LISA JACKSON
Samotnik z Sosnowego
Wzgórza
Babciny placek
z dzikimi jeżynami z Oregonu
1 szklanka cukru
1/4 kostki masła
3 dobrze ubite jajka
3 łyżeczki stołowe zakwaszonego mleka
11/2 szklanki zwykłej mąki
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
szczypta goździków
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szklanka konfitur z dzikich jeżyn z Oregonu
U trzeć masło z cukrem, dodać jajka i kwaśne mleko.
Wymieszać mąkę z przyprawami. Proszek do pieczenia
rozpuścić w niewielkiej ilości wrzącej wody i dodać jeżyny.
Rozbić je widelcem i połączyć z mąką, a potem wymieszać
z masą maślaną. Ciasto przed włożeniem do pieca musi być
niebieskie. Piec w temperaturze 200`C przez 30-35 minut.
Żeby otrzymać zakwaszone mleko, trzeba do 8 łyżeczek mleka dodać
łyżeczką octu winnego. Otrzymamy w ten sposób 3 łyżki stołowe
zakwaszonego mleka, (W Polsce mamy zsiadłe mleko, więc cała ta
procedura jest chyba niepotrzebna, a jeszcze lepiej użyć kwaśnej śmietany.
Przyp. tłum.)
* * Takie jeżyny rosną dziko w stanie Oregon, ale mogą być zastąpione innymi
małymi jagodami.
Rozdział pierwszy
Uczucie, że dzieje się coś niedobrego, wywołało gęsią skórkę
na jego plecach i wstrząsnął nim lodowaty dreszcz.
- To tylko stare zwidy - powiedział do siebie Brett, podno-
sząc do oczu lornetkę. Od trzydziestu sześciu godzin padał gęsty
śnieg. Pokrył grabą warstwą podnóże Sosnowego Wzgórza, a
wokół wieży obserwacyjnej potworzyły się już ponad półmetro-
we zaspy. Od strony gór słychać było tajemnicze pomruki, jęki i
groźne wycie zimowego wiatru.
- Nic szczególnego - dodał, uważnie oglądając okolicę. Z
bocianiego gniazda na szczycie wieży rozciągał się rozległy wi-
dok na wzgórza i doliny tej części Oregonu, która już od dobrych
paru lat była dla niego domem rodzinnym.
- Coś ci się przywidziało - skarcił się głośno.
Zamarł w bezruchu, wytężył słuch i poczuł, jak jeżą mu się
włosy na głowie. Usłyszał daleki, odbity słabym echem od ścian
kanionu warkot silnika. Skierował lornetkę na południe, tłuma-
cząc sobie w duchu, że przecież nikt o zdrowych zmysłach nie
mógłby teraz jechać starą drogą, prowadzącą do obozowiska.
W ciągu minionych dwunastu lat spędził na wieży wiele
godzin i nauczył się rozpoznawać dźwięki z daleka. Potrafił
odróżnić łagodne pohukiwanie sowy, wycie samotnego kojota i
pokrzykiwania myśliwych, płoszących zwierzynę w gęstych sos-
nowych lasach.
Samochód z całą pewnością jechał tamtą nie używaną drogą.
Ten szaleniec siedzący za kierownicą powinien wiedzieć, że
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
tutejsze drogi leśne nie są ani wyrównywane, ani zabezpieczane
balustradami. Pokryte żwirem i gliną dukty, niebezpieczne nawet
w lecie, w zimie, wraz z nadejściem pierwszych śnieżyc, stawały
się śmiertelnie groźne.
Zaciskając zęby, nastawił ostrość lornetki. Odgłos silnika do-
chodził bez wątpienia z południa, od strony starego kościelnego
obozowiska. Ale to przecież niemożliwe! Obozowisko było nie-
czynne już od pięciu lat, a gdy umarł pastor Bevans, bramę
zamknięto na łańcuch i kłódkę. Nikt nigdy nie używał zimą tej
krętej drogi, przecinającej Strumień Białego Łosia. Latem poja-
wiali się tam kajakarze i rybacy, jesienią - myśliwi, ale absolut-
nie nikt nie zapuszczał się tam w środku zimy.
Aż do tego dnia. Na niecałe dwa tygodnie przed Bożym
Narodzeniem. Miał jednak nadzieję, że temu idiocie starczy ole-
ju w głowie, by nie próbować przejazdu po starym mostku nad
strumieniem. Ten mostek, zbudowany sto lat temu z drewnia-
nych bali, obecnie solidnie podgniłych, przeznaczony był tylko
dla koni i wozów konnych. Nie miał też żadnych poręczy. Pod
grubą warstwą śniegu kierowca mógł nie zauważyć połamanych
desek i belek.
Brett pocieszał się, że na pewno brama i kłódka zatrzymają
nieproszonego gościa.
Mimo to zbiegł szybko na dół po drabinie i pobrnął przez
głęboki śnieg do swojego bronco. Już otworzył drzwi samocho-
du, ale raptem zatrzymał się pod wpływem nagłej myśli. Jazda
drogą do obozowiska zajmie mu czterdzieści pięć minut, ale
konno, wiodącą w dół ścieżką wydeptaną przez łosie, dotarłby do
mostku trzy razy szybciej. Zatrzasnął z powrotem drzwi bronco i
skierował się do małej stajni, przylegającej do domku. Panował
tam półmrok i pachniało końmi, starym sianem, skórą i nawo-
zem. Kilka koni rozgrzebywało nogami słomę w boksach. Flint-
lock, ogromny stary wałach, powitał Bretta cichym rżeniem i
zastrzygł spiczastymi uszami. Było to potężne zwierzę półkrwi
belgijskiej rasy pociągowej. Brett kupił konia od jakiegoś d r w a
la, który używał go do ściągania olbrzymich bali ścieżkami wy-
deptanymi przez dzikie zwierzęta, zbyt stromymi dla ciężarówki.
Wałach parsknął niecierpliwie i nad jego pyskiem uniósł się
obłok pary, widoczny nawet w mroku stajni.
- Wierz mi, stary, nie będziesz zachwycony - powiedział
mężczyzna, zakładając koniowi uzdę i zaciągając mocno popręg.
- W drogę!
Wsunął strzelbę w futerał przy siodle, włożył do torby walkie-
-talkie, kopnięciem otworzył drzwi stajni, wyprowadził konia
i wskoczył na siodło. Ciągle jeszcze mając nadzieję, że nieroz-
ważny kierowca dżipa zatrzymał się przed zamkniętą bramą,
popędził konia i zjechał w dół zaśnieżoną wąską ścieżką.
Śnieg ostro zacinał. Nie zdejmując rękawiczek, Brett naciąg-
nął na głowę kaptur kurtki i osłonił zmarzniętą twarz.
Przeklęty głupiec!
Przez dziesięć minut koń brnął w głębokim śniegu. Potknął
się dwa razy, ale szedł uparcie przez zaspy między jodłami. Brett
uważnie rozglądał się dokoła. Odgłos silnika stawał się coraz
wyraźniejszy, aż nagle zamilkł. Widocznie samochód dojechał
do bramy i zatrzymał się. Doskonale. Brett odetchnął z ulgą, ale
w tejże samej chwili silnik znów zawarczał, co oznaczało, że
samochód przejechał przez bramę.
- Do diabła, naprzód! - popędził spoconego konia.
Wydostali się spomiędzy drzew i wtedy spojrzał w dół, na
obozowisko. Było tam kilka zabitych deskami, zasypanych śnie-
giem budynków, stojących na brzegu Strumienia Białego Łosia.
W gorące letnie dni był to mały, leniwy strumyczek, ale teraz
lodowata woda płynęła rwącym potokiem przez środek kanionu
obok Sosnowego Wzgórza.
Dżip, podskakując niemiłosiernie, toczył się wolno po mo-
stku.
- Sukinsyn!
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Ściągając wodze Flintlocka, Brett zjeżdżał w dół ścieżką,
z przerażeniem zastanawiając się, czy dżip zdoła się przedostać
na drugą stronę.
- Szybciej, szybciej... - popędzał nie wiadomo kogo: konia
czy kierowcę.
Stary mostek zachwiał się i serce Bretta zamarło.
- Nie!
Belki zaskrzypiały. Pod jednym z tylnych kół dżipa pękła
deska i samochód osiadł ciężko na osi. Kierowca jednak w dal-
szym ciągu naciskał gaz.
- Idiota! - mruknął Brett i spiął piętami konia, by szybciej
zjechać ze stoku.
Kierowca, najwidoczniej uświadomiwszy sobie niebezpie-
czeństwo, wyskoczył z dżipa i Brett aż zamarł z wrażenia. To
była ona, tak samo piękna, jak ją zapamiętał: z gołą głową,
z lśniącymi czarnymi włosami; rysy jej twarzy nie zmieniły się,
choć upłynęło już pięć lat. Oglądała samochód, chcąc się przeko-
nać, co się właściwie stało. Brett patrzył na nią z zapartym
tchem. Czy ona nie rozumie, że musi czym prędzej stamtąd
uciekać? Nadwerężony mostek znów się zakołysał. Stuletnie li-
ny, przerdzewiałe ze starości, jęknęły w proteście.
- Libby! Uciekaj!
Zwróciła twarz w jego stronę i w tym momencie liny pękły.
- O Boże! Nie!
Był już całkiem blisko od brzegu, gdy pośliznęła się i runęła
do płynącej w dole wody z krzykiem, który zabrzmiał niezwykle
ostro w mroźnym powietrzu.
- Nie! - zawołał z rozpaczą Brett.
Jak oszalały pognał konia w dół stoku. Śnieg wypryskiwał
spod kopyt i uderzał go w twarz. Wałach z ogromnym trudem
przedzierał się przez zaspy.
- Szybciej! Szybciej! - poganiał go mężczyzna, przerażony
widokiem Libby, jego Libby, walczącej ze wzburzonymi falami
potoku. Lodowata woda zalewała ją, wciągała w głąb z szaloną
wściekłością.
Jeszcze tylko kilka metrów...
Spocony Flintlock, stękając i zapadając się po kolana w pu-
szystym śniegu, ześliznął się po stromym brzegu.
- No, dalej!
Koń, zazwyczaj tak odważny, tym razem się zaparł. Brett
zeskoczył z siodła i podbiegł do rozszalałej wody. Ze wzrokiem
utkwionym w Libby, ściągał zębami rękawiczki.
Most trzeszczał głośno ponad ich głowami, lada chwila gotów
runąć pod ciężarem dżipa.
Brett popłynął z prądem. Woda zalewała mu usta, mroźne
powietrze parzyło płuca, ale on nie czuł ani zimna wody, ani
płomienia w piersi. Gdzie ona jest? O Boże! Zobaczył, że prąd
znosi jej bezwładne ciało, z twarzą zanurzoną w wodzie, w stro-
nę wielkiej belki.
- Złap się jej, najdroższa! - krzyknął i zanurkował, wypły-
wając po chwili na powierzchnię lodowatej wody tuż przy Libby.
Zesztywniałymi od zimna rękoma dotknął czoła nieprzytomnej
dziewczyny.
Most jęczał i kołysał się straszliwie.
Brett objął ramieniem Libby i pozwolił, by prąd zniósł ich jak
najdalej od grożącego katastrofą mostku.
Z niesamowitym, świdrującym uszy trzaskiem stare belki za-
łamały się i runęły do strumienia. Grube liny pękały jak nitki.
W powietrzu fruwały drzazgi. Na szczycie rumowiska znalazł się
zwalony dżip.
Brett w pośpiechu ciągnął Libby do brzegu, bojąc się, by nie
uderzyła ich jakaś belka, niesiona wartkim prądem. Przemoczo-
ny, trzęsąc się z zimna i z trudem łapiąc oddech, wyciągnął
dziewczynę na wysoki brzeg. Gdy ułożył ją na ziemi, z przeraże-
niem ujrzał, że jej skóra, zazwyczaj śniada, stała się niebezpiecz-
nie sina.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Pochylił się nad nią i przemocą otworzył jej usta.
- Oddychaj, na litość boską! - szepnął, wdmuchując powie-
trze w jej płuca. Jego zmarznięte wargi zatrzymały się na jej
ustach o sekundę za długo. Uniósł głowę, nacisnął mocno na jej
pierś i znowu wdmuchnął powietrze w jej usta.
- Libby! Nie poddawaj się! Walcz! - błagał, ponawiając
mocny ucisk i usiłując powstrzymać ogarniającą go panikę.
Ona nie może umrzeć! Ona nie umrze! Nie w ten sposób!
Jeszcze raz tchnął powietrze w jej zastygłe usta.
- Oddychaj, oddychaj...
Libby w dalszym ciągu leżała nieruchomo. Nie uniosła po-
wiek, nie spojrzała na niego błękitnymi jak czerwcowe niebo
oczyma.
Zrozpaczony, raz jeszcze przywarł do jej warg i wdmuchnął
powietrze w zalane wodą płuca. Ileż to razy całował ją w tam-
tych minionych latach... Poczuł bolesny, trudny do zniesienia
ucisk w sercu na myśl, że może już nigdy nie zobaczy jej żywej,
że nie usłyszy jej śmiechu i nie zanurzy palców w puszystych,
czarnych włosach.
Jęknął z rozpaczy. Przecież nie może jej utracić! Nie w ten
sposób! Nie teraz! Chociaż od dawna już się nie modlił, wyszep-
tał:
- Boże, nie pozwól jej umrzeć!
Rozdział drugi
Miała wrażenie, że śni.
Zamrugała gwałtownie oczyma, czując potworne mdłości
i ujrzała pełną niepokoju twarz Bretta. Woda ściekała mu z wło-
sów i twarzy, a jego brązowe oczy, zazwyczaj tak ciepłe, teraz
pociemniały i wpatrywały się w nią z niezwykłą intensywnością.
Było jej zimno. Koszmarnie zimno. Zamknęła oczy, zapada-
jąc w nicość, ale ktoś wstrząsnął nią silnie.
- Libby! Ocknij się! Nie odchodź!
Znowu napłynęła fala nudności. Obróciła się na bok i wyrzu-
ciła wodę z płuc i żołądka. Gdy zaczęła szczękać zębami, objęły
ją mocno silne ramiona.
- Czy już lepiej? Libby, słyszysz mnie?
Próbowała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się
z jej gardła i zdołała tylko skinąć głową. Bolało ją całe ciało. Po
raz pierwszy uświadomiła sobie, gdzie jest, rozpoznała pokryte
śniegiem góry, w których się wychowała, wiedziała już, że wró-
ciła do domu... Pamiętała, że jechała wąskimi, krętymi dróżka-
mi, słuchając nadawanych przez radio kolęd i zastanawiając się,
czy znowu zobaczy Bretta.
- Chodźmy! Zamarzniesz tutaj.
Podniósł ją z taką łatwością, jakby była dzieckiem, i skiero-
wał się poprzez śnieżne wertepy w stronę obozowiska, obozowi-
ska jej ojca. Nasiąknięte wodą buty Bretta ciamkały głośno.
Wiedziała, że powinna spróbować iść o własnych siłach, zmusić
odrętwiałe nogi do ruchu, że błędem jest poleganie na tym
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
mężczyźnie w jakiejkolwiek sprawie, ale nie miała na to dość
siły, a może i chęci. Przytulona, czuła wewnętrzne ciepło jego
ciała, chociaż był tak samo przemarznięty jak ona, i rękoma
przytrzymywała się kołnierza jego futrzanej kurtki. Pachniał wo-
dą ze strumienia, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Zamknęła
oczy, tracąc świadomość.
- Libby... nie zasypiaj... Libby...
Jego głos przenikał do jej podświadomości, ale nie mogła
zmusić się do otwarcia oczu i poddała się marzeniom, że Brett
jest z nią, troszczy się o nią i martwi. Było to cudowne uczucie,
tylko że jednocześnie przenikał ją do szpiku kości taki chłód,
takie zimno...
Brett z trudem brnął przez śnieg do głównego obozowiska,
gdzie wciąż jeszcze znajdowały się domki mieszkalne, kaplica
i stołówka. Wszystkie drzwi były zamknięte, jednakże on, ciągle
trzymając Libby na rękach, tak długo kopał w drzwi stołówki, aż
wreszcie odpadła zardzewiała kłódka. Wewnątrz czuć było za-
pach kurzu i stęchlizny, ale nie zwracał na to uwagi. Pamiętał, że
została tam stara kanapa i kilka krzeseł. Jeśli tylko szczury nie
zjadły poduszek, te skromne meble muszą im wystarczyć. Był to
jedyny domek z kominkiem. Położył Libby na zniszczonej kana-
pie, którą przysunął blisko do kamiennego paleniska, i szybko
wyszedł.
Mimo że był tu ostatni raz pięć lat temu, pamiętał, co się gdzie
znajdowało. Bez trudu znalazł stos drewna, w którym zapewne
mieszkały teraz wiewiórki. Wziął z niego kilka kloców, trochę
szczap na podpałkę i czym prędzej wrócił do Libby. Musi ją
rozgrzać, sprawdzić, jakich doznała obrażeń, a w razie potrzeby
wrócić konno na strażnicę i wezwać pomoc przez telefon.
Trzeba zacząć od tego, co najważniejsze. Libby leżała tam,
gdzie ją zostawił. Drżała przez sen, a jej skóra w dalszym ciągu
była lekko sina. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pudełko zapa-
łek, modląc się w duchu, żeby rzeczywiście okazało się tak wo-
doszczelne, jak zapewniał go sprzedawca. Niestety, całkowicie
zamokło.
Poszedł do kuchni, która przylegała do jadalni. W spiżarni,
pełnej pajęczyn i mysich odchodów, znalazł zapałki, lampy na-
ftowe i kilka starych koców owiniętych w plastyk.
- A jednak mam szczęście - mruknął pod nosem i szybko
podszedł do kominka.
Wymacał palcami stary szyber. Szarpnął mocno i otworzył
dawno nie używany przewód kominowy, z którego buchnął ob-
łok pyłu. Suche jak pieprz szczapy zajęły się natychmiast i już
wkrótce słychać było potrzaskiwanie palącego się drewna. Nie
tracąc czasu, ściągnął z Libby ubranie. Walczył ze sobą, żeby nie
patrzeć na krągłe ciało, które poznał tak dobrze pięć lat temu. Jej
piersi, zsiniałe teraz i pokryte gęsią skórką, długie, smukłe nogi
i... A niech to diabli! Zaciskając zęby i odpędzając od siebie
niesforne myśli, szybko owinął ją w koc, tak ściśle jak całunem,
żeby zatrzymać tę odrobinę ciepła, jaką jeszcze w sobie miała.
Kocem wycierał do sucha jej włosy. Poprzez koc masował jej
ramiona i nogi, żeby pobudzić krążenie krwi.
- Nic ci nie będzie - powiedział, przekonując samego siebie.
- Wyzdrowiejesz.
Kiedy wreszcie stwierdził, że Libby oddycha już mocniej
i bardziej regularnie, ogrzał sobie ręce i znowu wyszedł na dwór.
Zawieja uderzyła w niego z lodowatą siłą, przenikając na
wskroś przez mokre ubranie i tamując oddech w piersi.
Pobrnął własnymi śladami do mostku i zobaczył, że dżip nie
zmienił położenia. Kołysał się na rumowisku pod załamanym
mostkiem. Ponieważ Flintlock stał na drugim brzegu, Brett
wszedł do strumienia i brodząc po pierś w wodzie, przedostał się
na tamtą stronę. Chwycił konia za uzdę i poprowadził w kierun-
ku wody. Flintlock opierał się, rżąc cicho. Mężczyzna, który
prawie nie miał już czucia w rękach i nogach, szarpnął mocno za
cugle.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Dla mnie, stary, to też nie jest piknik - mruknął do konia,
rzucając strzelbę na ziemię. - Idziemy. - I wprowadził do wody
przerażonego wałacha. Idąc z prądem, dotarli do dżipa. Brett
otworzył drzwiczki wozu. Niektóre torby z bagażami wydawały
się niezbyt zniszczone, wyciągnął więc, co tylko zdołał, i zarzu-
cił na siodło.
Ściągając mocno cugle, zmusił konia do cofnięcia się na
brzeg, skąd zabrał strzelbę. Zanim wrócili do obozowiska, do-
szczętnie przemarzł. Wprowadził Flintlocka do starej stajni, wy-
tarł go derką spod siodła i dał mu siana.
- Niedługo przyjdę do ciebie. - Poklepał konia po kłębie
i zdjął wiszące na ścianie wiadro.
Zadymka nie ustawała. Osłaniając rękoma oczy, z trudem
stawiając nogi, powlókł się do domku. Zęby mu szczękały. Nig-
dy w życiu nie było mu tak zimno. Mimo to nabrał pełne wiadro
śniegu i pchnął ramieniem drzwi.
Ogień na kominku płonął, rzucając na stare drewniane ściany
czerwonozłote cienie i napełniając pokój zapachem palącego się
drewna. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, podszedł do kominka
i stwierdził, że Libby oddycha spokojnie. Albo spała, albo nie
odzyskała jeszcze przytomności.
Z uczuciem ulgi postawił wiadro w pobliżu ognia, a po-
tem ściągnął z siebie mokre ubranie, powiesił je na poręczy
przy kominku i stanął zupełnie nagi, grzejąc się w cieple pło-
mieni. Pomyślał, że jest w tej sytuacji pewien element komi-
zmu: stoi oto całkowicie rozebrany w jadalni pastora, obok jego
córki. Wcale go to jednak nie rozśmieszyło. Owinął się ciasno
kocem, położył na podłodze i zaczął masować sobie ręce, ramio-
na, nogi, chuchać na palce, mając nadzieję, że jednak uniknie
odmrożeń.
