Edmund Niziurski
Śmierć Lawrence`a
MON 1963
Śmierć Lawrence`a
Obidowicz leżał rozpłaszczony na brzuchu w paprociach za porębą. Co za głupia,
denerwująca sytuacja! Kiedy odwracał głowę, widział wymierzoną w swe plecy lufę pepeszy
z tą ohydną, dziurkowaną obudową, przypominającą mu przez jakieś dziwne skojarzenie
grzechotkę dziecięcą - i to było nieznośne. Kiedy zaś głowę podnosił, słyszał ten nieznajomy,
gdzieś z głębi piersi dobywany, zmęczony głos:
- Leż płasko!
Zrozpaczony przytulał się więc do ziemi i wbijał z wściekłością paznokcie w skórę, aż
do bólu.
Minęło już chyba ze dwadzieścia minut od chwili, kiedy na szosie usłyszał to przeklęte
wezwanie: „Stój, służba graniczna!”
Przez ten czas przeżył wszystkie stadia zwątpienia i nadziei. Był dziesięć razy w piekle
i dziesięć razy wydostawał się z niego. Nie mógł wszakże pogodzić się z myślą, że jest
zgubiony...
A wszystko przez ten przypadek. Tak... to niewątpliwie był przypadek. Nie popełnił
przecież żadnego błędu. Wszystko rozwijało się planowo.
Dokładnie o godzinie czwartej Kurt przybił do brzegu. Tym razem prognoza
meteorologiczna nie nawaliła. Gęsta mgła wisiała nad Odrą dając wyśmienitą, naturalną
osłonę...
Pas kontrolny przeszedł - jak zwykle - tyłem, dla psa z ewentualnego pościgu posypał
„tabaczki”, by zgubił trop. Miejsce wybrał na styku odcinków dwu strażnic. Od strażnicy w
Borkowie dzieliło go siedem, od strażnicy w Ostrowie - jedenaście kilometrów.
Stacja kolejowa znajdowała się o pół godziny drogi od rzeki. Płynąc z Kurtem słyszał
wyraźnie gwizd pociągu. Nie miał jednak zamiaru stamtąd odjeżdżać - na tych pustych
pogranicznych stacjach każdy gapi się na obcego człowieka jak na zwierzę cyrkowe.
To zresztą było zbyteczne. Dwa kilometry dalej przebudowywano mostek.
Przedsiębiorstwo robót kolejowych ślimaczyło się z tą robotą, jakby na zamówienie CIC
1
,
pociąg zwalniał tu niekiedy do pięciu kilometrów na godzinę, a niekiedy stawał, zwłaszcza w
takie mgliste noce jak dzisiejsza.
Dojście było dyskretne. Miał tam w gęstej dąbrowie wprost wymarzoną ścieżkę,
zasypaną starymi, na pół zbutwiałymi liśćmi, szło się nią miękko i cicho jak po dywanie.
Wszystko było obmyślone do najdrobniejszych szczegółów. Obmyślone elastycznie, z
wariantami uwzględniającymi różne przypadki i „zmiany pogody”.
Tak, w tych warunkach to mógł być tylko przypadek.
Po prostu trzeba było akurat głupiego trafu, żeby na szosie znalazło się dwu „Jasiów”.
Jakby tam na niego specjalnie czekali. W pierwszej chwili tak nawet o tym pomyślał - że
czekają. Zrobiło mu się zimno... Więc koniec. Ale otrząsnął się szybko. Nonsens! Nie mogli o
nim w żaden sposób wiedzieć. Tak... Oczywiście, że nonsens. Od chwili gdy wyskoczył na
brzeg, upłynęło nie więcej jak dziesięć minut. Po prostu przypadek... Tak, nie ulega
wątpliwości, że to tylko przypadek. Ostatecznie nie było to nawet dziwne. Oni kręcą się. w
pasie przygranicznym - a on musiał przejść tę szosę...
To prawda, że trochę go zaskoczyli. Wyszli niespodziewanie zza dębów - tam przy
szosie rosły takie krzywe dęby...
1
CIC - Counter Intelligence Corps - organ kontrwywiadu amerykańskiego.
Właściwie to jeden z nich wyszedł. Taki sobie chłopaczek... z tych wyrośniętych,
niezgrabnych dryblasów, co to każdy mundur na nich za ciasny, chudy blondynek z
niebieskimi oczami. Tamten drugi pozostał w rowie - leżał na brzuchu z pepeszą i patrzył
gdzieś roztargniony w bok gryząc zieloną trawkę, okrągły i czerwony na swojej pospolitej
gębie.
Z początku potoczyło się wszystko normalnie. Dryblas wyrecytował tę ich
sakramentalną formułkę: „Stój, służba graniczna. Proszę dokumenty”.
Nie należało okazać zdziwienia ani tym bardziej przestrachu. Obidowicz powolnym,
niedbałym ruchem wydobył portfel z „papierami”, całym wysiłkiem woli starając się
opanować zdenerwowanie. Mimo wszystko była to jednak katastrofa.
Dokumenty miał wprawdzie w porządku. Najlepsze, najwłaściwsze, jakie można mieć
w podobnych okolicznościach, łącznie z dowodem osobistym, legitymacją służbową i
delegacją z ostemplowaną datą wyjazdu z Warszawy. Miał nawet legitymację Ligi Przyjaciół
Żołnierza. To usposabiało życzliwie...
Lecz... - stale to powtarzał w Centrali - dokumenty są dobre w odpowiednim miejscu i
czasie. Najbardziej nieposzlakowane dowody w lesie pogranicznym o czwartej dziesięć rano
wyglądają brudno, choćby nawet opiewały na „Tadeusza Kajetanowicza, inżyniera-leśnika i
inspektora Ministerstwa Leśnictwa” i choćby w delegacji służbowej napisano, iż deleguje się
go do nadleśnictwa Śródbórz, województwo Zielona Góra, w celu przeprowadzenia kontroli
wyników akcji zwalczania sówki choinówki. Już więcej liczył na te dwie obgryzione gałęzie
sośniny, które zerwał po drodze.
Dryblas długo wczytywał się w papiery... Kiedy wreszcie podniósł wzrok na
Obidowicza, zawahał się... To były jednak doskonale zrobione dokumenty - arcydzieło sztuki
poligraficznej. Gdyby nie ta wczesna pora, nie byłoby właściwie kwestii.
Obidowicz dostrzegł wahanie w niebieskich oczach chłopaka i serce zabiło mu
nadzieją...
Żołnierz uderzył dowodem osobistym o dłoń.
- Co tu robicie o tej porze?
Obidowicz uśmiechnął się wyrozumiałym, cierpliwym uśmiechem starszych panów.
Wiedział, że w takich wypadkach nie należy się zbyt gorąco i gwałtownie usprawiedliwiać.
Psychologia nie znosi przegięć.
- Przyjechałem o wpół do czwartej.
- Cóż z tego?
- No, zamiast czekać na stacji, wolałem... - wykonał nieokreślony ruch ręką.
Znów wahanie na twarzy wopisty. To, co mówił Obidowicz, nie było niewiarygodne.
Rzeczywiście o godzinie trzeciej trzydzieści przyjeżdżał pociąg z Gubina.
- A czemu nie idziecie szosą? Co robiliście w zaroślach?
Obidowicz wzruszył bezradnie ramionami, jakby dziwiąc się pytaniu. Potem wziął
nagle wopistę za rękaw i szepnął mu tajemniczo:
- Chodziłem po lesie.
Wopista popatrzył na niego zdziwiony. Potem zrozumiał żart i zaczerwienił się
zakłopotany. „Poczciwiec!” - Obidowicz uśmiechnął się w duchu. Zapewne nie chciał być
posądzony o brak poczucia humoru ani tym bardziej o tępą służbistość. Chłopak był - jak to
się mówiło w ojczyźnie - „morowy”. Lecz, dranie, już mu zaszczepili ten przeklęty
formalizm. Wopista opanował uśmiech i rzekł głośno, usiłując nadać swojemu głosowi
groźne brzmienie:
- Nie żartujcie... ja pytam poważnie...
- Więc dobrze; patrzyłem po drzewach, kolego... Niestety, mam taki zawód... i nawyk.
- O tej porze?
Obidowicz rozłożył ręce jakby ubolewając nad tępotą wopisty.
- Przecież mówię... pociąg, kolego podejrzliwy!
Wopista zaczerwienił się... Nieśmiały jakiś chłopak. - Widać, nie bardzo jeszcze
otrzaskany. Patrzył w rozterce na Obidowicza spojrzeniem niespokojnym i udręczonym.
Może pierwszy raz przeżywał podobne spotkanie. W każdym razie Obidowiczowi serce
utkwiło gdzieś w przełyku. Wiedział, że teraz zdecyduje się wszystko. Czy uwierzy?
Wopista zacisnął ręce na pepeszy... Nie, to jeszcze nie zawodowy łapacz. Widać, cała ta
czynność była dla niego niezbyt przyjemna, spuścił więc głowę i wykrztusił cicho:
- Bardzo przepraszam, obywatelu inspektorze... - tak powiedział: „inspektorze”. A więc
uwierzył. Obidowicz odetchnął pełną piersią. Wyciągnął rękę po dowody...
Na twarzy wopisty odbiło się zakłopotanie. - Bardzo przepraszam, obywatelu -
powtórzył zmieszany - ale obywatel pójdzie z nami.
To zakończenie było dosyć niespodziewane. W pierwszej chwili Obidowicz myślał, że
się przesłyszał. Było w tym wszystkim coś niezrozumiałego, słowa wopisty pozostawały w
jakiejś sprzeczności z jego zachowaniem, sprzeczności, której nie mógł pojąć. Wopista musiał
zauważyć zmianę w jego twarzy, bo dodał dobrotliwie, jakby od siebie, uspokajającym,
nieoficjalnym, prywatnym niejako tonem:
- To potrwa niedługo... niemal na poczekaniu, ale rozumiecie, obywatelu, musimy
sprawdzić...
Obidowicz pojął wtedy, że rzecz się rozstrzygnęła.
Jest to miejsce i pora, kiedy niedoświadczony adept, fuszer lub tchórz wychodzi z roli i
zaczyna mówić dużo, o wiele za dużo niż trzeba. Usiłuje mniej lub więcej naiwnie przekonać
służbę graniczną, że nie ma po co fatygować się z nim na strażnicę. Nieszczęsny zapomina, że
rzecz musi się toczyć według tekstu z góry ustalonego scenariusza - inaczej wypadnie z gry.
Strach kusi do odstępstwa, przedstawiając scenariusz jako nie pasujący do sytuacji, zbyt
sztywny, bezwzględny i tragiczny. Zamiast niego podsuwa podstępnie rzekomo łatwiejsze,
bezpieczniejsze, elastyczniejsze sposoby wyjścia: każe improwizować na własną rękę, każe
być sobą, co oznacza przegraną i koniec. Kimże jest bowiem człowiek wywiadu, gdy stanie
się tylko sobą? Kłębkiem strachu.
Obidowicz przemyślał te rzeczy dokładnie. Wiedział, jak należy postąpić w takich
wypadkach.
- Sprawdzić możemy tu! - syknął przez zaciśnięte zęby.
Postanowił grać dalej ściśle według tekstu, póki nie zapadnie kurtyna. A w scenariuszu
ta scena była rozgrywana bardzo prosto i mocno.
Wyciągnął błyskawicznie pistolet i oddał od biodra trzy szybkie strzały. Zobaczył jak
przez mgłę dziecięce oczy wopisty rozszerzone tragicznym zdumieniem.
W sekundę potem był już w rowie. Niemal w tej samej chwili usłyszał trzask automatu.
To ten drugi niezgraba pruł zza drzewa. Wysoka trawa nad głową Obidowicza położyła się
pokotem.
Obidowicz oddał resztę strzałów, po czym przebiegł kilka metrów rowem, odruchowo
zgięty wpół, aż do zakrętu szosy. Tu wyskoczył z dołu i wpadł w zarośla. Zatrzymał się
zadyszany za jakimś drzewem i obejrzał z nadzieją, że tamten został. Niestety... Zobaczył
przekrzywioną zieloną czapkę. Wopista sadził za nim wielkimi krokami krzycząc:
- Stój! Stój!
Obidowicz zmienił gorączkowo magazynek i plunął ogniem.
Wopista przypadł do ziemi. Obidowicz myślał, że ma dosyć, ale nowa seria z pepeszy
rozwiała złudzenie. Tamten kontynuował pościg.
Wpadli w starodrzew sosnowy o gęstym, bujnym podszyciu. Rosły tu ogromne, niemal
egzotyczne paprocie wielkości człowieka.
Obidowicz co chwila oglądał się za siebie i zaciskając szczęki ostrzeliwał gęsto. Trudno
było trafić, liczył jednak na to, że zmęczy i zniechęci szczeniaka do zbyt gorliwego pościgu.
Ale przeklęty „Jasio” wciąż biegł za nim z wilczym uporem i raz po raz pluł z rozpylacza.
Obidowicz zrozumiał, że nie odczepi się od niego. Postanowił zatem zmienić taktykę...
Przebiegł właśnie przez małą nieckowatą porębę porośniętą gęsto ogromnymi
paprociami i krzakami jałowca... Za porębą teren podnosił się w górę... Po drugiej stronie
niecki zauważył zwalone drzewo i dół po wykrocie, tworzący jakby naturalną pozycję
strzelecką.
„Tutaj!” - postanowił. Przerażała go zresztą wspinaczka pod górę, byłby wtedy
doskonałym celem dla „Jasia”.
Padł więc za wykrotem, rękę z pistoletem położył na pniu i czekał usiłując odzyskać
spokój i zimną krew. Trzy sekundy później paprocie rozchyliły się i wyjrzała czerwona twarz
żołnierza. Chłopak ostrożnie rzucał spojrzenia na strony dysząc szeroko otwartymi ustami.
Broń trzymał w pogotowiu.
Obidowicz dopuścił go na dziesięć metrów, wymierzył z zapartym tchem i oddał trzy
strzały jeden po drugim. Zdawało mu się, że posłyszał coś, jakby ciężkie westchnienie.
Wopista zapadł się w paprocie.
„Teraz dostał” - pomyślał z radością.
Kiedy jednak podniósł rękę, żeby otrzeć pot z czoła, powietrze rozdarł natychmiast
trzask automatu, a z pnia tuż obok posypały się drzazgi.
Obidowicz poczuł piekące ukłucie w palcu. „Łajdak, drasnął mnie” - zaklął z
wściekłością.
Palec broczył obficie. Widok krwi rozdrażnił go dziwnie i zdenerwował. Zaczął prać z
pistoletu w miejsce, gdzie padł wopista, tak długo, póki suche stuknięcie iglicy nie
uprzytomniło mu, że wystrzelał cały magazynek.
Ochłonął wtedy. Zdumiała go cisza, jaka panowała wokoło. Dopiero wówczas
zorientował się, że tamten już nie strzela. Zarośla naprzeciw sterczały nieruchomo. „Tym
razem musiałem go naprawdę zatłuc”...
Ogarnęło go zwierzęce pragnienie natychmiastowej ucieczki. Zdławił je jednak.
Nauczony doświadczeniem postanowił się naprzód upewnić. Zdjął czapkę z głowy, nasadził
ją na ułamaną gałązkę i podniósł ostrożnie do góry „na wabika”.
Lecz dookoła panowała cisza, tylko gdzieś z tyłu dzięcioł stukał uparcie w pień sosny...
Droga była wolna. Na wszelki wypadek postanowił jednak nabić spluwę. Ostrożność
nigdy nie zawadzi. Sięgnął po naboje i zaklął pod nosem. Bałwan! Wystrzelał się do
ostatniego pocisku! To prawda, że nie lubił obciążać się ołowiem. Nie nastawiał się zresztą na
prowadzenie długotrwałej strzelaniny. Tym razem jednak nerwy trochę go poniosły.
Chwilę ważył w ręce nieużyteczny pistolet - i cisnął go w krzaki. To nawet sprawiło mu
pewną ulgę. Pistolet w swojej robocie uważał za instrument ostatniej kategorii. Dobycie broni
oceniał jako klęskę i zło konieczne. Strzelanina nie jest właściwą metodą działania dla
szpiega. Zresztą spełniła już swoje brutalne zadanie: Uprzątnął z drogi przeszkodę. Jest
wolny... jeszcze wolny... a póki wolny, póty są szanse...
Ogarnęło go dziwne podniecenie, jakie czuć musi więzień, który nagle zobaczył, że
znajduje się sam poza bramą więzienia.
Ma teraz drogocenne pół godziny czasu. Wątpliwe, by ściągnięty strzelaniną patrol
alarmowy znalazł się szybciej na miejscu. Pół godziny czasu! Okres wydawał się straszliwie
krótki i długi zarazem.
W jego sytuacji każda sekunda była długa, każda sekunda miała wagę złota. Spojrzał na
zegarek: czwarta siedemnaście. Wszystko więc, co nastąpiło od zetknięcia z patrolem, trwało
zaledwie siedem minut. Tak... jeszcze są szanse.
Oczywiście, pociąg teraz już odpada. Stacje będą obstawione, podróżni obserwowani.
Zbyt wielkie ryzyko. Lecz i ten szczegół był przewidziany w operacji. Na taki wypadek
Kajzer przygotował melinę, gdzie można było doskoczyć w ciągu niespełna dwu godzin jazdy
końmi. Na bocznej polnej drodze w umówionym miejscu czekał na niego dwukonny wóz z
tucznikiem, inny komplet dokumentów i ubranie. W tej nowej roli - jako chłop, miał dojechać
do Trokowa, rzekomo na punkt skupu.
Wszystko to w mgnieniu oka przebiegło mu przez myśl. Podniecony poderwał się na
nogi.
I wtedy stała się rzecz dziwna. Oto bowiem tuż za sobą posłyszał po raz pierwszy ów
nieznajomy, dziwnie stłumiony, piersiowy głos. Głos bliski, a jakiś bezdźwięczny i zmęczony
- podobny do ciężkiego szeptu starego człowieka:
- Stać! Nie ruszać się!
To było niesamowite uczucie. Po raz pierwszy przeszedł go wtedy dreszcz. Obejrzał się
gwałtownie.
O pięć, może sześć kroków od siebie zobaczył opartą o ścięty pień lufę pepeszy.
Wzdrygnął się. Nigdy w życiu żadna rzecz nie wydawała mu się tak ohydna jak ta szara lufa
w swej dziurkowanej osłonie.
Lecz zaskoczenie trwało tylko ułamek sekundy. Wyćwiczony zmysł obronny
momentalnie zareagował.
Obidowicz padł błyskawicznie na ziemię, chciał wypróbowanym sposobem przetoczyć
się kilka metrów w bok i zniknąć za wykrotem. Lecz dwie kule z pepeszy bzykające po
liściach przygwoździły go do ziemi... Byłoby szaleństwem w tych warunkach ważyć się na
jakikolwiek ruch. Wyobraził sobie swoje plecy naszpikowane ołowiem i odechciało mu się
wszystkiego.
Leżał więc na brzuchu rozpłaszczony, bezbronny i oszołomiony i gryzł z wściekłości
palce... oto już koniec. Za chwilę podejdzie do niego wopista i zabierze do strażnicy.
Wiedział, co powinien uczynić w tej chwili... pomacał nawet na piersi szklaną fiolkę. To było
również przewidziane w grze. I niewątpliwie słuszne. Jednakże zdrętwiałe palce odmówiły
posłuszeństwa.
Nie... jeszcze nie teraz... Scenariusz mówi: „w ostatniej chwili”. Nie mógł się pogodzić
z tym, aby to była ostatnia chwila. Nie, zginie inaczej. Kiedy wopista podejdzie, rzuci się na
niego, stoczy ostatnią walkę. Tak, jeszcze jest czas.
Jednakże upływały sekundy, a wopista nie podchodził. Kiedy jednak Obidowicz
zdumiony ośmielił się unieść nieco głowę, natychmiast usłyszał ten sam piersiowy, głuchy,
rozkazujący głos:
- Leż płasko! Nie ruszaj się!
Opadł na ziemię. Kim był ten człowiek? Wątpliwe, by znalazł się tu jakiś trzeci
wopista. Wszystko wskazywało raczej, że to tamten „Jasio” zmienił niepostrzeżenie pozycję i
zaskoczył go od tyłu... Lecz ten głos, te dziwne metody... Nie pasowało to jakoś do niego.
Obidowicz leżał więc rozgorączkowany, a przez głowę przelatywały mu najbardziej
niedorzeczne myśli. Z początku przypuszczał, że wopista chce go zlikwidować na miejscu,
lecz zaraz odepchnął tę myśl jako bezsensowną. Gdyby chciał to zrobić, zrobiłby już dawno.
Oni zresztą nie mają tego zwyczaju. Najchętniej biorą żywcem.
Potem pomyślał, że pewnie wopista czeka jeszcze na kogoś, a może po prostu nie wolno
mu opuszczać pozycji.
Nie, to wszystko bzdura. Tu musi chodzić o co innego. Jest w tym zapewne jakaś ich
nowa metoda - bardzo prosta, ale nie znana jeszcze Obidowiczowi.
I po raz drugi przeszedł go dreszcz.
To niemożliwe, by miał zginąć tak głupio! Nie chciał, nie mógł w to uwierzyć. Pod
lepszą urodził się gwiazdą. Czeka go przyszłość. Takiego zdania był pułkownik Fabian i pan
doktor Lipiński - ludzie, których darzyło pełnym zaufaniem wielkie mocarstwo atlantyckie i
którzy znali się na tych sprawach. Wszak doktor Lipiński podczas przyjacielskiej, poufnej
pogawędki w czasie ostatniego spotkania we Frankfurcie oświadczył mu wyraźnie: „Pan ma
do odegrania czołową rolę w przyszłej organizacji wolnego świata”.
A pułkownik Fabian na bankiecie w kasynie w Augsburgu wspominając o jego
sukcesach uścisnął mu przy wszystkich kordialnie rękę i powiedział: „Pan ma wszelkie dane,
by stać się nowoczesnym bohaterem Zachodu. Widzę w panu polskiego Lawrence'a”.
Obidowicz patrzy w ciemną, zbitą masę paproci, spogląda na spokojne sosny - jakby
dziwił się ich spokojowi. Słyszy nie zmącone niczym kucie dzięcioła, pogwizdywanie
szpaków i zdaje mu się, że uległ jakiemuś okropnemu złudzeniu, że nie było żadnej
strzelaniny i koło niego nie ma żadnego wopisty.
Podnosi głowę, lecz zaraz opuszcza ją pospiesznie. Nie, to nie złudzenie. Ohydna
dziurkowana lufa wciąż sterczy z paproci przy pniu.
Co za upokorzenie! Jakiś szczeniak trzyma go na muszce, a drogocenne minuty płyną
nieubłaganie. Znienawidził siebie za ten strach, co przypłaszczył go do ziemi jak płaza i
trzyma...
„Pan jest fenomenem woli” - widzi wypukłe oczy Lipińskiego patrzące na niego z
podziwem zza rogowych okularów.
To prawda. Dawał już sobie radę w rozmaitych sytuacjach. Siedem razy przekraczał
zieloną granicę. Siedem razy wykiwał tych „Jasiów” w zielonych czapkach. Lecz i to prawda,
że nie leżał nigdy rozpłaszczony na ziemi jak żaba, mając automat wycelowany w plecy.
Tak… sytuacja nie jest zbyt przyjemna, lecz przecież, do licha... istnieje jakaś różnica
między rozpłaszczoną żabą a Obidowiczem. Gdybyż potrafił zdobyć się na odwagę i
zaryzykować. Lecz ryzyko było straszne, a szanse prawie żadne. Zacisnął bezsilnie pięści. Pot
wystąpił mu na czoło.
Nie, nie wolno załamywać rąk! Za szybko zwątpił w siebie.
„...Jeśli przeraża pana, że znajdzie pan tam naprzeciw siebie wyspecjalizowanych
łapaczy, niech pan pamięta, że istnieje jeszcze przewaga intelektu i przewaga woli. Mówiąc
prościej, będzie pan miał tam do czynienia z „Jasiami z Wołomina”, pan, oficer wywiadu!
Niewątpliwie, będą to „Jasie” wyćwiczeni w swoim fachu, zaopatrzeni w pewną sumę
nabytych odruchów, lecz... pan sam rozumie... - Obidowicz zapamiętał wymowny ruch ręki
doktora Lipińskiego - ...Są to różnice w sprawności rzemieślnika i artysty, kółek mechanizmu
i żywej inteligencji, różnice nieporównywalne. Dlatego potrafi pan wygrać i obrócić na swoją
korzyść sytuacje pozornie niekorzystne, zdawałoby się - beznadziejne.”
Lipiński ma rację. Obidowicz rozumie to dobrze. Sytuacja wymaga od niego rzeczy
wielkiej. Musi zdobyć się na czyn genialny, uczynić z tego wypadku zdarzenie, które zanotuje
historia - inaczej zginie. Tak wygląda sytuacja. Nie ma innego wyjścia. Trzeba zaprząc do
roboty wszystkie komórki mózgu i rozważyć rzecz na zimno. Zdaje się, że nie popełnił
dotychczas żadnego błędu i od początku dobrze rozgrywał tę niezwykle ciężką partię. Jasne,
że nie sposób było walczyć sześciostrzałowym pistoletem przeciw automatom, zrobił jednak
chyba w tych warunkach wszystko, co należało zrobić. Był prawie w tym momencie pewien,
że sytuacja rozwija się po jego myśli, że w znacznym stopniu kieruje nią nadal i nawet całe to
bezczynne leżenie tutaj w ciągu ostatnich minut jest z jego strony świadomym, dobrze
przemyślanym posunięciem mającym na celu uśpienie czujności „Jasia”.
Nawiedziła go chwila ogromnej pewności siebie. Śmiały, bezczelny plan zarysował mu
się wyraziście przed oczyma. Dokona rzeczy niezwykłej i bez precedensu.
Najpierw należało wykonać ruch próbny. Uniósł się nieco na rękach. Odwrócił głowę.
Na widok lufy zrobiło mu się zimno. Zdawało mu się, że słyszy szczęk żelaza. Zastygł w
bezruchu. Nie, to gałązka trzasnęła. A więc do dzieła. Zaczął obracać się ciałem o sto
osiemdziesiąt stopni. Zdawało mu się, że każde poruszenie powoduje przeraźliwy hałas, toteż
przystawał co trochę i nasłuchiwał. Lecz tamten nie reagował wcale.
Napięcie nerwów wzrastało. Czuł nieznośne pulsowanie w skroniach i wariackie
uderzenia serca. Całą siłą woli trzymał się na miejscu. Korciło go, by zerwać się z ziemi i biec
na przełaj przed siebie, byle dalej od tej lufy ohydnej.
Lecz wiedział, że to nie jest wyjście. Wyjście pozostawało tylko jedno, jedyne...
Opanowywał się więc i jak wąż ślizgał poprzez paprocie do wopisty.
Chwilami zamykał oczy i zaciskał szczęki, gdyż zdawało mu się, że czuje już gorący
cios pocisku rozłupującego mu czaszkę, ale pełzł uparcie dalej, spocony i zadyszany,
naprzeciw wymierzonej lufie, truchlejąc i zdumiewając się na przemian. Wiedział, że nikt i
nigdy nie uwierzy mu, by mógł dokonywać czegoś podobnego, sam zresztą sobie nie
dowierzał. A jednak to była prawda. Lada moment spodziewał się ostrego krzyku: „stój!” lub
zgoła serii z automatu, a jednak nic takiego nie następowało. Rzecz udawała się
nadspodziewanie.
„Zagapił się głupi «Jasio» albo po prostu usnął.”
Już blisko. Spoza paproci wyłania się czarny pień, na którym oparta jest lufa. Widać
wyraźnie pochyloną głowę wopisty, jakby zadumanego nad szarym korpusem automatu...
Plan precyzował się. Ocalenie przybierało realne kształty. Teraz ostatni akt...
Obidowicz zerwał się błyskawicznie z ziemi i rzucił całym ciałem na wopistę. Lecz nie
napotkał oporu. Chłopak zwalił się na mech bezwładnie jak kłoda.
Na brodzie, wąskim pasemkiem od ust, czerniła mu się zakrzepła krew.
Obidowicz stanął osłupiały, oczy wyszły mu z orbit. Zrozumiał, że uderzył trupa.
Zdjął go najpierw strach, potem upokorzenie, wreszcie wściekłość bezmierna.
Pies podstępny! Musiał dostać jeszcze tam w zaroślach, lecz podczołgał się tutaj... i
oszukał go bezczelnie. Tyle czasu zmarnował przez niego! Tyle czasu!
Porwał pepeszę i rzucił się zrozpaczony w sosnowy las, na zachód.
Lecz nagle na zakręcie szosy zawarczały motory. Obidowiczowi zdawało się, że słyszy
ujadanie psa. Rzucił się w drugą stronę, lecz na porębie w odległości niespełna pół kilometra
ujrzał tyralierę zielonych mundurów...
Zrozumiał, że jest już na wszystko za późno. Łzy bezsilności i żalu przesłoniły mu
oczy.
Zawrócił zrozpaczony. Na widok leżącego bezwładnie wopisty zdjęła go wściekłość.
„Podstępny, zdychający pies. Taki głupio uparty, tak nieludzko wierny... aż do końca.”
W paroksyzmie nienawiści zaczął deptać i kopać skrwawione ciało.
Przez tego „Jasia”... przez tego „Jasia z Wołomina” zginie polski Lawrence!
Lecz gdy pochylony nad ziemią nacisnął spust pepeszy, by skończyć z sobą, iglica
wróciła miękko i cicho. W pepeszy nie było już ani jednego naboju.
To dopełniło miary. Załkał z upokorzenia i rzucił się w zarośla.
Kiedy wyciągnięto go stamtąd, już nie żył.
Miał przy sobie wszystkie potrzebne przybory prócz jednej małej szklanej fiolki...
Mój sylwester wopowski
Odsunąłem papiery i wychyliłem duszkiem szklankę wody z karafki. Te kaloryfery
mogą człowieka wysuszyć na daktyl. Która to już godzina?
Spojrzałem na zegar z dyskobolem monotonnie tykający na biurku. Była ósma. Warto
by się zbierać. Zosia telefonowała, że jest już gotowa do wyjścia. Pytała, czy się wybiorę w
mundurze, czy w ciemnym ubraniu i jaką koszulę ma odprasować, tę białą czy tę w paski.
Biedaczka nie ma większych zmartwień.
Powiedziałem, że się namyślę i zadzwonię przed samym wyjściem, żeby mi tylko teraz
nie przeszkadzała. Mam sprawy.
Ile się tego nazbierało!
Utrzymuję żelazną hierarchię w załatwianiu spraw. Te związane ściśle ze służbą
graniczną nigdy nie czekają u mnie w kolejce, lecz są różne inne, których nie cierpię,
spychane przez te pierwsze, ważniejsze i gromadzące się na moim biurku jak muł i osad.
One to właśnie zatrzymały mnie dzisiaj. Dziś upływają terminy. Ostatni czas
przeczyścić biurko. Tak więc na sylwestra zostałem ze stosem różnych świstków, sprawozdań
i rozrachunków gospodarczych. Mogłem wprawdzie podpisać je z zamkniętymi oczyma,
mam jednak głupi nałóg studiowania tego, co podpisuję.
Tomek Szyrmer z brygady twierdzi, iż jest to wyłącznie nałóg bardzo młodych
dowódców i że później wyrosnę z tego. Szyrmer jednak jest cynikiem i nie biorę go
poważnie. Właśnie dwie godziny temu wpadł tutaj wyciągnąć mnie na zabawę do kasyna. A
gdy mnie zastał nad papierami, rżał jak cyrkowy koń. Zauważył, że byłoby to do mnie
podobne, gdybym noc sylwestrową spędził nad sprawozdaniami zużycia pasty do butów i
mydła w batalionie.
Wiatrogłów nie rozumie, jak mało mam czasu.
Na dzisiaj jednak chyba dość roboty. Doprawdy nie da się dłużej pracować. Nie ma
nastroju, nie ma warunków. Wszystko dziś denerwuje człowieka.
Z dołu dobiegają dźwięki starego tanga. To lepsza część naszego kucharza Niedrożnego
produkuje się na saksofonie. Bałwan! Opłakuje na instrumencie uroki utraconej miłości.
Lepiej byś, bracie, zapłakał nad swoimi kotletami.
Za dużo doprawdy tych artystów w batalionie. Czasem trudno powiedzieć: wopista czy
muzykant. Namnożyło się tych talentów, psiakrew! Tancerze, muzycy, szaliapiny, bokserzy,
piłkarze i różne inne czorty. Mam o was wyrobione zdanie. Wszystko to forma wewnętrznego
dekownictwa i dezercji. Nie zajmuję się tymi sprawami. Uważam, że to sprawy mojego
zastępcy, porucznika Zapały. Jeśli jednak chodzi o moje zdanie, to rozkurzyłbym wasze
zespoły na cztery wiatry, bratkowie. Wojsko czy kabaret, u czorta!
A ten mi jeszcze pod samym uchem miauczy miłośnie. A ledwo się odezwał, już mu
odpowiadają ze świetlicy, ze schodów i dziedzińców gwizdy i wycia. Marcowe koty,
psiakrew! Niedrożny wyzwala w nich utajone tęsknoty.
Innym razem przegnałbym Niedrożnego razem z jego trąbą. Chociaż to filar naszego
zespołu instrumentalnego. Tak przynajmniej utrzymuje mój zastępca Zapała. Normalnie tępię
tego rodzaju przejawy. Wojsko jest dla mnie szkołą obowiązku i wyrzeczenia.
Lecz dziś sylwester!
Zresztą i tak jestem osaczony. Na dziedzińcu zachrypły głośnik opiewa w rytmie walca
ruch budowlany naszej ukochanej stolicy. Sekundują mu w tym wiernie melodyjne ryki, które
wiatr podmuchami nanosi z portu i z miasta. Nie sposób obronić się przed nimi. Nie mogę
nawet zamknąć okna, usmażyłbym się. Kaloryfery buchają podzwrotnikowym gorącem. Te
łobuzy z kotłowni wykonują z samozaparciem plan zużycia paliwa. Kiedyś myślałem, że to
tylko zwykły brak koordynacji z meteorologią, ale w tym tropikalnym szaleństwie, jak się
okazało, jest metoda. Wyłuszczył mi ją mój szef gospodarczy Miętusik. Tłumaczył, że jeśli do
trzydziestego pierwszego grudnia nie zużyjemy zapasu węgla przeznaczonego na czwarty
kwartał, na przyszły rok niechybnie obetną nam przydział. A co będzie, jeśli na przyszły rok
będą o tej porze mrozy? Czy obywatel kapitan odważy się wziąć odpowiedzialność? - to
mówiąc Miętusik kurczył się i rozcierał sobie kościste ręce, a na łysawym czole przebiegał
mu dreszcz jakby w przeczuciu straszliwego zamrożenia batalionu.
Nie, niech mnie Bóg broni! Nie chciałem za to wziąć odpowiedzialności i machnąłem
ręką. Teraz ponoszę konsekwencje. Miętusik smaży mnie żywcem.
I jak tu zapomnieć, że sylwester?!
A do tego ten stukot siekiery na dziedzińcu. To Iwańczyk i Krochmalski oprawiają
choinkę noworoczną. Patrzę na nich ze złością. Jeszcze się nie wydłubali. Rano przyszli z
jakąś miotłą i powiadają, że choinka. Skląłem ich. Tłumaczyli się gęsto, że innych w składach
nie ma, że już za późno, że co lepsze zostały rozchwytane jeszcze przed Bożym Narodzeniem.
Oznajmiłem im surowo, że nic mnie nie obchodzi, skąd wezmą drzewko, i że choinka musi
być elegancka. Trzasnęli obcasami, odmeldowali się i poszli.
Pod wieczór rzeczywiście przytaskali inną. Obawiam się, że jest to przedmiot
przestępstwa leśnego, ale nie mówię nic, udaję, że się nie domyślam. Bo co mam robić? Za
cztery godziny Nowy Rok!
Dom Marynarza żarzy się już czterema rządami okien. Rozpoczyna się bal
przodowników. Pomacałem zaproszenie w kieszeni. Trzeba się zbierać i pójść na tego,
sylwestra. O służbę jestem spokojny. Nie dalej jak tydzień temu zlikwidowaliśmy próbę
przerwania. Po takiej akcji przychodzi zwykle okres wytchnienia, jak cisza po sztormie.
Wszystko wskazuje na to, że nareszcie tym razem sylwestra i Nowy Rok spędzimy spokojnie.
Tak, trzeba się zbierać. Przysiądę jutro po południu i przejrzę resztę spraw. Szczęściem
Nowy Rok zaczyna się w rzeczywistości dopiero drugiego stycznia. Nie mogę po raz drugi
robić Zosi zawodu. W zeszłym roku przesiedziała sylwestra w domu. Mieliśmy przerwanie w
porcie, alarm - cała noc zmarnowana.
W tym roku wystosowała ultimatum: albo będę gotów na pół do dziewiątej, albo
pójdzie z Czernicami do plastyków. Nie miałem najmniejszej ochoty puszczać żony do
plastyków. To jaskinia ten ich cały lokal, a wszyscy plastycy to ludzie rozwięźli i cyniczni, to
nie jest towarzystwo dla żony oficera.
Oczywiście Zosia tylko mnie tak straszy... Ale już byle co denerwuje człowieka. WOP
to służba nerwów. Jak długo jeszcze pociągnę? Szyrmer powiedział, że za trzy lata będę
gotów. Szyrmer jest starym, złośliwym kozłem, ale chyba niewiele przesadza.
Oho, znów telefon. Czyżby Zosia? Nie, to Zapała. Czegóż on chce?...
- Jak? Czyżyka do bębna, a Karasia do śpiewu? Nie, na to nie mogę się w żaden sposób
zgodzić... Nie... Nie... poruczniku Zapała. Że co? Kto będzie śpiewał? Nie wiem... nie wiem,
poruczniku kochany, kto będzie śpiewał... Tak, nic ma to nie poradzę, niestety, poruczniku
Zapała. Co macie robić?... Róbcie, co chcecie... zaśpiewajcie sami... Honor batalionu?...
Poruczniku Zapała, mój batalion swój honor zdobył na posterunkach służbowych i chcę, by
go tam utrzymał. Po co takie wielkie słowa, poruczniku... za duży kaliber, za duży kaliber...
do fikania na scence... To przerosty, towarzyszu, niebezpieczne przerosty. Wystarczy już, że z
powodu waszej perły jazzowej chłopaki chodzą dziś bez kolacji... Tak, mówię o kucharzu
Niedrożnym... co takiego zrobił? Nic takiego strasznego, spalił sto dwadzieścia porcji...
Roztargnienie artysty?... Zdenerwowanie przed występami?... Pośpiech? Być może, lecz ja
wolę mieć normalnego kucharza niż nienormalnego artystę... że sukcesy?... Diabli was z
waszymi sukcesami!
Nie. dyskutujmy, towarzyszu, znacie moje stanowisko. Sylwester to dla mnie taki sam
dzień jak każdy inny... Tak, to jest nieodwołalne... wesołego sylwestra, poruczniku Zapała!
Rzuciłem słuchawkę telefonu. Ach ten Zapała! Oczywiście weźmie to za drwinę.
Zapała ma mnie za tępego, nieużytego służbistę. Nie można powiedzieć, żeby praca między
nami układała się jak po maśle. Chwała Bogu, moi zwierzchnicy mają inne o tym zdanie. Nie
mówię, żebym był w pełni doceniany. Być może, jestem za mało reprezentacyjny, nie umiem
mówić przekonywająco i gładko, ale mają do mnie zaufanie.
Nie dostarczyłem wprawdzie jeszcze ani jednego talentu bokserskiego do „Gwardii” i
ani jednego tancerza czy śpiewaka do zespołu centralnego. Dostarczyłem za to wielu
wzorowych żołnierzy WOP-u. Nie, nie mówię o tych odznaczonych, chociaż i takich jest
sporo. Mówię po prostu o batalionie dobrych, pewnych żołnierzy. Może to jest mniej
efektowne niż produkowanie mistrzów boksu i tańca, niewątpliwie jednak pożyteczniejsze.
Tak... mam czyste sumienie. Postawiono mnie tu, żebym pilnował granicy, a nie
wychowywał tenorów, u licha! Ten Zapała. Co on wie o prawdziwej służbie granicznej, co on
rozumie ze służby... Chłopak nie ma prawdziwego wopowskiego stażu. Dla niego służba to
szkółka. Trudno się nawet złościć na smarkacza.
Dobry chłopak, ale nie rozumiemy się. Kiedyś zmądrzeje i przyzna mi rację. Jak mu
jego tancerze przeoczą przestępcę, zrozumie, że wojsko to jednak mimo wszystko nie balet.
Wychowanie polityczne? Nikt mnie nie przekona, że istnieje związek między wychowaniem
politycznym a grą kucharza Niedrożnego na saksofonie. Uważam natomiast za akt politycznie
szkodliwy przypalanie gulaszu.
Tak, w tych sprawach niezupełnie rozumiemy się z moim zastępcą. Ja mam, jeśli się tak
można wyrazić, własny pogląd na tę sprawę. Nie, nie mam nic przeciwko zajęciom w
zespołach. Chcecie obywatele tańczyć, kopać piłkę, grać na saksofonach i harmoszkach, śpie-
wać - proszę bardzo - jest na to czas przewidziany regulaminem, moim zdaniem - zbyt
obszerny, ale nie będę z tego powodu toczył batalii.
Zapamiętajcie sobie jednak - proszę to wziąć pod uwagę - że z tego tytułu nie będą wam
przysługiwały najmniejsze przywileje. Żadnych zwalniań, przepustek, faworów i honorów.
Wprost przeciwnie. Pozwolicie, obywatele artyści i sportowcy, że zwrócę na was
szczególną uwagę, szczególną otoczę was troską i poddam szczególnym rygorom, byście nie
zapomnieli, bratkowie, po co tu właściwie jesteście i nie odwykli od smaku naszego
wopowskiego chleba.
A jednak zdenerwował mnie ten smarkacz Zapała. Rozdrażniony złożyłem papiery do
szuflady i zamknąłem biurko.
Zabierałem się właśnie do plombowania szafy pancernej, kiedy usłyszałem, że ktoś
otwiera drzwi. Odwróciłem się gwałtownie.
Nade mną stał major Czepiga ze sztabu. Wiecie, co znaczy Czepiga. Czepiga to znaczy
- inspekcja, całonocna włóczęga po placówkach.
Patrzyłem na niego wzrokiem, jakim zapewne mierzył Twardowski diabła, gdy
przyszedł po jego duszę.
A potem - zdajecie sobie sprawę ze stanu moich nerwów - nawiedziło mnie pragnienie
okrutnego śmiechu, chciało mi się śmiać, śmiać do upadłego.
To dobre, o to dobre! Doskonały chwyt! Świetny kawał! Radykalne lekarstwo na
sylwestra. Chirurgiczne cięcie. Wszystkie kłopoty zdjęte z głowy za jednym zamachem,
łącznie z rachunkami zużycia pasty i mydła, z Zosią i plastykami!
Tak u nas w WOP-ie rozładowują się często najbardziej zagmatwane sytuacje. Głupi
idiota, martwiłem się o to, czy cywilny garnitur, czy koszula w paski. A sylwester dla mnie
był już zaplanowany. Całonocny, wopowski!
Papieros
Zdarzyło się to podczas tej niezwykłej inspekcji posterunków portowych, którą
przeprowadził u nas w noc sylwestrową major Czepiga ze sztabu.
Znajdowaliśmy się właśnie na Nabrzeżu Północnym. Czterogodzinna inspekcja,
podczas której przemierzaliśmy wszystkie baseny i nabrzeża, przyniosła mi gorzką
satysfakcję za zmarnowany sylwester.
Wszędzie zastawaliśmy wopistów na posterunkach w stanie pełnej gotowości
służbowej.
Nigdzie nie udało się stwierdzić Czepidze najmniejszego bodaj uchybienia czy
naruszenia dyscypliny. Przez cały czas milczał uparcie, co było już oznaką, że jest
zadowolony.
A potem nawet zaczął wydawać nosowe pomruki...
- Tak... tak... no... no...
Kto znał jego powściągliwość w wyrażaniu pochwał, ten wiedział, że to niedźwiedzie
mruczenie było nie byle jakim komplementem pod moim adresem. Tak, mogłem już być
spokojny o opinię w sztabie. Może nareszcie ocenią, co wart mój batalion. To przecież była
bądź co bądź niezwykła próba. Próba sylwestra.
Aż nagle, tuż pod koniec inspekcji, zaszedł ten przykry wypadek, który popsuł
wszystko.
Jak powiedziałem, znajdowaliśmy się właśnie na Nabrzeżu Północnym. Stały tam dwa
bliźniacze drobnicowce angielsko-polskiego towarzystwa żeglugi: „Baltlover” i „Baltramp”,
oba oświetlone rzęsiście. Lecz zdziwiło mnie jedno. O ile z „Baltlovera” dochodziła wrzawa
rozbawionych głosów, o tyle „Baltramp” był niespodziewanie cichy. Czyżby cała załoga
spędzała sylwestra na lądzie? Zaciekawieni podeszliśmy bliżej. Nie, załoga była na pokładzie.
