛
a nazw˛e Cy-
kanderów. Nim jednak zdołali oprzytomnie´c, ju˙z Ko´n powrócił do naszych wy-
pracowa´n i zacz ˛
ał je obje˙zd˙za´c, demonstruj ˛
ac ich nico´s´c. Wyci ˛
agn ˛
ał na ´swiatło
dzienne nasze bł˛edy, pozy i nieczyste zagrania. „Takie rzeczy nie ze mn ˛
a — mó-
wił. — Nie b˛edzie pływania w m˛etnej wodzie ani lotów w d˛etych balonach. B˛ed˛e
nakłuwał takie balony!”
Tak mówił Ko´n i od razu stało si˛e jasne, ˙ze trudno b˛edzie z Koniem, ˙ze nie
b˛edzie mo˙zna słów-pustaków układa´c ani buja´c w obłokach. Po prostu Ko´n nie
uznaje takiej gry, jak ˛
a dotychczas uprawiali´smy. Inne ma zasady. Byle czym si˛e
go nie omami. To było jasne. Ale czy dla Konia z kolei było jasne, ˙ze obalał te
reguły, do których byli´smy przyzwyczajeni i z którymi tak było wygodnie?
Spojrzałem na M˛esia. Siedział ponury, brwi marszczył, wargi przygryzał ze
zło´sci. . . Nie takiego wymarzył sobie mistrza. A Funia Bojarska ze zło´sci wbijała
raz po raz szpilk˛e w głow˛e pluszowego małpiszona.
Czułem, ˙ze w tej chwili cała cykanderska wi˛ekszo´s´c naszej klasy nie cierpi
Konia i boi si˛e jego niezwykłych metod oraz wymaga´n, a najbardziej, ˙ze b˛edzie
tak nudzi´c na ka˙zdej lekcji.
Ko´n jakby nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy. Beztrosko przeszedł
do omawiania punktu trzeciego swoich „zasad”.
— W zeszycie jednego z waszych kolegów — mówił — przeczytałem ta-
kie oto zdanie-potwora, od którego skóra mo˙ze ´scierpn ˛
a´c nie tylko nauczycielowi
polskiego, redaktorowi czy innemu specjali´scie od j˛ezyka, ale po prostu zwykłe-
mu czytelnikowi. Posłuchajcie: „Gdy dynamiczna rozpacz poety, do której po-
pchn˛eła go Maryla, która była puchem bardzo marnym, za´slepionym przez złoto,
doprowadziła go do takiego powa˙znego stanu, ˙ze mógł wyda´c z siebie stek nie-
przyzwoitych złorzecze´n na los, poeta dzi˛eki sublimacji zamiast steku złorzecze´n
38
wydał ten sławny wiersz, którego wielka warto´s´c, o której mówili´smy na zeszłej
lekcji, polega na cennych zaletach, które nas wci ˛
a˙z uderzaj ˛
a, chocia˙z min˛eło ju˙z
sto pi˛e´cdziesi ˛
at lat od wydarze´n, które przypi˛eły poecie post˛epowe skrzydła do
dynamicznego lotu »górnego« ”.
Oto absolutny rekord, moi drodzy! Siedemdziesi ˛
at siedem wyrazów w jed-
nym zdaniu! Dziewi˛e´c zda´n podrz˛ednych spi˛etrzonych jedno nad drugim! Sze´s´c
razy u˙zyto zaimka wzgl˛ednego „który”! W dodatku obawiam si˛e, ˙ze autor tego
zdania nie bardzo rozumie chyba sens niektórych przymiotników. Czy puch mo˙ze
by´c za´slepiony, czy skrzydła mog ˛
a by´c post˛epowe, czy rozpacz mo˙ze by´c dyna-
miczna? Niezbyt to szcz˛e´sliwe sformułowania. A w ogóle, przyjacielu kolego, za
cz˛esto u˙zywasz słowa dynamiczny. Sk ˛
ad to u ciebie? W tym jednym zdaniu u˙zy-
łe´s go dwa razy. Po co? Je´sli zbyt cz˛esto u˙zywa si˛e jakiego´s przymiotnika, traci
on na sile i na warto´sci. Za´s co do całego zdania, to zauwa˙zcie, mimo d˛etego stylu
i powagi, a mo˙ze wła´snie dzi˛eki temu, jest zabawne, miejscami nawet ´smieszne,
po prostu taki nadmuchany balon, w którym prócz powłoki nie ma wła´sciwie nic.
No bo w ko´ncu nie dowiadujemy si˛e najwa˙zniejszego: na czym polegaj ˛
a walory
tego wiersza, autor pisze wprawdzie, ˙ze „wielka warto´s´c wiersza polega na cen-
nych zaletach”, ale jest to przecie˙z „masło ma´slane”, zwykłe wykpienie si˛e od
rzeczowej oceny.
Patrzyłem na Konia z trosk ˛
a. Za du˙zo mówił i zbyt dr˛etwo. Wszystko chciał
załatwi´c jednym przemówieniem. Biedny Ko´n! Niezbyt zr˛ecznie zabrał si˛e do
rzeczy. Teraz ju˙z Cykanderzy na pewno go zjedz ˛
a.
Tymczasem on nazn˛ecawszy si˛e do syta nad nieszcz˛esnym zdaniem, zacz ˛
ał
z kolei mówi´c, na czym polega dobry styl. Zacytował naprzód dewiz˛e Juliusza
Słowackiego: „chodzi mi o to, aby j˛ezyk gi˛etki powiedział wszystko, co pomy´sli
głowa. . . ” Nast˛epnie rozwodził si˛e długo nad „no´sno´sci ˛
a zda´n”, jak to nazwał.
˙
Zeby zdania mogły unie´s´c my´sl, musz ˛
a by´c dobrze zbudowane, muskularne i sil-
ne. Jeden trafnie dobrany przymiotnik wi˛ecej jest wart ni˙z dziesi˛e´c ´zle dobranych.
Trzeba wystrzega´c si˛e tasiemcowych zda´n, wyra˙za´c si˛e krótko i tre´sciwie.
Na zako´nczenie znów wezwał do odpowiedzi Gibasa:
— Teraz ju˙z chyba wszystko zrozumiałe´s. Przez godzin˛e kładłem ci łopat ˛
a do
głowy.
Gibas wstał, znów zgarbił si˛e i milczał i było jasne, ˙ze pompowanie wiedzy
w Gibasa nie na wiele si˛e zdało.
Ko´n machn ˛
ał zrezygnowany r˛ek ˛
a.
— M˛e˙zyk?
M˛esio wstał i patrzył bezczelnie na Konia z szyderczym u´smieszkiem. Pro-
gramowo nie wypowiedział ani jednego słowa.
— Bojarska?
Bojarska wstała ze spuszczon ˛
a głow ˛
a, ale te˙z milczała jak zakl˛eta.
39
— Có˙z to za niemoc ogólna i solidarna? — zdziwił si˛e nieprzyjemnie Ko´n. —
Mo˙ze ty mi powiesz wobec tego — zwrócił si˛e do Cykandera, okularnika Racu-
cha — masz dosy´c inteligentn ˛
a min˛e.
Ale okularnik Racuch, mimo nader inteligentnej miny te˙z nie wykrztusił ani
jednego słowa, u´smiechał si˛e tylko inteligentnie, co jednak, rzecz jasna, nie mogło
zadowoli´c Konia.
— Co wam si˛e stało? — Ko´n wyszedł zza stolika, oparł si˛e r˛ekoma o pierwsz ˛
a
ławk˛e. — Czy naprawd˛e nikt nie zrozumiał?
I wtedy od strony ław cykanderskich podniósł si˛e gro´zny szmer, i rósł, przeno-
sz ˛
ac si˛e z ławki na ławk˛e, coraz gło´sniejszy i ´smielszy, a˙z przerodził si˛e w pot˛e˙zn ˛
a
wrzaw˛e.
— Nie rozumiemy! Nie chcemy!
Wi˛ec to tak. Teraz ju˙z wszystko było jasne. Wiedziałem, ˙ze powinienem wy-
st ˛
api´c, stan ˛
a´c w obronie prawdy, nawet wbrew całej cykanderskiej zmowie. Ju˙z
podniosłem si˛e z ławki, gdy nagle przyszło mi do głowy: co b˛edzie, je´sli wszyscy
stchórz ˛
a i nikt mnie nie poprze? Gdyby najpierw wyst ˛
apiła Szyperska albo Ge-
nialny Tubka, wtedy co innego, poparłbym ich gor ˛
aco, ale samemu wyst˛epowa´c
jako pierwszy? Zawahałem si˛e przez moment i obejrzałem na Szypersk ˛
a, ale Szy-
perskiej nie dostrzegłem, zasłaniały j ˛
a g˛eby wrzeszcz ˛
acych Cykanderów. A mnie
wydało si˛e w tym momencie, ˙ze to ju˙z cała klasa krzyczy przeciw Koniowi. Prze-
ciwstawi´c si˛e całej klasie? Straciłem reszt˛e odwagi.
Byłem ciekaw, co teraz Ko´n zrobi. W´scieknie si˛e i pop˛edzi do dyra, czy te˙z
wyładuje si˛e na miejscu? Ale rozczarowałem si˛e. Ko´n wci ˛
a˙z zachowywał spokój.
Zbladł tylko i uniósł brwi, jakby niezmiernie zdziwiony, i wodził oczami po klasie,
jakby ˙z ˛
adaj ˛
ac wyja´snie´n. Na mnie te˙z popatrzył. Ale ja udałem, ˙ze nie widz˛e,
i skryłem si˛e za plecami kolegów. Czekałem, a˙z kto´s mnie wyr˛eczy i za mnie
odpowie Koniowi. Mo˙ze Szyperska? Mo˙ze Tubka? Lecz oni te˙z milczeli i teraz
ju˙z naprawd˛e tak wyszło, ˙ze Ko´n ma cał ˛
a klas˛e przeciw sobie. Tymczasem on
wci ˛
a˙z przygl ˛
adał si˛e nam uwa˙znie.
— Ciekawe — powiedział wreszcie.
W tym momencie zad´zwi˛eczał dzwonek.
— Ciekawe — powtórzył Ko´n, zabrał dziennik i wyszedł z klasy.
Wszyscy poderwali si˛e z miejsc, jakby parzyły ich ławki.
— Biegnij za Koniem, Gibas — rzucił rozkaz M˛esio. — Musimy wiedzie´c, co
teraz zrobi!
Gibas wybiegł ochoczo. Za nim chyba pół klasy.
Ja jeden zostałem w ławce. Jako´s mi si˛e nie spieszyło tym razem. Wolałem
z nikim nie rozmawia´c. A ju˙z najmniej z Nell ˛
a Szypersk ˛
a. Wyci ˛
agn ˛
ałem moj ˛
a
˙zółt ˛
a agend˛e i zamy´sliłem si˛e ponuro. No có˙z, stało si˛e. Od dzisiaj, Maksymi-
lianie Ogromski, nazywasz si˛e Minim. Minimek Fajowicz Mikro´nski. Naprawd˛e
szkoda. Czy ju˙z nic nie da si˛e zrobi´c? Mo˙ze jest jeszcze jaka´s male´nka szansa?
40
I dopisałem na ko´ncu nie załatwionych spraw: „Ukr˛eci´c łeb ko´nskiej sprawie”.
Ale jak?
Rozdział 7
Stawka na Konia
— Panowie, zdaje si˛e, ˙ze tym razem to´smy zrobili Konia w konia — powie-
dział M˛esio do Cykanderów, którzy tłoczyli si˛e na ko´ncu korytarza.
— Tak, Ko´n został skutecznie spłoszony — roze´smiała si˛e Bojarska.
— My´sl˛e, ˙ze wycofa si˛e z tej gry — dodał Racuch przecieraj ˛
ac nerwowo oku-
lary.
— Panowie, wyra˙zam wszystkim moje najwi˛eksze uznanie i tobie, pani —
skłonił si˛e błaze´nsko przed Bojarsk ˛
a M˛esio. — A tak˙ze tobie dzi˛ekuj˛e, Mak-
sym — odwrócił si˛e do mnie.
— Za co? — mrukn ˛
ałem.
— Za to, ˙ze przestałe´s broni´c Konia. Mówiłem wam, ˙ze Ogromski to fajny
chłop.
Zaczerwieniłem si˛e. Chciałem im powiedzie´c, ˙ze zaszła pomyłka w nazwisku
i ˙ze od kilku minut nazywam si˛e Minim Mikro´nski, ale wci ˛
a˙z jeszcze byłem zbyt
przygn˛ebiony, by bra´c udział w dyskusji.
M˛esio trzepn ˛
ał mnie przyjacielsko w łopatk˛e.
— Sprawdziłe´s si˛e, Cymek. Wiesz, oni si˛e bali — spojrzał na cykanderów —
˙ze odetniesz si˛e od nas i wszystko popsujesz. Widzicie, ˙ze si˛e nie odci ˛
ał. Jemu
te˙z Ko´n przestał si˛e ju˙z podoba´c. Ja osobi´scie dostałem dreszczy od tej ko´nskiej
mowy. „Takie rzeczy nie ze mn ˛
a. Nie b˛edziemy si˛e okłamywa´c!”. Szczera dusza!
Czaru´s si˛e znalazł! Naci ˛
agacz!
— Naci ˛
agacz?! — spojrzałem zaskoczony na M˛esia.
— Jasne. Chciał nas naci ˛
agn ˛
a´c na szczero´s´c. Ty mu, bracie, powiesz, co my-
´slisz o tym i o tamtym, rozpakujesz przed nim swoj ˛
a walizk˛e, a on potem b˛e-
dzie ci˛e miał w gar´sci. Przyznaj si˛e, otwórz mu serce, poka˙z swoje słabe punkty,
a on ci˛e przy okazji uderzy w takie bol ˛
ace miejsce. Kiedy raz bolało mnie w so-
bie, podszedł do mnie Ci˛e˙zki Tubka i zapytał, co mi jest. No to powiedziałem,
˙ze mnie w sobie boli. „Gdzie”? zapytał. Wskazałem na ˙zoł ˛
adek. To łobuz r ˛
ab-
n ˛
ał mnie pi˛e´sci ˛
a w to miejsce i ´smiał si˛e, kiedy si˛e zwin ˛
ałem. Od tego czasu nie
42
mówi˛e nikomu, gdzie mnie boli i nie dam si˛e naci ˛
agn ˛
a´c na ˙zadne Ko´nskie apele
i mowy. To s ˛
a takie zagrania. Nawet Cymek si˛e na tym poznał. Wczoraj jeszcze
bronił Konia, a dzisiaj ju˙z Ko´n przestał mu si˛e podoba´c!
Pomy´slałem, ˙ze to ostatni moment, ˙zeby odzyska´c szlachetne moje imi˛e
i twarz, i ˙ze je´sli teraz nic nie powiem, to stan˛e si˛e ju˙z zupełnym Cykanderem.
Powiedziałem przez ´sci´sni˛ete gardło:
— Mylisz si˛e!
— Co takiego?! — M˛esio wytrzeszczył oczy.
— Ko´n wcale mi si˛e nie przestał podoba´c. . . W ogóle jak mo˙zesz porówny-
wa´c tego goryla Tubk˛e z Koniem?. . . — wyrzucałem po´spiesznie potok słów. —
A co do naszych wypracowa´n to w dalszym ci ˛
agu twierdz˛e i utrzymuj˛e, ˙ze były
d˛ete i nie na poziomie. I ty sam wiesz o tym najlepiej, M˛esiu, bo to ty wła´snie
nazywałe´s ten styl pisania d˛etologi ˛
a i dmuchaniem w bambus. . . Wszyscy pami˛e-
taj ˛
a. . .
— Człowieku, czy ja mówi˛e, ˙ze nie? — zdenerwował si˛e M˛esio. — Nie chodzi
o to, czy Ko´n ma racj˛e co do wypracowa´n, czy nie! Po prostu chodzi o to, ˙ze to
jest niebezpieczny Ko´n, który próbuje nas wzi ˛
a´c do galopu. A ja nie mam ochoty
galopowa´c z Koniem!
— Ty nie, ale s ˛
a tacy, co uwielbiaj ˛
a wy´scigi, jazd˛e szybk ˛
a na czas i skoki przez
przeszkody! Co do mnie, ja stawiam na Konia!
M˛esia zatkało na moment.
— Stawiasz? W jakim sensie?!
— Ogólnym i szczególnym, ideologicznie i praktycznie.
— Mów konkretnie.
— Konkretnie? Konkretnie to Ko´n wróci.
— By´c mo˙ze wróci z dyrem — powiedział M˛esio, odzyskuj ˛
ac pomału równo-
wag˛e. — Prosz˛e bardzo, niech sobie wraca. Ja to wzi ˛
ałem pod uwag˛e. Jak przyj-
dzie z dyrem, powiemy dyrowi, ˙ze nic nie rozumiemy z jego lekcji, ˙ze jest okrop-
ny, ˙ze krzyczy na lekcjach, ˙ze si˛e zło´sci, ˙ze ze strachu nie mo˙zemy nic wykrztusi´c
i ˙ze nie chcemy Konia. I zobaczycie — dyrektor zabierze go wtedy i b˛edziemy
mie´c spokój. . . — urwał nagle, bo przez okno zauwa˙zyli´smy wszyscy małego
Gibasa.
Wracał zdyszany, z wywieszonym j˛ezykiem, widocznie z bardzo daleka. Rzu-
cili´smy si˛e ku wyj´sciu, ciekawi najnowszych wiadomo´sci o Koniu. Ale Gibas
wpadł pierwszy w drzwi. Ju˙z był na korytarzu. Łapał z trudem powietrze.
— Co si˛e stało? — dopytywał M˛esio. — Gdzie´s ty był?
— Tro. . . tropiłem Konia, przecie˙z powiedziałe´s, ˙zebym biegł za nim.
— Jasne, ale tak daleko?
— On pobiegł a˙z do lasu — sapał Gibas.
— Co ty pleciesz?! Do lasu? Z dziennikiem?
43
— No, nie. . . najpierw wst ˛
apił do pokoju nauczycielskiego i zostawił dzien-
nik, a potem poszedł do biblioteki.
— Do naszej biblioteki?
— Tak, widziałem dokładnie, cały czas szedłem za nim. On wzi ˛
ał jedn ˛
a ksi ˛
a˙z-
k˛e z działu „Psychologia”. . . przerzucał szybko strony. . .
— I co?
— Potem r ˛
abn ˛
ał ni ˛
a. . .
— Kogo? Ciebie?
— Nie, no sk ˛
ad? Nikogo nie r ˛
abn ˛
ał, tylko rzucił j ˛
a ze zło´sci ˛
a.
— Na ziemi˛e?
— Nie, na stół pani Cyborowej, a˙z si˛e wzdrygn˛eła, a on zapytał, czy nie ma
jakiej´s lepszej ksi ˛
a˙zki, ale pani Cyborowa nie miała, wi˛ec wybiegł z biblioteki.
My´slałem, ˙ze pobiegnie do dyra, a on w ogóle. . . — Gibas wytarł gło´sno nos.
— Co to znaczy w ogóle?. . . — denerwował si˛e M˛esio.
— W ogóle wybiegł ze szkoły — doko´nczył Gibas.
— Wybiegł ze szkoły? W jakim tempie?
— W tempie wła´sciwym biegom długodystansowym. Biegłem za nim — sapał
Gibas — bardzo byłem ciekawy, gdzie tak biegnie.
— Pewnie po papierosy — zauwa˙zył Racuch.
— Ko´n nie pali — powiedziałem.
— Tak, on nie pobiegł po papierosy. . . tylko do lasu!
Wszyscy spojrzeli na Gibasa zaskoczeni.
— Jak to do lasu? Ko´n do lasu?
— Sk ˛
ad wiesz? — zapytałem. — Pobiegłe´s za nim do lasu?
— Nie. . . nie wytrzymałem tempa — wyznał Gibas nieco zakłopotany. — Ale
widziałem, jak biegł. . . Wbiegł na drog˛e do lasu.
M˛esio zar˙zał zwyci˛esko.
— Panowie! Czy jeszcze nie rozumiecie, o co chodzi?! To jest u c i e c z k a
K o n i a! On ju˙z nie wróci.
— W ogóle? — zamrugał oczami Gibas. — My´slisz, ˙ze zostanie w lesie?
— Głupi jeste´s. Nie wróci do szkoły. . . a w ka˙zdym razie nie do naszej klasy.
On ma zniszczone nerwy. Ten bieg o tym ´swiadczy. Czy normalny gog pobiegłby
po takiej hecy na lekcji do lasu?
Oczywi´scie, nikt nie miał pod tym wzgl˛edem ˙zadnej w ˛
atpliwo´sci.
— Powtarzam, to jest ucieczka Konia — zako´nczył M˛esio. — Ko´n nie wy-
trzymał nerwowo i uciekł.
— Bzdura — powiedziałem i spojrzałem na zegarek — po prostu jest godzina
dziesi ˛
ata czterdzie´sci pi˛e´c. — O tej godzinie Ko´n codziennie trenuje biegi. . . Poza
tym nie pobiegł do lasu, lecz na stadion. Jak wiecie, stadion le˙zy przy tej samej
drodze. On codziennie wykonuje na stadionie co najmniej jedno okr ˛
a˙zenie.
— Co´s ty?! — b ˛
akn ˛
ał zaskoczony M˛esio.
44
— To prawda — przyznał Racuch. — Ja go widziałem na stadionie. Ko´n nale-
˙zy do klubu „Sparta”, robi tam biegi ´srednie. Cz˛esto schodzi poni˙zej czterdziestu
siedmiu sekund!
Wiadomo´s´c zrobiła du˙ze wra˙zenie na Cykanderach. Zreszt ˛
a nie tylko na nich.
Zauwa˙zyłem, ˙ze od dłu˙zszej chwili naszej dyskusji przysłuchuje si˛e chyba cała
klasa. I, co mnie bardzo zdopingowało, Nelka Szyperska.
Odchrz ˛
akn ˛
ałem.
— Panowie, sami widzicie, ˙ze nie jest to zwykły Ko´n. Jest to Ko´n o rozma-
itych wybitnych wła´sciwo´sciach. Mi˛edzy innymi jest to Ko´n sportowy — powie-
działem. — Wy traktujecie go jak fuksa, ale ja stawiam na tego Konia. . . Przykro
mi, ˙ze musz˛e ci to o´swiadczy´c, M˛esiu, ale musz˛e, chocia˙zby dlatego, ˙zeby ci˛e
ostrzec. On wróci i jeszcze raz spróbuje wzi ˛
a´c przeszkod˛e, bo to jest Ko´n, który
lubi bra´c przeszkody. Radziłbym si˛e zastanowi´c, co robi´c, kiedy wróci.
— Tak, nale˙załoby si˛e zastanowi´c — wtr ˛
acił Racuch. — Oczywi´scie na wszel-
ki wypadek. . . Zawsze trzeba by´c przygotowanym na ró˙zne mo˙zliwo´sci.
— Tu nie ma si˛e co zastanawia´c — powiedział M˛esio. — Mosty s ˛
a spalone.
Je´sli Ko´n wróci, w co nie wierz˛e, to nie b˛edzie nas kochał. B˛edzie próbował si˛e
odegra´c i m´sci´c. . . Dlatego. . . .
— Nie znasz Konia — przerwałem mu. — Stale przymierzasz go do tego
goryla Tubki, a to jest Ko´n szlachetnej krwi. To jest mustang. . .
— Pegaz — dorzucił Racuch, ale wszyscy tylko roze´smieli si˛e, bo nikt nie
wiedział, co to takiego jest Pegaz.
A M˛esio od razu skorzystał z zakłopotania Racucha i przej ˛
ał inicjatyw˛e.
— By´c mo˙ze jest to Ko´n wspaniały, ale w tej chwili jest to Ko´n zraniony.
Rzucili´smy mu wyzwanie. Zranili´smy go ´smiertelnie. On nam tego nie daruje. . .
A ja nie mam ochoty by´c stratowany przez Konia, i cho´cby to nawet był mustang,
czy te˙z. . . jak mu tam. . .
— Pegaz.
— O wła´snie. Pegaz. Na szcz˛e´scie to nam nie grozi, on ju˙z do nas nie przyj-
dzie. . . mówi˛e wam, on był tylko przysłany na prób˛e. Próba si˛e nie udała. Zabior ˛
a
go.
— A je´sli on uzna, ˙ze próba jeszcze trwa, no i postanowi odby´c jeszcze jedn ˛
a
lekcj˛e? — zapytałem.
— Wtedy musimy dalej stawia´c opór — o´swiadczył M˛esio. — A˙z si˛e zniech˛e-
ci ostatecznie. Nie mamy innego wyboru. U Konia jeste´smy ju˙z spaleni. Dziecko
wie, ˙ze podpadli´smy.
— Za bardzo boisz si˛e Konia — powiedziałem. — Od pocz ˛
atku za bardzo si˛e
go bałe´s i dlatego narobiłe´s głupstw.
— Ja? Bałem si˛e?!
— Tak. Po prostu wszystko robiłe´s ze strachu. Panowie, spójrzcie w lustro —
jeste´scie ju˙z prawie doro´sli, a tak boicie si˛e Konia. To przecie˙z ´smieszne. . .
45
— Jak tu si˛e nie ba´c po tym wszystkim? — mrukn ˛
ał Racuch. — Teraz ju˙z
chyba jest powód.
— Nie przesadzaj. . . bywaj ˛
a gorsze opresje.
— Ale co´s trzeba zrobi´c — mówił zdenerwowany Racuch. — M˛esio ma racj˛e,
˙ze je´sli Ko´n wróci, to nas stratuje.
— Tak, co robi´c? — odezwały si˛e głosy.
— Przede wszystkim nie robi´c burzy w wannie. Nie popada´c w panik˛e, nie
wyobra˙za´c sobie, ˙ze od dmuchania w zup˛e zrobiły si˛e tajfuny. Mo˙ze Ko´n sam nie
b˛edzie chciał o tamtej lekcji pami˛eta´c. . . i zacznie z innej beczki.
— A je´sli przyjdzie nastawiony bojowo, znów wróci do tych okropnych zda´n
i b˛edzie na sił˛e chciał bra´c przeszkod˛e? — zapytała Bojarska.
— Wtedy musimy szybko usun ˛
a´c przeszkod˛e, zanim oszołomiony Ko´n zro-
zumie, co si˛e stało, utniemy łeb całej sprawie. . .
— Ale jak? Potrafisz to zrobi´c?
— Spróbuj˛e. . .
— Teraz jeste´s dzielny junak, bracie Cymku — zadrwił M˛esio — ale dziwnie
jako´s nie słycha´c ci˛e na lekcji.
Spojrzałem na niego ci˛e˙zkim wzrokiem.
— Jutro usłyszysz — powiedziałem.
— No, to b˛edzie dziejowa chwila w naszej klasie! Słyszeli´scie wszyscy? Cy-
mek przyrzekł ujarzmi´c mustanga!
— Hurrra! — krzykn˛eli Cykanderzy.
Podnieceni czekaj ˛
ac ˛
a ich jutro zabaw ˛
a, ju˙z na to konto zacz˛eli szalone gonitwy
po korytarzu.
Podszedłem do Nelki Szyperskiej.
— No, jak? Jeste´s zadowolona?
Nelka patrzyła na mnie oszołomiona.
— Ju˙z sama nie wiem, jak to jest. Czasem wydajesz mi si˛e zabawny i dzie-
cinny, jak wtedy, kiedy wlazłe´s z puzonem na prób˛e przedstawienia, a czasem
piekielnie inteligentny i m ˛
adry.
— To naturalna mieszanka — odparłem — jestem i taki, i taki. Tak wła´snie
jest, kiedy si˛e ma pi˛etna´scie lat. Czytałem o tym w jednej ksi ˛
a˙zce, tam pisali, ˙ze
na tym wła´snie polega młodo´s´c. Oczywi´scie ta mieszanka mo˙ze by´c w ró˙znych
proporcjach. U mnie na przykład w ostatnim czasie było troch˛e za mało m ˛
adro-
´sci. . .
— Ale˙z sk ˛
ad — zaprzeczyła gwałtownie Nella — wła´snie dzisiaj przecie˙z
błysn ˛
ałe´s m ˛
adro´sci ˛
a.
— Gdzie niby?
— No, przede wszystkim w klasie. . .
46
Pomy´slałem, ˙ze nabija si˛e ze mnie i ˙ze jest to rodzaj tak zwanej zimnej ironii,
spojrzałem na ni ˛
a z ukosa, ale była piekielnie powa˙zna. Tym hardziej zrobiło mi
si˛e głupio, ale nie dałem tego po sobie pozna´c.
— Och, przesadzasz! — powiedziałem, robi ˛
ac skromn ˛
a min˛e.
— Wcale nie! To było takie m ˛
adre, ˙ze nie od razu si˛e zorientowałam.
— Co na przykład? — byłem bardzo ciekaw.
— No, ˙ze odło˙zyłe´s t˛e rozmow˛e z Cykanderami do przerwy. . . Gdyby´s wy-
st ˛
apił przeciw nim na lekcji. . . dopiero teraz widz˛e, jakie to byłoby straszne!
— My´slisz, ˙ze dobrze zrobiłem?
— Pewnie. Gdyby´s wtedy wyst ˛
apił, pan Szyko´n dowiedziałby si˛e, ˙ze klasa jest
podzielona, ˙ze to jest spisek Cykanderów, ˙ze oni umy´slnie tak wszystko robi ˛
a. . .
no i wtedy przejechałby si˛e po Cykanderach. Nie mieliby ˙zadnych szans. Byliby
zgubieni. . . nie tylko zreszt ˛
a im by to zaszkodziło. W ogóle atmosfera w klasie
byłaby zatruta. Mo˙ze na zawsze. Oczywi´scie ty zdobyłby´s łaski Konia, ale jakim
kosztem? Po trupach Cykanderów. . . Ale ty nie mogłe´s przecie˙z tak post ˛
api´c. Ty
chciałe´s da´c im szans˛e! I dlatego postanowiłe´s przemówi´c im do rozumu dopiero
po lekcji. I zrobiłe´s to ´swietnie. Dopiero teraz zrozumiałam, ˙ze za jednym zama-
chem chcesz uratowa´c i Konia, i Cykanderów. To jest m ˛
adre i to jest ładne.
Czułem lekki zawrót w głowie. Nie przypuszczałem, ˙ze byłem a˙z taki m ˛
adry.
A mo˙ze tylko w oczach Nelli, bo Nella. . . Wcale bym si˛e zreszt ˛
a tym nie zmar-
twił. Popatrzyłem na ni ˛
a uwa˙znie. U´smiechała si˛e do mnie.
— Jeste´s naprawd˛e równy chłopak, Cymek. Gdybym ja cho´c w cz˛e´sci była
taka odwa˙zna!
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany.
— Nie przejmuj si˛e, za to jeste´s bardzo przenikliwa — powiedziałem z odro-
bin ˛
a szyderstwa i goryczy.
Rozdział 8
Jak uci ˛
ałem łeb ko ´nskiej sprawie
W napi˛eciu czekali´smy, czy Ko´n przyjdzie na nast˛epn ˛
a lekcj˛e. Nawet naj-
bardziej opieszali i niesforni uczniowie zaj˛eli miejsca w ławkach jeszcze przed
dzwonkiem. Wszyscy spodziewali si˛e powa˙znych emocji. Mnie oprócz emocji
czekał jeszcze powa˙zny wysiłek — to ja przecie˙z według słów M˛esia miałem
„uje˙zd˙za´c mustanga”. Najgorsze, ˙ze nie wiedziałem, jak to zrobi´c. Wszystko b˛e-
dzie przecie˙z zale˙ze´c od okoliczno´sci.
Minuta biegła za minut ˛
a — pan Szyko´n si˛e nie zjawiał. W klasie zacz ˛
ał na-
rasta´c gwar. Mały Gibas wyskoczył nawet z ławki i napisał na tablicy wielkimi
literami: Koniec z Koniem.
Chciał jeszcze dorysowa´c przewróconego na przeszkodzie konia, ale w tym
wła´snie momencie pan Szyko´n stan ˛
ał w progu. Gibas nie zd ˛
a˙zył nawet otrze´c r ˛
ak
z kredy! Zapanowała ´smiertelna cisza. Wszyscy czekali, co teraz si˛e stanie, ale
pan Szyko´n nawet nie spojrzał na tablic˛e.
— Czemu sterczysz? — powiedział tylko do Gibasa. — Zmiataj na miejsce.
Gibas czmychn ˛
ał i schował si˛e za plecami kolegów.
Potoczyłem wzrokiem po klasie. Napotkałem w´sciekły wzrok M˛esia.
U´smiechn ˛
ałem si˛e z satysfakcj ˛
a. Ko´n przyszedł, jak przepowiadałem. A wi˛ec wy-
grałem pierwsze starcie. Teraz mogłem ju˙z by´c pewny, ˙ze mam za sob ˛
a co naj-
mniej pół klasy i zrobiło mi si˛e ra´zniej.
Niestety, gdy spojrzałem na Konia, znów poczułem pewien niepokój. To był
wprawdzie Ko´n, ale ju˙z nieco inny Ko´n. Powa˙zny, jakby skupiony, a mo˙ze skr˛e-
powany po prostu. W ka˙zdym razie, gdy na moment uniósł głow˛e znad dziennika,
ujrzałem w jego oczach niepewno´s´c. Sam te˙z od razu poczułem si˛e niepewnie.
Przecie˙z od wczoraj stawiałem na Konia.
Niedobrze, pomy´slałem, je´sli M˛esio zauwa˙zy u Konia t˛e niepewno´s´c, od razu
pójdzie do ataku, tym razem ju˙z na całego, i zacznie si˛e okrutna zabawa. Wilki
osacz ˛
a Konia i rozszarpi ˛
a w drobne kawałki.
48
Tak jest, łowcy wilków i poskramiacze lwów nie mog ˛
a sobie pozwoli´c na nie-
pewno´s´c. Lwy to czuj ˛
a i staj ˛
a si˛e tym bardziej niebezpieczne. Bałem si˛e o Konia.
Nie wiedziałem, co zrobi. Niepewni poskramiacze lwów mog ˛
a ulec parali˙zowi,
zesztywnie´c, straci´c głos, szcz˛eka´c z˛ebami. Mog ˛
a tak˙ze przesta´c panowa´c nad
nerwami, niepotrzebnie trzaska´c z bicza i strzela´c, co jest jeszcze gorsze. Mog ˛
a
tak˙ze spróbowa´c obłaskawi´c lwy pochlebstwami, rozkaprysi´c i rozgrymasi´c, pró-
bowa´c si˛e okupywa´c lwom kawałkami (cudzego) mi˛esa, co jest tylko pozornie
lepsze, a na dłu˙zsz ˛
a zwłaszcza met˛e zgubne.
Co zrobi Ko´n? Na razie starał si˛e panowa´c nad nerwami. Wstał i powiedział
spokojnym, mo˙ze tylko znu˙zonym głosem:
— Zdaje si˛e, ˙ze to, co mówiłem na poprzedniej lekcji, nie było dostatecznie
zrozumiałe. Powtórzymy zatem wszystko jeszcze raz. . .
Patrzyłem z niepokojem na Konia. To był bł ˛
ad! Nie powinien tak zagai´c. Nie-
ostro˙zny, biedny Ko´n! Sam dobrowolnie wchodził na teren bagnisty i ´sliski, gdzie
ju˙z czekały na niego wilki — Cykanderzy. Nie nale˙zy wraca´c do niczego, co sko´n-
czyło si˛e nieprzyjemnie, a przynajmniej na pozór zacz ˛
a´c z innej beczki; powta-
rzanie mogło doprowadzi´c tylko do powtórzenia wczorajszej przykro´sci. Now ˛
a
bitw˛e nale˙zy wyda´c w innym, wygodniejszym miejscu, w ˙zadnym wypadku na
polu niedawnej kl˛eski. Klasa nie znosi powtórek! Jeszcze tego tylko brakowało,
˙zeby Ko´n zacz ˛
ał nudzi´c!
Obejrzałem si˛e. Pół klasy patrzyło na mnie. Wiedziałem: chc ˛
a, ˙zebym szybko
zadziałał w tej sytuacji. Ja te˙z patrzyłem na moich stronników, starałem si˛e ich
zliczy´c, ale tak naprawd˛e to widziałem tylko oczy Nelki.
I nagle pomy´slałem: Maksymilianie Ogromski, to jest moment, ˙zeby pokaza´c,
i˙z nie darmo nosisz maksymalne imi˛e i nazwisko. Oto masz szans˛e, ˙zeby odegra´c
dziejow ˛
a rol˛e w historii tej okropnej klasy. Decyduj si˛e! Odwró´c bieg wydarze´n!
Za moment b˛edzie ju˙z za pó´zno. Wsta´n i ujmij ster wydarze´n w swoje r˛ece!
Wstałem.
Zgn˛ebiony Ko´n, coraz bardziej upodabniaj ˛
acy si˛e do chudej smutnej szkapy,
nawet nie zauwa˙zył, ˙ze chc˛e si˛e wł ˛
aczy´c i zabra´c głos.
— Wró´cmy do poprzedniej lekcji — powiedział.
— To nie b˛edzie potrzebne — o´swiadczyłem mo˙zliwie spokojnie, ale gło´sno
i dobitnie.
Klasa zastygła. Poczułem przyjemne podniecenie. Wszyscy patrzyli na mnie.
Ko´n drgn ˛
ał i te˙z obrócił si˛e do mnie.
— Co powiedziałe´s?
Wida´c było, ˙ze nie od razu zrozumiał.
— Powtórki nie s ˛
a konieczne — powtórzyłem — my´sl˛e, ˙ze wszyscy w klasie
zrozumieli.
— Jednak wczoraj. . . — zacz ˛
ał Ko´n.
49
— Wczoraj to było zaskoczenie — przerwałem szybko — ogólne zaskoczenie
i oszołomienie, prosz˛e pana. Cios podbródkowy, ˙ze tak powiem. . . prawie nokaut,
prosz˛e pana. . . musi upłyn ˛
a´c troch˛e czasu, aby przyj´s´c do siebie.
— Czy to ma znaczy´c, ˙ze ju˙z przyszli´scie do siebie? — zapytał nieufnie pan
Szyko´n.
— Wła´snie to chciałem powiedzie´c. Po prostu wczoraj nas zatkało, mo˙ze to
wyra˙zenie bardziej przemówi do pana. Ja sam byłem zatkany. . . To wszystko, co
pan mówił, było takie inne i nowe, nie byli´smy przyzwyczajeni. . . nie mogłem
słowa wykrztusi´c (jaka˙z to była prawda). Ale zrozumie´c, to my zrozumieli´smy.
— Wolałbym jednak przekona´c si˛e i upewni´c, powtórka wam nie zaszkodzi —
chrz ˛
akn ˛
ał Ko´n.
Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko. Bo˙ze, jaki ten Ko´n uparty! Przeczuwałem, ˙ze czeka mnie
ci˛e˙zki wysiłek.
— Prosz˛e pana, słowo daj˛e — podj ˛
ałem z po´swi˛eceniem — pan mo˙ze by´c
zupełnie spokojny. Zreszt ˛
a u nas jak kto nie rozumie, to my sami wkładamy mu
łopat ˛
a do głowy. U nas w klasie s ˛
a koledzy, co maj ˛
a zdrowe makówki. Wystar-
czy tylko potrz ˛
asn ˛
a´c i sypi ˛
a si˛e wyja´snienia, fakty i wiadomo´sci. Taki na przykład
M˛e˙zyk — to intelekt jak brzytwa. . . on to wszystko, co pan nam mówił, ma w jed-
nym małym palcu. . . Jak pan nie wierzy, mo˙zemy na ten temat podyskutowa´c przy
całej klasie, inni na pewno te˙z si˛e wł ˛
acz ˛
a. . . M˛e˙zyk poprowadzi t˛e dyskusj˛e. . .
Spojrzałem zło´sliwie na M˛esia. M˛esio siedział jak przygwo˙zd˙zony, nie bar-
dzo wiedz ˛
ac chyba, czy ma si˛e wstydzi´c, czy by´c dumny. . . „No wsta´n teraz —
rzuciłem mu wyzywaj ˛
ace spojrzenie — tłumacz si˛e, ˙ze to nieprawda, tłumacz, ˙ze
niczego nie poj ˛
ałe´s! Nie, nie zrobisz tego, bo je´sli masz troch˛e oleju w głowie, to
rozumiesz, ˙ze ja chc˛e ci˛e wyci ˛
agn ˛
a´c za uszy z tej afery!”
Mój chwyt okazał si˛e nie najgorszy. Cykanderzy siedzieli zdezorientowani.
Cz˛e´s´c ich zapewne przypuszczała, ˙ze wszedłem w kontakt z M˛esiem i tak ˛
a wy-
pracowali´smy, tudzie˙z uzgodnili´smy, lini˛e działania. Wi˛ec oszołomieni Cykande-
rzy nie rusz ˛
a. . . zostali chyba skutecznie zneutralizowani. Ale pozostawał M˛esio.
Czy nie chwyci si˛e jakich´s rozpaczliwych metod? Oczekiwałem w niepewno´sci.
On jednak nie odwa˙zył si˛e. Nie był a˙z tak szalony.
— No, pi˛eknie, skoro ju˙z rozumiemy si˛e tak dobrze, uznaj˛e problem za za-
mkni˛ety — powiedział zaaferowany i jakby nie przekonany do ko´nca Szyko´n —
chyba ˙ze M˛e˙zyk ma jeszcze co´s do powiedzenia. . . Wczoraj byłe´s niemow ˛
a, a dzi-
siaj słysz˛e, ˙ze pomagasz kolegom i jeste´s kim´s w rodzaju autorytetu. Wi˛ec jak to
jest? Powiedz?
M˛esio wstał, łypi ˛
ac bezradnie okiem. . . Poprawił szyj˛e w kołnierzyku.
— Ja. . . nie mam nic do powiedzenia, to znaczy. . . nic nowego. To jest tak,
jak mówił Ogromski. . . to było oszołomienie, prosz˛e pana. . .
— Siadaj!
M˛esio usiadł szybko.
50
— Ciekawa klasa — powiedział pan Szyko´n odzyskuj ˛
ac pewno´s´c siebie — co
troch˛e kto´s tu popada w oszołomienie. Wczoraj wy, dzisiaj i jestem oszołomio-
ny. . . Bo musz˛e wam powiedzie´c. . . wła´sciwie to miała by´c moja ostatnia lekcja
z wami. . . Miałem dosy´c waszego uporczywego oszołomienia i przyszedłem si˛e
z wami po˙zegna´c. . . ale skoro si˛e ju˙z rozumiemy. . .
— A to dopiero heca! — szepn ˛
ał do mnie M˛esio.
— Teraz z kolei ty jeste´s oszołomiony, jak widz˛e — odparłem.
— Niech ci˛e Ko´n kopnie! — zasapał M˛esio.
Przez chwil˛e jeszcze miałem obawy, ˙ze zbyt szczere wyznanie Konia mo˙ze na
nowo wzbudzi´c czy rozdra˙zni´c Cykanderów. Rozgl ˛
adałem si˛e, czy który´s z nich
nie podejmie kontrataku, ale nie, w klasie, o dziwo, panował spokój. Rozlu´zniony
wewn˛etrznie Ko´n przeszedł do nowego tematu: „Pisz˛e do gazety reporta˙z z miej-
scowo´sci, gdzie sp˛edziłem wakacje”. Tu ju˙z ka˙zdy w klasie czuł si˛e na mocniej-
szym gruncie.
Odetchn ˛
ałem. A wi˛ec zwyci˛estwo? Zwyci˛estwo całkowite i bezwzgl˛edna ka-
pitulacja Cykanderów? Nie chciało mi si˛e wierzy´c! Jedno było pewne. Przynaj-
mniej na razie postanowili przyj ˛
a´c moj ˛
a formuł˛e. . . Nie wymy´slili wida´c nic lep-
szego na poczekaniu.
Wracałem ze szkoły razem z Nelk ˛
a. Kiedy´smy si˛e rozstawali, zapytałem:
— A teraz powiedz mi prawd˛e, czy wtedy, podczas tej okropnej lekcji, nie
uwa˙zała´s, ˙ze jestem tchórzem?
— Co ty?! Przecie˙z ju˙z powiedziałam ci. . . Dlaczego to ci˛e wci ˛
a˙z dr˛eczy?!
— Bo ja sam. . . musz˛e ci powiedzie´c, ja sam czułem si˛e wtedy jak Minim
Mikronowicz.
— Bzdura. Dla mnie byłe´s zawsze Maksymilianem Ogromskim.
— Zawsze?
— Tak, nawet jak mówiłam co innego, zawsze wierzyłam w ciebie.
— Dlaczego?
— Nie wiem. . . tak krótko ci˛e znam, a jednak ci wierz˛e.
— Jeste´s łatwowierna.
— Wcale nie. Nie my´sl, ˙ze ja ka˙zdemu wierz˛e. Ale my´sl˛e, ˙ze tobie mo˙zna. . .
W ka˙zdym razie ja si˛e nie zawiodłam. Przecie˙z to wła´snie ty ukr˛eciłe´s w ko´ncu
łeb ko´nskiej sprawie.
— Sprawa miałaby łeb, i to bardzo du˙zy, do tej pory, gdyby. . . gdyby nie ty. . .
Przecie˙z wiesz, ˙ze ja to wszystko zrobiłem dla ciebie!
— Mówisz serio?
— Tak.
Milczała przez chwil˛e.
— Jestem bardzo szcz˛e´sliwa — odezwała si˛e wreszcie. — Pierwszy raz w ˙zy-
ciu kto´s zrobił tak ˛
a trudn ˛
a rzecz dla mnie. I to wła´snie jeste´s ty. To strasznie miło
51
mie´c kogo´s, komu mo˙zna wierzy´c i na kim mo˙zna polega´c? Dlaczego masz tak ˛
a
ponur ˛
a min˛e? — zapytała zdziwiona.
— Trudno by´c zachwyconym w mojej sytuacji. Ja ci˛e robi˛e szcz˛e´sliw ˛
a, ale ty
uwielbiasz Konia!
— Co ty gadasz!
— Uwielbiała´s go od samego pocz ˛
atku!
— Co´s ty. . . ja go tylko ˙załowałam.
— Och, nie wypieraj si˛e. Obserwowałem ci˛e cał ˛
a lekcj˛e. Patrzyła´s w niego jak
w obraz.
— Jak w obraz?
— Zbyt łatwo wpadasz w zachwyt, jak ka˙zda dziewczyna. Ko´n, owszem, jest
na poziomie, ale bez przesady! Dlaczego ty si˛e ´smiejesz — wykrztusiłem — co
w tym ´smiesznego?
Ale ona ´smiała si˛e w dalszym ci ˛
agu. Ja te˙z u´smiechn ˛
ałem si˛e w ko´ncu. . . bo
pomy´slałem, co sam mówiłem o młodo´sci jako o piekielnej mieszance. Psiako´s´c,
znów chyba co´s mi si˛e pomieszało. . . a mo˙ze po prostu ´zle dobrałem proporcje?
Rozdział 9
Jak trzyma´c dwie sroki za ogon
Wprawdzie wykre´sliłem nareszcie z agendy spraw˛e Konia, ale nie sprawiło mi
to wi˛ekszej ulgi, bo przy okazji stwierdziłem z przykro´sci ˛
a, ˙ze pozostałe wa˙zne
sprawy nie ruszyły zupełnie z miejsca. Był ju˙z pa´zdziernik, a ja nie nakr˛eciłem ani
pół metra filmu, nie przebiegłem czterystu metrów w czasie poni˙zej pi˛e´cdziesi˛e-
ciu sekund, w ogóle nawet nie zbli˙zyłem si˛e do tej magicznej cyfry. Finansowo te˙z
stałem na progu bankructwa. No i wreszcie — Giga! Wiedziałem, ˙ze powinienem
wykre´sli´c Gig˛e z agendy i wstawi´c na jej miejsce Nelk˛e Szypersk ˛
a. Tak zrobił-
by człowiek konsekwentny. Ja jednak stale zwlekałem. Wtedy, gdy wykre´slałem
spraw˛e Konia, te˙z postanowiłem za jednym zamachem wykre´sli´c Gig˛e. Ju˙z nawet
zamachn ˛
ałem si˛e piórem. . . ale na pró˙zno, niestety! Pióro — a ´sci´slej mówi ˛
ac mój
zielony pisak — jako´s zawisł mi w powietrzu. . . Nie. . . nie potrafi˛e wykre´sli´c Gi-
gi. Mimo wszystko! Na razie — pomy´slałem. Potem „czas uleczy wszystko”. Tak
przynajmniej mówiła moja biedna mama w krytycznych chwilach dziejów naszej
rodziny. Niestety, wzdychała przy tym ci˛e˙zko i te westchnienia mamy sprawiały,
˙ze zapatrywałem si˛e nieco sceptycznie na lekarskie kwalifikacje czasu. Nie maj ˛
ac
jednak pod r˛ek ˛
a innego ´srodka, postanowiłem podda´c si˛e owej problematycznej
kuracji.
Oczywi´scie jako człowiek czynu zamierzałem aktywnie pomaga´c i czasowi
w przep˛edzaniu Gigi z mych my´sli i pami˛eci. Zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze jest to
operacja długa i bolesna. Aby j ˛
a skróci´c i znie´s´c mo˙zliwie bezbole´snie, uznałem
za konieczne r z u c i ´c s i ˛e w w i r c z e g o ´s. Czytałem w ksi ˛
a˙zkach, ˙ze za-
durzeni nieszcz˛e´sliwie bohaterowie rzucali si˛e w wir zaj˛e´c, aby zapomnie´c. . . aby
otrz ˛
asn ˛
a´c si˛e. . . wi˛ec ja te˙z postanowiłem rzuci´c si˛e w wir. Ale czego? Z pocz ˛
atku
nie wiedziałem. Id ˛
ac w ´slad bohaterów nale˙załoby si˛e rzuci´c w wir pracy, mnie
jednak specjalnie nie odpowiadał jako´s ten wir. Praca ucznia nie wydała mi si˛e
zbyt pasjonuj ˛
aca, w ka˙zdym razie z pewno´sci ˛
a nie tak ciekawa, aby mo˙zna si˛e
było w niej pogr ˛
a˙zy´c bez reszty i zapomnie´c o n˛ekaj ˛
acych nas troskach. Wi˛ec co?
Mo˙ze s p o r t? W ko´ncu wstawiłem przecie˙z do agendy ten mój nieszcz˛esny bieg
53
na czterysta metrów. Gdyby tak odda´c si˛e całkowicie idei poprawienia wyników
na tym dystansie? Zej´s´c poni˙zej owych pi˛e´cdziesi˛eciu sekund?! ´
Cwiczy´c i ´cwi-
czy´c, trenowa´c codziennie ze stoperem a˙z do zupełnego zm˛eczenia? Wiedziałem
ju˙z z do´swiadczenia, ˙ze gdy si˛e intensywnie trenuje, zapomina si˛e o wszystkich
innych sprawach, a po treningu człowiek marzy tylko o jednym: ˙zeby napi´c si˛e
czego´s zimnego i odpocz ˛
a´c. Wi˛ec i teraz mo˙ze. . . gdybym podj ˛
ał na nowo trenin-
gi, my´slałbym tylko o jakiej´s coca-coli, o dobrej kolacji, o fotelu, a nie o Gidze. . .
Po krótkim namy´sle zdecydowałem si˛e wi˛ec zaktywizowa´c sportowo, zapisa-
łem si˛e do klubu do sekcji lekkoatletycznej i jako obiecuj ˛
acy narybek codziennie
´cwiczyłem pod okiem trenera biegi ´sredniodystansowe razem z innymi młodzika-
mi. Po dwu tygodniach osi ˛
agn ˛
ałem wymagane minimum i zostałem dopuszczony
do Mi˛edzyszkolnego Biegu z okazji ´Swi˛eta Wojska Polskiego, który to bieg miał
si˛e odby´c dwunastego pa´zdziernika. Najpierw stan ˛
ałem do eliminacji i wygrałem
j ˛
a w mojej grupie. W biegu finałowym razem ze mn ˛
a mieli startowa´c zwyci˛ez-
cy pozostałych pi˛eciu grup. Znałem wszystkich doskonale z pracy w klubie. Byli
to nast˛epuj ˛
acy chłopcy: bracia Bojek, Ciemski Tytus, Op˛eda Klaudiusz, zwany
Klodkiem, oraz Kobylak Stanisław. Wszyscy byli bardzo gro´zni, mo˙ze z wyj ˛
at-
kiem Klodka, który zwyci˛e˙zył fuksem, bo wylosował najsłabsz ˛
a grup˛e. Od razu
wi˛ec pomy´slałem sobie, ˙ze nie mam szans liczy´c na zwyci˛estwo, chyba. . . chyba
˙ze zdarzy si˛e jaki´s cud. Ale potem przyszło mi na my´sl, ˙ze gdzie jak gdzie, ale
wła´snie w sporcie zdarzaj ˛
a si˛e ró˙zne cuda i nie powinienem z góry kapitulowa´c.
