Roger Cole
Moja podróż ku życiu po tamtej stronie
Obszerne fragmenty książki Roger’a Cole’a Mission of Love.
Tłumaczenie i dystrybucja bezpłatne za zgodą autora.
W Polsce dostępna jest również wersja wydana przez BK Polska i
wydawnictwo Akasha pt. Cud życia, cud umierania, 2002
Wersja oryginalna dostępna przez BK Publications lub stronę internetową
autora: www.loveandhealing.com.au
Podziękowania
Pragnę złożyć podziękowania wszystkim Pacjentom i opiekunom, z którymi
spotkałem się pracując jako lekarz na wydziale opieki paliatywnej. Tak
wiele Wam zawdzięczam. To dzięki Wam nauczyłem się patrzeć głębiej,
dostrzegać miłość, mniej osądzać, okazywać więcej współczucia.
Pisząc tę książkę, pisałem o prawdziwych sytuacjach i prawdziwych
osobach. W większości przypadków zmieniłem szczegóły historii, imiona,
płeć, diagnozy. Jednak niektóre fakty pozostały niezmienione. Tu
chciałbym gorąco podziękować osobom, które zechciały wyrazić na to
zgodę. Wiecie, do kogo kieruję te słowa i proszę, pamiętajcie, że ma to
dla mnie ogromnie znaczenie.
Nie napisałbym tej książki bez mądrości Światowego Uniwersytetu
Duchowego Brahma Kumaris. Wiele moich uświadomień jest
odzwierciedleniem nauk Raja Yogi. Szczególne wyrazy wdzięczności
kieruję do Baby, Dadi Janki i Didi Narmala za ich duchową wiedzę i
przewodnictwo podczas pracy nad tą książką. Wszelkie honoraria z tytułu
wydania i sprzedaży tej książki dedykuję Uniwersytetowi na działalność
w służbie światu.
Chciałbym też podziękować tym, którzy znaleźli czas, aby czytać i
przekazywać mi swoje uwagi w trakcie powstawania książki. Therese
Nichols i Jo Heathcote, jestem wam bardzo wdzięczny.
Sue, Sam, Lucinda, przyjmijcie ode mnie z głębi serca płynącą miłość i
wdzięczność za ten czas, którego z wami nie spędziłem.
Drogi nauczycielu…
John był chory na AIDS. Diagnozę postawiono mu 4 lata temu. Od tego
czasu pełen determinacji, aby żyć, walczył, stosując się do zaleceń
lekarzy. Z upływem czasu, odwaga i optymizm ustępowały miejsca
przygnębieniu i poczuciu beznadziejności. John widział, że przegrywa w
tej walce i czuł zbliżającą się nieubłaganie śmierć. Rodzina i bliscy
nie poddawali się. Opiekując się nim z miłością i oddaniem, zachęcali
do dalszego wysiłku. Nieustannie powtarzali: “Zachowując właściwą
postawę, zdołasz pokonać chorobę.” “Bóg mi świadkiem, że się bardzo
starałem”, odpowiadał w myślach John. Cierpiał coraz bardziej, na długo
przed ostateczną hospitalizacją. Jego ciało było dosłownie zrujnowane.
Pozostały już tylko kości pod cienką osłoną skóry pokrytej sączącymi
się wybroczynami. Żebra ostro sterczały. Przeraźliwie chude nogi
wydawały się niezdolne dźwigać najmniejszy nawet ciężar. Twarz zapadła
się, poszarzała. Wokół oczu pojawiły się ciemne obwódki.
John całkowicie stracił samodzielność. Wiedział też, że powoli zaczyna
tracić sprawność umysłową. W wyniku powikłań chorobowych dodatkowo
cierpiał z powodu niemożności utrzymania moczu i stolca. Bliscy, którzy
wytrwale opiekowali się nim, byli u kresu wytrzymałości i poprosili o
opiekę szpitalną. John miał zaledwie 26 lat. Kiedy go poznałem, nie
miałem najmniejszych wątpliwości, że nie zostało mu wiele życia. Był w
stanie zupełnego wyczerpania. Każdym spojrzeniem zmęczonych oczu zdawał
się błagać, by zostawiono go w spokoju. Zrozumiałem, że jakakolwiek
próba rozmowy o przebiegu choroby nie ma najmniejszego sensu.
Potrzebował atmosfery łagodności, zaufania i ludzkiej życzliwości.
Pomimo iż moja osoba wyraźnie go denerwowała, postanowiłem przynajmniej
próbować porozumieć się z nim.
“Wszystko cię boli?” - zapytałem.
“Boli wszędzie.” - odparł. - Spójrz na mnie! Myślisz, że może jest
inaczej?
W pełnym gniewu głosie dało się wyczuć oburzenie. Zdałem sobie sprawę,
że pytanie było nie na miejscu. Nie bardzo wiedziałem, jak kontynuować.
“Zrobię, co będę mógł, żebyś poczuł się lepiej …żeby biegunka tak nie
dokuczała.” - powiedziałem spokojnie. - “Tak naprawdę, to nie mam
pojęcia, co to znaczy być w na twoim miejscu. Zdaję sobie sprawę, że od
dawna strasznie cierpisz. Wyobrażam sobie, że to jest niemal nie do
wytrzymania.”
“Niemal nie do wytrzymania!” - jego głos zabrzmiał szyderczo. -
“Niemal!” - powtórzył. - “Ja już po prostu nie wytrzymuję.”
“Pomóż mi.” - Poprosiłem go - “Pomóż mi, abym mógł lepiej cię
zrozumieć. Co sprawia, że czujesz się tak koszmarnie? Co cię wkurza?
Czego nie możesz już znieść?”
W pierwszej chwili dał mi odczuć wielką niechęć do dalszej rozmowy. Po
chwili jednak przełamał się i ożywił się nieco. Opowiedział mi o tym,
jak tracił zdrowie, wraz z nim marzenia i pragnienia. Opisał, jak
postępowało wyczerpanie fizyczne, jak pogrążał się w rozpaczy i jak
narastały w nim pretensje i gniew wobec tych, którzy go zawiedli,
ponieważ nie potrafili go wyleczyć. Nakreślił mi obraz utraty własnej
godność. Powiedział o nienawiści do adwokatów i doradców - wszystkich,
którzy jak dzikie bestie żerują na ludziach takim jak on w stanie.
Potem uspokoił się. Wydawało mi się, że pogrążył się we własnych
myślach. Postanowiłem zaryzykować i zapytałem go: “Czy wierzysz w
jakąkolwiek formę życia po śmierci?”
Drgnął, jakby nagle przebudził się. Pomimo wielkiego wyczerpania, jego
oczy spojrzały na mnie stanowczo. W lot zrozumiałem, o co chodzi.
“Żadnego nawracania na łożu śmieci”. Znów wyczułem gniew w jego głosie.
Słowa zabrzmiały ostro, wręcz ostatecznie. - “Śmierć oznacza śmierć.
Nic więcej. Koniec, kropka.”
Zapadło niezręczne milczenie. Znów popełniłem błąd. Nie miałem pojęcia,
jak go teraz naprawić. Miałem nadzieję na ciepłą rozmowę o “życiu po
śmierci”, która zazwyczaj przynosi choremu ulgę. Niestety, tym razem
sam zaprzepaściłem szansę na dobry kontakt z pacjentem. Po chwili
przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Niewykluczone, że cierpiąc już tak
długo, John zaczął utożsamiać życie wieczne z wiecznym cierpieniem i
dlatego na najmniejszą wzmiankę o życiu wiecznym reagował źle. Będąc w
tak ciężkim stanie, myślał o przyszłości przez pryzmat obecnych
doświadczeń. Całą nadzieję pokładał w śmierci, ponieważ tylko śmierć
mogła położyć kres tym cierpieniom. A ja, rozpoczynając wątek życia po
śmierci, podważałem jego jedyną nadzieję.
Wyczułem instynktownie, że jednak mogę coś zdziałać. Mogę mu pomóc,
mówiąc mu, wbrew prośbom rodziny, że umiera i że niedługo ten koszmar
skończy się.
“John - zwróciłem się do niego - koniec już blisko. Zostało może kilka
dni. Zrobimy tu wszystko, żebyś przez ten czas czuł się jak najlepiej i
jak najwygodniej. Nie ma potrzeby walczyć. Twoje cierpienia niedługo
się skończą.”
Zauważyłem, że bardzo się zmienił. Jego spojrzenie złagodniało, w
oczach zakręciły się łzy, gdzieś zniknął z twarzy cień strachu. Pokłady
nagromadzonego w nim gniewu stopiły się wraz z ostatnimi słowami
skierowanymi do mnie: “Dziękuję ci”.
Siedziałem na łóżku patrząc, jak powoli odchodzi od niego całe
napięcie. Po jakimś czasie poszedłem zobaczyć się z rodziną. Oczywiście
mieli mi za złe, że powiedziałem Johnowi o śmierci. Próbowałem im
wytłumaczyć, że każdy pacjent wymaga odmiennego podejścia, a wrażliwość
na indywidualne potrzeby jest moim obowiązkiem. W przypadku Johna,
najlepsze, co mogłem zrobić, to powiedzieć prawdę o jego stanie.
Następnego dnia, tuż przed śmiercią Johna, najbliżsi spędzili z nim
trochę czasu. Zrezygnowali z próśb, błagań i zachęt, żeby wytrwale
walczył. Pozwolili mu umierać w spokoju. Godząc się z jego śmiercią i w
pełni akceptując ją, wspierali go do końca. Byli przy nim, aby pozwolić
mu odejść.
Zanim poznałem Johna, od kilku lat byłem już na ścieżce duchowego
rozwoju. Jednak dopiero John nauczył mnie, że prawdziwa duchowość
oznacza wrażliwość i odpowiedzialność, a nie doktrynę i rytuał. Jedynie
będąc otwartym i wrażliwym, mogłem zrozumieć jego najważniejszą
potrzebę - potrzebę uwolnienie się od cierpienia. Tylko w ten sposób
mogłem dać mu nadzieję. Wierzę, że przynosząc ulgę i spokój jego
skołatanym myślom, zdołałem zaspokoić jego potrzeby duchowe. Moja
postawa wobec jego bliskich zmieniła ich zachowanie wobec umierającego.
Dzięki temu mógł odejść w spokoju.
Pisząc tę książkę, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak wiele zawdzięczam
Johnowi. To on sprawił, że zatrzymałem się na moment i pochyliłem nad
ludzkim cierpieniem. To on sprawił, że zacząłem pytać i zastanawiać
się, dlaczego ludzie muszą cierpieć, niektórzy tak bardzo. To on
sprawił, że zacząłem się dziwić, dlaczego ludzka istota staje się
duchową kaleką, zapominając o sobie jako o duszy. To on sprawił, że
zapytałem siebie, jak wyglądałaby wolność od strachu; jakby to było
doświadczyć takiego spokoju, jakiego doświadczył John, kiedy dowiedział
się, że niedługo umrze; czy odłożę poszukiwania odpowiedzi do czasu
własnej śmierci?
Wprawiając mnie w zakłopotanie, John sprawił, że zacząłem szukać
zrozumienia.
Subtelna różnica
Odłożyłem słuchawkę telefonu przekonany, że Peter i Wendy czują się
szczęśliwi. W ciągu niecałej doby ich rozpacz ustąpiła miejsca nadziei.
To był rezultat działania opieki paliatywnej.
Poprzedniego dnia Peter i Wendy przyszli do mnie na konsultację. Peter
miał 50 lat. Był nieuleczalnie chory. Właśnie rozpoznano u niego
przerzut nowotworu do kręgosłupa i wątroby. Dziesięć miesięcy wcześniej
przeszedł operację nowotworu odbytnicy. Chorobę zdiagnozowano we
wczesnej fazie, a samą operację lekarz prowadzący ocenił jako pełny
sukces. Teraz Peter i Wendy czuli się oszukani. Nie ukrywali pretensji
pod adresem chirurga. Sprawę pogorszył lokalny lekarz, który badając
Petera, zdiagnozował krwotok do odbytnicy jako hemoroidy. Peter
cierpiał fizycznie. Niestety, powiedziano mu, że w takich przypadkach
chemioterapia nie przynosi żadnych pozytywnych rezultatów.
Wspólnie z Peterem prześledziłem historię choroby. Szczególną uwagę
poświęciłem jego reakcjom na sytuacje krytyczne. Chciałem z nim
szczegółowo omówić ten problem. Zadawałem pytania w stylu: „Co
pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zauważyłeś krwawienie?” „Co czułeś,
kiedy powiedziano ci, że jesteś chory na raka?” Wiedziałem, że od
pierwszego objawu do ostatecznej diagnozy upłynęły 3 miesiące, więc
zapytałem, czy przez ten czas miał jakieś przeczucia.
Peter powiedział, że jak tylko zauważył krwawienie, natychmiast
pomyślał o nowotworze, ponieważ jego ojciec chorował na raka i zmarł po
długich i strasznych cierpieniach. Kiedy diagnoza potwierdziła jego
przeczucia był w szoku, który szybko przerodził się w złość na doktora.
Dlaczego nie działał szybciej? Oboje z Wendy uważali, że diagnoza we
wczesnej fazie daje szansę na pełne wyleczenie. Byli zawiedzeni i
oburzeni. Słuchałem ich w skupieniu. Chciałem żeby się wyrzucili z
siebie dosłownie wszystko. Każdy, aby móc dalej żyć, potrzebuje czasami
zrzucić z siebie bagaż nagromadzonego żalu i gniewu.
Zapytałem Petera o reakcję na nawrót choroby. Powiedział, że poczuł się
zdruzgotany. Po tamtych wszystkich zapewnieniach chirurga, stwierdzenie
przerzutów było większym szokiem niż pierwsza diagnoza. Nie mógł
zrozumieć, jak to się stało. Ostatecznie posądził chirurga, że go
zwodził.
Stwierdzając kolejny przerzut do wątroby, lekarze dali mu najwyżej
sześć miesięcy życia. Peter stracił wtedy wszelką nadzieję i popadł w
depresję. Miał przed oczami obraz ojca umierającego w bólach w zaledwie
dwa miesiące po rozpoznaniu raka wątroby. Ponadto bardzo martwił się
ich sytuacją finansową, co będzie dalej z żoną i dorastającymi dziećmi.
Ani on ani Wendy nie mieli pojęcia, co powiedzieć dzieciom. Jak długo
zdołają ukrywać prawdę o stanie ojca i udawać, że wszystko jest w
najlepszym porządku? Jak dalej ukrywać ataki bólów? Jak radzić sobie z
napięciem i zmęczeniem po nieprzespanych nocach?
Zbadałem Petera i przygotowałem się wewnętrznie do dalszej rozmowy.
Mieliśmy z sobą bardzo dobry kontakt. Rozumiałem już, co czuje i z czym
najbardziej się obecnie boryka. Słuchając go uważnie, określiłem też,
ile wie o swoim stanie. Intuicja podpowiedziała mi, co robić. Peter
potrzebował punktu oparcia i nadziei na chwilę obecną. Żadnych
fałszywych złudzeń, żadnych obietnic bez pokrycia.
Powiedziałem, że pomimo przerzutu do wątroby, nie ma bezpośredniego
zagrożenia jego życia. Wciąż wygląda zdrowo, a wątroba funkcjonuje
dobrze. Wytłumaczyłem mu, że aby doszło do zagrożenia życia, wątroba
musi stracić ponad 70% objętości. Objaśniłem też podstawowe sprawy
związane z rozwojem nowotworu. Dzięki temu Peter mógł lepiej zrozumieć
niektóre przyczyny i przebieg choroby. Dodałem, że prawdopodobnie w
jego przypadku nowotwór nie jest bardzo złośliwy, ponieważ pierwszy
przerzut pojawił się po 10-ciu miesiącach. Jest zatem nadzieja, że
będzie rozwijał się powoli, a prognozy dające mu maksymalnie 6 miesięcy
życia, są jedynie wynikiem obliczeń statystycznych. Często zdarza się,
że chorzy żyją dłużej. Na koniec powiedziałem, że na własne oczy
widziałem osoby, które były w stanie podobnym do Petera i żyły ponad 2
lata.
Peter powoli uspokajał się. Zapytał o śmierć i umieranie. W jego
zachowaniu zauważyłem pewną prawidłowość. Kiedy znika bezpośrednie
zagrożenie śmiercią, pacjent zdobywa się na odwagę, aby o niej
porozmawiać. To, co przeraża, to zazwyczaj nie sama śmierć, a proces
umierania kojarzony z cierpieniem, uzależnieniem od innych, utratą
kontroli, oddzieleniem od ukochanych. Peter opowiadał o wszystkich
swoich obawach. W miarę jak mówił, odprężał się. Dzielenie się swoim
ciężarem przyniosło mu ulgę. Zapewniłem go, że nad bólem można
zapanować, że mamy do dyspozycji doskonałe środki uśmierzające i
obecnie naprawdę nieliczni umierają cierpiąc fizycznie. Ponadto
całkowite uzależnienie od otoczenia rzadko spotyka się u pacjentów z
przerzutem do wątroby, dlatego nie musi się obawiać, że zostanie
przykuty do łóżka na kilka miesięcy przed śmiercią.
Konsultację z Peterem i Wendy zakończyłem przepisaniem recepty na
środki przeciwbólowe. Podkreśliłem, że pracuję jako członek zespołu,
dlatego następnego dnia przed południem odwiedzi ich pielęgniarka i
zostawi numery kontaktowe na wypadek, gdyby potrzebna było pomoc
wieczorem lub w nocy. Mieliśmy też w grupie specjalistę, który mógł
służyć im pomocą i fachową poradą w rozwiązywaniu kwestii finansowych.
Co do dzieci poradziłem obojgu, aby powiedzieli im jak jest: tata jest
chory na raka, jego stan nie polepszy się, ale będzie z nami tak długo,
jak to możliwe. Zaproponowałem też osobiste spotkanie z dziećmi, aby w
ten sposób pomóc im lepiej zrozumieć chorobę.
Pod koniec spotkania Peter i Wendy zgodnie stwierdzili, że teraz czują
się znaczniej lepiej. Spojrzeli na życie pełni nadziei i optymizmu.
Dzięki zrozumieniu istoty choroby i akceptując sytuację, w jakiej się
znaleźli, poczuli w sobie więcej siły i odwagi, aby dalej radzić sobie
z niepewnościami życia. Teraz z podniesionymi głowami mogli wyjść na
spotkanie przyszłości. Kiedy następnego dnia rozmawiałem z Wendy,
powiedziała mi, że wizyta pielęgniarki dała jej poczucie bezpieczeństwa
i bliskości.
Sekret opieki paliatywnej polega na uśmierzaniu bólu. Trzeba wiedzieć
jak ulżyć w cierpieniu. Ci, którzy pracują w opiece paliatywnej wiedzą,
ile dobrego może zdziałać rzetelne informowanie pacjentów o ich
chorobach, pełna ciepła i bliskości rozmowa, wsparcie emocjonalne i
duchowe oraz fachowe doradztwo w różnych obszarach życia Takie
działania umotywowane współczuciem i pragnieniem poświęcenia drugiemu
człowiekowi uwagi, umożliwiają pacjentom odkryć głębokie pokłady
spokoju, miłości i zrozumienia dostępne każdej ludzkiej istocie. Nie
mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wiele razy byłem świadkiem
jak nieuleczalnie chorzy ludzie, osiągając stan akceptacji, w obliczu
nieuchronnej śmierci emanowali wielkim spokojem. Wkroczenie w stan
akceptacji może być rezultatem dłuższego procesu, albo po prostu
wynurzyć się jako efekt katharsis.
W następnych kilku rozdziałach omówię zagadnienie akceptacji i jej
wpływu na duchowy wymiar człowieka.
Sprawy niedokończone
Na przestrzeni lat 70-tych i 80-tych Elisabeth Kübler-Ross ogromnie
przyczyniła się do naszego zrozumienia problemu śmierci i umierania.
Jej zasługi są wręcz nieocenione. Ta urodzona w Szwajcarii amerykańska
doktor psychiatrii wiele podróżowała po świecie, przekazując swoją
wiedzę innym specjalistom medycyny. Publikacja książki On Death and
Dying (Śmierć i umieranie) stała się przełomowym momentem w jej pracy.
Elisabeth uczyła, że potencjałem każdego człowieka jest miłość, z którą
w ścisłym związku pozostaje akceptacja. Drogę do prawdziwej miłości i
akceptacji zagradzają nam niedokończone sprawy.
Twierdziła, że akceptacja następuje po walce. Walką jest szok,
gwałtowne zaprzeczenie, targowanie się, załamanie, czyli normalne i
często spotykane reakcje człowieka na umieranie. Niestety, niewielu
odchodzi z tego świata emanując pięknem i spokojem płynącym z pełnej
akceptacji. Wielu nawet w momencie śmierci nie daje za wygraną. To
„niedokończone sprawy” zakłócają im spokój i nie pozwalają osiągnąć
stanu akceptacji. Moim zdaniem ten proces ma swój ciąg dalszy po
śmierci.
Sprawy niedokończone to nasz „bagaż” z przeszłości. Jego nieodłącznym
towarzyszem jest żal. Zmiany zachodzące tuż po katharsis pozwalają
dostrzec i ocenić, jakich spustoszeń dokonuje w nas ten dźwigany przez
długie lata ciężar. Zajmiemy się tym w następnych dwóch rozdziałach.
Ujrzymy duchowy potencjał człowieka ukryty głęboko pod warstwami bólu,
samozatracenia i negatywności. Każdy z nas może sięgnąć po ten
potencjał, ale najpierw musi zdać sobie sprawę z jego istnienia.
Już w początkowej fazie mojego zainteresowania opieką paliatywną, w
praktykę z pacjentami konsekwentnie włączałem pracę nad tłumionym
uczuciem żalu. Rezultaty bywały imponujące, ale zdarzały się też
przypadki fatalne. Pragnę przestrzec, że opisana tu metoda, na którą
zdecydowałem się w przypadku Kristiny, może przynieść nieprzewidziane i
potencjalnie szkodliwe skutki.
Kristina pochodziła z Ukrainy. Była 70-cio letnią wdową. Przyjęto ją do
szpitala na badania, po których stwierdzono, że ma raka piersi z
przerzutami do wątroby. Przypadek był nieuleczalny, ale przepisano jej
hormony, aby opóźnić rozwój nowotworu. Kristina mieszkała sama, ale
miała córkę, na której wsparcie mogła liczyć, dwoje wnucząt i szerokie
grono bliskich przyjaciół.
W trzy miesiące później ponownie przyjęto ją do szpitala z powodu
ostrego bólu w górnej części brzucha. Wątroba była powiększona i
bolesna przy ucisku, co wskazywało na szybki rozwój choroby. Po
aplikacji morfiny, ból szybko złagodniał. Kristina odmówiła poddania
się jakiejkolwiek dalszej terapii, więc skierowano ją na konsultacje do
mnie.
Pełna akceptacji postawa Kristiny i gotowość na śmierć wydawała się
wręcz godna podziwu. Niemniej jednak w jej zachowaniu dostrzegłem pewną
sztuczność. Opierając się na filozofii chrześcijańskiej kościoła
prawosławnego, Kristina stwierdziła, że „nadszedł jej czas”. Dodała, że
chociaż ma bliskie i dobre kontakty z rodziną i znajomymi, nie zamierza
roztrząsać z nimi tematu swojej choroby. W trakcie osobnej rozmowy z
jej córką, dowiedziałem się, że sprawy wyglądają nieco inaczej. Córka
Kristiny zaprzeczyła bliskim kontaktom z matką. Wyznała, że od bardzo
dawna utrzymuje się między nimi chłodny dystans i że tak naprawdę nigdy
nie czuła się kochana przez matkę. Teraz zachowanie matki jeszcze
bardziej oziębiło relacje między nimi. Zarówno Kristina jak i jej córka
nie dostrzegały żadnych korzyści z konsultacji ze mną. Poleciłem, aby
skierowano chorą pod lokalną opieką medyczną, z zastrzeżeniem, że jeśli
uzna, że potrzebuje mojej opieki, będę do dyspozycji.
Dwa miesiące później Kristina pojawiła się na badanie kontrolne. Jej
stan wyraźnie się pogorszył. Żółte zabarwienie skóry świadczyło o
pogarszającym się funkcjonowaniu wątroby. Miała trudności z
oddychaniem, co spowodowane było zaleganiem płynów w płucu.
Córka nie ukrywała, że czuje się załamana, niepotrzebna i brak jej
nadziei. Zwierzyła mi się, że kontakty z matką pogarszają się niemal z
dnia na dzień. Kristina odrzuciła jej wsparcie i miłość. Unikała też
kontaktów ze znajomymi i sąsiadami. Izolowała się od świata z poczuciem
niezależności. W ten sposób zraziła do siebie wszystkich, których
kiedyś ceniła.
Jakkolwiek jasne było dla mnie, że Kristina robi wszystko, aby uniknąć
rozmowy o poczuciu straty czy osamotnieniu, nadal pozostawałem pod
wrażeniem, jakie wywierała na mnie jej gotowość na przyjęcie śmierci. W
jej duchowej percepcji śmierci proces umierania nabrał wręcz
intelektualnych wymiarów. Postanowiłem sprawdzić, do jakiego stopnia
tłumi w sobie żal.
„Kristina, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się utracić cząstkę siebie? Czy
przeżyłaś śmierć kogoś z rodziny?”- zapytałem.
Zawahała się na moment, po czym po raz pierwszy odsłoniła przede mną
swoje uczucia. Opowiedziała mi o wypadku na drodze, jaki przeżyła 35
lat temu. Jej 6-cio letni synek został bardzo poważnie ranny. Pogotowie
zabrało go w stanie śpiączki do szpitala. Kristina czuwała przy nim.
Raz jedyny, na króciutko wyszła ze szpitala. Kiedy wróciła, przeżyła
szok. Pokój był pusty. Jej synek zmarł.
W tym momencie Kristina rozpłakała się. To ona zawsze była musiała grać
rolę tej silnej i dzielnej w rodzinie. Wspierała każdego kosztem swoich
uczuć. Zdławiła w sobie ten żal. Nigdy już nie ujrzała swojego synka,
nigdy nie pożegnała się nim, nigdy nie pozbyła się poczucia winy, za
to, że nie upilnowała go i wszedł na drogę. Kristina była załamana.
Szlochała przed następne 15 minut, dając ujście najskrytszym i
najgłębszym uczuciom. Wszelkie słowa stały się zbędne. I tak nie
zdołałyby wyrazić tego żalu tłumionego przez długie lata. Cały czas
siedziałem przy niej. Powoli uspokajała się, powtarzając wciąż: „….już
jest lepiej, teraz już lepiej, już jest dobrze.”
Kristina zmarła miesiąc później. Jej córka zadzwoniła do mnie ze
słowami wdzięczności. Oczyściwszy najgłębsze pokłady uczuć, Kristina
bardzo się zmieniła. Stała się kochająca, nie ukrywała ciepła, często
tuliła swoich bliskich. Przeprosiła wszystkich przyjaciół i
powiedziała, że jest nieuleczalnie chora na raka. Rozwinęła w sobie
łagodność i spokój, osiągając stan prawdziwej akceptacji.
Proces tłumienia i uwalniania żalu wpływa bezpośrednio na postawę
człowieka wobec śmierci. Tłumiąc w sobie żal, ludzie podświadomie
unikają psychicznego bólu. W konsekwencji rozwijając odpowiednie cechy
charakteru, które zabezpieczają ich przed ciosami z zewnątrz. W taki
właśnie sposób Kristina próbowała się bronić. Nadając śmierci wymiar
intelektualny, broniła się przed poczuciem straty i odosobnienia.
Rozwijając w sobie silne poczucie niezależności, odrzucając rodzinę i
przyjaciół chciała uniknąć sympatii i wsparcia, które mogły ją osłabić
i w konsekwencji zranić.
Dopiero oczyszczając się z żalu i poczucia winy, Kristina zdołała w
pełni pokazać siebie innym i przyjąć wsparcie rodziny.
Przedzierając się przez warstwy spraw niedokończonych, tak jak
Kristina, odkrywamy, że akceptacja nie ma nic wspólnego z
intelektualnym rozumowaniem. Nie oznacza przyjęcia do wiadomości faktu,
że oto nieodwołalnie zbliża się moment śmierci. Akceptacja jest stanem
umysłu. Polega na otwarciu się i pełnym spokoju. Prawdziwy spokój,
ukryty pod pokładami zgromadzonymi przez kolejne wcielenia, ma głębokie
znaczenie duchowe. Zajmiemy się tym w kolejnych rozdziałach.
Jak już wspomniałem, działanie, na które zdecydowałem się w przypadku
Kristiny, nie zawsze będzie skuteczne. Niemniej jednak, kiedy
umierający człowiek mówi ci, co stracił w życiu, obdarza cię wielkim
zaufaniem. Słuchając z oddaniem możesz tylko pomóc. Pozwól mu wypłakać
się, jeśli jest taka potrzeba. W ten sposób wspierasz go na drodze do
osiągnięcia stanu akceptacji.
Moje katharsis
Byłem 10-cio letnim chłopcem, jak umarła moja siostra.
Elisabeth Kübler-Ross tłumaczyła kwestię „spraw niedokończonych” jako
„wewnętrzny obszar bólu”, będący źródłem naszej negatywności i braku
zaufania. Uważała, że abyśmy w sposób optymalny mogli nieść pomoc
umierającym, sami musimy zmierzyć się z własnym żalem, uwolnić go i
oczyścić się z niego.
Moje życie zmieniło się w 1984 roku, kiedy doświadczyłem uwolnienia.
Odkryłem wtedy, że prawdziwa miłość przynosi wspaniałe uczucie
wolności. Wszystko zaczęło się od pięciodniowego warsztatu z Kübler-
Ross podczas jednej z jej naukowych wizyt w Australii. Temat warsztatu
brzmiał: Przejście od życia do śmierci. Wzięło w nim udział 90 osób.
Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że dzielę pokój z pewnym
dziwakiem. Miał na imię Phil. Jestem przekonany, że spotkanie z nim
było raczej zrządzeniem losu, a nie zwykłym zbiegiem okoliczności. Phil
był szpitalnym kapelanem, kompletnie wypalonym, o sercu pełnym gorącego
współczucia i gwałtownej złości na kościół katolicki oraz wszelkie
przejawy jego działalności. Uważał, że jest to instytucja bezużyteczna,
bezosobowa, rozmijająca się z potrzebami społecznymi. Moja opinia na
ten temat była podobna, chociaż powody zupełnie inne. Tak jak Phila,
odrzucała mnie bezosobowość i beztroska tego systemu.
Warsztat rozpoczął się od dwugodzinnej sesji wprowadzającej. Zebraliśmy
się w głównej sali i spędziliśmy ten czas na wzajemnym poznawaniu się.
Grupa składała się głównie z lekarzy. Byli też psychoterapeuci, księża,
kilku chorych na nowotwory, a także kilka zwykłych osób. Na początku
drugiej sesji Elisabeth rozdała nam kartki papieru i kolorowe ołówki.
Poprosiła, abyśmy przygotowali rysunki oddające atmosferę naszego życia
w chwili obecnej. Kiedy skończyliśmy, wzięła do ręki dwa z nich i
zapytała akcentując każde słowo: „Czy jest jakiś cel w tym, że te dwie
osoby znalazły się w tym miejscu?” Pytanie było kłopotliwe. W prawej
ręce trzymała mój rysunek, w lewej rysunek Phila. Następnie przeszła do
omówienia znaczenia naszych rysunków w powiązaniu z tłumionymi
uczuciami. Powiedziała, że oba te rysunki są do siebie uderzająco
podobne. Jest na nich dużo czerwieni, oznaczającej złość i sporo
czerni, symbolizującej tłumienie żalu albo smutku. Elisabeth dodała, że
na czterech kwadratowych polach kartki, każdy z nas przedstawił swoją
przeszłość, teraźniejszość, bliską i odległą przyszłość.
Ta interpretacja wywarła na mnie wrażenie, a przypadkowy wybór rysunku
Phila odebrałem jako coś wręcz zdumiewającego. Ogólnie czułem się
dobrze. Z plątaniny czerwieni i czerni oznaczających moją złość i żal,
przeciągnąłem linię ku lewemu górnemu rogowi. Na końcu linii było
niezwykle purpurowo, co miało oznaczać moment kulminacyjny rozwoju
duchowego.
Następna sesja była bardzo odważna. Elisabeth siedziała z przodu. Po
obu stronach miała moderatorów. Tuż przed całą trójką leżał materac, a
na nim po jednej stronie starannie ułożone książki telefoniczne i po
drugiej stos poduszek. Na książkach telefonicznych leżało coś podobnego
do gumowej pałki. Bardzo mnie ten widok intrygował. Moje zaciekawienie
wzrosło, kiedy Elisabeth zaprosiła do siebie osobę, która czułaby
potrzebę wyrażenia jakichkolwiek uczuć. W sali zaległa pełna napięcia
cisza. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna, uklęknął na materacu i
zrobił coś, czego absolutnie się nie spodziewałem - zaczął wrzeszczeć.
Byłem zszokowany, widząc jak Elisabeth umieściła przed nim książkę
telefoniczną, wręczyła mu pałkę i powiedziała, żeby całą złość
skierował na książkę. Uderzając ze wszystkich sił pałką, rzucał
przekleństwa najpierw na ojca, potem na wszystkich, którzy jego zdaniem
zranili go. Na koniec rozpłakał się mówiąc o przykrościach, jakich
doświadczył w życiu.
W takim duchu przebiegały następne cztery i pół dnia warsztatu. To był
proces charakterystyczny dla psychologii Gestalt, umożliwiający pracę z
silnie tłumionymi emocjami. Wszystkie „normalne” osoby uczestniczące w
warsztacie, w liczbie 90, wzięły udział w wyzwalającym doświadczeniu
oczyszczenia, zachęcane atmosferą rosnącego wsparcia i zrozumienia.
Elisabeth dodawała odwagi tym, którzy wahali się lub mieli wewnętrzne
opory. Zapraszała ich do wyrażenie samych siebie. Praktycznie
nazwaliśmy wszystkie możliwe do wyobrażenia urazy: śmierć ukochanej
osoby, formy przemocy fizycznej i seksualnej, wykorzystywanie i
znęcanie się nad dziećmi, aborcja, porzucenie, rozwód, prześladowanie,
gwałt. Była to zadziwiająca lekcja. Przekonaliśmy się na własnej
skórze, jak silny wpływ mogą wywierać na człowieka wydarzenia z
odległej przeszłości. Ci, którzy sądzili, że mogą je odłożyć na bok i
zapomnieć o nich, zdumieli się, doświadczając porażającej siły, z jaką
obudziły się w nich dawne emocje. To przeżycie pokazało mi wyraźnie
potęgę mechanizmów represyjnych. Jak skutecznie mogą zepchnąć
cierpienie do podświadomości i trzymać je w tam w ryzach.
Usiadłem z tyłu sali, czując onieśmielenie i zastanawiając się, co ja
tu robię. Z upływem czasu stawałem się coraz bardziej swobodny i
jednocześnie coraz bardziej to wszystko mnie fascynowało. Jakby to było
gdybym znalazł się na materacu? Kilka razy nawet usiłowałem tam
podejść, chcąc zaspokoić własną ciekawość. Czwartego dnia zmotywował
mnie Phil. Podszedł do materaca i dał upust furii skierowanej przeciw
kościołowi. Jak tylko skończył, poczułem przypływ emocji, podniosłem
się i podszedłem do przodu. Klęcząc na materacu, byłem w stanie
dziwnego rozdarcia i wyizolowania.
W jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki, w ręce pojawiła się pałka,
książka telefoniczna otworzyła się przede mną. Nie wiem, kiedy
wyrzuciłem z siebie pokłady złości na system opieki medycznej, na
rodziców, na rodzeństwo, na żonę, właściwie na każdego, kto
kiedykolwiek mnie kochał. W końcu zupełnie wyczerpany, osunąłem się
całkowicie pokonany. Wcale nie czułem się lepiej. Odniosłem wrażenie,
że było to jakieś bezsensowne doświadczenie.
Elisabeth zarządziła przerwę, prosząc mnie, abym został. „To nie
stłumiona złość sprawia ci kłopot” - powiedziała, kiedy zostaliśmy
sami. - „To twój żal.” Wydawało mi się, że obecność Elisabeth wypełniła
całe pomieszczenie. Kiedy do mnie przemówiła, poczułem, jakby spowiła
mnie miłość i światło. Byłem świadomy, że patrzy nie na mnie, a w głąb
mnie. Jakby dusza łączyła się z duszą. „Powiedz mi o czymś, co
utraciłeś. Kto z twoich bliskich zmarł?”
