Śmierć jest nieuchronna. Przygotuj
się na nią
Tomasz Stawiszyński
12 kwietnia 2009 20:45
Filozofia i religia dostarczają nam aż nadto środków uśmierzających lęk przed
śmiercią. A może tak naprawdę nie ma się czego bać?
Boję się śmierci. Niczego tak bardzo jak właśnie jej. Boję się mojej śmierci i śmierci moich
bliskich. Każdy zna to uczucie. Coś, czego się obawialiśmy, właśnie zaszło i żadna siła nie jest w
stanie temu zapobiec, żadna siła nie jest w stanie tego zmienić. Nawet w tej zupełnie
niemetafizycznej mikroskali, jaką jest codzienność z jej banalną bieganiną, banalnymi
problemami w związkach albo w pracy – poczucie nieodwracalności wywołuje dreszcz
niepokoju.
A co dopiero, kiedy wyobrazić sobie nieodwracalność absolutną? Taką, która codzienność
likwiduje w sposób całkowity i fundamentalny. Która jest ostatecznym horyzontem – jednak od
horyzontu widzianego na niebie różni się tym, że ów zawsze pozostaje oddalony, ten natomiast,
o którym piszę, zbliży się kiedyś do mnie i do ciebie na odległość znacznie mniejszą niż na
wyciągnięcie ręki. Ta chwila, podpowiada mi wyobraźnia, będzie najstraszliwsza – ułamek
świadomości, tuż przed końcem wszystkiego, w którym zrozumiem na pewno, że już nie ma
nadziei, już nie ma szans, już nie będzie żadnego potem.
Czy jednak nie mam wokół – w filozofii, religii, literaturze – aż nadto środków uśmierzających
ten lęk? Nie odkryto przecież dotąd w dziejach ludzkości kultury, która nie dysponowałaby
poręcznymi narzędziami umożliwiającymi zniwelowanie lęku przed śmiercią. Wielu filozofów
religii oraz badaczy jej dziejów, takich chociażby jak Rudolf Otto czy Mircea Eliade, wskazywało,
że koncepcja śmierci jest fundamentalną składową każdego systemu wierzeń i każdej mniej lub
bardziej rozbudowanej teologii. Poczynając od społeczności archaicznych, w których rozmaite
formy kultu i obcowania ze zmarłymi stanowiły ośrodkowy punkt życia plemiennego, a kończąc
na współczesnych czasach, z wielkimi religiami Wschodu i Zachodu oraz mnogością wierzeń i
kultów spod znaku New Age.
Każda, słowem, religia dostarcza modeli, w których śmierć staje się wydarzeniem sensownym.
Jej rola i znaczenie są klarowne, a tym samym oczyszczone z dotkliwego poczucia absurdalności
i okrucieństwa, jakie zdaje się wzbudzać obraz świata, którego nie przenika żadna
transcendentna, duchowa moc. Taki świat jest tylko nieskończoną grą materii, toczoną wedle
ślepych praw przyrody – która wzięła się z Wielkiego Wybuchu, czyli, mówiąc wprost, znikąd. Bo
przecież żaden wielki wybuch, choćby najbardziej nawet spektakularny, nie rozjaśni tego, co w
samym istnieniu świata zagadkowe. Nie odpowie na palące pytania: skąd się to wszystko wzięło i
po co?
Tyle że najbardziej nawet wyrafinowana i przyjazna wizja zaświatów również nie usuwa tej
fundamentalnej zagadki. Religijne próby oswojenia śmierci, choć na pierwszy rzut oka skuteczne
i kojące, rodzą raczej kolejne pytania, zamiast czynić zadość zadziwieniu i przerażeniu
złożonością świata, w którym żyjemy i w którym umieramy. Dlaczego? Bo czasami trudno oprzeć
się wrażeniu, że cały ów ogromny symboliczny i mityczny potencjał obecny we wszystkich
religiach razem wziętych, a służący wkomponowaniu śmierci w jakąś sensowną i uporządkowaną
strukturę, jest gdzieś w głębi, u samej podstawy, nasycony tym samym lękiem, który przeżywam,
ilekroć przypominam sobie, że któregoś dnia będę musiał umrzeć.
