Mercy 09 - Moc ognia - przekład Afrit Tenk
Rozdział 01 - Zasłużony odpoczynek
Budzę się, czując wewnętrzny niepokój. Siadam i nasłuchuję w napięciu,
co takiego wybiło mnie ze snu, ale wczesnoletnia noc milczy.
Obejmuje mnie ciepła ręka.
– Mercy?
Głos Adama jest ochrypły, ale spokojny.
– Usłyszałam coś – wyjaśniam, ale sama nie jestem tego pewna.
Wydawało mi się, że coś słyszę, ale spałam i teraz nie pamiętam, co
dokładnie mnie wystraszyło.
Adam puszcza mnie i wstaje. Też nasłuchuje. Czuję, jak rozciąga
świadomość na watahę. Jestem zwykłym członkiem stada. Adam jako
alfa ma większe możliwości.
– W domu wszyscy są spokojni – oświadcza. – Nic nie wyczuwam. Co
usłyszałaś?
Kręcę głową.
– Nie wiem. Coś niedobrego.
Zaciskam dłoń na leżącej przy mnie wędrującej lasce. Ruch przyciąga
wzrok Adama. Marszczy brwi, przykuca obok łóżka i delikatnie wyjmuje
mi ją z rąk.
– Wzięłaś ją do łóżka?
Rozkładam palce i marszczę czoło, poirytowana zachowaniem laski.
Dopóki Adam nie zwrócił na nią uwagi, nawet nie byłam świadoma, że
znowu pojawiła się tam, gdzie nie powinno jej być. A wmawiano mi, że to
pośledni artefakt nieludzi. Jasne.
Laska jest ładna, choć skromna. Zwyczajne drewno, pokryte
wytrawionym srebrem i poszarzałe – od lakieru lub ze starości. Gdy
artefakt przewlókł się za mną do domu niczym zbłąkany szczeniak,
wydawał się być niegroźny. Trzeba jednak pamiętać, że przedmioty
nieludzi rzadko ukazują otwarcie swoje prawdziwe oblicze, a z upływem
czasu zyskują na mocy.
To stara i uparta magia. Nie chciała zostać z nieludźmi, choć próbowałam
oddać im laskę. Potem zabiłam coś przy jej pomocy. Lub też laska
wykorzystała mnie do zabicia czegoś. Kogoś. Tamte wydarzenia zmieniły
ją, a że nie wiedziałam, co z nią zrobić, oddałam ją ojcu.
Życie przysparza mi wielu okazji do nauki. Kolejna lekcja jest taka: nie
dawać Coyote magicznych przedmiotów. Laska wróciła... Odmieniona.
Kilka razy otwieram i zamykam dłonie. Znika niezłomna pewność, że w
pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Na próbę dotykam laski, ale strach
nie powraca.
– Może to tylko koszmar.
Może to nie jest wina wędrującej laski.
Adam kiwa głową i kładzie laskę na komodzie, gdzie jest jej zwyczajowe
miejsce. Zamykanie jej w szafie uważamy za nieuprzejme. Potem wraca
do łóżka i całuje mnie krótko, acz mocno.
– Obejdę dom dla pewności – mówi.
Czekam na niego w ciemności. Nie jestem pewna, czy to był zły sen, czy
może jednak przeczucie. Zastanawiam się, co mogło obudzić mój
instynkt. Rozmyślam też nad innym sprawami, które mnie martwią.
Gdy władający nieludźmi Szarzy Panowie ogłosili, że nie podlegają
ludzkiemu rządowi, wraz z poddanymi wycofali się do rezerwatów. Zee
został zmuszony do przeprowadzenia się do rezerwatu Walla Walla,
znajdującego się o godzinę jazy stąd.
Nieludzie zabarykadowali się za murami, które zbudował dla nich rząd.
Miesiąc zajęło ludziom ustalenie, że nie tylko ogrodzenia chronią
rezerwaty. Ten w Walla Walla w sumie zniknął, skrywany iluzją i magią.
Prowadzące tam drogi zapętają się w nieskończoność. Podobno podczas
lotniczych prób odnalezienia go, piloci zapominają, dokąd lecą. Zdjęcia
satelitarne pokazują szarą, rozmytą plamę na obszarze wiele większym,
niż zajmuje rezerwat.