Przeżyłem śmierć dwóch bliskich mi osób - mojej babci, która zmarła
stosunkowo niedawno i mojej siostry Julie, która zmarła w bardzo
wczesnym dzieciństwie, kiedy ja miałem 10 lat. Rozmawialiśmy o moim
stosunku do obu i o moich uczuciach, kiedy zmarły. Elisabeth wręczyła
mi miękką poduszkę, nakłaniając mnie, abym wyobraził sobie jakby to
były one i powiedział im, co czułem. Zrobiłem jak mówiła, ale było w
tym coś mechanicznego i powierzchownego. Chciałem płakać, ale nie
mogłem. Kiedy stało się jasne, że utknąłem w martwym punkcie, zabrzmiał
głos Elisabeth: „ Największą stratą, jaką w życiu poniosłeś, był brak
bezwarunkowej miłości w dzieciństwie. To największa i najpoważniejsza
strata, jakiej skutki każdy w sobie nosi.”
Te słowa przeniknęły mnie i w przedziwny sposób, poruszyły dogłębnie.
Poczułem się w pełni spokojny i natchniony. Jakby ktoś mnie
pobłogosławił. Ziarnko padło na glebę. Wykiełkowało następnego dnia.
Jedna z uczestniczek bolała nad dzieckiem, które zginęło w wypadku na
łódce. Nigdy nie odnaleziono ciała, a matka rozpamiętywała
najdrobniejszy szczegół. Tak jak siedziałem, poczułem rozdzierającą od
wewnątrz pustkę, tę samą pustkę, która towarzyszyła świadomości, że już
nigdy więcej nie ujrzę Julie. Rzucony w otchłań winy, wstydu i udręki,
złamany bólem, z twarzą ukrytą w dłoniach, kołysałem się bezradnie w
przód i w tył. Cofnąłem się o 20 lat. Z osoby dorosłej, pełnej
racjonalnego chłodu i nie mającej sobie nic do zarzucenia w związku ze
śmiercią siostry, stałem się na powrót dzieckiem. Oto byłem
dziesięcioletnim chłopczykiem, któremu siostra dusi się w pokoju obok.
To była moja wina. Doznałem przytłaczającego i irracjonalnego uczucia
dławienia. Serce we mnie pękło.
Nastąpiło oczyszczenie z siłą i intensywnością przewyższającą ból
największej straty. Przeniosłem się w obszar poza śmierć Julie. Poprzez
Julie i dzięki niej oczyściłem siebie z tłumionego tak długo żalu i
smutku. Uzmysłowiłem sobie, że Julie zasiała we mnie ziarnko miłości i
świadomości, które przez te wszystkie lata pozostawało głęboko uśpione.
Czyż to nie dzięki Julie przebudziłem się duchowo?
Moje serce pękło i opróżniło się ze smutków. Otworzyłem się. Wówczas
nagi i bezbronny poczułem jak spływa na mnie nieziemskie uczucie
miłości i spokoju, a ja oddzielam się od fizycznego ciała. Byłem jak
skąpany w świetle. Grzmiąca cisza splotła się z czystą, bezwarunkową
miłością. Czas zamarł w miejscu. Jakby boska obecność napełniała każdą
najskrytszą cząstkę mojego jestestwa bezwarunkową miłością, aż
poczułem, że stapiam się z nią w jedno. Było to doświadczenie
spełniające, które przeniosło mnie poza wymiary i granice materialnego
świata. Później, kiedy wróciłem do pokoju, miałem w sobie zatrważająco
piękne uczucie zaspokojenia. Do końca warsztatu i przez następne kilka
tygodni pozostawałem w stanie boskiego natchnienia. Promieniałem
miłością do każdej ludzkiej duszy i manifestacji duchowej natury.
Przeżyłem katharsis, które poprowadziło mnie ku oświeceniu.
Oczyszczenie się z żalu i smutku pozwoliło mi na ułamek sekundy
uchwycić naturę duszy, poznać jej ukryte właściwości. Chwila wejrzenia
w duchowość stała się dla „duchowym oknem”, przez które ujrzałem moją
prawdziwą tożsamość, cel i przeznaczenie. Odkryłem, kim mogłem się
stać. Poznając prawdziwą miłość, zdałem sobie sprawę, że ona zawsze we
mnie była, ukryta pod warstwami nagromadzonego bólu. Wierzę, że
podobnie dzieje się z człowiekiem przed śmiercią. Oczyszczając się i
wkraczając w stan akceptacji, doświadcza bezwarunkowej miłości i
szczęścia.
Akceptacja
„Moja mama promieniała spokojem, a pokój wypełniał się miłością.” - tak
June opowiadała mi o śmierci swojej matki Margaret. Kiedy Margaret
dowiedziała się, że jest chora na nowotwór jajnika i nie ma szansy na
wyleczenia, była wstrząśnięta. Nie chciała w to wierzyć i początkowo
myślała, że lekarze się pomylili. Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że
choroba jest faktem, natychmiast odrzuciła możliwość śmierci z tego
powodu. W miarę jak pogarszał się jej stan zdrowia i śmierć stawała się
coraz bardziej realna, pogrążyła się w złości na cały świat. „Dlaczego
ja? - krzyczała ze łzami. W takich chwilach June często stawała się dla
matki obiektem wyładowania złości, po których następowały łzy z powodu
poczucia winy i wyrzuty sumienia. Na szczęście June była kochającą i
mądrą córką i w pełni rozumiała, że matka musi znaleźć jakieś ujście
dla emocji.
Stopniowo Margaret słabła, a jej złość ustępowała miejsca załamaniu i
rozpaczy. Zaczęła martwić się z powodu rosnącego prawdopodobieństwa, że
już niedługo będzie mogła cieszyć się rodziną. Bardzo pragnęła dożyć
chwili, kiedy wnuczek skończy uniwersytet, ale niestety, musiała
pogodzić się z faktem, że będzie inaczej. Powoli ustępowała, aż
zaniechała walki i zaczęła akceptować to wszystko, z czym dotychczas
uparcie się zmagała. Rozmawiała z June, jak przygotować pogrzeb i jak
podzielić majątek. Ku zdziwieniu wszystkich wokół, Margaret akceptując
swoją śmierć, stała się szczęśliwsza i bardziej zadowolona niż
wcześniej. Zamiast strachu przed śmiercią i szamotania się z powodu
niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, Margaret pozwoliła wszystkiemu
odejść. Wtedy jej cierpienia skończyły się. Powiedziała June, że
„umieranie jest niczym spacer w parku.”
June opowiadała, jak razem z siostrami były obecne przy śmierci mamy.
„To było piękne.” - powiedziała. „Mama była zupełnie przytomna, a jej
uczucie pełnego zaspokojenia sprawiło, że wszyscy staliśmy w
uniesieniu, szczęśliwi. Do końca życia nie zapomnę emanującej z niej
potęgi miłości. To było coś wyjątkowego.”
June wspaniale opisała stan akceptacji, jaki rozwinęła jej matka. Byłem
dociekliwy i zapytałem: „Czy pod koniec nie martwiła się swoim
wyglądem, chorobą, albo tym, że umiera?”
„Mama była w pełni pogodzona z sobą.” - odparła June. „Pomimo
wyniszczenia przez chorobę, wyglądała jakby po prostu jej ciało
przestało istnieć. Pełna spokoju, nie pozostawiła w sobie cienia
strachu.”
„Czy wtedy mama wyrażała jakieś zainteresowanie czy niepokój o którąś z
was?” - pytałem dalej.
„Zupełnie nie.” - odpowiedziała.- „Wiedziała, że jesteśmy przy niej
wszystkie, ale wyglądało, jakby była gdzieś poza sprawami tego świata.
Nie interesowało ją, jak my sobie z tym radzimy i co czujemy.”
„A co z problemami na świecie? Czy przejmowała się, tym, co się dzieje,
aktualnymi konfliktami?”
June uśmiechnęła się i powiedziała:
„Mama zawsze miała samodzielnie wyrobioną opinię na temat, tego, co się
dzieje. Często ekscytowała się i roztrząsała wiele spraw, ale wtedy…,
to ciekawe, że o to pytasz… nie, zupełnie niczym się nie przejmowała.
Myślę, że uwolniła się od wszystkiego.
June zawahała się na sekundę, jakby sięgając pamięcią do tamtej chwili,
po czym powtórzyła głosem pełnym ciepłych uczuć: Pozwoliła wszystkiemu
odejść.”
Zadałem ostatnie pytanie: „Czy może tuż przed śmiercią poczuła ciężar
obowiązków, albo swoich zadań w życiu?”
„Nie. Stała się wolna….zupełnie wolna.
To prawdziwe szczęście i przywilej widzieć osobę umierającą w stanie
pełnej akceptacji. W ciągu ostatnich dni życia Margaret stała się
wolna. Zanim opuściła ciało, pokazała siebie w prawdziwej naturze -
jako dusza. Odsłaniając ukrytą prawdę o duchowej tożsamości człowieka,
stała się najwspanialszym darem dla rodziny. Ci, którzy jej
towarzyszyli, mogli zobaczyć i poczuć, jak dusza emanuje miłością i
spokojem. June wyznała też, że przeżycie śmierci matki, utwierdziło ją
w przekonaniu o życiu wiecznym. Powiedziała, że jej matka stała się dla
wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy.
Dla mnie jest to przykład prawdziwej akceptacji. Określiłbym ten stan
jako wyzwolenie. Matka June jest żywym przykładem prawdziwej godności
duszy. W stanie wyzwolenia, pomimo wycieńczenia fizycznego ciała i
całkowitej zależności od otoczenia, rozwinęła wdzięk i pokazała swoje
wewnętrzne piękno. Dusza wyzwala się, kiedy traci zainteresowanie
ciałem i jego wyglądem, kiedy przestaje martwić się rolami i zadaniami,
kiedy uwalnia się od wszystkich związków, kiedy wznosi się ponad
problemy komplikującego się świata fizycznego. Uwolniona od ciała,
świata i związków Margaret weszła w stan świadomości duszy. W tym
stanie wypełniła pokój promieniejącą miłością, która odzwierciedlała
powrót do jej prawdziwego stanu - duszy pełnej spokoju.
Przykład Margaret wspaniale pokazuje, jak w obliczu śmierci ujawnia się
duchowa tożsamość człowieka. Czy musimy czekać aż do śmierci, żeby
odnaleźć prawdziwy spokój? Czy trzeba nas zmusić do bezwarunkowego
poddania się, żebyśmy mogli uwolnić się od wszystkiego i kochać? Teraz
wierzę, że możemy wyzwolić się za życia i ponownie odkryć naszą duchową
tożsamość.
Zatem wyruszamy w podróż po życiu, podczas której dowiemy się, czym
jest niewinność i jak ją tracimy na rzecz świata, w którym żyjemy.
Utracony raj
W czasie jednej z moich podróży naukowych po Australii, przy okazji
wygłaszanych wykładów prosiłem publiczność, aby zechciała podzielić
się ze mną uwagami na temat, co sprawia że istota nowonarodzona
przyciąga nas jak magnes? Co takiego jest w niemowlęciu, szczenięciu,
małym kotku? Co chwyta każdego za serce? Wszyscy jednogłośnie mówili
niewinność. Każdy zgadzał się, że niewinność obejmuje znaczeniem
czystość, otwartość, ufność i bezbronność. Wszyscy urodziliśmy się
tacy!
Pewnego dnia siedziałem sobie w parku i przyglądałem się dwojgu
dzieciom bawiącym się na huśtawce. Miały może po dwa lata. Po
skończonej zabawie obie mamy zaproponowały, aby podały sobie rączki.
Dziewczynka z radością wyciągnęła rączkę do chłopczyka, ale ten w
jednej chwili przewrócił ją na ziemię. Wstała nieutulona w żalu. Nie z
powodu fizycznego zranienia, ale z powodu wstrząsu. To był
niespodziewany atak. Chłopczyk dostał burę, dziewczynka słowa otuchy.
Szykując się do powrotu matka chłopca kazała mu grzecznie podać
koleżance rączkę. Z miną niewiniątka wyciągnął do niej dłoń. Nie było
szans na porozumienie. Cofnęła się o krok. Schowała rączki za plecy.
Wzięła lekcję strachu. Raz doświadczywszy zdrady, stała się nieufna i
chciała się chronić. Już nie była tak niewinna jak chwilę przed
przykrym wydarzeniem. Teraz stała się bardziej doświadczona. Nie będzie
już tak otwarcie i bezwarunkowo ufać. To przeżycie pozostawiło na niej
trwały ślad, maleńką bruzdę w osobowości - gotowość do obrony w
relacjach międzyludzkich. Kosztem splamienia wewnętrznego piękna, stała
się mniej podatna na zranienia.
Zastanówmy się przez chwilę, jakie wyzwania stawia nam dzisiaj życie? Z
jednej strony doświadczamy radości i szczęścia, z drugiej strony w tym
samym czasie spotyka nas wiele przykrych wydarzeń? Każdy z nas przeżywa
rozmaite formy bólu fizycznego, psychicznego, emocjonalnego. Na
przykładzie dziewczynki widzimy, jak niewiele trzeba, aby pod wpływem
doświadczenia zmieniła się nasza oryginalna osobowość. Skrywając
głęboko zaufanie i otwartość, wznosimy mury obronne. Tracimy
niewinność.
Na drodze życia wykształcamy nawyk postrzegania siebie w kategoriach
istot materialnych, budując swoją tożsamość choćby na podstawie nazw
odgrywanych ról, czy fizycznych ciał. Na samych początku nasza
tożsamość jest relatywnie prosta, z biegiem czasu coraz bardziej
komplikuje się. Poprzez fałszywą tożsamość uczymy się izolować i
dyskryminować innych na podstawie płci, bliskości związków, koloru
skóry i kultury. Skutecznie pielęgnujemy poczucie indywidualności, a
wraz z nim żądzę posiadania. Tak rozrasta się ego. Wraz z nim rosną
jego pragnienia, rozwijają się jego potrzeby, a my dobrowolnie stajemy
się jego niewolnikami. Konsekwentnie pogłębia się w nas strach przed
utratą czegokolwiek, co zaspokaja potrzeby ego.
Dziecko potrafi radować się bez powodu. W miarę dorastania jego
szczęście uzależnia się od stanu zaspokojenia rosnących pragnień.
Wrodzona nam miłość idzie w niepamięć. Zaczynamy intensywnie szukać jej
na zewnątrz. W efekcie tracimy nasz własny spokój, szczęście i miłość.
Uzależniamy te uczucia od zewnętrznych okoliczności i związków
międzyludzkich.
Kiedy przychodzimy na ten świat, stan naszego istnienia możemy określić
jako świadomość duszy. Jesteśmy niewinni, ale i nieświadomi
rzeczywistości wokół nas. Z upływem czasu dusza zaczyna ulegać
złudzeniom i rozwija stan określany świadomością ciała, inaczej ego.
Pragnąc być kochani, szanowani i bezpieczni, odwołujemy się do zdrowia,
bogactwa, statusu i związków. Ponieważ w ten sposób uzależniamy
szczęście od bardzo zmiennych czynników, nasze poczucie spokoju i
szczęścia pozostaje w stałym zagrożeniu. Cechy negatywne, takie jak
chciwość, żądza posiadania czy złość, pomagają nam zabezpieczyć się
przed poczuciem niepewności, skuteczniej zaspokajać potrzeby ego i
osiągać poczucie kontroli nad światem. Jednakże wszystkie te środki
okazują się złudne. Zawodzą nas, a my tracimy kontrolę nad sytuacją.
Wtedy stajemy się niespokojni, przestraszeni, popadamy w rozpacz i
załamujemy się.
Takie są przejawy świadomości ciała, która niczym całun spowija
tożsamość duszy. Jednak nie znaczy to, że bezpowrotnie straciliśmy
spokój, miłość, czystość, otwartość, zaufanie i niewinność, inaczej
mówiąc świadomość duszy. Świadomość duszy jest naszą oryginalną naturą.
Jest prawdą ukrytą w głębi każdej ludzkiej istoty. Tę prawdę odkrywamy
ponownie, kiedy jako dusze w stanie pełnej akceptacji powracamy do
prawdziwej miłości.
Uważam, że Kübler-Ross pod określeniem „sprawy niedokończone” rozumiała
świadomość ciała. Pod tą zasłoną ukrywa się nieskalana czystość. Miałem
szczęście, że mogłem skorzystać z jej wiedzy, podobnie jak i wielu
moich kolegów. Moje doświadczenie świadomości duszy, które nastąpiło po
emocjonalnym oczyszczeniu, stało się dla mnie niezbitym dowodem, że
zachowujemy niewinność. Ona drzemie w nas ukryta, ale pewnego dnia
ponownie obudzi się. Kiedy budzi się w ciągu życia, doświadczamy
oświecenia, które wręcz paradoksalnie, jest momentem ponownego odkrycia
prawdziwej tożsamości.
Rozwój duchowy wymaga uwolnienia się od nawyków i przełamania
świadomości ciała. Lepiej jest odzyskać niewinność w ciągu życia,
dopóki możemy i potrafimy uczyć się poprzez akceptację. Pomaga w tym
duchowy styl życia, dzięki któremu poprzez związek z najwyższą energią
możemy rozwijać samoświadomości. Pomagają też zjawiska świadczące o
istnieniu wymiaru duchowego i życiu po śmierci.
Oświecenie
Dla większości ludzi sfera duchowości w życiu nie ma większego
znaczenia. Doświadczenie oświecenia zmienia taką postawę
nieodwracalnie. Dzieje się tak dlatego, że oświecenie przynosi duchowe
zrozumienie, któremu już nic nie zaprzeczy. Oświecenie uznaje się za
dar, nadający egzystencji uzasadnienie wykraczające poza wymiar
fizyczny.
Oświecenie ma dwie płaszczyzny. Są to doświadczenie miłości, spokoju i
czystości oraz rozpoznanie ich jako oryginalnych cech duszy albo
najwyższej energii.
Kilka lat temu poznałem Joe, żonatego, 50-cio paroletniego kierowcę
ciężarówki. Ponieważ Joe skarżył się na silny ból, uniemożliwiający mu
praktycznie wizytę w szpitalu, lokalny lekarz poprosił, aby ktoś ze
szpitala przyjechał zbadać go w domu. Joe posiadał skromne gospodarstwo
położone w odległości ładnych paru kilometrów od głównych dróg, na
terenach lasu tropikalnego. Dotarłem tam wczesnym rankiem. Na dworze
było rześko. Kiedy zamknąłem samochód i stanąłem pośrodku starannie
utrzymanego ogrodu, spowiła mnie niczym nie zmącona cisza.
Piękno i spokój panujące w ogrodzie kontrastowały z atmosferą w domu.
Anna, żona Joe, otworzyła drzwi. Zapadnięta twarz, zmarszczki na czole
i cienie pod oczami świadczyły o skrajnym wyczerpaniu kobiety. Była u
kresu sił.
Joe spokojnie leżał na tapczanie. Ujrzawszy mnie podniósł się, aby się
przywitać. Ten, zdawałoby się, niewielki wysiłek spowodował gwałtowne
bóle w nogach i pośladkach. Nie mógł złapać oddechu. Po chwili opadł na
poduszki. Zrobiłem mu zastrzyk z morfiny, a następnie wytłumaczyłem
powód mojej wizyty. Morfina zaczęła działać i Joe trochę się odprężył.
Trzy lata wcześniej Joe przeszedł operację nowotworu pęcherza. Po roku
stwierdzono przerzut do kręgosłupa. Zastosowano radioterapię.
Początkowo przynosiła ulgę, ale choroba sukcesywnie rozwijała się
atakując, kości pleców i miednicę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy
bóle ciągle narastały, a radioterapia działała już tylko miejscowo. Joe
przyjmował morfinę doustnie, ale pomimo tego przy najmniejszym ruchu
przeszywał go przejmujący ból. Co gorsze, oddychał z coraz większym
trudem. Prześwietlenie płuc wykazało kolejny przerzut. Joe umierał.
Kiedy sprawdziłem lekarstwa, jakie przyjmował, nabrałem przekonania, że
jestem w stanie mu pomóc. Sądziłem, że będzie mógł cieszyć się większą
swobodą ruchu, a przez to polepszy się jakość jego życia. Powiedziałem
mu o tym . Na myśl, że nie będzie skazany na cierpienie do samego
końca, Joe poczuł ulgę. Zapytałem go, jak w chwili obecnej ocenia swoją
sytuację.
Odpowiedział natychmiast, że nie ma już nadziei na dalsze życie. Joe
cierpiał, ponieważ pragnął rozmowy o śmierci, ale tego tematu nikt z
najbliższych nie chciał z nim poruszyć. Zapytałem go o odczucia
związane ze śmiercią. Powiedział, że nie boi się, zwłaszcza teraz,
kiedy zrozumiał, że ból można kontrolować. “Czy pomaga ci w tym jakaś
wiara albo filozofia?” - podtrzymałem wątek.
Widziałem, jak zawahał się, więc cierpliwie poczekałem. Wydawało się,
że przestrzeń wokół nas przepełniła się spokojem i ciszą. Cały pokój
zastygł. Po chwili Joe wyznał, że doświadczył czegoś, o czym nikomu
dotychczas nie powiedział. Był przekonany, że i tak nikt by w to nie
uwierzył, a do tego mógłby go uznać za szaleńca. Ze szczerym
zainteresowaniem nalegałem, aby kontynuował. W wieku 32 lat Joe miał
operację przepukliny w lewej pachwinie. W sali pooperacyjnej
stwierdzono u niego zatrzymanie akcji serca. Poczuł jak wypływa z ciała
i kieruje się w stronę sufitu. Następnie otoczyło go złociste światło i
poczuł nieopisany spokój. Znajdował się w stanie błogości i wolności.
Był w pełni świadomy i wyzwolony z cielesnych odczuć. Poniżej trwała
reanimacja jego fizycznego ciała, powyżej ujrzał tańczącą światłość.
Przywoływała go. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że może
wybierać, w którą stronę powędruje. W następnej chwili coś gwałtownie
nim wstrząsnęło. Palący, fizyczny ból rozdzierał mu klatkę piersiową.
Nie mógł złapać oddechu. Nadal w niepojęty sposób pozostawał w stanie
oderwania od fizycznego ciała. Pomimo ostrego bólu i nieprzyjemnego
uczucia po reanimacji, nie czuł najmniejszego strachu przed śmiercią.
Od tej pory przestał bać się śmierci.
Niewątpliwie, to przeżycie utwierdziło Joe w przekonaniu, że istnieje
wymiar duchowy. W konsekwencji jego charakter zmienił się znacząco. Z
nieznośnego perfekcjonisty stał się człowiekiem otwartym i
tolerancyjnym, nieco na luzie. Znajomi i przyjaciele mówili mu, że
można na nim polegać. Aż do dnia mojej wizyty Joe wszystko to trzymał w
tajemnicy, bojąc się, że nawet najbliżsi wyśmieją go i odrzucą. Teraz,
w obliczu śmierci, dzielił się sekretem ze mną. Napełniał się radością
i znów doświadczał siebie jako duszy.
Joe opisywał obie płaszczyzny oświecenia - doświadczenie i rozpoznanie.
Zrozumiał, że jest wieczną istotą. To uświadomienie spowodowało w nim
wielką zmianę, widoczną dla wszystkich wokół. Tego przestraszył się. W
obawie przed kpinami porzucił możliwości dalszych doświadczeń.
Porzucił szansę pogłębienia zrozumienia.
Postępując w taki sposób człowiek, na powrót usypia potencjał,
rozbudzony w chwili oświecenia. Natomiast pogłębienie rozpoznania i
pragnienie przekształcenia wiodą go ku ścieżce samorealizacji. Może nią
podążać każdy, kto uświadomił sobie duchową naturę i postawił sobie za
cel pełny rozwój możliwości ludzkiej istoty.
Ścieżka samorealizacji
Rozpoznać to inaczej “poznać coś ponownie” albo “zidentyfikować coś
jako już znane”. Użycie słowa rozpoznać na oznaczenie relacji w
wymiarze fizycznym nie sprawia kłopotów. Mówi się na przykład o
rozpoznaniu swoich rzeczy, starego przyjaciela. Znacznie trudniejsze,
ale i ważniejsze jest zastosowanie tego słowa w połączeniu z
“wewnętrznym ja”. W poprzednim rozdziale zachęcałem czytelnika, aby
spojrzał na tożsamość duchową człowieka jako podmiot ciągłych
przekształceń. Głęboko wierzę, że doświadczając życia, ludzka istota
zapomina, kim jest.
W chwili oświecenia człowiek rozpoznaje siebie jako duszę i pojmuje
swoją prawdziwą, oryginalną naturę. Fakt rozpoznania siebie oznacza, że
nie odkrywa on niczego nowego, sobie nieznanego, a jedynie staje się
świadomym, kim naprawdę jest. W tym momencie rozumie, że rozwój duchowy
jest procesem paradoksalnym, umożliwiającym powrót do jego oryginalnej
natury.
Realizacja oznacza urzeczywistnienie. Kiedy człowiek realizuje siebie
jako istota duchowa, jego duchowa tożsamość staje się faktem. Pojmując
sprawy w takich kategoriach, dostrzegamy rzecz wspaniałą - prawda jest
w nas, a urzeczywistnienie prawdy odsłania naszą duchową tożsamość.
Ścieżka samorealizacji prowadzi do wewnętrznego uzdrowienia i odnowy. W
tym procesie stajemy się w pełni otwarci i kochający, bez cienia
zależności, bez poczucia zagrożenia. To podróż, której celem jest
powrót do czystej miłości. Miłości bezwarunkowej, duchowej.
Samorealizacja, bez względu na to czy osiągana jest na drodze wiary czy
poprzez oświecenie, wymaga duchowej świadomości i osobistego wysiłku.
Musimy dołożyć wszelkich starań, aby pielęgnować spokój i działać w
oparciu o duchowe wartości, żyjąc w świecie, który nieustannie wystawia
je na próby.
Wierzę, że stan samorealizacji wykracza poza granice wytyczane przez
systemy religijne, ponieważ istotą i wspólnym celem wszystkich religii
są wartości nieodłączne od miłości. Poprzez te wartości wyraża się
duchowa tożsamość człowieka, bez względu na to czy jest ona rezultatem
jego osobistego doświadczenia, czy wynikiem podążania konkretną ścieżką
duchowego rozwoju. Wierzę też, że każdy człowiek ma swoją ścieżkę
duchową, ukrytą głęboko do chwili, gdy coś otworzy mu na nią oczy.
Prawdziwa natura duszy drzemie w każdej ludzkiej istocie, czekając
tylko na moment doświadczenia, rozpoznania i realizacji.
Ból emocjonalny, strach i tłumienie uczuć uniemożliwiają doświadczanie
wrodzonego nam piękna. Jeśli tylko zdołamy nadać przeciwny kierunek tym
negatywnym uczuciom warunkującym nasze życie, urzeczywistnimy prawdę,
która jest w nas. Zatem ścieżka samorealizacji jest podróżą w głąb
siebie, w trakcie której wydobywamy na światło dzienne boskie piękno
duszy.
Jakiego wysiłku wymaga proces przekształcania naszych ułomności
będących tak wielką przeszkodą w doświadczaniu miłości, jedności i
spokoju? Negatywne cechy osobowości są uwarunkowanymi nawykami i nie
stanowią części naszej oryginalnej natury. Zgromadziliśmy je na drodze
budowania fałszywej tożsamości - świadomości ciała - i możemy je w
całości przekształcić poprzez rozwijanie duchowej wiedzy i świadomości.
Medytacja
Byłem zatwardziałym ateistą. Zmieniło się to po warsztacie z Kübler-
Ross, kiedy doświadczyłem duchowej miłości. Wtedy uwierzyłem, że Bóg
natchnął moje życie, że odsłonił przede mną najwyższą miłość, a moją
rolą jest ją utrzymać i dzielić się z innymi. Dzierżyć najwyższą
miłość - to miało okazać się nielada wyzwaniem.
Na dobry początek zmieniłem w swoim życiu dwie rzeczy. Pierwsza zmiana
dotyczyła mojej kariery jako onkologa. Przed wspomnianym warsztatem
niewiele uwagi poświęcałem sprawom cierpienia w chorobach
nowotworowych. Po doświadczeniach z Kübler-Ross rozwinąłem w sobie
szczere pragnienie niesienia pacjentom ulgi w bólu, tak fizycznym jak i
emocjonalnym. Rozbudziło się we mnie uczucie głębokiego współczucia,
służenie innym przynosiło zadowolenie, coraz więcej pracowałem z
umierającymi. Poczułem, że jako lekarz staję się pełniejszy, a moje
podejście do pacjentów zmienia się na prawdziwie holistyczne.
Druga zmiana, której wtedy dokonałem, dotyczyła medytacji. Uznałem, że
poprzez regularne medytacje zatroszczę się o siebie, aby tym lepiej
troszczyć się o innych. Dzięki temu odkryłem, że zachowanie równowagi
pomiędzy medytacją a służeniem innym jest najlepszym sposobem dzielenia
się najwyższą miłością.
Uczyłem się medytować poprzez lekturę i codzienną praktykę. Dążyłem do
świadomego utrzymania więzi z Bogiem opartej na czystej miłości,
uczuciu, którego doświadczyłem podczas warsztatu. Zwykłem siadać na
skarpie, tuż obok mojego domu. Rozciągał się stamtąd widok na leśne
połacie i wielki ocean. Kiedy sięgam myślami do tamtych chwil, czuję
rozbawienie. Pamiętam ten mój wysiłek i gorące pragnienie doświadczenia
Boga. Potrafiłem tak przesiedzieć godzinę z zamkniętymi oczami,
próbując połączyć się z Bogiem. Ogólnie stałem się bardzo spokojny i
zadowolony, ale nigdy nie poczułem tak gwałtownego przypływu miłości,
jakiego doświadczyłem w czasie warsztatu z Kübler-Ross.
Pewnego dnia, ot tak, pomyślałem sobie, że może Bóg próbuje jakoś do
mnie dotrzeć, a jedyną rzeczą, jaką ja mam zrobić, to przyzwolić Bogu
na to. I wtedy otworzyłem się z uczuciem prawdziwego oddania, i w tej
sekundzie spłynęła na mnie miłość, wypełniając po brzegi moje serce.
Subtelność takiego podejścia polega na tym, że „przyzwolenie Bogu”
oznaczało przyjęcie warunków i pojęć Boga w miejsce moich. Powoli
zacząłem pojmować, że to moje własne ego oddzielało mnie od miłości
Boga. Moje ego było przeszkodą, którą należało pokonać.
Od tego czasu około 20-stu minut każdej medytacji poświęcałem na
czytanie wzniosłych tekstów, aby uduchowić umysł. W ten sposób poznałem
swoją wieczną tożsamość, odczuwałem miłość Boga i pojąłem istotę
służenia ludzkości. W ciągu dnia rozważałem o tym, co przeczytałem
podczas porannej medytacji, a to sprawiało, że doświadczenia z
medytacji były żywe i aktualne w czasie godzin pracy. Tak rozpocząłem
proces integracji duchowych wartości z życiem codziennym, co z kolei
pozostaje w zgodzie ze wschodnim pojmowaniem religii, czyli pojęciem:
dharma - prawa utrzymania życia.
Minęło około ośmiu lat od czasu pamiętnego warsztatu. W mojej grupie
pracowała pewna pani doktor, która przedstawiła mi interesujące
koncepcje. Uważała, że dusza manifestuje się, czyli myśli, mówi i
działa, poprzez narzędzie jakim jest ciało. Im silniej dusza ulega
świadomości ciała, tym bardziej zanieczyszcza się, tracąc swoją
pierwotną czystość i spokój. Powstają na niej skazy, ale poprzez
medytację dusza może na powrót odzyskać swoją oryginalną czystość.
Powiedziała mi, że medytacja polega na właściwym ukierunkowaniu myśli,
panowaniu nad umysłem i zmysłami. Jesteśmy twórcami własnych myśli i
one wpływają na stan naszego samopoczucia. Gdyby nasze myśli nie
ulegały wpływom świata zewnętrznego i nie koncentrowały się na
zaspokajaniu zmysłów, bylibyśmy spokojnymi i pełnymi miłości istotami.
Chociaż w pierwszym odruchu przeciwstawiłem się tym ideom, to stopniowo
nabierały one dla mnie sensu. Dotychczas wierzyłem, że dusza jest
wiecznie czysta, pozostaje poza wpływami świata i jedynie czeka, aby ją
odkryć. Teraz zacząłem zadawać sobie pytania: kim jestem?, kim jest
dusza?. Pamiętam jak wszedłem do pokoju zmarłego przed chwilą pacjenta.
Podczas badania ciała wyraźnie odczułem obecność ducha, który je
właśnie opuścił. Pomimo martwoty ciała, poczułem wokół obecność
osobowości. Pozbawione duszy ciało nie miało postaw, wspomnień,
tożsamości, nie mogło porozumieć się z otoczeniem. Dusza opuściła ciało
zabierając z sobą to, co nazywamy indywidualnością albo osobowością.
Teraz zrozumiałem, o czym mówiła koleżanka. Sam odpowiedziałem sobie na
pytanie, kim jestem: jestem duszą i manifestuję się poprzez ciało.
Utrzymać najwyższą miłość - wielkość tego wyzwania polega na tym, że
bezustannie i skutecznie sami się od niej oddzielamy. Oddzielamy się od
miłości negatywnie reagując na krytykę, podsycając gniew, szerząc
plotki. Oddzielamy się od miłości poprzez zazdrość, załamania,
agresywne postawy i strach. Wprowadzając medytację w swoje życie,
zmieniamy się. Zmieniamy nasze postawy, zachowania i reakcje na wpływy
z zewnątrz. Medytacja, rozwijając w nas duchową świadomość, dodaje nam
sił, które kierują nasze umysły ku spokojowi i szczęśliwości.
Porzucając myśli będące źródłem wszelkich negatywności, mamy możliwość
w sposób zbawienny i bez wysiłku wpływać na nasze otoczenie.
Medytacja uwrażliwia i czyni umysł zdolnym do przyjmowania miłości, nie
jako zwykłej namiętności, ale jako potęgi czynienia dobra. W następnym
rozdziale skupimy się na wysiłkach, które umożliwiają duszy
pozostawanie w spokoju i łączenie się z najwyższą miłością. Kiedy sam
po raz pierwszy zetknąłem się bezwarunkową miłością, stała się ona
całym moim doświadczeniem. W trzy tygodnie po przeżytym katharsis, ja
cały byłem miłością. To był stan bycia. Na przestrzeni minionych
sześciu lat praktykowałem medytacje, co pozwoliło mi przekształcić
negatywne cechy i rozwinąć duchowe wartości. Pierwszym krokiem na tej
drodze duchowego wysiłku jest zrozumienie potencjału własnej
świadomości. Następnym jest uzdrowienie samego siebie. Kolejnym
przekształcenie się w czystą miłość.
Duchowy wysiłek: docenianie
Poznałem Margo, kiedy miała 53 lata. Od 4 lat chorowała na raka piersi.
W początkowej fazie choroba przebiegała raczej łagodnie, natomiast
ostatni rok przyniósł gwałtowne pogorszenie. Pomimo kilku serii
chemioterapii, stwierdzono kolejne przerzuty do wątroby i płuc.
Rozmawialiśmy z Margo o chorobie, życiu i rodzinie, o dążeniach i
rozczarowaniach. Przed 10-ciu laty Margo rozwiodła się, przejmując
opiekę nad córką Gerano. Nigdy się nie rozstawały. Margo bardzo bolała,
że opuszcza córkę i nie zobaczy dorastających wnucząt. Czuła się
oswojona z myślą o śmierci, jednak niepokoiła ją przyszłość
najbliższych. „Ja po prostu patrzeć nie mogę, jak się martwią z mojego
powodu.” - wyznała mi kiedyś.
Jako nastoletnia dziewczyna, Margo przez rok mieszkała wśród rdzennych
mieszkańców Ameryki Północnej. Doświadczenia tamtego czasu zaowocowały
pewnym ekscentryzmem duchowym, który pozostał żywy w jej dorosłym
życiu. Przejawiała głęboki szacunek do ziemi i każdej żywej istoty.
Wierzyła, że jej duch powróci tu i będzie dalej istniał w konarach
drzew, szumie wiatru, wodach oceanu. Mówiła, że świecie duchów odwiedzi
rodzinę i spotka przodków. Kochała naturę. Nic dziwnego, że chciała,
aby po śmierci spalono ją pod otwartym niebem w otoczeniu lasu.
W ostatniej fazie choroby Margo nie mogła poruszać się samodzielnie.
Potrzebowała pomocy w toalecie i kąpieli. Nie była w stanie przejść
sama kilku kroków.
Od pewnego czasu zacząłem przyjeżdżać na konsultacje do domu. Mieszkała
w otoczeniu gęstych zarośli, u stóp skalistego wzgórza. Z domu
rozciągał się wspaniały widok na morze. Gerano zamieszkała z matką, aby
lepiej się nią opiekować.
Był listopad. Przyjechałem rankiem. Gerano powitała mnie z uśmiechem na
twarzy. Była bardzo spokojna. Zapytałem, jak czuje się mama.
„Sam zobacz.”- odparła. „Jest w ogrodzie. Zostawię was samych.”