Najwa˙zniejsze to prócz formy fizycznej mie´c form˛e psychiczn ˛
a. Wiedziałem, ˙ze
to nie zale˙zy tylko ode mnie, ale i od postawy publiczno´sci w czasie zawodów.
Gdybym czuł, ˙ze trzyma moj ˛
a stron˛e, ˙ze stawia na mnie. . . Tak, potrzebowałem
dopingu, oparcia duchowego i zach˛ety. Na kogo mog˛e liczy´c? Oczywi´scie liczy-
łem na moj ˛
a klas˛e, a zwłaszcza na Nelk˛e Szypersk ˛
a, bo wa˙zne jest nie tylko, ile
osób dopinguje, ale tak˙ze k t o to robi. Tak, w tym biegu Nella by mi bardzo
pomogła. Wystarczyłaby ´swiadomo´s´c, ˙ze znajduje si˛e na trybunie. W przeddzie´n
zawodów spotkałem j ˛
a w szkole.
— Oczywi´scie jutro spotykamy si˛e na stadionie — powiedziałem. Była raczej
zdziwiona.
— Na stadionie? Dlaczego?
— Nie wiesz?
— Sk ˛
ad mam wiedzie´c?!
Zamilkłem, przykro zaskoczony. N i c n i e w i e! A ja głupi my´slałem, ˙ze
wszyscy ˙zyj ˛
a tymi zawodami. To był pierwszy kubeł zimnej wody na mój rozpa-
lony łeb.
— B˛ed˛e biegał na czterysta metrów — wyja´sniłem rozdra˙zniony, jutro s ˛
a za-
wody i ja. . .
— B˛edziesz brał udział w biegach? — Nelka spojrzała na mnie dziwnie.
— Tak. Trenowałem ci˛e˙zko przez dwa tygodnie. . .
54
— Rozumiem — powiedziała — dlatego nigdzie nie było ci˛e wida´c. Słuchaj,
Cymek, nie chc˛e si˛e wtr ˛
aca´c do twoich spraw, ale pozwól, ˙ze jedno ci powiem: za
bardzo si˛e rozpraszasz, za wiele srok naraz chcesz trzyma´c za ogon! Boj˛e si˛e, ˙ze
wszystkie ci uciekn ˛
a.
Zdenerwowała mnie. Zamiast podziwia´c moje zdolno´sci, jakie´s pouczenia. . .
dr˛etwe mowy. . . Chciałem jej to wygarn ˛
a´c, ale powiedziałem tylko:
— Po prostu jestem wszechstronny. Powinna´s to doceni´c. A mo˙ze nie lubisz
sportu?
— Nie lubi˛e przesady. Znikasz po całych dniach. Przestałe´s zagl ˛
ada´c do na-
szego ogniska, profesor Kiryłło martwi si˛e, co b˛edzie z twoj ˛
a gr ˛
a na puzonie. . .
A ty sobie po prostu biegasz na stadionie. . .
— Miałem w planie ten bieg wcze´sniej ni˙z puzon!
— To po co zapisałe´s si˛e na lekcj˛e puzonu?
Zasapałem gniewnie, ale nie mogłem odpowiedzie´c na to pytanie.
— Marnujesz tylko czas! - ci ˛
agn˛eła wzburzona Nelka. — Zastanawiam si˛e,
czy naprawd˛e jeste´s taki m ˛
adry, jak my´slałam.
— To zastanawiaj si˛e — odpaliłem — a ja musz˛e przekroczy´c granic˛e pi˛e´c-
dziesi˛eciu sekund!
— Po co?
— Szkoda, ˙ze tego nie rozumiesz. Po prostu mam takie ambicje.
— Wolałabym, ˙zeby´s si˛e zaj ˛
ał ambicjami filmowymi.
— Filmowymi? Sk ˛
ad wiesz?
— Dowiedziałam si˛e, ˙ze werbujesz aktorów do filmu, który masz kr˛eci´c. Czy
to prawda?
— Tak — b ˛
akn ˛
ałem zbity z tropu.
— Ciekawe, ˙ze nic mi o tym nie wspomniałe´s.
— Nie wspomniałem?
— Nie. Tyle z sob ˛
a rozmawiali´smy, a ty ani słowa o tym filmie — w głosie
Nelli wyczuwałem wyra´zn ˛
a pretensj˛e. — Ukrywałe´s to umy´slnie przede mn ˛
a!
— Ale˙z sk ˛
ad. . .
— To dlaczego?. . .
— Nie my´slałem, ˙ze ci˛e to interesuje. . .
— To mnie interesuje! — zaczerwieniła si˛e Nelka.
Chrz ˛
akn ˛
ałem i zapytałem ostro˙znie:
— Czy. . . czy chciałaby´s zagra´c w tym filmie?
— Uwa˙zasz, ˙ze si˛e nie nadaj˛e? — Nella poprawiła włosy, odst ˛
apiła krok i za-
demonstrowała si˛e w całej okazało´sci na tle szkolnej tablicy ogłosze´n, ze sztucz-
nym u´smiechem przylepionym do jaskrawoczerwonych ust.
Wytrzeszczyłem oczy. Dopiero teraz zauwa˙zyłem, ˙ze Nelka ma „zrobion ˛
a”
twarz. Podmalowane powieki, dorysowane brwi, uczernione rz˛esy i uszminkowa-
ne wargi. A do tego ta fryzura!
55
— No wi˛ec? — zniecierpliwiła si˛e Nella. — Nadaj˛e si˛e czy nie?
— O. . . owszem — wykrztusiłem — oczywi´scie, ˙ze si˛e nadajesz, tylko. . .
— Tylko co?
Ugryzłem si˛e w j˛ezyk. Nie mogłem jej przecie˙z powiedzie´c, ˙ze w tym momen-
cie przypomniała mi si˛e Giga. Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko. Nie, tego nie da si˛e ukry´c,
jednak Szyperska nie zast ˛
api Gigi w filmie.
— Masz jakie´s zastrze˙zenia — zaniepokoiła si˛e Nella — jakie´s opory? —
dopytywała. — Mo˙ze chodzi o Gig˛e?!
— Co? — zdr˛etwiałem.
— Nie wypieraj si˛e — zasapała Nella. — Ci˛e˙zki Tubka mi wszystko powie-
dział. Chciałe´s wzi ˛
a´c Gig˛e do filmu!
— No. . . tak — wyj ˛
akałem — po prostu pasowała mi. . .
— Ona? A co ze mn ˛
a?
Poczułem, ˙ze si˛e poc˛e.
— Och, to nie problem — rzekłem po´spiesznie — potrzebuj˛e paru aktorek. . .
w scenariuszu b˛edzie kilka ról kobiecych. . . Wi˛ec ty i Giga. . . obie mo˙zecie za-
gra´c — wypaliłem wreszcie.
— Obie?! — wykrzykn˛eła Nelka.
— No, na przykład jako matka i córka.
— Ale kto b˛edzie matk ˛
a? — zdenerwowała si˛e. — Chyba nie ja!?
Zdałem sobie spraw˛e, ˙ze wpakowałem si˛e na teren nader niebezpieczny i ´sli-
ski, wycofałem si˛e wi˛ec szybko.
— Mo˙zecie by´c siostrami — zaproponowałem.
— Ja mam by´c siostr ˛
a Gigi, no wiesz. . . — oburzyła si˛e Nelka. — Nie po-
trafiłabym z Gig ˛
a. . . nie. . . . film z Gig ˛
a w ogóle nie ma sensu — o´swiadczyła
stanowczo — musisz j ˛
a wykluczy´c!
— Ale˙z Nelka, co ty znowu. . . zrozum!. . .
— Nie, nie zgadzam si˛e! Nie znosz˛e Gigi!
— Nie b ˛
ad´z dzieckiem! — próbowałem j ˛
a uspokoi´c. — Jakby niektórzy, praw-
dziwi aktorzy, tak stawiali spraw˛e, to by nie powstał nigdy ˙zaden film. My´slisz, ˙ze
oni zawsze si˛e lubi ˛
a? O, moja droga — czasem nie znosz ˛
a si˛e bardziej ni˙z ty z Gi-
g ˛
a, a graj ˛
a zakochanych! Udaj ˛
a uczucia takie, jakie s ˛
a w scenariuszu, a prawdziwe
chowaj ˛
a do kieszeni. Na tym wła´snie polega aktorstwo, prosz˛e ciebie!
— Nienawidz˛e Gigi! — krzykn˛eła Nelka. Twarz jej nap˛eczniała od zło´sci.
Spojrzałem na ni ˛
a z pobła˙zaniem.
— Musisz panowa´c nad swoim ciałem — powiedziałem — je´sli chcesz by´c
aktork ˛
a. Aktorka musi.
Nella opanowała si˛e.
— My´slisz, ˙ze potrafi˛e? — zapytała strapiona.
— Na pewno! Ale powinna´s stale o tym pami˛eta´c i nie da´c si˛e zaskoczy´c przez
zło´s´c! Po prostu musisz trenowa´c.
56
— B˛ed˛e — westchn˛eła Nelka — ale to okropne, ˙ze Giga. . .
— Daj spokój z Gig ˛
a — powiedziałem ostro — jeszcze nawet nie wiadomo,
czy zgodzi si˛e zagra´c w moim filmie. Nawet z ni ˛
a nie rozmawiałem.
— Nie rozmawiałe´s?
— Nawet jej nie znam wła´sciwie — mrukn ˛
ałem cicho.
— Nie znasz?
— Nie. To wszystko tylko plany.
Nelka odetchn˛eła wyra´znie.
— Czy ona b˛edzie na. . . na tym wy´scigu?
— Na zawodach?
— Tak. . . na tych, o których mówiłe´s.
— Sk ˛
ad mog˛e wiedzie´c — wzruszyłem ramionami — wiem tylko, ˙ze zawsze
interesowała si˛e sportem. . . Widywałem j ˛
a na trybunach.
— Na pewno przyjdzie — przygryzła wargi Nelka. — Ja te˙z przyjd˛e —
o´swiadczyła nagle.
— A to byłoby ´swietnie — powiedziałem i u´smiechn ˛
ałem si˛e pod nosem. Było
jasne, ˙ze Nelka jest zazdrosna. Lecz nie miałem nic przeciwko temu. Przeciwnie,
to mi sprawiało przyjemno´s´c. Wi˛ecej, to mi było w tym wypadku na r˛ek˛e. . .
Rozdział 10
Bieg na czterysta metrów
To zapowiadało si˛e z pocz ˛
atku całkiem nie´zle. Kiedy w dniu zawodów zja-
wiłem si˛e na stadionie, jeszcze przed szatni ˛
a usłyszałem gło´sne kichanie. Z cie-
kawo´sci ˛
a otworzyłem drzwi. Okazało si˛e, ˙ze to kichali bracia Bojek. Wła´snie
z identycznych kieszeni wyci ˛
agali identyczne chusteczki koloru yellow-bahama,
po czym z identycznym tr ˛
abieniem wytarli identycznie baniaste i czerwone nosy.
Prawdopodobnie byli obaj identycznie zakatarzeni. Od razu poczułem si˛e ra´z-
niej. Taka niedyspozycja w dniu zawodów to jest handicap co si˛e zowie. Przy-
najmniej z bra´cmi Bojek mi si˛e udało! Szans˛e mamy teraz wyrównane, a nawet
mo˙ze zdobyłem przewag˛e. Spojrzałem na Ciemskiego Tytusa. Mo˙ze i jemu te˙z
przytrafiła si˛e jaka´s przykro´s´c? Niestety, Ciemski Tytus był bezwstydnie zdro-
wy. Podskakiwał w miejscu jak pajac, demonstruj ˛
ac ostentacyjnie sw ˛
a odra˙zaj ˛
aco
wysok ˛
a form˛e. Równie˙z Kobylak Stanisław napawał mnie niepokojem. Był spo-
kojny i skupiony. Zawsze bałem si˛e spokojnych i skupionych twardzieli. Kobylak
Stanisław wygl ˛
ada mi na takiego twardziela. Podobno obaj, zarówno Ciemski Ty-
tus, jak i Kobylak Stanisław, trenowali całe lato na obozie sportowym, podczas
gdy ja zbijałem b ˛
aki u babci Ciuszy´nskiej w Pcimiu nad Rab ˛
a. Nadto, jak sły-
szałem, Ciemski Tytus i Kobylak Stanisław poddali si˛e specjalnej diecie i prócz
innych przepisanych pokarmów po˙zerali posłusznie jak zaj ˛
ace dwie główki sała-
ty i pot˛e˙zne porcje szpinaku dziennie. Ja osobi´scie unikałem nadmiaru zieleniny,
a zwłaszcza do szpinaku czułem nieprzezwyci˛e˙zony wstr˛et. Zdawałem sobie spra-
w˛e, ˙ze to wszystko obni˙za powa˙znie moj ˛
a kondycj˛e fizyczn ˛
a i ˙ze w ˙zaden sposób
nie mog˛e si˛e równa´c z takimi asami jak Ciemski Tytus i Kobylak Stanisław.
Z tych przykrych rozmy´sla´n wyrwał mnie dono´sny d´zwi˛ek puzonu. Spojrza-
łem za okno. Oczywi´scie to był Ci˛e˙zki Tubka. Nadchodził w otoczeniu mikrusów.
Raz po raz d ˛
ał w srebrzysty instrument, budz ˛
ac podziw malców. W chwil˛e pó´zniej
pojawił si˛e w progu naszej szatni.
58
— Cze´s´c, chłopaki. Mam dla was dobr ˛
a nowin˛e — obwie´scił zasapany, po
czym zatr ˛
abił triumfalnie — impreza zapowiada si˛e na medal! Kolosalne zainte-
resowanie! Wł ˛
aczyli si˛e nawet gogowie!
— Co. . . gogowie? — zaniepokoił si˛e Ciemski Tytus, który zd ˛
a˙zył ju˙z złapa´c
od pocz ˛
atku roku szkolnego po par˛e łab˛edzi z wa˙zniejszych przedmiotów i był
znany w ´srodowiskach nauczycielskich jako Ciemna Masa Tytoidalna. — W ja-
kim sensie gogowie? — dopytywał wyra´znie zdegustowany t ˛
a nowin ˛
a.
— W sensie przyjemnym — o´swiadczył Tubka. — Postanowili ufundowa´c
pewne. . . pewne nagrody dla zwyci˛ezcy biegu na czterysta metrów.
— Nagrody? Jakie?
— Kr ˛
a˙z ˛
a wie´sci, ˙ze zwyci˛eski ucze´n ma by´c przez cały rok traktowany ulgowo
w pytaniu. . .
— Nie wierz˛e. . . — o´swiadczył z gorycz ˛
a Ciemski Tytus.
— Niby jak to ulgowo? Nie b˛ed ˛
a stawia´c łab˛edzi?
— Podobno zwyci˛eski biegacz ma by´c podci ˛
agany co najmniej o jeden stopie´n
w gór˛e. To by ci˛e urz ˛
adziło, Tytus.
— To s ˛
a bujdy! Chcesz mnie podnie´s´c na duchu i dlatego tak mówisz. To
jest oszuka´nczy doping — rozzło´scił si˛e Ciemski. — Zwyci˛ezca tego biegu nie
tylko nie b˛edzie podci ˛
agany przez gogów, ale na pewno im p o d p a d n i e. Ja
si˛e znam na tym — poci ˛
agn ˛
ał nosem. — Przyuwa˙z ˛
a go. B˛ed ˛
a chcieli wiedzie´c,
c o u m i e zwyci˛ezca. B˛ed ˛
a mówi´c: byłe´s silny na bie˙zni, no to poka˙z, czy jeste´s
równie silny z matmy, i b˛ed ˛
a ci˛e maglowa´c z satysfakcj ˛
a i zagina´c z rozkosz ˛
a. . .
Gogowie nie znosz ˛
a kogo´s, kto si˛e wyró˙znia na sportowym polu, a w klasie jest
klops.
— Głupstwa gadasz. Jakby tak było, to by nie ustanowili specjalnej nagrody
rzeczowej za ten bieg — zar˙zał Tubka.
— Co to za nagroda? — Bracia Bojkowie zbli˙zyli si˛e w identyczny sposób
poprawiaj ˛
ac okulary na identycznie napuchni˛etych nosach.
— Fantastyczna — powiedział Ci˛e˙zki Tubka. — Z pocz ˛
atku miał by´c to Pu-
char Grona Nauczycielskiego, ale okazało si˛e, ˙ze w ˙zadnym sklepie nie ma od-
powiednio wspaniałego i wielkiego kryształowego pucharu. Wsz˛edzie oferowano
gronu tylko kieliszki do wódki i do sikacza. Pani Czubało zgodziła si˛e ju˙z naby´c
zamiast pucharu kieliszek z zielonkawego szkła, nawet ładny, za dwana´scie zło-
tych, ale pan dyrektor Biegunowicz si˛e sprzeciwił. Powiedział, ˙ze mogłoby to by´c
´zle zrozumiane. Ofiarowanie zwyci˛eskiemu uczniowi kieliszka mogłoby wywo-
ła´c wra˙zenie, i˙z grono pedagogiczne zach˛eca go do picia napojów alkoholowych.
I wtedy pan Roger Fizyczny zaproponował, ˙zeby wr˛eczy´c dyrektora Biegunowi-
cza.
Spojrzeli´smy po sobie.
— Jak to wr˛eczy´c? Dyrektora? Co ty?!
— Jako nagrod˛e dla zwyci˛ezcy — o´swiadczył spokojnie Tubka.
59
— Samego Biegunowicza?! Zwariowałe´s?!
— No. . . chciałem powiedzie´c pos ˛
a˙zek dyrektora. . . to znaczy przedstawiaj ˛
a-
cy dyrektora, czyli Biegunowicza, ze spi˙zu.
— Ze spi˙zu?
— Czyli z br ˛
azu. Konkretnie miała to by´c statuetka biegacza, któr ˛
a na pewno
widzieli´scie. . .
— Ta co stoi na wystawie w sklepie „Desy”?
— Ta sama! Za sze´s´cset sze´s´cdziesi ˛
at złotych. Słyszeli´scie pewnie, ˙ze jest to
dzieło pana F ˛
afary?
— Tego, co robi nagrobki na ulicy Cmentarnej?
— To jego brat. F ˛
afara, o którym mówi˛e, czyli F ˛
afara R ˛
aczka podupadł ostat-
nio na skutek nałogu pija´nstwa i robi ju˙z tylko figurki diabełków i aniołków z gip-
su w spółdzielni „Kramarz”. Kiedy´s zapowiadał si˛e na wielkiego artyst˛e i był ko-
leg ˛
a dyrektora Biegunowicza, gdy uczył zaj˛e´c plastycznych w szkole w Lelowie.
Wtedy podobno wyrze´zbił t˛e podobizn˛e dyrektora.
— Nie jestem pewien, czy statuetka z wystawy „Desy” przedstawia Bieguno-
wicza — powiedziałem.
— Nie ma w ˛
atpliwo´sci — o´swiadczył autorytatywnie Tubka. — Biegunowicz
w młodo´sci był biegaczem.
— Twarz podobna — powiedział Ciemski. — Ma nawet okulary.
— Wysuni˛et ˛
a szcz˛ek˛e doln ˛
a — dodał Tubka. — A w ogóle ta sama posta-
wa. . . ten rozbieg. . . Widziałem, jak Biegunowicz raz ´spieszył si˛e na zebranie
do Komitetu. Biegł tak samo jak ten wyrze´zbiony sportowiec z wyci ˛
agni˛et ˛
a szy-
j ˛
a podnosz ˛
ac wysoko kolana. To jest na pewno Biegunowicz! I co wa˙zniejsze,
w cenie sze´sciuset sze´s´cdziesi˛eciu złotych. Nierdzewny.
Wiadomo´s´c o tak cennej nagrodzie zrobiła na nas silne wra˙zenie. Przez chwil˛e
milczeli´smy oszołomieni.
— I. . . i to b˛edzie na własno´s´c? — wykrztusił przej˛ety Tytus.
— Niezupełnie powiedział Tubka. To ma by´c nagroda przechodnia. Zwyci˛eski
biegacz b˛edzie przechowywał Biegunowicza, oczywi´scie na honorowym miejscu,
a˙z do nast˛epnych zawodów. Dopiero gdy zwyci˛e˙zy trzy razy z rz˛edu, otrzyma
pos ˛
a˙zek na własno´s´c. . .
— To mi si˛e mniej podoba — o´swiadczyłem.
— To mo˙ze by´c kłopotliwe — dodał Ciemski Tytus.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał.
— To prawda. . . Rzecz mo˙ze by´c kłopotliwa. Podobno br ˛
az u˙zyty do wyrobu
pos ˛
a˙zka nie jest najwy˙zszej jako´sci. . . pod wpływem powietrza. . . zwłaszcza za-
nieczyszczonego powietrza zbyt szybko zielenieje, a co gorsza czernieje. Dlatego
do nagrody b˛edzie doł ˛
aczona specjalna pasta i flanelka do czyszczenia dyrektora.
60
Spojrzeli´smy po sobie. Perspektywa czyszczenia dyrektora Biegunowicza
przy pomocy pasty i flaneli nie bardzo nam si˛e podobała. To mogło by´c nudne
na dłu˙zsz ˛
a met˛e.
— E, nabijasz si˛e chyba z nas. — Op˛eda Klaudiusz spojrzał podejrzliwie na
Tubk˛e.
— Jak słowo. . . — uderzył si˛e w sw ˛
a gorliw ˛
a pier´s Ci˛e˙zki Tubka. — Słysza-
łem, grono pedagogiczne naradzało si˛e w tej sprawie. Wszyscy byli za tym, ˙zeby
ufundowa´c nagrod˛e w postaci biegacza, ale bali si˛e, czy młodzie˙z potrafi usza-
nowa´c tak cenne trofeum. Szczególnie pani Czubało wyraziła w ˛
atpliwo´s´c, czy
mo˙zna oddawa´c b ˛
ad´z co b ˛
ad´z spi˙zowe wyobra˙zenie władzy szkolnej we władz˛e
jakiego´s drapichrusta-gołow ˛
asa tylko dlatego, ˙ze ma szybkie nogi. Tak powiedzia-
ła, zapami˛etałem dokładnie.
— Drapichrusta? — skrzywił si˛e Ciemski Tytus.
— Drapichrusta-gołow ˛
asa! — odparł Tubka. — I powiedziała jeszcze, ˙ze ˙za-
den z nas nie potrafi przechowa´c pos ˛
a˙zka przez rok.
— Oburzaj ˛
ace! — stwierdził Op˛eda Klaudiusz. — Taki brak zaufania!
— Wreszcie postanowiono — ci ˛
agn ˛
ał dalej Tubka — ˙ze pan Roger Fizyczny
b˛edzie osobi´scie kontrolował, czy statuetka dyrektora Biegunowicza jest wła´sci-
wie przechowywana przez ucznia-biegacza.
— Co to znaczy — wła´sciwie? — zaniepokoił si˛e Ciemski Tytus.
— To znaczy — odparł spokojnie Tubka — czy jest ustawiona na honorowym
miejscu w domu. . . czyli, jak si˛e wyraziła pani Czubało, odpowiednio ekspono-
wana oraz czy jest odkurzana i czyszczona t ˛
a flanelk ˛
a, o której mówiłem. . .
— Odkurzanie nie b˛edzie łatwe — poci ˛
agn ˛
ał nosem Op˛eda Klaudiusz. — Nie
wiem, czy przyjrzeli´scie si˛e panu Biegunowiczowi na tej wystawie. On jest cały
pofałdowany — zauwa˙zył rzeczowo, i to te˙z była prawda.
Milczeli´smy stropieni, a Ciemski Tytus zacz ˛
ał podskakiwa´c jeszcze bardziej
nerwowo ni˙z przedtem.
— Najbardziej si˛e boj˛e, ˙ze przy sposobno´sci pan Roger mo˙ze oprócz stanu
nagrody, sprawdzi´c stan ucznia. Człowiek b˛edzie si˛e bał ˙zy´c po swojemu, bo stale
b˛edzie my´slał, ˙ze Roger wpadnie do domu, krzyknie, fuknie i zap˛edzi do odrabia-
nia lekcji. — Ciemski Tytus przebierał nogami coraz bardziej nerwowo.
Tubka przypatrywał mu si˛e z niesmakiem.
— Widz˛e, ˙ze zrobiłe´s si˛e nerwowy — zauwa˙zył. — To niedobrze. — Wyci ˛
a-
gn ˛
ał z kieszeni wymi˛etoszon ˛
a paczk˛e sportów. — Masz, zapal sobie, stary, to ci˛e
uspokoi.
Ciemski Tytus zawahał si˛e. Niew ˛
atpliwie z jednej strony był zaszczycony pro-
pozycj ˛
a Tubki, a z drugiej bał si˛e. . . Wiedział, ˙ze jako biegacz. . . jako biegacz,
powinien stanowczo odmówi´c, ale chciał zagra´c przed Tubk ˛
a dorosłego wyg˛e,
któremu jaki´s dymek nie mo˙ze zaszkodzi´c. Nawet przed biegiem na czterysta me-
trów. Wzi ˛
ał wi˛ec papierosa i zapalił z min ˛
a starego praktyka.
61
U´smiechn ˛
ałem si˛e pod nosem. Do licha, nowy handicap. „Pal, kochasiu —
pomy´slałem patrz ˛
ac z przyjemno´sci ˛
a na Ciemskiego Tytusa — zaci ˛
agaj si˛e jak
najgł˛ebiej, a ciebie te˙z b˛ed˛e miał z głowy”.
A potem pomy´slałem, ˙ze jestem podły. To nie s ˛
a my´sli godne wielkiego spor-
towca. Ach, wiedziałem dobrze, co powinienem zrobi´c. Powinienem wyp˛edzi´c
Tubk˛e z szatni, wyrwa´c mojemu szanownemu partnerowi Ciemskiemu Tytusowi
peta z jego głupiej g˛eby, w ka˙zdym razie powinienem go ostrzec, czym to grozi,
no i powinienem by´c zmartwiony, ˙ze mój szanowny partner traci tu˙z przed bie-
giem form˛e, a tymczasem nic z tego. Nie poruszyłem si˛e nawet i wcale nie byłem
zmartwiony. Tak. . . nie jestem na pewno wielkim sportowcem, jestem n˛edznym
drapichrustem — jak by powiedziała pani Czubało — małym graczem, któremu
zale˙zy tylko na wygranej, a bardzo mało na stylu, w jakim si˛e wygrywa. To smut-
ne. Czy musi tak by´c?. . . Mo˙ze by jednak spróbowa´c pokaza´c, ˙ze sta´c mnie na
w i e l k i s t y l. . .
Zanim jednak zd ˛
a˙zyłem cokolwiek komukolwiek pokaza´c, w oknie pokazała
si˛e Nelka Szyperska. Wygl ˛
adała na bardzo zdenerwowan ˛
a.
Wybiegłem z szatni.
— Co si˛e stało? — zapytałem.
— Jak si˛e czujesz? — popatrzyła na mnie z niepokojem.
— Doskonale — odparłem zdziwiony.
— Czy. . . czy bardzo si˛e denerwujesz?
— Troch˛e.
— A kogo si˛e boisz z partnerów?
— W tej chwili, to ju˙z chyba tylko Kobylaka Stanisława.
— Och, Kobylaka. . . — Nelka zaczerwieniła si˛e i westchn˛eła ci˛e˙zko.
— Dlaczego wzdychasz? — zapytałem podejrzliwie.
Nelka spojrzała na mnie dziwnie spłoszonymi oczyma.
— Musz˛e ci co´s wyzna´c — wykrztusiła.
— Co takiego?
— Cał ˛
a noc nie mogłam spa´c i my´slałam ci ˛
agle o tym. . . Słuchaj, Cymku,
ja. . . nie mog˛e trzyma´c twojej strony w tym biegu. . . ja. . . ja musz˛e trzyma´c stro-
n˛e Staszka. . .
— Staszka?
— No, Kobylaka. Obiecałam. . . przyrzekłam mu, ˙ze b˛ed˛e go dopingowa´c.
— Co takiego?! — osłupiałem. — Zdradziła´s mnie?!
— Mu. . . musiałam. — Nelka miała oczy pełne łez.
— Musiała´s?! No wiesz! — zasapałem wzburzony.
— Kobylak zrobił mi scen˛e.
— On? Taki spokojny?
— Wcale nie jest taki spokojny, jak ci si˛e zdaje. . . On jest straszny. . . — wy-
znała Nella. — Zrobił mi okropn ˛
a scen˛e zazdro´sci. Mówił, ˙ze jak on mnie prosił,
62
˙zebym przyszła na stadion, to nigdy nie chciałam, a ty tylko jeden raz mi zapro-
ponowałe´s i od razu si˛e zgodziłam, chocia˙z znam ci˛e dopiero od niedawna, a on
mnie zna od przedszkola! I powiedział, ˙ze je´sli nie b˛ed˛e trzyma´c jego strony w tym
biegu i nie b˛ed˛e go dopingowa´c okrzykami „Kobylak!”, to on ci˛e tak załatwi, ˙ze
nie uko´nczysz biegu i ˙ze w ogóle odechce ci si˛e by´c sportowcem. Odgra˙zał si˛e
strasznie, a w oczach miał złe błyski. . .
— I ty si˛e zgodziła´s?
— Bałam si˛e, ˙ze on ci naprawd˛e co´s zrobi.
— Ohydny terrorysta! Ale ty nie powinna´s si˛e zgodzi´c — powiedziałem —
powinna´s mnie tylko ostrzec przed nim. Ju˙z ja bym sobie dał z nim rad˛e.
— Och, ty go nie znasz. . . On jest gotów na wszystko, mógłby ci na przykład
nasypa´c czego´s do pantofli. . . albo schowa´c kostium, albo niby niechc ˛
acy przytłuc
ci nog˛e. . . Jak o tym pomy´slałam. . . nie. . . nie mogłam dopu´sci´c ˙zadnego ryzyka.
— Mimo wszystko, nie powinna´s była tego zrobi´c — rzekłem twardo. —
Przyrzeka´c doping takiemu gadowi?! Bardzo liczyłem na to, ˙ze usłysz˛e twój głos
na ostatnim wira˙zu. . . A tak b˛ed˛e zupełnie sam.
— B˛ed˛e krzycze´c „Kobylak”, ale my´slami b˛ed˛e z tob ˛
a — o´swiadczyła Nelka.
— Dzi˛ekuj˛e i za to — powiedziałem kwa´sno.
— Przebacz mi. — Nelka otarła oczy.
— Przebaczam ci — powiedziałem.
Potem pomy´slałem, ˙ze jeszcze nie zacz˛eły si˛e zawody, a ju˙z tyle dramatów
i emocji. A swoj ˛
a drog ˛
a, ˙ze taki Kobylak. . . — Pokr˛eciłem głow ˛
a i westchn ˛
ałem
ci˛e˙zko.
Rozdział 11
O szkodliwo´sci kibiców, w rodzaju
Tubki, słów kilkoro
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szesnasta. Od strony bie˙zni dochodziły
mnie oklaski i okrzyki tłumu. Wkrótce doł ˛
aczył do nich bełkotliwy głos megafo-
nu. To witaj ˛
a sprinterów, którzy wyszli wła´snie na boisko i zostali przedstawieni
publiczno´sci. Jeszcze dwadzie´scia minut i wystartujemy my — czterystumetrow-
cy. Pomy´slałem, ˙ze czas wróci´c do szatni i zacz ˛
a´c przebiera´c si˛e pomału. . .
Na progu garderoby buchn ˛
ał we mnie gryz ˛
acy obłok dymu tytoniowego.
W gł˛ebi, w niebieskich oparach majaczyły niewyra´zne kształty zawodników.
W´sród nich górował kształt bardzo podobny do goryla. Był to niew ˛
atpliwie kształt
Tubki. Zostawiłem drzwi otwarte i zacz ˛
ałem przedziera´c si˛e przez zasłony dymne
do mojej szafki. . . Jak si˛e wkrótce zorientowałem, w szatni wci ˛
a˙z trwała dyskusja
na temat szans poszczególnych zawodników i nagród przewidzianych dla zwy-
ci˛ezcy.
— Wiedziałem, ˙ze tak b˛edzie — usłyszałem głos Tubki. — Nagroda Grona to
rzecz ´sliska. Spodziewałem si˛e, ˙ze mo˙ze wam nie przypa´s´c do gustu. Bra´c nagrod˛e
od nauczycieli mo˙ze by´c kr˛epuj ˛
ace, to zbyt przypomina nasz ˛
a szkółk˛e kochan ˛
a,
co innego, gdybym ja. . . — Tubka wypu´scił kł ˛
ab dymu.
— Gdyby´s ty?! Co ty? — rozległy si˛e niespokojne pytania.
— No, gdybym ufundował nagrod˛e.
— Nagrod˛e!
— Nie wiem tylko, czy mi wypada — chrz ˛
akn ˛
ał z fałszyw ˛
a skromno´sci ˛
a Tub-
ka. — Wprawdzie jestem do´s´c znany w kołach młodzie˙zy, zdobyłem pewien au-
torytet w kr˛egach artystycznych oraz sportowych i moja opinia si˛e liczy, ale z dru-
giej strony jestem tylko uczniem. . . Dlatego chciałbym zna´c wasze zdanie. Czy
to b˛edzie dobrze przyj˛ete? — Spojrzał na nas badawczo małymi, przenikliwymi
oczami.
64
— Och, niepotrzebnie masz skrupuły — powiedziałem gło´sno — pomysł jest
wspaniały. To miło z twojej strony, ˙ze chciałby´s ufundowa´c mi nagrod˛e.
— Tobie? — zmarszczył brwi Tubka.
— Oczywi´scie. Bo to ja wygram ten bieg — rzekłem twardo.
— Ty?! — Ci˛e˙zki Tubka za´smiał si˛e nieprzyjemnie. — Gdybym wiedział, ˙ze
ty wygrasz ten bieg, nie fundowałbym ˙zadnej nagrody. Albo. . . albo ufundował-
bym ci nagrod˛e w postaci zgniłego jaja lub medalu ze sparciałego buraka, ale ty
nie wygrasz. Dlatego ufunduj˛e wielk ˛
a, cenn ˛
a nagrod˛e.
— Jak ˛
a? — zapytał Ciemski Tytus i wszyscy zawodnicy spojrzeli na Tubk˛e
ciekawie. Nawet Kobylak Stanisław przestał na moment medytowa´c nad swoim
pryszczem.
— Wła´snie zastanawiam si˛e. . . jak j ˛
a nazwa´c. . . — zamruczał zamy´slony
Tubka.
— To proste — powiedziałem — to si˛e powinno nazywa´c Nagroda Sportowa
Tubki.
— Tak po prostu? — skrzywił si˛e Tubka.
— No wi˛ec Nagroda Artystycznej Tubki.
— To ju˙z lepiej, ale za mało uroczy´scie.
— Proponuj˛e: Nagroda Sportowa Wielkiej Tuby! — wykrzykn ˛
ał Ciemski Ty-
tus.
— Złotej Tuby! — uzupełniłem.
— Wielkiej Złotej Tuby — zakaszlał krztusz ˛
ac si˛e dymem Klodek — to
brzmiałoby dumnie.
— Mo˙ze by´c — zgodził si˛e łaskawie Tubka.
— Ale jak to b˛edzie wygl ˛
ada´c? — zainteresował si˛e Ciemski Tytus.
— Co?
— No, ta nagroda.
— Co´s w rodzaju tr ˛
abki na postumencie — powiedziałem.
— Tak jest — zaaprobował Tubka. — Z tym, ˙ze zamiast tr ˛
aby mógłby by´c pu-
zon. . . ewentualnie nawet ja sam graj ˛
acy na puzonie. Taka mała rze´zba, złocona.
— Ale sk ˛
ad ty we´zmiesz na to fors˛e? — zreflektował si˛e nagle Ciemski Tytus.
Tubka u´smiechn ˛
ał si˛e pod nosem. Pytanie nie zmieszało go bynajmniej. Wida´c
było, ˙ze rzecz przemy´slał ju˙z przedtem.
— Wła´snie rozpocz ˛
ałem zbiórk˛e pieni˛edzy na nagrod˛e — o´swiadczył ogl ˛
ada-
j ˛
ac sobie paznokcie. — My´sl˛e, ˙ze powinni´scie pierwsi zło˙zy´c pewne datki. Po-
wiedzmy, dych˛e od łebka. To przecie˙z w naszym interesie. Zaraz potem ogłosz˛e,
˙ze zawodnicy wpłacili rado´snie na Fundusz Nagrody. To zach˛eci innych do bule-
nia forsy. To ich zdopinguje i podnieci. Wszyscy b˛ed ˛
a płaci´c.
W tym momencie pomy´slałem, ˙ze Ci˛e˙zki Tubka nie jest taki głupi, na jakiego
wygl ˛
ada. Wi˛ec po to przylazł do nas i udaje zapalonego kibica! Po prostu chce
65
wyci ˛
agn ˛
a´c od nas grubsz ˛
a gotówk˛e. . . i wpadł na taki pomysł! Nie´zle! Całkiem
inteligentnie jak na Tubk˛e.
— Genialnie to sobie wykombinowałe´s — o´swiadczyłem gło´sno — ale ja
nie dam ani grosza. Byłoby ´smieszne, gdybym sam sobie fundował nagrod˛e. . .
Koszt nagrody musi ponie´s´c sam fundator. Inaczej jest to dmuchanie w bambus
i nabieranie go´sci.
— Nie słuchajcie go! — zasapał Tubka. — To jest aspołeczny typ! Niezdolny
do współpracy kolektywnej.
A jednak ostudziłem nieco zapały. Zbiórka pieni˛e˙zna w´sród zawodników
przyniosła zaledwie niecałe pi˛e´c złotych i rozczarowała zupełnie Tubk˛e.
— To skandal! — wykrztusił w´sciekły. — Widz˛e, ˙ze zaraziło was sk ˛
apstwo
Cymka. No wi˛ec dobrze! Jak chcecie. Dopóki b˛edziecie piel˛egnowa´c t˛e swoj ˛
a
chciwo´s´c i sknerstwo, to pami˛etajcie, n˛edzni dusigrosze, ˙ze moja nagroda b˛edzie
polegała na u´sci´sni˛eciu r˛eki zwyci˛ezcy. Niestety — tylko na u´sci´sni˛eciu r˛eki —
powtórzył z gorycz ˛
a.
— Nie ˙zartuj! — j˛ekn ˛
ał Ciemski Tytus. — Mamy si˛e wysila´c dla jednego
u´sci´sni˛ecia r˛eki. . .
— Mog˛e was u´scisn ˛
a´c dwa razy — rzekł z godno´sci ˛
a Tubka.
— Doło˙zysz jeszcze komplet artystek?
— Artystek? Jakich artystek? — denerwował si˛e Tubka.
— No, przecie˙z masz te albumy filmowe — mrukn ˛
ał Ciemski Tytus.
— Masz tak˙ze kolorowe zdj˛ecia gwiazd i gwiazdorów, wszyscy wiedz ˛
a, ˙ze
stryjek przysyła ci z zagranicy — dodałem.
— Chodzi ci o fotografie astronomiczne?
— Nie udawaj Greka. Chodzi mi o fotografie aktorów i aktorek, za pomo-
c ˛
a których usiłujesz podrywa´c niektóre dziewczyny. Gdyby´s zechciał podarowa´c
zwyci˛ezcy jaki´s mały komplecik. . . — u´smiechn ˛
ałem si˛e niewinnie.
— Tak, jaki´s mały komplecik — podchwycił Ciemski Tytus, oblizuj ˛
ac si˛e
łakomie. — Chyba sta´c ci˛e na to jako działacza sportowego.
— Mog˛e wam da´c trzy sztuki — zasapał rozzłoszczony Tubka. Trzy sztuki, to
wszystko!
— M˛eskie czy ˙ze´nskie?
— Jasne, ˙ze m˛eskie, dam wam Klossa, Zagłob˛e i Hamleta.
— Wypchaj si˛e!
— No to trzech facetów z Bonanzy.
— O rany, takie g˛eby. . .
— A co by´s chciał?
— No. . . chocia˙z jedn ˛
a babk˛e.
— Jeste´s nieletni, Bonanza powinna ci wystarczy´c — o´swiadczył zgorszony
Tubka.
66
Niestety, wida´c było, ˙ze Ciemskiemu Tytusowi nie wystarcza. Uznałem za
stosowne interweniowa´c.
— Słuchaj, Tubka — rzekłem sil ˛
ac si˛e na przyjacielski ton. — Jeste´s zna-
ny z tego, ˙ze masz szeroki gest. Uwa˙zaj ˛
a ci˛e za mecenasa sportu. Tak napisali
w gazetce szkolnej. Czytałe´s chyba. „Zawody zaszczyci sw ˛
a obecno´sci ˛
a znany
mecenas sportu, kolega Tubkowski z ósmej. . . ”
— To były zgrywy redaktorów, oni stale si˛e mnie czepiaj ˛
a. . . w dziale saty-
rycznym — sapał Tubka.
— Nie wyssali tego z palca. Tak o tobie mówi ˛
a zawodnicy: „mecenas sportu”.
To zobowi ˛
azuje. Powiniene´s od˙załowa´c jak ˛
a´s fotk˛e z babk ˛
a i doł ˛
aczy´c do nagrody.
— Kolorow ˛
a! — dodał Ciemski Tytus.
Tubka przez chwil˛e toczył walk˛e wewn˛etrzn ˛
a. Wreszcie o´swiadczył zbolałym
głosem:
— No, dobrze, znajcie mój gest. Doło˙z˛e wam Claudi˛e Cardinale na koniu.
— Och, Tubka, jeste´s wspaniały! — zawołał Ciemski Tytus.
— Tylko pami˛etajcie. Wynik musi by´c na medal. Claudia zostanie doł ˛
aczo-
na tylko w wypadku, gdy zwyci˛ezca osi ˛
agnie wy´srubowany czas. . . Powiedzmy,
poni˙zej pi˛e´cdziesi˛eciu dwu sekund. Zgoda?!
— Zgoda.
— No, to zapalimy — Tubka wyci ˛
agn ˛
ał ponownie wymi˛et ˛
a paczk˛e sportów
i zacz ˛
ał cz˛estowa´c zawodników. Mnie ostentacyjnie omin ˛
ał, natomiast podszedł
do le˙z ˛
acych braci Bojków.
— Wstawa´c! Bo jak wam przylej˛e! — wrzasn ˛
ał Tubka.
Bracia Bójek unie´sli si˛e na kanapce i patrzyli na nas identycznie podpuchłymi
oczyma.
Tubka spojrzał na nich ze wstr˛etem.
— Co´scie tacy za´slimaczeni?
Bracia Bójek poci ˛
agn˛eli identycznie baniastymi nosami, po czym wyci ˛
agn˛eli
z kieszeni dwie chusteczki w identycznym kolorze yellow-bahama i wytarli nimi
dwa identycznie sine nosy w kolorze bleu de Paris.
— Ooobawiamy si˛e, ˙zeee nie jeste´smy w formie — zabeczeli.
— Ja te˙z si˛e obawiam — powiedział Tubka. — Co wam jest?
— Maaamy nie˙zyt.
— Co to jest?
— Co´s w rodzaju kataru — powiedział wi˛ekszy Bojek i kichn ˛
ał przera´zliwie.
Tubka spojrzał na nich krytycznie.
— Tylko bez takich kawałów!
— Tooo niechc ˛
acy — wyja´snił wi˛ekszy Bojek. — Tooo dlatego, ˙ze mamy
zatkane drogi oddechowe — wyja´snił mniejszy.
— I w ogóle jeste´smy nie-do-tle-nie-ni.
Tubka spojrzał na nich krytycznie.
67
— Przydałyby si˛e wam inhalacje — o´swiadczył i podsun ˛
ał braciom paczk˛e
sportów. — Zapalcie sobie, to wam przetka drogi oddechowe, wypuszczajcie tyl-
ko dym przez nos!
Bracia Bojek spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Trener Mamiec zabronił. . . a do tego w naszym stanie. . .
— Wasz stan was rozgrzesza — uci ˛
ał Tubka — powiedziałem, ˙ze musicie
przetka´c sobie kinole. Nikotyna oczy´sci wam przewody. . . No, ´smiało, to wam na
pewno dobrze zrobi.
Bracia Bojek zapalili, i ostro˙znie, ˙zeby si˛e nie zakrztusi´c, zacz˛eli sobie czy´sci´c
nikotyn ˛
a przewody.
— Zupełnie nie wiem, na kogo postawi´c w tej sytuacji — westchn ˛
ał zdener-
wowany Tubka. Wiem tylko jedno.
— Co wiesz?
— Na kogo nie postawi´c. Na przykład wiem, ˙ze na pewno nie postawi˛e na
Cymka.
— Dlaczego?
— Cymek nie wygra.
Tubka spojrzał na mnie dziwnie ci˛e˙zkim wzrokiem.
— My´slisz? — uniósł do góry brwi Op˛eda Klaudiusz. — A ja my´slałem, ˙ze
on jest faworytem.
— ´
Zle my´slałe´s — u´smiechn ˛
ał si˛e krzywo Tubka. — Forma Cymka jest nader
niepewna. Nie wiem nawet, czy uko´nczy ten bieg.
— Dlaczego nie ma uko´nczy´c?
Ale Tubka nie odpowiadał, tylko wci ˛
a˙z u´smiechał si˛e tajemniczo. Poczułem
si˛e dziwnie nieswojo. . . szczerze mówi ˛
ac w tym momencie po raz pierwszy zdj ˛
ał
mnie strach, ˙ze ten wy´scig mo˙ze mie´c niespodziewany, dramatyczny przebieg.
Mimo złych przeczu´c, jakie mnie ogarn˛eły, postanowiłem trzyma´c fason.
— Panowie — powiedziałem sil ˛
ac si˛e na niedbały ton — czas przerwa´c dys-
kusj˛e i ko´nczy´c palenie. Zbli˙za si˛e pora wyst˛epu. Naprawd˛e radziłbym si˛e ju˙z
przebra´c.
To mówi ˛
ac zdj ˛
ałem marynark˛e i powiesiłem na krze´sle.
Ciemski Tytus popatrzył w rozterce na swojego peta. Został mu jeszcze spo-
ry kawałek. ˙
Zal było wyrzuca´c, zaci ˛
agn ˛
ał si˛e wi˛ec spiesznie, a potem nerwowo
strzepn ˛
ał popiół. . . prosto na klapy mojej marynarki.
— Zdmuchnij to łaskawie, Ciemna Maso Tytoidalna — powiedziałem.
Ciemski Tytus nie kwapił si˛e jednak zdmuchn ˛
a´c łaskawie i udawał niedomog˛e
słuchu. To mnie zdenerwowało. Dopadłem do niego i chwyciłem za kołnierz.
— Słyszałe´s, co powiedziałem? Zdmuchnij ten popiół, bo inaczej to ja ci˛e
dmuchn˛e w twoje tytoidalne ucho.
— Zostaw — odepchn ˛
ał mnie Tubka. — Uszkodzisz zawodnika!
— Jemu ju˙z nic nie zaszkodzi — powiedziałem szyderczo. — Spójrz na niego.
68
Tubka spojrzał podejrzliwie na Ciemskiego Tytusa.
— ´
Zle si˛e czujesz?
— Nic mi nie jest — b ˛
akn ˛
ał Ciemski Tytus z niewyra´zn ˛
a min ˛
a, ko´ncz ˛
ac pale-
nie.
— Zobacz, zrobił si˛e zielony — powiedziałem do Tubki. — Lepiej wyprowad´z
go na dwór.
Tubka przez chwil˛e trwał w rozterce.
— Skacz! — rzucił wreszcie do Ciemskiego Tytusa.
— Dlaczego mam skaka´c? — j˛ekn ˛
ał Ciemski Tytus.
— Chc˛e ci˛e sprawdzi´c — warkn ˛
ał Tubka i odsun ˛
ał si˛e od niego na wszelki
wypadek.
Nieszcz˛esny faworyt zacz ˛
ał podskakiwa´c ostro˙znie i niemrawo, ale mimo to
robił si˛e coraz bardziej zielony.
Tubka przypatrywał mu si˛e zatroskany, a potem spojrzał z niesmakiem na Ko-
bylaka Stanisława, który wci ˛
a˙z jeszcze przebywał w stanie skupienia wewn˛etrz-
nego i z namaszczeniem ogl ˛
adał sobie pryszcze w lusterku.
— Nie wygl ˛
adacie zbyt za. . . zach˛ecaj ˛
aco.
— Naprawd˛e, Tubka, powiniene´s liczy´c tylko na mnie — o´swiadczyłem z bez-
czelnym u´smiechem.
— Nie denerwuj mnie! — zasapał Tubka.
— Mówi˛e ci, póki czas, postaw na mnie!
— Id´z, bo ci˛e kopn˛e! — zagrzmiał rozzłoszczony Tubka, po czym zwrócił
si˛e do Ciemskiego Tytusa i do Kobylaka Stanisława. — We´zcie si˛e w gar´s´c! Nie
chciałbym by´c w waszej skórze, gdy przegracie! Licz˛e tylko na was!
— A na mnie? — j˛ekn ˛
ał ˙zało´snie Op˛eda Klaudiusz.
— Ty si˛e nie liczysz — powiedział Tubka — i bracia Bojkowie te˙z si˛e nie
licz ˛
a. Licz˛e tylko na Ciemskiego i Kobylaka oraz na mój puzon oczywi´scie.
— Na twój puzon? — zapytał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek.
— To jest pot˛e˙zny instrument dopingu — o´swiadczył Tubka rozci ˛
agaj ˛
ac poły-
skuj ˛
ace złoci´scie rury. — B˛ed˛e zagrzewał do walki mojego faworyta tr ˛
abieniem.
Nawet gdy ju˙z b˛edzie wypompowany i sflaczały, pod wpływem tego głosu na-
bierze nowych sił i zapału. . . Czy nie mam racji, Ciemski? Ja to ju˙z przecie˙z
wypróbowałem z tob ˛
a na treningach.
— To było oookropne. . . to znaczy ookropnie skuteczne — przytakn ˛
ał Tytus.
— Równie dobrze mo˙zna by posłu˙zy´c si˛e rycz ˛
ac ˛
a krow ˛
a — zauwa˙zyłem.
— Na pewno, kiedy si˛e ma d˛ebowe ucho jak ty! — odci ˛
ał si˛e pogardliwie
Tubka. — Na szcz˛e´scie s ˛
a tacy, co potrafi ˛
a oceni´c szlachetny ton puzonu. Ich
poderw˛e do walki! O tak! — Uniósł do góry puzon i zatr ˛
abił gło´sno, niestety —
przez nieuwag˛e — prosto w ucho Kobylaka Stanisława.
Kobylak Stanisław, który a˙z do tej chwili trwał w stanie gł˛ebokiego sku-
pienia, teraz dopiero został wytr ˛
acony z tego dostojnego stanu, upu´scił lusterko
69
i przeszedł w stan gwałtownego pobudzenia, co wyraziło si˛e niezwykłym sko-
kiem wzwy˙z. Był to skok zadziwiaj ˛
aco wysoki, tym bardziej zdumiewaj ˛
acy, ˙ze
Kobylak Stanisław skakał bez rozbiegu. Skoczyłby zapewne ponad dwa metry
i miałby murowane szans˛e na rekord, niestety szatnia nie jest odpowiednim miej-
scem do bicia rekordów. Kobylakowi Stanisławowi zaszkodził zbyt niski pułap,
a ´sci´sle mówi ˛
ac belka stropowa, o któr ˛
a uderzył głow ˛
a. W rezultacie nieszcz˛esny
zawodnik przeszedł z kolei ze stanu pobudzenia w stan ogłuszenia, a nast˛epnie
osłupienia. Opadł na podłog˛e i usiadł zamroczony. Z rozrzuconymi r˛ekami i no-
gami oraz z przekrzywion ˛
a głow ˛
a wygl ˛
adał jak porzucony przez dzieci pajac.