Może ze dwudziestu chłopa poprzebieranych w różne maskaradowe stroje stało stłoczonych
przy barierze i gapiło się za burtę. Odwróciłem głowę.
Cóż oni tam mają takiego niezwykłego do oglądania?
W cieniu dźwigu ujrzałem sylwetkę wopisty. Stał w niedbałej, powiedziałbym,
wyzywającej pozycji i palił papierosa. Palił jak gdyby nigdy nic.
Zdrętwiałem. Krzyknąłem coś... nie pamiętam już co. Chłopak zauważył nas wreszcie,
drgnął, rzucił niedopałek w wodę i stanął w postawie zasadniczej.
Przypatrywałem mu się oniemiały. To był kapral Karaś, jeden z najlepszych ludzi w
moim pododdziale, solista zespołu pieśni i tańca, chłopak, który kilka dni temu otrzymał
odznakę wzorowego żołnierza WOP-u.
Innym razem nie zostawiłbym na nim suchej nitki, ale obecność majora i tych tam na
pokładzie hamowała moją pasję.
- Cóż wy, do cholery, nie wiecie, że palić na posterunku nie wolno - wycedziłem
zduszonym głosem.
W tej samej chwili poczułem ucisk dłoni majora na moim ramieniu. Czepiga pokazywał
mi jakiś przedmiot na czarnym betonie nabrzeża.
- Podnieście! - rozkazał spokojnie wopiście.
Karaś spojrzał na nas przerażony i podniósł z ziemi pudełko zagranicznych papierosów.
- Chesterfieldy, no, no - mruknął major i schował pudełko do kieszeni.
Krew uderzyła mi do głowy. Postąpiłem krok z zaciśniętymi zębami.
- Jak mogliście?... - wydyszałem.
- Nie tutaj - przerwał mi ostro major. Po czym zwrócił się do Karasia.
- O dziewiątej zameldujecie się u mnie, kapralu.
- Tak jest! - wykrzyknął chłopak.
Major odwrócił się i poszliśmy dalej odprowadzeni głośnym śmiechem załogi
„Baltrampu”. Szedłem jak pijany, dławiąc się z wściekłości, wstydu i upokorzenia.
Postępek Karasia był bez precedensu w moim pododdziale. Nie po raz pierwszy
zdarzało się, że pełniącemu służbę wopiście marynarze z zagranicznych statków rzucali
papierosy. Obojętne, czy robili to z filantropii, czy dla świadomego demoralizowania
żołnierza - gest taki odczuwałem zawsze jako prowokację.
Lecz jak dotąd moi chłopcy wychodzili z tych prób zwycięsko. Nie połasili się nigdy.
Dopiero Karaś. I to tej nocy... podczas inspekcji... na oczach Czepigi. Paliłem się ze wstydu.
Nie wiedziałem, co mówić, jak się zachować. Z początku próbowałem usprawiedliwić
Karasia przed sobą i przed majorem.
- Noc sylwestrowa, zadymka... ludzie są ludźmi - bąkałem bez przekonania.
Lecz gdy zobaczyłem utkwione we mnie ironiczne oczy majora, umilkłem zmieszany.
Rano, stosownie do rozkazu, kapral Karaś stanął do raportu. Nie wyglądał na zbyt
stropionego i to jeszcze bardziej mnie rozjątrzyło.
- Czy zdajecie sobie sprawę ze swojego postępku? - rzekłem surowo, z trudem
opanowując nerwy.
- Ja to obywatelowi kapitanowi wytłumaczę...
- Bez tłumaczeń - przerwałem - sprawa jest jasna.
- Zaraz - wtrącił major - dajcie mu się wypowiedzieć.
- Mogę mówić od początku, obywatelu majorze?. - poczerwieniał Karaś.
- Mówcie.
- Więc to było tak. - Karaś odsapnął i zaczął opowiadać: - Tej nocy to ja faktycznie
miałem pecha... Najpierw dali rozkaz, żebym jechał z zespołem do Domu Marynarza. Bo ja
jestem solistą i śpiewam, obywatel kapitan wie. Więc przygotowywałem się do występów...
Aż tu nagle: „Nie będziecie śpiewali. Przygotować się do służby”.
No nic. Rozkaz to rozkaz. Najgorsze, że tak nagle. Nie zdążyłem nawet przekąsić
czegokolwiek. Obywatel kapitan wie, kucharz Niedrożny spaskudził kolację, a do kantyny
wpaść już czasu nie było. Poszedłem, jak stałem.
W porcie mokry deszcz ze śniegiem i wiatr. Obywatel kapitan wie, najbardziej zimno,
jak mokro i wieje... Zaczęło mnie podwiewać. Czułem się, jakbym na sobie miał nie płaszcz,
ale firankę...
Tu przerwał i flegmatycznie wytarł nos.
Od razu zorientowałem się, że mam przed sobą krętacza - gadułę, chłopaka spod
Łysicy. Taki nie powie nigdy tak albo nie. Będzie kręcił i kołował. Wyprowadzi ci wszystko
od Adama i Ewy...
- Mówcie do rzeczy - przerwałem mu surowo. - Więc zapaliliście z zimna?
Karaś uśmiechnął się.
- Ja to obywatelowi kapitanowi dokumentnie wytłumaczę.
Ten jego tupet i nonszalancja były nieznośne.
- Dość tych wykrętów! - krzyknąłem. - Odpowiadajcie na pytania.
- Czekajcie - wtrącił spokojnie major. - Niech opowie. Opowiedzcie wszystko
dokładnie, Karaś.
Przygryzłem wargi.
Karaś podniósł głowę i wrócił do swojej opowieści:
- Więc stanąłem przy tym „Baltrampie”. Co tu dużo gadać, nie byłem w nastroju.
Obywatel major rozumie, tu człowiek stoi w nocy i zawiei... a tam się bawią jak sto diabłów.
Śmiechy i krzyki, tupoty... saksofony, muzyka, cały statek we światłach. Aż czułem, jak
stamtąd bucha gorąco i smakowite zapachy. Najgorsze te zapachy, obywatelu majorze.
Najpierw powiało czymś lekkim, znaczy alkoholowym. Wódka nie wódka, wino nie
wino, rum może... trudno było poznać, bo wszystko wymieszane razem... Aż mnie i mdlić
zaczęło, takie to było ciepłe i słodkie.
Potem mnie zaatakowały cięższe kalibry. Jeden po drugim zajeżdżały mnie całe
asortymenty gastronomiczne wte i wewte, i nazad od początku zależnie od wiatru. A już
najgorzej to ta cholera, smażony boczek z cebulą. Niech się nasz Niedrożny schowa. Nigdy
nie myślałem, że tyle może być zapachów.
Jak mnie to wszystko zaczęło rżnąć po żołądku, to aż spluwać musiałem, bo ślina mi
ciekła jak nie przymierzając temu głupiemu kundlowi z książki.
- Jakiemu kundlowi, co wy opowiadacie? - przerwałem.
- No, temu „naukowemu” od profesora Pawłowa. I tak byłem wystawiony na natarcie
zapachów. Faktycznie cierpiałem, obywatelu majorze. Odwracałem się, nos zatykałem, nic
nie pomagało... Cała pociecha, że nie ja jeden. Kapral Teliga, który stał u rufy, też się za nos
trzymał.
Aż tu nagle słyszę nowy wrzask. Patrzę, na pokład walą marynarze poprzebierani za
jakichś pajaców, kominiarzy, piratów i innych diabłów, a każdy z butelką w kieszeni.
Maszerują dookoła, trąbią, biją w blaszane talerze.
Jeden przebrany za babę stanął przy burcie, kiwa na mnie i kieckę podnosi.
- Luk! Luk! Wop! Wop! Najs gel?... Pryty, pryty?...
To cała banda w śmiech, a tamten zadkiem kręci i mizdrzy się do mnie.
Nie wiedziałem co robić. Udałem, że nie widzę... Diabeł ich tam wie, co to ma znaczyć.
Może żarty, a może specjalnie zagadują jak wtedy z tym Gajkiem i Kramerem. Ja będę
patrzył, a tu ktoś z boku szus do statku.
Nie wezmą mnie na to - pomyślałem - i w drugą stronę zerkam, ale nic podejrzanego.
Znaczy się darmowe przedstawienie...
A oni dalej krzyczą:
- Luk, luk Wop!
A był tam taki jeden gruby, przebrany za kapitalistę...
- Jak? Za kapitalistę? - uśmiechnął się major.
- Tak, za kapitalistę... obywatelu majorze, z brzuchem był i w cylindrze jak Dulles -
podżegacz.
Więc ten Dulles butlę do gęby przyłożył i ciągnie. A wszyscy liczą, ile łyków wydulda.
I zakłady robią. A ta bestia za jednym zamachem całą flachę wytrąbił, więc tamci oglądają,
śmieją się, biją go po plecach, a on, znaczy Dulles, po swoim kapitalistycznym brzuchu się
klepie.
- Dobre... dobre. Wop - mamle i dawaj podśpiewywać: „Pije Kube do Jakube” i wciąż
to samo w kółko: „Pije Kube do Jakube” - widać, dalej nie umiał.
Odwróciłem się oburzony i patrzę po pustym nabrzeżu, a cholera mnie bierze.
Nagle usłyszałem podejrzany zgrzyt i szczęk łańcuchów. Jakiś długi cień przesunął się
po nabrzeżu.
Wzdrygnąłem się, oglądam, a tu do mnie w powietrzu butelka jedzie: pękata i złota.
Zatrzymuje się nad moją głową i opuszcza powoli prosto do gęby.
Stoję jak głupi i nic nie rozumiem, A tamci z pokładu ryczą ze śmiechu. Dopiero patrzę,
a te diabły bom uruchomili, dźwig pokładowy znaczy się, i tym dźwigiem do mnie tę butelkę
wiozą...
Czuję, że nabijają się ze mnie jak z kolonialnego Murzyna, krew mnie zalewa, ale nic,
automat zaciskam i stoję jak głupi z tą butelką, co koło głowy mi dynda.
Obywatel kapitan rozumie, że można się było zdenerwować.
Myślę: dzwonić do pododdziału, meldować? E, wyśmieją, głupstwo przecież. Więc
lekceważyłem, obywatelu kapitanie, lekceważyłem ich.
Może z pięć minut tak się bawili, aż w końcu usłyszałem czyjś ostry głos na pokładzie i
dranie przestały się śmiać. Musiał ich oficer porządnie obsztorcować, bo patrzę, bom się
podnosi, zabierają szybko butelkę.
Myślę: skończyło się, i nawet niejaką wdzięczność czuję do tego oficera.
Wtem... błysnęło coś nad portem. Kolorowe rakiety rozprysły się w powietrzu. Jedna...
druga... trzecia... dziesiąta...
To już dwunasta - myślę - zaczął się Nowy Rok, i ścisnęło mnie za gardło. Zwykle o tej
porze miasto śpi i nie tak żal... a tej nocy wszędzie, gdzie spojrzałem, światła... kule świateł i
hałas muzyki. Od Kamiennej Góry... do Grabówka i Oksywia. Wszędzie zabawy i sylwester. I
w Domu Marynarza, i w kasynach, i w „Żegludze”, i u rybaków, i w „Dalmorze”, i w stoczni.
I skapowałem się, że ten Nowy Rok nie tylko u Anglików na „Baltrampie”...
Głupio mi się zrobiło. Czułem się w tym wszystkim jak gwóźdź w marmoladzie.
Obywatel kapitan rozumie, z tej i tamtej strony światła, szaleństwa, muzyka i zabawa. A tu
ziąb i w żołądku... dietycznie, tak mnie z dwu stron wzięło.
Nagle posłyszałem nowe wrzaski i śmiechy na statku. To te bestie znów wyskoczyły na
pokład. Byli już dobrze pod gazem. Butelki strzelały im w rękach. Biała piana ściekała na
pokład.
Znowu mnie zobaczyli. Musiałem ich drażnić i psuć im nastrój. Może faktycznie nie
pasowałem do uroczystości, obywatel kapitan wybaczy. Płaszcz miałem przydługi, do samej
ziemi. Rękawy trąbiaste. Sam sobie wydawałem się bardzo niezgrabny, nieświąteczny i nie na
miejscu.
Ale choć stałem jak pieniek, czułem wszystko i rozumiałem, i dlatego było mi ciężko.
Ciężko było, obywatelu kapitanie.
A oni ustawili się w rząd przy barierze burtowej i znowu się zaczęło. Czułem, że jak
teraz co jeszcze zrobią, to nie zniosę.
Może zresztą nic by nie było i regulamin nie byłby złamany, gdyby tylko się śmiali. Ale
potem wylazł ten taki gruby z gębą jak pieprz turecki, bosman chyba, bo z naszywkami, i
zaczął coś tłumaczyć marynarzom, i pokazywać na mnie. To oni umilkli i przestali się śmiać.
A on szwargotał tak i szwargotał, a potem odwrócił się do mnie:
- Ajm sory... ol sory - pokazuje na marynarzy, że mnie żałują.
I znów:
- Jur sory... jur sory... Żymno... żymno... Drink nie ma, cmoking nie ma. Nietopsze in
Poland! Nietopsze! - głową kręci, ręce składa i strasznie się lituje. A w końca, sięgnął do
kieszeni i rzucił mi paczkę papierosów. I wtedy wszyscy, jak stali, zaczęli sypać.
- Cmok Wop! Cmok!
I wszyscy oblepili barierkę i gapili się na mnie z rękami w kieszeniach jak na
nieszczęśliwą ofiarę, a żaden się nie śmiał, tylko głowami kręcili... i wzdychali. Taka ich
nagła żałość wzięła. I tego to już nie wytrzymałem. Krew mnie zalała... Strąciłem butem do
wody te ich papierosy, wyciągnąłem swojego „Mocnego” i zapaliłem.
Karaś skończył mówić i patrzył nam niespokojnie i pytająco w oczy.
- To wszystko? - zapytał Czepiga.
- Wszystko.
Czepiga wstał. - Tak... - mruknął - no tak... - sapał przez chwilę i przyglądał się
kapralowi swymi bystrymi, małymi oczkami uśmiechając się pod nosem, a potem powiedział
krótko:
- Możecie odejść, kapralu Karaś. Sprawę uważam za wyjaśnioną.
Patrzyłem na niego osłupiały.
- Wy mu wierzycie?
- Trzeba wierzyć ludziom, kapitanie. Dlaczego nie miałbym wierzyć wzorowemu
żołnierzowi WOP-u?
To powiedziawszy wyciągnął z kieszeni papierosy i zapaliliśmy - „Mocnego”.
Ksiuta w kuchni
Kapral Ksiuta, przygotować się do służby granicznej. - Tę sławną decyzję chorążego
Sajdaka pułkownik nazwał później zdumiewającym aktem wychowawczym. Sam Sajdak był
o wiele skromniejszy i oświadczył ze skruchą, że był to raczej akt rozpaczy.
Przyznajemy mu rację. Akt ten nie miałby nigdy miejsca, gdyby nie ostateczna
kompromitacja Ksiuty na nowym, tym razem kulinarnym, stanowisku.
W tym czasie strażnica przeżywała trudny okres kadrowy w związku z niedyspozycją
szefa i kucharza. Obaj dzielni wopiści padli, jak to określił w okolicznościowym
przemówieniu porucznik Sitko, na posterunku bojowym broniąc nierozerwalnej więzi WOP-u
z masami. Bawiąc w charakterze nieoficjalnych przedstawicieli na weselu pełnomocnika
skupu i kontraktacji w Gnacinie Wielkim ulegli oni mianowicie zatruciu jadem kiełbasianym i
od tygodnia wraz z państwem młodymi i trzydziestoma weselnikami przebywali w szpitalu.
Kto zdaje sobie sprawę, kim są szef i kucharz dla jednostki wojskowej, ten łatwo pojmie
ogrom ciosu, jaki spadł na strażnicę.
O fachowym zastępstwie nie było co marzyć. Do kuchni został więc odkomenderowany
kapral Ksiuta. Sajdak udzielił mu osobistych instrukcji i objął kontrolę. Niestety, w sobotę,
został nagle wezwany do dowództwa brygady. Tego samego dnia jakość obiadu w strażnicy
nagle się pogorszyła. Do takich prozaicznych cech jak spalenizna dołączył się nowy i nie
znany bliżej czynnik. Charakteryzował on się przede wszystkim tym, że po spożyciu zupy
wopiści nagminnie zapadli na ciężką przypadłość morską. Biedni chłopcy przez trzy dni
powstrzymywali się od jedzenia obiadów, mimo że głód skręcał im kiszki. Jeden tylko
porucznik Sitko jadł bez szczególnych oporów, ale był to człowiek w ogóle wyjątkowy,
zresztą jako świeżo upieczony zastępca przeżywał właśnie swój miodowy okres w strażnicy i
nie zwracał uwagi na taki drobiazg jak jedzenie.
Ogólnie jednak nastąpiło obniżenie morale i duch w strażnicy podupadł. Wopiści
chodzili głodni i rozdrażnieni. Wieczorem w poniedziałek' przydybali w sypialni kucharza
Ksiutę i sprawili mu blisko godzinnego koca. Grubas wyszedł z operacji ledwo żywy, nic
jednak nie pomogło - nazajutrz obiad był bodaj jeszcze gorszy, posiadał ten sam ohydny,
mdły smak, skłaniający do małej przejażdżki w okolice Rygi.
We wtorek wrócił wreszcie chorąży Sajdak. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła w
strażnicy, była śmiertelna cisza panująca dookoła. Normalnie po obiedzie przy takiej
pogodzie jak teraz boisko rozbrzmiewało gwarem. Chłopcy grali zapamiętale w siatkówkę.
Tym razem słychać było tylko smętne wycie psów służbowych. Wopiści siedzieli ponurzy
pod płotem. Co trochę któryś zrywał się nagle i na chwiejnych nogach biegł przed siebie
trzymając się za brzuch i usta.
Sajdakowi wydało się to dosyć dziwne, nie miał jednak czasu zastanawiać się dłużej
nad tym zjawiskiem. Przywoził ważne wiadomości z odprawy, był zmęczony i niewyspany, a
nade wszystko głodny.
Wpadł więc do kancelarii, ściągnął pas i kurtkę, po czym zapytał służbowego Uszaka,
czy jest jeszcze obiad. Zwykle o tej porze rondle świeciły już pustkami, tym razem jednak
Uszak odrzekł, że owszem, obiad jest, o ile tylko obywatel chorąży zechce go strawić. Zrobił
przy tym dość znaczącą minę, ale Sajdak nie zwrócił na to uwagi, ponieważ Uszak był w
ogóle śmiesznym typem.
- Aha - przypomniał sobie, gdy Uszak był już na progu - poproście tu zastępcę!
- Obywatel zastępca zaniemógł dziś po obiedzie - odrzekł smutno Uszak.
- Co takiego? - Sajdak zdziwiony uniósł do góry brwi. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić
zastępcy złożonego chorobą. Machnąwszy więc ręką na Uszaka pobiegł do izby porucznika
Sitko.
Zastępca leżał śmiertelnie blady na łożu. Na widok dowódcy uniósł się z pościeli
usiłując z nawyku przybrać postawę wojskową, opadł jednak natychmiast z żałosnym i zgoła
niewojskowym jękiem.
- Co wam jest, do pioruna?!
- Nie wiem - wyszeptał Sitko - zaniemogłem poważnie, towarzyszu dowódco. Już od
kilku dni starałem się siłą woli zwalczyć postępującą chorobę, ale bezskutecznie.
Przypuszczam, że mam raka żołądka.
- Raka? - zdumiał się chorąży.
- Objawy żołądkowe, towarzyszu, wstręt do pokarmów - znam się coś na tym.
- A toście się wybrali z chorobą! Przywożę ważne wiadomości z dowództwa.
- Wstaję, towarzyszu - odrzekł bohatersko Sitko - możecie być pewny, że spełnię swoje
obowiązki do końca.
Zdenerwowany i przygnębiony chorobą zastępcy Sajdak wrócił do kancelarii, gdzie
oczekiwał go już Uszak z zupą. Wręczył pełny talerz chorążemu, zamiast jednak oddalić się,
stanął na progu z rozdziawionymi ustami i patrzył na zwierzchnika z jakąś dziecinną
ciekawością.
Sajdak ukrajał pajdę chleba, zamaszyście nabrał pełną łyżkę smakowicie pachnącej
zupy i przełknął bez zastanowienia. Nagle twarz mu się wykrzywiła, a oczy stanęły w słup.
Zaczął się dławić i spluwać z obrzydzeniem.
- Co to jest, do diabła! - krzyknął na służbowego.
Uszak przełknął ślinę i podszedł ze swoimi obwisłymi, nieruchomymi, jakby
przylepionymi do kolan rękami, które nadawały jego postaci wygląd człowieka wiecznie
wystraszonego.
- To jest zupa, obywatelu chorąży - wyjaśnił.
- To jest zupa? - Sajdak podniósł talerz do góry jakby niebo wzywając na świadka
bezeceństw kucharza. - To jest zupa! - zaśmiał się szyderczo.
- Takie teraz Ksiuta obiady gotuje - wyjąkał przerażony Uszak.
Sajdak skoczył z talerzem do drzwi. Tu omal nie zderzył się z porucznikiem Sitką, który
blady jak śmierć trzymał się klamki.
- Ta zupa was tak urządziła! - krzyknął Sajdak. - Jak mogliście tolerować podobne
świństwo!
- Zupa? - porucznik Sitko zamrugał powiekami, a na jego trupio bladej twarzy odbiło
się nagle olśnienie. - Zupa... - powtórzył. Po czym wyraził pogląd, iż jest to prawdopodobnie
perfidna próba wroga klasowego zmierzająca do wytrucia załogi strażnicy.
Ale Sajdak machnął tylko ręką, westchnął i popędził z talerzem grochówki do kuchni.
Zastał Ksiutę siedzącego na stołku i zajętego niby Napoleon kilkoma czynnościami na
raz, niestety żadna z nich nie była czynnością kulinarną.
Grubas opychał się bezwstydnie kiełbasą, trzymając jednocześnie igłę z nitką i cerując
stare spodnie, a przy tym wszystkim czytał z przejęciem jakąś książkę rozłożoną na stole. Na
blasze tymczasem bulgotał gniewnie czajnik raz po raz rzygając wrzącą wodą z dzioba.
- Kapral Ksiuta! - krzyknął dowódca.
Ksiuta zamrugał łagodnymi niebieskimi oczami, a rozpoznawszy dowódcę odłożył
spodnie, kiełbasę i książkę, po czym wyprężył się przy rondlach w postawie zasadniczej,
której nic nie można było zarzucić oprócz braku spodni.
- Do diabła, jak stajesz przed przełożonym - zmierzył go wściekłym spojrzeniem.
Szczere oczy Ksiuty zaokrągliły się ze zdumienia. Nie rozumiejąc, o co dowódcy
chodzi, jeszcze bardziej wypiął brzuch.
Sajdak zasapał. Ksiuta zawsze doprowadzał go do rozpaczy.
- Włóż spodnie - rzekł starając się opanować zdenerwowanie.
Ksiuta spojrzał na swoje nogi i na twarzy jego odbiło się szczere zakłopotanie. Zakręcił
się w kółko jakby chcąc uciec przed wzrokiem przełożonego. Wreszcie porwał spodnie i
począł naciągać je nerwowo. Czynność ta nie była łatwa zważywszy dysproporcję między
rozmiarami, ciała Ksiuty a szczupłością spodni.
Chorąży Sajdak stał z talerzem w ręce i myślał, że życie dowódcy jest jednak
niewymownie ciężkie.
Wreszcie kapral zdołał przyoblec się w spodnie i pozapinać, tylko z tylu zwisała mu
igła z nitką.
- Gotów, obywatelu chorąży!
Sajdak podsunął mu pod nos talerz nieszczęsnej grochówki,
- Co to jest, mój Ksiuta?
- Grochówka, obywatelu chorąży.
- Jadłeś tę grochówką?
- Nie jadłem.
- Jak to, nie jadasz obiadów?
- Nie jadam.
- Czemuż to?
- Jestem na diecie.
- Co takiego?
- Przeprowadzam kurację odtłuszczającą, obywatelu chorąży. Obywatel porucznik Sitko
powiedział, że kompromituję jednostkę, bo jestem za gruby i przekroczyłem dopuszczalną
wagę wopisty.
- Słusznie powiedział. Jesteście zakałą jednostki.
- Tak jest obywatelu chorąży. I dlatego porucznik Sitko przepisał mi receptę... - to
mówiąc Ksiuta zaczął obszukiwać kieszenie, po czym wyciągnął zatłuszczoną kartkę i zaczął
czytać:
„Powstrzymać się od spożywania zup i potraw mącznych. Pić trzy szklanki czarnej
kawy na dobę... po posiłku biegać truchtem przez piętnaście minut po podwórzu...”
- A kiełbasę wolno ci żreć? - zapytał szyderczo dowódca.
- O kiełbasie obywatel porucznik nie napisał...
- Ach ty grubasie! - dowódca wyrwał mu „receptę” z rąk i podarł na drobne kawałki
sapiąc ze zdenerwowania.
- Obywatel chorąży jest cokolwiek nerwowy - zauważył spokojnie Ksiuta - obywatel
chorąży spytałby się porucznika Sitki, czy by mu co na nerwy nie zapisał.
- Nie potrzebuję znachorów! - zacharczał Sajdak.
- Porucznik Sitko nie jest znachorem - zauważył Ksiuta. - Porucznik Sitko, zanim
wstąpił do wojska, był w szkole felczerskiej w Łodzi.
Sajdak popatrzył podejrzliwie na Ksiutę, ale twarz kaprala była poważna.
- Skąd ty to wszystko wiesz, mój Ksiuta?
- Od obywatela porucznika Sitki.
- Co? - zdziwił się Sajdak. - Porucznik wywnętrzał się przed tobą na osobiste tematy?
- Obywatel porucznik Sitko opowiadał nam na zajęciach o swojej trudnej drodze
życiowej. To była droga z czworaków dworskich obszarnika, niejakiego Chruściela Albina,
do służby w WOP-ie, która jest powołaniem obywatela porucznika Sitki - wyrecytował
Ksiuta.
Widząc zaś stropienie na twarzy dowódcy dodał tonem kategorycznym patrząc na niego
wyzywająco:
- Droga życiowa porucznika Sitki jest typowa.
- Jesteś bałwan, mój Ksiuta - westchnął zrezygnowany Sajdak. - Urwij sobie lepiej tę
nitkę, co ci dynda u spodni.
- Nie dokończyłem szycia, obywatelu chorąży, i obawiam się, że urwanie tej nitki w
obecnej chwili mogłoby być niekorzystne dla służby, ponieważ...
- Urwij, powiedziałem - zdenerwował się Sajdak.
- Tak jest.
Ksiuta zaczął się kręcić w kółko usiłując uchwycić nieszczęsną nitkę. Wreszcie wysiłki
jego zostały uwieńczone powodzeniem. Pociągnął nitkę tak zamaszyście, że trącił talerz.
Grochówka chlusnęła na nogi Sajdaka.
- Nie szkodzi, obywatelu chorąży - Ksiuta usiłował pocieszyć dowódcę, który klnąc na
czym świat stoi ścierał gęstą papę ze swoich cholew. - Mam jeszcze pełny kocioł, zaraz
doleję.
- Kapral Ksiuta! - wrzasnął Sajdak. - Czy sądzisz, błaźnie, że przyszedłem tu po repetę?
- Tak sądzę - oświadczył spokojnie Ksiuta. Sajdaka zatkało na moment. - Twoja
zarozumiałość przechodzi wszelkie granice.
- Więc obywatel chorąży nie chce dolewki?
- Kapralu Ksiuta - rzekł przez zaciśnięte zęby Sajdak - dosyć tych błazeństw.
Przyszedłem tu, abyś spróbował tej zupy.
To mówiąc wetknął przemocą łyżkę do rąk kucharza, który spojrzał na niego z
niekłamanym zdziwieniem, a potem zaśmiał się krótko jak z dobrego żartu.
- Obywatel chorąży wesoły człowiek, jak Boga kocham!
- Milczeć! Próbować! - huknął Sajdak.
Rozbawiony Ksiuta zanurzył łyżkę w zgęstniałej grochówce, przełknął i nagle oczy
wyszły mu z orbit.
- Przepraszam - wybulgotał - obywatel chorąży pozwoli... ja... złapał się za usta i nie
czekając na pozwolenie służbowe wybiegł z kuchni.
Wrócił dysząc ciężko i spojrzał na Sajdaka z żalem, jakby ten zrobił mu brzydki kawał.
- Więc, Ksiuta - Sajdak uśmiechnął się z satysfakcją.
- Obywatel chorąży do śmiechu tak...
- Co? Do śmiechu? Ach ty grubasie! - krzyknął zrozpaczony Sajdak. - W tej chwili
marsz do kotła i próbować!
Ksiuta przestraszony nieco cofnął się tyłem i zaczął sondować kocioł wielką chochlą.
- Prędzej!
Ksiuta, mierząc bojaźliwie jednym okiem chorążego zza kotła, spróbował niepewnie i
ostrożnie. Na jego twarzy odbiło się przerażenie.
- Więc, Ksiuta - rzekł groźnie Sajdak - coś ty tu naknocił?
Ksiuta patrzył na niego szczerze zmartwiony przyciskając ręce do podołka.
- Nie rozumiem... nie wiem... - jęknął zrozpaczony, po czym wyciągnął czerwoną
chusteczkę i zaczął żałośnie wycierać nos.
Sajdak wiedział, że powinien w tym momencie zwymyślać grubasa, ale na widok jego
zrozpaczonej miny pokiwał tylko głową.
- Do czego ty się w końcu nadajesz, Ksiuta. Miałeś już chyba sześć różnych funkcji...
- Jeśli chodzi o ścisłość, siedem, obywatelu chorąży.
- Byłeś fryzjerem, śpiewakiem, woźnicą, przewodnikiem psa, bokserem i kucharzem...
- Obywatel chorąży był łaskaw zapomnieć, że byłem jeszcze tancerzem w balecie
Czerwony Mak.
- Prawda, byłeś jeszcze tancerzem. We wszystkich pododdziałach już cię znają.
Wszędzie i zawsze kończyło się na różnych hecach i awanturach. Wszyscy pozbywają się
ciebie...
Ksiuta utarł nos żałośnie.
- Pozbywają się, obywatelu chorąży.
- Więc co, u diabła, mam z tobą zrobić? Zastanów się nad tym.
- Zastanowię się - pociągnął nosem Ksiuta.
- Niektórzy podejrzewają cię wręcz o matołectwo, ale przecież u licha nie jesteś idiotą.
- Nie jestem idiotą - zgodził się grubas.
- Kim więc jesteś, mój Ksiuta?
- Kim jestem? - powtórzył stropiony kapral.
Chorąży zasapał. Doprawdy miał już po uszy tej rozmowy.
- Jesteś błaznem, grubym Marchołtem, ale ja cię wyleczę z błazeństw. Tu jest wojsko,
nie cyrk! Zrozumiano? - chorąży krzyczał nastroszywszy brwi.
Ksiuta słuchał go z wyrozumiałym uśmiechem i czekał, aż się dowódca wypompuje,
potem zapytał łagodnie:
- Mogę coś powiedzieć?
- Mów.
Ksiuta wyprężył się i wypalił jednym tchem:
- Obywatel chorąży to jest dobry człowiek, chociaż krzyczy. Wszyscy tak mówią.
- Co dobry człowiek?! - chorąży poczerwieniał jak panna. - A, do diabła! Ja wam dam
kpić sobie ze mnie! Ach ty bezczelny grubasie! Dosyć tego! Na drążek i ćwiczyć! No, czego
jeszcze stoisz? - zapytał na widok stojącego nieruchomo kaprala.
- Melduję... miałem się przecież zastanawiać, co obywatel chorąży ma ze mną zrobić.
- Na drążku się zastanowisz!
- Tak jest - Ksiuta wykonał przepisowy zwrot i ruszył w kierunku drzwi. Na progu
zatrzymał się nagle.
- Prawdę mówiąc, to nie ma się co zastanawiać, obywatelu chorąży. Proste jak drążek.
Pecha się ma. Pechowy człowiek jestem, obywatelu chorąży. Mnie to już jedna wróżka
powiedziała. Domańska niejaka z Kielc, może obywatel chorąży słyszał, primo voto
Domańska, secundo Savitri, chiromantka i o k u l i s t k a . Ulica Wesoła dwadzieścia pięć, w
podwórzu, pierwsze piętro. Potem się do Warszawy przeniosła na Bracką, gdzie z niejakim
Savitri, Hindusem, zakład o k u l i s t y c z n y otworzyli. W białych prześcieradłach do gości
wychodzili i przyszłość przepowiadali. Sprawdzało się, obywatelu chorąży... Co, obywatel
chorąży nie wierzy? - Jak Boga kocham!... Niejaka Makuchowa, wdowa, nasza sąsiadka, była
u nich i przepowiadali jej straty. Ledwo wyszła, wsiadła w tramwaj pod Cedetem, torebkę jej
świsnęli ze złotymi zębami, w tym jeden gruby trzonowy, co go najwięcej nie mogła
odżałować.
- Zamknijcie się, do diabła - jęknął Sajdak. - Co to ma do rzeczy!
- Zaraz wyjaśnię... Bo ta Domańska secundo voto Savitri to mi właśnie
przepowiedziała, że nie będę miał szczęścia w życiu, póki na mądrego zwierzchnika nie
trafię.
- Ach ty błaźnie bezwstydny! - huknął Sajdak. - Już cię nie ma. Biegiem na drążek!
- Tak jest! - zasalutował Ksiuta i wybiegł z kuchni.
Chorąży odprowadził go ciężkim wzrokiem. Potem rozejrzał się zmęczony po kuchni.
Zdjął bulgocący czajnik z ognia. Obejrzał książkę, którą czytał Ksiuta, ciekaw, jakie też
zainteresowania może mieć podobnie beznadziejny jołop. Był to „Pies Baskervillów” Conan
Doyle`a.
Chorąży zaśmiał się gorzko i rzucił książkę.
Gdy spojrzał na zegarek, zdumiała go późna godzina.
Przeklęty grubas i jego grochówka... Żeby tyle czasu stracić, i to na takie głupstwa. Zły
był na siebie, że dał się uwikłać w głupie utarczki z kucharzem.
Był jednak człowiek w strażnicy, który wziął sobie do serca całą tę sprawę.
Człowiekiem tym był porucznik Sitko. Nazajutrz rano Sajdak spotkał go w białym fartuchu z
nabitym naganem i szkłem powiększającym, zdążającego zdecydowanym krokiem w
kierunku kuchni.
Sajdak rozdziawił gębę. - Cóż to za maskarada?
Sitko wyjaśnił, że idzie demaskować wrogie machinacje w kuchni.
- Do licha, czyście z dębu spadli? Nie macie nic lepszego do roboty - zdenerwował się
Sajdak.
Na to Sitko patrząc mężnie w oczy dowódcy oświadczył, że w służbie nie ma spraw
drobnych i nieważnych i że dowódca nie dostrzega chytrych machinacji wroga.
- Do diabła, co więc myślicie robić?
Sitko odpowiedział, że zamierza poddać badaniom wzrokowym i smakowym każdy
produkt przed wrzuceniem go do garnka, a nadto przeprowadzić ogólną lustrację kuchni i
wykryć ewentualne kanały, którymi do kuchni mogą przenikać wrogie elementy.
Chorąży poczuł, że kołnierzyk lepi mu się do szyi. Chciał zwymyślać Sitkę od
żółtodziobów i detektywów od siedmiu boleści, ale spojrzawszy w jego rozżarzone oczy
zrozumiał, że tu nic nie pomoże. Nowicjusz pała żądzą czynu. Machnął więc ręką.
Tymczasem Sitko rzucił się z zapałem do roboty. Skrupulatne lustracje nie dały jednak
pożądanych wyników. Dzielny porucznik nie zdołał odkryć żadnych podkopów ani śladów
włamań. Oba okna w magazynku i kuchni były zakratowane i zasnute pajęczyną, co
świadczyło, że nie otwierano ich od dawna.
Z kolei Sitko zabrał się do badania kucharza, rychło jednak pożałował tego, gdyż grubas
ucieszony, że ma do kogo gębę otworzyć, zaczął mu opowiadać takie niestworzone historie i
bzdury, że Sitce stawały włosy na głowie.
Nie ulegało dla niego wątpliwości, że ma do czynienia z zupełnym imbecylem.
Postanowił więc zabrać się do kontroli produktów spożywczych. Poddawał je kolejno
szczegółowej analizie woni i smaku. Z samozaparciem próbował surowego mięsa, kartofli,
mąki.
Ksiuta przyglądał mu się z rosnącym współczuciem, a potem zaczął mówić:
- Był u nas w Kielcach niejaki profesor Floch, co głosił, iż człowiek się degeneruje i że
należy wrócić do stanu pierwotnego; miał na ten temat odczyty. A potem kupił sobie parcelę
sosnowego lasu na Baranówku i zamieszkał w szałasie. Karmił się surowym mięsem i chodził
nago, ale zabrali go do domu wariatów. Szkoda było człowieka.
- Co chcecie przez to powiedzieć? - nastroszył się Sitko.
- Że obywatel porucznik, zamiast wąchać i próbować, pokrajałby lepiej mięso i
wyżyłował...
- Co takiego? - osłupiał Sitko.
- Zawsze należy być zajętym czymś pożytecznym - ciągnął niezmieszany Ksiuta
skrobiąc włoszczyznę. - Mój wujek Żwacz nieboszczyk, nawet jak spał, podkładał sobie pod
siennik worki z owarzonym mlekiem i sery przez noc wygniatał. A potem dorobił się
kamienicy w Bodzentynie. Jeśli obywatel porucznik chce do czegoś dojść w życiu...
- Zamknijcie się już, kapralu, jak Boga kocham.
- Obywatel porucznik uważa, że to niesłuszne?
- Do jasnej cholery, milczeć! - rozgniewał się Sitko.
Ksiuta milczał przez chwilę urażony.
- Ja obywatelowi porucznikowi dobrze życzę - powiedział po chwili. - Chyba że już nie
wolno odzywać się do przełożonego. To inna para kaloszy...
- Możecie odzywać się, ale do rzeczy.
- Słuszna racja. Właśnie chciałem powiedzieć, żeby obywatel porucznik podał sól z
komina. Stoi w puszce od konserw. Ta po prawej stronie.
Sitko obrzucił go spojrzeniem pełnym pasji, pomyślał jednak, że nie ma się co obrażać,
i cisnął kucharzowi sól razem z resztą zbadanych produktów. Potem usiadł zmęczony na
worku z mąką i zaczął kontrolować proces gotowania bohatersko znosząc jałową paplaninę
grubasa.
Kiedy Sajdak zaniepokojony zbyt długo przeciągającą się inspekcją zajrzał do kuchni,
obiad był już ugotowany. Porucznik siedział udręczony na worku mąki, a grubas brzęczał
garnkami.
Na widok dowódcy Sitko podniósł się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
- No, tym razem gwarantuję za obiad. Możecie śmiało próbować, obywatelu chorąży.
Ksiuta, poczęstujcie dowódcę.
Kapral usłużnie wręczył chochlę Sajdakowi. Smakowity zapach gulaszu rozszedł się po
kuchni. Wygłodniały Sajdak poczuł, że ślinka napływa mu do ust. Mimo to pomny smutnych
doświadczeń opanował się i ostrożnie skosztował. Ostrożność okazała się jak najbardziej
uzasadniona, gdyż w tej chwili świeczki stanęły mu w oczach. Gulasz był jeszcze gorszy od
wczorajszej zupy. Posiadał ten sam ohydny, pobudzający do torsji smak, tylko w natężeniu o
wiele silniejszym.
W pierwszej chwili chciał posłać obu kucharzy do wszystkich diabłów, widząc jednak
ich pewne siebie miny postanowił zemścić się.
- Niczego sobie... niczego - mruknął ocierając z obrzydzeniem usta. - Tylko czy nie za
pieprzny? - wycedził patrząc im w oczy.
- Pieprzny? - Sitko porwał chochlę z rąk dowódcy i skosztował.
Chwilę stał jak człowiek ogłuszony i patrzył z dziecinnym zdumieniem na Ksiutę i
chorążego. Sądził, widać, poczciwiec, że smak go omylił, bo skosztował po raz drugi. Tym
razem jego żołądek zareagował momentalnie. Zachwiał się na nogach i zbladł śmiertelnie jak
człowiek otruty.
- Ksiuta, wyprowadź porucznika Sitkę na świeże powietrze - rozkazał Sajdak.
Przerażony i nic nie rozumiejący Ksiuta wyprowadził dzielnego porucznika na
dziedziniec. Tutaj jednak Sitko wyrwał mu się gwałtownie i skląwszy go, nie wiadomo
czemu, od oszustów zniknął w swojej kwaterze.
Obiadu znów nie było. Zrozpaczony Ksiuta wylał kocioł psom służbowym, ale i psy nie
chciały jeść. Uchodząc przed wściekłymi spojrzeniami wopistów nieszczęśliwy grubas uciekł
do kuchni i zamknął się na cztery spusty. Z dworu dobiegały go wzburzone okrzyki żołnierzy.
Przez okno widział wygrażające mu pięści. Należało spodziewać się rozruchów głodowych, a
w najlepszym razie solidnego koca. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Postanowił, że będzie
nocował zabarykadowany w kuchni. W tym celu wytoczył dwa worki mąki z magazynu i
podparł nimi drzwi. Dla pewności wzmocnił je stołem kuchennym i kilkoma kłodami drzewa.
Wyobraźnia malowała mu straszliwe sceny męki i poniewierania go przez doprowadzonych
do szału żołnierzy.
Tymczasem w kancelarii zdenerwowany Sajdak chodził od ściany do ściany klnąc, to
znów szydząc niemiłosiernie z porucznika. Oskarżał go o „zapapranie” prostej sprawy. On
osobiście nie wierzy w żadne wrogie machinacje ani w cuda w kotle. Wszystko jest wynikiem
nieudolności i głupiego gapiostwa. Tak, oczywiście chodzi o jakieś najprostsze głupstwo. Już
dawno należało wylać grubasa z kuchni i wyznaczyć innego kucharza. Tak, to są wszystko
skutki zbytniej pobłażliwości i ulegania detektywistycznym zapędom zastępcy.
Porucznik Sitko słuchał tego wszystkiego struty i żółty jak cytryna. Wreszcie
oświadczył słabym głosem, że sprawa wymaga jednak przemyślenia i indukcji logicznej i że
prosi o trzy godziny czasu na jej rozwikłanie. To powiedziawszy przeprosił dowódcę i
zamknął się w swojej izbie.
Po trzech godzinach wyszedł stamtąd jeszcze bardziej żółty niż zwykle - zapewne
wyczerpany indukcją myślową - i stanąwszy przed dowódcą zakomunikował mu, iż sprawę
rozwiązał.
Sajdak spojrzał na niego ze współczuciem i machnął tylko ręką.
- Dajcie już spokój, poruczniku. Mam już tego wszystkiego po uszy.
Sitko posiniał.
- Pozwólcie powiedzieć - mruknął urażony.
- Wiem, wiem... - szydził Sajdak - perfidne machinacje wroga. Wróg przeniknął
kominem.
Sitko przełknął ślinę. Chuda grdyka poruszyła mu się żałośnie.
- Kominem, to nie wiem... - wyjąkał - ale wiem, że zła sól...
- Co takiego? - zdumiał się Sajdak.
- Zła sól.
- Do diabła, czy sól może być zła?
- Nie wiem, ale ta sól była zła.
Sajdak uśmiechnął się ironicznie, ale Sitko zacisnąwszy wargi powiedział:
- Podam się do dymisji, jeśli nie mam racji.
Na widok takiej determinacji Sajdak machnął ręką i mruknąwszy coś o losie dowódcy
udał się z Sitka do kuchni.
Kuchnię zastali zamkniętą. Na stukanie nikt nie odpowiadał. Zajrzeli przez okno. Drzwi
od wewnątrz były zabarykadowane worami mąki, stołem i kłodami drzewa. Na szczycie
barykady, na ostatnim worku, siedział Ksiuta i zajadał kiełbasę.
Oficerowie spojrzeli po sobie osłupiali.
- Oszalał - mruknął przejęty Sitko. Sajdak westchnął głęboko i zastukał głośno w szybę.
Ksiuta ujrzawszy oficerów odłożył kiełbasę, zlazł niezdarnie z barykady i stanął w
pozycji zasadniczej przed oknem. Sajdak pogroził mu pięścią i na migi pokazał, żeby
otworzył drzwi. Ksiuta nie poruszył się jednak. Stał dalej na baczność i uśmiechał się
życzliwie do oficerów.
- Nie słyszy bałwan - mruknął Sajdak.
Nie chciał jednak krzyczeć, by nie wywołać niezdrowej sensacji wśród załogi strażnicy.
Zresztą wentylator huczał niesamowicie, głusząc każde słowo. Powtórzył więc rozkaz na
migi.
Ksiuta przyglądał mu się ciekawie. Musiały go bawić dziwne ruchy palców oficera, bo
powtórzył je pojętnie, uśmiechając się z rozbrajającą prostotą.
