Meredith Babeaux Brucker
Bliżej gwiazd
Przełożył Jan B. Kowalski
Rozdział 1
O brzasku dolina zasnuła się mgłą, po
której teraz została lśniąca rosa, połyskują-
ca w porannym słońcu. Bonita, z leniwym
zainteresowaniem kogoś, kto nie ma nic
innego do roboty, spoglądała na swe stopy.
Zauważyła, że podeszwy jej butów z każ-
dym krokiem przygniatają trawę, ale gdy
spoglądała potem do tyłu, szukając śladów
swych stóp, trawa podnosi się jakby nigdy
nic, jakby nikt po niej nie przeszedł. Zasta-
nawiała się, czy całe jej życie ma wyglądać
w taki właśnie sposób. Czy było jej pisane
zostawić na tym świecie ślad swej obecno-
ści, czy też miała zniknąć nie zauważona i
do końca swych dni pozostać na ranczo w
Carmel Valley?
Odeszła już dość daleko od domu w
stronę tego krańca posiadłości, który grani-
czył z autostradą, biegnącą przez środek
doliny. Przypomniała sobie, że w tym
miejscu pasły się dawniej konie, że usta-
wiały się po południu wzdłuż ogrodzenia,
jakby zainteresowane paradą samochodów,
, zmierzających w stronę oceanu i nadmor-
skiej wioski Carmel lub w drugą stronę –
między wzgórza Salinas i dalej, do San
Francisco.
Jej babka od dawna nie hodowała już
koni. Stajnie, zagrody i spichrze, tak samo
jak pastwiska, stały puste i bezużyteczne.
W pewnym sensie odzwierciedlały dojmu-
jącą samotność Bonity. Jedynym zwierzę-
ciem, które ostało się na ranczo był Lark.
Widok towarzyszącego jej przez cały czas
psa nie sprzyjał melancholijnym rozmyśla-
niom. Nie obwąchiwał już trawy, idąc w
ślad za nią, lecz z niemym pytaniem prze-
krzywionej zabawnie głowy spoglądał jej
w twarz.
Owinęła się szczelniej wełnianym kafta-
nem, gdyż poranne słońce nie rozgrzało
jeszcze wystarczająco powietrza. Ruszyła
dalej, po drodze puszczając cugle fantazji i
pozwalając myślom biec swym własnym
torem. Przypomniała sobie o opowiadaniu,
które właśnie zaczęła pisać i o otwartym
notesie, który zostawiła na biurku, zanoto-
wawszy kilka nowych pomysłów. Przez
ostatnich kilka lat zapisała parę takich,
dość grubych zeszytów, zapełniając ich
karty historiami z życia mieszkańców doli-
ny. Teraz poczuła, że znów musi coś no-
wego napisać. Już nie była naiwną dziew-
czyną, tworzącą fantastyczny świat. Była
pewna, że teraz ma coś do przekazania, co
rzeczywiście jest w stanie poruszyć, rozba-
wić, a nawet zastanowić jej czytelników.
Zmiana w sposobie traktowania jej pra-
cy nadeszła z chwilą, gdy babka przekona-
ła ją, by wysłała jedno ze swych opowia-
dań do gazety. Z początku Bonita opierała
się trochę, obawiała się bowiem, że nie bę-
dzie w stanie znieść odmowy, lecz Alberta
Langmeade miała w sobie dość zdecydo-
wania i dopóty dręczyła Bonitę, dopóki ta
nie usłuchała. Gdy z wydawnictwa nad-
szedł list informujący o przyjęciu rękopisu,
Bonita niemal oszalała z radości, zaś Al-
berta była prawie tak dumna, jakby cały
tekst wyszedł spod jej własnego pióra. Po-
niekąd była to prawda, gdyż Bonita spisała
historię swoich rodziców w kształcie, w ja-
kim usłyszała ją od babki w czasie drugich
wieczorów, spędzanych przy kominku.
Po opublikowaniu tekstu w gazecie, Bo-
nita otrzymała kolejny list od wydawcy,
tym razem z wiadomością, że opowiada-
niem zainteresował się ktoś z Hollywood.
Potem napisało do niej „Studio
Magnet", a mówiąc ściślej, człowiek o na-
zwisku Jordan McCaslin zaproponował jej
znaczną sumę pieniędzy za prawa do sfil-
mowania jej opowiadania. Gdy przyjęła
ofertę, w kolejnym liście zaproponował jej
sporządzenie próbnej wersji scenariusza.
Bonita z zapałem zabrała się do pracy.
Przez ostatnie trzy miesiące pracowała tyl-
ko nad scenariuszem, a gdy wreszcie wy-
dało jej się, że jest taki, jak należy, wysłała
go do studia.
Po tak pozytywnej reakcji otoczenia na
swą pracę, ze zdwojoną energią zabrała się
do pisania. Przez cały czas zastanawiała
się nad różnymi możliwościami, rozważała
pomysły kolejnych opowiadań i niemal
bez przerwy robiła notatki. W porannej ci-
szy najlepiej kiełkowały zalążki nowych
pomysłów, dlatego wstawała i wychodziła
na spacer tak wcześnie. „Opowiadanie o
pszczelarzu będzie znacznie lepsze, gdy
wprowadzę do niego jego siostrę, miłą i
porządną dziewczynę. Ciekawe, czy będzie
z tego film... Może udałoby się coś wyci-
snąć ze sceny pożaru ich domu?"
Wyciągnęła ołówek, kawałek papieru i
zapisała swe myśli. Wiedziała, że ryzykuje
wiele, wiążąc tak duże nadzieje z tym, co
właśnie tworzyła, ale idąc przed siebie cie-
szyła się wyobrażeniem miejsc, które ko-
chała, ludzi, których znała, przeniesionych
żywcem na wielki ekran.
Pastwisko przecinała polna droga, pro-
wadząca od autostrady do domu jej babki.
Bonita znalazła się właśnie przy białym
metalowym płocie, oddzielającym pole od
drogi i prześliznęła się z łatwością przez
jego pręty. Nagle usłyszała skomlenie psa,
który leżał na środku drogi w dziwnej po-
zycji.
– Lark, co się stało? – zawołała, biegnąc
w jego stronę.
Lark podniósł głowę. W jego oczach wi-
dać było ból pomieszany z przerażeniem,
bo przepadał za porannym spacerem z Bo-
nitą, a teraz ta przyjemność mogła go omi-
nąć.
Bonita była przekonana, że nie mógł go
potrącić samochód, bo bardzo niewiele aut
korzystało z bocznej drogi.
– Niedobry pies! – krzyknęła Bonita z
ulgą. – Znowu poszedłeś za stodołę mię-
dzy osty i ciernie. A co ja ci mówiłam?
Nic dziwnego, że ci się powbijały w łapy.
Teraz nie ruszaj się.
Szybko i zręcznie zaczęła wyciągać
ostre kolce spomiędzy poduszek łap zwie-
rzęcia.
– Ojej, zupełnie nie widzę, co robię –
powiedziała odgarniając z czoła ciemną
grzywkę włosów. Wstała i zdjęła czapkę.
Śmiesznego kształtu, wisiała zawsze za
drzwiami stodoły. Bonita ubierała ją, kiedy
pogoda zapowiadała się zimna. Może kie-
dyś należała do jej ojca, lecz nigdy nie py-
tała o to babki. Teraz będzie w sam raz –
do środka zmieszczą się wszystkie niesfor-
ne włosy. Lark błagalnym spojrzeniem
prosił o jak najrychlejsze zajęcie się jego
łapami.
Bonita była tak zaabsorbowana tym, co
robi, że nie zwróciła uwagi na odgłos silni-
ka samochodu, który zwolnił nieco na au-
tostradzie o kilkaset metrów od niej. Po
chwili wreszcie dotarło do niej, że zbliża
się do nich jakiś samochód. Porzuciła obo-
lałą łapę Larka i odwróciła się.
Zorientowała się, że wraz z psem znaj-
duje się na fragmencie drogi, który znajdu-
je się trochę niżej w stosunku do reszty. Je-
żeli nie wstanie i nie ostrzeże kierowcy,
ten ich nie zauważy i będzie za późno,
zważywszy na to, że mimo złej drogi je-
chał dość szybko. Zerwała się na równe
nogi i zaczęła machać rękami, sądząc, że
czerwień jej bluzki rzuci mu się w oczy i
zaraz przystanie.
Ku jej przerażeniu, samochód nadal się
zbliżał bardzo szybko. Musiała go w jakiś
sposób zatrzymać. Pomachała znowu, lecz
ordynarny dźwięk klaksonu dał jej do zro-
zumienia, że kierowca ma zamiar kontynu-
ować jazdę, bez względu na konsekwencje.
Bonita zdecydowała, że nie ustąpi. Ktokol-
wiek prowadził, chciał tylko jak najszyb-
ciej dotrzeć do celu.
Gdy samochód znalazł się bardzo blisko
spadku drogi, Bonita stwierdziła; że kie-
rowca widzi leżącego u jej nóg psa. Jej
uszu doszedł pisk hamulców. Autem za-
rzuciło, gdy kierowca próbował opanować
samochód i nie dopuścić do wjechania na
przeszkodę.
Opony zaryły się w zakurzoną drogę,
lecz po chwili trzask łamanego drewna i
zgrzyt metalu powiedział Bonicie, że jed-
nak trafił w płot. Gdyby zwlekał z ryzy-
kownym manewrem choć przez chwilę,
mógłby nie opanować samochodu i wpaść
na nią lub psa. Tak czy owak, któremuś z
nich mogło się coś stać. Z ulgą objęła psa i
wybuchnęła płaczem.
– Ty głupcze! Skąd ci przyszło do gło-
wy bawić się na samym środku drogi?
Chcesz się zabić, czy co?
Bonita nie wierzyła – własnym uszom.
Zamiast przeprosin, spotykał ją niezasłużo-
ny atak.
– Należy mi się chyba jakieś wyjaśnie-
nie – odezwał się znów nieznajomy. – Płot
rozwalony, błotnik pewnie mi się wykrzy-
wił i porysował, a ty nic. Stań wreszcie na
nogi jak mężczyzna i nie maż się!
Bonita podniosła rozgniewaną twarz ku
nieznajomemu. Pospiesznie otarła łzy, za-
słaniające jej widok, przy czym rozmazała
sobie pył po twarzy. Wstała, lecz ze zdu-
mieniem spostrzegła, że obcy mężczyzna
jest bardzo wysoki i nadal nad nią góruje.
Nie starała się więc spojrzeć mu w oczy,
tylko wsadziła dłonie do kieszeni i wypali-
ła:
– Mojemu psu coś się stało. Poza tym to
nie jest ulica, tylko droga prywatna, i nie
pan tu nic do roboty.
Mężczyzna stał bez słowa. Jasne włosy i
niebieskie oczy nadawały mu wyraz opa-
nowania i spokoju. Bonita zadrżała i za-
częła w myślach szukać sposobu, by roz-
proszyć tę jego pewność siebie.
– Czego pan tu szuka?! To ranczo nale-
ży do mnie, poza tym o mało nie przestra-
szył pan na śmierć mojego psa!
Oboje w tej samej chwili spojrzeli w
dół, by sprawdzić prawdziwość jej słów.
Lark z półotwartym pyskiem wyglądał
na zadowolonego. Pomachał ogonem w
odpowiedzi na nagłe zainteresowanie z ich
strony, zupełnie nieświadom niebezpie-
czeństwa, które nad nim wisiało. Bonita
zmarszczyła brwi, żałując, że jej pies nie
jest lepszym aktorem.
Mężczyzna zajął się znów Bonita. Za-
uważyła w jego oczach pogardę i niecier-
pliwość wykrzywiające niemal klasyczne
rysy jego twarzy.
– Niezły z ciebie urwis, prawda?
Bonita nie doczekała się przeprosin ani
nawet udanego współczucia. Mężczyzny
najwyraźniej nie interesowały dolegliwości
zwierzęcia. Spojrzał jeszcze raz na nią i za-
wrócił w stronę samochodu. Wycofał od
płotu, pozostawiając przełamany na pół
jego fragment, co jeszcze bardziej roz-
wścieczyło Bonitę.
– A kto zapłaci za płot?! – krzyknęła za
nim, lecz jej głos utonął w chrzęście opon
po twardej nawierzchni drogi.
Zignorował jej ostrzeżenie, ale nadal je-
chał prosto w stronę domu babki, wiec gdy
tylko dowie się, że się pomylił, będzie mu-
siał tu wrócić. Uśmiechnęła się do siebie,
planując wyzwiska, którymi go obrzuci, i
radowała się na myśl o druzgocącym zwy-
cięstwie, które odniesie nad nieznajomym.
Pochyliła się nad psem i wyciągnęła
ostatnie ciernie, po czym pies skoczył na
równe nogi. Zrobił kilka ostrożnych kro-
ków, jakby chcąc sprawdzić wyniki pracy
Bonity, potem podskoczył i polizał swoją
panią w dłoń, jako wyraz podziękowania.
W ciągu kilku minut dotarła do domu,
gdzie droga rozwidlała się na kształt pod-
jazdu przed białym domem. Kilka kaszta-
nowców porastało środek murawy przed
domem, a drzewa pokryte już gęstą ziele-
nią, prawie go zasłoniły. Wtedy zauważyła
samochód przed wejściem.
Źle wychowany mężczyzna gdzieś się
zapodział, domyśliła się więc, że jest w
środku. Zastanawiała się, dlaczego babka
jeszcze go nie wygoniła. Bonita przeszła
na bok, do tylnego wejścia. Lark, jak zwy-
kle, chciał się dostać do środka, lecz za-
trzasnęła głośno drzwi, by mu przypo-
mnieć, że babka nie życzy go sobie w
domu.
– Bonito, to ty? – doszło ją wołanie bab-
ki z pokoju.
– Tak.
– Chodź tutaj zaraz, moja droga – w gło-
sie babki dała się słyszeć nutka zniecierpli-
wienia, z czego Bonita wywnioskowała, że
babka ma kłopoty z pozbyciem się intruza
własnymi siłami i potrzebuje jej pomocy.
Nie namyślając się, dziewczyna pospieszy-
ła ku pokojowi, skąd dobiegały głosy.
Ze zdumieniem stwierdziła, że babka
spokojnie siedzi w swym ulubionym fotelu
z wysokim oparciem. Naprzeciw niej, roz-
party na sofie, siedział ten sam mężczyzna,
którego spotkała przed chwilą na drodze.
Miał na sobie biały golf, zaś marynarkę
przerzucił przez oparcie stojącego nie opo-
dal krzesła. Migotliwe światło płomieni w
kominku sprawiało, że wydawał się mieć
jeszcze jaśniejsze włosy, zaś jego sylwetka
nabrała cech prawdziwego atlety. Jej wej-
ście powitał z uśmiechem, który zwiasto-
wał, że czuł się w jej domu mile widzia-
nym gościem.
– Bonito, jak ty wyglądasz! Nic dziwne-
go, że pan McCaslin wziął cię za chłopaka.
Teraz chodź tu, niech was przedstawię.
Bonicie na chwilę odebrało mowę. Więc
to był sam Jordan McCaslin, człowiek,
którego dotychczas znała tylko z listów i
przesyłanych jej do podpisania kontrak-
tów! Co za szok odkryć, że brakowało mu
na tyle dobrego wychowania, żeby przy-
stanąć choć na chwilę i zainteresować się
losem biednego zwierzęcia. Komuś takie-
mu nie mogła przecież powierzyć losów
swego opowiadania!
Zastanawiała się, co też sprowadza go
do Carmel. Ciekawe, czy jego wizyta ma
coś wspólnego z przesłanym do studia sce-
nariuszem jej autorstwa. Wstał uśmiech-
nięty, by się z nią przywitać i po raz drugi
poczuła się jak uczniak pod spojrzeniem
nauczyciela.
– Panie McCaslin, to moja wnuczka,
Bonita Langmeade, pisarka – powiedziała
z dumą babka.
Bonita skuliła się w sobie z zakłopota-
nia. Zauważywszy, że podaje jej rękę,
szybko wytarła swoją o spodnie.
– Bonito, to Jordan McCaslin. Przyje-
chał tu aż z Hollywood, żeby z tobą poroz-
mawiać. Będzie producentem twojego fil-
mu.
– Filmu? – spytała z niedowierzaniem.
Jordan McCaslin szybko poprawił:
– Mojego filmu, jeżeli chodzi o ścisłość,
pani Langmeade. Zamierzam jak najszyb-
ciej zabrać się do rzeczy.
Alberta Langmeade najwidoczniej przy-
pisała milczenie wnuczki onieśmieleniu
obecnością tak znakomitego gościa i szyb-
ko przyszła jej na pomoc.
– Idź na górę i umyj się. Pan McCaslin
cierpliwie wyjaśnia mi, na czym polega
jego praca jako dyrektora studia. Właśnie
mówił mi, ile pracy trzeba włożyć w film
jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Popro-
szę go, żeby zajął mnie tym jeszcze chwi-
lę, gdy będziemy oczekiwać na ciebie.
Bonita pobiegła na górę ściągając w bie-
gu czapkę i czując, jak miękkie włosy roz-
sypują jej się po plecach. Nie było czasu
na kąpiel, ale przynajmniej mogła spróbo-
wać wyglądać przyzwoicie, otarłszy twarz
z kurzu, którym w czasie gwałtownego ha-
mowania obsypał ją Jordan McCaslin.
Szybko umyła twarz, nałożyła na usta
trochę jasnej szminki i przyczesała włosy,
by wyrównać loki zmierzwione nieco pod
czapką. Obracając się tak przed lustrem za-
stanawiała się, jak mógł ją wziąć za chło-
paka. Zdjęła grubą, flanelową koszulę, w
której była na przechadzce i zastąpiła ją
bardziej obcisłą bluzką w żółto-niebieską
kratę z delikatnym koronkowym haftem
przy rękawach i kołnierzyku. Wsuwając ją
w dżinsy, miała nadzieję, że teraz wygląda
jak prawdziwa kobieta. Potem założywszy
kowbojskie buty westchnęła, żałując, że
nie ma więcej czasu, by coś z sobą zrobić.
– Pan McCaslin opowiadał mi o przebo-
jach kasowych, jakie wyprodukowało jego
studio – powiedziała babka, jak tylko Bo-
nita znalazła się w pokoju.
Bonita uśmiechnęła się, widząc, jak
szybko przyswaja sobie terminologię fil-
mową.
– Wiesz, że to on wyprodukował „Sza-
lonego Victora", „Bohatera", a nawet
„Morderstwo w poniedziałek"? Wspaniałe,
a jak trzyma w napięciu!
– To prawda – odparł zadowolony z po-
chwał producent.
Bonita wzdrygnęła się na wspomnienie
śmierci i gwałtu, jakie wywoływały w niej
te tytuły. Zastanawiała się, dlaczego zde-
cydował się zakupić prawa do historii mi-
łosnej.
– Zrobię wam herbaty, a wy sobie po-
rozmawiajcie – powiedziała' babka. – Ze
śniadania zostało też trochę bułeczek z ja-
godami. Przepraszam.
Skoro tylko wyszła, Jordan McCaslin
natychmiast podszedł do jej fotela i roz-
siadł się w nim wygodnie. Bonita nie od-
zywała się, nie wiedząc, jak ma zareago-
wać. Mężczyzna uśmiechnął się z pogar-
dliwą wyższością, najwyraźniej dobrze się
bawiąc jej zakłopotaniem, i wskazał dłonią
krzesło naprzeciw siebie.
– Usiądź, chłopcze – powiedział. Nie
miał zamiaru zapomnieć o pierwszym wra-
żeniu, jakie na nim' wywarła.
Bonita usiadła, starając się elegancko
skrzyżować nogi, lecz ciężkie buty zepsuły
cały efekt. Spoglądał na nią z rozbawie-
niem.
– Przepraszam, ale wciąż nie mogę się
przyzwyczaić, że to pani jest Bonita Lang-
meade – powiedział, jakby chciał się dro-
czyć.
– A czego się pan spodziewał? – rzuciła.
– Sam nie wiem. Wydawało mi się, że
autorką tego opowiadania będzie trochę
starsza, bardziej doświadczona kobieta.
– Czy moglibyśmy zapomnieć o naszym
dzisiejszym spotkaniu? – powiedziała zde-
cydowanie. – Oczywiście, jak tylko zapłaci
pan za zniszczony płot.
– Rozmawiałem już o tym z pani babką.
Dogadaliśmy się.
– Nie wątpię. Jak rozumiem, pieniądze
nie grają roli. Tak się składa, że z psem już
wszystko w porządku. To tylko kolce po-
wbijały mu się w łapy. Z pewnością leżał
panu na sercu jego los, mimo że zapomniał
pan zapytać.
– Na pierwszy rzut oka spostrzegłem, że
nic mu nie jest. O płot także proszę się nie
martwić i przejdźmy do interesów.
– Jakich interesów? Kupił pan ode mnie
prawa, zapłacił pan za scenariusz, więc pan
jest ich właścicielem. Czego pan jeszcze
chce?
Jordan McCaslin wstał, przygładziwszy
swą bujną czuprynę.
– Pani stosunek do tego nie ułatwia mi
zadania. Chciałbym zaproponować pani
współpracę, bo robienie filmu angażuje
wiele osób, a jeżeli choćby jedna jest nie-
zadowolona, wkrótce może się to udzielić
wszystkim.
– Spróbuję zapomnieć, że dziś rano o
mało mnie pan nie przejechał, jeżeli pan
zapomni o tym, że wziął mnie pan za chło-
paka.
– Jeżeli o to pani chodzi, jestem najzu-
pełniej przekonany, że jest pani kobietą –
to rzekłszy, rzucił jej spod oka spojrzenie,
jakie zapewne wypróbował i udoskonalił
przez lata pracy z aktorami. W założeniu
miało otwierać wrota do uwodzicielskiego
flirtu, lecz chłód jego oczu zaprzeczał uda-
wanemu pragnieniu romansu.
– Przejdźmy więc do interesów, jak pan
wcześniej zaproponował – powiedziała od-
chrząkując.
– Jestem tutaj, bo szukam odpowiednich
plenerów. Chciałbym zrobić ten film wła-
śnie tu, w okolicy Carmel. Akcja pani opo-
wiadania rozgrywa się w Carmel Valley i
wydaje mi się, że nie należy zmieniać
miejsca, bo jest prawie tak samo ważne jak
postacie.
Bonita zgodziła się, lecz on wydawał się
nie być zainteresowany jej zdaniem.
– Chciałbym usłyszeć pani sugestie, bo
przecież właśnie pani zna okolicę i mogła-
by zaproponować odpowiednią scenerię do
wszystkich ujęć.
– Czyli nic nie będziecie filmować w
Hollywood? – spytała rozczarowana Boni-
ta. Miała bowiem nadzieję pojechać do
Hollywood, żeby przyjrzeć się robieniu
zdjęć, mając pierwszą od dłuższego czasu
okazję, by wyjechać z Carmel Valley i za-
kosztować nowego, egzotycznego miejsca.
– Większość akcji dzieje się w plenerze,
więc wydaje mi się, że wszystko damy
radę zrobić tutaj.
Zauważyła, że gdy zaczął mówić o swej
pracy, oczy mu się rozjarzyły.
– Dobrze, pokażę panu miejsca, w któ-
rych rozgrywa się ta historia – powiedziała
po chwili zastanowienia.
– Ale akcja pani opowiadania toczy się
na przełomie wieku – zauważył i spojrzał
na nią przenikliwie swymi błękitnymi
oczyma. – Skąd pani wie, gdzie ta historia
miała miejsce naprawdę? – świdrował ją
wzrokiem nadając sprawie więcej wagi,
niż zasługiwała.
– Skłamałam trochę jeżeli chodzi o czas
akcji – odparła. – Musiałam trochę pokom-
binować, żeby miejsce i czas nie wydały
się zbyt oczywiste. Prawdziwi ludzie wy-
stępują tu pod przybranymi nazwiskami.
– Prawdziwi ludzie... – powtórzył za nią.
Bonita wiedziała, że wiele pracował z
zawodowymi pisarzami i prawdopodobnie
czuł, że jej praca to jedna wielka amatorsz-
czyzna. Gdyby wiedział, że opowiadanie
dotyczyło jej rodziców, tego, jak zakochali
się w sobie mieszkając na pobliskich ran-
czach, z pewnością wyśmiałby jej brak in-
wencji i wyobraźni.
– Chciałbym też zamienić z panią parę
słów na temat scenariusza – powiedział. –
Ten, który mi pani przysłała, jest zupełnie
dobry, jak na początek.
– To znaczy, że trzeba go przerobić?
– Oczywiście. W filmie najpierw robimy
tak zwaną wersję na brudno, którą potem
przerabiamy na scenariusz, według które-
go, ujęcie po ujęciu, kręcimy zdjęcia.
Chciałbym, żeby pani dla mnie zrobiła
wersję końcową.
– Nie rozumiem. Starałam się, żeby wy-
padł jak najbardziej efektownie.
– To widać i bardzo dobrze się pani spi-
sała. Ja miałbym jednak do niego kilka za-
strzeżeń. Po pierwsze, główny wątek jest
nieco zbyt delikatny, nieuchwytny, prawie
jak sen. Trzeba będzie do niego włączyć
parę mocniejszych scen, z akcją, wie pani,
trochę jaskrawszy konflikt postaci. Poza
tym mężczyzna musi być bardziej zdecy-
dowany.
Bonita cieszyła się z wejścia babki, bo-
wiem przerwało ono nieustający potok nie-
uzasadnionej krytyki, jakiej poddawał jej
dzieło. Alberta Langmeade weszła do po-
koju, bez najmniejszego wysiłku niosąc
przed sobą ciężką tacę z herbatą, po czym
równie szybko wyszła z pokoju, prawdo-
podobnie czegoś zapomniawszy. Przez ra-
mię powiedziała jeszcze Bonicie, by nalała
herbaty. Ale Bonita nawet się nie poruszy-
ła, więc gość obsłużył się sam, podchwytu-
jąc wątek przerwanej wypowiedzi.
– Dobrze pani wie, że opowiadanie nie
zostało stworzone raz na zawsze i nie moż-
na w nim nic zmienić. Jest żyjącym two-
rem, z którym możemy coś zrobić, wypra-
cować jakiś kompromis. Scenariusz do fil-
mu jest czymś zupełnie innym niż opowia-
danie. Nie może pani oczekiwać, że przyj-
miemy go bez zastrzeżeń.
– Jak pan może czegoś podobnego ode
mnie oczekiwać? Zmienić sylwetkę boha-
tera? Znam go i wiem, jaki jest. Łagodny,
czasami zamyślony, dlatego też bohaterka
od razu się w nim zakochuje – odsunęła fi-
liżankę, którą nalał dla niej. – Nie, nie
chcę.
– Uważam, że powinniśmy go mocniej,
bardziej zdecydowanie zarysować, inaczej
widownia go nie zaakceptuje.
– Nie! – krzyknęła Bonita i zerwała się
ze swego miejsca, przypomniawszy sobie
nagle ciemne oczy ojca, jego ujmujący
uśmiech i powoli wypowiadane słowa. –
Nie mogę go zmienić, musi go pan przyjąć
takim, jaki jest.
Próbowała sobie przypomnieć coś wię-
cej, ale oboje rodzice zginęli w wypadku
samochodowym, gdy miała siedem lat, z
konieczności więc wspomnienia o nich
składały się ze strzępków rozmów czy
oderwanych obrazów z codziennego życia.
Gdy była mała, ojciec sadzał ją na kucy-
ka, potem pamiętała, jak jechali razem sta-
rą półciężarówką i jak słuchała, kiedy opo-
wiadał jej o swej miłości do ziemi, którą
uprawiał. Pamiętała, jak matka zawiązywa-
ła jej zielone wstążki w warkoczach śpie-
wając jakiś ni to wiersz, ni to piosenkę,
żeby tylko odwrócić jej uwagę i utrzymać
na miejscu. I jej malutkie, wąskie dłonie,
gdy w kuchni łuskała groszek. Te koloro-
we, choć dalekie wspomnienia oraz opo-
wiadanie babki o tym, jak się poznali i po-
brali w tym właśnie pokoju, na ranczo pani
Langmeade.
Opowiadała jej o tym, by rodzice wydali
jej się bardziej rzeczywiści, bardziej bli-
scy. Stali się takimi pod piórem Boni ty.
Otrząsając się z myśli, dziewczyna spoj-
rzała na siedzącego naprzeciw mężczyznę,
któremu wydawało się, że pozjadał
wszystkie rozumy, i który chciał zmienić
jej pełne uczucia i tkliwości opowiadanie,
by dopasować je do swego porywczego
sposobu bycia.
– Przykro mi, panie McCaslin. Nie rozu-
mie pan, jak ważne jest dla mnie to opo-
wiadanie, ile zawiera szczegółów osobi-
stych. Nie pozwolę, żeby zmienił pan deli-
katnego, dobrego człowieka w jakąś bestię
po to, żeby przyciągnąć widzów.
– Zachowuje się pani tak, jakby była w
nim zakochana. – Powiedział McCaslin z
ironią w głosie, jakby miłość była dla nie-
go oznaką słabości.
– Cóż, jeżeli jestem lub byłam, nie pań-
ska to sprawa i nie ma nic wspólnego z fil-
mem – powiedziała, zastanawiając się, dla-
czego siedzący naprzeciw niej mężczyzna
tak bardzo ją denerwuje.
Alberta Langmeade pojawiła się znowu,
tym razem z półmiskiem słodkich bułe-
czek. Jej obecność w pokoju i słodki aro-
mat ciasta od razu poprawiły nastrój
dziewczyny. Babka nie pytając Bonity o
zdanie podała jej talerzyk z dwoma bułka-
mi i nalała herbaty nie przestając ani na
chwilę zasypywać gościa lawiną pytań do-
tyczących filmu i pracy nad nim. Bonita
cieszyła się, że przynajmniej babka ratuje
honor domu, bo sama nie miała zamiaru
dać Jordanowi McCaslinowi odczuć, że
jest tu mile widziany. Nagle gość wstał i
spojrzał na zegarek.
– Bardzo miło się z paniami rozmawia,
ale umówiłem się na pierwszą z agentem
od nieruchomości. Chciałbym wynająć ja-
kiś dom na czas trwania zdjęć. Hotele są
takie bezosobowe, zgodzi się pani? – z
ostatnim pytaniem zwrócił się do Bonity.
Skinęła głową niezdecydowanie, zasta-
nawiając się, kiedy będzie miała okazję
sprawdzić to odczucie na własnej skórze.
Nigdy dotąd nie wyjeżdżała na długo z
rancza.
– Dziękuję pani za herbatę, pani Lang-
meade. Czy mogę pani mówić Alberto?
Bonita z niezadowoleniem patrzyła, jak
jej babka podświadomie poprawia na sobie
prostą sukienkę w kwiaty, by wypaść god-
ną zaszczytu bycia na ty z wielkim produ-
centem filmowym.
– Panno Langmeade, czy mogę mówić
do pani Bonita? – zwrócił się do niej z żar-
tobliwym uśmieszkiem. – Jutro przyjadę
po ciebie z samego rana i przyjrzymy się
razem miejscom, o których wspomniałaś w
scenariuszu.
q – Co za szarmancki mężczyzna – wes-
tchnęła babka, gdy tylko samochód odje-
chał. – Czytałam o nim w pismach, które
zbiera Grace w swoim salonie kosmetycz-
nym. Na premierach zawsze otoczony wia-
nuszkiem ślicznych dziewczyn. Pierwsza
partia w Hollywood.
– Pomogę ci zmywać naczynia – zmie-
niła temat Bonita.
– Jak na młodego człowieka, zaszedł
dość wysoko.
– Na pewno odziedziczył majątek po ja-
kimś swoim krewnym – nie wytrzymała
Bonita.
– Może masz rację. Czytałam, że jego
ojciec był znanym reżyserem filmowym,
ale mówili, że Jordan i tak by sobie pora-
dził. Mówią, że jest wszechstronnie uzdol-
niony.
– Zobaczymy – powiedziała sucho
dziewczyna, biorąc ze stołu tacę z filiżan-
kami. – Jak dotąd zupełnie nie rozumie
specyfiki mojego opowiadania.
– Ależ dziewczyno, wcale nie musiał ci
proponować, żebyś napisała scenariusz.
Równie dobrze mógł poprosić jakiegoś za-
wodowca. Jak tu przyszedł, od razu powie-
dział mi, że ma zamiar zaproponować ci tę
pracę.
– To było zanim mnie poznał. I zanim ja
go poznałam.
– Powinnaś się raz na zawsze nauczyć,
że dziewczyna z dobrego domu nie powin-
na biegać ubrana w stare szmaty. Kochana,
czy ty nie rozumiesz, że to dla ciebie
ogromna okazja? Wreszcie będziesz miała
szansę wyjrzeć na świat. Wiem, że tutaj
nie powodzi ci się zbyt dobrze, masz mało
przyjaciół, nic w życiu nie widziałaś. Kie-
dy byłaś mała, przez cały czas zajmowa-
łam się ranczem i dla ciebie nie starczało
mi czasu. A kiedy miałaś wstąpić do colle-
ge'u, dostałam ataku serca, a ty nie chciałaś
mnie zostawić samej.
