Bohumil Hrabal
Skarby świata całego
Motto:
„Dziecko ustawia figurki, by je po chwili rozrzucić…”
Gomperz
Za miasteczkiem, w którym zatrzymał się mój czas, wznosi się pałac, a w tym pałacu
znajduje się dom starców. Do pałacu prowadzi tylko jedna droga, wspinająca się na wzgórze, droga
obramowana szpalerem starych kasztanów, konary tych sędziwych drzew tworzą tunel i kiedy idzie
się pod górę, to jakby kroczyło się pod długim gotyckim sklepieniem, tak te konary splecione są ze
sobą, nie tylko podpierają się nawzajem, ale tak są w siebie wwikłane, jak wiatr i wichury gałęzie te
splotły. I tak się te drzewa walką o odrobinę światła w koronach zmęczyły, że obumarły, drogę
pokrywają więc nieustannie suche gałęzie, zwęglone, spróchniałe od nieustannego tarcia. Czasami
ni stąd, ni zowąd, choć wiatr nie wieje, spada na piasek cały konar, stoi człowiek nad nim niczym
nad gontem, co spadł z dachu, podnosi go i odrzuca na bok, czując to brzemię, które mogło go
zranić.
Ilekroć idę tą aleją, nie jestem pewna życia. Spoglądam w górę i widzę długi
pięciusetmetrowy tunel, wspierający się na czarnych sięgających koron kolumnach, sterczących
w górę niczym drzewce czy długie kopie wzniesione na cześć czyjegoś zwycięstwa w rycerskim
turnieju.
Mogłabym iść ścieżką wzdłuż alei, gdzie niemal aż do ziemi sięgają gałęzie; to niezwykle
przyjemne: chodzić od wiosny do jesieni tą ścieżynką wzdłuż alei i zachwycać się listowiem
i kwiatami, późnym latem widzieć, jak pękają owoce i strzelają brązowe kasztany, ja jednak lubię
chodzić środkiem, drogą pod sklepieniem czarnych konarów stuletnich drzew, na których końcu
znajduje się brama pałacowa przypominająca ogromną czarną kurtynę, wrota wykute młotami
i szczypcami kowali–artystów, wrota wykute na podobieństwo dwóch skrzydeł czarnych strąconych
aniołów, brama, która otwiera się jedynie w dzień wizyt.
I kiedy w słoneczny dzień wspina się człowiek w górę ku tej bramie, idzie w półmroku,
dokoła poprzez gałęzie po obu stronach tego podwójnego szpaleru przenika słońce i kolory, idzie
w górę, powoli, tą pogrążoną w cieniu kryptą, od czasu do czasu — zawsze jednak nagle
i niespodziewanie — spada czarna gałąź. A ponieważ na pałacowym dziedzińcu żarzy się
w słoneczny dzień białe światło, potęgowane jeszcze przez wysypaną piaskiem drogę i dziedziniec,
na tle tej jasnej przestrzeni tym wyraźniej rysuje się czerń inicjałów i herbu hrabiego Szporka
wpisanych w skrzydła bramy, tak jak Franci wpisywał do ksiąg browarnianych imiona i nazwiska
restauratorów, zdobiąc zawsze te początkowe litery kaligraficznym inicjałem, kreślonym
czerwonym bądź też błękitnym tuszem, zupełnie tak samo jak inicjały w mszałach.
Obok bramy, pod ostatnim potężnym kasztanem, stoi domek, w którym siedzi wartownik.
Nawet w słoneczny dzień w domku tym musi się palić światło, tak głęboki cień panuje w alei, tak
gęsta jest korona wyściełana od wiosny do jesieni liśćmi unoszonymi ku słońcu. W domku tym
pełni na przemian funkcję wartownika zawsze ktoś spośród nas, jeden rencista, dla którego ta
służba przy dawnej hrabiowskiej bramie jest jak ty powodem do dumy. Każdy, kto tu przez dziesięć
godzin pilnuje i strzeże tej pięknej bramy, zawsze zostaje na dziesięć godzin jakby doszczętnie
przemieniony. Wielki to zaszczyt kontrolować każdego, kto przechodzi przez bramę. Są nawet tacy
emeryci, którzy mieszkają obok siebie, którzy obok siebie mają łóżka, siedzą obok siebie podczas
obiadów, ale tu, w bramie, nie znają się, jakby widzieli się po raz pierwszy. Wypytują o ceł
odwiedzin, nawet jeśli idzie o przyjaciela, wartownicy po prostu na te dziesięć godzin zapominają
twarze wszystkich pozostałych emerytów i dlatego wymagają, aby każdy, kto przez bramę
przechodzi, nie tylko meldował się, ale również okazał dokumenty świadczące, iż rzeczywiście
w pałacu mieszka.
To cudowne iść tą aleją, być zupełnie zwyczajnym rencistą, zwykłym człowiekiem,
wynędzniałym i niemal u kresu sił, a mimo to piąć się w górę w głębokim cieniu i patrzeć na
bezbłędnie wykute czarne ornamenty ogromnych wierzei, na kopie i wężyki, i groty, na koła
i wspięte wysoko fale wykute przez kowali–artystów, to cudowne minąć bramę i kroczyć wysypaną
piaskiem dróżką w pałacowym parku, wzdłuż karłowatych cisów na dziedzińcu, spotykać
rencistów, którzy są w takiej samej sytuacji jak j a, starców i staruszki, którzy ot, tak sobie,
przechadzają się, którzy wloką się, utykając i przyglądają się sobie nawzajem bacznie, czy ktoś nie
jest w jeszcze gorszej sytuacji niż oni, aż do chwili, kiedy rozlegnie się wezwanie na drugie
śniadanie, na obiad, na podwieczorek i wreszcie na kolację.
I wciąż jeszcze jest to dla mnie cudowne: stanąć nagle przed frontonem pałacu, który, kiedy
oświetla go słońce i blask, wydaje się całkiem beżowy i jego mury tchną światłem i ciepłem, tak że
aż razi w oczy. Dopiero po chwili, kiedy człowiek przyzwyczai się do tej beżowej fluorescencji
murów, można skupić uwagę na ogromnym zegarze wykutym z czarnej blachy, jego tarcza jest tak
duża, że wypełnia przestrzeń między drugą a trzecią kondygnacją. Jego czarne wskazówki, wykute
rękoma kowala–artysty, dorównują rozmiarami wzrostowi dojrzałego mężczyzny. Kiedy
spojrzałam na ten zegar po raz pierwszy, przestraszyłam się: mimo iż dochodziło ledwie południe,
wskazówki wskazywały za pięć minut wpół do ósmej.
Od tej chwili zawsze jest tu za pięć minut wpół do ósmej, mechanizm zegara zatrzymał się
i nikt już nie potrafił go naprawić albo też nie widział powodu. To smutne, że właśnie ten zegar
wskazuje wciąż ten sam czas, służąc w pałacu jako swoiste memento mori, bo tu i w okolicy
wszyscy wiedzą, że starzy ludzie najczęściej umierają wieczorem, koło wpół do ósmej. I kiedy
stałam tu po raz pierwszy i widziałam wyniosłe topole i dęby, i ciemne świerki przewyższające
pałac zbudowany dokładnie ku południowi, park pałacowy obejmujący ten pałac, kiedy
przeniosłam wzrok z powrotem na fasadę pałacu dostrzegłam, że mur pocętkowany jest plamami
odpadającego tynku. Tu i ówdzie widać było pierwotne mury, ścianę ozdobioną jakby wielkimi
napisami wyrytymi w twardniejącej zaprawie murarskiej.
Mimo iż pałac wznosi się na wzgórzu za miasteczkiem, w którym zatrzymał się czas,
słyszałam wiatr, taki powiew, co brzmiał nieustannie i otaczał pałac trzepotaniem liści, stuletnie
osiki drżały, nawet gdy wiatr nie dął, miliony listeczków kręciło się nieustannie, usiłując zerwać się
z miliona łodyg.
Już za pierwszym razem zauważyłam, że z ogromnych sal można wychodzić na balkony,
które podobnie jak wierzeje bramy wykuli kowale–artyści, wszystkie te balkony miały kształt
dużych przezroczystych wanien, przypominały ażurowe hrabiowskie sanie, ażurowe powozy,
ogródki wokół wspaniałych grobowców, spostrzegłam, że w słońcu siedzą tu renciści, milczący
i nieruchomi, z głowami opartymi o balustrady tych balkonów, zdobione skrzynkami, z których
zwisały zwiędłe petunie, sczerniałe na słońcu niczym tytoń lwie paszcze i cynie. A pod zegarem
ujrzałam też same tylko wiszące ludzkie ręce, ot, tak sobie przerzucone przez poręcz zmęczone
ręce, dłonie zwisające jak uwiędły kwiat, przeguby osłonięte olśniewająco białą koszulą. Przez kuty
ornament widać było krzesło, a na nim rozrzucone szeroko nogi kogoś, czyj tułów zlewał się
z zieloną skrzynką, która go przysłaniała…
I właśnie w tej chwili oderwała się rynna na bocznym skrzydle pałacu i jak zapory na
przejeździe kolejowym opadała, jak wskazówki zegara szybko obracała się wokół punktu stałego,
jednakże zardzewiała rynna zatrzymała się i pozostała w tej pozycji, drżała sprężyście niczym
groźba, a z jej wnętrzności wysypała się rdza i ptasie gniazda, i stare liście.
I właśnie w tej chwili pojęłam, że przecież fronton pałacu przypomina twarz każdego
starego rencisty, odkruszony tynk, wskazówki zatrzymane na za pięć minut wpół do ósmej, do
złudzenia podobne do rąk wspartych o kolana, spostrzegłam, że i te sgraffita w niektórych
miejscach poodpadały wskutek działania czasu, tak że odsłaniają pierwotny mur, ogromne bryły
i opokę piaskowca, połączone zwykłą zaprawą murarską.
Twarz każdego starego rencisty!
Bo w pałacu są renciści w młodszym wieku, nie mają nawet ani jednej zmarszczki. Jednakże
spojrzenie ich kieruje się nieustannie w bok, zatrzymują się, jakby usiłowali coś sobie z wysiłkiem
przypomnieć i w żaden sposób nie mogli tego w sobie wskrzesić. I chyba już nigdy im się to nie
uda, ich twarze są nawet zdziwione, jakby na mgnienie oka przypomnieli sobie coś pięknego, coś,
co ich uzdrowi, coś, co przyniesie ludziom korzyść. Twarze ich wydawały się szlachetne
i sprawiały wrażenie, że ci ludzie byli ongiś wykształceni, właściwie: że są wykształceni właśnie
teraz, że osiągnęli szczyty jakiegoś poznania, o co zabiegają wszyscy ludzie. Ale to tylko ja
odnosiłam takie wrażenie.
Dla tych ludzi stanowiło niemałe szczęście, że trafili do pałacu, że znaleźli tu swój pokój,
swoje łóżko.
A potem otwarły się na oścież oszklone drzwi, odbicie szyb opisało półkole na dziedzińcu
i oślepiło mnie, obróciłam głowę — i na balkon na pierwszym piętrze wyszedł brodaty mężczyzna,
wsparł dłonie o poręcz i obracał się to lewym, to znów prawym profilem, i starzec ten wyglądał
niczym sam pan hrabia Szpork. Na uniesionym podbródku płonęła bielą przystrzyżona bródka;
teraz udawał, że zajmuje go pogoda, krajobraz. I tak trwał w tej wspaniałej pozie, nieruchomy,
rozmarzony, jakby delektował się swoją sytuacją, dając do zrozumienia, że tu, w domu starców,
znalazł się przez pomyłkę.
A potem w kolumnadzie prowadzącej do westybulu zamku poruszyła się twarz i ja ze
zgrozą uświadomiłam sobie, iż twarz ta należy do starej kobiety, która siedziała w fotelu na kółkach
dłońmi mocno ściskając poręcze, wsparta o nie rękoma i ramionami, tak że plecy tworzyły linię
prostą z oparciem, ja zaś miałam wciąż wrażenie, że to sfinks. A naprzeciwko, pod drugą kolumną,
siedziała ta sama kobieta, zupełnie tak samo uroczyście, zupełnie jak posągowy sfinks. Wózek stał
pod drugą kolumną i tak się wygrzewały owe dwie niechodzące rencistki na czarnych wózkach,
spódnice miały podwinięte pod siebie, tak że było widać, jak pod rozsuwanym siedzeniem błyszczy
wsunięty tam biały emaliowany nocnik.
I jakby dął i cichutko śpiewał wiatr nadciągający z północy i szeleszczący wszystkimi liśćmi
drzew, zupełnie tak samo słyszałam daleką muzykę, same tylko skrzypce, taką muzykę, którą
słyszałam towarzyszącą nieustannie akcji filmu Charlie Chaplina Światła rampy albo obrazu z życia
Toulouse–Lautreca, muzykę, która wywołuje na twarzy tęskny uśmiech, kompozycję na skrzypce,
która działała na mnie tak jak ta misterna, zamkowa brama.
Wzruszona tymi skrzypcami spostrzegłam jednak, że renciści spacerują sobie tymczasem
i wcale tej muzyki nie zauważają, siedzą na ławeczce i bazgrzą w piasku bezsensowne wzory albo
tak sobie tylko siedzą i cichutko ssą landrynki lub orzeźwiające cukierki miętowe.
Wzdłuż całej ściany zabudowań gospodarczych pałacu ciągnął się ogromny napowietrzny
korytarz, krużganek, wcale już jednak nie tak chełpliwy jak balkony od frontu, z tego krużganka
wiodło dziesięć par brązowych drzwi i tych dziesięć par drzwi zaopatrzonych było w rodzaj szaf
ochronnych; Renciści, wyłącznie mężczyźni, wychodzili na krużganek, opierali się o balustradę
i patrzyli w dół, nieruchomi, zastygli, patrzyli na mnie, ale ja wiedziałam, że mnie nie widzą,
cofniętym jakby okiem wpatrywali się gdzieś’ wstecz, w dawne czasy, gdy byli jeszcze młodzi,
albo z uporem, z gniewem i ze złością martwili się jakimś’ wydarzeniem, którego już teraz nie dało
się zmienić, na które nie mieli już wpływu, jednakże owo wydarzenie dojrzało dopiero teraz, kiedy
już powody, dla których tak się właśnie stało, przeminęły, odeszły…
I widziałam, jak z tego długiego krużganka spada w dół ta sama muzyka, jak niczym dym
spowija wszystkie te postacie, jak nawet tu i ówdzie wycieka też z otwartych drzwi brązowych szaf.
Skupiwszy uwagę, ruszyłam do westybulu, a obydwie kobiety w fotelach na kółkach, z palcami
wbitymi w skórzane oparcia nadal wyglądały jak sfinksy, wokół których jednak unosiła się muzyka
orkiestry smyczkowej, i spostrzegłam, że muzyka ta płynie z głośników radiofonii przewodowej, że
oplata te dwie staruszki, jak krzew róży oplata posąg, uniosłam wzrok i zobaczyłam, że w każdych
drzwiach tam, na balkonie, na krużganku, na konsolach, niczym skrzynka dla ślepych ptaków,
umieszczony jest taki sam głośnik i że z każdej z tych skrzynek—klatek wycieka smyczkowa
muzyka, rzewne smyczki przeplatają się z ogromnym uczuciem, towarzyszą mu albo nagle jeden ze
smyczków z całym przejęciem gra owo solo, tę główną melodię… Tak! To były Skarby świata
całego, owe skarby, które w dawnych czasach towarzyszyły niememu filmowi, scenie miłosnej,
wyznaniu miłości, pocałunkom, które zmuszały widzów do wyciągania chusteczek pod wrażeniem
tych smyczków, do łez…
Tak więc stoję oto na dziedzińcu domu starców, dawnego pałacu hrabiego Szporka, Franci
bierze pokoik dla nas obojga, stryjaszek Pepi już od trzech miesięcy leży na oddziale tego
przytułku, jak to się nazywało w dawnych czasach. Na oddziale dla niechodzących.
Jak odwiedzałam stryjaszka, także przechodziłam przez westybul, także szłam łagodnie
wznoszącym się korytarzem, spozierałam w boczne korytarze, gdzie poruszały się staruszki, które
odchylały firanki i spoglądały w dół, na dziedziniec…
I ja spojrzałam również z ukosa do sali, gdzie leżały staruszki i unosiła się ostra woń
dziecinnych pieluszek, zajrzałam też nieśmiało do sali jadalnej, przed laty hrabia Szpork urządzał tu
rauty dla setek szlachetnie urodzonych ludzi, w końcu zaś przekroczyłam próg oddziału dla
niechodzących, gdzie na łóżku w cieniu leżał stryjaszek Pepi i skąd spoglądały na mnie oczy
pozostałych dziewięciu niechodzących rencistów, i słyszałam również owe Skarby świata całego,
ale dopiero wówczas, kiedy już siedziałam i patrzyłam na stryjaszka Pepi, który leżał tylko
i spoglądał w sufit nieruchomymi oczyma, nie mrugając powiekami i nie odzywał się, niczemu nie
przytakiwał, nic nie wprowadzało go w irytację, leżał tylko, a ja słyszałam z daleka te Skarby
świata całego, miałam wrażenie, że to moje halucynacje, jakby obrona przed tym, co tu ujrzałam.
Tak bardzo się wszystko we mnie wzdragało, tak bardzo cierpiałam nad tym, co widziałam podczas
pierwszej wizyty u stryjcia w tym dawnym pałacu!
Ale coś się ze mną stało, coś mną wstrząsnęło i postanowiłam wszystko sprzedać, a Franci
zgodził się ze mną, i tak oto stoję teraz na dziedzińcu, Franci wynajmuje pokoik dla nas dwojga, za
całą jego miesięczną rentę i niewielką dopłatę będziemy tu mieszkać niczym hrabiowska rodzina
Szporków, w jednym jedynym pokoiku, ale jeść obiady i śniadania, i kolacje będziemy tak, jak
spożywała obiady i kolacje hrabiowska rodzina, w sali jadalnej, będę spacerować po parku wśród
posągów z piaskowca i być może będę kiedyś mogła powiedzieć o sobie, że wiem, co który posąg
przedstawia, będę mogła podnosić wzrok na sufity z malowidłami z historii Grecji, będę mogła
dotykać białych greckich waz stojących w niszach na klatkach schodowych, gdy tymczasem Franci
będzie wytrwale spoglądać na zegarek drżąc, czy aby nie przegapi wiadomości radiowych
wszystkich radiostacji nadających programy w języku czeskim…
A więc byłam tu, w pałacu, dziesięć i więcej razy, ale jako gość, którego wszystko
przestrasza i onieśmiela. Dziś jestem tu po raz pierwszy jako ktoś, kto będzie tu mieszkać aż do
chwili, kiedy mu się coś stanie: nagle ktoś do mnie przyjdzie, ktoś szepnie mi coś słodko, obieca,
a potem puści mnie, pozwoli mi wejść do krainy, która nie będzie mieć granic ani kresu. Byłam
w pałacu dziesięć i więcej razy, jednak dzisiaj postrzegałam rzeczy i słyszałam dźwięki,
i rozumiałam ich związki dokładniej, a więc zupełnie inaczej niż kiedykolwiek przedtem. ……..
Jestem w domu starców już od tygodnia i nie mogę wyjść ze zdumienia. Franci właściwie
sam skreślił się z tego świata, kupił sobie uszankę, taką rosyjską zimową czapę, opuścił klapy na
uszy, związał na kokardkę tasiemkę pod brodą i chodzi tak po pałacu jakby zamurowany, w głowie
nie ma już nic innego prócz światowych wiadomości ze wszystkich kontynentów, wiadomości
z całego świata. I komentarzy na ich temat. A zresztą w ciągu tych czterdziestu lat, jakie z sobą
przeżyliśmy, powiedzieliśmy sobie wszystko, niczegośmy się już nie spodziewali, na nic nie
czekaliśmy. Tak jakoś patrzyliśmy tylko, czy stryjaszek Pepi będzie tym, kto nas wyprzedzi
i pierwszy pójdzie — dokąd? Pragnęliśmy jedynie do ostatniego tchnienia nie być dla siebie
ciężarem, a przede wszystkim — móc sobie nawzajem usłużyć.
Codziennie odkrywałam w pałacu coś, co mnie stawiało na nogi. Przed pałacem na
opadającym łagodnie wzgórzu wznosił się ongiś klasztor, mieli tam swoją siedzibę augustianie
i znajdowała się tam ogromna biblioteka. Dziś ta biblioteka jest kotłownią, refektarz — pralnią,
klasztorne cele i jadalnia są dziś warsztatami konserwatorskimi. I tak jak w zamku, i tu sufity
pokryte są malowidłami przedstawiającymi sceny biblijne, w pralni odpada tynk, lecz pismo
malarza nadal jest czytelne. W klasztornym centralnym ogrzewaniu pali się węglem i koksem, żużel
palacz wywozi przed klasztor i zwala na stos. Raz na jakiś czas żużel i popiół wywozi się
samochodem ciężarowym. Szofer mieszka w domku w ogrodzie i chętnie z każdym rozmawia,
niektórzy renciści chodzą do niego, bawią się z jego dziećmi, a wieczorem piją z nim piwo.
Kierowca też dwa razy w tygodniu wywozi pomyje, na które przeznaczone jest specjalne
pomieszczenie. Czuć te kuchenne resztki na dwadzieścia metrów, bo to niezwykłe pomieszczenie
ma zawsze dzień spóźnienia, jeśli idzie o opróżnianie, no i kiedy ładuje się te dwadzieścia cebrów,
są one tak pełne, że resztki jedzenia wylewają się na podłogę, gdzie potem kisną.
Nie o tym jednak chciałam mówić.
Jeden z tych rencistów, pan Berka, ten, który co wieczór przesiaduje u kierowcy i bawi się
z jego dziećmi, i pije z nim piwo, może nawet są ze sobą jakoś’ spokrewnieni, a wiec ilekroć pan
Berka pełni służbę w bramie, to za każdym razem, kiedy szofer jedzie tym samochodem
ciężarowym, zawsze pan Berka wybiega i żąda od kierowcy pozwolenia na wyjazd z domu starców,
ale i tego panu Berce za mało. Prosi, żeby szofer pokazał mu dokumenty. I dobroduszny szofer
podaje mu je z uśmiechem, ale surowy pan Berka porównuje, czy fotografia w dowodzie osobistym
zgadza się z wyglądem kierowcy, porównuje to kilka razy. Potem zwraca dokumenty, jednakże
sumienność i poczucie obowiązku nie dają mu spokoju, unosi plandekę i przygląda się uważnie,
centymetr kwadratowy po centymetrze bada — jeśli jest wieczór albo też pochmurno, przy świetle
latarki elektrycznej — powierzchnię skrzyni ładunkowej, nie leni się, włazi w resztki pomyj
i oświetla puste cebry, unosi mokre szmaty i w końcu, zadowolony, z rękoma mokrymi od resztek
sosów i skisłych zup, zeskakuje z platformy, żeby jeszcze — dla spokoju sumienia — opaść na
wyprostowanych ramionach pod chłodnicą, po czym ugiąć je tak, że twarz niemal dotyka ziemi,
i popatrzeć od dołu, czy tam nie przemyca się czegoś” do domu starców albo też, jeśli samochód
wyjeżdża, czy nie wywozi się czegoś’ z pałacu pod plandeką albo na podwoziu… I wita się pan
Berka z kierowcą powściągliwie, chłodno, aby nazajutrz wieczorem siedzieć u szofera przed jego
domkiem w ogrodzie, bawić się z jego dziećmi i z własnej nieprzymuszonej woli zbiec ze wzgórza
do pierwszej gospody po dzbanek piwa…
A więc jestem już w domu starców od tygodnia i ani rusz nie mogę wyjść ze zdumienia.
Skarby świata całego spowijają cały pałac, odbiorniki radiofonii przewodowej wiszą nie tylko
w korytarzach, rozwieszono je również na drzewach w parku, przed deszczem chronią je igelitowe
pokrowce, tak jak za dawnych czasów przykrywali swoją katarynkę kawałkiem ceraty żebracy
wygrywający bez końca te same katarynkowe walczyki… Orkiestra smyczkowa owija stare drzewa
i Skarby świata całego pną się w korony, jak stary bluszcz skapują z liśćmi na dół, korytarze
przytułku pełne są przyjemnego fosforyzującego gazu, zapachu tanich perfum, i właściwie to nikt
na tę muzykę nie zwraca uwagi, jedynie kiedy wyłączają prąd, wtedy te Skarby świata całego
zostają przecięte, zatrzymują się, tak jak wszystko za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
nieruchomieje w bajce o Śpiącej Królewnie, renciści podnoszą naraz wzrok, spoglądają na skrzynki
odbiorników i odczuwają brak tej muzyki, zupełnie tak samo jak brak światła, i wszyscy pragną
usłyszeć znowu tę muzykę, bez której powietrze w pałacu i na ścieżkach parku staje się nie do
oddychania. Kiedy zdarza się to wieczorem albo o zmierzchu, wszyscy spoglądają w górę na
oślepłe żarówki czy też rurki neonów tak długo, aż znowu rozbłysną, i radiofonia przewodowa
zacznie giąć od tego miejsca, w którym przestała… W owej chwili wszyscy renciści siedzący na
schodach, na sedesach, leżący w łóżkach oddychają z ulgą i znów słuchają muzyki, tak jak się
muzyki powinno słuchać, z zainteresowaniem, życie zaczyna się znowu toczyć i wszystkie te oczy
spoglądające w górę z niecierpliwym, niemal gniewnym oczekiwaniem, oczy te opuszczają się
znowu, wpatrują się w podłogę, w piasek, bo niemal wszyscy renciści mają pochylone głowy
(przygięła im je starość i choroby), i nadal badają strukturę dywanu, linoleum i piasku, na którym
stawiają swoje ostrożne nogi, ponieważ tu, w domu starców, trzeba zwracać na chód ogromną
uwagę, każdy bowiem upadek oznacza utratę zdolności poruszania się, potłuczenia, a to już koniec,
bo każdy, kto może się poruszać i sam pójść do toalety, jest tu, w domu starców, uważany za
zdrowego.
Obeszłam pałac aż do miejsca, gdzie pod starymi drzewami ciągnie się druciana siatka
ogrodzenia. Tu ścieżka kończy się w trawie. Ja jednak spostrzegłam, że to ogrodzenie pod starymi
gałęziami, zwisającymi tak nisko, że można dosięgnąć ich ręką, że ogrodzenie to przydeptane jest
aż do ziemi, wystarczy chwycić wyciągającą się usłużnie gałąź i przekroczyć przydeptane druty,
a potem iść dalej, zakazaną ścieżką zarośniętą niemal trawą, ścieżką, która, choć ledwie
dostrzegalna, to jednak prowadzi na taras pałacu.
Byłam ogromnie podniecona, drżałam na myśl, że może mnie zobaczyć siostrzyczka albo
administrator czy też sam lekarz naczelny, ale pragnienie ujrzenia tego zakazanego parku było tak
nieprzeparte, że szłam wzdłuż wysokiego ogrodzenia aż tam, do balustrady, skąd otwierał się widok
na miasteczko, gdzie zatrzymał się czas, miasteczko, przed którym jednak rysowały się na tle nieba
posągi nagich dziewcząt i młodzieńców, posągi młodych mężczyzn bez odzienia, starców
o biodrach przysłoniętych sfałdowanymi szatami, każdy z tych posągów stał na wysokim cokole,
tak że musiałam podnosić wzrok, żeby zobaczyć wykute w piaskowcu ciała, każdy z tych posągów
miał w rękach jakiś przedmiot, rzecz, owoce… A chociaż mieszkałam w miasteczku ponad
czterdzieści lat, nigdy nie znalazłam czasu, żeby popatrzeć na ten szpaler posągów, na ścieżki
rozbiegające się gwiaździście, drogi wysadzone strzyżonymi bukami, za którymi wznosiły się
figury przedstawiające miesiące, co sto metrów posąg, a wokół niego wychylające się bukowe
konary i gałązki, listowie czerwonych buków dotykające tych pięknych ludzkich ciał.
I kiedy zatrzymałam się przed posągiem nagiej młodej kobiety, nie potrzebowałam szukać
odpowiedzi w zarośniętym mchem starym napisie i w wierszu opiewającym maj, wykutym na
cokole. Ten posąg młodej ślicznotki o małych piersiach i wyzywających biodrach podziałał na mnie
bardziej niż lustro. Zrozumiałam, dlaczego dom starców oddzielono siatką drucianą od tego parku,
pojęłam, co to znaczy być młodym, być młodą kobietą, wyciągnęłam rękę i dotykałam łydek i ud,
i bioder, i czułam tę ziarnistość kobiecego ciała, czułam w palcach urodę kobiecej skóry
i zrozumiałam, dlaczego kilku rencistów odważyło się przydeptać siatkę ogrodzenia i na własną
odpowiedzialność i ryzyko pójść tam, by porównać się z tymi posągami.
A więc stałam tam, przyglądałam się wszystkim tym twarzom i ciałom, i jedynie kącikiem
oka spostrzegłam, że to, co posągi trzymają, ma jakiś głębszy sens, że właściwie wszystkie te
wyrzeźbione przedmioty towarzyszące posągom dopełniają, a nawet przedstawiają i reprezentują
cały rodzaj ludzki, wszystkie fazy tworzące razem to, co jest naturą, wiosną, latem, jesienią,
zimą…
I tak oto stałam przed posągiem Maja, i nagle pojęłam, że musiałam dojść aż tu, taka, jaka
jestem, aby — póki jeszcze czas — móc przeniknąć tajemnicę każdego posągu, a może kiedyś
tajemnice wszystkich tych posągów, które z całą pewnością nic więcej nie mówią ponad to, czym
jest ludzkie życie, cykl, który już niemal przebyłam. Zdawałam sobie sprawę, że w tych posągach
z piaskowca zawarta jest powieść, dzieje człowieka, który czekał tu na mnie, aby mi wykutym
w kamieniu pismem wyjaśnić to, o czym z pewnością wiedział hrabia Szpork i jego goście, którzy
przechadzali się tędy i odczytywali w posągach zdarzenia z życia człowieka.
Nikt nie szedł przez park, w dole leżało miasteczko otoczone rzeką i czerwonymi murami
obronnymi, tam, po drugiej stronie rzeki, wznosił się beżowy browar, jego komin, lśnił blaszany
dach, gdzie mieszkałam dłużej niż ćwierć wieku, gdzie byłam szczęśliwa, bo byłam piękna i młoda,
tak jak posąg młodej kobiety, pod którą ledwie można odczytać wśród mchu napis: Mai.
Postanowiłam, że codziennie będę chodzić zakazaną ścieżką tu, między posągi, które
chciały mi tyle powiedzieć, bo ja nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, że życie tak szybko
upływa. Właściwie to zanim zdążyłam się rozejrzeć, już musiałam sobie wyrwać pierwszy siwy
włos. Ale wówczas miałam ciągle wrażenie, że jest jeszcze sporo czasu, że na wszystko mam czas,
że starość to coś, co mnie nie dotyczy. A więc farbowałam włosy, likwidowałam wszystkie
zmarszczki kremami i masażem, Franci jednak pozostawał wciąż taki sam, wydawało mi się nawet,
że jest taki, jaki był, gdy miał trzydzieści lat, ale i on starzał się, bo oto nagle znalazł się na
emeryturze, nagle przeprowadziliśmy się do willi nad rzeką, którą sama sobie zaprojektowałam…
i nagle miałam urodziny, i skończyłam sześćdziesiąt lat, i nagle”dostałam paradentozy, i pan doktor
Szlosar wyrwał mi wszystkie zęby, i obiecał, że zrobi mi sztuczną szczękę, która będzie jeszcze
ładniejsza niż moje zęby, tak mówił pan doktor Szlosar, a ja czytając w jego oczach i głosie
uwierzyłam, że sztuczne zęby są jeszcze bardziej lśniące niż wszystkie te, które mi wyrwał, że
w Ameryce należy wprost do dobrego tonu, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, kazać sobie
wyrwać zdrowe zęby i zamiast nich wstawić takie, które można umyć pod strumieniem wody, że
plombowane zęby nadal się psują i powodują reumatyzm i choroby serca…
Mnie jednak zdarzyło się to jesienią, pan Szlosar był w dobrym humorze, jak mi
powiedziano: każda jesień to raj dla technika dentystycznego, bo to pora polowań i ostatnich sideł,
a myśliwi z naszego miasteczka tak czczą każde to polowanie, że upijają się i nad ranem, kiedy
czasami rzygają do rowu albo miski klozetowej, wypadają im te ich drogie sztuczne szczęki, tak
więc przez całą jesień aż do Nowego Roku pan Szlosar ma ręce pełne zębów, pracuje nawet
nocami, aby naprawić czy też zrobić nową sztuczną szczękę dla swoich klientów–myśliwych,
którzy płacą trzy razy tyle, ile zapłacili po raz pierwszy za swoją sztuczną szczękę.
Kiedy dziąsła mi się wygoiły, chodziłam na odciski dziąseł w gipsie, a po miesiącu
przyszłam pełna nadziei, uśmiechałam się, bo wiedziałam, że tego dnia włożą mi do ust te zęby
z porcelany, to dzieło kunsztu artystycznego, jak mawiał pan Szlosar, te konwalie zasadzone
w różowych dziąsłach.
Pan Szlosar zniknął w swojej pracowni, a kiedy zjawił się z powrotem w gabinecie, niósł na
cynowej tacy coś owiniętego w watę, poprosił mnie, abym usiadła w fotelu i zamknęła oczy,
otwarła usta, po czym wsunął mi do ust, na dolne dziąsła, coś chłodnego i ciężkiego, tak że pod tym
ciężarem opadła mi broda, potem włożył mi coś jeszcze wstrętniejszego, jakiś przedmiot, po którym
chciało mi się wymiotować, zaczęłam się dławić, ale głos pana Szlosara zaklinał mnie, żebym tylko
przyssała do podniebienia te srebrne sprężynki i poczekała chwilę, aż cała szczęka się zagrzeje. I ja,
która klaskałam, widząc pana Szlosara wchodzącego i niosącego na cynowej tacy to moje sztuczne
ocalenie, ten mój ratunek, miałam teraz wrażenie, że ścisnął mi całą głowę w imadle, czułam, że
jestem śmiertelnie blada, że całe moje ciało i dusza wzdragają się przed taką zniewagą, hańbą, którą
pozwoliłam sobie włożyć do ust, przed tym wrogim przedmiotem, tą chłodną macoszą pieczarą,
w której w dół i w górę sterczą i skapują stalaktyty i stalagmity. Zapłaciłam, pan Szlosar zapewniał
mnie, że to tylko sprawa przyzwyczajenia, że za żadne skarby nie wolno mi wyjąć tego jego dzieła
sztuki, do którego przywiązywał taką wagę, że muszę nawet z tym spać, że w najlepszej sytuacji są
starzejące się ekspedientki i urzędniczki, które muszą mieć zęby już choćby tylko ze względu na
urząd czy sklep.
Odprowadził mnie aż na rynek, właściwie to musiał mnie podpierać, oddalałam się z jego
gabinetu dentystycznego tak jakoś jak wdowa odprowadzana od mogiły, a on podpierał mnie
i szeptał mi do ucha, żebym nie wodziła ciekawskim językiem po tych zębach, ciekawski
i niespokojny język może dostać róży na koniuszku, a nawet raka, że jedna z jego klientek przez ten
swój ciekawski język nabawiła się takiej choroby i musieli ją najpierw leczyć na oddziale
psychiatrycznym, psychoanalityk nakładł jej do uszu, wbił jej w głowę rozkaz, że nie wolno jej, nie
wolno za żadną cenę zaspokajać swojego ciekawskiego języka, bo w przeciwnym razie z róży
będzie rak; pan Szlosar powiedział mi na pożegnanie, że jest wielu mężczyzn, zahartowanych
mężczyzn, którzy kazali sobie zrobić sztuczną szczękę, ale mieli ją w ustach tylko raz, a potem
odłożyli ją do szuflady i woleli żując skórki poodgniatać sobie bezzębne dziąsła, że mieli tam
wspaniałe guzy, które doskonale zastępowały zęby… Ba! Ja jednak zawsze byłam piękną kobietą,
a więc nie przyniosę mu wstydu i za wszelką cenę będę te zęby nosić! Mówił mi to poufnie i wyjął
całą swoją sztuczną szczękę, podsunął mi ją pod oczy i powiedział:
— Ja także chciałem te zęby wyrzucić, ale niestety! Jakżebym mógł proponować komuś’
sztuczną szczękę, jeślibym jej sam nie nosił? To byłoby tak samo jak z tym aptekarzem Kolarzem,
który ma głowę łysą jak kolano, a ciągle proponuje każdemu płyn na porost włosów, płyn wprost
niezawodny! Ale dla mężczyzn, którzy po raz pierwszy mają sztuczną szczękę, najlepszą rzeczą jest
podjąć z kasy oszczędności albo pożyczyć czy też wziąć od żony tysiąc koron, zafundować sobie
tydzień urlopu i siedzieć wśród ludzi w gospodzie, i pić piwo, od rana do późnej nocy łykać
wzmacniającą wódeczkę, bo to jedyny sposób, żeby o sztucznej szczęce zapomnieć… Oczywiście
— podkreślił pan Szlosar — podczas całej tej kuracji zęby muszą być w ustach…
A ja szłam przez rynek z uniesioną głową, musiałam tak iść, bo gdybym się choć odrobinę
pochyliła, głowa by mi obwisła i szczęka wypadła. Czułam to, rozpłakałam się, bo z góry
wiedziałam, że jestem staruszką, od tej chwili będę babsztylem, bezzębną staruchą, jako że czegoś’
takiego w ustach nie zniosę, nawet gdybym podjęła z kasy oszczędności wszystkie pieniądze,
gdybym piła przez pół roku, i to tylko szampana i piwo, bo przecież na tyle siebie znałam
i wiedziałam, że tych zębów nie zniosę, całe moje ciało, dusza, wszystko mi mówiło, że tej
sztucznej szczęki nie chce, z każdą chwilą coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że zostałam
oszukana, że mi do ust wsadzili kowadło z kuźni, tę ogromną szklaną popielniczkę na niedopałki
i zapałki, dwie ostre muszle z rzeki, o które już sobie skaleczyłam język, język przerażony tym
wszystkim bez reszty i obmacujący to obce w ustach, nie mogłam tego języka powstrzymać, jako
taki wcale ten mój język nie był ciekawski, ale oszołomiony, zwariował ten mój łakomy język,
krwawił i gotów był sam się zabić, tak bywa — opowiadali myśliwi — gdy łasiczka wpadnie
w sidła: wcale nie zraniona umiera po zachodzie słońca.
A więc kiedy wróciłam do domu, wyciągnęłam stare narzędzia ze Szkody czterysta
trzydzieści, wzięłam stalową dźwignię do zakładania opon, łyżkę, wyplułam zęby na stół,
przerażona patrzyłam na te zęby, które się ze mnie śmiały, śmiech rozdziawiał szeroko dziąsła,
i kilkoma uderzeniami roztrzaskałam te drogie zęby, porcelana roztrzaskała się jak butelka po
piwie, waliłam potem jak szalona, aż zmiażdżyłam na proch i pył te różowe dziąsła, a zęby
rozprysły się po kuchni. Zmiotłam resztki i wrzuciłam do pieca…
Kiedy przed świętami Wielkiej Nocy robiłam generalne porządki i odstawiłam stół do
zmywania, wymiotłam stamtąd jeszcze kilka zębów…
Stałam przed wykutym z piaskowca posągiem młodej kobiety, co pół godziny gdzieś za
wzgórzem startował samolot wojskowy, nad pałacem z ogłuszającym rykiem i świstem wzbijał się
prosto w górę, czasami cała eskadra, jeden samolot za drugim, tak że ten odgłos ich odrzutowych
silników i skrzydeł wywoływał lament i jęk jak podczas klęsk żywiołowych.
Stałam i wpatrywałam się w twarz tej spokojnej czystej kobiety spowitej mgławicą miłości
i pragnienia oraz oczywistości uczucia, jej profil rysował się na tle nieba, słońce ześliznęło się za
ogromne dęby, na błękitnym niebie nad kędziorami posągu lśniła linia, gdzieś tam na wysokości
dziesięciu kilometrów kreślił na niebie swój ślad promienny samolot, pozostawiał za sobą neonową
linię, tak jak ręka szklarza ciągnie diament i ryje w szkle głęboką rysę, wzdłuż której, gdy się lekko
uderzy, szyba przełamuje się, ten wznoszący się samolot zniknął teraz przysłonięty głową
z piaskowca, by po chwili pojawić się przy oku tej ślicznotki z kamienia, przebił jej głowę jak
szpilka secesyjny kapelusz…
Zawróciłam, patrzyłam na moje rytmiczne trzewiki, jak przesuwają się po wysypanej
piaskiem ścieżce, głowę miałam pochyloną, mijałam posągi kolejnych miesięcy, ale nie podnosiłam
wzroku, wiedziałam, że tu na mnie czekają i że mam przed sobą kolejne dni, dni, kiedy znajdę dość
sił, żeby spojrzeć na to, co rzeźbiarze baroku wyciosali z piaskowca dla hrabiego Szporka… i dla
mnie…
Kiedy przekraczałam przydeptaną siatkę ogrodzenia, aby ukradkiem niczym złodziej wrócić
do domu starców, na niebie nad miasteczkiem rozległ się ogłuszający huk. Jak zawsze odniosłam
wrażenie, że zawalił się browar, że rozpadła się w gruzy katedra Świętego Idziego, ale teraz
zdawało mi się jeszcze, że runął pałac, czekałam chwilę, że może zderzyły się nad domem starców
dwa samoloty odrzutowe, że lada moment zaczną jedne za drugimi spadać ich szczątki i zasypią
pałac i park z posągami… Ale panowała cisza, po prostu nie zdarzyło się nic innego, tylko
powietrze rozdarła ogromna detonacja za przelatującym samolotem, który przekroczył barierę
dźwięku. A ja ledwie zdążyłam cofnąć się o trzy kroki, ostrzeżona jakimś wyższym systemem
sygnalizacyjnym wyczułam, że rynna, ta sama, która trzymała się tylko w jednym miejscu, teraz
urwała się i nie zmieniwszy swojej poziomej pozycji, uderzyła o ziemię, kilka razy podskoczyła,
a potem leżała cicha i spokojna, wyciągnięta jak martwy już od dawna wąż.
Minął miesiąc mojego pobytu w domu starców i nagle poczułam się rozczarowana. A to
dlatego, że ciągle mniemałam o sobie, iż jestem kimś’ innym niż pozostali, pragnęłam, żebym do
pałacowego parku mogła chodzić tylko ja, po kryjomu, mieć swoją tajemnicę, robić coś
zakazanego, chodzić od posągu do posągu, obawiając się, że mnie ktoś zauważy. Wiedziałam
jednak, że każdy, kto tylko zechce, może przestąpić to ogrodzenie; że siatka jest tam właściwie
jedynie po to, aby zwrócić rencistom uwagę, iż za tym płotem rozciąga się jakiś raj utracony. Tak
więc bardzo często spotykałam tam mieszkańców pałacu, spacerowali, a ja już po tygodniu
stwierdziłam, że naprawdę to wcale nie patrzą na posągi, że spacerują tam tylko po to, żeby zabić
czas, żeby usiąść na ławeczkach ukrytych pod czerwonymi bukami, żeby porozmawiać, ale
przeważnie milczeć i patrzeć tępo przed siebie, a kiedy świeciło słońce, o tak, to owszem, każdy
rencista był prawdziwym czcicielem słońca, każdy wyciągał się, zamykał oczy i głowę zwracał ku
promieniom, całe godziny potrafili tak siedzieć w napięciu i nasłuchiwać, jak przez skórę
pomarszczonych twarzy przenika grzejące słońce, w tym świetle i blasku wszyscy jakby zapominali
o swoim losie. Widziałam, że niektórzy renciści wolą wystawiać grzbiet, ten swój kręgosłup, słońce
grzało ich w plecy, a oni co chwila wydawali jęk, jakby im słońce wcierało w plecy maść
kamforową, jakby ich nacierało wodą kolońską…
No i pewnego przedpołudnia zaznajomiłam się tu z trzema rencistami, którzy spacerowali
w milczeniu, czasami zatrzymywali się, spoglądali na siebie porozumiewawczo, wzdychali i szli
dalej. Znałam ich z miasteczka, w którym zatrzymał się czas, ale nigdy nie miałam okazji z nimi
porozmawiać, niezmiennie elegancki pan Otokar Rykr, z cwikierem na przemian to w palcach, to
wciśniętym u nasady nosa, urzędnik z fabryki pan Karol Wyborny, w kaszkiecie, jaki nosili
szoferzy, oraz pan Wacław Korzonek, maszynista z odkrytą głową, który swoje jasne włosy
nieustannie rozczesywał i zgarniał do tyłu rozcapierzonymi palcami.
Podniosłam wzrok na herb hrabiego Szporka, na siedem pióropuszy w dwóch rzędach, herb
umieszczony nad wyjściem z pałacu na taras zamknięty balustradą. Kiedy milczący starcy
przechodzili w zamyśleniu obok mnie, odwróciłam się i spytałam:
— Słyszałam, że są panowie znawcami i świadkami dawnych czasów. Czy mogliby mi
panowie powiedzieć, kto to był hrabia Szpork?
Zatrzymali się, spojrzeli badawczo na mnie, potem jeden na drugiego… I wydawało się, że
właśnie na to pytanie czekali, że spodziewali się go, ale nie od każdego rencisty, lecz właśnie tylko
i wyłącznie ode mnie, więcej: pragnęli, żebym to była ja, ja, którą od tak dawna znali, a dopiero
tutaj, w domu starców, stali oto twarzą w twarz ze mną i z pytaniem, jakie zapowiadało, że będzie
czymś’ więcej niż tylko podaną w grze piłką.
Pan Wacław Korzonek oburącz przycisnął do skroni nieposłuszne włosy, po czym zaczął
swoją opowieść:
— Narzeczoną hrabiego Szporka była baronówna Franciszka Apolonia z Sweerts–Reistów,
pan hrabia dał jej rok do namysłu, gdyby poczuła, że serce jej lgnie ku innemu mężczyźnie, żeby
mu to powiedziała… A potem ślub ich odbył się pierwszego maja tysiąc sześćset osiemdziesiątego
szóstego roku na Śląsku…
Powiedziawszy to, zwrócił się do dwóch swoich przyjaciół.
Pan Otokar Rykr wcisnął cwikier u nasady nosa.
— Jego małżonka — podjął — powiła mu dwóch synków, ochrzczono ich z iście królewską
pompą, ale wkrótce obu złożono w małych trumienkach w grobowcu koło kaplicy loretańskiej, tam,
w północno–zachodnim rogu klasztornego dziedzińca, później zaś’ hrabia kazał ich przewieźć do
Kuksu…
Powiedziawszy to, pan Rykr spojrzał na trzeciego znawcę i świadka dawnych czasów, pana
Wybornego, który ciągnął:
— W pałacu było później jak w klasztorze, augustianie odprawiali tu codziennie msze,
w których uczestniczył pan hrabia z dwiema córeczkami, sam zaś czytał im pobożne księgi,
córeczki więc pogrążały się w ascezie i pragnieniu czystego życia duchowego. Starsza, Eleonora,
wstąpiła do zakonu Zwiastowania Najświętszej Panny Marii i hrabia zbudował jej klasztor
w pobliżu Kuksu, zmarła w wieku dwudziestu lat. Druga córka, Anna Katarzyna, również chciała
wstąpić do klasztoru, ale pan hrabia rozgniewał się, mówiąc, że klasztory usiłują zagarnąć cały jego
majątek. Posłał kontessę w weselsze towarzystwo i sam znalazł jej narzeczonego, podpułkownika
Franciszka Karola Rudolfa barona Sweerts–Reista, a ponieważ pan hrabia cierpiał na przewlekłą
chorobę, w pałacu panowała surowa dyscyplina…
Oto co powiedział pan Wyborny i spocił się przy tym tak, że zdjął kaszkiet i delikatnie
przetarł jego wilgotne denko.
I wszyscy trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów nagle się rozjaśnili i roześmiali się
serdecznie, i patrzyli na mnie, podnieceni tym, że z szeroko otwartymi oczyma, zupełnie
oszołomiona, słuchałam tego, co mówili, oszołomiona tym, że wszystko wiedzą, że — choć to tacy
urodziwi mężczyźni — są tu, w pałacu, w domu starców, zupełnie tak samo jak ja i cała ta reszta.
Wszyscy trzej unieśli ręce, wyciągnęli palec wskazujący, a ja odniosłam wrażenie, że podają sobie
takt, że za chwilę wszyscy trzej zaczną śpiewać, oni jednak tak jakoś się wyliczali: jak dzieci, kiedy
deklamują wierszyk i jedno z nich musi wyjść z koła, i rzeczywiście, wyliczali się, a potem
wskazali na tego ostatniego, pana Wybornego, który podjął z przymkniętymi powiekami:
— Nikomu nie było wolno bez pozwolenia oddalić się z zamku i udać do miasta, wieczorem
wszyscy musieli być w domu i nie cierpiano żadnych zbytków, kapelmistrz i marszałek dworu
Tobiasz Seeman zapisał w swoim Dzienniku…
Pan Wyborny uniósł obie dłonie, otworzył oczy i energicznym gestem dał znak panu
Korzonkowi, który z radością ciągnął dalej:
— Poetka nadworna Klinkowska oraz jej kochanek Hieronim w obecności całego dworu
otrzymali na dziedzińcu zamkowym po pięćdziesiąt rózeg za miłosne igraszki i zostali bez zwłoki
wygnani, Hieronimowi pozostawiono jedynie Zippelpelz…
Zanim jeszcze pan Wyborny dokończył swoją partię, już uniósł rękę i dał znak panu
Otokarowi Rykrowi, który przyciskając ręce do piersi, mówił:
— Jerzy Wotawa, Parzyzek i Simon wybierali się czasem do miasteczka wieczorem, rano
przychodzili z nadwerężonymi nieco po szlachetnej zabawie facjatami… Wyszło to na jaw i dostali
od hrabiego lanie. Simonowi się to nie podobało i wegen Gegenbrummen dostał raz jeszcze. Sługa
Simplex, to znaczy błazen, dostał w skórę, bo nie chciał na rozkaz tańczyć. Inny, bo podjadał ser
i podpijał wino. Hrabia przez dwie godziny prawił kazanie myśliwemu Kostomlatskiemu za to, że
popsuł polowanie na dzikie gęsi. Hrabia sam zakazał przeklinania i polecił, żeby takiemu, co się
ośmieli kląć, żeby takiemu upartemu bluźniercy napchano do ust trzy łyżki smaru do kół. A jak pan
hrabia spostrzegł, że ktoś’ w pobliżu parku roznieca ogienek, podnosił straszliwą wrzawę… — Pan
Otokar Rykr odetchnął i spojrzał na swoich przyjaciół, że już dalej nie może, żeby wiec któryś
z nich podjął opowiadanie.
Pan Wyborny sam sobie dał oburącz znak jak na starcie i ciągnął wesoło:
— W mieście pan hrabia Szpork zauważył, że w szkole okiennica wisi tylko na jednym
zawiasie, i natychmiast pan nauczyciel musiał stanąć pod pręgierzem przed starym ratuszem ku
uciesze gawiedzi, ksiądz proboszcz Pabieński wolał opuścić miasteczko, niż znosić zniewagi ze
strony hrabiego… I tak pan hrabia umarł w tym pałacu, śmierć pana hrabiego wszystko załatwiła…
— Pan Wyborny przerwał, rozejrzał się, dał oburącz znak, wszyscy trzej zbliżyli do siebie głowy
i zadeklamowali na trzy głosy:
— …trzydziestego marca tysiąc siedemset trzydziestego ósmego roku…
Tak oto skończyli opowieść, nadal dotykali się głowami, oczy mieli zamknięte, trzej znawcy
i świadkowie dawnych czasów, a ja, która w miasteczku przez trzydzieści lat grałam w teatrze,
ogółem sześćset razy grałam w kółku teatralnym „Halek”, ja załamałam ręce, bo takiego teatru nie
widziałam, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak zagrał bez jednej choćby próby, ot, tak sobie, tu i dla
mnie.
Kiedy unieśli głowy i spojrzeli na mnie, klasnęłam w dłonie, wyciągnęłam ręce i wszyscy
trzej ujmowali moje dłonie, patrzyli na mnie i promienieli, jakby znaleźli we mnie i przeze mnie
powód, aby to, co tyle już razy sobie opowiadali, że nie mieli już żadnego powodu raz jeszcze tego
powtarzać, a więc ja oznaczałam pewnie dla nich natchnienie, wystarczający pretekst, aby mogli się
zaprezentować, aby mogli się pochwalić tym, co wiedzą…
Tegoż wieczoru zaraz po kolacji znawcy i świadkowie dawnych czasów zaprosili mnie na
spacer. Wiatr potrząsał konarami drzew i gałęzie wydawały dźwięk taki, jakby na każdej gałązce
powiewała chorągiewka. Kiedy minęliśmy bramę i szliśmy aleją, gałęzie, splątane ze sobą
i wplątane w siebie, ocierały się i drzewa skrzypiały i stękały jak stare barki i łodzie rybackie
w porcie. Wiatr ciągnął od dołu, od rzeki, niosąc ostrą woń. Trzej renciści milczeli, bo szliśmy
skrajem miasta, wysokie latarnie sodowe oświetlały żółto drogę i ulicę, domki i przechodniów.
Tymi przechodniami byliśmy jednak tylko my, nie jeździły nawet samochody ani motocykle. Kiedy
przechodziliśmy koło okien, tu i ówdzie mimo zasłon polśniewały błękitne ekrany telewizorów, na
których toczył się jakiś ważny mecz piłki nożnej, bo widzowie krzyczeli, tysiące widzów
wybuchało radosną wrzawą. Kiedy znaleźliśmy się na Starych Wałach, pan Korzonek skręcił
w zacisze. Tu latarnie były niskie, gazowe, oświetlały listowie, które je przysłaniało, niskie domki
oddzielały od drogi płoty, ale przez szpary widać było błękitne telewizory. A w dole płynęła Łaba,
piętrzyła się nieczystościami, kopiate dno lśniło puszkami i słoikami.
Kroczyliśmy tu wolno, blask latarni gazowych obejmował tu i ówdzie budynek, okna,
ogródki na tarasach, królikarnie, chlewiki, cementowane podwórka, pralnie i drzewka, i krzaki
porzeczek i agrestu, które były tak samo chore jak Łaba. A potem szliśmy pod wiatr przez most
i dalej ulicami, nigdzie nie spotykaliśmy nikogo, gdy spojrzałam w górę i w dół ulic, które
przemierzaliśmy, ani na Jeździeckiej, ani w alei Elżbiety nie widać było żadnego przechodnia, tylko
od domku do domku niósł się głos komentatora międzynarodowego spotkania piłkarskiego.
Kiedy wyszliśmy z uliczki na główną aleję, wiatr, który zdmuchnął papierki z całego rynku
i powywracał kosze wraz z ich zawartością, teraz pędził to uliczką wprost na nas. Obróceni plecami
wycofaliśmy się aż na główną aleję i po kilku krokach wiatr ustał. Okna hotelu „Na Książęcym”
polśniewały słabo, na wysokości parteru błyszczała w nich telewizja, tak jakby w oddali wschodził
księżyc, kelnerzy w białych kurtkach stali i bez ruchu wpatrywali się w ekran, ale na rynku nie było
żywego ducha. Kolumnę dziękczynną z figurą Najświętszej Panny Marii oświetlały subtelnie cztery
kandelabry z kutego żelaza, latarnie gazowe z ubiegłego wieku, cztery posągi świętych stały na
cokołach i zdawało się, że tańczą.
Pan Rykr wcisnął na nos cwikier, zgarnął dłońmi do tyłu wypomadowane włosy, tak że
przylgnęły mu do głowy jak czarny czepek kąpielowy, i zaczął mówić cicho, patrząc na swoich
dwóch przyjaciół, którzy stali niczym biegli sądowi, wsłuchiwali się w każde słowo, spoglądali
w górę i jedynie skinieniem głowy wyrażali wiarę w to, co ich druh mówił…
— Miasteczko to — opowiadał pan Rykr, trzymając się lekko za szyję —
w sześćdziesiątych latach minionego stulecia liczyło trzy tysiące pięciuset mieszkańców i trzysta
czterdzieści domów, prowincjonalne miasteczko położone w nadzwyczaj urodzajnym Złotym
Paśmie Nadłabiańskim, gdzie dojrzewały nie tylko kłosy zboża, ale i rzepak, zwany królewskim.
Dlatego też przyjeżdżali tu furmani aż spod Karkonoszy i Jesztiedu, aby kupować jagły, mąkę,
kaszę mannę, soczewicę i groch. Obok tych bogatych krupiarzy, których w owych czasach było
dwunastu, mieszkali tu trzej blacharze, krawców było dwudziestu sześciu, rymarzy dwóch,
nożowników dwóch, kuśnierzy pięciu…
Dwaj znawcy i świadkowie dawnych czasów nagle stali się czujni, obronnie unieśli dłonie
i jeden po drugim zawołali:
— Sześciu!
Pan Rykr zamyślił się i zaczerwieniwszy się lekko, poprawił:
— Kuśnierzy sześciu, garncarzy trzech… Pan Korzonek uniósł rękę i wysokim radosnym
głosem zrobił dygresję:
— Garncarz Sztolba miał warsztat koło Bobnickiej Bramy i zachował się po nim polewany
garniec na mleko z ozdobami wyobrażającymi życie…
Cofnął się, ukłonił i ręką dał znak, aby jego przyjaciele podjęli tok opowieści, a ja
słuchałam, dziwiłam się, że tego wszystkiego nie wiem, że wszystko to, co słyszę, jest
najpiękniejsze, że nic piękniejszego nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu, bo wszystko, co opowiada
się o naszym miasteczku, musi być piękne…
— Sklepikarzy było dwudziestu trzech, kupców dziewięciu, powroźników czterech,
z których znany jest nam Kreibich, co mieszkał w nędznym Purku na Załabiu, kapelusznik jeden,
czapkarzy czterech, grzebieniarzjeden, piekarzy jedenastu, kołodziejów dwóch, zegarmistrzów
dwóch, garbarzy pięciu, cieśla jeden, mistrz murarski jeden, hycel jeden, przewoźników czterech,
cukierników dwóch…
I rozwarły się szeroko wahadłowe drzwi hotelu „Na Książęcym”, i wybiegli młodzi ludzie,
ich uniesione ręce wyrażały zachwyt, potrząsali dłońmi w powietrzu i wrzeszcząc, biegali wokół
rynku, i krzyczeli:
— Gol!
Przez caiy ten czas, kiedy młodzi ludzie biegali wkoło i entuzjastycznie ryczeli, pan
Korzonek trzymał rękę uniesioną w górę, a kiedy ostatni z młodych ludzi zniknął, znowu zabrał
głos i dodał niezmiennie wysokim tonem:
— Najsławniejszym cukiernikiem był Jan Obst, którego wspominał jeszcze Otakar Theer,
poeta…
Ukłonił się i cofnął o krok, i ukazał uniesioną głowę z profilu, wobec czego pan Rykr podjął
opowieść i ciągnął dalej:
— …handel drewnem jeden, siodlarze trzej i wszyscy nazywali się Holomouccy, stolarzy
czterech, szewców dziewiętnastu, gospod tyleż samo, z czego sześć było szynkami, maślarzy
dwóch, ceglarzy dwóch, mydlarz jeden, księgarzy dwóch, rybak jeden na Załabiu, młynarzy dwóch,
Karol Radymski i Józef Młynek, ślusarze dwaj, mleczarka jedna, tkaczy trzech, tokarz drewna
jeden, fryzjerzy dwaj, dekarz jeden, farbiarzy dwóch, kramarzy pięciu, zdun jeden, sklepów
z towarami łokciowymi było pięć, dwa magazyny mączne, jeden skład naczyń… — Głos pana
Otokara Rykra kapał niespiesznie, uświęcające, wzruszająco, czysto, tak jak odmawia się litanię ku
czci Najświętszej Panny Marii, wiatr wymiótł rynek tak gładko, że bruk lśnił niczym włosy, którym
pan Rykr nie poskąpił pomady.
