Mary McBride
Niebieska sukienka
Rozdział pierwszy
W słoneczne letnie przedpołudnie Laura nie-
śmiało przekroczyła próg gabinetu detektywa Sama
Zachary’ego.
– Czym mogę służyć? – zapytał mężczyzna.
– Nazywam się Laura McNeal. Dziękuję, że
zechciał pan mnie przyjąć. Oczekuję od pana
pomocy w dość nietypowej sprawie.
– Większość ludzi zatrudnia prywatnego detek-
tywa w dość nietypowych sprawach, na przykład,
aby kogoś odnaleźć, pani McNeal. Tak przeważnie
bywa.
– Nie identyfikuję się z większością ludzi, pro-
szę pana. Ja nie chcę nikogo odnaleźć, ja muszę
ukryć się przed kimś.
– Domyślam się – powiedział Sam, uśmiechając
się pod nosem. – Proszę usiąść. – Wskazał na
krzesło stojące przed biurkiem.
Laura pomyślała, że Sam Zachary źle ją ocenia.
Na pewno postrzegał ją jedynie jako atrakcyjną
kobietę, do tego bardzo prowokacyjnie ubraną.
Świadczyły o tym jego wymowne spojrzenia, lust-
rujące jej sylwetkę i dekolt. Być może uznał jej strój
za wyzywający. Jednak nie było już odwrotu. Mu-
siała prosić go o pomoc.
Rozejrzała się po pokoju. Nie sprawiał dobrego
wrażenia. Pomalowane burą farbą ściany, podłoga
pokryta tandetnym linoleum i potwornie brudne
okna, przez które z trudem wpadało światło. Spoj-
rzała na kalendarz z nieaktualną datą, który zdobił
obskurną ścianę. Po drugiej stronie stał bardzo
zniszczony sekretarzyk. Pokój w niczym nie przy-
pominał gabinetu. Również ten niedbale ubrany
mężczyzna, siedzący za starym biurkiem, nie koja-
rzył jej się z prawdziwym profesjonalistą. Pragnęła
kontaktu z osobą zupełnie innego pokroju. Nie-
stety, jednak to właśnie Sam Zachary był jej
ostatnią deską ratunku.
Pomyślała, że poszukiwała Sama Spade’a, reno-
mowanego detektywa, a zamiast niego znalazła
jakiegoś nieudacznika.
Głos mężczyzny przerwał tok jej myśli.
– Czy może mi pani powiedzieć, skąd wzięła
mój numer telefonu?
– Z książki telefonicznej – odpowiedziała, nie
dodając, że był ostatnim kandydatem do zajęcia się
jej sprawą.
Rankiem dzwoniła do wielu agencji detektywis-
tycznych po to tylko, aby się dowiedzieć, że abso-
6
Ma r y M c Br i d e
lutnie nikt nie jest w stanie jej pomóc. Potem
rozpaczliwie próbowała szczęścia u wielu detekty-
wów. Z reguły w ich biurach odzywały się jedynie
automatyczne sekretarki, a ona nie chciała zosta-
wiać nagranych wiadomości. I wreszcie natrafiła na
Sama Zachary’ego. On odebrał telefon osobiście, co
ją trochę zaskoczyło. Brak sekretarki powinien być
wyraźnym sygnałem ostrzegawczym. To wskazy-
wało na nie najlepsze wyniki finansowe firmy, którą
prowadził. Zaintrygowały ją tajemnicze inicjały
S.U., umieszczone po jego nazwisku. Teraz pomyś-
lała, że na pewno nie wróżą nic dobrego. Doprawdy,
ten Zachary nie wyglądał na osobę kompetentną
i godną zaufania.
– Kto cię uderzył? – zapytał, wskazując na siniak
na jej twarzy.
– Słucham? – Przez chwilę nie wiedziała, o czym
on mówi i dlaczego mówi jej na ty.
– Skąd pochodzi ten siniak? Podbite oko. Wiesz
doskonale, co mam na myśli.
Zadrżała. No tak, nikt nie chciał zająć się jej
sprawą, a i ten facet najchętniej wyrzuciłby ją ze
swojego obskurnego biura.
– Uderzył mnie człowiek, z którym nie chcę
mieć nic do czynienia. Jeżeli dowie się, gdzie
jestem, na pewno zrobi mi krzywdę – odparła,
starając się opanować zdenerwowanie.
– Czy dzwoniłaś już na policję? Złożyłaś zawia-
domienie?
Laura pokręciła przecząco głową. Nie mogła
7
N i eb i e s k a su k i e n k a
tego zrobić. Nikt przy zdrowych zmysłach, kto choć
trochę zna Hammermana albo jego syna Artiego nie
zadzwoniłby na policję, chyba że jedynym jego
marzeniem byłaby operacja plastyczna bądź prag-
nienie śmierci.
– Radziłbym ci zgłosić to na policję – powie-
dział. – Im szybciej, tym lepiej.
– Zastanowię się.
Laura nie chciała płakać, ale łzy same zaczęły
napływać jej do oczu i spadać jedna po drugiej na
błękitną sukienkę. Bezskutecznie starała się nad
nimi zapanować. Ostatnie przeżycia wytrąciły ją
jednak z równowagi.
Sam nerwowo otwierał kolejne szuflady biurka.
Niestety, znajdował wszystko, prócz chusteczek.
Nagle uświadomił sobie, że jego klientka sama
znalazła paczkę chusteczek w stosie papierów wala-
jących się na jego biurku.
– Przepraszam. – Zaszlochała
rozpaczliwie.
– Naprawdę przepraszam... Proszę... dać mi chwilę
czasu, zaraz się uspokoję.
– W porządku. Nie spiesz się.
Oparł się o krzesło, z trudem panując nad sobą.
Miał wielką ochotę, żeby przytulić tę płaczącą
kobietę. Jej skąpe ubranie nie pozwalało mu się
skupić. Musiał przyznać, że wywarła na nim ogrom-
ne wrażenie już w chwili, gdy przekroczyła próg
jego gabinetu. Wyglądała zjawiskowo pięknie. Błę-
kitna sukienka, której wspaniały krój podkreślał
jeszcze piękny naszyjnik, smukła sylwetka, ele-
8
Ma r y M c Br i d e
ganckie pantofle i inne drobiazgi tworzyły har-
monijną całość. Tylko ten nieszczęsny siniak na jej
ślicznej buzi... Co za bydlak uderzył tę kobietę?
Nagle poczuł się ogromnie zmęczony. Tak
naprawdę nie lubił swojej pracy. Nie znosił jej.
Dlatego nie zabiegał o to, żeby mieć wielu
klientów. Symbolem tej niechęci było umiesz-
czenie w książce telefonicznej po nazwisku jedy-
nie inicjałów. Nie potrafił w pełni identyfikować
się z ludźmi wykonującymi zawód detektywa.
Niedługo chciałby wziąć urlop... Zapragnął zna-
leźć się w swoim ogrodzie, tam popracować
fizycznie, pielić warzywne grządki, wreszcie wy-
konać wszystkie niezbędne prace. A potem po-
ćwiczyć na rowerku treningowym i zagrać na
pianinie ulubiony utwór Bacha... Tylko taka
forma wypoczynku przynosiła mu odprężenie.
Ale wiedział, że już za chwilę panna, lub może
pani, McNeal spojrzy na niego swoimi błękitny-
mi oczami i będzie prosić go o pomoc w uciecz-
ce od okrutnego męża lub – co bardziej praw-
dopodobne – o pomoc w pozbyciu się agresyw-
nego stręczyciela. Sam miał ochotę odmówić
podjęcia się tej sprawy. Nie zdążył jednak wyrzec
słowa, ponieważ Laura McNeal pochyliła się
w jego stronę.
– Czy pomoże mi pan, panie Zachary? Proszę!
Muszę zniknąć – zaszlochała, kurczowo ściskając
w ręku chusteczkę.
– Nie jestem przecież cudotwórcą – odparł
9
N i eb i e s k a su k i e n k a
cicho, przyglądając się naszyjnikowi lśniącemu na
jej szyi.
– Proszę. Bardzo pana proszę.
– Liczę sobie słono za swoje usługi.
– Ile? – spytała, wyjmując ze swojego małego
eleganckiego portfela książeczkę czekową i niebie-
skie wieczne pióro.
– Sto dolarów dziennie plus wydatki.
Zazwyczaj brał dwadzieścia pięć dolarów. Ale
teraz kłamał z premedytacją.
– Potrzebuję także stu dolarów jako zaliczki
– powiedział. Odchrząknął i rozparł się w fotelu,
który przeraźliwie zaskrzypiał.
– W porządku, zgadzam się.
Wypisała czek, wyrwała z książeczki i pomachała
nim, jak zwycięską flagą, zanim mu go wręczyła.
– Co zrobimy najpierw? – zapytała. – Jak mogę
zniknąć?
Sam przymknął zmęczone oczy. Pomyślał, że
jest tylko jeden sposób, w jaki może pomóc tej
kobiecie.
Zachary S.U. zdecydował, że najpierw musi
zabrać Laurę w jakieś bezpieczne miejsce. Dlatego
zaprowadził ją do swojego terenowego samochodu,
zaparkowanego niedaleko jego biura. Pomógł jej
przy wejściu do pojazdu i gdy przez chwilę przy-
trzymał jej rękę, niespodziewanie przeszedł go
lekki dreszcz emocji.
10
Ma r y M c Br i d e
Jechali zatłoczonymi ulicami miasta. W pewnej
chwili Laura zadała mu pytanie, przechodząc
w sposób naturalny na ty.
– Czy możesz mi powiedzieć, co kryje się za
inicjałami S.U.?
– Sam – odpowiedział, naciskając na hamulce.
– Samuel Ulysses.
– O, Boże. To niesamowite. – Laura otworzyła
szerzej oczy. Pomyślała, że Sam to dobre imię.
Nawet, jeśli na nazwisko ten facet nie ma Spade.
Zaczęła się głośno śmiać.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał.
– Z niczego. Mam specyficzne poczucie humo-
ru – parsknęła.
Popatrzył na nią przenikliwie i powiedział:
– Rozumiem, specyficzne poczucie humoru.
– Właśnie – odparła, prostując się i obciągając
niebieską sukienkę. – Wiesz, Samuel to bardzo
ładne imię. Powinno być umieszczone w książce
telefonicznej, zamiast tych głupich inicjałów.
– Wezmę to pod uwagę.
Nacisnął na pedał gazu, przytrzymując mocno
kierownicę. Miał grymas na twarzy i Laura pomyś-
lała, że musi być poirytowany. Przestraszyła się, że
nie zechce jej pomóc. Westchnęła ciężko.
– Słuchaj, może jednak zapomnimy o naszej
wcześniejszej umowie – powiedział ze złośliwym
półuśmieszkiem. Zdenerwował go jej nieuzasad-
niony śmiech.
– Ja naprawdę potrzebuję pomocy – wyszeptała
11
N i eb i e s k a su k i e n k a
Laura, przyglądając się perełce, która zdobiła jej
torebkę, starając się, żeby nie zauważył, że zno-
wu zbiera się jej na płacz. Przez ostatnie kilka
godzin wypłakała się więcej niż przez całe swoje
życie.
Samowi zrobiło się przykro.
– Wiem – odpowiedział spokojnym głosem.
– Dlatego zabieram cię do miejsca, gdzie będziesz
bezpieczna.
Bezpieczna... O niczym innym nie marzyła. Oby
tylko być z dala od obrzydliwego Artiego Hammer-
mana!
Laura odchyliła głowę do tyłu i przymknęła
oczy. Analizowała niedawne wydarzenia. Może to
wszystko była jej wina. Może gdyby nie przyjęła od
Artiego tego pierwszego, zadziwiającego prezentu,
nic złego by się nie wydarzyło... Ale od czasu
swojego ostatniego balu studenckiego nie otrzyma-
ła od nikogo nawet kwiatów... Aż wreszcie trzy
tygodnie temu syn jednego z najbogatszych ludzi
w mieście stanął przed drzwiami sklepu, który
prowadziła, trzymając w ręku kosz czerwonych róż.
– Artie! – wykrzyknęła. – Czy to dla mnie?
Z jakiej to okazji?
Jej następnym błędem było uznanie wzruszenia
jego ramion i niewyraźnego uśmiechu za wystar-
czającą odpowiedź. A potem były następne poda-
runki: czekoladki w pudełkach w kształcie serc,
ogromne flakony z perfumami Chanel numer 5.
Po otrzymaniu prezentów poczuła się bardzo
12
Ma r y M c Br i d e
niepewnie i zadzwoniła do Arta Hammermana, ojca
Artiego. Rozmowa z nim na jakiś czas wyciszyła
dręczące ją wątpliwości. A potem sprawy potoczyły
się szybko, jak w filmie. Dzisiejszego ranka zaje-
chała przed sklep biała komfortowa limuzyna. Wy-
siadł z niej elegancko ubrany Artie. Wszedł do
sklepu. Niespodziewanie uklęknął przed nią i ofia-
rował jej czerwone pudełeczko. Gdy je otworzyła,
ze zdumieniem ujrzała pierścionek z ogromnym
brylantem. Nie chciała przyjąć pierścionka i nie
chciała przyjąć oświadczyn.
Jej odmowa wywołała w nim wściekłość. Szarp-
nął ją, popchnął i uderzył dłonią w twarz. Wrzasnął
wściekłym głosem:
– Lauro, jeśli ja nie będę cię miał, to wiedz, że
nikt inny również nie!
A przecież nikt inny nie zabiegał o jej względy.
Zresztą, nie w tym rzecz. Boże, nigdy przedtem nie
została uderzona. Nigdy.
Laura, pogrążona w ponurych rozmyślaniach,
nie zwróciła uwagi, że ostatnią swoją myśl wypo-
wiedziała głośno. A było to rozpaczliwe pytanie:
– Co ja zrobiłam złego? Na pewno na to nie
zasłużyłam.
– No cóż, pani McNeal, ludzie z reguły nie
zasługują na krzywdę, jaka ich spotyka – powiedział
wolno Sam.
Mój Boże, prawie zapomniała o jego obecności.
– Przepraszam, nie słyszałam, co mówiłeś. Za-
myśliłam się – szepnęła.
13
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Powiedziałem tylko, że ludzie rzadko do-
stają to, na co zasługują.
– A powinni! – krzyknęła ze złością, myśląc
jednocześnie, że Sam Zachary jest zwykłym mało-
miasteczkowym filozofem.
Przejeżdżali właśnie przez most. Laura z przy-
jemnością popatrzyła na lśniącą w blasku letniego
słońca rzekę. Odwróciła się i spojrzała na oddalają-
ce się wieżowce. Miasto zostało za nimi. Jechali
teraz wśród zielonych pól. Gdzieniegdzie tylko
widać było farmy.
Nagle Laura pomyślała, że powinna zapytać
Sama, dokąd jadą. Przecież nic o nim nie wiedziała.
Czy wynajęcie go do ochrony było naprawdę dob-
rym pomysłem? Zaniepokoiła się. Z trudnością
przełknęła ślinę. Spojrzała na Zachary’go. Nie,
zdecydowanie nie przypominał psychopaty. Nie
wyglądał groźnie, wręcz przeciwnie, łagodnie. Te-
raz dopiero dostrzegła, że jest przystojny. Opięte
dżinsy uwypuklały wspaniałe umięśnienie nóg.
Krótkie rękawy koszulki ukazywały muskularne
ramiona. Musiał być bardzo silnym mężczyzną...
Miał łagodny uśmiech i zabawne zmarszczki wokół
oczu. Postanowiła zadać mu nurtujące ją od dłuż-
szego czasu pytanie:
– Czy ty w ogóle masz licencję detektywa?
– Dobra pora na takie pytanie – powiedział
z przekąsem. Oderwał rękę od kierownicy i wyjął
z kieszeni spodni skórzany portfel.
– Proszę, sprawdź!
14
Ma r y M c Br i d e
Laura odetchnęła z ulgą, gdy obejrzała wyjętą
z portfela Zachary’ego oficjalną licencję na prowa-
dzenie przez niego działalności. Przy okazji dowie-
działa się, że Sam ma trzydzieści trzy lata. Ponow-
nie spojrzała na niego. Spodobała jej się barwa jego
włosów. Słoneczny brąz, taki sam, jak kolor jego
oczu.
– Zadowolona? – spytał, wyciągając rękę po
portfel.
– Tak, oczywiście – odparła. – A teraz chciała-
bym zapytać, dokąd mnie zabierasz?
Samochód nieco zwolnił.
– Jesteśmy prawie na miejscu – stwierdził Sam,
skręcając w wąską, polną drogę.
Laura rozejrzała się wokół. Po obu stronach
drogi widać było typowo wiejską posiadłość.
Widok ten rozczarował ją. Jednak po chwili
poddała się urokowi miejsca. Wielkie drzewa
tworzyły coś na kształt baldachimu zawieszonego
nad drogą. Po prawej stronie rozpościerała się
zielona łąka pełna różnobarwnych kwiatów. Pasły
się na niej krowy i konie. Biały, drewniany
parkan biegł wzdłuż drogi. Siedziały na nim
kolorowe ptaki, pięknie uzupełniając ten sielski
pejzaż. Widok przypominał obraz namalowany
ręką malarza impresjonisty.
– Jak tu pięknie – powiedziała, otwierając sze-
rzej okno i głęboko wdychając powietrze. – Wiesz,
nie byłam na wsi od wieków. Jestem typową
dziewczyną z miasta. – Westchnęła i wychyliła się
15
N i eb i e s k a su k i e n k a
przez okno, a jej błękitna sukienka uniosła się,
obnażając uda.
– Tak, tu jest pięknie – potwierdził Sam, par-
kując samochód.
Znajdowali się przed wspaniałym wiktoriańskim
dworkiem. Był to piętrowy, malowniczy budynek
z zielonymi okiennicami. Laura z zachwytem przy-
patrywała się zadaszonemu gankowi, oplecionemu
dzikimi pnączami. Na ganku znajdowała się wygod-
na huśtawka, wyściełana ciemnozielonym materia-
łem. Nad drzwiami prowadzącymi do domu wisiała
stylowa gazowa lampa. W przydomowym ogródku
dostrzegła klomby, na których królowały herbacia-
ne róże. W powietrzu unosił się zapach kwiatów.
Była oczarowana. Nigdy nie miała okazji przeby-
wać w tak urokliwym miejscu. Przez chwilę wyda-
wało jej się, że przeniesiono ją do innej epoki.
Zupełnie jak w bajce...
– To jest absolutnie wspaniałe! – wykrzyknęła.
– Co to jest? Motel?
– Nie – odparł Sam, wyjmując kluczyki ze
stacyjki. – To mój dom. Chodź.
Sam, zanim wszedł do kuchni, rozejrzał się po
wszystkich pokojach. Ku jego uldze zarówno salon,
jak i pokój gościnny wyglądały bardzo schludnie.
Upłynęło już sporo czasu, odkąd w domu przeby-
wał ktoś, kto w nim sprzątał. Zdenerwowany pomy-
ślał, że nie powinno go wcale obchodzić, jakie
16
Ma r y M c Br i d e
wrażenie wywrze jego domostwo. Gdy podróżo-
wał w towarzystwie Laury, coraz bardziej utwier-
dzał się w przekonaniu, że to po prostu zwykła
dziwka. Któż inny ubierałby się w ten sposób
w środku dnia? Ta obcisła niebieska sukienka, te
pantofle na wysokich obcasach i ta biżuteria...
Pozostawił ją na werandzie, roześmianą, roz-
bawioną. Zachowywała się jak małe dziecko, które
właśnie dostało nową zabawkę. Wskoczyła radośnie
na huśtawkę zawieszoną na ganku. Pomyślał, że
jest zbyt swobodna, jak na dziewczynę przywykłą
do codziennej zwykłej pracy.
Wszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, ale zaraz
ze złością zatrzasnął drzwiczki. Musiał być szalony,
przywożąc tutaj Laurę! Po chwili jednak opanował
się, wyjął dwie butelki coli i poszedł na ganek.
– Musimy porozmawiać, pani McNeal. Musimy
wyjaśnić sobie kilka spraw – powiedział, ignorując
jej zalotne spojrzenie. – Prawda, pani McNeal?
– powtórzył dobitnie.
– Dlaczego już nie mówisz mi po imieniu?
– W porządku, Lauro. Nie znam wciąż odpowie-
dzi na kilka pytań. Czy jesteś mężatką?
– Nie, nie jestem – odpowiedziała.
Sam, ku swojemu zaskoczeniu, poczuł coś w ro-
dzaju ulgi. Natychmiast jednak wytłumaczył sobie
tę dziwną reakcję. Po prostu nigdy nie lubił prowa-
dzić spraw związanych z problemami małżeńskimi.
Przecież wiadomo, jak krótka jest droga od miłości
do nienawiści.
17
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Rozumiem przez to, że nie jesteś kobietą,
która ucieka od złego męża – stwierdził.
– Nie – odpowiedziała krótko.
Westchnął ciężko. Jakże trudno wyciągnąć po-
trzebne informacje od tej dziewczyny!
– Od kogo więc próbujesz uciec? – usiłował
dociec.
– Od jednego gościa.
Popatrzył na podwórko, próbując zachować spo-
kój. Potem przez chwilę sycił oczy widokiem
pięknych nóg Laury. Wreszcie powiedział:
– Musisz wyrażać się jaśniej, Lauro. W przeciw-
nym razie nie będę w stanie ci pomóc.
– Chcę ukryć się przed facetem, który prag-
nie mnie poślubić, mimo że zna mnie bardzo
krótko.
Sam pomyślał, że jego podejrzenie, iż ucieka
przed stręczycielem okazało się bezpodstawne. Ale
to wcale nie oznaczało, że nie jest zwykłą dziwką.
Jeden tylko fakt pozostawał bezsporny – była
piękną kobietą. Miała twarz anioła i ciało stworzone
do grzechu. Nie byłby mężczyzną, gdyby pozostał
obojętny na jej wdzięki. Odetchnął głęboko i sięg-
nął po zimny napój, ażeby ochłodzić emocje.
– Zakładam, że to jakiś młokos – powiedział.
– Nie, to naprawdę ustawiony facet – odparła po
chwili.
– Słucham?! – Sam, z niedowierzaniem, zamru-
gał oczami.
– Ten mężczyzna, który uderzył mnie i chce się
18
Ma r y M c Br i d e
ze mną ożenić, ma na imię Artie. – Laura zrzuciła
pantofle i wyciągnęła swoje długie nogi.
– To jeden z twoich klientów? – bardziej stwier-
dził, niż zapytał.
– Nie. Artie nigdy... – urwała nagle, by po chwili
wykrzyknąć: – Nie do wiary! Ty myślisz, że... Że ja
jestem prostytutką?!
– Wiesz... Ta sukienka, te buty, ta biżuteria...
– przerwał, rozkładając ręce.
Roześmiała się głośno.
– To niewiarygodne, naprawdę pomyślałeś, że
jestem dziwką?
Poczuł się nieswojo, wiedząc, że popełnił gafę.
Powiedział zaczepnie:
– Kto, do licha, ubiera się od rana w wieczorowe
ciuchy? Oczywiście, poza dziewczynami lekkich
obyczajów?
– To tylko dlatego, że prowadzę sklep z wieczo-
rową odzieżą – mówiąc to, Laura nie przestawała się
śmiać. – Akurat dzisiaj przyszła partia nowego
towaru. Właśnie mierzyłam tę sukienkę, kiedy Artie
przyszedł... Nie zdążyłam się przebrać. Rozumiesz?
– To musiało być dla ciebie okropne – powie-
dział, mając nadzieję, że wybaczy mu głupie posą-
dzenie.
– To było przerażające. Zwłaszcza, gdy powie-
dział, że tylko on może mnie mieć!
Sam zdawał sobie sprawę z powagi groźby nie-
znanego mu mężczyzny. Nie chciał jednak przera-
żać Laury. Zadał tylko pytanie:
19
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Myślisz, że naprawdę jest w stanie ci za-
szkodzić?
– Na pewno! Boże, na pewno!
– Artie? Jak ma na nazwisko ten gad?
Przez chwilę milczała. Uciekła wzrokiem, zapat-
rzyła się w niewidoczny punkt. Po chwili powie-
działa:
– Nazywa się Jones. Artie Jones.
– Aha. – Sam skinął głową. Pijąc colę, zastana-
wiał się, dlaczego Laura skłamała, dlaczego nie
podała mu prawdziwego nazwiska człowieka, który
jej zagrażał. Skrywała jakąś ponurą tajemnicę. Nie
wiedział, czy może jej wierzyć.
20
Ma r y M c Br i d e
Rozdział drugi
Laura była przerażona. Przecież skłamała Samo-
wi. Jeżeli już zamierzała to zrobić, dlaczego nie
wymyśliła bardziej oryginalnego nazwiska? Jones?
Równie dobrze mogłaby go nazwać Smith. Choć,
z drugiej strony, proste nazwisko jest łatwiejsze do
zapamiętania. Miała pewność, że nie pomyli się,
jeżeli Sam ponownie zapyta ją o nie. Była pewna, że
tak właśnie będzie. Wszyscy prywatni detektywi
zadają setki pytań. A przecież nie mogła ujawnić,
jak nazywa się mężczyzna będący przyczyną jej
paniki. Prawda mogłaby przerazić nawet detektywa
Sama Zachary’ego. Obawiała się, że odmówiłby jej
pomocy.
Hammerman budził postrach w każdym. Był
posiadaczem ziemskim, który zawsze realizował
swoje plany. Postępował bezwzględnie, nie licząc
się z ludźmi i z prawem. Laura była pewna, że
Hammerman, którego w skrócie nazywano Ham-
mer, nigdy nie stanie przed sądem. A jego syn...
Ten obrzydliwy Artie... W ogóle nie przyjął do
wiadomości jej odmowy. Wolała o nim nie myśleć.
Cieszyła się, że przynajmniej w tej chwili znajduje
się w bezpiecznym miejscu.
Sam uważał, że powinna zostać w jego posiadłoś-
ci co najmniej przez kilka dni. Powiedział, że
potem postara się znaleźć jakieś rozsądne roz-
wiązanie. Teraz już Laura wiedziała, że trafiła na
odpowiedniego detektywa. Jakże mogła posądzać
go o złe intencje? To przeżycia ostatnich tygodni
spowodowały, że stała się tak nieufna i podejrzliwa.
Otrząsnęła się z rozmyślań. Postanowiła zwie-
dzić dom Sama, do czego zresztą została przez
niego zachęcona.
Zachwyciła się dobrze utrzymanymi, pięknymi,
drewnianymi podłogami. Uwagę jej przyciągnęła
stylowa wiktoriańska sofa z rzeźbionymi oparciami,
na której leżał stos aksamitnych poduszek. Spoj-
rzała na okna, przysłonięte gustownymi zasłonami.
Na ścianach wisiały drewniane półki z mnóstwem
porcelanowych figurek. Obramowanie kominka
zdobiły zabawne posążki. Na parapetach okien-
nych stały donice z kwiatami oraz wazony i szklane
zwierzątka. Laura ponownie odniosła wrażenie,
jakby znalazła się w innej epoce.
– Nieprawdopodobne. Czuję się, jakbym umar-
ła i obudziła się w niebie – wyszeptała z zachwytem.
– Cóż to za bajeczna kolekcja!
22
Ma r y M c Br i d e
– Słucham? – zdziwił się Sam. – Masz na myśli
ten cały bałagan?
– Bałagan? To nie jest bałagan – zaprzeczyła
oburzona. – Przecież tu jest wspaniale. Absolutnie
wspaniale!
– Daj spokój. Wszystko pochodzi ze sklepów ze
starociami. Czym tu się zachwycać?
– Nieprawda. – Laura pokręciła przecząco gło-
wą. – Twój dom nie przypomina zwykłego miesz-
kania. Jest cudowny, bajkowy. Wiesz, dom mojej
babci był zupełnie inny... – Nie dokończyła.
– Chyba żartujesz – powiedział z niedowierza-
niem.
– Nie żartuję. Bardzo podoba mi się to miejsce.
Jak długo tutaj mieszkasz? – spytała.
– Przez całe moje życie.
Laura podeszła do okna i spojrzała na wazonik
z fiołkami. Zamyśliła się. Przypomniała jej się
nieżyjąca babcia, która tak bardzo kochała kwiaty.
To na jej cześć nazwała swój sklepik ,,Poddasze
babci’’. Westchnęła i spojrzała na doniczki z kwia-
tami stojące na parapecie. Zdumiał ją widok af-
rykańskich fiołków, tak trudnych do pielęgnacji.
Sam Zachary, prywatny detektyw, hodował
kwiaty! Niesamowite. Wynikało z tego, że miał
duszę romantyka. A ona przypuszczała, że jest
chłodnym i cynicznym facetem... Takie wrażenie
odniosła podczas ich pierwszej rozmowy.
Opuszkami palców delikatnie musnęła płatki
fiołka.
23
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Jesteś szczęśliwym człowiekiem, Sam – wy-
szeptała bardziej do siebie, niż do niego. – Bardzo
szczęśliwym.
Sam właśnie wchodził na górę, gdy usłyszał
wypowiadane szeptem słowa. Zamyślił się. Nie był
szczęśliwy. Przynajmniej od czasu, gdy Jenny Sayle
miała wypadek samochodowy. Gdy umarła, stracił
wiarę w sens istnienia. Pogrążył się w otchłani
rozpaczy, bez żadnej nadziei na miłość. Otaczała go
pustka.
Dość tych rozmyślań. Zastanowił się przez chwi-
lę, który pokój przeznaczyć dla Laury. Najod-
powiedniejsza wydawała mu się sypialnia matki.
Mieściło się w niej dużo starych bibelotów. Sądził,
że Laura będzie zachwycona.
Zawołał ją i zaprowadził do pokoju matki.
– Tu powinno być ci wygodnie – powiedział.
– To łóżko nie było używane od dawna.
Laura ze zdziwieniem spojrzała na starą zabyt-
kową maszynę do szycia stojącą w rogu pokoju.
Widziała różne rzeczy przechowywane przez star-
sze panie – biżuterię, futra, ale maszyna do szycia?
– Rozgość się, wypocznij – powiedział Sam,
przyglądając się jej uważnie. – Łazienka jest po
prawej stronie. Nie będę ci przeszkadzał.
– Dziękuję. Ja również postaram się ci nie
przeszkadzać.
– Wiesz, zejdę teraz do kuchni i zerknę do
24
Ma r y M c Br i d e
lodówki. Chyba mam zamrożone jakieś steki. Zaraz
je rozmrożę.
– Naprawdę nie musisz mnie karmić – stwier-
dziła.
– Doprawdy? A jeżeli chciałbym?
Sam puścił oko do Laury, dziwiąc się swojemu
dobremu nastrojowi. Puścił oko! To tak niepo-
dobne do niego. Przecież nigdy tak się nie za-
chowywał. A jeszcze dziwniejszy był fakt, że na
ten jego dobry nastrój miała wpływ kobieta, którą
poznał zaledwie przed kilkoma godzinami. Pięk-
na kobieta, musiał przyznać.
Laura chciała przez chwilę odpocząć. Położyła
się na łóżku i zasnęła prawie natychmiast. Obudziła
się po trzech godzinach, stwierdzając, że jest przy-
kryta kocem. Pomyślała, że Sam jest wyjątkowo
troskliwy. Przetarła zaspane oczy i ciekawie rozej-
rzała się wokół. Potem spojrzała na zegarek stojący
na nocnej szafeczce. Była już prawie szósta po
południu. Poczuła, że jest bardzo głodna. Nic
dziwnego. Nie jadła od rana.
Wzdrygnęła się na wspomnienie Artiego Ham-
mermana i jego brutalności. Mój Boże, uderzył ją!
Leżała jeszcze, zastanawiając się nad swoją niewe-
sołą sytuacją, gdy usłyszała charakterystyczne
dźwięki wyraźnie dobiegające z kuchni. Szczęk
garnków i talerzy, odgłos otwieranej lodówki. Jej
nozdrza podrażnił aromat świeżo parzonej kawy,
25
N i eb i e s k a su k i e n k a
a żołądek zaburczał niepokojąco. Sam wspominał
coś o steku.
Wstała powoli z sofy, przeczesała włosy palcami.
Nawet nie spojrzała w owalne lustro wiszące na
ścianie. Była pewna, że podbite oko wygląda fatal-
nie. Powoli zeszła ze schodów i poszła w stronę
kuchni. Nagle zatrzymała się, uświadamiając sobie,
że nie wie, czy detektyw Zachary mieszka tu sam.
Przecież nawet nie zapytała o to. A może to jego
żona przyrządza posiłek? Po chwili jednak uznała,
że jej skrupuły są bezzasadne. Do licha, przecież to
on przywiózł ją tutaj! Nie zastanawiając się dłużej,
weszła do kuchni.
Sam stał przy zlewozmywaku, odwrócony tyłem
do drzwi. Miał na sobie pasiasty fartuszek. Ten
widok zaskoczył Laurę. Sam Zachary, prywatny
detektyw, przy typowo damskich zajęciach! Za-
częła powątpiewać w istnienie pani Zachary.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć – odparł, spoglądając na nią. – Dobrze
spałaś?
– Tak. Chyba byłam bardzo zmęczona. Chcia-
łam tylko odpocząć przez chwilę. Przepraszam.
– Za co? To żaden problem. Jesteś głodna?
– Jak wilk.
– W takim razie zajmij się sałatką – powiedział,
podając jej biały plastikowy cedzak. – Warzywny
ogród jest za domem, po lewej stronie. Są tam
pomidory, cebula, rzodkiewki i cykoria.
Laura posłusznie wzięła sito. Nie dała poznać po
26
Ma r y M c Br i d e
sobie, że nie ma pojęcia, jak wygląda cykoria.
Zastanawiała się, czy tutaj naprawdę nie ma super-
marketu.
– Będę za moment – powiedziała, wychodząc
z domu.
Z przyjemnością odetchnęła powietrzem przesy-
conym zapachem kwiatów. Poddała się urokowi
chwili. Była naprawdę zrelaksowana. Prawie zapo-
mniała o swoich kłopotach. Dzisiejszy dzień, który
rozpoczął się tak dramatycznie, kończył się w nad-
spodziewanie przyjemny sposób. Pomyślała, że od
dawna nie miała okazji przebywać z dala od miasta.
Nie była na wsi od wieków.
Z łatwością odnalazła ogród. Wysokie obcasy jej
pantofli grzęzły w miękkiej ziemi. Spojrzała na
zadbane, warzywne grządki. Dojrzałe czerwone
pomidory aż prosiły, by je zerwać. Schyliła się
i wybrała dwa najpiękniejsze. Następnie przyszła
kolej na dorodne rzodkiewki i cebulę. Otrzepała
ręce z ziemi i włożyła jarzyny do sita. Wyprostowała
się, obrzucając uważnym spojrzeniem ogród. Mu-
siała znaleźć tajemniczą cykorię. Zauważyła złocis-
te słoneczniki, mieniące się na rabatce, a na grządce
obok zielone liście, które mogły okazać się cykorią.
Zaczęła je zrywać. Nagle spostrzegła, że coś wpląta-
ło się jej we włosy. To musiał być jakiś obrzydliwy
owad. W dodatku pewnie jadowity! Starała się go
pozbyć, ale nie była w stanie. Uległa straszliwej
panice. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć i wołać o po-
moc.
27
N i eb i e s k a su k i e n k a
Sam właśnie kończył obieranie ziemniaków, gdy
usłyszał dobiegające z ogrodu głośne krzyki. Wy-
puścił z rąk skrobaczkę, która potoczyła się do
zlewozmywaka. Wybiegł z kuchni, chwycił strzelbę
i wypadł z domu. Spodziewał się ujrzeć Laurę
broniącą się przed jakimś napastnikiem. Natych-
miast przez myśl przemknął mu brutalny Artie.
Jednak to, co zobaczył, napełniło go zdumie-
niem. Laura, wrzeszcząc, miotała się wśród wa-
rzywnych grządek. Odłożył więc spokojnie broń na
trawę i podszedł do niej, starając się ukryć roz-
bawienie.
– Zdejmij to ze mnie! – zapiszczała. – Szybko!
Zdejmij to ze mnie! Sam, proszę!
– Stój spokojnie – powiedział.
Ponieważ nie przestawała się kręcić, powtórzył:
– Czy mogłabyś stać spokojnie? To prawdopo-
dobnie tylko konik polny. Nie zrobi ci żadnej
krzywdy.
– Usuń go, proszę! – Popatrzyła błagalnie na
niego.
– Chwileczkę. – Uważnie obejrzał jej włosy.
– Ale ja niczego nie widzę na twojej głowie.
– Ponieważ ten okropny robak jest pod sukien-
ką – powiedziała cicho, przymykając oczy.
– Pod sukienką? W takim razie nie mogę... nie
mogę ci pomóc... – przerwał.
– Proszę! – Laura rozpłakała się.
Zamknął oczy, wzdychając ciężko. Sięgnął ręką
za dekolt sukienki i zręcznie wyciągnął owada.
28
Ma r y M c Br i d e
Rzeczywiście był to pasikonik. Sam pomyślał, że
chętnie choć przez chwilę zamieniłby się z nim.
Uwolniony pasikonik skakał w trawie.
– Już po strachu. Możesz otworzyć oczy – po-
wiedział.
– Wiesz, nie znoszę żuków i w ogóle... żadnych
owadów i robaków – wyznała, uspokajając się
powoli.
Sam podniósł sito, które leżało na ziemi. Zbiera-
jąc rozrzucone warzywa, przypomniał sobie ak-
samitność jej skóry. Jakie wspaniałości musiała
skrywać jej błękitna sukienka... Wolał o tym nie
myśleć...
– Sam, nie mów mi tylko, że te przebrzydłe
robaki boją się mnie bardziej, niż ja ich. Wiesz, że to
nieprawda.
– Wcale nie zamierzałem powiedzieć tego – od-
parł. – Chciałbym wiedzieć, jak przyrządzić stek
i jaką lubisz sałatkę.
– Stek powinien być średnio wysmażony, a sa-
łatka z francuskim sosem.
– W porządku.
Sam pomyślał, że niepotrzebnie pytał się o jej
kulinarne upodobania. Przecież umiał doskonale
gotować. Zirytował się w duchu. W końcu to ona
była gościem.
– Lepiej wracajmy – mruknął. – Zaraz pojawią
się modliszki. – Podał jej sito. – Zanieś warzywa do
domu. Muszę zabrać broń.
– Mam nadzieję, że nie po to, żeby bronić
29
N i eb i e s k a su k i e n k a
się przed modliszkami – Laura, mówiąc to, wcale
nie żartowała.
– Nie – powiedział, podnosząc strzelbę. – Wy-
obraź sobie, że strzelam z niej tylko do jadowitych
pająków.
Siedzieli w obszernej kuchni, jedząc posiłek.
Pomieszczenie wyglądało imponująco, jakby żyw-
cem przeniesione z innej epoki. Gustowne komód-
ki, wykładzina podłogowa imitująca marmur, wiel-
ki kaflowy piec stojący w rogu, to wszystko wywarło
na Laurze ogromne wrażenie.
– Sądzę, że żartowałeś, mówiąc o pająkach?
– zapytała.
– Tak, oczywiście, żartowałem. – Sam roześmiał
się. – Jak ci smakuje stek?
– Jest wyśmienity. Sałatka także – powiedziała,
popijając wodę. – Czy sos zrobiłeś według własnego
pomysłu?
Skinął głową. Wciąż miał na sobie pasiasty
fartuszek. O ironio, ten drobny szczegół podkreślał
jego męskość. Laura po raz kolejny pomyślała, że
Sam jest wspaniały.
– Wielki detektywie, gdzie nauczyłeś się goto-
wać? – zapytała, odkładając sztućce na bok i sięga-
jąc po butelkę z piwem.
– Tutaj. W zeszłym roku umarła moja matka
i nie miałem innego wyboru, niż nauczyć się
gotować.
30
Ma r y M c Br i d e
Laura pomyślała, że miała podobny problem po
śmierci babci. Tylko że ona nie zamierzała za-
przątać sobie głowy przygotowywaniem posiłków.
Po prostu zamawiała gotowe dania, korzystając
z usług licznych barów. Jadała głównie chińszczyz-
nę i pizzę.
– Sam, chyba powinnam ci podwyższyć honora-
rium, nie sądzisz? Nie musisz przecież mnie żywić
– powiedziała.
– Doliczę ci to do rachunku – odpowiedział,
odsuwając pusty talerz i sięgając po piwo. – A teraz
może porozmawiajmy o Jonesie. Chciałbym wie-
dzieć o nim jak najwięcej. – Sam wyciągnął się na
krześle i skrzyżował ręce.
– O Jonesie?
– Tak.
– Dobrze, pomówmy o nim. – Laura skromnie
obciągnęła sukienkę.
Sam uważnie obserwował jej twarz. Była wyraź-
nie zmieszana.
– Artie jest bardzo... uparty – powiedziała.
– Od jak dawna spotykasz się z nim?
– Spotykam się z nim? – powtórzyła pytanie,
jakby nie pojmując, co Sam ma na myśli.
– Pytam, od kiedy umawiasz się z tym facetem?
– wyjaśnił.
– Ależ ja się z nim nie umawiam. Nie zro-
zumiałeś mnie! – Laura przecząco pokręciła głową.
– On jest po prostu synem właściciela budynku,
w którym pracuję. Od kilku tygodni, bez żadnej
31
N i eb i e s k a su k i e n k a
przyczyny, zaczął obsypywać mnie różnymi pre-
zentami. Wiesz, kwiaty, słodycze i inne drobiazgi.
Na początku myślałam, że to rodzaj jakiejś niewin-
nej adoracji. Nie podejrzewałam niczego złego.
Dzisiejszego ranka to przestało być zabawne – po-
wiedziała, marszcząc brwi.
– Rozumiem przez to, że nigdy nie umawiałaś
się z nim na randki...
– Nigdy. A co zabawniejsze, nigdy nawet mnie
nie prosił, żebym z nim gdziekolwiek poszła. Dziw-
ne, prawda? – Spojrzała na Sama.
Pomyślał, że rzeczywiście to wszystko jest zdu-
miewające. Każdy mężczyzna uległby niezaprze-
czalnemu urokowi Laury. On sam też chętnie
obsypałby ją prezentami. I na pewno zaprosiłby na
randkę. A może Artie wiedział, że Laura jest już
z kimś związana? Sam zastanowił się, dlaczego
zwróciła się po pomoc akurat do niego. Jeżeli
naprawdę kogoś ma...
– Czy mieszkasz sama? – zapytał, nadając głoso-
wi chłodny ton.
– Tak. Zajmuję mieszkanie tuż nad moim skle-
pem – odparła.
– Twoim sklepem?
– Przecież ci mówiłam, nie pamiętasz? Mam
sklep z wieczorowymi ubraniami i biżuterią. Nazy-
wa się ,,Poddasze babci’’.
Rzeczywiście zapomniał. Jest dziwnie rozkoja-
rzony. Czyżby to wpływ wypitego piwa? Nie, to
ciągle wracające wspomnienie konika polnego
32
Ma r y M c Br i d e
skrytego pod błękitną sukienką. To palące prag-
nienie, aby dotknąć jej aksamitnego ciała...
Dość! Zerwał się z krzesła, wziął pusty talerz
i podszedł do zlewozmywaka.
– Mam jeszcze dzisiaj pracę – powiedział
oschle. – Około północy muszę jechać do miasta...
tylko na kilka godzin, ale muszę... Możesz tu
zostać, będziesz bezpieczna. Albo możesz zabrać
się ze mną. Jak wolisz.