– Dlatego zostałam. Jestem tu szczęśli-
wa. Chciałam zostać i pisać.
Alberta spojrzała tkliwie na wnuczkę.
– Ale z jednej rzeczy się cieszę. Przeko-
nałam cię, żebyś posłała opowiadanie do
tego magazynu. A teraz popatrz, jakie
szanse otwierają się przed tobą. – No... –
powiedziała bez przekonania Bonita i
przytuliła się do babki, zastanawiając się,
czy na pewno jest już gotowa stawić czoło
światu.
Rozdział 2
Następnego ranka Bonita pojechała do
Carmel. Było na tyle wcześnie, ze turyści
nie zdążyli zapełnić sklepów w wiosce i z
łatwością znalazła miejsce do parkowania
przed arkadami sklepów. Szybkim kro-
kiem szła wykładanymi płytkami podcie-
niami, mijając sklep ze słodyczami i jasno
oświetlony skład zabawek, aż stanęła przed
salonem mody. Zaskoczona stwierdziła, że
obie połowy drzwi są jeszcze zamknięte,
więc przyłożyła twarz do szyby i starała
się dojrzeć coś we wnętrzu. W środku było
ciemno. Miała zamiar zrezygnować, kiedy
dosłyszała szczęk kluczy i ujrzała swą ko-
leżankę, Marlenę Webb, która wolnym
krokiem zmierzała w stronę sklepu.
– Bonita! Co tu robisz? Przecież nigdy u
mnie nie kupujesz ubrań.
– Mało brakowało, a dzisiaj też nic bym
nie kupiła.
– Tylko nie mów nic tej starej wiedźmie.
Ciągle powtarza, że powinnam otwierać
punktualnie o dziewiątej, ale to nie ma
sensu. Teraz nie przychodzi tu codziennie,
więc zamierzam otwierać wtedy, kiedy
sama jestem gotowa.
Bonita weszła za nią do środka i zaczęła
przyglądać się nieco dziwnym wzorom no-
wej mody i istnej feerii kolorów. Tymcza-
sem Marlenę nie spiesząc się przygotowy-
wała się do pracy.
– Chcesz coś kupić, czy przyszłaś tak,
dla zabicia czasu? A może pracujesz nad
nowym opowiadaniem? – spytała Marlenę,
wynosząc dwie olbrzymie donice pełne
kwiatów na zewnątrz.
– Babka ciągle mi powtarza, że nie mam
się w co ubrać, więc znalazłam się ponie-
kąd pod przymusem, ale rzeczywiście
mam zamiar coś kupić.
– Powiedziałaś mi kiedyś, że sprzedałaś
prawa do swojego opowiadania jakiejś ga-
zecie, a potem studiu filmowemu i masz
zamiar wydać trochę grosza na siebie. Ja
bym tak zrobiła.
Bonita wybrała kilka ciuszków i poszła
z nimi do przymierzalni. W chwilę później
pojawiła się przed lustrem w spodniach w
kratę z żakietem do kompletu i od razu po-
czuła się śmiesznie przy szczupłej blon-
dynce, która oparła się o ladę i mierzyła ją
krytycznym spojrzeniem.
– Sądzę, że to możesz sobie podarować
– zadecydowała Marlenę. – Jesteś za niska
na ten typ stroju. Ale rzeczywiście powin-
naś nosić coś jasnego, dla kontrastu z wło-
sami. Spróbuj to.
Marlenę podała jej najbliżej wiszącą su-
kienkę, zaś sama rozejrzała się za więk-
szym jej rozmiarem.
– Co ja mam dzisiaj na siebie włożyć? –
zapytała nie wiadomo kogo. – Jestem dziś
w podłym nastroju.
– Wolno ci nosić, co chcesz? – spytała z
niedowierzaniem Bonita, zrozumiawszy
nareszcie, dlaczego jej przyjaciółka zawsze
wydawała się tak dobrze ubrana. Zauważy-
ła też, że nie odpowiedziała wprost na jej
pytanie.
– Jestem chodzącą reklamą sklepu, nie
uważasz? – odparła Marlenę przykładając
do siebie suknię i patrząc na nią w lustro. –
Wszyscy mnie pytają, kiedy napiszesz dla
nas coś nowego. Chciałabym, żebyś znala-
zła dla mnie jakąś wspaniałą rolę. Pracu-
jesz teraz nad czymś?
– Mam parę pomysłów – odpowiedziała
szybko Bonita i zniknęła w przebieralni.
Bogatsza o szczerą radę Marlenę, wy-
brała piękny kostium w biało-czarną kratę,
zieloną aksamitną kamizelkę, jasnoczerwo-
ne spodnie z żakietem i długą suknię wie-
czorową. Gdy podeszła z tym wszystkim
do lady, Marlenę gdzieś zniknęła.
– I jak ci się podoba? – zapytała Marle-
nę, wychodząc efektownym krokiem zza
zasłony największej przebieralni, mając na
sobie popielatą sukienkę, zmysłowo po-
wiewającą na jej wysokiej szczupłej syl-
wetce.
– Na tobie wszystko wygląda wspaniale,
Marlenę. Ale czy mogłabyś mi wypisać ra-
chunek? Umówiłam się dzisiaj na spotka-
nie i nie chciałabym się spóźnić.
– ' Na pewno coś ważnego, inaczej nie
kupiłabyś tyle. Czy to coś związanego z
filmem?
– Tak. Producent przyjeżdża dziś do
miasta i chce ze mną obejrzeć plenery.
– Co? Sam producent?! Dlaczego mi nie
powiedziałaś? Musisz dzisiaj wystąpić w
czymś specjalnym. Niech spojrzę.
Wyszła zza lady, nagle zainteresowana
tym, co wybrała Bonita.
– Naprawdę dziękuję ci, ale nie mam
czasu. Te mi wystarczą.
– Jak się nazywa?
– Jordan McCaslin.
– Dyrektor „Magnet Studios"? Ten Jor-
dan McCaslin? Jest teraz w mieście? –
Marlenę była pod takim wrażeniem, że
mówiła swym naturalnym głosem miast
udawać ulubiony teatralny szept.
Wyjrzała przez okno, głęboko zamyślo-
na, i mówiła dalej:.
– Widziałam go na zdjęciach. Ma
ogromny dom w Beverly Hills, z kortem
tenisowym. Wszyscy sławni ludzie przy-
chodzą „do niego grać. A kobiety! Bonita,
musisz uważać. Jest zawodowym uwodzi-
cielem.
Podeszła do koleżanki i objęła ją ramie-
niem. Bonita poczuła się przy niej jak mała
dziewczynka.
– Nadchodzi dla ciebie wielka chwila, a
ja nie jestem pewna, czy ty jesteś gotowa.
Nie dasz sobie z nim rady. Mówią, że to
prawdziwy rekin.
– Na razie opis się zgadza.
– Nie pozwól mu stać się jego kolejną
ofiarą.
– Marlenę, łączą nas tylko interesy.
– Uważaj, żeby tak zostało. Nie powin-
naś mu ufać. Ostrzegam cię jak przyjaciół-
ka.
– Naprawdę się spieszę. Mogłabyś mnie
podliczyć?
Marlenę skrupulatniej niż kiedykolwiek
liczyła, nie omieszkując wykorzystać każ-
dej okazji na plotki i na wyciągnięcie od
Bonity czegoś więcej o niespodziewanym
gościu. Wreszcie po zapłaceniu rachunku
Bonita wybiegła ze sklepu. Marlenę poszła
za nią, jakby do jej zadań należało inten-
sywne plotkowanie z klientkami.
– A tak przy okazji, jak się miewa ten
twój basior?
– Brad Stark? – spytała zaskoczona Bo-
nita.
– Niewiele ma do powiedzenia, ale zna-
komicie wygląda, kiedy w milczeniu napi-
na swoje muskuły.
– Brad jest tylko moim sąsiadem, a ja
jeżdżę czasem na jego koniach. Tak na-
prawdę, nie spędzamy z sobą zbyt wiele
czasu.
– Myślałam, że może wreszcie znalazłaś
sobie chłopaka.
– Ależ skąd. Jak tylko będą podstawy do
plotek, pierwsza ci powiem.
Około godziny dziesiątej do drzwi domu
zapukał szofer w liberii. Gdy Bonita otwo-
rzyła, z zaskoczeniem stwierdziła, że wy-
pożyczony samochód Jordana ustąpił miej-
sca smukłej limuzynie. Zapewne zdecydo-
wał, że jest zbyt ważną osobą, żeby same-
mu obijać się po wiejskich drogach.
Bonita nigdy dotąd nie podróżowała li-
muzyną, a gdy otworzono jej drzwi, starała
się opanować i nie dać po sobie poznać, ja-
kie to na niej wywarło wrażenie. Z tyłu
było dużo miejsca, a tapicerka przypomi-
nała miękki, puszysty aksamit. Na siedze-
niu rozparł się wygodnie Jordan McCaslin,
wyciągając swe długie nogi do przodu i
studiując zawzięcie oprawiony w skórę no-
tatnik. Nie bawiąc się w żadne wstępy, za-
czął prosto z mostu:
– Z twojej propozycji wynika, że więk-
szość zdjęć można będzie zrobić w domu
bohaterki. Potrzebujemy tylko rancza z du-
żym wybiegiem dla koni i oczywiście do-
brze utrzymanego stylowego domu. Czy
masz jakieś propozycje?
– Oczywiście. Najlepiej pasowałoby mi
ranczo Brada Starka. O nim właśnie my-
ślałam, pisząc sceny. Mieszka po sąsiedz-
ku.
Jordan McCaslin odłożył notatnik i po
raz pierwszy spojrzał na nią. Poprawiła
swój nowy strój, ale on z pewnością nie
należał do mężczyzn, którzy zwracaliby
uwagę na takie drobiazgi.
– Po sąsiedzku? – zapytał.
– Tak. Można do niego dojść przez pole.
Ale pojechać musimy główną drogą – po-
chyliła się do przodu udzielając kierowcy
instrukcji.
– Jak zobaczysz dom, przyznasz mi ra-
cję. Poza tym Brad na pewno się zgodzi
udostępnić go nam do filmu.
– Czyżby?
– Sprowadził się tutaj dopiero kilka lat
temu. Przyjechał z północy Kalifornii i ku-
pił to ranczo Beasleyów. Wiele zainwesto-
wał w konie i farmę, ale dom wygląda na-
dal tak samo jak przed pięćdziesięciu laty.
Nie powiedziała mu natomiast, że to
właśnie ona odziedziczyła ranczo Beasley-
ów po śmierci dziadka. Z babką miały już i
tak dużo więcej ziemi, niż potrafiły zago-
spodarować, więc nie pozostało nic inne-
go, jak wystawić je na sprzedaż. Potem,
gdy bliżej poznała się z nowym jego wła-
ścicielem i zostali przyjaciółmi, cieszyła
się nawet, że ziemia nie leży odłogiem.
Brad podbiegł do nadjeżdżającej limu-
zyny, a gdy Bonita wysiadła z samochodu,
zdjął duży kowbojski kapelusz i wytarł
czoło zroszone obficie potem.
– No, no! – uśmiechnął się radośnie. –
Ładnymi samochodami się wozisz. Praw-
dziwa dama.
– Cześć. Jestem Brad Stark – powiedział
do Jordana.
– Miło mi, panie Stark. Nazywam się
Jordan McCaslin z „Magnet Studios". Je-
stem producentem filmu, który będzie krę-
cony w okolicy i chciałbym się dowie-
dzieć, czy pozwoliłby mi pan obejrzeć swe
ranczo.
– Pewnie. Mogę was nawet oprowadzić.
Nie jest w najlepszym stanie, ale nie mia-
łem czasu porządnie się nim zająć.
– Szukamy pleneru do zdjęć, nie miejsca
do tańca – uciął McCaslin.
– Proszę ze mną – zaofiarował się Brad.
– To nie będzie konieczne. Sam się ro-
zejrzę i zorientuję, czy mi odpowiada. Nie
musi się pan trudzić.
Wsadziwszy notes pod pachę poszedł
przed siebie. Brad z Bonitą oparci o samo-
chód patrzyli, jak chodzi wokół zabudo-
wań, przyglądając się z każdej możliwej
perspektywy ich wyglądowi. Od czasu do
czasu wyjmował z kieszeni jakiś niewielki
przedmiot i patrzył przezeń, jakby przez
mały teleskop.
Brad zagwizdał przez zęby i powiedział:
– Wreszcie widzę faceta, który wie, cze-
go chce. Jak ci się z nim pracuje?
– Nie najlepiej – powiedziała. – Chce
wszystko robić tak, jak mu się podoba, i
zapomina, że to ja napisałam opowiadanie
i sama wiem, co trzeba zrobić i gdzie.
– Jak będę mógł ci pomóc, daj mi znać –
powiedział. – Jak chcesz, żeby tu kręcili,
powiedz, pomogę im, ale jak nie, to zaraz
wyjmę sztucer i przegnam ich.
Bonita roześmiała się patrząc w oczy
Brada. Buty i kapelusz sprawiały, że wy-
glądał na wyższego niż zwykle, a jego mu-
skularne ramiona rozsadzały nieomal ko-
szulę. Gotów był przenosić góry dla Boni-
ty, gdyby tego chciała.
– Pewnie, że chcę, żeby skorzystali z
twojego rancza – powiedziała.
– A może pozwolisz mnie o tym zadecy-
dować – odezwał się nagle głos zza jej ple-
ców. – Mam trochę więcej doświadczenia
w robieniu filmów – powiedział Jordan
McCaslin i zatrzasnął energicznie notes.
Jeszcze raz wyjął z kieszeni mały przed-
miot i spojrzał na horyzont.
– Co to jest? – zapytał Brad.
– Pewnie nigdy pan tego wcześniej nie
widział. To luneta, którą można ustawiać
tak jak kamerę. Daje bardzo podobny ob-
raz do tego, jaki później powstanie na kli-
szy. Te wzgórza są piękne. Jeżeli sfilmo-
wać je rankiem, dostalibyśmy znakomity
efekt aksamitnego błękitu – mówił jakby
do siebie i nagle zawiesił głos.
– Czy chce pan obejrzeć dom od we-
wnątrz?
– Po co? Już zobaczyłem, co chciałem
widzieć – odparł Jordan, wkładając lunetkę
do skórzanego futerału.
– I co? Wykorzysta pan mój dom w fil-
mie?
– Panie Stark. Nie ma pan pojęcia, jakie
ilości ciężkiego sprzętu i ludzi zwalą się
panu tutaj na głowę. I zostaną na przynaj-
mniej kilka tygodni, jeżeli nie miesięcy. Z
pewnością będą panu przeszkadzać w pra-
cy.
– Niech pana o to głowa nie boli. Chcę,
żeby film Bonity odniósł sukces.
Bonita spodziewała się, że Jordan popra-
wi go.
– Przyślę tu jutro reżysera z fotografami,
żeby zrobili kilka ujęć. Przedstawi też
panu wzór naszej standardowej umowy i
wyjaśni szczegóły. Powinien pan dokład-
nie rozważyć wszystkie za i przeciw.
– Wygląda na to, że chcesz go zniechę-
cić – powiedziała Bonita.
– Próbuję zapobiec nieporozumieniom –
powiedział wolno, odwracając się w stronę
dziewczyny z westchnieniem jakby znu-
dzenia, że trzeba jej wszystko dokładnie
wyjaśniać.
W tym momencie z domu wybiegła go-
spodyni Brada, Anna.
– Panie Stark, mam wiadomość dla pan-
ny Bonity. Przed chwilą dzwoniła jej bab-
ka.
– I co mówiła? – spytała Bonita.
– Pani Langmeade przypomina, żeby pa-
nienka zaprosiła obydwu panów na kola-
cję.
Bonita westchnęła. Babka, jak zwykle,
nie przedyskutowała z nią zaproszeń, teraz
zaś było już za późno.
– Wspaniale! – powiedział Brad. – Pan
McCaslin będzie miał okazję dokładnie mi
wytłumaczyć, w jaki sposób zamierza
przebudować mój dom.
– Jeszcze się nie zdecydowałem – po-
wiedział ostro Jordan, a Bonita spojrzała
mu w oczy, chcąc go powstrzymać. –
Przez cały dzień zamierzam dziś przyglą-
dać się plenerom.
Na szczęście Brad wydawał się nie mieć
nic przeciwko zachowaniu Jordana, lecz
Bonita stwierdziła, że musi wprowadzić
trochę dobrych manier do rozmowy.
– Czy przyjmiesz zaproszenie mojej
babki? – zapytała z westchnieniem.
– Z przyjemnością. Przyjdę koło siód-
mej – spojrzał na zegarek. – Muszę ruszać
w drogę. Została jeszcze misja w Carmel i
plenery na plaży.
Oczy Bonity zrobiły się ogromne w
oczekiwaniu przygody. Wyobraziła sobie,
jak pokazuje mu najpiękniejsze wybrzeże
morskie na świecie oraz słynną Seventeen-
mile Drive – drogę wiodącą przez najbar-
dziej malownicze okolice doliny.
– Mówiłaś mi, że masz niedaleko do
domu. Więc nie pogniewasz się chyba, jak
cię tu zostawię. Do zobaczenia o siódmej –
z tymi słowy Jordan McCaslin wsiadł do
samochodu i odjechał.
– Co za człowiek! – wykrzyknęła. – Zu-
pełnie nie do wytrzymania. Nie rozumiem,
dlaczego zachowuje się tak po chamsku.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją Brad. –
Jest jednym z tych miejskich typów, którzy
całe życie spędzają w pogoni za forsą.
Zejdź mu z drogi, a nic ci nie będzie. Za
kilka miesięcy będzie już po wszystkim i
życie wróci do normy. Chcesz, żebym cię
odprowadził do domu?
– Nie, dziękuję. Widzę, że masz sporo
roboty. Do zobaczenia wieczorem.
Wracając przez pola do domu Bonita za-
stanawiała się, co naszło babkę, żeby za-
praszać na kolację takiego nadętego py-
szałka. Gdy znalazła się przy drzwiach ku-
chennych, zorientowała się, że przygoto-
wania są już w toku. Babka wkładała wła-
śnie do pieca szarlotkę.
– Bonito, pewnie myślisz, że oszalałam,
ale wiesz, że po prostu nie przyszło mi do
głowy okazać mu trochę gościnności. Aż
tu, wyobraź sobie, dzwoni twoja przyja-
ciółka Marlenę i pyta, czy szykujemy ja-
kieś przyjęcie dla niego. Od razu zdecydo-
wałam, że zaproszę wszystkich na kolację.
Bonita upuściła kawałek jabłka, które
miała zamiar skończyć.
– Marlenę też przychodzi?
– To był jej pomysł. Nie mogłam jej tak
zostawić, wiesz, jak interesuje ją Hollywo-
od.
– Nie powinnaś pracować tak ciężko,
wiesz, że ci nie wolno – zaprotestowała
Bonita.
– Od wielu lat tak dobrze się nie bawi-
łam – odparła Alberta i wróciła do swych
zajęć, nucąc coś pod nosem.
– Pomogę ci.
– Nakryj do stołu, a ja wsadzę pieczeń
na ruszt.
Bonita poszła do jadalni i wykładając
sztućce na stół zastanawiała się, dlaczego
nie podziela podekscytowania babki.
Gdy goście zasiedli w starodawnej ja-
dalni Alberty Langmeade, Bonita wstała,
by przygotować tacę ze słodkim i herbatą
oraz rozlać alkohol. Do tej pory Jordan za-
chowywał się jak dziecko, które rodzice
wysłali na przyjęcie, uprzednio nakładłszy
mu do głowy, jak ma się zachowywać i co
mówić. Jednak przez cały czas miała wra-
żenie, że lada chwila spod cienkiej powło-
ki dobrych manier wychynie jego prawdzi-
wa natura.
Zauważyła także, że Marlenę Webb na-
lega, żeby Jordan usiadł z nią na sofie, i w
mgnieniu oka zaczęła rozmowę. Przerwała
swój wywód tylko po to, by wziąć z tacy
szklaneczkę sherry.
– Sherry? Myślałam, że tego się nie pije
przed obiadem – wytrajkotała. – Właśnie
opowiadałam Jordanowi o naszym małym
teatrze. Powiedz mu o roli, jaką dla mnie
napisałaś w zeszłym roku, wiesz, o kale-
kiej dziewczynce, którą znany artysta uczy
malować.
– O miłości, prawda? – wtrącił Jordan.
Bonita poczuła się urażona jego pogar-
dliwym tonem.
– Tak, ale co w tym złego? Więc jak,
napije się pan sherry? Wiem, że przywykł
pan do szampana, ale my jesteśmy prosty-
mi ludźmi.
Jordan wstał i biorąc szklankę powie-
dział cicho do Bonity, tak cicho, że nawet
Marlenę nic nie słyszała:
– Czy nie jesteś w pewnym sensie snob-
ką?
– Nie rozumiem...
– To tobie się wydaje, że tej sherry coś
brakuje. Ja uważam, że jest wyśmienita.
Potem odwrócił się twarzą do pozosta-
łych gości. Bonita zaczerwieniła się, nie
wiedząc, jak zareagować.
– Chciałbym wznieść toast. Za naszą pi-
sarkę, oby wkrótce dowiedział się o niej
cały świat!
Bonita, która znalazła się nagle w cen-
trum zainteresowania, poczuła się zakłopo-
tana. Na pewno Jordan tak to sobie zapla-
nował – najpierw zniewaga, a potem po-
chwała w obliczu wszystkich, żeby nie
mogła się pozbierać. Odwróciła się, na
szczęście Marlenę od razu zwróciła na sie-
bie jego uwagę.
– Szkoda, że nasz teatrzyk na razie ma
przerwę. Mógłbyś wtedy zobaczyć mnie w
akcji. Od ponad trzech lat występuję tutaj,
kiedy obie z Bonitą skończyłyśmy szkołę.
Zawsze chce, żebym grała w jej sztukach.
Bonita uśmiechnęła się do przyjaciółki.
Czysty zbieg okoliczności, że Marlenę wy-
stąpiła we wszystkich trzech sztukach, ja-
kie napisała dla teatru.
Jordan usadowił się wygodnie, słuchając
dobrze modulowanych słów dziewczyny,
wypowiadanych miękkim, ciepłym, nieco
leniwym i uwodzicielskim głosem. Jej fi-
gura, podkreślona obcisłą sukienką, w któ-
rej widziała ją tego dnia Bonita, najwyraź-
niej podobała się Jordanowi.
Jakiś czas później Jordan spojrzał z iry-
tacją na Bonitę i usłyszała, jak mówi do
Marlenę:
– W porządku. Jeżeli Bonita tak nalega,
załatwię ci zdjęcia próbne. Ale nie mogę ci
obiecać roli. Mamy co prawda nie obsa-
dzoną postać nauczycielki, która pomaga
zakochanym, ale musimy najpierw zoba-
czyć, jak wypadniesz przed kamerą.
Bonita była przerażona. Nigdy nie przy-
szłoby jej do głowy wyjść z taką propozy-
cją, ale, jak widać, Marlenę posłużyła się
małym kłamstwem, żeby dostać to, czego
zawsze pragnęła.
Marlenę spoglądała na Jordana, jak czło-
wiek będący na diecie patrzy przez szybę
na cukiernika dekorującego pyszny tort.
Bonita zastanawiała się, czy przypadkiem
nie wskoczy mu na kolana i nie obsypie
pocałunkami wyszminkowanych ust, bo-
wiem wyraz jej twarzy na to wskazywał,
jeżeli nie na więcej.
Alberta Langmeade zapowiedziała kola-
cję. Jordan McCaslin poderwał się z miej-
sca i podał jej swe ramię prowadząc ją do
stołu.
– A ja mogę poprowadzić dwie najpięk-
niejsze dziewczyny w Carmel Valley –
uśmiechnął się Brad, podając im dłonie.
Kiedy Jordan zajął miejsce, Alberta
Langmeade zapytała, czy znalazł już odpo-
wiednie plenery.
– Nawet zbyt wiele – odparł. – W tej
okolicy jest tyle pięknych miejsc, że wy-
starczy mi przynajmniej na dziesięć na-
stępnych filmów. Przy okazji, jeżeli bę-
dziemy korzystać z rancza pana Starka, bę-
dziemy chcieli trochę zdjęć zrobić w two-
jej posiadłości, tego wymaga wątek miło-
sny. Czy pozwolisz?
– Oczywiście. Bardzo mi się podoba ten
pomysł. Przynajmniej zobaczę, jak kręci
się filmy.
– Nie wiem tylko, gdzie rozbijemy nasz
obóz. Potrzebujemy miejsca na zaparko-
wanie przyczep i samochodów ze sprzę-
tem. Spędzimy tutaj przynajmniej kilka ty-
godni.
– Dlaczego nie? – zaproponowała Al-
berta. – W naszej dużej stodole jest sporo
miejsca, odkąd pozbyliśmy się koni. Jest
tam naprawdę dużo miejsca i bez kłopotu
zmieścicie cały swój sprzęt.
– Babciu, jestem pewna, że potrzebują
znacznie więcej udogodnień, niż my może-
my im zaoferować.
– Mylisz się, Bonito. Jeżeli twoja babcia
nie ma nic przeciwko naszej tu obecności,
będziemy mieli doskonałe miejsce do pra-
cy.
– Czy to znaczy, że skorzystacie z moje-
go rancza? – zapytał Brad.
– Niestety nie mieliśmy innego wyboru.
Jeżeli mamy przekazać wrażenie auten-
tyczności, musimy się ściśle trzymać
wskazówek Bonity – powiedział Jordan i
spojrzał na Bonitę zza palącej się niepew-
nym światłem świecy.
Bonita zajęta była podawaniem komuś
tacy ze słodyczami, więc nie zwróciła
uwagi na próbę pojednania ze strony Jor-
dana. Powinna mu być chyba wdzięczna za
decyzję sfilmowania tej opowieści w Car-
mel. Wiedziała, że większość producentów
wolała oszczędzać i robić zdjęcia na miej-
scu, w Hollywood. Teraz pozostawało je-
dynie przekonać go, by nie przekręcał tak
niemiłosiernie faktów z opowiadania.
– Przepraszam, nie słyszałam, co mówi-
łaś – powiedziała, zdając sobie sprawę, że
myślami odbiegła daleko od stołu, przy
którym toczyła się rozmowa.
Marlenę powoli powtórzyła swe słowa,
najwyraźniej zła na koleżankę, że nie
zwraca należytej uwagi. – Nie wydaje ci
się, że gra Jordana to fajny pomysł?
– Jaka gra?
– Zaproponowałem tylko, żeby każde z
was powiedziało mi tytuł swego ulubione-
go filmu. Zawsze byłem ciekaw, co ludzie,
którzy nie pracują w filmie, sądzą o prze-
bojach rynku – wyjaśnił Jordan.
Bonita zdała sobie sprawę, że coś więcej
niż ciekawość podsunęła mu ten pomysł.
Wyczuła, że w ten sposób chce zastawić na
nią jakąś pułapkę, i nie miała zamiaru dla
jego przyjemności dać się złapać.
– Jest tylko jeden film, który zasługuje
na miano największego. „Przeminęło z
wiatrem" – powiedziała Alberta. Mój mąż
nieboszczyk i ja widzieliśmy go cztery
razy i za każdym razem płakaliśmy jak bo-
bry. Cieszyliśmy się każdą jego minutą.
– Piękny film – zgodził się Jordan, a
babka napuszyła się z dumy. – Brad, a
pan? Chodzi pan czasem do kina? – zapy-
tał Jordan.
– Większość filmów znam z telewizji.
Trudno mi sobie przypomnieć, jakie mi się
podobały. Chyba „Buten Cassidy i Sun-
dance Kid", może też „Most na rzece
Kwai".
– Westerny i filmy wojenne – szybko
podsumował gust Brada.
– Jako aktorkę interesuje mnie sposób
przedstawiania postaci. Na przykład Bette
Da vis jako Ewa z Vivian Leigh w „Tram-
waju zwanym pożądaniem", ale najlepsza
dla mnie jest Elizabeth Taylor jako Maggie
w „Kotce na gorącym blaszanym dachu" –
powiedziała Marlenę.
– Czyli lubisz Tennessee Williamsa –
powiedział Jordan tonem, jakby w tej
chwili decydował o losach świata.
– Twoja kolej, Bonito – powiedziała
Marlenę. – Czy nie możesz na chwilę prze-
stać zajmować się naczyniami?
– Dlaczego nie mielibyśmy się czegoś
dowiedzieć o guście Jordana? Przecież to
on zaproponował grę.
– W porządku, nie obawiam się porów-
nań. Pamiętam „Obywatela Kane", „Easy
Ridera" „Nashville" i jeden z tych, które
reżyserował mój ojciec – „Trójka zwycięz-
ców", o wojnie.
– Dlaczego nie zostałeś reżyserem jak
on? – zapytała Alberta.
– Próbowałem, ale nic z tego nie wy-
szło. Lubię mieć absolutnie wszystko pod
kontrolą, czasem nawet wtrącam się do
tego, co robi mój reżyser. Na przykład w
tym filmie zamierzam skorzystać. z usług
młodego reżysera, któremu cały czas będę
mówił, co ma robić.
Bonita podając deser stwierdziła ze
zdziwieniem, że Jordan zdominował całą
rozmowę przy stole. Rzeczywiście lubi
wszystko kontrolować, pomyślała. Może
dlatego odnosi takie sukcesy w filmie –
zwraca uwagę na każdy detal i decyduje o
wszystkim w każdej fazie kręcenia filmu.
Lecz te same cechy charakteru sprawiały,
że był trudny we współżyciu i Bonita wie-
działa, że czeka ją z nim ciężka przeprawa.
– A teraz może zdradziłabyś nam wresz-
cie swoje upodobania – powiedział Jordan,
nie zwracając uwagi na szarlotkę, którą
przed nim postawiła.
– Lubię wszystkie rodzaje filmów. Z
musicali podoba mi się „Gigi", a moją ulu-
bioną komedią jest „Pewnego wieczora".
Poza tym lubię „Doktora Żiwago".
Zastanawiała się nad każdym słowem,
nie chcąc wypaść na prowincjonalną gą-
skę.
– Az filmów zagranicznych?
– „Parasolki z Cherbourga" i „Philadel-
phia Story".
– Zapomniałaś o „Love Story" – dodał
Jordan z uśmiechem, biorąc do ręki widel-
czyk.
– Nie rozumiem.
– Powiedziałaś, że lubisz różne rodzaje
filmów, ale we wszystkich, które wymieni-
łaś, jest dość wyraźny wątek miłosny. Dla
ciebie film nie jest dobry, jeżeli brak w
nim uczucia.
– Czy to źle?
– Skąd! Ale to wiele mówi o tobie – za-
wyrokował.
Bonita jeszcze raz przebiegła myślą ty-
tuły, które wymieniła, i zorientowała się,
że Jordan nie ma racji. Najwyraźniej chciał
ją zaklasyfikować do kategorii naiwnych
sentymentalnych dziewcząt z prowincji, a
siebie samego, jako przykład bardziej wy-
rafinowanego gustu, zaliczał do wyższej
kategorii.
Po kolacji Bonita pomogła babce z
kawą, zaś Marlenę nie omieszkała wyko-
rzystać nadarzającej się sposobności i cho-
dziła krok w krok za Jordanem, zaczynając
kolejną rozmowę.
– Czytałam opowiadanie Bonity w gaze-
cie i wydaje mi się, że możesz zrobić z nie-
go wspaniały film, jeżeli dodasz doń tro-
chę swojej intuicji. Wiesz, mam w zana-
drzu interpretację, która może pomóc w
wydobyciu warstw opowiadania, których
istnienia można nawet nie podejrzewać. Na
zewnątrz wygląda jak prosta opowieść o
miłości, jakich wiele, ale...
Bonita zastanawiała się, czy Marlenę
domyśliła się, że opowiadanie dotyczy jej
rodziców. Miała nadzieję, że nie powie
mu, jeżeli tak było, bo nie potrafiłaby dłu-
żej znieść jego ironicznych uwag.
– Brad, pomóż nam – poprosiła Alberta.
– Pewnie – odparł, biorąc z jej rąk cięż-
ką tacę z filiżankami kawy.
– Poczekaj, brakuje jeszcze cukru i
śmietanki.
– „Gwiezdne wojny" – powiedział nagle
Brad, patrząc na Bonitę, lecz nie widząc
jej.
– Co?
– Zapomniałem o „Gwiezdnych woj-
nach". Podobało mi się. Ale dlaczego w
kategorii starych filmów nikt nie wymienił
„W samo południe"?
