Rafał A. Ziemkiewicz
GODZINA
PRZED ŚWITEM
2
1. Powiew l
ę
ku
Tej nocy było zimno i ponuro. Tak zimno i tak ponuro, jak
mo
ż
e by
ć
tylko pod koniec listopada nad suwalskimi jeziorami.
Chłód przenikał mnie, gdy stoj
ą
c przy oknie umywalni, oparty
dło
ń
mi o kamienny parapet, wpatrywałem si
ę
w ciemnogranatow
ą
noc. Za szyb
ą
mokry asfalt ulicy l
ś
nił w słabym
ś
wietle
nielicznych latar
ń
, z trudem przebijaj
ą
cym si
ę
przez kokony
m
ż
awki; kropelki wody pobłyskiwały na biało-czerwonych
szlabanach, zagradzaj
ą
cych bram
ę
jednostki, i na hełmie
przechadzaj
ą
cego si
ę
za nimi wartownika.
Ż
ołnierz kulił od
chłodu ramiona, próbuj
ą
c ukry
ć
dłonie pod pachami i osłoni
ć
twarz kołnierzem szynela. Poza nim nie było za oknem
ż
ywego
ducha. Nawet bezpa
ń
skie psy, których tyle kr
ę
ciło si
ę
zawsze
wokół koszar, wolały w tak
ą
pogod
ę
pozapada
ć
w ciepłych
piwnicach i
ś
mietnikach.
Co
ś
mi si
ę
ś
niło.
Dochodziła trzecia w nocy. Nie miałem słu
ż
by ani warty, nie
musiałem okrada
ć
si
ę
z cennego snu aby zd
ąż
y
ć
na jutro z czym
ś
,
czego akurat uwidziało si
ę
kadrze za
żą
da
ć
, a na co nie było
czasu za dnia. Powinienem był spa
ć
.
Co
ś
mi si
ę
ś
niło. Co
ś
, co pozostawiło po sobie trudny do
okre
ś
lenia, niezrozumiały l
ę
k. Nie potrafiłem sobie przypomnie
ć
ż
adnego konkretnego słowa ani obrazu, nic, poza niejasnym
wra
ż
eniem grozy,
ś
miertelnego spazmu i okropno
ś
ci. Sen
pierzchn
ą
ł, ledwie dotkn
ą
łem brzegu jawy, i przyczaił si
ę
gdzie
ś
tu
ż
za kraw
ę
dzi
ą
ś
wiadomo
ś
ci, ale wzniecony nim strach pozostał
i nie pozwalał si
ę
niczym okiełzna
ć
- ani racjonalnymi
perswazjami, ani przyciskaniem czoła do lodowato zimnego szkła.
Dyszałem ci
ęż
ko, a moje serce tłukło si
ę
rozpaczliwie niczym po
długim, wyczerpuj
ą
cym biegu w panicznej ucieczce.
Wartownik, nie przerywaj
ą
c znudzonej w
ę
drówki w t
ę
i z
powrotem wyprostował si
ę
na moment i poprawił ci
ążą
cy mu
karabin, podkładaj
ą
c dło
ń
pod pas no
ś
ny. Kiedy ma si
ę
kilka
godzin bro
ń
na ramieniu pas wrzyna si
ę
bole
ś
nie w bark, nawet
przez gruby materiał płaszcza. Patrzyłem przez chwil
ę
na
szamotanin
ę
ż
ołnierza, próbuj
ą
cego znale
źć
dla kałasza
wygodniejsze poło
ż
enie, i zastanawiałem si
ę
, dlaczego wła
ś
ciwie
nie schowa si
ę
, jak Pan Bóg przykazał, do budki. Nie był to
jednak problem zdolny na długo zaprz
ą
tn
ąć
moj
ą
uwag
ę
;
przeniosłem wzrok na ton
ą
c
ą
w o
ś
lizłym mroku ulic
ę
i zaraz
pojawiła si
ę
my
ś
l,
ż
e wystarczyłoby wyj
ść
, ruszy
ć
poszczerbionym
chodnikiem przed siebie... W par
ę
na
ś
cie minut dotarłbym do
dworca PKS, sk
ą
d wczesnym
ś
witem wyruszał autobus do Warszawy.
Ten sam autobus powracał pó
ź
nym wieczorem i parkował na noc w
gara
ż
ach dworca. Dalej nie miał ju
ż
dok
ą
d jecha
ć
. Dalej była
tylko granica.
Latem, podczas długich, słonecznych dni, na dworzec
przyje
ż
d
ż
ało wi
ę
cej autobusów. Na kilka ciepłych miesi
ę
cy
mie
ś
cina zmieniała si
ę
nie do poznania. Ulice robiły si
ę
czyste
i schludne, pokoje starych, poniemieckich domów zapełniały si
ę
go
ść
mi za wszystkich stron kraju i zza granicy, rozkwitały białe
parasole nad ogródkami kafejek. Na przystani i jeziorze
g
ę
stniało od
ż
aglówek, a na pla
ż
y i skwerach od roze
ś
mianych,
3
opalonych na br
ą
z dziewczyn. Od czerwca do sierpnia W
ę
gorzewo
t
ę
tniło
ż
yciem, a autochtoni przeliczali z zadowoleniem
pieni
ą
dze, dzi
ę
kuj
ą
c Bogu i
ś
wi
ę
tym patronom prywatnej
inicjatywy,
ż
e wypadło im
ż
y
ć
tak daleko od stolicy, w miejscu,
gdzie nieprzetrzebione lasy pozostawały wci
ąż
jeszcze g
ę
ste i
dostojne jak dawniej, a woda jeziora wabiła mieszczuchów
krystaliczn
ą
czysto
ś
ci
ą
.
Potem, kiedy zaczynały si
ę
pierwsze jesienne deszcze, białe
parasole, stoliki i ławeczki znikały z ulic jak zdmuchni
ę
te,
pustoszała przysta
ń
i pla
ż
e. Kawiarnie zamykały swe podwoje, na
wi
ę
kszo
ś
ci domów zatrzaskiwano okiennice, znikały z pejza
ż
u
długonogie pla
ż
owiczki. W
ę
gorzewo pustoszało, zmieniało si
ę
w
miasto - widmo. Wzbogaceni przez turystów wła
ś
ciciele lokali,
pensjonatów, czy cho
ć
by tylko budek z wod
ą
sodow
ą
wyje
ż
d
ż
ali
wydawa
ć
pieni
ą
dze w bardziej cywilizowane okolice. Jesieni
ą
i
zim
ą
zastawało tu tylko troch
ę
staruszków, nieco kobiet
wystaj
ą
cych co rano pod sklepem z chlebem i nabiałem, gar
ść
miejscowych pijaczków kupi
ą
ca si
ę
w jedynym czynnym po sezonie
barze, no i tacy jak ja albo ten chłopak przy bramie -
ż
ołnierze
z rozlokowanych wokół W
ę
gorzewa jednostek. St
ę
sknieni za domem,
spragnieni a
ż
do bólu kobiet i znu
ż
eni podobnymi do siebie
dniami słu
ż
by.
Nawet nie warto było stara
ć
si
ę
o przepustk
ę
. Pusty park,
dwie obskurne knajpy i kilka najpodlejszego sortu dziwek dla
ostatnich desperatów, którzy wyrwali si
ę
z koszar pierwszy raz
od pół roku. Wymarłe miasteczko. Listopad. Zimno na dworze i
jeszcze zimniej w sercu.
Strach rozmywał si
ę
z wolna, w miar
ę
, jak uspakajały si
ę
oddech i t
ę
tno, ale nie znikał. Zmieniał tylko posta
ć
: z
ostrego, chwytaj
ą
cego gardło skurczu przeradzał si
ę
w m
ę
cz
ą
cy,
ś
widruj
ą
cy niepokój.
Westchn
ą
łem, potrz
ą
saj
ą
c głow
ą
i odrywaj
ą
c wzrok od
otulonych ko
ż
uchem wilgotnej po
ś
wiaty latar
ń
za oknem. Na chwil
ę
wzmógł si
ę
wiatr; zawył, dr
ą
c si
ę
na spiczastych dachach
starych, pruskich koszar, zaszlochał w nagich koronach drzew.
Lodowaty powiew przedarł si
ę
przez
ź
le uszczelnione okna,
poczułem go na r
ę
kach, piersiach, brzuchu... Miałem wra
ż
enie,
jakby przenikn
ą
ł mnie na wylot, zmra
ż
aj
ą
c nawet szpik w
ko
ś
ciach.
Po prostu nerwy - tłumaczyłem sobie nie wiem ju
ż
który raz.
Nerwy. Stress. Nadmiar adrenaliny wpompowywanej ka
ż
dego dnia w
ż
yły zdezorganizował cał
ą
gospodark
ę
hormonaln
ą
organizmu,
wywołuj
ą
c objaw znany doskonale lekarzom pod nazw
ą
"stany
l
ę
kowe". Nie nale
ż
y si
ę
tym przejmowa
ć
. Wzi
ąć
kilka gł
ę
bokich
oddechów, pospacerowa
ć
, wypi
ć
szklank
ę
gor
ą
cego mleka - a je
ś
li
to niemo
ż
liwe, przynajmniej pooddycha
ć
ś
wie
ż
szym ni
ż
w sypialnej
izbie powietrzem umywalni. A potem poło
ż
y
ć
si
ę
do łó
ż
ka i zasn
ąć
gł
ę
boko. Wszystko jest oczywiste i racjonalnie wytłumaczalne, a
przecie
ż
zrozumie
ć
swój l
ę
k to tyle
ż
samo, co go pokona
ć
.
Prawda?
Guzik tam prawda. Ochota do snu odeszła całkowicie i
wszystko, co po długim wdychaniu
ś
wie
ż
szego powietrza zdołałem
osi
ą
gn
ąć
, to
ż
e zamiast łama
ć
sobie wci
ąż
głow
ę
i próbowa
ć
wygrzeba
ć
z zakamarków pami
ę
ci szczegóły dziwnego snu,
pogr
ąż
yłem si
ę
w jałowych, gorzkich rozmy
ś
laniach o bezsensie
odrywania ludzi od normalnego
ż
ycia i zmuszania ich do trawienia
4
czasu przy granicy zapadłego w zimowy letarg miasteczka. Mro
ź
ny
wiatr hulał na dworze i po wycementowanej umywalni, a długonogie
pla
ż
owiczki daleko st
ą
d pomrukiwały rozkosznie przez sen,
przeci
ą
gaj
ą
c si
ę
w
ś
nie
ż
nobiałej po
ś
cieli, i z pewno
ś
ci
ą
nie
zamierzały czeka
ć
, a
ż
ludowe wojsko raczy wypu
ś
ci
ć
mnie ze swych
obj
ęć
.
Nagle dotarło do mnie,
ż
e po przeciwnej stronie ulicy, w
któr
ą
wpatrywałem si
ę
t
ę
po od dłu
ż
szego czasu, co
ś
jest nie tak.
Budynki brygady wygl
ą
dały jako
ś
inaczej. Poczułem, jak z
zakamarków duszy znowu powraca ten niepoj
ę
ty, odsuwany uparcie
strach, który teraz bardziej ni
ż
ś
lad po prze
ż
ytym, nocnym
koszmarze przypomina
ć
zacz
ą
ł przeczucie jakiego
ś
nadchodz
ą
cego
dopiero niebezpiecze
ń
stwa.