– A co to za praca? – zapytała, wstając zza stołu.
Sam spojrzał na jej długie, zgrabne nogi. Serce
zaczęło mu żywiej bić. Przez chwilę nie wiedział, co
ma odpowiedzieć. Z trudnością zebrał myśli.
– Inwigilacja – odpowiedział. – To nie powinno
trwać dłużej niż godzinę lub dwie.
Laura była zafascynowana. Uśmiechnęła się nie-
śmiało. Jej ogromne, błękitne oczy lśniły niepoko-
jąco.
– Inwigilacja. To brzmi tajemniczo. Prawdziwe
śledztwo, prawda?
– Tak. Ale nie wiąże się z żadnym niebez-
pieczeństwem. Nie musisz się obawiać.
– Ale ja wcale się nie boję. To nawet jest
ekscytujące. A kogo będziemy śledzić? Mordercę
wracającego na miejsce zbrodni? Gangstera napa-
dającego na bank? Czy może dealera narkotyków?
– Niezupełnie.
– Jaka to tajemnicza sprawa? Powiedz!
Laura stała tak blisko niego, że mógł dostrzec
złociste ogniki w jej błękitnych oczach. Patrzył na
33
N i eb i e s k a su k i e n k a
jej piękną twarz, nie mogąc pozbyć się myśli, że jest
kobietą godną pożądania. Jego wzrok spoczął na
pełnych, czerwonych wargach Laury, jakby stwo-
rzonych do pocałunków. Pomyślał, że dawno nie
całował żadnej kobiety. Skarcił się w duchu za te
myśli. Wspomniał Jenny. Przecież poza Jenny
nikogo nie całował...
– Obejrzałaś za wiele filmów – powiedział bar-
dziej oschle, niż zamierzał. – Będziemy siedzieć na
dachu budynku po to tylko, żeby zobaczyć koniec
potajemnej schadzki dwudziestolatki z facetem
w podeszłym wieku. A potem tylko zrobię kilka
zdjęć...
– To niezbyt interesujące.
– Też tak sądzę. – Sam wytarł mokre ręce.
– A potem? – zapytała. – Czy zawiadomisz
policję? Czy go aresztują?
– Nie. Wywołam zdjęcia i oddam je pewnej
damie w sędziwym wieku. Jest przekonana, że
mężczyzna, który jest jej mężem od ponad czter-
dziestu lat, umawia się co środę na schadzki z mło-
dą, atrakcyjną kobietą.
Laura była zaskoczona. Przez chwilę Sam poża-
łował swojej szczerości, dlatego uznał za stosowne
wyjaśnić:
– Takie sprawy są typowe w mojej pracy...
Ratuję damy z różnych opałów.
Miał nadzieję, że Laurę rozbawi ta odpowiedź,
ale nic podobnego nie nastąpiło. Przypominała teraz
małą, zagubioną dziewczynkę. Była zasmucona.
34
Ma r y M c Br i d e
– To rzeczywiście nie jest film... – powiedzia-
ła i zamyśliła się.
– Naprawdę nie musisz jechać ze mną. Możesz
zostać tutaj.
– Wolę być z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko
temu – powiedziała.
– Chyba miło mi będzie w twoim towarzystwie.
Tylko...
– Tylko co?
– Widziałem wprawdzie asystentkę detektywa
ubraną podobnie jak ty, tylko że to było w filmie...
Na górze, w garderobie mojej matki na pewno
znajdziesz coś odpowiedniego.
– Jasne – odpowiedziała z uśmiechem.
– Chodźmy. Wybierzesz sobie jakieś ubranie.
Sam stał przed sypialnią matki, nasłuchując
dobiegających z niej odgłosów. Rozumiał, że Laura
musi znaleźć coś, co będzie jej odpowiadało. Była
szczupła, tak jak jego matka. Dziwił się jednak,
dlaczego poszukiwanie trwa tak długo. Zbliżała się
pora wyjazdu do miasta. Podszedł do zamkniętych
drzwi pokoju i zapytał:
– Czy jesteś już gotowa?
– Prawie – odpowiedziała. – Kiedy umarła twoja
matka?
– W zeszłym roku. Mówiłem ci przecież. – Usły-
szał dziwne szmery.
– Perfumy. Bardzo ładne perfumy.
– Słucham?
35
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Perfumy. Wiesz, jakich używała perfum?
Nie wiedział. Zanim zdołał odpowiedzieć,
w drzwiach pojawiła się Laura.
Ku swojemu zdumieniu spostrzegł, że nadal jest
ubrana w tę samą błękitną sukienkę, którą nosiła
przez cały dzień.
– Sądziłem, że zamierzasz się przebrać. Co się
stało? Nie znalazłaś nic odpowiedniego? – zapy-
tał, patrząc na nią z wyrzutem.
– Nie o to chodzi. Prawie wszystko było od-
powiednie, ale...
– Ale? Nie rozumiem. Czy możesz mi wyjaśnić,
dlaczego się nie przebrałaś?
Milczała uporczywie, wpatrując się w podłogę.
Potem westchnęła i wzruszyła ramionami.
– Nie chcę, żebyś myślał o mnie źle, kiedy
powiem, o co mi chodzi.
– Nadal nic nie pojmuję – powiedział oschle.
– Nie gniewaj się na mnie, proszę.
– Nie gniewam się – odparł. – Jestem po prostu
bardzo zdziwiony. Czekałem jakiś czas, żebyś się
przebrała... Tymczasem ty nie zmieniłaś stroju.
Jesteś ubrana w tę samą wyzywającą sukienkę.
Przyznasz, że to niezrozumiałe.
– Nie przebrałam się, bo moja sukienka nie
pachnie perfumami twojej matki. Nie chcę pach-
nieć jak ona.
Sam ze zdumieniem pokręcił głową. Nigdy nie
potrafił zrozumieć postępowania kobiet. To takie
skomplikowane istoty! Przecież nawet gdyby po-
36
Ma r y M c Br i d e
czuł perfumy swojej matki, nie miałoby to dla niego
żadnego znaczenia. Nie mógłby pomylić Laury
McNeal z własną matką! Nie zastanawiając się
dłużej, wziął dziewczynę pod rękę i po chwili byli
już przed domem.
37
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział trzeci
Noc była wilgotna i bardzo upalna. Ciężkie
powietrze sprawiało, że z trudem można było
oddychać. Droga do miasta nie trwała długo.
Zatrzymali się przed starym, opuszczonym bu-
dynkiem. Wdrapali się po zaśmieconych schodach,
aż dotarli do celu. Niestety, obcasy Laury utknęły
w smole pokrywającej dach. Sam musiał wziąć ją na
ręce i przenieść na koc, który rozpostarł w jedynym
chłodniejszym miejscu. Laura poczuła pragnienie.
Miała nadzieję, że Sam zabrał coś do picia.
– Masz wodę mineralną? – zapytała, spoglądając
z nadzieją na torbę, którą Sam wziął ze sobą.
– Przykro mi, ale nie – odpowiedział, uważnie
wpatrzony w parking sąsiadujący z budynkiem, na
którego dachu się znajdowali.
Laura nerwowo przełknęła ślinę, marząc o łyku
płynu. Przeczesała włosy palcami.
– Jest bardzo gorąco. Musi być co najmniej
trzydzieści stopni – stwierdziła.
– Owszem, jest upalnie.
– Strasznie! – Laura zmieniła pozycję, starając
się zapomnieć o intensywnym upale.
Teraz pożałowała swojej nierozsądnej decyzji.
Przecież mogła przebrać się w jedwabną sukien-
kę matki Sama! Pasowała na nią. Jednak nie
chciała, żeby jej widok kojarzył mu się ze smut-
nymi wspomnieniami. Dlatego wymyśliła to głu-
pie tłumaczenie. Zapach perfum! Idiotyczny ar-
gument! Spojrzała na Sama. W świetle księżyca
wyglądał bardzo łagodnie. Pomyślała, że polubiła
jego uśmiech. I spokój emanujący od niego.
W tej chwili porównała go do starożytnego sfink-
sa, a to natychmiast skojarzyło się jej ze skwarem
pustyni.
– Oddałabym życie za szklankę zmrożonej her-
baty – powiedziała cicho. – Po prostu zapomniałeś
wziąć coś do picia, prawda?
– Nie, nie zapomniałem – odpowiedział, nadal
wpatrując się w miejsce, gdzie parkowały samo-
chody podejrzanej pary.
– No to przynieś coś do picia – ożywiła się.
– Nie.
– Przecież powiedziałeś...
– Powiedziałem, że nie zapomniałem. – Zerknął
na Laurę, a potem znowu zaczął wpatrywać się
w parking, na którym znajdowały się samochody
podejrzanych.
39
N i eb i e s k a su k i e n k a
Nie zrozumiała wypowiedzi Sama. Zezłościła się
na niego. Jakież to nudne zajęcie! Siedzieć w upale
na tym przeklętym dachu! Jak mógł być tak nie-
przewidujący i nie zabrać ze sobą choćby jednej
butelki jakiegoś napoju? Wypiłaby nawet filiżankę
kawy, za którą nie przepadała. Zaczęła żałować, że
zatrudniła Sama.
– Jakie to głupie – mruknęła pod nosem.
– Co?
– Nie wziąć ze sobą nic do picia.
– Wręcz przeciwnie – odparł chłodno. – Widzisz
tu jakąś łazienkę?
– Niestety, żadnej łazienki. Jedynie pokryta
smołą płaska powierzchnia – powiedziała ze złością.
– Niedługo skończymy. – Popatrzył na zegarek.
– To już długo nie potrwa. W drodze powrotnej
zatrzymamy się, żeby czegoś się napić, zgoda?
– Mogłabym wypić beczkę zimnego napoju
– stwierdziła, wyobrażając sobie ogromną szklankę
z mrożoną herbatą.
– Cicho – syknął Sam. – Ktoś nadchodzi – wyce-
dził przez zęby.
Tylko zdążył to powiedzieć i Laura usłyszała
hałas dochodzący od strony schodów prowadzących
na dach. Hałas przybierał na sile i wkrótce rozpo-
znała dźwięki agresywnej, głośnej muzyki. Nagle
wejście na dach otworzyło się. Dwie niewysokie
postacie podążały w ich kierunku. Byli to chłopcy
ubrani w charakterystyczne koszulki i czapki. Je-
den rzut oka wystarczył i Laura przestraszyła się.
40
Ma r y M c Br i d e
Wiedziała, że ci chłopcy należą do najgorszego
w mieście gangu.
– Przykro mi, koledzy. – Sam usiłował prze-
krzyczeć muzykę. – Ten dach jest zajęty.
Chłopcy zatrzymali się. Muzyka ucichła. Cisza
oszołomiła Laurę.
– Zajęty. Coś podobnego – powtórzył wyższy
chłopak. – Jerome, ten facet chyba nie wie, czyją
własnością jest ta część miasta.
– Psiakrew – powiedział drugi z nich. – To jest
nasz dach. Czy nie wiesz, że jesteśmy synami
diabła?
Byli starsi i dużo wyżsi, niż Laurze w pierwszej
chwili się wydawało. Ku jej przerażeniu, patrzyli
tylko na nią.
– Mamuśka? – Wyższy chłopak uśmiechnął się
szeroko. – Może powiesz swojemu facetowi, żeby
poszedł na krótki spacer, dobrze?
Nie zdążyła powiedzieć, żeby dali jej spokój,
kiedy poczuła, że Sam przytrzymuje ją za ramię.
– Spokojnie, Lauro. Ja zajmę się nimi – stwier-
dził krótko.
– Ko-ch-anie – wyskandował Jerome. – Powiedz
swojemu facetowi, że chcesz zostać ze Swatem i ze
mną na tym oto kocyku. Jesteś przecież rozsądną
dziewczynką. Powiesz tak, prawda? W przeciwnym
razie... – zawiesił głos.
Laura była przerażona. Chciała uciec się do
kłamstwa, krzyknąć, że jest przyjaciółką syna Ham-
mermana, że on rozedrze ich na strzępy, ale głos
41
N i eb i e s k a su k i e n k a
uwiązł jej w gardle i tylko z ogromnym trudem
zdołała wyszeptać do Sama:
– Czy masz jakąś broń?
– To są dzieci – odpowiedział spokojnie. – Nie
będę strzelał do dzieci.
Gdy to mówił, jeden z chłopaków wyciągnął zza
koszulki nóż. Natychmiast to samo uczynił drugi.
– No, koleś, spieprzaj stąd. Mamy interes do tej
laluni. Zmykaj, bo zrobimy ci krzywdę. – W głosie
Swata słychać było groźbę.
Sam zdusił przekleństwo pod nosem i powoli
zaczął podnosić się z koca. Laura przestraszyła się,
że rzeczywiście zamierza ją opuścić i zostawić na
pastwę młodocianych zbirów. Ogarnęła ją panika.
– Sam, co robisz? – zawołała, kurczowo chwyta-
jąc go, ale on delikatnie ją odepchnął.
– W porządku, chłopcy – powiedział. – Odłóżcie
grzecznie noże, weźcie swoje radio i wynoście się
stąd, jeżeli nie chcecie mieć kłopotów i wylądować
w poprawczaku.
Laura nie wierzyła własnym uszom. Ci bandyci
stoją tutaj, trzymając noże w rękach, a Sam grozi im
poprawczakiem! Dobrze, że przynajmniej nie ma
na sobie pasiastego fartuszka. Przysięgła sobie, że
jeżeli wyjdzie żywa z tej opresji, na pewno wynaj-
mie detektywa z prawdziwego zdarzenia. Z praw-
dziwym rewolwerem.
Jerome i Swat musieli odnieść podobne wraże-
nie. Spojrzeli na siebie i zaczęli wolno iść w ich
kierunku.
42
Ma r y M c Br i d e
– Dwóch przeciwko jednemu – wycedził Swat,
bawiąc się nożem i podchodząc bliżej. – Jesteś
przerażony?
– Bardzo – spokojnie odpowiedział Sam.
Laura pomyślała, że Sam postępuje irracjonal-
nie, że naraża ich na ogromne niebezpieczeństwo,
nie wyciągając broni.
Tymczasem uśmiechnięty Jerome zaczął cmo-
kać i zbliżać się do niej. Wiedziała, co to może
oznaczać. Wielki Boże, tak więc miała skończyć
się jej ucieczka od przeklętego Hammermana!
Spojrzała na niski murek otaczający dach. Przez
głowę przemknęła jej myśl, żeby skoczyć. Wiele
razy widziała podobne sceny w różnych sensacyj-
nych filmach. Jak przez mgłę dostrzegła, że
bandyci zbliżają się do Sama. Potem wszystko
potoczyło się błyskawicznie, jak w gangsterskim
filmie.
Sam wyciągnął rękę i zręcznie wytrącił nóż z ręki
Swata. Następnie pięść Sama wylądowała na pod-
bródku tego wyższego. Chłopak upadł, a jego nóż
poleciał gdzieś daleko. Swat próbował przyjść mu
na odsiecz, lecz po chwili i on leżał powalony
silnym ciosem.
Całe zdarzenie trwało ułamki sekund. Nastała
cisza. Jerome leżał na plecach i jęczał. Swat klęczał,
kolana zatopiły się mu w rozgrzanej smole. Miał
rozbity nos, krew ściekała pomiędzy palcami.
Sam stał nieruchomo, obserwując chłopaków.
W końcu cicho zaklął pod nosem i odwrócił się do
43
N i eb i e s k a su k i e n k a
Laury. Ku jej zdumieniu, wcale nie wyglądał na
zmęczonego. Był spokojny, nawet nie oddychał
ciężko. Nie było znać po nim śladów żadnej walki.
Nagle spojrzał na pobliski parking i zmarszczył nos.
Laura podążyła za jego wzrokiem. Dostrzegła brak
samochodów, które Sam obserwował uprzednio.
To mogło oznaczać tylko jedno: starszy pan i jego
młoda kochanka umknęli niepostrzeżenie.
– Pięknie. Bardzo pięknie – powiedział cicho
Sam, pomagając Laurze wstać z koca.
Przyjrzał się jej uważnie. Pomyślał, że dziew-
czyna musi być bardzo zdenerwowana tymi wyda-
rzeniami.
– Co teraz zrobimy? – wyszeptała.
Sam starannie złożył koc.
– Teraz trzeba przekazać tych dwóch klaunów
pod opiekę policji. Zaraz zadzwonię na posterunek.
Już wszystko w porządku, Lauro – powiedział,
podając jej koc. – Nie bój się, nikt cię nie skrzyw-
dzi. Obiecuję.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się blado.
– Wynajęłaś mnie do ochrony, prawda? Wyko-
nuję swoją pracę. – Roześmiał się, a potem dodał:
– Gdy tylko pozbędziemy się tych pajaców, zabiorę
cię na chłodnego drinka, tak jak ci obiecywałem.
Laura kiwnęła głową i zapytała:
– Czy może to być podwójna szkocka?
Wkrótce znaleźli się w przydrożnym zajeździe.
W ciągu dnia nie przyciągał uwagi. Nocą, oświetlo-
44
Ma r y M c Br i d e
ny wielkimi barwnymi neonami, tętnił życiem.
Wielu zmęczonych kierowców zajeżdżało, żeby
odpocząć przed dalszą podróżą. Sam po śmierci
Jenny bywał w tym zajeździe dość często. Pobyt
tutaj nie kojarzył mu się z radosnymi chwilami.
Było już dobrze po drugiej w nocy, kiedy
wprowadził zmęczoną Laurę do zajazdu. Orkie-
stra jeszcze grała i ludzie sennie kołysali się
w takt muzyki. Usiedli przy stoliku ustawionym
w kącie sali. Sam nie chciał dopuścić do tego,
żeby Laura swoim wieczorowym, skąpym strojem
zwracała uwagę gości. Miał już dość walki, poza
tym nie chciał narażać jej na impertynenckie
zachowania.
Po chwili oczekiwania do stolika podeszła znajo-
ma kelnerka, Lynette. Zmierzyła Laurę znaczącym
spojrzeniem i przyjęła zamówienie.
– Miło mi widzieć ciebie razem z twoją dziew-
czyną – powiedziała.
– To nie jest moja dziewczyna – odburknął
Sam.
– Przepraszam, jak mogłam się tak pomylić...
– przerwała i szybko odeszła, wtapiając się w tłum
tańczących.
Po kilku minutach przyniosła zamówione drinki.
Laura powoli piła whisky, a Sam chłodził ręce,
dotykając zimnej butelki z piwem. Pomyślał, że po
raz pierwszy od dłuższego czasu został zmuszony
do użycia siły. Bardzo tego nie lubił. Z reguły nie
rozwiązywał konfliktów przy pomocy pięści. Zbyt
45
N i eb i e s k a su k i e n k a
dobrze zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi nad
większością przeciwników.
– Jeszcze raz dziękuję, Sam. – Głos Laury był
ciepły. – Dziękuję, że obroniłeś mnie przed tymi
bandziorami.
– To był mój obowiązek. Przecież płacisz mi za
ochronę. – Wypił duży łyk piwa. – Jednak teraz
widzę, że postąpiłem bardzo głupio, zabierając cię
ze sobą. Przywykłem przecież do tego, żeby praco-
wać samotnie.
I samotnie żyć, dodał w myślach.
– Sądzę, że to ta moja sukienka musiała spro-
wokować tych chłopaków do takiego zachowania.
Pewnie myśleli, że natrafili na słabszych od sie-
bie – powiedziała Laura. – Czy oni pójdą do
więzienia?
– Jeżeli złożę skargę, pójdą.
– A zamierzasz? – spytała.
– Zakładam, że dzisiejszej nocy dostali niezłą
nauczkę.
– Z pewnością – stwierdziła z przekąsem, popi-
jając drinka. – Następnym razem użyją rewol-
werów, zamiast noży. Powiedz mi, gdzie nauczyłeś
się robić taki użytek z pięści?
– Boksu uczyłem się jeszcze w szkole, a potem
służąc w marynarce wojennej.
– Zrobiło to na mnie duże wrażenie.
– Niepotrzebnie. To nic dobrego. – Dotknął
nosa, pokazując drobne skrzywienie. – Powinien
być prostszy.
46
Ma r y M c Br i d e
Laura uśmiechnęła się. Była lekko odurzona
alkoholem. Mimo zmęczenia wyglądała pięknie
i bardzo pociągająco. Sam pomyślał, że to właśnie
błękit sukienki uwydatnia jej urodę.
– Sam, muszę ci coś wyznać – powiedziała.
– Mianowicie?
– Sądziłam, że robię duży błąd, zatrudniając
ciebie. Myślałam nawet, że poproszę cię o zwrot
pieniędzy, że wynajmę kogoś innego. Kogoś...
lepszego.
– Co się stało, że zmieniłaś zdanie? – Uniósł
brwi ze zdziwieniem.
– Teraz wiem, że nie popełniłam błędu – wes-
tchnęła, przymykając oczy. – Z tobą czuję się
bezpiecznie.
Sam obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Przez
głowę przemknęła mu myśl, że nie czułaby się tak
pewnie, gdyby znała jego pragnienia. Na szczęście
znajdowali się w publicznym miejscu, w przeciw-
nym razie... Odetchnął głęboko. Skończył piwo
i odstawił butelkę na stolik.
– Najwyższy czas, żebyśmy poszli – powiedział,
poirytowany
swoimi
erotycznymi
fantazjami.
– Idziemy – powtórzył.
Sam, mimo że wypił kilka drinków, nie mógł
zasnąć tej nocy. Na próżno przewracał się z boku na
bok. Sen nie nadchodził. A wszystko to przez
błękitnooką, piękną kobietę, która leżała w sypialni
matki. Kilkakrotnie sprawdzał, która jest godzina.
47
N i eb i e s k a su k i e n k a
W końcu uświadomił sobie, że wkrótce będzie
świtało, a on oczywiście wstanie zmęczony, z okrop-
nym bólem głowy. Na dworze panowała już szarów-
ka. Niedługo miało wzejść słońce. Rozejrzał się po
pokoju. Spojrzał na fotografię Jenny stojącą na
sosnowym kredensie. Ze zdjęcia patrzyła na niego
śliczna, roześmiana dziewczyna o ciemnych wło-
sach. Powróciły wspomnienia. Przypomniał sobie
pierwsze spotkanie... W przedszkolu. Uśmiechnął
się, przypominając sobie, jak od pierwszego dnia
adorował ją, starając się zdobyć jej względy. Kiedy
był malcem, oświadczył matce, że ożeni się z Jenny
Sayles. Pamiętał, jak długo i serdecznie matka
śmiała się z jego deklaracji. To stało się przepo-
wiednią przyszłych wydarzeń.
Poczuł narastający, charakterystyczny uścisk
w gardle. Zawsze wzruszał się, gdy myślał o nieżyją-
cej narzeczonej. Łzy napłynęły mu do oczu. Jego
cudowna, słodka Jenny... Pragnął poślubić ją zaraz
po ukończeniu szkoły średniej, ale ona chciała
jeszcze poczekać. Potem, gdy już ukończyli studia,
znowu skłoniła go do odsunięcia myśli o małżeń-
stwie. Była taka niezależna. Pragnęła zrobić karierę
pianistki. Wiązało się to z wędrownym trybem
życia. On był cierpliwy. Oboje myśleli, że przed
nimi całe życie...
Sam spojrzał na medal za walkę bokserską, który
zdobył służąc w marynarce wojennej. Przypomniał
sobie, co skłoniło go do służenia właśnie w tej
jednostce. Wówczas Jenny przeprowadziła się do
48
Ma r y M c Br i d e
Los Angeles, a tylko ta jednostka stacjonowała
niedaleko tego miasta.
Zawsze towarzyszył ukochanej. Także wtedy,
gdy zaczęła odczuwać tremę przed publicznymi
występami i wróciła do rodzinnej miejscowości.
Sam podążył za nią.
Był wtedy szeryfem w ich miasteczku. Ona
jednak nadal nie chciała wiązać się węzłem małżeń-
skim. Mimo że bardzo się kochali. Pragnęła po-
wrócić na scenę. Mówiła, że potem będą już ze sobą
na zawsze...
Niestety, pewnego dnia jego życie legło w gru-
zach. Był to dzień, gdy Jenny zginęła... tragicznie
zginęła. Wtedy z całą ostrością uświadomił sobie
gorzką cenę miłości.
Pomyślał, jak niewielu mężczyzn w jego wieku
miało tylko jedną ukochaną. Przez dwa lata, które
upłynęły od jej śmierci, nie myślał w ogóle o kobie-
tach. Do momentu, gdy Laura McNeal pojawiła się
w jego biurze, ubrana w obcisłą niebieską sukien-
kę...
Usiadł na łóżku, przecierając zmęczone oczy.
Postanowił, że pomoże Laurze w rozwiązaniu jej
problemów. A potem panna McNeal musi znikąć
z jego życia. Na zawsze.
49
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział czwarty
W przeciwieństwie do Sama, Laura spała bardzo
dobrze. Obudziła się późnym rankiem. Przez chwi-
lę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Zdziwiła ją
cisza, nie słyszała normalnego ulicznego hałasu.
Zaraz jednak przypomniała sobie wydarzenia ubie-
głej nocy. Uprzytomniła sobie, że jest w posiadłości
Sama Zachary’go.
Wstała z łóżka i spojrzała w lustro. Na lustrze
spostrzegła karteczkę informującą ją, że Sam nie-
długo wróci, a ona ma się rozgościć. Pomyślała, że
musi poszukać jakiegoś ubrania.
Udała się do jego sypialni, mając nadzieję, że
znajdzie tam coś odpowiedniego. Rozejrzała się
ciekawie wokoło. Miała wrażenie, że cofnęła się
w czasie. Ściany były pokryte kolorową tapetą
i wisiały na nich rozmaite barwne proporce. Wszę-
dzie znajdowały się pamiątki z dzieciństwa Sama.
Na zakurzonych półkach stało dużo starych ksią-
żek. Dostrzegła również magazyny geograficzne
i encyklopedię. Na biurku leżały różne medale,
które Sam zdobywał, uczestnicząc w zawodach
sportowych. Piłka nożna, boks, koszykówka...
Zauważyła wiele pamiątek świadczących o boga-
tej historii jego rodziny. Troskliwie zachowane
ślady przeszłości były dowodem konserwatywnych
upodobań Sama. Wystrój wnętrza przypominał lata
siedemdziesiąte. Pokój sprawiał wrażenie, jakby
nikt od wielu lat nic w nim nie zmieniał.
Nagle spostrzegła zdjęcie ładnej brunetki opra-
wione w srebrne ramki. Jedynie ten przedmiot nie
był pokryty kurzem. Zastanowiła się, kim może być
dziewczyna z fotografii. Może to jego narzeczona?
Nagle poczuła złość, że aż tak intryguje ją życie
Sama. Jednak nie mogła zapomnieć sposobu, w jaki
rozprawił się z dwoma uzbrojonymi oprychami.
Wzbudził w niej podziw. Zareagował jak praw-
dziwy superman! Uśmiechnęła się do swoich myśli,
zaraz jednak powróciła do rzeczywistości.
Musiała znaleźć coś, w co mogłaby się przebrać.
Jakąś koszulkę, jakieś spodnie... Nie mogła chodzić
wciąż w tej samej sukience. Właśnie zamierzała
rozpocząć poszukiwania, gdy usłyszała odgłos za-
trzaskiwanych drzwi samochodu. Była pewna, że to
Sam wraca do domu. Przyłapie ją na myszkowaniu
w jego rzeczach! Nie, stanowczo nie chciała do tego
dopuścić. W dodatku nadal była w samej bieliźnie.
Nerwowo otworzyła szafę i wyciągnęła pierwszą
51
N i eb i e s k a su k i e n k a
z brzegu koszulę. Ubrała się szybko i zbiegła po
schodach, żeby mu otworzyć drzwi.
Klucz chrobotał w zamku. Sam najwidoczniej
nie potrafił poradzić sobie z odblokowaniem zam-
ka. Laura, tłumiąc śmiech, zawołała:
– Poczekaj chwilę, zaraz ci otworzę. Mam na-
dzieję, że nie pogniewasz się o tę koszulę... – urwa-
ła, nie kończąc zdania.
To nie był Sam. W drzwiach stała bardzo ładna
brunetka, która wyglądała na równie zaskoczoną
jak Laura. Przez chwilę panowało niezręczne mil-
czenie, aż wreszcie kobieta przemówiła.
– Przepraszam.... Nie miałam pojęcia, że Sam...
– Obrzuciła Laurę uważnym spojrzeniem. – Na-
prawdę, nie miałam pojęcia, że on spotyka się
z kimś.
– Spotyka się? – powtórzyła Laura i zaczęła
się śmiać, uświadamiając sobie komizm sytuacji.
Przecież była w koszuli Sama! Nieznajoma mu-
siała to mylnie zinterpretować. – Ależ nie. Jes-
tem tylko jego klientką, proszę mi wierzyć – po-
wiedziała.
Dziewczyna popatrzyła na nią nieufnie. Laura
zauważyła, że ubrana jest z niezwykłą starannością.
Miała perfekcyjnie ułożone włosy i doskonały ma-
kijaż. I bardzo wyniosłą minę. Przypominała dziew-
czynę z fotografii stojącej w pokoju Sama.
– Naprawdę jesteś jego klientką? – zapytała
nieznajoma napastliwym tonem.
– Tak, oczywiście. Wynajęłam go, żeby mnie
52
Ma r y M c Br i d e
chronił – odpowiedziała Laura, poirytowana, że
tłumaczy się przed obcą osobą.
Kiedy wypowiadała te słowa, pod dom podjechał
samochód Sama.
– O, nareszcie przyjechał – słodko zaszczebiota-
ła kobieta i pobiegła go przywitać.
Laura czuła narastającą złość, gdy obserwowała
Sama witającego się z kobietą, która rozpływała się
w uśmiechach i wyraźnie go kokietowała, gładząc
czule po policzku.
I nagle, po krótkiej wymianie zdań, odjechała...
Laura była zaskoczona swoją reakcją na tę nie-
oczekiwaną wizytę... Poczuła zazdrość o tę kobietę,
a przecież Sam nie jest w jej typie. Poza tym tak
wiele ich dzieliło. Ona urodziła się i wychowała
w mieście, a on na wsi. Wzrastali w rodzinach
o odmiennych tradycjach. I przede wszystkim
przyrzekła sobie, że nigdy nie zwiąże się z żadnym
mężczyzną. Nie chciała przeżywać dramatów z po-
wodu utraty ukochanego. Wiedziała, że zawsze po
jakimś czasie mężczyźni odchodzą, zostawiając nie
tylko żonę, ale i dziecko, tak jak to zrobił jej ojciec...
– Dzień dobry – powiedział Sam, wchodząc do
kuchni.
– Dzień dobry – odpowiedziała, czerwieniąc się
pod wpływem jego spojrzenia.
– Dobrze ci w tej koszuli – stwierdził, przypat-
rując się jej z uwagą.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko
temu, że się w nią ubrałam.
53
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Oczywiście, że nie – pokręcił głową. – Lepiej
leży na tobie niż na mnie. – Mówiąc to, wyglądał jak
chłopiec przyłapany na gorącym uczynku. – Proszę,
to dla ciebie. – Wręczył Laurze dużą torbę. – Przy-
wiozłem ci kilka drobiazgów.
Laura wzięła torbę i zajrzała do środka. Zobaczy-
ła dżinsy, podkoszulki, szczotkę do włosów i ele-
gancką bieliznę... To była jej bielizna! Kupiła ją
trzy tygodnie temu.
– To są moje rzeczy! – wykrzyknęła.
– Owszem...
– Skąd je wziąłeś?
– Z twojego mieszkania – powiedział po chwili
wahania.
– A skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? Prze-
cież nigdy ci nie mówiłam – spytała rozzłosz-
czona.
– Doprawdy, nie pamiętasz? – roześmiał się.
– W takim razie naprawdę jestem doskonałym
detektywem. Pójdę do samochodu, żeby zabrać
zakupy. Zaraz wracam – dodał.
Godzinę później siedzieli przy kuchennym sto-
le, kończąc posiłek.
– Jedzenie było wspaniałe. Po prostu wyśmieni-
te – stwierdziła z zadowoleniem Laura, odkładając
sztućce na bok. – Niewiele wiem o twoich zawodo-
wych umiejętnościach, ale jedno muszę przyznać.
Naprawdę jesteś doskonałym kucharzem. Co doda-
łeś do tego omletu?
54
Ma r y M c Br i d e
– Zwykły koperek – odpowiedział, słodząc ka-
wę. – Czyżby aż tak bardzo ci smakował?
Laura skinęła głową, myśląc, że nawet nie wie,
jak wygląda koperek. Nie była pewna, czy chce
wiedzieć. Wzdrygnęła się na wspomnienie przygo-
dy, która zdarzyła się w ogrodzie... Ten pasikonik...
– Dziękuję za przywiezienie moich ubrań – po-
wiedziała, obserwując ze zdziwieniem Sama, który
dosypywał sobie do kawy kolejną łyżeczkę cukru.
– To naprawdę drobna przysługa.
Sam zamyślił się, przypominając sobie wydarze-
nia dzisiejszego ranka. Wszedł do sklepu Laury
i przywitał się z Brianem, jej pracownikiem. Wy-
jaśnił mu krótko, że Laura chwilowo przebywa za
miastem, a on musi dostarczyć jej ubrania. Męż-
czyzna skierował go do mieszkania pracodawczyni.
– Dziękuję ci również za to, że nie wtajem-
niczyłeś Briana w moje sprawy – powiedziała
Laura, przerywając rozmyślania Sama.
– Nie ma za co. Brian powiedział, żebyś o nic się
nie martwiła. Zajmie się wszystkim.
– Miło to słyszeć. Sklep musi być czynny,
w przeciwnym razie będę miała kłopoty z uregulo-
waniem czynszu.
– Chyba nie jest wysoki? Za taki sklep... – Prze-
rwał, widząc zagniewaną minę Laury.
– To jest sklep z elegancką odzieżą – powie-
działa poirytowana. – Sam, dlaczego tyle słodzisz?
Jeżeli nie lubisz gorzkiej kawy, to w ogóle nie
powinieneś jej pić...
55
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Nadmierna ilość cukru jest szkodliwa, zga-
dzam się. – Spojrzał na swoją filiżankę. – Wiem, że
to złe przyzwyczajenie, ale...
– Bardzo złe – powiedziała, zabierając naczynia
ze stołu. – Posprzątam, bo ty pewnie już musisz iść
do pracy.
Nie odpowiedział.
– Chyba powinieneś iść do pracy – powtórzyła.
Pokręcił przecząco głową.
– Przecież pracuję. Teraz też.
Laura nagle uświadomiła sobie, że Sam rzeczy-
wiście cały czas pracuje. Dla niej. I otrzymuje za to
wynagrodzenie. Nie rozumiała, dlaczego poczuła
się tym rozczarowana. Przecież ich spotkanie to nie
była randka. Do licha, zatrudniła go, żeby ją chro-
nił! A więc od pierwszej chwili łączyły ich jedynie
służbowe stosunki.
– Poznałam twoją przyjaciółkę. Jest miła – po-
wiedziała, odkręcając kran z wodą.
– Słucham? Kogo? – Podszedł bliżej do Laury.
– Twoją przyjaciółkę. Dziewczynę, która nie-
dawno była tutaj.
– Chodzi ci o Kate? Ależ ona nie jest moją
przyjaciółką. Dlaczego tak pomyślałaś? – spytał ze
zdziwieniem.
– Nie wiem, po prostu wyglądała na osobę
zadomowioną. Chyba zdenerwowała się, widząc
mnie tutaj. A poza tym wydaje mi się, że trak-
tuje ludzi trochę z góry. Jest taka... taka... wład-
cza i nieuprzejma.
56
Ma r y M c Br i d e
– Może trochę... Znam ją od bardzo dawna...
Byłem zaręczony z jej starszą siostrą, Jenny.
– Byłeś?
– Tak. Ona umarła – powiedział ze smutkiem.
– Przykro mi – odparła współczująco i podeszła
do Sama. – To musiało być straszne...
Dzieliła ich niewielka przestrzeń. Laurze żywiej
zabiło serce. Sam czuł ciepło emanujące od dziew-
czyny. Patrzył na jej pełne, stworzone do pocałun-
ków wargi. Ogarnęło go pożądanie. Jednak szybko
się opanował.
– W porządku – stwierdził sucho. – To stało się
dawno temu.
– Ale jednak...
– Dziękuję ci za zmycie naczyń – przerwał.
– Mam teraz trochę papierkowej pracy. Nie powin-
no zabrać mi to dużo czasu. Czuj się jak u siebie
w domu, dobrze?
– Dobrze.
Pośpiesznie wyszedł z kuchni.
Laura pomyślała, że pewnie ciągle jeszcze cierpi
po śmierci ukochanej kobiety.
Sam wiedział, że musi zastanowić się nad sobą
i targającymi go uczuciami. Przez dwa lata, które
upłynęły od śmierci Jenny, nie interesował się
żadną kobietą. Teraz dziwił się swoim reakcjom.
Przed chwilą, gdy stali tak blisko... Mało brakowało,
a wziąłby Laurę w ramiona i całował do utraty tchu!
57
N i eb i e s k a su k i e n k a
Od pierwszego momentu gdy ją zobaczył, czuł
narastające pożądanie. Ta dziewczyna tak nagle
wtargnęła w jego życie i odebrała mu spokój.
Dzisiejszego ranka, gdy była w łazience, zajrzał do
jej sypialni. Z trudem opanował chęć, aby wtulić się
w poduszkę, na której spała i wchłonąć jej zapach.
Ale nie oparł się pokusie otworzenia szuflady
i dotknięcia jedwabnej bielizny. Pomyślał, że chy-
ba musi być szalony. Postanowił wyładować na-
gromadzoną energię, ćwicząc na rowerze trenin-
gowym.
Przebrał się i zszedł do sutereny, gdzie miał małą
salkę do ćwiczeń. Gdy wsiadł na przyrząd gimnas-
tyczny, ogarnęła go fala wspomnień... Jenny, naj-
ukochańsza, najbliższa sercu istota... Po raz kolejny
zastanawiał się, dlaczego życie okazało się tak
okrutne. Jej śmierć spowodowała, że nie był w sta-
nie dłużej pełnić funkcji szeryfa. Musiał zrezyg-
nować z ulubionej pracy. Dlaczego zły los zabrał
mu ukochaną kobietę? Nie był w stanie tego
zrozumieć. Przecież tak bardzo ją kochał...
Sam ćwiczył coraz szybciej, przypominając sobie
młodzieńcze lata spędzone w marynarce wojennej.
Manewry, które wymagały maksymalnego wysiłku
i zaangażowania. Wyobrażał sobie, że żegluje samot-
nie przez wzburzony Atlantyk w czasie wietrznej
pogody. Zmagał się z wysokimi falami i naras-
tającym wiatrem. Niebo zasłaniały ciemne chmu-
ry... Nadchodziła straszna burza... Czy wyjdzie
zwycięsko z tej opresji?
58
Ma r y M c Br i d e
Pot spływał mu po twarzy strugami. Był zmęczo-
ny, oddychał ciężko. Pomyślał, że tornado o imie-
niu Laura wtargnęło do jego domu. Nie pozwoli,
aby ta kobieta miała wpływ na jego życie. Nie może
na to pozwolić. Do diabła, była tylko jego klientką!
Wziął pieniądze za swoje usługi. I tyle.
Gdy wrócił, aby wziąć prysznic, zobaczył, że
Laura sprząta. Krzątała się energicznie po domu,
zaróżowiona od pracy, nucąc przy tym radośnie.
Zdziwiło go jej beztroskie zachowanie. Wyglądała
wyjątkowo uroczo, ubrana w dżinsy i bawełnianą
koszulkę.
– Przecież nie musiałaś sprzątać – powiedział.
– Oczywiście. Chciałam się jednak czymś zająć.
Sam pomyślał, że rzeczywiście praca jest chyba
jedynym sensownym rozwiązaniem. Podejrzewał,
że przywiezienie tutaj Laury było błędem. Za
wszelką cenę musi przestać myśleć o swojej pięk-
nej klientce jak o kobiecie. Przecież to czysto
zawodowa relacja!
– Sam, ktoś dzwonił, gdy cię nie było. Odłożył
słuchawkę bez słowa.
– W porządku. Jeżeli ma sprawę do mnie, za-
dzwoni ponownie. Zaraz odsłucham sekretarkę.
Poszedł do swojego pokoju. Odebrał wiadomość
od Kate Sayles. Prosiła go o pilny kontakt. Wes-
tchnął głęboko. Znał ją od lat. Rozkapryszona
Kate. Jeszcze na długo przed śmiercią Jenny otaczał
ją troskliwą opieką, pomagając w rozwiązywaniu
59
N i eb i e s k a su k i e n k a
problemów. Był dla niej jak starszy brat. Towarzy-
szył jej we wszystkich ważnych momentach życio-
wych. Był na uroczystości rozdania świadectw ma-
turalnych, gdy skończyła szkołę. Pomagał jej w prze-
prowadzce do akademika. Gdy chorowała, woził ją
do lekarza. Raz tylko Kate spotkała się z odmową
z jego strony. Zdarzyło się to trzy lata temu, gdy
poprosiła go, żeby był obecny przy jej porodzie.
Wtedy właśnie rozbawiona Jenny powiedziała, że
Kate zakochała się w nim. Oczywiście, nie uwierzył
jej. Pamiętał, jak śmiał się z tego. Teraz również nie
dopuszczał tej myśli. Sądził, że jest po prostu
nieszczęśliwa, podobnie jak każda matka samotnie
wychowująca dziecko. Szukała w nim wsparcia
w trudnych chwilach, przyjacielskiej pomocy. Cza-
sem odczuwał już wyraźne zmęczenie jej ciągłymi
prośbami.
Z westchnieniem wziął słuchawkę i zadzwonił
do niej.
– Sam z tej strony. Kate, czy potrzebujesz
czegoś ode mnie? – spytał.
– Nie, muszę tylko odwołać nasze dzisiejsze
spotkanie – powiedziała.
– W takim razie zobaczymy się w innym ter-
minie. Nie widzę problemu – odparł, nie przy-
znając się, że zapomniał o umówionej kolacji.
– Wiesz, Samanta zachorowała. Ma podwyż-
szoną temperaturę i strasznie marudzi.
– Biedne dziecko. Uściskaj ją ode mnie serdecz-
nie i nie martw się, na pewno wyzdrowieje.
60
Ma r y M c Br i d e
– Sam, chciałabym cię o coś zapytać.
– Słucham?
– Jak długo ta kobieta ma u ciebie mieszkać?
– zapytała.
– Masz na myśli Laurę?
– Aha, więc ma na imię Laura. Powiedziała mi,
że jest twoją klientką.
– To prawda. Usiłuje uciec od agresywnego
chłopaka. Prosiła mnie o pomoc. Postanowiłem
udzielić jej schronienia.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że nie pozostanie
długo.
– Tak długo, jak to będzie konieczne.
– Sam, kończę już. Powinnam zmierzyć tem-
peraturę Samancie. Zaproszę cię na obiad w przy-
szłym tygodniu.
Kate gwałtownie odłożyła słuchawkę. Nawet nie
zdążył spytać, czy na pewno nie potrzebuje jego
pomocy. Rozważał właśnie możliwość pojechania
do niej, gdy nagle usłyszał głośny łoskot dochodzą-
cy gdzieś z dołu. Chwycił rewolwer i szybko zbiegł
po schodach.