Ogród był odbiciem wewnętrznego świata Margo. Górną część zdobiły
krzaki i skały. Dolna część była dzika. Rosły tu olbrzymie drzewa
gumowe ocieniające wąski strumyk. Na wystającej z wody skałce
wygrzewała się w słońcu jaszczurka. Ptaki beztrosko fruwały z gałęzi na
gałąź. Ponad wszystkim królowało skaliste wzgórze, jakby opiekując się
tym miejscem, gdzie człowiek stapiał się w jedno z naturą.
Margo siedziała w cieniu. Wpatrzona we wzgórze, wsłuchana w szum wody,
nie widziała, jak podchodziłem do niej z patio. Pomimo zaawansowanej
choroby, ciągle wyglądała stosunkowo dobrze. Zbliżyłem się. Sprawiała
wrażenie wręcz zatopionej w pięknie ogrodu. Jej twarz wyrażała coś,
czego nie potrafiłem uchwycić: bezruch i łagodność. Zauważyła mnie i
uśmiechnęła się serdecznie. W chwili, kiedy spojrzeliśmy na siebie,
niespodziewanie pojąłem, co wyrażała ta twarz. Było to głębokie
spełnienie Ona i wszechświat stanowili jedno. Nie było już nękanej
problemami. Margo, jaką pamiętałem sprzed dwóch tygodni. W tym dniu
inaczej postrzegała sprawy świata.
Odwzajemniłem uśmiech, przywitałem się i usiadłem. „Zadumałaś się nad
pięknem ogrodu, Margo?” Szare oczy patrzyły na mnie miękko. Uśmiechała
się łagodnie. ”Nie, nie…”- odpowiedziała ciepło. „To raczej moje
własne piękno zachwyca mnie.” Westchnęła. Ile było w tym szczęścia!
Po chwili zaczęła mówić dalej: „Przez te wszystkie lata kochałam
naturę, ale nie wiedziałam, że w ten sposób odnajduję i doceniam
siebie. Szłam do lasu, by zaznać spokoju, szłam nad morze, by odnaleźć
piękno, wspinałam się na góry, by doświadczyć cudów. To mnie
uszczęśliwiało i dawało natchnienie. I pomyśleć, że dopiero teraz
zrozumiałam, dlaczego. Wszystko, czego doznawałam poprzez naturę, było
we mnie, od zawsze. Idąc w tamte miejsca, na jakiś czas zostawiałam za
sobą kłopoty i konflikty. Spoglądając na górski szczyt wzbudzający we
mnie grozę, doznawałam prawdziwie cudownych odczuć.”
Chyba wyglądałem na zakłopotanego.
„Nie rozumiesz?”- zdziwiła się. „One nie były częścią góry! One były
częścią mnie! Kiedy udajemy się w takie miejsca, uwalniamy się od
wszystkich powierzchownych spraw naszego życia. Uczucie prawdziwej
wolności uszczęśliwia ducha. Wtedy doświadczamy miłości, spokoju i
prostoty. Gdybyśmy tylko potrafili nauczyć się słuchać duchem,
zatopiliśmy się w jego pięknie.” Przerwała na chwilę. Zabrakło jej
tchu. Choroba dawała o sobie znać.
„Przez całe życie uzależniałam szczęście od natury. A przynajmniej do
teraz. To tak jakbyś szukał na zewnątrz czegoś, co sprawia, że czujesz
się dobrze wewnątrz. Ale kiedy odnajdziesz i docenisz własne wewnętrzne
piękno, odkryjesz duszę. Spokój lasu musimy uczynić naszym własnym… bo
i prawda taka, że ten spokój jest częścią nas. Natura jedynie go
rozbudza.”
Na dłoni Margo usiadł motyl. Leniwie poruszał skrzydełkami, które w
promieniach słońca mieniły się odcieniami błękitu. Margo mówiła dalej,
jakby niepomna maleństwa.
„Wkrótce umrę.” - rzekła uśmiechając się. „To znaczy przekroczę próg,
który bywa nazywany śmiercią.” - uściśliła. „Chciałabym jeszcze troszkę
pożyć i przekazać światu wiadomość: niech każdy zda sobie sprawę, że
wszystko, czego mu potrzeba, jest w nim. Przynajmniej tak jest w moim
przypadku. Może ty rozgłosisz to? Zrobisz to dla mnie?”
„Napiszę o tym książkę.” - odpowiedziałem z nutką żartu w głosie. Oboje
roześmialiśmy się. „Wygląda na to, że już niczego ode mnie nie
potrzebujesz. Czy tak jest?”
„Niczego nie potrzebuję. Tylko tej książki!”
Idąc z powrotem ku domu, spojrzałem za siebie. Twarz Margo znów
wyrażała głębokie spełnienie. Motyl zerwał się, na moment zawisł w
powietrzu i odfrunął. Dwie godziny później Margo odeszła.
Słowa Margo poruszyły mnie. Wziąłem wspaniałą lekcję: kiedy staniesz
się świadomym swojego wewnętrznego piękna, osiągniesz stan głębokiego
spełnienia. Życie nadaje nam różne odcienie. Piękny widok, brak
pośpiechu sprawiają, że odczuwamy spokój, szczęście i komfort. Trudne
związki, konflikty, natłok odpowiedzialności blokują nas, wprowadzają
w stan napięcia i wywołują złe nastroje. Jak w kalejdoskopie zmienia
się nasze samopoczucie. A gdybyśmy mieli siłę, która pozwoliłaby nam
trwać w stanie spełnienia bez względu na okoliczności? Zamiast ulegać
zewnętrznym wpływom, sami moglibyśmy pozytywnie oddziaływać na świat
wokół i jakość naszych związków. Margo miała rację, mówiąc, że spokój
lasu musimy uczynić naszym własnym, bo w istocie należy do nas.
Prawdziwa tożsamość i świadomość duszy znajdują wyraz w duchowym
wymiarze ludzkich postaw, czynów i związków. Duchowość oznacza bowiem
wewnętrzne piękno ujawniane w widocznej formie cnót. Działając duchowo,
odnosisz się do każdego, bez wyjątku, ze spokojem, zrozumieniem,
mądrością i miłosierdziem. Ludzie zaufają takiej miłości i akceptacji.
To właśnie wysiłek włożony w docenianie siebie prowadzi do
ukształtowania takiej osobowości.
Docenić siebie to innymi słowy umieć w każdym dostrzec silne strony,
pomimo słabości i błędów, których byliśmy świadkami. Jakże często
krytykujemy ludzi za ich cechy charakteru. Plotkujemy o ich
negatywnościach, rozgłaszamy je wszem i wobec, tracąc w ten sposób
spokój umysłu. Nawet czujemy się do tego upoważnieni. Czy w ten sposób
czynimy dobro? Kiedy nasze własne błędy i słabości zaczynają nam
dokuczać, zachowujemy się podobnie. Zamiast skupić się na własnych
zaletach, mocnych stronach i cnotach, zaprzątamy sobie głowę
negatywnościami. Wysiłek doceniania oznacza decyzję, że będziemy
zwracać uwagę tylko na wartości, zarówno u siebie jak u innych. Oznacza
decyzję, że od tej chwili odcinamy się od wewnętrznej krytyki w stylu:
„Jestem do niczego.” albo „Oni są nie w porządku.”
Za fasadą egoizmu i arogancji kryje się piękno ludzkiej duszy. To
świadomość ciała tłumi duchową miłość i niewinność, ustępując miejsca
negatywności. Bez względu na słowa i czyny, wewnątrz ludzkiej istoty
ukrywa się prawdziwe piękno. Jakkolwiek trudno jest czasami w to
uwierzyć, nie ma wyjątków. Piękno duszy można docenić jedynie na drodze
zrozumienia i akceptacji prostej zasady: jeśli odkryjesz piękno
drzemiące w tobie, dostrzeżesz je u innych; jeśli przestaniesz
dostrzegać piękno u innych, nie zdołasz go odnaleźć w sobie.
Poszukując cnót w drugim człowieku, masz szansę poznać, jak on je
rozumie. W ten sposób przyswajasz sobie nowe aspekty i poszerzasz
percepcję. Przyjmijmy, że twój szef odnosi sukcesy, ale jest chciwy.
Chciwość źle wpływa na pracowników. Zdecydowanie jest jego mocną
stroną, ale, koncentrując się jedynie na swoich potrzebach, używa tej
cnoty w sposób niszczący. Reakcja na jego chciwość, krytyka i
podważenie uczciwości wpędzą cię jedynie w złość i zawiść. Zachowując
się w taki sposób, ty sam „wybierasz” niepokój i niczego nie zmieniasz
w jego zachowaniu. Co więcej, atakujesz duszę ludzką, która jest
zagubiona w świadomości ciała i zaślepiona materialnymi pragnieniami.
Ulegasz chciwości i pozwalasz, aby rozproszył się twój wewnętrzny
spokój. Jeśli jednak nie zareagujesz na chciwość, a dostrzeżesz i
przyswoisz sobie cnotę zdecydowania, w waszych stosunkach zmienią się
trzy rzeczy. Po pierwsze, ty będziesz spokojny, po drugie, wzbogacisz
swoje wewnętrzne piękno o kolejną cnotę, po trzecie, okażesz mu
szacunek i docenisz go. Chociaż popadając w chciwość biznesmen wypaczył
cnotę zdecydowania, ona nadal w nim żyje. Wciąż można ją dostrzec w
cechach charakteru. Prawdopodobnie dzięki tej właśnie cnocie odnosi
sukcesy. Możemy uznać, że zdecydowanie wręcz jedną z jego specjalności.
Czyste intencje w świadomości duszy czynią zdecydowanie cnotą boską.
Zdecydowanie, aby dostrzegać we wszystkim korzyść. Zdecydowanie, aby
nie sprawiać nikomu przykrości. Zdecydowanie, aby mieć do wszystkiego
pozytywne nastawienie. Zdecydowanie, aby rozwijać się. Jeśli tylko
oddzielisz zdecydowanie od chciwości, nauczysz się czegoś, rozbudzisz w
sobie tę cnotę i wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno.
W stanie świadomości duszy przejawia się pełnia boskich cnót. W stanie
świadomości ciała cnoty pozostają w ukryciu albo ich intencje ulegają
wypaczeniu. Zatem wysiłek doceniania polega na duchowym dążeniu do
dostrzegania i wyrażania cnót w sposób przynoszący korzyść. Jak w
każdej dziedzinie, tak i tu praktyka czyni mistrza. Jeśli chcę dobrze
grać na fortepianie, muszę brać lekcje i regularnie ćwiczyć. Początki
wymagają dużej koncentracji. Czuję się jak niezdara. Z czasem gra staje
się czymś naturalnym i nie wymaga dużego wysiłku.
Kiedy na nowo odkrywamy prawdziwe cnoty, emanujemy łagodnością,
szacunkiem i pokorą. Potrafimy je łączyć z pewnością i odwagą i w
naturalny sposób być sobą. Pielęgnując szacunek do samych siebie,
jesteśmy w stanie bezwarunkowo szanować innych. Stajemy się w pełni
zadowoleni, co z kolei przyciąga i pozytywnie wpływa na innych.
Doświadczyłem tego przy Margo. Stan głębokiego spełnienia jest niczym
duchowy aromat. Możemy służyć innym w sposób naturalny, pozostając
jednocześnie sobą.
Przyjmując od świata jedynie cnoty, nieustannie uczymy się patrzeć na
nowo. Jest to boska wizja prowadząca do osiągnięcia stanu spełnienia.
Aby ją realizować taką wizję niezbędny jest wysiłek i uwaga.
Praktyka medytacji: przyswajanie i rozwijanie cnót
Chciałbym teraz pokrótce omówić, w jaki sposób rozpoczynać medytację, a
następnie skupić się na przedstawieniu poszczególnych cnót. Poniżej
zamieszczam listę 36 cnót, pochodzących z mojej praktyki medytacji Raja
Yogi. Być może uznacie je za przydatne w pracy nad sobą. Możecie
pracować w dwóch kierunkach: rozwijać i pogłębiać cnoty, które już są
wam znajome i bliskie oraz przyswajać te, których nam brak.
Oto lista boskich cnót:
Radość
Skupienie
Dojrzałość
Słodycz
Tolerancja
Pokora
Uczciwość
Miłosierdzie
Lekkość
Nieustraszoność
Zadowolenie
Cierpliwość
Mądrość
Pewność siebie
Czystość
Dobroczynność
Szczodrość
Prawda
Niestrudzoność
Posłuszeństwo
Królewskość
Dokładność
Oddanie
Wolność od trosk
Odwaga
Dyscyplina
Schludność
Stabilność
Łagodność
Zdecydowanie
Niezależność
Prostota
Współdziałanie
Szacunek
Pogoda ducha
Elastyczność
Praktykując regularnie, coraz głębiej rozumiemy i coraz lepiej używamy
poszczególnych cnót. Cnoty rozwijają spokój i potęgę naszych umysłów,
pomagają utrzymać życzliwe nastawienie do innych.
Na początek usiądź w spokojnym i wygodnym miejscu. Jeśli masz już
doświadczenia w medytacji, rozpocznij zgodnie ze swoją praktyką. Jeśli
nie, spróbuj najpierw odprężyć ciało i uspokoić myśli. Dobrze jeśli
nauczysz się medytować z otwartymi oczami. Będziesz mógł włączyć
praktykę medytacji w codzienne życie.
Usiądź wygodnie i wyprostuj się. Świadomie rozluźnij każdą część ciała,
od stóp po czubek głowy. Możesz próbować na przemian naprężać i
rozluźniać mięśnie. Lepiej poczujesz różnicę pomiędzy jednym a drugim
stanem. Stopniowo wejdziesz w stan głębszego odprężenia.
Ważne, aby zaczynać od rozluźniania stóp i powoli przechodzić do łydek
- naprężaj i rozluźniaj mięśnie. Czy czujesz, co powoduje w tobie
rozluźnienie? Następnie zajmij się udami: rozluźnij każdy mięsień.
Niech odejdzie całe napięcie. Teraz kolej na pośladki - znów napinaj i
rozluźniaj. Pozwól, aby ogarnęło cię uczucie głębokiego odprężenia.
Powtórz ćwiczenie na mięśniach brzucha, klatki piersiowej, ramion,
przedramion i dłoni. Kiedy skończysz napinanie i rozluźnianie dłoni,
połóż je spokojnie i obserwuj przez kilka sekund. Poczuj rozchodzące
się po całym ciele odprężenie.
Teraz czas na szyję i szczęki. Zaciśnij zęby, a następnie rozchyl usta.
Następne w kolejności są oczy. Dla mnie każdorazowo jest to niezwykle
odprężające ćwiczenie. Rozmasuj gałki oczne, lekko uciśnij i rozluźnij
ucisk. Na koniec poćwicz czoło, marszcząc i rozciągając je na przemian.
Kiedy skończyłeś ćwiczenia wstępne, posiedź jeszcze kilka minut,
zagłębiając się w doświadczaniu całkowitego odprężenia. W tym stanie
pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju.” i po prostu siedź, obserwując,
jak się czujesz.
Następnie rozpocznij pracę z wybraną cnotą lub właściwością. Niech to
będzie na przykład tolerancja. Im więcej masz tolerancji, tym mniejsze
prawdopodobieństwo, że wpadniesz w gniew. Najpierw pomyśl o niej, potem
zacznij doświadczać. Możesz to robić na kilka sposobów. Jeśli z natury
jesteś osobą tolerancyjną, rozwijanie tej cnoty nie powinno sprawić ci
większych trudności. W zasadzie możesz od razu przejść do etapu
doświadczania. Jeśli tak nie jest, wyobraź sobie kogoś znajomego,
wyróżniającego się tą cnotą. Spróbuj doświadczyć tolerancji jakbyś ty
był tą osobą. W ten sposób pobudzisz drzemiącą w tobie cnotę i bardzo
szybko zaczniesz jej doświadczać.
Jeśli doświadczyłeś, czym jest cnota tolerancji, spróbuj zastanowić się
nad jej wartością. I znów jest na to kilka sposobów. Możesz
wizualizować siebie w okolicznościach, gdy jest ona niezbędna albo
kiedy używasz jej w sposób efektywny. Możesz też sięgnąć myślą do
sytuacji, kiedy straciłeś panowanie nad sobą. Przywołaj tę scenę.
Przyjrzyj się uważnie. Następnie spróbuj wyobrazić sobie, co wtedy
mogłaby zdziałać cnota tolerancji. Nie próbuj zmieniać tego, co się
stało, ale jedynie przekształcić negatywne doświadczenie w lekcję.
W taki sposób, poprzez medytację, uczysz się, praktykujesz i
doświadczasz cnót. Poznając cnoty i właściwości potrzebne w różnych
okolicznościach, coraz łatwiej ich używasz i lepiej stawiasz czoła
wyzwaniom. Po pewnym czasie przekonasz się, że pielęgnując cnoty i
stosując je w codziennym życiu, znacznie lepiej się kontrolujesz.
Zanim rozpoczniesz proces ćwiczeń z cnotami, zastanów się i zapisz,
które należą do twoich silniejszych stron. W tym celu możesz skorzystać
z mojej listy. Te, które wydają ci się najbardziej znajome, są twoimi
najsilniejszymi cnotami. Spośród pozostałych wybierz trzy, najwyżej
cztery, a nad którymi chciałbyś szczególnie popracować.
Stosuj zasadę: praca nad jedną cnotą w czasie jednej medytacji. Zacznij
od tych bardziej ci znanych. Możesz sięgać do opisów i definicji
słownikowych. Często pomagają odczuć charakter poszczególnych cnót.
Codziennie rano medytuj 10-15 minut. W ciągu dnia utrzymuj świadomość:
„za każdym razem, kiedy używam cnoty, rozwijam ją”. Wieczorem poświęć
kolejne 15-20 minut na medytację lub refleksję podsumowującą dzień.
Ponownie wejdź w doświadczenie praktykowanej cnoty. Przypomnij sobie, w
jaki sposób ją stosowałeś, co wtedy odczuwałeś. Pomyśl też o
sytuacjach, w których mogłaby okazać użyteczna, albo wręcz powinna być
użyta. Wyobraź sobie, jak ty jej używasz. W pracy nad sobą niezwykle
motywujące jest prowadzenie dziennika. Dziennik daje wspaniałe
możliwości obserwowania własnych postępów.
Kiedy w znacznym stopniu opanujesz metodę, rozpocznij ćwiczenia z
cnotami, które chcesz rozwinąć. Pamiętaj, że je posiadasz. Jedyne co
robisz, to rozbudzasz je. Użyj techniki wizualizacji kogoś znajomego,
kto posiada wybraną przez ciebie cnotę. Doświadczaj jej, wyobrażaj
sobie, jak jest używana. Myśl o niej w ciągu dnia. Wieczorem podsumuj,
czego dokonałeś. Nigdy nie bądź sobą rozczarowany. Potknięcia traktuj
jako szansę na dalszą naukę. Sam się zdziwisz się, jak szybko poprawi
się jakość twojego życia.
Zawsze miej pozytywne nastawienie, doceniaj siebie, dostrzegaj cnoty w
innych i przyswaja je sobie. Raduj się nowym życiem.
Duchowy wysiłek: pozytywne myśli, pozytywne postawy
Pozytywne myśli i uczucia to najwspanialszy pokarm dla umysłu podczas
medytacji. Stały wysiłek zmierzający do utrzymania pozytywnej postawy
to podstawowy warunek na ścieżce samorealizacji. W życiu codziennym
także często mówi się o pozytywnych postawach. Podkreśla się ich
znaczenie i rolę na drodze do osiągania dóbr materialnych, zachowania
kondycji i zdrowia fizycznego. Myślę, że poprzez kontekst ograniczony
jedynie do potrzeb związanych ze świadomością ciała, określenie
„pozytywna postawa” straciło swoje znaczenie i sens.
Veronika okazała się kimś wyjątkowym w moich doświadczeniach
klinicznych. Zbliżając się do 40-stki zachorowała na złośliwą odmianę
czerniaka. Od początku wykazywała chęć walki z nowotworem. Z czasem ta
chęć przerodziła się w przeżyciem o wielkim znaczeniu. Kiedy
powiedziano Veronice, że choroba jest śmiertelna, w pierwszym odruchu
nie uwierzyła. Była wstrząśnięta. Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca
zdecydowaniu. Miała silną wolę i wiele powodów, żeby żyć: kochającego
męża, dwie dorosłe córki, dobrą pracę oraz wielu wspierających
przyjaciół i znajomych wokół. Nie zamierzała godzić się z ponurą
prognozą.
Wybrała walkę, wierząc, że dzięki pozytywnej postawie i odpowiedniemu
stylowi życia zdoła pokonać nowotwór. Wspólnie z mężem Davidem wzięli
udział w specjalnym programie dla pacjentów z nowotworami i ich
partnerów. Rezultat był wspaniały. Wrócili w pełni spokojni i
zadowoleni. Nauczyli się wiele o leczeniu uzupełniającym, między innymi
o roli odpowiedniej diety, medytacji i „duchowym uzdrawianiu”.
Nawiązali też budujące kontakty z innymi uczestnikami. Veronica
nabrała przekonania, że jest w stanie się wyleczyć i dokona tego,
uzbrojona w wiedzę, umiejętności i techniki.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że Veronika wykazuje nad podziw pozytywną
postawę. Przyjaciele, bliscy i znajomi gorąco wspierali jej zrozumienie
sytuacji, zrównoważenie i energię. W lokalnej parafii wierni modlili
się o jej zdrowie, a David wspaniale wspierał ją na każdym kroku. Wziął
na siebie nowe obowiązki w domu, dbał o świeże warzywa i owoce, tak
ważne w diecie przeciw-nowotworowej. Nawet stworzył dla niej kącik do
medytacji. Pomimo wysiłków, zaczęły się pojawiać kolejne przerzuty.
Rozwijały się powoli i nieubłaganie. Można je było wyczuć pod skórą i
zobaczyć. Przez prawie rok nie sprawiały większych kłopotów i nie
bolały. Veronica czuła się dobrze i trwała w przekonaniu, że pewnego
dnia, już niedługo, znikną, rozpłyną się. Innego rozwiązania nie brała
pod uwagę.
Na dwa miesiące przed naszym spotkaniem, guzy zaczęły gwałtownie
rosnąć. Veronika straciła apetyt, energię i dobre samopoczucie. Z
powodu zwiększającego się bólu i braku snu stała się bardzo drażliwa.
Pomimo tego nie dopuściła do siebie myśli, że umrze na raka.
Bóle narastały i powoli zwykłe środki przeciwbólowe przestały pomagać.
Lokalny lekarz namówił ją, aby spróbowała morfiny. Następnego dnia
spotkała się ze mną. Nie cierpiała z powodu fizycznego bólu, ale była
wewnętrznie rozbita. Jak tylko posadziłem ją w pokoju, wybuchła
płaczem. To nie były zwykłe łzy. To było łkanie rozpaczy i porażki.
Obok siedział David pełen smutku i skruchy. Nic nie mówił od siebie,
ale rozumiał wszystko. Będąc świadkiem niezachwianej wiary małżonki w
wyleczenie, starannie ukrywał złe przeczucia. Wiedział, że powoli
przegrywają walkę.
Jak tylko Veronica uspokoiła się trochę, zapytałem ją o powód tych łez.
„To przez morfinę.” - powiedziała.
„Morfinę?”
„Tak, przez morfinę!” - jej głos zabrzmiał gniewnie. „Morfina oznacza,
że przegrałam. Przegrałam, przegrałam, przegrałam…!” Była na granicy
utraty kontroli. Z trudem się opanowała. „Do dziś ani przez moment nie
pomyślałam, że umrę. Dziś wiem, że nie ma nadziei …nie ma już żadnej
nadziei.”
Rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Wahałem się przez chwilę, nie
bardzo wiedząc, jak zareagować. „Veronico, muszę poznać prawdę. Wróćmy
do samego początku. Do tego dnia, kiedy pojawił się problem. Czy
zdołasz prześledzić ze mną całą historię?”
Skinęła głową. Chyba poczuła ulgę, że może na jakiś czas zapomnieć
swoim obecnym stanie. Opowiedziała mi o wszystkim, także o udziale w
programie i o zdecydowanej walce z nowotworem. Mówiła o dyscyplinie,
diecie, medytacjach, wierze, o duchowym wsparciu ze strony kościoła i o
tym, jak wszyscy wokół serdecznie jej pomagali.
Opowiadając, stawała się coraz bardziej spokojna.
„Wydaje mi się - zacząłem powoli - że morfina jest tu kroplą w morzu.
Guzy rosły, a ty traciłaś siły, energię i wagę. Wbrew wszystkiemu,
utrzymywałaś się w przekonaniu, że i tak wyzdrowiejesz. Wykazałaś
niezwykłe zdecydowanie, wytrzymując dwa miesiące ostrych bólów. Morfina
ugodziła w najbardziej bolesne miejsce. Nic i nikt nie przygotował cię
na wstrząsającą prawdę, że żadna metoda nie była w stanie pomóc.”
„Tak. Ale to coś więcej. Ja czuję, że przegrałam.”
„W jaki sposób?”
„Czuję, że wszystkich zawiodłam. Davida i dziewczynki. Tak mnie
wspierali, tak zię zaangażowali w moje leczenie. A ja ich zdradziłam.
Wszystkich moich przyjaciół, wszystkich, którzy byli dla mnie dobrzy.
Wszystkich, którzy modlili się za mnie.”
Po policzku Davida spłynęła łza. Veronica mówiła dalej: „Gdybym tylko
bardziej się starała. Gdybym mocniej wierzyła. Jestem do niczego.
Wszystkich unieszczęśliwiłam. Czuję się tak …… taka bezradna. Tak
niepotrzebna. Wszystko, co robiłam przez ostatni rok, poszło na marne.”
Zamilkła.
Zapytałem ją spokojnie: „Czy potrafiłabyś znaleźć w swojej chorobie
jakiekolwiek pozytywne doświadczenie?”
Spojrzała na mnie zdziwiona, otarła oczy i zamyśliła się na krótką
chwilę.
„Cóż, chyba tak. - zaczęła powoli - Mam teraz bliższy kontakt z córką.
Kiedyś nie mogłyśmy się obyć bez konfliktów. Ale przez ten cały czas
była taka cudowna. Jakby wydoroślała. Stała się taka czuła i delikatna.
A David ….” - skierowała się do męża. Spojrzeli na siebie z miłością i
wzajemnym zrozumieniem. „Przed moją chorobą nasz związek nie był
najlepszy. W ciągu tego roku znów zbliżyliśmy się do siebie. David był
dla mnie taki kochany… To wspaniałe.”
„Więc tak naprawdę choroba na powrót spoiła rodzinę?”
Zastanowiła się. Po chwili powiedziała: „I ja sama się zmieniłam.
Stałam się bardziej wyrozumiała. Sprawy, o które kiedyś się martwiłam,
teraz po prostu przemijają obok. Nie przywiązuję już tak wielkiej wagi,
do tego, co myślą ludzie. Każdego dnia czuję, jak wspaniale jest żyć.
Teraz naprawdę doceniam życie. Wschód słońca, śpiew ptaków, chwile
bliskości. Zmieniły się moje wartości. Bardzo dojrzałam.”
Jej oczy zajaśniały i rozpoczęła nowy wątek. „David się też zmienił.
Znajduje radość w codziennych, prostych sprawach. Przestał się
koncentrować na rzeczach materialnych i stał się bardzo uczynny. Przez
ten czas oboje bardzo dojrzeliśmy. Być może bardziej niż zdołalibyśmy
dojrzeć w ciągu całego życia bez mojej choroby.”
Veronica wyraźnie cieszyła się tym, co mówiła. „Jest jeszcze jedna
rzecz. Przez ostatnie 12 miesięcy bardzo zbliżyłam się do Boga.
Przedtem byłam po prostu wierzącą katoliczką, teraz poczułam więź z
Bogiem. Tak jakby sam Jezus wkroczył w moje życie, ucząc mnie czegoś
nowego i jednocześnie wspaniałego.”
Kiedy skończyła mówić, sprawiała wrażenie uspokojonej. Wróciła jej
ufność. Smutek i żal znikły bez śladu. Spojrzała na mnie. Wiedziałem,
że przyszła moja kolej.
„Veronico, wszystko, co zrobiłaś przez ostatni rok to wielki sukces.
Choroba się rozwinęła i atakuje cię coraz bardziej. Ale tyle się w was
zmieniło, tak dojrzeliście.” Przez następne kilka minut starałem się
podkreślić wartość wszystkich jej wysiłków. „Dzięki dyscyplinie, diecie
i stylowi życia wzmocniłaś swoją wolę. Dzięki medytacji stałaś się
spokojna i zadowolona. Poprzez swoją postawę stałaś się wsparciem i
przewodnikiem dla rodziny. A do tego zrealizowałaś prawdziwy cel wiary
- nawiązałaś kontakt z Bogiem.”
Przerwałem, a po chwili spokojnie dodałem: „Ale za bardzo
skoncentrowałaś się na pokonaniu raka i nie zwracałaś uwagi na postępy
choroby. Rak stał się miarą sukcesu lub porażki. Nie doceniłaś
znaczenia samego procesu leczenia. Wierzę, że choroba może spowodować
nasz rozwój. Świadomych bądź nie, nowotwór może naprowadzić nas na
ścieżkę duchową. Pomimo nieustannych postępów choroby, ty doświadczyłaś
uzdrowienia. Więc rób dalej to samo. Może trochę złagodź dietę i staraj
się znaleźć równowagę pomiędzy duchowym uzdrawianiem i leczeniem
fizycznym. Nie trać nadziei na wyzdrowienie, ale nie przywiązuj się do
tej myśli. Postępy choroby nie zdołają udaremnić procesu uzdrawiania.
Jeśli masz umrzeć młodo, warto sobie uzmysłowić, że niewielu ludzi
starszych doszło do takiego zrozumienia. Wszystko, co zyskałaś dzięki
rozwojowi i duchowej wiedzy, będzie pozytywnie oddziaływać na rodzinę.
Nawet kiedy cię zabraknie, nadal będziesz odgrywać w ich życiu ważną
rolę.”
Siedząc tak, wszyscy poczuliśmy się natchnieni i połączeni w jakiś
przedziwny sposób. Veronica zastygła w błogości. Przyszła załamana i
zrozpaczona. Uważała, że poniosła klęskę. Podczas konsultacji wspólnie
odkryliśmy, że jej jedynym celem i miarą sukcesu było pokonanie
nowotworu. Teraz, kiedy dostrzegła i doceniła nowe, duchowe cele życia,
ujrzała swoją chorobę w nowym świetle. Jej dotychczasowe wysiłki i
starania nabrały nowego znaczenia.
Veronica uwolniła się od strachu przed śmiercią. Obdarowała wszystkich
wokół swoją duchowością. Stała się przykładem włączenia wartości
duchowych w ludzkie dążenia do pozytywności.
Myśli to nasiona naszych doświadczeń. Jeśli zdalibyśmy wyćwiczyć umysł
w tworzeniu tylko pozytywnych myśli, doświadczalibyśmy życia tylko
pozytywnie. Kiedy Veronica usłyszała diagnozę, pomyślała jasno i
zdecydowanie: „Mogę pokonać raka.” Przez 12 miesięcy, pomimo skrywanego
głęboko strachu przed śmiercią, była promieniejąca i pozytywna.
Morfina odsłoniła ten strach. Myśl o zwycięstwie nad rakiem przerodziła
się w rozpacz. Jednak, kiedy Veronica zdołała porzucić myśl o śmierci
jako o porażce, w miejsce postawy typowej dla świadomości ciała
pojawiła się nowa myśl: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego
życia.” Ta myśl przyniosła doświadczenia głębokiej radości, satysfakcji
i akceptacji. Wokół nic się nie zmieniło. Zmieniła się wewnętrzna
postawa. Uwolniwszy się od ograniczonego, materialnego celu utrzymania
zdrowia, Veronika wyraziła swoją duchową nieśmiertelność.
Na tym przykładzie widzimy, że wysiłek skierowany na utrzymanie
pozytywnej postawy wymaga spełnienia dwóch warunków. Pierwszy polega
utwierdzaniu siebie w duchowej tożsamości i pamiętaniu, że: „Jestem
duszą realizującą duchowy cel mojego życia”. Drugi polega na wyrażaniu
świadomości duszy w postawach i działaniach bez względu na czas i
okoliczności.
Ćwiczenia medytacyjne - stawanie się pozytywnym
Pozytywne myśli, słowa i czyny przynoszą innym korzyść, sprawiają, że
czujemy się dobrze i stwarzają dobrą atmosferę. Rezultaty negatywnych
myśli, słów i czynów są dokładnie odwrotne. Ranią i psują atmosferę.
Zadaniem naszych intelektów jest dokonywanie wyborów. Intelekt pełni
rolę filtra pomiędzy umysłem, odpowiedzialnym za tworzenie myśli a
ciałem, odpowiedzialnym za działanie. Dzięki zdolnościom rozróżniania,
oceniania i podejmowania decyzji intelekt „zarządza” umysłem.
Wykorzystując możliwości intelektu, możemy w myślach, słowach, czynach
i związkach wyrazić duchowy cel życia. Wtedy nasze postawy stają
pozytywne.
Zatem zanim zdecydujesz się, jak działać, dokonaj rozróżnienia pomiędzy
prawdą i fałszem i oceń, jaki czyn jest duchowo właściwy. Poprzez
systematyczne ćwiczenia właściwego rozróżniania, oceniania i działania,
wyrazisz swoją duchowość.
Prawdziwie pozytywni ludzie, to ci, których decyzje dają pozytywne
wyniki:
Są zadowoleni, przynoszą innym spokój, szczęście i zadowolenie.
Współpracują, a przez to zachęcają innych do współpracy.
Poprzez własną osobowość i czyny pobudzają świadomość duchową innych.
Oceniając siebie z takiej perspektywy, możemy sprawdzić własne postępy.
Poprzez obserwacje skutków naszych słów i czynów, weryfikujemy jakość
oraz trafność decyzji i ocen. „Czy wniosłem spokój, czy przyczyniłem
się do współpracy i wzrostu duchowej świadomości?” Z popełnionych
błędów wyciągamy wnioski, co pozwala nam konsekwentnie wzmacniać
intelekt. Dzięki takiej postawie nie utwierdzamy się w słabościach, ale
wręcz przeciwnie, każdy błąd prowadzi nas do dalszego rozwoju.
Niemniej jednak duchowa postawa nie uchroni nas przed trudnościami w
podejmowaniu właściwych działań. Przyczyna leży w osobowości, która
wywiera silny wpływ na nasze czyny. Nasza obecna natura stanowi wielką
przeszkodę na drodze duchowego rozwoju. Jej trzy najważniejsze aspekty
to:
nawyki, uzależnienia i cechy charakteru
egoizm
uprzedzenia
Prawdziwa, czysta osobowość pozostaje w uśpieniu. Jest głęboko ukryta
pod warstwami kolejnych życiowych doświadczeń. Rozwijają się jedynie
nasze uwarunkowania, uzależnienia, ego, uprzedzenia, które stopniowo
dokonują spustoszeń w intelekcie, sposobie myślenia i zachowaniach.
Zdolność rozróżniania, oceniania, podejmowania decyzji i duchowego
działania słabnie do tego stopnia, że dusza ulega całkowicie wpływom
zewnętrznych uwarunkowań. Zatem wysiłek stawania się pozytywnym polega
między innymi na odnowie przewagi intelektu nad uwarunkowaniami i
obudzeniu świadomości duszy.
Zaczynamy od prostej myśli: „Jestem duszą i realizuję duchowy cel
mojego życia. Koncentrując się na niej, stopniowo rozwijamy potęgę
skupienia i wzmacniamy intelekt. Jednocześnie staramy się kontrolować
uprzedzenia i eliminować nawyk dostrzegania słabości u innych.
Regularnie praktykujemy samoobserwację, która w tym procesie jest
niezbędna. Bez obserwacji własnych postaw i działań, nie zrobimy kroku
do przodu. Ponadto dokładamy wszelkich starań, aby przynosić światu
spokój i prawdę oraz przyczyniać się do współpracy.
Po pewnym czasie staniemy się spokojni, rozwiniemy w sobie miłość i
prostotę i będziemy skutecznie chronić się przed negatywnościami
płynącymi z zewnątrz.
Ćwiczenie 1: Prawdziwa tożsamość i cel
Rozpocznij medytację zgodnie z wskazówkami zamieszczonymi w rozdziale
12. Kiedy wejdziesz w stan medytacji, pomyśl: „Jestem duszą pełną
spokoju realizującą duchowy cel mojego życia. Jestem świetlistą energią
…. istotą wieczną...” Rozwijając pozytywne myśli, utwierdzaj się w
prawdziwej tożsamości i umacniaj cel. W ten sposób rozbudzasz
wewnętrznie miłość do swojej prawdziwej natury. Powtarzaj myśli, rób
długie przerwy wewnętrznej ciszy, doświadczaj pięknych uczuć, jakie
przynosi każda myśl.