Czy będzie mu jeszcze kiedyś ciepło? A jeśli Libby przeży-
je... Spojrzał na nią z niepokojem. Oddychała równo, a pierś jej
unosiła się miarowo. Był całkowicie pewien, że kiedy dojdzie do
siebie i zobaczy, że jest nagusieńka jak w dniu narodzin, wściek-
nie się na niego.
Uśmiechnięty do tych myśli, przysunął się jeszcze bardziej do
ognia. Wspomniał to lato, gdy po raz pierwszy zobaczył Libby
Bevans, córkę pastora z miasteczka Cascade w stanie Oregon.
Mieszkała w Portland, gdzie chodziła do college'u, a do domu
rodzinnego przyjechała po to, by się zaopiekować umierającą
matką.
Brett spotkał ją w mieście parę razy, co nie było wcale dziw-
ne, ponieważ w tak małej miejscowości jak Cascade trudno było
nie zauważyć nowej twarzy. A cóż to była za twarz! No i ten miły
uśmiech, i błyszczące niebieskie oczy! Tamtego lata miała dłuż-
sze włosy, prawie do pasa, gęste, czarne, falujące. Niepodobna
była do żadnej z kobiet, które znał wcześniej.
Pysznił się tym, że jest samotnikiem, mężczyzną, który nie
potrzebuje nikogo, człowiekiem znajdującym szczęście w samo-
tnym życiu w górach, i choć nie był obojętny wobec płci od-
miennej, unikał wszelkich uczuciowych komplikacji. Jego ojciec
umarł już dawno, a matka, uwielbiająca miejski zgiełk, wyszła
powtórnie za mąż i mieszkała w Seattle. Brett spotykał się z nią
zaledwie dwa lub trzy razy w roku, co całkowicie im wystarcza-
ło.
Nie widział najmniejszego powodu, żeby w czymkolwiek zmie-
niać swoje nieskomplikowane życie. Tak było aż do dnia, w którym
poznał Libby. Wtedy w jego życiu nastąpił nagły zwrot.
Oparty na łokciu przyglądał się dziewczynie. Jest taka piękna!
Powiódł delikatnie palcem po jej ciepłym policzku. Wyzdrowie-
je. Wyjdzie z tego. Dzięki Bogu! Ze ściśniętym sercem pomyślał,
j a k bliski był jej utraty. T y m razem na zawsze. Poczuł pieczenie
pod powiekami.
- To tylko nerwy - powiedział na głos. - Normalna reakcja.
To, że ciągle o niej śni, nie znaczy wcale, że wciąż mu na niej
zależy. Fakt, że myśli o niej niemal każdego dnia, odkąd go
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
opuściła, nie dowodzi, iż w dalszym ciągu ją kocha. Oczywiście,
nie była mu obojętna, ale przecież zerwali ze sobą na zawsze.
Ona zakochała się w nim pierwszą miłością, a on nigdy już
później nie pokochał żadnej kobiety.
Zły na siebie, że do tego wraca, usiadł na podłodze i zaczął się
zastanawiać, co się stanie w chwili, gdy Libby się ocknie. Dla-
czego tu wróciła? Odjeżdżając, zapewniała, że jej noga nigdy już
tu nie postanie, i nic jej nie obchodziło, że raniła serce staremu
ojcu i jemu.
Przyszło mu do głowy, że była w tym również jego wina.
W głębi duszy wiedział, że to przez niego wyjechała. Ale łatwiej
było obwiniać Libby, że to ona go wykorzystała, a jej uczucie nie
było głębokie.
Jednakże w ten sposób tylko okłamywał siebie. Teraz, gdy
myślał o przeszłości, przypominał sobie, ile dla siebie znaczyli,
zrozumiał, że to przez niego porzuciła wszystko, co w życiu
kochała.
Zacisnął mocno powieki. Chciał zasnąć, ale nic z tego nie
wychodziło. Ciągle rozmyślał o dziewczynie i wspominał tamto
fatalne lato.
Rozdział trzeci
Pewnej upalnej soboty pod koniec lipca Brett pojechał do
miasta na śniadanie w „Derringer Cafe", gdzie zjadł naleśniki,
dwa jajka smażone na bekonie i wypił mnóstwo kawy.
Zostawiwszy hojny napiwek Velmie, rudowłosej kelnerce,
która zawsze go kokietowała, wyszedł wolnym krokiem na po-
ranne słońce. Od błyszczącego asfaltu biło gorąco. Gdy otwierał
drzwiczki swego pikapa, dostrzegł ją we wstecznym lusterku:
mała, energiczna kobietka, wsiadająca z grupą dzieciaków do
wycieczkowego autokaru z obozowiska prowadzonego przez
miejscowy kościół.
Pucołowaty, piegowaty, sądząc na oko dziesięcioletni chłopak
nie kwapił się z wejściem do autokaru.
Brett z ironicznym uśmieszkiem obserwował rozgrywającą
się tam scenkę.
- Nienawidzę tego obozu! - wrzeszczał chłopak. - Nie poja-
dę!
Mężczyzna rozejrzał się po parkingu, ale nie pojawił się nikt
z rodziców, by przywołać do porządku nieznośnego bachora.
Wszystko wskazywało na to, że jedyną opiekunką dwudziesto-
osobowej grupy dzieci w wieku od siedmiu do piętnastu lat była
ta dziewczyna.
Rozbawiony Brett stanął przed kawiarnią, ciekaw, jak poradzi
sobie z krnąbrnym podopiecznym.
- Wejdź do autokaru, Sean - powiedziała z miłym, ale sta-
nowczym uśmiechem.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Nie chcę!
Spojrzała na niego uważnie niebieskimi oczyma, a następnie
zwróciła się do starszego chłopca z krótko ostrzyżonymi blond
włosami.
- Kevin, czy możesz pomóc Seanowi? Będziesz jego star-
szym bratem. Jest dzisiaj trochę podenerwowany.
- Oczy wiście, panno Libby, ja...
Libby? Tak właśnie ma na imię córka pastora. Brett nigdy
dotąd nie spotkał Libby Bevans, ale ponieważ dobrze znał pasto-
ra, wiedział, że Edwin i Marla uwielbiają swoją jedynaczkę.
- Nie potrzebuję ani siostrzyczki, ani starszego brata! - nie
ustępował Sean, a zza okrągłych okularów widać było jego zło-
śliwe oczka.
Uśmiech panny Libby nie był już taki miły.
- No to wejdź sam do autokaru.
- Niech się pani wypcha!
- Sean, nie chciałabym ci sprawić przykrości. Masz wejść,
zanim doliczę do trzech.
Te dzieci, które były już w środku, wyglądały przez okna, kilko-
ro innych wchodziło właśnie po stopniach jaskrawo pomalowanego
autokaru. Dwójka maruderów, zbierających z chodnika swoje pacz-
ki i torby, obserwowała z zainteresowaniem całą scenę. Jeśli panna
Libby nie postawi na swoim, straci szacunek całej grupy.
- Raz - zaczęła liczyć.
Sean ani drgnął, chcąc, żeby wszyscy widzieli, jaki z niego
twardziel.
- Dwa - powiedziała trochę głośniej. - Lepiej będzie, jeśli
się ruszysz.
Chłopak pokazał jej język. Tego już było dla Bretta za dużo.
Wpadł między nich jak zgłodniała puma.
- Chyba słyszałeś, co pani mówiła? - ryknął głośno.
- Kim... kim pan jest? - wyjąkał Sean. Jego oczy za grubymi
szkłami okularów zrobiły się okrągłe ze strachu.
- No właśnie, kim pan jest? - zapytała zaskoczona Libby.
Brett rzucił jej szybkie spojrzenie i znowu zwrócił się do chłopa-
ka:
- Możesz mnie uważać za posłańca Pana Boga.
- Co takiego? - krzyknęła oburzona dziewczyna.
Mężczyzna nie spuszczał wzroku z twarzy przestraszonego
Seana.
- Otóż to, a Pan Bóg powiada, że lepiej będzie dla ciebie,
jeśli natychmiast wpakujesz tyłek do autokaru, zanim napytasz
sobie poważnych kłopotów.
- Nic mi pan nie może zrobić - odrzekł Sean z lekka drżą-
cym głosem.
- Masz rację. To nie mnie powinieneś się bać - mówiąc to,
Brett wymownie spojrzał w niebo.
Sean szybko wbiegł do autokaru.
- Nie wolno tak robić - szepnęła Libby.
- Wiem. Ale poskutkowało.
- Dałabym sobie radę...
- Ten chłopak drwił z pani. A pani zapędziłaby się w ślepą
uliczkę z tym liczeniem.
- To dobry sposób...
- Żeby się ośmieszyć. - Zobaczył gniewny błysk w jej
oczach, na co zareagował bezczelnym uśmiechem. Czy ona nie
rozumie, że jej pomógł? Córka pastora była piękną dziewczyną,
ale chyba niezbyt rozgarniętą. - Nie może pani traktować dzie-
sięcioletniego chłopaka, jakby miał trzy lata. W ten sposób ni-
czego się nie osiągnie.
- Skąd ta pewność? Czyżby miał pan tuzin własnych dzieci?
- Sam miałem kiedyś dziesięć lat.
- Ja też!
- Ale ja byłem trudnym dzieckiem. Gdyby jakaś kobieta
próbowała mnie zastraszyć takim liczeniem, gorzko by tego po-
żałowała.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Wydawało się, że nagle mu uwierzyła. Z rozdrażnieniem
zdmuchnęła z czoła ciemną grzywkę, zagryzając przy tym war-
gę. Bretta ogarnęła nieoczekiwanie chęć, by ją pocałować. Zasta-
nowił się, jak zareagowałaby na taki typowo męski odruch, i do-
szedł do wniosku, że zrewanżowałaby się solidnym kopniakiem.
Westchnęła i potrząsnęła czarnymi włosami, które w świetle
poranka miały niebieskawy odcień.
- W porządku. Pańska bezwzględna metoda okazała się le-
psza od mojego przymilania się. Powinnam panu podziękować,
panie...
- Brett Matson - przedstawił się. -A pani, panno Libby...
- Bevans.
- Jest pani córką Edwina Bevansa?
- Tak - potwierdziła niechętnie. - I miałby pan prawo mówić
do mnie „panno Libby" tylko wówczas, gdyby zapisał się pan do
kościoła i spędził tydzień w obozowisku.
- To dałoby się zrobić - odrzekł z uśmiechem, dziwiąc się,
dlaczego właściwie kpi z tej małej kobietki. Jest przecież zupeł-
nie prawdopodobne, że będzie ją widywał częściej tego lata.
- No dobrze. Proszę to uzgodnić z Panem Bogiem, jest pan
przecież jego wysłannikiem. A w przyszłości proszę się nie wtrą-
cać w cudze sprawy.
- Nawet, jeśli sam Pan Bóg mi to nakaże? - zapytał, nie
mogąc przestać jej drażnić. Ta kobieta najzwyczajniej go intry-
gowała.
- Szczególnie wtedy! - Odwróciła się, by wejść do autokaru.
Stał na chodniku, czując, jak pot ścieka mu po karku i ple-
cach. Obserwował ją, gdy wchodziła po stopniach i zajmowała
miejsce za kierownicą. Stary autokar ruszył gwałtownie w kłę-
bach spalin, kierując się za miasto, w stronę Sosnowego Wzgórza
i kościelnego obozowiska, położonego na brzegu Strumienia
Białego Łosia.
- Widzę, że nie ominie mnie kara boska - mruknął, spojrza-
wszy na niebo. Wiedział, że Ed ma dorosłą córkę, która uczy się
w Portland. Mówiono też w mieście, że wróciła do Cascade,
żeby pomóc chorej matce, ale zupełnie się nie spodziewał, że
okaże się ona najbardziej interesującą kobietą na zachód od Roc-
ky Mountains.
- Będę potępiony - powiedział z przekonaniem.
Libby ciągle myślała o tupecie tego człowieka. Zrobić z sie-
bie wysłannika Pana Boga! Gdyby o tym bluźnierstwie opowie-
działa ojcu, z pewnością w niedzielę wygłosiłby na ten temat
płomienne, pełne oburzenia kazanie. Mimo to nie mogła po-
wstrzymać się od uśmiechu, bo chociaż była wściekła na Matso-
na, musiała przyznać, że jego metoda zastraszania okazała się
skuteczna, podczas gdy ona, starając się postępować łagodnie,
nie mogła sobie poradzić z krnąbrnym dzieciakiem. Sean Duvali
będzie jeszcze wzorowym obozowiczem.
Człowiek całe życie się uczy, powiedziała sobie w duchu, gdy
autobus dudniąc głośno, przejechał przez stary most i wtoczył się
na teren obozowiska. Dzieci śpiewały piosenki, których nauczy-
ły je Irena Brennan i jej córka, zawsze roześmiana Sandy, szkol-
na koleżanka Libby. Pani Brennan była organistką w miejsco-
wym kościele. Obie z córką zgodziły się pomagać w obozowi-
sku, gdy Marla Bevans, która była kucharką, gospodynią i matką
dla wszystkich dzieci, poważnie się rozchorowała.
Serce Libby ścisnęło się ze smutku i żalu. Jako jedynaczka,
wychowywała się w bardzo bliskich i serdecznych stosunkach
zarówno z ojcem, jak i z matką. Wprost nie mogła uwierzyć, że
Bóg, uwielbiany Bóg jej ojca, odbiera im Marlę. Z rozpaczą
w duszy myślała o matce, cierpiącej na raka skóry. Rokowania
nie były optymistyczne, ale Libby pocieszała się, że przy dobrej
opiece lekarskiej, w atmosferze miłości i dzięki nieustannym
modlitwom ojca matka wyzdrowieje. Musi wyzdrowieć!
Opanowując dławiące ją wzruszenie, Libby zatrzymała auto-
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
bus przy stajniach. Dzieci krzyczały radośnie i śmiały się. Gdy
otworzyła drzwi, wypadły hurmem, dźwigając paczki, torby,
składane łóżka i poduszki i pobiegły do stojących wśród drzew
sześciu domków, na których były wywieszone kartki z nazwiska-
mi.
Wiedziała, że czeka ją trudny dzień. Trzeba będzie pomóc
ojcu w rozlokowaniu obozowiczów, rozwikłać mnóstwo proble-
mów, sprawdzić dwa razy kieszonkowe, które dzieci dostały od
rodziców, upewnić się, czy nie jest potrzebna w kuchni, a potem
pojechać samochodem do miasta, aby przesiedzieć przy matce
całą noc i wrócić tu o świcie.
Nie przerażało jej to zbytnio. Przez te kilka lat po ukończeniu
szkoły średniej tęskniła za wakacjami w lesie i za obozowi-
skiem, gdzie pomagała rodzicom od piętnastego roku życia.
Była już prawie pora obiadowa, gdy znów go zobaczyła.
Przez otwarte okno domku dla personelu zauważyła pikapa,
ciągnącego przyczepę dla koni, który stanął na łące po drugiej
stronie mostu.
Aż zabrakło jej tchu, gdy rozpoznała Matsona. Musiała przy-
znać, acz niechętnie, że był przystojnym mężczyzną. Z długimi
nogami, szerokimi ramionami, wąskimi biodrami, miał wygląd
twardego człowieka z gór. Spłowiałe spodnie dżinsowe, taka
sama kurtka i flanelowa koszula dopełniały tego obrazu. Brązo-
we włosy z jasnymi pasmami, nieco za długie jak na obecną
modę, opadały mu na kołnierz kurtki. W twarzy o ostrych ry-
sach, opalonej na brąz, uwydatniała się kwadratowa szczęka
i wąskie wargi. Jego roześmiane piwne oczy już za chwilę mogły
ciskać błyskawice - istna beczka prochu.
Opuścił klapę przyczepy i Libby zapomniała, że miała poka-
zać dzieciom, jak sto lat temu sporządzali farby tutejsi Indianie.
Patrzyła, jak Matson prowadzi do obozowiska potężnego wała-
cha i krępą kobyłę, a ciemna umbra kapała jej z pędzla.
Za klaczą, na osobnym postronku, szedł źrebak na cienkich
nogach z ogromnymi brązowymi oczami, puszystym ogonem
i nieregularną strzałką na gniadym pyszczku.
- Patrzcie! - wrzasnęła Tammy Lewis, marszcząc z zachwy-
tem nos. - Mały konik!
- Głupia jesteś, to źrebak! - poprawił ją Sean i popędził tam
na czele innych dzieciaków. Gdy napotkał wzrok Bretta, zatrzy-
mał się, ale inni podeszli do koni.
- Nie dotykajcie klaczki - ostrzegł dzieci Matson - bo jej
mama może nie być z tego zadowolona.
- Klaczki? - spytała Tammy, rzucając wymowne spojrzenie
Seanowi. - A ja myślałam, że to źrebak.
Brett zaśmiał się i spojrzał w stronę Libby.
- Na waszym miejscu byłbym ostrożniejszy - powiedział do
dzieci. - Niektóre samice mogą być groźne, gdy się z nimi nie-
właściwie postępuje. Ale wy na pewno nie chcecie rozdrażnić ani
skrzywdzić, ani...
- Ani podważyć jej autorytetu - wtrąciła się Libby z pałają-
cymi policzkami. Kto pozwolił temu człowiekowi wtargnąć tutaj
i naśmiewać się z niej?
- Brett! - rozległ się basowy głos pastora.
Libby odwróciła się i zobaczyła ojca, zbiegającego z ganku
kaplicy z uśmiechem na twarzy i wyciągniętymi rękami.
- Wielkie dzięki za wypożyczenie koni.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Uścisnęli sobie ser-
decznie ręce, podczas gdy Libby patrzyła na to z szeroko otwar-
tymi oczami.
Ojciec, poprawiwszy koloratkę, powiedział obozowiczom, że,
dzięki uprzejmości pana Matsona, będą mogli odbywać przejażdżki
konne. Pan Matson jest nie tylko strażnikiem leśnym, ale ma też
kilka koni pociągowych, które są tak łagodne, że można na nich
jeździć wierzchem. Pan Matson osobiście udzieli im kilku lekcji.
Libby poczuła ucisk w żołądku, gdy uświadomiła sobie, że będzie
się na niego natykała częściej, niżby sobie tego życzyła.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Prawdę mówiąc, nie wzbudzał w niej sympatii. Był tak strasz-
nie cyniczny. I za przystojny, zbyt pewny siebie, zbyt seksowny.
Jakby czytając w myślach Libby, spojrzał na nią z szatańskim
błyskiem w oczach, a jej serce trwożnie zatrzepotało.
Nie ma co, świetnie się zaczyna, powiedziała sobie w duchu.
Zgarnęła dzieci do świetlicy, zmuszając się, by nie wyglądać
oknem i nie patrzeć na wybieg dla koni. Po drugiej stronie ogro-
dzenia Brett pokazywał kilkorgu dzieciom, jak dosiadać konia
i jak trzymać cugle. Libby nie była w stanie skoncentrować się
na malowidłach indiańskich i mimo woli wciąż zerkała na tego
kpiarza, którego bursztynowe oczy przenikały ją na wylot.
Został na obiedzie i przy stole siedział akurat naprzeciw Lib-
by. Z trudem przełykała kurczaka z kluskami, przygotowanego
przez panią Brennan, podczas gdy Brett, często, zbyt często,
spoglądał w jej stronę.
Wprawiał ją w zmieszanie swoją zmysłowością, a do tego
ciągle miała wrażenie, jakby się z niej wyśmiewał. W jego
oczach widoczne było rozbawienie. Choć zachowywał się jak
dżentelmen, podając półmiski z kurczakiem, kluskami, kukury-
dzą i zielonym groszkiem, była pewna, że jego dobre maniery to
tylko gra.
Wiedziała o nim niewiele, tyle tylko, że był strażnikiem leś-
nym i mieszkał w „strażnicy", w lesie na Sosnowym Wzgórzu.
I że jego hobby to hodowla niezwykle pięknych koni. Stanowił
integralną część dzikiej przyrody. Przybył tutaj z południowego
Oregonu, z innej strażnicy, w czasie gdy ona mieszkała już
w Portland. Ojciec wspomniał, że Brett jest samotnikiem, ale że
to przyzwoity, skromny człowiek i że chciałby go widywać
w kościele na niedzielnych nabożeństwach. Zetknęli się ze sobą
ze względu na konie, szanowali się wzajemnie i chociaż prowa-
dzili całkowicie odmienny tryb życia, widywali się od czasu do
czasu, co nie było takie trudne, ponieważ Cascade liczyło mniej
niż tysiąc mieszkańców i wszyscy się tu znali.
- Zapakuję trochę jedzenia dla twojej mamy - zaproponowa-
ła pani Brennan, która wraz z wyznaczonymi dyżurnymi przystą-
piła do sprzątania ze stołu.
- Będzie zachwycona - podziękowała Libby z wdzięczno-
ścią, zadowolona, że ucieknie wreszcie przed badawczym wzro-
kiem Bretta.
- Dołożę też placek z jagodami, żeby mogła częstować ludzi,
którzy ją odwiedzają w ciągu dnia, kiedy my wszyscy jesteśmy
tutaj.
- Wspaniale!
- Czy Sean nie ma dziś przypadkiem dyżuru w kuchni? - za-
pytał Brett.
- Chyba ma...
- To zdaje się, że próbuje się z tego wykręcić.
Chłopak miał właśnie ochotę wymknąć się z jadalni. Brett
odwrócił się do niego i wskazując na stół rzekł:
- Dlaczego nie zaczniesz od tej strony? Ja już skończyłem
jeść, a i panna Libby chyba także.
Sean z buntowniczą miną chciał odmówić, ale mężczy-
zna, uprzedzając go, gwałtownie wstał z krzesła. Mrucząc
pod nosem, że to „babskie zajęcie", Sean niechętnie zabrał się
do roboty: resztki jedzenia wrzucał do jednego wiadra, a do dru-
giego, pełnego wody ze środkiem myjącym, wkładał sztućce
i puste talerze. Przez cały czas czuł na sobie srogie spojrzenie
Bretta.