Laura chciała oczyścić duże owalne lustro wiszą-
ce nad kominkiem. Było pokryte wielomiesięczną
warstwą kurzu. Weszła na stołek i z energią zabrała
się do pracy. Nagle lustro pękło, roztrzaskując się
na drobne kawałki. Straciła równowagę i upadła na
podłogę. Gdy niezdarnie podnosiła się z podłogi, do
pokoju wbiegł przerażony Sam.
61
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Do diabła, co ty wyprawiasz?! – krzyknął.
– Zabij mnie – powiedziała płaczliwie, patrząc
na rewolwer. – Zasługuję na to.
– Co chciałaś zrobić z tym lustrem?
– Chciałam je oczyścić. Tak mi przykro, że się
stłukło. Chyba kawałek szkła wbił mi się w dłoń...
– Zaraz pomogę ci go wyciągnąć.
Sam delikatnie usunął okruch szkła, po czym
przytulił do siebie roztrzęsioną Laurę.
– Jeszcze raz przepraszam. Wiem, że jesteś
przywiązany do tych staroci... – Nie dokończyła.
– Wcale nie jestem. To tylko zwykłe przed-
mioty. Nie przejmuj się stłuczonym lustrem – po-
wiedział, wciąż trzymając ją w ramionach.
Laura poczuła się bezpieczna w tym męskim
uścisku. I znowu pomyślała ze smutkiem, jaka to
szkoda, że prawie wszyscy mężczyźni tak łatwo
zapominają o bliskich im kobietach. I w tym
momencie przypomniała sobie brutalne zachowa-
nie Artiego. Tak, on jeden stanowił niechlubny
wyjątek. Na pewno nie da jej spokoju. Wiedziała
jednak, że Sam zrobi wszystko, żeby zapewnić jej
bezpieczeństwo.
Niespodziewanie zobaczyła wszystkie zalety te-
go skromnego detektywa.
62
Ma r y M c Br i d e
Rozdział piąty
Sam postanowił resztę dnia spędzić w ogrodzie,
poświęcając się pracy. Nie mógł przestać myśleć
o Laurze. Przypomniał sobie, jak trzymał ją w ra-
mionach. Był pewien, że jedynie fizyczny wysiłek
może mu przynieść ukojenie. Przecież musiał prze-
stać jej pożądać! Zaciekle kopał ziemię, nie zważa-
jąc na padający deszcz. Jednocześnie czuł wyrzuty
sumienia, że Laura przysłoniła mu obraz Jenny. Ta
ponętna kobieta rozpalała go do granic wytrzyma-
łości. Poirytowany, uświadomił sobie, że zaczął jej
pragnąć od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał.
Nasilająca się ulewa nie skłoniła go do za-
przestania pracy. Przemoczony do suchej nitki
wbijał łopatę w rozmiękłą glebę. Spoglądał w kie-
runku domu i przed oczami stawała mu zgrabna
sylwetka Laury. Wreszcie schował narzędzia do
szopy i wszedł na ganek. Widok huśtającej się
na werandzie dziewczyny przyprawił go o dreszcz
emocji.
– Jaki przyjemny deszcz – powiedziała.
– Przyjemny i pożyteczny – odparł.
Laura uniosła ręce w górę. Podkoszulek odsłonił
jej ponętny brzuch. Sam nerwowo przełknął ślinę.
– Czy jesteś głodny? – zapytała.
– O, tak – powiedział znacząco. – Umieram
z głodu – dodał.
– W takim razie zamówmy pizzę. Ja funduję.
– Żartujesz? – roześmiał się głośno. – Najbliższy
lokal znajduje się trzydzieści kilometrów stąd.
– Zapomniałam. – Teraz ona parsknęła śmie-
chem. – Zapomniałam, że jestem w West Over-
shoes.
– Southwest Overshoes – poprawił ją.
– Oczywiście. Przepraszam, pomyliłam się.
Odgłos nadchodzącej burzy spowodował, że za-
drżała i skuliła się na huśtawce. Sam po raz kolejny
opanował się, aby jej nie przytulić. Do licha, co się
z nim dzieje? Nie poznawał siebie. Przecież nie jest
rozpalonym nastoletnim chłopakiem!
– Jaką chcesz pizzę? – zapytał, pragnąc sprawić
jej przyjemność.
– Słucham?
– Powiedziałem, że zrobię dla nas pizzę. Jakie
dodatki lubisz?
– Ulegasz więc moim zachciankom?
– Tak, z przyjemnością. Jaką wybierasz?
– Z czarnymi oliwkami i anchois.
64
Ma r y M c Br i d e
– Sos pomidorowy, dużo cebuli i zielony pieprz?
– Bardzo proszę. W czym mogę ci pomóc?
– Dotrzymaj mi towarzystwa, a będę ci wdzięcz-
ny. Chodźmy do kuchni, tam usiądziesz wygodnie
i napijesz się wina.
– Zrobię to z największą przyjemnością – roze-
śmiała się.
Laura po raz kolejny pomyślała, że Sam jest
wyjątkowym mężczyzną. Zajął się przygotowywa-
niem posiłku, podczas gdy ona siedziała wygod-
nie na krześle, popijając wino i zabawiając go
rozmową. Była bardzo ciekawa, jak Sam przy-
rządzi sos. Prostsze w użyciu wydawały się jej
gotowe produkty. Jednak on z wyraźną przyjem-
nością zajmował się sztuką kulinarną. Mieszał
w garnku łyżką, dodając jakieś tajemnicze przy-
prawy.
Tymczasem za oknami szalała burza. Każdy
grzmot przyprawiał Laurę o nieprzyjemny dreszcz.
Od dzieciństwa bardzo bała się burzy. Gdy była
małym dzieckiem, zawsze znajdowała schronienie
w ramionach ojca. Brał ją na ręce, kołysał i śpiewał
wesołe piosenki. To pozwalało jej zapomnieć
o tym, co dzieje się na zewnątrz. Potem, gdy go
zabrakło, biegła na strych domu babci, wyobrażając
sobie, że jest malutką myszką. Zarówno matka, jak
i babcia śmiały się z jej obaw, tłumacząc, że nie ma
czego się bać. Ale ona chyba już zawsze będzie się
65
N i eb i e s k a su k i e n k a
bała burzy. I teraz też była przerażona, widząc
kolejną błyskawicę przecinającą niebo.
– Nie bój się, dom ma piorunochron – powie-
dział Sam uspokajającym tonem.
– Tak, wiem – odparła, ale nadal nie mogła
opanować drżenia.
Dolała sobie wina, nie chcąc myśleć o tym, co
dzieje się za oknami. Wstała, podeszła do lodówki
i wyjęła z niej kostki lodu, które wrzuciła do
kieliszka.
Burza nasilała się. Laura denerwowała się coraz
bardziej. Światła w kuchni zaczęły mrugać niepo-
kojąco. Dobiegł ich odgłos kolejnego pioruna.
– Czy mogę zejść do sutereny? – zapytała, idąc
w stronę kuchennych drzwi.
– Oczywiście, jeżeli tam będziesz czuła się
bardziej bezpieczna – odpowiedział.
Laura szybko zbiegła po schodach i otworzyła
drzwi sutereny. Rozejrzała się wokół. Zobaczyła
stare zabytkowe krzesło i rower treningowy stojący
w kącie pomieszczenia. Zaskoczył ją widok pięk-
nego starego pianina.
Instrument wcale nie był zakurzony. Leżał na
nim otwarty zeszyt z nutami. Na marginesach były
jakieś notatki zrobione czerwonym długopisem.
Ktoś musiał grać na tym pianinie, i to całkiem
niedawno. Czyżby Sam? Zdziwiła się. Nie podej-
rzewała, że drzemie w nim także talent muzyczny.
Był nie tylko detektywem, kucharzem i ogrod-
nikiem, grywał również na pianinie! Zastanawiała
66
Ma r y M c Br i d e
się, czym jeszcze zdoła ją zaskoczyć. Uśmiechnęła
się, wyobrażając sobie Sama z igłą i nitką w ręku,
kiedy nagle znowu usłyszała grzmot. Światła zgasły
i pomieszczenie pogrążyło się w ciemnościach.
Przeraziła się.
– Sam! – krzyknęła głośno.
Nie odpowiadał.
– Sam! – zawołała ponownie.
Cisza. Nie chciała ulec panice, lecz strach chwy-
cił ją za gardło. Z trudnością przełknęła ślinę. Po
omacku odnalazła ławkę stojącą przy pianinie.
Usiadła na niej i zaczęła walić rękami w klawisze.
Pizza była już prawie gotowa, gdy zgasło światło.
Sam zaczął szukać świec. Przez głowę przemknęła
mu wizja romantycznej kolacji przy świecach w to-
warzystwie roztrzęsionej Laury, w dodatku przy
akompaniamencie grzmotów.
Usłyszawszy głośne dźwięki jakiejś kociej muzy-
ki, dochodzące z sutereny, chwycił latarkę i zbiegł
na dół. Dostrzegł Laurę siedzącą przy pianinie
i z furią bębniącą w klawisze.
– Możesz już przestać walić w te klawisze!
– krzyknął. – Lauro, już wszystko w porządku!
Jestem tu.
– Sam, wołam cię i wołam. Nie wiedziałam,
gdzie jesteś. Boję się, po prostu straszliwie się boję.
– Spojrzała na niego swoimi wielkimi błękitnymi
oczami.
67
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Postaraj się uspokoić. Naprawdę nie musisz
się niczego obawiać. – Usiadł obok niej, mimowol-
nie przygarniając ją do siebie. Latarkę położył na
wieku pianina.
Laura przytuliła się do Sama.
– Jestem takim tchórzem. Przepraszam, ale całe
życie bałam się burzy.
– Jesteś bezpieczna, naprawdę – powiedział,
znów czując ogarniającą go falę pożądania.
Nie wiedział, czy zdoła zapanować nad sobą,
dlatego odsunął się od Laury i zaczął grać na
pianinie. W ciemnościach popłynęła nastrojowa,
piękna muzyka Liszta.
– Jakie to wspaniałe – westchnęła Laura.
Miał nadzieję, że Laura nie dostrzeże drżenia
jego rąk. Był pewien, że jego gra pozostawia wiele
do życzenia.
– To brzmi jak kołysanka – wyszeptała roz-
marzona. – Co to jest?
– Liebestraum – odpowiedział, wciąż grając.
– Marzenie miłosne.
Wspomniał, jak wspaniale grała tę melodię Jen-
ny. Ileż razy z zachwytem słuchał tego utworu!
Dobry Boże, dlaczego nie może przestać myśleć
o Jenny i Laurze jednocześnie?! Chyba postradał
zmysły.
– Piękne marzenie. Cudownie grasz, Sam – po-
wiedziała Laura.
– Za dużo powiedziane. Wcale nie jestem taki
dobry – stwierdził oschle. Sięgnął po latarkę.
68
Ma r y M c Br i d e
– Idziemy na górę. Pizza już gotowa. I burza
ucichła.
Siedzieli przy kuchennym stole.
– Pizza była znakomita – powiedziała Laura,
oblizując palce i patrząc łakomie na talerz Sama.
– Nie zamierzasz tego zjeść? – zapytała, wskazując
na nietknięty kawałek.
– Proszę, weź. Widzę, że ci smakuje – odparł.
Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Z zado-
woleniem sięgnęła po piąty kawałek. Pomyślała, że
nigdy w życiu nie jadła niczego wspanialszego.
Ciasto po prostu rozpływało się w ustach, a sos był
wyśmienity.
– Powinieneś mieć koncesję na prowadzenie
działalności gastronomicznej – stwierdziła.
Uśmiechnął się z wyraźnym przymusem. Od-
kąd wrócili z piwnicy, zachowywał chłodny dys-
tans. Laura sądziła, że powodem było jej niemąd-
re zachowanie, ta straszna panika, której uległa,
słysząc odgłosy burzy. Potem pomyślała, że może
ta nostalgiczna melodia wprawiła go w taki po-
nury nastrój. A może wspomnienie narzeczonej...
Na pewno była ostatnią osobą, z którą chciałby
na ten temat rozmawiać. I nagle zrobiło jej się
przykro. Zaraz jednak przywołała się do porządku,
uświadamiając sobie po raz któryś, że przecież
z Samem łączą ją wyłącznie służbowe stosunki.
69
N i eb i e s k a su k i e n k a
Wynajęła go, aby chronił ją przed agresywnym
synem wszechmocnego Hammermana. Sam udzie-
lił jej schronienia, ponieważ zawarli taką umowę.
Musiała to sobie kilka razy powtórzyć w myślach,
żeby wreszcie to do niej dotarło. Uprzytomniła
sobie, że przez ostatnie godziny zupełnie zapom-
niała o grożącym jej niebezpieczeństwie ze strony
Artiego. Cały czas fascynował ją Sam, mimo iż była
przekonana, że on nie zwraca na nią uwagi. Naj-
widoczniej nie była w jego typie. Poza tym musiał
uważać ją za strasznego tchórza. Na myśl o tym
straciła apetyt.
Burza oddaliła się na dobre, ustępując miejsca
letniemu deszczowi. Laura uspokoiła się i pomyśla-
ła, że musi teraz być dzielna, żeby sprostać trudnej
sytuacji życiowej, w której tak nagle się znalazła.
– Trzeba szybko uporać się z moimi problema-
mi. Nie chciałabym nadużywać twojej gościnności
– powiedziała. – Wiem, że twoja stawka wynosi sto
dolarów za dzień, ale może powinnam zwiększyć
wynagrodzenie?
– Lauro, porozmawiamy o tym jutro – odpowie-
dział z niechęcią. – Nigdy nie podejmuj decyzji
przy świecach. To moja zasada. Później możesz
tego żałować.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, a zapaliło
się światło. Obydwoje wybuchnęli śmiechem. Sam
zdmuchnął świece.
– Uzgodnimy wszystko jutro rano. Ja teraz tu
posprzątam, a ty idź do łóżka i wyśpij się dobrze.
70
Ma r y M c Br i d e
Laura nie była śpiąca, ale wiedziała, że on
pragnie pozostać sam. Teatralnie ziewnęła i powie-
działa:
– Dobranoc. Zobaczymy się rano.
– Do jutra. Dobranoc.
Laura szybko udała się do sypialni.
Jednak nie dane im było wyspać się dobrze tej
nocy. Po kilku godzinach znów rozszalała się
burza. Sam niespokojnie przewracał się w łóżku,
nasłuchując jej odgłosów. Gałęzie drzew uderzały
o dom, a błyskawice rozświetlały ciemność. Wi-
chura nasilała się z minuty na minutę. Niepokoił
się, czy wisząca na ganku gazowa lampa nie
ulegnie zniszczeniu. Miał nadzieję, że przynaj-
mniej Laura, zmęczona wrażeniami, śpi mocno
i nie słyszy burzy. Chciał nawet to sprawdzić, ale
opanował pokusę. Postanowił zostać wierny pa-
mięci Jenny. Wszystko to, co ona kochała w nim
najbardziej, odeszło wraz z nią na zawsze. Czuł
się pusty i sądził, że nie ma nic do ofiarowania,
ale musi żyć. Rozsądek zwyciężał. Szukał zapom-
nienia, poświęcając się swoim pasjom: pielęg-
nowaniu ogródka, gotowaniu i ćwiczeniom fizycz-
nym. Zawód, który wykonywał, był jedynie ko-
niecznością życiową. Musiał zarabiać.
Kolejny błysk pioruna oświetlił fotografię Jenny.
Sam poczuł ogarniające go wzruszenie. Był taki
samotny...
71
N i eb i e s k a su k i e n k a
Nagle grzmot wstrząsnął domem w posadach,
drzwi sypialni otworzyły się i wbiegła Laura.
– Sam, czy mogę tu zostać przez chwilę? – krzyk-
nęła zdyszana.
– Oczywiście. – Odrzucił przykrycie i siadł na
łóżku. – Możesz położyć się na górze... jak widzisz...
mam piętrowe łóżko. Na szczęście jest tam świeża
pościel. Nie mam co prawda drabinki, ale pomogę
ci wejść na nie.
Podał jej rękę. Poczuł przeszywający go prąd.
Prześwitująca koszulka nie dawała żadnej osłony,
wręcz przeciwnie, wzmagała jego wyobraźnię i po-
tęgowała pożądanie. Nagła błyskawica oświetliła
piękną twarz Laury i zobaczył przerażenie w jej
oczach.
– Wszystko będzie w porządku – powiedział,
pomagając jej ułożyć się w łóżku. – Staraj się
zasnąć.
Wrócił na swoje posłanie, poprawił poduszkę.
Leżał, zdając sobie sprawę, że piekielna burza jest
bardzo blisko. Piorun uderzył w drzewo sąsiadujące
z domem.
– Proszę, przytul mnie – wyszeptała Laura,
schodząc z łóżka i wślizgując się pod jego kołdrę.
Byłby z kamienia, gdyby nie uległ jej prośbie.
Przytulił ją mocno.
– Lauro, wszystko będzie dobrze – powiedział.
– Obiecuję. Nic ci nie grozi.
– Spraw, żeby to się skończyło – wyszeptała.
Nie wiedział, co zrobić, by poczuła się bezpiecz-
72
Ma r y M c Br i d e
na. Bezwiednie zaczął całować jej drżące wargi. Już
pierwsze delikatne pocałunki rozpaliły w nim żą-
dzę. Nawet nie próbował opanować namiętności.
Paznokcie Laury wpiły się w jego plecy. Jej płonący
oddech i żarliwa prośba: ,,teraz, proszę’’, sprawiły,
że ostatnie wątpliwości Sama rozwiały się natych-
miast.
Zauważył, że Laura całkowicie straciła kontrolę
nad sobą, całowała go zmysłowo...
Sam poddał się pragnieniu posiadania tej kobie-
ty. Stopili się w jedno, zatracając w rozkoszy.
Wtulona w Sama, rozmarzona Laura zapomniała
o burzy. Straciła zupełnie poczucie rzeczywistości.
Przepełniało ją uczucie nasycenia i szczęścia. Roz-
pamiętywała ostatnie chwile. Przeciągnęła się, roz-
kosznie rozleniwiona.
Nagle Sam odsunął się od niej.
– Przepraszam – powiedział. – Mój Boże, na-
prawdę przepraszam. Nie wiem, chyba oszalałem.
To było... To było...
– To było wspaniałe – odpowiedziała ze słod-
kim westchnieniem. – Cudowne przeżycie.
– Tak... Oczywiście.
Wydawał się być zdziwiony jej spontaniczną
reakcją. Uniósł się na łokciu i przypatrywał się
jej z uwagą. Był wyraźnie zmieszany. Laura poczuła
się zawiedziona i rozczarowana. Przecież przed
chwilą kochali się... A teraz on był zupełnie
73
N i eb i e s k a su k i e n k a
obojętny. I bardzo daleki. Nie przypominał męż-
czyzny, który kochał ją z taką pasją.
Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.
– O czym myślisz? – zapytała, w tej samej chwili
żałując zadanego pytania. Wydało się jej żałosne.
Nie zdążył jej odpowiedzieć. Usłyszeli donośne
pukanie do drzwi i Sam pospieszył na dół, aby je
otworzyć.
74
Ma r y M c Br i d e
Rozdział szósty
Laura stała w ciemności na górze schodów,
zastanawiając się, kto mógł złożyć wizytę o tak
nietypowej porze. Rozpoznała głos antypatycznej
Kate Sayles, wyraźnie domagającej się czegoś od
Sama. Krzyczała dość głośno, więc z nerwowej
wymiany zdań Laura zorientowała się, że jej córka
jest bardzo chora. Doszła do wniosku, że Sam ma
wyjątkowe szczęście do rozhisteryzowanych ko-
biet. Przynajmniej dzisiejszej nocy.
– Pomóż mi, Sam. Nie mogłam zadzwonić, bo
burza uszkodziła przewody, a z małą jest naprawdę
źle – szlochała kobieta.
– Gdzie jest Samanta?
– W samochodzie. Trzeba zawieźć ją do szpitala.
– Czy jesteś pewna, że to coś poważnego?
– Oczywiście, że jestem. Do licha, po co miała-
bym tu przyjeżdżać?
– W porządku. Rozsądniej będzie, jeżeli poje-
dziemy moim samochodem. Przenieś tam małą.
Zaraz będę gotowy.
– Dobrze. Mam tylko nadzieję, że Samanta
zdoła pójść o własnych siłach. Jest taka słaba...
Sam szybko wbiegł na górę, potrącając stojącą
w ciemnościach Laurę.
– Sam, słyszałam waszą rozmowę. Jadę z wami
– powiedziała Laura.
– Lepiej zostań tutaj.
– Jeśli myślisz, że zostanę tu podczas burzy, to
się mylisz. Poza tym... naprawdę mogę się przydać
– stwierdziła stanowczo.
– W takim razie pospiesz się.
Szybko się ubrali i pobiegli razem do samo-
chodu. Laura spojrzała na dziewczynkę leżącą na
tylnym siedzeniu. Usiadła koło dziecka.
– Biedne maleństwo – powiedziała ze współ-
czuciem.
– Co ona tu robi? – Kate nie umiała ukryć złości
w głosie.
– Widzisz chyba, że jedzie z nami. Nie wszczy-
naj dyskusji, proszę – odpowiedział ostro Sam,
uruchamiając samochód.
– Naprawdę musi z nami jechać? – zapytała
Kate z wyraźną niechęcią.
– Tak – stwierdził krótko.
Kate spojrzała na Laurę, nie kryjąc niezadowole-
nia. Laura czule objęła dziewczynkę. Dziecko
przyglądało się jej uważnie, wyraźnie walcząc z sen-
nością.
76
Ma r y M c Br i d e
– Jak masz na imię, maleńka? – zapytała łagodnie
Laura.
– Manta. – Dziewczynka wyciągnęła kciuk
z buzi. – Naprawdę Manta – powtórzyła.
– Samanta – poprawiła ją matka i zwróciła się do
Laury: – Zostaw ją w spokoju i nie męcz jej
rozmową. Jest bardzo chora.
Laura pochyliła się nad dziewczynką i wyszep-
tała:
– Samanta to piękne imię.
Dziewczynka uśmiechnęła się, potem zerknęła
na matkę i przymknęła oczy. Laura odniosła wraże-
nie, że mała chyba nie była aż tak bardzo chora,
żeby jechać z nią do szpitala. Jednak to nie ona była
matką, by decydować o losie dziecka. Spojrzała
w lusterko i zobaczyła twarz Sama. Był poważny,
skupiony na prowadzeniu samochodu.
Zastanawiała się nad ostatnimi wydarzeniami.
Gdyby nie burza, na pewno do niczego by nie
doszło... Chyba obydwoje nie myśleli o konsek-
wencjach swojego zachowania. Przecież mogła
zajść w ciążę. Wszystko stało się tak szybko, że nie
zdołali zapanować nad sobą. Laura spojrzała w okno
i zapatrzyła się w ciemność. Niestety, nie mogła
cofnąć czasu.
Kilka minut później byli już przed szpitalem.
Sam znał dobrze personel szpitalny jeszcze
z czasów, gdy pełnił funkcję szeryfa w tym
okręgu. Zatrzymał samochód, otworzył drzwi
i wziął dziewczynkę na ręce. On chyba również
77
N i eb i e s k a su k i e n k a
odniósł wrażenie, że alarm podniesiony przez Kate
był przedwczesny, bo powiedział do Laury:
– To nie zajmie zbyt wiele czasu. Możesz
poczekać w samochodzie.
– Zaparkuję samochód, a potem pójdę do szpi-
talnej poczekalni. Tak będzie najrozsądniej.
– Dziękuję. Kluczyki są w stacyjce.
Kate spojrzała nieprzyjaźnie na Laurę i zwróciła
się do Sama:
– Pospiesz się.
– Spokojnie, maleńka – wyszeptał Sam do dziec-
ka. – Wszystko będzie w porządku.
Weszli do szpitala.
Norma, pielęgniarka, wyszła im na przywitanie.
– Co się stało? – zapytała.
– Mała ma bardzo wysoką gorączkę – odpowie-
działa Kate. – Boli ją głowa i szyja. Skarży się
również na ból gardła... Powtórz to, co mówiłaś
mamusi – zwróciła się do dziewczynki.
– Źle się czujesz, Samanto? – zapytała pielęg-
niarka.
Dziewczynka skinęła głową.
– W takim razie obejrzy cię doktor Miller.
Przyjmuje w swoim gabinecie. Czy pani wie, gdzie
znajduje się jego pokój?
– Tak, oczywiście.
Kate chciała, aby Sam był obecny przy bada-
niu dziecka, ale Norma sprzeciwiła się temu stanow-
czo.
– Wszystko będzie w porządku – powiedział
78
Ma r y M c Br i d e
Sam, uwalniając ramię z uścisku Kate. – Bądź
dobrej myśli.
– Ale... – nie dokończyła.
– Na pewno wszystko będzie dobrze.
– Poczekasz na nas?
Westchnął ciężko.
– Przecież zawsze czekam – stwierdził krótko.
Ledwie Laura zdążyła wejść do poczekalni szpi-
talnej, a już pojawił się Sam, niosąc filiżanki
z parującą kawą.
– Dziękuję za zaparkowanie samochodu – po-
wiedział, podając jej filiżankę.
– A ja dziękuję za kawę. Powiedz mi, co z Sa-
mantą.
– Wszystko będzie dobrze.
– Jesteś tego pewien?
– Uwierz mi. Wiele razy już to przerabiałem.
– Westchnął ciężko.
– Nie rozumiem.
– Kate jest bardzo przewrażliwiona. Łatwo ule-
ga panice. Jako samotna matka wyolbrzymia prob-
lemy dziecka. – Usiadł wygodniej, przymykając
oczy.
Laura nie podtrzymywała tematu, obawiając się,
że rozmowa może zejść na niebezpieczne tory.
Spojrzała na zegar. Była już prawie druga. Żałowała,
że nie może cofnąć wskazówek zegara. Nie powin-
na dopuścić do intymnej sytuacji. Sądziła, że Sam
79
N i eb i e s k a su k i e n k a
myśli podobnie jak ona. Był wyraźnie przygnębio-
ny. Wydał jej się obcy. Na krótką chwilę powróciło
wspomnienie jego niedawnej czułości, jego żar-
liwych pocałunków i pieszczot. Westchnęła ze
smutkiem.
Do poczekalni wkroczyła surowo wyglądająca
pielęgniarka i podeszła do Sama.
– Sam, musisz dokończyć wypełnianie formula-
rza. Kate jest zbyt zdenerwowana – powiedziała.
– Wypełniła tylko podstawowe dane.
– Jak czuje się Samanta? – zapytał.
– Wydaje mi się, że dobrze. Nie ma gorączki ani
wysypki. Niestety, jej matka twierdzi, że mała
cierpi na sztywność karku, dlatego musimy wyko-
nać dodatkowe badania, ażeby wykluczyć zapale-
nie opon mózgowych.
– Mój Boże, zapalenie opon mózgowych! – wy-
krzyknęła przerażona Laura.
Pielęgniarka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Pani jest krewną Kate? – zapytała.
– Nie... Jestem tylko znajomą.
– Nie wiedziałam, że Kate ma tu w ogóle jakieś
znajome – stwierdziła, po czym zwróciła się do
Sama: – Doktor Singh teraz usuwa wyrostek ro-
baczkowy, dopiero potem zajmie się Samantą.
Potrwa to jakiś czas.
– W porządku. Dziękuję, Normo. Czy mogłabyś
dać mi długopis? Podobno muszę wypełnić ten
wasz formularz.
– Oczywiście. I jeszcze jedno. Ponieważ istnieje
80
Ma r y M c Br i d e
podejrzenie zapalenia opon mózgowych, a wy mie-
liście kontakt z małą, musimy zrobić wam zastrzyk
z antybiotyku.
– Jeśli to konieczne – odpowiedział Sam, ner-
wowo przełykając ślinę.
– Dam wam znać, kiedy skończymy badanie
– powiedziała Norma i odeszła, usiłując stłumić
śmiech.
– Dlaczego ona śmiała się tak dziwnie? – zapyta-
ła Laura, spoglądając ze zdumieniem na pobladłego
Sama.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział, odstawiając
filiżankę z kawą na stoliczek. – Przypuszczam, że
wie, jak nie cierpię wypełniać formularzy – dodał.
Po chwili zaczął pisać. Laura zwróciła uwagę, że
Sam ma bardzo ładny charakter pisma. Spojrzała na
rubrykę z wpisanym przez Kate nazwiskiem ojca
i oniemiała. Ojciec Samanty to nikt inny jak
Zachary, Samuel Ulysses! Nie dowierzała własnym
oczom. Była zszokowana. Nie zdołała jednak nawet
zadać pytania, gdy drzwi poczekalni otworzyły się
ponownie i ukazała się w nich Norma.
– Czas na zastrzyk, Sam – obwieściła. – Idź do
gabinetu numer dwa. Czeka tam na ciebie Cindy.
Bądź dzielnym chłopcem.
– Bardzo śmieszne – mruknął Sam.
– Sam, no idź już, igiełka czeka – powtórzyła
z uśmiechem pielęgniarka, odbierając formularz
z rąk Sama. – Potem będzie kolej na panią.
– Dobrze, już dobrze – mruknął, podnosząc się
81
N i eb i e s k a su k i e n k a
z krzesła z wyraźnym ociąganiem. – Niedługo się
zobaczymy, Lauro.
Powoli wyszedł z poczekalni, a Norma usiadła
obok Laury.
– Proszę tu podpisać. – Podała formularz.
– To normalna procedura przed wykonaniem
zabiegu.
– Oczywiście – powiedziała Laura, sięgając po
długopis.
– Ponieważ jesteś znajomą Kate, chciałabym
z tobą porozmawiać. Może przemówisz jej do
rozumu i skłonisz ją, żeby przestała w końcu
wykorzystywać Sama – powiedziała pielęgniarka.
– Słucham? Żeby przestała go wykorzystywać?
Nie rozumiem.
– Wiesz, ona jest zupełnie zwariowana, ale Sam
nie dostrzega tego. W tym roku to już szósta wizyta
w szpitalu. On nie potrafi odmówić, jeżeli chodzi
o Samantę.
Laura spojrzała ze zdumieniem na Normę.
Czyżby ona nie czytała formularza? Przecież wyraź-
nie z niego wynikało, że Sam jest ojcem dziew-
czynki. I tak nie poświęcał swojemu dziecku za
dużo czasu. Pomyślała, że wiele stracił w jej oczach.
Myliła się, uważając go za porządnego faceta.
Bardzo się myliła.
– To naprawdę nie moja sprawa – odpowiedzia-
ła chłodnym tonem.
– Tak, rozumiem. Ale naprawdę ktoś powinien
coś zrobić, zanim...
82
Ma r y M c Br i d e
– Chyba już czas na zastrzyk – przerwała Laura,
nie chcąc słuchać dalszych wynurzeń pielęgniarki.
– Dobrze, idziemy – westchnęła ciężko Norma.
Wyszły z poczekalni i skręciły w mały korytarz,
w którym znajdowały się gabinety. Przed jednym
stało kilka osób ubranych w białe fartuchy.
– No tak. Znowu mamy kłopot z Samem – po-
wiedziała Norma.
– Nie rozumiem. Czy coś mu się stało? I co robią
tutaj ci ludzie?
– Nic. Oni tylko zakładają się, czy Sam ze-
mdleje, czy nie...
– Słucham?
– No tak, przecież ty nic nie wiesz. On zawsze
mdleje podczas zastrzyku – odpowiedziała Norma,
wskazując Laurze drzwi gabinetu. – To tutaj,
wejdź. Za chwilę przyjdę do ciebie.
– Nie rozumiem, co was tak cieszy – powiedział
Sam, rozpinając pasek od spodni. – Dlaczego jes-
teście tacy rozbawieni?
– Robiliśmy zakłady, czy zemdlejesz, szeryfie
– odparł mężczyzna stojący obok niego.
– Gdybym wciąż był szeryfem, ukarałbym cię za
hazard, Luther – stwierdził sucho Sam.
Przypomniał sobie, że w dzieciństwie zastrzyki
nie budziły w nim jeszcze tyle strachu co potem,
gdy został przyjęty do marynarki wojennej i podda-
ny całej serii szczepień... Mała igła stała się prze-
kleństwem. A przecież wiele przeszedł w życiu.
83
N i eb i e s k a su k i e n k a
Widział ciężko rannych ludzi. Był świadkiem napa-
dów z użyciem broni, katastrofy lotniczej, w której
wszyscy zginęli. Niestety, perspektywa poddania
się zastrzykowi zawsze wytrącała go z równowagi.
Bał się, po prostu zwyczajnie się bał... Nie mógł
przełamać swojego lęku.
Teraz też oblał się zimnym potem. Ręce zaczęły
mu dygotać. Przez chwilę nie był pewien, czy zdoła
samodzielnie rozpiąć spodnie.
– Sam, wszystko już przygotowane.
To był głos Cindy, pielęgniarki mającej wyko-
nać zastrzyk.
– Tak... Dobrze.
– Który pośladek wybierasz, Cindy? – zawołał
Luther ze śmiechem.
– Nie wiem. Jestem otwarta na propozycje.
– Prawy – powiedział Luther.
– Nie, lewy – roześmiał się ktoś inny.
– Sam? – Cindy zwróciła się do niego. – Prawy
czy lewy?
Pomyślał, że ta mała blondynka z obrzydliwą
strzykawką w ręku przypomina wiedźmę. Przynaj-
mniej w tej chwili.
– Prawy – odpowiedział, usiłując zapanować
nad drżeniem głosu. Czuł się poniżony, odarty
z ludzkiej godności. Trzęsącymi rękami zdjął spod-
nie. – Jestem gotowy.
– Sam jest zielony na twarzy! Zaraz zemdleje!
– zawołała Cindy. – Niech mi ktoś pomoże go
podtrzymać.
84
Ma r y M c Br i d e
– Nie bój się, Sam – powiedział uśmiechnięty
Luther. – Bądź mężczyzną.
Niestety, Sam zapadł się w ciemność i osunął na
podłogę.
Pogrążona w ponurych rozmyślaniach Laura
siedziała na szpitalnym korytarzu. Wreszcie prze-
stało padać, ale fakt ten nie wpłynął na poprawę jej
nastroju. Pożałowała, że nie pali papierosów. Może
to ukoiłoby jej nerwy... Nie wiedziała, co ma zrobić.
Nie chciała wracać z Samem. Nie mogła także
jechać do swojego mieszkania, obawiając się wizyty
Artiego. Czuła się taka bezradna... Właśnie roz-
ważała możliwość wezwania taksówki i pojechania
do jakiegoś motelu, gdy Sam stanął w drzwiach
gabinetu.
– Już się dobrze czujesz? – zapytała.
– Rozumiem, że wszystko słyszałaś.
– Przecież byłam w sąsiednim pokoju. – Wzru-
szyła ramionami.
– Co za wstyd – powiedział.
Mimo wszystko współczuła mu.
– Każdy się czegoś obawia. To naturalne
– stwierdziła.
– Doprawdy? – Przyglądał się jej z uwagą. – A ty,
Lauro McNeal, czego się obawiasz? Oczywiście,
poza burzą i błyskawicami.
Chciała odpowiedzieć: ciebie, ale nie wyrzekła
słowa. Pomyślała, że boi się bicia własnego serca,
85
N i eb i e s k a su k i e n k a
gdy przebywa w jego towarzystwie. Nie mogła się
przyznać, że dotyk jego silnych rąk sprawia, iż
przestaje myśleć racjonalnie. Obawiała się uczucia,
które w niej rozkwitało.
– Boję się Artiego – wyszeptała. – Przecież
wiesz o tym...
– Tak, wiem – odparł. – Jednak nie musisz
się nim martwić. Nie potrafię poradzić sobie
z burzą, ale na pewno ochronię cię przed tym
facetem. Wracajmy już do domu. – Podał jej
rękę.
Laura wspomniała przytulny dworek na wsi.
Bajkowy, piękny dom z ogrodem pachnącym róża-
mi. Zastanawiała się, dlaczego Sam nie mieszka
z córką. Przecież ma idealne warunki do wychowy-
wania dziecka.
– A co z Samantą? – zapytała, ignorując podaną
jej dłoń.
– Tak jak mówiłem, wszystko będzie w porząd-
ku. Potrzymają ją na obserwacji. Jest pod opieką
matki.
– Rozumiem.
Jednak tak naprawdę nie rozumiała, jak ojciec
może zostawić własne dziecko, nie interesować się
jego codziennymi problemami, nie widzieć, jak
dorasta. Nie mogła tego pojąć.
– Dobrze. Wracajmy więc – powiedziała.
Powoli poszli do samochodu. Gdy już wsiedli
oboje, zapanowało niezręczne milczenie. Sam nie
uruchomił silnika.
86
Ma r y M c Br i d e
– Lauro, wiesz, że to, co zaszło między nami tej
nocy...
– Nie chcę o tym rozmawiać – przerwała mu
szybko.
– Ale... chciałbym ci wyjaśnić...
– Powiedziałam, że nie chcę o tym rozmawiać
– powtórzyła, złoszcząc się, że Sam chce o tym
mówić, podczas kiedy ona naprawdę pragnęła za-
pomnieć o namiętności, która ich połączyła. Wie-
działa, że popełniła błąd, dopuszczając do tego,
żeby zmysły wzięły górę nad rozsądkiem. – Jedźmy
już – wyszeptała.
– W porządku – odpowiedział, włączając pierw-
szy bieg. – Przepraszam cię bardzo za to, co się
stało.
– Przeprosiny przyjęte – burknęła. – Mnie rów-
nież jest przykro, może bardziej niż tobie. To nie
powtórzy się, na pewno. Jedźmy już, proszę.
Sam prowadził w milczeniu. Reflektory roz-
praszały ciemności nocy. Laura zajęła miejsce obok
niego i siedziała sztywno wyprostowana, nie od-
zywając się ani słowem. Zresztą nie musiała nic
mówić. Był pewien, że nim pogardza. Przyjęła
przeprosiny i teraz pewnie marzy, żeby znaleźć się
jak najdalej od niego. Oczywiście, że zawinił. Za-
miast bronić, wykorzystał ją. Pomyślał, że Laura
pewnie teraz zechce zrezygnować z jego usług. Mój
Boże, po raz pierwszy w życiu nie dochował wiernoś-
ci pamięci Jenny... Nie mógł sobie tego wybaczyć.
87
N i eb i e s k a su k i e n k a
Dojeżdżał powoli do swojej posiadłości, gdy
dostrzegł niedbale zaparkowany samochód.
– Coś podobnego? Kogo ja widzę? – powiedział
z niechęcią, zatrzymując auto.
Na oświetlonej werandzie siedział mężczyzna,
w którym Sam rozpoznał dobrze sobie znanego
Wesa Gunthera.
Wes chwiejnym krokiem wyszedł mu na spot-
kanie.
– Kto to jest? – zapytała Laura.
– To jest ojciec Samanty, Wesley. Przyjeżdża tu
stanowczo za często – odpowiedział, wysiadając
z samochodu. – Nie wychodź – dodał. – Może być
nieciekawie.
88
Ma r y M c Br i d e
Rozdział siódmy
Laura posłusznie siedziała w samochodzie, uwa-
żnie obserwując, co się dzieje przed domem. Była
trzecia nad ranem, ale już zaczynało świtać, poza
tym ganek był oświetlony, widziała więc wszystko
dość wyraźnie, a także dobrze słyszała rozmowę
obu mężczyzn.
Przyjrzała się Wesowi. Nie wyglądał ciekawie.
Miał około trzydziestu pięciu lat. Był niewysoki
i chudy. Dużo niższy i szczuplejszy od Sama.
Włosy miał niedbale związane w kucyk. Ubrany
był w niechlujny, roboczy kombinezon. Ze sposo-
bu, w jaki się poruszał, Laura wywnioskowała, że
jest pijany.
Wes, kurczowo ściskając w ręku butelkę z pi-
wem, mówił podniesionym głosem:
– Do diabła, Sam, dlaczego nie zostawisz ich
w spokoju? Niedawno dzwonili do mnie ze szpitala.
Oczywiście, ty już tam byłeś. Ty, zamiast rodzone-
go ojca. Nie zniosę tego dłużej!
– Pozwól, że ci wytłumaczę...
– Nic mi nie będziesz tłumaczył – przerwał
Wes, dramatycznie gestykulując rękami. – Nie
musisz zajmować się moją rodziną. – Zaczął ner-
wowo kręcić głową. Nagle dostrzegł Laurę.
– A kim jest ta damulka w samochodzie? – zapy-
tał napastliwie.
– To moja klientka – odpowiedział Sam.
– Przypuśćmy, że to prawda. Czy Kate ją zna?
– Tak.
– Musi być wściekła. Na pewno mam rację. Do
diabła, jest wściekła.
– Kate jest dla mnie jak siostra. Wiesz przecież
o tym.
– Ona nie jest twoją siostrą. Jej siostrą była
Jenny. Miałeś je obie, prawda? Jedna ci nie wy-
starczała...
– Słuchaj, porozmawiamy o tym jutro. Jestem
zmęczony, a ty nietrzeźwy. To nie rokuje dobrze
– powiedział Sam, usiłując zachować spokój.
Wes przytknął butelkę do ust i pociągnął duży
łyk piwa.
– Teraz ty mnie posłuchaj – odpowiedział.
– Nie zamierzam z tobą rozmawiać. Policzę się
z tobą, rozumiesz? Po prostu rozwalę ci nos...
– Już kiedyś ktoś to zrobił. I nie rozwiązało to
żadnych problemów. Wes, naprawdę nie jestem
w dobrym nastroju...
90
Ma r y M c Br i d e
Wesley uniósł butelkę i zamierzył się na Sama.
Sam zrobił zręczny unik i butelka wylądowała na
trawie. Zanim zdążył się wyprostować, napastnik
zawył jak dzikie zwierzę i rzucił się na niego.
Przestraszona Laura obserwowała całe zajście.
Przez głowę przemknęła jej myśl, że powinna
pomóc Samowi. Zastanawiała się, czego mogłaby
użyć jako broni. Nie zdążyła jednak podjąć żadnej
decyzji, bo było już po walce. Zobaczyła, że poko-
nany Wes leży na mokrym trawniku. Sam na pewno
nie potrzebował żadnej pomocy!
– Wracaj do domu, Wes – spokojnym głosem
powiedział Sam. – Prześpij się. Pogadamy jutro.
Wes podniósł się powoli, zaciskając pięści. Wy-
mamrotał coś pod nosem i znów ruszył na Sama.
Walka rozpoczęła się od nowa. Nie trwała jednak
długo. Sam miał dużą przewagę nad przeciwni-
kiem. Był silniejszy, a przede wszystkim trzeźwy.
Już po chwili Wes ponownie leżał na ziemi, powalo-
ny silnym ciosem.
Laura wysiadła z samochodu. Podbiegła do Sa-
ma, który ciągnął po trawie nieprzytomnego Wes-
leya.
– Przepraszam cię za to zajście. Wes jest porząd-
nym facetem, ale po wypiciu kilku piw dostaje
małpiego rozumu. Wtedy wydaje mu się, że jest
Muhammadem Ali – powiedział Sam.
– Czy to jest naprawdę ojciec Samanty? – spy-
tała, nie widząc żadnego podobieństwa między
dziewczynką a Wesem.
91
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Tak. Przynajmniej on tak twierdzi. To bardzo
długa historia, Lauro, a ja już nie mam sił na
prowadzenie rozmów. Położę Wesleya w jego sa-
mochodzie i idę spać. Powinnaś zrobić to samo.