Szarzy Panowie napuścili na ludzki świat potwory. Trzymani wcześniej w
ryzach nieludzie, dostali swobodę działania. Zabijają ludzi. Rząd próbuje
trzymać te fakty po przykrywką, by uniknąć paniki, ale media już coś
zwęszyły.
Znowu zaciskam dłonie na szarym drewnie laski, która leży na moich
kolanach, choć Adam dopiero co odłożył ją na komodę. Przemieszcza się,
jednak nigdy nie przyłapałam jej na gorącym uczynku.
Na początku nie bardzo martwiłam się o Zee, bo on umie się o siebie
zatroszczyć. Tad i ja mogliśmy się z nim kontaktować od czasu do czasu.
Z Tadem sprawa jest inna, ponieważ jest pół-nieludziem – wynikiem
przeważnie nieudanego eksperymentu Szarych Panów, którzy chcieli
sprawdzić, czy nieludzie mogą krzyżować się ze zwykłymi ludźmi i
przekazywać moc potomstwu. Tad jako mieszaniec nie został zmuszony
ani poproszony o udanie się do rezerwatu. Nieludzie nie mieli pożytku ze
swoich półkrwi pobratymców. Przynajmniej dopóki Tad nie ujawnił swej
rzadkiej i potężnej mocy. Wtedy go „zaprosili”.
Minęło już siedem tygodni. Bez Tada nie mogę aktywować zwierciadła,
przez które kontaktowaliśmy się z Zee. Tyle czasu bez żadnych wieści.
– Czy to Tad? – pytam wędrującą laskę, ale ona obojętnie tkwi w moich
dłoniach.
Gdy słyszę kroki Adama na schodach, wstaję i odkładam ją na komodę.
***
Rankiem siedzę w kuchni i kartkuję kolejny katalog zaopatrzeniowy dla
mechaników samochodowych. W notatniku niedbale zapisuję numery
stron oraz ceny.
Nie zapomniałam o nocnym incydencie, ale bezczynne siedzenie nie leży
w mojej naturze, szczególnie jeśli spodziewam się nieprzyjemnych
wydarzeń. Nie mam możliwości skontaktowania się z Zee lub Tadem.
Trudno też stwierdzić, czy laska zaalarmowała mnie ze względu na
prawdziwe zagrożenie, czy jedynie zareagowała na mój koszmar senny.
Doświadczenie podpowiada mi, że jeśli ma się stać coś strasznego i tak
tego nie powstrzymam, a zbijanie bąków tym bardziej nie pomoże.
Dlatego zajmuję się pracą.
Wiatr szeleści delikatnie kartkami. Mamy jeszcze wczesne lato i jest tu na
tyle chłodno, że można zostawić okna otwarte. Niedługo żar będzie lał się
z nieba, ale jak dotąd możemy skarżyć się jedynie na okazjonalne porywy
wiatru. Przytrzymuję kartkę i porównuję specyfikację najtańszych
podnośników kilku firm.
Zebraliśmy trochę narzędzi ze zjaranego przez bożka wulkanu warsztatu,
ale część odkształciła się na skutek wysokiej temperatury, a reszta
zepsuła, gdy budynek się zawalił. Warsztat ruszy dopiero za kilka
miesięcy, ale też niektóre narzędzia należy zamówić z kilkumiesięcznym
wyprzedzeniem.
Tymczasem odsyłam większość klientów do serwisu volkswagena. Kilku
najbardziej oddanych i spłukanych zostało przy mnie. Przyprowadziłam
ich auta pod wiatę obok mojej przyczepy. Nie jest w pełni wyposażona,
ale radzę sobie z najprostszymi naprawami.
Zza uchylonych drzwi pokoju Jesse, który znajduje się na piętrze, dobiega
przytłumiona słuchawkami muzyka. Podoba mi się melodia, więc nucę ją
pod nosem, decydując czego z katalogu nie chcę, co chcę, ale nie
potrzebuję oraz czego potrzebuję. Następnie porównuję wynik z
możliwościami finansowymi. Później będę zapewne dzielić zakupy na
takie, które są niezbędne oraz absolutnie niezbędne.
Oprócz muzyki Jesse słychać głosy, głównie męskie, omawiające budżet
watahy i plany na następne pół roku. Najwyraźniej to nasz dzień
ekonomiczny. W sali konferencyjne na górze znajdują się Adam, Darryl
oraz Zack. Towarzyszy im Lucia, która przejęła księgowość watahy od
firmowej księgowej Adama, jednak rzadko ją słychać. Nie odzywa się
często, ponieważ nie czuje się jeszcze na tyle swobodnie, by kłócić się z
wilkołakami.