Codziennie poświęcaj na to ćwiczenie 10-15 minut rano, 1-2 minuty co
około 2 godzin w ciągu dnia i 10 minut przed pójściem spać. Na początku
musisz być zdyscyplinowany, ale po jakimś czasie ćwiczenie stanie się
przyjemnością. Przyjemność łatwo staje się przyzwyczajeniem i to co na
początku wynikało z dyscypliny przekształca się w czynność miłą i
pożądaną.
Ćwiczenie 2: Obserwacja umysłu
Jest to ćwiczenie, które prowadzimy przez cały dzień. Polega na
kontrolowaniu siebie, wewnętrznej refleksji i stałej gotowości
stawienia czoła wszelkim okolicznościom. Celem jest zachowanie
pozytywności w działaniach i uświadamianiu sobie negatywnych myśli i
uczuć.
Przypominając sobie utwierdzenia z ćwiczenia 1, podejmij decyzję, że w
stosunku do siebie i innych będziesz miał tylko pozytywne myśli.
Obserwuj przez cały dzień. Co powodujesz słowami i czynami?. Dokonuj
rozróżnień i oceniaj, czy realizujesz choć jeden z trzech celów ludzi
pozytywnych: czy przynosisz spokój, szczęście i zadowolenie, czy
umożliwiasz współpracę, czy rozwijasz samoświadomość?
W początkowej fazie rozróżniania zazwyczaj następuje dopiero po
działaniu. Jest to znak, że działasz bezmyślnie. Niewykluczone, że pod
wpływem starej natury i nawyków ulegniesz arogancji, złości,
egoistycznym pragnieniom. Spróbuj uświadamiać sobie uczucia,
towarzyszące działaniom pozytywnym i negatywnym. Nie zapominaj, jesteś
obserwatorem. Poznawaj coraz lepiej swój umysł i pamiętaj, że twoim
celem jest stopniowa poprawa, a nie wymierzanie sobie kar.
Szczególną uwagę poświęć tym momentom, kiedy sposób świadomy i
efektywny rozróżniłeś, oceniłeś i podjąłeś decyzję. Stopniowo twoje
konsekwencja w utrzymywaniu pozytywnych postaw będzie rosła. Wzmocni
się również kontrola intelektu nad działaniami.
Staraj się przewidywać, co w konkretnej sytuacji może być ci się
przydać. Bądź gotów na różne okoliczności. Niech cnoty, takie jak
tolerancja, cierpliwość, szacunek do siebie i innych staną się twoim
orężem. Pomogą ci pozostawać skupionym i nie ulegać osobistym
pragnieniom i oczekiwaniom.
Zauważysz, że kiedy w sposób świadomy używasz potęg intelektu i
pozostajesz wierny cnotom, inni stają się gotowi do współpracy. Być
może nie natychmiast, ale z czasem. Natomiast ty, dzięki nieprzerwanemu
treningowi umysłu, w każdej sytuacji jesteś spontaniczny i postępujesz
właściwie. Dostrzegasz, że przygotowania są ci coraz mniej potrzebne.
Regularna praktyka uczyniła cię zawsze-gotowym. Nawet w trudnych i
niespodziewanych sytuacjach, takich jak konflikty, jesteś całkowicie
spokojny, działasz w sposób naturalny i dokładny.
Jako nieodłączną część ćwiczenia umysłu, polecam codzienną refleksję
nad rozwojem własnej pozytywności. Dziennik lub wykres przydają się do
tego celu znakomicie. Są obrazem twoich postępów na przestrzeni czasu.
Każdą porażkę traktuj jak lekcję. Jej celem jest cię wzmacniać.
Zatrzymaj się nad nią i zastanów się, co się stało. Słabo rozróżniłeś?
Źle oceniłeś? Podjąłeś niewłaściwą decyzję? Uległeś strachowi, starym
nawykom, cechom własnego charakteru? Poczułeś się zmuszony do
działania, pomimo iż uznałeś je za potencjalnie krzywdzące? Zastanów
się, co pchnęło cię do tego działania? Jaki nawyk? Możesz go zmienić
dzięki uświadomieniom.
W stosunku do siebie bądź zawsze pozytywny i kochający. Doceniaj swoje
postępy i skuteczność. Wzmacniaj samoświadomość, szczególnie, kiedy
doznałeś „porażki”. Dostrzegając w przeszkodach szansę na wzmocnienie i
nauczenie się czegoś, przekształcisz je w miłość.
Wysiłek duchowy: usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli
Wszelkie śmieci i negatywności w umyśle biorą swój początek w
bezużytecznych bądź zawistnych myślach. Doświadczenia wynikające z tych
myśli oddzielają nas od miłości.
Śmieci w umyśle to bezużyteczne wzorce myślowe. Nie czynią bezpośrednio
krzywdy, ale też i nie mają żadnego pozytywnego celu. Czemu służą
rozmyślania o ludziach i sytuacjach, dla których nic już nie można
zrobić. Do czego prowadzi zamartwianie się przyszłością albo próba
dokonania zmian w przeszłości? Dlaczego marnotrawić czas i energię na
myślenie, rozmawianie o działaniach i postawach innych ludzi?
Negatywność odnosi się do zawistnych i krzywdzących myśli, słów lub
czynów. Przynoszą one cierpienia nam i innym ludziom.
W ostatnich dwóch rozdziałach mówiliśmy, jak ważny jest wysiłek
stawania się pozytywnym. Rozważaliśmy też, w jaki sposób doświadczenia
życiowe warunkują naszą naturę i postawy. Tym sposobem określiliśmy
pewien zasób energii, który wytycza granice naszej świadomości.
Świadomość to inaczej zdolności do myślenia, decydowania,
zapamiętywania i wyrażania wspomnień i doświadczeń.
Na tej podstawie możemy przyjąć, że jaźń jest żyjącą i świadomą
energią, która manifestuje się poprzez ciało. Wcześniej opisywałem, jak
kiedyś badając ciało zmarłego kilka minut wcześniej pacjenta,
doświadczyłem szczególnej „obecności”. Czułem, że ten który właśnie
odszedł, jest tu w pobliżu, w stanie nienaruszonym. To przeżycie
sprawiło, że uznałem duszę za źródło cech osobowości człowieka. Z całą
pewnością nie pochodziły one z ciała, które martwe leżało przede mną.
Wiedziałem, że to co żyło, odeszło i żyje nadal.
W 1992 po raz pierwszy spotkałem się z medytacją i filozofią duszy Raja
Yogi. Odniosłem wrażenie, jakbym się wręcz potknął o coś, co było
proste i celne. Zasadnicza idea brzmi następująco: „Jestem duszą, nie
ciałem. Moją oryginalną naturą jest spokój. Wszystko, czego doświadczam
i co wyrażam, jest manifestacją duszy.” Zgodnie z Raja Yogą dusza
posiada trzy aspekty świadomości: świadomy umysł, intelekt i sanskary
(podświadomość, natura i osobowość).
Sanskara to termin z języka hindi. Oznacza ślad pozostający na duszy po
działaniach i doświadczeniach z przeszłości. W pierwotnej naturze dusza
jest czysta i niewinna. Podróżując przez życie napotyka rozmaite
negatywności. Tak powstają sanskary. Pod ich wpływem dusza rozwija
strach, nieczyste myśli, negatywne tendencje i uczucia. Na drodze życia
dusza coraz mocniej ulega świadomości ciała. Wówczas pojawiają się
bezużyteczne i negatywne wzorce myślowe.
Sanskary warunkują i zmieniają naszą osobowość. Z upływem czasu jest
ich coraz więcej. Przylegają do duszy jak rdza do wypolerowanej igły,
skrywając jej oryginalną czystość i blask. Usuwanie rdzy i ponowne
odkrywanie oryginalnej czystości, to nic innego jak wysiłek wkładany w
usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli.
Wyobraź sobie, że umysł jest ogrodem. Każda bezużyteczna i negatywna
myśl jest jak chwast. A chwasty pozostawione same sobie rosną ponad
miarę i pochłaniają całe piękno ogrodu. Mądry ogrodnik starannie dba o
piękno ogrodu. Sadzi w nim kwiaty i rośliny ozdobne. Nie dopuszcza, aby
rozwinęły się w nim chwasty. Ma oko na wszystko, co się dzieje. Usuwa
przypadkowe chwasty, zanim zdążą się zadomowić. Niedbały ogrodnik
wchodzi do zarośniętego ogrodu i spędza w nim kilka niewdzięcznych dni
na pieleniu niepożądanych roślin. Zadowolony, ale wyczerpany, znów
pozostawia ogród bez opieki. Po kilku dniach chwasty pojawiają się
ponownie. Zaczynają rosnąć i niszczyć ogród. Tak koło się zamyka.
Osoba podążająca ścieżką duchową jest jak mądry opiekun ogrodu umysłu,
który w rozsądny sposób pielęgnuje jego piękno i utrzymuje równowagę.
Chwasty pozostają pod kontrolą stabilności, tolerancji, cierpliwości.
Nasiona cnót kiełkują, rozwijają się, ozdabiając ogród wspaniałymi
kwiatami. Pod regularnym i troskliwym okiem chwasty umysłu w postaci
bezużytecznych i negatywnych myśli są wycinane, zanim zdążą przerodzić
się w czyny.
W poprzednich rozdziałach rozważaliśmy o duchowych wysiłkach doceniania
i utrzymania pozytywnej postawy. Jasno widać, że te starania wspaniale
pomagają usuwać wszelkie śmieci i negatywności umysłu. W dalszej części
tego rozdziału, zastanowimy się, w jaki sposób poprzez niezależność
duchową (wolność duchową) i odpowiedzialność, możemy przekształcać
niepotrzebne myśli.
Duchowa niezależność nie ma nic wspólnego z odsuwaniem się od życia i
chłodnym dystansem i wyrzekaniem się związków z innymi. Duchowa
niezależność jest postawą, która chroni przed wpływami negatywności
innych i umożliwia zachowanie spokoju w najtrudniejszych okoliczności.
Jeśli jej brak, często reagujemy przygnębieniem, zmartwieniem,
strachem, drażliwością. Patrząc przez pryzmat samoświadomości,
rozumiemy, że ludzie znajdują się pod wpływem świadomości ciała. To
właśnie od rezultatów ich działań w świadomości ciała staramy się
uniezależnić.
Praca z pacjentami w zaawansowanych stadiach chorób umożliwiła mi
nawiązanie bliskich kontaktów z ludźmi w obliczu śmierci, straty i
oddzielenia od wszystkiego, co kochali. Moim zadaniem jako lekarza jest
przede wszystkim uśmierzanie bólu fizycznego. Niemniej jednak zawsze
próbuję rozmawiać z chorymi utrzymując duchową świadomość. Kiedy mi się
to udaje, jestem lżejszy, bardziej rozluźniony, skupiony i bardziej
wrażliwy na ich potrzeby i cierpienia.
Samoświadomości pomaga mi odczuć wieczną naturę innych ludzi i
traktować ludzkie cierpienie jako etap przejściowy, prowadzący do
duchowego rozwoju. Dzięki takiemu podejściu rozwijam empatię i uczucie
bliskości. Nie wpadam w przygnębienie, nie jestem drażliwy. Odkryłem,
że kiedy z taką postawą przychodzę do chorych, oni chętniej otwierają
się. Nawiązujemy bliskie relacje, dzięki którym mogę lepiej i głębiej
zrozumieć psychiczne, emocjonalne i duchowe potrzeby moich pacjentów.
Tak więc duchowa świadomość poprzez uniezależnienie się od cierpienia,
prowadzi do cieplejszych, bliższych i bardziej kochających związków
międzyludzkich.
Bez względu na wyznanie, przerażony człowiek w obliczu śmierci,
otoczony atmosferą wiary, czuje ulgę i pocieszenie. Wiary, to znaczy
obecności spokojnej, duchowej świadomości. Ona mówi sama za siebie, że
na drodze przeznaczenia wszystko jest w porządku. Ty nie musisz rzecz
ani słowa. Niezależność duchowa pozwala postrzegać ludzi takimi, jakimi
są. Pomaga dokładnie rozpoznać ich potrzeby.
Patrząc na świat oczami duchowej świadomości, zachowując niezależność,
stajemy się neutralnymi obserwatorami. Rozumiejąc, że negatywne postawy
wynikają ze świadomości ciała, rozwijamy cnotę miłosierdzia i
akceptujemy ludzi takimi, jakimi są. Nie ma najmniejszej potrzeby
ingerować w postawy i życie ludzi wokół. Nie ma sensu tracić czas na
negatywne myśli o innych. Natomiast warto być przykładem.
Pielęgnując akceptację, zaufanie i pogłębiając zrozumienie, rozwijamy
poczucie głębokiego szacunku do siebie. To on pozwala nam stawić czoła
słabościom. Nawet jeśli ktoś ostro krytykuje nasze słowa lub działania,
nie czujemy się zranieni.
Kilka lat temu, będąc pracownikiem opieki paliatywnej, poproszono mnie,
abym zobaczył się z żoną emerytowanego kolegi ze szpitala. Chorowała na
raka jelit z przerzutem do wątroby. Jej stan wykluczał wizytę w
szpitalu. Pojechałem więc odwiedzić ją w domu. Kolega przywitał mnie w
drzwiach i poprosił o kilka minut rozmowy. Powiedział mi, że starał się
uchronić żonę przed prawdą o chorobie i prosił, abym przypadkiem o tym
z nią nie rozmawiał.
Konsultacja przebiegła dobrze. Wydawało się, że pacjentka nie chce
wiedzieć niczego na temat choroby. Szybko i sprawnie złagodziłem bóle.
Kilka tygodni później wezwano mnie ponownie. Stan chorej znacznie się
pogorszył. Cierpiała na nieustające mdłości. Kiedy przyjechałem,
przekonałem się na własne oczy, że sprawy wyglądały beznadziejnie. Była
bardzo wyniszczona. Widać było silne zażółcenie organizmu. Leżała
przykuta do łóżka.
Tym razem zapytała mnie: „Jak myślisz, czy będzie ze mną lepiej?” Mając
w pamięci, że jest zupełnie nieświadoma, na co choruje, zapytałem: „A
jak ty to widzisz? Jak ostatnio się czujesz?”
„Strasznie źle. Ciągle jest mi niedobrze. Staję się coraz słabsza. Sama
już prawie nic nie jestem w stanie zrobić.” - zamilkła na chwilę, po
czym znów zapytała: „Więc jak, czy będzie ze mną lepiej?”
Być może przeczuwała coś i chciała się upewnić. Poczułem, że usiłuje
zrozumieć, co się z nią dzieje i chce szczerej odpowiedzi. „Przykro mi.
- powiedziałem - Nie sądzę, aby coś miało się polepszyć. Te
dolegliwości związane są z niewydolnością wątroby. Stan się pogarsza.”
„Skąd wiesz?” - jej głos i ciało sygnalizowały niepokój. Łagodnie, jak
tylko potrafiłem, odpowiedziałem: „Masz zażółconą skóra i gałki oczne.
To symptom choroby.” - Umniejszałem sprawę jak tylko umiałem. Była
potwornie żółta.
Łzy spłynęły jej po policzkach. „Niedługo już umrę, prawda?”
„Obawiam się, że może się tak stać. Myślę, że choroba ma powiązania z
dawnym nowotworem. Prawdopodobnie teraz zaatakował wątrobę.”
„Co możesz dla mnie zrobić?” - zapytała.
„Przede wszystkim jakoś usuniemy mdłości, które ostatnio ci dokuczają…”
Następnie zapewniłem ją, że jesteśmy w stanie poradzić sobie ze
wszystkimi nowymi problemami; że nie będzie cierpiała z powodu ostrych
bólów; że pomożemy jej przejść w spokoju z tego życia do następnego.
Kilka dni później zadzwoniłem, żeby sprawdzić, czy moje zalecenia
poskutkowały i czy ustały wymioty. Było lepiej, ale głos po drugiej
stronie brzmiał jakoś nieprzychylnie. Poczułem, że coś jest nie w
porządku. Pomimo tego, zapytałem, czy kolega chciałby, abym zbadał
chorą za jakiś tydzień.
„Nie, bardzo dziękuję doktorze Cole - odpowiedział - Nie chcemy pana
tutaj więcej widzieć. Proszę już nie dzwonić.”
Zamurowało mnie. Poczułem ścisk w żołądku, jakby mnie ktoś z całych sił
uderzył kamieniem. Czyż byłem niewrażliwy? A może jeszcze gorzej,
okazałem się niekompetentny? Przez resztę dnia nie mogłem normalnie
funkcjonować. Umysł odmówił współpracy. Ciągle i ciągle powracałem do
tej rozmowy. Nie było końca. Rozum mówił, że postąpiłem jak trzeba, ale
emocje wrzały.
Zraniony, pełen wątpliwości sam do siebie poszedłem prosto na dyżur.
Czułem, że muszę pomóc jakiemuś pacjentowi. Przynieść ulgę w
cierpieniu. Komukolwiek. W pełni i w to sposób widoczny. Chociaż
wiedziałem, że postrzegano mnie jako osobę o dość wysokim poziomie
szacunku do siebie, potrzebowałem potwierdzenia. Teraz. Z zewnątrz.
Chciałem, żeby pacjent powiedział mi, że jestem wspaniały i że dzięki
mnie wszystko wygląda jaśniej. Potrzebowałem czyjegoś szacunku albo
wręcz podziwu.
Gdybym miał więcej szacunku do siebie, ta nieszczęsna rozmowa
telefoniczna nie wpędziłaby mnie w taki stan. Szacunek do siebie albo
głęboka akceptacja siebie jest formą pokory, która wyraża się w
szacunku do każdego. Gdybym posiadał te cechy, nic nie zachwiałoby
mojego przekonania, że wtedy postąpiłem najlepiej jak potrafiłem. Nawet
jeśli popełniłem błąd, dostrzegłbym w nim szansę na poprawę, a nie
powód do rozpaczy. Szacunek do siebie i pokora nie pozostawiają miejsca
na bezużyteczne i negatywne myśli.
Jak dotąd jestem zdania, że duchowa niezależność oznacza ugruntowaną
świadomość siebie, która chroni przed wpływami negatywności innych.
Wyraża miłość do ludzi jako istot wiecznych i zrozumienie, że ich także
oszukuje świadomość ciała.
Chciałbym jeszcze odnieść się do ostatniego aspektu duchowej
niezależności. Jest nim boski plan obejmujący wszystko, co się wydarza.
Zastanów się przez chwilę nad światem. Wyobraź sobie, że jest ogromną
sceną, na której każda dusza ma dokładnie określoną i unikatową rolę do
odegrania. Jest jak aktor na scenie. Każdy aktor odgrywa swoją rolę
niezależnie. Do końca sztuki pozostaje skupiony na sobie, obserwując i
wchodząc w interakcje z rolami pozostałych aktorów. Nigdy nie próbuje
wejść w rolę kolegi. Myśląc w ten sposób, możesz się stać obserwatorem
wielkiej sztuki życia. Zdaję sobie sprawę, że nasze czasy są bardzo
złożone. Jednocześnie wierzę, że pomimo scen bólu i cierpienia, jest to
dramat pełen dobrodziejstwa.
Zachowaj duchową postawę i wyobraź sobie, że siedzisz w kinie.
Obserwujesz poszczególne sceny. Teraz, w świadomości duszy, na wszystko
patrzysz inaczej i pojmujesz, że nieśmiertelność nie pozostawia miejsca
na troski, strach i niepokoje. Poczucie wyższego celu zabezpiecza cię
przed bezużytecznymi i negatywnymi myślami i uczuciami.
Jak już wspomniałem, drugą metodą przekształcania niepotrzebnych myśli
jest podejmowanie odpowiedzialności. Ostatnio rozmawiałem z koleżanką,
która uczy medytacji. Zatroskana zwierzyła mi się, że popełniła błąd.
Chodziło o dwoje nowych studentów. Wzięli udział w programie, który
prowadziła w ośrodku. Oboje byli bardzo zainteresowani omawianymi
zagadnieniami filozoficznymi. Pragnęli w swoim życiu doświadczyć
spokoju i pozytywności. Zaangażowali się w 5-cio tygodniowy kurs
medytacji. Wydawali się entuzjastyczni. Pierwszego wieczoru spóźnili
się. To samo powtórzyło się następnego dnia. Przeszkodzili w zajęciach,
wprowadzili zamieszanie, próbując się niezręcznie usprawiedliwiać.
Koleżanka postanowiła, że po zajęciach z nimi porozmawia. Powiedziała
im spokój i pozytywność odnajdą wtedy, gdy staną się bardziej
odpowiedzialni za to, co robią. Nigdy więcej nie przyszli na zajęcia.
Koleżanka uznała, że postąpiła z nimi zbyt surowo. Może ich nawet
zaatakowała. Niewykluczone, że było w tym trochę prawdy. Dla mnie był
to przykład znakomicie ilustrujący powszechne w dzisiejszym świecie
ograniczenie. Wielu ludzi, których pociąga spokój i duchowość, nie
potrafi wziąć odpowiedzialności za siebie. Kiedy uzmysłowią sobie, że
nikt niczego za nich nie zrobi, że, aby coś zmienić, sami muszą się
zdyscyplinować, że wszystko zależy od nich, tracą zainteresowanie.
Ludzie chcą spokoju, ale oczekują łatwych i przyjemnych recept na
błyskawiczne zmiany. Taka jest natura współczesnego społeczeństwa.
Współczesny człowiek cierpi na brak spokoju i ma o to pretensje do
ludzi wokół. Nieustannie powtarza oskarżenia:
„Wkurzyłem się, bo ten i ten powiedział, że…”
„To nie jest moja wina.”
„To oni są winni, że tak postąpiłem.”
Dopóki nie zaczniemy być w pełni odpowiedzialni za nasze działania,
uczucia, reakcje, będziemy zawsze ofiarami okoliczności.
Odpowiedzialność za siebie oznacza zaprzestanie oskarżania innych,
podjęcie samodzielnych wysiłków zmierzających ku wewnętrznemu
przekształceniu. Zamiast doszukiwać się w otoczeniu przyczyny własnego
gniewu, korzystniej jest wziąć sprawy we własne ręce. Lepiej stać się
osobą odpowiedzialną, dokonywać zmian w sobie, a w efekcie zwiększyć
siłę tolerancji. Odpowiedzialność zapewnia większą samokontrolę, wyraża
miłość i pomaga wzrastać.
Ćwiczenie medytacyjne: zachowanie duchowej niezależności
To ćwiczenie można wykonywać z ćwiczeniami opisanymi wcześniej. W
połączeniu obejmują wiele powiązanych aspektów rozwoju duchowego. W ten
sposób chciałbym pokazać, że rozwój duchowy jest procesem ciągłego,
zdyscyplinowanego trenowania siebie. Mam nadzieję, że dysponując
różnorodnymi możliwościami w ramach przedstawionych tu ćwiczeń,
czytelnik znajdzie inspiracje do doświadczeń na drodze samorealizacji.
Podobnie jak w przypadku wcześniejszych ćwiczeń medytacyjnych, istotne
są trzy komponenty:
medytacja;
obserwacja i rozróżnianie w ciągu dnia;
refleksja.
Najpierw zajmiemy się rozwijaniem szacunku do siebie i akceptacji
innych. Rozpocznij medytację zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Po
około 10-ciu minutach odprężenia, pomyśl o kimś, z kim masz jakieś
drobne kłopoty. Ważne, abyś nie zaczynał od osoby, z którą radzisz
sobie najgorzej. Może być za ciężko jak na początek. Niech to będzie
osoba, której wolisz unikać, na której widok reagujesz spięciem. Może
być ktoś, kogo celowo nie dostrzegasz na korytarzu, o kim myślisz, że
dobrze byłoby, aby i tym razem nie zauważył cię. Albo wybierz kogoś,
kto nie zważając na nic, zabiera ci dużo czasu.
Każdy z nas ma wypracowane wzorce postępowania z takimi właśnie
osobami. Najpierw kategoryzujemy dusze, zamykając je w pudełkach
opatrzonych etykietkami: przyjaciel, wróg, kolega, nieznośny,
arogancki, głupi, dobry, zły i tak dalej. Następnie, reagujemy na
poszczególne osoby zgodnie z przypisanymi etykietkami. Raz dokonawszy
kategoryzacji ludzi, trzymamy ich wyznaczonych miejscach, szczególnie
starannie zamykając wieczka pudełek z osobami nielubianymi.
Akceptacja ludzi takimi, jacy są, oznacza bezwarunkowe usunięcie
wszystkich etykietek i wypuszczenie„więźniów” z pudełek. Kolejnym
krokiem jest całkowita eliminacja nawyku etykietowania ludzi.
Wyobraź sobie osobę siedzącą w zamkniętym pudełku. Przyjrzyj się temu
pudełku. Jaką ma etykietkę? Teraz pomyśl: „Jeśli cię uwolnię, ty
będziesz mógł być sobą, i ja stanę się wolny w naszym związku.”
Następnie wyobraź sobie, jak usuwasz etykietkę. Zrób to z myślą pełną
ciepła i współczucia: „Stałeś się taki tylko dlatego, że w życiu
doświadczyłeś strat. Teraz rozumiem, że zapomniałeś, kim jesteś.”
Pozwól, aby myśl wywołała w tobie potrzebę uwolnienia tej osoby. Nie
otwieraj wieka, dopóki w pełni nie utwierdzisz się w tym uczuciu. Kiedy
to nastąpi, otwórz pudełko. Zobacz osobę wypuszczoną z więzienia
twojego umysłu. Ujrzyj ją szczęśliwą. Zaakceptuj w pełni, myśląc:
„Teraz rozpoznaję cię jako duszę. Jesteś podróżnikiem, tak jak i ja.
Żegnaj przyjacielu.”
Uwolnij każdego, kogo więziłeś w swoim umyśle. Jak się z tym czujesz?
To wspaniałe uczucie, prawda? Wzmacnia twój szacunek do siebie. W ten
sposób pokonałeś własną słabość postrzegania innych przez pryzmat
świadomości ciała.
Ćwicząc, ugruntujesz się w świadomości duszy. Wybaczysz każde złe
zachowanie, rozumiejąc, że uwarunkował go żal. Pracując z każdą osobą
osobno, będziesz doświadczać wspaniałych uczuć. Zmienią się twoje
relacje z otoczeniem. Przestaniesz reagować mechanicznie, w z góry
zaplanowany sposób. Uwolnisz się od niepotrzebnych emocji. Po pewnym
czasie dostrzeżesz, że ci dotychczas „kłopotliwi” znajomi zachowują się
wobec ciebie inaczej. Lepiej. Ponadto dokonasz jeszcze jednej wielkiej
rzeczy - położysz kres nawykowi etykietowania ludzi i staniesz się
bardziej tolerancyjny.
Etykietki „chronią” przed uczuciami zagrożenia, gniewu, zdenerwowania.
Uwalniając się od nich, uwalniasz się od własnego strachu i uczysz się,
jak kochać. Uczysz się akceptować ludzi takimi, jacy są. Uczysz się
nie osądzać. Pogłębiając zrozumienie, pogłębisz szacunek do siebie. To
z kolei uczyni cię silnym obliczu krytyki i pozwoli zachować stałość w
zmieniających się okolicznościach.
Z poranną medytacją każdy dzień rozpoczynaj jako obserwator wielkiej
sztuki życia. Wszystko, co się dzieje, traktuj jako lekcję, jako „coś
co ma znaczenie”. Nie zapominaj, że zachowując duchową niezależność,
służysz innym, przyczyniasz się do szerzenia pokoju i szczęścia. W
miarę zdobywania umiejętności niezależnej obserwacji, wzmocnisz duchową
potęgę rozróżniania. Staniesz się mądrzejszy i bardziej dokładny.
Będziesz wiedział, kiedy mówić, a kiedy spokojnie milczeć. Będziesz
lepiej rozumiał ludzi. Będziesz wiedział, jak ich wspierać, aby mogli
rozwijać się.
Bądź obserwatorem, kiedy cię krytykują i kiedy cię chwalą. Odpowiadaj w
sposób właściwy, a poczucie niezależności niech uwolni cię od
niepotrzebnych emocji. Na początku będzie ci łatwiej kontrolować
reakcje na pochwały. Osiągając to, pogłębisz szacunek do siebie.
Uniezależniając się od szacunku innych, będziesz mniej podatny na słowa
krytyki.
Jako obserwator stale sprawdzaj siebie i rozwijaj skupienie. Jest to
metoda wiodąca ku mądrości i samokontroli. Każdy dzień podsumuj.
Wyciągnij wnioski z „porażek”, traktując je jako ukryty potencjał
wzrostu. Pamiętaj, że wszelkim wysiłkom towarzyszą porażki. W
przeciwnym razie jakiekolwiek starania byłyby zbędne.
Wysiłek duchowy: pozwolić odejść
W rozdziale V na przykładzie umierającej na raka Margaret mogliśmy
zrozumieć, na czym polega akceptacja. Pozwalając wszystkiemu odejść,
akceptując swój los i podporządkowując się okolicznościom, Margaret
stała się ucieleśnieniem miłości i oddania. Tę lekcję możemy
wykorzystać w praktyce medytacyjnej. Poprzez medytację możemy poznać,
czym jest akceptacja i oddanie. Raja Yoga stosuje na to określenie
„umieranie za życia”. Umrzeć za życia to inaczej porzucić starą naturę,
podążając ścieżką samorealizacji. Aby tego dokonać konieczny jest
duchowy wysiłek zmierzający do pogodzenia się ze wszystkim. Pogodzić
się ze wszystkim to inaczej pozwolić odejść wszystkiemu.
Maria miała 47 lat. Zachorowała na raka szyjki macicy. Jak na taką
chorobę była stosunkowo młoda. Wyznawała buddyzm, ale bardzo
powierzchownie. Była mężatką z dwójką dzieci w wieku 10 i 14 lat. Trzy
lata wcześniej badania przeprowadzone w wyniku nagłego krwotoku,
wykazały u niej niewielki nowotwór w szyjce macicy. Po operacji
wycięcia macicy Maria wróciła do zdrowia i normalnego życia.
Dwa miesiące przed skierowaniem pod moją opiekę, stwierdzono nawrót
choroby. Nowotwór zaatakował pęcherz, odbytnicę i kości miedniczne.
Chociaż choroba była nieuleczalna chirurg zastosował ostrą terapię z
operacją włącznie. Usunął, co mógł wraz z odbytnicą i pęcherzem
moczowym. Maria została z woreczkiem kolostomicznym i woreczkiem na
mocz. Oba woreczki umieszczono na wysokości żołądka. Zaplanowano 6-cio
tygodniową radioterapię.
Nie wyzdrowiała już. Stopniowo traciła wagę, energię, czuła się coraz
gorzej. Nie wróciła do pracy. Przyjechała do hospicjum zamknięta w
sobie. Była w skrajnej depresji. Bardzo cierpiała fizycznie. Z
woreczków umieszczonych na żołądku wydobywał się przykry zapach
wydzielin ludzkiego ciała. Najpierw złagodziliśmy ból, a następnie
przystąpiliśmy do terapii antybiotykowej, aby choć częściowo
zlikwidować przykry zapach.
Odwiedzałem ją dwa razy w tygodniu. Była kompletnie załamana
psychicznie. Kiedy pytałem ją, jak się czuje, niezmiennie odpowiadała:
„Nie wytrzymam już tego dłużej. Nie chcę już żyć. Proszę, skończcie
to.” Czasami ludzie wyrażają takie prośby. Najczęściej jest raczej
wyraz rozpaczy niż bezpośrednia prośba o eutanazję. Maria prosiła o
śmierć. Była to szczera i usilna prośba. Chciała, abym pomógł jej
umrzeć. Patrzyła na mnie wyczekująco. Przy okazji każdej wizyty pytałem
ją, czego ma dosyć i dlaczego chce umrzeć.
Powtarzała: „Jestem odrażająca.” Nie mogła pogodzić się z widokiem
dwóch woreczków na brzuchu. „Jestem bezużyteczna, bezwartościowa. Moje
życie nie ma sensu. Nie mam siły. Niczego nie jestem w stanie zrobić.
Nie jestem kobietą. Nienawidzę siebie. Nikt nie może mi pomóc.” Wtedy
zapytałem, jak się w tej chwili czuje? Rozpłakała się: „Jestem taka
nieszczęśliwa… taka nieszczęśliwa…” Powiedziała mi, że nie może znieść
widoku męża i dzieci, ponieważ są żywym wspomnieniem minionego
szczęścia. Zazdrościła im, że mają się dobrze.
Rozmawiając z rodziną, zauważyłem, że nie jest z nimi dobrze. Mąż był
zrozpaczony. Dzieci były smutne i czuły się odrzucone.
Odwiedzałem Marię regularnie. Najpierw jej słuchałem, potem
powtarzałem, że eutanazja jest niemożliwa z dwóch powodów: jest
nielegalna i pozostaje w sprzeczności z moją duchową postawą.
Akceptowała moje stanowisko, podkreślając, że najcenniejsza jest dla
niej sama możliwość porozmawiania o uczuciach i pragnieniach.
Dwa razy na tydzień na przestrzeni 6-ciu tygodni odbywaliśmy dokładnie
taką samą rozmowę. Wydawało mi się, że potrzebuje po prostu mówić, co
ją gnębi. Raz zdecydowaliśmy się zorganizować jej krótki powrót do
domu. Chcieliśmy, aby przez sobotę i niedzielę zbliżyła się do rodziny.
Ku naszemu rozczarowaniu, pomysł okazał się totalną klęską. Mieliśmy
szczerą nadzieję, że pobyt w domu poprawi jej samopoczucie i odnowi
kontakty z bliskimi. Stało się dokładnie odwrotnie. Wróciła bardziej
załamana i bardziej zdystansowana w stosunku do dzieci. Wszyscy byli
emocjonalnie wzburzeni.
Nie poddawałem się. Utrzymywałem dobry kontakt z Marią. W miarę jak
nasze relacje się pogłębiały, łagodniała jej rozpacz. Pamiętam, jak
rozmawialiśmy na temat wiary. Podejmując temat religii, Maria
rozpogodziła się. Zgodziła się nawet na wizytę mnicha buddyjskiego.
Minęły dwa tygodnie a Maria stała się szczęśliwa. Nie prosiła już o
eutanazję. Mówiła, że czuje się zadowolona i przygotowana na śmierć w
swoim czasie. Teraz chętnie widywała się z mężem i dziećmi. Wszyscy
odetchnęliśmy z ulgą. Napięcie i wzajemne wycofanie znikły bez śladu.
Byliśmy świadkami, jak się wzajemnie tulą, promieniejąc szczęściem.
Pewnego razu odważyłem się zapytać, co takiego ten mnich zrobił i skąd
taka zmiana.
„Wytłumaczył mi, że ta choroba jest rezultatem mojej przeszłej karmy
(dosł.: działanie) i że muszę to zaakceptować. Powiedział, że jest to
proces oczyszczający, przygotowujący mnie do duchowego rozwoju w
następnym życiu. Teraz rozumiem, że w ten sposób rozliczam konta
karmiczne. Jest to konieczne, aby mogła stać się duchowo wolna.”
Dostrzegając tak wielką zmianę w Marii, poczułem prawdziwą ulgę. Jej
gniew i żal rozproszyły się. Odkryła znaczenie swojego cierpienia i
odnalazła swój cel. Duchowa wiedza obudziła w niej szacunek do siebie.
Maria mówiła dalej: „Mówił mi też o spokoju. Im bardziej będę spokojna,
tym mniej mój duch będzie musiał walczyć przed ponownym wcieleniem.
Kazał mi przestać sprawiać rodzinie cierpienia. Sprawił, że zrozumiałam
prostą prawidłowość - nie będę dla nich odrażająca, jeśli sama
przestanę czuć odrażę do siebie.”
Mnich tłumaczył Marii, na czym polega buddyjska myśl o nietrwałości.
Wszystko się zmienia i nic nie pozostaje takie samo. Cierpienie to
rezultat próby zatrzymania, czego zatrzymać się nie da, co musi się
zmienić. Życie ludzkiej istoty jest jak łańcuch zmieniających się
związków w kolejnych wcieleniach. Może kiedyś znów się spotkamy… W
innych czasach… W inny sposób... Wszystko, co posiadamy, jest nietrwałe
i tymczasowe. A jednak usiłujemy to zatrzymać. Dla bezpieczeństwa. Dla
szczęścia. I żyjemy w ciągłym strachu przed utratą. I wpadamy w pułapkę
sieci przywiązania. A strata jest nieunikniona, ponieważ nic nie może
pozostać takie samo.
„Powiedział mi, żebym pozwoliła odejść wszystkiemu.” - ciągnęła Maria.
„Abym uwolniła się od wszystkich przywiązań, bo tędy wiedzie droga do
wolności i szczęścia. Więc to właśnie robię. Uwalniam się. Od
przywiązania do zdrowia. Od przywiązania do rzeczy, które kiedyś
sprawiały mi radość. Od przywiązania do rodziny. Od przywiązania do
przyszłości, na którą czekałam. Pokazał mi taką perspektywę. Teraz
wszystko stało się łatwe. Nigdy nie czułam się bardziej wolna i
bardziej szczęśliwa.”