Sajdak zasapał i pogroził mu pięścią. Grubas pokiwał głową i potrząsnął pięścią
małpując ruch przełożonego.
- Kretyn - orzekł Sitko.
Gestykulowali tak jeszcze przez parę minut, coraz gwałtowniej, wreszcie
doprowadzony do pasji chorąży wyrwał drżącą ręką kartkę z notesu i napisał: „Do stu tysięcy
diabłów, otwieraj, błaźnie, bo mnie cholera weźmie.”
Po czym przytknął kartkę do szyby.
Nie stropiony Ksiuta wyciągnął rezolutnie ołówek i napisał na kawałku torby: „Nie
mogę otworzyć, bo worek z mąką pękł i sypie”.
Sajdak nakreślił wściekły: „Do cholery z mąką! Odciągaj zaraz”.
Kiedy wreszcie oficerowie znaleźli się w kuchni, oczom ich przedstawił się widok nie z
tej ziemi. Cała kuchnia pokryta była zwałami mąki. Okazało się, że zdołały już popękać
wszystkie worki. Duszący pył mączny unosił się dookoła, pędzony szalonymi podmuchami
wentylatora, na kształt trąby powietrznej.
Na pobojowisku między przewróconym stołem a kłodami drzewa stał w postawie
służbowej biały od mąki Ksiuta.
- Coś ty narobił?... - wykrztusił dławiąc się od pyłu dowódca.
- Obywatel chorąży kazał odsunąć... Sajdak stuknął się w czoło. - Po jakie licho te
barykady?! Czy ty jesteś normalny?
- Ostrożność nie zawadzi - odrzekł nie zmieszany Ksiuta - tak mawiał niejaki Bucki z
Pakosza, co sypiał z sikawką strażacką pod pachą.
- Do diabła z twoim Buckim! - krzyknął zrozpaczony chorąży. - Gdzie trzymasz sól,
idioto?
- Tam - zdziwiony Ksiuta pokazał jedną z dwu puszek od konserw stojących na murku
pieca.
Sitko i Sajdak rzucili się do puszek. Sitko porwał pierwszy, skosztował i wykrzyknął
zwycięsko:
- Tak jest, to właśnie to! Żeby go piorun! Spróbujcie!
Niemal siłą wepchnął Sajdakowi do ust łyżkę soli.
- Poznajecie ten cholerny smak?
Sajdak wypluł i po raz pierwszy od tygodnia wspólnej służby spojrzał z uznaniem na
Sitkę.
- No, no, zastępco - poklepał go po zgarbionych plecach. - Dziób wam twardnieje.
Sitko uśmiechnął się gorzko pożółkłą, trupią twarzą, tak jak się uśmiechają ludzie nie
doceniani przez swoich przełożonych.
Ksiuta patrzył na to wszystko z otwartymi ze zdumienia ustami nic nie rozumiejąc.
Sajdak podszedł do niego z puszką i podetkał mu ją pod nos.
- Do diabła, i ty tym solisz?
Ksiuta spojrzał wystraszony na dowódcę, potem na puszkę, wziął szczyptę jej
zawartości do ust i zamrugał oczami bardziej zdziwiony niż przerażony.
- Bielidło! - wykrztusił.
Dopadł do pieca, porwał drugą identyczną puszkę i skosztował... - Sól była tu -
oświadczył z prostotą.
- Ach tu! - wykrzyknął z pasją Sajdak. - I pewnie nią garnki czyściłeś!
- Zdaje się, że obywatel chorąży ma rację.
Sajdak dyszał ciężko. Pot zrosił mu czoło. Ręce opadły. Postąpił chwiejnym krokiem w
kierunku Ksiuty.
- Dosyć tego - zacharczał - do stu tysięcy diabłów, dosyć! Mam was dosyć, kapralu
Ksiuta, rozumiecie to, nieszczęsna pało?!
Biała maska wykrzywiła się żałośnie.
- Co ja mam z wami zrobić... co ja mam z wami zrobić?! - powtarzał zrozpaczony
dowódca.
Stanął w oknie. Szeroka szczęka poruszała mu się ciężko niby młyński kamień, jak
wtedy, gdy przeżuwał jakąś karkołomną decyzję.
Potem odwrócił się nagle i zasapał:
- Kapral Ksiuta! Przygotować się do służby granicznej!
Ksiuta w akcji
Noc nad granicą dobiegła kresu. Niebo poszarzało i oddzieliło się wyraźnie od czarnej
ściany lasu za szosą, ale dokoła panowała jeszcze senna cisza i bezruch.
Nagle z lasu wypadły bezszelestnie dwa spłoszone zające i przesadziły paroma susami
szosę o mało co nie rozbijając nosów o słupy telegraficzne. W tej samej chwili dało się
słyszeć potężne kichnięcie i na skraju lasu stanęły dwie figurki w zielonych mundurach. Duża
i mała. Był to e l e m e n t służby WOP w składzie: dowódca elementu kapral Ksiuta i jego
podkomendny - starszy strzelec Kurzyna.
Wygląd zewnętrzny obu wopistów mówił, że nie próżnowali przez noc i że służba
upłynęła im pod znakiem zgoła niezwykłych przygód. Twarze ich umazane gliną i nakrapiane
błotem przypominały wojenne maski prymitywnych ludów. Poszarpane mundury, do których
przylgnęły resztki leśnej i bagiennej roślinności, nosiły ślady ofiarnych zmagań z pograniczną
przyrodą. Największe jednak zdumienie budził brak spodni u dowódcy elementu. Ksiuta
kroczył bowiem w krótkich spodenkach gimnastycznych, spodnie zaś wypchane czymś
tajemniczym niósł na plecach uwiązane nogawkami u szyi na kształt tobołka. Nie
przeszkadzało to jednak grubasowi zachować pełnej pogody ducha.
Wyszedłszy na brzeg lasu ziewnął swobodnie i rozejrzał się po niebie.
- Piękny będziemy mieć dzień, Kurzyno - zauważył.
Starszy strzelec Kurzyna nie był jednak usposobiony do konwersacji ani tym bardziej
do rozkoszowania się urokami poranka. Biedny podoficer trząsł się z zimna. Był
przemoknięty do suchej nitki. Wilgotny drelich lepił mu się do ciała uwydatniając jego
mizerne kształty. Tak, starszy strzelec Kurzyna nie miał zadatków na herosa. Metr
pięćdziesiąt sześć wzrostu i czterdzieści dziewięć kilo żywej wagi - oto było wszystko, czym
obdarzyła go złośliwa natura. Tylko nos rozwinął się u starszego strzelca Kurzyny
nadspodziewanie pomyślnie i upodobnił sią zaskakująco do moździerza bojowego. Porucznik
Sitko na zajęciach demonstrował ten fenomen jako przykład ustawicznej zmienności
gatunków w przyrodzie.
Nos ten sterczał teraz z bladej twarzy Kurzyny w całej swej krasie, nabrawszy na skutek
nocnych przejść barwy biskupiej i reagował od czasu do czasu potężnym strzałem.
Teraz też zamiast odpowiedzieć przełożonemu Kurzyna kichnął potężnie i spojrzał na
Ksiutę żałośnie załzawionymi oczyma.
Kapral chrząknął ze współczuciem.
- Powinieneś panować nad odruchami cielesnymi, Kurzyno - zauważył. - Kichanie już
niejednemu zwichnęło życie, jak na ten przykład niejakiemu Pliszce, młodszemu
konduktorowi na Herbach. Bardzo to był zdolny i inteligentny facet, tyle tylko, że kichał... i to
mu zwichnęło życie, chociaż się tak dobrze zapowiadał. Miał on sympatię, kelnerkę, niejaką
Raczkównę z Kolejowych Zakładów Gastronomicznych... i zachodził do niej wieczorami, do
magazynka za bufetem, gdzie było przytulnie i nikt nie przeszkadzał. Raz, kiedy sobie
gruchali w najlepsze, ktoś zastukał do drzwi od tyłu. Panna była rezolutna i dbała o opinię,
kazała więc Pliszce schować się w szafie. Wlazł biedak do szafy i siedzi, a tu do magazynu
wkracza inspekcja i dawaj robić remanent. A jak zrobili remanent, to się okazało, że w kasie
manko jak cholera. Więc dalej sztorcować pannę. Tak się tym struł biedaczysko, że nie
wytrzymał i kichnął jak sto diabłów. To inspektorzy do szafy - wyciągnęli nieboraka. Panna,
jak powiedziałem, nie w ciemię bita, zorientowała się szybko, co może wygrać w takiej
sytuacji. Narobiła krzyku, odstawiła komedię, że w magazynie złodziej i że to on musiał forsę
podbierać. Chłopak zdębiał i tłumaczył się niemrawo. Nic nie pomogło, bracie. Poszedł
nieborak siedzieć za włamanie. Z kobietami i kichaniem lepiej ostrożnie, Kurzyno.
Kurzyna jęknął, co łatwo zrozumieć zważywszy, iż przez całą noc kapral dręczył go
takimi głupawymi gadkami wbrew podstawowym zasadom regulaminu.
Ale Ksiuta nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje w udręczonej duszy Kurzyny, i zaczął
rozglądać się dookoła w poszukiwaniu dogodnego miejsca na stanowisko. Uwagę jego
zwrócił rów przydrożny zarośnięty po brzegi jeżynami.
- Tutaj przycupniemy, Kurzyno - mruknął zadowolony i wtoczył się do wykopu.
Po chwili już się obżerał jeżynami.
Kurzyna pokuśtykał za nim na zesztywniałych nogach i przycupnął na dnie rowu
skurczony i dygocący jak zmokła indyczka.
- Co, nie spróbujesz, Kurzyno? - grubas wyciągnął do niego rękę pełną soczystych
owoców.
Kurzyna skurczył się jeszcze bardziej, zadygotał straszliwie i obrzucił kaprala
morderczym spojrzeniem.
Ksiuta pokręcił głową.
- Niepotrzebnie się trzęsiesz, Kurzyno. Ponury z ciebie człowiek, jak Boga kocham! Był
u nas na Barwinku niejaki Pikuta z branży odzieży ciężkiej, co chodził z gębą jak głodny
buldog i trząsł się jak galareta. Myśleli wszyscy, że to taka choroba, a potem się okazało, że
skurczybyk w nocy świeżych nieboszczyków na cmentarzu rozbierał.
Kurzyna stęknął. Na płacz mu się zbierało.
- Tak, Kurzyno, zważ to sobie krytycznie. Wopiście o czystym sumieniu powinna bić
radość wewnętrzna z twarzy, jak mówi porucznik Sitko. Dlaczego tobie, Kurzyno, nie bije
wewnętrzna radość z twarzy? Pomyśl nad tym, Kurzyno.
Kurzynie zadrgała grdyka. W jego zziębniętej duszy rosła głucha nienawiść do kaprala.
Przeklęty grubas. O mało co nie wytruł strażnicy, kiedy jeszcze rozrabiał jako kucharz, i
taki mówi o sumieniu. Kurzyna skurczył się na dnie rowu i przeżuwał gorzko swój los, który
oddał go w ręce łobuza.
Co strzeliło do głowy Sajdakowi - mądry przecież człowiek - żeby takiego głupka
mianować dowódcą elementu, po tym, co naknocił w kuchni, jakby w jakąś nagrodę. Czy jest
jeszcze sprawiedliwość na świecie? Żeby on, Kurzyna, porządny człowiek, szanowany
powszechnie referent skupu i kontraktacji w Chruszczynie Wielkiej, musiał znosić takiego
buca. Tak, mieli rację koledzy... to nienormalny buc. Co on dzisiaj z Kurzyną wyrabiał!
Zabawę sobie ze służby urządzał!
Co trochę zdawało się idiocie, że jest na tropie. Stale słyszał jakieś kroki i podejrzane
szelesty. Podrywał się ze stanowiska i kazał Kurzynie osaczać przestępcę. Stanęli nad
jeziorem. Grubas uparł się, że ktoś siedzi ukryty w jeziorku, kazał wejść Kurzynie do wody i
zbadać trzciny przybrzeżne. Kurzyna spłoszył kilka śpiących kaczek i wyszedł mokry i
zdrętwiały. A temu już ubzdurało się, że widzi ślady w sitowiu. Pół godziny czołgali się po
ohydnym, rozmiękłym bagnisku. Grubas zapadł się po szyję, ledwo go Kurzyna wyciągnął
upapranego jak wieprza. Gałgan nie stropił się tym zbytnio. Ściągnął spodnie, wykręcił i
przewiesił sobie przez ramię.
„Na służbie różnie bywa, Kurzyno” - rechotał boleśnie. - W każdym razie sumienie
mamy spokojne. Potem zarządził idiota, krótkie biegi dla rozgrzewki. Przepłoszył przy tym z
legowiska lochę z młodymi. Świnia rzuciła się na nich rozjuszona. Musieli się ratować
niegodną ucieczką. Całą godzinę przesiedzieli na drzewie oblężeni przez stado dzikich świń.
A Ksiuta raczył go w dodatku tymi swoimi drętwymi mowami, od których się Kurzynie
niedobrze robiło. Zadręczyłby go psychicznie, gdyby nie to, że gałąź nie wytrzymała ciężaru i
w pewnej chwili ze strasznym trzaskiem spadli obaj na ziemię. Tyle było z tego dobrego, że
przerażone dziki rozproszyły się w popłochu.
Ledwie się pozbierali, już go zaintrygował podejrzany szelest w zagajniku. Zarządził
pościg. Przez pół godziny przedzierali się przez zarośla, wreszcie przydybali na pół żywego,
kulawego zająca.
Nie zrażony tym Ksiuta wpakował zająca do spodni, związał je u góry paskiem, zarzucił
sobie jak worek na plecy i ruszył dalej.
„Uzupełnimy braki mięsne w strażnicy” - mruknął na widok osłupiałej twarzy Kurzyny.
Pod koniec nocy Kurzyna był już wykończony całkowicie. Nie... nie, wolałby raczej
ćwiczyć całą noc tor przeszkód i stać na jednej nodze z pepeszą „pod grzybkiem” niż znosić
tego buca. Żeby tak udręczyć człowieka!
Nagle, kiedy tak siedział na dnie rowu ledwie żywy, dygocący i pogrążony w smętnych
rozmyślaniach, coś spadło mu na głowę. To przeklęty grubas drapał się do góry strącając
kawałki suchej darni, piasek i kamyki. Wystawił ciekawie głowę z rowu i gapił się na szosę z
naprężonymi łydkami i wypiętym zadem. Potem kiwnął na Kurzynę.
- Wyjdźcie no, Kurzyna, i sprawdźcie tych gości.
- Znów się zaczyna - westchnął starszy strzelec i stęknąwszy zaczął się niezdarnie
gramolić na brzeg rowu.
Szosą śpieszyło dwu pocztowców w mundurach z obręczami zwiniętego drutu i
słupołazami na plecach. Od kilku dni przy szosie pracowała ekipa monterów z łączności.
Naprawiali jakieś uszkodzenia po ostatniej burzy. Wopiści mieli zalecone nie utrudniać im
pracy, toteż Kurzyna spojrzał w rozterce na Ksiutę. Ale zaraz pomyślał sobie, że lepiej
będzie, jak sam załatwi tych ludzi. Z takim idiotą jak Ksiuta nigdy nic nie wiadomo, gotów
zrobić jaką drakę i zwalić strażnicy nowy kłopot na kark, jak ten Jasio Dziekan, co chciał się
wykazać i sprowadził pod pepeszą na strażnicę całe prezydium GRN z Głowaczowa, bo 73mu
się zdawało, że mają braki w dokumentach.
Pokuśtykał więc na sztywnych nogach do pocztowców i poprosił o dokumenty do
kontroli, kichnąwszy na przywitanie.
Monterzy zatrzymali się i spojrzeli na niego z uśmiechem. Jeden był wysoki, czarny i
wesoły jak Cygan, drugi pucołowaty w okularach. Musieli wracać z nocnej pracy, bo twarze
mieli zmięte i zmęczone, a oczy w czerwonych obwódkach z niewyspania.
- Co, zimna była noc, kolego wojskowy? - zaśmiał się ten czarny spoglądając wesoło na
siny nochal Kurzyny.
Kurzyna mruknął coś naburmuszony, wysiąkał nos, otarł ręce o spodnie i zaczął
przeglądać dokumenty. Wszystkie były w porządku i bez żadnego haczyka. Już miał je
zwrócić monterom, gdy usłyszał głos Ksiuty. Kapral pędził do niego uśmiechając się z daleka
swoją księżycową gębą, Kurzyna westchnął ciężko. Nie wytrzymał grubas. Język go świerzbi.
A w dodatku... oczywiście bez spodni. W spodniach przecież obleśnik zająca trzyma.
Kurzyna chrząknął zmieszany. Całe jego poczucie przyzwoitości i honoru wojskowego
buntowało się przeciw podobnemu uchybieniu narażającemu na szwank dobre imię WOP-u.
Bardzo to nieprzyjemnie wstydzić się za dowódcę. Co sobie pomyślą ci obywatele?
Jakoś rzeczywiście monterzy patrzyli w największym osłupieniu na zbliżającego się
Ksiutę. Nigdy jeszcze nie widzieli podobnego wopisty.
Ksiuta zadowolony z wrażenia, jakie wywołał, podszedł do nich uśmiechnięty życzliwie
i z dziecinną ciekawością pomacał im słupołazy na plecach.
- Towarzysze z nocnej służby?
Monterzy uśmiechnęli się krzywo sinymi wargami i przytaknęli.
- Koniec miesiąca... plan depcze po odciskach - pokiwał głową z głębokim
zrozumieniem Ksiuta - normy trzeba wyrobić.
- Zgadliście, kolego wojskowy.
- Znam ten ból, towarzysze - westchnął Ksiuta. - Mam doświadczenie w tym względzie.
Pracowałem jakiś czas w zakładzie pogrzebowym „Przodownik” w Kielcach. Spółdzielnia
karawaniarzy, ulica Wesoła róg Bodzentyńskiej. Trzeba towarzyszom wiedzieć, że w branży
karawaniarskiej pod tym względem w ogóle nie jest lekko. Człowiek jest tam, że się tak
wyrażę, uzależniony od ubocznej produkcji szpitala. Z tego właśnie powodu co roku w lipcu
mieliśmy przestoje i premię diabli brali, bo niejaki doktor Tupaj, chirurg szedł wtedy na urlop
i nie miał go kto zastąpić. Tak, towarzysze, ja rozumiem, co to jest plan.
Monterzy słuchali oniemiali patrząc po sobie niemądrze, a potem nagle ten czarny
mrugnął okiem i zaczął się bardzo głośno śmiać.
- Dobry kawał, kolego wojskowy, jak pragnę wypić - poklepał kordialnie Ksiutę po
plecach.
Zadowolony Ksiuta nie chciał być dłużny w tych objawach sympatii i klepnął go
wzajemnie z taką serdecznością, że czarnemu świeczki w oczach stanęły. Odskoczył
przerażony, jęknął boleśnie i patrząc z wyrzutem na Ksiutę rozcierał plecy.
Tymczasem Ksiuta zainteresował się drugim z monterów.
- Towarzysz źle wygląda. Męczy was praca zawodowa? - zagadnął z troską.
- Męczy - zgodził się zaskoczony okularnik.
- Dawno już tak towarzysz na słupach?
- Dawno - mruknął niechętnie okularnik i spojrzał niecierpliwie na zegarek.
- Tak, to męczące - przyznał ze zrozumieniem Ksiuta. - Człowiek męczy się gorzej jak
Szymon Słupnik. Bo tamten siedział na słupku, a tu człowiek wisi niczym, za
przeproszeniem, wieprz na haku u rzeźnika. A do tego musi jeszcze rękami dłubać i uważać,
żeby drgawek nie dostać, bo zaniosą do parku sztywnych. Chociaż powiem towarzyszowi na
pocieszenie, że niejeden woli wisieć na słupie, niż rozkoszy małżeńskich zażywać. Był u nas
na Baranówku niejaki Surma, monter z elektrowni miejskiej, którego żona biła niemożliwie.
Starał się chłop o rozwód, ale sąd był bezduszny i nie chciał uwzględnić jego krytycznego
położenia, tylko mu różne drętwe mowy wstawiał i cierpliwość zalecał. To w końcu Surma
wyszedł z nerw, wlazł zrozpaczony na słup koło sądu na Seminaryjskiej i powiedział, że nie
zejdzie, aż rozwodu nie dostanie. Ludzie się gromadzili i głośno żałowali biedaka. Kiełbasę
mu podawali i ćwiartuchny. A on siedział. Dwa dni tak siedział, a na trzeci dzień przyjechali
strażacy z milicją zdejmować go ze słupa. To on groził, że jak go ruszą, to zrobi krótkie
spięcie i cęgami się odgrażał. Dopiero wyłączyli w całej dzielnicy prąd i zdjęli nieboraka.
Bezduszność się szerzy, proszę towarzyszy.
Monterzy spojrzeli po sobie coraz bardziej zdziwieni. Czarny mrugnął wesoło do
Ksiuty.
- Czy kolega wojskowy tego, nie pod gazem?
- Nie jestem trunkowy - oświadczył urażony Ksiuta - alkohol gubi człowieka.
- To zależy, jak się ma wprawę.
- Wprawa wprawą, a położyć się można. Był u nas na Pakoszu niejaki Dyzio Rączka, co
nabrał takiej wprawy, że potrafił przez lufcik wyciągać garderobę haczykiem, osobliwie
ubrania śpiących urzędników. Ale raz był po kielichu, ciut-ciut się pomylił i zapuścił haczyk
w ucho niejakiemu doktorowi Budziejowi z wydziału planowania. Nawet przy dużej wprawie
zdarzają się takie losowe przypadki, proszę towarzyszy.
Monterzy spojrzeli po sobie. Chwilę panowało pełne zakłopotania milczenie, a potem
czarny znów zaśmiał się głośno.
- Jak pragnę wypić... Wesoły z was człowiek, kolego wojskowy.
A ten drugi przygryzł wargi i spojrzał zdenerwowany na zegarek.
- Tak... tak... bardzo to ciekawe, kolego, ale nam się śpieszy... Czołem, koledzy
wojskowi. Idziemy, Gieniek - pociągnął za sobą towarzysza.
Ksiuta chrząknął stropiony.
- Ja nie zatrzymuję. Wiadomo, czas to pieniądz. Tylko że z ludźmi trzeba sobie
pogadać. Wojsko, proszę towarzyszy, musi utrzymywać więź z masami robotniczymi - to
powiedziawszy wręczył pocztowcom dokumenty uśmiechając się życzliwie.
Monterzy schowali je pośpiesznie i szybko ruszyli dalej.
Ksiuta podciągnął spodenki i pokręcił głową.
- Dzielni chłopcy, ale jacyś tego... nierozmowni. To od słupów, Kurzyno. Słupieją
ludzie. A swoją drogą ciekawe, jak się chodzi w takich słupołazach. Czy nie kusiło cię,
Kurzyno, wspiąć się na słup?
Kurzyna zmierzył kaprala ponurym spojrzeniem, w które wlał całą swą pogardę dla
tego rodzaju nierozumnych pomysłów, ale Ksiuta nie zauważył tego, gdyż wpatrywał się
chciwie w monterów obgryzając w zamyśleniu paznokieć.
Nagle oczy mu zabłysły.
- Poczekaj chwilę - mrugnął na Kurzynę i puścił się biegiem za monterami wołając:
- Hej, towarzysze, na moment! Stańcie no!
Kurzyna podniósł oczy do góry i westchnął ciężko.
Tymczasem monterzy przystanęli zdziwieni i patrzyli niechętnie na Ksiutę, który sadził
do nich w ciężkich podskokach jak meklemburska szkapa.
- Czego jeszcze? - mruknął ten w okularach.
- Towarzysze, na moment - sapał zadyszany Ksiuta - pokażcie no te zabawki.
I nie czekając na zgodę zaczął im ściągać gwałtownie słupołazy z ramion.
- Co robicie, żołnierzu! - bronił się okularnik.
- Cicho... cicho... - Ksiuta pośpiesznie zakładał przyrządy na nogi. - Wejdę na słup,
towarzysze.
Monterzy zasapali ciężko.
- A idź pan do cholery! - szarpnął się okularnik. - Nie mamy czasu na takie głupstwa!
Nam się śpieszy...
- Spokojnie... spokojnie, bez nerw - sapał Ksiuta, prostując się na nogach. - Był u nas w
Kielcach niejaki Pocieszek, nerwowo chory dorożkarz...
Okularnik zamachał rozpaczliwie rękami, a czarny pośpiesznie podsadził Ksiutę na
słup.
- Dobrze, dobrze, kolego, niech już kolega wchodzi, tylko prędko, na miłość boską.
W tym momencie nadbiegł zaniepokojony Kurzyna.
- Co wy, kapralu, jak Boga kocham - wykrztusił patrząc ze zgorszeniem na grubasa z
kolczastymi sierpami słupołazów u nóg.
- Nie bój się - zarżał Ksiuta zadowolony jak urwis, któremu trafiła się świetna przygoda.
- Nie widzisz, na słup włażę.
To mówiąc zaczął jak żuk niezgrabnie gramolić się do góry.
Kurzyna złapał go rozpaczliwie za nogi, gotów raczej paść trupem niż dopuścić do
szalonego wybryku przełożonego. Całe służbowe jestestwo byłego referenta skupu buntowało
się przeciw podobnej kompromitacji.
Ale Ksiuta odepchnął go gwałtownie.
- Idź do diabła, Kurzyno! Ty, bracie, nie masz w sobie ciekawości świata. Podobnie jak
niejaki Truchelski, obywatel kielecki, który sobie na Alei Karczowskiej wystawił willę bez
okien. On to zrobił z żałości, bo go żona odleciała, ale to bardzo smutne, kiedy tacy młodzi
ludzie jak ty, Kurzyno, nie mają ciekawości świata.
Czarny zaśmiał się drwiąco do Kurzyny.
- Wesołego macie kolegę, jak pragnę wypić!
- Kapralu, służba przecież... - jęczał Kurzyna.
- Ja, bracie, wchodzę służbowo - sapał Ksiuta. - Chorąży Sajdak mówi, że element
służby powinien wykorzystać wszystkie możliwości obserwacyjne, więc ja zajmuję pozycję
obserwacyjną na słupie.
Kurzynie opadły ręce. Stanął bezradnie i tylko żałosnym, zrezygnowanym wzrokiem
śledził niezwykłą wspinaczkę kaprala.
Trzeba przyznać, że nie bardzo szło grubasowi. Stalowe łapy plątały się raz po raz, to
znów noga ześlizgiwała mu się ze słupa albo kolce przyrządów wbijały się tak mocno w
drzewo, że nie mógł ich oderwać.
- Do licha, Kurzyno - sapał z wytrzeszczonymi z wysiłku oczyma - średnia
przyjemność, jak słowo!...
Tymczasem biedni monterzy na dole dreptali zniecierpliwieni w kółko i popędzali go
gwałtownie.
- No już, kolego wojskowy... złaźcie, jak Boga kocham... czasu nie ma... powinniście
zrozumieć, kapralu... wyrobiony ideologicznie jesteście... - okularnik już sam nie wiedział,
jak przemawiać do grubasa.
Tymczasem kapralowi nie śpieszyło się wcale. Jak ciężka machina sunął wytrwale do
góry. Wreszcie w połowie drogi oświadczył zasapany, że musi odpocząć.
- Pozwólcie, towarzysze, ja tylko na chwilkę odsapnę na półmetku. Cztery zdrowotne
wydechy, obywatele... A potem podejmę z powrotem trud zgłębiania waszej ofiarnej pracy...
Zawsze należy odetchnąć. Była u nas w Kielcach niejaka Gąsiorkowa Eugenia, co chciała z
męża zrobić Zatopka...
Nieszczęśliwi monterzy jąknęli zrozpaczeni. Na tyle już znali tego straszliwego
wopistę, by zrozumieć, że zanosi się na dłuższą paplaninę.
- To my już lepiej pójdziemy - powiedział okularnik.
- Cześć, kolego wojskowy - uśmiechnął się czarny - wesołej służby!
Po czym obaj z okularnikiem ruszyli pośpiesznie naprzód.
- Hej... hej tam... zatrzymaj ich, Kurzyna... już schodzę... Rany, co za naród
niecierpliwy! - narobił krzyku Ksiuta.
Monterzy zatrzymali się zrozpaczeni. Dyszeli ciężko.
- No to schodź pan, do jasnej cholery! - wrzasnął okularnik.
A czarny mruknął szyderczo do Kurzyny.
- Wesoły ten wasz gruby kolega, ale męczący cokolwiek.
- Spokojnie, towarzysze, bez nerw - uspokajał ich Ksiuta - już schodzę...
To powiedziawszy zaczął się mocować ze słupołazem, którego w żaden sposób nie
mógł odczepić od słupa.
- Rany boskie, nie mogę zejść, Kurzyno! - jęknął czerwony z wysiłku.
- Szarp mocno! - zawołał Kurzyna.
W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk. I oczom Kurzyny przedstawiło się
iście cyrkowe widowisko: grubas trzymał się kurczowo słupa wrzeszcząc rozpaczliwie. Pękło
mu wiązanie. Słupołaz pozostał wbity w drzewo, a nieszczęsny amator wrażeń zataczał
uwolnioną nogą tragiczne kręgi w powietrzu, na próżno szukając oparcia.
- Jak Boga kocham - złościł się. - No co się patrzycie! Ratujcie, towarzysze monterzy...
Zdejmcie ze słupa, przyjaciele! Rany boskie, nie wytrzymam! Ręce mdleją... zdejmcie ze
słupa!
- Nnnie mo-możesz się spuścić? - wyjąkał zaniepokojony Kurzyna.
- Nie mogę, drogi Kurzyno, nie mogę. Lewa noga nie puszcza... Jak się obsunę, nogę
wyłamię w kostce... Kurzyna, ratuj, bracie miły!... Na co oni czekają... co za ludzie...
Kurzyna, każ im, żeby zdjęli... o rany...
- Na co czekacie, panowie! - krzyknął roztrzęsiony Kurzyna - zsadźcie człowieka!
Ale monterzy jakoś nie kwapili się zbytnio do pomocy.
Czarny chichotał złośliwie, a ten w okularach mruczał pod nosem:
- Nic mu nie będzie... sam zejdzie... - i wiercił się niecierpliwie w miejscu.
- Zsadzać, do cholery! - krzyknął Kurzyna.
Czarny przestał chichotać i przestraszony zamrugał oczami.
- Cokolwiek nerwowy jesteś, kolego.
- Prędzej! - krzyczał zdenerwowany Kurzyna oburzony taką obojętnością monterów.
Pocztowcy spojrzeli po sobie... i wreszcie ten czarny zaczął leniwie zakładać słupolazy.
- Pośpieszcie się, co za ludzie! - trząsł się nad nimi Kurzyna.
Niestety, było już za późno. Coś trzasnęło u góry. Nieszczęsny grubas z jękiem
ześliznął się ze słupa i rąbnął ciężko o murawę, aż ziemia zadudniła. Chwilę leżał jak martwy.
Kurzyna podbiegł do niego przestraszony: myślał, że kapral nie żyje. Ale po chwili powieka
Ksiuty uniosła się ze zdziwieniem do góry i wielkie kapralskie oko utkwiło w Kurzynie.
- Czy to ty, Kurzyno? - rzekł grubas.
- To ja, kapralu.
- Dlaczego ja leżę, Kurzyno? Nie możesz mnie objaśnić, co się stało?
- Spadliście, kapralu, ze słupa.
- A... a ze słupa - powtórzył Ksiuta i dopiero teraz jęknął przerażony.
- Moja noga, Kurzyno... zwichnąłem nogę... Nagle umilkł i rozejrzał się niespokojnie. -
A gdzie monterzy? Monterów nie było.
- Jak to, zostawili słupołaz i poszli? - Ksiuta popatrzył zdumiony na Kurzynę. - Rany
boskie, zatrzymaj ich, Kurzyno! - zawołał nagle z przerażeniem.
Kurzyna spojrzał na niego zdziwiony. Nie rozumiał, skąd takie nagłe podniecenie u
kaprala.
- Nie namyślaj się... prędko... Rany boskie! - Ksiuta usiłował dźwignąć się na nogi, ale
opadł z jękiem. - Biegnij za nimi, Kurzyno. Niech wrócą zdjąć słupołaz... rozumiesz! Muszą
wrócić zdjąć słupołaz.
Kurzyna podrapał się w głowę. Miał już po uszy całej tej zwariowanej historii.
Popatrzył z wahaniem na znikające za zakrętem sylwetki monterów.
- Do stu tysięcy diabłów! - huknął zrozpaczony Ksiuta. - Słyszałeś rozkaz? Biegnij!
Kurzyna westchnął ciężko, ale ruszył w pogoń krzycząc żałosnym, zachrypłym głosem:
- Panowie... stać! Stać! Zatrzymać się!
Ale oni nie przystawali.
Kurzyna przyspieszył kroku. Wkrótce dzieliło go od monterów nie więcej jak
dwadzieścia metrów.
- Stać! Stać! - Czyście ogłuchli?! - krzyczał zadyszany.
Monterzy obejrzeli się wreszcie. W ich oczach była wściekłość.
- Co chcecie, do cholery? - zasapał okularnik.
- Słu... słupołaz został na słupie - wykrztusił Kurzyna z trudem łapiąc powietrze.
Monterzy dyszeli ciężko. Na ich czole pojawiły się kropelki potu.
- Do diabła ze słupołazem! - zaklął okularnik.
- Macie wrócić i zdjąć... Taki rozkaz.
- To są kpiny - wybuchnął nagle ten w okularach. - Nie mamy czasu na głupie żarty! Co
wy wyprawiacie z nami!
- Ale słupołazy - bąknął Kurzyna.
- Odniesiecie sami. Dość już mam tego. To są szykany! Nabijanie się z ludzi pracy. My
złożymy meldunek... na tego wariata, grubasa. To skandal, żeby tacy ludzie w WOP-ie...
Idziemy, Gieniek!
Pociągnął za sobą czarnego.
Kurzyna spojrzał na nich w rozterce. To prawda, że Ksiuta pozwolił sobie cokolwiek za
dużo. Może być chryja. Sajdak jest bardzo czuły na tym punkcie... Przeklęty grubas musiał
nawarzyć piwa... Ale rozkaz?...
Kurzyna obejrzał się nerwowo na Ksiutę.
Kapral czołgał się po szosie. Słychać było jego bolesne wołanie:
- Zatrzymaj... nie puszczaj!... Niech zdejmą słupołaz!... Niech zdejmą!...
Kurzyna zasapał zrozpaczony... i dopędził monterów.
- Stać!... Zdejmować słupołaz!... - złapał okularnika za ramię.
- Idź, odwal się, komediancie! - wyrwał się okularnik.
Kurzyna przełknął ślinę. - Zdejmować zaraz - wykrztusił nieszczęśliwy... - zdejmować,
bo, bo...
- Bo co? - warknął okularnik. Kurzyna ściągnął zrezygnowany pepeszę.
Robił to wbrew swemu przekonaniu. Czuł, że pogarsza beznadziejnie sprawę, że
grzęźnie razem z tym błaznem kapralem i że teraz już wszystko przepadło. Rozwścieczeni,
doprowadzeni do pasji monterzy zemszczą się na nich niechybnie. Pójdzie skarga do
strażnicy, do Warszawy nawet. Trzeba będzie gorzko zapłacić za szelmostwo Ksiuty.
Ale nie mógł inaczej. Ujął więc mocno w zesztywniałe ręce pepeszę i nie patrząc w
oczy monterom powtórzył zdławionym głosem:
- Wracać!
Monterzy przygryźli wargi.
- Co za żarty, kolego? - wyjąkał czarny i cofnął się przestraszony w bok. - Co za żarty?
- powtórzył sięgając leniwym ruchem ręki za pazuchę.
Kurzynie zrobiło się zimno. Sam nie wiedział dlaczego. Zacisnął mocniej dłonie na
pepeszy.
- Ręce... - wykrztusił.
W tej samej chwili rozległ się głośny śmiech. Czarny wyciągnął zza pazuchy wielką
chustkę i śmiejąc się ocierał czoło.
- Niech to diabli... - ponury z was człowiek, kolego... Żeby tak straszyć ludzi.
Schowajcie ten rozpylacz. Chodź, Wicek - skinął na okularnika - z takim bojowym
chłopakiem nic nie poradzisz, bracie.
Kurzynie zrobiło się głupio. Poczłapał za nimi ze zwieszoną głową.
Kiedy mijali Ksiutę opartego z grymasem bólu o słup, czarny zatrzymał się nagle i ujął
go za ramię.
- No, kolego, dosyć tej niesmacznej zabawy. Żarty żartami, ale za pięć minut mamy
odprawę. Bez kawałów, kolego. Nie bądźcie grdułą. Doprawdy, dziwno nam, że tak się
upieracie... Trzeba zrozumieć... Czy wyście się nigdy nie spieszyli?
Ksiuta uśmiechnął się krzywo.
- Prędzej, włazić na słup!
Czarny wyciągnął chustkę i otarł czoło.
- Chodź, Wicek - mruknął.
W minutę później stanęli pod słupem, na którym został nieszczęsny słupołaz. Monterzy
spojrzeli po sobie.
- No jazda, panowie! - popędzał ich Ksiuta podskakując niecierpliwie na zdrowej nodze.
- Który na ochotnika?
- Właź - mruknął przez zaciśnięte zęby Czarny.
- Właź ty! - jęknął okularnik.
Przez chwilę kłócili się gwałtownie. Kurzyna patrzył na nich zdziwiony.
- Towarzysze, spokojnie - wtrącił Ksiuta. - Szkoda czasu, spóźnicie się na odprawę.
Monterzy umilkli i spojrzeli na niego ponuro. Czarny siadł zrezygnowany na ziemi i
zaczął nerwowo zakładać przyrządy na nogi.
Ksiuta przypatrywał mu się z ciekawością.
- Łapy towarzysz pomylił - zauważył w pewnej chwili uprzejmie.
- Psiakrew! - zaklął zmieszany czarny oblewając się ciemnym rumieńcem. Istotnie, ze
zdenerwowania założył słupołaz z prawej nogi na lewą.
Poprawił szybko drżącymi rękami, wstał i zaczął iść do słupa niemrawo. W pewnym
momencie potknął się i omal nie przewrócił. Ksiuta patrzył na niego rozbawiony.
- Śmiało, śmiało! - zawołał wesoło. - To nie takie trudne.
Czarny rzucił na niego krótkie spojrzenie i przygryzł wargi. Zdenerwowany ułapił słup.
Założył najpierw jedną nogę, potem drugą. Żelaza stuknęły o siebie z głuchym dźwiękiem.
Jedno zaszło na drugie i zaplątały się na amen. Czarny dyszał ciężko. Twarz mu błyszczała od
potu.
- Śmiało, śmiało, towarzyszu! - Ksiuta kuśtykał koło niego pokrzykując wesoło. - Z
życiem, kolego! Kurzyna, podsadź towarzysza montera!
Ale zanim oszołomiony Kurzyna zdążył postąpić jeden krok, stała się rzecz nie
notowana dotąd w kronikach WOP-u.
Czarny zsunął się na ziemię, postąpił na chwiejnych nogach dwa kroki w kierunku
Ksiuty i podniósł ręce do góry.
- Możesz mnie pan aresztować. Mam tego dosyć. Poddaję się - wykrztusił śmiertelnie
zmęczonym głosem.
- W porządku - ziewnął grubas. - Kurzyna, obszukajcie go.
Ale Kurzyna stał osłupiały i patrzył to na uśmiechniętego Ksiutę, to na monterów.
Zdawało mu się, że śni. A jednak to była prawda. Obaj monterzy stali z podniesionymi do
góry rękami.
- Do licha, Kurzyno! - zawołał rozbawiony Ksiuta. - Obszukaj ich, nie widzisz, że się
poddali?!
Kurzyna jak człowiek przebudzony przetarł oczy i podszedł do monterów.
Ubezpieczony przez Ksiutę zaczął obmacywać ich nerwowo. Niczego nie brakowało.
W niecałą godzinę później element służby w składzie: kapral Ksiuta i starszy strzelec
Kurzyna, doprowadził do strażnicy dwu przestępców granicznych.
Wyczyn ten wprawił chorążego Sajdaka w stan całkowitego osłupienia. Co do
porucznika Sitki, to złożył on wszystko na karb przypadku, wychodząc z założenia, że
zdarzają się w życiu cuda, o których nie śniło się nawet filozofom.
Jednakże już wstępne przesłuchanie przestępców podważyło tezę porucznika. Obaj
sprawiali wrażenie ludzi kompletnie załamanych psychicznie. Twierdzili, że zostali
wykończeni przez nowe, zaskakujące metody służby granicznej, na które nie byli zupełnie
przygotowani.
- Ten gruby... ten ma sposoby... zakończyli z ponurym uznaniem.
Zdenerwowany Sajdak wezwał obu wopistów i polecił Kurzynie opowiedzieć
szczegółowo o przebiegu służby.
- Ależ to błazeństwo! - zawołał, gdy Kurzyna dobrnął wreszcie do końca swej
niesamowitej opowieści.
Ksiuta poruszył się urażony.
- Melduję, że to była metoda trickowa, obywatelu chorąży.
- Co takiego?
- Metoda trickowa - powtórzył niezmieszany kapral - wyszkolenie się ma - dodał z
głębokim przekonaniem.
- Ach ty grubasie, chyba nie twierdzisz, że to wszystko robiłeś umyślnie?
- Ja mam czucie, obywatel chorąży wie - odparł Ksiuta - od razu sobie pomyślałem, jak
obywatel chorąży wyznaczył mnie do służby, że musi być przerwanie.
- A czemuż to? - zdumiał się dowódca.
- Bo obywatel chorąży, jak się spodziewa czegoś ważnego, to wyznacza do służby
wopistów z głową.
- Do licha, więc wy myślicie, że ja was mam za wopistę z głową?
- Ja myślę, że obywatel chorąży zna się na ludziach - dyplomatycznie zakończył
uśmiechnięty Ksiuta.
Ksiuta w porcie
- Co zauważyliście ciekawego?
Kapitan Turzyca po raz dziesiąty tej nocy zadał to pytanie dziesiątemu z kolei wopiście,
który zszedł właśnie z posterunku blokującego w porcie.
Od trzech dni w batalionie portowym trwało ciche obostrzenie służby. Według
wiadomości otrzymanych ze sztabu, od pewnego czasu na terenie portu działał kanał
szpiegowski i odbywał się przemyt wiadomości. Zachodziło podejrzenie, że tutaj właśnie
znajdzie swój finał akcja „Neptun”. Taki kryptonim nosiła rozpracowywana od dłuższego
czasu sprawa zdobycia i przerzutu fotokopii planów nowego typu odrzutowca bojowego „R-
56” przez Intelligence Service.
Instrukcja nakazywała wzmocnienie służby, jednakże w sposób dyskretny.
Wszystko świadczyło o tym, że ma się do czynienia z przeciwnikiem wyjątkowo
przebiegłym. Chodziło o to, by go nie spłoszyć przedwcześnie. Było to zadanie niezmiernie
trudne. Nie zakłócając w niczym normalnej pracy portu i nie budząc niczyich podejrzeń
należało mieć oczy i uszy otwarte. Wszystko zależało od spostrzegawczości wopistów.
Turzyca gonił resztkami sił i nerwów. Od trzech dni sypiał po cztery, pięć godzin na
dobę, w dodatku nabawił się grypy. Nie mogąc jak dawniej uganiać po porcie zaszył się w
swoim gabinecie niby chory niedźwiedź w legowisku i stamtąd spoza pajęczyny sznurów
telefonicznych kierował akcją. A kiedy robiło mu się ciemno przed oczyma, na chwiejnych
nogach wlókł się do łazienki i kładł rozpalony łeb pod kran.
Trzymał w tajemnicy swoją chorobę.
Nazywano go „kłębkiem ambicji”. Nie bez racji. W tym wypadku jego ambicja była
szczególnie podrażniona. Nie wykryty kanał szpiegowski na jego terenie podrywał opinię
wzorowego dowódcy jednostki portowej. Dlatego chciał tę akcję przeprowadzić osobiście do
końca. Zresztą nie widział nikogo, kto mógłby go w tym zastąpić bez szkody dla służby.
Rzecz jasna, wygląd jego zwracał uwagę. Zmiana trybu życia i zajęć została
wytłumaczona dosyć osobliwie. Rozeszły się pogłoski, że kapitan pije w czterech ścianach
gabinetu. Turzyca chwytał kilkakrotnie uśmieszki na twarzach kolegów. Tak... wiedział
dobrze, że słania się na nogach i że ma oczy niezbyt przytomne. Ale nie przejmował się tym
posądzeniem. Niech sobie myślą, co chcą. To nawet lepiej, niż gdyby odkryli grypę. Turzyca
był dziwnym człowiekiem, mniej się wstydził pijaństwa niż choroby. Chorować w takiej
sytuacji... nie, to byłoby śmieszne.
Dlatego nie poddawał się grypie i całym wysiłkiem woli starając się utrzymać na
chodzie prowadził swą heroiczną walkę na dwa fronty.