Bez względu na to, czy zatapiam się w pasjonującej lekturze „Tybetańskiej księgi umarłych”,
gdzie w sposób niemal laboratoryjny opisane są kolejne stadia śmierci oraz stanów, które są jej
następstwem i poprzedzają kolejne odrodzenie, czy też obcuję z opowieścią o życiu, śmierci i
zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, powiadającego „Kto we Mnie wierzy, choćby umarł, żyć
będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J, 11, 25-26) – za każdym razem
rodzi się we mnie wątpliwość.
Brzmi ona: co było pierwsze? Czy śmierć – naga, niezrozumiała i napawająca grozą – a dopiero
później, za sprawą tych naszych przodków, którzy u zarania dziejów jako pierwsi nabyli zdolność
do konstruowania wyjaśnień i nadawania sensu otaczającej ich rzeczywistości, pojawili się
bogowie i zaświaty? Pojawili się po to właśnie, żeby stępić ostrze śmierci? Czy też – jak
powiadają owi bogowie (bo przecież inaczej mówić nie mogą), a raczej jak powiadają ich ziemscy
przedstawiciele – śmierć przyszła później, jako druga: najczęściej wskutek ludzkich błędów,
zaniedbań bądź grzechów?
Rzecz w tym, że ów ogromny ludzki wysiłek ukierunkowany na wyjaśnienie śmierci, właśnie
dlatego, że jego owoce są tak imponujące, wzbudza podejrzenia, iż napędza go dramatyczne
pragnienie odsunięcia od siebie bolesnej świadomości, że o śmierci nie wiemy tak naprawdę nic
choćby w przybliżeniu konkretnego. Śmierć bowiem to – jak ustami Hamleta nazwał ją niegdyś
William Szekspir – „nieodkryta kraina, z której nie powrócił jeszcze żaden wędrowiec”. A skoro
żaden z niej nie powrócił, to wszystkie mapy pracowicie kreślone przez tych, którzy są po stronie
żywych, trzeba traktować z dystansem należnym każdej niepo-partej doświadczeniem spekulacji.
Można, rzecz jasna, wierzyć, że niektóre z nich odzwierciedlają autentyczną geografię tej krainy
– ale w samym pojęciu wiary jest już immanentnie zawarta niepewność co do jej przedmiotu.
Jeśli muszę wierzyć – nie wiem. Jeśli natomiast wiem, wiara nie jest mi do niczego potrzebna.
A jednak – mimo tej niepewności immanentnie wpisanej w wiarę i jeszcze silniej obecnej w
światopoglądzie, który wiarę odrzuca – wielu umierało bez lęku. Byli wśród nich męczennicy
rozmaitych religii, byli ateiści, byli też filozofowie rozmaitych szkół i poglądów. Spośród tych, co
się nie bali, jedni wierzyli, że śmierć jest początkiem nowego życia, inni zaś przyjmowali, że jest
nieodwołalnym końcem. Być może zatem klucz do pytania o lęk przed śmiercią leży zupełnie
gdzie indziej? Być może metafizyczne rozważania o końcu bądź początku, o piekle i niebie, o
bogach i zaświatach nie są tu najważniejsze?
Zgodziłby się z tą konstatacją Bohdan Chwedeńczuk, jeden z najwybitniejszych współczesnych
polskich filozofów, który w eseju „Śmierć w krzywym zwierciadle religii” przywoływał stoików
jako tych, którzy – jego zdaniem – wypracowali najbardziej racjonalną postawę wobec śmierci.