— Co mu si˛e stało? — wybełkotał przykro zaskoczony Tubka.
— Obawiam si˛e, ˙ze byłe´s zbyt skuteczny — powiedziałem, badaj ˛
ac głow˛e
Kobylaka Stanisława.
Tubka z niedowierzaniem obejrzał swój puzon, jakby dziwi ˛
ac si˛e, ˙ze mógł on
spowodowa´c podobnie ˙załosne nast˛epstwa, a potem spróbował podnie´s´c nieszcz˛e-
sn ˛
a ofiar˛e tr ˛
abienia.
— Kobylak, co ty wyrabiasz? Wstawaj! Zaraz zacznie si˛e bieg! Nie zasuwaj
głupich kawałów! Byłe´s moim typem, postawiłem na ciebie!
Niestety, Kobylak Stanisław był zupełnie wiotki i zdawał si˛e nie rozumie´c tej
mowy. W tym momencie do szatni wbiegł jeden z mniejszych Tubkowskich zalud-
niaj ˛
acych nasz ˛
a szkoł˛e, niejaki Kulfon. Był to kr˛epy, mocno zbudowany głowacz.
Mimo ci˛e˙zkiej budowy odznaczał si˛e wyj ˛
atkow ˛
a ruchliwo´sci ˛
a i pełnił przy swoim
starszym bracie rol˛e adiutanta, wywiadowcy i szpiega.
— Mamiec idzie! — krzykn ˛
ał podniecony. — A przy nim Ko´n!
Tubka spojrzał niespokojnie na zamroczonego Kobylaka Stanisława.
— Panowie, usu´nmy lepiej to ciało.
— Jak to „usu´nmy”? — zdziwił si˛e nieprzyjemnie Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek. —
Kobylak chyba nie jest trupem?. . .
— Chyba nie. . . i dlatego powietrze dobrze mu zrobi — wyja´snił Tubka. —
Wynie´smy Kobylaka na dwór i posad´zmy go przed szatni ˛
a, bo inaczej b˛edzie na
nas, jak Mamiec przyjdzie. . .
— Jest jeszcze sprawa atmosfery — zauwa˙zył Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek poci ˛
a-
gaj ˛
ac nosem. — Mamiec powiedział, ˙ze jak jeszcze raz wyw˛eszy dym w szatni,
to podda nas wszystkich rewizji, a˙z znajdzie tego, kto przynosi knoty.
— Zostan˛e tu i wywietrz˛e — powiedział Tubka.
— Wietrzenie nic nie da. Mamiec wyczuwa dym nawet po trzech godzinach.
Sprawdziłem — j˛ekn ˛
ał z gł˛ebi szatni zbolałym głosem Ciemski Tytus.
— Powiemy, ˙ze ju˙z było nadymione, jak przyszli´smy po sprinterach, grunt,
˙zeby nie znalazł knotów. Ale ja ju˙z to załatwi˛e — powiedział Tubka. — Wynie´scie
tylko to ciało, a wszystko b˛edzie okay! Jazda!
Rzucili´smy si˛e do Staszka Kobylaka i wynie´sli´smy go na dwór. Zostałem
chwil˛e przy nim, masuj ˛
ac mu guza na głowie. Bałem si˛e, ˙zeby nie miał p˛ekni˛etej
70
czaszki pod tym guzem albo nie dostał jakiego´s wstrz ˛
asu mózgu. Wreszcie, ˙zeby
si˛e upewni´c, nacisn ˛
ałem mu palcem ten guz. Kobylak wrzasn ˛
ał przera´zliwie. Jed-
n ˛
a r˛ek ˛
a złapał si˛e za głow˛e, a drug ˛
a r ˛
abn ˛
ał mnie do´s´c sprawnie w ˙zebro. To mnie
przekonało, ˙ze o´srodki mózgowe ma w porz ˛
adku, i wróciłem do szatni.
Tubka wygl ˛
adał przez otwarte okno z knotem w ustach.
— Mamca na razie nie wida´c. Co z Kobylakiem? — zapytał mnie.
— Próbuje przyj´s´c do siebie.
— My´slisz, ˙ze zd ˛
a˙zy?
— Zale˙zy na co — odparłem. — Na uroczysto´s´c ma pewn ˛
a szans˛e zd ˛
a˙zy´c.
— Na jak ˛
a uroczysto´s´c?
— Jak b˛edziesz wr˛eczał mi nagrod˛e.
Tubka zasapał z w´sciekło´sci.
— Nagrod˛e dostaniesz ju˙z teraz — warkn ˛
ał i zamachn ˛
ał si˛e pi˛e´sci ˛
a. Chciał
mnie ugodzi´c w szcz˛ek˛e, ale odsun ˛
ałem si˛e błyskawicznie i cios wyl ˛
adował — na
niewinnym ˙zoł ˛
adku Ciemskiego Tytusa.
Tego było ju˙z za wiele na nadw ˛
atlone siły faworyta. Jego twarz podejrzanie
zielonkawa ju˙z od pewnego czasu, teraz poszarzała niebezpiecznie, zaokr ˛
agliła
si˛e nagle i odbiło si˛e na niej uczucie rozpaczliwej bezradno´sci.
— Uwa˙zaj, Tubka! — krzykn ˛
ał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek.
Tubka odskoczył w ostatnim momencie.
— Piekielna Ciemna Masa! — zakl ˛
ał. — Wyprowad´zcie na dwór t˛e Mas˛e
Tytoidaln ˛
a!
Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek wyprowadził haftuj ˛
acego Ciemskiego Tytusa. Rozej-
rzałem si˛e po szatni. W ci ˛
agu kilku minut sytuacja zmieniła si˛e zdecydowanie.
Praktycznie tylko ja jeden zostałem na placu boju.
— No có˙z, Tubka, przykro mi — powiedziałem zwyci˛esko. — Chyba jednak
b˛edziesz musiał naprawd˛e postawi´c na mnie!
Rozdział 12
Kłopoty trenera Mamca
Do szatni wbiegli zdyszani malcy w dresach. Przynie´sli numery startowe i ple-
dy do okrywania zawodników po biegu. Za malcami ukazał si˛e wzburzony magi-
ster Mamiec, a za Mamcem. . . (tego jeszcze brakowało) nasz polonista, pan Szy-
ko´n we własnej osobie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo Ko´n nale˙zał do tu-
tejszego klubu i sam uprawiał biegi, a jednak dostałem g˛esiej skóry. Wci ˛
a˙z jeszcze
w dra˙zliwych okoliczno´sciach wolałem nie spotyka´c si˛e z Koniem. A okoliczno-
´sci były wyj ˛
atkowo dra˙zliwe. Magister Mamiec ledwie stan ˛
ał na progu, zagrzmiał
gniewnie:
— No prosz˛e! Tego si˛e obawiałem! Wci ˛
a˙z jeszcze nie gotowi! A to co takie-
go?! — zatrzymał si˛e nagle i skrzywił ze wstr˛etem. — Wi˛ec znowu te historie i to
przed samym startem! Który był tak bezczelny? — patrzył po nas badawczo.
— O co chodzi? — zapytał niewinnie Tubka.
— Nie udawaj Greka! Kopcili´scie!
— Chłopaki, czy kto´s kopcił?
— Ale sk ˛
ad!
— Nie róbcie z siebie głupków! — sapał magister Mamiec. — Ja mam
w˛ech. . .
— To nie my. . . to mo˙ze sprinterzy, oni tu byli przed nami.
— Nie opowiadaj! Widz˛e ´slady haftowania. Kto haftował?
Milczeli´smy.
— I co robi Kobylak pod oknem?
— Pod oknem?
— Siedzi pod oknem, trzyma si˛e za głow˛e i nie rozumie, co si˛e do niego mówi,
tylko oddycha jak ryba. . .
— Mo˙ze robi ´cwiczenia oddechowe.
— Bez idiotycznych ˙zartów! Co´scie mu zrobili?
— My nie. . . Mo˙ze struł si˛e. . .
72
— Powiedziałem, bez wykr˛etów! Kobylak został uderzony w głow˛e. Kto
uszkodził Kobylaka?
— Przysi˛egam, ˙ze nikt! — waln ˛
ał si˛e w pier´s Tubka. — Nie dotkn˛eli´smy go
nawet. Wszyscy potwierdz ˛
a! Po mojemu to on si˛e struł.
— Struł? Czym mógł si˛e stru´c?
— Pulpetem w stołówce szkolnej.
— Nie, nie. To nie zatrucie, to jakie´s osłupienie!
— Pan magister zje kiedy´s sieka´nca w naszej stołówce, to pan magister te˙z
osłupieje jak Kobylak. . . i poczuje ogóln ˛
a niech˛e´c. . .
— Ale˙z tu istne pobojowisko — rozgl ˛
adał si˛e przera˙zony Mamiec. — Widz˛e,
˙ze tak˙ze bracia Bojkowie i Klodek. Co´s ty im zrobił?
— Nic, panie magistrze. Bracia Bojkowie maj ˛
a zatkane drogi oddechowe. . .
a co do Klodka. . .
Mamiec machn ˛
ał zniecierpliwiony r˛ek ˛
a.
— Na Klodka i tak nie liczyłem, ale gdzie jest Ciemski? Był w doskonałej
formie!
— Nie b˛ed˛e ukrywał przed panem magistrem — rzekł z grobow ˛
a min ˛
a Tub-
ka. — Kazałem go wyprowadzi´c.
— Co´s takiego! Nie wierz˛e! Ciemskiego?! Dlaczego?
— Niedobrze mu si˛e zrobiło.
— Wi˛ec te ´slady?. . . — j˛ekn ˛
ał Mamiec.
— To wła´snie pocz ˛
atek jego haftu, panie magistrze.
— Aha! — powiedział Mamiec. Nagle si˛e zreflektował: — Jak si˛e wyra-
˙zasz?! — krzykn ˛
ał.
— Przepraszam. Pewnie struł si˛e tym samym pulpetem co Kobylak — o´swiad-
czył Tubka.
— Nie wykr˛ecaj kota ogonem — wycedził magister Mamiec. — Dokonałem
ogl˛edzin Kobylaka. Kobylak został pobity, a nie struty! Ma guza na głowie jak
kartofel!
— To ja nic nie wiem — mrukn ˛
ał Tubka. — Mo˙ze Ogromski. . .
— Ogromski, ty te˙z nic nie wiesz? — zapytał mnie podejrzliwie magister
Mamiec.
— Nie tkn ˛
ałem go, panie magistrze.
— Na pewno?
— Dlaczego miałbym. . .
— Co´s mi si˛e obiło o uszy, ˙ze ty i Kobylak. . . zdaje si˛e, ˙ze mieli´scie na pie´n-
ku. . .
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie jestem jaskiniowcem, ˙zeby rozbija´c głowy rywalom.
— I widziano ci˛e poza tym, jak okładałe´s go pi˛e´sci ˛
a, gdy ju˙z tam le˙zał pod
oknem. Kobylak krzyczał i bronił si˛e rozpaczliwie.
73
— To kłamstwo — wybuchn ˛
ałem — ogl ˛
adałem mu tylko głow˛e. . . i. . . naci-
sn ˛
ałem mu guz. . .
— Nacisn ˛
ałe´s guz!?
— ˙
Zeby przekona´c si˛e, czy Kobylak nie ma uszkodzonej czaszki. . . i on wrza-
sn ˛
ał wtedy. To mnie uspokoiło.
— Dosy´c tych bredni z naciskaniem guza! — zagrzmiał Mamiec. — Wiem
co´s o tobie od pana Rogera — dodał. — Twoje zachowanie w zeszłym roku było
skandaliczne. Pan Roger ostrzegał mnie przed tob ˛
a. Ma o tobie wyrobione zdanie!
Był bardzo niezadowolony, gdy si˛e dowiedział, ˙ze trenujesz w klubie mimo tak
powa˙znych zaległo´sci w nauce. Chyba b˛edziemy musieli si˛e rozsta´c. Nie mog˛e
trzyma´c chłopców, którzy demoralizuj ˛
a mi zespół!
Roz˙zalony przygryzłem wargi. Roger Fizyczny obiecał mi, ˙ze nie pi´snie ani
słowa o tym, co było w starej budzie, ˙ze b˛ed˛e mógł zacz ˛
a´c od pocz ˛
atku, a jednak
powiedział Mamcowi. Czy˙zby według niego ta umowa odnosiła si˛e tylko do te-
renu szkoły, do nauczycieli? To przecie˙z nonsens. Tak jakbym si˛e miał zmieni´c
tylko w szkole. A przecie˙z całe moje ˙zycie wymagało odmiany. Czy naprawd˛e nie
ma dla mnie miejsca na stadionie sportowym? Nie mogłem si˛e zgodzi´c z panem
Rogerem.
— Wi˛ec to niby ja mam demoralizowa´c? — Spróbowałem roze´smia´c si˛e szy-
derczo, ale mi nie wyszło. Zbyt byłem przygn˛ebiony.
— Na to wygl ˛
ada, niestety — powiedział smutno pan Mamiec.
— To s ˛
a podejrzenia bez dowodu — zamruczałem.
— Dowody zaraz si˛e znajd ˛
a — wycedził pan Mamiec. — Po raz ostatni pytam
po dobroci, kto przyniósł tu knoty? — Rozgl ˛
adał si˛e podejrzliwie dokoła, ale nikt
z nas nie odezwał si˛e ani słowem.
— No wi˛ec dobrze, sami tego chcieli´scie — zasapał. — Nie pozostaje mi nic
innego, jak sprawdzi´c was metodycznie. Zbiórka! — krzykn ˛
ał.
Stan˛eli´smy w szeregu. W drzwiach pojawił si˛e blady jak upiór Ciemski Tytus
z bł˛ednym wzrokiem.
— Ty te˙z! — warkn ˛
ał Mamiec.
Ciemski Tytus doł ˛
aczył na chwiejnych nogach.
— Łapki do góry! — krzykn ˛
ał trener.
Podnie´sli´smy posłusznie.
Magister Mamiec obszukał nas dokładnie. Oczywi´scie bezskutecznie. Zbity
z tropu przez chwil˛e medytował w napi˛eciu, wreszcie wzrok jego padł na Tubk˛e,
który ostro˙znie wycofywał si˛e tyłem, najwidoczniej chc ˛
ac da´c cichaczem nog˛e.
— Stój! — krzykn ˛
ał Mamiec.
Tubka zatrzymał si˛e.
— To ty! — magister wycelował w niego palec.
— Ale˙z, co pan magister, jestem harcerzem — rzekł ze szlachetnym oburze-
niem Tubka.
74
— Widziałem ju˙z harcerzy kurz ˛
acych jak Etna — zasapał Mamiec i obrócił
si˛e do pana Szykonia. — Czy chciałby pan si˛e wł ˛
aczy´c do ´sledztwa? To w ko´ncu
pa´nscy uczniowie.
— Nie, dzi˛ekuj˛e, to pana rejon — powiedział łagodnie pan Szyko´n. — Wy-
starczy, jak si ˛
ad˛e sobie i popatrz˛e. . . — co rzekłszy usiadł rzeczywi´scie na stole
i popatrzył na mnie badawczo.
Było to bardzo nieprzyjemne, ale starałem si˛e wytrzyma´c wzrok Konia. Tubka
wypi ˛
ał z godno´sci ˛
a pier´s, wypr˛e˙zył si˛e jak ˙zołnierz.
— Jestem harcerzem rasowym. . . to znaczy, chciałem powiedzie´c, prawdzi-
wym — o´swiadczył. — Staram si˛e ´swieci´c przykładem, nie dotkn˛eło mnie zepsu-
cie i bimbanie.
— Nie jestem pewien — powiedział magister Mamiec.
— Prosz˛e bardzo, mo˙ze mnie pan obszuka´c, czyli zrewidowa´c. — Zrezygno-
wany Tubka podniósł r˛ece do góry.
— Niech pan szuka — zasapał Tubka — a przekona si˛e pan o mojej niewin-
no´sci harcerskiej.
Magister Mamiec po namy´sle spróbował spenetrowa´c lew ˛
a, podejrzanie wy-
pchan ˛
a kiesze´n marynarki Tubki, wsun ˛
ał tam r˛ek˛e, ale zaraz, wyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a z bole-
snym sykiem.
— Co ty trzymasz w tej kieszeni?! Jakie´s igły? Mogłe´s mnie uprzedzi´c. —
Ssał pokłuty palec.
— Przepraszam, zapomniałem, to pewnie szpileczki od tarczy szkolnej —
chrz ˛
akn ˛
ał Tubka.
— Od tarczy? — zmarszczył brwi magister Mamiec.
— Przypinam sobie tarcz˛e, gdy id˛e do szkoły, a zdejmuj˛e, gdy znów jestem
w cywilu, prosz˛e pana. . . dlatego te szpileczki.
— Szpileczki? — j˛ekn ˛
ał magister. — Ale˙z tam był szpikulec chyba na pół
metra!
— W takim razie uprzejmie przepraszam — rzekł grzecznie Tubka. — Je´sli to
była szpila wi˛ekszych rozmiarów, to znaczy, ˙ze pan magister musiał si˛e natkn ˛
a´c na
szpilk˛e do krawata — wyja´snił rzeczowo. — Przyniosłem krawat, ˙zeby go zało˙zy´c
po biegu, kiedy b˛ed˛e rozdawał nagrody. . . prosz˛e pana. Pan magister rozumie, ˙ze
nie wypada bez krawata, człowiek musi wygl ˛
ada´c odpowiednio w takiej chwili. . .
niestety, poprzednim razem wiatr wpychał mi krawat do ust, o mało co si˛e nie
udławiłem, dlatego tym razem postanowiłem przymocowa´c go szpilk ˛
a ozdobn ˛
a
do koszuli. . . — to mówi ˛
ac Tubka wyci ˛
agn ˛
ał z kieszeni wielki jak kotlet krawat
koloru czerwonego w zielone groszki oraz srebrzyst ˛
a szpil˛e z ozdobn ˛
a główk ˛
a
w kształcie trupiej czaszki i demonstrował przed oczyma osłupiałego trenera.
— Dosy´c tej szopki! Schowaj to! — zasapał wreszcie magister.
— Pan magister zrezygnował z poszukiwa´n? — zapytał Tubka. — Mam jesz-
cze drug ˛
a kiesze´n.
75
— Wiem, ale nie chc˛e by´c nara˙zony na obra˙zenia cielesne — odparł Mamiec.
— Zar˛eczam, ˙ze nic pana magistra tam nie obrazi ciele´snie.
Magister Mamiec ostro˙znie zanurzył r˛ek˛e w drugiej kieszeni Tubki.
W szatni zapanowała pełna napi˛ecia cisza. Mamiec manipulował przez chwi-
l˛e w kieszeni Tubki, nagle znieruchomiał, a potem wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e ze wstr˛etem
przebieraj ˛
ac dziwnie palcami. Spojrzeli´smy zdumieni. Od kieszeni Tubki do pal-
ców magistra Mamca ci ˛
agn˛eły si˛e jakie´s elastyczne, jakby gumowe nici. . . długie
i lepkie.
— Co to za ´swi´nstwo — krzykn ˛
ał magister. — Kto widział nosi´c co´s podob-
nego w kieszeni!
— To jest guma do ˙zucia, prosz˛e pana — o´swiadczył spokojnie Tubka.
— Niemo˙zliwe! Taka lepka?
— Jest to guma u˙zywana — wyja´snił Tubka — moje fundusze s ˛
a ograniczone.
Nie sta´c mnie na wyrzucanie gumy po jednorazowym u˙zyciu. . .
— Do´s´c tego — krzykn ˛
ał Mamiec wycieraj ˛
ac z obrzydzeniem r˛ek˛e. — Zabra-
niam ci pokazywa´c si˛e w szatni! Wyno´s si˛e, ty łobuzie.
— Protestuj˛e — o´swiadczył Tubka — spotyka mnie ra˙z ˛
aca niesprawiedli-
wo´s´c. Jestem znanym sympatykiem sportu i ciesz˛e si˛e zaufaniem w kołach spor-
towych i kulturalnych szkoły! Nie zasługuj˛e na takie traktowanie ze strony przed-
stawicieli wychowania fizycznego!
— Zasługujesz na pr˛egierz publiczny. . . — zasapał Mamiec.
— Przepraszam, na co?
— Na pr˛egierz i pi˛etnowanie ˙zelazem!
— ˙
Zelazem?! To barbarzy´nstwo! Co za metody i obyczaje! — oburzył si˛e
Tubka.
— Łobuzie! Ty mi trujesz nikotyn ˛
a narybek, moich najlepszych chłopców!
Rozpalasz ich. . .
— Owszem, ideowo i bojowo — odparł Tubka — jestem ˙zarliwym działaczem
sportowym.
— Rozpalasz ich tytoniowo! Niszczysz moje młode kadry!
— Wynik rewizji tego nie potwierdził. Jestem niewinny jak ´swi˛eta Agnieszka!
— Precz!
Tubka odmaszerował z godno´sci ˛
a.
Magister Mamiec napił si˛e wody z karafki i przetarł sobie przedwcze´snie po-
radlone czoło.
— Jak ja si˛e z wami m˛ecz˛e! Jak ja si˛e zdzieram daremnie — westchn ˛
ał ci˛e˙z-
ko. — Powiedzcie, za co mnie tak ukarano? Za co?
Nie mogli´smy udzieli´c po˙z ˛
adanej odpowiedzi i przygl ˛
adali´smy si˛e bezradnie
m˛ekom magistra Mamca. Tymczasem w jego mrocznej duszy narastał bunt.
— Nie dam si˛e wci ˛
agn ˛
a´c w bagno przez upadł ˛
a młodzie˙z — o´swiadczył z god-
no´sci ˛
a. — Nie jestem pierwszym lepszym wuefowcem! Byłem trenerem kadry
76
wojewódzkiej! Nie dam si˛e zepchn ˛
a´c na dno! Nie b˛ed˛e z wami pracował. Dobio-
r˛e sobie inny zespół. Wy jeste´scie zupełnie zdemoralizowani! Niech was trenuj ˛
a
gitowcy! Podaj˛e si˛e do dymisji!
Słuchali´smy w spokoju tych gorzkich wyzna´n i gró´zb. Nie brali´smy ich po-
wa˙znie. Magister Mamiec nieraz ju˙z groził dymisj ˛
a. Wiedzieli´smy, ˙ze to tylko
chwilowy kryzys zasłu˙zonego trenera. Po upuszczeniu pewnej ilo´sci goryczy we-
wn˛etrznej magister Mamiec odzyskiwał na nowo równowag˛e i zabierał si˛e z po-
wrotem do pracy.
Tak było i tym razem. Wyj˛eczawszy si˛e i wy˙zaliwszy, opanował si˛e szybko,
znów stał si˛e rzeczowy i gro´zny, a jego gniewny wzrok spocz ˛
ał na mojej mary-
narce wisz ˛
acej na krze´sle.
— Mam! — wykrzykn ˛
ał nagle. — Nie sprawdzili´smy jeszcze tego ciucha.
Czyja to marynarka?
— To marynarka Ogromskiego — wyja´snił usłu˙znie Kulfon.
— No wła´snie — rzekł zwyci˛esko Mamiec. — Ogromski, we´z t˛e marynark˛e.
Wzi ˛
ałem.
— Zbli˙z si˛e. Zdaje si˛e, ˙ze mamy ten dowód. . .
— Pan magister znów mnie podejrzewa?!
— B ˛
ad´z łaskaw wywróci´c kieszenie tej marynareczki.
Wzruszyłem wzgardliwie ramionami. Z pewn ˛
a min ˛
a wywróciłem na nice lew ˛
a
kiesze´n. Wypadła z niej tylko starannie zło˙zona, ´swie˙zo uprasowana chusteczka
do nosa, w któr ˛
a zaopatrzyła mnie rano moja dobra mama.
— Wywró´c praw ˛
a! — zakomenderował Mamiec.
Wywróciłem beztrosko. . . i nagle osłupiałem: z kieszeni wypadły dwie paczki
sportów. . . pety rozsypały si˛e po podłodze. Patrzyłem na nie oniemiały. Sk ˛
ad si˛e
tam wzi˛eły?!
— Wi˛ec to tak! — krzykn ˛
ał Mamiec. — Teraz wszystko si˛e zgadza!
— To nie moje — wykrztusiłem wzburzony — pan magister widział, ˙ze ta
marynarka wisiała tutaj, przez dłu˙zszy czas nie miałem jej na sobie, wi˛ec ka˙zdy
mógł. . .
— Chcesz zwali´c na kolegów?
— Ale˙z oni wszyscy wiedz ˛
a, ˙ze nie pal˛e. . . — popatrzyłem po moich part-
nerach. Niestety, ˙zaden z nich mnie nie poparł. Milczeli. Zrozumiałem, ˙ze z ich
strony nie mog˛e si˛e spodziewa´c ˙zadnej pomocy. Tchórze!
— Ciemski, czy to papierosy Ogromskiego? — zapytał Mamiec.
— Nie wiem — j˛ekn ˛
ał Ciemski — wszystkie pudełka s ˛
a jednakowe.
— Cz˛estował ci˛e?
— Nikt nas nie cz˛estował — łgał Ciemski. — My nie palimy.
— A on sam palił?
— Nie przygl ˛
adałem si˛e, mo˙ze palił, mo˙ze nie, wchodził, wychodził, nie ´sle-
dziłem go. . .
77
— Bojkowie, Klodek, mo˙ze wy?. . .
— My nic nie wiemy.
— A jednak s ˛
a papierosy. I w twojej kieszeni! — powiedział rozzłoszczony
Mamiec do mnie. — W ´swietle tego, co mówił o tobie pan Roger, byłbym kra´n-
cowo naiwny, gdybym miał jeszcze w ˛
atpliwo´sci. . .
— To nie moje — powtórzyłem, czuj ˛
ac, ˙ze grz˛ezn˛e. Oczywi´scie, nikt mi nie
uwierzy.
— Jeszcze odwa˙zasz si˛e zaprzecza´c? — zasapał Mamiec. . .
— On mówi prawd˛e — rozległ si˛e nagle głos pana Szykonia.
Mamiec osłupiał. Ja te˙z.
— Pan go broni?
— Ogromski mówi prawd˛e — powtórzył Ko´n.
— Ale˙z ten łobuz. . .
— R˛ecz˛e za niego. — Ko´n zeskoczył ze stołu.
— Pan r˛eczy?
— Tak.
— Skoro tak. . .
Do szatni wbiegł Trusiak z ósmej i zapiszczał:
— Panie magistrze, pan dyrektor prosi w sprawie nagrody. . .
— Ju˙z lec˛e — mrukn ˛
ał Mamiec. — Wrócimy jeszcze do tej sprawy. — Spoj-
rzał na mnie ci˛e˙zko. — Na razie najwa˙zniejszy jest bieg. Za pi˛e´c minut wszyscy
na bie˙zni! Przebrani i gotowi do startu!
— Tak jest — odetchn ˛
ałem.
Chciałem podej´s´c do Konia i podzi˛ekowa´c, ale on ju˙z wybiegł spiesznie za
trenerem Mamcem.
Rozdział 13
Dramat na bie˙zni
˙
Zarty si˛e sko´nczyły. Zaraz po wyj´sciu trenera Mamca rzucili´smy si˛e do szafek
z kostiumami i pantoflami. Ja te˙z podbiegłem do swojej, otworzyłem j ˛
a i. . . zdr˛e-
twiałem. Ani moich spodenek, ani koszulki! Wspi ˛
ałem si˛e na palce i zajrzałem na
najwy˙zsz ˛
a półk˛e. Te˙z była pusta. Nie dowierzaj ˛
ac, si˛egn ˛
ałem r˛ek ˛
a w najdalsze k ˛
a-
ty. Niestety, namacałem tylko ´slisk ˛
a powierzchni˛e deski. Coraz bardziej zdumiony
kucn ˛
ałem i przejrzałem dolne półki. Na ostatniej znalazłem pantofle i zmi˛et ˛
a ko-
szulk˛e, spodenek ani ´sladu. Zdenerwowany wyci ˛
agn ˛
ałem gwałtownie szuflad˛e.
W szufladzie le˙zał tylko jaki´s stary trep i to wszystko. Przetrz ˛
asn ˛
ałem jeszcze
raz wszelkie zakamarki szafy — bez rezultatu. Zajrzałem pod szaf˛e, tudzie˙z za
szaf˛e — daremnie, było oczywiste, ˙ze spodenki ulotniły si˛e w niepoj˛ety sposób!
A potem pomy´slałem: cudów nie ma. Prawa fizyczne obowi ˛
azuj ˛
a. Spodenki
nie wyparowały. Kto´s musiał je zabra´c!
— Kto mi gwizdn ˛
ał majtasy?! — krzykn ˛
ałem w´sciekły. — Je´sli to dowcip, to
ci˛e˙zki! Ja sobie wypraszam podobne zagrywki. . .
— Nikt ci nie gwizdn ˛
ał! Poszukaj lepiej — j˛ekn ˛
ał wci ˛
a˙z jeszcze zielony na
g˛ebie Ciemski.
— Musiał kto´s zakasowa´c. . . — krzykn ˛
ałem. — Albo wyło˙zycie je zaraz, albo
b˛ed˛e rozstawiał po k ˛
atach.
— Co´s si˛e tak spienił — zamruczał Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek. — Nie ma spra-
wy.
— Nie ma sprawy?! — wrzasn ˛
ałem. — To jak mam biega´c?
Nikt nie raczył odpowiedzie´c na to rzeczowe pytanie, wszyscy przebierali si˛e
spiesznie w oboj˛etnym milczeniu.
— To si˛e musiało sta´c wtedy, kiedy nie było mnie w szatni — zasapałem. —
Dwa razy wychodziłem, jak wy tu byli´scie. Kto´s musiał zw˛edzi´c mi wtedy te
rajtuzy. Widzieli´scie na pewno. Albo powiecie kto, albo. . . To b˛edzie dowód, ˙ze
wy sami — chwyciłem braci Bojków za kołnierze. — Wy tu st˛ekali´scie cały czas
79
na kanapce. . . A mo˙ze to wszystko lipa z t ˛
a wasz ˛
a niedyspozycj ˛
a i nie˙zytem. . .
zgrywali´scie si˛e, ˙zeby u´spi´c moj ˛
a czujno´s´c!
— No, no, co ty. . . takie pos ˛
adzenia? — j˛ekn˛eli oburzeni bracia w identyczny
sposób ucieraj ˛
ac identycznie napuchłe nosy. — Pewnie sam gdzie´s zawieruszyłe´s
te rajty. . .
— A w ogóle, czy na pewno miałe´s je w szafce? — zapytał Nie Licz ˛
acy Si˛e
Klodek i u´smiechn ˛
ał si˛e szyderczo.
Tak mi si˛e przynajmniej zdawało. Ten jego u´smiech najbardziej mnie zdener-
wował. Dopadłem do Klodka i zacz ˛
ałem mu ´sci ˛
aga´c jego spodenki. — O rany. . .
co ty! — krzyczał Klodek.
— Albo powiesz, gdzie s ˛
a moje, albo b˛edziesz paradował na golasa przed
trybunami! — szarpałem si˛e z Klodkiem.
— Ratunku, we´zcie tego wariata. Co´s mu si˛e pozaj ˛
aczkowało we łbie. Cy-
mek. . . przesta´n. . . ja nic nie wiem. . . jak słowo. . . Czy widzieli´scie, ˙zeby Cymek
miał jakie´s majtasy w szafie?
— Nikt nie widział — j˛ekn˛eli bracia Bojkowie.
— Ja mu tam nie zagl ˛
adałem do szafki — powiedział Ciemski. — Czy kto´s
z was zagl ˛
adał?
Oczywi´scie nikt nie zagl ˛
adał i oczywi´scie nikt nie widział moich spodenek.
Wszyscy si˛e wyparli.
— Je. . . je´sli masz podejrzenia, to powiedz po nazwisku — zasapał Klodek —
a nie lutuj na o´slep. . .
— Wła´snie! Powiedz, kogo oskar˙zasz?! Mo˙ze mnie? — Ciemski Tytus trzy-
maj ˛
ac si˛e za por˛ecz krzesła ustawił si˛e przede mn ˛
a bohatersko z r˛ek ˛
a niby na ser-
cu, ale w rzeczywisto´sci na ˙zoł ˛
adku i patrzył na mnie z wyrzutem na zieleniej ˛
acej
twarzy.
Wypu´sciłem z r ˛
ak Nie Licz ˛
acego Si˛e Klodka i na wszelki wypadek odsun ˛
ałem
si˛e od niebezpiecznie zieleniej ˛
acego Ciemskiego Tytusa.
Poczułem si˛e bezsilny. Oczywi´scie! Nie mogłem poda´c ˙zadnego nazwiska.
Nikogo nie mogłem oskar˙zy´c konkretnie. Nie miałem ˙zadnych dowodów, cho-
cia˙z. . . chocia˙z moje podejrzenia kierowały si˛e coraz wyra´zniej w stron˛e pewnego
f ˛
afla. . .
Zanim jednak zdołałem wypowiedzie´c, kogo miałem na my´sli, do szatni wpadł
zziajany osobnik o ptasiej twarzy i czerwonych odstaj ˛
acych uszach, w którym to
osobniku rozpoznałem niejakiego Szczypasa Henryka, Cykandera i koleg˛e Gigi,
zwanego tak˙ze Kancer ˛
a. Serce zabiło mi mocno. Czy˙zby Giga nareszcie raczyła
zauwa˙zy´c moje wyst˛epy na stadionie i przez Henryka przesyłała mi słowa otu-
chy i zach˛ety? Bardzo potrzebowałem tych słów w tragicznych okoliczno´sciach,
w jakich si˛e znalazłem przed startem.
— Ty jeste´s Cymek z nowej budy, filmowiec, biegacz i korbalon? — zapytał
zdyszany Henio.
80
— Mo˙zna uzna´c — powiedziałem.
— Poza tym grasz na puzonie.
— Chwilowo w charakterze nogi. W puzonie jestem fajans-boj.
— Ty masz na pie´nku z Tubk ˛
a.
— Na du˙zym pniu d˛ebowym.
Szczypas pokiwał głow ˛
a ze znacznym zrozumieniem.
— Zatem, czy tobie, kole´s, nie zgin˛eły spodnie?
— Zgin˛eły mi majty sportowe — wybełkotałem zdumiony — jaki´s łobuz mi
gwizdn ˛
ał.
— To Tubka — powiedział Szczypas.
— Tak my´slałem. . . ale ty sk ˛
ad wiesz?. . .
— Widziałem. . . i domy´sliłem si˛e. . .
— Widziałe´s, jak je wynosił?
— Widziałem, jak je zawieszał.
— Co ty?! Gdzie?
— Na tyczce.
— Na jakiej tyczce? — przeraziłem si˛e.
— Do skoku.
— Do skoku?
— Do skoku o tyczce.
Wybiegłem z szatni. Za mn ˛
a Szczypas.
— Patrz, tam! — krzykn ˛
ał. — Na prawo!
Istotnie, przy bocznych trybunach na prawo zauwa˙zyłem wbit ˛
a w ziemi˛e, chy-
ba sze´sciometrow ˛
a, tyczk˛e; na jej szczycie powiewały jak czerwona flaga moje. . .
lekkoatletyczne spodenki. . .
— Nie do wiary! Obł˛ed! — wykrztusiłem. — I one po prostu tak wisz ˛
a? Dla-
czego pozwolili´scie?! Dlaczego nikt ich nie zdj ˛
ał!
— Wszyscy my´sleli, ˙ze to normalny maszt z chor ˛
agiewk ˛
a przy trybunie. . . —
wyja´snił Szczypas. — Tylko mnie co´s tkn˛eło, kiedy zobaczyłem, ˙ze to Tubka przy
tym majstruje. . .
— Jeste´s genialny! — powiedziałem.
— Od razu pomy´slałem, ˙ze to mo˙ze by´c głupi kawał Tubki! Na twoje konto
w dodatku. . . Bo ja stawiałem na ciebie i byłem czuły na takie zagrania.
— Och, stary, uratowałe´s mnie — dopadłem do tyczki, zwaliłem j ˛
a z pomoc ˛
a
Szczypasa i zdarłem z niej moje czerwone spodenki.
— A to co takiego!? — Rozległy si˛e wzburzone głosy na trybunie. — Patrzcie!
Wyrwali maszt! Chuligani! Trzymajcie ich! Zerwali flag˛e! Milicja!
Tego jeszcze brakowało! Bior ˛
a nas za oprychów. Niestety, nie było czasu na
tłumaczenia. Spiker zapowiadał ju˙z start do biegu na czterysta metrów. Porwali-
´smy wi˛ec spodenki i w nogi. Za nami rozległy si˛e milicyjne gwizdki. Obejrzałem
81
si˛e. Dwu funkcjonariuszy p˛edziło za nami. A to dopiero heca! Rzeczywi´scie bior ˛
a
nas za przest˛epców.
Wpadli´smy zdyszani do szatni. Nie było tu ju˙z nikogo. Naci ˛
agn ˛
ałem szybko
spodenki i koszulk˛e. Wkładałem wła´snie pantofle, gdy otworzyły si˛e drzwi i stan ˛
ał
w nich milicjant. Spojrzał na mnie zbity nieco z tropu.
— Nie widzieli´scie tu dwu łobuzów z flag ˛
a? — zapytał.
— Nie, nikogo z flag ˛
a — odparłem.
— Ja ciebie chyba widziałem — powiedział do mnie milicjant.
— Jasne — odparłem — jestem czołowym biegaczem na dystansie czterystu
metrów. Przepraszam, ale ju˙z musz˛e na start — wybiegłem z szatni.
Ledwie jednak zrobiłem kilka kroków, gdy nagle poczułem, ˙ze te przekl˛ete
spodenki zsuwaj ˛
a si˛e ze mnie. W ostatniej chwili złapałem je w gar´s´c.
— Co si˛e stało? — zapytał mnie w biegu Szczypas.
— Guma mi p˛ekła w majtasach!
— Tego jeszcze brakowało.
— Nieszcz˛e´scia chodz ˛
a stadami — westchn ˛
ałem. — Taki niefart!
— Nie załamuj si˛e — zasapał Szczypas — trzymaj! — wr˛eczył mi w biegu
agrafk˛e. — Zepniesz i b˛edzie cacy. Grunt, ˙ze zd ˛
a˙zyłe´s, bracie.
Istotnie zd ˛
a˙zyłem. Mimo wszystko. Wszyscy moi rywale, bracia Bojek, Ko-
bylak Stanisław, Ciemna Masa Tytoidalna i Nie Licz ˛
acy Si˛e Klodek byli ju˙z na
swoich miejscach. Patrzyli teraz na mnie rozczarowani. Ju˙z mieli nadziej˛e, łotry,
˙ze si˛e spó´zni˛e na start, a ja zd ˛
a˙zyłem, co wi˛ecej, zd ˛
a˙zyłem jeszcze ´sci ˛
agn ˛
a´c u gó-
ry materiał nieszcz˛esnych pantalonów, zmarszczy´c i spi ˛
a´c agrafk ˛
a, tak ˙ze ju˙z nie
spadały.
Odetchn ˛
ałem i potoczyłem dumnym okiem po trybunach. Najpierw poszuka-
łem Gigi. Jest! Tam gdzie zwykle. Sektor nr 3 blisko trybuny honorowej. Roze-
´smiana i o˙zywiona potrz ˛
asa złotymi i ró˙zowymi włosami. Nie, do licha, co´s mi
si˛e pomyliło. To ró˙zowe to oczywi´scie nie włosy, to chusteczka, któr ˛
a powiewa.
Wpatrywałem si˛e. Giga jest pi˛ekna! Złociste blaski bij ˛
a od niej! Tych blasków
jednak co´s za wiele. Przymru˙zyłem oczy. A niech to łysi strzyg ˛
a! To puzon Tubki
tak błyszczy! Łobuz! Ju˙z tam wachluje przy niej!
Odwróciłem si˛e zdegustowany i chciałem poszuka´c Nelki, ale w tym momen-
cie wypalił pistolet startowy. Przez to zezowanie na trybuny zagapiłem si˛e, przez
ułamek sekundy mo˙ze, ale wystarczyło. Wszyscy poderwali si˛e przede mn ˛
a i od-
skoczyli od razu daleko. Nie, to na szcz˛e´scie złudzenie. Biegn˛e po ostatnim torze
i nie wzi ˛
ałem pod uwag˛e wyrównania. Za wira˙zem ich dojd˛e! W gruncie rzeczy
powinienem by´c zadowolony. Ostatni tor to najlepsza pozycja. Jestem w sytuacji
´scigaj ˛
acego — wszystkich widz˛e przed sob ˛
a. To ułatwia walk˛e. Przyspieszyłem
kroku i jeszcze przed wira˙zem zauwa˙zyłem, ˙ze łatwo uzyskuj˛e przewag˛e. Ciemski
był bez formy. Za du˙zo przed biegiem „strzelał w płucko”. Nie zd ˛
a˙zył przewie-
trzy´c baloników. . . Zatykało go. To było do przewidzenia. Bracia Bojek te˙z mieli
82
kanały zatkane, a Klodek? Klodek oczywi´scie si˛e nie liczył. Za wira˙zem mia-
łem ju˙z wszystkich z głowy, wszystkich, z wyj ˛
atkiem Kobylaka. Oszołomienie
przeszło mu wida´c, a ruch na ´swie˙zym powietrzu otrze´zwił go do reszty, bo f ˛
afel
zasuwał zdrowo tu˙z za moimi plecami; słyszałem wyra´znie jego oddech gł˛ebo-
ki i rytmiczny. To było do´s´c denerwuj ˛
ace. Postanowiłem uwolni´c si˛e od asysty
Kobylaka, wyko´nczy´c go nagłym zrywem. Zaczerpn ˛
ałem powietrza. Szarpn ˛
ałem
si˛e do przodu. . . W tym samym momencie co´s mnie potwornie ukłuło w brzuch.
Omal nie krzykn ˛
ałem z bólu i zwolniłem instynktownie. . . To z pewno´sci ˛
a ta
przekl˛eta agrafka! Musiała si˛e odpi ˛
a´c nagle i wbi´c ostrym ko´ncem w moj ˛
a skó-
r˛e. Jednocze´snie poczułem, ˙ze spodenki spadaj ˛
a ze mnie. Czy jest sens biec dalej
w tym stanie rzeczy? To był moment, gdy chciałem wycofa´c si˛e z biegu.
Kobylak natychmiast skorzystał z mojego załamania i odsadził si˛e ode mnie
co najmniej na pi˛e´c metrów. Jest teraz bohaterem bie˙zni. Na trybunach skanduj ˛
a:
„Kobylak, Kobylak!” A najbardziej przygn˛ebia mnie fakt, ˙ze i Nelka tak krzyczy.
Zostaj˛e coraz bardziej w tyle. Lada moment wyprzedz ˛
a mnie „strzeleni w płucko”
z Ciemn ˛
a Mas ˛
a Tytoidaln ˛
a na czele, bracia Bojek, a nawet Nie Licz ˛
acy Si˛e Klo-
dek. . . Kompromitacja! Ale czy mo˙zna wygra´c bieg na czterysta metrów, kiedy
si˛e musi trzyma´c majtki w gar´sci? Nie, tego jeszcze nikt nie dokonał. . . przede
mn ˛
a — dodałem w duchu — bo ja mam wła´snie zamiar dokona´c tego wyczynu.
Co prawda na razie wcale si˛e na to nie zanosi, cho´c biegn˛e dalej sapi ˛
ac w´sciekle.
Musz˛e wygl ˛
ada´c bardzo zabawnie, bo przez stadion raz po raz przelewa si˛e fala
´smiechu. Ale ma to t˛e dobr ˛
a stron˛e, ˙ze publiczno´s´c zaj˛eta moj ˛
a osob ˛
a przesta-
je interesowa´c si˛e Kobylakiem. Ju˙z nikt nie skanduje „Kobylak!”, zamiast tego
z trybun, gdzie siedzi Giga, rozlega si˛e dono´sny szyderczy d´zwi˛ek puzonu, a po-
tem słysz˛e głos Tubki: „Cymek! Cymek!”
Zrozumiałem od razu, dlaczego ten goryl Tubka tak mnie nami˛etnie dopingu-
je. Chce mie´c tani ubaw, łobuz, moim kosztem. Liczy na to, ˙ze w porywie walki
zapomn˛e o tych nieszcz˛esnych majtkach i urz ˛
adz˛e niezapomniane widowisko pu-
bliczno´sci — co´s w rodzaju strikingu. . . „Nie! Niedoczekanie twoje — odpowie-
działem w my´sli Tubce. — Nie opadn ˛
a mi pantalony, za to tobie opadnie szcz˛eka,
przyjacielu, ze zdziwienia, gdy mimo wszystko wygram! A wi˛ec, naprzód, Cy-
meonie Maksymalny!”
Tymczasem w ´slad za głosem puzonu i okrzykami Tubki rozległ si˛e okrzyk
Gigi: „Ogrom, Ogrom! Trzymaj si˛e!” Ogrom — dawne, zapomniane ju˙z przezwi-
sko. Kiedy´s nazywano mnie Ogromem, nie Cymkiem. Je´sli tak zawołała Giga,
to chce mi pomóc. Na pewno nie wie nawet o moim osobliwym przypadku i nie
czeka na ubaw jak Tubka. Ona czeka na moje zwyci˛estwo! ´Scisn ˛
ałem mocniej
spodenki w gar´sci i znów przyspieszyłem kroku. Przez stadion przeszedł jaki´s
dziwny głos — ni to pomruk, ni gł˛ebokie westchnienie. . . A potem?. . . Nie, nie
myl˛e si˛e chyba! W ´slad za Gig ˛
a wszyscy skanduj ˛
a: „Ogrom, Ogrom! Naprzód, na-
przód!” Wi˛ec jeszcze jeden zryw! To nic, ˙ze powietrze zalewa płuca i ˙zar zalewa
83
˙zyły. Zwyci˛e˙z˛e albo padn˛e trupem! Ju˙z widz˛e przed swoim nosem pi˛ety Koby-
laka. . . Doszedłem go! Ju˙z połowa dystansu! Teraz utrzyma´c tempo za wszelk ˛
a
cen˛e! Atak! Nie b˛ed˛e czekał na ostatnie metry. Rozstrzygn˛e bieg ju˙z teraz. Wy-
dałem dziki, nieartykułowany ryk, który miał by´c okrzykiem bojowym. Ten ryk
okazał si˛e zgubny dla Kobylaka Stanisława. Jego ucho nadwer˛e˙zone przez puzon
musiało ucierpie´c w tym momencie. Mo˙ze ta nadmierna wra˙zliwo´s´c akustycz-
na zgubiła Kobylaka, a mo˙ze odezwał mu si˛e ponownie ból głowy. W ka˙zdym
razie zwolnił w tym momencie, obejrzał si˛e i stracił rytm. Wyprzedziłem go w na-
st˛epnej sekundzie. Widz ˛
ac to stadion zamarł, a potem zacz ˛
ał z kolei dopingowa´c
Kobylaka, jednak ja nie oddałem prowadzenia. Mógł cały stadion wrzeszcze´c, ja
słyszałem ju˙z tylko głos Gigi. A Giga wołała: „Ogrom!”
Ju˙z ta´sma mety! Przerywam. Dopiero teraz Kobylak.
Zwyci˛estwo! Stadion szaleje.
Rozdział 14
Zwyci˛ezcy bywaj ˛
a smutni
Jak było do przewidzenia, przynajmniej na par˛e minut stałem si˛e bohaterem
stadionu. Pierwsi podbiegli do mnie chłopcy z mojej klasy. „Brawo, Cymek! To
był bieg! Dałe´s łupnia frajerom, pokazałe´s im styl!” Otaczali mnie coraz cia´sniej,
mówili co´s gor ˛
aczkowo jeden przez drugiego, rzucali pytania, ale ja nie słucha-
łem. Nie słuchałem i nie odpowiadałem, stałem przez chwil˛e półprzytomny, a po-
tem odsun ˛
ałem ich gwałtownie i zacz ˛
ałem i´s´c jak zahipnotyzowany w stron˛e try-
buny, udzie siedziała Giga. Przedzierałem si˛e uparcie przez zapory kibiców, u˙zy-
waj ˛
ac w miar˛e potrzeby łokci i pi˛e´sci, a˙z nagle poczułem czyj ˛
a´s ci˛e˙zk ˛
a łap˛e na
ramieniu. Wyrósł przede mn ˛
a trener Mamiec.
— No, udało ci si˛e, Ogromski — zachrypiał. — Ale mówi ˛
ac mi˛edzy nami, to
pobiegłe´s okropnie! Ten twój styl — j˛ekn ˛
ał. — Fatalne, ˙ze to ty musiałe´s zwyci˛e-
˙zy´c. Przez ciebie jestem skompromitowany przed magistrem Zamszatym i przed
cał ˛
a dyrekcj ˛
a. To skandal, ˙zeby przez cały bieg trzyma´c si˛e za majtki! Czy ty
wiesz, jak wygl ˛
adałe´s! Cały stadion p˛ekał ze ´smiechu, a ty nic. . . Kto to widział,
tak trzyma´c si˛e za spodenki!
— Chciały mi opa´s´c, panie magistrze — wyja´sniłem.
— Nie ple´c! Jak to opa´s´c?
— Prosz˛e — zademonstrowałem — pan widzi, ˙ze opadaj ˛
a. Kto´s mi przeci ˛
ał
zło´sliwie gum˛e. To był zamach. . .
— Co ty mi opowiadasz?!
— Szczypas ´swiadkiem. . . pan wie, gdzie my je znale´zli´smy? Na tyczce. Naj-
pierw schowali, a potem zawiesili na tyczce do skoku. . .
— Kto?
Ale ja zamiast odpowiedzie´c, rzuciłem si˛e w prawo, bo wła´snie Giga schodziła
z trybuny. Za ni ˛
a Tubka. . . Wci ˛
a˙z ten Tubka! Co ona widzi w tym gorylu? Przez
moment my´slałem, ˙ze idzie do mnie, w swojej gł˛ebokiej naiwno´sci my´slałem, ˙ze
chce mi pogratulowa´c zwyci˛estwa, tymczasem ona ruszyła w przeciwn ˛
a stron˛e, do
wyj´scia. Nie rozumiałem w pierwszej chwili. . . Dlaczego? Przecie˙z przed dwie-
85
ma minutami wołała jeszcze „Ogrom!”, dopingowała mnie zawzi˛ecie. . . I nagle
zdałem sobie spraw˛e, ˙ze nie istniej˛e dla niej. Nie istniej˛e jako prywatna osoba.
Po prostu byłem cz˛e´sci ˛
a widowiska, jednym z wielu zawodników, mo˙ze tylko
bardziej ´smiesznym od innych. Dostarczałem przez te pi˛e´cdziesi ˛
at sekund sporto-
wych emocji — to wszystko.
Z wyci ˛
agni˛et ˛
a szyj ˛
a, z zadart ˛
a głow ˛
a patrzyłem za Gig ˛
a, a˙z znikn˛eła w tłumie.
— Cymek, gdzie´s ty si˛e podział, szukaj ˛
a ci˛e! — usłyszałem znajomy głos;
dopadł do mnie zdyszany Szczypas. — Co´s si˛e zagapił jak wołek, nie zadzieraj
tak głowy, bo pomy´sl ˛
a, ˙ze jeste´s zarozumiały. . . Trzymaj fason, patrz ˛
a na ciebie!
Wzdrygn ˛
ałem si˛e. Coraz wi˛ecej ludzi opuszczało stadion. Przez bie˙zni˛e, przez
puste trybuny wiał zimny wiatr. Północne chmury przewalały si˛e po ciemnogra-
natowym niebie. Dreszcz mnie przeszedł.
— Wychodz ˛
a. . . — wybełkotałem — wszyscy wychodz ˛
a. . . to koniec.