I oto z ulicy Mostowej wyszły dwie ogromne kobiety, olbrzymki, jak by powiedział
stryjaszek Pepi, jak Maria Teresa, kroczyły, miały uczesane w wysokie fryzury tlenione blond
włosy, związane długimi białymi szalami, włosy sterczały niczym pióropusze, jakby te kobiety
zgarnęły owe włosy w dłonie i teraz trzymały je w górze… ale one szły i na coś się cierpko użalały,
a mnie wydawało się nawet, że jedna miała łzę w oku, szły przez rynek, przed nimi podskakiwał
i raz po raz oglądał się piesek, ale olbrzymki nadal kroczyły przed siebie, obie paliły papierosy
i wiatr co chwila porywał im iskierki, które pędził przed sobą, póki nie zgasły…
Po chwili i my ruszyliśmy, przemierzyliśmy rynek i szliśmy uliczkami, zaglądaliśmy przez
okna do mieszkań, w każdym polśniewał błękitnie telewizor szarpany ruchami piłkarzy. Pan
Korzonek opowiadał wysokim głosem: — Przed stu laty było w naszym miasteczku dwadzieścia
gospód, dziesięć szynków i trzynaście sklepów, gdzie prowadzono wyszynk alkoholu. Ale ludzie
zabawiali się również w inny sposób. Do miasteczka przybywali wędrowni akrobaci, iluzjoniści,
prestidigitatorzy. I wówczas już przyjeżdżały rzadkie widowiska, obrazy wyświetlane na ekranie.
Z początku nieruchome, później ruchome, i to była nie lada sensacja. Już w tysiąc dziewięćset
piątym roku pojawił się na placu Gier i Zabaw namiot, gdzie wyświetlano sceny z wojny rosyjsko–
japońskiej, i w budzie zrywały się okrzyki radości, kiedy Japończycy zmykali przed Rosjanami.
Wszystkim zdjęciom towarzyszył komentarz słowny, czasami też akompaniament muzyczny
z potężnej tuby gramofonu. Obrazki te nazywano magiczno–spirytystycznymi. W czwartek
trzeciego maja tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku odbyło się takie przedstawienie
w gospodzie „Biesiada” pana Pelikana, a obrazki rzucał na ekran pan Wiktor Ponrepo, artysta.
W niedzielę czwartego listopada podobne przedstawienie miało miejsce w hotelu „Na Książęcym”,
a obrazy wyświetlał odczytywacz myśli i hipnotyzer Schobl. W roku tysiąc dziewięćset ósmym na
placu Gier i Zabaw pojawił się wędrowny biograf Ponca i przedsiębiorstwo The Royal Bioscop
Corby już z obrazkami ruchomymi — filmami…
Szliśmy Wielkimi Wałami, wśród pochylonych gałęzi starych kasztanów nieruchoma woda
lśniła czarną taflą, w której odzwierciedlały się przez sitowie liści latarnie gazowe, kroczyliśmy
obok smutnego majątku ziemskiego, wzdłuż wysokich, długich murów, przez wybitą bramę
ogromna latarnia oświetlała stosy złomu żelaznego, pryzmy zużytych lodówek, zamrażalników,
wózków dziecinnych, sterty niepotrzebnych radioodbiorników i telewizorów. Pan Wacław
Korzonek był przejęty. Nad uliczkami szumiały i łączyły się dźwięki wszystkich telewizorów,
wrzawa i radosne okrzyki, które zlewały się z dodającym otuchy wołaniem tysięcy widzów; ich
głosy szumiały jak morze, jak przypływ, który rytmicznie to słabł, to znów się wzmagał, nad jego
falami jednakże nadal królował głos komentatora, dobitny, pełen entuzjazmu, jego głos przechodził
w krzyk i wołanie, co przemieniało się w dźwięk trąb wojennych.
— Mój dziadek — opowiadał pan Korzonek — kiedy wrócił z wojska, ożenił się i służył
jako parobek w Michli koło Pragi. W roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym przyszedł tu
pieszo z żoną i trojgiem małych dzieci, które wieźli w wózku, a pod nim umocowali kilka garnków,
przyszedł tu na służbę do Zedrycha. I tutaj dziadunio został parobkiem i woźnicą… — Mówiąc to
dotknął kruszącego się muru pańskiego dworu, w którym znajduje się dziś zbiornica złomu
i makulatury. — Mieszkanie dostał — podjął po chwili — w izbie czeladnej, było to rozległe
pomieszczenie, gdzie w każdym rogu gnieździła się inna rodzina. Piec stał pośrodku i należał do
wszystkich. Ci ludzie nie znali teatru ani żadnej innej rozrywki.
Takich izb czeladnych było w tym budynku kilka obok siebie. Ludzie prócz codziennej
harówki nie znali nic lepszego, a ponieważ komornik czy też parobek mógł sobie rocznie
wyhodować jedno albo i dwa prosięta, w porze świniobicia bywało wesoło. Dlatego dziadunio
cieszył się, że znów odbędzie się spotkanie weteranów, na którym debatowano w jednolitych
mundurach, były one podobne do wojskowych, kurtki polowe, dystynkcje z gwiazdkami
i kapelusze z kogucimi piórami, pióropusze. Dowódcy plutonów mieli pasy z długimi frędzlami,
najwyżsi zwierzchnicy szarfy na piersiach, a całe stowarzyszenie — swój sztandar…
Pan Korzonek opowiadał, a my tymczasem przeszliśmy przez cichy most i zmierzaliśmy
w stronę wieży ciśnień, wiatr zerwał się znowu i niósł pył i papierki, i liście, musieliśmy się znowu
obrócić i iść tyłem pod wiatr, mogłam zajrzeć przez okno każdego domku do pokojów, do
mrocznych kuchni, gdzie błękitnie polśniewał ekran.
I tak zatoczyliśmy krąg, i znaleźliśmy się znów na rynku, wiatr niósł papierki i puste
opakowania po lodach, pudełka od papierosów, popędzał je jak małe papierowe wiatraczki —
w nieregularnym rytmie.
Z ulicy Mostowej wybiegły trzy pulchne dziewoje, kłusowały dziarsko, miały na sobie
dresy, na te dresy naciągnęły jeszcze jedne dresy, tym razem igelitowe, i tak owinięte w celofan jak
bombonierki z czekoladkami kłusowały dziarsko z Wyspy, kiedy przebiegały obok nas, poczuliśmy
zapach powietrza i wiatru, głowy miały obnażone i z grzyw kapał im pot, kłusowały dziarsko,
sapały, pot je oblewał i przysłaniał im twarze jak prysznic, one jednak uśmiechały się i wbiegły
w aleję Elżbiety, cieszyły się, że zrzucą kilka kilogramów wagi, i były przekonane, że dopiero
potem będą mogły być szczęśliwe, zupełnie tak samo jak te dziewczyny, które mają wagę
proporcjonalną do swojego wzrostu…
Pan Karol Wyborny wskazał na kolumnę wotywną z figurą Najświętszej Panny Marii
i powiedział:
— Przed stu laty policja niewiele miała do roboty, tu czy tam jakiś pijak albo bójka
w którejś z nie istniejących już dziś gospód, takich jak „Mała i Duża Tancbuda”, „W Niebioskach”,
„Pod Krwawym Gnatem”, „Pod Skórą” i inne. Do zajęć policji należało także kontrolowanie pory
zamykania oberż i restauracji, a wreszcie pilnowanie, żeby chłopcy nie kąpali się
w niedozwolonych miejscach, a przede wszystkim nie skakali na głowę z poręczy ówczesnego
drewnianego mostu Pod Halerzowymi do rzeki. Zwierzchnikiem policji był inspektor pan Szulc,
który chodził zawsze po cywilnemu, w czarnym ogoniastym surducie i w majestatycznej czarnej
czapce urzędowej z kokardą. Na ulicach pojawiał się z rzadka, wówczas tylko, kiedy —
z wyjątkiem cotygodniowych jarmarków w poniedziałki i czwartki — o ustalonej porze otwierał na
rynku targ potężnym okrzykiem: „Można sprzedawać!”, a jednocześnie jeden z policjantów
umieszczał na ogrodzeniu otaczającym kolumnę z figurą Najświętszej Panny Marii blaszany
proporczyk z herbem miasta…
A wiatr znów się uciszył, trzej starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów skręcili
z rynku w ulicę Mostową, kroczyłam między nimi, szliśmy jezdnią, bo nikt nie jechał ani
samochodem, ani motocyklem, serce waliło mi jak młotem, kiedy słuchałam tych opowieści,
o których nie miałam zielonego pojęcia, obróciłam się i dopiero teraz ujrzałam prawdziwy rynek,
rynek, na którym widziałam to, czego tam nie można było zobaczyć, ale co widzieliśmy — ja i moi
trzej przyjaciele, starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów, do których i ja już teraz należę.
Drżałam na myśl, że ci trzej starsi panowie mogliby się na mnie pogniewać, gdybym im coś
powiedziała, gdyby im coś strzeliło do głowy i pogniewali się nagle na mnie, gdyby mnie przestali
lubić, zapragnęłam, żeby żyli na tym świecie bardzo długo, przynajmniej tak długo jak ja, żeby mi
ciągle opowiadali o coraz to innych i innych wydarzeniach, które miały miejsce bardzo dawno
i które podniecały mnie bardziej niż stare podania i legendy czeskie…
Zatrzymaliśmy się na środku mostu, z głębi w blasku latarni unoszących się wysoko nad
filarami wiatr przynosił zapach chemikaliów, spłukiwanego pirytu i fenolu, spływających już od lat
skądś aż z Chwaletic, które naszą piękną rzekę przemieniły w kanał przemysłowy o bagnistym dnie
i wodzie jak bukiet bogatek, o czerwonej, krwawej wodzie, w której nie można się już kąpać. Pan
Korzonek, jego jasne włosy rozwiewał wiatr, podwyższając jakby jego ostro rzeźbiony profil, pan
Korzonek, który, kiedy opowiadał, to zawsze był taki piękny, ten stary znawca i świadek dawnych
czasów był o pięćdziesiąt lat młodszy, odmłodniał, snując opowieści, spoglądał w górę, ale
jednocześnie wstecz, w czasy, kiedy zdarzyło się to, o czym opowiadał… Teraz wskazał drugi
brzeg, tam, gdzie nad rzeką błyszczały światła piętrowych budynków ukrytych bez reszty w mroku
nocy i słabo oświetlone okna raz jeszcze odbijały się w toni, wskazał i powiedział:
— Tam, proszę państwa, stamtąd, gdzie teraz błysnęło światło w oknie,
dwudziestosześcioletni dziennikarz Jan Neruda z ogrodu winiarni „U Fiszerki” podziwiał, jak
piękny jest widok Wyspy, majestatycznej Łaby i szum kaskady. Nerudę zachwycała i radowała
czystość języka czeskiego, jakim posługiwały się nasze dziewczęta…
Powiedziawszy to, obrócił się i wskazał miasto, nad rynkiem wznosiła się figura
Najświętszej Panny Marii, oświetlona z dołu blaskiem ulicznych latarni…
— Tam, tam mieszkał zegarmistrz Franciszek Donat, który dwudziestego trzeciego lipca
tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku zgłosił na krajową wystawę jubileuszową, aby rozsławić
dobre imię miasteczka, trzy zegary… — mówił wysokim głosem pan Korzonek i nagle rozbłysły
światła w oknach nad rzeką, jedno po drugim zapalały się po raz wtóry odbiciem w rzece, w młynie
otwarło się szeroko okno, w blasku żarówek pojawiła się postać młodego mężczyzny, młody
mężczyzna wyrzucił w górę i rozpostarł ramiona, i zawołał:
— Wygraliśmy!
I wystrzelił w górę rakietę, która zapaliła się, po czym rozpryskiwała się, opadając,
a kolorowe zimne ognie tryskając w krąg iskrami, wpadały do rzeki, by należycie uczcić
zwycięstwo… Przejeżdżały pierwsze samochody, pełen entuzjazmu kierowca opuścił szybę
i wykrzyknął:
— Wygraliśmy cztery do zera!
I wymachiwał rękami, i błogosławił nam.
Pan Korzonek skinął głową i podjął:
— Pierwszy wielki zegar salonowy był to chodzący przez miesiąc bez nakręcania zegar
wahadłowy, wskazujący na bocznych tarczach dzień miesiąca, liczbę dni w miesiącu i dzień
tygodnia. Zegar ten miał dwa i pół metra wysokości, był w stylu renesansowym, a jego wartość:
dwieście złotych. Drugi zegar, repetujący, bił o każdej porze. Trzeci zegar przeznaczony był dla
kawiarni i pojawiająca się na tarczy czerwona gwiazdka przypominała o konieczności
nakręcenia…
Pan Korzonek przestał mówić, oświetlone okna przy ulicy Mostowej otwierały się, ludzie
wychylali się i przez szerokość ulicy krzyczeli do siebie i wymachiwali rękoma, gratulowali sobie
w powietrzu, kiedy wyszliśmy na rynek, zatłoczony był cały biegającymi tam i z powrotem ludźmi,
z hotelu „Na Książęcym” płynął po schodach tłum gości, którzy oglądali mecz, wołali
i pokrzykiwali do siebie, tak jakby to oni odnieśli zwycięstwo… Trzymając się za ręce,
przedzieraliśmy się z powrotem do pałacu, teraz właśnie, przed aleją starych kasztanów, wiatr dął
nam w plecy, tak że szliśmy odchyleni do tyłu, bo ten wiatr jakby chciał nam podciąć nogi, jakby
całe nasze postaci głaskał ogromną, lecz delikatną łapą.
Pod pierwszymi wielkimi konarami, w głębokim mroku, pan Wacław Korzonek skupił nas
wokół siebie, ni stąd, ni zowąd objęliśmy się wszyscy, trzymaliśmy się za ramiona otaczając stary
pień, podczas gdy w koronach skarżyły się i jęczały trące się o siebie gałęzie, a pan Korzonek
opowiadał nam dalej:
— Dziś to wszystko cyfry, statystyka, powodzi się ludziom lepiej niż w tych dawnych
złotych czasach. Na początku naszego wieku pisano w „Horyzoncie Nadłabiańskim”: „Obiadem
większości zamiejscowej pracującej klasy robotniczej był i jest kawałek chleba i bądź to odrobina
kawy, bądź też szklanka wódki, «seta», bo innej gotowanej strawy nie można wziąć z domu do
pracy, a jedynie z rzadka kobieta albo dziecko może obiad przynieść…”. Tyle „Horyzont
Nadłabiański”…
Pan Otokar Rykr dodał z uśmiechem:
— Damskie kapelusze za moich młodych lat miały wielkość kół od wozu, ozdobionych
botanicznym ogrodem i rezerwatem ptaków, sięgającym aż po niewielką woalkę… Ogromne
kapelusze przymocowywano metalowymi szpilami długości dwudziestu centymetrów, często
o ozdobnych łebkach! Wystające końce tych szpil stanowiły znaczne zagrożenie dla otoczenia,
zwłaszcza w tłoku, kiedy to twarzy każdej sąsiadującej z damą osoby groziło zadraśnięcie ostrzem
szpili. Podjęto więc zdecydowaną walkę z niebezpiecznymi szpilami, która trwała tak długo, aż
wreszcie zarządzenie policji nakazało zabezpieczanie ostrza szpil specjalnymi ochraniaczami…
Powiedziawszy to, pan Rykr uśmiechnął się, po czym i my, jedno za drugim, przyłączaliśmy
się i w końcu śmialiśmy się wszyscy, jakby nas to wspomnienie odmłodziło. Ale zerwał się wiatr
i powiał w koronach starych kasztanów, suche konary jęczały i trzeszczały, po czym spadały na
drogę w alei i suche drewno uderzając o ziemię, roztrzaskiwało się jak urwany czarny żyrandol…
Dawny pałac hrabiego Szporka został zbudowany ściśle na osi południowej. Kiedy spadł
deszcz, a potem minął i pojawiało się słońce, to południowa ściana szybko wysychała, podczas gdy
ścianę północną jeszcze bardziej cętkowały porosty, szare i zielone mchy i rokitnik. Wzdłuż tej
północnej ściany nikt nie chodził, a jeśli nawet, to tylko po to, aby tyłami przekroczywszy
przydeptaną siatkę, dostać się do pałacowego parku ozdobionego czerwonymi bukami i posągami
z piaskowca. Te posągi również miały swój udział w porach deszczowych, kiedy po ziarnistych
ciałach spływał deszcz, kapał z uniesionych ramion, bród i nosów; kiedy pojawiało się znowu
słońce, cały posąg zwrócony ku południowi natychmiast wysychał, podczas gdy ciała po stronie
północnej były wilgotne i także obrośnięte porostami, mchem i rokitnikiem. Te posągi
przypominały jakoś pnie starych buków, konary dębów i osik… Jako że wiatr dął z północy
i zachodu — tak samo jak pałac i posągi — kora drzew od strony północnej była gruba i cętkowana
porostami i mchem, podczas gdy pnie zwrócone na południe były gładkie, bardzo gładkie,
zwłaszcza pnie buków i osik, tak że ilekroć się tam znalazłam, nie potrafiłam się powstrzymać
i głaskałam każdy pień, który przypominał gładkie ciało delfina czy foki, czułam pod palcami tę
gładką skórę…
Wszystkie okna w domu starców przysłaniały firanki ze sztucznego tworzywa, a kiedy
pogoda dopisywała, renciści przez całe przedpołudnie przechadzali się po korytarzach, które tonęły
w słońcu, za firankami lśniły okulary i co chwila pojawiała się w oknie ludzka ręka, która
odgarniała firankę, przez chwilę firanka wydymała się i poruszała, jakby zaplątał się w niej
pazurkami przestraszony ptaszek. Jednakże po chwili firanka unosiła się i do okna przedzierał się
rencista, i tak jakoś z ogromnym zapałem otwierał je, a ono rozchylało się gwałtownie, i starcy
i staruszki wychylali się i rozglądali po dziedzińcu, jakby ich ktoś zawołał albo jakby nagle zaczęli
się dusić i musieli łyknąć odrobinę świeżego powietrza, bo cały dom starców cuchnął nieustannie
środkami dezynfekcyjnymi, lekarstwami i dziecinnymi pieluszkami. Co chwila wychylało się pięć,
sześć ludzkich twarzy i ich właściciele spoglądali bacznie na wszystko, co tylko poruszało się przed
wejściem do pałacu, śledzili kroki każdego, kto przechodził, tak jakby to był cud, jakby przez
dziedziniec szedł wesoły orszak weselny albo smętny kondukt pogrzebowy.
Właściwie w pewnym sensie stanowiło to jakby ciąg dalszy domu rodzinnego, mnie
w browarze także zaskakiwał ni stąd, ni zowąd wielki niepokój, ja też odgarniałam firanki
i otwierałam gwałtownie okna, wychylałam się i choć obok browaru nikt nie przechodził, tylko od
czasu do czasu przejeżdżał samochód albo z turkotem wlókł się wóz zaprzężony w konie lub
krowy, wychylałam się i spoglądałam uważnie, tak jakoś byłam dumna z tego, że mam ciepłe
gniazdko rodzinne, ognisko domowe, piękne firanki. Ale otwierałam okna i zostawiałam je otwarte
od samego ranka do południa cztery razy do roku, bo w miasteczku, w którym zatrzymał się czas,
odbywał się doroczny targ bydła i obok okien browaru chłopi i handlarze, Cyganie i nasi prowadzili
bydło na targ, już z daleka słyszałam rżenie koni, a potem pod moimi oknami kłusowały po drodze
uwiązane za bryczką konie w samych tylko uździenicach, pięć, sześć, czasami nawet dziesięć koni,
w grzywy a także u nasady ogonów wplecione miały źdźbła słomy, rżały i ich kopyta dzwoniły na
twardym bruku, pastuchy pędziły krowy czasami nawet w pięciu rzędach, gospodarze szli
i prowadzili na targ tę swoją krówkę, która była smutna, i tak niekiedy przechodziło pod moimi
oknami czterysta, pięćset sztuk bydła i koni, pozostawiały za sobą zapach obór i stajni, a ja
wychylałam się i patrzyłam na te korowody, które po południu wracały, ogromnie przerzedzone,
o tyle sztuk mniej, ile ich sprzedano, widziałam też tych chłopaków z ich krówkami, które wracały
do domów i znów były wesołe, cieszyły się tą swoją obórką zupełnie tak samo jak ja swoim
domem.
Kiedy weszłam po raz pierwszy do mojego nowego domu, do pałacu hrabiego Szporka,
podczas gdy na dziedzińcu z otwartych okien przyglądało mi się z zaciekawieniem kilkadziesiąt
twarzy, tu, w westybulu pomalowanym na oślepiająco biały kolor, naprzeciwko mnie schodzili
starcy i staruszki, ostrożnie, przytrzymując się poręczy, niektórzy o dwóch kulach, energicznymi
ruchami opuszczali się ze stopnia na stopień, spostrzegłam, że ściany westybulu i konsole na
zakrętach ozdobione są białymi posągami nagich młodych kobiet, jakichś greckich bogiń
zaskoczonych męskim spojrzeniem i przerażonych, broniących się uniesionymi rękoma,
spostrzegłam posąg energicznej bogini łowów mocnym ruchem ręki sięgającej po strzałę do sajdaka
na plecach, rozmarzone posągi młodzieńców, nagich, o niemal dziecięcym przyrodzeniu,
młodzieńców pogrążonych w nieświadomości, o wiotkich, jeszcze chłopięcych członkach…
I obok tych posągów schodzili co jakiś czas na dół, a potem na dziedziniec starzec
i staruszka, wlekli się o kulach renciści albo wybiegała skądś nagle siostrzyczka, czarne trzewiczki
wystukiwały pospieszny rytm kroków, biały wykrochmalony kornet przefruwał po schodach jak
biała mewa śmieszka, kornet i jego ruch zwalniały jeszcze bardziej i tak już powolny i ostrożny
chód rencistów.
Stałam na pierwszym stopniu, a kiedy uniosłam głowę, spostrzegłam, że sufit ozdobiony jest
freskami przedstawiającymi tańczących nagich mężczyzn i kobiety, dziesiątki młodych ciał
poruszających się na freskach w barwnych tańcach, tak wpatrzonych płonącymi oczyma w taniec,
że nikt spośród tych tańczących nimf i faunów nie wiedział, co się wokół niego dzieje, ręce łączyły
się, a nagie ciała tańczących z bezgłośnym grzmotem przenosiły się w skokach z prawej strony na
lewą, w skokach, w których jednak pozostawały bez ruchu wpatrzone w siebie pożądliwe oczy.
Wśród twarzy rencistów rozpoznawałam i takie, które znałam z miasteczka, gdzie zatrzymał
się czas, ci ludzie spoglądali na mnie i także mnie poznawali, także odgadywali w mojej bezzębnej
twarzy i spoza zmarszczek odczytywali, że to ja, którą spotykali na rynku, znali z kina i teatru, tak
jakoś przypatrywaliśmy się sobie przez chwilę i z poczuciem winy kiwaliśmy siwymi głowami,
jedno nad drugim wzruszaliśmy ramionami, że nic się nie da zrobić: z takich pięknych początków
taki żałosny koniec… A ponieważ Franci był kierownikiem browaru i musiał chodzić na wszystkie
bale wszystkich stowarzyszeń i partii, na wszystkie zabawy, na których mnie wybierano królową,
a zresztą także i ci wszyscy, co wówczas byli młodzi i lubili tańczyć równie chętnie jak ja, tak jak
na freskach na suficie fauny i nimfy, mieli takie oczy upojone tańcem i alkoholem, zrozumiałam
więc, że ci renciści, kiedy przyszli tu po raz pierwszy, że również i oni spoglądali na sufit i stali
przez chwile zdumieni tym, iż cały ten czas młodości umknął i człowiek zestarzał się, wcześniej niż
się tego spodziewał…
Z konsoli rozbrzmiewała muzyka radiofonii przewodowej, Skarby świata całego okrążały
orkiestrą smyczkową każdego, kto wkroczył w krąg ich czaru, lecz muzyka ta wcale nie dźwięczała
jak wymówka, ale tak jakoś szemrała niczym melancholijne wspomnienie dawnych czasów…
A kiedy weszłam na piętro i zajrzałam w jaśniejące korytarze i w głąb sal zalanych słońcem,
cały ten zbudowany na osi południowej pałac zdawał się przypominać ogromne oświetlone
akwarium, gdzie wśród wodorostów poruszają się lśniące rybki. Ale to nie były rybki, to były
lśniące szkła okularów i te okulary przysłaniające nieruchome oczy siedzących w odrętwieniu
rencistów niemal niedostrzegalnym ruchem drgnęły i drżały w rytm uderzeń serca.
Zauważyłam, że niektóre oczy za okularami lśnią od łez, jednakże nie od łez nad tym, że
człowiek jest stary, ale od chronicznych łez zmęczonych oczu: tak za dawnych czasów używano
okularów do ukrycia spłowiałych od płaczu oczu. I natychmiast spostrzegłam, że pałac podzielony
jest na dwa oddziały. W jednym skrzydle mieszkają kobiety, w drugim — mężczyźni. Już od
pierwszej chwili rzucało się to w oczy. Na korytarzach oddziału kobiecego przy każdym oknie
znajdowały się kwiaty, mury pałacu były tak grube, że we wnęce każdego okna można było przed
firanką postawić stolik i kilka krzeseł, tak że powstawał tam zakątek przypominający niewielką
altankę, werandę…
Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie na korytarzach siedziały w słońcu staruszki, jedne
w atłasowych podomkach, inne znów odziane w najlepsze w swoim czasie suknie, zgodnie z modą,
która wyszła już z obiegu przed trzydziestu i więcej laty, siedziały i w palcach ich poruszały się
druty albo szydełka, druty te poruszały się szybko, owinięty palec popuszczał nić albo wełnę, druty
pracowały szybko, niewiarygodnie szybko, tak że wydawało się, iż staruszki owe tkają wiązki
promieni, cały korytarz pełen był refleksów i odbić tych srebrnych drutów i poruszających się
szkieł okularów.
W niektórych oknach wydęte firanki powiewały niczym chorągwie podziurawione na
każdym centymetrze kwadratowym kwasami, podarte niewłaściwie pracującą pralką. I pół ciała
jakiejś staruszki, która drugą połową wychylała się z okna i spoglądała na dziedziniec, ciało innej
staruszki pochylało się nad żardinierą i jej palce obłamywały uschnięte liście roślin, a później
szpilką do włosów spulchniały ziemię w doniczkach.
I gdy tak stałam w drzwiach tego długiego korytarza, rencistki podniosły wzrok, spojrzały
na mnie, jedne przez okulary, inne znów pochyliły głowę, aby spojrzeć nad szkłami, pojęłam, że
niektóre poznały mnie, znałyśmy się z rynku i ulic, i z zabaw, ale natychmiast opuściły oczy
i pracowały nadal, pojęłam też i to, że gdybym stała tu i patrzyła na nie, to robiłyby na drutach aż
do zmierzchu — po to tylko, żeby nie musiały spojrzeć na mnie raz jeszcze. A ja uniosłam wzrok
i znów zobaczyłam ogromny fresk ożywiony refleksami poruszających się drutów, kiedy zaś
cofnęłam się, aby blask stropu przesunął się gdzie indziej, przelękłam się kilkuset aniołków, nagich
amorków, które unosiły się na suficie, uderzały nóżkami i pływały po fresku, utrzymywały się
dzięki ruchom stóp tłuściutkich nóżek utoczonych z pulchnego dziecięcego ciałka, pełnego
różowych kiełbasek otaczających także nagie brzuszki i uniesione ramiona, które trzymały bukiety
egzotycznych kwiatów, rozkwitłych oleandrów i róż, i azalii, cały ten sufit pełen był liści akantu,
poprzeplatanych girlandami kwiatów pośród wawrzynów i bluszczu, a wszystko to niosły nagie
pyzate dziatki i sypały z góry na staruszki robiące na drutach bądź też szydełkiem serwetki
i sweterki, i jakieś śliniaczki, te amorki sypały z puszek i rogów obfitości tysiące kwiatów, tysiące
płatków. I znów oczy tych dzieci na plafonie pełne były radości, choć płeć miały jeszcze dziecinną
i bez zahamowań, i nie wiedzącą jeszcze nic o koniunkcji, a mimo to ich oczy pełne były miłosnej
radości i żądzy, oczy płonące rozkoszą miłości, która na nie czeka albo też której służą, jakby przez
pomyłkę napiły się likieru, upajającego słodkiego wina, i aby się utrzymać, te dziecinne figurki
nieustannie poruszały nóżkami jak w basenie, jakby pływały w wodzie, jakby nawet i powietrze
przeznaczone było do kąpieli…
Szłam cichutko tym korytarzem, zaglądałam w otwarte drzwi pokojów i spostrzegłam, że
w każdym z trzech pokojów zanurzonych bez reszty w głębokim cieniu, w którym błyszczało
zwrócone ku północy okno, było ono tak wyraźnie obramowane oświetlonymi jaskrawo oknami
tam, po drugiej stronie pałacu, że w każdym spośród tych cienistych pokojów natura płonęła
trzepoczącymi liśćmi dębów i osik, tak jakby na tej północnej ścianie migotał blaskiem ekran
kolorowego telewizora. I w każdym z pokojów naliczyłam osiem łóżek, właściwie były to dawne
panahrabiowskie przedpokoje, w panującym półmroku podniosłam wzrok na sufity i na każdym
z nich rozpoznałam owe panahrabiowskie freski, a na wszystkich freskach, ciągnących się z pokoju
do pokoju niczym film seryjny w odcinkach, widniały grupki par kochanków, fauny porywające
nimfy, satyry połową ciał podobne do kozłów kochały się z bezsilnymi bachantkami, pijanymi
wprost od wymagań tych samców, spostrzegłam na jednym z łóżek staruszkę, która przysłoniwszy
oczy zgiętą ręką, wpatrywała się w freski na górze.
Wytoczyłam się chwiejnie w blask korytarza i wyszłam na schody, a kiedy mój wzrok
oswoił się z jasnością, stałam z bijącym jak oszalałe sercem przed posągiem nagiego greckiego
boga, który wsparty od niechcenia patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem, nic mi nie przypominał,
niczego widocznie nie chciał, po prostu istniał i w tej chwili jakby przyłapano go na tym, że nic nie
robi. A jego oczy jakby mnie omijały i zamykały się dopiero za mną…
Po drugiej stronie westybulu, w przeciwległym skrzydle, na wszystkich trzech
kondygnacjach mieszkali mężczyźni. Korytarz ich pełen był dymu papierosowego, który w blasku
słońca lśnił niczym błękitny neon. Starcy byli niespokojni, nie mogli usiedzieć na miejscu,
przechadzali się, właściwie to nawet nie był chód, ale szuranie podeszwami, jakby jechali na
nartach, stali w grupkach, z ich palców unosił się dym cygara albo papierosa, twarze mieli brunatne
jak tytoń i pełne zmarszczek, to znów poruszali się tak jakoś energicznie, jakby przypomnieli sobie,
że muszą dokądś iść, tam gdzie ktoś na nich czeka z jakimiś ważkimi wiadomościami, jednakże
w końcu zwalniali znów kroku i szli jak spętani, jakby szukali na podłodze leśnych grzybów,
zgubionych kluczyków od samochodu, jakby szli boso pod prąd wartkiego strumienia. Niektórzy
stali zamyśleni bez reszty, z rękoma założonymi do tyłu, i przyglądali się wewnętrznym wzrokiem
jakiemuś wydarzeniu, które ongiś było dla nich ważne, rzeczy, o której myśleli, że przydarzyła się
tylko i wyłącznie im, nagle budzili się, otwierały się im oczy i wyciągali ramiona, i już, już chcieli
się zwierzyć pozostałym starcom, kiedy jednak spostrzegali, że ci inni są w takim stanie jak przed
chwilą oni albo że w ogóle o niczym nie myślą, że nie potrafią już w myślach ani cofnąć się
w przeszłość, ani wybiec naprzód, że nawet swoją obecnością są nieobecni, wobec tego ci, którzy
widzieli wszystko wyraźnie, tę swoją istotną sprawę całkiem dokładnie rozjaśnioną i oświetloną,
a nawet wyjaśnioną, wobec tego obie dłonie, jakby odtrąciły te wyciągnięte ręce, odrzuciły te swoje
ramiona, i z goryczą wolnymi kroczkami ruszali ku oknu, i spoglądali przez stylonowe firanki na
dziedziniec, nadsłuchując odgłosów pałacu, słysząc swój nierównomierny puls, swoje tętno, i tak
jak wszyscy renciści nasłuchując swoich wątrób, śledzion, nerek, serc…
Jeden z rencistów, ten, który miał cwaniacki kaszkiet, jakie nosili prascy eleganci
z przedmieścia, który wydał mi się sympatyczny, bo potrafił zawiązać sobie apaszkę, tak jak to
nosili malarze, kolorową apaszkę wokół szyi, związaną na grdyce w paradny węzeł, teraz już nie
chciał widzieć nikogo. Stał przy ścianie czołem, dotykając niemal tynku i udawał obrażonego, nie
chciał widzieć ani ludzi, ani drzew, ani nieba, ani greckich posągów i sceny, chciał widzieć tylko to,
co widział — tynk, nie zapisaną tablice, nic.
Zauważyłam, że wszyscy staruszkowie ciągle byli zwróceni do siebie twarzą w twarz, ciągle
stali naprzeciwko siebie, a kiedy oddalali się od grupki, zawsze odwracali się kilka razy, czy aby
ktoś’ nie spogląda na nich podejrzliwie, badawczo, bo z tyłu i z chodu pewnie każdy mógł się bez
trudu domyślić, jak z tym drugim sprawy się mają: czy kuleje bardziej niż przedtem, czy ból nerek
i wątroby nie ciągnie mu ramienia niżej ku ziemi, a nawet, kiedy tak idzie, czy nie widać od tyłu, że
spodnie obwisły mu na tyłku i chude nogi przypominają tyczki wetknięte w stawy biodrowe…
Tymczasem na dziedzińcu rozległ się jękliwy sygnał klaksonu — tak policja z wyciem
i fioletowym mruganiem pędzi tam, gdzie zdarzył się wypadek drogowy, tak pogotowie ratunkowe
mknie ulicami ze śmiertelnie rannym, tak karetka zajeżdża przed dom, gdzie runął na ziemię
człowiek rażony zawałem.
Wszyscy starcy skupili się przy oknie, minęła dłuższa chwila, nim udało się im wyplątać
dłonie i paznokcie, które uwięzły w firankach, tylko staruszek z kolorową apaszką nadal wpatrywał
się w mur i nawet wypadku nie chciał widzieć.
Wyszłam na korytarz i patrzyłam na sufit, na którym rozpościerał się fresk: siedział tam
młody mężczyzna wsparty na potężnym ramieniu, drugą ręką obejmował kolana przykryte
powiewną tkaniną, był bosy i głowę miał zwróconą tam, gdzie z wolna zmierzałam, miał oczy pełne
pożądania, oczy, które połyskiwały białkiem, z źrenicami przyszytymi jakby do górnych powiek,
usta miał pełne, nigdy nie widziałam tak pięknego mężczyzny, w jego włosach mnóstwo było
kwiatów i ptaków spadających mu na czoło jak warkocze, kwiatki te były złote i niebieskie,
a potem spostrzegłam za młodzieńcem błękitne draperie spływające z ogromnego łoża z ułożonymi
w głowach niebieskimi poduszkami, leżało na nich odrzucone prześcieradło, a pośrodku łoża
siedziała osłonięta białą szatą kobieta, młoda dziewczyna z nieustępliwym spojrzeniem ptaka,
zaciśnięte usta panny młodej nasłuchiwały słów jakiejś półnagiej bogini, która jedną ręką objęła ją
za szyję, a drugą unosiła jej brodę, aby móc jej surowiej spojrzeć w oczy odwrócone od ogromnych
oczu młodego mężczyzny, który pełen gniewu spozierał na tę kobietę, co nie dbała o napomnienia
pięknej bogini z liściem akantu na czole i w osuwającej się z ramion szacie odsłaniającej jej nagie
piersi, brzuch i wzgórek Wenery…
Oczarowała mnie ta niezwykła ślubna scena, już od samego początku zapowiadająca
rozwód, kolejno zaglądałam do pokojów, gdzie — tak samo jak na oddziale kobiecym — stało po
osiem łóżek, a po północnej stronie pałacu płonęło w głębokim cieniu okno, w którym w blasku
słońca trzepotały liście osik i dębów, tak wysokich jak pałac, liście prześwietlone gwałtownym
blaskiem niczym wyostrzony ekran telewizyjny. I tam na dworze rozległ się pisk opon na piasku
dziedzińca, słychać było trzaśniecie drzwiczek, wyciąganie noszy, kiedy przechodziłam obok
staruszków wychylających się z okien, niektórzy spośród nich obrócili się instynktownie, nie
chcieli, żebym widziała te ich rzeczywiście za szerokie na tyłkach spodnie, stali więc twarzą ku
mnie i uśmiechali się, i pragnęli, żebym odeszła, żebym sobie poszła gdzie indziej, żebym nie
mogła na nich patrzeć, aleja ruchem ręki uspokajałam ich jak dyrygent orkiestrę, spoglądałam
w górę, nie wierzyli mi, zezowali na dziedziniec i nadal stali zwróceni twarzami do mnie, Skarby
świata całego zaczęły znów tę swoją cichą melodię, która strzępiła się w pętli oplatającej solo
skrzypcowe jednych skrzypiec z orkiestry, teraz koncertmistrz zagarnął natrętną melodię, która
harmonizowała z weselem gdzieś w Grecji, gdzieś nad południowym morzem, i te oczy młodego
małżonka, i pełna napięcia sytuacja panny młodej, i łagodne namowy, i nawet dłoń młodej bogini
unosząca brodę dziewczyny, żeby móc jej lepiej spojrzeć w oczy, i ta druga ręka przytrzymująca
z tyłu głowę dziewczyny w odpowiedniej pozycji, wszystko to harmonizowało ze Skarbami świata
całego, nawet ten odgłos na dziedzińcu, gdzie w słońcu słychać było dźwięk wsuwania noszy po
szynach do karetki, nawet te cztery opony, które biorąc zakręt, miażdżyły piasek dziedzińca, nawet
ten głośniejszy warkot silnika i włączanie biegu, i wołanie pana Berki z bramy: — Otwieram
główną bramę! Otwieram!… Wszystko to harmonizowało ze sobą, a kiedy na końcu korytarza
odwróciłam się, aby wybiec pospiesznie z męskiego oddziału na pierwszym piętrze, wszyscy starcy
—jakbym każdego z nich uderzyła po plecach niewidzialnym kijem — obracali się, prostowali,
jeden po drugim unosili się — tak na starych kościelnych obrazach wstają ludzie z grobu w dzień
Sądu Ostatecznego. Stali więc, oddzielały ich firanki, tak więc cali za firankami kłaniali mi się,
czołami dotykali tych firanek i odgniatali na nich swoje czaszki, głowy — jedna po drugiej
wydymały te stylonowe firanki, a ja w tym przedpołudniowym słońcu przelękłam się, przeraziłam,
przestraszyłam, jakbym ujrzała południcę, w którą już dawno przestałam wierzyć.
Właściwie nie tylko wszystkie posągi zwrócone są ku światłu ludzkich oczu, nie tylko cały
pałac zbudowany jest tak, aby otwarty był na słońce i ku południowi, aby cała i wszystka jego
uroda przeznaczona była dla wchodzących przez bramę i przemierzających dziedziniec, i nie tylko
to — nawet wszystkie drzewa wybiegają naprzeciwko przybyszom tymi swoimi pniami i są gładkie
i piękne po słonecznej stronie, ale właściwie również wszyscy ludzie mają nieustannie
przygotowane dla tych innych twarz i piersi, ustawiają się zawsze w kierunku przybyszów, i nie
tylko to — wszystko kręci się na południe i zachód i zwraca się ku słońcu, nawet kiedy słońce
przesunie się z ławeczki w parku i na siedzących rencistów padnie cień, przestawiają ławeczkę tam,
gdzie słońce jeszcze świeci, bo i z tyłu wszystkie te posągi są piękne, chociaż wydają się jakby
skarłowaciałe, spojrzenie z tyłu poza tym wszystkich rencistów tak jakby odrobinę rani, mają —
słusznie — wrażenie, jakby ich zaskoczono w toalecie albo kiedy w zadumie dłubią palcem w nosie
i o drzewo, o mur ocierają smarki, spojrzenie z tyłu jest dla każdego rencisty spojrzeniem przez
dziurkę od klucza, wścibskim spojrzeniem, które przyłapało starego człowieka w chwili, kiedy
wkłada albo wyjmuje sztuczną szczękę.
W domu starców znajduje się również kaplica pałacowa, z zewnątrz widać jej nawę,
kierującą się dziobem ku wschodowi, jej gotyckie okna są za drucianą siatką, z której sterczą
gniazda wróbli, tu i ówdzie brak szybki i wobec tego kilkaset wróbli mieszka w pałacowej kaplicy,
ich gniazda zajęły wszystkie piszczałki organów, należy do nich cały chór, na wiosnę przylatują tu
jaskółki i lepią swoje gniazda pod gotyckimi łukami, na konsoli, wyprowadzają te jaskółki setki
młodych, często starzy świadkowie i znawcy dawnych czasów siedzą na ławeczce pod murem
pałacowej kaplicy i patrzą, jak jaskółki karmią swoje pisklęta, jak z zawrotną szybkością wlatują
bezbłędnie przez rozbite szybki, tak małe, że zmieści się w nich jedynie jaskółka karmiąca swoje
młode. A z kaplicy słychać nieustannie świergot wróbli, ćwierkanie i szczebiotanie młodych
jaskółek.
Kto po raz pierwszy zjawia się w tym domu starców, nie może oprzeć się pokusie:
podchodzi do drzwi pałacowej kaplicy i usiłuje w półmroku otworzyć je, nacisnąwszy klamkę, ale
kaplica jest zamknięta, a kiedy oczy się oswoją, widać, że jest tu także sztaba, opatrzona na dodatek
kłódką. Tak więc każdy, kto przychodzi tu po raz pierwszy, przyklęka i przez dziurkę od klucza
patrzy w głąb kaplicy. I każdy dziwi się, że posadzka wciąż jeszcze pełna jest węgla, bo kiedy
palono w piecach, tu znajdował się skład opału. Jednakże kaplica teraz jest zamknięta i stała się
domem ptaków.
Nawet do głowy Chrystusa w głównym ołtarzu jaskółki przylepiły gniazdo i kiedy mają
młode, to pisklęta świergocą i szczebiocą wprost do ucha Panu Jezusowi, a kiedy dorastają i muszą
już opuścić gniazdo, siadają na poprzecznej belce złotego krzyża, czasami siedzi tam siedem
ptaszków, podczas gdy w całej kaplicy rozlegają się głosy kilkuset wróbli i jaskółek.
Każdy, kto przychodzi do pałacu jako rencista, w ciągu tych kilku pierwszych dni musi
wszystko zobaczyć, wszystko musi obejść.
I tak doszłam aż do pałacowej oranżerii, która jednakże okna miała pomalowane na
niebiesko, wewnątrz nie rosły już kwiaty, podłogę wybielono wapnem, pośrodku zaś’ postawiono
mary. Kiedy ktoś’ umrze, to zanim po niego przyjdą, martwy rencista leży tu na desce i czeka, aż po
niego przyjdą, mówiono mi, że ci pozostali siedzą na trzech ławkach, są to najbliżsi przyjaciele,
znajomi nieboszczyka, którzy czuwają dopóty, dopóki nie przyjedzie przedsiębiorstwo pogrzebowe
i krewni z ubraniem do trumny. Stryjaszek Pepi pewnie będzie leżeć tu pierwszy, ponieważ już od
trzech miesięcy przebywa na oddziale dla niechodzących, a teraz znów przestał jeść, siostrzyczka
powiedziała, abym napisała do wszystkich jego krewnych i znajomych, żeby każdy, kto chce się
z nim pożegnać, przyjechał, bo to już nie potrwa długo i stryjaszek Pepi wyprzedzi nas w drodze do
oranżerii, gdzie podłoga jest wybielona wapnem, a wszystkie okna zamalowane błękitną farbą.
Jednakże kto przybywa jako rencista do tego pałacu, chce zobaczyć wszystko, i to także, co
nie jest po jego myśli…
Stamtąd, spod potężnych konarów kasztanów po zachodniej stronie, tam na wysokości
drugiego rozgałęzienia pnia, stamtąd można zajrzeć do pałacu, do pokoju pani hrabiny, stoją tam
cztery łóżka, takie woliery jak dla drapieżnych ptaków. Łóżka zaopatrzone są w siatki, tak jak
łóżeczka dla dzieci, które całe obciąga się siatką, żeby dziecko nie wypadło, jak ma gorączkę albo
niespokojne sny. Tu raz na jakiś czas przebywają pacjenci, staruszki i staruszkowie, którzy
zwariowali, którym gorączka nie ustąpiła i nie pomogły ani środki uspokajające, ani zastrzyki, ani
inne lekarstwa. Jakie to smutne! Na własną odpowiedzialność wspięłam się w koronę starego
kasztana, gałęzie są rozłożyste niczym drabina, jakbym wchodziła na myśliwską ambonę.
I zobaczyłam pod siatką staruszkę w bieli, trzymała się palcami sznura, klęczała i spoglądała przez
okno w ciemność, patrzyła na mnie i w jej oczach taiła się zgroza, miała rozpuszczone włosy
i bezzębne dziąsła, a kiedy spojrzałam na nią raz jeszcze, omal nie spadłam: tak bardzo była do
mnie podobna, iż myślałam, że to ja! I zaczęłam ostrożnie schodzić na dół, z konaru na konar
postanawiałam: „Skup się, dziewczyno, żebyś nie spadła i nie połamała sobie kości, uważaj, cała
jesteś przestraszona, pilnuj się!”, a kiedy już na ziemi zanurzyłam się w mroku, tam na drugim
piętrze błyszczało jedno jedyne okno, za którym mieszkała hrabina Szporkowa. Wbiegłam do
westybulu i w górę po schodach, nie zwracając uwagi ani na posągi, ani na piękne freski,
zatrzymałam się na korytarzu oddziału kobiecego przy stoliku, podniosłam głowę, na korytarzu
nikogo nie było, przez otwarte drzwi padało słabe światło lampek nocnych i ktoś chrapał, a z kątów
pokoju, w którym stało osiem łóżek, ze wszystkich kątów rozlegało się głośne mlaskanie dopóty,
dopóki chrapanie nie ucichło.
Na ścianie widniał napis:
CO ZROBIŁY NASZE PENSJONARIUSZKI
Nie zrozumiałam i przeczytałam ten napis raz jeszcze. Znajdował się za szkłem. „Co zrobiły
nasze pensjonariuszki.” I przy stoliku, i przy następnym, i jeszcze następnym, szłam więc od
jednego do drugiego, najpierw dziwiłam się, a potem dotykałam palcami dziecinnych śpioszków,
dziecinnych śliniaczków, dziecinnych kaftaników, a nawet kilku powijaków, w które na krzyż jak
chałki plecione zawiązano kołderki, zrobionych na drutach dziecinnych bamboszków, ozdobionych
wyszywanymi kwiatuszkami koszulek i majteczek, dziecinnych czepeczków i kapturków
z klapkami na uszy, wzruszających rękawiczek, takich z jednym palcem, spiętych kolorowymi
sznurkami zarękawków.
Tak, to były dzieła staruszek, które tu na słońcu robiły szydełkiem i ich druty rzucały
zajączki na sufit, na legiony amorków i aniołków, boskich urwipołci, które z góry sypią z rogów
i puszek mnóstwo odnawiających się nieustannie kwiatów, a przy tym uderzają nóżkami
w powietrzu, aby utrzymać równowagę i brzemię flory wybrzeży Morza Śródziemnego.
Tu na stolikach leżała wystawa robót ręcznych, nie informacja o tym, co zrobiły nasze
pensjonariuszki, ale to, czego nie mogły się nigdy wyrzec, tu leżały te stłumione, a więc
wiecznotrwałe potrzeby: dbać o kogoś’ i żyć dla innych, potrzeby, bez których nie może żyć żadna
kobieta, a więc i te staruszki, rencistki, w byłym pałacu hrabiego Szporka, przez całe życie skazane
na swoje własne ręce.
Kiedyś’, a byłam wtedy jeszcze młoda, myślałam, że czeka mnie życie gdzie indziej,
myślałam nawet, że będzie to Praga, skoro Franci raz na miesiąc jeździł do stolicy do centrum
browarnianego, jeździł skodą czterysta trzydzieści, wkładałam najpiękniejsze modne sukienki, ale
Franci za każdym razem prosił mnie, żebym udawała, że idę na spacer, żebym wyszła na pół
godziny przed nim, przed jego wyjazdem, aby nikt w browarze nie wiedział, że zabiera mnie ze
sobą, bo mogliby nas wziąć na języki. No i ja szłam czasami z górą pięć kilometrów w kierunku
Pragi, chmurna i zła, ja, która chciałam spróbować, czy mogłabym mieszkać w Pradze, ja, która
przypuszczałam, że i w Pradze będę w centrum zainteresowania tak samo jak w naszym
miasteczku, ja, która miałam na nogach najnowsze pantofelki na wysokich obcasach, szłam pełną
kurzu drogą, omijałam ogromne białe kamienie, wysypywane przez dróżników w miejscach, gdzie
droga była wybita, wówczas te kamienie nazywano „policjantami”, i na ogół Franci dopędzał mnie
dopiero za lasem, wsiadałam do śkody i upokorzona, zawstydzona wysiadałam w Pradze, Franci
pędził do centrum browarnianego, umawialiśmy godzinę odjazdu i spotkania przy skodzie stojącej
przed katedrą Świętego Stefana.
No i spacerowałam placem Świętego Wacława, przemierzałam aleję Narodową i Na fosie,
i badałam, czy mogłabym nie dochować wiary swojemu miasteczku, czy mogłabym mieszkać
w Pradze, czy mogłabym tu żyć. I myślałam, że tak, interesowały mnie wszystkie sklepy i wystawy,
w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy to co miesiąc jeździliśmy z Francinem do stolicy, poznałam
wszystkie sklepy i wszędzie udawałam, że chcę kupić tylko to, co najdroższe, subiekci z tkaniną
w ręku wybiegali na chodnik, abym mogła zobaczyć, jak wełna czy jedwab wygląda w dziennym
świetle, wobec tego znałam wszystkie ceny, wszelkie gatunki, wszystkie towary, jakie miano na
składzie, a także wiedziałam, jakich oczekiwano w przyszłym miesiącu. A ponieważ w browarze
chętnie przeglądałam „Elegante Welt”, wszyscy właściciele sklepów przypuszczali, że ten browar
jest moją własnością. A zresztą co miesiąc kupowałam sobie jakiś drobiazg, raz na rok kupowałam
nowy kostium, co pól roku nową sukienkę, i w owym czasie zmusiłam też Francina, żeby kupował
sobie najdroższe obuwie u Kabelego i Poldiego Gutmana, raz na rok kupował sobie materiał na
ubranie, ale właściwie to wszystko kupowałam tylko dlatego, aby mieć w Pradze opinię światowej
damy. Nigdy jednak nie udało mi się namówić Francina, żebyśmy poszli do kawiarni w hotelu
„Szroubek” czy też do Domu Reprezentacyjnego na obiad. Franci był tu tylko raz i tak go
onieśmielała atmosfera, że popełniał same gafy, wobec tego poddałam się i w końcu, kiedyśmy się
spotkali, chodziłam z nim zawsze do baru samoobsługowego „Pod Kluczami”, gdzie z ogromnym
apetytem, z ogromną radością, że może jeść na stojąco, zjadał kotlet z sałatką za cztery korony
pięćdziesiąt, kotlet wielkości talerza! Jednakże przez te dziesięć lat, kiedy to miesiąc w miesiąc
jeździłam do Pragi, ciągle byłam kimś z miasteczka, gdzie się zatrzymał czas. Zawsze wchodząc do
kawiarni „Szroubek” między dziesiątki luster i tysiące świateł, kiedy zatrzymywały się na mnie
oczy wszystkich kelnerów i szefa sali, i gości, którzy siedzieli niedbale w fotelach, w lecie —
wiklinowych w ogródku wysuniętym na chodnik, oddzielonym od przechodniów jedynie krzakami
woskowych liści zasadzonych w zielonych skrzyneczkach, zanim usiadłam, umierałam niemal ze
strachu, rumieniłam się po korzonki włosów, zamawiałam sobie kawę i usiłowałam się uspokoić
w ten sposób, że zapalałam papierosa, jednak po papierosach zawsze robiło mi się niedobrze,
bladłam, więc szukałam ratunku zagłębiając się w lekturze gazet i żurnali mody, ale palce tak mi
drżały, że kartki dygotały mi w rękach…
Przez całe te dziesięć lat starałam się uspokoić w ten sposób, że wchodziłam do toalety, tu
jednak pragnęłam tylko jednego: pochylić się nad umywalką i myć sobie długo czoło i twarz, i tak
się jakoś ochłodzić, i byłam tym ogromnie zdenerwowana, prowadziłam niedorzeczne rozmowy
z babką klozetową, bo ciągle miałam wrażenie, że widać po mnie, iż wychodziłam zawsze
z browaru, po czym szłam bardzo długo, czasami nawet pięć kilometrów, nim mnie Franci dogonił
i wsadził po kryjomu do śkody, i to samo czekało mnie zawsze podczas powrotu, kiedy Franci
zmuszał mnie, abym wysiadła na pół godziny przed browarem, i on wjeżdżał do browaru sam, ja
zaś’ przychodziłam zakurzona jak złodziejka, udając, że byłam na spacerze, że wracam ze
zdrowotnej przechadzki. No i zawsze czekał na mnie pan piwowar, ten, z którym się nie lubiliśmy,
za firanką swojego mieszkania, wybiegał i mówił z gromkim śmiechem:
— Praga to piękne miasto, nieprawdaż?
A jednak nie dochowałam wierności miasteczku, gdzie — jak przypuszczałam — zatrzymał
się mój czas. Szef sali kawiarni „Szroubek” poznał mnie z właścicielem biura sprzedaży
nieruchomości, który twierdził, iż jestem utalentowaną młodą kobietą, posiadającą wszelkie
warunki po temu, aby prowadzić niewielki sklep, perfumerię przy ruchliwej alei Rewolucyjnej,
całkiem niezobowiązująco zaprowadził mnie do tej perfumerii, nazywała się „Oreum”, a ja, kiedy ją
zobaczyłam, to już o niczym innym nie myślałam, niczym innym już nie żyłam, tylko tym
„Oreum”, pożyczyłam pieniądze, wszystkie oszczędności, jakie mieliśmy z Francinem, ulokowałam
w tym i w ten sposób zostałam właścicielką perfumerii, oświetlonego sklepu przy alei
Rewolucyjnej, całymi wieczorami uczyłam się nazw perfum i pudrów, kredek do ust —
francuskich, niemieckich i angielskich, na wystawie obracał się na mechanizmie zegarowym na
lustrach tryumf kosmetyki francuskiej, „Elixir Lavalier”, proszek zapewniający idealny biust,
w oświetlonej nieustannie perfumerii błyszczały za ladą flakoniki i pudełeczka, i buteleczki,
słoiczki, w których rozwijały się zanurzone w perfumach róże, grążele, gałązki bzu, jaśmin, fantazje
o trwałym zapachu, najsubtelniejsze wody do włosów o woni fiołków, kryjące w sobie tajemnicę,
jak pozostać zawsze młodą i piękną.
Przez cały miesiąc trwałam w tym swoim najpiękniejszym czasie, kiedy to miałam
wrażenie, że tworzę jedność ze wszystkim, co dla kobiety może być piękne, czym może wypełnić
się jej przeznaczenie; o Francinie, o browarze, o miasteczku, gdzie zatrzymał się mój czas, nawet
nie pomyślałam, mieszkałam w wynajętym pokoiku u mleczarki, usypiałam na pierwszym piętrze,
przy oknie, pod którym przez całą noc jeździły tramwaje, łóżko trzęsło się, mnie jednak wydawało
się, że to moje łóżko jest pięknym stateczkiem, który wiezie mnie do wszystkich fabryk świata,
tam, gdzie produkowane są najdroższe perfumy i kosmetyki, i rozmaite środki, które zdolne są nie
tylko pod postacią cudownych mydeł wygładzić brzydką cerę każdej kobiecie, nie tylko usunąć
wszystkie piegi, taki krem kalifornijski może uczynić twarz miękką jak aksamit, a amerykańskie
lakiery do paznokci i warstwa emalii zwielokrotnić wdzięk każdej damy. I podczas gdy tramwaje
wstrząsały moim łóżkiem, ja usypiałam spokojnie i z uśmiechem płynęłam stateczkiem ku
„Oreum”, tej swojej perfumerii przy alei Rewolucyjnej, gdzie na regałach z kryształowych płyt i w
lustrach czekały na mnie peruwiańskie mydła ziołowe usuwające zmarszczki i odsuwające je aż do
sędziwego wieku, przezroczyste mydła glicerynowe o zapachu leśnych fiołków, wody brzozowe
z Hamburga, płyn, który przydaje uroku i oddala starość, „Perły Wenery” dające rękom
olśniewającą biel, mydła do twarzy o nieodpartym uroku, Kaloderma, galaretki bez tłuszczu i oleju,
różane pudry i mydła z gliceryną i miodem, których używanie zapewnia kobiecie delikatną skórę,
perfumy konwaliowe Dralego — „Illusion”, krople kwiatów bez alkoholu, które wszystkie kobiety
wprawią w zachwyt…
I chociaż Porzeczem co dziesięć minut przejeżdżały tramwaje, łoskocząc na szynach
i kocich łbach, marzyłam o tym, że będę musiała przyjąć ekspedientkę i mieć jedną uczennicę, bo
tak piękne rzeczy w mojej perfumerii zwabią tu wszystkie kobiety, które chcą zachować swoją
urodę używając mydła liliowego, dającego i zapewniającego młodzieńczy wygląd i aksamitną cerę,
„Poudre ravissante”, niezbędnego dla aktorek i dla dam, które mają na twarzy „myszki”, blizny, i w
ogóle wszystkich, które pragną mieć piękne liczko.
