Niziurski Edmund Śmerć Lawrence`a


Edmund Niziurski

Śmierć Lawrence`a

MON 1963

Śmierć Lawrence`a

Obidowicz leżał rozpłaszczony na brzuchu w paprociach za porębą. Co za głupia, dener­wująca sytuacja! Kiedy odwracał głowę, widział wymierzoną w swe plecy lufę pepeszy z tą ohydną, dziurkowaną obudową, przypominają­cą mu przez jakieś dziwne skojarzenie grze­chotkę dziecięcą - i to było nieznośne. Kiedy zaś głowę podnosił, słyszał ten nieznajomy, gdzieś z głębi piersi dobywany, zmęczony głos:

- Leż płasko!

Zrozpaczony przytulał się więc do ziemi i wbijał z wściekłością paznokcie w skórę, aż do bólu.

Minęło już chyba ze dwadzieścia minut od chwili, kiedy na szosie usłyszał to przeklęte wezwanie: „Stój, służba graniczna!”

Przez ten czas przeżył wszystkie stadia zwąt­pienia i nadziei. Był dziesięć razy w piekle i dziesięć razy wydostawał się z niego. Nie mógł wszakże pogodzić się z myślą, że jest zgubiony...

A wszystko przez ten przypadek. Tak... to niewątpliwie był przypadek. Nie popełnił przecież żadnego błędu. Wszystko rozwijało się planowo.

Dokładnie o godzinie czwartej Kurt przybił do brzegu. Tym razem prognoza meteorologicz­na nie nawaliła. Gęsta mgła wisiała nad Odrą dając wyśmienitą, naturalną osłonę...

Pas kontrolny przeszedł - jak zwykle - ty­łem, dla psa z ewentualnego pościgu posypał „tabaczki”, by zgubił trop. Miejsce wybrał na styku odcinków dwu strażnic. Od strażnicy w Borkowie dzieliło go siedem, od strażnicy w Ostrowie - jedenaście kilometrów.

Stacja kolejowa znajdowała się o pół go­dziny drogi od rzeki. Płynąc z Kurtem słyszał wyraźnie gwizd pociągu. Nie miał jednak za­miaru stamtąd odjeżdżać - na tych pustych pogranicznych stacjach każdy gapi się na obcego człowieka jak na zwierzę cyrkowe.

To zresztą było zbyteczne. Dwa kilometry dalej przebudowywano mostek. Przedsiębior­stwo robót kolejowych ślimaczyło się z tą ro­botą, jakby na zamówienie CIC, pociąg zwal­niał tu niekiedy do pięciu kilometrów na go­dzinę, a niekiedy stawał, zwłaszcza w takie mgliste noce jak dzisiejsza.

Dojście było dyskretne. Miał tam w gęstej dąbrowie wprost wymarzoną ścieżkę, zasypaną starymi, na pół zbutwiałymi liśćmi, szło się nią miękko i cicho jak po dywanie.

Wszystko było obmyślone do najdrobniejszych szczegółów. Obmyślone elastycznie, z wariantami uwzględniającymi różne przy­padki i „zmiany pogody”.

Tak, w tych warunkach to mógł być tylko przypadek.

Po prostu trzeba było akurat głupiego tra­fu, żeby na szosie znalazło się dwu „Jasiów”. Jakby tam na niego specjalnie czeka­li. W pierwszej chwili tak nawet o tym po­myślał - że czekają. Zrobiło mu się zim­no... Więc koniec. Ale otrząsnął się szybko. Nonsens! Nie mogli o nim w żaden sposób wie­dzieć. Tak... Oczywiście, że nonsens. Od chwili gdy wyskoczył na brzeg, upłynęło nie więcej jak dziesięć minut. Po prostu przypadek... Tak, nie ulega wątpliwości, że to tylko przypa­dek. Ostatecznie nie było to nawet dziwne. Oni kręcą się. w pasie przygranicznym - a on musiał przejść tę szosę...

To prawda, że trochę go zaskoczyli. Wyszli niespodziewanie zza dębów - tam przy szosie rosły takie krzywe dęby...

Właściwie to jeden z nich wyszedł. Taki sobie chłopaczek... z tych wyrośniętych, niezgrab­nych dryblasów, co to każdy mundur na nich za ciasny, chudy blondynek z niebieskimi oczami. Tamten drugi pozostał w rowie - le­żał na brzuchu z pepeszą i patrzył gdzieś roz­targniony w bok gryząc zieloną trawkę, okrą­gły i czerwony na swojej pospolitej gębie.

Z początku potoczyło się wszystko normal­nie. Dryblas wyrecytował tę ich sakramentalną formułkę: „Stój, służba graniczna. Proszę dokumenty”.

Nie należało okazać zdziwienia ani tym bar­dziej przestrachu. Obidowicz powolnym, nied­bałym ruchem wydobył portfel z „papierami”, całym wysiłkiem woli starając się opanować zdenerwowanie. Mimo wszystko była to jed­nak katastrofa.

Dokumenty miał wprawdzie w porządku. Najlepsze, najwłaściwsze, jakie można mieć w podobnych okolicznościach, łącznie z dowo­dem osobistym, legitymacją służbową i delegacją z ostemplowaną datą wyjazdu z Warsza­wy. Miał nawet legitymację Ligi Przyjaciół Żołnierza. To usposabiało życzliwie...

Lecz... - stale to powtarzał w Centrali - dokumenty są dobre w odpowiednim miejscu i czasie. Najbardziej nieposzlakowane dowody w lesie pogranicznym o czwartej dziesięć rano wyglądają brudno, choćby nawet opiewały na „Tadeusza Kajetanowicza, inżyniera-leśnika i inspektora Ministerstwa Leśnictwa” i choć­by w delegacji służbowej napisano, iż deleguje się go do nadleśnictwa Śródbórz, województwo Zielona Góra, w celu przeprowadzenia kontroli wyników akcji zwalczania sówki choinówki. Już więcej liczył na te dwie obgryzione gałęzie sośniny, które zerwał po drodze.

Dryblas długo wczytywał się w papiery... Kiedy wreszcie podniósł wzrok na Obidowicza, zawahał się... To były jednak doskonale zro­bione dokumenty - arcydzieło sztuki poligraficznej. Gdyby nie ta wczesna pora, nie byłoby właściwie kwestii.

Obidowicz dostrzegł wahanie w niebieskich oczach chłopaka i serce zabiło mu nadzieją...

Żołnierz uderzył dowodem osobistym o dłoń.

- Co tu robicie o tej porze?

Obidowicz uśmiechnął się wyrozumiałym, cierpliwym uśmiechem starszych panów. Wie­dział, że w takich wypadkach nie należy się zbyt gorąco i gwałtownie usprawiedliwiać. Psychologia nie znosi przegięć.

- Przyjechałem o wpół do czwartej.

- Cóż z tego?

- No, zamiast czekać na stacji, wola­łem... - wykonał nieokreślony ruch ręką.

Znów wahanie na twarzy wopisty. To, co mówił Obidowicz, nie było niewiarygodne. Rzeczywiście o godzinie trzeciej trzydzieści przyjeżdżał pociąg z Gubina.

- A czemu nie idziecie szosą? Co robiliście w zaroślach?

Obidowicz wzruszył bezradnie ramionami, jakby dziwiąc się pytaniu. Potem wziął nagle wopistę za rękaw i szepnął mu tajemniczo:

- Chodziłem po lesie.

Wopista popatrzył na niego zdziwiony. Po­tem zrozumiał żart i zaczerwienił się zakłopotany. „Poczciwiec!” - Obidowicz uśmiechnął się w duchu. Zapewne nie chciał być posądzo­ny o brak poczucia humoru ani tym bardziej o tępą służbistość. Chłopak był - jak to się mówiło w ojczyźnie - „morowy”. Lecz, dranie, już mu zaszczepili ten przeklęty formalizm. Wopista opanował uśmiech i rzekł głośno, usiłując nadać swojemu głosowi groźne brzmienie:

- Nie żartujcie... ja pytam poważnie...

- Więc dobrze; patrzyłem po drzewach, ko­lego... Niestety, mam taki zawód... i nawyk.

- O tej porze?

Obidowicz rozłożył ręce jakby ubolewając nad tępotą wopisty.

- Przecież mówię... pociąg, kolego podej­rzliwy!

Wopista zaczerwienił się... Nieśmiały jakiś chłopak. - Widać, nie bardzo jeszcze otrzaska­ny. Patrzył w rozterce na Obidowicza spoj­rzeniem niespokojnym i udręczonym. Może pierwszy raz przeżywał podobne spotkanie. W każdym razie Obidowiczowi serce utkwiło gdzieś w przełyku. Wiedział, że teraz zdecy­duje się wszystko. Czy uwierzy?

Wopista zacisnął ręce na pepeszy... Nie, to jeszcze nie zawodowy łapacz. Widać, cała ta czynność była dla niego niezbyt przyjemna, spuścił więc głowę i wykrztusił cicho:

- Bardzo przepraszam, obywatelu inspekto­rze... - tak powiedział: „inspektorze”. A więc uwierzył. Obidowicz odetchnął pełną piersią. Wyciągnął rękę po dowody...

Na twarzy wopisty odbiło się zakłopota­nie. - Bardzo przepraszam, obywatelu - powtórzył zmieszany - ale obywatel pójdzie z nami.

To zakończenie było dosyć niespodziewane. W pierwszej chwili Obidowicz myślał, że się przesłyszał. Było w tym wszystkim coś niezro­zumiałego, słowa wopisty pozostawały w ja­kiejś sprzeczności z jego zachowaniem, sprzecz­ności, której nie mógł pojąć. Wopista musiał zauważyć zmianę w jego twarzy, bo dodał dobrotliwie, jakby od siebie, uspokajającym, nieoficjalnym, prywatnym niejako tonem:

- To potrwa niedługo... niemal na pocze­kaniu, ale rozumiecie, obywatelu, musimy sprawdzić...

Obidowicz pojął wtedy, że rzecz się roz­strzygnęła.

Jest to miejsce i pora, kiedy niedoświadczo­ny adept, fuszer lub tchórz wychodzi z roli i zaczyna mówić dużo, o wiele za dużo niż trzeba. Usiłuje mniej lub więcej naiwnie prze­konać służbę graniczną, że nie ma po co faty­gować się z nim na strażnicę. Nieszczęsny za­pomina, że rzecz musi się toczyć według tek­stu z góry ustalonego scenariusza - inaczej wypadnie z gry. Strach kusi do odstępstwa, przedstawiając scenariusz jako nie pasujący do sytuacji, zbyt sztywny, bezwzględny i tra­giczny. Zamiast niego podsuwa podstępnie rze­komo łatwiejsze, bezpieczniejsze, elastyczniejsze sposoby wyjścia: każe improwizować na własną rękę, każe być sobą, co oznacza prze­graną i koniec. Kimże jest bowiem człowiek wywiadu, gdy stanie się tylko sobą? Kłębkiem strachu.

Obidowicz przemyślał te rzeczy dokładnie. Wiedział, jak należy postąpić w takich wypadkach.

- Sprawdzić możemy tu! - syknął przez zaciśnięte zęby.

Postanowił grać dalej ściśle według tekstu, póki nie zapadnie kurtyna. A w scenariuszu ta scena była rozgrywana bardzo prosto i mocno.

Wyciągnął błyskawicznie pistolet i oddał od biodra trzy szybkie strzały. Zobaczył jak przez mgłę dziecięce oczy wopisty rozszerzone tra­gicznym zdumieniem.

W sekundę potem był już w rowie. Niemal w tej samej chwili usłyszał trzask automatu. To ten drugi niezgraba pruł zza drzewa. Wy­soka trawa nad głową Obidowicza położyła się pokotem.

Obidowicz oddał resztę strzałów, po czym przebiegł kilka metrów rowem, odruchowo zgięty wpół, aż do zakrętu szosy. Tu wyskoczył z dołu i wpadł w zarośla. Zatrzymał się zadyszany za jakimś drzewem i obejrzał z nadzieją, że tamten został. Niestety... Zobaczył prze­krzywioną zieloną czapkę. Wopista sadził za nim wielkimi krokami krzycząc:

- Stój! Stój!

Obidowicz zmienił gorączkowo magazynek i plunął ogniem.

Wopista przypadł do ziemi. Obidowicz my­ślał, że ma dosyć, ale nowa seria z pepeszy roz­wiała złudzenie. Tamten kontynuował pościg.

Wpadli w starodrzew sosnowy o gęstym, bujnym podszyciu. Rosły tu ogromne, niemal egzotyczne paprocie wielkości człowieka.

Obidowicz co chwila oglądał się za siebie i zaciskając szczęki ostrzeliwał gęsto. Trudno było trafić, liczył jednak na to, że zmęczy i zniechęci szczeniaka do zbyt gorliwego pości­gu. Ale przeklęty „Jasio” wciąż biegł za nim z wilczym uporem i raz po raz pluł z roz­pylacza.

Obidowicz zrozumiał, że nie odczepi się od niego. Postanowił zatem zmienić taktykę...

Przebiegł właśnie przez małą nieckowatą po­rębę porośniętą gęsto ogromnymi paprociami i krzakami jałowca... Za porębą teren podnosił się w górę... Po drugiej stronie niecki zauważył zwalone drzewo i dół po wykrocie, tworzący jakby naturalną pozycję strzelecką.

„Tutaj!” - postanowił. Przerażała go zresztą wspinaczka pod górę, byłby wtedy doskonałym celem dla „Jasia”.

Padł więc za wykrotem, rękę z pistoletem położył na pniu i czekał usiłując odzyskać spo­kój i zimną krew. Trzy sekundy później pa­procie rozchyliły się i wyjrzała czerwona twarz żołnierza. Chłopak ostrożnie rzucał spoj­rzenia na strony dysząc szeroko otwartymi ustami. Broń trzymał w pogotowiu.

Obidowicz dopuścił go na dziesięć metrów, wymierzył z zapartym tchem i oddał trzy strzały jeden po drugim. Zdawało mu się, że posłyszał coś, jakby ciężkie westchnienie. Wopista zapadł się w paprocie.

„Teraz dostał” - pomyślał z radością.

Kiedy jednak podniósł rękę, żeby otrzeć pot z czoła, powietrze rozdarł natychmiast trzask automatu, a z pnia tuż obok posypały się drzazgi.

Obidowicz poczuł piekące ukłucie w palcu. „Łajdak, drasnął mnie” - zaklął z wściekłością.

Palec broczył obficie. Widok krwi rozdrażnił go dziwnie i zdenerwował. Zaczął prać z pi­stoletu w miejsce, gdzie padł wopista, tak dłu­go, póki suche stuknięcie iglicy nie uprzytomniło mu, że wystrzelał cały magazynek.

Ochłonął wtedy. Zdumiała go cisza, jaka panowała wokoło. Dopiero wówczas zorientował się, że tamten już nie strzela. Zarośla na­przeciw sterczały nieruchomo. „Tym razem musiałem go naprawdę zatłuc”...

Ogarnęło go zwierzęce pragnienie natych­miastowej ucieczki. Zdławił je jednak. Nauczony doświadczeniem postanowił się naprzód upewnić. Zdjął czapkę z głowy, nasadził ją na ułamaną gałązkę i podniósł ostrożnie do góry „na wabika”.

Lecz dookoła panowała cisza, tylko gdzieś z tyłu dzięcioł stukał uparcie w pień sosny...

Droga była wolna. Na wszelki wypadek po­stanowił jednak nabić spluwę. Ostrożność nigdy nie zawadzi. Sięgnął po naboje i zaklął pod nosem. Bałwan! Wystrzelał się do ostatniego pocisku! To prawda, że nie lubił obcią­żać się ołowiem. Nie nastawiał się zresztą na prowadzenie długotrwałej strzelaniny. Tym ra­zem jednak nerwy trochę go poniosły.

Chwilę ważył w ręce nieużyteczny pisto­let - i cisnął go w krzaki. To nawet sprawiło mu pewną ulgę. Pistolet w swojej robocie uwa­żał za instrument ostatniej kategorii. Dobycie broni oceniał jako klęskę i zło konieczne. Strze­lanina nie jest właściwą metodą działania dla szpiega. Zresztą spełniła już swoje brutalne zadanie: Uprzątnął z drogi przeszkodę. Jest wolny... jeszcze wolny... a póki wolny, póty są szanse...

Ogarnęło go dziwne podniecenie, jakie czuć musi więzień, który nagle zobaczył, że znajduje się sam poza bramą więzienia.

Ma teraz drogocenne pół godziny czasu. Wątpliwe, by ściągnięty strzelaniną patrol alarmowy znalazł się szybciej na miejscu. Pół godziny czasu! Okres wydawał się straszliwie krótki i długi zarazem.

W jego sytuacji każda sekunda była długa, każda sekunda miała wagę złota. Spojrzał na zegarek: czwarta siedemnaście. Wszystko więc, co nastąpiło od zetknięcia z patrolem, trwało zaledwie siedem minut. Tak... jeszcze są szanse.

Oczywiście, pociąg teraz już odpada. Stacje będą obstawione, podróżni obserwowani. Zbyt wielkie ryzyko. Lecz i ten szczegół był przewi­dziany w operacji. Na taki wypadek Kajzer przygotował melinę, gdzie można było doskoczyć w ciągu niespełna dwu godzin jazdy koń­mi. Na bocznej polnej drodze w umówionym miejscu czekał na niego dwukonny wóz z tucz­nikiem, inny komplet dokumentów i ubranie. W tej nowej roli - jako chłop, miał dojechać do Trokowa, rzekomo na punkt skupu.

Wszystko to w mgnieniu oka przebiegło mu przez myśl. Podniecony poderwał się na nogi.

I wtedy stała się rzecz dziwna. Oto bowiem tuż za sobą posłyszał po raz pierwszy ów nie­znajomy, dziwnie stłumiony, piersiowy głos. Głos bliski, a jakiś bezdźwięczny i zmęczo­ny - podobny do ciężkiego szeptu starego człowieka:

- Stać! Nie ruszać się!

To było niesamowite uczucie. Po raz pierw­szy przeszedł go wtedy dreszcz. Obejrzał się gwałtownie.

O pięć, może sześć kroków od siebie zoba­czył opartą o ścięty pień lufę pepeszy. Wzdryg­nął się. Nigdy w życiu żadna rzecz nie wyda­wała mu się tak ohydna jak ta szara lufa w swej dziurkowanej osłonie.

Lecz zaskoczenie trwało tylko ułamek se­kundy. Wyćwiczony zmysł obronny momental­nie zareagował.

Obidowicz padł błyskawicznie na ziemię, chciał wypróbowanym sposobem przetoczyć się kilka metrów w bok i zniknąć za wykrotem. Lecz dwie kule z pepeszy bzykające po liściach przygwoździły go do ziemi... Byłoby szaleń­stwem w tych warunkach ważyć się na jaki­kolwiek ruch. Wyobraził sobie swoje plecy naszpikowane ołowiem i odechciało mu się wszystkiego.

Leżał więc na brzuchu rozpłaszczony, bez­bronny i oszołomiony i gryzł z wściekłości pal­ce... oto już koniec. Za chwilę podejdzie do niego wopista i zabierze do strażnicy. Wiedział, co powinien uczynić w tej chwili... pomacał nawet na piersi szklaną fiolkę. To było rów­nież przewidziane w grze. I niewątpliwie słusz­ne. Jednakże zdrętwiałe palce odmówiły po­słuszeństwa.

Nie... jeszcze nie teraz... Scenariusz mówi: „w ostatniej chwili”. Nie mógł się pogodzić z tym, aby to była ostatnia chwila. Nie, zginie inaczej. Kiedy wopista podejdzie, rzuci się na niego, stoczy ostatnią walkę. Tak, jeszcze jest czas.

Jednakże upływały sekundy, a wopista nie podchodził. Kiedy jednak Obidowicz zdumiony ośmielił się unieść nieco głowę, natychmiast usłyszał ten sam piersiowy, głuchy, rozkazu­jący głos:

- Leż płasko! Nie ruszaj się!

Opadł na ziemię. Kim był ten człowiek? Wątpliwe, by znalazł się tu jakiś trzeci wopista. Wszystko wskazywało raczej, że to tamten „Jasio” zmienił niepostrzeżenie po­zycję i zaskoczył go od tyłu... Lecz ten głos, te dziwne metody... Nie pasowało to jakoś do niego.

Obidowicz leżał więc rozgorączkowany, a przez głowę przelatywały mu najbardziej niedorzeczne myśli. Z początku przypuszczał, że wopista chce go zlikwidować na miejscu, lecz zaraz odepchnął tę myśl jako bezsensowną. Gdyby chciał to zrobić, zrobiłby już dawno. Oni zresztą nie mają tego zwyczaju. Najchęt­niej biorą żywcem.

Potem pomyślał, że pewnie wopista czeka jeszcze na kogoś, a może po prostu nie wolno mu opuszczać pozycji.

Nie, to wszystko bzdura. Tu musi chodzić o co innego. Jest w tym zapewne jakaś ich nowa metoda - bardzo prosta, ale nie znana jeszcze Obidowiczowi.

I po raz drugi przeszedł go dreszcz.

To niemożliwe, by miał zginąć tak głupio! Nie chciał, nie mógł w to uwierzyć. Pod lepszą urodził się gwiazdą. Czeka go przyszłość. Takie­go zdania był pułkownik Fabian i pan doktor Lipiński - ludzie, których darzyło pełnym zaufaniem wielkie mocarstwo atlantyckie i któ­rzy znali się na tych sprawach. Wszak doktor Lipiński podczas przyjacielskiej, poufnej poga­wędki w czasie ostatniego spotkania we Frank­furcie oświadczył mu wyraźnie: „Pan ma do odegrania czołową rolę w przyszłej organizacji wolnego świata”.

A pułkownik Fabian na bankiecie w kasynie w Augsburgu wspominając o jego sukcesach uścisnął mu przy wszystkich kordialnie rękę i powiedział: „Pan ma wszelkie dane, by stać się nowoczesnym bohaterem Zachodu. Widzę w panu polskiego Lawrence'a”.

Obidowicz patrzy w ciemną, zbitą masę pa­proci, spogląda na spokojne sosny - jakby dziwił się ich spokojowi. Słyszy nie zmącone niczym kucie dzięcioła, pogwizdywanie szpaków i zdaje mu się, że uległ jakiemuś okropne­mu złudzeniu, że nie było żadnej strzelaniny i koło niego nie ma żadnego wopisty.

Podnosi głowę, lecz zaraz opuszcza ją po­spiesznie. Nie, to nie złudzenie. Ohydna dziurkowana lufa wciąż sterczy z paproci przy pniu.

Co za upokorzenie! Jakiś szczeniak trzyma go na muszce, a drogocenne minuty płyną nie­ubłaganie. Znienawidził siebie za ten strach, co przypłaszczył go do ziemi jak płaza i trzyma...

„Pan jest fenomenem woli” - widzi wy­pukłe oczy Lipińskiego patrzące na niego z podziwem zza rogowych okularów.

To prawda. Dawał już sobie radę w roz­maitych sytuacjach. Siedem razy przekraczał zieloną granicę. Siedem razy wykiwał tych „Jasiów” w zielonych czapkach. Lecz i to praw­da, że nie leżał nigdy rozpłaszczony na ziemi jak żaba, mając automat wycelowany w plecy.

Tak… sytuacja nie jest zbyt przyjemna, lecz przecież, do licha... istnieje jakaś różnica mię­dzy rozpłaszczoną żabą a Obidowiczem. Gdybyż potrafił zdobyć się na odwagę i zaryzykować. Lecz ryzyko było straszne, a szanse prawie żadne. Zacisnął bezsilnie pięści. Pot wystąpił mu na czoło.

Nie, nie wolno załamywać rąk! Za szybko zwątpił w siebie.

„...Jeśli przeraża pana, że znajdzie pan tam naprzeciw siebie wyspecjalizowanych łapaczy, niech pan pamięta, że istnieje jeszcze prze­waga intelektu i przewaga woli. Mówiąc proś­ciej, będzie pan miał tam do czynienia z „Ja­siami z Wołomina”, pan, oficer wywiadu! Nie­wątpliwie, będą to „Jasie” wyćwiczeni w swo­im fachu, zaopatrzeni w pewną sumę nabytych odruchów, lecz... pan sam rozumie... - Obidowicz zapamiętał wymowny ruch ręki doktora Lipińskiego - ...Są to różnice w spraw­ności rzemieślnika i artysty, kółek mechanizmu i żywej inteligencji, różnice nieporównywalne. Dlatego potrafi pan wygrać i obrócić na swoją korzyść sytuacje pozornie niekorzystne, zda­wałoby się - beznadziejne.”

Lipiński ma rację. Obidowicz rozumie to dobrze. Sytuacja wymaga od niego rzeczy wielkiej. Musi zdobyć się na czyn genialny, uczynić z tego wypadku zdarzenie, które za­notuje historia - inaczej zginie. Tak wygląda sytuacja. Nie ma innego wyjścia. Trzeba za­prząc do roboty wszystkie komórki mózgu i rozważyć rzecz na zimno. Zdaje się, że nie popełnił dotychczas żadnego błędu i od począt­ku dobrze rozgrywał tę niezwykle ciężką par­tię. Jasne, że nie sposób było walczyć sześciostrzałowym pistoletem przeciw automatom, zrobił jednak chyba w tych warunkach wszystko, co należało zrobić. Był prawie w tym momencie pewien, że sytuacja rozwija się po jego myśli, że w znacznym stopniu kieruje nią nadal i nawet całe to bezczynne leżenie tutaj w ciągu ostatnich minut jest z jego strony świadomym, dobrze przemyślanym posunię­ciem mającym na celu uśpienie czujności „Ja­sia”.

Nawiedziła go chwila ogromnej pewności siebie. Śmiały, bezczelny plan zarysował mu się wyraziście przed oczyma. Dokona rzeczy niezwykłej i bez precedensu.

Najpierw należało wykonać ruch próbny. Uniósł się nieco na rękach. Odwrócił głowę. Na widok lufy zrobiło mu się zimno. Zdawało mu się, że słyszy szczęk żelaza. Zastygł w bezruchu. Nie, to gałązka trzasnęła. A więc do dzieła. Zaczął obracać się ciałem o sto osiemdziesiąt stopni. Zdawało mu się, że każde po­ruszenie powoduje przeraźliwy hałas, toteż przystawał co trochę i nasłuchiwał. Lecz tam­ten nie reagował wcale.

Napięcie nerwów wzrastało. Czuł nieznośne pulsowanie w skroniach i wariackie uderzenia serca. Całą siłą woli trzymał się na miejscu. Korciło go, by zerwać się z ziemi i biec na przełaj przed siebie, byle dalej od tej lufy ohydnej.

Lecz wiedział, że to nie jest wyjście. Wyjś­cie pozostawało tylko jedno, jedyne... Opanowywał się więc i jak wąż ślizgał poprzez pa­procie do wopisty.

Chwilami zamykał oczy i zaciskał szczęki, gdyż zdawało mu się, że czuje już gorący cios pocisku rozłupującego mu czaszkę, ale pełzł uparcie dalej, spocony i zadyszany, naprzeciw wymierzonej lufie, truchlejąc i zdumiewając się na przemian. Wiedział, że nikt i nigdy nie uwierzy mu, by mógł dokonywać czegoś po­dobnego, sam zresztą sobie nie dowierzał. A jednak to była prawda. Lada moment spo­dziewał się ostrego krzyku: „stój!” lub zgoła serii z automatu, a jednak nic takiego nie na­stępowało. Rzecz udawała się nadspodziewanie.

„Zagapił się głupi «Jasio» albo po prostu usnął.”

Już blisko. Spoza paproci wyłania się czar­ny pień, na którym oparta jest lufa. Widać wyraźnie pochyloną głowę wopisty, jakby za­dumanego nad szarym korpusem automatu...

Plan precyzował się. Ocalenie przybierało realne kształty. Teraz ostatni akt...

Obidowicz zerwał się błyskawicznie z ziemi i rzucił całym ciałem na wopistę. Lecz nie na­potkał oporu. Chłopak zwalił się na mech bez­władnie jak kłoda.

Na brodzie, wąskim pasemkiem od ust, czer­niła mu się zakrzepła krew.

Obidowicz stanął osłupiały, oczy wyszły mu z orbit. Zrozumiał, że uderzył trupa.

Zdjął go najpierw strach, potem upokorze­nie, wreszcie wściekłość bezmierna.

Pies podstępny! Musiał dostać jeszcze tam w zaroślach, lecz podczołgał się tutaj... i oszukał go bezczelnie. Tyle czasu zmarnował przez niego! Tyle czasu!

Porwał pepeszę i rzucił się zrozpaczony w sosnowy las, na zachód.

Lecz nagle na zakręcie szosy zawarczały motory. Obidowiczowi zdawało się, że słyszy ujadanie psa. Rzucił się w drugą stronę, lecz na porębie w odległości niespełna pół kilome­tra ujrzał tyralierę zielonych mundurów...

Zrozumiał, że jest już na wszystko za póź­no. Łzy bezsilności i żalu przesłoniły mu oczy.

Zawrócił zrozpaczony. Na widok leżącego bezwładnie wopisty zdjęła go wściekłość. „Pod­stępny, zdychający pies. Taki głupio uparty, tak nieludzko wierny... aż do końca.”

W paroksyzmie nienawiści zaczął deptać i ko­pać skrwawione ciało.

Przez tego „Jasia”... przez tego „Jasia z Wo­łomina” zginie polski Lawrence!

Lecz gdy pochylony nad ziemią nacisnął spust pepeszy, by skończyć z sobą, iglica wróciła miękko i cicho. W pepeszy nie było już ani jednego naboju.

To dopełniło miary. Załkał z upokorzenia i rzucił się w zarośla.

Kiedy wyciągnięto go stamtąd, już nie żył.

Miał przy sobie wszystkie potrzebne przybory prócz jednej małej szklanej fiolki...

Mój sylwester wopowski

Odsunąłem papiery i wychyliłem duszkiem szklankę wody z karafki. Te kaloryfery mogą człowieka wysuszyć na daktyl. Która to już godzina?

Spojrzałem na zegar z dyskobolem mono­tonnie tykający na biurku. Była ósma. Warto by się zbierać. Zosia telefonowała, że jest już gotowa do wyjścia. Pytała, czy się wybiorę w mundurze, czy w ciemnym ubraniu i jaką koszulę ma odprasować, tę białą czy tę w pa­ski. Biedaczka nie ma większych zmartwień.

Powiedziałem, że się namyślę i zadzwonię przed samym wyjściem, żeby mi tylko teraz nie przeszkadzała. Mam sprawy.

Ile się tego nazbierało!

Utrzymuję żelazną hierarchię w załatwianiu spraw. Te związane ściśle ze służbą graniczną nigdy nie czekają u mnie w kolejce, lecz są różne inne, których nie cierpię, spychane przez te pierwsze, ważniejsze i gromadzące się na moim biurku jak muł i osad.

One to właśnie zatrzymały mnie dzisiaj. Dziś upływają terminy. Ostatni czas przeczyścić biurko. Tak więc na sylwestra zostałem ze stosem różnych świstków, sprawozdań i rozra­chunków gospodarczych. Mogłem wprawdzie podpisać je z zamkniętymi oczyma, mam jed­nak głupi nałóg studiowania tego, co podpisuję.

Tomek Szyrmer z brygady twierdzi, iż jest to wyłącznie nałóg bardzo młodych dowódców i że później wyrosnę z tego. Szyrmer jednak jest cynikiem i nie biorę go poważnie. Właś­nie dwie godziny temu wpadł tutaj wyciągnąć mnie na zabawę do kasyna. A gdy mnie zastał nad papierami, rżał jak cyrkowy koń. Zauwa­żył, że byłoby to do mnie podobne, gdybym noc sylwestrową spędził nad sprawozdaniami zużycia pasty do butów i mydła w batalionie.

Wiatrogłów nie rozumie, jak mało mam czasu.

Na dzisiaj jednak chyba dość roboty. Do­prawdy nie da się dłużej pracować. Nie ma nastroju, nie ma warunków. Wszystko dziś denerwuje człowieka.

Z dołu dobiegają dźwięki starego tanga. To lepsza część naszego kucharza Niedrożnego produkuje się na saksofonie. Bałwan! Opłakuje na instrumencie uroki utraconej miłości. Lepiej byś, bracie, zapłakał nad swoimi kotle­tami.

Za dużo doprawdy tych artystów w bata­lionie. Czasem trudno powiedzieć: wopista czy muzykant. Namnożyło się tych talentów, psia­krew! Tancerze, muzycy, szaliapiny, bokserzy, piłkarze i różne inne czorty. Mam o was wy­robione zdanie. Wszystko to forma wewnętrznego dekownictwa i dezercji. Nie zajmuję się tymi sprawami. Uważam, że to sprawy mo­jego zastępcy, porucznika Zapały. Jeśli jednak chodzi o moje zdanie, to rozkurzyłbym wasze zespoły na cztery wiatry, bratkowie. Wojsko czy kabaret, u czorta!

A ten mi jeszcze pod samym uchem miauczy miłośnie. A ledwo się odezwał, już mu odpo­wiadają ze świetlicy, ze schodów i dziedzińców gwizdy i wycia. Marcowe koty, psiakrew! Niedrożny wyzwala w nich utajone tęsknoty.

Innym razem przegnałbym Niedrożnego ra­zem z jego trąbą. Chociaż to filar naszego ze­społu instrumentalnego. Tak przynajmniej utrzymuje mój zastępca Zapała. Normalnie tę­pię tego rodzaju przejawy. Wojsko jest dla mnie szkołą obowiązku i wyrzeczenia.

Lecz dziś sylwester!

Zresztą i tak jestem osaczony. Na dziedzińcu zachrypły głośnik opiewa w rytmie walca ruch budowlany naszej ukochanej stolicy. Sekun­dują mu w tym wiernie melodyjne ryki, które wiatr podmuchami nanosi z portu i z miasta. Nie sposób obronić się przed nimi. Nie mogę nawet zamknąć okna, usmażyłbym się. Kalo­ryfery buchają podzwrotnikowym gorącem. Te łobuzy z kotłowni wykonują z samozapar­ciem plan zużycia paliwa. Kiedyś myślałem, że to tylko zwykły brak koordynacji z mete­orologią, ale w tym tropikalnym szaleństwie, jak się okazało, jest metoda. Wyłuszczył mi ją mój szef gospodarczy Miętusik. Tłumaczył, że jeśli do trzydziestego pierwszego grudnia nie zużyjemy zapasu węgla przeznaczonego na czwarty kwartał, na przyszły rok nie­chybnie obetną nam przydział. A co będzie, jeśli na przyszły rok będą o tej porze mrozy? Czy obywatel kapitan odważy się wziąć odpo­wiedzialność? - to mówiąc Miętusik kurczył się i rozcierał sobie kościste ręce, a na łysa­wym czole przebiegał mu dreszcz jakby w przeczuciu straszliwego zamrożenia bata­lionu.

Nie, niech mnie Bóg broni! Nie chciałem za to wziąć odpowiedzialności i machnąłem ręką. Teraz ponoszę konsekwencje. Miętusik smaży mnie żywcem.

I jak tu zapomnieć, że sylwester?!

A do tego ten stukot siekiery na dziedzińcu. To Iwańczyk i Krochmalski oprawiają choinkę noworoczną. Patrzę na nich ze złością. Jeszcze się nie wydłubali. Rano przyszli z jakąś miot­łą i powiadają, że choinka. Skląłem ich. Tłu­maczyli się gęsto, że innych w składach nie ma, że już za późno, że co lepsze zostały rozchwytane jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Oznajmiłem im surowo, że nic mnie nie obchodzi, skąd wezmą drzewko, i że choinka musi być elegancka. Trzasnęli obcasami, odmeldowali się i poszli.

Pod wieczór rzeczywiście przytaskali inną. Obawiam się, że jest to przedmiot przestępst­wa leśnego, ale nie mówię nic, udaję, że się nie domyślam. Bo co mam robić? Za cztery godziny Nowy Rok!

Dom Marynarza żarzy się już czterema rzą­dami okien. Rozpoczyna się bal przodowników. Pomacałem zaproszenie w kieszeni. Trze­ba się zbierać i pójść na tego, sylwestra. O służ­bę jestem spokojny. Nie dalej jak tydzień te­mu zlikwidowaliśmy próbę przerwania. Po takiej akcji przychodzi zwykle okres wytchnienia, jak cisza po sztormie. Wszystko wska­zuje na to, że nareszcie tym razem sylwestra i Nowy Rok spędzimy spokojnie.

Tak, trzeba się zbierać. Przysiądę jutro po południu i przejrzę resztę spraw. Szczęściem Nowy Rok zaczyna się w rzeczywistości do­piero drugiego stycznia. Nie mogę po raz dru­gi robić Zosi zawodu. W zeszłym roku przesie­działa sylwestra w domu. Mieliśmy przerwa­nie w porcie, alarm - cała noc zmarnowana.

W tym roku wystosowała ultimatum: albo będę gotów na pół do dziewiątej, albo pójdzie z Czernicami do plastyków. Nie miałem naj­mniejszej ochoty puszczać żony do plastyków. To jaskinia ten ich cały lokal, a wszyscy pla­stycy to ludzie rozwięźli i cyniczni, to nie jest towarzystwo dla żony oficera.

Oczywiście Zosia tylko mnie tak straszy... Ale już byle co denerwuje człowieka. WOP to służba nerwów. Jak długo jeszcze pociągnę? Szyrmer powiedział, że za trzy lata będę gotów. Szyrmer jest starym, złośliwym kozłem, ale chyba niewiele przesadza.

Oho, znów telefon. Czyżby Zosia? Nie, to Zapała. Czegóż on chce?...

- Jak? Czyżyka do bębna, a Karasia do śpiewu? Nie, na to nie mogę się w żaden spo­sób zgodzić... Nie... Nie... poruczniku Zapała. Że co? Kto będzie śpiewał? Nie wiem... nie wiem, poruczniku kochany, kto będzie śpie­wał... Tak, nic ma to nie poradzę, niestety, po­ruczniku Zapała. Co macie robić?... Róbcie, co chcecie... zaśpiewajcie sami... Honor bata­lionu?... Poruczniku Zapała, mój batalion swój honor zdobył na posterunkach służbowych i chcę, by go tam utrzymał. Po co takie wiel­kie słowa, poruczniku... za duży kaliber, za duży kaliber... do fikania na scence... To prze­rosty, towarzyszu, niebezpieczne przerosty. Wystarczy już, że z powodu waszej perły jaz­zowej chłopaki chodzą dziś bez kolacji... Tak, mówię o kucharzu Niedrożnym... co takiego zrobił? Nic takiego strasznego, spalił sto dwa­dzieścia porcji... Roztargnienie artysty?... Zde­nerwowanie przed występami?... Pośpiech? Być może, lecz ja wolę mieć normalnego kucharza niż nienormalnego artystę... że sukcesy?... Dia­bli was z waszymi sukcesami!

Nie. dyskutujmy, towarzyszu, znacie moje stanowisko. Sylwester to dla mnie taki sam dzień jak każdy inny... Tak, to jest nieodwo­łalne... wesołego sylwestra, poruczniku Zapała!

Rzuciłem słuchawkę telefonu. Ach ten Za­pała! Oczywiście weźmie to za drwinę. Zapała ma mnie za tępego, nieużytego służbistę. Nie można powiedzieć, żeby praca między nami układała się jak po maśle. Chwała Bogu, moi zwierzchnicy mają inne o tym zdanie. Nie mówię, żebym był w pełni doceniany. Być może, jestem za mało reprezentacyjny, nie umiem mówić przekonywająco i gładko, ale mają do mnie zaufanie.

Nie dostarczyłem wprawdzie jeszcze ani jed­nego talentu bokserskiego do „Gwardii” i ani jednego tancerza czy śpiewaka do zespołu cen­tralnego. Dostarczyłem za to wielu wzorowych żołnierzy WOP-u. Nie, nie mówię o tych odznaczonych, chociaż i takich jest sporo. Mówię po prostu o batalionie dobrych, pew­nych żołnierzy. Może to jest mniej efektowne niż produkowanie mistrzów boksu i tańca, nie­wątpliwie jednak pożyteczniejsze.

Tak... mam czyste sumienie. Postawiono mnie tu, żebym pilnował granicy, a nie wychowywał tenorów, u licha! Ten Zapała. Co on wie o prawdziwej służbie granicznej, co on rozumie ze służby... Chłopak nie ma prawdzi­wego wopowskiego stażu. Dla niego służba to szkółka. Trudno się nawet złościć na smar­kacza.

Dobry chłopak, ale nie rozumiemy się. Kie­dyś zmądrzeje i przyzna mi rację. Jak mu jego tancerze przeoczą przestępcę, zrozumie, że wojsko to jednak mimo wszystko nie balet. Wychowanie polityczne? Nikt mnie nie prze­kona, że istnieje związek między wychowa­niem politycznym a grą kucharza Niedrożnego na saksofonie. Uważam natomiast za akt politycznie szkodliwy przypalanie gulaszu.

Tak, w tych sprawach niezupełnie rozumie­my się z moim zastępcą. Ja mam, jeśli się tak można wyrazić, własny pogląd na tę sprawę. Nie, nie mam nic przeciwko zajęciom w zespołach. Chcecie obywatele tańczyć, kopać piłkę, grać na saksofonach i harmoszkach, śpie­wać - proszę bardzo - jest na to czas prze­widziany regulaminem, moim zdaniem - zbyt obszerny, ale nie będę z tego powodu toczył batalii.

Zapamiętajcie sobie jednak - proszę to wziąć pod uwagę - że z tego tytułu nie będą wam przysługiwały najmniejsze przywileje. Żadnych zwalniań, przepustek, faworów i ho­norów.

Wprost przeciwnie. Pozwolicie, obywatele artyści i sportowcy, że zwrócę na was szczególną uwagę, szczególną otoczę was troską i poddam szczególnym rygorom, byście nie za­pomnieli, bratkowie, po co tu właściwie jesteś­cie i nie odwykli od smaku naszego wopowskiego chleba.

A jednak zdenerwował mnie ten smarkacz Zapała. Rozdrażniony złożyłem papiery do szuflady i zamknąłem biurko.

Zabierałem się właśnie do plombowania szafy pancernej, kiedy usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi. Odwróciłem się gwałtownie.

Nade mną stał major Czepiga ze sztabu. Wiecie, co znaczy Czepiga. Czepiga to znaczy - inspekcja, całonocna włóczęga po pla­cówkach.

Patrzyłem na niego wzrokiem, jakim za­pewne mierzył Twardowski diabła, gdy przyszedł po jego duszę.

A potem - zdajecie sobie sprawę ze stanu moich nerwów - nawiedziło mnie pragnienie okrutnego śmiechu, chciało mi się śmiać, śmiać do upadłego.

To dobre, o to dobre! Doskonały chwyt! Świetny kawał! Radykalne lekarstwo na sylwestra. Chirurgiczne cięcie. Wszystkie kłopoty zdjęte z głowy za jednym zamachem, łącznie z rachunkami zużycia pasty i mydła, z Zosią i plastykami!

Tak u nas w WOP-ie rozładowują się często najbardziej zagmatwane sytuacje. Głupi idiota, martwiłem się o to, czy cywilny garnitur, czy koszula w paski. A sylwester dla mnie był już zaplanowany. Całonocny, wopowski!

Papieros

Zdarzyło się to podczas tej niezwykłej inspekcji posterunków portowych, którą przeprowadził u nas w noc sylwestrową major Czepiga ze sztabu.

Znajdowaliśmy się właśnie na Nabrzeżu Pół­nocnym. Czterogodzinna inspekcja, podczas której przemierzaliśmy wszystkie baseny i na­brzeża, przyniosła mi gorzką satysfakcję za zmarnowany sylwester.

Wszędzie zastawaliśmy wopistów na poste­runkach w stanie pełnej gotowości służbowej.

Nigdzie nie udało się stwierdzić Czepidze najmniejszego bodaj uchybienia czy naruszenia dyscypliny. Przez cały czas milczał upar­cie, co było już oznaką, że jest zadowolony.

A potem nawet zaczął wydawać nosowe po­mruki...

- Tak... tak... no... no...

Kto znał jego powściągliwość w wyrażaniu pochwał, ten wiedział, że to niedźwiedzie mru­czenie było nie byle jakim komplementem pod moim adresem. Tak, mogłem już być spokojny o opinię w sztabie. Może nareszcie ocenią, co wart mój batalion. To przecież była bądź co bądź niezwykła próba. Próba sylwestra.

Aż nagle, tuż pod koniec inspekcji, zaszedł ten przykry wypadek, który popsuł wszystko.

Jak powiedziałem, znajdowaliśmy się właś­nie na Nabrzeżu Północnym. Stały tam dwa bliźniacze drobnicowce angielsko-polskiego towarzystwa żeglugi: „Baltlover” i „Baltramp”, oba oświetlone rzęsiście. Lecz zdziwiło mnie jedno. O ile z „Baltlovera” dochodziła wrza­wa rozbawionych głosów, o tyle „Baltramp” był niespodziewanie cichy. Czyżby cała załoga spędzała sylwestra na lądzie? Zaciekawieni po­deszliśmy bliżej. Nie, załoga była na pokładzie. Może ze dwudziestu chłopa poprzebieranych w różne maskaradowe stroje stało stłoczonych przy barierze i gapiło się za burtę. Odwróci­łem głowę.

