Ziemkiewicz Rafał A Godzina przed szczytem

background image


Rafał A. Ziemkiewicz

GODZINA

PRZED ŚWITEM

background image

2



1. Powiew l

ę

ku

Tej nocy było zimno i ponuro. Tak zimno i tak ponuro, jak
mo

ż

e by

ć

tylko pod koniec listopada nad suwalskimi jeziorami.

Chłód przenikał mnie, gdy stoj

ą

c przy oknie umywalni, oparty

dło

ń

mi o kamienny parapet, wpatrywałem si

ę

w ciemnogranatow

ą

noc. Za szyb

ą

mokry asfalt ulicy l

ś

nił w słabym

ś

wietle

nielicznych latar

ń

, z trudem przebijaj

ą

cym si

ę

przez kokony

m

ż

awki; kropelki wody pobłyskiwały na biało-czerwonych

szlabanach, zagradzaj

ą

cych bram

ę

jednostki, i na hełmie

przechadzaj

ą

cego si

ę

za nimi wartownika.

Ż

ołnierz kulił od

chłodu ramiona, próbuj

ą

c ukry

ć

dłonie pod pachami i osłoni

ć

twarz kołnierzem szynela. Poza nim nie było za oknem

ż

ywego

ducha. Nawet bezpa

ń

skie psy, których tyle kr

ę

ciło si

ę

zawsze

wokół koszar, wolały w tak

ą

pogod

ę

pozapada

ć

w ciepłych

piwnicach i

ś

mietnikach.

Co

ś

mi si

ę

ś

niło.

Dochodziła trzecia w nocy. Nie miałem słu

ż

by ani warty, nie

musiałem okrada

ć

si

ę

z cennego snu aby zd

ąż

y

ć

na jutro z czym

ś

,

czego akurat uwidziało si

ę

kadrze za

żą

da

ć

, a na co nie było

czasu za dnia. Powinienem był spa

ć

.

Co

ś

mi si

ę

ś

niło. Co

ś

, co pozostawiło po sobie trudny do

okre

ś

lenia, niezrozumiały l

ę

k. Nie potrafiłem sobie przypomnie

ć

ż

adnego konkretnego słowa ani obrazu, nic, poza niejasnym

wra

ż

eniem grozy,

ś

miertelnego spazmu i okropno

ś

ci. Sen

pierzchn

ą

ł, ledwie dotkn

ą

łem brzegu jawy, i przyczaił si

ę

gdzie

ś

tu

ż

za kraw

ę

dzi

ą

ś

wiadomo

ś

ci, ale wzniecony nim strach pozostał

i nie pozwalał si

ę

niczym okiełzna

ć

- ani racjonalnymi

perswazjami, ani przyciskaniem czoła do lodowato zimnego szkła.
Dyszałem ci

ęż

ko, a moje serce tłukło si

ę

rozpaczliwie niczym po

długim, wyczerpuj

ą

cym biegu w panicznej ucieczce.

Wartownik, nie przerywaj

ą

c znudzonej w

ę

drówki w t

ę

i z

powrotem wyprostował si

ę

na moment i poprawił ci

ążą

cy mu

karabin, podkładaj

ą

c dło

ń

pod pas no

ś

ny. Kiedy ma si

ę

kilka

godzin bro

ń

na ramieniu pas wrzyna si

ę

bole

ś

nie w bark, nawet

przez gruby materiał płaszcza. Patrzyłem przez chwil

ę

na

szamotanin

ę

ż

ołnierza, próbuj

ą

cego znale

źć

dla kałasza

wygodniejsze poło

ż

enie, i zastanawiałem si

ę

, dlaczego wła

ś

ciwie

nie schowa si

ę

, jak Pan Bóg przykazał, do budki. Nie był to

jednak problem zdolny na długo zaprz

ą

tn

ąć

moj

ą

uwag

ę

;

przeniosłem wzrok na ton

ą

c

ą

w o

ś

lizłym mroku ulic

ę

i zaraz

pojawiła si

ę

my

ś

l,

ż

e wystarczyłoby wyj

ść

, ruszy

ć

poszczerbionym

chodnikiem przed siebie... W par

ę

na

ś

cie minut dotarłbym do

dworca PKS, sk

ą

d wczesnym

ś

witem wyruszał autobus do Warszawy.

Ten sam autobus powracał pó

ź

nym wieczorem i parkował na noc w

gara

ż

ach dworca. Dalej nie miał ju

ż

dok

ą

d jecha

ć

. Dalej była

tylko granica.
Latem, podczas długich, słonecznych dni, na dworzec
przyje

ż

d

ż

ało wi

ę

cej autobusów. Na kilka ciepłych miesi

ę

cy

mie

ś

cina zmieniała si

ę

nie do poznania. Ulice robiły si

ę

czyste

i schludne, pokoje starych, poniemieckich domów zapełniały si

ę

go

ść

mi za wszystkich stron kraju i zza granicy, rozkwitały białe

parasole nad ogródkami kafejek. Na przystani i jeziorze
g

ę

stniało od

ż

aglówek, a na pla

ż

y i skwerach od roze

ś

mianych,

background image

3

opalonych na br

ą

z dziewczyn. Od czerwca do sierpnia W

ę

gorzewo

t

ę

tniło

ż

yciem, a autochtoni przeliczali z zadowoleniem

pieni

ą

dze, dzi

ę

kuj

ą

c Bogu i

ś

wi

ę

tym patronom prywatnej

inicjatywy,

ż

e wypadło im

ż

y

ć

tak daleko od stolicy, w miejscu,

gdzie nieprzetrzebione lasy pozostawały wci

ąż

jeszcze g

ę

ste i

dostojne jak dawniej, a woda jeziora wabiła mieszczuchów
krystaliczn

ą

czysto

ś

ci

ą

.

Potem, kiedy zaczynały si

ę

pierwsze jesienne deszcze, białe

parasole, stoliki i ławeczki znikały z ulic jak zdmuchni

ę

te,

pustoszała przysta

ń

i pla

ż

e. Kawiarnie zamykały swe podwoje, na

wi

ę

kszo

ś

ci domów zatrzaskiwano okiennice, znikały z pejza

ż

u

długonogie pla

ż

owiczki. W

ę

gorzewo pustoszało, zmieniało si

ę

w

miasto - widmo. Wzbogaceni przez turystów wła

ś

ciciele lokali,

pensjonatów, czy cho

ć

by tylko budek z wod

ą

sodow

ą

wyje

ż

d

ż

ali

wydawa

ć

pieni

ą

dze w bardziej cywilizowane okolice. Jesieni

ą

i

zim

ą

zastawało tu tylko troch

ę

staruszków, nieco kobiet

wystaj

ą

cych co rano pod sklepem z chlebem i nabiałem, gar

ść

miejscowych pijaczków kupi

ą

ca si

ę

w jedynym czynnym po sezonie

barze, no i tacy jak ja albo ten chłopak przy bramie -

ż

ołnierze

z rozlokowanych wokół W

ę

gorzewa jednostek. St

ę

sknieni za domem,

spragnieni a

ż

do bólu kobiet i znu

ż

eni podobnymi do siebie

dniami słu

ż

by.

Nawet nie warto było stara

ć

si

ę

o przepustk

ę

. Pusty park,

dwie obskurne knajpy i kilka najpodlejszego sortu dziwek dla
ostatnich desperatów, którzy wyrwali si

ę

z koszar pierwszy raz

od pół roku. Wymarłe miasteczko. Listopad. Zimno na dworze i
jeszcze zimniej w sercu.
Strach rozmywał si

ę

z wolna, w miar

ę

, jak uspakajały si

ę

oddech i t

ę

tno, ale nie znikał. Zmieniał tylko posta

ć

: z

ostrego, chwytaj

ą

cego gardło skurczu przeradzał si

ę

w m

ę

cz

ą

cy,

ś

widruj

ą

cy niepokój.

Westchn

ą

łem, potrz

ą

saj

ą

c głow

ą

i odrywaj

ą

c wzrok od

otulonych ko

ż

uchem wilgotnej po

ś

wiaty latar

ń

za oknem. Na chwil

ę

wzmógł si

ę

wiatr; zawył, dr

ą

c si

ę

na spiczastych dachach

starych, pruskich koszar, zaszlochał w nagich koronach drzew.
Lodowaty powiew przedarł si

ę

przez

ź

le uszczelnione okna,

poczułem go na r

ę

kach, piersiach, brzuchu... Miałem wra

ż

enie,

jakby przenikn

ą

ł mnie na wylot, zmra

ż

aj

ą

c nawet szpik w

ko

ś

ciach.

Po prostu nerwy - tłumaczyłem sobie nie wiem ju

ż

który raz.

Nerwy. Stress. Nadmiar adrenaliny wpompowywanej ka

ż

dego dnia w

ż

yły zdezorganizował cał

ą

gospodark

ę

hormonaln

ą

organizmu,

wywołuj

ą

c objaw znany doskonale lekarzom pod nazw

ą

"stany

l

ę

kowe". Nie nale

ż

y si

ę

tym przejmowa

ć

. Wzi

ąć

kilka gł

ę

bokich

oddechów, pospacerowa

ć

, wypi

ć

szklank

ę

gor

ą

cego mleka - a je

ś

li

to niemo

ż

liwe, przynajmniej pooddycha

ć

ś

wie

ż

szym ni

ż

w sypialnej

izbie powietrzem umywalni. A potem poło

ż

y

ć

si

ę

do łó

ż

ka i zasn

ąć

ę

boko. Wszystko jest oczywiste i racjonalnie wytłumaczalne, a

przecie

ż

zrozumie

ć

swój l

ę

k to tyle

ż

samo, co go pokona

ć

.

Prawda?
Guzik tam prawda. Ochota do snu odeszła całkowicie i
wszystko, co po długim wdychaniu

ś

wie

ż

szego powietrza zdołałem

osi

ą

gn

ąć

, to

ż

e zamiast łama

ć

sobie wci

ąż

głow

ę

i próbowa

ć

wygrzeba

ć

z zakamarków pami

ę

ci szczegóły dziwnego snu,

pogr

ąż

yłem si

ę

w jałowych, gorzkich rozmy

ś

laniach o bezsensie

odrywania ludzi od normalnego

ż

ycia i zmuszania ich do trawienia

background image

4

czasu przy granicy zapadłego w zimowy letarg miasteczka. Mro

ź

ny

wiatr hulał na dworze i po wycementowanej umywalni, a długonogie
pla

ż

owiczki daleko st

ą

d pomrukiwały rozkosznie przez sen,

przeci

ą

gaj

ą

c si

ę

w

ś

nie

ż

nobiałej po

ś

cieli, i z pewno

ś

ci

ą

nie

zamierzały czeka

ć

, a

ż

ludowe wojsko raczy wypu

ś

ci

ć

mnie ze swych

obj

ęć

.

Nagle dotarło do mnie,

ż

e po przeciwnej stronie ulicy, w

któr

ą

wpatrywałem si

ę

t

ę

po od dłu

ż

szego czasu, co

ś

jest nie tak.

Budynki brygady wygl

ą

dały jako

ś

inaczej. Poczułem, jak z

zakamarków duszy znowu powraca ten niepoj

ę

ty, odsuwany uparcie

strach, który teraz bardziej ni

ż

ś

lad po prze

ż

ytym, nocnym

koszmarze przypomina

ć

zacz

ą

ł przeczucie jakiego

ś

nadchodz

ą

cego

dopiero niebezpiecze

ń

stwa.

Długo musiałem si

ę

zastanawia

ć

, zanim wreszcie u

ś

wiadomiłem

sobie o co chodzi.

Ś

wiatło w oknach. Na wartowni brygady

ś

wieciły si

ę

wszystkie trzy okna, a nie, jak zwykle o tej porze, tylko jedno.
Paliło si

ę

tak

ż

e

ś

wiatło w pomieszczeniu przylegaj

ą

cym do

dy

ż

urki oficera operacyjnego jednostki. Wida

ć

nie ja jeden nie

mogłem tej nocy zasn

ąć

. Oficer dy

ż

urny najwyra

ź

niej zdecydował

si

ę

mimo wszystko wyj

ść

w zimn

ą

, mokr

ą

noc, by troch

ę

da

ć

si

ę

we

znaki wartownikom. Trafiaj

ą

si

ę

i tacy. Chłopak przy bramie miał

szcz

ęś

cie,

ż

e jednak nie schronił si

ę

w budce; szcz

ęś

cie, a mo

ż

e

tak

ż

e i jemu zdarzały si

ę

przeczucia. Zaprzestał swej

przechadzki i teraz stał sztywno w pozycji "na rami

ę

bro

ń

".

Usiłowałem si

ę

skarci

ć

w duchu za ten idiotyczny l

ę

k, gdy

nagle usłyszałem za sob

ą

tubalny, charakterystyczny głos szefa

szkoły:
- A podchor

ąż

y coo tutaj roobi, aa?

Podskoczyłem, bardziej z zaskoczenia ni

ż

ze strachu, i

odwróciłem si

ę

, machinalnie przykładaj

ą

c dłonie do szwów pi

ż

amy.

W drzwiach umywalni stał Fred. Zarechotał, przekonany,

ż

e

zdołał mnie nastraszy

ć

do nieprzytomno

ś

ci, i zanim zd

ąż

yłem si

ę

odezwa

ć

, rzucił, nadal głosem Bambuły: - spoocznij, podchor

ąż

y!

- Id

ź

do diabła - powiedziałem. Zapewne sta

ć

mnie było na

inteligentniejsze zagajenie konwersacji. Ale te

ż

, szczerze

mówi

ą

c, nie byłem zdecydowany, czy mam na ni

ą

ochot

ę

, czy te

ż

wolałbym nadal siłowa

ć

si

ę

w samotno

ś

ci ze swoimi nocnymi

l

ę

kami.

Fred przestał szczerzy

ć

z

ę

by, twarz wygładziła mu si

ę

w

jednej chwili, jakby po prostu odegrał swoje i wła

ś

nie usłyszał

gong na fajrant. Podszedł par

ę

kroków w moj

ą

stron

ę

,

ś

ci

ą

gn

ą

ł z

głowy czapk

ę

i rzucił j

ą

na parapet, a potem długo rozcierał

dłoni

ą

brod

ę

. Naj

ś

wi

ę

tszym z obowi

ą

zków podoficera dy

ż

urnego

było ani na chwil

ę

nie zdejmowa

ć

z głowy czapki, a zwłaszcza nie

popuszcza

ć

zaci

ą

gni

ę

tego pod brod

ą

paska. Ten punkt regulaminu

ludowe wojsko musiało zaczerpn

ąć

z jakiego

ś

starego chi

ń

skiego

podr

ę

cznika tortur. Spróbujcie pochodzi

ć

troch

ę

maj

ą

c na

podbródku zapi

ę

ty pasek, nie zaopatrzony, jak w cywilizowanych

armiach, w mi

ę

kk

ą

podkładk

ę

. Mo

ż

ecie nawet popełni

ć

t

ę

zbrodni

ę

i wysun

ąć

go spod brody, pozwalaj

ą

c zwisa

ć

swobodnie -

ż

adna

ż

nica. Je

ś

li nie chce wam si

ę

czeka

ć

na wyniki eksperymentu

tych dwóch - trzech godzin mo

ż

ecie po prostu opali

ć

sobie zarost

na podbródku zapalniczk

ą

. Zar

ę

czam,

ż

e na jedno wyjdzie.

Wreszcie przestał masowa

ć

sobie twarz i si

ę

gn

ą

ł do kieszeni

na piersi. Błyskawicznie wyci

ą

gn

ą

łem ku niemu r

ę

k

ę

- nawet nie

background image

5

ż

eby chciało mi si

ę

pali

ć

, tylko tak jako

ś

, dla sportu. Zmierzył

mnie złym spojrzeniem.
- Oddam, mam na sali.
Palił jakie

ś

cuchn

ą

ce

ś

wi

ń

stwo, skr

ę

cane chyba z

wymiatanych spod łó

ż

ek wykruszonych kawałków materacy,

wzbogaconych włosami i paznokciami. O dostaniu w W

ę

gorzewie

jakichkolwiek papierosów, co dopiero przyzwoitych, nie było co
marzy

ć

. Zreszt

ą

w tamtych czasach było to norm

ą

, nikt si

ę

nie

dziwił i ka

ż

dy miał jaki

ś

tam uciułany zapas. Ja te

ż

, ale nie

chciało mi si

ę

wraca

ć

na sal

ę

, gdzie chrapali w zaduchu koledzy.

Zwil

ż

yłem j

ę

zykiem i zaklepałem ko

ń

cówk

ę

papierosa,

ż

eby

wykruchy nie sypały si

ę

do ust, i wci

ą

gn

ą

łem w płuca gryz

ą

cy

dym. Par

ę

miesi

ę

cy wcze

ś

niej załzawiłbym si

ę

od niego i

zzieleniał, teraz to drapanie w gardle wydawało mi si

ę

niemal

ż

e

przyjemne.
- Kto dzi

ś

trzyma inspekcyjnego? - zapytałem.

Fred popatrzył na mnie i westchn

ą

ł ci

ęż

ko, jakby wła

ś

nie

przekonał si

ę

,

ż

e nale

żę

do spisku dybi

ą

cego na jego

ż

ycie.

- Lord Baskerville we własnej osobie - odparł ponuro,
przysiadaj

ą

c na brzegu kamiennej rynny, nad któr

ą

l

ś

nił rz

ą

d

mosi

ęż

nych kranów. - Mnie zawsze si

ę

musi co

ś

takiego

przydarzy

ć

.

Troch

ę

przesadzał. Baskerville - jak zwykle w takich razach

czort jeden wiedział, sk

ą

d wzi

ę

ło si

ę

to przezwisko - nam akurat

niewiele mógł zaszkodzi

ć

. Ale na brygadzie wzbudzał autentyczn

ą

panik

ę

w

ś

ród słu

ż

b i wart, straszyło si

ę

nim kotów, a ka

ż

d

ą

prze

ż

yt

ą

inspekcj

ą

w jego wykonaniu szweje chlubili si

ę

niczym

wyj

ś

ciem cało z bitwy, w której do piachu poszło trzy czwarte

stanów osobowych.
Miałem wra

ż

enie,

ż

e sam Baskerville był człowiekiem jeszcze

bardziej udr

ę

czonym od swoich ofiar. Potomek bezrolnego z

zabitej dechami wiochy najbardziej w

ż

yciu nie lubił bałaganu,

złodziejstwa i układów. Poszedł do wojska, bo wzi

ą

ł powa

ż

nie to,

co

ś

piewali o tej instytucji arty

ś

ci z Kołobrzega i zanim

zorientował si

ę

, gdzie trafił, było ju

ż

za pó

ź

no. Ludowe wojsko

okazało si

ę

bodaj ostatnim miejscem, gdzie mógłby szuka

ć

spełnienia swych ideałów. Zanim to zrozumiał zd

ąż

ył si

ę

swym

baranim uwielbieniem dla regulaminów silnie sprzykrzy

ć

przeło

ż

onym, przez co trafił do W

ę

gorzewa. Tutejsza brygada

artylerii bowiem - nie było to dla nas

ż

adn

ą

tajemnic

ą

- robiła

w okr

ę

gu za karn

ą

jednostk

ę

dla trepów. Nie pozostało mu nic

innego, ni

ż

wylewa

ć

swe rozgoryczenia na Bogu ducha winnych

ż

ołnierzy, wynajduj

ą

c wsz

ę

dzie tysi

ą

ce uchybie

ń

wobec

regulaminu. Wprawdzie dowódca brygady przytomnie zabronił mu
stosowania kar dyscyplinarnych, które fatalnie psułyby
sprawozdania, ale Baskerville znalazł na to sposób i uczynił sw

ą

specjalno

ś

ci

ą

organizowanie podpadziochom karnych marszobiegów

oraz nocnych

ć

wicze

ń

. Z podchor

ąż

ymi to nie przechodziło; na nas

mógł tylko wrzeszcze

ć

i to, w poł

ą

czeniu z kompleksem wsiowego

prostaka wobec

ś

wie

ż

o upieczonych magistrów sprawiało,

ż

e

nienawidził nas gorzej ostatnich psów.
- Zało

ż

ysz si

ę

,

ż

e zaraz tu wpadnie?

- Był, godzin

ę

temu - skrzywił si

ę

Fred. - Wpisał do ksi

ąż

ki

meldunków ogryzek obok kosza na

ś

mieci, kurz na lamperii i

ź

le

oddane honory.
- Aha. Pociesz si

ę

, teraz

ś

ciga szwejów - wskazałem kciukiem

background image

6

za siebie, na l

ś

ni

ą

ce,

ż

ółte prostok

ą

ty w ciemnym zarysie

wartowni. Fred spojrzał za moim kciukiem i wydobył spod serca
kilka słów, jakie ka

ż

dy chowa tam specjalnie dla oficera

inspekcyjnego. Niestety, nie nadaj

ą

cych si

ę

do zapisania.

Przez chwil

ę

kontemplował w milczeniu odblask gołych

ż

arówek w z

ż

ółkłej glazurze, pokrywaj

ą

cej

ś

ciany, by nagle zada

ć

pytanie, na które sam od dłu

ż

szego czasu bezskutecznie szukałem

odpowiedzi.
- A ty Perszing czego wła

ś

ciwie nie

ś

pisz, co?

- Rozwa

ż

am zagadnienia eschatologiczne - odparłem. -

Heiddegerowska koncepcja bytu i te rzeczy. Taka urokliwa noc jak
dzi

ś

doskonale nadaje si

ę

do tego typu rozmy

ś

la

ń

. Pozwala omal

ż

e

empirycznie do

ś

wiadczy

ć

, jak wokół ka

ż

dego z jestestw g

ę

stnieje

egzystencjalna pustka.
Zdobył si

ę

na skwitowanie moich stara

ń

wymuszonym

u

ś

miechem.

- Humanista - mrukn

ą

ł ze wzgard

ą

typow

ą

dla wszystkich

wymawiaj

ą

cych to słowo absolwentów politechniki. Rzucił

niedopałek do lastrykowego koryta i spłukał go wod

ą

z kranu. A

potem podniósł si

ę

ci

ęż

ko i podszedł do okna. Przez chwil

ę

przypatrywał si

ę

ś

liskiej od wilgoci ulicy i budynkom brygady po

jej drugiej stronie, tr

ą

c przy tym zaczerwieniony podbródek.

Wiatr znów zaduł gło

ś

no w szyby, przenikaj

ą

c przez szpary we

framugach. Poczułem jego zimny powiew na policzkach i dłoniach.
- Taka urokliwa noc jak dzi

ś

- zawyrokował w ko

ń

cu - je

ś

li

si

ę

do czego

ś

nadaje, to na jaki

ś

sabat czarownic albo co

ś

w tym

stylu.
Podobno dawni słowianie wierzyli,

ż

e s

ą

pewne pory dnia czy

miesi

ą

ca, kiedy nieopatrznie rzucone słowo mo

ż

e si

ę

sprawdzi

ć

.

Je

ś

li zdarzy si

ę

wam kiedy

ś

,

ż

e kto

ś

ostrze

ż

e was: "uwa

ż

aj,

ż

eby

ś

nie powiedział tego w z ł

ą

g o d z i n

ę

" - to nie

ś

miejcie si

ę

z niego. Naprawd

ę

.

Znowu poczułem ukłucie w sercu i znowu z trudem udało mi
si

ę

stłumi

ć

powracaj

ą

cy l

ę

k, jeszcze silniejszy ni

ż

przed

chwil

ą

. Co si

ę

ze mn

ą

działo, do stu tysi

ę

cy diabłów? Nerwy,

powtórzyłem sobie w my

ś

lach. Adrenalina, stress, te rzeczy. Nie

nale

ż

y si

ę

przejmowa

ć

.