Do tego stopnia przeniknięta byłam tym szczęściem, jakie mnie spotkało, tym, że znalazłam
sobie zajęcie, które tak bardzo mi odpowiada: zachwalać i sprzedawać dyskretnie opaski na czoło
i brodę w celu wygładzenia zmarszczek, proponować wody do ust i szczoteczki do zębów, płyny do
włosów dla brunetek, inne zaś dla blondynek, bo to moje „Oreum” to wcale nie był jakiś tam sklep,
to była świątynia, w której znajdował się; składany dwudziestoczęściowy ołtarz, w jego zaś
otwartych, oświetlonych z góry skrzydłach stały w idealnym porządku wszystkie te pudry
i kosmetyki zdolne ukryć wszystkie niedostatki, zachować wszelkie zalety, zwielokrotnić wdzięki
i sprawić, by nie odchodziły…
I nadal śniłam nocami, i nadal pracowałam we dnie nie mogąc się nasycić tym wszystkim,
co tak korzystnie kupiłam, co przyniesie mi bogactwo i sławę, bo z całą pewnością każdy widząc,
czym handluję i w jaki sposób informuję o tym damy, będzie tu przychodził i sklep będzie zawsze
pełen, zwłaszcza gdy ludzie dowiedzą się, że sprzedaję również sól do kąpieli, sole do kąpieli
o zapachach wszystkich kwiatów i drzew, wszystkie te pozdrowienia od wiosny do damskiego
buduaru, szampony boraksowe zarówno do toalety, jak i do kąpieli, najnowocześniejsze perfumy
w formie stałej, w niklowym opakowaniu, mydlą liliowe marki „Gwiazda Południa”, „Graciella”,
upiększające płyny do rąk i szyi, „Konoor”, środek służący temu, żeby kolor włosów pozostał
młodzieńczy i świeży, żeby włosy nie siwiały…
A kiedy odkryłam szufladki, gdzie znajdowały się wszelakie komplety szczotek
o wspaniałych uchwytach i komplety grzebieni wszystkich rozmiarów i gatunków, i na aksamitnym
podłożu pięćdziesiąt etui pierścionków i broszek, pierścionki te, będąc wprawdzie towarem
jabloneckim, imitowały wszystkie sławne klejnoty, jednakże radowały wzrok, kiedy czyściłam je
sidolem, sama nosiłam codziennie coraz to inne pierścionki na wszystkich palcach, tak były piękne,
i kiedy jeszcze odkryłam podróżne walizki–toaletki dla pań, z lusterkiem pod górnym wieczkiem i z
wszystkimi ścianami ozdobionymi kryształowymi flakonikami na perfumy, mydła i grzebienie,
stwierdziłam, że ja i moje „Oreum” możemy zaofiarować wszystko, o czym tylko kobieta może
marzyć…
Jednakże w ciągu dwóch miesięcy, kiedy to Franci przyjeżdżał do mnie niemal codziennie,
ani razu nie wszedł do „Oreum”, ale stał na rogu ulicy naprzeciwko i patrzył na mnie, jak raz po raz
sprzedaję coś w nieustannym blasku żarówek, stał i patrzył na mnie, jak obracam się, jak wyciągam
ręce, żeby sięgnąć po któreś z perfum, jakie klientka sobie życzyła, a potem stał i czekał, abym
wieczorem zamknęła sklep, opuściła żaluzję, i dopiero wówczas odlepiał się od muru i z poczuciem
winy wychodził mi naprzeciw, ja przez te dwa miesiące kipiałam wprost szczęściem, jednakże
Franci był smutny, odprowadzał mnie do mojego sublokatorskiego pokoiku i słuchał, jak z zapałem
opowiadam mu o swoich sukcesach, przyszłych wprawdzie, ale które muszą nastąpić. I to właśnie
Francina zasmucało, ale nadal czekał na mnie pod murem i pozwalał przechodniom potrącać się,
nigdy nie wszedł do mojej perfumerii, za każdym razem odprowadzał mnie tylko i zawsze pytał,
czy nie chciałabym wrócić do domu. Do browaru?… Do miasteczka, gdzie zatrzymał się mój czas?
… A ja zawsze z uśmiechem odmawiałam, mówiłam Francinowi, że za pięć lat kupimy sobie
niewielki browar.
Jednakże zapomniałam, że tak jak wszystkie sławne szlaki, którymi woziło się towar znad
Morza Adriatyckiego przez określone miasta aż do Niżnego Nowgorodu, tak jak szlaki transportu
morskiego mają swoją trasę ogromnie naturalną, punkty, których nie można ominąć, zupełnie tak
samo w miastach przy określonych ulicach są miejsca, gdzie ludzie spieszą się, biegną, i takie,
gdzie zwalniają kroku i zatrzymują się tam, gdzie jest jakieś’ zacisze, wolne od krążenia
przechodniów, a więc potencjalnych klientów. I tak na przykład ulicą Spaloną każdy przebiega i nie
zatrzymuje się wcześniej niż przy ulicy Świętego Łazarza i alei Narodowej, a przy alei
Rewolucyjnej moje „Oreum” znajdowało się w domu o trzy metry cofniętym przed nurtem
przechodniów, tak że światła „Oreum” świeciły na próżno, każdy, kto szedł, pchany był na cypel
przed moją perfumerią i spieszył się, żeby nie zderzyć się z tymi, którzy szli mu naprzeciw…
Do mojego „Oreum” wchodził jedynie ten, kto zawiązywał sznurowadło bucika i musiał
opuścić nurt i szukać zacisza, jakaś kobieta, która na rogu, doskonale osłonięta ścianami domów,
zapinała sobie podwiązkę, tak więc w ciągu dnia miałam pięciu, sześciu klientów, klientek,
mechanizm zegarowy nadal obracał na tacy ozdobionej cekinami i lusterkami tryumf francuskiej
kosmetyki, „Elixir Lavalier”, przez dwa miesiące oparta palcami o ladę starałam się wyczarować na
ustach najpiękniejszy uśmiech, jednakże przez dwa miesiące nikt nie przyszedł, tak więc przez dwa
miesiące stałam umyta i przystrojona w uśmiech niczym dziewczyna, co czeka na kochanka, który
jednak się nie zjawia i w końcu wcale nie przychodzi.
Zaczęłam coś przeczuwać, obeszłam inne perfumerie i przy okazji stwierdziłam też, że
sprzedaję towar, który już od dawna zastąpiony został innym, który już pozostał o dziesięć,
o dwadzieścia lat w tyle za światową modą… A później zaczęli przychodzić wierzyciele
z wekslami i grozili, a później napływały rachunki za towar, który kupiłam, ale którego nie
sprzedałam, i tak z wolna budziły się we mnie obawy, że wszystkie te piękne i pachnące rzeczy
opatrzone zostaną znakiem ujemnym i wszystko to, co obiecywało mi szczęście, nie tylko będzie mi
odjęte, ale ja, która chciałam stać się niezależna, przez swój upadek stanę się jeszcze bardziej
zależna niż przedtem. Tylko Franci nadal do mnie przyjeżdżał i widząc mnie, a on znał się na
handlu, bo i gospody podlegają tym samym prawom miejsc, gdzie ludzie się spieszą, i takich, gdzie
czują się pewni, i kiedy po raz pierwszy zobaczył mnie przygnębioną, kiedy grozili mi jednocześnie
i wierzyciele, i dostawcy, że złożą na mnie skargę, Franci uśmiechnął się, spojrzał na zadeszczone
praskie niebo nad aleją Rewolucyjną…
I to moje łóżko, w którym przez dwa miesiące odpływałam codziennie w sny o swoim
szczęściu przystrojonym we wszystkie marki perfum i kremów, i pudrów, i pomadek do ust, to
moje łóżko, gdzie błogo spałam… teraz leżałam w nim czekając na każdy tramwaj, pot lał się ze
mnie, ocierałam sobie czoło i szyję, coraz to nowe i nowe tramwaje z łoskotem potrząsały moim
łóżkiem na pierwszym piętrze przy Porzeczu, a dzwoniące dzwonki przypominały mi dzwonek,
który zapowiada początek licytacji…
I właśnie w owe noce, kiedy nie mogłam usnąć, kiedy rano zrozpaczona niechętnie szłam do
„Oreum” i niepotrzebnie podnosiłam żaluzję, stałam całkiem bezmyślnie i patrzyłam na płynący
tłum przechodniów, z których żaden nie spojrzał na mnie, na moje „Oreum”, niczyich oczu nie
przywabił obracający się nieustannie krąg polśniewający lustrami i cekinami, w takich chwilach
zaczynałam z wolna myśleć o miasteczku, które opuściłam, o moim łóżku spoczywającym w ciszy
nocnego browaru, otoczonego sadem i winoroślą, w takich chwilach na myśl o miasteczku i moim
browarze aż jęczałam, ale jęczałam też dlatego, że los mnie oszukał, że mnie zwodził, że to, co
miało być moim szczęściem, obróciło się przeciwko mnie.
Franci przestał do mnie przyjeżdżać, nie zjawiał się przez cały tydzień, kiedy doszłam przed
swój sklep z perfumami, rozmyśliłam się i nawet nie podniosłam żaluzji, ale siedziałam w barze
„Przy Rewolucyjnej”, lokal był bardzo wąski, ledwie na szerokość drzwi, siedziałam tam i piłam
kawę, zjadłam tu nawet obiad, pośród dymu, pokasływania i śpiewu, w zapachu rozlanego piwa,
i patrzyłam przez szyby okna, odsłoniwszy nieco firanki, na drugą stronę, tam, na moją perfumerię,
koło godziny dziesiątej przyszedł listonosz i wsunął mi pod żaluzję wezwanie do sądu, listy,
a potem — poznawałam ich już z daleka — zjawiali się moi wierzyciele, przychodzili nawet kilka
razy w ciągu dnia, i walili laskami, łomotali pięścią i nasłuchiwali, niektórzy przyklękali
i spoglądali przez dziurkę od klucza, a stwierdziwszy, że panuje tam mrok, raz jeszcze łomotali
pięściami i przez dobrą chwilę obrzucali żaluzję ordynarnymi wyzwiskami…
Nie zniosłam tego dłużej niż tydzień, wróciłam do miasteczka, gdzie zatrzymał się czas,
w browarze uklękłam przed Francinem oddając się na jego łaskę i niełaskę, widziałam, że się
uśmiechał, że się radował, pocieszał mnie nawet i uspokajał, a kiedy przestałam płakać, roześmiał
się, dawno już nie widziałam Francina tak szczęśliwego jak wówczas, kiedy pożyczył pieniądze,
żeby zapłacić za mnie wszystko, co byłam winna, musiałam nawet zapłacić — zgodnie z umową —
komorne za pół roku z góry… ale ja niczego innego już nie pragnęłam, tylko znów mieszkać
w browarze i chodzić po zakupy do miasteczka, gdzie się zatrzymał, a teraz przedłużył mój czas,
zlepiony jak zerwana taśma. A Franci śpiewał, nie potrafił ukryć radości, że znalazłam się na dnie
za karę, że nie dochowałam wierności prowincjonalnemu miasteczku.
Pewnego dnia Franci długo nie wracał z Pragi, przyjechał dopiero wieczorem. Na
dziedzińcu stała wielka ciężarówka śkoda, miała wyjęte tylne siedzenie, a kiedy szofer wraz
z pomocnikiem unieśli brezentową płachtę ujrzałam platformę pełną perfum i pudrów, i mydeł
toaletowych, wszystko w kartonach, Franci śpiewał i pomrukiwał, zniósł z pomocnikiem na
korytarz dwie szafy ze strychu, otworzył jedną wielką szafę wpuszczoną w ścianę, a potem aż do
północy mężczyźni znosili do szafy to całe „Oreum” wraz z małym magazynem podręcznym,
w którym znajdowały się gąsiory tanich perfum i esencji. Franci zapłacił za przewóz i od tej pory
nasze mieszkanie pachniało jak perfumeria, zapachy i wonie przenikały wraz z przeciągami do
kuchni, i dalej, do pokoju, wypełniły te perfumy swoimi zapachami cały strych i piwnicę, jabłka
w słomie na strychu stale pachniały perfumerią, ziemniaki w piwnicy także, nawet kiszki
wątrobiane podczas świniobicia. Te wonie to był mój nieustanny wyrzut sumienia, Franci zdawał
sobie z tego sprawę i każdy, kto z Francinem montował śkodę, każdy, z kim Franci z soboty na
niedzielę montował, każdego obdarowywał tym wszystkim, co sam sobie wybrał z szafy.
A ponieważ prawie każdy mieszkaniec miasteczka z Francinem montował, to miasteczko nawet
w dziesięć lat po perfumeryjnym epizodzie pachniało perfumerią, bo ludzie brali całe torby i pudła,
tak więc w kinie i w teatrze, w gospodzie i w towarzystwie, każdy, kto wchodził, wypachniony był
po goleniu moją wodą kolońską, kobiece policzki zabarwione moim różem, wypudrowane moim
pudrem, poznawałam nawet swoje grzebyki, szczoteczki… ale jakiż to miało sens, skoro cała jedna
szafa mi została, szafa, którą przewiozłam do nowego mieszkania, kiedy Franci musiał przejść na
emeryturę, do willi, którą sama sobie zaprojektowałam, do willi, w której jednak panowały takie
przeciągi i od rzeki wciąż dął wiatr, taki wicher, że ta szafa pełna pudrów i perfum po tylu latach
i to nasze nowe mieszkanie nad rzeką zatopiła w swoich zapachach…
Gdy nadchodziły jesienne deszcze i wichury, dom rencistów tonął w strumieniach wody,
Skarby świata całego towarzyszyły cichutko charczeniu rynien i rur okapowych, woda bryzgała
i ciekła za tynk, bo rury i rynny były dziurawe, niektóre zerwane, i tak jakoś w takich chwilach
paląc podobny był do wszystkich tych starych ludzi, którzy pokasływali, odchrząkiwali, dusili się
w atakach kaszlu.
Trzej starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów siadywali w niszy przy ogromnym
oknie, skąd widać było całe miasteczko niknące w delikatnej mgle, kościół dekanalny wznosił się
w tym deszczu niczym stary korab. Snułam się korytarzami, zatrzymywałam się i spoglądałam
w dół, na rzekę, z której nieustannie się dymiło, a za nią wznosił się beżowy browar.
Tak, to dobrze, iż byłam wówczas dumna z tego, że długo zachowywałam młodość i urodę,
że lubiłam się stroić, że każdemu, kto mi się kłaniał, dawałam do zrozumienia, że jestem panią
kierownikową tego beżowego browaru, rozdawałam uśmiechy, przyjmowałam hołdy, bo stać mnie
było na to. I było rzeczą właściwą, że pyszniłam się tymi swoimi czterema pokojami, swoimi
sukniami, swoim ciałem, każdą sukienką, jaką szyły mi według „Elegante Welt” najlepsze
krawcowe, te sukienki zawsze podkreślały moje biodra i piersi, moje nogi, a dodatki, które
kupowałam w Pradze, torebki i buciki, rękawiczki i kapelusze, znakomicie i bezbłędnie uzupełniały
tę moją wyzywającą postać, bo byłam dumna, że mnie na to stać.
A teraz tu, w domu starców, kiedy wyrwano mi wszystkie zęby, kiedy włosy miałam bielsze
niż pakuły, kiedy cała moja postać była już niczym innym jak sam uwiędły powab, którego nikt nie
mógł się już domyślić, najpierw wstydziłam się tej starości, usiłowałam uśmiechem i nieustannym
mówieniem odsunąć od ludzi, a przede wszystkim od samej siebie, jakąkolwiek myśl o tym, co się
ze mną stało, że tak się postarzałam, że jestem wstrętnym babskiem…
Kiedy jednak spostrzegłam, że wszystkie stare kobiety tu, w pałacu, wszystkie te, które
przed ćwierć wiekiem drażniłam i judziłam przeciwko sobie tymi swoimi sukienkami i wyglądem,
cieszą się, że tak się to ze mną skończyło, że i na mnie też przyszła kolej, i okazywały mi to,
cieszyły się wręcz z tego mojego upadku, a nawet z mojego powodu stroiły się teraz, pokazywały
w uśmiechu te swoje sztuczne szczęki, fryzowały te swoje tlenione włosy i znajdowały upodobanie
w tym, że ja tu więdnę, że jestem poniżona i zdruzgotana tym nieszczęściem, jakie na mnie spadło,
nagle błysnęła mi myśl, że tak właśnie jak byłam dumna ze swojej młodości, która trwała tak długo,
nie tylko mogę, ale muszę być dumna z tego, że jestem taka, jaka jestem. I nie starałam się mieć
sztucznej szczęki, aby ją nosić, ani tlenić sobie włosów, żeby być taka jak inne, ale stałam się
dumna ze swojej brzydoty, ze wszystkiego, co przynosi starość, i jeszcze to podkreślałam…
Tak więc stałam się znów taką, jaką byłam: dumną staruchą, która różni się od innych, tak
jak wtedy, gdy jeździłam na rowerze i moje nogi olśniewały całe miasto, niczym wskazówki na
kościelnym zegarze. I stało się tak, że dokądkolwiek szłam, pałacowymi korytarzami czy ścieżkami
w parku, trzymałam głowę uniesioną wysoko, nosiłam podarte buciki i najtańsze sukienki, takie,
jakich już dawno się nie nosi, bawełniane konfekcyjne sukienki, których nigdy nie prasowałam,
i nawet nie wiem, jak to się działo, że ilekroć spotykali mnie świadkowie i znawcy dawnych
czasów, to zawsze byli dla mnie tak jakoś’ uprzejmi i rycerscy, wskazywali mi fotel i lubili się
przede mną chwalić i popisywać tym wszystkim, co o miasteczku, gdzie zatrzymał się czas,
wiedzą.
Skarby świata całego cichutko mruczały swoją tandetną oleodrukową melodię, tak
przejmującą jak muzyka, która towarzyszy filmom Chaplina, tak jakoś ci trzej znawcy i świadkowie
dawnych czasów uważali mnie za rekwizyt tych odległych epok, zwracali się do mnie i chętnie
opowiadali mi to wszystko, co zdarzyło się za ich młodych lat, najchętniej jednak opowiadali o tym,
czego nie mogli pamiętać, ale mówili o tym, czego dowiedzieli się od swoich dziadów, z kronik,
z dawnych ksiąg.
Teraz, kiedy nadeszły jesienne słoty, gdy wróciłam z pałacowego parku, gdzie
rozkoszowałam się niemal miłośnie posągami nagich młodych kobiet i mężczyzn, nagimi
posągami, które jakby się właśnie wynurzyły z morza albo z czystych rzek, gdy zaczerpnęłam
z tych posągów istoty młodości siebie samej, i zrozumiałam, że kiedy był mój czas, żyłam tak, jak
żyli ci bohaterowie i półbogowie, których w naszym ogrodzie ponastawiali rzeźbiarze i architekci
pana hrabiego Szporka, gdy więc pokrzepiłam się, byłam dumna z tego, że tu, w głębi ducha,
jestem z tymi posągami spowinowacona, że są to obrazy mojej młodości, moich młodych lat.
I kiedy tak szłam mokra od deszczu korytarzami, gdzie siedziały te moje rówieśnice
w fotelach i bamboszach i udawały, że czytają, i powstrzymywały nieustanny kaszel, szłam dumna,
zostawiałam za sobą kałuże, siady deszczu, który kapał z mojej bawełnianej sukienki, z moich
podartych bucików, szłam dumna ze swojego ubóstwa, z tej swojej nędzy, z tego swojego
przemoknięcia, widziałam, że znowu jestem taka, jaka byłam. Staruszki udawały, że czytają, że
zawiązują sobie tasiemki przy fartuchach, że są pogrążone w rzekomych rozmowach, abym tylko
przeszła i nie musiały na mnie spojrzeć. A ja wiedziałam, że jak tylko się oddalę, znów będą na
mnie patrzeć, będą na mnie patrzeć ze złością, tak jak kiedyś, gdy przejeżdżałam na rowerze
pozostawiając za sobą zawistne kobiece oczy, oczy, które mi zazdroszczą…
Trzej świadkowie i znawcy dawnych czasów siedzący pod skrzynką radiofonii
przewodowej, spostrzegłszy mnie taką przemoczoną do suchej nitki, wskazali mi krzesło koło
kaloryfera, zacierali ręce i patrzyli na mnie, jakbym była młodą dziewczyną, tak jakoś ich
inspirowałam, bo to, co mówili, mówili jakby tylko mnie, a ja czułam plecami gorące żeberka
kaloryfera i spadające z góry Skarby świata całego, przejmujące skarby, które spadały i dodawały
głosom trzech świadków i znawców dawnych czasów strzępiastych, stęsknionych, zakochanych
tonów. A na suficie falował fresk przedstawiający fauna porywającego nimfę, oczy fauna były
pijane żądzą, był nagi, w płachcie niósł owoce, nimfa zaś była pewna siebie i rozkoszowała się tym,
jak na fauna działa, jak hipnotyzuje go jej naga sylwetka akrobatki.
A ja widziałam, że ci trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów nie mają już sobie nic do
powiedzenia, że wszystko sobie powiedzieli, że czekają na mnie, aby pokrzepić się i przedstawić mi
potem wszystko to najpiękniejsze, o czym wiedzą…
Pan Otokar Rykr podniósł się i wskazał w dół, gdzie stary cmentarz błyszczał i lśnił
marmurowymi nagrobkami, złotymi krzyżami, i zaczął z zapałem:
— Musi pani wiedzieć, że tam wyryte są w kamieniu nazwiska wszystkich sławnych
obywateli, każdy może je przeczytać, ale nikt nie wie, że bez przydomków nikt by się w tych
zmarłych nie połapał. I tak Czerwonka–Parasolka miał to do zawdzięczenia swojej ukochanej ze
wsi, którą obdarował parasolką, nosiła ją ku jego czci udając się do miasteczka, parasolkę zawsze
otwartą, bez względu na to, czy padał deszcz, czy była piękna pogoda. Czerwonka–Okoń,
spoglądający na świat wielkimi bladymi oczyma, jakby rybimi. Czerwonka–Koślawiec, stąpający
po ziemi ojczystej swoimi wielkimi stopami. Cierpiący na raz po raz pojawiający się liszaj we
włosach i drapiący się Czerwonka nie uchronił się przed drwiną — Czochraj! Czerwonka–Wełna
chlubił się gęstymi kędzierzawymi włosami. Niewiele radości miał ze swojego nazwiska szczupły
i wysoki Czerwonka–Chart. Do tej gromadki należał też ekonom, Czerwonka–Dandys, podstarzały
kawaler, światowiec, zawsze w dobrym humorze. Jego bratu po jakimś finansowym krachu lud
miejski nadał przezwisko — Bankrut. Inny Czerwonka–Cygaro miał młodo zmarłego syna
Franciszka–Posiekam. Był tu jeszcze krupiarz — Pocićsięraczył, Czerwonka–Untergleichen
i Czerwonka–Górny… Za Czerwonkami nie pozostawał daleko w tyle ród Dłubaczów. Najbogatszy
z nich znany był jako Dukatowy. Inny był emerytowanym wojskowym, syn Dłubacza–Wieprzka,
recte Wiepfka, rzeźnika, po którym i jego córka odziedziczyła niewłaściwą wymowę głosek ż i s
i wyśpiewywała na chórze hofanna zamiast hosanna! Nie udało mi się ustalić, skąd się wzięły
przydomki Dłubacza–Wszarza i Dłubacza–Stawinogi. Wybitnym działaczem „Sokoła” był
Dłubacz–Hrabiątko, który, przemawiając raz nad grobem w tysiąc osiemset siedemdziesiątym
dziewiątym w Kolinie, zawołał na koniec: „Niech jego prochy żyją miedzy nami!”. Postawny
rzeźnik Dłubacz miał przezwisko: Dupiasty. Wotawowie nie mogli równać się liczebnością
z dwoma poprzednimi rodami. Na uwagę spośród nich zasługuje kupiec Ignacy Wotawa–Pajacyk,
przydomek jego był widocznie wyprowadzony z jego imienia Ignacy, Pan Nać — Pajac — Pajacyk,
bądź też z jego sprawiającej wrażenie pajacyka figurki. Przy ulicy Palackiego miał piekarnie Antoni
Wotawa–Muzykant, miłośnik muzyki i śpiewu, rozpisywał śpiewakom nuty. Przy ulicy
Świetojerskiej gospodarzył inny Wotawa z przydomkiem Przeklętnik, a to ze względu na
powtarzane przezeń często przysłowie: „Przeklęte babskie spódnice!”. Dla jednego z Wohańków,
garbarza z Wielkich Wałów, jego zajęcie stało się powodem przezwiska — Lederer. Inny, krupiarz
z ulicy Palackiego, nazywany był Wohańką-Laudonem. Także dwóch zamożnych Zedrychów lud
ochrzcił po swojemu. Jan Zedrych, właściciel narożnego domu, zwany był Narożnym, jego
bratanek — Wincenty Zedrych — Bubim. Niewielkiego wzrostu, utykający odrobinę na jedną nogę
Nóżka–Theer sprzedawał po gospodach różne smakołyki. Jako namiętny hazardzista wygrał
pewnego razu na loterii najwyższą nagrodę. Uradowany kupił prosię, które natychmiast wraz
z rodziną spałaszował. Z dwóch sióstr Taubicówien, mieszkających przy ulicy Palackiego, jedna
mogła się poszczycić wspaniałym warkoczem. Podczas tańca prosiła tancerzy, żeby jej
przytrzymywali huśtający się warkocz. Stąd — panna Taubicówna–Potrzymajmiwarkocz. Pod
przezwiskiem Kładka znana była gospodyni Jana Zedrycha—Narożnego. Brzytwą nazywali ludzie
ukochaną małżonkę Nóżki–Theera ze względu na jej ostry języczek, zaś gospodyni Czerwonki–
Dandysa, stara panna, która sprzedawała kiedyś w sklepie, znana była jako Janka–Sklepowa.
Autorem wielu przezwisk był właściciel folwarku na Załabiu Muspek czy Mostpek… — opowiadał
pan Otokar Rykr i patrzył mi w oczy, a ja widziałam, że jest młody, tak się tym opowiadaniem
odmłodził, że zupełnie stał się podobny do sylena, co nagi tańczył i unosił w górę nagą nimfę, jakby
pan Rykr spadł na fotel z fresku, który falował na suficie.
Pan Karol Wyborny, stary znawca i świadek złotych czasów, drżał z niecierpliwości, kiedy
więc pan Otokar skończył swoją opowieść, położył mi poufale rękę na ramieniu i podjął
z upodobaniem:
— Babcia Pospiszylowa, z domu Hulikówna, dziewięćdziesięcioletnia, tak oto opowiadała
o rodzinie Boleniów: W jej czasach Boleniowie mieli sześcioro dzieci. Jedna z córek wyszła za
Franciszka Dłubacza, druga — za Czerwonkę, trzecia — za Antoniego Hulika, ta jednak wkrótce
umarła, tuż po ślubie, i został po niej chłopczyk, Franciszek, ojciec babci Pospiszylowej, i on wziął
sobie za żonę Ludmiłę Czerwonkównę, ale chłopiec — Wojciech Boleń — został starym
kawalerem i mieszkał u Czerwonków, rodziców ekonoma Dandysa–Czerwonki. Weronika, która
mieszkała przy Starej Rybiarni, naprzeciwko Wyspy… była to stara panna, świetnie się umiała
posługiwać fuzją i stale pływała po Labie w wielkiej łodzi. Po jej śmierci Starą Rybiarnię
odziedziczył Franciszek Hulik. Ostatnią z rodziny Boleniów była Basieńka, mieszkała przy
kościele, mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajdował się dom pana Netuszila, i dom ten
ofiarowała ojcu babci Pospiszylowej — Franciszkowi Hulikowi, a potem przeprowadziła się do
niego, do Starej Rybiarni. Matkę babci Pospiszylowej bardzo lubiła i zdradzała jej tajemnice
rodzinne, że królowa angielska Anna Boleyn była nieszczęśliwa w małżeństwie i uciekła ze swoim
kochankiem do naszego miasteczka. Miała dziecko, którego czepeczek i kołderka trafiły do rąk
Dandysa–Czerwonki, i mówiło się, że Dandys oddał te rzeczy do muzeum, ale babcia ich tam nie
znalazła. Spadkobiercą Dandysa był jego prabratanek Franciszek Czerwonka, czepeczek i kołderka
mogą znajdować się w jego posiadaniu, ale nic bliższego nie wiadomo. Tyle babcia
Pospiszylowa…
Pan Karol Wyborny skończył swoje opowiadanie, oczy miał zwrócone gdzieś tam za Łabę,
w stronę Starej Rybiarni wznoszącej się na brzegu rzeki, oplecionej winoroślą i spowitej starymi
bajdami. Pan Wyborny ściskał mi wierzch dłoni, czułam, jak szybko schnie mi sukienka,
widziałam, jak na wysokości uszu unosi się para i zapach odrażającej bawełnianej kiecki.
Deszczowa nawałnica runęła na okienne szyby, które spłynęły łzami, i miasteczko, gdzie zatrzymał
się czas, tonęło w nawale ulewy, Skarby świata całego nadal wypełniały swoją niepowtarzalną
melodią korytarze starego pałacu.
— Za moich lat dziecięcych — mówił cicho pan Otokar Rykr — Stara Rybiarnia stała już
pusta. Od niepamiętnych czasów w Starej Rybiarni mieszkała rodzina Boleniów, która utrzymywała
się z rybołówstwa. Miała odpowiednie nazwisko, jako że boleń to znana ryba z rodziny
karpiowatych… Wszyscy z rodu Boleniów byli ponoć wysokiego wzrostu, o niebieskich oczach
i płowych włosach, skądinąd małomówni i stale zachmurzeni… Wieść głosi, że dawnymi laty,
kiedy w Starej Rybiarni mieszkali rybacy pochodzący z naszego miasteczka, do brzegu koło
Rybiarni przybiła w nocy łódź, z której wysiedli nieznani ludzie mówiący łamaną czeszczyzną
i oddali rybakom na wychowanie niemowlę, ofiarując im za dobre chęci poważną nagrodę.
Niemowlę miało ponoć jak na owe czasy wykwintną bieliznę, wyszywany srebrem czepeczek i było
podobno owinięte w poduszkę wyszywaną złotem. Poduszka, bielizna i czepeczek niemowlęcia
przetrwały jakoby do dziś dnia w jednej z rodzin mieszczańskich, prawdopodobnie Czerwonków.
Tak oto przybył ponoć do miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, pierwszy Boleń. Moja babcia
opisywała Weronkę Boleniównę jako rosłą, tęgą starą kobietę, która nieustannie pływała łodzią po
Łabie i zawsze nosiła z sobą fuzję i kosę. Z ludźmi stykała się rzadko, a po jej śmierci Stara
Rybiarnia opustoszała…
Spoglądaliśmy wszyscy na szyby okienne, po których strumyczkami spływał deszcz, wielka
kałuża, która wyciekła z moich bucików, wyschła, z mojej sukni unosiła się para, aleja by łam
przejęta obrazem starej kobiety, Weroniki Boleniówny, która nieustannie pływała łodzią po Łabie
i zawsze nosiła z sobą fuzję i kosę.
Pan Wacław Korzonek rozmarzył się.
— Ja urodziłem się przy Wielkich Wałach pod numerem dwieście czterdzieści siedem,
w izbie czeladnej u Zedrychów. Dziadek był stangretem u Zedrychów i zapalonym członkiem kółka
byłych wojskowych, jak wtedy się mówiło: weteranów. W wojsku służył przez dziewięć lat
w pułku ułanów… Mój ojciec często o nim opowiadał. Zapamiętałem sobie tę oto przygodę…
Działo się to po dwudziestym czwartym czerwca tysiąc osiemset pięćdziesiątego dziewiątego roku,
kiedy wojska austriackie po przegranej bitwie pod Solferino wycofywały się w stronę Werony
i gdzieś tam podczas wielkiego upału stał nad niewielką rzeką żołnierz na warcie. Nigdzie nic się
nawet nie poruszyło, a powietrze drżało od żaru. Żołnierz już od dłuższego czasu myślał, jak by to
było dobrze ochłodzić się trochę w wodzie. Rozejrzał się na wszystkie strony, w mgnieniu oka
zrzucił z siebie mundur i wbiegł do wody. Pluskał się z rozkoszą, aż tu nagle usłyszał rżenie koni.
Wybiegł z wody i stanął nad kupką swoich rzeczy, ale w tejże samej chwili ujrzał nadjeżdżającą
zboczem kawalkadę oficerów na koniach. Schwycił czako, ładownicę i karabin i, tak jak stał, oddał
należne honory orszakowi samego naczelnego dowódcy, hrabiego Gyulaia. Wódz zatrzymał się,
a wraz z nim cały orszak, i wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na nagiego żołnierza. Widzieli na
pierwszy rzut oka, że wartownik kąpał się, a podczas wojny jedyną karą za to przewinienie była
kara śmierci… Wódz po chwili namysłu powiedział: „Wybaczymy mu łaskawie, albowiem nie
stracił głowy i pierwszą rzeczą, po jaką sięgnął, był oręż”…
Znawca i świadek dawnych czasów pan Korzonek zakończył z goryczą i przygładzał sobie
ciągle te swoje jasne włosy, które podnosiły mu się nieustannie, deszcz bębnił w szyby okien i w
powietrzu krążyły wciąż liście i przylepiały się do szyb, do posągów, kiedy byłam w pałacowym
parku, wszystkie mokre posągi oblepione były liśćmi osik i czerwonych dębów, nie słabnący
łagodny wiatr dął z południa, aż skądś z Libii dął ten nie słabnący powiew, który przynosił także
głęboką depresję, barometr spadł tak nisko, że przez całą noc siostrzyczki były na nogach,
roznosząc uspokajające leki i robiąc zastrzyki, a w pokoju hrabiny Szporkowej na wszystkich
czterech łóżkach siatki zakrywały cztery rencistki, staruszki, które od dziesiątków lat cierpiały na
skutek zmian ciśnienia barometrycznego, a teraz, kiedy nadchodził ten ciepły i suchy górski wiatr,
ten łagodny wiatr gdzieś aż z Libii, bolała je cała dusza, tak że nie chciały już żyć. Tak jakoś cały
ten pałac wydawał mi się niczym pijany, niektórzy renciści woleli w ogóle nie wstawać, ci
odważniej si snuli się po korytarzach, zataczali się, musieli nieustannie przytrzymywać się ścian
i poręczy, ten wiatr wiał poprzez cały pałac i unosił włosy panu Korzonkowi, ten wiatr nadchodził
falami, przez chwilę wydawało się, że już ustał, ale ni stąd, ni zowąd zrywał się i ciągnął ponad
krajem z nie słabnącym naporem, przenikając przez dach i przez szpary w oknach, i przez drzwi,
tak że firanki ze stylonu unosiły się, jakby je ujmowały niewidzialne ręce druhen, kiedy krocząc
w orszaku ślubnym wnoszą do kościoła tren panny młodej…
Trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów…
Teraz, kiedy wiatr unosił wszystkie te dziecinne kaftaniki i robione szydełkiem śliniaczki,
kiedy unosił je na stolikach, i w ogóle cała ta dziecinna bielizna uniosła się nagle, jakby ją wciągał
umieszczony gdzieś pod sufitem odkurzacz, uniosły się te koronki i sznurki przytrzymujące
dziecinne rękawiczki, przez chwilę grały na stolikach śmieszne kukiełkowe przedstawienie,
a potem legły z powrotem…
— To wieje halny z Austrii i Bawarii — mówił pan Otokar Rykr. — Założę się, że
w Wiedniu i Monachium dziesiątki ludzi nie wytrzymają tego naporu wiatru i popełnią
samobójstwo. To jest ten halny, który wieje także nad południowymi Morawami, jak to jest
w piosence: „Wieje wiater od Buchlowa…”. Wieczorem winiarz jest wesoły, a rankiem znajdują go
powieszonego, bo nie wytrzymał tak jak dziesiątki ludzi tego naporu halnego…
Stary znawca i świadek dawnych czasów mówił:
— To jest ten wiatr, który przyniósł w nasze strony diuny, ów sypki piasek z libijskich
pustyń, ten wiatr najbardziej oddziaływa w okolicach, gdzie jest wapień. Takie Monachium całe
leży na wapieniu, to ogromna misa wapienia, a ten wiatr nadchodzi w maju, a potem
w październiku i znowu w lutym, całe miasto, cały kraj musi pić, w maju wszystkie browary
odczopowują beczki „Maibock”, w październiku Bawarczycy przez cały tydzień bronią się przed
halnym w ten sposób, że tańczą i chleją piwo, a w lutym rozpalają w namiotach ogromne piece
i tysiące ludzi święci karnawał, ale tak naprawdę to oszołamiają się piwem, żeby nie popełnić
samobójstwa. Jedyna rada na halny to wyjazd w okolice, gdzie są granitowe góry i wzgórza.
Ratyzbona…
Pan Wyborny skończył, pan Korzonek zaś oburącz przygładził nieposłuszne włosy.
— Ja kiedyś umrę na ten wiatr — powiedział. — Tak mi niedobrze, jakbym całą noc hulał,
całą noc pił winiak na przemian z piwem i palił jedno cygaro za drugim albo zaciągał się wirginią.
Po halnym boli nie tylko całe ciało, ale cała dusza. Serce mam gdzieś w gardle i nie wierzę, że
wytrzymam do rana. Tylko że ja już to mam, ja wiem o tym, ja leczę się tak, że każdego ranka
spoglądam na barometr i w zależności od ciśnienia wiem, jak się będę czuł. Ale najgorzej, jak
barometr wskazuje piękną pogodę, a tu pada deszcz… Jeśli zderzą się dwa frontalne zaburzenia
i jedno pokrywa drugie… Ja wiem, że dziś wszystkie szpitale w Pradze, w całym kraju będą mieć,
może już mają wysoką śmiertelność. A jutro przeczytajcie kronikę wypadków… W Katalonii ten
wiatr, który wieje znad Balearów, nazywają mediteranem, wieje on nad krajem przez cały tydzień
i nawet młodzi na odludziu nie wytrzymują tego parcia na duszę i szaleją albo z zasady wieszają
się. Panuje tam taki zwyczaj, że ścina się drzewo wraz z wisielcem. W zeszłym roku dostałem list
od przyjaciela, który pisał, że wezwano go, żeby stwierdził zgon powieszonej młodej dziewczyny…
Przy trupie zastał matkę tonącą we łzach, próbował ją pocieszać: „Ma pani przecież jeszcze dwie
córki”. Ale krewni, którzy właśnie ścięli ogromne drzewo, wszyscy krewni stojący w krąg drzewa,
co padło na ziemie wraz z powieszoną, krzyczeli z matką: „Ależ ona się nam powiesiła na naszej
najpiękniejszej jabłoni, która dawała dwadzieścia wiader renet!…”.
Oto co powiedział pan Korzonek, a jego włosy uniosły się jakby ze zgrozy, zupełnie tak jak
na stolikach, nad którymi wisiał napis:
CO ZROBIŁY NASZE PENSJONARIUSZKI cała ta rozłożona bielizna uniosła się
i najeżyła z przerażenia łagodnym wiatrem, który wiał przez pałac hrabiego Szporka, wiatrem,
który nad Alpami dotarł tu aż z Libii.
Z kuchni rozległy się mocne uderzenia w gong: bim–bam, bim–bam. Czas iść na obiad, ale
już na korytarzach widać było, że z górą połowa rencistów została w łóżkach, bo większość
pensjonariuszy już na pół godziny przed obiadem zwykła była stać przed drzwiami wiodącymi do
dawnej jadalni pana hrabiego, renciści wciąż od nowa czytali jadłospis, czytanie to wzmagało coraz
bardziej ich apetyt, męczyło ich przeczucie, iż trafi się im najmniejsza porcja albo że mięso będzie
twarde, przez całe pół godziny debatowali przed zamkniętymi drzwiami jadalni i, nie wiadomo już
który z kolei raz, opowiadali sobie o swoich ulubionych potrawach, jakie dawno przyrządzała im
matka, potrawach, jakich nie mogą zapomnieć, opowiadali o swoich przyjęciach i świniobiciach,
o świętomarcińskich gęsiach podczas odpustów, o potrawach wielkanocnych
i bożonarodzeniowych, jakich do dziś’ dnia nie mogą zapomnieć… To wszystko opowiadali sobie
przed zamkniętymi drzwiami jadalni, aby tylko nie musieli myśleć o swoim obecnym straszliwym
głodzie…
Jednakże dziś’ już drugi dzień z kolei wiał halny, już drugi dzień drzwi jadalni stały
otworem i z rzadka wchodził tam jakiś’ znękany rencista, wzdychał słodko i runąwszy raczej niż
usiadłszy na krześle, potrącał łokciem talerz, który dzwonił o sztućce…
Aby w sobotę i niedzielę nie siedzieć z konieczności w domu, Franci najchętniej montował.
Montował tylko dlatego, aby nie być zmuszonym do siedzenia w domu, co sobotę umawiał się
najchętniej z robotnikami z browaru albo zupełnie zwyczajnymi obywatelami, których spotkał
w miasteczku. I rozmontowywał motocykl, później samochód, cały silnik, żeby po północy zacząć
go znów składać, „dawać do kupy”, starał się każdego swojego pomocnika wtajemniczyć w urodę
i wdzięki silnika, z zapałem wymieniał nazwy wszystkich części, robotnicy słuchali z szacunkiem,
ale duchem każdy z tych pomocników był gdzie indziej, w domu, w gospodzie, każdy postanawiał
sobie, że montuje po raz ostatni, tak więc Franci z ogromną satysfakcją wykorzystał rzeczywiście
wszystkich mielcarzy, wszystkich bednarzy, wszystkich prostych i ufnych ludzi miasteczka, nie
znosił ludzi, którzy czytali, którzy coś w mieście znaczyli.
Jednakże dopiero tu, w domu starców, domyśliłam się istoty rzeczy, że właściwie tym
montowaniem Franci uciekał przede mną, bardzo mnie kochał, ilekroć spojrzałam na niego
i uśmiechnęłam się, stawał w pąsach aż po korzonki swoich pięknych włosów, tracił przeze mnie
siły, pokorniał, stawał się niebożątkiem i drżał ze strachu, czy aby nie uśmiecham się tak samo do
innych mężczyzn i że z całą pewnością wszyscy się we mnie zakochają tak jak on. A on pragnął
rzeczy niemożliwej: żebym należała tylko do niego, żeby nie musiał się z nikim innym dzielić
moimi uśmiechami, moimi oczyma, moimi włosami, moimi słowami. Dopiero teraz, kiedy
wyrwano mi zęby, zrozumiałam, że byłam dla niego boginią, że byłam ponad jego siły, nigdy nie
potrafił być wobec mnie ordynarny, właściwie to nigdy nie mógł podnieść na mnie oczu, nigdy nie
wytrzymywał mojego spojrzenia, opuszczał wzrok, kręcił młynka palcami i pod pozorem, że idzie
po węgiel, wychodził na dziedziniec browaru, aby dojść do siebie na świeżym powietrzu, długo
nabierał do wiaderek węgiel z ogromnych pryzm przy słodowni, by potem, wróciwszy, dokładać do
pieca i w ogóle udawać, że coś robi, byle tylko nie musiał na mnie patrzeć oko w oko, a jeśli nawet,
to spoglądał na mnie tylko wówczas, gdy czytałam, gdy prasowałam. Najchętniej pomagał mi
wyciągać prześcieradła i poszwy, skropione wodą rozpryskiwaną moimi palcami niczym wodą
z kropielnicy, braliśmy każde po dwa rogi prześcieradła, marszczyliśmy je w dłoniach, po czym
wyciągaliśmy, jakbyśmy chcieli to prześcieradło rozedrzeć, a potem nadchodziło to najpiękniejsze:
rozpościerajmy stojąc naprzeciwko siebie to ogromne prześcieradło w palcach i śmiesznymi
kroczkami ruszaliśmy biegiem ku sobie, dotykaliśmy się rogami prześcieradła i palcami, ja
przejmowałam rogi z jego palców, Franci był zawsze tak szczęśliwy, drobnymi kroczkami dreptał
do mnie, a potem zastygał w tanecznym kroku z jedną nogą uniesioną i śmiał się, i żałował, że
jedno prześcieradło za drugim, jedną poszwę za drugą, jedną poszewkę na poduszkę za drugą
układam w ogromnym koszu na bieliznę, do którego w lecie zrywaliśmy owoce, dziesiątki tych
koszy jabłek i gruszek z browarnianego sadu…
Jedynie wówczas, kiedy skończyliśmy, jedynie wtedy spoglądał na mnie, patrzył na mnie
długo, łączyła nas jakoś ta bielizna pościelowa, jakoś w tych szczęśliwych chwilach rozumieliśmy
się nawzajem…
A kiedy montował w soboty i niedzielne przedpołudnia, zawsze ożywiał się, piękniał jakoś
i szlachetniał w te noce z popołudniem i przedpołudniem, podczas gdy jego pomocnik był blady
i miał sińce pod oczami, i zataczał się, Franci prostował plecy i uszczęśliwiony oddychał lekko,
czasami, gdy dokręcał śruby i muterki, ocierał sobie naskórek na palcach; czasami nawet zdzierał
sobie kawałek skóry, wisiała mu z palca, ale Franci w takich chwilach machał tylko ręką, urywał
kawałek tej skóry i pracował dalej. Dopiero kiedy wracał do domu, już z daleka widziałam, jak
niesie mi ten bolący palec, gdy usiadł i spojrzał na palec, bladł, bandażował sobie palec i pokazywał
go każdemu, a nawet musiał się położyć, owinięty palec sterczał w półmroku na łóżku, a Franci
jęczał, kwękał, żegnał się ze mną, błagał mnie, żebym go — gdyby umarł — pochowała na
cmentarzu w rodzinnej wiosce w Konicy. Czasami nawet rzeczywiście przychodził pan doktor
Gruntorad, Francinowi wkradało się do ranki na palcu zakażenie, groziła mu gangrena, pan doktor
brał nożyczki, aby naciąć mu palec i opuchliznę… A Franci lamentował i wołał:
— Na miłość boską, panie doktorze, niech pan zrobi coś z tym palcem, ja umieram, niech
pan coś robi, na Boga!
A potem doktor musiał z nim walczyć, Franci nie znosił dotyku nożyczek, doktor musiał go
powalić i leżeć na nim na jego łóżku, a pan doktor, ponieważ był za Austrii lekarzem wojskowym,
wrzeszczał na Francina:
— I to się nazywa austriacki żołnierz?! I taki się chwali, że za Austrii służył w pułku
ułanów?!!!
A Franci nadal z nim walczył, bił, nie zważając, głowa, nie głowa, i krzyczał:
— Nigdy jeszcze nikogo na świecie nic tak nie bolało, jak mnie boli L.
I tłumaczył, że boli go nie tylko całe ciało, ale i cała dusza, że za chwilę umrze, żebyśmy
wszyscy uklękli, to nas pobłogosławi…
Ale pan doktor wołał naszą służącą, Andzię z Budziecka, tę, która wszędzie, nawet do kina,
chodziła z siekierą… Zjawiała się, odkładała siekierę i chwytała Francina, a kiedy uśmiechnęła się
do niego i on zobaczył ten jej jedyny ząb, zaczynał drżeć na całym ciele i słabnął, tak że pan doktor
mógł mu zoperować ten ropiejący palec… Franci mdlał. A kiedy Andzia od nas odeszła, to jak
Franci potrzebował pomocy lekarskiej, pan doktor Gruntorad przywoził w bryczce swoją służącą,
która była jeszcze potężniejsza niż nasza Andzia, i kiedy ją Franci zobaczył, od razu tracił
przytomność i pan doktor musiał go leczyć na leżąco.
A potem już jako rekonwalescent jeździł Franci po miasteczku, gdzie zatrzymał się czas,
przystawał na pogawędkę z każdym przechodniem, pokazywał mu swój obandażowany palec
i krzywiąc się, opowiadał, i na nowo przeżywał ten swój największy ból w środkowej Europie, ten,
który przecierpiał on, Franci, kierownik browaru, i który umiejscowił się w tym oto palcu. Nawet
ludziom, co mieli raka albo brakowało im ręki czy nogi, nawet im Franci opowiadał i użalał się nad
samym sobą twierdząc, że ci bez nóg albo rąk, ci chorzy na raka, że oni nie cierpią właściwie na
żadną chorobę, ale ten ból w palcu — i pchał im przed oczy bandaż — to największy ból na północ
od Alp, ból, jaki spotkał dawnego ułana, żołnierza austriackiego, który się nigdy niczego nie bał
i nawet bać się nie śmiał…
Kiedy Franci chorował na grypę, na anginę, rozpalał aż do czerwoności wysoki piec, ja zaś
musiałam koło niego biegać i okręcać go mokrymi prześcieradłami, a potem leżał, musieliśmy
codziennie klękać przy jego przesuwającym się łóżku, a on błogosławił nam, pisał i dyktował
testament, czasami stał za piecem i pocił się, tak że się niemal poparzył, po czym się nagle
zamyślał, gorączka go niespodziewanie opuszczała, ubierał się i z wyrazem twarzy człowieka, który
o czymś istotnym zapomniał, wychodził na dziedziniec, szedł do garażu, podnosił maskę i ni stąd,
ni zowąd był zdrowy, i rozbierał gaźnik albo jakąś inną część, po browarze hulał wiatr, Franci
montował, z kropelką na czubku nosa, i wróciwszy po pięciu godzinach oświadczał, że już jest
zdrowy…
W głębokiej zadumie szłam od posągu do posągu, piasek pałacowego parku chrzęścił mi
pod bucikami niczym świeży śnieg, minęłam wszystkie miesiące, które wyrzeźbiły w piaskowcu
ręce artystów, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że idę, do tego stopnia jednoczyłam się
z nagimi mężczyznami niosącymi dzika, z młodym myśliwym, którego kapelusz o trzech rogach
rysował się na tle błękitnego nieba nakrapianego białymi chmurkami, przeżywałam życie
wszystkich tych nagich kobiet, Maj, Czerwiec, Lipiec, Sierpień, posągi, które miały taką siłę, że
wywoływały we mnie wspomnienia o Francinie, o browarze, o naszych służących.
Naprawdę to chyba najbardziej lubiłam tę naszą Andzię z Budziecka, która była szczera
i dzielna i która służyła u nas tyle lat. Jednakże raz do roku upijała się piwem, przychodziła sobie
niby nic z browaru, gdzie piła z siłaczami mocne piwo, oczy jej błyszczały z zachwytu, a kiedy
usiadła, mówiła o tym, że kiedyś wszystko to się zmieni, że kiedyś nie będzie służących i nie będzie
panów, i że nie będzie żebraków, i nie będzie ludzi poniżonych i wzgardzonych, ale wszyscy ludzie
będą równi, po czym podnosiła się z włosami sczesanymi palcami do tyłu, Andzia lubiła strzyc się
jak mężczyźni, po chwili zaś znowu siadała i dalej mówiła o tym, i nadal płonęły jej oczy, a ja się
śmiałam, ale w końcu to właśnie Andzia miała rację, bo służących już nie ma.
Szłam ścieżką albo po schodach z piaskowca, z góry pałacu, z tarasu słychać było mlaskanie
kart i rozlegało się wołanie graczy, zwycięski okrzyk, dwie rencistki w sukienkach w kwiaty
kołysały się, wspierały się na laseczkach i wolno przesuwały swoje ogromne cielska po ścieżce,
ciągnąc za sobą piasek nieruchomymi trzewikami.
To dobrze, że nie ma już służących, tak jakoś o nich zapomniałam. Przychodziły
z wiklinowym koszykiem z wsuniętym z boku parasolem, zawsze pochodziły skądś z gór, ze
Słowacji. Zawsze były młodziutkie, ledwie dwudziestoletnie, wstydziły się te dziewczęta, a mimo
to musiały spać w kuchni, przez którą wieczorem i w nocy przechodziliśmy do sieni, idąc zaś
z dworu, zanim weszliśmy do pokojów, musieliśmy przejść przez kuchnię, kiedy przychodzili
goście, dziewczęta siedziały przy stole w kuchni i nie ośmielały się spać, siedziały więc udając, że
czytają, chociaż mogły się położyć na składanym łóżeczku, ale były to dziewczęta tak młode, że
wstydziły się, iż mógłby je ktoś zobaczyć, jak tak śpią z rozrzuconymi rękoma i nogami i pozwalają
snom unosić się w lepszy świat niż ten, w którym żyły.
To dobrze, że te służące odeszły wraz z dawnymi złotymi czasami, dopiero tu, w domu
starców, myślę o nich, wspominając tamte czasy. Jest mi odrobinę wstyd i smutno za siebie. Te
dziewczęta pracowały przez cały miesiąc i otrzymywały za to mieszkanie i wikt oraz sto
pięćdziesiąt koron, mieszkały w kuchni i jeśli ktoś przychodził o dziewiątej, dziesiątej wieczorem,
te dziewczyny grzecznie wstawały i dopiero kiedy my szliśmy spać, rozciągały takie dziwne łóżko,
które w ciągu dnia stanowiło stół, było to łóżko, które rozsuwało się jak pudełko od zapałek,
wąziutkie, tak że spać się na nim musiało w wyprostowanej pozycji… ciągle te dziewczyny
przykładały do pieców, sprzątały pokoje, karmiły prosięta i kozy, ja także je karmiłam, ale tylko
czasami, tylko wtedy kiedy chciałam pokazać, że ja to także potrafię… Wszystkie nasze służące
w ciągu dwudziestu z górą lat, jak tylko dostawały prezenty na Boże Narodzenie, zawsze
w styczniu otrzymywały telegram ze swojej rodzinnej wioski i ojciec, matka, brat naszej służącej
wzywał, żeby wracała do domu, bo ktoś z rodziny umiera… a więc pakowały znów ten swój
wiklinowy koszyk, wkładały doń parasol i z pełnym zażenowania uśmiechem podawały mi rękę,
kolana się pod nimi uginały, dziewczęta czerwieniły się i wracały do domu, żebym w lutym musiała
szukać sobie nowej służącej…
Trzy lata wytrwała u nas jedynie Andzia z Budziecka, właściwie był to przebrany
mężczyzna ta nasza Andzia, jeśli w browarze cokolwiek w nocy groziło zbrodnią, nasza Andzia
musiała być przy tym, chwytała siekierę, przeczesywała krótko ostrzyżone włosy i mówiła:
— No to, łaskawa pani, idziemy!
I szła sama, boja się bałam, sama wystraszyła złodzieja, sama zabiła szczura tą siekierą,
kiedy podgryzał jej od spodu tuczoną gąskę, sama kiedyś szła do kina i miała pod spódnicą na pętli
tę siekierę, i po drodze nad Łabą ogłuszyła siekierą człowieka, który napadł ją i nierozsądnie
zażądał od niej pieniędzy albo życia. Miała tylko jeden ząb, śmiejąc się do rozpuku opowiadała, jak
straciła wszystkie pozostałe zęby, u siebie w domu powoziła końmi i zajmowała się nimi, raz, kiedy
siodłała konia, dała mu pięścią w bok, żeby koń wypuścił powietrze i żeby ona mogła o jeszcze
jedną dziurkę mocniej ścisnąć popręg, ale koń nabrał powietrza, a że ona trzymała koniec popręgu
w zębach, żeby w tej samej chwili ściągnąć go o dziurkę, to koń odetchnąwszy nagle tak
gwałtownie, wyrwał jej wszystkie zęby prócz tego jednego, który, kiedy się śmiała, sterczał jej
złowieszczo z dziąsła… To dobrze, że te dziewczęta zniknęły, to dobrze, że ludzie nie służą już
innym tak jak za dawnych czasów, przecież na samą myśl, że ja miałabym być służącą, umarłabym
ze strachu, rzuciłabym się pod pociąg…
Jednakże Franci kochał te dziewczęta, a ja widziałam ich i słyszałam: te dziewczyny i jego.
Lubił z nimi przesiadywać, Franci chętnie słuchał ich spowiedzi, wszystkie te dziewczyny los tak
samo jak Francina doświadczył, bo jako chłopiec i młody mężczyzna Franci był niewiarygodnie
biedny, na Boże Narodzenie mieli z braciszkiem Pepi choinkę obwieszoną jedynie jabłkami
i ciasteczkami, na Wigilię mieli babkę i białą kawę. Franci cieszył się zawsze, ilekroć wieczorem
szłam na próbę, bo siedzieli w kuchni twarzą w twarz: on i służąca, rozmawiali i jedno nie mogło
się doczekać, kiedy to drugie wreszcie skończy. Franci zgadzał się ze wszystkim, co dziewczęta
mówiły, a kiedy opowiadał o tym, jak uczył się na subiekta gdzieś w Humpolcu, to dziewczęta
krzyczały ze wzburzenia, wstawały i głaskały Francina, a on z kolei głaskał je… Czasami, kiedy
umyślnie wracałam wcześniej, zanim Franci mógł mi wyjść naprzeciw na most, patrzyłam
z dziedzińca przez okno do kuchni, nasłuchiwałam, o czym tamtych dwoje tam rozmawia,
i przekonywałam się, że właściwie jest to zupełnie jedno i to samo, co mówiła Andzia z Budziecka,
kiedy w komorze piwnej nażłopała się do syta wystałego piwa, a potem stała we wrotach
i wymyślała mnie i Francinowi, krzyczała do nas, że policzone są dni złotych pańskich czasów i że
wkrótce wszystko będzie tak, jak się w końcu stało!… Słyszałam wtedy pod oknami, że właściwie
to i Franci podzielał ten pogląd służących, ale ciągle bał się przemocy, myślał wciąż, że jeśli
wszyscy będą tacy, jaki on był naprawdę, to ludzie i stosunki zmienią się same przez się, ot tak,
tylko dzięki temu, że panowie się z tymi pozostałymi sprawiedliwiej podzielą… A kiedy
wchodziłam do kuchni, wszystko się kończyło, Franci przestawał mówić, jąkał się i szedł spać,
służąca stawała w pąsach i zaczynała słać łóżko.
A jednak Franci miał tajemnicę!
Co miesiąc znajdowałam w jego teczce tabliczkę czekolady, było na niej napisane: Chocolat
au lait, za każdym razem owe tabliczki czekolady znikały, a ja nie wiedziałam, komu je Franci daje
w prezencie… Kiedy służąca coś żuła, ni stąd, ni zowąd ściskałam jej usta zmuszając, by je
otworzyła, ale za każdym razem żuła suszone jabłko albo skórkę od chleba, za każdym jednak
razem te służące śmiały się ze mnie i za każdym razem nadal robiły wszystko, żebym je zmuszała
do otwarcia ust, te dziewczyny zmagały się nawet ze mną, długo się ze mną biły, aby kiedym je
wreszcie zmusiła do otwarcia ust, bez reszty już przekonana, że jest tam czekolada Chocolat au lait
— przekonać się, że to znów suszone jabłko…
I tak nie dostawałam ani kawałka czekolady, która miesiąc w miesiąc znikała, która znikała
rok w rok, a ja nie wiedziałam, nie wiem nawet teraz, tu, w domu starców, komu wówczas przez
całe te lata Franci tę mleczną czekoladę dawał.