Maria żyła jeszcze trzy tygodnie. W pełni spokoju przekroczyła próg do
życia po tamtej stronie. Jej buddyjski przewodnik stał przy niej, kiedy
bez obaw i trosk opuściła ciało.
Przywiązujemy się, ponieważ szukamy bezpieczeństwa, dobrego
samopoczucia i szczęścia. Gdziekolwiek jest przywiązanie, jest
uzależnienie. Siła ludzkiego uzależnienia jest tak wielka, że
pozwolenie wszystkiemu odejść i świadomość, czemu pozwalamy odejść
stają się prawdziwym wyzwaniem. Sogyal Rinpocze w Tybetańskiej księdze
życia i umierania daje przepiękny przykład ilustrujący sens pozwolenia
wszystkiemu odejść. Wyobraź sobie, że ściskasz w dłoni monetę. Jeśli
wyciągniesz rękę z dłonią skierowaną w dół i puścisz monetę, upadnie na
ziemię i stracisz ją. Jeśli zrobisz to samo z dłonią skierowaną ku
górze, uwolnisz ją, a ona pozostanie z tobą.
Innymi słowy, pozwalanie wszystkiemu odejść nie oznacza konieczności
utraty czegokolwiek. Nie uwalniamy się od aktualnego stanu zdrowia,
dobrobytu i związków, tylko od uzależnienia od nich. W uzależnieniu
przejawia się ego i świadomość ciała. Stopniowe pozwalanie odejść
oznacza przechodzenie do świadomości duszy. Proces uwalniania się od
uzależnień rozpoczyna się w momencie rozpoznania siebie jako istoty
duchowej i nieśmiertelnej. Niczym chmury przesłaniające słońce,
przywiązanie i zależność przynoszą tymczasowe szczęście, ale utrzymują
nas w cieniu duchowej ignorancji. Uwalniając się od przywiązań,
wychodzimy z cienia i kierujemy się ku światłu.
Pozwolenie wszystkiemu odejść to porzucenie wszelkich zmartwień o to,
co było i o to, co będzie. Może to okazać się trudne dla tych, których
mocno zraniono i tych, którzy stoją w obliczu wielkiej niepewności.
Jednak, aby wyzwolić się od przeszłości, musimy nauczyć się wybaczać;
aby wyzwolić się od przyszłości, musimy nauczyć się ufać.
Nie zdołałbym policzyć, ile razy usłyszałem od pacjenta albo jego
najbliższej rodziny: ”Nigdy nie wybaczę…i nigdy tego nie zapomnę.” A
przecież wspomnienia, które tak hołubią, są dla nich źródłem gniewu i
smutku. Cierpią ciągle z powodu przeszłości. Wydaje się, że nie
potrafią pogodzić się z tym, co było, aby znaleźć spokój.
Jest nie lada wyzwaniem wybaczyć tym, którzy nas mocno zranili. W
pierwszym odruchu możemy nawet pomyśleć, że nie zasługują na
wybaczenie. Jednak, jeżeli nie wybaczymy, nie zdołamy zapomnieć. A
jeżeli nie zapomnimy, nie uwolnimy się od negatywnego wpływu
przeszłości. Trwamy w pułapce.
Może więc zaczniemy od pytania: „Czy zasługuję, aby być wolnym od
tamtej osoby, tamtej sytuacji?” Odpowiedź bez wątpienia brzmi: „Tak,
ponieważ byłem niewinny.” Wybaczenie jest uwalniające i pozwala
zapomnieć. Wybaczenie nie musi być wypowiedziane ani zapisane. Chyba że
taka forma ci pomoże. Być może twoje wybaczenie wcale nie zmieni tych,
którzy cię skrzywdzili, ale położy kres wpływowi tych osób na twoje
dobre samopoczucie. Jeśli nauczysz się wybaczać, ci którym wybaczasz
uczynią cię silniejszym.
Czasami musimy wybaczyć sami sobie, aby uwolnić się od poczucia winy.
Pomimo że co się stało to się nie odstanie, możemy przyjąć postawę, że
uczymy się na własnych błędach. Wybaczaj sobie, uwalniaj się, ale nie
zapominaj. Pamięć ostrzeże cię i uchroni przed ponownym popełnieniem
błędu. Wybaczanie sobie, poprzez przekształcenie błędów w lekcje,
rozwija, czyni nas kochającymi i nieosądzającymi. Nasza miłość w sposób
naturalny i bez wysiłku płynie do innych.
Żyj tu i teraz, pokładając ufność w przyszłości, pozwalając odejść
pragnieniom, troskom, zmartwieniom o to, co będzie. Uwolnij się od
oczekiwań, że sprawy koniecznie muszą iść po twojej myśli. W miarę
możliwości planuj, ale żyjąc tu i teraz, pozwól, aby to przyszłość
wyszła tobie na spotkanie. Ufność, że cokolwiek się zdarzy, będzie
dobre, oznacza stan nieuwarunkowany, bez przywiązania i uzależnień.
Spróbuj dostrzec, że wszystko, co się dzieje, ma swoje miejsce w boskim
porządku. Jeśli sprawy toczą się niepomyślnie, jest w tym jakieś
znaczenie. Czasami takie podejście wymaga głębokiej wiary w duchowy
wymiar, w tymczasowość cierpienia, w jakąś formę wyższej energii
stwórczej. Jednak zaufanie zbliża nas do stanu wyzwolenia i
szczęśliwości, charakterystycznego dla akceptacji.
Wysiłek duchowy zmierzający ku pozwoleniu wszystkiemu odejść polega na
stopniowym porzucaniu ego, a w konsekwencji do zerwania ostatniej
subtelnej nici przywiązania. Ten ostatni ślad arogancji, inaczej
świadomości ciała, to poczucie „ja” i „moje”, odzwierciedlające chęć
posiadania oraz pragnienie szacunku i uznania z zewnątrz.
„Co ty powiedziałeś o mojej córce?”
„Powinieneś był mnie o to zapytać.”
„To jest moje, zostaw to.”
„Ja to zrobiłem.”
Jakże to zdradliwy, choć subtelny wymiar świadomości. Może się zdarzyć,
że choć już w znacznym stopniu porzuciliśmy ego, nadal ulegamy
pragnieniom, aby nasze imię było znane, aby o nas dobrze mówiono. Ta
delikatna woalka, którą tak trudno rozpoznać, ciągle nas oszukuje i
odsuwa od wszystkiego co boskie.
Skutecznym sposobem na uwolnienie się od ostatniego śladu przywiązania
jest traktowanie siebie jako „gościa” na tym świecie i powiernika
związków oraz rzeczy posiadanych.
Ćwiczenie medytacyjne: w roli powiernika i gościa
W tym ćwiczeniu będziemy doskonalić się w roli powiernika i gościa tego
świata. Nic nie należy do powiernika, a gość zawsze jest pełen szacunku
i ma dobre maniery. Jest regułą, że bardziej rzeczy pożyczonych używamy
z większą troską i uwagą. Będziemy więc ćwiczyć z myślą, że wszystko co
„ja” mam, tzn. ciało, bogactwa, związki, w rzeczywistości jest boskim
depozytem. Nie jestem właścicielem. Powierzono mi te rzeczy, abym
używał ich w imieniu boskim. Będziemy też eksperymentować z myślą, że
gdziekolwiek „ja” jestem, jestem gościem w boskim domu, więc zachowuję
się z prawdziwie boską godnością.
Od was zależy, co będziecie rozumieć pod określeniem „boski”. Dla mnie
jest to Bóg. Postrzegam go jako promieniejący punkt światła, emanujący
miłością, mądrością i czystością. Jego siedziba znajduje się poza
naszym wszechświatem, wobec którego pełni rolę matki, ojca, przyjaciela
i nauczyciela. Wy możecie mieć zupełnie inne wyobrażenie. Jeśli nie
wierzycie w żadną zewnętrzną manifestację, przyjrzyjcie się temu co
boskie w was samych. Przynajmniej wiecie, że istniejecie. Zatem możecie
uznać swoje „wyższe ja” za boski pierwiastek. Dla celów tego ćwiczenia
będę używał określeń „boski” i „boski czynnik”, a ich interpretację
pozostawiam wam.
Wszystko, co masz, uznaj za boski depozyt; jako powiernik stań się
boskim narzędziem; używając tego, co ci powierzono, rozprzestrzeniaj
duchowość poprzez czyste uczucia i dobre życzenia. Bądź zawsze mile
widzianym gościem, obserwatorem scen wielkiej sztuki życia.
Jak w poprzednich ćwiczeniach, zacznij od porannej medytacji, obserwuj
się przez cały dzień, a wieczorem poświęć trochę czasu na refleksję i
podsumowanie.
Siadając wygodnie, rozpocznij medytację zgodnie z wcześniejszymi
wskazówkami. Rozluźnij się. Skieruj uwagę na ciało, a następnie powoli
przechodź do świadomości pozwolenia wszystkiemu odejść: „Boski czynnik
wypożyczył mi ciało jako narzędzie. Jestem powiernikiem tego ciała i
gościem na tym świecie.”
Pozostań przez kilka minut w tym stanie świadomości. Niech się utrwali.
Możesz używać własnych słów, symboli, obrazów. Następnie ogarnij tą
myślą wszystkie posiadane przez ciebie rzeczy:
Nic nie jest moją własnością. Każda rzecz należy do boskiego czynnika.
To co mam, dano mi, abym służył. Wszystko, co robię, ma przynosić
spokój i szczęście. W domu, w którym mieszkam, także jestem gościem.
Następnie rozszerz świadomość na wszystkie swoje role. Niech staną w
szeregu przed tobą. Czasami jesteś rodzicem, czasami dzieckiem, czasami
małżonkiem, czasami odgrywasz rolę w pracy. Uwolnij się od wszystkich
ról, myśląc:
Te role należą do ciała, a za wszystko odpowiedzialny jest boski
czynnik. Jako powiernik i jako gość żyję wśród moich duchowych sióstr i
braci i odgrywam swoją rolę. Boski czynnik używa wszystkiego, co robię,
aby dotrzeć do każdego, kogo znam.
Niech cały świat stanie ci oczami jak ogromna scena. Oto rozgrywa się
wielka sztuka życia. Będąc powiernikiem ciała, w wirze codzienności, ty
także jesteś tutaj gościem. Boski czynnik jest pisarzem i reżyserem
sztuki, a ty odgrywasz swoją rolę. Jesteś gościem w boskim domu i
gościem na scenie. Niezależny i spokojny, obserwujesz poszczególne
sceny. Nie musisz nic robić. Nic, z wyjątkiem oddania się w ramach
scenariusza tej doskonałej, boskiej sztuki.
Pozwól sobie doświadczyć, że wszelka odpowiedzialność jest rękach
boskiego czynnika. Twoja odpowiedzialność polega jedynie na poddaniu
się boskiemu działaniu. Pomyśl o innych jako dzieciach boskiego
czynnika, którzy jak i ty odgrywają swoje unikatowe, indywidualne role.
Nic i nikt nie należy do ciebie. W życiu możesz odgrywać rolę matki
albo ojca, ale twoje dziecko jest duszą i w rzeczywistości jest twoim
„bratem” lub „siostrą”. I jak ty jest tutaj gościem. Pozwól odejść
wszelkiemu pragnieniu posiadania. Nikt do ciebie nie należy. Być może
powierzono kogoś twojej opiece. Więc bądź pełnym miłości narzędziem w
ręku boskiego czynnika.
Przez cały dzień zachowuj taką postawę: nic nie jest moje; ja jedynie
odgrywam rolę w boskim planie; nikt do mnie nie należy; uzależnienie
jest iluzją, która powstaje gdy zapominam, do kogo należę.
Niech te myśli będą pełne miłosierdzia. Pozostań niezależnym i pełnym
miłości obserwatorem w tej wielkiej sztuce życia. Wszystko jest boskie.
Nie ma błędu. Odpowiedzialny jest boski czynnik. Z pomocą twojego
oddania on wszystko zrobi dobrze.
Wysiłek duchowy - utrzymanie związku z Bogiem
Paula ma 51 lat. Jest rozwódką. Do czasu, kiedy będziecie czytać te
słowa, niemal na pewno opuści ciało. 12 miesięcy przed naszym pierwszym
spotkaniem wykryto u niej raka jelita z przerzutami. Nie pogodziła się
z prognozą, że pozostało jej kilka miesięcy życia. Zdecydowana, aby
pokonać chorobę, szukała informacji na temat form leczenia
uzupełniającego. Poradziła się kogoś, kto kiedyś chorował na raka. W
rezultacie zmieniła styl życia i rozpoczęła program medytacyjny.
Podobnie jak Veronica z rozdziału XIII, Paula nie brała pod uwagę
najmniejszej możliwości porażki. Niemniej jednak kiedy ją poznałem, w
wyniku przerzutów była po dwóch operacjach. Stawała się coraz słabsza,
a bóle narastały. Jej stan pogarszał się z dnia na dzień. Tuż przed
moją wizytą rozmawiała ze swoim terapeutą. Zdecydowali wspólnie, że
Paula zaprzestanie walki z chorobą, zaakceptuje fakt, że umiera i zaufa
temu co nadejdzie.
„Widziałam, że stopniowo słabnę i czułam, że przegrywam.” - powiedziała
mi. „Zastanawiam się, dlaczego zachorowałam na raka? Pewnie dlatego, że
nigdy na prawdę siebie nie kochałam. Byłam jak wojownik, zdobywca.
Samotna matka, profesjonalistka, wpływowa osoba. Byłam tą, która
działa. Porównywałam się z innymi. Ale pomimo osiągnięć w życiu, nie
opuszczało mnie wrażenie, że w jakiś sposób przegrywam.”
Porozmawialiśmy trochę o tym, jak to często wielcy zdobywcy kierują się
strachem przed porażką.
Paula mówiła dalej: „Teraz muszę się poddać, oddać się z ufnością
opiece boskiej. Czuję się chora, zmęczona i zbolała. Rozpaczliwie
szukam ulgi. Dlatego zwracam się do ciebie.”
Przyjrzeliśmy się ponownie wszystkim objawom choroby. Cierpiała na bóle
wątroby spowodowane przerzutem. Skarżyła się na bóle w dolnej części
brzucha. Były spowodowane obstrukcjami. Kiedy ją zbadałem,
stwierdziłem, że gwałtownie rozwijający się nowotwór objął znaczną
część odbytnicy. Zapewniłem, że jestem w stanie jej pomóc i zmniejszyć
cierpienia. Usłyszawszy to, Paula zaczęła mówić o wierze.
„Wychowałam się surowej katolickiej rodzinie. Wyniosłam z domu strach i
poczucie winy. Kiedyś uczyłam religii w szkółce niedzielnej. Kiedy się
rozwiodłam, zweryfikowałam przekonania religijne i bardzo żałowałam, że
byłam taka dogmatyczna. Choroba zmusiła mnie do refleksji. Jak
wcześniej, tak i teraz wszystko robiłam z myślą, że muszę to robić.
Musiałam medytować. Musiałam stosować leczenie uzupełniające. Szczerze
mówiąc, mam tego dosyć. To czego naprawdę pragnę, to kochać siebie,
ufać, oddać się Bogu i doświadczać jego miłości.”
Kontynuując temat Boga, Paula zwierzyła się: „Ostatnio mówię trochę jak
heretyczka, ale wciąż jestem katoliczką. Postrzegam Boga jako wszystko,
co dobre w nas i boskie wokół nas. Gdybym umiała wystarczająco mocno
zaufać i oddać się, doświadczyłabym tyle miłości. Bóg jest dla mnie jak
ocean. Może dlatego zamieszkałam tuż przy morzu.” Paula niedawno
przeprowadziła się na wybrzeże. „Tak, jest jak ocean. Bóg jest
bezkresny i nieograniczony. Zwykłam siadać na plaży i otwierając się
próbowałam doświadczyć obecności Boga i nawiązać z Nim kontakt. Od
dziecka jestem wierząca, ale nigdy nie byłam bliżej Boga niż teraz.
Ciągły natłok zajęć, dążenia, cele - to wszystko oddzielało mnie od
Boga.”
Opowiadając mi o pragnieniu doświadczania Boga, Paula uświadamiała
sobie, że Bóg jest zawsze obecny. Zrozumiała, że myśli, słowa, postawy
i działania mogą albo budować i wzmacniać więź z Bogiem albo
uniemożliwiać jakiekolwiek doświadczanie tego związku. Mogą całkowicie
nas oddzielić od wszystkiego co dobre wewnątrz i boskie wokół nas.
Czasami myślę sobie, że kiedyś byliśmy prawdziwymi dziećmi Boga. Dziś
jesteśmy od niego oddzieleni, jak sieroty.
Wierzę, że w moim życiu były czasy, kiedy doświadczałem związku z
Bogiem. Jedno z pierwszych moich spotkań z Bogiem opisałem w rozdziale
IV. Kiedy dusza doświadcza związku z Bogiem, jest on rzeczywisty i
oczyszczający. Człowiek spostrzega nagle, że otworzyło się przed nim
duchowe okno, pozwalające zobaczyć wszystko jasno i wyraźnie.
Doświadczenie związku z Bogiem i utrzymanie tej więzi dzieli przepaść.
Można w swoim życiu spotkać Boga, uświadomić sobie wieczną tożsamość
istoty ludzkiej, a jednak pozostawać w świadomości ciała i ulegać
negatywnym myślom i uczuciom, oddzielających nas od wszystkiego co
boskie. Utrzymanie duchowej więzi możliwe jest tylko dzięki wysiłkom i
kontroli nad kierunkiem naszych myśli.
Ludzie na wschodzie powiadają, że ostania myśl wiedzie nas ku
przeznaczeniu. Przykład Gandhiego doskonale ilustruje tę ideę.
Umierając z rąk zabójcy, Gandhi powtarzał: „Rama, Rama.” Jego ostatnie
myśli były skierowane ku Bogu (Rama).
Chociaż znaczenie powiedzenia odnosi się bezpośrednio do chwili
śmierci, można je rozszerzyć na całe życie człowieka. Umysł ludzki
wędruje zgodnie z kierunkiem myśli. Myśli tworzone w świadomości ciała
są bezużyteczne, negatywne i pełne zmartwień. Natychmiast oddzielają
nas od wszystkiego co boskie. Postrzeganie rzeczywistości poprzez
mechanizmy świadomości ciała jest równie zdradliwe. Na pozór barwne i
atrakcyjne, w istocie zagradza nam drogę do Boga.
Myśli tworzone w świadomości duszy koncentrują się wokół prawdziwej
tożsamości duchowej i cnót, a tym samym wprowadzają nas w związek z
Bogiem.
Gdybyśmy potrafili bezbłędnie rozróżniać prawdę i fałsz, tworzylibyśmy
jedynie myśli sprzyjające utrzymaniu związku z Bogiem. Myśl, słowo i
doświadczenie znałyby tylko spokój i miłość.
Związek z Bogiem mogą utrzymać dusze, które przestają ulegać
świadomości ciała. Po raz pierwszy spotkałem je w 1992 r. podczas
międzynarodowego zgrupowania medytacyjnego Raja Yogi. Było to w
Indiach, w głównej siedzibie Brahma Kumaris, w Mt Abu. Ośrodek położony
jest w subtelnej atmosferze góry Abu. Rozciągają się stąd widoki na
równiny i łańcuchy górskie Rajastanu. Urzekły mnie oczy rezydujących tu
yoginów - łagodne, spełnione, spokojne. Każdy miał takie spojrzenie. To
były boskie oczy. Duchowe oczy. Oczy wyrażające oddanie i odsłaniające
prawdę.
Na każdym kroku mogłem się przekonać, że związek z Bogiem, świadomość
duszy i oddanie tworzą atmosferę pełną miłości i spokoju. Wrażliwa
dusza odnajduje tu miłość, będącą czymś znacznie więcej niż zwykłe
emocje albo uczucia. Działa tu energia mądrości. Zasiewa w nas prawdę o
duchowej tożsamości. W tej atmosferze uświadomiłem sobie, że miłość
Boga ma potęgę odkrywania prawdy.
Po raz pierwszy w życiu spotkałem Boga w chwili oświecenia, jakiego
doznałem tuż po głębokim emocjonalnym oczyszczeniu. W Mt Abu odkryłem,
że związku z Bogiem można doświadczać na drodze medytacji. Tak więc
stopniowo zacząłem przyswajać sobie praktyki i zasady Raja Yogi. Celem
Raja Yogi jest nawiązanie i utrzymanie oczyszczającej więzi z Bogiem.
Wymaga on wysiłku, pogłębiania świadomości, zdecydowania w myśleniu i
dyscypliny.
Związek z Bogiem oczyszcza na dwa sposoby. Pierwszy polega na
oczyszczaniu duszy z negatywnych sanskar (cech charakteru). Drugi
polega na rozpoznaniu i zrealizowaniu jej oryginalnych, czystych
sanskar. Inaczej mówiąc oczyszczanie duszy jest procesem samo-
przekształcenia. Negatywne sanskary zanieczyszczają duszę, podobnie jak
rdza wypolerowaną igłę magnetyczną. Pokryta korozją igła traci czułość
i przestaje reagować na magnes. Oczyszczona z rdzy, lśniąca jak
dawniej, odzyskuje czułość i ponownie reaguje na przyciąganie.
W podobny sposób dusza pod wpływem świadomości ciała zaczyna korodować.
W takim stanie nie rozpoznaje i nie interesuje się Bogiem. Kiedy staje
się oświecona, związek z Bogiem usuwa korozję z duszy i przywraca jej
magnetyzm czystości. Dusza ponownie kieruje się ku Bogu.
W opisie Boga Paula porównała go do bezkresnego i nieograniczonego
oceanu. Kiedy dusze ponownie odkryją Boga podobne są do rzek, które
spotykają się z oceanem. Łącząc się z właściwościami oceanu zaczynają
rozpoznawać i realizować własne oryginalne właściwości.
Ocean Mądrości rozbudza naszą mądrość.
Ocean Spokoju rozbudza naszą oryginalną naturę spokoju.
Ocean Miłości rozbudza naszą niewinność.
Ocean Miłosierdzia rozbudza nasze zrozumienie.
Ocean Czystości rozbudza nasze szczęście.
Ocean Przebaczenia rozbudza naszą wolność.
Oto jak można postrzegać Boga - jako niezmierzony skarbiec
niewyczerpanych potęg i cnót. Wierzę, że dzięki oczyszczeniu z
negatywności i rozbudzeniu czystości, możemy ponownie zostać stworzeni
na podobieństwo Boga. W procesie stworzenia dusza staje się czysta,
świadoma siebie, wyzwolona od ciała, wolna od rdzy, błyszcząca,
doskonała … podobna Bogu.
W Mt Abu dowiedziałem się, że aby osiągnąć i utrzymać związek z Bogiem,
potrzebna jest dwojakiego rodzaju dyscyplina: medytacja i pamiętanie.
Spróbuję opowiedzieć wam w skrócie, czego się nauczyłem.
Pewnego dnia w poszedłem na spacer. Ścieżka zaczynała się przy
zabudowaniach medytacyjnych i wiodła wokół góry. Po drodze znalazłem
szeroki skalny uskok. Usiadłem. Przede mną rozciągała się panorama
zapierająca w dech piersiach. Z równin wysuszonego dorzecza wypiętrzały
się góry. Zdawało się, że łańcuch kroczy dostojnie ku granicy z
Pakistanem. Gdzieś w dole orły szybowały pogodnie. Ja sam, pogrążony w
medytacji, siedziałem na skale około 20 minut.
Podniosłem się i powędrowałem dalej. Ścieżka, skręcała z powrotem ku
zabudowaniom ośrodka. Szedłem przez mniej atrakcyjne okolice. Miejscami
droga stawała się smolista. Gdy zbliżyła się do brzegu jeziora,
zobaczyłem wejście do miasteczka Mt Abu. Zanurzyłem się w tę uroczą
krzątaninę i wkrótce dotarłem znów do zabudowań medytacyjnych.
Kiedy wszedłem, grała muzyka. Nie zwróciłem na to większej uwagi.
Spokojnie spacerowałem dalej. Nagle moją uwagę przykuł spokój i
panująca tu cisza. Wszystko zamarło w bezruchu. Każdy, bez względu na
to, czym był wcześniej zajęty, zatrzymał się. Zdania przerwane w pół
słowa…. rozmowy przerwane w pół zdania ….Ludzie stali albo siedzieli w
kompletnej ciszy.
To była „kontrola ruchu”.
Z szacunkiem zatrzymałem się, znieruchomiałem. Zanurzyłem w atmosferę
spokoju. Jednak w tym spokoju było coś większego. Coś znacznie
głębszego niż z początku byłem w stanie pojąć. pojąć. W panującym tu
spokoju była potęga. Pełna miłosierdzia potęga duchowości bez śladu
rywalizacji i egoizmu.
Każdego dnia co dwie godziny przez 3 minuty odbywała się kontrola
ruchu. W tym czasie każdy starał się zatrzymać ruch swoich myśli i
zwrócić uwagę ku Bogu. W ten sposób praktykował utrzymanie związku z
Bogiem i pamiętanie. Wszyscy jednoczyli się w czystych wibracjach
miłości i spokoju.
Jedna z praktykujących yogę wyjaśniła mi bliżej, na czym polega
kontrola ruchu.
„Bóg uczy nas, że jesteśmy duszami. Każdy jest boską iskierką energii
życia, maleńkim punktem duchowego światła, umieszczonym tu, w środku.”
Wskazała palcem na środek czoła i mówiła dalej: „Pamiętamy o tym przez
cały dzień. Pamiętając pozostajemy w związku z Bogiem, Najwyższą Duszą.
Podczas kontroli ruchu najpierw oczyszczamy umysły, a następnie
jednoczymy się myślą z Bogiem.” Przerwała na chwilę. Musiałem to jakoś
ogarnąć. Po chwili zaczęła dalej wyjaśniać: „Jest kilka sposobów
połączenia się z Bogiem. Ja zazwyczaj doświadczam Boga w roli Matki,
Ojca, Przyjaciela, Towarzysza, Nauczyciela. Zależy od chwili. Innym
razem przypominam sobie o Jego właściwościach czystości, miłosierdzia,
miłości, wybaczania. Doświadczam ich i rozbudzam w sobie. Innym razem
przyswajam sobie Jego formę.”
„Jego formę?” - zareagowałem.
„Formę punktu.” - odpowiedziała. „Jako dusza, Bóg jest punktem światła
i ma swoją siedzibę poza materialnym wszechświatem. Nieskończenie mały,
ale będący oceanem wszystkich cnót i potęg. Każdy ma dostęp do Jego
natury. Może się wydawać, że Bóg jest wszechobecny, jakby przenikał
wszystko i wszystkich. Ale On jest duszą i ma formę duszy. Nie jest
rodzaju męskiego ani żeńskiego. Jest maleńkim punktem duchowego
światła.”
„Skąd to wiesz?” - zapytałem. Zaśmiała się cicho, wskazała w górę i
rzekła: „On sam nam to powiedział.” W następnej chwili zobaczyłem, jak
szczęśliwie podąża przed siebie.
Kiedy pojąłem cel kontroli ruchu, zacząłem samodzielnie
eksperymentować. Otwierałem się, praktykowałem oddanie i doświadczyłem,
że połączenie z Bogiem jest subtelnie proste. Stopniowo coraz dłużej
utrzymywałem kontakt z Bogiem, nawet przez cały dzień. Poznawałem też
styl życia yoginów. Szczerzy i zdyscyplinowani nie ustają w wysiłkach,
aby całkowicie oddać się Bogu. Uważają, że akt oddania jest czynem
służącym dobru świata. Raz usłyszałem, że: „Wibracje spokoju płynące od
oddanej duszy rozchodzą się na cały świat.”
Wstają o 3.30 rano, starając się obudzić z myślą „Jestem dzieckiem
Boga.” Następnie idą na pierwszą medytację dnia. Nazywa się „amrit
vela”. Medytacja Raja Yogi stawia za cel dojście do jedności, w której
dusza „pamięta” Boga i rozpoznaje w Nim swoją boską Matkę i Ojca.
Medytacja, związek z Bogiem i pamiętanie.
Koleżanka praktykująca yogę tłumaczyła mi: „W medytacji Raja Yogi
dążymy do jedności z Najwyższą Duszą. Nazywamy to stanem nasienia. Jest
to najwyższy stan. W ten sposób pamiętamy naszego Duchowego Ojca i
Matkę. Pamiętamy, że jesteśmy duszami. Bóg obdarowuje nas miłością i
siłą. Przez cały dzień staramy się utrzymać więź i świadomość Boga. Ale
zapomnieć jest tak łatwo. W natłoku obowiązków, zajęć, pracy łatwo
przerywamy połączenie z Bogiem. Kontrola ruchu pomaga nam pamiętać i
utrzymać związek z Bogiem bez względu na aktualne zajęcie. Tak
praktykujemy oddanie, aby stać się narzędziem w ręku Boga.”
Wykonując codzienne czynności takie jak gotowanie, sprzątanie,
jedzenie, yogini starają się utrzymać pamięć Boga. Poranna medytacja
otwiera każdy dzień inspirując umysły do wysiłku utrzymania ciągłego
kontaktu z Bogiem, tak aby stawał się natchnieniem każdej myśli, słowa
i działania.
Przy innej okazji dowiedziałem się, na czym polega medytacja. „Najpierw
siadamy wygodnie.- mówiła adeptka. Nie przywiązujemy wagi do
określonych pozycji ciała. Nie koncentrujemy się na oddechu. Tym
zajmuje się Hatha Yoga. W Raja Yodze zajmujemy się utrzymaniem
świadomości duszy i związku z Bogiem. Medytujemy z otwartymi oczami,
ponieważ sprzyja to koncentracji. W ten sposób uczymy się, jak włączyć
tę praktykę w codzienne życie i pamiętać Boga. Rano medytujemy na
siedząco, przez resztę dnia medytujemy w ruchu. Yoga jest naszym stylem
życia, nie jedynie chwilowym doświadczeniem medytacyjnym. Staramy się,
abyśmy w każdej chwili pamiętali o Bogu. W jakim stopniu nawiązujemy
kontakt z Bogiem, w takim stopniu On nas wspiera i oczyszcza.”
„Co dokładnie robicie, kiedy medytujecie albo macie yogę?”- zapytałem.
„Jak wygodnie usiądziemy, mając otwarte oczy, najpierw badamy nasze
myśli. Sprawdzamy umysł. Następnie delikatnie go uspokajamy. Odsuwamy
nasze myśli od ciała, związków cielesnych, otaczającego nas świata, od
naszych ról i odpowiedzialności. W pełni zatrzymujemy bezużyteczne i
negatywne myśli o innych. Przez pewien czas utrzymujemy świadomość, że
jesteśmy duszami, punktami światła umieszczonymi pośrodku czoła. Kiedy
utwierdzimy się w tej świadomości, „fruniemy” na skrzydłach umysłu poza
świat cielesny, na spotkanie z Bogiem.”
„Opuszczacie ciała? To znaczy, czy podczas medytacji dusza opuszcza
ciało?”
„Nic z tych rzeczy.” - uśmiechnęła się. „To umysł podróżuje poza ciało
fizyczne i materialny wszechświat. To umysł doświadcza yogi - związku z
Najwyższą Duszą. Umysł jest jedną ze zdolności duszy. Podróżuje na
skrzydłach myśli, albo czystych pragnień. Nazywamy to stanem fruwania.”
„Dokąd fruniecie?”
„W tej fazie pamiętamy nasz dom, miejsce skąd pochodzimy. Nazywa się
światem dusz albo Nirwaną. To miejsce spokoju, poza fizycznym
wszechświatem. Pamiętamy Boga, który mam tam swoją siedzibę.
Doświadczamy wtedy spełnienia najwyższego stopnia. Doświadczamy tego
tutaj, będąc w świecie i służąc mu.” - przerwała na chwilę. Po chwili
opowiadała dalej: „Innym kierunkiem stanu fruwania jest rejon subtelny.
To wymiar stworzony przez Boga, znajdujący się pomiędzy światem
cielesnym i światem bezcielesnym. Królują tu czystość, światło i
cisza.”
Rozmawiając ze mną, robiła pomiędzy zdaniami charakterystyczne przerwy.
Działały jak hipnoza, pogłębiając spokój i uwagę słuchacza.
„Rejon subtelny jest królestwem aniołów. W tym miejscu na powrót
odkrywamy nasze anielskie właściwości. Tutaj doświadczamy siebie nie
jako punktu, ale w formie subtelnego światła. Jesteśmy wolni i
bezcielesni.”
„A jak kończycie medytację?” - zapytałem.
„Powracamy do świadomości, że jesteśmy w ciele, usytuowani w centralnym
punkcie czoła. Ale utrzymujemy stan bezcielesności.”
„Jak to utrzymujecie stan bezcielesności? ” - pytałem dalej.
„Doświadczając siebie jako światła.” - odparła. „Powróciwszy do wymiaru
fizycznego pamiętamy Boga i utrzymujemy z nim więź. Pamiętając Boga
przez cały dzień, staramy się zachować świadomość formy subtelnej.”
„Czy w tym pomaga kontrola ruchu?” - zapytałem, przypominając sobie
wcześniejsze rozmowy.
„Tak. Każdego dnia w porannej medytacji nawiązujemy kontakt z Bogiem.
Podczas kontroli ruchu odświeżamy doświadczenie medytacyjne. I tak
przez cały czas jesteśmy w stanie medytacji i pamiętamy Boga. Na
zewnątrz niczym się nie wyróżniamy. Zajmujemy się zwykłymi sprawami.”
Doświadczenia z Mt Abu sprawiły, że uzmysłowiłem sobie, jak ważne jest
skupienie i nieustające wysiłki, aby utrzymać więź z Bogiem. Na drodze
rozwoju duchowego musimy stale odnawiać ten związek, czy to w porannej
medytacji czy modlitwie. Następnie, w ciągu dnia potrzebna nam praktyka
pamiętania. Pierwsze kroki wymagają starań i dyscypliny. Z czasem
praktyka stanie się naturalna, jak nasza druga natura.
Ćwiczenie medytacyjne - utrzymanie więzi z Bogiem i praktyka pamiętania
W tym ćwiczeniu przedstawię najważniejszą i najbardziej efektywną
metodę na ścieżce samorealizacji. Rankiem, tuż po przebudzeniu, skieruj
uwagę ku Bogu i pomyśl: „Jestem dzieckiem Boga” albo „Ja i Wszechświat
jesteśmy jednym.” Możesz też wykorzystać jakikolwiek inny sposób, który
pomoże ci odczuć boski związek. Wspaniałe rezultaty uzyskasz poświęcają
10-15 minut przed snem na przygotowanie umysłu obudzenia się z myślą o
Bogu.
Następnie, jeśli potrzebujesz, odśwież się. Weź prysznic, napij się
herbaty, kawy. Przygotuj się do tego najbardziej wartościowego czasu w
ciągu dnia. Usiądź do medytacji albo modlitwy w wyznaczonym do tego
miejscu. Prowadzenie praktyki duchowej zawsze w jednym miejscu pozwoli
stworzyć sprzyjającą atmosferę.
Rozpocznij medytację, modlitwę tak jak dotychczas, ale miej oczy
otwarte. W ten sposób nauczysz się utrzymywać doświadczenie przez cały
dzień. Podczas kontroli ruchu trudno ci będzie zamknąć oczy, nie
wzbudzając zainteresowania ludzi wokół. Kiedy zmieniałem praktykę na
medytację z otwartymi oczami, zaczynałem od skupienia z oczami
zamkniętymi, a następnie uspokojony i rozluźniony powoli otwierałem
oczy. Wyobrażałem sobie, że moje oczy to „okna”, przez które obserwuję
świat nie koncentrując się na niczym na zewnątrz. Wszystkie myśli
skupiałem na sprawach boskich.
Możesz także używać świeczki. Siedząc w przyciemnionym pomieszczeniu,
zawieś wzrok na płomieniu. Niech to będzie dla ciebie punkt stymulujący
pogłębianie koncentracji. Płomień świecy może dodatkowo symbolizować
duszę jako punkt energii świetlnej.
Odsuń wszystkie myśli związane z ciałem, światem i związkami. Rozwiń
świadomość, że duchowym światłem i utrzymując ten stan połącz się ze
Bogiem, który jest źródłem cnót i potęg. Jeśli zechcesz, użyj
wyobraźni, aby obudzić w sobie duchowe uczucia. Mogą to być obrazy
ziemskie, takie jak spacer po lesie. Albo zobacz siebie w otoczeniu
aniołów. Możesz też przeczytać fragment inspirującego tekstu.
Kiedy rozbudzisz duchowe uczucia, oddaj się im spokojnie i przyjmij
boskie towarzystwo. Na tym polega więź. Utrzymaj ją, doświadczaj, doceń
jej wartości, pogłębiaj i pamiętaj ją.