— Wychodz ˛
a tylko na przerw˛e — powiedział Szczypas. — Wychodz ˛
a si˛e
rozrusza´c, bo zmarzli. . . ty te˙z skostniejesz zaraz, jak si˛e nie ubierzesz. Wkła-
daj dres! — krzykn ˛
ał i zacz ˛
ał mnie ubiera´c przemoc ˛
a, jak ubiera si˛e niesforne
dziecko. — Słowo daj˛e, dziwnie reagujesz, stary — zrz˛edził. — Wygl ˛
ada, jakby´s
nie był zadowolony. Nie rozumiem dlaczego. . . Czy chodzi ci o czas? Czas masz
niezły? 51,2 w tych warunkach to jest co´s. . . To nawet jest doskonały czas jak
na. . .
— Jak na kretyna, który chciał traktowa´c biegi jako zabieg leczniczy — za-
´smiałem si˛e gorzko. — Do diabła z tak ˛
a terapi ˛
a! Byłem naiwnym szczeniakiem!
— Ty. . . ty naprawd˛e dziwnie reagujesz jak na zwyci˛ezc˛e. — Szczypas spoj-
rzał na mnie z niepokojem.
— Jak na zwyci˛ezc˛e?! — wykrzykn ˛
ałem szyderczo.
— To twój dzie´n — zamruczał Szczypas naci ˛
agaj ˛
ac mi dres na głow˛e. — To
dzie´n twojego zwyci˛estwa.
— To dzie´n kl˛eski.
— Co ty bredzisz?
W tym momencie usłyszałem d´zwi˛ek puzonu. To oni! Giga i Tubka! Niemo˙z-
liwe. Czy˙zby rzeczywi´scie nie opu´scili stadionu? Czy˙zby wracali. . .
— Słyszałe´s? — zapytałem Szczypasa.
— To puzon Tubki — odparł Szczypas. — P˛eta si˛e tu z Gig ˛
a. Powiedziałbym
mu, co my´sl˛e o tym zagraniu z twoimi spodenkami, ale nie chc˛e przy Gidze.
— Znasz Gig˛e? — zapytałem.
— Jasne — odparł. — A ty? — zainteresował si˛e nagle.
— Ja? O. . . oczywi´scie, ˙ze znam.
— Czy jeste´s z ni ˛
a w dobrych stosunkach?
— Jak najlepszych.
— Dyplomatycznych czy kole˙ze´nskich? — dopytywał Szczypas.
— Kole˙ze´nskich — zełgałem czerwieni ˛
ac si˛e.
86
— To ´swietnie — powiedział Szczypas.
— Dlaczego ´swietnie? — zapytałem podejrzliwie.
Szczypas chrz ˛
akn ˛
ał.
— Mam do ciebie pro´sb˛e. Czy zrobiłby´s co´s dla mnie?
— Co takiego?
— Pestka. . . wła´sciwie głupstwo, chc˛e, ˙zeby´s oddał jej ksi ˛
a˙zk˛e. Po˙zyczyłem
kiedy´s od niej taki album z aktorami filmowymi, ju˙z długo trzymam, musz˛e od-
da´c. . .
— Nie mo˙zesz sam?
— Nie. . . nie! — Szczypas wzdrygn ˛
ał si˛e dziwnie.
— Czemu?
— Głupio mi. . . widzisz, ja. . . zerwałem z Gig ˛
a stosunki.
— Kole˙ze´nskie czy dyplomatyczne?
— I kole˙ze´nskie, i dyplomatyczne — o´swiadczył z gorycz ˛
a Szczypas. — Ob-
ra˙zony jestem.
— Za co? Co si˛e stało?
— Mam powód — mrukn ˛
ał niech˛etnie.
— Jaki? — naciskałem zaintrygowany.
— Mo˙zesz si˛e łatwo domy´sli´c. — Szczypas splun ˛
ał z obrzydzeniem.
— T u b k a?
— Zgadłe´s. Po tej zdradzie nie mog˛e na ni ˛
a patrze´c — wyznał. — Nie chciał-
bym si˛e z ni ˛
a widzie´c. . . to byłaby zbyt wielka przykro´s´c dla mnie. . . przekl˛ety
Tubka!. . .
Jakby w odpowiedzi w oddali rozległ si˛e szyderczy głos puzonu. Bolesny
skurcz wykrzywił twarz Szczypasa.
— Chyba rozumiesz — wybełkotał. — Dlatego byłbym ci wdzi˛eczny, gdy-
by´s oddał jej w moim imieniu t˛e ksi ˛
a˙zk˛e. . . no. . . jak b˛edziesz miał czas. . . przy
jakiej´s sposobno´sci.
Słuchałem zamy´slony tej niespodziewanej propozycji. A potem pomy´slałem
nagle: „Jestem głupi osioł bez refleksu! Jak mogłem nie zorientowa´c si˛e od razu!
Jak mogłem uzna´c dzie´n dzisiejszy za fatalny! Za dzie´n kl˛eski! Jak mogłem tak
upa´s´c na duchu! To jest wspaniały dzie´n! Przecie˙z Szczypas proponuje mi kapital-
n ˛
a rzecz. B˛ed˛e miał powód, ˙zeby odwiedzi´c Gig˛e. Ta ksi ˛
a˙zka b˛edzie powodem”.
To wszystko poj ˛
ałem w jednej chwili, a potem powiedziałem umy´slnie obo-
j˛etnym tonem, ˙zeby nie wzbudza´c podejrzliwo´sci Szczypasa:
— Skoro tak ci zale˙zy, zrobi˛e to dla ciebie, stary. Gdzie ona mieszka? —
zapytałem rzeczowo.
— Nie wiesz?
— Nie interesuj ˛
a mnie pielesze g ˛
asek. Nie jestem ptakiem domowym — rze-
kłem sil ˛
ac si˛e na chłodny ton.
87
— Ona mieszka na Pierwszego Maja szesna´scie — wyja´snił Szczypas. — Ta-
ka chata pi˛etrowa z czerwonym dachem, podobna do ula. Za zielonym parkanem
w ogrodzie. Musiałe´s widzie´c t˛e chat˛e.
— To ta?! — wykrztusiłem. — Ale˙z tam jest ten pies.
— Tak, tam jest ten pies — potwierdził ponuro Szczypas — buldog, wstr˛etna
morda, wabi si˛e Medor.
— Gryzie?
— Nie. . . to znaczy w miar˛e.
— Bojowy?
— Niespecjalnie. . . tylko. . .
— Tylko co?
— Nie lubi spokojnych go´sci.
— Jak to? Spokojni go dra˙zni ˛
a?
— Tak. Wydaj ˛
a mu si˛e podejrzani. K ˛
asa spokojnych.
— Co ty gadasz?
— Taki dziwny pies. Dra˙zni ˛
a go ponuracy.
— To co mam robi´c, ˙zeby nie k ˛
asał? — zaniepokoiłem si˛e.
— Najlepiej podskakiwa´c i pod´spiewywa´c, jak wchodzisz. . . ewentualnie po-
drygiwa´c i pogwizdywa´c, to go rozwesela.
— Po jakie licho trzymaj ˛
a tam to okropne bydl˛e?
— To zło´sliwo´s´c ciotki Teresy, która zajmuje si˛e domem Gigi. Okropna Ksan-
typa. Powa˙znie stukni˛eta. Niestety, cały Ul jest pod jej władz ˛
a. Najgorsze, ˙ze ubz-
durała sobie jakie´s straszne niebezpiecze´nstwo wisz ˛
ace rzekomo nad Gig ˛
a. Uwa-
˙za, ˙ze Giga ma za du˙zo kolegów i odstrasza ich tym psem!
— Niesamowita kobieta.
— Tak, ona jest niesamowita.
— Ale chyba jest tam jaki´s dzwonek przy furtce i Giga mo˙ze powstrzyma´c to
bydl˛e.
— Nie ma dzwonka. Furtka zamyka si˛e tylko na klamk˛e, ka˙zdy sam sobie
otwiera. Z powodu Medora czuj ˛
a si˛e zupełnie bezpieczni. — Szczypas patrzył
krytycznie na mój dres. — I pami˛etaj, ˙zeby´s zmienił szaty, jak b˛edziesz si˛e tam
wybierał. . . ˙
Zadnych czerni, granatów, szaro´sci, be˙zów i zgnilizn! Medor toleru-
je tylko jaskrawe kolory, był wychowany w´sród kolorowych sukien kobiecych.
Ciotka Teresa nosi tylko materie o barwie gor ˛
acej ˙zółci.
— Do diabła! Czy mam ubra´c si˛e na ˙zółto?. . . — j˛ekn ˛
ałem.
— Byłoby po˙z ˛
adane. Ewentualnie włó˙z co´s czerwonego.
— Oszalałe´s?!
— Cynobry i pomara´ncze te˙z wpływaj ˛
a korzystnie na Medora. Ale zapomniał-
bym o najwa˙zniejszym. . . Najwa˙zniejszy jest zapach!
— Zapach?
— Zapach, czyli odór.
88
— Co ty?!
— To prawo zoologii! Pies ma krótki wzrok i słuch te˙z nienadzwyczajny, za
to w˛ech znakomity. W swych sympatiach i antypatiach kieruje si˛e przeto przede
wszystkim w ˛e c h e m; to elementarna prawda o psach, nie musz˛e ci chyba po-
wtarza´c. . . St ˛
ad twój zapach b˛edzie miał dla Medora istotne znaczenie.
— A jaki zapach on lubi?
Szczypas chrz ˛
akn ˛
ał nieco zakłopotany.
— Pod tym wzgl˛edem Medor jest troch˛e nietypowy. Je´sli chodzi o obcych, to
znosi, niestety, tylko zapach kapu´sniaku lub bigosu.
— Nabijasz si˛e ze mnie.
— Słowo daj˛e. To stwierdzone do´swiadczalnie i ma uzasadnienie bio-
graficzne. Otó˙z zapach kapu´sniaku kojarzy si˛e Medorowi z kuchark ˛
a, która go
karmiła w PGR. Musisz wiedzie´c, ˙ze Medor wychował si˛e w PGR Barany Wiel-
kie, który specjalizuje si˛e w uprawie ro´slin kapu´scianych, wiesz, kalafiory, kala-
repy, brukselki, jarmu˙ze, no i ró˙zne odmiany kapusty, wła´sciwej oczywi´scie. St ˛
ad
bigosy i kapu´sniaki były tam na porz ˛
adku dziennym. Wszystko dookoła prze-
nikni˛ete było odorem kapusty, nie mówi ˛
ac ju˙z o tym, ˙ze Medor karmiony był za
młodu niemal wył ˛
acznie bigosem. St ˛
ad jego zamiłowania. . . Wyja´sniłem ci chyba
dokładnie.
— Tak. . . bardzo dokładnie, ale nie wyobra˙zam sobie. . .
— Chyba ˙ze wolisz si˛e nasmarowa´c cebul ˛
a — przerwał mi Szczypas — cebul ˛
a
lub czosnkiem. Ten zapach te˙z jest uznawany przez Medora, poniewa˙z w okresie
dzieci´nstwa jego buda znajdowała si˛e pod spichrzem z cebul ˛
a.
— Daj spokój. . .
— Zosta´nmy wi˛ec przy kapu´sniaku; wobec twojej niech˛eci do cebuli pozostaje
ci tylko kapu´sniak, ewentualnie bigos.
— Sk ˛
ad ja wezm˛e?. . .
— Z domu. Nie gotuje si˛e u was bigosu?
— Raczej rzadko. Ja nie przepadam, a ojciec ci˛e˙zko trawi.
— No, ale raz mo˙zecie si˛e po´swi˛eci´c i ugotowa´c.
— To prawda, mo˙zemy — westchn ˛
ałem. — Czy radzisz mi wzi ˛
a´c do misecz-
ki?
— Do miseczki? To niewygodne.
— Mógłbym zaraz za furtk ˛
a da´c Medorowi ten bigos do zjedzenia.
— Ani si˛e wa˙z! — wykrzykn ˛
ał Szczypas. — Gdyby ciotka Teresa zauwa˙zyła,
˙ze dajesz co´s psu, wygnałaby ci˛e z Ula. Zreszt ˛
a Medor i tak by od ciebie nie
przyj ˛
ał, a ty byłby´s pozbawiony zapachu. Medor jest nauczony nie przyjmowa´c
od obcych jadła.
— To co mam zrobi´c w ko´ncu z tym bigosem?! — wybuchn ˛
ałem.
— Nosi´c przy sobie.
— W kieszeni?
89
— W kieszeni, w torebce, w teczce, jak chcesz, byle odór wydostawał si˛e do´s´c
swobodnie.
Uczułem nagle zniech˛ecenie. Odwiedzenie Gigi przechodziło chyba moje
mo˙zliwo´sci, chciałem o tym powiedzie´c Szczypasowi, ale w tym momencie zoba-
czyłem przed sob ˛
a wzburzonego magistra Mamca. Za nim stał kierownik O´srodka
Sportowego, magister Zamszaty, posiniały na twarzy albo z gniewu, albo z zimna.
Obaj patrzyli na mnie surowo.
— Ogromski, ty szale´ncze, co ty wyprawiasz? — zapytał Mamiec. — Gdzie´s
p˛edzisz, znikasz z pola widzenia, a tu trzeba rozpocz ˛
a´c dekoracj˛e biegaczy. . .
Wyj ˛
atkowo trudny zawodnik — zwrócił si˛e do kierownika Zamszatego. — Pa-
tologiczne odchylenia, zaburzenia pokwitania, nieskoordynowany, nieobliczalny,
nierówny. Za co mnie tak ukarano tym cymbałem? Tylu trenowałem normalnych
chłopców, dlaczego on wła´snie zwyci˛e˙zył? — biadolił. — Zupełnie nie rozumiem,
dlaczego on zwyci˛e˙zył! Marsz na podium, ty fuksie!
Nie było mo˙zliwo´sci ucieczki. Zap˛edzono mnie na podium zwyci˛ezców. Or-
kiestra grała fanfary. . . Przez megafon zapowiadano moje maksymalne imi˛e i na-
zwisko. Tłum bił brawo. W ostatniej chwili na podium przedarł si˛e zasapany Tub-
ka ci ˛
agn ˛
ac za sob ˛
a Gig˛e. Chciał ustawi´c si˛e obok notablów, ale magister Mamiec
zagrodził mu drog˛e.
— Tubkowski? Co to znowu?! Jeszcze tu ciebie brakowało! Zmiataj!
— Jak to, panie magistrze. . . mam przecie˙z wr˛ecza´c nagrody.
— Ty? Kto tak powiedział?! Bezczelny jeste´s! Nagrody wr˛eczy pan magister
Zamszaty, jako kierownik O´srodka. . .
— Lecz ja w imieniu młodzie˙zy. . .
— To nie jest przewidziane. . .
— Mam chyba prawo wr˛eczy´c moj ˛
a nagrod˛e Złotej Tubki.
— Głupie ˙zarty!
— Panie magistrze, ja powa˙znie. . .
— Spły´n, łobuzie!
Trener Mamiec jedn ˛
a r˛ek ˛
a odepchn ˛
ał Tubk˛e, a drug ˛
a wepchn ˛
ał mnie na po-
dium.
Przyst ˛
apiono do dekoracji. Dostałem medal na wst ˛
a˙zce, ponadto br ˛
azow ˛
a
figurk˛e biegacza; rzeczywi´scie był podobny do dyrektora Biegunowicza. Zanim
zdołałem zeskoczy´c z podium, przedarł si˛e do mnie Tubka.
— Trzymaj, stary — wr˛eczył mi kartk˛e papieru zło˙zon ˛
a podwójnie. — Nie
stawiałem na ciebie, ale jestem uczciwy. Oto nagroda.
— Widz˛e papier, a nie nagrod˛e — zauwa˙zyłem cierpko.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał. W oczach miał wyraz zasadniczej niemocy.
— Przykro mi. Z powodów finansowych, to znaczy trudno´sci walutowych,
wr˛eczam ci na razie tylko dyplom honorowy. — Po czym wspi ˛
awszy si˛e na pal-
ce, zbli˙zył si˛e do mojego ucha i szepn ˛
ał poufnie: — To jest upowa˙znienie do
90
zamówienia Złotej Tuby na postumencie według zał ˛
aczonego rysunku w firmie
jubilersko-grawerskiej Zygmunta Koszałka w rynku.
— Zamówienia? — spojrzałem na niego rozczarowany.
— No i opłacenia oczywi´scie.
— Jak to?! Ja mam płaci´c? — oburzyłem si˛e.
— A kto? S ˛
adz˛e, ˙ze ty jeste´s najbardziej zainteresowany.
— Wypchaj si˛e z tak ˛
a nagrod ˛
a!
— Czemu si˛e łamiesz, stary — próbował mnie ułagodzi´c Tubka. — Wyło˙zysz
fors˛e chwilowo.
— Co to znaczy — chwilowo?
— A˙z zbior˛e odpowiednie fundusze. Potem si˛e rozliczymy. A mo˙ze masz
złom mosi˛e˙zny? Daliby´smy przetopi´c.
— Nie.
— To nic. Mo˙ze uda mi si˛e zdoby´c jak ˛
a´s rzecz mosi˛e˙zn ˛
a.
— Chod´z ju˙z, zimno mi — powiedziała zniecierpliwiona Giga. Odci ˛
agn˛e-
ła Tubk˛e i odeszli. Na mnie nawet nie spojrzała. Zdaje si˛e, ˙ze moje zwyci˛estwo
w ogóle niewiele j ˛
a obchodziło. I pomy´slałem, ˙ze Giga odwiedza stadion w zupeł-
nie innych, specjalnych celach, które nie maj ˛
a nic wspólnego ze sportem. Przy-
puszczalnie traktuje tutejsze widowiska jak rewie mody, przychodzi tu sama wy-
st˛epowa´c, po prostu pokazywa´c siebie, błyszcze´c. Zawody na stadionie s ˛
a tylko
opraw ˛
a dla wyst˛epów Gigi.
Zrobiło mi si˛e łyso i znów odechciało mi si˛e ˙zy´c, nie mówi ˛
ac ju˙z o bieganiu.
Je´sli jako laureat, zdobywca medalu, dwu nagród i mistrz stadionu nie zrobiłem
wra˙zenia na Gidze, to ju˙z nie zrobi˛e chyba nigdy! Schodziłem zamy´slony pos˛ep-
nie z podium. Zapadał zmierzch. Niskie jesienne chmury zakryły ju˙z niebo nad
miastem. I to niebo było czarne. Na tablicy wyników jaskrawym ´swiatłem zabły-
sła cyfra 51,2. To mój wynik. Spiker co´s mówił o rekordzie stadionu młodzików.
Zerwały si˛e nowe okrzyki i brawa. Ale mnie zło´sciły te wiwaty. Chciałem powie-
dzie´c im wszystkim, ˙ze ten mój bieg i wszystkie moje biegi to fatalna pomyłka!
Chciałem powiedzie´c im wszystkim, ˙ze nie zale˙zy mi na tym zwyci˛estwie i na
wyniku, i nawet na rekordzie. Co mi z tego, kiedy Giga gwi˙zd˙ze na mnie, a ja nie
mog˛e si˛e wyzwoli´c z uczucia, które mnie niszczy.
Czy mo˙zna jeszcze co´s zrobi´c w takiej sytuacji? Pomy´slałem o propozycji
Szczypasa. Skoro nie mog˛e zapomnie´c o Gidze, pozostaje mi ju˙z tylko jedno;
musz˛e podj ˛
a´c t˛e prób˛e, przed któr ˛
a chciałem uciec. . . Musz˛e zmierzy´c si˛e z Gig ˛
a,
nawet. . . je´sli na drodze stoi Tubka i Medor.
Rozdział 15
Bigos dla zwyci˛ezcy
Wiadomo´s´c o moim zwyci˛estwie przenikn˛eła do pieleszy domowych dopie-
ro wieczorem. Wtedy bowiem zadzwoniła do mamy pani Tubkowska w sprawie
stołówki szkolnej. Przy okazji opowiedziała te˙z mamie, jak ´swietnie spisałem si˛e
na stadionie, a na zako´nczenie zapytała, czy przypadkiem nie przyniosłem do do-
mu mo´zdzierza. Mama zaniemówiła z wra˙zenia. Chyba nie tyle zdziwiło j ˛
a moje
zwyci˛estwo w biegu na czterysta metrów, co ten mo´zdzierz. . .
— O jakim mo´zdzierzu pani mówi? — wykrztusiła wreszcie.
— O moim mo´zdzierzu kuchennym — odparła pani Tubkowska — pokazy-
wałam go kiedy´s pani, kochanie.
— Chodzi o ten wspaniały mo´zdzierz mosi˛e˙zny z tłuczkiem?
— O ten wła´snie, prosz˛e pani — potwierdziła zbolałym głosem pani Tubkow-
ska. — Pytam pani ˛
a, kochanie, bo mój Jurek dr˛eczył mnie od tygodnia, ˙zebym mu
podarowała ten mo´zdzierz. Chciał go wr˛eczy´c jako nagrod˛e temu chłopcu, który
zwyci˛e˙zy w biegu na czterysta metrów. . .
— Mo´zdzierz?! — wykrzykn˛eła mama. — Co za pomysł!
— Takie tym chłopakom przychodz ˛
a pomysły do głowy!
— Da´c taki cenny mo´zdzierz! — oburzała si˛e moja mama. — Rozumiem pani
irytacj˛e, moja droga, to zapewne stary zabytek rodzinny, urocza pami ˛
atka przed-
wojenna.
— Był w naszej rodzinie od pi˛eciu pokole´n — oznajmiła pani Tubkowska. —
Moja mama przekazała mi go na ło˙zu ´smierci.
— Pani oczywi´scie odmówiła Jurkowi. . .
— Odmówiłam stanowczo. Mimo to mo´zdzierz znikł.
— Znikł, co te˙z pani mówi, moja droga?
— A tak. Znikł, kochana. Dzisiaj chciałam tłuc migdały, patrz˛e, a mo´zdzierza
nie ma!
— Pani my´sli, ˙ze Jurek go wyniósł?
92
— Przychodz ˛
a mi do głowy ró˙zne podejrzenia. . . Kto wie, czy Jurek nie
ofiarował go zwyci˛ezcy tego biegu. Pani zna Jurka, on ma takie dobre serce i taki
szeroki gest. . . tylko by rozdawał wszystko i rozdawał. . . on tak łatwo si˛e wzru-
sza, wszystko zrobiłby dla kolegów. . . anioł miłosierdzia. . .
— Tak. . . mo˙zliwe — b ˛
akn˛eła bez przekonania moja mama, bo jako´s nie mo-
gła sobie wyobrazi´c Ci˛e˙zkiego Tubki w roli anioła.
— Dlatego pomy´slałam — ci ˛
agn˛eła pani Tubkowska — ˙ze skoro pani Mak-
symek wygrał ten bieg, to mógł dosta´c od mojego Jurka ten mo´zdzierz. . .
— Niech pani b˛edzie spokojna, zaraz sprawdz˛e, a potem zadzwoni˛e do pani —
powiedziała moja mama troch˛e podenerwowana i odło˙zyła słuchawk˛e. — Cymku,
chod´z tutaj zaraz, chciałam z tob ˛
a porozmawia´c.
— Słucham, mamo. — Zbli˙zyłem si˛e, udaj ˛
ac, ˙ze nic nie słyszałem z tej roz-
mowy.
— Nic mi nie powiedziałe´s — rzekła z pretensj ˛
a mama. — Jak mogłe´s nic nie
powiedzie´c. . . swojej matce?
— O czym, mamo?
— O tym, co było na stadionie, ˙ze biegłe´s na czterdzie´sci metrów. . .
— Na czterysta, mamo. . .
— Wszystko jedno, w ka˙zdym razie biegłe´s i zwyci˛e˙zyłe´s, i cały stadion ci˛e
oklaskiwał, a ja o tym nic nie wiedziałam.
— Mama si˛e przecie˙z nigdy nie interesowała biegami. . .
— Ale skoro ty biegłe´s, to co innego. . . Powiniene´s przynajmniej powiedzie´c,
uprzedzi´c. . . a ty ani słowa! Dlaczego?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany.
— Nie powiedziałem, bo. . . bo bałem si˛e, ˙ze mama mi nie pozwoli. . .
— Ale˙z, co ty?! — oburzyła si˛e mama.
— No, nie wiem — mrukn ˛
ałem — teraz, jak wygrałem, to mama jest dumna
i mama si˛e zgadza, ale czy przedtem mama by si˛e zgodziła?. . . Mama mówiła,
˙ze najpierw musz˛e odrobi´c zaległo´sci w nauce, a potem mama mówiła, ˙zebym si˛e
nie przem˛eczał na boisku, bo mog˛e sobie zaszkodzi´c i dosta´c powi˛ekszenia serca,
bo jestem za młody i za słaby. . .
— Kto wie, czy sobie nie zaszkodziłe´s — powiedziała mama patrz ˛
ac na mnie
z niepokojem. — Jutro pójdziemy ci˛e zbada´c i prze´swietli´c.
— O rany, co te˙z mama. . . — przestraszyłem si˛e.
— Takie wy´scigi s ˛
a niezdrowe! Czterysta metrów z wywieszonym j˛ezykiem!
— Wcale nie miałem wywieszonego. . .
— Wypruwa´c z siebie wszystkie siły i zam˛ecza´c swoje serduszko — biadoliła
mama. — Ty masz za małe serce na takie biegi. . .
— Niech mama ju˙z przestanie, słowo daj˛e, nie wiem, czy mama jest w ko´ncu
zadowolona z tego, ˙ze biegłem, czy te˙z przeciwnie. . .
93
— Sama nie wiem. . . To wszystko takie okropne. . . Ale skoro ju˙z biegłe´s, to
mogłe´s zaprosi´c rodziców. . . Mamy tak mało rado´sci, a ty zupełnie zapominasz
o nas. . . w ogóle nic nie znaczymy dla ciebie. . . tak jakby nas nie było. . . na
staro´s´c pewnie wyrzucisz nas z domu. — Mama otarła k ˛
at oka chusteczk ˛
a.
— Niech mama nie mówi takich rzeczy — zdenerwowałem si˛e. — Sprawa
jest prosta. Mamie ˙zal i mnie te˙z ˙zal. Czy mama my´sli, ˙ze mnie było przyjemnie
na stadionie? To s ˛
a straszne, dramatyczne prze˙zycia, a ja byłem sam. Nie było
˙zadnej delegacji domowej, ani mama, ani ojciec, ani Seweryna, ani Marcelina.
Czy ja w ogóle mam siostry? Czasem w ˛
atpi˛e. Przykra rzecz. . . Ale my´sl˛e, ˙ze teraz
mama zacznie chodzi´c na zawody i w ogóle zajmie si˛e sportem. Mama jeszcze
sama mogłaby biega´c.
— My´slisz, ˙ze mogłabym? — zainteresowała si˛e mama.
— Jasne. Mama ma niezł ˛
a form˛e. My´sl˛e, ˙ze miałaby mama lepszy czas ni˙z
pani Dydo od wuefu dla dziewczyn.
Mama uspokoiła si˛e wyra´znie i odpr˛e˙zyła.
— O co to ja chciałam ci˛e zapyta´c?. . .
— Pewnie o ten mo´zdzierz.
— A wła´snie. . . ale sk ˛
ad ty wiesz?
— No bo je´sli pani Tubkowska. . . ona ostatnio wci ˛
a˙z o mo´zdzierzu. . . ale nie
rozumiem, co to ma wspólnego ze mn ˛
a.
— Dostałe´s podobno nagrod˛e za bieg?
— Tak, medal na wst ˛
a˙zce i posta´c biegacza.
— Z mosi ˛
adzu?
— Nie, z br ˛
azu. Stop miedzi i cyny.
— A nie dostałe´s przypadkiem mo´zdzierza?
— A. . . wi˛ec o to chodzi! — roze´smiałem si˛e.
— Tak, chodzi o ten mo´zdzierz.
— Do strzelania na wojnie?
— Nie. Do tłuczenia w kuchni.
— Nie interesuje mnie.
— Jurek Tubkowski nie wr˛eczył ci przypadkiem?
— On? Taka kutwa i dusigrosz? Co za pomysł, mamo!
— Bo wła´snie pani Tubkowska dzwoniła, ˙ze znikn ˛
ał jej z kuchni mo´zdzierz —
wyja´sniła mama i opowiedziała mi dokładnie cał ˛
a rozmow˛e telefoniczn ˛
a z matk ˛
a
Tubki.
— Nie s ˛
adz˛e, ˙zeby Tubka gwizdn ˛
ał ten instrument kuchenny — powiedzia-
łem. — Po co byłby mu potrzebny mo´zdzierz? — zastanawiałem si˛e gło´sno. —
Miała by´c przecie˙z Nagroda Złotej Tubki, a nie mo´zdzierz. . . chocia˙z mo´zdzierz
te˙z jest z mosi ˛
adzu i nadaje si˛e jako surowiec wtórny. . .
— Surowiec wtórny?! — zaniepokoiła si˛e mama. — Co ci chodzi po głowie?!
— Tubka mógł wpa´s´c na pomysł, ˙zeby przetopi´c ten mo´zdzierz.
94
— Przetopi´c?! O Bo˙ze! — wykrzykn˛eła przestraszona mama.
— Przetopi´c i uformowa´c z niego tubk˛e, ewentualnie puzon na postumencie. . .
oczywi´scie miniatur˛e puzonu. . . mógł w tym celu wej´s´c w porozumienie z Zyg-
muntem Koszałk ˛
a w rynku — zakład jubilersko-grawerski i wytwórnia sztucznej
bi˙zuterii. . .
— Biedna pani Tubkowska — załamała r˛ece mama.
— Ale mimo to w ˛
atpi˛e, by Tubka naprawd˛e wzi ˛
ał ten mo´zdzierz — ci ˛
agn ˛
a-
łem. — Gdyby miał zamiar przetopi´c go na nagrod˛e dla mnie, to by nie omieszkał
si˛e tym przede mn ˛
a pochwali´c. Powiedziałby: „Cierpliwo´sci, Cymeonie, twoja
nagroda ju˙z si˛e pitrasi w tyglu mistrza Koszałki”, a on zamiast tego powiedział,
˙zebym sam sobie zamówił nagrod˛e. Wr˛eczył mi tylko dyplom i rysunki.
— Uspokoiłe´s mnie — powiedziała mama — b˛ed˛e teraz mogła z kolei uspo-
koi´c biedn ˛
a kole˙zank˛e Tubkowsk ˛
a.
— Niech j ˛
a mama uspokoi, ale to w ko´ncu przykre — dodałem z niejak ˛
a gory-
cz ˛
a — ˙ze matka Tubki my´sli tylko o mo´zdzierzu. W ko´ncu Tubka miał dobry po-
mysł z t ˛
a nagrod ˛
a. Młodzie˙z ma tak mało nagród. Zamiast dr˙ze´c o ten mo´zdzierz,
pani Tubkowska powinna była pomóc Jurkowi Tubce w ufundowaniu jakiej´s na-
grody. . . ale rodzice zupełnie o to nie dbaj ˛
a, ˙zeby pomaga´c dzieciom w takich
sprawach. . . Mama te˙z. — Spojrzałem z wyrzutem na moj ˛
a biedn ˛
a mam˛e. —
Mama te˙z mi nic nie ufundowała. . . tak jakbym codziennie odnosił takie zwy-
ci˛estwa. A to si˛e zdarza rodzicom raz na całe ˙zycie, ˙ze ich dziecko wygra bieg na
czterysta metrów na prawdziwym stadionie, najwy˙zej raz, bo wi˛ekszo´s´c rodziców
w ogóle nigdy nie ma takiej szansy. Ale mama tego nie docenia. . .
— Nie mów tak. Doceniam — szepn˛eła mama. — Wiesz, ˙ze ch˛etnie ufundo-
wałabym ci nagrod˛e ze szczerego złota, ale nie sta´c nas na to. Póki twój ojciec
b˛edzie si˛e trzymał kurczowo tej n˛edznej posady w wodoci ˛
agach, na nic nie b˛edzie
nas sta´c — westchn˛eła ci˛e˙zko.
— To prawda, wodnisto nam — przytakn ˛
ałem skwapliwie.
— Czy mo˙zna uty´c na wodzie? — zadała dramatyczne pytanie mama. — Czy
woda ubierze człowieka? — spojrzała krytycznie w lustro na swoje szaty i rozpo-
cz˛eła znane mi dobrze narzekania na niezaradno´s´c ojca, który z wysoko´sci swoich
wie˙z ci´snie´n, z myl ˛
acej perspektywy pomp i filtrów nie jest w stanie oceni´c ca-
łej n˛edzy naszego poło˙zenia i „nikczemno´sci naszej kondycji”, jakby powiedział
poeta klasyczny.
— Rozumiem to wszystko, mamo — powiedziałem przerywaj ˛
ac te jałowe ˙za-
le — nie liczyłem na złoty puchar, liczyłem natomiast, ˙ze w ramach naszej kondy-
cji mama co´s wykombinuje. . . to znaczy, ˙ze moje zwyci˛estwo znajdzie przynaj-
mniej odbicie w naszym menu domowym. O ile mi wiadomo, od pocz ˛
atku historii
zwyci˛ezców odpowiednio karmi si˛e i poi.
— Nie zd ˛
a˙zyłam nic przygotowa´c — rzekła zakłopotana mama. — Twoje
zwyci˛estwo było tak nagłe, nie zapowiedziane i niespodziewane, lecz je´sli chcesz,
95
jutro mog˛e przygotowa´c obiad specjalny i ugotowa´c, co tylko zechcesz, Cymku.
Co by´s chciał?
Nie my´slałem zbyt długo. Od razu wzi ˛
ałem pod uwag˛e Gig˛e i Medora.
— Przede wszystkim bigos, mamo — wypaliłem.
— Bigos? — zdumiała si˛e moja biedna mama. — Co ty mówisz?! Od dziecka
przecie˙z nie znosiłe´s bigosu.
— Wyrosłem z lat dziecinnych, mamo — odpowiedziałem powa˙znie. — Gusty
i smaki zmieniaj ˛
a si˛e u człowieka co siedem lat. Wła´snie w tej chwili przechodz˛e
tak ˛
a zmian˛e jako m˛e˙zczyzna czternastoletni. Dlatego, je´sli mama chce mi sprawi´c
przyjemno´s´c, to niech mama nagotuje na jutro bigosu. Poza tym mo˙ze by´c tort,
galaretka pomara´nczowa, ewentualnie budy´n; o lodach nie ´smiem marzy´c.
— I to wszystko do bigosu?! — wykrztusiła moja mama.
— Kto nie chce, niech nie je — o´swiadczyłem — nie zmarnuje si˛e.
Jeszcze tego wieczoru dra˙zni ˛
acy odór gotowanej kapusty napełnił nasze małe
mieszkanie. Mama wychodziła z zało˙zenia, ˙ze bigos musi si˛e pitrasi´c przynaj-
mniej dwa dni.
Nazajutrz spotkałem si˛e pod szkoł ˛
a ze Szczypasem. Szczypas wr˛eczył mi al-
bum pt. „Sto gwiazd współczesnego filmu”, ˙zebym zwrócił go Gidze. W tym
momencie zdj˛eły mnie ostatnie w ˛
atpliwo´sci.
— Nie wiem. . . jak Giga to przyjmie. . . — rzekłem zakłopotany. — Gotowa
sobie pomy´sle´c. . . — zaczerwieniłem si˛e — wła´sciwie nie mam powodu, ˙zeby
oddawa´c za ciebie. . .
— Mo˙zesz powiedzie´c, ˙ze spuchła mi twarz po wizycie u dentysty i wstydz˛e
si˛e pokaza´c, dlatego prosiłem ci˛e o t˛e przysług˛e — odparł beztrosko Szczypas.
— A dlaczego mnie?. . . I dlaczego si˛e zgodziłem? Och, nie jest taka naiwna.
Domy´sli si˛e, ˙ze to pretekst.
— Spokojna głowa. . . Wymy´slimy lepszy powód tej wizyty. . . Ju˙z mam! Po-
wiesz, ˙ze ja ci po˙zyczyłem t˛e ksi ˛
a˙zk˛e, ˙ze miałe´s odda´c j ˛
a zaraz, ale nie mogłe´s si˛e
oderwa´c, ˙ze trzy razy j ˛
a przeczytałe´s, bo była ci potrzebna do filmu, który kr˛e-
cisz. . . Teraz b˛edzie zupełnie zrozumiałe, ˙ze skoro czytałe´s sam t˛e ksi ˛
a˙zk˛e i tak
długo j ˛
a przetrzymałe´s, to j ˛
a teraz sam odnosisz Gidze z przeprosinami w moim
imieniu.
— Tak, to jest powód, ale Giga mo˙ze si˛e zło´sci´c na mnie, ˙ze tak długo trzy-
małem.
— Och, skrzywi si˛e najwy˙zej, zniesiesz chyba dla mnie to skrzywienie. . .
— No, dobra — powiedziałem — znios˛e jako´s.
— Naprawd˛e, stary — Szczypas poci ˛
agn ˛
ał nosem — robisz dla mnie wielk ˛
a
rzecz. Zdejmujesz mi balast z serca i wyjmujesz kamie´n z w ˛
atroby.
Chrz ˛
akn ˛
ałem niewyra´znie.
— Głupstwo i pestka! Ciesz˛e si˛e, ˙ze mog˛e ci si˛e odwdzi˛eczy´c, stary — powie-
działem i rozstali´smy si˛e obaj wzruszeni nasz ˛
a gł˛ebok ˛
a przyja´zni ˛
a.
96
Ale mój dobry nastrój popsuł od razu M˛esio. Ledwie Szczypas znikn ˛
ał, wódz
Cykanderów podszedł do mnie z nader ponur ˛
a min ˛
a.
— Co ty masz z tym Szczypasem? — zapytał skrzywiony.
— Nic takiego.
— On lepi si˛e do ciebie — powiedział M˛esio.
— Przesadzasz.
— Widziałem na stadionie wczoraj, a dzisiaj znowu si˛e przyp˛etał. Uwa˙zaj, to
niebezpieczny typ. Brat-łata, odmiana lepka. Przylepiaj ˛
a mu si˛e ró˙zne rzeczy.
— Co´s ty! Nie zauwa˙zyłem. . .
— Ostro˙znie z nim! Facet ˙zyje z podejrzanych transakcji.
— Do licha, z jakich transakcji?!
— Na przykład po˙zycza i zapomina oddawa´c.
— Nie bardzo si˛e zgadza — powiedziałem. — Na razie to on mi oddał przy-
sług˛e i ja jestem jego dłu˙znikiem.
— A ta ksi ˛
a˙zka, ten album? — M˛esio wskazał na dzieło, które trzymałem
w r˛eku. — Ile mu za to dałe´s? Na pewno zdarł z ciebie skór˛e. Widziałem, ja
ubijali´scie ten handel.
— ´
Zle widziałe´s! — zasapałem w´sciekły. — Nie było ˙zadnego handlu, po
prostu mi wr˛eczył. . .
— Wr˛eczył! Po prostu wr˛eczył! — M˛esio zarechotał szyderczo. — No to jesz-
cze zobaczysz! To metoda Szczypasa! Najpierw okazuje ci uczucia kole˙ze´nskie,
po˙zycza to i owo, zrobi jak ˛
a´s przysług˛e, omota ofiar˛e pochlebstwem, a kiedy two-
ja uwaga i czujno´s´c osłabn ˛
a, wtedy sam prosi ci˛e niby o niewinn ˛
a po˙zyczk˛e czy
przysług˛e. . . A je´sli si˛e zgodzisz, to wpadasz, stary, w okropnie st˛echł ˛
a marmola-
d˛e i grz˛e´zniesz jak głupia mucha.
Zdegustowany do gł˛ebi zostawiłem chichocz ˛
acego M˛esia i odszedłem szybko,
´sciskaj ˛
ac pod pach ˛
a album.
Rozdział 16
Przechodz˛e przez stref˛e Medora
Obiad na cze´s´c mojego zwyci˛estwa udał si˛e znakomicie, to znaczy ka˙zdy miał
to, co mu najbardziej odpowiadało: — ja — tort i galaretk˛e, reszta rodziny —
bigos. Oczywi´scie nało˙zyłem te˙z sobie kopiast ˛
a porcj˛e tego specjału, ale jej nie
tkn ˛
ałem.
— Nie smakuje ci? — zmartwiła si˛e mama.
— Jest wy´smienity — powiedziałem.
— To dlaczego nie jesz?
— Bo zabieram z sob ˛
a. Urz ˛
adzimy degustacj˛e zbiorow ˛
a. Porównamy z n˛edz-
nymi bigosami, które pitrasi pani Tubkowska, pani Julicka i pani Gafo´nska. To
w ramach konkursu kulinarnego, który organizuje Koło Przyjaciół Zwierz ˛
at.
— Koło Przyjaciół Zwierz ˛
at? — zdziwiła si˛e mama.
— Mama na pewno wygra — dodałem po´spiesznie i, ˙zeby nie przedłu˙za´c tej
niebezpiecznej rozmowy, połkn ˛
ałem reszt˛e galaretki, zastrzegłem, ˙ze reszta tortu
nale˙zy do mnie, porwałem talerz z bigosem i wycofałem si˛e z pokoju.
— Nie podoba mi si˛e ta historia — powiedziała mama.
— Niech si˛e mama nie denerwuje — rzuciłem w progu. — Mama na pewno
wygra.
Ale nie zdołałem rozproszy´c w ˛
atpliwo´sci mamy. Czułem na sobie jej niespo-
kojne spojrzenie, gdy w kuchni przekładałem bigos do słoika, a słoik umieszcza-
łem w mojej sportowej torbie. Na szcz˛e´scie nie pytała o nic wi˛ecej.
Z kolei nale˙zało rozwi ˛
aza´c spraw˛e odzie˙zy ochronnej, czyli przynajmniej
spodni pod gust Medora. Pomny, ˙ze bestia przywykła do gor ˛
acych barw, posta-
nowiłem zaopatrzy´c si˛e w odpowiedni kostium u moich sióstr. Seweryna była dla
mnie zawsze przyja´zniej usposobiona i najch˛etniej po˙zyczyłbym co´s od Sewery-
ny, niestety, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn uwielbiała raczej mniej krzykli-
we kolory. Jej smutne czernie, szaro´sci i mdłe be˙ze z pewno´sci ˛
a naraziłyby mnie
na z˛eby Medora. Udałem si˛e wi˛ec do Marceliny. Była wprawdzie niezno´sna, in-
98
teresowna i zło´sliwa, lecz posiadała spor ˛
a kolekcj˛e odzie˙zy w nader jaskrawych
barwach.
— Słuchaj, stara — powiedziałem wchodz ˛
ac do jej pokoju ze sztucznym
u´smiechem na twarzy. — Potrzebuj˛e kolorowego ciucha. . . najbardziej by mnie
chyba urz ˛
adziły pomara´nczowe spodnie. . . masz co´s takiego w szafie?
— Oszalałe´s? — zdumiała si˛e Marcelina. — Pomara´nczowe spodnie? Po co?
Nie b˛edziesz chyba ich nosił?
— Potrzebne mi s ˛
a w charakterze kostiumu — odparłem.
— Do czego?
— Do filmu. Chyba wiesz, ˙ze kr˛ec˛e film.
— Och, ten twój film! — skrzywiła si˛e Marcelina. — Ju˙z drugi rok słysz˛e
o tym filmie.
— B˛edzie na pewno kr˛econy. Jeszcze w tym tygodniu zrobi˛e próbne zdj˛ecia.
Kolorow ˛
a ta´sm ˛
a. Powinna´s ze mn ˛
a współpracowa´c — powiedziałem. — Mówili-
´smy ju˙z kiedy´s na ten temat.
— Owszem, mówili´smy.
— Miała´s zaj ˛
a´c si˛e kostiumami i dekoracjami. Zgadza, si˛e?
— Zgadza.
— Daj wi˛ec teraz te spodnie. To b˛edzie twój wkład.
— Z przyjemno´sci ˛
a — powiedziała Marcelina.
— No, wi˛ec daj! — Otworzyłem szaf˛e.
— Chwileczk˛e — powstrzymała mnie. — Najpierw podpiszesz zobowi ˛
azanie.
— Jakie zobowi ˛
azanie?
— ˙
Ze tego, co obiecałe´s, dotrzymasz.
— Ja ci co´s obiecałem? — udałem zanik pami˛eci.
— Jak to? Nie pami˛etasz? Obiecałe´s mi główn ˛
a rol˛e w tym filmie.
— Jeste´s pewna?
— Najzupełniej.
— Skoro tak. . . no to prosz˛e bardzo — chrz ˛
akn ˛
ałem. — Mog˛e ci˛e zaanga˙zo-
wa´c. . . w porz ˛
adku, je´sli chcesz. . . załatwione. A teraz b ˛
ad´z łaskawa te spodnie. . .
— Podpiszesz zobowi ˛
azanie — powtórzyła twardo Marcela.
— Co ty?! — uniosłem si˛e honorem. — Nie dowierzasz mi?
— Nie. Wiem, ˙ze chcesz wpakowa´c do głównej roli niejak ˛
a Szypersk ˛
a.
— Kto ci powiedział?!
— Och, wszyscy ju˙z o tym mówi ˛
a. Szyperska chwali si˛e od pewnego cza-
su, rozpowiada na prawo i lewo. . . A mnie pytaj ˛
a, czy to prawda. I robi ˛
a ró˙zne
zło´sliwe uwagi. Nie mog˛e ju˙z znosi´c tych uwag i pyta´n. „Có˙z to, Marcelko, zre-
zygnowała´s z tej roli, a mo˙ze Cymek zrezygnował z ciebie? Podobno znalazł now ˛
a
gwiazd˛e!” i od razu chichoty. „Czy to prawda, ˙ze zakochał si˛e w Szyperskiej?”
Poczerwieniałem.
— Nie słuchaj tych wstr˛etnych dziewczyn! To wszystko przez zazdro´s´c. . .
99
— Wi˛ec nie zakochałe´s si˛e w Szyperskiej?
— To. . . to bardzo skomplikowana sprawa — odparłem zakłopotany — potem
ci wyja´sni˛e. W ka˙zdym razie masz u mnie rol˛e zapewnion ˛
a.
— Główn ˛
a?
— Tak. Pod warunkiem, ˙ze oddasz mi swoje ciuchy do dyspozycji i doło˙zysz
si˛e finansowo. Potrzebuj˛e tysi ˛
ac metrów ta´smy. . . Licz˛e, ˙ze to załatwisz. Koloro-
wej ta´smy — dodałem.
— Dostaniesz kostiumy i ta´sm˛e, ale teraz siadaj i pisz: „O´swiadczam, ˙ze głów-
n ˛
a rol˛e w moim filmie zagra moja droga siostra Marcelina Ogromska. . . z uwagi
na swój talent. . . ”
— Ja to mam pisa´c? — przerwałem.
— Czy nie wierzysz w mój talent?
— Oczywi´scie, wierz˛e.
— No, to pisz: „. . . z uwagi na swój talent i szczególn ˛
a fotogeniczno´s´c”. Data.
Podpis.
Postawiłem dat˛e i podpisałem.
Marcelina wr˛eczyła mi pomara´nczowe spodnie. Zapakowałem je do sportowej
torby, gdzie ju˙z znajdował si˛e słój bigosu, wcisn ˛
ałem na ko´ncu ów album, który
miałem odda´c Gidze, i pogwizduj ˛
ac wesoło, ruszyłem w kierunku ulicy Pierwsze-
go Maja. Wkrótce zza drzew pyszni ˛
acych si˛e o tej porze wspaniałymi kolorami
˙zółci i czerwieni, wyłonił si˛e jeszcze bardziej czerwony dach „Ula” — rodowej
siedziby Julickich. Ju˙z z daleka usłyszałem ujadanie Medora, w bardzo niskiej
tonacji, podobnej do pomruków nadci ˛
agaj ˛
acej burzy, uznałem wi˛ec, ˙ze pora jest
wdzia´c strój ochronny. Udałem si˛e wi˛ec w pobliskie zaro´sla koło przerwanej bu-
dowy i tam naci ˛
agn ˛
ałem na moje d˙zinsy te okropne, pomara´nczowe spodnie. Naj-
bardziej bałem si˛e, czy nie b˛ed ˛
a za długie, poniewa˙z wtedy mogłem zapl ˛
ata´c si˛e
w nie i skompromitowa´c przed Gig ˛
a. Okazało si˛e jednak, ˙ze raczej były za krótkie.
I pomy´slałem z satysfakcj ˛
a, ˙ze jednak mam dłu˙zsze nogi ni˙z „gwiazda filmowa”,
ten biedny pulpet Marcela. Natomiast zgodnie z przewidywaniem okazało si˛e, ˙ze
te „pantelejmony” s ˛
a niesamowicie bufiaste i obszerne. Zachodziła obawa, ˙ze zsu-
n ˛
a si˛e ze mnie. Dla pewno´sci porobiłem w pasie zakładki, spi ˛
ałem je agrafkami,
które zawsze nosiłem w kieszeni, a w ko´ncu mocno zacisn ˛
ałem pas. Wiedziałem,
˙ze wygl ˛
adam jak pajac, ale liczyłem na to, ˙ze po szcz˛e´sliwym przej´sciu przez stre-
f˛e Medora, uda mi si˛e ´sci ˛
agn ˛
a´c z siebie te spodnie, zanim jeszcze zobaczy mnie
Giga.
Medor zauwa˙zył mnie jeszcze przed furtk ˛
a i podbiegł szczekaj ˛
ac gło´sno. Za-
wahałem si˛e. Bydl˛e miało ze sto kilo wagi i mord˛e, któr ˛
a mogła wymy´sli´c tylko
chora wyobra´znia abstrakcjonisty. Dr˙z ˛
ac ˛
a nieco r˛ek ˛
a wysun ˛
ałem naprzód torb˛e.
Medor zatrzymał si˛e i w˛eszył przez chwil˛e. Potem, jak mi si˛e wydawało, zapa-
trzył si˛e m˛etnym wzrokiem w moje radosne „pantelejmony” i wydał zadowolony
pomruk, a potem zaskomlił t˛esknie.
100
Przemogłem l˛ek i szybko przenikn ˛
ałem przez furtk˛e.
Medor ocieraj ˛
ac si˛e o moje nogi i poszczekuj ˛
ac rado´snie towarzyszył mi a˙z
do samego „Ula”; po drodze obw ˛
achiwał nami˛etnie moj ˛
a torb˛e. Bałem si˛e, by nie
złapał jej z˛ebami i nie wyszarpn ˛
ał z r ˛
ak, był jednak na to, jak si˛e okazało, zbyt
dobrze wychowanym psem.
Niestety, jego gło´sne i pełne zachwytu poszczekiwanie doprowadziło do
przedwczesnego ukazania si˛e Gigi. Nim zdołałem uwolni´c si˛e od natr˛ectw Medo-
ra, ju˙z stan˛eła w drzwiach swojego „Ula”, zaskoczona niesamowicie. Przejechała
po mnie wzrokiem od dołu do góry i z powrotem. Była zbyt dobrze wychowan ˛
a
dziewczyn ˛
a, by powiedzie´c cokolwiek na temat mojego stroju, ale w jej oczach
dostrzegłem błysk niech˛eci, by nie powiedzie´c wstr˛etu. Zrozumiałem od razu, ˙ze
zrobiłem fatalne wra˙zenie i ˙ze nie mam u Gigi ˙zadnych szans. Najch˛etniej uciekł-
bym, gdzie pieprz ro´snie, ale nogi miałem jak sparali˙zowane. Pomy´slałem, ˙ze
moja ucieczka w tych warunkach byłaby jeszcze bardziej komiczna i postano-
wiłem odegra´c moj ˛
a nieszcz˛esn ˛
a role do ko´nca. Do tragicznego ko´nca, dodałem
w duchu, bo wiedziałem, ˙ze wszystko musi si˛e sko´nczy´c tragicznie.
— My´slałam, ˙ze to kto´s znajomy — powiedziała Giga jakby usprawiedliwia-
j ˛
ac swoje wyj´scie. — Medor w ten sposób wita tylko przyjaciół. . .
— Jestem przyjacielem — udało mi si˛e wykrztusi´c przez ´sci´sni˛ete gardło.
— Co´s si˛e Medorowi pomyliło — powiedziała chłodno Giga — on zwykle
nie wpuszcza obcych. — Spojrzała na psa niezadowolona.
Medor lizał łapczywie moj ˛
a torb˛e, łasz ˛
ac si˛e i skoml ˛
ac t˛esknie.