Pewnego razu wcześniej wróciłam z wieczornej próby, w oświetlonej piwnicy siedziała
Andzia z Budziecka i kroiła jabłka dla kóz, światło w piwnicy zapalało się i gasło, służąca
piszczała, otworzyłam po cichu drzwi: na korytarzu przy drzwiach do piwnicy stał Franci i na
przemian to zapalał, to gasił światło, i śmiał się, i miał pełne usta czekolady marki Chocolat au lait,
Andzia z Budziecka śmiała się tak głośno, że brzmiało to jak krzyk, Franci nadal gasił i zapalał
żarówkę w piwnicy i krztusił się czekoladą, szczęśliwy i dziecinny… Po cichu wyszłam i wróciłam
przed browar, chwilę chodziłam tam i z powrotem, aby nie psuć Francinowi radości, bo gdybym
weszła i zaskoczyła ich, służąca zaczęłaby słać łóżko, a Francina nagle zaczęłoby boleć całe ciało,
rozpaliłby w piecu i wlazł do łóżka, zażyłby proszki i za godzinę poprosiłby mnie, żebym uklękła,
aby mógł się ze mną pożegnać, bo do rana chyba umrze…
Gdzież to się podziała ta moja służąca Andzia z Budziecka z jednym zębem? Teraz myślę,
że tę czekoladę dostawała ona, tę Chocolat au lait…
Idę teraz ścieżką w pałacowym parku, jak to dobrze, że nie ma już służących, dwie rencistki
w sukniach w kwiaty siedzą na ławeczce, nie widzę ich już, ale słyszę przez krzaki…
— Tak, tak — mówił głos jednej z nich — pod wieczór przyjedzie i w tej siatce ode mnie
przywiezie urnę swojej córki…
Tłuste popiersie kobiety uniosło się.
— Jezu Chryste! — zawołała.
Idę dalej wzdłuż posągów, na które już nie zwracam uwagi, to dobrze, że nie ma już
służących, że odeszły wraz ze złotymi czasami, to dobrze, że służących nie ma, dobrze, że ich nie
ma…
Stoję teraz przed posągiem Zimy, na nagim ciele wynędzniałego starca wydyma się futrzana
narzuta, unosząc się o dziesięć centymetrów od przemarzniętego ciała, jego futrzana czapa wznosi
się na tle nieba niczym biskupia mitra, ale stary mężczyzna ogrzewa sobie palce nad płomyczkami,
które buchają z dziurawego wiadra przytrzymywanego przez pyzatego amorka.
Dwie staruszki dalej ciągną za sobą swoje nieruchome nogi, teraz skręciły w tunel
przystrzyżonych czerwonych buków, został po nich jedynie ślad w piasku, jakby ktoś wlókł obok
siebie dwa worki z ziarnem, dwie nieżywe sarny.
— A to niespodzianka! — zawołał głos spośród czerwonego listowia. — Wobec tego
pojedźcie kąpać się w Adriatyku! A drugi głos wykrzyknął rozdzierająco:
— Jezu Chryste!
Niektórzy renciści mieszkający w starym pałacu są nieustannie we władzy snu, półsnu,
doktor stara się o to, aby tego snu było pod dostatkiem, aby zostało przytłumione wszystko to, co
nazywa się świadomością. Siostrzyczki podsycają w miarę potrzeby ten półsen proszkami
i zastrzykami, więcej, czuwają nieustannie, żeby nikt się zanadto nie budził. Wszyscy ci, którzy
leżą, mają pieluszki jak dzieci, i to właśnie siostrzyczki, one dbają o wymianę pieluszek niczym
młode matki, co chwila siostrzyczka biegnie, wynosząc do igelitowych pojemników cuchnące
pieluszki, ciągle gdzieś cieknie woda, siostrzyczki myją ręce i każdego ranka zmieniają
prześcieradła, całe stosy pomiętych prześcieradeł z żółtymi plamami, cuchnące stosy; przez otwarte
okno wyrzuca się je na dziedziniec, na samochód ciężarowy, który odwozi je do pralni w dawnym
klasztornym refektarzu, gdzie ongiś augustianie studiowali wszystko, co zostało napisane,
i oddzielali te książki, których można używać, od tych, które są niebezpieczne, do sal biblioteki,
gdzie znajdują się teraz pralnia i kotłownia…
Pokoje pełne są zapachu jak w izbie porodowej, zapachu pieluszek i niemowląt, położnic
mozolących się nad porodem, ale tu w pałacu pod osłoną tych samych zapachów ludzie mozolą się
niespiesznie, lecz nieuchronnie — nad śmiercią. Siostrzyczki podają pigułki i robią zastrzyki, aby
droga chorych do śmierci stała się znośniej sza, aby zbyt wiele o niej nie wiedziano… Jak któraś ze
staruszek budzi się i opiera na łokciach, i rozgląda się wokół siebie, i widzi swoją sytuację,
natychmiast sama dzwoni, aby siostrzyczka przyszła i dała jej coś do picia i pigułkę, która
odepchnęłaby rzeczywistość, tak żeby bezsilna staruszka mogła się znów pogrążyć w marzeniach,
w półśnie…
Zresztą większość rencistów, kiedy tak chodzą w pogodne dni po parku i po dziedzińcu,
znajduje się także w półśnie, bo nie ma już dokąd iść, tylu ich stoi i spogląda na otwartą bramę,
każdy mógłby iść, dokąd by chciał, dokąd by mógł, ale to jest tak jak ze śpiewającymi ptaszkami,
gdy zapomni się zamknąć druciane drzwiczki drucianej klatki, chodzą więc ci starzy ludzie tu i tam,
czasami wybierają się do miasteczka, ale pośrodku alei zatrzymuje się im czas, tracą cel, nie ma
powodu iść dalej, wobec tego wracają, nie chce się im już iść ani na piwo, ani na kawę, nie chcą
oglądać gołębiego targu, otwartej cukierni, młodych ludzi, renciści wracają, otwarta ogromna
brama z potężnymi zielonymi okuciami jest rozpostarta jak skrzydła Nike z Samotraki, jedno
potężne uderzenie i rencista wraca, bo stary człowiek już naprawdę nie ma dokąd iść, a jeśli nawet,
to wstecz, we wspomnienia, do serca życia, które ongiś było rzeczywistością zupełnie taką samą
jak… co?
Lubiłam spotykać dwóch staruszków, którzy ruszali w nogę, równym krokiem, wesoło, obaj
mieli laseczki i poruszały się one w rytm kroków jak wycieraczki samochodu, zresztą sami o tym
wiedzieli, przemieniali się w dwa sprzężone ruchy wycieraczek i szli tak żartobliwym krokiem,
i robili miny, wygłupiali się, wykrzywiali twarze w przedziwnych grymasach rozweselając tym
innych, co siedzieli i kreślili na piasku swoje monogramy, swoje bezmyślne linie towarzyszące
rytmicznie ich nie dotyczącym niczego myślom…
Kochałam staruszka, któremu tak dokuczał chłód, że nawet w lecie nosił jesionkę, siadywał
przed bramą i wytężając wzrok, wpatrywał się w aleję, w głąb, aż po sam kościół, gdzie zawsze
było światło i słońce, gdzie kończyły się zwarte korony kasztanów, miał na sobie jesionkę i dwie
rękawice o jednym palcu związane jedna z drugą sznureczkiem, który ciągnął się wewnątrz
płaszcza przez ramiona i rękawy do rękawic, aby ich nie zgubił, tak jak matki robiły dzieciom, tak
i jemu przygotowała to jego żona, kiedy go tu przywiozła…
Polubiłam staruszkę, która — kiedy w nocy nadpływały fale wiatru i wichura trzęsła całym
pałacem, i łoskotała naderwanymi okiennicami — pakowała swoje co wartościowsze rzeczy
i schodziła na dół, ubrana i przygotowana, z parasolką na walizce, z dowodem osobistym
w załamanych rękach, była to starutka Niemka, która przed wojną mieszkała w Pecrze, kiedy
przyszła ewakuacja, powiedziała: mam niemal trzydzieści lat, jestem starą panną, więc kiedy na
określoną godzinę i dzień baba, która rządziła całą tą naszą osadą, miała ona tylko sześć domów,
kiedy ta baba nakazała wyszorować wszystkie sześć stołów, na stołach poleciła położyć na serwetce
świeży chleb i nóż, obok na talerzyku osełkę świeżego masła, potem zaś, kiedy ta starucha, która
rządziła całą tą osadą w głębokim lesie za Pecrem, rozkazała, żeby wszystkie sześć rodzin stało
przed sześciu domkami, żeby każda matka miała najcenniejsze rzeczy związane w obrusie,
a dokumenty i dowody osobiste w palcach, opowiadała mi bez wzruszenia ta Niemka, że już
wówczas musiała słuchać tej Ohmamy, musiała jej jak wszyscy z tej osady przekazywać pieniądze
i dopiero Ohmama dawała każdej rodzinie tyle, ile uważała, że jej potrzeba… I tak w południowych
godzinach wówczas, w czterdziestym piątym roku, siedziało sześć rodzin przed zabudowaniami,
w których wygasł pod kuchnią ogień, Ohmama nagle powzięła myśl i weszła do każdego domku
i zatrzymała wszystkie zegary, i potem dopiero wyszła, przyjechali urzędnicy do spraw ewakuacji
i Ohmama bez łzy w oku wsiadła do samochodu…
— A potem ja uciekłam z wagonu — opowiadała ta stara Niemka — i zamieszkałam
w Broumowie, pracując jako prządka w fabryce, a teraz jestem na emeryturze i raz na jakiś czas
jadę popatrzeć na wąwóz tam, koło Pecru, nasze zabudowania to chaty, siedziałam na zboczu
i młody mężczyzna zaprosił mnie, żebym weszła, żebym się nie bała, bo domyślił się wszystkiego,
widząc, jak tak siedzę od rana do południa, żebym weszła do środka i wzięła sobie z pozostałych
rzeczy to, co może jest moje, ale ja zaczerwieniłam się ze wstydu i uciekłam do lasu.
Oto co opowiadała mi ta Niemka, która, ilekroć skądś rozległ się huk, kiedy runął komin,
kiedy wichura powaliła stary dąb, który waląc się ciężko, wstrząsnął pałacem, to wówczas ta
Niemka pakowała swoje najcenniejsze rzeczy w stary obrus i zbiegała na dół, do westybulu, siadała
pod starym zegarem z wahadłem, trzymała w ręku dowód osobisty i czekała, że coś się wydarzy.
W końcu, przestraszona, podnosiła się, otwierała oszkloną szafkę i zatrzymywała wahadło…
Kiedy wojna się skończyła, browar, którego Franci był kierownikiem, ten browar
upaństwowiono, wszystkie akcje zostały sprzedane robotnikom, stryjaszek Pepi też miał trzy akcje
i całymi dniami i nocami krzyczał na mnie i na Francina: „Ja teraz jezdem milionerem
i milionerami są robotnicy”, stał na progu i wykrzykiwał wszystko, co miał przeciwko nam,
wrzeszczał stryjaszek Pepi, że teraz jest panem on i robotnicy, że teraz nikt go nie będzie
wykorzystywać, że teraz może zwolnić Francina i że on jest teraz milionerem, on, mielcarz i były
szewc, że tylko od niego zależy, czy Franci nie będzie musiał smołować beczek, a w zimie kuć lodu
na rzece, że teraz nas eksmituje i on będzie mieszkał w pięciu pokojach, a my pójdziemy gnieść się
w izbie czeladnej, że teraz mamy tu radę zakładową i że ta rada zastąpiła dawną radę nadzorczą
panów, że teraz robotnicy będą co miesiąc obradować w sali konferencyjnej przy ogromnym stole
pokrytym zielonym suknem jak bilard… A ja byłam blada, stryjaszek zaś wrzeszczał i śmiał się,
i potrząsał akcjami upaństwowionego browaru, kiedy zaś potem szłam przez miasto, spostrzegłam,
że idę przygnębiona, podczas gdy kobiety z miasteczka, wszystkie te, które przez dwadzieścia pięć
lat gnębiłam swoim uśmiechem i swoimi kreacjami z żurnala „Elegante Welt”, teraz one się
uśmiechają, kiedy tak sobie idą, chełpią się, dumne są z tego, że browar należy do robotników i że
rozchodzą się wieści, że wkrótce będziemy musieli się wyprowadzić, że nas eksmitują, że teraz
w browarze będą mieszkać tylko ci, którzy rzeczywiście pracują. A kiedy wróciłam do browaru,
przewodniczący rady zakładowej stał przed panem piwowarem i krzyczał na niego:
— My już nie potrzebujemy mieć nad sobą pańskich pachołków, my już nie potrzebujemy
nad sobą pana Franca z pałacu, od dziś my sami sobie będziemy rozdzielać pracę!…
Pan piwowar odciął się jeszcze:
— Zostałem mianowany waszym przełożonym, dopóki istnieje rada nadzorcza, będziecie
słuchali mnie!
Stałam oszołomiona, mistrz bednarski był surowy i poważny.
— Tylko coś pan przeoczył, czasy się zmieniły — powiedział. — Od dzisiaj browar jest
przedsiębiorstwem państwowym, teraz my jesteśmy panami, ja jestem przewodniczącym rady
zakładowej… — I mistrz bednarski zrobił ręką gest, jakim dzieli się świat…
Pan piwowar biegł za nim i jęczał:
— Ależ ja przecież jestem jednym z was, pracowałem z wami tutaj, najpierw w komorze
piwnej, a także jako robotnik… Chwycił bednarza za rękaw, ten jednak mu się wyrwał.
— Zawsze był pan przeciwko nam! — Bednarz podniósł głos. — Zawsze, chciał pan tego,
czego życzyli sobie panowie, i jeszcze wywyższał się pan nad nas, a tego panu wybaczyć nie
możemy, tego nam wybaczyć nie wolno…
Pan piwowar usiłował się jeszcze bronić:
— Ale nie wyście mnie przyjmowali!
Mistrz bednarski obrócił się, uniósł rękę i zaśmiał się.
— Nie przyjmowaliśmy, panowie pana przyjmowali, ale my, robotnicy, my pana
zwalniamy, wypowiedzenie jest już na poczcie, najlepiej będzie, jeśli pan zostanie w domu, do
browaru między nas niech pan już nie przychodzi!
I pan piwowar odszedł wówczas z oczyma pełnymi łez, nie lubiłam go, on chyba także mnie
nie lubił, ale nie wymagało wcale większego wysiłku zrozumienie, iż właściwie jego los związany
jest z naszym losem, należeliśmy przecież do tej samej klasy, do ludzi, którzy prowadzili browar,
rozkazywali robotnikom — nie żeby tego chcieli, ale musieli rozkazywać, ponieważ rada nadzorcza
browaru, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, płaciła im za to. Zdałam sobie w tej chwili
sprawę, że swoim stylem życia przez z górą ćwierć wieku drażniłam wszystkie te kobiety
w miasteczku, żony, które mieszkały w jednym pokoju z kuchnią, właściwie prowokowałam swymi
trzema prosiętami te żony kolejarzy i robotników kolejowych, którym, żeby dostać tańsze sadło,
opłacało się z ulgowym biletem pojechać do Pragi i kupić tańsze sadło, aby kupić w Pradze tańszy
boczek, podczas gdy ja miałam całe wiadra smalcu i całe połcie boczku wędzonego z prosiąt, które
karmiłam odpadkami z browaru, młotem i szlamem, w jednym tylko byłyśmy do siebie podobne,
tak jak i one nie jeździłam nigdzie na urlop, tak jak one, które podczas wakacji jeździły na
bezpłatne bilety z wiaderkami na jeżyny, maliny i borówki…
Jednakże panu piwowarowi nie wolno już było wchodzić do browaru.
Jesienią postanowiłam zerwać jabłka, orzechy i gruszki, stałam właśnie z dwoma najętymi
rencistami na drabinach i zrywałam do koszyka te deputatowe owoce, kiedy przyszła pani
piwowarowa i wspięła się na moją drabinę, i zaczęła zrywać jabłka do swojego koszyka, płakała
i jęczała, że to jej drzewo, że przez trzydzieści lat należało do niej jako deputat. A ja dałam się
ponieść gniewowi, który mnie ogarnął, i powiedziałam:
— Owszem, tak było kiedyś, teraz pan piwowar został wypędzony na cztery wiatry, teraz
wszystkie te jabłka i gruszki są nasze, cała ta połowa, i ta stara jabłoń, ona także należy do naszej
połowy!
I wytarłam podeszwy bucików o szczebel, błoto spadło na twarz pani piwowarowej, ale ona
jakby rozum postradała, pchała się wyżej i nadał zrywała jabłka, które mogła dosięgnąć, drabina
pochyliła się, gałęzie uginały się pod ciężarem dwóch ciał, pani piwowarowa jednak nadal pchała
się wyżej, kilka pryzm jabłek polśniewało na trawniku, ale pani piwowarowa wspięła się o szczebel
wyżej, ja zaś zeszłam o szczebel niżej i nadepnęłam na wierzch jej dłoni, którą trzymała się
szczebla, a wówczas ona utraciła resztki rozsądku, chwyciła mnie za spódnicę i wciągnęła się po
kilku szczeblach dość wysoko, pochyliła, żeby dosięgnąć jabłek, jednakże gałęzie w koronie ugięły
się, jabłka zaczęły spadać i drabina osunęła się ukośnie po gałęziach, strącając owoce, a my wolno
spadałyśmy na ziemię, pani piwowarowa upadła na mnie, odepchnęłam ją od siebie, koszyki
z jabłkami przewróciły się, pani piwowarowa nabierała sobie do koszyków z moich stosów
i wysypywała jabłka do wózka, pozwoliłam jej wziąć, ile chciała, później jednak wyrwałam jej
dyszelek i przewróciłam wózek pełen jabłek na swój stos, i tak stałyśmy naprzeciwko siebie ze
zwężonymi oczami, i potrząsałyśmy pustymi koszykami niczym orężem, czekałam na odpowiedni
moment, aby zaatakować potężnym uderzeniem z góry i w ten sposób rozstrzygnąć starcie na swoją
korzyść, i obronić te zerwane w ciągu dwóch dni dziesięć cetnarów jabłek, ale akurat od strony
słodowni nadeszli trzej robotnicy, prowadził ich mistrz bednarski, szli przez jesienną trawę wprost
ku pryzmom jabłek, pani piwowarowa skorzystała z tego, że patrzę na zbliżających się, i popchnęła
mnie. Upadłam na stos jabłek, ale zerwałam się szybko i zebrawszy wszystkie siły, przewróciłam
panią piwowarowa, i podniosłam koszyk, ale mistrz bednarski ujął mnie delikatnie za rękę
i powiedział:
— Deputaty się skończyły, ot co! Sad i owoce są nasze. I te pryzmy, a nawet te drabiny
i kosze! Wszystko jest nasze! Od dzisiaj my będziemy zrywać owoce i orzechy, mamy dzieci,
wnuczęta, a gdybyśmy ich nawet nie mieli, sad należy teraz do nas wszystkich, bo nie należy już do
panów…
Pani piwowarowa podniosła się, z rozkoszą spoglądała na trzech robotników, uśmiechała się
do mnie, gdy ja tymczasem posmutniałam, dwaj emeryci, których przez dwa dni karmiłam
i podawałam im butelki piwa, co wieczór każdemu z nich płaciłam i dawałam koszyczek jabłek,
przed chwilą jeszcze ukryci w koronach pańskich jabłonek, zeszli teraz z pełnymi koszami
postawili je przed panią piwowarowa, i tak jak przez te dwa dni mówili mi łaskawa pani
i uśmiechali się grzecznie, kiedy podawałam im mięso, piwo i chleb, teraz stali i patrzyli na mnie
zupełnie tak samo jak ci trzej robotnicy, palił się w nich gniew na coś, co ja sprawiałam, byli
zgorszeni, byłam dla nich kimś, kto nie powinien żyć na świecie, wszyscy patrzyli teraz na mnie,
a ja odniosłam naraz wrażenie, że gdyby nie taiła się w nich odrobina wstydu, to zaczęliby mnie
bić, więcej, że biliby mnie tak, żeby mnie już na świecie nie było, że byłoby lepiej, gdybym odeszła
teraz nie tylko do służbowego mieszkania, ale że byłoby lepiej, gdybym się wraz z Francinem
wyprowadziła, ponieważ nadeszły jakieś zupełnie inne czasy. W przybrowarnianym ogrodzie tak
samo jak w miasteczku, do którego w miarę upływu czasu jeździłam coraz rzadziej, bo od końca
wojny miałam niemiłe wrażenie, że ludzie przestali mnie lubić, że stałam się dla nich przezroczysta,
patrzyli przeze mnie, jakby mnie w ogóle nie było…
Teraz pada, od dwóch już dni pada w domu starców, siedzę przy oknie, po którym płyną
krople ściekającej wody, w dole widać miasteczko i różowe mury obronne, i różowe uliczki,
i różowy kościół niebieskawy od deszczu. Pada, ale skądś na zachodzie firmamentu sączy się
różowy blask, tam gdzieś już pośród deszczu wyszło słońce, jest to właśnie ta chwila, zanim pojawi
się tęcza, powietrze pełne jest oparów beżowych mgieł. Na korytarzach skrzynki radiofonii
przewodowej wygrywają subtelnie Skarby świata całego, właściwie połowa kobiet w domu
rencistów to staruszki z miasteczka, wszystkie niemal znałam, a one mnie, pozornie są w znacznie
lepszej sytuacji niż ja, mają sztuczne szczęki, są czystsze niż ja, starannie czeszą sobie włosy,
podczas gdy ja jestem ostrzyżona tak, jakby mnie wypuszczono z domu poprawczego.
Cóż mogą sobie myśleć, kiedy mnie tu widzą w bawełnianej sukience, kiedy mnie widzą,
jak nieustannie znajduję się w drodze, jak nieustannie przechadzam się, przyglądam się ciekawie
sufitom i ścianom pałacu, stoję przed gigantyczną artystyczną bramą, podnoszę wzrok na portal
i dziwię się nieustannie… Jednakże ja dobrze wiem, że tak jak to było za dawnych czasów, tak
i teraz te kobiety nie wybaczyły mi, nie mogły mi wybaczyć, że byłam panią kierownikową, że
lubiłam się stroić… Nie wybaczyły mi te staruchy i teraz, kiedy znów różnię się od nich, kiedy nie
dbam o siebie, nie wybaczyły mi także i tego, że one lubią oglądać telewizję, że znajdują w niej
nawet nie tylko rozrywkę, ale i naukę, podczas gdy mnie nikt nie widział, bym choć okiem rzuciła
na ekran, tak jak patrzę na tapety dawnego pałacu… Nie chodziłam też na odczyty, które
organizowali w pałacu oświatowcy z miasteczka, nikt mnie nawet nie widział, żebym czytała… Tak
wiec znów różniłam się od tych pozostałych, znowu stałam na uboczu ich społeczności. I tak jakoś
dumna byłam z tego, że jestem taka, jaka jestem…
Dwie staruszki kupiły sobie nawet dżinsy, nosiły je popisując się przede mną, aleja nie
zwracając na nie uwagi, szłam dalej, umyślnie zaszły mi drogę, ukłoniły się, odpowiedziałam na
ukłon, ale dumnie kroczyłam przed siebie, tak jak wówczas, gdy byłam wielką damą, ubierałam się
według „Elegante Welt”, a nawet tu, w pałacu, mieszkałam nie tak jak inni, po czworo i ośmioro,
ale miałam pokoik, w którym mieszkałam tylko ze swoim mężem, a więc właściwie żyłam tak,
jakbym mieszkała w browarze w czterech pokojach…
Właśnie wyjrzało słońce, deszcz posypał się na miasteczko, ktoś otworzył okno w korytarzu
i wilgotne pachnące powietrze sączyło się przez powiewające firanki, freski na ścianach i na
sufitach błysnęły kolorami, szłam po czystej podłodze i z korytarza, zalanego złotoróżowymi
promieniami, wzruszona zajrzałam ostrożnie do sali, stopniowo wyłoniło się przede mną osiem
łóżek, na których leżały staruszki, stare panie, które nie miały już dość sił, żeby się podnieść,
wspierały się na łokciach, ale nie zdołały one unieść ciał, więc staruszki osuwały się na poduszkę,
okryte lekką kołdrą, która ciążyła im niczym biały kamień nagrobny, pomnik…
Jednakże i w tej dawnej hrabiowskiej komnacie na suficie z żagielkami na rogach
rozpościerał się ogromny fresk, fresk, na którym dziesiątki młodych nagich kobiet okiem pełnym
miłosnej namiętności spoglądają gdzieś tam, gdzie znajduje się ich kochanek, młody mężczyzna,
którego na razie nie widać który jednak jest już gdzieś na horyzoncie, skądś nadchodzi, patrzyłam
na przemian na sufit i na łóżka, gdzie staruszki ocierały sobie usta i oczy ich spoglądały na mnie
z wyrzutem, zupełnie szczerze mi zazdrościły, że ja chodzę, że sama mogę wszystko przy sobie
zrobić, pragnęły nawet, abym choćby tylko oczyma, ale jednak zadrwiła sobie z nich, żeby mi
mogły powiedzieć to wszystko, co o domu starców, o sobie i w ogóle o życiu myślą… Jednakże
nad nimi były dziesiątki nagich kobiet unoszących się i pływających w czystej zmysłowości, kobiet,
które nie potrafiły i nie miały powodu ukrywać tego, w czym pływały, w sokach męskich
spojrzeń… I wokół tych kobiet na fresku oddziału kobiecego dla niechodzących, wokół tych
ślicznotek krążyły amorki, nagusieńkie pucołowate dzieci, aniołki, które rozsypywały na kochanki
kwiaty z rogów obfitości, oleandry i kamelie, i kwiaty, które rosną nad Morzem Śródziemnym,
które i ja miałam w doniczkach za oknem… Amorki, aniołki, unoszące się na fresku niczym męskie
nasienie, niczym początek miłości, z której rodzą się piękne dzieci…
Patrzyłam i truchlałam na widok bezwstydnej zmysłowości tych młodych nagich kobiet,
i pragnęłam, a może pragnęło tego również owych osiem staruszek leżących na białych łóżkach
i patrzących w górę, aby kiedyś, gdy nadejdzie czas, aby z sufitu pochyliły się ręce którejś z tych
kobiet i podały mi palce, i wyciągnęły mnie spośród umierających prześcieradeł, unosząc w górę,
do kobiecego nieba, między siebie… tak jak moja matka, kiedy umierała, miała wizję, że grzmią
organy i z niebios pochyla się nad nią Najświętsza Panna Maria, podaje jej rękę i unosi ją w górę,
osłoniwszy ją przedtem swoim niebieskim płaszczem…
Z płonącymi oczyma wycofałam się z oddziału dla niechodzących staruszek, a potem stałam
na korytarzu, trzymałam się palcami stylonowej firanki i patrzyłam z tego drugiego piętra nad rzeką
tam, gdzie wznosił się beżowy browar, gdzie byłam szczęśliwa, ale co to było i co to jest to moje
szczęście?
Z browaru zniknął pan piwowar i jego żona, a wkrótce potem również i Franci dostał
wymówienie. Próbował cichutko dyskutować:
— Przecież ja nigdy nie udawałem wielkiego pana…
A przewodniczący rady zakładowej powiedział łagodnie:
— Na pewno nie, panie kierowniku, na pewno nie, nie udawał pan wielkiego pana, był pan
dla nas naprawdę dobry i łaskawy, ale dziś’ to pana raczej jeszcze bardziej obciąża, mamy to panu
za złe, swoją dobrocią łamał pan tych słabszych spomiędzy nas i w ten sposób pomagał pan
trzymać ich krótko, rozumie pan?
Franci pokręcił głową i powiedział:
— Nie rozumiem, ale pojmuje to i wiem, że zgodnie z tym postąpię…
A przewodniczący rady zakładowej westchnął z ulgą.
— I natychmiast zacznie pan opróżniać garaż, samochód stoi na kozłach, będzie więc
musiał pan go odholować, wszystkie kanistry i części zamienne musi pan zabrać również,
w przeciwnym razie sami to zrobimy i postawimy za murem browaru…
I Franci po raz ostatni wszedł do swojego biura, wyjął szuflady z amerykańskiego biurka,
rozsypał wszystko, członkowie rady zakładowej także przyszli popatrzeć, spoglądali
z upodobaniem, jak Franci wysypuje buteleczki z atramentem i gumą arabską, która wylewała się,
nikt mu nie pomógł, każdy tylko stał i patrzył, tak jakby widział zderzenie pociągów, wypadek
samochodowy, katastrofę żywiołową, nikt go nie pożałował, nikt nie odezwał się do niego, bo
widzieli i patrzyli na scenę, o jakiej tylko mogli marzyć: oto kierownik browaru odchodzi okryty
hańbą, a na jego miejsce przychodzi zwycięsko nowy dyrektor, który jest odpowiedzialny jedynie
przed nimi, przed robotnikami, przed radą zakładową…
I kiedy Franci w koszach na bieliznę wynosił te swoje artykuły piśmienne i te swoje
ochronne alpagowe zarękawki na łokcie, żeby sobie nie pobrudzić koszuli, nikt mu nie pomógł, nikt
mu nawet nie otworzył drzwi, a więc Franci, trzymający obu rękami ucha wiklinowego kosza
i brodą przyciskający spiętrzone aż po jego szyję stare kalendarze, musiał postawić ten kosz na
ziemi, sam sobie otworzyć, przytrzymać czubkiem buta uchylone drzwi, a potem podnieść kosz
i odepchnąwszy kolanem drzwi wyśliznąć się na dwór…
Kiedy wrócił po resztę swoich rzeczy, wziął z szafy także dwie pękate lampy, stare lampy
naftowe z okrągłym knotem, te lampy, które paląc się, brzęczały i tchnęły takim ciepłem na piszące
ręce, ale wówczas robotniczy dyrektor powiedział:
— O, te lampy nie należą do pana, to inwentarz browaru, który w całości my przejęliśmy na
własność… — Dotknął palcem własnych piersi.
Franci zaczerwienił się i poprosił:
— Ja chętnie te lampy kupię… Te lampy to świadkowie moich dawnych złotych czasów,
kiedy byłem szczęśliwy… Jednakże dyrektor trwał przy swoim:
— Te lampy są nasze, dość się pan nakradł w browarze, wybudował pan sobie willę,
podczas gdy my żyliśmy z żebraczych zapomóg. Niech pan tylko przypomni sobie tę izbę czeladną
tu, u nas, w browarze, proszę pomyśleć o panu Pepi, pański własny brat miał tam pryczę obok
mielcarza Mary, o naszych dzieciach w służbowych norach, gdzie w zimie zamarzała woda
w glinianym garnku na płycie kuchennej… Niech pan sobie przypomni, jak nieustannie pełen pan
był lęku, żeby się nie narazić, żeby kogoś z rady nadzorczej nie rozgniewać… Ale w końcu, jak
myślicie, towarzysze? Będziemy wspaniałomyślni! Niech pan sobie weźmie te lampy jako pamiątkę
złotych dla pana czasów…
Franci wyszedł, zabierając swoje ostatnie rzeczy, ale dyrektor wołał za nim aż na
podwórze:
— Dlatego że te pańskie czasy nigdy już nie wrócą, rozdzieliliśmy między siebie akcje, my
teraz jesteśmy milionerami, teraz my jesteśmy akcjonariuszami browaru… bo nie tylko browar jest
nasz, ale nasze są też wszystkie słodownie, wszystkie lokomotywy, wszystkie banki, wszystkie
plantacje chmielu, wszystkie fabryki, wszystko…
I zatrzasnął drzwi, a Franci oddalał się, niosąc swoje ostatnie rzeczy…
Stoję na korytarzu pałacu, patrzę na czystą podłogę. Co to jest ludzkie szczęście? Gdzie
czyha nieszczęście? Za czym się kryje?… Ktoś stoi przede mną, czyjaś dłoń porusza się i odbija
w mojej twarzy, tak, to świadek i znawca dawnych czasów, pan Otokar Rykr, który zaczął mi
opowiadać z radością:
— W dawnych czasach miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, w godzinach nocnych ruch
w gospodach bywał niezwykle ożywiony i kończył się, kiedy zaczynały piać koguty, czemu —
biorąc pod uwagę ówczesną taniość dobrego piwa, prawdziwej małmazji — trudno się dziwić.
Wówczas był to naprawdę płynny chleb. Za stołami zasiadali również szanowni obywatele, młodzi
i starzy. Znajdowali się wśród nich tędzy pijacy, z których niejeden potrafił wypić naraz gładko
dwadzieścia pięć i więcej półlitrowych kufli. Ukoronowaniem libacji było picie ze wspólnego
dwulitrowego dzbana, „dwójniaka”, czasami w kształcie szklanego bucika, burszowski zwyczaj,
wymagający od pijącego niemałej zręczności, jeśli nie chciał się podczas picia oblać.
Pijatyka rozpoczynała się od tradycyjnego obrzędu. Pierwszy pijak chrzcił odpowiednio
dzban, uderzając go trzy razy otwartą dłonią z góry na dół, tak żeby nie wylała się ani kropelka.
A potem przy akompaniamencie głośnego śpiewu:
Glo… glo… glo… gloryja, tak się to piweczko popija… pił, póki mógł. Wówczas
zastępował go sąsiad. Im więcej kto wypił jednym haustem, tym większym był bohaterem.
Splótłszy ręce i podniósłszy nimi jednocześnie do ust swoje kufle, pili bruderszaft, wychylając piwo
duszkiem, aż do dna… Jako że brakowało porządnej kawiarni, piwni goście kończyli swoje nocne
zabawy w jednym z czterech lokali z damską obsługą, „U Krystlików”, naprzeciwko dawnego
browaru, siadywali najchętniej w kuchni przy szklance czarnej kawy po dziesięć grajcarów.
Niekiedy wychodzili po jednym, dopiero gdy z pobliskiej plebanii ksiądz dziekan szedł odprawiać
poranną mszę świętą…
Oto co opowiedział mi pan Rykr, znawca i świadek dawnych czasów, ja zaś pogładziłam go
po wierzchu pomarszczonej ręki, on jednak wiedział, że pragnę być sama, że nie chcę dalej marzyć,
ale raz jeszcze i wciąż od nowa rzucać na ekran wspomnień to wszystko, co się zdarzyło…
Już dawno zapadł zmrok, a ja w zadumie stałam na wilgotnej klatce schodowej, posągi
z piaskowca niknęły w wieczornych cieniach, jednakże tam, na północnym nieboskłonie, nad
konturami potężnych osik i dębów oświetlało i rozpłomieniało niebo wielkie miasto, nasz obóz
wojskowy, tak że w miarę gęstnienia mroku firmament żarzył się coraz bardziej jak w blasku
polarnej zorzy. Gdzieś tam za lasami i wzgórzami jarzył się ogromny obóz wojskowy z lotniskami
i budynkami administracyjnymi, przedsiębiorstwami i pomieszczeniami, kinami i innymi
oświetlonymi ośrodkami kulturalnymi… I blask ten, pchnięty jak kula bilardowa przez wzgórza
i gaje, rozświetlał także posągi w alejach czerwonych buków, ciała nagich kobiet z piaskowca
pociągnięte były mgłą wieczoru, jakby owe młode kobiety wykapały się właśnie i natarte wonnymi
olejkami gotowały się tylko i wyłącznie do miłosnych igraszek, ich tęskne spojrzenia pełne były
żądzy, a ja zdałam sobie nagle sprawę z tego, ile w życiu straciłam, nim zdążyłam się rozejrzeć,
wszyscy młodzi mężczyźni, którzy mnie dawniej kochali, zestarzeli się tak jak ja, która stoję tu
przed subtelnymi posągami oświetlonymi przez wojskowe miasto, tam gdzieś za wzgórzami
i zagajnikami, miasto, które nazywamy naszym Chicago…
Piórko unosi się w górę, ku gwiazdom, a ja już teraz żyję w samym sercu szczęścia!
Skarby świata całego niczym wata cukrowa wypełniają szczeliny pomiędzy wiadomościami
z kraju i ze świata, pogadankami, a przede wszystkim muzyką na instrumenty dęte, jedynie
orkiestra dęta potrafi zainteresować niektóre staruszki i starców do tego stopnia, że wytężają słuch,
tak jakoś się prostują, w takt muzyki wystukują w powietrzu rytm, w ich oczach pojawiają się
błyski, jednakże wiadomości nikt niemal nie słucha albo słucha jedynie jakiegoś szczególnego
systemu sygnałów, tylko tego, co chce słyszeć. Niejednokrotnie mam wrażenie, że jeśliby
wypowiedziana została wojna, to w domu starców nikt by tego nie przyjął do wiadomości,
zwłaszcza gdy trwają przygotowania do obiadu. Obiad jest codziennie czymś niemal odświętnym,
uroczystym, jest to chwila, o której każdy myśli z zadowoleniem — prócz tych, którzy mają
zniszczony żołądek i wątrobę, jednakże i oni z takim samym zapałem i radością myślą o nie
osolonej i nie opieprzonej zupie i jałowej kaszy.
Już niemal na godzinę przed obiadem renciści przygotowują się, niecierpliwie spoglądają na
zegar i każdy woli spacerować po korytarzach, chociaż na dworze jest piękna pogoda, i na pięć
minut przed otwarciem wysokich niemal czterometrowych skrzydeł drzwi stoją już w kolejce,
nieprzytomnie patrzą przed siebie, łykają ślinkę i nie odzywają się. A kiedy drzwi się otwierają,
każdy pcha się, jak może najszybciej, najbardziej pchają się do przodu ci, co kuleją, i zajmują swoje
miejsca przy stole, niektórzy, żeby nie musieli myśleć i dręczyć się myślą o jedzeniu, starannie
wycierają serwetką zawinięte w nią sztućce, pieczołowicie czyszczą talerz na zupę, obracają talerz
pod światło, żeby było widać, czy jest naprawdę nienagannie umyty, w tej chwili na suficie i na
ścianach rozbłyskują setki słabych światełek, refleksy porcelanowych talerzy, odbicia wycieranych
łyżek, setki zajączków biegają po ogromnym fresku, który pokrywa cały sufit dawnej hrabiowskiej
komnaty wielkiej jak hala dworcowa, ogromna wydęta płachta zamalowana pośrodku sceną starcia
konnych oddziałów, greckie wojska z pióropuszami tną mieczami ciężkozbrojnych Persów, oręż
błyska, wszystkie fazy bitwy konnej, umierający, padający ludzie i konie, wszystko przesycone
walką i zmaganiem, pośrodku Aleksander Wielki z płonącym wzrokiem nie szczędzi ciosów
mieczem, a jego falanga rwie naprzód i ściąga z koni wrogów, setki twarzy wykrzywionych
namiętnością walki, setki tych, którzy otrzymali ciosy w piersi, w szyje, śmiertelne ciosy, padają
z koni, ale nawet w tej chwili spoglądają na swojego wodza, który nie szczędzi ciosów mieczem,
szerząc spustoszenie wśród nieprzyjaciół, a jednocześnie budząc ufność wszystkich swoich
wojowników, że bitwa musi w końcu zostać wygrana, jest tu nawet stary żołnierz, który ofiarą
własnego życia ocala swojego wodza, pada z konia z rozpłataną czaszką zasłoniwszy swojego pana,
który nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, miecze błyszczą, setki ramion wymieniają cios za cios,
setki włóczni, setki tarcz z trzaskiem odpierają pchnięcia, cały sufit sali jadalnej domu starców
pełen jest jęków, okrzyków, wrzawy, trzasku i rżenia, bo i konie też walczą przeciwko sobie, gryzą
się…
Jednakże w dole przy stu stołach siedzi czterystu rencistów i błyszczy czterysta talerzy,
które swoimi porcelanowymi płytkimi dnami niczym badawcze stożki blasku reflektorów
oświetlają całą tę bitwę, nikt nie spogląda w górę, nawet Franci, jedynie ja patrzę i zdumiewa mnie
to, co widzę, czego jestem świadkiem, to coś więcej niż kino, kino jest dla każdego, każdy zapłacił,
więc patrzy, aby wyjść na swoje, tu nie patrzy nikt, jedynie ja jestem zaszczycona tym, co widzę…
Franci, ach, on już od rana słucha wszystkich europejskich stacji radiowych, to tutaj go nie
interesuje, tu, w domu starców, znajduje się tylko jego ciało, duchem jest wciąż gdzie indziej, jest
we wszystkich tych stacjach radiowych, które nadają wiadomości w języku czeskim, błąka się
i posługując się Wielkim Atlasem Powszechnym umieszcza te wiadomości na mapach całego
świata, te wiadomości, które właśnie usłyszał; przypomina namiętnych karciarzy, spogląda na
zegarek i drży ze strachu, żeby zdążyć na wiadomości, żeby nie stracić ani minuty… uśmiecha się
czasami do mnie, tak jakoś’ z daleka, patrzy na mnie z wyrzutem, ja wiem, że ja tu żyje, jestem
duchem z tym pałacem, z balkonu potrafię całymi godzinami spoglądać na miasteczko, gdzie
żyliśmy razem…
Ale oto jest już zupa, dziewczęta z kuchni przynoszą wazy z dymiącą zupą, czterysta par
oczu podnosi się i wszystkie te oczy pełne są entuzjazmu, każdy nalewa sobie chochlą, tym, którzy
mają Parkinsona, tym nalewają sąsiedzi, cała sala wypełniona jest kilkudziesięciu wazami,
odgłosem szurających trzewików, butów i bamboszy, pobrzękiwaniem niecierpliwych łyżek, chłonę
te dźwięki jednocześnie z tą wydętą płachtą w sali niczym gigantyczna fura siana, a potem słychać
niecierpliwe podzwanianie łyżek, odgłosy metalu uderzającego o porcelanę, siorbanie, mlaskanie,
czkanie, uderzenia solniczek o brzeg talerzy, nad talerzami pochylone okulary, rzucające po sali
ogromne odbicia, po sali pełnej srebrnych rybek, obrączek, twarze niemal dotykające brodami
talerzy… czterysta czaszek kiwa się w rytm zupy, która łyżka po łyżce ścieka przez gardło do
żołądków, wszystkie żołądki, nawet te, które są chore, z ogromnym apetytem połykają ciecz
wzbogaconą o kluski i jarzyny, żarłoczność w tej pierwszej fazie jest wprost niewiarygodna, nawet
dzieci nie jedzą tak żarłocznie jak renciści, zwłaszcza ci, którzy mają kłopoty z trawieniem, nikt nie
je tak żarłocznie jak człowiek z wrzodem dwunastnicy, jak ci, którzy mają obniżony żołądek,
nerwicę żołądka, ci nie mogą się wprost doczekać drugiego dania, dręczą ich obawy, czy aby dziś
przypadnie im ten najpiękniejszy kawałek mięsa. Czy będą mogli wziąć sobie jeszcze kilka knedli?
Trochę sosu?
I podczas gdy na suficie młodzi mężczyźni mordują się z takim samym zapałem, z taką
nienawiścią nie pragną żyć, podczas gdy na fresku na tyłach toczącej się potyczki konnicy
lekkozbrojni greccy żołnierze, bosi, z krótkim mieczykiem, włócznią i ogromną tarczą nabijaną
guzami przygotowują się do ostatniego, decydującego natarcia, czekają na swoją chwilę, żeby bez
trudu dobić odzianych w ciężkie pancerze Persów, tu, w dole, roznoszone są talerze z drugim
daniem, knedlami z mięsem i sosem, czterysta zstępujących z góry talerzy i wzniesione oczy pełne
zachwytu aż do chwili, kiedy talerz znajdzie się na stole, a jeśli porcja odpowiada oczekiwaniom,
zachwyt wzrasta, jeśli zaś mięso okazuje się samymi żyłami, zachwyt gaśnie, przemienia się
z wolna w zdziwienie, potem rozgoryczenie, wzburzenie, rozglądanie się po porcjach sąsiadów, po
czym noże podzwaniają, widelce podnoszą do ust kawałki mięsa i knedli, żucie, połykanie…
Na domiar złego niektórzy mężczyźni mają taki zwyczaj, kilkudziesięciu mężczyzn, że
w ostatniej chwili wyjmują zęby, robią to dyskretnie, starają się być tak dyskretni, że niemal
każdemu, zanim owiną tę sztuczną szczękę w chusteczkę, spada ona z ogromnym hałasem na
parkiet podłogi, pełne winy macanie rękoma, a potem rencista, zaczerwieniony aż po włosy
i zawstydzony, wsuwa sztuczną szczękę wraz z chusteczką do kieszeni, dziesiątki innych z kolei
wyjmują sztuczne szczęki z kieszeni i wkładają je, i tak oto obiad pełen jest podzwaniania łyżek
i noży, i widelców, brzęku talerzy i odgłosu spadających sztucznych szczęk… I znów wszyscy
pochłaniają jedzenie jak na wyścigi, zupełnie jakby ta bitwa Greków z Persami przeniosła się na
dół, zamiast mieczy i włóczni, i tarcz tu używa się łyżek i noży, widelców i serwetek… A kiedy
wszyscy kończą jeść, ci, którzy skończyli pierwsi i zjedli nawet to, co im zaproponowali ci, co to
nie jedzą nic więcej prócz zupki, nagle następuje zobojętnienie, jedzący budzą się naraz, dopiero
teraz wychodzą z obłoku jedzenia, dopiero teraz zaczynają się wstydzić, uświadamiając sobie, jak
żarłocznie jedli, jeden spogląda na drugiego i szuka w oczach tego drugiego odpowiedzi na pytanie,
czy nie uraził go tym, że jadł tak żarłocznie, ale wszyscy jedli żarłocznie, nawet ci, co mają kłopoty
z trawieniem, ci jedli najżarloczniej i dlatego teraz nasłuchują swoich wnętrzności, swojego
brzucha, czy nie ma tam tego za dużo, czy nie zaczną się boleści, nasłuchują i łykają pigułki,
zażywają sodę.
Ci, którzy grają w mariasza, już zawijają ciastka w serwetkę i pełni zapału podnoszą się,
chyba nie bardzo sobie zdają sprawę z tego, że jedli, nie potrafili się wcale skupić, każdy gracz
myślami jest znów przy kartach, ci, co przed południem przegrali, pragną przynajmniej to odegrać,
ci, co wygrali, uśmiechają się, postanawiając, że to, co wygrali, powiększą o dalszą wygraną…
Franci spojrzał na zegarek, tak, o wpół do drugiej znów będzie słuchać wiadomości z całego
świata… A Skarby świata całego znów zaczęły wypełniać, spowijać mgłą salę i korytarze, i ścieżki
wzdłuż murów skrzypcową watą, subtelną i tęskną muzyką, która jest przyjemna i nieszkodliwa jak
rozpylane perfumy. I renciści wstają, jeden po drugim, czasami podnosi się ich jednocześnie
kilkudziesięciu; entuzjazm zniknął, teraz nasycili się, kilkudziesięciu rencistom potoczyły się znów
sztuczne szczęki po dębowych ułożonych w gwiazdy parkietach, wszystkim, którzy mają sztuczne
szczęki i zmieniają je, wydaje się zawsze, że nikt ich nie widzi, jednakże każdy rencista, ponieważ
ma sztuczną szczękę, zna już ten ruch z własnego doświadczenia, każdy wstydzi się tych swoich
zębów, usiłuje wyjąć je, pochylając się, niektórzy nawet udają, że zawiązują sobie sznurowadło,
jednakże niemal każdemu tak drży ręka, że nie mogą zrobić tego ruchu rąk do ust i od ust i utopić
tych swoich zębów w chusteczce, że drżąca i zawstydzona ręka upuszcza sztuczną szczękę, która
z ogromnym hałasem ślizga się po gładkiej podłodze aż do nóg tych, co z wyrzutem spoglądają na
swojego towarzysza, który musi się schylić, uklęknąć i schwytać tę swoją sztuczną szczękę niczym
wystraszoną myszkę… I każdy rencista, chociaż doskonale wie, że sztuczne szczęki mają niemal
wszyscy, i chociaż każdy wie, że hokeiści, ci najsławniejsi, kanadyjscy zawodowcy, przed meczem
stawiają swoje zęby w szklaneczce opatrzonej nazwiskiem na półce nad ławeczką, gdzie się sławni
zawodnicy przebierają, i że się tych sztucznych szczęk wcale nie wstydzą, należy to do ich profesji,
starzy ludzie wstydzą się tych swoich sztucznych szczęk, kiedy je sobie wkładają do ust, każdy
więc udaje, odwraca się, robi to po kryjomu, zupełnie tak jak załatwia swoją potrzebę, także na
stronie…
I tak oto Skarby świata całego towarzyszą rencistom, wyprowadzają ich z powrotem do
pokojów, na korytarze, a gdy jest ładna pogoda, to na ławeczkę, na spacer, aby nastąpiła owa
sytuacja, kiedy to każdy rencista bada skrupulatnie, czy aby nie nadeszła ta chwila, kiedy kwaśne
soki zaczną unosić się z żołądka i wypełniać usta, czy zbuntowany woreczek żółciowy odmówi
trawienia tych ilości przypalonych sosów i kwasoty śmietany, i tłustego mięsa, boczku, kiedy
dwunastnica podniesie nagle treść żołądka aż do gardła — i nieszczęsny stary człowiek zwróci to,
co zjadł z takim apetytem…
Skarby świata całego, obojętna taśma, która wciąż i nieustannie wraca, bez zaangażowania
rozpyla swój zapach, swoją melodię, tak delikatnie i subtelnie, że słyszy ją tylko ten, kto nastawi
uszu, kto chce ją słyszeć, a kto Skarbów świata całego nie chce słuchać, ten oddala się od skrzynki
radiofonii przewodowej tak bardzo, że jej już nie słyszy albo słyszy, ale tylko mu się wydaje, że
słyszy, musi obrócić głowę, by ją słyszeć…
Tak jak ja, która chodzę po tych miejscach umarłych, stoję i siedzę tylko w tych miejscach
na korytarzach i w komnatach, gdzie Skarby świata całego i ich tony spadły na ziemię, osłabły do
tego stopnia, że aż się ugięły. Niekiedy jednak budzi się we mnie pragnienie, żeby je usłyszeć
i zagłuszyć samą siebie skrzypcami, smyczkowym lasem Skarbów świata całego, i idę pod
skrzynkę, unoszę twarz i z góry kropi mnie i oblewa ta natrętna i wzruszająca do łez muzyka, tak
dotkliwa, że zaczynam sentymentalnie płakać… I dopiero tutaj, i dopiero teraz, i dopiero w tej
chwili pod prysznicem Skarbów świata całego usłyszałam z toalety odgłosy wymiotowania, kiedy
ostrożnie wycofałam się z muzyki i zaczęłam nasłuchiwać, usłyszałam czkanie i rzyganie
w toaletach, słyszałam pracę spłuczek, plusk wściekłej wody, wirowanie, a potem znikanie, szalone
zapadanie się w wnętrznościach rur odprowadzających do kanałów wszystkich tych resztek na wpół
strawionych obiadów, o których znów będą wszyscy myśleć z radością tak długo, dopóki nagle, już
po pierwszym kąsku, człowiek nie stwierdzi, że już nie przyjmuje, że już nie może nic pożreć, że
z wolna, lecz nieuchronnie zacznie umierać z głodu, bo zwycięskie choroby, tak jak zwycięskie
wojska greckie, wiedzą bardzo dobrze, tak zresztą jak wojska perskie, którym już z oczu patrzy
klęska, wiedzą bardzo dobrze wszystko, tak jak ja, której wydaje się, że jestem tu jedyną osobą,
która naprawdę widzi.
Ale gdzie tam!
Widzę, jak ci inni też na mnie patrzą badawczo, tu w ogóle w każdej chwili człowiek czuje
się zaskoczony: zewsząd ktoś na niego spogląda. I zawsze jeden drugiego ocenia, czy ma żółtą cerę,
czy chudnie, obserwuje tu jeden drugiego, nie podstępnie, tylko ot, tak, i dlatego, że obserwuje tych
innych, wcześniej czy później, ale zawsze — bo przecież widzi samego siebie — sam siebie
zobaczy, sam wymaca paluchami zapadanie się własnych policzków…
Widzę oczy starych ludzi, których wyniszcza choroba, z jaką walczyć można jedynie
z zegarkiem w ręku i wagą, diabetyków, kiedy ciśnienie barometryczne wbija im gwóźdź tak, że
mogą go sobie wymacać w ustach, widzę, jak zataczają się, muszą usiąść, wsunąć natychmiast
pigułkę do ust; wszyscy chorzy, każdy w swojej kategorii, wszyscy poznają się z daleka, kiedy więc
idą przez miasto, kiedy widzą się po raz pierwszy, natychmiast każdy poznaje po tym drugim, a ten
drugi wyczytuje w oczach pierwszego, jaka wspólna choroba ich łączy…
Jednakże ja teraz widzę, że każdy człowiek ma swój los, wcale nie mniejszy niż ja, raczej
większy, tylko że ludzie są pokorniejsi niż ja, są skromni, nie wystawiają na pokaz tego, że widzą,
może oni, każda staruszka i każdy staruszek, wiedzą o domu rencistów więcej niż ja, ale wybijają to
na aut, nie mają powodu chełpić się tym ani w słowach, ani tym bardziej oczyma. I w tym właśnie
wszyscy tu są dalej niż ja, która nieustannie przeszkadzam im w ich cichym i powolnym
umieraniu.
W tej chwili oderwała się rynna i trzymając się na jednym haku, osunęła się w poprzek
frontonu pałacu, z potężnym łoskotem wyrżnęła o ziemię i pozostała w poprzecznej pozycji niczym
wstążka żałobna, renciści, którzy przechadzali się po dziedzińcu, zatrzymali się, obrócili i stali bez
ruchu, bo rynna zerwała skrzynkę wraz z konsolami, radiofonię przewodową, która nawet na ziemi,
pod rynną, cichutko i słodko grała nadal Skarby świata całego… l właśnie ta muzyka mnie
rozrzewniała, cofała na powrót w głąb łona czasu, w ten czas, kiedy przeprowadzaliśmy się ze
sławnego browaru do willi nad rzeką. Franci siedział na krześle, przy nim leżała Bora, dog, a obok
niej kot Celestyn, wszyscy oni nie mogli chodzić z przerażenia, gdzież tam coś takiego przy dogu
i kocie, ledwie zaczęłam porządki przed wielkimi świętami, postawiłam tylko krzesła do góry
nogami na stole, a już zwierzątka niepokoiły się, a cóż dopiero brać się do czegoś, co
zapowiadałoby przeprowadzkę, wówczas kot i suka dostawały natychmiast kataru siennego, kichały
i patrzyły tak, jakbyśmy je chcieli zostawić, wystarczyło tylko wziąć się do większego sprzątania,
tak samo i Franci, jak raz na cztery lata zaczynałam malowanie, nie wracał do domu, koty nie
przychodziły do mieszkania, suka leżała w budzie i drżała tak, że buda nie mogła ustać w miejscu.
Tak też i teraz, kiedy zaczęła się przeprowadzka, robotnicy na pasach i powrozach wynosili szafy
i kredensy, wielkie stoły, potem w ciepłych dłoniach pudła i skrzynie z naczyniami i drobiazgami,
które zresztą każdemu napędzają strachu, postanowiłam, że jak się przeprowadzimy, natychmiast
zacznę likwidować te drobiazgi, tak jakbym likwidowała wszystko po sobie, gdybym umierała, tak
jak to zrobiłam i musiałam zrobić, kiedy umarła moja matka. A Franci siedział, patrzył przez okno
na słodownię, na ten swój ukochany browar, na wysoki komin, stara suka i kot siedziały koło niego
i tuliły się do siebie, dodawały sobie sił, bo tego jeszcze te zwierzątka nie przeżyły, te zwierzątka,
które teraz naprawdę wiedziały, że to już ich koniec w browarze… Ilekroć przechodziłam obok
nich, głaskałam Francina i Borę, i Celestyna i pocieszałam ich:
— Nic się nie bójcie!
I tak wywoziliśmy pokój za pokojem, sprzęt za sprzętem, Franci i zwierzęta wytrwali tak
przez dwa dni: siedzieli i patrzyli, jak przed nimi defilowały przedmioty, meble, które kochaliśmy,
które były symbolem dawnych złotych czasów, co już nie powrócą, i w końcu pozostały puste
pokoje, gdzie rozlegał się odgłos kroków zwielokrotniony pustką jak dźwięk dzwonów kościelnych,
widziałam, jak przychodzą popatrzeć na mnie pracownicy browaru, ich żony i dzieci, niektórzy
przyjeżdżali nawet z bardzo daleka, żeby zobaczyć, jak się nam odpłacono, przychodzili ludzie
z miasteczka, ci, co nas odwiedzali, aby zobaczyć to, co wydawało się, że będzie trwać aż do
emerytury, a teraz wynoszono na samochody ciężarowe sprzęt za sprzętem, widziałam, kiedy
zabrakło na nie miejsca, jak wszyscy ci, którzy życzyli nam takiego losu, śmieją się głośno, Andzia
z Budziecka rzucała nam kiedyś wymówki prosto w oczy, a oni nie, jak pchają się w głąb pustego
korytarza, jak siadają na łagodnie opadającym blaszanym dachu; siedzieli tak, dach był ich pełen,
szemrali, ci, co się nie zmieścili, pousiadali na skraju dachu, nogi im zwisały nad okapem, machali
nogami i śmiali się, zachłystywali się śmiechem, ci, co nie widzieli, wspięli się nawet na klamry
browarnianego komina, żeby zobaczyć to, na co wszyscy latami czekali; wokół pustej ciężarówki
zebrało się tyle ludzi, że stanęli kołem, jakby to była powódź.
I wreszcie nadeszła ta chwila, kiedy wyprowadziłam Francina, posadziłam go na krześle na
ciężarówce, potem wyprowadziłam starą Rorę, sama wskoczyła tylko przednimi nogami, musiałam
jej pomóc dostać się na platformę, po czym wróciłam raz jeszcze, a tam w pustym mieszkaniu leżał
już tylko stary kot Celestyn, podniosłam go jak mokrą szmatę, tak się spocił, cały był spieniony,
przywarł do mnie, serce tak mu biło, jakbym trzymała jakiś mechanizm, i z kotem w ramionach,
wyprostowana, stałam na szeroko rozstawionych nogach na ciężarówce, i odjeżdżaliśmy poprzez
tłum ludzi, wśród setek śmiejących się i ciekawskich oczu, widziałam, że wszyscy życzą mi tego,
szczęśliwi, bo dawne czasy skończyły się, że ten obraz na długo będzie dla nich najpiękniejszym,
jaki widzieli. I na zakręcie upadłam na kolana, wyjeżdżaliśmy właśnie z browaru, spojrzałam
i zobaczyłam całe nasze życie w browarze tak wyraźnie, w ciągu kilku minut przebiegłam ćwierć
wieku, jakbym się topiła, takie widzenia mają ludzie, którzy są blisko śmierci. To spojrzenie wstecz
sprawiło, że serce mi się ścisnęło. Po co właściwie było to moje życie?
Radiofonia przewodowa mruczała cicho i szydełkowała wciąż tę samą koronkę Skarbów
świata całego, świadek i znawca dawnych czasów pan Korzonek spoglądał na mnie,
a spostrzegłszy, że film moich wspomnień dobiegł końca, lekko dotknął wierzchu mojej ręki
i zaczął opisywać słowami to, co dokładnie widział w głębi łona czasu, w ogromnej dali…
— Była Wigilia i chwytał mróz… Kilkakrotnie przychodził goniec z kotłowni i oznajmiał,
że Fiala, palacz, ma iść do roboty… jego żona… Włoszka, ślicznotka z sześcioletnią córeczką,
powiedziała, że nie ma go w domu, że nie wie, gdzie jest… Tymczasem po południu szedł pewien
obywatel w Stratowie koło lasku… i nagłe mu się wydało… że ktoś leży pod drzewem… Zobaczył
starszego mężczyznę leżącego w kałuży krwi… Pobiegł po pomoc… Kiedy ludzie przyszli,
stwierdzili, że mężczyzna ma poderżnięte przeguby i gardło. Krew już nie płynęła, skrzepła na
ranach… i mężczyzna był sztywny… Obok niego leżała brzytwa i kartka papieru…
„Odchodzę dobrowolnie, nie mogę już tego wytrzymać…”.