Irena zapakowała tyle jedzenia, że wystarczyłoby dla pięciu
wygłodniałych drwali i, oczywiście, nie zapomniała o placku z ja-
godami. A przecież Libby wiedziała, że matka wcale nie ma apety-
tu.
Zapadał wieczór. Na ciemnym niebie ponad górami rozbłysły
pierwsze gwiazdy, odezwał się chór cicho kumkających żab.
Zahukała gdzieś sowa i zatrzepotał skrzydłami jastrząb w maja-
czących niewyraźnie czarnych gałęziach sosny.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Ojciec Libby był zajęty przygotowywaniem tradycyjnego
wieczornego ogniska, przy którym każdego wieczora przed ciszą
nocną uczestnicy obozu śpiewali, odgrywali skecze i modlili się
wspólnie.
- Jedź do domu i zajmij się mamą - powiedział do niej.
- Ale zostaw samochód. Brett, czy mógłbyś podrzucić ją do
miasta?
- Nie trzeba - zaprotestowała gwałtownie Libby ku zdumie-
niu ojca. - Po co ma pan jechać do Cascade, jeśli mieszka pan
kilka mil stąd?
- To żaden kłopot - zapewnił ją Matson.
Serce Libby zabiło niespokojnie. Trudno było wyobrazić so-
bie coś bardziej kłopotliwego, niż spędzenie z nim choćby tylko
pół godziny w kabinie pikapa. Ale przyparto ją do muru. Nie
chcąc być niegrzeczna ani niewdzięczna, poszła za nim przez
mostek na drugi brzeg strumienia, gdzie stal wóz. Brett odłączył
już wcześniej przyczepę, ponieważ postanowił zostawić ją
w obozie do czasu, gdy będzie zabierał konie po ostatniej wycie-
czce.
Libby wsiadła szybko do kabiny i postawiła obok siebie ko-
szyk z jedzeniem.
- Boi się pani? - zapytał Brett, zjeżdżając wolno ze zbocza.
- Czego mam się bać? - udała zdziwienie, chociaż doskonale
wiedziała, o co mu chodzi.
- Mnie.
- Na pewno nie. W przeciwieństwie do Seana nie wierzę, że
personifikuje pan gniew boży.
- Nie przypuszczałem, że córka pastora może tak kłamać.
- Nie kłamię.
- Przecież się pani boi.
- Nie widzę powodu, dlaczego miałabym się bać - odparo-
wała, zastanawiając się, jak się to dzieje, że przez tego mężczy-
znę zaczyna zachowywać się jak smarkula. Zawsze była zrówno-
ważona, nauczyciele uważali ją za inteligentną, a wkrótce zosta-
nie dobrą pielęgniarką. Spotykała się już z różnymi chłopcami,
ale żaden z nich nie wydał się jej specjalnie interesujący. Nie ma
zamiaru bać się teraz jakiegoś pustelnika, mieszkającego w straż-
nicy, w leśnych ostępach.
- Boi się mnie pani, bo nie bardzo pani wie, jak się zachować
- powiedział z brutalną otwartością. - Ma to być rewanż za tego
dzieciaka.
- To śmieszne.
- Może... - Na zakręcie w świetle reflektorów ukazała się
lania z dwoma jelonkami. - Do diabła! - Zahamował gwałtow-
nie i zjechał na pobocze, żeby nie potrącić zwierząt. Koszyk
z jedzeniem zsunął się na podłogę. Pasy bezpieczeństwa napięły
się i zablokowały. Libby uderzyła głową o drzwiczki. Furgonet-
ka podskoczyła, gdy koła z głośnym piskiem opon zaryły się
w ziemię, rozpryskując wokół żwir. Dziewczyna poczuła, że żo-
łądek podchodzi jej do gardła.
Przestraszone zwierzęta znikły w lesie.
- Nic się pani nie stało? - zapytał Brett, wyłączając silnik.
- Chyba nie. - Roztrzęsiona, dotknęła głowy i skrzywiła
się z bólu. Brett, najwyraźniej zaniepokojony, otworzył scho-
wek na rękawiczki i wydobył stamtąd latarkę. Mrucząc coś pod
nosem, oświetlił głowę Libby. Uważnie zbadał rosnący jej na
czole guz. Jego palce były bardzo delikatne, ale nie mogły
uśmierzyć strasznego bólu, od którego robiło jej się ciemno
przed oczami.
Kiedy dotknął bolącego miejsca, syknęła krzywiąc się i odsu-
nęła się od niego.
- Powiedziałam, że nic mi nie jest.
- Naprawdę bardzo mi przykro. - Zabrzmiało to całkiem
szczerze.
- Nic się nie stało. To nie pana wina. Po prostu wypadek.
Zmusiła się do uśmiechu i widząc niedowierzanie w jego oczach,
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
dodała: - Niech się pan nie martwi. Naprawdę. Jestem silniejsza,
niż to się wydaje. Jeśli pan nie wierzy, proszę zapytać mojego
ojca.
Brett tym razem nie zdobył się na uśmiech.
- Będzie lepiej, jeśli zawiozę panią do domu.
Podniósł z podłogi koszyk i stawiając go na siedzeniu, rzucił
jeszcze jedno zatroskane spojrzenie na Libby.
- A może jednak zawieźć panią do lekarza w Bend?
- Taki kawał drogi? To tylko mały guz na głowie.
- Skąd pani wie?
- Wiem. Jestem pielęgniarką. Czyżby pan zapomniał?
- Jeszcze nią pani nie jest.
- Ale wkrótce zostanę. Nic mi nie będzie. Nie potrzebuję
lekarza - powiedziała stanowczo. Do Bend było daleko. Cascade
od dawna potrzebowało lekarza, ale żaden z nich nie chciał
osiąść na stałe w takim małym miasteczku, skoro mógł zarobić
znacznie więcej w dużym mieście. Odkąd doktor Sherman prze-
niósł się z Oregonu do Eugene, nie udało się na jego miejsce
znaleźć innego lekarza, który tak jak on obsługiwałby kilka
małych okolicznych miasteczek naraz.
Brett wyjechał z powrotem na wąską drogę. Panowała cisza,
zakłócana tylko szumem silnika i zgrzytem opon na zakrętach.
Libby przymknęła oczy i jechała z głową opartą o zimną szybę,
by nie czuć tępego bólu, świdrującego czaszkę. Co za dzień!
Otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy samochód zwolnił i zahamo-
wał na żwirowym podjeździe do plebanii.
W oknach małego drewnianego domku obok stuletniego ko-
ścioła zapaliło się światło. Libby próbowała przekonać Bretta, że
nie potrzebuje jego pomocy, ale on nie słuchał żadnych argumen-
tów i odprowadził ją do drzwi. Zapewne obawiał się, czy dziew-
czyna nie zemdleje na skutek urazu głowy.
Chora matka ucieszyła się na ich widok. Nie ruszając się
z kanapy, wyłączyła telewizor pilotem, uśmiechnęła się serdecz-
nie do Bretta i zażądała, by Libby odgrzała kurczaka przysłanego
przez Irenę, pokroiła rozpadający się placek z jagodami i opo-
wiedziała o wszystkim, co się tego dnia wydarzyło w obozie.
W zapadniętych oczach matki pojawiło się ożywienie, gdy
słuchała dokładnych relacji. Libby z ogromną czułością patrzyła
na tę kobietę, która ją urodziła i wychowała. Marla Bevans, nie-
gdyś silna, korpulentna, z gęstymi czarnymi włosami, była dziś
wymizerowana i osłabiona straszną chorobą.
Miała większy apetyt niż kilka dni temu, za poprzedniej byt-
ności Libby w mieście, ale po zjedzeniu maleńkiego kawałeczka
placka i wysłuchaniu opowieści córki i Bretta najwyraźniej
opadła z sił.
Libby pomogła położyć się jej do łóżka, podczas gdy Matson
został w saloniku.
- Nie uważasz, że jest przystojny? - zapytała matka, kiedy
dziewczyna opatulała jej wychudłe ciało.
- Kto? Pan Matson?
- Chyba prosił cię, byś mówiła do niego Brett?
Libby nalała do szklanki wody z dzbanka stojącego przy łóżku.
- Chyba tak. Może dla niektórych jest przystojny.
- Dla niektórych? Daj spokój, Libby. Wszystkie kobiety, na-
wet te po pięćdziesiątce, są takiego zdania. - Matka zaśmiała się,
zakaszlała i wypiła łyk wody.
- Naprawdę?
- Tak... Ale on nie zainteresował się żadną. Nawet Sara
Pritchert nie zrobiła na nim wrażenia, a przecież ona jest jedną
z najładniejszych dziewcząt w mieście.
- Jego strata.
- Nie sądzę.
- Mamo...
- Widziałam, jak on na ciebie patrzył, Libby. Potrafię po-
znać, kiedy mężczyzna jest zadurzony...
- Zadurzony? Mamo, co ty mówisz?
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Wiem, co mówię. Wiesz, że chciałabym zobaczyć cię za-
mężną, zanim zejdę z tego świata. Prawdę mówiąc, niczego tak
nie pragnę, jak utulić mojego wnuczka, wiem jednak, że to
nierealne. - Libby próbowała zaprotestować, ale matka chwyciła
jej rękę i dodała: - Przede wszystkim chcę, żebyś była szczęśli-
wa.
- Małżeństwo nie jest gwarancją szczęścia - wyraziła swoją
opinię Libby, a matka uśmiechnęła się do niej wyrozumiale.
Dziewczyna dziwiła się w duchu, jak w ogóle mogło dojść do
rozmowy o Bretcie Matsonie. Czy choroba nie mąci aby tak
dotąd jasnego umysłu matki?
- Brett to dobry człowiek. Ciężko pracuje. Jest uczciwy.
Przystojny.
- Mamo! Co ty mówisz?
- Słuchaj, nie m a m jeszcze całkowitej s k l e r o z y , a to, że jestem
żoną pastora, nie oznacza, iż nie umiałam cieszyć się ciałem, które
dał mi Bóg. Oboje z twoim ojcem kochamy się bardzo i ogromnie
cenimy te wszystkie chwile, które ze sobą spędziliśmy.
- To dziwna rozmowa...-Libby spłonęła rumieńcem.
- Wcale nie. Po prostu nie mam czasu na owijanie w baweł-
nę. Zrób to dla mnie. Daj szansę Brettowi.
- Jeśli o to prosisz...
- A teraz pomódlmy się razem.
Matka, przymknąwszy oczy, modliła się cichym szeptem
Libby w myśli dodała do swojej modlitwy prośbę, by matka
powróciła do zdrowia. Czy naprawdę chce wydać ją za Bretta?
Zgasiwszy lampę i zamknąwszy za sobą drzwi, poczuła, jak
niespokojnie bije jej serce. To obecność Bretta tak ją wytrąciła
z równowagi.
Przekonując samą siebie, że jest równie niemądra jak jej
matka, zeszła na dół do saloniku, rozmyślając nad tym, jak
wyprosić Matsona z domu i w ogóle ze swojego życia.
Rozdział czwarty
Brett czekał w saloniku. Odwrócił się, słysząc na schodach jej
kroki.
Libby, napotkawszy magnetyczne spojrzenie jego bursztyno-
wych oczu, poczuła, jak na sekundę zabrakło jej tchu. Natych-
miast skarciła się w duchu, że głupieje i ulega nierozsądnym
namowom matki.
- Dobrze się czuje? - zapytał Brett.
- Nieźle.
Wyszli razem na ganek. Pogrążoną w nocnym mroku ulicą,
z rzadka tylko oświetloną latarniami, przejechał samochód.
- Pani matka to dzielna kobieta - powiedział.
- Zawsze taka była.
- A pani?
- Ja czasami się boję- przyznała po chwili milczenia.
- Ale nie mnie?
- Z całą pewnością nie pana.
Uśmiechnął się, ukazując lśniące w ciemności zęby. Poczuła
strach, zanim jeszcze ją objął i mocno do siebie przytulił. Ustami
bezbłędnie odnalazł jej usta. Krzyknęła cicho, ale stłumił ten krzyk
g o r ą c y m i wargami. W pierwszym m o m e n c i e chciała m u się w y -
rwać, ale Brett nie przestał jej całować i z wolna zaczęła się podda-
wać, uległa magii nocy i jego silnych ramion. Pachniał skórą uprzę-
ży i końmi, igłami sosnowymi i kawą. Mimo woli rozchyliła usta.
Wtedy on przytulił ją jeszcze mocniej, aż przez ich ciała, oddzielo-
ne tylko cienką warstwą ubrania, przeszedł dreszcz.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Libby czuła, że kręci się jej w głowie, że ciało jej płonie, że
uginają się pod nią kolana. Omal nie upadła, gdy oderwał się od
niej tak samo nagle, jak przedtem wziął ją w ramiona.
- A niech mnie! - Zasłaniając usta, jakby chciał zetrzeć ślad
pocałunku, który jej skradł, cofnął się kilka kroków. Oddychał
ciężko.
- Niech się pan nie waży robić tego więcej! - wybuchnęła,
choć jej głos nie brzmiał przekonywająco.
- Nigdy?
- Nigdy!
- To chyba nie będzie możliwe - spojrzał na nią wyzywająco.
- Przekona się pan - odpowiedziała.
- To pani się przekona, panno Libby - odrzekł z drwiącym
uśmiechem i znowu ją pocałował. Zanim zdążyła go uderzyć,
zręcznie uskoczył na bok i pobiegł do swojego pikapa. - Jedno
jest pewne. Ten guz na głowie nie zaszkodził pani wargom.
- Jest pan bezczelny...
Furgonetka ruszyła z rykiem silnika, a ona została sama na
ganku. Miała ochotę posłać mu wiązankę przekleństw, kiedy
usłyszała nad głową cichy śmiech, dobiegający z otwartego okna
sypialni matki.
No tak, wspaniale! Nie ma co mówić! - pomyślała, pociesza-
jąc się, że może sprawy przybiorą lepszy obrót.
Ale czy jest to możliwe?
Brett stał się codziennym gościem w obozowisku. Kiedy nie
miał dyżuru na wieży strażniczej, przyjeżdżał tutaj konno ku
wielkiej uciesze dzieci. Uczył je, jak wystrugać piszczałkę, jak
rozpoznać ślady jelenia i jak przeprowadzić konia przez płycizny
Strumienia
Białego Łosia. Chociaż nigdy nie
uczestniczył
w wieczornych ogniskach ani we wspólnych modlitwach, spę-
dzał tutaj bardzo dużo czasu i Libby przestała odnosić się do
niego z wrogością.
Wprawdzie potrafił ją tak zdenerwować, że stawała w pąsach,
a serce tłukło się jej niespokojnie, ale na ogół był miły, pomagał
ojcu przy rąbaniu drzewa i różnych naprawach niezbędnych
w gospodarstwie, a także obsypywał komplementami Irenę
Brennan za przyrządzane przez nią posiłki. Każdego wieczora
jadł w obozie obiad i gdyby nie to, że całymi godzinami pomagał
ojcu w pracy, Libby podejrzewałaby go o chęć wyłudzenia dar-
mowego wiktu. Dostawał te obiady bez żadnej opłaty, bo ciężko
na nie zapracowywał.
Często obserwowała z okna świetlicy, jak rozebrany do pasa,
z błyszczącym od potu torsem i opadającymi na czoło kosmyka-
mi ciemnych włosów rąbał drewno na opał. Nie mogła oderwać
wzroku od gęstego zarostu na jego piersi, kończącego się gdzieś
tajemniczo w okolicy pępka. Opinające szczupłe biodra dżinsy
sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały się z niego zsunąć.
Przyglądając mu się, zapominała o swojej robocie. Z zamyślenia
wyrywał ją dopiero głos któregoś z obozowiczów, któremu mu-
siała udzielić wskazówek, jak upleść koszyk lub namalować
jakąś scenkę.
Brett dobrze się odnosił do koni, ale był wobec nich stanow-
czy i całkowicie nad nimi panował. Na grzbiecie olbrzymiego
konia imieniem Herkules woził najmłodsze dzieci, którym po-
zwalał nawet czasem zadąć w róg zawieszony przy siodle. Uczył
je także szczotkować sierść końską, zaciągać mocno popręg
i wyciągać Herkulesowi z kopyt drobne kamyczki. Wziął też
kiedyś udział w zabawie dzieciaków, zakończonej oblaniem Lib-
by wodą z węża.
Pisnęła, niemile zaskoczona i już miała się na niego rozgnie-
wać, ale ujrzawszy błysk rozbawienia w oczach Bretta, odwróci-
ła się bez słowa, z trudem odrywając wzrok od jego zarumienio-
nej twarzy i nagiej, spryskanej wodą piersi. Nie ulegało wątpli-
wości, że należało się go wystrzegać, gdy tymczasem ona zacho-
wywała się wobec niego po prostu głupio. Słyszała opowieści
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
o kobietach nieszczęśliwie zakochanych i obiecała sobie kiedyś,
że nie stanie się jedną z nich. Minęły dwa tygodnie i czujność
Libby nieco osłabła. Aż któregoś wieczora zaskoczył ją, gdy była
sama. Myślała, że już odjechał, bo widziała, jak siedząc na oklep
na Herkulesie, zmierzał ścieżką pod górę w stronę strażnicy.
Była właśnie w stajni i przyglądała się karmieniu źrebiątka,
które machało puszystym ogonem. Odwróciła się na skrzyp
drzwi i ujrzała Bretta, stojącego tam w samych dżinsach. Od tyłu
oświetlony był płomieniem ogniska, a nad jego głową na cie-
mnym niebie skrzyły się gwiazdy.
Na jego widok serce zabiło jej młotem.
- Przestraszyłeś mnie - powiedziała, drżąc na całym ciele
jakby z zimna, choć w stajni było całkiem ciepło.
- Zapomniałem czegoś - wykrztusił z trudem przez za-
schnięte nagle gardło i nie spuszczając z niej wzroku, przeszedł
po zakurzonej podłodze, sięgając po torbę wiszącą na haku.
Światło latarni zamigotało na srebrnej bransoletce zegarka, który
wkładał na rękę. - Nie jedziesz do miasta?
- Tatuś pojechał do mamy. Zostanie z nią kilka dni. A my
z Ireną zajmiemy się obozem. Ojciec wróci w poniedziałek rano,
po niedzielnych mszach.
Mimo ciemności czuła na sobie jego spojrzenie. Wstrzymała
oddech i oblizała nerwowo wargi.
Atmosfera w stajni stała się nieznośnie napięta. Libby nie
była w stanie oderwać od Bretta oczu, gdy się do niej zbliżał.
Wiedziała, że powinna czym prędzej uciekać lub przynajmniej
zrobić ostrzegawczy ruch ręką.,
Zamiast tego czekała, drżąca, i gdy wziął ją w ramiona,
uniosła ku niemu twarz, podając mu usta. Nie opierała się, gdy
mocno i długo całował ją, aż zabrakło jej tchu w piersiach.
To szaleństwo, krzyczało w niej coś, protestując, ale jedno-
cześnie uległa całkowicie nieodpartemu działaniu zmysłów.
Przywarła do niego całym ciałem i rozchyliwszy usta, pozwoliła,
by wtargnął w nie namiętnym językiem. Rozgorączkowana
i osłabła, miała wrażenie, że traci świadomość od tego gwałtow-
nego uczucia, przenikającego jej ciało i duszę.
Oderwał się wreszcie od niej i powiedział, z trudem oddycha-
jąc:
- Nie zamierzałem tego robić.
- A i ja nie chcę...
- Kłamczucha - zaśmiał się i znowu ją pocałował, rozgniata-
jąc ustami jej wargi.
Nie opierała się, zadrżała tylko, gdy objął ją w talii i pociąg-
nął za sobą na rozrzucone na podłodze siano.
Westchnęła, poczuwszy dotyk jego twardych dłoni, gdy sięg-
nął pod jej bawełnianą bluzeczkę. Wpiła się w jego muskularne
ramiona i całowała go z gorączkowym zapamiętaniem.
- Libby - szepnął - słodka, słodka Libby...
Kolanem rozchylił jej nogi i poczuła, jak napiera na nią całym
swym silnym ciałem. Jęknęła głośno, ale on przycisnął się jesz-
cze mocniej, a jej sutki nabrzmiały pożądaniem. Ustami delikat-
nie wodził po jej ustach, ocierając się o nią i napierając, aż cał-
kiem położył się na niej, całując gorącymi wargami podbródek,
szyję, ramiona...
Czuła narastający spazm rozkoszy. Podciągnął do góry bluze-
czkę i dotknął językiem jej sutek. Drgnęła, jakby rażona prądem,
a on przygarnął ją mocniej, wtulił twarz w jej miękkie piersi,
całując sutki przez staniczek. Wygiąwszy się w łuk, chciała przy-
wrzeć do niego jeszcze bardziej, dać mu to, czego pożądał,
ofiarować mu zaspokojenie.
Nagle z jękiem oderwał się od niej, Patrzył na nią przecią-
głym, zamglonym wzrokiem, a ona usiłowała uspokoić oddech,
zapanować nad sobą.
- Nie... nie powinniśmy tego robić - powiedział i drżącymi
rękoma poprawił na niej bluzkę. - Do licha, Libby, oboje dosko-
nale o tym wiemy.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Powinno obchodzić. - Spojrzał uważnie w jej oczy i wy-
czytawszy w nich determinację, dodał z czułym uśmiechem:
- No, wstań, nie można tak. - Zdjął kilka źdźbeł siana z jej
włosów. - Jesteś przecież córką pastora!
- Jestem kobietą.
- Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. - Obrzucił ją
wymownym spojrzeniem.
- Zawsze sama o sobie decyduję.