Joel wzdycha ciężko i przekręca się, aż wszystkie jego cztery łapy wiszą w
powietrzu, a bok opiera się o szafki kuchenne. Joel to drugi oprócz mnie
nie-wolkiłak należący do watahy. Ma czarną sierść, ale w silnym świetle
widać pręgi. Wprowadzenie go do stada to moja sprawka. Uratowałam
tym nam obojgu życie. Nie zmienia się w wilkołaka jak reszta ani jak ja,
w kojota. Czasem utrzymuje ludzką postać, a czasem jest tibiceną –
olbrzymim, przerażającym zwierzęciem o jarzących się ślepiach i zapachu
siarki. Zazwyczaj jednak wygląda jak duża presa canario. Tej rasy ludzie
boją się tylko odrobinę mniej niż wilkołaków, szczególnie że wiedzą o
tych ostatnich bardzo mało. Żywimy nadzieję, że Joel uzyska w końcu
kontrolę nad przemianami i będzie częściej człowiekiem, a rzadziej psem.
Niemniej jesteśmy wdzięczni losowi, że nie utknął w postaci tibiceny.
Obok niego leży zwinięta Cookie, wielka suka podobna do owczarka
niemieckiego. Jest w lepszej kondycji niż na początku, ale wciąż
niepokoją ją wszelkie gwałtowne ruchy.
Dźwięk nieznajomego auta odciąga moją uwagę od rozstrzygania
przewagi podnośnika czterowspornikowego nad dwuwspornikowym.
Męskie głosy na piętrze cichną. Samochód bez wątpienia zmierza do nas,
ponieważ mieszkamy na końcu ślepej, niemalże wiejskiej drogi. To nie
jest listonosz ani kurierka – znam ich pojazdy.
– Zobaczę kto to – zwracam się do Joela, wiedząc że Adam także mnie
usłyszy.
Pukanie rozlega się zanim jeszcze docieram do drzwi. Cookie depcze mi
po piętach.
Po ich otwarciu widzę Izzy, koleżankę Jesse, oraz jej mamę, niosącą dużą,
płócienną torbę koloru morskiego. Izzy zwykle przyjeżdża sama, co
skłania mnie do zastanowienia, czy auto się jej zepsuło i czy powinnam
zaproponować jej naukę naprawy.
– Hej, pani „H” – wita mnie Izzy, ale nie nawiązuje kontaktu
wzrokowego. – Jestem umówiona z Jesse.
Adam i jego brygada budżetowa wracają do rozmów. Też znają tę
dziewczynę. Izzy prześlizguje się obok mnie i umyka na piętro.
Cookie pędzi za nią. Bardzo lubi Izzy.
– Mercy – zagaja jej mama.
Za Chiny nie mogę sobie przypomnieć jej imienia, ale ona nie czeka, aż
mnie olśni i ciągnie:
– Masz chwilkę? Chciałabym porozmawiać.
Brzmi złowieszczo. Jej córka właśnie wbiegła na górę, więc na pewno nie
chodzi o wilkołaki rzekomo pożerające dzieci.
– Jasne – odsuwam się, zapraszając ją.
– Będzie potrzebny stół.
Prowadzę ją do kuchni, gdzie na podłodze leży rozwalony wielki groźnie
wyglądający Joel. Jedyna droga do stołu wiedzie przez niego. Już chcę
poprosić, żeby się przesunął, ale mama Izzy przechodzi nad nim, jakby
był labradorem albo golden retriverem. Joel spogląda na mnie, nieco
urażony jawnym zlekceważeniem jego groźnej osoby.
Nasz gość zajmuje miejsce przy stole, a ja siadam obok niej. Odsuwa na
bok moje katalogi, wyciąga elegancki kołonotatnik barwy morskiej, na
którego okładce widnieje napis: „ENERGIA INTRASITY”. Kładzie go
ostrożnie na blacie, jakby to był jakiś skarb i uroczystym głosem
rozpoczyna:
– Życie jest krótkie i nikt z nas nie robi się młodszy. Co byś dała za
możliwość odmłodzenia wyglądu o dziesięć lat, a jednocześnie
zwiększenia energii? Możesz to uzyskać dzięki naszym witaminom.