Cóż oni tam mają takiego niezwykłego do oglądania?

W cieniu dźwigu ujrzałem sylwetkę wopi­sty. Stał w niedbałej, powiedziałbym, wyzywającej pozycji i palił papierosa. Palił jak gdyby nigdy nic.

Zdrętwiałem. Krzyknąłem coś... nie pamię­tam już co. Chłopak zauważył nas wreszcie, drgnął, rzucił niedopałek w wodę i stanął w postawie zasadniczej.

Przypatrywałem mu się oniemiały. To był kapral Karaś, jeden z najlepszych ludzi w moim pododdziale, solista zespołu pieśni i tańca, chłopak, który kilka dni temu otrzymał odznakę wzorowego żołnierza WOP-u.

Innym razem nie zostawiłbym na nim su­chej nitki, ale obecność majora i tych tam na pokładzie hamowała moją pasję.

- Cóż wy, do cholery, nie wiecie, że palić na posterunku nie wolno - wycedziłem zduszonym głosem.

W tej samej chwili poczułem ucisk dłoni ma­jora na moim ramieniu. Czepiga pokazywał mi jakiś przedmiot na czarnym betonie nabrzeża.

- Podnieście! - rozkazał spokojnie wo­piście.

Karaś spojrzał na nas przerażony i podniósł z ziemi pudełko zagranicznych papierosów.

- Chesterfieldy, no, no - mruknął major i schował pudełko do kieszeni.

Krew uderzyła mi do głowy. Postąpiłem krok z zaciśniętymi zębami.

- Jak mogliście?... - wydyszałem.

- Nie tutaj - przerwał mi ostro major. Po czym zwrócił się do Karasia.

- O dziewiątej zameldujecie się u mnie, kapralu.

- Tak jest! - wykrzyknął chłopak.

Major odwrócił się i poszliśmy dalej odpro­wadzeni głośnym śmiechem załogi „Baltrampu”. Szedłem jak pijany, dławiąc się z wściek­łości, wstydu i upokorzenia.

Postępek Karasia był bez precedensu w mo­im pododdziale. Nie po raz pierwszy zdarzało się, że pełniącemu służbę wopiście marynarze z zagranicznych statków rzucali papierosy. Obojętne, czy robili to z filantropii, czy dla świadomego demoralizowania żołnierza - gest taki odczuwałem zawsze jako prowokację.

Lecz jak dotąd moi chłopcy wychodzili z tych prób zwycięsko. Nie połasili się nigdy. Dopiero Karaś. I to tej nocy... podczas inspek­cji... na oczach Czepigi. Paliłem się ze wstydu.

Nie wiedziałem, co mówić, jak się zachować. Z początku próbowałem usprawiedliwić Kara­sia przed sobą i przed majorem.

- Noc sylwestrowa, zadymka... ludzie są ludźmi - bąkałem bez przekonania.

Lecz gdy zobaczyłem utkwione we mnie ironiczne oczy majora, umilkłem zmieszany.

Rano, stosownie do rozkazu, kapral Karaś stanął do raportu. Nie wyglądał na zbyt stropionego i to jeszcze bardziej mnie rozjątrzyło.

- Czy zdajecie sobie sprawę ze swojego po­stępku? - rzekłem surowo, z trudem opanowując nerwy.

- Ja to obywatelowi kapitanowi wytłuma­czę...

- Bez tłumaczeń - przerwałem - sprawa jest jasna.

- Zaraz - wtrącił major - dajcie mu się wypowiedzieć.

- Mogę mówić od początku, obywatelu ma­jorze?. - poczerwieniał Karaś.

- Mówcie.

- Więc to było tak. - Karaś odsapnął i za­czął opowiadać: - Tej nocy to ja faktycznie miałem pecha... Najpierw dali rozkaz, żebym jechał z zespołem do Domu Marynarza. Bo ja jestem solistą i śpiewam, obywatel kapitan wie. Więc przygotowywałem się do występów... Aż tu nagle: „Nie będziecie śpiewali. Przygoto­wać się do służby”.

No nic. Rozkaz to rozkaz. Najgorsze, że tak nagle. Nie zdążyłem nawet przekąsić czegokol­wiek. Obywatel kapitan wie, kucharz Niedrożny spaskudził kolację, a do kantyny wpaść już czasu nie było. Poszedłem, jak stałem.

W porcie mokry deszcz ze śniegiem i wiatr. Obywatel kapitan wie, najbardziej zimno, jak mokro i wieje... Zaczęło mnie podwiewać. Czu­łem się, jakbym na sobie miał nie płaszcz, ale firankę...

Tu przerwał i flegmatycznie wytarł nos.

Od razu zorientowałem się, że mam przed sobą krętacza - gadułę, chłopaka spod Łysicy. Taki nie powie nigdy tak albo nie. Będzie krę­cił i kołował. Wyprowadzi ci wszystko od Ada­ma i Ewy...

- Mówcie do rzeczy - przerwałem mu su­rowo. - Więc zapaliliście z zimna?

Karaś uśmiechnął się.

- Ja to obywatelowi kapitanowi dokument­nie wytłumaczę.

Ten jego tupet i nonszalancja były nieznośne.

- Dość tych wykrętów! - krzyknąłem. - Odpowiadajcie na pytania.

- Czekajcie - wtrącił spokojnie major. - Niech opowie. Opowiedzcie wszystko dokładnie, Karaś.

Przygryzłem wargi.

Karaś podniósł głowę i wrócił do swojej opo­wieści:

- Więc stanąłem przy tym „Baltrampie”. Co tu dużo gadać, nie byłem w nastroju. Obywatel major rozumie, tu człowiek stoi w nocy i zawiei... a tam się bawią jak sto diabłów. Śmiechy i krzyki, tupoty... saksofony, muzyka, cały statek we światłach. Aż czułem, jak stamtąd bucha gorąco i smakowite zapachy. Najgorsze te zapachy, obywatelu majorze.

Najpierw powiało czymś lekkim, znaczy alkoholowym. Wódka nie wódka, wino nie wino, rum może... trudno było poznać, bo wszystko wymieszane razem... Aż mnie i mdlić zaczęło, takie to było ciepłe i słodkie.

Potem mnie zaatakowały cięższe kalibry. Jeden po drugim zajeżdżały mnie całe asortymenty gastronomiczne wte i wewte, i nazad od początku zależnie od wiatru. A już najgorzej to ta cholera, smażony boczek z cebulą. Niech się nasz Niedrożny schowa. Nigdy nie myśla­łem, że tyle może być zapachów.

Jak mnie to wszystko zaczęło rżnąć po żołąd­ku, to aż spluwać musiałem, bo ślina mi cie­kła jak nie przymierzając temu głupiemu kundlowi z książki.

- Jakiemu kundlowi, co wy opowiadacie? - przerwałem.

- No, temu „naukowemu” od profesora Pawłowa. I tak byłem wystawiony na natar­cie zapachów. Faktycznie cierpiałem, obywatelu majorze. Odwracałem się, nos zatykałem, nic nie pomagało... Cała pociecha, że nie ja je­den. Kapral Teliga, który stał u rufy, też się za nos trzymał.

Aż tu nagle słyszę nowy wrzask. Patrzę, na pokład walą marynarze poprzebierani za jakichś pajaców, kominiarzy, piratów i innych diabłów, a każdy z butelką w kieszeni. Maszerują dookoła, trąbią, biją w blaszane talerze.

Jeden przebrany za babę stanął przy burcie, kiwa na mnie i kieckę podnosi.

- Luk! Luk! Wop! Wop! Najs gel?... Pryty, pryty?...

To cała banda w śmiech, a tamten zadkiem kręci i mizdrzy się do mnie.

Nie wiedziałem co robić. Udałem, że nie widzę... Diabeł ich tam wie, co to ma znaczyć. Może żarty, a może specjalnie zagadują jak wtedy z tym Gajkiem i Kramerem. Ja będę patrzył, a tu ktoś z boku szus do statku.

Nie wezmą mnie na to - pomyślałem - i w drugą stronę zerkam, ale nic podejrzanego. Znaczy się darmowe przedstawienie...

A oni dalej krzyczą:

- Luk, luk Wop!

A był tam taki jeden gruby, przebrany za kapitalistę...

- Jak? Za kapitalistę? - uśmiechnął się major.

- Tak, za kapitalistę... obywatelu majorze, z brzuchem był i w cylindrze jak Dulles - podżegacz.

Więc ten Dulles butlę do gęby przyłożył i ciągnie. A wszyscy liczą, ile łyków wydulda. I zakłady robią. A ta bestia za jednym zama­chem całą flachę wytrąbił, więc tamci oglądają, śmieją się, biją go po plecach, a on, znaczy Dulles, po swoim kapitalistycznym brzuchu się klepie.

- Dobre... dobre. Wop - mamle i dawaj podśpiewywać: „Pije Kube do Jakube” i wciąż to samo w kółko: „Pije Kube do Jakube” - widać, dalej nie umiał.

Odwróciłem się oburzony i patrzę po pustym nabrzeżu, a cholera mnie bierze.

Nagle usłyszałem podejrzany zgrzyt i szczęk łańcuchów. Jakiś długi cień przesunął się po nabrzeżu.

Wzdrygnąłem się, oglądam, a tu do mnie w powietrzu butelka jedzie: pękata i złota. Zatrzymuje się nad moją głową i opuszcza powoli prosto do gęby.

Stoję jak głupi i nic nie rozumiem, A tamci z pokładu ryczą ze śmiechu. Dopiero patrzę, a te diabły bom uruchomili, dźwig pokładowy znaczy się, i tym dźwigiem do mnie tę butelkę wiozą...

Czuję, że nabijają się ze mnie jak z kolonial­nego Murzyna, krew mnie zalewa, ale nic, au­tomat zaciskam i stoję jak głupi z tą butelką, co koło głowy mi dynda.

Obywatel kapitan rozumie, że można się było zdenerwować.

Myślę: dzwonić do pododdziału, meldować? E, wyśmieją, głupstwo przecież. Więc lekce­ważyłem, obywatelu kapitanie, lekceważy­łem ich.

Może z pięć minut tak się bawili, aż w końcu usłyszałem czyjś ostry głos na pokładzie i dra­nie przestały się śmiać. Musiał ich oficer po­rządnie obsztorcować, bo patrzę, bom się podnosi, zabierają szybko butelkę.

Myślę: skończyło się, i nawet niejaką wdzięczność czuję do tego oficera.

Wtem... błysnęło coś nad portem. Kolorowe rakiety rozprysły się w powietrzu. Jedna... druga... trzecia... dziesiąta...

To już dwunasta - myślę - zaczął się No­wy Rok, i ścisnęło mnie za gardło. Zwykle o tej porze miasto śpi i nie tak żal... a tej nocy wszędzie, gdzie spojrzałem, światła... kule świa­teł i hałas muzyki. Od Kamiennej Góry... do Grabówka i Oksywia. Wszędzie zabawy i syl­wester. I w Domu Marynarza, i w kasynach, i w „Żegludze”, i u rybaków, i w „Dalmorze”, i w stoczni.

I skapowałem się, że ten Nowy Rok nie tylko u Anglików na „Baltrampie”...

Głupio mi się zrobiło. Czułem się w tym wszystkim jak gwóźdź w marmoladzie. Obywatel kapitan rozumie, z tej i tamtej strony światła, szaleństwa, muzyka i zabawa. A tu ziąb i w żołądku... dietycznie, tak mnie z dwu stron wzięło.

Nagle posłyszałem nowe wrzaski i śmiechy na statku. To te bestie znów wyskoczyły na pokład. Byli już dobrze pod gazem. Butelki strzelały im w rękach. Biała piana ściekała na pokład.

Znowu mnie zobaczyli. Musiałem ich draż­nić i psuć im nastrój. Może faktycznie nie pasowałem do uroczystości, obywatel kapitan wy­baczy. Płaszcz miałem przydługi, do samej ziemi. Rękawy trąbiaste. Sam sobie wydawa­łem się bardzo niezgrabny, nieświąteczny i nie na miejscu.

Ale choć stałem jak pieniek, czułem wszyst­ko i rozumiałem, i dlatego było mi ciężko. Ciężko było, obywatelu kapitanie.

A oni ustawili się w rząd przy barierze bur­towej i znowu się zaczęło. Czułem, że jak teraz co jeszcze zrobią, to nie zniosę.

Może zresztą nic by nie było i regulamin nie byłby złamany, gdyby tylko się śmiali. Ale potem wylazł ten taki gruby z gębą jak pieprz turecki, bosman chyba, bo z naszywkami, i zaczął coś tłumaczyć marynarzom, i pokazywać na mnie. To oni umilkli i przestali się śmiać. A on szwargotał tak i szwargotał, a potem od­wrócił się do mnie:

- Ajm sory... ol sory - pokazuje na mary­narzy, że mnie żałują.

I znów:

- Jur sory... jur sory... Żymno... żymno... Drink nie ma, cmoking nie ma. Nietopsze in Poland! Nietopsze! - głową kręci, ręce składa i strasznie się lituje. A w końca, sięgnął do kieszeni i rzucił mi paczkę papierosów. I wte­dy wszyscy, jak stali, zaczęli sypać.

- Cmok Wop! Cmok!

I wszyscy oblepili barierkę i gapili się na mnie z rękami w kieszeniach jak na nieszczęśliwą ofiarę, a żaden się nie śmiał, tylko gło­wami kręcili... i wzdychali. Taka ich nagła ża­łość wzięła. I tego to już nie wytrzymałem. Krew mnie zalała... Strąciłem butem do wody te ich papierosy, wyciągnąłem swojego „Moc­nego” i zapaliłem.

Karaś skończył mówić i patrzył nam niespo­kojnie i pytająco w oczy.

- To wszystko? - zapytał Czepiga.

- Wszystko.

Czepiga wstał. - Tak... - mruknął - no tak... - sapał przez chwilę i przyglądał się kapralowi swymi bystrymi, małymi oczkami uśmiechając się pod nosem, a potem powiedział krótko:

- Możecie odejść, kapralu Karaś. Sprawę uważam za wyjaśnioną.

Patrzyłem na niego osłupiały.

- Wy mu wierzycie?

- Trzeba wierzyć ludziom, kapitanie. Dla­czego nie miałbym wierzyć wzorowemu żołnierzowi WOP-u?

To powiedziawszy wyciągnął z kieszeni pa­pierosy i zapaliliśmy - „Mocnego”.

Ksiuta w kuchni

Kapral Ksiuta, przygotować się do służby granicznej. - Tę sławną decyzję chorążego Sajdaka pułkownik nazwał później zdumiewa­jącym aktem wychowawczym. Sam Sajdak był o wiele skromniejszy i oświadczył ze skruchą, że był to raczej akt rozpaczy.

Przyznajemy mu rację. Akt ten nie miałby nigdy miejsca, gdyby nie ostateczna kompromitacja Ksiuty na nowym, tym razem kulinar­nym, stanowisku.

W tym czasie strażnica przeżywała trudny okres kadrowy w związku z niedyspozycją sze­fa i kucharza. Obaj dzielni wopiści padli, jak to określił w okolicznościowym przemówieniu porucznik Sitko, na posterunku bojowym bro­niąc nierozerwalnej więzi WOP-u z masami. Bawiąc w charakterze nieoficjalnych przedsta­wicieli na weselu pełnomocnika skupu i kon­traktacji w Gnacinie Wielkim ulegli oni mia­nowicie zatruciu jadem kiełbasianym i od ty­godnia wraz z państwem młodymi i trzydzie­stoma weselnikami przebywali w szpitalu. Kto zdaje sobie sprawę, kim są szef i kucharz dla jednostki wojskowej, ten łatwo pojmie ogrom ciosu, jaki spadł na strażnicę.

O fachowym zastępstwie nie było co marzyć. Do kuchni został więc odkomenderowany ka­pral Ksiuta. Sajdak udzielił mu osobistych instrukcji i objął kontrolę. Niestety, w sobotę, został nagle wezwany do dowództwa brygady. Tego samego dnia jakość obiadu w strażnicy nagle się pogorszyła. Do takich prozaicznych cech jak spalenizna dołączył się nowy i nie znany bliżej czynnik. Charakteryzował on się przede wszystkim tym, że po spożyciu zupy wopiści nagminnie zapadli na ciężką przypad­łość morską. Biedni chłopcy przez trzy dni powstrzymywali się od jedzenia obiadów, mimo że głód skręcał im kiszki. Jeden tylko porucz­nik Sitko jadł bez szczególnych oporów, ale był to człowiek w ogóle wyjątkowy, zresztą jako świeżo upieczony zastępca przeżywał właśnie swój miodowy okres w strażnicy i nie zwracał uwagi na taki drobiazg jak jedzenie.

Ogólnie jednak nastąpiło obniżenie morale i duch w strażnicy podupadł. Wopiści chodzili głodni i rozdrażnieni. Wieczorem w poniedzia­łek' przydybali w sypialni kucharza Ksiutę i sprawili mu blisko godzinnego koca. Grubas wyszedł z operacji ledwo żywy, nic jednak nie pomogło - nazajutrz obiad był bodaj jeszcze gorszy, posiadał ten sam ohydny, mdły smak, skłaniający do małej przejażdżki w okolice Rygi.

We wtorek wrócił wreszcie chorąży Sajdak. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła w strażnicy, była śmiertelna cisza panująca dookoła. Normalnie po obiedzie przy takiej pogodzie jak teraz boisko rozbrzmiewało gwarem. Chłopcy grali zapamiętale w siatkówkę. Tym razem sły­chać było tylko smętne wycie psów służbo­wych. Wopiści siedzieli ponurzy pod płotem. Co trochę któryś zrywał się nagle i na chwiejnych nogach biegł przed siebie trzymając się za brzuch i usta.

Sajdakowi wydało się to dosyć dziwne, nie miał jednak czasu zastanawiać się dłużej nad tym zjawiskiem. Przywoził ważne wiadomości z odprawy, był zmęczony i niewyspany, a nade wszystko głodny.

Wpadł więc do kancelarii, ściągnął pas i kurtkę, po czym zapytał służbowego Uszaka, czy jest jeszcze obiad. Zwykle o tej porze ron­dle świeciły już pustkami, tym razem jednak Uszak odrzekł, że owszem, obiad jest, o ile tylko obywatel chorąży zechce go strawić. Zro­bił przy tym dość znaczącą minę, ale Sajdak nie zwrócił na to uwagi, ponieważ Uszak był w ogóle śmiesznym typem.

- Aha - przypomniał sobie, gdy Uszak był już na progu - poproście tu zastępcę!

- Obywatel zastępca zaniemógł dziś po obiedzie - odrzekł smutno Uszak.

- Co takiego? - Sajdak zdziwiony uniósł do góry brwi. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić zastępcy złożonego chorobą. Machnąwszy więc ręką na Uszaka pobiegł do izby porucznika Sitko.

Zastępca leżał śmiertelnie blady na łożu. Na widok dowódcy uniósł się z pościeli usiłując z nawyku przybrać postawę wojskową, opadł jednak natychmiast z żałosnym i zgoła nie­wojskowym jękiem.

- Co wam jest, do pioruna?!

- Nie wiem - wyszeptał Sitko - zaniemo­głem poważnie, towarzyszu dowódco. Już od kilku dni starałem się siłą woli zwalczyć postę­pującą chorobę, ale bezskutecznie. Przypuszczam, że mam raka żołądka.

- Raka? - zdumiał się chorąży.

- Objawy żołądkowe, towarzyszu, wstręt do pokarmów - znam się coś na tym.

- A toście się wybrali z chorobą! Przywożę ważne wiadomości z dowództwa.

- Wstaję, towarzyszu - odrzekł bohater­sko Sitko - możecie być pewny, że spełnię swoje obowiązki do końca.

Zdenerwowany i przygnębiony chorobą za­stępcy Sajdak wrócił do kancelarii, gdzie ocze­kiwał go już Uszak z zupą. Wręczył pełny ta­lerz chorążemu, zamiast jednak oddalić się, sta­nął na progu z rozdziawionymi ustami i patrzył na zwierzchnika z jakąś dziecinną ciekawością.

Sajdak ukrajał pajdę chleba, zamaszyście nabrał pełną łyżkę smakowicie pachnącej zupy i przełknął bez zastanowienia. Nagle twarz mu się wykrzywiła, a oczy stanęły w słup. Zaczął się dławić i spluwać z obrzydzeniem.

- Co to jest, do diabła! - krzyknął na służ­bowego.

Uszak przełknął ślinę i podszedł ze swoimi obwisłymi, nieruchomymi, jakby przylepiony­mi do kolan rękami, które nadawały jego po­staci wygląd człowieka wiecznie wystra­szonego.

- To jest zupa, obywatelu chorąży - wyjaśnił.

- To jest zupa? - Sajdak podniósł talerz do góry jakby niebo wzywając na świadka bezeceństw kucharza. - To jest zupa! - za­śmiał się szyderczo.

- Takie teraz Ksiuta obiady gotuje - wy­jąkał przerażony Uszak.

Sajdak skoczył z talerzem do drzwi. Tu omal nie zderzył się z porucznikiem Sitką, który blady jak śmierć trzymał się klamki.

- Ta zupa was tak urządziła! - krzyknął Sajdak. - Jak mogliście tolerować podobne świństwo!

- Zupa? - porucznik Sitko zamrugał po­wiekami, a na jego trupio bladej twarzy odbiło się nagle olśnienie. - Zupa... - powtórzył. Po czym wyraził pogląd, iż jest to prawdopodobnie perfidna próba wroga klasowego zmierzająca do wytrucia załogi strażnicy.

Ale Sajdak machnął tylko ręką, westchnął i popędził z talerzem grochówki do kuchni.

Zastał Ksiutę siedzącego na stołku i zajętego niby Napoleon kilkoma czynnościami na raz, niestety żadna z nich nie była czynnością kuli­narną.

Grubas opychał się bezwstydnie kiełbasą, trzymając jednocześnie igłę z nitką i cerując stare spodnie, a przy tym wszystkim czytał z przejęciem jakąś książkę rozłożoną na stole. Na blasze tymczasem bulgotał gniewnie czajnik raz po raz rzygając wrzącą wodą z dzioba.

- Kapral Ksiuta! - krzyknął dowódca.

Ksiuta zamrugał łagodnymi niebieskimi oczami, a rozpoznawszy dowódcę odłożył spod­nie, kiełbasę i książkę, po czym wyprężył się przy rondlach w postawie zasadniczej, której nic nie można było zarzucić oprócz braku spodni.

- Do diabła, jak stajesz przed przełożo­nym - zmierzył go wściekłym spojrzeniem.

Szczere oczy Ksiuty zaokrągliły się ze zdu­mienia. Nie rozumiejąc, o co dowódcy chodzi, jeszcze bardziej wypiął brzuch.

Sajdak zasapał. Ksiuta zawsze doprowadzał go do rozpaczy.

- Włóż spodnie - rzekł starając się opa­nować zdenerwowanie.

Ksiuta spojrzał na swoje nogi i na twarzy jego odbiło się szczere zakłopotanie. Zakręcił się w kółko jakby chcąc uciec przed wzrokiem przełożonego. Wreszcie porwał spodnie i począł naciągać je nerwowo. Czynność ta nie była łatwa zważywszy dysproporcję między rozmia­rami, ciała Ksiuty a szczupłością spodni.

Chorąży Sajdak stał z talerzem w ręce i my­ślał, że życie dowódcy jest jednak niewymownie ciężkie.

Wreszcie kapral zdołał przyoblec się w spodnie i pozapinać, tylko z tylu zwisała mu igła z nitką.

- Gotów, obywatelu chorąży!

Sajdak podsunął mu pod nos talerz nieszczęs­nej grochówki,

- Co to jest, mój Ksiuta?

- Grochówka, obywatelu chorąży.

- Jadłeś tę grochówką?

- Nie jadłem.

- Jak to, nie jadasz obiadów?

- Nie jadam.

- Czemuż to?

- Jestem na diecie.

- Co takiego?

- Przeprowadzam kurację odtłuszczającą, obywatelu chorąży. Obywatel porucznik Sitko powiedział, że kompromituję jednostkę, bo je­stem za gruby i przekroczyłem dopuszczalną wagę wopisty.

- Słusznie powiedział. Jesteście zakałą jed­nostki.

- Tak jest obywatelu chorąży. I dlatego po­rucznik Sitko przepisał mi receptę... - to mówiąc Ksiuta zaczął obszukiwać kieszenie, po czym wyciągnął zatłuszczoną kartkę i zaczął czytać:

„Powstrzymać się od spożywania zup i potraw mącznych. Pić trzy szklanki czarnej kawy na dobę... po posiłku biegać truchtem przez piętnaście minut po podwórzu...”

- A kiełbasę wolno ci żreć? - zapytał szy­derczo dowódca.

- O kiełbasie obywatel porucznik nie napisał...

- Ach ty grubasie! - dowódca wyrwał mu „receptę” z rąk i podarł na drobne kawałki sapiąc ze zdenerwowania.

- Obywatel chorąży jest cokolwiek nerwo­wy - zauważył spokojnie Ksiuta - obywatel chorąży spytałby się porucznika Sitki, czy by mu co na nerwy nie zapisał.

- Nie potrzebuję znachorów! - zacharczał Sajdak.

- Porucznik Sitko nie jest znachorem - zauważył Ksiuta. - Porucznik Sitko, zanim wstąpił do wojska, był w szkole felczerskiej w Łodzi.

Sajdak popatrzył podejrzliwie na Ksiutę, ale twarz kaprala była poważna.

- Skąd ty to wszystko wiesz, mój Ksiuta?

- Od obywatela porucznika Sitki.

- Co? - zdziwił się Sajdak. - Porucznik wywnętrzał się przed tobą na osobiste tematy?

- Obywatel porucznik Sitko opowiadał nam na zajęciach o swojej trudnej drodze życiowej. To była droga z czworaków dworskich obszar­nika, niejakiego Chruściela Albina, do służby w WOP-ie, która jest powołaniem obywatela porucznika Sitki - wyrecytował Ksiuta.

Widząc zaś stropienie na twarzy dowódcy do­dał tonem kategorycznym patrząc na niego wyzywająco:

- Droga życiowa porucznika Sitki jest ty­powa.

- Jesteś bałwan, mój Ksiuta - westchnął zrezygnowany Sajdak. - Urwij sobie lepiej tę nitkę, co ci dynda u spodni.

- Nie dokończyłem szycia, obywatelu cho­rąży, i obawiam się, że urwanie tej nitki w obecnej chwili mogłoby być niekorzystne dla służby, ponieważ...

- Urwij, powiedziałem - zdenerwował się Sajdak.

- Tak jest.

Ksiuta zaczął się kręcić w kółko usiłując uchwycić nieszczęsną nitkę. Wreszcie wysiłki jego zostały uwieńczone powodzeniem. Pociąg­nął nitkę tak zamaszyście, że trącił talerz. Grochówka chlusnęła na nogi Sajdaka.

- Nie szkodzi, obywatelu chorąży - Ksiuta usiłował pocieszyć dowódcę, który klnąc na czym świat stoi ścierał gęstą papę ze swoich cholew. - Mam jeszcze pełny kocioł, zaraz doleję.

- Kapral Ksiuta! - wrzasnął Sajdak. - Czy sądzisz, błaźnie, że przyszedłem tu po repetę?

- Tak sądzę - oświadczył spokojnie Ksiuta. Sajdaka zatkało na moment. - Twoja zarozumiałość przechodzi wszelkie granice.

- Więc obywatel chorąży nie chce dolewki?

- Kapralu Ksiuta - rzekł przez zaciśnięte zęby Sajdak - dosyć tych błazeństw. Przyszedłem tu, abyś spróbował tej zupy.

To mówiąc wetknął przemocą łyżkę do rąk kucharza, który spojrzał na niego z niekłamanym zdziwieniem, a potem zaśmiał się krótko jak z dobrego żartu.

- Obywatel chorąży wesoły człowiek, jak Boga kocham!

- Milczeć! Próbować! - huknął Sajdak.

Rozbawiony Ksiuta zanurzył łyżkę w zgęst­niałej grochówce, przełknął i nagle oczy wyszły mu z orbit.

- Przepraszam - wybulgotał - obywatel chorąży pozwoli... ja... złapał się za usta i nie czekając na pozwolenie służbowe wybiegł z kuchni.

Wrócił dysząc ciężko i spojrzał na Sajdaka z żalem, jakby ten zrobił mu brzydki kawał.

- Więc, Ksiuta - Sajdak uśmiechnął się z satysfakcją.

- Obywatel chorąży do śmiechu tak...

- Co? Do śmiechu? Ach ty grubasie! - krzyknął zrozpaczony Sajdak. - W tej chwili marsz do kotła i próbować!

Ksiuta przestraszony nieco cofnął się tyłem i zaczął sondować kocioł wielką chochlą.

- Prędzej!

Ksiuta, mierząc bojaźliwie jednym okiem chorążego zza kotła, spróbował niepewnie i ostrożnie. Na jego twarzy odbiło się prze­rażenie.

- Więc, Ksiuta - rzekł groźnie Sajdak - coś ty tu naknocił?

Ksiuta patrzył na niego szczerze zmartwiony przyciskając ręce do podołka.

- Nie rozumiem... nie wiem... - jęknął zrozpaczony, po czym wyciągnął czerwoną chusteczkę i zaczął żałośnie wycierać nos.

Sajdak wiedział, że powinien w tym mo­mencie zwymyślać grubasa, ale na widok jego zrozpaczonej miny pokiwał tylko głową.

- Do czego ty się w końcu nadajesz, Ksiuta. Miałeś już chyba sześć różnych funkcji...

- Jeśli chodzi o ścisłość, siedem, obywatelu chorąży.

- Byłeś fryzjerem, śpiewakiem, woźnicą, przewodnikiem psa, bokserem i kucharzem...

- Obywatel chorąży był łaskaw zapomnieć, że byłem jeszcze tancerzem w balecie Czerwony Mak.

- Prawda, byłeś jeszcze tancerzem. We wszystkich pododdziałach już cię znają. Wszędzie i zawsze kończyło się na różnych hecach i awanturach. Wszyscy pozbywają się ciebie...

Ksiuta utarł nos żałośnie.

- Pozbywają się, obywatelu chorąży.

- Więc co, u diabła, mam z tobą zrobić? Za­stanów się nad tym.

- Zastanowię się - pociągnął nosem Ksiuta.

- Niektórzy podejrzewają cię wręcz o ma­tołectwo, ale przecież u licha nie jesteś idiotą.

- Nie jestem idiotą - zgodził się grubas.

- Kim więc jesteś, mój Ksiuta?

- Kim jestem? - powtórzył stropiony kapral.

Chorąży zasapał. Doprawdy miał już po uszy tej rozmowy.

- Jesteś błaznem, grubym Marchołtem, ale ja cię wyleczę z błazeństw. Tu jest wojsko, nie cyrk! Zrozumiano? - chorąży krzyczał nastro­szywszy brwi.

Ksiuta słuchał go z wyrozumiałym uśmie­chem i czekał, aż się dowódca wypompuje, po­tem zapytał łagodnie:

- Mogę coś powiedzieć?

- Mów.

Ksiuta wyprężył się i wypalił jednym tchem:

- Obywatel chorąży to jest dobry czło­wiek, chociaż krzyczy. Wszyscy tak mówią.

- Co dobry człowiek?! - chorąży poczer­wieniał jak panna. - A, do diabła! Ja wam dam kpić sobie ze mnie! Ach ty bezczelny gru­basie! Dosyć tego! Na drążek i ćwiczyć! No, czego jeszcze stoisz? - zapytał na widok sto­jącego nieruchomo kaprala.

- Melduję... miałem się przecież zastana­wiać, co obywatel chorąży ma ze mną zrobić.

- Na drążku się zastanowisz!

- Tak jest - Ksiuta wykonał przepisowy zwrot i ruszył w kierunku drzwi. Na progu zatrzymał się nagle.

- Prawdę mówiąc, to nie ma się co zastana­wiać, obywatelu chorąży. Proste jak drążek. Pecha się ma. Pechowy człowiek jestem, oby­watelu chorąży. Mnie to już jedna wróżka powiedziała. Domańska niejaka z Kielc, może obywatel chorąży słyszał, primo voto Domańska, secundo Savitri, chiromantka i okulistka. Ulica Wesoła dwadzieścia pięć, w pod­wórzu, pierwsze piętro. Potem się do Warszawy przeniosła na Bracką, gdzie z niejakim Savitri, Hindusem, zakład okulistyczny otworzyli. W białych prześcieradłach do gości wychodzili i przyszłość przepowiadali. Spraw­dzało się, obywatelu chorąży... Co, obywatel chorąży nie wierzy? - Jak Boga kocham!... Nie­jaka Makuchowa, wdowa, nasza sąsiadka, była u nich i przepowiadali jej straty. Ledwo wy­szła, wsiadła w tramwaj pod Cedetem, toreb­kę jej świsnęli ze złotymi zębami, w tym je­den gruby trzonowy, co go najwięcej nie mo­gła odżałować.

- Zamknijcie się, do diabła - jęknął Saj­dak. - Co to ma do rzeczy!

- Zaraz wyjaśnię... Bo ta Domańska secundo voto Savitri to mi właśnie przepowiedziała, że nie będę miał szczęścia w życiu, póki na mądrego zwierzchnika nie trafię.

- Ach ty błaźnie bezwstydny! - huknął Sajdak. - Już cię nie ma. Biegiem na drążek!

- Tak jest! - zasalutował Ksiuta i wybiegł z kuchni.

Chorąży odprowadził go ciężkim wzrokiem. Potem rozejrzał się zmęczony po kuchni. Zdjął bulgocący czajnik z ognia. Obejrzał książkę, którą czytał Ksiuta, ciekaw, jakie też zainte­resowania może mieć podobnie beznadziejny jołop. Był to „Pies Baskervillów” Conan Doyle`a.

Chorąży zaśmiał się gorzko i rzucił książkę.

Gdy spojrzał na zegarek, zdumiała go późna godzina.

Przeklęty grubas i jego grochówka... Żeby tyle czasu stracić, i to na takie głupstwa. Zły był na siebie, że dał się uwikłać w głupie utarczki z kucharzem.

Był jednak człowiek w strażnicy, który wziął sobie do serca całą tę sprawę. Człowiekiem tym był porucznik Sitko. Nazajutrz rano Sajdak spotkał go w białym fartuchu z nabitym naganem i szkłem powiększającym, zdążającego zdecydowanym krokiem w kierunku kuchni.

Sajdak rozdziawił gębę. - Cóż to za ma­skarada?

Sitko wyjaśnił, że idzie demaskować wrogie machinacje w kuchni.

- Do licha, czyście z dębu spadli? Nie ma­cie nic lepszego do roboty - zdenerwował się Sajdak.

Na to Sitko patrząc mężnie w oczy dowódcy oświadczył, że w służbie nie ma spraw drob­nych i nieważnych i że dowódca nie dostrzega chytrych machinacji wroga.

- Do diabła, co więc myślicie robić?

Sitko odpowiedział, że zamierza poddać ba­daniom wzrokowym i smakowym każdy pro­dukt przed wrzuceniem go do garnka, a nadto przeprowadzić ogólną lustrację kuchni i wykryć ewentualne kanały, którymi do kuchni mogą przenikać wrogie elementy.

Chorąży poczuł, że kołnierzyk lepi mu się do szyi. Chciał zwymyślać Sitkę od żółtodziobów i detektywów od siedmiu boleści, ale spojrzaw­szy w jego rozżarzone oczy zrozumiał, że tu nic nie pomoże. Nowicjusz pała żądzą czynu. Machnął więc ręką.

Tymczasem Sitko rzucił się z zapałem do roboty. Skrupulatne lustracje nie dały jednak pożądanych wyników. Dzielny porucznik nie zdołał odkryć żadnych podkopów ani śladów włamań. Oba okna w magazynku i kuchni były zakratowane i zasnute pajęczyną, co świadczy­ło, że nie otwierano ich od dawna.

Z kolei Sitko zabrał się do badania kucha­rza, rychło jednak pożałował tego, gdyż grubas ucieszony, że ma do kogo gębę otworzyć, zaczął mu opowiadać takie niestworzone historie i bzdury, że Sitce stawały włosy na głowie.

Nie ulegało dla niego wątpliwości, że ma do czynienia z zupełnym imbecylem.

Postanowił więc zabrać się do kontroli pro­duktów spożywczych. Poddawał je kolejno szczegółowej analizie woni i smaku. Z samo­zaparciem próbował surowego mięsa, karto­fli, mąki.

Ksiuta przyglądał mu się z rosnącym współ­czuciem, a potem zaczął mówić:

- Był u nas w Kielcach niejaki profesor Floch, co głosił, iż człowiek się degeneruje i że należy wrócić do stanu pierwotnego; miał na ten temat odczyty. A potem kupił sobie par­celę sosnowego lasu na Baranówku i zamieszkał w szałasie. Karmił się surowym mięsem i cho­dził nago, ale zabrali go do domu wariatów. Szkoda było człowieka.

- Co chcecie przez to powiedzieć? - nastro­szył się Sitko.

- Że obywatel porucznik, zamiast wąchać i próbować, pokrajałby lepiej mięso i wyżyłował...

- Co takiego? - osłupiał Sitko.

- Zawsze należy być zajętym czymś poży­tecznym - ciągnął niezmieszany Ksiuta skrobiąc włoszczyznę. - Mój wujek Żwacz nie­boszczyk, nawet jak spał, podkładał sobie pod siennik worki z owarzonym mlekiem i sery przez noc wygniatał. A potem dorobił się kamienicy w Bodzentynie. Jeśli obywatel porucz­nik chce do czegoś dojść w życiu...

- Zamknijcie się już, kapralu, jak Boga kocham.

- Obywatel porucznik uważa, że to nie­słuszne?

- Do jasnej cholery, milczeć! - rozgniewał się Sitko.

Ksiuta milczał przez chwilę urażony.

- Ja obywatelowi porucznikowi dobrze ży­czę - powiedział po chwili. - Chyba że już nie wolno odzywać się do przełożonego. To inna para kaloszy...

- Możecie odzywać się, ale do rzeczy.

- Słuszna racja. Właśnie chciałem powie­dzieć, żeby obywatel porucznik podał sól z komina. Stoi w puszce od konserw. Ta po prawej stronie.

Sitko obrzucił go spojrzeniem pełnym pasji, pomyślał jednak, że nie ma się co obrażać, i cisnął kucharzowi sól razem z resztą zbada­nych produktów. Potem usiadł zmęczony na worku z mąką i zaczął kontrolować proces go­towania bohatersko znosząc jałową paplaninę grubasa.

Kiedy Sajdak zaniepokojony zbyt długo prze­ciągającą się inspekcją zajrzał do kuchni, obiad był już ugotowany. Porucznik siedział udrę­czony na worku mąki, a grubas brzęczał garnkami.

Na widok dowódcy Sitko podniósł się z po­czuciem dobrze spełnionego obowiązku.

- No, tym razem gwarantuję za obiad. Mo­żecie śmiało próbować, obywatelu chorąży. Ksiuta, poczęstujcie dowódcę.

Kapral usłużnie wręczył chochlę Sajdakowi. Smakowity zapach gulaszu rozszedł się po kuchni. Wygłodniały Sajdak poczuł, że ślinka napływa mu do ust. Mimo to pomny smutnych doświadczeń opanował się i ostrożnie skoszto­wał. Ostrożność okazała się jak najbardziej uzasadniona, gdyż w tej chwili świeczki stanęły mu w oczach. Gulasz był jeszcze gorszy od wczorajszej zupy. Posiadał ten sam ohydny, pobudzający do torsji smak, tylko w natęże­niu o wiele silniejszym.

W pierwszej chwili chciał posłać obu kucha­rzy do wszystkich diabłów, widząc jednak ich pewne siebie miny postanowił zemścić się.

- Niczego sobie... niczego - mruknął ocie­rając z obrzydzeniem usta. - Tylko czy nie za pieprzny? - wycedził patrząc im w oczy.

- Pieprzny? - Sitko porwał chochlę z rąk dowódcy i skosztował.

Chwilę stał jak człowiek ogłuszony i patrzył z dziecinnym zdumieniem na Ksiutę i chorąże­go. Sądził, widać, poczciwiec, że smak go omy­lił, bo skosztował po raz drugi. Tym razem jego żołądek zareagował momentalnie. Zachwiał się na nogach i zbladł śmiertelnie jak człowiek otruty.

- Ksiuta, wyprowadź porucznika Sitkę na świeże powietrze - rozkazał Sajdak.

Przerażony i nic nie rozumiejący Ksiuta wy­prowadził dzielnego porucznika na dziedziniec. Tutaj jednak Sitko wyrwał mu się gwałtownie i skląwszy go, nie wiadomo czemu, od oszu­stów zniknął w swojej kwaterze.

Obiadu znów nie było. Zrozpaczony Ksiuta wylał kocioł psom służbowym, ale i psy nie chciały jeść. Uchodząc przed wściekłymi spoj­rzeniami wopistów nieszczęśliwy grubas uciekł do kuchni i zamknął się na cztery spusty. Z dworu dobiegały go wzburzone okrzyki żoł­nierzy. Przez okno widział wygrażające mu pię­ści. Należało spodziewać się rozruchów głodo­wych, a w najlepszym razie solidnego koca. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Postanowił, że będzie nocował zabarykadowany w kuchni. W tym celu wytoczył dwa worki mąki z ma­gazynu i podparł nimi drzwi. Dla pewności wzmocnił je stołem kuchennym i kilkoma kło­dami drzewa. Wyobraźnia malowała mu straszliwe sceny męki i poniewierania go przez do­prowadzonych do szału żołnierzy.

Tymczasem w kancelarii zdenerwowany Saj­dak chodził od ściany do ściany klnąc, to znów szydząc niemiłosiernie z porucznika. Oskarżał go o „zapapranie” prostej sprawy. On osobiście nie wierzy w żadne wrogie machinacje ani w cuda w kotle. Wszystko jest wynikiem nie­udolności i głupiego gapiostwa. Tak, oczywiście chodzi o jakieś najprostsze głupstwo. Już daw­no należało wylać grubasa z kuchni i wyzna­czyć innego kucharza. Tak, to są wszystko skutki zbytniej pobłażliwości i ulegania dete­ktywistycznym zapędom zastępcy.

Porucznik Sitko słuchał tego wszystkiego struty i żółty jak cytryna. Wreszcie oświadczył słabym głosem, że sprawa wymaga jednak przemyślenia i indukcji logicznej i że prosi o trzy godziny czasu na jej rozwikłanie. To po­wiedziawszy przeprosił dowódcę i zamknął się w swojej izbie.

Po trzech godzinach wyszedł stamtąd jeszcze bardziej żółty niż zwykle - zapewne wyczer­pany indukcją myślową - i stanąwszy przed dowódcą zakomunikował mu, iż sprawę roz­wiązał.

Sajdak spojrzał na niego ze współczuciem i machnął tylko ręką.

- Dajcie już spokój, po­ruczniku. Mam już tego wszystkiego po uszy.

Sitko posiniał.

- Pozwólcie powiedzieć - mruknął urażony.

- Wiem, wiem... - szydził Sajdak - perfidne machinacje wroga. Wróg przeniknął kominem.

Sitko przełknął ślinę. Chuda grdyka poru­szyła mu się żałośnie.

- Kominem, to nie wiem... - wyjąkał - ale wiem, że zła sól...

- Co takiego? - zdumiał się Sajdak.

- Zła sól.

- Do diabła, czy sól może być zła?

- Nie wiem, ale ta sól była zła.

Sajdak uśmiechnął się ironicznie, ale Sitko zacisnąwszy wargi powiedział:

- Podam się do dymisji, jeśli nie mam racji.

Na widok takiej determinacji Sajdak mach­nął ręką i mruknąwszy coś o losie dowódcy udał się z Sitka do kuchni.

Kuchnię zastali zamkniętą. Na stukanie nikt nie odpowiadał. Zajrzeli przez okno. Drzwi od wewnątrz były zabarykadowane worami mąki, stołem i kłodami drzewa. Na szczycie baryka­dy, na ostatnim worku, siedział Ksiuta i zaja­dał kiełbasę.

Oficerowie spojrzeli po sobie osłupiali.

- Oszalał - mruknął przejęty Sitko. Sajdak westchnął głęboko i zastukał głośno w szybę.

Ksiuta ujrzawszy oficerów odłożył kiełbasę, zlazł niezdarnie z barykady i stanął w pozycji zasadniczej przed oknem. Sajdak pogroził mu pięścią i na migi pokazał, żeby otworzył drzwi. Ksiuta nie poruszył się jednak. Stał dalej na baczność i uśmiechał się życzliwie do oficerów.

- Nie słyszy bałwan - mruknął Sajdak.

Nie chciał jednak krzyczeć, by nie wywołać niezdrowej sensacji wśród załogi strażnicy. Zresztą wentylator huczał niesamowicie, głu­sząc każde słowo. Powtórzył więc rozkaz na migi.

Ksiuta przyglądał mu się ciekawie. Musiały go bawić dziwne ruchy palców oficera, bo powtórzył je pojętnie, uśmiechając się z roz­brajającą prostotą.

Sajdak zasapał i pogroził mu pięścią. Grubas pokiwał głową i potrząsnął pięścią małpując ruch przełożonego.

- Kretyn - orzekł Sitko.