- Ale nie tym razem. - Podniósł ją i oparł ręce na jej ramio-
nach. - Nie sprzeczaj się ze mną. Pragnę cię, Libby, jak nigdy
dotąd żadnej kobiety. I gdyby nie to, że jesteś córką pastora,
w dodatku mojego przyjaciela, gdyby nie to, że twoja ciężko
chora matka chciałaby dożyć dnia, w którym poślubisz jakiegoś
dobrego człowieka, i gdybym mógł wierzyć, że nie będziesz
potem robiła sobie wyrzutów, wziąłbym cię tutaj, natychmiast.
Bóg jeden wie, jak bardzo cię pragnę.
Zażenowana dziewczyna oblała się gorącym rumieńcem.
- Nie prosiłam cię, byś mnie brał.
- Nazywaj to, jak chcesz. Ale nie możemy się teraz kochać.
Rozumiała, że on ma rację, ale mimo to czuła się zawie-
dziona. Wysunąwszy się z jego objęć, poprawiła włosy i powie-
działa:
- Nie przylepiaj mi żadnej etykietki. I nie myśl o mnie jako
o córce pastora, rozumiesz? A najlepiej przestań się w ogóle mną
zajmować! - Odwróciła się szybko i wyszła ze stajni, przyrzeka-
jąc sobie, że już nigdy, przenigdy nie pozwoli mu, by tak ją
skompromitował. Lepiej dla niego, żeby nie próbował, niech go
piekło pochłonie!
Była na niego wściekła całe dwa dni.
Brett nie przyjechał następnego wieczora na obiad, a gdy
pojawił się dzień później, omijał ją wzrokiem, jakby w ogóle nie
dostrzegając. Rozgoryczona, usiłowała zmusić go do rozmowy.
Odpowiadał jej uprzejmie, ale lakonicznie. Narastało w nich na-
pięcie. Zauważyła, że parę razy spojrzał w jej stronę namiętnym
wzrokiem.
Nie był więc tak obojętny wobec niej, jak udawał. Dało jej to
odrobinę satysfakcji. Przez cały wieczór nie dotknął jej ani razu,
a kiedy wyszedł, długo spoglądała w ślad za nim z ciężkim ser-
cem.
Nie mogąc wytrzymać tego dłużej, powiedziała Irenie, że nie
chce jej się spać, osiodłała niewielką, ale szybką klacz i ruszyła
w ślad za Herkulesem. Jechała dobrze sobie znanym szlakiem,
oświetlonym blaskiem księżyca, popędzając konia kolanami do
szybszego biegu w kierunku mostku i zbocza prowadzącego do
strażnicy. Woda w strumieniu szemrała cicho, a brzęczenie owa-
dów ożywiało nocną ciszę. Klacz spłoszyła się na zakręcie ścież-
ki, gdy nagle jakieś niewidoczne w mroku stworzonko wysko-
czyło z leśnych zarośli. Libby zamarła ze strachu. Nerwy miała
napięte jak postronki. Chyba oszalała, wybierając się w nocy
w taką drogę. Łatwo przecież zabłądzić w środku lasu, a koń
może potknąć się i stoczyć razem z nią ze stromego zbocza.
Może też złamać nogę w jakimś wykrocie.
- Idiotka - mruknęła sama do siebie. Obejrzawszy się, do-
strzegła słaby płomień ogniska między sosnami i punkciki świa-
teł w oknach obozowych domków.
Nagle klacz parsknęła, zastrzygła niespokojnie uszami i od-
skoczyła w bok.
Serce Libby stanęło na chwilę.
- Co to?
Jakaś ręka wynurzyła się z ciemności i złapała za cugle.
- Jedziesz za mną?
Dziewczyna poczuła się bardzo głupio. Serce waliło jej teraz
z całej siły.
- Tak.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Dlaczego?
- Musimy porozmawiać.
- Porozmawiać? - Uniósł ze zdziwieniem brwi, gdy Libby
zeskoczyła z konia i stanęła przed nim twarzą w twarz. Po ciem-
ku wydawał się jej wyższy i to ją onieśmielało.
- Nie możemy tego tak zostawić.
- To znaczy jak?
- Spotykać się i nie rozmawiać, wręcz unikać kontaktu ze
sobą.
- A więc mamy nie unikać kontaktu? Tego właśnie chcesz?
Poczuła, jak narasta w niej wściekłość. Nie pozwoli mu się
tak dręczyć! Za nic na świecie!
- Chcę tylko, byśmy zostali przyjaciółmi.
Parsknął ironicznym śmiechem i spojrzał na usiane gwiazda-
mi niebo.
- Już ci mówiłem, że jesteś okropną kłamczucha. Nie nadu-
żywaj mojej cierpliwości.
- A czego ty chcesz ode mnie?
- Czego ja chcę...? Och, Libby, utraciłabyś całkowicie spo-
kój ducha, gdybyś wiedziała...
- Nie sądzę.
Wzruszył ramionami i rzucił taką wiązankę przekleństw, od
których włosy jej ojca posiwiałyby do reszty.
- Chcę, żebyś wsiadła na konia, zjechała ostrożnie tym nie-
bezpiecznym zboczem i dała mi wreszcie święty spokój - dokoń-
czył z furią i odwrócił się do niej plecami.
Łzy napłynęły Libby do oczu i przez zaciśnięte gardło w y j ą -
kała drżącym głosem:
- Z ciebie też niezły kłamca.
- Och, proszę, nie rób tego...
- Czego mam nie robić? Nie kochać cię? Nie nienawidzić
ciebie? Nie dotykać, nie mówić?
- Och, do diabła... nie zakochuj się we mnie!
- Już za późno.
Zagryzając usta i złorzecząc samemu sobie, odwrócił się
i spojrzawszy jej w oczy, powiedział:
- Nie powinienem był w ogóle zaczynać.
- Ale zacząłeś. Dlaczego?
- Ponieważ... - Szukał gorączkowo właściwych słów, ale
napotkawszy jej wzrok, zrezygnował z kłamstw. - Bo już nie
mogłem się oprzeć, nie miałem sił... - Podszedł blisko do niej
i wyznał otwarcie: - Tracę głowę przez ciebie.
- Wiem - uśmiechnęła się przez łzy.
- Pytałaś mnie, czego od ciebie chcę. Odpowiadam: chcę
wszystkiego. - U j ą ł jej twarz w obie ręce i pocałował ją tak
namiętnie, że zadrżała ze wzruszenia. - Wszystkiego - powtó-
rzył po chwili.
Zarzuciła mu ręce na szyję i padli oboje na miękki dywan
z sosnowego igliwia. Brett odnalazł guziki jej bluzki, a ona trzy-
mała go tak mocno, jakby od tego zależało jej życie.
Tym razem już nie zatrzymał się, kochał ją do końca. Pod
szerokim, pełnym gwiazd niebem, wśród wznoszących się nad
nimi gór jak gdyby przypieczętował swoje prawa do niej.
Była pełnia lata. Stan zdrowia Marli Bevans znacznie się
pogorszył, a Libby poddała się całkowicie gorącemu uczuciu
miłości do Bretta. Kochała się z nim chętnie i często, a wspólnie
dzielony sekret, czułość, jaką mieli dla siebie, pomagały jej
znosić ból, gdy patrzyła na umierającą matkę.
- To niesprawiedliwe! - zawołała, wpadając z płaczem
do obozowej kaplicy, gdzie modlił się ojciec. Całe popołudnie
spędziła z matką, ukrywając przed nią rozpacz rozdzierającą ser-
ce. Z twarzą zalaną łzami, nie panując nad sobą, krzyczała:
- Mama jest taka młoda, dobra... Jest nam potrzebna! Ja jej
potrzebuję!
Ojciec objął ją.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Wiem, kochanie. Ja też jej potrzebuję. Ale musimy pamię-
tać, że niezbadane są wyroki boskie.
- Tak, ale tym razem Bóg się myli! - wybuchnęła.
- Nie mów tak. Bądź cierpliwa, Libby.
- Nie mogę! Nie chcę! To niesłuszne, niesprawiedliwe,
okrutne!
Twarz ojca pokryła się śmiertelną bladością.
- Nie wolno nigdy wątpić w Boga. On wszystko widzi i nad
wszystkim czuwa.
- Och, tatusiu, jak możesz być tak ślepy? - zaszlochała i wy-
biegła z kaplicy.
Cały dzień z niecierpliwością czekała na Bretta, a gdy przyje-
chał, rzuciła mu się w ramiona, nie zważając na ojca, który
siedział w pobliżu masztu z flagą i musiał stamtąd zobaczyć, że
jego córka zakochała się w Matsonie.
Wydawało się, że nie miał nic przeciwko temu, podobnie
zresztą jak i matka. Marla Bevans przez ostatnie dni swego życia
była spokojna, mówiła, że odchodzi szczęśliwa, widząc, iż jej
córka znalazła tak dobrego człowieka.
Tak więc koniec tego lata Libby przeżyła nieskończenie
szczęśliwa dzięki miłości do Bretta i zarazem zrozpaczona, nie
mogąc się pogodzić z nieuniknioną śmiercią matki.
W czasie ostatniego turnusu zorientowała się, że jest w ciąży.
Zaniepokoiła się już wtedy, gdy straciła okres, ale tłumaczyła to
sobie tym, że od tygodni żyła w wielkim napięciu nerwowym.
Dwa skrajne uczucia - miłość do Bretta i narastający żal, że traci
matkę - sprawiały, że miała wrażenie, jakby chodziła po polu
minowym, gdzie w każdej sekundzie grozi wybuch. Kiedy jed-
nak okres nie pojawił się również w drugim miesiącu, a rano
zaczęły ją męczyć mdłości, postanowiła powiedzieć o tym Bret-
towi.
- Chyba będziemy mieli dziecko.
Działo się to wieczorem. Z okna stajni, gdzie Brett naprawiał
uzdę, widać było świecące na niebie gwiazdy. Gwałtownie pod-
niósł na nią wzrok i z poważnym wyrazem twarzy zapytał:
- Jesteś pewna?
- Nie. Ale jestem pielęgniarką... To znaczy, będę nią wkrót-
ce. Znam symptomy. Dlatego jestem raczej pewna.
Nie uśmiechnął się, ale przyciągnął ją do siebie i ostrożnie
przyłożył głowę do jej brzucha.
- Wobec tego pobierzemy się - oznajmił spokojnie. - I to
najszybciej, jak tylko można.
Nie powiedział, że ją kocha, nie okazał żadnej radości, że
zostanie ojcem, ale Libby była przekonana, że i on przeżywa ten
sam radosny stan podniecenia. Martwiła się tylko, że jej matka
nie dożyje narodzin pierwszego wnuka. Z żalem też myślała
o konieczności przerwania studiów pielęgniarskich. Warto jed-
nak zapłacić taką cenę. Będzie matką! Położyła rękę na swym
płaskim brzuchu i uśmiechnęła się, wyobrażając sobie Bretta
trzymającego na rękach maleńkie dziecko.
Dziecko to ich sekret - jej i Bretta. Po ślubie oznajmi rodzinie
radosną nowinę, że jest w ciąży.
Jak było do przewidzenia, rodziców Libby bardzo poruszyła
wiadomość o nagłym zamążpójściu córki. Matka, trzymając ją
za rękę, mówiła przez łzy:
- No i czyż nie miałam racji? Od pierwszej chwili wiedzia-
łam, że jesteście dla siebie stworzeni.
Przez następne kilka dni, przyjeżdżając do matki, Libby pla-
nowała szczegóły ceremonii ślubnej. Ślubu miał im udzielić
ojciec w ich własnym domu, żeby również matka mogła w tym
uczestniczyć. Marla jak gdyby poczuła się lepiej. Perspektywa
małżeństwa córki wyraźnie podniosła ją na duchu. Niestety,
w ostatnim dniu turnusu stan jej zdrowia nagle się pogorszył.
Zawieziono ją do szpitala w Bend i tam umarła w otoczeniu naj-
bliższych.
Pomimo modlitw.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Pomimo szpitala i opieki lekarzy.
Pomimo że córka tak jej potrzebowała.
Libby sądziła, że jest na to przygotowana, że poradzi sobie
z faktem śmierci matki. Ale myliła się. W jej sercu powstała
głęboka, bolesna rana. W domu pozbawionym matki czuła się
całkiem zagubiona. A przecież od tylu lat był to jej własny dom.
Mimo woli nasłuchiwała odgłosu kroków matki, jej cichego
pokaszliwania, melodii, które nuciła przy pracy. Ale dom był
pusty. Tykanie zegara i szum lodówki nie mogły zastąpić swoj-
skiego brzęku naczyń, potrzaskiwania łuskanego grochu ani szu-
rania szczotki po podłodze.
Powinnam myśleć o dziecku. Myśleć o Bretcie. O przyszłym
szczęściu. Przekonywała siebie, jednocześnie starając się pocie-
szyć pogrążonego w żałobie ojca. Spędzał długie godziny w ko-
ściele, modląc się i rozmawiając z Bogiem, ale i on wydawał się
równie zagubiony jak Libby.
Składali im wizyty liczni parafianie, którzy próbowali ich
pocieszać:
- Na pewno została wynagrodzona w niebie...
- Jest teraz z Bogiem...
- Przynajmniej przestała cierpieć...
- Odnalazła wieczny spokój...
Słowa te brzmiały jednak w uszach dziewczyny pusto i banal-
nie.
W czasie pogrzebu, którym zajął się Brett, Libby z udręką
w duszy patrzyła na ojca, z niezachwianą wiarą modlącego się
nad grobem żony, z którą przeżył dwadzieścia osiem lat.
- Wiem, że jest ci ciężko, ale staraj się o tym nie myśleć
- powiedział do niej Brett na drugi dzień po pogrzebie.
Libby miała oczy zaczerwienione i opuchnięte od płaczu. Nie
mogła zapomnieć ostatniej modlitwy ojca. Nie miała apetytu.
Z trudem się uśmiechała.
- Myślałam, że jestem na to przygotowana.
- Spróbuj otrząsnąć się z tego - poprosił. - Zrób to dla mnie.
Objął ją, a ona przytuliła się do niego, płacząc cicho i szuka-
jąc w nim oparcia. Powinna pozbyć się tego straszliwego ciężaru
z duszy. Ma przecież dla kogo żyć: dla Bretta, dla dziecka. Przy
nich odnajdzie radość życia.
Powoli, dzień po dniu, jej żal ustępował. Z wiarą w szczęśli-
wą przyszłość znowu zaczęła się uśmiechać i choć często wspo-
minała matkę, skupiła myśli na ojcu, który mimo głębokiej wiary
w Boga był straszliwie samotny i zagubiony. Libby nauczyła go
posługiwać się kuchenką mikrofalową, prać i prasować własną
garderobę, znalazła również kobietę, która miała przychodzić raz
w tygodniu, żeby posprzątać plebanię.
Życie wracało do normy. Do ślubu pozostał niecały tydzień
i Libby znowu zajęła się niezbędnymi przygotowaniami. Wysła-
no zaproszenia, zamówiono kwiaty i torty, kupiono suknię ślub-
ną. Wszystko zostało już ustalone. Miała to być skromna, cicha
ceremonia.
Dwa dni przed ślubem dziewczyna postanowiła zrobić Brettowi
niespodziankę niezwykłym prezentem - był to ognisty, młody per-
szeron szarej maści, na którego Matson spoglądał łakomym wzro-
k i e m przez całe lato. T e n p i ę k n y dwulatek należał do f a r m e r a z do-
liny i był bardzo drogi, ale Libby kupiła go za pieniądze przeznaczo-
ne na dalszą naukę w szkole pielęgniarskiej i poleciła, by przywie-
ziono konia do domu Bretta na Sosnowe Wzgórze.
Gdy farmer odjechał, Libby, czekając niecierpliwie na powrót
Bretta, wsiadła na oklep na konia i zrobiła rundę wokół niewiel-
kiego paddocku. Wyobrażała sobie, jak Brett ucieszy się z tego
prezentu.
- Wszystko będzie dobrze, nic się nie bój, mały - rzekła,
poklepując konia po szyi, gdy usłyszała warkot jadącej pod górę
furgonetki. Perszeron czujnie nastawił spiczaste uszy i grzebnął
nogą ziemię. - W porządku - uspokajała drżące zwierzę. - Po-
czekaj, niech on cię tylko zobaczy.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Warkot motoru stawał się coraz głośniejszy.
Koń parsknął, przebierając niespokojnie nogami.
- Trzymaj się, mały.
Furgonetka wynurzyła się spomiędzy drzew i zatrzymała
w pobliżu stajni.
Rozradowana Libby pomachała ręką do wysiadającego z wo-
zu Bretta.
- A to co takiego?
Na sąsiednim wybiegu zarżał koń. Perszeron odpowiedział
rżeniem i stanął dęba.
- Libby! -krzyknął Brett.
Dziewczyna nie mogła znaleźć cugli. Kolanami mocno przy-
warta do boków konia, czując, że zaraz spadnie. Spróbowała
uchwycie się grzywy, ale było już za późno. Kątem oka spo-
strzegła Bretta, przeskakującego ogrodzenie.
- Trzymaj się!
Jego rada nie zdała się na nic. Libby widziała, jak gwałtownie
zbliża się do niej spalona słońcem ziemia, aż w końcu uderzyła
w nią ze straszliwym łomotem.
Brett krzyknął głośno i koń uskoczył na bok, odsłaniając nie-
ruchomo leżącą w piachu dziewczynę.
- O Boże! - szepnął Brett, biegnąc w jej stronę. Kiedy zna-
lazł się przy niej, padł na kolana i zapytał z przerażeniem:
- Czy nic ci się nie stało?
Odetchnął z ulgą, gdy otworzyła oczy. Nic jej nie będzie! Ona
musi być zdrowa!
Jęknęła, gdy wziął ją w ramiona. Całował ją, tulił, nie dostrze-
gając jeszcze ciemnej strużki krwi, sączącej się z jej dżinsów.
Rozdział piąty
Libby drżała z zimna. Przenikał ją straszliwy chłód. Suchy,
dziwny smak w ustach przyprawiał o mdłości. To był sen... prze-
rażający sen... w tym śnie widziała Bretta obejmującego ją, nio-
sącego gdzieś, ratującego z wodnej kipieli.
Pojękując, uniosła ciężkie powieki i zamrugała oczami pod
wpływem światła rzucanego przez palące się na kominku drew-
no. Pokój wydał się jej skądś znany, ale jednocześnie obcy.
Ciągle powracał obraz zalewającej ją rwącej, lodowatej wody.
Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia.
Leżała na kanapie... w całym ciele czuła ból. Z ciemności
usłyszała trzeszczenie podłogi.
- Libby? Dzięki Bogu!
„To Brett?"
Stanął przed nią, ale myślała, że wciąż śni. Owinięty w stary
koc, klęknął przy niej tak, że mogła go dobrze widzieć. Zamru-
gała powiekami, ale obraz nie znikał. Zrozumiała, że jest urato-
wana. Byli w domku... nie... w obozowej jadalni. Otulono ją
kocem, a włosy miała mokre.
- Jak się czujesz? - Delikatnie pogładził ją po policzku z wy-
razem zatroskania w bursztynowych oczach.
Nie odpowiedziała od razu, zahipnotyzowana jego wzrokiem,
ciepłym dotykiem ręki. Zwilżyła językiem suche wargi. I nagle
przypomniała sobie wszystko: walący się most, wciągający ją
prąd strumienia, wodę zalewającą płuca.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- O Boże! - szepnęła, drżąc na całym ciele i uświadamiając
sobie, że to Brett jakimś cudem odnalazł ją i uratował od śmierci.
- Libby - odezwał się ponownie z czułością w głosie, piesz-
czotliwie gładząc ją po twarzy.
Uśmiechnęła się lekko, ale chwilę potem powróciły bolesne
wspomnienia i jak przez mgłę przypomniała sobie, że przecież
już go nie kocha.
- Zabierz te ręce! - usiłowała krzyknąć, ale z ust jej wydobył
się tylko chrapliwy szept. Odwróciła od niego twarz, aby nie ulec
magicznemu dotykowi jego ciepłych dłoni. A gdy nachylił się ku
niej, spojrzała mu w oczy i powiedziała: - Mówię serio, Brett.
Odsunął się i zdobywając na ironiczny uśmiech, rzekł:
- Widzę, że znowu stajesz się dawną słodką dziewczynką.
- Nigdy nie byłam słodką dziewczynką!
- Naprawdę? - Uniósł brwi ze zdziwienia.
- Zostaw mnie w spokoju. - Czując nieznośny ciężar w, gło-
wie, przymknęła oczy.
- Nawet mi nie podziękujesz?
Zagryzła wargę. Powinna być mu wdzięczna. Nie ulega wąt-
pliwości, że ją uratował, ale nie mogła zapanować nad narastają-
cą złością.
- Dziękuję - odparła szorstko, nie unosząc powiek.
- Powinnaś być ostrożniejsza.
„Boże, daj mi cierpliwość!"
- Będę o tym pamiętać. - Nie ukrywała wściekłości.
- Libby... - W jego głosie znowu usłyszała czułość, która
wzruszyła ją do głębi. - Gdy zobaczyłem cię na moście, nie
wierzyłem własnym oczom... Przeraziłem się, że... Do diabła,
słuchaj, trzeba cię zawieźć do lekarza!
- Nie potrzebuję lekarza.
- Opiłaś się wody i...
- Nic mi nie jest.
By go przekonać, spróbowała gwałtownie usiąść i wtedy koc,
którym była okryta, zsunął się jej z ramion. Dopiero wtedy za-
uważyła, że jest całkiem naga. To niewątpliwie Matson zdjął
z niej ubranie, a i sam jest teraz rozebrany. Zrobiło jej się gorąco
na myśl, że znowu widział ją nagą. Głupie obiekcje! Przecież
musiał ściągnąć z niej mokre rzeczy, a zresztą i przedtem widy-
wał ją bez ubrania.