Długo musiałem si
ę
zastanawia
ć
, zanim wreszcie u
ś
wiadomiłem
sobie o co chodzi.
Ś
wiatło w oknach. Na wartowni brygady
ś
wieciły si
ę
wszystkie trzy okna, a nie, jak zwykle o tej porze, tylko jedno.
Paliło si
ę
tak
ż
e
ś
wiatło w pomieszczeniu przylegaj
ą
cym do
dy
ż
urki oficera operacyjnego jednostki. Wida
ć
nie ja jeden nie
mogłem tej nocy zasn
ąć
. Oficer dy
ż
urny najwyra
ź
niej zdecydował
si
ę
mimo wszystko wyj
ść
w zimn
ą
, mokr
ą
noc, by troch
ę
da
ć
si
ę
we
znaki wartownikom. Trafiaj
ą
si
ę
i tacy. Chłopak przy bramie miał
szcz
ęś
cie,
ż
e jednak nie schronił si
ę
w budce; szcz
ęś
cie, a mo
ż
e
tak
ż
e i jemu zdarzały si
ę
przeczucia. Zaprzestał swej
przechadzki i teraz stał sztywno w pozycji "na rami
ę
bro
ń
".
Usiłowałem si
ę
skarci
ć
w duchu za ten idiotyczny l
ę
k, gdy
nagle usłyszałem za sob
ą
tubalny, charakterystyczny głos szefa
szkoły:
- A podchor
ąż
y coo tutaj roobi, aa?
Podskoczyłem, bardziej z zaskoczenia ni
ż
ze strachu, i
odwróciłem si
ę
, machinalnie przykładaj
ą
c dłonie do szwów pi
ż
amy.
W drzwiach umywalni stał Fred. Zarechotał, przekonany,
ż
e
zdołał mnie nastraszy
ć
do nieprzytomno
ś
ci, i zanim zd
ąż
yłem si
ę
odezwa
ć
, rzucił, nadal głosem Bambuły: - spoocznij, podchor
ąż
y!
- Id
ź
do diabła - powiedziałem. Zapewne sta
ć
mnie było na
inteligentniejsze zagajenie konwersacji. Ale te
ż
, szczerze
mówi
ą
c, nie byłem zdecydowany, czy mam na ni
ą
ochot
ę
, czy te
ż
wolałbym nadal siłowa
ć
si
ę
w samotno
ś
ci ze swoimi nocnymi
l
ę
kami.
Fred przestał szczerzy
ć
z
ę
by, twarz wygładziła mu si
ę
w
jednej chwili, jakby po prostu odegrał swoje i wła
ś
nie usłyszał
gong na fajrant. Podszedł par
ę
kroków w moj
ą
stron
ę
,
ś
ci
ą
gn
ą
ł z
głowy czapk
ę
i rzucił j
ą
na parapet, a potem długo rozcierał
dłoni
ą
brod
ę
. Naj
ś
wi
ę
tszym z obowi
ą
zków podoficera dy
ż
urnego
było ani na chwil
ę
nie zdejmowa
ć
z głowy czapki, a zwłaszcza nie
popuszcza
ć
zaci
ą
gni
ę
tego pod brod
ą
paska. Ten punkt regulaminu
ludowe wojsko musiało zaczerpn
ąć
z jakiego
ś
starego chi
ń
skiego
podr
ę
cznika tortur. Spróbujcie pochodzi
ć
troch
ę
maj
ą
c na
podbródku zapi
ę
ty pasek, nie zaopatrzony, jak w cywilizowanych
armiach, w mi
ę
kk
ą
podkładk
ę
. Mo
ż
ecie nawet popełni
ć
t
ę
zbrodni
ę
i wysun
ąć
go spod brody, pozwalaj
ą
c zwisa
ć
swobodnie -
ż
adna
ró
ż
nica. Je
ś
li nie chce wam si
ę
czeka
ć
na wyniki eksperymentu
tych dwóch - trzech godzin mo
ż
ecie po prostu opali
ć
sobie zarost
na podbródku zapalniczk
ą
. Zar
ę
czam,
ż
e na jedno wyjdzie.
Wreszcie przestał masowa
ć
sobie twarz i si
ę
gn
ą
ł do kieszeni
na piersi. Błyskawicznie wyci
ą
gn
ą
łem ku niemu r
ę
k
ę
- nawet nie
5
ż
eby chciało mi si
ę
pali
ć
, tylko tak jako
ś
, dla sportu. Zmierzył
mnie złym spojrzeniem.
- Oddam, mam na sali.
Palił jakie
ś
cuchn
ą
ce
ś
wi
ń
stwo, skr
ę
cane chyba z
wymiatanych spod łó
ż
ek wykruszonych kawałków materacy,
wzbogaconych włosami i paznokciami. O dostaniu w W
ę
gorzewie
jakichkolwiek papierosów, co dopiero przyzwoitych, nie było co
marzy
ć
. Zreszt
ą
w tamtych czasach było to norm
ą
, nikt si
ę
nie
dziwił i ka
ż
dy miał jaki
ś
tam uciułany zapas. Ja te
ż
, ale nie
chciało mi si
ę
wraca
ć
na sal
ę
, gdzie chrapali w zaduchu koledzy.
Zwil
ż
yłem j
ę
zykiem i zaklepałem ko
ń
cówk
ę
papierosa,
ż
eby
wykruchy nie sypały si
ę
do ust, i wci
ą
gn
ą
łem w płuca gryz
ą
cy
dym. Par
ę
miesi
ę
cy wcze
ś
niej załzawiłbym si
ę
od niego i
zzieleniał, teraz to drapanie w gardle wydawało mi si
ę
niemal
ż
e
przyjemne.
- Kto dzi
ś
trzyma inspekcyjnego? - zapytałem.
Fred popatrzył na mnie i westchn
ą
ł ci
ęż
ko, jakby wła
ś
nie
przekonał si
ę
,
ż
e nale
żę
do spisku dybi
ą
cego na jego
ż
ycie.
- Lord Baskerville we własnej osobie - odparł ponuro,
przysiadaj
ą
c na brzegu kamiennej rynny, nad któr
ą
l
ś
nił rz
ą
d
mosi
ęż
nych kranów. - Mnie zawsze si
ę
musi co
ś
takiego
przydarzy
ć
.
Troch
ę
przesadzał. Baskerville - jak zwykle w takich razach
czort jeden wiedział, sk
ą
d wzi
ę
ło si
ę
to przezwisko - nam akurat
niewiele mógł zaszkodzi
ć
. Ale na brygadzie wzbudzał autentyczn
ą
panik
ę
w
ś
ród słu
ż
b i wart, straszyło si
ę
nim kotów, a ka
ż
d
ą
prze
ż
yt
ą
inspekcj
ą
w jego wykonaniu szweje chlubili si
ę
niczym
wyj
ś
ciem cało z bitwy, w której do piachu poszło trzy czwarte
stanów osobowych.
Miałem wra
ż
enie,
ż
e sam Baskerville był człowiekiem jeszcze
bardziej udr
ę
czonym od swoich ofiar. Potomek bezrolnego z
zabitej dechami wiochy najbardziej w
ż
yciu nie lubił bałaganu,
złodziejstwa i układów. Poszedł do wojska, bo wzi
ą
ł powa
ż
nie to,
co
ś
piewali o tej instytucji arty
ś
ci z Kołobrzega i zanim
zorientował si
ę
, gdzie trafił, było ju
ż
za pó
ź
no. Ludowe wojsko
okazało si
ę
bodaj ostatnim miejscem, gdzie mógłby szuka
ć
spełnienia swych ideałów. Zanim to zrozumiał zd
ąż
ył si
ę
swym
baranim uwielbieniem dla regulaminów silnie sprzykrzy
ć
przeło
ż
onym, przez co trafił do W
ę
gorzewa. Tutejsza brygada
artylerii bowiem - nie było to dla nas
ż
adn
ą
tajemnic
ą
- robiła
w okr
ę
gu za karn
ą
jednostk
ę
dla trepów. Nie pozostało mu nic
innego, ni
ż
wylewa
ć
swe rozgoryczenia na Bogu ducha winnych
ż
ołnierzy, wynajduj
ą
c wsz
ę
dzie tysi
ą
ce uchybie
ń
wobec
regulaminu. Wprawdzie dowódca brygady przytomnie zabronił mu
stosowania kar dyscyplinarnych, które fatalnie psułyby
sprawozdania, ale Baskerville znalazł na to sposób i uczynił sw
ą
specjalno
ś
ci
ą
organizowanie podpadziochom karnych marszobiegów
oraz nocnych
ć
wicze
ń
. Z podchor
ąż
ymi to nie przechodziło; na nas
mógł tylko wrzeszcze
ć
i to, w poł
ą
czeniu z kompleksem wsiowego
prostaka wobec
ś
wie
ż
o upieczonych magistrów sprawiało,
ż
e
nienawidził nas gorzej ostatnich psów.
- Zało
ż
ysz si
ę
,
ż
e zaraz tu wpadnie?
- Był, godzin
ę
temu - skrzywił si
ę
Fred. - Wpisał do ksi
ąż
ki
meldunków ogryzek obok kosza na
ś
mieci, kurz na lamperii i
ź
le
oddane honory.
- Aha. Pociesz si
ę
, teraz
ś
ciga szwejów - wskazałem kciukiem
6
za siebie, na l
ś
ni
ą
ce,
ż
ółte prostok
ą
ty w ciemnym zarysie
wartowni. Fred spojrzał za moim kciukiem i wydobył spod serca
kilka słów, jakie ka
ż
dy chowa tam specjalnie dla oficera
inspekcyjnego. Niestety, nie nadaj
ą
cych si
ę
do zapisania.
Przez chwil
ę
kontemplował w milczeniu odblask gołych
ż
arówek w z
ż
ółkłej glazurze, pokrywaj
ą
cej
ś
ciany, by nagle zada
ć
pytanie, na które sam od dłu
ż
szego czasu bezskutecznie szukałem
odpowiedzi.
- A ty Perszing czego wła
ś
ciwie nie
ś
pisz, co?
- Rozwa
ż
am zagadnienia eschatologiczne - odparłem. -
Heiddegerowska koncepcja bytu i te rzeczy. Taka urokliwa noc jak
dzi
ś
doskonale nadaje si
ę
do tego typu rozmy
ś
la
ń
. Pozwala omal
ż
e
empirycznie do
ś
wiadczy
ć
, jak wokół ka
ż
dego z jestestw g
ę
stnieje
egzystencjalna pustka.
Zdobył si
ę
na skwitowanie moich stara
ń
wymuszonym
u
ś
miechem.
- Humanista - mrukn
ą
ł ze wzgard
ą
typow
ą
dla wszystkich
wymawiaj
ą
cych to słowo absolwentów politechniki. Rzucił
niedopałek do lastrykowego koryta i spłukał go wod
ą
z kranu. A
potem podniósł si
ę
ci
ęż
ko i podszedł do okna. Przez chwil
ę
przypatrywał si
ę
ś
liskiej od wilgoci ulicy i budynkom brygady po
jej drugiej stronie, tr
ą
c przy tym zaczerwieniony podbródek.