- Rany Boskie - Fred spogl

ą

dał ponuro na tarcz

ę

zegarka. -

Dopiero trzecia. Zwariowa

ć

mo

ż

na.

- "Kto

ś

nie

ś

pi,

ż

eby spa

ć

mógł kto

ś

" - pocieszyłem go. -

Szekspir.
- Humanista - skrzywił si

ę

, jeszcze bardziej pogardliwie ni

ż

przed chwil

ą

.

Z korytarza dobiegł dzwonek telefonu. Fred oderwał si

ę

od

okna. Wyszedł o krok przed drzwi umywalni i zamachał ponaglaj

ą

co

na dy

ż

urnego.

Wyjrzałem za nim. Korytarz ton

ą

ł w ciemno

ś

ci, tylko u

samego jego ko

ń

ca, koło schodów, paliła si

ę

ż

arówka nad biurkiem

podoficera dy

ż

urnego. Stoj

ą

cy obok chłopak - nie widziałem, kto

to był - gestykulował rozpaczliwie, pokazuj

ą

c co

ś

Fredowi.

Pokazywał mu telefon. Ten po lewej stronie, je

ś

li patrze

ć

od strony schodów.
Podoficer dy

ż

urny ma przed sob

ą

dwa telefony. Jeden zwykły,

ł

ą

cz

ą

cy wszystkie rozmowy z centrali brygady, i drugi,

bezpo

ś

redni od oficera dy

ż

urnego. Ten drugi odzywa si

ę

rzadziej,

i, szczerze mówi

ą

c, im rzadziej, tym lepiej.

background image

7

Ale w tej chwili to on wła

ś

nie dzwonił.

Do Freda te

ż

to dotarło. Zakl

ą

ł soczy

ś

cie i ruszył w stron

ę

biurka, jeden długi krok, potem kilka coraz szybszych, wreszcie
pu

ś

cił si

ę

sprintem. Patrzyłem za nim, oparty o framug

ę

, z

niedopałkiem w r

ę

ku i z dziwnym uczuciem rodz

ą

cym si

ę

z wolna w

moim

ż

ą

dku.

Fred dopadł biurka i chwyciwszy słuchawk

ę

wyrecytował:

- Melduj

ę

si

ę

podoficer dy

ż

urny SPR OC starszy szeregowy

podchor

ąż

y Kruszy

ń

ski.

A potem zastygł. Dług

ą

chwil

ę

wygl

ą

dał w

ś

wietle jedynej

lampy jak kamienny pos

ą

g. Miałem wra

ż

enie,

ż

e poruszył

bezgło

ś

nie ustami, jakby szukał odpowiedniego słowa.

- Rozkaz - znalazł je wreszcie i odło

ż

ył słuchawk

ę

. W tym

jednym słowie, w przydechu, z jakim je z siebie wyrzucił,
zabrzmiała autentyczna panika. Oderwałem si

ę

od framugi. Ju

ż

wiedziałem. Dziwne uczucie rozlało si

ę

z

ż

ą

dka po całym ciele,

si

ę

gn

ę

ło do gardła i ju

ż

wiedziałem,

ż

e był to po prostu strach.

Ju

ż

nie ten irracjonalny l

ę

k, nie wiadomo sk

ą

d i przed czym, nie

mglisty

ś

lad snu ani przeczucie, tylko zwykły strach. Strach

przed czym

ś

, w co tak naprawd

ę

nikt nie wierzył, nawet w wojsku,

cho

ć

ka

ż

dy wiedział,

ż

e mo

ż

e nast

ą

pi

ć

.

Fred poło

ż

ył słuchawk

ę

i przez moment rozgl

ą

dał si

ę

bezradnie, otwieraj

ą

c i zamykaj

ą

c usta, jakby chciał co

ś

powiedzie

ć

i zarazem obawiał si

ę

w zalegaj

ą

cej szkoł

ę

ciszy

wydoby

ć

z siebie głos. Zerkn

ą

ł nerwowo na wyeksponowane pod

płatem plexiglasu po

ż

ółkłe instrukcje, w ko

ń

cu nabrał gł

ę

boko

powietrza i nieco dr

żą

cym oraz piskliwym, ale dono

ś

nym głosem,

zawołał:
- Uwaga, szkoła, poo-budka, poo-budka, wsta

ć

! Ogłaszam alarm,

alarm, alarm!
Jego słowa przetoczyły si

ę

przez korytarz, odbiły w nim

echem i zapadły w cisz

ę

, jakby zbyt absurdalne, by ktokolwiek

mógł na nie zwróci

ć

uwag

ę

.

Czego

ś

takiego jak alarm po prostu nie da si

ę

ukry

ć

. Od

samej góry poczynaj

ą

c, ka

ż

dy oficer chce,

ż

eby jego pododdział

wypadł ju

ż

nawet nie najlepiej, ale

ż

eby w ogóle wypadł jako

ś

,

nie pozabijał si

ę

o własne łó

ż

ka i zdołał osi

ą

gn

ąć

gotowo

ść

bojow

ą

przed nastaniem

ś

witu. Kiedy ma by

ć

alarm wszyscy

ś

pi

ą

w

mundurach, z broni

ą

i ekwipunkiem pod łó

ż

kiem, a bywa,

ż

e i tak

jeszcze cich

ą

pobudk

ę

ogłasza si

ę

na wszelki wypadek par

ę

na

ś

cie

minut wcze

ś

niej.

Z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

na dzi

ś

nie zapowiadano

ż

adnych

ć

wiczebnych alarmów.

- Alarm, alarm, alarm! - powtarzał swój okrzyk Fred, teraz
ju

ż

czysto, bez dr

ż

enia głosu. Był przy biurku sam, dy

ż

urny

pobiegł gdzie

ś

, pewnie na dół, budzi

ć

kaprali.

Okrzyk powoli zacz

ą

ł wznieca

ć

w szkole jaki

ś

rezonans. Zza

drzwi pocz

ą

ł dochodzi

ć

szmer, zgrzytanie spr

ęż

yn, wybijaj

ą

ce

si

ę

, pojedyncze głosy. Fred przysiadł si

ę

do telefonu, tego

drugiego, poł

ą

czonego z central

ą

. Co robi podoficer po

ogłoszeniu alarmu, usiłowałem sobie gor

ą

czkowo przypomnie

ć

.

Wpatrywał si

ę

w połyskuj

ą

cy na

ś

cianie nad pulpitem plexiglas i

mówił co

ś

szybko do słuchawki. No tak, wzywa dowódc

ę

szkoły,

jego zast

ę

pców, dowódców plutonów...

...cała kadra przed

ć

wiczebnym alarmem byłaby na miejscu...

Dochodz

ą

ce z sal szmery nabierały siły, w ko

ń

cu które

ś

background image

8

drzwi otworzyły si

ę

. Otrz

ą

sn

ą

łem si

ę

z osłupienia i ruszyłem w

stron

ę

swojej izby.

Jednym z osobliwo

ś

ci ludowego wojska jest obowi

ą

zek

wystawiania na noc butów za drzwi izby. Rano, przy pobudce, i w
nagłych wypadkach robi si

ę

tam straszliwy

ś

cisk i wszyscy

zderzaj

ą

si

ę

głowami, usiłuj

ą

c pochwyci

ć

swoje trepy. Zd

ąż

yłem

złapa

ć

opinacze akurat w momencie, gdy który

ś

z kolegów otworzył

drzwi. Zderzyłem si

ę

z nim, wpadaj

ą

c do

ś

rodka. Nie odpowiadaj

ą

c

na zaspane "co jest, do jasnej cholery", zacz

ą

łem si

ę

ubiera

ć

.

Do

ść

nerwowo, powiedzmy.

Nocne przeczucie zamieniło si

ę

w fatalistyczn

ą

pewno

ść

bliskiego nieszcz

ęś

cia. Bałem si

ę

pomy

ś

le

ć

te słowa, ale byłem

pewien,

ż

e to wła

ś

nie to. Co innego mogłem w tej sytuacji

my

ś

le

ć

? Od kilku dni w wieczornych dziennikach, których

ogl

ą

dania pilnowano w ludowym wojsku jak codziennego sakramentu,

mówiono o "wichrzycielskich strajkach" w stoczni i paru
kopalniach, a ostatniego wieczora przemawiaj

ą

cy po dzienniku

Kiszczak bo

ż

ył si

ę

,

ż

e władza nie u

ż

yje przeciwko robotnikom

siły, a nawet wi

ę

cej, dla dobra socjalistycznej ojczyzny gotowa

jest darowa

ć

"Solidarno

ś

ci" dawne przewiny i usi

ąść

z ni

ą

przy

okr

ą

głym stole.

Dopinali

ś

my si

ę

w milczeniu, ledwie maskuj

ą

c strach

siarczystymi przekle

ń

stwami, gdy kto

ś

nie trafił w t

ę

nogawk

ę

co

trzeba. Na korytarzu pojawili si

ę

kaprale, usiłuj

ą

cy sformowa

ć

pierwszych wychodz

ą

cych plutonami w uczciwym dwuszeregu. Jeden

rzut oka wystarczał, by zorientowa

ć

si

ę

,

ż

e jest to zadanie

jeszcze na długie minuty. Nawet je

ś

li kapralowi udało si

ę

kogo

ś

przemoc

ą

i krzykiem ustawi

ć

na wskazanym miejscu, pozostawał on

tam dokładnie tak długo, jak długo kapral si

ę

nie odwrócił. Po

czym wsi

ą

kał w kł

ę

bi

ą

cy si

ę

bez sensu po całym korytarzu i

depcz

ą

cy sobie po nogach niepodopinany tłumek, którego jedynym

zaj

ę

ciem było pełne ekscytacji wzajemne wypytywanie si

ę

co to

mo

ż

e by

ć

i odpowiadanie sobie,

ż

e alarm.

To dziwne, ale mimo całego przera

ż

enia my

ś

lałem precyzyjnie

i logicznie, w jakim

ś

sensie nawet ja

ś

niej ni

ż

przed pół

godzin

ą

, kiedy bałem si

ę

sam nie wiedz

ą

c czego. Doszedłem do

wniosku,

ż

e najlepsz

ą

metod

ą

dowiedzenia si

ę

, co jest grane,

b

ę

dzie zajrze

ć

do magazynu broni. Je

ś

li pozostaje nie ruszony,

to sprawa nie jest powa

ż

na. Je

ś

li odwrotnie...

Musicie wiedzie

ć

,

ż

e mimo wszelkich pozorów wojska miejsce,

w którym wówczas przebywałem, miało przygotowywa

ć

do słu

ż

by

dowódców dla Obrony Cywilnej. Gaszenie po

ż

arów, zbieranie

rannych, przeprowadzanie staruszek przez ulic

ę

, te rzeczy.

Mówiło si

ę

,

ż

e w razie wojny jeste

ś

my przeznaczeni na

zakładników. Rezerwowa kompania rezerwowego batalionu
rezerwowego pułku, wady wzroku, krzywe kr

ę

gosłupy, doktoranci

filozofii, poloni

ś

ci - słowem, wszelkiego rodzaju wybrakowany

surowiec, którego RKU nie chciało wypu

ś

ci

ć

z r

ą

k przez czyst

ą

,

bezinteresown

ą

zło

ś

liwo

ść

. Ostre strzelanie mieli

ś

my tylko raz,

a i wtedy komendant szkoły oznajmił w przypływie szczero

ś

ci,

ż

e

takiemu wojsku jak my to strach dawa

ć

bro

ń

do r

ę

ki.

Wi

ę

c starczyło mi zerkn

ąć

w otwarte drzwi magazynu broni,

tylko przez chwil

ę

, zanim kapral zgarn

ą

ł mnie z powrotem,

ż

eby

pozby

ć

si

ę

ostatniej nadziei. W

ś

rodku zast

ę

pca komendanta -

zd

ąż

ył si

ę

ju

ż

zjawi

ć

, mieszkał tu

ż

obok szkoły - i jeden z

przydzielonych do nas szeregowców z zasadniczej odbijali wieko

background image

9

skrzyni. Jednej z tych na poły zapomnianych skrzy

ń

, które od nie

wiadomo jak dawna pokrywały si

ę

kurzem w k

ą

cie za stojakami z

broni

ą

. Szeregowiec wyprostował si

ę

, odrzucaj

ą

c na bok wieko i

pod jego ramieniem mign

ę

ły mi wypełniaj

ą

ce skrzyni

ę

pudełka z

ostr

ą

amunicj

ą

.

Spłyn

ę

ło na mnie jakie

ś

odr

ę

twienie, jakbym ju

ż

ustawiony

został twarz

ą

w twarz ze strajkuj

ą

cymi, z pistoletem politruka

przystawionym do pleców.
My

ś

l,

ż

e mo

ż

e nam si

ę

zdarzy

ć

co

ś

jeszcze gorszego nie

przyszła mi wówczas do głowy, ale nie mam o to do siebie

ż

alu.

Ci, którzy tkwili wówczas w samym centrum wydarze

ń

tak

ż

e nie

rozumieli co si

ę

dzieje i cho

ć

widzieli wszystko na własne oczy,

nie potrafili tego przyj

ąć

do wiadomo

ś

ci. 2. Krzyk w ciemno

ś

ci.

Tak wygl

ą

dał

ś

rodek tej historii. Teraz czas opowiedzie

ć

pocz

ą

tek. Nie brałem w nim osobi

ś

cie udziału, wi

ę

c odtwarzam

wypadki na podstawie rozmów z ich uczestnikami.
O kilkana

ś

cie kilometrów od W

ę

gorzewa, w sosnowym lesie nad

jeziorem rozci

ą

gni

ę

te s

ą

druciane ogrodzenia z tablicami: "teren

wojskowy - wst

ę

p wzbroniony". Zapory te, gdyby ogl

ą

da

ć

je z

powietrza, opasuj

ą

kilka kilometrów kwadratowych so

ś

niny w

kształt nieforemnego kartofla, którego jeden koniec

ś

ci

ę

ty jest

równo brzegiem jeziora. Blisko miejsc, gdzie linia ogrodzenia
dotyka brzegu, wznosz

ą

si

ę

na wysoko

ść

trzech metrów dwie wie

ż

e

wartownicze. S

ą

to posterunki III i IV, stanowi

ą

ce zarazem ko

ń

ce

opasuj

ą

cej kartofel po wewn

ę

trznej stronie ogrodzenia

ś

cie

ż

ki,

wydeptanej butami kolejnych roczników. Posterunkom tym podlega
jakie

ś

trzysta metrów pla

ż

y i, po obu jej stronach, fragmenty

ś

cie

ż

ki do pierwszego zakr

ę

tu. Pozostał

ą

jej cz

ęść

podzielono na

cztery kilkusetmetrowe odcinki, których przemierzanie w t

ę

i we

w t

ę

nale

ż

y do obowi

ą

zków wartowników z posterunków II, V, VI i

VII. Po

ś

rodku ka

ż

dego odcinka stoi budka, w której wartownik

znale

źć

mo

ż

e schronienie przed deszczem, a o kilka metrów od

ka

ż

dej budki znajduje si

ę

ę

boka na metr, obetonowana szczelina

w kształcie graniastego S. U

ż

ywana przez wartowników głównie w

charakterze awaryjnej ubikacji, teoretycznie słu

ż

y

ć

ma im

schronieniem na wypadek nalotu.
W tej akurat funkcji szczeliny owe s

ą

całkowicie zb

ę

dne;

gdyby do jakiego

ś

nalotu rzeczywi

ś

cie doszło, b

ę

dzie doskonale

oboj

ę

tne, czy wartownicy przycupn

ą

w nich, czy b

ę

d

ą

próbowali

ucieka

ć

do lasu. Wn

ę

trze kartofla zajmuj

ą

bowiem wielkie,

wkopane gł

ę

boko pod ziemi

ę

zbiorniki benzyny oraz park

amunicyjny brygady. Stoj

ą

tam te

ż

trzy magazyny, gdzie z

muzealnym pietyzmem ustawiono pi

ę

tnastocentymetrowe haubice, na

zamkach których znale

źć

mo

ż

na sygnet Centralnego Okr

ę

gu

Przemysłowego i napis "Starachowice 1937". Amunicji do haubic za
mojej słu

ż

by było podobno sporo, wida

ć

została jeszcze z

lepszych czasów, co za

ś

do strzeleckiej, to ludowe wojsko w

razie potrzeby zaopatrzone miało w ni

ą

zosta

ć

przez Wielkiego

Sojusznika. Sojusznik na razie tego nie robił, nie maj

ą

c

pewno

ś

ci (i słusznie) w któr

ą

wła

ś

ciwie stron

ę

by

ś

my, gdyby co,

strzelali. Jak wyliczyli

ś

my nudz

ą

c si

ę

na warcie, gdyby cały

posiadany przez brygad

ę

zapas rozda

ć

mi

ę

dzy

ż

ołnierzy,

wychodziło jakie

ś

sze

ść

i pół naboju na głow

ę

. Niemniej, zebrany

w jednym miejscu zapas ów wystarczyłby na przyzwoity fajerwerk,
zwłaszcza w poł

ą

czeniu z pociskami do haubic i benzyn

ą

.

Noc

ą

o

ś

wietlenie Parku Magazynowego brygady zapewniane było

background image

10

przez dwie, poprowadzone niezale

ż

nie od siebie i zainstalowane w

ż

nym czasie linie latar

ń

. Pierwsza, pochodz

ą

ca chyba jeszcze z

wczesnych lat sze

ść

dziesi

ą

tych, obejmowała kilkadziesi

ą

t

staro

ś

wieckich, okr

ą

głych lamp, rozlokowanych wzdłu

ż

ogrodzenia;

w tym celu co czwarty słup, na którym si

ę

ono wspierało, był o

połow

ę

wy

ż

szy od pozostałych. Lampy na ogrodzeniu o

ś

wietlały

jedynie

ś

cie

ż

k

ę

i kilka metrów terenu na zewn

ą

trz. Dlatego te

ż

par

ę

na

ś

cie lat pó

ź

niej zdecydowano si

ę

zało

ż

y

ć

jeszcze

kilkana

ś

cie dodatkowych jarzeniówek, jakie zobaczy

ć

mo

ż

na w

wi

ę

kszo

ś

ci polskich miast, bezpo

ś

rednio na budynkach magazynów,

zazwyczaj po dwie na ka

ż

dym. Rozchodziły si

ę

z najwy

ż

szego

punktu dachu, ponad

ż

elaznymi skrzydłami przebitej przez

szczytow

ą

ś

cian

ę

hangaru bramy. Były nieporównywalnie silniejsze

od mdłych, cz

ę

sto si

ę

psuj

ą

cych lamp na ogrodzeniu.

Ś

wiatło tych

ostatnich gin

ę

ło te

ż

w cz

ę

sto g

ę

stwie li

ś

ci, które je zd

ąż

yły

przez ostatnich dwadzie

ś

cia par

ę

lat obrosn

ąć

. Szczególnie nad

jeziorem wartownicza

ś

cie

ż

ka ton

ę

ła w niemal zupełnej ciemno

ś

ci

i była to jedna z przyczyn, dla których te dwa posterunki zawsze
wybierali dla siebie falowcy.
Dla porz

ą

dku wspomnie

ć

trzeba jeszcze o bramie, przy której

mie

ś

cił si

ę

posterunek I. Wartownik stoj

ą

cy na nim te

ż

miał

swoj

ą

budk

ę

i szczelin

ę

przeciwlotnicz

ą

, ale mógł zrobi

ć

wszystkiego po pi

ęć

kroków w t

ę

i we w t

ę

. Sterczał wi

ę

c cały

czas na widoku dowódcy warty, którego okno wychodziło dokładnie
na bram

ę

. To sprawiało,

ż

e posterunek I uwa

ż

any był za

najbardziej przechlapany - nie mo

ż

na było na nim ani przysi

ąść

,

ani zapali

ć

.

Ż

eby by

ć

ś

cisłym, na innych te

ż

nie wolno było,

teoretycznie, przysiada

ć

, pali

ć

, wchodzi

ć

do budek (o ile nie

było deszczu) i szczelin przeciwlotniczych (o ile nie było
nalotu), je

ść

, pi

ć

, załatwia

ć

potrzeb fizjologicznych i robi

ć

kilkunastu jeszcze rzeczy, wyliczonych szczegółowo w regulaminie
słu

ż

by wartowniczej. Wolno było tylko "czujnie strzec i

zdecydowanie broni

ć

" przedpotopowych haubic przed zakusami

ameryka

ń

skiego imperializmu.

Budynek wartowni stał obok bramy i składał si

ę

przede

wszystkim z mnóstwa perfidnie

ż

łobkowanych płytek podłogowych,

które przed zdaniem warty trzeba było mozolnie czy

ś

ci

ć

zapałk

ą

z

naniesionego błota - po to tylko, aby nast

ę

pna zmiana w minut

ę

osiem doprowadziła je do poprzedniego stanu i te

ż

miała co

robi

ć

. Poza tym była tam mała kuchenka z dwoma palnikami,

plastikow

ą

zastaw

ą

stołow

ą

i dobrze si

ę

rozwijaj

ą

c

ą

hodowl

ą

insektów, pokój z le

ż

ankami dla zmiany odpoczywaj

ą

cej, szafa z

ko

ż

uchami, na których zazwyczaj byczyli si

ę

falowcy ze zmiany

czuwaj

ą

cej, stolik, dwie talie postrz

ę

pionych kart i

biblioteczka, jakim

ś

dziwnym zbiegiem okoliczno

ś

ci

ś

wietnie

zaopatrzona w stare iskrowskie ksi

ąż

ki SF. Cało

ś

ci dopełniał

osobny pokój dowódcy warty z oknem, jak ju

ż

wspomniałem,

wychodz

ą

cym na nieszcz

ęś

nika trzymaj

ą

cego najbardziej

przechlapany posterunek I.
Tej nocy, gdy zmagałem si

ę

ze swym l

ę

kiem w pustej

umywalni, dowódc

ę

warty wyrwał ze snu pojedynczy strzał od

strony jeziora (WSW strawiło potem mnóstwo czasu na ustalenie, o
której to dokładnie godzinie i minucie ów wystrzał si

ę

odezwał,

ale tak naprawd

ę

nie miało to wi

ę

kszego znaczenia). Dowódc

ą

warty był tej nocy plutonowy z dywizjonu szkolnego, o nazwisku

background image

11

brzmi

ą

cym jak wymy

ś

lona przez

ż

ołnierzy ksywa: Gica. Zwlókł si

ę

z wyrka, zły, ale bez powodów do wielkiego zdenerwowania, i
zacz

ą

ł ubiera

ć

, wołaj

ą

c na rozprowadzaj

ą

cego. Ten, równie jak

przeło

ż

ony wyrwany wystrzałem z drzemki, nie czekaj

ą

c rozkazów

zabrał si

ę

do budzenia obu siedz

ą

cych na wartowni zmian, ka

żą

c

im łapa

ć

graty i szykowa

ć

si

ę

do biegu w kierunku posterunku V,

gdzie, jak - słusznie, miało si

ę

okaza

ć

- przypuszczał,

strzelano.
Od czasu do czasu komu

ś

na warcie popuszcz

ą

nerwy i wywali

do zaj

ą

ca albo zbł

ą

kanego pijaczyny z pobliskiej wioski. Nie

jest to wydarzenie niezwykłe, ale na tyle rzadkie,

ż

e z reguły

obrasta legend

ą

, a opowie

ść

o nim kr

ąż

y po brygadzie czasem i

przez kilka poborów, zanim wreszcie trafi si

ę

co

ś

, co da

pocz

ą

tek nowej. Oczywi

ś

cie w ludowym wojsku, w którym od zawsze

brakowało wszystkiego (z wyj

ą

tkiem mo

ż

e czerwonych plansz z

buduj

ą

cymi hasłami), a ju

ż

szczególnie amunicji, nie wolno

bezkarnie marnowa

ć

cennych nabojów na strzelanie do zaj

ę

cy lub

pijaków. Rozbudowywana latami sprawozdawczo

ść

kazała si

ę

tygodniami spowiada

ć

z ka

ż

dego wprowadzenia naboju do lufy, przy

którym pazur podajnika zostawia na łusce nieusuwalny

ś

lad - có

ż

dopiero mówi

ć

o wystrzale! Dla kadry stało si

ę

zatem

ż

yciow

ą

konieczno

ś

ci

ą

przechowywanie na wszelki wypadek lewej amunicji.