— On ci˛e naprawd˛e lubi! — zauwa˙zyła zdezorientowana Giga.
— M ˛
adry pies — powiedziałem — zna si˛e na ludziach.
— Raczej na zapachach. — Giga zmarszczyła brwi. — Co ty wła´sciwie masz
w tej torbie?. . .
— Nic takiego. . .
— Poka˙z. — Nie czekaj ˛
ac zajrzała do torby i cofn˛eła si˛e z nieprzyjemnym
grymasem twarzy.
— Co ty? Nosisz w słoiku bigos? — popatrzyła na mnie z wyra´znym niesma-
kiem.
— Czasem bywam głodny — wyja´sniłem. — Wi˛ec nosz˛e i jem po drodze.
— Cudak z ciebie. I te spodnie!. . . Ty jeste´s naprawd˛e jaki´s nie. . .
— Nienormalny — chciała´s powiedzie´c? To prawda. Arty´sci rzadko bywaj ˛
a
normalni. . .
— Jeste´s artyst ˛
a? — zakpiła Giga. — Cyrkowym?
— My´slałem, ˙ze mnie znasz.
— Oczywi´scie, ˙ze ci˛e znam. Ty jeste´s ten Mycek.
Poczerwieniałem.
— Jestem Cymek — sprostowałem zimno.
101
— Cymek? — roze´smiała si˛e nie wiadomo dlaczego. — Niech b˛edzie. To
przecie˙z wszystko jedno.
— Zar˛eczam ci, ˙ze to nie wszystko jedno — wycedziłem.
— Obraziłam ci˛e? — stropiła si˛e Giga. — Och, przebacz mi, nie wiedziałam,
˙ze jeste´s tak przywi ˛
azany do imienia.
— Przebaczam ci — powiedziałem po´spiesznie.
— Nie my´sl, ˙ze myl˛e ci˛e z kim innym. Pami˛etam doskonale. Ty jeste´s tym
chłopakiem, co wygrał wczoraj bieg na dwie´scie metrów.
— Na czterysta — sprostowałem.
— Mo˙zliwe — powiedziała Giga. — Przez Tubk˛e wszystko mi si˛e popl ˛
ata-
ło. Przeszkadzał mi si˛e skupi´c, stale co´s plótł albo tr ˛
abił. . . Powiedz, dlaczego
wszyscy przeszkadzaj ˛
a mi si˛e skupi´c?
— Nie wiem. . . mo˙ze dlatego, ˙ze za bardzo ich interesujesz. . . to znaczy. . .
poci ˛
agasz. . .
— Poci ˛
agam? W jakim sensie?
— To. . . trudno w paru słowach wytłumaczy´c. . . — wykrztusiłem. — W ka˙z-
dym razie nie powinna´s chodzi´c z tym gorylem.
— O kim ty mówisz?
— Nie wiesz?
— O Bo˙ze. . . czy my´slisz o Jurku Tubkowskim?. . .
— A o kim?
— Kto mu wymy´slił takie okropne przezwisko?!
— My, w klasie.
— To brzydko. . . Goryl! Jak mo˙zna tak mówi´c o koledze?
— On jest goryl — powtórzyłem z przekonaniem.
Giga milczała przez chwil˛e.
— Dlaczego wy si˛e tak nie lubicie? — szepn˛eła wreszcie. — Tubka te˙z ci˛e nie
lubi. ˙
Zeby´s wiedział, co on opowiada o tobie!
Poczerwieniałem z gniewu.
— To wszystko kłamstwo! Wszystko! — wykrzykn ˛
ałem.
— Przecie˙z jeszcze nie wiesz, co opowiadał.
— Ale wiem, co mi zrobił! To mi wystarcza! Nigdy by´s si˛e nie domy´sliła!
— Wiem, ˙ze na zawodach trzymał twoj ˛
a stron˛e. Dopingował ci˛e gło´sno. . .
— O tak, bardzo gło´sno! — rzekłem z gorycz ˛
a.
— Ale˙z on naprawd˛e chciał, ˙zeby´s biegł jak najpr˛edzej!
Za´smiałem si˛e gorzko.
— Oczywi´scie, chciał, ale nie wiesz dlaczego!
— Chciał, ˙zeby´s wygrał.
— Nie. Tam wcale nie o to chodziło. . .
— A o co?
102
— To si˛e nie nadaje do opowiedzenia. . . — zaczerwieniłem si˛e. — Mo˙ze kie-
dy´s ci powiem. . .
— Kiedy?
— No. . . kiedy poznamy si˛e bli˙zej. . . Na razie, póki jeste´s w r˛ekach Tubki. . .
— Ja! W r˛ekach Tubki? — oburzyła si˛e Giga. — Co ty sobie wyobra˙zasz?!
— Wyobra˙zam sobie, ˙ze to jest za´slepienie. . . Ale ja postaram si˛e, ˙zeby´s zro-
zumiała, kim jest naprawd˛e Tubka.
Giga milczała przez chwil˛e. Widziałem, ˙ze jest w´sciekła na mnie. . . ale nie
mogłem opanowa´c goryczy. Byłem przekonany, ˙ze na tym sko´nczy si˛e moja
pierwsza i ostatnia wizyta u Gigi. Za chwil˛e Giga wybuchnie i wyrzuci mnie z
„Ula”. . . Tak. . . na to si˛e zanosi. Ju˙z podniosła r˛ek˛e i wyci ˛
agn˛eła j ˛
a w stron˛e
furtki. Zamarłem. . . Ale ona powiedziała tylko:
— Zamknij furtk˛e, bo Medor przestraszy kogo´s na ulicy. . . i. . . chod´z. Poroz-
mawiamy spokojnie w domu.
Rozdział 17
Dostaj˛e w łeb albumem, czyli
trudno´sci rozmowy salonowej z Gig ˛
a
Giga zaprowadziła mnie do wielkiego pokoju, gdzie stało du˙zo starych mebli
i kazała mi usi ˛
a´s´c na wielkiej, pluszowej kanapie. Sama usiadła naprzeciw w gł˛e-
bokim skórzanym fotelu.
— Dlaczego ty prze´sladujesz Tubk˛e? — zapytała.
Zatkało mnie kompletnie.
— Ja? Tubk˛e? Czy w ogóle mo˙zna prze´sladowa´c kogo´s tak silnego jak Tubka?
— Mo˙zna. Ty go dr˛eczysz, jak by to powiedzie´c — Giga zapatrzyła si˛e
w okno — ty go dr˛eczysz moralnie.
— Nie bardzo rozumiem. . .
— Przez ciebie prze˙zył wstyd i upokorzenie w klubie. Przez ciebie o mało co
nie wyleciał z zespołu artystycznego. Podobno udawałe´s puzonist˛e i podst˛epnie
przenikn ˛
ałe´s na prób˛e, ˙zeby podrywa´c t˛e okropn ˛
a Nelk˛e Szypersk ˛
a.
Zaczerwieniłem si˛e.
— Ja ci to wytłumacz˛e. . .
— Ale po co? — wzruszyła ramionami Giga. — Ja uwielbiam takie zgrywy.
Tylko potem powiniene´s wyja´sni´c wszystkim, ˙ze to były po prostu ˙zarty. I uspo-
koi´c Tubk˛e. On jest taki wra˙zliwy.
— To nie były ˙zarty — mrukn ˛
ałem ponuro. — To. . . to był po prostu nie-
szcz˛e´sliwy zbieg okoliczno´sci. Nie chciałem nic złego zrobi´c Tubce. . . Widz˛e, ˙ze
nie wierzysz mi. . .
— Ale˙z wierz˛e. Jurek Tubka to pechowy chłopak. . . Zawsze wdepnie w jak ˛
a´s
hec˛e. . . Tym bardziej powiniene´s dla niego by´c wyrozumiały i miły.
— No wiesz?! — wykrzykn ˛
ałem wzburzony. — Widz˛e, ˙ze zupełnie nie zda-
jesz sobie sprawy, kim jest Tubka. On jest gro´zny.
— Jurek?! Gro´zny?! — Giga roze´smiała si˛e serdecznie. — Nigdy by mi nie
przyszło do głowy! Według mnie jest po prostu zabawny!
104
— Zabawny!?
— I. . . jak by ci to powiedzie´c. . . prostoduszny.
— Prostoduszny, Tubka?! — oburzyłem si˛e. — Pierwszy raz słysz˛e. Mo˙ze
jeszcze powiesz, ˙ze go lubisz?
— Owszem. Lubi˛e go — powiedziała Giga.
— Za co?!
— Nie wiem dokładnie. . . Po prostu lubi si˛e kogo´s albo nie. Nie zastanawia-
łam si˛e nad tym. . . — zamy´sliła si˛e Giga. — Mo˙ze dlatego go lubi˛e, ˙ze potrafi
marzy´c.
— Wszyscy umiemy marzy´c — mrukn ˛
ałem. — Co za sztuka!
— Zale˙zy jeszcze, o czym. Jurek nie marzy o niebieskich migdałach ani nawet
o samochodach i podró˙zach. . .
— Pewnie marzy, ˙zeby wszystkimi rz ˛
adzi´c i ˙zeby wszyscy go si˛e bali.
— Nie.
— ˙
Zeby zosta´c sławnym puzonist ˛
a.
— ´Smieszny jeste´s — powiedziała Giga.
— Co za gapa ze mnie! — wykrzykn ˛
ałem. — Oczywi´scie marzy o tobie!
— Mylisz si˛e — zaczerwieniła si˛e Giga. — Po prostu jeste´smy przyjaciółmi.
— No wi˛ec nie wiem, o czym marzy ten piekielny Tubka! — zdenerwowałem
si˛e.
— Nie zgadniesz. Jego marzenie jest bardzo skromne. On marzy po prostu
o dobrym koledze.
Umilkłem zaskoczony.
— On wie, ˙ze nikt go nie lubi. Wszyscy koledzy albo si˛e go boj ˛
a, albo nabijaj ˛
a
si˛e z niego — ci ˛
agn˛eła Giga. — Jest bardzo osamotniony, potrzebuje przyja´zni,
zrozumienia. . .
— O Bo˙ze, kiedy tak mówisz, mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze jest małym, nieszcz˛e-
´sliwym chłopczykiem — rzekłem rozdra˙zniony.
— On jest biedny i nieszcz˛e´sliwy. . .
— Tylko ˙ze wali ka˙zdego, kto mu si˛e nawinie pod r˛ek˛e!
Giga chrz ˛
akn˛eła zakłopotana.
— To prawda, ˙ze cz˛esto bywa rozdra˙zniony, bo wie, ˙ze za jego plecami ´smie-
jecie si˛e z niego. . . a gdy si˛e nadarzy okazja, dokuczacie mu i prowokujecie go!
— Jeszcze troch˛e, a zaczn˛e litowa´c si˛e nad Tubk ˛
a! — zaszydziłem.
— Nie chodzi o lito´s´c. Chodzi po prostu o to, ˙zeby´s traktował go normalnie.
Powiniene´s wznie´s´c si˛e ponad małe zatargi, głupie uprzedzenia i urazy. Powinie-
ne´s zaprzyja´zni´c si˛e z Tubk ˛
a.
Oniemiałem.
— Ja?! Z Tubk ˛
a?! — wykrzykn ˛
ałem po chwili.
— Wła´snie ty. Ze wszystkich kolegów najcz˛e´sciej mówi o tobie. W gruncie
rzeczy, gdzie´s na dnie serca pragnie twojej przyja´zni. . .
105
— Tubka nie ma serca — powiedziałem. — A ty powinna´s zosta´c adwokatem.
Masz do tego talent. . .
Ale Giga nie zauwa˙zyła mojej gorzkiej ironii i mówiła dalej z przej˛eciem:
— On jest bardzo oddany przyjaciołom. Pomy´sl, gdyby´scie działali r˛eka w r˛e-
k˛e. . . gdyby´s mógł zawsze liczy´c na pomoc Tubki, byliby´scie niezwyci˛e˙zeni. . .
Ile wa˙znych rzeczy mogliby´scie zrobi´c!
— To byłoby rzeczywi´scie pi˛ekne, ale to nie jest mo˙zliwe — powiedziałem.
— Spróbuj˛e was pogodzi´c — o´swiadczyła Giga. — Nie masz chyba nic prze-
ciwko?
Zastanowiłem si˛e przez moment.
— Osobi´scie by´s nas godziła? — zapytałem.
— Jasne. Jak sobie wyobra˙zasz inaczej?
Pomy´slałem, ˙ze w tej sytuacji godzenie mnie z Tubk ˛
a mogłoby by´c przyjemne
i trwa´c dłu˙zszy czas, a wi˛ec miałbym pretekst odwiedza´c Gig˛e.
— No, to zgadzam si˛e — powiedziałem skwapliwie. — Kiedy zaczniesz nas
godzi´c?
— Mam na imi˛e Jadwiga, jak wiesz. Jutro obchodz˛e imieniny. Przyjd´z —
zaproponowała. — B˛edzie te˙z Jurek..
— Przyjd˛e.
— Przyjd´z najlepiej ju˙z o godzinie czwartej. Chciałabym pogodzi´c was, za-
nim zejd ˛
a si˛e go´scie. . . Potem ju˙z nie b˛edzie czasu. B˛ed˛e musiała zaj ˛
a´c si˛e całym
przyj˛eciem. Chciałabym, ˙zeby to były wspaniałe imieniny. W tym roku zaprosz˛e
tylko młodzie˙z na poziomie. A wła´snie, dobrze ˙ze jeste´s, poradzisz mi, czy za-
prosi´c tak˙ze brata Jurka, tego Gienia Tubkowskiego. On chodzi do twojej klasy. . .
Wiesz, ja chciałabym otacza´c si˛e intelektualistami i artystami. . .
— Zupełnie słusznie — powiedziałem. „Ale bardzo ciekawi s ˛
a tak˙ze
filmowcy” — pomy´slałem o sobie.
— Czy ten Gienio Tubkowski naprawd˛e jest taki zdolny? — zapytała z cieka-
wo´sci ˛
a.
— On jest piekielnie zdolny — odparłem. — On po prostu siedzi w ksi ˛
a˙zkach.
To jego hobby.
— To znaczy lubi po˙zycza´c? — zmarszczyła brwi Giga.
— No. . . oczywi´scie.
— A czy oddaje? Niektórzy hobbi´sci s ˛
a lepcy — powiedziała Giga. — ˙
Zeby
tylko nie był podobny do Kancery.
— Do Kancery? Kto to?
— To znaczy do Szczypasa.
Drgn ˛
ałem.
— Miała´s kłopoty ze Szczypasem?
— Wła´snie. Z pocz ˛
atku te˙z wydawał si˛e inteligentny, oblatany i oczytany,
rozprawiał o lekturach, o filmach, o teatrze. . . A potem naci ˛
agn ˛
ał mnie na ksi ˛
a˙zk˛e.
106
— Naci ˛
agn ˛
ał? Jak to?
— Po˙zyczyłam mu ksi ˛
a˙zk˛e-album „Sto gwiazd współczesnego filmu” pół ro-
ku temu, jeszcze przed wakacjami, i od tej pory jako´s go nie widuj˛e. Po prostu
mnie unika. . . w ogóle si˛e nie pokazuje.
Uznałem, ˙ze nadeszła chwila ujawnienia formalnego powodu mojej wizyty.
— Nie gniewaj si˛e na niego — próbowałem broni´c Szczypasa - to wszystko
przeze mnie. Wła´snie przyszedłem odda´c t˛e ksi ˛
a˙zk˛e. — Si˛egn ˛
ałem do teczki.
— Nie po˙zyczałam tobie. . . — powiedziała Giga.
— Ale po˙zyczyła´s Szczypasowi i on prosił, ˙zebym ci oddał i przeprosił za
zwłok˛e. Zobaczyłem kiedy´s u niego t˛e ksi ˛
a˙zk˛e i wzi ˛
ałem do czytania.
— Ach, to ty. . . Wi˛ec to przez ciebie wszystko — spojrzała na mnie wzburzo-
na.
— Czy. . . bardzo si˛e gniewasz?
— Przez ciebie nie miałam z czego przygotowa´c si˛e do quizu i omin˛eła mnie
murowana nagroda. . . A tak chciałam wyst ˛
api´c w telewizji — otarła oczy. —
Straciłam tak ˛
a okazj˛e. Kto wie, czy nie zostałabym na stałe zaanga˙zowana. Mo˙ze
nawet dostałabym jak ˛
a´s rol˛e w filmie. Kto widział trzyma´c ksi ˛
a˙zk˛e pół roku!
— Ja. . . nie trzymałem jej pół roku — wykrztusiłem.
— Kłamiesz! Kiedy raz przypomniałam Szczypasowi o tej ksi ˛
a˙zce, usprawie-
dliwiał si˛e, ˙ze po˙zyczył j ˛
a jakiemu´s Myckowi, który zajmuje si˛e filmem. A to było
pół roku temu.
— Ja nie jestem Mycek, jestem Cymek.
— Mo˙zliwe. Ale to na pewno byłe´s ty. Tubka mi mówił, ˙ze ty udajesz
filmowca i nawet ostrzegał mnie przed tob ˛
a. ˙
Ze te˙z od razu nie przypomniałam
sobie! Gdzie jest ten album?
Otworzyłem zakłopotany teczk˛e. Ostry zapach bigosu rozszedł si˛e po pokoju.
Wyci ˛
agn ˛
ałem album i podałem Gidze.
— Ach ty flejtuchu! Obrzydliwe! Trzyma´c taki album z bigosem! — wykrzyk-
n˛eła krzywi ˛
ac si˛e z obrzydzeniem.
— On. . . on był zawini˛ety. Izolowany — próbowałem si˛e usprawiedliwia´c.
— Izolowany?! — Giga pow ˛
achała album. — To okropne! Gregory Peck
pachn ˛
acy kapust ˛
a! Jak mogłe´s — spojrzała na mnie z autentycznymi łzami
w oczach.
Zrozumiałem, ˙ze przy pomocy bigosu dokonałem powa˙znej profanacji Grego-
ry Pecka, nie mówi ˛
ac ju˙z o innych gwiazdach. . .
— Je´sli kto´s nie potrafi szanowa´c ksi ˛
a˙zki, nie powinien jej dotyka´c! Naprawd˛e
nie przypuszczałam, ˙ze ty. . .
— Ja naprawd˛e szanuj˛e ksi ˛
a˙zki — powiedziałem. — Ja. . . ja szanuj˛e i bar-
dzo lubi˛e. . . Pasjonuj ˛
a mnie. . . ta te˙z była fantastyczna! Nie mogłem si˛e od niej
oderwa´c. . .
107
— Wła´snie widz˛e — zmarszczyła brwi Giga przegl ˛
adaj ˛
ac album. — Ale
w ko´ncu si˛e oderwałe´s. . .
— No. . . oderwałem si˛e.
— Razem z moimi fotosami!
— Jak to? — wybełkotałem zdumiony.
— Tu brakuje kilku kartek — wykrzykn˛eła. — Został wyrwany Fijewski, Ol-
brychski i Pieczka! A tu ´Sl ˛
aska i Lucyna Winnicka!. . . I jeszcze tam. . . O Bo˙ze!
Jak ´smiesz pokazywa´c si˛e mi na oczy z tak ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a? My´slałe´s, ˙ze nie zauwa˙z˛e?
Zrozumiałem wszystko w jednej chwili. Oto dlaczego Szczypas nie chciał sam
odda´c tej ksi ˛
a˙zki. . . Zatrz˛esłem si˛e z oburzenia. A to łobuz, perfidny dra´n! ˙
Zeby
tak wrobi´c mnie z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a. A ja sam. . . jeszcze si˛e mu podstawiałem. . . M˛esio
słusznie ostrzegał mnie przed tym typem!
— Wysłuchaj mnie, Giga — j˛ekn ˛
ałem — ja ci wytłumacz˛e.
— Ty bezczelny smarkaczu! — krzykn˛eła zrozpaczona. — Co tu jest to tłu-
maczenia?!
— Posłuchaj. . .
Ale ona mnie nie słuchała. W nagłym porywie gniewu r ˛
abn˛eła mnie w łeb al-
bumem. Miał bardzo twarde okładki. Zobaczyłem przed oczami gwiazdy. . . raczej
niezupełnie filmowe. . . jakie´s takie gor ˛
ace, ˙zółte i czerwone kropki. . . a potem
pociemniało mi w głowie.
Oszołomiony usiadłem na podłodze.
— O Bo˙ze, co ja ci zrobiłam?! — przestraszyła si˛e Giga. Ukl˛ekła przede mn ˛
a
roztrz˛esiona i obejrzała ´slad uderzenia. . . Potem pobiegła do łazienki. Wróciła
z mokrym r˛ecznikiem i okr˛eciła mi głow˛e. . . Zrobiło mi si˛e lepiej. . . Przestało
mnie troch˛e łupa´c w czaszce.
Weszła babcia Julicka z fili˙zank ˛
a w r˛eku. U´smiechn˛eła si˛e do nas.
— Bawicie si˛e, dzieci?
— Tak, babciu — wybełkotała Giga.
— W Arabów? Ten r˛ecznik jest ´zle zwini˛ety i za mały na turban — przynios˛e
wam wi˛ekszy — próbowała poprawi´c mi mój opatrunek. — Co to? Dlaczego taki
mokry? Boli ci˛e głowa, dziecko?
— Cymkowi zrobiło si˛e niedobrze — powiedziała Giga.
— Jaka słaba jest dzisiaj młodzie˙z — westchn˛eła babcia — ale to nic, dam
ci, dziecko, ziółek. Wypij — podsun˛eła mi pod nos fili˙zank˛e. . . Zrobiło mi si˛e
jeszcze bardziej „niedobrze”.
— Nie. . . dzi˛ekuj˛e. . . ju˙z mi przechodzi.
— Nie kr˛epuj si˛e. Naparz˛e sobie ´swie˙zych. . .
Zapach był niesamowity. Zakr˛eciło mi si˛e w nosie. Zerwałem si˛e z podłogi
przera˙zony. . .
— Ja. . . ju˙z sobie pójd˛e — wybełkotałem i rzuciłem si˛e do drzwi.
— Mówiłam, ˙ze ziółka mu pomog ˛
a — powiedziała zadowolona babcia. — Od
razu postawiły go na nogi.
Rozdział 18
Tragiczne preludium do imienin
Gigi
Ju˙z teraz wiem, czemu tylu ludzi, zwłaszcza wybitnych, pisze dzienniki i pa-
mi˛etniki. Pisanie pomaga w ocenie sytuacji. Mo˙zna wtedy przyjrze´c si˛e jeszcze
raz swoim czynom, ale ju˙z chłodnym, krytycznym okiem. Poza tym mo˙zna upo-
rz ˛
adkowa´c rozwichrzone my´sli. Jak wiadomo, człowiekowi ró˙zne my´sli chodz ˛
a
po głowie, czasem genialne, a czasem zupełnie głupie. Jaka jest ich prawdziwa
warto´s´c, mo˙zna pozna´c dopiero wtedy, kiedy si˛e je wypowie gło´sno albo napisze.
Bo wtedy musz ˛
a zosta´c sformułowane i uporz ˛
adkowane. A wi˛ec my´sli sprawdza-
j ˛
a si˛e w słowach. Te my´sli, których nie potrafimy wypowiedzie´c, nie licz ˛
a si˛e. . .
po prostu nie istniej ˛
a w rzeczywisto´sci.
Po owych nader przykrych perypetiach podczas pierwszej wizyty u Gigi do-
szedłem do wniosku, ˙ze moje my´sli tak˙ze wymagaj ˛
a szybkiego sformułowania
i uporz ˛
adkowania, a czyny — oceny. Miałem bowiem zupełny m˛etlik w czaszce,
a tylko jedna my´sl dominowała tam całkiem jasno: udusi´c Szczypasa. Łakn ˛
ałem
jego krwi i dyszałem zemst ˛
a.
Tak jest. . . to nie ˙zarty! Szczypasowi groziło ´smiertelne niebezpiecze´nstwo.
Na szcz˛e´scie postanowiłem przed wykonaniem wyroku na Szczypasie zanotowa´c
wydarzenia w agendzie i przela´c swoj ˛
a ˙zół´c na papier. . . Kiedy za´s zabrałem si˛e
do pisania, szalone my´sli opu´sciły mnie wkrótce i doszedłem do wniosku, i˙z moja
zło´s´c na Szczypasa była przesadna. Szczypas jest fajans, to fakt, chciał mnie zro-
bi´c w konia z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a, ale faktem jest równie˙z, ˙ze pomógł mi wtedy na stadionie
i ˙ze starał si˛e w ko´ncu odda´c Gidze po˙zyczon ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e, co wi˛ecej, uprzedził mnie,
˙ze bardzo długo j ˛
a trzymał. . .
Co prawda, mógł mnie tak˙ze uprzedzi´c, ˙ze album uległ dewastacji i ˙ze wypa-
dło z niego par˛e kartek, no, ale to ju˙z za du˙ze wymagania jak na takiego fajansa.
W ka˙zdym razie nie jest zupełnie denny. Jakby był zupełnie denny, to by go ani
grzało, ani zi˛ebiło, co si˛e stanie z t ˛
a ksi ˛
a˙zk ˛
a. . . Wi˛ec nie zwalajmy całej winy na
109
Szczypasa. Spójrzmy prawdzie w oczy. To ja sam rwałem si˛e do zło˙zenia wizyty
Gidze, to ja sam podstawiłem łeb pod prysznic.
Wszystko dlatego, ˙ze niepotrzebnie wstawiłem fabuł˛e. Gdybym na samym po-
cz ˛
atku powiedział Gidze, ˙ze spełniłem tylko rol˛e posła´nca, nie mogłaby mie´c do
mnie pretensji. . . Ale ja zgodziłem si˛e wstawi´c fabuł˛e Gidze, no wi˛ec nie powinie-
nem si˛e dziwi´c, ˙ze wpadłem i dostałem tym albumem po głowie. A w dodatku nie
umiałem si˛e zachowa´c potem. Uciekłem jak tchórz ostatni. . . tak, to była hanieb-
na, szczeni˛eca ucieczka. My´slałem o tym wszystkim rozgoryczony i w rezultacie
zamiast by´c zły na Szczypasa, poczułem gł˛ebok ˛
a niech˛e´c do siebie.
Dlaczego tak cz˛esto jestem niezadowolony z siebie? Czy dlatego, ˙ze mam
pecha, ˙ze rzadko co´s mi si˛e udaje, ˙ze nie mog˛e zrealizowa´c moich planów i za-
panowa´c nad sytuacj ˛
a? Nie, chyba nie dlatego. Nad sytuacj ˛
a trudno jest czasami
zapanowa´c, czasami jest to w ogóle niemo˙zliwe, ale, do licha, zawsze mo˙zna za-
panowa´c nad sob ˛
a! To jest istotny powód mojego niezadowolenia. Podczas wizyty
u Gigi nie potrafiłem zapanowa´c nad sob ˛
a. . .
Szkoda. Kiedy teraz rozwa˙zyłem rzecz na zimno, doszedłem do wniosku, ˙ze
moja sprawa nie wygl ˛
adała wtedy wcale tak tragicznie, jak by si˛e mogło zdawa´c.
R˛ekoczyn Gigi miał dobre skutki. Teraz ja stałem si˛e z kolei ofiar ˛
a jej pop˛edli-
wo´sci i rachunki zostały wyrównane, co wi˛ecej, zaistniałe okoliczno´sci sprzyjały
zacie´snieniu wi˛ezów. . . Gdybym nie uciekł tak głupio. . . Zamiast ucieka´c, powi-
nienem podda´c si˛e wszelkim zabiegom, uda´c ogłuszonego, wzruszy´c Gig˛e, nie-
w ˛
atpliwie stałbym si˛e obiektem czuło´sci. Co prawda. . . ta okropna babcia Julicka
i te jej ziółka. . . a jednak powinienem był znie´s´c. . . nale˙zało znie´s´c wszystko,
byle zosta´c przy Gidze cho´c pół godziny dłu˙zej.
Na szcz˛e´scie jeszcze nic straconego. Ju˙z jutro b˛ed˛e miał szans˛e naprawi´c
wszystko i zatrze´c niekorzystne wra˙zenie, jakie zrobiłem na Gidze. . . Zostałem
przecie˙z zaproszony na imieniny. . . Co wi˛ecej, Giga pozwoliła mi przyj´s´c wcze-
´sniej, bo ma mnie godzi´c z Tubk ˛
a! A zatem b˛edzie sposobno´s´c porozmawia´c
w cztery oczy i zatrze´c niekorzystne wra˙zenie. . .
Aby zatarcie było kompletne i jak najbardziej skuteczne, postanowiłem zjawi´c
si˛e z prezentem imieninowym. Doszedłem do wniosku, ˙ze wspaniały tort najle-
piej załatwi spraw˛e. Jeszcze tego wieczoru udałem si˛e do ´Sródmie´scia, by doko-
na´c odpowiedniego zakupu. Tort musi by´c imponuj ˛
acy, taki, jakiego Giga nigdy
jeszcze nie miała, o ´srednicy co najmniej pół metra. Widziałem taki na wystawie
najbardziej znakomitej firmy cukierniczej w naszym mie´scie (Kazimierz Piepke
i synowie. Rok zało˙zenia — 1888). Aby sfinansowa´c zakup, wyci ˛
agn ˛
ałem z PKO
połow˛e moich oszcz˛edno´sci przeznaczonych na nakr˛ecenie filmu. Miałem wpraw-
dzie chwil˛e w ˛
atpliwo´sci, ale potem pomy´slałem: „Obło˙z˛e kosztami filmu aktorów
i aktorki. Skoro chc ˛
a mie´c przyjemno´s´c wyst˛epowania w filmie, niech płac ˛
a”.
Uspokoiwszy w ten sposób wyrzuty sumienia, podj ˛
ałem z ksi ˛
a˙zeczki dwie´scie
110
pi˛e´cdziesi ˛
at złotych i z min ˛
a nadzianego klienta wkroczyłem do sklepu znakomi-
tego Kazimierza Piepke.
— Chciałbym kupi´c ten tort z wystawy — powiedziałem.
Znakomity Piepke nie zdradził jednak o˙zywienia, które powinno cechowa´c
kupca po tak pon˛etnej ofercie. Flegmatycznie wyganiał miotełk ˛
a zabł ˛
akan ˛
a much˛e
z sernika.
— Chciałbym naby´c ten tort z wystawy — powtórzyłem gło´sno.
— To kosztuje dwie´scie złotych — rzekł mistrz, mierz ˛
ac mnie przenikliwym
spojrzeniem, podobnym do spojrzenia fakira.
— Jestem przygotowany — odpowiedziałem wytrzymuj ˛
ac ´smiało to spojrze-
nie.
— Niestety, tort na wystawie jest zamówiony dla pani dyrektor Okisło-Ban-
durnej — rzekł mistrz cukierniczy.
— Ja musz˛e mie´c koniecznie taki tort. Czy mógłby pan zrobi´c podobny? —
wyci ˛
agn ˛
ałem dwie´scie złotych i poło˙zyłem na ladzie.
— Niech pan zgłosi si˛e jutro — powiedział znakomity Piepke chowaj ˛
ac wa-
lut˛e. — Jutro o dwunastej w południe.
Nazajutrz w niedzielne południe odebrałem tort, prócz tego nabyłem jeszcze
dwadzie´scia p ˛
aczków i z dwoma pot˛e˙znymi pakunkami zjawiłem si˛e za kwadrans
czwarta u Gigi.
Dzi˛eki daninie w postaci bigosu (w kubku po ma´sle ro´slinnym) udało mi si˛e
szcz˛e´sliwie przekroczy´c stref˛e Medora i przenikn ˛
a´c do przedpokoju. Tu usłysza-
łem podniecone głosy w kuchni, a nast˛epnie okrzyk przera˙zenia i wołanie:
— Ratunku! Na pomoc!
Po´spieszyłem do kuchni. Ale w kuchni ju˙z nikogo nie było, roznosił si˛e tylko
nader przykry zapach. Jak mogłem si˛e zorientowa´c, pochodził on z paruj ˛
acego,
´swie˙zo wyj˛etego z pieca ciasta. Nim mogłem zastanowi´c si˛e nad tym dziwnym
zjawiskiem, usłyszałem przera˙zony głos Gigi z s ˛
asiedniego pokoju. Wpadłem za-
niepokojony i ujrzałem tragiczn ˛
a scen˛e. Giga podtrzymywała słaniaj ˛
ac ˛
a si˛e ciotk˛e
Teres˛e, której ciałem raz po raz wstrz ˛
asały pot˛e˙zne spazmy. . .
— Co si˛e stało?! — wykrzykn ˛
ałem.
— Ciocia Teresa ma atak. Nie wyszło jej ciasto. . . Och, Cymek, rób co´s. . .
— Co mam robi´c?!
— Potrzymaj cioci˛e. . . pobiegn˛e po pastylk˛e! Ciocia musi za˙zy´c pastylk˛e. . .
Rzuciłem paczk˛e z p ˛
aczkami na krzesło. Tort poło˙zyłem na drugim. . . i po-
´spieszyłem do ciotki.
Giga wybiegła.
Starałem si˛e utrzyma´c ciotk˛e w pozycji pionowej, ale nie było to łatwe. Leciała
mi przez r˛ece.
— Niech pani nie płacze — próbowałem j ˛
a uspokoi´c — z powodu ciasta nie
nale˙zy si˛e łama´c. . .
111
Ciotka jednak łamała si˛e uparcie i było to dla mnie nader wyczerpuj ˛
ace, zwa-
˙zywszy jej wzrost i wag˛e.
Na szcz˛e´scie wróciła Giga i uwolniła mnie od ciotki.
— Jak widzisz, mamy pewne kłopoty — próbowała mi wyja´sni´c sytuacj˛e. —
Obchodzimy imieniny dwupoziomowo. . . to znaczy na dole i na górze. Bo ciocia
Teresa obchodzi imieniny w tym samym dniu, co ja. W dodatku kuchnia jest jedna
i jeszcze babcia si˛e wtr ˛
aca.
Z s ˛
asiedniego pokoju dochodził wesoły głos babci:
Jam my´slała, ˙ze to maki,
˙ze ogniste lec ˛
a ptaki,
a to ułani! Ułani!. . .
— Słyszysz? — zapytała Giga.
— Słysz˛e. Czy przeszkadza wam ten miły ´spiew? — powiedziałem.
— Och, nie chodzi o ´spiew, chodzi o to, ˙ze babcia narobiła bigosu.
— Czy gotuje niesmacznie?
— Nie chodzi o bigos do jedzenia. Chodzi o to, ˙ze babcia przeszkadza. Po
prostu nie mo˙zna jej wyp˛edzi´c z kuchni.
— Och, ciasta, moje ciasta — j˛eczała ciotka Teresa — ten dziwny zapach, ta
gorycz. . . zupełnie nie rozumiem, co si˛e z nimi stało.
— Za to ja rozumiem doskonale — powiedziała zdenerwowana Giga. — To
babcia! Musiała co´s domiesza´c!
Strze˙z si˛e tego, co na przedzie
Tam na karym koniu jedzie
Oficyjera. . . oficyjera. . .
Strze˙z si˛e, strze˙z!
— ´spiewała babcia.
— Stale mamy z ni ˛
a kłopoty — ci ˛
agn˛eła Giga. — Bo leczy si˛e na własn ˛
a r˛e-
k˛e. . . Na pewno domieszała przez pomyłk˛e czego´s do naszych ciast! Mam strasz-
nego pecha. Akurat na imieniny taka okropna historia.
Pokiwałem głow ˛
a ze zrozumieniem. Kto jak kto, ja wiedziałem dobrze, co
znaczy pech. . . Tak. . . jedyna pociecha w tym, ˙ze kłopoty nie oszcz˛edzaj ˛
a nikogo.
Drzwi otworzyły si˛e i na progu stan˛eła babcia zaró˙zowiona i podejrzanie pod-
niecona. . .
— Czy babcia czuje ten zapach? — zapytała Giga. — Niech babcia si˛e przy-
zna, co babcia zrobiła z tym ciastem. . .
— Ale˙z nic. . . wszystko zgodnie z przepisem. . . o co ci chodzi, dziecko? —
powiedziała babcia i zanuciła ponownie pie´s´n o ułanach. Giga spojrzała na ni ˛
a
podejrzliwie.
112
— Babcia musiała co´s wypi´c!
— Wypiłam tylko ziółka.
— Naprawd˛e?
— Tylko ziółka gerontologiczne — powtórzyła babcia. — Dlatego czuj˛e si˛e
odmłodzona.
— Co´s mi si˛e zdaje, ˙ze za bardzo. Niech babcia sobie przypomni, co takiego
babcia wypiła. . . a co wlała do ciasta. . . czy przypadkiem nie te ziółka gerontolo-
giczne.
— Ale˙z nie! Pami˛etam doskonale, studziły si˛e w zielonym garnuszku. Wypi-
łam tylko te ziółka — powiedziała babcia. I cofn˛eła si˛e do swojego pokoju.
— O Bo˙ze! — j˛ekn˛eła ciotka — przecie˙z w zielonym garnuszku miałam t˛e
przypraw˛e do ciasta. . . to wino z korzeniami.
— Zatem wszystko jest jasne — powiedziała Giga. — Babcia wypiła wino,
a ziółka wlała do ciasta.
— Trzymajcie mnie! — wykrzykn˛eła ciotka Teresa. — To ponad moje siły —
osun˛eła si˛e na krzesło. — O Bo˙ze. . . zmarnowa´c takie ciasto! Co damy teraz
go´sciom?!
W drzwiach stan˛eła babcia Julicka z gitar ˛
a ozdobion ˛
a ró˙zowymi wst ˛
a˙zkami.
— B˛edziemy ´spiewa´c w takt gitary — o´swiadczyła. — I ty, Tereso, b˛edziesz
´spiewa´c z nami. Miała´s kiedy´s pi˛ekny głos.
— Kto pozwolił wujence wzi ˛
a´c gitar˛e? Wujenka wie, ˙ze nie wolno jej rusza´c!
To gitara Jerzego! — rozgniewała si˛e ciotka Teresa, a jej twarz stała si˛e bardziej
˙zółta od sukni.
— Najwy˙zszy czas, ˙zeby´s przestała, moja duszko, zatruwa´c si˛e wspomnienia-
mi i wróciła do ˙zycia. Jerzy sam byłby bardzo zadowolony, gdyby wiedział, ˙ze
jego gitara wci ˛
a˙z słu˙zy młodzie˙zy. Kto widział, wci ˛
a˙z my´sle´c o tamtej tragicznej
´smierci, zamienia´c dom w klasztor. . . w jaki´s okropny grobowiec! Przez ciebie
Giga stała si˛e nienormalna. . .
— Co takiego?! Nie, tego ju˙z za wiele! — Rozzłoszczona ciotka zerwała si˛e
z krzesła i pobiegła odebra´c babci Julickiej instrument.
Skorzystałem z okazji i natychmiast porwałem paczk˛e z p ˛
aczkami z krzesła.
Z niepokojem rozwin ˛
ałem papier. . . No tak. . . jeden rzut oka wystarczył — nie
mo˙zna si˛e było niczego innego spodziewa´c! Wszystkie p ˛
aczki zostały dokładnie
spłaszczone. A gdzie tort?
Nim jednak zd ˛
a˙zyłem odszuka´c paczk˛e z tortem, do pokoju ponownie wkro-
czyła babcia Julicka, taszcz ˛
ac dwa olbrzymie, tekturowe, płaskie pudła. . .
— Nie uciekajcie — zatrzymała Gig˛e — przyniosłam pchełki i wy´scigi samo-
chodowe. . . Naucz˛e was w to gra´c. . .
— Potem, babciu. . .
113
— Nie zabieraj mi chłopca — powiedziała babcia. — Mam do ciebie spra-
w˛e — zwróciła si˛e do mnie — musz˛e z tob ˛
a pomówi´c na temat Gigi. . . Wygl ˛
adasz
na rozs ˛
adnego chłopczyka. . .
— Wolałbym. . .
— Siadaj!
— Przepraszam, ale najpierw chciałbym pokaza´c niespodziank˛e Gidze. . . —
Chciałem si˛e wymkn ˛
a´c, ale babcia chwyciła mnie ju˙z swoj ˛
a ko´scist ˛
a r˛ek ˛
a.
— Siadaj! — rzekła głosem nie znosz ˛
acym sprzeciwu i pchn˛eła mnie z całej
siły na krzesło.
Usiadłem. Mimo tego brutalnego pchni˛ecia moje zetkni˛ecie z krzesłem było
wyj ˛
atkowo łagodne, by nie powiedzie´c przyjemne. Siedzenie krzesła było ideal-
nie mi˛ekkie. . . dopiero po chwili zorientowałem si˛e, ˙ze — zbyt mi˛ekkie. Oblał
mnie zimny pot. . . Czy˙zbym miał a˙z takiego pecha! Przera˙zony pomacałem r˛e-
k ˛
a. Tak. . . nie mogłem ju˙z mie´c w ˛
atpliwo´sci. Rzeczywisto´s´c była ponura. Pasmo
moich nieszcz˛e´s´c trwało. Siedziałem na torcie.
Odlepiłem si˛e ostro˙znie, wsun ˛
ałem krzesło z nieszcz˛esnym rozpapranym tor-
tem pod stół i cofaj ˛
ac si˛e tyłem próbowałem wymkn ˛
a´c si˛e z pokoju.
— Co ci si˛e stało? — zapytała z niepokojem Giga.
— Niestety. . . musz˛e wyj´s´c.
— Wyj´s´c?
— Wróc˛e za. . . za pół godziny.
— On pewnie znów ´zle si˛e poczuł — powiedziała babcia wyra´znie zdegusto-
wana. — To naprawd˛e chorowity chłopiec, Gigo.
— Dziwnie si˛e zachowujesz — zauwa˙zyła Giga. — Powiedz, co ci si˛e wła´sci-
wie stało?
— Lepiej nie pytaj! — wykrztusiłem z nieszcz˛e´sliw ˛
a min ˛
a i wybiegłem
z mieszkania.
Na ulicy zobaczyłem wystrojonego Jurka Tubk˛e. Zasuwał z bukietem imieni-
nowym pod pach ˛
a.
— Wiesz, ju˙z skombinowałem mo´zdzierz mosi˛e˙zny. Przetopimy go na nagro-
d˛e — zawołał z daleka na mój widok. — Dok ˛
ad uciekasz?! — dodał zaskoczo-
ny. — Przecie˙z Giga ma nas dzisiaj godzi´c. . .
— Musimy przeło˙zy´c to. . . to godzenie — zasapałem.
— Przeło˙zy´c godzenie? — Tubce zrobiło si˛e wyra´znie przykro. — A mo˙ze ty
w ogóle zrezygnowałe´s z godzenia si˛e ze mn ˛
a? — zapytał podejrzliwie. — Mo˙ze
odechciało ci si˛e?
— Nie, sk ˛
ad˙ze — zaprzeczyłem. — Nie odechciało mi si˛e, tylko. . .
— Tylko co?
— Nie wiem, jak ci powiedzie´c. . . siła wy˙zsza. . . po prostu. . . no. . . ´zle si˛e
poczułem.
114
— Ty co´s kr˛ecisz — zadyszał Tubka. — M˛etna sprawa. Nie podoba mi si˛e to.
Mo˙ze znów zrobiłe´s jaki´s kawał Gidze? Chyba nie zrobi˛e bł˛edu, jak ci˛e trzepn˛e
na wszelki wypadek. . .
— Daj spokój — przeraziłem si˛e — przecie˙z mamy si˛e godzi´c.
— Sam mówiłe´s, ˙ze to odło˙zone.
— Tylko na razie.
— Wi˛ec ja na razie ci˛e trzepn˛e — zamierzył si˛e pi˛e´sci ˛
a.
— Ach, ty gorylu! — wykrzykn ˛
ałem rozzłoszczony.
— Co powiedziałe´s?! — Tubka dopadł do mnie.
— Uwa˙zaj, połamiesz kwiaty — mrukn ˛
ałem.
Tubka dopiero teraz przypomniał sobie, ˙ze w r˛ece trzyma kwiaty. Ochłon ˛
ał,
opanował si˛e, zakl ˛
ał tylko pod nosem i ruszył w stron˛e domu Gigi. . . Wielki,
elegancki, pachn ˛
acy. . .
Westchn ˛
ałem ci˛e˙zko i powlokłem si˛e w przeciwn ˛
a stron˛e.
Rozdział 19
Wracam do sprawy kr˛ecenia
Na imieniny Gigi ju˙z nie poszedłem. Zanim dobrn ˛
ałem do domu i przebrałem
si˛e, upłyn˛eła prawie godzina. Pomy´slałem, ˙ze o tej porze u Gigi jest ju˙z pełno
go´sci i ˙ze nie czułbym si˛e mi˛edzy nimi dobrze. Nie znam nikogo spo´sród przy-
jaciół Gigi, z wyj ˛
atkiem Tubki. Lecz Tubk˛e lepiej omija´c z daleka. Wprawdzie
Giga obiecała nas pogodzi´c, ale nie jestem a˙z tak naiwny, ˙zeby za bardzo w to
wierzy´c, zreszt ˛
a do godzenia trzeba mie´c czas, a czas przeznaczony przez Gig˛e na
to godzenie ju˙z min ˛
ał. W tej chwili imieniny s ˛
a w pełnym toku i nie ma zupełnie
warunków na powa˙zn ˛
a rozmow˛e. Giga zaj˛eta jest swymi obowi ˛
azkami gospodyni
i bawi go´sci. Zapewne grucha w najlepsze z Tubk ˛
a. Mam za słabe nerwy, ˙zeby na
to patrze´c! I nie u´smiecha mi si˛e wcale by´c w cieniu Tubki! Tak. Zdecydowanie
nie ma sensu wraca´c na te imieniny. . . Zadzwoni˛e lepiej i przeprosz˛e. . .
Zadzwoniłem wi˛ec do Gigi, ˙ze strasznie ˙załuj˛e, ale nie b˛ed˛e mógł przyj´s´c.
— Chyba ju˙z wiesz, co si˛e stało? — zako´nczyłem.
— To nie jest ˙zaden powód — o´swiadczyła Giga. — Chyba ˙ze masz ju˙z do-
sy´c naszego zwariowanego domu i mnie. . . Pewnie mi jeszcze nie przebaczyłe´s
mojego wczorajszego r˛ekoczynu. . .
— Ale˙z, co ty! — wykrztusiłem. — Wierz˛e, ˙ze mogła´s si˛e zdenerwowa´c, gdy
zobaczyła´s zniszczon ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e. . . Ale to nie moja wina! Przysi˛egam, to nie ja
wydarłem te ilustracje. . . Dostałem ju˙z w takim stanie od Szczypasa. . . i rozu-
miem teraz dobrze, dlaczego nie chciał si˛e fatygowa´c osobi´scie i prosił mnie o t˛e
przysług˛e. Chyba mnie nie podejrzewasz?. . .
— Oczywi´scie, ˙ze nie. I dzi˛ekuj˛e za tort. . .
— Och. . . tort! — j˛ekn ˛
ałem zawstydzony.
— Strasznie mi przykro, ˙ze zniszczyłe´s sobie spodnie. . .
— Najbardziej szkoda samego tortu.
— Tak, bardzo mi ˙zal, był wspaniały — westchn˛eła Giga. — Nigdy jeszcze
takiego nie miałam.
— Głupi pech!
116
— To przez babci˛e — rzekła Giga — ale co robi´c? Wszyscy b˛edziemy kiedy´s
starzy. . . Teraz za to przynajmniej wiesz, ˙ze moje ˙zycie wcale nie jest łatwe.
— Nie narzekaj — mrukn ˛
ałem babcia Julicka nie jest taka okropna. . . według
mnie, jest całkiem miła.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze tak my´slisz. Czy ju˙z przebrałe´s si˛e?
— Oczywi´scie.
— No to czekam. . .
— Nie. . . przepraszam ci˛e, Giga, ale dzisiaj ju˙z nie mam nastroju. . . Zreszt ˛
a,
mówi ˛
ac szczerze, nie bawi ˛
a mnie takie oficjalne przyj˛ecia. Mam nadziej˛e, ˙ze zo-
baczymy si˛e niedługo w bardziej kameralnym gronie, mianowicie przy kr˛eceniu
filmu. Chc˛e ci zaproponowa´c rol˛e. . .
— Ro-l˛e? Jak ˛
a?
— Oczywi´scie główn ˛
a. Dawno ju˙z miałem to w planie. Zanim si˛e poznali´smy
osobi´scie.
— ˙
Zartujesz. . .
— Słowo!
— Teraz rozumiem, dlaczego chciałe´s mnie pozna´c. Po prostu polowałe´s na
aktork˛e. . .
— Je´sli wolisz takie wyja´snienie. . . prosz˛e bardzo, nie mam nic przeciwko.
— Bardzo mi to odpowiada. Ró˙znie próbowano mnie podrywa´c, ale jeszcze
nikt nie wpadł na taki sposób.
— Giga, ja powa˙znie. . . Zaczynamy kr˛eci´c.
— Kiedy?
— Chciałbym ju˙z zacz ˛
a´c w najbli˙zsz ˛
a sobot˛e. Wszystko zale˙zy od tego, czy
uzyskam baz˛e u ciotki. To idealne miejsce do kr˛ecenia plenerów. Czy miałaby´s
wolny czas w sobot˛e i ewentualnie w niedziel˛e? Wykombinuj co´s. . .
— Spróbuj˛e. Ale musz˛e wiedzie´c najpó´zniej w ´srod˛e, czy to sprawa pewna.
Zadzwo´n!
— Zadzwoni˛e na pewno. Cze´s´c.
— Cze´s´c i wypij przynajmniej szklank˛e wody za moje zdrowie — powiedziała
Giga.
Odło˙zyłem słuchawk˛e i pomy´slałem: „Dobra my´sl przyszła mi do głowy pod-
czas rozmowy z Gig ˛
a. Dosy´c ju˙z marudzenia i zabaw towarzyskich, dosy´c sen-
tymentalnych zagrywek i szczebiotów pod znakiem Amora. Za bardzo zawróciły
mi w głowie dziewczyny. Obsun ˛
ałe´s si˛e, Maksymilianie Ogromski. Nale˙zy wróci´c
na pierwsz ˛
a lini˛e. Inaczej czeka ci˛e upadek. Je´sli chcesz dokona´c wielkiej rzeczy
i zapisa´c si˛e złotymi głoskami w historii, wracaj na pierwsz ˛
a lini˛e. . . ”
Postanowiłem wi˛ec wróci´c zdecydowanie na pierwsz ˛
a lini˛e i zacz ˛
a´c realizo-
wa´c zadania, które nakre´sliłem sobie w agendzie. . . Przede wszystkim nale˙zy zre-
alizowa´c ów film, o którym my´slałem od dawna, pod gro´zb ˛
a wiecznej niesławy
117
powinienem natychmiast przyst ˛
api´c do dzieła! Zamiast wi˛ec na imieniny Gigi po-
jechałem do Cze´ska, którego brat miał kamer˛e filmow ˛
a i poprosiłem o po˙zyczenie
mi kamery na sobot˛e i niedziel˛e. Pojechałem na nowym rowerze po˙zyczonym na
tydzie´n od Zezowatego Doda i wiozłem z sob ˛
a mały magnetofon kasetowy po˙zy-
czony od mojej siostry Seweryny. Zarówno rower, jak i magnetofon zrobiły du˙ze
wra˙zenie na Cze´sku. Zauwa˙zyłem przeto gło´sno, ˙ze mógłbym mu zostawi´c ma-
gnetofon, aby nagrał sobie d´zwi˛ek do swoich filmów, czyli zrobił „postsynchro-
ny”. Mógłbym. . . gdyby Czesiek w tym samym czasie skombinował mi kamer˛e. . .
Dodałem przy tym, ˙ze rower wyrabia łydki, a wyrobione łydki s ˛
a ozdob ˛
a m˛e˙zczy-
zny, wyra˙zaj ˛
ac przy tym zaskoczenie z powodu nader skromnego wygl ˛
adu łydek
Cze´ska. . . Były to argumenty wa˙zkie i propozycje nie do odparcia. W rezultacie
kwadrans pó´zniej wracałem do domu bez roweru i magnetofonu, za to z kamer ˛
a
w ˙zółtawym futerale, przewieszon ˛
a niedbale przez rami˛e.