Mimo woli zacisnęła palce na kocu.
- Słuchaj, Brett, jestem pielęgniarką - powiedziała, z trudem
dobywając głosu. - Pracuję jako pielęgniarka. Wiem, co mi jest.
Nie potrzebuję lekarza. Naprawdę. Dziękuję za wszystko, co dla
mnie zrobiłeś, ale teraz czuję się dobrze.
Spojrzała na niego i poczuła ucisk w gardle. Rysy jego twarzy
wydawały się mniej regularne, niż je pamiętała, jasnobrązowe
oczy miały ten sam dawny zmysłowy wyraz, któremu trudno
było się oprzeć.
- Cieszę się - powiedział ze spokojem.
Przytrzymała mocniej koc, usiłując nie widzieć blasku jego
oczu ani włosków na dłoniach. Nie mogła zapanować nad zmy-
słami i patrzeć na niego bez przyśpieszonego bicia serca.
- Czy... czy wciąż sypie śnieg?
- Okropna zadymka.
- No to jesteśmy tutaj uwięzieni.
- Gdyby trzeba cię było zawieźć do szpitala, zaryzykował-
bym przedarcie się przez zamieć. Najbliższy szpital jest w Bend.
- Pamiętam - szepnęła, przypominając sobie, jak zawieziono
ją tam w pośpiechu i położono na sali intensywnej terapii, a gdy
ocknęła się, powiedziano, że utraciła dziecko. Brett wstał, jakby
odgadując jej bolesne myśli.
- Jeśli jest ci potrzebny lekarz...
- Przecież już mówiłam...
- Wiem, wiem. Nic ci nie jest.
- Wszystko będzie dobrze.
- Czy zechciałabyś zdradzić mi tajemnicę, dlaczego wybra-
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
łaś się w podróż w czasie zamieci? Dlaczego w taką pogodę je-
chałaś samochodem przez most, który już od wielu lat nie jest
używany? - zapytał z ironią.
- Postanowiłam wrócić.
- Prawdziwa niespodzianka.
- To jest... to był mój dom, Brett.
Chciała powiedzieć mu coś więcej, podzielić się z nim bólem,
który ją dręczył. Ale nie potrafiła. To przecież on winien był
tamtej tragedii. Zacisnęła zęby i odwróciła się twarzą do ognia,
by nie widzieć jego oczu. Żółtoczerwone refleksy płomieni peł-
gały na ścianach i pachniało palącym się drewnem. Jej ubranie,
rozwieszone na poręczy koło kominka, nagrzało się już tak bar-
dzo, że czuć było wilgotny zapach dżinsowej tkaniny.
Wstrząsnęła się na myśl, że przecież mogła utonąć w lodowa-
tym strumieniu.
- Jestem... jestem ci winna...
- Nic mi nie jesteś winna.
A niech go diabli, wcale jej nie ułatwia sprawy. Odsunął nieco
jej ubranie od kominka i rzucił do ognia kawał drewna, aż buch-
nął snop iskier.
- Nie przychodzi mi to łatwo - powiedziała - ale chcę ci
podziękować.
Nic nie odpowiedział.
Wyczerpana, przymknęła oczy. Wiedziała, że musi być czujna
w jego obecności, że przebywanie z nim jest dla niej niebezpie-
czne, ale w tej sytuacji nie można uniknąć wzajemnych konta-
któw. Rozmyślając tak, powoli zapadła w spokojny sen, z poczu-
ciem bezpieczeństwa, jakie dawała jej obecność Bretta.
Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Oddychała miarowo,
doszedł więc do wniosku, że nie ma sensu wieźć jej do szpitala
w taką pogodę.
Gdy jego ubranie w miarę wyschło, wciągnął na siebie dżinsy,
koszulę i bluzę i mimo zacinającego w twarz śniegu i wiatru,
bohatersko wyszedł, by zanieść wody Flintlockowi. Zrobił kilka
kursów tam i z powrotem, znosząc drzewo na opał, dopóki nic
nabrał pewności, że dębowych i sosnowych szczap starczy na
całą dobę. Wróciwszy do jadalni, roztopił kolejne wiadro śniegu
i ponownie rozwiesił swoje ubranie przy ogniu. Owinąwszy się
znowu kocami, oparł głowę na zniszczonej poduszce bujanego
fotela i zamknął oczy. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, aż
minie burza śnieżna.
Libby obudziła się nagle w środku nocy. Od strony Strumie-
nia Białego Łosia dochodziło wycie wiatru, tłukącego się o szy-
by okien i zrywającego gont z dachu. Libby okryła się szczelniej
kocem i zobaczyła Bretta, śpiącego tak, jakby nic go na świecie
nie obchodziło.
Ciągle był taki przystojny i pociągający.
Jego twarz, oświetlona płomieniem kominka, wydawała się
zacięta i zimna, ale ona dobrze go znała. Przecież pamiętała, jak
cudownie rozgrzewał ją ciepłem swych dłoni, jak jego słowa
potrafiły stopić wszystkie lody jej serca. Pamiętała jego śmiech
i to, co czuła, gdy brał ją w swe silne ramiona.
Gdyby tylko sprawy potoczyły się inaczej. Gdyby wtedy nie
straciła dziecka i w ogóle ochoty do życia. Załamana po śmierci
matki, nie była przygotowana na to, co się zdarzyło. Popadła
w głęboką depresję, kiedy obudziwszy się w szpitalu, pewna, że
wszystko jest w porządku, dowiedziała się prawdy.
Gdy zapytała lekarza o dziecko, unikając jej wzroku, odpo-
wiedział:
- Bardzo mi przykro, panno Bevans. Nie mogliśmy nic już
zrobić. Ale jest pani młoda i może pani mieć jeszcze wiele dzieci.
Nagle świat utracił swój blask, miała wrażenie, że zapada się
w jakąś otchłań bez dna. Dochodziły do niej słowa Bretta, usiłujące-
go ją pocieszyć, ale dla niej wszystko się skończyło. Na domiar
nieszczęścia jej ojciec, jej ukochany ojciec, odwrócił się od niej.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Byłaś w ciąży! - wołał, zgorszony i upokorzony. - Żyłaś
z Brettem, choć nie byliście sobie poślubieni!
Próbowała mu wyjaśnić, że dziecko byłoby chciane i kocha-
ne, że to przecież nie grzech, ale w jego oczach wyczytała tylko
bezlitosny wyrok potępienia.
- Jestem sługą bożym - przypomniał jej. - Co pomyślą moi
parafianie?
- Do diabła z parafianami! - wybuchnął Brett.
Omal nie pobił się z jej ojcem, ale przecież jej nie kochał, ani
razu nie wziął jej w ramiona i nie powiedział, że wszystko będzie
dobrze. Ani nie wyznał jej miłości. Zniknął powód, dla którego
mieli się pobrać. Dlatego też, kiedy tylko wypisano ją ze szpitala,
wróciła natychmiast do Portland.
Matson nie próbował jej odnaleźć.
Leżała teraz z twarzą zalaną łzami, myśląc o utraconym
dziecku. Mogli się pobrać z Brettem, żyć tutaj. Być może mieliby
do tego czasu inne dziecko. Ich pierworodne miałoby teraz czte-
ry lata i Boże Narodzenie pełne byłoby atmosfery tajemniczości,
oczekiwania na prezenty od Świętego Mikołaja. Dziecięcy
śmiech i zapach świątecznych ciast wypełniałyby ich przytulny
dom.
Przymknęła oczy, starając się nie myśleć o tym, co mogło
być. Przekonywała samą siebie, że jest teraz szczęśliwa. Po
utracie dziecka i Bretta wróciła do szkoły, uzyskała dyplom pie-
lęgniarki i zaczęła pracować. Była całkowicie niezależna, mogła
nawet otworzyć własny gabinet przyjęć.
Pozostawały jednak noce, takie jak dzisiejsza, gdy czuła się
bezgranicznie samotna. Jej stosunki z ojcem już nigdy nie były
takie jak przed poronieniem, chociaż oboje próbowali je napra-
wić. Dla niego nie była już niewinną dziewczyną. Zaczął pod-
upadać na zdrowiu. Libby namówiła go do przeprowadzki do
Portland, gdzie umarł po kilku atakach serca, by połączyć się
w niebie ze swoją żoną.
A ona, Libby, była teraz tutaj, w przykościelnym obozowisku,
znowu z Brettem. Jej życie zatoczyło pełny krąg.
Przyglądała mu się w ciemności, pytając samą siebie, co by
czuła, gdyby położyła się obok niego, objęła go ramionami,
przytuliła się do piersi poruszanej miarowym oddechem i wtuliła
twarz w jego szyję.
Och, głupia, głupia dziewczyno! D a j t e m u spokój. U r a t o w a ł ci
życie, ale tak samo ratowałby każdego innego człowieka. Jest z tobą
tylko z powodu burzy śnieżnej, bo jest tutaj uwięziony tak jak i ty.
Nie wyobrażaj sobie niczego więcej, przywołała się do porządku.
Westchnęła z ogromnym smutkiem i przymknęła oczy, mod-
ląc się o sen.
Kilka godzin później obudził ją zapach gorącej, świeżo zapa-
rzonej kawy. Otworzyła oczy, przez dłuższą chwilę nie mogąc
sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Brett! Jest z nim sam na
sam w górach! Całkiem naga!
Opierając się na łokciu, rozejrzała się po starej jadalni. Wszę-
dzie pełno było kurzu i pajęczyn. Z pewnością nie brakowało tu
myszy i nietoperzy. Gdy usiadła, zakręciło jej się w głowie, ale
po chwili poczuła się lepiej. W zasięgu wzroku nie było nikogo.
Z pewnym wahaniem wstała i stwierdziła z ulgą, że może utrzy-
mać się na nogach. Wokół panowała całkowita cisza.
- Brett?
Żadnej odpowiedzi. Na poręczy nie było już jego dżinsów
i kurtki, ale płonął ogień na kominku, na którym stał jej własny
emaliowany dzbanek do kawy. Na podniszczonym stole zoba-
czyła swoją otwartą walizkę. Były tu też inne jej rzeczy: jedze-
nie, kosmetyki i trochę pościeli, którą wzięła ze sobą.
Nie traciła czasu. Stojąc blisko kominka, wydostała czystą
bieliznę, dżinsy i wełniany golf. Ubranie wyglądało nie najgo-
rzej, choć były na nim ślady wody. Nalała kawy do kubka, który
znalazła w swoim bagażu, i podeszła z nim do okna.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Wciąż trwała zadymka. Ujrzawszy na śniegu siady, prowa-
dzące do budynku, do stosu drzewa na opał i do stajni, nabrała
pewności, że Brett wróci. Przypomniała sobie niepokój w jego
oczach. Nie zostawiłby jej tutaj, nie upewniwszy się, że jest
wystarczająco silna, żeby zadbać o siebie.
Popijając małymi łyczkami gorącą kawę, przyglądała się oko-
licy, którą jej ojciec nazywał „Krainą Boga". Wróciła tu powodo-
wana wewnętrznym przymusem.
Przyjaciele z kliniki, w której pracowała w Portland, próbowali
wyperswadować jej powrót do obozowiska na Sosnowym Wzgó-
rzu. Szczególnie gorąco przekonywała ją pielęgniarka Trudie:
- Ten powrót oznacza otwarcie starych ran. Wierz mi, Libby!
Nie powinnaś spędzać w ten sposób świąt Bożego Narodzenia.
Ale Libby nie słuchała żadnych argumentów. Serce jej podpo-
wiadało, że musi wrócić do Cascade, stanąć twarzą w twarz
z przeszłością. Dopiero wtedy będzie mogła pomyśleć o przy-
szłości.
I oto przeszłość objawiła się nieoczekiwanie w postaci tego
prawie dwumetrowej wysokości człowieka z gór.
Wiedziała, że nie uniknie spotkania z nim, ale nie przewidy-
wała, że dojdzie do tego w tak idiotycznych okolicznościach.
Zamierzała zaprezentować mu się jako kobieta absolutnie samo-
dzielna, z ustabilizowanym życiem i sercem twardym jak ka-
mień. Niestety, to kamienne serce nie okazało się tak odporne,
jak chciała.
- Jestem skończoną kretynką - szepnęła.
Starła kurz z szyby okiennej i spojrzała na sople lodu, zwisa-
jące z dachu. Śnieg pokrywał cały teren, otulał gałęzie drzew,
przygniatając je swoim ciężarem. Dojrzała most, a raczej to, co
z niego zostało. Mimo grubej pokrywy białego puchu widać było
ziejącą w nim ogromną dziurę i dżipa, tkwiącego po osie w ru-
mowisku. Wydawał się nie uszkodzony i, co najważniejsze, nie
wpadł do wody. A więc dlatego jej rzeczy były prawie suche.
Rozejrzała się po całym obozie i otaczających go wzgórzach,
wypatrując Bretta. Postanowiła nałożyć kurtkę i botki i zamiast
siedzieć bezczynnie w domu, stawić czoło żywiołowi.
Uderzył w nią podmuch tak mroźnego powietrza, jakby po-
chodziło z bieguna północnego. Pobrnęła przez głębokie do ko-
lan zaspy w kierunku stajni. Śnieg nie przestawał padać, z ust
wydobywały się jej kłęby pary, ale mimo to uśmiechała się do
siebie na myśl o Bożym Narodzeniu w domu rodzinnym.
Wychowała się pośród tych wzgórz, każde lato spędzała z ro-
dzicami w obozie i czuła w głębi duszy, że wyjeżdżając do Port-
land, nie zerwała całkowicie więzi uczuciowych z tym miej-
scem.
Nie udało się jej leż zapomnieć o Bretcie Matsonie. Pchnęła
drzwi, które otworzyły się, skrzypiąc. Poczuła swojski, ciepły
zapach koni, siana i nawozu.
Brett przerzucał siano do żłobu w pierwszym boksie, gdzie
stał na podściółce ze słomy wielki gniady wałach. Brett podniósł
głowę i burknął na nią:
- Co ty robisz najlepszego?
- Szukam ciebie - odpowiedziała, zamykając za sobą drzwi.
- Możesz się przeziębić, nie powinnaś...
- Nic mi nie będzie - zapewniła go i odgarniając włosy
z oczu, podeszła do konia, który zastrzygł uszami i zarżał. - Jak
się nazywasz, koniku?
- To Flintlock. Dzięki niemu żyjesz.
- Sądziłam, że to tobie zawdzięczam ocalenie.
- Uratowaliśmy cię wspólnymi siłami.
- Powinnam więc podziękować wam obu. - Poklepała lśnią-
cy kark konia, przypominając sobie odległy dzień, kiedy znalazła
się tu z Brettem sam na sam... Coś ścisnęło ją w gardle. - Jak
mnie odnalazłeś?
Matson odwiesił widły na pordzewiały hak.
- Byłem na wieży strażniczej, kiedy usłyszałem warkot dżi-
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
pa. Pomyślałem, że ktokolwiek jest w tym wozie, będzie miał
poważne kłopoty. - Spojrzał na nią tak, że serce zabiło jej moc-
no. - Okazało się, że miałem rację.
Są to znacznie poważniejsze kłopoty, niż sobie wyobra-
żasz, pomyślała Libby z bólem. Poważniejsze, niż się spodzie-
wałam.
A głośno zapytała:
- Co teraz możemy zrobić?
- Czekać.
- Tutaj?
- Aż ustanie zadymka. Nie potrwa długo. Może już jutro
pojedziemy do strażnicy.
- A czy teraz nie jesteś tam potrzebny?
- Niewykluczone - burknął. - Prawdopodobnie wichura po-
zbawiła miasto prądu i ludzie są tam w podobnej sytuacji jak my.
Oczywiście, mogą mnie wezwać przez radio, ale mają chyba
dość własnych problemów.
Stwierdziwszy, że koniowi jest ciepło i ma co jeść, ujął Libby
pod ramię i wyprowadził ze stajni. Wiatr huczał w konarach so-
sen, a śnieg sypał się z gałęzi.
Brett spojrzał z niepokojem w niebo.
- Niestety, nie widać końca.
- Czy nie masz wrażenia, że jeszcze bardziej pada?
- Kiedyś wreszcie musi przestać. - Zatrzymał się przy stosie
drewna i wziął stamtąd kilka grubych polan. Próbował opono-
wać, gdy Libby również wzięła naręcze szczap klonowych, ale
nie zamierzała go słuchać.
- Nie brak na świecie upartych ludzi - powiedział z przeką-
sem, gdy już znaleźli się w ciepłej jadalni.
- Niektórzy nigdy się nie zmieniają - odparowała.
- Ale zmieniają się warunki, w których żyjemy.
- Chyba tak...
Zapadła pełna napięcia cisza. Brett tak patrzył na jej szyję, na
jej usta, że nie była w stanie ani się poruszyć, ani nawet ode-
tchnąć głębiej.
Wreszcie odwrócił się twarzą do ognia.
- Przygotuję coś do jedzenia.
- Nie, ja to zrobię - powiedziała szybko, zadowolona, że
może się czymś zająć. Podeszła do stołu, na którym leżały jej
skromne zapasy. Znalazła pudełko płatków owsianych i mleko
w proszku. Niezbyt to wykwintny, ale wystarczająco pożywny
posiłek.
Podczas gdy Brett obchodził wszystkie zabudowania w po-
szukiwaniu czegoś, co mogłoby się im przydać, Libby zrobiła
śniadanie. Matson wrócił z dwiema starymi lampami naftowymi
i z jakimiś narzędziami.
Po śniadaniu, uwięzieni w jednym pokoju, starali się unikać
wzajemnie, wymieniając tylko absolutnie niezbędne uwagi. Lib-
by, miotana sprzecznymi emocjami, czuła się jak linoskoczek,
balansujący nad przepaścią. Tak, planowała spotkanie z Brettem,
ale nie przypuszczała, że będzie zmuszona spędzić z nim tyle
godzin, a może i dni.
Brett zachowywał się jak zwierzę zamknięte w klatce, miota-
jąc się od okna do okna i spoglądając ciągle na zachmurzone
niebo. Próbował oderwać myśli od Libby, od tej pięknej, nieza-
leżnej kobiety, jaką się teraz stała, i z trudem powstrzymywał się,
żeby na nią nie patrzeć. Jej włosy, krótsze niż dawniej, opadały
na szyję, rysy twarzy miała bardziej kobiece - ani śladu tamtej
dziewczyny. Była teraz o wiele bardziej pewna siebie, choć prze-
żyła tak ogromną tragedię. Zdawał sobie sprawę z tego, że
w znacznej mierze sam ponosi odpowiedzialność za to, co się
stało.
Po lunchu, na który zrobili sobie kanapki z tuńczykiem,
usiedli wpatrzeni w ogień, czekając na koniec zawiei. Wreszcie
Brett nie był już w stanie wytrzymać dłużej panującego między
nimi napiętego milczenia.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Strasznie mi przykro z powodu twego ojca - odezwał się,
zapalając jedną z lamp.
- Bardzo to przeżyłam - powiedziała, nie patrząc na niego.
- Próbowałem jeszcze raz z nim porozmawiać.
- Naprawdę? Kiedy? - Spojrzała na niego z zainteresowa-
niem w niebieskich oczach.
- Po twoim wyjeździe. Uważałem, że powinienem mu wy-
jaśnić... powiedzieć o nas... o dziecku. - Wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czy to coś dało.
- Nigdy mi o tym nie wspomniał.
- Nie dziwię się.
- Nie ma to teraz żadnego znaczenia.
- Ale miało, i to niemałe! - Podszedł do Libby i chwycił ją
za ramiona, patrząc jej prosto w oczy. - Mam już dość udawania,
że to, co się między nami zdarzyło, było tylko... mało istotnym
epizodem.
- Tak to oceniasz? - próbowała zaprotestować słabym gło-
sem.
Zacisnął palce na jej ramionach, a wargi mu zbielały.
- Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Nie umiałem do
ciebie dotrzeć, pomóc ci w trudnej sytuacji. Nigdy w życiu nie;
czułem się tak cholernie bezradny!
Z trudem powstrzymywała szloch. Wierzyła w głębi duszy, że!
Brett mówi to szczerze. Utrata dziecka załamała ją wtedy.
- Próbowałam z tobą porozmawiać...
- Wyrzuciłaś mnie ze swojego szpitalnego pokoju, Libby.
Tak, jakby to, co się stało, było tylko moją winą.
Z jej oczu popłynęły łzy, drżała, wspominając tamte straszne?
przeżycia, do głębi wzruszona jego słowami. Wtedy wydawał się
zimny, opanowany, miała wrażenie, że razem z dzieckiem utraci-
ła również jego. A ojciec, usiłując znaleźć pocieszenie dla niej
i dla swojej zranionej dumy, mówił, że Bóg w swej mądrości
uczynił to, co było najlepsze w takiej sytuacji.
- Nie winię ciebie - szepnęła do Bretta. - To ja jestem winna.
- Nikt z nas tutaj nie zawinił - powiedział, ocierając łzy z jej
policzka.
A potem wolno, jakby z wahaniem, pochylił się i niezwykle
czule pocałował ją w usta. Nie mogła już powstrzymać się od
płaczu.
- No, już dobrze, już dobrze...
- Nie, wcale nie jest dobrze. Nigdy nie będzie! - Z oczyma
zalanymi łzami odsunęła się od niego. Pociągając głośno nosem,
otarła oczy i dodała: - Nigdy nie zapomnę tego, co się stało!
- Niestety, Libby, ja też nie zapomnę.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Rozdział szósty
Śnieg przestał padać wczesnym popołudniem. Brett obserwo-
wał przez okno odległy horyzont, pocierając zarost na brodzie.