Pamiętał dobrze wskazówki Sambora Sulibora: „zwracać uwagę na drobne szczegóły.
Wychwytywać bystro rzeczy charakterystyczne, dziwne i nowe, choćby nieważne z pozoru,
kojarzyć zjawiska w ich wzajemnym związku”.
W tym duchu kazał instruować ludzi obejmujących służbę blokującą w porcie i pod tym
kątem żądał od wopistów szczegółowych sprawozdań.
Metoda jednak, jak dotąd, nie przyniosła spodziewanych rezultatów.
Tym razem też daremnie Turzyca chciał wyciągnąć coś od zmęczonego wopisty.
Chłopak przed biurkiem patrzył na niego stropiony.
- Nic takiego nie zauważyłem, obywatelu kapitanie - powtarzał z nieszczęśliwą miną,
wstydząc się swego braku spostrzegawczości.
Turzyca przesunął ręką po czole, jakby chciał zetrzeć zeń zmęczenie, i machnął ręką:
- Możecie odejść.
Następny zameldował się gruby wopista nazwiskiem Ksiuta. Turzyca znał go z
widzenia.
Zawsze przyglądał mu się z odrazą i zastanawiał, na czym ten młody człowiek tak się
pasie. Grubas stuknął głośno obcasami i wrzasnął:
- Kapral Ksiuta melduje się na rozkaz!
Turzycę załupało w głowie.
- Dlaczego tak krzyczysz?
- To z przyzwyczajenia, obywatelu kapitanie. Miałem głuchego szefa w spółdzielni
fryzjerów „Simona”. - Widząc zaś, że kapitan zmarszczył brwi, dodał pospiesznie: - Są gorsze
przyzwyczajenia... Był u nas na Pakoszu niejaki Feluś Kluch, co przyzwyczaił się zaglądać
bliźnim do kieszeni...
Turzyca spojrzał surowo, czy kapral nie żartuje sobie przypadkiem z niego, ale twarz
grubasa była dziecinnie poważna i uczciwa.
- Wasze odezwania nie są zbyt mądre, Ksiuta - zauważył cierpko.
- To już mi mówił w strażnicy obywatel porucznik Sitko.
- Dobrze, a teraz zamknijcie się.
- Tak jest! - huknął wopista i trzasnął obcasami.
- Ciszej!
- Tak jest! - Ksiuta pisnął jakimś nienaturalnym głosem.
To już zakrawało na kpiny. Turzyca podniósł się z krzesła.
- Dlaczego piszczycie?
Grubas patrzył na niego zdziwionymi i wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, jakby nie
rozumiał, czego chcą od niego. Turzyca westchnął i pomyślał z goryczą, że ma niezbyt
inteligentnych ludzi w batalionie.
Zawahał się, czy warto pytać o cokolwiek takiego jołopa, postanowił jednak nie
odstępować od zasady.
- Kapralu Ksiuta, czy zauważyliście coś ciekawego w czasie służby? Rozumiecie, co
mam na myśli?
Grubas skinął głową. Zmarszczył brwi i namyślał się przez chwilą z natężeniem.
- Zauważyłem, obywatelu kapitanie.
- Co zauważyliście? - zapytał zaskoczony Turzyca.
- Podniesienie stopy zauważyłem.
- Jakiej stopy? - osłupiał Turzyca.
- Stopy życiowej mas.
- Bez głupstw, kapralu! Pytam was konkretnie.
- Konkretnie to zauważyłem wzrost spożycia kiełbasy w klasie robotniczej.
Turzyca zaniemówił. „To idiota - pomyślał - oto skutki przeładowania zajęciami
politycznymi”.
- Odmaszerować! - rzucił gniewnie.
Grubas zrobił przepisowy zwrot w tył i pomaszerował do drzwi. Tu jednak odwrócił się
niespodziewanie.
- Ja się tylko dziwię, jak taki trymer może zeżreć tyle kiełbasy za jednym zamachem.
Dwu z nich to miało chyba po kilu, jak Boga kocham. Ja też nie chwaląc się mam spust,
obywatelu kapitanie, ale...
Turzycę znów załupało w głowie.
- Co?... dosyć tych wygłupiań! - przerwał surowo. - Odmaszerować mi zaraz!
Ksiuta schował się pospieszenie za drzwiami, po chwili jednak jego głowa znów
ukazała się w szparze.
- Obywatel kapitan ma grypę, to widać... - rzekł ze szczerym współczuciem. - Napiłby
się obywatel kapitan fryzjerskiej ziołowej...
- Co takiego? - Turzyca zerwał się zaczerwieniony. - Ja wam pokażę, staniecie do
raportu!
Przestraszony Ksiuta schował szybko głowę.
Gdy Turzyca dopadł do drzwi, już go nie było. Straszne łupanie w głowie znów dało
znać kapitanowi o sobie. Co za wściekły ból. To ze zdenerwowania. Ma się z idiotami do
czynienia, przyjdzie taki jołop i denerwuje człowieka.
Jęknął i na chwiejnych nogach powlókł się pod prysznic. Spostrzegłszy, że służbowy
Flisiak przypatruje mu się ciekawie, zatrzasnął drzwi łazienki.
Flisiak pokręcił głową i westchnąwszy pomyślał, że z kapitanem naprawdę coś nie w
porządku.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Turzyca blady jak trup, z mokrą
głową i tubą pasty do zębów w ręce.
- Gdzie jest ten gruby, jak mu tam... Ksiuta.
Osłupiały Flisiak nie mógł w pierwszej chwili wykrztusić słowa.
- Do licha, czyście ogłuchli? Znacie Ksiutę?! - krzyknął kapitan.
- Tak, to ten, co trochę tego... - Flisiak pokręcił palcem po czole.
- Nie pytam was o to. Sprowadzić go natychmiast!
- Tak jest - powiedział Flisiak i zbiegł na dół.
W dwie minuty potem Ksiuta wsadził swą czerwoną i krągłą jak balon gębę przez
szparę w drzwiach.
- Obywatel kapitan był łaskaw mnie wezwać? - zapytał niepewnie.
- Tak... właź prędzej!
- Już jestem - grubas odzyskał pewność siebie i wtoczył się do gabinetu.
Jego okrągła twarz błyszczała zadowoleniem.
- Wiedziałem, że obywatel kapitan będzie chciał ze mną porozmawiać jeszcze o tej
kiełbasie - powiedział z właściwą mu bezpośredniością. - Był w naszym zakładzie niejaki
Szczeżuja, co jak go swatali z manikurzystką od „Leona”, to się bronił i mówił, że ona ma
zeza. A jak wyszła za kucharza z „Bristolu”, to się rozpił z żałości. A potem, w stanie
nietrzeźwym będąc, topił się w stawie parkowym, ale nieszczęśliwie, bo tego dnia ogrodnicy
ryby łowili i woda była spuszczona.
Turzyca, który nie znał jeszcze talentów Ksiuty, stał zrazu zaskoczony jego mową,
wreszcie widząc, że zanosi się na dłuższą orację, przerwał mu niecierpliwie.
- Dobrze, dobrze, kapralu, ale co to ma wszystko wspólnego ze służbą?
- Bo właśnie pomyślałem, że obywatel kapitan to zupełnie jak ten Szczeżuja...
- Co takiego?! - wykrzyknął Turzyca. - Jak śmiecie mnie porównywać z jakimś...
jakimś...
- Szczeżuja... Adam Szczeżuja, ulica Silniczna, róg Koziej...
Turzyca posiniał.
- Kapralu Ksiuta... zamknijcie się, jak Boga kocham!
- Tak jest - wykrztusił przerażony Ksiuta prężąc się sztywno i przyciskając ręce do
bioder.
- Macie odpowiadać tylko na pytania.
- Tak jest.
- Rzeczowo, bez fantazji i głupich gadek. Wy macie bagaż drobnomieszczański, Ksiuta.
- Tak jest, obywatelu kapitanie. To samo mi mówił obywatel porucznik Sitko, z tym że
obywatel porucznik Sitko uważał ponadto, że mam garb ideologiczny...
- Dobrze... już dobrze, ale teraz zamknijcie się.
- Już się zamknąłem, obywatelu kapitanie.
- A teraz powiedzcie mi, gdzie pełniliście służbę tej nocy.
- Przy S/S „Strinberg”. Drobnicowiec - dziesięć tysięcy ton nośności. Oddział czwarty.
Nabrzeże Bojowników.
- W porządku - kapitan spojrzał zadowolony na kaprala. - Słuchajcie no, Ksiuta,
wspominaliście, że trymerzy, waszym zdaniem, jedzą za dużo kiełbasy. Na jakiej podstawie
tak sądzicie?
- Widziałem, obywatelu kapitanie, dwóch miało w teczkach... Przy kontroli widziałem...
- Jak wyglądała ta kiełbasa?
- Kiełbasa jak kiełbasa.
- Prędko, rzeczowy opis, kapralu!
- Już się robi obywatelu kapitanie. Była w sztucznym jelicie, długości to miała może ze
czterdzieści centymetrów, ale była gruba jak krakowska...
- A wąchaliście wy tę kiełbasę?
- E... no - roześmiał się Ksiuta - wąchać to nie wąchałem i tak patrzyli na mnie, jakby
się bali, że ugryzę.
- I mówicie, że każdy miał około kilograma?
- Tak wyglądało na oko, obywatelu kapitanie.
- I uważacie, że jak na jedno posiedzenie to za dużo?
- Za dużo.
- I wy nie potrafilibyście jej wsunąć za jednym posiedzeniem? - kapitan zerknął na
wypięty brzuch Ksiuty.
- E, no skąd. Nie chwaląc się mam niezły spust, obywatelu kapitanie, ale tyle nie
wsunąłbym.
- A zapamiętałeś nazwiska tych trymerów?
- Tak jest. Jeden nazywa się Sztark, a drugi Lepszy.
- I potrafisz opisać, jak wyglądali.
- Potrafię, obywatelu kapitanie. Ten Lepszy to był w berecie, mizerny, nieduży nawet,
to mnie zdziwiło, skąd taki spust u chudzielca. Tylko głowacz, obywatelu kapitanie.
- Jak powiadasz?
- Głowacz. Łeb miał jak dynia, podobny do głowy mojego wuja, niejakiego Celerusa,
cośmy go nazywali „wujo miarowy” dla odróżnienia, bo trzeba obywatelowi kapitanowi
wiedzieć, że wujków to ja miałem siedmiu, ale ten był miarowy, bo musiał robić sobie czapki
na miarę. Gotowe nie wchodziły i dlatego...
- Do rzeczy, Ksiuta - przerwał niecierpliwie kapitan. - Mówcie, jak wyglądał ten drugi.
- Ten drugi... znaczy się Sztark?
- Tak, Sztark.
Ksiuta chrząknął zakłopotany i spojrzał z wahaniem na Turzycę.
- Prędko... prędko...
Ksiuta znów chrząknął.
- Ten drugi... znaczy się Sztark, to był - Ksiuta zawahał się - to był zupełnie podobny do
obywatela kapitana.
- Co takiego? - poczerwieniał Turzyca.
- Mówię, że wyglądał jak obywatel kapitan.
- To znaczy jak?
- Jak chodzący nieboszczyk.
- To ja jestem chodzący nieboszczyk?! - huknął Turzyca.
- Obywatel kapitan kazał powiedzieć - wyjąkał przestraszony Ksiuta.
Turzyca pohamował się.
- No dobrze - westchnął zrezygnowany - opisujcie dalej.
- Twarz końska... policzki zapadłe, blady... uszy odstające, oczy wytrzeszczone...
- To wszystko? - zasapał Turzyca.
- Wszystko.
- Dziękuję wam za dokładny rysopis - mruknął zjadliwie - możecie odmaszerować.
Kapitan zaczął chodzić podniecony z kąta w kąt.
Myśl, która go olśniła niedawno, nie dawała mu spokoju.
- Kiełbasa - mruknął - hm... dlaczegóżby nie.
Przypuszczenie było śmiałe, by nie rzec, fantastyczne, ale w swej służbie natrafiał już
na najbardziej dziwne przypadki... W każdym razie to już jest coś.
Wprawdzie rysopis dziwnych amatorów krakowskiej kiełbasy niezupełnie się zgadzał z
rysopisem agentów przekazanym mu ze sztabu, Turzyca jednak nie martwił się z tego
powodu. Wiedział z doświadczenia, jak bardzo może się różnić schematyczny rysopis
opracowany według zasad kryminalistyki od rysopisu uchwyconego na gorąco przez wopistę
w konkretnych warunkach.
W tym zresztą wypadku rysopis urzędowy był dość skąpy, niepełny i ogólnikowy. O ile
w rysach twarzy trymerów zaobserwowanych przez Ksiutę trudno było się dopatrzyć
większego podobieństwa z danymi przekazanymi z góry, o tyle zgadzało się przecież jedno:
wzrost. Jak na początek śledztwa i to dobre. Bardziej interesująco przedstawiała się sprawa
kiełbasy. Tak, to byłoby świetne i łatwe rozwiązanie. Tak łatwe i proste, że aż
nieprawdopodobne. A jednak...
Turzyca westchnął głośno. Starał się myśleć krytycznie i rozważyć rzecz na trzeźwo.
Zdawał sobie sprawę, że gdy człowiek się nastawi na śledztwo, gotów wszędzie dopatrywać
się śladów i naginać zaobserwowane fakty do wypieszczonej hipotezy, każdemu szczegółowi
przypisywać niezwykłe znaczenie.
Być może chodziło o zupełnie niewinną historię. Nie było dla Turzycy tajemnicą, że na
statkach odbywały się czasem małe, nielegalne popijawy z zagrychą. Kiełbasa mogła służyć
do tego celu. Sztark i Lepszy mogli ją także kupić dla jakiegoś marynarza, co wobec trudności
aprowizacyjnych na rynku mięsnym w mieście nie byłoby zbyt nieprawdopodobne. Być
może, kryły się za tym wszystkim nawet jakieś kontakty, wyrażając się oględnie - handlowe,
a kiełbasa, oczywiście w połączeniu z butelką czegoś mocnego, miała je przypieczętować i
uświetnić.
Tak czy owak sprawa była niezupełnie wyraźna i nawet nie podejrzewając nic
poważniejszego należało ją szybko wyświetlić.
W pracy wopowskiej nigdy nie jest się zbyt ostrożnym, zwłaszcza teraz, w okresie
wzmocnienia służby.
Jeszcze tej nocy Turzyca sprawdził datę odjazdu S/S „Strinberg”. Statek odpływał
następnego dnia, należało więc działać szybko.
Poleciwszy zbudzić się o godzinie siódmej Turzyca udał się na spoczynek. Po raz
pierwszy od trzech dni przespał swoje cztery godziny spokojnie. Świadomość, że ruszył z
miejsca, nadzieja, że znalazł wreszcie jakiś punkt zaczepienia w tej paskudnej historii,
poprawiła samopoczucie kapitana.
Rano wstał z ciężką głową, ale przynajmniej to piekielne łupanie ustało.
Gdy pojawił się w jednostce, plan działania miał już w zarysach gotowy. Oczywiście
najprościej byłoby zatrzymać obu trymerów i wziąć na spytki. Wiedział jednak, że zbyt
pochopna akcja może popsuć całą sprawę, zwłaszcza jeśli kryje się za tym naprawdę coś
poważnego.
Należało obu podejrzanych sprawdzić ostrożnie i delikatnie. W tym celu Turzyca
porozumiał się z Urzędem i postarał się, by wśród trymerów z tej brygady, w której pracują
Sztark i Lepszy, znalazł się wywiadowca z organów bezpieczeństwa.
Wskutek płynności kadr, na jaką w tym czasie cierpiały brygady trymerskie, nowa
twarz nie powinna zwrócić specjalnej uwagi.
Turzyca zaproponował sierżanta Gozdka, z którym już nieraz współpracował w różnych
akcjach portowych. Omówiono szczegóły i wieczorem Gozdek miał rozpocząć pracę jako
trymer.
Załatwiwszy sprawę z Gozdkiem kapitan wezwał do siebie kaprala Ksiutę.
Grubas stawił się uśmiechnięty i zameldowawszy się na progu, wyciągnął z kieszeni
niewielką aptekarską buteleczkę.
- Fryzjerska ziołowa, obywatelu kapitanie. U nas w zakładzie bywały przeciągi. Jak nas
strzykało w uszach, zażywaliśmy po pół szklaneczki.
Turzyca nie zrozumiał w pierwszej chwili.
- Co takiego? - podniósł się z krzesła.
Ksiuta postawił na stole butelkę i sięgnął po szklankę.
- Słowo daję, nic lepszego na grypę. Przejdzie jak ręką odjął.
Turzyca poczerwieniał na taką bezczelność.
- Czyście oszaleli, kapralu! Tu wojsko, a nie zakład fryzjerski. A w ogóle jak śmiecie?
Zabrać mi zaraz tę butelkę! Postawa!
- Tak jest, obywatelu kapitanie - wystraszony Ksiuta porwał trunek i stanął wyprażony z
butelką w ręce.
- Jak stajesz. Postaw butelkę!
Ksiuta postawił butelkę przed kapitanem.
Turzycę zatkało z oburzenia. Chciał powiedzieć coś kapralowi do słuchu, ale widząc
jego wybałuszone ze strachu oczy machnął tylko ręką.
- Kapral Ksiuta, przygotujcie się do służby!
- Tak jest.
- Obejmiecie posterunek blokujący przy trapie S/S „Strinberg”, ten sam co wczoraj.
Zwrócicie szczególną uwagę na trymerów Sztarka i Lepszego. Gdyby znów nieśli kiełbasę,
nie zapomnijcie jej powąchać, tylko tak, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń, zrozumiano?
- Tak jest! - wykrzyknął machinalnie Ksiuta. Nagle znieruchomiał, oczy mu się
rozszerzyły...
- Obywatel kapitan myśli...
- Nic nie myślę - kapitan z trudem powstrzymał się od uśmiechu - ale różne bywają
kiełbasy, kapujesz?
- Kapuję... jak Boga kocham... kapuję, obywatelu kapitanie - wykrztusił podniecony
Ksiuta.
- A więc pamiętajcie, obejmiecie służbę i będziecie mieli oko na tych trymerów. Tylko
powtarzam: dyskretnie, żeby się nie domyślili, że coś podejrzewamy, bo marny wasz los.
- Spokojna głowa, obywatelu kapitanie.
- A potem od razu zadzwonicie do mnie i zdacie raport, zrozumiano?
- Zrozumiano!
- No to jazda.
Kiedy zamknęły się drzwi za Ksiuta, Turzyca jęknął i ukrył w dłoniach rozpaloną,
ciężką głowę. Chwilę siedział nieruchomo, przeklinając w duchu swoją grypę, wreszcie
sięgnął po aspirynę. Chciał popić wodą z karafki, ale karafka była pusta.
Wzrok jego padł na buteleczkę. Odkorkował ją i powąchał. Pachniało wcale
przyjemnie.
Turzyca westchnął, napełnił szklankę i wychylił.
Ohydna, mgła wisiała nad portem. Tak gęsta, że na dwa kroki nie było nic widać.
Ludzie snuli się niemal po omacku, osowiali i milczący, jakby się im udzielił ponury nastrój
tej nocy.
Tylko koło S/S „Strinberg” rozbrzmiewał wesoły gwar. Tu urzędował Ksiuta.
Robotnicy wchodzący po trapie na pokład statku uśmiechali się pod nosem. Rzadko można
było spotkać tak wesołego wopistę.
- Z życiem, z życiem, panowie! - rozlegał się we mgle jego donośny głos. - Radośnie
spieszmy do pracy, obywatele portowi! Wyżej czoło, braci trymerska!... Co tu ściskacie,
kolego? Czarna zbożowa i chlebek boży. Marnie was żonka odżywia. Gruźlica murowana...
Hej, panie starszy z mleczkiem, gdzie dowód? Tak jest... dziękuję, życzę pomyślnego
wykonania zadań planu sześcioletniego...
Do Ksiuty zbliżyli się Sztark i Lepszy wręczając mu dowody. Każdy znów niósł po
kiełbasie.
- Nareszcie coś solidnego! - krzyknął Ksiuta. - Można się poczęstować? - zażartował
podnosząc kiełbasę do nosa.
- A próbuj pan - uśmiechnął się Sztark. Ksiuta stał chwilę jak zdrętwiały. Potem
mruknął coś pod nosem i zwrócił im kiełbasę. Odeszła go nagle cała chęć do żartów.
Kiedy ostatni trymerzy zniknęli na desce trapu, pobiegł do telefonu.
W pokoju Turzycy rozległ się dzwonek. Turzyca podniósł głowę ze stołu i przetarł
zaspane oczy. Spałem, cholera - pomyślał przerażony. Zerwał się z krzesła i podniósł
słuchawkę. Meldował się Ksiuta.
- Niech to diabli, obywatelu kapitanie.
- Co się stało? Nie mieli kiełbasy?
- Mieli. Taką samą jak wczoraj... ale to jest prawdziwa kiełbasa... czosnkowa. Aż mi
dech zaparło... Zdaje się... - wykrztusił - zdaje się, obywatelu kapitanie, żeśmy się pomylili,
Turzyca zasapał i przygryzł wargi.
- No wiecie, Ksiuta. Jak Boga kocham. Drżyj, człowieku.
- Drżę, obywatelu kapitanie.
- Wiecie, Ksiuta, że ja bym was wybił... chociaż to wbrew regulaminowi, ale bym was
wybił... Wiecie, coście narobili?
- Wiem - odezwał się żałosny głos Ksiuty - narobiłem obywatelowi kapitanowi
niepotrzebnie smaku... ale już taki jestem pechowy... ja to obywatelowi kapitanowi kiedyś
wytłumaczę...
Turzyca cisnął słuchawkę i potarł dłonią rozpalone czoło. Cała jego hipoteza wydała mu
się nagle śmieszna i beznadziejnie naiwna. Musiał mieć wtedy gorączkę... to przez tę grypę
cholerną. Zdjął go wstyd i złość na siebie. Rany boskie, tak się wygłupić! Tak się wygłupić.
Co sobie pomyślą towarzysze z Urzędu? Uczepił się zupełnie przypadkowego skojarzenia...
W ten sposób można by podejrzewać wszystko i wszystkich. Nie, to nie ma żadnego sensu.
Zaprzątnął sobie głowę bzdurną historią, a tymczasem...
Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Turzyca podniósł słuchawkę i rozkazał
przygotować wóz do wyjazdu.
Ksiuta stał na stanowisku blokującym pełen rozpaczy i strachu. Stary się wściekł, to nie
ma dwu zdań. Jutro cały batalion będzie się nabijać z Ksiuty z powodu tej kiełbasy. Już i tak
był przedmiotem niezliczonych kpin i docinków, a jego karykatury uświetniały prawie każdy
numer gazetki ściennej.
Co za los niesprawiedliwy! Nie narzucał się przecież z tą kiełbasą. Powiedział tylko, co
zauważył. To kapitan sam uczepił się tej myśli, a teraz wścieka się na niego, jakby Ksiuta
zawinił tutaj w czymkolwiek.
Nagle, kiedy tak stał pogrążony w tych żałosnych myślach, usłyszał jakiś szmer i
zamieszanie na statku... We mgle zamajaczyło na pokładzie kilka sylwetek ludzkich.
- Przygniotło! Dzwonić po pogotowie! Przygniotło! - rozległy się zmieszane krzyki.
Wtem z otwartego luku na śródokręciu buchnął płomień i zaróżowił mgłę. Paniczne
okrzyki zmieszały się z jękiem dzwonu alarmowego.
- Pożar!
- Wybuchło!
- Rany boskie... pali się!
- Pali się!
Trymerzy zaczęli zbiegać na oślep z pokładu... jeden przez drugiego tłocząc się i
popychając na wąskiej desce trapu. Rozległ się plusk... i krzyk, ktoś wpadł do wody.
Ksiuta patrzył na to wszystko osłupiały z wytrzeszczonymi oczyma. Nie wiedział, co
zrobić. Stał tu po to, by kontrolować ruch z wybrzeża na pokład i z powrotem, lecz w tych
warunkach było to niemożliwe.
Przerażeni trymerzy zbiegali na łeb na szyję i kłębili się po nabrzeżu. Na próżno Ksiuta
i drugi z blokujących wopistów starali się ich powstrzymać rozłożonymi rękoma.
- Spokojnie, bracia portowi. Bez nerw. Wolnego, spokojnie... - zachrypły głos Ksiuty
ginął w powszechnym tumulcie.
Nikt nie zwracał uwagi na krzyczącego wopistę.
Nagle Ksiuta umilkł. W gromadzie robotników zauważył Sztarka i Lepszego. Zziajani i
podnieceni zbiegli z trapu, roztrącili gwałtownie ciżbę trymerów i zniknęli we mgle.
Ksiutę jakby coś poderwało. Jego reakcja była błyskawiczna i naturalna jak odruch.
- A niech to diabli, kiełbaśnicy! - krzyknął. - Kapralu Pustak, alarmujcie! - pchnął
oszołomionego kolegę i rzucił się za trymerami.
Wydało mu się niesłychanie znamienne, że to właśnie oni uciekają. Coś zaczynało grać
w tej całej historii.
Zapakowawszy do wozu porucznika Lisickiego i sierżanta Malczyka Turzyca popędził
do portu. W bramie wjazdowej zatrzymał ich mały strażnik portowy - Kostecki, dawny wo-
pista i dobry znajomy kapitana.
Na widok Turzycy wsadził do wozu swoją wiecznie wystraszoną twarz.
- Kapitanie... wiecie już... - wyszeptał tajemniczo - wypadek na „Strinbergu”.
Turzyca drgnął. - Na „Strinbergu”?
- Tak jest, kapitanie... Przygniotło trymera, a w minutę potem pożar w ładowni.
Brzydka sprawa, ja mam nosa, kapitanie. W tym coś jest... Kapitan wie, że ja mam nosa.
Jakby dla zadokumentowania swych zapoznanych talentów Kostecki pociągnął długim,
czerwonym nochalem.
Turzyca znał dobrze detektywistyczne skłonności małego strażnika. Kostecki lubił
sensację. Przy każdej sposobności raczył kapitana swymi nieprawdopodobnymi
podejrzeniami.
Gdyby dać im wiarę, połowę łudzi w porcie należałoby zamknąć za szpiegostwo i
kontrabandę.
Zwykle Turzyca nie przywiązywał wagi do jego paplaniny, tym razem jednak zaklął
cicho pod nosem i kazał się wieźć prosto pod „Strinberga”.
Wiadomość zdenerwowała go. Czyżby to miało jednak jakiś związek ze sprawą, a ten
grubas o niewyparzonej gębie naprawdę odkrył jakiś trop?
Nie było jednak czasu na analizowanie sprawy. Należało przede wszystkim czym
prędzej porozumieć się z Gozdkiem. Gozdek, u licha, musi coś wiedzieć.
Na nabrzeżu trwało jeszcze zamieszanie, aczkolwiek pożar został już ugaszony. Grupki
podnieconych trymerów rozprawiały żywo o wypadku. W powietrzu unosił się zapach
spalenizny. Straż portowa kręciła się koło statku.
Turzycę czekała tu nowa wiadomość. Sztark i Lepszy uciekli. Meldował o tym kapral
Pustak - drugi z wopistów pełniących służbę przy statku - dodając, że wezwał już patrol
alarmowy i że Ksiuta ruszył bezzwłocznie w pogoń.
Turzycy krew uderzyła do głowy.
- Pozwoliliście im uciec.
- Obywatel kapitan nie wie, co się wyrabiało - tłumaczył zakłopotany Pustak. -
Wypadek, pożar, zamieszanie. Wszyscy skakali na brzeg.
- Dawno uciekli?
- Dziesięć minut temu.
- Żeby to wszyscy diabli! - zaklął Turzyca. W tym momencie na nabrzeżu zjawił się
pluton alarmowy.
Turzyca zleciwszy sierżantowi Malczykowi nadzór nad pościgiem ruszył szybko w
stronę trapu... Przepychając się wśród trymerów rozglądał się niecierpliwie, czy nie zauważy
gdzie Gozdka. Ale między zebranymi na nabrzeżu trymerami Gozdka nie było.
Przy trapie wyrósł za to przed nim znienacka chorąży straży portowej Nowak,
uśmiechnięty gorzko jak zwykle.
- Czołem, kapitanie. Węszymy już, jak widzę - uścisnął rękę Turzycy. - Boję się jednak,
że i tym razem nie będzie dla was żeru.
Kapitan przygryzł wargi. Znał Nowaka jako doświadczonego strażnika i liczył się z
jego zdaniem, ale nie lubił go. Były niegdyś między nimi małe zatargi kompetencyjne.
Nowak drażnił go swoim zgryźliwym humorem. Specjalną przyjemność sprawiało mu
obalanie śmiałych hipotez kapitana.
Teraz też wykpił z miejsca jego podejrzenia. Według niego sprawa była przykra, ale
prosta. Zdążył ją zbadać już dokładnie. Zwykła nieostrożność i lekceważenie przepisów BHP.
W ładowni znajdowały się trociny. Zeznania trymerów były pod tym względem zgodne...
Sztark i Lepszy byli trochę pod gazem. Palili w luku i zaprószyli ogień.
Że uciekli? Zlękli się, głupcy, odpowiedzialności. Takie rzeczy karze się surowo.
Oczywiście ucieczka ich nie miała żadnego sensu. Nowak wydał już odpowiednie rozkazy.
Lada moment zostaną schwytani...
Turzyca słuchał go niecierpliwie. Wciąż myślał o Gozdku. Gdzie jest u licha Gozdek?
Dlaczego się nie pokazuje? Nowak nie wspomniał ani słowem o nim. Widać Gozdek uznał za
słuszne nie ujawniać się jeszcze. Czyżby był do tej pory jeszcze na statku?
- Przepraszam was - Turzyca przerwał Nowakowi - czy nie brakuje żadnego trymera
oprócz tych dwu, co uciekli?
- Żadnego. Ja... sprawdzam takie rzeczy. Zatrzymaliśmy ich dla złożenia zeznań... Są
wszyscy tutaj... Oczywiście z wyjątkiem tego rannego ofermy, co zwalił na siebie beczkę z
karbidem... niewykwalifikowana siła. Pierwszy raz w ładowni.
Kapitan zdrętwiał.
- Co powiadacie? To tego nowego przygniotło!
- Właśnie. Podobno pił z tamtymi... Przychodzi, proszę was, głupi Jacek ze wsi, urzyna
się i wali na siebie beczkę z karbidem.
Nowak przerwał i ze zdumieniem patrzył na podnieconego kapitana.
- Gdzie on jest? - wykrztusił Turzyca.
- Leży na rufie. Już tam u niego są łapiduchy. Ale co wam, kapitanie?
- Poruczniku, biegiem! - krzyknął Turzyca do Lisickiego i obaj popędzili po trapie.
Na rufie we mgle zamajaczyły białe kitle sanitariuszy. Właśnie układali rannego na
noszach. Obok stał lekarz i pakował instrumenty.
Jeden rzut oka wystarczył, by kapitan poznał w rannym Gozdka. Wywiadowca twarz
miał woskowo bladą. Oczy zamknięte. Z kącików ust sączyła mu się krew.
- Przytomny? - rzucił Turzyca lekarzowi.
- Jak dotąd, tak.
- Przepraszam, doktorze, ale muszę zamienić z rannym parę słów na osobności.
- Teraz wykluczone, choremu nie wolno mówić.
- Kilka słów.
- Sprzeciwiam się stanowczo. Żebro przebiło płuca. Grozi krwotok.
Kapitan szepnął kilka słów doktorowi. Lekarz zamrugał oczami.
- Nie biorę odpowiedzialności, nie biorę odpowiedzialności - mówił cofając się... - to
może się skończyć tragicznie.
Nie zważając na protesty lekarza Turzyca pochylił się nad rannym.
- Gozdek... słyszycie mnie?... Gozdek... Gozdek... to ja, Turzyca.
Powieki rannego uniosły się. Zrazu nie poznał kapitana. Przez chwilę wpatrywał się w
twarz pochyloną nad sobą. Nagle oczy rozszerzyły mu się.
- Turzyca - wyszeptał.
- Gozdek... co to było? Gozdek! - kapitan ściskał go za ręką.
Spieczone wargi rannego poruszyły się wolno.
- Łotry... chcieli mnie... sprzątnąć.
- Kto?
- Oni... Sztark i Lepszy - głowa opadła mu na nosze, na ustach pojawiła się krew.
Czoło kapitana zrosiły kropelki potu. Więc tak wyglądała sprawa. Dranie, zorientowali
się zbyt szybko. Zepchnęli na Gozdka beczkę z karbidem, a potem specjalnie wzniecili pożar,
by wywołać zamieszanie i ułatwić sobie ucieczkę. Lecz komu przekazywali materiały?
Kapitan wpatrywał się w usta rannego.
- Gozdek... z kim kontakt... Gozdek - z kim kontakt?
- Dosyć, nie pozwalam więcej mówić - szarpnął się lekarz. - Proszę zostawić chorego.
Powinniście zrozumieć, kapitanie.
Ręka Gozdka zacisnęła się na dłoni Turzycy.
- Kok... - wykrztusił - szukajcie u ko... Nie dokończył. Krew buchnęła mu z ust.
- Pan będzie odpowiadał! - krzyknął zrozpaczony lekarz. - Uprzedzałem pana.
Turzyca podniósł się jak pijany. Spojrzał błędnie na rozwścieczonego lekarza. W gardle
czuł ucisk nieznośny. Musiał pytać... To była konieczność. Okrutna konieczność służby.
Przygryzł wargi i bez słowa puścił się biegiem wzdłuż burty, roztrącając po drodze
załogę.
Wpadł jak bomba do kambuza. Kok siedział pochylony nad gazetą. W kuchni panował
idealny porządek, tylko w powietrzu unosiła się ledwo uchwytna woń nafty. W piecu huczało,
dwa wielkie gary stały na ogniu.
Turzyca błyskawicznie zatrzasnął popielnik i szyber. Gryzący dym rozsnuł się po
kuchni. Kok zerwał się blady, krzycząc coś gwałtownie po szwedzku.
Turzyca odepchnął garnki i wyciągnął spod blachy pięć na pół zwęglonych i tlących się
jeszcze tekturowych tub ze szczątkami fotokopii i notatek.
- Oto kiełbasa Sztarka i Lepszego - wykrztusił zadyszany do oniemiałego porucznika.
- Więc jednak kiełbasa - mówił podniecony Lisicki, gdy w godzinę później, po
przekazaniu kucharza i materiałów dowodowych władzom śledczym siedzieli z Turzycą w
wartowni, oczekując na wyniki pościgu za zbiegłymi trymerami. - Jak wpadliście na to,
kapitanie?
Turzyca przygryzł wargi. Nie był całkiem zadowolony z siebie. Radość z sukcesu psuło
mu wspomnienie tamtych chwil w gabinecie, kiedy tak łatwo odstąpił od swej hipotezy.
- Nie mówmy lepiej o tym, poruczniku... Pół zasługi w tym Ksiuty, reszta przypadku. Ja
sam nie byłem wcale tak pewien.
- Jednak wasza hipoteza...
- Mówię wam, że to przypadek, zwykłe skojarzenie. Kiedy człowiek ustawicznie o
czymś myśli, hipotezy lęgną się jak muchy i równie szybko dostają po głowie. W tym
wypadku to zasługa, nie śmiejcie się, pasty do zębów.
Porucznik spojrzał na niego zaskoczony.
- Nie rozumiem?
- Tak jest, pasty do zębów - uśmiechnął się krzywo kapitan. - Kiedy Ksiuta zaczął
paplać o tej kiełbasie, oczywiście nawet mi przez myśl nie przeszło, że to może mieć jakieś
znaczenie, zwłaszcza że to mówił Ksiuta. Wiecie, jak on może zdenerwować swoją błazeńską
gadaniną. Wtedy też zdenerwowałem się porządnie. Załupało mnie w głowie. Powlokłem się
do łazienki i wsadziłem głowę pod kran. Byłem tak nieostrożny, że strąciłem przy tym z półki
tubę pasty do zębów... Podniosłem ją... i wtedy nagle olśniło mnie głupie skojarzenie. Tuba...
rozumiecie, tuba. Kiełbasa - pomyślałem - to też w gruncie rzeczy tuba.
Można ją wypełnić mięsem, ale można też czym innym. To przecież doskonały futerał.
Pomyślałem też, że bardzo łatwo sporządzić futerał imitujący kiełbasę. To nawet może być
bardzo użyteczne dla pewnych celów. Kiełbasę można nosić w teczce i wręczać każdemu bez
żadnych podejrzeń.
- Do licha, i wy to nazywacie przypadkiem - uśmiechnął się Lisicki - czy i to, co
zrobiliście w kambuzie, było przypadkiem?
- Nie, to było już tylko konsekwencją. Kok jest agentem. Kok obserwuje, co się dzieje
na statku. Kok spodziewa się rewizji. Kok posiada kompromitujące dokumenty, więc niszczy
je.
- To jasne... ale skąd od razu wiedzieliście, że tuby są w piecu?
- O, to było już zupełnie proste. Narzuciło się samo. Nie zapala się ognia w piecu o
dwunastej w nocy, i to w takich okolicznościach, po to tylko, żeby zagotować garnek wody.
Naiwna inscenizacja, podobnie jak ten cały jego sztuczny spokój i zaczytanie w gazecie, gdy
cała załoga biega podniecona.
- Dlaczego jednak kok będąc w posiadaniu kompromitujących dokumentów nie
zniszczył ich wcześniej? Od momentu kiedy się zorientowali, że jesteśmy na ich tropie,
upłynęło przecież co najmniej dwadzieścia minut. Miał czas...
- Tak, miał czas - mruknął kapitan - ale nie chciał. Takich materiałów nie niszczy się z
lekkim sercem. Zbyt drogo kosztowało ich zdobycie. Łudził się do ostatka, że potrafi je
ocalić. Może sądził, że Gozdek już nic nie powie, już nic nie będzie mógł powiedzieć.
Wiadomości z portu były wciąż złe. Pościg za zbiegłymi trymerami nie przyniósł
spodziewanych rezultatów. Na próżno patrole przetrząsały każdy zakamarek portu i
przeszukiwały stojące u nabrzeży statki. Przestępcy zapadli się jak kamień w wodę. Na
domiar złego obrzydliwe warunki atmosferyczne i zupełny brak widoczności utrudniały akcję.
O godzinie trzeciej nad ranem cierpliwość Turzycy wyczerpała się. Nie było
wątpliwości - świetnie zapowiadająca się akcja uległa załamaniu.
Turzyca zleciwszy porucznikowi Lisickiemu kierowanie poszukiwaniami powrócił
wściekły i zmęczony do jednostki.
Tu, zamknąwszy się w czterech ścianach pokoju, na próżno starał się rozważyć
spokojnie sytuację. Sprawa wyglądała głupio i sam nie wiedział, co o niej myśleć.
Czyżby naprawdę obaj przestępcy zdołali jakimś cudem wydostać się z portu, zanim
zmontowano skuteczną akcję? Lecz w takim razie co z Ksiutą? Gdzie zniknął, dlaczego nie
daje znaku życia?
Wiadomości, jakie zebrał o nim, właściwie nic nie wyjaśniały.
O pół do pierwszej słyszano strzały z pepeszy na Nabrzeżu Bojowników, w kilka minut
później podobne strzały rozległy się na Nabrzeżu Polskim. Należało przypuszczać, że to
strzelał Ksiuta. Kilku robotników zeznało, że widzieli jakieś postacie biegnące we mgle i
słyszeli okrzyk „stój”. Rzucili się nawet w tamtym kierunku, nie zobaczyli jednak nic więcej
z powodu gęstej mgły.
Jedynym człowiekiem, który widział Ksiutę, był strażnik portowy Cieloch. Zeznał on,
że między magazynami, w przejściu z Nabrzeża Bojowników na Nabrzeże Polskie, zatrzymał
podejrzanego, grubego osobnika w przebraniu wopisty. Kiedy zażądał od niego
wylegitymowania się, gruby pchnął go na ścianę i uciekł na Nabrzeże Polskie.
- To był przebrany wopista - upierał się. - Prawdziwi wopiści nie są tacy grubi.
Potem ślad się urywał i to było najdziwniejsze. Wopiści przeszukujący wszystkie
zakamarki portu powinni byli natrafić, jeśli już nie na trop przestępców, to przynajmniej na
Ksiutę.
Turzycy chodziły po głowie najgorsze przypuszczenia. Sposób, w jaki przestępcy
rozprawili się z doświadczonym i wytrawnym wywiadowcą Gozdkiem, wskazywał na to, że
byli niebezpiecznymi przeciwnikami - ludźmi orientującymi się błyskawicznie w sytuacji i
przygotowanymi na wszystkie ewentualności.
Nie przebierali także w środkach. Być może, wciągnęli kaprala w zasadzkę i
unieszkodliwili. Lecz w takim razie, gdzie ślady? Powinny być jakieś ślady.
Turzyca zdenerwowany potarł czaszkę. Żałował, że lekkomyślnie powierzył Ksiucie tak
odpowiedzialne i niebezpieczne zadanie. Grubas był niewątpliwie bystry i na swój sposób
rozsądny, lecz czy mógł sprostać wyszkolonym, kutym na cztery nogi agentom?
W miarę upływu czasu niepokój kapitana potęgował się. Kilka razy dzwonił do portu.
Wieści były wciąż takie same. Żadnych śladów. Obaj przestępcy i Ksiuta zniknęli. Wreszcie
ogarnęło go zniechęcenie. Nawet jego początkowy sukces wydawał mu się teraz wątpliwy i
połowiczny.
Kiedy około czwartej nad ranem przybył porucznik Lisicki, by złożyć meldunek, zastał
Turzycę w stanie ciężkiej depresji psychicznej. Stanął zakłopotany na progu i bał się
odezwać.
- Obywatelu kapitanie - zaczął wreszcie.
Turzyca podniósł napuchłe powieki.
- Idźcie do diabła!
- Nie rozumiem - wykrztusił zaczerwieniony porucznik.
- Idźcie do diabła - jęknął kapitan.
Porucznik stał w milczeniu, wreszcie zebrało mu się znów na odwagę.
- Naprawdę zrobiliśmy wszystko, zechciejcie zrozumieć...
- Więc co?! - krzyknął kapitan. - Wyparowali czy jak!
Porucznik umilkł.
- Odpowiedzcie.
- Myślę - wyjąkał porucznik - myślę, że nie wyparowali.
- To wszystko, co myślicie? - wycedził zjadliwie kapitan.
- Myślę, że opuścili teren portu.
- Razem z Ksiutą w walizce! - krzyknął kapitan. - Gdzie jest kapral Ksiuta... pytam?
Porucznik przygryzł wargi.
- Zrobiliśmy wszystko... - wybełkotał.
Kapitan przez chwilę sapał na krześle.
- No więc dobrze - odezwał się wreszcie. - Możemy sobie pogratulować, poruczniku,
pięknie przeprowadzonej akcji. Odwołajcie patrole. Przekazujemy sprawę Urzędowi.
W tej samej chwili zadźwięczał telefon.
Kapitan ciężkim ruchem ręki ujął słuchawkę. Chwilę słuchał z opuszczonymi
powiekami, nagle zerwał się z krzesła.
- Co... takiego? Kto mówi? To wy, Ksiuta?
- To ja, obywatelu kapitanie... Melduję... obaj przestępcy przepisowo ujęci.
- Gdzie jesteście, u diabła?!
- W Tczewie, obywatelu kapitanie.
- W Tczewie? - osłupiał kapitan.
- Tak jest.
- Skąd się tam wzięliście, do pioruna!
- Pojechałem za Sztarkiem... a Lepszego zamknąłem w parniku, oddział trzeci Nabrzeża
Polskiego.
Turzyca poczuł, że robi mu się słabo.
- Co wy wygadujecie... - jęknął. - W jakim znów parniku?
- Parniki eksportowe - obywatelu kapitanie, do gotowania paszy dla świń. Tam siedzi
Lepszy.
- Oszaleliście?
- Taka była sytuacja, obywatelu kapitanie... Obywatel kapitan będzie łaskaw go wyjąć.
Boję się, że mu tam trochę niewygodnie. Obywatel kapitan rozumie, parnik nie salon. A
Sztarka to ja zaraz przywiozę. Przepraszam, że się odmeldowuję, ale mi pociąg ucieka.
Turzyca chwilę stał jeszcze oszołomiony.
- Coś takiego! A niech to wszyscy diabli! To podobne do niego.
I nie zastanawiając się dłużej popędził do portu. Wpadł jak burza na Nabrzeże Polskie -
i stanął jak wryty. We wskazanym miejscu nie było żadnych parników. Trymerzy
wyładowywali z wagonów skrzynie z jajami.
Kapitan otarł czoło i po raz któryś z rzędu zwątpił w zdrowe zmysły kaprala.
Zdawało mu się, że na zaciekawionych twarzach trymerów dostrzega wesołe
uśmieszki... No jasne... sam sobie wydawał się śmieszny. W pierwszej chwili chciał zawrócić,
opanował się jednak.
- Czy stały tu jakieś parniki? - zapytał robotników siląc się na spokój.
Trymerzy spojrzeli po sobie.
- Parniki? Ano stały - bąknął któryś.