Kolejne kroki skierowałem do mojej znakomitej siostry Marceliny.
— Marcelino, czas nadszedł — powiedziałem demonstruj ˛
ac kamer˛e. — Pa-
mi˛etasz, co obiecała´s: kostiumy i ta´sm˛e w zamian za rol˛e. . .
— Główn ˛
a rol˛e — poprawiła Marcelina.
— Główn ˛
a?! — udałem zaskoczenie.
— Tak obiecałe´s.
— No có˙z. . . skoro obiecałem. . . niech b˛edzie główna, ale pami˛etaj,
finansujesz ten film. Na pocz ˛
atek nab˛edziesz sze´s´c ta´sm odwracalnych o´smio-
milimetrowych i kolorowych, zechciej zanotowa´c.
— Ile to b˛edzie kosztowa´c?
— Pół patyka.
— O Bo˙ze! — przestraszyła si˛e Marcelina. — Nie wiem, jak znios˛e taki wy-
datek!
— Zniesiesz ochoczo i z u´smiechem, je´sli pomy´slisz, ˙ze na ka˙zdym z tych
filmów uwieczni si˛e twoja znakomita twarz. Wiem, ˙ze chcesz i´s´c do szkoły te-
atralnej. Wystarczy, jak przed egzaminem zaprezentujesz te filmy, a egzamin masz
z głowy. Profesorowie z wra˙zenia pospadaj ˛
a z krzeseł.
Nie wiem, czy przekonałem pod tym wzgl˛edem Marcelin˛e. Odeszła mrucz ˛
ac,
ale nazajutrz wr˛eczyła mi sze´s´c kolorowych filmów marki „Orwo”.
Z kolei nale˙zało sobie zapewni´c baz˛e produkcyjn ˛
a. W tym celu pojechałem
nazajutrz do ciotki Matyldy. Wróciłem dosy´c pó´zno i w doskonałym humorze.
O´swiadczyłem, ˙ze jestem ju˙z po kolacji.
Mama popatrzyła na mnie podejrzliwie.
— Znów jakie´s imieniny? Prowadzisz ostatnio zbyt towarzyski tryb ˙zycia.
— Sko´nczyłem ju˙z z tym, mamo. Byłem w podró˙zy słu˙zbowej, je´sli tak mo˙zna
powiedzie´c.
— Słu˙zbowej?
— Przygotowywałem baz˛e dla mojego filmu. . .
118
— Och. . . słysz˛e o tym filmie od roku — powiedziała mama. — Ten film to
´swietny parawan dla twoich ciemnych sprawek. . .
— Ciemnych sprawek, co te˙z mama — oburzyłem si˛e. — To naprawd˛e była
sprawa bazy!
— Doskonale karmi ˛
a wida´c w tej bazie.
— ˙
Zeby mama wiedziała. Kolacja była — palce liza´c. Prócz mi˛es, jakich´s
nadzwyczajnych ptaków i sałatek, ciastka, kremy, budynie i galarety, nie mówi ˛
ac
o napojach pienistych.
— A wi˛ec jednak trafiłe´s na jak ˛
a´s uroczysto´s´c, imieniny, chrzciny czy styp˛e?
— Mama my´sli, ˙ze jak dobra kolacja, to od razu imieniny lub jakie´s ´swi˛e-
to — rzekłem nie bez goryczy. — Mama nie mo˙ze sobie wyobrazi´c, ˙ze s ˛
a jeszcze
gospodynie, które dbaj ˛
a o ˙zoł ˛
adek młodzie˙zy. Otó˙z musi mama wiedzie´c, ˙ze zo-
stałem pocz˛estowany normaln ˛
a powszedni ˛
a kolacj ˛
a przez szlachetn ˛
a osob˛e, która
doskonale rozumie, ˙ze ˙zoł ˛
adek młodzie˙zy ma taki sam spust w dzie´n powszedni
jak w ´swi˛eto. . .
— Któ˙z to był t ˛
a szlachetn ˛
a osob ˛
a?
— Ciotka Matylda.
— Ach tak - za´smiała si˛e mama usiłuj ˛
ac ukry´c irytacj˛e. — Pewnie znów szy-
kuje na ciebie jaki´s zamach, wiórkowanie podłóg, malowanie czy utykanie okien
na zim˛e? Te kolacyjki to najzwyklejsze przekupstwo. . .
— Có˙z te˙z mama! Wszystkie prace, które wykonuj˛e u ciotki, to prace czysto
bezinteresowne!
— Ciekawe, ˙ze nie palisz si˛e do wykonywania bezinteresownych prac w do-
mu, a mnie r˛ece czasem odpadaj ˛
a.
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Ch˛etnie pomog˛e i w domu, ale przypominam, ˙ze mama prócz mnie ma jesz-
cze dwie córki, praktyka w domowym gospodarstwie bardzo by im si˛e przydała. . .
Inna rzecz, ˙ze mnie nikt nie pomaga — rzekłem teatralnym głosem. — Samotnie
si˛e borykam. Kogo obchodzi, ˙ze kr˛ec˛e film? Jedna tylko ciotka wykazała zrozu-
mienie. Dzi˛eki niej b˛ed˛e mógł kr˛eci´c plenery w sobot˛e i niedziel˛e. Oddała całe
mieszkanie do dyspozycji naszej ekipy.
— Co takiego?!
— Przecie˙z mówi˛e. Ciocia Matylda zgodziła si˛e zosta´c baz ˛
a. . . to znaczy,
˙zeby jej dom we Wrzoskach był baz ˛
a. . .
— Nieszcz˛esna Matylda! — wykrzykn˛eła mama. — Zawsze była lekkomy´sl-
na. . . Nie zdaje sobie sprawy, co zrobiła! O, nieszcz˛esna.
— Jak mama mo˙ze tak mówi´c! Ciocia Matylda interesuje si˛e sztuk ˛
a filmow ˛
a
i jest bardzo szcz˛e´sliwa, ˙ze mo˙ze wnie´s´c swój wkład do kr˛ecenia.
— Bokiem jej wyjdzie to kr˛ecenie — o´swiadczyła mama. — Pami˛etam, co
prze˙zyłam, kiedy miałe´s mani˛e teatraln ˛
a i cały dom zamieniałe´s na teatr. . . Bie-
daczka Matylda nie pozna swojego mieszkania. . .
119
— Mo˙ze mama by´c spokojna. Kr˛eci´c b˛edziemy na dworze, chodzi nam tylko
o baz˛e zaopatrzeniow ˛
a i noclegow ˛
a. . .
Ale mama nie słuchała moich rzeczowych wyja´snie´n i biadoliła dalej:
— Nieszcz˛esny wujek Bła˙zej! Oczywi´scie nic nie wie i o wszystkim dowie
si˛e ostatni. Kiedy wyp˛edz ˛
a go z łó˙zka i ka˙z ˛
a zosta´c statyst ˛
a.
— To prawda, ˙ze nie wie — przyznałem. — Nie był obecny przy omawianiu
sprawy. . . a co do roli filmowej, to istotnie przewidujemy rol˛e dla wujka. On ma
tak ˛
a niesamowit ˛
a twarz. . .
— Pojad˛e z wami na to kr˛ecenie — zdecydowała mama. — Wy tam gotowi´scie
roznie´s´c cały dom. . .
— Tego si˛e wła´snie obawiałem. Mamie nie mo˙zna nic powiedzie´c.
— Pomog˛e wam. . . b˛ed˛e czuwa´c. . . Nie rozumiesz mnie. . .
— Rozumiem. Mama chce re˙zyserowa´c. . . Mama nie zrobi tego. . . Je´sli ma-
ma chce re˙zyserowa´c, to w innym filmie. Mog˛e nawet napisa´c dla mamy scena-
riusz, ale nie mo˙ze by´c dwu re˙zyserów naraz. . . Zreszt ˛
a w sobot˛e mama urz ˛
adza
zabaw˛e na rzecz zwierz ˛
at z ramienia Towarzystwa Ochrony Przyrody. . . a w nie-
dziel˛e, o ile si˛e nie myl˛e, jest mama zaproszona przez kynologów na wystaw˛e
psów. . . mama b˛edzie zaj˛eta.
— Ju˙z zd ˛
a˙zyłe´s sprawdzi´c! Jeste´s okropny!
— Tylko przezorny. Mama zawsze mówiła, ˙ze nale˙zy działa´c opatrznie i prze-
widywa´c z góry wszelkie zagro˙zenia. . .
— Najlepiej, jak zabior˛e ci˛e w niedziel˛e na t˛e wystaw˛e i nakr˛ecisz film
o psach. . .
— Mama chyba ˙zartuje — przestraszyłem si˛e. — Przecie˙z mama wyra´znie
zgodziła si˛e na filmy fabularne. Kiedy miałem mani˛e instrumentaln ˛
a, mama po-
wiedziała, ˙ze zgodzi si˛e na ka˙zd ˛
a inn ˛
a, byle nie tak gło´sn ˛
a.
— Och, to było straszne! — Mama jeszcze teraz zadr˙zała na wspomnienie
seansów „mocnego uderzenia”, które aplikowałem jej codziennie w domu.
— No wi˛ec widzi mama — ci ˛
agn ˛
ałem — wyleczyłem si˛e z tej manii. Zrobi-
łem wielkie po´swi˛ecenie, ˙zeby mama nie wpadła w chorob˛e nerwow ˛
a i przerzuci-
łem si˛e do filmu. . . Ale je´sli mama boi si˛e kr˛ecenia i woli, ˙zebym znów ´cwiczył
instrumentalnie, to prosz˛e bardzo. Wła´snie zapisałem si˛e do klasy puzonu i pan
profesor Kiryłło zach˛eca mnie, abym codziennie ´cwiczył w domu. Mama poroz-
mawia z panem profesorem Kiryłło. Klasa puzonu w emdeku.
— Nie, nie — zatrzepotała r˛ekami przera˙zona mama. — Wszystko, tylko nie
puzon w domu! Lepsze ju˙z kr˛ecenie.
— Ja te˙z tak my´sl˛e. Zatem nic mi nie pozostaje innego, jak kr˛eci´c film. I na-
prawd˛e mi przykro, ˙ze mama rzuca mi kłody. . .
— Ale˙z ja ci nie rzucam kłód, tylko. . .
— Mama napisze do pani Klementyny Olbrychskiej, czy rzucała takie kłody
Danielowi, jak był w moim wieku, i mama zobaczy, jak matki dbaj ˛
a o rozwój
120
artystyczny dziecka. . . A w ogóle to głowa mnie rozbolała od tej rozmowy. To
straszne, co musi przej´s´c młody artysta w wieku szkolnym. . . Gdybym normalnie
zbijał b ˛
aki na rogu ulicy Balonowej, to mama nie miałaby do mnie pretensji, a jak
chc˛e pracowa´c artystycznie, od razu podejrzenia, niepokoje i rzucanie kłód pod
nogi. . . ˙
Ze ja musz˛e traci´c tyle energii na jałowe boje z opiek ˛
a domow ˛
a, zamiast
wyładowa´c t˛e energi˛e w twórczo´sci filmowej. . .
— Dosy´c ju˙z! — przerwała mama. — Jedno jest pewne, ˙ze nikt ciebie nie
przegada. Nie wiem, czy powiniene´s zosta´c filmowcem, ale na pewno masz szans˛e
zosta´c adwokatem.
Tego dnia szedłem na zasłu˙zony odpoczynek nocny z uczuciem, ˙ze nie zmar-
nowałem dnia. Wszystkie sprawy układały si˛e pomy´slnie, nawet rozmowa z ma-
m ˛
a zako´nczyła si˛e pełnym sukcesem. Moje marzenia o filmie zaczynały nareszcie
przybiera´c realne kształty. Wła´sciwie najwa˙zniejsze rzeczy były ju˙z załatwione.
Dopiero potem pomy´slałem, ˙ze przeoczyłem jeden „drobiazg”: scenariusz. Baga-
telka!
Rozdział 20
Głowa mnie boli od przybytku, czyli
za du˙zo gwiazd
Zanim usn ˛
ałem, my´slałem o filmie. Wierzyłem, ˙ze w nocy przy´sni mi si˛e go-
towy scenariusz. Rano wystarczy go tylko zapisa´c. Nieraz przecie˙z miałem ju˙z
cudowne filmowe sny! Dlaczego nie miałby przy´sni´c mi si˛e teraz, gdy tak go
potrzebuj˛e i tak my´sl˛e o nim intensywnie przed za´sni˛eciem? Ach, gdyby stwo-
rzy´c now ˛
a metod˛e pracy artystycznej! W nocy podczas snu układamy scenariusze,
a w dzie´n według nich kr˛ecimy filmy! Zaprz˛egn ˛
a´c sen do pracy koncepcyjnej, to
byłby pomysł! To byłby prawdziwy przełom w dziejach sztuki! Co za oszcz˛ed-
no´s´c czasu! Wydajno´s´c twórców zwi˛ekszyłaby si˛e dwukrotnie. Wiadomo, ˙ze ar-
tysta wci ˛
a˙z walczy z czasem. ˙
Zycie jest krótkie. Ilu˙z geniuszy nie mogło stworzy´c
arcydzieł z powodu braku czasu. Co najmniej połow˛e czasu zabiera twórcy obmy-
´slenie kształtu dzieła, gdyby wi˛ec mo˙zna załatwi´c to we ´snie, mo˙zna by pracowa´c
dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e. . .
Z t ˛
a my´sl ˛
a usn ˛
ałem wreszcie. . . Scenariusz przy´snił mi si˛e znakomity. . . by-
łem o tym przekonany. Niestety, zostały mi z niego tylko strz˛epy. . . Chyba musia-
ły wyst ˛
api´c usterki w nagrywaniu na ta´sm˛e pami˛eci, a mo˙ze ta´sma była za mało
czuła. W ka˙zdym razie co´s u mnie jeszcze szwankuje w zapisie. B˛ed˛e musiał pra-
cowa´c nad tym i nauczy´c si˛e zapisywa´c w mózgu sny.
To były wskazania na przyszło´s´c. Na razie jednak byłem bez scenariusza i usi-
łowałem gor ˛
aczkowo wymy´sli´c go podczas lekcji polskiego w klasie.
Podziwiałem Konia. Od razu to zauwa˙zył. Co wi˛ecej, okazało si˛e, ˙ze wszystko
zapami˛etał i od razu skojarzył poprawnie.
— Co si˛e dzisiaj z tob ˛
a wyrabia? — powiedział. — Zupełnie nie uwa˙zasz.
Na pewno my´slisz o filmie. Masz kłopoty z obsad ˛
a czy ze scenariuszem?. . . Je´sli
brakuje ci scenariusza, to mog˛e słu˙zy´c pomoc ˛
a. Mam gotowy. „Historia wielko´sci
i upadku Maksyma Ogromskiego, czyli jak nie zostałem filmowcem z powodu
bomby z polskiego”. A mo˙ze wolisz tytuł: „Jak zaszkodziły mi przydawki”?
122
´Smiech przetoczył si˛e przez klas˛e.
Spojrzałem z pretensj ˛
a na Konia. Przynajmniej dzi´s mógł mnie zostawi´c
w spokoju. By´c mo˙ze swoim szyderstwem niweczy genialne dzieło. Czy˙z to nie
ha´nba, ˙ze zamiast tworzy´c scenariusz, zmuszony jestem skupi´c si˛e na n˛edznych
przydawkach? Co prawda, jeszcze cztery dni do rozpocz˛ecia zdj˛e´c. . . ale b˛ed˛e
miał przez ten czas mnóstwo innej roboty. . . Trudno. Nie b˛ed˛e si˛e tym przejmo-
wał. Zreszt ˛
a i tak ostateczny kształt scenariusza powstaje na planie. Grunt, ˙ze
mam tytuł, nawet dwa tytuły: „Ostatni dzie´n wakacji” i „Rapsodia jesienna na pu-
zon z perkusj ˛
a”. Oczywi´scie ten ostatni tytuł zawiera w sobie gł˛ebok ˛
a ironi˛e. To
wcale nie b˛edzie film muzyczny. Ale oczywi´scie b˛edzie ilustrowany muzyk ˛
a. . .
Tak, w ostateczno´sci scenariusz wymy´sl˛e na planie, natomiast nale˙załoby jak
najwcze´sniej skompletowa´c obsad˛e aktorsk ˛
a.
A wi˛ec problem brzmi: kogo zaanga˙zowa´c do filmu? Nie ulega w ˛
atpliwo´sci,
˙ze powinna w nim zagra´c Giga. Z drugiej strony, jak wiadomo, zaprzedałem si˛e
mojej znakomitej siostrze Marcelinie. To nie ˙zarty. Ona finansuje przecie˙z wszyst-
ko. Jak to si˛e mówi — siedz˛e u niej w kieszeni. Marcelina na pewno za˙z ˛
ada zgod-
nie z umow ˛
a głównej roli. Co gorsza, główn ˛
a rol˛e obiecałem tak˙ze Nelce Szyper-
skiej. Niech to diabli! Zakl ˛
ałem pod nosem. Nadmiar gwiazd! I co teraz zrobi´c
z tym fantem? Giga i Nella nie cierpi ˛
a si˛e nawzajem. Wykluczone, ˙zeby mogły
wyst ˛
api´c jednocze´snie. Jedna nie ust ˛
api drugiej. . . A wi˛ec co? Zerwa´c z Nelk ˛
a?
Nie, o tym nie mo˙ze by´c mowy! To prawda, ˙ze na samym pocz ˛
atku była Giga,
a Nelka miała j ˛
a chwilowo tylko zast ˛
api´c, ale potem okazała si˛e nagle wa˙zn ˛
a oso-
b ˛
a w moim ˙zyciu. Nie moja wina, pomy´slałem, ˙ze spodobała mi si˛e tak˙ze Nelka.
Była taka ró˙zna. . . taka zupełnie inna od Gigi! Nie, nie mog˛e sobie wyobrazi´c
zerwania z Nelk ˛
a. Zbyt ju˙z si˛e zaprzyja´znili´smy. Nie mog˛e jej zdradzi´c. Dlaczego
te okropne dziewczyny nie potrafi ˛
a zrozumie´c, ˙ze mo˙zna przyja´zni´c si˛e z dwiema
naraz?
A potem pomy´slałem sm˛etnie, ˙ze jak dot ˛
ad spotkały mnie same nieprzyjemne
rzeczy z Gig ˛
a. Czy˙zby Giga przynosiła mi pecha? Mo˙ze to jest dziewczyna fa-
talna mego ˙zycia? Oczywi´scie, to bzdurna my´sl, ale fakt pozostaje faktem. Jako´s
mi si˛e nie wiedzie w ˙zyciu towarzyskim. Dlatego szukam pocieszenia u Szyper-
skiej. I byłbym nieszcz˛e´sliwy, gdyby´smy si˛e pokłócili. Dlatego obie musz ˛
a zagra´c
główne role w filmie. Sposób jest tylko jeden. Musz˛e nakr˛eci´c dwa ró˙zne filmy.
Jeden z Gig ˛
a, drugi z Nelk ˛
a Szypersk ˛
a. Giga wyst ˛
api w pierwszym filmie. Nelka
w drugim. . . Na razie nie b˛ed˛e jej o niczym wspominał. Zaprosz˛e j ˛
a do bazy na
któr ˛
a´s tam kolejn ˛
a niedziel˛e, najlepiej, jak spadnie pierwszy ´snieg. . . Biały ´snieg,
nagie drzewa. . . smutne stada kracz ˛
acych gawronów i przestrze´n. . . du˙zo prze-
strzeni. To nawet pasuje do Szyperskiej. Kłopot b˛edzie tylko z moj ˛
a znakomit ˛
a
siostr ˛
a Marcel ˛
a. Przed ni ˛
a nie da si˛e nic ukry´c. . . Zreszt ˛
a jest mi potrzebna ze
swoj ˛
a kas ˛
a.
Kłopot, prawdziwy kłopot. . . ˙
Ze te˙z musiałem tak si˛e zapl ˛
ata´c.
123
Z chłopakami pójdzie chyba lepiej. . . Zaanga˙zuj˛e Zezowatego Doda, chłopak
na medal i przyjaciel, a przy tym — co za fenomenalna twarz. Ale przydałby si˛e
jaki´s przystojniak. Najbardziej by si˛e nadawał Geniusz Tubkowski. Inteligentna
blada g˛eba, długie rz˛esy, ładny u´smiech. Zadzwoniłem do niego natychmiast. Nie-
stety, odmówił. W sobot˛e i niedziel˛e b˛edzie w Warszawie. Zdecydował si˛e wzi ˛
a´c
udział w eliminacjach do telewizyjnej Wielkiej Gry. B˛edzie odpowiadał z histo-
rii ruchów rewolucyjnych. Kogo wzi ˛
a´c zamiast niego? Nadawałby si˛e oczywi´scie
M˛esio. Jest tak˙ze zdolny i ma fotogeniczn ˛
a, sympatyczn ˛
a g˛eb˛e. Ale bałem si˛e
M˛esia. Mógłby zrobi´c zbyt du˙ze wra˙zenie na dziewczynach. Jest zbyt sprytny
i wygadany, poza tym chciałby rz ˛
adzi´c. . . a na pewno by si˛e wtr ˛
acał. Nie, lepiej
trzyma´c z daleka M˛esia Cykandera od tych rzeczy. Ju˙z lepiej wzi ˛
a´c Kobylaka.
Szyperska ma wprawdzie dla niego niezrozumiałe wzgl˛edy, ale typ w zasadzie
jest nieszkodliwy, wi˛ecej my´sli, ni˙z mówi. Spokojny kole´s. To niew ˛
atpliwie po-
wa˙zna zaleta.
Ustaliwszy z grubsza skład ekipy filmowej, zadzwoniłem do Gigi.
— Cze´s´c, Giga — powiedziałem — no wi˛ec widzisz, ˙ze jestem szybki.
Wszystko załatwione. W sobot˛e zaczynamy kr˛eci´c.
— Ty naprawd˛e powa˙znie?. . . — zapytała zaskoczona.
— Nie wierzyła´s? — roze´smiałem si˛e.
— Nawet teraz niezupełnie wierz˛e.
— Nie znasz mnie jeszcze — powiedziałem. — Jestem konsekwentny i efek-
tywny.
Słowa te zrobiły du˙ze wra˙zenia na Gidze. Nie odwa˙zyła si˛e ju˙z poddawa´c
w w ˛
atpliwo´s´c realizacji filmu. Zapytała tylko:
— A zatem w sobot˛e?
— Tak. We Wrzoskach. Tam zało˙zyłem baz˛e.
— Byłam tam kiedy´s w lesie. . . To pi˛ekna okolica.
— Wymarzone plenery jesienne — powiedziałem. — Modl˛e si˛e tylko, ˙zeby
do soboty wiatr nie str ˛
acił reszty złotych li´sci.
— Kto tam b˛edzie prócz nas? — zapytała Giga.
— Nie wiem jeszcze dokładnie. . . Przyjad˛e z asystentem Dodo´nskim. . . poza
tym zaprosz˛e kilku aktorów.
— Jakich? Ja musz˛e wiedzie´c.
— Czy ci nie wszystko jedno, z kim b˛edziesz gra´c? Najwa˙zniejsze, ˙zeby facet
był zdolny.
— Nie. . . Nie mam ochoty gra´c z pierwszym lepszym. . . ´
Zle bym si˛e czuła. . .
Na przykład wykluczone, ˙zebym mogła zagra´c z Kancer ˛
a. . .
— Je´sli ci na tym zale˙zy. . . prosz˛e bardzo — wzruszyłem ramionami — po-
wiedz, z kim chciałaby´s zagra´c, a ja postaram si˛e go ´sci ˛
agn ˛
a´c. . .
— Chciałabym zagra´c z Jurkiem Tubkowskim — o´swiadczyła Giga.
Znieruchomiałem zaskoczony.
124
— Co takiego? Chciałaby´s z Jurkiem Tubk ˛
a?!
— On musi by´c!
— Daj spokój, zastanów si˛e! — mówiłem zdegustowany. — Wiesz, w jakich
okropnych jeste´smy stosunkach. Nie mo˙zesz mi tego zrobi´c. . .
— Nie szkodzi — powiedziała Giga. — To wła´snie b˛edzie okazja, ˙zeby´scie
si˛e pogodzili.
— Błagam ci˛e — j˛ekn ˛
ałem.
— Nie.
— On nie nadaje si˛e.
— Nadaje si˛e doskonale. Ma cierpi ˛
ac ˛
a, uduchowion ˛
a twarz. . .
— Uduchowion ˛
a twarz! Ale˙z to jest twarz goryla!
— No wiesz! — oburzyła si˛e Giga. — Owszem, Jurek ma mocno zarysowane
rysy, ale to podkre´sla tylko jego m˛esk ˛
a urod˛e. . . Przyznasz chyba, ˙ze ma bardzo
charakterystyczny wyraz.
— Owszem, w sam raz do dreszczowca albo do komedii kryminalnej. . . Ale ja
nie mam zamiaru kr˛eci´c dreszczowca ani komedii kryminalnej. To ma by´c dramat
psychologiczny.
— Jurek to ´swietnie zagra.
— Nie.
— To mój warunek — rzekła zimno Giga. — Albo zaanga˙zujesz nas oboje,
albo ja zrezygnuj˛e.
Zawahałem si˛e. Jeszcze Tubki tu brakowało! Popsuje cał ˛
a przyjemno´s´c. Nie
miałem jednak wyboru, skoro Giga tak postawiła spraw˛e.
— Dobra, zrobi˛e to dla ciebie, niech b˛edzie, jak chcesz — rzekłem sapi ˛
ac ze
zdenerwowania.
— Jeste´s okropnie miły — ucieszyła si˛e Giga. — Wiedziałam, ˙ze si˛e zgodzisz.
Zobaczysz, nie po˙załujesz. B˛edziesz zadowolony z Jurka.
Milczałem.
— Przyjd˛e po ciebie o trzynastej w sobot˛e — powiedziałem po chwili.
— Tak wcze´snie?!
— Mamy PKS o trzynastej dwadzie´scia.
— Nic z tego — powiedziała Giga — b˛ed˛e mogła wyjecha´c dopiero o czwartej
po południu. O drugiej umówiona jestem z krawcow ˛
a, a potem mam anglika.
— Za pó´zno, nie zd ˛
a˙zymy nic nakr˛eci´c. O pół do pi ˛
atej ju˙z zaczyna si˛e ´sciem-
nia´c. . .
— Zostanie nam cała niedziela. Mo˙zemy zacz ˛
a´c z samego rana. A wi˛ec jeste-
´smy umówieni. Przyjad˛e koło pół do pi ˛
atej. Wytłumacz tylko dokładnie, gdzie to
jest. Tatu´s podwiezie mnie samochodem.
— To jest kolonia kolejowa pod lasem. Ostatni dom. Ulica Opatowska 77.
Moja ciotka nazywa si˛e Materska. Baza jest u mojej ciotki.
125
— Załatwione. Przywioz˛e pieczone kurczaki i sernik. Tym razem cioci Teresie
ciasto na pewno si˛e uda. . .
— Nie potrzebujesz nic przywozi´c. Papu mamy na miejscu. Giga, to jest ba-
za z pełnym wiktem. I luksusowe sypialnie. Wszystko b˛edzie zorganizowane na
medal. Wystarczy, jak przywieziesz dobry humor.
— Przywioz˛e dobry humor i Tubk˛e — powiedziała Giga. — Cze´s´c!
— Cze´s´c! — powiedziałem z pewnym chłodem. Z powodu Tubki. Tubka to
był bolesny cier´n w tej całej imprezie.
Mimo tego bolesnego ciernia byłem jednak szcz˛e´sliwy. Jeszcze tydzie´n temu
Giga wydawała mi si˛e nieosi ˛
agalna jak gwiazda na niebie. A teraz rozmawiam
z gwiazd ˛
a jak ze star ˛
a kole˙zank ˛
a. Jednak sprawy ruszyły wyra´znie z miejsca.
Rozdział 21
Pretensje Nelli
Nazajutrz w szkole przekonałem si˛e, ˙ze sprawy nie tylko ruszyły z miejsca, ale
ruszyły niebezpiecznym galopem. Tak szybko, ˙ze od razu dotarły do wiadomo´sci
Nelki Szyperskiej. Podeszła do mnie na pierwszej przerwie z ponur ˛
a min ˛
a i obraz ˛
a
wypisan ˛
a na czole. Poczułem, ˙ze burza wisi w powietrzu.
— Dawno si˛e nie widzieli´smy — powiedziała.
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Jak to, przecie˙z widzimy si˛e codziennie w klasie. . .
— Klasa si˛e nie liczy.
— A co si˛e liczy?
— Z kim spotykasz si˛e po lekcjach?
— Ostatnio z nikim. Jestem piekielnie zaj˛ety.
— Gig ˛
a?
Zaczerwieniłem si˛e.
— Wi˛ec jednak kłamałe´s wtedy — przymru˙zyła oczy Nelka. — Film to był
pretekst! Od pocz ˛
atku chciałe´s pozna´c Gig˛e, no i dopi ˛
ałe´s swego! Wsadziła ci˛e
do swojej mena˙zerii tak jak tego goryla Tubk˛e.
— Do mena˙zerii?
— Przepraszam, do swojej gwardii przybocznej. Teraz biegasz do niej na ka˙z-
de zawołanie.
— Kto ci powiedział?!
— Od czasu meczu byłe´s u niej dwa razy! — ci ˛
agn˛eła roz˙zalona Nelka.
— Masz doskonały wywiad. . . — zasapałem. — Zaraz ci wszystko wytłuma-
cz˛e. Posłuchaj. Wła´snie chciałem z tob ˛
a pomówi´c.
— Pomówi´c? — Nelka wzruszyła ramionami. — Po tym, co si˛e stało? O czym
mieliby´smy mówi´c? Chyba nie mamy sobie ju˙z nic do powiedzenia.
— Nie b ˛
ad´z ´smieszna. Owszem, byłem u Gigi, bo Szczypas mnie prosił, ˙ze-
bym oddał Gidze ksi ˛
a˙zk˛e. . . — Opowiedziałem ze szczegółami, na jakie mnie
naraził przykro´sci.
127
— Wystarczyło, ˙ze wspomniał o Gidze, a ty poleciałe´s od razu jak na skrzy-
dłach. I nawet nie zl ˛
akłe´s si˛e Medora. — Szyperska wci ˛
a˙z była roz˙zalona na mnie.
— Musiałem spłaci´c Szczypasowi dług wdzi˛eczno´sci. Podczas tego pami˛et-
nego biegu wybawił mnie z ci˛e˙zkiej opresji. . .
— Ale nikt ci nie kazał na drugi dzie´n biec z tortem! Z t a k i m tortem!
Kosztował chyba maj ˛
atek, a ty mówiłe´s, ˙ze nie masz pieni˛edzy. . .
— Dostaniesz jeszcze wi˛ekszy!
Szyperska przygryzła wargi. Wida´c było, ˙ze Szyperskiej wcale nie chodzi o to,
˙zeby ona dostała jeszcze wi˛eksze torty. Szyperskiej chodzi o to, ˙ze w ogóle ´smia-
łem podarowa´c tort Gidze.
— Tort nie jest wa˙zny. . . — powiedziałem. — Tak si˛e zło˙zyło, ˙ze akurat były
imieniny Gigi. . .
— Tak si˛e ładnie zło˙zyło. . .
— Ale ja wcale nie z powodu Gigi. . . Po prostu miałem spotka´c si˛e w jej
domu z Tubk ˛
a.
— Ty z Tubk ˛
a? Có˙z to za nowe wykr˛ety?
— ˙
Zadne wykr˛ety. Giga zgodziła si˛e pogodzi´c mnie z Tubk ˛
a.
— Tak ci bardzo na tym zale˙zało?
— Oczywi´scie. Stale mam tego goryla na karku. ˙
Zy´c w ci ˛
agłym zagro˙zeniu,
to nie jest wcale przyjemne.
— Ja bym te˙z was mogła pogodzi´c — odpaliła Nelka. — Ciekawe, ˙ze nie
zwróciłe´s si˛e do mnie.
— Do Gigi te˙z si˛e nie zwracałem. To od niej wyszła propozycja. . . Ale skoro
ju˙z o tym mowa. . . i ty chcesz zamiast Gigi, to prosz˛e bardzo, pogód´z nas, je´sli
potrafisz.
— Czy t˛e kamer˛e te˙z po˙zyczyłe´s po to, ˙zeby filmowa´c Gig˛e, jak was godzi?. . .
A mo˙ze to godzenie nale˙zy do scenariusza filmu, o którym wspomniałe´s.
— Co ty wygadujesz? Kto ci powiedział o tej kamerze?
— Wła´snie Tubka.
— Ohydny kr ˛
ag plotkarski.
— Wi˛ec to nieprawda?
— Co?
— No to, co opowiada Jurek. ˙
Ze specjalnie dla niego i dla Gigi napisałe´s
scenariusz. . .
— Bzdura! Nie napisałem w ogóle ˙zadnego scenariusza.
— I nie zaanga˙zowałe´s ich?
— No. . . w pewnym sensie — zaj ˛
akn ˛
ałem si˛e głupio. — Ju˙z ci mówiłem, ˙ze
do filmu potrzeba wiele postaci. . . ale ty nie potrzebujesz si˛e martwi´c — dodałem
po´spiesznie.
— Na pewno?
— Na pewno.
128
Szyperska odetchn˛eła.
— A ja my´slałam, ˙ze zapomniałe´s, co mi przyrzekłe´s.
— Jak mogła´s tak pomy´sle´c? — rzekłem silnie wzburzony. — To mnie obra˙za.
Ja nigdy nie zapominam o moich przyrzeczeniach.
— A wi˛ec b˛ed˛e grała w tym filmie?
— Oczywi´scie.
— I dostan˛e główn ˛
a rol˛e?
Umilkłem na chwil˛e.
— Ju˙z zawahałe´s si˛e — zauwa˙zyła podejrzliwie. — Ty co´s knujesz.
— Ale˙z nie. . . Oczywi´scie, ˙ze dostaniesz główn ˛
a rol˛e.
— W tym filmie, który zaczynasz kr˛eci´c? W tym najbli˙zszym?
Zakl ˛
ałem w duchu. Czy mog˛e teraz powiedzie´c: „Nie, dziewczyno, nie w tym
filmie, ale dopiero w nast˛epnym, w któr ˛
a´s tam kolejn ˛
a niedziel˛e, gdy spadnie
pierwszy ´snieg”? Nie, nie mog˛e. Nie przejdzie mi to przez gardło.
— Zaniemówiłe´s. . . Dlaczego nic nie mówisz? — zaniepokoiła si˛e Nelka. —
Ty co´s ukrywasz przede mn ˛
a. Mo˙ze nie chcesz, ˙zebym wyst ˛
apiła przed kamer ˛
a?. . .
Co´s mi si˛e zdaje. . .
— ´
Zle ci si˛e zdaje — zasapałem.
— Gdyby´s naprawd˛e chciał, to by´s mnie o tym zawiadomił, wiedziałabym
wcze´sniej od innych. . . ˙ze zaczynasz kr˛eci´c. . . a tymczasem dowiaduj˛e si˛e ostat-
nia.
Wzruszyłem ramionami.
— Po prostu chodz˛e z tob ˛
a do jednej klasy — powiedziałem — wi˛ec uwa˙za-
łem, ˙ze nie ma problemu. I starałem si˛e zawiadomi´c najpierw tych, z którymi nie
mam bezpo´sredniego kontaktu. Bała´s si˛e, ˙ze ci˛e w ogóle nie zawiadomi˛e?
— Tak — wyznała Nelka.
Roze´smiałem si˛e sztucznie.
— Niepotrzebnie si˛e bała´s. Ja mam wszystko z góry zaplanowane. Nakr˛ecenie
filmu nale˙zy do moich zada´n na ten rok. Skoro zanotowałem, ˙ze masz tam gra´c
główn ˛
a rol˛e, to cho´cby ziemia si˛e trz˛esła, musz˛e wykona´c zadanie.
— Z ˙zelazn ˛
a konsekwencj ˛
a — dopowiedziała Nelka.
Spojrzałem na ni ˛
a k ˛
atem oka, czy nie drwi sobie ze mnie.
— Nie wiem, czy z ˙zelazn ˛
a - mrukn ˛
ałem — po prostu z tak ˛
a, na jak ˛
a mnie
sta´c. W ka˙zdym razie si˛e staram.
— To wła´snie u ciebie lubi˛e — powiedziała Nelka. — Masz siln ˛
a wol˛e.
— Nabijasz si˛e ze mnie.
— Na pewno masz silniejsz ˛
a wol˛e ni˙z inni chłopcy, których znam — powtó-
rzyła. — W ka˙zdym razie wiesz, czego chcesz, nakre´slasz sobie jakie´s cele. . .
realizujesz je. . . próbujesz jako´s układa´c sobie ˙zycie. — Wyci ˛
agn˛eła z torby po-
mara´ncz˛e i podzieliła na dwie cz˛e´sci. — Pocz˛estuj si˛e.
129
Jedz ˛
ac soczysty owoc, my´slałem, ˙ze w oczach Nelki przedstawiam si˛e zawsze
lepszy, ni˙z jestem w rzeczywisto´sci. Z wyj ˛
atkiem momentów, kiedy jest zazdro-
sna. O czym to ´swiadczy? To mo˙ze ´swiadczy´c tylko o jednym. . . Spojrzałem na
ni ˛
a uwa˙znie i powiedziałem gło´sno:
— Za dobrze o mnie my´slisz. . . ale jestem ci za to wdzi˛eczny. To mnie krzepi.
— ´Smiejesz si˛e ze mnie. Wiem, ˙ze w gruncie rzeczy, to jeste´s zły na mnie. . .
— Za co, u licha?!
— Za moj ˛
a nieufno´s´c i za te oskar˙zenia. . . — zaczerwieniła si˛e Nelka — ale
przebacz mi! To wszystko dlatego, ˙ze tak bardzo mi zale˙zało na tej roli. . . Nie
masz poj˛ecia jak bardzo! Ta rola ma dla mnie podwójne znaczenie.
— Podwójne? Jak to?
— Najpierw dlatego, ˙ze b˛ed˛e gra´c. . . To było moje marzenie. Pasjonuje mnie
teatr i film. . . ale nie to jest najwa˙zniejsze. Najwi˛ecej dla mnie znaczy, ˙ze wła´snie
mnie wybrałe´s do głównej roli. . . sam ten fakt. . . Bo wcale nie uwa˙zam, ˙ze mam
najlepsze warunki. . . I łatwo znalazłby´s inn ˛
a, zdolniejsz ˛
a. . . A ty wybrałe´s mnie.
To o czym´s ´swiadczy.
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Oczywi´scie.
— Na pewno jestem głupia, ale to mi sprawia najwi˛eksz ˛
a rado´s´c. . . mo˙ze wca-
le nie jest tak jak my´sl˛e, mo˙ze za du˙zo sobie wyobra˙zam. . . — urwała i spojrzała
na mnie z tak ˛
a niepewno´sci ˛
a w oczach i z takim niepokojem, ˙ze zrobiło mi si˛e
całkiem łyso. Do licha, umiała mnie wzruszy´c. . .
— Wyobra˙zasz sobie dokładnie, tak jak jest — zamruczałem. — Krótko mó-
wi ˛
ac za-fas-cy-no-wa-ła´s mnie do tego stopnia, ˙ze wymy´sliłem specjalny scena-
riusz dla ciebie. . .
— Naprawd˛e specjalnie dla mnie? — rozja´sniła si˛e.
— Tak — b ˛
akn ˛
ałem — to znaczy. . . nie jest zupełnie gotowy, dopniemy go
na planie. . . ale mam pomysł i tytuł.
— Jak si˛e nazywa?
— „Ostatni dzie´n wakacji.”
— Wspaniale! I gdzie b˛edziemy kr˛eci´c?
Wyja´sniłem w paru słowach.
— Nie wiem, czy tam kiedy´s była´s. . . Fantastyczny las. Zwłaszcza o tej porze
cały kolorowy. . . no i sama baza. . .
— Czy na pewno?
— Baza jest zagwarantowana w ramach współpracy z ciotk ˛
a — cały dom
do naszej dyspozycji i stara Michałowa na dodatek. Ciotka Matylda niedawno
została babk ˛
a i dzisiaj wyje˙zd˙za do Lublina pomóc córce w prowadzeniu domu,
no i zobaczy´c wnuka! A dom przekazała mnie. . .
— Masz dobr ˛
a ciotk˛e — powiedziała Nelka.
— Jasne. Ciotka mnie lubi.
130
— Ale czy wie, ˙ze sprowadzisz tam cał ˛
a ekip˛e?
— Oczywi´scie.
— Nie miała ˙zadnych zastrze˙ze´n?
— Sk ˛
ad˙ze! Była zachwycona.
Nelka spojrzała na mnie podejrzliwie.
— A czy powiedziałe´s jej, z ilu osób składa´c si˛e b˛edzie ta ekipa?
— Tak jest. Powiedziałem, ˙ze dom nawiedzi wataha w sile sze´sciu lub siedmiu
ludzi.
— Masz bardzo dobr ˛
a ciotk˛e — rzekła z przekonaniem Nelka.
— Jasne. Ciotka Matylda jest nadzwyczajna. Od dawna współpracujemy —
wyja´sniłem. — Ciotka uwa˙za, ˙ze jestem jedynym m˛e˙zczyzn ˛
a do rzeczy w całej
rodzinie. Ilekro´c jest w kropce, zwraca si˛e do mnie. Jestem pogotowiem tech-
nicznym dla ciotki. Nie zawsze wszystko potrafi˛e sam, czasem musz˛e sprowa-
dza´c kolegów z technikum, ale zawsze co´s wykombinuj˛e. . . W tym roku odwali-
łem wyj ˛
atkowy kawał roboty, było wielkie malowanie w lecie. . . wszystkie okna
i drzwi. . . sama zobaczysz, to moje dzieło. We wrze´sniu zbierałem owoce. Ciotka
nie mo˙ze si˛e wspina´c po drabinach. . . a wujek jest stale zaj˛ety. . . wraca bardzo
pó´zno ze słu˙zby; ostatnio likwidowałem przecieki w kranach i uszczelniałem okna
na zim˛e. . . Teraz widzisz „szale´nstwo” mojej ciotki troch˛e w innym ´swietle —
u´smiechn ˛
ałem si˛e.
— No, skoro tak. . .
— Mo˙zesz by´c spokojna. . . A zatem pami˛etaj, w sobot˛e o trzynastej dwadzie-
´scia spotykamy si˛e. . . na dworcu PKS. Autobus jedzie dziesi˛e´c minut. . . To tylko
siedem kilometrów. Ju˙z o pół do trzeciej mo˙zemy zacz ˛
a´c zdj˛ecia.
— To niemo˙zliwe — powiedziała Nelka. — Nie b˛ed˛e miała przy kim zostawi´c
moich małych braci. Mama wróci dopiero o drugiej z pracy. . .
— No to zd ˛
a˙zysz jeszcze na nast˛epny pekaes. B˛edzie o czternastej trzydzie´sci.
— Chyba jednak nie da rady — zacz˛eła zakłopotana Nelka. — W ˛
atpi˛e, czy
mama zgodzi si˛e, ˙zebym została tam na noc. . . Wolałabym przyjecha´c wcze´snie
rano w niedziel˛e. . .
Milczałem przez chwil˛e. Jeszcze jedna komplikacja — pomy´slałem. Ale po-
tem przyszło mi do głowy, ˙ze wła´sciwie wszystko si˛e dobrze składa. W sobot˛e
b˛ed˛e mógł pracowa´c z Gig ˛
a, a rano w niedziel˛e nakr˛eci´c z ni ˛
a plenerowe sceny.
Pierwszy autobus z miasta przyje˙zd˙za do Wrzosek w niedziel˛e dopiero o jedena-
stej. Do tej pory Giga ju˙z b˛edzie zm˛eczona i zabior˛e si˛e do kr˛ecenia scen z Nel-
k ˛
a. . . — u´smiechn ˛
ałem si˛e zadowolony. — Kto wie, czy w tym układzie nie uda
mi si˛e wyj´s´c obronn ˛
a r˛ek ˛
a z tej „opozycji gwiazd” i unikn ˛
a´c kosmicznej burzy.
Gdyby jeszcze co´s zrobi´c z moj ˛
a kochan ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a. . .
— Dobrze — powiedziałem do Nelki — musimy uszanowa´c wol˛e mamy.
Przyjed´z w niedziel˛e. Jako´s to wszystko uło˙z˛e. . . B˛edziemy kr˛eci´c podczas twojej
nieobecno´sci inne sceny.
131
— Z Gig ˛
a?
Rozło˙zyłem bezradnie r˛ece.
— No, to mi tylko pozostaje.
Nelka przygryzła wargi i odeszła zas˛epiona.
Rozdział 22
Pierwsze emocje i niespodzianki
Mama do ostatka odradzała mi wyjazd do Wrzosek.
— To nic, ˙ze ciotka Matylda ci˛e zaprosiła — tłumaczyła mi. — Po prostu kr˛e-
powała si˛e odmówi´c po tym, co zrobiłe´s dla niej, ale to b˛edzie nadu˙zycie go´scin-
no´sci. Zwala´c wujkowi na głow˛e siedem osób. . . W dodatku on jeszcze o niczym
nie wie.
— Niech mama b˛edzie spokojna. Wuj Bła˙zej na pewno b˛edzie zadowolony —
o´swiadczyłem beztrosko. — Mam dla niego rol˛e w filmie. . . Nie ka˙zdy si˛e nada-
je. . . Na przykład mamy bym nie zaanga˙zował. . .
Mamie zrobiło si˛e przykro.
— Nie zaanga˙zowałby´s mnie? Dlaczego? — zapytała nieprzyjemnie dotkni˛e-
ta.
— Mama jest za ładna do filmu. Ostatnio ładne twarze nie s ˛
a modne. Co in-
nego wujek. . .
— Ale˙z on. . .
— Nic nie szkodzi, mamo. . .
— Biedna Matylda! — westchn˛eła mama. — Twarz wujka Bła˙zeja nie nada-
wała si˛e do fotografii rodzinnej nawet po retuszach. Małe dzieci zawsze uciekały
na jego widok. . .
— Ma za to doskonałe wyniki jako rewizor kolejowy — powiedziałem. — Ro-
bi raczej niezapomniane wra˙zenie na pasa˙zerach, zwłaszcza tych bez biletu. Ale,
moim zdaniem, wła´sciwe miejsce wujka Bła˙zeja jest w filmie. Nale˙zy ˙załowa´c,
˙ze taka twarz marnuje si˛e bezproduktywnie. . . Ja wujka jeszcze wylansuj˛e, zoba-
czy mama. . . ulizani przystojniacy, gładysze i pi˛eknisie nie maj ˛
a obecnie ˙zadnych
szans, poszukuje si˛e twarzy z charakterem, a najwi˛eksze kariery robi ˛
a stuprocen-
towi brzydale.
— Ale taka brzydota jak u wujka. . . o, biedna Matylda. . .
— Brzydot˛e ˙zycia sztuka zmienia w pi˛ekno — o´swiadczyłem. — To jest du˙za
szansa dla wujka Bła˙zeja.
133
— Czy on ju˙z wie o tym twoim pomy´sle?
— Nie wie, ale to nie szkodzi. B˛edzie bardziej naturalny. Nie zd ˛
a˙zy wystu-
diowa´c póz i min. Dlatego po˙z ˛
adane jest, by ta szcz˛e´sliwa wiadomo´s´c spadła na
niego znienacka.
— Nie zgodzi si˛e.
— To jest uzgodnione z ciotk ˛
a. Otrzymałem jej pozwolenie, poza tym omó-
wili´smy wszystkie techniczne szczegóły zwi ˛
azane z rol ˛
a wujka. . .
— Ciekawam, jak ˛
a przewidziałe´s dla niego rol˛e.
— Charakterystyczn ˛
a. B˛edzie grał rol˛e przest˛epcy.
— Zmiłuj si˛e. . . wujek to poczciwa dusza.
— Mama zupełnie nie zna si˛e na filmie. Wła´snie chodzi o to, ˙zeby zaskakiwa´c.
Poczciwa twarz u przest˛epcy — to robi prawdziwe wra˙zenie.
— Ale˙z on nie potrafi tego zagra´c. . .
— Najwa˙zniejsza jest twarz. Reszta to r˛eka re˙zysera i praca kamery. . . Byle
tylko wujek był mi posłuszny, zrobi˛e z niego rasowego przest˛epc˛e. . . — powie-
działem i po˙zegnałem si˛e z mam ˛
a. W drzwiach odwróciłem si˛e jeszcze.
— Zaanga˙zuj˛e do filmu tak˙ze star ˛
a Michałow ˛
a.
— Nie radz˛e ci próbowa´c — ostrzegła mnie mama. — Dostaniesz od niej
´scierk ˛
a.
Pod kasami biletowymi czekała na mnie moja siostra Marcela i Zezowaty Do-
do. Kobylaka nie było. Dodo o´swiadczył, ˙ze Kobylak przyjedzie razem z Nelk ˛
a
Szypersk ˛
a.
Podczas jazdy autobusem zastanawiałem si˛e, jak nas przyjmie Michałowa.
Wiedziałem, ˙ze nie znosiła go´sci w domu, có˙z dopiero mówi´c o tabunie obcej
młodzie˙zy. . . Czy wi˛ec nie przyjmie nas rzeczywi´scie ´scierk ˛
a? Dlatego byłem
do´s´c zaskoczony, gdy zauwa˙zyłem star ˛
a Michałow ˛
a bez ´scierki, witaj ˛
ac ˛
a nas na
progu domu z wykrzywion ˛
a twarz ˛
a, co miało oznacza´c uprzejmy u´smiech. Po-
wód tej uprzejmo´sci wyja´snił si˛e rychło. Gdy Michałowa posadziła nas przy stole
i wniosła obiad, nie wycofała si˛e do kuchni, lecz przypatrywała si˛e zadowolona,
jak wsuwamy, pocz ˛
atkowo w milczeniu, a potem zagaiła:
— No, to teraz ra´zniej. . .
— Ra´zniej? — zdumiałem si˛e. — Michałowa czuła si˛e samotna?
— Pani wyjechała, pan wraca ze słu˙zby w nocy, a nasz dom pod samym la-
sem. . . Bałam si˛e. . . A ty si˛e nie bałe´s tu przyjecha´c? — zapytała mnie nagle.
— Czego miałbym si˛e ba´c? — zamruczałem z g˛eb ˛
a pełn ˛
a mi˛esiwa.
— No. . . wampira.
O mało si˛e nie zakrztusiłem.
— Kogo?
— Grasuje tutaj wampir, znaczy Kubu´s.
— Ładnie si˛e nazywa — powiedziałem beztrosko, połykaj ˛
ac marynowan ˛
a
´sliwk˛e. — Ale dlaczego Kubu´s?
134
— Raz gonił dzieci w lesie. . . i wołał: „Dlaczego uciekacie? Nie bójcie si˛e
Kubusia”. Dzieci to zapami˛etały i opowiedziały. Niektórzy nazywaj ˛
a go tak˙ze
Puchacz, bo pojawia si˛e na ´scie˙zce w nocy, a niektórzy nazywaj ˛
a go Punktualny,
bo udaje, ˙ze ´spieszy si˛e na poci ˛
ag, zaczepia ludzi i pyta o godzin˛e. To jego zwykłe
zagranie. . .
— I dawno on tu tak grasuje? Nic przedtem o nim nie słyszałem.
— Zacz˛eło si˛e chyba dwa tygodnie temu. S ˛
asiad, niejaki Masztalerz, wracał
o północy z imienin przez las na skróty i został zaczepiony przez nieznanego
osobnika, który spytał go o godzin˛e, a nast˛epnie wyrwał mu zegarek i zacz ˛
ał go
dusi´c. . . Nieszcz˛e´sliwego znalazła niejaka Karasiowa, która wybrała si˛e rano na
grzyby. . . bo u nas było w tym roku moc grzybów. . . osobliwie g ˛
aski i kurki.
Masztalerz znajdował si˛e w opłakanym stanie, na pół rozebrany i skostniały. . .
Do dzisiejszego dnia jest w szpitalu. . . Inna rzecz, ˙ze przeprowadza tam tak˙ze
leczenie odwykowe.
— Znaczy. . . wracał z tych imienin dobrze zaprawiony.