Pomyślała, że Sam ma rację. Oboje byli zmęcze-
ni, wręcz wyczerpani ostatnimi przejściami.
– Sam, muszę cię przeprosić. – Szła koło niego
po trawniku.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiedział.
Ułożył Wesa na siedzeniu samochodu i zwrócił
się do Laury:
– Powinien wytrzeźwieć do rana na tyle, żeby
prowadzić.
– Nie możesz przyjąć przeprosin, jeśli nie wiesz,
czego one dotyczą.
– Mogę – stwierdził, zatrzaskując drzwi.
– Nie możesz – upierała się Laura.
– Mogę – powtórzył zmęczonym głosem i powo-
li zaczął iść w kierunku domu.
Laura zbliżyła się do niego i powiedziała:
– Stań na moment i wysłuchaj mnie, dobrze?
Stał przed nią z przymkniętymi oczami.
– Słucham? – zapytał z wyraźną złością w gło-
sie. – O co chodzi?
– Byłam zła na ciebie, ponieważ... – urwała,
widząc jego rozgniewaną twarz.
– Do diabła, Lauro, jest trzecia nad ranem.
Padam z nóg. Wyjaśnisz mi wszystko jutro. Nie
katuj mnie teraz, proszę. Porozmawiamy rano.
Zgadzasz się? Jeżeli znowu chcesz rozpatrywać to,
92
Ma r y M c Br i d e
co zaszło między nami... Poczekajmy do jutra,
błagam.
Odpowiedzią było milczenie. Sam ujął twarz
Laury w swoje dłonie i popatrzył jej w oczy. Jego
twarz wypogodziła się.
– Jeśli moje słowa mogą być pociechą, to po-
wiem ci, że było mi z tobą wspaniale. Nigdy w życiu
nie doświadczyłem czegoś podobnego. To było dla
mnie cudowne przeżycie.
– Naprawdę? – zapytała.
– Tak – wyszeptał. – Uwierz mi.
– Ja też nigdy w życiu czegoś takiego nie
przeżyłam.
Sam objął ją i mocno przytulił. Po chwili jego
usta zachłannie zagarnęły jej wargi. Żarliwie od-
dawała mu pocałunki. Trwali tak przez długą
chwilę, po czym wziął ją na ręce i zaniósł do domu.
Sam nie mógł usnąć tej nocy. Przewracał się
z boku na bok, ale sen nie nadchodził. Wreszcie
wstał, nadal rozmyślając o niedawnych wydarze-
niach.
Wczesnym rankiem skruszony Wes odjechał,
a Sam przygotował sobie kawę i poszedł na ganek.
Pił kawę i ciągle rozmyślał. Winił siebie za to, że
był tak nierozsądny. Przecież przyrzekł sobie, że
powstrzyma się od czułych gestów, nie sprowokuje
intymnej sytuacji... A jednak dał się ponieść emo-
cjom i uległ pragnieniu posiadania Laury. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego tak jej pożąda. Wystarczyło
93
N i eb i e s k a su k i e n k a
tylko jedno spojrzenie błękitnych oczu... Roz-
chylone usta proszące o pocałunek... I jego
mocne postanowienie, niestety, legło w gruzach.
Wspomniał z uśmiechem, jak niósł ją na rękach
do domu, niecierpliwie rozpinając jej bluzkę.
Obejmowała go czule. Nie zapanował nad sobą.
Nie dotarli nawet do sypialni. Tym razem kochali
się na podłodze w salonie. Przypomniał sobie, jak
nie mógł uporać się z guzikiem jej spodni.
Z pasją odwzajemniała jego pieszczoty. Oplotła
Sama nogami, zmysłowo całując, co rozpaliło go
do granic wytrzymałości. Obydwoje zbyt szybko
stracili kontrolę nad sobą...
Sam otrząsnął się ze wspomnień. Ze zdziwie-
niem pomyślał, że dzięki Laurze odkrył swoją
drugą naturę. Nigdy nie podejrzewałby siebie o tak
wielki temperament. Z Jenny łączył go bardzo
spokojny seks. Niezbyt często się kochali. O wiele
ważniejsza od tej sfery życia była więź duchowa.
Jenny była tak krucha, tak mała, że ciągle obawiał
się, że może ją skrzywdzić. Po jej śmierci on
również chciał umrzeć. Nie wyobrażał sobie życia
z inną kobietą...
Przypomniał sobie nocną wizytę Wesa Gun-
thera, który żądał, by Sam trzymał się z daleka od
Kate i Samanty. Zastanawiał się, jak ma tego
dokonać. Przecież Kate wciąż prosiła go o jakieś
przysługi. Musiał przyznać, że był już zmęczony
spełnianiem jej ciągłych próśb. Powinien wreszcie
nauczyć się odmawiać jej w stanowczy sposób, żeby
94
Ma r y M c Br i d e
zrozumiała, że ma jej już dość. Ale czy zdobędzie
się na taką stanowczość? Przecież tu chodzi o Sa-
mantę, a nie o Kate...
Chodzi też o Laurę, która tak niespodziewanie
pojawiła się w jego życiu... Czy nadal była tylko
jego klientką? Jak ma pomóc tej kobiecie, jeśli
sprawy między nimi zaszły tak daleko? Jeżeli ich
zmysły ciągle będą brały górę nad rozsądkiem, to
jak utrzymać stosunki służbowe?
Nagle usłyszał głos Laury dobiegający z domu.
Wszedł do środka i znalazł ją w kuchni, rozmawiają-
cą przez telefon. Wyglądała pięknie. Była ucieleś-
nieniem marzeń każdego mężczyzny. Ubrała się
w jedną z jego koszul. Krótki strój eksponował jej
cudowne, długie nogi. I znów poczuł dreszcz pożą-
dania, lecz natychmiast skarcił się w duchu.
Gdy Laura dostrzegła Sama, podała mu słuchaw-
kę telefonu.
– Zamówiłam taksówkę – powiedziała. – Nie
potrafię podać dokładnego adresu. Czy możesz mi
pomóc?
– Zamówiłaś taksówkę? Ale dlaczego? – zapytał
z głupią miną.
– Chcę wracać do domu.
– Odwiozę cię.
– Nie musisz. Po prostu podaj im dokładny
adres, proszę.
Sam bez słowa odłożył słuchawkę.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Nie mogę pozwolić, żebyś samotnie wracała
95
N i eb i e s k a su k i e n k a
do domu – powiedział, myśląc, że postępuje jak
idiota. – Wynajęłaś mnie, żebym cię chronił.
– Tak, ale zdecydowałam się zrezygnować
z twoich usług. – Odgarnęła włosy z czoła. – Nie
pomagasz mi, Sam. Nie jesteś w stanie mi pomóc...
Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
Sam przyglądał się jej uważnie.
– Dlaczego? – zapytał.
– Wiesz, chodzi mi o nasz seks... To nie powin-
no się zdarzyć. Nigdy tak nie postępuję. – Bezrad-
nie rozłożyła ręce. Była smutna.
– Wierz mi, ja również jestem zaskoczony swoim
postępowaniem, tym, że tak łatwo uległem namięt-
ności – odparł. – Też jestem tym zakłopotany.
– Ty?! Nieprawdopodobne. Ciekawa jestem,
ile kobiet tak zwiodłeś...
– Mylisz się. Bardzo się mylisz.
– Doprawdy? A Kate, która traktuje cię jak
własność? O czym to świadczy, jak uważasz? Jesteś
bardzo szybki. Wystarczyły ci dwadzieścia cztery
godziny, abyś dwukrotnie miał mnie w swoim
łóżku. Sądzę, że powinieneś mieć kogoś na stałe,
skoro lubisz tak często to robić... Potrzebna ci jest
stała partnerka...
– Nie ma nikogo w moim życiu... Żadnej kobie-
ty, która działałaby na mnie tak jak ty...
– Zrozum, Sam, nie jestem tak zwaną łatwą
kobietą. Nigdy taka nie byłam. Nie idę do łóżka
z facetem ani na pierwszej, ani na drugiej randce.
Przynajmniej nigdy dotąd tak nie postępowałam.
96
Ma r y M c Br i d e
A ty sprawiłeś, że czuję się winna – powiedziała,
patrząc mu w oczy.
Milczał, zastanawiając się, co odpowiedzieć.
Tak bardzo pragnął ją przytulić. Naprawdę, Laura
źle odczytywała jego intencje. Chciał jej to wyjaś-
nić, ale nie wiedział, w jaki sposób.
– Sam, jestem zagubiona – mówiła dalej Laura.
– Wiesz, sytuacja z nieobliczalnym Artiem, jego
nieoczekiwana propozycja, a potem uderzenie
i groźby... A teraz ty, chwila zapomnienia... Mój
Boże... Nie wiem, co robić. Gubię się w tym
wszystkim. Muszę wracać do domu. Nie ma rozsąd-
niejszego rozwiązania. Chyba mnie rozumiesz.
Milczał.
– Muszę wracać do domu – powtórzyła. – Na-
tychmiast.
Chciał krzyknąć, że nie pozwoli na to, ale nie
potrafił.
– Dobrze. Odwiozę cię. Chodźmy do samo-
chodu – powiedział zrezygnowany.
Sam powoli prowadził samochód. Dojeżdżali już
do miasta. Laura była bardzo przygnębiona. Pomy-
ślała, że dwa dni temu jechała tą samą drogą
i oglądała ten sam krajobraz. Przypomniała sobie,
jakie wątpliwości ją wtedy dręczyły. To było tak
niedawno, a jej wydawało się, że wieki temu. Przez
tak krótki czas wszystko zdołało się zmienić.
Popatrzyła na Sama. Niewątpliwie nie był jej
97
N i eb i e s k a su k i e n k a
obojętny. Był cudownym kochankiem. Wspomnia-
ła jego niedawną czułość, jego zmysłowe usta,
dotyk jego rąk. Nigdy w życiu nie doświadczyła
takiej namiętności. Nikt dla niej nie grał na piani-
nie ,,Marzenia miłosnego’’. Po raz pierwszy ktoś tak
bardzo zawładnął jej wyobraźnią. Po raz pierwszy
mężczyzna posiadł ją bez reszty. Było to dla niej
szokującym przeżyciem, którego w pełni nie rozu-
miała.
Nie miała dużego doświadczenia. Poza Samem
była związana tylko z jednym chłopakiem, któremu
udało się umiejętnie przezwyciężyć jej wrodzoną
nieśmiałość. Przestraszyła się własnych uczuć. Nie
chciała, aby Sam domyślił się, jaką ma władzę nad
nią. Dlatego postanowiła uciec od niego. Nic nie
mogło jej powstrzymać. Nawet ogromny lęk przed
Artiem i jego groźbami.
Powoli dojeżdżali do jej domu.
– Czy jestem ci winna jakieś dodatkowe pienią-
dze? – zapytała.
– Nie – odpowiedział poirytowany. – Nic mi nie
jesteś winna, wręcz przeciwnie, to ja powinienem ci
zwrócić pieniądze z tytułu niewykonania zadania.
– Daj spokój. Poświęciłeś mi swój prywatny
czas, mimo że masz dużo własnych problemów.
Laura pomyślała o małej Samancie, o Kate i jej
mężu. Uśmiechnęła się na wspomnienie dziew-
czynki. Szkoda, że nie będzie już miała okazji
zobaczyć małej.
– Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze
98
Ma r y M c Br i d e
– powiedziała. – Jeśli będziesz chciał pozbyć się
rzeczy matki, zadzwoń do mnie. Mogę je sprzedać,
ponieważ są w bardzo dobrym stanie.
– Dobrze, pomyślę o tym – odpowiedział z nie-
chęcią, zatrzymując samochód.
Laura podniosła głowę i popatrzyła przez okno
na lewą stronę ulicy. Odniosła wrażenie, że nie była
w mieście od wieków. Na moment przed oczami
przemknął jej widok pięknego dworku na wsi, ale
zaraz wróciła do rzeczywistości. Zauważyła kilka
nowych szyldów na znajomych budynkach. Nie
zdziwiła się. Była pewna, że zrobiono je na polece-
nie Hammermana.
Art Hammerman miał wszystko, wielkie pienią-
dze, władzę. Domy na tej ulicy stanowiły jego
własność. Był bezwzględnym egzekutorem należ-
ności. Pewnie znowu podniesie czynsze i niektórzy
ludzie zostaną bez dachu nad głową. Siał postrach
w mieście. Podejrzewała, że zrobi wszystko, żeby ją
zniszczyć i pozbawić ukochanego sklepiku. Prze-
cież odmówiła jego synowi. Pomyślała, że niepo-
trzebnie zatrudniała prywatnego detektywa. Dziś
powróciła do punktu wyjścia. Doprawdy rozsądniej
byłoby kupić sobie poradnik ,,Jak pływać z reki-
nami’’.
Nagle usłyszała zduszone przekleństwo Sama.
Podążyła za jego wzrokiem. Przerażona dostrzegła
wóz strażacki stojący przed jej domem. Sam wy-
skoczył z samochodu i podbiegł do uwijających się
strażaków, żeby dowiedzieć się o przyczynę pożaru.
99
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział ósmy
– Czy jest pan pewien, że przyczyną pożaru było
uderzenie pioruna? – Sam zwrócił się do szefa
strażaków.
– Tak. Przecież była okropna burza. Zresztą, nie
tylko ten budynek został uszkodzony. Tamten
dom też. – Wskazał palcem. – Diabelna burza
– powtórzył.
– Czy byli jacyś świadkowie? – zapytał Sam.
– Tak, kilku. Widzieli wszystko. Nie ma wąt-
pliwości, że to piorun spowodował pożar – od-
powiedział strażak.
Pewność, z jaką wypowiedział te słowa sprawiła,
że Sam odczuł ulgę. Przez chwilę obawiał się, że to
Artie jest odpowiedzialny za całe zajście. Podej-
rzewał, że mogło to być działanie z premedytacją
wymierzone w Laurę. Jednocześnie pomyślał, że
Laura miała szczęście. Gdyby była w swoim miesz-
kaniu w tę okropną noc... Skazana tylko na siebie...
Przecież tak bardzo bała się burzy. Wspomniał
chwile, kiedy się kochali. Uśmiechnął się do swoich
myśli. Ta kobieta zachowywała się w łóżku zupeł-
nie tak jak znienawidzona przez nią burza. Była
wulkanem namiętności. Reagowała szybko i spon-
tanicznie, co go zachwycało. Dostarczyła mu wspa-
niałych wrażeń, których nic nie było w stanie
wymazać z pamięci.
– Czy pan mieszka tutaj? – zapytał strażak.
– Nie. Moja przyjaciółka. Na szczęście podczas
pożaru nie było jej w domu.
– To rzeczywiście miała szczęście.
– Tak. Czeka na mnie w samochodzie. Jest
bardzo zdenerwowana. Straciła nie tylko miesz-
kanie, ale i sklep, który prowadziła. Czy ma pan
jakieś pytania do niej?
– Musi wypełnić formularz, który zaraz przynio-
sę. To normalna procedura. Pana przyjaciółka może
go oddać później, jak dojdzie do siebie.
Sam popatrzył ze smutkiem na zgliszcza. Obraz
zniszczeń przeraził go. Laura utraciła wszystko,
mieszkanie, sklep. Ulica wyglądała strasznie, przy-
pominała pobojowisko. Powoli poszedł do samo-
chodu. Nie bardzo wiedział, jak może ją pocieszyć.
Siedziała skulona na fotelu.
– Lauro, twój dom uległ kompletnemu znisz-
czeniu. Tak mi przykro – powiedział.
Zbladła gwałtownie. Spojrzała na niego przera-
żonym wzrokiem.
101
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Mam
ubezpieczenie.
Przynajmniej
mam
ubezpieczenie – wyszeptała.
– To bardzo dobrze – odparł, mając nadzieję, że
Laura nie zapyta o przyczynę pożaru.
– Może jakieś rzeczy ocalały? Pójdę sprawdzić.
Może... – przerwała.
– Nie ma potrzeby, kochanie. To mogłoby być
niebezpieczne. – Delikatnie pogładził ją po policz-
ku. – Uwierz mi. Budynek zostanie jutro zburzony,
a raczej jego zgliszcza...
– Nie mogę uwierzyć... Czy powiedzieli ci, jaka
była przyczyna pożaru? – Przygryzła usta, chcąc
zapanować nad drżeniem warg.
Sam przymknął oczy. Wiedział, że nie może
wyjawić prawdy. Gdyby powiedział, że piorun
spowodował pożar, przeraziłby ją jeszcze bar-
dziej.
– Czy to było podpalenie? – zapytała.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie chcesz mnie zasmucać, rozumiem. Jestem
jednak pewna, że to sprawka Artiego – westchnęła
ciężko.
Sam pomyślał, że niezależnie od przyczyny
pożaru Laura utraciła cały swój dobytek i jest to
prawdziwa tragedia dla człowieka.
– I co ja teraz zrobię? – zapytała płaczliwym
tonem. – Gdzie mam pójść?
– Nie masz przyjaciół lub krewnych? – zapytał
wbrew sobie, bo tak naprawdę chciał powiedzieć,
żeby wracała z nim do domu.
102
Ma r y M c Br i d e
– Nie, mój jedyny kuzyn mieszka w Kalifornii,
a przyjaciółka dwa lata temu przeprowadziła się do
Kansas. – Rozpłakała się.
– Zawsze możesz liczyć na mnie. Możesz wrócić
ze mną – odpowiedział.
Laura chciała odrzucić tę propozycję, ale nagle
dostrzegła nadjeżdżającą komfortową limuzynę
z przyciemnionymi szybami w oknach. Pamiętała
doskonale ten samochód. Nie miała najmniejszej
wątpliwości, że jest własnością Hammermana. Po-
myślała, że przestępca zawsze wraca na miejsce
zbrodni.
– Sam, jeśli nie będzie to nadużyciem twojej
gościnności, pojadę do twojego domu – powiedziała
szybko, marząc o tym, by stać się niewidzialną.
– Potem znajdę jakieś inne rozwiązanie.
– W porządku – odpowiedział pozornie spokoj-
nie, z trudem skrywając radość.
Pomyślała, że powrót do domu Sama to ostatnie,
o czym mogłaby marzyć.
– Czy możemy już jechać? – zapytała, nerwowo
obserwując samochód Hammermana.
– Tak, oczywiście. Pozwól tylko, że najpierw
odbiorę od komendanta straży formularz dla ciebie.
Będziesz musiała go wypełnić. Zaraz wracam.
Laura chciała poprosić go, żeby pospieszył
się, ale nie wypowiedziała ani słowa. Przyglądała
się limuzynie Hammermana. Niewątpliwie ten
facet na przednim siedzeniu był jego ochroniarzem.
Dostrzegła sylwetkę Arta Hammermana. Nie
103
N i eb i e s k a su k i e n k a
widziała natomiast Artiego. Jednak świadomość
tego, że prześladowca może być w pobliżu, przera-
żała ją.
Spojrzała na Sama, idącego w kierunku wozu
strażackiego. Czas dłużył się jej niemiłosiernie.
Chciała jak najszybciej znaleźć się z dala od tego
miejsca. Ku swojemu przerażeniu spostrzegła, że
z limuzyny wysiadł Hammerman, jak zwykle ubra-
ny w drogi elegancki garnitur. Podszedł wprost do
Sama i uśmiechając się, uścisnął mu rękę. Zauwa-
żyła, że rozmawiają przyjaźnie i zachowują się tak,
jakby byli dobrymi znajomymi. Nie dowierzała
własnym oczom! Była coraz bardziej wystraszona,
serce zaczęło jej bić w szalonym tempie. Skuliła się
na siedzeniu, przymykając oczy. Różne myśli prze-
biegały jej przez głowę. Zaczęła podejrzewać Sama
o nieszczerość. Nie rozumiała w ogóle, co oznaczało
to serdeczne powitanie. Na pewno nie wróżyło nic
dobrego. Nie wiedziała, jak ma postąpić w tej
sytuacji.
Sam przyglądał się Hammermanowi z uwagą.
Wszystkie zdarzenia zaczęły układać mu się w lo-
giczną całość. Od początku domyślał się, że Laura
skłamała, podając nazwisko prześladowcy. Teraz
nabrał pewności, że mężczyzną zagrażającym jej
jest syn Hammermana, Artie. Nic dziwnego, że
była przerażona. To dlatego żaden detektyw nie
chciał zająć się jej sprawą. Hammerman budził lęk
104
Ma r y M c Br i d e
we wszystkich mieszkańcach miasta. Był jednym
z najgroźniejszych gangsterów w okolicy.
– Mam przyjemność z panem Samem Zacha-
rym, nieprawdaż? – z uprzejmym uśmiechem zapy-
tał go Hammerman.
– Tak. Jak pan się miewa, panie Hammerman?
– Pan zna tego człowieka? – Ochroniarz zwrócił
się do Hammermana, obserwując uważnie Sama.
– W porządku, Joey. Kiedyś ten facet pracował
dla mnie. – Art spojrzał na Sama. – To nie była
trudna sprawa, prawda?
– Prawda.
Sam dobrze pamiętał zlecenie Hammermana.
Miał śledzić jego niewierną, młodą i piękną żonę.
Obecnie już byłą małżonkę, o czym dowiedział się
z gazet.
– Ale się porobiło – powiedział Hammermman,
wskazując na zgliszcza. – Dobrze, że nikt nie został
ranny. Jak się nazywał ten sklepik? Chyba coś
związane z babcią. Pamiętasz, Joey? Pracowała tam
ładna blondynka, dla której Artie oszalał.
– Tak, pamiętam. Sklep nazywał się ,,Poddasze
babci’’, jeśli się nie mylę.
– Masz rację. A ta blondyneczka nigdy nie
spóźniała się z płaceniem czynszu. Biedna mała.
Trzeba posłać jej kwiaty, Joey.
– Dobrze, szefie.
– A co ciebie tutaj sprowadza? – Hammerman
zwrócił się do Sama.
– To, co zwykle. Praca.
105
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Interesy idą ci dobrze?
– Nie mogę narzekać – odpowiedział wymijająco.
Art był ostatnią osobą, z którą Sam chciałby
dyskutować na temat swojej klientki. Powoli frag-
menty łamigłówki zaczęły układać mu się w całość.
Nie wszystko jednak było jeszcze zrozumiałe.
– Błyskawica – powiedział gangster. – Piorun
z jasnego nieba. Co o tym sądzisz?
– Skargi należy kierować do matki natury –
mruknął Sam.
– Dobrze powiedziane. Miło cię było spotkać.
Daj mi znać, jeżeli będziesz kiedyś szukał pracy.
– Art uścisnął mu rękę.
– Oczywiście, panie Hammerman. Do zobacze-
nia. Było mi bardzo miło.
Hammerman pomachał strażakom i ulokował się
w swojej wielkiej limuzynie.
Sam odebrał formularz od komendanta i wrócił
powoli do swojego samochodu, zastanawiając się
nad dramatem Laury.
Tym razem, gdy jechali do jego posiadłości,
Laura nie podziwiała pięknych widoków. Zdawała
się nie zauważać zwierząt pasących się na zielonych
łąkach ani kolorowych ptaków. Nie cieszyło jej
błękitne niebo ani słońce przyjaznym blaskiem
opromieniające samochód. Siedziała w milczeniu.
Nie zapytała Sama, skąd zna starego Arta. Nie
chciała nawet myśleć, co to może oznaczać. Była
przerażona. To, że jej sklep był ubezpieczony
stanowiło marną pociechę. Straciła przecież wszyst-
106
Ma r y M c Br i d e
ko, do czego była tak bardzo przywiązana. Nie
odzyska już nigdy prezentu, który podarowała jej
babcia na osiemnaste urodziny. Pamiątkowe zdję-
cia rodzinne również uległy zniszczeniu. Już nigdy
nie będzie mogła zajrzeć do swojego pamiętnika,
który prowadziła od siódmego roku życia. Ani
wspominać dawnych czasów, oglądając pocztówki
otrzymane od znajomych i przyjaciół. Ani pielęg-
nować doniczkowych kwiatów, które tak lubiła.
Wszystkie rzeczy, które były dla niej wartościowe,
przepadły. Pogrążona w tych smutnych rozmyś-
laniach, nawet nie zauważyła, gdy dotarli do celu
podróży.
Sam otworzył drzwi samochodu.
– Jesteśmy w domu – powiedział.
Laura sięgnęła po torbę, zawierającą jej osobiste
drobiazgi, między innymi niebieską aksamitną su-
kienkę. To wszystko, co jej pozostało.
– Czuję się jak uciekinierka – powiedziała
z ogromnym smutkiem.
Sam pomógł jej wysiąść. Otoczył ją ramieniem.
Poczuła, że robi się jej gorąco, więc odsunęła go
stanowczo. Pomyślała, że przyjazd do posiadłości
Sama nie był dobrym posunięciem. Nie mogła
pozwolić, żeby powtórzył się niedawny scenariusz.
Była wdzięczna Samowi za pomoc i opiekę, ale nie
chciała ponownie wylądować z nim w łóżku.
– Proszę, zostaw mnie – stwierdziła sucho.
– Co ja takiego zrobiłem? – zapytał z niewinną
miną.
107
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Dotykałeś mnie – odpowiedziała.
– Nieprawda – zaprotestował.
– Dotykałeś mojej ręki.
– Ależ... Pomagałem ci przy wysiadaniu. Prze-
cież nawet nie próbowałem...
– Ja odebrałam to inaczej – przerwała mu. – Nie
dotykaj mnie, dobrze?
Westchnął ciężko. Laura spostrzegła, że lekko
się zarumienił. Nie wiedziała, czy był to wynik
zakłopotania, czy złości.
– To już się nie powtórzy – powiedział, kładąc
rękę na sercu. – Przyrzekam. – Uniósł do góry dwa
złączone palce. – Słowo harcerza.
– Nie jesteś harcerzem – odparła, mrużąc oczy.
Roześmiał się.
– No to zaraz się przyłączę do jakiejś drużyny
harcerskiej.
Laura pomyślała, że to rzeczywiście byłoby
zabawne. Sam harcerzem!
Przez resztę dnia Sam robił wszystko, aby
trzymać się z daleka od Laury. W czasie lunchu
i obiadu był wręcz zadowolony, że dzieli ich
kuchenny stół. Zawsze była to jakaś gwarancja, że
przypadkowe dotknięcie rąk nie sprowokuje zbli-
żenia.
Lunch przygotowała Laura. Po raz pierwszy od
czasów dzieciństwa Sam miał okazję jeść kanapki
z masłem orzechowym, owocową galaretką i kruche
ciasteczka. Obiadem zajął się on, mając nadzieję, że
108
Ma r y M c Br i d e
dobre jedzenie pozwoli Laurze choć na chwilę
zapomnieć o tragicznym wydarzeniu. Postanowił
przygotować pieczeń z zielonym groszkiem i pomi-
dorami.
W trakcie obiadu Laura zadała mu pytanie:
– Skąd znasz Arta Hammermana? Widziałam,
jak z nim rozmawiałeś.
– Nie znam go dobrze. Kiedyś pracowałem dla
niego. Jakiś rok temu.
– Coś podobnego! Hammerman zatrudniał pry-
watnego detektywa? To nieprawdopodobne. Mi-
mo tylu ochroniarzy, którzy nie odstępują go na
krok? Dlaczego? – zdziwiła się.
– Myślę, że nie chciał, żeby jego chłopcy wie-
dzieli o jego małżeńskich problemach.
– Rozumiem. Musiałeś się tym dobrze zająć,
ponieważ wiem, że zeszłej zimy uzyskał rozwód.
Sam zignorował sarkazm w jej głosie.
– Opowiedz mi o Artiem – powiedział, od-
kładając widelec.
Zmieniła się na twarzy. Nerwowo przełknęła
kawałek mięsa, sięgając jednocześnie po szklankę
z wodą mineralną. Myślała nad czymś bardzo
intensywnie. Sam zastanawiał się, czy tym razem
usłyszy prawdę.
– Sądzę, że domyśliłeś się prawdy. To młodszy
Hammerman – powiedziała cicho.
Sam skinął głową z wyraźną ulgą. Tak wiele
zależało od jej odpowiedzi. Na początku ich
znajomości nie podała prawdziwego nazwiska
109
N i eb i e s k a su k i e n k a
prześladowcy. To mógł jeszcze zrozumieć. Po
prostu bała się, że znowu spotka się z odmową.
Gdyby skłamała teraz, nie byłby w stanie jej
pomóc, mimo że miał dla niej wiele ciepłych uczuć.
– Przykro mi, że wtedy cię oszukałam – wyszep-
tała, patrząc mu w oczy. – Obawiałam się, że
odmówiłbyś mi, gdybyś znał jego nazwisko.
– To nie zrobiłoby żadnej różnicy. I tak mog-
łabyś liczyć na mnie. Gdy weszłaś do mojego
biura... – przerwał, z trudem opanowując ochotę,
żeby ją przytulić.
– Co się stało, gdy weszłam do twojego biura?
– zapytała, zabawnie przekrzywiając głowę.
– Pomyślałem wtedy, że... że jedynie ja mogę
ci pomóc – odpowiedział, patrząc w jej błękitne
oczy.
– Nieprawda – roześmiała się głośno. – Pomyś-
lałeś, że jestem dziwką, która nie wiadomo po co
przyszła do ciebie.
– Dobrze, że potrafisz się śmiać – powiedział
łagodnie.
– Tylko przez chwilę – posmutniała ponownie,
łzy pojawiły się w jej oczach. – Nie mogę zapom-
nieć o przeklętym Artiem. Mój Boże, wszystko, co
złe zawdzięczam właśnie jemu. To on spowodował
pożar, jestem tego pewna. Ale i tak mu tego nie
udowodnię. Zresztą i tak nie poniósłby żadnych
konsekwencji.
Sam wahał się, czy powiedzieć jej, że to nie
Hammerman, a burza stała się przyczyną jej nie-
110
Ma r y M c Br i d e
szczęścia. W końcu zdecydował się niczego nie
wyjaśniać.
– Cóż, bywają podstępne podpalenia – mruknął,
zbierając ze stołu brudne naczynia.
– Pozwól, że ja sprzątnę – powiedziała Laura,
wyjmując mu talerze z dłoni. – Zajmij się swoimi
sprawami. Zagraj na pianinie albo odpocznij.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście. Nie mogę się inaczej odwdzię-
czyć... tylko w ten sposób.
– Dobrze, zejdę na dół. Daj mi znać, gdybyś
mnie potrzebowała.
Schodząc do sutereny, pomyślał, że gra na piani-
nie jest dobrym rozwiązaniem. Przynajmniej zaj-
mie czymś swoje niespokojne ręce. Musiał uciekać
się do takich metod, żeby zapanować nad ogar-
niającym go pożądaniem.
Laura, zamiast włożyć naczynia do zmywarki,
nalała gorącej wody do zlewozmywaka i zaczęła
starannie myć talerze. Zawsze lubiła tę domową
czynność. Woda przyjemnie ogrzewała jej ręce
i czuła się zrelaksowana. Popatrzyła przez okno na
soczystą zieleń, otaczającą posiadłość. Była zafas-
cynowana nie tylko Samem, ale i tym urokliwym
miejscem. Do jej uszu dobiegały dźwięki cudow-
nej muzyki. Kochała muzykę, a Sam był doskona-
łym pianistą. Jej matka zawsze chciała mieć
pianino. Niestety, nie było jej dane zrealizować
marzeń.
111
N i eb i e s k a su k i e n k a
Zaczęła rozmyślać o stratach, jakie poniosła, i łzy
napłynęły jej do oczu. Chcąc wprawić się w lepszy
nastrój, postanowiła zjeść jeszcze kawałek wspania-
łej pieczeni.
Nagle zadzwonił telefon. Przypuszczała, że Sam
nie usłyszy telefonu, więc wytarła ręce i podeszła
do aparatu, nerwowo przełykając ostatni kawałek
mięsa. Jakiś mężczyzna prosił o rozmowę z Samem.
Zawołała głośno, ale Sam nie słyszał. Wyszła z ku-
chni i zawołała go raz jeszcze. Niestety, bez rezul-
tatu. Zeszła więc do sutereny.
– Przepraszam, że musiałaś się fatygować. Kto
dzwoni? – zapytał, idąc za nią na górę.
– Nie mam pojęcia. Nie przedstawił się – od-
powiedziała.
Laura poszła do kuchni, aby skończyć zmywa-
nie. Nie przysłuchiwała się rozmowie, jednak mi-
mo woli docierały do niej urywane, krótkie zdania.
Znowu poczuła się niespokojna. W duchu zadawała
sobie pytanie, dlaczego jest taka podejrzliwa? Po
chwili uświadomiła sobie, że przecież Sam jako
prywatny detektyw przeprowadza setki różnych
rozmów.
Wstawiała właśnie do szafki suche talerze, gdy
Sam odłożył słuchawkę.
– Kto dzwonił? – zapytała.
– Nie rozpoznałaś jego głosu?
– Nie. A powinnam?
– Chyba tak. To był Artie.
– Słucham?!
112
Ma r y M c Br i d e
Serce miała w gardle.
– Nie rozumiem! – krzyknęła. – Dlaczego...
dlaczego tutaj dzwonił? Dlaczego dzwonił do cie-
bie?
Usiadł powoli na krześle, patrząc przed siebie.
Nie odpowiadał.
– Sam, skąd on ma twój numer? Dlaczego
telefonował? – pytała uparcie Laura.
– Numer dostał od swojego ojca. – Sam wreszcie
spojrzał na nią. – Artie chce wynająć prywatnego
detektywa, ponieważ jego ukochana znikła bez
śladu.
Laura nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
Poczuła się jak bohaterka kiepskiej farsy. To prze-
cież nie mogło dziać się naprawdę.
– Oczywiście odmówiłeś mu, Sam? Odmówiłeś,
prawda?
– Nie. – Pokręcił przecząco głową. – Przyjąłem
pracę.
– Słucham?! Przyjąłeś pracę?
– Tak, powiedziałem mu, że cię znajdę.
– Dlaczego? – Laura nie mogła złapać tchu.
– Dlatego, żeby nie zaczął poszukiwać innego
detektywa – odpowiedział znużonym tonem, jed-
nocześnie myśląc intensywnie o skomplikowanej
sytuacji. – Tylko dlatego...
113
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział dziewiąty
Przez resztę dnia rozmawiali o zaistniałej sytua-
cji, szukając sensownych rozwiązań.
Wieczorem, gdy Laura już spała, Sam zszedł do
sutereny, aby trochę poćwiczyć. Tylko w ten spo-
sób mógł odzyskać względny spokój. Wsiadł na
rowerek i trenował zapamiętale, rozmyślając o dra-
matycznych wydarzeniach. Wiedział, że postąpił
nieetycznie, podejmując się pracy, której nie za-
mierzał wykonać. Ale czy miał wybór? Przecież nie
mógł pozwolić, żeby jakiś inny detektyw zajął się
poszukiwaniem Laury. Miał wrażenie, że zabrnął
w ślepy zaułek. Nie potrafił przewidzieć, jak poto-
czą się dalsze wydarzenia. Był świadomy, że będzie
musiał codziennie zdawać sprawozdanie Artiemu
z przebiegu poszukiwań zaginionej Laury. I w do-
datku weźmie za to pieniądze. Kilka godzin temu
przekonywał Laurę, że nie jest jej wrogiem, że na
pewno nie wyda jej Hammermanowi. Słuchała go
z niedowierzaniem.
– Do licha, jesteś moją klientką, Lauro – mówił.
– Już nie jestem. A nawet gdybym była, nie
mogę ci płacić.
– W takim razie pomagam ci jako twój przyja-
ciel.
– Ale my nie jesteśmy przyjaciółmi – odparła.
Wówczas nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć.
Laura miała rację. Przecież nie byli przyjaciółmi.
Nie dzielili się ani swoimi pragnieniami, ani marze-
niami. Zresztą on wcale nie pragnął mieć kogoś
bliskiego, z kim rozmawiałby o swoich uczuciach.
Dla niego liczyła się jedynie jego pierwsza miłość.
Wszystkie obietnice, które złożył Jenny, traktował
bardzo poważnie. Należał tylko do niej. Przynaj-
mniej do chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał Laurę...
Laura... Zastanawiał się nad ich wzajemną re-
lacją. Targały nim sprzeczne uczucia. Nie potrafił
sprecyzować, co łączy go z tą kobietą. Czy tylko
seks? Chwile wypełnione namiętnymi pocałunka-
mi i żarliwymi pieszczotami, ale co poza tym?
Byli jak dwa magnesy przyciągające się nawzajem.
Nigdy przedtem nie doświadczył takich uniesień.
Tak bardzo jej pragnął, mimo że rozsądek pod-
powiadał mu coś przeciwnego. Był pod niewąt-
pliwym urokiem tej kobiety. Nie mógł tego zro-
zumieć. Wiedział, że musi się kontrolować, nie
dać ponieść się emocjom. Jednak powinien roz-
wiązać problem Laury, sprawić, żeby poczuła się
115
N i eb i e s k a su k i e n k a
bezpieczna. Jest to jej winien. Zresztą niesienie
pomocy leżało w jego naturze. Już jako mały
chłopiec spieszył na odsiecz koleżankom, które
znalazły się w kłopotach. Starał się otaczać je
opieką. Dawał im słodycze, opatrywał stłuczone
kolana, wycierał zapłakane oczy...
Sam przez chwilę zastanawiał się, jakie było
dzieciństwo Laury. Kto troszczył się o nią, gdy za
oknami szalała burza? Kto wtedy tulił ją w ramio-
nach? Jaką była dziewczynką?
Ćwiczył zapamiętale. Koszulka była mokra od
potu. Musi przestać myśleć o Laurze jako o kobie-
cie, której pożąda. Intymna sytuacja między nimi
nie może powtórzyć się w przyszłości. Dość tego!
Następnego poranka Laura schodziła po scho-
dach na palcach, nie chcąc obudzić Sama. Prze-
chodząc koło jego sypialni, usłyszała głośne chrapa-
nie świadczące o tym, że śpi on bardzo głęboko.
Natomiast ona źle spała tej nocy, właściwie
prawie nie zmrużyła oka. Leżąc w ciemnościach,
rozpamiętywała ostatnie dramatyczne wydarzenia.
Dała upust swojej rozpaczy, pozwalając łzom pły-
nąć po twarzy. Zużyła kilka opakowań jednora-
zowych chusteczek. Wstała wczesnym rankiem
z mocnym postanowieniem przygotowania wspa-
niałego śniadania dla Sama.
I tak oto znalazła się w kuchni. Pomyślała, że
przygotuje omlet z serem, danie, które nigdy nie
116
Ma r y M c Br i d e
przysparzało jej trudności. Otworzyła lodówkę i zo-
baczyła wiele gatunków sera, co ją oczywiście
zaskoczyło. Francuskie, szwajcarskie, angielskie
i feta. Patrzyła na nie bezmyślnie, zastanawiając się,
który będzie najodpowiedniejszy. Decyzję odłoży-
ła na później, tłumacząc sobie, że to za wczesna
pora na tak ważne postanowienia.
Nalała do szklanki soku i nastawiła ekspres do
kawy. Po kilku minutach usłyszała szum wody,
który wyraźnie dochodził z łazienki. A więc Sam już
wstał i właśnie brał prysznic. Uśmiechnęła się do
siebie, dziwiąc się jednocześnie, dlaczego ten fakt
poprawił jej nastrój.
Przypomniała sobie, jak w nocy starała się wtulać
twarz w poduszkę, żeby swoim głośnym szlochem
nie niepokoić Sama. Nie chciała ciągle zmuszać go
do pocieszania jej. Jeżeli twierdził, że są przyjaciół-
mi – niech tak zostanie. Para dobrych przyjaciół
i nic więcej.
Niestety, odgłosy dobiegające z łazienki spowo-
dowały, że oczami wyobraźni zobaczyła muskular-
ną klatkę piersiową Sama, jego silne ręce... i roz-
marzyła się, ale już po chwili ostro zganiła się
w duchu. Przyjaciele nie myślą o sobie w ten
sposób! A przecież oni są przyjaciółmi. W przyszłoś-
ci będą spotykać się przy różnych okazjach, aby
poplotkować o znajomych lub obdarzyć się urodzi-
nowymi prezentami. Będą pomagać sobie nawza-
jem, ale to wszystko. Nic więcej nie będzie ich
łączyło.
117
N i eb i e s k a su k i e n k a
Pomyślała, że najwyższy czas na kawę. Sięgała
właśnie po filiżankę, gdy usłyszała pukanie do
drzwi. Przypuszczała, że może to być Kate Say-
les i ucieszyła się, że przynajmniej dziś jest
ubrana w swoje rzeczy. Nie tak, jak przy ich
pierwszym spotkaniu, kiedy miała na sobie ko-
szulę Sama.
Ostrożnie otworzyła drzwi i ku swojemu zdu-
mieniu zobaczyła nieznajomego mężczyznę w poli-
cyjnym mundurze.
– Dzień dobry pani – powiedział.
– Dzień dobry – odpowiedziała, uważnie przy-
patrując się plakietce umieszczonej na jego mun-
durze. – Widzę, że jest pan z biura szeryfa. Czy
wydarzyło się coś złego?
– Nie, nic. Proszę się nie denerwować. Wpad-
łem tylko na chwilkę, żeby pogadać z Samem. Czy
jest na górze?
– Tak, ale...
– Już jestem.
Laura odwróciła się i zobaczyła Sama. Miał
świeżo ogoloną twarz i mokre włosy. Ubrany
w dżinsy i koszulkę, pachniał mydłem i dobrą wodą
po goleniu. Jego bliskość sprawiła, że Laurze zrobi-
ło się gorąco. Znowu powróciły wspomnienia na-
miętnej nocy. Niewątpliwie była pod jego urokiem.
Nie mogła temu zaprzeczyć.
– Wejdź, Charlie – powiedział Sam. – To jest
moja przyjaciółka, Laura McNeal, a to Charlie
Travis.
118
Ma r y M c Br i d e
– Nie będę ci przeszkadzać – odpowiedział
policjant, obrzucając ich znaczącym spojrzeniem.
– Chcę się tylko dowiedzieć, czy nie widziałeś
czegoś podejrzanego. Mieliśmy doniesienia, że
w tej okolicy może zdarzyć się strzelanina...
– Strzelanina! – wykrzyknęła Laura.
– Proszę się nie bać. – Charlie zwrócił się do
Laury. – Wysłaliśmy już patrol, ale nie widzieliśmy
nic wzbudzającego niepokój... może oprócz żerują-
cego kojota...
– O mój Boże, kojot!
– On bardziej obawia się pani, niż pani jego
– uśmiechnął się policjant.
– Lauro, zostań w domu, a ja odprowadzę Char-
liego i jeszcze trochę sobie z nim pogadam – powie-
dział Sam.
Mężczyźni wyszli na ganek. Laura napełniła
filiżankę kawą i usiłowała podsłuchać rozmowę.
Niestety, mówili zbyt cicho. Pomyślała, że nie wie,
czy w jej sytuacji gorsza byłaby strzelanina, czy
jakieś okropne kojoty, których panicznie się bała.
Nie zdążyła się zdecydować, gdy nadszedł zasępio-
ny Sam.
– Co nam grozi? Strzelanina czy kojoty? – za-
pytała niespokojnie.
– Kojoty – odpowiedział.
– Czy one są bardzo niebezpieczne?
– Nie, nie są. Uciekają od ludzi.
– No tak, przecież twój kumpel twierdził, że
one bardziej boją się mnie, niż ja ich. Jeśli to
119
N i eb i e s k a su k i e n k a
prawda, to wokół domu musi biegać stado przerażo-
nych kojotów – stwierdziła z wymuszonym uśmie-
chem.