Wiatr znów zaduł gło
ś
no w szyby, przenikaj
ą
c przez szpary we
framugach. Poczułem jego zimny powiew na policzkach i dłoniach.
- Taka urokliwa noc jak dzi
ś
- zawyrokował w ko
ń
cu - je
ś
li
si
ę
do czego
ś
nadaje, to na jaki
ś
sabat czarownic albo co
ś
w tym
stylu.
Podobno dawni słowianie wierzyli,
ż
e s
ą
pewne pory dnia czy
miesi
ą
ca, kiedy nieopatrznie rzucone słowo mo
ż
e si
ę
sprawdzi
ć
.
Je
ś
li zdarzy si
ę
wam kiedy
ś
,
ż
e kto
ś
ostrze
ż
e was: "uwa
ż
aj,
ż
eby
ś
nie powiedział tego w z ł
ą
g o d z i n
ę
" - to nie
ś
miejcie si
ę
z niego. Naprawd
ę
.
Znowu poczułem ukłucie w sercu i znowu z trudem udało mi
si
ę
stłumi
ć
powracaj
ą
cy l
ę
k, jeszcze silniejszy ni
ż
przed
chwil
ą
. Co si
ę
ze mn
ą
działo, do stu tysi
ę
cy diabłów? Nerwy,
powtórzyłem sobie w my
ś
lach. Adrenalina, stress, te rzeczy. Nie
nale
ż
y si
ę
przejmowa
ć
.
- Rany Boskie - Fred spogl
ą
dał ponuro na tarcz
ę
zegarka. -
Dopiero trzecia. Zwariowa
ć
mo
ż
na.
- "Kto
ś
nie
ś
pi,
ż
eby spa
ć
mógł kto
ś
" - pocieszyłem go. -
Szekspir.
- Humanista - skrzywił si
ę
, jeszcze bardziej pogardliwie ni
ż
przed chwil
ą
.
Z korytarza dobiegł dzwonek telefonu. Fred oderwał si
ę
od
okna. Wyszedł o krok przed drzwi umywalni i zamachał ponaglaj
ą
co
na dy
ż
urnego.
Wyjrzałem za nim. Korytarz ton
ą
ł w ciemno
ś
ci, tylko u
samego jego ko
ń
ca, koło schodów, paliła si
ę
ż
arówka nad biurkiem
podoficera dy
ż
urnego. Stoj
ą
cy obok chłopak - nie widziałem, kto
to był - gestykulował rozpaczliwie, pokazuj
ą
c co
ś
Fredowi.
Pokazywał mu telefon. Ten po lewej stronie, je
ś
li patrze
ć
od strony schodów.
Podoficer dy
ż
urny ma przed sob
ą
dwa telefony. Jeden zwykły,
ł
ą
cz
ą
cy wszystkie rozmowy z centrali brygady, i drugi,
bezpo
ś
redni od oficera dy
ż
urnego. Ten drugi odzywa si
ę
rzadziej,
i, szczerze mówi
ą
c, im rzadziej, tym lepiej.
7
Ale w tej chwili to on wła
ś
nie dzwonił.
Do Freda te
ż
to dotarło. Zakl
ą
ł soczy
ś
cie i ruszył w stron
ę
biurka, jeden długi krok, potem kilka coraz szybszych, wreszcie
pu
ś
cił si
ę
sprintem. Patrzyłem za nim, oparty o framug
ę
, z
niedopałkiem w r
ę
ku i z dziwnym uczuciem rodz
ą
cym si
ę
z wolna w
moim
ż
oł
ą
dku.
Fred dopadł biurka i chwyciwszy słuchawk
ę
wyrecytował:
- Melduj
ę
si
ę
podoficer dy
ż
urny SPR OC starszy szeregowy
podchor
ąż
y Kruszy
ń
ski.
A potem zastygł. Dług
ą
chwil
ę
wygl
ą
dał w
ś
wietle jedynej
lampy jak kamienny pos
ą
g. Miałem wra
ż
enie,
ż
e poruszył
bezgło
ś
nie ustami, jakby szukał odpowiedniego słowa.
- Rozkaz - znalazł je wreszcie i odło
ż
ył słuchawk
ę
. W tym
jednym słowie, w przydechu, z jakim je z siebie wyrzucił,
zabrzmiała autentyczna panika. Oderwałem si
ę
od framugi. Ju
ż
wiedziałem. Dziwne uczucie rozlało si
ę
z
ż
oł
ą
dka po całym ciele,
si
ę
gn
ę
ło do gardła i ju
ż
wiedziałem,
ż
e był to po prostu strach.
Ju
ż
nie ten irracjonalny l
ę
k, nie wiadomo sk
ą
d i przed czym, nie
mglisty
ś
lad snu ani przeczucie, tylko zwykły strach. Strach
przed czym
ś
, w co tak naprawd
ę
nikt nie wierzył, nawet w wojsku,
cho
ć
ka
ż
dy wiedział,
ż
e mo
ż
e nast
ą
pi
ć
.
Fred poło
ż
ył słuchawk
ę
i przez moment rozgl
ą
dał si
ę
bezradnie, otwieraj
ą
c i zamykaj
ą
c usta, jakby chciał co
ś
powiedzie
ć
i zarazem obawiał si
ę
w zalegaj
ą
cej szkoł
ę
ciszy
wydoby
ć
z siebie głos. Zerkn
ą
ł nerwowo na wyeksponowane pod
płatem plexiglasu po
ż
ółkłe instrukcje, w ko
ń
cu nabrał gł
ę
boko
powietrza i nieco dr
żą
cym oraz piskliwym, ale dono
ś
nym głosem,
zawołał:
- Uwaga, szkoła, poo-budka, poo-budka, wsta
ć
! Ogłaszam alarm,
alarm, alarm!
Jego słowa przetoczyły si
ę
przez korytarz, odbiły w nim
echem i zapadły w cisz
ę
, jakby zbyt absurdalne, by ktokolwiek
mógł na nie zwróci
ć
uwag
ę
.
Czego
ś
takiego jak alarm po prostu nie da si
ę
ukry
ć
. Od
samej góry poczynaj
ą
c, ka
ż
dy oficer chce,
ż
eby jego pododdział
wypadł ju
ż
nawet nie najlepiej, ale
ż
eby w ogóle wypadł jako
ś
,
nie pozabijał si
ę
o własne łó
ż
ka i zdołał osi
ą
gn
ąć
gotowo
ść
bojow
ą
przed nastaniem
ś
witu. Kiedy ma by
ć
alarm wszyscy
ś
pi
ą
w
mundurach, z broni
ą
i ekwipunkiem pod łó
ż
kiem, a bywa,
ż
e i tak
jeszcze cich
ą
pobudk
ę
ogłasza si
ę
na wszelki wypadek par
ę
na
ś
cie
minut wcze
ś
niej.
Z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
na dzi
ś
nie zapowiadano
ż
adnych
ć
wiczebnych alarmów.
- Alarm, alarm, alarm! - powtarzał swój okrzyk Fred, teraz
ju
ż
czysto, bez dr
ż
enia głosu. Był przy biurku sam, dy
ż
urny
pobiegł gdzie
ś
, pewnie na dół, budzi
ć
kaprali.
Okrzyk powoli zacz
ą
ł wznieca
ć
w szkole jaki
ś
rezonans. Zza
drzwi pocz
ą
ł dochodzi
ć
szmer, zgrzytanie spr
ęż
yn, wybijaj
ą
ce
si
ę
, pojedyncze głosy. Fred przysiadł si
ę
do telefonu, tego
drugiego, poł
ą
czonego z central
ą
. Co robi podoficer po
ogłoszeniu alarmu, usiłowałem sobie gor
ą
czkowo przypomnie
ć
.
Wpatrywał si
ę
w połyskuj
ą
cy na
ś
cianie nad pulpitem plexiglas i
mówił co
ś
szybko do słuchawki. No tak, wzywa dowódc
ę
szkoły,
jego zast
ę
pców, dowódców plutonów...
...cała kadra przed
ć
wiczebnym alarmem byłaby na miejscu...
Dochodz
ą
ce z sal szmery nabierały siły, w ko
ń
cu które
ś
8
drzwi otworzyły si
ę
. Otrz
ą
sn
ą
łem si
ę
z osłupienia i ruszyłem w
stron
ę
swojej izby.
Jednym z osobliwo
ś
ci ludowego wojska jest obowi
ą
zek
wystawiania na noc butów za drzwi izby. Rano, przy pobudce, i w
nagłych wypadkach robi si
ę
tam straszliwy
ś
cisk i wszyscy
zderzaj
ą
si
ę
głowami, usiłuj
ą
c pochwyci
ć
swoje trepy. Zd
ąż
yłem
złapa
ć
opinacze akurat w momencie, gdy który
ś
z kolegów otworzył
drzwi. Zderzyłem si
ę
z nim, wpadaj
ą
c do
ś
rodka. Nie odpowiadaj
ą
c
na zaspane "co jest, do jasnej cholery", zacz
ą
łem si
ę
ubiera
ć
.
Do
ść
nerwowo, powiedzmy.
Nocne przeczucie zamieniło si
ę
w fatalistyczn
ą
pewno
ść
bliskiego nieszcz
ęś
cia. Bałem si
ę
pomy
ś
le
ć
te słowa, ale byłem
pewien,
ż
e to wła
ś
nie to. Co innego mogłem w tej sytuacji
my
ś
le
ć
? Od kilku dni w wieczornych dziennikach, których
ogl
ą
dania pilnowano w ludowym wojsku jak codziennego sakramentu,
mówiono o "wichrzycielskich strajkach" w stoczni i paru
kopalniach, a ostatniego wieczora przemawiaj
ą
cy po dzienniku
Kiszczak bo
ż
ył si
ę
,
ż
e władza nie u
ż
yje przeciwko robotnikom
siły, a nawet wi
ę
cej, dla dobra socjalistycznej ojczyzny gotowa
jest darowa
ć
"Solidarno
ś
ci" dawne przewiny i usi
ąść
z ni
ą
przy
okr
ą
głym stole.
Dopinali
ś
my si
ę
w milczeniu, ledwie maskuj
ą
c strach
siarczystymi przekle
ń
stwami, gdy kto
ś
nie trafił w t
ę
nogawk
ę
co
trzeba. Na korytarzu pojawili si
ę
kaprale, usiłuj
ą
cy sformowa
ć
pierwszych wychodz
ą
cych plutonami w uczciwym dwuszeregu. Jeden
rzut oka wystarczał, by zorientowa
ć
si
ę
,
ż
e jest to zadanie
jeszcze na długie minuty. Nawet je
ś
li kapralowi udało si
ę
kogo
ś
przemoc
ą
i krzykiem ustawi
ć
na wskazanym miejscu, pozostawał on
tam dokładnie tak długo, jak długo kapral si
ę
nie odwrócił. Po
czym wsi
ą
kał w kł
ę
bi
ą
cy si
ę
bez sensu po całym korytarzu i
depcz
ą
cy sobie po nogach niepodopinany tłumek, którego jedynym
zaj
ę
ciem było pełne ekscytacji wzajemne wypytywanie si
ę
co to
mo
ż
e by
ć
i odpowiadanie sobie,
ż
e alarm.