Zmartwienie zmienia się w nacechowane irytacją rozbawienie. A nich
mnie Avon strzeli, myślę sobie, dopadła mnie handlarka sieciowa.
Odgłosy z piętra znowu cichną. Ale tylko na chwilkę. Potem Darryl
mruczy coś cicho. Robi to z premedytacją tuż pod granicą słyszalności.
Adam śmieje się i wracają do rozmowy o odsetkach. Szczury wydały mnie
na pastwę tej pajęczycy.
– Nie przyjmuję witamin – oświadczam.
– Jeszcze nie próbowałaś naszych – ciągnie niezrażona. – Udowodniono
podczas badań klinicznych, że...
– Wypadają mi od nich włosy – kłamię, ale wcale mnie nie słucha.
Mama Izzy szczebioce z entuzjazmem , a głos jej córki napływa z pokoju
Jesse:
– Mercy znienawidzi mnie na zawsze. Mama obleciała wszystkich swoich
przyjaciół i znajomych, ludzi z siłowni, na którą chodzi, a teraz dobrała
się do rodziców moich koleżanek.
– Nie martw się o Mercy – uspokaja dziewczynę Jesse. – Umie się o
siebie zatroszczyć.
Drzwi pokoju Jesse zamykają się. Nastolatki nie usłyszą nic z tego, co
dzieje się w kuchni, o ile nie będą to krzyki i strzały z broni palnej.
– Wiem, że są inne witaminy na rynku – ciągnie mama Izzy – ale z
dwunastu najpopularniejszych marek, tylko nasze posiadają certyfikat
dwu niezależnych laboratoriów o nietoksyczności i braku związków
alergennych.
Gdyby nie była mamą najlepszej przyjaciółki Jesse, odprawiłabym ją
grzecznie acz stanowczo. Tyle że Jesse ma niewiele koleżanek. Córka
wilkołaka nie jest zbyt popularna. Przynajmniej nie tam, gdzie by sobie
życzyła.
Siedzę więc i słucham, pomrukując okazjonalnie w odpowiednich
miejscach. Przechodzimy od witamin do makijażu. Noszę go. Najczęściej
gdy w pobliżu plącze się była żona Adama.
– Mamy również w ofercie podkład maskujący blizny – informuje,
patrząc przy tym znacząco na białą bliznę przecinającą mój policzek.
Siłą woli powstrzymuję się przed rzuceniem: „Jaka blizna? Kto ma
bliznę?” Zresztą i tak nie załapałaby odniesienia do „Młodego
Frankensteina”.
Zamiast tego wyjaśniam:
– Zwykle nie noszę makijażu.
– Ależ kochana, przy twojej cerze i włosach makijaż może zrobić z ciebie
zjawiskową kobietę.
Po tym „komplemencie” znowu bierze mnie w obroty. „Ziołowy” i
„naturalny” znaczą „dobry”. „Toksyna” to coś „złego”. Nigdy nie podaje
nazwy konkretnej toksyny, ale okazuje się, że mój dom, jedzenie i makijaż
są nimi przesycone.
Gdy tak nawija przychodzi mi na myśl, że świat nie jest taki cukierkowo–
tęczowy. Wiele naturalnych i ziołowych substancji jest zabójczych. Na
przykład uran występuje w przyrodzie. Sadziec pomarszczony jest tak
toksyczny, że ludzi zabija mleko krów, które go zjadły.
Z zamyślenia wyrywa mnie zdjęcie następnej strony jej katalogu – liść
mięty na lśniącym kamieniu, położony w płynącym strumieniu.
– To moja ulubiona część – wyznaje mama Izzy i głaszcze pełne
dramatyzmu zdjęcie. – Olejki eteryczne.
Te dwa ostatnie słowa wymawia taki samym tonem, jakim smok
wymruczałby „hiszpański dublon”. Zagląda do przepastnej torby i
wyciąga pudełko wielkości bochenka chleba. Na ściankach po obwodzie
wytłoczono metalicznym pismem kaligraficznym „Intrasity” oraz
„Esencja życia”. Otwiera je i wypuszcza tysiące woni. Joel i ja kichamy.
Mama Izzy mówi:
– Sto lat.
Uśmiecham się.
– Owszem. Dziękuję.
– Nie wiem, co bym zrobiła bez tych olejków. Miewałam okropne
migreny. Teraz wystarczy, że wetrę odrobinę „Błogosławieństwa Gai” w
nadgarstki oraz skronie, a ból znika jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki.