Gestykulowali tak jeszcze przez parę minut, coraz gwałtowniej, wreszcie doprowadzony do pasji chorąży wyrwał drżącą ręką kartkę z no­tesu i napisał: „Do stu tysięcy diabłów, otwie­raj, błaźnie, bo mnie cholera weźmie.”

Po czym przytknął kartkę do szyby.

Nie stropiony Ksiuta wyciągnął rezolutnie ołówek i napisał na kawałku torby: „Nie mogę otworzyć, bo worek z mąką pękł i sypie”.

Sajdak nakreślił wściekły: „Do cholery z mąką! Odciągaj zaraz”.

Kiedy wreszcie oficerowie znaleźli się w kuchni, oczom ich przedstawił się widok nie z tej ziemi. Cała kuchnia pokryta była zwałami mąki. Okazało się, że zdołały już popękać wszystkie worki. Duszący pył mączny unosił się dookoła, pędzony szalonymi podmuchami wentylatora, na kształt trąby powietrznej.

Na pobojowisku między przewróconym stołem a kłodami drzewa stał w postawie służbo­wej biały od mąki Ksiuta.

- Coś ty narobił?... - wykrztusił dławiąc się od pyłu dowódca.

- Obywatel chorąży kazał odsunąć... Sajdak stuknął się w czoło. - Po jakie licho te barykady?! Czy ty jesteś normalny?

- Ostrożność nie zawadzi - odrzekł nie zmieszany Ksiuta - tak mawiał niejaki Bucki z Pakosza, co sypiał z sikawką strażacką pod pachą.

- Do diabła z twoim Buckim! - krzyknął zrozpaczony chorąży. - Gdzie trzymasz sól, idioto?

- Tam - zdziwiony Ksiuta pokazał jedną z dwu puszek od konserw stojących na murku pieca.

Sitko i Sajdak rzucili się do puszek. Sitko porwał pierwszy, skosztował i wykrzyknął zwycięsko:

- Tak jest, to właśnie to! Żeby go piorun! Spróbujcie!

Niemal siłą wepchnął Sajdakowi do ust łyżkę soli.

- Poznajecie ten cholerny smak?

Sajdak wypluł i po raz pierwszy od tygodnia wspólnej służby spojrzał z uznaniem na Sitkę.

- No, no, zastępco - poklepał go po zgarbionych plecach. - Dziób wam twardnieje.

Sitko uśmiechnął się gorzko pożółkłą, trupią twarzą, tak jak się uśmiechają ludzie nie do­ceniani przez swoich przełożonych.

Ksiuta patrzył na to wszystko z otwartymi ze zdumienia ustami nic nie rozumiejąc.

Sajdak podszedł do niego z puszką i podetkał mu ją pod nos.

- Do diabła, i ty tym solisz?

Ksiuta spojrzał wystraszony na dowódcę, potem na puszkę, wziął szczyptę jej zawartości do ust i zamrugał oczami bardziej zdziwiony niż przerażony.

- Bielidło! - wykrztusił.

Dopadł do pieca, porwał drugą identyczną puszkę i skosztował... - Sól była tu - oświadczył z prostotą.

- Ach tu! - wykrzyknął z pasją Sajdak. - I pewnie nią garnki czyściłeś!

- Zdaje się, że obywatel chorąży ma rację.

Sajdak dyszał ciężko. Pot zrosił mu czoło. Ręce opadły. Postąpił chwiejnym krokiem w kierunku Ksiuty.

- Dosyć tego - zacharczał - do stu tysięcy diabłów, dosyć! Mam was dosyć, kapralu Ksiu­ta, rozumiecie to, nieszczęsna pało?!

Biała maska wykrzywiła się żałośnie.

- Co ja mam z wami zrobić... co ja mam z wami zrobić?! - powtarzał zrozpaczony dowódca.

Stanął w oknie. Szeroka szczęka poruszała mu się ciężko niby młyński kamień, jak wtedy, gdy przeżuwał jakąś karkołomną decyzję.

Potem odwrócił się nagle i zasapał:

- Kapral Ksiuta! Przygotować się do służby granicznej!

Ksiuta w akcji

Noc nad granicą dobiegła kresu. Niebo po­szarzało i oddzieliło się wyraźnie od czarnej ściany lasu za szosą, ale dokoła panowała jesz­cze senna cisza i bezruch.

Nagle z lasu wypadły bezszelestnie dwa spłoszone zające i przesadziły paroma susami szosę o mało co nie rozbijając nosów o słupy telegraficzne. W tej samej chwili dało się słyszeć potężne kichnięcie i na skraju lasu stanęły dwie figurki w zielonych mundurach. Duża i mała. Był to element służby WOP w składzie: dowódca elementu kapral Ksiuta i jego podkomendny - starszy strzelec Ku­rzyna.

Wygląd zewnętrzny obu wopistów mówił, że nie próżnowali przez noc i że służba upłynęła im pod znakiem zgoła niezwykłych przygód. Twarze ich umazane gliną i nakrapiane błotem przypominały wojenne maski prymitywnych ludów. Poszarpane mundury, do których przyl­gnęły resztki leśnej i bagiennej roślinności, nosiły ślady ofiarnych zmagań z pograniczną przyrodą. Największe jednak zdumienie budził brak spodni u dowódcy elementu. Ksiuta kroczył bowiem w krótkich spodenkach gimnastycznych, spodnie zaś wypchane czymś tajemniczym niósł na plecach uwiązane nogawkami u szyi na kształt tobołka. Nie przeszkadzało to jednak grubasowi zachować pełnej pogody ducha.

Wyszedłszy na brzeg lasu ziewnął swobodnie i rozejrzał się po niebie.

- Piękny będziemy mieć dzień, Kurzyno - zauważył.

Starszy strzelec Kurzyna nie był jednak usposobiony do konwersacji ani tym bardziej do rozkoszowania się urokami poranka. Biedny podoficer trząsł się z zimna. Był przemoknięty do suchej nitki. Wilgotny drelich lepił mu się do ciała uwydatniając jego mizerne kształty. Tak, starszy strzelec Kurzyna nie miał zadat­ków na herosa. Metr pięćdziesiąt sześć wzrostu i czterdzieści dziewięć kilo żywej wagi - oto było wszystko, czym obdarzyła go złośliwa na­tura. Tylko nos rozwinął się u starszego strzel­ca Kurzyny nadspodziewanie pomyślnie i upo­dobnił sią zaskakująco do moździerza bojowego. Porucznik Sitko na zajęciach demonstrował ten fenomen jako przykład ustawicznej zmienności gatunków w przyrodzie.

Nos ten sterczał teraz z bladej twarzy Ku­rzyny w całej swej krasie, nabrawszy na sku­tek nocnych przejść barwy biskupiej i reagował od czasu do czasu potężnym strzałem.

Teraz też zamiast odpowiedzieć przełożonemu Kurzyna kichnął potężnie i spojrzał na Ksiutę żałośnie załzawionymi oczyma.

Kapral chrząknął ze współczuciem.

- Powinieneś panować nad odruchami cie­lesnymi, Kurzyno - zauważył. - Kichanie już niejednemu zwichnęło życie, jak na ten przy­kład niejakiemu Pliszce, młodszemu konduktorowi na Herbach. Bardzo to był zdolny i inte­ligentny facet, tyle tylko, że kichał... i to mu zwichnęło życie, chociaż się tak dobrze zapo­wiadał. Miał on sympatię, kelnerkę, niejaką Raczkównę z Kolejowych Zakładów Gastrono­micznych... i zachodził do niej wieczorami, do magazynka za bufetem, gdzie było przytulnie i nikt nie przeszkadzał. Raz, kiedy sobie gruchali w najlepsze, ktoś zastukał do drzwi od tyłu. Panna była rezolutna i dbała o opinię, kazała więc Pliszce schować się w szafie. Wlazł biedak do szafy i siedzi, a tu do magazynu wkracza inspekcja i dawaj robić remanent. A jak zrobili remanent, to się okazało, że w kasie manko jak cholera. Więc dalej sztorco­wać pannę. Tak się tym struł biedaczysko, że nie wytrzymał i kichnął jak sto diabłów. To inspektorzy do szafy - wyciągnęli nieboraka. Panna, jak powiedziałem, nie w ciemię bita, zorientowała się szybko, co może wygrać w takiej sytuacji. Narobiła krzyku, odstawiła ko­medię, że w magazynie złodziej i że to on mu­siał forsę podbierać. Chłopak zdębiał i tłuma­czył się niemrawo. Nic nie pomogło, bracie. Poszedł nieborak siedzieć za włamanie. Z ko­bietami i kichaniem lepiej ostrożnie, Kurzyno.

Kurzyna jęknął, co łatwo zrozumieć zważywszy, iż przez całą noc kapral dręczył go takimi głupawymi gadkami wbrew podstawowym za­sadom regulaminu.

Ale Ksiuta nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje w udręczonej duszy Kurzyny, i zaczął rozglądać się dookoła w poszukiwaniu dogod­nego miejsca na stanowisko. Uwagę jego zwrócił rów przydrożny zarośnięty po brzegi jeży­nami.

- Tutaj przycupniemy, Kurzyno - mruk­nął zadowolony i wtoczył się do wykopu.

Po chwili już się obżerał jeżynami.

Kurzyna pokuśtykał za nim na zesztywniałych nogach i przycupnął na dnie rowu skurczony i dygocący jak zmokła indyczka.

- Co, nie spróbujesz, Kurzyno? - grubas wyciągnął do niego rękę pełną soczystych owoców.

Kurzyna skurczył się jeszcze bardziej, zady­gotał straszliwie i obrzucił kaprala morderczym spojrzeniem.

Ksiuta pokręcił głową.

- Niepotrzebnie się trzęsiesz, Kurzyno. Po­nury z ciebie człowiek, jak Boga kocham! Był u nas na Barwinku niejaki Pikuta z branży odzieży ciężkiej, co chodził z gębą jak głodny buldog i trząsł się jak galareta. Myśleli wszys­cy, że to taka choroba, a potem się okazało, że skurczybyk w nocy świeżych nieboszczyków na cmentarzu rozbierał.

Kurzyna stęknął. Na płacz mu się zbierało.

- Tak, Kurzyno, zważ to sobie krytycznie. Wopiście o czystym sumieniu powinna bić ra­dość wewnętrzna z twarzy, jak mówi porucz­nik Sitko. Dlaczego tobie, Kurzyno, nie bije wewnętrzna radość z twarzy? Pomyśl nad tym, Kurzyno.

Kurzynie zadrgała grdyka. W jego zziębnię­tej duszy rosła głucha nienawiść do kaprala.

Przeklęty grubas. O mało co nie wytruł strażnicy, kiedy jeszcze rozrabiał jako kucharz, i taki mówi o sumieniu. Kurzyna skurczył się na dnie rowu i przeżuwał gorzko swój los, który oddał go w ręce łobuza.

Co strzeliło do głowy Sajdakowi - mądry przecież człowiek - żeby takiego głupka mianować dowódcą elementu, po tym, co naknocił w kuchni, jakby w jakąś nagrodę. Czy jest jeszcze sprawiedliwość na świecie? Żeby on, Kurzyna, porządny człowiek, szanowany powszechnie referent skupu i kontraktacji w Chruszczynie Wielkiej, musiał znosić takiego buca. Tak, mieli rację koledzy... to nienormalny buc. Co on dzisiaj z Kurzyną wyrabiał! Zabawę sobie ze służby urządzał!

Co trochę zdawało się idiocie, że jest na tro­pie. Stale słyszał jakieś kroki i podejrzane szelesty. Podrywał się ze stanowiska i kazał Kurzynie osaczać przestępcę. Stanęli nad jeziorem. Grubas uparł się, że ktoś siedzi ukryty w jeziorku, kazał wejść Kurzynie do wody i zbadać trzciny przybrzeżne. Kurzyna spło­szył kilka śpiących kaczek i wyszedł mokry i zdrętwiały. A temu już ubzdurało się, że widzi ślady w sitowiu. Pół godziny czołgali się po ohydnym, rozmiękłym bagnisku. Grubas za­padł się po szyję, ledwo go Kurzyna wyciągnął upapranego jak wieprza. Gałgan nie stropił się tym zbytnio. Ściągnął spodnie, wykręcił i przewiesił sobie przez ramię.

„Na służbie różnie bywa, Kurzyno” - re­chotał boleśnie. - W każdym razie sumienie mamy spokojne. Potem zarządził idiota, krót­kie biegi dla rozgrzewki. Przepłoszył przy tym z legowiska lochę z młodymi. Świnia rzuciła się na nich rozjuszona. Musieli się ratować niegodną ucieczką. Całą godzinę przesiedzieli na drzewie oblężeni przez stado dzikich świń. A Ksiuta raczył go w dodatku tymi swoimi drętwymi mowami, od których się Kurzynie niedobrze robiło. Zadręczyłby go psychicznie, gdyby nie to, że gałąź nie wytrzymała ciężaru i w pewnej chwili ze strasznym trzaskiem spadli obaj na ziemię. Tyle było z tego dobre­go, że przerażone dziki rozproszyły się w po­płochu.

Ledwie się pozbierali, już go zaintrygował podejrzany szelest w zagajniku. Zarządził poś­cig. Przez pół godziny przedzierali się przez zarośla, wreszcie przydybali na pół żywego, kulawego zająca.

Nie zrażony tym Ksiuta wpakował zająca do spodni, związał je u góry paskiem, zarzucił sobie jak worek na plecy i ruszył dalej.

„Uzupełnimy braki mięsne w strażnicy” - mruknął na widok osłupiałej twarzy Kurzyny.

Pod koniec nocy Kurzyna był już wykoń­czony całkowicie. Nie... nie, wolałby raczej ćwi­czyć całą noc tor przeszkód i stać na jednej nodze z pepeszą „pod grzybkiem” niż znosić tego buca. Żeby tak udręczyć człowieka!

Nagle, kiedy tak siedział na dnie rowu led­wie żywy, dygocący i pogrążony w smętnych rozmyślaniach, coś spadło mu na głowę. To przeklęty grubas drapał się do góry strącając kawałki suchej darni, piasek i kamyki. Wy­stawił ciekawie głowę z rowu i gapił się na szosę z naprężonymi łydkami i wypiętym za­dem. Potem kiwnął na Kurzynę.

- Wyjdźcie no, Kurzyna, i sprawdźcie tych gości.

- Znów się zaczyna - westchnął starszy strzelec i stęknąwszy zaczął się niezdarnie gramolić na brzeg rowu.

Szosą śpieszyło dwu pocztowców w mundu­rach z obręczami zwiniętego drutu i słupołazami na plecach. Od kilku dni przy szosie pra­cowała ekipa monterów z łączności. Naprawia­li jakieś uszkodzenia po ostatniej burzy. Wo­piści mieli zalecone nie utrudniać im pracy, toteż Kurzyna spojrzał w rozterce na Ksiutę. Ale zaraz pomyślał sobie, że lepiej będzie, jak sam załatwi tych ludzi. Z takim idiotą jak Ksiuta nigdy nic nie wiadomo, gotów zrobić jaką drakę i zwalić strażnicy nowy kłopot na kark, jak ten Jasio Dziekan, co chciał się wykazać i sprowadził pod pepeszą na straż­nicę całe prezydium GRN z Głowaczowa, bo 73mu się zdawało, że mają braki w dokumen­tach.

Pokuśtykał więc na sztywnych nogach do pocztowców i poprosił o dokumenty do kontroli, kichnąwszy na przywitanie.

Monterzy zatrzymali się i spojrzeli na niego z uśmiechem. Jeden był wysoki, czarny i we­soły jak Cygan, drugi pucołowaty w okularach. Musieli wracać z nocnej pracy, bo twarze mieli zmięte i zmęczone, a oczy w czerwonych obwódkach z niewyspania.

- Co, zimna była noc, kolego wojskowy? - zaśmiał się ten czarny spoglądając wesoło na siny nochal Kurzyny.

Kurzyna mruknął coś naburmuszony, wysią­kał nos, otarł ręce o spodnie i zaczął przeglą­dać dokumenty. Wszystkie były w porządku i bez żadnego haczyka. Już miał je zwrócić monterom, gdy usłyszał głos Ksiuty. Kapral pędził do niego uśmiechając się z daleka swoją księżycową gębą, Kurzyna westchnął ciężko. Nie wytrzymał grubas. Język go świerzbi. A w dodatku... oczywiście bez spodni. W spod­niach przecież obleśnik zająca trzyma. Kurzyna chrząknął zmieszany. Całe jego poczucie przyzwoitości i honoru wojskowego buntowało się przeciw podobnemu uchybieniu nara­żającemu na szwank dobre imię WOP-u. Bar­dzo to nieprzyjemnie wstydzić się za dowódcę. Co sobie pomyślą ci obywatele?

Jakoś rzeczywiście monterzy patrzyli w naj­większym osłupieniu na zbliżającego się Ksiutę. Nigdy jeszcze nie widzieli podobnego wo­pisty.

Ksiuta zadowolony z wrażenia, jakie wy­wołał, podszedł do nich uśmiechnięty życzli­wie i z dziecinną ciekawością pomacał im słupołazy na plecach.

- Towarzysze z nocnej służby?

Monterzy uśmiechnęli się krzywo sinymi wargami i przytaknęli.

- Koniec miesiąca... plan depcze po odcis­kach - pokiwał głową z głębokim zrozumieniem Ksiuta - normy trzeba wyrobić.

- Zgadliście, kolego wojskowy.

- Znam ten ból, towarzysze - westchnął Ksiuta. - Mam doświadczenie w tym wzglę­dzie. Pracowałem jakiś czas w zakładzie po­grzebowym „Przodownik” w Kielcach. Spół­dzielnia karawaniarzy, ulica Wesoła róg Bodzentyńskiej. Trzeba towarzyszom wiedzieć, że w branży karawaniarskiej pod tym wzglę­dem w ogóle nie jest lekko. Człowiek jest tam, że się tak wyrażę, uzależniony od ubocznej produkcji szpitala. Z tego właśnie powodu co roku w lipcu mieliśmy przestoje i premię dia­bli brali, bo niejaki doktor Tupaj, chirurg szedł wtedy na urlop i nie miał go kto zastą­pić. Tak, towarzysze, ja rozumiem, co to jest plan.

Monterzy słuchali oniemiali patrząc po sobie niemądrze, a potem nagle ten czarny mrugnął okiem i zaczął się bardzo głośno śmiać.

- Dobry kawał, kolego wojskowy, jak pragnę wypić - poklepał kordialnie Ksiutę po plecach.

Zadowolony Ksiuta nie chciał być dłużny w tych objawach sympatii i klepnął go wzajemnie z taką serdecznością, że czarnemu świeczki w oczach stanęły. Odskoczył przerażony, jęknął boleśnie i patrząc z wyrzutem na Ksiutę rozcierał plecy.

Tymczasem Ksiuta zainteresował się drugim z monterów.

- Towarzysz źle wygląda. Męczy was praca zawodowa? - zagadnął z troską.

- Męczy - zgodził się zaskoczony okular­nik.

- Dawno już tak towarzysz na słupach?

- Dawno - mruknął niechętnie okularnik i spojrzał niecierpliwie na zegarek.

- Tak, to męczące - przyznał ze zrozumie­niem Ksiuta. - Człowiek męczy się gorzej jak Szymon Słupnik. Bo tamten siedział na słup­ku, a tu człowiek wisi niczym, za przeproszeniem, wieprz na haku u rzeźnika. A do tego musi jeszcze rękami dłubać i uważać, żeby drgawek nie dostać, bo zaniosą do parku sztywnych. Chociaż powiem towarzyszowi na pocieszenie, że niejeden woli wisieć na słupie, niż rozkoszy małżeńskich zażywać. Był u nas na Baranówku niejaki Surma, monter z elek­trowni miejskiej, którego żona biła niemożli­wie. Starał się chłop o rozwód, ale sąd był bezduszny i nie chciał uwzględnić jego kry­tycznego położenia, tylko mu różne drętwe mowy wstawiał i cierpliwość zalecał. To w koń­cu Surma wyszedł z nerw, wlazł zrozpaczony na słup koło sądu na Seminaryjskiej i po­wiedział, że nie zejdzie, aż rozwodu nie do­stanie. Ludzie się gromadzili i głośno żałowali biedaka. Kiełbasę mu podawali i ćwiartuchny. A on siedział. Dwa dni tak siedział, a na trzeci dzień przyjechali strażacy z milicją zdejmo­wać go ze słupa. To on groził, że jak go ruszą, to zrobi krótkie spięcie i cęgami się odgrażał. Dopiero wyłączyli w całej dzielnicy prąd i zdjęli nieboraka. Bezduszność się szerzy, proszę towarzyszy.

Monterzy spojrzeli po sobie coraz bardziej zdziwieni. Czarny mrugnął wesoło do Ksiuty.

- Czy kolega wojskowy tego, nie pod ga­zem?

- Nie jestem trunkowy - oświadczył ura­żony Ksiuta - alkohol gubi człowieka.

- To zależy, jak się ma wprawę.

- Wprawa wprawą, a położyć się można. Był u nas na Pakoszu niejaki Dyzio Rączka, co nabrał takiej wprawy, że potrafił przez lufcik wyciągać garderobę haczykiem, osob­liwie ubrania śpiących urzędników. Ale raz był po kielichu, ciut-ciut się pomylił i zapuś­cił haczyk w ucho niejakiemu doktorowi Budziejowi z wydziału planowania. Nawet przy dużej wprawie zdarzają się takie losowe przy­padki, proszę towarzyszy.

Monterzy spojrzeli po sobie. Chwilę panowało pełne zakłopotania milczenie, a potem czarny znów zaśmiał się głośno.

- Jak pragnę wypić... Wesoły z was czło­wiek, kolego wojskowy.

A ten drugi przygryzł wargi i spojrzał zde­nerwowany na zegarek.

- Tak... tak... bardzo to ciekawe, kolego, ale nam się śpieszy... Czołem, koledzy wojskowi. Idziemy, Gieniek - pociągnął za sobą towarzysza.

Ksiuta chrząknął stropiony.

- Ja nie zatrzymuję. Wiadomo, czas to pie­niądz. Tylko że z ludźmi trzeba sobie pogadać. Wojsko, proszę towarzyszy, musi utrzy­mywać więź z masami robotniczymi - to powiedziawszy wręczył pocztowcom dokumenty uśmiechając się życzliwie.

Monterzy schowali je pośpiesznie i szybko ruszyli dalej.

Ksiuta podciągnął spodenki i pokręcił głową.

- Dzielni chłopcy, ale jacyś tego... nierozmowni. To od słupów, Kurzyno. Słupieją ludzie. A swoją drogą ciekawe, jak się chodzi w takich słupołazach. Czy nie kusiło cię, Kurzyno, wspiąć się na słup?

Kurzyna zmierzył kaprala ponurym spojrze­niem, w które wlał całą swą pogardę dla tego rodzaju nierozumnych pomysłów, ale Ksiuta nie zauważył tego, gdyż wpatrywał się chci­wie w monterów obgryzając w zamyśleniu paznokieć.

Nagle oczy mu zabłysły.

- Poczekaj chwilę - mrugnął na Kurzynę i puścił się biegiem za monterami wołając:

- Hej, towarzysze, na moment! Stańcie no!

Kurzyna podniósł oczy do góry i westchnął ciężko.

Tymczasem monterzy przystanęli zdziwieni i patrzyli niechętnie na Ksiutę, który sadził do nich w ciężkich podskokach jak meklemburska szkapa.

- Czego jeszcze? - mruknął ten w okula­rach.

- Towarzysze, na moment - sapał zady­szany Ksiuta - pokażcie no te zabawki.

I nie czekając na zgodę zaczął im ściągać gwałtownie słupołazy z ramion.

- Co robicie, żołnierzu! - bronił się oku­larnik.

- Cicho... cicho... - Ksiuta pośpiesznie za­kładał przyrządy na nogi. - Wejdę na słup, towarzysze.

Monterzy zasapali ciężko.

- A idź pan do cholery! - szarpnął się oku­larnik. - Nie mamy czasu na takie głupstwa! Nam się śpieszy...

- Spokojnie... spokojnie, bez nerw - sapał Ksiuta, prostując się na nogach. - Był u nas w Kielcach niejaki Pocieszek, nerwowo chory dorożkarz...

Okularnik zamachał rozpaczliwie rękami, a czarny pośpiesznie podsadził Ksiutę na słup.

- Dobrze, dobrze, kolego, niech już kolega wchodzi, tylko prędko, na miłość boską.

W tym momencie nadbiegł zaniepokojony Kurzyna.

- Co wy, kapralu, jak Boga kocham - wykrztusił patrząc ze zgorszeniem na grubasa z kolczastymi sierpami słupołazów u nóg.

- Nie bój się - zarżał Ksiuta zadowolony jak urwis, któremu trafiła się świetna przy­goda. - Nie widzisz, na słup włażę.

To mówiąc zaczął jak żuk niezgrabnie gra­molić się do góry.

Kurzyna złapał go rozpaczliwie za nogi, go­tów raczej paść trupem niż dopuścić do szalonego wybryku przełożonego. Całe służbowe jestestwo byłego referenta skupu buntowało się przeciw podobnej kompromitacji.

Ale Ksiuta odepchnął go gwałtownie.

- Idź do diabła, Kurzyno! Ty, bracie, nie masz w sobie ciekawości świata. Podobnie jak niejaki Truchelski, obywatel kielecki, który sobie na Alei Karczowskiej wystawił willę bez okien. On to zrobił z żałości, bo go żona odleciała, ale to bardzo smutne, kiedy tacy młodzi ludzie jak ty, Kurzyno, nie mają cie­kawości świata.

Czarny zaśmiał się drwiąco do Kurzyny.

- Wesołego macie kolegę, jak pragnę wypić!

- Kapralu, służba przecież... - jęczał Ku­rzyna.

- Ja, bracie, wchodzę służbowo - sapał Ksiuta. - Chorąży Sajdak mówi, że element służby powinien wykorzystać wszystkie możliwości obserwacyjne, więc ja zajmuję pozycję obserwacyjną na słupie.

Kurzynie opadły ręce. Stanął bezradnie i tyl­ko żałosnym, zrezygnowanym wzrokiem śle­dził niezwykłą wspinaczkę kaprala.

Trzeba przyznać, że nie bardzo szło gruba­sowi. Stalowe łapy plątały się raz po raz, to znów noga ześlizgiwała mu się ze słupa albo kolce przyrządów wbijały się tak mocno w drzewo, że nie mógł ich oderwać.

- Do licha, Kurzyno - sapał z wytrzeszczo­nymi z wysiłku oczyma - średnia przyjemność, jak słowo!...

Tymczasem biedni monterzy na dole dreptali zniecierpliwieni w kółko i popędzali go gwał­townie.

- No już, kolego wojskowy... złaźcie, jak Boga kocham... czasu nie ma... powinniście zrozumieć, kapralu... wyrobiony ideologicznie jesteście... - okularnik już sam nie wiedział, jak przemawiać do grubasa.

Tymczasem kapralowi nie śpieszyło się wcale. Jak ciężka machina sunął wytrwale do góry. Wreszcie w połowie drogi oświadczył za­sapany, że musi odpocząć.

- Pozwólcie, towarzysze, ja tylko na chwil­kę odsapnę na półmetku. Cztery zdrowotne wydechy, obywatele... A potem podejmę z powrotem trud zgłębiania waszej ofiarnej pracy... Zawsze należy odetchnąć. Była u nas w Kielcach niejaka Gąsiorkowa Eugenia, co chciała z męża zrobić Zatopka...

Nieszczęśliwi monterzy jąknęli zrozpaczeni. Na tyle już znali tego straszliwego wopistę, by zrozumieć, że zanosi się na dłuższą papla­ninę.

- To my już lepiej pójdziemy - powie­dział okularnik.

- Cześć, kolego wojskowy - uśmiechnął się czarny - wesołej służby!

Po czym obaj z okularnikiem ruszyli pośpie­sznie naprzód.

- Hej... hej tam... zatrzymaj ich, Kurzyna... już schodzę... Rany, co za naród niecierpliwy! - narobił krzyku Ksiuta.

Monterzy zatrzymali się zrozpaczeni. Dyszeli ciężko.

- No to schodź pan, do jasnej cholery! - wrzasnął okularnik.

A czarny mruknął szyderczo do Kurzyny.

- Wesoły ten wasz gruby kolega, ale mę­czący cokolwiek.

- Spokojnie, towarzysze, bez nerw - uspo­kajał ich Ksiuta - już schodzę...

To powiedziawszy zaczął się mocować ze słupołazem, którego w żaden sposób nie mógł odczepić od słupa.

- Rany boskie, nie mogę zejść, Kurzyno! - jęknął czerwony z wysiłku.

- Szarp mocno! - zawołał Kurzyna.

W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk. I oczom Kurzyny przedstawiło się iście cyrkowe widowisko: grubas trzymał się kur­czowo słupa wrzeszcząc rozpaczliwie. Pękło mu wiązanie. Słupołaz pozostał wbity w drze­wo, a nieszczęsny amator wrażeń zataczał uwolnioną nogą tragiczne kręgi w powietrzu, na próżno szukając oparcia.

- Jak Boga kocham - złościł się. - No co się patrzycie! Ratujcie, towarzysze monte­rzy... Zdejmcie ze słupa, przyjaciele! Rany boskie, nie wytrzymam! Ręce mdleją... zdej­mcie ze słupa!

- Nnnie mo-możesz się spuścić? - wyjąkał zaniepokojony Kurzyna.

- Nie mogę, drogi Kurzyno, nie mogę. Le­wa noga nie puszcza... Jak się obsunę, nogę wyłamię w kostce... Kurzyna, ratuj, bracie miły!... Na co oni czekają... co za ludzie... Kurzyna, każ im, żeby zdjęli... o rany...

- Na co czekacie, panowie! - krzyknął roztrzęsiony Kurzyna - zsadźcie człowieka!

Ale monterzy jakoś nie kwapili się zbytnio do pomocy.

Czarny chichotał złośliwie, a ten w okula­rach mruczał pod nosem:

- Nic mu nie będzie... sam zejdzie... - i wiercił się niecierpliwie w miejscu.

- Zsadzać, do cholery! - krzyknął Ku­rzyna.

Czarny przestał chichotać i przestraszony zamrugał oczami.

- Cokolwiek nerwowy jesteś, kolego.

- Prędzej! - krzyczał zdenerwowany Ku­rzyna oburzony taką obojętnością monterów.

Pocztowcy spojrzeli po sobie... i wreszcie ten czarny zaczął leniwie zakładać słupolazy.

- Pośpieszcie się, co za ludzie! - trząsł się nad nimi Kurzyna.

Niestety, było już za późno. Coś trzasnęło u góry. Nieszczęsny grubas z jękiem ześliznął się ze słupa i rąbnął ciężko o murawę, aż ziemia zadudniła. Chwilę leżał jak martwy. Kurzyna podbiegł do niego przestraszony: my­ślał, że kapral nie żyje. Ale po chwili powie­ka Ksiuty uniosła się ze zdziwieniem do góry i wielkie kapralskie oko utkwiło w Kurzynie.

- Czy to ty, Kurzyno? - rzekł grubas.

- To ja, kapralu.

- Dlaczego ja leżę, Kurzyno? Nie możesz mnie objaśnić, co się stało?

- Spadliście, kapralu, ze słupa.

- A... a ze słupa - powtórzył Ksiuta i do­piero teraz jęknął przerażony.

- Moja noga, Kurzyno... zwichnąłem nogę... Nagle umilkł i rozejrzał się niespokojnie. -

A gdzie monterzy? Monterów nie było.

- Jak to, zostawili słupołaz i poszli? - Ksiuta popatrzył zdumiony na Kurzynę. - Rany boskie, zatrzymaj ich, Kurzyno! - za­wołał nagle z przerażeniem.

Kurzyna spojrzał na niego zdziwiony. Nie rozumiał, skąd takie nagłe podniecenie u kaprala.

- Nie namyślaj się... prędko... Rany bos­kie! - Ksiuta usiłował dźwignąć się na nogi, ale opadł z jękiem. - Biegnij za nimi, Kurzy­no. Niech wrócą zdjąć słupołaz... rozumiesz! Muszą wrócić zdjąć słupołaz.

Kurzyna podrapał się w głowę. Miał już po uszy całej tej zwariowanej historii. Popatrzył z wahaniem na znikające za zakrętem sylwet­ki monterów.

- Do stu tysięcy diabłów! - huknął zroz­paczony Ksiuta. - Słyszałeś rozkaz? Biegnij!

Kurzyna westchnął ciężko, ale ruszył w po­goń krzycząc żałosnym, zachrypłym głosem:

- Panowie... stać! Stać! Zatrzymać się!

Ale oni nie przystawali.

Kurzyna przyspieszył kroku. Wkrótce dzie­liło go od monterów nie więcej jak dwadzieścia metrów.

- Stać! Stać! - Czyście ogłuchli?! - krzy­czał zadyszany.

Monterzy obejrzeli się wreszcie. W ich oczach była wściekłość.

- Co chcecie, do cholery? - zasapał oku­larnik.

- Słu... słupołaz został na słupie - wy­krztusił Kurzyna z trudem łapiąc powietrze.

Monterzy dyszeli ciężko. Na ich czole po­jawiły się kropelki potu.

- Do diabła ze słupołazem! - zaklął oku­larnik.

- Macie wrócić i zdjąć... Taki rozkaz.

- To są kpiny - wybuchnął nagle ten w okularach. - Nie mamy czasu na głupie żarty! Co wy wyprawiacie z nami!

- Ale słupołazy - bąknął Kurzyna.

- Odniesiecie sami. Dość już mam tego. To są szykany! Nabijanie się z ludzi pracy. My złożymy meldunek... na tego wariata, gru­basa. To skandal, żeby tacy ludzie w WOP-ie... Idziemy, Gieniek!

Pociągnął za sobą czarnego.

Kurzyna spojrzał na nich w rozterce. To prawda, że Ksiuta pozwolił sobie cokolwiek za dużo. Może być chryja. Sajdak jest bardzo czuły na tym punkcie... Przeklęty grubas mu­siał nawarzyć piwa... Ale rozkaz?...

Kurzyna obejrzał się nerwowo na Ksiutę.

Kapral czołgał się po szosie. Słychać było jego bolesne wołanie:

- Zatrzymaj... nie puszczaj!... Niech zdej­mą słupołaz!... Niech zdejmą!...

Kurzyna zasapał zrozpaczony... i dopędził monterów.

- Stać!... Zdejmować słupołaz!... - złapał okularnika za ramię.

- Idź, odwal się, komediancie! - wyrwał się okularnik.

Kurzyna przełknął ślinę. - Zdejmować zaraz - wykrztusił nie­szczęśliwy... - zdejmować, bo, bo...

- Bo co? - warknął okularnik. Kurzyna ściągnął zrezygnowany pepeszę.

Robił to wbrew swemu przekonaniu. Czuł, że pogarsza beznadziejnie sprawę, że grzęźnie ra­zem z tym błaznem kapralem i że teraz już wszystko przepadło. Rozwścieczeni, doprowadzeni do pasji monterzy zemszczą się na nich niechybnie. Pójdzie skarga do strażnicy, do Warszawy nawet. Trzeba będzie gorzko zapła­cić za szelmostwo Ksiuty.

Ale nie mógł inaczej. Ujął więc mocno w zesztywniałe ręce pepeszę i nie patrząc w oczy monterom powtórzył zdławionym głosem:

- Wracać!

Monterzy przygryźli wargi.

- Co za żarty, kolego? - wyjąkał czarny i cofnął się przestraszony w bok. - Co za żarty? - powtórzył sięgając leniwym ruchem ręki za pazuchę.

Kurzynie zrobiło się zimno. Sam nie wie­dział dlaczego. Zacisnął mocniej dłonie na pepeszy.

- Ręce... - wykrztusił.

W tej samej chwili rozległ się głośny śmiech. Czarny wyciągnął zza pazuchy wielką chustkę i śmiejąc się ocierał czoło.

- Niech to diabli... - ponury z was czło­wiek, kolego... Żeby tak straszyć ludzi. Schowajcie ten rozpylacz. Chodź, Wicek - skinął na okularnika - z takim bojowym chłopakiem nic nie poradzisz, bracie.

Kurzynie zrobiło się głupio. Poczłapał za ni­mi ze zwieszoną głową.

Kiedy mijali Ksiutę opartego z grymasem bólu o słup, czarny zatrzymał się nagle i ujął go za ramię.

- No, kolego, dosyć tej niesmacznej zaba­wy. Żarty żartami, ale za pięć minut mamy odprawę. Bez kawałów, kolego. Nie bądźcie grdułą. Doprawdy, dziwno nam, że tak się upieracie... Trzeba zrozumieć... Czy wyście się nigdy nie spieszyli?

Ksiuta uśmiechnął się krzywo.

- Prędzej, włazić na słup!

Czarny wyciągnął chustkę i otarł czoło.

- Chodź, Wicek - mruknął.

W minutę później stanęli pod słupem, na którym został nieszczęsny słupołaz. Monterzy spojrzeli po sobie.

- No jazda, panowie! - popędzał ich Ksiu­ta podskakując niecierpliwie na zdrowej no­dze. - Który na ochotnika?

- Właź - mruknął przez zaciśnięte zęby Czarny.

- Właź ty! - jęknął okularnik.

Przez chwilę kłócili się gwałtownie. Kurzyna patrzył na nich zdziwiony.

- Towarzysze, spokojnie - wtrącił Ksiu­ta. - Szkoda czasu, spóźnicie się na odprawę.

Monterzy umilkli i spojrzeli na niego ponu­ro. Czarny siadł zrezygnowany na ziemi i zaczął nerwowo zakładać przyrządy na nogi.

Ksiuta przypatrywał mu się z ciekawością.

- Łapy towarzysz pomylił - zauważył w pewnej chwili uprzejmie.

- Psiakrew! - zaklął zmieszany czarny oblewając się ciemnym rumieńcem. Istotnie, ze zdenerwowania założył słupołaz z prawej nogi na lewą.

Poprawił szybko drżącymi rękami, wstał i zaczął iść do słupa niemrawo. W pewnym momencie potknął się i omal nie przewrócił. Ksiuta patrzył na niego rozbawiony.

- Śmiało, śmiało! - zawołał wesoło. - To nie takie trudne.

Czarny rzucił na niego krótkie spojrzenie i przygryzł wargi. Zdenerwowany ułapił słup. Założył najpierw jedną nogę, potem drugą. Żelaza stuknęły o siebie z głuchym dźwiękiem. Jedno zaszło na drugie i zaplątały się na amen. Czarny dyszał ciężko. Twarz mu błyszczała od potu.

- Śmiało, śmiało, towarzyszu! - Ksiuta kuśtykał koło niego pokrzykując wesoło. - Z życiem, kolego! Kurzyna, podsadź towarzy­sza montera!

Ale zanim oszołomiony Kurzyna zdążył po­stąpić jeden krok, stała się rzecz nie notowana dotąd w kronikach WOP-u.

Czarny zsunął się na ziemię, postąpił na chwiejnych nogach dwa kroki w kierunku Ksiuty i podniósł ręce do góry.

- Możesz mnie pan aresztować. Mam tego dosyć. Poddaję się - wykrztusił śmiertelnie zmęczonym głosem.

- W porządku - ziewnął grubas. - Kurzy­na, obszukajcie go.

Ale Kurzyna stał osłupiały i patrzył to na uśmiechniętego Ksiutę, to na monterów. Zdawało mu się, że śni. A jednak to była prawda. Obaj monterzy stali z podniesionymi do góry rękami.

- Do licha, Kurzyno! - zawołał rozba­wiony Ksiuta. - Obszukaj ich, nie widzisz, że się poddali?!

Kurzyna jak człowiek przebudzony przetarł oczy i podszedł do monterów. Ubezpieczony przez Ksiutę zaczął obmacywać ich nerwowo. Niczego nie brakowało.

W niecałą godzinę później element służby w składzie: kapral Ksiuta i starszy strzelec Kurzyna, doprowadził do strażnicy dwu prze­stępców granicznych.

Wyczyn ten wprawił chorążego Sajdaka w stan całkowitego osłupienia. Co do porucznika Sitki, to złożył on wszystko na karb przypadku, wychodząc z założenia, że zdarzają się w życiu cuda, o których nie śniło się nawet filozofom.

Jednakże już wstępne przesłuchanie prze­stępców podważyło tezę porucznika. Obaj spra­wiali wrażenie ludzi kompletnie załamanych psychicznie. Twierdzili, że zostali wykończeni przez nowe, zaskakujące metody służby gra­nicznej, na które nie byli zupełnie przygo­towani.

- Ten gruby... ten ma sposoby... zakończyli z ponurym uznaniem.

Zdenerwowany Sajdak wezwał obu wopi­stów i polecił Kurzynie opowiedzieć szczegółowo o przebiegu służby.

- Ależ to błazeństwo! - zawołał, gdy Ku­rzyna dobrnął wreszcie do końca swej niesamowitej opowieści.

Ksiuta poruszył się urażony.

- Melduję, że to była metoda trickowa, obywatelu chorąży.

- Co takiego?

- Metoda trickowa - powtórzył niezmieszany kapral - wyszkolenie się ma - dodał z głębokim przekonaniem.

- Ach ty grubasie, chyba nie twierdzisz, że to wszystko robiłeś umyślnie?

- Ja mam czucie, obywatel chorąży wie - odparł Ksiuta - od razu sobie pomyślałem, jak obywatel chorąży wyznaczył mnie do służby, że musi być przerwanie.

- A czemuż to? - zdumiał się dowódca.

- Bo obywatel chorąży, jak się spodziewa czegoś ważnego, to wyznacza do służby wopi­stów z głową.

- Do licha, więc wy myślicie, że ja was mam za wopistę z głową?

- Ja myślę, że obywatel chorąży zna się na ludziach - dyplomatycznie zakończył uśmiech­nięty Ksiuta.

Ksiuta w porcie

- Co zauważyliście ciekawego?

Kapitan Turzyca po raz dziesiąty tej nocy zadał to pytanie dziesiątemu z kolei wopiście, który zszedł właśnie z posterunku blokującego w porcie.

Od trzech dni w batalionie portowym trwało ciche obostrzenie służby. Według wiadomości otrzymanych ze sztabu, od pewnego czasu na terenie portu działał kanał szpiegowski i odby­wał się przemyt wiadomości. Zachodziło podej­rzenie, że tutaj właśnie znajdzie swój finał akcja „Neptun”. Taki kryptonim nosiła roz­pracowywana od dłuższego czasu sprawa zdo­bycia i przerzutu fotokopii planów nowego typu odrzutowca bojowego „R-56” przez Intelligence Service.

Instrukcja nakazywała wzmocnienie służby, jednakże w sposób dyskretny.

Wszystko świadczyło o tym, że ma się do czynienia z przeciwnikiem wyjątkowo przebiegłym. Chodziło o to, by go nie spłoszyć przedwcześnie. Było to zadanie niezmiernie trudne. Nie zakłócając w niczym normalnej pracy portu i nie budząc niczyich podejrzeń należało mieć oczy i uszy otwarte. Wszystko zależało od spostrzegawczości wopistów.

Turzyca gonił resztkami sił i nerwów. Od trzech dni sypiał po cztery, pięć godzin na dobę, w dodatku nabawił się grypy. Nie mo­gąc jak dawniej uganiać po porcie zaszył się w swoim gabinecie niby chory niedźwiedź w legowisku i stamtąd spoza pajęczyny sznu­rów telefonicznych kierował akcją. A kiedy robiło mu się ciemno przed oczyma, na chwiej­nych nogach wlókł się do łazienki i kładł roz­palony łeb pod kran.

Trzymał w tajemnicy swoją chorobę.

Nazywano go „kłębkiem ambicji”. Nie bez racji. W tym wypadku jego ambicja była szczególnie podrażniona. Nie wykryty kanał szpiegowski na jego terenie podrywał opinię wzorowego dowódcy jednostki portowej. Dla­tego chciał tę akcję przeprowadzić osobiście do końca. Zresztą nie widział nikogo, kto mógłby go w tym zastąpić bez szkody dla służby.

Rzecz jasna, wygląd jego zwracał uwagę. Zmiana trybu życia i zajęć została wytłumaczona dosyć osobliwie. Rozeszły się pogłoski, że kapitan pije w czterech ścianach gabinetu. Turzyca chwytał kilkakrotnie uśmieszki na twarzach kolegów. Tak... wiedział dobrze, że słania się na nogach i że ma oczy niezbyt przy­tomne. Ale nie przejmował się tym posądze­niem. Niech sobie myślą, co chcą. To nawet lepiej, niż gdyby odkryli grypę. Turzyca był dziwnym człowiekiem, mniej się wstydził pi­jaństwa niż choroby. Chorować w takiej sytuacji... nie, to byłoby śmieszne.

Dlatego nie poddawał się grypie i całym wysiłkiem woli starając się utrzymać na chodzie prowadził swą heroiczną walkę na dwa fronty.

Pamiętał dobrze wskazówki Sambora Sulibora: „zwracać uwagę na drobne szczegóły. Wychwytywać bystro rzeczy charakterystycz­ne, dziwne i nowe, choćby nieważne z pozoru, kojarzyć zjawiska w ich wzajemnym związ­ku”.

W tym duchu kazał instruować ludzi obej­mujących służbę blokującą w porcie i pod tym kątem żądał od wopistów szczegółowych spra­wozdań.

Metoda jednak, jak dotąd, nie przyniosła spodziewanych rezultatów.