W tym stanie pozostań 10-15 minut. Im dłużej tym lepiej. Niemal u
wszystkich pojawiają się myśli, które w końcu przerywają ten kontakt.
Jeśli umysł wędruje w niepożądanym kierunku, łagodnie zawróć myśli i
ponownie stwórz więź z Bogiem. Możesz też po prostu obserwować te
zbłąkane myśli i tak jak obrazom na ekranie, pozwolić odejść.
Eksperymentuj i sprawdzaj, co dla ciebie jest lepsze. Czasami, kiedy
napotykasz na duże trudności, przerwij na kilka minut i zacznij od
początku.
Nie zniechęcaj się. Nie dopuszczaj do siebie myśli o porażce, bo
stracisz poczucie celu. W moim przypadku 95% czasu spędzonego w
medytacji nie wyróżnia się niczym szczególnym ani nie przynosi
zaskakujących doświadczeń, ale ma głębokie znaczenie i wartość w
procesie dojrzewania. Miałem okresy, kiedy niczego nie doświadczałem,
ale doceniłem je z perspektywy czasu. Żyjemy w społeczeństwie
oczekującym szybkich rozwiązań. Ludzie gotowi są niemal natychmiast
stwierdzić, że coś nie skutkuje w ich przypadku. Medytacja czy modlitwa
wymagają cierpliwości, delikatności i … wiary. Te wartości zawsze
prowadzą do pomyślnych rezultatów.
Po zakończeniu porannej medytacji, wchodząc ponownie w świadomość
istnienia w ciele, utrzymaj doświadczenie boskiej więzi. Stwórz
zdecydowaną myśl, że przez cały dzień pozostaniesz w towarzystwie Boga.
Osiągniesz to, postrzegając siebie i innych w świadomości duszy i
myśląc o Bogu jak o twoim przyjacielu i towarzyszu. Wyznacz sobie kilka
przerw na kontrolę ruchu. Z łatwością wygospodarujesz 2-3 minuty. To
tak niewiele, a może zdziałać tak dużo. Będziesz zdumiony.
Osiągnięcia na ścieżce samorealizacji
Pod koniec 1998 roku ponownie odwiedziłem główną siedzibę Brahma
Kumaris w Mt Abu. Podczas pobytu poproszono mnie o spotkanie z indyjską
grupą studentów Raja Yogi z Mysore. Było w niej około 5 tysięcy
praktykujących yoginów. Lokalna koordynatorka grupy roztaczała wokół
pogodne wibracje czystości i samorealizacji.
W kontaktach z innymi, zachowywała się z lekkością i swobodą, emanując
szczęściem. Wprowadzała innych w taki nastrój. Kończąc rozmowę
natychmiast przechodziła w stan spokojnego skupienia, stwarzając
atmosferę potęgi przepełnionej spokojem. Robiła to z wysublimowaną
prostotą. Jej towarzystwo było dla mnie prawdziwą przyjemnością.
Podziwiałem oszczędność, z jaką mówiła i działała. Nic nie było zbędne.
Żadnych niepotrzebnych pogaduszek, sztuczności ani barier. W jednej
chwili dawała ludziom szczęście, w następnej spokój.
Kiedy patrzyła na mnie, mój umysł porzucał wszelkie myśli, wypełniając
się miłością i poczuciem zadowolenia. Odnosiłem wrażenie, że jest duszą
spełnioną, której jedynym pragnieniem jest po prostu być. Nie pragnąc
niczego więcej, była pełna akceptacji i oddania. Dzieliła się tym z
innymi.
Atmosfera, jaką stwarzała wokół siebie w subtelny sposób przypominała
akceptację w chwili umierania. Jednak akceptacja osoby umierającej
często jest efektem zmagań i walki, które ostatecznie pozbawiają
człowieka iluzji. Ktoś taki osiąga świadomość duszy, ale nie ma wiedzy
o sobie. U koordynatorki grupy dostrzegłem pełną samokontrolę. Była
oddana i służyła umysłem, zachowaniem i obecnością. Jej czystość
emanowała taką siłą, że spontanicznie udzielała się wszystkim wokół.
Jawiła mi się jako anioł i sługa świata. Świadomość duszy osiągnęła na
ścieżce samorealizacji, a nie pod wpływem okoliczności. Mogła w
namacalny sposób przyczyniać się do dobra innych, ponieważ żyła.
Na tym świecie ludzi wyróżniają dokonania. Weźmy jako przykład
sportowca. Ocenia się go przez pryzmat sukcesów sportowych, ale
dyscyplina, wysiłki i poświęcenia pozostają ukryte. Człowiek odznacza
się tym, co osiągnął na drodze do celu. Podobnie osiągnięcia na ścieżce
duchowej wyróżniają duszę.
Dowiedzieliśmy się już, jakich wysiłków, dyscypliny i poświęcenia
wymaga medytacja i proces samo-przekształcenia. Teraz, w uproszczeniu,
ale najlepiej jak potrafię, przedstawię, do czego możemy dążyć na
ścieżce samorealizacji. Każde z osiągnięć można jednocześnie traktować
jako czysty stan akceptacji.
Osiągnięcie łaski albo samozwierzchnictwo
W rozdziale XI spotkaliśmy Margo. Uświadomiła sobie, że piękno, którego
szukała na zewnątrz, w istocie pochodzi z jej wnętrza. Odeszła w
wielkim spokoju. Kilka miesięcy później spotkałem się z jej córką
Gerano. Opowiedziała mi o ostatnich dniach spędzonych wspólnie z matką.
„W ostatnim tygodniu przestała walczyć i wszystko zaakceptowała.” -
mówiła. „Jakby pozwoliła odejść wszystkim lękom i oddała się w ręce
Boga. Wiem, że to może zabrzmi głupio, ale przy niej czułam się jakbym
przebywała w obecności samego Boga.”
„Ja czułem to samo.” - powiedziałem. „Widziałem jak się zmieniła.
Skończyły się jej cierpienia i zmagania. Była po prostu sobą.”
„Nawet coś więcej.”- dodała Gerano. „Naprawdę, w niej był sam Bóg. W
ogóle nie wyglądała jak moja mama. Jedyne słowo jakie ciśnie mi się na
usta to „łaska”. Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że gdy tu na ziemi
manifestuje się natura samego Boga, można doświadczyć łaski. Serce mamy
przepełniała miłość, spokój i szczęście. Patrzyła na mnie, a ja czułam
strumień miłości. Nigdy tego nie zapomnę.”
W oczach Gerano zakręciły się łzy. Były to łzy wyrażające piękno i
cudowne przeżycia. ”Na początku bardzo mi brakowało mamy. Pewnej nocy,
kilka tygodni po śmierci przyszła do mnie. Nie powiedziała ani słowa.
Stała u stóp łóżka. Miała na sobie strój Indian północno-amerykańskich.
Była młoda, pełna życia i otoczona światłem. Patrzyła na mnie jak przed
śmiercią, a miłość i łaska płynące od niej usunęły wszystkie moje
smutki. Odeszła, a ja przez resztę nocy czułam się uszczęśliwiona.
Pomyślałam, że powinnam ci o tym opowiedzieć, ponieważ będzie to miało
dla ciebie jakieś znaczenie.”
Poruszyły mnie te słowa. „Dziękuję ci. Łaska….tak…jestem pewien.
Myślałem o tym przez ostatni tydzień. To niesamowite, że wybrałaś ten
właśnie moment. Gdybyś mi opowiedziała o tym wszystkim wcześniej, nie
miałoby to dla mnie tak wielkiego znaczenia. Podążając duchową ścieżką,
odkrywamy głębokie znaczenia pozornie przypadkowych zdarzeń.”
Spoglądając Gerano w oczy zapytałem: „Czy widziałaś ją od tamtego
czasu?”
„Nie, ale często czuję jej obecność.” - mówiąc to, Gerano uśmiechała
się do mnie. „Nie sądzę, abyśmy miały się jeszcze raz zobaczyć. Zresztą
spotkanie nie jest mi już potrzebne. Wiem, że żyje i ma się dobrze.
Jest aniołem otoczonym łaską Boga. Czego więcej mi potrzeba?”
„Jednej tylko rzeczy.” - odparłem. „Abyś jak ona stała się aniołem.”
Gerano spojrzała na mnie zdziwiona.
„A więc ona nas spotkała ze sobą! - teraz jej głos wyrażał zrozumienie.
„Mam się też czegoś nauczyć od ciebie. Ty nauczyłeś się o łasce. Ja mam
rozpoznać w mamie swój własny potencjał.”
Coś we mnie drgnęło. „Tak! Właśnie uświadomiłem sobie coś.” -
powiedziałem poruszony. „Doświadczając łaski, myślałaś o mamie jak o
kimś wyjątkowym. Ale ważniejsze dla ciebie jest rozpoznanie własnego
potencjału.”
Traktując kogoś jako wyjątkowego, oddzielamy siebie od ukrytych w nas
możliwości. Powinniśmy doceniać piękno w innych i realizować je w
sobie.
„Więc jeśli spotyka nas łaska…” - zaczęła Gerano - „możemy zobaczyć,
kim naprawdę jesteśmy. Łaska odsłania Boga i nasz potencjał. Tak jakby
sam Bóg próbował pokazać nam, że możemy stać się Jemu podobni.”
Słownik Oxfordzki definiuje łaskę jako: „niezasłużony dar od Boga”,
odzwierciedlając tym samym chrześcijańską myśl o niegodnym imienia Boga
rodzaju ludzkim. Dlaczego Bóg miałby okazywać łaskę niegodnym ludziom?
Na to pytanie nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi. Jednakże
niektórzy za bluźnierstwo uznają traktowanie boskiej łaski jako
ludzkiego potencjału. Uważają, że jej źródłem jest tylko Bóg. Sądzę, że
taka postawa wynika z uwarunkowań świadomości ciała. Przykład Margo
jasno pokazuje, że łaska leży w granicach ludzkich możliwościach.
Stan akceptacji pojawiający się u śmiertelnie chorych jest najczęściej
efektem pogodzenia się ze stratą. W świadomości duszy rozwijanej na
ścieżce duchowej, akceptacja wyrasta z wiary i samorealizacji. Bez
względu na okoliczności, osobowość, postawy, słowa i czyny takich osób
emanują łaską. Trudno uznać stan łaski za „niezasłużony dar od Boga”,
niezależnie od tego, czy jest następstwem cierpienia czy oświeconych
wysiłków. Stan łaski odsłania ludzki potencjał do dokonywania
wewnętrznych przekształceń.
Łaska jest źle definiowana i źle rozumiana. Skąd pochodzi? W jaki
sposób duchowy wysiłek prowadzi do osiągnięcia łaski? W jaki sposób
ludzka istota może stać się podobna Bogu? Jakie cechy umożliwiają
człowiekowi bycie łaską? Takie pytania zadałem kiedyś zaprzyjaźnionej
adeptce Raja Yogi w Mt Abu. Zakończyłem pytaniem konkludującym: „Jak to
jest, kiedy człowiek zachowuje się z łaską?”
„Poruszamy kwestie samozwierzchnictwa.” - odpowiedziała. „Kiedy ludzka
istota odnajduje w sobie łaskę, panuje nad wszystkimi swoimi zmysłami.
Zazwyczaj to zmysły panują nad nami. Sprawiają, że działamy i reagujemy
w określony sposób. Widzimy, że coś się dzieje, słyszymy o czymś i
ogarnia nas złość, smutek albo zdenerwowanie. Po chwili zaczynamy
myśleć i mówić, o tym czego właśnie byliśmy świadkami. W konsekwencji
poprzez myśli, słowa i działania tworzymy negatywne albo bezużyteczne
wibracje. Wtedy stan łaski jest nieuchwytny.”
„Nie słyszeć, nie widzieć i nie mówić złego.” - przerwałem jej.
Uśmiechnęła się do mnie szeroko. „Tak. Opowieść o trzech mądrych
małpach pasuje tu jak najbardziej.” Zamyśliła się na chwilę. „Ale kiedy
mamy na myśli zło, chodzi nam o występki związane z świadomością ciała.
Wyróżniamy pięć podstawowych występków. To pożądanie, gniew, chciwość,
przywiązanie i egoizm. W świadomości ciała egoizm wykorzystuje zmysły i
wzmacnia się w oparciu o pozostałe 4 występki. Pragnienie pociąga nas
ku zaspokojeniu, a dusza uzależnia się od niego. Porzucając pragnienia
i oddając się Bogu, pozbawiamy zmysły siły. Przestają nami miotać we
wszystkich kierunkach. Opanowanie i kontrola zmysłów jest naszym
wielkim zadaniem, ponieważ tylko kontrolując zmysły możemy realizować
nasz cel, czyli służyć Bogu i światu.”
Rozważałem jej słowa przez chwilę, po czym zapytałem: „Więc
lekceważycie wszystko, co dzieje się na świecie?”
„Nie lekceważymy, ale dzięki wiedzy, zrozumieniu i wierze
uniezależniamy się. Uznajemy, że cokolwiek się dzieje, ma ściśle
określone miejsce w boskim porządku. Wiedząc, że obecnie Sam Bóg
przychodzi, aby przekształcić świat, nie pozwalamy, aby problemy wokół
przygniatały nas. Staramy się wszystko zaakceptować, rozumiejąc, że Bóg
jest potęgą, która wszystko zmieni. Umacniając więź z Bogiem (yoga),
odgrywamy nasze role i współpracujemy z Najwyższym. Tak pomagamy Bogu w
zadaniu rozwiązania problemów naszego świata.”
Czułem, że potrzebuję dalszych wyjaśnień. Zapytałem więc: „Wspomniałaś
o patrzeniu, słyszeniu i mówieniu. A co z innymi zmysłami? Co dokładnie
oznacza samozwierzchnictwo?”
„Uwalniamy się od potrzeby dotyku i fizycznego wyrażania uczucia
bliskości. Kochamy się nawzajem, ale tę miłość wyrażamy poprzez
współpracę i kontakt wzrokowy. Jemy, aby utrzymać przy życiu nasze
ciała. Posiłki sprawiają nam radość, ale nie powoduje nami chciwość ani
przywiązanie. Nic nie wzbudza naszej odrazy. Jakikolwiek zapach,
zachowanie, typ osobowości. Odraza wiąże się ze świadomością ciała.
Dusza pełna łaski nie czuje odrazy. Łaska jest jak róża w pełnym
rozkwicie. Każdy może radować się jej pięknem. Róża nikomu nie odmawia
barwy i zapachu. To od nas zależy, czy docenimy ją czy nie.”
„Więc łaska albo samozwierzchnictwo oznaczają pełną kontrolę nad
zmysłami?” - podsumowałem pytająco.
„Taki jest cel.” - potwierdziła. „Pomyśl o swoim ciele jako o
królestwie, a o sobie jako o władcy albo zwierzchniku. Zmysły to twoi
ministrowie. Mają dla ciebie pracować, abyś ty z ich pomocą mógł
służyć. Zmysły współpracują pod twoim przewodnictwem…”
„Ależ one szaleją przez większość czasu.” - wtrąciłem gwałtownie.
„Ciągle za czymś biegną. Jak nie za związkiem, to za posiadaniem. Albo
za pragnieniem ujrzenia czegoś. Albo za pożądaniem doświadczenia
czegoś.”
Zaśmiała się. „Tak jest. Tacy jesteśmy w świadomości ciała. Ministrowie
królestwa w szale. Zamiast nimi władać, stajesz się ich sługą. W końcu
to oni zaczynają władać tobą. W dzisiejszym świecie ludzie zapomnieli,
kim są i stali się niewolnikami pragnienia zaspokojenia zmysłów. W tym
stanie nikt nie doświadczy ani nie wyrazi łaski. Poprzez yogę budujemy
relację z Bogiem, która pomaga nam powoli uspokajać zmysły. Stopniowo
osiągamy stan, w którym możemy działać poprzez zmysły, nie popadając w
uzależnienie od nich. Ponieważ Bóg nas spełnia, nie cierpimy z powodu
uzależnień typowych dla świadomości ciała i nie mamy żadnych pragnień.
A gdzie nie ma pragnień, jest świadomość duszy.”
„I pełnia łaski” - dodałem.
„Osiągamy samozwierzchnictwo.” - mówiła dalej. „Nie ulegamy temu, co
widzimy, słyszymy albo czujemy. W zamian uczymy się, jak doceniać
boskość w każdej żywej istocie. Dzięki samozwierzchnictwu, używając
zmysłów, możemy przekazywać wszystkim szacunek i dobre życzenia.
„A kiedy ktoś spotyka się z łaską i samozwierzchnictwem, znajduje
inspirację do przekształcenia siebie.” - podsumowałem, dając
jednocześnie wyraz temu, czego doznałem podczas tej rozmowy.
„Tak. To najbardziej uczciwa forma służenia współczesnemu światu. My
osiągamy zwierzchnictwo nad zmysłami, one z kolei współpracują z
Bogiem, aby przynieść światu spokój i harmonię. Zmysły stają się
narzędziami duszy, a dusza narzędziem Boga. Kiedy całkowicie oddajemy
się Bogu, jesteśmy czyści, bez egoizmu i wolni od pragnień. Strumień
łaski płynie od Boga. Nic mu nie zanieczyszcza jego nurtu.”
Stan łaski albo samozwierzchnictwa polega na oddaniu i samokontroli.
Dusza uwolniona od pragnień, nie ma nic do stracenia, niczego się nie
lęka. Pozostaje czysta miłość. Oto czym jest łaska.
Stan wolności od skutków czynów - osiągnięcie wyzwolenia
Hinduskie słowo karmateet ma znaczenie „wolny od karmy.” Z kolei słowo
karma dosłownie oznacza „czyn, działanie”. Zatem stan wyzwolenia od
karmy to stan, w którym dusza nie dźwiga już ciężaru sanskar po
negatywnych czynach w przeszłości. Nie ulega już lękom ani poczuciu
winy. Innymi słowy, dusza została oczyszczona. Wszystkie przeszłe czyny
zostały jej wybaczone. Osiąga stan wyzwolenia - stan miłości, dobrych
życzeń, służenia, w którym każda myśl i działanie przynoszą światu
korzyść. Aby w pełni zrozumieć, czym jest stan wolności od skutków
czynów, musimy najpierw wyjaśnić prawo karmy.
Prawo karmy przypisuje się zazwyczaj wschodnim filozofiom i nurtom
religijnym, zapominając, że znalazło odzwierciedlenie w także naukach
Jezusa. Apostoł Paweł w liście do Galatów pisze: „A cokolwiek człowiek
sieje, to i żąć będzie.” (List do Galatów 6:7, cyt. Pismo Święte
Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia; wyd. IV). Myśl ta
głosi, że skutki naszych działań powrócą do nas. Dobre czyny przynoszą
dobry los; cierpienia są konsekwencją złych działań w przeszłości.
Doświadczamy życia odpowiednio do naszych uczynków.
Kwestią sporną pozostaje reinkarnacja, która stoi w sprzeczności z
doktryną chrześcijańską. Wiele lat temu, kiedy zaczynałem medytować,
przeczytałem podręcznik zatytułowany A Course in Miracles (Szkoła
cudów, Foundation of Inner Peace, Viking Penguin, New York 1996).
Autorzy, wychodząc z założenia, że dusza ma tylko jedno duchowe życie,
przedstawili reinkarnację jako koncepcję niematerialną. Nie ma
znaczenia, czy dusza przyjmuje różne formy fizyczne czy też nie.
Istnienie duszy jest tylko jedno. Podręcznik A Course in Miracles
podkreślał, że prawdziwym wyzwaniem duchowym jest rozwinięcie
postrzegania świata wokół nas przez pryzmat boski, uwolnienie się od
strachu i powrót do miłości.
W rozdziale XI poznaliśmy Margo. Tuż przed śmiercią przeszła w stan
akceptacji. Kiedy ją spotkałem po raz pierwszy, niedługo po
zdiagnozowaniu raka, była wstrząśnięta. Zdezorientowana i zła żaliła
się: „Dlaczego ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Zawsze prowadziłam
porządne życie. Dbałam o siebie, opiekowałam się innymi. Nie piję, nie
palę. Na tym świecie roi się od łobuzów. Szkodzą sobie i innym.
Wychodzą ze wszystkiego bez szwanku. Och, dlaczego Bóg mi to uczynił?
To niesprawiedliwe”
Wiemy, jakiego przekształcenia siebie dokonała Margo. Pytania, jakie
zadawała w wyniku wstrząsu, niedowierzania, są dosyć powszechne. Skąd
ta choroba? Co ją spowodowało? Dlaczego akurat teraz?
Jednak czasem spotykam osoby, które łączą pojawienie się choroby ze
szczególnym wydarzeniem w przeszłości.
Manifred trafił na nasz oddział opieki paliatywnej w stanie krańcowego
wyniszczenia organizmu na skutek złośliwego nowotworu trzustki. Miał
przerzuty. Stracił zupełnie samodzielność. Bardzo cierpiał z powodów
chronicznego bólu. To nie był typowy ból. Nie można było go niczym
uśmierzyć. Nie rozprzestrzeniał się wraz z nowotworem, a obejmował cały
organizm. Manifred był zupełnie wyczerpany. Zastanawiałem się, czy ten
ból nie wiąże się przypadkiem z jakąś duchową rozpaczą.
Spróbowałem nawiązać kontakt z Manifredem. Powiedział mi, że właśnie
ponosi karę. Nie ma co do tego wątpliwości. Podczas II wojny światowej
torturował więźniów, czasami na śmierć. Roztrzęsiony opowiedział ze
szczegółami kilka przykładów. Przez około pół godziny wyznał mi
wszystko. Na zakończenie dodał, że jest pewien, iż nowotwór jest
rezultatem jego dawnych czynów. Kiedy wyrzucił z siebie całe poczucie
winy, męczarnie nieco złagodniały. Zdołaliśmy przynieść mu nieco ulgi.
Zmarł w ciągu 48 godzin. Był wzburzony do tego stopnia, że przed
śmiercią musieliśmy mu podawać środki uspokajające.
Nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście cierpienia Manifreda miały
coś wspólnego z jego działaniami w czasie wojny. Jednak wierzę, że
dusza odpowiada za swoje czyny. Jasne było, że Manifred cierpiał z
powodu poczucia winy. Patrząc na niego, wiedziałem, że podświadomie
wyczuwa działanie prawa karmy. Każdy czyn pozostawia na duszy sanskarę
(ślad w podświadomości). Dobre uczynki powiększają kredyt korzyści i
powracają jako dobry los. Czasami niemal natychmiast, jako nagroda za
wspaniałomyślność. Czasami potencjał kumuluje się i czeka „w
magazynie” na wykorzystanie w kolejnym życiu. Jeżeli ktoś w jednym
życiu ofiarował datki na cele dobroczynne, w kolejnym może stać się
posiadaczem bogactw. Podobnie wszelkie negatywne uczynki, takie jak
działania z pobudek egoistycznych, albo wyrządzanie krzywdy innym
ludziom, powracają. Manifestują się jako natychmiastowe albo odłożone w
czasie cierpienie.
Każda dusza posiada swój karmiczny rachunek. Złe czyny obciążają konto,
dobre powiększają jego kredyt. Dusza, przed wejściem w formę fizyczną,
ma czysty rachunek. Nie ma na nim długów ani kredytów. Żyjąc w ciele
dusza, ulega świadomości ciała i stopniowo traci niewinność. Maleje jej
czystość, a na kontach gromadzą się długi. Od czasu do czasu konta
wymagają zrównoważenia. Wtedy oczyszczają się sanskary powraca stan
wyzwolenia.
Wiele dusz przychodzi na świat, mając za cel przede wszystkim
oczyszczenie kont karmicznych. W związku z tym odchodzą w młodym wieku.
Kiedy patrzę na dziecko chore na raka, zawsze postrzegam je jako starą
duszę. Pomimo iż nie ma kont karmicznych z tego życia i od urodzenia
jest niewinne, nowotwór rozwija się nieubłaganie. Pamiętam chłopczyka o
imieniu Jordan i jego matkę Lucy. Postrzegała Jordana jako starą i
mądrą duszę, która została przysłana, aby ją uczyć.
W wieku 2 lat Jordan zachorował na nerwiaka niedojrzałego miednicy. Od
razu pojawiły się przerzuty do wątroby i szpiku kostnego. Nerwiak
niedojrzały jest czwartym w kolejności spośród najczęstszych nowotworów
dziecięcych. Na tę chorobę zapada 10-cioro dzieci na milion. U dzieci
poniżej 1-wszego roku życia jest na ogół uleczalna. U starszych dzieci,
zwłaszcza u tych, które w momencie diagnozy mają już przerzuty,
leczenie jest bezskuteczne. To choroba wpędzająca onkologów w rozpacz.
Zazwyczaj przerzuty są ogromne. I chociaż chemioterapia stosowana w
początkowej fazie leczenia przynosi remisję, choroba powraca i co
gorsze uodpornia się.
Tyle mniej więcej usłyszała Lucy od onkologa. Na zakończenie lekarz
podsumował: „Około 70% dzieci pozytywnie reaguje na chemioterapię, z
tego 1 na 5 ma szansę przeżycia więcej niż 3 lat. Bez terapii Jordan
umrze w ciągu kilku miesięcy.” Lucy zdecydowała się rozpocząć
chemioterapię. Było to w zasadzie jedyne dopuszczalne rozwiązanie.
Jak później mi opowiadała mi, leczenie było koszmarem. Przez kolejne 6
miesięcy Jordan był poddawany regularnym zabiegom agresywnej
chemioterapii. Czuł się bardzo źle, wypadły mu wszystkie włosy, nawet
brwi. W wyniku leczenia zapadł na poważne infekcje. Dwa razy trzeba
było go hospitalizować. Jak mówiła Lucy, czasami czuła, że choroba
synka ją przerasta. Przy okazji każdej wizyty w szpitalu Jordan był
dosłownie przerażony. Niemniej jednak leczenie poskutkowało. Nowotwór
cofnął się.
Lucy była pełna szczęścia i nadziei, że synek został wyleczony. Lekarz
wyznaczył Jordanowi regularne wizyty kontrolne oraz wykonywanie testów
i zdjęć raz na trzy miesiące. Chłopczyk był bardzo mały i opóźniony w
rozwoju, ale ogólnie przez następne 3 lata czuł się dobrze. Pewnego
dnia Lucy usłyszała straszliwą diagnozę: rak powrócił, potrzebna jest
większa dawka chemioterapii, aby utrzymać Jordana przy życiu. „Niemniej
jednak stan jest nieuleczalny.” - usłyszała na koniec.
Koszmar zaczął się od nowa. Częściowo utrzymano chorobę pod kontrolą.
Jordan nienawidził szpitala i lekarzy. Histeryzował się za każdym
razem, jak szli na zabieg. Po 2 miesiącach Lucy podjęła decyzję o
przerwaniu leczenia. Zgodziła się jedynie na regularne badania
kontrolne. W miarę jak stan Jordana pogarszał się, lekarze próbowali
wywrzeć na nią presję, aby powróciła do chemioterapii. Zarzucali jej
brak odpowiedzialności i beztroskę wobec pogarszającego się stanu
dziecka. Jordan miał obrzmiały żołądek. Pękały mu się żebra. Miał silne
obstrukcje i często wymiotował. Zaczęto podawać mu morfinę.
Lucy nie chciała więcej widzieć specjalistów. Zatroskany o Jordana
pediatra skontaktował się ze mną i zapytał, czy jako lekarz opieki
paliatywnej nie zechciałbym się włączyć. Bardzo niepokoił się o
dziecko. Uważał, że Lucy jest zdystansowana emocjonalnie i lekceważy
Jordana. W zasadzie pediatra był zdenerwowany: „Uważam, że jest
nieodpowiedzialna.” - powiedział mi. „Wogóle nie dba o niego. Jest taka
daleka i chłodna. Nie obchodzi ją, że jest tak poważnie chory. Wszyscy
tu czujemy, że lekceważy emocjonalne potrzeby dziecka. Martwi nas teb
brak więzi.”
Skontaktowałem się z Lucy. Zgodziła się, abym przyjechał zobaczyć
Jordana. Miał teraz 5 lat. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Czy
będę w stanie pomóc? Szczególnie martwiła mnie sprawa owego złego
traktowania dziecka. Dotychczas nie spotkałem się z taki problemem.
Sytuacja na miejscu mile mnie zaskoczyła. Już na pierwszy rzut oka
mogłem stwierdzić, że relacje pomiędzy matką a dzieckiem opierają się
na bliskiej, pełnej miłości więzi. Lucy była szczerze oddana Jordanowi.
Chłopiec miał się bardzo źle. Miał wzdęty brzuch, zapadnięte oczy. Był
bardzo przestraszony. Lucy uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.
„Obawiam się, że widział zbyt wielu lekarzy. Boi się, że coś złego mu
zrobisz. Albo że go zabierzesz do szpitala.”
Odwzajemniając uśmiech, powiedziałem: „Nie martw się. Wszystko
skonsultuję z tobą. Znasz Jordana lepiej niż ktokolwiek. Najpierw
zobaczymy, z jakimi problemami mamy do czynienia. Muszę z nim
porozmawiać, ale zbadam go tylko pod warunkiem, że będzie to
konieczne.”
Lucy odetchnęła z ulgą. Włączyła Jordanowi wideo. Kiedy mały zrozumiał,
że z mojej strony nie spotka go nic przykrego, natychmiast rozweselił
się,.
Usiedliśmy w pokoju obok i zaczęliśmy omawiać historię choroby. Lucy
była wdzięczna, że może porozmawiać. Ucieszyła się, kiedy poparłem jej
decyzję o przerwaniu chemioterapii. Uważałem, że to leżało w interesie
Jordana. Mało tego, że w tym stanie chemioterapia nie mogła już pomóc,
to powodowała więcej cierpienia niż sama choroba. Na koniec zapytałem
Lucy, co czuje w związku z Jordanem, jego chorobą i nieuchronną utratą
dziecka.
24 letnia Lucy odpowiedziała mi głębią, która mnie zdumiała: „Nie
martwię się o niego.” - odparła. „Wiem, że jest mądrą, starą duszą,
która przyszła tu rozliczyć swoje konta karmiczne i uczyć mnie. Wierzę
też, że odejdzie stąd i stanie się duszą potężną. Nie czuję, jakbym go
traciła. Między nami jest wieczna więź. Mam tylko nadzieję, że to nie
potrwa zbyt długo i nie będzie zbyt mocno cierpiał.”
„Wierzysz w reinkarnację?” - zapytałem
„Tak. Wiele o tym czytałam w ciągu ostatnich trzech lat. Tylko
wyjątkowe dusze chorują i umierają, kiedy są tak młode jak Jordan.
Przychodzą tu, żeby nas uczyć i idą dalej. Jordan jest największym
darem w moim życiu. Już na początku wróżka powiedziała mi, że będzie ze
mną tylko przez krótki czas. Powiedziała, że mam dać mu miłość w zamian
za jego wielką mądrość.”
„Czy Jordan wie o tym?” - zapytałem.
Zaśmiała się. „Nie. Próbowałam z nim porozmawiać, ale on nic nie
rozumie. Poznał dzieci chore na raka i wie, że jedno czy dwoje już nie
żyją. Wierzy w życie po śmierci. Ciągle rozmawia z tymi dziećmi, jakby
były razem z nim w pokoju….” Zamyśliła się na chwilę. „Kiedyś
powiedział mi, że po śmierci idziemy do nieba, a kiedy przychodzi nasza
kolej Bóg wysyła nas do nowego życia. Skąd on to wziął? Nigdy się nie
dowiem. Wróżka tłumaczyła mi, że małe dzieci pamiętają przez jakiś
czas, skąd przyszły. Mówiła też, że zapominamy w jakim celu tu
przybywamy i że dopóki Jordan nie opuści ciała, nie zrozumie swojego
duchowego rozwoju.”
Przez jakiś czas rozmawialiśmy o duchowości i sensie istnienia.
Mieliśmy wiele wspólnego. Czułem, że mogę swobodnie przedstawiać swoje
poglądy i nie obawiać się, że okażę się natrętny. Zapewniłem Lucy, że
nie wyślemy Jordana do szpitala i zrobimy wszystko, aby zmarł w domu
spokojnie. Przez następne kilka dni udawało nam się uśmierzać bóle,
łagodzić obstrukcje i wymioty. Ostatnie 6 tygodni Jordan przeżył raczej
komfortowo i szczęśliwie.
W tym czasie wydarzyła się inna interesująca rzecz. Po mojej pierwszej
wizycie u Lucy zadzwoniłem do pediatry. Chciałem zapewnić go, że Jordan
jest pod dobrą opieką. Opowiedziałem mu, jak Lucy zapatruje się na
sprawy. Zapewniłem go, że jest czułą i kochającą matką, a pozorny
dystans odzwierciedla jej duchową świadomość i akceptację śmierci
Jordana. Podkreśliłem, że jest dobra dla synka i nie lekceważy
najmniejszej potrzeby dziecka.
Pediatra zareagował zdenerwowaniem. Było jasne, że uznał mnie za
ekscentryka. Stwierdził, że Jordan niezwłocznie potrzebuje jego nadzoru
i regularnych badań. Skontaktowałem się z Lucy i dyplomatycznie
powiedziałem jej o tej rozmowie. Okazało się, że już wcześniej
zrezygnowała z jego opieki, ponieważ raz próbował zmusić ją do
kontynuowania chemioterapii. Nigdy więcej nie poszła z Jordanem do
niego.
Wracając do prawa karmy, sądzę, że Jordan w tym wcieleniu oczyszczał
swoje konta karmiczne. Tak złożona choroba może dotknąć tylko bardzo
doświadczoną duszę. Dusza, która po raz pierwszy wciela się, jest
czysta. Nie ma sanskar, które mogłyby się manifestować w dzieciństwie.
Inaczej jest w przypadku starych dusz. Doświadczenia i konta karmiczne
z wielu poprzednich wcieleń oczyszczają się poprzez nowotwory w
dzieciństwie, deformacje albo opóźnienia w rozwoju. Obserwując dzieci
chore na nowotwory, utwierdzałem się w przekonaniu, że żyły już
wcześniej.
Kiedy zajmowałem się Jordanem, Lucy zadała pytania, które pada bardzo
często: „Jak możesz wykonywać ten rodzaj pracy? Czy nie jest smutna?
Przygnębiająca? To musi być straszne - mieć świadomość, że nic nie
można zmienić.” Sam wiele czasu zastanawiałem się nad tymi pytaniami.
„W takim przypadku jak ty i Jordan rzeczywiście wydaje się, że nic nie
można zrobić.” - zacząłem odpowiedź. „Prawdą jest, że kiedy medycyna
zawodzi, ludzie często czują się opuszczeni. Jednak my w hospicjum mamy
nieco inne podejście. Uważamy, że wiele można zdziałać uśmierzając ból
i cierpienie. Rozumiemy, czym jest w takich sytuacjach wsparcie. Na tym
właśnie polega różnica. Z tego czerpiemy radość i poczucie sensu naszej
pracy.”
W drugiej części odpowiedzi poruczyłem sprawy duchowości.
„Jest coś jeszcze innego, co sprawia, że w tej pracy jestem szczęśliwy.
To mój pogląd na życie. Rozpoznałem swoją wieczną tożsamość, więc mogę
rozpoznać ją także w innych. Nikt nie umiera. Cierpienie jest
przejściowe i doskonaleniu duszy. Zatem tak na prawdę nie jestem
świadkiem cierpienia. Obserwuję i przynoszę ulgę, widząc jak dusza
oczyszczając konta karmiczne z poprzednich wcieleń, zaczyna realizować
swój potencjał. Z taką świadomością pozostaję niezależny od cierpienia
i mogę nawiązać bliski i pełen miłości kontakt z pacjentem. Nie
zadręczam się. Zamiast zmartwienia przesyłam moim pacjentom miłość.
Wydaje mi się, że miłość ma większą wartość niż martwienie się.”
Nie uznaję cierpienia za coś zasłużonego albo karę. Postrzegam je jako
naturalny proces oczyszczenia duszy. Dostrzegam w nim ukryty potencjał
wzrostu, który w postaci choroby rozlicza przeszłą karma w wymiarze
indywidualnym. W dalszej perspektywie proces ten przynosi duszy
korzyści i wyzwala ją. Bywa, że dzieje się to bez udziału świadomości
duchowej. Niemniej jednak jest to zawsze duchowy proces.
Oprócz karmy choroby, możemy rozwinąć specyficzną karmę grupową albo
karmę związku. Skutki czynów popełnionych w przeszłości powodują, że
wchodzimy w związki z ludźmi, z którymi łączą nas konta karmiczne. Nie
znamy tych, których spotkaliśmy w poprzednich wcieleniach. Rozliczamy
konta służąc tym duszom, cierpiąc w związkach albo zadając komuś
cierpienia.
Rozliczenia karmy grupowej przybierają formę wypadków i klęsk , takich
jak katastrofy lotnicze czy trzęsienia ziemi. Zgodnie z prawem karmy
nie ma przypadków, zbiegu okoliczności ani ślepego losu. Cokolwiek
zdarza się w życiu jest wynikiem działania w przeszłości i nawiązanych
wcześniej związki.