To dziwne, ale mimo całego przera
ż
enia my
ś
lałem precyzyjnie
i logicznie, w jakim
ś
sensie nawet ja
ś
niej ni
ż
przed pół
godzin
ą
, kiedy bałem si
ę
sam nie wiedz
ą
c czego. Doszedłem do
wniosku,
ż
e najlepsz
ą
metod
ą
dowiedzenia si
ę
, co jest grane,
b
ę
dzie zajrze
ć
do magazynu broni. Je
ś
li pozostaje nie ruszony,
to sprawa nie jest powa
ż
na. Je
ś
li odwrotnie...
Musicie wiedzie
ć
,
ż
e mimo wszelkich pozorów wojska miejsce,
w którym wówczas przebywałem, miało przygotowywa
ć
do słu
ż
by
dowódców dla Obrony Cywilnej. Gaszenie po
ż
arów, zbieranie
rannych, przeprowadzanie staruszek przez ulic
ę
, te rzeczy.
Mówiło si
ę
,
ż
e w razie wojny jeste
ś
my przeznaczeni na
zakładników. Rezerwowa kompania rezerwowego batalionu
rezerwowego pułku, wady wzroku, krzywe kr
ę
gosłupy, doktoranci
filozofii, poloni
ś
ci - słowem, wszelkiego rodzaju wybrakowany
surowiec, którego RKU nie chciało wypu
ś
ci
ć
z r
ą
k przez czyst
ą
,
bezinteresown
ą
zło
ś
liwo
ść
. Ostre strzelanie mieli
ś
my tylko raz,
a i wtedy komendant szkoły oznajmił w przypływie szczero
ś
ci,
ż
e
takiemu wojsku jak my to strach dawa
ć
bro
ń
do r
ę
ki.
Wi
ę
c starczyło mi zerkn
ąć
w otwarte drzwi magazynu broni,
tylko przez chwil
ę
, zanim kapral zgarn
ą
ł mnie z powrotem,
ż
eby
pozby
ć
si
ę
ostatniej nadziei. W
ś
rodku zast
ę
pca komendanta -
zd
ąż
ył si
ę
ju
ż
zjawi
ć
, mieszkał tu
ż
obok szkoły - i jeden z
przydzielonych do nas szeregowców z zasadniczej odbijali wieko
9
skrzyni. Jednej z tych na poły zapomnianych skrzy
ń
, które od nie
wiadomo jak dawna pokrywały si
ę
kurzem w k
ą
cie za stojakami z
broni
ą
. Szeregowiec wyprostował si
ę
, odrzucaj
ą
c na bok wieko i
pod jego ramieniem mign
ę
ły mi wypełniaj
ą
ce skrzyni
ę
pudełka z
ostr
ą
amunicj
ą
.
Spłyn
ę
ło na mnie jakie
ś
odr
ę
twienie, jakbym ju
ż
ustawiony
został twarz
ą
w twarz ze strajkuj
ą
cymi, z pistoletem politruka
przystawionym do pleców.
My
ś
l,
ż
e mo
ż
e nam si
ę
zdarzy
ć
co
ś
jeszcze gorszego nie
przyszła mi wówczas do głowy, ale nie mam o to do siebie
ż
alu.
Ci, którzy tkwili wówczas w samym centrum wydarze
ń
tak
ż
e nie
rozumieli co si
ę
dzieje i cho
ć
widzieli wszystko na własne oczy,
nie potrafili tego przyj
ąć
do wiadomo
ś
ci. 2. Krzyk w ciemno
ś
ci.
Tak wygl
ą
dał
ś
rodek tej historii. Teraz czas opowiedzie
ć
pocz
ą
tek. Nie brałem w nim osobi
ś
cie udziału, wi
ę
c odtwarzam
wypadki na podstawie rozmów z ich uczestnikami.
O kilkana
ś
cie kilometrów od W
ę
gorzewa, w sosnowym lesie nad
jeziorem rozci
ą
gni
ę
te s
ą
druciane ogrodzenia z tablicami: "teren
wojskowy - wst
ę
p wzbroniony". Zapory te, gdyby ogl
ą
da
ć
je z
powietrza, opasuj
ą
kilka kilometrów kwadratowych so
ś
niny w
kształt nieforemnego kartofla, którego jeden koniec
ś
ci
ę
ty jest
równo brzegiem jeziora. Blisko miejsc, gdzie linia ogrodzenia
dotyka brzegu, wznosz
ą
si
ę
na wysoko
ść
trzech metrów dwie wie
ż
e
wartownicze. S
ą
to posterunki III i IV, stanowi
ą
ce zarazem ko
ń
ce
opasuj
ą
cej kartofel po wewn
ę
trznej stronie ogrodzenia
ś
cie
ż
ki,
wydeptanej butami kolejnych roczników. Posterunkom tym podlega
jakie
ś
trzysta metrów pla
ż
y i, po obu jej stronach, fragmenty
ś
cie
ż
ki do pierwszego zakr
ę
tu. Pozostał
ą
jej cz
ęść
podzielono na
cztery kilkusetmetrowe odcinki, których przemierzanie w t
ę
i we
w t
ę
nale
ż
y do obowi
ą
zków wartowników z posterunków II, V, VI i
VII. Po
ś
rodku ka
ż
dego odcinka stoi budka, w której wartownik
znale
źć
mo
ż
e schronienie przed deszczem, a o kilka metrów od
ka
ż
dej budki znajduje si
ę
gł
ę
boka na metr, obetonowana szczelina
w kształcie graniastego S. U
ż
ywana przez wartowników głównie w
charakterze awaryjnej ubikacji, teoretycznie słu
ż
y
ć
ma im
schronieniem na wypadek nalotu.
W tej akurat funkcji szczeliny owe s
ą
całkowicie zb
ę
dne;
gdyby do jakiego
ś
nalotu rzeczywi
ś
cie doszło, b
ę
dzie doskonale
oboj
ę
tne, czy wartownicy przycupn
ą
w nich, czy b
ę
d
ą
próbowali
ucieka
ć
do lasu. Wn
ę
trze kartofla zajmuj
ą
bowiem wielkie,
wkopane gł
ę
boko pod ziemi
ę
zbiorniki benzyny oraz park
amunicyjny brygady. Stoj
ą
tam te
ż
trzy magazyny, gdzie z
muzealnym pietyzmem ustawiono pi
ę
tnastocentymetrowe haubice, na
zamkach których znale
źć
mo
ż
na sygnet Centralnego Okr
ę
gu
Przemysłowego i napis "Starachowice 1937". Amunicji do haubic za
mojej słu
ż
by było podobno sporo, wida
ć
została jeszcze z
lepszych czasów, co za
ś
do strzeleckiej, to ludowe wojsko w
razie potrzeby zaopatrzone miało w ni
ą
zosta
ć
przez Wielkiego
Sojusznika. Sojusznik na razie tego nie robił, nie maj
ą
c
pewno
ś
ci (i słusznie) w któr
ą
wła
ś
ciwie stron
ę
by
ś
my, gdyby co,
strzelali. Jak wyliczyli
ś
my nudz
ą
c si
ę
na warcie, gdyby cały
posiadany przez brygad
ę
zapas rozda
ć
mi
ę
dzy
ż
ołnierzy,
wychodziło jakie
ś
sze
ść
i pół naboju na głow
ę
. Niemniej, zebrany
w jednym miejscu zapas ów wystarczyłby na przyzwoity fajerwerk,
zwłaszcza w poł
ą
czeniu z pociskami do haubic i benzyn
ą
.
Noc
ą
o
ś
wietlenie Parku Magazynowego brygady zapewniane było
10
przez dwie, poprowadzone niezale
ż
nie od siebie i zainstalowane w
ró
ż
nym czasie linie latar
ń
. Pierwsza, pochodz
ą
ca chyba jeszcze z
wczesnych lat sze
ść
dziesi
ą
tych, obejmowała kilkadziesi
ą
t
staro
ś
wieckich, okr
ą
głych lamp, rozlokowanych wzdłu
ż
ogrodzenia;
w tym celu co czwarty słup, na którym si
ę
ono wspierało, był o
połow
ę
wy
ż
szy od pozostałych. Lampy na ogrodzeniu o
ś
wietlały
jedynie
ś
cie
ż
k
ę
i kilka metrów terenu na zewn
ą
trz. Dlatego te
ż
par
ę
na
ś
cie lat pó
ź
niej zdecydowano si
ę
zało
ż
y
ć
jeszcze
kilkana
ś
cie dodatkowych jarzeniówek, jakie zobaczy
ć
mo
ż
na w
wi
ę
kszo
ś
ci polskich miast, bezpo
ś
rednio na budynkach magazynów,
zazwyczaj po dwie na ka
ż
dym. Rozchodziły si
ę
z najwy
ż
szego
punktu dachu, ponad
ż
elaznymi skrzydłami przebitej przez
szczytow
ą
ś
cian
ę
hangaru bramy. Były nieporównywalnie silniejsze
od mdłych, cz
ę
sto si
ę
psuj
ą
cych lamp na ogrodzeniu.
Ś
wiatło tych
ostatnich gin
ę
ło te
ż
w cz
ę
sto g
ę
stwie li
ś
ci, które je zd
ąż
yły
przez ostatnich dwadzie
ś
cia par
ę
lat obrosn
ąć
. Szczególnie nad
jeziorem wartownicza
ś
cie
ż
ka ton
ę
ła w niemal zupełnej ciemno
ś
ci
i była to jedna z przyczyn, dla których te dwa posterunki zawsze
wybierali dla siebie falowcy.
Dla porz
ą
dku wspomnie
ć
trzeba jeszcze o bramie, przy której
mie
ś
cił si
ę
posterunek I. Wartownik stoj
ą
cy na nim te
ż
miał
swoj
ą
budk
ę
i szczelin
ę
przeciwlotnicz
ą
, ale mógł zrobi
ć
wszystkiego po pi
ęć
kroków w t
ę
i we w t
ę
. Sterczał wi
ę
c cały
czas na widoku dowódcy warty, którego okno wychodziło dokładnie
na bram
ę
. To sprawiało,
ż
e posterunek I uwa
ż
any był za
najbardziej przechlapany - nie mo
ż
na było na nim ani przysi
ąść
,
ani zapali
ć
.
Ż
eby by
ć
ś
cisłym, na innych te
ż
nie wolno było,
teoretycznie, przysiada
ć
, pali
ć
, wchodzi
ć
do budek (o ile nie
było deszczu) i szczelin przeciwlotniczych (o ile nie było
nalotu), je
ść
, pi
ć
, załatwia
ć
potrzeb fizjologicznych i robi
ć
kilkunastu jeszcze rzeczy, wyliczonych szczegółowo w regulaminie
słu
ż
by wartowniczej. Wolno było tylko "czujnie strzec i
zdecydowanie broni
ć
" przedpotopowych haubic przed zakusami
ameryka
ń
skiego imperializmu.