- No i gdzie są?
- Ano nie ma.
- Do licha, gadajcie po ludzku. Co z parnikami?
- Co miało być - odezwał się drugi - załadowaliśmy na statek.
- Ile ich było?
- Pięćset sztuk.
Kapitanowi pot wystąpił na czoło.
- I nic nie zauważyliście podejrzanego? Trymerzy spojrzeli na niego zdziwieni.
- A co niby mieliśmy zauważyć?
- Gdzie ten statek? - zapytał Turzyca.
- A gdzie ma być? Odpłynął.
- Dawno?
- Pół godziny temu.
- Nazwa statku?
- S/S „Jędrzejów”.
- Sierżancie, do kapitanatu! - krzyknął Turzyca. - Niech nadają radiogram. Natychmiast
zatrzymać S/S „Jędrzejów”. Poruczniku, szybko łódź patrolowa.
W pół godziny potem kapitan z porucznikiem Lisickim i dwoma wopistami gramolili
się z motorówki na pokład S/S „Jędrzejów”.
Tu jednak wyłoniły się nowe trudności. Parniki wypełniały ciasno cały luk. Turzyca
zmuszony był wezwać z portu specjalną drużynę trymerską do pomocy.
Dopiero po usunięciu części ładunku na pokład i uzyskaniu miejsca w ładowni można
było przystąpić do żmudnych poszukiwań.
W przykrym nastroju, wśród westchnień i skarg kapitana statku zdenerwowanego
opóźnieniem rejsu przestawiano parniki, odmykając pokrywy i zaglądając do każdego po
kolei.
Przez cały czas Turzyca przeżywał straszliwe męki niepewności.
Wreszcie po czterogodzinnym poszukiwaniu, w czterysta osiemdziesiątym ósmym
parniku odnaleziono na pół uduszonego przestępcę.
Bezpośrednio po powrocie do portu Turzyca, mimo że ledwo żywy ze zmęczenia,
wezwał natychmiast Ksiutę, który w tym czasie zdążył już powrócić ze Sztarkiem z Tczewa.
Kapral musiał już wiedzieć o wszystkich perypetiach z parnikami, bo stanął w drzwiach
wystraszony.
- Bliżej, Ksiuta! - warknął kapitan.
Ksiuta postąpił mały kroczek naprzód.
- Co macie do wyjaśnienia, kapralu? - zapytał kapitan nie patrząc mu w oczy. Sam
widok grubasa doprowadzał go do pasji.
- O... obywatel ka... kapitan jest zdenerwowany. To... to może wyjaśnię jutro - wyjąkał.
- Nie. Porozmawiamy teraz. - Turzyca podniósł się z krzesła i sapiąc podszedł do
przerażonego Ksiuty.
- Piekielny grubasie! Po jakiego diabła tak skomplikowałeś sprawę.
- Nie rozumiem...
- Co ci strzeliło do głowy, żeby wepchnąć tego drania do parnika?!
Ksiuta wyprężył się służbowo.
- O... okoliczności służby tego wymagały, obywatelu kapitanie.
Po czym opowiedział o przebiegu pościgu.
Pogoń za przestępcami na ciasnym, zawalonym towarami nabrzeżu w nocy i we mgle
przypominała od samego początku raczej zabawę w chowanego niż normalny pościg.
Przeklęta mgła ograniczała widoczność do dwu metrów.
Wezwanie do zatrzymania się ani strzały nie odniosły żadnego skutku. Przestępcy
klucząc między skrzyniami dopadli do toru, na którym stał pociąg, przecisnęli się między
dwoma platformami i zniknęli Ksiucie z oczu.
Ksiuta zatrzymał się zdezorientowany. Pościg na oślep nie ma żadnego sensu. Więc co
robić. Starał się opanować podniecenie i rozważyć rzecz na zimno. Jedno było pewne.
Przestępcy będą za wszelką cenę starali się wydostać z pułapki, jaką niewątpliwie jest wąski
cypel Nabrzeża Bojowników. Kierunek ich ucieczki wskazywał, że starają się przedostać na
Nabrzeże Polskie. Stąd łatwo już im będzie przekraść się na Nabrzeże Rotterdamskie
graniczące bezpośrednio z miastem i stanowiące najtrudniejszy do upilnowania odcinek.
By jednak dostać się na Nabrzeże Polskie, będą musieli okrążyć magazyny lub, co
byłoby dla nich bardzo niebezpieczne, próbować przecisnąć się przez przejście między
dwoma oświetlonymi magazynami, pilnowane zresztą przez strażnika.
W tym właśnie należy im przeszkodzić. Nie namyślając się dłużej Ksiuta ruszył
biegiem w kierunku magazynów.
Wkrótce ujrzał ciemny, długi zarys budynku oświetlony zamglonymi kulami świateł.
Wtem stanął jak wryty. Na dachu magazynu zamajaczyły dwa niewyraźne cienie...
Tego nie wziął pod uwagę. Zbiegowie próbują przedostać się przez dach.
Ślizgając się po mokrej nawierzchni Ksiuta dopadł do jasno oświetlonego przejścia
między dwoma magazynami, gdzie przechadzał się strażnik.
- Alarmuj pan! - krzyknął zadyszany do strażnika - przestępcy przeszli na Nabrzeże
Polskie.
Strażnik patrzył na niego zaskoczony.
- Rusz się pan, do diabła! Słyszysz, co mówię!
Strażnik wzruszył ramionami.
- Nikt nie przeszedł. Ja tu stoję - oświadczył z godnością.
- Przez dach przeszli, rozumiesz! - warknął Ksiuta.
Czując, że upływają drogocenne sekundy, rzucił się w przejście.
- Stać! - uchwycił go strażnik. - Przejście wzbronione. Pokażcie no przepustkę. Takich
grubych kaprali nie ma w Wopie. Oficerowie, nie powiem... mogą być grubi. Ale kapralów
nie ma...
- Idźże, do jasnej cholery! - szarpnął się Ksiuta. - Oszaleliście, jestem na służbie.
Ale strażnik trzymał go. mocno.
- Skąd ja wiem, czy wy wopista? Może przebrany? Znamy się na tym. Krzyczy „łapaj
złodzieja”, a sam złodziej. Już kiedyś złapałem typa przebranego za wopistę.
Chwilę szamotali się gwałtownie, wreszcie Ksiucie udało się go odepchnąć od siebie.
Zadyszany wpadł na nabrzeże i rozglądał się zrozpaczony.
Był pewien, że się spóźnił. Do tej pory przestępcy zdążyli już zeskoczyć z dachu i
zniknąć w zakamarkach. Lecz nagle serce zabiło mu gwałtownie. Zauważył ich. Przycupnęli
na rampie pod magazynem za stosem skrzyń. Co im się stało? Dlaczego się zatrzymali? No
tak, znaleźli się w pułapce. Po torach przesuwał się właśnie pociąg. Biec wzdłuż rampy nie
mogli. Zagradzały ją stosy skrzyń, między którymi widać było tylko mały, jasno oświetlony
przesmyk. Dochodził stamtąd ożywiony gwar głosów i ujadanie psa.
Teraz się już nie wywiną. Ksiuta ile sił w nogach rzucił się ku nim. Nagle pociąg
drgnął. Rozległ się zgrzyt hamulców i brzęk żelastwa, wagony szarpnęły się, zderzyły i
zatrzymały z jękiem.
W tej samej chwili przestępcy dopadli wagonów, wspięli się na bufory i przeskoczyli na
drugą stronę torów. Ksiuta zaklął pod nosem i zrobił to samo. W następnej chwili gonił już
zbiegów między szeregami maszyn rolniczych czekających na załadunek.
Znów wezwał ich do zatrzymania się, a gdy nie poskutkowało, oddał kilka, niestety
bezskutecznych, strzałów. Wtedy przestępcy rozdzielili się i każdy zaczął uciekać w inną
stronę.
Sztark był mądrzejszy. Kluczył wzdłuż torów, by w każdej chwili mieć zapewniony
odwrót przez stojący pociąg. Lepszy zapuścił się w labirynt parników. Przeliczył się jednak
sądząc, że znajdzie tu schronienie. Parników było coraz więcej, stały w zwartym szeregu,
grube, baniaste, majaczące ponuro we mgle jak zaklęta fantastyczna armia.
Wkrótce zagrodziły mu drogę. Gdziekolwiek się ruszył, natrafiał na ich zimne, żelazne
cielska. Był w pułapce. Tutaj dopadł go Ksiuta.
W tej samej chwili rozległ się brzęk żelastwa, pociąg szarpnął i ruszył pomału z
powrotem.
Rozgorączkowany Ksiuta zdążył jeszcze zauważyć, że Sztark wskoczył na stopnie i
przywarł do ściany wagonu. - „Bądź tu mądry, Karolku - pomyślał zrozpaczony - wskoczysz
za Sztarkiem do pociągu, to Lepszy ci ucieknie, chociaż masz go już w rękach. Na słowo
honoru go nie zostawisz, szkoda gadać”.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na parnikach.
- Właź do parnika! - krzyknął groźnie następując na struchlałego Lepszego.
Przestępca zatrząsł się. W pierwszej chwili nie zrozumiał rozkazu.
- Właź, bo ci brzuch przewiercę! - ryknął Ksiuta dźgając go lufą. - Otwieraj pokrywę!
Lepszy skurczył się i dygocąc zaczął się gramolić do żelaznej beczki.
Ksiuta zatrzasnął mu nad głową pokrywę, zamocował dźwignię, po czym jak szalony
rzucił się za uciekającym pociągiem. Zdążył dopaść jeszcze ostatniego wagonu... i...
- Załóżmy, że było tak, jak mówisz - rzekł do Ksiuty oszołomiony Turzyca. - Ale jacy
diabli zanieśli cię aż do Tczewa? Mogłeś zatrzymać pociąg w bramie portu...
- Mogłem, obywatelu kapitanie, ale uznałem to za niewskazane.
- Ach tak, uznałeś za niewskazane - powtórzył szyderczo kapitan. - Dlaczegóż to
uznałeś za niewskazane?
- Bałem się, obywatelu kapitanie, że jak narobię alarmu i krzyku, to pociąg stanie, a ta
bestia Sztark ucieknie i znów trzeba będzie go łapać. Pomyślałem sobie, że najpierw muszę
mieć go w rękach. Będę się przesuwał cicho po wagonach i nakryję go nagle i
niespodziewanie. Już za Gdynią miałem go w rękach, obywatelu kapitanie - oświadczył nie
bez dumy.
- Więc po kiego czorta jechałeś aż do Tczewa.
Ksiuta spojrzał na niego zdziwiony.
- Bo pociąg bliżej nie stawał.
- No to trzeba było zatrzymać, do diabła.
Ksiuta potrząsnął głową.
- To byłoby niezgodne z instrukcjami służby - oświadczył kategorycznie.
- Co takiego? - Turzyca podniósł na niego zdumione oczy.
- Ja to mam nawet zapisane - Ksiuta sięgnął do kieszeni munduru, wyciągnął stamtąd
zasmarowany zeszyt i z nabożeństwem zaczął ślinić kartki. - Obywatel kapitan uczył:
„Jeśli możesz schwytać przestępcę delikatnie, bez szumu i zakłócenia normalnego
ruchu, uczyń to bez namysłu, choćby ten sposób był mniej wygodny dla ciebie osobiście.” .
Kapitan westchnął i pomyślał, że wśród licznych talentów Ksiuty jego talent
wyprowadzania przełożonych z równowagi jest w każdym razie bezkonkurencyjny.
Robocza hipoteza
Kiedy wszedłem do gabinetu pułkownika, od razu domyśliłem się, że zaszło coś
ważnego. Coś, co wygnało tego starszego pana z brzuszkiem zza biurka, gdzie zwykle trwał
nieruchomo jak sfinks, i wprawiło w pośpieszny ruch między olbrzymią mapą a posągiem psa
służbowego... Czyżbyśmy wreszcie ruszyli naprzód w tej przeklętej sprawie „Kanału X”?
Na mój widok pułkownik przerwał swe perypatetyczne czynności.
- A... jest nareszcie i porucznik Roj - rzekł zwracając się do kogoś, kto siedział tyłem do
mnie w wysokim trzcinowym fotelu.
Człowiek na fotelu odwrócił się i ujrzałem kapitana Sambora Sulibora. Sulibor tutaj? A
więc istotnie kroi się coś grubszego!
- Jak się masz, Stasinku - przywitał mnie kwaśno uśmiechnięty.
Uścisnąłem serdecznie jego drobną dłoń. Znałem go nie od dziś, ale ilekroć po
dłuższym niewidzeniu patrzyłem znowu na jego małą i szczupłą figurkę, zawsze ogarniało
mnie zdziwienie, że tak właśnie wygląda nasz sławny as kontrwywiadu.
- A zatem, towarzysze - usłyszałem głos pułkownika - życzę powodzenia. Wóz gotów.
Spojrzałem pytająco. Jak to? Więc żadnych instrukcji?
Pułkownik zrozumiał, widać, moje zdziwienie, bo rzekł:
- Kapitan Sulibor wszystko wam wyjaśni, poruczniku... Odtąd przechodzicie pod jego
bezpośrednią komendę. Myślę, że będziecie zadowoleni z Roja, kapitanie - wyciągnął rękę do
Sulibora. - To zdolny chłopak, tylko jeszcze z dziewczętami nie umie sobie radzić, co, Roj? -
zaśmiał się zdrowym śmiechem pyknika i poklepał mnie po ramieniu.
Chrząknąłem zażenowany.
Oczywiście odkomenderowanie mnie do pomocy Suliborowi należało traktować jako
nie byle jakie wyróżnienie, aczkolwiek opinie co do pracy z Suliborem były podzielone.
Panowało dość powszechne przekonanie, że jest to współpraca w równym stopniu zaszczytna,
co trudna, a nawet przykra. Mały kapitan chodził własnymi drogami i niechętnie
wtajemniczał nawet najbliższych współpracowników w swoje zamysły i hipotezy. Pracując z
nim nigdy nie miało się pełnego obrazu śledztwa. Przekonałem się o tym osobiście przy
różnych okazjach. Zawsze odnosiłem wrażenie, że jestem tylko drugorzędnym pomocnikiem.
Funkcja moja polegała na wykonywaniu drobnych i oderwanych od siebie zadań,
dostarczaniu poszczególnych klocków do łamigłówki, z których Sulibor układał sobie tylko
wiadomą całość. Było to drażniące, a niekiedy wręcz nieznośne, choć z drugiej strony
nadawało całej pracy pewien posmak tajemniczości i zostawiało pełne pole do snucia
indywidualnych domysłów.
Kiedy podejrzewając go, że jest na dobrym tropie, zadawałem niedyskretne pytania,
wzdychał nieszczerze:
- Doprawdy, Stasinku, cóż ci powiedzieć... mgła i rozpacz... dreptanie po bagnie.
Nigdy nie zdradził swojej hipotezy, póki nie był zupełnie pewny jej celności. Zawsze
zastanawiałem się, ile w tym było zawodowej skromności, a ile wyrachowanej ostrożności.
Tym razem też nie zdradzał najmniejszej ochoty do wynurzeń.
W milczeniu wsiedliśmy do naszej skody.
- Aleje Ujazdowskie - rzucił kierowcy Sulibor.
A więc jedziemy do Centrali. Przebiegłem w myśli wszystkie znane mi sprawy, z
którymi nasz nagły wyjazd mógł mieć jakiś związek.
- Sprawa „Sześciu”? - zapytałem.
Sulibor skinął głową.
- Coś nowego?...
- Podobno.
- Znaleźli rezydenta? - zapytałem podniecony.
- Znaleźli trupa.
Spojrzałem z ciekawością na Sulibora, ale mały kapitan nie powiedział nic więcej. Był
w kwaśnym nastroju. Z jego zdawkowych wypowiedzi wywnioskowałem, że przypuszczalnie
mamy do czynienia z tak zwanym balonem. Tak nazywaliśmy wypadki, wokół których robi
się dużo szumu i które naszych speców zza biurka unoszą w przestworza fantazji, w istocie
zaś nakłute igłą zdrowego rozsądku pękają haniebnie, przynosząc jeszcze jedno
rozczarowanie więcej.
W sprawie „Sześciu” było już kilka takich niesławnych balonów... Nie dziwiłem się
więc powściągliwości Sulibora.
Ostatni okres dał nam się wszystkim we znaki. W tym czasie stało się pewne to, czego
niejasno domyślaliśmy się już dawniej. Gdzieś na granicy musiał funkcjonować trwały kanał
przerzutowy. Wskazywały na to niedwuznacznie wyniki śledztwa w sprawie „Sześciu”.
Bardzo nieprzyjemna... niepokojąca sprawa. Kontrwywiad demaskuje sześciu
zwerbowanych agentów, odkrywa martwą skrzynkę przedmiotową, w nasze ręce wpadają
raporty wywiadowcze, szkice obiektów, próbki techniczne, a także i to, co agentura otrzymała
z zewnątrz: waluta, kosztowności, wyposażenie techniczne, mikroaparaty, chemikalia.
Wszystko wskazuje, że jesteśmy dopiero u progu śledztwa. Rozplataliśmy zaledwie
jeden maleńki supełek, przydeptaliśmy tylko jedną z macek, zlikwidowaliśmy jedno z
najniższych, dołowych, wykonawczych ogniw. Jest oczywiste, że poza tą grupką ludzi istnieje
cała organizacja: ludzie obsługujący skrzynki kontaktowe, łącznicy, koordynanci, rezydenci.
Gdzie są? Gdzie jest ośrodek?
I oto nagle śledztwo utyka w miejscu. Nie dowiadujemy się już absolutnie niczego
więcej. Urywają się ślady. Brak nawet poszlak. Dookoła zdemaskowanej grupy tworzy się
jakby jałowa próżnia.
Jest to w równym stopniu niezrozumiałe, co denerwujące.
Skonsternowani i zaskoczeni stwierdzamy, że stanęliśmy przed czymś zupełnie nowym.
Nie pojmujemy, w jaki sposób ośrodek zdołał tak błyskawicznie odciąć się od
zdemaskowanych agentów. Czyżby jakaś nieznana, doskonalsza forma organizacji wywiadu?
Zaskakuje nas zupełna, „technicznie doskonała” izolacja komórki szpiegowskiej.
Próbujemy gwałtownie wyjść z impasu. Mnożą się hipotezy, lecz wracamy ciągle do
tego samego punktu, do wiadomości wyjściowych, a tych wiadomości jest straszliwie mało.
Wiemy tylko, że grupę zwerbował osobnik występujący pod pseudonimem Karol i że
było to w roku 1950. Ten Karol nie jest dla nas bynajmniej postacią nową i obcą. Pojawia się
wciąż w tej samej roli w szeregu innych spraw. Domyślamy się, iż jest to rezydent wywiadu
Reinholda Gehlena - pełnomocnik filii Dalekiego Wywiadu. Lecz ciągle jest dla nas cieniem,
formułą algebraiczną. Wreszcie pod koniec 1950 roku znika nagle i wszelki ślad po nim ginie.
Zachodzi przypuszczenie, że opuścił kraj. Taka jest pierwsza i jedyna twarz agenta, którą
widziało „Sześciu”. Poza nim nie znają nikogo. Nie wiedzą o nikim, z nikim się nie stykali.
Żadnego nazwiska nie mogą wskazać. Ich pamięć i wyobraźnia jest doskonale próżna,
chemicznie czysta.
Wszystkie kontakty odbywały się za pomocą martwej skrzynki przedmiotowej.
Odnalezienie tej skrzynki w starym gołębniku na przedmieściu Radomia jest zarazem
ostatnim sukcesem śledztwa.
Natychmiastowa akcja kontrwywiadu, inwigilacja skrzynki i zasadzki nie dały żadnych
wyników. Do skrzynki nikt się nie zgłaszał. Została w sposób wyraźny porzucona. Ośrodek
pozbył się spalonej placówki. Zlikwidowaliśmy jedno przygodne oczko sieci - sieć pozostała.
Nie udało się nawet określić jej rozmiarów i zasięgu.
A przecież wiedzieliśmy, że jest, i to było nieznośne. Nas jako WOP interesowała
jeszcze jedna strona tej sprawy. Doskonale zorganizowana służba łączności, systematyczne i
częste obsługiwanie skrzynki przedmiotowej, przerzuty najnowszych urządzeń i przyrządów -
wszystko wskazywało na istnienie trwałego, umiejscowionego kanału przerzutowego.
Gdzie się znajdował? Oto było pytanie, które od szeregu tygodni spędzało naszym
sztabowcom sen z powiek. Dokładne inspekcje terenowe, wzmocnienie służby na
podejrzanych odcinkach, specjalna akcja kontrolna - nie przyniosły żadnych rezultatów.
Kanał funkcjonował, a my nie mieliśmy pojęcia, gdzie go szukać.
Sztab liczył się jeszcze z tym, że dalsze śledztwo w sprawie „Sześciu”, a przede
wszystkim ujęcie rezydenta, dostarczy pewnych wskazówek i poszlak, niestety, jak
powiedziałem, śledztwo od trzech tygodni utknęło na martwym punkcie i wszelkie wysiłki
ujęcia łącznika spełzły na niczym.
Dlatego wiadomość, że sprawa posunęła się naprzód, poruszyła mnie gwałtownie. Nie
podzielałem wątpliwości Sulibora co do ostatniego wydarzenia, choć i mnie ta sprawa wyszła
już nieraz bokiem. Nasz pułkownik chwytał się każdej najmniejszej poszlaki i z tego powodu
spędziłem kilka przykrych dni na pokładzie ścigacza, smagany sztormową falą i nadzwoniłem
się dobrze zębami w zimne, nadodrzańskie noce...
A jednak właśnie dlatego jechałem do Centrali pełen nowych nadziei. Chciałem być
bohaterem tej akcji, a nie tylko jej ofiarą. Ambicja łatwo zrozumiała. Byłem bądź co bądź
młodszy od Sulibora prawie o dziesiątek lat i wierzyłem jeszcze w wielką przygodę.
Sprawę „Sześciu” prowadził major Dzikowicz, wielki oryginał, specjalista od spraw
najcięższej wagi... człowiek potężny w dosłownym, cielesnym tego słowa znaczeniu.
Gabinet jego przypominał coś pośredniego między pracownią uczonego, salonem
pięknej pani, a kantorem niechlujnego bankiera. Wszystko tu było skłócone ze sobą i pełne
kontrastów.
Eleganckie półki obciążone szacownymi tomiskami kłóciły się z ordynarną szafą
pancerną.
Kilku Eibischów i Cybisów zdobytych na ogólnopolskich wystawach - major był
wielbicielem malarstwa - gryzło się z banalnymi papierowymi wykresami i hasłami. A spoza
pysznej i starannie utrzymanej, romantycznej zieleni paproci, dracen i palm wyłaniało się
niesamowite biurko, szczyt wszelkiego niechlujstwa, gdzie sterty papierzysk, czarne korpusy
telefonów, syfon z wodą sodową, brudne szklanki po herbacie, gazety, popiół i niedopałki
papierosów składały się na to, co Sulibor określał plastycznie „legowiskiem Dzikowicza”.
W tym „legowisku” zastaliśmy właśnie majora. Wielkolud siedział w rozchełstanej
koszuli ze słuchawką telefoniczną w jednej ręce, z widelcem w drugiej i pośpiesznie zmiatał z
talerza obiad.
Na nasz widok podniósł, jak mi się zdawało, przyjazny wzrok, ale w tej samej chwili
twarz mu posiniała z gniewu.
- Tak, wszystko do przeróbki! Dosyć! Więcej nie rozmawiam! - rzucił słuchawkę. -
Przepraszam was, to krawcy... - zasapał pochłaniając potężny kęs mięsa. - Zamówiliśmy
spodnie dla Centrali i te dranie poszyli jak dla słoni. Tak im się lepiej kalkuluje, łobuzom... -
Dzikowicz pogroził widelcem niewidzialnym krawcom. - Mają premię od wartości, oszuści...
Im więcej materiału napsują, tym większe zarobki. Nawet krawcy zaczynają stawać na
głowie, proszę was...
- Odkąd to zajmujesz się szyciem spodni? - zapytał Sulibor.
Dzikowicz zamachał bezradnie rękami.
- Obuch jest na urlopie. Nie ma nikogo, kto by potrafił zmyć głowę tym łobuzom.
Wiecie, co się wyrabia... Już nikt nas się nie boi, cóż dopiero krawcy - zaśmiał się
zadowolony z dowcipu.
Telefon znów Zadzwonił. Dzikowicz chwycił słuchawkę.
- Powiedziałem, nie przyjmę w żadnym wypadku. Co zrobicie? Możecie się sami
ubrać... Co?... tak jest... po dwu do każdej nogawki i występować w cyrku... - zasapał. - A w
ogóle bić w was, jak bęben! - rzucił słuchawkę i zabrał się do pieczeni.
Sulibor przeglądał księgi na półkach...
- Podobno znaleźliście jakiegoś trupa - zauważył jakby od niechcenia.
- Tak. Jest trup. - Dzikowicz uzbrojony w nóż mocował się z żylastym mięsem. - Jest
ciekawy trup. Jest kupa poszlak, towarzysze. Jednym słowem robota.
- Po linii WOP-u też?
- Właśnie po linii WOP-u, Suliborku. Akta Chreptowicza, proszę - rzucił do telefonu. -
Jedna z odnóg śledztwa prowadzi prosto na granicę, to pewne. Tak Suliborku, kroi się ładna
robótka dla ciebie... - zasapał ocierając usta serwetką.
Parę minut potem w sąsiednim gabinecie przystąpiliśmy do wertowania akt człowieka,
który umarł i miał być, jak zapewniał Dzikowicz, ciekawym trupem.
Nazywał się ów człowiek Józef Chreptowicz. Był szoferem OZR w Radomiu. Stan
cywilny - kawaler. Wieczorem 23 lipca zatruł się gazem świetlnym. Zwykła w takich
wypadkach dyskusja: wypadek czy samobójstwo, została tym razem szybko przecięta
orzeczeniem zakładu medycyny sądowej: samobójstwo.
Charakterystyczne zmiany narządów wewnętrznych wykryte w czasie sekcji zwłok
wskazywały, iż denat zażył przed snem śmiertelną dawkę luminalu. Gaz miał tylko
pozorować wypadek.
Jak dotąd nie widzieliśmy żadnego związku między naszym kanałem a tą sprawą.
Wyglądała pospolicie i banalnie, a do tego była nieudolnie i mało inteligentnie prowadzona. Z
trudem przedzieraliśmy się przez tasiemcowe, rozwlekłe protokoły, zaśmiecone nieważnymi
faktami i opisami, nudne jak naturalistyczna powieść.
- Typowe śledztwo bez koncepcji i kierunku - zauważył Sulibor.
Byłem rozczarowany. Nie, to stanowczo nie było to, na co liczyłem.
Mniej więcej po godzinie zajrzał do nas Dzikowicz.
- Jak leci?
- Zaczęliśmy dopiero. Czy jesteś pewien, że to nie balon?
Wielkolud spojrzał na niego z wyrzutem:
- Czytaj akta, Samborku.
Sulibor westchnął i spojrzał nieufnie na stertę papierzysk.
- Wolałbym, żebyś nam od razu powiedział, jak stoją sprawy. Macie naprawdę dowody,
że ten człowiek był rezydentem?
Dzikowicz wykonał niecierpliwie ruch ręką.
- No, dowody... od razu dowody. Wolę powiedzieć, że mamy solidne poszlaki.
- Jakie?
- Więc naprzód miejsce, czas i motyw, a raczej brak motywu samobójstwa. Weź pod
uwagę, Samborku, że Chreptowicz pracował w Radomiu podobnie jak tamtych sześciu. Jako
szofer OZR przebywał na terenach tych samych zakładów co oni. W trzy dni po ich
aresztowaniu, a na drugi dzień po obstawieniu skrzynki przedmiotowej, popełnia
samobójstwo. Stawiam pytanie: dlaczego popełnił samobójstwo? Cieszył się doskonałą opinią
w pracy, nieźle zarabiał, był człowiekiem zrównoważonym, młodym, zdrowym, choć nieco
odludkiem. A więc motywu pospolitego nie ma. Motyw może być tylko jeden...
- Hm - Sulibor pokręcił głową. - Chyba nie tylko na tym opierasz swoje
przypuszczenie?
- Oczywiście - przerwał mu pospiesznie Dzikowicz. - Wiem, że to jest mało, ale mamy
coś jeszcze... - Dzikowicz uśmiechnął się i zrobił efektowną pauzę. - Mamy, proszę was,
prawdziwą bombę. Wyobraźcie sobie: Chreptowicz nie jest Chreptowiczem!
- Ba, od tego trzeba było zacząć - mruknął Sulibor.
- A więc słuchajcie... Milicja pragnie ustalić motyw, bada świadków, poszukuje rodziny
denata. Okazuje się, że Chreptowicz nie utrzymywał z rodziną żadnego kontaktu. Nie
znaleziono u niego żadnych listów ani adresów. Wydaje nam się to dziwne, czyżby nie miał
nikogo bliskiego? Grzebiemy się w jego aktach personalnych. W Tarnowie odnajdujemy jego
matkę i siostrę. Pytamy matkę, czy ma w Radomiu syna. Jest wyraźnie zmieszana i
zaskoczona, opanowuje się jednak szybko. Owszem, ma syna, ale gdzie on obecnie mieszka,
nie wie. Syn od kilku lat nie utrzymuje z nią kontaktu. Pokłócili się kiedyś o narzeczoną. Nie
podobała się matce...
Wyjawiamy jej wtedy prawdę: syn nie żyje, popełnił samobójstwo. Nie chce nam
uwierzyć. Żąda pokazania zwłok.
Wieziemy roztrzęsioną staruszkę do Radomia. Pokazujemy nieboszczyka. Kobieta
dostaje szoku nerwowego... Po przyjściu do siebie oświadcza, że zmarły nie jest jej synem.
Jej dodatkowe zeznania poważnie posuwają śledztwo naprzód. Otóż zeznaje ona, że to,
co przedtem powiedziała o synu, nie jest prawdą. Prawda jest taka: syn jej, Józef
Chreptowicz, został w 1944 roku schwytany przez Niemców podczas łapanki w Tarnowie i
wywieziony na roboty do Rzeszy. Obecnie przebywa w Kanadzie. Dwa razy do roku pisuje
stamtąd listy. W kraju nie ma go od 1944 roku.
Dlaczego zataiła te okoliczności? Obawiała się, że wrócił nielegalnie do Polski. W
przeciwnym wypadku dałby przecież znać o sobie. Myślała, że się ukrywa. Nie chciała go
demaskować.
- Sprawdziliście te zeznania? - zapytał Sulibor.
- Oczywiście. Okazało się, że Chreptowiczowa mówiła tym razem prawdę. Pokazała
fotografię i listy od syna z Kanady.
- Tak - Sulibor wydawał się nareszcie poruszony - i co dalej?
- Zaczynamy badać szczegółowo przeszłość fałszywego Chreptowicza. Jego pierwszy
ślad w Polsce pojawia się w roku 1950, ściślej - trzeciego września 1950 roku, kiedy to
zgłasza się na kurs traktorzystów w Kęsicach na Dolnym Śląsku. Co robił, gdzie się obracał
przed tą datą, nie udało nam się stwierdzić. Potem cała jego kariera leży jak na dłoni. Kończy
z odznaczeniem kurs traktorzystów. Pracuje przez pół roku w POM-ie, gdzie zostaje
przodownikiem i aktywistą młodzieżowym. Posiada już teraz legitymację służbową, dowód
osobisty, świadectwa z ukończenia kursów, dyplomy i piękną ankietę personalną. Z takim
kapitałem zakładowym czuje się już zupełnie pewnie. Przenosi się do Radomia. Kończy kursy
samochodowe. Dostaje się do pracy w OZR. Tak wygląda stan faktyczny.
- Wspomniałeś o dowodach - powiedział Sulibor - z jakimi dokumentami zgłosił się na
kurs traktorzystów w Kęsicach?
Zamiast odpowiedzi Dzikowicz wydobył z akt czerwoną teczkę i otworzył.
W teczce znajdowała się okupacyjna „kenkarta”, stara legitymacja szkolna, świadectwo
ukończenia siedmiu klas szkoły powszechnej w Tarnowie, odpis metryki z 1944 roku i
odcinek wymeldowania z Tarnowa noszący datę 31 sierpnia 1950 roku.
- Czy sprawdzaliście autentyczność tych dokumentów? - zapytał Sulibor.
- Tak, Samborku. Tu właśnie dochodzimy do jądra sprawy. Z wyjątkiem odcinka
wymeldowania wszystkie są prawdziwe, autentyczne... Ich prawny właściciel od 1944 roku
nie był obecny w kraju, a więc fałszywy Chreptowicz mógł się w nie zaopatrzyć tylko za
granicą.
- Rozumiem - mruknął Sulibor - i stąd wyciągnąłeś wniosek, że Chreptowicz przybył do
kraju z zagranicy...
- Tak jest... został przerzucony do kraju nielegalnie... - Dzikowicz zerwał się teraz
podniecony z krzesła. - Załóżmy teraz, że Chreptowicz jest istotnie agentem ośrodka, którego
ogniwo zdemaskowaliśmy w Radomiu, załóżmy wreszcie istnienie stałego kanału
przerzutowego X, co do którego nie macie, zdaje się, już wcale wątpliwości. Kanału dla
obsługi tegoż ośrodka - a wniosek nasuwa się sam: Chreptowicz został przerzucony tym
właśnie kanałem. Zdaje się, że to byłoby logiczne.
- Tak, to byłoby logiczne. - Sulibor wstał z miejsca i zaczął przechadzać się po
gabinecie - to byłoby logiczne, gdyby przesłanki były pewne i sprawdzone. Tak jednak nie
jest... Niestety, są to tylko dość swobodne domysły. Czy masz na przykład pewność, że te
dokumenty zostały nabyte za granicą? Prawdziwy Chreptowicz mógł je zostawić w kraju...
mógł...
- Nie - przerwał Dzikowicz. - Tu nie może być żadnych wątpliwości. Zbadaliśmy
sprawę najdokładniej. Mamy zeznania starej Chreptowiczowej. Syn nosił stale wszystkie
dowody przy sobie z uwagi na ciągłe legitymowanie i łapanki. Razem z tymi dowodami
został wywieziony do Niemiec.
- Mógł je przesłać, mógł je wreszcie przewieźć przez granicę kto inny. Nie, to nie jest
dowód, to zaledwie bardzo słabiutka poszlaka.
- Sama, być może. Ale łącznie z innymi... Zapominasz, że Chreptowicz wstępuje u nas
na arenę dopiero trzeciego września 1950 roku...
- Nie zapominam, bynajmniej. Lecz czegóż to dowodzi? Dowodzi tylko tego, że przed
tą datą nie występował pod nazwiskiem Chreptowicz.
- Boże... co z ciebie za piła - westchnął Dzikowicz. - Za kogo ty nas właściwie masz?
Czy myślisz, że nie sprawdziliśmy dokładnie wszystkich kartotek, rejestrów i archiwów?
Człowiek o takich rysach twarzy i liniach papilarnych nigdzie nie był u nas notowany. Nie
miał więc powodów do ukrywania się i zmiany nazwiska. A wreszcie... skończmy już z tą
zabawą. Do czego ty mnie chcesz właściwie przekonać, Suliborku? Powiedziałem ci przecież
z góry. Dowodów nie mam - są tylko poszlaki. Gdyby sprawa była udowodniona, zamiast cię
tu trudzić, dałbym ci od razu adres twojego kanału. Jedź! Likwiduj. Popełniasz poza tym ten
błąd, że wszystko rozpatrujesz osobno. Być może, poszczególne poszlaki są słabe. W sumie
jednak składają się na dość mocne, logiczne oskarżenie. - Dzikowicz zaczął się denerwować.
- Proszę cię więc, Samborku, przestań łapać mnie za słowa i porozmawiajmy poważnie.
- Dobrze, porozmawiajmy poważnie. Otóż powiem ci, co myślę o tym wszystkim. Cała
ta historia wygląda na pewno podejrzanie i zdaje mi się, że jesteś na dobrym tropie, ale mnie
chodzi o kanał. I tu muszę powiedzieć, że rozczarowałem się. Sprawa Chreptowicza w
obecnym stanie śledztwa jest pod tym względem dla mnie poszlakowo pusta. Nie zawiera
tropu. Nie daje żadnego punktu wyjścia. Nie potrafimy nawet w przybliżeniu określić czasu
domniemanego przejścia Chreptowicza przez granicę, nie mówiąc już o miejscu.
- No... tak źle nie jest... Wiemy, że to było przed trzecim września.
- To jest nic. To nic nie daje - mruknął Sulibor.
Stanął przed oknem i zapatrzył się w ulicę.
- Żadnych śladów... żadnych śladów. Nie, to przecież śmieszne. Słuchaj no, Dziku -
odwrócił się nagle - ty coś jeszcze ukrywasz. Czy naprawdę nic nie wiesz, co Chreptowicz
robił przed trzecim września?
- Nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
- A co by nie miało znaczenia?
- Jest jeden szczegół... ale on ci nic nie wyjaśni.
- Jaki?
- Wiem, że Chreptowicz był w kinie.
- Bez kawałów. Mieliśmy rozmawiać poważnie.
- Mówię poważnie. Chreptowicz był w kinie „Meteor” w Legnicy.
- Kiedy?
- Nie wiem dokładnie. Przypuszczalnie w pierwszej połowie 1950 roku.
- I ty to uważasz za nieistotny szczegół?
Major wzruszył ramionami:
- Sprawdziliśmy rzecz dokładnie... Niestety, nie udało nam się z niczym powiązać tego
faktu. Gruntowne śledztwo w Legnicy nie przyniosło żadnych efektów.
- Na jakiej podstawie twierdzisz, że był w kinie w Legnicy? - zapytał Sulibor.
- Znaleźliśmy u Chreptowicza bilet, a raczej kawałek biletu. Niestety, bez daty... data
musiała być na oderwanym kawałku.
- Więc skąd wiesz, że to było w pierwszej połowie 1950 roku?
- Na bilecie zachował się znak, seria i numer. Bilety tej serii, jak stwierdziliśmy, zostały
rozprowadzone na terenie województwa wrocławskiego w pierwszej połowie 1950 roku.
Niestety, to było wszystko, co zdołaliśmy wykryć.
- Czy mógłbym zobaczyć ten bilet?
- Proszę bardzo. Ale nie rób sobie zbyt wielkich smaków. To naprawdę poszlaka
wiodąca na manowce.
Przeszliśmy do gabinetu Dzikowicza.
Major otworzył kasę pancerną i wydostał z niej mały, błyszczący przedmiot. Był to
ujęty w dwie szklane płytki skrawek biletu kinowego.
Na jednej stronie widniał znak serii AC i numer: 057.869 oraz coś, co przypominało
zamazaną literę „r”. Na odwrotnej stronie odczytałem napis: „Seans III” oraz ręcznie
wypisaną ołówkiem i na pół zatartą cyfrę 2.
Daty rzeczywiście brakowało.
Sulibor obejrzał dokładnie bilet.
- Skąd wiesz, że to do tego kina w Legnicy? Jak mu tam?...
- Kino „Meteor” - podpowiedział major. - Tak orzekli eksperci z Centralnego
Laboratorium. Ta zamazana duża plamka to jest „r”. Jest to ostatnia litera nazwy kina
odciśnięta pieczątką. Na terenie województwa wrocławskiego tylko jedno kino ma nazwę
kończącą się na „r”. Jest nim kino „Meteor” w Legnicy. Logiczne?
- Chyba tak - mruknął, jak mi się zdawało, rozczarowany Sulibor. - I mówisz, że
wywiad w Legnicy nie przyniósł żadnych rezultatów?
- W każdym razie do dzisiaj nic.
- Więc jednak szperasz tam w dalszym ciągu?
- Wysłałem porucznika Żuka. Chcę mieć czyste sumienie.
- Dlaczego nie wspomniałeś o tym wcześniej?
- Uważam, że to dla ciebie nie ma żadnego znaczenia. Legnica nie leży przy granicy.
- Rzeczywiście nie - mruknął Sulibor zły i zwrócił bilet majorowi.
Dalszą rozmowę przerwał dzwonek telefonu.
Podniosłem słuchawkę. Usłyszałem głos pułkownika. Pytał, jak idą sprawy.
Oddałem słuchawkę Suliborowi. Przyjął z kwaśną miną:
- Na razie trudno coś powiedzieć... Nie, nie tyle zawikłana, co pusta. Musimy
przemyśleć... Jutro postaramy się dojść do jakichś wniosków. Zameldujemy się wieczorem...
Wyjazd? - Sulibor przygryzł wargi. - Nie, za wcześnie myśleć o tym.
Sulibor położył słuchawkę.
Z ponurymi minami wyszliśmy na ulicę. Sulibor milczał uporczywie. Rzadko zdarzało
mi się widzieć go w takim podłym humorze. Rozumiałem go doskonale. Drażniła go
niecierpliwość pułkownika. Nasz biedny zwierzchnik zbyt wiele wiązał nadziei z
przypadkiem Chreptowicza. Zdawało mu się, że znalazł nareszcie tę przysłowiową nitkę,
która zaprowadzi go do kłębka... Znaliśmy stan jego nerwów i nie dziwiło nas to wcale.
Sprawa tajemniczego kanału dała nam się już wszystkim we znaki.
Lecz zadanie, jakie nam postawił, przerastało zwykłe możliwości ludzkie...
- Cholera, powinienem zmienić zawód - mruknął wreszcie Sulibor, gdyśmy czekali na
autobus na przystanku. - Pułkownik potrzebuje jasnowidzów, co by mu wróżyli z fusów od
kawy, a nie oficerów. Marny nasz los, Stasinku.
Przyznałem mu w duchu rację. Pomyślałem z zazdrością o poczciwym Sherlocku
Holmesie rozwiązującym w zaciszu swego mieszkania na Baker Street kryminalne zagadki
starej wiktoriańskiej Anglii i uśmiechnąłem się gorzko. Ciekawym, czy podjąłby się takiego
zadania?
Ba... czy by się podjął. W tym tkwiła cała gorzka różnica. Nas nikt nie pytał, czy się
podejmujemy.
- Co zamierzasz robić? - zapytałem przygnębiony Sulibora.
Milczał.
- Proponuję ci kawę - bąknąłem, by wyrwać go z tego przykrego stanu.
- Idź do diabła!
- Wobec tego, czołem...
- Stop, bracie - zatrzymał mnie gwałtownie.
- Czym więc mogę ci służyć?
- Potrzeba mi hipotezy.
- Ba! Masz dosyć skromne żądania...
- Hipotezy... kochany... potrzebuję hipotezy.
- Pozwól, że się lepiej odmelduję, zaczynasz mówić od rzeczy.
- Stop - powiedział. - Jedziesz ze mną! Wepchnął mnie w nadjeżdżający autobus. W
kilkanaście minut później znaleźliśmy się w kawalerce Sulibora na Żoliborzu. Sulibor
zajmował ją do spółki z lekarzem sztabowym Czerskim. Czerski był już rozebrany, wylazł do
nas w pidżamie i bamboszach.
- Opróżnisz na dzisiejszą noc mieszkanie... oświadczył mu Sulibor. - Będziemy tu
pracować ze Stasinkiem... No, co tak patrzysz? Ubieraj się, łapiduchu.
Czerski zamrugał zaspanymi oczyma.
- Jak to, chcesz mnie wyrzucić? Dlaczego?
- Działasz na mnie destrukcyjnie. Twoja gęba przeszkadza mi w kontemplacji. Zresztą i
tak nie zmrużyłbyś oka. Jesteś nerwowy a obawiam się, że będzie tu zbyt głośno.
- Oszalałeś! Gdzie ja się podzieję?
- Nie wiem. Możesz iść na dancing...
- Ja chcę spać, człowieku...
- Pamiętaj, przygarnąłem cię pod tym warunkiem, że będziesz niekrępujący.
- Ależ Samborku...
- Jedź do pułkownika, niech cię przenocuje.
- Nie... ty żartujesz.
- No prędko... prędko... zbieraj się.
Czerski mrucząc pod nosem zaczął się ubierać zrezygnowany.
Wypędziwszy go z mieszkania, Sulibor przekręcił klucz w zamku, zdjął pas i kurtkę.
- Kawa jest w szafce pod oknem, woda w kranie...
Westchnąłem i posłusznie wyszedłem do kuchni. Kiedy po kwadransie wróciłem z
dzbankiem kawy, Sulibor siedział w szlafroku w fotelu.
- Postaw kawę i idź się przebrać - powiedział. - Mundur hamuje proces myślenia. Kitel
łapiducha wisi w łazience.
Znając dziwactwa Sulibora bez sprzeciwu wykonałem polecenie. Gdy powróciłem
przyodziany w biały fartuch, Sulibor spojrzał na mnie z aprobatą i podsunął mi filiżankę
kawy.
- A teraz siadaj. Siadaj i myśl. Albo wymyślimy coś przez tę noc, albo ta cała historia
nie warta funta kłaków.
Byłem szczerze wzruszony tą liczbą mnogą. Pomyślałem, że Sulibor naprawdę musi
być w kropce, skoro zdecydował się zapędzić do myślenia moją skromną osobę, co zaiste
nader rzadko mu się zdarzało.