Nie jest regułą, że dusza musi rozliczyć konta karmiczne poprzez
cierpienie, ale czasami nie da się tego uniknąć. Dusza cierpiąca
wzrasta duchowo w ukryciu. Dusza oświecona wchodzi na ścieżkę
samorealizacji i rozwija się. Wówczas wzrost duchowy staje się
zauważalnym faktem. Podążając ścieżką duchowego rozwoju, utrzymując
związek z Bogiem i służąc ludziom poprzez naszą naturę i postawę,
możemy oczyszczać konta i stare sanskary. Wszystkie te starania mogą
doprowadzić ostatecznie do osiągnięcia
stanu wyzwolenia od karmy. Im większe nasze wysiłki, tym mniejsze
prawdopodobieństwo, że będziemy cierpieć. W stanie wolności od skutków
karmy dusza patrzy na świat z głęboką miłością, zrozumieniem i
niezależnością. Jest odbiciem Boga, wolna od strachu, wątpliwości i
pragnień. Jest to ostatni punkt na kole naszej podróży od oryginalnej
czystości poprzez świadomość ciała do ponownego odzyskania czystości.
Na początku drogi jesteśmy niewinni, ale i bezbronni wobec świata. U
jej kresu znów stajemy się niewinni, ale dzięki zdobytej wiedzy
pojmujemy świat.
Osiągnięcie pełni wszystkich potęg
Aby stopniowo rozwijać szacunek do siebie, niezbędna jest świadomości
duszy. Duchowa perspektywa umożliwia nam postrzeganie świata. z boską
wizją braterstwa. Takie duchowe przebudzenie i osiągnięcie jasności
wejrzenia określa się na Wschodzie jako otwarcie „trzeciego oka”. W
stanie uwarunkowania przez świadomość ciała, nasza wiedza duchowa,
cnoty i potęgi duszy pozostają w ukryciu. Nie manifestują się, ponieważ
są głęboko uśpione. Poprzez medytację i duchowe wysiłki, stopniowo je
rozbudzamy i ponownie wydobywamy na powierzchnię.
Medytacja Raja Yogi uczy, że świadomość duszy osiąga się na drodze
zdobywania wiedzy o sobie, utrzymywania więzi z Bogiem, czystości i
służenia innym. Kiedy dusza osiągnie już pełnię potęg, wiedzy i cnót,
realizuje stan najwyższego potencjału. Wiemy już, czym jest nasza
wieczna tożsamość. Rozważaliśmy, jak rozwijać poszczególne cnoty i w
jaki sposób dostrzegać je u innych. Teraz zastanowimy się, w jaki
sposób obudzić i używać 8 potęg umysłu. Na początku będziemy je
stosować, w celu przełamania nawyków i uwarunkowań świadomości ciała.
Gdy staniemy się świadomi duszy, staną się one częścią kochającej i
pełnej cnót natury.
Najpierw opiszę krótko, czym są i jak stosować potęgi duchowe, aby
wzrastać i przekształcać się. W drugiej kolejności omówię, jak potęgi
wyrażają się w świadomości duszy.
Potęgi pozwalają nam koncentrować oraz kontrolować myśli i działania.
Sprawiają, że zachowujemy jasność, spójność i integrację. Czynią nas
godnymi zaufania i pozwalają oddziaływać na otoczenie bez siły i
nadzoru. Dzięki nim rozpoznajemy prawdę, odnosimy sukcesy na ścieżce
duchowej i utrzymujemy duchową tożsamość w świecie pogrążonym w
świadomości ciała.
Potęga skupienia pozwala nam pozostać wewnątrz siebie, kiedy uznamy, że
sytuacja może na nas wpłynąć niekorzystnie albo wręcz zaszkodzić nam.
Ta potęga umożliwia yoginowi zachowanie „oszczędności”. Pisałem o tym w
rozdziale XXI na przykładzie koordynatorki grupy. Wycofując się w głąb
siebie, przestawała się angażować, koncentrowała się na swojej prawdzie
i uspokajała atmosferę. Praktyka wycofania jest szczególnie ważna.
Nawet w największym zamieszaniu, z łatwością osiągamy skupienie. Kiedy
ktoś zaczyna plotkować, krytykować, wyrażać złość, wycofaj się do
świadomości duszy. Nie angażuj się w coś bezużytecznego. Skoncentruj
się i obserwuj wszystko jako kolejne sceny sztuki. Dzięki tej praktyce
będziesz mniej narażony na negatywność innych i zachowasz spokój
umysłu. Ponadto unikniesz ryzyka rozszerzania negatywności innych osób.
Potęga gotowości to umiejętność pełnego zatrzymania umysłu. Zamiast
rozmyślać i martwić się bez końca o ludzi albo sytuacje, uczymy się,
jak doprowadzić do końca zadanie albo rozmowę i natychmiast „spakować
myśli”. Nie marnuj energii na roztrząsanie konsekwencji po fakcie. W
ten sposób w każdej chwili koncentrujemy uwagę i energię na chwili
obecnej. Potęga gotowości pomaga porzucić zamartwienia. Jest formą
kontroli umysłu. Zapobiega rozszerzaniu się negatywności. Nie
dopuszcza, aby niewielki problem stał się wielkim, powodując tym samym
niepotrzebne komplikacje, niepokój i napięcie. Kiedy rozwiązujemy duże
problemy, potęga gotowości umożliwia nam trafną i trzeźwą ocenę.
Potęga stawiania czoła oznacza posiadanie odwagi i zdolności do zmiany.
Pielęgnując nasze wewnętrzne piękno, musimy rozpoznawać słabości,
przyznawać się do nich i uwalniać się. Aby podejmować wyzwania świata
zewnętrznego, potrzebujemy odwagi. Podobnie w procesie wewnętrznego
przekształcania, potrzebna nam odwag stawienia czoła wewnętrznym
słabościom wpisanym w naturę świadomości ciała.
Jeśli tylko posiadamy wystarczająco dużo szacunku do siebie i
szczerości, to stojąc w obliczu trudnych zadań, krytyki pod naszym
adresem, mamy szanse ujrzeć własne słabości. Nie czuj się zraniony.
Lepiej zastanów się nad przyczynami.
Czy zwrócono mi uwagę na coś, co mogę zmienić?
Czy działałem nieco na siłę?
Czy w pełni zwróciłem uwagę na ich stanowisko?
Czy ciągle jeszcze jest we mnie arogancja?
Czy zabrakło mi tolerancji?
Sprawdzając siebie, zidentyfikujesz, co możesz zmienić. W rezultacie
osoby, które traktowałeś jako „przeszkody” w życiu, wzmocnią cię i
utwierdzą w duchowym rozwoju.
Dzięki potędze tolerancji możemy utrzymywać spokój umysłu, okazując
jednocześnie innym szacunek. Zachowując swobodę, sprawiamy, że inni w
naszym towarzystwie także czują się rozluźnieni. Prawdziwa tolerancja
wyklucza tolerowanie kogoś lub czegoś z uczuciem niechęci i napięcia.
Tolerancja jest uczuciem pełnym miłości i zrozumienia. Dzięki niej
nawet do osób usiłujących nas zranić albo oczernić, kierujemy dobre
życzenia. Rozumiemy, że przyczyną negatywnych zachowań i działań tych
ludzi jest świadomości ciała. Tolerując w taki pełny i naturalny
sposób, wybaczasz bez trudu i nie próbujesz osądzać. Jesteś poza
wpływami negatywnych postaw, słów i działań. Prawdziwa tolerancja
przejawia się w pełnym miłości podejściu do świata konfliktów i iluzji.
Potęga przystosowania oznacza umiejętność stworzenie w sercu
przestrzeni dla każdego. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z kimś
czy nie, okazujemy szacunek dla różnorodności poglądów i opinii. Osoby
zachowujące się negatywnie obdarzamy miłością. Podobni oceanowi, w
którym giną krople deszczu, używając potęgi przystosowania zanurzamy w
sobie sytuacje trudne i konfliktowe. Potęga przystosowania zwiększa
twoje pokłady miłości, dlatego niespodziewane zdarzenia nie ranią cię.
Potęga rozróżniania to zdolność intelektu do rozpoznania wartości
duchowych i działania zgodnie z nimi. Im lepiej rozróżniamy, tym
bardziej dokładni jesteśmy. Ofiarując coś, rozróżnij, jakie myśli,
słowa i działania przyniosą spokój i szczęście. Wybierz te, które w
żadnym wypadku nie przyczynią się do smutku. Biorąc coś, nie przyjmuj
niczego, co może spowodować nieszczęście albo wprowadzić cię w
świadomość ciała. Gdyby ktoś dawał ci kawałek zgniłego owocu,
zachowałbyś się grzecznie i stosownie do sytuacji, ale nie wziąłbyś go.
A już z pewnością byś go nie zjadł. Podobnie gdy ktoś kieruje do ciebie
słowa złości, zazdrości albo chciwości jeśli musisz, wysłuchaj, ale nie
bierz niczego do siebie ani z sobą. Gdy ktoś nieuczciwie chce tobą
manipulować, odwróć się. Gdy ktoś chce negatywnie wpłynąć na twoją
opinię o kimś innym, nie wchodź w to. Szukaj w ludziach tylko cnót i
przyjmuj tylko cnoty. W rozdziale XI poświęconym docenianiu, podjęliśmy
decyzję, że pomijając słabości zawsze szukamy w ludziach ich mocnych
stron. Tylko takie postępowanie umożliwia osiągnięcie potęgi
rozróżniania i odrzucenie wszelkich negatywności.
Potęga dokonywania wyboru czyni nas dokładnymi w decyzjach i
działaniach. Wymaga wnikliwego intelektu i potęgi rozróżniania. Kiedy z
duchową dokładnością dokonałeś rozróżnienia, możesz podjąć decyzję o
działaniu. Efektywne rozróżnianie nie gwarantuje trafnej oceny reakcji
innych ludzi. Może się zdarzyć, że będziesz działać z najlepszymi
intencjami, a pomimo tego zaatakujesz kogoś albo będziesz narzucać swój
punkt widzenia. W takich sytuacjach nie myśl, że to inni są
niewdzięczni. Staw czoła prawdzie, że słabo rozróżniłeś. W celu
rozwijania potęgi rozróżniania, stale sprawdzaj rezultaty swoich słów i
działań. Pytaj sam siebie: „Czy przyniesie to korzyść, czy przyczyni
się do czyjegoś cierpienia?” Uwzględnij w tym pytaniu także siebie.
Potęga współpracy ułatwia nam zadanie służenia światu. Dzięki tej
potędze rozprzestrzeniamy duchowe wartości i uczucia, a tym samym
współpracujemy z Bogiem. Ufając innym, wzmacniasz ich zaufanie do
siebie. Mówiąc im o swoich intencjach, sprawiasz, że czują
przynależność do całości. Tak ofiarowanej współpracy nikt nie odrzuci,
a ty przyczynisz się do rozprzestrzenia duchowych postaw.
Podsumowując, 8 potęg nauczanych w Raja Yodze to potęgi: skupienia,
gotowości, stawienia czoła, tolerowania, przystosowania, rozróżniania,
podejmowania decyzji i współpracy. Gdy wszystkie współgrają z duchową
wiedzą i cnotami, dusza osiąga pełnię i czystość. Spełniona dusza jest
stabilna, dojrzała i łagodna. Spokojna, pełna współczucia i dająca.
Niezależna, ale wrażliwa i kochająca, doskonale łączy stałość i
elastyczność, z miłością przystosowując się do każdej sytuacji.
Koncentruje się na prawdzie. Zachowuje czystość, mądrość i odwagę,
ponieważ odsuwa się od zanieczyszczeń bezużyteczności i negatywności.
Jest rozumiejąca i życzliwa. Każdego traktuje z szacunkiem i pokorą.
Nic nie wpływa na nią negatywnie. Doskonale rozwiązuje problemy, a w
następnej sekundzie przechodzi w stan gotowości. Ponieważ nigdy nie
rozprasza się, pozostaje lekka i zadowolona, ciepła i dostępna. Jest
nieustraszona dzięki potędze stawiania czoła życiowym wyzwaniom. Taka
dusza rozpoznaje własną wartość i współpracuje w służbie oświecenia
ludzkości. Współpracując, potrafi doskonale rozróżniać i wybierać to,
co przynosi korzyść. Oddana i wolna zachowuje pełną jasność w
podejmowaniu decyzji. Jest naturalnym autorytetem, bez odwoływania się
do użycia siły. Zawsze posłuszna wskazówkom Boga. Jest bogata. Wszystko
toleruje i wybacza.
Na ścieżce samorealizacji osiągamy wszystkie potęgi i stajemy się wolni
od świadomości ciała. Medytując, rozpoznajemy 8 potęg, a następnie
używamy ich, aby pokonać świadomość ciała i służyć innym. W świadomości
duszy używamy potęg bez wysiłku, dając świadectwo naszych cnót.
Stopniowo dusza wraca do miłości i ostatecznie staje się miłością.
W roli sługi świata
Wszystkie nauki duchowe i religijne uznają służenie drugiemu
człowiekowi za istotny element na drodze rozwoju. Ścieżka
samorealizacji nie jest wyjątkiem. Służymy innym poprzez to, co robimy
i jacy jesteśmy. Pracując jako lekarz opieki paliatywnej uświadomiłem
sobie, że działanie jest ograniczoną formą służenia. Natomiast służenie
poprzez bycie ma znacznie dalszy zasięg. Służąc innym w świadomości
duszy, działamy z większą uwagą i troską. Pamiętając Boga i utrzymując
z Nim kontakt, emanujemy spokojem, który wyraża naszą wiarę. Jeżeli
każdą zwykłą czynność wykonujemy z zadowoleniem, ci którzy przebywają z
nami, znajdują się w orbicie wpływu szczęścia. W ten sposób poprzez
bycie, czyli nasze postawy i zachowania, służymy naturalnie i bez
wysiłku.
W IV rozdziale opisywałem, jak odkryłem moje uśpione duchowe
zdolnościami. Było to tuż po głębokim emocjonalnym oczyszczeniu, kiedy
doświadczyłem miłości. Takie przeżycia pełnią rolę „duchowych okien”.
Pozwalają na sekundę uchwycić nasz prawdziwy potencjał, przynoszą nowe
uświadomienia i entuzjazm do dalszej drogi. Kolejne okno otworzyło się
przede mną w 1992 roku, kiedy byłem w Indiach, w Mt Abu. Zdarzyło się
to podczas porannej medytacji, o wschodzie słońca. Wówczas
doświadczyłem uczucia jedności. Pojąłem, że wszystkie podziały pomiędzy
mną a innymi są sztuczne. Niemal że nie odczuwałem własnej tożsamości.
Poczułem, jakbym się rozpuścił i stał częścią wszystkiego, co istnieje.
Zjednoczyłem się z Bogiem. Doznałem wszech-połączenia - siebie jako
duszy, Boga i wszystkiego wokół. Przez około 20 minut, kiedy różowe
pastele zmagały się z błękitem nieba, czułem, że stałem się narzędziem
miłości. W stanie głębokiej medytacji usunąłem się i przyzwoliłem Bogu
dosięgnąć duszy i wykonywać przeze mnie swoje zadanie.
Później odkryłem, że przeżyłem opisywany w medytacji Raja Yogi stan
nasienia. Polega połączeniu z Bogiem, w którym medytujący wkracza w
stan bezcielesności i staje się narzędziem Boga w służenia światu. Z
magiczną prostotą dusza pełni rolę czystego kanału dla duchowej
miłości, która wyszukuje wrażliwych, rozbudza gotowych i oświeca
godnych. Ten sposób służenia światu jest unikatowy i nie zna granic.
Unikatowy, ponieważ pochodzi bezpośrednio od Boga, który poprzez
jednostkę, oddziałuje na świat. Nieograniczony, ponieważ nie wymaga
bliskości fizycznej ani bezpośredniego kontaktu. Służenie światu
kontrastuje z ograniczeniami bliższych nam form doczesnego służenia,
zazwyczaj kojarzonego z dobroczynnością i zaangażowaniem w codzienne
obowiązki. Doczesne służenie ogranicza się do świadomości ciała. I
chociaż opiera się na współczuciu i wzajemnym wsparciu, jest ważne i
często niezbędne, to służenie w oddaniu i związku z Bogiem jest
znacznie szersze i jakościowo lepsze.
Potwierdziło się to w rok po mojej wizycie w Mt Abu. Przeżyłem podobne
doświadczenie medytacyjne. Usiadłem i rozwinąłem świadomość istnienia
jako dusza, subtelny punkt boskiego światła umieszczony w środku czoła.
Z tego punktu połączyłem się z boską naturą, osobowością i czystością
Boga. Poczułem „strumień” tej więzi i znów doświadczyłem stanu
nasienia. Boska miłość płynęła przeze mnie do każdego, z którym w
przeszłości i w teraźniejszości byłem połączony. Kiedy zakończyłem
medytację miałem jednoznaczne odczucia, że służyłem. Uświadomiłem też
sobie, że poprzez medytację możemy rozliczyć nasze konta karmiczne,
które wiążą nas z pewnymi duszami. Te dusze w czasie naszej medytacji
otrzymują miłość i siłę.
Tego samego dnia po południu przyszła do mojego biura Fran.
Powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Znałem Fran od 10-ciu lat.
Była pielęgniarką na wydziale onkologii i opieki paliatywnej. Pamiętam,
jak z powodu jakichś zaszłych kłopotów, starała się o pracę nie
wymagającą dźwigania ciężkich rzeczy. Poparłem wtedy jej podanie. Tego
dnia okazało się, że ostatniej nocy Fran miała znaczący sen i była
pewna, że musi mi o nim opowiedzieć.
„Wspinałam się na górę bez lin i asekuracji. Zbliżając się do szczytu
poczułam się zmęczona i dotarłam do występu skalnego. Było bardzo
niebezpiecznie, ale jedyne co mogłam robić, to iść dalej. Powrót nie
wchodził w grę. Zaczęłam wspinać się na ten występ, ale byłam tak
zmęczona, że utknęłam. Pode mną była przepaść. Przeraziłam się. Nagle,
już niemal spadałam, pojawiłeś się obok i pomogłeś mi pokonać ostatnie
metry.”
Fran była trochę zakłopotana patrząc na mnie. „Ale to nie byłeś tak
naprawdę ty. Obudziłam się z myślą, że to sam Bóg mi pomógł. Ten sen
utwierdził mnie, że nie ma powodu bać się przyszłości. Wiem, że gdzie
pojawią się przeszkody, będzie i pomoc. To zrodziło we mnie poczucie
pewności.”
Siedziałem jak zauroczony, czując że „przysłano” ją tu, aby
potwierdziła moje doświadczenie medytacyjne. Powiedziałem jej o mojej
porannej praktyce i jaki związek mogła mieć z tym snem i
uświadomieniem. „O której godzinie obudziłaś się?” - zapytałem.
„Tuż przed 4.30.” - odpowiedziała. Było to podczas mojej medytacji.
Dwie sprawy poruszyły mnie szczególnie. Pierwsza to niezachwiana
pewność Fran, że wsparcie pochodzi od Boga, pomimo iż to ja pojawiłem
się w jej śnie. Ten fakt zgadzał się z ideą oddania i przyzwalania Bogu
na działanie poprzez nas. Druga to fakt, że Fran nie pojawiła się w
moich myślach w czasie medytacji. Pomimo tego, poprzez nasz kontakt
doświadczyła działania Boga. Teraz upewniłem się, że jeśli tylko
usuniemy z naszych umysłów wszelkie blokady, możemy realizować
nieograniczony potencjał służenia na odległość. Kiedyś, słysząc o
ludziach uzdrawiających na odległość za pomocą modlitwy albo medytacji,
zachowywałem sceptyczną postawę. Ostatnie doświadczenia zweryfikowały
moją opinię na ten temat.
Mając doświadczenie w medytacji, możemy przez cały czas pełnić rolę
sługi świata. Potęga skupienia umożliwia nam w dowolnej chwili
przejście w bezcielesny stan nasienia. Wówczas ujawniają się nasze
oryginalne cnoty i potęgi, a każda myśl niesie światu czystość i dobre
życzenia. Kto stał się sługą świata, w naturalny sposób uzdrawia na
odległość.
Misja miłości
Elisabeth Kübler-Ross stwierdziła, że w dzisiejszych czasach są tylko 3
typy ludzi szczerych: dzieci, umierający i cierpiący na psychozę. Z
punktu widzenia psychiatry ci ostatni byli szczególnie interesujący.
Sam w pracy spotykam czasami przypadki stanów psychotycznych i uważnie
im się przyglądam. Myślę, że pacjenci psychotyczni niekiedy napotykają
na swój potencjał duchowy, ale wyrażają to w sposób nieświadomy i
zupełnie niezrównoważony. Określamy to jako złudzenie wielkości. Chorzy
psychicznie, nie mając kontaktu z tym światem, nie kłamią i mówią
jedynie o tym, co czują.
Na początku mojej pracy w opiece paliatywnej nawiązałem bardzo bliski
kontakt z młodym człowiekiem, który umierał na AIDS. Historia Damona
Courtney’a stała się powszechnie znana, kiedy jego ojciec wydał książkę
April Fool’sDay (Prima Aprilis, Penguin, Melbourne, 1998). Miał 22
lata, kiedy się poznaliśmy. Już wtedy przecierpiał wiele. Urodził się z
hemofilią, skazą krwotoczną spowodowaną niedoborem jednego z czynników
warunkujących krzepnięcie krwi. Z powodu krwotoków Damon był często
hospitalizowany, w celu dożylnego podania brakującego czynnika. Jednym
z symptomów tej hemofilii są samoistne krwotoki do stawów. Damon
cierpiał z powodu bólów, obrzęków i deformacji funkcji stawów. Choroba
upośledzała aparat ruchowy. Damon kulał. Nie znał dnia bez bólu.
Zdarzyło się to w latach 80-tych, tuż przed tym, jak świat zachodni
dowiedział się o AIDS. Podano Damonowi czynnik pobrany od dawcy chorego
na AIDS. Kiedy odkryto chorobę, poddano Damona kontrolnym testom na
obecność wirusa HIV. Były pozytywne. Damon stał się jedną z tych osób,
które przeszły przez ogromny trud hartowania charakteru. Miał pozytywny
stosunek do życia. Był sympatyczny, bystry, z poczuciem humoru. On i
jego opiekunka Celeste polubili mnie od czasu kiedy stwierdziłem, że
chroniczna biegunka nie wiąże się z AIDS, ale jest efektem ubocznym
środków przeciwbólowych. Dzięki tej diagnozie pozbyliśmy się
zadawnionego problemu. Co ważniejsze, mogliśmy kontrolować ból
skuteczniej niż kiedykolwiek Damon tego doświadczył. Pomimo ciągle
zmieniających się problemów na przestrzeni kolejnych dwóch lat, Damon
zawsze był uśmiechnięty. Zawsze miał w zanadrzu jakiś gotowy plan na
zbicie fortuny. I chociaż przychodziły chwile wątpliwości i kryzysów,
nie widziałem go przygnębionego. Nigdy nie utracił miłości do życia.
Rozmowa ze mną o sprawach duchowości wyraźnie sprawiała mu radość.
Ojciec podarował mu w dzieciństwie prawdziwy skarb, ucząc go: „Gdy
sprawy przybierają zły obrót, jest miejsce, dokąd możesz się udać. Tam
zawsze jest bezpiecznie. Tam jesteś chroniony. To takie małe miejsce w
tobie. Idź tam, kiedy musisz uciekać. Idź tam, kiedy chcesz się nad
czymś skoncentrować.” Damon nauczył się odnajdować w sobie to miejsce i
w dzieciństwie często tam przebywał. W sposób niezamierzony ojciec
nauczył go, jak medytować i być świadomym duszy. Myślę, że lekcja ojca
była najcenniejszym podarunkiem w stosunkowo krótkim życiu Damona. Była
to dla niego naturalna praktyka, a nie świadomość wynikająca z
oświecenia. Dzięki niej mógł w każdej chwili przenieść się poza ciało i
cierpienia powodowane chorobą.
Chorując na AIDS Damon doświadczył psychozy. Utracił na pewien czas
zdrowie psychiczne. Natręctwo jest jednym z neuropsychiatrycznych
objawów AIDS. Pacjent może wpaść w złudzenia wielkości, paranoje albo
cierpieć z powodu nawału irracjonalnych myśli i działań. W ciągu około
6-ciu tygodni Damon coraz mocniej ulegał urojeniom. Był przekonany, że
śledzi go CIA. Zdarzenie kulminacyjne miało miejsce podczas przyjęcia
do szpitala na oddział AIDS. Było to miejsce słabo wyposażone pod kątem
potrzeb schorzeń psychiatrycznych. W pewnej chwili Damon wpadł w obłęd.
Uciekł ze szpitala, przerażony, że przyszli po niego. Następna straszna
rozegrała się w domu.
Ponieważ Damon był notowany jako chory psychicznie, wysłano za nim
policję. Nie zważając na wyniszczone zdrowie i fizyczną słabość,
policjanci użyli siły i na oczach rodziny i opiekunów zaaresztowali
Damona. Krzyczącego i przerażonego zabrali do szpitala
psychiatrycznego. Tam, również przy użyciu siły, zatrzymano go i podano
lekarstwa. Działo się to w czasie, kiedy o AIDS niewiele wiedziano.
Krążyły plotki o możliwościach zarażania. Potraktowano go jak
trędowatego. Ostatecznie jednak skorzystał na tym, ponieważ przyznano
mu oddzielny dom i wyznaczono zespół pielęgniarski. W dzień po
przyjęciu poszedłem go odwiedzić.
Dom był stary, drewniany ze wspaniałym ogrodem. Otaczał go wysoki płot.
Wchodziło się przez podwójnie zamykaną bramkę. Dyżurny otworzył
olbrzymią kłódkę zabezpieczającą łańcuch i wpuściwszy mnie do środka,
pokazał drogę. Poszedłem w kierunku domu. Z tyłu usłyszałem brzęk
łańcucha. Zostałem zamknięty wraz z Damonem i jego opiekunami. Damon
czekał na mnie na ganku. Jak tylko mnie ujrzał, uśmiechnął się szeroko
i pomachał ręką. Wydawał się bardzo, bardzo szczęśliwy.
Przywitał mnie nie jak więzień, ale prawdziwy pan na włościach.
Natychmiast zaczął oprowadzać mnie po swoim nowym królestwie.
Przedstawił mi z imienia wszystkie pielęgniarki, ogłaszając, że to jego
służba. Nie pamiętał niczego z wydarzeń poprzedniego dnia. Nie było
śladu po wczorajszym obłędzie i traumatycznych zajściach podczas
aresztowania. Powiedział mi, że dzięki elektromagnetycznym falom
emitowanym przez miedzianą bransoletę na ręce jego choroba została
wyleczona. Dodał, że wkrótce cały świat zostanie uwolniony od AIDS i
wszelkich innych chorób. Ponieważ on, Damon, odkrył sekret życia
wiecznego, był teraz ważną osobistością. Powierzono mu nową centralę w
szpitalu. Rząd niedługo usunie wszystkich pacjentów, aby miał miejsce
do przeprowadzenia operacji, która zmieni cały świat.
Takie mniej więcej było sedno wypowiedzi Damona. Był podekscytowany.
Mówił szybko, przeskakując z tematu na temat. Tworzyło to swoistą
mieszaninę słów połączonych bez nadrzędnego związku i sensu.
Przytoczyłem tylko główne wątki, aby przedstawić, o czym mniej więcej
mówił. Jeden z wielu wątków wiązał się ze słowem „wieczny”. Damon
mówił: „Ja wiem. Bóg wyznaczył mi tu zadanie. Bóg chce, aby wszyscy
żyli wiecznie. Powierzył mi misję. Tak. To jest misja. Misja miłości.
Dlatego tu jestem. To jedyna rzecz potrzebna teraz światu. Teraz. Ja
mogę uzdrowić każdego. To jest miłość. To dlatego rząd zrobił mnie tu
dyrektorem. Życie wieczne nic nie znaczy bez miłości. Ofiarowanie
ludziom życia wiecznego to tylko pierwsza część zadania. Teraz muszę
sprawić, żeby się kochali. Realizuję misję.”
Damon promieniał. Był w euforii. Upajał się własnymi „uświadomieniami”.
Pogrążył się w psychozie.
Kilka miesięcy później, kiedy wrócił do siebie, wyznał Celeste, że
utracił pewność i poczucie, że posiadł niezwyciężoną siłę umysłu i
ciała, którą dawała mu mania. W ostatnim roku życia Damon coraz
bardziej tracił siły i samodzielność. Czasami tęsknię zwierzał się
Celeste: „Wiesz kochanie, to było wspaniałe. Pierwszy raz w życiu
czułem, że jestem całością. Byłem potężnym Damonem. Gdybym tylko mógł
być zdrowy i poczuć się tak ponownie.”
Pomimo fizycznego wyniszczenia, Damon nie rezygnował z misji miłości. W
dzienniku, którego fragmenty zostały opublikowane w April Fool’s Day,
napisał:
… Czy umiem sięgnąć po siłę drzemiącą w moim umyśle, aby pokonać
przeciwności losu, aby przeżyć? Miłość jest największą ze wszystkich
sił. To energia. To potęga. Muszę używać jej w sposób twórczy. Muszę
przestać słuchać tych zdradzieckich podszeptów, które z całą siłą
próbują mnie przekonać, że to początek końca. Pragnę tak wiele
ofiarować temu światu, ludziom, których kocham.
Nieco dalej pisze tak:
…Jak zacząć? Pierwszym warunkiem jest odzyskanie wiary w siebie. Muszę
przejąć kontrolę nad sobą. Zmusić umysł do pracy. Żyć normalnym
życiem. Teraz muszę czytać, muszę pisać, muszę jakoś wesprzeć tę
istotę, którą jestem …. muszę znowu nauczyć się żyć.
Kończy w następujący sposób:
… jeśli tylko wola jest wystarczająco silna, nie ma rzeczy
niemożliwych. Nadszedł czas, aby odkryć duchową naturę istoty, którą
jestem. Używając tego określenia, mam na myśli coś więcej niż serce,
wnętrzności i stawy kolanowe. To czyni nas czymś cenniejszym niż ciało
i krew. Tam kryje się odpowiedź na pytania o życie i egzystencję, o
uzdrowienie i rozkwitanie.
Wierzę, że kiedy Damon umierał w objęciach Celeste, odkrył, że jest tym
małym, spokojnym miejscem, o którym mu mówił ojciec. Myślę, że odkrył
tam sekret życia wiecznego. Opadły zasłony iluzji - to miejsce było nim
samym. Wypełnił swoją misję - to miejsce było miłością. Czuję, że ta
dusza, która była Damonem, ruszyła dalej, aby służyć światu. Jej misja
miłości jest teraz bogatsza o mądrość krótkiego, ale pełnego życia.
W ostatnich kilku rozdziałach przyjrzeliśmy się, jak wyraża się
świadomość duszy. Są to stany, w których realizuje się i wyłania
wieczna tożsamość, czyniąc wszystkich wokół świadkami czystości i
łaski. Stany, w których dusza posiada siłę wykroczenia świadomością
poza ciało fizyczne. Stany, w których dusza staje się kanałem dla
boskiej miłości. Damon powiedział, że życie wieczne bez miłości jest
niczym. Uważał, że wypełnia misję miłości. Czym jest misja miłości? To
poszukiwanie duchowej ścieżki, czynienie wysiłków, aby doskonalić to
małe i spokojne „miejsce w środku”. To spotkanie z Bogiem i obejmowanie
całego życia jednoczącą, pełną miłosierdzia i współczucia świadomością.
Ku miłości
Od momentu, kiedy przychodzimy na ten świat, nasza niewinność ulega
stopniowo wpływom świadomości ciała. Będąc w świadomości ciała dusza,
popełnia występki, aby chronić się i zaspokajać pragnienia. Akceptacja
śmierci odsłania, w jaki sposób dusza ponownie odkrywa swoją oryginalną
naturę spokoju. Doświadczenia emocjonalnego oczyszczenia i umieranie
pokazują, w jaki sposób oświecenie może wprowadzić na ścieżkę
samorealizacji. Wysiłki duchowe dowodzą, że możemy się uwolnić od
świadomości ciała i ponownie odkryć naszą czystość. Zatem rozwój
duchowy jest podróżą wstecz, drogą do przypomnienia i pamiętania, kim
byliśmy. Ideą tej podróży jest myśl: Stanę się, kim byłem.
Damon Courtney w największym napadzie manii powiedział mi, że wypełnia
misję miłości. Później napisał, że miłość jest największą ze wszystkich
potęg i trzeba używać jej w sposób twórczy. Jeden z błędów, jakie
popełnia dusza w świadomości ciała, polega na poszukiwaniach miłości na
zewnątrz, podczas gdy miłość jest w samej duszy. Innym błędem są
wszelkie próby ukierunkowania i wykorzystania miłości. Jednak
zasadniczym błędem jest mylenie miłości z przywiązaniem. Wówczas
spętana pragnieniami i uzależnieniami, staje się miłością uwarunkowaną.
Odmawiamy jej tym, którzy nie zachowują się zgodnie z naszymi
życzeniami. Jesteśmy źli i nieszczęśliwi, ponieważ ktoś nie odwzajemnia
naszych uczuć. Z jednej strony próbujemy nadać miłości kierunek,
określając, kto jest jej godny. Z drugiej nie umiemy jej po prostu
zaufać.
Miłość, drzemiąca w nas, będąca częścią naszej prawdziwej natury, jest
czysta i bezwarunkowa. Jedynie w świadomości duszy możemy pojąć, czym
jest uczucie takiej miłości. Możemy go doświadczyć umierając, w chwili
oświecenia, w następstwie oczyszczenia emocjonalnego albo na drodze
praktyk duchowych. Wtedy stajesz się miłością. Jesteś z nią
nierozerwalnie połączony, tak spełniony w tym uczuciu, że nie masz
innych pragnień. Kiedy doznałem miłości czystej, po prostu byłem nią.
Nie była uczuciem skierowanym do kogoś lub czegoś w moim życiu. Gdybym
wtedy miał wyrazić, kim jestem, doświadczając takiej miłości,
powiedziałbym: Jestem miłością.
Odkryłem, że nie można kontrolować ani ukierunkować miłości
bezwarunkowej. Możesz nią być, ale nie możesz jej dać. W chwili, gdy
kierujesz ją do kogoś albo odmawiasz jej komuś, stawiasz warunek.
Wkracza twój egoizm i przywiązanie. W świadomości duszy twoja prawdziwa
natura emanuje miłością bezwarunkową. Ofiarowanie takiej miłości wynika
z jej natury, a nie z wyboru. Taka miłość posiada własną siłę i nie
wymaga twojej pomocy. Aby móc kochać w sposób czysty, musimy
uniezależnić się od wszystkiego, stać się miłością i pozwolić miłości
płynąć.
Misja może być w życiu zadaniem albo formą duchowego służenia. W
przypadku Damona Courtney’a była zadaniem, aby ofiarować światu
uświadomienie miłości i uzdrowienie. Ci, którym bliska jest duchowość,
będą skłaniać się ku pojmowaniu misji jako służenie ludzkości poprzez
miłość. Niemniej jednak egoizm i dobre intencje łatwo się mylą, warto
więc zastanowić się, jakie zadania ma samej miłości. Zapytajmy siebie:
Co to jest misja miłości? Takie pytanie pomaga zachować pokorę, żeby
„pozwolić wszystkiemu odejść i pozwolić kochać”. Kiedy ktoś staje się
miłością, nie ma potrzeby udowadniania czegokolwiek. Miłość natychmiast
pozwala siebie rozpoznać i sama wykonuje swoje zadanie, nie używając
siły.
Ludzie umierający w stanie akceptacji pozwalają wszystkiemu odejść i
stają się miłością. Świadkowie takich chwil, rozpoznają to uczucie i
opowiadają o jego pięknie. W rozdziale V June podzieliła się ze mną
doświadczeniem, które utwierdziło ją w wierze w życie wieczne. Jak
mówiła, jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy.
Wiele osób z Mt Abu praktykujących yogę posiadało tę zdolność za życia.
Sama ich obecność emanowała taką potęgą miłości, że dawała pewność i
tylko pewność wymiaru duchowego. Osobiste doświadczenie miłości
przemieniło mnie z ateisty w osobę wierzącą i wprowadziło na duchową
ścieżkę.
Miłość odsłania, kim naprawdę jesteśmy, przekształca nasze postawy
typowe dla świadomości ciała, jest światłem na ścieżce samorealizacji.
Jej misją jest zjednoczenie i uzdrowienie świata. Wypełniając misję
miłości, mamy za zadanie stać się miłością i pozwolić, aby swobodnie
realizowała swoje cele.