Tym razem też daremnie Turzyca chciał wyciągnąć coś od zmęczonego wopisty. Chłopak przed biurkiem patrzył na niego stro­piony.

- Nic takiego nie zauważyłem, obywatelu kapitanie - powtarzał z nieszczęśliwą miną, wstydząc się swego braku spostrzegawczości.

Turzyca przesunął ręką po czole, jakby chciał zetrzeć zeń zmęczenie, i machnął ręką:

- Możecie odejść.

Następny zameldował się gruby wopista naz­wiskiem Ksiuta. Turzyca znał go z widzenia.

Zawsze przyglądał mu się z odrazą i zastana­wiał, na czym ten młody człowiek tak się pasie. Grubas stuknął głośno obcasami i wrzasnął:

- Kapral Ksiuta melduje się na rozkaz!

Turzycę załupało w głowie.

- Dlaczego tak krzyczysz?

- To z przyzwyczajenia, obywatelu kapita­nie. Miałem głuchego szefa w spółdzielni fryzjerów „Simona”. - Widząc zaś, że kapitan zmarszczył brwi, dodał pospiesznie: - Są gor­sze przyzwyczajenia... Był u nas na Pakoszu niejaki Feluś Kluch, co przyzwyczaił się za­glądać bliźnim do kieszeni...

Turzyca spojrzał surowo, czy kapral nie żar­tuje sobie przypadkiem z niego, ale twarz gru­basa była dziecinnie poważna i uczciwa.

- Wasze odezwania nie są zbyt mądre, Ksiuta - zauważył cierpko.

- To już mi mówił w strażnicy obywatel porucznik Sitko.

- Dobrze, a teraz zamknijcie się.

- Tak jest! - huknął wopista i trzasnął obcasami.

- Ciszej!

- Tak jest! - Ksiuta pisnął jakimś niena­turalnym głosem.

To już zakrawało na kpiny. Turzyca pod­niósł się z krzesła.

- Dlaczego piszczycie?

Grubas patrzył na niego zdziwionymi i wy­trzeszczonymi ze strachu oczyma, jakby nie rozumiał, czego chcą od niego. Turzyca westchnął i pomyślał z goryczą, że ma niezbyt inteligentnych ludzi w batalionie.

Zawahał się, czy warto pytać o cokolwiek takiego jołopa, postanowił jednak nie odstępo­wać od zasady.

- Kapralu Ksiuta, czy zauważyliście coś ciekawego w czasie służby? Rozumiecie, co mam na myśli?

Grubas skinął głową. Zmarszczył brwi i na­myślał się przez chwilą z natężeniem.

- Zauważyłem, obywatelu kapitanie.

- Co zauważyliście? - zapytał zaskoczony Turzyca.

- Podniesienie stopy zauważyłem.

- Jakiej stopy? - osłupiał Turzyca.

- Stopy życiowej mas.

- Bez głupstw, kapralu! Pytam was kon­kretnie.

- Konkretnie to zauważyłem wzrost spoży­cia kiełbasy w klasie robotniczej.

Turzyca zaniemówił. „To idiota - pomyś­lał - oto skutki przeładowania zajęciami politycznymi”.

- Odmaszerować! - rzucił gniewnie.

Grubas zrobił przepisowy zwrot w tył i po­maszerował do drzwi. Tu jednak odwrócił się niespodziewanie.

- Ja się tylko dziwię, jak taki trymer może zeżreć tyle kiełbasy za jednym zamachem. Dwu z nich to miało chyba po kilu, jak Boga kocham. Ja też nie chwaląc się mam spust, obywatelu kapitanie, ale...

Turzycę znów załupało w głowie.

- Co?... dosyć tych wygłupiań! - przerwał surowo. - Odmaszerować mi zaraz!

Ksiuta schował się pospieszenie za drzwiami, po chwili jednak jego głowa znów ukazała się w szparze.

- Obywatel kapitan ma grypę, to wi­dać... - rzekł ze szczerym współczuciem. - Napiłby się obywatel kapitan fryzjerskiej zio­łowej...

- Co takiego? - Turzyca zerwał się za­czerwieniony. - Ja wam pokażę, staniecie do raportu!

Przestraszony Ksiuta schował szybko głowę.

Gdy Turzyca dopadł do drzwi, już go nie było. Straszne łupanie w głowie znów dało znać kapitanowi o sobie. Co za wściekły ból. To ze zdenerwowania. Ma się z idiotami do czynienia, przyjdzie taki jołop i denerwuje człowieka.

Jęknął i na chwiejnych nogach powlókł się pod prysznic. Spostrzegłszy, że służbowy Flisiak przypatruje mu się ciekawie, zatrzasnął drzwi łazienki.

Flisiak pokręcił głową i westchnąwszy po­myślał, że z kapitanem naprawdę coś nie w porządku.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i sta­nął w nich Turzyca blady jak trup, z mokrą głową i tubą pasty do zębów w ręce.

- Gdzie jest ten gruby, jak mu tam... Ksiuta.

Osłupiały Flisiak nie mógł w pierwszej chwili wykrztusić słowa.

- Do licha, czyście ogłuchli? Znacie Ksiutę?! - krzyknął kapitan.

- Tak, to ten, co trochę tego... - Flisiak pokręcił palcem po czole.

- Nie pytam was o to. Sprowadzić go na­tychmiast!

- Tak jest - powiedział Flisiak i zbiegł na dół.

W dwie minuty potem Ksiuta wsadził swą czerwoną i krągłą jak balon gębę przez szparę w drzwiach.

- Obywatel kapitan był łaskaw mnie wez­wać? - zapytał niepewnie.

- Tak... właź prędzej!

- Już jestem - grubas odzyskał pewność siebie i wtoczył się do gabinetu.

Jego okrągła twarz błyszczała zadowoleniem.

- Wiedziałem, że obywatel kapitan będzie chciał ze mną porozmawiać jeszcze o tej kiełbasie - powiedział z właściwą mu bezpośred­niością. - Był w naszym zakładzie niejaki Szczeżuja, co jak go swatali z manikurzystką od „Leona”, to się bronił i mówił, że ona ma zeza. A jak wyszła za kucharza z „Bristolu”, to się rozpił z żałości. A potem, w stanie nietrzeźwym będąc, topił się w stawie parkowym, ale nieszczęśliwie, bo tego dnia ogrodnicy ryby łowili i woda była spuszczona.

Turzyca, który nie znał jeszcze talentów Ksiuty, stał zrazu zaskoczony jego mową, wreszcie widząc, że zanosi się na dłuższą orację, przerwał mu niecierpliwie.

- Dobrze, dobrze, kapralu, ale co to ma wszystko wspólnego ze służbą?

- Bo właśnie pomyślałem, że obywatel ka­pitan to zupełnie jak ten Szczeżuja...

- Co takiego?! - wykrzyknął Turzyca. - Jak śmiecie mnie porównywać z jakimś... jakimś...

- Szczeżuja... Adam Szczeżuja, ulica Silniczna, róg Koziej...

Turzyca posiniał.

- Kapralu Ksiuta... zamknijcie się, jak Boga kocham!

- Tak jest - wykrztusił przerażony Ksiu­ta prężąc się sztywno i przyciskając ręce do bioder.

- Macie odpowiadać tylko na pytania.

- Tak jest.

- Rzeczowo, bez fantazji i głupich gadek. Wy macie bagaż drobnomieszczański, Ksiuta.

- Tak jest, obywatelu kapitanie. To samo mi mówił obywatel porucznik Sitko, z tym że obywatel porucznik Sitko uważał ponadto, że mam garb ideologiczny...

- Dobrze... już dobrze, ale teraz zamknij­cie się.

- Już się zamknąłem, obywatelu kapitanie.

- A teraz powiedzcie mi, gdzie pełniliście służbę tej nocy.

- Przy S/S „Strinberg”. Drobnicowiec - dziesięć tysięcy ton nośności. Oddział czwarty. Nabrzeże Bojowników.

- W porządku - kapitan spojrzał zado­wolony na kaprala. - Słuchajcie no, Ksiuta, wspominaliście, że trymerzy, waszym zdaniem, jedzą za dużo kieł­basy. Na jakiej podstawie tak sądzicie?

- Widziałem, obywatelu kapitanie, dwóch miało w teczkach... Przy kontroli widziałem...

- Jak wyglądała ta kiełbasa?

- Kiełbasa jak kiełbasa.

- Prędko, rzeczowy opis, kapralu!

- Już się robi obywatelu kapitanie. Była w sztucznym jelicie, długości to miała może ze czterdzieści centymetrów, ale była gruba jak krakowska...

- A wąchaliście wy tę kiełbasę?

- E... no - roześmiał się Ksiuta - wą­chać to nie wąchałem i tak patrzyli na mnie, jakby się bali, że ugryzę.

- I mówicie, że każdy miał około kilo­grama?

- Tak wyglądało na oko, obywatelu kapi­tanie.

- I uważacie, że jak na jedno posiedzenie to za dużo?

- Za dużo.

- I wy nie potrafilibyście jej wsunąć za jed­nym posiedzeniem? - kapitan zerknął na wypięty brzuch Ksiuty.

- E, no skąd. Nie chwaląc się mam niezły spust, obywatelu kapitanie, ale tyle nie wsunąłbym.

- A zapamiętałeś nazwiska tych trymerów?

- Tak jest. Jeden nazywa się Sztark, a dru­gi Lepszy.

- I potrafisz opisać, jak wyglądali.

- Potrafię, obywatelu kapitanie. Ten Lep­szy to był w berecie, mizerny, nieduży nawet, to mnie zdziwiło, skąd taki spust u chudzielca. Tylko głowacz, obywatelu kapitanie.

- Jak powiadasz?

- Głowacz. Łeb miał jak dynia, podobny do głowy mojego wuja, niejakiego Celerusa, cośmy go nazywali „wujo miarowy” dla od­różnienia, bo trzeba obywatelowi kapitanowi wiedzieć, że wujków to ja miałem siedmiu, ale ten był miarowy, bo musiał robić sobie czapki na miarę. Gotowe nie wchodziły i dla­tego...

- Do rzeczy, Ksiuta - przerwał niecierpli­wie kapitan. - Mówcie, jak wyglądał ten drugi.

- Ten drugi... znaczy się Sztark?

- Tak, Sztark.

Ksiuta chrząknął zakłopotany i spojrzał z wahaniem na Turzycę.

- Prędko... prędko...

Ksiuta znów chrząknął.

- Ten drugi... znaczy się Sztark, to był - Ksiuta zawahał się - to był zupełnie podob­ny do obywatela kapitana.

- Co takiego? - poczerwieniał Turzyca.

- Mówię, że wyglądał jak obywatel ka­pitan.

- To znaczy jak?

- Jak chodzący nieboszczyk.

- To ja jestem chodzący nieboszczyk?! - huknął Turzyca.

- Obywatel kapitan kazał powiedzieć - wyjąkał przestraszony Ksiuta.

Turzyca pohamował się.

- No dobrze - westchnął zrezygnowa­ny - opisujcie dalej.

- Twarz końska... policzki zapadłe, blady... uszy odstające, oczy wytrzeszczone...

- To wszystko? - zasapał Turzyca.

- Wszystko.

- Dziękuję wam za dokładny rysopis - mruknął zjadliwie - możecie odmaszerować.

Kapitan zaczął chodzić podniecony z kąta w kąt.

Myśl, która go olśniła niedawno, nie dawała mu spokoju.

- Kiełbasa - mruknął - hm... dlaczegóżby nie.

Przypuszczenie było śmiałe, by nie rzec, fantastyczne, ale w swej służbie natrafiał już na najbardziej dziwne przypadki... W każdym razie to już jest coś.

Wprawdzie rysopis dziwnych amatorów krakowskiej kiełbasy niezupełnie się zgadzał z rysopisem agentów przekazanym mu ze sztabu, Turzyca jednak nie martwił się z tego powodu. Wiedział z doświadczenia, jak bardzo może się różnić schematyczny rysopis opracowany według zasad kryminalistyki od rysopisu uchwyconego na gorąco przez wopistę w kon­kretnych warunkach.

W tym zresztą wypadku rysopis urzędowy był dość skąpy, niepełny i ogólnikowy. O ile w rysach twarzy trymerów zaobserwowanych przez Ksiutę trudno było się dopatrzyć większego podobieństwa z danymi przekazanymi z góry, o tyle zgadzało się przecież jedno: wzrost. Jak na początek śledztwa i to dobre. Bardziej interesująco przedstawiała się sprawa kiełbasy. Tak, to byłoby świetne i łat­we rozwiązanie. Tak łatwe i proste, że aż nieprawdopodobne. A jednak...

Turzyca westchnął głośno. Starał się myśleć krytycznie i rozważyć rzecz na trzeźwo. Zda­wał sobie sprawę, że gdy człowiek się nastawi na śledztwo, gotów wszędzie dopatrywać się śladów i naginać zaobserwowane fakty do wy­pieszczonej hipotezy, każdemu szczegółowi przypisywać niezwykłe znaczenie.

Być może chodziło o zupełnie niewinną hi­storię. Nie było dla Turzycy tajemnicą, że na statkach odbywały się czasem małe, nielegalne popijawy z zagrychą. Kiełbasa mogła służyć do tego celu. Sztark i Lepszy mogli ją także kupić dla jakiegoś marynarza, co wobec trud­ności aprowizacyjnych na rynku mięsnym w mieście nie byłoby zbyt nieprawdopodobne. Być może, kryły się za tym wszystkim nawet jakieś kontakty, wyrażając się oględnie - handlowe, a kiełbasa, oczywiście w połączeniu z butelką czegoś mocnego, miała je przypie­czętować i uświetnić.

Tak czy owak sprawa była niezupełnie wy­raźna i nawet nie podejrzewając nic poważniejszego należało ją szybko wyświetlić.

W pracy wopowskiej nigdy nie jest się zbyt ostrożnym, zwłaszcza teraz, w okresie wzmoc­nienia służby.

Jeszcze tej nocy Turzyca sprawdził datę odjazdu S/S „Strinberg”. Statek odpływał następnego dnia, należało więc działać szybko.

Poleciwszy zbudzić się o godzinie siódmej Turzyca udał się na spoczynek. Po raz pierw­szy od trzech dni przespał swoje cztery go­dziny spokojnie. Świadomość, że ruszył z miejsca, nadzieja, że znalazł wreszcie jakiś punkt zaczepienia w tej paskudnej historii, poprawiła samopoczucie kapitana.

Rano wstał z ciężką głową, ale przynaj­mniej to piekielne łupanie ustało.

Gdy pojawił się w jednostce, plan działa­nia miał już w zarysach gotowy. Oczywiście najprościej byłoby zatrzymać obu trymerów i wziąć na spytki. Wiedział jednak, że zbyt pochopna akcja może popsuć całą sprawę, zwłaszcza jeśli kryje się za tym naprawdę coś poważnego.

Należało obu podejrzanych sprawdzić ostrożnie i delikatnie. W tym celu Turzyca porozumiał się z Urzędem i postarał się, by wśród trymerów z tej brygady, w której pra­cują Sztark i Lepszy, znalazł się wywiadowca z organów bezpieczeństwa.

Wskutek płynności kadr, na jaką w tym cza­sie cierpiały brygady trymerskie, nowa twarz nie powinna zwrócić specjalnej uwagi.

Turzyca zaproponował sierżanta Gozdka, z którym już nieraz współpracował w różnych akcjach portowych. Omówiono szczegóły i wie­czorem Gozdek miał rozpocząć pracę jako trymer.

Załatwiwszy sprawę z Gozdkiem kapitan wezwał do siebie kaprala Ksiutę.

Grubas stawił się uśmiechnięty i zameldo­wawszy się na progu, wyciągnął z kieszeni nie­wielką aptekarską buteleczkę.

- Fryzjerska ziołowa, obywatelu kapitanie. U nas w zakładzie bywały przeciągi. Jak nas strzykało w uszach, zażywaliśmy po pół szkla­neczki.

Turzyca nie zrozumiał w pierwszej chwili.

- Co takiego? - podniósł się z krzesła.

Ksiuta postawił na stole butelkę i sięgnął po szklankę.

- Słowo daję, nic lepszego na grypę. Przej­dzie jak ręką odjął.

Turzyca poczerwieniał na taką bezczelność.

- Czyście oszaleli, kapralu! Tu wojsko, a nie zakład fryzjerski. A w ogóle jak śmiecie? Za­brać mi zaraz tę butelkę! Postawa!

- Tak jest, obywatelu kapitanie - wystraszony Ksiuta porwał trunek i stanął wyprażony z butelką w ręce.

- Jak stajesz. Postaw butelkę!

Ksiuta postawił butelkę przed kapitanem.

Turzycę zatkało z oburzenia. Chciał powie­dzieć coś kapralowi do słuchu, ale widząc jego wybałuszone ze strachu oczy machnął tylko ręką.

- Kapral Ksiuta, przygotujcie się do służby!

- Tak jest.

- Obejmiecie posterunek blokujący przy trapie S/S „Strinberg”, ten sam co wczoraj. Zwrócicie szczególną uwagę na trymerów Sztarka i Lepszego. Gdyby znów nieśli kiełbasę, nie zapomnijcie jej powąchać, tylko tak, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń, zrozumiano?

- Tak jest! - wykrzyknął machinalnie Ksiuta. Nagle znieruchomiał, oczy mu się rozszerzyły...

- Obywatel kapitan myśli...

- Nic nie myślę - kapitan z trudem pow­strzymał się od uśmiechu - ale różne bywają kiełbasy, kapujesz?

- Kapuję... jak Boga kocham... kapuję, oby­watelu kapitanie - wykrztusił podniecony Ksiuta.

- A więc pamiętajcie, obejmiecie służbę i będziecie mieli oko na tych trymerów. Tylko powtarzam: dyskretnie, żeby się nie domyślili, że coś podejrzewamy, bo marny wasz los.

- Spokojna głowa, obywatelu kapitanie.

- A potem od razu zadzwonicie do mnie i zdacie raport, zrozumiano?

- Zrozumiano!

- No to jazda.

Kiedy zamknęły się drzwi za Ksiuta, Turzyca jęknął i ukrył w dłoniach rozpaloną, ciężką głowę. Chwilę siedział nieruchomo, przeklina­jąc w duchu swoją grypę, wreszcie sięgnął po aspirynę. Chciał popić wodą z karafki, ale ka­rafka była pusta.

Wzrok jego padł na buteleczkę. Odkorkował ją i powąchał. Pachniało wcale przyjemnie.

Turzyca westchnął, napełnił szklankę i wy­chylił.

Ohydna, mgła wisiała nad portem. Tak gęsta, że na dwa kroki nie było nic widać. Ludzie snuli się niemal po omacku, osowiali i milczący, jakby się im udzielił ponury nastrój tej nocy.

Tylko koło S/S „Strinberg” rozbrzmiewał wesoły gwar. Tu urzędował Ksiuta. Robotnicy wchodzący po trapie na pokład statku uśmie­chali się pod nosem. Rzadko można było spot­kać tak wesołego wopistę.

- Z życiem, z życiem, panowie! - rozlegał się we mgle jego donośny głos. - Radośnie spieszmy do pracy, obywatele portowi! Wyżej czoło, braci trymerska!... Co tu ściskacie, kolego? Czarna zbożowa i chlebek boży. Marnie was żonka odżywia. Gruźlica murowana... Hej, pa­nie starszy z mleczkiem, gdzie dowód? Tak jest... dziękuję, życzę pomyślnego wykonania zadań planu sześcioletniego...

Do Ksiuty zbliżyli się Sztark i Lepszy wrę­czając mu dowody. Każdy znów niósł po kieł­basie.

- Nareszcie coś solidnego! - krzyknął Ksiuta. - Można się poczęstować? - zażartował podnosząc kiełbasę do nosa.

- A próbuj pan - uśmiechnął się Sztark. Ksiuta stał chwilę jak zdrętwiały. Potem mruknął coś pod nosem i zwrócił im kiełbasę. Odeszła go nagle cała chęć do żartów.

Kiedy ostatni trymerzy zniknęli na desce trapu, pobiegł do telefonu.

W pokoju Turzycy rozległ się dzwonek. Turzyca podniósł głowę ze stołu i przetarł zaspane oczy. Spałem, cholera - pomyślał przerażony. Zerwał się z krzesła i podniósł słuchawkę. Mel­dował się Ksiuta.

- Niech to diabli, obywatelu kapitanie.

- Co się stało? Nie mieli kiełbasy?

- Mieli. Taką samą jak wczoraj... ale to jest prawdziwa kiełbasa... czosnkowa. Aż mi dech zaparło... Zdaje się... - wykrztusił - zdaje się, obywatelu kapitanie, żeśmy się pomylili,

Turzyca zasapał i przygryzł wargi.

- No wiecie, Ksiuta. Jak Boga kocham. Drżyj, człowieku.

- Drżę, obywatelu kapitanie.

- Wiecie, Ksiuta, że ja bym was wybił... chociaż to wbrew regulaminowi, ale bym was wybił... Wiecie, coście narobili?

- Wiem - odezwał się żałosny głos Ksiu­ty - narobiłem obywatelowi kapitanowi niepotrzebnie smaku... ale już taki jestem pechowy... ja to obywatelowi kapitanowi kiedyś wytłu­maczę...

Turzyca cisnął słuchawkę i potarł dłonią roz­palone czoło. Cała jego hipoteza wydała mu się nagle śmieszna i beznadziejnie naiwna. Musiał mieć wtedy gorączkę... to przez tę grypę cholerną. Zdjął go wstyd i złość na siebie. Ra­ny boskie, tak się wygłupić! Tak się wygłupić. Co sobie pomyślą towarzysze z Urzędu? Uczepił się zupełnie przypadkowego skojarzenia... W ten sposób można by podejrzewać wszystko i wszystkich. Nie, to nie ma żadnego sensu. Zaprzątnął sobie głowę bzdurną historią, a tymczasem...

Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Turzyca podniósł słuchawkę i rozkazał przygo­tować wóz do wyjazdu.

Ksiuta stał na stanowisku blokującym pełen rozpaczy i strachu. Stary się wściekł, to nie ma dwu zdań. Jutro cały batalion będzie się na­bijać z Ksiuty z powodu tej kiełbasy. Już i tak był przedmiotem niezliczonych kpin i docin­ków, a jego karykatury uświetniały prawie każdy numer gazetki ściennej.

Co za los niesprawiedliwy! Nie narzucał się przecież z tą kiełbasą. Powiedział tylko, co zauważył. To kapitan sam uczepił się tej myśli, a teraz wścieka się na niego, jakby Ksiuta zawinił tutaj w czymkolwiek.

Nagle, kiedy tak stał pogrążony w tych ża­łosnych myślach, usłyszał jakiś szmer i zamie­szanie na statku... We mgle zamajaczyło na pokładzie kilka sylwetek ludzkich.

- Przygniotło! Dzwonić po pogotowie! Przy­gniotło! - rozległy się zmieszane krzyki.

Wtem z otwartego luku na śródokręciu buch­nął płomień i zaróżowił mgłę. Paniczne okrzy­ki zmieszały się z jękiem dzwonu alarmowego.

- Pożar!

- Wybuchło!

- Rany boskie... pali się!

- Pali się!

Trymerzy zaczęli zbiegać na oślep z pokła­du... jeden przez drugiego tłocząc się i popychając na wąskiej desce trapu. Rozległ się plusk... i krzyk, ktoś wpadł do wody.

Ksiuta patrzył na to wszystko osłupiały z wytrzeszczonymi oczyma. Nie wiedział, co zrobić. Stał tu po to, by kontrolować ruch z wybrzeża na pokład i z powrotem, lecz w tych warunkach było to niemożliwe.

Przerażeni trymerzy zbiegali na łeb na szyję i kłębili się po nabrzeżu. Na próżno Ksiuta i drugi z blokujących wopistów starali się ich powstrzymać rozłożonymi rękoma.

- Spokojnie, bracia portowi. Bez nerw. Wolnego, spokojnie... - zachrypły głos Ksiuty ginął w powszechnym tumulcie.

Nikt nie zwracał uwagi na krzyczącego wo­pistę.

Nagle Ksiuta umilkł. W gromadzie robotni­ków zauważył Sztarka i Lepszego. Zziajani i podnieceni zbiegli z trapu, roztrącili gwałtow­nie ciżbę trymerów i zniknęli we mgle.

Ksiutę jakby coś poderwało. Jego reakcja była błyskawiczna i naturalna jak odruch.

- A niech to diabli, kiełbaśnicy! - krzyk­nął. - Kapralu Pustak, alarmujcie! - pchnął oszołomionego kolegę i rzucił się za trymerami.

Wydało mu się niesłychanie znamienne, że to właśnie oni uciekają. Coś zaczynało grać w tej całej historii.

Zapakowawszy do wozu porucznika Lisickiego i sierżanta Malczyka Turzyca popędził do portu. W bramie wjazdowej zatrzymał ich ma­ły strażnik portowy - Kostecki, dawny wo­pista i dobry znajomy kapitana.

Na widok Turzycy wsadził do wozu swoją wiecznie wystraszoną twarz.

- Kapitanie... wiecie już... - wyszeptał ta­jemniczo - wypadek na „Strinbergu”.

Turzyca drgnął. - Na „Strinbergu”?

- Tak jest, kapitanie... Przygniotło trymera, a w minutę potem pożar w ładowni. Brzydka sprawa, ja mam nosa, kapitanie. W tym coś jest... Kapitan wie, że ja mam nosa.

Jakby dla zadokumentowania swych zapoz­nanych talentów Kostecki pociągnął długim, czerwonym nochalem.

Turzyca znał dobrze detektywistyczne skłon­ności małego strażnika. Kostecki lubił sensację. Przy każdej sposobności raczył kapitana swymi nieprawdopodobnymi podejrzeniami.

Gdyby dać im wiarę, połowę łudzi w porcie należałoby zamknąć za szpiegostwo i kontra­bandę.

Zwykle Turzyca nie przywiązywał wagi do jego paplaniny, tym razem jednak zaklął cicho pod nosem i kazał się wieźć prosto pod „Strinberga”.

Wiadomość zdenerwowała go. Czyżby to miało jednak jakiś związek ze sprawą, a ten grubas o niewyparzonej gębie naprawdę od­krył jakiś trop?

Nie było jednak czasu na analizowanie spra­wy. Należało przede wszystkim czym prędzej porozumieć się z Gozdkiem. Gozdek, u licha, musi coś wiedzieć.

Na nabrzeżu trwało jeszcze zamieszanie, aczkolwiek pożar został już ugaszony. Grupki podnieconych trymerów rozprawiały żywo o wypadku. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. Straż portowa kręciła się koło statku.

Turzycę czekała tu nowa wiadomość. Sztark i Lepszy uciekli. Meldował o tym kapral Pu­stak - drugi z wopistów pełniących służbę przy statku - dodając, że wezwał już patrol alarmowy i że Ksiuta ruszył bezzwłocznie w pogoń.

Turzycy krew uderzyła do głowy.

- Pozwoliliście im uciec.

- Obywatel kapitan nie wie, co się wyrabiało - tłumaczył zakłopotany Pustak. - Wypadek, pożar, zamieszanie. Wszyscy skakali na brzeg.

- Dawno uciekli?

- Dziesięć minut temu.

- Żeby to wszyscy diabli! - zaklął Turzyca. W tym momencie na nabrzeżu zjawił się pluton alarmowy.

Turzyca zleciwszy sierżantowi Malczykowi nadzór nad pościgiem ruszył szybko w stronę trapu... Przepychając się wśród trymerów roz­glądał się niecierpliwie, czy nie zauważy gdzie Gozdka. Ale między zebranymi na nabrzeżu trymerami Gozdka nie było.

Przy trapie wyrósł za to przed nim znienac­ka chorąży straży portowej Nowak, uśmiechnięty gorzko jak zwykle.

- Czołem, kapitanie. Węszymy już, jak widzę - uścisnął rękę Turzycy. - Boję się jednak, że i tym razem nie będzie dla was żeru.

Kapitan przygryzł wargi. Znał Nowaka jako doświadczonego strażnika i liczył się z jego zdaniem, ale nie lubił go. Były niegdyś między nimi małe zatargi kompetencyjne. Nowak draż­nił go swoim zgryźliwym humorem. Specjalną przyjemność sprawiało mu obalanie śmiałych hipotez kapitana.

Teraz też wykpił z miejsca jego podejrzenia. Według niego sprawa była przykra, ale prosta. Zdążył ją zbadać już dokładnie. Zwykła nie­ostrożność i lekceważenie przepisów BHP. W ładowni znajdowały się trociny. Zeznania trymerów były pod tym względem zgodne... Sztark i Lepszy byli trochę pod gazem. Palili w luku i zaprószyli ogień.

Że uciekli? Zlękli się, głupcy, odpowiedzial­ności. Takie rzeczy karze się surowo. Oczywi­ście ucieczka ich nie miała żadnego sensu. Nowak wydał już odpowiednie rozkazy. Lada moment zostaną schwytani...

Turzyca słuchał go niecierpliwie. Wciąż my­ślał o Gozdku. Gdzie jest u licha Gozdek? Dla­czego się nie pokazuje? Nowak nie wspomniał ani słowem o nim. Widać Gozdek uznał za słuszne nie ujawniać się jeszcze. Czyżby był do tej pory jeszcze na statku?

- Przepraszam was - Turzyca przerwał Nowakowi - czy nie brakuje żadnego trymera oprócz tych dwu, co uciekli?

- Żadnego. Ja... sprawdzam takie rzeczy. Zatrzymaliśmy ich dla złożenia zeznań... Są wszyscy tutaj... Oczywiście z wyjątkiem tego rannego ofermy, co zwalił na siebie beczkę z karbidem... niewykwalifikowana siła. Pierw­szy raz w ładowni.

Kapitan zdrętwiał.

- Co powiadacie? To tego nowego przy­gniotło!

- Właśnie. Podobno pił z tamtymi... Przy­chodzi, proszę was, głupi Jacek ze wsi, urzyna się i wali na siebie beczkę z karbidem.

Nowak przerwał i ze zdumieniem patrzył na podnieconego kapitana.

- Gdzie on jest? - wykrztusił Turzyca.

- Leży na rufie. Już tam u niego są łapiduchy. Ale co wam, kapitanie?

- Poruczniku, biegiem! - krzyknął Turzy­ca do Lisickiego i obaj popędzili po trapie.

Na rufie we mgle zamajaczyły białe kitle sanitariuszy. Właśnie układali rannego na noszach. Obok stał lekarz i pakował instrumenty.

Jeden rzut oka wystarczył, by kapitan poznał w rannym Gozdka. Wywiadowca twarz miał woskowo bladą. Oczy zamknięte. Z kącików ust sączyła mu się krew.

- Przytomny? - rzucił Turzyca lekarzowi.

- Jak dotąd, tak.

- Przepraszam, doktorze, ale muszę zamie­nić z rannym parę słów na osobności.

- Teraz wykluczone, choremu nie wolno mówić.

- Kilka słów.

- Sprzeciwiam się stanowczo. Żebro prze­biło płuca. Grozi krwotok.

Kapitan szepnął kilka słów doktorowi. Lekarz zamrugał oczami.

- Nie biorę odpowiedzialności, nie biorę od­powiedzialności - mówił cofając się... - to może się skończyć tragicznie.

Nie zważając na protesty lekarza Turzyca pochylił się nad rannym.

- Gozdek... słyszycie mnie?... Gozdek... Goz­dek... to ja, Turzyca.

Powieki rannego uniosły się. Zrazu nie poz­nał kapitana. Przez chwilę wpatrywał się w twarz pochyloną nad sobą. Nagle oczy roz­szerzyły mu się.

- Turzyca - wyszeptał.

- Gozdek... co to było? Gozdek! - kapitan ściskał go za ręką.

Spieczone wargi rannego poruszyły się wolno.

- Łotry... chcieli mnie... sprzątnąć.

- Kto?

- Oni... Sztark i Lepszy - głowa opadła mu na nosze, na ustach pojawiła się krew.

Czoło kapitana zrosiły kropelki potu. Więc tak wyglądała sprawa. Dranie, zorientowali się zbyt szybko. Zepchnęli na Gozdka beczkę z kar­bidem, a potem specjalnie wzniecili pożar, by wywołać zamieszanie i ułatwić sobie ucieczkę. Lecz komu przekazywali materiały? Kapitan wpatrywał się w usta rannego.

- Gozdek... z kim kontakt... Gozdek - z kim kontakt?

- Dosyć, nie pozwalam więcej mówić - szarpnął się lekarz. - Proszę zostawić chorego. Powinniście zrozumieć, kapitanie.

Ręka Gozdka zacisnęła się na dłoni Turzycy.

- Kok... - wykrztusił - szukajcie u ko... Nie dokończył. Krew buchnęła mu z ust.

- Pan będzie odpowiadał! - krzyknął zroz­paczony lekarz. - Uprzedzałem pana.

Turzyca podniósł się jak pijany. Spojrzał błędnie na rozwścieczonego lekarza. W gardle czuł ucisk nieznośny. Musiał pytać... To była konieczność. Okrutna konieczność służby.

Przygryzł wargi i bez słowa puścił się biegiem wzdłuż burty, roztrącając po drodze załogę.

Wpadł jak bomba do kambuza. Kok siedział pochylony nad gazetą. W kuchni panował idealny porządek, tylko w powietrzu unosiła się ledwo uchwytna woń nafty. W piecu huczało, dwa wielkie gary stały na ogniu.

Turzyca błyskawicznie zatrzasnął popielnik i szyber. Gryzący dym rozsnuł się po kuchni. Kok zerwał się blady, krzycząc coś gwałtownie po szwedzku.

Turzyca odepchnął garnki i wyciągnął spod blachy pięć na pół zwęglonych i tlących się jeszcze tekturowych tub ze szczątkami foto­kopii i notatek.

- Oto kiełbasa Sztarka i Lepszego - wy­krztusił zadyszany do oniemiałego porucznika.

- Więc jednak kiełbasa - mówił podnie­cony Lisicki, gdy w godzinę później, po przekazaniu kucharza i materiałów dowodowych władzom śledczym siedzieli z Turzycą w war­towni, oczekując na wyniki pościgu za zbiegły­mi trymerami. - Jak wpadliście na to, kapitanie?

Turzyca przygryzł wargi. Nie był całkiem za­dowolony z siebie. Radość z sukcesu psuło mu wspomnienie tamtych chwil w gabinecie, kiedy tak łatwo odstąpił od swej hipotezy.

- Nie mówmy lepiej o tym, poruczniku... Pół zasługi w tym Ksiuty, reszta przypadku. Ja sam nie byłem wcale tak pewien.

- Jednak wasza hipoteza...

- Mówię wam, że to przypadek, zwykłe skojarzenie. Kiedy człowiek ustawicznie o czymś myśli, hipotezy lęgną się jak muchy i równie szybko dostają po głowie. W tym wypadku to zasługa, nie śmiejcie się, pasty do zębów.

Porucznik spojrzał na niego zaskoczony.

- Nie rozumiem?

- Tak jest, pasty do zębów - uśmiechnął się krzywo kapitan. - Kiedy Ksiuta zaczął paplać o tej kiełbasie, oczywiście nawet mi przez myśl nie przeszło, że to może mieć jakieś zna­czenie, zwłaszcza że to mówił Ksiuta. Wiecie, jak on może zdenerwować swoją błazeńską gadaniną. Wtedy też zdenerwowałem się po­rządnie. Załupało mnie w głowie. Powlokłem się do łazienki i wsadziłem głowę pod kran. Byłem tak nieostrożny, że strąciłem przy tym z półki tubę pasty do zębów... Podniosłem ją... i wtedy nagle olśniło mnie głupie skojarzenie. Tuba... rozumiecie, tuba. Kiełbasa - pomy­ślałem - to też w gruncie rzeczy tuba.

Można ją wypełnić mięsem, ale można też czym innym. To przecież doskonały futerał. Pomyślałem też, że bardzo łatwo sporządzić futerał imitujący kiełbasę. To nawet może być bardzo użyteczne dla pewnych celów. Kiełbasę można nosić w teczce i wręczać każdemu bez żadnych podejrzeń.

- Do licha, i wy to nazywacie przypad­kiem - uśmiechnął się Lisicki - czy i to, co zrobiliście w kambuzie, było przypadkiem?

- Nie, to było już tylko konsekwencją. Kok jest agentem. Kok obserwuje, co się dzieje na statku. Kok spodziewa się rewizji. Kok posiada kompromitujące dokumenty, więc niszczy je.

- To jasne... ale skąd od razu wiedzieliście, że tuby są w piecu?

- O, to było już zupełnie proste. Narzuciło się samo. Nie zapala się ognia w piecu o dwu­nastej w nocy, i to w takich okolicznościach, po to tylko, żeby zagotować garnek wody. Na­iwna inscenizacja, podobnie jak ten cały jego sztuczny spokój i zaczytanie w gazecie, gdy cała załoga biega podniecona.

- Dlaczego jednak kok będąc w posiadaniu kompromitujących dokumentów nie zniszczył ich wcześniej? Od momentu kiedy się zoriento­wali, że jesteśmy na ich tropie, upłynęło prze­cież co najmniej dwadzieścia minut. Miał czas...

- Tak, miał czas - mruknął kapitan - ale nie chciał. Takich materiałów nie niszczy się z lekkim sercem. Zbyt drogo kosztowało ich zdobycie. Łudził się do ostatka, że potrafi je ocalić. Może sądził, że Gozdek już nic nie powie, już nic nie będzie mógł powiedzieć.

Wiadomości z portu były wciąż złe. Pościg za zbiegłymi trymerami nie przyniósł spodzie­wanych rezultatów. Na próżno patrole prze­trząsały każdy zakamarek portu i przeszuki­wały stojące u nabrzeży statki. Przestępcy za­padli się jak kamień w wodę. Na domiar złego obrzydliwe warunki atmosferyczne i zupełny brak widoczności utrudniały akcję.

O godzinie trzeciej nad ranem cierpliwość Turzycy wyczerpała się. Nie było wątpliwości - świetnie zapowiadająca się akcja uległa załamaniu.

Turzyca zleciwszy porucznikowi Lisickiemu kierowanie poszukiwaniami powrócił wściekły i zmęczony do jednostki.

Tu, zamknąwszy się w czterech ścianach po­koju, na próżno starał się rozważyć spokojnie sytuację. Sprawa wyglądała głupio i sam nie wiedział, co o niej myśleć.

Czyżby naprawdę obaj przestępcy zdołali jakimś cudem wydostać się z portu, zanim zmontowano skuteczną akcję? Lecz w takim razie co z Ksiutą? Gdzie zniknął, dlaczego nie daje znaku życia?

Wiadomości, jakie zebrał o nim, właściwie nic nie wyjaśniały.

O pół do pierwszej słyszano strzały z pepeszy na Nabrzeżu Bojowników, w kilka minut póź­niej podobne strzały rozległy się na Nabrzeżu Polskim. Należało przypuszczać, że to strzelał Ksiuta. Kilku robotników zeznało, że widzieli jakieś postacie biegnące we mgle i słyszeli okrzyk „stój”. Rzucili się nawet w tamtym kierunku, nie zobaczyli jednak nic więcej z po­wodu gęstej mgły.

Jedynym człowiekiem, który widział Ksiutę, był strażnik portowy Cieloch. Zeznał on, że między magazynami, w przejściu z Nabrzeża Bojowników na Nabrzeże Polskie, zatrzymał podejrzanego, grubego osobnika w przebraniu wopisty. Kiedy zażądał od niego wylegitymowania się, gruby pchnął go na ścianę i uciekł na Nabrzeże Polskie.

- To był przebrany wopista - upierał się. - Prawdziwi wopiści nie są tacy grubi.

Potem ślad się urywał i to było najdziw­niejsze. Wopiści przeszukujący wszystkie zakamarki portu powinni byli natrafić, jeśli już nie na trop przestępców, to przynajmniej na Ksiutę.

Turzycy chodziły po głowie najgorsze przy­puszczenia. Sposób, w jaki przestępcy rozpra­wili się z doświadczonym i wytrawnym wy­wiadowcą Gozdkiem, wskazywał na to, że byli niebezpiecznymi przeciwnikami - ludźmi orientującymi się błyskawicznie w sytuacji i przygotowanymi na wszystkie ewentualności.

Nie przebierali także w środkach. Być może, wciągnęli kaprala w zasadzkę i unieszkodli­wili. Lecz w takim razie, gdzie ślady? Powinny być jakieś ślady.

Turzyca zdenerwowany potarł czaszkę. Ża­łował, że lekkomyślnie powierzył Ksiucie tak odpowiedzialne i niebezpieczne zadanie. Gru­bas był niewątpliwie bystry i na swój sposób rozsądny, lecz czy mógł sprostać wyszkolonym, kutym na cztery nogi agentom?

W miarę upływu czasu niepokój kapitana potęgował się. Kilka razy dzwonił do portu. Wieści były wciąż takie same. Żadnych śladów. Obaj przestępcy i Ksiuta zniknęli. Wreszcie ogarnęło go zniechęcenie. Nawet jego począt­kowy sukces wydawał mu się teraz wątpliwy i połowiczny.

Kiedy około czwartej nad ranem przybył po­rucznik Lisicki, by złożyć meldunek, zastał Turzycę w stanie ciężkiej depresji psychicznej. Stanął zakłopotany na progu i bał się odezwać.

- Obywatelu kapitanie - zaczął wreszcie.

Turzyca podniósł napuchłe powieki.

- Idźcie do diabła!

- Nie rozumiem - wykrztusił zaczerwie­niony porucznik.

- Idźcie do diabła - jęknął kapitan.

Porucznik stał w milczeniu, wreszcie zebrało mu się znów na odwagę.

- Naprawdę zrobiliśmy wszystko, zechciej­cie zrozumieć...

- Więc co?! - krzyknął kapitan. - Wypa­rowali czy jak!

Porucznik umilkł.

- Odpowiedzcie.

- Myślę - wyjąkał porucznik - myślę, że nie wyparowali.

- To wszystko, co myślicie? - wycedził zjadliwie kapitan.

- Myślę, że opuścili teren portu.

- Razem z Ksiutą w walizce! - krzyknął kapitan. - Gdzie jest kapral Ksiuta... pytam?

Porucznik przygryzł wargi.

- Zrobiliśmy wszystko... - wybełkotał.

Kapitan przez chwilę sapał na krześle.

- No więc dobrze - odezwał się wresz­cie. - Możemy sobie pogratulować, poruczni­ku, pięknie przeprowadzonej akcji. Odwołajcie patrole. Przekazujemy sprawę Urzędowi.

W tej samej chwili zadźwięczał telefon.

Kapitan ciężkim ruchem ręki ujął słuchawkę. Chwilę słuchał z opuszczonymi powiekami, nagle zerwał się z krzesła.

- Co... takiego? Kto mówi? To wy, Ksiuta?

- To ja, obywatelu kapitanie... Melduję... obaj przestępcy przepisowo ujęci.

- Gdzie jesteście, u diabła?!

- W Tczewie, obywatelu kapitanie.

- W Tczewie? - osłupiał kapitan.

- Tak jest.

- Skąd się tam wzięliście, do pioruna!

- Pojechałem za Sztarkiem... a Lepszego zamknąłem w parniku, oddział trzeci Nabrzeża Polskiego.

Turzyca poczuł, że robi mu się słabo.

- Co wy wygadujecie... - jęknął. - W ja­kim znów parniku?

- Parniki eksportowe - obywatelu kapita­nie, do gotowania paszy dla świń. Tam siedzi Lepszy.

- Oszaleliście?

- Taka była sytuacja, obywatelu kapitanie... Obywatel kapitan będzie łaskaw go wyjąć. Boję się, że mu tam trochę niewygodnie. Oby­watel kapitan rozumie, parnik nie salon. A Sztarka to ja zaraz przywiozę. Przepraszam, że się odmeldowuję, ale mi pociąg ucieka.

Turzyca chwilę stał jeszcze oszołomiony.

- Coś takiego! A niech to wszyscy diabli! To podobne do niego.

I nie zastanawiając się dłużej popędził do portu. Wpadł jak burza na Nabrzeże Polskie - i stanął jak wryty. We wskazanym miejscu nie było żadnych parników. Trymerzy wyładowywali z wagonów skrzynie z jajami.

Kapitan otarł czoło i po raz któryś z rzędu zwątpił w zdrowe zmysły kaprala.

Zdawało mu się, że na zaciekawionych twa­rzach trymerów dostrzega wesołe uśmieszki... No jasne... sam sobie wydawał się śmieszny. W pierwszej chwili chciał zawrócić, opanował się jednak.

- Czy stały tu jakieś parniki? - zapytał robotników siląc się na spokój.

Trymerzy spojrzeli po sobie.

- Parniki? Ano stały - bąknął któryś.

- No i gdzie są?

- Ano nie ma.

- Do licha, gadajcie po ludzku. Co z parnikami?

- Co miało być - odezwał się drugi - za­ładowaliśmy na statek.

- Ile ich było?

- Pięćset sztuk.

Kapitanowi pot wystąpił na czoło.

- I nic nie zauważyliście podejrzanego? Trymerzy spojrzeli na niego zdziwieni.

- A co niby mieliśmy zauważyć?

- Gdzie ten statek? - zapytał Turzyca.

- A gdzie ma być? Odpłynął.

- Dawno?

- Pół godziny temu.

- Nazwa statku?

- S/S „Jędrzejów”.