– Naprawdę nie musisz się martwić. Charlie
często tu przyjeżdża, sprawdza, czy wszystko w po-
rządku. Jest bardzo niezadowolony, że zrezygnowa-
łem ze stanowiska szeryfa. Nie podoba mu się mój
następca – powiedział, nalewając kawę do filiżanki
i sięgając po cukier.
– Ty byłeś szeryfem? – zapytała, próbując wy-
obrazić sobie Sama w tej roli. – Nie wiedziałam
o tym. Dlaczego zrezygnowałeś?
– Przestałem być w tym dobry. – Wzruszył
ramionami.
Laura dostrzegła smutek w jego oczach. Za-
stanawiała się, czy rezygnacja ze stanowiska szeryfa
miała coś wspólnego z jego zmarłą narzeczoną.
Podejrzewała, że musiał bardzo przeżyć jej śmierć,
nawet jeżeli nie chciał się do tego przyznać. Po-
stanowiła jednak nie pytać o to, wiedząc, że mogła-
by wywołać u Sama bolesne wspomnienia.
– Sądzę, że jesteś dobry we wszystkim – powie-
działa.
Uśmiechnął się smutno. Laura była ciekawa, jak
odebrał jej komplement. Czy pomyślał o wspania-
łych chwilach uniesień, które razem przeżyli?
– Ja nie potrafię tylu rzeczy, które ty umiesz
– dodała, natychmiast żałując, że zabrzmiało to tak
żałośnie. – Wiesz, chodzi mi o gotowanie czy na
przykład o grę na pianinie – wyjaśniła.
120
Ma r y M c Br i d e
– Gdybyś naprawdę chciała to robić, nauczyła-
byś się bez trudu. Każdy jest w stanie wykonywać
tak prostą czynność jak gotowanie.
– Prawie każdy – poprawiła go. – Myślę, że ja na
pewno nie.
– Będziesz jednak musiała się nauczyć – stwier-
dził, popijając kawę.
– Nie będę musiała. Mogę stołować się w barach
– odpowiedziała.
– A co zrobisz, gdy wyjdziesz za mąż i będziesz
miała dzieci?
– Nie zamierzam mieć rodziny.
– Jestem pewien, że kiedyś jednak będziesz
żoną i matką.
– Nie. Mylisz się, ja naprawdę nie zamierzam
wychodzić za mąż – powiedziała stanowczo.
Sam popatrzył na nią ze zdumieniem, jakby była
istotą z innej planety. Pomyślał, że chyba założyła
sobie, że nie ma prawa do szczęścia. Ktoś w prze-
szłości musiał wyrządzić jej krzywdę. Tylko kto?
– A ty? – zapytała Laura.
– Co ja?
– Czy zamierzasz się ożenić i mieć rodzinę?
– Ja nie, ale to zupełnie inna sprawa. Ty jesteś
piękną, młodą kobietą i całe życie przed tobą.
– Przyglądał się jej uważnie.
– A kim ty jesteś, Sam? Trzęsącym się starusz-
kiem? Życie za tobą? Przeżyłeś już wszystko?
Laura po raz pierwszy od chwili ich poznania
dostrzegła w nim zwykłego człowieka, mającego
121
N i eb i e s k a su k i e n k a
problemy jak każdy samotny mężczyzna. Czekała
na odpowiedź, choć była pewna, że Sam nie zechce
być z nią szczery.
Zamyślił się na chwilę, po czym spojrzał na
nią ze smutkiem w oczach i powiedział znużo-
nym tonem:
– Jestem zadowolony z tego, co dotychczas
osiągnąłem i nie mam ochoty na żadne zmiany
w życiu.
– Rozumiem. Odpowiada ci taka codzienna,
życiowa rutyna... bylebyś miał święty spokój, tak?
– Coś w tym rodzaju. – Spojrzał na zegarek.
– Robi się już późno, a ja mam spotkanie w mieście.
Może chcesz, żebym podrzucił cię do jakiegoś
sklepu?
– Do sklepu? Ale po co?
– Chyba nie zamierzasz do końca życia nosić
tych samych dżinsów i tej samej koszulki? – Zmie-
rzył ją wzrokiem.
– Rzeczywiście, potrzebuję paru rzeczy – wes-
tchnęła smutno. – Pójdę na górę i wezmę książecz-
kę czekową. Na szczęście mam jeszcze jakieś
pieniądze na koncie.
– Poczekam tu na ciebie.
Poszła w kierunku schodów, ale nagle odwróciła
się do Sama i zapytała:
– A to spotkanie? Czy chodzi o twojego nowego
klienta, Artiego?
– Tak – skinął głową. – Wszystko będzie w po-
rządku. Zaufaj mi.
122
Ma r y M c Br i d e
– A czy mam inne wyjście? – mruknęła pod
nosem.
Tak bardzo chciała wierzyć, że wszystko będzie
dobrze. Niestety, lęk przed prześladowcą nie opu-
szczał jej ani na chwilę.
Gdy dotarli do miasta, Laura udała się do domu
towarowego, a Sam do biura Artiego Hammermana.
Mieściło się ono w obszernym kompleksie budyn-
ków należących do ojca jego klienta. Sam za-
stanawiał się, czy agresywny Artie trzymany jest
krótko przez swojego srogiego rodzica, czy może
raczej rozpieszczany jako ukochany jedynak?
Sam rozejrzał się po urządzonym z przepychem
pokoju.
Artie od razu przystąpił do ubijania interesu.
– Czy wystarczy? – zapytał z szerokim uśmie-
chem, wyciągając pięćset dolarów z kieszeni pofał-
dowanych spodni.
– Tak, oczywiście – odparł Sam, przyglądając
się uważnie swojemu rozmówcy. Nie mógł oprzeć
się wrażeniu, że ma do czynienia z marnym ak-
torzyną z kiepskiego teatru.
– Mój ojciec był bardzo zadowolony z twoich
usług.
– Doceniam to. Dziękuję – powiedział Sam,
chowając pieniądze i jednocześnie myśląc o tym, że
naprawdę może stracić licencję. – Co mogę dla
ciebie zrobić?
Przez dwadzieścia minut przysłuchiwał się uwa-
123
N i eb i e s k a su k i e n k a
żnie monologowi siedzącego przed nim faceta, ale
już po kilku minutach poczuł do niego silną nie-
chęć. Artie opisał wygląd Laury, opowiadał o swo-
ich uczuciach do niej. W tej opowieści nie było zbyt
wiele romantyzmu. Chciał ją koniecznie odszukać,
bez względu na cenę. Podobnie jak kolekcjoner
znaczków pragnie kupić, posiąść, a nawet ukraść
upragniony okaz. Sam nie lubił go coraz bardziej.
Pomyślał, że opis cech zewnętrznych Laury nie
zgadza się z rzeczywistością. Artie postrzegał ją jako
przeciętną, ładną dziewczynę, a przecież ona była
piękna. Jej oczy wcale nie były szare, a cudownie
błękitne. Miała łabędzią szyję, doskonałe, szczupłe
ciało i wspaniałe piersi. Jak można tego nie do-
strzec?
Z rozmyślań wyrwał go głos mężczyzny:
– Teraz chyba rozumiesz, dlaczego muszę ją
znaleźć.
Po moim trupie, pomyślał Sam. Głośno jednak
powiedział:
– Zobaczę, co da się zrobić.
– Bądź ze mną w kontakcie i informuj mnie
o wszystkim.
– Oczywiście.
Sam opuścił Artiego z uczuciem niesmaku.
Miał naprawdę szczerze dość swojej pracy! To
był okropny sposób zarabiania na życie. Był posłań-
cem przynoszącym złe wieści, informującym
o śmierci, zdradzie, oszustwie. Prawie zawsze on
pierwszy musiał powiadomić swoich klientów o tra-
124
Ma r y M c Br i d e
gediach, które ich dotknęły. Czy taka profesja
może kogokolwiek satysfakcjonować? Poważnie
zastanawiał się nad zamknięciem swojego biura.
Tylko z czego miałby się utrzymać? Wspomniał
swoją służbę w marynarce wojennej. Zdobył wtedy
wiele nowych doświadczeń. Tak, to były bardzo
dobre lata. Ale dopiero stanowisko szeryfa przynio-
sło mu prawdziwe zadowolenie. Nareszcie realizo-
wał się zawodowo. Czuł się naprawdę potrzebny
i doceniany przez wszystkich. Prowadził śledztwa
w różnych sprawach kryminalnych i jednocześnie
sprawował opiekę nad ludźmi mieszkającymi w je-
go okręgu. Niestety, gdy Jenny umarła, życie
straciło sens. Marzenia o szczęśliwym małżeństwie
i dzieciach rozwiały się na zawsze. Ogarnęła go
emocjonalna pustka. Załamał się i zrezygnował
z posady szeryfa. Nie był w stanie ponosić tak
ogromnej odpowiedzialności ani dnia dłużej.
Zaparkował przed sklepem, gdzie Laura robiła
zakupy.
Laura...
Ciekawe, dlaczego ta dziewczyna postanowiła
nigdy nie wychodzić za mąż? Zazwyczaj każda
kobieta pragnie założyć rodzinę. Nawet jego Jenny
chciała wyjść za mąż, mimo że ciągle najważniejsza
była dla niej kariera. A Kate urodziła dziecko,
ponieważ jej marzeniem było posiadanie kogoś
bliskiego tylko dla siebie, chciała mieć przynaj-
mniej kawałek własnej rodziny. Zresztą Sam za-
wsze uważał, że gwarancją szczęścia dla każdego
125
N i eb i e s k a su k i e n k a
człowieka jest udany związek małżeński. Dlaczego
Laura myśli inaczej?
Wysiadł z samochodu. Zwrócił uwagę na młodą
kobietę pchającą wózek z niemowlęciem. Była
podobna do Laury, choć nie tak piękna, jak ona.
Obok niej dreptało kilkuletnie dziecko. Nagle
zrobiło mu się ciepło na sercu i pomyślał, że
widocznie podświadomie bardzo chce mieć żonę
i dzieci. Chce mieć najzwyczajniejszą w świecie
rodzinę.
Ocknął się z rozmyślań i poszedł do domu
towarowego, mając nadzieję, że znalezienie Lau-
ry nie zajmie mu wiele czasu. Dostrzegł ją prawie
natychmiast i od razu serce zaczęło mu żywiej
bić. Stała przy wejściu, przyglądając się ogrom-
nemu wazonowi z kwiatami. Po chwili zwróciła
twarz ku niemu. Była pogodna, wyglądała jak
madonna z obrazów Botticellego. Miała jednak
nad nią tę przewagę, że była żywą kobietą, jego
kobietą. I to było w tym wszystkim najwspanial-
sze. Pomachał jej. Zauważyła go od razu i uśmie-
chnęła się.
Nagle Sam spostrzegł, jak jakiś kilkunastoletni
chłopak podjechał na wrotkach do Laury i wyrwał
jej torebkę.
Bez chwili namysłu puścił się za nim w pościg,
przeklinając w duchu swoje niewygodne obuwie.
Mały złodziej szybko jechał na wrotkach, brutalnie
roztrącając przechodniów. Nie miał jednak żad-
nych szans w wyścigu z wysportowanym Samem.
126
Ma r y M c Br i d e
Godziny poświęcone na treningi okazały się teraz
bardzo przydatne.
Sam dopadł chłopaka i wyrwał mu torebkę, ale
złodziej, niestety, zdołał mu umknąć, wykorzys-
tując tłok i zamieszanie.
Sam szybko wrócił do Laury i zdyszany wręczył
jej torebkę.
– Co za obrzydliwy typ – powiedziała oburzona.
– Następnym razem bądź ostrożniejsza. Już nie
jestem tak szybki, jak kiedyś – odpowiedział,
z trudem łapiąc oddech.
– Jesteś bardzo szybki. Dziękuję ci, Sam.
– Uśmiechnęła się do niego, przerzucając pasek
torebki przez ramię. Nagle jej usta zadrżały. – Nie
chciałabym stracić tej torebki. Po pożarze to już
jedyna pamiątka po mojej babci, jaka mi została
– powiedziała smutnym głosem.
– Polecam się na przyszłość – powiedział czule,
z trudem opanowując chęć pocałowania jej. – Przy-
jaciele muszą sobie pomagać. Czy zrobiłaś już
wszystkie zakupy?
Skinęła głową.
– W takim razie wracajmy do domu. – Objął ją
ramieniem. – Pomimo tego, że tam są tylko źli
faceci, jadowite pająki i zatrwożone kojoty.
Laura roześmiała się głośno.
Sam był bardzo zdziwiony, gdy zobaczył skrom-
ne zakupy Laury, które położyła na tylnym siedze-
niu samochodu.
127
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Dlaczego tylko tyle kupiłaś? – zapytał ze
zdziwieniem.
– Prawie nic nie przyciągnęło mojej uwagi.
– Ale przecież musisz mieć jakieś ubranie – po-
wiedział, marszcząc brwi.
– Może powinnam przyłączyć się do kolonii
nudystów? To definitywnie rozwiązałoby problem
bezdomności i braku ubrań – odparła, wzdychając
ciężko.
Zachichotał, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo
jest zdesperowana.
Laura pomyślała, że chyba po raz pierwszy
chodziła tak od stoiska do stoiska, nie mogąc się
zdecydować na kupno ubrania. Albo nie odpowia-
dał jej krój, albo kolor. Jednak podstawowym
problemem była z reguły za wysoka cena. Wreszcie
nabyła kilka tanich rzeczy. Trochę bielizny osobis-
tej, parę dżinsów i kilka bluzek.
– A jak ci poszło z Artiem? – zapytała, mając
nadzieję, że Sam pozytywnie załatwił sprawę.
– Wszystko w porządku.
– Czyli przyjąłeś jego zlecenie?
– Tak, ale nie mów o tym nikomu, dobrze?
– Nie powiem dopóty, dopóki nie poinformu-
jesz tego obrzydliwego faceta o miejscu mojego
pobytu – uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem.
– Sam, co my teraz zrobimy?
– Zastanowimy się.
Dojechali do domu, nie ustaliwszy niczego po
128
Ma r y M c Br i d e
drodze. Sam poszedł do kuchni, żeby zająć się
przygotowywaniem posiłku, a Laura udała się ze
swoimi skromnymi zakupami do sypialni.
Nie była nawet w połowie schodów, gdy poczuła
obrzydliwy swąd spalenizny. Przestraszona zawoła-
ła Sama, który natychmiast zorientował się, że ten
wstrętny zapach wydobywa się z łazienki. Pobiegli
tam oboje i oczom ich ukazała się spalona elek-
tryczna lokówka do włosów. W pomieszczeniu
unosiły się kłęby szarego dymu. Sam wyciągnął
wtyczkę z kontaktu i szybko otworzył okno.
– Zapomniałaś wyłączyć lokówkę – powiedział
poirytowany.
Laura wolała nie myśleć, co stałoby się, gdyby
wrócili później. Jednocześnie była pewna, że wyłą-
czyła lokówkę. Przecież pamiętała, jak wyciągała
wtyczkę, jak okręcała przewód wokół rączki. Ale
może pomyliła dzień dzisiejszy z wczorajszym...
W tym całym zamęcie wszystko było możliwe.
Ostatnie przeżycia kompletnie wytrąciły ją z rów-
nowagi. Mogła rzeczywiście zapomnieć.
– Jestem prawie pewna, że wyłączyłam. Na-
prawdę nic z tego nie rozumiem. Tak mi przykro,
Sam – powiedziała ze smutkiem.
– Musisz być uważniejsza. O nieszczęście nie-
trudno – mruknął, nadal zdenerwowany.
Sam uważał, że lekkomyślność Laury o mało nie
doprowadziła do pożaru. Co by zrobili, gdyby i jego
dom stanął w płomieniach? Gdzie mogliby się udać
129
N i eb i e s k a su k i e n k a
po pomoc? Jak to dobrze się składa, pomyślał, że
Laura nie zajmuje się gotowaniem. Jeśli jest tak
roztrzepana... Ciągle towarzyszą jej jakieś kłopoty.
Najpierw stłukła lustro, potem ten okropny pożar
jej domu... a dziś o mało nie utraciła pamiątkowej
torebki... I cały czas prześladuje ją syn gangstera...
Ta kobieta wyraźnie ściąga na siebie przeróżne
nieszczęścia...
Uznał, że czas przestać już rozmyślać o Laurze
i zająć się przygotowaniem posiłku. Postanowił
przyrządzić jajecznicę na bekonie. Wyciągnął pa-
telnię z szafki i zaczął drobno kroić mięso.
– W jaki sposób mogę ci pomóc? – zapytała
Laura, nieśmiało podchodząc do niego.
– Myślę, że możesz pójść do ogrodu i stoczyć tam
wojnę z konikami polnymi, wyjść z niej zwycięsko
i wrócić do domu z sałatą i dorodnymi pomidorami.
Zrobię pyszną sałatkę. – Podał jej białe plastikowe
sito.
– Jasne, nie widzę problemu. – Wzięła od niego
sito i poszła w kierunku drzwi. Zawahała się przez
chwilę, spodziewając się ujrzeć co najmniej stado
kojotów, krążących złowrogo wokół domu, albo
uzbrojonego człowieka, czyhającego na jej życie.
– Jeżeli będziesz mnie potrzebowała, daj mi
znać – powiedział Sam.
– Dobrze – westchnęła. – Mam przynieść sałatę,
dobrze pamiętam?
– I czerwone pomidory. Nie zrywaj zielonych,
ponieważ są jeszcze niedojrzałe.
130
Ma r y M c Br i d e
– Oczywiście, przecież wiem. Zaraz będę z po-
wrotem.
Sam kroił chleb, gdy usłyszał, jak Laura go woła.
– Sam, przyjdź tutaj! Pomidory zniknęły!
Pomyślał, że Laura chyba musiała oszaleć, jeżeli
nie potrafi odróżnić pomidora od innych warzyw.
Zmniejszył płomień pod patelnią i poszedł do
ogrodu, gdzie zastał ją pochyloną nad grządką.
Krzaki były powyrywane z ziemi i na dodatek
prawie wszystkie ogołocone z owoców. Przez chwi-
lę nie mógł wydobyć głosu. Wreszcie zadał pytanie:
– Lauro, coś ty, do licha, zrobiła? Powiedziałem,
żebyś zerwała kilka pomidorów, a nie wyrywała
krzaki! Co ci przyszło do głowy?!
– Ja tego nie zrobiłam!
Schylił się nad jednym z krzaków, zobaczył
wystające korzenie.
– Mój Boże, coś ty zrobiła? – powtórzył, z tru-
dem panując nad głosem.
– To nie ja! – krzyknęła. – Nie znam się na
uprawach, ale na pewno nie zrobiłabym czegoś
takiego! Przecież nie wyrywałabym krzaków!
– Nie rozumiem tego – wyszeptał.
– A... czy kojoty żywią się pomidorami? – zapy-
tała.
Zlustrował ją groźnym wzrokiem.
– Oczywiście, że nie. Nie było pytania – wy-
mruczała pod nosem.
– Podaj mi sito, zobaczę, czy coś jeszcze ocalało.
– Może pomóc ci?
131
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Lepiej wracaj do domu, Lauro. Dam sobie
radę – odpowiedział łagodniejszym głosem, w tej
samej chwili uświadamiając sobie, że Laura jest
niewinna.
Po jej odejściu Sam przez moment skupił się
i pomyślał, że to chyba jest kolejne ostrzeżenie. Nie
wiedział jednak od kogo. Mógł się jedynie domyś-
lać. Wrzucił do sita to, co jeszcze zostało na
krzakach i wrócił do domu.
132
Ma r y M c Br i d e
Rozdział dziesiąty
W milczeniu spożywali posiłek. Sam nie od-
zywał się. Był smutny i zamyślony. Myślał o czymś
intensywnie, czasem wzdychając ciężko. Laura
przypuszczała, że przyczyną jego smutku były
zniszczone krzaki pomidorów. Przecież tak trosz-
czył się o swoje uprawy. Praca w ogrodzie była
jedną z jego życiowych pasji.
– Wiem, kto to zrobił – stwierdziła, przerywając
ciszę. – Naprawdę wiem.
– Z pewnością wiesz – burknął mało uprzejmie.
– To oczywiste, Sam.
– Doprawdy? W takim razie może powinnaś
postarać się o licencję prywatnego detektywa.
Mogę udostępnić ci moje biuro, przecież i tak
rzadko z niego korzystam – powiedział z pół-
uśmieszkiem.
– Nie ironizuj.
– Ależ gdzież bym śmiał. Dlaczego w ogóle
posądzasz mnie o złośliwość?
Laura wytarła serwetką kąciki ust, po czym
starannie ją złożyła. Z uwagą przyjrzała się Samowi.
Zastanawiała się, dlaczego jej słowa aż tak go
rozsierdziły.
– Zapomnij, że w ogóle o tym mówiłam. Prze-
praszam – szepnęła, uśmiechając się pod nosem.
– W porządku. Widzę, że bardzo chcesz mi
powiedzieć o swoim podejrzeniu. Kto w takim razie
jest według ciebie sprawcą? – zapytał.
– Słucham? – Przybrała niewinną minkę. – Co
mówiłeś, bo nie zrozumiałam?
– Przecież słyszałaś.
– A... chodzi ci o sprawcę. Naprawdę chcesz
wiedzieć? – Spojrzała mu prosto w oczy.
– Tak, bardzo chcę. Powiedz mi, Sherlocku.
– Dobrze, mój drogi Watsonie. To bardzo pros-
te. Sprawcą całego zamieszania jest twoja przyja-
ciółka, Kate.
Sam drgnął, twarz mu spochmurniała. Wstał od
stołu i wyraźnie wzburzony powiedział:
– Dość tego, Lauro! Dość! Mylisz się!
Laura zamarła, zdumiona jego reakcją. Przy-
puszczała, że może być zdziwiony, nawet rozbawio-
ny, ale nie rozzłoszczony! On był wyraźnie wściek-
ły. To ją zirytowało.
Sam zmienił się na twarzy, zacisnął usta. W mil-
czeniu podszedł do zlewozmywaka.
– Sam, to tylko teoria. Proszę, przemyśl to. Kate
134
Ma r y M c Br i d e
jest... niezrównoważona i... – nie dokończyła, pat-
rząc na jego zagniewaną twarz.
– Powiedziałem, że nie chcę tego słuchać.
– Ale... ja tylko...
– Skończ już! – przerwał jej podniesionym gło-
sem.
Odetchnął głęboko i po chwili stanowczym to-
nem powiedział:
– Ani słowa więcej o Kate. Zrozumiałaś? Ani
słowa.
Nie rozumiała, ale skinęła potakująco głową.
Nerwowo przygryzła wargę, z trudem powstrzymu-
jąc słowa, które cisnęły się jej na usta. Sam wyglądał
tak, jakby miał zamiar ją udusić.
– Lauro, to nie jest twoja sprawa – powiedział po
chwili,
obrzucając
ją
chłodnym
spojrzeniem.
– Przyszłaś do mojego biura kilka dni temu. Prosiłaś
o pomoc. Obiecałem, że pomogę ci rozwiązać twój
problem, ale to wszystko... Nie wprowadzaj zamętu
w moje życie, bardzo proszę.
Laura była zdumiona jego wypowiedzią. Nie
zasługiwała na takie traktowanie. Wstała z krzesła
i patrząc mu prosto w oczy, wycedziła:
– Uwierz mi, że nie zamierzałam wprowadzać
zamętu w twoje życie. Przyszłam do ciebie po
pomoc, owszem, bo jej potrzebowałam, ale teraz
z tej pomocy rezygnuję. Odchodzę z twojego życia.
Na zawsze, możesz mi wierzyć.
Laura, ściskając kurczowo swój skromny bagaż,
135
N i eb i e s k a su k i e n k a
wybiegła z domu Sama. Była zdenerwowana i nie
wiedziała, gdzie iść. Chciała tylko jak najdalej
znaleźć się od tego okropnego grubianina! Opano-
wała pokusę spojrzenia po raz ostatni na urokliwą
posiadłość, którą właśnie opuściła. Obawiała się, że
Sam może stać na ganku i obserwować jej odejście.
Nie chciała, żeby próbował ją powstrzymać. Pod-
jęła już nieodwołalną decyzję. Wzdrygnęła się na
wspomnienie jego zachowania. Nie chciała mieć
z nim nic wspólnego.
Z niepokojem popatrzyła na niebo, na którym
zaczęły gromadzić się ciemne chmury. To nie
wróżyło niczego dobrego. Wyraźnie zbierało się na
deszcz. A przecież poranek był bardzo słoneczny
i nic nie zapowiadało zmiany pogody. Nagle zerwał
się silny wiatr, drzewa zaczęły szumieć złowrogo,
a liście gwałtownie spadały na ziemię. Usłyszała
bicie własnego serca. Zawahała się, czy nie wrócić.
Jednak gdy przypomniała sobie słowa Sama, za-
częła iść przed siebie.
Szła coraz szybciej, kierując się ku autostradzie.
Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Sam zachował się
tak podle. Był okrutny, stwierdzając, że to ona
wprowadza zamęt w jego życie. Szkoda, że nie
dostrzegał, jak traktuje go Kate! Podobno był na
każde jej skinienie. Reagował życzliwie na wszyst-
kie jej prośby. Doprawdy, nie był sprawiedliwy.
Łzy zaczęły płynąć Laurze po twarzy. Spojrzała
ponownie na ciemniejące niebo. Nie ulegało wątp-
liwości, że zbierało się na burzę. Pomyślała, że
136
Ma r y M c Br i d e
najwyżej zginie od uderzenia pioruna. A niech tam!
To lepsze rozwiązanie, niż znoszenie obraźliwych
uwag Sama.
Na pobliskiej łące krowy zbiły się w stado. Ptaki
zebrały się do lotu. Była przerażona, kiedy pierwsze
ciężkie krople deszczu zaczęły spadać na jej ubra-
nie. Nagle usłyszała odgłos pioruna. Ziemia za-
drżała pod stopami. To spotęgowało jej lęk. Rozej-
rzała się wokół w poszukiwaniu jakiegoś schronie-
nia. Nie było żadnego miejsca, gdzie mogłaby się
ukryć. Biegła na oślep brzegiem autostrady, krzy-
cząc ze strachu, gdy nagle zatrzymał się tuż przy
niej samochód.
Usłyszała spokojny głos Sama:
– Wsiadaj.
Nie zastanawiając się, wsiadła szybko do auta.
Sam nie uruchomił silnika, włączył jedynie świat-
ła i wycieraczki. Postanowił przeczekać najgorszą
ulewę. Było to najrozsądniejsze rozwiązanie. Wiatr
gwałtownie kołysał samochodem, a deszcz ograni-
czał widoczność. Błyskawice, raz po raz, rozdzierały
niebo.
– Kolejna piekielna burza – powiedział.
– Okropna – odpowiedziała słabym głosem. By-
ła kompletnie przemoczona i zziębnięta. Dygotała.
– Mam ciepły sweter. Może go założysz?
Skinęła głową potakująco.
Sam popatrzył na nią ze współczuciem. Wiedział,
137
N i eb i e s k a su k i e n k a
że to jego zachowanie wywołało tę przykrą sytuację.
Gdyby nie wypowiedział tylu nieprzyjemnych
słów, Laura nie opuściłaby jego domu. On również
podejrzewał Kate, ale nie mógł powiedzieć o tym
Laurze. Teraz naprawdę żałował swojego postępo-
wania.
Kolejna błyskawica przecięła niebo i usłyszeli
grzmot.
– Nienawidzę burzy, nienawidzę – wyszeptała
Laura, przytulając się do niego.
– Wiem. Ale już wkrótce się skończy. Uwierz mi
– odpowiedział łagodnie, przygarniając ją mocniej
do siebie.
Czuł się wspaniale, trzymając w ramionach tę
piękną dziewczynę, gładząc jej mokre od deszczu
włosy. Jakże pragnął, żeby burza trwała wiecznie!
Byłoby to doskonałym usprawiedliwieniem ich
bliskości.
Jednak już po kilku minutach niebo zaczęło się
rozjaśniać, deszcz padał już znacznie mniejszy.
Laura chciała odsunąć się od Sama, lecz on nie
wypuścił jej z objęć.
– Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem
był mówić ci tego wszystkiego. Wiesz... o tym
zamęcie w moim życiu. Nie chciałem cię zranić.
Wybacz mi, proszę.
Siedziała, milcząc. Sam nie był pewien, czy
przyjmie jego przeprosiny. Wiedział jednak, że nie
pozwoli Laurze odejść. Niewątpliwie jego życie
zmieniło się w chwili, gdy zobaczył ją po raz
138
Ma r y M c Br i d e
pierwszy. Skrycie marzył o ich wspólnym szczęściu,
ale bał się do tego przyznać.
– Dlaczego mnie obraziłeś? Czym na to za-
służyłam? – zapytała.
– Niczym – westchnął ciężko. – Nie odchodź,
Lauro. Nic mądrzejszego nie potrafię powie-
dzieć, bo sam naprawdę nie wiem, co dzieje się
ze mną.
– Spróbuj sprecyzować swoje uczucia – szep-
nęła.
Przymknął oczy. Nie był w stanie wyjaśnić jej
tego, czego sam nie pojmował. Nie był pewien, czy
to miłość, czy tylko pożądanie. To wszystko stało
się tak szybko i zaskoczyło go. Nie wiedział, jak dać
sobie radę ze sprzecznymi doznaniami. Bał się
uczucia, które w nim rozkwitało. Przeszłość wciąż
była świeżą raną.
– Bardzo źle mnie oceniałaś, podejrzewając o ro-
manse. Choćby z Kate – powiedział cicho. – Mam
trzydzieści trzy lata i byłem związany tylko z jedną
kobietą. Przez te wszystkie lata nie obchodziły
mnie inne dziewczyny. Nawet po śmierci Jenny
nadal pozostawałem jej wierny, a raczej... wierny jej
pamięci. Nie sądziłem, że ktoś jest w stanie to
zmienić – westchnął. – I nagle ty wkroczyłaś w moje
życie.
– Szczęśliwie dla mnie – odparła z ironią.
– Tak, szczęśliwie dla ciebie – uśmiechnął się
łagodnie, nadal nie wypuszczając jej z objęć. – Wróć-
my do domu, Lauro. Zostań ze mną, przynajmniej
139
N i eb i e s k a su k i e n k a
do czasu, kiedy znajdziemy jakieś sensowne roz-
wiązanie.
Westchnęła. Sam milczenie Laury potraktował
jako zgodę.
– Jedziemy więc – powiedział szybko, bojąc się,
żeby nie zmieniła zdania.
Uruchomił silnik, gdy nagle dostrzegł nadjeż-
dżający z przeciwka samochód z zepsutym reflek-
torem. Rozpoznał go natychmiast i wyłączył sta-
cyjkę. Do diabła, tyle razy mówił Kate, żeby
naprawiła światło! Naprawdę, zachowywała się
jak rozkapryszone dziecko, a przecież była już
matką.
Laura zaczęła powoli podnosić się z siedzenia.
– Poczekaj tu chwilę, nie wychodź, proszę. To
nie potrwa długo – zwrócił się do niej. – To biedna
Kate. Nie ma sensu jej denerwować.
Laura posłusznie została w samochodzie. Korciło
ją bardzo, żeby wyjść i pokazać się tej ,,biednej’’
Kate, ale opanowała pokusę. Mogła wyobrazić
sobie złośliwą reakcję tej nieobliczalnej kobiety.
Siedziała więc w samochodzie i uważnie przy-
słuchiwała się jej słodkiemu, egzaltowanemu głoso-
wi. Kate mówiła tak podniesionym tonem, że jej
słowa dochodziły do Laury głośno i wyraźnie.
Kate przekazała Samowi pomyślne wieści o Sa-
mancie. Córeczka była już zdrowa, w szpitalu
ostatecznie wykluczono zapalenie opon mózgo-
wych. Kate uważa, że należy to uczcić, dlatego
serdecznie zaprasza go na obiad. Wreszcie spotkali-
140
Ma r y M c Br i d e
by się tylko we trójkę... Sam jednak stanowczo
odmówił, tłumacząc się nadmiarem obowiązków.
Laura zastanawiała się, dlaczego jest taki uprzej-
my wobec tej zaborczej kobiety. Powinien zerwać
z nią kontakt, ponieważ to właśnie Kate wprowadza
zamęt w jego życie. Zaraz jednak pomyślała, że
odmowa nie leży w jego naturze. Nie umiał od-
mawiać. Zawsze pomagał ludziom w potrzebie. Był
lojalny i przyjacielski. A Kate wiedziała o tym
i umiała to zręcznie wykorzystać. Zapewne chęć
zawłaszczenia Sama tylko dla siebie stawała się
powoli jej obsesją. Być może Kate wstydziła się
przyznać do tego, co jeszcze bardziej komplikowało
ich wzajemne stosunki.
– Samanta bardzo tęskni za tobą – nie rezyg-
nowała Kate.
– Ucałuj ją ode mnie. Wpadnę do was, jak tylko
uporam się ze swoimi sprawami. Obiecuję – odparł
Sam.
– W przyszłym tygodniu? – naciskała.
– Prawdopodobnie tak.
– We wtorek?
– Zobaczę. Zreperuj światło w samochodzie,
dobrze?
– Tak, oczywiście. Do wtorku! Samanta będzie
szczęśliwa. Zadzwonię, żeby ci przypomnieć o na-
szym spotkaniu. Do zobaczenia.
Wreszcie wsiadła do samochodu i odjechała.
– Wypogodziło się – powiedział Sam zmęczo-
nym głosem, sadowiąc się na przednim siedzeniu.
141
N i eb i e s k a su k i e n k a
Laura była zamyślona. Z trudem powstrzymy-
wała się od powiedzenia, co naprawdę myśli o mat-
ce Samanty. Przecież ta kobieta manipulowała
Samem. Nie zawahała się, żeby wciągnąć do gry
swoją córeczkę. Była perfidna, postępowała bez-
względnie. Laura nabrała przekonania, że to właś-
nie Kate jest odpowiedzialna za spalenie lokówki
i zniszczenie krzaków pomidorów. Bała się myśleć,
jakie będzie jej następne posunięcie. Miała niedo-
bre przeczucia. Jej kobieca intuicja podpowiadała,
że mogą się spełnić najgorsze, czarne scenariusze.
Gdyby Sam zechciał wreszcie przejrzeć na oczy...
– Nie myliłaś się co do Kate – powiedział nagle
Sam. – To ona jest winna.
– Jesteś o tym przekonany? – spytała.
– Tak – skinął głową. – Przypuszczam, że posą-
dzasz mnie o tchórzostwo, prawda?
– Nie – przechyliła się, całując go w policzek.
– A jeśli już, to jesteś najdzielniejszym tchórzem,
jakiego znam.
Po przybyciu do domu Sam zajął się oglądaniem
zniszczeń spowodowanych przez burzę, a Laura
poszła przebrać się w suche ubranie.
W łazience przyjrzała się swojemu odbiciu w lus-
trze. Uśmiechnęła się, zobaczywszy, że nic już nie
pozostało z jej porannych loków. Wytarła włosy
w ręcznik i przebrała się, a następnie wypakowała
z torby swoje kosmetyki i ustawiła je na półeczce.
142
Ma r y M c Br i d e
Po raz kolejny zastanowiła się nad postępowa-
niem Kate. Czuła, że to niebezpieczna dziewczyna.
Kierowana zazdrością, była gotowa posunąć się
nawet do zniszczenia domu Sama. Laura miała
nadzieję, że Sam, nauczony smutnym doświad-
czeniem, może już teraz stanie się ostrożniejszy
w kontaktach z tą kobietą.
Wyszła z łazienki i przez chwilę stała zamyślona
u szczytu schodów. Popatrzyła na kolekcję szkla-
nych ozdóbek i porcelanowych figurek zgromadzo-
nych w salonie. Matka Sama musiała pieczołowicie
zbierać je przez długie lata. Nagle przyszedł jej do
głowy pewien pomysł. Przecież Sam miał wystar-
czająco dużo starych i cennych rzeczy, żeby ot-
worzyć mały sklepik. Natomiast ona miała do-
świadczenie w handlu. Może mogliby rozpocząć
współpracę? Jednak już po chwili zrezygnowała
z tego pomysłu. Przypomniała sobie, jak dziwnie
zareagował na jej propozycję sprzedania ubrań po
jego matce. Zdecydowanie nie miał głowy do
interesów. Bardziej zajmowała go uprawa warzyw,
gotowanie wyszukanych potraw, gra na pianinie,
niż jakiś tam biznes. Pomyślała, że to ona musi coś
zrobić ze swoim życiem. Nie może wciąż korzystać
z hojności Sama.
Zeszła do kuchni, popatrzyła na wiszący na
ścianie zegar. Było już po piątej, najwyższy czas na
przygotowanie posiłku. Gospodynie domowe właś-
nie o tej porze zaglądają do lodówek i wyciągają
produkty spożywcze. Wprawdzie nie była dobrą
143
N i eb i e s k a su k i e n k a
kucharką, ale dlaczego nie przyrządzić czegoś
jadalnego na obiad? Spojrzała na miseczkę z oca-
lałymi pomidorami, stojącą na stole. Postanowiła,
że zrobi przynajmniej sałatkę. Ta prosta czynność
nie powinna przysporzyć jej kłopotów. Trochę
soli, pieprzu, majonezu... Sięgała właśnie do
szuflady po nóż, gdy usłyszała dzwonek telefonu.
Dopiero po kilku sygnałach zdecydowała się
podjąć słuchawkę.
– Dzień dobry – usłyszała. – Mam przyjemność
z panią McNeal, prawda?
– Tak – odpowiedziała. – A z kim ja mam
przyjemność rozmawiać?
– Policjant Charlie Travis. Poznaliśmy się dzi-
siejszego ranka.
– Tak, pamiętam. Mam nadzieję, że groźba
ewentualnej strzelaniny została już zażegnana.
– Niezupełnie. Dlatego chciałbym porozma-
wiać z Samem.
– Pracuje w ogrodzie – odparła Laura, wygląda-
jąc przez kuchenne okno. – Jeśli może pan po-
czekać przy aparacie, to pójdę i zawołam go.
– Nie trzeba. Proszę mu powiedzieć, że czekam
na telefon od niego. Jestem w domu, a on zna mój
numer.
– W porządku, zaraz przekażę.
– To dość pilna sprawa. Proszę, żeby szybko
oddzwonił.
Laura wyszła z domu i dostrzegła Sama niosące-
go naręcze chwastów.
144
Ma r y M c Br i d e
– Uważaj na pająki – powiedział, puszczając do
niej oko. – Są strasznie jadowite.
– Bardzo śmieszne – burknęła, jednocześnie
patrząc uważnie na ziemię pod stopami. – Był
telefon do ciebie...
– Zaraz skończę pracę. Zgarnę tylko chwasty na
stos.
Laura wróciła do domu, myśląc z niesmakiem
o jego ogrodniczej pasji. Doprawdy, on należał do
zupełnie innego świata. Każdego dnia w trakcie
wykonywania najbanalniejszych czynności przeko-
nywała się, jak wiele ich różniło. Nie mogłaby się
w nim zakochać! A przede wszystkim w ogóle nie
zamierzała się zakochać. Była mu wdzięczna, po-
nieważ otaczał ją opieką i udzielał schronienia.
Lubiła go, bo zachowywał się lojalnie i uczciwie.
W dodatku był bardzo przystojny. Gdy się kochali,
obydwoje doznawali wspaniałych wrażeń. Łączył
ich świetny seks, natomiast wszystko inne dzieliło.
Jednak to nie mogła być miłość...
Dlaczego w ogóle zastanawia się nad tym? Mój
Boże, chyba to rześkie, wiejskie powietrze sprawi-
ło, że zaczęła myśleć o ich wzajemnej relacji.
145
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział jedenasty
Poirytowana kroiła pomidory, gdy ponownie
zadzwonił telefon. Mimowolnie nasunął się jej obraz
niesympatycznej Kate Sayles. Pomyślała, że jeśli to
rzeczywiście ona, to odłoży słuchawkę. Podeszła do
aparatu w chwili, gdy Sam wchodził do domu.
– Słucham? – powiedziała.
– Laura? – usłyszała męski głos. – Laura, lalecz-
ko, to ty?
Artie, przeklęty Artie! Znalazł ją! Przerażona
podała słuchawkę Samowi.
– Kto dzwoni? – zapytał, przypatrując się jej
uważnie.
– Mój Boże, to Artie – wyszeptała.
Nie była w stanie opanować zdenerwowania,
przysłuchując się krótkiej rozmowie.
– Poznał mój głos, prawda? – spytała, gdy wresz-
cie odłożył słuchawkę.
Sam nie odpowiedział. Stał nieruchomo, wpat-
rując się w widok za oknem i myśląc o czymś
intensywnie.
W pierwszym odruchu Laura chciała chwycić
swoją torebkę i uciec gdzieś daleko. Tylko dokąd?
Zapanowała jednak nad sobą i zapytała łamiącym
się ze zdenerwowania głosem:
– Nie mogę znieść tej niepewności. Czego on
chciał? Powiedz wreszcie!
– Rozpoznał twój głos i stwierdził, że jestem
świetnym detektywem. Znalazłem cię bardzo szyb-
ko, nie sądzisz?
– Wspaniale – burknęła Laura. – Tylko tyle?
– Da mi także dodatkową premię za dobrze
wykonane zadanie – odparł Sam, marszcząc czoło.
– Cudownie. To chyba doskonała wiadomość
dla ciebie – powiedziała z przekąsem. – Kiedy
dostaniesz te pieniądze?
– Jutro. Spodziewa się nas w południe w swoim
biurze.
Nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała.
– Spotka się z tobą, tak?
– Nie. Pojedziemy tam oboje.
Laura nie dowierzała własnym uszom. Zbladła,
zachwiała się, a gdy Sam wyciągnął do niej rękę,
odtrąciła ją z wściekłością.
– Zdrajca – wycedziła. – Powinnam była się
domyślić, dlaczego nie chcesz, żebym odeszła od
ciebie. Ciekawe, ile on ci płaci? Ile, powiedz!
– krzyczała histerycznie.
147
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Chyba nie sądzisz, że ja... – przerwał, patrząc
w jej przerażone oczy.
– Myślałam, że jestem bezpieczna. Sądziłam, że
chcesz mi pomóc, wierzyłam w twoją lojalność. Jak
mogłam się tak bardzo pomylić? Jestem strasznie
głupia i naiwna.
– Lauro, mylisz się, to nie tak... – zaprotestował
gwałtownie.
– A jak? – krzyknęła. – Powiedz mi, ile zarobisz
za doprowadzenie mnie do tego obrzydliwego typa?
Ty Judaszu!
– Narażam na szwank swoją zawodową repu-
tację, mogę stracić licencję i pracę, a ty nazywasz
mnie Judaszem? Nie, naprawdę nie mogę w to
uwierzyć! – Odsunął krzesło od stołu i zapytał:
– Czy zechcesz usiąść i wysłuchać mnie uważ-
nie?
Laura usiadła i popatrzyła na niego z nieukrywa-
ną wrogością.
– Bardzo proszę, wysłuchaj mnie – powtórzył.
– No dobrze, ale tylko przez chwilę – burknęła.
– Nie wydam cię Artiemu – powiedział, siadając
naprzeciwko dziewczyny.
– Ale powiedziałeś...
– Powiedziałem tylko, że spotkamy się z nim.