Potęga miłości
W Indiach religię określa się pojęciem dharma. Dharma oznacza „drogę
życia”. Na Zachodzie religia jako sposób życia mieści się w pojęciu
duchowości. Sposób wyrażania duchowości jest niezależny od wyznania.
Czuję, że prawdziwa religia polega na przyswajaniu i wyrażaniu w życie
cnót. Prawdziwa religia nikogo nie nawraca, ale umożliwia wszystkim
doświadczanie i wyrażanie ich osobistej prawdy. Żadna z duchowych
ścieżek nie ma charakteru absolutnego. Wierzę, że boski czynnik jest
dla wszystkich religii zewnętrzną siłą przewodzącą, oddziałując potęgą
miłości o nieograniczonej mocy uzdrawiania.
Miłość czysta to boska miłość duchowa. Bóg jest jej niewyczerpanym
źródłem, w nas pozostaje uśpiona. Jeśli spotkamy miłość Boga, jej
potęga rozbudza drzemiące w nas uczucie. Jeśli odnajdziemy ją wewnątrz
siebie, rozprzestrzenia się i łączy nas z Bogiem.
Miłość zawsze jest w nas, bez względu na to, jak wysokie mury obronne
wznieśliśmy w wyniku życiowych doświadczeń i urazów. Chociaż tak bardzo
zmieniliśmy się i tak bardzo się zanieczyściliśmy, miłość czeka na
przebudzenie, aby nas uzdrowić od przeszłości i uwolnić od
teraźniejszości. Kilka lat temu, podczas warsztatu medytacyjnego,
poznałem Monikę. Była nauczycielką. Rozmawiała ze mną o przeszłych
urazach. Kiedy była dzieckiem, ojciec molestował ją seksualnie. Trwało
to dość długo, do czasu, gdy stała się nastolatką. Przez wiele lat
myślała, że nękają ją komplikacje pourazowe, z którymi musi sobie jakoś
radzić. Pewnego razu jedna z jej studentek zwierzyła się, jak
doświadczyła molestowania. Monika próbując pomóc studentce pokonać
gorycz, wyrzuty i poczucie winy, odkryła, że ponownie wynurza się jej
własny ból.
Poczuła złość i rozgoryczenie, że ojciec już nie żyje i może z nim
porozmawiać. Miała również żal do matki za jej bezradność i słabość, po
tym jak odkryła, że ojciec molestuje córkę. Dawne wspomnienia poruszyły
ją do tego stopnia, że wpłynęły na stosunki z mężem i pracę zawodową.
Nie wiedziała, czy i jak rozmawiać z matką, teraz już starą i wątłą
kobietą. W końcu panika i bezsenności zaprowadziły ją do
psychoterapeuty. Monika powiedziała, że doświadczenie molestowania
zanieczyściło jej duszę, pozostawiając ślad na wieczność. Zapytała, co
ja o tym myślę.
Zrozumiałem ten ból. Zacząłem rozmawiać z nią o duszy, o oryginalnej
jej czystości i o tym ulega uwarunkowaniom życiowych doświadczeń. Po
tragicznych urazach szukamy sposobu, aby stłumić ból. Otaczamy duszę
warstwami ochronnymi i uczymy się, jak wyrazić siebie, nie narażając
się jednocześnie na zranienie. I chociaż ból ukrywamy tak głęboko, że
wcale nam nie dokucza, on ciągle pozostaje w nas i w każdej chwili może
się ponownie obudzić. Powiedziałem Monice, że pod wszystkimi warstwami
ochronnymi leży nasza oryginalna czystość i niewinność. Tłumiąc ból
emocjonalny, zapomnieliśmy o nich, ale one także w każdej chwili mogą
się obudzić.
„Nic, co cię nawet dotknie, nie może zranić oryginalnej natury.” -
powiedziałem. „Nie jest możliwe, aby urazy i życiowe doświadczenia
zanieczyściły duszę na wieczność.” Na koniec dodałem, że w następnej
części warsztatu z pewnością doświadczy tej najgłębszej części siebie.
Czułem, że jeśli tak się stanie, nie będzie chciała konfrontować się ze
starą matką i roztrząsać sprawy, które miały miejsce tak dawno temu. W
kolejnym tygodniu Monika napisała do mnie list. Już następnego dnia,
popołudniu, doświadczyła głębokiej miłości i uzdrowienia. Przyniosły
jej uczucia czystości i ulgi. Opisując swoje doświadczenia,
stwierdziła, że dzięki sile miłości czuje pełne oczyszczenie.
Rozpoznając miłość jako wrodzoną właściwość, wyzwoliła się spod wpływu
dzieciństwa, wybaczyła ojcu i pozbyła się potrzeby konfrontowania z
matką minionych spraw.
Kiedy w 1998 roku po raz drugi pojechałem do Indii, przybyłem do Mt Abu
z celem odkrycia, jak w sposób konsekwentny urzeczywistniać potęgę
miłości. O świcie czwartego dnia zostawiłem grupę i udałem się do
pobliskiej dolinki na medytację. Otaczało mnie doskonałe piękno,
samotność i cisza przerywana porannym śpiewem ptactwa. W medytacji
rozmawiałem z Bogiem. Powiedziałem mu: „Porzucam wszelkie przywiązanie
do tego świata i oddaję się tobie jedynemu. Pozwalam odejść ciału,
związkom, fizycznemu dobru i posiadaniu, nawet poczuciu siebie.”
Skończyłem powtarzając: „Oddaję się tobie jedynemu.” I zrobiłem to.
Doświadczyłem jak staję się w pełni dzieckiem Boga. Będąc jego
dzieckiem, poczułem, że należę do Boga, a Bóg należy do mnie. Z takimi
uczuciami spotkałem miłość, o której mogę jedynie powiedzieć, że była
czystością i potęgą. Nie uczuciem ani nie emocją, ale pełną mądrości
energią przekształcającą życie.
Podobnie jak Monika, doświadczyłem potęgi miłości jako energii
oczyszczającej. W wielu sytuacjach, żyjąc albo umierając, możemy
doświadczyć jej właściwości uzdrawiających. Wierzę, że źródłem takiej
miłości jest sam Bóg. Oddając się Bogu i należąc do niego, rozbudzamy
ją w sobie. Czuję, że potęga miłości uczy i czyni nas boskimi.
Dokładniej rzecz ujmując, wierzę, że czysta miłość przychodzi, aby
obudzić „śpiący” w nas wizerunek Boga. Myślę też, że spodobałoby się
Bogu, gdybyśmy wszyscy stali się podobni Jemu/Jej. W ten sposób
oddalibyśmy boską miłość.
Miłosierdzie
Dzięki właściwym myślom, słowom i działaniom uwrażliwiamy siebie na
doświadczanie potęgi miłości. Jednak, aby móc przesyłać światu tę
uzdrawiającą energię, musimy pozbyć się wszelkich napięć i konfliktów
oraz przyjąć postawę pełną miłosierdzia. Miłosierdzie eliminuje
wszystkie podziały i jednoczy nas z innymi w miłości. Prośba Jezusa
ukrzyżowanego „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.” jest
prostym, ale pełnym wyrazem miłosierdzia. Świadomość ciała jak opaska
na oczach zasłania nam miłość i prawdę. Oszukuje nas. Pod jej wpływem
strach i brak zaufania wypaczają percepcję do tego stopnia, że dusza
staje się niezdolna do działania zgodnie z cnotami. Dochodzi do tego,
że ”nie wiemy, co robimy”. Duchowe uświadomienia pokazują, że stąd
biorą się wszystkie ludzkie słabości. Ta wiedza przynosi zrozumienie,
akceptację i wybaczenie.
Wyobraź sobie, że przychodzi do ciebie dziecko, opiera się o drogi
wazon i przypadkowo strąca go. Wazon tłucze się na podłodze. Dziecko
nie ma pojęcia, czym jest wazon ani jaka jest jego wartość. Nie
wiedziało nawet, że wazon może się poruszyć, a co dopiero przewrócić.
Uznałbyś je za niewinne i nie karałbyś. Pomimo straty, wybaczyłbyś,
ponieważ rozumiesz, że dziecku zabrakło wiedzy i doświadczenia.
Podobnie jest z ludźmi, którzy ulegli świadomości ciała. Oni
„zapomnieli” prawdę. Ponieważ działają bez wiedzy i doświadczenia
duszy, oddzielają się od miłości. Miłosierdzie jest postawą prawdziwego
wybaczenia. Akceptuje wszystkich, traktując ich jako niewinnych. Szerzy
wśród ludzi miłość i pozwala realizować jej misję. Rozwijanie
miłosierdzia wymaga od wiary w nieśmiertelność, zaufania Bogu i
akceptacji toczącej się sztuki życia. Wymaga miłości do całej ludzkiej
rodziny. Pomaga rozwijać jednoczące poczucie braterstwa i unikać
dostrzegania różnic płci, rasy, postaw i zachowań. Uznając wszystkie
dusze za dzieci Boga, czujemy, że jesteśmy rodziną, w której wszyscy
należą nawzajem do siebie. Pozostając w świadomości duszy, należymy do
Boga i dzięki temu możemy urzeczywistniać potęgę miłości. Miłosierdzie
daje uczucie stawania się pomostem łączącym źródło miłości z innymi
duszami.
W nauczaniu Raja Yogi jest powiedzenie: „Kiedy ty się zmieniasz,
zmienia się świat.”. Odzwierciedla ono dwie rzeczy. Stając się świadomi
duszy widzimy i doświadczamy świata inaczej, więc dla nas ten świat
zmienia się. Po drugie, zaczynamy brać udział w najważniejszym zadaniu
miłości - zadaniu odkrywania prawdy, tworzenia jedności i uzdrawiania
świata. Jeśli dobrze odgrywamy naszą rolę i współpracujemy z miłością,
miłosierdzie staje się czymś więcej niż tylko sposobem postrzegania
świata. Jest to wprowadzanie miłości do świata.
Samorealizacja wpisana w cykl
Rozwijając się i urzeczywistniając naszą oryginalną naturę spokoju,
czystości i potęgi, stajemy się uosobieniem miłości. Powracając do
miłości, zamykamy cykl, który zaczyna się od świadomości duszy,
przechodzi przez świadomość ciała i na świadomości duszy się kończy.
Wierzę, że samorealizacja jest częścią cyklu każdej ludzkiej duszy.
Każdy z nas traci łaskę i upada. Niektórzy dalej, inni bliżej. Jedna
nasza ukryta czystość nie zostaje ujarzmiona na zawsze. Odpowiedzialni
za swoje czyny, musimy rozliczyć wszystkie konta karmiczne, ale miłość
w nas choć uśpiona jest niepokonana.
Wierzę w narodziny, śmierć i ponowne narodziny. Postrzegam życie jako
wielką sztukę rozgrywającą się na scenie świata, w której każda dusza
ma do odegrania swoją rolę. Na scenie pojawia się coraz więcej dusz.
Ciągle dochodzą nowe, a stare się odradzają w rozwijającej się
cywilizacji. Kiedy my tracimy łaskę, to samo dzieje się z naszą
cywilizacją. Jej wartości zaczynają coraz bardziej odzwierciedlać
świadomość ciała. W przypadku jednostki proces samorealizacji
rozpoczyna się często po okresie kryzysu, który podważa albo wręcz
niszczy fasadę świadomości ciała. W najszerszym ujęciu, w wymiarach
całej ludzkości cykliczność samorealizacji można dostrzec w momentach
krytycznych, kiedy cywilizacje rozwijają się i upadają, ulegają
samozagładzie i powstają na nowo. Jeśli ten wzór jest prawdą, możemy
spodziewać się w dramacie sceny, kiedy świat przekształci się pośród
największego chaosu.
W 1987 roku 37-letni Vincent, od dwóch lat chory na AIDS dał mi znak
ostrzegawczy. Ponadto miał w stadium zaawansowanym mięsaka Kaposiego,
nowotworu złośliwego mającego postać czerwono-purpurowych guzków na
skórze. Kiedy poznałem Vincenta miał już przerzuty do wątroby, płuc i
śledzionej. Od trzech tygodni był w hospicjum. Poprosił mnie o
specjalną wizytę. Ponieważ nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne,
tym bardziej zaintrygowały mnie jego słowa.
Vincent powiedział, że miał wizję przyszłości. Ujrzał dwa zwiastuny
nadchodzącego kataklizmu. Zobaczył wojnę nuklearną powodującą masowe
zniszczenie ludzkiego życia, a następnie serię klęsk naturalnych
osiągających kulminację w trzęsieniach ziemi, falach pływowych i
powodzi. Powiedział, że te wydarzenia będą miały miejsce na przełomie
wieków. „Pierwszym znakiem - powiedział - będzie tyran, gorszy niż
Hitler, który pojawi się na Wschodzie.”
Powiedział, że wszystkie te wydarzenia mają znaczenie duchowe i że to
są „czasy biblijne”. Mówił, że Armageddon to nie było zderzenie dobra
i zła opisane w Starym Testamencie. To było „nuklearne oczyszczenie”
ludzkości. Apokaliptyczne sceny klęsk naturalnych miały przygotować
świat na objawienie i nadchodzący nowy wiek. W ostatnich scenach wizji
ujrzał zastęp aniołów przynoszących światu miłość, jedność i
uzdrowienie w jego najciemniejszej godzinie.
Vincent powiedział: „Doktorze Cole, nie mówiłem nikomu o tych sprawach.
Pokazując w górę powiedział: „Zostałem poinstruowany, aby tobie to
przekazać, ponieważ w swoim czasie zrozumiesz. Prawdopodobnie
pomyślisz, że jestem szalony, ale musiałem to przekazać.” Ostatnie
słowa wypowiedział z naciskiem. Podziękowałem Vincentowi. Choć w tamtym
czasie byłem sceptykiem, zapewniłem go, że nie uważam do za szalonego.
Pomimo wizji, Vincent nie zaznał spokoju. Kiedy przyjmowano go do
hospicjum był skrajnie załamany, prowadził jakieś wewnętrzne zmagania.
Trwało to aż do końca. Zmarł trzy tygodnie po naszej rozmowie. Nie
rozmawiał już więcej ze mną na temat wizji. Był odległy, wycofany i
przygnębiony. Pod koniec nie mógł oddychać i cierpiał z powodu
zapalenia płuc, ale odszedł w miarę komfortowa dzięki środkom
uspokajającym.
Przepowiednie Vincenta zgadzają się z tym, co mówili wizjonerzy
milenijni. Najbardziej znany jest Nostradamus. Sławę i wpływy, jakimi
cieszył się za życia, zawdzięczał dokładności swoich przepowiedni.
Problem z przepowiednią polega na tym, że uznaje się ją za wiarygodną
dopiero po fakcie. Przepowiednie Nostradamusa uznano za wiarygodne,
ponieważ okazały się dokładne w odniesieniu do niektórych wydarzeń XX
wieku. Niemniej jednak przepowiednia kataklizmu do czasu, aż się
wydarzy, spotykać się będzie z powszechnym sceptycyzmem i to właśnie
czyni go nieuniknionym. Tak więc przepowiednia ma zasadnicze
ograniczenia i nie można jej używać jako narzędzia edukacji szerokich
społeczności.
Nie odrzuciłem ostrzeżeń Vincenta, pomimo sceptycznego nastawienia.
Sam miewałem tego typu doświadczenia medytacyjne, choć oczywiście o
mniej wizyjnym charakterze. Vincenta spotkałem trzy lata po przeżyciach
podczas warsztatu z Kubler-Ross. Było to w czasach, kiedy zacząłem
medytować nad naturą boską i formą Boga. Odkryłem wtedy, że zamiast
próbować dotrzeć do Boga na moich warunkach, łatwiej jest po prostu
„przyzwolić Bogu”. Nie musiałem używać siły. Bóg jest zawsze obecny, a
wszystko, co musimy zrobić, to jedynie stać się otwartymi i dostępnymi.
Oddając się i „przyzwalając” Bogu, uczyłem się podporządkowywać jego
woli własne ego woli. W rezultacie zacząłem doświadczać pełnej miłości
więzi z Bogiem. Było w niej współczucie dla całej ludzkości. Zaczynałem
też odbierać rodzaj wrażeń, nie wizji, dotyczących czasów, w jakich
żyjemy. W medytacjach doświadczałem duchowości i prawdy wyłaniającej
się w czasach społecznego rozkładu. Poczułem, że pośród tych scen
chaosu, konfliktów i rozpaczy poprzedzających samorealizację i spokój w
skali światowej, została ustanowiona boska społeczność. W jednym czasie
zachodziły dwa procesy: odnowa świata i zniszczenie świadomości ciała.
Gdyby samorealizacja była zjawiskiem cyklicznym, mogłoby to oznaczać,
że przepowiednia pochodzi z „pamięci” albo sanskar duszy. Żyjąc po raz
kolejny w cyklu, Nostradamus mógł „zapamiętać” przyszłość. Jeśli
realizacja jest zjawiskiem cyklicznym, być może znajdziemy świadectwa
kulturowe potwierdzające cykliczność czasu. Być możemy znajdziemy
dowody, że istniały już cywilizacje zaawansowane technologicznie.
Ponadto, jeśli żyjemy w wieku samorealizacji, powinnyśmy znaleźć dowody
na to, że ludzkość jest zdolna zgładzić samą siebie.
W książce Wisdom of the Elders (Mądrość przodków, Stoddart, Toronto
1992), uznany naukowiec, pisarz i orędownik ochrony środowiska David
Suzuki zestawia naukę Zachodu z diametralnie przeciwnymi tradycjami
„starych mądrości” rdzennych mieszkańców różnych zakątków świata.
Książka napisana wspólnie z Peterem Knudtsonem bada subtelne relacje
pomiędzy istotą ludzką, naturą i środowiskiem. Autorzy uwzględnili
rdzenne kultury, które przetrwały w krajach rozwiniętych (Indianie
Amerykańscy, Aborygeni Australijscy) i społeczności krajów trzeciego
świata.
Piszą, że w zachodnim spojrzeniu na świat koncepcja czasu linearnego,
podobnego do strzałki, podkreśla „nasze najukochańsze pojęcie postępu -
naszą zbiorową wiarę w nieubłagane, narastające doskonalenie ludzkiego
społeczeństwa, technologii i myśli. Czas linearny … starannie
porządkuje zamęt przeszłych ludzkich doświadczeń, nadając mu porządek
chronologiczny sekwencyjnych wydarzeń i każdemu przypisując wartość. W
przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z pozbawionym znaczenia
bezładem.”
Inaczej jest w przypadku rdzennych społeczności, które tradycyjnie
przyjęły manifestacje cyklicznej natury czasu we wszechświecie i
„uświęciły go rytuałem i lękiem”. Suzuki i Knudtson mówią, że patrząc
na wszechświat oczami Zachodu, można uznać się za szczęśliwca
dostrzegając choćby najbardziej przelotne wrażenie duchowego rytmu i
cyklów natury. W oczach przedstawicieli rdzennych społeczności natura
cykliczna czasu zanurza się w wymiarze ponadczasowym i odpowiada za
aspekt duchowy i materialny. Te społeczności w każdym zakątku świata
okazują szacunek ziemi, roślinom i zwierzętom. Wiedzą, że
najdrobniejsze zakłócenie cykliczności natury sprowadza zniszczenia.
Taka koncepcja świata nasuwa myśl, że: „…wzory znane z przeszłości -
cykle wzrostu i upadku, narodzin i śmierci, ekologicznej dewastacji i
odnowy mogą i być może będą ponownie wyłaniać się.”
Jako przykład ilustrujący koncepcję cykliczności opisują ludzi Navajo z
południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Ich tradycyjne
opowieści pokazują czas cykliczny w idei rozszerzania i kurczenia się
wszechświata. Ludzie Navajo uważają, że świat najpierw rozciąga się od
środka, a następnie powraca do punktu wyjścia. W ciągu całego cyklu
porusza się pulsując idealnie symetrycznie. Cykliczność czasu pokazują
też opowieści o stworzeniu świętych przodków Navajo. Zgodnie z nimi
pierwsi ludzie wyłonili się ze świętych otworów sięgających jądra ziemi
żywicielki. Potem rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. W wielkim
mitycznym cyklu, dusze zmarłych Navajo ciągle powracają i dołączają do
nowo-urodzonych dusz, aby zapewnić trwanie naturalnego porządku świata.
Wielu Navaho uważa, że ludzie żyją dziś w sposób przypadkowy i
niepewny. Mówią, że postawa białego człowieka zniszczyła święty i
naturalny rytm natury i że nadchodzi bardzo ważny czas. W ciągu kilku
pokoleń ludzkich ziemia i jej mieszkańcy doświadczą kolejnego okresu
kataklizmów i upadku.
Podobnie myśli wiele społeczności rdzennych rozrzuconych po całym
świecie. Różnice pomiędzy wierzeniami a przepowiedniami, o których
mówiliśmy wcześniej, polega na tym, że wierzenia opierają się na raczej
mitologii, a nie na zjawiskach psychicznych. Jak za chwilę zobaczymy,
mitologia opiera się na faktach, przekazywanych w postaci opowieści z
pokolenia na pokolenia.
To zagadnienie bada Graham Hancock w fascynującej książce Fingerprints
of the Gods (Odcisk palca Boga, Crown, New York, 1995). Autor gromadzi
dowody na to, że w przeszłości istniały cywilizacje pod względem
naukowych i technologicznym bardziej zaawansowane niż my dzisiaj. W
podróży po Centralnej i Południowej Ameryce oraz Bliskim Wschodzie
kataloguje i gromadzi szczegóły niewyjaśnionych tajemnic tych regionów.
Identyfikuje także wspólne wątki mitologicznych wierzeń dawnych,
nieistniejących już ludzi, odległych geograficznie i kulturowo.
Mitologie obu Ameryk i Bliskiego Wschodu posiadają scenariusz „arki
Noego”, zbioru obrazów kataklizmów, zniszczenia, powodzi i powszechnego
rozkładu społeczności. W Amerykach znajdziemy opisy tych, którzy
„cywilizowali” społeczności przynosząc im porządek i wysokie wartości
życia. Obrazy, rzeźby, posągi pokazują ich jako przedstawicieli ludów
Kaukazu, z brodami, w białych szatach, pomimo faktu, że społeczności,
do których wkroczyli były nie-kaukaskie. Przedstawiano ich też jako
ponownie odchodzących za morze w czasach kiedy prawdopodobnie nie
potrafiliśmy nawigować a co dopiero mówić o technologiach
umożliwiających podróże przez Atlantyk.
Hancock konkluduje, że cały rozwinięty świat zastał zatopiony w czasach
apokaliptycznych ogromnych trzęsień ziemi i aktywności wulkanicznej; że
społeczeństwo tamtych czasów było intelektualnie i technologicznie
bardzo zaawansowane i że kataklizmy zmiotły większość populacji. Fakt,
że istnieją podobne wątki w grupach tak odmiennych kulturowo, sugeruje,
że mit może opierać się na faktach. Wydaje się też, że dawne
społeczności zapisywały i przekazywały te opowieści następnym
pokoleniom. Fakt, że opowieść o „arce Noego” występuje na Bliskim
Wschodzie i w Amerykach może oznaczać, że u jej podstaw leży wspólne
doświadczenie.
Przytacza też kolejne dowody, że rozwinięte cywilizacje rejony Jeziora
Titicaca zostały zniszczone przez powodzie i podniesienie się poziomu
morza. Będące niegdyś miejscem zamieszkania nadmorskiej społeczności
dysponującej zaawansowanymi technikami irygacyjnymi, obecnie Jezioro
Titicaca znajduje się 3820 metrów nad poziomem morza. Dziś studiuje się
tamte wyrafinowane techniki z nadzieją, że można będzie je zastosować w
czasach współczesnych. Z kolei techniki budowlane w Machu Pichu w Peru
podobnie jak piramidy w Egipcie i Meksyku, nadal pozostają owiane
tajemnicą. Olbrzymie kamienie o gładko przyciętych powierzchniach,
których nie potrafimy nawet odwzorować, zostały ustawione z
nieosiągalną dla nas dokładnością. Potrzebowalibyśmy kilku dźwigów, aby
podnieść jeden głaz, ale nie zdołalibyśmy ich ustawić z taką
dokładnością. Poza tym, obecnie dzięki technikom komputerowym dopiero
stawiamy pierwsze kroki w matematycznych obliczeniach stosowanych
wówczas podczas planowania.
Dawna kartografia jest kolejną fascynującą tajemnicą. Dokładne
odwzorowanie powierzchni lądu Antarktyki można znaleźć na mapach
pochodzących z roku 1513 (mapa Piri Reis wykonana w Konstantynopolu).
Wiadomo, że linia brzegowa została pokryta lodem przed tysiącami lat.
Technologia identyfikacji mas lądowych pod powierzchnią lodu została
rozwinięta dopiero w drugiej połowie XX wieku. Te osiągnięcia
potwierdziły, że mapy wykonane wieki temu są dokładne. Ponieważ wiemy,
że mapa linii brzegowej lądu Antarktyki została wykonana w czasach,
których nie sięgają nasze pisane źródła historyczne, Hancock
konkluduje, że owa mapa została skopiowana z oryginalnych rysunków i
przekazana tysiące lat temu. Na tej podstawie wnioskuje, że tamci
ludzie musieli mieć dostęp do zaawansowanych technologii. Ponieważ
kartografią zajmują się społeczności na wysokim poziomie rozwoju, te, w
których wykonano mapy lądu Antarktyki musiały być cywilizowane i dobrze
rozwinięte.
Zatem dysponujemy dowodami, że zaawansowane cywilizacje istniały już
wcześniej. Miały dostęp do technologii, których nie potrafimy jeszcze
nie znamy. Potencjał nuklearny, jakim dysponujemy, może zniszczyć naszą
obecną cywilizację. Niemal ogołociliśmy ziemię z naturalnych lasów,
stworzyliśmy dziurę ozonową i nie jesteśmy w stanie kontrolować efektu
cieplarnianego. W konsekwencji klimat na świecie zmienia się. W jednej
części świata nagminnie występują klęski suszy niszcząc plony. W innej
części obserwujemy wielkie powodzie i inne kataklizmy. Wydaje mi się,
że ludzkość wypracowała w stosunku do planety wielki karmiczny dług,
który natura sama z nami rozlicza.
Patrząc na to, co dzieje się obecnie, dostrzegam możliwości odnowy
duchowej. Wyłania się w czasach największego rozkładu i chaosu. Bez
względu na wstrząsy, jakich będziesz świadkiem, pamiętaj i umacniaj się
w wiecznej tożsamości, pozwalając potędze miłości wspierać dusze w
chwilach narastających trudności. Nadchodzą trudne czasy. Niech więc
wstrząsająca każda scena wzmocni twoje duchowe wysiłki, aby stale
przynosić światu spokój. Nie wikłaj się w to, co się dzieje, ale służ
innym duchową wiedzą, miłością i zrozumieniem.
Życie jak świątynia
Siedziałem na walizce na lotnisku Ahmadabad wracając z Indii w 1992.
Nie było innego miejsca, żeby usiąść. W sali odlotów krajowych panował
chaos. Mój samolot do Delhi był jednym z kilku opóźnionych. Grupa
zdenerwowanych biznesmenów indyjskich krzyczała i gestykulowała przy
bagażach. Pomimo tego całego hałasu i faktu że niewiele miałem czasu na
przesiadkę w Delhi, czułem się błogo niezależny i pogodny. „Słodka
sztuka życia”, uśmiechnąłem się w środku. „Przynajmniej mam
miejscówkę...”, czyli moją walizkę.
Radowałem się uczuciem absolutnego wewnętrznego spokoju, nie
poddającemu się żadnym wstrząsom i chaosowi. Nie martwiłem się
połączeniem w Delhi. Po prostu obserwowałem wszystko bez pragnień,
troski, niepokoju. Czułem się cudownie wyzwolony.
Rozpierzchły się najmniejsze wątpliwości, jakie pojawiały się podczas
programu medytacyjnego w Mt Abu. W tamtej chwili wydało się, że odeszły
na zawsze. Tak naprawdę rozwiały się na skałce Baby, w poświacie
wspaniałej medytacji o zachodzie słońca. Wysoko w górach Abu odezwał
się do mnie boski głos. Odbija się jeszcze echem w moim umyśle. To był
sekretny szept o tym jak połączyć się z Jego/Jej boską naturą.
Powiedział: „ Poprzez świątynię swojego życia.”
Kończył się program, a ja nie miałem żadnych planów na następny
tydzień. Usłyszałem wtedy od adepta Raja Yogi, że odbędzie się
specjalne spotkanie. Spotkanie, podczas którego rzekomo sam Bóg
przychodzi i udziela wskazówek. Nalegano, abym został. Jednak pojawiło
się kilka spraw, o których nie miałem pojęcia. Uczestnicy tego
spotkania uzyskali zezwolenie z uwagi na ich duchowe wysiłki, wiedzę o
sobie i oddanie. Musieli też przestrzegać określonej dyscypliny i
czystości przez kilka miesięcy.
Ja potrzebowałem pozwolenia Dadi Janki, głównej koordynatorki
uniwersytetu. Była niskiego wzrostu, emanowała rozbrajającą potęgą
duchowości. Postawiła mi subtelne warunki co do mojego zaangażowania
duchowego. Gdybym przyjął tę wiedzę, oddał się i zaadoptował reguły
czystego życia, mógłbym zostać. W innym przypadku nie jest to możliwe.
Miałem sprawę przemyśleć i wrócić z odpowiedzią za kilka dni.
Przed spotkaniem oczekiwałem, że dzięki Dadi Janki będę jasno wiedział,
co robić. W rezultacie, po spotkaniu ogarnęły mnie jeszcze większe
wątpliwości. Teraz już nie wchodziło w grę pytanie, czy zostać czy nie.
Pojawił się nieoczekiwany, nowy wymiar. Czy miałem wystarczająco dużo
siły duchowej? Przez następne kilka dni moje uczucia oscylowały
pomiędzy wzburzeniem a zwątpieniem w siebie. Jak odrzucić takie
spotkanie, jeśli nadarza się okazja? Ale uczucie, że nie zasługuję nie
dawało mi spokoju.
Pogrążony w chaosie odkrywałem, że życie yoginów przyciąga mnie.
Pociągało mnie ich oddanie i monastyczny wręcz styl życia ashramu.
Słowo ashram w języku hindi oznacza społeczność duchową przestrzegającą
wspólnych zasad i nauki. Kolejne zwątpienia dołączały do istniejących
już wątpliwości i niepewności: Czy powinienem porzucić dla tego celu
moje życie? Czy tu odnajdę Boga? Czy mam się oddać i zostać tutaj? Czy
to ma być dla mnie zachęta przewidziana w boskim planie?
Odpowiedzi pojawiły się jeszcze tego samego dnia na skałce Baby,
najbardziej kochanym przez wszystkim miejscu wieczornych medytacji.
Kiedy tego wieczoru znikło słońce moja świadomość, wykroczyła poza
granice jego piękna. Nie miałem odczuć fizycznych. Moje ciało, ziemia i
wszechświat zamarły. Poczułem jakbym znalazł się w załamaniu czasu,
wypełniony boską świadomością i chwilowo nieświadom własnej
egzystencji.
Nie mogę powiedzieć, że to co nastąpiło było doświadczeniem miłości.
Nie mogę też powiedzieć, że to było doświadczenie spokoju.
Doświadczyłem jasności i boskiej obecności. Usłyszałem głos dochodzący
z najgłębszej, najstarszej części duszy. Te słowa mądrości i rady
rozwiały wszystkie moje wątpliwości związane z odnalezieniem Boga i
spotkaniem z Nim. Powiedział mi: Nie odnajdziesz mnie żyjąc w ashramie.
Poznasz mnie czyniąc ashram ze swojego życia.”
Bądź przykładem i służ innym - takie było podwójne znaczenie tego
przekazu. Jeśli będziesz rozwijać i doświadczać duchowości, stanie się
ona potęgą w twoim życiu i poprowadzi cię ku wyrażaniu wewnętrznego
piękna, mądrości i siły w sposób naturalny. Obserwując bez oceniania,
odsłaniasz miłość. Mówiąc bez arogancji, uczysz miłości. Działając z
prostotą, stajesz się miłością. A kiedy stajesz się miłością, należysz
do Boga, a twoje życie staje się jego świątynią.
To także jest misja.
Prostota
Nawyki świadomości ciała czynią z duchowego rozwoju i osiągnięć coś
ezoterycznego, skomplikowanego i trudnego. Jednak pierwotna natura
duszy była najbardziej prosta. Złożoność pojawia się, kiedy świadomość
ciała warunkuje duszę, czyniąc ją więźniem uzależnień, pragnień i
niepewności. To właśnie świadomość ciała, a nie duchowe osiągnięcia i
samorealizacja, jest czymś skomplikowanym i trudnym. Wszyscy szukamy
prostoty i prawdy.
Jeśli wykluczysz ciało, pozostaje energia myśli, intelekt i wspomnienia
(włączając sanskary). Wszyscy jesteśmy tacy sami bez względu na płeć,
wiarę i kontekst kulturowy. Jeśli pozostawimy bieżące życie, jesteśmy
tacy sami, jako żyjąca energia - świadomość. Przekształcając świadomość
ciała i urzeczywistniając naszą prawdziwą, naturę stajemy się wrażliwi.
Możemy patrzeć na ten sam świat i być oszukiwani świadomością ciała
albo też rozumieć go dokładnie poprzez świadomość duszy.
Raja Yoga uczy, że świadomość pochodzi z punktu światła, które jest
formą duszy. Chociaż forma pozostaje niezmienna, zmieniają się
prostota, czystość i potęga. W Raja Yodze Bóg jest jedyną duszą, która
nigdy nie wchodzi w cykl narodzin i śmierci. Bez płci, On/Ona nigdy nie
staje się świadomy ciała i nigdy nie traci czystości i potęgi. Z taką
prostotą Najwyższa Dusza nigdy nie warunkuje ani kontroluje miłości i
nie ulega przywiązaniu do niczego. Bóg wiecznie pozostaje w swojej
oryginalnej naturze. Nigdy nie przestaje kochać i być miłością. Poprzez
tego, który nigdy się nie zmienia wszystkie dusze mogą ponownie odkryć
ich prawdziwy spokój, czystość, potęgę.
Kiedy jesteśmy świadomi ciała dusza wydaje się ezoteryczna. Jednak ona
jest naszą prawdziwą tożsamością. Zastępujemy ją realnością tego, co
nam się wydaje obiektywne mierzalne i konkretne. Odwracamy się od
prawdy i chwytamy się czasowej iluzji świadomości ciała. To co
tajemnicze, niewytłumaczalne lub cudowne zdumiewa nas, choć to zwykłe
przejawy naszej oryginalnej natury. Świadomość duszy po prostu uzdrawia
nas z ignorancji oszukiwania, a jednak traktujemy to jako oświecenie.
Aby na powrót stać się, czym byliśmy, aby powrócić do miłości,
potrzebujemy zrozumienia, że świadomość duszy jest naszym
najzwyklejszym, najprostszym sposobem bycia.
Z prostotą świadomości duszy jesteśmy swobodni, otwarci i szczerzy. W
prostocie prawda staje się widoczna i urzeczywistnia się bez
udowadniania czegokolwiek. W ten sposób doświadczamy głębi naszej
własnej prawdy, żyjemy prosto i oszczędnie, będąc pełni dobrych życzeń
z naszą miłością.
Nie ma nic skomplikowanego w świadomości duszy. W tej podróży będziesz
tym silniejszy im bardziej prosty się staniesz. Nie ma potrzeby
zmieniać kogokolwiek, prócz siebie. Miłość zrobi resztę.
Życie jest podróżą, obyś podróżował dobrze
Bądź prosty, bądź sobą
Bądź wrażliwy, bądź prawdą
Om shanti
Nota informacyjna:
Roger Cole jest wysokiej klasy specjalistą, doświadczonym lekarzem
onkologiem, dyrektorem hospicjum, który w codziennej pracy z pacjentami
odmawia traktowania ich jedynie jako przypadki chorobowe. Roger
integruje znakomite wykształcenie, szeroką i głęboką wiedzę
specjalistyczną ze świadomością duchową. Oferuje swoim pacjentom
rzeczywiste i namacalne holistyczne podejście, terapię łączącą troskę o
stronę duchową, jak i cielesną, opartą na szacunku i miłości do
człowieka. Roger od wielu lat kroczy ścieżką Raja Yogi. Esencję tej
nauki, jak i swoje doświadczenia w pracy z pacjentami opisał w tej
książce. Pod względem merytorycznym może ona stać się inspirującą
lekturą dla osób poszukujących, dla środowisk medycznych, zwłaszcza
tych specjalistów, którzy pracują pacjentami śmiertelnie chorymi.
Jeśli czytelnik doświadczył korzyści z lektury, ocenił ją pozytywnie i
chciałby się zrewanżować, najlepszym sposobem jest dzielenie się wiedzą
z innymi i działanie na rzecz pozytywnych zmian w najbliższym otoczeniu
lub skontaktować się bezpośrednio z autorem poprzez stronę internetową:
http://www.loveandhealing.com.au