– Ależ, Brad – roześmiała się Bonita. –
Gra już skończona. Jordan zabawił się i te-
raz myśli, że wszystko wie o naszych pro-
stackich gustach. A teraz zejdźmy z Holly-
wood.
– Myślałem, że cię interesuje ta tematy-
ka.
– Nic a nic – powiedziała gwałtownie
Bonita, co nawet ją samą zaskoczyło.
– Zawsze miałem wrażenie, że chcesz
dowiedzieć się więcej, na własne oczy zo-
baczyć i zakosztować życia w Hollywood i
podobnych miejscach. Nie jesteś jedną z
dziewczyn z prowincji.
– Podoba mi się tutaj i tutaj chcę zostać.
Pewnie, od czasu do czasu niecierpliwię
się, chciałabym gdzieś pojechać, zobaczyć
więcej świata, spotkać nowych ludzi, ale tu
jest mój dom – powiedziała, zataczając
szeroki gest dłonią, obejmujący całą doli-
nę.
– Ale czy nie czujesz się tutaj samotna?
Przez cały czas przecież tylko piszesz i sie-
dzisz w domu w towarzystwie babki. Mnie
wystarczy konna jazda po ranczo, ale taka
dziewczyna jak ty chce na pewno dalej
zajść w życiu.
Bonita, zaskoczona intuicją Brada, za-
trzymała się, by się zastanowić nad jego
pytaniem. Może przez tych parę lat przy-
jaźni powiedziała mu więcej, niż jej się
wydawało? Przecież był jedyną osobą, któ-
rą widywała w miarę regularnie. Nim zde-
cydowała, co ma odpowiedzieć, do pokoju
weszła babka.
– Dobrze, moje dzieci. Wszystko goto-
we. Chodźmy do bawialni.
– Jak długo zamierza się pan zatrzymać
w Carmel, panie McCaslin? – zapytał
Brad, przerywając rozmowę e Marlenę z
Jordanem i dostając w zamian wściekłe
spojrzenie dziewczyny.
Jordan spojrzał na zegarek.
– Prawdę mówiąc, jutro muszę z samego
rana zjawić się w biurze. Mój samolot cze-
ka na mnie na lotnisku, żeby mnie zabrać z
powrotem. Przepraszam, ale nie będę mógł
zostać na kawę.
Wszyscy naraz wstali i zaczęli mówić
jedno przez drugie, to co zwykle mówi się
pod koniec mile spędzonego wieczora. Bo-
nita z zaskoczeniem usłyszała Jordana, jak
szepnął jej do ucha wśród zamieszania:
– Chodź ze mną do samochodu.
Jordan odwrócił się do wszystkich w po-
koju, prawie jakby chciał obdzielić ich bło-
gosławieństwem.
– Obiad był wyśmienity, Alberto. Dzię-
kuję za okazję poznania tylu ciekawych
osób.
– Cieszę się, że wpadłam na ten pomysł
– wtrąciła Marlenę mówiąc niby do Alber-
ty, lecz na tyle głośno, by wszyscy usły-
szeli, a zwłaszcza Jordan, który prowadził
właśnie Bonitę pod ramię.
Na zewnątrz tymczasem ochłodziło się
znacznie i Bonita zadrżała, schodząc po
schodach z ganku. Na czystym niebie
błyszczały gwiazdy.
– Zimno ci. Przepraszam, nie pomyśla-
łem o tym. Muszę z tobą przez chwilę po-
rozmawiać – zdjął swą miękką zamszową
marynarkę i otulił ją. Nie będzie mnie tu
przez jakiś czas, więc chciałbym mieć two-
ją zgodę na pewne zmiany w scenariuszu.
Czy napiszesz dla mnie jego ostateczną
wersję? Jeżeli nie zgodzisz się zmienić go
w taki sposób, jak ci mówiłem, będę mu-
siał do tego wynająć jakiegoś zawodowca.
Bonita aż wzdrygnęła się na myśl, że zu-
pełnie obcy człowiek miałby zmieniać jej
ukochane dzieło, lecz z drugiej strony nie
bardzo podobał jej się pomysł Jordana.
– Nie wiem sama. Zmiany, o których
mówiłeś...
– Wierz mi, rozumiem, co przeżywasz,
ale jak siądziesz do pracy, zobaczysz, że to
nie takie straszne, jak ci się teraz wydaje.
Głos Jordana brzmiał delikatniej i był
bardziej przekonujący niż do tej pory. Pra-
wie nie zdając sobie z tego sprawy, udzielił
się jej nastrój Jordana.
– Chciałabym spróbować. Wiem, że da-
jesz mi szansę, za którą powinnam ci być
wdzięczna.
Bonita dobrze wiedziała, że musi po-
dejść do swego zadania bez nadmiaru
uczuć, że musi znaleźć w sobie siłę, aby
zmienić opowiadanie jak zimny, perfekcyj-
ny zawodowiec. Ale czy potrafi, skoro ta
historia tyle dla niej znaczy?
Szła obok niego po schodach, potem po
podjeździe do samochodu. Pod marynarką
Jordana nie czuła ciepła i zadrżała znowu,
wydychając kłęby pary na chłodne powie-
trze. Jordan zauważył i bez słowa objął ją
przytulając marynarkę bliżej jej ciała. W
jego' objęciu Bonita poczuła się bezpiecz-
nie. Odkryła, że czuje się w jego towarzy-
stwie coraz lepiej, nie wliczając w to oczy-
wiście pierwszego ich spotkania na polnej
drodze. Szli w milczeniu krok za krokiem.
Gdy od samochodu dzieliło ich tylko
kilka metrów, zatrzymał się i stanął przed
nią. Przytulił ją mocno do siebie, a ona po-
czuła, że udziela jej się jakaś część jego
życiowej energii, której posiadał tak wiele.
Musiała sobie wytłumaczyć, że tylko ją
ogrzewa, ale trzymał ją tak długo, że zapo-
mniała, o co chodzi i przyłożyła głowę do
jego jedwabnej koszuli. Ucho miała przy
jego piersi, więc gdy przemówił, odebrała
to jak daleki grzmot burzy.
– Mmra... Ślicznie pachniesz – powie-
dział. – Zawsze mi się wydawało, że potra-
fię odgadnąć zapach każdych perfum na
świecie, ale teraz nie wiem, czym posma-
rowałaś się za uszami.
– To nie perfumy... – zaczęła, ale nagle
przerwała, bo poczuła z przerażeniem, jak
jego ciepłe wargi dotykają jej szyi podąża-
jąc śladem zapachu. Marlenę ostrzegała ją
wszak przed nim. Mówiła o jego licznych
romansach. Lecz teraz, bezsilna, nie potra-
fiła mu się przeciwstawić, pozwalając, by
oczarował ją swą śmiałością. Dlaczego tak
nagle zmienił swój stosunek do niej? I dla-
czego ona odpowiadała mu taką uległo-
ścią, choć wiedziała, że nie jest szczery?
– To nie tylko za uszami, to jest wszę-
dzie – powiedział blisko jej twarzy. – To
chyba po prostu mydło i świeże powietrze.
Nie jestem przyzwyczajony do kobiet, spę-
dzających większość czasu na powietrzu.
Bonita zastanawiała się, jak długo bę-
dzie w stanie znieść bliskość tak zniewala-
jącego mężczyzny. Czuła, jak nowe uczu-
cia, które wcześniej znała tylko z roman-
sów, powoli podporządkowują ją sobie.
Nie miała jednak czasu rozkoszować się
nowymi uczuciami, bowiem Jordan McCa-
slin gwałtownie zakończył scenę. Odsunął
się od niej, a chłodne powietrze wdarło się
między nich jak sztylet, budząc ją ze snu.
– Przestań mnie podejrzewać, a zoba-
czysz, że mam rację co do twojego opo-
wiadania – powiedział, zachowując się, jak
przystało na człowieka interesu. – Nie chcę
go zniszczyć.
Bonita spojrzała nań jak zdradzona.
Przed chwilą dał jej tyle ciepła, a teraz na-
gle odcinał się chłodem interesów. Najwy-
raźniej wydawało mu się, że z jego talen-
tem do romansowania jest w stanie uwieść
prostą dziewczynę ze wsi, jednym gestem,
przytuleniem i paroma słodkimi słówkami.
Chciał ją przekonać wszelkimi sposobami,
żeby przerobiła scenariusz na jego kopyto.
Pragnął tylko dopiąć swego i korzystał ze
wszystkich dostępnych mu środków. Ona
pragnęła teraz tylko jednego – uciec odeń
do ciepła domowego ogniska.
Otworzył drzwiczki samochodu i wszedł
do środka, mówiąc:
– Za cztery tygodnie potrzebny mi bę-
dzie gotowy scenariusz, więc masz sporo
pracy przed sobą.
Lodowate słowa wprost zmroziły jej ser-
ce. Obiecała sobie, że już nigdy, przenigdy
nie pozwoli mu zbliżyć się do siebie.
– Zapomniałeś o marynarce – powie-
działa, rzucając mu ją do samochodu, po
czym odwróciła się i pobiegła w ł opiekuń-
cze objęcia domu, żałując, że poważyła się
przekroczyć jego bezpieczne progi.
Rozdział 3
– To ty, Bonito? Już wróciłaś?
– Tak, babciu. Zaraz przyniosę ci pocztę
– zawołała Bonita z korytarza, przystanąw-
szy na chwilę, by zdjąć kurtkę.
– Przyszło coś z „Magnet Studios"?
– Nie – uśmiechnęła się Bonita, bowiem
w tym tygodniu babka codziennie przynaj-
mniej raz zadawała jej to pytanie.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Jor-
dan się nie odzywa. Kiedy wysłałaś mu
nowy scenariusz? – zapytała Alberta scho-
dząc z góry.
– Babciu, teraz powinnaś odpoczywać.
– Moje serce nie znosi bezczynności.
Powiesz mi wreszcie, kiedy wysłałaś mu
scenariusz?
– Dwa tygodnie temu, ale niespecjalnie
wyglądam listu od niego.
– Jak to? Więc dlaczego codziennie cho-
dzisz do skrzynki? Nawet Lark zaczyna te-
raz szczekać za każdym razem, gdy usły-
szy listonosza.
– Jestem ciekawa. Próbowałam dokonać
zmian, o które mnie prosił, ale nie wiem,
czy go zadowoliły.
– Skoro nie napisał, że mu się nie podo-
ba, pewnie zaakceptował scenariusz.
Bonita stwierdziła, że zgodnie z tym, co
mówił Jordan, zmiany w rękopisie nie były
tak trudne do zrobienia. Podczas pracy
świadomie dodawała bardziej zdecydowa-
nych rysów postaciom i ostrzej kreśliła
sceny konfliktów. W pewnym sensie od-
czuwała szacunek dla zdolności Jordana,
który w jej opowiadaniu dostrzegł praw-
dziwy film, a nie tylko sentymentalną opo-
wieść o miłości. Przez cały czas starała się
pozostać wierna obrazowi ojca, jaki pozo-
stał jej w pamięci, lecz zdała sobie sprawę,
że jako mała dziewczynka prawdopodob-
nie znała go tylko z jednej strony, dlatego
pozwoliła sobie trochę zmienić go w po-
stępowaniu z innymi ludźmi.
Z początku zastanawiała się, dlaczego
od razu nie dostała odpowiedzi. Czyżby
Jordan nie chciał się nasycić swoim tryum-
fem, odniesionym z taką łatwością? Za-
pewne w duchu gratulował sobie kolejnego
podboju. W miarę upływu czasu, nie mając
żadnej odpowiedzi z Hollywood, zaczęła
się obawiać, czy jej zmiany aby na pewno
odpowiadają zamysłom Jordana. Wyobra-
żała go sobie bardzo zaabsorbowanego do-
dawaniem do scenariusza sensacyjnych
wątków, czy zwykłych karczemnych bó-
jek, od czasu do czasu robiącego sobie
przerwę na przyjęcie bądź premierę w to-
warzystwie jakiejś pięknej dziewczyny.
Bonita założyła na nos duże, okrągłe
okulary do czytania i poszła do pokoju,
gdzie leżały świeżo dostarczone gazety,
zaś Alberta zaczęła otwierać koperty z ra-
chunkami przy biurku koło okna.
– Któż to przychodzi w odwiedziny? –
powiedziała Alberta, wyciągając szyję. –
To przecież twoja przyjaciółka, Marlenę.
Zawsze myślałam, że pracuje w sklepie do
późna.
– Tylko wtedy, gdy nie koliduje to z jej
innymi zajęciami – roześmiała się Bonita.
– Pamiętam, jak kiedyś zamknęła sklep tuż
po południu, bo chciała iść do fryzjera.
Po drodze do drzwi zastanawiała się,
czemu ma zawdzięczać tak nagły objaw
przyjaźni ze strony Marlenę. Miała nadzie-
ję, że nie przychodzi prosić jej w imieniu
teatrzyku o napisanie kolejnej sztuki, bo
przez cały miesiąc bardzo się napracowała
nad scenariuszem dla Jordana i chciała tro-
chę odpocząć.
– Nigdy nie zgadniecie, co się dzieje! –
zaczęła Marlenę, nie zadając sobie trudu
przywitania się. – Wszyscy, co byli dziś u
mnie w sklepie, mówią o tym samym. Od
dawna nie słyszałam czegoś podobnie pod-
niecającego – przedłużała wstęp dla więk-
szego efektu dramatycznego.
– Co się dzieje? O czym ty mówisz? –
zapytała Bonita.
– No cóż, gdybyś trochę mniej czasu
spędzała w czterech ścianach, wiedziała-
byś, co w trawie piszczy – powiedziała
Marlenę.
Bonita zdjęła okulary i podsunęła jej
krzesło, straciwszy całe zainteresowanie
dla wieści, które przynosiła Marlenę. Za-
wsze przychodziła z głupimi plotkami opo-
wiadanymi w wielkim stylu, ale w istocie
zupełnie bez znaczenia.
– Dzisiaj rano sprzedałam cztery suknie
na to samo przyjęcie. Wszystkie miejsco-
we grube ryby zostały zaproszone. Szkoda,
że nie widziałaś, jak ludzie cieszą się na
przyjazd tych ludzi z filmu – powiedziała
jednym tchem, nie spuszczając oka z Boni-
ty i szukając na jej twarzy czegoś, co zdra-
dziłoby, czy Bonita przypadkiem nie wie
więcej od niej.
– Jacy ludzie z filmu?
– Jordan McCaslin i jego ekipa.
– To Jordan przyjechał do miasta? –
zdziwiła się Bonita.
– Nie wiedziałaś? – powiedziała udając
zaskoczenie Marlenę. – Wynajął ranczo
Perkinsów, wiesz, to za Del Monte Lodge.
Addie Perkins przyszła do mnie i kupiła
więcej strojów niż na wycieczkę do Euro-
py, mówię ci! A jak się puszyła z dumy!
Powiedziała mi, że wynajęła im dom na
kilka miesięcy. Biedactwo, musi zadbać o
trochę grosza, zanim znajdzie sobie następ-
nego męża.
– Czyli Jordan wprowadził się do jej
domu? – znów zapytała Bonita, gdy udało
jej się wydobyć z siebie głos.
– Tak. Chyba niedługo wpadnie cię od-
wiedzić, jak wszystko załatwi po swojej
myśli. – Marlenę przypominała teraz wy-
glądem zadowolonego kota, który nakar-
miony, nie miał ochoty na dłuższą zabawę,
tak jak ona nie miała ochoty na dalszą roz-
mowę.
Bonita domyśliła się, że Marlenę przy-
szła niby to zaznajomić ją z plotkami, ale
naprawdę chciała się dowiedzieć, czy Jor-
dan odezwał się już do niej. Nigdy nie była
dobra w ukrywaniu swych uczuć, więc i
tym razem Marlenę bez kłopotu odczytała,
jak rzeczy się mają naprawdę.
– Widzę, że mogłam tak po prostu za-
dzwonić. – Marlenę wstała, szykując się
do wyjścia. – Ale wprost uwielbiam być
teraz z tobą. Wpadnę do ciebie jutro po
drodze do domu i przywiozę ci parę sukie-
nek do przymiarki. Będziesz musiała się
dobrze ubrać.
– Dziękuję ci, Marlenę, ale mam wystar-
czająco dużo strojów.
– Nie ma problemu. Do zobaczenia jutro
– powiedziała na pożegnanie, a Bonita z
zaskoczeniem spostrzegła, że jej koleżanka
najwyraźniej z czegoś się ucieszyła.
– Co za człowiek – powiedziała do bab-
ki. – Ja tu czekam choć na parę słów o sce-
nariuszu, a on wprowadza się na farmę o
kilka mil stąd i nawet nie zadaje sobie tru-
du, żeby zatelefonować.
– Pewnie ma mnóstwo innych spraw na
głowie – powiedziała babka, a Bonita ucie-
szyła się, że Alberta nie daje jej odczuć
swej wyższości teraz, gdy prawda o jej co-
dziennych wycieczkach do skrzynki na li-
sty wyszła na jaw.
– Jadę do niego. Gdzie się zatrzymał?
– W tym wielkim domu prawie nad sa-
mym morzem, przy Pebble Beach, za Pe-
scadero Point. Pamiętasz, ta bogata wdowa
kupiła go parę lat temu? Prześliczne miej-
sce.
Za dziesięć minut Bonita siedziała już za
kierownicą swojego starego forda. Była
tak podniecona, że nawet nie dostrzegła, że
cyprysy pachną inaczej niż kiedyś. Zwykle
zatrzymywała się i składała dach swego
kabrioletu do bagażnika, żeby nacieszyć
się zielenią i wspaniałą pogodą, lecz dzi-
siaj jedyną rzeczą, jaką miała w planie,
było znaleźć Jordana McCaslina i dowie-
dzieć się czegoś o losach scenariusza.
Strażnik przy wjeździe do posiadłości
powiedział, jak dojechać do budynku, nie
omieszkając przy tym zauważyć, że jako
pomoc kuchenna nie potrzebuje chyba za-
proszenia.
Parkując w pobliżu olbrzymiego pałacu
utrzymanego w stylu kolonialnym, na tle
Pacyfiku, zorientowała się, że przyjęcie, o
którym wspominała Marlenę już się zaczę-
ło. Zauważyła, jak jedna nienagannie ubra-
na para wchodzi do środka podawszy
uprzednio mężczyźnie w liberii zaprosze-
nie. Ponieważ sama takowego nie posiada-
ła, nie sądziła, by ją wpuszczono, ale nie
miała zamiaru poddawać się prawie u celu
drogi.
Strażnik przy bramie podsunął jej dobry
pomysł. Wysiadła z samochodu i skiero-
wała się ku tylnemu wejściu do domu. Z
wnętrza dochodziły dźwięki muzyki, przy-
tłumione głosy i brzęk szkła. Nie udało jej
się jednak znaleźć wejścia dla służby.
Skierowała się tedy starannie utrzymaną
ścieżką wśród zieleni i znalazła się na pu-
szystym, szerokim trawniku na tyłach po-
siadłości.
Nigdy wcześniej nie była w takim miej-
scu, jednej z kilkunastu rezydencji koło
Del Monte Lodge. Bogaci ludzie z całego
świata przyjeżdżali tutaj, by odpocząć i za-
żyć rozrywek.
Podeszła w stronę skały i spojrzała na
ocean. Nigdy nie miała okazji oglądać go z
tej strony. Była tak zaabsorbowana wido-
kiem, że przestraszyła się, gdy od strony
domu ktoś do niej zawołał:
– Przyszłaś na przyjęcie?
Odwróciła się i zobaczyła Jordana, ubra-
nego w elegancki, popielaty garnitur, nie-
skazitelnie białą koszulę z zawiązanym
pod szyją bordowym krawatem, patrzące-
go na nią z tarasu domu.
– Nie zostałam zaproszona – odkrzyknę-
ła, zastanawiając się, skąd zdobyła się na
tyle odwagi, by znaleźć się w takim miej-
scu w takim stroju.
– Oczywiście, że byłaś zaproszona, chy-
ba że zawaliła moja sekretarka. A skoro
nie przyszłaś na przyjęcie, to co tu robisz?
– Chciałabym z tobą porozmawiać – od-
parła, biorąc głęboki oddech i kierując się
przez murawę w stronę domu.
Gdy odłożył kieliszek na stół, nagle ze
wszystkich stron dobiegł ją niepokojący,
syczący dźwięk. Zaczęła biec, bo zoriento-
wała się, że ktoś tymczasem włączył zra-
szacz. Robiąc uniki i schylając się, starała
się omijać strumienie wody, lecz nie zdą-
żyła dobiec do tarasu. Nagle obudzony do
życia sztuczny deszcz zmoczył ją do su-
chej nitki.
– Jesteś okrutnym sadystą! – krzyknęła
na niego, chcąc zwrócić uwagę wszystkich
na to, jak ją potraktował.
Jordan McCaslin śmiał się tak, że aż
musiał wyciągnąć chusteczkę, by otrzeć
sobie oczy. Bonita podeszła do niego, wy-
rwała mu ją z dłoni i zaczęła się wycierać,
lecz bez skutku.
– Powiedziałem ogrodnikowi, żeby wy-
łączył automat, ale on cały czas mi powta-
rzał, że to nie Beverly Hills i że tu ludzie
nie urządzają przyjęć na trawnikach – wy-
jaśnił wciąż śmiejąc się.
Do tej pory nie widziała, żeby śmiał się
tak szczerze. Żałowała tylko, że właśnie
ona jest przyczyną nagłego wybuchu we-
sołości.
– Popatrz – powiedział, biorąc ją pod
rękę i prowadząc do metalowej skrzynki
na jednej ze ścian tarasu, gdzie znajdował
się elektryczny mechanizm kontrolujący
zraszacze. – Codziennie o czwartej włącza-
ją się na piętnaście minut.
Odwrócił się do niej nie zwracając uwa-
gi na fakt, że otrząsając włosy z nadmiaru
wody, pokropiła jego garnitur wodą.
– Czy naprawdę myślałaś, że włączył-
bym wodę?
– A co miałam sobie pomyśleć?
– Przykro mi, że nie dostałaś zaprosze-
nia na przyjęcie. Ale skoro już tu jesteś,
chciałbym, żebyś poznała kilka osób, które
są moimi gośćmi.
Nie puszczając jej ręki, poprowadził ją
do środka bocznymi drzwiami. Z ulgą
stwierdziła, że nie wychodziły wprost na
pokoje gościnne, lecz do sypialni, w której
nie było nikogo.
– Weź ten ręcznik, a ja zaraz poproszę
kogoś, żeby się tobą zajął.
Podszedł do drzwi i kazał natychmiast
wezwać Vica i Charlotte. Potem starannie
zamknął drzwi i przyjrzał jej się krytycz-
nie.
– Nie możesz tak się pokazać ludziom.
Podszedł do jednej z wielkich szaf i jej
oczom ukazało się kilka metrów sukien
wiszących na wieszakach.
– Pani Perkins ma całkiem przyzwoitą
garderobę i dość sporo zostawiła dla nas.
Zważywszy na czynsz, jaki jej płacę, je-
stem pewien, że nie będzie miała nic prze-
ciwko temu, jeżeli wypożyczymy sobie
coś na parę godzin.
Bonita przysiadła na brzegu łóżka owi-
nięta w ręcznik w pasy. Nie miała sił prze-
ciwstawiać się decyzjom Jordana.
– Jesteście nareszcie – powiedział do
mężczyzny i kobiety, którzy weszli do
środka. Mężczyzna niósł w dłoni skrzynkę
z napisem „Makijaż", a siwowłosa kobieta
kończyła właśnie zapinać na sobie fartuch
ochronny.
– Patrzcie, tyle zostało z Bonity Lang-
meade. Macie piętnaście minut na dopro-
wadzenie jej do porządku. Znajdźcie dla
niej jakąś odpowiednią suknię, umalujcie
trochę i zróbcie coś z włosami.
Stanęli bez ruchu niepomiernie zdziwie-
ni.
– Idę porozmawiać z gośćmi – powie-
dział Jordan, kierując się do drzwi. – Zo-
stawiam cię w rękach najlepszych charak-
teryzatorów na świecie. Jeżeli oni nie da-
dzą rady, to nikt sobie nie poradzi.
Gdy wyszedł, poczuła przestrach, bo zo-
stawił ją na pastwę zupełnie obcych ludzi,
nie dając nawet okazji, by mogła zaprote-
stować.
Po chwili jednak znalazła się pod wraże-
niem wprawy i profesjonalizmu ludzi Jor-
dana. Vic usadził ją w fotelu przed toalet-
ką, zaś Charlotte szybko przejrzała zawar-
tość szafy. Vic otworzył walizkę z kosme-
tykami:
– Wysusz jej włosy, a ja zakręcę – po-
wiedział.
– Ależ ja nigdy nie kręciłam włosów –
zaoponowała Bonita.
– Popatrz, Vic. Co o tym sądzisz? – za-
pytała Charlotte, wyciągając z szafy falę
niebieskiego szyfonu. – Nie ma wcięcia w
talii, więc nie ma znaczenia, czy jest za
duża. Zawieszona na jednym ramieniu.
Klasyczny styl grecki, dobrze?
Zupełnie nie zwracali na nią uwagi, i w
czasie, który zostawił im szef, zrobili z niej
zupełnie inną osobę. Fryzura miała teraz
kształt opadającej na jedną stronę fali czar-
nych loków z wpiętymi w nie jedwabnymi
fiołkami.
– Nawet jakbym miała cały tydzień, nie
wybrałabym dla niej lepszej sukni – po-
wiedziała zadowolona Charlotte. – Patrz, o
ile ją podwyższa i jak jej ładnie.
Naradzając się nie traktowali jej jak ży-
wego stworzenia.
– A jak ci się podoba trochę różu na po-
liczkach, co? – pochwalił się Via – Zmie-
nia trochę zarys jej twarzy.
– Skończyliśmy – powiedziała Charlot-
te, po raz pierwszy kierując słowa bezpo-
średnio do niej.
Stanęli po obu stronach drzwi jak straż
honorowa, oczekując, że sama wie najle-
piej, jak należy wejść na scenę, by zrobić
jak najlepsze wrażenie.
Prawie że słyszała tusz orkiestry, gdy
weszła w tłum ludzi zajmujący pokoje
wielkiego domu. Nigdy przedtem nie nosi-
ła sukni z szyfonu i – z zaskoczeniem
stwierdziła, że czuje się, jakby płynęła w
obłokach, tak lekkie były półprzeźroczyste
warstwy tuniki.
Każdy mężczyzna, którego mijała, pa-
trzył na nią z nie ukrywanym podziwem i
zdała sobie sprawę, co to znaczy być w
centrum czyjegoś zainteresowania.
Gdy znalazła się w pokoju gościnnym,
zauważyła, że wszyscy odwrócili się, by
na nią popatrzeć, zaś ona spłoniła się pod
spojrzeniem tylu par oczu. Jordan McCa-
slin, zajęty rozmową z gośćmi rzucił na nią
przelotne spojrzenie, lecz nim zdążyła się
rozczarować brakiem uwagi z jego strony,
nagle odwrócił się i ze zdziwieniem uniósł
brwi.
– Ale się zmieniłaś! – powiedział na tyle
głośno, że usłyszała go wyraźnie, mimo że
dzielił ich pewien dystans.
Szybko znalazł się obok niej i Bonita
poczuła, jak puchnie z dumy pod jego
wzrokiem. Nigdy nie zdawała sobie spra-
wy, jak wielkie wrażenie może wywołać
kobieta samym tylko wejściem w odpo-
wiedniej chwili.
, – Nie poznałem cię. Bardzo się posta-
rali! – powiedział i położył jej dłoń na ra-
mieniu odsłoniętym krojem sukni. Potem
pogładził ją i zdecydowanie wziął za rękę.
Odsunął się od niej o krok, a ona zaczer-
wieniła się pod delikatną warstwą różu.
– Nawet się rumienisz! – powiedział z
zachwytem. – Od lat nie widziałem kobie-
ty, która się rumieni. A teraz pozwól, że
przedstawię cię paru ludziom.
Prowadził ją po całym pomieszczeniu, a
gdy zbliżali się do kolejnych grup gości, ci
przestawali rozmawiać i odsuwali się, by
pozwolić im przejść. Bonita rozpoznała
kilka twarzy, które dotąd widywała tylko
w gazetach, w dziale wiadomości z wyż-
szych sfer. Patrzyli na nią z zainteresowa-
niem, bowiem szła pod rękę ze znanym
producentem filmowym.
– To jest Dan Evans, reżyser, o którym
ci wspominałem. Dan, poznaj Bonitę
Langmeade.
Bonita z zaskoczeniem stwierdziła, że
reżyser jest bardzo młody. Był ubrany
mniej oficjalnie niż większość gości i wy-
dawał się niezbyt dobrze czuć w towarzy-
stwie tylu gwiazd. Nieśmiało uścisnął jej
dłoń.
– Miło mi panią poznać. Napisała pani
naprawdę piękny scenariusz i cieszę się, że
będę reżyserował ten film.
Bonita rzuciła szybkie spojrzenie na Jor-
dana, czy ten nie doda jakiegoś komenta-
rza, lecz na jego twarzy cały czas gościł
uśmiech.
– Przepraszam na chwilę, ale chyba ktoś
przyjechał – powiedział Jordan i zostawił
Bonitę w towarzystwie mężczyzny, który
co chwila niecierpliwie poprawiał swe
okulary. Niepotrzebnie się jednak martwi-
ła, bo ten od razu zaczął się dzielić z nią
swym entuzjazmem dla wspólnego przed-
sięwzięcia.
– Naprawdę bardzo się cieszę, że mogę
pracować z Jordanem. To mój pierwszy
film pełnometrażowy dla kina i jestem pe-
wien, że dużo się od niego nauczę. Wiele
mi już opowiedział o scenariuszu, a kilka
jego interpretacji jest naprawdę wspania-
łych.
Gdy tak mówił, Bonita domyśliła się,
dlaczego Jordan właśnie jego zatrudnił
przy kręceniu filmu, bo jak widać czekał
niecierpliwie na wskazówki od niego i był
dosyć łatwy w prowadzeniu.
Dan Evans wydawał się zadowolony z
możliwości oprowadzenia Bonity po sali i
przedstawienia jej scenażystce, kostiumo-
logom i innym osobom, stanowiącym ze-
spół. Cieszyła się z wyrażanego głośno
uznania dla swej pracy. Z zaskoczeniem
dowiedziała się, że wszyscy dokładnie
przeczytali scenariusz przygotowując się
do swych ról, lecz trudno było określić z
ich komentarzy, czy Jordan coś w nim
zmienił, czy nie.
Nagle wokół wejścia rozległy się pod-
ekscytowane głosy i przerwała w pół zda-
nia, bowiem właśnie wtedy do środka we-
szła rudowłosa piękność, a w ślad za nią
podążał tłum wielbicieli. Była to sama
Kate Harrigan, ubrana w długą spódnicę z
czarnego, szeleszczącego jedwabiu i ko-
ronkową bluzkę z dużym dekoltem.
Śmiech aktorki wypełnił całą salę.
Znakomicie zgrane w czasie było też
wejście mężczyzny, podążającego za nią.
Doug Driver wyraźnie górował wzrostem
nad wszystkimi w sali. Jego wysoka, silna
postać przypominała Bonicie o każdym
kowboju czy żołnierzu i gangsterze, w któ-
rych to rolach występował najczęściej.
Jego włosy przyprószone były siwizną, a
ciemne oczy płonęły blaskiem, w zupełno-
ści pasującym takiemu człowiekowi. Tu-
balny głos stanowił doskonały kontrast do
lekkiego sopranu żony, Kate Harrigan Dri-
ver.
Jakby w procesji obeszli całą salę przyj-
mując hołdy od wielbicieli, zaś Bonita za-
stanawiała się na uboczu, co robią w Car-
mel. Należeli chyba do grona osobistych
przyjaciół Jordana, bo rozmawiali z nim i
śmiali się z jego uwag, jakby doskonale
znali się od dawna. Nie miała czasu na dal-
sze domysły, bowiem Jordan powoli zmie-
rzał z nimi w jej kierunku.
– To jest Bonita Langmeade, autorka
scenariusza – powiedział Jordan do pary
aktorów, rezygnując z dalszej części przed-
stawiania, jako całkowicie zbędnej. Przez
chwilę Bonita miała ochotę zapytać, komu
też ją przedstawia, i sama myśl przywołała
na jej usta rozbawiony uśmieszek. Skłoniła
się, wyszukanym gestem kończąc ceremo-
nii prezentacji.
– Co za urocza dziewczyna! – Doug
Driver odezwał się na cały głos.
– Czy możliwe, że taka młoda kobieta
napisała scenariusz? – Kate Harrigan zapy-
tała wszystkich obecnych spoglądając z
odrobiną zazdrości na Bonitę i dotknęła
przy tym bezwiednie swej szyi i podbród-
ka, jakby sprawdzając ich jędrność.