- Wracam do strażnicy - oznajmił, wkładając ręce w kiesze-
nie dżinsów.
- A co będzie ze mną?
- Myślę, że powinniśmy pojechać tam razem. Jeśli czujesz
się na siłach.
- Oczywiście, czuję się znakomicie.
- Uległaś naprawdę poważnemu wypadkowi.
- Brett, nic mi nie jest. Jedźmy już, dobrze? - powiedziała,
wkładając kurtkę, zadowolona, że opuści przymusowe więzie-
nie.
Brett, nie przekonany w pełni, że Libby jest w stanie wytrzy-
mać tak ciężką drogę, również włożył kurtkę i naciągnął na gło-
wę kaptur. Schował do kieszeni parę niezbędnych rzeczy, wziął
strzelbę i poleciwszy dziewczynie, żeby poczekała tu na niego,
pobrnął przez śnieg do stajni. Chwilę później wrócił z Flintloc-
kiem i kazał Libby wsiąść na konia.
Chciała zaprotestować, ale widząc determinację w oczach
mężczyzny, wdrapała się na siodło.
Chociaż śnieg przestał już padać, w kanionie wiał silny wiatr
i zanim dotarli do strumienia, Libby przemarzła do szpiku kości.
Flintlock zawahał się na brzegu, ale Brett, mocno trzymając
cugle, pierwszy wszedł w rwącą wodę, sięgającą mu do ud.
Po raz pierwszy od wypadku Libby mogła przyjrzeć się z bli-
ska swojemu dżipowi i ogromnej wyrwie w moście. Sople lodu
zwisały z przegniłych desek, a zerwane liny kołysały się nad
wodą.
- Niezły widok, co? - zauważył Brett, widząc, jak Libby
przygląda się rumowisku. - Trzeba będzie naprawić to wszystko,
żeby mieć dojazd do obozu. Ale właściwie nie jest to specjalnie
konieczne, chyba że zamierzasz znowu otworzyć obóz albo tam
zamieszkać.
- Nie wiem jeszcze, co zrobię - odpowiedziała szczerze.
Matson cmoknął na konia i zaczęli wspinać się zboczem.
Ścieżkę pokrywał świeży, głęboki śnieg i musieli się dobrze na-
trudzić, żeby dostać się na górę.
- Mogę pójść pieszo - zaproponowała Libby, zażenowana
rolą rozpieszczonej panienki.
- Siedź spokojnie.
- Ale...
- Nie ruszaj się. Koniowi łatwiej jest dźwigać ciebie niż
mnie, poza tym ja jestem wyższy od ciebie, nie zapadam się tak
w śnieg, no i jestem silniejszy.
- Próbujesz mnie strofować? - żachnęła się.
Ku jej zdumieniu uśmiechnął się. Ten uśmiech rozjaśnił nu
moment jego zarośniętą, ponurą twarz.
- Możesz i tak to ująć.
- Nie na wiele się to zda.
- Wiem, Libby, doskonale wiem - zaśmiał się głośno, a wą-
wóz odpowiedział mu echem.
Jakoś nie mogła się na niego gniewać. Kryjąc uśmiech, rozej-
rzała się wokół. Gałęzie sosen, jodeł i świerków uginały się pod
ciężarem wielkich czap śniegu, a strzeliste jak wieże katedry
szczyty Gór Cascade sięgały błękitnego, zimowego nieba. Ze
wzruszeniem uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła do tych
okolic.
Nogi zaczynały jej już drętwieć, gdy dotarli wreszczie do
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
strażnicy leśnej z wieżą obserwacyjną. Na widok domku i przy-
legającej do wieży stajni pomyślała, że nie zmieniło się tu wiele
w ciągu ostatnich pięciu lat.
- No dobrze, wejdź do środka, a ja zajmę się Flintlockiem
i resztą inwentarza.
Pomógł jej zsiąść z konia. Zachwiała się na nogach, ale Brett
natychmiast na to zareagował, jakby spodziewając się jej słabo-
ści. Chwycił ją za ramię i mocno przytrzymał. Nie odtrąciła jego
ręki i pozwoliła zaprowadzić się do domku.
Przekręcił kontakt, ale światło się nie zapaliło.
- Nic nadzwyczajnego. Często tak się dzieje podczas wiel-
kiej wichury. Na wszelki wypadek mam generator do pompy
wodnej i to. - Otworzył komórkę i wydostał z niej dwie lampy
naftowe i dużą latarkę. - Gdy będę w stajni, możesz wziąć prysz-
nic. Pewnie zostało jeszcze trochę ciepłej wody w zbiorniku.
- Ja nie...
- Nie sprzeczaj się ze mną.
Zanim zdołała odpowiedzieć, już wyszedł. Po chwili zoba-
czyła, jak smagany lodowatym wiatrem, prowadzi Flintlocka do
stajni. Rozejrzała się po domu - skromne męskie mieszkanie
z jednym składanym łóżkiem, kanapą, fotelem, telewizorem
i stolikiem do kawy. Stał tu też piecyk, w którym palono drew-
nem, ale ogień dawno już wygasł.
Ryzykując, że znów wywoła gniew mężczyzny, wyszła za
nim do stajni.
Brett wycierał lśniącą sierść Flintlocka, podczas gdy wałach
wyjadał ostatnie ziarna owsa ze żłobu. Oprócz niego były tu
jeszcze trzy inne konie - gniady ogier, Herkules i krępy szary
perszeron.
Libby poczuła ucisk w gardle na widok konia, który miał być
jej ślubnym prezentem dla Bretta. Nigdy nie zapytała, co z nim
zrobił, bo chociaż wiedziała, że to głupie, znajdowała pewną
pociechę, obwiniając to zwierzę o utratę dziecka.
- O Boże! - wyrwało się jej.
- Poznajesz go?
- Ja... ja... - powiedziała poprzez łzy. - Sądziłam, że się go
pozbyłeś.
- Chciałem to zrobić. Myślałem nawet, żeby, jak Rett But-
ler, zabić go na miejscu, ale uznałem to za zbyt okrutne. Poza
tym... Nie mogłem się z nim rozstać. - Z czułym uśmiechem
spojrzał na konia, który w podzięce szturchnął go lekko w pierś
potężnym łbem. Brett podrapał go za uchem. - No, dobra, dobra,
stary.
Osłabiona Libby oparła się o słupek. Wisząca nad jej głową
lampa naftowa kołysała się, oświetlając przyćmionym światłem
stajnię, a cienie tańczyły na szorstkich drewnianych ścianach.
Konie zarżały i powróciły do swoich żłobów, głośno przeżuwa-
jąc owies.
- To ty mi go dałaś, Libby. Dlatego był dla mnie taki cenny.
Ten koń w niczym nie zawinił. Zatrzymałem go, bo chciałem,
żeby przypominał mi ciebie.
Miała takie wrażenie, jakby cały świat nagle zawirował wokół
niej. Uchwyciła się słupka, który miała za plecami. Podczas gdy
Brett szczotkował zimową derkę konia, Libby rozmyślała o tra-
gicznej przeszłości. Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła czarne-
go pyska. Spojrzały na nią ciepłe brązowe oczy, a aksamitny nos
trącił jej dłoń. Koń parsknął, rozczarowany, że nie przyniosła mu
nic do jedzenia, i odwrócił do żłobu potężny łeb.
- Czy... czy nadałeś mu jakieś imię?
- Oczywiście! - Brett poklepał konia po zadzie. - Chciałem
nazwać go Szatanem, Diabłem lub Demonem. Albo Diabelskim
Siłaczem.
- Ale nie zdecydowałeś się na żadne z tych imion - domyśli-
ła się Libby.
- On już miał imię. Nie pamiętasz?
Potrząsnęła przecząco głową. Przez ostatnie pięć l a t czyniła
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
wszystko, żeby wymazać z pamięci wspomnienie tamtego stra-
szliwego dnia.
- Katapulta.
Koń zastrzygł uszami.
- W porządku, stary - uspokoił go Brett, a napotkawszy
wzrok Libby, zapytał: - Jak się czujesz? - Ujął jej rękę. - Nic ci
nie dolega?
- Nie... nie. To tylko szok.
- Tak, oczywiście.
Nagle na jego twarzy dostrzegła ogromne znużenie i nie-
zmierny smutek w oczach. Serce odezwało się w niej bolesnym
skurczem.
Brett bez słowa uprzedzenia objął ją i szepnął z ustami w jej
włosach:
- Ja też ciężko to przeżyłem, Libby. Ja... budzę się czasami
po nocach i rozmyślam nad tym, że wszystko mogło potoczyć się
inaczej.
Wzruszona, powstrzymywała łzy, cisnące się do oczu. Brett
pachniał uprzężą, końmi, czuła jego męski zapach, który budził
w niej niepokojące wspomnienia.
- I dla mnie było to straszne. - Odsunęła się od niego i,
gotowa wybuchnąć płaczem, otarła napływające łzy. - Nie chcę
w ogóle o tym myśleć. Ani teraz, ani nigdy. To przeszłość.
- Nie sądzę, Libby - powiedział ze smutnym uśmiechem
- żebyśmy kiedykolwiek mogli o tym zapomnieć.
Wstrząsnął nią dreszcz, a Brett, sądząc, że jest jej zimno,
powiedział:
- Idź do domu. Ogrzej się. Ja też zaraz tam przyjdę.
Nie oglądając się, pośpiesznie wyszła ze stajni i wąską ścież-
ką dotarła do domu. Powiedziała sobie, że nie powinna roztrzą-
sać przeszłości. A w każdym razie nie dzisiaj, kiedy nie była
w stanie zapanować nad miotającymi nią, gwałtownymi jak zi-
mowy wicher emocjami.
By się uspokoić i jednocześnie czymś się zająć, wzięła kąpiel.
Dokładnie wyszorowała się pod prysznicem i umyła głowę.
Poczuła się odświeżona i zabrała się do rozpalania pieca.
- Zostawiłam ci trochę ciepłej wody - powiedziała, zmusza-
jąc się do uśmiechu, kiedy przyszedł Brett.
Przez sekundę myślała, że znowu weźmie ją w ramiona
i wszystkie stare rany ponownie się otworzą.
Patrzył na nią, jakby chciał coś powiedzieć. Zrezygnował
jednak i skierował się do łazienki. Chwilę potem usłyszała szum
wody z prysznica.
Znalazła wszystko, co potrzebne do upieczenia chleba z mąki
kukurydzianej i ugotowania zupy jarzynowej. Zakrzątnęła się
z zapałem w kuchni, szczęśliwa, że ma jakieś zajęcie. Wkrótce
jednak uświadomiła sobie, że nie słyszy już szumu wody w ła-
zience i odgadła, że nie jest tu sama.
Odwróciła się. Oparty o framugę drzwi, przyglądał się jej
badawczo. Był już ogolony, a jego włosy lśniły od wilgoci. Miał
na sobie czyste dżinsy i koszulę flanelową z długimi rękawami,
nie zapiętą do końca. Na widok ciemnych włosów, pokrywają-
cych jego pierś, zmieszana, odwróciła głowę.
- C z y m a m ci w czymś pomóc? - zapytał, wskazując głową
na makutrę.
- Dziękuję, nie trzeba - odpowiedziała szybko, ale po chwili
dodała: - A właściwie to przenieś ją do pieca.
Gdy już upiekła chleb w poczerniałym piecyku, Brett, posta-
nowiwszy wejść na wieżę obserwacyjną, włożył kurtkę i rękawi-
ce. Przywołał przez radio kilka sąsiednich strażnic i dowiedział
się o szkodach, jakie wichura wyrządziła w okolicy.
- Nic poważnego się nie stało - powiedział jej później, kiedy
kroiła upieczony chleb na grube kromki i rozkładała na osobnych
talerzykach ustawionych na stoliku do kawy.
Siedzieli obok siebie na podłodze, oparci plecami o kanapę,
z nogami wyciągniętymi na ręcznie tkanym dywaniku.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Zerwane zostały przewody w górach, nie działają telefony,
ale nikt nie odniósł obrażeń ani nie zaginął. Kilka starszych osób
wzięli do siebie sąsiedzi, którzy mają domy opalane drewnem,
ale już jutro o tej porze zostanie naprawiona linia energetyczna
i będzie można pojechać do miasta.
- Jutro? Nie dziś?
- Dziś jest już za późno. Zaraz się ściemni i muszę wracać do
radia, na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś nowe problemy.
Chciała zaoponować, nie wyobrażając sobie, jak zdoła spę-
dzić z nim kolejną noc, z dmgiej jednak strony taka perspektywa
wydała jej się nawet romantyczna. Odsunęła nie dojedzoną zupę.
Sama z Brettem! Jeszcze jedną noc! O Boże! To nic romantycz-
nego, sytuacja całkiem bezsensowna.
- Czy jest ci tu aż tak źle? - zapytał, patrząc jej w oczy.
- Nie sądzę po prostu, żeby to był mądry pomysł.
- Mnie też się to nie podoba.
- Nie chcę ci przeszkadzać.
- Wcale nie przeszkadzasz, Libby - powiedział, odstawiając
pusty talerz. - Robię to, co uważam za konieczne.
- A moje zdanie się nie liczy?
- Twoja ocena sytuacji nie jest najlepsza.
- Naprawdę?
Spojrzał na nią wymownie. Nie uczynił wprawdzie żadnej
aluzji na temat nieudanej próby przejechania przez rozwalający
się most, ale wiedziała, że o tym właśnie myśli. Nagle przyciąg-
nął do siebie jej głowę.
- Wierz mi, Libby, gdyby taka podróż była bezpieczna, naty-
chmiast wyruszylibyśmy w drogę. Mieć tu ciebie... być z tobą
tak blisko, to istne piekło. -I pocałował ją tak mocno, aż zabrak-
ło jej tchu w piersiach.
Wiedziała, że powinna przerwać to szaleństwo, ale nie mogła
zapanować nad swymi uczuciami i odpowiedziała gorączkowym
pocałunkiem, z namiętnością tłumioną przez pięć długich lat.
Pochylił się nad nią i delikatnie ułożył na dywanie, napierając
na nią całym ciałem.
- W dalszym ciągu przyprawiasz mnie o zawrót głowy - wy-
znał, patrząc jej w oczy.
Oddychała z trudem. Jej pierś, przyciśnięta przez Bretta, uno-
siła się i opadała. Czuła bijące od niego gorąco.
- To... to nie jest najlepszy pomysł - powiedziała.
- Masz rację. To absolutne szaleństwo.
Z westchnieniem pocałował ją znowu. Językiem wciskał się
między jej zęby. Czuła tętniącą w skroniach krew. Delikatnymi
ruchami języka rozbudzał w niej pożądanie, aż poczuła gorący
żar, rozlewający się po całym ciele. Rozsądek przypominał upar-
cie, że póki jeszcze można, powinna to przerwać, ale Brett,
ująwszy w dłonie jej piersi, pieścił je delikatnie. Przywarła do
niego, spragniona dalszych pieszczot, zapominając o jakichkol-
wiek obiekcjach. Sięgnął pod sweter i dotknął palcami jej piersi.
- Libby... o, Libby... - szepnął jej do ucha, muskając piersi
pod staniczkiem.
Westchnęła z rozkoszy, a on zręcznym ruchem ściągnął jej swe-
ter przez głowę. Czarne włosy dziewczyny rozsypały się na ramio-
nach. Brett powoli zsunął ramiączka stanika, odsłaniając jej piersi.
- O Boże! - krzyknęła, gdy ujął ustami jedną z brodawek.
Całe jej ciało wygięło się w łuk, brzuchem i biodrami silnie
przywarła do mężczyzny.
Całował namiętnie, wywołując w niej ekstatyczną rozkosz.
Przyciągnął do siebie jej pośladki i poczuła, jak rozpalony jest
pożądaniem.
- Libby, pragnę cię - szepnął, unosząc głowę. - Pragnę cię
bardziej niż czegokolwiek w życiu.
Przymknęła oczy, słysząc pewne wahanie w jego glosie. Usi-
łując bezskutecznie odzyskać równowagę, zapytała:
- Do czego zmierzasz?
- Nie chciałbym znów popełnić błędu - westchnął.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Masz na myśli tamten raz? - zapytała z rozpaczą w sercu.
- Jesteśmy teraz starsi. Powinniśmy być bardziej odpowie-
dzialni. Bardziej nad sobą panować. - Ostrożnie odsunął się od
niej. - Nie jesteśmy już dziećmi.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć - odparła, zarumieniona,
poprawiając staniczek i sięgając po sweter. - Jeśli nie chcesz...
Złapał ją silnie za nadgarstek, aż jęknęła z bólu.
- Chcę. Bardzo chcę. Ale usiłuję być mądrzejszy niż wtedy.
- I bardziej szlachetny.
- Wierz mi, szlachetność w ogóle nie wchodzi tu w rachubę.
- Namiętność widoczna w jego oczach przekonała ją, że mówi
prawdę. - Nie popełniajmy błędu, którego będziemy żałować do
końca życia, i nie rańmy się znowu nawzajem. Należy zachować
rozsądek. Nie wiem, czy jest to możliwe, bo tracę głowę przy
tobie, ale zamierzam spróbować. Będę ci wdzięczny, jeśli postą-
pisz tak samo.
Wyrywając rękę z jego uścisku, powiedziała ze złością:
- Nie ma problemu, Brett. Trzymaj się z dala ode mnie, a i ja
będę robić to samo.
- T a k po prostu?
- Tak.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, jakby nie dowierzając
własnym uszom, a potem poszedł do komórki. Przyniósł stamtąd
śpiwór, który rzucił na kanapę.
- Będę spał tutaj, a ty rozgość się w sypialni.
- Nie mogę...
- Nie sprzeczaj się ze mną, do diabła! Masz tu klucz. Za-
mknij drzwi na wypadek, gdybym zmienił zdanie.
Libby złapała klucz i z powrotem odrzuciła Brettowi.
- Zatrzymaj go sobie. Na wypadek, gdybym to ja zmieniła
zdanie.
Rozdział siódmy
Brett nałożył słoneczne okulary. W jasnym świetle słońca
skrzył się różnokolorowo świeżo spadły śnieg. Od czasu do czasu
koła bronco buksowały w zaspach. Rzucił okiem na Libby, która
wyglądała przez okno. Nie rozmawiali ze sobą wiele tego ranka.
Brett czuł się tak, jakby nie spał od tygodnia. Przez dwie noce
niespokojnie przewracając się z boku na bok w tak niewielkiej
odległości od Libby, cały czas musiał mieć się na baczności,
doskonale wiedząc, po jak śliskiej kroczą drodze. Musiał przy-
znać, że się zmieniła. Z całą pewnością była silniejsza niż pięć lat
temu, pewniejsza siebie, wiedziała, czego chce. I jeszcze bar-
dziej godna była pożądania. Jeśli w ogóle coś takiego było możli-
we.
Zastanawiał się w duchu, czy w ciągu tych lat spotykała się
z innymi mężczyznami. Jak bliskie były ich stosunki? Dlaczego
nie wyszła za mąż?
Niezadowolony z własnych myśli, włączył radio i wysłuchał
informacji o pogodzie. Z zaciśniętymi szczękami, z napiętymi
mięśniami twarzy pytał sam siebie, jak to się stało, że znowu
zakochał się w Libby. Bo przecież, czy mu się to podoba, czy nie,
musi przyznać, że jest zakochany.
Mruknął coś ze złością, przeklinając swój pechowy los. Po-
przysiągł sobie nie angażować się uczuciowo wobec żadnej ko-
biety, szczególnie zaś wobec takiej, która miałaby na niego
wpływ. Jedno spojrzenie w jej błękitne oczy obróciło wniwecz
wszystkie wysiłki tych pięciu lat. Aż do tej pory był święcie
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
przekonany, że jest urodzonym samotnikiem, że nie potrzebuje
kobiety, która by na niego zrzędziła, że świetnie sam jeden pora-
dzi sobie w życiu.
Teraz ta jego pewność znacznie zmalała. Znowu spojrzał na
nią ukradkiem i poczuł ucisk w żołądku. Boże, jaka ona piękna!
Nie to jednak było najgorsze. W swoim życiu spotkał już wiele
pięknych, nawet ponętniejszych, kobiet. Ale żadna z nich nie
miała subtelnej inteligencji Libby, jej dowcipu i polotu. Gdy był
z nią razem, czuł, że żyje pełnią życia. Dzięki niej przekonał się,
że świat, który od dawna uważał za ponury, ma inne, jaśniejsze
strony.
Do diabła, zaczyna zachowywać się jak usychający z miłości
głupiec! Wjechał na główną drogę i zmienił bieg. Jezdnia była
nierówna, posypana piaskiem. Jadąc ostrożnie, minął tartak,
gdzie uwijała się już przy pracy pierwsza zmiana. Stały tam
obsypane śniegiem ciężarówki i samochody osobowe, a dźwig
przenosił belki do szopy po drugiej stronie wysokiego ogrodze-
nia z siatki, oddzielającego parking od placu robót.
Libby również patrzyła na tartak, ale nie dostrzegała ani ludzi
w hełmach ochronnych, ani dźwigu, ani ciężarówek. Wciąż po-
grążona była w odległych wspomnieniach, dotyczących szczęśli-
wego okresu w jej życiu, kiedy kochała Bretta. Kościół i pleba-
nia znajdowały się na skraju miasta. Wzruszyła się na widok
szopki bożonarodzeniowej, ustawionej między dwiema sosnami,
w tym samym miejscu co zawsze. Poręcze schodów prowadzą-
cych do kościoła przyozdobione były gałązkami cedrowymi
i czerwonymi wstążkami i jak dawniej rozwieszono różnokolo-
rowe lampki pod okapem dachu.