Budynek wartowni stał obok bramy i składał si
ę
przede
wszystkim z mnóstwa perfidnie
ż
łobkowanych płytek podłogowych,
które przed zdaniem warty trzeba było mozolnie czy
ś
ci
ć
zapałk
ą
z
naniesionego błota - po to tylko, aby nast
ę
pna zmiana w minut
ę
osiem doprowadziła je do poprzedniego stanu i te
ż
miała co
robi
ć
. Poza tym była tam mała kuchenka z dwoma palnikami,
plastikow
ą
zastaw
ą
stołow
ą
i dobrze si
ę
rozwijaj
ą
c
ą
hodowl
ą
insektów, pokój z le
ż
ankami dla zmiany odpoczywaj
ą
cej, szafa z
ko
ż
uchami, na których zazwyczaj byczyli si
ę
falowcy ze zmiany
czuwaj
ą
cej, stolik, dwie talie postrz
ę
pionych kart i
biblioteczka, jakim
ś
dziwnym zbiegiem okoliczno
ś
ci
ś
wietnie
zaopatrzona w stare iskrowskie ksi
ąż
ki SF. Cało
ś
ci dopełniał
osobny pokój dowódcy warty z oknem, jak ju
ż
wspomniałem,
wychodz
ą
cym na nieszcz
ęś
nika trzymaj
ą
cego najbardziej
przechlapany posterunek I.
Tej nocy, gdy zmagałem si
ę
ze swym l
ę
kiem w pustej
umywalni, dowódc
ę
warty wyrwał ze snu pojedynczy strzał od
strony jeziora (WSW strawiło potem mnóstwo czasu na ustalenie, o
której to dokładnie godzinie i minucie ów wystrzał si
ę
odezwał,
ale tak naprawd
ę
nie miało to wi
ę
kszego znaczenia). Dowódc
ą
warty był tej nocy plutonowy z dywizjonu szkolnego, o nazwisku
11
brzmi
ą
cym jak wymy
ś
lona przez
ż
ołnierzy ksywa: Gica. Zwlókł si
ę
z wyrka, zły, ale bez powodów do wielkiego zdenerwowania, i
zacz
ą
ł ubiera
ć
, wołaj
ą
c na rozprowadzaj
ą
cego. Ten, równie jak
przeło
ż
ony wyrwany wystrzałem z drzemki, nie czekaj
ą
c rozkazów
zabrał si
ę
do budzenia obu siedz
ą
cych na wartowni zmian, ka
żą
c
im łapa
ć
graty i szykowa
ć
si
ę
do biegu w kierunku posterunku V,
gdzie, jak - słusznie, miało si
ę
okaza
ć
- przypuszczał,
strzelano.
Od czasu do czasu komu
ś
na warcie popuszcz
ą
nerwy i wywali
do zaj
ą
ca albo zbł
ą
kanego pijaczyny z pobliskiej wioski. Nie
jest to wydarzenie niezwykłe, ale na tyle rzadkie,
ż
e z reguły
obrasta legend
ą
, a opowie
ść
o nim kr
ąż
y po brygadzie czasem i
przez kilka poborów, zanim wreszcie trafi si
ę
co
ś
, co da
pocz
ą
tek nowej. Oczywi
ś
cie w ludowym wojsku, w którym od zawsze
brakowało wszystkiego (z wyj
ą
tkiem mo
ż
e czerwonych plansz z
buduj
ą
cymi hasłami), a ju
ż
szczególnie amunicji, nie wolno
bezkarnie marnowa
ć
cennych nabojów na strzelanie do zaj
ę
cy lub
pijaków. Rozbudowywana latami sprawozdawczo
ść
kazała si
ę
tygodniami spowiada
ć
z ka
ż
dego wprowadzenia naboju do lufy, przy
którym pazur podajnika zostawia na łusce nieusuwalny
ś
lad - có
ż
dopiero mówi
ć
o wystrzale! Dla kadry stało si
ę
zatem
ż
yciow
ą
konieczno
ś
ci
ą
przechowywanie na wszelki wypadek lewej amunicji.
Im bardziej surowo wyliczano oficerów z ka
ż
dego wystrzelonego
lub tylko zadrapanego naboju, tym owej lewej amunicji kr
ąż
yło po
jednostkach wi
ę
cej. W razie czego uzupełniało si
ę
z niej zdawane
"
ś
rodki ogniowe", nieszcz
ę
sny strzelec otrzymywał stosowny OPR
oraz zale
ż
n
ą
od jego cyfry porcj
ę
szykan fizycznych, po czym
jakim
ś
znanym tylko zainteresowanym sposobem uzupełniano zapas,
nie m
ą
c
ą
c w raportach pogodnego obrazu rzeczywisto
ś
ci.
Plutonowy Gica, jak ka
ż
dy, był na podobn
ą
ewentualno
ść
dobrze przygotowany, tote
ż
przez pierwszych kilka minut po
obudzeniu nie miał powodu szczególnie si
ę
przejmowa
ć
. S
ą
dz
ą
c z
tego, co potem mówili jego podwładni, bardziej był zły,
ż
e
przerwano mu sen, ni
ż
zaniepokojony. Co do wartowników, odgłos
strzału wprawił ich w nastrój radosnego podniecenia szykuj
ą
c
ą
si
ę
zabaw
ą
kosztem trzymaj
ą
cego posterunek V kota, nazywanego
ze wzgl
ę
du na pewne fizyczne podobie
ń
stwo do nie
ż
yj
ą
cego ju
ż
aktora Kargulem. Perspektywa tej przyjemnej odmiany w monotonnej
słu
ż
bie sprawiła,
ż
e zmianie czuwaj
ą
cej, nawet bez specjalnego
poganiania, wystarczyły niecałe dwie minuty, aby w pełnym
oporz
ą
dzeniu i z gotow
ą
do u
ż
ycia broni
ą
stłoczy
ć
si
ę
w
gotowo
ś
ci do biegu w przedsionku wartowni. Wymieniaj
ą
c domysły i
lu
ź
ne uwagi czekała tam jeszcze dobrych kilkadziesi
ą
t sekund na
dopinaj
ą
cego si
ę
bez szczególnej paniki dowódc
ę
.
Chwil
ę
pó
ź
niej nast
ą
piło co
ś
, co zburzyło ten pogodny
nastrój i przeszyło
ś
wiadków zdarzenia pierwszym dreszczem
prawdziwego niepokoju. Mniej wi
ę
cej w momencie, gdy Gica
wreszcie stan
ą
ł w drzwiach swojej kanciapy, z zewn
ą
trz znowu
dobiegły strzały. Tym razem była to długa, niemilkn
ą
ca seria -
wartownik trzymał
ś
ci
ą
gni
ę
ty spust do ko
ń
ca, a
ż
spr
ęż
yna
podajnika rozepchn
ę
ła si
ę
w magazynku na cał
ą
długo
ść
, a iglica
szcz
ę
kn
ę
ła sucho w pustej komorze. Zanim to si
ę
stało, do
kanonady wł
ą
czył si
ę
drugi kałasznikow, bij
ą
cy bardziej od
strony jeziora, z s
ą
siaduj
ą
cej z pi
ą
tk
ą
czwórki. Drugi wartownik
te
ż
strzelał ogniem ci
ą
głym, tylko rozs
ą
dniej: krótkimi seriami,
po trzy - pi
ęć
pocisków. Posyłał te serie w kilku,
12
kilkunastosekundowych odst
ę
pach jeszcze przez dłu
ż
sz
ą
chwil
ę
po
zamilkni
ę
ciu pierwszego kałasznikowa. Potem ucichł i on.
W przeciwie
ń
stwie do pojedynczego wystrzału, tym razem
trudno było o proste, narzucaj
ą
ce si
ę
wyja
ś
nienie. W ka
ż
dym
razie stało si
ę
oczywiste,
ż
e nie były to strzały przypadkowe
ani do niczego. Tym bardziej,
ż
e strzelaj
ą
cym nie był ju
ż
tylko
zestresowany kot, ale jeden z rz
ą
dz
ą
cych grup
ą
falowców, który
podczas ponad półtorarocznej słu
ż
by przekiwał podobnych wart
dobr
ą
setk
ę
, wi
ę
kszo
ść
z nich przesypiaj
ą
c spokojnie w budce, i
z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
nie był skłonny ulega
ć
panice albo strzela
ć
do
zaj
ę
cy. Zwłaszcza ogniem ci
ą
głym. A ju
ż
zwłaszcza krótkimi,
mierzonymi seriami, jakie regulamin walki przewidywał wył
ą
cznie
do ostrzeliwania si
ę
na krótkim dystansie przed natarciem
piechoty.
Nikt nie pami
ę
tał, jakich słów u
ż
ył dowódca daj
ą
c
oczekiwany rozkaz do biegu. W ka
ż
dym razie chwil
ę
po umilkni
ę
ciu
drugiego kałasznikowa dziewi
ę
ciu ludzi wybiegło z wartowni w
zimn
ą
i wietrzn
ą
noc, kieruj
ą
c si
ę
w stron
ę
posterunku V. Wbrew
wymogom regulaminu, Gica nie trzymał si
ę
opasuj
ą
cej kartoflowato
so
ś
nin
ę
ś
cie
ż
ki, ale poprowadził najkrótsz
ą
drog
ą
, pomi
ę
dzy
magazynami. Dlatego te
ż
prowadzeni przez niego
ż
ołnierze nie
zauwa
ż
yli w pierwszej chwili,
ż
e latarnie na ogrodzeniu zgasły.
Zeznania wartowników z posterunków II, III i IV pozwoliły
ustali
ć
,
ż
e stało si
ę
to w kilkana
ś
cie sekund po zamilkni
ę
ciu
drugiego kałasznikowa - i
ż
e
ś
wiatła zgasły jednocze
ś
nie,
dokładnie tak, jakby kto
ś
przeci
ą
ł zakopany pod ogrodzeniem,
zasilaj
ą
cy je kabel.
Wydaje mi si
ę
bardzo w
ą
tpliwe, aby Gica pomy
ś
lał,
ż
e
przecinaj
ą
c teren magazynów b
ę
dzie musiał kilkakrotnie
przebiega
ć
przez sto
ż
ki
ś
wiatła, jakie w zacinaj
ą
cej m
ż
awce
wycinały wie
ń
cz
ą
ce dachy hangarów jarzeniówki. Je
ś
li nawet
pomy
ś
lał, jeszcze bardziej w
ą
tpliwe wydaje si
ę
, aby uznał ten
fakt za w jakikolwiek sposób znacz
ą
cy.
Drug
ą
, oprócz ciemno
ś
ci, przyczyn
ę
dla której posterunki
nad jeziorem były rezerwowane dla falowców, stanowił fakt, i
ż
z
jakich
ś
trudnych do ustalenia przyczyn budki nad jeziorem były
obszerniejsze i wyposa
ż
one w drewnian
ą
ław
ę
, na której wartownik
mógł si
ę
całkiem wygodnie rozci
ą
gn
ąć
, zakładaj
ą
c nogi na
ś
cian
ę
,
i spa
ć
a
ż
do przyj
ś
cia zmiany. Wszyscy tak robili i jest
bardziej ni
ż
pewne,
ż
e zrobił tak równie
ż
rozlokowany na
czwartym posterunku falowiec, znany przez kolegów Chlaptuskiem.