– Napisałaś wspaniały scenariusz – po-
wiedział Doug.
– Czytałeś? – zapytała niewinnie.
Śmiech Douga zabrzmiał w sali i wszy-
scy stojący obok też zaczęli się śmiać, są-
dząc, że Bonicie znakomicie udał się żart.
– Sam przesylabizował, co mógł, a dłuż-
sze słowa ja mu wytłumaczyłam – rzuciła
Kate mężowi, zaś on udał, że obraża się na
nią za żartobliwą zaczepkę.
Podano szampana i rozmowy zaczęły się
kleić na nowo. Parę aktorów bezustannie
obfotografowywano, zaś Bonita podziwia-
ła ich niewzruszony spokój, bowiem at-
mosfera przyjęcia zaczynała jej się powoli
dawać we znaki. Mając nadzieję trochę się
odświeżyć, upiła łyk szampana.
– Bardzo nam się podoba to, co napisa-
łaś – mówiła Kate. – Rola męska jest nie-
zwykła i z pewnością każdy aktor, a
zwłaszcza Doug cieszyłby się, mogąc ją
zagrać. Do tej pory nie miał zbyt wielu
okazji się wykazać. Bonita spojrzała na
Kate nie rozumiejąc sensu jej słów.
– Kto nie miał okazji? – zapytał Doug
zaczepnie. – A ty co powiesz o swoich ro-
lach barmanek, kiedy byłaś jeszcze w
„Universalu"?
– Ten film da nam obojgu szansę. Mój
agent mówi, że te role są dla...
– Te role? – zapytała znowu Bonita, za-
czynając podejrzewać coś, czego jeszcze
nie śmiała wypowiedzieć na głos.
– Role, które zagramy w tym filmie. Nie
wiedziałaś? Doug i ja gramy głównych bo-
haterów.
– Proszę się odwrócić. O tak! – usłysza-
ła Bonita i nagły błysk flesza oślepił ją na
chwilę.
– Moja droga, nie jesteś przyzwyczajona
do tego – powiedziała troskliwie Kate. –
Zamknij oczy na chwilę, to pomoże.
Bonita zamrugała gwałtownie powieka-
mi. Poczuła, że ktoś wyjmuje jej z dłoni
kieliszek szampana i prowadzi ją ku naj-
bliższemu wolnemu krzesłu. Gdy przejrza-
ła, stał przed nią Jordan McCaslin i poda-
wał jej kieliszek. Patrzył na nią ze spokoj-
nym uśmiechem na ustach, a jego oczy nie
wyrażały żadnych uczuć.
– Nie, dziękuję – wymamrotała. Dotarło
do jej świadomości, że wcale się nie prze-
jął tym, co z pewnością musiał usłyszeć.
Wiedział o tym, inaczej zaprzeczyłby prze-
cież.
– Przepraszam, ale łzawią mi oczy. Mu-
szę na chwilę wyjść.
– I co? Masz szczęście, że w twoim opo-
wiadaniu wystąpią takie gwiazdy! – po-
wiedział Jordan, lecz Bonita minęła go bez
słowa. Wszystkie jej nadzieje, które wiąza-
ła z filmem, nagle rozpadły się w pył, gdy
dowiedziała się, że tych dwoje ma grać
parę wrażliwych i czułych kochanków.
Tym razem, gdy wracała do pokoju, w
którym zostawiła swoje rzeczy, nie cieszy-
ła się z pełnych podziwu spojrzeń gości.
Miała wrażenie, że Jordan umyślnie obsa-
dził ją w roli Kopciuszka na balu, żeby
tym bardziej ją pognębić wiadomością o
obsadzie. Z ulgą odnalazła wreszcie drzwi
do sypialni i wśliznęła się do środka. Usia-
dła na łóżku i przez chwilę gorzko płakała.
Potem postanowiła się przebrać i wyjść z
przyjęcia, zanim po raz drugi spotka Jorda-
na. Musi mieć więcej czasu, by zastanowić
się, jak ma postąpić w nowej sytuacji.
W łazience odkryła, że Charlotte rozło-
żyła jej ubranie obok kaloryfera, dzięki
czemu teraz było suche, choć trochę po-
mięte. Powoli i ostrożnie zdjęła przez gło-
wę szyfonową suknię i powiesiła na wie-
szaku, żegnając się na zawsze z krótkimi
chwilami w blasku świateł. Włożyła dżin-
sy i właśnie zapinała bluzkę, gdy do poko-
ju wszedł Jordan.
– Nie nauczyli cię pukać? – spytała ze
złością.
– Nie miałem pojęcia, że się przebierasz
– powiedział, patrząc z zainteresowaniem
na palce szybko dopinające bluzkę. – Nie
chcesz zostać dłużej? Wyglądałaś prze-
ślicznie w tej sukience. Chciałem, żeby ten
dzień był dla ciebie czymś szczególnym –
powiedział, udając, że nie wie, co jest
przyczyną takiego jej zachowania.
– Mam tu zostać i uśmiechać się, jak-
bym zgadzała się z twoją decyzją dotyczą-
cą obsady głównych ról w filmie? Wcale
się nie zgadzam.
– O co ci chodzi?
– O co mi chodzi? I ty jeszcze pytasz? O
to, że wybrałeś parę gwiazd w średnim
wieku, żeby grali młodych kochanków.
Doug i Kate całkowicie zdominują opo-
wieść swoimi osobowościami. Są zupełnie
nie na miejscu.
– Najdroższa, jesteś pisarką, a nie pro-
ducentem i nie do ciebie należy decyzja o
obsadzie – powiedział z mocą Jordan. –
Czas najwyższy, żebyś dowiedziała się
czegoś o tym, jak funkcjonuje przemysł
filmowy. Kiedy pisarz sprzedaje swoje
opowiadanie studiu filmowemu, kończy
się jego kontrola nad tym, co dzieje się da-
lej, a ty, im prędzej się z tym pogodzisz,
tym lepiej ułoży się nasza dalsza współpra-
ca.
– Wydaje mi się, że zupełnie zmieniłeś
scenariusz, żeby go dopasować do swojego
stylu.
Spojrzał na nią gniewnie.
– Potrafię uszanować dzieło autora. Ani
słowa nie ' zmieniłem w twoich dialogach.
Trzeba było dodać trochę scen z akcją i
zrobić parę korekt technicznych, ale to za-
wsze należy do producenta. Ja z kolei nie
pozwolę na to, żebyś swoimi uwagami ze-
psuła atmosferę pracy w zespole.
Bonita rzuciła się na fotel przed toalet-
ką. W głowie jej się kręciło, mąciło, nie
całkiem rozumiała pełne znaczenie jego
słów. Jak mógł oczekiwać, że pozwoli się
zepchnąć na drugi plan? Przecież nic nie
rozumiał z jej dzieła.
– W porządku, Bonito. Nie muszę się
przed tobą tłumaczyć, ale skoro ma to dla
ciebie takie znaczenie, postaram ci się wy-
jaśnić parę spraw. Istnieje sposób, żeby
film zyskał na atrakcyjności, kiedy obsa-
dza się aktorów wbrew ich naturalnym
predyspozycjom. Wtedy muszą bardziej
się przyłożyć do tego, co robią, co wyzwa-
la w nich wiele twórczej energii. Jeżeli
chodzi o Kate, nie jest to problem, bo od
dawna chciała mieć okazję zagrania boha-
terki romantycznej. Zaś co do Douga, wie-
le rozmawialiśmy na jego temat z Danem.
Spróbujemy go trochę uciszyć, zrobić zeń
bardziej delikatną postać. I zobaczysz, je-
żeli nam się uda, będzie to rola jego życia.
– Zmieni się w brutalnego kowboja, w
którym ona nigdy nie mogła się zakochać.
– Za bardzo angażujesz się uczuciowo w
swoje opowiadanie. Nie dostrzegasz tego,
że można z niego wykrzesać trochę akcji.
Zirytowana niesłuszną krytyką, podaną
w zwykły dla niego, bezkompromisowy
sposób, Bonita odpaliła:
– Ciebie tylko obchodzi, żebyś odniósł
sukces kasowy, żeby studio mogło zarobić
sporo pieniędzy – powiedziała, lecz kiedy
na jego twarzy dostrzegła coś w rodzaju
bólu, wiedziała, że poczuł się urażony. – A
teraz udajesz, że to wszystko ma jakieś
względy artystyczne.
W milczeniu zaczęła wyjmować z wło-
sów wsuwki, podtrzymujące fryzurę i
kwiaty, lecz było ich tak wiele, że nie-
wprawnymi palcami rozczochrała się tylko
i stwierdziła, że bez pomocy drugiej osoby
nie da sobie rady. Westchnęła głęboko, a
wtedy Jordan stanął z tyłu i dotknął jej
włosów.
Rzecz jasna on też nie miał doświadcze-
nia w rozczesywaniu, lecz z góry miał lep-
szy widok i jedną po drugiej wyciągał
wsuwki, po czym jeszcze raz przebiegł
dłonią jej włosy, czy przypadkiem jakaś
się tam nie zawieruszyła. Siedziała spokoj-
nie, zastanawiając się, dlaczego tak długo
mu na tym schodzi, lecz spinki jedna po
drugiej wypadały, a ona układała je jedną
obok drugiej na stole. Wreszcie udało mu
się uwolnić bukiet, który opadł na blat sto-
lika.
Po chwili skończył poszukiwania, lecz
jego ręce wciąż spoczywały na jej głowie,
jakby ją pieścił i wygładzał pozostałości
greckich loków, jakby chciał ją uśpić uspo-
kajającym masażem. Nic jednak nie mó-
wił. Bonita zamknęła oczy i oparła się o
niego, przypominając sobie chwilę tuż
przed jego odjazdem z rancza. Dziwiła się,
jak łatwo przychodzi mu okiełznać jej
złość swym dotykiem.
Jednak słowa, które wcześniej powie-
dział, zabolały ją. Jak mógł traktować jej
opowiadanie jak zwykłą bajeczkę o zako-
chanych! Przecież to wszystko miało miej-
sce naprawdę, rzeczy rozegrały się jedna
po drugiej dokładnie tak, jak je opisała,
lecz on o tym nie wiedział. Przysięgła so-
bie, że nigdy mu o tym nie powie, żeby
znów jej nie wyśmiał. W artystycznym
świecie nie było najwidoczniej miejsca na
prawdziwą miłość.
– Skończyłeś? Patrz, co zrobiłeś z mo-
imi włosami. – Chwyciła za grzebień i
spróbowała nieco uporządkować fryzurę,
lecz nie była przyzwyczajona do radzenia
sobie z lokami i po kilku nieudanych pró-
bach wstała. – Dziękuję, że pozwoliłeś mi
zostać na przyjęciu, mimo że byłam nie-
proszonym gościem.
– Mówiłem ci już, że to na skutek prze-
oczenia...
– I jeżeli nie masz nic przeciwko temu,
wyjdę tak, jak weszłam. Nie sądzę, żebym
miała ochotę na podziwianie rozentuzja-
zmowanych gwiazd z twojej stajni.
– Bonita... – Jordan chciał jej coś wytłu-
maczyć, ale nim zdążył się odezwać,
dziewczyna wyszła już z pokoju, za-
mknąwszy za sobą drzwi.
Wilgotnym trawnikiem doszła do ścież-
ki, a potem przyjrzawszy się przez chwilę
zielonym falom morskiej wody i białej pia-
ny, rozpryskującej się na skałach, odwróci-
ła się i wsiadła do samochodu, chcąc zna-
leźć się jak najdalej od Jordana McCaslina.
Rozdział 4
Zgodnie z obietnicą Marlenę przyjechała
po południu, zaraz po zamknięciu sklepu, z
całym naręczem sukienek i strojów. Nale-
gała, żeby Bonita zmierzyła każdą z nich,
zanim podejmie ostateczną decyzję. Gdy
Bonita przebierała się, Marlenę nie prze-
stawała zasypywać jej lawiną pytań, pró-
bując dowiedzieć się, co się działo na przy-
jęciu u Jordana. Dziewczynie trudno było
się połapać we wszystkich haftkach, zapię-
ciach i guzikach, więc odpowiadała na py-
tania zupełnie szczerze, nie mogąc się
skoncentrować na tyle, by dawać koleżan-
ce wymijające odpowiedzi.
– To znaczy, że wpadłaś tak sobie na
przyjęcie, bez zaproszenia? Nie potrafię
sobie wyobrazić, jak zdobyłaś się na coś
takiego. Nie był zły na ciebie?
– Nie. Powiedział, że miałam zostać za-
proszona.
– A co innego miał powiedzieć, kiedy
stanęłaś przed nim ni stąd, ni zowąd?
– Kiedy tam pojechałam, nie miałam po-
jęcia, że wydaje przyjęcie.
– Masz szczęście, że miał całe tłumy go-
ści. Lepiej nie nachodź go tak bez uprze-
dzenia. Pomyśli sobie jeszcze, że go pró-
bujesz złapać. Ostrzegałam cię, jaki jest w
stosunku do kobiet. Mam nadzieję, że teraz
będziesz go traktować na dystans.
– Nie martw się. Nasze stosunki ochło-
dziły się tak bardzo, że chłodniej już być
nie może.
Obie zamilkły na chwilę, gdy Marlenę
podsunęła jej kolejny strój – żółty sweter i
białą, jedwabną bluzkę. Bonita przypo-
mniała sobie siebie na wczorajszym przy-
jęciu, ubraną w piękną suknię z szyfonu.
Przypomniała sobie, jak Jordan patrzył na
nią, gdy wyszła do gości. Po raz pierwszy
w życiu poczuła się wtedy piękna. Ale dziś
było już jutro i księżniczka przemieniła się
z powrotem w Kopciuszka. Szybko zrzuci-
ła z siebie spódnicę i bluzkę.
– Jak ci już mówiłam, Marlenę, mam
dosyć strojów. Nawet ten mnie nie kusi.
Przykro mi, że tak się starałaś, a nic z tego
nie wyszło.
– Nic nie szkodzi. Żaden dla mnie kło-
pot. Teraz opowiedz mi, kto był na przyję-
ciu.
Z góry dobiegł je głos Alberty.
– Bonito, telefon do ciebie! Odbierz na
dole, dobrze?
– Kto to, babciu? – zapytała Bonita wy-
chodząc na korytarz w samej halce.
– Nie przedstawił się.
Gdy podniosła słuchawkę, od razu po-
znała głos Douga Drivera.
– Przykro mi, że tak wcześnie wyszłaś
wczoraj z przyjęcia. Kate i ja siedzimy
właśnie, popijamy wino i przyszło nam do
głowy, że powinniśmy się lepiej poznać,
dlatego dzwonię. Może wpadłabyś do nas
dzisiaj wieczorem na kolację?
– Dzisiaj?
– Mieszkamy tu, w dolinie, w Quail
Lodge. Jordan powiedział mi, że to nieda-
leko ciebie. Pospiesz się, to coś przekąsi-
my.
– Sama nie wiem...
– Kate zwykle nie przyjmuje wymówek
do wiadomości, więc lepiej uważaj.
Bonicie nie w smak był pomysł spędze-
nia wieczoru z państwem Driver, lecz po
chwili stwierdziła, że właśnie to może oka-
zać się pomocne w wyjaśnieniu sobie paru
spraw, skoro Jordan najwyraźniej nie był
zainteresowany jej punktem widzenia.
Może sami aktorzy będą bardziej podatni
na jej sugestie.
– Bardzo mi miło. Dziękuję "za zapro-
szenie – powiedziała wreszcie.
– Mieszkamy w domu tuż obok pola
golfowego, więc na pewno trafisz. Połazi-
my sobie trochę, a jak zgłodniejemy,
wpadniemy gdzieś na coś dobrego, zgoda?
Z pewnością nie oczekiwał, że Bonita
może odmówić i odłożył słuchawkę, nim
zdążyła zareagować. Gdy odwróciła się,
zauważyła, że Marlenę stoi w drzwiach i
podsłuchuje bezwstydnie.
– Chyba jednak będę potrzebowała su-
kienki.
– Czyli znów idziesz na imprezę.
– Tak. Przepraszam, ale bardzo się spie-
szę.
– Nie zwraca na ciebie uwagi, prawda?
– Co? Nie wiem, pewnie dopiero teraz
przyszło im to do głowy.
– Oni? Przestań być wreszcie taka ta-
jemnicza. Nie pasuje to do ciebie.
– Dobrze, Marlenę. To był Doug Driver.
Zaprosili mnie na kolację do „Covey".
– Sama Kate Harrigan i Doug Driver?
Ale z jakiej okazji?
– Będą grali główne role w filmie Jorda-
na. Chyba chcą ze mną porozmawiać na te-
mat scenariusza.
Żeby przyspieszyć wyjście Marlenę z
domu, Bonita przebrała się w szlafrok i po-
mogła znieść na dół sukienki. Przez cały
czas Marlenę zwalniała tempo jak mogła,
zadając mnóstwo pytań, nie mogąc uwie-
rzyć, że jej koleżanka dostała się na au-
diencję u tak znanych ludzi.
Po kąpieli i zmianie stroju, Bonita za-
częła się zastanawiać, czy rzeczywiście ma
prawo cokolwiek zmieniać w ich planach.
Z drugiej strony jednak to właśnie oni zro-
bili pierwszy krok, więc jeżeli poproszą ją
o zdanie, nie będzie siedziała cicho. Chyba
w ten sposób najlepiej wpłynie na film.
Osobiste spotkanie z aktorami było do tego
najlepszą okazją.
Kate i Doug zajmowali jeden z bungalo-
wów w szerokim kompleksie – krąg czte-
rech sypialni wokół pokoju gościnnego,
gustownie umeblowanego lekkimi ażuro-
wymi sprzętami z bambusa, z wielkim
oknem wychodzącym na pole golfowe,
gdzie uwijali się gracze na piechotę i jeż-
dżąc na wózkach, próbujący zakończyć grę
przed zmierzchem. W pokoju Bonita za-
uważyła asystentów państwa Driverów –
sekretarkę i małżeństwo w starszym wie-
ku, którzy służyli za partnerów do golfa i
połączenie fryzjerów, garderobianych, czy
po prostu partnerów do rozmowy. Lecz
Kate Harrigan szybko poprosiła ich o wyj-
ście z pokoju i usadowiła się przy komin-
ku.
– Doug zaraz do nas przyjdzie. Bierze
prysznic. Wiesz, wydaje mu się, że jest w
raju. Ma do dyspozycji trzy pola golfowe i
całe dnie spędza goniąc za piłeczkami z ja-
kimś dziwacznym kijem w dłoni.
Bonita skonstatowała z zaskoczeniem,
że nie umalowana Kate Harrigan wygląda
znacznie młodziej niż wtedy, gdy widziała
ją na przyjęciu z grubą warstwą makijażu.
– Muszę ci się przyznać, że trochę się
boję współpracy z Jordanem – powiedziała
Kate. – Chodzi o nim fama, że zawsze wie
wszystko lepiej niż inni. Mam tylko na-
dzieję, że uda mi się zagrać tak, żeby był
zadowolony.
– Ja też trochę się go boję – powiedziała
Bonita, zaskoczona, że tak znakomita ak-
torka zwierza się jej z intymnych przeżyć.
– Jest dla mnie taki... onieśmielający.
– Chyba wiesz, co się kryje za jego ka-
mienną twarzą. Nie? Posłuchaj, to jedna z
mniej znanych historii z Hollywood.
Kate przysunęła krzesło bliżej kominka,
jakby bojąc się zostać podsłuchaną, i za-
częła:
– Wiesz, kiedyś kochał się w młodej ak-
torce. Nazywała się Kit Lawrence. Praco-
wała zresztą w tym samym studio, co ja.
Dostała rolę w „Bez miłości", bo ja wła-
śnie kończyłam inny film i nie zdążyłabym
na zdjęcia. Dzięki tej roli z dnia na dzień
stała się gwiazdą. Ale wracając do...
– Ani na chwilę nie wytrzymasz bez
plotek! – zawołał Doug z drzwi swej sy-
pialni. Ubrany był w jasny garnitur, lecz
włosy miał nadal w nieładzie. Bonita nie
była pewna, ale jego czupryna wydawała
się rzadsza niż przedtem. – Nie masz in-
nych tematów do rozmowy? Wygadujesz
różne rzeczy na dziennikarzy i damskie
magazyny, a sama dajesz początek więk-
szej ilości plotek niż one wszystkie razem
wzięte.
– Uspokój się i nie pokazuj się ludziom,
zanim nie założysz tupecika. Czy chcesz
przestraszyć na śmierć tę młodą pannę?
Nigdy wcześniej nie widziała łysiejącego
kowboja.
– Czekam na Mike'a, żeby mi pomógł.
– Próbowałam tylko wyjaśnić Bonicie,
dlaczego Jordan stał się nie do zniesienia
w kontaktach z ludźmi.
– Zamknij drzwi – poprosił Doug, gdy
Mikę zjawił się w odpowiedzi na jego wo-
łanie. – Słyszałem już z tysiąc razy tę hi-
storię.
Nim Mikę zdążył spełnić polecenie,
Kate zdążyła jeszcze się odgryźć.
– Gdybyś nie słyszał, siłą by stąd się nie
dało cię usunąć. W zawodach o tytuł plot-
karza roku miałbyś zapewniony tytuł mi-
strzowski!
Bonita z niecierpliwością czekała na do-
kończenie opowieści. Może gdy pozna
prawdę o nim, będzie w stanie zrozumieć,
dlaczego istnieje między nimi ta bariera,
która oddziela Ich od siebie, poza oczywi-
ście nieporozumieniami natury zawodo-
wej.
– O czym to mówiłyśmy? Aha, o Kit
Lawrence. To nie była ta Kit Lawrence,
jaką znasz dzisiaj z ekranu. Była początku-
jącą aktoreczką, nie wiadomo skąd, a Jor-
dan chyba nawet trochę wbrew sobie dał
się nabrać na jej cukierkowaty uśmiech,
trzepoczące rzęsy i lekko sepleniącą wy-
mowę. Pamiętaj, że on też był znacznie
młodszy niż teraz. Przepraszam, ale nie po-
dałam ci nic do picia.
– Dziękuję. Proszę cię, mów dalej.
– Jordan wprowadził ją w świat filmu,
nauczył, jak ma się zachowywać. Bez nie-
go byłaby nikim. Wydawało mu się pew-
nie, że zostanie z nim, ale jak tylko podpi-
sała kontrakt na serię pięciu filmów, rzuci-
ła go. Znalazła sobie lepsze towarzystwo –
muskularnych mężczyzn, książąt, właści-
cieli pól naftowych. Nie pozwoliła nawet
służbie łączyć rozmów od niego. Wyobra-
żasz sobie?
Obraz był jakby znajomy. Bonita wiele
razy słyszała o podobnych sytuacjach w
Hollywood. Gdzie w grę wchodziły duże
pieniądze, na porządku dziennym było
deptanie ludzkich uczuć. Wyobraziła sobie
błękitne oczy Jordana napełnione bólem
straconych złudzeń. Młoda, ambitna osoba,
bez skrupułów zamieniła jego młodzieńczą
werwę jakąś chorobliwą grą nerwów, która
wydawała się być teraz głównym motorem
jego postępowania.
– Dlatego postanowił nigdy więcej się
nie zakochać – zakończyła dramatycznie
Kate z dłońmi założonymi na piersiach.
Bonita nie wiedziała, czy to z powodu
wczucia się w rolę przez Kate tak się wzru-
szyła, lecz siedziała bez słowa w milczeniu
przez kilka długich chwil. Kate z zadowo-
leniem ułożyła się w fotelu, obserwując re-
akcję dziewczyny na opowiedzianą histo-
rię. Prawdopodobnie owacja na stojąco w
teatrze nie wzbudziłaby u niej takiego za-
dowolenia. Dopiero jej mąż przerwał
swym wejściem nastrój zadumy.
– Matka, wskakuj w perły! Idziemy na
wybieg – zaczął żartobliwie, grając jedną
ze swych mniej delikatnych ról.
Z westchnieniem Kate podniosła się i
podeszła do skrzynki z biżuterią, skąd wy-
ciągnęła naszyjnik i dwie bransoletki,
skrzące się połączeniem turkusów i dia-
mentów. Prosta niebieska sukienka, którą
miała na sobie, w jednej chwili zmieniła
się w strój godny gwiazdy filmowej.
Po drodze do restauracji Doug rozma-
wiał z Bonitą, jakby znali się do wielu lat,
a w przerwach bezustannie wymieniali z
żoną docinki.
– Cieszę się, że Kate opowiedziała ci tę
historię, ale jak ją znam, musiała przekolo-
ryzować.
– Gdyby to on opowiadał, bylibyśmy
jeszcze na samym początku wstępu – od-
gryzła się Kate.
– Ale mówiąc poważnie, znam Jordana
trochę lepiej niż wy – powiedział Doug. –
Czasami miewa zły nastrój i chciałoby się
go pobić, ale trzeba pamiętać, że filmy są
dla niego jedyną miłością.
Ledwo weszli do restauracji, kelner, któ-
ry ich rozpoznał, zaprowadził całą trójkę
do stolika przy samym oknie, skąd rozcią-
gał się piękny widok na sztuczne jezioro i
rzeźbiony drewniany most, po którym
przed chwilą weszli do restauracji. Kate i
Doug uśmiechali się na prawo i lewo, kro-
cząc z iście królewskim majestatem do sto-
lika, jak przystało na gwiazdy, zaś Bonita
skromnie szła za nimi.
– Cieszę się, że pracujesz z nami w tym
filmie – powiedziała jej do ucha Kate. –
Może twoja opowieść przekona go, że ist-
nieje na świecie miejsce na prawdziwe
uczucie.
Doug natychmiast skonfiskował menu,
by nie kusić żony nazwami potraw, któ-
rych ze względu na linię nie powinna jeść,
i zadecydowawszy za nią zamówił krewet-
ki w sosie pomidorowym i filety z łososia.
– Muszę zrzucić parę kilo, zanim zaczną
się zdjęcia – zwierzyła się Bonicie. – Pro-
siłam Charlotte, żeby zwęziła mi kostiumy.
Teraz pozostaje mi tylko się w nich zmie-
ścić. Mój agent mówi, że każdy stracony
kilogram odejmuje mi rok.
– Ale jak tylko skończą się zdjęcia, trze-
ba uważać, żeby nie pękła z przejedzenia.
W dwa dni wraca do normalnej wagi – nie
mógł powstrzymać się Doug.
W czasie posiłku Bonita opowiedziała
im o tym, jak bardzo mieszkańcom doliny
zależy na ochronie przyrody. Danny, kole-
ga szkolny Bonity, który pracował w re-
stauracji jako kelner, przyszedł do nich na
chwilę i powiedział, że okoliczna ludność
w okresie lęgu dzikich kaczek zbiera ich
jaja i ogrzewa je w domu, by wykluło się
jak najwięcej piskląt. Danny trzymał nawet
u siebie parę młodych i obiecał przynieść i
pokazać je Kate pewnego dnia, gdy będą
już gotowe do wypuszczenia na wolność.
Gdy wszyscy zadowoleni z posiłku roz-
koszowali się deserem i kawą, Bonita, czu-
jąc przypływ odwagi, wspomniała wresz-
cie o filmie.
– Dziewczyna, którą grasz, nigdy nie
nosiłaby tak mocnego makijażu. Myślę, że
twoja twarz jest bardziej wyrazista bez nie-
go, taka naturalna.
– Ale co ja zrobię bez pudru? Poza tym
lepiej mi chyba z podkreślonym konturem
oczu, nie sądzisz? – Kate zaprotestowała
dziecinnie.
– Musisz się chyba bardzo starać, żeby
przekazać swoją osobowość przez taką
warstwę makijażu, prawda? – zapytała Bo-
nita.
– Masz rację. Wiesz co, ty naprawdę
masz wyczucie w tych sprawach. Poroz-
mawiam z Vikiem.
– Nie podniecaj się tak, Kate – roze-
śmiał się jej mąż. – Nie powinnaś tak od
razu rezygnować ze swego wizerunku bo-
gini, inaczej już nigdy nie wystąpisz jako
tancerka kabaretowa.
Nagle dostrzegli prawie w tym samym
momencie znajomą twarz. Marlenę Webb
weszła właśnie do sali i szukała kogoś
wzrokiem. W tej chwili jakiś wysoki męż-
czyzna wynurzył się z cienia i wziął ją pod
rękę. Musieli chyba usłyszeć śmiech Do-
uga, bo od razu skierowali kroki w stronę
ich stolika.
– Przecież to Jordan McCaslin! – powie-
działa Kate.
– I jakąż to piękną damę ma u swego
boku! – zawtórował jej Doug, wstając na
powitanie. – Co za miłe spotkanie! Przy-
siądźcie się do nas – zawołał głosem tak
donośnym, że Bonita obawiała się, czy aby
wszyscy obecni nie wezmą tego do siebie.
Oczy Jordana musnęły Bonitę przez
chwilę, gdy przedstawiał Marlenę Drive-
rom z wyraźnym niezadowoleniem. Zasta-
nawiała się, skąd brał zdolność spychania
jej do defensywy jednym tylko spojrze-
niem, gdy to właśnie ona miała prawo być
na niego zła, że zepsuł jej wieczór.
Doug przysunął dwa krzesła i zamówił
drinki. Marlenę wśliznęła się między męż-
czyzn. Bez wątpienia dojrzała zaskoczenie
malujące się na twarzy Bonity i cieszyła
się z chwili zwycięstwa. Potem nachyliła
się w stronę Douga i z najstaranniej wy-
ćwiczoną dykcją powiedziała:
– Bardzo żałowałam, że nie mogłam
pana zobaczyć na przyjęciu u Jordana,
więc sama poszłam do niego, żeby się za-
pytać, czy moje zaproszenie, podobnie jak
Bonity, gdzieś się zapodziało.
– . Różne rzeczy się zdarzają – wtrącił
Jordan, z krzywym uśmiechem patrząc na
Bonitę.
– Zgodził się mnie państwu przedstawić
w ramach zadośćuczynienia. Ja też jestem
aktorką i wielki to dla mnie zaszczyt po-
znać tak wybitnych przedstawicieli mojego
zawodu. Marlenę kontynuowała swoje
przemówienie jeszcze przez chwilę, zaś
Driverowie przyjmowali jej hołdy z wyra-
zem lekkiego zażenowania.
Bonita tymczasem spoglądała ze złością
na Jordana. Jak bardzo musiał mu być na
rękę telefon od Marlenę i informacja, którą
mu niewinnie podała. Na pewno ucieszył
się, że może przerwać im spotkanie.
Gdy Kate zdołała wreszcie przerwać la-
winę komplementów ze strony Marlenę,
zwróciła się do Jordana z jarzącymi się
oczyma:
– Przed chwilą Bonita podsunęła mi
znakomity pomysł. Powiedziała, że powin-
nam wystąpić z nowym makijażem. Wiesz,
Vic i ja... nie bardzo nam się podobały pró-
by...
– Nie wiedziałem, że Bonita jest eksper-
tem od charakteryzacji – przerwał Jordan,
wysyłając ostrzeżenie, że nad stołem zbie-
rają się burzowe chmury.
– Bonita nawet nie wie, co to jest puder
– dodała Marlenę.
– Ale zna postacie, które stworzyła – nie
poddawała się Kate. – Iz tego, co mówi...
– Można z tego wnosić, że wiele dziś
mówiła – przerwał jej znów Jordan. – A te-
raz czy ja mogę się wtrącić? Chodzi mi o
to, żeby bohaterka wyglądała młodo. To
jest opowieść o miłości, o czym Bonita
bezustannie mi przypomina. Wydaje mi
się, że po kilku następnych próbach znaj-
dziecie właściwy dla Kate typ makijażu.
Kate rzuciła Bonicie jedno ze spojrzeń,
które warte jest więcej niż tysiąc słów. Jej
oczy mówiły: „Miałyśmy rację, jest nie-
możliwy. Ale ja też potrafię być niemożli-
wa!" Nie należała do kobiet, które łatwo
się poddawały czyimkolwiek perswazjom.
Potrząsnęła swoją rudą grzywą włosów,
przygotowując się do ataku na upartego
producenta.
– Chcesz mnie mieć młodą? Dostaniesz.
Ale jako aktorka, powiem ci jedno: mło-
dość najlepiej oddać przez świeżość i natu-
ralność, a nie grubymi warstwami makija-
żu.
– Wydaje mi się, że Kate wczuła się w
rolę i bez względu na to, jak będzie umalo-
wana, potrafi oddać... – Bonita urwała w
połowie zdania, bowiem Jordan każdym
mięśniem twarzy dawał jej do zrozumie-
nia, że nie zamierza tego dalej słuchać.
Wszyscy przy stole przygotowywali się na
mający nastąpić atak. Z ogniem w oczach,
który zadawał kłam jego spokojnej postaci
i cichemu głosowi, powiedział:
– Jako nowicjusz w filmie zapewne nie
zdajesz sobie sprawy, że nie powinnaś spo-
tykać się z aktorami za plecami reżysera i
próbować wpłynąć na sposób ich gry. Do
niego właśnie należy interpretacja. Jeżeli
zaczniesz się wtrącać do nie swoich spraw,
zabronię ci wstępu na plan.