Wyobraziła sobie ojca, stojącego na najwyższym szczeblu
drabiny, ze sznurem lampek w ręce, rzucającego z góry polece-
nia jej i matce. Do oczu dziewczyny napłynęły piekące łzy, od-
wróciła więc głowę, próbując skupić uwagę na drodze prowadzą-
cej do miasta.
Minęli urząd pocztowy, siedzibę stowarzyszenia farmerów,
dom towarowy, aż w końcu Brett zaparkował przed „Derringer
Cafe".
- Postawię ci śniadanie - zaproponował, chowając do kiesze-
ni kluczyki.
- Już ci jestem winna za jedno.
- Daj spokój, nie ma o czym mówić.
Przytrzymał otwarte drzwi, by mogła wejść do kawiarni. W ł a -
ściwie nic się tu nie zmieniło. Może trochę podniszczył się
jaskrawopomarańczowy plastyk, pokrywający ścianki wnęk, a
w menu przybyło kilka pozycji. Jednakże ludzie przy barze dc
złudzenia przypominali tych, co siedzieli tu przed laty.
Velma, wysoka, rudowłosa kelnerka, miała dziś na sobie strój
Świętego Mikołaja. Nie śpiesząc się, podeszła do ich stolika
by przyjąć zamówienie i bezczelnie poflirtować z Brettem
Libby udało się zachować spokój, choć odczuła pewną za -
zdrość, gdy Velma poufałym gestem oparła rękę na ramieniu
mężczyzny.
Pożartowawszy jeszcze chwilę, kelnerka zniknęła w kuchni
Libby modliła się w duchu, by nie zdradzić niczym swoich uczuć.
W „Derringer Cafe" szybko obsługiwano gości. Libby i Brett
spałaszowali jajka na szynce i tosty, popijając to gorącą kawą
Velma zatrzymywała się przy ich stoliku i napełniała filiżanki;
Bretta częściej, niż było to konieczne. Libby czuła się dość
głupio ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Kończyli już jeść
gdy ktoś zawołał:
- Libby? Libby Bevans? - Wszyscy goście spojrzeli w jej
stronę. - To rzeczywiście ty! - Sandy Brennan, w zaawansowa-
nej ciąży, podeszła szybko do ich stolika i przysiadła ciężko na
ławce obok dziewczyny. - Co u ciebie słychać?
Libby odetchnęła z ulgą i gdy Brett płacił rachunek, zaczeła
rozmawiać z Sandy. Okazało się, że niewiele p o n a d r o k temu
wyszła ona za mąż za miejscowego chłopaka, Leo V a n Pelta,
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
z którym od dawna się spotykała, i w marcu spodziewa się pier-
wszego dziecka.
- Wyobrażasz to sobie? Ja mam zostać matką!
Libby uśmiechnęła się, przypominając sobie, że Sandy jako
dziecko najchętniej bawiła się z chłopcami, łażąc z nimi po drze-
wach.
- Będziesz cudowną matką - powiedziała z bolesną zazdro-
ścią w sercu.
- M a m nadzieję. A jeśli nawet nie, to moja mama będzie
cudowną babcią. Nie może się doczekać wnuków. Od pięciu
miesięcy szyje już wyprawkę dla niemowlęcia.
Gdy wychodziły z kawiarni, Sandy wepchnęła pod czapeczkę
długie blond włosy zwinięte w kok.
- Co tu robicie razem? - spytała.
Matson skrzywił się, a zmieszana Libby oblała się rumień-
cem.
- Wróciłam, by spędzić tu Boże Narodzenie, i Brett uratował
mnie przed utonięciem w Strumieniu Białego Łosia.
- Co ty mówisz?!
Libby opowiedziała jej o tym, jak zawalił się most. Oczy
przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Zawsze lubiła
ploteczki, wkrótce więc całe miasto będzie wiedziało, co przytra-
fiło się Libby. Rozmawiały jeszcze przez chwilę. Sandy poskar-
żyła się, że musi jeździć do lekarza aż do Bend. Stwierdziła, że
Libby, która skończyła szkołę dla pielęgniarek i nabrała już pew-
nego doświadczenia, łatwo mogłaby znaleźć pracę w Cascade.
- Pocieszam się tylko, że nie będę musiała rodzić w czasie
burzy śnieżnej - powiedziała. - Nie mam najmniejszego pojęcia,
jakbyśmy się dostali do szpitala tym starym, rozklekotanym pi-
kapem. - Kopnęła nogą w powyginany zderzak beżowego forda.
- Jestem pewna, że Leo sobie poradzi - uspokoiła ją Libby.
- No cóż, liczę na niego. A my pewnie niedługo znów się
spotkamy. Może na świątecznej szopce?
- Niewykluczone - odpowiedziała Libby, nie wyobrażając
sobie, jak mogłaby pójść do tego kościoła, w którym przez tyle
lat pracował jej ojciec. Niektóre rany jeszcze się nie zabliźniły.
- Będę się za wami rozglądać - pożegnała się z nimi Sandy
i wsiadła do wozu.
Gdy pikap odjechał Main Street, Brett i Libby poszli space-
rem do stacji obsługi i sprzedaży samochodów, gdzie Matson
naradzał się z właścicielem, jak wydobyć dżipa Libby.
Kilka godzin później, po zrobieniu zakupów w sklepach z ar-
tykułami żelaznymi i spożywczym oraz po wizycie na poczcie,
Brett zabrał Libby, mimo jej głośnych protestów, z powrotem do
strażnicy. Spodziewała się, że zawiezie ją do obozowiska, gdzie
będzie mogła się zastanowić, co robić dalej, ale on bez słowa
zawrócił krętą drogą, prowadzącą do Sosnowego Wzgórza.
A więc chciał, by z nim została! Kryje się w tym wielkie
niebezpieczeństwo. Jak uda się jej zachować dystans w sensie
fizycznym i emocjonalnym? A poza tym przyrzekła sobie, że
spędzi Boże Narodzenie w obozie, który jej ojciec tak ukochał,
z którym wiązał takie nadzieje.
Nie miała jednak żadnego wyboru, ponieważ w motelu „Blue
Ridge" nie było wolnych miejsc, a na plebanii, gdzie się wycho-
wała, mieszkał teraz nowy pastor ze swoją rodziną. Mogła więc
wybierać tylko między powrotem do obozu lub spędzeniem ko-
lejnej nocy sam na sam z Brettem.
Pomimo mrozu i opłakanego stanu budynków, pomimo ko-
nieczności przebrnięcia przez lodowaty strumień, uważała obo-
zowisko za bezpieczniejsze schronienie.
- Nie mogę tu zostać - wybuchnęła, gdy zaparkował w po-
bliżu stajni.
Było późne popołudnie. Na okrytą śniegiem ziemię padały
długie cienie.
- Należało więc zostawić cię w mieście, w motelu.
Brett schował do kieszeni kluczyki i wysiadł z auta.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
„Blue Ridge", z migającym na niebiesko neonem, był jedy-
nym motelem w mieście. Tani i czysty, z telewizją kolorową,
stanowił miejsce potajemnych nocnych schadzek. Właściciele
- Pat i Sid Kramerowie - odznaczali się wyjątkową małomów-
nością.
Zrezygnowana, Libby weszła razem z Brettem na ganek,
gdzie otrząsnęli śnieg z butów.
- M a m swój własny d o m - przypomniała mu. - T a m w dole.
- Wskazała ręką w kierunku obozowiska.
- Ale jak chcesz się tam dostać?
Otworzył drzwi do ciepłego pomieszczenia.
- Tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.
- To szaleństwo!
Libby zatrzymała się w drzwiach.
- Wracam do siebie, Brett.
- W jaki sposób?
- Pójdę pieszo. Albo bądź dżentelmenem i zawieź mnie tam.
- Bronco nie ma żagli ani steru. Nie przepłynie przez stru-
mień.
- Przejdę w bród.
- Zwariowałaś! - Brett, nie oglądając się na nią, wszedł do
domu.
Nie była już w stanie pohamować irytacji i idąc za nim,
krzyknęła:
- Nie będziesz mi rozkazywał, co mam robić!
- Wręcz przeciwnie, do cholery, muszę powstrzymać cię
przed kolejnym błędem, który mogłabyś przypłacić życiem - od-
powiedział, odwracając się do niej i chwytając ją za ręce.
- To co ze mną zrobisz? Zamkniesz na klucz?
Jego bursztynowe oczy pociemniały, a palce silniej zacisnęły
się na jej nadgarstkach.
- Pozwól mi odejść!
- To był błąd, który popełniłem za pierwszym razem. -
Z kieszeni wydobył gałązkę jemioły, którą pewnie zdobył w mie-
ście. - Wesołych świąt, Libby - szepnął.
- Brett, proszę... - nie dokończyła, bo zamknął jej usta poca-
łunkiem, a napięcie, narastające między nimi od tylu godzin,
pękło nagle jakby pod wpływem eksplozji.
Libby, wiedząc, że postępuje głupio, odwzajemniła mu poca-
łunek, całym ciałem reagując na jego namiętność.
- Nie... - szepnęła, gdy oderwał się na moment.
- Co nie?
- Nie... przerywaj.
Nie słuchała już głosu rozsądku i pozwoliła mu ułożyć się na
podłodze. Jego pocałunki były namiętne i gorące, językiem wo-
dził po jej oczach, policzkach, szyi. Zręcznymi, szybkimi rucha-
mi zdjął z niej ubranie. Ona także mocowała się z guzikami
i zamkami błyskawicznymi jego kurtki i spodni. Oddając mu
cały czas pocałunki, poczuła pod palcami, jak napina się i tward-
nieje jego ciało. Po chwili leżeli już obok siebie nadzy: on
rozpalony pożądaniem, ona, równie gorąca, czekając z niepoko-
jem na ostateczne spełnienie.
- Nigdy nie przestałem o tobie myśleć - wyznał i Libby wy-
czytała szczerość w jego oczach. - Próbowałem. Bóg wie, jak
próbowałem. Ale okazało się to niemożliwe.
- Ja też nie mogłam ciebie zapomnieć - przyznała ze wzru-
szeniem.
Brett wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni. Przywarła
mocno, obejmując go za szyję, opierając głowę o szeroką pierś,
Słyszała głośne bicie jego serca. Położył ją na łóżku.
- Czekałem na to całe pięć lat.
- Ja także.
Odnalazł ponownie jej usta i wziął ją w posiadanie jak męż-
czyzna kobietę, jak kochanek kochankę, tak rozpalając ich ciała
w długim, gorączkowym spazmie, że Libby jęczała, błagała,
krzyczała:
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- O Brett... Brett...
A on, czując zbliżające się własne zaspokojenie, wtargnął
w nią jak burza, pieścił gorączkowo jej piersi i szeptał w eksta-
zie:
- Libby...
Gdy już doszedł do siebie, powtarzał czule, muskając palcami
jej miękkie włosy:
- Libby... moja słodka, słodka Libby...
Leżeli, oddychając ciężko.
- I co teraz zrobimy? - zapytał w końcu.
Rozdział ósmy
Przez pięć długich lat Brett przekonywał sam siebie, że nie
zależy mu już na Libby, że na szczęście się nie pobrali, i że
chociaż utrata dziecka była bardzo bolesna również dla niego,
wszystko skończyło się jak najlepiej.
Teraz zrozumiał, że się okłamywał.
Minione trzy dni, podczas których niemal każdą godzinę spę-
dzili razem, przywołały na powrót tamtą gorączkową atmosferę
napięcia między nimi. Nigdy nie był skłonny do romantycznych
uniesień, zawsze był dumny z tego, że żyje jak samotny wilk, ale
obecność Libby zmieniła to wszystko i po raz pierwszy od daw-
na krytycznie spojrzał na siebie.
Chciał, żeby była przy nim. Wprawdzie nigdy nie dokuczała
mu samotność, ale wiedział, że gdy dziewczyna odejdzie, w jego
życiu powstanie pustka, której niczym nie da się wypełnić.
A mogło to się zdarzyć lada moment.
Dżip został wydobyty i odstawiony do warsztatu. Naprawa
samego mostka okazała się znacznie trudniejsza. Pogoda nic
sprzyjała ludziom, których Brett sprowadził do pracy w weekend
- drwalom i robotnikom z tartaku, pamiętającym dobrze panno
Benson i jej rodziców.
Libby cały czas nalegała, by pozwolił jej wrócić do obozu.
- Nie mogę tu siedzieć w nieskończoność - powiedziała któ-
regoś wieczora, gdy skończyli mycie i wycieranie naczyń.
- Dlaczego nie?
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Masz swoją pracę, Brett. Przeszkadzam ci -odpowiedziała
ze smutkiem w oczach.
- Czy się skarżę?
- Przyjechałam tu w konkretnym celu, wiesz dobrze. Chcę na
stałe zamieszkać w obozie.
Posprzeczali się, ale się poddał. Stanowczo nie życzył sobie
mieć do czynienia z kobietą traktującą go obojętnie. Problem
jednak w tym, że odbierał od niej sprzeczne sygnały. To prawda,
że była wystarczająco niezależna, zdecydowana sama zadbać
o własne sprawy, ale z drugiej strony, kiedy ją całował i trzymał
w ramionach, był całkowicie pewien, że przyjechała tu również
ze względu na niego. I mniejsza o to, co mówiła.
Na końskim grzbiecie przewieźli jej rzeczy z powrotem do
obozu, przeprawiając się w bród przez strumień, ponieważ mo-
stek nie został do końca naprawiony. Do Bożego Narodzenia
pozostało zaledwie kilka dni i Libby nieodwołalnie postanowiła
spędzić święta w swojskiej atmosferze obozowiska, które tyle lat
prowadził jej ojciec.
- Jesteś pewna, że chcesz tu zostać? - zapytał Brett, rozglą-
dając się po starych zabudowaniach.
- Całkowicie - odpowiedziała, choć jednocześnie chętnie
wróciłaby z nim do przytulnego domku strażnicy i zamieszkała
tam tak długo, jak by sobie tego życzył.
Ale co potem? Czy może być zadowolona z tego roman-
su bez nadziei na małżeństwo i posiadanie dzieci? Pięć lat temu
po utracie dziecka przekonała się, że Brett nie zamierzał anga-
żować się poważnie. O tak, spełniłby swój obowiązek, ożeniłby
się z nią i dałby nazwisko dziecku, ale bez dziecka ich zwią-
zek szybko się rozpadł. Gniew ojca, upokorzenie, jakiego do-
znał, dowiedziawszy się, że jego niezamężna córka była w ciąży,
pogorszyły i tak zawikłaną sytuację. Sama też czuła się w jakimś
stopniu upokorzona i zhańbiona. Trudno było się z tym pogo-
dzić.
- Muszę tu zostać i przemyśleć wszystko - powiedziała zde-
cydowanie. - Po to wróciłam.
Potarł ręką kark i spoglądając na urwisty szczyt Sosnowego
Wzgórza, rzekł:
- Niech będzie, jak chcesz, Libby. Ale czułbym się lepiej,
gdybyś była ze mną. Nie trwałoby to przecież wiecznie.
Serce jej drgnęło boleśnie. W tym właśnie rzecz, pomyślała,
świadoma, że nigdy nie przestała go kochać.
- Uważam, że oboje potrzebujemy czasu do zastanowienia się.
- Trudno mi zebrać myśli, gdy jestem tak blisko ciebie.
Jakby na potwierdzenie swoich słów, porwał ją w ramiona,
przeniósł przez próg jadalni, ułożył na starej kanapie i kochał się
z nią długo, jakby nie był w stanie się od niej oderwać. Roztrzę-
siona, wzburzona, Libby wciąż powtarzała sobie, że to przecież
miłość. Zasnęli razem przed kominkiem, owinięci starymi koca-
mi. Wziął ją znowu w środku nocy, a ona mu się nie opierała.
Obejmując go i całując namiętnie, myślała z rozpaczą w sercu,
że wraz z pierwszymi promieniami słońca Brett odejdzie i sto-
sunki ich ulegną ochłodzeniu.
Rano Brett zwlekał z odejściem tak długo, jak się tylko dało,
a potem postanowił zostawić jej Flintlocka, na wypadek gdyby
potrzebowała jakiegoś środka transportu. Libby przystała na to
bez entuzjazmu.
Dwa następne dni spędziła na sprzątaniu i czyszczeniu jadał -
ni, a później udekorowała ją kilkoma łańcuchami lampek, które
przywiozła ze sobą, i ustawiła małą, własnoręcznie ściętą choin
kę. Zamierzała spędzić Wigilię samotnie i udać się do kościoła na
poranne nabożeństwo w pierwszy dzień Bożego Narodzenia
A co do widowiska z szopką... Chyba nie miała do tego odpo-
wiedniego nastroju.
„Co z Brettem?"
Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Wystarczająco dużo miała
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
problemów z uczuciem, jakie do niego żywiła. Skoncentrowała
się więc na sprawach dnia codziennego.
Reperacja mostka została zakończona w weekend przed Bożym
Narodzeniem. Trzy ogromne belki, przygotowane w tartaku w Ca-
scade, posłużyły za podpory, do których starannie przybito grube
deski. Mostek, chociaż wąski, z przejazdem dla jednego tylko samo-
chodu, był wystarczająco mocny, a w przyszłości, gdyby Libby
chciała znowu otworzyć obóz, można by go podeprzeć stemplami.
- Wygląda na to, że zadomowiłaś się na dobre - zauważył
Brett, kiedy przyjechał tu swoim bronco.
Na jego widok serce Libby zabiło mocniej. Czy postąpiła
słusznie, opuszczając go?
- Potrzebny mi jest mój dżip.
- Bill Yeltson dzwonił dziś rano. Wóz jest gotów. Jeśli
chcesz, mógłbym cię podwieźć do miasta.
Gdy wjechali do Cascade, od razu rozpoznała znajomą, swojską
krzątaninę przedświąteczną. Przed ratuszem stała choinka, jaśnieją-
ca licznymi lampkami, a z holu siedziby towarzystwa farmerów
dobiegał gwar świątecznego kiermaszu, na którym sprzedawano
ciasta, pikowane patchworkowe narzuty, domki dla lalek, ceramikę.
Spróbowała placka z żurawiną i kupiła tuzin ciasteczek oraz
kilka ręcznie wykonanych ozdób na choinkę. W ciepłym wnę-
trzu rozbrzmiewały kolędy, a sprzedawcy gawędzili wesoło
z klientami.
Libby przypomniała sobie coroczne odwiedziny na tym kier-
maszu. Jej matka zawsze pomagała w pikowaniu narzut, a już
tydzień wcześniej piekła ciastka z rumem i pyszne pierniki.
Dźwięki kolędy Silver Bells przypomniały Libby dawne czasy.
Zatęskniła za rodzicami i za poczuciem bezpieczeństwa, jakie
miała w tym małym miasteczku.
Chociaż lubiła życie w dużym mieście, była bardzo związana
z tym miejscem, z ludźmi, którzy mieszkali w Cascade od wielu
pokoleń.
- Hej, Libby, może napiłabyś się soku żurawinowo-jabłko-
wego? - zawołała Sandy V a n Pelt, stojąca za kontuarem oddzie-
lającym kuchnię od głównego holu, gdzie rozłożone były kosme-
tyki i tekstylia. - Poczujesz się jak w domu, kiedy spróbujesz
placka z agrestem, upieczonego przez moją mamę.
- Jakże mogłabym się temu oprzeć?
Libby wzięła plastykowy talerzyk z grubym kawałkiem ciasta
i podczas gdy Brett rozmawiał z jednym z farmerów o jakiejś
gniadej klaczy, Sandy, w czerwono-zielonym fartuszku na wy-
datnym brzuchu, opowiadała Libby o swoich sprawach.
- Mój lekarz powiedział, że za szybko przybieram na wadze.
Ale ja sobie myślę, że to nie ma znaczenia. Przecież to jedyna
okazja, żeby się najeść do woli. Kawałek placka dla mnie i cia-
steczko dla dzidziusia.
Widać było, że Sandy zakochana jest po uszy w mężu i cieszy
się, że właśnie w Cascade spędzi życie jako żona i matka.
- Po urodzeniu dziecka mam zamiar przestać pracować.
W każdym razie spróbuję tak zrobić na jakiś czas, zależnie od
sytuacji materialnej. Chciałabym mieć wkrótce drugie dziecko,
a wtedy mogłabym się zająć również kilkorgiem innych dzieci i
w ten sposób zarobić trochę pieniędzy. - Westchnęła z zadowo-
leniem, zajadając bezę o smaku cytrynowym. - Ale dość już
naopowiadałam o sobie. Co z tobą i Brettem?
Zażenowana Libby poruszyła się na foteliku.
- Co masz na myśli?
- No, wiesz... Czy chodzicie ze sobą? Pamiętam, że mieli-
ście się kiedyś pobrać, a ze sposobu, w jaki na ciebie patrzy,
wnioskuję, że już niedługo usłyszymy słodki dźwięk dzwonów
weselnych.
Unikając pytającego wzroku Sandy, odpowiedziała:
- Nie wydaje mi się.
- Dlaczego?
Są tysiące powodów, poczynając od lego, że Brett mnie nie
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
kocha i nie ma najmniejszego zamiaru się żenić! - pomyślała
Libby, a głośno rzekła:
- Urządziłam się w Portland. Skończyłam właśnie staż
i mam kilka propozycji pracy. Myślę o otworzeniu własnego ga-
binetu. Wróciłam tu, żeby zorientować się w sytuacji.
- W naszym mieście bardzo potrzebny jest ktoś taki - stwier-
dziła przyjaciółka.
Kątem oka Libby zerknęła w kierunku Bretta, zastanawiając
się, czy słyszał coś z ich rozmowy. Pokręciła przecząco głową.
- Nie, przyzwyczaiłam się już do życia w dużym mieście.
- Ale w głębi duszy jesteś dziewczynką z małego miasteczka.