Im bardziej surowo wyliczano oficerów z ka

ż

dego wystrzelonego

lub tylko zadrapanego naboju, tym owej lewej amunicji kr

ąż

yło po

jednostkach wi

ę

cej. W razie czego uzupełniało si

ę

z niej zdawane

"

ś

rodki ogniowe", nieszcz

ę

sny strzelec otrzymywał stosowny OPR

oraz zale

ż

n

ą

od jego cyfry porcj

ę

szykan fizycznych, po czym

jakim

ś

znanym tylko zainteresowanym sposobem uzupełniano zapas,

nie m

ą

c

ą

c w raportach pogodnego obrazu rzeczywisto

ś

ci.

Plutonowy Gica, jak ka

ż

dy, był na podobn

ą

ewentualno

ść

dobrze przygotowany, tote

ż

przez pierwszych kilka minut po

obudzeniu nie miał powodu szczególnie si

ę

przejmowa

ć

. S

ą

dz

ą

c z

tego, co potem mówili jego podwładni, bardziej był zły,

ż

e

przerwano mu sen, ni

ż

zaniepokojony. Co do wartowników, odgłos

strzału wprawił ich w nastrój radosnego podniecenia szykuj

ą

c

ą

si

ę

zabaw

ą

kosztem trzymaj

ą

cego posterunek V kota, nazywanego

ze wzgl

ę

du na pewne fizyczne podobie

ń

stwo do nie

ż

yj

ą

cego ju

ż

aktora Kargulem. Perspektywa tej przyjemnej odmiany w monotonnej
słu

ż

bie sprawiła,

ż

e zmianie czuwaj

ą

cej, nawet bez specjalnego

poganiania, wystarczyły niecałe dwie minuty, aby w pełnym
oporz

ą

dzeniu i z gotow

ą

do u

ż

ycia broni

ą

stłoczy

ć

si

ę

w

gotowo

ś

ci do biegu w przedsionku wartowni. Wymieniaj

ą

c domysły i

lu

ź

ne uwagi czekała tam jeszcze dobrych kilkadziesi

ą

t sekund na

dopinaj

ą

cego si

ę

bez szczególnej paniki dowódc

ę

.

Chwil

ę

ź

niej nast

ą

piło co

ś

, co zburzyło ten pogodny

nastrój i przeszyło

ś

wiadków zdarzenia pierwszym dreszczem

prawdziwego niepokoju. Mniej wi

ę

cej w momencie, gdy Gica

wreszcie stan

ą

ł w drzwiach swojej kanciapy, z zewn

ą

trz znowu

dobiegły strzały. Tym razem była to długa, niemilkn

ą

ca seria -

wartownik trzymał

ś

ci

ą

gni

ę

ty spust do ko

ń

ca, a

ż

spr

ęż

yna

podajnika rozepchn

ę

ła si

ę

w magazynku na cał

ą

długo

ść

, a iglica

szcz

ę

kn

ę

ła sucho w pustej komorze. Zanim to si

ę

stało, do

kanonady wł

ą

czył si

ę

drugi kałasznikow, bij

ą

cy bardziej od

strony jeziora, z s

ą

siaduj

ą

cej z pi

ą

tk

ą

czwórki. Drugi wartownik

te

ż

strzelał ogniem ci

ą

głym, tylko rozs

ą

dniej: krótkimi seriami,

po trzy - pi

ęć

pocisków. Posyłał te serie w kilku,

background image

12

kilkunastosekundowych odst

ę

pach jeszcze przez dłu

ż

sz

ą

chwil

ę

po

zamilkni

ę

ciu pierwszego kałasznikowa. Potem ucichł i on.

W przeciwie

ń

stwie do pojedynczego wystrzału, tym razem

trudno było o proste, narzucaj

ą

ce si

ę

wyja

ś

nienie. W ka

ż

dym

razie stało si

ę

oczywiste,

ż

e nie były to strzały przypadkowe

ani do niczego. Tym bardziej,

ż

e strzelaj

ą

cym nie był ju

ż

tylko

zestresowany kot, ale jeden z rz

ą

dz

ą

cych grup

ą

falowców, który

podczas ponad półtorarocznej słu

ż

by przekiwał podobnych wart

dobr

ą

setk

ę

, wi

ę

kszo

ść

z nich przesypiaj

ą

c spokojnie w budce, i

z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

nie był skłonny ulega

ć

panice albo strzela

ć

do

zaj

ę

cy. Zwłaszcza ogniem ci

ą

głym. A ju

ż

zwłaszcza krótkimi,

mierzonymi seriami, jakie regulamin walki przewidywał wył

ą

cznie

do ostrzeliwania si

ę

na krótkim dystansie przed natarciem

piechoty.
Nikt nie pami

ę

tał, jakich słów u

ż

ył dowódca daj

ą

c

oczekiwany rozkaz do biegu. W ka

ż

dym razie chwil

ę

po umilkni

ę

ciu

drugiego kałasznikowa dziewi

ę

ciu ludzi wybiegło z wartowni w

zimn

ą

i wietrzn

ą

noc, kieruj

ą

c si

ę

w stron

ę

posterunku V. Wbrew

wymogom regulaminu, Gica nie trzymał si

ę

opasuj

ą

cej kartoflowato

so

ś

nin

ę

ś

cie

ż

ki, ale poprowadził najkrótsz

ą

drog

ą

, pomi

ę

dzy

magazynami. Dlatego te

ż

prowadzeni przez niego

ż

ołnierze nie

zauwa

ż

yli w pierwszej chwili,

ż

e latarnie na ogrodzeniu zgasły.

Zeznania wartowników z posterunków II, III i IV pozwoliły
ustali

ć

,

ż

e stało si

ę

to w kilkana

ś

cie sekund po zamilkni

ę

ciu

drugiego kałasznikowa - i

ż

e

ś

wiatła zgasły jednocze

ś

nie,

dokładnie tak, jakby kto

ś

przeci

ą

ł zakopany pod ogrodzeniem,

zasilaj

ą

cy je kabel.

Wydaje mi si

ę

bardzo w

ą

tpliwe, aby Gica pomy

ś

lał,

ż

e

przecinaj

ą

c teren magazynów b

ę

dzie musiał kilkakrotnie

przebiega

ć

przez sto

ż

ki

ś

wiatła, jakie w zacinaj

ą

cej m

ż

awce

wycinały wie

ń

cz

ą

ce dachy hangarów jarzeniówki. Je

ś

li nawet

pomy

ś

lał, jeszcze bardziej w

ą

tpliwe wydaje si

ę

, aby uznał ten

fakt za w jakikolwiek sposób znacz

ą

cy.

Drug

ą

, oprócz ciemno

ś

ci, przyczyn

ę

dla której posterunki

nad jeziorem były rezerwowane dla falowców, stanowił fakt, i

ż

z

jakich

ś

trudnych do ustalenia przyczyn budki nad jeziorem były

obszerniejsze i wyposa

ż

one w drewnian

ą

ław

ę

, na której wartownik

mógł si

ę

całkiem wygodnie rozci

ą

gn

ąć

, zakładaj

ą

c nogi na

ś

cian

ę

,

i spa

ć

a

ż

do przyj

ś

cia zmiany. Wszyscy tak robili i jest

bardziej ni

ż

pewne,

ż

e zrobił tak równie

ż

rozlokowany na

czwartym posterunku falowiec, znany przez kolegów Chlaptuskiem.
Wyrwany ze snu musiał wyj

ść

z budki i ruszy

ć

w kierunku

pierwszego strzału, pchany t

ą

sam

ą

radosn

ą

ciekawo

ś

ci

ą

, która

o

ż

ywiała

ż

ołnierzy na wartowni. Uszedł około stu metrów

ś

cie

ż

k

ą

,

kiedy zobaczył to samo co wartownik z pi

ą

tki i na wysoko

ś

ci

dwudziestego szóstego słupa, licz

ą

c od jeziora, otworzył ogie

ń

w

stron

ę

lasu. Była to jedna z niewielu pewnych rzeczy, jakie

oficerowie WSW zdołali dokładnie ustali

ć

, ale nie wymagało to od

nich szczególnej przenikliwo

ś

ci, skoro w tym akurat miejscu

pozostało po Chlaptusku trzydzie

ś

ci łusek, rozsypanych na

powierzchni kilkunastu metrów. Fakt,

ż

e nie rzucił on

wystrzelanego magazynku na

ś

cie

ż

k

ę

, ale schował go do ładownicy,

wskazuje,

ż

e uległ panice dopiero w chwil

ę

po dopi

ę

ciu do broni

kolejnego. W którym

ś

momencie, składaj

ą

c si

ę

do nast

ę

pnej serii,

musiał zobaczy

ć

przez celownik co

ś

, co pozwoliło mu u

ś

wiadomi

ć

sobie, do czego strzela. Wydaje mi si

ę

charakterystyczne,

ż

e

background image

13

uciekał - instynktownie, jak s

ą

dz

ę

- w kierunku

ś

wiatła,

pomi

ę

dzy magazyny.

Kiedy po kilkudziesi

ę

ciu sekundach prowadzona przez dowódc

ę

i rozprowadzaj

ą

cego zmiana czuwaj

ą

ca wypadła na wyasfaltowany,

stosunkowo dobrze o

ś

wietlony placyk pomi

ę

dzy trzema otaczaj

ą

cymi

go w koniczynk

ę

hangarami artyleryjskiego muzeum, Chlaptusek

znalazł si

ę

niemal dokładnie naprzeciwko. Wybiegł zza jednego z

budynków, trzy czwarte od przodu, w chwili, gdy jego koledzy
znajdowali si

ę

dokładnie po

ś

rodku plamy o

ś

lepiaj

ą

cego ich

ś

wiatła. Zobaczywszy biegn

ą

cych, zatrzymał si

ę

gwałtownie i z

kolei rzucił do ucieczki przed nimi, nie t

ą

drog

ą

, któr

ą

dotarł

tam ze swojego posterunku, ale w stron

ę

dokładnie w przeciwn

ą

ni

ż

nadbiegała zmiana czuwaj

ą

ca. Po kilkunastu krokach wpadł na

ś

cian

ę

. Zacz

ą

ł krzycze

ć

, i dopiero ten krzyk u

ś

wiadomił

biegn

ą

cym jego obecno

ść

. Za pó

ź

no. Oszalały z przera

ż

enia

wartownik, po kilkusekundowych, bezskutecznych próbach przebicia
si

ę

przez stoj

ą

cy mu drodze budynek odwrócił si

ę

i opró

ż

nił

magazynek w kierunku nadbiegaj

ą

cych, nadal nie widz

ą

cych go

kolegów. Strzelał nie celuj

ą

c i nie koryguj

ą

c podrzutu, dzi

ę

ki

czemu wi

ę

kszo

ść

pocisków poleciała ku niebu. Kilka wydłubano

potem z odległych

ś

cian. Tylko jeden trafił nadbiegaj

ą

cego

człowieka.
Z jakich

ś

sobie znanych sposobów ludowe wojsko uznało,

ż

e

ka

ż

dy magazynek musi by

ć

ś

ci

ś

le przypisany do nosiciela i pod

ż

adnym pozorem nie wolno si

ę

nim wymienia

ć

. Ka

ż

dy wartownik

dostaje zatem 120 nabojów luzem i musi je własnor

ę

cznie

załadowa

ć

do swoich, przytarganych z jednostki magazynków -

jednego podpi

ę

tego do broni i trzech w ładownicy u pasa - aby 24

godziny pó

ź

niej, przy zdawaniu warty, wyj

ąć

je z powrotem i

przekaza

ć

nast

ę

pnej zmianie. Oznacza to,

ż

e ka

ż

dy wartowniczy

nabój w ci

ą

gu ka

ż

dej doby jest najpierw wyjmowany z magazynka, a

zaraz potem ładowany do innego. Za ka

ż

dym razem czubek pocisku

ociera si

ę

przy tym silnie o wie

ń

cz

ą

c

ą

magazynek, zakrzywion

ą

półkoli

ś

cie blach

ę

. Dziesi

ęć

ani kilkadziesi

ą

t takich otar

ć

nie

zostawia jeszcze wyra

ź

nego

ś

ladu, ale po kilkuset

przeładowaniach czubek pocisku zaczyna nabiera

ć

obło

ś

ci, a

ż

wreszcie w miedzianozłotym płaszczu przeciera si

ę

mikroskopijna

kropka szaro

ś

ci: mi

ę

kki, ołowiany rdze

ń

. Innymi słowy, zwykła,

poczciwa kulka do kałasznikowa, zamienia si

ę

w surowo zakazan

ą

przez wszystkie mi

ę

dzynarodowe konwencje kul

ę

dum-dum. Twórcy

regulaminów zdawali sobie z tego spraw

ę

, dlatego te

ż

zawarli w

nich surowe przykazanie, aby wartownicza amunicja wymieniana
była co kwartał. Nie przewidzieli jednak ukrytego obiegu po
jednostkach lewych nabojów i oczywistego faktu,

ż

e b

ę

dzie on

wymagał jakiego

ś

ź

ródła zasilania, a amunicja wartownicza, w

praktyce u

ż

ywana wył

ą

cznie do wyjmowania jej z magazynków i

wtykania tam z powrotem, nada si

ę

do tego najlepiej.

Pocisk, który trafił dowódc

ę

warty w prawe udo, formalnie

nie istniał zapewne ju

ż

od wielu miesi

ę

cy. W momencie zetkni

ę

cia

z przeszkod

ą

rozdarł si

ę

od miedzianego czubka i rozpłaszczył,

wyładowuj

ą

c tym samym cał

ą

niesion

ą

energi

ę

, wystarczaj

ą

c

ą

do

kilkukilometrowego lotu, w ciele podoficera. Nawet normalna,
poczciwa kula prosto z fabryki byłaby zdolna przy takim
trafieniu strzaska

ć

ko

ść

i porwa

ć

arterie. Wartownicza dum-dum

praktycznie urwała plutonowemu nog

ę

, pozostawiaj

ą

c ewentualnemu

chirurgowi dopełnienie formalno

ś

ci - przeci

ę

cie skóry i

background image

14

ś

ci

ę

gien, utrzymuj

ą

cych krwaw

ą

mas

ę

przy wła

ś

cicielu. Gica

stracił przytomno

ść

zanim zd

ąż

ył cokolwiek krzykn

ąć

:

przekoziołkował jak szmaciana lalka i znieruchomiał na trawie w
szybko rosn

ą

cej kału

ż

y krwi. Mimo przeci

ę

cia arterii mógł

jeszcze wyj

ść

z tego

ż

ywy, gdyby w ci

ą

gu nast

ę

pnych kilku minut

kto

ś

okazał si

ę

na tyle przytomny,

ż

eby nale

ż

ycie podwi

ą

za

ć

mu

ran

ę

.

Kilka sekund pó

ź

niej do jego o

ś

miu

ż

ołnierzy zacz

ę

ło

dociera

ć

, co si

ę

stało. Obok dwóch pociski przeleciały na tyle

blisko,

ż

e usłyszeli ich nieporównywalny z

ż

adnym innym

d

ź

wi

ę

kiem gwizd. Niektórzy, w tym rozprowadzaj

ą

cy, przypadli do

ziemi, co nie miało wi

ę

kszego sensu, gdy

ż

Chlaptusek wystrzelał

cały magazynek za jednym zamachem i na szcz

ęś

cie nie był w

stanie si

ę

gn

ąć

po nast

ę

pny. Inni skoczyli ku le

żą

cemu i

przygl

ą

dali mu si

ę

, co

ś

mówi

ą

c i poruszaj

ą

c nieskładnie r

ę

kami,

nie wiedz

ą

c, co dalej pocz

ąć

.

Ż

aden nie był potem w stanie odtworzy

ć

kilku nast

ę

pnych

minut: szok i adrenalina wyci

ę

ły im je dokładnie z pami

ę

ci,

potem ka

ż

dy zapełnił sobie t

ę

luk

ę

jak umiał i w efekcie wyszła

z tego sterta bzdur, w których WSW ugrz

ę

zło na amen, nie mog

ą

c

za nic spasowa

ć

zezna

ń

do kupy. My

ś

l

ę

,

ż

e w sumie mogli sobie t

ę

robot

ę

darowa

ć

: było naprawd

ę

spraw

ą

drugorz

ę

dn

ą

, kto w danym

momencie kl

ę

czał przy dowódcy, a kto kr

ę

cił si

ę

w kółko,

powtarzaj

ą

c bez sensu,

ż

e potrzebne s

ą

nosze. My

ś

l

ę

te

ż

,

ż

e

ponawiali próby starannego odtworzenia wypadków tak usilnie, by
w ten sposób oddali

ć

od siebie robot

ę

jeszcze trudniejsz

ą

, czyli

znalezienie racjonalnego wyja

ś

nienia, dlaczego

ż

ołnierz o długim

sta

ż

u w najoczywistszy sposób oszalał, opu

ś

cił posterunek i

ci

ęż

ko postrzelił swego dowódc

ę

.

Jakkolwiek owe szczegóły wygl

ą

dały, kto

ś

w ko

ń

cu znalazł

skulonego przy

ś

cianie magazynu i wci

ąż

naciskaj

ą

cego spust

kałasznikowa Chlaptuska. Po krótkiej szarpaninie udało si

ę

go

obezwładni

ć

. Dwóch ludzi, którzy tego dokonali, uznało za sw

ą

oczywist

ą

powinno

ść

wzi

ąć

go na plecy i odnie

ść

na wartowni

ę

,

pozostawiaj

ą

c wyja

ś

nienia na potem. Pozostali, za ich

przykładem, uczynili to samo z nieprzytomnym Gic

ą

. Ka

ż

dy z

ż

ołnierzy post

ę

pował na własn

ą

r

ę

k

ę

, tak jak mu si

ę

akurat

wydało najlepiej. Nie znalazł si

ę

nikt, kto by nimi pokierował w

zast

ę

pstwie postrzelonego. Teoretycznie powinien to zrobi

ć

rozprowadzaj

ą

cy, ale to on wła

ś

nie kr

ę

cił si

ę

w kółko, niezdolny

do niczego poza powtarzaniem,

ż

e potrzebne s

ą

nosze.

Nieco inaczej sprawa przedstawiała si

ę

na wartowni, gdzie

pozostała zmiana wypoczywaj

ą

ca, a w jej składzie kolejny

falowiec, niejaki Gorg. Nale

ż

ał on do tego typu ludzi, na sam

widok których człowiekowi otwiera si

ę

w kieszeni scyzoryk.

Ko

ś

cisty, szczurowaty mikrus, od pierwszej chwili wzbudzał

odraz

ę

, narastaj

ą

c

ą

w miar

ę

jak si

ę

go poznawało. Poza

szczurowat

ą

powierzchowno

ś

ci

ą

, spo

ś

ród innych falowców wyró

ż

niał

si

ę

szczególnym sadyzmem i pomysłowo

ś

ci

ą

w dr

ę

czeniu młodego

poboru oraz niezwykł

ą

nawet jak na falowca bezczelno

ś

ci

ą

.

Gdy tylko za prowadzon

ą

przez dowódc

ę

zmian

ą

czuwaj

ą

c

ą

zamkn

ę

ły si

ę

drzwi, Gorg obj

ą

ł dowództwo w sposób całkowicie

machinalny i nieodparcie si

ę

narzucaj

ą

cy. Dzi

ę

ki temu kiedy po

kilku minutach i kolejnej, długo przebrzmiewaj

ą

cej w

ciemno

ś

ciach serii wystrzałów zacz

ę

li spływa

ć

na wartowni

ę

czerwoni z przej

ę

cia i bełkocz

ą

cy od rzeczy członkowie zmiany

background image

15

czuwaj

ą

cej, oczekiwała ich tam w pełni przygotowana do działania

i zdyscyplinowana mini-jednostka bojowa. Sam Gorg, w sposób
równie naturalny jak poprzednio, przej

ą

ł komend

ę

tak

ż

e nad

reszt

ą

ż

ołnierzy, którzy zreszt

ą

podporz

ą

dkowali si

ę

temu

ochoczo, rozpaczliwie jakiejkolwiek komendy potrzebuj

ą

c. Jak

bardzo rozpaczliwie, najlepszym dowodem fakt,

ż

e od tego momentu

relacje wartowników znów na pewien czas stały si

ę

klarowne i

spójne.
Gorg rozpocz

ą

ł swoje rz

ą

dy od uderzenia rozprowadzaj

ą

cego w

twarz rzemienn

ą

plecionk

ą

. Gorg nigdy nie rozstawał si

ę

z

półmetrowym rzemieniem, spl

ą

tanym na ko

ń

cu w niewielk

ą

kulk

ę

,

któr

ą

tygodniami doci

ą

gał kombinerkami i moczył w wodzie dla

nadania jej maksymalnej twardo

ś

ci. Wyci

ą

gał ten rzemie

ń

z

kieszeni i brał zamach jednym błyskawicznym ruchem, trafiaj

ą

c

kota dokładnie tam, gdzie chciał - najcz

ęś

ciej w skrzydełko

nosa, tu

ż

ponad ustami. Prawdopodobnie nie wymy

ś

lił tego ciosu

sam, był on na to zbyt wystudiowany - rozp

ę

dzona skórzana kulka

omijała z daleka ko

ść

i chrz

ą

stki, nie gro

żą

c pozostawieniem

trwałych

ś

ladów, i uderzała w jeden z najbardziej unerwionych

fragmentów ciała. Wywołany takim uderzeniem ból mógł oszołomi

ć

na dłu

ż

szy czas nawet solidnie zbudowanego m

ęż

czyzn

ę

.

Rozprowadzaj

ą

cy, jakkolwiek nominalnie najstarszy w tej

chwili stopniem na wartowni, miał na koncie zaledwie pi

ęć

miesi

ę

cy słu

ż

by, a wi

ę

c był jeszcze kotem. Trudno mi zgadywa

ć

,

czy Gorg chciał tylko wyprowadzi

ć

kaprala ze stanu bredzenia o

noszach, czy tak

ż

e zaznaczy

ć

, kto tu rz

ą

dzi - nale

ż

ał on do tych

spo

ś

ród uczestników owej warty, z którymi rozmowa pó

ź

niej nie

była mo

ż

liwa. W ka

ż

dym razie dopiero Gorg zrobił to, co

rozprowadzaj

ą

cy powinien był zrobi

ć

od razu: kazał zało

ż

y

ć

dowódcy warty porz

ą

dn

ą

opask

ę

uciskow

ą

. Polecił tak

ż

e poło

ż

y

ć

dowódc

ę

oraz zwi

ą

zanego pasem i szelkami Chlaptuska w pokoju

zmiany czuwaj

ą

cej i kazał jednemu z

ż

ołnierzy poł

ą

czy

ć

si

ę

przez

telefon z wartownikami. Dzi

ę

ki temu zyskał po chwili pierwsze

dane o sytuacji. Posterunki V, IV i VI nie odpowiadały.