Po tych słowach wyciąga przezroczystą buteleczkę, zawierającą
bursztynowy płyn, otwiera i podstawia mi pod nos.
Nie najgorszy, choć oczy mi trochę łzawią od mięty pieprzowej. Joel
znowu kicha. Słyszę niewybredne żarty z góry, a nasz „pies” przeciąga się,
wstaje i wbiega po schodach, niewątpliwie po to, by dołączyć do
następnej rundy wygłupów. Dezerter.
– „Błogosławieństwo Gai” zawiera olejek z mięty pierzowej, – wyjaśnia
niepotrzebnie mama Izzy – lawendę, rozmaryn i eukaliptus. – Zakrywa
buteleczkę. – Posiadamy środki na wszelkie dolegliwości. Mój mąż był na
studiach sportowcem i przez ostatnie dwadzieścia lat walczył z grzybicą
krocza.
Odejmuje mi mowę.
Próbuję zachować kamienną twarz, pomimo dobiegających z góry
śmiechów. Nieświadoma że przesadziła, mama Izzy kontynuuje
zachwalanie.
– Próbowaliśmy wszystkiego. – Grzebie w pudełku i wyciąga kilka
butelek, zanim znajduje właściwą… – Tu mam. Kropelka tego przez trzy
kolejne noce i grzybica zniknęła. Działa również na grzybicę skóry,
łuszczycę i trądzik.
Spoglądam na etykietę z napisem „Uzdrawiający dotyk”. Zastanawiam
się, czy jej mąż wie, że ona wykorzystuje jego grzybicę krocza, by
przekonać obcych ludzi do zakupu. Ta butelka również zostaje otwarta.
Zapach jest mniej intensywny, niż przy pierwszej.
– Witamina E – oznajmia. – Olejek z drzewa herbacianego.
Wyjmuje następną.
– Większość naszych olejków eterycznych to produkty jednoskładnikowe:
lawenda, jaśmin, cytryna, pomarańcza. Niemniej sądzę, że kombinacja
olejków jest bardziej użyteczna. Można je komponować samodzielnie,
rzecz jasna, lecz nasze mieszanki zapewniają najlepsze działanie. Tej
używam każdego ranka. Poprawia samopoczucie. Aromat wyzwala
endorfiny i oddala smutek.
– „Dobre wibracje” – komentuję neutralnym tonem.
Hipisowska nazwa.
Kobieta przytakuje.
– Zauważ proszę, że nie reklamujemy tej mieszanki. Moja kierowniczka
twierdzi, że olejek nie tylko polepsza nastrój. Uważa, że poprawia jakoś
życia. Sprawia, że dzieją się dobre rzeczy. Akurat go używała, gdy wygrała
tysiąc dolarów na loterii. – Odstawia butelkę i nachyla się ku mnie. –
Słyszałam niepotwierdzone plotki, że kobieta, która założyła Intrasity, –
wymawia nazwę „In–TRAY–sity” – Tracy LaBella, jest czarownicą. Białą,
oczywiście. Taką, która wykorzystuje swe moce na rzecz dobra. Naszego
dobra.
Ta uwaga wzbudza mój niepokój, więc biorę buteleczkę „Dobrych
wibracji”, otwieram i wącham ostrożnie zawartość. Wyczuwam różę,
lawendę, cytrynę i miętę, ale żadnej magii. Zwykle odczuwam obecność
magii, jeśli takowa jest w pobliżu. O ile mi wiadomo, LaBella nie jest
rodowym nazwiskiem żadnej z wiedźmich rodzin. Zapewne „Tracy
Piękna” nie jest prawdziwym mianem.
– A teraz ten klejnocik – mama Izzy wyciąga jeszcze jedną buteleczkę. –
To jeden z moich ulubionych. Gwarancja poprawy życia miłosnego albo
zwrot pieniędzy. Czy twój mąż nie miewa problemów z erekcją? –
Podnosi palec, a potem zgina go, jednocześnie unosząc pytająco brwi.
Cisza na piętrze jest ogłuszająca.
– Yyy... Nie... – odpowiadam.
Próbuję się powstrzymać. Naprawdę. Czuję, że już mi przechodzi ochota
na psikusa, gdy Darryl mówi:
– Świetnie, chłopie. Przez sekundę martwiłem się o ciebie.