- Sandy! Potrzebna jesteś tutaj! - zawołała Irena Bren-
nan ponad głowami stłoczonych przy kontuarze ludzi.
- Ojej, obowiązki mnie wzywają.
- Pomogę ci.
Pomimo protestów Ireny i Sandy, Libby nałożyła fartuch
i umyła ręce.
- Przecież pomagałyście mi, gdy moja matka była chora
- powiedziała z uśmiechem, krając grube kawałki placka mar-
chewkowego.
Brett musiał wracać do strażnicy, ale przyjechał z powrotem
do Cascade, kiedy kiermasz już się kończył. Pod koniec dnia
zmęczona Libby kupiła sobie patchworkową narzutę i staromod-
ny domek dla lalki, chociaż w rzeczywistości wcale tego nie
potrzebowała. Pierwsza z tych rzeczy przypominała szczęśliwe
lata, gdy jako dziecko siedziała na kolanach matki, która staran-
nie dobierała malutkie skrawki materiału, zeszywając kolejną
narzutę, a domek dla lalek był czymś, o czym zawsze marzyła,
a co zawsze było za drogie. Może kiedyś też będę miała córkę,
pomyślała, pakując do dżipa zabawkę, pamiętającą epokę wikto-
riańską.
Może kiedyś, w przyszłości...
Libby siedziała przy swojej małej choince, czując się bardzo
samotnie. Bez Bretta jadalnia była pusta i zimna. Ustawiła do
mek dla lalek na stoliku przy oknie, nową narzutę rozłożyła na
zniszczonej kanapie, ale mimo to zewsząd ziało pustką.
Pomyślała o swoim mieszkaniu w Portland. Nie było zbyt
przytulne, ale kosztowało niewiele i miała je już od pięciu lat.
Jeden pokój z wnęką kuchenną i zatykającymi się rurami nie
mógł budzić zachwytu.
Nikt mnie nie chce, pomyślała, wychodząc na ganek. Spojrza-
ła w kierunku wyraźnie rysującego się na niebie szczytu Sosno-
wego Wzgórza. T a m właśnie znajdowała się strażnica. Ciekawe,
co porabia teraz Brett? Ból w sercu uprzytomnił jej, że wciąż go
kocha, że nigdy nie przestanie go kochać.
Niewykluczone, że któregoś dnia wyjdzie za mąż, że pokocha
tego, kogo poślubi, ale z pewnością nie będzie to tak głębokie,
gorące, namiętne uczucie, którego doznawała za każdym razem,
gdy była z Brettem. Nawet teraz, oceniając go w myślach suro-
wo, wciąż widziała jego cudowny uśmiech, ciepły blask burszty-
nowych oczu, wyraz twarzy, z jakim budził się rano.
Moja pierwsza i ostatnia miłość, powiedziała do siebie w du-
chu i nagle zamrugała oczyma z niedowierzania, kiedy Brett nie-
spodzianie pojawił się przed nią. Z zapartym tchem i mocno
bijącym sercem patrzyła, jak podjeżdża do niej, siedząc, wypro-
stowany, na Katapulcie.
- Właśnie myślałam o tobie - powiedziała, gdy zeskoczył
z konia, a spod jego butów wytrysnęła fontanna sypkiego śniegu.
- Mam nadzieję, że tylko dobrze.
- O tobie dobrze? Nigdy! - zażartowała, nie mogąc się po
wstrzymać od poflirtowania z nim.
- Przyznaj się, panno Libby, że myślałaś o czymś grzesznym..
- Ja? Niedoczekanie twoje.
Objął ją i delikatnie pocałował w czoło.
- Co mam zrobić, żebyś tu pozostała?
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Po prostu powiedz, że mnie kochasz, błagała w duszy, nie
spuszczając z niego wzroku.
- A jeśli postaram się być bardziej przekonujący? - spytał,
całując ją.
Serce waliło jej młotem.
Sięgnął do zamka błyskawicznego jej kurtki i otworzył jed-
nym szarpnięciem.
- Nawet wtedy...
Jęknęła, gdy dotknął jej piersi. Zaczął ją całować gwałtownie,
namiętnie, napierając na nią swym silnym ciałem.
- Ostrzegam cię, Libby - powiedział, patrząc jej w oczy.
- Potrafię być bardzo przekonujący.
- Udowodnij - wyrwało jej się i zanim zrozumiała, co się
dzieje, porwał ją i zaniósł do domku, gdzie kochali się na nowej
narzucie. Na kominku potrzaskiwał ogień, a jego blask odbijał
się w ozdobach choinki, stojącej w kącie jadalni.
Powinnam czuć się szczęśliwa, pomyślała, oddając mu się
duszą i ciałem, ale w głębi serca wiedziała, że to niemożliwe.
Wprawdzie Brett bardzo jej pragnął, ale nie kochał jej. Spędzi tę
noc razem z nim, a rankiem, w dzień wigilijny, wyjedzie stąd.
Pozostawanie tu dłużej grozi jej całkowitym unicestwieniem.
Zapakuje swoją maleńką choinkę, wszystkie rzeczy, nowy do-
mek dla lalek, nową narzutę i zabierze razem ze wspomnieniami
do Portland.
Jej przyszłość jest gdzie indziej, nie tutaj, nie z Brettem, z da-
la od bolesnych wspomnień. Chociaż zamierzała spędzić tu Boże
Narodzenie, musi wracać do miasta, do swojej pracy, zacząć
zupełnie nowe życie i całkowicie skończyć z przeszłością.
Następnego ranka wstał jasny, pogodny świt, ale atmosfera
między Brettem i Libby była napięta i ponura. Żadne z nich nie
zdradzało swych uczuć. On nie próbował jej zatrzymywać, poca-
łował tylko czule, mówiąc:
- Rób, co uważasz za konieczne.
Zapakowała wszystko do dżipa, a Brett osiodłał Katapultę
i uwiązał do niego Flintlocka.
- Co zamierzasz zrobić z tym miejscem? - zapytał, gdy zało-
żyła nową kłódkę na drzwi.
- Jeszcze nie wiem. Chyba sprzedam.
- Całkiem rozsądnie - stwierdził, nie patrząc na nią.
- Mogę też podarować kościołowi. Chociaż ojciec kupił ten
teren za własne pieniądze, przez większą część roku korzystała
z niego cała parafia.
- Jestem pewien, że ludzie to docenią.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a odgłosy dochodzące
z gór - szmer wody spływającej po kamieniach, szum samocho-
dów przejeżdżających odległą drogą, furkot skrzydeł zimowych
ptaków - odbijały się echem w jego duszy.
- Będzie mi ciebie bardzo brakowało, Libby - powiedział
cicho.
- I ja będę tęsknić za tobą - wyznała przez zaciśnięte gardło.
Nie machnąwszy nawet ręką na pożegnanie, wskoczył na
Katapultę i ruszył ścieżką do strażnicy, prowadząc za sobą Flint-
locka. Libby chciała biec za nim, powiedzieć, że go kocha,
wyznać mu wszystko, co miała w sercu, ale nie zrobiła tego.
Potrzebowała małżeństwa i dzieci, potrzebowała stabilnej
przyszłości.
Nie zważając na łzy toczące się po policzkach, wsiadła do
dżipa, zapuściła silnik i pojechała w kierunku nowego mostku
Pomiędzy sosnami dojrzała Bretta, wspinającego się na zbocze
wzgórza. Czy spotka go jeszcze kiedyś?
Zapomnij o nim, powiedziała sobie i włączyła radio. Słuchała
kolęd i płakała cichymi łzami. Nie wiedziała, dlaczego jest tak
strasznie nieszczęśliwa, ale czuła, że jadąc do Cascade, zmierza
do swego przeznaczenia.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Rozdział dziewiąty
Nie powinien był pozwolić jej odjechać. I to tak zupełnie bez
walki. Jeśli nawet nie chciała przyjąć tego do wiadomości, nale-
żała do niego. I do tego miejsca. Do Cascade. Zanim jeszcze
Brett wrócił na strażnicę, zrozumiał, że powinien był zatrzymać
Libby, przekonać ją, by została jego żoną.
W stajni zdjął szybko siodło i uzdę z Katapulty, wytarł z grub-
sza oba konie, uwiązał je i wskoczywszy do swego bronco, poje-
chał drogą w dół zbocza, nie zważając na grube warstwy zlo-
dowaciałego śniegu.
Zadzwonił telefon zainstalowany w furgonetce. Brett pod-
niósł słuchawkę, spodziewając się, że to Libby. Zamiast tego
usłyszał głos dyspozytorki ochotniczej straży pożarnej:
- Pożar w tartaku! Wszyscy na stanowiska!
Brett zacisnął szczęki. A więc trzeba odłożyć na później roz-
strzygającą rozmowę z Libby. Rozejrzawszy się, zobaczył na
niebie czarną, kłębiącą się chmurę.
- Niech to szlag trafi! - mruknął z wściekłością i nacisnął
gwałtownie pedał gazu, aż zapiszczały opony.
Libby, mijając kościół i plebalnię, w której się wychowa-
ła, bez konkretnej przyczyny zwolniła i stanęła, by popatrzeć
na bawiące się śniegiem dzieci. Okutane w szaliki, w czap-
kach i rękawicach, śmiały się i pokrzykiwały wesoło. Kilkoro
z nich budowało bałwana, a pozostałe obrzucały się zajadle
śnieżkami.
Serce Libby ścisnęło się ze wzruszenia na ten widok. Przypo-
mniała sobie, jak kiedyś nie mogła doczekać się zimowych waka-
cji, by wraz z innymi dziećmi budować śniegowe fortece. Przy-
glądała się trzem małym dziewczynkom, które goniły starszego
chłopca i ciskały w niego śnieżkami, kiedy nagle dal się słyszeć
gong zwołujący na wigilijną szopkę.
To przecież już dzisiaj! Może zostać? Nie ma mowy! Ale,
właściwie, dlaczego nie? Bo jeśli zostanie, Matson złamie jej
serce. A może do tego nie dojdzie? Czy nie należy dać mu
szansy? Przecież mogą mieć jeszcze jedno dziecko. Zrozumiała,
że nie załatwiła do końca sprawy z Brettem. Musi wrócić do
Cascade i stawić czoło przeznaczeniu. Nie może przejść do po-
rządku dziennego nad faktem, że kocha Bretta, że chce go poślu-
bić i mieć z nim dzieci. Niewykluczone, że roześmieje jej się
w twarz. No cóż, jeśli tak się zachowa, będzie zmuszona pogo-
dzić się z faktem, że nie jest on takim człowiekiem, za jakiego go
uważała. Ale istnieje przecież szansa... nikła szansa... że gdy
pozna jej uczucia, także wyzna, że ją kocha.
Modliła się po cichu, skręcając z powrotem do miasta. Serce
jej trzepotało niespokojnie, jak u spłoszonego czymś ptaka. Po-
czuła, że spociły jej się dłonie na kierownicy. Musi wyjaśnić do
końca sytuację!
Obmyślała,
co
powie
Brettowi,
gdy
nagle
usłyszała
przeraźliwy ryk syreny. Instynktownie zjechała na bok. Obok
niej przemknęły na sygnale, migając światłami, wóz strażacki
i wóz pomocy technicznej. Chwilę potem zabrzmiały sygnały
samochodów policyjnych i następnych wozów strażackich, jadą-
cych od strony miasta. Libby zakręciła i pojechała w ślad za
nimi. Ogromna, czarna jak smoła chmura rozlewała się po niebie.
Dziewczyna domyśliła się, że pożar wybuchł w tartaku, gdzie
pracowało wielu ludzi z miasta.
- O Boże! - szepnęła z rozpaczą, naciskając mocniej gaz.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
W tartaku panowało nieopisane zamieszanie. Zdrowi i ranni
ludzie wybiegali w panice przez otwarte bramy, uciekając przed
szalejącymi płomieniami.
Strażacy wyciągnęli dŁugie, ciężkie węże i podłączywszy je
do pomp, skierowali strumień wody na ogień, pożerający jeden
z magazynów. Powietrze było gorące jak w piecu hutniczym.
Dowódca strażaków wykrzykiwał polecenia. Za siatką ogradza-
jącą teren tartaku, zgromadził się tłum ludzi, którzy kaszląc i dła-
wiąc się dymem, patrzyli, jak pożar rozprzestrzenia się coraz
dalej, roztapia wokół śnieg i zagraża pozostałym zabudowaniom.
- Hej, paniusiu, co pani tu robi?! - wrzasnął dowódca straża-
ków, kiedy Libby próbowała przejechać.
- Jestem pielęgniarką. Tam są pewnie ranni. Chcę pomóc.
- Nie potrzebuję nikogo.
- Przydadzą się panu ochotnicy - przerwała mu stanowczo.
- Zawiadomiliśmy szpital w Bend. Pewnie karetki są już
w drodze.
- To dobrze. Zajmę się ciężej rannymi.
Strażak nie sprzeczał się z nią więcej i Libby dołączyła do
grupy pierwszej pomocy. Wraz z innymi badała każdego, kto
wyszedł z ognia o własnych siłach lub został wyniesiony, i se-
gregowała rannych według stopnia obrażeń. Od dymu unoszące-
go się w powietrzu piekły ją oczy i drapało w gardle. Z ogro-
mnych węży tryskały silne strumienie wody.
- Pewnie było zwarcie w budynku C przy pile mechanicznej
- powiedział jeden z rannych. - Nigdy nie widziałem czegoś po-
dobnego.
- Proszę się uspokoić. Sytuacja jest już chyba opanowana
- powiedziała Libby, badając go.
I rzeczywiście, ogień, zalewany strugami wody, zdawał się
nieco przygasać.
Strażacy krzątali się po całym terenie, a wśród ochotników
Libby rozpoznała Bretta. Nie miała jednak czasu, żeby zamienić
z nim choćby słowo. Brett ratował budynki, a ona ratowała życie
i zdrowie ludzkie. Większość z ofiar pożaru odniosła tylko lek-
kie oparzenia i niewielkie zadrapania, wprawdzie dość bolesne,
ale łatwe do wyleczenia. Jednak jeden człowiek miał uszkodzone
oczy, a inny został bardzo poważnie poparzony na plecach. Zała-
dowano ich do pierwszego ambulansu.
Strażacy ugasili już prawie ogień, a najciężej poszkodowani
zostali wyekspediowani do szpitala, gdy usłyszała głos Bretta:
- Libby! Chodź tutaj!
Miał twarz brudną od sadzy. Obok niego, na noszach, leżała
jakaś kobieta, wijąca się z bólu.
- O mój Boże! - szepnęła Libby, rozpoznając Sandy.
- Upadła. Boi się, że straci dziecko.
Libby zbladła jak płótno, słysząc rozpaczliwe jęki dziewczyny.
- Pomóżcie... błagam! Nie chcę...
Libby uklękła obok przyjaciółki.
- Trzymaj się! Wszystko będzie dobrze. Dziecku nic się nie
stanie - uspokajała ją przekonującym tonem, choć w głębi duszy
wcale nie była taka pewna.
- Ale moje dziecko...
- Jest silniejsze, niż myślisz - powiedziała Libby, zmuszając
się do uśmiechu.
Jak żywe pojawiło się wspomnienie szpitalnego łóżka i para-
liżującego strachu przed poronieniem.
- Uspokój się. Pokaż, gdzie cię boli.
- Wybiegłam z magazynu i skręciłam nogę w kostce - po-
wiedziała Sandy, zalewając się łzami. - Upadłam brzuchem na
coś twardego i poczułam... o Boże... poczułam, jakbym zgniotła
dziecko.
- Spokojnie, zaraz sprawdzimy... - Libby, ostrożnie badając
Sandy, zauważyła strużkę krwi na jej nodze. Zagryzła w zdener-
wowaniu wargę.
- Czy to...
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Wszystko będzie dobrze. Trochę krwawisz, ale to nic po-
ważnego... - Rozejrzała się za dowódcą strażaków. - Czy nie ma
wolnego ambulansu?
- Jest jeden.
- Proszę ją w nim umieścić.
- Och, Libby - rozpłakała się dziewczyna.
- Pojadę z tobą - obiecała Libby. - Tylko się nie denerwuj.
Chwilę potem były już w drodze do Bend. Choć wyła syrena
i jechali z karkołomną szybkością, wydawało im się, że wloką
się w ślimaczym tempie. Libby cały czas trzymała przyjaciółkę
za rękę i wspólnie się modliły.
- Brett miał zadzwonić do Leo, który będzie czekał na ciebie
w szpitalu.
- Nie mogę stracić dziecka... nie chcę... - szepnęła Sandy
z twarzą tak białą, jak okrywające ją prześcieradło. Palce jej
zacisnęły się boleśnie na ręce Libby.
Karetka zatrzymała się przed szpitalem i chora natychmiast zo-
stała przewieziona na oddział intensywnej opieki medycznej.
Wkrótce potem przyjechali Leo i Brett. Wyczerpana Libby rzuciła
mu się w ramiona. A potem, po wypiciu filiżanki gorącej kawy,
czekali w sali pełnej krewnych i znajomych innych ofiar pożaru.
- Gdybyśmy mieli klinikę w Cascade... - powiedział Leo,
gasząc trzeciego już papierosa. - Boże, czemu to trwa tak długo?
- Na pewno robią wszystko, co w ich mocy - odparła Libby.
- Jeszcze jeden dowód na to, że powinniśmy mieć w mieście
własny szpitalik.
Brett spojrzał wymownie na dziewczynę, a ona poczuła, że
wzruszenie ściska ją za gardło.
Po godzinie pojawił się szczupły, poważny lekarz.
- Czy pan V a n Pelt?
Serce Libby zamarło, gdy lekarz wziął Leo na bok. Oparła się
o ścianę, bliska omdlenia. I wtedy zobaczyła, jak twarz mężczyzny
rozjaśnia się szerokim uśmiechem, a w jego oczach błyszczą łzy.
- Sandy i dziecko są zdrowe - oznajmił, wracając do nich
- Nie mówiąc, oczywiście, o zwichniętej kostce. Sandy będzie
musiała jakiś czas poleżeć w łóżku, ale dziecko, mój syn, jest
zdrowe! - Z błyszczącymi radością oczyma chwycił rękę Libby.
- Dziękuję ci - szepnął.
- Ja przecież nic nie zrobiłam...
- Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Prawdopodobnie ocaliłaś
życie mojego syna. Nigdy o tym nie zapomnę- powiedział Leo
i udał się w ślad za lekarzem.
- On ma rację- stwierdził Brett i ująwszy pod rękę ogromnie
wzruszoną Libby, wyprowadził ją na zewnątrz.
Zapadał zmierzch i na tle liliowoniebieskiego nieba ukazały
się pierwsze gwiazdy.
Kiedy nie było już w pobliżu ludzi, Brett objął ją i pocałował
w przybrudzone sadzą czoło.
- Jechałem po ciebie, kiedy wezwano mnie telefonicznie do
pożaru - wyznał. - Widząc, jak odjeżdżasz, zrozumiałem, że nie
mogę na to pozwolić, muszę powiedzieć, że cię kocham i chcę,
byś została moją żoną.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu.
Łzy trysnęły z oczu Libby. Czy dobrze usłyszała?
- A ja wracałam do ciebie. Zobaczyłam dziecinki, bawiące
się śniegiem przed kościołem, i zrozumiałam, że nigdy nie będę
szczęśliwa bez ciebie... bez naszych dzieci.
- Potrzebuję cię, Libby - powiedział z rozjaśnionym wzro-
kiem. - I nasze miasto ciebie potrzebuje. Możesz to założyć
własną klinikę.
- A co z naszymi dziećmi?
- Czy nie słyszałaś, co powiedziała Sandy? Z pewnością
w mieście znajdzie się wystarczająco duży budynek, by pomie-
ścić i przedszkole, i klinikę.
- Naprawdę tak myślisz? -zapytała rozradowana
- Tak, ale musisz wyjść za mnie.
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
- Czekałam na tę propozycję całe pięć lat - wyznała, ociera-
jąc łzy.
Z okrzykiem radości podniósł ją do góry.
- Jak sądzisz, czy pastor zgodzi się udzielić nam ślubu w Bo-
że Narodzenie?
- Jutro?
- Albo nawet dziś wieczorem.
- Brett, pastor jest teraz bardzo zajęty.
- Nie zaszkodzi zapytać. Jedziemy!
- Już? - zaśmiała się, a on zaniósł ją do swojego bronco.
- Najpierw pojedziemy do domu umyć się i przebrać. Potem
obejrzymy szopkę. A po przedstawieniu porozmawiam z pastorem.
Zapuścił silnik i pojechali do Cascade. Minęli kościół, w któ-
rym ludzie szykowali się do wieczornego święta, i zatrzymali się
na parkingu przy tartaku, żeby zabrać z dżipa jej walizkę. Krzą-
tali się tu jeszcze strażacy i pracownicy tartaku, uprzątający te-
ren, ale Brett, nie zwlekając, skierował samochód na drogę,
prowadzącą do jego domku na Sosnowym Wzgórzu.
Pomógł Libby wysiąść z wozu, trzymając ją mocno, jakby
w obawie, że może mu zniknąć. Wokół nich roztaczała się noc
wigilijna. Tysiące gwiazd migotały nad pokrytymi śnieżnym ca-
łunem drzewami. W ciepłych objęciach Bretta czuła, że jej
szczęściu nic już nie zagraża.
- Zrobię wszystko, żebyś już nigdy mnie nie opuściła.
- Nie opuszczę cię.
Pocałunek, który złożył na jej ustach, był najlepszą obietnicą
na przyszłość. Z oddali usłyszeli dzwony kościoła, których melo-
dyjny dźwięk odbijał się echem wśród gór.
To już Boże Narodzenie, pomyślała Libby. Jestem w domu.
Wreszcie jestem w swoim domu. Z Brettem. Na zawsze!
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
korekta janes