Nie ma innego wyjścia, ponieważ on wie, gdzie
jesteś. Byłaś po prostu nieostrożna, odbierając
telefony. Sama sobie jesteś winna. Gdybyś nie
odezwała się... A teraz wreszcie uspokój się i prze-
stań histeryzować.
148
Ma r y M c Br i d e
– Muszę natychmiast uciec stąd i ukryć się
w jakimś bezpiecznym miejscu.
– Tak, to jedna z możliwości. Tylko wtedy i ja
musiałbym pójść z tobą. Nie byłoby to jednak
najrozsądniejsze rozwiązanie.
– Zrobiłbyś tak, naprawdę?
– Oczywiście – odpowiedział, zastanawiając się,
dlaczego Laura posądziła go o zdradę. – Zrobiłbym
to. Czy pamiętasz, co mówiłem niespełna pół
godziny temu? Czy mnie słuchałaś?
– Prosiłeś, żebym nie odchodziła, przynaj-
mniej do czasu, kiedy znajdziemy jakieś inne
wyjście.
– Powiedziałem dużo więcej. – Był poirytowa-
ny. Zadał sobie pytanie, dlaczego kobiety nie
potrafią słuchać. Pod tym względem Laura wcale
nie różniła się od Kate. – Do diabła, zależy mi na
tobie.
Laura roześmiała się głośno. Popatrzył na nią ze
zdumieniem.
– Sam, mnie również zależy na tobie. Dlatego
nie chcę niszczyć ci życia. Nie chcę, żebyś stracił
licencję i źródło utrzymania. Pewnie za rok i tak
zapomnisz, jak wyglądam – stwierdziła z wes-
tchnieniem.
– Słucham? Uważasz, że cierpię już na poważne
zaniki pamięci?
– Wcale tak nie uważam. Po prostu mężczyźni...
szybko o mnie zapominają. Z wyjątkiem tylko
jednego. Powinnam była przyjąć jego oświadczyny
149
N i eb i e s k a su k i e n k a
i czekać na rozwój wypadków. Może to byłoby
jakieś rozwiązanie. – Wzruszyła ramionami, za-
stanawiając się nad swoim smutnym losem.
Sam z niepokojem pomyślał o czekającej go
rozprawie z Artiem. Nie mógł przewidzieć wszyst-
kich scenariuszy. Przede wszystkim bał się nie
jego, lecz swoich reakcji.
– Nigdy nie zapomniałem żadnej mojej kobie-
ty. – Nawiązał do wypowiedzi Laury.
– Ponieważ była tylko jedna kobieta – odparła
szybko.
– Oczywiście masz rację. Wszyscy mężczyźni są
podli – stwierdził z przekąsem.
– Co zamierzasz zrobić jutro rano? – zapytała,
przypatrując mu się z uwagą.
– Sądzę, że taki facet jak Artie stosuje fizyczną
przemoc w sytuacji, kiedy nie rozumie dlaczego ktoś
mu czegoś odmawia. Im bardziej nie rozumie, tym
bardziej mobilizuje się do działania. Ale jeśli uczci-
wie się z nim porozmawia i wytłumaczy... Pomyśla-
łem, że powinniśmy odwołać się do jego poczucia
moralności, zaapelować do jego sumienia...
– Jeśli ma takowe, w co zresztą wątpię – powie-
działa z ironicznym uśmiechem.
– No, to trzeba odwołać się do jego instynktu
samozachowawczego... lub do jego męskiego ho-
noru.
– Nie rozumiem.
– Krótko mówiąc, jeżeli powiem mu, że jesteś
moją kobietą, powinien dać ci spokój.
150
Ma r y M c Br i d e
– A jeśli to nie poskutkuje?
– Wtedy inaczej się z nim rozprawię. Na pewno
nie będzie cię niepokoił – odparł i po chwili dodał:
– Czy nie uważasz, że stres wzmaga apetyt? Może
byśmy coś przekąsili?
– To dobry pomysł.
Laura siedziała przy stole i obserwowała Sama
myjącego pomidory. Była pewna, że zrobi z nich
wspaniały sos. Doskonale dawał sobie radę z zaję-
ciami powszechnie uważanymi za kobiece. Goto-
wał wyśmienicie, o czym miała okazję przekonać
się już kilkakrotnie. Robił to zresztą z wyraźną
przyjemnością. Sztuka kulinarna była jego pasją.
Teraz przygotowywał spaghetti, jak zwykle przepa-
sany fartuszkiem. A ten strój – o dziwo – podkreślał
tylko jego męskość.
Nie mogła siedzieć bezczynnie, dlatego po-
stanowiła zaoferować swoją pomoc. Podeszła do
niego i jej serce natychmiast zaczęło żywiej bić.
Zdała sobie sprawę, jak bardzo go pragnie. Był
ucieleśnieniem jej marzeń. Cudownym, odważ-
nym i silnym mężczyzną. Tak bardzo chciała
znów znaleźć się w jego ramionach... ale przecież
umówili się, że już nigdy więcej nie stracą kon-
troli nad sobą.
– W czym mogę ci pomóc? – zapytała, usiłując
nadać głosowi obojętne brzmienie.
Podał jej dwa okazałe pomidory.
151
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Chcesz pomóc? To weź te pomidory. Nadają
się do blanszowania.
– Rozumiem – odpowiedziała, mimo że zupeł-
nie nie wiedziała, co powinna teraz zrobić.
Blanszowanie? Co to jest? Do licha, nigdy w ży-
ciu o czymś takim nie słyszała. Po chwili doszła do
wniosku, że to dziwne słowo może oznaczać po-
krojenie pomidorów... Tylko jak? W plasterki?
W kostkę? Jeszcze jakoś inaczej?
– Gdzie jest odpowiedni nóż? – zapytała.
– Do czego potrzebny ci nóż?
– No... do... tego blanszowania.
– Słucham?! – Popatrzył na nią ze zgrozą, wyj-
mując jej z ręki pomidory. – Wiesz co, lepiej otwórz
butelkę wina. Ja zajmę się resztą.
– Uważasz mnie za strasznie tępą osobę. Myś-
lisz, że nic nie potrafię – powiedziała urażona.
Chciała wrócić do stołu, ale Sam przygarnął ją
mocno.
– Nieprawda. Uważam, że jesteś najsłodszą ko-
bietą na świecie. Nigdy kogoś takiego nie znałem.
Świetnie sobie radzisz – mówił, patrząc jej głęboko
w oczy – tylko w kuchni nie dajesz sobie rady. To
wszystko.
Przytulił ją mocniej i poczuł, jak topnieje w jego
ramionach. Niecierpliwie szukał ust Laury. Naj-
pierw delikatnie muskał jej wargi, po czym język
Sama wtargnął do jej ust, zmysłowo je penetrując.
Smakował ją, pożądał...
Znowu zapomnieli o otaczającym ich świecie.
152
Ma r y M c Br i d e
– Jak bardzo jesteś głodna? – wyszeptał.
– Umieram z głodu – odpowiedziała znacząco.
– Jestem głodna jak wilk.
– Ja również. Ale mieliśmy tego nie robić...
Prosiłaś mnie o to, pamiętasz? – powiedział, nie
przestając jej pieścić.
– Nie – zdołała szepnąć. – Nie pamiętam.
Musiałam być szalona.
– A teraz? Czy jesteś szalona? – zapytał,
rozpinając jej bluzkę, muskając wargami jej
ucho.
– Tak, jestem...
Całkowicie straciła panowanie nad sobą. Przy-
warła do niego całym ciałem, jej niecierpliwe palce
walczyły z guzikami koszuli Sama. Namiętność
ponownie wzięła górę nad rozsądkiem. Jego dotyk
rozpalał ją do żywego.
– Ja też oszalałem. Kompletnie. Chodźmy do
łóżka – powiedział, biorąc ją na ręce. – Jestem za
stary, żeby robić to na podłodze.
Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Laura przy-
pomniała sobie, że nie poinformowała Sama o tele-
fonie Charliego Travisa.
– Niech dzwoni – powiedział Sam. – To na
pewno nic ważnego.
– Charlie telefonował w jakiejś pilnej sprawie.
Zapomniałam ci przekazać, żebyś skontaktował się
z nim.
– Do diabła! – Wypuścił ją z objęć i podszedł do
telefonu.
153
N i eb i e s k a su k i e n k a
Po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę i po-
wiedział:
– Wyłącz światło.
– Dlaczego? – zapytała.
– Zrób to, proszę! – warknął.
Szła w kierunku kontaktu, gdy usłyszeli strzał
i brzęk tłuczonej szyby.
– Połóż się na podłodze – rozkazał Sam, gasząc
światło.
Natychmiast wykonała polecenie.
Po chwili oboje leżeli w ciemnościach. Laura
była przerażona. Słyszała bicie własnego serca.
– To Artie, prawda? – wyszeptała.
– Nie. To Kate...
Sam, leżąc na podłodze, gorączkowo myślał.
Uznał, że Kate musiała chyba stracić resztki zdro-
wego rozsądku. Tym razem posunęła się za daleko,
bo aż do użycia broni. Oczywiście miało to być
kolejne ostrzeżenie dla niego. Najpierw spalona
lokówka, potem zniszczone krzaki pomidorów,
a teraz... Nie przypuszczał jednak, że ośmieli się
wtargnąć do jego domu. Że starczy jej odwagi.
Przecież zdaje sobie sprawę, że Sam nie jest
bezbronny. Nie miałaby żadnych szans w konfron-
tacji z nim...
Usłyszał pisk opon odjeżdżającego samochodu.
A więc zgodnie z jego przewidywaniami Kate nie
odważyła się wejść do domu. Na szczęście od-
jechała. Zagrożenie minęło.
Nagle ktoś zapukał w okno.
154
Ma r y M c Br i d e
– Sam! – Rozległ się głos Charliego Travisa.
– Czy wszystko w porządku?
– Tak, nic nam nie jest.
– Kate odjechała. Jesteście bezpieczni.
– Czy dobrze usłyszałam? Nic nam nie grozi?
– spytała szeptem Laura.
– Sprawdzę, nie denerwuj się – odpowiedział
Sam.
Włączył światło. Uświadomił sobie, że Kate
doskonale widziała, co działo się w kuchni. Zanim
padł strzał, stał z Laurą w oknie. Musiała dostrzec,
jak pieścili się i całowali. To ją rozwścieczyło. Wolał
nie myśleć, co stałoby się, gdyby natychmiast nie
zareagował. Spojrzał na Laurę. Musiała dojść do
tego samego wniosku. Mieli szczęście, że uszli
z życiem.
– Mój Boże, Sam – wyszeptała przerażona. – Ona
jest obłąkana.
Charlie wszedł do domu. Miał zasępioną minę.
Ze smutkiem popatrzył na kawałki rozbitego
szkła.
– Wiedziałem, że stanie się coś niedobrego
– powiedział. – Poinformowano mnie dzisiaj, że
Kate kupiła broń. Dobierała ją wyjątkowo staran-
nie. Powinienem był od razu tu przyjechać. Zwłasz-
cza że nie oddzwoniłeś. Tak mi przykro, Sam,
naprawdę.
– To nie twoja wina. Nie mogłeś tego przewi-
dzieć. – Sam machnął ręką, zastanawiając się, jak
daleko jeszcze może posunąć się Kate.
155
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Czy zamierzasz ją aresztować? – zapytała Lau-
ra, zbierając szkło z podłogi.
– Zobaczymy, jakie dowody będziemy mieć
w ręku. To zależy również od Sama.
– Od Sama? Nie rozumiem.
– Od tego, czy wniesie oskarżenie – powiedział.
– Musi wnieść. Przecież ta kobieta może go
zabić. Powinna ponieść konsekwencje swojego
postępowania.
– Nikt nie złapał jej za rękę – odpowiedział
Charlie. – Nie ma konkretnego dowodu. Policja nie
działa tak prężnie, jak za czasów Sama. Obecny
szeryf zajmuje się głównie autoreklamą, uwierz mi.
– Kate jest szalona – stwierdziła Laura. – Nie
wiadomo, co jeszcze przyjdzie jej do głowy.
Policjant bezradnie rozłożył ręce.
– Na pewno nie będziemy czekać bezczynnie
na rozwój wypadków – odezwał się Sam. – Spakuj
swoje rzeczy, Lauro. A ciebie, Charlie, proszę,
żebyś przysłał kogoś do naprawienia okna.
– Oczywiście, dopilnuję tego, szefie.
– Dziękuję. I jeszcze jedna rzecz. Odszukaj
Wesa Gunthera i powiedz mu, co się stało. Być
może będzie musiał zająć się swoją córką.
– Dobrze – odpowiedział policjant. – Dokąd
pojedziecie?
– Na razie jeszcze nie wiem. Na pewno wkrótce
dam ci znać.
156
Ma r y M c Br i d e
Motel, przed którym się zatrzymali, sprawiał
dobre wrażenie. Na jego terenie znajdował się
kompleks małych sosnowych domków. Laura ode-
tchnęła z ulgą. Wreszcie byli bezpieczni. Nie
zagrażał im, przynajmniej na razie, ani przeklęty
Artie, ani szalona Kate.
Weszli do recepcji. Siedział tam starszy męż-
czyzna i oglądał program telewizyjny. Telewizor
ryczał niemiłosiernie. Gdy staruszek dostrzegł ich,
podniósł się z bujanego fotela i krzyknął do kogoś
za drzwiami:
– Hortensjo! Mamy gości!
– Dobry wieczór – powiedział Sam.
– Słucham? – Mężczyzna przystawił dłoń do
ucha. – O co chodzi?
– Dobry wieczór – powtórzył głośniej Sam, lecz
nie uzyskał odpowiedzi.
Zza drzwi wyłoniła się drobniutka kobieta o si-
wych włosach.
– Nie ma potrzeby krzyczeć, młody człowie-
ku – zwróciła się do Sama. – On jest głuchy jak
pień.
– O co chodzi? – Starszy człowiek nie dawał za
wygraną, ale kobieta zgromiła go wzrokiem.
– Chcielibyśmy wynająć pokój – powiedział
Sam.
– Rozumiem. – Kobieta zlustrowała ich bacz-
nym wzrokiem. – Dzieciaki, a czy wy jesteście
małżeństwem?
– Nie – odparł szybko.
157
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Tak – powiedziała równocześnie z nim Laura.
– Które z was mówi prawdę? – dociekała niecier-
pliwie.
Laura dała znak Samowi, żeby skłamał. Nie-
stety, ku jej zdziwieniu, potwierdził to, co powie-
dział.
– Nie, nie jesteśmy małżeństwem. Jeżeli to
jakiś problem dla pani, poszukamy innego motelu.
– Lubię uczciwych ludzi! Możecie zostać tutaj,
jak długo chcecie – stwierdziła i podała Samowi
książkę z rejestrem gości oraz pióro, mówiąc: – Pro-
szę tu wpisać swoje nazwisko, młodzieńcze.
Nawet nie mrugnęła okiem, gdy wpisał ,,pań-
stwo Hamilton’’, po czym przyjęła opłatę za pokój.
– Domek numer sześć – powiedziała, podając
klucz. – Czujcie się jak u siebie w domu. Herman
i tak nic nie słyszy.
– Na pewno nie będziemy robić hałasu – odparł
Sam, obejmując Laurę i prowadząc ją ku wyjściu.
– Dobranoc pani.
– Tylko pamiętajcie, żeby spać osobno! – zawo-
łała Hortensja, śmiejąc się głośno.
Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, usłyszeli
zachrypnięty głos Hermana, domagającego się in-
formacji od żony. Skierowali się do swojego domku.
Sam wziął pod rękę uśmiechniętą Laurę.
– Sądzę, że Hortensja nie jest zwolenniczką
małżeństwa – powiedziała.
Sam przyłożył dłoń do ucha i zaskrzeczał, na-
śladując Hermana:
158
Ma r y M c Br i d e
– O co chodzi?
Rozbawiło ją to i parsknęła głośnym śmiechem.
Mój Boże, ostatnie zdarzenia sprawiły, że prawie
zapomniała, że w życiu jest też miejsce na radość
i śmiech.
Poszukując domku numer sześć, dostrzegli za-
niedbany, zasłany liśćmi placyk zabaw dla dzieci.
Zardzewiałe huśtawki i od dawna nie malowane
piaskownice świadczyły, że od lat nikt tu nie
przychodził. Widok tego miejsca przypomniał Lau-
rze dzieciństwo.
Oczami wyobraźni ujrzała swojego ojca bawiące-
go się z nią na podobnym placyku. Mimo że straciła
z nim kontakt już wiele lat temu, nadal go dobrze
pamiętała. Oliver McNeal, jej kochany tata, był
w rodzinnym domu tematem tabu. Nie wolno było
nawet wymawiać jego imienia. Boże, jak bardzo za
nim tęskniła! Nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś go
zobaczy. Ciągle jednak miała nadzieję, że go spotka
i wtedy będzie mogła o wszystkim z nim poroz-
mawiać. Na pewno wyjaśni jej, dlaczego musiał ją
opuścić...
Sam zauważył, że Laura nagle posmutniała.
– Czy coś się stało? – zapytał, zatrzymując się
i przyglądając się jej uważnie.
Pokręciła przecząco głową.
– Nie obawiaj się, Lauro. Nie znajdą nas tutaj.
Ani Kate, ani Artie. A gdyby nawet znaleźli, nie
pozwolę cię skrzywdzić – powiedział, przytulając ją
do siebie.
159
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Nie o to chodzi. Patrzyłam na ten placyk
zabaw i myślałam o moim ojcu. Nie wiem dlaczego.
Przecież nie wspominałam go od tak dawna. I teraz,
nagle... – przerwała, usiłując zapanować nad łzami.
– Wiem, że to głupie... Przepraszam, za chwilę się
uspokoję...
– Czy on nie żyje?
– Nawet nie wiem. Moja matka w ogóle nie
chciała o nim rozmawiać. Zawsze denerwowała się,
gdy pytałam o tatę. Odszedł, gdy byłam jeszcze
małą dziewczynką.
– Chciałabyś wiedzieć, czy żyje?
– Nie myślałam o tym, żeby go odszukać...
– Przemyśl to. Jak wiesz, utrzymuję się między
innymi także ze znajdowania zaginionych osób
– powiedział.
Laura popatrzyła na niego z błyskiem w oczach
i uśmiechnęła się na myśl o tym, że Sam naprawdę
mógłby jej pomóc odszukać ojca.
– Pomógłbyś mi go znaleźć? Naprawdę? – zapy-
tała ożywiona.
Skinął głową potakująco.
– Niestety, nie mam zbyt wielu danych. Co
potrzebujesz znać? Datę i miejsce urodzenia,
numer polisy ubezpieczeniowej? Może mogła-
bym...
– Odłóżmy to do jutra, dobrze, kochanie? Teraz
odpocznijmy, jesteśmy już na miejscu – stwierdził,
przekręcając klucz w zamku sosnowego domku.
Popchnął drzwi i zajrzał do środka.
160
Ma r y M c Br i d e
– Ależ skład staroci. Spodoba ci się tutaj, kocha-
nie. Jest ciepło i przytulnie.
Domek rzeczywiście urządzony był przytulnie.
Na podłodze leżał puszysty dywan, podwójne łóżko
było przykryte kolorową, wzorzystą kapą. Ściany
zdobiły stylowe kinkiety. Na komódce stał stary
telewizor. Starannie dobrane drobiazgi stwarzały
atmosferę ciepłego gniazdka dla zakochanych. Po-
kój był schludny i sprawiał miłe wrażenie.
Sam popatrzył na Laurę. Wyglądała na zadowo-
loną. Ucieszył się, bo nie chciał, żeby była przy-
gnębiona. Zrobiłby wszystko, żeby ją rozbawić.
Nawet gotów byłby zaśpiewać jakąś wesołą piosen-
kę, aby tylko wywołać uśmiech na jej twarzy.
Postanowił, że zajmie się odszukaniem jej ojca.
Miał nadzieję, że on żyje i kiedy go znajdzie,
spróbuje skłonić go do odnowienia kontaktów
z córką.
Usłyszał jej radosny śmiech. Pomyślał, że Laura
potrafi cieszyć się jak dziecko.
– Sam, spójrz na to – powiedziała, wskazując na
popielniczkę w kształcie bumerangu. – Czy nie jest
zabawna?
– Rzeczywiście – przytaknął z entuzjazmem.
– Jest bardzo ładna.
– A ten stary telewizor? Zobacz, przecież po-
chodzi z innej epoki! – wykrzyknęła.
– Nie włączałbym go, gdybym był na twoim
161
N i eb i e s k a su k i e n k a
miejscu. Jestem pewien, że emituje tylko straszne
horrory.
Rozbawiona jego uwagą, z zainteresowaniem
oglądała bibeloty zgromadzone w pokoju.
Sam pomyślał, że powinien zadzwonić do
Charliego i spytać o Kate. Nie chciał jednak,
żeby Laura słyszała tę rozmowę. Nie spodziewał
się dobrych wieści. Był przekonany, że sprawy
przybrały zły obrót. Dlatego postanowił posłużyć
się wybiegiem. Sięgnął do kieszeni po pięcio-
dolarowy banknot i podając go Laurze, powie-
dział:
– Rozmień pieniądze u Hermana. Czy możesz
pójść do automatu i przynieść coś do jedzenia?
– Słucham? O co chodzi? – zachichotała, przyty-
kając dłoń do ucha.
– Żartujesz, a ja umieram z głodu. Widziałaś te
dwa automaty stojące w recepcji, prawda?
– Oczywiście, zaraz przyniosę ci coś niedobrego
– roześmiała się i wyszła z pokoju.
Sam nie mógł oprzeć się wrażeniu, że życie bez
Laury byłoby puste, pozbawione wdzięku oraz
tego, co mężczyźni lubią najbardziej – kobiecego
seksapilu.
Laura stała przed automatem, nie mogąc się
zdecydować, co wybrać. Sam jadał takie wyszukane
potrawy! Czy zwykłe frytki mogą mu smakować?
A może lepszy byłby hamburger?
162
Ma r y M c Br i d e
Telewizor w recepcji był włączony i tym razem
grał dość cicho. Nagle Laura usłyszała, że program
został przerwany. Spojrzała na ekran. Lokalne
wydanie specjalnych wiadomości? Co to mogło
oznaczać?
– Można głośniej? – zwróciła się do Hermana.
– Słucham, o co chodzi? – Znów przytknął
zwiniętą dłoń do ucha.
– Nieważne – powiedziała, zbliżając się do tele-
wizora.
Na ekranie zobaczyła znajomego policjanta,
Charliego Travisa. Udzielał wywiadu dziennika-
rzowi.
– Czy ta kobieta jest naprawdę uzbrojona i rze-
czywiście zamierza spełnić swoją groźbę? – pytał
reporter.
– Tak, posiada broń palną.
– Wiemy, że dziecko, które jest z nią, pełni rolę
zakładnika. Czy ma pan jakieś dokładniejsze infor-
macje?
– To trzyletnia dziewczynka, Samanta.
– Czy to jej córka?
– Tak.
– Jakie są żądania kobiety?
– Na razie nie mogę udzielić takich informacji.
– Słyszałem, że ma to coś wspólnego z Samem
Zacharym, byłym szeryfem.
– Bez komentarza.
Reporter telewizyjny zwrócił się teraz wprost do
widzów i powiedział:
163
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Koszmar z małą Samantą trwa. Będziemy na
bieżąco informowali o wydarzeniach.
Laura była wstrząśnięta. Wybiegła z recepcji,
chcąc jak najszybciej o tym wszystkim porozma-
wiać z Samem.
164
Ma r y M c Br i d e
Rozdział dwunasty
Natychmiast podjęli decyzję opuszczenia mote-
lu. Mieszkanie Kate Sayles znajdowało się bardzo
daleko od miejsca ich pobytu, toteż zdenerwowany
Sam prowadził samochód chyba zbyt szybko.
– To nie twoja wina, naprawdę – powiedziała
Laura, jakby czytając w jego myślach. – Nie mogłeś
przewidzieć, że ona oszaleje.
– To jest moja wina. Od dawna podejrzewałem,
że ona jest chora psychicznie. Jeżeli zrobi krzywdę
Samancie, nigdy sobie tego nie wybaczę – od-
powiedział, obserwując uważnie drogę.
– Nie skrzywdzi małej. Jestem tego pewna. Ona
chce w ten głupi sposób zwrócić twoją uwagę.
– Już zwróciła, niestety.
Sam nie miał pojęcia, jakie żądania stawia Kate
i czy zdoła im sprostać. Nie wiedział, co dyktowała
jej chora wyobraźnia. Jednego tylko był pewny. Nie
może dopuścić, aby komukolwiek stała się krzyw-
da. Próbował wyobrazić sobie wszelkie możliwe
scenariusze, jednak zupełnie nie był w stanie
przewidzieć wszystkiego.
Kiedy dotarli na miejsce zdarzenia, od razu
spostrzegli kilka samochodów policyjnych i dwa
wozy transmisyjne. Wszędzie widać było repor-
terów telewizyjnych kręcących się wśród sporego
tłumu gapiów. Policjanci głośno wymieniali uwagi
między sobą. Wyczuwało się atmosferę niezdrowej
sensacji i oczekiwania na dramatyczny spektakl.
Zapewne dlatego, że było to niewielkie miastecz-
ko, w którym takie wydarzenia są rzadkością.
Laura, ku swojemu zdumieniu, zauważyła samo-
chód dostawczy. Sprzedawca oferował zgromadzo-
nym ludziom pączki i kawę... zupełnie jak na
pikniku.
– Dlaczego ludzie zrobili z tego takie widowis-
ko? – zapytała Sama oburzonym tonem.
– Nie dziw się. Podobno szeryf Ed Harrelson
lubi zwracać na siebie uwagę. Uwielbia występo-
wać w mediach i dlatego organizuje takie teatralne
spektakle – wyjaśnił Sam, zatrzymując samochód.
– Co mam teraz zrobić? – spytała Laura, starając
się nie patrzeć w oślepiające światła reflektorów.
– Siedź w samochodzie. Zostawiam ci kluczyki
– powiedział. – Gdyby coś złego się stało...
– Nawet nie myśl w ten sposób. – Spojrzała mu
w oczy.
– Wszystko będzie w porządku. – Ujął twarz
166
Ma r y M c Br i d e
Laury w dłonie. – Obiecuję. Jeżeli będziesz nie-
spokojna, skontaktuj się z Charliem. On tu gdzieś
jest.
Skinęła głową.
– On ci pomoże, naprawdę. To dobry człowiek.
– Ty też jesteś dobrym człowiekiem, Sam – wy-
szeptała. – Chciałabym, żeby... – urwała.
– Cicho, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
– Pocałował ją czule, wierząc głęboko, że nie jest to
pocałunek pożegnalny.
Sam wmieszał się w tłum gapiów i wkrótce
straciła go z oczu. Nie dopuszczała do siebie myśli,
że może dojść do tragedii. Wierzyła, że Kate nie
zrobi Samowi krzywdy. Przecież jest w nim zako-
chana. Bardzo zakochana. Do czego jednak może
posunąć się zaślepiony miłością człowiek, w dodat-
ku niezrównoważony psychicznie? Tego nikt nie
mógł przewidzieć. Broń w ręku szalonej kobiety
zawsze jest groźna. Może przecież wypalić przy-
padkiem, w chwili próby odebrania jej...
Laura nagle wzdrygnęła się na wspomnienie
Artiego i jego groźby. Przecież on również po-
stępował jak szaleniec.
Opuściła szybę w samochodzie i uważnie rozej-
rzała się wokół.
– Szuka pani Sama? – zapytała ładna, elegancka
kobieta, podchodząc do samochodu.
Twarz tej kobiety od razu wydała się jej znajo-
ma. Nie mogła jednak przypomnieć sobie, skąd ją
167
N i eb i e s k a su k i e n k a
zna. Może to właścicielka sklepu z tej samej ulicy?
Albo jedna z jej klientek?
– Przepraszam, ale nie pamiętam, skąd my się
znamy...? – urwała zmieszana.
– Nazywam się Linda Sturgis, wiadomości, ka-
nał piąty. – Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Proszę się nie przejmować, to zrozumiałe, że
prawie wszyscy łatwiej zapamiętują twarze niż
nazwiska.
– Oczywiście. Przepraszam, że nie poznałam od
razu. – Laura natychmiast przypomniała sobie, że
to dziennikarka lokalnych wiadomości, znana tele-
wizyjna piękność.
– Widziałam, jak przyjechała tu pani z Sa-
mem – powiedziała Linda, dotykając szyby wy-
pielęgnowanymi dłońmi ze starannie pomalo-
wanymi paznokciami. – Podejrzewam, że to
z pani powodu nasza kochana Kate postradała
rozum. Sądzę, że kieruje nią zwykła kobieca
zazdrość...
– A ja na pani miejscu nie byłabym taka pewna,
co jest przyczyną jej szaleństwa. – Laura ostrym
tonem przerwała Lindzie Sturgis jej dalsze wywo-
dy. Od początku nie podobał się jej protekcjonalny
ton dziennikarki.
– Och, niech pani się tak nie denerwuje – roze-
śmiała się reporterka. – Nie zamierzam przecież
rozgłaszać tego publicznie. Znam Sama od czasu,
gdy był tu szeryfem. Nie tylko ja, ale i inni
reporterzy wiele razy przeprowadzali z nim wywia-
168
Ma r y M c Br i d e
dy. Cechą charakterystyczną naszego zawodu jest
daleko posunięta dociekliwość.
– Rozumiem.
Dziennikarka przypatrywała się jej natarczywie.
Laura z trudem opanowała pokusę podniesienia
szyby i pozbycia się intruza. Jednak postanowiła
być uprzejma i udając obojętność, zapytała:
– Czy pani dobrze zna Sama?
– Niestety, nie tak dobrze, jak bym chciała. Był
zaręczony z tą nieżyjącą już pianistką, Jenny Sayle,
siostrą Kate. – Linda wzruszyła ramionami. – A Ka-
te pilnowała, żeby żadna kobieta nie miała dostępu
do faceta jej siostrzyczki. Jednak dzisiejsze wyda-
rzenia rzucają zupełnie inne światło na tę sprawę.
Kate co prawda zachowuje się jak osoba chora
psychicznie, ale wszyscy od dawna wiedzą, że
bardzo zależy jej na Samie. Pragnie go odziedziczyć
w spadku po Jenny. To jest prawie pewne. Czy
mogę wiedzieć, jak pani się nazywa?
– Wolałabym utrzymać to w tajemnicy – stwier-
dziła sucho Laura. – Nie mam ochoty na telewizyj-
ną reklamę.
– W porządku. Jestem tylko ciekawa. Przecież
nic nie nagrywam. A może mi pani powiedzieć, jak
długo zna pani Sama?
– Około tygodnia.
– O, to pani jest szybka! Nie mogła więc pani
znać Jenny – powiedziała dziennikarka, uśmiecha-
jąc się ironicznie. – Bardzo żałuję, że wasza znajo-
mość jest tak krótka. Miałam nadzieję, że mi pani
169
N i eb i e s k a su k i e n k a
coś wyjaśni... Zawsze dręczył mnie problem, czy
Jenny rozbierała się w łóżku. Sprawiała wrażenie
kobiety chłodnej, niedostępnej i w ogóle nie zain-
teresowanej seksem. Była lodowata.
Laura mimowoli zacisnęła pięści. Na myśl, że
Sam był w łóżku z inną kobietą, ogarnęła ją
wściekłość. Spojrzała na budynek, w którym miesz-
kała Kate i zaczęła poważnie się niepokoić. Jak
daleko może posunąć się ta dziewczyna?
– Niech się pani nie martwi – powiedziała Linda
Sturgis, jakby czytając w jej myślach. – Sam na
pewno poradzi sobie z tą wariatką. Wszystko będzie
dobrze.
– To on ma spotkać się z Kate w jej domu?
– zapytała przestraszona Laura.
– Tak. Takie jest jej żądanie. Dziecko zostanie
uwolnione, a ona odda broń, jeżeli Sam wejdzie do
jej mieszkania. Nie wiedziała pani o tym?
– Nie – odpowiedziała Laura, nerwowo przeły-
kając ślinę.
– Rozumiem, to oznacza, że pani i Sam... Wy
jesteście...
– Przepraszam – przerwała Laura, gwałtownie
otwierając drzwi samochodu.
– Pani zachowanie jest wystarczającą odpowie-
dzią! – krzyknęła dziennikarka.
Laura, nie zwracając uwagi na jej słowa, pobiegła
przed siebie.
W tym samym czasie Sam pertraktował z Edem
170
Ma r y M c Br i d e
Harrelsonem, aby otrzymać zgodę na widzenie
z Kate. Im dłużej go przekonywał, tym większa
ogarniała go irytacja. Przestał się dziwić, że Harrel-
son jest nieakceptowany przez tutejszych miesz-
kańców. Ed nie był szeryfem z prawdziwego zda-
rzenia. Był przeklętym biurokratą. Prawo traktował
w sposób nadrzędny. To nie ono miało służyć
ludziom, ale ludzie musieli mu się podporząd-
kować, nawet wtedy, gdy było to sprzeczne z ich
interesami. Teraz również nie zdawał sobie sprawy
z powagi sytuacji.
Sam dokładnie słyszał pogróżki Kate. Wiedział,
że nie można ich lekceważyć. Był pewien, że ta
obłąkana kobieta jest gotowa posunąć się nawet do
zbrodni. Twierdziła, że działa na polecenie swojej
siostry. To Jenny nakazała jej ostrzec Sama przed
Laurą. Jeśli będzie to konieczne, Kate poświęci
życie swojej córki. Musi natychmiast widzieć się
z Samem. Bez świadków. Sposób wypowiadania się
Kate świadczył o zaawansowanym procesie choro-
bowym. Sam uważał, że powinna jak najszybciej
znaleźć się pod opieką lekarza psychiatry.
– Nie wejdziesz tam, dopóki nie uzyskasz mojej
zgody. Tylko moi ludzie są w stanie ci pomóc
– upierał się szeryf.
– Twoi ludzie powinni zostać na zewnątrz – tłu-
maczył mu Sam, usiłując zachować spokój. – Muszę
tam pójść, żeby uratować dziewczynkę. Podam ją
wam przez okno, które wychodzi na południową
stronę domu.
171
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Nie jestem pewien, czy mogę ci na to po-
zwolić... To nie jest dobra strategia. Która w ogóle
jest godzina? – spojrzał na zegarek. – Około dziesią-
tej przybędą dodatkowe posiłki.
– O którym oknie mówimy, szeryfie? Musimy
się przygotować do akcji – powiedział jeden z po-
licjantów.
– Zaraz wszystko ustalimy.
Sam zaklął w duchu. Musiał wejść do środka
i ocalić dziewczynkę! Nie było czasu na zastanawia-
nie się, jaką taktykę obrać. Jeżeli natychmiast nie
zacznie działać, wszystko może się źle skończyć.
Był tego pewien.
Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się
i ujrzał zmartwioną twarz Laury.
– Skarbie, co ty tu robisz? – zapytał łagodnie.
– Powiedziano mi, że wejdziesz do jej miesz-
kania – szepnęła. – Czy musisz? Czy nie ma innego
rozwiązania? Może poszedłby ktoś inny zamiast
ciebie?
– Nie martw się, kochanie. Wszystko będzie
dobrze. Znam Kate od lat, naprawdę umiem z nią
rozmawiać.
– A jeśli nie będzie chciała cię słuchać? Mój
Boże, przecież ona ma broń. Może cię zranić...
– Nie martw się, mam na sobie kuloodporną
kamizelkę.
Zauważył, że Laura lekko drży i chciał ją przytu-
lić, ale nie zrobił tego, bo w porę uświadomił sobie,
że przecież Kate obserwuje wszystko na ekranie
172
Ma r y M c Br i d e
swojego telewizora. Poinformowała go o tym przez
telefon. Jeżeli zobaczy Laurę tulącą się do niego,
dostanie furii...
Niespodziewanie zza ich pleców wyłoniła się
Linda Sturgis i usłyszeli, jak mówi do kamery:
– Jestem pod domem Kate Sayle, skąd od
kilkunastu minut nadajemy dla naszych widzów
relację na żywo z przebiegu dramatycznych wyda-
rzeń. Zwracam się do Sama Zachary’go, naszego
byłego szeryfa. Sam, jaki przewidujesz dalszy ciąg
wydarzeń?
Sam, nie zważając na zgromadzonych wokół
ludzi, głośno zaklął. Nie miał czasu, żeby od-
powiadać na pytania reporterki. Od razu zdał sobie
sprawę, że Laura w tej chwili znalazła się w wielkim
niebezpieczeństwie. Stała obok niego i kamera
telewizyjna na pewno sfilmowała jej twarz. Kate
ogląda telewizję i zrobi wszystko, aby pozbyć się
rywalki.
Ledwie zdążył o tym pomyśleć, gdy rozległ
się strzał, dochodzący z mieszkania szalonej ko-
biety. Nie mógł dłużej czekać. Odszukał w tłu-
mie Charliego Travisa i poprosił go o wzięcie
pod opiekę Laury. Po chwili biegł już do domu
Kate.
Ludziom oczekującym na uwolnienie Samanty
czas dłużył się niemiłosiernie, ponieważ dopiero po
dwóch godzinach dziewczynka była bezpieczna.
173
N i eb i e s k a su k i e n k a
Przyjechał jej ojciec, któremu przekazano pod
opiekę dziewczynkę. A więc Sam wykonał zadanie
zgodnie ze swoim planem.
Laura z Charliem siedzieli w samochodzie Sama.
Gdy usłyszeli, że dziecko znajduje się pod opieką
ojca, oboje odetchnęli z ulgą.
– To wspaniale, że małej już nic nie grozi
– powiedziała Laura. – Ale co się dzieje z Samem?
– Była niespokojna, jej myśli cały czas krążyły
wokół ukochanego. Z przykrością uświadomiła so-
bie, że niepokojowi o życie Sama towarzyszy jakby
cień zazdrości.
– Na pewno wszystko w porządku – odparł
policjant, uważnie obserwując dom, w którym
rozegrały się dramatyczne wydarzenia. – On na-
prawdę wie, jak postępować w takich sytuacjach.
Ma wielką siłę przekonywania. Pamiętam, jak
kilka lat temu uratował nastolatka, który zamie-
rzał popełnić samobójstwo, skacząc z szóstego
piętra.
Laura nie miała wątpliwości, że Sam jest profe-
sjonalistą, jednak ta specyficzna sytuacja, w której
musiał walczyć z Kate, siostrą swojej nieżyjącej
narzeczonej, mogła okazać się zbyt trudna nawet
dla niego.
– Jeśli jest taki dobry, to dlaczego zrezygnował
ze stanowiska szeryfa? – zapytała.
Charlie, zanim odpowiedział, milczał przez dłuż-
szą chwilę. Widać było, że nie ma ochoty o tym
mówić.
174
Ma r y M c Br i d e
– Nie jestem pewien. Być może winił się za
śmierć swojej narzeczonej...
– Nie bardzo rozumiem. Przecież ona zginęła
w wypadku... I to ona prowadziła samochód, a nie
Sam... Jego w ogóle tam nie było – powiedziała
zdziwiona.
– Tak, ale on pierwszy odebrał wiadomość o tej
tragedii i zaraz pojechał na miejsce wypadku, ale
nie był w stanie jej pomóc. Z samochodu pozostała
miazga i dopiero po dwóch godzinach zdołano
wydobyć jej ciało z pojazdu...
– Musiał być zrozpaczony...
– O tak, był w bardzo złej formie. Wszyscy
martwiliśmy się o niego. Dwa tygodnie później
zrezygnował z funkcji szeryfa. Tak bardzo był
załamany po śmierci Jenny, że wydawało mu się, że
nie będzie w stanie rzetelnie wykonywać swoich
obowiązków... Chyba wpadł w depresję...
– No tak, ale minęły dwa lata i sądzę, że już
uporał się ze swoim żalem i wyszedł z tej cholernej
depresji – westchnęła ze smutkiem.
– Ja również tak uważam – Charlie skinął głową.
– Dlatego namawiam go, żeby wrócił do poprzed-
niej pracy. Za dwa miesiące będą wybory, pokonał-
by Eda Harrelsona bez najmniejszej trudności.
Myślę, że nasz szeryf nawet chciałby, żeby Sam
poległ w dzisiejszym starciu. Wtedy przestałby mu
zagrażać.
Laura była wstrząśnięta tym, co usłyszała.
– Przepraszam, nie chciałem pani zdenerwować
175
N i eb i e s k a su k i e n k a
– powiedział Charlie, patrząc na jej posmutniałą
twarz. – Na pewno wszystko będzie w porządku.
Już niedługo wróci do nas cały i zdrowy.
Laura pomyślała, jak bardzo zmieniło się jej
życie, odkąd poznała Sama. Już nie potrafiła sobie
wyobrazić przyszłości bez niego. Jednak ciągle
targały nią sprzeczne uczucia. Przecież kiedyś
przyrzekała sobie, że nigdy nie zwiąże się z żadnym
mężczyzną. A jednak... Był jej tak bliski... Jak nikt
dotąd... Nie chciała... nie mogła go stracić.
Laura poczuła się znużona i śpiąca. Naprzeciwko
nich stał samochód dostawczy i sprzedawca już od
dwóch godzin serwował gapiom kawę i słodycze.
Pomyślała, że filiżanka kawy pomoże wrócić jej do
równowagi.
– Może napijemy się kawy? – zwróciła się do
policjanta. – Ja stawiam. Zaraz przyniosę...
– Z przyjemnością napiłbym się, ale chyba nie
powinna pani wychodzić z samochodu... Może ja
pójdę?
– Niech pan nie przesadza. Muszę wreszcie
rozprostować nogi. Poza tym nie może już wydarzyć
się nic złego. Najgorsze mamy za sobą, prawda?
Kawę pije pan z cukrem, czy bez?
– Poproszę bez cukru.
– Dobrze, zaraz będę z powrotem.
Tymczasem Sam siedział w słabo oświetlonej
sypialni Kate. Czuł wielką ulgę. Na szczęście
176
Ma r y M c Br i d e
Samanta była już bezpieczna. Teraz musiał dać
sobie radę z jej obłąkaną matką. Zastanawiał
się, w jaki sposób ta szalona kobieta zdołała
kupić broń. Czyżby sprzedawca w sklepie nie
dostrzegł jej dziwnego zachowania? Wydawało
mu się to niemożliwe. Postanowił wyciągnąć
wobec niego konsekwencje. Kate zdołała zużyć
już dwa naboje. Strzeliła przez okno kuchenne
do Laury, a potem w duży telewizor znajdujący
się w salonie.
Po dłuższych namowach zdołał nakłonić ją do
połknięcia tabletki uspokajającej. Teraz miała wy-
raźnie spowolnione reakcje i zaburzoną mowę. Co
chwila przymykała oczy, zmagając się z ogarniającą
ją sennością. Jednak nie twierdziła już, że działa na
polecenie siostry. Nie słyszała jej głosu. Ściskała
kurczowo pistolet w ręku, powtarzając w kółko
jedno zdanie:
– Jenny wcale cię nie kochała, Sam, ona wcale
cię nie kochała.
– To ty tak uważasz.
– Dlaczego mi nie wierzysz?
– To naprawdę nie jest ważne. Kate, przecież
twoja siostra nie żyje już od dwóch lat.
– Cały czas dziękuję Bogu, że sprawił cud
i zabrał Jenny – mówiła Kate, wymachując pis-
toletem. – Jenny nie zasługiwała na ciebie. Nigdy
tego nie rozumiałeś i nadal nie rozumiesz. Wszyscy,
prócz ciebie, o tym wiedzieli. Wszyscy. – Spojrzała
w ekran małego telewizorka stojącego w sypialni.