Ż

ołnierze z pozostałych - zwłaszcza z posterunku VII - meldowali

o dochodz

ą

cych od przeciwległego ogrodzenia dziwnych hałasach,

jednak poza wyrazami kra

ń

cowego podekscytowaniem nie mieli nic

konkretnego do powiedzenia.
Gorg jako chyba jedyny nie zapomniał,

ż

e całe zamieszanie

nie zacz

ę

ło si

ę

od postrzelenia dowódcy przez Chlaptuska, ale od

pilnuj

ą

cego pi

ą

tki Kargula. Sprawdzenie, co si

ę

z nim dzieje,

powierzył innemu falowcowi, Brunerowi, ka

żą

c mu wraz z dwoma

innymi

ż

ołnierzami jak najszybciej wraca

ć

z wyczerpuj

ą

cym

raportem o sytuacji. Drugiej czwórce polecił zaopiekowa

ć

si

ę

rannym dowódc

ą

i nieprzytomnym Chlaptuskiem, a zwłaszcza by

ć

przygotowanym aby w razie potrzeby powtórnie ogłuszy

ć

tego

drugiego. Pozostałych poustawiał w oknach, by wpatrywali si

ę

w

ciemno

ść

i zawiadomili go natychmiast, gdyby kto

ś

si

ę

zbli

ż

ał.

To idiotyczne z pozoru polecenie dowodzi sk

ą

din

ą

d,

ż

e w

szczurowatej osobie Gorga, nieustannie podpadni

ę

tego za

pyskowanie i z tego powodu nigdy nie awansowanego, ludowe wojsko
raczyło zmarnowa

ć

urodzonego dowódc

ę

. Naturalnie,

ż

ołnierze

stercz

ą

cy w oknach nie mogli da

ć

mu

ż

adnych informacji: wa

ż

ne

było,

ż

eby mieli oni zaj

ę

cie, poczucie,

ż

e co

ś

robi

ą

i

ż

eby nie

prze

ż

ywali stressu w bezczynno

ś

ci. W podobnych chwilach nie ma

dla ludzi nic bardziej ni

ż

bezczynno

ść

zabójczego i Gorg,

background image

16

którego nikt nigdy dowodzenia nie uczył, musiał to wyczu

ć

instynktownie.
Roztasowawszy w ten sposób wart

ę

, Gorg poł

ą

czył si

ę

z

oficerem dy

ż

urnym, a

ś

ci

ś

lej mówi

ą

c, z jego zast

ę

pc

ą

, i

poinformował go,

ż

e wartownik dostał małpy i ci

ęż

ko postrzelił

dowódc

ę

, a kapral, który był tego

ś

wiadkiem, znajduje si

ę

w

szoku i nie jest zdolny do słu

ż

by. Poprosił o jak najszybsze

przysłanie samochodu, by odwie

źć

ich na izb

ę

chorych, oraz warty

alarmowej. Zanim zako

ń

czył rozmow

ę

, na wartowni pojawił si

ę

Ociec.
Gorg nie mógł rozmawia

ć

z samym oficerem inspekcyjnym, gdy

ż

ten, jak ju

ż

pisałem, kursował po brygadzie daj

ą

c si

ę

we znaki

słu

ż

bom. Zast

ę

pca za

ś

wolał nie by

ć

tym, który obudzi meldunkiem

o strzelaninie na warcie numer 2 oficera operacyjnego brygady.
Poza tym, jak potem twierdził, Gorg nie przedstawił sprawy
wła

ś

ciwie i nie okre

ś

lił, jak powa

ż

na jest rana dowódcy. Tego

samego zdania była komisja z WSW, która dodatkowo obwiniła
Gorga,

ż

e zameldował tylko o wypadku podczas pełnienia słu

ż

by

wartowniczej, a nie o ataku na wart

ę

i pilnowany przez ni

ą

obiekt, co pozwoliłoby od razu uruchomi

ć

wła

ś

ciwe procedury.

W ka

ż

dym razie, zamiast zaj

ąć

si

ę

od razu zorganizowaniem

jakiego

ś

samochodu, zast

ę

pca przyst

ą

pił do telefonicznych

poszukiwa

ń

oficera dy

ż

urnego. Po kilku minutach zdołał ustali

ć

,

ż

e przed chwil

ą

opu

ś

cił on trzeci dywizjon i nie pojawił si

ę

jeszcze nigdzie indziej. Posłał wi

ę

c na jego poszukiwania go

ń

ca.

Ociec, w hierarchii wojskowych kast filc, czyli o szczebel
starszy od kota, a tej nocy wartownik z posterunku numer VI,
pojawił si

ę

na wartowni podczas pierwszej rozmowy Gorga z

zast

ę

pc

ą

oficera inspekcyjnego. Ociec był człowiekiem

niepodobnym do wi

ę

kszo

ś

ci

ż

ołnierzy, małomównym, zamkni

ę

tym w

sobie i w ka

ż

dych warunkach zachowuj

ą

cym niezwykły, irytuj

ą

cy

formalnych oraz nieformalnych przeło

ż

onych spokój.

Nied

ź

wiadkowaty, łagodny wie

ś

niak robił wszystko w swoim tempie,

ani za szybko, ani za wolno, nie podnosił głosu, nie reagował na
wyzwiska jakimi go obrzucano i, rzecz ju

ż

zupełnie niezwykła,

sam nie kl

ą

ł zupełnie. Zdołał zachowa

ć

ten zadziwiaj

ą

cy spokój

przez cały półroczny okres zwyczajowych prze

ś

ladowa

ń

, i tym

bardziej przez kilka nast

ę

pnych miesi

ę

cy. Teraz z tym samym

spokojem, niczym człowiek z zupełnie innej bajki, wszedł na
wartowni

ę

i stwierdziwszy,

ż

e dowódcy nie ma w jego pokoju,

zapytał o niego kolegów. Potok słów, jakim w nast

ę

pnej chwili

zalali go wartownicy,

ż

e Gica le

ż

y w pokoju zmiany czuwaj

ą

cej,

bo oberwał paskudnie od Chlaptuska, który dostał małpy i trzeba
go było zgłuszy

ć

i tak dalej, równie

ż

nie wyprowadził go z

równowagi. Zapytał spokojnie, kto w takim razie rz

ą

dzi tym, jak

si

ę

wyraził, pieprznikiem. Dostał odpowied

ź

,

ż

e Gorg. Podszedł

zatem do rozmawiaj

ą

cego przez telefon Gorga i zacz

ą

ł wykłada

ć

przed nim na stole swoje oporz

ą

dzenie: karabin, ładownic

ę

,

chlebak, pas, szelki i hełm, wszystko ociekaj

ą

ce wilgoci

ą

.

Nast

ę

pnie z kamienn

ą

twarz

ą

oznajmił,

ż

e ma tego wszystkiego

dosy

ć

i wraca do siebie. Po czym opu

ś

cił wartowni

ę

i po chwili

znikn

ą

ł w mroku nocy. Na dobre. WSW, które wpisało go na list

ę

ś

ciganych za dezercj

ę

, mimo długotrwałych poszukiwa

ń

nie zdołało

odnale

źć

po nim najmniejszego

ś

ladu.

Gorg nie zdobył si

ę

na skwitowanie zachowania filca bodaj

jednym słowem. By

ć

mo

ż

e dlatego,

ż

e nie bardzo miał na to czas,

background image

17

zaledwie bowiem sko

ń

czył rozmow

ę

z zast

ę

pc

ą

oficera dy

ż

urnego, w

słuchawce odezwał si

ę

Brunner. Dzwonił z opuszczonego przez

Chlaptuska posterunku IV i wła

ś

ciwie nie mówił, ale krzyczał,

piskliwym, rozedrganym głosem, na kraw

ę

dzi histerii. To, co miał

do wykrzyczenia, po oczyszczeniu ze wszystkich ekspresywnych
wyra

ż

e

ń

podkre

ś

laj

ą

cych jego stan emocjonalny, zawierało si

ę

w

zdaniu: "Gorg, przyjd

ź

tu i zrób co

ś

, bo je

ś

li ja nie

zwariowałem, to naprawd

ę

nie wiem, co si

ę

dzieje".

Par

ę

minut pó

ź

niej Gorg doskonale zrozumiał Brunera i

równie jak on zacz

ą

ł powa

ż

nie w

ą

tpi

ć

w swoje zdrowie psychiczne.

Posterunek numer V znikn

ą

ł. Co najgorsze: nie do ko

ń

ca.

Posterunek V znajdował si

ę

mi

ę

dzy posterunkiem IV a VI, na

tej samej opasuj

ą

cej kartofel od wewn

ę

trznej strony

ś

cie

ż

ce.

Proste. Znajdował si

ę

tam od zawsze. Proste. Wi

ę

c po prostu

musiał by

ć

tam dalej. Tyle,

ż

e go nie było, i ju

ż

. To nie

znaczy,

ż

e kto

ś

jakim

ś

tajemniczym sposobem zd

ąż

ył podczas tych

kilkunastu minut wynie

ść

w nieznane miejsce budk

ę

wartownicz

ą

i

zasypa

ć

graniast

ą

szczelin

ę

. Nie było, to znaczy,

ż

e kilkaset

metrów

ś

cie

ż

ki wraz z ogrodzeniem, szczelin

ą

, budk

ą

i pilnuj

ą

cym

jej

ż

ołnierzem po prostu wyparowało. Normalnie biegn

ą

c od

szóstki powiniene

ś

po jakiej

ś

minucie by

ć

na pi

ą

tce, a po dwóch

na czwórce. Ale wartownicy brn

ą

cy przez zacinaj

ą

c

ą

wilgo

ć

i

przez chichocz

ą

cy złowieszczo, listopadowy wiatr, znale

ź

li si

ę

po minucie na czwórce. Przez par

ę

jeszcze minut próbowali

bezradnie znale

źć

jakie

ś

wyja

ś

nienie, biegaj

ą

c tam i z powrotem,

niektórzy nawet zacz

ę

li szuka

ć

w bok od

ś

cie

ż

ki, jakby w

nadziei,

ż

e posterunek tylko odsun

ą

ł si

ę

od niej par

ę

na

ś

cie

metrów i schował w krzakach.
Jednak, jak wspomniałem, najgorsze było to,

ż

e posterunek

nie znikn

ą

ł całkowicie. Tym, co z niego zostało, był głos. Głos

wartownika z pi

ą

tki, Kargula, który wrzeszczał przera

ź

liwie,

rozdzieraj

ą

co, doprowadzaj

ą

c słuchaj

ą

cych go ludzi do kraw

ę

dzi

obł

ę

du. Głos, w którym strach mieszał si

ę

z bólem i rozpacz

ą

.

Głos, który rozbrzmiewał w wilgotnym półmroku gdzie

ś

niezwykle

blisko, na wyci

ą

gni

ę

cie r

ę

ki, tu

ż

tu

ż

, który błagał o pomoc i

lito

ść

, przeklinał i przyzywał, skamlał, załamywał si

ę

w j

ę

k,

milkł, by w nieoczekiwanym paroksyzmie znów wzmóc si

ę

do

ogłuszaj

ą

cego wrzasku. I który, co mo

ż

e było najtrudniej znie

ść

,

odpowiadał, nieskładnie, ale wyra

ź

nie, na rozpaczliwe wołania.

Było to tak, jakby krzycz

ą

cy

ż

ołnierz le

ż

ał i wił si

ę

z

bólu gdzie

ś

tu

ż

obok, widz

ą

c biegaj

ą

cych dokoła niego i nie

mog

ą

cych go znale

źć

kolegów. Wołał ich po imieniu, na ich

rozpaczliwe "gdzie jeste

ś

" odpowiadał znik

ą

d: "tu, przed tob

ą

",

albo "za twoimi plecami", albo "obok

ś

cie

ż

ki". Ale kiedy robiłe

ś

krok we wskazanym kierunku, miejsce, z którego dochodził krzyk
jak gdyby obracało si

ę

razem z tob

ą

, cho

ć

nadal pozostawało

gdzie

ś

na wyci

ą

gni

ę

cie r

ę

ki.

Kiedy wreszcie udało si

ę

znale

źć

oficera dy

ż

urnego, kiedy

zadzwonił on na wartowni

ę

, i kiedy

ż

ołnierze, którzy zostali tam

pilnuj

ą

c Chlaptuska poł

ą

czyli go z Gorgiem, który po

ś

ród

histerycznej bieganiny wokół posterunku IV usiłował rozpaczliwie
zachowa

ć

zdrowe zmysły, nie miał znaczenia fakt,

ż

e ten ostatni

zło

ż

ył naprawd

ę

najbardziej logiczny, przejrzysty i rzeczowy

meldunek, jakiego w tych warunkach mógłby si

ę

ktokolwiek

spodziewa

ć

. Baskerville na podstawie tego logicznego i

przejrzystego meldunku uznał,

ż

e Gorg i jego koledzy, delikatnie

background image

18

mówi

ą

c, powariowali. Trudno mu si

ę

dziwi

ć

.

Baskerville nie miał do dyspozycji pododdziału alarmowego,
z wyznaczania którego na brygadzie zrezygnowano ju

ż

dawno,

zadowalaj

ą

c si

ę

praktyk

ą

łapania w razie potrzeby (czyli w razie

noszenia jakich

ś

oficerskich mebli, gdy

ż

do tego głównie

rzeczone pododdziały w ludowym wojsku słu

ż

yły) pierwszej z

brzegu grupy

ż

ołnierzy. Nie wiem, czy kiedykolwiek nad

czymkolwiek deliberowano równie długo, zawzi

ę

cie, i równie

bezowocnie, jak my deliberowali

ś

my potem nad motywami decyzji,

któr

ą

powzi

ą

ł Baskerville, wybieraj

ą

c ow

ą

pierwsz

ą

z brzegu

grup

ę

. On sam nie chciał ich nigdy wyjawi

ć

, pytany u

ś

miechał si

ę

tylko tyle

ż

zło

ś

liwie, co tajemniczo. Niektórzy twierdzili,

ż

e

po prostu skorzystał z okazji dogryzienia wymykaj

ą

cym si

ę

jego

regulaminowym prerogatywom ba

ż

antom. Inna, bardziej popularna

hipoteza głosiła,

ż

e pomy

ś

lał o nas w owej chwili jako o

ludziach wykształconych,

ś

wiatłych, krótko mówi

ą

c, nieskłonnych

do zabobonnej paniki, której najwyra

ź

niej - uznał z meldunku

Gorga - uległa warta. Osobi

ś

cie przypuszczam,

ż

e obie te

przyczyny miały swoje znaczenie, ale zadecydowała sprawa
znacznie bardziej prozaiczna. Otó

ż

wskutek czystego przypadku

SPR OC usytuowany był poza terenem brygady, oddzielony od całej
jej reszty ulic

ą

. Mo

ż

e wyda

ć

si

ę

to irracjonalne, ale moim

zdaniem Baskerville, wiedziony nabytym w wojsku instynktem,
chciał, aby o kłopotliwej sprawie wiedziało jak najmniej ludzi,
a przynajmniej

ż

eby zasadnicza cz

ęść

brygady dowiedziała si

ę

o

niej najpó

ź

niej jak tylko mo

ż

na.

Tak czy owak, bezpo

ś

rednio po wysłuchaniu meldunku Gorga, a

jeszcze przed zabraniem si

ę

do najniewdzi

ę

czniejszego z

mo

ż

liwych obowi

ą

zku poinformowania o nieszcz

ęś

liwym zdarzeniu

oficera operacyjnego, Baskerville postawił na baczno

ść

Freda i

kazał mu ogłosi

ć

alarm dla szkoły podchor

ąż

ych. 3. Cienie

ś

mierci

Pomi

ę

dzy chwil

ą

, gdy Fred po raz pierwszy wydał z siebie

rozemocjonowany okrzyk "uwaga, szkoła", a naszym pojawieniem si

ę

przed bram

ą

Parku Magazynowego, zd

ąż

yli

ś

my wszyscy co do jednego

umrze

ć

i urodzi

ć

si

ę

jeszcze raz - nie wył

ą

czaj

ą

c dowodz

ą

cego

wart

ą

alarmow

ą

Rambo. Dwudziestu jeden podchor

ąż

ych, kapral i

porucznik, o twarzach wci

ąż

jeszcze czerwonych z przej

ę

cia,

uczcili swe zbiorowe zmartwychwstanie napadem niepowstrzymanego
gadulstwa. Nie jechali

ś

my na

ż

adn

ą

pacyfikacj

ę

, nie wybuchła

wojna ani co gorsza stan wojenny, nic si

ę

w ogóle - uznali

ś

my,

dowiedziawszy si

ę

rozkazu - nie stało. Po prostu z jakiego

ś

powodu mamy podmieni

ć

szwejów na warcie. Wszyscy odetchn

ę

li z

ulg

ą

, wdrapali si

ę

, przemagaj

ą

c mi

ę

kko

ść

kolan, na skrzyni

ę

wozu

i zacz

ę

li gada

ć

, jeden przez drugiego, byle co, byle odreagowa

ć

poprzednie przera

ż

enie. Albo raczej, by je t

ą

gadanin

ą

pokry

ć

i

móc udawa

ć

,

ż

e go w ogóle nie było. Tak czy owak, radosna

paplanina urwała si

ę

dopiero przed bram

ą

, gdy w kilkana

ś

cie

sekund po zatrzymaniu si

ę

samochodu otrze

ź

wił nas bolesny krzyk

- i chwil

ę

potem jeden z nas zwalił si

ę

na kocie łby,

bezskutecznie usiłuj

ą

c zatamowa

ć

uniesionymi do twarzy dło

ń

mi

obfity strumie

ń

krwi.

Nie pami

ę

tam, o czym gadałem po drodze ja - o jakich

ś

bredniach, w ka

ż

dym razie. Pami

ę

tam,

ż

e najwi

ę

cej i najgło

ś

niej

produkował si

ę

Rambo - i, trzeba przyzna

ć

, na najciekawszy

temat. Porucznik wykorzystał czas podró

ż

y do opisania nam ze

szczegółami, jak to telefon alarmowy wła

ś

nie dosłownie zdj

ą

ł go

background image

19

z kobiety, od wymienienia nazwiska której zdołał si

ę

, pomimo

adrenalinowego szoku, powstrzyma

ć

. Była to dyskrecja chwalebna,

jakkolwiek zupełnie zb

ę

dna. Pod tym wzgl

ę

dem szweje działali

sprawniej ni

ż

którykolwiek ze

ś

wiatowych wywiadów, dostarczaj

ą

c

niemal na bie

żą

co szczegółowych rozkładów jazdy wszystkich

zdatnych do czegokolwiek kobiet w promieniu kilometra od
jednostki, ze szczególnym uwzgl

ę

dnieniem oficerskich córek i

ż

on.

Ś

wiadomo

ść

,

ż

e w czasie kiedy znienawidzony trep wydziera

na nich g

ę

b

ę

, jego pociecha si

ę

puszcza, albo

ś

lubna przyprawia

mu rogi, musiała działa

ć

na

ż

ołnierskie serca szczególnie

koj

ą

co.

Nie pami

ę

tam, czy ju

ż

wspominałem,

ż

e

ż

ołnierze zawodowi

zazwyczaj nie trafiali do W

ę

gorzewa ot tak sobie, ale za co

ś

.

Przewa

ż

nie za nadmierne gorzałkowanie lub niemo

ż

liwo

ść

wyliczenia si

ę

przed nagł

ą

inspekcj

ą

z jakich

ś

powierzonych ich

pieczy dóbr. Rambo prezentował si

ę

na tym tle do

ść

oryginalnie:

do nadgranicznej, sezonowej mie

ś

ciny zesłano go podobno za

bójk

ę

, w której miał natrzaska

ć

jakiemu

ś

innemu porucznikowi,

oczywi

ś

cie o bab

ę

. Nie wykluczam jednak,

ż

e była to legenda,

któr

ą

sam sfabrykował: podtrzymywanie swej reputacji wielkiego

ogiera i super-komandosa wydawało si

ę

głównym, je

ś

li nie w ogóle

jedynym, co go interesowało. Bywało to dla nas uci

ąż

liwe, ale

generalnie Rambo cieszył si

ę

ze strony podchor

ąż

ych pełn

ą

pobła

ż

ania sympati

ą

.

O mianowaniu go dowódc

ą

warty alarmowej nie zadecydowała

jednak, oczywi

ś

cie, samcza reputacja porucznika, co najwy

ż

ej

po

ś

rednio: dbało

ść

o ni

ą

miała swój udział w tym,

ż

e zjawił si

ę

na terenie szkoły jako pierwszy z dowódców plutonów, podopinany,
nie zaspany i jak zawsze manifestuj

ą

cy zdecydowan

ą

wol

ę

działania. Tego ostatniego w

ż

adnym wypadku nie dawało si

ę

powiedzie

ć

o jego plutonie, jak i zreszt

ą

o dwóch pozostałych.

Czekanie, a

ż

któremu

ś

z nich uda si

ę

sformowa

ć

przyzwoity

dwuszereg i odliczy

ć

nie miałoby naturalnie za grosz sensu, a

Bogiem a prawd

ą

nie było nawet mo

ż

liwe - pod budynkiem szkoły

zd

ąż

yła si

ę

ju

ż

pojawi

ć

przysłana przez Baskervilla ci

ęż

arówka,

a on sam skorzystał z okazji,

ż

eby si

ę

przez telefon odgrywa

ć

na

przybyłym grubo po przewidzianym dla niego czasie komendancie
szkoły. Nikt poza nimi dwoma nie wie, co komendant usłyszał
przez telefon. Był w ka

ż

dym razie bodaj jedynym człowiekiem,

który dowiedziawszy si

ę

o co chodzi nie okazał ulgi, a tylko z

bladego zrobił si

ę

czerwony, cisn

ą

ł słuchawk

ą

omal nie

rozłupuj

ą

c bakelitu w drzazgi i polecił Rambo sformowa

ć

wart

ę

z

dowolnie wybranych podchor

ąż

ych, byle mieli pobrany ekwipunek i

wła

ś

ciwe cz

ęś

ci munduru pozakładane na wła

ś

ciwe cz

ęś

ci ciała. W

niemal pół godziny po ogłoszeniu alarmu warunek ten spełniała
nie wi

ę

cej ni

ż

połowa pensjonariuszy SPR OC. Dlaczego Rambo

wybrał z tej grupy najwy

ż

szych, pozostanie dla mnie na zawsze

tajemnic

ą

oficerskiej duszy, ale z moimi bez mała dwoma metrami

nie miałem najmniejszej szansy umkn

ąć

jego bystremu oku.