Wyrwany ze snu musiał wyj
ść
z budki i ruszy
ć
w kierunku
pierwszego strzału, pchany t
ą
sam
ą
radosn
ą
ciekawo
ś
ci
ą
, która
o
ż
ywiała
ż
ołnierzy na wartowni. Uszedł około stu metrów
ś
cie
ż
k
ą
,
kiedy zobaczył to samo co wartownik z pi
ą
tki i na wysoko
ś
ci
dwudziestego szóstego słupa, licz
ą
c od jeziora, otworzył ogie
ń
w
stron
ę
lasu. Była to jedna z niewielu pewnych rzeczy, jakie
oficerowie WSW zdołali dokładnie ustali
ć
, ale nie wymagało to od
nich szczególnej przenikliwo
ś
ci, skoro w tym akurat miejscu
pozostało po Chlaptusku trzydzie
ś
ci łusek, rozsypanych na
powierzchni kilkunastu metrów. Fakt,
ż
e nie rzucił on
wystrzelanego magazynku na
ś
cie
ż
k
ę
, ale schował go do ładownicy,
wskazuje,
ż
e uległ panice dopiero w chwil
ę
po dopi
ę
ciu do broni
kolejnego. W którym
ś
momencie, składaj
ą
c si
ę
do nast
ę
pnej serii,
musiał zobaczy
ć
przez celownik co
ś
, co pozwoliło mu u
ś
wiadomi
ć
sobie, do czego strzela. Wydaje mi si
ę
charakterystyczne,
ż
e
13
uciekał - instynktownie, jak s
ą
dz
ę
- w kierunku
ś
wiatła,
pomi
ę
dzy magazyny.
Kiedy po kilkudziesi
ę
ciu sekundach prowadzona przez dowódc
ę
i rozprowadzaj
ą
cego zmiana czuwaj
ą
ca wypadła na wyasfaltowany,
stosunkowo dobrze o
ś
wietlony placyk pomi
ę
dzy trzema otaczaj
ą
cymi
go w koniczynk
ę
hangarami artyleryjskiego muzeum, Chlaptusek
znalazł si
ę
niemal dokładnie naprzeciwko. Wybiegł zza jednego z
budynków, trzy czwarte od przodu, w chwili, gdy jego koledzy
znajdowali si
ę
dokładnie po
ś
rodku plamy o
ś
lepiaj
ą
cego ich
ś
wiatła. Zobaczywszy biegn
ą
cych, zatrzymał si
ę
gwałtownie i z
kolei rzucił do ucieczki przed nimi, nie t
ą
drog
ą
, któr
ą
dotarł
tam ze swojego posterunku, ale w stron
ę
dokładnie w przeciwn
ą
ni
ż
nadbiegała zmiana czuwaj
ą
ca. Po kilkunastu krokach wpadł na
ś
cian
ę
. Zacz
ą
ł krzycze
ć
, i dopiero ten krzyk u
ś
wiadomił
biegn
ą
cym jego obecno
ść
. Za pó
ź
no. Oszalały z przera
ż
enia
wartownik, po kilkusekundowych, bezskutecznych próbach przebicia
si
ę
przez stoj
ą
cy mu drodze budynek odwrócił si
ę
i opró
ż
nił
magazynek w kierunku nadbiegaj
ą
cych, nadal nie widz
ą
cych go
kolegów. Strzelał nie celuj
ą
c i nie koryguj
ą
c podrzutu, dzi
ę
ki
czemu wi
ę
kszo
ść
pocisków poleciała ku niebu. Kilka wydłubano
potem z odległych
ś
cian. Tylko jeden trafił nadbiegaj
ą
cego
człowieka.
Z jakich
ś
sobie znanych sposobów ludowe wojsko uznało,
ż
e
ka
ż
dy magazynek musi by
ć
ś
ci
ś
le przypisany do nosiciela i pod
ż
adnym pozorem nie wolno si
ę
nim wymienia
ć
. Ka
ż
dy wartownik
dostaje zatem 120 nabojów luzem i musi je własnor
ę
cznie
załadowa
ć
do swoich, przytarganych z jednostki magazynków -
jednego podpi
ę
tego do broni i trzech w ładownicy u pasa - aby 24
godziny pó
ź
niej, przy zdawaniu warty, wyj
ąć
je z powrotem i
przekaza
ć
nast
ę
pnej zmianie. Oznacza to,
ż
e ka
ż
dy wartowniczy
nabój w ci
ą
gu ka
ż
dej doby jest najpierw wyjmowany z magazynka, a
zaraz potem ładowany do innego. Za ka
ż
dym razem czubek pocisku
ociera si
ę
przy tym silnie o wie
ń
cz
ą
c
ą
magazynek, zakrzywion
ą
półkoli
ś
cie blach
ę
. Dziesi
ęć
ani kilkadziesi
ą
t takich otar
ć
nie
zostawia jeszcze wyra
ź
nego
ś
ladu, ale po kilkuset
przeładowaniach czubek pocisku zaczyna nabiera
ć
obło
ś
ci, a
ż
wreszcie w miedzianozłotym płaszczu przeciera si
ę
mikroskopijna
kropka szaro
ś
ci: mi
ę
kki, ołowiany rdze
ń
. Innymi słowy, zwykła,
poczciwa kulka do kałasznikowa, zamienia si
ę
w surowo zakazan
ą
przez wszystkie mi
ę
dzynarodowe konwencje kul
ę
dum-dum. Twórcy
regulaminów zdawali sobie z tego spraw
ę
, dlatego te
ż
zawarli w
nich surowe przykazanie, aby wartownicza amunicja wymieniana
była co kwartał. Nie przewidzieli jednak ukrytego obiegu po
jednostkach lewych nabojów i oczywistego faktu,
ż
e b
ę
dzie on
wymagał jakiego
ś
ź
ródła zasilania, a amunicja wartownicza, w
praktyce u
ż
ywana wył
ą
cznie do wyjmowania jej z magazynków i
wtykania tam z powrotem, nada si
ę
do tego najlepiej.
Pocisk, który trafił dowódc
ę
warty w prawe udo, formalnie
nie istniał zapewne ju
ż
od wielu miesi
ę
cy. W momencie zetkni
ę
cia
z przeszkod
ą
rozdarł si
ę
od miedzianego czubka i rozpłaszczył,
wyładowuj
ą
c tym samym cał
ą
niesion
ą
energi
ę
, wystarczaj
ą
c
ą
do
kilkukilometrowego lotu, w ciele podoficera. Nawet normalna,
poczciwa kula prosto z fabryki byłaby zdolna przy takim
trafieniu strzaska
ć
ko
ść
i porwa
ć
arterie. Wartownicza dum-dum
praktycznie urwała plutonowemu nog
ę
, pozostawiaj
ą
c ewentualnemu
chirurgowi dopełnienie formalno
ś
ci - przeci
ę
cie skóry i
14
ś
ci
ę
gien, utrzymuj
ą
cych krwaw
ą
mas
ę
przy wła
ś
cicielu. Gica
stracił przytomno
ść
zanim zd
ąż
ył cokolwiek krzykn
ąć
:
przekoziołkował jak szmaciana lalka i znieruchomiał na trawie w
szybko rosn
ą
cej kału
ż
y krwi. Mimo przeci
ę
cia arterii mógł
jeszcze wyj
ść
z tego
ż
ywy, gdyby w ci
ą
gu nast
ę
pnych kilku minut
kto
ś
okazał si
ę
na tyle przytomny,
ż
eby nale
ż
ycie podwi
ą
za
ć
mu
ran
ę
.
Kilka sekund pó
ź
niej do jego o
ś
miu
ż
ołnierzy zacz
ę
ło
dociera
ć
, co si
ę
stało. Obok dwóch pociski przeleciały na tyle
blisko,
ż
e usłyszeli ich nieporównywalny z
ż
adnym innym
d
ź
wi
ę
kiem gwizd. Niektórzy, w tym rozprowadzaj
ą
cy, przypadli do
ziemi, co nie miało wi
ę
kszego sensu, gdy
ż
Chlaptusek wystrzelał
cały magazynek za jednym zamachem i na szcz
ęś
cie nie był w
stanie si
ę
gn
ąć
po nast
ę
pny. Inni skoczyli ku le
żą
cemu i
przygl
ą
dali mu si
ę
, co
ś
mówi
ą
c i poruszaj
ą
c nieskładnie r
ę
kami,
nie wiedz
ą
c, co dalej pocz
ąć
.
Ż
aden nie był potem w stanie odtworzy
ć
kilku nast
ę
pnych
minut: szok i adrenalina wyci
ę
ły im je dokładnie z pami
ę
ci,
potem ka
ż
dy zapełnił sobie t
ę
luk
ę
jak umiał i w efekcie wyszła
z tego sterta bzdur, w których WSW ugrz
ę
zło na amen, nie mog
ą
c
za nic spasowa
ć
zezna
ń
do kupy. My
ś
l
ę
,
ż
e w sumie mogli sobie t
ę
robot
ę
darowa
ć
: było naprawd
ę
spraw
ą
drugorz
ę
dn
ą
, kto w danym
momencie kl
ę
czał przy dowódcy, a kto kr
ę
cił si
ę
w kółko,
powtarzaj
ą
c bez sensu,
ż
e potrzebne s
ą
nosze. My
ś
l
ę
te
ż
,
ż
e
ponawiali próby starannego odtworzenia wypadków tak usilnie, by
w ten sposób oddali
ć
od siebie robot
ę
jeszcze trudniejsz
ą
, czyli
znalezienie racjonalnego wyja
ś
nienia, dlaczego
ż
ołnierz o długim
sta
ż
u w najoczywistszy sposób oszalał, opu
ś
cił posterunek i
ci
ęż
ko postrzelił swego dowódc
ę
.
Jakkolwiek owe szczegóły wygl
ą
dały, kto
ś
w ko
ń
cu znalazł
skulonego przy
ś
cianie magazynu i wci
ąż
naciskaj
ą
cego spust
kałasznikowa Chlaptuska. Po krótkiej szarpaninie udało si
ę
go
obezwładni
ć
. Dwóch ludzi, którzy tego dokonali, uznało za sw
ą
oczywist
ą
powinno
ść
wzi
ąć
go na plecy i odnie
ść
na wartowni
ę
,
pozostawiaj
ą
c wyja
ś
nienia na potem. Pozostali, za ich
przykładem, uczynili to samo z nieprzytomnym Gic
ą
. Ka
ż
dy z
ż
ołnierzy post
ę
pował na własn
ą
r
ę
k
ę
, tak jak mu si
ę
akurat
wydało najlepiej. Nie znalazł si
ę
nikt, kto by nimi pokierował w
zast
ę
pstwie postrzelonego. Teoretycznie powinien to zrobi
ć
rozprowadzaj
ą
cy, ale to on wła
ś
nie kr
ę
cił si
ę
w kółko, niezdolny
do niczego poza powtarzaniem,
ż
e potrzebne s
ą
nosze.
Nieco inaczej sprawa przedstawiała si
ę
na wartowni, gdzie
pozostała zmiana wypoczywaj
ą
ca, a w jej składzie kolejny
falowiec, niejaki Gorg. Nale
ż
ał on do tego typu ludzi, na sam
widok których człowiekowi otwiera si
ę
w kieszeni scyzoryk.
Ko
ś
cisty, szczurowaty mikrus, od pierwszej chwili wzbudzał
odraz
ę
, narastaj
ą
c
ą
w miar
ę
jak si
ę
go poznawało. Poza
szczurowat
ą
powierzchowno
ś
ci
ą
, spo
ś
ród innych falowców wyró
ż
niał
si
ę
szczególnym sadyzmem i pomysłowo
ś
ci
ą
w dr
ę
czeniu młodego
poboru oraz niezwykł
ą
nawet jak na falowca bezczelno
ś
ci
ą
.