Pisał o żałosnym stanie lokomotyw… kiepskim węglu… jeździł jako palacz, ciągle był
zmęczony… W owych czasach trzeba było często na stukilometrowej trasie… nawet czterokrotnie
rozpalać ogień… w domu nie miał ani chwili spokoju… Żona nie mogła się przyzwyczaić do
warunków, w jakich żyli, i robiła mu wymówki z powodu rzeczy, za które nie on ponosił winę…
Sołtys i policjant kazali samobójcę załadować na wóz i odwieźć do kostnicy na cmentarzu
w Kostomłotach… W tym czasie nadszedł do kotłowni telegram z Kostomłotów, że palacz Fiala nie
żyje i że jest w Kostomlotach… Około czwartej po południu doktor Gruntorad przyjechał powozem
do chorego… i przy okazji poproszono go, żeby obejrzał denata w kostnicy… Doktor Gruntorad po
starannym zbadaniu stwierdził, że… samobójca żyje… Opatrzył mu rany i zawiózł go do szpitala…
Była Wigilia… Trzeba pani wiedzieć, że za dawnych czasów taki palacz musiał znać tutejsze
gatunki węgla. Lokomotywy osobowe miały ukośne ruszty i dlatego w palenisku był ogromny
ciąg… Prócz węgla brunatnego posługiwano się również kamiennym. W lokomotywach
osobowych czasami tylko kamiennym, i to z różnych kopalni, wałbrzyskim, który nie znosił haka,
spiekał się, zwłaszcza kiedy ogień był żywy. Nieurodzkim, który piętrzył się w zwały, a te można
było podczas jazdy przegarniać. A poza tym górnośląskim, gottesberskim, kladeńskim, rosickim,
a w wyjątkowych przypadkach, w Dieczynie, nawet cardiffskim aż z Anglii…
Skarby świata całego stały się jakby sygnałem, hejnałem domu starców, może dlatego, że
miejscowy lekarz, który był stary, miał chyba z osiemdziesiąt lat, należał również do wielbicieli
dawnych złotych czasów, no i Skarby świata całego ogromnie lubił, dla niego to była terapia,
badając rencistów w swoim gabinecie, często zapadał w rozmarzenie, przestawał badać, raz nawet,
kiedy przyłożył do moich pleców ten instrument do badania serca, tak go te Skarby świata całego
rozmarzyły, że ni stąd, ni zowąd powiedział, włożywszy rurki do uszu:
— Halo, tu doktor Secki, kto mówi?
Doktor ten nie tylko sam był już dawno na emeryturze, ale cierpiał ponoć na tyle chorób, ile
cały dom starców razem wzięty, tak że kiedy już sam nie potrafił sobie ze sobą poradzić na miejscu,
raz do roku wyjeżdżał do uzdrowiska. I zastępował go i młody lekarz, doktor Gołąbek, który miał
kręcone włosy, wyglądał jak Aleksander Wielki, tak że większość emerytek się w nim kochała,
rzucało się to w oczy; wkładały najładniejsze sukienki, co dzień cieszyły się, że może będą miały
szczęście i spotkają pana doktora, chodziły wówczas do miasteczka i kazały sobie robić trwałą
ondulację, malowały policzki i starały się siedzieć na ławeczkach i w fotelach artystycznie nawet te,
które miały kłopoty z chodzeniem, obecność doktora Gołąbka zmuszała je, by chodziły, tak jakby
im nic nie dolegało. Mężczyzn pan doktor Gołąbek pozyskał sobie dzięki temu, że nie wypytywał
ich wcale o choroby, ale o to, ile kto pali, ile pije. I każdemu palaczowi, kiedy mówił mu zgodnie
z prawdą, że pali dwadzieścia papierosów, oświadczał z zapałem, że on pali trzydzieści, ale niech
rencista stara się ograniczyć swoje palenie do piętnastu… No i renciści wychodzili rozpromienieni,
ze smakiem zaciągali się i chwalili, jaki to znakomity jest ten doktor Gołąbek… Największy jednak
entuzjazm budził u pijaków. Ledwie weszli do gabinetu, już to pan doktor po każdym poznawał
i mówił z góry:
— A więc pan pije sześć piw!
A emeryt prostował, że pije siedem!
Wówczas doktor Gołąbek wołał:
— Pije pan tego piwa za mało, niech pan ograniczy swoje picie do pięciu piw dziennie, ale
niech pan wypija za to dwa duże kieliszki wódki, najlepiej niech pan pije wódkę rosyjską, a kto ma
mniej pieniędzy, „hanacką łagodną”, ale ja radzę pić „prościejowską żytnią”, boja piję pół litra
dziennie, i to rano — radził pan doktor Gołąbek. — Najzdrowiej jest zamiast śniadania zjeść ogórka
kiszonego maczanego w rumie…
I tłumaczył wszystkim, że problem zdrowia czy też choroby rozstrzygnięty zostaje już
w genach, już w łonie matki, tak że jest z góry postanowione, ilu lat kto dożyje, a palenie i picie nie
ma na to żadnego wpływu, bo komu przeznaczone jest w genach, że umrze, mając lat czterdzieści,
to umrze, nawet jeśli nie pali i nie pije, a komu sądzone, że umrze, mając lat siedemdziesiąt osiem,
to może pić i palić, jeśli tylko ma na to pieniądze…
Stary pan doktor tyle palił, że nikt go nigdy nie widział bez zapalonego papierosa, nawet
kiedy wypisywał receptę, ciągle palił, miał papierosa w prawym kąciku ust, tak że w jego okularach
prawe szkiełko było całe pożółkłe od dymu, stary lekarz nie miał nawet papierośnicy, ale wyjmował
papierosy wprost z teczki, tam miał swój kiosk z wyrobami tytoniowymi, mówiono o nim, iż tak
lubi palić, że nastawia budzik na szóstą rano, aby sobie zapalić papierosa, a potem, od tej chwili,
palił jednego za drugim, nigdy nie zakasłał, miał tylko niemal osiemdziesiąt lat, ale ciągle jeszcze
doskonale się trzymał, farbował sobie włosy na kasztanowo, a w gabinecie miał zawsze dwa
papierosy: jeden w palcach, a drugi palący się na niklowej szafce, do której sięgał po lekarstwa.
Tak oto, gdy stary pan doktor leczył się w Mariańskich Łaźniach, pan doktor Gołąbek
dodawał wszystkim pensjonariuszom domu starców odwagi i życia, od razu było widać, że
mężczyźni chodzą tak jakoś’ wesoło, kupowali sobie buteleczki i popijali już od rana, cały pałac
wypełniał przyjemny zapach „prościejowskiej żytniej”, miła woń kopru, kobiety już od rana
smarowały sobie twarze galaretką „Royal”, pudrowały się, pachniały, używały nawet pachnącej
nocnej bielizny, tak więc wszystkie korytarze pachniały ponadto perfumami i szminkami, cały pałac
pachniał jak teatralna garderoba i każdy emeryt się cieszył, że jeśli będzie miał szczęście i spotka
doktora Gołąbka, to podziękuje mu, jak go tylko zobaczy, że pokłoni mu się, bo stary pan doktor,
chociaż sam palił, nie znosił, żeby któryś’ z emerytów palił na korytarzach pałacu, stary pan doktor,
chociaż sam pił, to jednak krzyczał, kiedy któryś’ z emerytów cuchnął piwem albo wódką, i groził,
że natychmiast pośle emeryta tam, skąd przybył, za karę z powrotem do domu…
Jednakże pan doktor Gołąbek miał jeszcze jedną pasję, uwielbiał muzykę poważną, tak
bardzo ją kochał, że musiał o niej mówić, dzielić się z innymi jej urodą.
Pewnego wieczora zaprosił do sali jadalnej wszystkich wielbicieli muzyki, przyniósł
gramofon i zaczął mówić wzruszonym głosem:
— Chcę wprowadzić was, przyjaciele, w królestwo tonów, pozwólcie więc, aby Claudio
Arrau zagrał wam Pieśń miłości Liszta… Liebeslied do słów poety Freiligratha…
I opuścił igłę, i Claudio Arrau zaczął grać tę pieśń miłości, pieśń pełną tęsknoty, każdy jego
palec z ogromnym naciskiem trwał na klawiaturze.
Doktor Gołąbek deklamował cichym głosem:
— O miłości, o miłości, jak długo jeszcze możesz brzmieć, jak długo jeszcze chcesz
brzmieć, godzina przychodzi za godziną, a ty wstajesz z grobu i oskarżasz…
Większość emerytek tak była wzruszona, że zaczęła cicho tę pieśń miłości nucić, cichutko,
później jednak ich chóralnie nucona skarga stawała się coraz głośniejsza, ja też byłam głęboko
przejęta, bo tak jak ja z pewnością większość kobiet prosiła w swoim testamencie, żeby ta Pieśń
miłości była ich ostatnią pieśnią, pieśnią, która będzie rozbrzmiewać, gdy trumna opuszczona
zostanie do grobu albo wsunie się z wolna do krematoryjnego pieca…
W hrabiowskiej sali grzmiał teraz fortepian pod palcami Claudia Arrau i staruszki, a także
niektórzy starcy nucili pieśń miłości niczym chorał, nagle stała się to msza ostatniej pieśni, którą
zastąpił teraz wodospad, kaskada tonów, musujący fortepian, co grzmiał przez chwilę, jakby na
blaszany dach posypał się wiosenny grad, by przejść potem na powrót w tę powolną pieśń…
Pan doktor Gołąbek recytował ostatnie strofy poety, który natchnął Liszta:
— I strzeż pilnie swojego języka, albowiem wkrótce wypowiedziane zostanie słowo złe, ale
ten drugi idzie potem i skarży się…
Pan Otokar Rykr opowiadał mi szeptem:
— Przy ulicy Palackiego w sklepie w domu pod numerem sto piętnaście chlubił się
brzuszkiem i cesarskim noskiem rzeźnik pan Antoni Huniek, nie mniej brzuchaty był też jego
sąsiad z naprzeciwka, spod numeru pięćdziesiąt jeden, mistrz piekarski Antoni Sztolba, którego
można było zobaczyć, jak cały zamączony pali sobie fajeczkę w drzwiach swojego sklepu. Przed
Sztolba w tym domu mieszkał stolarz i kościelny Wambera. Jego dumą był szpak, którego
nauczono wciągać za pomocą maleńkiej windy ręcznej szklaneczkę wody do klatki. Przy ulicy
Palackiego nad wejściem do sklepu Tusara, zięcia Wotawy–Pajaca, wisiały w dwóch półwieńcach
drewniane cytryny, przeplecione wawrzynowymi liśćmi bobkowymi, bezwzględnie clone
pomarańcze, chleb świętojański, żółte cukierki krochmalne w kształcie rozmaitych figurek,
cukrowane precelki i białe oraz różowe mydełka, lukrecja i marcepany. Przy wejściu do sklepu stała
beczka śledzi, na ladzie skrzynka z rosyjskimi szprotami, czyli ruskimi z cebulą…
Pan doktor Gołąbek trzymał teraz kolejną płytę i mówił: — A teraz pozwólcie, abym zagrał
wam tę jedną część poematu muzycznego, który napisał Zdeniek Fibich, orkiestrą Filharmonii
Czeskiej dyryguje sam pan Neumann, poemat ten nosi nazwę Pod wieczór, jest to nieśmiertelna
pieśń miłości, która wzrusza cały świat i która znana jest pod nazwą Poemat.
Emerytom w oczach błysnęły łzy, wszyscy byli bezgranicznie przejęci, pan doktor opuścił
igłę, jednakże filharmonicy grali dopiero tę część kompozycji, kiedy młody Fibich wchodził po
schodach do mieszkania państwa Schultzów, pan doktor uniósł membranę i opuścił igłę, po czym
usiadł w hrabiowskim fotelu, po kilku akordach Filharmonia Czeska zamilkła, a kiedy zabrzmiała
pieśń miłości, emerytki zaczęły swoim murmurando towarzyszyć orkiestrze, dyrygent pan
Neumann z pewnością sam wcielił się w młodego Fibicha i wyznawał miłość pannie Schultzównie,
staruszki i starcy nie mogli się powstrzymać i z ogromnym uczuciem akompaniowali swoim
murmurando Poematowi, ponieważ niemal wszyscy mieli w swojej ostatniej woli napisane, że
przed obrzędem żałobnym życzą sobie, aby im płyta gramofonowa albo fisharmonia zagrała tę
pieśń miłości…
Świadek i znawca dawnych czasów pan Karol Wyborny opowiadał mi cichutko:
— Kolejną figurką naszego miasteczka był Józiek Przykrył, zwany maszerującymi
delikatesami, który po skończeniu szkoły wyuczył się zawodu kelnera, ale tylko czasami go
wykonywał, utrzymując się skądinąd z handlu uprawianego wieczorami po gospodach.
Niewielkiego wzrostu, tłusty, mógł się poszczycić pokaźnym brzuchem, na którym opierał się
wielki kosz, opatrzony sznurem zawieszonym na karku. W tym koszu miał sardynki, koreczki,
cebulki, rosyjskie szproty, marynowane kalafiory, paprykę i inne wzmagające pragnienie
smakołyki…
Zbliżał się finał poematu symfonicznego Pod wieczór, wszystkie emerytki i ja stałyśmy się
Agnieszkami Schultzównami, które zaszczycił swoją miłością młody kompozytor Zdeniek Fibich.
Natchnęło to świadka i znawcę dawnych czasów pana Wacława Korzonka, który podjął
z zapałem wtajemniczonego:
— Mieszkańców naszego miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, z poniedziałku na wtorek
dwudziestego szóstego sierpnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku oburzył w nocy głośny
krzyk i gorszące zachowanie oficerów garnizonowego pułku dragonów, którzy żegnali się
z miastem, skąd przenoszono ich do Wiednia. Oficerowie urządzili zabawę taneczną i krzykami,
z którymi mieszało się szczekanie, wycie i mruczenie niedźwiedzi, żegnali się z mieszkańcami.
Trzeciego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku rada miejska i rada gminna
zajmowały się aferą oficera kawalerii, hrabiego Schonborna, który po północy na drugim piętrze
domu pana doktora Gruntorada przy rynku strzelał z okna na ulicę do trzech ludzi ponoć dlatego, że
hałasowali pod oknami mieszkania, gdzie grano na fortepianie, i rzucali kamieniami w okna. Oficer
po rozprawie zwrócił czeski wyrok z adnotacją, że go nie rozumie…
Pan Wacław Korzonek zakończył swoją cichą opowieść, a doktor Gołąbek zmienił płytę
gramofonową i trzymając w palcach membranę, i zmieniając igłę, zapowiedział wzruszonym
głosem:
— A teraz Herbert von Karajan i jego orkiestra zagrają Popołudnie fauna. Faun
roznamiętniony miłością do nimfy, zbryzgany sokami miłości, leży oto nad morzem, pod
zamkniętymi powiekami widzi znowu szczęsne chwile miłości, która od niego odeszła, leży
w blasku słońca, teraz usiadł i gra na syryndze tęskną pieśń pragnienia, opiewa uroczystość
inicjacji, pierwszej miłości, przypływ morza i blasku pełen jest rżenia, kochania i zmęczenia, które
pozostało po pięknej nimfie, leży i gra otoczony żywiołami, słońcem i morzem, powietrzem
i ziemią…
Pan Wacław Korzonek skorzystał z tego i podjął cicho:
— Porucznik Korb z Weiden w nocy dziewiątego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego
siódmego roku strzelał z rewolweru z okna swojego mieszkania przy rynku do Franciszka Jiraka,
który wraz z kilku obywatelami skomentował nieludzkie dręczenie służącego przez barona
następującymi słowami: „Pan baron tak nie postępuje!”. Skądinąd jednak pozostał nietknięty, bo
kula odbiwszy się o metr nad jego głową od muru hotelu „Na Książęcym” wbiła się w bruk rynku.
Pocisk znaleziony przez robotnika nazwiskiem Krupa został wysłany wraz ze skargą do
namiestnictwa…
A orkiestra symfoniczna dyrygowana przez Herberta von Karajana zaczęła grać Popołudnie
fauna i rzeczywiście ten muzyczny poemat pełen był tęsknych melodii miłości, pan doktor Gołąbek
podparł dłonią policzek i przeżywał tę miłosną skargę, kędzierzawe włosy spadały mu na palce,
emerytki patrzyły na tę jego szlachetną twarz pełne podziwu, oczy im płonęły i błyszczały od łez,
może po raz pierwszy w życiu zrozumiały, że mogłyby być nimfami, może po raz pierwszy w życiu
zatęskniły za straconą młodością, za tym, aby być młodą zmysłową kobietą i pozwolić panu
doktorowi Gołąbkowi kochać się tą samą miłością co faun, który na tęsknej syryndze grał sobie
tęskną pogańską pieśń. I ja byłam podniecona, całym ciałem przeżywałam słodkie nieszczęście
fauna, który z pewnością nie był już młody, przyszło mi nawet do głowy, że Claude Debussy, kiedy
pisał ten utwór, przeżywał sam siebie, starszego mężczyznę, którego opuściły już dziwaczne
wyobrażenia o szczęściu, który może nawet kochał nimfę jako ostatnią kobietę, kiedy już nie miał
nadziei, że będzie go jeszcze kochał ktoś tak, jak go kochała właśnie ta, która odeszła, i stąd ta
skarga… Wiedziałam, że to samo przeżywają również inne emerytki, tak jakoś im ta muzyka
powiedziała także coś o nich samych, także gdzieś w głębi czasu były kochane i kochały po raz
ostatni, widziałam, że Popołudnie Fauna wzruszało je znacznie bardziej niż Skarby świata całego,
że w tej chwili nie pragnęły niczego innego, jak wciąż od nowa i od nowa słuchać tego tęsknego
głosu fletu przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej, dyrygowanej przez Herberta von
Karajana, który właśnie tak przeżywał przy nagrywaniu to, co skłoniło pana doktora Gołąbka, aby
opierał na dłoniach swoją twarz, a kędzierzawe włosy drgały w jego palcach, jakby płakał…
Pan Wacław Korzonek opowiadał mi cicho: — Przed czteroosobowym sądem w Młodym
Bolesławcu w czerwcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego roku stanął
trzydziestosiedmioletni robotnik dniówkowy Franciszek Szczerba, ojciec pięciorga dzieci, i został
skazany na trzy miesiące ciężkiego więzienia o chlebie i wodzie za to, że groził strażnikowi
miejskiemu Mostbekowi, któremu polecono, aby eksmitował Szczerbę z należącego do gminy
domku. Szczerba tłumaczył się, że jest członkiem gminy i że gmina powinna mu zapewnić
mieszkanie. Nie ruszał się, a kiedy jego izdebkę pozbawiono drzwi, okien i rury od piecyka, ulżył
sobie pogróżką, że Mostbeka zabije, kości mu poprzetrąca, zwymyślał go od zbirów i drani. Przed
sądem Szczerba tłumaczył się desperacją. Podczas burzy z piorunami został w mieszkaniu bez
drzwi i okien z nieletnimi dziatkami…
Popołudnie fauna dobiegło końca, pan doktor Gołąbek ocknął się, podniósł membranę i stał
tak przejęty bez reszty, trafiony w samo serce, rozglądał się nieprzytomnie wokół siebie, emerytki
nie spuszczały z niego wzroku i ja też spostrzegłam, że pan doktor jest faunem i że wszystkie
kobiety stały się nimfami, przynajmniej na tę jedną chwilę, w pięknej harmonii, a i ja podobnie jak
wszystkie rencistki pragnęłam z pewnością, aby pan doktor ciągle był z nami, żeby co tydzień
kształcił nas muzyką poważną, w sali, gdzie na suficie falował wielki fresk przedstawiający bitwę
króla Aleksandra Wielkiego, co tak bardzo przypominał pana doktora Gołąbka, który otrząsnął łzy
i podniósł ręce, jakby się poddawał i powiedział:
— A teraz Herbert von Karajan zagra nam Les Preludes Franciszka Liszta, nic państwu nie
muszę już tłumaczyć, widzę, że znaleźliście się państwo w samym jądrze muzyki poważnej…
Powiem tylko jedno, że Les Preludes są wyrazem i odpowiedzią na to… czym jest życie.
I opuścił membranę, i założywszy ręce, usiadł na białym hrabiowskim krześle pośrodku
komnaty, założył nogę na nogę, wcisnął brodę w dłonie i słuchał, a tak jakoś przez niego, przez tę
jego postać wszystkie kobiety w hrabiowskiej komnacie uwierzyły pierwszym tonom, mężczyźni
nadal mieli niewyraźny wyraz twarzy, tak jakoś ci mężczyźni żałowali, że dali się tu zwabić, że
woleliby patrzeć na telewizję albo pójść do miasteczka na piwo… Może, gdyby zamiast pana
doktora Gołąbka w krainę muzyki wprowadzała młoda lekarka, to pozwoliliby się porwać, tak jak
staruszki dały się porwać panu doktorowi…
A ten poemat symfoniczny Franciszka Liszta naprawdę okazał się jeszcze potężniejszy,
jeszcze straszliwsza była to wypowiedź o tym, że na świecie tylko to życie jest pełne i piękne, co
żywi się miłością, stosunkiem mężczyzny do kobiety, młodej kobiety, która kocha całą swoją istotą,
ciałem, wszystkim, w pełni, podobnie jak owe posągi młodych miesięcy w naszym parku, orkiestra
symfoniczna tęskniła i wznosiła się kolejnymi przypływami i nawałnicami uczuć, wspinała się ta
muzyka zwycięsko ku zdecydowanemu wyrażeniu, pełnemu wyznaniu Franciszka Liszta, że bez
miłości, bez wielkiej miłości nie można żyć… że o taką miłość musi się walczyć. Orkiestra
rozbrzmiała teraz pełnym głosem puzonów i trąbek, i bębnów, podczas gdy kobiety odrzuciły do
tyłu głowy, siedziały na krzesłach jakby bez głów, spoglądały w sufit, na którym wojska greckie
walczyły z wojskami perskimi, pośrodku pola bitwy powiewały włosy i ramiona walczącego
Aleksandra, z sufitu jakby spadał szczęk włóczni i oręża, bo właśnie starły się ze sobą armie, tak jak
spadają gałęzie starych kasztanów w pałacowej alei…
I wówczas emeryci przyłożyli usta do dłoni i trąbili wraz z orkiestrą, którą dyrygował
Herbert von Karajan, i trąbili, znali partyturę Les Preludes, trąbili, trąbienie ich wypełniało nie tylko
całą komnatę, ale rozbrzmiewało w całym pałacu.
A ja przypomniałam sobie, że te trąbki i ta część Les Preludes za Protektoratu był to sygnał
programu, który przynosił wiadomości z pola bitwy, gdzie Niemcy pokonali Francję i Polskę,
z pewnością przypomnieli to sobie również wszyscy mężczyźni, emeryci, którzy wówczas byli
młodzi…
Pan doktor Gołąbek podniósł się, rozglądał się nie pojmując, był młody, na pewno nie
pamiętał owego sygnału zapowiadającego Wehrmachtsbericht…
I otwarły się drzwi na oścież, i do sali wbiegła Niemka z Pecru, orkiestra uspokoiła się już
i zmęczony, pojednawczy ton udawał pozorny spokój, by po chwili znów huknęły puzony i rogi,
a Niemka z Pecru stała, oczy jej płonęły, na plecy miała zarzucony tłumoczek, a w nim te swoje
najcenniejsze rzeczy, podała panu doktorowi Gołąbkowi swój dowód osobisty i wykrzyknęła:
— Nasi znowu zajmują Sudety, wkraczają do wyzwolonego Pecru, proszę wpisać mnie na
listę ewakuacyjną!…
A pan doktor Gołąbek stał i nie wiedział, co tej staruszce powiedzieć, jej oczy nadal płonęły
przy dźwiękach puzonów i bębnów, i trąbek, i całej orkiestry symfonicznej, później jednak
zwycięskie fanfary ucichły i znów subtelna, dogasająca melodia z wolna odpowiadała po cichutku
na pytanie: czym jest życie? Ostatnie tony pełne były pojednania, miłości, która została
osiągnięta… a wiec skończyła się tym, czym się zaczęła, ale tak jakoś’ w wyższym sensie…
A staruszka, Niemka z Pecru, nagle posmutniała, jej wyciągnięta i trzymająca dowód
osobisty ręka, opadła, odwróciła się i zawiedziona wyszła z sali, aby ułożyć z powrotem w szafie
i na stoliku nocnym owe swoje najcenniejsze rzeczy…
A w sali wszystkie oczy były rozszerzone, nie mrugające oczy emerytów wpatrywały się
w samo jądro muzyki, która każdemu na swój sposób odpowiedziała na pytanie: czym jest życie?
I ta staruszka z Pecru, i ten sygnał Wehrmachtsberichtów, tygodniowych kronik czasu wojny,
powiedziały nagle coś więcej o muzyce, niż każdy tego oczekiwał…
Pan doktor Gołąbek wyjął płyty gramofonowe i powiedział:
— Przyjaciele, ta muzyka tak nas związała, tak od dzisiejszego wieczoru zbliżyliśmy się, że
tylko państwu i dla państwa zagramy teraz koncert skrzypcowy Brahmsa, opus siedemdziesiąte
siódme, najpierw zagra go Georg Kuhłenkampf, a potem mój ulubieniec Wacek Przygoda…
Opuścił membranę i osunął się w fotel, emerytki niczym hrabiny słuchały koncertu
skrzypcowego, koncertu skrzypiec, granego przez Georga Kuhlenkampfa, który cienką nicią swoich
skrzypiec wyszywał tęskny ornament.
Świadek i znawca dawnych czasów pan Karol Wyborny chciał coś powiedzieć, ale pan
Korzonek przyłożył palec do ust i zasłuchał się w lament skrzypiec, trzej karciarze weszli na
palcach do sali, trzymali w palcach karty niczym trzy wachlarze, usiedli i słuchali koncertu
skrzypcowego. Georg Kuhłenkampf dawno skończył już grać swoją partyturę, teraz Wacek
Przygoda zaczął grać to samo, ten sam, a jednak zupełnie inny koncert Brahmsa opus
siedemdziesiąte siódme, a ja słyszałam i wiedziałam, że Wacek Przygoda naprawdę porwał
wszystkich słuchaczy, tak że aż jęknęli, zobaczyłam nagle Wacka Przygodę, tak jak go widziałam
dawno — przed laty — w naszym miasteczku, gdzie koncertował przy akompaniamencie
fortepianu, miał wówczas niewiele włosów, jednakże jego twarz była wtedy uduchowiona i piękna,
był wówczas zupełnie malutki i tłuściutki, tym bardziej jednak postać jego zlewała się ze
skrzypcami, grał wtedy z opuszczonymi powiekami, aby tym bardziej móc przenieść smukłość
swojego ducha za pośrednictwem palców w smyczek i struny, a w końcu w uszy wzruszonych
słuchaczy, wówczas wypełniało mnie nie tylko piękno, ale święta zgroza i radość, że koncert
smyczkowy potrafi uczynić człowieka tak pięknym.
Teraz tu, w domu starców, Wacek Przygoda wzruszył słuchaczy, tak że nie wstrzymywali
łez, szlochania. Pan doktor Gołąbek nie wytrzymał tego, wstał, jego biały fartuch napiął się, pan
doktor chwycił się za gardło, coś go dusiło, coś, co nie mogło się z niego wydobyć, stał tak chwilę,
przerażone emerytki też wstały i uniosły ręce. Pan doktor zatoczył się, podbiegł do okna i rozgarnął
stylonowe firanki, usiłował otworzyć okno, ale coraz bardziej wplątywał się w firanki, Wacek
Przygoda przestał grać i orkiestra potężnymi akordami symfonicznymi powtarzała na gigantyczną
miarę frazę skrzypiec, pan doktor Gołąbek chciał oburącz rozsunąć firanki, aby dotrzeć do klamki
okna, firanki jednak nie ustąpiły, wobec tego ręce pana doktora energicznym dyrygenckim gestem
zerwały firanki wraz z karniszem i teraz już nic nie przeszkadzało, aby okno otwarło się na oścież,
a pan doktor zaczerpnął powietrza. Jednakże to samo, co uczynił pan doktor, zrobiły również
kobiety, otwarły następne trzy okna i łapczywie piły chłodne wieczorne powietrze, ale podczas gdy
one wychylały się z okien, pan doktor Gołąbek podbiegł na środek sali, Wacek Przygoda znów
przyłożył smyczek do strun i zagrał następną frazę, i fraza ta okazała się czymś więcej, niż pan
doktor Gołąbek oczekiwał, było to jakieś upodobanie w pustoszeniu…
Emerytki obstąpiły pana doktora, który w porywie entuzjazmu wyrwał sobie garść włosów,
po czym uniósł hrabiowskie krzesło, piękne białe krzesło, i uderzywszy nim mocno o dywan
poprzetrącał mu nogi, widziałam, że niektóre kobiety powyrywały sobie kłęby tlenionych włosów
i rzucały je na ciągnący l przez okna wiatr, a potem uderzając mocno łamały hrabiowskie białe
krzesła, drewno trzeszczało, krzesła padały, jednakże Wacek Przygoda, subtelny i rozmarzony,
nadal snuł cienką i słodką pieśń miłości, grał tak jakoś z ogromnego oddalenia, aby tym bardziej
ranić pana doktora, który uniósł teraz ręce i rozpostarł je jakby w wieszczym zapale, upojeniu…
I rzucił się pędem, wybiegł z lamentem na ustach na korytarz i pędził galopem po schodach, za nim
zaś wszystkie emerytki, niektóre przewróciły się na zakręcie, pośliznęły się im buciki, część z nich
już nie wstała, niemniej i te pełzły na dół, do westybulu, przez który przebiegł pan doktor Gołąbek.
Pobiegłam za kobietami, wcale nie dlatego, żeby zobaczyć, co zrobi doktor Gołąbek, ale żeby
zobaczyć to, w co nigdy bym nie uwierzyła, że może się stać. Jednakże z dziedzińca przybiegł
znów biały fartuch i pan doktor Gołąbek pognał znów na górę, przeskakiwał po dwa, trzy schody,
mijał leżące rencistki, a za panem doktorem ciągnęły w górę kobiety, teraz już z rozpuszczonymi
włosami, pogubiły torebki, kapelusiki, oczy miały rozszerzone w zachwycie, biegły w ślad za
panem doktorem, on zaś pośrodku sali znowu rozłożył ręce, rozrzucił je i wsłuchawszy się
w koncert skrzypcowy, nie zdołał się powstrzymać, i ku zdumieniu wszystkich mężczyzn chwycił
białe krzesło z poprzetrącanymi nogami i wyrzucił je przez otwarte okno, widziałam, jak te
poprzetrącane nogi jakby zatrzymały się na chwilę w otwartym oknie z czarnym powietrzem w de
i dopiero potem krzesło upadło na piasek dziedzińca; kobiety biły się o pozostałe krzesła
i wyrzucały je z okien, a renciści nic nie rozumiejąc, spoglądali na wzburzone rencistki,
świadkowie i znawcy dawnych czasów kręcili głowami, wymieniali szeptem uwagi, karciarze
podnieśli się, energicznym ruchem ręki potępili to, co w sali widzieli, i wyszli, aby nadal grać
w mariasza, pan doktor Gołąbek podszedł do gramofonu, nastawił uszu, nasłuchiwał gry Wacka
Przygody i nagle z jego gardła wydarł się taki krzyk, jakby smyczek Wacka Przygody wniknął tu
do sali i z niewielkiej odległości wybił panu doktorowi oko, bo pan doktor Gołąbek chwycił się obu
rękoma za twarz i nie odejmując ich, wybiegł znowu z sali, rencistki za nim, biegł, potykał się
o leżące staruszki, potrącał je i przeskakiwał, aby wydostać się na dziedziniec, a potem mknął przez
park, przeskakiwał przez ławki i przewracał je, rencistki utykając, podążały za nim aż tam, na łąki
nad stawem, gdzie pan doktor Gołąbek zatrzymał się, rencistki dogoniły go i spoglądały mu
w twarz, przez otwarte okna słychać było z hrabiowskiej komnaty potężne akordy orkiestry
symfonicznej…
Pan doktor Gołąbek wszedł do płytkiego stawu, zanurzył się aż po kolana, rencistki weszły
za nim do wody, pan doktor Gołąbek pochylił się i nabierając pełne dłonie chłodnej wody, mył
sobie twarz, rencistki pochylały się nad stawem, nabierały pełne garście i przywierały do wody
umalowanymi twarzami… Pan doktor jakby się ocknął, przebrnął wody stawu ku brzegowi i wolno,
bardzo wolno wracał na dziedziniec, tam na łączce piętrzyły się stogi siana, pan doktor Gołąbek ni
stąd, ni zowąd zaczął podskakiwać, tańczyć wokół stogu siana, brał pełne garście i rozrzucał je
w rytm swoich podskakujących mokrych trzewików, rencistki oddały się temu samemu tańcowi,
rozrzucały pełne garście siana, pan doktor tańczył jak faun, w otwartych oknach Wacek Przygoda
grał nadal swój koncert skrzypcowy, pan doktor zwolnił rytm swojego tańca, i oto zalśniły białe
połamane nogi wyrzuconych krzeseł, i rencistki, tańczące tak jak pan doktor, poruszały się w rytmie
hrabiowskich krzeseł o poprzetrącanych nogach, w zwolnionym dionizyjskim święcie, tańczące
nimfy–na–emeryturze, jednakże pełne tego samego żaru co za dawnych czasów, kiedy wszystko co
piękne i okrutne dozwolone było jedynie pięknym młodym ludziom, półbogom, bogom, którzy
przebierali się za deszcz i w przelotnym opadzie kochali i zapładniali piękną i ufną mieszkankę
ziemi.
Wzeszedł księżyc, pan doktor Gołąbek leżał w sianie, spoglądał w niebo, blask księżyca
rozjaśniały sinawe światła wojskowego miasta tam, za potężnymi dębami i wzgórzami,
zielonkaworóżowe niebo, które huczało i szumiało światłem elektrycznym i neonowym, na
dziedzińcu bielały poprzetrącane nogi hrabiowskich foteli i krzeseł, przez otwarte okna sali Wacek
Przygoda nadal opowiadał swoimi skrzypcami romancę jakiejś’ szczęśliwej nieszczęśliwej miłości,
teraz zrozumiały to także wszystkie emerytki, że właściwie to, iż od tygodnia już pudrują się
i perfumują, i każą sobie w miasteczku robić trwałą ondulację, że wszystko to przedsięwzięły nie
z powodu pięknego pana doktora Gołąbka, ale tylko dla tej chwili zrozumienia, że jedyną rzeczą,
jaka ma na świecie wartość, jest miłość, nieszczęśliwa miłość, która jest wszystkim dla każdej
młodej kobiety, że ten kompozytor przeżył i zapisał dzieje własnej miłości, która jednak dawno już
od niego odeszła, która przydarzyła mu się również, kiedy był młody, że utwór ten mógł napisać
dopiero wówczas, kiedy pojął, że jest już stary, takie wspomnienie o miłości, które jest czymś
więcej niż sama miłość… tak jakoś z daleka brzmiało to wyznanie, że wspomnienie miłości jest
silniejsze…
Staruszki spoważniały, wypiękniały w dźwiękach tego koncertu skrzypcowego, który nadal
płynął przez otwarte okno, potężna orkiestra pozwoliła znów Wackowi Przygodzie troszkę
odpocząć, przejęła tę jego melodię i wydawało się, że tą muzyką tchnie cały pałac, od piwnicy
poprzez wszystkie piętra aż po strych i jeszcze wyżej, że ta muzyka promieniuje aż po korony
starych drzew, aby nagle umilknąć, i Wacek Przygoda znów nastawał na słuchaczy, na samego
siebie natarczywym głosem swoich skrzypiec, które nadal opisywały to wszystko, co Brahms
uważał za najpiękniejsze w swoim świecie, za istotne, to piękne nieszczęście nie odwzajemnianej
miłości.
A ja znów widziałam te posągi w pałacowym parku, oświetlone sinawym blaskiem Chicago,
chodziłam od jednego posągu nagiej młodej kobiety do drugiego, słyszałam Wacka Przygodę
i wiedziałam nagle to, czego przedtem nie wiedziałam, że wszystkie te posągi młodych nagich
kobiet pełne są tęsknej muzyki, a nawet że przez te posągi przechodzi ten sam skrzypcowy lament
i szczęście, że te posągi z piaskowca drżą z miłości, której się jednocześnie boją…
A kiedy koncert dobiegł końca, zapanowała cisza. Biały fartuch doktora Gołąbka lśnił na
łące obok leżących na wznak emerytek, czar muzyki z wolna opadał, otwarte okna i białe połamane
nogi hrabiowskich krzeseł jaśniały niczym wyrzut.
Pan doktor Gołąbek usiadł, rozejrzał się i chyba przestraszył, wsunął palce we włosy, wstał
i zaczął się zygzakiem oddalać, zostawiając za sobą mokre ślady, rencistki jakby ocknęły się,
wstawały i nie mogły uwierzyć w to szczęście, jakie je spotkało, po czym jedna za drugą wyszły na
korytarz, stanęły przed drzwiami pana doktora Gołąbka, całe drzwi oblepiły uszami i nasłuchiwały,
a potem lekko stukały mokrymi knykciami w drewno drzwi, ale w pokoju panowała cisza…
Nazajutrz, podczas gdy w warsztacie stolarz naprawiał i kleił sześć ułamanych nóg
hrabiowskich krzeseł, pan doktor Gołąbek wydał znów polecenie, aby nadal grano Skarby świata
całego, i zamiast muzyki poważnej zamówił z apteki uspokajające kropelki przed snem, nie zalecał
już wszystkim emerytom ani wódki rosyjskiej, ani „prościejowskiej żytniej”. Każdy, nim udał się
na spoczynek, znajdował na stoliku na swoim piętrze kolorowe napoje, brązowe i niebieskie,
czerwone i zielone, żółte i fioletowe — z dodatkiem bromu, bez alkoholu, przy każdej szklaneczce
było nazwisko rencisty i każdy tę swoją szklaneczkę wypijał, zanim szedł spać, a przy tym marzył
o tym, jak piękny był ów muzyczny wieczór muzyki poważnej, bo tej nocy nikt nie mógł spać,
przez całą noc migały białe fartuchy siostrzyczek z uspokajającymi zastrzykami, proszkami
i czopkami, co i tak nie odniosło skutku, bo wszystkie staruszki były ogromnie podniecone
koncertem skrzypcowym, który grał najpierw Georg Kuhlenkampf, a potem nasz rodak — Wacek
Przygoda…
Pogoda tego popołudnia była piękna, czterej uwielbiający mariasza karciarze wynieśli stolik
na balkon, zmieniali się w grze, zawsze grali trzej, jeden zaś cieszy} się mysią, że weźmie udział
w następnej partii, rozchylali wachlarz kart i uśmiechali się błogo albo też marszczyli czoła nad złą
kartą… Kiedy pan kierownik szkoły Polman miał właśnie zalicytować, złożyłam błagalnie ręce.
— Na miłość boską, cóż to za wspaniała gra, która panów ciągle wprawia w zachwyt albo
rozpacz? — spytałam.
A pan kierownik szkoły, ten, który napisał podręcznik gry w mariasza, spojrzał na mnie,
jego twarz była poprzecinana zmarszczkami, ale błękitne oczy błyszczały. Położył obrócone
obrazkami w dół karty na stole i powiedział:
— No cóż, skoro pani nalega… Mariasz nazywa się mariage, bo jest to nieustanne wesele
i małżeństwo smutnych królów i pięknych królowych, ich związek ma wartość dwudziestu
punktów, ich stosunek ma wartość czterdziestu punktów, jeśli wcześniej zostanie zgłoszony jako
atutowy. Najwyższe pozornie karty to asy i dziesiątki, ale prawdziwy urok gry polega na tym, że
zwyczajna siódemka, ósemka, dziewiątka, zwyczajny bezwartościowy walet mają tu tę możliwość,
że potrafią zmusić dziesiątki, aby spadały przy ściąganiu, a partner tę cenną dziesiątkę przebija
asem, a czasami nawet drobnym zapomnianym atutem. I jakże demokratyczny jest ten mariasz
królowych i królów! Zwyczajne, nic nie znaczące karty swoją atutową mocą zabijają nie tylko
króle, ale zabić mogą nawet asa! Cóż to za demokratyczne poczucie dumy dla gracza, który przed
rozpoczęciem rozgrywki zapowiada, że jego ostatnim sztychem będzie siódemka! Cóż to za uczucie
wspaniałej pychy, kiedy w licytowanym mariaszu ogłasza dwie siódemki, jedną, która posunie,
popchnie tę drugą, i tę drugą, tę zwycięską siódemkę ostatnią! — wykrzyknął pan kierownik szkoły
Karol Polman, jego przyjaciele spoglądali na niego, z pewnością nigdy nie powiedział im czegoś
tak pięknego o grze, która się zowie mariasz.
Skarby świata całego spadały w girlandach na stolik z radiofonii przewodowej, skrzyneczki
umieszczonej na konsolach nad graczami, pan kierownik szkoły Polman przeciągnął się, zamknął
oczy i mówił dalej:
— W każdej rozgrywce piękny jest tajemniczy początek utajony w talionie. Trzynasta
komnata dwu kart obróconych obrazkiem ku dołowi, które odkłada na stół ten, kto wybierał, aby je
zaproponować tym graczom, którzy na podstawie swojej karty przypuszczają, że mogliby zagrać
betla czy też durcha. A cóż za cudowne uczucia budzi dajmy na to taki żebrak! Kiedy gracz dumnie
oznajmia z góry, że zwycięży w kolejnej rozgrywce w ten sposób, że będzie nieustannie
przegrywać, że podczas gry lewę za lewą będą nieustannie zbierać ci, którzy wygrywając —
w końcu przegrają! A to podniecenie pod koniec żebraka, kiedy rozgrywający ma uzasadnione
obawy, że jego przeciwnicy mają w ręku fortel, kartę, która zdolna jest zmusić grającego, żeby
wziął lewę i w ten sposób przegrał, jakaż to sytuacja graniczna, jakiż egzystencjalny wybór! Jakież
to, miła pani, wspaniałe, jakże stawia człowieka na nogi taki durch, nic, tylko zwycięstwo za
zwycięstwem aż do końca, jaki to kult jednostki, która już nie liczy na partnera, ale tylko
i wyłącznie na siebie, na swoją kartę, która chce wszystkie lewy zagarnąć dla siebie! Albo taki
renons! Kiedy grający już sobie myśli, że zwyciężył, na horyzoncie jest jeszcze jedna jedyna
przedostatnia lewa i totalne zwycięstwo jest po jego stronie, wystarczy drobne nieposzanowanie
koloru, tik, kiedy to karta wypada z ręki, i oto mamy renons, przypadkowy drobny błąd, który
pozornie nie mógłby nic w istocie zwycięstwa zmienić, ale mimo to zdarzył się, a każda, choćby
nawet najmniejsza pomyłka karana jest całkowitą przegraną i człowiek musi zapłacić wszystko
wszystkim graczom… Droga pani, my jednak gramy w mariasza z taką tragiczną namiętnością
dlatego, że jesteśmy wdowcami, jesteśmy satyrami bez nimf, toteż będąc królami bez królowych,
każdą rozgrywką raz po raz czcimy wesele, znowu jesteśmy mężami pięknych królowych,
zmieniamy sobie te kochanki jak władcy z dynastii Merowingów… Ach, taka dama karowa to
królowa, która nieustannie wzbudza zaufanie, królowa wyniosła i wspaniała, ona zdolna jest do
awanturek, mimo iż twarz ma ludową i twórczą! Ach, albo moja najdroższa królowa kier!
Nostalgiczna dama zdolna do wielkich uczuć i miłości, która prowadzi ku katastrofie! Królowa
pełna miłosnego oddania. A co powiedzieć o królowej pik, damie, która strzeże tego wszystkiego,
co piękne w przeszłości, damie, która nieustannie udaje się gdzie indziej i w ten sposób naraża
człowieka na ogromne niebezpieczeństwo przemocy! Boję się zawsze królowej karo, która jest
symbolem zagłady, mimo iż jest dostojna i pełna inteligencji, damy karo, która przynosi niedobre
wiadomości, ale mimo to pełna jest twórczych usiłowań!…— mówił pan kierownik szkoły Polman,
jego partnerzy oniemieli ze zdumienia, pewnie tak jak i ja nie przypuszczali nawet, że ten mariasz
to tak piękna i miłośnie tragiczna gra. Pan kierownik odwrócił swoje karty i zalicytował kolor…
— Dziękuję — powiedziałam i wróciłam do swoich przyjaciół opartych o balustradę.
Znawca i świadek dawnych czasów podjął opowieść:
— Tam, w dole, znajduje się dom „U Fuksów”, mieszkał tam krupiarz Wincenty Szafranek,
który nie umiał ani czytać, ani pisać, ale z miłości i obowiązku patriotycznego kupował dla swojego
synka książki. A kiedy ten syn umarł, krupiarz Szafranek z płaczem zawiadomił książki o śmierci
syna. Gdzież jest pan Wincenty Szafranek? — Pan Karol Wyborny nie oparł się nostalgii. —
Gdzież jest pan Maryśko, fryzjer męski i damski, mistrz nie lada, kapelmistrz koncertowy, który
chciał osiągnąć największy efekt i natychmiast po wprowadzeniu oświetlenia gazowego umieścił na
wystawie wspaniałe popiersie woskowej panny z cudownym uczesaniem i nadnaturalnej wielkości,
to wszystko pośród zieleni i kwiatów, wieczorem, aby efekt był jeszcze większy, ustawił pan
Maryśko cztery lampy Auera, które tchnęły takim żarem, że w ciągu godziny figurze roztopił się
nos i uszy i cała twarz spłaszczyła się, rozpłynęła i skryła za fryzurą… Gdzież jest ta woskowa
panna? — wykrzyknął pisarz–samouk pan Wyborny, którego jako chłopca przywieziono do l
miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, w wózku ciągniętym przez dwie pary rzeźnickich psów, na
sposób łączyńskiego księcia, który także miał zaprzężone dwie pary koni… — Gdzież podział się
ludowy poeta nazwiskiem Szczepanek, który chodził po miasteczku z katarynką, wspierany przez
swoją córeczkę Jańcię, a który mieszkał gdzieś przy uliczce Różowej i nie był tylko takim
zwyczajnym kataryniarzem, ale każdego, kto obchodził właśnie imieniny czy urodziny,
obdarowywał arkuszem białego papieru z patriotycznym wierszykiem własnego autorstwa. Gdzież
jest ten poeta?
— Pochowano go tam, na cmentarzu Świętego Jerzego — powiedział samorodny pisarz pan
Otokar Rykr, znawca dawnych czasów. — Jego córeczka, Jańcia, poetka po ojcu — dodał — była
drobniutka i niewielkiego wzrostu i chodziła w malutkim własnoręcznie zrobionym kapelusiku.
Zbliżała się nieśmiało do przechodniów, podając im papierek z napisanym wierszykiem
i dopominając się w nienatrętny sposób zapłaty. Już dawno jej milutka figurka zniknęła za murem
cmentarnym. Ale teraz coś weselszego! Widzi pani o tam, tę drogę? Była to droga cesarska, tu po
raz pierwszy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku widzieliśmy automobil w postaci
powozu bez dyszla w drodze z Berlina do Wiednia. Tędy też przejeżdżali uczestnicy próbnych
wojskowych zawodów jeździeckich na trasie Wiedeń-Berlin i z powrotem. Konie i jeźdźcy
podążający w obu kierunkach byli już bardzo znużeni. Konie do dalszego kłusu zachęcano
szampanem wymieszanym z surowymi jajami…
— Tak, tak — podjął świadek i znawca dawnych czasów pan Wyborny, wskazując ręką
w dół — droga ta prowadziła na most, drewniany most na palach, gdzie pobierano myto, a poborcą
był pan Berman, który mieszkał w trzecim domu od mostu, właścicielem jego był pan Hulik, ostatni
miejski rybak, spokrewniony z rybacką rodziną, rodziną Boleniów. Tu też pan Hulik miał gospodę,
utykał na jedną nogę, bo jako chłopak uciekając $ jakiegoś ogrodu, zawisł tą nogą na płocie. My,
chłopaki, podziwialiśmy go zawsze, kiedy podczas łowienia ryb brodził w wodzie w wysokich
butach, jego małżonka, niewysoka a tęga pani w grubych okularach na nosie, chodziła zawsze
w fartuchu o ogromnych kieszeniach, które miała pełne smażonych ryb; były one tak uprażone, że
chrupała je wraz z ośćmi jak cukierki…
— A po drugiej stronie — rozpromienił się pan Korzonek, wskazując rzekę — tam była
pływalnia, której już także nie ma, zbudowano ją na beczkach przymocowanych drewnianymi
rejami, żeby nie spłynęły z prądem. Połowa dla mężczyzn, druga połowa — dla kobiet. Każda cześć
miała swój basen dla nie umiejących pływać. Kiedy szło się na pływalnie nad wodą, rzeka pięknie
pachniała i była czysta. W małej budce przed pływalnią siedziała panna Wyczowska i sprzedawała
bilety. Była zawsze cała różowa niczym reklama czystości! Nad wejściem powiewała czarno–biała
chorągiew na znak, że pływalnia jest czynna, a niżej na ławeczce pod tablicą: Powietrze 20° Woda
15° siedział ratownik pan Krupa z fajką i kontrolował wzrokiem teren. Miał zawsze na sobie czyste,
wyprasowane płócienne ubranie w niebieskie prążki. Czasami opierał na poręczy mocny drąg, do
którego przywiązany był adept sztuki pływackiej, przesuwał drąg wzdłuż poręczy, a uczeń pływał.
Kobiety także można było na pływalni zobaczyć, oczywiście że tak, ale tylko głowy. Kiedy
wychodziły z wody, można było ujrzeć ich strój. Był to przeważnie płócienny kostium, podkasane
do kolan spodnie, a na bluzie marynarski kołnierz. Kiedy wychodziły z wody, z tego ich stroju lało
się jak z rynny. Gdzie jest ta staranymburska pływalnia? — nie oparł się przypływowi tęsknoty
znawca i świadek dawnych czasów pan Wacław Korzonek.
A samorodny pisarz pan Rykr dodał:
— I gdzież są te piękne austriackie mundury? Wczesnym rankiem garnizon wyjeżdżał na
plac ćwiczeń, nie można było oczu oderwać od tego wojska w wysokich hełmach, z zagiętymi ku
przodowi dziobami na głowach. Jakże zazdrościliśmy oficerom ich polśniewających złotem
hełmów! A potem wieczorem żołnierze ożywiali główne ulice, pobrzękując w marszu pałaszami
o płyty trotuarów, tak że aż w uszach dzwoniło… Tam, w dole, tam się przechadzali… — Pan Rykr
wskazał ręką i ciągnął: — Tam, koło apteki, rozłożone były kolorowe obrazy świętych
i nieświętych i wielu bezgłowych dragonów na wspaniałych ogierach, walczących pałaszami
z niewidzialnym wrogiem. W miejscu na głowę wlepiali później żołnierze swoje wycięte
podobizny…
— Tak, tak to jest — potwierdził samorodny pisarz pan Korzonek. — Pierwszy garnizon
w naszym miasteczku składał się z ułanów. Przy ulicy Jeździeckiej dla ich wygody zbudowano
z cegieł z murów obronnych sklepiony most wiodący na Małe Wały… W annałach opisana jest
bójka dwóch dziewczyn, które w tysiąc osiemset czwartym roku walczyły o ułana… — powiedział
pan Korzonek.
Pan Karol Wyborny, nie mogąc się doczekać, dorzucił:
— W tym domu, gdzie mieszkaliśmy, szycia sukien i bielizny uczyła panna Tereska
Prochazkówna, wysoka i chuda stara panna. Przychodziło tu ze dwadzieścia dziewcząt. Panna nas
nie interesowała, tylko jej brat, pan Antoni Prochazka, rekwizytor wielkich towarzystw teatralnych.
Kiedy rzucił to zajęcie, sprowadził się z małżonką i całym mnóstwem skrzyń i waliz do swojej
siostry Tereski. I zawartość tych skrzyń i kufrów chętnie pokazywał znajomym, my, chłopaki, nie
mogliśmy się napatrzeć: było tam mnóstwo broni, kostiumów, strojów ludowych i innych rzeczy.
A kiedy przyjechali na gościnne występy aktorzy różnych trup teatralnych, był to dla nas,
chłopaków, dzień szczególnie uroczysty. Pływali w łódkach, a kiedy wołali do siebie: „Madam
Prochazka” i „Silwuple, madam Pulda!”, i tak dalej, i temu podobnie, nam, chłopakom, wydawało
się to straszliwie wytworne, nigdyśmy tego u nas nie słyszeli, chociaż niewiasty różnie się
wyrażały… — Pan Wyborny roześmiał się i spoglądał w dół, na rzekę, widział tam to wszystko,
o czym mówił, odniosłam nawet wrażenie, że odczytał to z powierzchni rzeki i budynku, gdzie
mieszkał jako chłopiec.
Skarby świata całego mruczały cichutko koncert smyczkowy, nad starą drewnianą poręczą
balustrady, na której zwierały się kurczowo nasze pomarszczone ręce, patrzyliśmy w dół, na ulice
i rynek miasteczka, na rzekę, zaglądaliśmy do pokoju, w którym krupiarz pan Wincenty Szafranek
zawiadamiał z płaczem książki o śmierci swojego synka, widzieliśmy, jak wieczorem lampy Auera
tchną takim żarem, że z wolna rozpływa się fryzjerski manekin, topnieje cichutko woskowy nos
i odpadają uszy, a potem cała twarz kołysze się i rozpływa, kapiąc między zieleń i kwiaty
przyozdabiające wystawę, przez rynek szła Jańcia i rozdawała skromne wierszyki, cesarską drogą
pędziły do miasteczka konie z zawodnikami w siodłach, widzieliśmy, jak na rynku masztalerze
podają zmęczonym koniom wiadra, do których leje się z butelek szampan, wzdłuż rzeki kroczy
otyła pani Hulikowa w grubych okularach na nosie i rozdaje z kieszeni fartucha pełne garście
smażonych ryb, przy starej pływalni siedzi pod czarną tablicą pan Krupa z fajką, odziany w świeżo
wyprasowane, czyściutkie płócienne ubranie w niebieskie prążki, z rzeki wychodzą kobiety
z secesyjnymi fryzurami, w płóciennych kostiumach, podkasanych do kolan spodniach i bluzach
z obwisłym marynarskim kołnierzem, nad rzeką mkną na komach ułani w wysokich hełmach
o wygiętych ku przodowi dziobach, koło apteki leżą na straganie obrazy bezgłowych dragonów na
wspaniałych ogierach, rekwizytor, pan Prochazka, otwiera właśnie swoje walizki i skrzynie
i pokazuje chłopakom broń, kostiumy i stroje ludowe…
Znawca, świadek i kronikarz dawnych czasów pan Karol Wyborny, jakby wiedząc, na co
właśnie patrzymy, dodał:
— Dopiero później pan Prochazka wynajął drewnianą restaurację na Wyspie, przystosował
ją na pobyt zimowy, a ponieważ stale mieszkał na Wyspie, nadano mu przezwisko: Robinson,
w odróżnieniu od innych Prochazków w miasteczku. Wie pani, to miejsce, gdzie stała ta drewniana
restauracja, to miejsce nazywano pierwotnie Wyspą Topoli, w języku ludu: Strzelnicą, starzy ludzie
z niemiecka mówili Szistot, jako że pierwotnie była tam strzelnica bractwa kurkowego. Tam, obok
restauracji, znajdowała się sala, której ściany wyłożone były od podłogi aż po sufit niczym tapetami
drewnianymi kwadratowymi tarczami, dobrze już podziurawionymi od strzałów, a na tarczach tych
wymalowane były różne zwierzęta, ptaki i kopie rysunków z „Gazety Humorystycznej”
i satyrycznego pisma „Szpilki”. Na każdej z tych tarcz wypisane było nazwisko zwycięskiego
strzelca i data zawodów. W pobliżu drewnianej restauracji wznosił się okrągły pawilon dla
orkiestry. Pan Prochazka wszedł w swoją rolę. Oprócz psa i kota oraz rozmaitych ptaków miał
także dwie oswojone wydry, które ponoć przynosiły mu ryby z Łaby. Tego osobiście nie
widziałem, ale byłem świadkiem, jak słysząc jego gwizd wybiegły z Łaby i wskoczyły mu na
ramiona… — opowiadał, a my wszyscy, którzyśmy go słuchali, spoglądaliśmy tam, tam, tuż za
miasteczko, tam, na tę Wyspę, pan Wacław Korzonek zaś dodał z zapałem:
— A to kino! Pierwsze objazdowe kino, wówczas atrakcja, wystąpiło na Kozinie. Nazwę
Kozina uliczka ta otrzymała w czasach, kiedy w miasteczku targi bydlęce odbywały się na ulicach.
Przy ulicy Świętojerskiej koński targ, przy dzisiejszej Długiej — bydlęcy, a przy Placu Zabaw,
czyli Kozinie — sprzedawano owce i kozy. Ulica zwana Placem Zabaw nosiła przedtem miano
Wojskowej, Przy Wieży Ciśnień nazywała się Rosyjską, Kościelna ulica i rynek nosiły miano
Szeroka, Sądowa nazywała się Rzeźnicka, między domami Szrajerów a Doleżalów biegła ongiś
ulica Wodna, bo tamtędy prowadziła drewniana rura doprowadzająca wodę z wielkiego młyna do
fontanny na rynku. Ulica Kolińska już od rynku nosiła nazwę Pod Nadłabiańską Bramą. Ulica
Tyrsza nazywała się Świętojerską, aleję Elżbiety nazywano Lisztyńską, uliczkę Przy Poczcie —
Zaułkiem Westchnień. Ulica Długa była Bydlęcą, Jeździecka — Okopową, Okopowa — Stolarską,
Małe Wały… Na Węgrzech… ale wróćmy do Placu Zabaw! — wykrzyknął pan Korzonek
zwycięsko. — Tu w marcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku przybyło Muzeum
Anatomiczno–Patologiczne oraz Panopticum Koczki i tu mogli ludzie — za trzydzieści grajcarów
dorośli, za dwadzieścia żołnierze, za dziesięć dzieci — w zbudowanej naprędce budzie i w
zwierzyńcu na Placu Zabaw zobaczyć „cały tysiąc preparatów najznakomitszych artystów
europejskich oraz trzydzieści gatunków najrzadszych drapieżników i zwierząt roślinożernych”, jak
głosiła reklama… — mówił pan Korzonek, zacierając ręce i naraz podniósł się, i wrzasnął w dół, ku
miasteczku: — Bez muzeum i panopticum świetnie bym się obszedł, bez anatomii i patologii
Koczki również, ale bez zapachów? Rankiem u zbiegu ulic Okopowej i Bolesławickiej pachniało
pieczywo z piekarni Machaczka. W zimie podczas mrozów wczesnym rankiem piekarze wystawiali
wyrośnięte bułeczki na deskach na mróz na podwórzu i dopiero po pewnym czasie wkładali do
pieca. Bułeczki były chrupiące i kiedy wyjmowano je z pieca, zapach niósł się aż na ulicę…
Naprzeciwko przy ulicy Jeździeckiej, w czwartym chyba domu, miał niewielki sklepik koński
rzeźnik i masarz pan Michałek. Tam z kolei aż na ulicę niósł się zapach pieczeni rzymskiej, którą
pani Michałkowa szczodrze obdzielała chłopaków, krojąc dużą łyżką, dostawali za grajcara sporą
porcję tego smakołyku wprost do garści, tak że musieli sporo dmuchać i przerzucać pieczeń z ręki
do ręki. Interesujący kram należał do pana Prochazki, tokarza i stolarza przy ulicy Bolesławickiej.