- Czy sądzisz, że tu naprawdę można coś wymyślić?
- No cóż... powiedzmy sobie od razu: paskudna sprawa. Coś w niej na pewno jest, ale
nie wiem zupełnie, jak do niej podejść. Spróbujmy rozważyć wszystko krytycznie.
Zacznijmy, jak powiedział filozof, od wątpienia. Pozwól, że zabawię się nieco w advocatusa
diaboli...
Uśmiechnąłem się słabo. Sulibor zawsze postępował w ten sposób. Zanim wziął się do
jakiejś sprawy, lubił dyskutować i podważać w niej to wszystko, co nie było pewne. Nazywał
to „wątpieniem metodologicznym”.
Tym razem jednak przeraziłem się, że po tym surowym zabiegu nie zostanie ani śladu z
naszych poszlak.
- Daj spokój - potrząsnąłem głową - to do niczego nie doprowadzi.
- Masz rację - zaśmiał się z wisielczym humorem. - I tak wszystko trzeszczy, czego byś
się nie dotknął. Weź na przykład taki z pozoru dość efektowny fakt jak zbieżność czasowa
samobójstwa z aresztowaniem grupy „Sześciu”. Tak, owszem, samobójstwo nastąpiło w trzy
dni po zdjęciu szpiegów i na drugi dzień po zarządzeniu inwigilacji skrzynki przedmiotowej.
Lecz łączenie tych faktów w związek przyczynowy może być elementarnym błędem
logicznym: post hoc ergo propter hoc.
- Weź jednak pod uwagę sam fakt samobójstwa - wtrąciłem - weź fakt ukrywania się
samobójcy pod cudzym nazwiskiem, posługiwania się cudzymi dowodami bez żadnego
widocznego powodu. Nie był przecież ani notowany milicyjnie, ani ścigany za żadne
przestępstwo.
- Wziąłem to wszystko pod uwagę. Przypuszczam nawet, że był szpiegiem, ale co z
tego?... Żadnej wskazówki dla nas... Nic... ciemność... ciemność...
- Jest jeszcze bilet - przypomniałem.
- Ha, ten bilet! Nic mnie tak nie drażni jak taka głupia poszlaka, z którą nie wiadomo co
zrobić, do czego przylepić.
- Był w Legnicy - mruknąłem.
- Psiakrew, ta Legnica! Załóżmy nawet, że tam był. I cóż z tego? Nie... nie, to wszystko
prowadzi tylko do gruntownego filozoficznego wątpienia.
- No więc cóż, zameldujmy pułkownikowi, że balon.
Sulibor umilkł...
- Masz rację, tak zrobiłby szanujący się oficer... Ale, widać, przestałem się szanować,
Stasinku. Żal sprawy... rozumiesz... Coś w niej jest... coś w niej z pewnością jest...
- Widzę, że jednak dałeś się złapać Dzikowiczowi na haczyk.
- Ach, gdybym miał chociaż najgłupszą hipotezę...
- Spróbujmy więc coś wymyślić.
- Ano spróbujmy.
- Siadłem posłusznie i próbowałem skupić myśli. Lecz nic mądrego nie przychodziło mi
do głowy.
Położyliśmy się spać o trzeciej nad ranem. Przez ten czas postawiliśmy około
dwudziestu hipotez i wszystkie obaliliśmy bezlitośnie.
Obudziłem się z bólem głowy. Sulibor był już na nogach, golił się pogwizdując.
Widziałem, że jest w wesołym nastroju. Czyżby udało mu się znaleźć jakąś rozsądną
hipotezę?
Zapytałem go o to. Zaśmiał się:
- Nie... nie mam hipotezy. W tym stadium sprawy każda hipoteza to bzdura, Stasinku.
- Zdawało mi się, że jesteś w dobrym humorze.
- Owszem.
- Nie widzę powodu - mruknąłem.
- Powód jest. Zdaje mi się, że zacząłem rozumieć kilka małych punktów w tej sprawie...
- Czyżby wczorajsza dyskusja naprawdę w czymś ci pomogła?
- Tak jest. Na razie to drobiazg... Zdaje mi się jednak, że powoli dobierzemy się do
pasztetu. Najważniejsze to ruszyć z miejsca, Stasinku.
- Czyżbyśmy istotnie ruszyli? - zapytałem sceptycznie.
- Tak. Ubieraj się, jedziemy zaraz do majora. Potem do Centralnego Zarządu Kin.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- Więc jednak zamierzasz się trzymać biletu?
- Tak.
- Czy sądzisz, że ten świstek faktycznie może mieć jakieś znaczenie?
- Tak sądzę.
Major Dzikowicz był nieco zdumiony tak wczesnym najściem.
- Co się stało, Sulibor? Czyżbyś się jednak przekonał do sprawy?
- Chciałbym cię prosić o kilka dodatkowych informacji. Wybacz, że ci zabieram czas,
ale o wiele przyjemniej jest mi rozmawiać z tobą niż grzebać się w tych straszliwych
protokołach.
- Dziękuję za komplement i słucham.
- Jak wynika z akt, Chreptowicz przebywał do końca stycznia 1951 roku na kursach
traktorzystów w Kęsicach.
- Zgadza się.
- Czy wyjeżdżał gdzieś w tym okresie?
- Nie.
- Czy to jest pewne i udowodnione?
- Tak jest. Zbadaliśmy tą sprawę dokładnie. Rozumiesz, chodziło nam o jego
ewentualne kontakty.
- Doskonale. Czy w Kęsicach nie ma kina?
Major uśmiechnął się.
- Rozumiem, o co ci chodzi. Nie. W Kęsicach nie ma kina. Najbliższe znajduje się w
Złotoryi, przeszło czterdzieści kilometrów od Kęsic... Zresztą rzecz jest przecież wyjaśniona.
Bilet był do kina „Meteor” w Legnicy.
Sulibor pominął tę uwagę.
- Jeszcze jedno pytanie. Czy jest możliwe, by bilety tej serii były w sprzedaży w drugiej
połowie roku 1950? Zbadałeś dobrze tę okoliczność?
- Oczywiście. To było przecież istotne.
- A więc?
- W zasadzie nie. W czerwcu kina otrzymały nową serię. Jednakże jest możliwe, że
część biletów starej serii nie została rozprowadzona do czerwca i były jeszcze w kasach kin w
lipcu i sierpniu.
- Tak - odsapnął Sulibor - to jest ważne...
Major przyglądał mu się zaciekawiony.
- Czy masz jeszcze jakieś pytania?
- Owszem. Zapomniałem cię wczoraj zapytać o dość istotny szczegół. Gdzie
znaleźliście, u licha, ten bilet?
- W marynarce Chreptowicza.
- Jak to... Bilet jest z pięćdziesiątego roku. Czyżby Chreptowicz przechowywał go przez
trzy lata?
- Owszem - uśmiechnął się major. - Chreptowicz przechowywał go, że tak powiem,
niechcący. Nie w kieszeni, ale w dolnym rogu poły, między podszewką a materiałem.
- Co takiego?
- Nic... po prostu w kieszeni marynarki była dziura i bilet wypadł... Słuchaj, Samborku,
czy ty przypadkiem nie zagalopowałeś się zanadto z tym biletem?
- Być może - mruknął Sułibor. - Zostawmy więc bilet i przejdźmy do marynarki. Jak
ona wygląda u nas w protokole i czy w ogóle wygląda? Rozumiesz, co mam na myśli.
- Oczywiście, ale możesz być spokojny. Zwróciłem uwagę na tę sprawę. Pod tym
względem byliśmy bardzo skrupulatni. Zwłaszcza gdy się odkryło, że Chreptowicz używał
fałszywych personaliów...
- I co?
- I właśnie - Dzikowicz zrobił małą przerwę i sięgnął po papierosy - właśnie wyszła na
jaw bardzo śmieszna rzecz. Wyobraźcie sobie, nikt spośród świadków, a było ich niemało -
Dzikowicz spojrzał do notatek - nikt spośród trzydziestu sześciu świadków nie widział nigdy
Chreptowicza w tej marynarce, chociaż znaleźliśmy ją wśród jego rzeczy. Dziwne, prawda?
- Bardzo dziwne.
- On w ogóle nie lubił, zdaje się, marynarek. Zebraliśmy zeznania świadków, którzy go
dobrze znali na przestrzeni tych lat... kolegów, przyjaciół, współmieszkańców nawet... nigdy
nie nosił marynarek. Nie miał ich po prostu. Ta była jedna jedyna. Chodził w kombinezonach,
wiatrówkach, swetrach, różnych kurtkach, ale nigdy w marynarce.
- Bardzo śmieszne. Jednym słowem jakaś marynarkofobia.
Dzikowicz zapalił papierosa.
- Czy tylko fobia?
- Chciałem cię zapytać o jedno - rzekł Sulibor. - Czy pokazywałeś świadkom tę
marynarkę?
- Nie, nie chciałem im nic sugerować w jakikolwiek sposób. Zresztą nie przypuszczam,
żeby to miało jakieś większe znaczenie.
- Jednakże prosiłbym cię, byś zechciał ich jeszcze raz przesłuchać, tym razem
pokazując tę marynarkę.
- Jeśli sobie życzysz.
- Zrób to szybko - powiedział Sulibor wstając. - Przedtem chciałbym jednak sam ją
zobaczyć. Czy to jest możliwe?
- Oczywiście. Musimy tylko przejść do naszej przechowalni. Nie lubię ruszać
eksponatów - dodał tonem żartobliwego usprawiedliwienia.
W pomieszczeniu, gdzie znajdowały się zabezpieczone dowody rzeczowe, panował
półmrok. Przez zakratowane okienko sączyło się blade, iście piwniczne światełko. Major
zapalił lampę i przekręcił klucz w szafie.
- Oto ona - pokazał - możesz ją wyjąć.
Sulibor zdjął wieszak i trzymając marynarkę w górze oglądał ją ze skrupulatnością,
której by mu pozazdrościł każdy elegant.
Była to dość pospolita, ale modna w tych latach marynarka samodziałowa z wełny o
grubym splocie, w dość dobrym stanie.
- Badaliście tę marynarkę? - zapytał Sulibor.
- Oczywiście. Znaleźliśmy przecież w niej ten bilet.
- Mam na myśli ekspertyzę laboratoryjną.
- Nie... po co, obejrzeliśmy sami.
- Czy znaleźliście zakład, który ją wykonał?
- Niestety... próbowaliśmy, ale nie dało się. Samodział. Rozumiecie, tego rodzaju
marynarki tkają i szyją setki prywatnych warsztatów.
- Mogą też szyć spółdzielnie - zauważył Sulibor.
- Ta jednak nie miała znaku firmowego.
- Czyżby? Przyjrzyjcie no się, majorze - Sulibor odsunął połę marynarki. - O tu, nad
wewnętrzną kieszenią. Dość wyraźne ślady po odprutym znaku na podszewce. Powinniście
zmyć głowę temu, kto to oglądał. Takie przeoczenie.
Major założył nerwowo okulary, wziął marynarkę w ręce i oglądał uważnie.
- Masz rację - poczerwieniał i chrząknął zmieszany - tu był znak firmowy.
- Ile czasu potrzeba wam na przesłuchanie świadków ze spółdzielni?
- Przypuszczam, że tydzień...
- Chciałbym, żeby rozpoznali, z którego roku jest model oraz kiedy i gdzie została
oddana do sprzedaży.
W kilka minut później pożegnaliśmy się z wciąż zmieszanym majorem. Na progu
Sulibor odwrócił się nagle.
- Byłbym zapomniał. Chciałem was prosić, żebyście oddali tę marynarkę ekspertom z
Centralnego Laboratorium.
- Sądzicie, że to w czymś pomoże?
- W każdym razie nie zaszkodzi - uśmiechnął się Sulibor.
Major kiwnął żałośnie głową.
- Zdaje się, że nasz wielkolud bardzo boleśnie przeżywa gafę swych podwładnych -
rzekł do mnie Sulibor, gdy wsiadaliśmy do wozu. Ten szczegół to przecież kapitalna rzecz.
- Myślisz? - Nie rozumiałem podniecenia Sulibora.
Podjechaliśmy pod Centralny Zarząd Kin.
- Tutaj wysiądziesz - uśmiechnął się Sulibor. - Mam dla ciebie małą, przyjemną
robótkę. Wynotujesz mi wszystkie sale kinowe w województwie wrocławskim, które
posiadają balkony.
Spojrzałem na niego jak na wariata.
- Żartujesz chyba?
Ale Sulibor wypchnął mnie delikatnie z wozu i zatrzasnął drzwiczki. Stanąłem bezradny
na ulicy. Nie pozostawało mi nic innego jak spełnić to śmieszne polecenie.
Trzeba przyznać, że nasz wielkolud wziął sobie istotnie sprawę do serca. Musiał
poruszyć wszystkie sprężyny w Centralnym Laboratorium, bo jeszcze tego samego dnia o
godzinie ósmej wieczorem dał znać o sobie.
Piłem właśnie u Sulibora herbatę, kiedy zadźwięczał telefon.
- Odbierz - powiedział Sulibor zajęty otwieraniem szklanej puszki z konserwami, co,
jak wiadomo, dzięki pomysłowości naszych producentów jest czynnością wymagającą
specjalnego skupienia.
Spełniłem błyskawicznie polecenie i usłyszałem w słuchawce tubalny głos majora.
Donosił, że ekspertyza jest już gotowa i prosił o natychmiastowe przybycie.
- Czy jest coś ciekawego? - zapytałem nie bez podniecenia.
- Jest pewien maleńki szczegół.
Na stole w gabinecie leżała samodziałowa marynarka...
Dzikowicz chodził koło niej z szacunkiem, na palcach, jak koło muzealnego
eksponatu...
- A więc, towarzysze - zatarł ręce - mamy nowe odkrycie... Marynarka ta zwróciła
dawno naszą uwagę...
- Bez wstępów, drogi majorze - przerwał mu niecierpliwie Sulibor - mów od razu, co
znaleźli.
Major nieco urażony, że zakłócono mu ceremoniał wtajemniczenia, milczał chwilę.
- Więc co znaleźli? żywicę? - zapytał Sulibor.
- Tak... ślady żywicy świerkowej - Dzikowicz odwrócił się gwałtownie. - Skąd wiesz?
- Zgadywałem, ale mniejsza z tym... To wszystko, co znaleźli?
- Nie... Znaleźli jeszcze to...
Dzikowicz wyciągnął z biurka małe pudełeczko. W środku na kartonie leżała maleńka,
kosmata, liliowa łodyżka...
- Kawałek gałązki kwitnącego wrzosu - powiedział i wręczył nam szkło powiększające.
- Znaleźli to w patce górnej kieszonki między dwoma warstwami materiału. Chcecie
obejrzeć? Proszę.
Ale mnie bardziej interesował w tej chwili wyraz twarzy Sulibora... Mały kapitan był
zadowolony.
Przerwaną kolację dokończyliśmy u majora. Jedliśmy ją jak spracowani rzemieślnicy
wprost przy warsztacie, na „legowisku”. W odróżnieniu jednak od naszej skromnej herbatki
była to kolacja zakrapiana.
Major wyciągnął z kasy pancernej ćwiartkę wiśniaku.
- Służbówka, towarzysze, tak zwana pancerna-mocna - zaśmiał się szeroko.
Zrehabilitowany niejako nowym odkryciem, odzyskał swój zwykły humor.
- Wspominałeś, Suliborku, o marynarkofobii Chreptowicza. Zdaje się, że znamy teraz
jej źródło. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się coś tak działającego na wyobraźnię i
prowokującego do łatwych skojarzeń jak ta gałązka wrzosu...
Wstał z miejsca i przyglądał się rzeczowo marynarce.
- Niezła marynarka - mruknął. - Prawdziwa setka, nie bardzo jeszcze zniszczona.
Dlaczego jej nie nosił? Co? Oto jest pytanie!
- Dlaczego jej nie nosił w okresie swego wcielenia w Chreptowicza - sprecyzowałem -
bo przedtem...
- Oczywiście - rzekł major - przedtem był w kinie. I na wycieczce był... w lesie. W
świerkowym lesie. W Sudetach są piękne świerkowe lasy... i wrzos - mruknął pod nosem.
Zapanowała długa chwila milczenia.
Zdaje się, że wszyscy myśleliśmy o tym samym. Lecz żenująca łatwość kojarzenia
zamykała nam usta. Po prostu wstydziliśmy się naszych myśli. To było naprawdę zbyt proste.
Sulibor pierwszy przerwał milczenie.
- Chcesz powiedzieć - zwrócił się do majora - że w tej marynarce Chreptowicz
przeszedł granicę, że był to swojego rodzaju jego turystyczny strój.
- A czemużby ostatecznie nie? - major zdobył się na odwagę.
- Słusznie. Czemużby nie? - powtórzył smętnie Sulibor.
Rozumiałem jego melancholię. Rzecz przecież nie leżała w tym, że Chreptowicz
przeszedł...
Ważne było: gdzie i kiedy?
Ale na te pytania nikt z nas nie umiał wtedy odpowiedzieć.
- Słuchaj, Dzikowicz - zapytał nagle Sulibor. - Czy ten Chreptowicz na pewno nie był
krótkowidzem?
Obaj z majorem podnieśliśmy zaskoczeni głowy, ale mały kapitan był poważny.
- Co to ma do rzeczy? - zapytał Dzikowicz.
- Mnie to interesuje.
Dzikowicz wzruszył ramionami.
- Jeśli cię to interesuje, proszę bardzo. Chreptowicz wzrok miał normalny. Jest nawet
świadectwo lekarskie w jego aktach personalnych. Był przecież kierowcą... A swoją drogą
dziwnymi torami chodzą twoje myśli, Samborku.
- Co ty właściwie myślisz o tej marynarce? - zapytałem Sulibora, gdy nazajutrz
spotkaliśmy się w sztabie.
- Masz na myśli tę historię z żywicą i wrzosem?
- Tak. Czy to ma jakieś znaczenie? Widziałem, że byłeś zadowolony z odkrycia.
- Hm... - Sulibor niespodziewanie zamyślił się. - To była, że tak powiem, chwila
słabości... Bo w zasadzie jest to głupia historia, chyba że...
- Że nie miał jej od tamtego czasu na sobie i że nosił ją bardzo krótko... powiedzmy,
przez ostatnie dni sierpnia pięćdziesiątego roku. Jak widzisz, dość trudne do przyjęcia
przesłanki.
- A jeśli naprawdę tak było?
- O, to wtedy... wtedy, tak jak powiedział nasz wielkolud: „działa zapładniająco na wy-
obraźnię”... Oczywiście łącznie z innymi faktami.
Wkrótce przekonałem się jednak, że „chwila” słabości Sulibora trwa dalej i że odkrycie
już teraz działa na jego wyobraźnię.
Jeszcze bowiem tego samego dnia w kasynie przy obiedzie zagapiwszy się na flakon na
stoliku zapytał mnie ni stąd ni zowąd:
- Słuchaj no, Stasinku, czy pamiętasz, kiedy właściwie kwitnie wrzos?
- Oczywiście, we wrześniu - popatrzyłem na niego zaciekawiony. - Chociaż właściwie -
poprawiłem się - to już zaczyna w drugiej połowie sierpnia.
- W Sudetach z pewnością później - mruknął zabierając się do zupy. - Gdzieś pod
koniec sierpnia. Zupełnie pod koniec sierpnia - powtórzył z przekonaniem.
W ciągu następnych dni nie zdarzyło się nic godnego uwagi poza tym, że Sulibor
zadręczał mnie przykrą statystyczną robotą i zmuszał do ustawicznego kontaktu z Centralnym
Zarządem Kin. To chodziło mu o repertuar kin w okresie od stycznia do 2 września 1950
roku, to znów o ilość seansów dziennych dawanych w tym okresie w poszczególnych kinach
województwa wrocławskiego.
Sam był wciąż w podłym humorze, grzebał się całymi dniami w naszym sztabowym
archiwum i uprawiał jakieś ponure dedukcje statystyczne.
Tymczasem major Dzikowicz pracowicie kompletował zeznania świadków. Ściągał wy-
straszonych krawców ze wszystkich możliwych spółdzielni z branży odzieży ciężkiej oraz
owych trzydziestu sześciu nieszczęsnych znajomych i kolegów Chreptowicza i podtykając im
marynarkę wydobywał z nich dodatkowe zeznania.
Nie udało mu się jednak dotrzymać terminu i dopiero po dwunastu dniach zostaliśmy
zawiadomieni, że śledztwo jest zakończone. Ciekawi wyniku stawiliśmy się natychmiast w
Centrali.
- No więc masz, piło, wszystko, czego chciałeś - zwrócił się z uśmiechem do Sulibora. -
Nie wiem jednak, czy wiele ci to pomoże? Najpierw sprawa noszenia przez Chreptowicza tej
przeklętej marynarki. Odpowiem krótko: nie nosił. Owszem, dwu z jego współmieszkańców,
traktorzystów, widziało ją u niego w szafie, ale zgodnie zeznali, że nigdy jej nie wkładał.
Proponował nawet jednemu z nich sprzedaż za niską cenę, ale potem wyjechał i do sprzedaży
nie doszło. Czy jesteś zadowolony?
Sulibor skinął głową.
- W porządku. Przejdźmy teraz do spółdzielni. Jest sukces. Znaleźliśmy spółdzielnię,
która produkowała takie marynarki... Mam świadka tutaj... Jest to prezes spółdzielni
„Elegancja” z Grudziądza. Zaraz go poproszę.
Major wprowadził do gabinetu nerwowego, niskiego człowieczka i przedstawiwszy go
nam, posadził w fotelu.
- Proszę, kapitanie, pytajcie. Obywatel prezes wyjaśni.
- Chciałem się zastrzec - rzekł mały człowieczek - że to nie nasza wina, że marynarka
stała się narzędziem przestępstwa...
- Chciał pan powiedzieć ofiarą przestępstwa - uśmiechnął się łagodnie Sulibor.
Prezes zamrugał nerwowo oczyma.
- My nic nie wiemy... Całą produkcję przekazujemy Pedetowi w Gdyni.
- Jednakże ma ona pewne braki - zażartował Sulibor. - W kieszeni prawie nowej
marynarki zrobiła się dziura, o proszę - Sulibor zademonstrował uszkodzenie.
Prezes zajrzał do kieszeni. Wywrócił ją na nice:
- Kieszeniówka była solidna. Robota również. To wina właściciela. Musiał nosić tam
ciężkie przedmioty.
- Na przykład pistolet.
Prezes spojrzał na nas przerażony i opadł sztywno na fotel.
- W każdym razie poznaje pan ten model?
- Tak jest - powiedział świadek - to jest pierwsza partia towaru. Zaczynaliśmy właśnie
produkcję.
- Po czym pan poznaje?
- Deseń, wzór, fason. Sam przy tym pracowałem. Byłem wtedy kierownikiem
warsztatu. Sam uzgadniałem z naszymi zakładami tkackimi w Tczewie.
- Kiedy oddaliście do sprzedaży?
- Partia była wykonana na trzydziestego pierwszego lipca. Pamiętam, z opóźnieniem.
Przestawiliśmy się właśnie na samodziały. Mieliśmy trudności. Planowaliśmy na pierwszego
maja, były zobowiązania, zresztą sezon, ale trudności kadrowe... niedouczone siły.
- Rozumiem - uspokoił go Sulibor. - Niech pan się nie denerwuje. My nie mamy
żadnych pretensji. Interesuje nas tylko, kiedy towar ukazał się w sprzedaży.
- Około dziesiątego sierpnia... Pamiętam były trudności z wycenieniem. Nowa
produkcja, obywatele rozumieją.
- A więc około dziesiątego sierpnia w PDT w Gdyni, To jest pewne?
- Tak jest. Mogę złożyć zeznanie pod przysięgą.
- Nie trzeba. To byłoby wszystko - rzekł Sulibor. - Dziękujemy bardzo i przepraszamy,
że fatygowaliśmy pana.
- Nie ma za co. Nie ma za co. Mogę już odejść?
- Oczywiście.
Prezes ukłonił się gwałtownie i z widoczną ulgą wypadł na korytarz.
Byłem przekonany, że za drzwiami ociera pot z czoła.
- Co za nerwowy człowiek - zauważył Dzikowicz.
- Nie dałbym głowy, czy nie ma tam czegoś na sumieniu... - zaśmiał się Sulibor. - Oni
często chorują na manka.
Zauważyłem, że jest w doskonałym humorze.
- Czy... czy to cię w jakiś sposób urządza? - zapytał major.
- I ty o to teraz pytasz, Dzikowicz? Twoja koncepcja zaczyna teraz przecież nareszcie
stawać na nogi.
- Doprawdy, ja sam teraz już zaczynam wątpić w moją koncepcję - wyznał Dzikowicz. -
Poza tym muszę ci zakomunikować przykrą wiadomość. Misja porucznika Żuka w Legnicy
nie powiodła się. Żuk nie natrafił tam na żaden ślad pobytu człowieka o rysopisie
Chreptowicza.
- Tym lepiej, Dzikowicz. Tym lepiej. Bardzo by nam skomplikował sprawę, gdyby
natrafił.
Major spojrzał na niego osłupiały.
- Lecz w takim razie bilet?...
- Jest naszym sztandarowym dowodem.
- Czy mógłbyś mnie objaśnić, jak mam to rozumieć?
Sulibor wyciągnął zegarek.
- O piątej mamy odprawę. Będziesz na niej. Tam wszystko wyjaśnię.
Oczekiwana od dawna odprawa odbyła się w małej sali konferencyjnej. Przybyli na nią
wyżsi oficerowie sztabowi oraz major Dzikowicz z Centrali.
Sulibor lubił prezentować wyniki swej pracy w sposób plastyczny i efektowny. I tym
razem nie mógł sobie odmówić tej przyjemności.
Przybyłych oficerów witała wielka mapa orientacyjna województwa wrocławskiego
upstrzona różnobarwnymi chorągiewkami.
Nie potrzebuję dodawać, że panował tu nastrój podniecenia, by nie rzec -
zdenerwowania. Specjalna waga i charakter sprawy tłumaczyły wszystko.
Ja sam dopiero przed godziną zapoznałem się z hipotezą Sulibora i wciąż jeszcze byłem
pod wrażeniem jej prostoty i odkrywczości.
Punktualnie o piątej przybył pułkownik w towarzystwie Sulibora. Mały kapitan od razu
przystąpił do sprawy.
- Zadaniem naszym - mówił - było stworzenie roboczej hipotezy co do czasu i miejsca
przerzucenia przez granicę przestępcy występującego pod nazwiskiem Chreptowicz. Na
człowieku tym spoczywało uzasadnione podejrzenie, iż był powiązany z siatką szpiegowską
Reinholda Gehlena, której jedno z ogniw zdemaskowaliśmy niedawno w Radomiu.
Zaznaczam, iż to, co przedstawię tutaj towarzyszom, jest hipotezą, i to cząstkową.
Uważam jednak, że jest ona na tyle mocna i odpowiedzialna, by mogła stać się podstawą do
akcji zdemaskowania umiejscowionego kanału przerzutowego, który nazwaliśmy „kanałem
X”.
Streściwszy pokrótce sprawę Chreptowicza i zapoznawszy oficerów z zebranymi
dowodami i poszlakami, Sulibor wstał z miejsca i podszedł do mapy.
- Punktem wyjścia naszej hipotezy stał się skrawek biletu kinowego. Był to jedyny
dowód stwierdzający pobyt Chreptowicza w kraju przed dniem 3 września 1950 roku, kiedy
to zgłosił się on do ośrodka szkoleniowego traktorzystów w Kęsicach. Jak towarzysze widzą -
Sulibor zademonstrował oficerom bilet - na jednej stronie tego biletu zachowała się w całości
nazwa serii i numer. Bilety tej serii zostały rozprowadzone w pierwszej połowie 1950 roku do
kas kinowych województwa wrocławskiego. Ostatnie z tych biletów sprzedano w miesiącu
sierpniu 1950 roku.
Na mapie województwa wrocławskiego, którą mamy przed sobą, zaznaczyliśmy
wszystkie istniejące w 1950 roku kina białymi chorągiewkami.
Proszę się przyjrzeć temu kawałkowi biletu. Zachowała się tutaj, tuż przy miejscu
przedarcia, na pół zamazana litera. Eksperci nasi odczytali ją jako „r” i ustalili, że jest to
ostatnia litera kina „Meteor”. Kino to istnieje w Legnicy. Tutaj Sulibor pokazał punkt na
mapie. Zauważyłem poruszenie wśród zebranych.
- Niestety, muszę rozczarować towarzyszy - ciągnął dalej Sulibor. - Orzeczenie
ekspertów jest błędne. Eksperci przekroczyli tu niestety swoje kompetencje i zabawili się we
wnioskowanie. - Sulibor zrobił małą przerwę. - Litera „r” zamknięta cudzysłowem nie jest
ostatnią literą nazwy kina.
- Cóż wobec tego oznacza „r”? - wtrącił poruszony major.
Jest to po prostu ostatnia litera słowa „parter”. Wniosek jest prosty. Kino posiadało
parter i balkon. Kin takich mieliśmy wtedy w województwie wrocławskim 34. - Sulibor
pozdejmował z mapy białe chorągiewki. - W ten sposób pozostają nam kina oznaczone
niebieskimi chorągiewkami. Tak oznaczyliśmy kina z balkonami.
- Ależ to dowolne rozumowanie - przerwał major Dzikowlcz. - Gdzie wobec tego masz
nazwę kina na bilecie?
- Nazwa kina jest poniżej. Zachowała się z niej tylko końcowa zamazana litera, którą
eksperci wzięli za przypadkową plamkę tuszu i przeoczyli. O proszę... tutaj... przy brzegu...
Jest to, jak widać wyraźnie, litera krótka i okrągła: e, c lub o. Pozostawiam tylko te kina,
których nazwy kończą się na taką literę. Są one oznaczone chorągiewkami żółtymi.
Gdy towarzysze przyjrzą się dalej biletowi, zauważą na drugiej stronie zachowane
oznaczenie seansu, na który wykupiony był bilet: „Seans III”.
Zbadaliśmy, które z wybranych kin dawały wtedy po trzy seanse dziennie. Kin takich
było trzy.
Sulibor pozdejmował z mapy żółte chorągiewki. Pozostawił tylko trzy zielone.
Są to, proszą towarzyszy, kina: „Słońce”, „Zdrojowe” i „Zetempowiec”. Zostawmy na
razie rozważania co do miejsca. Zajmijmy się określeniem czasu. Pod tym wzglądem sytuacja
wyglądała naprawdę beznadziejnie. Na bilecie, jak towarzysze widzą, nie ma daty. Wiemy
tylko tyle, że został nabyty w pierwszej połowie 1950 roku, najpóźniej w lipcu, sierpniu, a
przed trzecim września 1950 roku. Jak widzimy, wielka rozpiętość czasowa. Odkładamy bilet,
nic nam już więcej w tej sprawie pomóc nie może. Szukamy gorączkowo innego punktu
wyjścia. W tym wypadku okoliczność, że dysponowaliśmy tak szczupłymi dowodami, była,
jak się okazało, na ręką. Z braku innych poszlak uwaga nasza skupiła się na marynarce, w
której znaleźliśmy bilet. Liczymy na to, że ustalenie daty zakupienia jej przez Chreptowicza
da nam może jakąś wskazówkę. Major Dzikowicz odnajduje zakład, który szył marynarkę.
Stwierdzamy, że była oddana do sprzedaży w PDT w Gdyni około dziesiątego sierpnia 1950
roku. A zatem Chreptowicz mógł być w niej w kinie między dziesiątym sierpnia a trzecim
września. Lecz jak dalej zacieśnić ten okres czasu? Z pomocą przyszedł mi znów bilet. Proszę
zobaczyć. Na jego odwrotnej stronie zachowała się wypisana ręcznie ołówkiem przez
kasjerkę cyfra „2”. Oznacza ona numer krzesła.
Co z tego wynika? Chreptowicz miał wzrok normalny i trudno przypuścić, by specjalnie
kupił miejsce w pierwszym rzędzie, i to w dodatku z boku. Znaczy to więc, że bilety na lepsze
miejsca zostały rozkupione. A stąd wniosek, że film cieszył się dużym powodzeniem.
Zbadaliśmy repertuar naszych trzech kin między dziesiątym sierpnia a drugim września 1950
roku.. Program w tym okresie zmieniany był cztery razy, lecz filmy przeważnie się
powtarzały.
A oto co grały wtedy kina (podaję w porządku czasowym).
„SŁOŃCE”
„Jasne Łany” „Dzielni szlifierze” „Program składany” „Kino nieczynne - remont”
16.VIII - 22.VIII 23.VIII - 29.VIII
30.VIII- 5. IX
„ZDROJOWE”
9.VIII - 15.VIII „Program składany” 16.VIII -22.VIII „Jasne łany”
23.VIII - 29.VIII „Dzielni szlifierze” 30.VIII- 5. IX „Rzym miasto otwarte”
„ZETEMPOWIEC”
9.VIII - 15. VIII „Skarb”
16.VIII - 22.VIII „Program składany”
23.VIII - 29.VIII „Jasne Łany”
30.VIII- 5. IX „Dzielni szlifierze”
Które z tych filmów były kasowe? Zbadaliśmy rzecz w Centralnym Zarządzie. „Jasne
Łany” - stanowczo nie. „Dzielnych Szlifierzy” widziałem na własne oczy i mam głębokie
współczucie dla widzów i producentów. Dokumentalne programy składane raczej też nie
przeżywają szturmów do kasy. Pozostały więc dwa filmy naprawdę kasowe: „Rzym miasto
otwarte” i „Skarb”.
Pierwszy grany był w kinie „Zdrojowym” w miejscowości uzdrowiskowej Źródlice w
okresie od trzydziestego sierpnia do piątego września. Drugi grany był w kinie
„Zetempowiec” w Lwówku Śląskim w dniach od dziewiątego do piętnastego sierpnia.
Przyglądam się mapie. Źródlice leżą w odległości dwóch kilometrów od granicy.
Lwówek Śląski - ponad trzydzieści.
Chreptowicz był w kinie w samodziałowej marynarce. Pamiętam ją dokładnie. Jest
prawie nowa, starannie utrzymana. Chreptowicz miał opinię człowieka schludnego i czystego
do przesady. Gdy siadał w niedzielę w stołówce POM-u na ławie, podkładał pod odświętne
spodnie chusteczkę. A jednak ekspertyza wykazała, że jego marynarka nosi ślady pobrudzenia
żywicą.
Co więcej, pod patką imitującą kieszonkę z przodu znaleźliśmy kawałek wrzosu. Jak
można to wytłumaczyć? Tacy „uważający” pedanci jak Chreptowicz nie kładą się przecież na
brzuchu w marynarce, choćby nawet na wrzosie.
W okolicy Źródlic wrzos zaczyna kwitnąć w końcu sierpnia.
W Źródlicach jest nasza strażnica. Szperam w archiwum, czy przypadkiem nie zaszło
tam nic ciekawego w tym czasie. I oto co znajduję: W nocy z dnia trzydziestego na
trzydziestego pierwszego sierpnia 1950 roku był alarm. Odkryto ślady przerwania.
Wzmocnienie służby trwało do drugiego września, lecz przestępcy nie udało się schwytać.
Jesteśmy u celu, towarzysze.
Sulibor pozdejmował zielone chorągiewki z mapy. Pozostała jedna, czerwona, przy
miejscowości Źródlice.
- Oto miejsce, gdzie nastąpiło przerwanie. Tak brzmi nasza robocza hipoteza.
Powtarzam ją w pełnym brzmieniu:
„Chreptowicz przeszedł granicę w nocy z dnia trzydziestego na trzydziestego
pierwszego sierpnia w rejonie strażnicy Źródlice i tam należy szukać kanału przerzutowego”.
Spojrzałem po obecnych. Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w czerwony
punkt na mapie. Ciszę przerwał głos pułkownika:
- Czy są jakieś pytania?
Pytania padły tylko dwa. Pierwsze zadał Dzikowicz.
- Trudno zebrać mi myśli - powiedział. - Zdaje się, że wszyscy jesteśmy pod sugestią
kapitana... Jednakże zastanawiam się, czy to jest możliwe, by Chreptowicz zaraz po
przerwaniu granicy pomaszerował sobie do kina... to wygląda mi jakoś absurdalnie.
- Dlaczego? Zwykła potrzeba odprężenia - zażartował któryś z oficerów.
Sulibor uśmiechnął się.
- Nie - odparł - to bynajmniej nie jest absurdalne. Pomijam fakt dość częstej u
przestępców tego typu pewności siebie. Niekiedy jest to także przyjemność zadrwienia sobie
z własnego niepokoju. W grę mogła wchodzić jednak również potrzeba maskowania się.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: Chreptowicz znajduje się na ulicy i widzi zbliżający
się patrol WOP-u. Chce odwrócić od siebie uwagę... Miesza się z tłumem przed kinem, staje
w kolejce do kasy. Komu przyjdzie na myśl podejrzewać o przerwanie granicy wczasowicza
stojącego spokojnie w kolejce po bilety.
- Lecz do licha, jak wytłumaczycie sam fakt jego zatrzymania się w Źródlicach.
Dlaczego się zatrzymał, dlaczego nie przedzierał się dalej?
- Wyjaśnia to, jak mi się zdaje, dostatecznie przekonywająco fakt wzmocnienia służby
granicznej na tym terenie. Obostrzona kontrola na dworcach i drogach skłoniła Chreptowicza
do przeczekania kilku dni w melinie w Źródlicach i nie ryzykowania dalszej przeprawy.
Drugie pytanie brzmiało:
- W jaki sposób Chreptowicz nabył marynarkę?
- No, to jest stosunkowo prosta historia - rzekł Sulibor. - Wywiad, jak nam wiadomo,
stara się przed przerzutem zaopatrzyć swych agentów w ciuchy noszone w kraju.
Przypuszczam, że w tym wypadku ciuch nabyto od marynarza płynącego z Gdyni. Może był
to świadomy przerzut, a może tylko zwykła, przypadkowa transakcja. W każdym razie musiał
minąć pewien okres czasu, zanim marynarka znalazła się w posiadaniu Chreptowicza.
Zgadzałoby się to doskonale z naszą hipotezą, że Chreptowicz przeszedł granicę dopiero w
nocy na trzydziestego pierwszego sierpnia.
W godzinę później opuszczaliśmy podnieceni naradę. Hipoteza została przyjęta jako
punkt wyjścia do dalszej akcji.
- No, tym razem mieliśmy szczęście, Stasinku - powiedział Sulibor oddychając pełną
piersią - ale na przyszłość broń mnie Panie Boże od podobnych spraw... żebym miał jak
magik wnioskować z biletu i ciucha! Już wolę z fusów od kawy.
Następnego dnia wyjechaliśmy do Źródlic.
Co jeszcze dodać? Chyba tylko to, że robocza hipoteza Sulibora okazała się
rzeczywiście słuszna.
Smak nienawiści
Magister Śnioch zwinął zręcznie widelcem olbrzymi naleśnik - znaną specjalność
kasyna wopowskiego w N. - i przełknąwszy go pośpiesznie podjął przerwany dyskurs:
- A zatem, jak powiedziałem, proszę kolegów, każdy z nas żyje zaledwie cząstką swej
osobowości. W każdym z nas tkwi przekonanie, że gdybyśmy mogli sami dobrać sobie
warunki naszego bytu, wtedy dopiero wykazalibyśmy naszą ukrytą wartość. Istnieje jednak
zwykle dialektyczna sprzeczność, proszę kolegów, między tymi wyobrażonymi
możliwościami a naszym rzeczywistym bytem, który nas określa. Świadomość tej rozpiętości
jest powodem wielu jednostkowych konfliktów. Ona właśnie rodzi marzenie, a u jednostek
silnych walkę jako próbę zmniejszenia tej rozpiętości. Tu jest także źródło tak zwanych
wielkich czynów, tu także, moim zdaniem, należy czasem szukać determinant tego, co
nazywamy bohaterstwem. Nie zawsze bowiem chodzi o jakieś rzeczywiste polepszenie swojej
pozycji w sensie materialnym. ...Niekiedy chodzi po prostu o przekonanie się o własnych
możliwościach, o sprawdzenie własnych wyobrażeń o sobie, a w wypadku gdy nasza godność
została w jakiś sposób zachwiana, o przywrócenie tej godności, o dokonanie tego, co ja
nazywam rozprostowaniem wewnętrznym...
Kapitan Czerski uśmiechnął się pod nosem. Od dwu dni przebywając na delegacji w
brygadzie w N. stawał się chcąc nie chcąc słuchaczem tego rodzaju wykładów, jakimi
samodzielny pracownik nauki, magister Śnioch, dręczył w kasynie Bogu ducha winnych
oficerów. Ponure to indywiduum było ostatnią osobliwością, a wyrażając się ściślej -
postrachem kasyna. Podobno zbierał tu od tygodnia materiały do swej pracy kandydackiej z
zakresu psychologii eksperymentalnej. Uzbrojony w notes, czaił się w kącie za wielkim
filodendronem i śledził napływających do lokalu oficerów. Upatrzywszy sobie kolejną ofiarę
przysiadał się do niej bezceremonialnie, zamawiał nieskończoną ilość potraw i poddawał
delikwenta naukowej wiwisekcji. O ile jednak oficerowie skłonni byli podziwiać jego
niezwykły apetyt, o tyle jego naukowa pasja i dociekliwość napełniała ich przerażeniem.
Sparaliżowane przez działalność magistra Śniocha życie towarzyskie w kasynie zaczęło
zamierać. Doszło do tego, że część oficerów w ogóle zrezygnowała ze spożywania posiłków
w lokalu, gdzie grasowało to ponure indywiduum. Pozostali żyli w stanie nerwowego
podniecenia, nie będąc pewni dnia ani godziny...
Tego dnia również Czerski był świadkiem paniki, jaką dzielny pracownik nauki
wzniecił w wopowskich kadrach. Oficerowie nie czekając na deser pośpiesznie ocierali usta,
wstawali w popłochu od stołu i bąkając coś pod nosem haniebnie rejterowali z placu boju.
Śnioch nie od razu zauważył, co się święci. Wreszcie urwał w pół zdania i mrugając
wypukłymi oczyma z dziecięcym zdumieniem patrzył na opustoszały stolik.
Rozbawiony Czerski odwrócił głowę, by magister nie zauważył uśmiechu na jego
twarzy.
„To ciekawe - pomyślał - że człowiek teoretycznie obkuty w psychologii nie ma
zupełnie tak zwanego «wyczucia». Czyżby jakiś mankament inteligencji? Trudno jednak
nazwać magistra człowiekiem nieinteligentnym. W jego przypadku jest to raczej szalona
galopada uczonego na koniku swej specjalności. Iluż uczonych tratuje w ten sposób
słuchaczy!”
- Zdaje się, że ich znudziłem? - usłyszał nad uchem głos Śniocha. (Ha, tego się należało
spodziewać - magister przysiadł się do niego.)
- Tak, trochę ich pan znudził - uśmiechnął się Czerski; gdzieś w głębi ducha czuł
sympatię do osamotnionego naukowca - ale niech pan im nie ma tego za złe, są
przyzwyczajeni myśleć konkretnie.
- Martwi mnie, że nie zdołałem dotąd nawiązać kontaktów myślowych - zwierzył się
smętnie magister. - Sądziłem, że gdzie jak gdzie, ale w WOP-ie zbiorą obfity materiał do
moich studiów nad wysoko uwarunkowanymi odruchami.
- Przepraszam, nad czym?
- Nad wysoko uwarunkowanymi odruchami... na przykład... bohaterstwo... Jednak
zaczynam się zastanawiać, czy dobrze trafiłem. Wczoraj porucznik K. powiedział mi wręcz,
że praca WOP-u zasadza się nie na wysoko uwarunkowanych odruchach, ale na wypełnianiu
codziennych obowiązków! - Na twarzy magistra malowała się prawdziwa rozpacz.
- Jest w tym niewątpliwie racja! - zaśmiał się Czerski. - Choć nie wiem, czy porucznik
zrozumiał, o co panu chodzi. Widzi pan, nie można całej pracy WOP-u opierać na
bohaterstwie, zjawisku bądź co bądź wyjątkowym. U nas, jak w każdej zresztą społeczności,
o wynikach pracy decyduje koniec końcem masowe wypełnianie małych zwykłych zadań
przez małych zwykłych ludzi. Cała nasza organizacja jest budowana z myślą o takim
zwykłym człowieku i przystosowana do jego możliwości. Powiem nawet panu więcej. Moim
zdaniem, ideałem służby byłoby stworzyć tak sprawnie funkcjonujący aparat, żeby
bohaterstwo w ogóle nie było potrzebne, żeby nie stawiać ludzi przed dylematem
bohaterstwa. Oczywiście tego się nie da nigdy w pełni osiągnąć w praktyce. Czasem także
sprawę komplikuje fakt, że sami ludzie chcą być bohaterami...
- O... o... o... właśnie - ożywił się nagle magister Śnioch - pan mnie nareszcie
zrozumiał... To jest właśnie to, co mnie interesuje.
Czerski uśmiechając się do siebie zapalił papierosa.