Gdy tylko za prowadzon
ą
przez dowódc
ę
zmian
ą
czuwaj
ą
c
ą
zamkn
ę
ły si
ę
drzwi, Gorg obj
ą
ł dowództwo w sposób całkowicie
machinalny i nieodparcie si
ę
narzucaj
ą
cy. Dzi
ę
ki temu kiedy po
kilku minutach i kolejnej, długo przebrzmiewaj
ą
cej w
ciemno
ś
ciach serii wystrzałów zacz
ę
li spływa
ć
na wartowni
ę
czerwoni z przej
ę
cia i bełkocz
ą
cy od rzeczy członkowie zmiany
15
czuwaj
ą
cej, oczekiwała ich tam w pełni przygotowana do działania
i zdyscyplinowana mini-jednostka bojowa. Sam Gorg, w sposób
równie naturalny jak poprzednio, przej
ą
ł komend
ę
tak
ż
e nad
reszt
ą
ż
ołnierzy, którzy zreszt
ą
podporz
ą
dkowali si
ę
temu
ochoczo, rozpaczliwie jakiejkolwiek komendy potrzebuj
ą
c. Jak
bardzo rozpaczliwie, najlepszym dowodem fakt,
ż
e od tego momentu
relacje wartowników znów na pewien czas stały si
ę
klarowne i
spójne.
Gorg rozpocz
ą
ł swoje rz
ą
dy od uderzenia rozprowadzaj
ą
cego w
twarz rzemienn
ą
plecionk
ą
. Gorg nigdy nie rozstawał si
ę
z
półmetrowym rzemieniem, spl
ą
tanym na ko
ń
cu w niewielk
ą
kulk
ę
,
któr
ą
tygodniami doci
ą
gał kombinerkami i moczył w wodzie dla
nadania jej maksymalnej twardo
ś
ci. Wyci
ą
gał ten rzemie
ń
z
kieszeni i brał zamach jednym błyskawicznym ruchem, trafiaj
ą
c
kota dokładnie tam, gdzie chciał - najcz
ęś
ciej w skrzydełko
nosa, tu
ż
ponad ustami. Prawdopodobnie nie wymy
ś
lił tego ciosu
sam, był on na to zbyt wystudiowany - rozp
ę
dzona skórzana kulka
omijała z daleka ko
ść
i chrz
ą
stki, nie gro
żą
c pozostawieniem
trwałych
ś
ladów, i uderzała w jeden z najbardziej unerwionych
fragmentów ciała. Wywołany takim uderzeniem ból mógł oszołomi
ć
na dłu
ż
szy czas nawet solidnie zbudowanego m
ęż
czyzn
ę
.
Rozprowadzaj
ą
cy, jakkolwiek nominalnie najstarszy w tej
chwili stopniem na wartowni, miał na koncie zaledwie pi
ęć
miesi
ę
cy słu
ż
by, a wi
ę
c był jeszcze kotem. Trudno mi zgadywa
ć
,
czy Gorg chciał tylko wyprowadzi
ć
kaprala ze stanu bredzenia o
noszach, czy tak
ż
e zaznaczy
ć
, kto tu rz
ą
dzi - nale
ż
ał on do tych
spo
ś
ród uczestników owej warty, z którymi rozmowa pó
ź
niej nie
była mo
ż
liwa. W ka
ż
dym razie dopiero Gorg zrobił to, co
rozprowadzaj
ą
cy powinien był zrobi
ć
od razu: kazał zało
ż
y
ć
dowódcy warty porz
ą
dn
ą
opask
ę
uciskow
ą
. Polecił tak
ż
e poło
ż
y
ć
dowódc
ę
oraz zwi
ą
zanego pasem i szelkami Chlaptuska w pokoju
zmiany czuwaj
ą
cej i kazał jednemu z
ż
ołnierzy poł
ą
czy
ć
si
ę
przez
telefon z wartownikami. Dzi
ę
ki temu zyskał po chwili pierwsze
dane o sytuacji. Posterunki V, IV i VI nie odpowiadały.
Ż
ołnierze z pozostałych - zwłaszcza z posterunku VII - meldowali
o dochodz
ą
cych od przeciwległego ogrodzenia dziwnych hałasach,
jednak poza wyrazami kra
ń
cowego podekscytowaniem nie mieli nic
konkretnego do powiedzenia.
Gorg jako chyba jedyny nie zapomniał,
ż
e całe zamieszanie
nie zacz
ę
ło si
ę
od postrzelenia dowódcy przez Chlaptuska, ale od
pilnuj
ą
cego pi
ą
tki Kargula. Sprawdzenie, co si
ę
z nim dzieje,
powierzył innemu falowcowi, Brunerowi, ka
żą
c mu wraz z dwoma
innymi
ż
ołnierzami jak najszybciej wraca
ć
z wyczerpuj
ą
cym
raportem o sytuacji. Drugiej czwórce polecił zaopiekowa
ć
si
ę
rannym dowódc
ą
i nieprzytomnym Chlaptuskiem, a zwłaszcza by
ć
przygotowanym aby w razie potrzeby powtórnie ogłuszy
ć
tego
drugiego. Pozostałych poustawiał w oknach, by wpatrywali si
ę
w
ciemno
ść
i zawiadomili go natychmiast, gdyby kto
ś
si
ę
zbli
ż
ał.
To idiotyczne z pozoru polecenie dowodzi sk
ą
din
ą
d,
ż
e w
szczurowatej osobie Gorga, nieustannie podpadni
ę
tego za
pyskowanie i z tego powodu nigdy nie awansowanego, ludowe wojsko
raczyło zmarnowa
ć
urodzonego dowódc
ę
. Naturalnie,
ż
ołnierze
stercz
ą
cy w oknach nie mogli da
ć
mu
ż
adnych informacji: wa
ż
ne
było,
ż
eby mieli oni zaj
ę
cie, poczucie,
ż
e co
ś
robi
ą
i
ż
eby nie
prze
ż
ywali stressu w bezczynno
ś
ci. W podobnych chwilach nie ma
dla ludzi nic bardziej ni
ż
bezczynno
ść
zabójczego i Gorg,
16
którego nikt nigdy dowodzenia nie uczył, musiał to wyczu
ć
instynktownie.
Roztasowawszy w ten sposób wart
ę
, Gorg poł
ą
czył si
ę
z
oficerem dy
ż
urnym, a
ś
ci
ś
lej mówi
ą
c, z jego zast
ę
pc
ą
, i
poinformował go,
ż
e wartownik dostał małpy i ci
ęż
ko postrzelił
dowódc
ę
, a kapral, który był tego
ś
wiadkiem, znajduje si
ę
w
szoku i nie jest zdolny do słu
ż
by. Poprosił o jak najszybsze
przysłanie samochodu, by odwie
źć
ich na izb
ę
chorych, oraz warty
alarmowej. Zanim zako
ń
czył rozmow
ę
, na wartowni pojawił si
ę
Ociec.
Gorg nie mógł rozmawia
ć
z samym oficerem inspekcyjnym, gdy
ż
ten, jak ju
ż
pisałem, kursował po brygadzie daj
ą
c si
ę
we znaki
słu
ż
bom. Zast
ę
pca za
ś
wolał nie by
ć
tym, który obudzi meldunkiem
o strzelaninie na warcie numer 2 oficera operacyjnego brygady.
Poza tym, jak potem twierdził, Gorg nie przedstawił sprawy
wła
ś
ciwie i nie okre
ś
lił, jak powa
ż
na jest rana dowódcy. Tego
samego zdania była komisja z WSW, która dodatkowo obwiniła
Gorga,
ż
e zameldował tylko o wypadku podczas pełnienia słu
ż
by
wartowniczej, a nie o ataku na wart
ę
i pilnowany przez ni
ą
obiekt, co pozwoliłoby od razu uruchomi
ć
wła
ś
ciwe procedury.
W ka
ż
dym razie, zamiast zaj
ąć
si
ę
od razu zorganizowaniem
jakiego
ś
samochodu, zast
ę
pca przyst
ą
pił do telefonicznych
poszukiwa
ń
oficera dy
ż
urnego. Po kilku minutach zdołał ustali
ć
,
ż
e przed chwil
ą
opu
ś
cił on trzeci dywizjon i nie pojawił si
ę
jeszcze nigdzie indziej. Posłał wi
ę
c na jego poszukiwania go
ń
ca.
Ociec, w hierarchii wojskowych kast filc, czyli o szczebel
starszy od kota, a tej nocy wartownik z posterunku numer VI,
pojawił si
ę
na wartowni podczas pierwszej rozmowy Gorga z
zast
ę
pc
ą
oficera inspekcyjnego. Ociec był człowiekiem
niepodobnym do wi
ę
kszo
ś
ci
ż
ołnierzy, małomównym, zamkni
ę
tym w
sobie i w ka
ż
dych warunkach zachowuj
ą
cym niezwykły, irytuj
ą
cy
formalnych oraz nieformalnych przeło
ż
onych spokój.
Nied
ź
wiadkowaty, łagodny wie
ś
niak robił wszystko w swoim tempie,
ani za szybko, ani za wolno, nie podnosił głosu, nie reagował na
wyzwiska jakimi go obrzucano i, rzecz ju
ż
zupełnie niezwykła,
sam nie kl
ą
ł zupełnie. Zdołał zachowa
ć
ten zadziwiaj
ą
cy spokój
przez cały półroczny okres zwyczajowych prze
ś
ladowa
ń
, i tym
bardziej przez kilka nast
ę
pnych miesi
ę
cy. Teraz z tym samym
spokojem, niczym człowiek z zupełnie innej bajki, wszedł na
wartowni
ę
i stwierdziwszy,
ż
e dowódcy nie ma w jego pokoju,
zapytał o niego kolegów. Potok słów, jakim w nast
ę
pnej chwili
zalali go wartownicy,
ż
e Gica le
ż
y w pokoju zmiany czuwaj
ą
cej,
bo oberwał paskudnie od Chlaptuska, który dostał małpy i trzeba
go było zgłuszy
ć
i tak dalej, równie
ż
nie wyprowadził go z
równowagi. Zapytał spokojnie, kto w takim razie rz
ą
dzi tym, jak
si
ę
wyraził, pieprznikiem. Dostał odpowied
ź
,
ż
e Gorg. Podszedł
zatem do rozmawiaj
ą
cego przez telefon Gorga i zacz
ą
ł wykłada
ć
przed nim na stole swoje oporz
ą
dzenie: karabin, ładownic
ę
,
chlebak, pas, szelki i hełm, wszystko ociekaj
ą
ce wilgoci
ą
.
Nast
ę
pnie z kamienn
ą
twarz
ą
oznajmił,
ż
e ma tego wszystkiego
dosy
ć
i wraca do siebie. Po czym opu
ś
cił wartowni
ę
i po chwili
znikn
ą
ł w mroku nocy. Na dobre. WSW, które wpisało go na list
ę
ś
ciganych za dezercj
ę
, mimo długotrwałych poszukiwa
ń
nie zdołało
odnale
źć
po nim najmniejszego
ś
ladu.