Sprzedawane wyroby pachniały politurą i rzadkimi rodzajami drewna. Przed domem numer sto
trzydzieści dziewięć wystawione były bicze, miotły i rybackie wędziska, na jednym wisiał wysoko
na haczyku karp z papieru, który się nieustannie obracał. Po kilku krokach aż na ulicę wypływały
niezwykłe aromaty ze sklepu w domu sto trzydzieści osiem. Wystarczyło zejść w dół po dwu
schodkach, a tam już rozciągało się królestwo właściciela składu materiałów aptecznych pana
Szebora, mężczyzny o marsowej brodzie, w ciemnych okularach. Maści na bóle zewnętrzne
i wewnętrzne. Babunie chętnie kupowały żywice terpentynową, a była to maść tak cudowna, że
podczas odrywania plastra z bolącego miejsca wraz z plastrem odchodził kawałek skóry.
Sprzedawał on sadło niedźwiedzie, zajęczy smalec, jeleni łój na „wilka” oraz inne maści. U zbiegu
ulic Bolesławickiej i Długiej w domu pod numerem sto trzydzieści sześć roztaczał swoje zapachy
sklep z artykułami kolonialnymi pana Szymaczka — już wówczas miał dwa wejścia i był
jednocześnie krupiarstwem i punktem sprzedaży mąki. Po drugiej stronie ulicy, także na rogu,
w domu pod numerem sto trzydzieści pięć, znajdowała się gorzelnia Salomona Kleina, skąd
rozchodził się aż na ulicę zapach rozmaitych alaszy i innych diabelskich napojów, „czartków” oraz
„modagorów”, gdzie nierzadko leżał na chodniku jakiś nieszczęsny pijaczyna. Pierwszy dom na
rynku, numer sto trzydzieści jeden, należał do pana Bartla, masarza. W chłodne wieczory, kiedy
otwierały się drzwi sklepu, kłąb pary pachnącej świeżymi wędlinami płynął pod arkadami… Innym
sklepem w domu pod numerem sto dwadzieścia osiem, który tchnął swoim zapachem aż pod
arkady, był sklep z wyrobami tytoniowymi pana Wehry. Po wiodących w górę dwóch stopniach
wchodziło się do sklepu pełnego zapachu tytoniu. Wówczas palono przeważnie cygara i zażywano
tabakę. W dnie powszednie palili ojczulkowie długie, rzadziej — krótkie, w niedzielę kubańskie.
Zuchy palili Wirginie. Palący papierosy, a stanowili oni wówczas mniejszość, palili słabsze,
węgierskie, damskie, sporty, albo też droższe — memfisy i sułtany. Wytrawni palacze nabijali tutki
pursiczanem, który był drobno krajany na pasma, miał złocisty odcień i sprzedawano go
w metalowych pudełkach. W domu pod numerem sto dwadzieścia osiem znajdowała się piekarnia
pana Ignacego Szypka, później pana Kulicha. Już od samego rana pachniał pod arkadami świeży
chleb. Był aromatyczny, z ciemniejszą skórką, o łagodnym smaku, miał jednak jedną wadę: otóż
w liczniejszej rodzinie pani domu musiała go skroić na kolację więcej niż połowę. Kilka kroków
dalej apteka w domu pod numerem sto dwadzieścia sześć. Oszklone drzwi otwieraliśmy, zawsze
wstrzymując odrobinę oddech. Tam wśród porcelanowych naczyń z łacińskimi napisami poruszał
się cicho pan magister, to otworzył słoiczek, to nalał kropelkę czegoś do kieliszka, zważył coś na
precyzyjnej wadze, dolał aqua destilata, dosypał pulvis, a chłopcy, którzy zachowywali tu absolutną
ciszę, wytrzeszczali oczy i cieszyli się, kiedy otrzymawszy lekarstwo, mogli się stąd wymknąć…
Gdzież się podziały wszystkie te piękne zapachy, czyż nikt już nie ma prawa kochać zapachów?…
— krzyczał pan Korzonek wszystko to, co miał przeciwko miasteczku, gdzie zatrzymał się czas
zapachów, smacznych potraw i przypraw, lekarstw i mydeł.
Pan Otokar Rykr ścisnął mi lekko łokieć, wskazał rozpościerający się w dole cmentarz
i powiedział:
— Tam leży nasz poeta Otakar Theer; mając siedemnaście lat wydał tomik wierszy Gaje,
gdzie się tańczy pod pseudonimem Otto Gulon… W roku tysiąc dziewięćsetnym tom wierszy
Wyprawy do Ja. W roku tysiąc dziewięćset trzecim zbiorek opowiadań i nowel Pod drzewem
miłości, w tysiąc dziewięćset jedenastym zbiór wierszy Lęki i nadzieje… a w pięć lat później tomik
wierszy Wszystkiemu na przekór. Ostatnim dziełem poetyckim Otakara Theera była tragedia
antyczna Faeton. Premiera odbyła się w Teatrze Narodowym trzynastego kwietnia tysiąc
dziewięćset siedemnastego roku. Faeton — Rudolf Deyl, w pozostałych rolach Rużena Noskova,
Leopolda Dostalova. Sztuka została entuzjastycznie przyjęta i miała ogromne powodzenie…
Jednakże Theer nie mógł się w pełni oddać radości z odniesionego sukcesu. Po premierze
rozwieszając w mieszkaniu wieńce i bukiety, jakie otrzymał w teatrze, spadł z niskiej drabinki,
doznał wewnętrznych obrażeń i musiał leżeć. Szóstego września przewieziono go do szpitala na
Winogradach, gdzie po długich i ciężkich cierpieniach zmarł dwunastego grudnia, nie mając nawet
trzydziestu siedmiu lat… — opowiadał ze wzruszeniem znawca i świadek dawnych czasów pan
Otokar Rykr i oparłszy się o poręcz, dźwięcznym głosem krzyczał ku miasteczku: — Niech pani
powie, jakiż powód miał Karol Ignacy Macha, żeby biec gasić pożar, w wyniku czego umarł? Niech
pani powie, po kiego licha Otakar Theer wieszał na ścianie wieńce i bukiety, w wyniku czego spadł
z drabinki, a potem umarł? Po kiego licha Karol Hlawaczek, poeta, biegł do „Sokoła”, przeziębił się
i w wyniku tego umarł?
Niedziele zaczynały się w domu starców już w czwartek i piątek. Była to próba,
przygotowanie się do radości, że ktoś przyjedzie w odwiedziny, ktoś z rodziny, przeważnie dzieci,
które same z kolei miały już dzieci, a więc renciści tę resztę pieniędzy, jakie im zostały, wydawali
na cukierki i czekoladę. Niektórzy renciści tak jakby wypogadzali się, jakby ocykali się z głębokiej
melancholii, tak jakby krzepli. Jednakże najbardziej do niedzielnych odwiedzin przygotowywali się
ci, do których później nikt nie przychodził. Tak więc od niedzielnego ranka stały na dziedzińcu
grupki rencistów, a kiedy padał deszcz, siedzieli w ogromnej hrabiowskiej komnacie, niektórzy nie
wytrzymywali i wychodzili w deszcz, żeby zobaczyć, czy ktoś nie nadjeżdża tą szeroką aleją
starych kasztanów, która wznosiła się stromo od kościółka, wpatrywali się uparcie tam, gdzie się
zaczynała, i zawsze jakiś samochód piął się w górę, ku bramie, a więc renciści biegli z powrotem do
foyer, siadali w fotelach i przygotowywali sobie najpiękniejszy uśmiech, spoglądali na drzwi,
jednakże ci, którzy wybiegali niecierpliwie, by oczekiwać swoich miłych na podjeździe, do tych
niemal nikt nie przyjeżdżał. Jeśli przyjechał, to ktoś, kogo nie oczekiwali albo nie mieli czasu
oczekiwać, to byli ci renciści, którzy w pięciu grupkach grali w karty, tak więc, kiedy siostrzyczki
przychodziły zawiadomić ich o przyjeździe krewnych, o wizycie, najpierw musieli skończyć swoją
partyjkę i dopiero potem szli niechętnie, odrywali się od mariasza i schodzili do sali przyjęć,
a kiedy była ładna pogoda — na ławeczkę do parku i na dziedziniec, podawali krewnym ręce
i znudzeni prosili, aby usiedli, a ci krewni z kolei widząc, że nie oczekuje się ich, tak jak wypada
oczekiwać, nabierali otuchy, cieszyli się, że ich ojczulek albo teść tak bardzo zajęty jest czymś
innym, cieszyli się, że ten rencista ułatwił im ich przyjazd, że ten rencista jest jeszcze człowiekiem,
który nie oczekuje przyjazdu członków swojej rodziny jako ostatniej deski ratunku, jako
wypełnienia niedziel, ale zupełnie się nie krępując, patrzy na zegarek, ciągłe podwija mankiet
i obserwuje czas, który płynie nieubłaganie, a tam na górze czekają jego kompani, aby dalej grać
w mariasza, który jest tym nieustannie ruchomym świętem, tą nieustanną niedzielą oznaczoną
ciągle czerwonym kolorem, bo grać w karty to rzecz znacznie piękniejsza, niż słuchać czy
opowiadać wszystkie te niepotrzebne głupstwa, które już dawno wszyscy w rodzinie sobie
powiedzieli, kiedy był ku temu czas.
Ja nie oczekiwałam nikogo, a kiedy ktoś przychodził, dawałam do zrozumienia, że mnie to
cieszy, ale będzie znacznie lepiej, jeśli gość sobie pójdzie do domu, bo ja tak jakby zrozumiałam, że
wszystko ma swój czas. Dopiero tu, w domu starców, który nie był nędznym przytułkiem, jakie
znałam z dawnych złotych czasów, gdzie żyło się z łaski, dopiero tu, wśród rencistów, którzy mieli
swoje życie wypisane na stwardniałych i zniekształconych od harówki rękach, dopiero tu, w domu
starców, stwierdziłam, że potrafię rozglądać się wokół siebie, i widziałam, i czytałam z ludzkich
twarzy cały los tych ludzi, mogłabym napisać o nich książkę, tak jak stare Cyganki, które odczytują
z dłoni albo fusów czarnej kawy człowieczą dolę, ja widziałam, że każdy ma wszystko wypisane
nie tylko na twarzy, ale w chodzie i całym ciele. Dlatego chodziłam tylko i patrzyłam,
odgadywałam ludzkie związki, a nie było to wcale trudne, bo wszyscy ludzie, nawet gdy udają,
łatwi są do odczytania, do odgadnięcia.
Kiedy tak w pogodne niedziele płynęli przed południem ci goście i siadali wokół rencistów
na krzesełkach i ławeczkach, przynosili torty i upominki, i kwiaty, widziałam, że większość
przybyszów zjawiała się tak jakoś smutnie, kiedy spacerowałam i słuchałam urywków rozmów,
słyszałam wciąż użalanie się, że ludzie muszą stać w kolejkach po warzywa i po mięso, że rano,
kiedy mają przywieźć bułki i chleb, czekają daremnie, bo bardzo często przywożą pieczywo
dopiero w południe, czasami nawet po południu, słyszałam narzekania, że ulice są rozkopane, że ich
dom ma być zburzony, że w Pradze nie można pójść dokądkolwiek wieczorem bez narażania się na
niebezpieczeństwo, iż człowiek wpadnie gdzieś do wykopu, niektórzy goście twierdzili nawet,
chociaż panowała piękna pogoda, że w drodze przeżyli straszliwą burzę, potworną wichurę, że
zdarzyło się kilka wypadków i musieli objeżdżać szmat drogi, zanim tu dotarli, żeby odwiedzić
mamusię albo tatusia, że ten tort jest na zamówienie, że jeśli się go nie kupi w piątek, to w sobotę
nie ma już ani jednego słodkiego ciasteczka…
Tak więc chodziłam i widziałam, że wszystkie te przybyłe gaduły starają się zasugerować,
iż tu, w domu starców, w tym pałacu, życie jest jeśli nie istnym rajem, to spokojnym zaciszem,
niektórzy rozglądali się, chodzili i podziwiali korytarze pełne kwiatów, zaglądali do sali jadalnej,
nad którą rozpościerał się ogromny fresk, i wróciwszy pełni zachwytu mówili, że chętnie już jutro
przeszliby na rentę, że nigdzie indziej nie chcieliby mieszkać, tylko właśnie tutaj, w pałacu
hrabiego Szporka. A renciści śmiali się cicho, większość kobiet była umalowana, włożyły na siebie,
co miały najlepszego, uśmiechały się, a kiedy zamierzały choćby jednym słówkiem napomknąć, że
wcale nie jest zupełnie tak, jak to krewni mówią, że tych ich trosk nie rozumieją, że mieli inne
zmartwienia, jak zdobyć choćby kawałek chleba, ale że brak im rodziny, w tej chwili krewni
wznosili ręce i błagali, żeby nie bluźnili, i znów ujmowali swoich ojców i matki pod ramię
i podczas gdy wnuczęta zabierały się do tortu, prowadzili krewnych na spacer po pałacowym parku,
gdzie wzdłuż ścieżek wśród starych strzyżonych buków stały szeregi barokowych posągów
z piaskowca, udawali ci przybysze ogromne zainteresowanie tymi posągami, których by
z pewnością nigdy nie zauważyli, gdyby owe posągi miesięcy wyciosane z piaskowca przez
uczniów Brauna nie pozwalały im wskazywać rencistom szczegółów posągów, pięknych głów,
piersi, a kiedy tu i teraz rencista chciał powiedzieć, że wcale tu tak nie jest, że nadchodzi noc
i kiedy chcą spać, to jeden drugiego budzi kaszlem, wierceniem się na łóżku i niedomaganiami
trawienia, że znajdują się tu w grupie, ale to nie wszystko, bo nigdy już nie mogą być sami, sami
w swoim domu, tak jak to było przedtem, tak jak mogą być ci młodzi, którzy przyjechali ich tutaj
odwiedzić.
Kiedy jednak rencista napomknął, że chciałby także poinformować o drugiej stronie tego
pięknego życia, już krewni przyklękali i usiłowali odczytać wyrytą na cokołach sentencję napisaną
po niemiecku, starali się odcyfrować i sylabizowali nie bez trudu nazwy miesięcy wykute
w kamieniu i zarośnięte już mchem, i zatarte pogodą, bo posągi te stoją tu już ponad dwieście lat…
I tak oto nagle ci, którzy przyjechali… i zawsze zdarzało się to w chwili, kiedy rencista chciał się
poskarżyć nie na to, że musi tu mieszkać wraz z innymi, ale chciał jedynie powiedzieć, że starość to
jednak starość, że ci młodzi powinni cenić sobie to, że są młodzi, że każdy rencista chętnie by stał
w kolejce po jarzyny, po chleb, chętnie chodziłby po rozkopanej Pradze i innych miastach, chętnie
by sobie zamówił u swojego rzeźnika mięso na określoną godzinę, chętnie robiłby wszystko, byleby
tylko mógł być młody, młodszy, niż jest, byleby sam mógł się załatwić, bo teraz, gdy przyjdzie na
to pora, leży w łóżku, jest bezsilny i siostrzyczki muszą przynosić mu nocniki i podcierać mu tyłek
jak małemu dziecku…
Widziałam, że jak dochodziło do tej sytuacji, gdy każdy rencista chciał powiedzieć dzieciom
coś prawdziwego, coś im przekazać: aby ceniły sobie to, że są młode, że nie mają takich zmartwień,
jakie oni mieli, że człowiek i jego ręce mają dziś inną wartość, jakże mogą o tym zapominać
i myśleć tylko o sobie, że mają inne możliwości, o jakich im się nawet nie śniło, wtedy zawsze ten
spośród krewnych, który miał jakby za zadanie pilnować, aby do takiej spowiedzi nie doszło,
spoglądał na zegarek i udawał szalone zaniepokojenie, chwytał się nawet za czoło i jęczał,
i natychmiast w drogę powrotną, i nagle wszystko jakby się kończyło, przerwany gwałtem targ
i uroczystość, seans filmowy w kinie letnim, kiedy nagle zaczyna padać deszcz, żegnali się
pospiesznie, pakowali torby i brali dzieci na ręce, i niemal w powietrzu ciągnęli je za sobą, bo za
niespełna pół godziny odjeżdża pociąg i autobus, a jeśli przyjechali samochodem, to każdy chciał
zdążyć na czas do domu, gdzie spodziewali się ważnego gościa, od którego zależy coś istotnego, na
przykład przyjęcie do gimnazjum, że coś ważnego trzeba jeszcze załatwić, zdarzało się nawet, choć
pogoda była piękna, że krewni nagle spoglądali na niebo, wdychali powietrze i czuli, że zbliża się
burza, że będzie się błyskało i lało jak z cebra i że samochód ma trochę zdarte bieżniki, a takie
opony na mokrej jezdni skłonne są do poślizgu…
Renciści udawali, że są tym przerażeni jeszcze bardziej, sami w teatralny sposób
demonstrowali swoje obawy, a więc krewni oddalali się: nim doszli do bramy, obracali się
i machali chusteczkami i dłońmi… a kiedy w końcu zatrzymywali się w hrabiowskiej kutej
i ozdobnej bramie, otwartej niczym ogromne skrzydła archanioła Gabriela, odwracali się, łzy
płynęły im z oczu i tak jakoś w zwolnionym tempie machali raz jeszcze, jakby widzieli się po raz
ostatni i już nigdy, nigdy nie mieli się zobaczyć…
A ja przechadzałam się, udawałam, że spoglądam na to, jak czubki moich bucików
wysuwają się na przemian spod długiej spódnicy, jakbym nasłuchiwała odgłosu podeszew
miażdżących chrzęszczący piasek, jednakże kącikiem oka dobrze widziałam rencistów: stali
pośrodku dziedzińca przy stoliku i opierali się o jego płytę, i wolną ręką także tak machali, jak
macha się ze szpitalnego łóżka krewnym oddalającym się z powrotem ku drzwiom, po raz ostatni,
jako że dni i godziny są policzone… A kiedy krewni znikali, uśmiech ten z twarzy rencistów
zawsze odpadał, odlepiał się jak naderwana podeszwa, i panowała cisza, cały ten teatr, który
odegrał się w dniu odwiedzin, odgrywał się raz jeszcze pod zamkniętymi powiekami. Późnym
popołudniem, kiedy goście odjechali i wszystkie wazony pełne były kwiatów, miałam zawsze
wrażenie, gdy widziałam tych gości przychodzących z kwiatami, gdy widziałam to uroczyste
przybycie, niby w dniu imienin czy urodzin albo też w święta Bożego Narodzenia na groby
zmarłych, odnosiłam wrażenie, że te wizyty to przygotowywanie się do pogrzebu, każdy przybysz
bardzo dobrze wiedział, bał się spojrzeć wprost, zawsze każdy gość przyglądał się badawczo
krewnemu, kiedy się pochylał, kiedy się obracał, każdy dobrze wiedział, widząc cieniutką szyjkę,
trzęsące się ręce, że krewny już dojrzewa do trumny, przygotowuje się do ostatnich rzeczy
człowieczych, do cmentarza… Ciągle piękni byli jedynie ci renciści, którzy czekali wytrwałe,
a mimo to nikt do nich nie przychodził. Co chwila zbliżali się do bramy, każdy odgłos
nadjeżdżającego samochodu wprawiał ich w zachwycenie, za każdym jednak razem, kiedy
stwierdzali, że nadjeżdża ktoś inny, na chwilkę tylko sinieli, przymykali oczy, by niebawem z taką
samą radością chodzić do bramy otwartej w kierunku miasta i spoglądać tam, ku początkowi alei,
czy ktoś nie nadchodzi, tam zresztą, gdzie i ja spoglądałam, czy nie odwiedzi mnie także i mój syn,
ten, którego kochałam, gdy tak długo chodził w marynarskim ubranku, tak długo marzył o innym
życiu niż to, jakim żył ze mną w browarze, aż wreszcie odszedł z tych pokojów dokądś za
szczęściem, które nie byłoby tylko jego szczęściem, ale także szczęściem innych… i w tym
czekaniu byłam równie piękna, jak i renciści, którzy oczekiwali wytrwale, a nikt do nich nie
przychodził. Ich niedzielny obiad przypominał bez reszty obiad tych rencistów, którzy spieszyli się,
byleby tylko jak najszybciej grać znowu w tego swojego nie kończącego się mariasza, nawet deser
zawijali w serwetkę i już z powrotem na dziedziniec albo — gdy padał deszcz — ku drzwiom
wiodącym na zadeszczony dziedziniec, i stali tam, i spoglądali, przecierali oczy, żeby lepiej
widzieć, gdyby ktoś zbliżał się w tej ulewie, w tym oberwaniu chmury. Tych lubiłam najbardziej,
bo kiedy pod wieczór zamykano bramę, ci rencjści od razu się kładli, mieli oni nie tylko
podwyższoną ciepłotę ciała, ale od tego czekania dostawali dreszczy, ponieważ na nikogo nie
czekali, niczego niemal się nie spodziewali, a czekali jedynie po to, żeby czekać, żeby wypełnić
sobie pogodną albo deszczową, ale zawsze piękną niedzielę czekaniem na przybycie znajomego
człowieka, tak jak inni wizytą krewnych czy przyjaciół.
W tym czasie, kiedy stryjaszek Pepi zaczął coraz gorzej widzieć i chodzić, wybieraliśmy się
— żeby miał ruch — na grzyby, w przeddzień Franci kupował na targu trzy prawdziwki, chodził na
targ po to, żeby zorientować się tam, czy grzyby obrodziły i jak obficie — a to na podstawie tego,
ile kosztowały. Jeśli prawdziwki kosztowały po dziesięć koron kilogram, znaczyło to, że grzyby
obrodziły, jeśli zaś czterdzieści koron — grzybów było niewiele. I zawsze wypytywał
sprzedającego, skąd przyjechał, i zgodnie z tym wybieraliśmy się na grzyby. Kiedy wyjeżdżaliśmy
rano z dworca naszego miasteczka do Dymokur, to jeśli na poranny pociąg czekało stu grzybiarzy
z koszykami, od razu wiedzieliśmy, że grzyby obrodziły, jeśli zaś grzybiarzy było tylko pięciu, od
razu wiedzieliśmy, że grzybów trzeba będzie szukać… Tak więc zdarzało się, że na dworcu
w Dymokurach wyroiło się czasami kilkuset grzybiarzy i wyprzedziło nas, wówczas Franci
podnosił za nimi prawdziwka, którego miał ukrytego w koszyku, i wołał za grzybiarzami:
— Jak wy szukacie?
I pokazywał prawdziwka, i krajał jego nóżkę, i wkładał do koszyczka, a potem podnosił
drugiego prawdziwka tuż za piętami innego grzybiarza i pokazywał mu go:
— Pan tego nie zbiera?
I odkrawał nóżkę, i podawał grzyb stryjaszkowi, który z zapałem wąchał grzyb i wołał:
— Psiakrew, toż to prawdziwek! Cóż za piękny borowik!
I natychmiast potem trzeci prawdziwek, podniesiony za plecami kolejnego grzybiarza,
wstrząsał grzybiarzami do tego stopnia, że stawali się niespokojni i od tej chwili raz po raz
popełniali błędy…
Jednakże w lesie bywało kilkuset grzybiarzy, którzy gubili się i nie mogli odnaleźć, a więc
las pełen był wołania i przekleństw, gwizdów i krzyków, tak że powiedzieliśmy sobie, że na
przyszły raz pojedziemy na grzyby po południu, bo jeśli już grzyby rosną, to wyrosną też w ciągu
dnia. Ale to samo pomyśleli sobie także wszyscy pozostali grzybiarze, no i w oczekiwaniu na
popołudniowy pociąg spotkało się znów na dworcu stu grzybiarzy, patrzyli po sobie niechętnie,
nawet ci, którzy w miasteczku wymieniali ukłony, tu je przestali wymieniać, i stało się to, czego się
obawialiśmy: w Dymokurach wysypali się z pociągu wszyscy ci grzybiarze, którzy wsiedli doń
w naszym miasteczku, po czym wszyscy rzucili się biegiem do lasu, w lesie zaś jeden drugiego
wyprzedzał, wobec tego zbieraliśmy grzyby tylko na skraju lasu, raz nawet na porośniętym trawą
boisku pod lasem znaleźliśmy cały koszyk koźlarzy, i znów mieliśmy pełny koszyk, i wszyscy
pozostali grzybiarze, kiedy spotkaliśmy się, oczekując na wieczorny pociąg, z zazdrością łypali
oczyma na koszyk, który trzymał stryjaszek Pepi. A więc powiedzieliśmy sobie wszyscy, że
najlepiej będzie jeździć samochodem albo na rowerze. Ale kiedy o świcie przyjechaliśmy do
Dymokur — pociąg dopiero sapiąc brał zakręt — z pociągu nie wysiadł dosłownie nikt, natomiast
polany i leśne dróżki pełne były samochodów i rowerów, i znów wszyscy grzybiarze spotkali się
w lesie. Wówczas już nie spieszyliśmy się, zbieraliśmy grzyby podejrzane, niepewne, brałam ze
sobą garnek i kawałek masła, chleb i termos z gorącą herbatą, jechaliśmy na los szczęścia, dopiero
gdy wyspaliśmy się porządnie, a potem zbieraliśmy tylko te grzyby, które pozostawili inni
grzybiarze, posługując się przy tym książką, jaką napisał pan profesor Smotlacha, zbieraliśmy
mglejarki szmaciaste i szmaciaki gałęziste, rozpalali ogienek i piekliśmy na maśle i smażyli te
grzyby, Franci dodawał czernidłaka pospolitego, a kiedy potrawa była gotowa, najpierw dawaliśmy
spróbować stryjaszkowi Pepi, który nie mógł się jej nachwalić, potem odczekaliśmy pół godzinki
i Franci pytał:
— Nie dzwoni ci w uszach, Józku?
Jeśli stryjaszek dzwonienia nie słyszał, i my zabieraliśmy się do jedzenia, w lesie było
pięknie, zbieraliśmy jedynie te grzyby, które przewróciły buciki i trzewiki setek grzybiarzy…
Tylko raz zrobiliśmy sobie potrawę z tęgoskóra pospolitego, po czym wszyscy straciliśmy
władzę w nogach, przez trzy godziny nie mogliśmy chodzić, ale później możliwość poruszania się
powróciła, gotowaliśmy tęgoskóra, odlewaliśmy wodę, dodawaliśmy go do smaku, gdy podstawę
potrawy stanowiły gorzkie grzyby podbrzeźniaki i piestrzenice, a do tego kilka kolczaków
obłączastych, które według profesora Smotlachy zawierają jakiś szkodliwy kwas… A w ogóle te
piestrzenice wspaniałe były w occie, w occie estragonowym, połączone z pieprznikiem
pomarańczowym oraz sarną i młodą hubą, tak zwaną bułeczką, nakładaliśmy ją w zimie do
pucharków, tę mieszaninę pokropioną cytryną i odrobiną worcesteru, mieszanina ta miała smak
najdelikatniejszych morskich małży i langust. I tak jedząc przez dłuższy czas i marynując tylko
podejrzane grzyby, staliśmy się tak pełni owej delikatnej trucizny, iż pewnego razu, kiedy
znaleźliśmy najprawdziwsze borowiki i udusiliśmy je w domu, wszyscy dostaliśmy wymiotów
i biegunki, i straszliwego łaknienia, tępego bólu głowy, kurczu łydek i podwójnego widzenia oraz
stałego dzwonienia w uszach, zdziwiliśmy szpital, że zatruliśmy się jadalnymi grzybami, ale
ordynariusz powiedział nam później, że zdarzyło się to również profesorowi Smotlasze, którego
znaleziono nieprzytomnego po spożyciu prawdziwków…
Chodziliśmy więc do lasu tylko na spacery i pewnego razu Franci natknął się w krzakach na
samochód ciężarowy, który musiał tu stać chyba od końca wojny, porastały go gęsto młode brzózki
i osiki, Franci przeprowadził się do lasu do tego samochodu ciężarowego, był tam przez cały
tydzień i mieszkał w kabinie, przynosiłam mu obiady, patrzyłam, jak rozmontowuje cały ten
samochód, a potem składa go z powrotem, ostatniego zaś’ dnia, kiedy przyniosłam mu w torbie
ryneczki, a w bańce zupę, Franci uniósł palec, włożył korbę, pokręcił raz, potem drugi i silnik
zapalił, Franci dodawał ręką gazu i był szczęśliwy, i śmiał się, po czym specjalnym płynem oczyścił
zatartą zmiennymi pogodami markę na przedzie chłodnicy. Było tam wyryte w metalu: Wbite.
I następnego tygodnia kupił ten wrak od rady narodowej na raty, nabył nowe opony i zawiózł te
gumy do lasu, uniósł na podnośniku karoserię i wymienił spłaszczone i zetlałe opony na nowe,
wyciął młodniak, który obrastał White’a, był to piękny widok, kilka niewielkich brzózek wyrosło
nawet w kabinie dla kierowcy i przez wybitą szybę przepchnęło się ku słońcu, z pewnością będzie
tak kiedyś, gdy ta nasza kula ziemska stanie się znowu bezludna, miłosierna natura za dziesięć, za
dwadzieścia lal otoczy wszystkie fabryki i drogi, wszystkie miasta, wszystko, co ludzie na ziemi
zbudowali…
— A potem znów zapanuje na ziemi porządek i okrutny, ale sprawiedliwy pokój —
powiedział Franci, usiadł za kierownicą i pojechaliśmy do domu; pijany szczęściem Franci nie mógł
nawet porządnie sobie podjeść, ciągle wybiegał na podwórze i przyglądał się Wbite’owi, pił kawę
na stojąco i patrzył przez okno na ten samochód ciężarowy. A potem obszedł urzędy, a kiedy
wrócił, potrząsał dokumentem, w którym było napisane, że Francinowi pozwala się na prowadzenie
przedsiębiorstwa transportu samochodowego.
I tak oto Franci codziennie wraz ze stryjaszkiem Pepi, którego zatrudnił jako pomocnika,
wyjeżdżał do magazynów warzyw i owoców, rozwoził transporty jarzyn aż gdzieś na Morawy, im
większe musieli pokonać odległości, tym później wieczorem wracali, zmęczeni, ale szczęśliwi.
Stryjaszek Pepi był już tak stary, że kiedy wynosili na rampy skrzynki jarzyn, niemal za każdym
razem przewracał się, tak że magazynierzy musieli stryjaszka Pepi opatrywać, a więc kiedy
następnym razem przyjechali do tych magazynów, magazynierzy, żeby szybciej skończyć robotę,
sadowili stryjaszka na pustej skrzynce i sami wyładowywali towar. Franci tylko stał i podawał im
puste skrzynki, sterczące wysoko ponad burty samochodu skrzynki z warzywami… Mimo to
jednak, kiedy ci moi mężczyźni wracali z wyprawy, a Stryjaszek Pepi miał głowę całą w plastrach,
mimo to zawsze czuł się zwycięzcą…
Czasami zdarzało się, że po drodze łapali gumę, niekiedy nawet dwie gumy, i przyjeżdżali
w upale na miejsce przeznaczenia dopiero pod wieczór, gdzie nie chciano już przywiędłych warzyw
przyjąć, a więc Franci nauczył stryjaszka Pepi i obaj klękali, i składając ręce, błagali, żeby im ten
towar przyjęto, bo nigdy już nie pozwolono by im zajmować się transportem warzyw…
Magazynierzy więc podpisywali, ale pod warunkiem, że Franci odwiezie i wyładuje jarzyny
w oborze dla bydła, albo wywiezie wprost na wysypisko śmieci…
A ja tymczasem całymi godzinami czekałam, już dawno powinni być w domu, ale oni
dopiero wyjeżdżali skądś na pograniczu, mdlałam niemal, wyobrażając sobie, w jakiej to też
katastrofie zginęli Franci i jego braciszek Pepi. Czytałam kronikę wypadków w gazetach, a potem
nadal nasłuchiwałam przy oknie, kiedy wreszcie rozlegnie się ten typowy odgłos White’a,
przejeżdżały jednak samochody innych marek, odróżniałam wszystkie samochody na podstawie
samego tylko gangu ich silnika, ale dopiero gdy byłam przekonana, że obaj zginęli, wówczas od
strony krzyża rozbrzmiewał wesoło jasny i niemal radosny warkot motoru White’a, który
wywoływał uśmiech na moich ustach, biegłam i otwierałam po ciemku bramę, i White wjeżdżał na
podwórze, Franci przekręcał kluczyk i przydeptując mocno pedał, zwiększał obroty, i silnik stawiał
w ten sposób kropkę kończącą wspaniałą jazdę, zamykając ją nieodwołalnie.
Mniej więcej dwa razy w tygodniu ci moi mężczyźni wracali dopiero koło północy, choć ja
czekałam ich przed wieczorem, chodziłam tam i z powrotem, nauczyłam się rozmawiać sama
z sobą, raz wrócili dopiero nazajutrz, bo złapali wszystkie l cztery gumy, a na dodatek — dwie
zapasowe. Franci musiał wrócić autostopem po wszystkie nasze pieniądze, kupić nowe dętki
i opony i pojechać z nimi znowu aż gdzieś za Broumow, gdzie stryjaszek Pepi siedział w szoferce
i śpiewał sobie arię z operetki: „Mam dziewięć kanarków”, gdy ja tymczasem całą noc chodziłam
tam i z powrotem i deklamowałam wszystkie swoje najsławniejsze role, w jakich występowałam
w amatorskim teatrze naszego miasteczka, gdzie zatrzymał się czas…
Teraz spaceruję po domu starców, skrzynki radiofonii przewodowej grają Skarby świata
całego, skrzynki rozwieszone na dworze nawet na drzewach jak domki dla ptaków, przypominające
do złudzenia ule dla pszczół, z których we wszystkie strony ulatują w słońce owady, te Skarby
świata całego w każdą niedzielę i większe święta uspokajają bardziej niż tabletki i zastrzyki, chodzę
i nasłuchuję po korytarzach, nim pójdę spać, jak przez otwarte i zamknięte drzwi rozbrzmiewają
westchnienia, niejasne rozmowy, podczas gdy goście już dawno wrócili do domu, tu nadal trwają
nie tylko rozmowy z krewnymi, ale mówi się także to wszystko, co powinno się było krewnym
powiedzieć, póki przebywali z wizytą w domu starców…
Przy drzwiach swojego pokoiku przykładam ucho do lśniącego lakieru, po czym uchylam te
drzwi i widzę, jak w półmroku Franci klęczy przy radioodbiorniku, pogrążony bez reszty
w wiadomościach z całego świata, słucha wszystkich tych wiadomości już z górą dwadzieścia lat,
słucha ich jak lekarz, który bada śmiertelnie chorego człowieka… Nagle Franci uniósł rękę
i pogroził komuś wśród tych wiadomości, krzyknął słowo zachęty… Zamknęłam drzwi i ruszyłam
dalej, może dlatego, że Franci czekał wciąż na jakąś wiadomość, która wstrząśnie nie tylko nim, ale
całym światem, lecz ja wiedziałam, że czeka nadaremnie, że czeka zupełnie tak samo, jak dziś
renciści czekali na krewnych, którzy jednak nigdy się nie zjawili, mimo to wiem, że w następny
dzień wizyt będą przez nich oczekiwani z jeszcze większą nadzieją… A może też dlatego, że Franci
od pierwszego dnia naszego małżeństwa miał idee fixe, że wszystko najpiękniejsze dopiero nas
czeka, że przyszłość, że będzie to piękna przyszłość, że dopiero wówczas będziemy szczęśliwi, gdy
przejdziemy na emeryturę… dlatego płacił składki dwóch wysokich ubezpieczeń, jak to było
przyjęte w naszych sferach, nigdy nie wyjeżdżaliśmy na urlop, Franci pocieszał mnie, że wszystko
to będziemy mieli, kiedy nam z tych ubezpieczeń zaczną płacić. Co miesiąc płacił pięćset koron na
tę naszą szczęśliwą przyszłość, sześć tysięcy rocznie… a za te pieniądze, dzisiaj to wiem, mogliśmy
wówczas ze stryjaszkiem Pepi opłynąć Morze Śródziemne, wybrać się w Alpy i Pireneje, pozwolić
sobie na wycieczkę na Szpicberg, do Włoch, Maroka, co roku gdzie indziej, zobaczyć Paryż
i miasta w Niemczech oraz Austrii… My jednak siedzieliśmy w domu i marzyliśmy o tym, dokąd
to się wybierzemy, gdy będziemy na emeryturze. Franci nawet kazał sobie co roku przysyłać
prospekty biur podróży z Hamburga, Hagi i Bremy, biura podróży Lloyda, prospekty, w których
dokładnie opisano i opatrzono datą wszystkie wycieczki, nazwy portów, wszystkie godziny
odjazdów i przyjazdów, nawet nazwy statków, które miały nas wieźć po morzach i oceanach. Ale
gdy nadszedł koniec wojny, a jednocześnie czas, gdy i nam należały się wypłaty z tytułu
ubezpieczeń, otrzymaliśmy z zakładu ubezpieczeń pismo, w którym oznajmiano nam wprawdzie, że
należy się nam pół miliona, jednakże zakład ubezpieczeń informował nas równocześnie, że mamy
podać nazwę banku albo też kasy oszczędności, dokąd mają nam tę sumę przekazać jako wkład
zawinkulowany. I od tej pory Franci stał się złośliwy, od tego czasu sam się na siebie gniewał, że za
pierwszej republiki posyłał zakładowi ubezpieczeń sześć tysięcy koron rocznie, co roku inną
i jeszcze piękniejszą wycieczkę po morzach i miastach Europy, i krajach, rokrocznie jeden piękny
urlop także i dla stryjaszka Pepi, tyle wówczas kosztowały te wycieczki na trzy tygodnie, na cały
miesiąc, a teraz mamy wszystkie te wycieczki wpłacone na wkład zawinkulowany…
Franci wciąż jeszcze nie chciał w to uwierzyć, że pieniądze pochłonęła wojna, że tym razem
muszą za nią płacić bogaci, a nie jak po pierwszej wojnie światowej biedni, którym —jak moim
rodzicom — nie pozostało nic prócz paru groszy, co i tak już straciły wartość, podczas gdy
fabrykantom i posiadaczom ziemskim zostały ich majątki… Przez pierwszy rok wierzył jeszcze, że
wszystko zmieni się na lepsze, że będziemy mogli podróżować, wyjmować pieniądze na wycieczki,
choćby nawet na podróż dokoła świata, tyle przecież wpłaciliśmy pieniędzy, ale co roku mówiono
nam, iż takich wycieczek nie można opłacić z wkładów zawinkulowanych… Wtedy jeszcze Franci
odkładał o rok, później o następny przejście na emeryturę, rozkładaliśmy mapę Geografii
Powszechnej, pokazywaliśmy sobie palcem, dokąd w przyszłym roku pojedziemy, gdy będziemy
mogli te nasze ubezpieczenia podjąć, całymi wieczorami siedzieliśmy nad katalogiem wycieczek
zagranicznych, wypisywaliśmy sobie dane dotyczące wycieczek do zagranicznych ośrodków
międzynarodowych, okrężnej wycieczki po Stanach Zjednoczonych i Meksyku, całymi wieczorami
żyliśmy w blasku reklam i w cieniu drapaczy chmur, zastanawialiśmy się nad objazdową wycieczką
po Turcji z pobytem nad morzem, tam gdzie Europa graniczy z Azją, a w herbie znajduje się
półksiężyc, podróżowaliśmy wytrwale ze starożytnej Kartaginy aż do saharyjskich oaz, udawaliśmy
się do krainy białych nocy podczas objazdowej wycieczki po Skandynawii, wciąż nie traciliśmy
żarliwej wiary w to, że przecież, skoro wpłaciliśmy tyle dobrych pieniędzy, wszystkie te podróże
moglibyśmy urzeczywistnić, gdyby pieniądze miały jakąś wartość, tę, jaką miały, kiedy
wpłacaliśmy je na ubezpieczenie.
I tak nadal podróżowaliśmy palcem do Maroka, przeczytaliśmy wszystko, co było do
przeczytania o Maroku, o świecie islamu, o kraju kontrastów i uroków natury, w końcu ustąpiliśmy,
Franci napisał, żeby mu pozwolono wyjąć z tych półmilionowych ubezpieczeń pieniądze na
zwyczajną wycieczkę do Austrii, śladami Mozarta, Schuberta i Straussa, albo na niewielką
wycieczkę do południowych Włoch z krótkim pobytem nad morzem lub tylko do kraju jezior,
lasów i północnego słońca, do Finlandii, na króciutki pobyt nad Morzem Adriatyckim, na wybrzeżu
romantycznego piękna i gorącego słońca, dokąd przed trzydziestu laty organizowano wycieczki
autobusowe kosztujące wraz z pobytem tysiąc koron na dwie osoby, ale za każdym razem
otrzymywaliśmy list informujący, że na takie wycieczki z wkładów zawinkulowanych żadnych sum
się nie wypłaca… W końcu Franci napisał, że za nagromadzone przez siebie pieniądze, wpłacone
na ubezpieczenia, chciałby wraz ze mną pojechać po słońce do Rumunii, na piaszczyste plaże, do
nowoczesnego ośrodka letniego odpoczynku, albo do Bułgarii, na wybrzeże, gdzie trwa długie
słoneczne lato… Ale i tym razem otrzymał podobny list, list definitywny, że na takie cele żadne
sumy nie będą zwolnione…
Kiedy więc sprzedaliśmy domek nad rzeką, Franci wahał się, czy aby za te pieniądze nie
opłacić jednej z tych pięknych wycieczek, na myśl o których tak bardzo się cieszyliśmy, później
jednak Franci powiedział, że za wszystkie te wycieczki dawno już zapłaciliśmy, że teraz zapłacimy
sobie i — żeby nam było lepiej — dodamy pieniądze wyjęte z banku, no i kupiliśmy sobie pobyt
w domu starców, pokoik dla dwojga, ja wiem, Franci słuchając radia i wiadomości — przeniósł się
w szeroki świat, często otwierał przedwojenny Wielki Atlas Powszechny, gdzie znajduje się ten
zakątek świata, o którym wspomniano w wiadomościach, ale sam się wkrótce przekonał, że ów
przedwojenny Wielki Atlas Powszechny jest prawie nieaktualny, że granice państw przesunęły się,
niektóre państwa zniknęły, że wszystko na świecie jest inne…
Ja jednak dopiero tu, w domu starców, zaczęłam być szczęśliwa, codziennie podróżowałam,
nieustannie znajdując się w tym samym miejscu, wypytywałam znawców i świadków dawnych
czasów o to, jak żyło się w naszym miasteczku przed stu i więcej laty, interesowałam się życiem
przed wielu, wielu laty i byłam wzruszona albo uradowana wydarzeniami, które miały miejsce
dawno przed tym, nim ja do tego miasteczka przybyłam. I tak podczas gdy Franci wiadomościami
z całego świata objeżdżał kilkakrotnie w ciągu dnia wydarzenia tego czy innego kraju, ja wytrwale
maszerowałam w miejscu, wydeptywałam swoimi krokami kolejne zejście do ludzi umarłych,
którzy mieszkali kiedyś’ w miasteczku, gdzie naprawdę zatrzymał się czas. Drżałam na myśl, jakie
przerażenie by mnie ogarnęło, gdyby nagle wypłacono nam nasze ubezpieczenie, gdybym nagle
miała się wybrać w drogę i podróżować po krajach, w których nie byłam i które pokochałam, gdy
wraz z Francinem jak dzieci podróżowaliśmy palcem po mapach, kiedy wypisywaliśmy sobie nie
tylko daty odjazdu, ale nawet nazwy hoteli, jakie proponował „Orbis” w katalogu zagranicznych
wycieczek…
Ale postarzeliśmy się, a więc zostaliśmy tacy, jacy byliśmy, kiedy wojna się skończyła, a ja
nawet cofnęłam się aż gdzieś w minione stulecie, które wstawało dla mnie z martwych. Ten dom
starców ze swoimi barokowymi salami i parkiem, ten pałac, w którym mieszkałam, stał się dla mnie
nagle czymś więcej niż mój złoty browar, gdzie spędziłam swoje młode lata. Tu, w tym pałacu,
żyłam codziennie w tajemnicy, w warstwach ludzkich losów, wśród ludzi, których już dawno
pogrzebano, ale ja wskrzeszałam ich dzięki wspomnieniom starych świadków i znawców dawnych
czasów, panów Wacława i Karola, i Otokara, swoich wielkich przyjaciół, którzy codziennie dodają
mi otuchy i wskazują palcem miasteczko, gdzie żywe jest dla nas to, czego już dawno nie można
zobaczyć…
Zanim poszłam spać, pan Otokar Rykr podał mi prawą rękę, lewą zaś uniósł ku sufitowi
i powiedział:
— Utkwił mi w pamięci taki obrazek z kościoła: dwaj dragoni w hełmach, z obnażonymi
pałaszami, stojący nieruchomo przy Bożym Grobie na straży w okresie przed Wielkanocą, niczym
posągi aż do Zmartwychwstania. Tylko powieki zdradzały, że nie są nieżywi… — mówił pan
Otokar Rykr, ale potem zamyślił się: dlaczego właściwie mi to opowiada? Trochę zakłopotany
poruszył rękoma, ukłonił mi się i odszedł cicho, odszedł tak, jak przychodzi się do teatru po
rozpoczęciu przedstawienia, na palcach i z poczuciem winy…
W tę noc po wizytach ruchliwie było na korytarzach domu starców. Siostrzyczki i ich
obcasiki wystukiwały energicznym chodem swoje kroki, w palcach przed sobą wnosiły do pokojów
tace z zastrzykami i tabletkami, i termometrami…
Ktoś w piżamie, z uniesionym ramieniem, wyszedł mi naprzeciw, wyciągnął termometr
spod pachy, spojrzał przez okulary na skalę i oświadczył z gniewem:
— Na drugi raz każdemu kości połamię! Co powiedziałem? Mam trzydzieści siedem i pięć
tylko dlatego, że dzisiaj ta moja piękna siostrzenica przyszła powiedzieć, że skopali moją rabatkę
i zakopali moje najpiękniejsze hiacynty i narcyzy…
Kiedy nadeszła wiadomość, że los starego cmentarza jest przesądzony, że wszystkie
pomniki zostaną wywiezione, alejki między grobami zaorane, że w miejscu wiecznego spoczynku
pozostawi się tylko kilka wielkich pomników i powstanie tu ogród, park, renciści w pałacu
zaniepokoili się. Trzej starzy świadkowie i znawcy dawnych czasów nie płakali wprawdzie, ale
odkąd traktory i spychacze zaczęły wyrywać z ziemi jeden pomnik za drugim, łzy błyszczały im
w oczach, a ja miałam wrażenie, że wyrywają mi ponownie wszystkie zęby, powoli, jeden za
drugim, że do rana zęby znowu mi wyrosły i wszystko to zaczęło się od początku.
Ci, co mieli silne nerwy, poszli w to miejsce, patrzyli przez chwilę, a widząc, jak wielkie
pomniki opierają się dumnie, że jeden traktor nie wystarcza, że trzeba sprząc dwa i do tego jeszcze
wziąć spychacz do pomocy, raz jeszcze namacalnie jakby przeżywali samych siebie, kiedy i dla
nich nadszedł ten czas, gdy musieli rozstać się ze swoim domkiem, ze swoim mieszkaniem,
z podwórkiem, z ogródkiem, ze środowiskiem, w którym żyli przez całe życie, i oto nagle nadszedł
czas, kiedy musieli odejść. Większość z nich odchodziła niedobrowolnie, uważali to swoje odejście
do domu starców za kieskę, za początek swojego końca. Niektórzy też bronili się tak jak te
pomniki, ale musiało tak być, nie było nikogo, kto zadbałby o nich, już zataczali się, nie panowali
nad swoimi ruchami, a wiec nie pozostawało nic innego, jak pójść do domu starców. Kiedy wrócili
z tego widowiska na cmentarzu, ci, którzy nie mieli odwagi spojrzeć prawdzie w oczy, wypytywali
ich, naoczni świadkowie milczeli jednak jak głazy, byli wstrząśnięci, kręcili głowami, bo nie mogli
zrozumieć, dlaczego ma być park, zamiast cmentarza, gdzie spacerowaliby ludzie, czytali piękne
wiersze, raz jeszcze odczytywali nazwiska sławnych ludzi, których znali albo o których słyszeli od
świadków i znawców dawnych czasów, bo w tym miejscu, w tym miasteczku, gdzie naprawdę
zatrzymał się czas, leżeli obywatele mający dwieście i więcej lat…
Z balkonu na trzecim piętrze radiofonia przewodowa nadawała subtelną melodię Skarbów
świata całego, renciści poprzynosili sobie krzesła, opierali się o poręcz, a starzy znawcy
i świadkowie dawnych czasów patrzyli przez lornetkę, wyrywali ją sobie z rąk, aby sprawdzić to,
o czym mówił ten, kto widział, jak robotnicy za pomocą kilofów i podnośników, wielokrążków
i łomów unosili pomniki wyrwane z ziemi i ładowali je na przyczepy i traktory, patrzyli, jak inny
pomnik okręcają łańcuchami, jak spychacz rusza i powoli, nie od razu, ale ciągnąc ciągle z tą samą
siłą, usiłuje wyrwać z ziemi płytę z granitu, z marmuru, zupełnie tak samo, z taką samą
wytrwałością jak dentysta lub technik dentystyczny, kiedy trudzi się, próbując wyrwać ze
spuchniętego dziąsła ząb trzonowy o powyginanych korzeniach.
I tak przez cały tydzień trwała na cmentarzu ta nierówna walka bezbronnych pomników
z traktorami i spychaczami, było to przejmujące, tak jak walki byków, tak jak każda walka ze
śmiercią. I tak traktory torowały sobie drogę, a ponieważ ścieżki wysadzane były smukłymi tujami
i głogami, czasem, aby traktor dotarł do pomnika, musiał najpierw wyrwać kilka tych drzew,
jednakże te drzewa były jeszcze zacieklejsze niż pomniki. Tuje miały po sto lat, korzeniami
spowijały pomniki, niektóre korzenie tkwiły tak głęboko w ziemi, że pędy oplatały trumnę,
metalową trumnę albo murowane wnętrze grobu, tak jak siatka dziecięcą piłeczkę, te korzenie
trzymały się tak mocno jak pomnik i tak mocno oplatały murowany grób jak bluszcz altankę, że
musiano sprzęgać wszystkie trzy traktory, a kiedy wreszcie wyrwały drzewo, to po okrutnej walce,
podczas której pękały łańcuchy. Czasami wraz z korzeniami tui wyrywano spróchniałą trumnę,
cegły ze ścian grobowca, kawał pomnika, którego korzenie nie opuściły. I tak jak bywa w życiu,
najłatwiej sobie ludzie poradzili z dziecięcymi grobami. Cała kwatera dziecięcych grobów padła
w ciągu jednego przedpołudnia, wystarczył tu jeden człowiek z łomem, jeden pomniczek szedł za
drugim jak pierwsze mleczne zęby, większość dziecinnych grobów miała wokół kopczyka
ogrodzenie z lanego żelaza albo też drewna, takie, jakimi opatruje się dziecinne łóżeczka, aby
dzieci nie mogły z nich wypaść, albo jakie stawia się na podłodze, aby dziecku nic się nie stało,
żeby nie poszło tam, gdzie nie wolno.
Pan Korzonek, stary znawca i świadek dawnych czasów, mówił, że sędziwi ludzie, kiedy
książka zestarzała się i miała podartą okładkę i karty, chowali ją na cmentarzu tak jak człowieka,
który umarł… Ale robotnicy, wyrwawszy ogrodzenia z lanego żelaza, załadowali je na przyczepę,
żeby je sprzedać w punkcie skupu złomu.
Znawca i świadek dawnych czasów pan Otokar Rykr mówił:
— W dawnych czasach w piłkę grały jedynie dziewczynki, bawiły się gumowymi, jaskrawo
malowanymi balonami. Przechowywały je w robionych na drutach siateczkach. My robiliśmy sobie
gumowe piłki z ojcowskich starych gumiaków. Cięło sieje na pasy i zwijało w kłębek na kostce
cukru. Kiedy kłębek osiągnął dostateczną wielkość, gotowało się go w mleku, aby włókna się
zlepiły. Sporządzona w ten sposób piłeczka była wprawdzie elastyczna, ale także niebezpieczna.
Uderzenie nią było bardzo bolesne, a nawet zostawiało po sobie siniak.
Domowym sposobem sporządzano również piłki z wyczesanych kudłów. A najpiękniejszy
był początek wiosny, który rozpoczynał się pobrzękiwaniem kulek i fasolek toczących się do dołka.
Po kulkach przychodziła kolej na zabawy bąkiem. Do uprawianych przez chłopaków gier
hazardowych można też zaliczyć rzucanie monet na linię, a na Wielkanoc uderzanie grajcarem
w jajko bądź leżące na linii, bądź trzymane w garści… — opowiadał cichy głos, a tam, w dole, nad
rzeką, tam otoczone wysokim murem kładły się i padały — jeden po drugim — pomniki, z kilku
stron, za dawnych czasów tak wyglądało miasto, które się poddało, którego obrońcy polegli na
murach, a wznoszące radosne okrzyki zwycięskie wojsko mordowało w mieście wszystko, co żywe:
kobiety i mężczyzn, starców i staruszki, dziewczątka i chłopców.
Stary znawca i świadek dawnych czasów, Wacław Korzonek, odłożył lornetkę i mówił:
— Ulica Okopowa nosiła miano Różowej, a przedtem Podwale. Nazwę Różowa nadano jej
od blasku czerwonych cegieł w murach obronnych w świetle słońca. Przed sześćdziesięciu laty
nazywała się ulicą Rakarza albo krótko — Rakówką. Ulica miała też swojego policjanta, pana
Łukaszka. Mieszkał pod numerem pięćset osiem. Umarła mu wówczas roczna córeczka. Maleńki
pogrzeb musiał się — zgodnie z ówczesnymi zwyczajami — odbyć w fiakrze, w którym trumienkę
wiózł młodzieniec z druhną. Jako że młodzieńcem był jeden spośród tych swawolnych chłopaków
z Rakówki, odziano go w czarny garnitur lakiernika pana Tyrnki, który nie wyróżniał się
wprawdzie wzrostem, ale tuszy był znacznej. Młodzieniec w tym garniturze wprost niknął. Melonik
wspierał mu się na uszach. Fiakier w Rakówce był osobliwością, a więc kiedy pojazd, w którym
siedzieli druhna i młodzieniec z trumienką na kolanach, ruszył, banda wyrostków zaczęła
wrzeszczeć i wskakiwać nań z tyłu. Jeden z chłopaków wbił młodzieńcowi melonik na głowę, tak
że znalazł się w całkowitej ciemności, druhna krzyczała, woźnica smagał biczem chłopaków
i konie…
Renciści słuchali i uśmiechali się, przytakiwali, Skarby świata całego płynęły znów
i zatapiały grupki rencistów siedzących na balkonie trzeciej kondygnacji pałacu hrabiego Szporka,
a oni spoglądali w dół, na cmentarz, z tej odległości nie widzieli, co się tam dzieje, ale pan Karol
Wyborny, który patrzył przez lornetkę, nagle przestraszył się czegoś do tego stopnia, że odłożył
lornetkę, sięgnęłam po nią i dostosowałam do swojego wzroku, przesuwałam szkła po
zbezczeszczonych pomnikach i nagle ucieszyłam się: jeden ze spychaczy wpadł do splądrowanego
grobu, a teraz dwa pozostałe traktory usiłowały go wyciągnąć…
Pan Karol opowiadał cicho:
— Wśród oficerów złożonego z dragonów garnizonu znajdowały się dwie wybitne
indywidualności. Byli to porucznicy: baron Dahlen i syjamski książę, który mieszkał na Załabiu
w domu za wznoszącą się tam teraz willą doktora Rumla, a więc także trochę Załabiak. Książę był
niewielkiego wzrostu, szczupły, o żółtej cerze, miał czarne skośne oczy i czarne sztywne włosy. Te
włosy podczas naszych zabaw szczególnie podziwialiśmy. Był znakomitym tancerzem i pilnie
uczęszczał na bale, a gdziekolwiek się zjawiał, tam ogrodnicy przywozili ogromne mnóstwo
kwiatów, bo każda tancerka otrzymywała od niego wspaniały bukiet. Księcia interesowały nasze
gry i zabawy, kiczki i zabawy z piłką, nigdy wtedy nie potrzebowaliśmy tłumacza, który zawsze
siedział gdzieś z dala na boku, aby się nie wtrącać, a my już z księciem uzgodniliśmy, że my
będziemy mówić po czesku, a książę w jakimś nie znanym nam języku, ale w rezultacie do głosu
dochodził język znaków i gestów — i jakoś to szło. O tym, że książę rzeczywiście interesował się
naszymi zabawami, świadczy między innymi fakt, że reguły gry zapisywał jakimiś zygzakami
w notesie i może później stosował je w swoim kraju… mówił znawca i świadek dawnych czasów
pan Karol Wyborny, mówił tak jak zawsze, tak zresztą jak wszyscy trzej pisarze–samoucy, jakby
czytał ze swoich notatek, gdzie opisał to wszystko, co, jak sądził, godne jest zapamiętania.
Patrzyłam z rozkoszą na spychacz, który uwiązł w grobie, jakby umarły chwycił go tam za
koło.