Adam reaguje śmiechem, co przesądza sprawę.
Kobieta mruga z przekonującym zainteresowaniem.
– W jakim znaczeniu „nie”? – dopytuje.
– Wiesz... – odwracam wzrok udając zażenowanie. – Znasz pewnie te
plotki o wilkołakach...
Moja rozmówczyni prawie wpycha mi się na kolana.
– Nie – szepcze. – Powiedz mi.
Słyszę jak otwierają się drzwi sali konferencyjnej na piętrze, więc wiem,
że wilkołaki usłyszą nawet najlżejszy szept.
Wzdycham głośno i wyznaję:
– Wiesz, nie mam nic przeciwko seksowi każdej nocy. Podobnie z
rankami. Ale trzy-ztery razy w ciągu doby? – To... – śmieję się ochryple.
– Mój mąż jest zabójczo przystojny, sama to przyznasz, ale czasem... Już
nie mam dwudziestu lat. Bywam zmęczona. Właśnie usypiam, a o on
znowu mnie... Szturcha. – Uśmiecham się nieśmiało i z nadzieją. – Masz
coś, co mogłoby pomóc?
Nie wiem, jakie reakcji się spodziewam, ale na pewno nie takiej. Kobieta
kiwa stanowczo głową i wyjmuje dużą fiolkę, opisaną jako „Zasłużony
odpoczynek”.
– Ojciec mojej kierowniczki, wieczne odpoczywanie racz mu dać panie,
odkrył w ubiegłym roku niebieską pigułkę. Jej matka już miała się
rozwodzić po czterdziestu latach małżeństwa, ale spróbowała tego.
„Wieczne odpoczywanie” oznacza śmierć, tak? Biorę ostrożnie fiolkę.
Podobnie jak pozostałe, nie wydaje się mieć magicznej zawartości.
Otwieram ją i wącham. Znowu lawenda, ale nie tylko. Pomarańcza... I coś
jeszcze.
– Co w tym jest?
– Dziurawiec zwyczajny, lawenda, pomarańcza – odpowiada energicznie.
– To nie jest całkowita kastracja chemiczna, ale zrównoważy twoje
pożycie – tłumaczy i znowu zachęca do zakupu, jakby proponowanie
kastracji chemicznej było na porządku dziennym, a wykonanie jej na
czyimś mężu normalną sprawą. A wyglądała na miłą, zdrową psychicznie
osobę.
Jeszcze raz wącham olejek. Dziurawiec jest mi głównie znany z książki o
nieludziach, którą kiedyś pożyczyłam. Ziele wykorzystuje się do ochrony
przed niektórym rodzajami nieludzi – należy umieścić je przy drzwiach,
oknach i kominach. Jeśli chroni przed nieludźmi, może powinnam
sprawdzić, czy możemy kupić je na zapas. Albo wyhodować. Dzięki Lucii
nasze rabaty kwiatowe wyglądają znakomicie, a wspomniała, że chce
założyć ogród ziołowy. Dziurawiec jest przecież ziołem.
Mama Izzy kończy prezentację i przechodzi do targowania się.
Mam naprawdę silną wolę. Nie dołączam do sieci Intrasity, żeby wciskać
znajomym ich produkty. Nie mam ochoty bawić się w piramidę. Gdy
kobieta proponuje 10% zniżki za nazwiska i numery telefonów moich
znajomych, zastanawiam się, czy nie podać jej nazwiska Elizavety.
Jednak nie jestem tak podła, żeby wysłać zwykłych ludzi do strasznej
czarownicy. Niemniej dam jej znać, że Tracy LaBella pozuje na wiedźmę,
żeby upłynnić towar i niech stara Rosjanka się nią zajmie.
Płacę więc sto procent ceny za jedną zwykłą i jedną dużą butelkę
„Zasłużonego odpoczynku”, czyli za cały zapas. Robię to przede
wszystkim dla żartu, ale też żeby sprawdzić, jaki wpływ na nieludzi ma
dziurawiec zwyczajny. Skoro Zee i Tad utknęli w rezerwacie, może będę
potrzebowała czegoś do obrony przed ich ziomkami. Kupuję też fiolkę
„Dobrych wibracji”. Nie miałam tego w zamiarze, ale dostaję zniżkę, bo
mama Izzy używała jej do prezentacji. Dopiero przy zakupie smacznie
pachnącego olejku pomarańczowego przyznaję, że uległam czarowi
gościa. Na szczęście nadaje się do ciasteczek. Wcześniej używałam do
murzynka koncentratu pomarańczowego, ale podobno olejek lepiej się
sprawdza.