Wszyscy przy stole, zdając sobie sprawę
z wagi wypowiedzianych słów, zaczęli na-
gle rozmawiać o wydarzeniach ostatnich
dni, o tym, jak pięknie jest w dolinie i o
wszystkim, co mogło pokryć ich zakłopo-
tanie. Bonita próbowała się uśmiechnąć,
udając, że nic ją to nie obeszło, lecz w du-
szy czuła się oburzona publicznym zwró-
ceniem jej uwagi. Jeżeli Jordan sądził, że
swoim – wystąpieniem na zawsze ją uciszy
– był w błędzie. Doug i Kate na pewno
zgodzą się z nią, może dołączy do nich re-
żyser.
Oczywiście najskuteczniejszym sposo-
bem wywarcia wpływu na całość filmu by-
łoby zdwojenie wysiłków mających na
celu przekonanie Jordana, lecz tu musiała
działać chytrzej. Gdyby tak spróbowała
udawać, że zgadza się z nim, pozwoliłby
jej sobie towarzyszyć w czasie zdjęć, wte-
dy... Ale gdy spojrzała na zdecydowaną
minę Jordana, cyniczny uśmieszek, błąka-
jący się na jego wargach i przypomniaw-
szy sobie powtarzane zazdrośnie słowa:
mój film, moje opowiadanie, moja praca,
zorientowała się, że nie byłoby to właści-
we podejście.
Ku jej uldze Doug Driver zakończył
spotkanie dość wcześnie, wymawiając się
ranną partyjką golfa. Gdy szli oszklonym
korytarzem hotelu, Marlenę uwiesiła się
ramienia Jordana, a Kate szła przytulona
do Douga, choć z tego, co można było
usłyszeć, bynajmniej nie prawili sobie
komplementów. Bonita szła sama, czując
się jak piąte koło u wozu.
Nagle Marlenę zatrzymała się w
drzwiach i zapytała:
– Gdzie Brad?
Potem nie czekając na odpowiedź, po-
wiedziała do Jordana, gdy ten pomagał jej
wsiąść do limuzyny:
– Szkoda, że go nie było dziś z nami.
Rozdział 5
Przez cały następny tydzień padał
deszcz, co dało Bonicie znakomity pretekst
do pozostania w domu i uniknięcia całego
chaosu związanego z przyjazdem filmow-
ców, którzy powoli zmienili zaciszne do-
tąd ranczo w coś na kształt centrum wiel-
kiego miasta. Nawet Alberta była niezado-
wolona, nie spodziewała się bowiem przy-
bycia aż tak wielkiej liczby ludzi.
Jedno pastwisko w całości zamieniono
na parking, na którym znalazły miejsce
ciężarówki ze sprzętem filmowym, kostiu-
mami i rekwizytami, po drugiej zaś stronie
aż roiło się od przyczep, które miano póź-
niej wykorzystać jako garderoby, biura i
miejsca odpoczynku. W dawnej stajni
ustawiono specjalne półki i stoły montażo-
we, zaś na strychu ustawiono projektor,
ekran i składane krzesła, by wieczorem
móc przeglądnąć zdjęcia z danego dnia po
powrocie z laboratorium. W kącie ustawio-
no też jedną kamerę z kompletem oświetle-
nia, żeby można było przeprowadzać różne
próby charakteryzatorskie na neutralnym
tle.
Brad niemal codziennie zjawiał się u
Bonity i jej babki, by poinformować je, co
dzieje się z jego ranczo.
– Nie uwierzycie, ale malują mój dom.
Mają tylu Bliżej gwiazd ludzi; że zdążyli
wymalować wszystko w poniedziałek jesz-
cze przed deszczem. Najpierw na żółto,
zgodnie z poleceniem McCaslina, ale teraz
jeszcze go przerabiają, żeby nie wyglądał
jak nowy. Widziałyście kiedyś coś podob-
nego?
Bonita przypomniała sobie, że w pierw-
szej wersji opowiadania, którą posłała do
gazety, wspomniała coś o żółtym kolorze
domu, ale w scenariuszu zarzuciła to jako
niewiele znaczący detal. Była zaskoczona,
że Jordanowi zależało na takich drobia-
zgach i że zadał sobie trud zajrzenia do
oryginału.
Następnego dnia Brad przyszedł z jesz-
cze dziwniejszą wieścią. , – Przenieśli
moją oliwkę! Okopali i przenieśli. McCa-
slin patrzył przez tę swoją lunetę i zadecy-
dował, że drzewo blokuje widok na góry, i
kiedy wyszedłem rano z domu, było już
dwadzieścia metrów poniżej dojścia. Mó-
wię ci, Bonito, oni zupełnie powariowali!
Wieczorem przed rozpoczęciem zdjęć,
Brad przyłączył się do siedzących na gan-
ku kobiet i razem przyglądali się krzątają-
cym się tłumom ludzi.
– Powiedzieli, że chcą, żeby moje konie
wystąpiły w filmie – oznajmił. – Zapłacą
mi za każdego. Wyobrażasz sobie?
– Przepraszam cię, Brad, że cię do tego
namówiłam – powiedziała Bonita.
– Nie ma za co. Patrz, ile z tego szmalu.
A ja siedzę i nic nie robię. Teraz będę
mógł kupić tę parę klaczy, o których ci
mówiłem. Mają kaskaderów, z którymi co
rano jeżdżę, żeby pokazać im wszystkie
konie, żeby mogli zadecydować, z jakich
chcą skorzystać. Od czasu do czasu doku-
czają mi, ale...
Bonita spojrzała na niego pytająco, ale
nie dokończył zdania. Nagle wydał się za-
kłopotany i zmienił temat.
– Jak sobie pojadą, wreszcie będę w sta-
nie docenić spokój w domu.
– Pomalowanym brudnożółtą farbą –
dokończyła Bonita ze śmiechem.
– Mam nadzieję, że kręcenie nie zabie-
rze im zbyt dużo czasu – to rzekłszy, Brad
objął ją ramieniem ciaśniej niż zwykle. – A
kiedy zostaniemy sami, będziemy musieli
poważnie porozmawiać.
Spojrzawszy na niego, Bonita zastana-
wiała się, dlaczego nagle chciał zamienić
przyjaźń, która ich do tej pory łączyła, na
coś głębszego. Nigdy dotąd nie rościł sobie
wobec niej żadnych pretensji i z tego po-
wodu czuła się dobrze w jego towarzy-
stwie. Może teraz wydawało mu się, że po-
rywają ją nie znane mu siły i że nie będzie
powrotu do prostego, beztroskiego życia,
jakie przedtem było ich udziałem. Czuła,
że powinna zmienić temat, zanim nie po-
wie mu czegoś, czego będzie później żało-
wać.
– Jordan był na tyle uprzejmy, że przy-
słał mi kalendarz zdjęć. Nie muszę chyba
dodawać, że pocztą. Jutro będą filmować
nad samą Zatoką Hiszpańską. Pierwsze
spotkanie kochanków, na początku opo-
wieści. Chciałbyś popatrzeć?
– Dlaczego nie? Może być ciekawie. O
której po ciebie wpaść?
– Nie później niż o szóstej, bo zaczynają
o siódmej, żeby jak najwięcej zdążyć przed
południem, zanim słońce nie wejdzie im w
kadr. Przynajmniej tak wyjaśniła mi moja
babcia – ekspert filmowy.
Roześmiali się jak dawniej i Brad po-
szedł do siebie.
Bonita stała na wysokim zboczu nad
plażą South Moss i owinęła się ciasno
płaszczem. Współczuła Kate i Dougowi,
którzy kilkanaście metrów poniżej ćwiczy-
li scenę na plaży ubrani, jakby była pełnia
lata. Mieli udawać, że dzień jest gorący i
słoneczny, w sam raz na przechadzkę po
plaży. Zęby Bonity szczękały zaś na po-
rannym chłodzie.
Kate pomachała do niej dłonią i zaraz
kilka osób zawołało ją, by zeszła na dół. Z
pomocą Brada dołączyła do nich. Chociaż
bywała tu wiele razy, niemal nie poznała
miejsca. Ludzie Jordana usunęli wszelkie
ślady działalności ludzkiej – zasypali pia-
skiem utwardzone drogi, gałęziami sztucz-
nych krzaków zasłonili poręcze na skraju
urwiska. Nawet się jej podobało – wolała
okolicę taką jak teraz. Spojrzała na kawa-
łek skały ostro wdzierający się w morze,
lewy kraniec zatoki. Iluż marynarzy w
dawnych czasach brało go za wejście do
Zatoki Monterey i rozbijało się na zdradli-
wych skałach.
Patrząc na kłębiący się na plaży tłum z
żalem przypomniała sobie pogłoski o bu-
dowie hotelu na samej plaży i poczuła, że
całe piękno plaży polegało na jej samotno-
ści i bliskości przyrody.
– Cisza na planie! Zaczynamy próbę! –
zawołał młody głos przez megafon i na
plaży zaległa absolutna cisza. Mimo to Bo-
nita nie słyszała, co mówią do siebie akto-
rzy, gdyż była od nich dość daleko. Wi-
działa tylko twarz Kate otoczoną rozwia-
nymi włosami z dość naturalnie nałożo-
nym makijażem.
– Stop! – odezwał się nagle znajomy
głos z grupy techników. Jordan McCaslin
zdjął słuchawki i podszedł do Dana Evan-
sa, który znajdował się koło grupy akto-
rów. – Dajmy sobie spokój z mikrofonem,
Dan. Łapie za dużo szumów, a nie można
go opuścić niżej, bo wszedłby w kadr. Po-
tem podłożymy głosy i trochę szumu mo-
rza.
– Masz rację – zgodził się Dan i stanął
na równe nogi, by wydać stosowne polece-
nia.
Jordan podszedł potem do kamery, umo-
cowanej na specjalnym podnośniku. Ka-
merzysta ustąpił mu miejsca, a gdy znalazł
się już na jego miejscu, nagle uniósł się
bezszelestnie w górę na jakieś pięć me-
trów, skąd przyglądał się uważnie scenie.
Z dołu Bonita widziała, jak Jordan
McCaslin, zawieszony między chmurami a
ziemią, władczym głosem wydaje polece-
nia. Uśmiechnęła się, bo wyobraziła go so-
bie z dwoma piorunami w dłoniach, jak Jo-
wisza. Gdy krzyknął jeszcze raz, wymam-
rotała do Brada: „Tak, panie", co bardzo
go rozśmieszyło.
Bonita zauważyła, że odwrócił się w ich
kierunku. Pewnie usłyszał śmiech Brada,
bo fotel z kamerą powędrował na dół, a po
chwili zjawił się obok nich jeden z pomoc-
ników.
– Przepraszam pana, ale osobom po-
stronnym nie wolno wchodzić na plan.
Bonita nie posiadała się z oburzenia i
postanowiła, że jedyny raz w życiu spróbu-
je wykorzystać swoje wpływy.
– Jestem autorką scenariusza, a pan
Stark jest moim gościem.
– Znam Brada, przez cały tydzień praco-
wałem u niego na ranczo. Ale pan McCa-
slin sądzi, że aktorzy nie mogą się skon-
centrować.
Bonita rozejrzała się wokół, na czter-
dzieści kilka osób zajętych na planie, i za-
stanawiała się, czy w takiej masie ludzi ich
dwójka tak wiele znaczyła. Jordan od sa-
mego początku nie ukrywał swej wrogości
wobec Brada, Bonita nie była jednak w
stanie stwierdzić dlaczego. McCaslin nie
był znany z nadmiaru taktu, ale tutaj chyba
przesadził. Brad jednak pogodził się od
razu z jego poleceniem, bowiem wolne
tempo filmowania nie kryło dlań żadnych
specjalnych atrakcji.
– Idę. Na pewno złapię jakąś okazję z
powrotem.
– Poczekaj, nigdzie nie pójdziesz – zde-
cydowała Bonita i skierowała się w stronę
Jordana, lecz Brad zatrzymał ją w pół kro-
ku.
– Nie denerwuj się. Nie lubi mnie i jest
tu szefem, więc nie róbmy z tego sceny. W
przyszłym tygodniu będą filmowali u mnie
na ranczo, więc jak będę chciał, to się jesz-
cze napatrzę.
Przyciągnął ją bliżej niewprawną dłonią
i powtórzył, żeby się uspokoiła.
– W porządku, ale zachowanie tego
człowieka doprowadza mnie do szału – po-
wiedziała, starając się odzyskać równowa-
gę na sypkim piasku.
Gdy Brad odszedł, Bonita odwróciła się
i dojrzała Jordana, jak patrzy na nią spod
zmarszczonych brwi. Nim jednak zdążył
się odezwać, podszedł do niego Dan z ja-
kąś sprawą. Potem odwrócił się na pięcie i
nie zaszczycił jej następnym spojrzeniem.
Dan Evans podszedł do Bonity, nerwo-
wo poprawiając okulary na nosie.
– I jak leci? – zapytała.
– Powoli, bardzo powoli – odparł. – Ale
pierwszego dnia zawsze tak jest.
– Jeżeli mogłabym w czymś pomóc,
proszę mi tylko dać znać – zaproponowała.
– Jeżeli mogłabym coś wyjaśnić odnośnie
do scenariusza...
Dan spojrzał ukradkiem w stronę Jorda-
na i ściszył głos do szeptu.
– W telewizji nigdy nie spotykałem sce-
narzystów, poza tym co wieczór będziemy
z Jordanem czytać plan następnego dnia.
Nie pozwolił mi o tym rozmawiać z nikim.
– Dan, jesteśmy gotowi! – zabrzmiał
głos Jordana przez głośnik.
Przez cały ranek film nie posunął się
wiele do przodu. Aktorzy zabijali czas grą
w karty, Kate coś sobie przeszywała, zaś
Doug wymachiwał kijem do golfa. Jedyną
osobą zajętą podczas długich przestojów
technicznych i krótkich ujęć był Jordan. Z
niespożytą energią chodził wszędzie, roz-
mawiał ze wszystkimi i dodawał sił całe-
mu zespołowi.
Bonita krok po kroku zbliżała się do
asystentki reżysera, aż wreszcie stanęła tuż
za jej rozkładanym krzesłem i zaglądnęła
jej przez ramię. Dialogi na stronie, którą
dostrzegła, były wierne temu, co napisała,
lecz na marginesie aż roiło się 'od uwag
scenicznych.
Doug, z włosami ufarbowanymi na
ciemnobrązowo, które uwydatniały lepiej
opaleniznę jego ciała, wyglądał lepiej niż
przedtem.
– Uwaga! Kręcimy! – zmęczony głos
oznajmił przez głośnik.
Pierwsze spotkanie kochanków miało
się właśnie ku końcowi. Po romantycznym
spacerze brzegiem morza i zaplanowaniu
następnego spotkania, mieli się pożegnać.
Bonita zwracała uwagę głównie na Douga,
którego gra nie różniła się w niczym od
tego, co widziała wcześniej.
Nagle wstrzymała oddech, jakby ktoś ją
uderzył pięścią w twarz. Gdy Kate zaczęła
powoli oddalać się od Douga, on rzucił się
na nią tak, że upadła na piasek. Chwycił ją
za ręce i zaczął namiętnie całować.
Bonita rozglądała się wokół, by zoba-
czyć, kiedy przestaną kręcić, jednak kame-
rzysta zaczął już swój lot, aż znalazł się
nad parą, potem wycofał się, żeby jak naj-
więcej plaży zmieściło się w kadrze.
Wszyscy patrzyli na to, co działo się na
piasku, lecz nikt nie poruszył się, by prze-
rwać scenę. Wreszcie dziewczyna wyrwała
mu się śmiejąc. Doug pocałował ją po raz
ostatni, a ona objęła go tym razem za szy-
ję.
– Wspaniale! – krzyknął Dan. – Klaps!
Rewelacja, mówię wam. A teraz przerwa
na obiad.
Natychmiast wszyscy, jak na komendę,
opuścili swe stanowiska czując, że każdy z
nich w pewnym sensie przyczynił się do
sukcesu. Teraz z satysfakcją podążali w
kierunku półciężarówki, z której rozdawa-
no obiad.
– Czy ta scena na pewno tak miała wy-
glądać? – zapytała Bonita drżącym głosem
asystentkę reżysera.
– Tak! Czy nie byli wspaniali? Tych
dwoje naprawdę świetnie wczuwa się w
rolę. Rzadko udaje się zagrać takie sceny
za jednym razem.
Bonita ujrzała, jak Jordan poklepuje
przyjaźnie po ramieniu Dana, który po-
gwizdując, uskrzydlony pochwałą szedł na
obiad w stronę stołów, których białe obru-
sy trzepotały na wietrze.
– Chodź do nas – zaproponowała Char-
lotte, posuwając się na bok na jednej z ła-
wek. Bonita skorzystała z zaproszenia ścią-
gając płaszcz, bowiem o tej porze było już
dosyć ciepło mimo bryzy wiejącej od mo-
rza.
– Idź tam, do tej przyczepy – poinstru-
ował ją Vic. – Kurczak jest naprawdę wy-
śmienity.
– Czy coś nie tak? – zapytała Charlotte,
widząc minę Bonity.
– Wybacz mi, Charlotte, ale zanim siądę
do obiadu, muszę wyjaśnić jedną sprawę –
powiedziała. – Ta scena, nieomal gwałt, od
samego początku ustawi nastrój całego fil-
mu, a widownia od razu będzie nastawiona
wrogo do postaci, w którą wcielił się
Doug. Nastroju nie da się już odtworzyć.
Bonita skierowała się w stronę przycze-
py, w której zniknął Jordan, lecz w miarę
zbliżania się do niej słabło w niej we-
wnętrzne zdecydowanie. Przypomniała so-
bie, jak do tej pory kończyły się wszystkie
z nim spotkania. Zdobyła się jednak na od-
wagę i zapukała.
– Patrzcie, kogóż to przyniosło w moje
skromne progi – powitał ją Jordan, podając
jej dłoń i pomagając wejść do środka. Wła-
śnie próbowałem uporać się z papierkową
robotą, żeby nie wchodziła mi w drogę
przynajmniej do końca tygodnia.
Jordan zachowywał się niezwykle
uprzejmie. Zapewne przypuszczał, że przy-
szła do niego, by zaprotestować w sprawie
Brada, i niewinnym zachowaniem chciał
jej wytrącić broń z ręki. Usunął z szero-
kiej, skórzanej sofy swą ciepłą kurtkę i po-
prosił, by usiadła.
– Dlaczego wyrzuciłeś dzisiaj Brada z
planu? – zapytała, nie wiedząc, jak zacząć.
– Bo zaczęliśmy poważną pracę nad fil-
mem i nie chcę, żeby zaraz zleciało mi się
tu stado wiejskich przygłupów i śmiało do
rozpuku w najmniej odpowiednich mo-
mentach.
– Jak śmiesz nazywać go przygłupem?!
– poczerwieniała z gniewu Bonita. – Sama
go tu zaprosiłam.
– Czy to dla ciebie aż tak ważne? – za-
pytał Jordan wstając i podchodząc do niej.
Jego oczy świeciły takim samym chłod-
nym blaskiem, jak wtedy gdy po raz
pierwszy przytulił ją do siebie.
– Tak naprawdę to przyszłam z tobą po-
rozmawiać na temat dziesiejszych zdjęć.
– Co masz mi do powiedzenia na ich te-
mat? – zapytał sucho.
– Uważam, że źle rozegrałeś tę scenę z
pocałunkiem. Myślę, że widownia powin-
na od samego początku polubić bohaterów,
poznać, że są wrażliwi i... i delikatni.
– Nie podoba ci się scena pocałunku,
prawda?
. – Dla mnie jest zbyt ostra. Przecież ten
mężczyzna przez całe życie mieszkał na
wsi i nie zachowałby się tak. Jest nieśmia-
ły.
– Wygląda na to, że się w nim zakocha-
łaś. Jest wcieleniem doskonałości, czy tak
mam cię rozumieć?
– Nie. Jest zbyt powściągliwy, zbyt ide-
alistycznie pojmuje życie i jak każdy, ma
swoje wady.
– Powinnaś zachować przynajmniej
odrobinę obiektywizmu w stosunku do
scenariusza. Nawet chłopak ze wsi, nie by-
wały w świecie, wie, co robić, kiedy zoba-
czy dziewczynę. Nie pozwoliłby jej odejść
bez dania jej jasno do zrozumienia, co do
niej czuje.
Jordan ujął Bonitę za rękę i nim zdała
sobie sprawę, co robi, odnalazł wargami
jej usta i choć starała się go uniknąć, nie
udało się. Wargi, szeptające jakieś słowa,
zbliżały się nieubłaganie.
Im bardziej mu się opierała, tym brutal-
niejszy się stawał. Jordan przerwał, by po-
całować jej szyję i policzki, bo uniosła gło-
wę na tyle wysoko, że nie dał rady dosię-
gnąć jej ust. Oczy napełniły jej się łzami
upokorzenia. Przestała się opierać mając
nadzieję, że ją puści.
Nie puścił. Pewny swego dotarł i do jej
ust i całował namiętnie, aż zawisła mu bez-
władnie na rękach.
– Widzisz? – zapytał gardłowym gło-
sem. – Nie było tak źle. Sama widziałaś na
plaży, jak zachowała się Kate. Nic cię to
nie nauczyło?
Pocałował ją znowu.
– Widzisz, o miłości mówi się, że w pe-
wien sposób uszlachetnia człowieka. Gdy-
byśmy od samego początku ustawili go
jako delikatnego mężczyznę, nie miałby
żadnych możliwości rozwoju, nie zmienił-
by się w ciągu filmu. Trzeba mu zostawić
trochę pola do popisu, a jestem pewien, że
Doug nas nie zawiedzie. Inaczej film byłby
nieciekawy.
– Rozumiem – odparła miękko Bonita i
zorientowała się, że pocałunki Jordana
przekonały ją bardziej niż jakakolwiek
zimna analiza scen. Przed chwilą spełniły
się jej marzenia. Nowe i zupełnie do tej
pory obce doznania zaczęły sobie torować
drogę do jej świadomości. Pragnęła więcej,
więcej tego świata, który właśnie się przed
nią otworzył, lecz Jordan, kontrolując swe
zachowanie dał jej do zrozumienia, że nie
ma ochoty na dalsze lekcje miłości. Zupeł-
nie jakby chciał zapomnieć o tym, co wła-
śnie się zdarzyło.
Usiadłszy za biurkiem, wziął do ręki ja-
kąś kartkę i powiedział:
– W przyszłym miesiącu wchodzi na
ekrany mój nowy film. Wybieramy się do
San Francisco na premierę, żeby spraw-
dzić, jak zareaguje widownia. Doug też
pojedzie ze mną. Jeżeli go zobaczysz w ak-
cji, może mi wreszcie zaufasz. Może wy-
brałabyś się ze mną? – zawołał nagle, jak
pod natchnieniem. – Mój samolot czeka na
lotnisku w Monterey. Polecielibyśmy z sa-
mego rana, za dnia pochodzilibyśmy po
mieście, a wieczorem wybralibyśmy się do
kina. Co ty na to?
– Nie wiem – Bonitę zaskoczyła nagła
zmiana tonu Jordana.
– Nie boisz się chyba zostać ze mną sam
na sam? Obiecuję, że będę się zachowywał
przyzwoicie.
Starała się odgadnąć, co myślał w tej
chwili. Czy w ten sposób przepraszał za
swe zachowanie, czy tylko dawał do zro-
zumienia, że nie chce posunąć się ani o
krok dalej na drodze, na której przed chwi-
lą zmusił ją, by zrobiła swój pierwszy
krok?
– Chciałabym, ale...
– Czy w ogóle kiedyś wyjeżdżałaś z
tego swojego raju na ziemi? Czy widziałaś
choć kawałek świata?
– Dobrze...
– Więc umowa stoi. Jutro koło dziesiątej
wpadnę po ciebie. A teraz wybacz, mam
jeszcze sporo roboty – powiedział, zabiera-
jąc się za papiery leżące na biurku.
Bonita niczego bardziej nie pragnęła, jak
tylko jakiegoś znaku, choć jednego słowa,
lecz on nie miał zamiaru przyznać, że w
jego do niej stosunku zaszły jakieś zmiany.
Nie mogła znieść tego milczenia.
– Jeżeli nie masz nic przeciwko temu,
pójdę się przejść przed obiadem.
– Spacery są tu chyba bardzo popular-
nym sposobem spędzania wolnego czasu –
powiedział. – Okolica jest rzeczywiście
bardzo piękna.
Wyszedłszy z przyczepy nie skierowała
się do miejsca, gdzie posilała się ekipa fil-
mowa, i zamiast tego poszła do Point Joe.
Doszła nad sam brzeg urwiska i patrzyła w
dół, w zamgloną przepaść, gdzie pod nie-
bieskimi wodami leżały szczątki rozbitych,
zatopionych okrętów, podobnie jak błękit-
ne oczy Jordana kryły szczątki zawiedzio-
nej miłości.
W tym miejscu, ocean nigdy nie był
spokojny, co miało swoją przyczynę w nie-
zwykłym ukształtowaniu dna. Fale z jednej
strony nakładały się na fale z drugiej, two-
rząc niebezpieczne zawirowania. Dlatego
temu miejscu nadano nazwę Niespokojnej
Topieli. Patrząc w dół Bonita czuła w ser-
cu podobny zamęt.
Rozdział 6
Nienagannie ubrany Jordan przybył po
nią o umówionej godzinie i za chwilę zna-
leźli się na lotnisku w Monterey. Bonita po
raz pierwszy miała lecieć prywatnym sa-
molotem, więc z zaskoczeniem przyjmo-
wała standard obsługi w przytulnej pocze-
kalni. Gdy tylko zjawili się, zaproponowa-
no im miejsca w wygodnych, pokrytych
skórą fotelach i kawę. Naprzeciw niej sie-
działa młoda dziewczyna, która nagle po-
chyliła się i zapytała:
– Lecicie do San Diego?
– Nie – odpowiedziała trochę zaskoczo-
na Bonita. – Do San Francisco.
– Szkoda.
– Czekasz . na kogoś? – zapytała Bonita.
– I tak, i nie. Chciałabym się zabrać z
kimś, kto leci na południe. Mój chłopak
jest w San Diego i obiecałam mu, że spo-
tkamy się dzisiaj wieczorem.
– To znaczy, że chcesz polecieć autosto-
pem? – spytała zaskoczona Bonita.
– Tak. Zwykle udaje mi się znaleźć ja-
kiegoś pilota, który wybiera się tam, gdzie
ja. Najczęściej lecę za darmo. Niektórzy
piloci lubią mieć towarzystwo, kiedy nie
mają pasażerów.
Za nimi rozległ się władczy głos Jorda-
na, który wyraźnie dawał im do zrozumie-
nia, że w jego samolocie nie ma miejsca
dla takiej dziewczyny. Bonita trochę się
zmartwiła, widząc, jak tamta odchodzi do
innego z oczekujących, którego najwidocz-
niej zafascynowała opisana przez nią tech-
nika podróżowania.
– Poznaj naszego pilota – powiedział
Jordan. – To jest Paul.
Bonita uścisnęła dłoń młodemu, rudo-
włosemu mężczyźnie.
– To jest mój radiotelegrafista. – Paul
wskazał na mężczyznę, kończącego wła-
śnie rozmawiać przez telefon. – Panie
McCaslin, wszystko gotowe, możemy
wejść na pokład.
Po drodze do samolotu Bonita zapytała
Jordana:
– Czy pracują u ciebie?
– Tak.
– Co za wydatek – powiedziała, kręcąc
głową, gdy dochodzili do małego, czerwo-
no-białego odrzutowca.
Jordan z łatwością wskoczył do prze-
działu dla pasażerów, natomiast Bonita
wspięła się po schodkach. Oboje usadowili
się w fotelach, które zastawiały prawie
całą szerokość samolotu, i zapięli pasy.
– Chcesz drinka? – zapytał, otwierając
dobrze wyposażony barek z wiaderkiem
pełnym dopiero co przyniesionego lodu.
Bonita zmarszczyła brwi na widok ota-
czającego ich luksusu.
– To musi kosztować wytwórnię milio-
ny dolarów.
– Myślisz, że to tylko na pokaz? – zapy-
tał z lekkim zdenerwowaniem w głosie. –
Kręcimy przecież filmy na całym świecie.
Następny robimy w stanie Utah, a potem
przenosimy się do Acapulco. Dzięki temu
samolotowi oszczędzam wiele czasu, a
czas to dla mnie pieniądz. Jeżeli to cokol-
wiek zmieni, powiem ci, że wynajmujemy
go wtedy, kiedy nie jest potrzebny. Pokry-
wa to prawie koszty jego utrzymania, więc
nie patrz już tak – roześmiał się, a jej wy-
dało się, że zrobiła z siebie ostatnią naiw-
ną.
Drugi pilot zajął swoje miejsce w kabi-
nie i zaczęły się przygotowania do startu.
Po niezwykle łagodnym starcie znaleźli się
tuż nad Półwyspem Monterey. Bonka, na-
chylona do, okna podziwiała niezwykły
widok gór otoczonych błękitem oceanu.
Cały lot trwał nie dłużej niż pół godziny.
Razem z Alberta często jeździły do San
Francisco, lecz Bonita zawsze obawiała się
konieczności powrotu w godzinie szczytu,
kiedy samo wydostanie się z miasta mogło
zająć dobrą godzinę. Musiała przyznać, że
Jordan miał rację. Samolot rzeczywiście
oszczędzał wiele czasu.
Z lotniska pojechali taksówką do cen-
trum przyjrzeć się wystawom w sklepach,
lecz Bonicie szybko znudziło się patrzenie
przez okna i zaproponowała Jordanowi
przejażdżkę tramwajem na nabrzeże.
Przez całą drogę Jordan trzymał ją wpół,
a uścisk jego stawał się bardziej opiekuń-
czy w chwilach, gdy wagoniki tramwaju,
poruszanego stalową liną pięły się mozol-
nie w górę i opadały gwałtownie w dół po
drugiej stronie.
– Wiesz, że tyle razy byłem w San Fran-
cisco, ale nigdy nie miałem okazji przeje-
chać się tramwajem – roześmiał się Jordan.
– Z tylnego siedzenia limuzyny niewiele
widać – zauważyła Bonita, gdy wtem
tramwaj podskoczył na nierówności szyn.
Miała nadzieję, że nie dosłyszał jej ostat-
nich słów.
Po krótkich odwiedzinach na Sausalito,
gdzie Jordan co rusz ofiarowywał się kupić
jej coś na pamiątkę w sklepikach, których
setki znajdowały się po obu stronach ulicy,
a Bonita przynajmniej tyle samo razy od-
mawiała, znaleźli się z powrotem na pro-
mie do San Francisco. Bonita, nie zwraca-
jąc uwagi na wiatr rozwiewający jej włosy,
podziwiała słynną wyspę Alcatraz i falują-
ce wzgórza miasta, które obsypane tysiąca-
mi białych domków wydawały się nie pa-
sować do jej wyobrażeń o wielkim mie-
ście, wreszcie czerwone wieże Złotych
Wrót, najsławniejszego chyba mostu na
świecie.
Jordan zrobił wcześniej rezerwację u
„Erniego" – jednej z najsławniejszych re-
stauracji w mieście, specjalizujących się w
kuchni francuskiej, ale Bonita przekonała
go, by odwołał ją i poprosiła, by zjedli coś
w porcie. Gdy siedzieli przy stoliku prawie
nad samą wodą, jedząc gotowanego kraba
w sosie i popijając wino, wydawało się, że
nic więcej nie może im brakować do
szczęścia. Nagle Jordan spojrzał na zega-
rek.
– Musimy się spieszyć? – zapytała.
– Nie, film zaczyna się o wpół do ósmej,
więc dokończymy jeszcze kawę.
– Szkoda, że nie możemy tu zostać na
zawsze – westchnęła.
– Bardzo lubisz to miasto, prawda? – za-
pytał.
– Tak. Mimo, że mieszka tu tyle ludzi,
mam wrażenie, że wszyscy są sobie bliscy.
Cieszę się, że tu przyjechałam. Oderwałam
się trochę od spokojnego życia, które zwy-
kle wiodę.
– Ale wczoraj o mało mi nie odmówiłaś
– przypomniał Jordan. – Czasem jesteś jak
ptak, który bardzo chce polecieć, ale boi
się wyjść z klatki.
– Nie czuję się uwięziona w klatce,
wręcz przeciwnie, mam bardzo wygodne
gniazdko.
– Ale jeżeli osiądziesz w nim na stałe,
nigdy nie zobaczysz, co dzieje, się w in-
nych miejscach. Pomyśl tylko o Nowym
Jorku, o Paryżu czy Acapulco.