Mówi

ą

c nawiasem, nasz odjazd nie zako

ń

czył bynajmniej

zamieszania. Mo

ż

na powiedzie

ć

,

ż

e z punktu widzenia wewn

ę

trznej

logiki alarmu bojowego był wr

ę

cz drobnym i nic nie znacz

ą

cym

epizodem. Alarm bojowy raz zacz

ę

ty musiał zosta

ć

doprowadzony do

ko

ń

ca, cho

ć

by miało to trwa

ć

do s

ą

dnego dnia. Pozostałym na

szkole, kiedy ju

ż

zdołali si

ę

pozbiera

ć

, wydano wi

ę

c cały

niezb

ę

dny sprz

ę

t, a nast

ę

pnie zagnano ich do słania swoich i

background image

20

naszych "wozów" według wzoru "łó

ż

ko do boju" (wbrew pozorom nie

był to

ż

aden szwejowski dowcip: tak wła

ś

nie nazwano ow

ą

mistern

ą

kompozycj

ę

koców i prze

ś

cieradeł w regulaminie). Kiedy wreszcie

si

ę

z tym uporali, zacz

ę

ła si

ę

ceremonia zdawania z takim trudem

rozdanego ekwipunku, poł

ą

czona ze składaniem odr

ę

cznych podpisów

we wszystkich przewidzianych do tego miejscach, co potrwało
niemal ju

ż

do samej - wył

ą

cznie symbolicznej w tej sytuacji -

pobudki. Wi

ę

kszo

ść

pozostałych w budynku zazdro

ś

ciła tym, którzy

załapali si

ę

na alarmow

ą

wart

ę

pod komend

ą

Rambo. Przynajmniej

tak potem twierdzili.
Człowiek, którego urywany, bolesny skowyt wyrwał nas pod
bram

ą

z omal

ż

e szampa

ń

skiego nastroju nazywany był dla swej

chuderlawej postury J

ę

tk

ą

i miał ci

ęż

kiego pecha. Nikt w całym

SPR nie doci

ą

gał nigdy zbyt mocno paska hełmu, po prostu dla

wygody. Niektórzy, pomimo napomnie

ń

oficerów, nosili je nawet

zupełnie odpi

ę

te, szpanuj

ą

c na ameryka

ń

skich chłopców. Tyle,

ż

e

ę

bokie hełmy ameryka

ń

skich chłopców siedz

ą

na głowach

wystarczaj

ą

co pewnie, podczas gdy jajowata skorupa, u

ż

ywana w

ludowym wojsku, kolebie si

ę

przy ka

ż

dym mocniejszym ruchu głow

ą

.

Wyskakuj

ą

c z ci

ęż

arówki bezwzgl

ę

dnie trzeba mocno przytrzyma

ć

hełm r

ę

k

ą

. Ba

ż

ant, który podczas drogi siedział naprzeciwko

J

ę

tki i który opu

ś

cił skrzyni

ę

zaraz za Rambo (czy musz

ę

nadmienia

ć

,

ż

e nasz macho-porucznik wspaniałym, spr

ęż

ystym

skokiem znalazł si

ę

na ziemi zanim jeszcze samochód zd

ąż

zahamowa

ć

?) zrobił to odruchowo. J

ę

tka, wci

ąż

w nastroju

odreagowywania, po prostu zapomniał - id

ę

o zakład,

ż

e to samo

przydarzyłoby si

ę

wi

ę

cej ni

ż

połowie z obecnych, nie wył

ą

czaj

ą

c

ni

ż

ej podpisanego, gdyby przypadkiem siedzieli na jego miejscu.

L

ą

duj

ą

c J

ę

tka po

ś

lizgn

ą

ł si

ę

na mokrych kamieniach; odruchowo

zamachał r

ę

kami i rzucił si

ę

gwałtownie do przodu, by zachowa

ć

równowag

ę

. Zdołał utrzyma

ć

si

ę

na nogach, ale hełm zwin

ą

ł mu si

ę

na głowie i sił

ą

bezwładno

ś

ci wyr

ż

n

ą

ł wła

ś

ciciela przedni

ą

kraw

ę

dzi

ą

w nasad

ę

nosa, mia

ż

d

żą

c j

ą

jak skorupk

ę

jajka.

Zakrwawiona, skulona na kl

ę

czkach ofiara własnej

niezdarno

ś

ci stała si

ę

celem gwałtownego wybuchu gniewu dowódcy.

Rambo w ogóle nie miał wiele lito

ś

ci dla ludzi w ten czy inny

sposób uszkodzonych, a ju

ż

tacy, którzy sami byli sobie winni,

budzili w nim wył

ą

cznie negatywne odczucia. Tym razem

spot

ę

gowała je jeszcze

ś

wiadomo

ść

własnego niewybaczalnego

ę

du: porucznik poniewczasie skonstatował,

ż

e jako dowódca

powinien pow

ś

ci

ą

ga

ć

podwładnych i u

ś

wiadamia

ć

im powag

ę

wykonywanego zadania bojowego w warunkach pokojowych - jak
definiowały wart

ę

regulaminy - zamiast podbija

ć

b

ę

benka

opowie

ś

ciami o swych przygodach z cudzymi

ż

onami. Chc

ą

c zatrze

ć

t

ę

niestosowno

ść

, porucznik przyst

ą

pił do obja

ś

niania rzeczonej

powagi teraz, rycz

ą

c ile miał tchu w piersiach i g

ę

sto

przetykaj

ą

c swój wywód inwokacjami do bli

ż

ej nie sprecyzowanej

niewiasty lekkich obyczajów.
Poniewa

ż

nikt nie chciał podzieli

ć

losu J

ę

tki, któremu

jaka

ś

lito

ś

ciwa dusza próbowała bez powodzenia opatuli

ć

przetr

ą

cony nos opatrunkiem osobistym, reszta zaimprowizowanej

warty zachowywała przy wysiadaniu a

ż

przesadn

ą

ostro

ż

no

ść

.

Gramol

ą

c si

ę

powoli ze skrzyni, z r

ę

kami przyci

ś

ni

ę

tymi do

hełmów i wypi

ę

tymi dla zachowania równowagi tyłkami musieli

ś

my

stanowi

ć

nader pocieszny widok. Gdyby szweje mogli ogl

ą

da

ć

podobne przybycie ba

ż

antów w innych okoliczno

ś

ciach, pokładaliby

background image

21

si

ę

ze

ś

miechu i ukuli potem z tego cał

ą

legend

ę

, która

kursowałaby po brygadzie do ko

ń

ca stulecia. Ale tym razem

zupełnie nie mieli do tego nastroju.

Ż

ołnierz przy bramie nawet

si

ę

nie u

ś

miechn

ą

ł, przygl

ą

dał nam si

ę

ze

ś

ci

ą

gni

ę

tymi ustami, a

na jego twarzy malowała si

ę

ogromna ulga. Kilka godzin pó

ź

niej

mieli

ś

my t

ę

ulg

ę

doskonale zrozumie

ć

sami.

Oprócz

ż

ołnierza z posterunku przy bramie i jego kolegów

był jeszcze jeden człowiek, który wydawał si

ę

nie zwraca

ć

uwagi

na zakrwawionego J

ę

tk

ę

i w

ś

ciekłe wrzaski Rambo, cho

ć

z innej

zupełnie przyczyny.
Tym człowiekiem byłem ja.
Pami

ę

tam,

ż

e kiedy wysiadłem z ci

ęż

arówki, najpierw uderzył

mnie w uszy pot

ęż

ny szum lasu. Upiorna symfonia gwizdów,

szlochów i j

ę

ków, wygrywana przez wiatr uwi

ę

ziony w suchych

gał

ę

ziach, wcze

ś

niej zagłuszona prac

ą

silnika i naszym gadaniem,

teraz otoczyła mnie w jednej chwili ze wszystkich stron, wdarła
si

ę

w uszy, zdawała si

ę

wypełnia

ć

mnie całego. Obróciłem si

ę

od

ci

ęż

arówki i stoj

ą

c na skraju drogi spojrzałem w ciemno

ść

pomi

ę

dzy drzewami.

Poczułem nagle, jak z niezwykł

ą

sił

ą

powraca do mnie mój

sen. Jak gdyby gdzie

ś

z najczarniejszych gł

ę

bin

ś

wiata, z jego

mrocznych podziemi, gdzie

ś

cieka i gromadzi si

ę

od wieków

wszelkie popełniane tu zło, wezbrała nagle wielka, czarna fala -
i jakby ta fala z rykiem run

ę

ła wprost na mnie, gotowa pogr

ąż

y

ć

mnie raz na zawsze, poci

ą

gn

ąć

do dna i pochowa

ć

pod sw

ą

mas

ą

...

Nie wiem do dzi

ś

, ile to trwało, gdy stałem tak odurzony,

niezdolny si

ę

poruszy

ć

ani odezwa

ć

, i zreszt

ą

całe szcz

ęś

cie, bo

gdybym mógł, nie wiem czy nie rzuciłbym si

ę

z krzykiem do

panicznej,

ś

lepej ucieczki przed siebie, jak nieszcz

ę

sny

Chlaptusek. Czarna fala dosi

ę

gła mnie, przepłyn

ę

ła na wskro

ś

,

zmra

ż

aj

ą

c serce. Widziałem korony drzew, wiruj

ą

ce wysoko nad

moj

ą

głow

ą

, czułem w ustach smak piasku i zbutwiałych li

ś

ci,

słyszałem w

ś

ciekłe krzyki, przera

ż

one, obł

ą

ka

ń

cze wycie ofiar,

wywrzaskiwane rozkazy, staccato wystrzałów: niezdolny do ruchu,
przygnieciony jakim

ś

potwornym ci

ęż

arem, opanowany bez reszty

przera

ź

liwym,

ś

miertelnym strachem, zacz

ą

łem dr

ż

e

ć

. Trz

ą

słem si

ę

cały nieopanowanie, z ka

ż

d

ą

chwil

ą

gorzej, i pewnie jeszcze

chwila, a sko

ń

czyłoby si

ę

to jakim

ś

atakiem histerii, gdybym

przypadkiem w tej akurat chwili nie wpadł w oko rozsierdzonemu
porucznikowi.
- A ten co, ma

ć

, sterczy jak ten wuj goły przy drodze?! -

rozdarł mi si

ę

wprost do ucha. I doprawił po chwili jeszcze

gło

ś

niej, zirytowany brakiem reakcji: - Konie mam wysyła

ć

po

podchor

ąż

ego, ma

ć

!!?

Jego wrzask wydawał si

ę

niesko

ń

czenie odległym, stłumionym

wołaniem. Trwało całe lata, nim głos dowódcy zdołał przenikn

ąć

do mnie przez czarne odm

ę

ty. Min

ę

ły miesi

ą

ce, nim skruszała

jaka

ś

tłumi

ą

ca go bariera, przez któr

ą

si

ę

przes

ą

czał. Fala

odpłyn

ę

ła z wolna, i znowu, tak jak godzin

ę

temu, na szkole,

pozostał po niej jedynie pot

ęż

ny szum lasu i trudny do

okre

ś

lenia l

ę

k. Przypomniałem sobie, gdzie jestem i co tutaj

robi

ę

. Potem u

ś

wiadomiłem sobie,

ż

e trz

ę

s

ę

si

ę

cały jak osika.

Spróbowałem poruszy

ć

r

ę

kami, i r

ę

ce posłuchały mnie opornie,

zdawało si

ę

,

ż

e przez tych kilka sekund - nie mogło to by

ć

wi

ę

cej ni

ż

kilka sekund - zd

ąż

yły całe poprzerasta

ć

jakimi

ś

twardymi, obcymi włóknami, drewniej

ą

c od palców w dwa klocki.

background image

22

Stuliłem je na brzuchu, przyciskaj

ą

c z całej siły do pasa.

Przemagaj

ą

c z trudem dr

ż

enie karku obróciłem głow

ę

i spojrzałem

porucznikowi w oczy. Nie spojrzałem w nie jako

ś

, to znaczy,

gro

ź

nie, czy przenikliwie, czy te rzeczy. Po prostu podniosłem

na niego wzrok, jak na kamie

ń

, drzewo czy cokolwiek innego, a

Rambo a

ż

odskoczył, niczym zdzielony mi

ę

dzy oczy obuchem.

Przygl

ą

dał mi si

ę

przez par

ę

sekund, po czym, wci

ąż

podniesionym, ale ju

ż

nie tak pewnym głosem, zagonił do

dwuszeregu.
Baczno

ść

, spocznij, odlicz, pełna - trwało k

ę

s czasu, nim

Rambo zdołał doj

ść

do ładu z formalnie dowodz

ą

cym zdawaniem

warty kapralem z zasadniczej i stworzy

ć

pozory regulaminowego

przej

ę

cia wartowni. Próba zachowania pozorów regulaminowego

przej

ę

cia posterunków dała efekt zupełnie nieoczekiwany.

Ceremonia przekazania warty wymagała, aby rozprowadzaj

ą

cy

zmiany poprzedniej wykonał wraz z nasz

ą

zmian

ą

regulaminow

ą

rundk

ę

wokół obiektu, podczas której podchor

ąż

owie zast

ą

piliby

jego kolegów. Dla młodego kaprala, który granic

ę

swych

mo

ż

liwo

ś

ci osi

ą

gn

ą

ł dochodz

ą

c jako

ś

do siebie po wypadku

dowódcy, było to zbyt wiele.
- Ja tam nie pójd

ę

- powiedział nagle, łami

ą

c rytualn

ą

wymian

ę

ustalonych na t

ę

okazj

ę

formuł. Powiedział to cicho,

ledwie dosłyszalnie w bezustannym szumie drzew, jako

ś

tak

bezradnie, i jakby z odcieniem wstydu. Na krótk

ą

chwil

ę

zapadła

cisza. Poczułem, jak za mn

ą

i wokół mnie zafalowało, nasz

dwuszereg wygi

ą

ł si

ę

w jednej chwili w półksi

ęż

yc pod naporem

chc

ą

cych lepiej go dosłysze

ć

, zdumionych kolegów z boków i z

tyłu.
Porucznika dosłownie zatkało z wra

ż

enia, koledzy kaprala

trwali w milczeniu, a my nic z tego nie rozumieli

ś

my. Nikt nam

przecie

ż

nie mówił, dlaczego mamy podmienia

ć

wart

ę

przy Parku

Magazynowym. Ja wci

ąż

jeszcze prze

ż

ywałem doznan

ą

wizj

ę

, a

pozostali byli zbyt zaprz

ą

tni

ę

ci J

ę

tk

ą

, by spróbowa

ć

wcze

ś

niej

wypyta

ć

o to kogokolwiek, cho

ć

by tego milcz

ą

cego

ż

ołnierza z

posterunku przy bramie. Z drugiej strony, wartownicy te

ż

wcale

nie garn

ę

li si

ę

do nas z opowie

ś

ciami. Nawet ju

ż

po wszystkim, w

blasku dnia, trudno było z nich cokolwiek wyci

ą

gn

ąć

. Wielu

kumpli miało potem do szwejów straszne pretensje,

ż

e nas nie

uprzedzili. Ale my

ś

l

ę

,

ż

e w ich sytuacji uporczywe milczenie

było normalne, i chyba ka

ż

dy by si

ę

tak na ich miejscu zachował.

Zaledwie kilkana

ś

cie minut wcze

ś

niej pułkowa sanitarka

zabrała nie poznaj

ą

cego ludzi Chlaptuska, i dowódc

ę

warty, o

którym ju

ż

wiedzieli,

ż

e je

ś

li nawet jeszcze

ż

yje, to najpewniej

umrze w drodze do jednostki. Niektórzy wraz z Gorgiem długi czas
usiłowali bezowocnie znale

źć

Kargula, przeczesuj

ą

c dziesi

ą

tki

razy mokre krzaki w

ś

lad za jego nieuchwytnym, rozbrzmiewaj

ą

cym

coraz słabiej jednocze

ś

nie ze wszystkich kierunków j

ę

kiem. Ci,

którzy nie widzieli tego na własne oczy, zd

ąż

yli si

ę

wszystkiego

dowiedzie

ć

od kolegów. Widzieli szale

ń

stwo w oczach O

ć

ca, kiedy

ten odchodził gdzie

ś

w nieznane, i sami przez pewien czas

poruszali si

ę

po granicy obł

ę

du. Sp

ę

dzili na niej cał

ą

wieczno

ść

. A teraz nagle znale

ź

li si

ę

w obliczu bandy

rozgadanych ba

ż

antów, po

ś

miewiska całego ludowego wojska,

przybyłych z zupełnie innego

ś

wiata, nic nie wiedz

ą

cych i nie

przeczuwaj

ą

cych. Niby jak mieliby z nami rozmawia

ć

? Jak masz

opowiedzie

ć

komu

ś

,

ż

e widziałe

ś

co

ś

, co nie istnieje, nie mo

ż

e

background image

23

istnie

ć

, co mogło si

ę

zwidzie

ć

tylko szale

ń

cowi? Gdy próbujesz

znale

źć

pierwsze słowo, przestajesz wierzy

ć

samemu sobie, nagle

uderza Ci

ę

, jak idiotyczne i bezsensowne jest to, co chcesz

opowiedzie

ć

. U

ś

wiadamiasz sobie,

ż

e je

ś

li si

ę

odezwiesz, wszyscy

uznaj

ą

Ci

ę

za wariata, i co najgorsze, nawet ty sam w duchu

przyznasz im racj

ę

. Wi

ę

c nie pozostaje nic poza milczeniem.

Dlatego tak mało wiemy o rzeczach, które by mogły zburzy

ć

nasz

radosny, racjonalny obraz

ś

wiata -

ś

wiata, w którym nic nie czai

si

ę

tu

ż

za kraw

ę

dzi

ą

ś

wiadomo

ś

ci, nic nie czycha w ciemno

ś

ci, a

ka

ż

dy l

ę

k wystarczy zrozumie

ć

, aby go pokona

ć

. Tak mało wiemy o

tych rzeczach nie

ż

eby si

ę

nie zdarzały czy zdarzały tak bardzo

rzadko, ale dlatego,

ż

e ludzie, którzy ich do

ś

wiadczyli, s

ą

skazani na milczenie.
Po

ś

ród podchor

ąż

ych byłem wtedy jedynym, który niejasno

przeczuwał, co si

ę

tu dzieje i co si

ę

jeszcze zdarzy - a i tak

odpychałem od siebie t

ę

nie wiadomo sk

ą

d otrzyman

ą

wiedz

ę

i

wci

ąż

nie chciałem jej przyj

ąć

do wiadomo

ś

ci. Dla pozostałych

zachowanie kaprala było w ogóle pierwszym sygnałem,

ż

e z

wartownikami co

ś

jest nie tak.

- Co?! - wykrztusił z siebie w ko

ń

cu Rambo, mru

żą

c oczy i

wysuwaj

ą

c do przodu głow

ę

. Przez chwil

ę

wydawało si

ę

,

ż

e zaraz

doskoczy do kaprala i chwyci go za gardło.
- Nie pójd

ę

- powtórzył kapral błagalnie, opuszczaj

ą

c głow

ę

.

Stoj

ą

c tak pomi

ę

dzy dwoma dwuszeregami, bezradny, ze skulonymi

ramionami, nosem czerwonym jeszcze i nabrzmiałym od uderzenia
rzemienn

ą

bosmank

ą

Gorga, wydawał si

ę

uosobieniem chłopi

ę

cej

bezradno

ś

ci.

Porucznik zd

ąż

ył tylko nabra

ć

ę

boko powietrza, ale

powstrzymał si

ę

przed wrzaskiem. Nagle skulone ramiona chłopaka

zacz

ę

ły coraz wyra

ź

niej dr

ż

e

ć

, w oczach zaszkliły mu si

ę

łzy,

pociekły dwoma strumieniami w dół, po policzkach, na przemoczon

ą

bechatk

ę

. Kapral zacz

ą

ł łka

ć

, potrz

ą

saj

ą

c głow

ą

, i wystarczyła

chwila, by jego łkanie zamieniło si

ę

w dono

ś

ny, bezwstydny płacz

skrzywdzonego, nic nie rozumiej

ą

cego dziecka.

Chocia

ż

latarnie nad bram

ą

nie dawały zbyt wiele

ś

wiatła,

mo

ż

na było dostrzec,

ż

e Rambo pobladł. Zaci

ą

ł usta i zacisn

ą

ł

pi

ęś

ci, targany sprzecznymi uczuciami. Kapral nie mógł zrobi

ć

nic, co wzbudziłoby w poruczniku gł

ę

bsz

ą

pogard

ę

. Z drugiej

strony, Rambo wyczuwał,

ż

e je

ż

eli w tej chwili uderzy płacz

ą

cego

albo b

ę

dzie na niego wrzeszcze

ć

, wyjdzie na łajdaka, który

pastwi si

ę

nad bezbronnym. Ale z kolei, na kogo

ś

rozedrze

ć

si

ę

musiał - idiotyczna sytuacja, jakiej najpewniej nie
przewidziałby w najgorszym

ś

nie, sprawiała,

ż

e jego autorytet

dowódcy, wystarczaj

ą

co ju

ż

nadszarpni

ę

ty gadatliwo

ś

ci

ą

w

podró

ż

y, kruszył si

ę

z ka

ż

d

ą

chwil

ą

coraz bardziej.

Ostatecznie postanowił si

ę

wyładowa

ć

na Gorgu. By

ć

mo

ż

e

wyczuł, i

ż

to on tak naprawd

ę

dowodził wart

ą

, chocia

ż

osobi

ś

cie

mam inne zdanie - jak wspominałem, Gorg dra

ż

nił ka

ż

dego samym

swoim widokiem, po prostu miał w sobie co

ś

takiego i ju

ż

.

- No i co, to ma by

ć

wojsko, co?! - zakrzykn

ą

ł tonem

ę

bokiej drwiny, patrz

ą

c mu w twarz. -

Ż

esz wasza ma

ć

, gdzie w

RKU takie łajzy wynajduj

ą

...

Obrócił si

ę

bokiem do łkaj

ą

cego kaprala, jakby chciał w ten

sposób okaza

ć

,

ż

e po prostu nie przyjmuje jego istnienia do

wiadomo

ś

ci. Udał nawet,

ż

e nie widzi, kiedy jeden z

ż

ołnierzy,

wyszedłszy z dwuszeregu, obj

ą

ł rozprowadzaj

ą

cego ramieniem i

background image

24

odci

ą

gn

ą

ł lito

ś

ciwie na bok.

Rambo wprawdzie u

ż

ywał liczby mnogiej, ale wygl

ą

dało jakby

swoje kazanie wygłaszał tylko do Gorga. W stosunkowo krótkim
wywodzie zdołał pomie

ś

ci

ć

i prób

ę

zastraszenia, i szczypt

ę

rzeczowej perswazji, i, w ko

ń

cu, rozpaczliw

ą

prób

ę

zagrania na

ambicji

ż

ołnierzy i skłonienia ich, by pokazali,

ż

e s

ą

m

ęż

czyznami, a nie

ś

mierdz

ą

cymi tchórzami.

Ż

ołnierzom najwyra

ź

niej jednak przestało ju

ż

zale

ż

e

ć

na

dobrej opinii.
- Łajzy jeste

ś

cie! - powtarzał Rambo, zapominaj

ą

c o

obserwuj

ą

cych t

ę

scen

ę

w gł

ę

bokim zdumieniu ba

ż

antach. - Gnojki!

P

ę

taki! Z was ludzi to dopiero trzeba b

ę

dzie zrobi

ć

!

- Jakby pan tam poszedł, to by si

ę

sam porobił w majtki ze

strachu! - nie wytrzymał wreszcie Gorg.
Przez kilka nast

ę

pnych sekund Rambo mia

ż

d

ż

ył szczurowatego

szeregowca wzrokiem i kto go znał, wła

ś

ciwie ju

ż

wiedział, jak

to si

ę

sko

ń

czy.

- Jaki znowu pan, u wuja pana! - zagrzmiał, bior

ą

c si

ę

pod

boki. - Co wy mi tu pieprzycie,

ż

ołnierzu!

- Mówi

ę

,

ż

e jakby o b y w a t e l porucznik odwa

ż

ył si

ę

osobi

ś

cie pój

ść

na pi

ą

tk

ę

, to by si

ę

porobił w majtki. Ze

strachu - u

ś

ci

ś

lił,

ż

eby nie było niejasno

ś

ci. W głosie Gorga

drgała furia, mówił z nieruchom

ą

twarz

ą

, patrz

ą

c przez Rambo na

wylot. - Tylko

ż

e to obywatelowi porucznikowi nie grozi, bo

obywatel porucznik pewnie si

ę

zaraz poło

ż

y spa

ć

i wuja nie

wystawi poza wartowni

ę

.