- Sierżancie, do kapitanatu! - krzyknął Turzyca. - Niech nadają radiogram. Natych­miast zatrzymać S/S „Jędrzejów”. Poruczniku, szybko łódź patrolowa.

W pół godziny potem kapitan z porucznikiem Lisickim i dwoma wopistami gramolili się z motorówki na pokład S/S „Jędrzejów”.

Tu jednak wyłoniły się nowe trudności. Parniki wypełniały ciasno cały luk. Turzyca zmuszony był wezwać z portu specjalną druży­nę trymerską do pomocy.

Dopiero po usunięciu części ładunku na po­kład i uzyskaniu miejsca w ładowni można było przystąpić do żmudnych poszukiwań.

W przykrym nastroju, wśród westchnień i skarg kapitana statku zdenerwowanego opóźnieniem rejsu przestawiano parniki, odmyka­jąc pokrywy i zaglądając do każdego po kolei.

Przez cały czas Turzyca przeżywał straszli­we męki niepewności.

Wreszcie po czterogodzinnym poszukiwaniu, w czterysta osiemdziesiątym ósmym parniku odnaleziono na pół uduszonego przestępcę.

Bezpośrednio po powrocie do portu Turzyca, mimo że ledwo żywy ze zmęczenia, wezwał natychmiast Ksiutę, który w tym czasie zdą­żył już powrócić ze Sztarkiem z Tczewa.

Kapral musiał już wiedzieć o wszystkich pe­rypetiach z parnikami, bo stanął w drzwiach wystraszony.

- Bliżej, Ksiuta! - warknął kapitan.

Ksiuta postąpił mały kroczek naprzód.

- Co macie do wyjaśnienia, kapralu? - zapytał kapitan nie patrząc mu w oczy. Sam widok grubasa doprowadzał go do pasji.

- O... obywatel ka... kapitan jest zdenerwo­wany. To... to może wyjaśnię jutro - wyjąkał.

- Nie. Porozmawiamy teraz. - Turzyca podniósł się z krzesła i sapiąc podszedł do przerażonego Ksiuty.

- Piekielny grubasie! Po jakiego diabła tak skomplikowałeś sprawę.

- Nie rozumiem...

- Co ci strzeliło do głowy, żeby wepchnąć tego drania do parnika?!

Ksiuta wyprężył się służbowo.

- O... okoliczności służby tego wymagały, obywatelu kapitanie.

Po czym opowiedział o przebiegu pościgu.

Pogoń za przestępcami na ciasnym, zawalo­nym towarami nabrzeżu w nocy i we mgle przypominała od samego początku raczej za­bawę w chowanego niż normalny pościg.

Przeklęta mgła ograniczała widoczność do dwu metrów.

Wezwanie do zatrzymania się ani strzały nie odniosły żadnego skutku. Przestępcy klucząc między skrzyniami dopadli do toru, na którym stał pociąg, przecisnęli się między dwoma plat­formami i zniknęli Ksiucie z oczu.

Ksiuta zatrzymał się zdezorientowany. Po­ścig na oślep nie ma żadnego sensu. Więc co robić. Starał się opanować podniecenie i roz­ważyć rzecz na zimno. Jedno było pewne. Przestępcy będą za wszelką cenę starali się wydostać z pułapki, jaką niewątpliwie jest wąski cypel Nabrzeża Bojowników. Kierunek ich ucieczki wskazywał, że starają się przedo­stać na Nabrzeże Polskie. Stąd łatwo już im będzie przekraść się na Nabrzeże Rotterdamskie graniczące bezpośrednio z miastem i sta­nowiące najtrudniejszy do upilnowania odcinek.

By jednak dostać się na Nabrzeże Polskie, będą musieli okrążyć magazyny lub, co byłoby dla nich bardzo niebezpieczne, próbować prze­cisnąć się przez przejście między dwoma oświetlonymi magazynami, pilnowane zresztą przez strażnika.

W tym właśnie należy im przeszkodzić. Nie namyślając się dłużej Ksiuta ruszył biegiem w kierunku magazynów.

Wkrótce ujrzał ciemny, długi zarys budynku oświetlony zamglonymi kulami świateł.

Wtem stanął jak wryty. Na dachu magazy­nu zamajaczyły dwa niewyraźne cienie... Tego nie wziął pod uwagę. Zbiegowie próbują prze­dostać się przez dach.

Ślizgając się po mokrej nawierzchni Ksiuta dopadł do jasno oświetlonego przejścia między dwoma magazynami, gdzie przechadzał się strażnik.

- Alarmuj pan! - krzyknął zadyszany do strażnika - przestępcy przeszli na Nabrzeże Polskie.

Strażnik patrzył na niego zaskoczony.

- Rusz się pan, do diabła! Słyszysz, co mówię!

Strażnik wzruszył ramionami.

- Nikt nie przeszedł. Ja tu stoję - oświad­czył z godnością.

- Przez dach przeszli, rozumiesz! - wark­nął Ksiuta.

Czując, że upływają drogocenne sekundy, rzucił się w przejście.

- Stać! - uchwycił go strażnik. - Przej­ście wzbronione. Pokażcie no przepustkę. Ta­kich grubych kaprali nie ma w Wopie. Oficero­wie, nie powiem... mogą być grubi. Ale kapralów nie ma...

- Idźże, do jasnej cholery! - szarpnął się Ksiuta. - Oszaleliście, jestem na służbie.

Ale strażnik trzymał go. mocno.

- Skąd ja wiem, czy wy wopista? Może przebrany? Znamy się na tym. Krzyczy „łapaj złodzieja”, a sam złodziej. Już kiedyś złapałem typa przebranego za wopistę.

Chwilę szamotali się gwałtownie, wreszcie Ksiucie udało się go odepchnąć od siebie. Zady­szany wpadł na nabrzeże i rozglądał się zroz­paczony.

Był pewien, że się spóźnił. Do tej pory prze­stępcy zdążyli już zeskoczyć z dachu i zniknąć w zakamarkach. Lecz nagle serce zabiło mu gwałtownie. Zauważył ich. Przycupnęli na rampie pod magazynem za stosem skrzyń. Co im się stało? Dlaczego się zatrzymali? No tak, znaleźli się w pułapce. Po torach przesuwał się właśnie pociąg. Biec wzdłuż rampy nie mogli. Zagradzały ją stosy skrzyń, między któ­rymi widać było tylko mały, jasno oświetlony przesmyk. Dochodził stamtąd ożywiony gwar głosów i ujadanie psa.

Teraz się już nie wywiną. Ksiuta ile sił w nogach rzucił się ku nim. Nagle pociąg drgnął. Rozległ się zgrzyt hamulców i brzęk żelastwa, wagony szarpnęły się, zderzyły i zatrzymały z jękiem.

W tej samej chwili przestępcy dopadli wago­nów, wspięli się na bufory i przeskoczyli na drugą stronę torów. Ksiuta zaklął pod nosem i zrobił to samo. W następnej chwili gonił już zbiegów między szeregami maszyn rolniczych czekających na załadunek.

Znów wezwał ich do zatrzymania się, a gdy nie poskutkowało, oddał kilka, niestety bezsku­tecznych, strzałów. Wtedy przestępcy rozdzie­lili się i każdy zaczął uciekać w inną stronę.

Sztark był mądrzejszy. Kluczył wzdłuż to­rów, by w każdej chwili mieć zapewniony odwrót przez stojący pociąg. Lepszy zapuścił się w labirynt parników. Przeliczył się jednak są­dząc, że znajdzie tu schronienie. Parników było coraz więcej, stały w zwartym szeregu, grube, baniaste, majaczące ponuro we mgle jak za­klęta fantastyczna armia.

Wkrótce zagrodziły mu drogę. Gdziekolwiek się ruszył, natrafiał na ich zimne, żelazne ciel­ska. Był w pułapce. Tutaj dopadł go Ksiuta.

W tej samej chwili rozległ się brzęk żela­stwa, pociąg szarpnął i ruszył pomału z powrotem.

Rozgorączkowany Ksiuta zdążył jeszcze zau­ważyć, że Sztark wskoczył na stopnie i przy­warł do ściany wagonu. - „Bądź tu mądry, Karolku - pomyślał zrozpaczony - wsko­czysz za Sztarkiem do pociągu, to Lepszy ci ucieknie, chociaż masz go już w rękach. Na słowo honoru go nie zostawisz, szkoda gadać”.

Nagle wzrok jego zatrzymał się na parnikach.

- Właź do parnika! - krzyknął groźnie na­stępując na struchlałego Lepszego.

Przestępca zatrząsł się. W pierwszej chwili nie zrozumiał rozkazu.

- Właź, bo ci brzuch przewiercę! - ryk­nął Ksiuta dźgając go lufą. - Otwieraj po­krywę!

Lepszy skurczył się i dygocąc zaczął się gra­molić do żelaznej beczki.

Ksiuta zatrzasnął mu nad głową pokrywę, zamocował dźwignię, po czym jak szalony rzu­cił się za uciekającym pociągiem. Zdążył do­paść jeszcze ostatniego wagonu... i...

- Załóżmy, że było tak, jak mówisz - rzekł do Ksiuty oszołomiony Turzyca. - Ale jacy diabli zanieśli cię aż do Tczewa? Mogłeś zatrzymać pociąg w bramie portu...

- Mogłem, obywatelu kapitanie, ale uzna­łem to za niewskazane.

- Ach tak, uznałeś za niewskazane - pow­tórzył szyderczo kapitan. - Dlaczegóż to uznałeś za niewskazane?

- Bałem się, obywatelu kapitanie, że jak narobię alarmu i krzyku, to pociąg stanie, a ta bestia Sztark ucieknie i znów trzeba będzie go łapać. Pomyślałem sobie, że najpierw muszę mieć go w rękach. Będę się przesuwał cicho po wagonach i nakryję go nagle i niespodziewanie. Już za Gdynią miałem go w rękach, obywatelu kapitanie - oświadczył nie bez dumy.

- Więc po kiego czorta jechałeś aż do Tczewa.

Ksiuta spojrzał na niego zdziwiony.

- Bo pociąg bliżej nie stawał.

- No to trzeba było zatrzymać, do diabła.

Ksiuta potrząsnął głową.

- To byłoby niezgodne z instrukcjami służby - oświadczył kategorycznie.

- Co takiego? - Turzyca podniósł na niego zdumione oczy.

- Ja to mam nawet zapisane - Ksiuta sięgnął do kieszeni munduru, wyciągnął stam­tąd zasmarowany zeszyt i z nabożeństwem za­czął ślinić kartki. - Obywatel kapitan uczył:

„Jeśli możesz schwytać przestępcę delikatnie, bez szumu i zakłócenia normalnego ruchu, uczyń to bez namysłu, choćby ten sposób był mniej wygodny dla ciebie osobiście.” .

Kapitan westchnął i pomyślał, że wśród licz­nych talentów Ksiuty jego talent wyprowadza­nia przełożonych z równowagi jest w każdym razie bezkonkurencyjny.

Robocza hipoteza

Kiedy wszedłem do gabinetu pułkownika, od razu domyśliłem się, że zaszło coś ważnego. Coś, co wygnało tego starszego pana z brzusz­kiem zza biurka, gdzie zwykle trwał nierucho­mo jak sfinks, i wprawiło w pośpieszny ruch między olbrzymią mapą a posągiem psa służ­bowego... Czyżbyśmy wreszcie ruszyli naprzód w tej przeklętej sprawie „Kanału X”?

Na mój widok pułkownik przerwał swe perypatetyczne czynności.

- A... jest nareszcie i porucznik Roj - rzekł zwracając się do kogoś, kto siedział ty­łem do mnie w wysokim trzcinowym fotelu.

Człowiek na fotelu odwrócił się i ujrzałem kapitana Sambora Sulibora. Sulibor tutaj? A więc istotnie kroi się coś grubszego!

- Jak się masz, Stasinku - przywitał mnie kwaśno uśmiechnięty.

Uścisnąłem serdecznie jego drobną dłoń. Znałem go nie od dziś, ale ilekroć po dłuższym niewidzeniu patrzyłem znowu na jego małą i szczupłą figurkę, zawsze ogarniało mnie zdziwienie, że tak właśnie wygląda nasz sław­ny as kontrwywiadu.

- A zatem, towarzysze - usłyszałem głos pułkownika - życzę powodzenia. Wóz gotów.

Spojrzałem pytająco. Jak to? Więc żadnych instrukcji?

Pułkownik zrozumiał, widać, moje zdziwie­nie, bo rzekł:

- Kapitan Sulibor wszystko wam wyjaśni, poruczniku... Odtąd przechodzicie pod jego bezpośrednią komendę. Myślę, że będziecie za­dowoleni z Roja, kapitanie - wyciągnął rękę do Sulibora. - To zdolny chłopak, tylko jesz­cze z dziewczętami nie umie sobie radzić, co, Roj? - zaśmiał się zdrowym śmiechem pyknika i poklepał mnie po ramieniu.

Chrząknąłem zażenowany.

Oczywiście odkomenderowanie mnie do po­mocy Suliborowi należało traktować jako nie byle jakie wyróżnienie, aczkolwiek opinie co do pracy z Suliborem były podzielone. Pano­wało dość powszechne przekonanie, że jest to współpraca w równym stopniu zaszczytna, co trudna, a nawet przykra. Mały kapitan chodził własnymi drogami i niechętnie wtajemniczał nawet najbliższych współpracowników w swoje zamysły i hipotezy. Pracując z nim nigdy nie miało się pełnego obrazu śledztwa. Przekona­łem się o tym osobiście przy różnych okazjach. Zawsze odnosiłem wrażenie, że jestem tylko drugorzędnym pomocnikiem. Funkcja moja po­legała na wykonywaniu drobnych i oderwa­nych od siebie zadań, dostarczaniu poszczegól­nych klocków do łamigłówki, z których Sulibor układał sobie tylko wiadomą całość. Było to drażniące, a niekiedy wręcz nieznośne, choć z drugiej strony nadawało całej pracy pewien posmak tajemniczości i zostawiało pełne pole do snucia indywidualnych domysłów.

Kiedy podejrzewając go, że jest na dobrym tropie, zadawałem niedyskretne pytania, wzdy­chał nieszczerze:

- Doprawdy, Stasinku, cóż ci powiedzieć... mgła i rozpacz... dreptanie po bagnie.

Nigdy nie zdradził swojej hipotezy, póki nie był zupełnie pewny jej celności. Zawsze zasta­nawiałem się, ile w tym było zawodowej skromności, a ile wyrachowanej ostrożności.

Tym razem też nie zdradzał najmniejszej ochoty do wynurzeń.

W milczeniu wsiedliśmy do naszej skody.

- Aleje Ujazdowskie - rzucił kierowcy Sulibor.

A więc jedziemy do Centrali. Przebiegłem w myśli wszystkie znane mi sprawy, z którymi nasz nagły wyjazd mógł mieć jakiś związek.

- Sprawa „Sześciu”? - zapytałem.

Sulibor skinął głową.

- Coś nowego?...

- Podobno.

- Znaleźli rezydenta? - zapytałem podnie­cony.

- Znaleźli trupa.

Spojrzałem z ciekawością na Sulibora, ale mały kapitan nie powiedział nic więcej. Był w kwaśnym nastroju. Z jego zdawkowych wypowiedzi wywnioskowałem, że przypuszczalnie mamy do czynienia z tak zwanym balo­nem. Tak nazywaliśmy wypadki, wokół któ­rych robi się dużo szumu i które naszych spe­ców zza biurka unoszą w przestworza fan­tazji, w istocie zaś nakłute igłą zdrowego roz­sądku pękają haniebnie, przynosząc jeszcze jedno rozczarowanie więcej.

W sprawie „Sześciu” było już kilka takich niesławnych balonów... Nie dziwiłem się więc powściągliwości Sulibora.

Ostatni okres dał nam się wszystkim we znaki. W tym czasie stało się pewne to, czego niejasno domyślaliśmy się już dawniej. Gdzieś na granicy musiał funkcjonować trwały kanał przerzutowy. Wskazywały na to niedwuznacz­nie wyniki śledztwa w sprawie „Sześciu”.

Bardzo nieprzyjemna... niepokojąca sprawa. Kontrwywiad demaskuje sześciu zwerbowa­nych agentów, odkrywa martwą skrzynkę przedmiotową, w nasze ręce wpadają raporty wywiadowcze, szkice obiektów, próbki technicz­ne, a także i to, co agentura otrzymała z ze­wnątrz: waluta, kosztowności, wyposażenie techniczne, mikroaparaty, chemikalia.

Wszystko wskazuje, że jesteśmy dopiero u progu śledztwa. Rozplataliśmy zaledwie jeden maleńki supełek, przydeptaliśmy tylko jed­ną z macek, zlikwidowaliśmy jedno z najniższych, dołowych, wykonawczych ogniw. Jest oczywiste, że poza tą grupką ludzi istnieje cała organizacja: ludzie obsługujący skrzynki kontaktowe, łącznicy, koordynanci, rezydenci. Gdzie są? Gdzie jest ośrodek?

I oto nagle śledztwo utyka w miejscu. Nie dowiadujemy się już absolutnie niczego więcej. Urywają się ślady. Brak nawet poszlak. Do­okoła zdemaskowanej grupy tworzy się jakby jałowa próżnia.

Jest to w równym stopniu niezrozumiałe, co denerwujące.

Skonsternowani i zaskoczeni stwierdzamy, że stanęliśmy przed czymś zupełnie nowym. Nie pojmujemy, w jaki sposób ośrodek zdołał tak błyskawicznie odciąć się od zdemaskowanych agentów. Czyżby jakaś nieznana, dosko­nalsza forma organizacji wywiadu? Zaskakuje nas zupełna, „technicznie doskonała” izolacja komórki szpiegowskiej.

Próbujemy gwałtownie wyjść z impasu. Mnożą się hipotezy, lecz wracamy ciągle do tego samego punktu, do wiadomości wyjścio­wych, a tych wiadomości jest straszliwie mało.

Wiemy tylko, że grupę zwerbował osobnik występujący pod pseudonimem Karol i że było to w roku 1950. Ten Karol nie jest dla nas by­najmniej postacią nową i obcą. Pojawia się wciąż w tej samej roli w szeregu innych spraw. Domyślamy się, iż jest to rezydent wywiadu Reinholda Gehlena - pełnomocnik filii Da­lekiego Wywiadu. Lecz ciągle jest dla nas cie­niem, formułą algebraiczną. Wreszcie pod ko­niec 1950 roku znika nagle i wszelki ślad po nim ginie. Zachodzi przypuszczenie, że opuścił kraj. Taka jest pierwsza i jedyna twarz agenta, którą widziało „Sześciu”. Poza nim nie znają nikogo. Nie wiedzą o nikim, z nikim się nie stykali. Żadnego nazwiska nie mogą wskazać. Ich pamięć i wyobraźnia jest doskonale próżna, chemicznie czysta.

Wszystkie kontakty odbywały się za pomocą martwej skrzynki przedmiotowej. Odnalezienie tej skrzynki w starym gołębniku na przedmie­ściu Radomia jest zarazem ostatnim sukcesem śledztwa.

Natychmiastowa akcja kontrwywiadu, inwi­gilacja skrzynki i zasadzki nie dały żadnych wyników. Do skrzynki nikt się nie zgłaszał. Została w sposób wyraźny porzucona. Ośrodek pozbył się spalonej placówki. Zlikwidowaliś­my jedno przygodne oczko sieci - sieć po­została. Nie udało się nawet określić jej roz­miarów i zasięgu.

A przecież wiedzieliśmy, że jest, i to było nieznośne. Nas jako WOP interesowała jeszcze jedna strona tej sprawy. Doskonale zorgani­zowana służba łączności, systematyczne i czę­ste obsługiwanie skrzynki przedmiotowej, przerzuty najnowszych urządzeń i przyrzą­dów - wszystko wskazywało na istnienie trwałego, umiejscowionego kanału przerzuto­wego.

Gdzie się znajdował? Oto było pytanie, któ­re od szeregu tygodni spędzało naszym sztabowcom sen z powiek. Dokładne inspekcje te­renowe, wzmocnienie służby na podejrzanych odcinkach, specjalna akcja kontrolna - nie przyniosły żadnych rezultatów. Kanał funkcjo­nował, a my nie mieliśmy pojęcia, gdzie go szukać.

Sztab liczył się jeszcze z tym, że dalsze śledztwo w sprawie „Sześciu”, a przede wszystkim ujęcie rezydenta, dostarczy pewnych wska­zówek i poszlak, niestety, jak powiedziałem, śledztwo od trzech tygodni utknęło na mart­wym punkcie i wszelkie wysiłki ujęcia łącz­nika spełzły na niczym.

Dlatego wiadomość, że sprawa posunęła się naprzód, poruszyła mnie gwałtownie. Nie po­dzielałem wątpliwości Sulibora co do ostat­niego wydarzenia, choć i mnie ta sprawa wy­szła już nieraz bokiem. Nasz pułkownik chwy­tał się każdej najmniejszej poszlaki i z tego powodu spędziłem kilka przykrych dni na po­kładzie ścigacza, smagany sztormową falą i nadzwoniłem się dobrze zębami w zimne, nadodrzańskie noce...

A jednak właśnie dlatego jechałem do Cen­trali pełen nowych nadziei. Chciałem być bohaterem tej akcji, a nie tylko jej ofiarą. Ambi­cja łatwo zrozumiała. Byłem bądź co bądź młodszy od Sulibora prawie o dziesiątek lat i wierzyłem jeszcze w wielką przygodę.

Sprawę „Sześciu” prowadził major Dzikowicz, wielki oryginał, specjalista od spraw naj­cięższej wagi... człowiek potężny w dosłownym, cielesnym tego słowa znaczeniu.

Gabinet jego przypominał coś pośredniego między pracownią uczonego, salonem pięknej pani, a kantorem niechlujnego bankiera. Wszystko tu było skłócone ze sobą i pełne kontrastów.

Eleganckie półki obciążone szacownymi tomiskami kłóciły się z ordynarną szafą pancerną.

Kilku Eibischów i Cybisów zdobytych na ogólnopolskich wystawach - major był wielbicielem malarstwa - gryzło się z banalny­mi papierowymi wykresami i hasłami. A spo­za pysznej i starannie utrzymanej, romantycz­nej zieleni paproci, dracen i palm wyłaniało się niesamowite biurko, szczyt wszelkiego nie­chlujstwa, gdzie sterty papierzysk, czarne korpusy telefonów, syfon z wodą sodową, bru­dne szklanki po herbacie, gazety, popiół i nie­dopałki papierosów składały się na to, co Sulibor określał plastycznie „legowiskiem Dzikowicza”.

W tym „legowisku” zastaliśmy właśnie ma­jora. Wielkolud siedział w rozchełstanej koszuli ze słuchawką telefoniczną w jednej ręce, z widelcem w drugiej i pośpiesznie zmiatał z talerza obiad.

Na nasz widok podniósł, jak mi się zdawało, przyjazny wzrok, ale w tej samej chwili twarz mu posiniała z gniewu.

- Tak, wszystko do przeróbki! Dosyć! Wię­cej nie rozmawiam! - rzucił słuchawkę. - Przepraszam was, to krawcy... - zasapał po­chłaniając potężny kęs mięsa. - Zamówiliśmy spodnie dla Centrali i te dranie poszyli jak dla słoni. Tak im się lepiej kalkuluje, łobu­zom... - Dzikowicz pogroził widelcem niewi­dzialnym krawcom. - Mają premię od war­tości, oszuści... Im więcej materiału napsują, tym większe zarobki. Nawet krawcy zaczy­nają stawać na głowie, proszę was...

- Odkąd to zajmujesz się szyciem spod­ni? - zapytał Sulibor.

Dzikowicz zamachał bezradnie rękami.

- Obuch jest na urlopie. Nie ma nikogo, kto by potrafił zmyć głowę tym łobuzom. Wiecie, co się wyrabia... Już nikt nas się nie boi, cóż dopiero krawcy - zaśmiał się zadowolony z dowcipu.

Telefon znów Zadzwonił. Dzikowicz chwy­cił słuchawkę.

- Powiedziałem, nie przyjmę w żadnym wypadku. Co zrobicie? Możecie się sami ubrać... Co?... tak jest... po dwu do każdej nogawki i występować w cyrku... - zasapał. - A w ogóle bić w was, jak bęben! - rzucił słuchawkę i zabrał się do pieczeni.

Sulibor przeglądał księgi na półkach...

- Podobno znaleźliście jakiegoś trupa - zauważył jakby od niechcenia.

- Tak. Jest trup. - Dzikowicz uzbrojony w nóż mocował się z żylastym mięsem. - Jest ciekawy trup. Jest kupa poszlak, towarzysze. Jednym słowem robota.

- Po linii WOP-u też?

- Właśnie po linii WOP-u, Suliborku. Akta Chreptowicza, proszę - rzucił do telefonu. - Jedna z odnóg śledztwa prowadzi prosto na granicę, to pewne. Tak Suliborku, kroi się ład­na robótka dla ciebie... - zasapał ocierając usta serwetką.

Parę minut potem w sąsiednim gabinecie przystąpiliśmy do wertowania akt człowieka, który umarł i miał być, jak zapewniał Dzikowicz, ciekawym trupem.

Nazywał się ów człowiek Józef Chreptowicz. Był szoferem OZR w Radomiu. Stan cywilny - kawaler. Wieczorem 23 lipca zatruł się gazem świetlnym. Zwykła w takich wypadkach dys­kusja: wypadek czy samobójstwo, została tym razem szybko przecięta orzeczeniem zakładu medycyny sądowej: samobójstwo.

Charakterystyczne zmiany narządów wew­nętrznych wykryte w czasie sekcji zwłok wskazywały, iż denat zażył przed snem śmier­telną dawkę luminalu. Gaz miał tylko pozorować wypadek.

Jak dotąd nie widzieliśmy żadnego związku między naszym kanałem a tą sprawą. Wyglądała pospolicie i banalnie, a do tego była nieudolnie i mało inteligentnie prowadzona. Z trudem przedzieraliśmy się przez tasiemco­we, rozwlekłe protokoły, zaśmiecone nieważ­nymi faktami i opisami, nudne jak naturalistyczna powieść.

- Typowe śledztwo bez koncepcji i kierun­ku - zauważył Sulibor.

Byłem rozczarowany. Nie, to stanowczo nie było to, na co liczyłem.

Mniej więcej po godzinie zajrzał do nas Dzikowicz.

- Jak leci?

- Zaczęliśmy dopiero. Czy jesteś pewien, że to nie balon?

Wielkolud spojrzał na niego z wyrzutem:

- Czytaj akta, Samborku.

Sulibor westchnął i spojrzał nieufnie na ster­tę papierzysk.

- Wolałbym, żebyś nam od razu powie­dział, jak stoją sprawy. Macie naprawdę do­wody, że ten człowiek był rezydentem?

Dzikowicz wykonał niecierpliwie ruch ręką.

- No, dowody... od razu dowody. Wolę po­wiedzieć, że mamy solidne poszlaki.

- Jakie?

- Więc naprzód miejsce, czas i motyw, a raczej brak motywu samobójstwa. Weź pod uwagę, Samborku, że Chreptowicz pracował w Radomiu podobnie jak tamtych sześciu. Ja­ko szofer OZR przebywał na terenach tych samych zakładów co oni. W trzy dni po ich aresztowaniu, a na drugi dzień po obstawieniu skrzynki przedmiotowej, popełnia samobójstwo. Stawiam pytanie: dlaczego popełnił sa­mobójstwo? Cieszył się doskonałą opinią w pracy, nieźle zarabiał, był człowiekiem zrównoważonym, młodym, zdrowym, choć nie­co odludkiem. A więc motywu pospolitego nie ma. Motyw może być tylko jeden...

- Hm - Sulibor pokręcił głową. - Chyba nie tylko na tym opierasz swoje przypuszczenie?

- Oczywiście - przerwał mu pospiesznie Dzikowicz. - Wiem, że to jest mało, ale mamy coś jeszcze... - Dzikowicz uśmiechnął się i zro­bił efektowną pauzę. - Mamy, proszę was, prawdziwą bombę. Wyobraźcie sobie: Chreptowicz nie jest Chreptowiczem!

- Ba, od tego trzeba było zacząć - mruk­nął Sulibor.

- A więc słuchajcie... Milicja pragnie usta­lić motyw, bada świadków, poszukuje rodziny denata. Okazuje się, że Chreptowicz nie utrzy­mywał z rodziną żadnego kontaktu. Nie znaleziono u niego żadnych listów ani adresów. Wy­daje nam się to dziwne, czyżby nie miał nikogo bliskiego? Grzebiemy się w jego aktach perso­nalnych. W Tarnowie odnajdujemy jego mat­kę i siostrę. Pytamy matkę, czy ma w Rado­miu syna. Jest wyraźnie zmieszana i zaskoczona, opanowuje się jednak szybko. Owszem, ma syna, ale gdzie on obecnie mieszka, nie wie. Syn od kilku lat nie utrzymuje z nią kon­taktu. Pokłócili się kiedyś o narzeczoną. Nie podobała się matce...

Wyjawiamy jej wtedy prawdę: syn nie żyje, popełnił samobójstwo. Nie chce nam uwierzyć. Żąda pokazania zwłok.

Wieziemy roztrzęsioną staruszkę do Rado­mia. Pokazujemy nieboszczyka. Kobieta dostaje szoku nerwowego... Po przyjściu do siebie oświadcza, że zmarły nie jest jej synem.

Jej dodatkowe zeznania poważnie posuwają śledztwo naprzód. Otóż zeznaje ona, że to, co przedtem powiedziała o synu, nie jest prawdą. Prawda jest taka: syn jej, Józef Chreptowicz, został w 1944 roku schwytany przez Niemców podczas łapanki w Tarnowie i wywieziony na roboty do Rzeszy. Obecnie przebywa w Ka­nadzie. Dwa razy do roku pisuje stamtąd listy. W kraju nie ma go od 1944 roku.

Dlaczego zataiła te okoliczności? Obawiała się, że wrócił nielegalnie do Polski. W przeciw­nym wypadku dałby przecież znać o sobie. Myślała, że się ukrywa. Nie chciała go demas­kować.

- Sprawdziliście te zeznania? - zapytał Sulibor.

- Oczywiście. Okazało się, że Chreptowiczowa mówiła tym razem prawdę. Pokazała fotografię i listy od syna z Kanady.

- Tak - Sulibor wydawał się nareszcie poruszony - i co dalej?

- Zaczynamy badać szczegółowo przeszłość fałszywego Chreptowicza. Jego pierwszy ślad w Polsce pojawia się w roku 1950, ściślej - trzeciego września 1950 roku, kiedy to zgłasza się na kurs trakto­rzystów w Kęsicach na Dolnym Śląsku. Co robił, gdzie się obracał przed tą datą, nie udało nam się stwierdzić. Potem cała jego kariera leży jak na dłoni. Kończy z odznaczeniem kurs traktorzystów. Pracuje przez pół roku w POM-ie, gdzie zostaje przodownikiem i aktywistą młodzieżowym. Posiada już teraz legitymację służbową, dowód osobisty, świadectwa z ukoń­czenia kursów, dyplomy i piękną ankietę per­sonalną. Z takim kapitałem zakładowym czuje się już zupełnie pewnie. Przenosi się do Ra­domia. Kończy kursy samochodowe. Dostaje się do pracy w OZR. Tak wygląda stan fak­tyczny.

- Wspomniałeś o dowodach - powiedział Sulibor - z jakimi dokumentami zgłosił się na kurs traktorzystów w Kęsicach?

Zamiast odpowiedzi Dzikowicz wydobył z akt czerwoną teczkę i otworzył.

W teczce znajdowała się okupacyjna „kenkarta”, stara legitymacja szkolna, świadectwo ukończenia siedmiu klas szkoły powszechnej w Tarnowie, odpis metryki z 1944 roku i odcinek wymeldowania z Tarnowa noszący datę 31 sierpnia 1950 roku.

- Czy sprawdzaliście autentyczność tych dokumentów? - zapytał Sulibor.

- Tak, Samborku. Tu właśnie dochodzimy do jądra sprawy. Z wyjątkiem odcinka wymeldowania wszystkie są prawdziwe, auten­tyczne... Ich prawny właściciel od 1944 roku nie był obecny w kraju, a więc fałszywy Chreptowicz mógł się w nie zaopatrzyć tylko za granicą.

- Rozumiem - mruknął Sulibor - i stąd wyciągnąłeś wniosek, że Chreptowicz przybył do kraju z zagranicy...

- Tak jest... został przerzucony do kraju nielegalnie... - Dzikowicz zerwał się teraz podniecony z krzesła. - Załóżmy teraz, że Chreptowicz jest istotnie agentem ośrodka, którego ogniwo zdemaskowaliśmy w Radomiu, załóżmy wreszcie istnienie stałego kanału przerzutowego X, co do którego nie macie, zdaje się, już wcale wątpliwości. Kanału dla obsługi tegoż ośrodka - a wniosek nasuwa się sam: Chreptowicz został przerzucony tym właśnie kanałem. Zdaje się, że to byłoby logiczne.

- Tak, to byłoby logiczne. - Sulibor wstał z miejsca i zaczął przechadzać się po gabinecie - to byłoby logiczne, gdyby przesłanki były pewne i sprawdzone. Tak jednak nie jest... Niestety, są to tylko dość swobodne domysły. Czy masz na przykład pewność, że te dokumenty zostały nabyte za granicą? Prawdziwy Chreptowicz mógł je zostawić w kraju... mógł...

- Nie - przerwał Dzikowicz. - Tu nie może być żadnych wątpliwości. Zbadaliśmy sprawę najdokładniej. Mamy zeznania starej Chreptowiczowej. Syn nosił stale wszystkie dowody przy sobie z uwagi na ciągłe legity­mowanie i łapanki. Razem z tymi dowodami został wywieziony do Niemiec.

- Mógł je przesłać, mógł je wreszcie prze­wieźć przez granicę kto inny. Nie, to nie jest dowód, to zaledwie bardzo słabiutka poszlaka.

- Sama, być może. Ale łącznie z innymi... Zapominasz, że Chreptowicz wstępuje u nas na arenę dopiero trzeciego września 1950 roku...

- Nie zapominam, bynajmniej. Lecz czegóż to dowodzi? Dowodzi tylko tego, że przed tą datą nie występował pod nazwiskiem Chreptowicz.

- Boże... co z ciebie za piła - westchnął Dzikowicz. - Za kogo ty nas właściwie masz? Czy myślisz, że nie sprawdziliśmy dokładnie wszystkich kartotek, rejestrów i archiwów? Człowiek o takich rysach twarzy i liniach pa­pilarnych nigdzie nie był u nas notowany. Nie miał więc powodów do ukrywania się i zmiany nazwiska. A wreszcie... skończmy już z tą zabawą. Do czego ty mnie chcesz właści­wie przekonać, Suliborku? Powiedziałem ci przecież z góry. Dowodów nie mam - są tylko poszlaki. Gdyby sprawa była udowodniona, za­miast cię tu trudzić, dałbym ci od razu adres twojego kanału. Jedź! Likwiduj. Popełniasz poza tym ten błąd, że wszystko rozpatrujesz osobno. Być może, poszczególne poszlaki są słabe. W sumie jednak składają się na dość mocne, logiczne oskarżenie. - Dzikowicz za­czął się denerwować.

- Proszę cię więc, Samborku, przestań ła­pać mnie za słowa i porozmawiajmy poważnie.

- Dobrze, porozmawiajmy poważnie. Otóż powiem ci, co myślę o tym wszystkim. Cała ta historia wygląda na pewno podejrzanie i zdaje mi się, że jesteś na dobrym tropie, ale mnie chodzi o kanał. I tu muszę powiedzieć, że rozczarowałem się. Sprawa Chreptowicza w obecnym stanie śledztwa jest pod tym względem dla mnie poszlakowo pusta. Nie zawiera tropu. Nie daje żadnego punktu wyjścia. Nie potrafimy nawet w przybliżeniu okreś­lić czasu domniemanego przejścia Chreptowi­cza przez granicę, nie mówiąc już o miejscu.

- No... tak źle nie jest... Wiemy, że to było przed trzecim września.

- To jest nic. To nic nie daje - mruknął Sulibor.

Stanął przed oknem i zapatrzył się w ulicę.

- Żadnych śladów... żadnych śladów. Nie, to przecież śmieszne. Słuchaj no, Dziku - odwrócił się nagle - ty coś jeszcze ukrywasz. Czy naprawdę nic nie wiesz, co Chreptowicz robił przed trzecim września?

- Nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.

- A co by nie miało znaczenia?

- Jest jeden szczegół... ale on ci nic nie wyjaśni.

- Jaki?

- Wiem, że Chreptowicz był w kinie.

- Bez kawałów. Mieliśmy rozmawiać po­ważnie.

- Mówię poważnie. Chreptowicz był w ki­nie „Meteor” w Legnicy.

- Kiedy?

- Nie wiem dokładnie. Przypuszczalnie w pierwszej połowie 1950 roku.

- I ty to uważasz za nieistotny szczegół?

Major wzruszył ramionami:

- Sprawdziliśmy rzecz dokładnie... Niestety, nie udało nam się z niczym powiązać tego faktu. Gruntowne śledztwo w Legnicy nie przy­niosło żadnych efektów.

- Na jakiej podstawie twierdzisz, że był w kinie w Legnicy? - zapytał Sulibor.

- Znaleźliśmy u Chreptowicza bilet, a ra­czej kawałek biletu. Niestety, bez daty... data musiała być na oderwanym kawałku.

- Więc skąd wiesz, że to było w pierwszej połowie 1950 roku?

- Na bilecie zachował się znak, seria i nu­mer. Bilety tej serii, jak stwierdziliśmy, zo­stały rozprowadzone na terenie województwa wrocławskiego w pierwszej połowie 1950 roku. Niestety, to było wszystko, co zdołaliśmy wykryć.

- Czy mógłbym zobaczyć ten bilet?

- Proszę bardzo. Ale nie rób sobie zbyt wielkich smaków. To naprawdę poszlaka wiodąca na manowce.

Przeszliśmy do gabinetu Dzikowicza.

Major otworzył kasę pancerną i wydostał z niej mały, błyszczący przedmiot. Był to ujęty w dwie szklane płytki skrawek biletu kino­wego.

Na jednej stronie widniał znak serii AC i numer: 057.869 oraz coś, co przypominało zamazaną literę „r”. Na odwrotnej stronie od­czytałem napis: „Seans III” oraz ręcznie wypisaną ołówkiem i na pół zatartą cyfrę 2.

Daty rzeczywiście brakowało.

Sulibor obejrzał dokładnie bilet.

- Skąd wiesz, że to do tego kina w Legnicy? Jak mu tam?...

- Kino „Meteor” - podpowiedział ma­jor. - Tak orzekli eksperci z Centralnego Laboratorium. Ta zamazana duża plamka to jest „r”. Jest to ostatnia litera nazwy kina odciśnięta pieczątką. Na terenie województwa wroc­ławskiego tylko jedno kino ma nazwę kończą­cą się na „r”. Jest nim kino „Meteor” w Leg­nicy. Logiczne?

- Chyba tak - mruknął, jak mi się zda­wało, rozczarowany Sulibor. - I mówisz, że wywiad w Legnicy nie przyniósł żadnych re­zultatów?

- W każdym razie do dzisiaj nic.

- Więc jednak szperasz tam w dalszym ciągu?

- Wysłałem porucznika Żuka. Chcę mieć czyste sumienie.

- Dlaczego nie wspomniałeś o tym wcześ­niej?

- Uważam, że to dla ciebie nie ma żad­nego znaczenia. Legnica nie leży przy granicy.

- Rzeczywiście nie - mruknął Sulibor zły i zwrócił bilet majorowi.

Dalszą rozmowę przerwał dzwonek tele­fonu.

Podniosłem słuchawkę. Usłyszałem głos pułkownika. Pytał, jak idą sprawy.

Oddałem słuchawkę Suliborowi. Przyjął z kwaśną miną:

- Na razie trudno coś powiedzieć... Nie, nie tyle zawikłana, co pusta. Musimy przemyśleć... Jutro postaramy się dojść do jakichś wniosków. Zameldujemy się wieczorem... Wy­jazd? - Sulibor przygryzł wargi. - Nie, za wcześnie myśleć o tym.

Sulibor położył słuchawkę.

Z ponurymi minami wyszliśmy na ulicę. Su­libor milczał uporczywie. Rzadko zdarzało mi się widzieć go w takim podłym humorze. Ro­zumiałem go doskonale. Drażniła go niecierpliwość pułkownika. Nasz biedny zwierzchnik zbyt wiele wiązał nadziei z przypadkiem Chreptowicza. Zdawało mu się, że znalazł na­reszcie tę przysłowiową nitkę, która zapro­wadzi go do kłębka... Znaliśmy stan jego ner­wów i nie dziwiło nas to wcale. Sprawa tajem­niczego kanału dała nam się już wszystkim we znaki.

Lecz zadanie, jakie nam postawił, przera­stało zwykłe możliwości ludzkie...

- Cholera, powinienem zmienić zawód - mruknął wreszcie Sulibor, gdyśmy czekali na autobus na przystanku. - Pułkownik potrze­buje jasnowidzów, co by mu wróżyli z fusów od kawy, a nie oficerów. Marny nasz los, Stasinku.

Przyznałem mu w duchu rację. Pomyślałem z zazdrością o poczciwym Sherlocku Holme­sie rozwiązującym w zaciszu swego mieszkania na Baker Street kryminalne zagadki starej wi­ktoriańskiej Anglii i uśmiechnąłem się gorzko. Ciekawym, czy podjąłby się takiego zadania?

Ba... czy by się podjął. W tym tkwiła cała gorz­ka różnica. Nas nikt nie pytał, czy się podej­mujemy.

- Co zamierzasz robić? - zapytałem przy­gnębiony Sulibora.

Milczał.

- Proponuję ci kawę - bąknąłem, by wyr­wać go z tego przykrego stanu.

- Idź do diabła!

- Wobec tego, czołem...

- Stop, bracie - zatrzymał mnie gwałtow­nie.

- Czym więc mogę ci służyć?

- Potrzeba mi hipotezy.

- Ba! Masz dosyć skromne żądania...

- Hipotezy... kochany... potrzebuję hipo­tezy.

- Pozwól, że się lepiej odmelduję, zaczy­nasz mówić od rzeczy.

- Stop - powiedział. - Jedziesz ze mną! Wepchnął mnie w nadjeżdżający autobus. W kilkanaście minut później znaleźliśmy się w kawalerce Sulibora na Żoliborzu. Sulibor zajmował ją do spółki z lekarzem sztabowym Czerskim. Czerski był już rozebrany, wylazł do nas w pidżamie i bamboszach.

- Opróżnisz na dzisiejszą noc mieszkanie... oświadczył mu Sulibor. - Będziemy tu pracować ze Stasinkiem... No, co tak patrzysz? Ubieraj się, łapiduchu.

Czerski zamrugał zaspanymi oczyma.

- Jak to, chcesz mnie wyrzucić? Dlaczego?

- Działasz na mnie destrukcyjnie. Twoja gęba przeszkadza mi w kontemplacji. Zresztą i tak nie zmrużyłbyś oka. Jesteś nerwowy a obawiam się, że będzie tu zbyt głośno.

- Oszalałeś! Gdzie ja się podzieję?

- Nie wiem. Możesz iść na dancing...

- Ja chcę spać, człowieku...

- Pamiętaj, przygarnąłem cię pod tym wa­runkiem, że będziesz niekrępujący.

- Ależ Samborku...

- Jedź do pułkownika, niech cię przenocuje.

- Nie... ty żartujesz.

- No prędko... prędko... zbieraj się.

Czerski mrucząc pod nosem zaczął się ubie­rać zrezygnowany.

Wypędziwszy go z mieszkania, Sulibor prze­kręcił klucz w zamku, zdjął pas i kurtkę.

- Kawa jest w szafce pod oknem, woda w kranie...

Westchnąłem i posłusznie wyszedłem do kuchni. Kiedy po kwadransie wróciłem z dzbankiem kawy, Sulibor siedział w szla­froku w fotelu.

- Postaw kawę i idź się przebrać - po­wiedział. - Mundur hamuje proces myślenia. Kitel łapiducha wisi w łazience.

Znając dziwactwa Sulibora bez sprzeciwu wykonałem polecenie. Gdy powróciłem przyodziany w biały fartuch, Sulibor spojrzał na mnie z aprobatą i podsunął mi filiżankę kawy.

- A teraz siadaj. Siadaj i myśl. Albo wymyślimy coś przez tę noc, albo ta cała historia nie warta funta kłaków.

Byłem szczerze wzruszony tą liczbą mnogą. Pomyślałem, że Sulibor naprawdę musi być w kropce, skoro zdecydował się zapędzić do myślenia moją skromną osobę, co zaiste nader rzadko mu się zdarzało.

- Czy sądzisz, że tu naprawdę można coś wymyślić?

- No cóż... powiedzmy sobie od razu: pas­kudna sprawa. Coś w niej na pewno jest, ale nie wiem zupełnie, jak do niej podejść. Spró­bujmy rozważyć wszystko krytycznie. Zacznijmy, jak powiedział filozof, od wątpienia. Pozwól, że zabawię się nieco w advocatusa diaboli...