– Ale mnie się podoba w domu. Jest tam
coś, co sprawia, że zawsze chętnie do nie-
go wracam.
– Coś czy ktoś? – zapytał, wpatrując się
w napięciu w jej twarz.
Miał rację, chodziło o osobę. Myślała o
swej babce. Nie mogła przecież jej opu-
ścić, odejść na zawsze od kobiety, która
swą miłością i opieką najlepiej jak mogła
starała się jej zastąpić rodziców. Prawda,
Bonita bardzo chciała poznać świat, miała
nawet nadzieję, że uda jej się zmienić swe
życie, że dotrze w ciekawe, ą znane jej tyl-
ko z opowiadań miejsca. Zawsze jednak
czuła, że po tym wszystkim będzie musiała
wrócić do doliny, która kojarzyła się jej z
bezpieczeństwem i miłością. Trudno było
dokonać wyboru między tymi dwoma a
pragnieniem przygody, gdy tak bardzo
chciało się mieć i jedno, i drugie. Poczuła,
że musi mu wszystko wyjaśnić i zaczęła:
– Masz rację. Jest ktoś... – jednak w
chwili, gdy wymówiła te słowa, Jordan
zrobił gwałtowny ruch, który bardzo ją
przestraszył. Wstał i wsunął dłoń do kie-
szeni.
– Gdzie jest kelner? – spytał niecierpli-
wie.
– Mówiłeś, że nie musimy się spieszyć –
zaprotestowała, ale zaczęła posłusznie
zbierać swoje rzeczy.
– Chcę już iść.
Bonita była pewna, że dokończą rozmo-
wy w taksówce, lecz. Jordan wydawał się
koncentrować na papierosie, który na prze-
mian palił i miął w dłoni. Wydawało jej
się, że jest przejęty zbliżającą się premierą
filmu.
– Chcieliśmy, żeby wszystko odbyło się
na peryferiach, żeby widownia nie wie-
działa, czego się spodziewać. Mam nadzie-
ję, że zrobię im niespodziankę.
Jordan przedstawił się bileterowi, który
rozdawał kartki, na których widzowie mie-
li zawrzeć swe uwagi na temat filmu, po
czym zajęli miejsca w tylnym rzędzie.
– Młodzi ludzie – powiedział Jordan,
przyglądając się zajmującym swoje miej-
sca widzom. – Aha, oto i reszta naszych.
Jordan wstał i przywitał się z kilkoma
osobami, wśród których Bonita poznała
członków ekipy pracującej w Carmel.
Bonita próbowała skupić się na filmie,
by móc bezstronnie ocenić jego wartość,
lecz nie przychodziło jej to łatwo, bowiem
nie znalazła żadnego bohatera, z którym
mogłaby się identyfikować. Jedyną kobietą
była wiecznie narzekająca żona jednego z
bohaterów, reszta zaś była bandą złodziei,
przygotowujących się do skoku na bank w
Nowym Jorku. Doug Driver grał tym ra-
zem drugoplanową rolę porucznika policji,
który cierpliwie rozpracowywał bandytów.
Film zakończył się krwawą strzelaniną.
Gdy członkowie gangu jeden po drugim
padali od kul policji, Bonita nie wytrzyma-
ła i zasłoniła twarz dłońmi. Po chwili przez
rozsunięte palce spojrzała nieśmiało na
ekran, by upewnić się, czy krew przestała
płynąć, i wysłuchała końcowego monologu
Douga. Mówił ładnie modulowanym gło-
sem i grał bardzo powściągliwie.
Nagle usłyszała szept Jordana:
– Jak możesz coś zobaczyć przez zasło-
nięte oczy? Aż tak ci się nie podoba?
Bonita zorientowała się, że zrobiła błąd,
dając mu nazbyt wyraźnie odczuć, jaka jest
jej opinia o filmie. Mimo całej pewności
siebie, Jordan jak wszyscy potrzebował
pochwały. Próbowała ratować sytuację.
– Zakończenie było naprawdę bardzo
dobre, Jordan. Przestraszyłam się tak bar-
dzo, że nie mogłam dalej oglądać – powie-
działa niezbyt przekonywająco.
– Czy zauważyłaś, co potrafi z siebie
dać Doug, jeżeli właściwie się go popro-
wadzi? Po to cię tu zaprosiłem.
– Był dobry. Ale jak go namówiłeś,
żeby zgodził się zagrać tak małą rolę?
– Zagrał ją dlatego, by móc wypowie-
dzieć słowa, które przed chwilą słyszałaś.
Chciał spróbować czegoś nowego.
Po wyjściu z kina udali się do pobliskie-
go baru, w którym na tyłach połączono
stoły, by wszyscy zainteresowani mogli się
pomieścić. Zamówiwszy parę butelek
szampana pochylili się nad kartkami i wy-
mieniali uwagi na temat tego, co w nich
odkryli.
– Policzyłem tu pobieżnie oceny i wy-
chodzi, że osiemdziesiąt procent uważa
film za bardzo dobry. Możemy więc chyba
liczyć na kolejny przebój kasowy – zaczął
Jordan.
– Poczekaj, mam tu sześć kartek, na któ-
rych ludzie napisali, że miejscami się wle-
cze. To znaczy, że środek jest jednak za
długi.
– Wytniemy scenę z kawiarni..
– A mnie się ona podoba.
– Mnie nie.
– Kosztowała nas dwadzieścia dwa ty-
siące.
Spór trwał, dopóki Jordan nie wyprosto-
wał się na krześle i nie odchrząknął. Spór
przy stole ucichł.
– Przeczytałem wszystkie uwagi. Ogól-
nie reakcje są przychylne, ale scena z ka-
wiarnią rzeczywiście musi wypaść. W ki-
nie ludzie wiercili się i pomału tracili zain-
teresowanie. Wytnij ją, Jim. Wszystko
inne w porządku.
Po podjęciu tej ważkiej decyzji wszyscy
odprężyli się i w znacznie niniejszym pod-
nieceniu dyskutowali o szczegółach kam-
panii reklamowej, daty oficjalnej premiery
i rozpoczęcia rozpowszechniania. Bonita
popijała szampana, słuchając z uwagą wy-
wodów Jordana na różne tematy, związane
z interesami i podziwiając jego umiejęt-
ność zapanowania nad dyskusją toczącą się
przy stole.
– Dziękuję wszystkim – powiedział
wreszcie. – To by było na tyle. Poza tym
muszę jeszcze odwieźć do domu pewną
bardzo zmęczoną damę.
Bonita nagle otworzyła oczy, zdając so-
bie sprawę, że pod wpływem szampana
stała się senna.
– Wszystko w porządku – wymamrotała,
gdy Jordan pomógł jej wstać, po chwili
jednak pomoc jego dłoni okazała się ko-
nieczna, by podtrzymać dziewczynę na no-
gach.
Chłodne i wilgotne powietrze na ze-
wnątrz pozwoliło jej szybko dojść do sie-
bie. Jordan natychmiast zatrzymał jakąś
taksówkę.
Ciekawo, powiedziała do siebie w my-
ślach, ile szampana wypiłam. Jak mi do-
brze!
Na lotnisku Paul z drugim pilotem cze-
kali już w maszynie.
– Prognoza mówi, że nad lotniskiem w
Monterey jest trochę mgły, ale nie powin-
niśmy mieć żadnych kłopotów – powie-
dział Paul.
– Mgła? Uwielbiam mgłę. Wszystko jest
wtedy takie tajemnicze i piękne – powie-
działa Bonita.
– Pas startowy też staje się bardzo ta-
jemniczy – roześmiał się drugi pilot. – Ale
proszę się nie martwić. Od tego są instru-
menty pokładowe.
– Zwykle tak się składa, że Monterey
jest jedynym lotniskiem bez mgły albo je-
dynym za mgłą na całym wybrzeżu – po-
wiedział Paul i zwrócił się do Jordana: –
Pana zamówienie jest w barku.
Jordan podziękował i gdy wystartowali,
wyciągnął zeń butelkę schłodzonego szam-
pana, kawior i krakersy.
– Miałem nadzieję wypić za sukces mo-
jego filmu – powiedział Jordan. – Chcesz
trochę szampana?
– Bardzo proszę.
Bonita wyciągnęła się wygodnie w fote-
lu ciesząc się każdą chwilą. Od dawna ma-
rzyła o czymś takim – o luksusowej podró-
ży samolotem w towarzystwie przystojne-
go mężczyzny.
– Twoje włosy przypominają mi jakie-
goś wspaniałego, egzotycznego ptaka –
powiedział Jordan po chwili milczenia. –
Odbijają się w nich pod światło wszystkie
kolory tęczy.
Nigdy dotąd nikt nie mówił do niej w
taki sposób. Bonita poczuła w sobie dziw-
ną radość pomieszaną z niepewnością. Za-
uważyła już, że Jordan potrafił w jednej
chwili być bardzo grzecznym, niemal nad-
skakującym, by za chwilę zasklepić się w
niedostępnej skorupie nieuprzejmości.
Bała się go w takich chwilach. Podniosła
głowę, by spojrzeć mu w oczy, i wyjrzała
przez okno znajdujące się za jego głową.
– Patrz, Jordan! Jaka mgła! Może bę-
dziemy musieli krążyć nad lotniskiem kil-
ka godzin, żeby w ogóle móc wylądować.
Przytuliła się do niego, szukając schronie-
nia w jego silnych ramionach.
– Boisz się? – zapytał.
– Nie. Martwię się tylko, czy wystarczy
nam tego wspaniałego szampana.
Jordan odsunął ją delikatnie, lecz sta-
nowczo i sięgnął do barku, by nalać jesz-
cze po jednym kieliszku. Bonita czuła roz-
czarowanie, bo bardziej niż szampana pra-
gnęła bliskości Jordana.
– ^ Panie McCaslin, za dwie minuty wy-
lądujemy. Przed chwilą dostałem wiado-
mość, że mgła podnosi się w okolicy pasa
numer dwadzieścia osiem. Podejdziemy do
lądowania z tamtej strony – odezwał się
Paul przez głośnik.
– Nareszcie – powiedział Jordan z ulgą i
zasępił się.
Po spokojnym lądowaniu Jordan zerwał
się z miejsca i wyskoczył z samolotu. Bo-
nita poszła w ślad za nim, ale w ciemności
trudno było jej dostrzec schody, więc wy-
ciągnęła ku niemu bezradnie ramiona.
– Nie bój się, złapię cię – powiedział
Jordan. – Skacz.
Gdy bezpiecznie wylądowała w jego ra-
mionach, wrócił jeszcze do maszyny po
żakiet, który zostawiła tam przez roztar-
gnienie, a może dlatego, że wypiła zbyt
dużo szampana. Ubrała się i pospieszyła w
kierunku czekającej na nich limuzyny. To
znaczy – chciała pójść szybko, lecz nogi
nie bardzo chciały jej słuchać. Jordan, idą-
cy o parę kroków przed nią, odwrócił się i
spojrzał na nią. Potem uśmiechnął się, ob-
jął dziewczynę i podprowadził do samo-
chodu.
– Chodź, moja mała. Jest za zimno, żeby
stać na zewnątrz.
– Zupełnie jak w filmie – powiedziała i
roześmiała się, bo bez uprzedzenia wziął ją
na ręce i posadził we wnętrzu auta. Sam
wsiadł z drugiej strony. Zaraz gdy ruszyli,
oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła
oczy. Pragnęła teraz tylko jednego – wy-
spać się na ramieniu Jordana. On zrobił jej
miejsce i przytulił do siebie tak blisko, że
słyszała bicie jego serca.
– Zaraz będziesz w domu – szepnął.
Bonita, bawiąc się guzikami jego koszu-
li, powiedziała z rozmarzeniem:
– Chodźmy do ciebie.
– Przecież mieszkam w Beverly Hills –
powiedział wolno.
– Wiesz, co mam na myśli – rzekła pod-
nosząc głowę, by spojrzeć mu w oczy. –
Chcę zostać z tobą.
– Zapominasz, że jesteś teraz z niewła-
ściwym mężczyzną – westchnął Jordan.
– Wcale nie – zaprzeczyła Bonita, lecz
w jej głowie myśli kłębiły się jak mgła na
zewnątrz pojazdu.
Jordan nachylił się i pocałował ją. Nagle
poczuła, że jest zupełnie przytomna i odda-
ła mu pocałunek, chcąc wyrazić mu bez
słów, jak bardzo go pragnie, jak bezpiecz-
nie czuje się w jego obecności. Chciała, by
ta chwila trwała wiecznie.
Niespodziewanie Jordan zesztywniał i
przerwał pocałunek. Otępiałe zmysły Bo-
nity podpowiadały jej, że coś jest nie tak.
Ona była dalej blisko niego, lecz on, jakiś
zamyślony i daleki, siedział na swojej czę-
ści siedzenia.
– Przepraszam. Obiecałem, że tego nie
zrobię bez twojej zgody – powiedział ci-
cho, szukając, w kieszeni papierosów. –
Poza tym masz chyba dość przygód jak na
jeden dzień. Zwłaszcza szampana.
Bonita była zadowolona, że działanie al-
koholu osłabiło w niej odczucie urażonej
dumy. Dlaczego Jordan zawsze zamykał
się w sobie, ilekroć chciała być bliżej nie-
go?
Samochód podskoczył na górce, co
zwiastowało, że zjechali z głównej drogi
na podjazd do domu babki. Na ganku pali-
ło się światło, które wydawało się przyzy-
wać ją do domu, dawało poczucie pewno-
ści i bezpieczeństwa, nie 'zaś iluzję uczu-
cia, której przed chwilą Jordan tak okrutnie
ją pozbawił.
>
Rozdział 7
Następnego dnia obudził Bonitę hałas
samochodu przejeżdżającego tuż pod jej
oknem. Zwlokła się z łóżka i mamrocząc
pod nosem spojrzała na budzik stojący na
toaletce. Była dopiero szósta.
Wyjrzała przez okno i zauważyła półcię-
żarówkę pełną sprzętu filmowego. Ze zło-
ścią zatrzasnęła okno i zaciągnęła żaluzje.
Wracając do łóżka, potknęła się o leżące
na podłodze ubranie i kopnęła je ze złością
w stronę otwartych drzwi szafy.
Wkrótce gwar na podwórzu ucichł i za-
snęła znowu.
– Bonito, śpisz? – zapytała cicho Alber-
ta, po czym uchyliła drzwi, by sprawdzić.
– Marlenę czeka na ciebie na dole.
Dziewczyna naciągnęła na głowę po-
duszkę, żałując, że nie może się lepiej
ukryć przed wścibstwem przyjaciółki.
– Która godzina?
– Dziewiąta. Czas, żebyś wstała i poroz-
mawiała ze mną – odpowiedział jej zza
pleców babki dźwięczny głos Marlenę.
– Marlenę, przestraszyłaś mnie – powie-
działa Alberta, odwracając się do dziew-
czyny. – Myślałam, że poczekasz na Boni-
tę na dole.
Marlenę wśliznęła się do pokoju i usia-
dła na łóżku Bonity.
– Wstawaj, Boni to! Nawet nie wiesz, co
się dzieje dookoła – powiedziała podeks-
cytowanym głosem.
– Co?
– Kręcą dziś na ranczo Brada. Pewnie
już zaczęli, a nas tam nie ma.
– Przepraszam na chwilę, ale nie spo-
dziewałam się gości – powiedziała Bonita
wstając i skierowała się do łazienki, gdzie
po wypiciu szklanki wody poczuła się
znacznie lepiej. Wróciła do sypialni, gdzie
siedziała Marlenę, pilnie przyglądając się
różowemu lakierowi na swych paznok-
ciach, który odcieniem odpowiadał jej su-
kience. Czekałaby tak całymi godzinami,
byle tylko móc wyciągnąć z Bonity naj-
świeższe plotki.
– Gdzie byłaś wczoraj cały dzień? Pisa-
łaś? Rozglądałam się za tobą na planie.
Jordan mówił mi, że były to najważniejsze
sceny w filmie i byłam pewna, że cię tam
zastanę. Przecież tobie nie zabronił wejścia
na plan.
– Kiedy z nim rozmawiałaś?
– Zadzwonił do mnie wczoraj rano, za-
nim wyjechał w interesach. Powiedział, że
bardzo żałuje, ale musi załatwić coś waż-
nego i że spotkamy się dzisiaj.
– A co z twoją pracą? Co ze sklepem?
– Odpuściłam sobie. Jordan dał mi rolę
w filmie, dlatego do mnie zadzwonił. Był
bardzo miły, powiedział, że na testach wy-
padłam wspaniale – poprawiła dłonią swe
jasne loki, jakby sama podziwiała ich foto-
geniczność.
– Jestem taka senna, że nie mogę zebrać
myśli. Co wczoraj kręcili? – zapytała Bo-
nita siedząc na łóżku i mając wrażenie, że
powinna doń wrócić na cały dzień.
– Skończyli wszystkie sceny między
Dougiem i Kate na plaży. Szkoda, że nie
widziałaś, jak reżyser biegał i krzyczał na
zespół, żeby wszystko wyszło dokładnie,
jak przykazał mu Jordan.
– Na pewno zostawił mu dokładne
wskazówki – ziewnęła Bonita.
– Wstawaj, dziewczyno. Chcesz przez
cały dzień gnić w łóżku?
– Idź sama. Ja muszę się trochę pozbie-
rać.
– Dobrze, ale obiecaj mi, że spotkamy
się potem u Brada.
Gdy Marlenę wyszła z pokoju, Bonita
podeszła do szafy wybrać jakiś strój na
dzisiejszy dzień. Nie mogła się jednak
oprzeć myśli, że coś się nie zgadzało. Jeże-
li wczorajsze sceny były tak ważne dla ca-
łego filmu, dlaczego Jordan zabrał ją na
cały dzień do San Francisco? Czy chciał
usunąć ją z drogi by się nie wtrącała? Chy-
ba tak, bo przecież równie dobrze mógł
polecieć sam na pokaz, tymczasem zapro-
ponował jej spędzenie całego dnia w mie-
ście.
Nawet w lawendowej kąpieli, którą so-
bie przygotowała, nie mogła przestać o
tym myśleć. Poprzedniego dnia, w przy-
czepie, gdy uciszył ją pocałunkiem, a ona
myślała, że są to początki uczucia, on już
knuł, jak by usunąć ją z drogi. Wczoraj, w
samolocie, oszołomiona szampanem i jego
bliskością musiała wydać mu się bezden-
nie głupia. W duchu zapewne gratulował
sobie planu, który nad podziw zdał egza-
min. Czuła się głęboko dotknięta i upoko-
rzona. Jej ciało zdradziło ją, reagując na
każde dotknięcie Jordana jak dobrze na-
strojone skrzypce na grę wirtuoza.
Nic dziwnego, że zachowywał się tak
powściągliwie. Nie, wcale nie musiał się
powściągać. Na pewno go sobą znudziła, a
czas z nią spędzony zaliczył pewnie do
jednego z wielu nudnych spotkań w intere-
sach.
Z początku miała zamiar schować się w
domu przez cały dzień, lecz po chwili
stwierdziła, że musi się na niego jakoś
uodpornić i lepiej, żeby spotkała się z nim
dzisiaj niż później, gdy przetrawi wszyst-
ko, co jej zrobił. Powinna też udać, że to,
co zaszło wczoraj między nimi, nic a nic ją
nie obchodzi.
Gdy wreszcie znalazła się na ranczo
Brada, z ulgą zauważyła, że cała ekipa krę-
ci się wokół stajni, więc co tchu pobiegła
do domu, którego wejście było otwarte.
Gdy znalazła się w środku, natychmiast
poczuła się bezpiecznie. Brad kupił dom
razem z całym wyposażeniem, w którym
nic nie zmieniło się ani na jotę. Pamiętała
każde krzesło i każdy drobiazg ze swych
częstych odwiedzin w domu, gdy żyli jesz-
cze rodzice jej matki. Słysząc kroki Brada,
usiadła na fotelu, który babka Beasley
przywiozła ze sobą, gdy kupili ranczo.
Brad uśmiechnął się na jej widok. Co za
ulga, nareszcie porozmawiać z mężczyzną,
który nie utrudniał niczego, nie stwarzał
dwuznacznych sytuacji i nie ranił cudzych
uczuć. Nie musiała się przy nim cały czas
mieć na baczności, ufała mu, bo nie był
zdolny do oszustwa.
– Cześć, Bonito. Wiesz, ci kaskaderzy
znają się na koniach – powiedział z uzna-
niem, rzucając kapelusz na krzesło. Twarz
miał czerwoną z wysiłku. – Marti Colton
uczyła mnie, jak spaść z konia i wsiąść na
niego z powrotem w pełnym galopie.
– Nie powiem, żebym akurat tego pra-
gnęła się najbardziej nauczyć.
– Co się stało, Bonito? Dziś rano nie je-
steś tak wesoła jak zwykle.
– Jestem trochę przygnębiona.
– Co się stało? Czyżbym cię ostatnio za-
niedbywał?
– Nie, nie o to chodzi, Brad. Wszystko
przez ten wczorajszy film Jordana. Przez
cały czas ludzie padają trupem. Czułam,
jakby każda z tych kul wystrzelona była
we mnie.
– Nie przesadzaj. Powiedz mi, co ci na-
prawdę dolega.
Usiadł obok niej, a jego współczucie
sprawiło, że maska odwagi i obojętności
opadła i Bonita rozpłakała się. Brad wyjął
z kieszeni chustkę i obejmując dziewczynę
jedną ręką, próbował niezgrabnie otrzeć jej
łzy.
– Nie lubię cię taką, Bonito.
Nagle w drzwiach pojawił się niespo-
dziewanie Jordan McCaslin.
– Dzień dobry, Jordan. Nie słyszeliśmy,
jak wszedłeś.
– Przepraszam, że przeszkadzam.
– Bonita opowiadała mi właśnie o two-
im nowym filmie. Mówi, że ocieka krwią!
– powiedział Brad.
Jordan patrzył na oboje z zimną pogardą
w oczach.
– O ile pamiętam, mówiłaś, że film ci
się podoba – powiedział do Bonity, ignoru-
jąc uwagę Brada.
– Mówiłam, że z pewnością zostanie
przebojem kasowym. To nie to samo.
– Rozumiem. I zaraz przybiegłaś tutaj,
żeby podzielić się z panem Starkiem tym,
co o moim filmie sądzisz naprawdę, tak? –
zapytał Jordan dziwnie matowym głosem.
Nim Bonita zdołała odpowiedzieć, do
domu weszła Marlenę, trzymając się dra-
matycznie za policzek i od razu podeszła
do Jordana.
– Jak się cieszę, że cię znalazłam, Jor-
dan. Patrzyłam, jak zespół kręci sceny przy
stajni, kiedy nagle gałązka odwinięta przez
kamerę uderzyła mnie w twarz. Chyba
mam ślad po zadrapaniu! – ostatnie słowa
wymówiła z takim dramatyzmem, jakby
informowała o pocięciu Mony Lisy na
drobne kawałki przez szaleńca.
– Mamy tu apteczkę. Zaraz pójdę z tobą
do szefa planu – powiedział Jordan.
– Ojej! Jordan, popatrz tu! – udawała
dalej Marlenę.
Podeszła do niego, a gdy on przyglądał
się draśnięciu, oparła swe dłonie na jego
barkach.
– Mam gdzieś tu pudełko bandaży –
przypomniał sobie Brad.
– Wiem gdzie, zaraz przyniosę – zaofia-
rowała się Boni ta, ciesząc się z pretekstu
do wyjścia z pomieszczenia. W korytarzu
koło kuchni stała duża komoda, gdzie jej
babka zawsze trzymała środki opatrunko-
we na wypadek, gdyby któryś z pomocni-
ków na farmie skaleczył się. Odsunęła
trzecią szufladę od góry i z zadowoleniem
zauważyła, że wszystko było tak, jak pa-
miętała.
– Szybko ci poszło – skomentował Jor-
dan. – Wiesz, gdzie co jest w tym domu.
– Bonita spędziła tu przynajmniej tyle
czasu co Brad – powiedziała Marlenę, a
Bonita przypomniała sobie, że kiedy cho-
dziły jeszcze do szkoły, wpadały do pani
Beasley, babki Bonity, prosząc o słodycze.
Jordan zdezynfekował draśnięcie na po-
liczku Marlenę i przylepił plaster. Marlenę
syknęła z bólu i powiedziała:
– Jordan martwi się tak samo jak ja.
Przecież za kilka dni stanę przed kamerami
i muszę wyglądać bez zarzutu.
– Nie przejmuj się – powiedział Jordan.
– Nie musisz być aż tak piękna, nie powin-
naś przecież zgasić naszej gwiazdy.
– Widzicie? – Marlenę aż pokraśniała z
zadowolenia. – Opowiedz Bonicie, jak wy-
padł mój sprawdzian przed kamerą. Nawet
nie wiedziała, że zagram w filmie, dopóki
jej dzisiaj rano nie powiedziałam.
– To prawda. Dzieje się tu wiele rzeczy,
o których nie mam pojęcia – powiedziała
Bonita, mając nadzieję, że dzięki tej aluzji
Jordan zorientuje się o czymś wprost prze-
ciwnym.
– Nie sądzę, żebym musiał konsultować
z tobą obsadę ról drugoplanowych – odpo-
wiedział jej Jordan szorstko. Potem zwró-
cił się do Brada: – Przyszedłem panu po-
wiedzieć, że konie będą nam potrzebne do-
piero jutro. Może pan więc wrócić do
swych zajęć. Ja idę na plan.
– Tak, tak, chodźmy – zaszczebiotała
Marlenę, podbiegając do niego. – Jestem
pewna, że Brad z Bonitą mają sobie wiele
do powiedzenia.
Jordan zatrzymał się i zapytał:
– Więc zostajesz?
– Nie ma sensu, żebym szła z wami. I
tak wypadł mi wczorajszy dzień...
– ... poza tym masz pilniejsze rzeczy do
roboty – dokończył za nią z sarkazmem. –
Cóż, jeżeli nie będziesz dziś zbyt zajęta,
będziemy oglądać zdjęcia z dnia wczoraj-
szego o ósmej wieczorem. Możesz przyjść
i przekonać się, co zrobiliśmy wczoraj.
– Chyba już trochę za późno na popraw-
ki, nie sądzisz?
– Nie prosiłem cię o krytykę, tylko pro-
ponowałem obejrzenie zdjęć, mając na-
dzieję, że wreszcie coś ci się spodoba.
Marlenę pociągnęła Jordana do drzwi.
– Bonitą chyba skończyła z pracą w tym
filmie, a ja ją właśnie zaczynam. Więc
chodźmy i pozwólmy jej skoncentrować
się na życiu prywatnym.
Brad nie wydawał się świadom tego, co
zaszło przed chwilą między Jordanem a
Bonitą, i powiedział radośnie do Bonity:
– Skoro nie będziesz dziś wieczór zaję-
ta, może przyjdę i dotrzymam ci towarzy-
stwa?
Bonitą zawahała się przez chwilę z od-
powiedzią. Obecność Brada na pewno wy-
wrze na nią korzystny wpływ i pozwoli jej
się uspokoić i wrócić do świata przewidy-
walnych zdarzeń, którego od chwili przy-
jazdu Jordana bardzo jej brakowało.
– Dobrze. Do zobaczenia.
– Mamy sobie wiele do powiedzenia –
uśmiechnął się niepewnie Brad.
Bonita skierowała się ku drzwiom. Z za-
chowania Jordana można było wnosić, że
gdyby film kręcono w Hollywood, nawet
przez myśl by mu nie przeszło zaprosić ją
na plan. Tutaj zaś po prostu tak się złożyło,
że mieszka tam, gdzie on zdecydował zro-
bić film. Marlenę, dla kontrastu, po natręt-
nych żądaniach i przypominaniu o swej
obecności, dostała swoją upragnioną rolę.
Jordanowi z pewnością wydaje się atrak-
cyjna. Z tego, co mówiła jej Kate, Jordan
zamknął swe serce przed prawdziwą miło-
ścią, ale nie znaczyło to, że nie znajdzie
czasu dla kobiety takiej, jak Marlenę, która
nic od niego nie oczekuje, z wyjątkiem po-
chlebstw i rozrywki.
Zbliżając się do domu, zauważyła, że
Alberta czeka na nią na huśtawce na ganku
zamiast leżeć w łóżku, gdzie codziennie
miała spędzać po parę godzin.
– Bonito, cieszę się, że przyszłaś. Wy-
biegłaś rano tak szybko, że nie miałam
okazji usłyszeć ani słowa o twojej wczoraj-
szej wyprawie do San Francisco.
Bonita usiadła obok niej na schodach i
przytuliła Larka, który nie odstępował jej
ani na krok.
– Okropnie. Nie uwierzysz, jaki dwuli-
cowy potrafi być Jordan. Dopiero dziś rano
dowiedziałam się, że zabrał mnie na wy-
cieczkę tylko po to, żebym tutaj nie prze-
szkadzała w zdjęciach. Przez cały dzień
opowiadał mi, jak to dobrze się bawi w
moim towarzystwie, że poznał miasto od
tej strony, od której nie miał go wcześniej
okazji obejrzeć, a tak naprawdę przez cały
czas musiał śmiać się w kułak z mojej na-
iwności. On po prostu nie zdaje sobie spra-
wy, że inni ludzie mogą mieć uczucia.
– Moja droga, nie sądzisz, że jesteś dla
niego niesprawiedliwa? Może zaszło jakieś
nieporozumienie? Jeżelibyś usiadła z nim i
szczerze porozmawiała...
– Nie – przerwała Bonita. – Zdecydowa-
łam się. Nie będę mu więcej wchodzić w
drogę.
Alberta rzuciła na wnuczkę zatroskane
spojrzenie.
– Jesteś zmęczona. Idź na górę się prze-
spać, wczoraj wróciłaś dosyć późno.
Wiem, bo nigdy nie mogę zasnąć, . dopóki
ty nie wrócisz do domu.
– Masz rację. Spróbuję zasnąć na chwi-
lę.
– Jeden z chłopaków, który tu pracuje,
mówił mi, że dziś wieczorem mają zamiar
przeglądnąć wczorajszy materiał.
– Nic z tego. Nie wybieram się na żaden
pokaz. Nie mogę się tylko doczekać, kiedy
oni wszyscy pojadą sobie stąd, a my bę-
dziemy mogły zapomnieć, że kiedykol-
wiek tu byli.
Wstała gwałtownie, czym przestraszyła
Larka, i weszła do domu.
q – Czuję – się, jakbyśmy byli na Times
Square – powiedział Brad, pokazując dło-
nią na podjazd, zastawiony samochodami.
– Dawniej o tej porze można było usły-
szeć, jak szop myje sobie w rzece kolację.
– Zobaczysz, jeszcze go usłyszymy –
powiedziała, siadając obok niego na huś-
tawce.
– Ale czy wszystko zostanie po
staremu?
– Pewnie. A co konkretnie masz na my-
śli?
– Boję się, że się zmienisz, że polubisz
ten cały chaos i zgiełk, a dawny spokój
tego miejsca może ci się wydać nudny.
– Niczego bardziej nie pragnę – powie-
działa Bonita, starając się nadać swym sło-
wom szczere brzmienie.
– Nie chcę, żebyś kiedyś ode mnie ode-
szła – powiedział nagle Brad z drżeniem
niepewności w głosie, której nigdy przed-
tem u niego nie słyszała.
Dlaczego od kilku dni zachowuje się
dziwnie i robi wszystko, żeby zmienić sto-
sunki nas łączące? – zastanawiała się Boni-
ta. Nie chciała jakąś nieostrożną odpowie-
dzią zmusić go do wypowiedzenia słów,
których nie miała ochoty usłyszeć, więc
skupiła się na huśtaniu, mając nadzieję, że
jednostajny ruch uspokoi także i jego. On
zaś siedział w milczeniu, jakby nie zauwa-
żając braku reakcji z jej strony, zadowolo-
ny po prostu z jej obecności.
Bonita wybiegła myślą naprzód, wy-
obrażając sobie życie, jakiego mogła ocze-
kiwać z Bradem. Wystarczyłoby, że prze-
niesie do sąsiedniego domu swą szczotecz-
kę do zębów, a wszystko zostałoby po sta-
remu na zawsze. Czułaby się z nim bez-
piecznie, może nawet nie chciałaby nigdzie
wyjeżdżać. Do końca życia zostałaby w tej
klatce... Nie, to przecież Jordan tak to na-
zwał. W tym gniazdku. Może historia
znów się powtarza, a jej pisane było zako-
chać się w Bradzie?
Nagle poczuła, że jednostajny ruch huś-
tawki usypia ją, a nie chciała przecież
spać. Chciała patrzeć w gwiazdy i wyobra-
żać sobie cywilizacje, które je zamieszku-
ją. Wstała i podeszła na skraj ganku, nie
spuszczając wzroku z rozgwieżdżonego
nieba.