Odprowadzam gościa do drzwi, zamykam je i opieram się o nie plecami.
Adam odchrząkuje. Spoglądam w górę i widzę go w połowie schodów.
Opiera się o ścianę, z rękami założonymi na piersi i robi co w jego mocy,
by wyglądać na rozczarowanego. Oczy mu się śmieją.
– Czyli – kręci głową – za dużo od ciebie wymagam. Trzeba było mi
powiedzieć. Jesteśmy co prawda małżeństwem, ale przyjąłbym odmowę.
Robię oczy jak pięć złotych.
– Nie chciałam cię urazić.
– Kiedy to niby cię szturchałem? – zastanawia się. – W sumie to teraz
mam ochotę na szturchanko.
– Teraz? – szepczę zdławionym głosem. Spoglądam na pokój Jesse. –
Pomyśl o dzieciach.
Adam przechyla głowę, jakby nasłuchując, a potem oświadcza:
– Nic stąd nie usłyszą.
Zaczyna powoli schodzić.
– Pomyśl o Darrylu, Zacku, Lucii i Joelu – przekonuję ze szczerością w
głosie. – Zostanie im uraz do końca życia.
– Znasz te plotki o wilkołakach – odpowiada posępnie i schodzi na
podłogę parteru.
Rzucam się do ucieczki, a on depcze mi po piętach. Skrywam się za
stołem w jadalni, ale on kładzie na nim rękę i przeskakuje na drugą
stronę. Daję nura pod stół, przemykam pod spodem, biegnę przez
kuchnię i schodami w dół, śmiejąc się tak mocno, że aż brak mi tchu.
Adam dogania mnie w pokoju wypoczynkowym, przewraca i przyciska do
podłogi. Całuje podbródek, szyję, policzek, nasadę nosa, a potem usta.
Wylatuje mi z głowy gra w niechętną żonę i tak się zapominam, że kiedy
mówi „szturch”, przez chwilę nie łapię, o co mu chodzi.
Odrywam myśli od swojego osłabłego i drżącego ciała, i zastanawiam się,
ile osób słyszałoby, co tu robimy.
– Nie? – protestuję z wahaniem.
– A co z nie urażaniem mnie? – pyta Adam z rozbawieniem.
– Wolę nie urażać pozostałych – odpowiadam łamiącym się i ochrypłym
głosem.
Adam zsuwa się ze mnie, ujmuje dłoń i leżymy obok siebie na plecach. On
pierwszy zaczyna się śmiać.
– Przynajmniej dzięki temu, że jestem wilkołakiem, nie muszę martwić
się grzybicą krocza.
– Nie ma tego złego, co by na dobrze nie wyszło – zgadzam się z nim. –
Nawet bycie wilkołakiem ma swoje dobre strony.
Spodziewam się, że znowu się roześmieje, ale on siada i patrzy na mnie,
Całuje moją dłoń i mówi:
– Owszem.
Oczywiście znowu muszę go pocałować.
Po tym pocałunku idziemy na parter, żebym nie musiała się później
wstydzić. Wszyscy szczerzą się jak głupki, ale nie czerwienię się. Darryl i
Zack szykują się do wyjścia.
Darryl całuje mnie uroczyście w rękę o mówi:
– Jesteś bezgranicznie zabawna.
Zack przytula mnie na pożegnanie. Nasz jedyny uległy wilk był bardzo
nieśmiały i znużony, gdy dołączał do nas. Ale gdy już się przyzwyczaił,
zaczął nas wszystkich dotykać. Niektórzy chłopcy czuli się początkowo
niezręcznie, ale już przywykli. Nikt nie chciał, żeby Zack był smutny.
Szczęśliwy uległy wilk równoważy jednostki dominujące i gasi agresywne
nastroje. Nauczyli się więc akceptować jego zachowanie.
Odwzajemniam uścisk, a Zack wsuwa mi do kieszeni jedną zakupionych
butelek olejku. Odsuwa się, patrzy mi intensywnie w oczy i mówi:
– To na ochronę przed szturchaniem.
Przybijają sobie piątkę z Darrylem i wychodzą.