Uśmiechnąłem się słabo. Sulibor zawsze po­stępował w ten sposób. Zanim wziął się do jakiejś sprawy, lubił dyskutować i podważać w niej to wszystko, co nie było pewne. Nazy­wał to „wątpieniem metodologicznym”.

Tym razem jednak przeraziłem się, że po tym surowym zabiegu nie zostanie ani śladu z naszych poszlak.

- Daj spokój - potrząsnąłem głową - to do niczego nie doprowadzi.

- Masz rację - zaśmiał się z wisielczym humorem. - I tak wszystko trzeszczy, czego byś się nie dotknął. Weź na przykład taki z pozoru dość efektowny fakt jak zbieżność czasowa samobójstwa z aresztowaniem grupy „Sześciu”. Tak, owszem, samobójstwo nastąpiło w trzy dni po zdjęciu szpiegów i na drugi dzień po zarządzeniu inwigilacji skrzynki przedmiotowej. Lecz łączenie tych faktów w związek przyczynowy może być elementar­nym błędem logicznym: post hoc ergo propter hoc.

- Weź jednak pod uwagę sam fakt samo­bójstwa - wtrąciłem - weź fakt ukrywania się samobójcy pod cudzym nazwiskiem, posłu­giwania się cudzymi dowodami bez żadnego widocznego powodu. Nie był przecież ani no­towany milicyjnie, ani ścigany za żadne przestępstwo.

- Wziąłem to wszystko pod uwagę. Przy­puszczam nawet, że był szpiegiem, ale co z tego?... Żadnej wskazówki dla nas... Nic... ciem­ność... ciemność...

- Jest jeszcze bilet - przypomniałem.

- Ha, ten bilet! Nic mnie tak nie drażni jak taka głupia poszlaka, z którą nie wiado­mo co zrobić, do czego przylepić.

- Był w Legnicy - mruknąłem.

- Psiakrew, ta Legnica! Załóżmy nawet, że tam był. I cóż z tego? Nie... nie, to wszy­stko prowadzi tylko do gruntownego filozoficz­nego wątpienia.

- No więc cóż, zameldujmy pułkownikowi, że balon.

Sulibor umilkł...

- Masz rację, tak zrobiłby szanujący się oficer... Ale, widać, przestałem się szanować, Stasinku. Żal sprawy... rozumiesz... Coś w niej jest... coś w niej z pewnością jest...

- Widzę, że jednak dałeś się złapać Dzikowiczowi na haczyk.

- Ach, gdybym miał chociaż najgłupszą hipotezę...

- Spróbujmy więc coś wymyślić.

- Ano spróbujmy.

- Siadłem posłusznie i próbowałem skupić myśli. Lecz nic mądrego nie przychodziło mi do głowy.

Położyliśmy się spać o trzeciej nad ranem. Przez ten czas postawiliśmy około dwudziestu hipotez i wszystkie obaliliśmy bezlitośnie.

Obudziłem się z bólem głowy. Sulibor był już na nogach, golił się pogwizdując. Widzia­łem, że jest w wesołym nastroju. Czyżby udało mu się znaleźć jakąś rozsądną hipotezę?

Zapytałem go o to. Zaśmiał się:

- Nie... nie mam hipotezy. W tym stadium sprawy każda hipoteza to bzdura, Stasinku.

- Zdawało mi się, że jesteś w dobrym hu­morze.

- Owszem.

- Nie widzę powodu - mruknąłem.

- Powód jest. Zdaje mi się, że zacząłem rozumieć kilka małych punktów w tej spra­wie...

- Czyżby wczorajsza dyskusja naprawdę w czymś ci pomogła?

- Tak jest. Na razie to drobiazg... Zdaje mi się jednak, że powoli dobierzemy się do pasztetu. Najważniejsze to ruszyć z miejsca, Stasinku.

- Czyżbyśmy istotnie ruszyli? - zapyta­łem sceptycznie.

- Tak. Ubieraj się, jedziemy zaraz do ma­jora. Potem do Centralnego Zarządu Kin.

Spojrzałem na niego zdziwiony.

- Więc jednak zamierzasz się trzymać biletu?

- Tak.

- Czy sądzisz, że ten świstek faktycznie może mieć jakieś znaczenie?

- Tak sądzę.

Major Dzikowicz był nieco zdumiony tak wczesnym najściem.

- Co się stało, Sulibor? Czyżbyś się jednak przekonał do sprawy?

- Chciałbym cię prosić o kilka dodatko­wych informacji. Wybacz, że ci zabieram czas, ale o wiele przyjemniej jest mi rozmawiać z tobą niż grzebać się w tych straszliwych protokołach.

- Dziękuję za komplement i słucham.

- Jak wynika z akt, Chreptowicz przeby­wał do końca stycznia 1951 roku na kursach traktorzystów w Kęsicach.

- Zgadza się.

- Czy wyjeżdżał gdzieś w tym okresie?

- Nie.

- Czy to jest pewne i udowodnione?

- Tak jest. Zbadaliśmy tą sprawę dokładnie. Rozumiesz, chodziło nam o jego ewentualne kontakty.

- Doskonale. Czy w Kęsicach nie ma kina?

Major uśmiechnął się.

- Rozumiem, o co ci chodzi. Nie. W Kęsi­cach nie ma kina. Najbliższe znajduje się w Złotoryi, przeszło czterdzieści kilometrów od Kęsic... Zresztą rzecz jest przecież wyjaśniona. Bilet był do kina „Meteor” w Legnicy.

Sulibor pominął tę uwagę.

- Jeszcze jedno pytanie. Czy jest możliwe, by bilety tej serii były w sprzedaży w drugiej połowie roku 1950? Zbadałeś dobrze tę okolicz­ność?

- Oczywiście. To było przecież istotne.

- A więc?

- W zasadzie nie. W czerwcu kina otrzy­mały nową serię. Jednakże jest możliwe, że część biletów starej serii nie została rozpro­wadzona do czerwca i były jeszcze w kasach kin w lipcu i sierpniu.

- Tak - odsapnął Sulibor - to jest waż­ne...

Major przyglądał mu się zaciekawiony.

- Czy masz jeszcze jakieś pytania?

- Owszem. Zapomniałem cię wczoraj za­pytać o dość istotny szczegół. Gdzie znaleźliście, u licha, ten bilet?

- W marynarce Chreptowicza.

- Jak to... Bilet jest z pięćdziesiątego roku. Czyżby Chreptowicz przechowywał go przez trzy lata?

- Owszem - uśmiechnął się major. - Chreptowicz przechowywał go, że tak powiem, niechcący. Nie w kieszeni, ale w dolnym rogu poły, między podszewką a materiałem.

- Co takiego?

- Nic... po prostu w kieszeni marynarki była dziura i bilet wypadł... Słuchaj, Samborku, czy ty przypadkiem nie zagalopowałeś się zanadto z tym biletem?

- Być może - mruknął Sułibor. - Zo­stawmy więc bilet i przejdźmy do marynarki. Jak ona wygląda u nas w protokole i czy w ogóle wygląda? Rozumiesz, co mam na myśli.

- Oczywiście, ale możesz być spokojny. Zwróciłem uwagę na tę sprawę. Pod tym względem byliśmy bardzo skrupulatni. Zwła­szcza gdy się odkryło, że Chreptowicz używał fałszywych personaliów...

- I co?

- I właśnie - Dzikowicz zrobił małą przer­wę i sięgnął po papierosy - właśnie wyszła na jaw bardzo śmieszna rzecz. Wyobraźcie so­bie, nikt spośród świadków, a było ich nie­mało - Dzikowicz spojrzał do notatek - nikt spośród trzydziestu sześciu świadków nie wi­dział nigdy Chreptowicza w tej marynarce, chociaż znaleźliśmy ją wśród jego rzeczy. Dziwne, prawda?

- Bardzo dziwne.

- On w ogóle nie lubił, zdaje się, mary­narek. Zebraliśmy zeznania świadków, którzy go dobrze znali na przestrzeni tych lat... kolegów, przyjaciół, współmieszkańców nawet... nigdy nie nosił marynarek. Nie miał ich po prostu. Ta była jedna jedyna. Chodził w kom­binezonach, wiatrówkach, swetrach, różnych kurtkach, ale nigdy w marynarce.

- Bardzo śmieszne. Jednym słowem jakaś marynarkofobia.

Dzikowicz zapalił papierosa.

- Czy tylko fobia?

- Chciałem cię zapytać o jedno - rzekł Sulibor. - Czy pokazywałeś świadkom tę marynarkę?

- Nie, nie chciałem im nic sugerować w ja­kikolwiek sposób. Zresztą nie przypuszczam, żeby to miało jakieś większe znaczenie.

- Jednakże prosiłbym cię, byś zechciał ich jeszcze raz przesłuchać, tym razem pokazując tę marynarkę.

- Jeśli sobie życzysz.

- Zrób to szybko - powiedział Sulibor wstając. - Przedtem chciałbym jednak sam ją zobaczyć. Czy to jest możliwe?

- Oczywiście. Musimy tylko przejść do na­szej przechowalni. Nie lubię ruszać eksponatów - dodał tonem żartobliwego usprawiedli­wienia.

W pomieszczeniu, gdzie znajdowały się za­bezpieczone dowody rzeczowe, panował półmrok. Przez zakratowane okienko sączyło się blade, iście piwniczne światełko. Major zapalił lampę i przekręcił klucz w szafie.

- Oto ona - pokazał - możesz ją wyjąć.

Sulibor zdjął wieszak i trzymając marynar­kę w górze oglądał ją ze skrupulatnością, której by mu pozazdrościł każdy elegant.

Była to dość pospolita, ale modna w tych latach marynarka samodziałowa z wełny o grubym splocie, w dość dobrym stanie.

- Badaliście tę marynarkę? - zapytał Su­libor.

- Oczywiście. Znaleźliśmy przecież w niej ten bilet.

- Mam na myśli ekspertyzę laboratoryjną.

- Nie... po co, obejrzeliśmy sami.

- Czy znaleźliście zakład, który ją wykonał?

- Niestety... próbowaliśmy, ale nie dało się. Samodział. Rozumiecie, tego rodzaju marynarki tkają i szyją setki prywatnych warszta­tów.

- Mogą też szyć spółdzielnie - zauważył Sulibor.

- Ta jednak nie miała znaku firmowego.

- Czyżby? Przyjrzyjcie no się, majorze - Sulibor odsunął połę marynarki. - O tu, nad wewnętrzną kieszenią. Dość wyraźne ślady po odprutym znaku na podszewce. Powinniście zmyć głowę temu, kto to oglądał. Takie przeoczenie.

Major założył nerwowo okulary, wziął ma­rynarkę w ręce i oglądał uważnie.

- Masz rację - poczerwieniał i chrząknął zmieszany - tu był znak firmowy.

- Ile czasu potrzeba wam na przesłuchanie świadków ze spółdzielni?

- Przypuszczam, że tydzień...

- Chciałbym, żeby rozpoznali, z którego roku jest model oraz kiedy i gdzie została oddana do sprzedaży.

W kilka minut później pożegnaliśmy się z wciąż zmieszanym majorem. Na progu Sulibor odwrócił się nagle.

- Byłbym zapomniał. Chciałem was prosić, żebyście oddali tę marynarkę ekspertom z Centralnego Laboratorium.

- Sądzicie, że to w czymś pomoże?

- W każdym razie nie zaszkodzi - uśmiech­nął się Sulibor.

Major kiwnął żałośnie głową.

- Zdaje się, że nasz wielkolud bardzo boleś­nie przeżywa gafę swych podwładnych - rzekł do mnie Sulibor, gdy wsiadaliśmy do wozu. Ten szczegół to przecież kapitalna rzecz.

- Myślisz? - Nie rozumiałem podniecenia Sulibora.

Podjechaliśmy pod Centralny Zarząd Kin.

- Tutaj wysiądziesz - uśmiechnął się Su­libor. - Mam dla ciebie małą, przyjemną robótkę. Wynotujesz mi wszystkie sale kinowe w województwie wrocławskim, które posiadają balkony.

Spojrzałem na niego jak na wariata.

- Żartujesz chyba?

Ale Sulibor wypchnął mnie delikatnie z wo­zu i zatrzasnął drzwiczki. Stanąłem bezradny na ulicy. Nie pozostawało mi nic innego jak spełnić to śmieszne polecenie.

Trzeba przyznać, że nasz wielkolud wziął sobie istotnie sprawę do serca. Musiał poruszyć wszystkie sprężyny w Centralnym La­boratorium, bo jeszcze tego samego dnia o godzinie ósmej wieczorem dał znać o sobie.

Piłem właśnie u Sulibora herbatę, kiedy zadźwięczał telefon.

- Odbierz - powiedział Sulibor zajęty otwieraniem szklanej puszki z konserwami, co, jak wiadomo, dzięki pomysłowości naszych producentów jest czynnością wymagającą specjalnego skupienia.

Spełniłem błyskawicznie polecenie i usły­szałem w słuchawce tubalny głos majora. Donosił, że ekspertyza jest już gotowa i prosił o natychmiastowe przybycie.

- Czy jest coś ciekawego? - zapytałem nie bez podniecenia.

- Jest pewien maleńki szczegół.

Na stole w gabinecie leżała samodziałowa marynarka...

Dzikowicz chodził koło niej z szacunkiem, na palcach, jak koło muzealnego eksponatu...

- A więc, towarzysze - zatarł ręce - ma­my nowe odkrycie... Marynarka ta zwróciła dawno naszą uwagę...

- Bez wstępów, drogi majorze - przerwał mu niecierpliwie Sulibor - mów od razu, co znaleźli.

Major nieco urażony, że zakłócono mu cere­moniał wtajemniczenia, milczał chwilę.

- Więc co znaleźli? żywicę? - zapytał Su­libor.

- Tak... ślady żywicy świerkowej - Dzi­kowicz odwrócił się gwałtownie. - Skąd wiesz?

- Zgadywałem, ale mniejsza z tym... To wszystko, co znaleźli?

- Nie... Znaleźli jeszcze to...

Dzikowicz wyciągnął z biurka małe pude­łeczko. W środku na kartonie leżała maleńka, kosmata, liliowa łodyżka...

- Kawałek gałązki kwitnącego wrzosu - powiedział i wręczył nam szkło powiększają­ce. - Znaleźli to w patce górnej kieszonki między dwoma warstwami materiału. Chcecie obejrzeć? Proszę.

Ale mnie bardziej interesował w tej chwili wyraz twarzy Sulibora... Mały kapitan był zadowolony.

Przerwaną kolację dokończyliśmy u majora. Jedliśmy ją jak spracowani rzemieślnicy wprost przy warsztacie, na „legowisku”. W od­różnieniu jednak od naszej skromnej herbatki była to kolacja zakrapiana.

Major wyciągnął z kasy pancernej ćwiartkę wiśniaku.

- Służbówka, towarzysze, tak zwana pancerna-mocna - zaśmiał się szeroko.

Zrehabilitowany niejako nowym odkryciem, odzyskał swój zwykły humor.

- Wspominałeś, Suliborku, o marynarkofobii Chreptowicza. Zdaje się, że znamy teraz jej źródło. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się coś tak działającego na wyobraźnię i prowokującego do łatwych skojarzeń jak ta ga­łązka wrzosu...

Wstał z miejsca i przyglądał się rzeczowo marynarce.

- Niezła marynarka - mruknął. - Praw­dziwa setka, nie bardzo jeszcze zniszczona. Dlaczego jej nie nosił? Co? Oto jest pytanie!

- Dlaczego jej nie nosił w okresie swego wcielenia w Chreptowicza - sprecyzowałem - bo przedtem...

- Oczywiście - rzekł major - przedtem był w kinie. I na wycieczce był... w lesie. W świerkowym lesie. W Sudetach są piękne świerkowe lasy... i wrzos - mruknął pod no­sem.

Zapanowała długa chwila milczenia.

Zdaje się, że wszyscy myśleliśmy o tym samym. Lecz żenująca łatwość kojarzenia zamykała nam usta. Po prostu wstydziliśmy się naszych myśli. To było naprawdę zbyt proste.

Sulibor pierwszy przerwał milczenie.

- Chcesz powiedzieć - zwrócił się do ma­jora - że w tej marynarce Chreptowicz przeszedł granicę, że był to swojego rodzaju jego turystyczny strój.

- A czemużby ostatecznie nie? - major zdobył się na odwagę.

- Słusznie. Czemużby nie? - powtórzył smętnie Sulibor.

Rozumiałem jego melancholię. Rzecz przecież nie leżała w tym, że Chreptowicz przeszedł...

Ważne było: gdzie i kiedy?

Ale na te pytania nikt z nas nie umiał wte­dy odpowiedzieć.

- Słuchaj, Dzikowicz - zapytał nagle Su­libor. - Czy ten Chreptowicz na pewno nie był krótkowidzem?

Obaj z majorem podnieśliśmy zaskoczeni gło­wy, ale mały kapitan był poważny.

- Co to ma do rzeczy? - zapytał Dziko­wicz.

- Mnie to interesuje.

Dzikowicz wzruszył ramionami.

- Jeśli cię to interesuje, proszę bardzo. Chreptowicz wzrok miał normalny. Jest nawet świadectwo lekarskie w jego aktach perso­nalnych. Był przecież kierowcą... A swoją dro­gą dziwnymi torami chodzą twoje myśli, Samborku.

- Co ty właściwie myślisz o tej marynar­ce? - zapytałem Sulibora, gdy nazajutrz spotkaliśmy się w sztabie.

- Masz na myśli tę historię z żywicą i wrzo­sem?

- Tak. Czy to ma jakieś znaczenie? Wi­działem, że byłeś zadowolony z odkrycia.

- Hm... - Sulibor niespodziewanie zamyś­lił się. - To była, że tak powiem, chwila słabości... Bo w zasadzie jest to głupia historia, chyba że...

- Że nie miał jej od tamtego czasu na sobie i że nosił ją bardzo krótko... powiedzmy, przez ostatnie dni sierpnia pięćdziesiątego roku. Jak widzisz, dość trudne do przyjęcia przesłanki.

- A jeśli naprawdę tak było?

- O, to wtedy... wtedy, tak jak powiedział nasz wielkolud: „działa zapładniająco na wy­obraźnię”... Oczywiście łącznie z innymi fak­tami.

Wkrótce przekonałem się jednak, że „chwi­la” słabości Sulibora trwa dalej i że odkrycie już teraz działa na jego wyobraźnię.

Jeszcze bowiem tego samego dnia w kasynie przy obiedzie zagapiwszy się na flakon na sto­liku zapytał mnie ni stąd ni zowąd:

- Słuchaj no, Stasinku, czy pamiętasz, kie­dy właściwie kwitnie wrzos?

- Oczywiście, we wrześniu - popatrzyłem na niego zaciekawiony. - Chociaż właściwie - poprawiłem się - to już zaczyna w drugiej połowie sierpnia.

- W Sudetach z pewnością później - mru­knął zabierając się do zupy. - Gdzieś pod koniec sierpnia. Zupełnie pod koniec sierpnia - powtórzył z przekonaniem.

W ciągu następnych dni nie zdarzyło się nic godnego uwagi poza tym, że Sulibor zadręczał mnie przykrą statystyczną robotą i zmuszał do ustawicznego kontaktu z Centralnym Za­rządem Kin. To chodziło mu o repertuar kin w okresie od stycznia do 2 września 1950 roku, to znów o ilość seansów dziennych dawanych w tym okresie w poszczególnych kinach woje­wództwa wrocławskiego.

Sam był wciąż w podłym humorze, grzebał się całymi dniami w naszym sztabowym archi­wum i uprawiał jakieś ponure dedukcje sta­tystyczne.

Tymczasem major Dzikowicz pracowicie kompletował zeznania świadków. Ściągał wy­straszonych krawców ze wszystkich możliwych spółdzielni z branży odzieży ciężkiej oraz owych trzydziestu sześciu nieszczęsnych znajo­mych i kolegów Chreptowicza i podtykając im marynarkę wydobywał z nich dodatkowe zez­nania.

Nie udało mu się jednak dotrzymać terminu i dopiero po dwunastu dniach zostaliśmy za­wiadomieni, że śledztwo jest zakończone. Cie­kawi wyniku stawiliśmy się natychmiast w Centrali.

- No więc masz, piło, wszystko, czego chciałeś - zwrócił się z uśmiechem do Suli­bora. - Nie wiem jednak, czy wiele ci to po­może? Najpierw sprawa noszenia przez Chrep­towicza tej przeklętej marynarki. Odpowiem krótko: nie nosił. Owszem, dwu z jego współ­mieszkańców, traktorzystów, widziało ją u nie­go w szafie, ale zgodnie zeznali, że nigdy jej nie wkładał. Proponował nawet jednemu z nich sprzedaż za niską cenę, ale potem wyjechał i do sprzedaży nie doszło. Czy jesteś zado­wolony?

Sulibor skinął głową.

- W porządku. Przejdźmy teraz do spół­dzielni. Jest sukces. Znaleźliśmy spółdzielnię, która produkowała takie marynarki... Mam świadka tutaj... Jest to prezes spółdzielni „Elegancja” z Grudziądza. Zaraz go poproszę.

Major wprowadził do gabinetu nerwowego, niskiego człowieczka i przedstawiwszy go nam, posadził w fotelu.

- Proszę, kapitanie, pytajcie. Obywatel prezes wyjaśni.

- Chciałem się zastrzec - rzekł mały czło­wieczek - że to nie nasza wina, że marynarka stała się narzędziem przestępstwa...

- Chciał pan powiedzieć ofiarą przestęp­stwa - uśmiechnął się łagodnie Sulibor.

Prezes zamrugał nerwowo oczyma.

- My nic nie wiemy... Całą produkcję prze­kazujemy Pedetowi w Gdyni.

- Jednakże ma ona pewne braki - zażar­tował Sulibor. - W kieszeni prawie nowej marynarki zrobiła się dziura, o proszę - Su­libor zademonstrował uszkodzenie.

Prezes zajrzał do kieszeni. Wywrócił ją na nice:

- Kieszeniówka była solidna. Robota rów­nież. To wina właściciela. Musiał nosić tam ciężkie przedmioty.

- Na przykład pistolet.

Prezes spojrzał na nas przerażony i opadł sztywno na fotel.

- W każdym razie poznaje pan ten model?

- Tak jest - powiedział świadek - to jest pierwsza partia towaru. Zaczynaliśmy właśnie produkcję.

- Po czym pan poznaje?

- Deseń, wzór, fason. Sam przy tym pra­cowałem. Byłem wtedy kierownikiem warsztatu. Sam uzgadniałem z naszymi zakładami tkackimi w Tczewie.

- Kiedy oddaliście do sprzedaży?

- Partia była wykonana na trzydziestego pierwszego lipca. Pamiętam, z opóźnieniem. Przestawiliśmy się właśnie na samodziały. Mieliśmy trudności. Planowaliśmy na pierw­szego maja, były zobowiązania, zresztą sezon, ale trudności kadrowe... niedouczone siły.

- Rozumiem - uspokoił go Sulibor. - Niech pan się nie denerwuje. My nie mamy żadnych pretensji. Interesuje nas tylko, kiedy towar ukazał się w sprzedaży.

- Około dziesiątego sierpnia... Pamiętam były trudności z wycenieniem. Nowa produkcja, obywatele rozumieją.

- A więc około dziesiątego sierpnia w PDT w Gdyni, To jest pewne?

- Tak jest. Mogę złożyć zeznanie pod przy­sięgą.

- Nie trzeba. To byłoby wszystko - rzekł Sulibor. - Dziękujemy bardzo i przepraszamy, że fatygowaliśmy pana.

- Nie ma za co. Nie ma za co. Mogę już odejść?

- Oczywiście.

Prezes ukłonił się gwałtownie i z widoczną ulgą wypadł na korytarz.

Byłem przekonany, że za drzwiami ociera pot z czoła.

- Co za nerwowy człowiek - zauważył Dzikowicz.

- Nie dałbym głowy, czy nie ma tam cze­goś na sumieniu... - zaśmiał się Sulibor. - Oni często chorują na manka.

Zauważyłem, że jest w doskonałym humo­rze.

- Czy... czy to cię w jakiś sposób urzą­dza? - zapytał major.

- I ty o to teraz pytasz, Dzikowicz? Twoja koncepcja zaczyna teraz przecież nareszcie sta­wać na nogi.

- Doprawdy, ja sam teraz już zaczynam wątpić w moją koncepcję - wyznał Dziko­wicz. - Poza tym muszę ci zakomunikować przykrą wiadomość. Misja porucznika Żuka w Legnicy nie powiodła się. Żuk nie natrafił tam na żaden ślad pobytu człowieka o ryso­pisie Chreptowicza.

- Tym lepiej, Dzikowicz. Tym lepiej. Bar­dzo by nam skomplikował sprawę, gdyby natrafił.

Major spojrzał na niego osłupiały.

- Lecz w takim razie bilet?...

- Jest naszym sztandarowym dowodem.

- Czy mógłbyś mnie objaśnić, jak mam to rozumieć?

Sulibor wyciągnął zegarek.

- O piątej mamy odprawę. Będziesz na niej. Tam wszystko wyjaśnię.

Oczekiwana od dawna odprawa odbyła się w małej sali konferencyjnej. Przybyli na nią wyżsi oficerowie sztabowi oraz major Dziko­wicz z Centrali.

Sulibor lubił prezentować wyniki swej pracy w sposób plastyczny i efektowny. I tym razem nie mógł sobie odmówić tej przyjemności.

Przybyłych oficerów witała wielka mapa orientacyjna województwa wrocławskiego upstrzona różnobarwnymi chorągiewkami.

Nie potrzebuję dodawać, że panował tu na­strój podniecenia, by nie rzec - zdenerwowania. Specjalna waga i charakter sprawy tłuma­czyły wszystko.

Ja sam dopiero przed godziną zapoznałem się z hipotezą Sulibora i wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem jej prostoty i odkrywczości.

Punktualnie o piątej przybył pułkownik w towarzystwie Sulibora. Mały kapitan od razu przystąpił do sprawy.

- Zadaniem naszym - mówił - było stwo­rzenie roboczej hipotezy co do czasu i miejsca przerzucenia przez granicę przestępcy wystę­pującego pod nazwiskiem Chreptowicz. Na człowieku tym spoczywało uzasadnione podej­rzenie, iż był powiązany z siatką szpiegowską Reinholda Gehlena, której jedno z ogniw zde­maskowaliśmy niedawno w Radomiu.

Zaznaczam, iż to, co przedstawię tutaj towa­rzyszom, jest hipotezą, i to cząstkową. Uważam jednak, że jest ona na tyle mocna i odpowie­dzialna, by mogła stać się podstawą do akcji zdemaskowania umiejscowionego kanału prze­rzutowego, który nazwaliśmy „kanałem X”.

Streściwszy pokrótce sprawę Chreptowicza i zapoznawszy oficerów z zebranymi dowodami i poszlakami, Sulibor wstał z miejsca i podszedł do mapy.

- Punktem wyjścia naszej hipotezy stał się skrawek biletu kinowego. Był to jedyny dowód stwierdzający pobyt Chreptowicza w kraju przed dniem 3 września 1950 roku, kiedy to zgłosił się on do ośrodka szkoleniowego trakto­rzystów w Kęsicach. Jak towarzysze widzą - Sulibor zademonstrował oficerom bilet - na jednej stronie tego biletu zachowała się w cało­ści nazwa serii i numer. Bilety tej serii zostały rozprowadzone w pierwszej połowie 1950 roku do kas kinowych województwa wrocławskiego. Ostatnie z tych biletów sprzedano w miesiącu sierpniu 1950 roku.

Na mapie województwa wrocławskiego, którą mamy przed sobą, zaznaczyliśmy wszystkie istniejące w 1950 roku kina białymi chorą­giewkami.

Proszę się przyjrzeć temu kawałkowi biletu. Zachowała się tutaj, tuż przy miejscu przedar­cia, na pół zamazana litera. Eksperci nasi odczytali ją jako „r” i ustalili, że jest to ostatnia litera kina „Meteor”. Kino to istnieje w Leg­nicy. Tutaj Sulibor pokazał punkt na mapie. Zauważyłem poruszenie wśród zebranych.

- Niestety, muszę rozczarować towarzy­szy - ciągnął dalej Sulibor. - Orzeczenie ekspertów jest błędne. Eksperci przekroczyli tu niestety swoje kompetencje i zabawili się we wnioskowanie. - Sulibor zrobił małą przer­wę. - Litera „r” zamknięta cudzysłowem nie jest ostatnią literą nazwy kina.

- Cóż wobec tego oznacza „r”? - wtrącił poruszony major.

Jest to po prostu ostatnia litera słowa „par­ter”. Wniosek jest prosty. Kino posiadało parter i balkon. Kin takich mieliśmy wtedy w wo­jewództwie wrocławskim 34. - Sulibor pozdej­mował z mapy białe chorągiewki. - W ten sposób pozostają nam kina oznaczone niebieski­mi chorągiewkami. Tak oznaczyliśmy kina z balkonami.

- Ależ to dowolne rozumowanie - przer­wał major Dzikowlcz. - Gdzie wobec tego masz nazwę kina na bilecie?

- Nazwa kina jest poniżej. Zachowała się z niej tylko końcowa zamazana litera, którą eksperci wzięli za przypadkową plamkę tuszu i przeoczyli. O proszę... tutaj... przy brzegu... Jest to, jak widać wyraźnie, litera krótka i okrągła: e, c lub o. Pozostawiam tylko te kina, których nazwy kończą się na taką literę. Są one oznaczone chorągiewkami żółtymi.

Gdy towarzysze przyjrzą się dalej biletowi, zauważą na drugiej stronie zachowane oznacze­nie seansu, na który wykupiony był bilet: „Seans III”.

Zbadaliśmy, które z wybranych kin dawały wtedy po trzy seanse dziennie. Kin takich było trzy.

Sulibor pozdejmował z mapy żółte chorą­giewki. Pozostawił tylko trzy zielone.

Są to, proszą towarzyszy, kina: „Słońce”, „Zdrojowe” i „Zetempowiec”. Zostawmy na razie rozważania co do miejsca. Zajmijmy się określeniem czasu. Pod tym wzglądem sytuacja wyglądała naprawdę beznadziejnie. Na bilecie, jak towarzysze widzą, nie ma daty. Wiemy tylko tyle, że został nabyty w pierwszej poło­wie 1950 roku, najpóźniej w lipcu, sierpniu, a przed trzecim września 1950 roku. Jak widzi­my, wielka rozpiętość czasowa. Odkładamy bi­let, nic nam już więcej w tej sprawie pomóc nie może. Szukamy gorączkowo innego punktu wyjścia. W tym wypadku okoliczność, że dy­sponowaliśmy tak szczupłymi dowodami, była, jak się okazało, na ręką. Z braku innych po­szlak uwaga nasza skupiła się na marynarce, w której znaleźliśmy bilet. Liczymy na to, że ustalenie daty zakupienia jej przez Chreptowicza da nam może jakąś wskazówkę. Major Dzikowicz odnajduje zakład, który szył mary­narkę. Stwierdzamy, że była oddana do sprze­daży w PDT w Gdyni około dziesiątego sierp­nia 1950 roku. A zatem Chreptowicz mógł być w niej w kinie między dziesiątym sierpnia a trzecim września. Lecz jak dalej zacieśnić ten okres czasu? Z pomocą przyszedł mi znów bilet. Proszę zobaczyć. Na jego odwrotnej stronie za­chowała się wypisana ręcznie ołówkiem przez kasjerkę cyfra „2”. Oznacza ona numer krzesła.

Co z tego wynika? Chreptowicz miał wzrok normalny i trudno przypuścić, by specjalnie kupił miejsce w pierwszym rzędzie, i to w do­datku z boku. Znaczy to więc, że bilety na lep­sze miejsca zostały rozkupione. A stąd wniosek, że film cieszył się dużym powodzeniem. Zbadaliśmy repertuar naszych trzech kin między dziesiątym sierpnia a drugim września 1950 ro­ku.. Program w tym okresie zmieniany był cztery razy, lecz filmy przeważnie się powtarzały.

A oto co grały wtedy kina (podaję w porząd­ku czasowym).

„SŁOŃCE”

„Jasne Łany” „Dzielni szlifierze” „Program składany” „Kino nieczynne - re­mont”

16.VIII - 22.VIII 23.VIII - 29.VIII

30.VIII- 5. IX

„ZDROJOWE”

9.VIII - 15.VIII „Program składany” 16.VIII -22.VIII „Jasne łany”

23.VIII - 29.VIII „Dzielni szlifierze” 30.VIII- 5. IX „Rzym miasto otwarte”

„ZETEMPOWIEC”

9.VIII - 15. VIII „Skarb”

16.VIII - 22.VIII „Program składany”

23.VIII - 29.VIII „Jasne Łany”

30.VIII- 5. IX „Dzielni szlifierze”

Które z tych filmów były kasowe? Zbada­liśmy rzecz w Centralnym Zarządzie. „Jasne Łany” - stanowczo nie. „Dzielnych Szlifierzy” widziałem na własne oczy i mam głębokie współczucie dla widzów i producentów. Doku­mentalne programy składane raczej też nie przeżywają szturmów do kasy. Pozostały więc dwa filmy naprawdę kasowe: „Rzym miasto otwarte” i „Skarb”.

Pierwszy grany był w kinie „Zdrojowym” w miejscowości uzdrowiskowej Źródlice w okresie od trzydziestego sierpnia do piątego września. Drugi grany był w kinie „Zetempowiec” w Lwówku Śląskim w dniach od dzie­wiątego do piętnastego sierpnia.

Przyglądam się mapie. Źródlice leżą w od­ległości dwóch kilometrów od granicy. Lwówek Śląski - ponad trzydzieści.

Chreptowicz był w kinie w samodziałowej marynarce. Pamiętam ją dokładnie. Jest prawie nowa, starannie utrzymana. Chreptowicz miał opinię człowieka schludnego i czystego do prze­sady. Gdy siadał w niedzielę w stołówce POM-u na ławie, podkładał pod odświętne spodnie chusteczkę. A jednak ekspertyza wykazała, że jego marynarka nosi ślady pobrudzenia żywicą.

Co więcej, pod patką imitującą kieszonkę z przodu znaleźliśmy kawałek wrzosu. Jak można to wytłumaczyć? Tacy „uważający” pe­danci jak Chreptowicz nie kładą się przecież na brzuchu w marynarce, choćby nawet na wrzosie.

W okolicy Źródlic wrzos zaczyna kwitnąć w końcu sierpnia.

W Źródlicach jest nasza strażnica. Szperam w archiwum, czy przypadkiem nie zaszło tam nic ciekawego w tym czasie. I oto co znajduję: W nocy z dnia trzydziestego na trzydziestego pierwszego sierpnia 1950 roku był alarm. Od­kryto ślady przerwania. Wzmocnienie służby trwało do drugiego września, lecz przestępcy nie udało się schwytać.

Jesteśmy u celu, towarzysze.

Sulibor pozdejmował zielone chorągiewki z mapy. Pozostała jedna, czerwona, przy miej­scowości Źródlice.

- Oto miejsce, gdzie nastąpiło przerwanie. Tak brzmi nasza robocza hipoteza. Powtarzam ją w pełnym brzmieniu:

„Chreptowicz przeszedł granicę w nocy z dnia trzydziestego na trzydziestego pierwszego sierpnia w rejonie strażnicy Źródlice i tam należy szukać kanału przerzutowego”.

Spojrzałem po obecnych. Wszyscy jak zahip­notyzowani wpatrywali się w czerwony punkt na mapie. Ciszę przerwał głos pułkownika:

- Czy są jakieś pytania?

Pytania padły tylko dwa. Pierwsze zadał Dzikowicz.

- Trudno zebrać mi myśli - powiedział. - Zdaje się, że wszyscy jesteśmy pod sugestią kapitana... Jednakże zastanawiam się, czy to jest możliwe, by Chreptowicz zaraz po przerwaniu granicy pomaszerował sobie do kina... to wygląda mi jakoś absurdalnie.

- Dlaczego? Zwykła potrzeba odprężenia - zażartował któryś z oficerów.

Sulibor uśmiechnął się.

- Nie - odparł - to bynajmniej nie jest absurdalne. Pomijam fakt dość częstej u przestępców tego typu pewności siebie. Niekiedy jest to także przyjemność zadrwienia sobie z własnego niepokoju. W grę mogła wchodzić jednak również potrzeba maskowania się.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: Chreptowicz znajduje się na ulicy i widzi zbliżający się pa­trol WOP-u. Chce odwrócić od siebie uwagę... Miesza się z tłumem przed kinem, staje w ko­lejce do kasy. Komu przyjdzie na myśl podej­rzewać o przerwanie granicy wczasowicza sto­jącego spokojnie w kolejce po bilety.

- Lecz do licha, jak wytłumaczycie sam fakt jego zatrzymania się w Źródlicach. Dlaczego się zatrzymał, dlaczego nie przedzierał się dalej?

- Wyjaśnia to, jak mi się zdaje, dostatecz­nie przekonywająco fakt wzmocnienia służby granicznej na tym terenie. Obostrzona kontrola na dworcach i drogach skłoniła Chreptowicza do przeczekania kilku dni w melinie w Źródlicach i nie ryzykowania dalszej przeprawy. Drugie pytanie brzmiało:

- W jaki sposób Chreptowicz nabył mary­narkę?

- No, to jest stosunkowo prosta historia - rzekł Sulibor. - Wywiad, jak nam wiadomo, stara się przed przerzutem zaopatrzyć swych agentów w ciuchy noszone w kraju. Przypuszczam, że w tym wypadku ciuch nabyto od ma­rynarza płynącego z Gdyni. Może był to świa­domy przerzut, a może tylko zwykła, przypad­kowa transakcja. W każdym razie musiał minąć pewien okres czasu, zanim marynarka znalazła się w posiadaniu Chreptowicza. Zgadzałoby się to doskonale z naszą hipotezą, że Chreptowicz przeszedł granicę dopiero w nocy na trzydzie­stego pierwszego sierpnia.

W godzinę później opuszczaliśmy podnieceni naradę. Hipoteza została przyjęta jako punkt wyjścia do dalszej akcji.

- No, tym razem mieliśmy szczęście, Stasinku - powiedział Sulibor oddychając pełną piersią - ale na przyszłość broń mnie Panie Boże od podobnych spraw... żebym miał jak magik wnioskować z biletu i ciucha! Już wolę z fusów od kawy.

Następnego dnia wyjechaliśmy do Źródlic.

Co jeszcze dodać? Chyba tylko to, że robocza hipoteza Sulibora okazała się rzeczywiście słuszna.

Smak nienawiści

Magister Śnioch zwinął zręcznie widelcem olbrzymi naleśnik - znaną specjalność kasyna wopowskiego w N. - i przełknąwszy go poś­piesznie podjął przerwany dyskurs:

- A zatem, jak powiedziałem, proszę kole­gów, każdy z nas żyje zaledwie cząstką swej osobowości. W każdym z nas tkwi przekonanie, że gdybyśmy mogli sami dobrać sobie warun­ki naszego bytu, wtedy dopiero wykazalibyśmy naszą ukrytą wartość. Istnieje jednak zwykle dialektyczna sprzeczność, proszę kolegów, mię­dzy tymi wyobrażonymi możliwościami a na­szym rzeczywistym bytem, który nas określa. Świadomość tej rozpiętości jest powodem wielu jednostkowych konfliktów. Ona właśnie rodzi marzenie, a u jednostek silnych walkę jako próbę zmniejszenia tej rozpiętości. Tu jest także źródło tak zwanych wielkich czynów, tu także, moim zdaniem, należy czasem szukać determinant tego, co nazywamy bohaterstwem. Nie zawsze bowiem chodzi o jakieś rzeczywiste polepszenie swojej pozycji w sensie material­nym. ...Niekiedy chodzi po prostu o przekona­nie się o własnych możliwościach, o sprawdzenie własnych wyobrażeń o sobie, a w wypadku gdy nasza godność została w jakiś sposób za­chwiana, o przywrócenie tej godności, o doko­nanie tego, co ja nazywam rozprostowaniem wewnętrznym...

Kapitan Czerski uśmiechnął się pod nosem. Od dwu dni przebywając na delegacji w bry­gadzie w N. stawał się chcąc nie chcąc słucha­czem tego rodzaju wykładów, jakimi samodziel­ny pracownik nauki, magister Śnioch, dręczył w kasynie Bogu ducha winnych oficerów. Po­nure to indywiduum było ostatnią osobliwoś­cią, a wyrażając się ściślej - postrachem ka­syna. Podobno zbierał tu od tygodnia materiały do swej pracy kandydackiej z zakresu psycho­logii eksperymentalnej. Uzbrojony w notes, czaił się w kącie za wielkim filodendronem i śledził napływających do lokalu oficerów. Upatrzywszy sobie kolejną ofiarę przysiadał się do niej bezceremonialnie, zamawiał nieskoń­czoną ilość potraw i poddawał delikwenta nau­kowej wiwisekcji. O ile jednak oficerowie skłonni byli podziwiać jego niezwykły apetyt, o tyle jego naukowa pasja i dociekliwość na­pełniała ich przerażeniem. Sparaliżowane przez działalność magistra Śniocha życie towarzyskie w kasynie zaczęło zamierać. Doszło do tego, że część oficerów w ogóle zrezygnowała ze spoży­wania posiłków w lokalu, gdzie grasowało to ponure indywiduum. Pozostali żyli w stanie nerwowego podniecenia, nie będąc pewni dnia ani godziny...

Tego dnia również Czerski był świadkiem paniki, jaką dzielny pracownik nauki wzniecił w wopowskich kadrach. Oficerowie nie czeka­jąc na deser pośpiesznie ocierali usta, wstawali w popłochu od stołu i bąkając coś pod nosem haniebnie rejterowali z placu boju.

Śnioch nie od razu zauważył, co się święci. Wreszcie urwał w pół zdania i mrugając wypu­kłymi oczyma z dziecięcym zdumieniem patrzył na opustoszały stolik.

Rozbawiony Czerski odwrócił głowę, by ma­gister nie zauważył uśmiechu na jego twarzy.

„To ciekawe - pomyślał - że człowiek teo­retycznie obkuty w psychologii nie ma zupełnie tak zwanego «wyczucia». Czyżby jakiś manka­ment inteligencji? Trudno jednak nazwać ma­gistra człowiekiem nieinteligentnym. W jego przypadku jest to raczej szalona galopada uczo­nego na koniku swej specjalności. Iluż uczo­nych tratuje w ten sposób słuchaczy!”

- Zdaje się, że ich znudziłem? - usłyszał nad uchem głos Śniocha. (Ha, tego się należało spodziewać - magister przysiadł się do niego.)

- Tak, trochę ich pan znudził - uśmiechnął się Czerski; gdzieś w głębi ducha czuł sympatię do osamotnionego naukowca - ale niech pan im nie ma tego za złe, są przyzwyczajeni my­śleć konkretnie.

- Martwi mnie, że nie zdołałem dotąd na­wiązać kontaktów myślowych - zwierzył się smętnie magister. - Sądziłem, że gdzie jak gdzie, ale w WOP-ie zbiorą obfity materiał do moich studiów nad wysoko uwarunkowanymi odruchami.

- Przepraszam, nad czym?

- Nad wysoko uwarunkowanymi odruchami... na przykład... bohaterstwo... Jednak zaczynam się zastanawiać, czy dobrze trafiłem. Wczoraj porucznik K. powiedział mi wręcz, że praca WOP-u zasadza się nie na wysoko uwarunko­wanych odruchach, ale na wypełnianiu codzien­nych obowiązków! - Na twarzy magistra ma­lowała się prawdziwa rozpacz.

- Jest w tym niewątpliwie racja! - za­śmiał się Czerski. - Choć nie wiem, czy po­rucznik zrozumiał, o co panu chodzi. Widzi pan, nie można całej pracy WOP-u opierać na bohaterstwie, zjawisku bądź co bądź wyjątko­wym. U nas, jak w każdej zresztą społeczności, o wynikach pracy decyduje koniec końcem ma­sowe wypełnianie małych zwykłych zadań przez małych zwykłych ludzi. Cała nasza organizacja jest budowana z myślą o takim zwykłym człowieku i przystosowana do jego możliwości. Powiem nawet panu więcej. Moim zdaniem, ideałem służby byłoby stworzyć tak sprawnie funkcjonujący aparat, żeby bohaterstwo w ogóle nie było potrzebne, żeby nie sta­wiać ludzi przed dylematem bohaterstwa. Oczy­wiście tego się nie da nigdy w pełni osiągnąć w praktyce. Czasem także sprawę komplikuje fakt, że sami ludzie chcą być bohaterami...

- O... o... o... właśnie - ożywił się nagle magister Śnioch - pan mnie nareszcie zrozumiał... To jest właśnie to, co mnie interesuje.

Czerski uśmiechając się do siebie zapalił pa­pierosa.

- Czy słyszał pan o okolicznościach ujęcia zachodnioniemieckiego agenta Springera?

Magister Śnioch złapał go za rękę.

- Pan kapitan pozwoli... zamówię dwie czarne.

- Dziękuję - uśmiechnął się rozbawiony Czerski - opowiem bezinteresownie... gadanie to mój „wysoko uwarunkowany odruch”.