177
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Niech oni stąd odejdą. Najważniejsze, że ty jesteś
tutaj, a tylko tego chciałam. Powiedz im, żeby sobie
stąd poszli!
– Oni chcą dowiedzieć się, czy wszystko jest
w porządku – powiedział, obserwując postacie na
ekranie.
Kamera pokazywała teraz samochód dostawczy
i Eda Harrlesona rozmawiającego z policjantami
z oddziału antyterrorystycznego. Sam pomyślał, że
on jako szeryf nigdy nie dopuściłby do takiego
zbiegowiska. Doprawdy Harrelson nie nadawał się
do pełnienia tej funkcji. Sam zaczął zastanawiać się,
czy jednak nie powinien jesienią wystartować
w wyborach. Gdyby Laura sprzeciwiała się życiu na
wsi, przeprowadziłby się bliżej miasta... Dla niej
zrobiłby wszystko... Gdyby... Myśl o Laurze była
taka słodka...
– Nie rób nic głupiego, Sam – wycedziła Kate,
jakby czytając w jego myślach. – Jeszcze nie
zdecydowałam, co z nami będzie. – Wyciągnęła
rękę z pistoletem w jego kierunku.
Popatrzył na nią ze współczuciem. Wiedział
doskonale, że jej działanie jest podyktowane sza-
leństwem. Z łatwością mógłby dać sobie z nią radę,
obezwładnić i zabrać siłą do szpitala. Nie chciał
tego. Nie chciał narażać jej na pośmiewisko, na
wścibskie pytania dziennikarzy. Pragnął, aby z god-
nością wybrnęła z tej sytuacji. Miał nadzieję, że
uśnie po zażyciu środka uspokajającego. Niestety,
nic na to nie wskazywało.
178
Ma r y M c Br i d e
Pomyślał, że musi okazać jej czułość. Nie było
innego sposobu uśpienia jej czujności.
Laura dość szybko dotarła do samochodu do-
stawczego. W pojeździe siedział niechlujnie ubrany
mężczyzna. Gdy dostrzegł Laurę, wycelował w nią
palcem, jak lufą colta, i zapytał z szerokim uśmie-
chem:
– Co dla pani?
– Dwie duże kawy bez cukru – odparła, dziwiąc
się jego rozbawieniu.
– Poproszę trzy dolary.
Pomyślała, że to chyba najkosztowniejsza ka-
wa w jej życiu, a te wysokie ceny prawdopodob-
nie są przyczyną dobrego humoru sprzedawcy.
Poirytowana, nie targując się, zapłaciła. Mimo
woli wspomniała Sama wsypującego czwartą ły-
żeczkę cukru do kawy. Postanowiła pomóc mu
w pozbyciu się tego złego nawyku. Jak tylko to
wszystko się skończy... Ale kiedy to wreszcie się
skończy?
– Nie orientuje się pan, jak długo zazwyczaj
trwają takie akcje? – spytała.
– To zależy – odparł mężczyzna z miną znawcy.
– Obserwowałem kilka. Niektóre trwały nawet
dwie doby.
– O, to bardzo długo – powiedziała zdziwiona.
– Kiedyś, bywało, że pertraktacje przeciągały
się na kilkanaście godzin. Ale to było za czasów
179
N i eb i e s k a su k i e n k a
poprzedniego szeryfa. Niestety, Ed Harrelson naj-
pierw strzela, dopiero potem zadaje pytania. Po-
stępuje zupełnie inaczej niż nasz poprzedni szeryf,
Sam Zachary.
– Wezmę jeszcze jedną tę twoją lurę, którą
nazywasz kawą, Louie – rozległ się znajomy kobie-
cy głos.
Laura odwróciła się i zobaczyła znajomą dzienni-
karkę, przypatrującą się swojemu obliczu w lusterku.
– Długa noc, prawda? – Linda zwróciła się do
Laury. Ozdobiła twarz wystudiowanym uśmiechem.
– Dłuższa, niż się spodziewałam. Czy może wie
pani, co się dzieje w domu Kate?
– Niestety, nie. Ale sądzę, że Sam postąpi
mądrze i nie pozwoli, żeby Ed Harrelson zrobił coś
jak zwykle głupiego.
– Co ma pani na myśli? – zapytała przerażona
Laura.
– Na przykład, że nie wrzuci do mieszkania
Kate pojemnika z gazem łzawiącym albo nie wyda
rozkazu grupie antyterrorystycznej wtargnięcia do
domu i obezwładnienia Kate. Właśnie o tym wspo-
minał, kiedy z nim rozmawiałam jakieś piętnaście
minut temu.
– Mój Boże – wyszeptała Laura, zastanawiając
się, czy Sam zdaje sobie sprawę z grożącego mu
niebezpieczeństwa.
Walcząc z narastającym zdenerwowaniem i znie-
cierpliwieniem, ostrym tonem zwróciła się do
sprzedawcy:
180
Ma r y M c Br i d e
– Prosiłam o dwie kawy. Jak długo będę jeszcze
czekać?!
– Za moment będą gotowe – odparł Louie.
– Lindo, obiecałaś mi, że przeprowadzisz ze mną
wywiad, pamiętasz? – zapytał dziennikarkę.
– Dobrze, Louie, zrobię to dla ciebie. Zmęczyła
mnie już rozmowa z tym głupim szeryfem. Za-
czekaj, tylko znajdę swojego kamerzystę. Pamiętaj
o kawie i ciasteczkach dla mnie.
– Oczywiście. Masz to u mnie jak w banku
– powiedział z radosnym uśmiechem na twarzy.
Linda szybko odeszła. Idąc, rozglądała się wo-
kół, szukając swojego kamerzysty.
– Czy moja kawa jest już gotowa? – spytała Laura.
– Przepraszam, że trwało to tak długo. Już
podaję. Dwie duże czarne?
– Tak. Czekam.
Laura stała przed samochodem dostawczym,
obserwując dom Kate. Ponownie odniosła wraże-
nie, jakby znała Sama od wieków. Bardzo chciała
wierzyć, że nic złego mu się nie stanie.
Nagle usłyszała donośny męski głos, który wydał
się jej znajomy. Odwróciła się i zobaczyła wysokie-
go mężczyznę, który biegł do niej, wołając:
– Laleczko, widziałem cię w telewizji! Cały czas
tęskniłem za tobą! Nareszcie cię odnalazłem! Te-
raz już na pewno będziesz moja!
To był Artie. Zanim zdołała się odezwać, znalaz-
ła się w jego ramionach.
181
N i eb i e s k a su k i e n k a
Rozdział trzynasty
Sam trzymał Kate w objęciach, szepcąc jej do
ucha miłe, uspokajające słowa i całując ją w poli-
czek. Wszystko to robił wbrew sobie. Jednak musiał
tak postępować, mimo że tego nie chciał. Wiedział,
że tylko w ten sposób może uśpić jej czujność.
Kątem oka obserwował ekran telewizyjny. Zastana-
wiał się, jakie będzie następne posunięcie Harrel-
sona. Rozsądne czy nie?
Tymczasem Kate tuliła się do niego coraz moc-
niej. Drżała na całym ciele. Jej namiętność mogła
w każdej chwili eksplodować niczym bomba zega-
rowa. Pomyślał, że musi ją jakoś uspokoić. Tylko
jak to zrobić? Przecież nie może walczyć z nią jak
z mężczyzną. Pamiętał wszystkie chwyty, jakie
zwykle stosował. Jednak kobieta nie może być dla
niego partnerem do zmagań! Kate była tak drobna
i krucha jak figurka z porcelany, z łatwością mógłby
zrobić jej krzywdę. Nie chciał do tego dopuścić.
Przemoc nie leżała w jego naturze. Wiedział jed-
nak, że pozbawi ją świadomości na kilkanaście
minut, jeżeli uciśnie odpowiedni nerw na jej karku.
Był to wypróbowany sposób, który poznał w czasie
służby w marynarce wojennej.
Kate topniała jak lód w jego ramionach. Nie
wypuszczając pistoletu z ręki, szeptała do niego
namiętnie:
– Sam, pragnęłam ciebie przez całe życie. Wie-
działeś o tym, prawda? Wiedziałeś?
– Jestem z tobą, kochanie – powiedział uspoka-
jającym tonem.
– Będę lepsza dla ciebie niż Jenny, naprawdę.
Ona nigdy cię nie kochała. Nigdy...
– Już dobrze, już dobrze... Cichutko... – szeptał,
podkładając rękę pod jej plecy.
Pomyślał, że Kate jest bardzo podobna do swojej
nieżyjącej siostry. Nigdy jednak jej nie pożądał.
Czuł się tak, jakby tulił kawałek drewna. I nagle
uświadomił sobie, że już nie ma w nim tęsknoty za
Jenny. Pragnął Laury. Dobry Boże, jak bardzo jej
pragnął! Była ucieleśnieniem jego marzeń.
Zerknął na ekran telewizora. Kamera pokazywa-
ła grupę policjantów zmierzających do samochodu
dostawczego. Do licha, dlaczego nie pokazują tego
głupca Harrelsona? Chciał dowiedzieć się, na jaki
kolejny genialny pomysł wpadł ich wspaniały sze-
ryf. Modlił się, żeby zdążyć na czas zareagować na
jego zapewne znowu nieprzemyślaną akcję.
183
N i eb i e s k a su k i e n k a
Nagle dostrzegł Laurę wyrywającą się z objęć
jakiegoś faceta. Przyglądał się z niepokojem roz-
grywającej się scenie. Do diabła, ten mężczyzna to
Artie! Nie mógł pozwolić, żeby Laurze stała się
krzywda. I w tym momencie usłyszał zmysłowy
szept Kate:
– Kochaj mnie, Sam, kochaj mnie. Zabierz mnie
stąd.
Boże, prawie zapomniał o jej obecności!
– Tak, kochanie. Zaraz cię stąd zabiorę – powie-
dział, mocniej przygarniając tulącą się do niego
kobietę.
Delikatnie masował jej szyję, szukając tego
miejsca, gdzie znajduje się ten właściwy nerw.
W chwili gdy ucisnął jej nerw szyjny, Kate nagle
wystrzeliła, po czym straciła przytomność. Ale to nie
ona była ranna, tylko on. Sam, nie bacząc na
odniesioną ranę, wziął ją na ręce i wybiegł z budynku.
Przerażona Laura wyrywała się natrętowi. Nie
miała jednak żadnych szans. W dodatku Artie
wezwał swojego zwalistego ochroniarza, aby po-
mógł mu zabrać szarpiącą się kobietę do samo-
chodu. Nikt zupełnie nie zwrócił uwagi na jej
krzyki, ponieważ akurat w tym momencie z domu
Kate dobiegł odgłos strzału. Wszyscy byli skupieni
na rozgrywających się tam wydarzeniach.
Po chwili Laura siedziała już w komfortowej
limuzynie Artiego. Nie bała się o siebie, myślała
184
Ma r y M c Br i d e
tylko o Samie. Martwiła się, czy nie został ranny.
Czuła narastającą irytację. Najchętniej udusiłaby
swojego prześladowcę tym okropnym złotym łań-
cuchem, który nosił na szyi.
– Mam nadzieję, że w tym twoim luksusowym
samochodzie jest jakiś telewizor – burknęła nie-
uprzejmie.
– Tak, oczywiście – odpowiedział Artie, wska-
zując na miniaturowe pudełko. – Mam tu wszystko.
Jest także barek. Może chciałabyś napić się chłod-
nego drinka?
– Chciałabym obejrzeć wiadomości, jeśli nie
masz nic przeciwko temu – powiedziała, patrząc na
niego nienawistnym wzrokiem i żałując, że spoj-
rzenie nie może zabijać.
– Dobrze, laleczko – odparł, włączając telewi-
zor. – Posłuchaj, jest mi bardzo przykro...
– Cicho! – zasyczała, obserwując uważnie ekran.
Zobaczyła lisią twarz szeryfa Eda Harrelsona. Ni-
gdzie natomiast nie mogła dostrzec Sama. Mój
Boże, czy stało mu się coś złego? Tylko nie to...
– Posłuchaj...
– Bądź cicho!
Na ekranie ukazała się twarz Lindy Sturgis.
Reporterka informowała widzów o ostatnich dra-
matycznych wydarzeniach, które zbulwersowały
mieszkańców miasteczka.
– Szczęśliwie zdołano zapobiec kolejnej tra-
gedii. Mała dziewczynka, Samanta Sayle, została
uratowana. Obecnie znajduje się pod opieką
185
N i eb i e s k a su k i e n k a
swojego ojca, Wesleya Gunthera. Jej matka zo-
stanie umieszczona w szpitalu. Będzie przebywać
pod obserwacją lekarzy psychiatrów. Nie mamy,
niestety, żadnych informacji dotyczących Sama
Zachary’ego, byłego szeryfa, który doprowadził
sprawę do szczęśliwego finału. Z pewnych źródeł
wiemy jednak, że podczas próby ubezwłasnowol-
nienia Kate Sayle został ranny. Być może znajduje
się już w szpitalu. Dalsze informacje podamy
w porannym programie.
Laura była zszokowana.
– Wyłącz telewizor – wyszeptała, przymykając
oczy.
Sam został ranny, nie na tyle jednak, żeby
potrzebna mu była natychmiastowa pomoc lekarska.
Nie zastanawiał się zresztą nad odniesionymi obra-
żeniami. Kate została szczęśliwe zabrana do szpitala,
a on stał przed jej domem, oczekując niecierpliwie
na przyjazd Charliego. Myślał tylko o Laurze.
Musiał ją ocalić! Wyzwoli ją z rąk tego obrzydliwego
typa. Nie dopuści, żeby stała się jej krzywda!
Oddałby wszystko, żeby uratować tę kobietę.
Wreszcie Travis nadjechał. Wysiadł, a Sam zajął
miejsce za kierownicą samochodu.
– Bardzo mi przykro, szefie – powiedział po-
licjant. – Nie upilnowałem Laury. Chciała tylko
kupić kawę. Nie powinienem był spuszczać jej
z oka.
186
Ma r y M c Br i d e
– To nie twoja wina – odparł Sam.
– Ty krwawisz! – wykrzyknął Charlie, patrząc
na niego z przerażeniem.
– Nie przejmuj się tym. To mała ranka. – Sam
zamknął drzwi samochodu.
– Może potrzebujesz pomocy?
– Muszę jechać do miasta, a ty powinieneś
wracać do pracy. Nie możesz zadzierać z Edem
Harrelsonem.
– Masz rację. Może będziesz potrzebował broni
– powiedział policjant, podając Samowi pistolet.
– Dziękuję – odparł Sam, uruchamiając silnik.
– Muszę już jechać.
– Żałuję, że nie mogę ci towarzyszyć.
– Ja również. Ale nic nie możemy na to poradzić.
Tymczasem Laura znalazła się w poważnych
opałach.
Artie przywiózł ją do swojego luksusowego apar-
tamentu i od razu zaprowadził do obszernego
salonu. Z wyraźną dumą prezentował jej urządzone
z dużym przepychem wnętrze.
Laurze jednak zupełnie nie przypadł do gustu
widok białych skórzanych kanap, równie białych
ścian i białego dywanu na podłodze. Pozostałe
drobiazgi świadczyły o niewyszukanym smaku
właściciela mieszkania.
– Jak ci się tutaj podoba, laleczko? – zapytał
Artie z szerokim uśmiechem na twarzy.
187
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Jest całkiem przyjemnie – stwierdziła, żałując,
że nie ma odwagi powiedzieć, co naprawdę o tym
myśli.
– Coś podobnego! Tylko przyjemnie! – Wy-
krzyknął wzburzony. – Czy wiesz, ile za to wszystko
zapłaciłem? Trzydzieści tysięcy dolarów. Spójrz
tylko na to stylowe krzesło.
W ogóle nie była tym zainteresowana. Myślała
gorączkowo, w jaki sposób może wyjść cało z tej
opresji i jak najszybciej zobaczyć Sama. Bardzo za
nim tęskniła. Musiała coś wymyślić...
– Może chciałabyś się napić drinka? Mam wspa-
niale wyposażony barek. Wszystko, czego zaprag-
niesz...
– Jestem bardzo zmęczona – odpowiedziała,
ponieważ wpadła na pewien pomysł. – Czy mogła-
bym położyć się gdzieś i odpocząć? – Dotknęła
skroni. – Bardzo boli mnie głowa.
– Biedactwo, zabiorę cię do mojej sypialni. I tak
planowałem pokazać ci całe mieszkanie – powie-
dział i wziął ją na ręce.
Laura miała nadzieję, że Artie nie posunie się za
daleko. Uwierzył przecież w jej złe samopoczucie.
Przymknęła oczy, kładąc głowę na jego ramieniu.
Zaniósł ją do sypialni. Otworzył drzwi i zapalił
światło.
– Podoba ci się tutaj? Cudowna czerń, prawda?
– spytał.
Laura ze zdumieniem rozejrzała się wokół. Cały
pokój był utrzymany w czarnej tonacji. Szare ścia-
188
Ma r y M c Br i d e
ny, czarne meble, ciemnobrązowa podłoga. Wzdry-
gnęła się. Pomieszczenie przypominało grobowiec.
Tak dobrana kolorystyka kontrastowała z tą, która
dominowała w salonie. Zdecydowany brak gustu
charakteryzował każde z tych pomieszczeń.
A zresztą co innego można było spodziewać się
po takim głupim, nowobogackim facecie?
– Czy możesz postawić mnie na ziemi? – zapyta-
ła, pomijając milczeniem jego pytanie.
– Tak, oczywiście – odparł, kierując się w stronę
ogromnego łoża. Wypuścił ją z ramion i delikatnie
położył na łóżku. – Czy mam przynieść ci aspirynę?
Albo może jakąś inną tabletkę przeciwbólową?
– Myślę, że aspiryna to dobry pomysł. Wiem, że
to zabrzmi głupio, ale czy może masz w domu jakieś
lody? Podobno lody łagodzą bóle głowy.
– Lody? Nie słyszałem o tym – powiedział
zdziwiony.
– Tak, najlepsze byłyby truskawkowe – odpar-
ła, przybierając wygodniejszą pozycję.
– Dobrze, przyniosę ci. Poczekaj tutaj. Zaraz
będę z powrotem.
– Zaczekam.
– Czy chcesz, żebym wyłączył światło, laleczko?
– Nie, zostaw włączone – odpowiedziała słabym
głosem.
– W porządku. Zaraz wracam – powiedział,
wychodząc z sypialni.
Laura zaczęła rozmyślać nad sposobem uwol-
nienia się od Artiego. Biorąc pod uwagę jego
189
N i eb i e s k a su k i e n k a
skłonność do fizycznej przemocy, była pewna, że
nie zdoła mu uciec. Pamiętała doskonale siłę jego
uderzenia. Rozejrzała się za aparatem telefonicz-
nym. Stał na nocnej szafeczce. Zastanowiła się,
gdzie zadzwonić. Na policję? I co, zgłosi porwanie?
Nie, stanowczo nie był to dobry pomysł. Powinna
zatelefonować do Sama. Chciała usłyszeć jego głos,
przekonać się, czy nie jest ranny. Niestety, nie
znała numeru jego domowego telefonu. Zresztą, na
pewno nie przebywał teraz w swojej posiadłości.
Boże, jak bardzo pragnęła go ujrzeć! Uświadomiła
sobie, że Sam jest najważniejszą osobą w jej życiu.
Przypomniała sobie jego obietnicę. Powiedział, że
znajdzie jej ojca. Nagle wpadła na pewien pomysł.
Zadzwoni do ojca Artiego i poinformuje go o szalo-
nym postępowaniu syna. Może uzyska jakąś po-
moc...
Zaczęła wybierać dobrze znany numer.
Sam szybko pokonał drogę do miasta. Nie znał
adresu Artiego, ale wiedział, jak go odnaleźć. Do-
tarł do budynku, który był własnością jego ojca.
Pewnym krokiem wszedł przez główne drzwi.
W holu natknął się na ochroniarza, który natych-
miast zareagował na jego widok.
– Zatrzymaj się, nie możesz tam wejść! – krzyk-
nął.
– Jestem umówiony z twoim szefem – powie-
dział Sam zdecydowanym głosem. Wiedział, że Art
190
Ma r y M c Br i d e
Hammerman większość interesów załatwia nocą.
Gdy pracował dla niego, zawsze spotykali się o tej
nietypowej porze. – Poinformuj go, że przyszedł
Sam Zachary – dodał, wskazując na telefon znaj-
dujący się na stoliku.
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? – za-
pytał mężczyzna, przyglądając się uważnie zakrwa-
wionej koszuli Sama.
– Sądzę, że możesz przekonać się o mojej
prawdomówności tylko w jeden sposób. Po prostu
powiedz mu, że przyszedłem. Chyba że wolisz,
bym poskarżył się na ciebie twojemu szefowi,
a jego gniew...
Ochroniarz szybko ujął słuchawkę telefonu i wy-
brał numer. Na pewno nie chciał wywołać gniewu
swojego pracodawcy.
Po krótkiej rozmowie zwrócił się do Sama:
– Szef już czeka na ciebie.
Sam poszedł do windy i pojechał na piąte piętro.
Skierował się do gabinetu Hammermana i zapukał
do drzwi.
Wszedł do pokoju, nie czekając na zaproszenie.
Hammerman siedział za wielkim biurkiem. Na
widok Sama uniósł się ze skórzanego fotela.
– Dobrze, że cię widzę. Rozumiem, że przemyś-
lałeś moją propozycję i będziesz dla mnie pracował.
Bardzo się cieszę.
– Przyszedłem tutaj w innej sprawie. Chodzi
o twojego syna – sucho stwierdził Sam. Nie miał
czasu na prowadzenie uprzejmych rozmów.
191
N i eb i e s k a su k i e n k a
– O mój Boże, co ten dzieciak znowu naroz-
rabiał? – zapytał Art, dostrzegając krew na koszuli
Sama. – Zranił cię?
– Nie, uprowadził kobietę wbrew jej woli.
– Jaką znowu kobietę? – Hammerman zmarsz-
czył brwi ze zdziwieniem.
– Laurę McNeal, twoją byłą lokatorkę.
– Tę słodką, śliczną blondyneczkę? Na pewno
nie zrobi jej krzywdy. On często szaleje za kobieta-
mi. Piękne dziewczyny to jego pasja.
– Tym razem szaleje za kobietą, którą zamie-
rzam poślubić. – Sam zacisnął pięści.
– Rozumiem, to zmienia postać rzeczy. Proszę,
usiądź, porozmawiamy.
– Nie mogę mówić o tym spokojnie – odpowie-
dział Sam. – Poza tym nie chciałbym zakrwawić fotela.
– Nawet jeśli zaplamisz, sprzątaczka na pewno
zrobi z tym porządek.
Sam usiadł ciężko.
– Nie denerwuj się. Wszystko będzie w porząd-
ku – powiedział Hammerman. – Gdy wszedłeś,
pomyślałem, że być może mój Artie wyrządził ci
jakąś krzywdę. A teraz kamień spadł mi z serca.
– Doskonale rozumiem. – Sam zdawał sobie
sprawę, że Wielki Tatuś zrobi wszystko, aby chro-
nić swojego syna.
– Kto cię postrzelił? – zapytał Hammer.
– To był wypadek. Byłem zamieszany w pewną
sprawę o porwanie...
– A tak, rzeczywiście, widziałem to w telewizji.
192
Ma r y M c Br i d e
– Musiałeś więc zwrócić uwagę na swojego
syna. Pokazano ten moment, gdy obejmował kobie-
tę. Tę samą, którą kilka dni temu uderzył, ponie-
waż odmówiła mu ręki. To właśnie ona zwróciła się
do mnie o pomoc. Domyśliłem się, że to chyba ta
sama, którą miałem odnaleźć na twoją prośbę. Czy
wiesz, dokąd mógł ją zabrać?
– Prawdopodobnie do swojego apartamentu.
Właśnie skończył go urządzać. On bardzo lubi się
chwalić... Chce imponować kobietom, które mu się
podobają.
– Czy możesz mi powiedzieć, gdzie znajduje się
jego mieszkanie?
Hammerman nie zdążył odpowiedzieć, ponie-
waż akurat zadzwonił telefon. Sięgnął po słuchaw-
kę i po krótkiej rozmowie podał ją Samowi, mówiąc
z uśmiechem:
– To ta twoja blondyneczka.
Po telefonicznej rozmowie z Samem Laura po-
czuła ulgę. Zapewnił ją, że nie jest ciężko ranny,
prosząc jednocześnie, żeby zachowała spokój. Wie-
działa, że Sam wkrótce pospieszy jej z pomocą, ale
ciągle obawiała się dalszego rozwoju wypadków.
Przecież Artie jest agresywny, być może ma broń,
a ponadto jego bezpieczeństwa strzegł ochroniarz.
Artie przyniósł Laurze lody i ze zdumieniem
obserwował, jak szybko pochłania ogromną porcję.
Zdziwił się, że jedząc tak dużo, ma tak szczupłą
sylwetkę.
193
N i eb i e s k a su k i e n k a
Towarzystwo tej pięknej dziewczyny sprawiało
mu wyraźną satysfakcję. Siedzieli w obszernym
salonie i Artie cały czas starał się olśnić ją swoim
bogactwem,
pokazując
przeróżne
kosztowne
przedmioty.
Jednak niczym nie zdołał jej zaimponować.
Pomyślała, że jest żałosnym, samotnym facetem,
w dodatku bardzo zależnym od swojego ojca. Od
momentu, kiedy ją uderzył, widziała w nim jedynie
prymitywnego mężczyznę, który wszystkie swoje
problemy załatwiał przy użyciu siły.
– Czy już skończyłaś jeść te lody? – zapytał.
– Jeszcze nie – odpowiedziała.
Nagle usłyszeli dzwonek do drzwi. Po chwili
w drzwiach pokoju ukazał się zwalisty ochroniarz,
Leo.
– Ma pan gościa, szefie – powiedział.
Laura zamknęła oczy i wstrzymała oddech. Ser-
ce zaczęło jej szybko bić. Mój Boże, to mógł być
tylko Sam!
Jednak to nie był Sam. Do salonu wkroczył Art
Hammerman.
– Tato, co ty tu robisz?! – wykrzyknął zdumiony
Artie.
– Wpadłem tylko na chwilę, żeby obejrzeć two-
je nowe mieszkanie.
– Ale przecież jest środek nocy!
– Wiem o tym, dzieciaku. Nigdy nie miałem
czasu, żeby przyjść z wizytą w dzień, chociaż tyle
razy mnie o to prosiłeś. Przyszedłem więc w nocy,
194
Ma r y M c Br i d e
aby wreszcie zobaczyć, jak się urządziłeś – rzekł
z uśmiechem, rozglądając się wokół.
– No, i jak ci się tutaj podoba? – zapytał Artie
z wyraźną dumą w głosie. – Zaraz oprowadzę cię po
wszystkich pokojach.
– Świetnie – odpowiedział Art Hammerman
i podchodząc do Laury, szepnął jej do ucha: – Sam
Zachary czeka na dole. Jest ranny. Być może trze-
ba szybko zawieźć go do szpitala. Proszę iść do
niego.
Laura natychmiast wstała z kanapy. Z nie-
pokojem spojrzała na Artiego, ale on chwilowo
nie zwracał na nią uwagi, całkowicie zaabsorbo-
wany ojcem. Już podchodziła do drzwi, gdy star-
szy pan otoczył ją ramieniem i znów szepnął
jej do ucha:
– Nie przejmuj się moim synem. Już nie będzie
cię niepokoił. Mam nadzieję, że będziesz szczęś-
liwa z Samem. Powtórz mu, że moja oferta pracy
jest nadal aktualna.
Laura, wiedziona impulsem, wspięła się na
palce i z wdzięczności pocałowała Hammermana
w policzek. Uznała, że w tym momencie w ni-
czym nie przypominał gangstera. A może wcale
nim nie był? Tylko ludzka zawiść i plotka zrobiły
z tego bogatego biznesmena groźnego gangstera?
Kto to wie? Może to wcale nie on spowodował
pożar jej domu?
– Dziękuję – szepnęła i szybko pobiegła do
wyjścia, bojąc się, że Artie będzie próbował ją
195
N i eb i e s k a su k i e n k a
zatrzymać, ale on ani słowem nie zareagował na jej
zniknięcie.
Zdumienie odebrało mu mowę. Laura pocało-
wała jego ojca.
– Chodź, synu, porozmawiamy. Wszystko ci
wyjaśnię – powiedział stary Hammerman z uśmie-
chem.
196
Ma r y M c Br i d e
Rozdział czternasty
Tymczasem Sam czekał na Laurę przed budyn-
kiem, gdzie mieścił się apartament Artiego. Cały
czas niecierpliwie spoglądał na zegarek. Pomyślał,
że jeżeli Laura nie pojawi się za kilka minut, chyba
będzie zmuszony wtargnąć do mieszkania Ham-
mermana. I wtedy być może dojdzie do walki, a on
był już bardzo wyczerpany. Spojrzał na oświetlone
okna apartamentu. Tak jak zwykle, musiał i tym
razem uzbroić się w cierpliwość. Taki już był jego
los. Najpierw czekał cierpliwie na decyzję swojej
narzeczonej. Potem, jako szeryf, musiał cierpliwie
wysłuchiwać różnych skarg ludzi z jego okręgu, aby
pomóc rozwiązać ich problemy. Praca detektywa
również wymagała opanowania i cierpliwości w cza-
sie żmudnej obserwacji osób, które śledził.
Znowu przypomniały mu się słowa Kate. Na
pewno była obłąkana, ale czy naprawdę nie miała
racji, mówiąc, że Sam był głupcem, wierząc w mi-
łość Jenny. Twierdziła, że jej siostra nigdy go nie
kochała, bo była skupiona wyłącznie na karierze
muzycznej. Jedyną miłością jej życia była muzyka.
Wcale nie chciała mieć męża ani dzieci. Manipulo-
wała nim, wykorzystując jego wierność i oddanie.
Dopiero teraz Sam zdał sobie sprawę, jak bardzo
męczył się, tkwiąc w tym związku. Ale przecież
kochał Jenny. Bardzo ją kochał. Przez dwa lata po
śmierci narzeczonej pozostawał wciąż wierny jej
pamięci, aż do chwili, gdy spotkał Laurę. Teraz
znów miał nadzieję na udane małżeństwo i szczęś-
liwe życie. Laura jest inna niż Jenny. Wierzył, że
jego zła passa przeminęła bezpowrotnie.
Nagle drzwi budynku otworzyły się i stanęła
w nich Laura. Pomyślał, że wygląda jak anioł.
Kiedy go dostrzegła, uśmiechnęła się promiennie.
Zdawało mu się, że nie biegnie, a frunie w jego
stronę.
Już po chwili tulił ją w ramionach.
– Sam, czy wszystko w porządku? Jesteś ranny...
– Ciii... skarbie. – Zamknął jej usta pocałun-
kiem. – Nic mi nie jest. Lepiej powiedz, czy tobie
się nic nie stało. Jeśli ten facet cię dotknął, to ja...
– nie dokończył.
– Nie, Sam, nawet nie próbował. Tym razem
zachowywał się, o dziwo, przyzwoicie.
– To bardzo dobrze. Nie masz pojęcia, jak się
cieszę, że wreszcie jesteśmy razem...
– Hammerman powiedział mi, że potrzebujesz
198
Ma r y M c Br i d e
pomocy lekarskiej – przerwała mu Laura, przypat-
rując się Samowi zatroskanym wzrokiem.
– To tylko lekkie zadraśnięcie, nic poważnego
– zaoponował.
– Zadraśnięcie? Przecież ty krwawisz. Jedziemy
do najbliższego szpitala. Natychmiast! – zdecydo-
wała.
– Nie, kochanie, do tutejszego szpitala nie mo-
żemy jechać, bo tam właśnie zabrano Kate. Wyob-
rażasz sobie ten tłum dziennikarzy, który stoi przed
szpitalem? Zrozum, nie mam nastroju ani ochoty na
rozmowy z nimi. W drodze do domu zatrzymamy
się w tym szpitalu, gdzie byliśmy z Samantą i Kate.
Pamiętasz? Tam na pewno szybko i fachowo udzie-
lą mi pomocy.
– Czy to jednak nie za daleko? Straciłeś już dużo
krwi.
– Wiem. Nie czuję się najlepiej, dlatego mam
nadzieję, że ty poprowadzisz. Zgoda? – Podał jej
kluczyki od samochodu.
– Oczywiście, że poprowadzę, ale czy naprawdę
nie potrzebujemy eskorty policji?
– Mam nadzieję, że nie – roześmiał się.
– To nie jest zabawne – odpowiedziała, siadając
za kierownicą.
Laura nie znała drogi do szpitala, więc Sam
musiał cały czas udzielać jej wskazówek, którędy
ma jechać. Odczuwał coraz większe zmęczenie, był
199
N i eb i e s k a su k i e n k a
naprawdę bardzo osłabiony. Co chwilę przymykał
oczy.
– Skręć w lewo na następnych światłach – po-
wiedział, zmagając się z narastającą sennością.
– Szpital jest około trzech kilometrów stąd.
– Dobrze, trafię na pewno – odparła, zerkając na
jego pobladłą twarz. Po chwili dodała: – Trzymaj
się, jesteśmy prawie na miejscu.
– Cieszę się, naprawdę – stwierdził z ponurą
miną.
Ta zmiana nastroju wydała jej się dziwna. Nagle
zrozumiała! Ten wiejski szpital musiał kojarzyć się
Samowi z czymś, czego nie cierpiał. Z koniecznością
wzięcia zastrzyku. Z trudnością opanowała rozbawie-
nie. Taki wspaniały bohater, mężczyzna, który radził
sobie w tylu trudnych sytuacjach, boi się zwykłej
strzykawki! Niestety, był coraz bledszy, czoło miał
zroszone potem i doprawdy nie wiedziała, czy
roześmiać się, czy okazać mu współczucie. Postanowi-
ła podtrzymać go na duchu i jakoś dodać mu odwagi.
– Denerwujesz się? – zapytała łagodnie.
– Kto, ja? – odpowiedział pytaniem. – Nie,
dlaczego? – dodał.
– To bardzo dobrze. – Laura zaparkowała na
szpitalnym parkingu. – W takim razie idziemy.
– Oczywiście – powiedział, sięgając do klamki
samochodu. Zaraz jednak cofnął rękę, mówiąc:
– Wiesz, wydaje mi się, że to strata czasu. Przecież
to tylko zwykłe draśnięcie. Nawet mnie nie boli.
Lepiej jedźmy do domu i zrobisz mi opatrunek.
200
Ma r y M c Br i d e
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – stwier-
dziła zdenerwowana.
– Jeżeli tak uważasz...
Powoli wysiadł z samochodu.
– Pomóc ci? – zapytała. – Czy nie jest ci słabo?
– Dam sobie radę – odparł, chwiejąc się na
nogach i zerkając w oświetlone szpitalne okna.
– Wiesz, to takie upokarzające. Te piekielne za-
strzyki... Nie cierpię ich.
– Wiem, kochanie. Uwierz mi, tym razem nie
będzie bolało. – Wzięła go pod rękę.
– Jesteś tego pewna?
– Oczywiście, ponieważ mam pewien plan
– uśmiechnęła się tajemniczo.
– Pozwól, że spróbuję zgadnąć. Aha, rozumiem,
zawiążesz mi oczy opaską...
– Nie. Mój plan jest dużo lepszy. Uwierz mi.
W szpitalu zostali przyjęci nadzwyczaj życzliwie.
Luther, sanitariusz, żartobliwie zasalutował.
– Witamy
naszego
bohatera
–
powiedział
z uśmiechem. – Oglądaliśmy wszystko w telewizji.
Gratulujemy świetnie przeprowadzonej akcji. Jes-
teśmy dumni z ciebie. Przykro mi, że zostałeś
ranny...
– Luther, jesteś potrzebny w sali zabiegowej
– przerwała mu pielęgniarka Norma. – A ty, Sam,
dlaczego tak długo zwlekałeś? Powinieneś przyje-
chać dużo wcześniej, przecież krwawisz.
201
N i eb i e s k a su k i e n k a
– No, ale wreszcie jestem – odpowiedział.
– Idź do gabinetu numer dwa. Przyjaciółka Kate
może zostać w poczekalni – dodała, patrząc na
Laurę.
– Wolałabym towarzyszyć Samowi – powiedzia-
ła Laura, biorąc go za rękę.
– Przykro mi, ale...
– Ona jest moją przyjaciółką, Normo. Nie ma nic
wspólnego z Kate – burknął pod nosem Sam. – Zrób
wyjątek, dobrze? Potrzebuję moralnego wsparcia.
– Dobrze – westchnęła pielęgniarka. – Chodź-
my więc do gabinetu, a ty, bohaterze, przygotuj się
do zabiegu. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowy.
We trójkę weszli do pokoju zabiegowego. Sam
szybko zniknął za parawanem, a Norma zwróciła się
do Laury:
– Wiele razy go ostrzegałam, że to wszystko źle
się skończy. Nie wierzył mi i nadal był na każde
zawołanie Kate. Dziwię się, że dzisiaj zareagował
tak spokojnie na szalone zachowanie tej kobiety
i dopuścił do tego, że go zraniła. Dlaczego, do licha,
nie powstrzymał jej?
– Ja również mu mówiłam, że Kate może posu-
nąć się do ostateczności. To prawda, że powinien
zachować się wobec niej bardziej stanowczo. Myślę
jednak, że ma zbyt dobre serce i nie chciał jej
skrzywdzić.
– Pewnie tak, no, ale dobrze się stało, że Kate
wreszcie została umieszczona w szpitalu. Przynaj-
mniej nie jest już w stanie nikomu zagrozić.
202
Ma r y M c Br i d e
– Normo! – zawołał Sam. – Proszę cię, zrób mi
wreszcie ten opatrunek!
Obie kobiety szybko podeszły do Sama. Nie
wyglądał dobrze. Był blady, miał przyspieszony
puls.
– Coraz gorzej się czuję – poskarżył się. – Nor-
mo, jak wygląda ta rana? Czy to poważny postrzał?
– zapytał.
– Boże, musiała stać blisko ciebie, kiedy pociąg-
nęła za spust. Nie martw się, dam sobie z tym radę
– odpowiedziała pielęgniarka, delikatnie przemy-
wając ranę.
– Nie wątpię w twoje umiejętności, Normo
– odparł, jednocześnie patrząc na Laurę.
Wyglądała na wyczerpaną, miała sińce pod ocza-
mi. Nagle zapragnął jak najszybciej wrócić do
domu i znów tulić ją w ramionach.
– Kochanie, pewnie jesteś bardzo zmęczona
– powiedział. – Niedługo będziemy w domu.
– Nie chcę was martwić, ale to zajmie trochę
więcej czasu, niż myślicie. Rana jest poważna
– stwierdziła Norma – muszę więc zrobić zastrzyk
z antybiotyku, żeby nie wdało się zakażenie. Zaraz
zadzwonię do Cindy i poproszę, żeby przygotowała
zastrzyk.
Po chwili w drzwiach gabinetu pojawiła się druga
pielęgniarka ze strzykawką w foliowej torebce. Sam
nerwowo przełknął ślinę i z lękiem spojrzał na
strzykawkę. Pomyślał, że igła jest stanowczo za
długa i za gruba.
203
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Większość pielęgniarek to sadystki – wymam-
rotał, siląc się na uśmiech.
– Sam, daj mi lewą rękę, dobrze? Rozluźnij
ramię, na litość boską! Zaraz będzie po wszystkim
– przekonywała go stanowczym tonem Norma.
– Współpracuj ze mną, dobrze? Powiedziałam,
żebyś rozluźnił mięśnie, słyszysz?
Laura usiadła obok Sama na taborecie, zbliżyła
usta do jego ucha i zaczęła cichutko szeptać:
– Sam, zastanawiałam się właśnie, czy można
pokochać kogoś od pierwszego wejrzenia? Poko-
chać głęboko i na zawsze? Sądzisz, że to możliwe?
– Dlaczego... Dlaczego zadajesz mi takie pyta-
nie akurat teraz? W takim momencie? – popatrzył
ze zdziwieniem w jej błękitne oczy.
– Dlaczego? Dlatego, że zakochałam się w tobie
właśnie od pierwszego wejrzenia. Mocno i głęboko.
I uważam, że każdy moment jest dobry, żeby
wyznać miłość.
– Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem.
– Naprawdę. Chyba jestem szalona, nie sądzisz?
– Ze mną jest dokładnie tak samo. Szaleję za
tobą. Myślisz, że to może być złudzenie? Czy może
jednak miłość? Jeżeli obydwoje czujemy tak samo
i to samo?
– No i co my z tym teraz zrobimy? Pomijając, że
będziemy w łóżku przez następne czterdzieści lub
pięćdziesiąt lat, kochając się namiętnie... – szep-
tała, uśmiechając się z zażenowaniem.
– Lauro, kocham cię – szepnął i zamknął oczy.
204
Ma r y M c Br i d e
Po chwili głośno syknął, głęboko odetchnął
i otworzył oczy.
– Normo, czyżbyś już zrobiła mu ten zastrzyk?
– zapytała Laura, która nie spuszczała wzroku
z pobladłej twarzy Sama.
– Tak. Świetnie udało ci się zrelaksować nasze-
go bohatera. Sam naprawdę jest facetem zasługują-
cym na miłość. Sprawiłaś mu ogromną radość
swoim wyznaniem. Mam nadzieję, że jesteś szcze-
ra. Jeśli nie, to nie radzę ci ponownie spotykać się
ze mną – stwierdziła stanowczo Norma. – Usłysza-
łabyś wtedy, co myślę o takich oszustkach i słod-
kich uwodzicielkach...
Po godzinie było już po wszystkim. Wyszli ze
szpitala i udali się do samochodu.
Świtało, niebo przybrało cudownie błękitne za-
barwienie. Wstawał piękny letni dzień. Nowy
wspaniały dzień, zapowiadający radosne zmiany
w ich życiu. Sam, mimo tylu trudnych przeżyć, był
pogodny. Szedł obok Laury, wesoło pogwizdując.
– Nie mogę doczekać się chwili, kiedy będzie-
my już w domu – powiedziała cichym głosem.
– Kochanie, ja także. Chciałbym się jednak
upewnić, że to, co mówiłaś w szpitalu, to prawda.
– Myślisz o przebywaniu w łóżku przez dwa-
dzieścia cztery godziny na dobę przez następne pół
wieku? – roześmiała się.
Śmiała się, jednak od dłuższego już czasu była
205
N i eb i e s k a su k i e n k a
bardzo zakłopotana tym, że pierwsza wyznała mu
miłość. Przecież znali się dopiero od kilku dni...
– Lauro, chcę być pewny, że naprawdę mnie
kochasz. A może po prostu chciałaś mnie zaszoko-
wać swoim wyznaniem i powiedziałaś to tylko po
to, żebym nie myślał o zastrzyku?
– Naprawdę cię kocham – wyszeptała. – Nigdy
nie kłamię. Może to szalone, że... Wszystko stało się
tak szybko... Sama tego nie rozumiem... Znamy się
tak krótko...
Przepełniało ją uczucie wielkiej miłości do Sama
i nie wyobrażała sobie przyszłości bez niego, jednak
ciągle była pełna obaw.
– Skarbie, to naprawdę nieistotne, że znamy się
tak krótko. Liczy się tylko nasze uczucie. Jeśli ono
jest prawdziwe...
– Kochasz mnie, Sam?