– Uważaj! Co ci się stało? Mogłaś prze-
cież spaść! – Brad podszedł do niej i objął
ją z tyłu. Potem się odwrócił, a ona zorien-
towała się, że zamierza ją pocałować. Gdy
powoli tulił ją do siebie, pomyślała, że
mężczyzna, chcąc pocałować dziewczynę,
nie powinien chwili oczekiwania przedłu-
żać w nieskończoność. Wreszcie zdecydo-
wał się i wziąwszy głęboki oddech, jakby
dla dodania sobie otuchy, przycisnął jej
usta do swoich w ich pierwszym pocałun-
ku od czasu, gdy się poznali.
Bonita przyjęła pocałunek z chłodną po-
stawą obserwatora, czekając, co się stanie.
Ale nie stało się nic, nie wzbudził w niej
takiej reakcji, jak na przykład Jordan. Nie
chciała przedłużać tej sytuacji, nie miała
ochoty brać i dawać przyjemności. Nagle
zdała sobie sprawę, że jego pocałunek był
zaledwie namiastką jej pragnień, nieudol-
nym naśladowaniem tego, co kiedyś połą-
czyło ją z Jordanem. Dziwne, lecz to wła-
śnie pocałunek Brada sprawił, że zoriento-
wała się, że kocha kogoś innego – Jordana
McCaslina, i było po prostu głupotą z jej
strony oszukiwać się, że tak nie jest.
– Bonito – zaczął znów Brad, najwyraź-
niej zadowolony z siebie. – Powinniśmy
porozmawiać o nas. Widzisz, od dawna je-
steśmy z sobą blisko i wydaje mi się, że
należymy do siebie z natury. Powinniśmy
chyba zostać razem, wiesz... jako małżeń-
stwo.
Bonita próbowała uwolnić się z jego ob-
jęć, lecz jej ruch sprawił, że Brad objął ją
jeszcze mocniej.
– Bonito, czy naprawdę nie rozumiesz,
co ci próbuję powiedzieć?
– Powiedziałeś, że nasz związek jest lo-
giczną konsekwencją naszej znajomości,
ale nie powiedziałeś, że mnie kochasz.
– Pewnie, że cię kocham. Wszyscy cię
tu kochamy.
Nim zdołała go powstrzymać, pocałował
ją znowu, na szczęście skrzypienie drzwi
stajni dało Bonicie dobry pretekst do wy-
rwania się z objęć Brada.
– Proszę cię, Brad. Nie chcę, żeby nas
ktoś zauważył.
– Przecież wszyscy wiedzą, co czujesz
do mnie – odparł Brad, a ona spojrzała na
niego z zaskoczeniem, czekając na wyja-
śnienie, o czym właściwie mówi. Brad jed-
nak patrzył na to, co działo się po drugiej
stronie podwórza.
Bonita odwróciła się w sam raz, by uj-
rzeć strumień' ludzi wylewający się ze sto-
doły i Jordana McCaslina stojącego obok
drzwi, zupełnie nie kryjącego swego zain-
teresowania romantyczną sceną, rozgrywa-
jącą się na ganku.
Bonita, uwolniwszy się z uścisku Brada,
odetchnęła swobodnie. Jordan miał rację,
przyszłość z Bradem równałaby się uwię-
zieniu. Tylko Jordan McCaslin dawał jej
szansę na życie, jakiego zawsze pragnęła.
Zdawała sobie doskonale sprawę, że ozna-
czałoby wiele zmian i nieustannych burz,
lecz równie dobrze mogła oczekiwać chwil
szczęśliwych i jasnych jak bezchmurne
niebo.
Wreszcie Jordan poruszył się, kierując,
w jej stronę. Bonita ledwo opanowała się,
by nie wybiec mu naprzeciw, nie zarzucić
rąk na szyję i nie obsypać pocałunkami.
Wtem dostrzegła, że przed nim idzie Mar-
lenę, która przed chwilą rzuciła mu przez
ramię jakąś zabawną uwagę, zaś on odpo-
wiadał jej z uśmiechem, i serce Bonity ści-
snęło się z żalu. Marlenę przystanęła przed
limuzyną Jordana zaparkowaną przed do-
mem i dostrzegłszy stojących na ganku
Brada i Bonitę, zawołała:
– Cześć! Nie mogliście się choć na
chwilę wyrwać, żeby zobaczyć zdjęcia?
Wypadło wspaniale, prawda Jordan?
– Dlaczego miałaby się odrywać, żeby
pójść na film, skoro tu ma wszystko na-
prawdę – rzekł Jordan, rzucając Bonicie
nieprzyjazne spojrzenie.
Gdy usiadł w samochodzie obok Marle-
nę, powiedział do niej z uśmiechem, lecz
słowa skierowane były do stojącej na gan-
ku Bonity:
– Szkoda, że nie możemy zostać dłużej,
ale na ten wieczór zrobiliśmy już pewne
plany/.
Bonita pogrążyła się w rozpaczy na
myśl, że Jordanowi wcale na niej nie zale-
ży i dlatego zamierza wepchnąć ją w ra-
miona Brada. Pewnie przeraził się jej za-
chowania podczas powrotu z San Franci-
sco i stwierdził, że stanie się dla niego cię-
żarem. Ucieszył się, że wreszcie dała mu
spokój.
Usiadła w wiklinowym fotelu, zakryła
twarz dłońmi i zastanawiała się, dlaczego
tego samego dnia, gdy odkryła, do kogo
należy jej serce, musiała się również prze-
konać, że uczucie ulokowała bez najmniej-
szej nawet nadziei na wzajemność.
– Co ci się stało? – zapytał Brad?
– Donde no hay amor, no hay dolor –
wyszeptała ku gwiazdom, które wydały się
jej nagle dalekie, niedosięgłe?..
– Co powiedziałaś?
– To stare hiszpańskie przysłowie, zna-
czy „gdzie nie ma miłości, nie ma cierpie-
nia".
– Czy jesteś nieszczęśliwa przeze mnie?
– zapytał Brad z niedowierzaniem w gło-
sie.
– Posłuchaj, Brad, dopóki nie skończą
tego filmu, nie chcę rozmawiać na temat
naszej przyszłości, bo sama nie wiem, co
czuję.
– Chciałbym tylko, żebyś wiedziała, co
ja czuję do ciebie. A ja wiem, że jesteś mi
przychylna.
Bonita spojrzała nań z przerażeniem. Co
takiego zrobiła, czy powiedziała, że od-
niósł takie wrażenie? Skąd mógł przypusz-
czać, że się w nim zakochała? Nim zdołała
odpowiedzieć sobie na te pytania, usłysza-
ła głosy i dojrzała Kate Harrigan, prowa-
dzącą męża w kierunku domu.
– Bonita! – zawołała Kate.
– Doug, Kate, poznajcie Brada Starka.
– Już się znamy – powiedział Doug i
wbiegłszy po schodach na ganek, pocało-
wał Bonitę w oba policzki, po czym od-
wrócił się, by uścisnąć dłoń Brada.
– Jak się ma prawdziwy kowboj?
– Świetnie, panie Driver.
– Mów mi Doug.
– Czy to ten właśnie młody człowiek za-
trzymał cię, Benito, i nie pozwolił przyjść
na plan?
– Nie. Jordan dał mi aż nadto jasno do
zrozumienia, że nie oczekuje mojej obec-
ności i krytyki podczas kręcenia zdjęć. A
ja mam pewne wątpliwości, co do jego in-
terpretacji wątku.
– Nie powinnaś – zauważył Doug. –
Bardzo mu zależy, żeby zrobić z tego do-
bry film, bo uważa, że opowiadanie jest
świetne.
– Nie byłabym taka pewna. Wydaje mi
się, że wszystko chce zmienić na swoje ko-
pyto.
– Niemożliwe. Pamiętam, co mówił,
kiedy je po raz pierwszy zobaczył. Powie-
dział nam, że w życiu nie czytał piękniej-
szego opowiadania, a kiedy tu przyjechali-
śmy, nie posiadał się ze zdziwienia, że ktoś
żyjący w odosobnieniu, jak ty, mógł napi-
sać coś takiego.
– Teraz nawet tak wytresował Douga, że
nie przewraca już dekoracji – wtrąciła
Kate.
– A jej kazał nosić bluzki zapięte pod
szyję, że po raz pierwszy w życiu ma oka-
zję rzeczywiście zagrać swoją rolę – od-
gryzł się Doug.
– Nie masz się czym przejmować – cią-
gnęła Kate. – Jak tylko masz jakieś propo-
zycje, przyjdź do mnie i nie przejmuj się.
Nie boję się jego ani nikogo innego.
– Kate rzuci w niego puszką mieszanki
odchudzającej, jeżeli wejdzie ci w drogę –
roześmiał się Doug i razem z żoną skiero-
wali się w stronę czerwonego mercedesa.
Po ich odejściu rozmowa z Bradem naj-
wyraźniej się nie kleiła i gdy powiedział
jej, że chce się wcześniej położyć spać,
przyjęła to z ulgą. Tego wieczora zdarzyło
się całe mnóstwo dziwnych rzeczy, o któ-
rych nie wiedziała, co myśleć. Na przy-
kład, co Bradowi nagle strzeliło do głowy,
żeby odezwać się do niej w tak romantycz-
ny sposób, zupełnie nie zgadzający się z
jego charakterem.
W domu stwierdziła, że na śmierć zapo-
mniała o czekoladowym cieście, które
upiekła babka specjalnie na jej spotkanie z
Bradem. Odkroiła duży kawałek, otworzy-
ła frontowe drzwi i szepnęła:
– Masz tu, Lark. Niech chociaż jedno z
nas będzie dziś wieczór szczęśliwe.
Rozdział 8
Następnego dnia Bonita wstała wcze-
śnie, by przygotować się na cały dzień
zdjęć na ranczo Brada. Podczas długiej,
niespokojnej nocy, wypełnionej krótkimi
chwilami snu i wieloma godzinami rozmy-
ślań, podjęła wiele ważnych życiowych
decyzji. Pogodziła się z faktem, że kocha
Jordana i że on nie jest w stanie odwza-
jemnić jej uczucia. Będzie musiała na-
uczyć się pracować z nim i być blisko nie-
go głęboko ukrywając swą miłość. Może
potrzebowała takiego przeżycia, by wresz-
cie wydorośleć, by więcej zrozumieć i by
jej pisarstwo stało się bardziej dojrzałe.
Nie będzie mogła sobie pozwolić na głu-
pie, dziewczęce rojenia. Nawet marzenia
mają swe granice, a ona właśnie z bólem
zdała sobie sprawę, że Jordan jest poza ich
zasięgiem.
Dobrze więc, pomyślała. Będę musiała
traktować naszą znajomość na płaszczyź-
nie czysto zawodowej. Powziąwszy to po-
stanowienie poczuła się raźniej.
Po drodze na plan zajrzała do przycze-
py, gdzie za otwartymi drzwiami przygar-
biony Vic pracował z kimś przed jasno
oświetlonymi lustrami.
– Cześć, Vic – powiedziała.
– Bonito, to ty? – rozległ się głos Marle-
nę.
Bonita z trudem rozpoznała swą przyja-
ciółkę. Faliste blond włosy zebrane były
teraz w kok, a twarz wyglądała na starą i
zmęczoną.
– Muszę z tobą porozmawiać – wystęka-
ła Marlenę. – Czy już skończyłeś? – wysy-
czała do Vica.
– Prawie. Resztę mogę zrobić na planie.
Jeszcze przez chwilę będziesz wolna.
Marlenę przyjrzała się sobie uważnie w
wielkim lustrze, ściągając plastikowy far-
tuch, który chronił jej kostium przed za-
brudzeniem.
– Dziękuję za wszystko, Vic – powie-
działa ze złością, wychodząc z przyczepy.
– W życiu nie wyglądałam gorzej.
Vic rzucił Bonicie porozumiewawcze
spojrzenie i jakby nigdy nic zajął się po-
rządkowaniem swych narzędzi.
– To nie do wiary. Jesteś autorką scena-
riusza i musisz coś zrobić – powiedziała
Marlenę do Bonity, gdy szły w kierunku
grupy zdjęciowej. – Ten facet przerobił
mnie na jakąś wiedźmę. A popatrz na ko-
stium!
Marlenę miała na sobie starą, zszarzałą
suknię z perkalu, która wisiała na niej
smętnie. W ich małym teatrze Marlenę za-
wsze ubierała i malowała się sama, tak że
nawet gdy grała inwalidkę, miała przykle-
jone sztuczne rzęsy i uróżowane policzki.
– Grasz rolę charakterystyczną, Marle-
nę. Poza tym słyszałam, że Jordan mówił,
że nie chce, żebyś odwracała uwagę od
głównej bohaterki – pocieszała ją Bonita.
– Jordan na to nie pozwoli – oświadczy-
ła zdecydowanie Marlenę. – Zaraz z nim
porozmawiam. Gdzie jest pan McCaslin? –
zapytała asystenta reżysera, który przemy-
kał obok z plikiem papierów pod pachą.
– Ustawia drugie ujęcie koło stajni.
Marlenę chwyciła koleżankę za rękę i
skierowała się we wskazaną stronę. Bonita
nie chciała co prawda z samego rana wi-
dzieć się z Jordanem, ale po chwili zdecy-
dowała, że dlaczego nie. Poza tym może
wykorzystać Marlenę jako swą tarczę.
– Dzień dobry, szefie – wyszeptała Mar-
lenę wprost do jego ucha, gdy siedział w
fotelu zajęty studiowaniem scenopisu. –
Wiem, że ci przeszkadzam, ale Bonita chce
z tobą porozmawiać w pilnej sprawie. Bo-
nito, powiedz Jordanowi, co sądzisz o
moim kostiumie i makijażu.
Tego właśnie pragnęła uniknąć za
wszelką cenę. Marlenę stawiała ją w sytu-
acji, w której Jordan miał prawo się zde-
nerwować.
– Wydaje ci się, że nie wygląda jak na-
uczycielka ze szkoły tak, jak ją opisałaś? –
zapytał Jordan.
– Nie o to chodzi – plątała się Bonita. –
Marlenę uważa, że... że wygląda na zbyt...
zaniedbaną.
Jordan zbliżył się do Marlenę, wziął ją
za ręce i przyglądał się jej twarzy pod róż-
nymi kątami, wreszcie zawyrokował:
– Ta twarz nigdy nie będzie wyglądać
na zaniedbaną. Bez względu na to, jak
ucharakteryzowałby cię Vic.
– Ale mówiłeś mi, że powinnam emano-
wać ciepłem i zrozumieniem. Jak mogę,
skoro czuję, że nie wyglądam najlepiej? –
mówiła Marlenę, obejmując go.
– Możesz, bo jesteś aktorką – odparł,
odwzajemniając się lekkim uściskiem.
– Potrafiłbyś mnie przekonać do wszyst-
kiego – westchnęła Marlenę.
– Mam nadzieję – powiedział Jordan. –
Jako profesjonalistka wiesz dobrze, że za-
grasz w tym stroju i w tym makijażu. A te-
raz przepraszam was, ale muszę jeszcze
trochę popracować.
Gdy odchodziły, Bonicie wydawało się,
że Marlenę zgodziła się z decyzją Jordana,
jednak ta zwierzyła jej się, że musi przy-
najmniej poprawić sukienkę kilkoma
agrafkami, które przezornie schowała do
torebki. – – Upnę tylko talię i nikt nie za-
uważy.
Wszystko uspokoiło się na chwilę, a po
skończonych ujęciach z końmi, mrowie lu-
dzi zaczęło przygotowywać następne. Bo-
nita podeszła do jednej z przyczep, gdzie
zaczęła przyrządzać sobie kawę. Spojrzaw-
szy w stronę ogrodzenia dla koni, zauwa-
żyła Marlenę i Brada, którzy rozmawiali ze
sobą, śmiejąc się od czasu do czasu. Pod-
chodząc bliżej zauważyła jednak, że choć
dziewczyna była ubrana tak samo jak jej
koleżanka i miała taki sam kok z tyłu, róż-
niła się od niej czymś nieuchwytnym.
– Marlenę, cieszę się, że... – zaczęła Bo-
nita, postępując jeszcze parę kroków do
przodu.
– Ty też dałaś się nabrać – roześmiał się
Brad. – To przecież Marti Colton, kaska-
derka, o której ci opowiadałem. Będzie du-
blerką Marlenę, dlatego tak jest ubrana.
Marti, poznaj Bonitę Langmeade.
Marti zeskoczyła z płotu.
– Cześć. Właśnie rozmawiałam z Bra-
dem o koniu, którego będę dosiadać. Pójdę
już sobie, nie będę wam przeszkadzać.
– Co jej się stało? – zapytała Bonita. –
Dlaczego tak szybko uciekła?
– Może myślała, że będziesz zazdrosna,
kiedy zobaczysz, że ze mną rozmawia.
– Nie wygłupiaj się, Brad.
– Wiesz, że ludzie lubią gadać – powie-
dział, przyglądając się swym butom.
Bonita zauważyła, jak Marlenę i Marti
mijają się obok przyczepy. Wyglądały jak
bliźniaczki, w takich samych kostiumach i
z takim samym uczesaniem. Marlenę szła z
podniesioną dumnie głową, nie zwracając
uwagi na swoją dublerkę. Gdy zbliżyła się
do nich, powiedziała:
– Muszę znaleźć reżysera. Chcę się do-
wiedzieć, na czym dokładnie polega moja
scena. Chyba nie myśli, że będę jechała na
koniu. Przecież zaprószy mi się makijaż.
Nie wiem też, ile będę miała zbliżeń.
Bonita pokręciła tylko głową w obliczu
takiego egoizmu i zainteresowała się sceną
obok, gdzie kilku jeźdźców z Dougiem
Driverem na czele przygotowywało się do
galopu drogą między drzewami eukaliptu-
sa.
– Potrzymaj tego konia – poprosiła Mar-
lenę, wdrapując się do bryczki. – Nie chcę,
żeby mi wierzgał w czasie próby.
Bonita spojrzała na koleżankę, która po-
wtarzała półgłosem swój tekst. Rzeczywi-
ście. Kilka odpowiednio umocowanych
agrafek wystarczyło, by nadać sukience
właściwe zaokrąglenia. Marlenę podkreśli-
ła też sobie delikatnie oczy, tak że teraz
wyglądała bardzo ładnie, nawet mimo po-
starzającego ją makijażu.
Nagle od strony drogi rozległ się tętent
końskich kopyt. Jordan z Danem przybyli
na swych koniach od strony stajni, nie
chcąc stracić kontaktu z aktorami, gdy ci
będą daleko w przodzie. Po chwili cała
grupa ruszyła z kopyta. Naraz wszyscy za-
trzymali się i Doug zaczął coś mówić do
pozostałych. Bonita próbowała sobie przy-
pomnieć scenariusz, ale w tej chwili chyba
nie przewidziała dla głównego bohatera
nic do powiedzenia.
– Marlenę, czy masz przy sobie sceno-
pis? – zapytała.
– Nie potrzebuję, nauczyłam się wszyst-
kiego na pamięć.
– Szkoda, że mnie tam nie ma. Zupełnie
nie wiem, co się dzieje.
– Przypilnuj mi go na chwilę – jęknęła
nagle Marlenę. – Złamałam sobie pazno-
kieć wsiadając do tego głupiego powozu.
Pomóż mi, muszę go opatrzyć, zanim za-
cznie się moje ujęcie.
Bonita niecierpliwiła się. Widziała, że
Jordan przykłada do ust tubę, ale i jego
głos był poza zasięgiem słuchu. Widocznie
trzeba było coś powtórzyć. Nagle wpadła
na pomysł, który umożliwiał jej zbliżenie
się do kręcących ujęcie. Odwiązała konia
od ogrodzenia, poznając w zwierzęciu ulu-
bieńca Brada, który nazywał go Słodziut-
kim z powodu jego łakomstwa.
Wejście do bryczki nie stanowiło dla
niej problemu, bowiem miała na sobie
spodnie. Chwyciła za lejce bez odrobiny
strachu, bo mimo iż nigdy nie powoziła,
jeździła konno całe życie, a konie Brada
były znakomicie wytresowane. Cmoknąw-
szy na konia, ściągnęła lejce w prawo, od-
suwając bryczkę od ogrodzenia. Bryczka
wydawała się rekwizytem wypożyczonym
z Hollywood i nie wyglądała najlepiej, bo-
wiem przez dziury w skórze oparcia wydo-
stawało, się tu i ówdzie końskie włosie.
– Gdzie się wybierasz? – zapytała Mar-
lenę, wychylając się z okna.
– Zaraz wracam, jadę tylko zobaczyć, co
się tam dzieje – odparła Bonita, manewru-
jąc ostrożnie między przyczepami.
– Poczekaj na mnie! – zawołała Marle-
nę, lecz Bonita nie usłyszała.
Spoglądając na okolicę z siedzenia woź-
nicy stwierdziła, że widzi znacznie lepiej
niż z końskiego grzbietu. Było to wspania-
łe uczucie. Gwizdnęła lekko na konia, a
ten słysząc znajomy głos przyspieszył,
zdając się tak samo cieszyć z wycieczki,
jak ona. Bonita ucieszyła się, że pod na-
tchnieniem chwili zdecydowała się upro-
wadzić bryczkę. Za jednym razem dowie
się, co knuje Jordan, i przejedzie się brycz-
ką. Co za radość!
Tymczasem wzdłuż drogi, którą zdążała
Bonita, personel techniczny ustawiał rząd
luster, których zadaniem było oświetlić
scenę, gdzie rozgrywała się akcja. Jeden z
ludzi mocował się właśnie z opornym sta-
tywem lustra, chcąc ustawić je w żądaną
stronę. Nagle opór zniknął i lustro obróciło
się gwałtownie wokół własnej osi, posyła-
jąc oślepiający błysk odbitego światła w
stronę bryczki, którą jechała Bonita. Szyb-
ko zorientowawszy się w sytuacji, jedną
ręką zasłoniła oczy, a drugą ściągnęła na
wszelki wypadek lejce. Jednak koń zare-
agował bardzo gwałtownie. Przysiadł na
zadzie, po czym ruszył przed siebie z ko-
pyta. Dziewczyna zorientowała się, co się
święci i spokojnym głosem zaczęła doń
wołać, lecz było już za późno. Koń posta-
nowił, że jedynym wyjściem z sytuacji jest
ucieczka, i pogalopował.
Bonita nie wpadła w panikę. Trzymała
pewnie lejce w dłoniach i zaczęła. je po-
woli ściągać, najpierw lekko, a potem bar-
dziej zdecydowanie, mając nadzieję, że po
kilku krokach uda jej się go uspokoić.
Przypomniała sobie jednak, że ktoś opo-
wiadał jej kiedyś, że przestraszone konie
mają zwyczaj biec aż do zupełnego wy-
czerpania. Usadowiła się więc w bryczce
wygodnie, szeroko rozkładając nogi i za-
pierając się o podnóżek, by zachować rów-
nowagę. Z pewnym zakłopotaniem pomy-
ślała o tych, którzy obserwują teraz ją w
sytuacji nie do pozazdroszczenia, tym bar-
dziej że koń nie mogąc się uwolnić od cię-
żaru bryczki stale przyspieszał, aż prze-
szedł w galop, który niebezpiecznie
wstrząsał pojazdem i w każdej chwili gro-
ził wywrotką.
Słyszała, jak koła bryczki skrzypią z
wysiłku i podjęła jeszcze jedną próbę po-
wstrzymania zwierzęcia, które pędziło te-
raz na oślep w stronę rzeki, i boleśnie otar-
ła sobie dłonie skórzanym pasera, lejców.
Na drodze zaczęły pojawiać się kamienie,
a Bonita z przerażeniem dostrzegła, że sta-
ją się coraz większe. W pewnej chwili dwa
z nich znalazły się tak blisko siebie, że
koń, nie chcąc się roztrzaskać o skały, mu-
siał skręcić. Ze wszystkich sił szarpnęła za
lejce, starając się skierować oszalałe zwie-
rzę w lewo.
Gdy koń dostrzegł głazy, poczuł chyba
rękę Bonity na lejcach, bo skręcił tak
gwałtownie, że stare skórzane pasy, łączą-
ce pojazd z koniem pękły z trzaskiem. Bo-
nita instynktownie zasłoniła twarz dłońmi i
skuliła się w chwili, gdy bryczka roztrza-
skiwała się o skały. Pęd wyrzucił ją na ze-
wnątrz i cisnął na stos drobnych kamieni
nie opodal poszarpanej skały.
Nagle wszystko ucichło, tylko niebo jak-
by szybciej pociemniało. Usłyszała głos,
szepczący jej do ucha:
– Leż spokojnie i nie ruszaj się.
Dziwiła się, jak ten ktoś, kto do niej
mówi, odnalazł ją w takich ciemnościach.
Oby był to Jordan, on będzie wiedział, co
zrobić.
Troskliwa dłoń wsunęła się jej pod gło-
wę. Ktoś uważnie otarł jej twarz z pyłu. W
tym samym momencie zorientowała się, że
ma zamknięte oczy, lecz nie potrafiła ich
otworzyć.
– Patrz, co sobie zrobiłaś – poznała głos
Jordana. – Dlaczego mi nie ufasz? Dlacze-
go wszędzie musisz mnie kontrolować?
Mówił szybko, jakby w napięciu i jakby
nie bardzo wierzył, że go słyszy.
– Jeżeli coś ci się stało, nie wybaczę so-
bie do końca życia. Proszę cię, spojrzyj na
mnie choć przez chwilę. Bonito, słyszysz
mnie?
Spróbowała uśmiechnąć się do niego,
ciesząc się z jego bliskości. Z wysiłkiem
otworzyła oczy i ujrzała przed sobą, bar-
dzo blisko, jego twarz. Bardzo pragnęła,
żeby ją pocałował i zrobiła ruch, jakby
chciała się podnieść, lecz on powstrzymał
ją gestem dłoni.
– Leż spokojnie. Mogło ci się coś stać w
kręgosłup. Karetka niedługo przyjedzie.
Kazałem im zatelefonować. Nie bój się.
Bonita bardzo pragnęła powiedzieć mu,
że dopóki z nią jest, nie boi się niczego. Po
raz pierwszy w życiu czuła się kochana i
bezpieczna, a tego zawsze jej było potrze-
ba.
Wiedziała, że jej przyszłość nie wiązała
się już z Carmel Valley, a z Jordanem
McCaslinem. Wiedziała, że odwzajemnia
jej uczucie. Pierwszy raz widziała jego
rozpogodzoną twarz i domyślała się, że
wreszcie pozwolił swemu sercu przemó-
wić. Czuła, że przełamał swój wewnętrzny
cynizm, że potrafi zatroszczyć się o kogoś
innego. Z daleka dobiegł dźwięk syreny
karetki zmieszany z kilkoma męskimi gło-
sami. W jednym z nich rozpoznała Douga.
– Jak się czuje? – zapytał.
– Jest przytomna, ale nie powiedziała
ani słowa – odparł Jordan.
– Ambulans już jedzie. Powiedziałem
Bradowi, żeby ich do nas zaprowadził –
powiedział bez tchu Dan Evans, zsiadając
z konia.
Jordan zrobił gest, jakby chciał wstać,
lecz Doug zauważył, jak Bonita wyciąga
doń rękę, i powiedział:
– Lepiej zostań z nią. Popatrz, uśmiecha
się. Nic jej nie będzie!
– Co się z nimi dzieje? – rzucił niecier-
pliwie Jordan, delikatnie głaszcząc Bonitę
po policzku.
– Trudno im przejechać przez pastwisko
– wyjaśnił Doug.
W polu widzenia Bonity niespodziewa-
nie pojawiła się blondynka. Ze wzrusze-
niem pomyślała sobie o przyjaciółce, która
tak szybko jak mogła przybyła do niej.
Jednak gdy dziewczyna zbliżyła się, nie-
ostrym wzrokiem dojrzała, jak niecierpli-
wym gestem ściąga perukę, odsłaniając
swoje naturalnie ciemne włosy. Marti Col-
ton, pomyślała Bonita.
– Gdzie jest moja dziewczyna? – usły-
szała głos Brada, który nadjechał karetką.
Jordan powoli wyjął rękę spod głowy
Bonity i zapytał:
– Co jest z tym twoim szalonym ko-
niem, Brad? Jakby był właściwie wytreso-
wany, nic takiego by się nie stało.
– Ten koń nigdy nie był w zaprzęgu –
odparł Brad.
– Nie kłóćcie się – rozdzielił ich stanow-
czo Doug. – Przepuśćcie sanitariuszy z no-
szami.
Brada wszędzie było pełno, jakby fakt,
że odważył się ją pocałować zeszłego wie-
czora dodał mu odwagi i natchnął do od-
grywania roli narzeczonego.
Gdy Bonita znalazła się już w karetce,
usłyszała jeszcze, jak zwraca się do Marti:
– Gdzie jest koń? Zobacz, co się z nim
stało. To jeden z moich ulubieńców.
Jordan, który cały czas stał obok, po-
wstrzymał sanitariuszy, gdy ci zamykali
właśnie drzwi karetki.
– Panie Stark, niech pan wsiada. Bonita
potrzebuje kogoś bliskiego. Wydaje mi się,
że jest pan najodpowiedniejszą osobą.
– Pewnie, pewnie, ale niech pan posłu-
cha, mój koń jest niewinny. To dobrze uło-
żone zwierzę, tylko...
– Niech pan wreszcie wsiada! – krzyk-
nął Jordan.
Bonita odwróciła głowę, próbując doj-
rzeć Jordana, jakoś go przy sobie zatrzy-
mać, lecz nie mogła wykrztusić z siebie
słowa i Brad zatrzasnął za sobą drzwi.
Rozdział 9
Przez dwa dni lekarze trzymali Bonitę
na obserwacji i nie pozwalali na żadne od-
wiedziny. Wyjątek zrobili tylko dla Alber-
ty, która spędziła z nią wiele godzin, dopó-
ki jej właśni lekarze stanowczo nie kazali
jej pójść do domu. Bonita poparła ich w
tym, mówiąc:
– Proszę cię, babciu, posłuchaj ich.
Wiesz, że powinnaś sama dbać o siebie.
Poza tym lekarze mówili ci, że nic mi nie
jest.
– Ale nie możesz tu leżeć sama. Wyglą-
dasz na taką nieszczęśliwą – opierała się
babka.
– Nic mi nie będzie. Ty jedź do domu i
prześpij się. I tak będziesz musiała tu po
mnie wrócić.
Bonita potrzebowała czasu, by zastano-
wić się nad swą sytuacją. Po pierwsze, dla-
czego Jordan zawsze wycofywał się i od-
dalał od niej w chwili, gdy myślała, że
otwiera się dla niej. Po drugie, na pewno
coś musiał do niej czuć, skoro tak bardzo
się przejął jej wypadkiem. Jednak zaraz
potem rzucił ją w ramiona Brada. Czyżby
jednak nie zależało mu na niej? Gdyby co-
kolwiek do niej czuł, przecież już by tu
był. A tak, nawet nie zadzwonił. Nie wie-
rzyła, by jedynym powodem jego zacho-
wania była chęć ustąpienia miejsca męż-
czyźnie, który zna ją dłużej.
Chyba przysięga, żeby więcej nie ko-
chać, uczyniła jego serce nieczułym i nie
zmieni tego nawet jej najgorętsza miłość.
Późnym popołudniem babka przywiozła
ją do domu. Gdy przekroczyła próg swego
pokoju, nie mogła powstrzymać zaskocze-
nia. Komoda, toaletka, stolik, a nawet pa-
rapet – dosłownie cały pokój tonął w kwia-
tach.
– Ten pokój wygląda jak wystawa kwia-
tów. Patrz na te róże od Kate i Douga Dri-
verów – powiedziała do Alberty, przeglą-
dając bileciki. Był bukiet od Dana, od Vica
i Charlotte, nawet od Brada. Na jednym z
nich widniał znak „Magnet Studios" z od-
ręcznie napisanymi słowami Jordana.
– Które przysłał?
– Te fiołki. Widziałaś kiedyś tyle w jed-
nym miejscu?
Bonita w tej samej chwili przypomniała
sobie, że wyglądają prawie tak samo jak
bukiet jedwabnych kwiatów, wpleciony w
jej włosy na przyjęciu u Jordana. Właśnie
te kwiaty pomagał jej wyciągnąć z wło-
sów, gdy była nań tak zła, że sama nie mo-
gła sobie poradzić z tym zadaniem. Co za
zbieg okoliczności.
– Niebieski pasuje do koloru mojej po-
ścieli.
– Mówiąc o pościeli, czy nie czas, żebyś
się położyła? – przypomniała jej Alberta. –
Jesteś jeszcze słaba. Spróbuj się trochę
przespać. Pamiętasz, że doktor zalecił ci
dużo odpoczywać.
– Nie jestem zmęczona, babciu. Czuję
się jakaś niespokojna.
– Rozumiem cię.
– Naprawdę?