— To fakt, zaprzecza´c nie b˛ed˛e. Alkohol miał w tym swój udział. . . Ale fak-
tem jest tak˙ze, ˙ze od tamtego czasu nikt nie chodzi t ˛
a ´scie˙zk ˛
a przez las, czy kto
trze´zwy, czy nie. . . Tym bardziej ˙ze od paru dni Kubu´s znów si˛e pojawił. Co noc
teraz zaczepia. . . osobliwie dziewczyny.
— Michałowa go widziała?
— A daj˙ze spokój, umarłabym ze strachu. . . Cała kolonia teraz ˙zyje nerwa-
mi. . . Człowiek boi si˛e drugiego człowieka.
— Czy był trup? — zapytała moja znakomita siostra Marcelina z wła´sciw ˛
a jej
rzeczowo´sci ˛
a.
— Chwali´c Boga, jak dot ˛
ad nie było — odpowiedziała Michałowa — ale Ku-
bu´s wielu ju˙z gonił. . . Milicja ma zeznania. Na pi´smie. My jeste´smy najbardziej
nara˙zeni. . . bo ostatni dom pod lasem. Ju˙z trzeci ˛
a noc oka nie mog˛e zmru˙zy´c.
Nasz pies bez przerwy szczeka. . . Kubu´s na pewno gdzie´s tu si˛e czai. — Micha-
łowa spojrzała ponuro w ciemn ˛
a ´scian˛e drzew za oknem.
— Nie szkodzi — powiedziałem. — To nam nawet odpowiada. B˛edziemy
mieli spokój przy kr˛eceniu filmu. . . Ludzie nie b˛ed ˛
a si˛e p˛eta´c. . . A z Kubusiem
damy sobie rad˛e.
— Oj, dziecko, dziecko — westchn˛eła pobła˙zliwie Michałowa. — Chojrak
jeste´s, dopóki nie zobaczysz Kubusia na ´scie˙zce. . . Ale zachowaj ci˛e Bóg, ˙zeby´s
wieczorem wychodził z domu. Zamykam drzwi na zasuw˛e i nikogo nie wypusz-
czam.
— Jak nie było trupa, to ja w nic nie wierz˛e — odpowiedziała Marcelina. —
To wszystko mog ˛
a by´c plotki. Musi by´c trup.
Tym sceptycznym akcentem zako´nczyli´smy wspaniały deser i udali´smy si˛e do
naszych pokoi. Michałowa wyja´sniła, ˙ze przygotowała dla dziewczyn dwa pokoje
na dole, a dla m˛eskiej cz˛e´sci ekipy dwa pokoje na górze i jedno łó˙zko na poddaszu.
135
Wsadziłem Doda do jednego pokoju, sam ulokowałem si˛e w drugim na pi˛e-
trze. Tubk˛e postanowiłem zakwaterowa´c na samej górze, na facjatce. Uznałem, ˙ze
tak b˛edzie najbezpieczniej. Gdy tylko rozpakowali´smy si˛e, zabrali´smy si˛e natych-
miast do pracy. Marcela zacz˛eła przygotowywa´c kostiumy, a ja z Dodem postano-
wiłem obejrze´c teren zdj˛e´c i wybra´c najbardziej ciekawe miejsca. . .
Ledwie jednak zeszli´smy na dół, czekała nas niespodzianka.
Przyjechała Giga z Tubk ˛
a. Wesoła i rozgadana, rozgl ˛
adała si˛e po bazie.
— ´Swietne miejsce. . . I ten las. Cudo!
— Tam jest wampir — powiedziałem.
— Nadzwyczajne! Uwielbiam wampiry. Kiedy pracuje?
— Po zmierzchu na ´scie˙zce w lesie.
— Ostatnio koło jedenastej wieczorem — zauwa˙zył Dodo — pani Michałowa
mi powiedziała. On ma pseudonim Kubu´s.
— ´Swietnie. Wybieramy si˛e dzi´s na spotkanie z Kubusiem! — zdecydowała
Giga. — A to co takiego? — zastygła nagle patrz ˛
ac w stron˛e furtki. — Patrzcie, co
za niespodzianka. Piekielnie lubisz robi´c przyjaciołom niespodzianki, Cymek —
rzekła do mnie, mru˙z ˛
ac oczy.
Spojrzałem zdumiony. . . Do licha, kto´s maszerował drog ˛
a. Czy˙zby Kubu´s?
Nie, zza drzew wyłoniły si˛e dwie osoby. Serce załomotało mi nerwowo w pier-
siach. . . Do diabła, tego si˛e nie spodziewałem. . . Po chwili skrzypn˛eła furtka i na
´scie˙zce ukazała si˛e Nelka z Kobylakiem, który taszczył dwie wypchane torby.
Bałem si˛e, ˙ze burza wybuchnie natychmiast i dojdzie do ostrej wymiany zda´n,
ale nic takiego na szcz˛e´scie si˛e nie stało. Nelka i Giga przywitały si˛e kulturalnie,
aczkolwiek nader pow´sci ˛
agliwie i ozi˛eble.
— Wi˛ec jednak zdecydowała´s si˛e? — zasapałem odprowadzaj ˛
ac Nelk˛e do jej
pokoju. — Mama ci pozwoliła? — wci ˛
a˙z jeszcze nie mogłem ochłon ˛
a´c z wra˙ze-
nia.
— Nie rozmawiałam z ni ˛
a na ten temat.
— Nie rozmawiała´s?
— Tak si˛e szcz˛e´sliwie zło˙zyło, ˙ze mama była zaproszona na uroczysty
obiad. . . z okazji czyjego´s awansu czy rocznicy. . . Zostawiłam wi˛ec jej tylko
kartk˛e, ˙ze jad˛e kr˛eci´c film z ekip ˛
a do Wrzosek i by´c mo˙ze b˛ed˛e tam nocowa´c,
wi˛ec ˙zeby si˛e nie martwiła. . . Nie spodziewałe´s si˛e, jak widz˛e, nie wydajesz si˛e
specjalnie zachwycony — popatrzyła na mnie podejrzliwie.
— Ale˙z jestem. . . — wykrztusiłem — to doskonale, ˙ze urwała´s si˛e tak szyb-
ko. . . To jest twój pokój — wprowadziłem j ˛
a do sypialni ciotki. Giga b˛edzie spa´c
obok w salonie razem z moj ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a. — Zaraz dostaniesz co´s do zjedze-
nia. Rozpakuj si˛e, rozgo´s´c. . .
— Czy b˛edziemy jeszcze dzisiaj kr˛eci´c?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zaaferowany.
— Tylko par˛e scen z Gig ˛
a. . .
136
— Z Gig ˛
a?
— No, tak przecie˙z ustalili´smy. . . par˛e mniej wa˙znych scen z Gig ˛
a — mówi-
łem po´spiesznie. — Wła´sciwe zdj˛ecia zaczniemy dopiero jutro. . . Niestety, zaraz
si˛e ´sciemni. . . Dzi´s omówimy tylko scenariusz i zapoznam was z rolami. . . Pój-
dziemy spa´c wcze´snie, bo jutro o szóstej robi˛e pobudk˛e.
Niestety, nie było mowy, ˙zebym mógł wieczorem omówi´c scenariusz. Ledwie
bowiem zrobiło si˛e ciemno, Giga od razu zaproponowała:
— Robimy wypraw˛e na wampira! Kto idzie ze mn ˛
a?
Projekt wywołał entuzjazm Tubki. Znacznie mniejszy u pozostałych człon-
ków ekipy, ale poszli´smy wszyscy. Niestety, wampira nie spotkali´smy. Mimo to,
a mo˙ze dzi˛eki temu, wszyscy byli zadowoleni i humory dopisywały. Odbyli´smy
wielokilometrowy spacer błyskaj ˛
ac latarkami i czyni ˛
ac taki harmider, ˙ze wampir,
je´sli był, zaszył si˛e w najwi˛ekszy g ˛
aszcz.
— Za wcze´snie si˛e wybrali´smy — o´swiadczyła Giga, ziewaj ˛
ac pot˛e˙znie. —
Powtórzymy eksperyment jutro o północy.
Odurzeni le´snym powietrzem, senni i głodni zarazem, wrócili´smy do domu
i posiliwszy si˛e solidnie przy stole, poszli´smy spa´c, cho´c nie było jeszcze dzie-
wi ˛
atej.
W nocy długo nie mogłem zasn ˛
a´c. My´slałem o tym, co mnie jutro czeka. Mar-
twiły mnie wrogie stosunki panuj ˛
ace mi˛edzy dziewczynami. Wprawdzie dzi´s od-
było si˛e bez scysji, ale nie miałem złudze´n. Była to cisza przed burz ˛
a. Bomba
wybuchnie na pewno, gdy jutro przyst ˛
api˛e do zdj˛e´c. Dlatego bałem si˛e jutrzejsze-
go dnia. Zastanawiałem si˛e, jak ratowa´c zespół, jak uchroni´c go przed rozłamem,
ale nic skutecznego nie mogłem wymy´sli´c. Pozostawało tylko nawoływanie do
zgody i apel do wy˙zszych uczu´c.
Potem my´slałem o scenariuszu i przyszło mi do głowy, ˙ze najlepiej b˛edzie,
jak zaczn˛e realizowa´c jednocze´snie dwa scenariusze. W jednym w roli głównej
wyst ˛
api Giga, a w drugim Nelka. Z moj ˛
a siostr ˛
a Marcel ˛
a jako´s sobie poradz˛e. . .
ju˙z nawet zacz ˛
ał mi si˛e zarysowywa´c pewien plan. . . A je´sli chodzi o ten drugi
scenariusz, wł ˛
acz˛e tam w ˛
atek wampira. Oczywi´scie do tej roli ´swietnie by si˛e
nadawał Tubka. Czy jednak si˛e zgodzi? Bardzo, w ˛
atpliwe.
I o´swiadczył: po pierwsze, ˙ze chce wyst ˛
api´c wraz z Gig ˛
a w filmie psycholo-
gicznym, a po drugie, ˙ze chce gra´c rol˛e pozytywnego młodego człowieka.
— I nie proponuj mi ˙zadnych „czarnych charakterów”, ˙zadnych ról „gory-
li” i kryminalistów — zaznaczył. — Wystarczy, ˙ze jestem czarnym charakterem
w ˙zyciu. . . wiem, ˙ze uwa˙zaj ˛
a mnie za takiego.
— Przesadzasz — powiedziałem.
— Wcale nie. Przyznaj si˛e, ˙ze ty sam uwa˙zasz mnie za goryla.
Nie mogłem zaprzeczy´c.
Potem pomy´slałem, ˙ze ka˙zdy ma swojego robaka, co go gryzie. Nawet Tubka.
I to mnie pocieszyło. Uspokoiłem si˛e i sam nie wiem, kiedy zasn ˛
ałem. To wygl ˛
a-
137
dało jak dalszy ci ˛
ag moich my´sli o scenariuszu, ale to ju˙z nie był scenariusz, to był
sen. Nie bardzo zreszt ˛
a oryginalny. ´Snił mi si˛e wampir. Najpierw powiało chło-
dem lodowatym w pokoju, kto´s wszedł do pokoju, gdy le˙załem w łó˙zku. Wszedł
przez okno. I usiadł na mojej po´scieli. Czoło miał nisko zaro´sni˛ete szczecinia-
stym włosem, oczka małe, z ust sterczały mu zwierz˛ece kły. . . Poło˙zył mi r˛ek˛e na
ustach, ˙zebym nie mógł krzycze´c. A kiedy próbowałem si˛e wyrwa´c, usiadł okra-
kiem na mojej piersi. Nie poddawałem si˛e jednak. Potwornym wysiłkiem udało
mi si˛e go zepchn ˛
a´c z siebie. Potem zacz ˛
ałem okłada´c go pi˛e´sciami. Czułem, ˙ze
przewaga moja ro´snie. . .
— Och, daj ju˙z spokój, oszalałe´s! — usłyszałem wreszcie błagalny j˛ek. To ju˙z
nie był sen. To był głos Zezowatego Doda. Kulił si˛e na moim łó˙zku, a ja biłem
w niego jak w b˛eben.
— Sk ˛
ad si˛e tu wzi ˛
ałe´s? — wykrzykn ˛
ałem.
— Ba. . . bałem si˛e.
— Ty, takie stare chłopisko?! Kogo si˛e bałe´s?
— Obudziły mnie kroki w drugim pokoju — tłumaczył wystraszony Dodo —
drzwi były uchylone. . . zobaczyłem włamywacza. ´Swiecił i przeszukiwał gor ˛
acz-
kowo szuflady. . . W biurku. . . w szafie. . . w kredensie.
— Co ty opowiadasz?
— Był w płaszczu nieprzemakalnym. . . niestety, stał tyłem, nie widziałem
jego twarzy. . . zreszt ˛
a i tak bym jej nie dostrzegł w tej ciemno´sci. . . Chciałem
zapali´c ´swiatło, ale okazało si˛e, ˙ze ´swiatło wysiadło.
— Niemo˙zliwe.
— Sprawd´z sam.
Przekr˛eciłem wył ˛
acznik. Rzeczywi´scie. ´Swiatła nie było. Nie podobało mi si˛e
to wszystko.
— Czy. . . ten włamywacz jeszcze jest? — zapytałem niepewnym głosem.
— Chyba tak. . . nie wiem, czy znalazł, czego szukał, w tych szufladach, ale
w pewnej chwili przerwał poszukiwania, zatrzasn ˛
ał szuflady i wyszedł z pokoju. . .
słyszałem, jak schodził na dół po schodach. . .
— I przybiegłe´s wtedy do mnie.
— Nie. . . nie od razu. Najpierw wyjrzałem z pokoju na klatk˛e schodow ˛
a. . .
˙zeby upewni´c si˛e, czy on poszedł. . . i wtedy zobaczyłem Jurka Tubk˛e.
— Jurka Tubk˛e?
— Tak, schodził w szlafroku po schodach ´swiec ˛
ac sobie latark ˛
a. Zapytał mnie,
czy nie ma u nas wolnego koca, bo strasznie zmarzł na tej facjacie. Powiedziałem,
˙ze nam te˙z nie było za ciepło. Wi˛ec on powiedział, ˙ze we´zmie z dołu z wieszaka
swój płaszcz i b˛edzie spał w płaszczu. . . Wtedy ja powiedziałem mu, ˙zeby uwa˙zał,
bo na dole jest włamywacz. . . Ale on roze´smiał si˛e tylko i powiedział, ˙zebym
poszedł spa´c. . . Wi˛ec pobiegłem do ciebie. . . Nie wiem, czy dobrze zrobiłem. . .
Bo je´sli mi nie wierzysz. . .
138
— Dobrze zrobiłe´s. . . — zacz ˛
ałem i nagle znieruchomiałem z wra˙zenia. Na
dole rozległ si˛e ci˛e˙zki łomot, jakby uderzenie pał ˛
a, a potem głuchy odgłos wal ˛
a-
cego si˛e ciała. Po chwili usłyszałem tupot kroków i zdławiony okrzyk Tubki. . .
Tak. . . to był na pewno okrzyk Tubki.
Rozdział 23
Nocnej awantury ci ˛
ag dalszy
Wci ˛
agn ˛
ałem po´spiesznie spodnie i wło˙zyłem buty. . . Rzuciłem si˛e do okna.
Byłem przekonany, ˙ze zbieg b˛edzie uciekał przez podwórze. Zsun˛e si˛e wtedy po
rynnie i odetn˛e mu drog˛e. . . A nawet, je´sli b˛edzie szybszy i zd ˛
a˙zy przeskoczy´c
płot, nie strac˛e tropu i rzuc˛e si˛e za nim w pogo´n. Ale włamywacz miał inny plan.
Wcale nie kwapił si˛e do odwrotu. Po minucie wyczekiwania wypadłem na klatk˛e
schodow ˛
a. Panowała tu zupełna cisza. Zszedłem na dół.
— Kto tam?! — usłyszałem w ciemno´sci głos Tubki. Błysn ˛
ał latark ˛
a.
— To ja, Cymek. Co si˛e tu wyrabia, u licha?!
— Kto´s wdarł si˛e do domu i rozrabia — powiedział Tubka. — Mo˙ze to on. . .
— Kto?
— No. . . ten wampir. . . ten Kubu´s.
— Wariat! Uwierzyłe´s w wampira?
— Po tym, co tu widziałem. . . we wszystko gotów jestem uwierzy´c.
— Widziałe´s go?
— Tak jak ciebie widz˛e. Walczyłem z nim.
— Jak wygl ˛
adał?
— W płaszczu nieprzemakalnym. . . wygolona maska z wielkim nosem. . .
Odra˙zaj ˛
aca g˛eba, b˛ed˛e j ˛
a pami˛etał do ko´nca ˙zycia.
— Co robił?
— Myszkował po kuchni. Zaskoczyłem go. Krzykn ˛
ałem: „R˛ece do góry!”
W odpowiedzi strzykn ˛
ał we mnie czym´s białym i lepkim.
— Strzykn ˛
ał? W jakim sensie?
— Wydawało mi si˛e, ˙ze wypluł jakby z siebie. . .
— Bzdura!
— W ka˙zdym razie o´slepił mnie jak ˛
a´s mas ˛
a. . . to było słodkawe i lepkie,
miało zapach migdałów. . .
140
— Zapach migdałów? — zaniepokoił si˛e Dodo i poprawił okulary. — To mo˙ze
by´c preparat cyjankowy. Cyjanek tak wła´snie pachnie. To najgorsza trucizna! Jak
si˛e czujesz?
— Nieszczególnie — powiedział zmaltretowany Tubka. — My´slisz, ˙ze mog˛e
by´c zatruty?
— Chyba nie za du˙zo lizn ˛
ałe´s tego?
— Tylko troch˛e. . .
— Na wszelki wypadek zadzwo´nmy po pogotowie — powiedział Dodo —
i na milicj˛e oczywi´scie te˙z.
— Tu nie ma telefonu — uci ˛
ałem dyskusj˛e. — Mo˙zemy liczy´c tylko na siebie.
— W takim razie ustalamy najpierw, co stało si˛e z włamywaczem — mrukn ˛
ał
Dodo. — Referuj dalej, Tubka!
— No wi˛ec, kiedy stałem o´slepiony, on natarł na mnie. Zdaje si˛e, ˙ze dosta-
łem czym´s w głow˛e. . . jak ˛
a´s maczug ˛
a czy pał ˛
a. . . to było w ka˙zdym razie ci˛e˙zkie
i grube. . . Troch˛e mnie zamroczyło. Wtedy on skorzystał z tego i próbował wydo-
sta´c si˛e z kuchni. Ale gdy przemykał si˛e koło mnie, udało mi si˛e schwyta´c go za
nog˛e. Upadł. Przez chwil˛e kotłowali´smy si˛e na podłodze. Wreszcie uderzył mnie
t ˛
a pał ˛
a po r˛ekach. . . rozlu´zniłem uchwyt. . . Byłem w trudnej sytuacji. . . Krzyk-
n ˛
ałem wtedy: „Chłopaki, na pomoc! Łapcie go!”. Ten okrzyk musiał go spłoszy´c.
Zrozumiał, ˙ze jest tu nas cała paczka i uciekł na gór˛e. Otarłem twarz. . . wci ˛
a˙z
jeszcze byłem na pół o´slepiony, ale próbowałem go goni´c. . . Miałem pecha. . .
pomyliłem drzwi. Zapl ˛
atałem si˛e w jakie´s sznury, chyba przewody od stoj ˛
acej
lampy. . . Wreszcie wydostałem si˛e na schody, pop˛edziłem na gór˛e. Zaryglował
si˛e w pierwszym pokoju. . . tym balkonowym, wiecie. . . Wróciłem na dół. . . To
wszystko. . . Cholernie łupie mnie czaszka. . . — Tubka skrzywił si˛e bole´snie.
— Poka˙z. — Dodo obejrzał mu głow˛e. — Rzeczywi´scie powa˙znie ci˛e r ˛
ab-
n ˛
ał. . . Masz guza jak pomidor. . .
— Słuchajcie — powiedziałem. — Zapomnieli´scie, ˙ze do drugiego pokoju,
w którym ´spi Kobylak, wiedzie tylko jedna droga. . . Wła´snie przez pokój balko-
nowy. . .
— W którym zaryglował si˛e włamywacz — dodał Dodo.
— Z tego wynika, ˙ze Kobylak jest w r˛ekach włamywacza — mrukn ˛
ał ponuro
Tubka.
— Niepokoi mnie, ˙ze nie daje ˙zadnego znaku ˙zycia — powiedziałem — nie
jest przecie˙z ˙zaden ułomek, powinien walczy´c.
— A przynajmniej krzycze´c — dodał Dodo.
— Tak jest, powinien przynajmniej krzycze´c. . . wzywa´c pomocy, j˛ecze´c. . .
Tymczasem zupełna cisza. . .
— No, nie taka zupełna — zauwa˙zył Dodo. — Słysz˛e jakie´s szelesty. . . Ci-
cho. . .
Nasłuchiwali´smy przez chwil˛e.
141
— Kto´s skrada si˛e korytarzem — szepn ˛
ał Tubka.
— Kto tam? Stój! — krzykn ˛
ałem i po´swieciłem latark ˛
a.
W snopie ´swiatła ujrzeli´smy Gig˛e. Biegła do nas w czerwonym szlafroczku
zadyszana i przestraszona. Oczy miała wielkie jak spodeczki.
— O Bo˙ze, wi˛ec was te˙z zbudził? Widzieli´scie go? — szeptała podniecona.
— Tak. Przetrz ˛
asał szuflady w balkonowym pokoju — powiedział Dodo —
widziałem go przez uchylone drzwi. Ledwie mu si˛e wymkn ˛
ałem. Ale Kobylak
został. . . Nie daje znaku ˙zycia. Nie wiadomo, czy ˙zyje. . . — bełkotał bezładnie
Dodo.
— Nie wiadomo te˙z, czy ˙zyje Szyperska — powiedziała Giga.
— Co ty opowiadasz?! — zdenerwowałem si˛e.
— Nie ma jej w pokoju. Znikn˛eła. . .
— Jeste´s pewna? Sk ˛
ad wiesz? Zagl ˛
adała´s do niej?
— Tak.
— Po co? — zmarszczyłem brwi.
— Po prostu zbudził mnie jej krzyk. . .
— Krzyk?
— Nie mogłam prawie nic zrozumie´c, co krzyczała, ale to był krzyk mordo-
wanego człowieka. . . Jedno słowo zrozumiałam wyra´znie. Par˛e razy powtórzyła
moje imi˛e. Było jasne, ˙ze wzywa mnie na pomoc. Powiem szczerze. . . Bałam
si˛e ruszy´c z miejsca. Siedziałam jak sparali˙zowana. Potem jednak wzi˛ełam si˛e
w gar´s´c. Pomy´slałam, ˙ze to wstyd by´c takim tchórzem. . . Kto´s walczy o ˙zycie,
a ja siedz˛e bezczynnie. Uzbroiłam si˛e wi˛ec w moj ˛
a parasolk˛e i ostro˙znie, na pal-
cach podeszłam do drzwi pokoju, gdzie spała Szyperska, uchyliłam je jak mogłam
najciszej i. . . i stan˛ełam jak wryta. Na stołku przy łó˙zku Nelki paliła si˛e ´swiecz-
ka, ale samo łó˙zko było puste. . . Nagle usłyszałam jaki´s łomot w kuchni i krzyki.
Nasłuchiwałam zdr˛etwiała z przera˙zenia. Potem. . . otworzyły si˛e drzwi od strony
korytarza. . . My´slałam, ˙ze to Szyperska wraca, tymczasem na progu stan ˛
ał on!
Miał mask˛e na twarzy. To znaczy wydawało mi si˛e ˙ze to chyba maska, bo gdy
przyjrzałam si˛e uwa˙zniej, doszłam do wniosku, ˙ze on miał tak ˛
a okropn ˛
a cer˛e, gli-
niast ˛
a, z potwornymi wrzodami. . . Chciałam ucieka´c, ale nie mogłam zrobi´c ani
kroku. . . Tymczasem on sapi ˛
ac ci˛e˙zko zbli˙zał si˛e powoli do mnie. . . Ju˙z chciał
rzuci´c si˛e na mnie, gdy przypomniałam sobie, ˙ze nie jestem przecie˙z bezbron-
na, bo trzymam w r˛eku t˛e parasolk˛e. . . Zamachn˛ełam si˛e, ale zamiast w niego
trafiłam w lamp˛e na komódce. Lampa przewróciła si˛e z brz˛ekiem. To go zatrzy-
mało na chwil˛e. . . Skorzystałam z jego oszołomienia, uciekłam do swojego po-
koju i zamkn˛ełam si˛e na klucz. . . Marcela te˙z si˛e ju˙z zbudziła. Opowiedziałam
jej, co mi si˛e przydarzyło. . . Nasłuchiwały´smy niespokojnie, co b˛edzie dalej. Po-
tem usłyszały´smy znajome głosy i Marcela namówiła mnie, ˙zebym wyjrzała na
korytarz. . . No i zobaczyłam was. . .
— Co´s tu si˛e nie zgadza — zauwa˙zyłem.
142
— Nie zgadzaj ˛
a si˛e wrzody — stwierdził Zezowaty Dodo. — Włamywacz nie
miał wrzodów.
— A mo˙ze ty walczyła´s z lamp ˛
a na komódce i tylko ci si˛e zdawało. . .
— No, wiesz — oburzyła si˛e Giga — widziałam go wyra´znie. . .
— W takim razie widziała´s Tubk˛e. . . — powiedziałem. — Po starciu w kuch-
ni wlazł omyłkowo do jakiego´s pokoju z upa´ckan ˛
a twarz ˛
a. . . To jego musiała´s
zaatakowa´c parasolem. . .
— Tubka nic nie wspomniał, ˙ze to Giga. . . mówił, ˙ze sam zapl ˛
atał si˛e w prze-
wody lampy — zauwa˙zył Dodo.
— Tubka umy´slnie zmienił ten przykry szczegół. . . — powiedziałem. — To
nie jest przyjemne by´c atakowanym parasolem przez mił ˛
a sercu osob˛e, w dodatku
bez powodu. Poniewa˙z nie wierz˛e, by Tubka chciał w tym momencie „rzuci´c si˛e”
na Gig˛e. To ju˙z fantazja Gigi. Strach ma wielkie oczy.
— O Bo˙ze, Jurek, wi˛ec to byłe´s ty?! — wykrzykn˛eła Giga.
Tubka sapał ci˛e˙zko.
— Przebacz, tak mi przykro. . .
— Przebaczam ci — powiedział wspaniałomy´slnie Tubka.
— Mo˙ze tego guza wtedy sobie nabiłe´s — przymru˙zyłem oczy. — Do licha,
mo˙ze tu w ogóle nie ma włamywacza. . .
— Jest! — usłyszeli´smy głos z ciemno´sci.
Skierowałem latark˛e w tamt ˛
a stron˛e. Zbli˙zała si˛e do nas podniecona Marcela.
— Jest tu włamywacz albo wampir — oznajmiła.
— Widziała´s go?
— Widziałam trupa — o´swiadczyła powa˙znie. — To zmienia zupełnie sytu-
acj˛e. Nie wierzyłam w tego wampira. Słyszeli´scie sami. Pytałam o trupa. No i. . .
jest trup.
— Nie ˙zartuj, nie czas na bzdurne ˙zarty — zdenerwowałem si˛e.
— Ja wiem, ˙ze to głupio brzmi, ale nic na to nie poradz˛e.
— Jest trup? — podniecony Dodo nerwowo poprawił okulary.
— Jest i, ˙zeby wygl ˛
adało jeszcze bzdurniej, le˙zy w szafie.
— Trup w szafie? — oniemiał Dodo.
— Tak, na ko´ncu korytarza — oznajmiła z kamienn ˛
a twarz ˛
a Marcela.
Ruszyli´smy bezzwłocznie sprawdzi´c t˛e makabryczn ˛
a nowin˛e.
— Czy. . . czy ju˙z wiesz. . . czyj to trup? — zapytałem ostro˙znie Marcel˛e.
— Nelki Szyperskiej — odparła Marcela.
— Nie! Nie mo˙ze by´c — wykrzykn ˛
ałem przera˙zony i rzuciłem si˛e biegiem do
szafy. . . Przed sam ˛
a szaf ˛
a omal nie wyło˙zyłem si˛e jak długi. . . z powodu po´sli-
zgu. Po´slizn ˛
ałem si˛e na jakiej´s mokrej plamie na podłodze. Po´swieciłem latark ˛
a.
Zastygła czerwona ciecz. . . wypływała w ˛
ask ˛
a stru˙zk ˛
a z szafy. Krew! Przeniosłem
wzrok na szaf˛e. Była czarna, rze´zbiona, jaki´s antyk chyba. Mi˛edzy nie domkni˛e-
143
tymi drzwiami co´s tkwiło. . . białego. . . Wzdrygn ˛
ałem si˛e. To nie było złudzenie.
Z szafy sterczała ludzka noga. Dotkn ˛
ałem jej. Była zimna.
— Ju˙z sztywnieje — o´swiadczyła Marcela. — Zgon musiał nast ˛
api´c kilka
godzin temu.
Tubka otworzył szaf˛e. Nelka le˙zała wci´sni˛eta mi˛edzy star ˛
a odzie˙z; z rozrzuco-
nymi włosami, r˛ekami rozpostartymi, z zastygł ˛
a, jakby wymodelowan ˛
a w białym
marmurze twarz ˛
a. Oczy miała zamkni˛ete. „Jest pi˛ekniejsza ni˙z wtedy, gdy była
˙zywa. . . ” — pomy´slałem i pomy´slałem jeszcze, ˙ze ˙zywa Nelka nigdy nie wyda-
wała mi si˛e pi˛ekna. Dopiero teraz. . .
— Pomó˙zcie mi j ˛
a wyci ˛
agn ˛
a´c — mrukn ˛
ał Tubka.
— Zostaw — powiedziała Marcela — nie wolno niczego rusza´c, póki nie przy-
jedzie milicja. Musimy j ˛
a zostawi´c tak jak jest. . . inaczej mogliby´smy mie´c kło-
poty.
— Tak, mogłoby by´c na nas — powiedział podniecony Dodo. — Zdaje si˛e, ˙ze
ostatnio pokłóciłe´s si˛e z Nelk ˛
a — obrócił si˛e do Jurka Tubki.
— No to co?
— Mogliby ci próbowa´c przylepi´c to morderstwo — powiedział Dodo —
masz motyw. I Giga te˙z ma. I ty te˙z masz — wskazał palcem na Marcel˛e.
— Ja?
— Mogła´s jej zazdro´sci´c głównej roli w tym filmie.
— Uwa˙zaj, Dodo, bo ci˛e strzel˛e — rzekła ostro Marcela. — Nie lubi˛e takich
˙zartów. . .
— Ja przecie˙z nic. . . ja tylko was uprzedzam. . . mo˙zecie by´c w to wpl ˛
atani. . .
— Przesta´n — spojrzałem z wyrzutem na Doda i przymkn ˛
ałem przygn˛ebiony
szaf˛e. Czułem, ˙ze ogarnia mnie rozpacz. . . To przeze mnie wszystko. . . przez ten
film przekl˛ety!
— Kiedy j ˛
a znalazła´s? — Tubka indagował Marcel˛e.
— Przed chwil ˛
a. . . Chciałam i´s´c do łazienki i zabł ˛
adziłam, z powodu tych
ciemno´sci zabrn˛ełam a˙z na koniec korytarza. . . Pami˛etam, zawadziłam o co´s. . .
Wyobra´zcie sobie moje przera˙zenie, gdy stwierdziłam, ˙ze to była ludzka sztywna
noga!
— Teraz ju˙z nie ma w ˛
atpliwo´sci — zamruczał Tubka. — Nie było przesady
z tym wampirem. . . Facet jest cholernie niebezpieczny. Nie mog˛e sobie darowa´c,
˙ze pozwoliłem mu si˛e wymkn ˛
a´c. . . Ale rozgrywka nie sko´nczona. . . póki tam
jeszcze siedzi na górze, mam szans˛e.
— Ty mo˙ze tak. . . ale jak ˛
a ma szans˛e Kobylak? — wtr ˛
aciłem. — W tej chwili
najwa˙zniejsz ˛
a spraw ˛
a jest ratowanie Kobylaka. . . Dosy´c tego gadania. Musimy
co´s postanowi´c.
— ˙
Zeby co´s postanowi´c, musimy najpierw zbada´c sytuacj˛e. Istotne jest, czy
Kobylak jeszcze ˙zyje, czy ju˙z nie — mruczał Tubka. — Mógłbym próbowa´c wy-
144
wa˙zy´c drzwi, ale je´sli Kobylak jeszcze ˙zyje, ten zwyrodnialec gotów go wtedy
ukatrupi´c. Mo˙ze zrobi´c z Kobylaka zakładnika. Tego si˛e wła´snie boj˛e.
— Najlepiej p˛edzi´c po milicj˛e — zaproponowała Marcela.
— Milicja jest siedem kilometrów st ˛
ad — powiedziałem. — Zeszłaby cała
godzina. . . co ja mówi˛e, dwie godziny, zanim mogliby nam pomóc. . . A do tego
czasu. . . Strach pomy´sle´c. . . Musimy działa´c sami. . .
— Pójd˛e na gór˛e — zdecydował Tubka. — Spróbuj˛e nawi ˛
aza´c z nim kon-
takt. . . i dowiedzie´c si˛e, czego chce. . . Nastrasz˛e go przy sposobno´sci. . . Mo˙ze
zgodzi si˛e wypu´sci´c Kobylaka.
— Pójd˛e z tob ˛
a — powiedziałem.
— I ja — rzekł Dodo.
W rezultacie poszli´smy wszyscy.
Przez dłu˙zsz ˛
a chwil˛e nasłuchiwali´smy przy drzwiach. W pokoju panowała zu-
pełna cisza.
— Boj˛e si˛e — powiedział Dodo. — Ta cisza nie wró˙zy nic dobrego. . .
— Mo˙ze dra´n uciekł przez balkon. . .
— To karkołomne przedsi˛ewzi˛ecie — mrukn ˛
ałem. — Gładka ´sciana, nie ma
nawet rynny w pobli˙zu, takiej jak przy moim pokoju.
— Cicho. . . słysz˛e go! Pokasłuje — szepn ˛
ał Tubka. — Tak, to on.
— Ale dlaczego nie słycha´c zupełnie Kobylaka?
— Prawdopodobnie ju˙z nie ˙zyje.
— Mo˙ze jest tylko zakneblowany — powiedziałem.
— Przynie´s no˙ze z kuchni — mrukn ˛
ał Tubka do Doda — wybierz najwi˛eksze
i najdłu˙zsze. Musimy by´c przygotowani na wszystko — wyja´snił.
Wzdrygn ˛
ałem si˛e. Pomy´slałem, ˙ze zaczyna si˛e najwi˛eksza przygoda mojego
˙zycia. . . Ale ledwie si˛e zacz˛eła, ju˙z miałem jej do´s´c. Nie tak ˛
a sobie zaplanowałem
tu przygod˛e.
Rozdział 24
Wielka gafa!
Zezowaty Dodo wrócił z trzema no˙zami. Tubka wybrał dla siebie najwi˛ekszy,
niemal rze´zniczy nó˙z — w ˛
aski i długi. Dodo zatrzymał dla siebie nó˙z-pił˛e. Mnie
przypadł t˛epy nó˙z stołowy. Wygl ˛
adał do´s´c niewinnie, a mimo to poczułem si˛e
raczej niewyra´znie. Tym razem bowiem, po raz pierwszy w ˙zyciu, nie miał mi
słu˙zy´c do obiadu, lecz do obrony. Tubka spojrzał na´n krytycznie.
— Nie było lepszego? — zapytał Doda.
— Tylko te dwa — odparł Dodo. — Trzeciego kuchennego ju˙z nie było.
— Trzymaj! — Tubka wr˛eczył mi swój. — Ja ostatecznie mog˛e bez, bo znam
d˙zudo, ale taka faja jak ty. . .
Spojrzałem na rze´zniczy nó˙z, który trzymałem w r˛eku. Głupia sytuacja. Nigdy
jeszcze nie walczyłem na no˙ze.
— Jak ty trzymasz ten nó˙z! — zdenerwował si˛e Tubka. — Nie b˛edziesz nim,
do licha, krajał kurczaka. . . Nó˙z do walki trzyma si˛e tak — zademonstrował.
— Nie miałem dot ˛
ad okazji. . . — chrz ˛
akn ˛
ałem — i raczej tego nie lubi˛e. . .
— Ja te˙z nie — rzekł Tubka — ale pami˛etaj, ˙ze to jest niebezpieczny facet,
który nie przebiera w ´srodkach, a ty co. . . chcesz na niego z gołymi r˛ekami?
Chodzi o Kobylaka.
To prawda, chodzi o Kobylaka. Wzi ˛
ałem si˛e w gar´s´c.
— Zagajaj — powiedział Tubka.
— Mo˙ze ty. . .
— Nie, ty zagaisz lepiej.
Zastukałem energicznie do drzwi. Odpowiedziało mi milczenie.
— Nie ma pan ˙zadnych szans! — zawołałem. — Jest pan otoczony. Mamy
przewag˛e liczebn ˛
a. Niech pan nie przeci ˛
aga struny.
Spojrzałem na Tubk˛e. Pokiwał głow ˛
a.
— Zagajaj dalej, dobrze ci idzie — szepn ˛
ał.
— Czy pan chce rozlewu krwi? Jeste´smy uzbrojeni. Zdolni do wszystkiego —
ci ˛
agn ˛
ałem. — Pu´scimy jednak pana wolno, je´sli pan spełni jeden warunek.
146
Tym razem poskutkowało. Z pokoju doszedł nas słaby głos.
— Czego chcecie?
— Niech pan wypu´sci naszego koleg˛e Kobylaka.
— Tylko ja tutaj jestem — odpowiedział głos.
Na moment poczułem skurcz serca.
— Nie chce pan chyba powiedzie´c, ˙ze pan go ju˙z załatwił?
— Nie ma tutaj nikogo.
— Do kogo ta mowa? Tam został nasz kolega. Spał w drugim pokoju — za-
grzmiał Tubka.
— Nie zagl ˛
adałem do drugiego pokoju — odpowiedział głos.
Spojrzeli´smy po sobie zbici z tropu.
— Mo˙ze niepotrzebnie zdekonspirowali´smy Kobylaka — mrukn ˛
ałem zaafe-
rowany. - Kobylak mógł si˛e ukry´c w drugim pokoju. . . i siedzie´c tam cały czas
bezpiecznie, a teraz. . .
— Trudno, stało si˛e — szepn ˛
ał Tubka, a gło´sno zawołał: — Je´sli pan tam nie
zagl ˛
adał, niech pan zajrzy, do licha! Ale to jest ostatnia chwila pa´nskiego ˙zycia,
je´sli chłopakowi co´s si˛e stanie!
— O Matko Miłosierna! — j˛ekn ˛
ał opryszek.
Poruszyłem si˛e niespokojnie. Nó˙z z brz˛ekiem upadł mi na podłog˛e.
— Co ci si˛e stało? — zapytał z niepokojem Tubka.
— Niech to diabli. . . zdaje si˛e, ˙ze poznaj˛e ten głos. . . o, niech to diabli. . .
lepszy ubaw. . .
— Ubaw?!
— Do licha, schowaj te no˙ze. . . to mój wujek.
— Co takiego?
— Zaatakowałe´s w kuchni wuja Bła˙zeja.
— Niemo˙zliwe. . . przecie˙z Dodo. . .
— Zaatakowałe´s gospodarza domu. Co za gafa!
Tubka bawił si˛e no˙zem.
— No, nie wiem, czy taka gafa. . . wujek nie wujek, w ka˙zdym razie zamor-
dował Szypersk ˛
a.
— Idioto, schowaj ten nó˙z! — rozzło´sciłem si˛e. — Jak ´smiesz podejrzewa´c
wujka!
— Wszystko wskazuje na to, ˙ze twój wujek jest wampirem — rzekł spokojnie
Tubka.
— Nie uno´s si˛e. . . Zrozum, zdarzaj ˛
a si˛e takie wypadki, ˙ze człowiek wiedzie
podwójne ˙zycie. . . zwłaszcza, gdy jest stukni˛ety.
— Mój wujek nie jest stukni˛ety. Jest rewizorem.
— Pami˛etaj, ˙ze Szyperska nie ˙zyje. . . Kto´s j ˛
a zabił. Je´sli nie on, no to kto? No
to kto w takim razie? Stara Michałowa czy kto´s z nas?
Powiało groz ˛
a.
147
— Najbardziej podejrzana jest Giga — powiedział Dodo. — Wiemy, ˙ze była
w pokoju Szyperskiej, tam zastał j ˛
a Tubka. . .
— Zajrzała zobaczy´c, co si˛e dzieje. Szypersk ˛
a krzyczała.
— Tak twierdzi Giga, ale oprócz niej nikt nie słyszał krzyku Szyperskiej. . .
Poza tym Giga nie znosi Szyperskiej i trudno uwierzy´c, ˙ze chciała jej ´spieszy´c na
pomoc. . .
— Mo˙ze tobie trudno — zapiał Tubka. — Ja j ˛
a znam i mnie bardzo łatwo
w to uwierzy´c. Giga mogła nie lubi´c Szyperskiej, ale nie odmówiłaby jej pomocy
w potrzebie. Taka jest wła´snie Giga!
— W takim razie sam si˛e wkopujesz, Tubka. . . Bo ty jeste´s kolejny na li´scie. . .
— Ja?
— Ju˙z powiedziałem ci, ˙ze miałe´s motyw, a oprócz tego nie masz alibi. Prze-
ciwnie, widziałem ci˛e, jak schodziłe´s w nocy na dół.
— Szedłem po płaszcz, mówiłem ci, ˙ze zmarzłem. . .
— Czy uwierz ˛
a? Uznaj ˛
a to za wykr˛ety. . .
— Id´z do diabła i zabierz lepiej te no˙ze. . . — krzykn ˛
ał Tubka. — Słyszałe´s,
co mówi˛e? Zje˙zd˙zaj!
Przera˙zony Dodo porwał no˙ze i zbiegł na dół. Wrócił po chwili podniecony.
— Co, znowu tutaj? Spływaj! — Tubka chciał go przegoni´c.
— Ma. . . mam nie. . . niesamowit ˛
a wiadomo´s´c — wykrztusił Dodo.
— Co si˛e znowu stało? — zapytałem. — Mam nadziej˛e, ˙ze nie nowy trup.
— Prze. . . przeciwnie. . . Szyperska poruszyła nog ˛
a — oznajmił Dodo.
— Co ty, wygłupiasz si˛e?!
— Widziałem na własne oczy. Ona spała w szafie.
— Spała w szafie? Dlaczego?
— Nie wiem. . . mo˙zemy j ˛
a spyta´c. . . na razie jest zaj˛eta. Wyciera syrop wi-
´sniowy. . . W tej szafie stały jakie´s butelki z sokami i jedna si˛e potłukła. . . Wszyst-
ko zapaprane. . . A my´smy my´sleli, ˙ze to krew. . . Teraz sprz ˛
ata, Giga i Marcela
jej pomagaj ˛
a, bo ona jest bardzo słaba, czym´s si˛e struła. . . Ale wszystkie s ˛
a w do-
brym humorze, bo ju˙z im powiedziałem, ˙ze wampirem jest wujek.
W pokoju znów rozległy si˛e kroki. Przyło˙zyłem ucho do drzwi.
— Niesamowita historia — rozległ si˛e dr˙z ˛
acy głos wujka. — Tam naprawd˛e
´spi jaki´s chłopiec. . .
— ´Spi? — zdziwiłem si˛e.
— ´Spi spokojnie, wydaj ˛
ac lekki pomruk jak kot — powiedział wujek. Nader
spokojny sen jak na opryszka. . .
Pomy´slałem, ˙ze Kobylak ma nerwy. A jednak nie zazdro´sciłem mu. Przespał
najciekawsze wydarzenia tej nocy.
Przez drzwi słycha´c było gło´sne sapanie wujka. Był czym´s wyra´znie wzbu-
rzony.
148
— To skandal! — wybuchn ˛
ał wreszcie. — To ju˙z zupełny upadek obyczajów,
nie mówi ˛
ac o naruszeniu podstawowych zasad higieny, przyprowadza´c z sob ˛
a na
nocn ˛
a robot˛e nieletnich jak ten chłopiec. Wida´c po jego ´snie, ˙ze to niewinne dziec-
ko jeszcze, a panowie brutalnie pchaj ˛
a go na drog˛e przest˛epstwa. . . Nawet je´sli
dopu´scimy, ˙ze zachodzi konieczno´s´c praktyki i wdro˙zenia do zawodu od najmłod-
szych lat. . . to przecie˙z, na miło´s´c bosk ˛
a, nie w godzinach nocnych. Widz˛e po tym
chłopcu, ˙ze jego organizm potrzebuje o tej porze snu. . .
— Chwileczk˛e, prosz˛e pana — Tubka usiłował przerwa´c ten potok wymowy,
nadaremnie jednak, poniewa˙z w wujka Bła˙zeja wst ˛
apił duch apostolski. Uzdra-
wianie obyczajów, naprawa stosunków społecznych i dbało´s´c o poziom moralny
młodzie˙zy to były ˙zyciowe pasje wujka.
— Musz˛e nadto zwróci´c panom uwag˛e, skoro mam rzadk ˛
a okazj˛e rozmawia´c
z przedstawicielami tak oryginalnego, acz starego zawodu, ˙ze zdumiewa mnie
upadek etyki profesjonalnej w waszych szeregach, panowie. To ładnie, ˙ze wznie-
´sli´scie si˛e na wy˙zszy poziom kultury osobistej i wyje˙zd˙zacie na delegacje z my-
dłem, szczoteczk ˛
a do z˛ebów itp. przyborami toaletowymi, tudzie˙z bielizn ˛
a nocn ˛
a
w neseserach, ale zakłada´c kwatery i nocowa´c w domu, który si˛e wła´snie pl ˛
adru-
je, to ju˙z bezczelno´s´c. Tego nie robili szanuj ˛
acy si˛e włamywacze. St ˛
ad mój apel!
Zabierajcie, co macie zabra´c, i cze´s´c! Znios˛e brak tego czy owego przedmiotu, ale
nie znios˛e waszego towarzystwa! To ju˙z za wiele mie´c was koło siebie w kuchni,
w wannie i w łó˙zku! To jakie´s nowe, niesłychane metody rabunku! Wypraszam
sobie w imieniu zainteresowanych obywateli!
— Doskonale, wujku, podpisuj˛e si˛e pod tym apelem, ale tu zaszła jaka´s po-
myłka. . . Do kogo wła´sciwie wujek wygłasza ten apel?
— Wujek? Co takiego? Wiem, ˙ze mam wielu krewnych w ró˙znych zawodach,
ale w takim?. . . Kto mnie nazywa wujkiem? — denerwował si˛e Bła˙zej.
— Powtarzam, do kogo wujek wygłasza ten apel?
— Do włamywaczy całego ´swiata.
— Pomyłka w adresie. My go´scimy tu na zaproszenie ciotki Matyldy. Czy˙zby
nie uprzedziła wujka?
— Biedna Matylda. . . Wiem, ˙ze jest bardzo go´scinna, ale ˙zeby a˙z tak. . . To
ju˙z jakie´s zaburzenia umysłowe! Zaprasza´c na weekend przest˛epców!
— Dopiero, jak zrobi˛e nudny film, pozwol˛e wujkowi nazwa´c si˛e przest˛epc ˛
a.
— Film. . . zaraz. . . co´s mi ´swita. . . i głos jakby znajomy. Czy ty, przyjacielu,
nie jeste´s czasem tym najbardziej postrzelonym maniakiem ze wszystkich nienor-
malnych siostrze´nców mojej biednej Matyldy?
Chrz ˛
akn ˛
ałem ura˙zony.
— Nie wiem naprawd˛e, kogo wuj ma na my´sli.
— Mam na my´sli oczywi´scie Cymeona Maksymalnego, czyli Cymka Ogrom-
skiego. On wła´snie ma bzika na punkcie filmu.
149
— Ja protestuj˛e przeciwko tym sformułowaniom — o´swiadczyłem — i przy-
pominam wujkowi, ˙ze wujek wci ˛
a˙z jeszcze jest zamkni˛ety w tym pokoju. . .
— Sam si˛e zamkn ˛
ałem i wyjd˛e, gdy b˛ed˛e chciał — o´swiadczył z godno´sci ˛
a
wuj Bła˙zej.
— Wyj´scie jest tylko jedno i prowadzi do naszej ekipy — powiedziałem suro-
wo.
— Nie rozumiem.
— Wuj został skierowany do pracy w naszej ekipie przez ciotk˛e Matyld˛e.
— Nic o tym nie wiem.
— Pewnie nie otworzył wuj listu zawieraj ˛
acego dwana´scie zlece´n cioci dla
wuja do wykonania podczas jej nieobecno´sci. Zlecenie ostatnie, zlecenie numer
dwana´scie, przewiduje udział wujka w realizacji obecnego filmu w charakterze
aktora, z uwagi na walory wewn˛etrzne i zewn˛etrzne wujka. List znajduje si˛e na
biurku pod przyciskiem.
Przez chwil˛e trwała po drugiej stronie cisza.
Wreszcie rozległ si˛e zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły si˛e i stan ˛
ał
w nich zrezygnowany wujek Bła˙zej. W r˛ece trzymał wałek kuchenny do ciasta.
— Strasznie mi przykro. Zdaje si˛e, ˙ze kogo´s r ˛
abn ˛
ałem tym wałkiem.
— Mnie — powiedział Tubka. — Ale to my przepraszamy. . . Zaszło ˙załosne
nieporozumienie. . .
— Nie. . . nie. . . to ja jestem gapa. . . Nie zauwa˙zyłem tego listu. . . w dodat-
ku przed wyjazdem ciotka wspominała o waszym przyje´zdzie, ale wypadło mi
z głowy. . . Jestem przepracowany. . . ostatnio zast˛epuj˛e chorego koleg˛e. . . goni˛e
resztkami nerwów. . .
— Zatem dobranoc, wujku. Jutro przy ´sniadaniu spróbujemy odtworzy´c histo-
ri˛e tej niesamowitej nocy — ziewn ˛
ałem.
— Wyja´sni´c niektóre ciemne punkty — powiedział Tubka. — Postanowiłem
analizowa´c skrupulatnie wszystkie moje niepowodzenia, rozczarowania i wpadki.
Mo˙ze wreszcie zrozumiem, sk ˛
ad si˛e bierze mój systematyczny pech — westchn ˛
ał
ci˛e˙zko.
Rozdział 25
Scenariusze prawdziwe i zmy´slone
Nazajutrz po ´sniadaniu poprosiłem najbardziej „tragicznych” bohaterów tej
niezapomnianej nocy, to znaczy wuja Bła˙zeja i Nelk˛e Szypersk ˛
a, aby opowiedzieli
nam swoje przygody. Postanowiłem zanotowa´c je skrupulatnie jako dokumentacj˛e
do przyszłego filmu. Gdy kto´s b˛edzie mi zarzucał, ˙ze jestem niepowa˙zny i ˙ze moje
scenariusze nie maj ˛
a zwi ˛
azku z rzeczywisto´sci ˛
a, poka˙z˛e te zeznania wujka i Nel-
li, doł ˛
acz˛e moje zmy´slone nowele filmowe i ka˙z˛e zgadywa´c, które z tych utwo-
rów zawieraj ˛
a opisy prawdziwych zdarze´n, a które s ˛
a płodem mojej wyobra´zni. . .
I mog˛e si˛e zało˙zy´c, oka˙ze si˛e wtedy, ˙ze jestem jednak „powa˙zniejszy” ni˙z ˙zycie.
Bo ˙zycie lubi drwi´c sobie z nas na ka˙zdym kroku. A oto teksty obu zezna´n.
Zeznanie wuja Bła˙zeja
Jak wam ju˙z wspomniałem, tego dnia byłem wyj ˛
atkowo zm˛eczony i senny.