- No, dobra, ma

ć

- skwitował te słowa po chwili milczenia

Rambo. Potrz

ą

sn

ą

ł Gorgowi przed twarz

ą

palcem i dodał: -

jeste

ś

cie rozprowadzaj

ą

cym. Reszta ładowa

ć

si

ę

na ci

ęż

arówk

ę

i

jazda, niedobrze mi na wasz widok. I zabra

ć

mi st

ą

d tego

histeryka. Tamtego pierdoł

ę

te

ż

- przypomniał sobie o J

ę

tce,

wci

ąż

tul

ą

cym do twarzy rozło

ż

ony, przesi

ą

kni

ę

ty krwi

ą

opatrunek

osobisty. - A ten pyskaty zostanie na jego miejsce, zameldujcie
oficerowi dy

ż

urnemu. Zobaczymy, czy si

ę

na własnym gównie zaraz

nie po

ś

lizgnie.

Gorg zbył zniewag

ę

dumnym milczeniem. By

ć

mo

ż

e czas

sp

ę

dzony na poszukiwaniach zaginionego wartownika wywarł na nim

jaki

ś

ś

lad, w ka

ż

dym razie wydawało si

ę

, jakby sprowokowany

przez Rambo wybuch wyczerpał całe tl

ą

ce si

ę

w nim dot

ą

d

zainteresowanie dla

ś

wiata.

Dopiero teraz Rambo przypomniał sobie o nas. Odwrócił si

ę

do naszego dwuszeregu, z dumn

ą

min

ą

, dałbym głow

ę

,

ż

e swoim

zwyczajem wci

ą

gał przy tym brzuch i pr

ęż

ył klatk

ę

piersiow

ą

, ale

w bechatce nie bardzo było to wida

ć

. Skin

ą

ł na naszego

rozprowadzaj

ą

cego:

- Kapralu, ustawcie podchor

ąż

ych posterunkami.

- Obywatelu poruczniku, melduj

ę

,

ż

e nie było przydziału na

posterunki - odparł ten z refleksem.
Oczywi

ś

cie. Kiedy pełnili

ś

my tutaj normalne, przewidziane

rozpisk

ą

warty, ka

ż

dy miał przydzielony jeden z posterunków. Ale

poniewa

ż

teraz wart

ę

zebrano nie według dru

ż

yn i plutonów, tylko

podług wzrostu, cały ten podział wzi

ą

ł w łeb.

Rambo nie przej

ą

ł si

ę

tym szczególnie. Podszedł do

dwuszeregu i zanurzył w nim łapy, odgarniaj

ą

c podchor

ąż

ych

grupami po trzech na lew

ą

stron

ę

.

- Jedynka, dwójka, trójka - słyszałem jego zbli

ż

aj

ą

ce si

ę

background image

25

odliczanie. - Czwórka - rami

ę

porucznika wcisn

ę

ło si

ę

pomi

ę

dzy

mnie a s

ą

siada z prawej strony, odepchn

ę

ło go na bok. - Pi

ą

tka -

tchn

ą

ł mi Rambo chwil

ę

ź

niej prosto w twarz, doł

ą

czaj

ą

c do

mojej dwójki stoj

ą

cego w drugim szeregu po lewej stronie

podchor

ąż

ego zwanego Chochlikiem. - Szóstka - zako

ń

czył t

ę

nieskomplikowan

ą

selekcj

ę

, z takim samozadowoleniem w głosie,

jakby dokonał wyczynu wszechczasów, i cofn

ą

ł si

ę

, spogl

ą

daj

ą

c

znowu na naszego kaprala.

Ż

ołnierze z zasadniczej pakowali si

ę

skwapliwie na skrzyni

ę

ci

ęż

arówki, naprzeciwko pozostał jedynie

nieruchomy jak pos

ą

g Gorg.

Dopiero wtedy obejrzałem si

ę

sprawdzi

ć

, kto stoi za mn

ą

-

czyli, kto b

ę

dzie ze mn

ą

dzielił zaszczyt warowania na

posterunku pi

ą

tym, o którego znikni

ę

ciu oczywi

ś

cie nie mieli

ś

my

jeszcze wówczas poj

ę

cia. Był to niejaki Słoniu, absolwent

krakowskiej historii, rodem z jakiego

ś

miasteczka pod Bielskiem.

Równe dwa metry wzrostu i solidna budowa ciała nadawały mu,
pomimo grubych jak denka butelek okularów, wygl

ą

d wzbudzaj

ą

cy

szacunek. Pozory myl

ą

. W istocie Słoniu, cho

ć

w sumie przyzwoity

człowiek, był bodaj najgorszym w SPR panikarzem. Wystarczyło
przy nim zapali

ć

,

ż

eby zacz

ą

ł si

ę

nerwowo rozgl

ą

da

ć

, drepta

ć

w

miejscu i powtarza

ć

z regularno

ś

ci

ą

zegarka: zga

ś

, bo kto

ś

przyjdzie. Gdyby miał urwa

ć

si

ę

na lewizn

ę

, umarłby chyba na

zawał dwa kroki za płotem.
Popatrzyłem na niego i chyba odruchowo skin

ą

łem głow

ą

. W

odpowiedzi zd

ąż

ył tylko otworzy

ć

usta - jak go znam,

ż

eby mi

przypomnie

ć

,

ż

e w szyku nie wolno rozmawia

ć

.

- Jeden z ka

ż

dej trójki dwa kroki do tyłu! - zakomenderował

kapral, poj

ą

wszy my

ś

l dowódcy. Chochlik wycofał si

ę

błyskawicznie, wykorzystuj

ą

c moment naszej nieuwagi.

- Tylny szereg w lewo zwrot, odmaszerowa

ć

na wartowni

ę

! -

przej

ą

ł komend

ę

Rambo. - I zaraz si

ę

zabra

ć

do sprz

ą

tania

obiektu, osobi

ś

cie potem sprawdz

ę

! Pozostali frontem do mnie w

dwuszeregu zbiórka!
Gorg patrzył na mnie i na Słonia. Dziwnie, odniosłem
wra

ż

enie.

- Podchor

ąż

owie! - Rambo poczuł si

ę

w obowi

ą

zku udzieli

ć

nam

kilku wyja

ś

nie

ń

. Mówił gło

ś

no, o wiele gło

ś

niej ni

ż

wymagało

tego przekrzykiwanie wiatru, z charakterystyczn

ą

dla oficerów

ludowego wojska intonacj

ą

. - Warta ma charakter alarmowy. Jak

widzicie,

ż

ołnierze, od której j

ą

przejmujecie, nie byli w

stanie sprosta

ć

zadaniu. Oczekuj

ę

,

ż

e zachowacie si

ę

jak

przystało na ludzi

ś

wiatłych i przyszłych oficerów. Ze wzgl

ę

du

na szczególne okoliczno

ś

ci postanowiłem wzmocni

ć

wart

ę

i do

ś

witu b

ę

dzie ona pełniona przez dwie zmiany jednocze

ś

nie. To

znaczy - uznał za stosowne wyja

ś

ni

ć

- b

ę

dziecie na jednym

posterunku po dwóch. Pytania?
- Obywatelu poruczniku, a jakie s

ą

te szczególne

okoliczno

ś

ci? - nie pami

ę

tam, kto zadał to pytanie, ale wyra

ż

ało

one powszechn

ą

ciekawo

ść

.

- Okoliczno

ś

ci s

ą

szczególne... - Rambo jakby potrzebował

chwili do namysłu. - Bo jest awaria o

ś

wietlenia na obiekcie, i

b

ę

dziecie musieli polega

ć

tylko na własnych latarkach...

- A my nie mamy latarek! - odezwał si

ę

kto

ś

.

- Cisza! Milczy si

ę

w szyku, jak dowódca mówi! - rozdarł si

ę

porucznik i przez chwil

ę

wydawało si

ę

,

ż

e nie usłyszymy ju

ż

od

niego nic poza kolejn

ą

wi

ą

zank

ą

dyscyplinuj

ą

c

ą

. Nieoczekiwanie

background image

26

jednak podj

ą

ł dyskusj

ę

, argumentuj

ą

c z nieodpart

ą

wojskow

ą

logik

ą

. - No i co, dzieci jeste

ś

cie,

ż

e musicie mie

ć

latarki?

Boj

ą

si

ę

podchor

ąż

owie ciemno

ś

ci, tak? Ju

ż

tu si

ę

taki jeden

przestraszył, ma

ć

, i z tego strachu doszło do wypadku z u

ż

yciem

broni, dlatego trzeba było zmienia

ć

wart

ę

, i to s

ą

te szczególne

okoliczno

ś

ci.

W taki sposób usłyszeli

ś

my po raz pierwszy o Gicy i

Chlaptusku.
- I wszystko w tym temacie - zako

ń

czył Rambo - Wy

przynajmniej, kapralu, latark

ę

macie? To w prawooo... zwrot! -

Rambo przeszedł na czoło naszej miniaturowej kolumny, gestem
dłoni wskazuj

ą

c w niej miejsce Gorgowi.

- Za mn

ąąą

... marsz! - zakomenderował przez rami

ę

.

Ruszyli

ś

my w

ą

sk

ą

ś

cie

ż

k

ą

po obwodzie kartofla, odprowadzani

spojrzeniami kolegów i

ż

ołnierzy z zasadniczej. Pozostaj

ą

cy na

miejscu podchor

ąż

owie, nie czekaj

ą

c nawet a

ż

odejdziemy, ruszyli

ku ci

ęż

arówce dopytywa

ć

si

ę

o niedawne wydarzenia, ale ta wiedza

do nas dotrze

ć

miała w chwili, gdy straci ju

ż

znaczenie.

Nie spojrzałem wtedy na zegarek. Musiało by

ć

troch

ę

po

czwartej, najdalej wpół do pi

ą

tej. Ładnych par

ę

godzin do

ś

witu.

Wyszli

ś

my szybko z kr

ę

gu

ś

wiatła latar

ń

przy bramie, zagł

ę

biaj

ą

c

si

ę

w wilgotny mrok i w szum szarpanych wiatrem drzew. Podczas

zbiórki jako

ś

mniej si

ę

ten szum słyszało. Teraz, w ciemno

ś

ci,

znowu spot

ęż

niał, zdawał si

ę

ogarnia

ć

wszystko. Nie s

ą

dz

ę

, abym

kiedykolwiek w

ż

yciu mógł ten upiorny d

ź

wi

ę

k zapomnie

ć

, i abym

kiedykolwiek mógł słysze

ć

szum szarpanych wiatrem drzew bez

zimnego dreszczu.
Wystarczyło dosłownie kilka kroków w tej ciemno

ś

ci, abym

do

ś

wiadczył niezwykłego uczucia, jakbym tak naprawd

ę

znajdował

si

ę

zupełnie gdzie indziej. Ciemna fala wróciła. Nie był to ju

ż

ten blady, nieokre

ś

lony l

ę

k, który chwycił mnie za gardło i

wytr

ą

cił ze snu w

ż

ołnierskiej izbie. Nie był to te

ż

dziki,

nieokiełznany strach, jakiego do

ś

wiadczyłem przed bram

ą

.

Panowałem nad nim i wiedziałem ju

ż

, czego si

ę

bałem. Bałem si

ę

tego lasu. Tych wła

ś

nie drzew i zalegaj

ą

cej mi

ę

dzy nimi

ciemno

ś

ci. Delikatny smrodek zbutwiałych li

ś

ci, bij

ą

cy z

poruszonej podeszwami wojskowych butów, rozmi

ę

kłej

ś

ciółki,

zdawał si

ę

niezno

ś

nie silny, nagle zacz

ą

ł przyprawia

ć

mnie o

mdło

ś

ci. Pami

ę

tałem ten cmentarny odór z mojego snu i z dziwnej

wizji na jawie. Niewiele pami

ę

tałem poza tym, cho

ć

ju

ż

znacznie

wi

ę

cej ni

ż

wtedy, gdy samotnie zmagałem si

ę

z l

ę

kiem w umywalni

- jakie

ś

oderwane obrazy i d

ź

wi

ę

ki, korony drzew w ostrym

sło

ń

cu, mi

ę

kki, mrowi

ą

cy si

ę

pod palcami podszyt - ale cokolwiek

było w tym

ś

nie, było przesi

ą

kni

ę

te zapachem zbutwiałych,

rozkładaj

ą

cych si

ę

li

ś

ci. Nienawidziłem tego zapachu, czy mo

ż

e

nienawidziłem czego

ś

, co ten zapach za sob

ą

ci

ą

gn

ę

ło, a co wci

ąż

pozostawało niedost

ę

pne moim zmysłom, ukryte za kraw

ę

dzi

ą

jawy.

Szli

ś

my jaki

ś

czas w ciszy, nie widz

ą

c nawet pleców swych

poprzedników. Potem, za którym

ś

zakr

ę

tem, id

ą

cy za porucznikiem

rozprowadzaj

ą

cy zamigotał na jego polecenie latark

ą

, z ciemno

ś

ci

przed nami odpowiedziało mu identyczne, zielone

ś

wiatło i chwil

ę

ź

niej zatrzymali

ś

my si

ę

przed posterunkiem II. Dwójka

podchor

ąż

ych, id

ą

cych za Rambo, kapralem i Gorgiem, skierowała

si

ę

ku budce, stoj

ą

cy przy niej

ż

ołnierz doł

ą

czył do naszej

kolumny i ruszyli

ś

my dalej.

Ż

adnego słowa. Trójka. To samo.

Pla

ż

a. Czwórka. Nie doceniali

ś

my wtedy faktu,

ż

e Gorg podczas

background image

27

swych krótkich i nerwowych rz

ą

dów na wartowni pomy

ś

lał o

obsadzeniu opuszczonych posterunków Chlaptuska i O

ć

ca.

- O w dusz

ę

! - odezwał si

ę

nagle kto

ś

, chwil

ę

potem, jak

zmienili

ś

my wartownika na czwórce i skr

ę

cili

ś

my z pla

ż

y z

powrotem pomi

ę

dzy drzewa. Trudno mi powiedzie

ć

, czy wi

ę

cej było

w tym głosie zaciekawienia, czy l

ę

ku.

Poczułem,

ż

e nasi poprzednicy zatrzymuj

ą

si

ę

, cho

ć

nie było

komendy. Stan

ą

łem i ja.

- Tam! Jak rany, zoba...
Jakie

ś

czterdzie

ś

ci metrów od nas długi, przerobiony z

jakiej

ś

poniemieckiej stodoły magazyn, dochodził prawie do

ś

cie

ż

ki. Umieszczona nad jego wej

ś

ciem jarzeniówka rzucała nieco

ś

wiatła tak

ż

e za ogrodzenie. W tym

ś

wietle mogli

ś

my zobaczy

ć

,

jak le

ś

ny podszyt unosi si

ę

i faluje. Wygl

ą

dało to, jak gdyby

buszował pod ni

ą

kret. Kret wielko

ś

ci małego cielaka, zdolny

usypa

ć

kopiec wysoki prawie na pół metra.

- No co jest, ma

ć

?! - przypomniał o sobie Rambo. - Kupy błota

nie widzieli?! Rusza

ć

, do cholery!

Ruszyli

ś

my. Trzydzie

ś

ci metrów, dwadzie

ś

cia. Zanim

dotarli

ś

my niemal do samej latarni, kopiec zacz

ą

ł si

ę

ju

ż

rozpływa

ć

. Ale z bliska wida

ć

było wyra

ź

nie,

ż

e wsz

ę

dzie dookoła

niego ziemia mrowiła si

ę

i dr

ż

ała, nieznacznie, lecz wyra

ź

nie

poruszaj

ą

c podszytem. Patrzyli

ś

my na to w milczeniu, z trudem

ci

ą

gn

ą

c za sob

ą

zesztywniałe nagle nogi. Ale nikt poza mn

ą

nie

poczuł wtedy wion

ą

cego od poruszaj

ą

cej si

ę

ziemi trupiego odoru.

Widocznie tak

ż

e i na to moje sny i wizje wyczuliły mnie daleko

bardziej od pozostałych. St

ę

chła wo

ń

uderzyła mnie w nozdrza,

przyprawiaj

ą

c o nagł

ą

fal

ę

mdło

ś

ci. Słodkawy, nieopisanie

obrzydliwy smród rozkładu.

Ż

ą

dek w jednej chwili skurczył si

ę

w tward

ą

, ci

ęż

k

ą

kul

ę

, usta wypełnił wraz z napływaj

ą

c

ą

ś

lin

ą

obrzydliwy posmak. Pomimo zimna listopadowej nocy nagle zrobiło
mi si

ę

gor

ą

co, zabrakło tchu. Przez chwil

ę

my

ś

lałem wr

ę

cz,

ż

e

strac

ę

przytomno

ść

- walcz

ą

c rozpaczliwie, by utrzyma

ć

si

ę

na

nogach, nie zauwa

ż

yłem zakr

ę

tu i omal nie wpakowałem si

ę

w

krzaki.
Ocalił mnie silne szarpni

ę

cie za rami

ę

. Słoniu.

Wybełkotałem co

ś

w odpowiedzi na jego pytanie, rozpinaj

ą

c

najwy

ż

szy guzik bechatki. Trupi odór znikn

ą

ł równie nagle, jak

si

ę

pojawił. Oddychałem ci

ęż

ko zimnym, przesyconym wilgoci

ą

powietrzem.
Skrawek

ś

wiatła znikn

ą

ł za drzewami i znowu szli

ś

my w

absolutnej ciemno

ś

ci, zimnej i o

ś

lizłej. Nie widziałem nic, ale

nie mogłem oprze

ć

si

ę

wra

ż

eniu,

ż

e wsz

ę

dzie dookoła nas ziemia

unosi si

ę

i opada, jakby tu

ż

pod warstw

ą

mokrych li

ś

ci,

rozgarnian

ą

co chwila naszymi butami, roiły si

ę

całe armie

podziemnych stworze

ń

. I gdy tak szli

ś

my, ciemno

ść

, g

ę

sta od

odoru rozkładu i niewidzialnych robaków przywołała do mojej
pami

ę

ci kolejne obrazy z nocnego koszmaru. Ciemny całun,

spowijaj

ą

cy okropn

ą

wizj

ę

p

ę

kł w jednej chwili i nagle jaskrawo

u

ś

wiadomiłem sobie, czym był ten sen, z którym zmagałem si

ę

noc

ą

w pustej umywalni.
Zrozumiałem,

ż

e był on wezwaniem. 4. Krwawy las

Rambo o mało nie ustawił nas na szóstce. Dopiero po chwili
zorientował si

ę

,

ż

e po drodze jakim

ś

cudem wymin

ę

li

ś

my jeden

posterunek. Powstrzymał ruchem r

ę

ki wartownika, który ju

ż

kwapił

si

ę

doł

ą

czy

ć

do swoich kolegów na ko

ń

cu naszej kolumny, i po

background image

28

chwili namysłu zacz

ą

ł prowadzi

ć

nas z powrotem.

Ja i Słoniu szli

ś

my wtedy na czele, tu

ż

za naszym

rozprowadzaj

ą

cym i Gorgiem. Po kilku minutach w zupełnej

ciemno

ś

ci, kiedy oczy przyzwyczaiły si

ę

do niej, na szóstce

wydawało si

ę

by

ć

stosunkowo jasno, biło tu

ś

wiatło od do

ść

odległych wprawdzie, ale nie zasłoni

ę

tych drzewami magazynów.

Pami

ę

tam doskonale wysiłek na twarzy Rambo, by nie okaza

ć

zdumienia. Gorg obejrzał si

ę

na nas, w jego oczach błysn

ę

ła

przez chwil

ę

zło

ś

liwa satysfakcja, i jeszcze co

ś

, co

ś

podłego i

nienawistnego - tak przynajmniej to wtedy odebrałem.
Znowu min

ę

li

ś

my miejsce, gdzie poblask jarzeniówki

o

ś

wietlał poruszaj

ą

c

ą

si

ę

niespokojnie ziemi

ę

, znowu stan

ę

li

ś

my

na czwórce, wykr

ę

cili

ś

my i przebyli

ś

my t

ę

drog

ę

jeszcze raz. Za

ka

ż

dym razem szybciej. Gorg nawet nie próbował ukry

ć

krzywi

ą

cego

mu twarz drwi

ą

cego u

ś

miechu.

- No, szeregowy - porucznik nie wytrzymał drwiny w jego
wyrazie twarzy. - Dlaczego mi o tym nie zameldowano?
- A uwierzyłby pan? - odparł Gorg, znowu niezgodnie z
regulaminem, ale tym razem nie pobudziło to przeciwdziałania
zaaferowanego niezwykło

ś

ci

ą

sytuacji Rambo.

Gdyby Gorg na tym poprzestał, osi

ą

gn

ą

łby znaczn

ą

przewag

ę

w

milcz

ą

cym pojedynku z porucznikiem. Ale on te

ż

si

ę

gn

ą

ł ju

ż

tej

nocy granic swej wytrzymało

ś

ci.

- A co sobie my

ś

licie! - wybuchn

ą

ł nagle. Odszedł par

ę

kroków

i odwrócił si

ę

tak, by móc zwraca

ć

si

ę

jednocze

ś

nie i do nas, i

do Rambo i, jakby szukaj

ą

c w nim

ś

wiadka, do wci

ąż

tkwi

ą

cego na

posterunku

ż

ołnierza z jego warty. - My

ś

licie sobie,

ż

e si

ę

wsiokom co

ś

przywidziało, tak? Sobie my

ś

licie,

ż

e tacy m

ą

drzy

jeste

ś

cie, tak? No to b

ą

d

ź

cie teraz, ma

ć

, tacy m

ą

drzy,

ż

eby mi

powiedzie

ć

co si

ę

tutaj wyrabia, do wuja pana złamanego!

Widzieli

ś

cie, jak si

ę

tam ziemia trz

ę

sie, jak wszystko chodzi? A

jeszcze id

ź

cie sobie poszuka

ć

Kargula, tam, w tych krzakach!

Kto

ś

z naszych usiłował poklepa

ć

go po ramieniu czy w jaki

ś

inny sposób da

ć

do zrozumienia,

ż

e wcale go nie uwa

ż

amy za

wsioka i

ż

e mo

ż

e bez obawy powiedzie

ć

, co si

ę

tu wła

ś

ciwie

dzieje, ale Gorg odepchn

ą

ł go bezceremonialnie i ciskał si

ę

dalej. Opowiadał nieskładnie,

ż

e Chlaptusek nie zl

ą

kłby si

ę

byle

czego,

ż

e Kargul j

ę

czy tu i zdycha gdzie

ś

w pobli

ż

u, i

ż

e

wszyscy jeszcze popami

ę

tamy i zobaczymy. Momentami zaczynał

mówi

ć

ju

ż

prawie normalnie, to znowu nagle jego głos ponownie

załamywał si

ę

na kraw

ę

dzi krzyku. Po twarzach moich kolegów

widziałem,

ż

e to, co mówił, zdołało ich przestraszy

ć

. Ze mn

ą

,

nieoczekiwanie, było odwrotnie. Mój przydział strachu na t

ę

noc

ju

ż

został wyczerpany i słowa Gorga przyj

ą

łem raczej jak co

ś

spodziewanego, jak długo oczekiwane wyja

ś

nienie. Nieomal

przyniosły mi ulg

ę

.