Pan Wacław Korzonek zaczął opowiadać:
— Jednakże najpiękniejsza była nasza uliczka Różowa w porze ferii po południu, kiedy
świeciło słońce, perliczki na murze piekarza Machaczka gulgotały, a w ich gulgot wplatały się
odgłosy drewnianych pałeczek uderzających rytmicznie w blachę w pracowni ślusarza pana
Praczeńskiego. Przed domkiem oznaczonym numerem sto trzydzieści trzy siadywał chorąży
weteranów pan Hawliczek i opowiadał o służbie wojskowej. Następny dom, oznaczony numerem
czterysta siedemdziesiąt jeden, należał do kamieniarza, pana Jana Maudra, który miał w domku
Kleinera u zbiegu Okopowej i Świętojerskiej firmę:
WYRÓB PIECÓW GLINIANYCH JANA MAUDRA Kiedy w tysiąc dziewięćset siódmym
roku Jan Maudr umarł, dom nabył Rudolf Kolarz. Kolarzowie mieli jedenaścioro dzieci, najstarsza
córka była zamężna i sama miała już w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku dwie córki. Tak więc
w tym domu mieszkało szesnaścioro ludzi. Dobra pani Kolarzowa, tak hojnie darzona
błogosławieństwem bożym, potrafiła gapiącym się obcym chłopakom u jej drzwi dać bułeczkę czy
naleśnik. Jedenaścioro dzieci rodziny Kolarzów miało ułożoną wyliczankę ze swoich imion:
Sława, Wlasta, Milena,
Rudolf, Otto, Rużena,
Lojzio, Eryk, Elina,
Jarosław i Bielina to Kolarzów rodzina…
Różne zabawne przygody zdarzały się w klozetach, które były prymitywne i przeważnie
znajdowały się na podwórkach domów. W domu oznaczonym numerem pięćset osiem siedział
w klozecie dwuletni chłopczyk i trzymał w ręku sznurek, którym zamykało się drzwi. Sznurek był
dla niego za krótki i tłusta pani z domu, która spieszyła, by zająć tam miejsce, już od drzwi szła
tyłem i tak chłopaka przestraszyła, że mógł się ze strachu rozchorować…
Wykładał pan Wacław Korzonek, jakby te wiadomości z dawnych czasów oznajmiał
w wielkiej sali, stał, opierał się oburącz o drewnianą balustradę, wiatr rozwiewał mu jego białe
włosy, on zaś nastawiał czoło niczym dziób okrętu, aby wspomnieniem pruć niemiłosiernie fale
czasu, których napór tam, w dole, nad rzeką, rozbijał jeden pomnik za drugim…
Znawca i świadek dawnych czasów, pan Otokar Rykr, żeby przerwać przykre milczenie,
w którym jedynie Skarby świata całego zaczęły znów snuć swoją cichą rozkoszną sonatinę
tandetnej, oleodrukowej miłości, podjął:
— W dawnych czasach chodziło się na ślizgawkę na Starej Łabie, tam gdzie dziś jest
kładka, jeździło się na przykręcanych łyżwach, na których nie można było uprawiać jazdy
figurowej. Damy w długich spódnicach, panowie w długich jesionkach. Tu przynajmniej zdarzała
się sposobność, aby kawalerowie mogli sobie pojeździć we dwoje ze swoimi wybrankami
i pościskać się trochę za ręce w mufce. My, niemajętni chłopcy, produkowaliśmy sobie łyżwy sami,
tak zwane ślizgaczki. Odrywało się od starej szatkownicy boczne metalowe ścianki, przełamywało
na pół uchwyt i uzyskane w ten sposób ostrza osadzało się w kawałku drewna… Potem wystarczyło
przywiązać sznurkiem, no i jechaliśmy, szczęśliwi i dumni. Znajdowaliśmy się w znacznie lepszej
sytuacji niż ci spośród nas, którzy mieli tylko drewniaki i nogi okręcone szmatami. W niedzielę na
ślizgawce grała katarynka lub z rzadka jedynie orkiestra… Żebym nie zapomniał! Spośród karuzel
najświetniejszą i w owych czasach najpopularniejszą, dzięki swemu wystrojowi, była Karuzela
Szlemlajna z Kutnej Góry. Obwieszona była niezliczonym mnóstwem koralików i wieczorami
płonęła cała od świateł… — mówił pan Rykr.
Odłożyłam lornetkę, zmęczyło mnie to już: patrzenie na coś, co sprawia mi ból, czułam się
tak, jakbym patrzyła na walki byków, ja, która kocham krowy i byczki, i cielęta, po co mam patrzeć
na coś, co sprawia mi ból? Człowiek powinien sobie wybierać z życia i ze wspomnień tak jakoś’
tylko to, co promienne, co sprawia mu radość, a nawet to, co może i nie jest prawdą, ale w co
wierzy się tak długo, aż się to przydarzy… Kiedy kot albo kotka nie wracały mi do domu —
tydzień, dwa tygodnie, dręczyłam się myślą, że ktoś’je przejechał, postrzelił, że są gdzieś’
zamknięte i nie mogą wyjść, i umierają z wolna z głodu, dręczyłam się, nie spałam, dopiero kiedy
nie wrócił ten mój ostatni kot, dopiero wówczas powiedziałam sobie — i wierzyłam w to — że
spodobało mu się gdzieś bardziej niż u mnie, że mieszka z ludźmi, którzy bardziej go kochają, niż
go kochałam ja…
Na cmentarzu załadowano pomnikami trzy samochody ciężarowe, sześciu mężczyzn
ładowało ciężkie kamienie z datami i nazwiskami ludzi, którzy mieszkali w tym miasteczku,
sześciu mężczyzn ładowało pomniki na samochody ciężarowe, tablice rejestracyjne wskazywały na
zupełnie inne powiaty, wywiozą je tam, gdzie tych nazwisk nikt nie zna, gdzie te pomniki będą
jakby bez fotografii w szklanych owalach…
Pan Wacław Korzonek, znawca i świadek dawnych czasów, rozpogodził się, usiadł i zaczął
opowiadać — już nie jako wyrzut, tylko jako parabolę, mówił raczej dla rozrywki:
— O, w dzień wigilijny, to i przy naszej Okopowej ulicy wszystko było przygotowane.
Babki upieczone, mamusie pokazywały je, a ludzie spotykający się na dworze mieli uśmiechnięte
twarze i byli w znakomitym humorze. Życzyli sobie nawzajem pogodnych świąt i szczęśliwego
nowego roku. Przychodził listonosz pan Rubek w paradnym mundurze, z piękną księgą pocztową.
Przychodził również pan Kuleczka, kominiarz w czystej białej czapce, przynosząc kalendarz, który
wisiał na szczęście przez cały rok. Ubierano drzewko, bardzo piękne drzewko, które tatuś przywoził
skądś spod Hanuszowic, gdzie jako palacz wyrzucał z lokomotywy koło domku dróżnika
rozszczepioną żerdkę, w której tkwiła karteczka z prośbą o choinkę. Kiedy wracał, dróżnik już
czekał i wystarczyło tylko ją podać…
Opowiadając to, pan Korzonek nagle spoważniał, trzy samochody ciężarowe wyjechały na
drogę, z góry, z balkonu pałacu, widać było, jak czarne płyty pomników leżą obok siebie; tak
podczas wojny przewożono zabitych, samochody ciężarowe zniknęły, aby pokazać się znów nieco
bliżej…
Pan Korzonek wyciągnął swój notes, wyjął złożony list, rozłożył go i zaczął czytać na głos,
teraz już na dziedzińcu obracały się twarze rencistów siedzących na ławeczkach, a ci, którzy
spacerowali, zastygali w bezruchu, z wolna odwracali się i spoglądali w górę, skąd rozlegał się głos
wołający w dal:
— Moje drogie miasteczko, choć już tyle lat jestem na obczyźnie i choć dziś już wiek
przygiął mnie do ziemi, stale o tobie, miasto moje rodzinne, myślę! Pozdrawiam Wyspę, aleję
brzozową, restaurację z kaskadą, gdzie tak cudownie siedziało się, słuchając szumu spadającej
wody, aleję lipową, szosę Szumawę, ogromną piękną łąkę równą jak stół, otoczoną wysokimi
drzewami, groblę na Styrży, Dębinę, te trzy strzeliste topole przy Narożnej i pana Kofronia. Strzeże
jeszcze stanu wód i ogłasza alarm, gdy spływają lody? A jak tam most? Czy drży jeszcze, kiedy
wielkie kry uderzają w filar? A co z panami Polaczkiem i Bogaczkiem wraz z wszystkimi
kompanami, to ci były zuchy! W lecie wydobywali piasek z dna Łaby, a na wiosnę, kiedy płynęły
lody, odpychali długimi drągami krę. A jak tam Stara Rybiarnia? A to piękne miejsce pod Furtą,
gdzie spoglądaliśmy z grobli, jak woda z głośnym szumem płynie z kaskady do młyna?
Z rozrzewnieniem wspominam cichy plac Kościelny z imponującą bryłą katedry, której wieże
widoczne są z tak daleka. A także fontanny, do których dzisiejsi chłopcy rzucają pewnie to, czego
tam rzucać nie powinni. A także promenadę od Bartlów do Miesztianów, gdzie z pewnością i dziś
dziewczęta uśmiechają się szczodrze do studentów… Jakże im zazdrościliśmy. Czy jeszcze
błyszczą wśród mroku ogromne okna sali hotelu „Na Książęcym” podczas zabaw i balów? A pan
Preclik, czy gra jeszcze te piękne walczyki? Gdzież jest dziś Stasieńka, nasza tancerka, która
mówiła o sobie, że jest najładniejszą dziewczyną w naszym miasteczku, a na randki chodziła
w trzewikach swojego brata? Były na nią za duże, ale chciała nas oszołomić i zaskoczyć, bo były
żółte, a to należało wówczas do rzadkości. Pozdrawiam was wszystkich, którzy żyjecie w mojej
pamięci, choćby już pan Hanusz ułożył was do wiecznego spoczynku, a z pewnością i jego ktoś
ułożył. Życzę wam, by lekki powiew wiatru w lecie strącił kilka płatków z różanego krzewu
i zaniósł je na wasz grób z odrobiną wspomnień…
Pan Korzonek, znawca i świadek dawnych czasów, wołał i krzyczał to, co czytał w liście,
a tam na widnokresie domu starców znikały trzy samochody ciężarowe z czarnymi pomnikami
i płytami nagrobnymi obywateli…
Teraz zwycięstwo było już pewne, główne szyki pomników zostały wyrżnięte, wywożono je
już, inne zaś leżały na wznak, ale teraz, jak mi się zdawało, traktory były o wiele wścieklejsze,
niemal szalone, niczym rój pszczół, atakowały teraz z szaleńczą furią pozostałe sterczące jeszcze
pionowo kamienie, wydawało się, że te maszyny z okrzykiem tryumfu rzucają się na każdy
następny pomnik, jakby chciały jak najprędzej zakończyć tę nierówną walkę. Kiedy z wolna zapadł
zmierzch, a potem wieczór, widać było tylko poruszające się reflektory, które kładły pokotem
ostatnie pomniki… Widok ten napełniał przerażeniem: jadący traktor, którego nie było widać,
zapalił światła i reflektor zbliżał się coraz bardziej, by w końcu uderzyć tą ogromną łyżką
w pomnik, reflektor niemal obwąchiwał imię i nazwisko zmarłego, a potem przez chwilę trwały
w bezruchu i pomnik, i traktor, z daleka widać było tylko ogromne napięcie, to straszliwe napięcie,
tak jak kiedy dentysta ściska w kleszczach ząb i ciągnie ze wszystkich sił, taka martwa minuta,
a potem coś drgnęło w fundamentach i pomnik, kolejny i pomnik, ustąpił, w końcu — około
północy — padły ostatnie… Znawca i świadek dawnych czasów, pan Otokar Rykr, wzruszony,
przeczesał palcami włosy, po czym jedną ręką wspartą o poręcz balustrady, z drugą zaś’ uniesioną
w górę spoglądał w dół, na spustoszony cmentarz, i mówił wesoło:
— O, studenckie wycieczki były bardzo lubiane, na Wyspie przed dawną restauracją nad
starą kaskadą mieściły się własnoręcznie wykonane atrakcje, improwizowane teatrzyki, w których
występowali studenci. Do ich budowy i osłony wypożyczali sobie jarmarczne płachty od
wszystkich cukierników i piernikarzy w miasteczku. Grona studentów podczas wycieczek na
Wyspę umilały sobie czas recytacjami i śpiewem, kupletami wybieranymi z ulubionych antologii,
występami solowymi i deklamacyjkami. Jako tło do tych popisów namalowali obrazy na sposób
jarmarcznych pieśni i śpiewaków, prezentujących historyjki o krwawych zbrodniach… W sali
ozdobionej malowanymi i roztrzaskanymi od strzałów tarczami, świadkami zawodów strzeleckich,
tańczyło się aż do zmroku przy kwartecie składającym się z dwojga skrzypiec, klarnetu pana
Wotawy i basetli, pod kierownictwem skrzypka, małego mistrza szewskiego, choleryka pana Jana
Maryśki… — Pan Otokar Rykr poweselał, tam, w dole, wjeżdżały w blask ulicznych latarni i znów
pogrążały się w mroku przyczepy wyładowane pomnikami. Pan Rykr zaśmiał się w niebo i ciągnął:
— A teraz coś przyjemniejszego… Wszystkich was zainteresuje historia Bubiego,
Wincentego Zedrycha… Wiecie państwo, Bubi nie pozbawiony był pewnej dozy geniuszu, jego
matka patrzyła niechętnie na to, że hołdował swojej namiętności, kupował książki czy też
malował… Wesołego charakteru, słusznego wzrostu, z czarnym wąsikiem, słowem: atrakcyjny
mężczyzna. Ulubionym damom rzucał kwiaty w otwarte okna… A żeby w zimie było wesoło,
obstalował orkiestrę na ślizgawce… Jednakże pragnienie zdobycia wyższego wykształcenia stłumił
w nim jego własny stryj, Jan Zedrych–Narożny, stary kawaler i bigot. A więc Bubi zrezygnował
z myśli o studiach i wyruszył w świat… Nawet daleko, za morze. Z nieobecności Bubiego
skorzystał jego własny brat stryjeczny, Emil Zedrych… Przymilał się stryjkowi… no i udało mu
się. I tak oto Bubi, człowiek bardzo dobroduszny, bo tacy już genialni ludzie bywają, gdy wrócił,
musiał się zadowolić niewielkim legatem. Bubi zgorzkniał… z rzadka jedynie wychodził tylną
furtką swojego domu „Na Starej Poczcie” na pola albo pracował w ogródku. Miał tylko starą
posługaczkę, a skądinąd mieszkał zupełnie sam. Na skutek zadanego mu przez los ciosu stracił
odwagę, wolał więc sięgnąć po rewolwer… I tak oto rozstał się z tym światem
pięćdziesięciosześcioletni nieszczęśliwy człowiek. Samobójcę znalazła w mieszkaniu sędziwa
posługaczka. Pochowano go na starym cmentarzu w pobliżu kaplicy… aleja się pytam, gdzie jest
dziś’ jego pomnik? — zawołał pan Otokar Rykr, jego spokojny głos rozbrzmiewał jakby triumfem,
dwaj znawcy i świadkowie dawnych czasów już, już zamierzali podjąć każdy swoją opowieść,
jednakże pan Rykr powstrzymał ich, unosząc dłoń, po czym ciągnął uroczystym głosem:
— W starym domu przy rynku, na pierwszym piętrze, mieszkał pan August Strohbach ze
swoją żoną Fryderyka i córeczką Gustynką. Dom ten należał do pana Czerwonki–Cygara. W jego
domu codziennie grano na fortepianie, codziennie tańczono. Pan Augustyn Strohbach nie opuścił
żadnej uroczystości, przedstawienia teatralnego czy koncertu… Inną jego namiętnością było palenie
cygara, w domu palił okopconą fajkę. Codziennie z wielką przyjemnością wraz z całą rodziną
udawał się na Wyspę. Wzorowa była jego dalekowzroczność i troskliwość, zarówno jak odwaga
i spokój ducha. Na wypadek śmierci napisał kaligraficznie własną ręką zawiadomienie o swoim
zgonie do dyrekcji, zostawiając miejsce na datę, i podanie o rentę dla wdowy oraz córki, a również
— tak, tak — tekst nekrologu. Nawet koperty opatrzył wpisanymi własnoręcznie adresami swoich
przyjaciół, którym miały być doręczone. Tak więc każdy otrzymał nekrolog w kopercie
zaadresowanej własną ręką zmarłego. Na dzień przed śmiercią polecił wykopać grób, gdzie miała
spocząć trumna, i zobowiązał swojego przyjaciela, inżyniera doktora honoris causa Emila
Zimmlera, do skontrolowania jego wymiarów. Umarł spokojnie w styczniu tysiąc dziewięćset
siódmego roku i pochowano go na starym cmentarzu, gdzieś tam w pobliżu kaplicy, podobnie jak
Bubiego. O zmarłym opowiadano, że przeczuwając śmierć, włożył nienaganny czarny garnitur
i położył się na otomanie, gdzie skonał dziewiętnastego stycznia… — wołał pan Otokar Rykr.
Owa lękliwa Niemka siedziała skulona i patrzyła na tę ewakuację wszystkich pomników
i płyt nagrobnych, trzęsła się i kilkakrotnie usiłowała wstać z ławki, ale nogi odmawiały jej
posłuszeństwa.
Pan Otokar Rykr rozpostarł ramiona i wołał, i głos jego nabierał siły:
— Dokąd to wywieziono pomniki, gdzież jest teraz Czerwonka–Parasol, Czerwonka–Okoń,
Czerwonka–Koślawiec, Czerwonka–Czochraj, Czerwonka–Wełna, Czerwonka–Chart, Czerwonka–
Dandys, Czerwonka–Cygaro, Czerwonka–Bankrut, Czerwonka–Posiekam, Czerwonka–
Pocićsięraczył, Czerwonka—Górny, Czerwonka–Untergleichen? Gdzie jest porządek obrad Sądu
Ostatecznego, Dłubacz–Dukatowy, Dłubacz–Wieprzak, Dłubacz–Wszarz, Dłubacz–Stawinoga,
Dłubacz–Hrabiątko, Dłubacz–Dupiasty? Komu przeszkadzał nagrobek Wotawy–Pajacyka,
Wotawy–Muzykanta, Wotawy–Przeklętnika? Gdzie zniknie pomniczek Wohańki–Lederera,
Wohańki–Laudona, Zedrycha–Narożnego, Zedrycha–Bubiego, Nóżki–Theera, panny Taubicówny–
Potrzymajmiwarkocz i wszystkich tych dawno pomarłych? — wołał pan Otokar Rykr.
Niemka z Pecru jęknęła, kilkakrotnie usiłowała się podnieść i w końcu udało się jej stanąć
na drżących nogach, po czym pobiegła, kuśtykając, weszła z krużganku do swojego pokoju,
rozpostarła ten swój stary obrus, poukładała na nim wszystkie te swoje najcenniejsze rzeczy,
zbiegła niespiesznie na dół, usiadła pod zegarem w portierni i siedziała tak, przestraszona,
trzymając w palcach dowód osobisty, po chwili zmieniła zamiar, nastawiła uszu, podniosła się,
odłożyła dowód osobisty i związany w węzeł obrus, otworzyła oszklone drzwiczki zegara
i zatrzymała go. Był wieczór, zegar wskazywał za pięć minut wpół do ósmej, Niemka z Pecru
usiadła, zadowolona, na kolanach położyła swój węzełek i wyciągała trzymany w palcach dowód
osobisty do kogoś’, kto jakoś’ nie nadchodził…
Skarby świata całego nadal spowijały balkon cudownie zielonymi łodygami dzikiego wina.
Uśmiechnęłam się i stało mi się obojętne, że traktory w świetle reflektorów wywożą ostatnie
pomniki ze starego cmentarza, siedziałam i patrzyłam wstecz, i widziałam pewien przepiękny
wiosenny dzień: Franci rozwoził White’em wodę sodową i lemoniadę, tym razem wieźli napoje
orzeźwiające do miasteczka, gdzie odsłaniano pomnik sławnego generała, tuż przed wyjazdem
Franci złapał gumę, musiał ją więc wymienić, no i spóźnił się. Kiedy wreszcie dojechali ze
stryjaszkiem Pepi do miasteczka, zatrzymał ich porucznik artylerii i powiedział Francinowi, żeby
lepiej chwilę poczekał, bo za dziesięć minut zacznie się uroczysta salwa artyleryjska z dział
stojących w rowie, ale Franci powiedział, że w ciągu tych kilku minut musi przejechać obok
ustawionych w rowie dział, bo wiezie właśnie na tę uroczystość wodę sodową i lemoniadę. Wobec
tego porucznik podniósł słuchawkę telefonu i z miasteczka oświadczono mu, że ciężarówka
z napojami orzeźwiającymi może przejechać. A więc Franci zasalutował i White ruszył, i jechał
powoli, w rowie lśniły działa, w słońcu stał przy lufie kanonier z pociskiem, przy trzecim dziale
Franci zobaczył klęczących koło lawety pomocników, którzy potężnymi śrubami mocowali działo
do ziemi… I oto akurat teraz White zaczął krztusić się i stanął. Opowiadając mi to Franci wyznał,
że dostał z tego reumatyzmu, że pragnął, aby mu ktoś’ lutownicą zagrzał stawy, trzymał się wciąż
kierownicy i widział, jak porucznik gwałtownymi ruchami ręki daje mu znaki, żeby zniknął, bo
nadszedł czas uroczystych salw. Franci przezwyciężył się, zerwał się, wyskoczył z kabiny, podniósł
maskę i wrócił po śrubokręt i klucze, zdjął gaźnik, a kiedy później wyjął komorę pływakową
i wykręcił dysze, i przedmuchał je, spostrzegł, że porucznik słucha radia, a potem jednym ruchem
ręki spisał Francina na straty, spojrzał na zegarek, uniósł rękę, niektórzy artylerzyści zatykali uszy,
po czym porucznik wydał rozkaz i zabrzmiała pierwsza salwa, i Franci zobaczył, jak White traci
nagle burty i wszystkie butelki wody sodowej i lemoniady roztrzaskują się na drobne kawałki
w rowie, fala powietrza urwała maskę samochodu i na tej masce Franci niczym na jakichś’
słoniowych uszach poszybował nad dojrzewającym polem, tak jak podczas odpustów latał
w powietrzu mielcarz, pan Jirout, którego w latach młodości wystrzeliwano na jarmarkach z działa,
kiedy siła powietrza osłabła, Franci spadł na brzeg odległego rowu, wciąż jednak trzymał gaźnik
i zasypany był odłamkami szkła. Drugi strzał obrócił White’a i zmiótł pozostałe skrzynki,
i podrzucił w powietrze oderwane burty… I tak każdy strzał z okazji odsłonięcia pomnika sławnego
generała unosił i obracał samochód ciężarowy, tak jak kot, kiedy bawi się łapką nieszczęsną
myszką. Franci opowiadał z zapałem, że między kolejnymi strzałami uroczystych dział raz po raz
podnosił się z rowu, drżąc na myśl, co też stało się ze stryjaszkiem Pepi. W końcu spostrzegł go
w krzakach tarniny i dzikiej róży, spoczywał tam na siedzeniu w tych sprężynujących zaroślach i po
każdym strzale uroczystej artyleryjskiej salwy stryjaszek kołysał się wśród gałązek jak w starym
wiklinowym wózku dziecięcym… Kiedy salwa skończyła się, przybiegł porucznik, a stwierdziwszy
z ulgą, że Franci ma tylko rozdarte spodnie i zranioną brew, stryjaszek Pepi zaś’ wciąż jeszcze
kołysze się w ramionach krzewów, wydał rozkazy: nadbiegli żołnierze i zdjęli stryjaszka Pepi,
który nadal siedział, Franci nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, opowiadał, że jego brat
wyglądał jak pomnik czeskiego pisarza… White’a jednak uroczysta salwa artyleryjskiej baterii tak
urządziła, że żołnierze musieli go załadować na wojskowy ciągnik gąsienicowy, a kiedy
przywieziono go na rynek miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, White ze straszliwym łoskotem
runął na bruk, niczym jakieś przedpotopowe śmiertelnie ranne zwierze…
Powiedziałam sobie, uśmiechając się, że ogromnie milo jest zobaczyć po latach zdarzenie,
zdarzenie tak groźne, że człowiek musi mieć się na baczności, żeby nie stracić życia, że milo jest
być świadkiem czegoś, co jest groźne, czego każdy człowiek się boi, jednakże mimo to, po upływie
czasu, kiedy człowiekowi ulży, cieszy się w końcu, że widział i przeżył wydarzenie, za które musiał
zapłacić samym sobą, tym, że spokorniał, zmiękł…
Tak bardzo byłam zakochana w piaskowcowych posągach w pałacowym parku, że dopiero
po dwu miesiącach zauważyłam, że posągi Maja i Czerwca mają dorobione z cementu piersi,
kawałek łokcia, zacementowane brzuchy, jedno cementowe oko. Do tego stopnia ten cement różnił
się od piaskowca, to cementowe oko i piersi były tak nieżywe, że każdemu, kto tylko spojrzał,
musiało się to rzucić w oczy. Ja jednak tak bardzo byłam podniecona wdziękiem tych nagich ciał,
ich powabem, który promieniował z nich od włosów aż po paznokcie u nóg, że nie mogłam
dostrzec tych cementowych ingerencji w kształty nagich posągów. A poza tym nieustannie
przychodziło mi na myśl, że z tym zranieniem posągów to nie było ot, tak sobie, i wypytywałam
starego ogrodnika pałacu, dziadka na emeryturze, i on powiedział mi, że w pałacu przez jakiś czas,
chyba podczas wojny, była podchorążówka, i kiedy na zakończenie roku szkolnego w tej akademii
wojskowej pasowano podchorążych na oficerów, chłopaki upili się i z pistoletów wojskowych,
jakie im w tym dniu wręczono do nowych mundurów, strzelali sobie w pałacowym parku i zranili
przy tym kilka posągów. Stary pałacowy ogrodnik opowiedział mi to ze śmiechem…
Jednakże nim z tego pałacu zrobiono dom starców, znajdowała się tutaj szkoła zawodowa
oraz internat rezerw pracowniczych, młodzi chłopcy zdobywali tu zawód murarza, a kiedy zdawali
egzaminy końcowe, to jako jedno z zadań polecono im przycementować posągom wszystko to, co
im odstrzelili oficerowie… Z początku przestraszyłam się, ale potem te posągi wydały mi się
jeszcze piękniejsze, przeżywałam to jakby namacalnie, jakby zdarzyło się to mnie, jakbym to ja
stała na cokole, a młodzi oficerowie do mnie strzelali, kiedy przechodziłam koło tych posągów,
przeżywałam też i to, jak młodzi murarze przycementowują mi to wszystko, co odłupały mi kule
z wojskowego pistoletu…
Czymże jest życie? Wszystkim tym, co było, wszystkim, o czym myśli i mówi stary
człowiek, wszystkim, co jest nie na miejscu i na co jest już na zawsze za późno. A jednak! Znowu
wyszłam do pięknego ogrodu, do hrabiowskiego parku, i wszystkie te podziurawione kulami
ślicznotki z piaskowca wydały mi się nagle jeszcze piękniejsze, niż kiedy mógł na nie spoglądać
hrabia Szpork i jego przyjaciele, po raz pierwszy spostrzegłam nie tylko piękne kobiece ciała, lecz
także rzeczy, jakie te posągi trzymały i jakie im towarzyszyły, maselnicę, o którą opierał się posąg
Lipca, maselnicę, w której ubija się masło, słyszałam odgłos ubijanego masła, przypominający
odgłos, jakie wydaje łoże miłości, widziałam różę w piaskowcowych włosach, różę, która wyrasta
z piaskowcowych rąk, bukiet róż, które niczym gejzer wytryskały z koszyczka dotykającego uda
nagiej ślicznotki o ciele pachnącym masłem i różami…
Po raz pierwszy ujrzałam posąg Maja w całości: jedna jego ręka spoczywa na rogu młodej
kozy, druga trzyma przetak i sypie zeń ziarno kurczętom, które u jego nóg wykluwają się z jajek,
gdy tymczasem szczęśliwa kwoka przykrywa skrzydłami swoją rodzinkę, posąg Maja
z przycementowanymi piersiami, które uczniowie murarscy odrysowali z „Playboya”…
Dziś spostrzegłam po raz pierwszy, że piaskowcowy posąg Czerwca jedną ręką opiera się
o wbity w ziemię rydel, podczas gdy druga ręka głaska wysokie drzewko z dojrzewającymi
cytrynami, które koroną dotyka piaskowcowych nagich piersi, przypominających do złudzenia te
cytryny, młodzi oficerowie wystrzelili też posągowi oko, przestrzelili również kilka cytryn,
jednakże mnie się wydawało, że posąg młodej ślicznotki jest dzięki tym ranom piękniejszy, tak jak
posągi antyczne, które wyłowili rybacy z morza — bez rąk…
Tak, teraz to spostrzegłam, że tak małe piersi musiały mieć wszystkie posągi, niemal
chłopięce piersi, jedyną nie zranioną rzeźbą jest posąg Lutego, tańczący posąg w oblepiającej ciało
szacie, w mokrej draperii, tańczący posąg Karnawału, niosący koszyk bułeczek i słodyczy,
dotykający kolanem beczki z winem i pucharami, otoczony rożnami, na które wbito kurczęta
i kaczki; ja też podczas karnawału częstowałam tym samym swoich gości w browarze, młoda
kobieta pełna tanecznego rytmu, kobieta o małych piersiach, do których nikt nie strzelał
z wojskowego pistoletu…
Zauważyłam, że posągi miesięcy, które symbolizowali piaskowcowi mężczyźni, pozostały
nietknięte: nikt do nich nie strzelał, oficerów pociągały jedynie piękne kobiety i tak chyba powinno
być… I po raz pierwszy ten hrabiowski pałac ukazał mi się wraz ze swoimi posągami w całości,
dwa szeregi miesięcy, a potem już tylko siedzące naprzeciwko siebie dwa sfinksy, wbijające pazury
w piaskowcowy cokół i strzegące alei, potem już tylko dwie lwice z piaskowca, łagodne jak
domowe psy—stróże, a potem schody do pałacu, po lewej stronie boski Amor podający lustro,
w którym odbija się księżyc i gwiazda, po prawej stronie taki sam aniołek, pokazujący w owalnej
misie słońce ze szprychami promieni, dalej zaś — na ostatnim stopniu — dwa posągi: na lewo
niewiasta w fałdzistej szacie (po raz pierwszy zauważyłam, że posąg ten śmieje się szerokim
uśmiechem zakochanej kobiety), u której nóg stoi Amor z kołczanem pełnym strzał i jedną ręką
unosi spódnicę, a drugą pokazuje brzuch posągu, aniołek ten obraca się ku mnie i w jego uśmiechu
jest coś obscenicznego, bo chyba każdy amorek wie, że miłość to coś najwyższego…
A naprzeciwko tego posągu stoi niemal nagi mężczyzna, jedną ręką opiera się o łuk, drugą zaś za
plecami wyjmuje z kołczanu strzałę, tak, tak właśnie powinno być — mężczyzna jest młody
dopóty, dopóki potrafi ranić kobiety swoimi strzałami…
Stałam oczarowana odkryciem, że rozwiązałam tajemnicę wszystkich posągów tworzących
całość… po lewej stronie posąg Wiosny, będący jakby ucieleśnieniem miłości, róża na czole, róże
we włosach, róże wokół łona i piersi, wokół bioder, róże tak umieszczone, aby jeszcze bardziej
podkreślić nagość pięknego wiosennego ciała… a obok posąg Lata, we włosach nagiej kobiety
pszeniczne kłosy, przy udzie snop pszenicy, w palcach kłosy, w drugiej ręce — sierp, którym żnie
kłosy z łanu pszenicy, same kłosy nieśmiertelnej pszenicy będącej symbolem nieskończoności,
która nieustannie pokrzepia teraźniejszość… a po drugiej strome balustrady posągi dwóch
mężczyzn: Jesień, na tle nieba mężczyzna trzymający ogromną piaskowcową kiść winogron, drugą
ręką miażdży tę kiść, sok z niej kapie na muszlę, która jest ze szkła, Amor zaś, boski aniołek
z piaskowca, potężnymi łykami popija sok… a potem ostatni posąg starca, Zimy, która zamykała
cykl natury i człowieka, posąg przypominający to wszystko, czym byłam otoczona w domu
starców, w dawnym pałacu hrabiowskim, gdzie ujrzałam dziś wszystkie piaskowcowe fazy, przez
które przeszłam ja i ci wszyscy pozostali, aby odczuć żal, że kiedy byłam młoda, zapomniałam
o miłości, która przeciekła mi między palcami, nim się spostrzegłam, kiedy…
Ale — czymże jest życie?
Na pierwszym piętrze domu starców znajduje się oddział dla niechodzących. Wyjęłam
z szafki w swoim pokoiku przezroczystą i sfatygowaną torebkę z napisem: Alojzy Szisler,
kapelusznik i czapkarz, i ruszyłam korytarzem, gdzie w oknach opadały z żardinier płatki kwiatów,
petunii i asparagusów, ze skrzynek na konsolach opadała orkiestra smyczkowa, rozwijając cichutkie
włosie i kolorowe kaligraficzne inicjały, zupełnie takie same, jakimi w księgach browarnianych
Franci ozdabiał początkowe litery imion i nazwisk resturatorów, którzy zamawiali u nas piwo.
Obok mnie zaszeleściła długa czarna spódnica i już stała przede mną siostrzyczka, patrzyła na mnie
i promieniała szczęściem, w nos wrzynała się jej oprawka złotych okularów. Powiedziała mi:
— Staruszek już wkrótce przejdzie na drugą stronę rzeczy i ludzi, dobrze, że pani przyszła,
a jeśli ma jeszcze jakichś’ krewnych, niech i oni przyjdą się z nim pożegnać…
Otworzyła drzwi i ze słonecznego korytarza weszłam na oddział dla niechodzących.
Panował tu głęboki cień, okna pokoju wychodziły na północ, ale przed oknami słońce rzucało blask
na korony wyniosłych drzew, które rozpościerały je w świetle aż do wysokości drugiego piętra.
Jakby reflektory oświetlały te drzewa od spodu, tak promiennie okna wypełnione były bez reszty
oświetlonym listowiem. Były to osiki o gładkich gałęziach i liście ich drżały, wydając taki szum,
jakby tam, na dworze, znajdowała się kaskada albo głośny wysoki wodotrysk.
Kiedy oswoiłam się z cieniem, zobaczyłam Francina: siedział na krześle u wezgłowia łóżka,
w którym leżał stryjaszek Pepi, Pepi był niewiarogodnie malutki, ramię miał podłożone pod głowę
i spoglądał w sufit, a ja widziałam, jak w tych oczach zatrzymuje się albo już zatrzymał się czas.
Siostrzyczka pochyliła się, wzięła stryjaszka jak dziecko pod ramiona, stryjaszek był leciutki,
uniosła go, tak jak dziewczynka wyjmuje do zabawy lalkę z dziecięcego wózka.
— Ma pan gości, dziadku — powiedziała i odkryła stryjaszkowi nogi, a nogi te były białe,
jakby już od wielu tygodni leżały w wapiennych wodach. Franci wzruszył ramionami i wpatrywał
się tępo w swojego brata, spostrzegłam, że stryjaszek Pepi ma pod sobą pieluszki jak małe dzieci.
Siostrzyczka rozwinęła te pieluszki i oznajmiła radośnie:
— To doskonale, jeszcze się pan nie posiusiał, dziaduniu? Nie chce pan na gramofon?
Ale stryjaszek Pepi nic nie powiedział, był zupełnie bezwładny, nadal wpatrywał się w sufit
i oczy miał tak niebieskie jak wyblakły, spłowiały kwiat fioletowego bzu, jak dwie zmarznięte
niezabudki. Siostrzyczka przyciągnęła gramofon, takie krzesło, odsunęła wierzchnią pokrywę
i posadziła stryjaszka na tym stołku z nocnikiem u dołu, Pepi jednak nie mógł utrzymać równowagi,
a więc Franci go podtrzymywał. I tak Pepi siedział, nogi jego były teraz sine, palce i stopy
doszczętnie wyhigowane, łuszczyła się z nich biała twarda skóra. Siedział tak nagi, przykryty
jedynie ręcznikiem, siedział niczym posąg Chrystusa cierniem ukoronowanego. Kompletnie
oszołomiona oczekiwaniem chwili, kiedy stryjaszkowi opróżnią się kiszki i rozlegnie się ten
nieprzyjemny odgłos, kompletnie oszołomiona otworzyłam torebkę i wyjęłam białą marynarską
czapkę, którą stryjaszek Pepi nosił przez dwadzieścia pięć lat, odwiedzając piękne panienki
w barach, tę czapkę, którą mu uszył sam pan Szisler, posługując się fotografią Hansa Albersa: taką
czapkę nosił, występując w filmie La Paloma. Podsunęłam ją stryjaszkowi pod oczy, on jednakże
patrzył przez nią, nie interesowała go już nawet ta marynarska czapka, która zawsze wskrzeszała
stryjaszka i wprawiała w zachwyt, którą kilkakrotnie przez ten czas gubił czy też kradły mu ją
panienki, ale za każdym razem pan Szisler robił mu taką samą, teraz jednakże był to już koniec, bo
stryjaszek nawet się do tej czapki nie uśmiechnął, nic mu nie przypomniała albo też przypomniała,
ale on już znajdował się gdzie indziej, tak jak zresztą działo się w ostatnich latach. Włożyłam mu tę
czapkę na głowę, ale spadła mu aż na uszy, tak bardzo wychudł, głowa zmniejszyła mu się pewnie
o kilka numerów.
Siostrzyczka stała obok, trzymając w ręku papier toaletowy.
— Nic nam ostatnio nie je staruszek! — powiedziała.
Wstałam, udając zainteresowanie ostro oświetlonymi drzewami w oknach, drzewami, na
których szaleńczo trzepotały liście, jakby od dołu dmuchała na nie wialnia.
Tam, we wnęce dawnego pałacu, stało łóżko, na którym wpółsiedział mężczyzna, na nosie
miał okulary w srebrnej oprawce, a w palcach trzymał szydełko i szybkimi ruchami robił duży
obrus na duży stół, miał nawiniętą na palec nić i szydełkował wytrwale, pod jego palcami narastały
powoli gałązki i liście, patrzył przez chwile przez okno na trzepotliwą naturę, jakby oświetloną
jedynie dla tego człowieka, czerpał wzór i znów, i znowu szydełkował to, co tam widział, obrus był
już tak duży, że przykrywał całe łóżko i przelewał się przez krawędź łóżka na podłogę, nad nim na
haku wisiał drążek, aby chory mógł się podnieść, bo jego nogi leżały pod tym obrusem zupełnie
bezwładne, jednakże jego ręce robiły żwawo szydełkiem, tak jak te stare kobiety, które przez całe
życie robiły na drutach albo szydełkowały brukselskie koronki.
Kiedy się odwróciłam, rozległ się ten odgłos opróżnianych wnętrzności, siostrzyczka
uśmiechała się, a wokół jej białego wykrochmalonego kornetu błyszczała aureola.
Obok stryjcia leżał na łóżku człowiek, który zamiast palców u obu rąk miał kikuty, na
stoliku stała w miseczce herbata, a na talerzyku pokrojone kawałki chleba, opierał się na przemian
na tych kikutach i tak jak przetrącony psiak pochylał się i wprost ustami jadł łapczywie chleb,
kawałek po kawałku, a wychyliwszy się jeszcze bardziej z łóżka, chłeptał letnią herbatę.
Ktoś mnie dotknął i stanął przede mną staruszek, który popiskiwał płaczliwym głosem:
— Ach, to straszne, proszę pani, mam dziewięćdziesiąt sześć lat i nie umieram, to
nieszczęście, mam dobre serce i płuca, a więc jestem niemal nieśmiertelny, to ci dopiero heca, nie
sądzi pani?…
Przytaknęłam zupełnie oszołomiona i znów objęłam wzrokiem mężczyznę, który przez tę
chwilę wzbogacił koronkę o jeszcze jeden liść, teraz spostrzegłam, że wśród gałązek siedzi
w listowiu ptaszek, a mężczyzna nadal spoglądał przez okno i nadal pilnie pracował, robiąc swój
obrus, aby uchwycić na nim to, co widział na dworze, jakby grał na cytrze albo gitarze, spojrzawszy
przedtem w nuty huczącego i dudniącego listowia.
— No i już po wszystkim! — powiedziała siostrzyczka. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak
siostrzyczka wynosi nocnik, stryjkowi spadła ta marynarska czapka, Franci podniósł ją i oczyścił
łokciem, i sam ją sobie włożył na głowę, podtrzymywał swojego brata, a siostrzyczka, która
tymczasem zdążyła wrócić, uniosła leciutko stryjcia i przytrzymała go, a gdy Franci odwinął koc,
położyła go do łóżka, starannie podłożywszy pieluszki.
Staliśmy przez chwilę u wezgłowia stryjaszka w cieniu, na dworze jak szalone błyszczało
listowie pociągnięte blaskiem gwałtownego słońca, w niszy poruszało się szydełko jak ptak
schwytany za skrzydła.
Stryjaszek znów podłożył ramię pod głowę, wpatrywał się uparcie w sufit, nie mrugał
powiekami, tylko patrzył i patrzył.
Siostrzyczka delikatnie zdjęła Francinowi z głowy marynarską czapkę, podała mu ją, skinęła
głową i uśmiechnęła się.
— Tu nie — powiedziała. — Dopiero na dworze. Podeszła do okna, wyciągnęła rękę, jej
ogromna postać rysowała się w szybach, przekręciła klamkę i otworzyła okno na oścież, i na
oddział dla niechodzących wpłynął teraz monotonny dźwięk wysokich osik, listowie wydawało taki
huk jak silniki samolotowe.
Franci pochylił się nad bratem.
— O czym myślisz, Józku? — spytał. Siostrzyczka podeszła do łóżka i spoglądała na sine
wargi stryjaszka, które wyszeptały:
— I co bendzie z tom miłościom?
Dźwięk listowia nasilił się, miotało się w otwartym oknie jak oszalały rój pszczół…
— Co takiego? — spytał ponownie Franci, przykładając ucho do ust stryjaszka, które
szepnęły:
— I co bendzie z tom miłościom?
Franci powtórzył mi to i spojrzał na mnie przestraszony…
— I co bendzie z tom miłościom?…
Siostrzyczka pochyliła się, dotknęła delikatnie rękawa Francina i skinęła słodko głową,
Franci zrozumiał i podniósł się, odchodził tyłem od łóżka, wycofałam się i ja, siostrzyczka
otworzyła drzwi i wyszliśmy tyłem na korytarz. Tu Franci włożył tę marynarską czapkę, a ja przez
zamykające się drzwi zobaczyłam, jak mężczyzna w niszy okna przestał szydełkować i patrzył na
mnie, widziałam tylko błyszczące oprawki jego srebrnych okularów i srebrzyste szydełko w jego
palcach.
Na korytarzu orkiestra smyczkowa cichutko snuła Skarby ‘ świata całego, z parteru
dochodził zapach skwaśniałego sosu i rozlanej zupy, brzęk łyżek i nakryć, a kobiecy głos młodej
kucharki śpiewał z ogromnym uczuciem:
Wiosła za krótkie, za mała łódka, powróćmy, miła, znów do ogródka!…
Minęliśmy bramę domu starców, jako portier miał tu dyżur pan Berka. Franci zasalutował
mu i starzec wybiegł za nami, kłaniał się nam w pas, nie mógł się nadziwić, jak piękna jest ta
marynarska czapka, obmacywał ją i błagał, żeby mu ją Franci dał, obiecywał mu za tę czapkę całą
stówę, Franci wsunął mu w rękę pięć koron, mówiąc:
— Tu ma pan na piwo!
Szliśmy tak na chybił trafił, w zadumie, ja myślałam i wspominałam tę chwilę, kiedy doktor
Gruntorad oświadczył, że stryjaszek Pepi naprawdę przestanie chodzić, że jedynie ruch może go
ocalić… Franci codziennie przygotowywał na dziedzińcu pustą dętkę i prowadził stryjaszka na
dziedziniec, przykręcał wężyk dużej pompki do wentyla, a stryjaszkowi dawał rączkę tej pompki
i stryjaszek przytrzymując butami dół pompki pompował, pompował przez całe przedpołudnie,
podnosił się i prostował jak pajac, taka zabawka, którą dzieci pociągają za sznurek, a jej nogi i ręce
zginają się i prostują, a to dlatego, że stryjaszek Pepi miał płuca jak miechy, bo nigdy nie palił,
a jeśli nawet tak, to jedynie cygaro, jakie mu ofiarowały piękne panienki w barach, cygaro, po
którym stryjaszek zawsze czuł się niedobrze, natomiast panienkom dobrze było i wesoło, kiedy
mogły stryjaszka Pepi leczyć w swoim łóżku. Tak więc Pepi przez całe przedpołudnie pompował,
co chwila przybiegał Franci z młotkiem i obmacywał ogromną dętkę od ciężarówki, i stukał w nią,
chwalił brata i prowadził go na obiad, aby po południu stryjaszek Pepi równie długo i wytrwale
pompował tę drugą dętkę, aby miał ruch, niby przeciwko sklerozie, a wieczorem, podczas gdy Pepi
pił mleko i przegryzał chlebem, Franci smarował sobie pajdę na palec grubo smalcem i wyszedłszy
na dziedziniec wykręcał wentyl, i z obu dętek wypuszczał z wolna powietrze, aby nazajutrz rano
stryjaszek zaczął od nowa — jak Syzyf z głazem.
Kiedy Franci spuszczał powietrze z tych dętek, zawsze odnosiłam wrażenie, że dźwięk
wydobywający się z dętki podobny jest do ludzkiego oddechu, który tak długo wychodzi
z człowieka, aż człowiek umrze, że każde życie i wszystko, co żywe, właśnie w ten niedorzeczny
sposób przypomina to, co Franci robi codziennie z dętkami: stryjaszek pompuje je, a Franci
wieczorem wypuszcza z nich powietrze, aby wszystko zaczęło się znów od początku. Zatykałam
sobie uszy, słysząc ten długi i wytrwały, a potem słabnący dźwięk uchodzącego z dętki powietrza,
prosiłam Francina, żeby z tym skończył, że codziennie przeżywam swoją śmierć. Wobec tego
Franci wpadł na lepszy pomysł. Rano prowadził stryjaszka Pepi do pompy i wielkiej beczki,
browarnianej „dubeltówki”, i Pepi pompował wodę do podlewania, pompował, a kiedy mu się
wydawało, że zbliża się już południe, to sięgał ręką i dotykał beczki, a w niej wody — i bądź
pompował dalej, bądź jeśli woda sięgała po brzegi, siadał na stopniu i nasłuchiwał samego siebie.
A podczas gdy stryjaszek Pepi jadł obiad, Franci podlewał ogród, zawsze podlewał tak, żeby
beczkę opróżnić do końca, aby po południu Pepi znów pompował tak długo, aż ją wypełni po
brzegi. I Franci wieczorem podlewał ogród dopóty, dopóki beczki nie opróżnił. Kiedy padał deszcz,
Franci wywiercił otwór nad samym dnem i zatkał go kołkiem, tak więc gdy stryjaszek znów coś
napompował, Franci wybijał kotek i woda wyciekała. Pod koniec już nawet nie wkładał tam tego
kołka, stryjaszek pompował i woda od razu ciekła rowem do ogrodu, stryjaszek Pepi pomyślawszy,
że beczka powinna już być pełna, wyciągał rękę, dotykał krawędzi beczki, pochylał się, ale wody
nigdy się nie domacał, mimo to jednak pompował dalej, nadal słuchał jak woda z pluskiem spływa
do beczki, nasłuchiwał melodyjnego skrzypienia i łomotania pompy i czekał, aż dzwony zaczną
wydzwaniać południe albo wieczór, kiedy z głośników na rogach ulic rozlegną się wieczorne
wiadomości.
A wieczorem stryjaszek siadywał bez ruchu w kuchni przy kredensie, za nim siadywał stary
kot Celestyn, który odnalazł nas w nowym domu, był już — podobnie jak stryjaszek Pepi —
porządnie nadgryziony przez czas, bez zębów, twarze ich zupełnie się upodobniły, stryjaszek Pepi
obracał się czasami, a kiedy namacał koci łeb, głaskał go, kot przywierał do jego dłoni i tak obaj
staruszkowie dotykali się, stryjaszek Pepi mówił z zadowoleniem:
— Jesteś’ tu?
A Celestyn miauczał i mruczał cicho, siedział niemal stryjaszkowi na ramieniu, siedział tak
blisko na kredensie, że stryjcia dotykał, a stryjaszek wiedział o tym — i Celestyn także — że
dopóki będą jeden drugiego dotykać, dopóty będą w zgodzie ze światem. Co wieczór czekali na
siebie, stryjaszek Pepi i Celestyn, a kiedy już sobie porozmawiali, Celestyn siadał za stryjciem,
kładł mu łapkę na ramieniu, stryjcio siedział na krześle koło kredensu, na którym siedział kot,
siedział jak król, tak się tych dwóch rozumiało, tak dotykali jeden drugiego aż do chwili, kiedy pora
była iść spać…
Pewnego dnia zdarzyło się, że stryjcio, kiedy Franci rozlewał wodę, którą Pepi
napompował, aby od rana stryjaszek mógł znowu pompować, stryjcio usiadł, sięgnął za siebie, ale
kociego łba tam nie znalazł. Potem już tylko siedział i pytał kilkakrotnie:
— Jesteś tam?
Ale kot nie odezwał się, nie odezwał się też nazajutrz ani za tydzień, l przez cały ten czas
stryjaszek Pepi każdego wieczoru siadał na krześle, sięgał za siebie i pytał:
— Jesteś tam?
Jednakże Celestyn nie przyszedł, bo koty nie umierają w domu, ale gdzieś na strychu, za
belką, jak stare słonie. I stryjaszek Pepi nigdy już nie usiadł na krześle koło kredensu, stał tylko,
opierając się dłonią o to miejsce, gdzie siadywał Celestyn, po czym szedł spać, aby rano
napompować znów beczkę wody, która mu wyciekała, tak jak przedtem pompował dwie
niedorzeczne dętki, aby Franci spuścił mu z nich wieczorem powietrze tylko dlatego, żeby był
dłużej na świecie, chociaż to jego życie nie miało już sensu, tak jak cały ten czas, który zatrzymał
się na wieży kościelnej, kiedy zegar utracił wskazówki i przestał chodzić, bo w miasteczku trwał
już czas innych ludzi, czas pełen zapału i nowych wysiłków, kiedy to my znaczy więcej niż mój,
czas wyzwalającej nadziei i nowych prawd, czas życia wołającego, żeby nigdy już nie było wojen,
czas, który niemiłosiernie znosił niewolenie rzeczami i majątkiem, czas nowego pokolenia, któremu
guzik zależało na tym, że zatrzymał się czas targów końskich i czas jarmarków,
i przedświątecznych odpustów, że zniknął czas przedpołudniowych spacerów i cowieczornych
promenad, że partie polityczne nie urządzały już wycieczek do lasków, wycieczek połączonych
z tombolami i aresztami, i strzelnicami, odszedł czas balów maskowych i uroczystych zabaw,
i wiejskich galopów na koniach, odeszły już maskarady i alegoryczne korowody, i zimowy pochód
Bachusa i Karnawału, odszedł czas towarzystw miłośników miasta i ich konkursów na
najpiękniejsze okno w miasteczku, nie bawiono się już w teatr, zniknęło pięć teatrów naszego
miasteczka, gdzie naprawdę zatrzymał się ten stary czas, odszedł czas akademii urządzanych przez
„Sokoła” i letnich występów na placu ćwiczeń, gdzie od czwartej po południu gimnastykowali się
uczniowie i uczennice, a potem młodzi członkowie i członkinie „Sokoła”, odszedł czas
wieczornych ćwiczeń mężczyzn i kobiet, nikt już w tym naszym miasteczku nie zlepił z powrotem
czasu, w którym wyżywały się orkiestra symfoniczna i towarzystwo śpiewacze, zniknęli nawet
emeryci chodzący gromadnie po parku miejskim na Wyspie, zniknął czas kochanków nad rzeką i w
zagajnikach na łąkach, zatrzymał się czas abiturienckich wieczorków tanecznych, w żadnej
gospodzie nie znalazł się już czas na gry hazardowe, w żadnej gospodzie nie ma już damskiej
obsługi, odszedł czas sławnych krupnioków i serdelków, które przynosili pomocnicy masarscy
o czwartej po południu z wędzarni do restauracji, gdzie zaciekli gracze w mariasza odkładali karty
i zamawiali sobie serdelka z bułeczką, odszedł czas śpiewania podczas prac stolarskich
i szuflowania jęczmienia w browarze, przez okno nie rozlegał się dźwięk żadnej katarynki,
wszystko to stare połączone ze starymi czasami przeciwnymi kierunkowi biegu wskazówek zegara
na wieży poszło spać, jakby tym starym czasom uwiązł w gardle zatruty kąsek, niby Śpiącej
Królewnie zatrute jabłko, i żaden książę nie przychodził i już nie przyjdzie, bo ta stara formacja, do
której należeliśmy ja, Franci i Pepi, jest już bardzo stara, tak stara, że dawno już straciła swoją
pierwotną płodność i odwagę, przemieniła się w nienasyconą ośmiornicę, a więc nic dziwnego, że
nadszedł czas i pora wielkich plakatów i wielkich zgromadzeń, na których groziło się i grozi pięścią
temu wszystkiemu, co stare.
Inaczej, mój drogi Francinie, nie mogło być, skoro chciały żyć jego ofiary.
Szliśmy tak uliczkami, w które zstępował zmierzch, podszedł do nas rozczochrany wyrostek
w dżinsowej kamizelce i kolorowej koszuli, wskazał tę marynarską czapkę, którą Franci miał na
głowie, i poprosił:
— Proszę pana, niech pan mi sprzeda tę piękną czapkę, dam panu za nią stówę…
Franci przytrzymał ją oburącz, jakby wiatr chciał mu ją zerwać, i pokręcił przecząco głową.
Wyrostek nie dawał za wygraną:
— Dam panu za nią dwieście, dwie stówy… Ale Franci powiedział:
— Ani za pięćset, ani za tysiąc.
Wyrostek wzruszył ramionami i odszedł.
Staliśmy na rynku, widziałam, że Franci nie życzył sobie nic innego, jak tylko pójść do
domu, do pałacu, do swojego pokoiku, że już czas, aby wysłuchał wiadomości z całego świata, tych
wiadomości, których słucha już od dwudziestu, trzydziestu lat… Właściwie to ja już nie znałam
Francina innego niż jako człowieka, który utrzymuje łączność z całym światem, to miasteczko nic
dla niego nie znaczy, podczas gdy ja zakochiwałam się coraz to bardziej i bardziej w wydarzeniach
miasteczka, w tym, czego tu już nie ma. Nie potrzebowałam już nawet, aby szli ze mną ci trzej
starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów, którzy mi tyle razy opowiadali to wszystko, co
zdarzyło się bardzo dawno, tylko się rozejrzałam i już widziałam tę niedzielę, wieczór trzynastego
grudnia tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku, w trzaskającym mrozie błyszczały okna „Pod
Czarnym Orłem”, róg rynku i ulicy Kościelnej, tu cech rzeźników obchodził uroczyście wybór
nowego starszego cechu… Mistrzowie–rzeźnicy przepijali do siebie nawzajem z pięknego
cechowego pucharu ze słowami:
— Niech ci Pan Bóg, ci Bóg, ci Bóg błogosławi!
Na pucharze znajdował się obrazek przedstawiający rzeźnika w białym fartuchu,
wymierzającego wołowi cios pałką w łeb, nieopodal zaś obrazek przedstawiający psa. Po
odtrąbieniu ósmej godziny wieczorem przyszedł do zebranych nocny stróż Sztolba, mistrz
garncarski spod Bobnickiej Bramy. Usiadł przy drzwiach i po obfitej kolacji i częstym wychylaniu
kufli piwa, kawy i ponczu twarz mu poczerwieniała. Po dłuższym czasie zdjął kożuch, był dobrze
wstawiony. Ale sumienie nie dawało mu spokoju, wyszedł więc na rynek. Powlókł się obok apteki
Wszeteczki, krupiarni Dominika Howatki, domu Jana Fleischmanna i minąwszy sklep Józefa
Seigerschmidta, znalazł się przed gospodą „U Klecańskich”. O tej porze wymieniano tu konie
pocztowe. Podszedł chwiejnie do dyliżansu, spostrzegł uchylone drzwiczki. W dyliżansie nie było
nikogo. Położył halabardę na ziemi i wlazł do środka. Zatrzasnął drzwiczki i wkrótce usnął na
miękkim siedzeniu. Nie obudził się nawet wówczas, kiedy wymienione konie szarpnęły i dyliżans
potoczył się do Pożegnania. Tu też nikt nie wsiadł, a wiec woźnica przypuszczając, że dyliżans jest
pusty, pojechał aż do Młodego Bolesławca. Tam stróż nocny, kiedy dyliżans zatrzymał się na
rynku, obudził się wreszcie i pospiesznie wyskoczył z powozu. Świadom zaniedbanego obowiązku,
zaczai trąbić. Nagle schwyciły go od tyłu ręce policjanta.
— Dlaczego trąbisz?
— Wykonuję swój obowiązek, jestem przecież stróżem nocnym miasteczka, gdzie
zatrzymał się czas…
Opowiadałam Francinowi, który uśmiechał się, opowiadałam mu tę historię, którą z dziesięć
razy powtarzał mi pan Korzonek, świadek i znawca dawnych czasów. Spostrzegłam jednak, że
Franci rozwiązuje w duchu wszystkie kryzysy polityczne w Europie i w Azji, w Afryce i w
Ameryce, nadal zastanawia się nad tym, dlaczego obce wojska wkroczyły do miłującego pokój
kraju, myśli o tym, że właśnie teraz dowiedziałby się z wiadomości dziennika o kolejnej zmianie
granic, o nowym zamachu na prezesa rady ministrów, o następnym posiedzeniu Światowej Rady
Pokoju, o kolejnej katastrofie tankowców przewożących ropę naftową, o nowym zagrożeniu
czystości wód morskich, zwierząt, ryb i ptaków morskich, o następnych przyjacielskich
spotkaniach, na których wymienia się nieustannie poglądy o sprawach, o jakich nikt nic istotnego
nie wie…
Wskazując narożny urząd powiatowy, mówiłam:
— W tym naszym miasteczku wychodził tygodnik: „Gazeta Obywatelska”, redagowany
przez pana Floriana. Pan redaktor Florian miał również niezrównane poczucie humoru. Kiedyś
wracał o późnej porze z hotelu „Na Książęcym”, zmierzając do swojego mieszkania przy ówczesnej
ulicy Bolesławickiej, i idąc jeszcze przez rynek usłyszał, jak ulicą Bolesławicką w kierunku rynku,
kroczy stróż nocny śpiewając, tak jak to wtedy było we zwyczaju…
Wybiła północna godzina, każdy Imię Boże wspomina! O, ty święty Florianie, nasz wielki
patronie i panie…
I wówczas pan Florian, właśnie tu, na rogu, tutaj, gdzie jest dziś urząd powiatowy, stanął
przed stróżem nocnym ze słowami:
— Oto jestem! Czego żądasz?
Stróż nocny wypuścił z rąk latarnię i halabardę i pan Florian musiał go zaprowadzić do
domu, bo stróż nocny nie mógł dojść do siebie z przerażenia…
Roześmiałam się, tak mnie ta historia rozbawiła, kiedy opowiadał mi ją znawca i świadek
dawnych czasów pan Karol Wyborny. Franci uśmiechał się również i podniósł rękę do czapki
udając, że wiatr chce mu ją zerwać, ale spojrzał przy tym na zegarek na przegubie ręki i zobaczył,
że spóźnił się na wiadomości z całego świata, przegląd wydarzeń politycznych, zadrżał na myśl:
a jakby tak zdarzyło się coś, jakieś spotkanie na szczycie wybitnych mężów stanu, którzy
wymieniliby nie tylko doświadczenia istotne dla obu stron, ale dla całego świata, a gdyby tak teraz
ogłoszony został pokój na całym świecie, właśnie teraz wstrzymane zostałyby wszelkie starcia,
wszelkie wojny i przedstawiciele wszystkich narodów i wszystkich ras i klas postanowiliby
urządzić międzynarodowe spotkanie, i już teraz delegacje znajdowały się w powietrzu, aby
samoloty zawiozły je w miejsce, jakie zostało wyznaczone?