Jesienny szczyt przeładunków na kolei. Od dwu dni i dwu nocy nie zmru˙zyłem
oka. Do tego kolega zachorował i musiałem zast˛epowa´c go w pracy. Chodziłem
jak zamroczony i czułem, ˙ze łapie mnie grypa. Z pewno´sci ˛
a miałem gor ˛
aczk˛e,
dr˛eczyło mnie pragnienie. Wróciłem o jedenastej wieczorem. W domu panowa-
ła idealna cisza i nie zauwa˙zyłem nic podejrzanego. Tylko ´swiatło wysiadło. Ale
nie chciało mi si˛e zmienia´c korków. Moim marzeniem było jak najszybciej za-
˙zy´c polopiryn˛e, ugasi´c byle czym pragnienie i poło˙zy´c si˛e spa´c. Nie zdejmuj ˛
ac
płaszcza poczłapałem do mojego pokoju na pi˛etrze. Wiedziałem, ˙ze w której´s
szufladzie mam par˛e tabletek leku. . . Dlaczego nie zdj ˛
ałem płaszcza? Poniewa˙z
przechodz ˛
ac przez podwórze zauwa˙zyłem, ˙ze Michałowa zostawiła na noc bieli-
zn˛e na sznurze i zapomniała sprz ˛
atn ˛
a´c. Michałowa stała si˛e ostatnio roztargniona.
Staro´s´c czy te˙z skutki my´slenia o wampirze?. . . Z pocz ˛
atku miałem zamiar nie
miesza´c si˛e do takiej babskiej rzeczy jak pranie i suszenie bielizny, ale gdy chcia-
łem w przedpokoju ´sci ˛
agn ˛
a´c płaszcz, zauwa˙zyłem, ˙ze jest wilgotny. Zaczynała si˛e
m˙zawka. Pomy´slałem wtedy, ˙ze jednak nale˙załoby sprz ˛
atn ˛
a´c t˛e bielizn˛e, bo ina-
czej rano trzeba j ˛
a b˛edzie znowu wy˙zyma´c. Postanowiłem przeto, ˙ze skocz˛e tylko
151
na gór˛e, za˙zyj˛e polopiryn˛e i napij˛e si˛e czego´s, no i zaraz wezm˛e si˛e za t˛e bieli-
zn˛e. . . Uznałem, ˙ze nie warto w tej sytuacji zdejmowa´c płaszcza. . . Sk ˛
ad mogłem
przypuszcza´c, ˙ze to b˛edzie miało takie ogromne znaczenie? Czy zgadzam si˛e, ˙ze
mógł w waszych oczach wygl ˛
ada´c podejrzanie osobnik w płaszczu, przeszukuj ˛
a-
cy gor ˛
aczkowo wszystkie szuflady w pokoju? Tak. Zgadzam si˛e. Na pewno mógł
kojarzy´c si˛e ze złodziejem, a nawet włamywaczem. . .
Co było dalej? Znalazłem w ko´ncu t˛e polopiryn˛e i zszedłem na dół napi´c si˛e
czego´s w kuchni. Tam wła´snie zaskoczył mnie Jurek. Krzykn ˛
ał do mnie: „R˛ece
do góry!” Oczywi´scie wzi ˛
ałem go za bandyt˛e. . . Pomy´slałem nawet, ˙ze to mo-
˙ze by´c ten opryszek grasuj ˛
acy w okolicy, którego nazywaj ˛
a wampirem czy te˙z
Kubusiem. Nie miałem jednak zamiaru kapitulowa´c. . . Zrobiłem nagły unik na
wypadek, gdyby miał prawdziw ˛
a bro´n przy sobie. Sam byłem wprawdzie bez
or˛e˙za, ale nawin ˛
ał mi si˛e pod r˛ek˛e garnek z budyniem czy kremem. Nie namy´sla-
j ˛
ac si˛e wiele, nabrałem gar´s´c tej masy i cisn ˛
ałem ni ˛
a w napastnika. Korzystaj ˛
ac
z jego zaskoczenia porwałem wałek do ciasta i z pomoc ˛
a tego wałka utorowałem
sobie drog˛e do pokoju. Tam zamkn ˛
ałem si˛e na klucz i zacz ˛
ałem medytowa´c nad
sytuacj ˛
a. . . To wszystko. Dalszy ci ˛
ag ju˙z znacie. Dlaczego nie wydostałem si˛e
od razu z domu? Mógłbym wtedy zaalarmowa´c s ˛
asiadów albo wezwa´c milicj˛e.
Owszem, w pierwszej chwili miałem nawet zamiar wybiec z domu, ale potem,
gdy Jurek zacz ˛
ał wzywa´c kolegów na pomoc, zrozumiałem, ˙ze jest tutaj cała ban-
da i ˙ze drzwi na pewno s ˛
a pilnowane. Kiedy w dodatku usłyszałem czyje´s kroki
w korytarzu i zamajaczyła mi jaka´s sylwetka w ciemno´sci, pomy´slałem, ˙ze droga
na dwór jest odci˛eta. Bałem si˛e ryzykowa´c przedarcia si˛e przebojem i poszukałem
schronienia na górze. Oczywi´scie teraz ju˙z wiem, ˙ze ta posta´c w korytarzu, której
si˛e przestraszyłem, to była Nella Szyperska.
Zeznanie Nelli Szyperskiej
Miałam okropny sen, ledwie zasn˛ełam tej nocy. Czy o wampirze? Nie, to nie
był sen o wampirze. Wolałabym nie mówi´c, co mi si˛e ´sniło. . . To było zbyt strasz-
ne i przykre. . . Tak. Krzyczałam przez sen. Pami˛etam. . . Nalegacie, ˙zeby powie-
dzie´c jednak co´s o tym ´snie, przynajmniej ogólnie. No wi˛ec ogólnie to ´sniło mi
si˛e kr˛ecenie filmu. . . Nie mog˛e powiedzie´c, kto mi si˛e ´snił i co si˛e ze mn ˛
a stało. . .
Ten sen był tak okropny, ˙ze obudziłam si˛e. Potem nie mogłam zasn ˛
a´c. Bałam si˛e.
Naprawd˛e si˛e bałam. Na stoliku nocnym zauwa˙zyłam par˛e flakoników z bardzo
wyra´znymi wielkimi napisami, naklejonymi zapewne przez ciotk˛e, ˙zeby mogła je
przeczyta´c bez okularów. Te napisy brzmiały: na serce, na w ˛
atrob˛e, na ˙zoł ˛
adek,
na uspokojenie. Za˙zyłam wi˛ec tabletk˛e na uspokojenie. Kiedy po pi˛eciu minu-
tach nie uspokoiłam si˛e, wzi˛ełam jeszcze jedn ˛
a. . . Tak, teraz wiem, ˙ze wzi˛ełam
za du˙z ˛
a dawk˛e i ˙ze taka dawka działa nasennie. Potem poszłam do łazienki i ˙ze-
by rozlu´zni´c nerwy, wzi˛ełam zimny prysznic. Zimny prysznic zawsze dobrze mi
robi.
152
Kiedy byłam w łazience, usłyszałam jaki´s dziwny hałas. Zarzuciłam szybko
szlafrok na siebie i zaniepokojona wyszłam na korytarz. Wtedy usłyszałam jakby
odgłosy szorowania czy te˙z szamotania oraz ci˛e˙zki łomot w kuchni. Od razu po-
my´slałam o włamywaczu. Wiedziałam, ˙ze o tej porze Michałowa ´spi kamiennym
snem. Chwaliła si˛e bowiem przede mn ˛
a, ˙ze ma taki cudowny ´srodek, po którym
´spi jak zabita, a ponadto u˙zywa specjalnych koreczków do zatykania uszu. Wi˛ec
od razu pomy´slałam, ˙ze to nie mo˙ze by´c Michałowa. . . A kiedy potem usłyszałam
krzyk i głuche uderzenie, nie miałam ju˙z w ˛
atpliwo´sci. Chciałam pobiec na gór˛e
i obudzi´c chłopców, ale w tym momencie z kuchni wypadł zadyszany człowiek
w czarnym płaszczu. Drog˛e miałam odci˛et ˛
a. Zatrzymałam si˛e przera˙zona. On te˙z
si˛e zatrzymał. . . Musiał mnie zauwa˙zy´c. . . Nasłuchiwał. . . Chciałam krzycze´c,
wzywa´c pomocy, ale głos uwi ˛
azł mi w gardle. Zauwa˙zyłam obok mnie szaf˛e. . .
jej drzwi były uchylone. Wsun˛ełam si˛e po´spiesznie do niej. . . Niestety była pełna
starej odzie˙zy i w dodatku jakie´s butelki stały na dole. Chyba nawet par˛e si˛e prze-
wróciło. Ale byłam tak przera˙zona, ˙ze nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. Sta-
rałam si˛e siedzie´c jak najciszej. . . Przywarłam do jakiego´s futra. . . Czułam, jak
ogarnia mnie spokój i gł˛eboka senno´s´c. . . Nie wiem, jak długo spałam, strasznie
´scierpła mi noga z powodu niewygodnej pozycji. Dlatego ockn˛ełam si˛e w ko´ncu
i zobaczyłam ze zdumieniem, ˙ze wci ˛
a˙z siedz˛e w szafie. A potem zobaczyłam Gi-
g˛e i Marcel˛e, jak pochylały si˛e nade mn ˛
a ciekawie. Wstałam, ale strasznie kr˛eciło
mi si˛e w głowie. . . To wszystko, co zapami˛etałam z tej nocy.
Bardzo mi przykro, ˙ze wzi˛eli´scie mnie za trupa i tyle najedli´scie si˛e strachu
przeze mnie. Ale czy to tylko moja wina? Tak, teraz ju˙z wiem, ˙ze ten człowiek,
którego si˛e przestraszyłam, to był pan Bła˙zej, wujek Cymka. Ale wtedy sk ˛
ad mo-
głam wiedzie´c?
*
*
*
W ten sposób wszystkie zagadki tej piekielnej nocy zostały wyja´snione.
Zaraz po ´sniadaniu poprosiłem cał ˛
a ekip˛e, aby zebrała si˛e pod domem, gdy˙z
musimy omówi´c plan pracy i zapozna´c si˛e ze scenariuszem filmu. Okazało si˛e
jednak, ˙ze z dziewcz ˛
at tylko jedna Giga była gotowa. Szyperska wci ˛
a˙z nie mogła
jeszcze przyj´s´c do siebie po tych pastylkach. Znów ogarn˛eła j ˛
a senno´s´c i poszła
wzi ˛
a´c trze´zwi ˛
acy natrysk. A moja siostra Marcela zamkn˛eła si˛e w pokoju i przy-
mierzała kostiumy przed lustrem.
Nie narzekałem specjalnie z tego powodu. Nareszcie b˛ed˛e miał sposobno´s´c
pomówi´c w cztery oczy z Gig ˛
a. Mo˙ze wyrazi zgod˛e na kompromisowy podział
ról w filmie?
— Chod´z, Giga, zapoznam ci˛e ze scenariuszami — powiedziałem. — Przejd´z-
my do altany.
153
— To ile w ko´ncu masz tych scenariuszy?
— Dwa.
— Jak si˛e nazywaj ˛
a?
— Jeden: „Ostatni dzie´n wakacji”, a drugi: „Rapsodia jesienna na puzon i per-
kusj˛e”.
Usiedli´smy w altanie.
— Który z nich jest ciekawszy? — zapytała Giga.
— Oba s ˛
a ciekawe. . . Ale ja wol˛e „Rapsodi˛e”.
— Dlaczego?
— Bo ty b˛edziesz tam grała główn ˛
a rol˛e.
Niestety, okazało si˛e, ˙ze nie znam Gigi i popełniłem bł ˛
ad. Wła´snie dlatego,
˙ze zaproponowałem jej „Rapsodi˛e”, zacz˛eła zdradza´c olbrzymie zainteresowanie
„Ostatnim dniem wakacji”! Gdybym to przewidział. . . Niestety.
— Opowiedz mi najpierw o tym „Ostatnim dniu wakacji” — zaproponowała
niewinnie.
— Wolałbym najpierw o „Rapsodii”.
I znów popełniłem bł ˛
ad. Giga spojrzała na mnie teraz ju˙z całkiem podejrzli-
wie.
— Dlaczego nie chcesz, ˙zebym poznała „Ostatni dzie´n”?
— Ale˙z chc˛e — za´smiałem si˛e sztucznie — po prostu wydawało mi si˛e, ˙ze
lepiej b˛edzie, jak poznasz „Rapsodi˛e”, ale to dla mnie wszystko jedno.
— Je´sli wszystko jedno, to zacznijmy o „Ostatnim dniu”. O czym to jest wła-
´sciwie? O czym i o kim?. . .
— No, o nas. . . o naszych sprawach. . . Wiesz, jak si˛e sp˛edza wakacje. . . prze-
wa˙znie głupio. . . dni przeciekaj ˛
a przez palce, ani si˛e spostrze˙zemy — ju˙z koniec.
I wtedy ˙zal. Uczucie niedosytu i niezadowolenia, ˙ze nie wykorzystali´smy ich jak
nale˙zy. . . Ale przecie˙z czasami zostaje nam jedna pociecha. Poznali´smy kogo´s,
zawarli´smy znajomo´s´c wakacyjn ˛
a. Czy sko´nczy si˛e razem z wakacjami, czy prze-
trwa?
— Pasjonuj ˛
acy temat!
— Takie wła´snie pytanie zadaje sobie bohaterka mojego filmu, Kornelia.
— Kornelia? — skrzywiła si˛e Giga. — Dlaczego Kornelia?
— Nie wiem. . . tak mi si˛e napisało. . .
— Po prostu my´slałe´s o Szyperskiej, przyznaj si˛e — naciskała Giga. — Szy-
perska ma na imi˛e Kornelia.
— Naprawd˛e nie wiem. . . mo˙ze pod´swiadomie. . . mo˙zliwe, ˙ze widziałem j ˛
a
w tej roli. . .
— Ach tak. . . rozumiem wszystko. — Giga ´sci ˛
agn˛eła gniewnie brwi.
— Nic nie rozumiesz. To było jeszcze wtedy, kiedy nie znałem ciebie. . .
w ogóle nie my´slałem, ˙ze mo˙ze ci˛e zainteresowa´c ten pomysł.
— Przecie˙z mówiłe´s, ˙ze zabrałe´s si˛e do filmu z my´sl ˛
a o mnie.
154
Zaczerwieniłem si˛e.
— Nie do tego. . . Z my´sl ˛
a o tobie zabrałem si˛e do „Rapsodii jesiennej”. Na-
prawd˛e mi przykro, ˙ze nie doceniasz tego filmu. „Rapsodia” to wielki film, z roz-
machem. . . Zdob˛edzie szerok ˛
a publiczno´s´c, to b˛edzie przebój. „Ostatni dzie´n wa-
kacji” to film skromny, raczej kameralny. . . studyjny.
— Wcale mi nie zale˙zy na szerokiej publiczno´sci — o´swiadczyła Giga. — Ja
wol˛e filmy studyjne.
Zaniemówiłem na chwil˛e.
— ˙
Zartujesz chyba. . .
— Jak ty mnie zupełnie nie znasz — westchn˛eła ci˛e˙zko Giga. — Mnie si˛e
podoba „Ostatni dzie´n wakacji”. . . ja go czuj˛e. . .
— Przecie˙z jeszcze nie wiesz dokładnie, o co chodzi.
— No to opowiadaj szybko.
— Tre´s´c w skrócie jest taka — zacz ˛
ałem zrezygnowany. — Kornelia i Pa-
weł poznali si˛e na wakacjach, ale z pocz ˛
atku mało sobie obiecywali po tej zna-
jomo´sci. . . Udawali oboje twardych, nieprzemakalnych i bali si˛e zdradza´c swoje
prawdziwe uczucia, ˙zeby nie narazi´c si˛e na ´smieszno´s´c i nie pa´s´c ofiar ˛
a drwin.
Sami zreszt ˛
a nabijali si˛e z tych rzeczy, bo tego wymagał ich styl. . . Zreszt ˛
a nie
wierzyli w bezinteresowne uczucia. Nie pochodzili ze szcz˛e´sliwych rodzin. Oby-
dwoje doznali ju˙z upokorze´n i rozczarowa´n. Dlatego wydawało im si˛e niepoj˛ete,
˙ze mo˙zna ˙zy´c dla kogo´s i kocha´c kogo´s wi˛ecej ni˙z siebie, ˙ze istnieje prawdziwa
przyja´z´n i miło´s´c, ˙ze jeden człowiek mo˙ze naprawd˛e interesowa´c drugiego czło-
wieka dłu˙zej ni˙z pół godziny. I nawet, gdy zacz˛eli podejrzewa´c, ˙ze nie s ˛
a sobie na-
wzajem oboj˛etni, dalej kryli swoje prawdziwe my´sli za parawanem słów, bali si˛e,
˙ze okazuj ˛
ac prawdziwe uczucia zostan ˛
a wykorzystani — padn ˛
a ofiar ˛
a cudzych
wyrachowanych egoizmów. Bo przecie˙z taka dot ˛
ad była ich dewiza: „Biada te-
mu, kto kocha. Jest bezbronny jak ˙zółw bez skorupy. Nale˙zy zawsze nosi´c tward ˛
a
skorup˛e. . . ”
— Och, wspaniale mówisz o tym wszystkim, Cymek — rzekła poruszona
Giga. — Jak ty umiesz to ´swietnie wyrazi´c. To samo kiedy´s czułam. . . A ty? Czy
prze˙zywałe´s to kiedy´s? — zapytała.
Zmieszałem si˛e.
— Potem ci powiem, a teraz nie zje˙zd˙zajmy z tematu. Doko´nczmy o filmie.
— Ju˙z wiem, co b˛edzie dalej — powiedziała Giga. — Przyszedł ostatni dzie´n
wakacji i wtedy nagle Kornelia i Paweł zl˛ekli si˛e, ˙ze ju˙z nigdy si˛e wi˛ecej nie zo-
bacz ˛
a. Zrozumieli, ˙ze cały czas zgrywali si˛e, ˙ze nie byli sob ˛
a. . . Po prostu byli
nieprawdziwi i teraz chc ˛
a to naprawi´c. Ale czy zd ˛
a˙z ˛
a powiedzie´c sobie wszyst-
ko? W ostatni dzie´n wakacji jest tyle innych spraw do załatwienia. Ci ˛
agle kto´s im
przeszkadza. I rodzice ka˙z ˛
a si˛e ju˙z pakowa´c, i trzeba wskoczy´c jeszcze na pocz-
t˛e i do urz˛edu, i trzeba zrobi´c zakupy, i przygotowa´c si˛e do podró˙zy, a jeszcze
nachodz ˛
a ich natr˛etni koledzy i kole˙zanki, i całe korowody znajomych.
155
— Doskonale, Giga — pochwaliłem — zdaje si˛e, czujesz te rzeczy.
Giga rozpromieniła si˛e.
— To fantastyczny pomysł. Bardzo ˙zyciowy. Mo˙zna popłaka´c si˛e i po´smia´c
zarazem. Musz˛e to zagra´c — o´swiadczyła z zapałem. — Chc˛e mie´c rol˛e Korne-
lii. . .
— Cymek ju˙z ustalił, kto b˛edzie grał Korneli˛e — powiedziała gło´sno Szy-
perska wchodz ˛
ac do altany. — To jest scenariusz specjalnie napisany dla mnie.
Dlaczego, Cymeonie, nie powiedziałe´s tego wyra´znie Gidze?
— Spokojnie, dziewczyny — próbowałem zdławi´c konflikt w zarodku —
wszystko ustalimy sobie spokojnie i bez nerwów. . . Ale pozwólcie, ˙ze najpierw
przedstawi˛e wam drugi scenariusz pod tytułem „Rapsodia jesienna na puzon i per-
kusj˛e”. Omówimy go z grubsza!
Ledwie jednak zacz ˛
ałem opowiada´c, do altany weszła moja znakomita siostra
Marcela, chrupi ˛
ac z apetytem jabłko.
— B˛edziemy musieli zrobi´c sztuczne li´scie — powiedziała — po tej okropnej
nocy ju˙z prawie nic nie zostało na drzewach. Trzymaj ˛
a si˛e jeszcze na d˛ebach,
ale nie takie czerwone jak trzeba. W sadzie widziałam wprawdzie fantastyczne
kolorowe jabłka, musimy jednak dorobi´c troch˛e li´sci. Na szcz˛e´scie przywiozłam
˙zółty i czerwony papier. . . Ale przydałoby si˛e tak˙ze babie lato. Wiedziałam, ˙ze
nie b˛edzie ju˙z prawdziwego, i zabrałam tak˙ze du˙zo białej prz˛edzy. . . Musisz tylko
kaza´c Dodowi, Cymku, ˙zeby j ˛
a zacz ˛
ał puszcza´c, jak b˛ed˛e na planie. Koniecznie
chc˛e mie´c du˙zo babiego lata. No to chyba mo˙zemy ju˙z zaczyna´c — rozejrzała
si˛e — jeste´smy w komplecie. Ale dlaczego nie kazałe´s si˛e jeszcze przebra´c Gidze?
Jak ona wygl ˛
ada w tych szortach? Mam dla niej znakomite maxi. . .
— Zaraz. . . zaraz, droga Marcelo, o kostiumach potem, jak ju˙z ustalimy ogól-
n ˛
a koncepcj˛e. . .
— Wła´snie! Jaka b˛edzie ogólna koncepcja?
— Kr˛ecimy jednocze´snie dwa filmy — powiedziałem. — Póki jeste´smy tutaj,
chc˛e zrealizowa´c mo˙zliwie wszystkie plenery.
— Ale najpierw „Ostatni dzie´n wakacji” — nalegała Giga.
— Mo˙ze by´c — zgodziła si˛e łaskawie Marcela. — Ale o co wła´sciwie tam
chodzi?
— To jest problem marnowania wakacji. . .
— Marnowania wakacji? Ja nigdy nie marnuj˛e wakacji — o´swiadczyła Mar-
cela. — Wydaje mi si˛e, ˙ze to jest problem d˛ety i wydumany.
— Zale˙zy, co kto uwa˙za za marnowanie — powiedziała Nelka.
— Wakacje powinny by´c czynne — rzekła Marcela.
— Trzeba wiedzie´c, co si˛e chce od wakacji — powiedziałem — co zobaczy´c,
co pozna´c, co zdoby´c. . .
— Co czy kogo? — za˙zartowała Giga.
— Zale˙zy od mo˙zliwo´sci — wycedziła Marcela, ziewaj ˛
ac.
156
— Moja bohaterka postanowiła przede wszystkim. . .
— Zrzuci´c par˛e kilo wagi — doko´nczyła Giga patrz ˛
ac wymownie na Marcel˛e.
Marcela poczerwieniała. Giga trafiła celnie w jej najczulszy punkt. Pomy´sla-
łem, ˙ze mogłaby darowa´c sobie t˛e uwag˛e.
— Słuchajcie, dziewczyny, bez komentarzy, dobrze? Pozwólcie mi refero-
wa´c. . . — zasapałem. — A wi˛ec bohaterka mojego filmu postanowiła nauczy´c
si˛e. . .
— Podrywa´c na wakacjach — wycedziła Nelka patrz ˛
ac jak bazyliszek na roz-
bawion ˛
a Gig˛e. — Zwłaszcza podczas kr˛ecenia filmu jest to umiej˛etno´s´c cenna,
bo mo˙zna za jednym zamachem poderwa´c re˙zysera i rol˛e.
— Co chcesz przez to powiedzie´c? — zmarszczyła brwi Giga.
— Mog˛e ci wyja´sni´c w cztery oczy.
— Nelka, prosiłem, ˙zeby nie przerywa´c. Mamy mało czasu, a mnóstwo roboty,
prosz˛e pa´nstwa. . . Moja bohaterka. . .
— Sko´ncz ju˙z z t ˛
a nudn ˛
a bohaterk ˛
a — skrzywiła si˛e Marcela.
— Ju˙z ko´ncz˛e. Moja bohaterka. . .
— Postanowiła przede wszystkim uchroni´c brata przed klap ˛
a i kompromita-
cj ˛
a — wtr ˛
aciła zdenerwowana Marcela.
— Co takiego?!
— Widz˛e przecie˙z, ˙ze koniecznie chcesz si˛e wpl ˛
ata´c w beznadziejn ˛
a afer˛e.
W twojej sytuacji nie nakr˛ecisz ˙zadnego filmu.
— Dlaczego?
— Za du˙zo tutaj widz˛e gwiazd. B˛edzie zbyt gor ˛
aco. Gwiazdy powinny by´c
z daleka jedna od drugiej. . .
— Ale˙z. . .
— Powtarzam, za du˙zo gwiazd! — skrzywiła si˛e Marcela.
— Rzeczywi´scie za du˙zo — rzekła z dziwnym u´smiechem Giga. — Uwa˙zaj,
Marcelo, gwiazdy czasem spadaj ˛
a, i to szybko!
— My´slisz o sobie czy o Nelce? Bo je´sli chodzi o mnie, mo˙zesz by´c spokojna.
To ja realizuj˛e ten film.
— Ty? Co to znaczy?
— Po prostu jestem producentem. Wiesz, co to znaczy pro-du-cent?
— To taki, co daje fors˛e i anga˙zuje.
— Wi˛ec ju˙z wiesz.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze to ty mnie zaanga˙zowała´s? — oburzyła si˛e Giga. —
Cymek, co ona wygaduje?
Chrz ˛
akn ˛
ałem zakłopotany. Po co Marcela wdaje si˛e w takie dyskusje?
— Przepraszam, ale musz˛e pomówi´c z siostr ˛
a — rzekłem ostro. — Przerywa-
my dyskusj˛e. Chod´z, Marcelo — wyci ˛
agn ˛
ałem mojego „producenta” z altany.
— Zdaje si˛e, ˙ze za du˙zo powiedziałam — stropiła si˛e Marcela. Spodziewała
si˛e ostrej nagany z mojej strony, ale ja powiedziałem tylko:
157
— Widz˛e, ˙ze chcesz by´c re˙zyserem.
— Mam takie prawo jak ty.
— Niezupełnie. Nawet producent nie mo˙ze zast˛epowa´c re˙zysera na planie.
Funkcje s ˛
a podzielone.
— W ka˙zdym razie mam prawo wypowiedzie´c swoje zdanie, co my´sl˛e o sce-
nariuszach i obsadzie.
— Oczywi´scie, ale najlepiej mnie na ucho — powiedziałem. — Twoje krytyki
´zle wpływaj ˛
a na zespół.
— No wi˛ec mówi˛e ci na ucho: one s ˛
a okropne, a scenariusz do kitu.
Zniosłem z kamiennym spokojem t˛e ocen˛e. A potem pomy´slałem, ˙ze trzeba
co´s zrobi´c z Marcel ˛
a.
— Masz racj˛e — rzekłem patrz ˛
ac w ziemi˛e — mnie te˙z si˛e one nie podobaj ˛
a.
— Dziewczyny czy scenariusze?
Chrz ˛
akn ˛
ałem.
— Na razie mówmy o scenariuszach.
— Tylko szybko, zimno mi i spa´c mi si˛e chce. Od razu wiedziałam, ˙ze nic
z tego nie wyjdzie. Wycofaj si˛e z tego.
Zastanawiałem si˛e przez chwil˛e, a potem powiedziałem:
— Masz racj˛e, przekonała´s mnie. Nie b˛ed˛e kr˛ecił.
Marcela przestała ziewa´c i spojrzała na mnie zaskoczona.
Rozdział 26
Epilog na deszczu
— A wi˛ec zwijamy manatki — powiedziała Marcela.
— Jak najszybciej — dodałem spokojnie.
— Wyleczyłe´s si˛e z filmowej manii?
— O nie, to tylko posuni˛ecie taktyczne — odparłem z przekonaniem.
— Taktyczne? Jak mam to rozumie´c?
— Nakr˛ec˛e film, jak b˛ed˛e miał scenariusz z prawdziwego zdarzenia —
u´smiechn ˛
ałem si˛e. — Licz˛e na ciebie w tym wzgl˛edzie.
— Na mnie? — zdziwiła si˛e Marcela.
— ˙
Ze napiszesz.
— Scenariusz?
— Wła´snie.
— Naprawd˛e chciałby´s mie´c mój scenariusz? — o˙zywiła si˛e.
Chrz ˛
akn ˛
ałem z pewnym zakłopotaniem.
— No, có˙z. . . jeste´s okropna, to fakt, ale jeste´s piekielnie zdolna, wierz˛e, ˙ze
napiszesz co´s z sensem.
U´smiechn˛eła si˛e pod nosem.
— Dobrze, ˙ze przynajmniej widzisz u mnie jedn ˛
a dobr ˛
a stron˛e.
— Staram si˛e by´c obiektywny — rzekłem skromnie. — A wi˛ec? My´sl˛e, ˙ze
przyjmujesz moj ˛
a propozycj˛e. Na kiedy mogłaby´s napisa´c?
— No. . . na koniec listopada na pewno.
— Zgoda — rzekłem szybko — oczywi´scie tym razem b˛edziesz mogła sama
zaproponowa´c obsad˛e.
— Sama? — Jej zainteresowanie wzrastało. Stwierdziłem to z satysfakcj ˛
a.
— A nawet mogłaby´s sama re˙zyserowa´c — dodałem ˙zyczliwie.
— A ty?
— Zadowoliłbym si˛e tylko stanowiskiem operatora.
Marcela zastanawiała si˛e chwil˛e.
— Wiesz, przekonałe´s mnie. Chyba wezm˛e si˛e tak˙ze za re˙zyseri˛e.
159
— Brawo! W takim razie z tob ˛
a wszystko załatwione. Ale z nimi?
— O kim my´slisz?
— No, o reszcie ekipy. B˛ed ˛
a w´sciekli, ˙ze ich tu sprowadziłem na pró˙zno. . .
Jak im to powiedzie´c?. . . Jak im to wytłumaczy´c?. . .
— Przejmujesz si˛e? — wzruszyła ramionami.
— Tak, troch˛e. Ostatecznie nie chc˛e wyj´s´c na idiot˛e. No i opinia si˛e liczy. . .
Mog ˛
a nam potem bru´zdzi´c. . . A Tubka. . . Tubka, gdy mu to powiem, mo˙ze by´c
niebezpieczny. . .
— No to wykombinuj co´s.
— Wła´snie kombinuj˛e. . . — rzekłem marszcz ˛
ac brwi — i chyba ju˙z co´s
mam — wycedziłem zamy´slony.
— Co?
— Niewinn ˛
a sztuczk˛e.
— Jak ˛
a?
— Zostan˛e tu jeszcze z godzin˛e i udam, ˙ze ich filmuj˛e.
— B˛edziesz ich filmował?
— Oczywi´scie pust ˛
a kamer ˛
a, bez ta´smy. Ale nikt przecie˙z nie pozna. Tylko,
pami˛etaj, ani słowa. Przyrzeknij, ˙ze si˛e nie wygadasz! I ˙zadnych porozumiewaw-
czych u´smieszków.
— Jasne — moja dobra siostra za´smiała si˛e diabelsko. — Ale ja nie musz˛e si˛e
chyba w to bawi´c? — spojrzała na zegarek. — Taka jestem po tej nocy rozbita
i ´spi ˛
aca. Dochodzi pierwsza. Zd ˛
a˙z˛e jeszcze na obiad, powinien by´c zaraz autobus.
— Na pewno zd ˛
a˙zysz.
— No to cze´s´c. P˛edz˛e pakowa´c si˛e.
— Cze´s´c.
Odeszła po´spiesznie. Patrzyłem z u´smiechem, jak znika w drzwiach domu
i nie chciałem wierzy´c, ˙ze kłopot z Marcel ˛
a mam z głowy!
Wróciłem zadowolony do altany. „Zdumiewaj ˛
ace — my´slałem — ˙ze dała si˛e
tak łatwo nabra´c!”
— Załatwione — powiedziałem do zaskoczonych dziewczyn, zacieraj ˛
ac r˛e-
ce. — Marcela nie b˛edzie wyst˛epowa´c w filmie.
— Nie b˛edzie? — wytrzeszczyła oczy Giga.
— Spławiłem j ˛
a. Wyje˙zd˙za. Pakuje si˛e wła´snie.
— Jak ty to załatwiłe´s? — szepn˛eła z podziwem Nelka.
— Pokłócili´scie si˛e? — Giga spojrzała na mnie przymru˙zonymi oczyma.
— Ale˙z sk ˛
ad, wprost przeciwnie. . . — urwałem, bo wła´snie na progu pojawiła
si˛e Marcela, w płaszczu z podniesionym kapturem, z torb ˛
a i parasolem w r˛ece.
— Nie b˛edziecie mieli pogody. Mgła coraz g˛estsza. . . O, ju˙z pada! — rozło-
˙zyła okropny parasol taty, wielki i czarny.
— Kamera, Dodo! — zawołałem.
160
Dodo wr˛eczył mi kamer˛e. Marcela pomachała nam parasolem i u´smiechni˛eta
ruszyła do furtki. Patrzyłem z ulg ˛
a na parasol znikaj ˛
acy w g˛estych szarych oparach
unosz ˛
acych si˛e nad ł ˛
ak ˛
a i nad drog ˛
a i z zapartym tchem kr˛eciłem t˛e pi˛ekn ˛
a scen˛e
rozstania.
— Naprawd˛e jeste´s genialny — roze´smiała si˛e Giga. U´smiechn ˛
ałem si˛e
skromnie.
— Wracajmy do naszej roboty — powiedziałem — deszcz troch˛e si ˛
api, ale
to nic strasznego, ka˙zda pogoda ma swoje uroki. Zwłaszcza w przyjemnym towa-
rzystwie.
— Wi˛ec jak teraz wygl ˛
ada sytuacja? — zapytała Giga.
— Znacznie lepiej. B˛edziemy kr˛eci´c sceny plenerowe jednocze´snie do dwu
filmów. Raz z tob ˛
a, raz z Nelk ˛
a. . .
— Lubisz dublety — rzekła Giga i u´smiech zgasł na jej twarzy. — Dwie sroki
w gar´sci. . . to ci odpowiada najbardziej.
— Nie stawiaj tego w ten sposób — zniecierpliwiłem si˛e.
— Mam tylko jeszcze jedno pytanie, gdyby´smy mogli nakr˛eci´c tylko jeden
jedyny film, kogo by´s wybrał do głównej roli?
Spojrzałem na ni ˛
a ci˛e˙zko.
— Nie b ˛
ad´z czerstwa — warkn ˛
ałem. — Nie odpowiem na to pytanie.
— Czemu?
— Jest denne.
— Wobec tego bez pyta´n — rzekła na pozór swobodnym głosem, ale w oczach
jej pojawił si˛e dziwny błysk. — Wyja´snijmy od razu sytuacj˛e, bez ˙zadnych niedo-
mówie´n. Chc˛e gra´c w „Ostatnim dniu wakacji”.
— Ju˙z to mówiła´s.
— Wi˛ec zdecyduj si˛e, tylko bez kitowania. Sprawa wygl ˛
ada tak: albo dostan˛e
t˛e rol˛e, albo wyje˙zd˙zam natychmiast.
Czułem, ˙ze krew mi uderza do głowy.
— Przecie˙z wytłumaczyłem ci — zasapałem — to miała gra´c Nelka.
— Odsuniesz Nelk˛e — powiedziała zimno Giga.
Wszyscy patrzyli na mnie. Zapanowała gł˛eboka cisza, słycha´c było tylko sze-
lest drobniutkich kropelek deszczu. Rzuciłem okiem na Nelk˛e. Wstała. Z niepo-
kojem w oczach, bliska płaczu. I te˙z patrzyła na mnie.
Wzi ˛
ałem si˛e w gar´s´c. Flegmatycznie podniosłem kamer˛e i zacz ˛
ałem filmowa´c
scen˛e. Wydawała mi si˛e dobrze wyre˙zyserowana. Z nerwem i napi˛eciem.
— Co ty wyrabiasz? — zdenerwowała si˛e Giga.
— Kr˛ec˛e. Wygl ˛
adasz ´swietnie w tej autentycznej zło´sci.
— Przesta´n.
Opu´sciłem kamer˛e.
— Słyszałe´s, co powiedziałam na temat roli? — zasapała Giga.
— Nie dosłyszałem. Powtórz, z łaski swojej.
161
Giga poczerwieniała ze zło´sci.
— Odsuniesz Nelk˛e. Nie chc˛e jej tutaj widzie´c.
— Tego nie zrobi˛e — powiedziałem.
W altanie zapanowało poruszenie. Nella jakby nie zrozumiała w pierwszej
chwili, patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— Nikogo nie b˛ed˛e odsuwał od gry — powiedziałem. — Jeste´smy tu kolega-
mi, na równych prawach. . . Zreszt ˛
a ja zaproponowałem t˛e zabaw˛e i ja decyduj˛e.
— W takim razie cze´s´c, mały oszu´scie! — Giga wstała z podniesion ˛
a głow ˛
a
i patrzyła na mnie z pogardliwym u´smiechem.
Na moment pociemniało mi w czaszce. Zrozumiałem, ˙ze trac˛e chyba na za-
wsze Gig˛e. Trudno. Tak wida´c musi by´c. Ale dlaczego nazwała mnie oszustem?
— Zdaje si˛e, ˙ze mamy autobus za pół godziny — usłyszałem, jak mówiła do
Tubki. — Ty oczywi´scie jedziesz ze mn ˛
a.
Tubka poruszył si˛e niespokojnie.
— Jedziesz czy nie?! — zasapała.
— Tak, to znaczy chciałbym jeszcze. . . — wił si˛e Tubka.
— Bez dyskusji.
— Jad˛e.
Giga ruszyła w stron˛e domu. W pierwszej chwili chciałem biec za ni ˛
a i za-
trzyma´c j ˛
a, za wszelk ˛
a cen˛e. . . Ale opanowałem si˛e i nie drgn ˛
ałem nawet. . . „Tak
musi by´c — pomy´slałem. — Tak musi by´c. . . ”
I t˛e scen˛e te˙z nakr˛eciłem w krótkich uj˛eciach. Obawiam si˛e jednak, ˙ze r˛eka mi
dr˙zała i obraz b˛edzie skakał po ekranie.
Tubka dopadł do mnie wzburzony. My´slałem, ˙ze dopu´sci si˛e zniewagi, i cof-
n ˛
ałem si˛e na wszelki wypadek, ale on powiedział tylko bulgocz ˛
acym głosem:
— Zatrzymaj j ˛
a. Zacietrzewiła si˛e niepotrzebnie.
— Ja jej nie wyrzucam. . . Ale jak stawia denne ˙z ˛
adania. . .
— Zrobiłe´s jej kawał — powiedział Tubka. — Była przekonana, ˙ze b˛edzie tu
tylko jedna.
— Głupia koza, nie zna si˛e na filmie — zasapałem. — Ekipa to jeden ze-
spół. To zawsze jest par˛e główek. Mnie potrzebne s ˛
a aktorki dobre i ró˙zne, jak
powiedział jeden poeta.
— Ale ta Szyperska. . .
— Umy´slnie tak je dobrałem, ˙zeby mogły zagra´c prawdziwiej, na zasadzie
kontrastu. Kontrast to jedno z prawideł sztuki, stary, znasz si˛e chyba na tym, sam
przecie˙z jeste´s artyst ˛
a.
Tubka chrz ˛
akn ˛
ał mile połechtany.
— Ona ze swoj ˛
a natur ˛
a nie ma co robi´c w filmie — powiedziałem smutno. —
W filmie stale si˛e b˛edzie spotyka´c z rywalkami.
— Nie tylko w filmie — powiedział Tubka.
Spojrzeli´smy po sobie i u´smiechn˛eli´smy si˛e.
162
— Nie tylko w filmie — powtórzyłem.
— Szkoda, ˙ze ci nie wyszło, Cymek — mrukn ˛
ał Tubka.
— Smarkate. . . nie dorosły do filmu — przygryzłem wargi.
— No i znów nie mogli´smy si˛e pogodzi´c. Szkoda. My´slałem, ˙ze tym razem
b˛edzie dobra okazja, ˙zeby si˛e pogodzi´c. . . — powiedział Tubka.
— Ja te˙z tak my´slałem.
— To wszystko przez mojego pecha — mówił rozgoryczony Tubka. — Cza-
sem my´sl˛e, ˙ze jestem najbardziej pechowym człowiekiem na ´swiecie.
— W takim razie jest dwu najbardziej pechowych, bo ja te˙z to samo my´sl˛e
o sobie.
— Ty przynajmniej ustanowiłe´s rekord w biegu.
— A ty jeste´s w dobrych stosunkach z Gig ˛
a.
Tubka pokr˛ecił głow ˛
a.
— Nie. Mnie n i k t nie lubi. Rozumiesz? N i k t.
— Przecie˙z Giga. . . Giga naprawd˛e ci˛e lubi.
— Nie jestem taki naiwny, jak my´slisz. Ja wiem. . . to nie jest ˙zadne prawdziwe
uczucie. . . Giga lubi tak˙ze Medora, Giga lubi ró˙zne rzeczy. . . Nie, to nie jest to. . .
— A co?
Nie odpowiedział. Machn ˛
ał r˛ek ˛
a i odszedł. Popatrzyłem na jego ci˛e˙zk ˛
a syl-
wetk˛e. . . Dzi´s wydawał si˛e wyj ˛
atkowo oci˛e˙zały i zm˛eczony. Czy polubi˛e kiedy´s
Tubk˛e? Czy zaprzyja´zni˛e si˛e z nim, czy mógłbym?. . . Nie znalazłem na te pytania
odpowiedzi.
Potem wróciłem do Nelki Szyperskiej.
— Nie przejmujmy si˛e — powiedziałem. — Damy sobie rad˛e bez nich. Przy-
st ˛
apimy teraz spokojnie do pracy.
Niestety, nie mogli´smy przyst ˛
api´c spokojnie do pracy. Najpierw czekali´smy,
a˙z deszcz przestanie pada´c. Deszcz nie chciał przesta´c pada´c, zmieniłem wi˛ec
scenariusz i powiedziałem:
— Trudno. „Ostatni dzie´n wakacji” b˛edzie dniem deszczowym. B˛edziemy
kr˛eci´c na deszczu. To nam daje nawet nowe mo˙zliwo´sci. Deszcz i mgła pasuj ˛
a
do smutnych rozsta´n.
Nelka Szyperska u´smiechn˛eła si˛e do mnie.
Wyci ˛
agn ˛
ałem do niej r˛ek˛e i wybiegli´smy w deszcz i mgł˛e.
Nie przypuszczałem, ˙ze ju˙z za chwil˛e czeka nas jeszcze jedno, co gorsza, rze-
czywiste, rozstanie. Ledwie bowiem rozstawiłem na deszczu aktorów, jaka´s ciem-
na posta´c wynurzyła si˛e z mgły. Podniosłem kamer˛e do oczu. Przez moment my-
´slałem, ˙ze to Giga wraca. Powrót Gigi, to byłaby wspaniała scena. Oto jak ˙zycie
pisze swój scenariusz.
Ale to nie była Giga. To była pani Szyperska, matka Nelli.
Nelka zastygła jak pos ˛
ag rozpaczy.
163
— Jak mogła´s! — wybuchn˛eła mama Szyperska; nie traciła czasu i z miejsca
przyst ˛
apiła do ostrego ataku.
— Zostawiłam kartk˛e. . . wyja´sniłam. . . . — wykrztusiła Nelka.
— Noc poza domem! Tego jeszcze nie było! I to w jakim´s podejrzanym to-
warzystwie — rozejrzała si˛e dookoła. — O, nie, moja panno! Nigdy si˛e na to nie
zgodz˛e! Przyjechałabym jeszcze wczoraj, ale wróciłam z przyj˛ecia o dwunastej
w nocy. . . My´slałam, ˙ze ´spisz w swoim pokoju. Ani mi przez my´sl nie przeszło,
˙ze ciebie w ogóle nie ma w domu. . . Ładnie sobie zaczynasz w tej nowej szkole.
Mówili, ostrzegali, ˙ze tam najgorszy element. . . No i prosz˛e. . . ju˙z ci˛e zarazili. . .
Zabieraj si˛e natychmiast, gdzie twoje rzeczy? Porozmawiamy w domu!
— Mamo, prosz˛e ci˛e — j˛ekn˛eła Nelka, bardziej upokorzona ni˙z wystraszona.
— Prosz˛e pani — wtr ˛
aciłem głuchym głosem — niech pani pozwoli jej zosta´c.
Nelce tu nie stanie si˛e nic złego. . . My tu po prostu kr˛ecimy film. . .
— ˙
Ze kr˛ecicie, to fakt, a co kr˛ecicie, nie chc˛e nawet wiedzie´c. . . Nelka nie
b˛edzie si˛e w to bawi´c. — Pani Szyperska potrz ˛
asn˛eła ró˙zowym parasolem. —
Deprawujcie si˛e sami. To nie jest towarzystwo dla mojej córki. Nie ˙zycz˛e sobie!
— Mamo. . . posłuchaj. . .
— Nie. . . Nie dam ci˛e wci ˛
agn ˛
a´c do jakich´s spelunek i melin!
— Dom mojej ciotki to nie jest spelunka! — wykrzykn ˛
ałem oburzony, ale pani
Szyperska mnie nie słuchała.
— Zabieraj rzeczy! Gdzie s ˛
a? — nacierała na Nelk˛e.
— W pokoju. . .
— No, to prowad´z mnie! Idziemy!
Chciałem jeszcze interweniowa´c, prosi´c, ale zrozumiałem, ˙ze sprawa jest prze-
grana. Pani Szyperska nale˙zy do rodzaju „szlachetnych i nieugi˛etych”. Czułem,
˙ze powinienem sfilmowa´c t˛e cał ˛
a scen˛e interwencji opieki domowej i egzekwo-
wania praw rodzicielskich; była wyj ˛
atkowo wyrazista i plastyczna, ale byłem zbyt
wstrz ˛
a´sni˛ety osobi´scie.
— Kr˛e´c — powiedziałem do Zezowatego Doda.
Dodo pochwycił kamer˛e. I sfilmował t˛e smutn ˛
a scen˛e — jeszcze jedn ˛
a sce-
n˛e rozstania. Udała si˛e wyj ˛
atkowo. Nelka wyprowadzona przez matk˛e i trzymana
krótko pod r˛ek˛e, a jednocze´snie osłaniana troskliwie parasolem jak cenny schwy-
tany zbieg, przedefilowała przed nami rzucaj ˛
ac nam po˙zegnalne spojrzenia zapła-
kanymi oczami. Ale kiedy znalazła si˛e naprzeciwko mnie, wyprostowała głow˛e
niemal dumnie. Zdobyła si˛e na ten gest i na u´smiech. . . Był to u´smiech przepro-
szenia. . . Zrobiło mi si˛e nagle duszno i złoci´scie. . . Bo wszystko rozgrywało si˛e
w złocistej scenerii. Sło´nce przebijało si˛e przez chmury. . . acz z trudem, i mokre
li´scie błyszczały. . . Ale mnie było duszno. . . jakby mało powietrza było dookoła
i wszystko zamieniało si˛e w smutn ˛
a, dławi ˛
ac ˛
a mgł˛e. . .
Nie zdobyłem si˛e na ani jedno słowo. Pomachałem tylko Nelce r˛ek ˛
a. A Dodo
wci ˛
a˙z kr˛ecił zajadle.
164
— Polec˛e za nimi — powiedział Kobylak — mo˙ze wytłumacz˛e. . . Pani Szy-
perska mnie zna. . . jak b˛ed˛e przy Nelce. . . nie b˛edzie tak na ni ˛
a krzycze´c. . .
— Le´c — powiedziałem. Wiedziałem, ˙ze nic nie wytłumaczy, ale nie był mi
ju˙z potrzebny. . . Wiedziałem ju˙z, ˙ze nie nakr˛ec˛e mojego filmu. . . Nie b˛edzie ani
„Ostatniego dnia wakacji”, ani „Rapsodii jesiennej na puzon i perkusj˛e”. Czy
tak by´c musi, ˙ze nigdy nie mo˙zna zrealizowa´c swoich najwa˙zniejszych marze´n?
Nie. . . nie pogodz˛e si˛e z tym nigdy. . .
Dodo spojrzał na mnie z niepokojem. Moja twarz musiała go przestraszy´c, bo
powiedział:
— Nie przejmuj si˛e, mamy par˛e doskonałych scen.
— Tak. Mamy — powtórzyłem. I pomy´slałem, ˙ze jednak nie wszystko poszło
na marne i co´s mi si˛e przecie˙z udało. . . Dodo ma racj˛e. . . To powinny by´c bardzo
dobre sceny. Mało ich, nie maj ˛
a nic wspólnego ze scenariuszem, ale do licha, s ˛
a
za to prawdziwe. . . Przez dwa miesi ˛
ace ˙zycie nie przeciekło mi jak woda przez
palce. . . Co´s mi si˛e udało zatrzyma´c z niego. Co´s zostanie, zapisane na zawsze
w agendzie. Nie wszystko si˛e b˛edzie liczy´c. . . Nie wykonałem wszystkich pla-
nów, a jednak co´s mi si˛e chyba udało. I co´s przechowam w pami˛eci. Co? I co
b˛edzie si˛e liczy´c? Par˛e rozmów z Nelk ˛
a? Ko´n? Mo˙ze Tubka? I par˛e u´smiechów
Gigi? Czy to du˙zo, czy mało?
´Sciemniało si˛e powoli. Czas było wraca´c. Dodo znikn ˛ał ju˙z w domu. Chłód
mnie ogarn ˛
ał. Od zachodu szły chmury, ci˛e˙zkie, zimowe. . . Jesie´n ko´nczyła si˛e
definitywnie. Padał deszcz ze ´sniegiem.
— Czy mo˙ze mi pan powiedzie´c, która godzina?
Drgn ˛
ałem i podniosłem oczy. Przede mn ˛
a stał facet o ostrych rysach i przeni-
kliwym wzroku, z wypchan ˛
a czarn ˛
a teczk ˛
a. Zrobiło mi si˛e wybitnie nieswojo. . .
przez moment miałem ochot˛e da´c nog˛e. . . ale stłumiłem strach.
— Jest za dwadzie´scia pi ˛
ata — powiedziałem nader swobodnym tonem.
— Dzi˛ekuj˛e — mrukn ˛
ał facet — wie pan, jacy´s dziwni ludzie w tej okolicy.
Kiedy pytam o czas, wszyscy uciekaj ˛
a. Pan jest pierwszym normalnym człowie-
kiem, którego tu spotykam.
— Normalnym? — roze´smiałem si˛e nerwowo. — Jest pan pewien?
Facet przyjrzał mi si˛e bacznie.
— Nie, nie jestem pewien — powiedział i ruszył dalej.
Szalona my´sl strzeliła mi do głowy.
— Prosz˛e pana! — pobiegłem za nim.
Stan ˛
ał.
— Pan cz˛esto chodzi t˛edy?
— Co dzie´n.
— W nocy te˙z?
— Tak. Czasem wracam zupełnie nad ranem.
165
— Aha, to pan jest tym. . . tym — Kubusiem, tym wampirem — powiedziałem
z bezpiecznej odległo´sci.
— Wampirem? — powtórzył młody człowiek raczej zdegustowany.
— Tu był napad. Wieczorem w lesie. I ten opryszek spytał najpierw ofiar˛e
o godzin˛e.
— To nie ja!
— By´c mo˙ze, ale pan te˙z chodzi wieczorem po lesie. . .
— Moja praca tego wymaga.
— Poza tym za cz˛esto pan pyta o godzin˛e.
— Bo si˛e boj˛e spó´zni´c do roboty, a potem na poci ˛
ag.
— Dlaczego nie nosi pan zegarka?
— Ukradli mi na stacji. Kupi˛e sobie nowy, jak mi zapłac ˛
a za t˛e cholern ˛
a ro-
bot˛e.
— Za. . . za jak ˛
a robot˛e? — wstrzymałem oddech.
— Prowadz˛e tu studia ekologiczne. Ostatnio badam ˙zycie ptaków nocnych.
Dlatego wracam pó´zno.
— To ciekawe — powiedziałem.
— Widział pan kiedy ˙zyw ˛
a sow˛e? — zapytał.
— Nie.
— Poka˙z˛e panu! — zaproponował nagle.
Zawahałem si˛e.
— Nie boi si˛e pan chyba?
Ruszyłem z niepewn ˛
a min ˛
a.
Szli´smy coraz gł˛ebiej w las. Serce mi biło mocno. My´slałem: tak si˛e boj˛e,
a id˛e za nim. Co mnie ci ˛
agnie w ten las? Tak si˛e boj˛e, a id˛e. . .