- Czy słyszał pan o okolicznościach ujęcia zachodnioniemieckiego agenta Springera?
Magister Śnioch złapał go za rękę.
- Pan kapitan pozwoli... zamówię dwie czarne.
- Dziękuję - uśmiechnął się rozbawiony Czerski - opowiem bezinteresownie... gadanie
to mój „wysoko uwarunkowany odruch”.
Otóż w styczniu 1951 roku zostałem wysłany na inspekcję sanitarną naszych strażnic
górskich na południowej granicy kraju. Nie lubiłem tego rodzaju roboty. Pan rozumie... tłuc
się po bezdrożach i drażnić ludzi... zaopatrzenie w lekarstwa i środki sanitarne wtedy kulało.
Zasypywano nas pretensjami i trzeba było świecić oczyma. Poza tym cała ta historia
pachniała atramentem, metrowymi sprawozdaniami i różną biurową pisaniną. Nie, nie paliłem
się do tej inspekcji.
Humor mój pogorszył się ostatecznie, kiedy w wozie czekającym na mnie pod sztabem
zauważyłem Mitręgę. Siedział okutany w kożuch, z brudną watą w uszach i ćmił nieodstępną
fajkę. A więc drugim członkiem komisji będzie Mitręga. Nie mogłem gorzej wpaść. Była to
bardzo niesympatyczna figura. Codziennie spotykałem go w kasynie. Siadywał wciąż w tym
samym miejscu w kącie koło tylnej nogi fortepianu. Może dlatego obraz jego kojarzył mi się
z fortepianową nogą, chociaż prawdę mówiąc, to porównanie było dla niego zbyt zaszczytne.
Przypominał raczej grubo ciosany pniak bez żadnej politury.
Zawsze zastanawiałem się, co takich ludzi trzyma w wojsku. Czterdziestoparoletni
podporucznik! Klasyczny typ popychadła sztabowego bez kwalifikacji. Ostatnio zajmował się
zaopatrzeniem sanitarnym, lecz równie dobrze mógłby zaopatrywać kantyny w marmoladę
lub konie w obrok. Miałem z nim nieraz na pieńku. Kiedyś przez cały miesiąc molestowałem
go o penicylinę, a on mi wtykał maść ichtiolową i lizol. Wyjątkowo bezduszny,
powiedziałbym, złośliwy egzemplarz zaopatrzeniowca.
I ten t y p u s siedział teraz w samochodzie i patrzył na mnie tępo swoimi małymi
oczkami, pociągając fajkę.
Przez całą drogę nie zamieniliśmy z sobą marnego słowa, co zresztą nie znaczyło
bynajmniej, że podróż miałem spokojną. Już sama obecność Mitręgi działała mi na nerwy. Ta
jego wata w uszach, ten flejtuchowaty szalik, ta cuchnąca faja, zwłaszcza ta ostatnia była
doprawdy nie do zniesienia. Palił jakiś niesamowity parszywy tytoń, przeciw któremu musiała
się buntować nawet jego zrogowaciała śluzówka, bo sapał, chrząkał i charkał bez przerwy.
Ale nie wypuszczał fajki z zębów. Kiedy zaś nie bacząc na mróz chciałem uchylić szyby,
mruczał gniewnie i mściwie wypuszczał jeszcze większe, cięższe i bardziej cuchnące kłęby,
by utrzymać właściwe zagęszczenie atmosfery. Skostniały z zimna, zatruty wyziewami dałem
w końcu za wygraną i patrzyłem zrezygnowany, jak dobywał nowe porcje straszliwego
ładunku ze skórzanego worka, ugniatał tępym, żółtym kciukiem, trzaskał zapałkami i kurzył
obrzydliwie.
Jedyne przerwy w tym ohydnym procederze następowały wskutek przypadkowych
awarii, którym na szczęście podlegała fajka. Lecz wtedy na odmianę czekały mnie inne
udręki. Mitręga rozbierał na części swój instrument, drążył go jakimiś drutami, dmuchał w
cybuch i rozpylał dokoła mokre tytoniowe zawiesiny.
Wreszcie, gdy podczas jednej z takich manipulacji wydmuchał lepką zawartość cybucha
na mój nowy płaszcz, zatrzymałem wóz i przesiadłem się na miejsce koło szofera.
I z takim człowiekiem, proszę pana, miałem przeprowadzać sanitarną inspekcję!
Takiego człowieka znosić koło siebie przez dwa tygodnie!
Z góry postanowiłem unikać go o ile możności i ograniczyć się do niezbędnych
kontaktów służbowych.
Po przyjeździe na miejsce okazało się, że to nawet nie będzie takie trudne. Mitręga sam
mi oszczędzał swojego towarzystwa. Zaraz pierwszego dnia na pierwszej strażnicy gdzieś się
zawieruszył od samego rana.
Wrócił dopiero około dziesiątej. Przez dwie godziny aż do południa spełnialiśmy nasz
obowiązek lustrując stan sanitarny strażnicy. Było to zadanie co się zowie niewdzięczne.
Patrzano na nas spode łba. Na skutek zasp utknęło zaopatrzenie. Wopiści od tygodnia żywili
się przemarzniętymi kartoflami. Oczekiwano z dnia na dzień nadejścia transportu świeżej
żywności i węgla, tymczasem zamiast tego zjechała nasza komisja. W tych warunkach
zakrawało to na kiepski żart i kpiny. Cóż zresztą było mówić o stanie sanitarnym strażnicy
pozbawionej nawet studni.
Dowódca przy obiedzie nie szczędził nam zgryźliwych uwag:
- Z tą całą higieną wyciągniemy nogi. Soli jodowej nie ma nawet na lekarstwo.
Chłopakom wola rosną. Co tam zresztą sól! Żreć by dali i tego węgla, co go się nie można
doprosić.
Odgrażał się, że będzie rąbał las, rezerwat nie rezerwat.
Zdenerwowany tym wszystkim, postanowiłem przewietrzyć się trochę i rozejrzeć po
okolicy. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod płotem koło wartowni zobaczyłem krępą,
przysadzistą figurkę Mitręgi. Smarował narty. Stanąłem osłupiały.
Dopiero teraz przypomniałem sobie plotki, jakie krążyły w Warszawie na temat jego
sportowych aspiracji. Podobno brał urlopy w zimie i spędzał je w górach na nartach. Któryś z
oficerów widział go raz na Polu Mokotowskim, jak oganiając się kijkami uciekał przed bandą
przedrzeźniających go łobuzów.
Przypomniałem sobie także, że trzy lata temu leżał u mnie w klinice za złamaną nogą na
wyciągu. Nie chciał powiedzieć, gdzie się tak urządził. Nasze natrętne pytania zbywał
ponurym milczeniem, wreszcie wyprowadzony z równowagi oświadczył, że spadł ze
schodów, co było równie śmieszne, jak niewiarygodne.
W sztabie kursowały nieoficjalne wieści, że złamał nogę na skoczni. Zdaje się, że to
była prawda, ponieważ w rok później ktoś, bodaj czy nie Sulibor, opowiadał mi, że widział go
ćwiczącego na skoczni na Agrykoli. Podobno skakał zupełnie nieźle, choć w niezbyt
klasycznym stylu.
Lecz nawet ta relacja świadcząca bądź co bądź o opanowaniu przez podporucznika
sztuki narciarskiej nie położyła kresu dowcipom na jego temat. Było to zresztą zupełnie
zrozumiałe. Już sam obraz Mitręgi, kulfona o krzywych nóżkach, na skoczni przyprawiał
wszystkich o śmiech. Pamiętam, jak w związku z tym długo dyskutowano, czy skacze z fajką
w zębach czy bez fajki.
Co do mnie zawsze zachodziłem w głowę, skąd u takiego pniaka sportowa namiętność?
Ta cecha w żaden sposób nie pasowała do tego Mitręgi, jakiego sobie, wymalowałem w
wyobraźni, psuła go jako typ. To było drażniące i, nawiasem mówiąc, nie przyczyniło się
bynajmniej do osłabienia mojej antypatii do tego osobnika. Wprost przeciwnie... Już tak jest,
że czujemy dodatkową niechęć do nielubianego człowieka, jeśli okaże się, że nasze
wyobrażenie o nim nie odpowiada w jakiś sposób rzeczywistości.
Toteż gdy tu w strażnicy sam po raz pierwszy zobaczyłem go przy deskach, zdjęła mnie
złośliwa ochota, żeby go podpatrzeć. Co tu dużo gadać, mimo wszystko niezbyt jakoś
dowierzałem jego narciarskim kwalifikacjom i miałem nadzieję, że będę świadkiem, jeśli nie
żałosnych, to przynajmniej zabawnych scen. Może się panu wydać śmieszne, ale chciałem się
także przekonać, czy naprawdę jeździ z fajką w zębach.
Zresztą wtedy udało mi się wyjaśnić tylko to ostatnie zagadnienie. Mitręga stanąwszy
na deskach wbił kijki w śnieg, wyciągnął fajkę, naładował ją i zapalił. Potem porwał kijki i
zostawiając za sobą potężne kłęby dymu ruszył długim krokiem w kierunku pobliskiego
wzgórza. Na szczycie odbił się mocno i zniknął za grzbietem. Kiedy doszedłem do grzbietu,
już go nigdzie nie było.
To samo mniej więcej powtarzało się na następnych strażnicach. Pniak nie zasypiał
gruszek w popiele i korzystał z każdej okazji, by dać upust swojemu dziwactwu.
Nasza inspekcja zbliżała się ku końcowi. W połowie stycznia odwiedziliśmy strażnicę
K. w Tatrach Zachodnich. Tutaj byliśmy co się zowie gośćmi nie na czasie. Trafiliśmy na
wzmocnienie służby. Tego dnia bowiem o siódmej rano patrol natknął się w rejonie
Ciemniaka w Czerwonych Wierchach na samotnego narciarza w białym skafandrze. Narciarz
ten w odpowiedzi na wezwanie do zatrzymania się zawrócił nagłe i śmignął szusem na
północ. Wopiści ruszyli bezzwłocznie w pościg, który jednak nie dał żadnego rezultatu z
powodu rozpoczynającej się kurniawy zasypującej z miejsca ślad.
Nie ulegało wątpliwości, że miało się do czynienia z przestępcą granicznym. Szlaki
turystyczne w tym rejonie były przejściowo zamknięte. Ze względu na złe warunki
atmosferyczne schroniska okoliczne świeciły pustką, a nieliczni turyści nie ruszali się z
miejsca. Przepustek w tych dniach nikomu nie wydano.
Dowódca strażnicy, Kosmacz, przez cały dzień wysyłał na przełęcze patrole za
patrolami. Było jasne, że Biały Narciarz ponowi próbę przerwania. Wopiści wracali ledwo
żywi. Godzina odpoczynku, kubek gorącej kawy i ruszali znowu.
Gdy przyjechaliśmy z Mitręgą do strażnicy, dochodziła już szósta wieczór i ludzie byli
kompletnie wykończeni. Kosmacz dowiedziawszy się kim jesteśmy, bez słowa pchnął drzwi
do kwater i pokazał nam leżących pokotem wopistów. Na brudnej pościeli, w ciężkim
zaduchu parującej odzieży, porozwieszanej gdzie się dało, spali na pół rozebrani ludzie.
Dowódca zmierzył nas wyzywającym spojrzeniem.
- Higiena to u nas jest - zauważył szyderczo. - Możecie pisać raporty, towarzysze.
Niech mnie prędzej diabli stąd wezmą.
Pierwszy raz tutaj zetknąłem się naocznie z brutalną rzeczywistością służby i muszę
wam wyznać, to jednak było przeżycie.
Tym bardziej denerwował mnie Mitręga. Wałęsał się po strażnicy z doskonale obojętną
miną i ćmił fajkę. Jedyne pytanie, jakie zadał, miało w tych okolicznościach widoczny
posmak bezduszności i cynizmu. Zapytał mianowicie, czy śnieg jest odpowiedni i jakie tu są
ciekawsze zjazdy. Było dla mnie jasne, że ten pniak obmyśla już sobie jutrzejsze
przyjemności.
- Śnieg to u nas odpowiedni jest - mruknął Kosmacz - i zjazdy ciekawe aż do białego
piekła, t u 1 a j k ą - w jego oczach zapaliły się nieprzyjemne ogniki. Zmierzył Mitręgę
krytycznym wzrokiem od stóp do głów. - To wy narciarz, hę? Chcecie się, towarzyszu,
zabawić w bałwanka?
Kpił sobie wyraźnie. Wystarczyło mieć jakie takie rozeznanie w górskiej turystyce, by
zrozumieć, że warunki śniegowe były zdecydowanie złe. Spadłe w ciągu ostatnich mroźnych
dni wielkie masy śniegu leżały luźno na zlodowaciałym podłożu i groziły katastrofą
nieopatrznym narciarzom. Szalejące wichry potworzyły mnóstwo zdradliwych desek
śnieżnych i nawisów, tak że o wypadek było nietrudno.
Szyderstwa Kosmacza nie zrobiły jednak, jak mogłem zauważyć, najmniejszego
wrażenia na Mitrędze. Popatrzył na dowódcę nieruchomymi, małymi oczkami, doskonale
nieprzemakalny w swym gburstwie, wypuścił cuchnący kłąb dymu z fajki i odszedł z rękami
założonymi do tyłu.
Po kolacji, gdy wszedłem do izby przeznaczonej nam na kwaterę, zastałem go
ćwiczącego przysiady na jednej nodze. Nie zmieszał się bynajmniej moim wejściem i
kontynuował te śmieszne czynności. Potrafił zrobić po piętnaście - dwadzieścia przysiadów
za jednym zamachem. Innym razem nie wytrzymałbym ze śmiechu, teraz jednak stuknąłem
się tylko w głowę i wlazłem do łóżka.
Noc miałem podłą. Długo nie mogłem zasnąć. Ledwie się zdrzemnąłem, budziły mnie
podniesione głosy, tupot podkutych buciorów i skowyt psów. Wreszcie jednak zmęczenie
wzięło górę.
Kiedy otworzyłem oczy, było już jasno. Spojrzałem na zegarek: siódma godzina. Łóżko
Mitręgi było puste. Przypomniałem sobie jego wczorajszą gimnastykę i dla śmiechu
postanowiłem wykonać parę podobnych przysiadów. Wyszły mi tylko trzy. Przygryzłem
wargi i przestałem się uśmiechać.
Zły, wyszedłem na korytarz. Powiało mroźnym powietrzem. Przy otwartym oknie stał
w rozchełstanej koszuli Kosmacz i drapał się w pierś. Z dala dochodził jakiś ponury pomruk.
- Lawiny idą, psiakrew. To już trzecia - mruknął do mnie Kosmacz i pokazał ręką na
wełnisty obłok staczający się po zboczu Tomanowej. - A chłopaki jeszcze nie wrócili - dodał
posępnie. - W zeszłym roku w Pięciu Stawach trzech zasypało.
Pomyślałem o Mitrędze.
- Gdzie jest podporucznik? - zapytałem niespokojny.
- A wziął narty i poszedł.
- Puściliście go? Na lawiny?!
Kosmacz spojrzał na mnie zdumiony.
- On... na lawiny? Dlaczego? Nie musiał. Poszedł sobie na p o l a n k i e.
Jego warszawska gwara brzmiała tym razem dziwnie szyderczo, pogardliwie niemal.
Przygryzłem wargi. Doprawdy, niepotrzebnie się niepokoję o Mitręgę. Kosmacz ma rację.
Mitręga nie musiał. Rozszyfrowałem tę gorzką uwagę: Mitręga nie musiał - wopiści musieli.
O dziesiątej powrócił wreszcie z przełęczy spóźniony element służby i wszyscy
odetchnęli. Chłopcy z patrolu mieli tym razem wyjątkowe szczęście. Lawina zaskoczyła ich
na stoku Tomanowej, przy przekraczaniu źlebu. Znajdowali się tuż przy jej torze. Wszystko
odbyło się błyskawicznie. W górze nad sobą usłyszeli głuchy grzmot. Potworny pęd
powietrza zwalił ich z nóg. Stoczyli się kilka metrów po stromiźnie. Potłukli sobie kości i
naderwali ścięgna, ale lawina przeszła bokiem. Zadecydowały ułamki sekundy. Mało
brakowało, żeby „utulało ich na bałwana”, jak mówił Kosmacz.
Zaprzątnięci wypadkiem zapomnieliśmy o Mitrędze. Dopiero gdy zasiedliśmy do obia-
du, spostrzegłem, że podporucznika jeszcze nie ma.
Służbowy stanął w drzwiach z talerzami dymiącego żuru i na widok pustego miejsca
zapytał:
- A podporucznik starszy nie będzie jadł?
Kosmacz uniósł zarośniętą gębę znad talerza.
- Dlaczego ma nie jeść?
- Nie wrócił jeszcze - mruknąłem.
- Jak to nie wrócił? - Kosmacz odłożył łyżkę.
Milczałem.
Kosmacz gwizdnął zdumiony, ale nic nie powiedział.
Zastanawiałem się, co mam robić. Mój niepokój wzrastał. Znów się ściemniło. Na
dworze zaczynała się kurniawa. Co się, u licha, stało z Mitręgą? Powinien już dawno wrócić.
Nigdy nie wypuszczał się na tak długie wycieczki. Spojrzałem na Kosmacza. Kończył
spokojnie obiad. Nie podzielał, widać, mojego zdenerwowania. No tak. On nie znał przecież
Mitręgi.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Za dwie godziny zacznie się ściemniać.
Zwierzyłem się Kosmaczowi z moich obaw i zaproponowałem wysłanie patrolu na
poszukiwania.
- Myślicie, że go gdzie poniosło? - odparł z niedowierzaniem. - Jakoś mi nie wyglądał
na chojraka.
Wyraźnie nie doceniał powagi sytuacji. Postanowiłem jednak nie dać za wygraną i za
wszelką cenę skłonić go do poszukiwań. W dosadnych słowach opowiedziałem mu o
dziwactwach Mitręgi.
- Jest to człowiek zagadkowy - i nieobliczalny - mówiłem umyślnie koloryzując. -
Maniak opętany przez białe szaleństwo.
To uczyniło na Kosmaczu niejakie wrażenie. Miał żywą wyobraźnię. Przypomniał
sobie, że wczoraj wieczorem Mitręga przeglądał mapy interesując się zwłaszcza Halą Pyszną.
Była to baza wypadowa na Siwe Sady, słynne tereny narciarskie.
- Nic tylko tam polazł. Cholera, nowy kłopot! - podrapał się zaaferowany i klnąc wstał
od stołu.
Pół godziny później na Siwe Sady wyruszyła ze strażnicy mała wyprawa ratunkowa. Ile
razy spojrzałem na zmęczone twarze wopistów, którym odebraliśmy zasłużony odpoczynek,
brała mnie złość na Mitręgę. Wstydziłem się za niego i kląłem go w duchu.
Zanim dotarliśmy do Siwych Sadów, zapadła ciemność. Wiatr dął przeraźliwie. Ostry
śnieg zmieszany z igiełkami lodu sypał boleśnie w oczy. Przeszukaliśmy z grubsza
poszczególne kotły i bule, jeśli można nazwać poszukiwaniem to błądzenie po omacku wśród
nieustającej kurniawy. Dawaliśmy sygnały łuczywami, nawoływaliśmy. Wszystko bez
skutku. Mitręgi ani śladu.
Powróciliśmy zmęczeni o dziesiątej wieczorem. Łudziliśmy się jeszcze nadzieją, że
zastaniemy go może w strażnicy. Tu go jednak nie było.
Nie widzieliśmy sensu w kontynuowaniu akcji tej nocy. Zresztą nie można było
zaniedbywać normalnej pracy strażnicy. Wzmocnienie służby wciąż przecież trwało. Biały
Narciarz nie dawał spokoju Kosmaczowi.
Nazajutrz doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie prowadzić dalsze poszukiwania
małymi patrolami. Zważywszy, że miejsce zaginięcia Mitręgi nie było znane i że wczorajsza
wyprawa na Siwe Sady nie dała rezultatów, postanowiliśmy objąć akcją także inne tereny.
Patrole otrzymały zadanie spenetrowania okolic przełęczy Tomanowej i Pyszniańskiej, a
zwłaszcza okolicznych lawiniastych stoków.
Tym razem nie musiałem długo czekać. Już o jedenastej powrócił pierwszy patrol i
przywiózł ze sobą... fajkę Mitręgi.
Pamiętam, staliśmy jak skamieniali, patrząc, jak spocony kapral wyciąga z kieszeni ten
mały przedmiot. To było naprawdę niesamowite. Czuliśmy, że stało się nieszczęście.
Istotnie stało się nieszczęście. Relacja wopistów była krótka: pod stokiem Błyszcza
natrafili na świeżo spadłą lawinę. Zaczęli przeszukiwać zbocze posuwając się trasą lawiny.
Wysoko na stromiźnie, powyżej miejsca, skąd obsunęła się lawina, znaleźli właśnie tę
nieszczęsną fajkę. Tkwiła w widocznym miejscu, w szczelinie między dwoma obnażonymi
głazami tworzącymi coś w rodzaju półki skalnej wymiecionej przez wiatr.
W ponurym nastroju zaczęliśmy rozważać ten tragiczny wypadek. Mieliśmy jeszcze
nadzieję lub raczej - chcieliśmy ją mieć. Posypały się domysły. Mitręga mógł przecież zgubić
fajkę przed przejściem lawiny lub po jej przejściu. Mógł wreszcie, zmieciony siłą podmuchu
jak wczoraj wopiści, spaść ze zboczą i leżeć gdzieś z połamanymi nogami. Ta ostatnia
hipoteza była zresztą równie ponura jak nieprawdopodobna, bo przecież wopiści przeszukali
stoki i nie znaleźli Mitręgi, ale myśmy się czepiali wszystkiego, co dawało jakąś szansę.
Czułem jednak, że choć wysilamy się na różne, wyjaśnienia, myślimy wszyscy o tym
jednym najprostszym, najoczywistszym i naj-straszniejszym, które nie chciało nam przejść
przez gardło.
Jeden Kosmacz nie bawił się w hipotezy, lecz natychmiast zarządził wyjazd ekipy
ratunkowej.
Tempo wzięliśmy dobre i po czterech godzinach podeszliśmy pod Błyszcz. Tu
założyliśmy na buty raki i acz bez przekonania zaczęliśmy skrupulatnie przeszukiwać
okoliczne stoki, platformy i źleby. Nigdzie nie natrafiliśmy jednak nawet na ślad Mitręgi.
Kapral podprowadził nas do miejsca, gdzie jego patrol znalazł fajkę. Kosmacz pokiwał
smutno głową,
- Tu natrafił na nawis... - pokazał na resztkę śnieżnego występu sterczącego nad
naszymi głowami jak potworny okap. - To załamało się pod nim i runął. Fajka zatrzymała się
w tym miejscu, a on przeleciał niżej. Tam poruszył lawinę i utulało go.
Spojrzał na zwalisko gruzów śnieżnych pod nami, zszedł ciężko w dół i powolnym
ruchem zdjął z głowy czapkę. Wopiści poszli za jego przykładem.
Ja jeden nie zdjąłem. Pamiętam, że ogarnęła mnie złość na Kosmacza i jego ludzi za ten
gest rezygnacji. Straciłem panowanie nad sobą i krzyknąłem:
- Szkoda, że nie klepiecie pacierzy! Najpierw go poszukajcie, do cholery!
Kosmacz spojrzał na mnie bez gniewu, pobłażliwie jakoś.
- Kapitanie, co tu szukać... to się w i.
Przygryzłem wargi. Zsunąłem się ze stoku, porwałem łopatę i z rozpaczliwą furią
zacząłem grzebać w śniegu.
- Jeśli chodzi o ciało, to chyba tylko tam - mruknął Kosmacz i pokazał na sam dół - jego
wziął początek lawiny, to go zwinęło do środka i zniosło do kotliny. Ale, prawdę mówiąc,
kapitanie... to... - Machnął z rezygnacją ręką.
Zauważyłem jednak, że wziął swoich ludzi i zaczął kopać kilkadziesiąt metrów poniżej.
Po dwu godzinach beznadziejnych poszukiwań pierwszy przerwałem pracę. Zgrabiałe ręce
odmówiły mi posłuszeństwa. Zrozumiałem to, co Kosmacz wiedział wcześniej. Szanse
odnalezienia ciała w tych warunkach równały się zeru. Zwały śniegu rozciągały się na prze-
strzeni blisko kilometra kwadratowego, a grubość ich można było szacować co najmniej na
dziesięć metrów.
Ruszyliśmy z powrotem w milczeniu. Droga do strażnicy wiodła przez Przełęcz
Pyszniańską. Jestem lekarzem, pan rozumie, śmierć nie powinna mną wstrząsnąć.
Rozmyślania pogrzebowe - to przecież nie miało żadnego sensu. Pacjentom-nerwowcom sam
zalecałem higienę psychiczną, selekcję myśli, panowanie nad nimi. Nie miałem
najmniejszych powodów, by czcić pamięć tego gbura. Anim mu swat, anim brat. Człowiek
obcy... i przykry. A jednak nie mogłem uwolnić się od myśli o nim. Mgły podnosiły się
ciężko, odsłaniając raz po raz okoliczne grzbiety, urwiska i turnie, coraz dalsze i wznioślejsze,
których istnienie dotąd przeczuwałem tylko. Dokonywał się jakby nowy akt tworzenia. Blady
krążek słońca mrugał za chmurami jak oko zbudzonego mistrza. Lecz ja na próżno
przywoływałem na pomoc uroki krajobrazu. Widziałem je, a nie czułem. Układały się nie w
obraz, lecz w tło dla moich myśli. Odczuwałem nie piękno, a grozę.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że przecież coś mnie związało z tym pniakiem.
Przyzwyczaiłem się do niego, tak jak człowiek przyzwyczaja się do twardego razowca, i
ciężko mi było pomyśleć, że już nigdy nie będę na nim łamał zębów.
II
I wtedy zdarzyła się ta najdziwniejsza w moim życiu przygoda. Sunąłem pomału na
nartach pogrążony w rozmyślaniach, gdy wtem od czoła ekipy dobiegły mnie podniecone
głosy żołnierzy. Podniosłem głowę. Wopiści zatrzymali się i stłoczeni w gromadę pokazywali
kijami ciemny punkt w dole.
Popędziłem do przodu. Kosmacz stał osłupiały z lornetką w ręku. Nigdy nie widziałem
takiego osłupienia w oczach człowieka. Wyrwałem mu szkła i przyłożyłem do oczu.
Daleko na białej grzędzie ujrzałem nieforemną bryłę. Niedźwiedź, nie niedźwiedź.
Nagle ręka mi zadrżała. Oblałem się potem.
- To niemożliwe - wykrztusiłem. W szkłach rysowała się zgarbiona, niewyraźna
figurka... Mitręgi. Niósł jakiś ciężar na plecach. Zdawało mi się, że uległem halucynacji.
Otarłem oczy załzawione z wysiłku i obejrzałem się na Kosmacza. Ale dowódcy nie było.
Razem z wopistami pędził w dół w kierunku grzędy. Podniecony, ruszyłem za nimi.
Postać człowieka na skalnej grzędzie rosła w oczach. Tak, nie mogło już być
wątpliwości. To Mitręga! Wopiści zaczęli krzyczeć do niego, ale on nie reagował. Zdawał się
nic nie słyszeć i nie widzieć. Szedł wciąż zgarbiony, niemal wpółzgięty pod ciężarem. Cóż on
takiego dźwiga? Wytrzeszczałem oczy... Do licha! Toż on taszczy na plecach jakiegoś
człowieka. Po każdym kroku odpoczywa i znów idzie... A długie nogi tamtego wloką się
bezwładnie po śniegu.
Zjechaliśmy do niego, zastąpiliśmy mu drogę. Popatrzył na nas nieprzytomnie. Chciał
postąpić krok... i nagle zwalił się jak kłoda ze swym brzemieniem na śnieg.
Wszystko to było tak nieoczekiwane, tak daleko wykraczało poza krąg najśmielszych
domysłów, że przez chwilę stałem jak sparaliżowany. Mitręga żył. Mało tego, że żył. Ujął
Białego Narciarza.
Moje nerwy musiały być naprawdę nie w porządku, bo wybuchnąłem śmiechem. Tak
jest, proszę pana, zacząłem się śmiać jak szalony.
Dopiero kiedy Kosmacz wziął mnie pod ramiona i potrząsnął jak workiem,
oprzytomniałem.
Przyklęknąłem i drżącymi rękoma próbowałem spełnić moją lekarską powinność.
Doprawdy, trudno mi się było rozeznać w ich stanie. Porwana, popalona odzież, stłuczenia i
zadrapania. Nie było ani czasu, ani warunków na szczegółowe badanie. Udzieliłem im
pierwszej pomocy, wlepiłem solidną dawkę glukozy i kofeiny, kazałem natrzeć ich śniegiem i
załadować na tobogan.
Kosmacza oczywiście bardziej interesował Biały Narciarz niż Mitręga. Po
początkowym zdziwieniu zdumiewająco szybko przeszedł do porządku dziennego nad faktem
schwytania przestępcy. Całe wydarzenie skwitował pełnym pretensji mruknięciem pod moim
adresem:
- A mówiliście, że on dziwak...
Z jego miny wywnioskowałem, że jest rozdrażniony. Zapewne wolałby, żeby Białego
schwytali jego ludzie. Przyglądał się przestępcy z pochmurną ciekawością.
Ledwie tamten otworzył oczy, od razu próbował go pociągnąć za język. Ale
sprzeciwiłem się temu stanowczo:
- Na razie niech wam wystarczy, że go macie.
Musiał się zadowolić obszukaniem Białego. Nie znalazł jednak nic. Mitręga, który
obserwował tę scenę, skinął na mnie.
- Tu jest wszystko... - wykrztusił. Osłabłą ręką wyciągnął powoli zza pazuchy
dokumenty, jakieś papiery, pergaminowe, długie zwitki, a na końcu dwa pistolety. Jak się
później okazało, zwitki te Mitręga wydobył z metalowych, rurkowatych kijków narciarskich
Białego. Zawierały one cenne fotokopie patentu „A. T\ 663”.
W strażnicy poddałem obu chorych dokładnym oględzinom lekarskim. Biały Narciarz
był silnie zbudowanym mężczyzną lat około trzydziestu.
Stwierdziłem u niego poważną kontuzję stawu kolanowego oraz dziwne oparzenia
drugiego i trzeciego stopnia w okolicach nadgarstków obu rąk. Człowiek ten znajdował się w
stanie zupełnego załamania psychicznego.
Mitręga miał powierzchowną ranę ciętą w górnej części klatki piersiowej.
Obaj byli krańcowo wyczerpani, ciała ich nosiły ślady różnych drobnych stłuczeń i
zadraśnięć. Naskórek na rękach i twarzach był w wielu miejscach zdarty.
Wszystko wskazywało na dramatyczny pościg i walkę, jaka wywiązała się między
Mitręgą a Białym. Toteż z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wyjaśnienie okoliczności, w
jakich nastąpiło ujęcie przestępcy.
Lecz tu spotkało nas rozczarowanie. Zarówno Biały, jak Mitręga odmawiali zeznań. O
ile jednak milczenie Białego można było sobie w różny sposób tłumaczyć, o tyle
powściągliwość Mitręgi była dla nas zupełnie niezrozumiała: Nie pomagały natarczywe
pytania. „Zatrzymał”. „Przyprowadził” - to było wszystko, cośmy się od niego dowiedzieli.
- Do licha! - denerwował się Kosmacz. - Przecież nożem was dźgnął.
- Nożem? Gdzie?
- No tu... tu!
- A... a rzeczywiście, dźgnął mnie - Mitręga jakby zdumiony przypatrywał się
bandażowi na piersiach.
- Jak! Kiedy? Opowiadajcie, do diabła!
- Co to ma do rzeczy? Złapany. Koniec.
Zapadło milczenie. Kosmacz sapał wzburzony.
- Strzelał do was. Macie przestrzelony skafander z lewego boku, a w magazynku
pistoletu Białego brakuje czterech pocisków.
Kosmacz starał się przygwoździć Mitręgę faktami.
- A może i strzelał - mruczał Mitręga.
- Więc jak to było, do cholery!
Mitręga milczał.
- Co to za oparzeliny u przestępcy?
- Oparzeliny? Gdzie?
- No tu, na rękach.
- Ano musiał się gdzieś oparzyć.
- Co wy nam tu udajecie Greka! - krzyczał wyprowadzony z równowagi Kosmacz.
Lecz to miało tylko taki skutek, że pniak obrażał się i ostentacyjnie odwracał na drugi
bok.
Kosmacz wypadał z izby, ale po kilku minutach znów wracał i zaczynał swoje:
- Ja muszę pisać raport - sapał. - Nie bądźcie dzieckiem, gadajcie, jak to się wszystko
odbyło. Wasz pistolet ma pełny magazynek. Nie użyliście broni.
- Nie.
- Więc, jak go schwytaliście, do cholery!
Ale odpowiedzi nie było i cała rozmowa powtarzała się jeszcze raz. Kiedy zaś indagacje
zbytnio się przedłużały, Mitręga zaczynał postękiwać, kaszleć, narzekać na kłucie w boku,
wreszcie chcąc się nas pozbyć obracał się bezceremonialnie do ściany.
Kosmacz patrzył na niego bezsilnie i tylko ruszał szczęką w dławionej pasji.
Następnego dnia odesłał przestępcę pod eskortą do brygady wraz z dowodami
rzeczowymi, lakonicznym raportem i Mitręgą jako świadkiem.
- Niech oni tam się z nim męczą - oświadczył zrezygnowany.
Wobec niedyspozycji Mitręgi moja inspekcja musiała ulec przerwie. Nie miałem nic
innego do roboty, pojechałem więc wraz z konwojem.
Całą drogę myślałem o tej nadzwyczajnej historii. Pan rozumie, była to pierwsza
sensacyjna historia, o którą się otarłem tak blisko, pełna niezwykłych zagadek. Już to, że brał
w niej udział Mitręga, rozpalało moją wyobraźnię. Nigdy bym nie uwierzył, że on jest zdolny
do takiego czynu. Lecz fakt pozostawał faktem: przyprowadził przestępcę. Co się tam
rozegrało między nimi? Czy wszystko było dziełem przypadku, czy celowej akcji? Do głowy
przychodziły mi najbardziej fantastyczne koncepcje. Zacząłem porządkować to, co
wiedziałem o tym zdarzeniu, i pomagając sobie wyobraźnią spróbowałem zrekonstruować
jego przebieg.
III
W każdym razie jedno zdawało mi się zupełnie pewne: to nie był przypadek. Mitręga
nie wyruszył na sportową przejażdżkę. On poszedł szukać.
Poprzedniego dnia wieczorem obaj uczestniczyliśmy w odprawie elementów służby.
Byliśmy bądź co bądź ludźmi z Warszawy i Kosmacz skorzystał z okazji, by zademonstrować
nam, jak taka odprawa wygląda w jego strażnicy i przy sposobności pochwalić się wysokim
poziomem wyszkolenia swych chłopaków. Mitręga został więc wtajemniczony w szczegóły
akcji. Według przewidywań Kosmacza przestępca ukrywał się nadal w rejonie strażnicy,
prawdopodobnie na terenie tak zwanego „matecznika”, czyli rezerwatu zwierzyny za
Potokiem Tomanowym. Istniało przypuszczenie, że w najbliższym czasie podejmie on nową
próbę przedostania się na stronę słowacką w kierunku Liptowa, bądź przez Przełęcz
Tomanową, bądź przez Przełęcz Pyszniańską.
A teraz niech pan sobie wyobrazi taką historię. Mitręga zaopatrzywszy się w suchary,
nóż, zapałki i linę wyruszył wczesnym rankiem. Pogoda mu zrazu sprzyjała. Śnieg nie padał,
wiatr osłabł, widoczność była dobra. Mitręga zaczął podchodzić z górnego tarasu Hali
Pysznej do granicy lasu. Stamtąd ku południowi za szlakiem, aż znalazł się na stoku
Kamienistej. Tutaj natrafił na ślad narciarza.
Ruszył pośpiesznie tropem. Za grzędą skalną zauważył poprawiającego narty człowieka
w białym skafandrze. Musiał go podejść dość blisko, zaskoczyć niemal, skoro tamten sięgnął
od razu po broń i oddał trzy strzały. Strzelał jednak w zdenerwowaniu i chybił. Zresztą
odległość była zbyt duża. Biały oczekuje reakcji Mitręgi, ten jednak nie robi użytku z broni,
tylko podchodzi nadal. Biały odzyskuje zimną krew. Ma do wyboru albo kontynuować
strzelanie, albo ratować się ucieczką. Dochodzi do wniosku, że strzelanie w tych warunkach
jest idiotyzmem z wielu względów. Odległość wciąż jest zbyt duża. Zbocze lawiniaste. Każdy
strzał może spowodować katastrofę, a co gorsza zaalarmować innych wopistów. Biały wie
bowiem, że przełęcz jest patrolowana i Mitręgę bierze za jednego ze szperaczy.
Decyduje się więc na ucieczkę. Jest w sytuacji korzystniejszej. Znajduje się w górze,
kilkadziesiąt metrów nad Mitręgą. Postanawia wykorzystać tę przewagę. Przez kilka minut
trwa zajadła wspinaczka po stromym stoku. Biały ogląda się. Mitręga wciąż podchodzi z
uporem. Wydaje się nawet, że odległość między nimi zmniejsza się powoli. Biały decyduje
się na niebezpieczną igraszkę.
Gdy zziajany Mitręga drapie się z mozołem, z góry spada tuż koło niego wielka deska
śnieżna. Biały pył zasypuje mu oczy, zatyka gardło, dławi. W chwilę później rozlega się na
dole głuche dudnienie. To ze zbocza oberwała się lawina.
Niebezpieczna zabawa trwa. Znów spada nowy płat śniegu, tym razem wprost na
Mitręgę. Podporucznik zachwiał się na nogach i przywarł do zbocza dysząc ciężko.
Zrozumiał. Biały umyślnie spycha na niego deski śnieżne, chce go zgubić.
Mitręga nie daje jednak za wygraną. Zmienia tylko taktykę. Wie już teraz, czym grozi
pozostawanie w jednym pionie z Białym. Pośpiesznie wysuwa się więc o kilkanaście metrów
w bok. Teraz jest bezpieczniejszy. Musi jednak nadrobić stracony czas. Zdobywa się więc na
ogromny wysiłek. Przyśpiesza wspinaczkę. Czuje szum w uszach, nieznośny ucisk w skroni,
kiedy jednak po kilkunastu minutach podnosi oczy, z ulgą stwierdza, że osiągnął poziom
Białego.
Obu narciarzy dzieli teraz od siebie odległość pięćdziesięciu metrów. Biały ogląda się z
wściekłością. Jest śmiertelnie zmęczony. Ma za sobą dwa dni kluczenia po górach i tę
straszliwą noc spędzoną w mateczniku. Kto inny byłby już wykończony. Biały trzyma się
jeszcze, lecz czuje, że to już ostatnie rezerwy sił. Ten przeklęty pies, co mu depcze po piętach,
jest silniejszy. Biały już teraz wie, że nie oderwie się od niego.
Ogarnia go przerażenie. Wyobraźnia pracuje gorączkowo. Co ma znaczyć ten uparty
pościg? Dlaczego tylko jeden go ściga? Oni przecież nie jeżdżą pojedynczo. To zasadzka. Ten
pies zapędza go do matni. Tam na przełęczy czekają na niego „zieloni”.
I nagle Biały zmienia kierunek. Przestaje się wspinać w górę, skręca w prawo ku
zachodowi na stoki Błyszcza. Ten niespodziewany manewr pozwala mu nadrobić kilkanaście
metrów. Lecz jest to zysk chwilowy. Gdy po paru minutach ogląda się, znów widzi
doganiającego go Mitręgę.
Siły go opuszczają. Rozumie, że dalsza ucieczka nie ma żadnego sensu. Będzie musiał
przyjąć ostatnią walkę. W jego położeniu żadne ryzyko nie jest zbyt straszne. Przed nim
skalne żebro ze śnieżnymi nawisami. Trzeba korzystać z okazji. Biały kryje się za skałą.
Dopuszcza Mitręgę blisko... Trzydzieści metrów... dwadzieścia... Biały zaciska palce na
pistolecie. Nie... jeszcze nie teraz... całą siłą woli stara się opanować drżenie omdlałych
mięśni... Strzał musi być pewny. Od tego strzału wszystko zależy. Spokojnie... tylko
spokojnie... Piętnaście metrów. Teraz Biały pociąga za spust pistoletu.
Słyszy jeszcze huk. Pył śnieżny oślepia mu oczy i nagle czuje, że zapada się w lodowatą
przepaść.
Zakrztusił się i zaniósł kaszlem, ale rozwarł powieki. Tuż nad sobą zobaczył
pomarszczoną twarz diabła. Małe oczka wpatrywały się w niego badawczo. Diabeł kucał przy
nim i poił go wódką. Biały sięgnął gwałtownie po broń, ale broni nie było. Zrozumiał: jest
teraz w mocy diabła. Rozejrzał się rozpaczliwie. Znajdowali się na małym tarasie stoku.
Przed nimi w dole leżało pole śnieżne, lecz niepodobne do tego, które widział przedtem.
Pofałdowane i wzdęte jak potworne wysypisko gruzów. „Lawina” - przebiegło mu przez
myśl. Strzały musiały spowodować lawinę. Szczęściem czy nieszczęściem tu wysoko, gdzie
się znajdowali, śniegu było niewiele. Stoczyli się o kilka metrów w dół i zatrzymali na
wąskim tarasie. A może tylko po prostu spadli wraz z oberwanym nawisem. Właściwa lawina
zaczęła się poniżej. Tamten też się musiał porządnie przewałkować, bo ma pozdzieraną skórę
na twarzy i skafander oblepiony śniegiem. W boku skafandra - dziura. Biały przymyka oczy i
twarz mu się wykrzywia bolesnym uśmiechem. Więc jednak nie trafił. Co za pech! Gdyby tak
o centymetr w prawo. I gdyby nie ten upadek. Wściekłym spojrzeniem zmierzył krępą
sylwetkę Mitręgi. Ten stary pniak pozbierał się pierwszy, potem odgrzebał go w śniegu,
przywrócił do życia i ma go teraz w swojej mocy. Biały spogląda z żalem w dół. Lepiej było
już zginąć tam pod gruzowiskiem śniegu.
- Ruszaj się - usłyszał nagle zachrypły głos Mitręgi.
Biały poruszył rękami i nogami. Były zdrowe, obolałe tylko od upadku. Ale ten łeb.
Przesunął zgrabiałą dłonią po czole i wzdrygnął się. Na dłoni zobaczył rozmazaną krew.
Musiał się stuknąć porządnie. Ale to głupstwo. Łeb cały, bo myśli, zaczyna nawet
kombinować.
- No ruszaj się - szarpnął go Mitręga. Biały udał, że chce wstać i z jękiem złapał się za
nogę.
- Kulasa żeś se przetrącił, hę?
Mitręga złapał go za nogę. Biały jęknął i padł na śnieg jak człowiek omdlały z bólu.^
Mitręga odpiął mu narty. Jedna była złamana. Zamruczał coś pod nosem, jakby się
zastanawiał. Rozejrzał się dokoła.
Dopiero teraz Biały zrozumiał, że tamten jest sam. To nie człowiek z patrolu. To jakiś
przypadkowy „z i e l o n y”. Może nawet nie wopista. Nie, to wopista. Biały zauważył pas z
kaburą i zieloną koszulę wyglądającą spod rozdartego skafandra. Przez chwilę w mózgu
zaświtała mu nadzieja, że ten przeklęty pniak zostawi go tutaj i sam pójdzie sprowadzić
patrol. A wtedy... Wtedy jeszcze nie wszystko stracone. Lecz ta nadzieja zgasła równie
szybko, jak się zatliła. Pniak odmotał z pasa linę i sapiąc zabrał się do wiązania mu rąk i nóg.
Białemu nie pozostawało nic innego, jak znów popaść w omdlenie.
Tymczasem wopista ujął mocno linę i zaczął go ciągnąć po śniegu jak rzecz martwą.
Nie było to wcale przyjemne. Biały krzyknął głośno i boleśnie.
Mitręga zatrzymał się.
- Zostaw pan - wykrztusił - spróbuję iść.
Mitręga rozwiązał go, wręczył mu kijek od nart, ale nie puścił liny.
- Ruszaj przodem - mruknął.
Biały kulejąc powlókł się powoli. Była godzina druga. O dojściu do strażnicy przed
zmierzchem nie było co marzyć. Mitręga spodziewał się jednak, że na przełęczy spotka patrol
wopowski. Niestety rozpoczęła się zawieja. Widoczność diabli wzięli. Góry przesłoniła gęsta
śniegowa opończa. Wiatr podcinał im nogi. Dławił oddech w piersiach. Oczywiście o
żadnych sygnałach nie mogło być mowy. Przeraźliwy jęk wichury głuszył wszystko.
Zanim dotarli do przełęczy, zaskoczyła ich ciemność. Mitręga stracił orientację. Jego
kompas strzaskał się podczas upadku. Biały coraz bardziej tracił siły. Zmogło go zmęczenie,
ziąb i głód. Dawno już przestał udawać rannego. Nie potrzebował. I tak za lada podmuchem
padał na śnieg.