Otóż w styczniu 1951 roku zostałem wysłany na inspekcję sanitarną naszych strażnic gór­skich na południowej granicy kraju. Nie lubi­łem tego rodzaju roboty. Pan rozumie... tłuc się po bezdrożach i drażnić ludzi... zaopatrzenie w lekarstwa i środki sanitarne wtedy kulało. Zasypywano nas pretensjami i trzeba było świecić oczyma. Poza tym cała ta historia pachniała atramentem, metrowymi sprawozdaniami i różną biurową pisaniną. Nie, nie paliłem się do tej inspekcji.

Humor mój pogorszył się ostatecznie, kiedy w wozie czekającym na mnie pod sztabem zau­ważyłem Mitręgę. Siedział okutany w kożuch, z brudną watą w uszach i ćmił nieodstępną fajkę. A więc drugim członkiem komisji bę­dzie Mitręga. Nie mogłem gorzej wpaść. Była to bardzo niesympatyczna figura. Codziennie spotykałem go w kasynie. Siadywał wciąż w tym samym miejscu w kącie koło tylnej nogi fortepianu. Może dlatego obraz jego kojarzył mi się z fortepianową nogą, chociaż prawdę mówiąc, to porównanie było dla niego zbyt zaszczytne. Przypominał raczej grubo ciosany pniak bez żadnej politury.

Zawsze zastanawiałem się, co takich ludzi trzyma w wojsku. Czterdziestoparoletni podporucznik! Klasyczny typ popychadła sztabo­wego bez kwalifikacji. Ostatnio zajmował się zaopatrzeniem sanitarnym, lecz równie dobrze mógłby zaopatrywać kantyny w marmoladę lub konie w obrok. Miałem z nim nieraz na pieńku. Kiedyś przez cały miesiąc molestowa­łem go o penicylinę, a on mi wtykał maść ichtiolową i lizol. Wyjątkowo bezduszny, powiedziałbym, złośliwy egzemplarz zaopatrze­niowca.

I ten t y p u s siedział teraz w samochodzie i patrzył na mnie tępo swoimi małymi oczkami, pociągając fajkę.

Przez całą drogę nie zamieniliśmy z sobą marnego słowa, co zresztą nie znaczyło bynajmniej, że podróż miałem spokojną. Już sama obecność Mitręgi działała mi na nerwy. Ta jego wata w uszach, ten flejtuchowaty szalik, ta cuchnąca faja, zwłaszcza ta ostatnia była doprawdy nie do zniesienia. Palił jakiś niesamo­wity parszywy tytoń, przeciw któremu musiała się buntować nawet jego zrogowaciała śluzówka, bo sapał, chrząkał i charkał bez przerwy. Ale nie wypuszczał fajki z zębów. Kiedy zaś nie bacząc na mróz chciałem uchylić szyby, mruczał gniewnie i mściwie wypuszczał jeszcze większe, cięższe i bardziej cuchnące kłęby, by utrzymać właściwe zagęszczenie atmosfery. Skostniały z zimna, zatruty wyziewami dałem w końcu za wygraną i patrzyłem zrezygnowany, jak dobywał nowe porcje straszliwego ładunku ze skórzanego worka, ugniatał tępym, żółtym kciukiem, trzaskał zapałkami i kurzył obrzy­dliwie.

Jedyne przerwy w tym ohydnym procederze następowały wskutek przypadkowych awarii, którym na szczęście podlegała fajka. Lecz wte­dy na odmianę czekały mnie inne udręki. Mi­tręga rozbierał na części swój instrument, drą­żył go jakimiś drutami, dmuchał w cybuch i rozpylał dokoła mokre tytoniowe zawiesiny.

Wreszcie, gdy podczas jednej z takich mani­pulacji wydmuchał lepką zawartość cybucha na mój nowy płaszcz, zatrzymałem wóz i przesiadłem się na miejsce koło szofera.

I z takim człowiekiem, proszę pana, miałem przeprowadzać sanitarną inspekcję! Takiego człowieka znosić koło siebie przez dwa ty­godnie!

Z góry postanowiłem unikać go o ile moż­ności i ograniczyć się do niezbędnych kontaktów służbowych.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że to nawet nie będzie takie trudne. Mitręga sam mi oszczędzał swojego towarzystwa. Zaraz pierwszego dnia na pierwszej strażnicy gdzieś się zawieruszył od samego rana.

Wrócił dopiero około dziesiątej. Przez dwie godziny aż do południa spełnialiśmy nasz obo­wiązek lustrując stan sanitarny strażnicy. Było to zadanie co się zowie niewdzięczne. Patrzano na nas spode łba. Na skutek zasp utknęło zao­patrzenie. Wopiści od tygodnia żywili się prze­marzniętymi kartoflami. Oczekiwano z dnia na dzień nadejścia transportu świeżej żywno­ści i węgla, tymczasem zamiast tego zjechała nasza komisja. W tych warunkach zakrawało to na kiepski żart i kpiny. Cóż zresztą było mówić o stanie sanitarnym strażnicy pozbawio­nej nawet studni.

Dowódca przy obiedzie nie szczędził nam zgryźliwych uwag:

- Z tą całą higieną wyciągniemy nogi. Soli jodowej nie ma nawet na lekarstwo. Chłopakom wola rosną. Co tam zresztą sól! Żreć by dali i tego węgla, co go się nie można doprosić.

Odgrażał się, że będzie rąbał las, rezerwat nie rezerwat.

Zdenerwowany tym wszystkim, postanowi­łem przewietrzyć się trochę i rozejrzeć po oko­licy. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod pło­tem koło wartowni zobaczyłem krępą, przysa­dzistą figurkę Mitręgi. Smarował narty. Sta­nąłem osłupiały.

Dopiero teraz przypomniałem sobie plotki, jakie krążyły w Warszawie na temat jego sportowych aspiracji. Podobno brał urlopy w zimie i spędzał je w górach na nartach. Któ­ryś z oficerów widział go raz na Polu Mokotowskim, jak oganiając się kijkami uciekał przed bandą przedrzeźniających go łobuzów.

Przypomniałem sobie także, że trzy lata temu leżał u mnie w klinice za złamaną nogą na wyciągu. Nie chciał powiedzieć, gdzie się tak urządził. Nasze natrętne pytania zbywał ponurym milczeniem, wreszcie wyprowadzony z równowagi oświadczył, że spadł ze schodów, co było równie śmieszne, jak niewiarygodne.

W sztabie kursowały nieoficjalne wieści, że złamał nogę na skoczni. Zdaje się, że to była prawda, ponieważ w rok później ktoś, bodaj czy nie Sulibor, opowiadał mi, że widział go ćwi­czącego na skoczni na Agrykoli. Podobno skakał zupełnie nieźle, choć w niezbyt klasycznym stylu.

Lecz nawet ta relacja świadcząca bądź co bądź o opanowaniu przez podporucznika sztuki narciarskiej nie położyła kresu dowcipom na jego temat. Było to zresztą zupełnie zrozu­miałe. Już sam obraz Mitręgi, kulfona o krzy­wych nóżkach, na skoczni przyprawiał wszyst­kich o śmiech. Pamiętam, jak w związku z tym długo dyskutowano, czy skacze z fajką w zę­bach czy bez fajki.

Co do mnie zawsze zachodziłem w głowę, skąd u takiego pniaka sportowa namięt­ność? Ta cecha w żaden sposób nie pasowała do tego Mitręgi, jakiego sobie, wymalowałem w wyobraźni, psuła go jako typ. To było draż­niące i, nawiasem mówiąc, nie przyczyniło się bynajmniej do osłabienia mojej antypatii do tego osobnika. Wprost przeciwnie... Już tak jest, że czujemy dodatkową niechęć do nielubianego człowieka, jeśli okaże się, że nasze wyobrażenie o nim nie odpowiada w jakiś sposób rzeczywistości.

Toteż gdy tu w strażnicy sam po raz pierw­szy zobaczyłem go przy deskach, zdjęła mnie złośliwa ochota, żeby go podpatrzeć. Co tu dużo gadać, mimo wszystko niezbyt jakoś dowierzałem jego narciarskim kwalifikacjom i miałem nadzieję, że będę świadkiem, jeśli nie żałosnych, to przynajmniej zabawnych scen. Może się panu wydać śmieszne, ale chciałem się także przekonać, czy naprawdę jeździ z faj­ką w zębach.

Zresztą wtedy udało mi się wyjaśnić tylko to ostatnie zagadnienie. Mitręga stanąwszy na deskach wbił kijki w śnieg, wyciągnął fajkę, naładował ją i zapalił. Potem porwał kijki i zo­stawiając za sobą potężne kłęby dymu ruszył długim krokiem w kierunku pobliskiego wzgó­rza. Na szczycie odbił się mocno i zniknął za grzbietem. Kiedy doszedłem do grzbietu, już go nigdzie nie było.

To samo mniej więcej powtarzało się na następnych strażnicach. Pniak nie zasypiał gruszek w popiele i korzystał z każdej okazji, by dać upust swojemu dziwactwu.

Nasza inspekcja zbliżała się ku końcowi. W połowie stycznia odwiedziliśmy strażnicę K. w Tatrach Zachodnich. Tutaj byliśmy co się zowie gośćmi nie na czasie. Trafiliśmy na wzmocnienie służby. Tego dnia bowiem o siód­mej rano patrol natknął się w rejonie Ciemniaka w Czerwonych Wierchach na samotnego narciarza w białym skafandrze. Narciarz ten w odpowiedzi na wezwanie do zatrzymania się zawrócił nagłe i śmignął szusem na północ. Wopiści ruszyli bezzwłocznie w pościg, który jednak nie dał żadnego rezultatu z powodu rozpoczynającej się kurniawy zasypują­cej z miejsca ślad.

Nie ulegało wątpliwości, że miało się do czy­nienia z przestępcą granicznym. Szlaki tury­styczne w tym rejonie były przejściowo zamk­nięte. Ze względu na złe warunki atmosferycz­ne schroniska okoliczne świeciły pustką, a nie­liczni turyści nie ruszali się z miejsca. Prze­pustek w tych dniach nikomu nie wydano.

Dowódca strażnicy, Kosmacz, przez cały dzień wysyłał na przełęcze patrole za patrolami. Było jasne, że Biały Narciarz ponowi próbę przerwania. Wopiści wracali ledwo żywi. Godzina odpoczynku, kubek gorącej kawy i ruszali znowu.

Gdy przyjechaliśmy z Mitręgą do strażnicy, dochodziła już szósta wieczór i ludzie byli kom­pletnie wykończeni. Kosmacz dowiedziawszy się kim jesteśmy, bez słowa pchnął drzwi do kwater i pokazał nam leżących pokotem wo­pistów. Na brudnej pościeli, w ciężkim zaduchu parującej odzieży, porozwieszanej gdzie się dało, spali na pół rozebrani ludzie.

Dowódca zmierzył nas wyzywającym spoj­rzeniem.

- Higiena to u nas jest - zauważył szy­derczo. - Możecie pisać raporty, towarzysze. Niech mnie prędzej diabli stąd wezmą.

Pierwszy raz tutaj zetknąłem się naocznie z brutalną rzeczywistością służby i muszę wam wyznać, to jednak było przeżycie.

Tym bardziej denerwował mnie Mitręga. Wałęsał się po strażnicy z doskonale obojętną miną i ćmił fajkę. Jedyne pytanie, jakie zadał, miało w tych okolicznościach widoczny posmak bezduszności i cynizmu. Zapytał mia­nowicie, czy śnieg jest odpowiedni i jakie tu są ciekawsze zjazdy. Było dla mnie jasne, że ten pniak obmyśla już sobie jutrzejsze przyjemności.

- Śnieg to u nas odpowiedni jest - mruknął Kosmacz - i zjazdy ciekawe aż do białego piekła, t u 1 a j k ą - w jego oczach zapaliły się nieprzyjemne ogniki. Zmierzył Mitręgę krytycznym wzrokiem od stóp do głów. - To wy narciarz, hę? Chcecie się, towarzyszu, zabawić w bałwanka?

Kpił sobie wyraźnie. Wystarczyło mieć jakie takie rozeznanie w górskiej turystyce, by zro­zumieć, że warunki śniegowe były zdecydowa­nie złe. Spadłe w ciągu ostatnich mroźnych dni wielkie masy śniegu leżały luźno na zlo­dowaciałym podłożu i groziły katastrofą nieopatrznym narciarzom. Szalejące wichry po­tworzyły mnóstwo zdradliwych desek śnieżnych i nawisów, tak że o wypadek było nie­trudno.

Szyderstwa Kosmacza nie zrobiły jednak, jak mogłem zauważyć, najmniejszego wrażenia na Mitrędze. Popatrzył na dowódcę nie­ruchomymi, małymi oczkami, doskonale nieprzemakalny w swym gburstwie, wypuścił cu­chnący kłąb dymu z fajki i odszedł z rękami założonymi do tyłu.

Po kolacji, gdy wszedłem do izby przezna­czonej nam na kwaterę, zastałem go ćwiczące­go przysiady na jednej nodze. Nie zmieszał się bynajmniej moim wejściem i kontynuował te śmieszne czynności. Potrafił zrobić po piętnaś­cie - dwadzieścia przysiadów za jednym za­machem. Innym razem nie wytrzymałbym ze śmiechu, teraz jednak stuknąłem się tylko w głowę i wlazłem do łóżka.

Noc miałem podłą. Długo nie mogłem zas­nąć. Ledwie się zdrzemnąłem, budziły mnie podniesione głosy, tupot podkutych buciorów i skowyt psów. Wreszcie jednak zmęczenie wzięło górę.

Kiedy otworzyłem oczy, było już jasno. Spojrzałem na zegarek: siódma godzina. Łóżko Mitręgi było puste. Przypomniałem sobie jego wczorajszą gimnastykę i dla śmiechu postanowiłem wykonać parę podobnych przysiadów. Wyszły mi tylko trzy. Przygryzłem wargi i przestałem się uśmiechać.

Zły, wyszedłem na korytarz. Powiało mroź­nym powietrzem. Przy otwartym oknie stał w rozchełstanej koszuli Kosmacz i drapał się w pierś. Z dala dochodził jakiś ponury po­mruk.

- Lawiny idą, psiakrew. To już trzecia - mruknął do mnie Kosmacz i pokazał ręką na wełnisty obłok staczający się po zboczu Tomanowej. - A chłopaki jeszcze nie wró­cili - dodał posępnie. - W zeszłym roku w Pięciu Stawach trzech zasypało.

Pomyślałem o Mitrędze.

- Gdzie jest podporucznik? - zapytałem niespokojny.

- A wziął narty i poszedł.

- Puściliście go? Na lawiny?!

Kosmacz spojrzał na mnie zdumiony.

- On... na lawiny? Dlaczego? Nie musiał. Poszedł sobie na p o l a n k i e.

Jego warszawska gwara brzmiała tym razem dziwnie szyderczo, pogardliwie niemal. Przy­gryzłem wargi. Doprawdy, niepotrzebnie się niepokoję o Mitręgę. Kosmacz ma rację. Mi­tręga nie musiał. Rozszyfrowałem tę gorzką uwagę: Mitręga nie musiał - wopiści musieli.

O dziesiątej powrócił wreszcie z przełęczy spóźniony element służby i wszyscy odetchnęli. Chłopcy z patrolu mieli tym razem wyjątkowe szczęście. Lawina zaskoczyła ich na stoku Tomanowej, przy przekraczaniu źlebu. Znajdo­wali się tuż przy jej torze. Wszystko odbyło się błyskawicznie. W górze nad sobą usłyszeli głuchy grzmot. Potworny pęd powietrza zwalił ich z nóg. Stoczyli się kilka metrów po stromiźnie. Potłukli sobie kości i naderwali ścięg­na, ale lawina przeszła bokiem. Zadecydowały ułamki sekundy. Mało brakowało, żeby „utu­lało ich na bałwana”, jak mówił Kosmacz.

Zaprzątnięci wypadkiem zapomnieliśmy o Mitrędze. Dopiero gdy zasiedliśmy do obia­du, spostrzegłem, że podporucznika jeszcze nie ma.

Służbowy stanął w drzwiach z talerzami dymiącego żuru i na widok pustego miejsca zapytał:

- A podporucznik starszy nie będzie jadł?

Kosmacz uniósł zarośniętą gębę znad talerza.

- Dlaczego ma nie jeść?

- Nie wrócił jeszcze - mruknąłem.

- Jak to nie wrócił? - Kosmacz odłożył łyżkę.

Milczałem.

Kosmacz gwizdnął zdumiony, ale nic nie powiedział.

Zastanawiałem się, co mam robić. Mój niepo­kój wzrastał. Znów się ściemniło. Na dworze zaczynała się kurniawa. Co się, u licha, stało z Mitręgą? Powinien już dawno wrócić. Nigdy nie wypuszczał się na tak długie wycieczki. Spojrzałem na Kosmacza. Kończył spokojnie obiad. Nie podzielał, widać, mojego zdenerwo­wania. No tak. On nie znał przecież Mitręgi.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Za dwie godziny zacznie się ściemniać. Zwie­rzyłem się Kosmaczowi z moich obaw i zaproponowałem wysłanie patrolu na poszukiwania.

- Myślicie, że go gdzie poniosło? - odparł z niedowierzaniem. - Jakoś mi nie wyglądał na chojraka.

Wyraźnie nie doceniał powagi sytuacji. Po­stanowiłem jednak nie dać za wygraną i za wszelką cenę skłonić go do poszukiwań. W do­sadnych słowach opowiedziałem mu o dziwactwach Mitręgi.

- Jest to człowiek zagadkowy - i nie­obliczalny - mówiłem umyślnie koloryzując. - Maniak opętany przez białe szaleństwo.

To uczyniło na Kosmaczu niejakie wrażenie. Miał żywą wyobraźnię. Przypomniał sobie, że wczoraj wieczorem Mitręga przeglądał mapy interesując się zwłaszcza Halą Pyszną. Była to baza wypadowa na Siwe Sady, słynne tereny narciarskie.

- Nic tylko tam polazł. Cholera, nowy kło­pot! - podrapał się zaaferowany i klnąc wstał od stołu.

Pół godziny później na Siwe Sady wyru­szyła ze strażnicy mała wyprawa ratunkowa. Ile razy spojrzałem na zmęczone twarze wopi­stów, którym odebraliśmy zasłużony odpoczy­nek, brała mnie złość na Mitręgę. Wstydziłem się za niego i kląłem go w duchu.

Zanim dotarliśmy do Siwych Sadów, zapadła ciemność. Wiatr dął przeraźliwie. Ostry śnieg zmieszany z igiełkami lodu sypał boleśnie w oczy. Przeszukaliśmy z grubsza poszczegól­ne kotły i bule, jeśli można nazwać poszukiwaniem to błądzenie po omacku wśród nieustającej kurniawy. Dawaliśmy sygnały łuczy­wami, nawoływaliśmy. Wszystko bez skutku. Mitręgi ani śladu.

Powróciliśmy zmęczeni o dziesiątej wieczo­rem. Łudziliśmy się jeszcze nadzieją, że zasta­niemy go może w strażnicy. Tu go jednak nie było.

Nie widzieliśmy sensu w kontynuowaniu akcji tej nocy. Zresztą nie można było zaniedbywać normalnej pracy strażnicy. Wzmocnie­nie służby wciąż przecież trwało. Biały Nar­ciarz nie dawał spokoju Kosmaczowi.

Nazajutrz doszliśmy do wniosku, że najle­piej będzie prowadzić dalsze poszukiwania ma­łymi patrolami. Zważywszy, że miejsce zagi­nięcia Mitręgi nie było znane i że wczorajsza wyprawa na Siwe Sady nie dała rezultatów, postanowiliśmy objąć akcją także inne tereny. Patrole otrzymały zadanie spenetrowania oko­lic przełęczy Tomanowej i Pyszniańskiej, a zwłaszcza okolicznych lawiniastych stoków.

Tym razem nie musiałem długo czekać. Już o jedenastej powrócił pierwszy patrol i przy­wiózł ze sobą... fajkę Mitręgi.

Pamiętam, staliśmy jak skamieniali, patrząc, jak spocony kapral wyciąga z kieszeni ten mały przedmiot. To było naprawdę niesamo­wite. Czuliśmy, że stało się nieszczęście.

Istotnie stało się nieszczęście. Relacja wo­pistów była krótka: pod stokiem Błyszcza natrafili na świeżo spadłą lawinę. Zaczęli przeszukiwać zbocze posuwając się trasą lawiny. Wysoko na stromiźnie, powyżej miejsca, skąd obsunęła się lawina, znaleźli właśnie tę nieszczęsną fajkę. Tkwiła w widocznym miejscu, w szczelinie między dwoma obnażonymi gła­zami tworzącymi coś w rodzaju półki skalnej wymiecionej przez wiatr.

W ponurym nastroju zaczęliśmy rozważać ten tragiczny wypadek. Mieliśmy jeszcze nadzieję lub raczej - chcieliśmy ją mieć. Posy­pały się domysły. Mitręga mógł przecież zgu­bić fajkę przed przejściem lawiny lub po jej przejściu. Mógł wreszcie, zmieciony siłą pod­muchu jak wczoraj wopiści, spaść ze zboczą i leżeć gdzieś z połamanymi nogami. Ta ostat­nia hipoteza była zresztą równie ponura jak nieprawdopodobna, bo przecież wopiści prze­szukali stoki i nie znaleźli Mitręgi, ale myś­my się czepiali wszystkiego, co dawało jakąś szansę.

Czułem jednak, że choć wysilamy się na róż­ne, wyjaśnienia, myślimy wszyscy o tym jed­nym najprostszym, najoczywistszym i naj-straszniejszym, które nie chciało nam przejść przez gardło.

Jeden Kosmacz nie bawił się w hipotezy, lecz natychmiast zarządził wyjazd ekipy ratunkowej.

Tempo wzięliśmy dobre i po czterech godzi­nach podeszliśmy pod Błyszcz. Tu założyliśmy na buty raki i acz bez przekonania zaczęliśmy skrupulatnie przeszukiwać okoliczne stoki, platformy i źleby. Nigdzie nie natrafiliśmy jed­nak nawet na ślad Mitręgi.

Kapral podprowadził nas do miejsca, gdzie jego patrol znalazł fajkę. Kosmacz pokiwał smutno głową,

- Tu natrafił na nawis... - pokazał na resztkę śnieżnego występu sterczącego nad naszymi głowami jak potworny okap. - To za­łamało się pod nim i runął. Fajka zatrzymała się w tym miejscu, a on przeleciał niżej. Tam poruszył lawinę i utulało go.

Spojrzał na zwalisko gruzów śnieżnych pod nami, zszedł ciężko w dół i powolnym ruchem zdjął z głowy czapkę. Wopiści poszli za jego przykładem.

Ja jeden nie zdjąłem. Pamiętam, że ogarnę­ła mnie złość na Kosmacza i jego ludzi za ten gest rezygnacji. Straciłem panowanie nad sobą i krzyknąłem:

- Szkoda, że nie klepiecie pacierzy! Naj­pierw go poszukajcie, do cholery!

Kosmacz spojrzał na mnie bez gniewu, po­błażliwie jakoś.

- Kapitanie, co tu szukać... to się w i.

Przygryzłem wargi. Zsunąłem się ze stoku, porwałem łopatę i z rozpaczliwą furią zacząłem grzebać w śniegu.

- Jeśli chodzi o ciało, to chyba tylko tam - mruknął Kosmacz i pokazał na sam dół - jego wziął początek lawiny, to go zwinęło do środ­ka i zniosło do kotliny. Ale, prawdę mówiąc, kapitanie... to... - Machnął z rezygnacją ręką.

Zauważyłem jednak, że wziął swoich ludzi i zaczął kopać kilkadziesiąt metrów poniżej. Po dwu godzinach beznadziejnych poszuki­wań pierwszy przerwałem pracę. Zgrabiałe ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Zrozumia­łem to, co Kosmacz wiedział wcześniej. Szanse odnalezienia ciała w tych warunkach równały się zeru. Zwały śniegu rozciągały się na prze­strzeni blisko kilometra kwadratowego, a gru­bość ich można było szacować co najmniej na dziesięć metrów.

Ruszyliśmy z powrotem w milczeniu. Droga do strażnicy wiodła przez Przełęcz Pyszniańską. Jestem lekarzem, pan rozumie, śmierć nie powinna mną wstrząsnąć. Rozmyślania po­grzebowe - to przecież nie miało żadnego sen­su. Pacjentom-nerwowcom sam zalecałem hi­gienę psychiczną, selekcję myśli, panowanie nad nimi. Nie miałem najmniejszych powodów, by czcić pamięć tego gbura. Anim mu swat, anim brat. Człowiek obcy... i przykry. A jed­nak nie mogłem uwolnić się od myśli o nim. Mgły podnosiły się ciężko, odsłaniając raz po raz okoliczne grzbiety, urwiska i turnie, coraz dalsze i wznioślejsze, których istnienie dotąd przeczuwałem tylko. Dokonywał się jakby no­wy akt tworzenia. Blady krążek słońca mrugał za chmurami jak oko zbudzonego mistrza. Lecz ja na próżno przywoływałem na pomoc uroki krajobrazu. Widziałem je, a nie czułem. Ukła­dały się nie w obraz, lecz w tło dla moich myśli. Odczuwałem nie piękno, a grozę.

Dopiero wtedy zrozumiałem, że przecież coś mnie związało z tym pniakiem. Przyzwyczai­łem się do niego, tak jak człowiek przyzwy­czaja się do twardego razowca, i ciężko mi było pomyśleć, że już nigdy nie będę na nim łamał zębów.

II

I wtedy zdarzyła się ta najdziwniejsza w moim życiu przygoda. Sunąłem pomału na nartach pogrążony w rozmyślaniach, gdy wtem od czoła ekipy dobiegły mnie podniecone głosy żołnierzy. Podniosłem głowę. Wopiści zatrzy­mali się i stłoczeni w gromadę pokazywali kijami ciemny punkt w dole.

Popędziłem do przodu. Kosmacz stał osłu­piały z lornetką w ręku. Nigdy nie widziałem takiego osłupienia w oczach człowieka. Wyrwa­łem mu szkła i przyłożyłem do oczu.

Daleko na białej grzędzie ujrzałem nieforemną bryłę. Niedźwiedź, nie niedźwiedź. Nagle ręka mi zadrżała. Oblałem się potem.

- To niemożliwe - wykrztusiłem. W szkłach rysowała się zgarbiona, niewyraźna figurka... Mitręgi. Niósł jakiś ciężar na plecach. Zdawało mi się, że uległem halucynacji. Otarłem oczy załzawione z wysiłku i obejrzałem się na Kosmacza. Ale dowódcy nie było. Razem z wopi­stami pędził w dół w kierunku grzędy. Pod­niecony, ruszyłem za nimi.

Postać człowieka na skalnej grzędzie rosła w oczach. Tak, nie mogło już być wątpliwości. To Mitręga! Wopiści zaczęli krzyczeć do niego, ale on nie reagował. Zdawał się nic nie słyszeć i nie widzieć. Szedł wciąż zgarbiony, niemal wpółzgięty pod ciężarem. Cóż on takiego dźwiga? Wytrzeszczałem oczy... Do licha! Toż on taszczy na plecach jakiegoś człowieka. Po każdym kroku odpoczywa i znów idzie... A dłu­gie nogi tamtego wloką się bezwładnie po śniegu.

Zjechaliśmy do niego, zastąpiliśmy mu dro­gę. Popatrzył na nas nieprzytomnie. Chciał postąpić krok... i nagle zwalił się jak kłoda ze swym brzemieniem na śnieg.

Wszystko to było tak nieoczekiwane, tak daleko wykraczało poza krąg najśmielszych domysłów, że przez chwilę stałem jak spara­liżowany. Mitręga żył. Mało tego, że żył. Ujął Białego Narciarza.

Moje nerwy musiały być naprawdę nie w porządku, bo wybuchnąłem śmiechem. Tak jest, proszę pana, zacząłem się śmiać jak sza­lony.

Dopiero kiedy Kosmacz wziął mnie pod ra­miona i potrząsnął jak workiem, oprzytomniałem.

Przyklęknąłem i drżącymi rękoma próbowa­łem spełnić moją lekarską powinność. Dopraw­dy, trudno mi się było rozeznać w ich stanie. Porwana, popalona odzież, stłuczenia i zadrapa­nia. Nie było ani czasu, ani warunków na szczegółowe badanie. Udzieliłem im pierwszej pomo­cy, wlepiłem solidną dawkę glukozy i kofeiny, kazałem natrzeć ich śniegiem i załadować na tobogan.

Kosmacza oczywiście bardziej interesował Biały Narciarz niż Mitręga. Po początkowym zdziwieniu zdumiewająco szybko przeszedł do porządku dziennego nad faktem schwytania przestępcy. Całe wydarzenie skwitował peł­nym pretensji mruknięciem pod moim adresem:

- A mówiliście, że on dziwak...

Z jego miny wywnioskowałem, że jest roz­drażniony. Zapewne wolałby, żeby Białego schwytali jego ludzie. Przyglądał się przestęp­cy z pochmurną ciekawością.

Ledwie tamten otworzył oczy, od razu pró­bował go pociągnąć za język. Ale sprzeciwiłem się temu stanowczo:

- Na razie niech wam wystarczy, że go macie.

Musiał się zadowolić obszukaniem Białego. Nie znalazł jednak nic. Mitręga, który obser­wował tę scenę, skinął na mnie.

- Tu jest wszystko... - wykrztusił. Osłabłą ręką wyciągnął powoli zza pazuchy dokumenty, jakieś papiery, pergaminowe, dłu­gie zwitki, a na końcu dwa pistolety. Jak się później okazało, zwitki te Mitręga wydobył z metalowych, rurkowatych kijków narciar­skich Białego. Zawierały one cenne fotokopie patentu „A. T\ 663”.

W strażnicy poddałem obu chorych dokład­nym oględzinom lekarskim. Biały Narciarz był silnie zbudowanym mężczyzną lat około trzy­dziestu.

Stwierdziłem u niego poważną kontuzję stawu kolanowego oraz dziwne oparzenia drugiego i trzeciego stopnia w okolicach nadgarst­ków obu rąk. Człowiek ten znajdował się w stanie zupełnego załamania psychicznego.

Mitręga miał powierzchowną ranę ciętą w górnej części klatki piersiowej.

Obaj byli krańcowo wyczerpani, ciała ich nosiły ślady różnych drobnych stłuczeń i zadraśnięć. Naskórek na rękach i twarzach był w wielu miejscach zdarty.

Wszystko wskazywało na dramatyczny pościg i walkę, jaka wywiązała się między Mitręgą a Białym. Toteż z niecierpliwością oczekiwa­liśmy na wyjaśnienie okoliczności, w jakich nastąpiło ujęcie przestępcy.

Lecz tu spotkało nas rozczarowanie. Zarów­no Biały, jak Mitręga odmawiali zeznań. O ile jednak milczenie Białego można było sobie w różny sposób tłumaczyć, o tyle powściągliwość Mitręgi była dla nas zupełnie niezrozu­miała: Nie pomagały natarczywe pytania. „Za­trzymał”. „Przyprowadził” - to było wszyst­ko, cośmy się od niego dowiedzieli.

- Do licha! - denerwował się Kosmacz. - Przecież nożem was dźgnął.

- Nożem? Gdzie?

- No tu... tu!

- A... a rzeczywiście, dźgnął mnie - Mi­tręga jakby zdumiony przypatrywał się bandażowi na piersiach.

- Jak! Kiedy? Opowiadajcie, do diabła!

- Co to ma do rzeczy? Złapany. Koniec.

Zapadło milczenie. Kosmacz sapał wzburzony.

- Strzelał do was. Macie przestrzelony ska­fander z lewego boku, a w magazynku pistoletu Białego brakuje czterech pocisków.

Kosmacz starał się przygwoździć Mitręgę faktami.

- A może i strzelał - mruczał Mitręga.

- Więc jak to było, do cholery!

Mitręga milczał.

- Co to za oparzeliny u przestępcy?

- Oparzeliny? Gdzie?

- No tu, na rękach.

- Ano musiał się gdzieś oparzyć.

- Co wy nam tu udajecie Greka! - krzy­czał wyprowadzony z równowagi Kosmacz.

Lecz to miało tylko taki skutek, że pniak obrażał się i ostentacyjnie odwracał na drugi bok.

Kosmacz wypadał z izby, ale po kilku mi­nutach znów wracał i zaczynał swoje:

- Ja muszę pisać raport - sapał. - Nie bądźcie dzieckiem, gadajcie, jak to się wszyst­ko odbyło. Wasz pistolet ma pełny magazy­nek. Nie użyliście broni.

- Nie.

- Więc, jak go schwytaliście, do cholery!

Ale odpowiedzi nie było i cała rozmowa powtarzała się jeszcze raz. Kiedy zaś indagacje zbytnio się przedłużały, Mitręga zaczynał po­stękiwać, kaszleć, narzekać na kłucie w boku, wreszcie chcąc się nas pozbyć obracał się bez­ceremonialnie do ściany.

Kosmacz patrzył na niego bezsilnie i tylko ruszał szczęką w dławionej pasji.

Następnego dnia odesłał przestępcę pod eskortą do brygady wraz z dowodami rzeczowymi, lakonicznym raportem i Mitręgą jako świadkiem.

- Niech oni tam się z nim męczą - oświadczył zrezygnowany.

Wobec niedyspozycji Mitręgi moja inspekcja musiała ulec przerwie. Nie miałem nic innego do roboty, pojechałem więc wraz z konwojem.

Całą drogę myślałem o tej nadzwyczajnej historii. Pan rozumie, była to pierwsza sensacyjna historia, o którą się otarłem tak blisko, pełna niezwykłych zagadek. Już to, że brał w niej udział Mitręga, rozpalało moją wy­obraźnię. Nigdy bym nie uwierzył, że on jest zdolny do takiego czynu. Lecz fakt pozosta­wał faktem: przyprowadził przestępcę. Co się tam rozegrało między nimi? Czy wszystko było dziełem przypadku, czy celowej akcji? Do głowy przychodziły mi najbardziej fanta­styczne koncepcje. Zacząłem porządkować to, co wiedziałem o tym zdarzeniu, i pomagając sobie wyobraźnią spróbowałem zrekonstruo­wać jego przebieg.

III

W każdym razie jedno zdawało mi się zu­pełnie pewne: to nie był przypadek. Mitręga nie wyruszył na sportową przejażdżkę. On poszedł szukać.

Poprzedniego dnia wieczorem obaj uczestni­czyliśmy w odprawie elementów służby. Byliś­my bądź co bądź ludźmi z Warszawy i Kosmacz skorzystał z okazji, by zademonstrować nam, jak taka odprawa wygląda w jego straż­nicy i przy sposobności pochwalić się wysokim poziomem wyszkolenia swych chłopaków. Mi­tręga został więc wtajemniczony w szczegóły akcji. Według przewidywań Kosmacza prze­stępca ukrywał się nadal w rejonie strażnicy, prawdopodobnie na terenie tak zwanego „ma­tecznika”, czyli rezerwatu zwierzyny za Potokiem Tomanowym. Istniało przypuszczenie, że w najbliższym czasie podejmie on nową próbę przedostania się na stronę słowacką w kierunku Liptowa, bądź przez Przełęcz Tomanową, bądź przez Przełęcz Pyszniańską.

A teraz niech pan sobie wyobrazi taką hi­storię. Mitręga zaopatrzywszy się w suchary, nóż, zapałki i linę wyruszył wczesnym ran­kiem. Pogoda mu zrazu sprzyjała. Śnieg nie padał, wiatr osłabł, widoczność była dobra. Mitręga zaczął podchodzić z górnego tarasu Hali Pysznej do granicy lasu. Stamtąd ku po­łudniowi za szlakiem, aż znalazł się na stoku Kamienistej. Tutaj natrafił na ślad narciarza.

Ruszył pośpiesznie tropem. Za grzędą skalną zauważył poprawiającego narty człowieka w białym skafandrze. Musiał go podejść dość blisko, zaskoczyć niemal, skoro tamten sięg­nął od razu po broń i oddał trzy strzały. Strzelał jednak w zdenerwowaniu i chybił. Zresztą odległość była zbyt duża. Biały ocze­kuje reakcji Mitręgi, ten jednak nie robi użyt­ku z broni, tylko podchodzi nadal. Biały od­zyskuje zimną krew. Ma do wyboru albo kon­tynuować strzelanie, albo ratować się ucieczką. Dochodzi do wniosku, że strzelanie w tych warunkach jest idiotyzmem z wielu względów. Odległość wciąż jest zbyt duża. Zbocze lawiniaste. Każdy strzał może spowodować kata­strofę, a co gorsza zaalarmować innych wopi­stów. Biały wie bowiem, że przełęcz jest pa­trolowana i Mitręgę bierze za jednego ze szpe­raczy.

Decyduje się więc na ucieczkę. Jest w sy­tuacji korzystniejszej. Znajduje się w górze, kilkadziesiąt metrów nad Mitręgą. Postanawia wykorzystać tę przewagę. Przez kilka minut trwa zajadła wspinaczka po stromym stoku. Biały ogląda się. Mitręga wciąż podchodzi z uporem. Wydaje się nawet, że odległość mię­dzy nimi zmniejsza się powoli. Biały decyduje się na niebezpieczną igraszkę.

Gdy zziajany Mitręga drapie się z mozołem, z góry spada tuż koło niego wielka deska śnieżna. Biały pył zasypuje mu oczy, zatyka gardło, dławi. W chwilę później rozlega się na dole głuche dudnienie. To ze zbocza ober­wała się lawina.

Niebezpieczna zabawa trwa. Znów spada nowy płat śniegu, tym razem wprost na Mitręgę. Podporucznik zachwiał się na nogach i przywarł do zbocza dysząc ciężko. Zrozumiał. Biały umyślnie spycha na niego deski śnieżne, chce go zgubić.

Mitręga nie daje jednak za wygraną. Zmie­nia tylko taktykę. Wie już teraz, czym grozi pozostawanie w jednym pionie z Białym. Po­śpiesznie wysuwa się więc o kilkanaście me­trów w bok. Teraz jest bezpieczniejszy. Musi jednak nadrobić stracony czas. Zdobywa się więc na ogromny wysiłek. Przyśpiesza wspi­naczkę. Czuje szum w uszach, nieznośny ucisk w skroni, kiedy jednak po kilkunastu minu­tach podnosi oczy, z ulgą stwierdza, że osiąg­nął poziom Białego.

Obu narciarzy dzieli teraz od siebie odleg­łość pięćdziesięciu metrów. Biały ogląda się z wściekłością. Jest śmiertelnie zmęczony. Ma za sobą dwa dni kluczenia po górach i tę straszliwą noc spędzoną w mateczniku. Kto inny byłby już wykończony. Biały trzyma się jesz­cze, lecz czuje, że to już ostatnie rezerwy sił. Ten przeklęty pies, co mu depcze po piętach, jest silniejszy. Biały już teraz wie, że nie oder­wie się od niego.

Ogarnia go przerażenie. Wyobraźnia pracuje gorączkowo. Co ma znaczyć ten uparty pościg? Dlaczego tylko jeden go ściga? Oni przecież nie jeżdżą pojedynczo. To zasadzka. Ten pies zapędza go do matni. Tam na przełęczy czekają na niego „zieloni”.

I nagle Biały zmienia kierunek. Przestaje się wspinać w górę, skręca w prawo ku zachodowi na stoki Błyszcza. Ten niespodziewany manewr pozwala mu nadrobić kilkanaście metrów. Lecz jest to zysk chwilowy. Gdy po paru minutach ogląda się, znów widzi doganiającego go Mitręgę.

Siły go opuszczają. Rozumie, że dalsza ucieczka nie ma żadnego sensu. Będzie mu­siał przyjąć ostatnią walkę. W jego położeniu żadne ryzyko nie jest zbyt straszne. Przed nim skalne żebro ze śnieżnymi nawisami. Trzeba korzystać z okazji. Biały kryje się za skałą. Dopuszcza Mitręgę blisko... Trzydzieści me­trów... dwadzieścia... Biały zaciska palce na pistolecie. Nie... jeszcze nie teraz... całą siłą woli stara się opanować drżenie omdlałych mięśni... Strzał musi być pewny. Od tego strzału wszystko zależy. Spokojnie... tylko spokojnie... Piętnaście metrów. Teraz Biały po­ciąga za spust pistoletu.

Słyszy jeszcze huk. Pył śnieżny oślepia mu oczy i nagle czuje, że zapada się w lodowatą przepaść.

Zakrztusił się i zaniósł kaszlem, ale rozwarł powieki. Tuż nad sobą zobaczył pomarszczoną twarz diabła. Małe oczka wpatrywały się w niego badawczo. Diabeł kucał przy nim i poił go wódką. Biały sięgnął gwałtownie po broń, ale broni nie było. Zrozumiał: jest teraz w mo­cy diabła. Rozejrzał się rozpaczliwie. Znaj­dowali się na małym tarasie stoku. Przed nimi w dole leżało pole śnieżne, lecz niepodobne do tego, które widział przedtem. Pofałdowane i wzdęte jak potworne wysypisko gruzów. „Lawina” - przebiegło mu przez myśl. Strza­ły musiały spowodować lawinę. Szczęściem czy nieszczęściem tu wysoko, gdzie się znaj­dowali, śniegu było niewiele. Stoczyli się o kil­ka metrów w dół i zatrzymali na wąskim ta­rasie. A może tylko po prostu spadli wraz z oberwanym nawisem. Właściwa lawina za­częła się poniżej. Tamten też się musiał po­rządnie przewałkować, bo ma pozdzieraną skórę na twarzy i skafander oblepiony śnie­giem. W boku skafandra - dziura. Biały przy­myka oczy i twarz mu się wykrzywia boles­nym uśmiechem. Więc jednak nie trafił. Co za pech! Gdyby tak o centymetr w prawo. I gdyby nie ten upadek. Wściekłym spojrze­niem zmierzył krępą sylwetkę Mitręgi. Ten stary pniak pozbierał się pierwszy, potem od­grzebał go w śniegu, przywrócił do życia i ma go teraz w swojej mocy. Biały spogląda z ża­lem w dół. Lepiej było już zginąć tam pod gru­zowiskiem śniegu.

- Ruszaj się - usłyszał nagle zachrypły głos Mitręgi.

Biały poruszył rękami i nogami. Były zdro­we, obolałe tylko od upadku. Ale ten łeb. Przesunął zgrabiałą dłonią po czole i wzdrygnął się. Na dłoni zobaczył rozmazaną krew. Musiał się stuknąć porządnie. Ale to głupstwo. Łeb cały, bo myśli, zaczyna nawet kombinować.

- No ruszaj się - szarpnął go Mitręga. Biały udał, że chce wstać i z jękiem złapał się za nogę.

- Kulasa żeś se przetrącił, hę?

Mitręga złapał go za nogę. Biały jęknął i padł na śnieg jak człowiek omdlały z bólu.^

Mitręga odpiął mu narty. Jedna była zła­mana. Zamruczał coś pod nosem, jakby się zastanawiał. Rozejrzał się dokoła.

Dopiero teraz Biały zrozumiał, że tamten jest sam. To nie człowiek z patrolu. To ja­kiś przypadkowy „z i e l o n y”. Może nawet nie wopista. Nie, to wopista. Biały zauważył pas z kaburą i zieloną koszulę wyglądającą spod rozdartego skafandra. Przez chwilę w mózgu zaświtała mu nadzieja, że ten prze­klęty pniak zostawi go tutaj i sam pójdzie sprowadzić patrol. A wtedy... Wtedy jeszcze nie wszystko stracone. Lecz ta nadzieja zgasła równie szybko, jak się zatliła. Pniak odmotał z pasa linę i sapiąc zabrał się do wiązania mu rąk i nóg. Białemu nie pozostawało nic innego, jak znów popaść w omdlenie.

Tymczasem wopista ujął mocno linę i za­czął go ciągnąć po śniegu jak rzecz martwą. Nie było to wcale przyjemne. Biały krzyknął głośno i boleśnie.

Mitręga zatrzymał się.

- Zostaw pan - wykrztusił - spróbuję iść.

Mitręga rozwiązał go, wręczył mu kijek od nart, ale nie puścił liny.

- Ruszaj przodem - mruknął.

Biały kulejąc powlókł się powoli. Była go­dzina druga. O dojściu do strażnicy przed zmierzchem nie było co marzyć. Mitręga spo­dziewał się jednak, że na przełęczy spotka patrol wopowski. Niestety rozpoczęła się za­wieja. Widoczność diabli wzięli. Góry przesło­niła gęsta śniegowa opończa. Wiatr podcinał im nogi. Dławił oddech w piersiach. Oczywiście o żadnych sygnałach nie mogło być mowy. Przeraźliwy jęk wichury głuszył wszystko.

Zanim dotarli do przełęczy, zaskoczyła ich ciemność. Mitręga stracił orientację. Jego kom­pas strzaskał się podczas upadku. Biały coraz bardziej tracił siły. Zmogło go zmęczenie, ziąb i głód. Dawno już przestał udawać rannego. Nie potrzebował. I tak za lada podmuchem pa­dał na śnieg.

Dalszy marsz nie miał w tych warunkach sensu. Trafiwszy na małą kotlinkę jako tako za­słoniętą od wiatru Mitręga wykopał dół w śniegu; postanowił przeczekać tu noc i kur­niawę. Związał jeńcowi ręce i nogi, połupał nożem złamaną nartę i rozpalił ogień. Przygrzawszy wody w manierce wydostał suchary, dał jeść jeńcowi i sam się pokrzepił. Potem usiadł na nartach, głowę oparł na kolanach i sennie zapatrzył się w ogień.