- A do czego oni strzelali? - zapytał wreszcie podchor

ąż

y,

którego nazywali

ś

my Tytusem, przydzielony na posterunek VI. -

Ten Chlaptusek i drugi?
- A wuj ich tam wie! Do czego

ś

musieli!

- A ja wiem - odezwał si

ę

nieoczekiwanie zza naszych pleców

ż

ołnierz, zdj

ę

ty dopiero co z posterunku II, niejaki Wasyl. - No

bo... - zacukał si

ę

na chwil

ę

, gdy wszyscy nagle odwrócili si

ę

,

wbijaj

ą

c w niego pytaj

ą

ce spojrzenia, ale był zbyt przej

ę

ty,

ż

eby zapomnie

ć

j

ę

zyka w g

ę

bie. - No bo, to było tak,

ż

e najpierw

si

ę

zacz

ą

ł taki hałas, nie? Tu od tej strony. Niby ci

ą

gle las

background image

29

szumiał, ale jak si

ę

tak po długim czasie wsłuchało... Taki

hałas, dziwny. Jak tak, wiecie, stoi człowiek, stoi, no to i
my

ś

li, co to mogło by

ć

. I tak: jak Kargul zacz

ą

ł strzela

ć

, to

si

ę

jeszcze

ś

wiatło paliło, nie? Czyli

ż

e to wszystko widzieli z

Chlaptuskiem, co za ogrodzeniem. Jak si

ę

tam ziemia kotłuje, i

pewnie tutaj te

ż

, tylko teraz za ciemno, to nie wida

ć

. Jakby,

no... - im bli

ż

ej był pointy swoich rozmy

ś

la

ń

, tym jego głos

stawał si

ę

mniej pewny. Gdyby ktokolwiek z nas si

ę

w tym

momencie u

ś

miechn

ą

ł, Wasyl pewnie by si

ę

zaraz zawstydził i

zamilkł, ale wszystkie twarze były powa

ż

ne. Tam, przy magazynie,

ziemia naprawd

ę

si

ę

kotłowała i wszyscy to widzieli.

- No, jakby co

ś

spod niej w y l a z ł o. - doko

ń

czył Wasyl.

W ciszy, która teraz zapadła, słycha

ć

było z pocz

ą

tku tylko

nieustanny, monotonny szum drzew. Potem odezwał si

ę

w niej

drwi

ą

cy, pogardliwy

ś

miech naszego porucznika. Rambo odczekał,

a

ż

wszyscy przenie

ś

li spojrzenia na niego, po czym podszedł do

budki wartownika i si

ę

gn

ą

ł po słuchawk

ę

telefonu. Podniósł j

ą

do

ucha, odwracaj

ą

c si

ę

do nas bokiem, i odmierzonym ruchem, typu

"pokazuj

ę

i omawiam", uderzył kilka razy w widełki.

- Dowódca warty - oznajmił słuchawce. - Ł

ą

czcie z oficerem

dy

ż

urnym. - Odczekał chwil

ę

. - Mirek? Obywatelu poruczniku,

melduj

ę

si

ę

z powiadomieniem... Tak? Tak, oczywi

ś

cie. - Znowu

chwila ciszy, podczas której Rambo odruchowo przybrał przy
telefonie postaw

ę

na baczno

ść

. - Obywatelu pułkowniku, melduj

ę

si

ę

dowódca warty alarmowej, porucznik Porowicz...

Oznaczało to,

ż

e na brygadzie fala wzbudzona tutejszymi

wydarzeniami dotarła ju

ż

do samych szczytów władzy - to znaczy

do pułkownika Czachorskiego. Nie mieli

ś

my jednak za bardzo czasu

o tym my

ś

le

ć

, ciekawi, w jaki sposób Rambo przedstawi mu spraw

ę

.

Ktokolwiek spodziewał si

ę

,

ż

e nasz porucznik nie sprosta takiemu

zadaniu, miał zosta

ć

srodze zawiedziony.

- Melduj

ę

, obywatelu pułkowniku,

ż

e mamy tutaj do czynienia z

fenomenem fizyczno-przyrodniczym - oznajmił z równym spokojem,
jakby meldował stan osobowy na porannym apelu. - Objawia si

ę

w

taki sposób,

ż

e nast

ą

piła trudna do usuni

ę

cia awaria

zewn

ę

trznego o

ś

wietlenia i nie mo

ż

emy dotrze

ć

do posterunku

pi

ą

tego. Nie stwierdziłem przenikni

ę

cia osób obcych na teren

magazynowy ani naruszenia...
Znowu chwila ciszy. Na zmarszczonym czole Rambo odbił si

ę

intensywny wysiłek umysłowy. Niebezowocny, jak si

ę

za chwil

ę

mogli

ś

my przekona

ć

.

- Melduj

ę

, obywatelu pułkowniku,

ż

e próby zbli

ż

enia do

posterunku powoduj

ą

doznawanie zaburze

ń

orientacji. Bez wsparcia

słu

ż

b specjalistycznych nie jestem w stanie okre

ś

li

ć

ich

mechanizmu. W ka

ż

dym razie w

ś

ród

ż

ołnierzy słu

ż

by zasadniczej

wywołały one panik

ę

.

Rambo prezentował takie opanowanie i pewno

ść

siebie,

ż

e

przez chwil

ę

nawet ja omal nie uwierzyłem w jego proste i

oczywiste jak z "Młodego Technika" wyja

ś

nienie faktów.

- Nie mog

ę

wykluczy

ć

, obywatelu pułkowniku, ale je

ś

li był to

jaki

ś

gaz czy co

ś

w tym rodzaju, to w ka

ż

dym razie sytuacja jest

w tej chwili opanowana. Tak, jestem pewien, obywatelu
pułkowniku. Moi podchor

ąż

owie nie boj

ą

si

ę

duchów.

Ostatnie słowa, wypowiedziane jakby odrobin

ę

gło

ś

niej, były

skierowane bardziej do nas, ni

ż

do dowódcy brygady. Mimo

niepowodzenia z wartownikami, Rambo nadal konsekwentnie stosował

background image

30

najskuteczniejsz

ą

w swoim przekonaniu metod

ę

wychowawcz

ą

, czyli

odwoływanie si

ę

do m

ę

skiej ambicji.

- Tak jest, ko

ń

cz

ę

inspekcj

ę

wart i zaraz ich odsyłam.

Odmeldowuj

ę

si

ę

, obywatelu pułkowniku.

Nie trzeba było wielkiego znawcy ludzkiej psychiki, by po
sposobie, w jaki Rambo odło

ż

ył słuchawk

ę

i odwrócił si

ę

do nas,

odgadn

ąć

stan jego ducha. Ostatni raz widzieli

ś

my go takiego,

gdy na naszych oczach wystrzelał 46 na 50 z broni krótkiej.
- Wartownicy na posterunek i idziemy. I licz

ę

- zawiesił na

chwil

ę

głos dla zaznaczenia,

ż

e to, co teraz powie, b

ę

dzie wa

ż

ne

- licz

ę

,

ż

e mnie podchor

ąż

owie nie skompromituj

ą

przed dowódc

ą

brygady. Ale na wszelki wypadek przypomn

ę

jeszcze, jak si

ę

wartownik ma zachowa

ć

, gdyby mu co

ś

w y l a z ł o . Najpierw ma

powiedzie

ć

: "Stój, słu

ż

ba wartownicza, kto idzie". Gdyby to nie

wystarczyło, ma powtórzy

ć

: "Stój, bo b

ę

d

ę

strzela

ć

". Potem odda

ć

strzał w powietrze, a potem do tego, co wylazło. I pod

ż

adnym

pozorem nie rusza

ć

si

ę

z posterunku, bo nogi... - zako

ń

czył

wymownym gestem i odczekawszy, a

ż

sformujemy kolumn

ę

dwójkow

ą

ruszył stan

ąć

na jej czele.

- Obywatelu poruczniku, szeregowy podchor

ąż

y Dacynicz melduje

si

ę

z zapytaniem! - wyklepał regulaminow

ą

formułk

ę

Słoniu.

- Walcie, podchor

ąż

y.

- My by

ś

my z Perszingiem wrócili na wartowni

ę

. Bo jak ten

fenomen fizyczno-przyrodniczy, i naszego posterunku nie ma, to
my

ś

l

ę

,

ż

e...

Poczciwy kretyn zacytował go w najlepszej wierze, ale Rambo
uznał,

ż

e sobie kpi. Wida

ć

nie był a

ż

tak pewny udzielonych

pułkownikowi wyja

ś

nie

ń

, jak na to wygl

ą

dało.

- My

ś

le

ć

to b

ę

dziecie, jak zostaniecie generałem! A teraz to

jeste

ś

cie na warcie, zrozumiano?

- Rozkaz!
- No dobra - w stu procentach regulaminowa odpowied

ź

nieco

udobruchała oficera. - Zosta

ń

cie tutaj i b

ę

dziecie z tym drugim

patrolowa

ć

do posterunku czwartego i z powrotem. I wszystko w

tym temacie!
Tym sposobem obsada posterunku czwartego powi

ę

kszyła si

ę

do

czterech osób. Patrzyli

ś

my przez chwil

ę

, jak prowadzona przez

Rambo zmiana znika w mroku

ś

cie

ż

ki, w kierunku ostatniego,

bliskiego ju

ż

wartowni posterunku. Kilka minut potem ostatni

szweje doł

ą

czyli do swoich kolegów na skrzyni ci

ęż

arówki i

pojechali razem z nimi do koszar, gdzie oczekiwał ju

ż

na nich

dowódca brygady z oficerami dy

ż

urnym i operacyjnym oraz

wiadomo

ś

ci

ą

o

ś

mierci Gicy.

Ż

ołnierzom nie pozwolono wróci

ć

do

swojego pododdziału: od razu z marszu zacz

ę

to

ś

ledztwo. Nie

dlatego,

ż

eby dowódca brygady nie mógł si

ę

doczeka

ć

przyjazdu

WSW z Gi

ż

ycka -

ś

miertelne wypadki na warcie zdarzały si

ę

na

tyle rzadko,

ż

e mo

ż

na si

ę

tego było spodziewa

ć

z samego rana.

Chodziło wła

ś

nie, wr

ę

cz przeciwnie, o to, by by

ć

na ten przyjazd

przygotowanym i zawczasu wiedzie

ć

, czego si

ę

trzyma

ć

.

Ju

ż

wtedy musiała zapa

ść

decyzja,

ż

e winnym zostanie Gorg.

Kto

ś

musiał by

ć

winnym, wojsko ma swoje prawa, a Gorg nadawał

si

ę

do tego doskonale: u wszystkich oficerów miał przer

ą

bane, a

z

ż

ołnierzy te

ż

chyba nikt go nie lubił. Przesłuchania zmieniły

si

ę

w kolekcjonowanie oskar

ż

e

ń

, które mo

ż

na by mu przedstawi

ć

.

Wymuszenie przej

ę

cia dowództwa od starszego stopniem, przy

wykorzystaniu jego chwilowej niedyspozycji i zastosowaniu

background image

31

przemocy fizycznej; nieudzielenie nale

ż

ytej pomocy rannemu

dowódcy, co stało si

ę

bezpo

ś

redni

ą

przyczyn

ą

jego

ś

mierci;

wprowadzenie w bł

ą

d oficera dy

ż

urnego co do charakteru zdarzenia

przez zło

ż

enie niewła

ś

ciwego meldunku; niezapobie

ż

enie ucieczce

z warty dwóch szeregowych, jakkolwiek jeden z nich oznajmił
otwarcie swój zamiar oskar

ż

onemu, w chwili, gdy ten samowolnie i

bezprawnie pełnił obowi

ą

zki dowódcy warty.

Tego postanowiono si

ę

trzyma

ć

po tej pierwszej, nocnej

turze przesłucha

ń

. Potem, od nast

ę

pnego dnia, przez długie

tygodnie trwa

ć

miało na brygadzie starcie dwóch pot

ęż

nych woli:

pułkownika Czachorskiego z jednej, a kieruj

ą

cego komisj

ą

WSW

majora Brony z drugiej strony. Major Brona przyjechał do
W

ę

gorzewa ze swoj

ą

wersj

ą

wydarze

ń

, któr

ą

potem uparcie starał

si

ę

przeforsowa

ć

: podwójna dezercja wskazywała mu jednoznacznie

na przeprowadzony z premedytacj

ą

zamach na podoficera, zapewne

poł

ą

czony z rabunkiem. Na takie załatwienie sprawy oczywi

ś

cie

dowódca brygady nie mógł pozwoli

ć

, i miał w r

ę

ku silne atuty.

Wprawdzie lawina kontroli, jaka spadła potem na Park Magazynowy
ujawniła w nim obfito

ść

wszelkiego rodzaju braków, w tym

niektóre datuj

ą

ce si

ę

jeszcze z czasów marszałka Spychalskiego,

ale nie brakowało akurat niczego takiego, co mogli by po zabiciu
Gicy wynie

ść

dezerteruj

ą

cy Ociec z Kargulem. Ten pierwszy, na

dodatek, przed opuszczeniem warty oddał bro

ń

i prawie cały

ekwipunek. W

ż

aden te

ż

sposób nie mógł major Brona obali

ć

lekarskiego orzeczenia o niepoczytalno

ś

ci Chlaptuska. Z ka

ż

dym

dniem długiego

ś

ledztwa gór

ę

brała zaimprowizowana przez Rambo

teoria fenomenu fizyczno-przyrodniczego i spowodowanej nim
paniki w

ś

ród wartowników, której skutki spot

ę

gowało ze wszech

miar naganne post

ę

powanie Gorga.

I oczywi

ś

cie, koronnym argumentem na rzecz tej tezy zdołano

tak

ż

e uczyni

ć

to, jak zako

ń

czyła si

ę

nasza alarmowa warta. To,

co stało si

ę

pomi

ę

dzy pozostawieniem nas przez Rambo na

posterunku VI a

ś

witem.

Patrzyli

ś

my w milczeniu za odchodz

ą

cymi, a

ż

znikn

ę

li w

mroku. Milczeli

ś

my nie dlatego, by nie było o czym gada

ć

. Było.

Tylko jako

ś

nikt nie potrafił znale

źć

dobrych słów,

ż

eby zacz

ąć

.

Znalazł je w ko

ń

cu człowiek, który dzielił z Tytusem

przydział na szóstk

ę

, doktorant filozofii o przezwisku Dziewica.

- A tam si

ę

naprawd

ę

ziemia rusza, i takiego wała - rozprawił

si

ę

zwi

ęź

le z por

ę

czn

ą

fraz

ą

o fizyczno-przyrodniczym fenomenie.

Wszyscy wpatrywali

ś

my si

ę

przez siatk

ę

ogrodzenia w czer

ń

lasu, ale nawet je

ś

li cokolwiek si

ę

tam działo, z tego miejsca

nic nie mogli

ś

my dostrzec. Po

ś

wiata jarzeniówek, bij

ą

ca od

strony magazynów, cho

ć

dawała nikłe poczucie bezpiecze

ń

stwa -

dopiero po dłu

ż

szej chwili zauwa

ż

yłem,

ż

e pod

ś

wiadomie

skupili

ś

my si

ę

cał

ą

czwórk

ą

w plamie

ś

wiatła - zarazem

utrudniała si

ę

gni

ę

cie wzrokiem w ciemno

ść

, poza zatrzymuj

ą

c

ą

j

ą

,

poprzerastan

ą

traw

ą

i powojem, drucian

ą

siatk

ę

.

- A co by tutaj wła

ś

ciwie mogło wyle

źć

? - podj

ą

ł Słoniu, z

pozoru od rzeczy, ale wszyscy wiedzieli

ś

my o co chodzi.

- Trup! - oznajmił Tytus, wysilaj

ą

c si

ę

na sztuczny,

teatralny ton, jakby chciał zostawi

ć

sobie furtk

ę

, w razie czego

uda

ć

,

ż

e przecie

ż

tylko si

ę

wygłupiał.

Ale nie

ż

artował. Dało si

ę

to pozna

ć

po głosie.

- Naprawd

ę

ci

ę

to bawi, Tytus? - zapytałem, z trudem

panuj

ą

c nad swym głosem. Wiedziałem, kim s

ą

ci, którzy si

ę

tam

background image

32

zwoływali, a

ś

ci

ś

lej - co

ś

we mnie to wiedziało, ale mój umysł

wci

ąż

jeszcze bronił si

ę

z całych sił przed przyj

ę

ciem tej

wiedzy i pogodzeniem si

ę

z ni

ą

.

- Cholera, nie - przyznał si

ę

po dłu

ż

szej chwili.

- To robi wra

ż

enie, ta ruszaj

ą

ca si

ę

ziemia, pewnie. Ale nie

a

ż

takie,

ż

eby na jej widok zwariowa

ć

ze strachu i wali

ć

z

kałasza na o

ś

lep, do ka

ż

dego, kto si

ę

zbli

ż

a - podj

ą

ł Dziewica.

- A ten tam Kargul, my

ś

lisz,

ż

e co si

ę

z nim stało?

- Mo

ż

e wpadł w jak

ąś

dziur

ę

? Złamał sobie nog

ę

albo co

ś

, i po

ciemku go nie mo

ż

na znale

źć

?

- A,

ż

e

ś

mnie uspokoił! Uff! Pewnie, po prostu wpadł w

dziur

ę

, razem z budk

ą

wartownicz

ą

i kawałem

ś

cie

ż

ki. Takie

kontrolne trz

ę

sienie ziemi, na suwalszczy

ź

nie normalka.

- A sk

ą

d by tu si

ę

wzi

ą

ł taki trup? - ci

ą

gn

ą

ł po chwili

milczenia. - Przecie

ż

tu tylko las i las,

ż

adnego cmentarza a

ż

do ruskich.
Otworzyłem usta, wci

ąż

jeszcze niezdecydowany, czy

powiedzie

ć

to na głos.

- Id

ź

do diabła, pogadajmy o czym innym - zaproponował Tytus.

- Szlag!
- Co?
- Zapałki! Przemokły na durch! Ma kto

ś

ogie

ń

?

Zapalili

ś

my, chowaj

ą

c papierosy przed wiatrem w zgrabiałych

dłoniach. Tym samym dali

ś

my Słoniowi okazj

ę

do udowodnienia,

ż

e

co do niego, Rambo miał przynajmniej cz

ęś

ciowo racj

ę

- znaczy,

ż

e je

ś

li nawet bał si

ę

duchów, to w ka

ż

dym razie mniej, ni

ż

swojego dowódcy.
- Chłopaki, dajcie spokój - odezwał si

ę

, jak to on, niby to

ot tak tylko. - On mo

ż

e zaraz przyj

ść

...

- O

ż

, przymknij si

ę

, trz

ę

sikiblu! A w ogóle, jakby ci si

ę

nie

zebrało z niego nabija

ć

, to by

ś

my sobie teraz spokojnie grzali

tyłki na wartowni! Jaki jest, a co

ś

zameldowa

ć

musiał, nie?

- Ja?! Nabija

ć

? - oczy Słonia za grubymi szkłami były pełne

tak niekłamanego zdumienia,

ż

e w innym nastroju pewnie bym si

ę

za

ś

miał.

- A ty wiesz, Perszing - przypomniało si

ę

Dziewicy -

ż

e tutaj

na wartowni s

ą

"Kroniki Marsjanskie" Bradbury'ego? Paranoja,

nie? Na giełdach chodz

ą

po dwa, trzy tauzeny, nigdy ich nie

mogłem dorwa

ć

, a tu s

ą

. Tylko nie miałem czasu doczyta

ć

. Wiecie

co? - zastanowił si

ę

przez chwil

ę

. - Nie b

ę

dziecie si

ę

ś

mia

ć

?

- Nie pierdziel, nawijaj!
- Przypomniało mi si

ę

takie opowiadanie... Jak tu mieli

ś

my

ostatni raz wart

ę

, to je akurat czytałem, jak si

ę

facet spotyka

z go

ś

ciem sprzed ilu

ś

tam lat. Rozumiecie, noc, pustka, i co

ś

si

ę

takiego porobiło z czasem,

ż

e si

ę

jakby... miniony czas na

chwil

ę

zetkn

ą

ł z tera

ź

niejszo

ś

ci

ą

.

- I co, my

ś

lisz,

ż

e to co

ś

co wylazło na szwejów...?

K

ą

tem oka dostrzegłem,

ż

e Słoniu, drepcz

ą

cy dot

ą

d coraz

bardziej nerwowo wokół trójki pal

ą

cych na warcie przest

ę

pców,

zdecydował si

ę

na ostateczny, desperacki krok by nie zosta

ć

w

razie nadej

ś

cia porucznika pos

ą

dzonym o współudział: ucieczk

ę

z

kr

ę

gu

ś

wiatła. Ale nie zwróciłem na niego uwagi. Nie w takiej

chwili.
- To wylazło wła

ś

nie z przeszło

ś

ci - doko

ń

czył z przekonaniem

Dziewica.
Tak. To była ostatnia kropla. Ostatni klucz, jakiego

background image

33

potrzebował mój umysł, by wydosta

ć

si

ę

z narzucanych mu przez

całe

ż

ycie okowów racjonalizmu. By uwierzy

ć

.

- A ja miałem sen - zacz

ą

łem. Słyszałem własny głos i

dziwiłem si

ę

,

ż

e cho

ć

wyra

ź

nie przytłoczony, pozostaje tak mocny

i pewny. - Dzi

ś

w nocy, mo

ż

e w tym samym czasie, kiedy to si

ę

tutaj działo, a mo

ż

e troch

ę

wcze

ś

niej. I

ś

nił mi si

ę

ten las.

Jestem pewien,

ż

e wła

ś

nie ten, a przecie

ż

jak mieli

ś

my tu warty

prawie go nie widziałem, bo wypadła mi jedynka, przy bramie...
- No, i co z tym lasem?
Mimo wilgoci, przesi

ą

kaj

ą

cej nasze mundury i

ś

ciekaj

ą

cej po

twarzach miałem zupełnie suche gardło.
- Najpierw nic nie pami

ę

tałem, wiecie, jak to czasem jest ze

snami, budzisz si

ę

i za nic... Potem, jak zobaczyłem te drzewa,

zacz

ę

ło mi si

ę

przypomina

ć

. Tak po trochu, po kawałku.

- No? - ich twarze były pełne przej

ę

cia. - I co ci si

ę

ś

niło?

- Rozstrzelanie. Tutaj, w pi

ę

kny, słoneczny, letni dzie

ń

.

Ci

ęż

arówki zwoziły ludzi, z r

ę

kami zwi

ą

zanymi drutem, z workami

na głowach... Enkawudzi

ś

ci prowadzili ich na skraj dołów,

zdejmowali im te worki z głów i strzelali w potylic

ę

. I szli po

nast

ę

pnego. A kiedy dół si

ę

zaczynał wypełnia

ć

, wchodzili na te

trupy, podskakiwali,

ż

eby je ugnie

ść

.

Nigdy w

ż

yciu nie słyszałem takiej ciszy. Je

ś

li to słowo

ma oznacza

ć

brak jakichkolwiek d

ź

wi

ę

ków, to na nocnej warcie

cisza nie istnieje. Trzeba tylko odczeka

ć

, a

ż

ogłuszone dniem

uszy odzyskaj

ą

zdolno

ść

rozró

ż

niania tysi

ę

cy nocnych szelestów i

skrzypie

ń

, odzywaj

ą

cych si

ę

w tle twego własnego pulsu - a noc

o

ż

ywa niezliczonymi chrobotami i trzaskami. Ale wtedy wydawało

mi si

ę

,

ż

e cały

ś

wiat zamarł w absolutnym bezruchu. Nawet deszcz

i wiatr.
- Czterdzie

ś

ci pi

ęć

lat. Próchnieli tu, pod tymi li

ść

mi, i

nikt o nich nie wiedział, nikt ju

ż

nie pami

ę

tał. Całe setki.