O tym właśnie Franci marzył, niczego innego nie pragnął, dlatego wstawał w nocy i słuchał:
a jakby tak ludzie wreszcie zrozumieli, że bez pokoju nie da się już żyć, że inaczej już nie można…
I dlatego po każdych wiadomościach dziennika dziesięć razy w ciągu dnia nasłuchiwał z tą samą
wiarą, że kiedyś’ usłyszy, iż na świecie zapanuje wielki pokój…
Szliśmy przed siebie, wzięłam Francina pod rękę, na rogu ulicy Tyrsza nie zdołałam się
powstrzymać i wskazując ręką, powiedziałam:
— Tu w tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku przeniósł się z Łysej adwokat Wiktor
Tangl, rodowity Łysianin, ubierający się elegancko pan z jasnokasztanową krótką bródką,
z monoklem, w jasnych dyplomatycznych kamaszach, który wyróżniał się wyraźnie na tle
mieszkańców naszego miasteczka. Nawet w zimie kąpał się w Łabie, w wyrąbanej w lodzie
przerębli. Nie można zaprzeczyć, że ta właśnie ekscentryczność stała się jedną z przyczyn jego
przedwczesnego zgonu… — mówiłam, po czym dodałam: — Ten dom należał do Zedrycha—
Narożnego, jak opowiadał mi stary świadek i znawca dawnych czasów, pan Otokar Rykr…
Jednakże Franci potrząsnął głową i powiedział:
— Ja wiem…
I tak weszliśmy na most, tam w wieczornym półmroku błyszczał beżowy browar. Franci
pochylił się nad poręczą i patrzyliśmy, jak cicho płynie woda. I Franci uniósł w górę marynarską
czapkę, sławną czapkę stryjaszka Pepi, która przez dwadzieścia pięć lat płynęła z browaru do
miasteczka i tam znikała w restauracjach i gospodach z damską obsługą, tę czapkę marynarską,
która symbolizowała stare złote czasy jak otok na tej czapce, otok ze złotego sznura. I Franci
trzymał tę czapkę, a później, kiedy z dołu uniósł się znad rzeki lekki powiew, opuścił tylko tę
czapkę, wietrzyk uniósł ją i czapka, taka, jaką nosił Hans Albers w La Palarnie, szybowała, unosiła
się przez chwilę nad ciemną, miodowozłotą płynącą wodą, po czym osiadła na tafli i nurt niósł ją
gdzieś’ w stronę Hamburga, skąd pochodził Hans Albers i gdzie rozgrywała się akcja La Palomy,
filmu, w którym stryjaszek Pepi tak lubił widzieć siebie…
Kiedy wracaliśmy do domu starców, nadeszła właśnie pora zamykania sklepów, rynek
i ulice pełne były ludzi, nie poznawałam niemal nikogo. Sklepy, które miały kiedyś’ imiona
i nazwiska, zmieniły się w „Mięso i wędliny”, dom towarowy „Społem”, hotel i „Chleb
i pieczywo”, „Wyroby cukiernicze” i „Motozbyt”…
Uśmiechnęłam się i poczułam szczęśliwa, że byłam przy tym, że na własne oczy widziałam,
jak czas się odmienił, jak odeszli niemal wszyscy starzy ludzie i jak nastąpiła zmiana warty
młodych kobiet i młodych mężczyzn, wszystko było na odwrót niż dawniej. Niemal nikt z tych
przepływających ludzi nie nosił krawatu, wszyscy mieli fryzury zupełnie inne niż ja i Franci,
spodnie, jakie miały na sobie kobiety i dziewczyny, były wyzywające, podkreślały kształty, tak
jakby te młode kobiety wyszły z wody, spostrzegłam, że nawet nieletnie dziewczątka umiały już
nosić dżinsy jak dorośli, gdziekolwiek spojrzałam, widziałam wszędzie tylko młode kobiety we
wrzynających się portkach, ale co robić?
Zauważyłam, że nie można się było niemal domyślić, jaką kto pozycję społeczną zajmuje
w miasteczku, gdzie zatrzymał się czas, w dawnych czasach od razu rzucało się w oczy, kto jest
doktorem i kto inżynierem, kto jest kupcem i kto robotnikiem, kto jest profesorem i kto
nauczycielem szkoły muzycznej, teraz to właściwie cieszę się, że jest tak, jak jest, jak to widzę,
ludzie zlali się w kilka typów, nie potrafiłam sobie wyobrazić, odgadnąć, kim jest każdy z tych
mężczyzn i czym się zajmuje. Mieli na sobie dżinsy, skórzane marynarki, rozpięte pod szyją
wojskowe koszule, fryzurami przypominali bardziej poetów, takie długie włosy nosili w dawnych
czasach jedynie ludzie wyjątkowi, którzy grali na skrzypcach, albo malarze, dwaj pisarze, znani mi
z fotografii, Jack London albo Yrchlicky.
Szliśmy przez miasteczko, widziałam, że jest to pora, kiedy rynek i ulice pełne są ludzi, ale
za godzinę, kiedy autobusy się rozjadą i nadejdzie pora kolacji, potem zaś telewizji, w miasteczku
nie ujrzysz ni żywego ducha, ktoś tylko przejdzie spiesznie, kilku spóźnialskich, kilkudziesięciu
szczęśliwych ludzi, którzy idą do gospody. Ja wiem, wówczas, kiedy byłam młoda, wówczas przez
rynek, ulicami i aleją sunęli obywatele ot, tak sobie, spacerowali, młodzi płynęli w górę i w dół
promenady, ale cóż mnie teraz do tego? Jestem gdzie indziej i jestem inna, i inne są czasy, które też
mają swoje zalety, gdy tak szłam obok Francina, który przerażony był tymi nowymi ludźmi, nie
odzywałam się i w końcu cieszyłam się, że te dawne czasy odeszły, że wraz z nimi odeszła też
miejska biedota, bose dzieci, odeszli też obłąkani, którzy snuli się po rynku i miasteczku, stara
Laszmanka i Józio Paclik, Laszmanka, która sypiała nieopodal sądu, nawet kiedy śnieg padał,
skulona we wnęce, ciągle wydawało się jej, że jest hrabiną i ma miliony, odeszli wszyscy bogaci
ludzie, którzy tak bardzo różnili się od całej reszty. Ja sama zresztą do nich należałam, zawsze
miałam suknie, jakich nikt w miasteczku nie miał, odszedł czas młodych mężczyzn, którzy nosili
zamszowe marynarki i piękne krawaty i dziurkowane półbuty z firmy „Kabele” w Pradze, którzy
umieli nosić parasol, było ich dziesięciu, piętnastu, w lecie na rynku chełpili się modnymi
koszulami od Williamsa, pulowerami. Było w miasteczku przyjęte, że na Niedzielę
Zmartwychwstania Pańskiego, każdy ojciec musiał kupić dzieciom coś nowego, ubranko, sukienkę,
choćby tylko szalik, ale coś nowego, aby zmartwychwstało szczęście, ja wiem, rynek i promenada
pełne były tych szczęśliwych dziewcząt i kobiet, i wyrostków, i młodych mężczyzn, ale tam gdzieś
na peryferiach miasteczka, tam było zupełnie inaczej. Dzisiaj widziałam, ja zresztą widziałam to
zawsze, ale po raz pierwszy przyjrzałam się uważnie, a nawet mogłam to nagle porównać,
widziałam teraz, że niemal każdy ma to, co mu się podoba, zniknęły różnice między miejskimi
a wiejskimi dziewczynami i chłopcami, te dziewczęta, które wsiadały do autobusów i rozjeżdżały
się na wszystkie strony z miasteczka do okolicznych wiosek, ubrane były z większym smakiem niż
dziewczęta z miasta i wszystkie zachowywały się inaczej, niż ja byłam do tego przyzwyczajona,
z prostą i oczywistą pewnością siebie i przekonaniem, że świat do nich należy, a przecież i ja tak
bardzo tego pragnęłam.
Często wspominałam swoje służące, jakaż to różnica, ale przede wszystkim spostrzegłam,
że dzieci ciągle zajadają się lodami i plasterkami kiełbasy, podczas gdy w dawnych złotych czasach
przysmakiem była kajzerka, ja wiem, tego nie można porównywać: kajzerka dziś i wówczas, ja
wiem, nie da się porównać: parówki wówczas i dziś, ale dzisiaj ma je każdy, a wówczas było
inaczej, byli tacy, co na nie nie mieli, i wiem, że wiejskie kobiety, sprzedawszy na targu masło,
kupowały margarynę na użytek domowy, a dla dzieci kajzerki, ale te dzieci, które widziałam
dzisiaj, dzieciom jest teraz o wiele lepiej niż wówczas, dzieci dziś, wszystkie dzieci, mają sukienki
i dodatki zgodnie ze smakiem matki i krewnych, zauważyłam też, że dzieci nie płaczą dzisiaj tak
jak dawniej, że wobec tego — w tym miasteczku nie zatrzymał się czas tych ludzi, których
widziałam na rynku i na ulicach, chodzących tam i z powrotem, wsiadających do autobusów, że ich
czasem jest ten, który jest, że zatrzymał się tylko ten czas, w którym żyłam ja i moi przyjaciele,
i znajomi, lecz oni odeszli już na Wielką Promenadę…
Gdzie jest dostojny poeta Jan z Wojkowicz, ten, który leczył młode dziewczyny dotykiem
rąk? Gdzież jest muzyczny proboszcz ewangelicki pan Juren, który tak potrafił pocieszać wdowy
i sieroty nad trumną, że odchodziły z uśmiechem? Gdzież jest tłusty przodownik policji Prochazka,
który nieustannie musiał uważać, żeby nie potknąć się o własną szablę? Gdzież jest ogrodnik
i znakomity tancerz Wicek Teklów, który przy piwie w hotelu „Na Książęcym” zdrzemnął się na
wieczne czasy? I gdzież jest uprzejmy rzeźnik, pan Wojewoda, dawny zapaśnik? Arcykapłan
alcistów pan Rajman? Zakrystian pan Podhora, który tak niebezpiecznie lubił ministrantów? Gdzie
się podział mistyczny szewc, mistrz Gomóła? Tak dumny ze swojego munduru Tolek Staniek,
gaszący pragnienie i drobne pożary? I gdzież doszedł ze swoją siostrą pan Pychlik, który z zawrotną
szybkością wyprzedzał wszystkich przechodniów w okolicy? W jakim niebie znalazł się Józefek
Jorów, ten, który podrzynał gardła cielętom, żywiąc przekonanie, że wykonuje miłą Bogu pracę?
Przez jaki komin krematoryjny wyleciał duch obłąkanego od nadmiaru wiedzy Oskara Rohra?
Gdzie wyjmuje zegarek i porównuje swój czas z radiem maszynista pan Brabec? Gdzież zniknął
rozczochrany inspektor generalny szpitala pan Stefan Muszak?
Czyż jest jeszcze na świecie, a jeśli jest, co maluje mój wielki tancerz i piękniś, malarz
Hanusz Bohman? Ten, który jako właściciel zakładu pogrzebowego przez czterdzieści lat
prowadzał kondukty pogrzebowe. I co ze mną, tą, którą nazywano Anusią Sedlaczkówną?
Ja wiem, bo także już jestem znawczynią i świadkiem dawnych czasów…
Dokąd poszli młynarczykowie, gdzie są gromadki bezrobotnych, którzy stali na mrozie
czekając, by ich Franci wziął do pracy „przy lodzie”, kazał im wyrąbywać lód na rzece i stawie,
ładować na fury tafle lodu?
Kiedy tak wracaliśmy przez miasteczko do domu starców, widziałam, że Franci jak zawsze
z przyjemnością obrzucał wzrokiem młode kobiety, dziewczyny, których nikt nie mógł pozbawić
wdzięku młodości, nimfy, które w dżinsach przypominały morskie syreny… Jednakże Franci tak
jak ja żył nieustannie gdzieś w przeszłości miasteczka, żył wspomnieniami owych czasów, kiedy
był młodszy, kiedy był kierownikiem browaru i decydował o tym, jaki kupić jęczmień na słód,
decydował o tym, od jakiej firmy kupi się worki chmielu, decydował o tym, jak zwiększyć roczną
produkcję piwa i jakiego człowieka przyjąć na kierownika nowej restauracji, gdzie później był jego
doradcą w sprawach zeznań podatkowych, toteż ceniono go i szanowano, i nigdy się nie
spodziewał, że właśnie dlatego nowe kierownictwo zarzuci mu, iż był naganiaczem panów,
właścicieli browaru stanowiącego spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością.
Kiedy stanęliśmy pod bramą, panował już mrok, w portierni siedział pomylony pan Berka
i oglądał program telewizyjny; co jakiś czas ten pan Berka wyłączał dźwięk i podczas gdy toczyła
się akcja telewizyjnego programu, puszczał sobie głosy jazzowych piosenkarzy, treść tych piosenek
oczywiście nie pasowała absolutnie do tego, co działo się na ekranie, ale pan Berka cieszył się
i dziwił, że tak wspaniale udało mu się zmiksować głosy swoich taśm magnetofonowych
z obrazami telewizji.
Franci szedł w zadumie do swojego pokoju, aby słuchać wiadomości z całego świata, i nadal
ze smutkiem myślał o tym, że z dnia na dzień coraz bardziej odsuwa się ta jego wizja trwałego
pokoju na całym świecie, patrzyłam i dochodziłam do wniosku, że właściwie ten pomylony pan
Berka wcale pomylony nie był. W niedzielę, kiedy telewizja nadawała Libuszę, pan Berka, który
nie pełnił dyżuru w bramie, wyłączył nagle dźwięk, na telewizyjnym ekranie Libusza otoczona
przyjaciółkami, odziana w starosłowiański strój, czesała sobie włosy, pan Berka, kiedy przyjaciółki
mówiły do Libuszy, włączył swoją taśmę, chwilę trwało, nim taśma przekręciła się na tyle, ile
potrzebował, i w sali zabrzmiała przy akompaniamencie gitar piosenka śpiewana przez zespół
„Czarny bez”:
Do gazet dałam ogłoszenie, niech czyta, kto się chce ożenić…
Mam w biodrach tyle, ile w biuście..
W tę niedzielę wszyscy, którzy oglądali telewizyjną transmisję Libuszy, najpierw
przestraszyli się, potem jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej podobało im się to, co
wyprawiał pan Berka ze swoimi taśmami, podczas gdy dźwięk w telewizji był niemy…
Kiedy Chrudosz przedstawił Libuszy swoją skargę, pan Berka przekręcił taśmę i po chwili
zabrzmiał i towarzyszył ruchom Chrudosza śpiew Pawła Bobka:
Rock and rollowi oddałem wszystko, co miałem: najpiękniejsze lata, najpiękniejsze dni…
A w kilka minut później, kiedy Libusza na ekranie telewizyjnym sądziła braci, pan Berka
przekręcił taśmę i po chwili w sali pałacu rozległ się głos Wiery Szpinarowej, co oznajmił
wcześniej pan Berka.
Ach, ja kocham boogie–woogie, boogie–woogie tańczyć chcę, więc do boogie, boogie–
woogie, więc do boogie proście mnie!…
I renciści, którzy to oglądali, byli zupełnie wstrząśnięci tym nowym pięknem, widzieli już
Libuszę tyle razy, ale to dopiero była Libusza na ich gust…
Potem poselstwu, które wyruszyło do Przemysława, towarzyszył głos Waldemara
Matuszki:
Na zachód droga niebliska…
A Przemysław odpowiedział poselstwu piosenką, którą śpiewał Karol Zich:
Ja, krótko mówiąc, pecha mam głucho tu każdy krok już brzmi… i cień wciąż towarzyszy
mi…
A potem orkiestry taneczne łączyły i dopełniały bieg obrazów na ekranie telewizyjnym
w ten sposób: gdy Przemysław stał przed Libusza, pan Berka szybko przekręcił taśmę,
wyregulował, i kiedy Przemysław na ekranie unosił rękę, z taśmy śpiewał Milan Chladil:
… O, patrzę na twój welon biały, chciałaś’ go mieć, więc masz, niedawno wargi twe
szeptały, że mnie swą rękę dasz…
Libusza odpowiedziała mu piosenką, którą z uczuciem śpiewała Ewa Pilarowa:
Jeśli mnie pragniesz, jaka jestem, choć wiesz, że jestem tylko złuda, jeśli mnie pragniesz,
jaka jestem, miłość mą wzbudzić ci się uda…
A kiedy wzruszona Libusza podała na ekranie rękę Przemysławowi i patrzyła mu w oczy,
pan Berka szybciutko przekręcił taśmy i rozległ się duet, który zawsze lubiłam, dwa angielskie
smutne i piękne głosy, Bing Crosby i Grace Kelly śpiewali razem tę tęskną pieśń miłości:
Miłość w Nowym Jorku, w Paryżu, w Londynie jest zawsze taka sama…
Ale otwarły się drzwi i do sali wpadła siostra przełożona, i nacisnęła przycisk, i wyłączyła
obraz, uniosła ręce i zagrzmiała na pana Berkę:
— Nie może się pan ustatkować? Chce pan, żebyśmy musieli odesłać pana do domu?
Pan Berka, pokorny, zabrał swoje taśmy, a my wszyscy, którzyśmy widzieli tę Libuszę,
żałowaliśmy, a potem jeszcze długo spieraliśmy się, co by tak pan Berka zamiksowal, jaką piosenką
Libusza przepowiadałaby przyszłość? Wzruszyłam się, a wrażliwy pan Berka wyjął wtyczkę
z kontaktu, zapalił latarkę i zmieszany wybiegł, świecił mi w twarz:
— Czego pani chce? Czego sobie pani życzy?
— Panie Berka — powiedziałam — nie daje mi to spać, wówczas, kiedy pan udoskonalał
Libuszę swoimi taśmami…
— Jaką Libuszęl Co pani mówi? — Pan Berka przestraszył się.
— Mówię przecież, panie Berka, te Libuszę, którą telewizja transmitowała w niedziele,
kiedy to siostrzyczka wszystko panu popsuła, jakie taśmy pan przygotował?
Pan Berka ucieszył się.
— Tak, Libuszęl No to muszę kiedyś pani sam przedstawić… Mam teraz przygotowane
taśmy dla Przemysława; kiedy przyjeżdża do Libuszy, zaczyna jej śpiewać:
Hallo, Dolly, it’s so nice to have you back, where you belong…
Jak to śpiewa pan Armstrong…
To fajnie, żeś tu znów wróciła…
Halo? Gdzieżeś tak długo była?…
Zatoczyłam się, tak bardzo olśniła mnie nagle ta wiadomość, pan Berka skorzystał z tego
i szepnął mi:
— Jak będą Przemysław z Libuszą w telewizji, wyłączę dźwięk i puszczę na cały regulator
ten mój najulubieńszy przebój, jaki sobie nagrałem…
Save your kisses for me, kisses for me, baby by e, by e…
A do tego te dziewczęce głosiki: love you…
— Wie pani? Ja pójdę tam, ty pójdziesz tu… haha! I love you… — wołał i śpiewał
z zapałem pan Berka, a ścieżką wracał Franci, wiadomości dobiegły końca, szedł, jakby niósł
w wiaderku nie węgiel, ale swój własny pomnik, tak jak zawsze wiadomości okazały się dziś
jeszcze gorsze niż wczoraj, ciągle ten wieczny pokój się oddalał.
Pan Berka poświecił na Francina i obiegając go w kółko, wołał ze zgrozą:
— Na miłość boską, co pan zrobił z tą piękną czapką? Nie zapomniał pan jej gdzieś? Jezu
Chryste, jak bym ja chciał nosić tę sławną czapkę! Gdzieście ją, dobrzy ludzie, podzieli?
Kroczę wolno pałacową aleją, staruszki karmią ptaszki, sypią albo kruszą chleb i bułki do
karmników przypominających skrzynki radiofonii przewodowej, sikorki, wróble, zięby dziobią im
niemal z ręki, teraz stoję przed wielką tablicą ogłoszeń, na której rozsiane są setki pinezek
przytrzymujących programy kin w miasteczku, tu wisi stary nekrolog, tak, tutaj umieszczę nekrolog
stryjaszka Pepi, który umarł nad ranem. Te pinezki ze świeżymi wiadomościami są zupełnie nowe,
jednakże z pewnością na tej tablicy umieszcza się wiadomości już od z górą dziesięciu lat, są tu
więc setki pinezek zupełnie już zardzewiałych, ale każda przytrzymuje wciąż kawałek pożółkłego
papieru, bo nikt nie zawraca sobie tym głowy, żeby najpierw wyjąć pinezki, tylko każdy, kto
przychodzi tu z wiadomością w palcach, mocnym pociągnięciem zrywa ten plakacik, ten stary
nekrolog, i na jego miejscu albo tuż obok umieszcza to, co uważa za obywatelski obowiązek:
zwrócić uwagę na nowe programy, wykłady, zawiadomienia o zgonie…
Stoję tak i patrzę na tę tablicę, zastanawiając się, gdzie przyszpilić nekrolog stryjaszka, za
chwilę przyjedzie po niego karawan przedsiębiorstwa pogrzebowego z trumną, usiłuję oderwać
zardzewiałą od deszczów pinezkę, ale nie udaje mi się, skrawek papieru służy każdej pinezce jako
coś w rodzaju uszczelki, trzyma się mocno, tak jak wszystkie te pinezki z zeszłego roku, może
niektóre z nich mają już kilka lat, ale ciągle trzymają mocno, skrawek papieru jest zetlały, pożółkły,
niemal brunatny, widzę, że niektóre pinezki straciły ze starości główki, pozostały z nich tylko ostre
szpileczki, obmacałam tę tablicę i jakbym przesuwała ręką po wałku z ostrymi kolcami, wałku ze
starego obrazu Najświętszej Panny Marii, który wygrywał kiedyś nabożną pieśń, resztki pinezek,
które można czytać tak samo jak pismo dla niewidomych.
Tak, tak, jutro tu przybiję nekrolog…
W zadumie wróciłam na dziedziniec, po czym ścieżkami dotarłam do hrabiowskiej
pomarańczami, w której znajdowała się trupiarnia. Stryjaszek Pepi leżał wyciągnięty na wózku,
pochyłym dwukołowym wózku, ciągle zawinięty w prześcieradło, pod napiętym płótnem rysowała
się jego głowa i nogi, na brzuchu były mocno związane cztery rogi, a kiedy pochyliłam się ku temu
śmiertelnemu, co ze stryjaszka pozostało, nagle przyszło mi do głowy, żeby zapukać stryjciowi
w czoło, zrobiłam to i nasłuchiwałam. A potem usłyszałam za sobą kasłanie, zapukałam w czoło
trupa raz jeszcze i znów nasłuchiwałam długo.
— Proszę! — powiedziały za mną ludzkie głosy, a kiedy się odwróciłam, stali tam trzej
świadkowie i znawcy dawnych czasów, kłaniali mi się, byli uroczyści i promieniowali jakimś
wielkim szczęściem. Trzymali w palcach swoje notatniki, tak jak śpiewacy na chórze trzymają nuty,
pan Wacław Korzonek podał sobie palcem takt i śpiewając, opowiadał:
— Śpiewało się i grało w miasteczku, gdzie się zatrzymał czas, w restauracjach i siedzibach
stowarzyszeń… Ale najważniejszym wydarzeniem dla entuzjastów muzyki… był udział
w uroczystych mszach świętych. Prym wiedzie aktor–amator Czerwonka i już próbuje swoich
skrzypiec… drudzy skrzypkowie pana kierownika chóru, Wronego, stroją instrumenty… Sznora
szuka smyczka… Cyrus stroi wiolonczelę… Wotawa podmuchuje w klarnet… Dłubacz–
Przeklętnik wydobywa kilka tonów z fletu… Fajtl, Gołąb i Stuj przygotowują rogi… Tawik
przykręca kołeczki basetli… na chórze pan Dłubacz–Hrabiątko rozmawia ze śpiewaczkami —
Marynką, Berteczką i Franusią… ostatni przychodzi z przekąski „U Fiszerów” Rubinger
w reglanie…
Dziś obecni są nawet umarli… tenor — Slabyhoudek, i bas — Wagner… Na dany znak
kalikant Mareszka przyciska nogą pedał miechów i msza zaczyna się od solo na kotły, które Krasa
odbębnia z ogromną werwą… Organista nauczyciel Lhota wsuwa wolno rejestry organów… i na
najwyższym manuale preludiuje pianissimo swoją ukochaną piosenkę:
Zastanów się, Maryśka, zastanów…
Tak opowiadał mi to stary pan Szpoutil, który miał skład materiałów piśmiennych w dawnej
starej aptece…
Pan Wacław Korzonek skończył śpiewać i w pomarańczarni trwał zapach piosenki o młodej
miłości.
Rozejrzałam się, trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów uśmiechali się, patrzyli mi
w oczy i tak jakby odmłodnieli, zresztą tak jak zawsze, kiedy wspominali o zdarzeniach, które stały
się dawno temu, a jedynie oni mieli do nich klucz.
Pan Karol Wyborny podszedł do wezgłowia stryjaszka Pepi, skłonił się, otworzył notatnik,
po czym odchyliwszy głowę do tyłu, wpatrywał się w sufit szklanej kostnicy, szyby pomalowane
były na kolor ciemnoniebieski…
— Na brzegu Wyspy — zaczął opowieść pan Karol Wyborny — tam, gdzie kończyła się
kaskada, stała mała budka, gdzie w okresie tarła łososi sypiał w nocy strażnik hodowli łososi…
Budka połączona była napiętą siecią z drutem, na którego końcu umieszczono dzwonek, i kiedy
łosoś przeskakując drut spadał w sieć… własnym ciężarem powodował szarpnięcie drutu…
i dzwonek w budce się odzywał…
Pan Karol Wyborny zamilkł i nasłuchiwał, w trupiarni brzmiało brzęczenie jednego
dzwoneczka, po czym przyłączały się następne i następne, tak że cały chór dzwonków
rozbrzmiewał w dawnej pałacowej pomarańczami, która teraz przemieniła się w ogromne akwarium
i do akwarium tego spadały ukośnie z nieba wielkie ryby, tysiące błyszczących łososi, już
w powietrzu ich oczy — ku swojemu przerażeniu, że ich droga w górę rzeki skończyła się, ich oczy
ujrzały sieci i każdy skok był sygnaturką ich szczęścia polegającego na podążaniu w górę rzeki,
przeciwko prądowi, aż tam gdzieś wysoko, gdzie czyste wody sprzyjają miłosnym igraszkom…
Zatykałam sobie uszy, ale pan Karol Wyborny kierował dalsze ławice spadających łososi do
niewidzialnych sieci, aby wyrazistym gestem dać znak — i nastąpiła chwila uroczystej ciszy, po
czym pan Wyborny opowiadał dalej:
— Łosoś podpływa pod prąd aż do wrót zapory… potem wolno zawraca i nagle rozpędza
się gwałtownie, i skacze… Niektóre z łososi były rekordzistami i udawało się im przeskoczyć
nawet tę napiętą sieć…
Uniosłam wzrok i nade mną przelatywały szczęśliwe łososie, w blasku słońca lśniły
przystrojone kroplami wody… odetchnęłam z ulgą wraz z nimi i byłam szczęśliwa, bardzo
szczęśliwa, że nie ustawały w wędrówce, u której kresu czekało miłosne spełnienie, że dążyły do
kolejnej kaskady i pokonywały ją, tak jak każda miłość pokonuje kolejne przeszkody.
Jednakże pan Karol Wyborny ujął mnie za łokieć i ścisnął tak boleśnie, że aż krzyknęłam.
Ale on pokłonił się raz jeszcze trupowi i ciągnął:
— Pod kołami młyna… umieszczony był słęp… ogromna dziurawa beczka… ryby niesione
prądem wpadały tam… wpuszczano je z powrotem do Łaby… ale podczas wędrówek węgorzy słęp
wypełniał się nimi po brzegi… i stanowiło to wcale pokaźny zysk… — zawołał pan Karol
Wyborny, a ja chwyciłam się za gardło, dawna pałacowa pomarańczarnia przemieniła się
w cuchnącą skrzynię z otworami i z góry na podłogę kostnicy spadały śliskie ryby i węgorze,
spadały wraz ze strumieniem wody, stałam już po kolana w poruszających się rybach, czułam, jak
mocno uderzają mnie ich ogony, płetwy, czułam, jak rozdzierają mi pończochy ich ostre skrzela,
krzyczałam z przerażenia i wstrętu, kiedy jednak spojrzałam na trzech starych świadków i znawców
dawnych czasów, oni śmiali się, wszyscy trzej mieli jasnoniebieskie ubrania i pomarańczowe
krawaty, jakby stali na promenadzie i czekali, kiedy wreszcie zacznie grać uzdrowiskowa orkiestra.
Teraz z kolei wysunął się do przodu elegancki pan Otokar Rykr, złożył ukłon zmarłemu,
a ja, bez reszty już oszołomiona, spostrzegłam, że pan Rykr ma do marynarki na plecach
przyszpiloną chorągiew, zieloną flagę przypiętą ogromnymi agrafkami… I oto pan Rykr zaśpiewał
tenorem, palcami prawej ręki przyduszając sobie lekko gardło:
— W dawnych czasach miasteczka, gdzie się zatrzymał czas… rynek bywał sceną
zawodów… występowali tu biegacze… długodystansowcy… Często obiegali oni cały rynek dokoła
nawet dwadzieścia razy… ich komedianckie stroje zdobiły błyszczące cekiny i dzwoneczki…
sportowcy–długodystansowcy zachęcali widzów do udziału w biegu, obiecując wysokie nagrody…
— Pan Otokar Rykr wskazał ręką ścianę, a ja po drugiej stronie szklanej tafli ujrzałam biegnących
w kalesonach młodych mężczyzn, ten ich bieg przypominał taki powstrzymywany upadek, biegli
tak szybko, że dotykali palcami bruku przed sobą, nigdy w tym szalonym biegu nie dotykali ziemi,
a mimo to robili skoki jak małpy, mijając mnie, wszyscy pokrzykiwali na mnie i rękoma dawali mi
znaki, żebym i ja biegła z nimi, ale pan Otokar Rykr dał im zieloną laseczką znak
i długodystansowcy zniknęli. A znawca i świadek dawnych czasów wołał wielkim głosem, jakby
się z kimś spierał, i na dowód swojej racji podawał twierdzenie:
— …Rzetelnym i prawdziwym sportowcem w miasteczku, gdzie się zatrzymał czas, był
inżynier kolejowy pan Karol Palnie… pochodzący z Austrii… Uprawiał już w tysiąc osiemset
osiemdziesiątym piątym roku jazdę na wysokim rowerze… jazdę figurową na lodzie… jazdę na
nartach… jego pierwszy bieg na nartach zgromadził mnóstwo ciekawskich, żądnych ujrzenia nie
widzianego dotychczas sportu… umarł w czterdziestym roku życia na gruźlicę… Mniej więcej od
tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku pojawili się dwaj jeźdźcy na rowerach… zwanych
bicyklami albo welocypedami… o wąskich, pełnych gumowych obręczach… — mówił pan Otokar
Rykr i skinął zieloną laseczką: na ścieżkach pałacowego parku, tam, po drugiej stronie szklanej tafli
pałacowej oranżerii, unosili się na siodełkach wąsaci mężczyźni, cały rój, grupa mężczyzn
w rajtkach, koszulkach w pasy, w czapeczkach ozdobionych kokardami, usiłowali wyprzedzić jeden
drugiego, podnosili ramiona, odpychali się, wpadali w poślizg i w powietrzu lecieli ci zawodnicy
w krzaki i na łąkę, padali na plecy i obracali się, raz i drugi, jak w złym śnie, kiedy to śpiący okręca
się cały prześcieradłem, jeden z zawodników pod wpływem siły odśrodkowej wyleciał nawet na
zakręcie w powietrze, ciągle ściskał w rękach kierownicę, bicykl leciał w powietrzu, zawodnik
usiłował odkopnąć go od siebie, ale obydwoje, maszyna i człowiek, z trzaskiem wlecieli na szklaną
ścianę, roztrzaskali się o szyby, jednakże pan Otokar Rykr uniósł zieloną laseczkę i mężczyzna
i rower znieruchomieli wraz z odłamkami szkła na ścianie trupiarni, jakby przemienieni w plakat…
Pan Karol Wyborny poprawił sobie krawat, nadszedł czas, aby i on uklęknął i stryjaszkowi
tam gdzieś w prześcieradło, gdzie znajdowało się jego ucho, zaśpiewał wdzięcznie i przyjemnie:
— …Mój tatko posyłał mnie często do piwnicy po wino… postarałem się o duży kłębek
mocnego sznurka… potarłem go pszczelim woskiem… kilka świeczek i dwa pudełka zapałek, jako
że w podziemnych korytarzach panuje absolutny mrok…
Pan Wyborny przestał śpiewać i odwrócił się, pan Rykr dał znak zieloną laseczką i uklęknął
obok pana Wybornego, pan Korzonek zaś pochylił się, zbliżyli ci trzej znawcy i świadkowie
dawnych czasów głowy i śpiewali na trzy głosy.
— W podziemnych korytarzach panuje absolutny mrok… — śpiewali słodko i słodko się
uśmiechali, po czym odstąpili o krok, jedynie pan Wyborny nadal z zadowoleniem sączył w ucho
umarłego:
— …umocowałem dobrze sznurek między beczkami piwa w piwnicy i wyruszyłem
w drogę… z zapaloną świeczką w ręku i zawieszonym na szyi kłębkiem sznurka, który rozwija się
z wolna… liczne korytarze rozbiegały się we wszystkie strony… pomieszczenia całe i rozwalone…
ogromne szczury w blasku świeczki osiągały niemal rozmiary kotów… sądząc po odwiniętym
sznurze, doszedłem pod kolumnę wotywną z figurą Najświętszej Panny Marii na rynku… a potem
niemal aż do restauracji Doczekała… i nagle spostrzegłem na ziemi coś, co wydało mi się ostrogą
albo czymś podobnym… kiedy pochyliłem się nad ziemią, świeczka mi naraz zgasła… jakby ją
ktoś zdmuchnął… — recytował teraz pan Karol Wyborny i zwrócił się do mnie, a ja z wyrazu jego
oczu domyśliłam się, że świadek i znawca dawnych czasów nie wrócił dotychczas z podziemi,
z podziemnych korytarzy miasteczka, gdzie zatrzymał się czas…
Zawołałam:
— A dlaczego śpiewa pan to stryjaszkowi, który już nie żyje?
I wszyscy trzej świadkowie i znawcy dawnych czasów skupili się, tak jakoś położyli jeden
drugiemu ręce na ramionach, jakby chcieli się sfotografować w dawnych czasach, uśmiechali się do
aparatu fotograficznego, którego w pomarańczami nie było, nie mrugając oczyma, usiłowali
przyozdobić twarz najpiękniejszym uśmiechem, którym spoglądali w moje oczy, jakbym to ja była
aparatem fotograficznym.
Do pomarańczami wszedł naraz chłopak w marynarskim ubranku, w długich spodniach
i granatowej bluzie z ogromnym kołnierzem, na głowie miał okrągłą marynarską czapkę z napisem,
zmierzał ku martwemu stryjaszkowi, piasek chrzęścił pod podeszwami jego trzewików,
w pończosze na pięcie miał dziurę, poznałam po niej, że to mój syn Theo, który dawno — przed
laty — odszedł, aby zdobywać świat inaczej niż my. Teraz oto podniósł rękę, zdjął czapkę
i pokłonił się zmarłemu stryjowi.
Krzyknęłam:
— Ja się boję! Boję się!
— Nie trzeba się bać… — Uśmiechnął się do mnie. — Należymy do siebie. Należałem do
panów zupełnie tak samo jak stryjaszek, który czuł się u nas gościem, bo wracał od nas do izby
czeladnej, gdzie miał swoją jedną pryczę i jedną szafkę. Tam był w domu, był wśród swoich, do
końca życia ani na chwilę nie przestał być robotnikiem. I do ciebie też przyjdę.
Zamknęłam oczy… wiem, wiem… A mimo to krzyknęłam znowu:
— Ja się boję! Boję się! A trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów odpowiedzieli mi
chórem:
— Kiedy byliśmy na świecie, i my też baliśmy się nieraz… — powiedzieli i wyciągnęli do
mnie ręce, te swoje ręce zakończone oczyma pełnymi tęsknoty… I wycofali się z pomarańczami.
Mojego syna nie było. Wybiegłam przez otwarte drzwi z pomarańczami, na zakręcie ścieżki
pośliznęłam się na piasku, ale podniosłam się i wpadłam do westybulu, gdzie siedziały dwie
staruszki w fotelach na kółkach, siedziały sztywno, ramionami wsparte na poręczach, siedziały tak
jak sfinksy.
Opanowałam się i spytałam:
— Czy nie przechodzili tędy trzej panowie? Ci, którzy mi towarzyszyli, trzej panowie,
znawcy i świadkowie dawnych czasów? W niebieskich garniturach i pomarańczowych krawatach?
Staruszki nawet nie drgnęły, ich profile były ciągle profilami ptaków lecących nieustannie
przed siebie. Pokręciły tylko głowami.
— Jak długo tu panie siedzą? — spytałam. Jedna ze staruszek podniosła rękę i pokazała, że
od dwóch godzin.
— A więc tędy nie przechodzili?! — Załamałam ręce. Skarby świata całego spadały ze
skrzynek radiofonii przewodowej i wplątywały się nićmi w moje palce, Skarby świata całego,
których głos rozbrzmiewał teraz skrzypcami niczym cudownie tandetny, ale prawdziwy wyrzut.
Pobiegłam w dół, do portierni, siedział tam pan Berka patrzył na mnie nieobecnym
wzrokiem, patrzył, ale nie widział, musiałam poruszyć przed jego oczyma dłonią niczym
wachlarzem. W końcu ocknął się, mrugnął oczyma i spytał mnie:
— Szuka pani kogoś? Do kogo pani idzie w odwiedziny? Powiedziałam:
— …Panie Berka, niech się pan obudzi, przecież ja tędy przeszłam wczoraj, a pan chciał tę
czapkę marynarską… No, pamięta pan? — naprzykrzałam się.
Ale pan Berka dziwił się:
— Jaką czapkę? I kim pani jest?
— Panie Berka — zniecierpliwiłam się — na miłość boską, przecież ja tędy chodzę ciągle
z trzema znawcami i świadkami dawnych czasów. Czy nie przeszli tędy w drodze do miasta?
Ale pan Berka stawał się z każdą chwilą coraz bardziej pomylony.
— Jacy znów znawcy i świadkowie? Co pani wygaduje! Kto jak kto, aleja powinienem
o tym wiedzieć!… Jak się nazywają?
A ja cierpliwie mówiłam, a potem napisałam imiona i nazwiska znawców i świadków
dawnych czasów, napisałam na papierze imiona i nazwiska swoich najdroższych przyjaciół.
Pan Berka podniósł słuchawkę telefonu, trwało to dłuższą chwilę, dzwonił na górę do biura,
a kiedy odłożył słuchawkę, powiedział z zadowoleniem:
— A więc żadne z tych nazwisk nie jest tutaj znane, żadni panowie o tych nazwiskach tu nie
mieszkają i nigdy nie mieszkali… A pani kim jest?
— Panie Berka — powiedziałam — przecież ja tu mieszkam ze swoim mężem, mój
szwagier, szwagierek, umarł wczoraj, leży w kostnicy…
Pan Berka oświadczył:
— A leży, leży… I ja puszczę tu panią tylko dlatego, że pani idzie oddać cześć jego
pamięci…
— Tak — potwierdziłam. — Tak — powtórzyłam, ukłoniłam się panu Berce i cofałam się,
kłaniając…
A potem pobiegłam na górę, do swojego pokoiku, ściągnęłam prześcieradło i z nocnego
stolika wysypałam w półmroku wszystko, co tam było, pomacałam kieszeń, tak, mam w niej dowód
osobisty, związałam prześcieradło na wszystkie cztery strony świata, na dwa węzły, zarzuciłam ten
tłumoczek na plecy i zeszłam na dół, do westybulu, w półmroku usiadłam pod poruszającym się
niespiesznie tam i z powrotem wahadłem zegara z kukułką, usiadłam, wyjęłam dowód osobisty
i podawałam go komuś, kto na razie nie przychodził, ja jednak wiedziałam, że dziś z całą
pewnością przyjdzie…
Epilog Przez z górą ćwierć wieku występowałam na scenie teatru amatorskiego. Za to, że
zagrałam w ponad sześciuset przedstawieniach, otrzymałam dyplom i ogromny sygnet, na którym
wygrawerowano wyrazy wdzięczności. Tak więc ja, ta, która potrafiłam wcielić się w tyle typów
kobiet, niekiedy z wielkim trudem jedynie umiałam odróżnić i oddzielić to, czym żyłam, od tego,
co grałam. I słyszałam tyle transmisji radiowych, i widziałam tyle sztuk telewizyjnych i seriali, że
w końcu zrezygnowałam z rozeznawania tego, co naprawdę zdarzyło się mnie albo innym. I przez
te dwadzieścia pięć lat, kiedy to grałam na scenie teatru amatorskiego w naszym miasteczku, gdzie
się zatrzymał czas, przez ten czas w ciągu każdych dwóch miesięcy przeżywałam w dwudziestu
próbach czytanych, trzech próbach generalnych, a potem podczas kilku przedstawień, przeżywałam
swoją rolę tak, że o niczym innym nie mogłam myśleć, niczym innym żyć niż tym typem kobiety,
dla której napisana była ta sztuka teatralna. Jako Wiera Bly przeżywałam historię dziewczyny, która
zamordowała swoje dziecko, co zdarzyło się w sztuce Okna Johna Galsworthy’ego. To zresztą
nieistotne, ale czego ze mną doświadczył Franci, kiedy czytałam swoją rolę! Ja — i zamordować
własne dziecko, ja, która opłakiwałam każde swoje prosiątko, jakże to więc ja — i zamordować
swoje dziecko! Ileż się nad tą rolą napłakałam, nim wreszcie stałam się morderczynią. Ale podczas
gdy Franci wciąż mnie jeszcze unikał, ja już przez następne dwa miesiące miałam w teatrze próby
kolejnej swojej roli: grałam tu bardzo nieprzyzwoitą dziewczynę, Tilly Hasselberg w Rajskim
ogrodzie, która przeżywa swoje życie na przemian, raz występuje jako śpiewaczka kabaretowa
w „Palais de Paris” w Klausenbergu w Rumunii, to znów — w drugim akcie — mieszka w hotelu
„Eden” na Riwierze Włoskiej.
Jeszcze dziś nie sprawia mi żadnej trudności — po tylu latach — recytowanie całych
fragmentów ról Małej Skamplo, Emilii Bernini, Enidy Underwood, córki Johna Anthony’ego ze
sztuki Walka Johna Galsworthy’ego. Biedny Franci, ja bowiem cudzą dolę pamiętałam lepiej niż
własne życie. I moją najmilszą rolę, Herbacianą panienkę, wzruszającą Frankę, córkę Mateusza
Skowronka, szewca… I Hanusię z Wesela Hanusi Kulichówny. I Ginette z Baru na Montmartre.
I wychowawczynię Lolę z Gejzeru. I Jankę Campbell z Różańcowej romancy… I Lady Chiltern
z Męża idealnego… Albo Anais Beauperthuis ze Słomkowego kapelusza… Do dziś mogę
wyrecytować na pamięć rolę Olgi, tancerki z „Yariete Orpheum”, z Widm, Zdzisię Donat, siostrę
dowódcy kompanii, z Powrotu młodości, Kamillę, siostrzenicę księżny de Capablanca ze sztuki
Wilkolak, Nelly Goldsmith z Mówiącej małpy. A cóż dopiero moja Kitty Yerdun, wychowanka
Stephena Spittigue’a, z Ciotki Karola, albo Lisbeta, żoneczka Pawła Karstena, z Męża naszej
panienki.
Właściwie to z górą ćwierć wieku byłam kimś innym i kiedy grałam, byłam na przemian
albo dziewczynką, to znów panienką, potem zaś mężatką i matką dorosłego syna, czasami
musiałam grać nawet ladacznicę, morderczynię, jakimż więc problemem byłoby dla mnie wymyślić
sobie kilka wydarzeń na kilka opowieści znawców i świadków dawnych czasów przy
akompaniamencie Skarbów świata całego.
Mój osobisty dramat polega jednak na tym, że musiałam opuścić browar, to moje
czteropokojowe mieszkanie, że przeprowadziłam się z Francinem i ze stryjaszkiem Pepi do willi
nad rzeką, do domu, który sama sobie zaprojektowałam, zapominając, że tym samym
zaprojektowałam swoją pułapkę, pułapkę dla Francina i stryjaszka Pepi, dla swoich gości, bo kiedy
to mieszkanie zostało zaprojektowane, budziło w każdym podziw i zazdrość, kiedy jednak
przeprowadziliśmy się tam, ściągnęli z browaru wszystkie graty, ten dom na brzegu Laby pełen był
aż po dach rupieci, podwórko pełne było części samochodów, rozmaitych rupieci, które spoglądały
na mnie wrogo, nie potrafiłam nigdy odgadnąć, na co takie graty mogłyby się przydać.
Największym jednak nonsensem tego budynku był przedpokój, na który wychodziły
wszystkie drzwi, przedpokój nie większy niż dywan o wymiarach półtora na półtora metra. Drzwi
wejściowe, drzwi spiżarni, drzwi toalety, drzwi kuchni, drzwi sypialni i drzwi stołowego. Tak więc
zdarzało się kilka razy dziennie, że w tym małym przedpokoju, w tym małym hallu ktoś” z naszej
rodziny lub ktoś” spośród gości bywał ściśnięty drzwiami, kilkakrotnie w ciągu dnia w kuchni albo
w stołowym pozostali truchleli: cóż to za potworny krzyk i wymyślanie, i przeprosiny. A zdarzało
się tak dlatego, że ilekroć szło się do ustępu, ilekroć wchodziłam do spiżarni, zawsze ktoś’ otworzył
inne drzwi, wszystkie drzwi otwierały się wyłącznie na ten mały hali, tak więc drzwi klinowały się
i zawsze ktoś” bywał nimi ściśnięty. Zazwyczaj stryj aszek Pepi, który częściej od innych chodził
do ustępu, zawsze starał się jak najszybciej opuścić kuchnię, jednocześnie j ednak j a chciałam j ak
naj szybciej prześliznąć się z butelką piwa i trzask i krzyk, a przede wszystkim dotknięcie ciał
w półmroku… A kiedy indziej znów stryjaszek Pepi już obracał się w drzwiach kuchni, w drzwiach
ustępu, ledwie uchylił drzwi, już usiłował się prześliznąć, jednakże Franci także chciał wyjść
z sypialni, gdzie miał swoje biurko…
I tak było codziennie, i nikt nie potrafił zgadnąć, kiedy się to zdarzy, bo byliśmy wstydliwi,
nikt nie zapowiadał, że idzie do ustępu, tak jakoś szło się tam zawsze w milczeniu, tak jakby do
ustępu w ogóle się nie chodziło. Każdy, kogo przyłapano, gdy wychodził z klozetu, czerwienił się,
długo siedział zmieszany przy stole, nim przyszedł do siebie, bo właśnie w tej samej chwili, kiedy
nikt się tego nie spodziewał, gość albo ktoś z nas chciał jak najspieszniej się prześliznąć jak gdyby
nigdy nic, w tej chwili, kiedy każdy myślał, że jest w przedpokoju, otwierały się jeszcze jedne
drzwi i ściskały gościa albo kogoś z nas; i tak, zmaltretowani, kiedy uwolniliśmy się z drzwi,
siadaliśmy, dziwiliśmy się i po cichu oskarżaliśmy się nawzajem, bo nigdy nie mogliśmy
zrozumieć, że sami jesteśmy winni. Tak mu się już myliło, odwieźli go do domu starców, do pałacu
hrabiego Szporka, na oddział dla niechodzących, gdy go odwiedziłam, zdumiało mnie, jak ten pałac
jest zaprojektowany, zbudowany, bo drzwi są po bokach długich korytarzy i każdy, kto idzie, może
być zagrożony jedynie przez tego, kto otwiera drzwi z drugiej strony, ale nikt nie jest zagrożony, bo
taki panuje tam ład.
Kiedy po raz pierwszy wróciłam z tego pałacu, spostrzegłam nagle nonsensowność tej
naszej budowli, tego domu, który był jak moje życie, tego naszego przedpokoju, gdzie nadal
zderzaliśmy się z Francinem i gośćmi, nadal przynajmniej raz na dzień straszył mnie trzask
i zderzenie się tych drzwi i pragnęłam zamieszkać w tym pałacu, gdzie znajduje się dom starców,
gdzie korytarze i drzwi tak są zbudowane, że nikt nie może być ściśnięty drzwiami. Dlatego
marzyłam o domu starców, pragnęłam mieszkać, żyć w tym starym hrabiowskim pałacu, chodzić
i spacerować po pałacowym parku, podziwiać posągi pięknych młodych kobiet, ciągle mieć przed
sobą przestrzeń nawet za cenę tego, że musiałabym mieszkać w czteroosobowym czy
ośmioosobowym pokoju, wyśniłam sobie tę bajkę, że małżonkowie mają swój pokoik…
Poza tym pociągało mnie centralne ogrzewanie, we wszystkich korytarzach pałacu,
wszystkich ustępach, wszystkich pokojach i salach, wszędzie od wczesnej jesieni było ciepło…
podczas gdy w willi nad Łabą od jesieni do wiosny wiatr i deszcz szarpały szybami w oknach,
w całym domu panowały straszliwe przeciągi, paliliśmy z Francinem w jednym piecu, Franci
wrzucał do niego kawałki pociętych opon, które paliły się i rozgrzewały na chwilę piec do
czerwoności, jednakże ciepło było tylko wtedy, kiedy trzymałam ręce o kilka centymetrów od
pieca. A przecież to byłam ja, która zaprojektowałam też taki pokój jak w Anglii, z oszkloną ścianą
w kształcie zamkowego okna, sześć wielkich płyt szklanych tworzyło niemal całą ścianę i okno to
wychodziło wprost na rzekę, skąd dął wiatr i zacinał deszcz, panował tu tak straszliwy przeciąg, że
w naszym całym domu tak ciągnęło, jakby mi ktoś kładł chłodne ręce na czoło, na plecy… Mimo
że mieliśmy kożuszki, trzęśliśmy się z zimna, chociaż w piecu płonął węgiel brunatny i kawałki
opon, śnieg zacinał z ukosa i dom był ciągle pełen wiatru i przeciągów, które ocierały się chłodną
taflą o lód. A działo się tak również dlatego, że wszystkie drzwi prowadziły do malutkiego hallu,
nawet gdy byliśmy sami, dął tu taki wiatr, że trzepotały na nim nogawki Francinowych spodni,
chusteczkę, która upadła, powiew porywał i rzucał na drzwi, w pokoju pana domu wywiało pieprz
i sól na stole, przewróciło doniczkę z cyklamenem, moim ukochanym kwiatem…
Ale co gorsza, przeważnie w nocy, pod wieczór, zawsze, kiedy się tego nie spodziewaliśmy,
przeciąg otwierał jedne z drzwi, niespiesznie wstawaliśmy: któż to do nas przyszedł? Truchleliśmy:
kto wejdzie? Ale wiatr i wichura znad rzeki tak nagle przybierały na sile, że trzaskały drzwiami
i zamykały je, tak jakby opuszczał nas gość, którego obraziliśmy, mocnym trzaśnięciem drzwi
mówiąc nam, że nigdy już do nas nie przyjdzie… A działo się to wszystko dlatego, że sama sobie
zaprojektowałam doskonale idealną willę, która jednak w rzeczywistości przyniosła nam
rozczarowanie, będąc dla nas zaklętym tajemniczym zamkiem gdzieś na wysokiej górze
w Karpatach, domem, w jakim bywają panoptika, lunaparki…
Często postanawialiśmy, że ten dom sprzedamy, że kupimy sobie tylko taki budyneczek,
jaki mają sąsiedzi, domek z zestawionych ot, tak dwóch wagonów, w którym od jednego pieca było
tak ciepło, że chodziłam się tam grzać i dziwiłam się, jak w tym domku cichutko, nawet gdy nad
jego dachem przelatuje z łomotem wichura, pada śnieg i deszcz… Były tu takie małe okienka jak
w wagonach, które są tuż za lokomotywą, okienka, jakie mają chałupki w górach… Było tu pięknie
od jesieni do wiosny właśnie z powodu tej kuchenki, zwyczajnego kuchennego pieca, do którego
dorzucało się łopatkę węgla, w którym spalało się wszystko drewno i pył, pieca kuchennego, który
tchnął takim ciepłem, jakie wypełniało teraz pałac hrabiego Szporka, dom starców, gdzie na
oddziale dla niechodzących z wolna wiądł stryjaszek Pepi, pałac jawiący mi się we śnie, leżałam
często okutana kocami, po domu hulał wiatr, otwierał drzwi i trzaskając nimi, nieomal wyrywał je
z futryn, aby znowu je otworzyć, ale czasami pozostawiał je otwarte, tak że wchodził przez nie
wielki piękny obraz, obrazy tego, co było najpiękniejsze w browarze, co pięknego widziałam
w pałacu, gdzie widziałam nie tylko siebie, ale także Francina, który kochał ciepło jeszcze bardziej
niż ja…
Kiedy jednak stamtąd, z drugiej strony rzeki, nadciągnął ostry powiew wiatru, który
rozdzielił się, trafiwszy na dawny mur cmentarny i uderzając z całą siłą, rozbił jedno z sześciu
okien oszklonego pokoju, wiedziałam, że jest niedobrze, wichura otworzyła na oścież zamknięte
drzwi, Franci zerwał się, ale nie mógł już w przedpokoju uchwycić klamki, wiatr był silniejszy niż
on, wszystkie drzwi otwarły się, w toalecie ręczniki unosiły się jak ogony oszalałych i goniących
się wściekle krów, podmuch w spiżarni uniósł leciutko półeczki i z łatwością zmiótł z trzaskiem
konfitury i słoje z kompotem, wichura wpadła do sypialni i wybiwszy szyby w oknach wywlokła na
zewnątrz firanki, które powiewały poziomo i wydawały odgłos sztandaru, chorągwi na maszcie,
nakryłam się z głową kocem, ale wiatr, który teraz ucichł, jakby nabrał sił, tak mocno uderzył
w łóżko, że uniósł je i rzucił je na dywan…
A Franci stał w tym moim przedpokoiku, tym, który ja sama zaprojektowałam, wszystkie
sześcioro drzwi otwierało się na przemian i zamykało z potężnym trzaśnięciem, Franci wciąż
usiłował powstrzymać jedne z tych drzwi, jednakże pozostałe otwierając się i zamykając, obracały
go i rzucały na ziemie, on zaś podnosił się znowu, by po chwili —jakby znalazł się w wirującej
pralce — popychany nieregularnymi uderzeniami drzwi, runąć na ziemie…
A potem nastąpiła chwila, której nie oczekiwaliśmy, chyba tylko po to wichura uderzyła
w nasz dom… Ta ogromna szafa w sypialni, poryw wichury zwalił ją na podłogę, otwarła się na
oścież i cały dom wypełniły zapachy wszelakich pudrów, porozbijały się słoiczki i pudełeczka ze
starymi kremami do twarzy, po podłodze pociekły strumienie najrozmaitszych wód kolońskich,
jakie mi jeszcze zostały, jakich nie mogliśmy rozdać tym, którzy pomagali Francinowi
w montowaniu śkody, nagle ta szafa z towarami z „Oreum” objawiła się jako wymówka, jako
grzech, o którym dawno zapomnieliśmy…
Jednakże mnie nagle wszystkie te zapachy i parszywe pudry postawiły na nogi, nagle
pojęłam, że właściwie nigdy nie miałam się czego wstydzić, że nie byłam zdolna sprzeciwić się
temu, żeby być drobnomieszczanką, a jeśli, to dopiero potem, bo szłam niewłaściwą drogą, gdy tak
trochę walczyłam o prawo do swojego szczęścia, mimo iż w końcu zwyciężył Franci, który dzięki
temu, że szłam na kolanach, wyrósł we własnych oczach i stał się moim panem…
Wstałam, pochyliłam się pod wiatr, stałam i podmuch rzucał mi w twarz wszystkie te
zapachy, otwierał wszystkie pudełeczka z pudrami, stałam, upadłam na podłogę, ale znów się
podniosłam, śmiałam się na myśl o tym, że właściwie to ja sama zaprojektowałam sobie przedpokój
o sześciorgu drzwi jedynie po to, aby nadeszła ta chwila, którą zmiotłam za sobą to wszystko, co
mnie przygniatało, chwila, kiedy zrozumiałam, że moje miejsce jest tu, w domu starców, a nie gdzie
indziej, chwila, kiedy rozpoznawałam i nazywałam to wszystko pachnące, co wiatr ciskał mi
w twarz i unosił dalej przez rozbite okno, w górę, pod niebo, gdzieś za cmentarz, gdzieś za rzekę,
proszki zapewniające doskonały biust, tryumf kosmetyki „Elixir Lavalier”… perfumy unoszące się
i rozchodzące, i unoszone, zapachy zatopionych róż, grążeli, gałązki bzu i jaśminu… fantazje
o trwałym zapachu… najdelikatniejsze płyny do włosów o woni fiołków… jak bryły lodu wiatr
przygnał po podłodze mydła peruwiańskie usuwające zmarszczki… glicerynowe mydełka
o zapachu leśnych kwiatów… i o ścianę rozprysnęły się wody brzozowe z Hamburga, strumyczki,
które dodawały uroków młodości i oddalały starość…
Rozsypały się perły Wenery, zapewniające cudownie białe ręce, nadlatywały znów obłoki
różanych pudrów i zasypek, perfumy konwaliowe „Illusion”, krople kwiatów bez alkoholu, które
wprawiają w zachwyt wszystkie kobiety, zapachy mydeł liliowych, wiatr przywiał nawet z pudełka
i przylepił mi do czoła opaskę usuwającą zmarszczki, płyny do włosów, wody do ust, do zębów
i płukania jamy ustnej, a teraz z sypialni przypłynęły strużki jakichś cieczy, umoczywszy w nich
palec i powąchawszy przekonałam się, że to rozbite szampony boraksowe… upiększające płyny do
szyi i rąk…
A wiatr wtargnął znów do naszego domku, uniósł pustą już szafę, leżącą na twarzy, po czym
obiegł ją i potężnym uderzeniem cisnął nią w ten nieład pachnącego spustoszenia… a ja
wiedziałam, że to uderzenie, ten odgłos — to ostatecznie zamknęło się wieko za moją przeszłością,
że to już koniec wszystkiego, że to, co pozostanie po moim „Oreum”, że wszystko to odwieziemy
na śmieci, że nic mi już nie ciąży, że wszystko zostało zmiecione: tak dziecko bawiące się
figurkami, zrzuca je ze stołu, aby podkreślić absurdalność zabawy…
Od Autora Tekst ten został napisany przy współpracy i na pamiątkę trzech znawców
i świadków dawnych złotych czasów, panów: Wacława Korzonka, Karola Wybornego i Otokara
Rykra, którzy pisali swoje wspomnienia, tak jak się w ogóle powinno pisać: pod wrażeniem chwili
i z potrzeby utrwalenia tego, o czym ludzie dawno już zapomnieli albo gubią się we
wspomnieniach.
Kiedy czytałem te ich teksty, uderzyło mnie wyczucie szczegółu, dlatego zawarłem z nimi
przyjaźń, mimo iż już nie żyją.
Pan Rykr wydał dawno swoją książkę własnym sumptem w ograniczonej liczbie
egzemplarzy, pan Wacław Korzonek w miejscowym piśmie publikował w odcinkach swoje
wspomnienia, pan Karol Wyborny pisał je piórem i ołówkiem.
Pozwoliłem sobie wybrać pewne dokładne informacje, które wzruszają mnie i dzisiaj,
i włączyć je do opowieści z domu starców, wpisać je w tekst, który w szczegółach realistyczny —
w całości jednakże jest fikcją, mam nadzieję, że uda mi się z niej wydobyć więcej prawdy.
A więc: niech wzbija się do lotu urojona posiadłość hrabiego Szporka, dziś — dom
starców!