– Tak. Od chwili gdy ujrzałem cię po raz
pierwszy. Gdy weszłaś do mojego biura... w tej
twojej króciutkiej niebieskiej sukience... w ogóle
cała byłaś w błękicie – uśmiechnął się do niej
z czułością.
Mówił pewnym głosem. Laura pomyślała, że
niewątpliwie jest mężczyzną, na którym można
było polegać. Wspaniałym kandydatem na męża.
Ukazujące się zza horyzontu słońce opromieniło
ich przyjaznym blaskiem. Ten pogodny błękitny
poranek przynosił im obojgu nadzieję na szczęśliwe
życie.
– Jesteś słońcem mojego życia – wyszeptał Sam.
206
Ma r y M c Br i d e
Chciała w to wierzyć, mimo że nadal dręczyły ją
wątpliwości. Tak bardzo zawiodła się kiedyś na
ojcu, a przecież był to najbardziej kochany przez
nią mężczyzna, najbardziej jej bliski. Wspomnienie
zdrady ojca wciąż było żywe i bolesne.
Wreszcie przyjechali do domu. Sam z zadowole-
niem spojrzał na naprawione okno. Weszli do
kuchni.
– Trzeba będzie zrobić porządek z tym całym
bałaganem – westchnął, wskazując na kawałki szkła
rozrzucone na podłodze. – Teraz jednak jestem
chyba zbyt zmęczony... Posprzątam później.
– Pomogę ci. To wszystko stało się przeze mnie.
Najpierw stłukłam twoje lustro, a potem... Kate
zobaczyła, jak się całujemy... – przerwała, wspomi-
nając ich wielką namiętność.
Ujął jej twarz w swoje ręce i powiedział z uśmie-
chem:
– Jeśli to twoja wina, to cieszę się, że zawiniłaś.
Nie myśl o tym, co było. Najważniejsze, że przy-
szłość należy do nas.
– Sam, będę się cieszyła każdą naszą wspólną
chwilą – wyszeptała. – Moja miłość nigdy nie
przeminie... – Łzy wzruszenia spływały jej po
twarzy.
Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu
płacze ze wzruszenia i ze szczęścia.
– Sądzę, że dożyjemy do naszej pięćdziesiątej
207
N i eb i e s k a su k i e n k a
rocznicy ślubu – powiedział z uśmiechem. – Wiesz,
co ci wtedy powiem? – Pocałował ją delikatnie.
– Sam, nie potrafię wyobrazić sobie aż tak
dalekiej przyszłości – szepnęła.
– Powiem ci, że już zawsze będziemy razem. Aż
do śmierci i po śmierci też. Do końca świata.
Obiecuję ci to, moja najdroższa.
Sam zdawał sobie jednak sprawę, że Laura
przyjęła jego obietnicę z niedowierzaniem. Po-
stanowił więc jak najszybciej udowodnić jej, jak
bardzo ją kocha.
208
Ma r y M c Br i d e
Rozdział piętnasty
Wyczerpani przejściami postanowili położyć się
i trochę pospać. Gdy obudzili się, było już późne
popołudnie.
Sam krytycznie przyjrzał się kanapie, na której
leżeli i stwierdził z uśmiechem:
– Chyba musimy kupić większe łóżko.
– Nie sądzę. Przecież to jest wystarczające.
Kiedy byłam na letnim obozie, spałam na podob-
nym – powiedziała Laura.
– Lauro, ty jeździłaś na letnie obozy? – zapytał
ze zdziwieniem.
– Tak, dwukrotnie. Dlaczego jesteś zdziwiony?
– Ponieważ boisz się nawet owadów! – roze-
śmiał się głośno.
– Bardzo śmieszne. Tam nie było ani robaków,
ani kojotów, tak jak tu. Uwierz mi.
Milczał, przypatrując się jej uważnie i nagle
przyszło mu do głowy, że Laura wcale nie musi się
dobrze czuć w jego domu.
– Słuchaj, a może wolałabyś pojechać do jakie-
goś motelu? Nie musimy przebywać tutaj, jeżeli
tego nie chcesz – powiedział.
– Chyba żartujesz? Przecież mieszkasz tu od
urodzenia i wcale nie zamierzam cię stąd zabierać.
Poza tym uwielbiam twój dom! Te wszystkie
piękne drobiazgi i te twoje pamiątki...
Rozejrzała się wokoło. Nagle wzrok jej padł na
zdjęcie Jenny Sayle i poczuła w sercu ukłucie
zazdrości. Pomyślała, że Sam długo był z tą kobietą
i wiele go z nią łączyło... aż do jej śmierci.
– Wiem, jak bardzo musiałeś cierpieć po stracie
narzeczonej. Była bardzo ładna – powiedziała, pat-
rząc na fotografię.
– Och... zupełnie zapomniałem o tym zdjęciu
Jenny – odparł, sięgając po fotografię. – Zamierza-
łem je schować, gdy tylko wrócimy do domu.
A właściwie to powinienem je podrzeć. Wybacz,
kochanie, byłem zbyt zmęczony...
W pierwszym odruchu Laura chciała udać obo-
jętność i powiedzieć, że wcale nie przeszkadza jej
ta fotografia. Jednak nie odezwała się, tylko pat-
rzyła na Sama, który zaczął wyciągać zdjęcie ze
srebrnej ramki. Nagle zlękła się, że spełni swój
zamiar i na jej oczach podrze to zdjęcie.
– Nie rób tego! – wykrzyknęła, wiedziona im-
pulsem kobiecej solidarności.
– Czego? – Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
210
Ma r y M c Br i d e
– Proszę, żebyś nie darł tego zdjęcia. Schowaj je.
Pamiętaj, jak wiele Jenny dla ciebie znaczyła. Przez
tyle lat była częścią twojego życia.
– Masz rację – powiedział. – Zareagowałem
głupio. – Schował szybko fotografię do szuflady.
– Widzisz, nie mieliśmy dotąd okazji porozmawiać
o tym, co powiedziała mi Kate... Uświadomiła mi,
że byłem nikim dla jej siostry. Nikim – powtórzył.
– Mówiła, że Jenny kochała tylko swoją muzykę
i wykorzystywała moją naiwność i lojalność. Dopie-
ro teraz to zrozumiałem. Jakież to bolesne! Po-
stępowałem jak zaślepiony miłością głupiec. Bar-
dzo ciężko jest żyć z tą świadomością – westchnął.
– Teraz jestem pewny, że dla Jenny liczyła się tylko
kariera. Nie wiązała swojej przyszłości z moją
osobą. Wcale nie zamierzała wyjść za mnie.
– Bardzo mi przykro, Sam – powiedziała Laura,
gładząc go po ramieniu. Współczuła mu, ale zupeł-
nie nie wiedziała, jak ma go pocieszyć. Nie rozu-
miała, dlaczego narzeczona wyrządziła mu taką
krzywdę. – Może jednak nie powinieneś brać sobie
słów Kate do serca. Wiesz, że ona jest chora
psychicznie i fałszywie interpretuje pewne spra-
wy... Zresztą, zawsze była o ciebie zazdrosna – do-
dała.
– Mówisz, że nie powinienem sobie brać do
serca jej słów? – roześmiał się z goryczą. – Ależ to
właśnie Kate powiedziała mi prawdę i wreszcie
otworzyła mi oczy. To, co odbierałem jako wierność
Jenny i jej lojalność wobec mnie było tylko jej
211
N i eb i e s k a su k i e n k a
zwykłym egoizmem i uporem. To Jenny zawsze
narzucała nam swój styl życia. To jej kariera była na
pierwszym miejscu. Wykorzystywała moją naiw-
ność, a ja czekałem i czekałem... Ślepy, zakochany
głupiec!
– Mój Boże, jak ona mogła tak cię zranić? Jak
mogła cię nie kochać? – wyszeptała Laura, przytula-
jąc się do Sama. – Jesteś taki dobry. Dlaczego nie
potrafiła tego docenić?
– Miłość do muzyki zaślepiała ją. Poza muzyką
chyba nikogo nie kochała. Wielu artystom to się
zdarza... – westchnął ze smutkiem i uśmiechnął się
do Laury. – A wiesz, że przed chwilą właśnie
uświadomiłem sobie, że my mamy ze sobą bardzo
wiele wspólnego?
– Co masz na myśli?
– Jesteśmy jak dwoje rozbitków, którzy znaleźli
się w tej samej szalupie ratunkowej. Ty straciłaś
wszystko... swój sklep i mieszkanie, a ja zostałem
pozbawiony złudzeń, którymi żyłem przez ostatnie
lata. Żyłem w przekonaniu, że moja zmarła narze-
czona bardzo mnie kochała i że gdyby nie jej
śmierć, byłbym najszczęśliwszym mężczyzną na
świecie. Myślałem, że już nigdy się nie zakocham,
bo nie ma na świecie kobiety tak wspaniałej jak
Jenny... Dzisiejszej nocy straciłem wszystkie swoje
złudzenia, tak jak ty straciłaś dach nad głową
i wszystkie swoje pamiątki po babci. Oboje jesteś-
my jak para rozbitków...
– Ale twoja zła passa już minęła – powiedziała
212
Ma r y M c Br i d e
Laura. – Na pewno minęła – powtórzyła, przytula-
jąc się do Sama. – Przyrzekam ci to.
Przez następne kilka tygodni Sam coraz bar-
dziej utwierdzał się w przekonaniu, że pragnie
poślubić Laurę. Uważał, że jest wymarzoną kan-
dydatką na żonę. Była dobrą i czułą kobietą.
Jednak nie starczało mu na razie odwagi, żeby
poprosić ją o rękę. Bał się, że nie zechce wyjść za
niego za mąż. Bał się odmowy. Jenny tyle razy
mu odmawiała... Poczynił jednak pewne starania,
które miały świadczyć o tym, że pragnie rozpo-
cząć nowe życie. Kupił wielkie łóżko z wygod-
nym materacem i wstawił je do sypialni. Z dumą
pokazał zakup Laurze.
– Podoba ci się? – zapytał. – Chyba dobre, jak na
początek. Jeśli chcesz, napiszę tu twoje imię nie-
zmywalnym atramentem.
Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się z po-
wątpiewaniem. Jakby nie dowierzała, że ich zwią-
zek przetrwa próbę czasu. Jakby nie dawała sobie
prawa do szczęścia. Sam podejrzewał, że to smutne
doświadczenia z dzieciństwa sprawiły, że nie wie-
rzyła mężczyznom. Nie zdziwiła go więc jej re-
akcja. Postanowił jednak przekonać ją co do szcze-
rości swoich intencji. Ofiarował jej miłość, wierność
i lojalność, z nadzieją na odwzajemnienie tych
uczuć. Jednego nauczył się od Jenny – życie
jest zbyt krótkie, żeby je marnować. Wiedział,
213
N i eb i e s k a su k i e n k a
że miłość jest najważniejszym uczuciem. Dlatego
musiał udowodnić Laurze, jak bardzo ją kocha.
Sam postanowił ponownie ubiegać się o stanowi-
sko szeryfa i wypełnił odpowiednią deklarację.
Laura wstała dziś wcześnie, chcąc przyrządzić
lekkie śniadanie. Zeszła do kuchni, mając nadzieję,
że przygotowanie jajecznicy i tostów nie przysporzy
jej kłopotów. Nalała do szklanek soku pomarań-
czowego. Po chwili dołączył do niej Sam. Gdy
spostrzegł przypalone tosty, zaczął się z nią przeko-
marzać i jak zwykle żartobliwie poddawał w wąt-
pliwość jej kulinarne zdolności.
– Wezmę lekcje gotowania – powiedziała, uda-
jąc obrażoną i tłumiąc śmiech. – Tak postanowiłam.
Niedługo zapiszę się na taki kurs. Możesz jednak
wierzyć mi na słowo, że ta jajecznica jest naprawdę
jadalna.
– O, pójdziesz na kurs? To brzmi bardzo op-
tymistycznie. Lecz pamiętaj, że ja bardzo lubię
gotować i... umiem gotować. Ale kiedy już oboje
będziemy bardzo starzy, mam nadzieję, że kuchnią
zajmą się nasze wnuki, prawda, panno McNeal?
– odparł z szerokim uśmiechem.
– Kochanie, chyba za wcześnie mówić o tak
odległej przyszłości. Przecież niedługo obejmiesz
stanowisko szeryfa i będziesz miał coraz mniej
czasu na zajmowanie się kuchnią. Chyba nie
chcesz, żebym znalazła się w więzieniu za nie-
214
Ma r y M c Br i d e
umyślne otrucie ciebie? – Laura roześmiała się
głośno, zadowolona ze swojego dowcipu.
– Jeżeli już mówimy o wyborach na szeryfa...
– Sam zawiesił głos. – Może poszłabyś ze mną do
urzędu stanu cywilnego, żeby wypełnić dokumen-
ty potrzebne do ślubu. Wiesz, tak na wszelki
wypadek... To mogłoby pomóc mi w wygraniu
wyborów...
– Naprawdę uważasz, że to jest konieczne?
Pomyślała, że Sam jest ucieleśnieniem jej ma-
rzeń. Ofiarował jej miłość, ogromną czułość i po-
czucie bezpieczeństwa. Dlaczego nie potrafi bez
wahania przystać na jego propozycję? Dlaczego
dręczą ją wątpliwości? Przecież powinna być naj-
szczęśliwszą kobietą na świecie...
Zobaczyła, że Sam przypatruje się jej z napię-
ciem na twarzy. Był wyraźnie zmartwiony. Nagle
dotarło do niej, że on bardzo obawiał się jej
odmowy.
– Oczywiście, pójdziemy do tego urzędu i wy-
pełnimy potrzebne do ślubu dokumenty – powie-
działa szybko. – Tak na wszelki wypadek.
Odetchnął z wyraźną ulgą.
– W takim razie zróbmy to dzisiaj, dobrze?
– Dobrze. Przecież to wcale nie oznacza, że
musimy się pobrać, prawda? – zapytała.
– Oczywiście, jeśli znam stanowe prawo, to nas
do niczego nie zobowiązuje – odpowiedział pew-
nym głosem.
– W takim razie możemy to zrobić.
215
N i eb i e s k a su k i e n k a
– Cieszę się, że podjęłaś taką decyzję.
– Tak na wszelki wypadek... – powtórzyła Laura.
– Na wszelki wypadek – przytaknął.
Zgodnie opuścili dom.
W następnym tygodniu wszystko działo się bar-
dzo szybko. Sama zdziwiła nagła wyprawa Laury do
sklepu spożywczego. Powróciła stamtąd obładowa-
na zakupami. Ze zdziwieniem obserwował, jak
wykłada na stół kolejne produkty, wśród których
królowały kartony z mlekiem i miętowe dropsy.
A potem... potem wyjęła test ciążowy. Nie dowie-
rzał własnym oczom. Przez chwilę milczał zasko-
czony, a potem przełknął ślinę i zapytał:
– Czy mogę dowiedzieć się, co to wszystko
oznacza? Mam na myśli te zakupy? A przede
wszystkim ten test?
– Sądzę, że mamy kłopot, Sam. Podejrzewam,
że jestem w ciąży – odpowiedziała, patrząc mu
prosto w oczy. – Pamiętasz, jak wypełniliśmy
dokumenty do ślubu... tak na wszelki wypadek?
– To najwspanialsza nowina, jaką mogłem usły-
szeć. – Przytulił ją mocno. – Kocham cię – wyszep-
tał. – Bardzo cię kocham.
– Ja też cię kocham, ale nie jestem pewna, czy...
– przerwała. – Po prostu nie wiem, czy to nie stało
się zbyt szybko...
– Bardzo się cieszę, kochanie. Nie miej żadnych
wątpliwości – zamknął jej usta pocałunkiem.
– Wszystko będzie dobrze. Szybko zrób ten test.
216
Ma r y M c Br i d e
– Chwileczkę, muszę najpierw przeczytać in-
strukcję na tej ulotce...
– Przeczytasz ją w łazience, skarbie. – Wziął
Laurę na ręce i zaniósł na górę.
Kiedy zamknęła się w łazience, Sam z napięciem
czekał na wynik testu, co chwila spoglądając na
zegarek. Był pewny, że Laura jest w ciąży. Może
urodzi śliczną, podobną do niej dziewczynkę? Cu-
downą, słodką blondyneczkę z błękitnymi oczami,
małego aniołka... A on zajmie się dzieckiem i nie
pozwoli, żeby jego maleńka córeczka bała się
błyskawic rozdzierających niebo i odgłosów pioru-
nów. A może to będzie ciemnowłosy chłopiec?
Odważny, jak jego ojciec?
Nagle uprzytomnił sobie, że ciągle nie dotrzy-
mał słowa danego Laurze. Przecież przyrzekł, że
odnajdzie jej ojca. To właśnie Oliver McNeal
spowodował, że Laura nie dawała sobie prawa do
szczęśliwego związku. Postanowił, że w najbliż-
szym czasie zajmie się poszukiwaniem Olivera.
A gdy go już znajdzie, powie mu prosto w twarz, co
sądzi o mężczyznach opuszczających własne dzieci.
Jest to winien swojej ukochanej kobiecie.
Laura wyszła z łazienki. Była wzruszona, łzy
lśniły w jej ogromnych oczach. Sam nie musiał
zadawać pytania o wynik testu. Wiedział już, że za
parę miesięcy zostanie szczęśliwym ojcem. Będzie
ojcem! Chwycił ją w objęcia i mocno przytulił do
siebie.
217
N i eb i e s k a su k i e n k a
Świadomość rychłych narodzin dziecka spowo-
dowała zwiększoną troskliwość Sama. Jednak przy-
bliżający się termin wyborów na szeryfa zmusił go
do częstego przebywania poza domem. Musiał
również sfinalizować większość spraw w swoim
biurze. W skrytości ducha Laura miała żal do
ukochanego, że poświęca jej tak mało czasu. Starała
się tego nie okazywać. Wciąż dręczyły ją wątpliwo-
ści, czy Sam naprawdę cieszy się ze zmian, które
zaszły w jego życiu. Tymczasem Sam poprosił
Charliego Travisa, żeby odwiedzał Laurę w czasie
jego nieobecności i w razie potrzeby służył pomocą.
Charlie przychodził codziennie w godzinach popo-
łudniowych, dopytując się cierpliwie, czy wszystko
w porządku. Poza tym Laura miała nietypowe
zachcianki, jak wszystkie kobiety w odmiennym
stanie. Często spełniał jej kaprysy, dostarczając
przeróżne produkty z pobliskich sklepów.
Tak było i tego popołudnia. Punktualnie o go-
dzinie czwartej zapukał do drzwi.
– Wejdź, proszę – powiedziała Laura. – Bardzo
się cieszę, że przyszedłeś. Zaraz spróbujesz mojej
potrawy.
– Słucham? Twojej potrawy? – zapytał. – Prze-
cież ty w ogóle nie zajmujesz się gotowaniem.
– Zdziwiony poszedł za Laurą do kuchni.
– Właśnie po raz pierwszy w życiu zrobiłam
chińszczyznę. – Nabrała łyżką solidną porcję z garn-
ka stojącego na kuchence i podała ją policjantowi.
– Spróbuj, tylko uważaj, bo jest bardzo gorące.
218
Ma r y M c Br i d e
– Pachnie naprawdę świetnie – powiedział
z uśmiechem Charlie, dmuchając na łyżkę.
Laura wstrzymała oddech, oczekując na ocenę.
Poświęciła cały ranek na czytanie przepisów kuli-
narnych i zdecydowała się na przyrządzenie wege-
tariańskiej chińszczyzny. Pokrojenie cebuli, pap-
ryki i czosnku nie przysporzyło jej trudności. Dal-
sze przygotowanie potrawy również nie było skom-
plikowane. Teraz miała nadzieję, że sprawi przyje-
mność Samowi, podając mu samodzielnie ugotowa-
ne danie. Dlatego z niecierpliwością oczekiwała
werdyktu Charliego.
Policjant nagle się zakrztusił i oczy wyszły mu na
wierzch. Nerwowo odpiął kołnierzyk koszuli.
– Co się stało? – zapytała przerażona.
– Wody! – krzyknął. – Szybko! Daj mi wody!
Zdenerwowana pobiegła do zlewozmywaka i od-
kręciła kran. Napełniła szklankę i podała mu ją
trzęsącymi się rękami.
Podeszła do garnka z myślą, że to ona sama
powinna jako pierwsza spróbować tej chińszczyzny,
zanim poczęstowała nią Charliego. Czyżby pomyli-
ła przyprawy? Sięgnęła łyżką do garnka, przełknęła
i natychmiast dopadła do kranu. Zaczęła łapczywie
pić wodę.
– Przecież wszystko zrobiłam według przepisu
– wymamrotała po chwili.
– Ile pieprzu użyłaś? – zapytał Charlie, od-
dychając głęboko.
– Filiżankę... Tak było w przepisie... Poczekaj,
219
N i eb i e s k a su k i e n k a
zaraz sprawdzę... – powiedziała, sięgając po maga-
zyn kulinarny. – Ojej, rzeczywiście się pomyliłam!
Należało dać tylko dwie łyżeczki czerwonego piep-
rzu i filiżankę pietruszki. A ja zrobiłam odwrotnie!
Przepraszam – wyszeptała, z trudem powstrzymu-
jąc napływające jej do oczu łzy. Przecież starała się,
naprawdę się starała, żeby potrawa była dobra.
– Trudno, stało się. Lepiej już pójdę. – Charlie
wzruszył ramionami i z godnością założył czapkę.
– Zobaczymy się jutro. Do widzenia.
– Do jutra – westchnęła ze smutkiem.
Właśnie wyrzucała potrawę do kosza, gdy usły-
szała dzwonek telefonu. Szybko podniosła słu-
chawkę. Telefonował Sam, żeby ją zawiadomić, że
wróci do domu dopiero jutro.
– Dlaczego dopiero jutro? – zapytała Laura,
próbując ukryć rozczarowanie.
– Lecę do Chicago, skarbie. Mam nadzieję
sfinalizować tam jedną sprawę – powiedział.
– Rozumiem. – Pomyślała ze smutkiem o cze-
kającym ją samotnym wieczorze.
– Nie obawiasz się zostać sama? – zapytał.
– Mógłbym poprosić Charliego...
– Nie przesadzaj, Sam – przerwała mu. – Nic mi
się nie stanie. Poza tym straciłeś pyszny obiad.
Przygotowałam wspaniałą chińszczyznę.
– Żartujesz? Sama ugotowałaś? Tak mi przykro,
że nie mogę być teraz z tobą. Nie wyobrażasz sobie,
jaki jestem głodny...
– W porządku. Jutro przecież się zobaczymy...
220
Ma r y M c Br i d e
– Skarbie, czy mogłabyś odłożyć dla mnie solid-
ną porcję tej twojej chińszczyzny? Wiesz, że prze-
padam za takimi potrawami.
– Oczywiście – powiedziała, mając nadzieję, że
jutro uda jej się przygotować naprawdę pyszną
chińszczyznę.
– Kochanie, muszę już kończyć. Zadzwonię
później.
– Dobrego lotu.
– Bardzo cię kocham, Lauro.
– Ja też cię kocham, Sam. Do zobaczenia – po-
wiedziała, po raz pierwszy zdając sobie sprawę
z tego, jak bardzo nie lubi rozstawać się z ukocha-
nym.
Sam zajął miejsce w samolocie. Przymknął oczy
i jak zwykle rozmyślał o Laurze. Gdy rozmawiał
z nią przez telefon, wyczuł wyraźny smutek w jej
głosie. Była przygnębiona. Zastanawiał się, jak ma
ją przekonać co do szczerości swoich uczuć i jak
najlepszych wobec niej intencji. Czasem zachowy-
wała się tak, jakby nie wierzyła w jego miłość.
Twierdziła, że mężczyźni zbyt często odchodzą bez
żadnego wyjaśnienia z życia wielu kobiet, aby móc
im ufać. Wiedział, że Laura nadal przeżywa niewy-
tłumaczalne odejście swojego ojca. Dlatego podjął
starania zmierzające do odnalezienia go. Sprawdził
już setki mężczyzn, którzy mieli dane personalne
podobne do danych ojca Laury. Tydzień temu
221
N i eb i e s k a su k i e n k a
poznał człowieka o nazwisku McNeal, ale to nie był
ojciec Laury. Teraz, po trzech tygodniach żmud-
nych poszukiwań, był prawie pewien, że wreszcie
natrafił na właściwy ślad. Oliver McNeal przebywał
w Chicago. Dlatego zdecydował się tam polecieć.
Był przeświadczony, że rozmowa telefoniczna nie
przyniosłaby pożądanego rezultatu. Pragnął poroz-
mawiać z nim w cztery oczy i spytać go, dlaczego
porzucił swoją małą córeczkę. Nie może jednak
dopuścić do tego, żeby ten człowiek ponownie
skrzywdził Laurę. I dlatego musi osobiście przeko-
nać się, kim jest jej ojciec. Jeżeli dojdzie do
wniosku, że jest on porządnym facetem, doprowa-
dzi do spotkania ojca z córką.
Spojrzał w okno. Samolot kołował nad lotnis-
kiem. Westchnął ciężko. Jak bardzo pragnął być
w domu razem z Laurą! Mój Boże, przygotowała
chińszczyznę! Po to tylko, żeby sprawić mu przyje-
mność.
222
Ma r y M c Br i d e
Rozdział szesnasty
Następnego dnia Laura od rana wzięła się za
przygotowywanie chińszczyzny. Tym razem bar-
dzo starannie dobierała przyprawy. Wielokrotnie
zaglądała do przepisu. Gotowanie zajęło jej bardzo
dużo czasu. Było wczesne popołudnie, gdy usłysza-
ła pukanie. Spojrzała na zegarek i pospieszyła do
drzwi. Zdumiona ujrzała Charliego.
– Widzę, że znowu pichcisz – powiedział, wcho-
dząc do kuchni. – Pachnie naprawdę wspaniale.
Mam nadzieję, że smakuje równie dobrze – uśmie-
chnął się szeroko.
– Dlaczego przyszedłeś tak wcześnie? – zapyta-
ła zdziwiona Laura.
– Sam poprosił mnie, żebym podrzucił cię do
Urzędu Stanu Cywilnego.
– Słucham?! – Laura upuściła łyżeczkę na pod-
łogę.
– Mamy tam być około wpół do trzeciej.
– Ale po co? Czy wiesz o co chodzi? – Zauważy-
ła, że policjant stara się ukryć uśmiech.
– Sądzę... Sądzę, że chodzi o ślub – rzekł
Charlie, nadal uśmiechając się pod nosem. – Powie-
dział, żebyś włożyła ślubną sukienkę i wzięła
dokumenty potwierdzające twoją tożsamość.
– Dlaczego nie powiedział mi tego osobiście?
Nie rozumiem...
– Próbował się do ciebie dodzwonić. Niestety,
bez skutku. Potem spieszył się na samolot. – Char-
lie spojrzał na zegarek. – Nie mamy czasu na
dyskusje, zwłaszcza że musisz się przebrać.
– Ale ja nie mam żadnej ślubnej sukienki
– mruknęła. – To bardzo zabawne, ale... ja nie
mam żadnej ślubnej sukienki, naprawdę.
– Pospiesz się, Lauro. Przebierz się, weź doku-
ment i jedziemy. Sam zagroził mi, że jeśli nie
przywiozę cię punktualnie, policzy się ze mną.
Sprawa jest więc poważna. – Policjant roześmiał się
rubasznie.
Laura posłusznie wyszła z kuchni i pobiegła do
sypialni. Spojrzała na ich wielkie małżeńskie łóżko
i łzy zaczęły napływać jej do oczu. Mój Boże,
dlaczego ciągle dręczą ją wątpliwości? Przecież
kocha Sama i chce dzielić z nim życie. Dawał jej
poczucie bezpieczeństwa. Mogła polegać na nim,
na jego solidności i sile. Pragnęła urodzić mu
dziecko, być wzorową żoną, gotować mu posiłki
i dzielić z nim łoże... Aż do końca świata. Ponad
224
Ma r y M c Br i d e
wszystko chciała, żeby jej maleństwo miało ojca.
Dość tego wahania! Wyjdzie za Sama i nie pozwoli
odebrać sobie nadziei na szczęśliwy związek.
Zdjęła szybko koszulkę i dżinsy. Przez chwilę
zastanawiała się, co ma na siebie założyć. Prze-
mknął jej przez głowę pomysł założenia eleganc-
kiego kostiumu po matce Sama. Szybko jednak
odrzuciła tę myśl. To był kostium odpowiedni dla
starszej, wytwornej damy, a ona nie chciała wy-
glądać na własnym ślubie jak matrona.
Było tylko jedno rozwiązanie... Jedno jedyne.
Bez wahania otworzyła szufladę i wyjęła z niej kusą,
prowokującą sukienkę z niebieskiego aksamitu, tę
samą, w której poznała ukochanego. Włożyła ją na
siebie, a na nogi wsunęła białe pantofelki na
wysokich obcasach. Spojrzała w lustro i spodobała
się sobie. Była teraz pewna, że Sam nigdy nie
zapomni jej wyglądu w dniu ich ślubu. Pomyślała,
że jeśli nawet ich małżeństwo nie okaże się szczęś-
liwe, Sam na zawsze zapamięta tę zgrabną blondyn-
kę w opiętej, króciutkiej sukience z niebieskiego
aksamitu, której składał ślubną przysięgę.
Sam i ojciec Laury po wyjściu z samolotu szybko
wsiedli do samochodu. Pokonali drogę do urzędu
w iście imponującym tempie.
Sam już od kilku minut nerwowo krążył po
dziedzińcu przed gmachem Urzędu Stanu Cywil-
nego, co chwilę spoglądając na zegarek. Laura
225
N i eb i e s k a su k i e n k a
i Charlie spóźniali się już dziesięć minut! Kierow-
nik Urzędu Stanu Cywilnego, który miał udzielić
im ślubu, za pół godziny miał kolejny ślub. Co
gorsze, Oliver McNeal musiał za godzinę wracać na
lotnisko, aby zdążyć na samolot do Chicago. Na
lotnisku w Chicago miał zarezerwowany służbowy
przelot do Kuwejtu. A przecież tak bardzo chciał
spotkać się z córką. Było to jego marzeniem od
wielu lat...
Sam zobaczył wjeżdżający na dziedziniec samo-
chód i serce od razu zaczęło mu żywiej bić. Nie-
stety, nie był to samochód Charliego. Przeklął pod
nosem na tyle głośno, że usłyszała to idąca obok
niego starsza kobieta i skrzywiła się z niesmakiem.
– Bardzo panią przepraszam – powiedział skru-
szony Sam. – Czekam na narzeczoną, a ona spóźnia
się już piętnaście minut. Zaraz mamy ślub.
– Może jednak powinien pan poczekać z tą
uroczystością. Nie warto pochopnie podejmować
decyzji – stwierdziła sucho dama, przyglądając mu
się z dezaprobatą.
– Nie ma pani racji... – urwał, nie wiedząc, co
powiedzieć.
Jednego tylko był pewien. Jeśli Laura nie pojawi
się za kilka minut, cały jego przemyślny plan legnie
w gruzach. Może i zgodzi się wyjść za niego
w przyszłości, ale to już nie będzie taki ślub, o jakim
marzył...
I w tym momencie na dziedziniec wjechał
samochód Charliego. Nareszcie! Sam szybko po-
226
Ma r y M c Br i d e
biegł w stronę auta i ujrzał Laurę ubraną w obcisłą,
króciutką błękitną sukienkę i pantofle na wysokich
obcasach! W rękach trzymała maleńką, ozdobioną
perełkami torebkę. Był zaszokowany jej strojem.
Dlaczego, do licha, nie ubrała się w coś bardziej
stosownego na taką okazję? Przecież za chwilę miał
odbyć się ich ślub! Nie powiedział jednak nic, tylko
pomógł jej wyjść z samochodu i przez chwilę,
szczęśliwy, że jednak przyjechała, tulił ją w ramio-
nach.
– Pospieszmy się, skarbie – szepnął. – Nie ma
już czasu.
– Przykro mi, że spóźniliśmy się, szefie – ode-
zwał się Charlie.
– To moja wina, nie jego. To ja się guzdrałam
– powiedziała Laura.
– Nikogo nie winię – odparł Sam, przyspieszając
kroku. – Charlie, chodź z nami, proszę. Potrzebuje-
my drugiego świadka.
– Sam, zwolnij, proszę. Nie mogę iść tak szybko
na tych obcasach! – zawołała Laura.
Wbiegli do gmachu. Panna młoda przyciągała
spojrzenia wszystkich mężczyzn. Słyszeli ich po-
gwizdywania, świadczące o zachwycie. Weszli do
windy. Sam spoglądając z podziwem na Laurę,
zapytał:
– Kochanie, mam nadzieję, że wzięłaś dowód
tożsamości?
– Oczywiście – odpowiedziała, otwierając toreb-
kę i podając mu dokument. – Ale czy sądzisz, że to
227
N i eb i e s k a su k i e n k a
dobry pomysł, żebyśmy pobrali się akurat dzisiaj?
I z takim pośpiechem? Może jednak powinniśmy
poczekać? Kupiłabym odpowiednią sukienkę...
Może...
Drzwi windy otworzyły się i Sam stanowczo ujął
rękę Laury. Poszli korytarzem we trójkę.
– Naprawdę mam być waszym świadkiem? Do-
brze zrozumiałem? – spytał Charlie.
– Tak, oczywiście.
– To zaszczyt dla mnie. Dziękuję za wyróż-
nienie. Jestem wzruszony, naprawdę.
– A kto będzie drugim świadkiem? – zapytała
Laura.
– Zobaczysz. To niespodzianka – roześmiał się
Sam.
Laurę zastanowiło wyjątkowo tajemnicze zacho-
wanie Sama. Dlaczego, do licha, nie chciał powie-
dzieć jej, kto będzie drugim świadkiem? Był wyraź-
nie zdenerwowany, rozglądając się po korytarzu.
Musiał mieć straszliwą tremę. Ona również nie była
spokojna. A przecież panna młoda powinna być
w dniu ślubu szczęśliwa, a nie pełna obaw, jak ona
teraz.
– Sprawdzę, czy pan Randle, kierownik urzędu,
jest już gotowy – powiedział Sam. – Charlie,
zaczekaj przy tej fontannie.
– Dobrze – odparł policjant.
– Sam, pozwól, że poczekam razem z nim.
Napiję się wody i może w ten sposób uspokoję
nerwy – powiedziała Laura, idąc za policjantem.
228
Ma r y M c Br i d e
– Panny młode w dniu ślubu nie powinny pić
wody z tej fontanny. To podobno bardzo zła wróżba
– roześmiał się Sam.
– Bardzo śmieszne!
– Powinnaś pójść do poczekalni dla nowożeń-
ców. Zaraz przyjdę po ciebie – powiedział, wskazu-
jąc jej drzwi.
– Chodź tam ze mną, proszę. Panny młode nie
powinny samotnie czekać na narzeczonego... To
też zła wróżba. Chyba wiesz o tym?
– Kochanie, muszę jeszcze coś załatwić. Za
kilka minut będę z powrotem.
– A może ty się jeszcze wahasz? Jeżeli nie jesteś
przekonany... Możemy odłożyć ten ślub na póź-
niej... Skąd ten nagły pośpiech? Co się właściwie
stało, że...
Zamknął jej usta pocałunkiem. Topniejąc w je-
go ramionach, oddała mu pocałunek.
Otworzył przed nią drzwi do poczekalni.
Weszła do pokoju dla nowożeńców i ujrzała
mężczyznę o srebrnych włosach, stojącego do niej
tyłem i patrzącego w okno. Wolno odwrócił się ku
niej i rozpoznała w nim swojego ojca. To naprawdę
był Oliver McNeal! Jej ukochany tata! Laura
zbladła, dostrzegając, jak bardzo jest podobna do
ojca.
– Tatusiu, to ty...? – Słowa uwięzły jej w gardle.
– Laura! – Podbiegł do niej i szeroko otworzył
ramiona. Objął ją i mocno przytulił. – Moja mała
dziewczynka! O Boże, jak ty wyrosłaś i jaka jesteś
229
N i eb i e s k a su k i e n k a
piękna! – Miał łzy wzruszenia w oczach. Ciągle tulił
ją mocno do siebie.
Po chwili wziął ją pod rękę i poprowadził do
krzeseł stojących w rogu sali.
– Usiądźmy tu na chwilę, kochanie – powie-
dział i ujął jej ręce w swoje dłonie. – Nie mamy
wiele czasu na rozmowę. Niestety, za godzinę
muszę wracać do Chicago. Przyrzekam jednak,
że zrobię wszystko, aby zrekompensować ci te
wszystkie stracone lata. Sam powiedział mi, jak
bardzo przeze mnie cierpiałaś i jak bardzo prze-
żyłaś moje rozstanie z twoją matką. Nasz roz-
wód...
– Opuściłeś nas – szepnęła. Nagle poczuła się
tak, jakby znowu była małą dziewczynką. – Zo-
stawiłeś mnie...
– Nieprawda, kochanie. Nie chciałem rozsta-
wać się z tobą... ani z twoją matką. – Delikatnie
uścisnął jej ręce. – To twoja matka chciała rozwodu.
Pragnęła, żebym na zawsze zniknął z waszego
życia.
– Dlaczego? – zapytała ze smutkiem.
– Nie wiem. Chyba przestała mnie kochać.
Odszedłem od twojej matki, ale nie chciałem
odejść od ciebie. Po rozwodzie przychodziłem do
waszego domu prawie w każdy weekend, ale nigdy
nie udało mi się ciebie zastać. Przesyłałem czeki...
ale twoja matka ich nie realizowała. Wysyłałem ci
urodzinowe kartki, ale wracały do mnie z adnotacją
,,adresat nieznany’’...
230
Ma r y M c Br i d e
– Nigdy nie dostałam od ciebie ani jednego listu
– szepnęła z goryczą.
– Wiem, wszystkie wracały do mnie z tą prze-
klętą adnotacją ,,adresat nieznany’’. Nie wiedzia-
łem, gdzie cię szukać. Twoja matka bardzo dobrze
ukryła cię przede mną... Ale gdy miałaś dwanaście
lat, odszukała mnie, aby mi powiedzieć, że w ogóle
nie chcesz mnie widzieć... i że mnie nienawidzisz...
i życzysz mi śmierci. Chyba wtedy po raz pierwszy
w życiu uwierzyłem jej i załamałem się. Pomyś-
lałem, że widocznie tak bardzo oczerniła mnie
przed tobą, że znienawidziłaś mnie. Chciałem
jednak, żebyś powiedziała mi to prosto w oczy.
Niestety, nie potrafiłem cię odnaleźć... Ona ciągle
zmieniała miejsce pobytu, zacierała za sobą ślady...
Córeczko, nie mam teraz czasu na wyjaśnianie ci
tego wszystkiego, ale...
– Tato! Ja nigdy nie mówiłam, że cię nienawi-
dzę i że życzę ci śmierci! To okropne kłamstwo!
Nigdy nic takiego nie mówiłam...
– Teraz to wiem, kochanie – przerwał jej.
– Lecz wtedy, szesnaście lat temu, uwierzyłem
twojej matce, że jestem dla ciebie kimś, kogo
znienawidziłaś. – Pogładził córkę po policzku.
– Dlatego przeprowadziłem się tak daleko. Chcia-
łem o wszystkim zapomnieć... To bardzo bolało...
– Tak mi przykro, tatusiu. – Łzy spływały jej po
twarzy. – Tak mi przykro.
– To nie jest twoja wina, córeczko, ani moja
– westchnął ciężko. – Ale na szczęście, to wszystko
231
N i eb i e s k a su k i e n k a
już za nami. Dziś jest twój wielki dzień. Wy-
chodzisz za mąż. Wiem od Sama, że niedługo
będziecie mieli dziecko. Bardzo się cieszę, że
wkrótce zostanę dziadkiem. Naprawdę!
– To Sam powiedział ci o tym?
– Tak i jest to najszczęśliwsza nowina, jaką
ostatnio usłyszałem. Nigdy ponownie się nie ożeni-
łem. Nie mam żadnej rodziny ani innych dzieci
poza tobą, Lauro. Odzyskałem nie tylko córkę.
Zostanę również dziadkiem! To cudowne uczucie.
Nie spodziewałem się tyle szczęścia na raz. A ty,
Lauro? Jak ty się teraz czujesz? Jesteś szczęśliwa?
Laura promiennie uśmiechnęła się do ojca i ski-
nęła głową. Tak, była bardzo szczęśliwa. Niespo-
dziewanie wszystko wydało jej się wspaniałe i pros-
te. Nie umiała wyrazić przepełniających ją uczuć.
Wiedziała tylko, że jest najszczęśliwszą panną
młodą na świecie.
Nagle drzwi otworzyły się i Sam uroczyście
wkroczył do poczekalni, gdzie siedział ojciec z cór-
ką. Podszedł do Laury i podając jej rękę, powie-
dział:
– Czas już na nas, kochanie.
Laura była tak przejęta i szczęśliwa, że nie mo-
gła wymówić słowa. Wstała i wzięła pana młodego
pod rękę. Weszli do pięknej sali ślubów, a tuż za
nimi szli ich świadkowie, Charlie Travis i Oliver
McNeal.
– Tatusiu, ja zazwyczaj nie ubieram się w ten
sposób – szepnęła Laura do ojca.
232
Ma r y M c Br i d e
– Skarbie, ślicznie ci w tym błękicie. Wyglądasz
przepięknie.
– Ale nie o to mi chodzi... Ta sukienka...
– Ciii... – szepnął. – Wiem, o czym mówisz. Sam
opowiedział mi, jak byłaś ubrana, gdy po raz
pierwszy weszłaś do jego biura. Myślę, że był to dla
was wyjątkowo szczęśliwy dzień...
Laura pomyślała, że w jakiejś mierze swoje
szczęście zawdzięcza również Artiemu Hammer-
manowi. Przecież gdyby nie musiała uciekać przed
nim, nigdy by nie poznała Sama.
Państwo młodzi i świadkowie zajęli miejsca.
Laura i Sam usiedli na pięknych rzeźbionych
krzesłach stojących przed ogromnym biurkiem, za
którym siedział kierownik Urzędu Stanu Cywil-
nego, mistrz ceremonii. Gdy starszy pan wstał
i zaczął czytać słowa przysięgi małżeńskiej, Laura
zaczęła powtarzać je za nim, czując ogromne wzru-
szenie. Przysięgała miłość, wierność i to, że nie
opuści męża ani w zdrowiu, ani w chorobie, aż do
śmierci.
Potem przyszła kolej na Sama. Z uśmiechem
powtarzał za urzędnikiem słowa przysięgi ślubnej,
czując, że naprawdę pragnie być z Laurą aż do
skończenia świata. Pomyślał, że on i Laura to para
rozbitków, która dryfowała w życiu jak na tratwie
po sztormie. Spotkali się na ogromnym oceanie
i wzajemnie się uratowali.
Wymienili obrączki. Sam ucałował swoją piękną
żonę. Potem przyjęli życzenia i kwiaty od ojca
233
N i eb i e s k a su k i e n k a
Laury i od Charliego. Mocno przytuleni wyszli
z sali ślubów, żegnani życzliwymi spojrzeniami obu
świadków.
Kiedy opuścili budynek, niebo powitało ich
błękitem. Obydwoje pomyśleli, że jest to piękny
początek ich małżeństwa. Czasami, nie tylko w fil-
mach lub w książkach, marzenia naprawdę się
spełniają. Ich romans zakończył się szczęśliwie
ślubem, a niebieska sukienka z aksamitu już na
zawsze pozostanie w ich wspomnieniach ślubną
suknią.
234
Ma r y M c Br i d e