Nie tylko obecny w eseju Chwedeńczuka Seneka, lecz także Marek Aureliusz w „Rozmyślaniach”
oraz inny przedstawiciel stoicyzmu, Epiktet, w słynnych „Diatrybach” odnosili się do lęku przed
śmiercią (a tym samym – do niej samej) w sposób cokolwiek lekceważący. Śmierć bowiem –
przekonywali – jest w istocie zdarzeniem równie naturalnym jak każde inne (choćby wypadanie
zębów lub siwienie włosów). Dopiero kultura – a przede wszystkim religia – czyni z niej
zdarzenie dramatyczne. Innymi słowy, to właśnie kultura jest źródłem lęku, kultura – jak pisał
wiele lat później Zygmunt Freud – jest owym nieznośnym źródłem cierpień.
Cierpień – bo każe nam interpretować zjawisko śmierci jako coś negatywnego, a tym samym
generuje przerażenie tam, gdzie nic przerażającego w istocie nie ma. Jest jedynie naturalny ruch
przyrody, owszem, nieodgadnionej, nieprzeniknionej – ale cóż w tym strasznego? Narodziliśmy
się, więc i umrzemy. Reszta to bajki dla niegrzecznych dzieci. Jednak ten, kto je opowiada,
dodaje Chwedeńczuk już od siebie, zyskuje narzędzie najwyższej władzy nad słuchaczami: staje
się rządcą ich wyobraźni i emocji. Najpierw wzbudza lęk przed jakimś wydarzeniem, potem
natomiast uruchamia dystrybucję środków mających na celu uśmierzenie owego lęku. Owszem,
powiadają zatem ci, którzy zawładnęli już naszym niepokojem, śmierć jest straszna, bój się jej –
ale jeśli chcesz pomyślnie przetrwać jej potworność, podporządkuj się naszym wskazaniom.
Kultura, a w szczególności religia, twierdzi Chwedeńczuk, dostarcza pozornego lekarstwa na
dolegliwość, którą sama wytwarza. Wszystko zaś po to, żeby sprawować władzę nad swoimi
wyznawcami.
Co może być jednak odpowiedzią na lęk, którego – przynajmniej w moim przypadku – nie są w
stanie uśmierzyć ani żadna religia, ani precyzyjne rozważania Marka Aureliusza i Bohdana
Chwedeńczuka? Po tę odpowiedź sięgam do jeszcze innego myśliciela. Paul Tillich, XX-wieczny
filozof i teolog protestancki, autor książki „Męstwo bycia”, uważał, że lęk jest niejako
wbudowany w ludzkie życie. Wyróżniał rozmaite jego rodzaje, ale bez względu na rodzaj, tak czy
inaczej – dowodził – nie sposób się go pozbyć. Nie musi on jednak paraliżować życia, czynić go
bezsensownym pasmem udręki. Wręcz przeciwnie – dopiero życie pomimo świadomości
nieuchronnej śmierci zyskuje bezwzględną wartość.
Żeby prawdziwie żyć, trzeba zatem uznać śmierć z całą jej zagadkowością i tajemnicą. A potem
dokonać trudnego wyboru, najdoskonalej wyrażonego w słynnym pytaniu przywoływanego już
tutaj Hamleta. Dokonać go bez większej nadziei na to, że kiedykolwiek się dowiemy, czy ów
wybór był właściwy. Jak bowiem pisał Carl Gustav Jung: „Zasadniczych problemów ludzkiego
życia nie można rozwiązać, można co najwyżej je przekroczyć”. Przekroczyć – czyli zająć się
czymś ważniejszym.
Dlatego właśnie, choć lęk przed śmiercią towarzyszy mi codziennie, spotkam się dzisiaj z
narzeczoną, którą kocham ponad wszystko – choć wiem, że za sto lat już nas tutaj nie będzie. Bo
czy jest Bóg, czy Go nie ma, czy śmierć to koniec, czy początek, czy rację mają filozofowie, czy
teolodzy – ważne, że my jeszcze tutaj jesteśmy.