– Wiesz, to ciekawe, jak bardzo jeste-
śmy do siebie podobne. W pewnym sensie
dziwiłam się, że byłaś w stanie tak praw-
dziwie opisać miłość swoich rodziców.
Twoim rodzicom wystarczało, że mieli sie-
bie, ale ja przez całe życie musiałam opie-
rać się pragnieniu podróży, ciekawości
świata i przygody.
Boni ta spojrzała na babkę z zaskocze-
niem.
– Myślisz, że kto namówił twojego dro-
giego dziadka, żebyśmy się przenieśli tutaj
z Pensylwanii? A gdyby pożył trochę dłu-
żej, miałam zamiar przekonać go do całego
mnóstwa innych, dalszych jeszcze wypraw
– chciałam zobaczyć Hawaje, Japonię i
Afrykę, nawet gdybyśmy mieli popłynąć
zwykłym statkiem towarowym. Swoją cie-
kawość świata masz po mnie.
– Więc nie sądzisz, że mam przewróco-
ne w głowie?
– Skądże znowu. Co więcej, chciała-
bym, żeby twoja ciekawość została zaspo-
kojona. Ale póki co, połóż się i odpoczy-
waj – powiedziała i wyszła z pokoju.
Bonita odwróciła się na bok, spojrzała
na bukiet fiołków i zasnęła.
Gdy się obudziła, na zewnątrz było już
ciemno, lecz od strony podjazdu dochodzi-
ły ją jakieś głosy. Założyła szlafrok i ze-
szła na dół.
– A ty co tu robisz, moja panno? – zapy-
tała babka.
– Zgłodniałam trochę, więc pomyślałam,
że zejdę na dół i zrobię sobie coś do jedze-
nia, na przykład omlet.
– Zrobię ci, nic się nie bój. A ty możesz
dziś wieczór spodziewać się gości – oznaj-
miła tajemniczo Alberta.
– Kogo?
– Przez ostatnich kilka dni musiałam
przeganiać stąd Brada, poza tym wszyscy
ludzie z ekipy ciągle się o ciebie dopytują.
Po przeglądzie zdjęć na pewno ktoś wpad-
nie, więc przebierz się i podmaluj trochę.
– Nie chcę się z nikim widzieć.
– Nawet z Bradem?
– Zwłaszcza z nim.
– Posłuchaj, wydaje mi się, że jak przyj-
dzie, powinnaś z nim porozmawiać. Czuje
się winny z powodu tego, że poniósł cię
jego koń. Poza tym rozmowa z ludźmi za-
wsze podnosi na duchu.
Bonita posłuchała babki. Wyszła na
górę, otworzyła okno i usiadła naprzeciw
niego, patrząc w dal. Z dołu dochodziło ją
miarowe skrzypienie huśtawki, na której
Alberta uwielbiała spędzać ciepłe, letnie
wieczory.
Nagle wyrwał ją z zadumy głos Jordana.
– Dobry wieczór, Alberto.
– Dobry wieczór. Siadaj, proszę. Czy
nie powinieneś aby teraz oglądać materia-
łu?
– Widziałem go już dosyć, żeby stwier-
dzić, że wszystko idzie w porządku. Chcia-
łem wyjść i odetchnąć świeżym powie-
trzem.
Bonita przysunęła się cicho jak najbliżej
okna, nie chcąc uronić ani słowa z rozmo-
wy.
– Cieszę się, że praca postępuje zgodnie
z planem. Może nie wiesz, ale to właśnie
mnie zawdzięczasz powstanie tego filmu –
zaczepiła go przyjaźnie.
– Doprawdy?
– Gdybym jej nie suszyła głowy, Bonita
nigdy nie wysłałaby opowiadania do gaze-
ty. Nie wiem nawet, czy napisałaby je beze
mnie, to przecież ja bez przerwy opowia-
dałam jej historię miłości jej rodziców?
– Rodziców? – spytał zaskoczony Jor-
dan.
– Pewnie ci nic nie mówiła, ale jej ro-
dzice zginęli w wypadku, kiedy była jesz-
cze dzieckiem – zaczęła Alberta.
Bonita zacisnęła pięści w bezsilnym
gniewie. Nie chciała, żeby babka wypapla-
ła wszystko o rodzinie Jordanowi. Z ulgą
powitała dźwięk silnika, zwiastujący przy-
bycie kolejnego gościa. Okazał się nim
Brad.
– Przyjechałem zobaczyć się z Bonita.
Jak się dziś czuje? – zapytał Albertę, po
czym, najwyraźniej dostrzegłszy Jordana,
odezwał się do niego: – Dobry wieczór,
panie McCaslin. Myślałem, że jest pan za-
jęty ze swoimi ludźmi w stajni.
Jordan musiał go zupełnie zignorować,
bo następne słowa, które dotarły do Bonity
należały do babki.
– W kuchni jest gotowa kawa. Napij się
i zanieś Bonicie na górę.
Trzasnęły frontowe drzwi, potem na-
brzmiały irytacją głos Jordana, jak zawsze
po spotkaniu z Bradem, poprosił:
– Opowiadaj dalej.
– Na czym to skończyłam? Aha...
Bonita pospiesznie schowała się do łóż-
ka, by nie zostać" przyłapaną na podsłuchi-
waniu.
– Ślicznie dziś wyglądasz – zawołał
Brad od drzwi. – Chcesz kawy?
– Dziękuję, połóż tu na stoliku.
– Dostałaś moje kwiaty? – zapytał, po
czym rozejrzał się po pokoju i rozczarowa-
nym głosem stwierdził: – Ale ich mnó-
stwo.
Przysunął sobie taboret od toaletki i
usiadł obok łóżka, zasypując ją gradem py-
tań na temat pobytu w szpitalu. Bonita pró-
bowała odpowiadać, lecz przez cały czas
nasłuchiwała, o czym rozmawiają na dole.
Słyszała tylko jednostajny szmer głosów,
nie rozumiejąc ani słowa.
– Wpadnę jutro do ciebie i wybierzemy
się na przejażdżkę – powiedział Brad.
– Co?
– Twoja babka powiedziała, że od jutra
wolno ci wychodzić z domu, a nie chcę,
żebyś od razu leciała na plan. Wiem, że
wolałabyś ten czas spędzić ze mną.
– Brad, jutro wolałabym zostać sama.
– Nie masz tu nic do gadania.
Bonita nie odpowiadała, znów próbując
złapać choć słowo z rozmowy, co Brad
wziął za przyzwolenie. Pił kawę czując się
bardzo z siebie zadowolony.
Dobiegł ją gwar głosów od strony stajni.
Pewnie skończyli przeglądać filmy, a Jor-
dan udzielał montażystom wskazówek, jak
mają zgrywać sceny. Z westchnieniem
wzięła swoją filiżankę, wyobrażając sobie
Jordana, jak wchodzi władczym krokiem
do stajni i wydaje polecenia, których nikt
nie ośmiela się kwestionować. Na koryta-
rzu rozległy się odgłosy kroków, spojrzała
więc odruchowo na drzwi, spodziewając
się babki, ale omal nie upuściła filiżanki,
gdy w drzwiach ukazał się Jordan.
– Przepraszam pana, panie Stark, że
zrzuciłem całą winę za wypadek na pań-
skiego konia – zaczął, podchodząc do nich
i uśmiechając się dziwnie. – Wiem, że bar-
dzo go pan lubi. To był po prostu wypa-
dek. Chciałbym, żeby pan wiedział, że nikt
od nas pana nie obwinia.
Bonita i Brad spojrzeli na niego, jakby
nagle przemówił w obcym języku. Do tej
pory odzywał się do Brada tylko po to, by
powiedzieć mu coś obraźliwego.
– Jak się czujesz, Bonito? – zapytał, gdy
żadne z nich się nie odezwało.
– Dziękuję, dobrze – odparła, nie dając
po sobie poznać, jak bardzo ucieszyła ją ta
niespodziewana wizyta. Potem nie mogąc
się powstrzymać, zapytała: – Czy to ty roz-
mawiałeś z moją babką tam za oknem?
– Tak. Dyskutowaliśmy nad scenariu-
szem. Masz bardzo mądrą i wspaniałą bab-
kę. Pozwoliła mi zupełnie z innej strony
spojrzeć na twoje opowiadanie.
– To dobrze – Bonita nie mogła po-
wstrzymać goryczy cisnącej się na usta. Jej
nigdy nie zapytał, nie poprosił o żadne su-
gestie, zaś z babką nic mu nie przeszkadza-
ło plotkować w najlepsze. W dodatku jesz-
cze się na nią powoływał.
– Dzięki niej lepiej rozumiem bohate-
rów i pewne sceny zmontuję trochę ina-
czej. Dobrze, że jeszcze nie nakręciliśmy
sceny, kiedy Doug znajduje Kate po jej
ucieczce z rancza. Doug musi stać się tro-
chę mniej zaborczy i bardziej wyrozumia-
ły.
Po jego słowach zapanowało milczenie.
Zdecydowanie tej trójce rozmowa – się nie
kleiła. Na szczęście przerwał ją dźwięk
klaksonu samochodowego i znajomy głos
zawołał:
– Panie producencie! Czekam na pana!
Jordan podszedł do okna i zapytał w
mrok:
– Czy to ty, Marlenę?
– Tak. Jutro gram swoją wielką scenę.
Obiecałeś mi próbę.
– Tak. Specjalną próbę – powiedział
półgłosem, jakby do Bonity, która zamknę-
ła oczy, nie mogąc patrzeć na człowieka,
który w jej obecności umawia się z jej naj-
lepszą przyjaciółką na randkę, która z pew-
nością zakończy się czułą sceną miłosną,
bez względu na to, czy takową przewiduje
scenariusz filmu.
– Nie wpadniesz na chwilę odwiedzić
Bonity? – zapytał Jordan.
– Bonita potrzebuje odpoczynku – od-
krzyknęła Marlenę. – Ale ja nie, więc po-
spiesz się, Jordan.
– Przepraszam, ale mam bardzo ważną
sprawę do załatwienia – powiedział Jordan
i skłoniwszy się, wyszedł z pokoju.
– Nareszcie – westchnął Brad z ulgą. –
On potrafi człowieka zaskoczyć. Wyobraź
sobie przeprosiny w jego wykonaniu.
– Masz rację – przyznała Bonita. – I jak
przejął się Marlenę.
– Co się dziwisz, daje jej to, czego ona
chce najbardziej.
– Ja najbardziej chciałabym teraz odpo-
cząć – wpadła mu w słowo Bonita.
– Dobrze, dobrze, już sobie idę. Jakoś
dziwnie pobladłaś. Jesteś pewna, że nic ci
nie potrzeba? – zapytał wstając.
– Bardzo cię proszę, zabierz na dół te fi-
liżanki – powiedziała pospiesznie Bonita,
chcąc uprzedzić jego ewentualny zamiar
pocałowania jej. Na szczęście udało się.
– Do zobaczenia jutro – powiedział. – A
przy okazji, nie martw się o konia, nic mu
się nie stało. Marti ujeździła go dziś trochę
i mówi, że wszystko w porządku.
Dziewczyna uśmiechnęła się, bo rzeczy-
wiście niepokoiła się o zwierzę.
– Powiedz mu, że się na niego nie gnie-
wam. Żeby on się czasem nie martwił.
Gdy Brad zamknął za sobą drzwi, Boni-
ta wstała z łóżka i zdjęła szlafrok. Nagle
jej pokój wydał się za mały, by pomieścić
cały jej smutek i zawiedzione nadzieje. Ju-
tro Brad zawiezie ją w jakieś miejsce, skąd
będzie mogła podziwiać ocean i patrzeć za
horyzont, żegnając się ze swymi marzenia-
mi znalezienia prawdziwego domu w ra-
mionach Jordana. Położyła się bardzo
zmęczona, jakby czekająca ją szara przy-
szłość wyssała z niej resztki życia.
Następnego ranka zeszła na dół z moc-
nym postanowieniem samodzielnego przy-
rządzenia śniadania i tym samym dowie-
dzenia sobie, że jest już zupełnie zdrowa.
Przez kuchenne okno dojrzała babkę, schy-
loną nad grządkami w swym szerokim,
słomkowym kapeluszu.
Bonita przepełniona była podziwem dla
swej babki, której życie wcale nie roz-
pieszczało. Jak tylko przybyła do Kalifor-
nii, umarł jej mąż, a w kwiecie wieku stra-
ciła swoje jedyne dziecko, ukochanego
syna, który miał przejąć po niej ranczo.
Wzięła się z przekonaniem za wychowanie
swej wnuczki, która bardzo przeżywała
śmierć swych rodziców. Prześladowały ją
kłopoty zdrowotne, tak jakby mało było
kłopotów z prowadzeniem rancza.
Nie pozwoliła jednak powalić się tym
wszystkim przeciwnościom losu. Skupiła
swą uwagę na drobnych przyjemnościach
codziennego życia, ogrodzie, gotowaniu,
czytaniu Biblii. Odsunęła na bok swe ma-
rzenia o podróżach, o nowym, wspaniałym
świecie, koncentrując się na przeżywaniu
każdego dnia z osobna i przez cały czas
sprawiając wrażenie, że jest szczęśliwa.
Bonita zapomniała nagle o śniadaniu i
wybiegłszy do ogródka, objęła babkę z ca-
łych sił.
– Co za dziewczyna! Aleś mnie zasko-
czyła. Nie słyszałam, jak wychodzisz.
– Babciu, bardzo cię kocham, wiesz? –
powiedziała dziewczyna, całując ją w poli-
czek.
– Wiem, ale cieszę się, że mi to powie-
działaś. I nawet nie mam ci za złe, że prze-
szkodziłaś mi w plewieniu.
Alberta zdjęła kapelusz i zręcznym rzu-
tem zawiesiła go na wbitej w ziemi łopa-
cie. Potem wzięła wnuczkę za rękę i po-
prowadziła w stronę zarośniętej pnączem
altany.
– Usiądź tu ze mną na chwilę. Muszę ci
powiedzieć coś ważnego.
– Dobrze.
– Rozmawiałam wczoraj z Jordanem,
wiesz o tym, prawda?
– Powiedział, że wspaniale mu się ciebie
słucha, ale nie sądzę, żeby interesowały go
nasze rodzinne historie. Opowiadałaś mu o
mamie i tacie?
– Tak. Nie tylko o wypadku, ale o
wszystkim, kiedy się po raz pierwszy spo-
tkali koło Cypress Point – przyznała Al-
berta.
– Pewnie ziewał z nudów.
– Tak myślałam z początku, ale po
chwili zauważyłam, że wyprostował się
jak struna i po prostu chłonął moje słowa.
– Mówił, że rzuciłaś nowe światło na
scenariusz.
– A jakże. Widzisz, Jordan myślał, że
napisałaś go na podstawie swojego związ-
ku z Bradem.
– Co?!
– Przyznaj, że nigdy mu nie powiedzia-
łaś, że chodzi tu o twoich rodziców, a sko-
ro w scenariuszu jest mowa o dwóch sąsia-
dujących ze sobą ranczach, po prostu przy-
jął, że opisujesz siebie i Brada.
– Jak mógł w to uwierzyć?!
– Powiedział, że cała historia wydawała
się tak bardzo prawdziwa, że musiała być
wzięta z życia. A kiedy po raz pierwszy
przyszedł do nas, Marlenę powiedziała mu,
że macie zamiar pobrać się z Bradem i że
napisałaś swą rodzinną opowieść o miło-
ści.
– Tak powiedziała?! – nie wytrzymała
Bonita.
– Przynajmniej tak twierdzi Jordan.
– Wie, że to nieprawda!
– Musiała mieć swoje powody – stwier-
dziła filozoficznie babka.
– To przez nią to całe zamieszanie! –
wybuchnęła Bonita, bliska płaczu. Oczy-
wiście, Marlenę zdecydowała, że upoluje
Jordana i w typowy dla siebie sposób skła-
mała, wymyślając jakąś bajeczkę o miłości
Bonity.
– Nie masz racji – zaprotestowała bab-
ka. – To też twoja wina. Czy kiedykolwiek
zdobyłaś się na szczerą rozmowę z Jorda-
nem? Wstydziłaś się mu powiedzieć, skąd
wzięłaś natchnienie do swego opowiada-
nia. Gdybyś była z nim otwarta, od razu
zorientowałby się, co w trawie piszczy.
Ale Jordan uwierzył Marlenę. I ilekroć
widział Brada razem z Bonita, jego podej-
rzenia przeradzały się w pewność. Nic
dziwnego, że zawsze w takich chwilach
odpychał ją od siebie. Po prostu sądził, że
należy do innego mężczyzny.
– Masz rację, babciu. To moja wina. Nie
wiem tylko, czy uda mi się jeszcze wszyst-
ko wyprostować.
– Nie martw się tym teraz. Za chwilę bę-
dziesz miała gościa.
Rozdział 10
Spośród drzew otaczających ogródek
babki rozpościerał się doskonały widok na
drogę dojazdową do rancza. Bonita nagle
złapała Albertę za ramię i powiedziała z
przestrachem w głosie:
– Och nie! Brad jedzie po mnie, żeby
mnie zabrać na przejażdżkę. Zupełnie o
tym zapomniałam.
– Jedź z nim. Przynajmniej nie gada bez
przerwy jak ja. Będziesz miała dużo czasu,
żeby sobie pewne rzeczy przemyśleć – po-
wiedziała Alberta.
Bonita przyjęła radę babki i puściła się
biegiem do domu, by wziąć sweter.
– Zatrzymaj go, ja zaraz wracam!
Gdy wsiadła do półciężarówki Brada, od
razu spostrzegła, że podobnie jak ona, nie
jest w nastroju do rozmów. Po długiej
chwili zapytał:
– Dokąd pojedziemy?
– Może do Point Lobos?
– W porządku.
Point Lobos był niewielkim, postrzępio-
nym półwyspem, który zarysem i urodą
przypominał Półwysep Monterey, choć za-
chował swą dzikość w nienaruszonym sta-
nie. Miał dosyć dziwną historię, bo przez
pewien czas należał do jakiegoś Meksyka-
nina, który wygrał go w karty, a potem
sprzedał za bezcen. Kolejno znajdowały
się tu przystań wielorybnicza, nabrzeże
przeładunkowe węgla, pastwisko i miejsce,
gdzie planowano wybudować miasto. Gdy
wreszcie dostało się w ręce kogoś, kto po-
trafił docenić jego uroki, zostało natych-
miast ochrzczone perłą okolicznych par-
ków krajobrazowych.
Brad przystanął na chwilę przed rogatką
wjazdową i zapłacił za wstęp.
– Jedźmy do Chińskiej Zatoki – zapro-
ponowała Boni ta.
– Chyba już za późno na wieloryby, któ-
re płyną do Meksyku – powiedział Brad. –
Ale kiedy tu byłem ostatni raz, co chwilę
widziałem, jak ich olbrzymie cielska prze-
walają się po powierzchni.
– Popatrz tam! – przerwała Bonita. –
Wydra!
Widok jej ulubionego zwierzęcia bardzo
podniósł ją na duchu. Popielata wydra kali-
fornijska, wielkości może jej psa, płynąc
na plecach i śmiesznie poruszając łapkami,
zajęta była spożywaniem jakiegoś konika
morskiego lub małża. Jak tylko skończyła,
dała z powrotem nura pod wodę po drugie
danie.
Brad delikatnie popchnął Bonitę do
przodu, wskazując drogę. Dziewczyna ze-
szła za nim wąskimi schodami na samą
plażę. Usiedli, a Brad spojrzał na nią ner-
wowo, jak nigdy dotąd.
– Co się stało, Brad? Wygląda na to, że
masz jakieś zmartwienie.
– To prawda, ale trudno mi je wyrazić
słowami.
– Mnie możesz wszystko powiedzieć.
Jesteśmy przecież przyjaciółmi.
– O to właśnie chodzi. Ile razy próbuję
porozmawiać o naszej przyszłości, ty za-
wsze zmieniasz temat i powtarzasz, że je-
steśmy przyjaciółmi. A tu wszyscy ludzie z
zespołu dokuczają mi i nazywają nas Ro-
meo i Julia. Sam nie wiem, jak mam się
zachować. Po tym wszystkim nawet Marti
boi się do mnie podejść.
Od czasu zaskakującej informacji babki,
Bonicie nie przyszło do głowy, że w tym
całym zamieszaniu prócz niej i Jordana
mogła być jeszcze jedna ofiara nieporozu-
mień. Teraz oczywiście wyjaśniło się
dziwne zachowanie Brada. Słyszał plotki
od ludzi z zespołu i próbował zachowywać
się tak, jak przystało na zakochanego, bo
sądził, że wszyscy tego odeń oczekują. Na-
gle spadł jej z ramion ogromny ciężar, gdy
zdała sobie sprawę, że Brad jej nie kocha.
Ich stosunki zawsze układały się bardzo
prosto, dopóki plotka o ich wielkiej miło-
ści, rozpowszechniana przez Marlenę, nie
trafiła do wszystkich.
Brad wziął ją za rękę i przepraszającym
tonem zagadnął:
– Zawsze cię lubiłem, wiesz o tym do-
brze. I ucieszyłem się, kiedy usłyszałem,
że jesteś we mnie zakochana. Wydawało
mi się, że to dobry pomysł, wiesz, że ty i
ja... Ale jak na kogoś, kto mnie kocha, za-
chowujesz się dziwnie.
– Brad, opowiadanie, które napisałam,
jest o moich rodzicach, nie o nas. Przepra-
szam, że ci o tym nigdy nie mówiłam, bo
wydawało mi się, że nie jesteś tym zainte-
resowany. Widzisz, kupiłeś ranczo po
dziadku Beasley, ojcu mojej matki. Miesz-
kała kiedyś w twoim domu, potem mój oj-
ciec przyjechał do Kalifornii i zamieszkał
po sąsiedzku. Spotkali się pewnego dnia na
plaży, w taki dzień jak dziś, potem widy-
wali się jeszcze wiele razy, w sekrecie. Ni-
komu nie mówili, że się kochają. Aż do
dnia, kiedy się pobrali.
– Czyli ty mnie właściwie nie kochasz.
– Nie, ale bardzo cię lubię. Jak swego
przyjaciela. A teraz nie wyglądaj tak rado-
śnie, powinieneś być przecież zdruzgotany
tą wieścią – roześmiała się Bonita, zaś
Brad spróbował nadać swej rozradowanej
twarzy wyraz cierpienia, jednak bez więk-
szego przekonania. Po chwili dodała:
– Kocham Jordana.
– Kocha Jordana – powtórzył za nią
Brad. – A mówiłaś mu o tym?
– Nie...
– No to na co czekasz, dziewczyno? Je-
dziemy!
Biegli schodami przeskakując po dwa
stopnie naraz.
Gdy zatrzymali się na chwilę dla złapa-
nia oddechu, zauważyli, że jakaś grupka
turystów z zainteresowaniem przygląda się
ich wyczynom. Gdy znaleźli się w samo-
chodzie Brada, znów dali upust swej rado-
ści.
– Ale dokąd jedziemy? – zapytała.
– Znaleźć faceta, w którym się zakocha-
łaś.
– Nie wiem, gdzie może teraz być.
– Kiedy czekałem na ciebie dziś rano,
spotkałem jednego z jego ludzi, który po-
wiedział mi, że dzisiaj mają zamiar kręcić
w budynkach misji.
Po drodze do misji w Carmel Bonita
mogła sobie odpowiedzieć na kilka pytań,
które od dawna ją nurtowały. Zrozumiała,
dlaczego Jordan zachowywał się tak wrogo
w stosunku do Brada. Po prostu był naj-
zwyczajniej zazdrosny. Przypomniała so-
bie, jak krytykował głównego bohatera jej
opowiadania. Ona sama sądziła, że chodzi
mu o jej ojca i stąd całe nieporozumienie.
Chyba nawet dlatego obsadził w głównej
roli Douga, by wykazać jej naocznie niż-
szość jej wybrańca serca. Teraz wszystko
było już jasne. Jordan McCaslin – mężczy-
zna, który przysiągł sobie nigdy więcej się
nie zakochać, stracił głowę do tego stop-
nia, że nie widział nawet własnej miłości.
– Nie mam miejsca na zaparkowanie,
więc po prostu wysadzę cię tutaj. W ten
sposób nie będziesz mogła zmienić zdania.
– Nie chcesz sprawdzić, czy nie ma tu
przypadkiem Marti? Pewnie tego nie
wiesz, ale myślę, że zaczynasz coś do niej
czuć.
– Możliwe. Nie miałem czasu się nad
tym zastanowić – powiedział Brad.
– Teraz masz okazję rozważyć i taką
możliwość – uśmiechnęła się na widok
jego zdziwionej twarzy.
– Bonito, przestań się wymawiać i do
dzieła – burknął z udawaną srogością. –
Idź i powiedz mu to, co przedtem powie-
działaś mnie.
Gdy tylko zatrzasnęła drzwi, samochód
ruszył. Brad za kierownicą był w znacznie
lepszym humorze, niż gdy próbował wziąć
sprawy Bonity w swoje ręce.
Teraz musiała poradzić sobie z własną
niepewnością. A jeżeli on przyzna się do
uczucia, lecz powie, że ich życie razem
jest niemożliwe, bo zbyt ciążą mu wspo-
mnienia z przeszłości? A może powie jej,
że ją kocha, ale tylko trochę, nie na tyle,
żeby spędzić z nią resztę życia. Co wtedy?
Czy potrafi poradzić sobie z rozczarowa-
niem? Takie myśli kołatały jej w głowie,
gdy zbliżała się do wrót misji pod wezwa-
niem Świętego Karola Boromeusza.
Założona dwieście lat temu przez ojca
Junipero Serrę stała się sławna na całą Ka-
lifornię. Położona była prześlicznie, tuż u
ujścia rzeki Carmel do oceanu, z widokiem
na zielone góry i całą dolinę. Niestety po
jego śmierci nikt nie podjął dzieła, misja
przeszła pod świecką administrację, zaś In-
dianie, którzy ożywiali wspólnotę, roz-
pierzchli się.
W czasie, gdy rozgrywało się opowiada-
nie Bonity, misja zdążyła popaść w ruinę.
Dekoracje odzwierciedlały dość dokładnie
tamtą epokę. Tu i ówdzie walały się
szczątki wozów, kupy gruzu i kamieni, a
sztuczne chwasty sugerowały, że w ogro-
dzie od lat nie postała ludzka stopa.
Aktor przebrany za kapłana minął ją w
drodze na plan. Bonita poszła jego śladem.
Czegoś jednak nie poznawała. Scena miała
się rozegrać między Dougiem i nauczyciel-
ką, lecz Marlenę, ubrana w nową suknię ze
sklepu, w którym poprzednio pracowała,
stała w tłumie z nadąsaną miną.
– Czy Marlenę Webb nie gra w tej sce-
nie? – zapytała biegnącą gdzieś zaaferowa-
ną Charlotte, z naręczem strojów.
– Nikt mi nic nie mówi na czas. Wy-
obraź sobie, że wczoraj o północy dosta-
łam wiadomość, że mam zorganizować
cztery sutanny w czterech różnych rozmia-
rach. Jordan przez całą noc wisiał na tele-
fonie, żeby znaleźć kogoś, kto zastąpiłby
Marlenę.
– Ale dlaczego?
– Nie wiem. Jeszcze wczoraj wszystko
było jasne, miała występować w tej scenie.
Cały dzień przerabiałam jej suknię, a tu
masz...
Bonicie przyszło do głowy, że poprzed-
niego wieczora Jordan zapewne zażądał
wyjaśnień w związku z kłamstwem, któ-
rym go uraczyła, i powiedział, że nie chce
z nią dalej pracować. Dlatego zastąpił ją
naprędce ściągniętym aktorem.. Marlenę
została przykładnie ukarana za swą dwuli-
cowość.
– Cisza na planie! Próba w toku! – za-
wołał asystent reżysera.
Bonita musiała sama przyznać, że ujęcie
wyszło świetnie. Doug, wywnętrzając się
przed księdzem był bardzo przekonywają-
cy, a' duchowny, ze swej strony, słuchał ze
współczuciem.
– Słońce za chwilę schowa się za chmu-
ry! Szybciej, kręćmy następną scenę! – po-
wiedział do Jordana reżyser.
Bonita przypomniała sobie, jak Jordan
wyjaśniał jej babce, że filmowanie nocą
dużo kosztuje, bo trzeba używać reflekto-
rów, które nadają twarzom aktorów niena-
turalny blask. Zamiast tego, ujęcia "nocne"
kręcono w dzień, najlepiej pochmurny, z
założonym na kamerę odpowiednim fil-
trem, który sprawiał, że tło było ciemniej-
sze.
Ujęcia nie trzeba było powtarzać. Doug
zagrał w sposób stonowany, delikatny, z
uczuciem, co po raz pierwszy zauważyła
Bonita w San Francisco. Mogłaby przy-
siąc, że jej własny ojciec wypowiedziałby
te słowa tak samo.
Oczy Kate Harrigan lśniły z dumy, lecz
słowa nie odbiegały od utartego już sche-
matu:
– Myślałam, że nam się stary kowboj
rozpłacze.
Członkowie zespołu, stojący do tej pory
jak zaczarowani pod wrażeniem znakomi-
tej gry Douga, wybuchnęli śmiechem.
– Dziesięć minut przerwy – zarządził
Jordan, który przed chwilą dostrzegł Boni-
tę. – Muszę się z kimś porozumieć w bar-
dzo ważnej sprawie.
Wszyscy pospieszyli do swych obowiąz-
ków zadowoleni z udanych zdjęć, zaś Jor-
dan powoli zmierzał ku Bonicie, nie ba-
cząc na ludzi, którzy starali się go zatrzy-
mać, zadając mu całe mnóstwo pytań. Gdy
znalazł się obok niej, wziął ją za rękę i ru-
szyli z wolna przed siebie.
– Chodźmy stąd na chwilę – powiedział.
– Znam miejsce, w którym możemy być
sami. Musimy porozmawiać na temat po-
ważnych zmian w scenariuszu.
– Zmian? – zapytała, nie ukrywając roz-
czarowania.
– Przepiszemy na nowo nasze życia –
uśmiechnął się.
Weszła w ślad za nim do chłodnego,
mrocznego wnętrza kościoła. Figury świę-
tych zdawały się do nich uśmiechać, a w
powietrzu unosiła się woń świeżych kwia-
tów zmieszana ze słodkawym zapachem
kadzidła. Jordan wyprowadził ją przez
małe drzwi nawy bocznej na zewnątrz i
znaleźli się na kwadratowym dziedzińcu
misji.
Dawno temu tętnił życiem tysięcy In-
dian i księży, teraz ożywiały go tylko po-
dmuchy wiatru, skrzypiąc starymi żarnami.
– Muszę ci powiedzieć prawdę o moim
opowiadaniu – zaczęła Bonita.
– Już ją znam. Wczoraj wieczorem two-
ja babka opowiedziała mi wszystko. Wi-
dzisz, przez cały czas sądziłem, że filmuje-
my historię miłości twojej i Brada. Dlatego
chciałem, żeby bohater był taki... trochę
nieokrzesany. Byłem o ciebie zazdrosny.
– O co? Myślałam, że ty, Jordan McCa-
slin, jesteś ponad takie uczucia.
– Byłem. Do chwili, gdy przeczytałem
twoje opowiadanie, robiłem tylko filmy
wojenne i sensacyjne, lecz gdy poznałem
ciebie, wiedziałem, że muszę wszystko
sfilmować, i pragnąłem, by połączyło nas
to, co bohaterów twojego opowiadania.
Żebyś ty mnie pokochała...
– Kocham cię...
– Więc wyjdź za mnie i pozwól rzucić
sobie do stóp cały świat.
Podszedł do niej bliżej, objął ją i powie-
dział z uśmiechem:
– Ta scena jest bardzo ważna i trzeba ją
umiejętnie rozegrać. Teraz podnieś głowę.
O tak. Uśmiechnij się czule. Znakomicie.
Byłabyś wspaniała na ekranie.
Bonita czuła ogarniającą ją falę szczę-
ścia. Nareszcie marzenia całego jej życia
miały się spełnić. Jordan dawał jej świat, a
ona, mając oparcie w jego miłości, gotowa
była pójść za nim wszędzie. Spojrzała w
niebieskie oczy, które spoglądały na nią
czyste, bez śladu chmur, które tak często w
nich widywała.
– A kiedy cię pocałuję, masz zamknąć
oczy – powiedział z uśmiechem.
Bonita nie potrzebowała tylu słów. Sko-
ro tylko poczuła jego usta na swoich, zo-
rientowała się, że jest na właściwym miej-
scu z właściwą osobą. Nigdy dotąd nie
czuła się tak pewna siebie.
Jordan na chwilę odsunął głowę.
– Jeżeli o mnie chodzi, w twojej historii
o miłości tylko jeden mężczyzna może za-
grać główną rolę.
Tym razem pocałował ją bez dodatko-
wych komentarzy.