Dalszy marsz nie miał w tych warunkach sensu. Trafiwszy na małą kotlinkę jako tako
zasłoniętą od wiatru Mitręga wykopał dół w śniegu; postanowił przeczekać tu noc i kurniawę.
Związał jeńcowi ręce i nogi, połupał nożem złamaną nartę i rozpalił ogień. Przygrzawszy
wody w manierce wydostał suchary, dał jeść jeńcowi i sam się pokrzepił. Potem usiadł na
nartach, głowę oparł na kolanach i sennie zapatrzył się w ogień.
Biały leżał po drugiej stronie. Ziąb przenikał go powoli, ręce i nogi drętwiały. Broniąc
się przed zamarznięciem naprężał i zwalniał mięśnie... kolebał się w śniegu i rzucał jak wielki
żuk przewrócony na grzbiet.
Nie poddał się jeszcze, choć coraz częściej nachodziło go pragnienie, żeby dać spokój
wszystkiemu, zostawić wolną rękę losowi, pozwolić skuć się mrozem, pogrążyć w białym
śnie, z którego nie ma przebudzenia. Ale nie poddawał się jeszcze.
Na to będzie jeszcze czas. Na to zawsze jest czas. Kiedyś przysięgał sobie, że
wykorzysta każdą szansę aż do ostatka. Tylko konieczność, a nie słabość może go pokonać.
Czy już naprawdę nadeszła ta konieczność? Czy wykorzystał każdą szansę?
Biały znieruchomiał na chwilę.
Ognisko dogorywało. Mitręga siedział z zamkniętymi oczyma. Drzemał. Biały szarpnął
więzami i opadł bezsilny na śnieg. Nie da rady! Załzawionymi z bólu oczami wpatrywał się w
rozżarzone węgle. I wtedy rozpaczliwa myśl przyszła mu do głowy...
Od ogniska dzieli go zaledwie jeden krok, lecz Biały zużywa całe długie dziesięć minut,
by przebyć tę odległość. Wpatrzony w Mitręgę, czujny na każde jego poruszenie, na każdy
oddech, pełznie do celu tak niepostrzeżenie, jak niepostrzeżenie porusza się wskazówka
zegara, i równie wytrwale.
Wreszcie czuje na policzkach upragnione ciepło, przewraca sią na bok i kładzie spętane
ręce na węgle. Zaciska zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Swąd spalenizny rozchodzi się w
mroźnym powietrzu. Wopista siedzi po nawietrznej stronie ogniska. Co będzie, jeśli poczuje?
Biały załzawionymi z męki oczyma wpatruje się w jego twarz. Ale Mitręga się nie porusza.
Biały napręża mięśnie i przerywa przepalone więzy.
Teraz jest wolny. Rozciera zdrętwiałe ręce, porusza palcami, rozwiązuje sobie nogi,
próbuje, czy odzyskały sprężystość. Uśmiecha się do siebie. Miał szczęście. Natrafił na
głupiego wopistę. Oni zwykle są uparci, ale mało inteligentni. Nie pierwszy raz wyprowadził
ich w pole. Ale tym razem partia została rozegrana naprawdę po mistrzowsku. Biały przeszedł
samego siebie. Może sobie pogratulować szybkiej orientacji i żelaznej woli. Już w chwilę po
odzyskaniu przytomności tam na stoku potrafił nawiązać równorzędną grę. A ten stary fujara
dał mu wódki, nakarmił go i rozgrzał. Zapewne nie robił tego z litości. Miał w tym swój
wopowski cel. Lecz obojętne, jaki to był cel - tym razem postąpił głupio.
Biały patrzy na nóż leżący za ogniskiem na chlebaku.
Ostrożnie sięga po niego, a potem zrywa się błyskawicznie na nogi i zadaje z góry cios.
Lecz wtedy stała się rzecz niepojęta. Biały usłyszał chichot wopisty. Mitręga uchylił się
i schwycił go za rękę. Nóż zaledwie przebił skafander i skaleczył wopistę powierzchownie.
- Byłem, proszę pana, przez dwa lata biegłym sądowym i mogę stwierdzić z całą
pewnością: to jest draśnięcie od powstrzymanego ciosu. A więc Mitręga wiedział. To nie
mogło być zaskoczenie. On nie spał. Widział wszystko. Musiał widzieć. Dlaczego więc
pozwolił? Na co czekał? Po co ryzykował?
Rozpoczyna się walka w ciemności i zawiei. Dwóch ludzi tarza się po śniegu i
oblodzonych skałach. Przetaczają się przez ognisko. Docierają do krawędzi tarasu. Zwisają
głowami nad urwiskiem. Wreszcie Mitrędze udaje się zacisnąć palce na gardle Białego.
Białemu oczy wychodzą z orbit. Rozpaczliwie chwyta za małe palce przeciwnika i wygina je.
Mitręga nie wytrzymuje bólu i musi oswobodzić szyję przestępcy. Biały rozpręża teraz
gwałtownie kolana i z całej siły odpycha wroga. Mitręga pada na śnieg. Ale Białego zbyt
drogo kosztuje ten cios. Nie wziął pod uwagę siły odrzutu i stacza się z krawędzi w dół.
Natychmiast próbuje się podźwignąć, lecz straszny ból w kolanie rzuca go z powrotem
na śnieg i przykuwa do miejsca. Dyszy ciężko. Czuje, że jest zgubiony. Nie stać go już na
walkę. Lada chwila Mitręga dopadnie go i co wtedy? Tym razem nie będzie się patyczkował.
Zastrzeli lub strąci w przepaść. Zrobi z nim wszystko, co zechce. Biały czeka z trwogą. Lecz
upływają minuty, a Mitręgi nie widać. Tylko w górze wskroś śnieżycy buchnął czerwony
płomień. Widać wróg połupał nowe deski. Grzeje się i posila, zanim zacznie szukać...
Więc jeszcze jest czas... jeszcze czas... Podniecony Biały zbiera siły... Dźwiga się na
rękach. Każdy ruch przyprawia go niemal o omdlenie. Ręce drętwieją. Ból w kolanie staje się
nie do zniesienia. Lecz strach jest silniejszy... i Biały czołga się w ciemności na oślep, wlokąc
za sobą bezwładną nogę. Byle dalej i dalej.
Za każdym metrem ogląda się za siebie, ale pościg nie nadchodzi, tylko tam w górze
ogień wciąż błyska czerwono i ciepło. Biały zdaje sobie sprawę, że Mitrędze nie spieszy się
wcale. Czyżby wiedział?... Ach nie, on wie dobrze, że i bez tego bólu w kolanie Biały już nie
potrafi się wymknąć. Nie starczy mu sił. Jest wykończony... Zresztą nie ma nawet pojęcia,
gdzie się znajduje. Już dawno stracił orientację.
A może Mitręga nie ma zamiaru go szukać... I nagle Biały pojął z upokorzeniem, że ta
myśl go przeraziła, że gdzieś w podświadomości czekał na Mitręgę. Pragnął, by przyszedł, by
uwolnił go od tej męki ucieczki, od tej okrutnej konieczności czołgania się.
Siły go opuszczały. Położył się na śniegu i dyszał ciężko. Nafosforyzowana wskazówka
zegarka, który na urągowisko ocalał i chodzi, wskazuje dopiero dziewiątą. Jeszcze dziesięć
godzin ciemności i udręki. A Mitręga nie przychodzi. Nie szuka go wcale. Nie chce szukać.
Co za upokorzenie!
Biały gardzi sobą. Wie, że skończył się jako bohater. Ale nie może już myśleć o czym
innym. Jego myśl jak ćma bezwolna krąży wokół ogniska. Wszystkie jego pragnienia
sprowadzają się teraz do jednego: siąść tam, choćby z daleka poczuć ciepło płomienia i smak
twardego suchara.
I nagle spostrzega się, że pełznie ku ogniowi. Rozumie, że się upadla, a pełznie coraz
szybciej, zapominając o bólu i strachu. Tamto jest w nim silniejsze.
Dopiero o kilka metrów od ogniska, gdy ujrzał cień Mitręgi pod płomieniem, opamiętał
się i wzdrygnął. Czas jakiś walczył jeszcze z sobą, krążąc dokoła ogniska. Lecz tamto
zwyciężyło.
Półprzytomny przyczołgał się do Mitręgi.
Tak, proszę pana, skończyła się historia zmagań między tymi ludźmi. Potem była już
tylko walka z burzą, śniegiem i wiatrem - o przetrzymanie... Jakim cudem ci ludzie przetrwali
tę noc przy wygasłym ognisku, pozostanie tajemnicą Mitręgi.
Faktem jest, że doczekali rana. Wtedy rozpoczął się ostatni rozdział tej niesamowitej
historii. Mitręga wziął osłabłego wroga na plecy i ruszył z nim ku przełęczy. Siedem godzin
posuwał się krok za krokiem na oblodzonej grani wskroś mrozu i wichury, aż nadeszliśmy z
odsieczą.
IV
Widzi pan, to wszystko łatwo sobie było wyobrazić od strony tamtego. Ale od strony
Mitręgi? A w ogóle, do licha, skąd w tym wszystkim Mitręga! Mogłem sobie od biedy
wytłumaczyć jego narciarską żyłkę, ale to przecież było zupełnie coś innego. Im dłużej
myślałem nad tą sprawą, tym więcej znajdowałem tam punktów nie wyjaśnionych i
zdumiewających. Co krok potykałem się o zagadkę.
Cała ta historia, ten niesamowity pościg, te sceny przy ognisku przypominały mi jakieś
igranie z diabłem. Gdyby chodziło o kogo innego, pomyślałbym: szedł na przygodę. Lecz w
wypadku Mitręgi?... Brakowało mi motywu. Powiecie: bohaterstwo. Zapewne. Lecz tak wiele
jest rodzajów bohaterstwa. Samo słowo nie wyjaśnia nic. Zagadnienie rozpoczyna się dopiero
od pytania: skąd, dlaczego? W istocie nie znamy bohaterstwa. Zatrzymujemy się przed nim
jak przed zamkniętą bramą i nie wchodzimy dalej. Może dlatego wszyscy nasi bohaterowie
mają jednakowe twarze.
A przy tym wszystkim dręczyło mnie zagadkowe milczenie Mitręgi. Dlaczego odmawia
wyjaśnień? Co kryło się za tym wszystkim? Czyżby zaszły tam jeszcze jakieś inne fakty, o
których nie miałem pojęcia? A może cała moja hipoteza była błędna?
Postanowiłem sprawdzić. Odważyłem się na ryzykowny krok, opowiedziałem całą
historię Mitrędze, tak jak się rysowała w mojej wyobraźni.
Jeśli jednak myślałem, że go sprowokują w ten sposób i rozwiążę mu język, to
przeliczyłem się haniebnie. Zmieszał się tylko, przestraszył jakby i jeszcze bardziej zamknął
w sobie. Nie chciał w ogóle rozmawiać na ten temat.
Dopiero podczas składania zeznań do protokołu w brygadzie potwierdził moją wersję
zdarzenia. Wszystko odbyło się rzeczywiście niemal dokładnie tak... jak sobie wyobrażałem.
Wciąż jednak milczał o motywach.. Towarzyszom z dowództwa wystarczyły fakty, lecz mnie
nie.
Postanowiłem dotrzeć do jądra sprawy.
W sztabie w Warszawie nie umiano mi powiedzieć nic konkretnego. Dla naszego
pułkownika rzecz była prosta.
- To żołnierz - powiedział. - Na jego miejscu postąpilibyście tak samo.
Doprawdy, nie byłem o tym przekonany. Oczywiście, spełniłbym obowiązek. Lecz tam
przecież było coś więcej...
- On zrobił to w dość dziwny sposób - powiedziałem.
- Eh, psychologista - roześmiał się pułkownik.
Z okazji odznaczenia Mitręgi odbyła się w kasynie mała uroczystość. Major Tończyk,
nasz kadrowiec, opowiedział mi wtedy o jeszcze jednym nie znanym mi dotąd dziwactwie
Mitręgi. Podobno pniak co roku starał się o przeniesienie do służby nad granicę. W tym celu
zanudzał sztab podaniami. Nie potrafił jednak wskazać dość przekonywających argumentów.
Jako uzasadnienie podawał tylko stale: „Chcę bić faszystowskich agentów”.
- Widzicie - wyznał mi nieco zakłopotany kadrowiec - u nas... no trzeba przyznać...
pewne słowa wyświechtały się, straciły moc... Jak wam tu powiedzieć... no, nie braliśmy tego
uzasadnienia Mitręgi dosłownie. Uważaliśmy je za zwykły frazes. Uporczywość, z jaką
powtarzał w każdym podaniu ten formalny zwrot wprawiała nas raczej w zakłopotanie. To
natrętne podkreślanie swej ideowości brzmiało jakoś deklaratywnie i nieszczerze. Sądziliśmy,
że w ten niezręczny sposób chce się po prostu upomnieć o awans, o lepszą funkcję.
Wiecie, on był niedokształcony. Przez szkołę oficerską przepchał się niemal fuksem, na
fali początkowego braku kadr. Co roku chcieliśmy go zdemobilizować. Zapewnialiśmy mu
nawet odpowiednią pracę w cywilu. Bronił się. Czynił starania, pisał protesty i prośby do
ministerstwa, do partii. No i tak się odwlekało...
- „Bić faszystowskich agentów” - powtórzył cicho major. - Widzicie, czasem jednak to
nie są frazesy. Ten jego czyn przywraca znaczenie słowom...
W tydzień później wezwał mnie zdenerwowany pułkownik.
- Jak właściwie jest ze zdrowiem Mitręgi? - zapytał z miejsca.
- Zupełnie w porządku - odparłem zdumiony.
Pułkownik skinął głową.
- Przypuszczałem, że to tylko pretekst - mruknął.
Chwilę bębnił palcami po biurku, a potem odwrócił się do mnie:
- Wiecie... Mitręga ucieka nam z WOP-u. Chcieliśmy mu dać dowództwo strażnicy, a
on... wyobraźcie sobie, złożył podanie o zwolnienie ze służby.
Słuchałem zelektryzowany.
- Czy tak postępuje prawdziwy żołnierz? - W słowach pułkownika była gorycz. - Zdaje
się, że mieliście rację, kapitanie - tamto w strażnicy, to nie była prawdziwa żołnierska
historia. To był czyn cywila-maniaka.
- Tak się nie wyraziłem - sprostowałem.
- Eh, psychologista - przerwał mi rozdrażniony pułkownik. - Nie komplikujmy życia,
kapitanie. Zbadałem dokładnie sprawę. On tam załatwiał, że tak powiem, swoje osobiste
sprawy.
Pułkownik uśmiechnął się gorzko...
- Byliście kiedy w Górach Świętokrzyskich? - zapytał mnie nagle, i nie czekając na
odpowiedź mówił dalej. - Jest tam, jak wiecie, rezerwat przyrody. W 1936 roku przeniesiono
do puszczy z nadleśnictwa Dyminy młodego gajowego nazwiskiem Mitręga. Przeniesiono go
za to, że nie dość skutecznie zwalczał złodziei leśnych. W rezerwacie otrzymał łatwiejsze
zadanie. Karmił jelenie, wypuszczał z sideł zające i lisy. W roku 1937 kazano strażnikom z
rezerwatu przypiąć narty i uczono ich jazdy w terenie górskim i lesistym. Kto nie nauczył się,
tracił posadę. Mitręga się nauczył.
W czasie wojny kilka razy w jego gajówce nocowali partyzanci AL. Pewnej nocy w
zimie z czterdziestego trzeciego na czterdziesty czwarty „rycerze” z Brygady Świętokrzyskiej
wrzucili mu wiązkę granatów przez okno. Żona i synek padli trupem na miejscu. Drugie
dziecko, córka, straciła oczy. Mitręga z oślepłą dziewczynką wyskoczył przez okno i pod
strzałami uciekł do lasu.
Dziecko przygarnął klasztor na Św. Katarzynie. Mitręgę - oddział AL. Broni nie dostał,
bo nie było. Dźwigał prowianty. W jesieni czterdziestego czwartego roku wyrwawszy się z
okrążenia resztki oddziału przedostały się na przyczółek baranowski. W styczniu wojska
poszły na zachód - Mitręga został. Z „kabekiem” na plecach pilnował węgla w Sandomierzu.
Po wojnie zgłosił się do WOP-u. Miał duże luki w wyszkoleniu, nigdy nie zdołał ich
wypełnić. Pracował w administracji i w zaopatrzeniu...
- ...a chciał zmierzyć się w cztery oczy z faszystą - dokończyłem.
Pułkownik przerwał i spojrzał na mnie spode łba.
- Chciał osobistej zemsty - mruknął. - Widzę, że znacie tę historię.
Teraz już znałem. Zdawało mi się, że rozumiem wszystko w sprawie Mitręgi. Byłem
wstrząśnięty. Więc to dlatego... Przed oczyma stanęła mi jego walka na lawiniastym zboczu i
przy ognisku... Całe to dziwne igranie z diabłem i całe późniejsze milczenie. Tak, rozumiałem
go dobrze. Ten człowiek smakował w owocach nienawiści i bał się, żebyśmy go nie
przejrzeli, bo to było uczucie wstydliwe.
Jemu nie wystarczało abstrakcyjne zwycięstwo nad wrogiem, gdzieś na dalekim froncie.
To miało być zadośćuczynienie bardzo konkretne, namacalne i bliskie. Jak bliski był huk
granatów w gajówce, jak namacalne były puste oczodoły w twarzy oślepionego dziecka...
Długo czekał na taki pojedynek w sprawiedliwszych warunkach. I to mnie zdumiewało
najbardziej... Jak ten człowiek przez osiem lat... - Czerski zapatrzył się w okno.
- Sądzi pan, że ten Biały to był właśnie jeden z tych, co wtedy te granaty w gajówce... -
zapytał podniecony Śnioch.
- Nie, skądże - rzekł zdziwiony Czerski. - Zdaje się, że pan mnie niezupełnie dobrze
zrozumiał, magistrze... pan myśli zbyt konkretnie... Biały Narciarz był obcy, ale przecież nie
to jest ważne. - Czerski wstał i obciągnął mundur. - Pan to powinien rozumieć, magistrze.
- Tak... oczywiście - zmieszał się Śnioch - proszę, niech pan mówi dalej, kapitanie.
- Cóż panu jeszcze powiedzieć - mruknął Czerski. - Chyba to tylko, że dziś zadaję sobie
pytanie, czy Mitręga to jednak nie był prawdziwy żołnierz?
Tajemnica majora Czepigi
Kiedy we wrześniu ubiegłego roku byłem na naradzie sztabowej w Warszawie, zmarł
tutaj nagle major Czepiga. Śmierć jego wywołała prawdziwą sensację, co łatwo zrozumieć,
jeśli się weźmie pod uwagę, kim dla nas, ludzi z pogranicza, był Czepiga.
Rozmawiano o nim wszędzie - w sztabie i kasynie. W wojsku w ogóle chętnie
rozmawia się o zwierzchnikach, zwłaszcza o tych, których już nie ma. Cóż dopiero o
Czepidze! Można go było lubić lub nie lubić, nie sposób było nie podziwiać.
Specjalista od służby portowej wsławił się zdemaskowaniem słynnej sprawy
szpiegowskiej - tak zwanej afery holenderskiego kakao - bardzo misternej robótki polegającej
na przenoszeniu materiałów szpiegowskich w puszkach holenderskiego kakao. Kiedyś sam
pływał na statkach - poruszał się po nich jak po własnym terenie, znał wszystkie ich schowki i
zakamarki. Mówiono, że zdarzało mu się podczas inspekcji wyciągnąć własnoręcznie
przestępców już po odprawieniu statku przez wopistów. On zdjął słynnego Krochmalnika,
spalonego szpiega, który przez dwa lata wywijał się z rąk bezpieczeństwa. Wyłuskał go
zadekowanego w zenzach francuskiego drobnicowca „Tempette” na dwie minuty przed
odbiciem statku od brzegu.
Tak, Czepiga był już prawie przysłowiową postacią. Niewiele przesadzę, jeżeli powiem,
że stał się on u nas ucieleśnieniem pewnych zawodowych pojęć. Jego krótka, mocna sylwetka
mogła zjawić się niespodziewanie o każdej porze dnia i nocy jak żywe przypomnienie
obowiązku nieustającej czujności.
Nie, do licha, będę szczery - nie kochaliśmy go bynajmniej. Opinia o nim była ustalona.
Człowiek przykry. Nieużyty, twardy służbista, z tych, co z satysfakcją każdemu ucierają nosa.
Złośliwy, szyderczy karzeł smakujący w tym, co było dla nas często tylko ciężkim,
nieprzyjemnym obowiązkiem.
Człowiek, który zatruł nam wiele chwil, zepsuł wiele nocy i niejednego zaprawił
goryczą.
Człowiek, który chełpił się, że przyjeżdża „burzyć majowe nastroje”.
Człowiek, którego chyba nikt nie darzył sympatią, ale którego podziwialiśmy i - co tu
dużo gadać - baliśmy się.
Ten człowiek już nie żył. I jakby niezwykłość jego postaci wymagała niezwykłej
śmierci - zaskoczył nas nawet śmiercią. Opowiadano o niej szeptem. Była nagła i tajemnicza.
Snuto na jej temat niesamowite domysły. Podejrzewano, że popełnił samobójstwo, inni
twierdzili znowu, że został zabity. Oficjalnej wersji... że umarł na serce, nikt nie brał pod
uwagę. Informację tę przyjmowano z domyślnym uśmiechem i przymrużeniem oczu.
Pogrzeb odbył się na cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Ten zakątek miasta jest
przedziwnie smutny. Przeraźliwie smutno skrzypi zawracająca na pętli dwudziestka dwójka,
która ma tu ostatni przystanek. Smutno jęczy mechaniczna piła w niedalekiej stolarni. Zapach
butwiejących liści łączy się tu ze słodkim, obmierzłym odorem buchającym z rynsztoków, ze
straszliwych powązkowskich bud. Nie wkroczyła tu jeszcze nowa zabudowa. Trupy domów
stoją tak, jak je zostawiła wojna, tylko naprzeciw cmentarnej bramy wznosi się wielka,
kilkupiętrowa kamienica, samotna i żałosna wśród brudnych, karłowatych ruder.
W tym otoczeniu czyste, podniosłe tony orkiestry grającej żałobnego marsza nabrały
jakiegoś szczególnego wyrazu.
Pogrzeby są tu tak częste, że nie zwraca się na nie żadnej uwagi. Toteż dosyć dziwne
wrażenie sprawiał nasz pochód sunący pustą ulicą, zupełnie nie biorącą udziału w zdarzeniu.
Tylko dzieci oblepiły posągi u cmentarnego rzeźbiarza pomników i z półotwartymi ustami
gapiły się na złociste, grzmiące instrumenty. Jakiś przedsiębiorczy urwis wdrapał się na
śnieżnobiałego anioła z karraryjskiego marmuru i potrząsając długim słonecznikiem
„dyrygował” orkiestrą.
Kondukt pogrzebowy był wyjątkowo długi. Tłumy oficerów kroczyły za trumną. Jak
powiedziałem, w tych dniach mieliśmy naradę w sztabie. Niewątpliwie pewną rolą grała tu
także przyjemna, prawdziwa wrześniowa pogoda i fakt, że pogrzeb odbył się w dogodnej
godzinie. Bynajmniej jednak nie te czynniki zadecydowały o tłumnym odprowadzeniu majora
na miejsce ostatniego spoczynku. Każdy z nas czuł w duchu, że grzebiemy w ziemi jakąś
tajemnicę, człowieka, który tak wiele znaczył w naszym życiu, ale którego nie znaliśmy
właściwie i już nigdy nie będziemy mogli poznać, i że to będzie nasza niepowetowana strata.
Spodziewaliśmy się jednak, że tu, nad otwartym grobem, padną słowa prawdy o
Czepidze. Wzrok wszystkich kierował się na chirurga, kapitana Czerskiego, który szedł za
trumną w towarzystwie Sambora Sulibora. Czuliśmy, że oni wiedzą.
Przemówienia rozczarowały nas jednak. Były okolicznościowe. Ostatnie z nich skrócił
na szczęście deszcz. Uczestnicy pogrzebu zaczęli się szybko rozchodzić. Nad grobem
pozostali tylko grabarze. Sprawnymi ruchami kielni murowali sklepienie grobu, z owym
właściwym im pośpiechem i brutalną rzeczowością zawodu, która tak nieprzyjemnie
kontrastuje z pogrzebowym nastrojem.
Schowani pod okapem marmurowego grobowca patrzyliśmy na tę przykrą czynność.
Doszedł do nas kapitan Spiski.
- Do czorta! - zaklął strząsając gwałtownie krople deszczu z czapki - wy przecież
powinniście wiedzieć - zwrócił się nagle do Czerskiego. - Więc jak to było z nim, do licha?
Zatłukł się?
Czerski spojrzał na Sambora Sulibora i zaśmiał się bezgłośnie, jakby drwił z naszej
beznadziejnej nieznajomości rzeczy i ludzi.
Przez chwilę słychać było tylko metaliczny dźwięk kielni grabarzy i miękkie stukanie
deszczu o marmur.
Spiski zmieszał się.
- Nie będziecie chyba w nas wmawiać, że umarł na wątrobę.
- Nie, nie umarł na wątrobę.
- I że to była zwyczajna śmierć?...
- Nie była zwyczajna - odpowiedział powoli Czerski zapatrzony w ziemię.
- Więc?
Spojrzenia wszystkich zawisły na doktorze.
Czerski z Suliborem spojrzeli znów po sobie i wreszcie Czerski zaczął mówić.
Dowiedzieliśmy się rzeczy zdumiewającej, że Czepiga, ten postrach dowódców
pogranicznych placówek, wtedy kiedy przyjeżdżał do nas, miał już wypisany wyrok śmierci,
więcej - nosił w sobie śmierć.
- Było to trzy lata temu - mówił Czerski patrząc na krzątających się grabarzy. -
Spotykałem się w tym czasie często z Czepigą na obiadach w kasynie. Od kilku jednak dni
był prawie nieuchwytny. Wpadał zaaferowany, jadł spiesznie to, co było pod ręką, i znikał.
Później dowiedziałem się, że rozpracowywał właśnie sprawę „holenderskiego kakao”. Raz
kończyłem właśnie obiad, gdy zadyszany przysiadł się do mnie z kotletem. Prowadziliśmy
głośną rozmowę. Czepiga był ożywiony i pełen zgryźliwego humoru jak zawsze. Nagle urwał
w środku zdania. Jednocześnie usłyszałem brzęk noża spadającego na podłogę. Podniosłem
głowę znad talerza. Czepiga siedział sztywny i blady. Na jego twarzy widać było jakieś
bolesne napięcie. Dyszał ciężko.
- Co wam jest? - zapylałem zaniepokojony.
Nie odpowiedział zrazu. Oparł się łokciami o stół i ukrył w dłoniach swą łysą czaszkę.
Zerwałem się z krzesła.
- Czepiga, co z wami? - szarpnąłem go. Spojrzał na mnie półprzytomnymi oczyma.
Napięte mięśnie twarzy rozluźniły mu się powoli.
- Przepraszam was - powiedział zakłopotany - załupało mnie w głowie. Głupstwo. Już
przeszło.
Spojrzałem na niego badawczo. Wiedziałem, że był ranny w głowę pod Budziszynem.
Miał rozłupaną kość czaszki i kilkanaście odprysków w mózgu. Wylizał się jednak
szczęśliwie i wyjątkowo szybko. Nie słyszałem, by przechodził w związku z tym jakieś
komplikacje. Zresztą tyle lat. Z drugiej strony jednak wiedziałem, że w tych sprawach
zdarzają się rzeczy nieobliczalne i nie można wnioskować na pewniaka. - Dawno macie takie
objawy?...
- Coś od roku... chyba...
- Często?
- Eh, nie - zaśmiał się zmieszany. - Myślicie, że to z tego? - pokazał na bliznę...
- No... nie wiem - mruknąłem. - Wpadnijcie do mnie jutro! - Zajrzymy wam do czaszki.
To są delikatne sprawy - dodałem wstając z miejsca.
Oczywiście nie przyszedł.
Od tego czasu upłynął bez mała rok. Major całymi miesiącami przebywał w terenie.
Straciłem go z pola widzenia i zapomniałem o całej sprawie.
Aż wreszcie kiedyś w sztabie zgadaliśmy się o nim z pułkownikiem Ł. Było to po
jakimś nowym sukcesie Czepigi. Pułkownik wyrażał w ciepłych słowach swoje uznanie dla
majora.
Zagadnąłem wtedy o jego zdrowie.
- O, ten ma żelazny łeb - zaśmiał się pułkownik. - Mówią o nim, że nosi kawał stali w
czaszce, ale mu to, widać, nie bardzo przeszkadza.
W dalszej rozmowie przypomniał sobie jednak, że kiedyś Czepiga pożyczał od niego
tabletki od bólu głowy. Wiadomość zaniepokoiła mnie: Czyżby nowy nawrót tamtej starej
historii? Wyjawiłem pułkownikowi moje obawy i zwróciłem jego uwagę na stan zdrowia
Czepigi. Prosiłem, by koniecznie skierował go do kliniki, jeśli się to okaże konieczne - nawet
rozkazem, gdyż jest to pacjent trudny i nie ma co liczyć na jego dobrowolne zgłoszenie się.
W kilka dni później Czepiga zjawił się wściekły u mnie. Nie zwracając uwagi na
przykre epitety, którymi mnie obdarzył, niemal siłą zaciągnąłem go na oddział neurochirurgii
i poddałem dokładnemu badaniu.
W okolicy czołowej, głęboko pod korą mózgową, wykryliśmy niewielki odłamek
pocisku i dość wyraźnie zaznaczony ropień. Nietrudno było postawić diagnozę. Major, jak
powiedziałem, był ranny w głowę. Odpryski pocisku utkwiły w mózgu. Zwykle przy operacji
poszukujemy ich tępą igłą mózgową i usuwamy za pomocą specjalnych kleszczy. Niekiedy
zdarza się jednak, że odprysk znajduje się tak daleko od rany, że wycięcie go grozi nowym
uszkodzeniem mózgu i otwarciem nowych dróg dla zakażenia. Chirurg zmuszony jest wtedy
pozostawić taki odłamek na miejscu. Przeważnie nie zagraża to życiu chorego. Odprysk
otacza się torbielą i sprawę można uważać za zlikwidowaną.
Są jednak wypadki, gdy drobnoustroje wprowadzone przez obce ciało do mózgu
zaczynają się po pewnym czasie mnożyć i wywołują niebezpieczne ropnie.
Nie ulegało wątpliwości, że z takim wypadkiem mieliśmy właśnie do czynienia u
majora.
Oznajmiłem mu o tym.
Nie wydawał się zaskoczony.
- Podejrzewałem, że to tamto świństwo - mruknął.
Bałem się, by nie zbagatelizował sprawy, oświadczyłem mu więc z całą lekarską
powagą, że tego rodzaju przypadki wymagają natychmiastowego energicznego działania,
gdyż zwłoka może spowodować przedostanie się ropy do komór mózgu.
Moja stanowczość zrobiła na nim niejakie wrażenie. Przestał sarkać i zapytał spokojnie:
- Na jak długo chcecie mnie unieruchomić?
Odrzekłem, że przypuszczalnie za dwa miesiące będzie mógł powrócić do zajęć.
Major zmierzył mnie ponurym spojrzeniem, ale zgodził się poddać operacji.
Dokonaliśmy nakłucia ropnia. Po wydobyciu ropy wpuściliśmy do jamy solidną dawkę
penicyliny. Zabieg powtórzyliśmy kilkakrotnie. Wyniki były całkowicie zadowalające. Po
dwu miesiącach major był znowu „na chodzie”.
Przyznam, że przez okres swojego pobytu w szpitalu dał się nam porządnie we znaki.
Nigdy nie miałem do czynienia z pacjentem tak dokuczliwym. Dogadywał i zrzędził, a język,
jak wiecie, miał cięty. Całą swoją żółć wyładowywał na personelu i na mnie, jakbyśmy byli
winni jego przymusowemu unieruchomieniu. Doprawdy miałem go dosyć. Wypisałem go
przed terminem, odebrawszy od niego oficerskie słowo, że stawi się po trzech miesiącach do
badania kontrolnego, choćby nawet podmiotowo czuł się jak najlepiej.
Oczekiwałem z niepokojem upływu tego terminu. Wiedziałem, że mam do czynienia z
wypadkiem zdradliwym i podstępnym. W każdym razie w tym okresie sprawa powinna
wyjaśnić się całkowicie.
Major dotrzymał słowa. Po trzech miesiącach zjawił się oficjalny i ponury, pełen jakby
milczącej urazy.
Przeprowadziłem elektroencefalografię łącznie z radiologicznym badaniem czaszki.
Odkryłem nowy ropień. Zrozumiałem. Sprawa ma charakter złośliwy.
My wszyscy po latach stajemy się, chcąc nie chcąc, rutyniarzami i niezbyt skłonni
jesteśmy poddawać się wzruszeniom, a jednak ta sprawa przejęła mnie do głębi. Oczywiście
ukryłem to przed majorem. Rzeczy ostatecznych nie mówi się pacjentom. Poleciłem mu tylko
iść natychmiast na stół operacyjny.
Natrafiłem na gwałtowny i stanowczy sprzeciw. Nie pomagały tłumaczenia i nakazy.
Odmawiał kategorycznie. Rozpracowuje właśnie sprawę Kramera-Gajka i nie ma czasu. Musi
jechać na wybrzeże.
Nie miałem innego wyjścia. Wyznałem mu prawdę. Powiedziałem, że sprawa jest
poważna, jego ropnie zdradzają tendencję do rozprzestrzeniania się, że jeśli się nie podda
natychmiast operacji, możemy natrafić zamiast jednego ropnia na kilka.
Odrzekł, że mu to nie przeszkadza, czy wytnę mu jeden ropień czy cztery.
Wzburzony taką ignorancją i beztroską popełniłem rzecz karygodną ze stanowiska etyki
lekarskiej: zagroziłem mu śmiercią. Oświadczyłem brutalnie, że nie gwarantuję, czy za dzień
lub dwa jego przypadek będzie się w ogóle nadawał do terapii i czy będę mógł mu obiecać
bodaj pół procent szans. W każdej chwili ropień może przebić się do komór mózgowych i
spowodować zakażenie całego układu. Roztoczyłem przed nim ponure obrazy zagrażających
mu porażeń.
Nie poskutkowało.
Wtedy straciłem panowanie nad sobą i oświadczyłem, że zakomunikuję generałowi, iż
on, Czepiga, jest chodzącym trupem i nie nadaje się do służby czynnej.
Spojrzał na mnie spod ciężkich powiek.
- Nie zrobicie tego - mruknął.
I pojechał.
Rzeczywiście nie zrobiłem tego.
W tydzień później, gdy sprawa Kramera-Gajka została zakończona, przyszedł jednak
sam do mnie. Chciał żyć.
To było tragiczne i bardzo prawdziwe zarazem.
Przeprowadziliśmy nowe badania. Obserwował mnie uważnie, gdy przeglądałem mokry
jeszcze negatyw.
- Rośnie? - zapytał głuchym głosem.
- Nie, już nie rośnie - skłamałem.
Znów spojrzał na mnie spod ciężkich powiek.
- To czemu wam łapy drżą jak starej babie?
Istotnie, byłem zdenerwowany, jak zdenerwowany być musi każdy, kto walczy z tak
minimalną szansą.
Zacząłem myć ręce.
- Jak długo jeszcze pociągną? - usłyszałem nagle z tyłu za sobą jego głos spokojny,
jednak bardziej chrapliwy niż zwykle.
Wzdrygnąłem się.
- Co też opowiadacie, do cholery! - zakląłem. - Sprawa jest ciężka, ale z gorszych
jeszcze wyciągałem. Wyliżecie się, Czepiga.
Spojrzał na mnie pobłażliwie. Zauważyliście tę pobłażliwość, z jaką zwracają się do nas
ludzie stojący na ostatniej granicy? Ci, którzy wiedzą... - Ależ tak - powtórzyłem zmieszany -
wytrzebimy to paskudztwo i po wszystkim.
Nie wytrzebiliśmy jednak. Na miejsce wyciętych ropni pojawiały się nowe. Miałem
wrażenie, że walczę z jakąś hydrą upartą. Zjadliwe gronkowce złociste przyczajały się tylko
chytrze, by wkrótce z powrotem rozpocząć nowy atak.
Czepiga znosił wszystko cierpliwie i tylko mierzył nas z daleka tym swoim ciężkim
wzrokiem spod przymrużonych powiek, trochę pobłażliwym, a trochę kpiącym.
Wreszcie stało się jasne, że chirurgia nie ma tu nic do powiedzenia i że sprawy
zlikwidować się nie da. Póki nie wytworzyły się jeszcze szczepy odporne na działanie
antybiotyków, moglibyśmy opóźniać postępy choroby, ale wyrok już zapadł. Tylko dzień
egzekucji nie był dokładnie oznaczony.
Przez jakiś czas major mógł nawet zachować pełnię władz umysłowych i fizycznych.
Jedno było w każdym razie dla mnie już teraz pewne. Skończył się jako żołnierz.
Powiadomiłem go o tym delikatnie i zaznaczyłem, że muszę złożyć raport o przebiegu
kuracji i stanie jego zdrowia.
Natychmiast jednak gorzko pożałowałem tego nieoględnego kroku. Oklął mnie od
konowałów, tępych formalistów i nieznośnych pedantów. Zapytał z pasją i straszliwym
szyderstwem, czy mogę zagwarantować, że X jutro nie zginie w wypadku samochodowym, a
Y, który dziś cieszy się najlepszym zdrowiem, nie utopi się w Wiśle i czy ja sam za rok nie
zdechnę na raka czy inną cholerę. Uniósł się na poduszce i żądał, bym mu odpowiedział.
Oczywiście nie mogłem mu tego zagwarantować. Wtedy on powiedział, że jeśli nie mogę mu
tego zagwarantować, to on nie widzi żadnej istotnej różnicy między swoją sytuacją a sytuacją
innych śmiertelników. Różnica jest tylko taka, że on wie, a oni nie wiedzą, lecz to, że on wie,
to jest jego osobiste szczęście lub nieszczęście, osobista sprawa i nie życzy sobie, by się do
niej wtrącać. Przecież gdybym mu nie odkrył tej gangreny w czaszce, życie jego nie różniłoby
się w niczym od życia X i Y. A jeśli już popełniłem ten niewybaczalny, głupi błąd
bezmyślnego zawodowego konowała (tak to określił), to powinienem mieć na tyle odwagi,
żeby ponieść konsekwencje.
A co powiem o ludziach na froncie, którzy nieraz mają jeszcze mniejsze szanse
przeżycia jednego dnia niż on. Tym ludziom pozwala się... ba, nawet rozkazuje walczyć.
Więc cóż to za komedie chcę z nim urządzać.
Czułem, że ma w tym jakąś bardzo prostą rację. Próbowałem mu się przeciwstawić, ale
nie miałem argumentów, oprócz formalnych.
- Cóż więc chcecie robić? - zapytałem.
- Nic. Po prostu zwyczajnie służyć.
- Lecz zrozumcie, ja muszę zameldować.
- Zameldujcie, że jestem zdolny do służby aż do śmierci - mruknął. Zdawało mi się, że
w jego głosie zadźwięczała jakaś kpiarska nutka.
Wzdrygnąłem się.
Był duszny, przeraźliwie duszny lipcowy wieczór. Za oknami wisiały białe kule świateł.
Bielizna pod kitlem lepiła mi się do ciała.
Otworzyłem na oścież okna...
Biłem się z myślami. Czy powinienem ulec? Ten straszny człowiek wciągał mnie
gwałtem w swój spisek. Było w tym coś niezwykłego. Już sam fakt, że proponował to
Czepiga. Tak, towarzysze, to miało swój, że tak powiem, smak.
Nie wiem, co mnie wtedy skłoniło, żeby pójść mu na rękę, dość że tego wieczoru
popełniłem przestępstwo. Wystawiłem świadectwo zdrowia człowiekowi śmiertelnie
choremu, który nie był pewny dnia ani godziny...
Cóż jednak można było zrobić lepszego?
Zdaje się, że po prostu nie mogłem wtedy inaczej postąpić. Czułem, że jeśli wyrwę tego
człowieka ze służby, uczynię go po dwakroć kaleką i to wydawało mi się okrutne.
Przez rok niemal żyliśmy związani tą tajemnicą, sprzęgnięci wspólnym kłamstwem,
kosztujący uroków zakazanego.
- Tak, proszę was - Czerski patrzył z satysfakcją po naszych osłupiałych twarzach - ten
człowiek, którego przywykliście uważać za sztywne wcielenie regulaminu, był w
nieprzerwanym konflikcie ze służbą. Ten nieskazitelny służbista - kłamał. Samo jego istnienie
w szeregach było, nazwijmy to tak - nielegalne. Rozumiecie, towarzysze, co za paradoksalna
sytuacja!
Nie, do diabła, to mu nie przychodziło łatwo. Truł się tym chłop do końca. To był
naprawdę straszliwy służbista.
Tymczasem sprawa się przewlekała...
Z punktu widzenia medycyny miał chłop wyjątkowe szczęście. Choroba przebiegała
niemal bezobjawowo i, jak powiedziałem, żył z tym wszystkim prawie cały rok. Zdarzyło się
to, co nazywamy w medycynie cudem, a co zdarza się niekiedy, jako że nie poznaliśmy
jeszcze człowieka do końca. Czasem łudziłem się nadzieją, że ten ropny proces zatrzymał się
w nim wreszcie, choć wiedziałem, że nie mam żadnych podstaw do tego rodzaju
przypuszczeń. Brałem nawet majora co jakiś czas na badanie. Nie... to tam rosło powoli.
Milczałem więc i dotrzymywałem mu słowa.
Czerski umilkł i zapatrzył się w świeżo zasklepiony grób. Zmoknięci grabarze
ukończyli robotę i zbierali swoje proste narzędzia, człapiąc niezgrabnie po świeżo rozkopanej,
żółtej, piaszczystej ziemi.
- Do licha, nie żałuję tego - mruknął po chwili. - Nie żałuję - powtórzył głośno.
Przez rok jeszcze ten człowiek dawał z siebie wszystko. Zajeżdżał się na śmierć.
Narażał życie, rozumiecie, jak to dziwacznie brzmi w jego sytuacji. Szukał
niebezpieczeństw, bohaterskich czynów. Żałował, że ta historia nie przydarzyła mu się w
czasie wojny. Wtedy czyn Matrosowa podniósłby do potęgi.
Gdy go podziwiano, czuł pewne zażenowanie. Uważał, że w swojej sytuacji nie ma do
bohaterstwa żadnego prawa. „Oni nie wiedzą - mruczał - że moje życie nie jest warte
złamanego szeląga. To, co ja robię, to nie jest uczciwy targ ze śmiercią, to wyzysk śmierci.”
Istotnie, trudno tu było mówić o klasycznym bohaterstwie, skoro nie istniał dla niego
klasyczny problem życia i śmierci.
Człowiek ten na rok przed zgonem rozwiązał tę kapitalną sprzeczność każdego
istnienia. To mu dawało cholerną przewagę. On sam zdawał sobie sprawę z tej przewagi i
wykorzystywał ją do końca.
„Bracie, ty nigdy nie zrozumiesz, co to daje!... - uśmiechał się smutno do mnie. - Co to
za uczucie, gdy człowiek wie... i nie łudzi się... rozumiesz?” - łapał mnie za rękę i patrzył
podniecony w oczy. Tak, rozumiałem go, towarzysze. Bywały chwile, że zazdrościłem mu
tego przywileju.
On był wolny.
Na twarzy Czerskiego wykwitły rumieńce. Dyszał szybko. Sambor Sulibor uścisnął mu
mocno rękę.
Patrzyliśmy w milczeniu na wymytą przez deszcz aleję.
Jeden Spiski zdjął pelerynę i otrzepał ją roztargniony, z deszczu, patrząc zmrużonymi
oczyma na słońce prześwitujące zza chmur.
- Do diabła, nie rozumiem, od czego niby był wolny? - zaklął niespodziewanie.
- Jak to od czego? - mruknął posępnie Czerski. - Cóż pozbawia wolności?... To bydlę -
strach.
SPIS TREŚCI
Śmierć Lawrence'a
Mój sylwester wopowski
Papieros
Ksiuta w kuchni
Ksiuta w akcji
Ksiuta w porcie
Robocza hipoteza
Smak nienawiści
Tajemnica majora Czepigi
Okładkę, projektował K. M. SOPOCKO
Śmierć Lawrence`a
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1963. Wydanie II
Nakład 10.000+250 egz. Objętość 8 98 ark. wyd.. 7 625 ark. druk. Papier druk. mat. V U. 9 B z zakładów
Celulozowo-Papierniczych im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Format 76x90/3. Oddano do składu
24.IX.1963 r. Druk ukończono w styczniu 1964 r. Wojsk. Zakł. Graf. w W-wie.
Zam. 2587. , ,”
L-35. Cena zł 10.-