Biały leżał po drugiej stronie. Ziąb przenikał go powoli, ręce i nogi drętwiały. Broniąc się przed zamarznięciem naprężał i zwalniał mięś­nie... kolebał się w śniegu i rzucał jak wielki żuk przewrócony na grzbiet.

Nie poddał się jeszcze, choć coraz częściej nachodziło go pragnienie, żeby dać spokój wszystkiemu, zostawić wolną rękę losowi, po­zwolić skuć się mrozem, pogrążyć w białym śnie, z którego nie ma przebudzenia. Ale nie poddawał się jeszcze.

Na to będzie jeszcze czas. Na to zawsze jest czas. Kiedyś przysięgał sobie, że wykorzysta każdą szansę aż do ostatka. Tylko konieczność, a nie słabość może go pokonać. Czy już na­prawdę nadeszła ta konieczność? Czy wykorzy­stał każdą szansę?

Biały znieruchomiał na chwilę.

Ognisko dogorywało. Mitręga siedział z zam­kniętymi oczyma. Drzemał. Biały szarpnął wię­zami i opadł bezsilny na śnieg. Nie da rady! Załzawionymi z bólu oczami wpatrywał się w rozżarzone węgle. I wtedy rozpaczliwa myśl przyszła mu do głowy...

Od ogniska dzieli go zaledwie jeden krok, lecz Biały zużywa całe długie dziesięć minut, by przebyć tę odległość. Wpatrzony w Mitręgę, czujny na każde jego poruszenie, na każdy od­dech, pełznie do celu tak niepostrzeżenie, jak niepostrzeżenie porusza się wskazówka zegara, i równie wytrwale.

Wreszcie czuje na policzkach upragnione ciepło, przewraca sią na bok i kładzie spętane ręce na węgle. Zaciska zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Swąd spalenizny rozchodzi się w mroź­nym powietrzu. Wopista siedzi po nawietrznej stronie ogniska. Co będzie, jeśli poczuje? Biały załzawionymi z męki oczyma wpatruje się w jego twarz. Ale Mitręga się nie porusza. Biały napręża mięśnie i przerywa przepalone więzy.

Teraz jest wolny. Rozciera zdrętwiałe ręce, porusza palcami, rozwiązuje sobie nogi, pró­buje, czy odzyskały sprężystość. Uśmiecha się do siebie. Miał szczęście. Natrafił na głupiego wopistę. Oni zwykle są uparci, ale mało inte­ligentni. Nie pierwszy raz wyprowadził ich w pole. Ale tym razem partia została rozegrana naprawdę po mistrzowsku. Biały przeszedł samego siebie. Może sobie pogratulować szyb­kiej orientacji i żelaznej woli. Już w chwilę po odzyskaniu przytomności tam na stoku potrafił nawiązać równorzędną grę. A ten stary fujara dał mu wódki, nakarmił go i rozgrzał. Zapewne nie robił tego z litości. Miał w tym swój wopowski cel. Lecz obojętne, jaki to był cel - tym razem postąpił głupio.

Biały patrzy na nóż leżący za ogniskiem na chlebaku.

Ostrożnie sięga po niego, a potem zrywa się błyskawicznie na nogi i zadaje z góry cios.

Lecz wtedy stała się rzecz niepojęta. Biały usłyszał chichot wopisty. Mitręga uchylił się i schwycił go za rękę. Nóż zaledwie przebił ska­fander i skaleczył wopistę powierzchownie.

- Byłem, proszę pana, przez dwa lata bieg­łym sądowym i mogę stwierdzić z całą pewno­ścią: to jest draśnięcie od powstrzymanego ciosu. A więc Mitręga wiedział. To nie mogło być zaskoczenie. On nie spał. Widział wszystko. Musiał widzieć. Dlaczego więc pozwolił? Na co czekał? Po co ryzykował?

Rozpoczyna się walka w ciemności i za­wiei. Dwóch ludzi tarza się po śniegu i oblodzonych skałach. Przetaczają się przez ognisko. Docierają do krawędzi tarasu. Zwisają głowami nad urwiskiem. Wreszcie Mitrędze udaje się zacisnąć palce na gardle Białego. Białemu oczy wychodzą z orbit. Rozpaczliwie chwyta za małe palce przeciwnika i wygina je. Mitręga nie wytrzymuje bólu i musi oswobodzić szyję przestępcy. Biały rozpręża teraz gwałtownie kolana i z całej siły odpycha wroga. Mitręga pada na śnieg. Ale Białego zbyt drogo kosztuje ten cios. Nie wziął pod uwagę siły odrzutu i stacza się z krawędzi w dół.

Natychmiast próbuje się podźwignąć, lecz straszny ból w kolanie rzuca go z powrotem na śnieg i przykuwa do miejsca. Dyszy ciężko. Czuje, że jest zgubiony. Nie stać go już na walkę. Lada chwila Mitręga dopadnie go i co wtedy? Tym razem nie będzie się patyczkował. Zastrzeli lub strąci w przepaść. Zrobi z nim wszystko, co zechce. Biały czeka z trwogą. Lecz upływają minuty, a Mitręgi nie widać. Tylko w górze wskroś śnieżycy buchnął czer­wony płomień. Widać wróg połupał nowe deski. Grzeje się i posila, zanim zacznie szukać...

Więc jeszcze jest czas... jeszcze czas... Pod­niecony Biały zbiera siły... Dźwiga się na rękach. Każdy ruch przyprawia go niemal o om­dlenie. Ręce drętwieją. Ból w kolanie staje się nie do zniesienia. Lecz strach jest silniejszy... i Biały czołga się w ciemności na oślep, wlokąc za sobą bezwładną nogę. Byle dalej i dalej.

Za każdym metrem ogląda się za siebie, ale pościg nie nadchodzi, tylko tam w górze ogień wciąż błyska czerwono i ciepło. Biały zdaje sobie sprawę, że Mitrędze nie spieszy się wcale. Czyżby wiedział?... Ach nie, on wie dobrze, że i bez tego bólu w kolanie Biały już nie potrafi się wymknąć. Nie starczy mu sił. Jest wykoń­czony... Zresztą nie ma nawet pojęcia, gdzie się znajduje. Już dawno stracił orientację.

A może Mitręga nie ma zamiaru go szukać... I nagle Biały pojął z upokorzeniem, że ta myśl go przeraziła, że gdzieś w podświadomości czekał na Mitręgę. Pragnął, by przyszedł, by uwolnił go od tej męki ucieczki, od tej okrut­nej konieczności czołgania się.

Siły go opuszczały. Położył się na śniegu i dyszał ciężko. Nafosforyzowana wskazówka zegarka, który na urągowisko ocalał i chodzi, wskazuje dopiero dziewiątą. Jeszcze dziesięć godzin ciemności i udręki. A Mitręga nie przychodzi. Nie szuka go wcale. Nie chce szu­kać. Co za upokorzenie!

Biały gardzi sobą. Wie, że skończył się jako bohater. Ale nie może już myśleć o czym innym. Jego myśl jak ćma bezwolna krąży wo­kół ogniska. Wszystkie jego pragnienia sprowadzają się teraz do jednego: siąść tam, choćby z daleka poczuć ciepło płomienia i smak twar­dego suchara.

I nagle spostrzega się, że pełznie ku ogniowi. Rozumie, że się upadla, a pełznie coraz szyb­ciej, zapominając o bólu i strachu. Tamto jest w nim silniejsze.

Dopiero o kilka metrów od ogniska, gdy ujrzał cień Mitręgi pod płomieniem, opamiętał się i wzdrygnął. Czas jakiś walczył jeszcze z sobą, krążąc dokoła ogniska. Lecz tamto zwyciężyło.

Półprzytomny przyczołgał się do Mitręgi.

Tak, proszę pana, skończyła się historia zma­gań między tymi ludźmi. Potem była już tylko walka z burzą, śniegiem i wiatrem - o prze­trzymanie... Jakim cudem ci ludzie przetrwali tę noc przy wygasłym ognisku, pozostanie ta­jemnicą Mitręgi.

Faktem jest, że doczekali rana. Wtedy rozpo­czął się ostatni rozdział tej niesamowitej historii. Mitręga wziął osłabłego wroga na plecy i ruszył z nim ku przełęczy. Siedem godzin po­suwał się krok za krokiem na oblodzonej grani wskroś mrozu i wichury, aż nadeszliśmy z odsieczą.

IV

Widzi pan, to wszystko łatwo sobie było wy­obrazić od strony tamtego. Ale od strony Mitręgi? A w ogóle, do licha, skąd w tym wszystkim Mitręga! Mogłem sobie od biedy wytłumaczyć jego narciarską żyłkę, ale to prze­cież było zupełnie coś innego. Im dłużej myślałem nad tą sprawą, tym więcej znajdowałem tam punktów nie wyjaśnionych i zdumiewają­cych. Co krok potykałem się o zagadkę.

Cała ta historia, ten niesamowity pościg, te sceny przy ognisku przypominały mi jakieś igranie z diabłem. Gdyby chodziło o kogo in­nego, pomyślałbym: szedł na przygodę. Lecz w wypadku Mitręgi?... Brakowało mi motywu. Powiecie: bohaterstwo. Zapewne. Lecz tak wiele jest rodzajów bohaterstwa. Samo słowo nie wyjaśnia nic. Zagadnienie rozpoczyna się dopiero od pytania: skąd, dlaczego? W istocie nie znamy bohaterstwa. Zatrzymujemy się przed nim jak przed zamkniętą bramą i nie wchodzimy dalej. Może dlatego wszyscy nasi bohaterowie mają jednakowe twarze.

A przy tym wszystkim dręczyło mnie zagad­kowe milczenie Mitręgi. Dlaczego odmawia wy­jaśnień? Co kryło się za tym wszystkim? Czyż­by zaszły tam jeszcze jakieś inne fakty, o któ­rych nie miałem pojęcia? A może cała moja hi­poteza była błędna?

Postanowiłem sprawdzić. Odważyłem się na ryzykowny krok, opowiedziałem całą historię Mitrędze, tak jak się rysowała w mojej wy­obraźni.

Jeśli jednak myślałem, że go sprowokują w ten sposób i rozwiążę mu język, to przeliczyłem się haniebnie. Zmieszał się tylko, prze­straszył jakby i jeszcze bardziej zamknął w so­bie. Nie chciał w ogóle rozmawiać na ten temat.

Dopiero podczas składania zeznań do proto­kołu w brygadzie potwierdził moją wersję zda­rzenia. Wszystko odbyło się rzeczywiście nie­mal dokładnie tak... jak sobie wyobrażałem. Wciąż jednak milczał o motywach.. Towarzy­szom z dowództwa wystarczyły fakty, lecz mnie nie.

Postanowiłem dotrzeć do jądra sprawy.

W sztabie w Warszawie nie umiano mi po­wiedzieć nic konkretnego. Dla naszego pułkow­nika rzecz była prosta.

- To żołnierz - powiedział. - Na jego miejscu postąpilibyście tak samo.

Doprawdy, nie byłem o tym przekonany. Oczywiście, spełniłbym obowiązek. Lecz tam przecież było coś więcej...

- On zrobił to w dość dziwny sposób - po­wiedziałem.

- Eh, psychologista - roześmiał się pułkownik.

Z okazji odznaczenia Mitręgi odbyła się w kasynie mała uroczystość. Major Tończyk, nasz kadrowiec, opowiedział mi wtedy o jeszcze jednym nie znanym mi dotąd dziwactwie Mitręgi. Podobno pniak co roku starał się o przenie­sienie do służby nad granicę. W tym celu za­nudzał sztab podaniami. Nie potrafił jednak wskazać dość przekonywających argumentów. Jako uzasadnienie podawał tylko stale: „Chcę bić faszystowskich agentów”.

- Widzicie - wyznał mi nieco zakłopotany kadrowiec - u nas... no trzeba przyznać... pew­ne słowa wyświechtały się, straciły moc... Jak wam tu powiedzieć... no, nie braliśmy tego uza­sadnienia Mitręgi dosłownie. Uważaliśmy je za zwykły frazes. Uporczywość, z jaką powtarzał w każdym podaniu ten formalny zwrot wpra­wiała nas raczej w zakłopotanie. To natrętne podkreślanie swej ideowości brzmiało jakoś de­klaratywnie i nieszczerze. Sądziliśmy, że w ten niezręczny sposób chce się po prostu upomnieć o awans, o lepszą funkcję.

Wiecie, on był niedokształcony. Przez szkołę oficerską przepchał się niemal fuksem, na fali początkowego braku kadr. Co roku chcieliśmy go zdemobilizować. Zapewnialiśmy mu nawet odpowiednią pracę w cywilu. Bronił się. Czy­nił starania, pisał protesty i prośby do mini­sterstwa, do partii. No i tak się odwlekało...

- „Bić faszystowskich agentów” - powtó­rzył cicho major. - Widzicie, czasem jednak to nie są frazesy. Ten jego czyn przywraca zna­czenie słowom...

W tydzień później wezwał mnie zdenerwo­wany pułkownik.

- Jak właściwie jest ze zdrowiem Mitrę­gi? - zapytał z miejsca.

- Zupełnie w porządku - odparłem zdu­miony.

Pułkownik skinął głową.

- Przypuszczałem, że to tylko pretekst - mruknął.

Chwilę bębnił palcami po biurku, a potem odwrócił się do mnie:

- Wiecie... Mitręga ucieka nam z WOP-u. Chcieliśmy mu dać dowództwo strażnicy, a on... wyobraźcie sobie, złożył podanie o zwolnienie ze służby.

Słuchałem zelektryzowany.

- Czy tak postępuje prawdziwy żołnierz? - W słowach pułkownika była gorycz. - Zdaje się, że mieliście rację, kapitanie - tamto w strażnicy, to nie była prawdziwa żołnierska historia. To był czyn cywila-maniaka.

- Tak się nie wyraziłem - sprostowałem.

- Eh, psychologista - przerwał mi rozdrażniony pułkownik. - Nie komplikujmy życia, kapitanie. Zbadałem dokładnie sprawę. On tam załatwiał, że tak powiem, swoje oso­biste sprawy.

Pułkownik uśmiechnął się gorzko...

- Byliście kiedy w Górach Świętokrzys­kich? - zapytał mnie nagle, i nie czekając na odpowiedź mówił dalej. - Jest tam, jak wiecie, rezerwat przyrody. W 1936 roku przeniesiono do puszczy z nadleśnictwa Dyminy młodego gajowego nazwiskiem Mitręga. Przeniesiono go za to, że nie dość skutecznie zwalczał złodziei leśnych. W rezerwacie otrzymał łatwiejsze zadanie. Karmił jelenie, wypuszczał z sideł zające i lisy. W roku 1937 kazano strażnikom z rezer­watu przypiąć narty i uczono ich jazdy w te­renie górskim i lesistym. Kto nie nauczył się, tracił posadę. Mitręga się nauczył.

W czasie wojny kilka razy w jego gajówce nocowali partyzanci AL. Pewnej nocy w zimie z czterdziestego trzeciego na czterdziesty czwarty „rycerze” z Brygady Świętokrzyskiej wrzucili mu wiązkę granatów przez okno. Żona i synek padli trupem na miejscu. Drugie dziec­ko, córka, straciła oczy. Mitręga z oślepłą dziewczynką wyskoczył przez okno i pod strza­łami uciekł do lasu.

Dziecko przygarnął klasztor na Św. Katarzy­nie. Mitręgę - oddział AL. Broni nie dostał, bo nie było. Dźwigał prowianty. W jesieni czter­dziestego czwartego roku wyrwawszy się z okrążenia resztki oddziału przedostały się na przyczółek baranowski. W styczniu wojska poszły na zachód - Mitręga został. Z „kabekiem” na plecach pilnował węgla w Sandomierzu.

Po wojnie zgłosił się do WOP-u. Miał duże luki w wyszkoleniu, nigdy nie zdołał ich wy­pełnić. Pracował w administracji i w zao­patrzeniu...

- ...a chciał zmierzyć się w cztery oczy z faszystą - dokończyłem.

Pułkownik przerwał i spojrzał na mnie spode łba.

- Chciał osobistej zemsty - mruknął. - Widzę, że znacie tę historię.

Teraz już znałem. Zdawało mi się, że rozu­miem wszystko w sprawie Mitręgi. Byłem wstrząśnięty. Więc to dlatego... Przed oczyma stanęła mi jego walka na lawiniastym zboczu i przy ognisku... Całe to dziwne igranie z diab­łem i całe późniejsze milczenie. Tak, rozumia­łem go dobrze. Ten człowiek smakował w owocach nienawiści i bał się, żebyśmy go nie przejrzeli, bo to było uczucie wstydliwe.

Jemu nie wystarczało abstrakcyjne zwycię­stwo nad wrogiem, gdzieś na dalekim froncie. To miało być zadośćuczynienie bardzo konkret­ne, namacalne i bliskie. Jak bliski był huk granatów w gajówce, jak namacalne były puste oczodoły w twarzy oślepionego dziecka...

Długo czekał na taki pojedynek w sprawie­dliwszych warunkach. I to mnie zdumiewało najbardziej... Jak ten człowiek przez osiem lat... - Czerski zapatrzył się w okno.

- Sądzi pan, że ten Biały to był właśnie jeden z tych, co wtedy te granaty w gajów­ce... - zapytał podniecony Śnioch.

- Nie, skądże - rzekł zdziwiony Czerski. - Zdaje się, że pan mnie niezupełnie dobrze zro­zumiał, magistrze... pan myśli zbyt konkretnie... Biały Narciarz był obcy, ale przecież nie to jest ważne. - Czerski wstał i obciągnął mun­dur. - Pan to powinien rozumieć, magistrze.

- Tak... oczywiście - zmieszał się Śnioch - proszę, niech pan mówi dalej, kapitanie.

- Cóż panu jeszcze powiedzieć - mruknął Czerski. - Chyba to tylko, że dziś zadaję sobie pytanie, czy Mitręga to jednak nie był praw­dziwy żołnierz?

Tajemnica majora Czepigi

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku byłem na naradzie sztabowej w Warszawie, zmarł tu­taj nagle major Czepiga. Śmierć jego wywołała prawdziwą sensację, co łatwo zrozumieć, jeśli się weźmie pod uwagę, kim dla nas, ludzi z pogranicza, był Czepiga.

Rozmawiano o nim wszędzie - w sztabie i kasynie. W wojsku w ogóle chętnie rozmawia się o zwierzchnikach, zwłaszcza o tych, któ­rych już nie ma. Cóż dopiero o Czepidze! Można go było lubić lub nie lubić, nie sposób było nie podziwiać.

Specjalista od służby portowej wsławił się zdemaskowaniem słynnej sprawy szpiegowskiej - tak zwanej afery holenderskiego kakao - bardzo misternej robótki polegającej na przenoszeniu materiałów szpiegowskich w puszkach holenderskiego kakao. Kiedyś sam pływał na statkach - poruszał się po nich jak po własnym terenie, znał wszystkie ich schowki i zakamarki. Mówiono, że zdarzało mu się pod­czas inspekcji wyciągnąć własnoręcznie przestępców już po odprawieniu statku przez wopi­stów. On zdjął słynnego Krochmalnika, spa­lonego szpiega, który przez dwa lata wywijał się z rąk bezpieczeństwa. Wyłuskał go zadeko­wanego w zenzach francuskiego drobnicowca „Tempette” na dwie minuty przed odbiciem statku od brzegu.

Tak, Czepiga był już prawie przysło­wiową postacią. Niewiele przesadzę, jeżeli powiem, że stał się on u nas ucieleśnieniem pewnych zawodowych pojęć. Jego krótka, moc­na sylwetka mogła zjawić się niespodziewanie o każdej porze dnia i nocy jak żywe przypom­nienie obowiązku nieustającej czujności.

Nie, do licha, będę szczery - nie kochaliśmy go bynajmniej. Opinia o nim była ustalona. Człowiek przykry. Nieużyty, twardy służbista, z tych, co z satysfakcją każdemu ucierają nosa. Złośliwy, szyderczy karzeł smakujący w tym, co było dla nas często tylko ciężkim, nieprzyjemnym obowiązkiem.

Człowiek, który zatruł nam wiele chwil, zep­suł wiele nocy i niejednego zaprawił goryczą.

Człowiek, który chełpił się, że przyjeżdża „burzyć majowe nastroje”.

Człowiek, którego chyba nikt nie darzył sympatią, ale którego podziwialiśmy i - co tu dużo gadać - baliśmy się.

Ten człowiek już nie żył. I jakby niezwykłość jego postaci wymagała niezwykłej śmierci - zaskoczył nas nawet śmiercią. Opowiadano o niej szeptem. Była nagła i tajemnicza. Snuto na jej temat niesamowite domysły. Podejrze­wano, że popełnił samobójstwo, inni twierdzili znowu, że został zabity. Oficjalnej wersji... że umarł na serce, nikt nie brał pod uwagę. Infor­mację tę przyjmowano z domyślnym uśmie­chem i przymrużeniem oczu.

Pogrzeb odbył się na cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Ten zakątek miasta jest prze­dziwnie smutny. Przeraźliwie smutno skrzypi zawracająca na pętli dwudziestka dwójka, która ma tu ostatni przystanek. Smutno jęczy mecha­niczna piła w niedalekiej stolarni. Zapach butwiejących liści łączy się tu ze słodkim, obmierz­łym odorem buchającym z rynsztoków, ze straszliwych powązkowskich bud. Nie wkroczy­ła tu jeszcze nowa zabudowa. Trupy domów stoją tak, jak je zostawiła wojna, tylko na­przeciw cmentarnej bramy wznosi się wielka, kilkupiętrowa kamienica, samotna i żałosna wśród brudnych, karłowatych ruder.

W tym otoczeniu czyste, podniosłe tony or­kiestry grającej żałobnego marsza nabrały jakiegoś szczególnego wyrazu.

Pogrzeby są tu tak częste, że nie zwraca się na nie żadnej uwagi. Toteż dosyć dziwne wra­żenie sprawiał nasz pochód sunący pustą ulicą, zupełnie nie biorącą udziału w zdarzeniu. Tylko dzieci oblepiły posągi u cmentarnego rzeźbiarza pomników i z półotwartymi ustami gapiły się na złociste, grzmiące instrumenty. Jakiś przed­siębiorczy urwis wdrapał się na śnieżnobiałego anioła z karraryjskiego marmuru i potrząsając długim słonecznikiem „dyrygował” orkiestrą.

Kondukt pogrzebowy był wyjątkowo długi. Tłumy oficerów kroczyły za trumną. Jak powiedziałem, w tych dniach mieliśmy naradę w sztabie. Niewątpliwie pewną rolą grała tu także przyjemna, prawdziwa wrześniowa pogo­da i fakt, że pogrzeb odbył się w dogodnej godzinie. Bynajmniej jednak nie te czynniki za­decydowały o tłumnym odprowadzeniu majora na miejsce ostatniego spoczynku. Każdy z nas czuł w duchu, że grzebiemy w ziemi jakąś tajemnicę, człowieka, który tak wiele znaczył w naszym życiu, ale którego nie znaliśmy właściwie i już nigdy nie będziemy mogli poznać, i że to będzie nasza niepowetowana strata.

Spodziewaliśmy się jednak, że tu, nad otwar­tym grobem, padną słowa prawdy o Czepidze. Wzrok wszystkich kierował się na chirurga, kapitana Czerskiego, który szedł za trumną w towarzystwie Sambora Sulibora. Czuliśmy, że oni wiedzą.

Przemówienia rozczarowały nas jednak. Były okolicznościowe. Ostatnie z nich skrócił na szczęście deszcz. Uczestnicy pogrzebu zaczęli się szybko rozchodzić. Nad grobem pozostali tylko grabarze. Sprawnymi ruchami kielni murowali sklepienie grobu, z owym właściwym im poś­piechem i brutalną rzeczowością zawodu, która tak nieprzyjemnie kontrastuje z pogrzebowym nastrojem.

Schowani pod okapem marmurowego gro­bowca patrzyliśmy na tę przykrą czynność. Do­szedł do nas kapitan Spiski.

- Do czorta! - zaklął strząsając gwałtow­nie krople deszczu z czapki - wy przecież powinniście wiedzieć - zwrócił się nagle do Czer­skiego. - Więc jak to było z nim, do licha? Zatłukł się?

Czerski spojrzał na Sambora Sulibora i zaś­miał się bezgłośnie, jakby drwił z naszej bezna­dziejnej nieznajomości rzeczy i ludzi.

Przez chwilę słychać było tylko metaliczny dźwięk kielni grabarzy i miękkie stukanie deszczu o marmur.

Spiski zmieszał się.

- Nie będziecie chyba w nas wmawiać, że umarł na wątrobę.

- Nie, nie umarł na wątrobę.

- I że to była zwyczajna śmierć?...

- Nie była zwyczajna - odpowiedział po­woli Czerski zapatrzony w ziemię.

- Więc?

Spojrzenia wszystkich zawisły na doktorze.

Czerski z Suliborem spojrzeli znów po sobie i wreszcie Czerski zaczął mówić.

Dowiedzieliśmy się rzeczy zdumiewającej, że Czepiga, ten postrach dowódców pogranicznych placówek, wtedy kiedy przyjeżdżał do nas, miał już wypisany wyrok śmierci, więcej - nosił w sobie śmierć.

- Było to trzy lata temu - mówił Czerski patrząc na krzątających się grabarzy. - Spotykałem się w tym czasie często z Czepigą na obiadach w kasynie. Od kilku jednak dni był prawie nieuchwytny. Wpadał zaaferowany, jadł spiesznie to, co było pod ręką, i znikał. Później dowiedziałem się, że rozpracowywał właśnie sprawę „holenderskiego kakao”. Raz kończyłem właśnie obiad, gdy zadyszany przysiadł się do mnie z kotletem. Prowadziliśmy głośną rozmo­wę. Czepiga był ożywiony i pełen zgryźliwego humoru jak zawsze. Nagle urwał w środku zdania. Jednocześnie usłyszałem brzęk noża spadającego na podłogę. Podniosłem głowę znad talerza. Czepiga siedział sztywny i blady. Na jego twarzy widać było jakieś bolesne na­pięcie. Dyszał ciężko.

- Co wam jest? - zapylałem zaniepo­kojony.

Nie odpowiedział zrazu. Oparł się łokciami o stół i ukrył w dłoniach swą łysą czaszkę. Zerwałem się z krzesła.

- Czepiga, co z wami? - szarpnąłem go. Spojrzał na mnie półprzytomnymi oczyma.

Napięte mięśnie twarzy rozluźniły mu się powoli.

- Przepraszam was - powiedział zakłopo­tany - załupało mnie w głowie. Głupstwo. Już przeszło.

Spojrzałem na niego badawczo. Wiedziałem, że był ranny w głowę pod Budziszynem. Miał rozłupaną kość czaszki i kilkanaście odprysków w mózgu. Wylizał się jednak szczęśliwie i wy­jątkowo szybko. Nie słyszałem, by przechodził w związku z tym jakieś komplikacje. Zresztą tyle lat. Z drugiej strony jednak wiedziałem, że w tych sprawach zdarzają się rzeczy nieobli­czalne i nie można wnioskować na pewniaka. - Dawno macie takie objawy?...

- Coś od roku... chyba...

- Często?

- Eh, nie - zaśmiał się zmieszany. - My­ślicie, że to z tego? - pokazał na bliznę...

- No... nie wiem - mruknąłem. - Wpad­nijcie do mnie jutro! - Zajrzymy wam do czaszki. To są delikatne sprawy - dodałem wstając z miejsca.

Oczywiście nie przyszedł.

Od tego czasu upłynął bez mała rok. Major całymi miesiącami przebywał w terenie. Stra­ciłem go z pola widzenia i zapomniałem o całej sprawie.

Aż wreszcie kiedyś w sztabie zgadaliśmy się o nim z pułkownikiem Ł. Było to po jakimś nowym sukcesie Czepigi. Pułkownik wyrażał w ciepłych słowach swoje uznanie dla majora.

Zagadnąłem wtedy o jego zdrowie.

- O, ten ma żelazny łeb - zaśmiał się puł­kownik. - Mówią o nim, że nosi kawał stali w czaszce, ale mu to, widać, nie bardzo prze­szkadza.

W dalszej rozmowie przypomniał sobie jed­nak, że kiedyś Czepiga pożyczał od niego tab­letki od bólu głowy. Wiadomość zaniepokoiła mnie: Czyżby nowy nawrót tamtej starej historii? Wyjawiłem pułkownikowi moje obawy i zwróciłem jego uwagę na stan zdrowia Cze­pigi. Prosiłem, by koniecznie skierował go do kliniki, jeśli się to okaże konieczne - nawet rozkazem, gdyż jest to pacjent trudny i nie ma co liczyć na jego dobrowolne zgłoszenie się.

W kilka dni później Czepiga zjawił się wściekły u mnie. Nie zwracając uwagi na przykre epitety, którymi mnie obdarzył, niemal siłą zaciągnąłem go na oddział neurochirurgii i poddałem dokładnemu badaniu.

W okolicy czołowej, głęboko pod korą móz­gową, wykryliśmy niewielki odłamek pocisku i dość wyraźnie zaznaczony ropień. Nietrudno było postawić diagnozę. Major, jak powiedzia­łem, był ranny w głowę. Odpryski pocisku utkwiły w mózgu. Zwykle przy operacji po­szukujemy ich tępą igłą mózgową i usuwamy za pomocą specjalnych kleszczy. Niekiedy zdarza się jednak, że odprysk znajduje się tak daleko od rany, że wycięcie go grozi nowym uszkodzeniem mózgu i otwarciem nowych dróg dla zakażenia. Chirurg zmuszony jest wtedy pozostawić taki odłamek na miejscu. Przeważnie nie zagraża to życiu chorego. Od­prysk otacza się torbielą i sprawę można uwa­żać za zlikwidowaną.

Są jednak wypadki, gdy drobnoustroje wpro­wadzone przez obce ciało do mózgu zaczynają się po pewnym czasie mnożyć i wywołują nie­bezpieczne ropnie.

Nie ulegało wątpliwości, że z takim wypad­kiem mieliśmy właśnie do czynienia u majora.

Oznajmiłem mu o tym.

Nie wydawał się zaskoczony.

- Podejrzewałem, że to tamto świństwo - mruknął.

Bałem się, by nie zbagatelizował sprawy, oświadczyłem mu więc z całą lekarską powagą, że tego rodzaju przypadki wymagają natych­miastowego energicznego działania, gdyż zwło­ka może spowodować przedostanie się ropy do komór mózgu.

Moja stanowczość zrobiła na nim niejakie wrażenie. Przestał sarkać i zapytał spokojnie:

- Na jak długo chcecie mnie unieruchomić?

Odrzekłem, że przypuszczalnie za dwa mie­siące będzie mógł powrócić do zajęć.

Major zmierzył mnie ponurym spojrzeniem, ale zgodził się poddać operacji.

Dokonaliśmy nakłucia ropnia. Po wydobyciu ropy wpuściliśmy do jamy solidną dawkę pe­nicyliny. Zabieg powtórzyliśmy kilkakrotnie. Wyniki były całkowicie zadowalające. Po dwu miesiącach major był znowu „na chodzie”.

Przyznam, że przez okres swojego pobytu w szpitalu dał się nam porządnie we znaki. Nigdy nie miałem do czynienia z pacjentem tak dokuczliwym. Dogadywał i zrzędził, a ję­zyk, jak wiecie, miał cięty. Całą swoją żółć wyładowywał na personelu i na mnie, jakbyś­my byli winni jego przymusowemu unierucho­mieniu. Doprawdy miałem go dosyć. Wypisa­łem go przed terminem, odebrawszy od niego oficerskie słowo, że stawi się po trzech miesią­cach do badania kontrolnego, choćby nawet podmiotowo czuł się jak najlepiej.

Oczekiwałem z niepokojem upływu tego terminu. Wiedziałem, że mam do czynienia z wypadkiem zdradliwym i podstępnym. W każdym razie w tym okresie sprawa powinna wyjaśnić się całkowicie.

Major dotrzymał słowa. Po trzech miesiącach zjawił się oficjalny i ponury, pełen jakby mil­czącej urazy.

Przeprowadziłem elektroencefalografię łącz­nie z radiologicznym badaniem czaszki. Odkry­łem nowy ropień. Zrozumiałem. Sprawa ma charakter złośliwy.

My wszyscy po latach stajemy się, chcąc nie chcąc, rutyniarzami i niezbyt skłonni jesteśmy poddawać się wzruszeniom, a jednak ta spra­wa przejęła mnie do głębi. Oczywiście ukryłem to przed majorem. Rzeczy ostatecznych nie mówi się pacjentom. Poleciłem mu tylko iść natychmiast na stół operacyjny.

Natrafiłem na gwałtowny i stanowczy sprze­ciw. Nie pomagały tłumaczenia i nakazy. Od­mawiał kategorycznie. Rozpracowuje właśnie sprawę Kramera-Gajka i nie ma czasu. Musi jechać na wybrzeże.

Nie miałem innego wyjścia. Wyznałem mu prawdę. Powiedziałem, że sprawa jest poważna, jego ropnie zdradzają tendencję do rozprze­strzeniania się, że jeśli się nie podda natych­miast operacji, możemy natrafić zamiast jedne­go ropnia na kilka.

Odrzekł, że mu to nie przeszkadza, czy wytnę mu jeden ropień czy cztery.

Wzburzony taką ignorancją i beztroską po­pełniłem rzecz karygodną ze stanowiska etyki lekarskiej: zagroziłem mu śmiercią. Oświadczyłem brutalnie, że nie gwarantuję, czy za dzień lub dwa jego przypadek będzie się w ogóle na­dawał do terapii i czy będę mógł mu obiecać bodaj pół procent szans. W każdej chwili ro­pień może przebić się do komór mózgowych i spowodować zakażenie całego układu. Rozto­czyłem przed nim ponure obrazy zagrażających mu porażeń.

Nie poskutkowało.

Wtedy straciłem panowanie nad sobą i oświadczyłem, że zakomunikuję generałowi, iż on, Czepiga, jest chodzącym trupem i nie nadaje się do służby czynnej.

Spojrzał na mnie spod ciężkich powiek.

- Nie zrobicie tego - mruknął.

I pojechał.

Rzeczywiście nie zrobiłem tego.

W tydzień później, gdy sprawa Kramera-Gajka została zakończona, przyszedł jednak sam do mnie. Chciał żyć.

To było tragiczne i bardzo prawdziwe za­razem.

Przeprowadziliśmy nowe badania. Obserwo­wał mnie uważnie, gdy przeglądałem mokry jeszcze negatyw.

- Rośnie? - zapytał głuchym głosem.

- Nie, już nie rośnie - skłamałem.

Znów spojrzał na mnie spod ciężkich powiek.

- To czemu wam łapy drżą jak starej babie?

Istotnie, byłem zdenerwowany, jak zdener­wowany być musi każdy, kto walczy z tak mi­nimalną szansą.

Zacząłem myć ręce.

- Jak długo jeszcze pociągną? - usłysza­łem nagle z tyłu za sobą jego głos spokojny, jednak bardziej chrapliwy niż zwykle.

Wzdrygnąłem się.

- Co też opowiadacie, do cholery! - zaklą­łem. - Sprawa jest ciężka, ale z gorszych jeszcze wyciągałem. Wyliżecie się, Czepiga.

Spojrzał na mnie pobłażliwie. Zauważyliście tę pobłażliwość, z jaką zwracają się do nas lu­dzie stojący na ostatniej granicy? Ci, którzy wiedzą... - Ależ tak - powtórzyłem zmieszany - wytrzebimy to paskudztwo i po wszystkim.

Nie wytrzebiliśmy jednak. Na miejsce wy­ciętych ropni pojawiały się nowe. Miałem wra­żenie, że walczę z jakąś hydrą upartą. Zjadliwe gronkowce złociste przyczajały się tylko chy­trze, by wkrótce z powrotem rozpocząć nowy atak.

Czepiga znosił wszystko cierpliwie i tylko mierzył nas z daleka tym swoim ciężkim wzro­kiem spod przymrużonych powiek, trochę po­błażliwym, a trochę kpiącym.

Wreszcie stało się jasne, że chirurgia nie ma tu nic do powiedzenia i że sprawy zlikwidować się nie da. Póki nie wytworzyły się jeszcze szczepy odporne na działanie antybiotyków, moglibyśmy opóźniać postępy choroby, ale wy­rok już zapadł. Tylko dzień egzekucji nie był dokładnie oznaczony.

Przez jakiś czas major mógł nawet zachować pełnię władz umysłowych i fizycznych.

Jedno było w każdym razie dla mnie już teraz pewne. Skończył się jako żołnierz.

Powiadomiłem go o tym delikatnie i zazna­czyłem, że muszę złożyć raport o przebiegu kuracji i stanie jego zdrowia.

Natychmiast jednak gorzko pożałowałem tego nieoględnego kroku. Oklął mnie od konowałów, tępych formalistów i nieznośnych pedantów. Zapytał z pasją i straszliwym szyderstwem, czy mogę zagwarantować, że X jutro nie zginie w wypadku samochodowym, a Y, który dziś cieszy się najlepszym zdrowiem, nie utopi się w Wiśle i czy ja sam za rok nie zdechnę na raka czy inną cholerę. Uniósł się na poduszce i żądał, bym mu odpowiedział. Oczywiście nie mogłem mu tego zagwarantować. Wtedy on powiedział, że jeśli nie mogę mu tego zagwa­rantować, to on nie widzi żadnej istotnej róż­nicy między swoją sytuacją a sytuacją innych śmiertelników. Różnica jest tylko taka, że on wie, a oni nie wiedzą, lecz to, że on wie, to jest jego osobiste szczęście lub nieszczęście, osobista sprawa i nie życzy sobie, by się do niej wtrącać. Przecież gdybym mu nie odkrył tej gangreny w czaszce, życie jego nie różniłoby się w niczym od życia X i Y. A jeśli już popełni­łem ten niewybaczalny, głupi błąd bezmyślnego zawodowego konowała (tak to określił), to powinienem mieć na tyle odwagi, żeby ponieść konsekwencje.

A co powiem o ludziach na froncie, którzy nieraz mają jeszcze mniejsze szanse przeżycia jednego dnia niż on. Tym ludziom pozwala się... ba, nawet rozkazuje walczyć. Więc cóż to za komedie chcę z nim urządzać.

Czułem, że ma w tym jakąś bardzo prostą rację. Próbowałem mu się przeciwstawić, ale nie miałem argumentów, oprócz formalnych.

- Cóż więc chcecie robić? - zapytałem.

- Nic. Po prostu zwyczajnie służyć.

- Lecz zrozumcie, ja muszę zameldować.

- Zameldujcie, że jestem zdolny do służby aż do śmierci - mruknął. Zdawało mi się, że w jego głosie zadźwięczała jakaś kpiarska nutka.

Wzdrygnąłem się.

Był duszny, przeraźliwie duszny lipcowy wieczór. Za oknami wisiały białe kule świateł. Bielizna pod kitlem lepiła mi się do ciała.

Otworzyłem na oścież okna...

Biłem się z myślami. Czy powinienem ulec? Ten straszny człowiek wciągał mnie gwałtem w swój spisek. Było w tym coś niezwykłego. Już sam fakt, że proponował to Czepiga. Tak, towarzysze, to miało swój, że tak powiem, smak.

Nie wiem, co mnie wtedy skłoniło, żeby pójść mu na rękę, dość że tego wieczoru popełniłem przestępstwo. Wystawiłem świadectwo zdrowia człowiekowi śmiertelnie choremu, który nie był pewny dnia ani godziny...

Cóż jednak można było zrobić lepszego?

Zdaje się, że po prostu nie mogłem wtedy inaczej postąpić. Czułem, że jeśli wyrwę tego człowieka ze służby, uczynię go po dwakroć kaleką i to wydawało mi się okrutne.

Przez rok niemal żyliśmy związani tą tajem­nicą, sprzęgnięci wspólnym kłamstwem, kosz­tujący uroków zakazanego.

- Tak, proszę was - Czerski patrzył z sa­tysfakcją po naszych osłupiałych twarzach - ten człowiek, którego przywykliście uważać za sztywne wcielenie regulaminu, był w nieprzerwanym konflikcie ze służbą. Ten nieskazitelny służbista - kłamał. Samo jego istnienie w sze­regach było, nazwijmy to tak - nielegalne. Rozumiecie, towarzysze, co za paradoksalna sytuacja!

Nie, do diabła, to mu nie przychodziło łatwo. Truł się tym chłop do końca. To był naprawdę straszliwy służbista.

Tymczasem sprawa się przewlekała...

Z punktu widzenia medycyny miał chłop wyjątkowe szczęście. Choroba przebiegała nie­mal bezobjawowo i, jak powiedziałem, żył z tym wszystkim prawie cały rok. Zdarzyło się to, co nazywamy w medycynie cudem, a co zdarza się niekiedy, jako że nie poznaliśmy jeszcze człowieka do końca. Czasem łudziłem się nadzieją, że ten ropny proces zatrzymał się w nim wreszcie, choć wiedziałem, że nie mam żadnych podstaw do tego rodzaju przypuszczeń. Brałem nawet majora co jakiś czas na badanie. Nie... to tam rosło powoli.

Milczałem więc i dotrzymywałem mu słowa.

Czerski umilkł i zapatrzył się w świeżo za­sklepiony grób. Zmoknięci grabarze ukończyli robotę i zbierali swoje proste narzędzia, czła­piąc niezgrabnie po świeżo rozkopanej, żółtej, piaszczystej ziemi.

- Do licha, nie żałuję tego - mruknął po chwili. - Nie żałuję - powtórzył głośno.

Przez rok jeszcze ten człowiek dawał z siebie wszystko. Zajeżdżał się na śmierć.

Narażał życie, rozumiecie, jak to dziwacznie brzmi w jego sytuacji. Szukał niebezpieczeństw, bohaterskich czynów. Żałował, że ta historia nie przydarzyła mu się w czasie wojny. Wtedy czyn Matrosowa podniósłby do potęgi.

Gdy go podziwiano, czuł pewne zażenowanie. Uważał, że w swojej sytuacji nie ma do boha­terstwa żadnego prawa. „Oni nie wiedzą - mruczał - że moje życie nie jest warte złamanego szeląga. To, co ja robię, to nie jest uczciwy targ ze śmiercią, to wyzysk śmierci.”

Istotnie, trudno tu było mówić o klasycznym bohaterstwie, skoro nie istniał dla niego kla­syczny problem życia i śmierci.

Człowiek ten na rok przed zgonem rozwią­zał tę kapitalną sprzeczność każdego istnienia. To mu dawało cholerną przewagę. On sam zda­wał sobie sprawę z tej przewagi i wykorzysty­wał ją do końca.

„Bracie, ty nigdy nie zrozumiesz, co to daje!... - uśmiechał się smutno do mnie. - Co to za uczucie, gdy człowiek wie... i nie łudzi się... rozumiesz?” - łapał mnie za rękę i pa­trzył podniecony w oczy. Tak, rozumiałem go, towarzysze. Bywały chwile, że zazdrościłem mu tego przywileju.

On był wolny.

Na twarzy Czerskiego wykwitły rumieńce. Dyszał szybko. Sambor Sulibor uścisnął mu mocno rękę.

Patrzyliśmy w milczeniu na wymytą przez deszcz aleję.

Jeden Spiski zdjął pelerynę i otrzepał ją roztargniony, z deszczu, patrząc zmrużonymi oczyma na słońce prześwitujące zza chmur.

- Do diabła, nie rozumiem, od czego niby był wolny? - zaklął niespodziewanie.

- Jak to od czego? - mruknął posępnie Czerski. - Cóż pozbawia wolności?... To by­dlę - strach.

SPIS TREŚCI

Śmierć Lawrence'a

Mój sylwester wopowski

Papieros

Ksiuta w kuchni

Ksiuta w akcji

Ksiuta w porcie

Robocza hipoteza

Smak nienawiści

Tajemnica majora Czepigi

Okładkę, projektował K. M. SOPOCKO

Śmierć Lawrence`a

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1963. Wydanie II

Nakład 10.000+250 egz. Objętość 8 98 ark. wyd.. 7 625 ark. druk. Papier druk. mat. V U. 9 B z zakładów Celulozowo-Papierniczych im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Format 76x90/3. Oddano do składu 24.IX.1963 r. Druk ukończono w styczniu 1964 r. Wojsk. Zakł. Graf. w W-wie.

Zam. 2587. , ,”

L-35. Cena zł 10.-

CIC - Counter Intelligence Corps - organ kontr­wywiadu amerykańskiego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Niziurski Edmund Śmerć Lawrence`a
Niziurski Edmund Klub włóczykijów
Niziurski Edmund Marek Piegus 01 Niewiarygodne przygody Marka Piegusaa
Niziurski Edmund Wyraj
Niziurski Edmund Gwiazda Barnarda
Niziurski Edmund Awantura w Nieklaju
Niziurski Edmund Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego
Niziurski Edmund Nowe przygody Marka Piegusa
Niziurski Edmund Awantury kosmiczne
Niziurski Edmund Klub Włóczykijów
Niziurski Edmund Wyraj
Niziurski Edmund Awantury kosmiczne
Niziurski Edmund Awantura w Nieklaju
Niziurski Edmund Gwiazda Barnarda
Niziurski Edmund Jutro klasĂłwka
Niziurski Edmund Jutro klasówka

więcej podobnych podstron