Po zamknięciu drzwi za nicponiami, którzy tu nie mieszkają, odwracam
się i widzę szeroko uśmiechającą się Lucię, a przy niej Joela.
Marszczę brwi.
– Bez obaw – odzywa się. – Nie słyszałam wszystkiego, ale Zack
informował mnie na bieżąco, żebym nie czuła się wykluczona.
Adam unosi brew.
– Ty będziesz używać tego olejku przeciwko szturchaniu, czy ja? – pyta
mnie.
– Mama Izzy nie wyjaśniła tego do końca, ale obawiam się, że dla ciebie
mógłby być zabójczy. Sprawdzę go na sobie. Będę tak bardzo capieć, że
będziesz trzymał się z daleka, dopóki cię mocno nie przypili.
Adam śmieje się w głos.
Odchrząkuję.
– Szturch? – pytam.
Lucia odwraca się i idzie do kuchni.
– Nie przy ludziach – rzuca jeszcze na odchodnym.
Adam już zaczyna się do mnie skradać, gdy dzwoni jego telefon.
Mój też.
Sprawdzam numer i odbieram natychmiast.
– Tony? – pytam i odsuwam się, żeby nasze rozmowy się nie mieszały.
Adam rozmawia z zaniepokojonym Darrylem.
– Nie wiem, czy możecie z Adamem jakoś pomóc – odzywa się bez
wstępu policjant. W tle słychać ogłuszające wycie syren. – Ale mamy tu
problem. Coś, cholernie wielkie coś, siedzi na moście Kablowym i pożera
samochody.
„Możecie z Adamem” to równoważnik „przyprowadźcie proszę watahę,
żeby zajęła się pożerającym auta potworem”. Muszą być zdesperowani,
skoro proszą o pomoc wilkołaki.
– Mercy – wtrąca się Adam – przekaż mu, że natychmiast ruszamy.
Darryl i Zack są prawie na miejscu.
Powtarzam słowa Adama i zapewniam, że zaraz tam będziemy.
Rozłączam się i idę do drzwi. Most Kablowy znajduje się dziesięć minut
jazdy stąd.
– Mercy – mówi Adam z napięciem w głosie.
Kiedy ostatnio mierzyliśmy się z potworem, niemal umarłam. Ponowne
stanięcie o własnych nogach zajęło mi półtora miesiąca. Zresztą to nie
pierwszy raz, gdy oberwałam. Jeszcze miewam koszmary. Wilkołaki ważą
ponad sto kilogramów i są uzbrojone w kły i pazury oraz uzdrawiają się
prawie natychmiast. Tymczasem ja jestem podatna na obrażenia jak
każdy inny człowiek.
Moja
supermoc
to
zmiana
w
kilkunastokilogramowego kojota.
Patrzę na Adama.
– Ty będziesz wilkołakiem. Podobnie Darryl. Zakładam, że Joel będzie
monstrualną, przerażającą i plującą lawą tibiceną. Chyba potrzebujesz
kogoś na miejscu, kto będzie krzyczał: „Nie strzelać do wilkołaków!” –
Biorę głęboki wdech. – Nie obiecam, że nic mi się nie stanie, ale nie będę
narażać się bez potrzeby.
Adam zaciska szczęki tak mocno, że aż policzki mu bieleją. Pochmurnieje,
ale kiwa z wolna głową. Taką mamy umowę. Ja czasem rezygnuję z
niezależności, a on nie traktuje mnie jak porcelanową lalkę.
– No dobra – mówi. – No dobra. Joel? Idziesz z nami? – Sam już
odruchowo rozebrał się do naga.
Wielkie, czarne psisko, które już wygląda na większe, dołącza do nas. Nie
jestem pewna, na ile Joel kontroluje swą ostateczną formę, ale na pewno
w niewielkim stopniu. Musimy dotrzeć do celu, zanim zacznie roztapiać
wnętrze auta. Wszakże tibicena to istota zrodzona we wnętrzu wulkanu.
Otwieram drzwi, ale zatrzymuję się i biegnę do pokoju Jesse. Wchodzę
bez pukania.
– Potwór na moście Kablowym – rzucam. – Policja wzywa nas na pomoc.
Zostań w domu i uważaj na siebie. Kochamy cię.
Nie daję jej czasu na odpowiedź. Pędzę na dół, do czarnego SUV-a
Adama, gdzie reszta załogi już czeka.
Jedziemy walczyć z potworem
KONIEC Rozdziału 01