Wydaje mi si

ę

,

ż

e mógłbym pokaza

ć

miejsca, gdzie le

żą

. A dzisiaj

co

ś

ich zbudziło. I zacz

ę

li si

ę

zwoływa

ć

. To wła

ś

nie usłyszałem,

w swoim

ś

nie, jak si

ę

zwołuj

ą

. I teraz te

ż

ich słysz

ę

. Cały

czas, coraz mocniej. Rozumiecie? Ja nie. Ale czuj

ę

, cały czas

czułem, gdzie

ś

w

ś

rodku. Krzyk umarłych, umarłych bez imion, bez

grobu, krzy

ż

a, bez niczyjej łzy. Pomordowanych, i nie

pomszczonych. To jest straszny krzyk, krzyk umarłych.
Ich twarze w po

ś

wiacie jarzeniówek były blade, kredowo

białe, czaiło si

ę

w nich rozpaczliwe błaganie,

ż

ebym obrócił to

wszystko w

ż

art, za

ś

miał si

ę

"ale was nabrałem!", co

ś

takiego.

- I on jest... coraz gło

ś

niejszy - we mnie nie było ju

ż

ani

odrobiny strachu. Wszystko zło

ż

yło si

ę

w cało

ść

. Ju

ż

nie duszny

l

ę

k, przyczajony na kraw

ę

dzi jawy, nie podmywaj

ą

ca zmysły czarna

fala. Po prostu przeznaczenie. Przeznaczenie, któremu trzeba
stawi

ć

czoła, jakkolwiek straszne by było, dobywaj

ą

c na to

wszystkich sił.
- Bo oni jeszcze si

ę

nie zeszli - dyszałem. - Jeszcze nie ma

ś

witu. Cokolwiek widzieli tamci, to był dopiero pocz

ą

tek.

Uciekajcie st

ą

d. Uciekajcie - powtórzyłem.

- Perszing, co ty pieprzysz?! - zapiał Tytus trz

ę

s

ą

cym si

ę

głosem, identycznym jak głos Gorga, gdy wykrzykiwał nam histori

ę

poszukiwa

ń

Kargula. - Przecie

ż

ty

ż

yjesz, ty... To niby dlaczego

akurat ty by

ś

miał słysze

ć

, jak si

ę

tutaj trupy skrzykuj

ą

?

- Nie wiem. Nie wiem. Ale po prostu ich usłyszałem. A teraz
czuj

ę

,

ż

e si

ę

zbli

ż

aj

ą

. Nie oszukuj

ę

was. Tylko radz

ę

:

background image

34

uciekajcie.
- A ty?
Nie zd

ąż

yłem odpowiedzie

ć

, kiedy z ciemno

ś

ci dobiegł nas

zbli

ż

aj

ą

cy si

ę

szybko tupot ci

ęż

kich, wojskowych butów. Na nasz

ą

wysp

ę

ś

wiatła wpadł Słoniu.

Ś

miertelnie przera

ż

ony Słoniu.

Trz

ą

sł si

ę

cały. Dyszał, niezdolny wyda

ć

z siebie artykułowanego

d

ź

wi

ę

ku. Gdy próbował mówi

ć

, poruszaj

ą

c z trudem dr

żą

cym

podbródkiem, z jego gardła wydobywały si

ę

jakie

ś

rozpaczliwe

piski i rz

ęż

enia, jakie zdarza si

ę

słysze

ć

tylko w zakładach dla

upo

ś

ledzonych.

Si

ę

gn

ą

ł r

ę

k

ą

za siebie, w dół. Próbował co

ś

pokaza

ć

.

Ju

ż

nie było potrzeby.

Ziemia pod naszymi stopami zadr

ż

ała, poczuli

ś

my to wszyscy.

Jakby pod dywanem gnij

ą

cych li

ś

ci przetoczyła si

ę

kilkucentymetrowa fala. Zachwiali

ś

my si

ę

.

- Nie próbujcie ich skrzywdzi

ć

! Uciekajcie! - zawołałem, i

były to ostatnie moje słowa, które dobrze pami

ę

tam, zanim

ś

wiat

zawirował i wszystko stało si

ę

jedn

ą

chwil

ą

.

Cisza p

ę

kła nagle i z mroku uderzyła nas

ś

ciana d

ź

wi

ę

ków.

Brzmiało to, jakby kto

ś

jednym szarpni

ę

ciem zdarł zasłon

ę

, pod

któr

ą

zebrały si

ę

stulecia cierpienia, j

ę

ku, niewysłuchanych

modlitw i przekle

ń

stw. Fala przedwiecznego lamentu run

ę

ła na

ś

wiat, tratuj

ą

c nas po drodze i przytłaczaj

ą

c. Wraz z ni

ą

owiał

nas z ciemno

ś

ci mdły, trupi fetor, nieopisanie obrzydliwy,

wy

ż

ymaj

ą

cy bole

ś

nie wn

ę

trzno

ś

ci i zaciskaj

ą

cy gardło. A spodem,

pod zbutwiałym podszytem, sun

ą

ł z szelestem rój drobnych,

mi

ę

kkich, ohydnych w swej

ś

lepej obło

ś

ci stworze

ń

. Ziemia wokół

zamrowiła si

ę

od nich, zafalowała, solidny jeszcze przed chwil

ą

grunt w jednej chwili zamienił si

ę

w rozmi

ę

kłe, wci

ą

gaj

ą

ce w

ą

b bagnisko.

Czułem, jak dr

ż

enie ziemi ogarnia moje stopy, łydki,

kolana, jak mrowiskowy ruch posuwa si

ę

po mnie w gór

ę

, jak co

ś

roi si

ę

pod przemoczon

ą

na wskro

ś

bechatk

ą

, w jej r

ę

kawach, pod

zapi

ę

tym ciasno sztucznym futrem kołnierza, si

ę

ga twarzy.

Usłyszałem krzyk.
Niektórym z was wydaje si

ę

mo

ż

e,

ż

e wiedz

ą

, co to jest

krzyk. Mnie te

ż

si

ę

tak do tego momentu wydawało. A teraz, gdy

wiem, co to naprawd

ę

jest krzyk, nie potrafi

ę

go opisa

ć

. To

wcale nie ten wysoki, przeci

ą

gły pisk, nagrywany do filmów czy

słuchowisk. Prawdziwy krzyk brzmi niepozornie. To, co stanowi
jego istot

ę

, co w nim najstraszniejsze, wymyka si

ę

poza skal

ę

d

ź

wi

ę

ków dost

ę

pnych dla ludzkiego ucha. Prawdziwy krzyk dr

ż

y i

wibruje w twym mózgu, do

ś

wiadczany jakim

ś

odr

ę

bnym zmysłem,

którego istnienia nigdy wcze

ś

niej nie podejrzewałe

ś

- a to, co

słycha

ć

, to tylko jego szcz

ą

tki, obci

ę

ty dół skali, urywany,

chropawy, jak krakanie, jak krztuszenie si

ę

niemowy.

Taki wła

ś

nie krzyk usłyszałem i trwało chwil

ę

, nim

u

ś

wiadomiłem sobie,

ż

e to krzycz

ą

moi koledzy, i

ż

e krzycz

ą

patrz

ą

c na mnie.

Z trudem, powoli, poruszyłem zdrewniałym nagle ciałem,
unosz

ą

c dłonie do oczu. Nie miałem ju

ż

dłoni. Na ogniłych

kikutach mrowiło si

ę

cmentarne robactwo. Nie miałem ju

ż

oczu.

Blade, obłe robaki wysypywały si

ę

spomi

ę

dzy moich gnij

ą

cych

powiek. Roiły si

ę

w moich ustach,

ś

lepe, bezkształtne,

wypełzaj

ą

c na

ś

wiat przez wypróchniałe dziury w policzkach. Nie

miałem ju

ż

twarzy. Robaki kł

ę

biły w dziurach po uszach.

background image

35

Wypełzały spod kołnierza, z r

ę

kawów, jeszcze chwil

ę

temu

opi

ę

tych ciasno, a teraz zwisaj

ą

cych lu

ź

no na zetlałym truchle.

Moje ciało gniło i rozpadało si

ę

, z

ż

erane przez robaki,

Gniło i

ś

mierdziało, odchodz

ą

c od zeschni

ę

tych ko

ś

ci. Mi

ę

so

psuło si

ę

i bolało. Korowód robaków, przybyłych z niepoj

ę

tnych

ę

bin

ś

wiata, przeci

ą

gał przez nie jak przez wypróchniałe

drzewo, uchodz

ą

c dziurami wygniłymi w twarzy i piersiach.

Nie miałem ju

ż

ciała.

Nie potrzebowałem go. Nie potrzebowałem oczu, by widzie

ć

.

Mrok ani odległo

ść

nie były ju

ż

dla mnie zasłon

ą

. Dostrzegałem

rzeczy, ludzi i my

ś

li bezpo

ś

rednio w mym wn

ę

trzu, je

ś

li mo

ż

na to

tak nazwa

ć

,

ż

e miałem jakie

ś

wn

ę

trze - widziałem tak wyrazi

ś

cie,

jak nigdy dot

ą

d nie podejrzewałbym,

ż

e to mo

ż

liwe. Nie

potrzebowałem uszu, by słysze

ć

. Warta, magazyny, las.

Rozpaczliwa bieganina przera

ż

onych, oszalałych od krzyku

figurek, u

ś

pione na zim

ę

miasteczko - i dalej, w bezkres,

gdziekolwiek chciałem si

ę

gn

ąć

my

ś

l

ą

.

Nie było czasu. Był jeden moment, nieustaj

ą

ca chwila

stworzenia i

ś

mierci. A dla nich, dla nas, wci

ąż

ta sama chwila

przera

ź

liwego strachu, bólu i osamotnienia.

Ś

wiat nie zna

straszliwszego bólu, ni

ż

ból samotno

ś

ci.

Ś

wiat nie zna

straszliwszej samotno

ś

ci, ni

ż

samotno

ść

umarłych, nabrzmiała

potworn

ą

, nieopisan

ą

krzywd

ą

.

Ś

wiat nie zna gorszego gniewu, ni

ż

ś

lepy gniew niepomszczonych. Nie

ś

miejcie si

ę

ze starych mitów.

To nie zmy

ś

lenia. To okruchy wiedzy o tym, co tak bardzo

przekracza i przewy

ż

sza nasz

ś

lepy

ś

wiat, gromadzone w skarbcach

pami

ę

ci przez pokolenia i ludy, które mozolnie wyrywały te

okruchy zza bariery nieprzeniknionego mroku. I które nie
przypadkiem niczego l

ę

kały si

ę

bardziej, ni

ż

gniewu tych, którzy

pomarli gwałtownie i nie doczekali si

ę

ani pomsty, ani pami

ę

ci.

Ś

wiat nie zna gorszego gniewu, ni

ż

ten, który mnie wezwał.

Dla nich, dla nas, to wci

ąż

była jedna i ta sama chwila, chwila

potwornego mordu, chwila straszliwej krzywdy, wołaj

ą

cej o

sprawiedliwo

ść

, o ukojenie. Jaka

ś

cz

ęść

mej istoty obserwowała

jeszcze desperack

ą

bieganin

ę

drobnych figurek w przemoczonych

mundurach po malutkim Parku Magazynowym, jak po makiecie w
bunkrze brygady, gdzie pokazywano

ż

ołnierzom przed pierwsz

ą

wart

ą

ich posterunki. Jaka

ś

cz

ęść

mej istoty dostrzegała

biegn

ą

cego ku szóstce Rambo, i rozpaczliwie nawołuj

ą

cych mnie i

siebie nawzajem kolegów, nie mog

ą

cych dotrze

ć

do miejsca, które

jeszcze przed chwil

ą

było w rzeczywistym

ś

wiecie, a teraz

znikn

ę

ło, po

ż

arte przez nico

ść

. Ale to działo si

ę

gdzie

ś

na

samym skraju

ś

wiadomo

ś

ci. Przede wszystkim był ocean

straszliwego,

ś

lepego gniewu, morze niewypowiedzianej krzywdy i

samotno

ś

ci, która domagała si

ę

zemsty,

ś

lepej zemsty - a ja

byłem cz

ęś

ci

ą

tego morza, jednym z nich, przybywaj

ą

cym,

powracaj

ą

cym na wezwanie - ale zarazem i jedn

ą

z tych drobnych,

miotaj

ą

cych si

ę

ś

lepo po lesie figurek. Dzieliłem i gniew

umarłych, i przera

ż

enie

ż

ywych, i tak rozdarty mi

ę

dzy

ś

wiaty

pogr

ąż

yłem si

ę

w czarnym oceanie

ś

mierci, pełen błagania, by

powstrzymali swój gniew, by nie m

ś

cili si

ę

na

ż

ywych z innego

czasu, by wrócili w mrok oczekiwania.
Niczego, co si

ę

potem działo, nie jestem ju

ż

pewien.

*
Jedynym, co zapami

ę

tałem, był ryk silnika i w

ś

ciekły wrzask

klaksonu nadje

ż

d

ż

aj

ą

cego z przeciwka pekaesu. Kierowca wymin

ą

ł

background image

36

mnie w ostatniej chwili. Autobus pomkn

ą

ł dalej, a ja zdałem

sobie spraw

ę

,

ż

e id

ę

.

Ż

e id

ę

przez las, asfaltow

ą

drog

ą

do

W

ę

gorzewa. I

ż

e pod warstw

ą

listopadowych chmur niebo przeciera

si

ę

w niebieskawy półmrok

ś

witu.

Szedłem jak nakr

ę

cana lalka, jakby odzyskane jakim

ś

cudem

ciało przywykło do mojej nieobecno

ś

ci, i teraz zaledwie

tolerowało

ś

wiadomo

ść

, ale ju

ż

nauczyło sobie radzi

ć

bez niej.

Krok za krokiem, bez

ż

adnej my

ś

li. Nie wiem, jak długo to

trwało. Ostatnim, co miałem w głowie, były słowa "nie próbujcie
ich skrzywdzi

ć

, uciekajcie". Reszt

ę

miałem mozolnie odzyskiwa

ć

potem. Ale nigdy nie dotarłem dalej, ni

ż

do tej przera

ź

liwej,

czarnej otchłani. Wst

ą

piłem w ni

ą

i dalej nie było ju

ż

nic.

Pozostała mi tylko

ś

wiadomo

ść

,

ż

e kiedy

ś

wiedziałem.

Ż

e

kiedy

ś

znałem rozwi

ą

zanie wszystkich zagadek krwawego lasu i tej

nigdy nie ko

ń

cz

ą

cej si

ę

, wiecznej chwili, która trwa tu

ż

za

progiem naszych zmysłów. Co zetkn

ę

ło nasz czas z wiekuistym

trwaniem, akurat tam, akurat wtedy? Co zbudziło zmarłych, co
wezwało ich tej wła

ś

nie zimnej, deszczowej, listopadowej nocy? I

dlaczego wła

ś

nie ja posłuchałem ich wezwania? Czy naprawd

ę

byłem

jednym z nich? I czy naprawd

ę

mogłem u

ś

mierzy

ć

ich gniew? I

wreszcie, mo

ż

e najwa

ż

niejsze: czy jeszcze kiedy

ś

wróc

ą

,

przebudz

ą

si

ę

znowu?

Wiem,

ż

e znałem wszystkie wyja

ś

nienia, ale musiałem ich

zapomnie

ć

. Nie mógłbym wróci

ć

, nie mógłbym

ż

y

ć

, gdybym to

pami

ę

tał. Nie mógłbym nosi

ć

w sobie takiej wiedzy i normalnie

st

ą

pa

ć

po ziemi. Niech to zostanie tajemnic

ą

. Wcale nie jest

tak,

ż

eby ludzie musieli zna

ć

wszystkie przyczyny, dla których

rzeczy dziej

ą

si

ę

tak, a nie inaczej. Nie ma, szczerze mówi

ą

c,

ż

adnego powodu, dla którego by je mieli zna

ć

.

Szedłem w stron

ę

miasta, pod szarzej

ą

cym niebem, po

ś

ród

szumu drzew, chłostany po twarzy drobnym, zacinaj

ą

cym

bezustannie deszczem. Zanim dotarłem do pierwszych budynków,
zd

ąż

ył ju

ż

wsta

ć

dzie

ń

. To,

ż

e przyszedłem od przeciwnej strony,

ni

ż

jezioro i Park Magazynowy, było ju

ż

wtedy ostatni

ą

rzecz

ą

,

na jak

ą

zwróciłem uwag

ę

.

Mo

ż

e kto

ś

kiedy

ś

rozkopie groby w sosnowym lesie nad

jeziorem i ze zdumieniem znajdzie w jednym z nich współczesny
hełm i kałasznikowa. By

ć

mo

ż

e karabin nie zd

ąż

ył jeszcze

zardzewie

ć

, i zdumiony do granic mo

ż

liwo

ś

ci odkrywca zdoła

odcyfrowa

ć

jego numer fabryczny, a potem sprawdzi

ć

,

ż

e t

ę

bro

ń

miał przy sobie

ż

ołnierz, który, wedle ustale

ń

komisji

specjalnej, zdezerterował w tym lesie z posterunku wartowniczego
czterdzie

ś

ci pi

ęć

lat po zasypaniu wypełnionych trupami jam. Ale

je

ś

li nawet tak si

ę

stanie, ten kto

ś

nie b

ę

dzie przecie

ż

miał

innego wyj

ś

cia, ni

ż

wymy

ś

li

ć

sobie szybko jaki

ś

fenomen

fizyczno-przyrodniczy i wyrzuci

ć

nierozwi

ą

zywaln

ą

zagadk

ę

z

pami

ę

ci.

Na rogu, za rynkiem, parter poniemieckiej kamienicy
zajmował jeden z nielicznych czynnych o tej porze roku sklepów.
Ni to spo

ż

ywczy, ni warzywniak, gdzie połow

ę

sali wydzielono na

wysokie, barowe stoły, o powykrzywianych, metalowych nogach i
blatach z pil

ś

ni pokrytej szarym, wyszczypanym laminatem w

rzucik imituj

ą

cy plecionk

ę

. Na tyle blisko od koszar, by wpada

ć

tam czasem napcha

ć

si

ę

pyz albo bigosu, a po cichu chlapn

ąć

pod

nie czego

ś

mocniejszego.

Ajent opowiadał potem,

ż

e mo

ż

na si

ę

mnie było przestraszy

ć

.

background image

37

Ż

e zbli

ż

yłem si

ę

i stan

ą

łem za nim, gdy kr

ę

cił nie

ś

piesznie

korbk

ą

, podnosz

ą

c broni

ą

c

ą

na noc okien metalow

ą

krat

ę

.

Ociekałem wod

ą

, kapała mi z hełmu, spływała po twarzy, ciekła z

nasi

ą

kni

ę

tego jak g

ą

bka munduru. Odniósł wra

ż

enie, jakbym nie

mógł mówi

ć

od przemarzni

ę

cia, r

ę

ce mi si

ę

trz

ę

sły, ale kiedy

zlitował si

ę

i nalał mi od serca, nie uroniłem ani kropli. Z

najwi

ę

kszym trudem, niczym na poły sparali

ż

owany starzec,

doniosłem trzyman

ą

obur

ą

cz musztardówk

ę

do stołu pod

ś

cian

ą

.

Wdrapałem si

ę

na stołek - wysoki, barowy stołek z pocerowanym

czarn

ą

dratw

ą

siedzeniem z czerwonego skaju - i dopiero wtedy

wypiłem wódk

ę

jednym haustem.

Kiedy odstawiłem szklank

ę

i pozwoliłem zgrabiałym,

przemarzni

ę

tym na ko

ść

r

ę

kom opa

ść

, z ramienia zsun

ą

ł mi si

ę

jaki

ś

zapomniany, d

ź

wigany na nim nie

ś

wiadomie ci

ęż

ar i gruchn

ą

ł

z metalicznym łoskotem o lastrykow

ą

podłog

ę

.

Z poszarzałego, zm

ę

tniałego lustra nad stołem patrzyła na

mnie poszarzała,

ś

ci

ą

gni

ę

ta twarz. Oczy pod okapem hełmu jarzyły

si

ę

szale

ń

stwem.

Si

ę

gn

ą

łem r

ę

k

ą

głowy i po chwili stalowa skorupa r

ą

bn

ę

ła

ci

ęż

ko o ziemi

ę

, obok kałasznikowa. Patrzyłem na le

żą

cy u mych

stóp, zabezpieczony karabin, czuj

ą

c

ż

yciodajne, rozchodz

ą

ce si

ę

od

ś

ci

ś

ni

ę

tego

ż

ą

dka ciepło, i w mojej głowie narodziła si

ę

my

ś

l,

ż

e jakiekolwiek były przyczyny, dla których Baskerville

postanowił wysła

ć

na alarmow

ą

wart

ę

wła

ś

nie nas, nie mógł wybra

ć

lepiej. Nie miał tego oczywi

ś

cie sk

ą

d wiedzie

ć

, ale

ż

aden inny

oddział nie wyszedłby z tego cało. Nie dałoby si

ę

znale

źć

innych

wartowników,

ż

eby w krytycznej chwili nawet nie przyszło im do

głowy zerwa

ć

z ramienia bro

ń

i strzela

ć

do tego niewiadomego,

niepoj

ę

tego czego

ś

, co nadchodziło z niezmierzonej ciemno

ś

ci.

Przera

ż

ony sprzedawca patrzył na mnie w osłupieniu. Przez

lata sp

ę

dzone za lad

ą

tego sklepu widział ju

ż

niejedno. Ale

jeszcze nigdy nie widział

ż

ołnierza, nawet podchor

ąż

ego, o tak

wczesnej godzinie,

ż

eby po połówce musztardówki

ś

miał si

ę

nieprzytomnie,

ż

eby skr

ę

cał si

ę

od

ś

miechu, bij

ą

c głow

ą

i dło

ń

mi

w stół, a potem płakał jak bóbr, i z tego płaczu znów nagle
wybuchał histerycznym, niepohamowanym chichotem -

ż

eby

ś

miał si

ę

i szlochał, na przemian, bez ko

ń

ca, jak ostatni szaleniec.

kw

iecie

ń

1995


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ziemkiewicz+rafa%b3+ +godzina+przed+%9cwitem YXASAMZEZSIQJ3JSVKHR2UMHF3X734SS2ZFSUEI
Ziemkiewicz Rafał Godzina przed świtem
Ziemkiewicz Rafał A Godzina przed świtem
Ziemkiewicz Rafał A Godzina przed świtem
Rafal A Ziemkiewicz Godzina Przed Świtem
NATO przed szczytem jubileuszowym główne wyzwania
ziemkiewicz+rafa%b3+ +ta%f1cz%b9cy+mnich H6EVSFFHPXK5Y4NDJGC73JM5N3ZOBSLXV2R52YI
Spędzanie wielu godzin przed komputerem
Kolejność spraw, e BUKA, Ziemkiewicz Rafal A - Felietony, Rafał Ziemkiewicz - felietony
NATO przed szczytem jubileuszowym główne wyzwania
Ziemkiewicz Rafał Pajęczyna
Ziemkiewicz Rafal A Pieprzony los kataryniarza
Ziemkiewicz Rafal A okolice fantastyki
Ziemkiewicz Rafał A Pieprzony los Kataryniarza
Ziemkiewicz Rafał Stosy kłamstw o św Inkwizycji
Ziemkiewicz Rafal A Pieprzony Los Kataryniarza scr

więcej podobnych podstron