Gorg nie zdobył si
ę
na skwitowanie zachowania filca bodaj
jednym słowem. By
ć
mo
ż
e dlatego,
ż
e nie bardzo miał na to czas,
17
zaledwie bowiem sko
ń
czył rozmow
ę
z zast
ę
pc
ą
oficera dy
ż
urnego, w
słuchawce odezwał si
ę
Brunner. Dzwonił z opuszczonego przez
Chlaptuska posterunku IV i wła
ś
ciwie nie mówił, ale krzyczał,
piskliwym, rozedrganym głosem, na kraw
ę
dzi histerii. To, co miał
do wykrzyczenia, po oczyszczeniu ze wszystkich ekspresywnych
wyra
ż
e
ń
podkre
ś
laj
ą
cych jego stan emocjonalny, zawierało si
ę
w
zdaniu: "Gorg, przyjd
ź
tu i zrób co
ś
, bo je
ś
li ja nie
zwariowałem, to naprawd
ę
nie wiem, co si
ę
dzieje".
Par
ę
minut pó
ź
niej Gorg doskonale zrozumiał Brunera i
równie jak on zacz
ą
ł powa
ż
nie w
ą
tpi
ć
w swoje zdrowie psychiczne.
Posterunek numer V znikn
ą
ł. Co najgorsze: nie do ko
ń
ca.
Posterunek V znajdował si
ę
mi
ę
dzy posterunkiem IV a VI, na
tej samej opasuj
ą
cej kartofel od wewn
ę
trznej strony
ś
cie
ż
ce.
Proste. Znajdował si
ę
tam od zawsze. Proste. Wi
ę
c po prostu
musiał by
ć
tam dalej. Tyle,
ż
e go nie było, i ju
ż
. To nie
znaczy,
ż
e kto
ś
jakim
ś
tajemniczym sposobem zd
ąż
ył podczas tych
kilkunastu minut wynie
ść
w nieznane miejsce budk
ę
wartownicz
ą
i
zasypa
ć
graniast
ą
szczelin
ę
. Nie było, to znaczy,
ż
e kilkaset
metrów
ś
cie
ż
ki wraz z ogrodzeniem, szczelin
ą
, budk
ą
i pilnuj
ą
cym
jej
ż
ołnierzem po prostu wyparowało. Normalnie biegn
ą
c od
szóstki powiniene
ś
po jakiej
ś
minucie by
ć
na pi
ą
tce, a po dwóch
na czwórce. Ale wartownicy brn
ą
cy przez zacinaj
ą
c
ą
wilgo
ć
i
przez chichocz
ą
cy złowieszczo, listopadowy wiatr, znale
ź
li si
ę
po minucie na czwórce. Przez par
ę
jeszcze minut próbowali
bezradnie znale
źć
jakie
ś
wyja
ś
nienie, biegaj
ą
c tam i z powrotem,
niektórzy nawet zacz
ę
li szuka
ć
w bok od
ś
cie
ż
ki, jakby w
nadziei,
ż
e posterunek tylko odsun
ą
ł si
ę
od niej par
ę
na
ś
cie
metrów i schował w krzakach.
Jednak, jak wspomniałem, najgorsze było to,
ż
e posterunek
nie znikn
ą
ł całkowicie. Tym, co z niego zostało, był głos. Głos
wartownika z pi
ą
tki, Kargula, który wrzeszczał przera
ź
liwie,
rozdzieraj
ą
co, doprowadzaj
ą
c słuchaj
ą
cych go ludzi do kraw
ę
dzi
obł
ę
du. Głos, w którym strach mieszał si
ę
z bólem i rozpacz
ą
.
Głos, który rozbrzmiewał w wilgotnym półmroku gdzie
ś
niezwykle
blisko, na wyci
ą
gni
ę
cie r
ę
ki, tu
ż
tu
ż
, który błagał o pomoc i
lito
ść
, przeklinał i przyzywał, skamlał, załamywał si
ę
w j
ę
k,
milkł, by w nieoczekiwanym paroksyzmie znów wzmóc si
ę
do
ogłuszaj
ą
cego wrzasku. I który, co mo
ż
e było najtrudniej znie
ść
,
odpowiadał, nieskładnie, ale wyra
ź
nie, na rozpaczliwe wołania.
Było to tak, jakby krzycz
ą
cy
ż
ołnierz le
ż
ał i wił si
ę
z
bólu gdzie
ś
tu
ż
obok, widz
ą
c biegaj
ą
cych dokoła niego i nie
mog
ą
cych go znale
źć
kolegów. Wołał ich po imieniu, na ich
rozpaczliwe "gdzie jeste
ś
" odpowiadał znik
ą
d: "tu, przed tob
ą
",
albo "za twoimi plecami", albo "obok
ś
cie
ż
ki". Ale kiedy robiłe
ś
krok we wskazanym kierunku, miejsce, z którego dochodził krzyk
jak gdyby obracało si
ę
razem z tob
ą
, cho
ć
nadal pozostawało
gdzie
ś
na wyci
ą
gni
ę
cie r
ę
ki.
Kiedy wreszcie udało si
ę
znale
źć
oficera dy
ż
urnego, kiedy
zadzwonił on na wartowni
ę
, i kiedy
ż
ołnierze, którzy zostali tam
pilnuj
ą
c Chlaptuska poł
ą
czyli go z Gorgiem, który po
ś
ród
histerycznej bieganiny wokół posterunku IV usiłował rozpaczliwie
zachowa
ć
zdrowe zmysły, nie miał znaczenia fakt,
ż
e ten ostatni
zło
ż
ył naprawd
ę
najbardziej logiczny, przejrzysty i rzeczowy
meldunek, jakiego w tych warunkach mógłby si
ę
ktokolwiek
spodziewa
ć
. Baskerville na podstawie tego logicznego i
przejrzystego meldunku uznał,
ż
e Gorg i jego koledzy, delikatnie
18
mówi
ą
c, powariowali. Trudno mu si
ę
dziwi
ć
.
Baskerville nie miał do dyspozycji pododdziału alarmowego,
z wyznaczania którego na brygadzie zrezygnowano ju
ż
dawno,
zadowalaj
ą
c si
ę
praktyk
ą
łapania w razie potrzeby (czyli w razie
noszenia jakich
ś
oficerskich mebli, gdy
ż
do tego głównie
rzeczone pododdziały w ludowym wojsku słu
ż
yły) pierwszej z
brzegu grupy
ż
ołnierzy. Nie wiem, czy kiedykolwiek nad
czymkolwiek deliberowano równie długo, zawzi
ę
cie, i równie
bezowocnie, jak my deliberowali
ś
my potem nad motywami decyzji,
któr
ą
powzi
ą
ł Baskerville, wybieraj
ą
c ow
ą
pierwsz
ą
z brzegu
grup
ę
. On sam nie chciał ich nigdy wyjawi
ć
, pytany u
ś
miechał si
ę
tylko tyle
ż
zło
ś
liwie, co tajemniczo. Niektórzy twierdzili,
ż
e
po prostu skorzystał z okazji dogryzienia wymykaj
ą
cym si
ę
jego
regulaminowym prerogatywom ba
ż
antom. Inna, bardziej popularna
hipoteza głosiła,
ż
e pomy
ś
lał o nas w owej chwili jako o
ludziach wykształconych,
ś
wiatłych, krótko mówi
ą
c, nieskłonnych
do zabobonnej paniki, której najwyra
ź
niej - uznał z meldunku
Gorga - uległa warta. Osobi
ś
cie przypuszczam,
ż
e obie te
przyczyny miały swoje znaczenie, ale zadecydowała sprawa
znacznie bardziej prozaiczna. Otó
ż
wskutek czystego przypadku
SPR OC usytuowany był poza terenem brygady, oddzielony od całej
jej reszty ulic
ą
. Mo
ż
e wyda
ć
si
ę
to irracjonalne, ale moim
zdaniem Baskerville, wiedziony nabytym w wojsku instynktem,
chciał, aby o kłopotliwej sprawie wiedziało jak najmniej ludzi,
a przynajmniej
ż
eby zasadnicza cz
ęść
brygady dowiedziała si
ę
o
niej najpó
ź
niej jak tylko mo
ż
na.
Tak czy owak, bezpo
ś
rednio po wysłuchaniu meldunku Gorga, a
jeszcze przed zabraniem si
ę
do najniewdzi
ę
czniejszego z
mo
ż
liwych obowi
ą
zku poinformowania o nieszcz
ęś
liwym zdarzeniu
oficera operacyjnego, Baskerville postawił na baczno
ść
Freda i
kazał mu ogłosi
ć
alarm dla szkoły podchor
ąż
ych. 3. Cienie
ś
mierci
Pomi
ę
dzy chwil
ą
, gdy Fred po raz pierwszy wydał z siebie
rozemocjonowany okrzyk "uwaga, szkoła", a naszym pojawieniem si
ę
przed bram
ą
Parku Magazynowego, zd
ąż
yli
ś
my wszyscy co do jednego
umrze
ć
i urodzi
ć
si
ę
jeszcze raz - nie wył
ą
czaj
ą
c dowodz
ą
cego
wart
ą
alarmow
ą
Rambo. Dwudziestu jeden podchor
ąż
ych, kapral i
porucznik, o twarzach wci
ąż
jeszcze czerwonych z przej
ę
cia,
uczcili swe zbiorowe zmartwychwstanie napadem niepowstrzymanego
gadulstwa. Nie jechali
ś
my na
ż
adn
ą
pacyfikacj
ę
, nie wybuchła
wojna ani co gorsza stan wojenny, nic si
ę
w ogóle - uznali
ś
my,
dowiedziawszy si
ę
rozkazu - nie stało. Po prostu z jakiego
ś
powodu mamy podmieni
ć
szwejów na warcie. Wszyscy odetchn
ę
li z
ulg
ą
, wdrapali si
ę
, przemagaj
ą
c mi
ę
kko
ść
kolan, na skrzyni
ę
wozu
i zacz
ę
li gada
ć
, jeden przez drugiego, byle co, byle odreagowa
ć
poprzednie przera
ż
enie. Albo raczej, by je t
ą
gadanin
ą
pokry
ć
i
móc udawa
ć
,
ż
e go w ogóle nie było. Tak czy owak, radosna
paplanina urwała si
ę
dopiero przed bram
ą
, gdy w kilkana
ś
cie
sekund po zatrzymaniu si
ę
samochodu otrze
ź
wił nas bolesny krzyk
- i chwil
ę
potem jeden z nas zwalił si
ę
na kocie łby,
bezskutecznie usiłuj
ą
c zatamowa
ć
uniesionymi do twarzy dło
ń
mi
obfity strumie
ń
krwi.
Nie pami
ę
tam, o czym gadałem po drodze ja - o jakich
ś
bredniach, w ka
ż
dym razie. Pami
ę
tam,
ż
e najwi
ę
cej i najgło
ś
niej
produkował si
ę
Rambo - i, trzeba przyzna
ć
, na najciekawszy
temat. Porucznik wykorzystał czas podró
ż
y do opisania nam ze
szczegółami, jak to telefon alarmowy wła
ś
nie dosłownie zdj
ą
ł go
19
z kobiety, od wymienienia nazwiska której zdołał si
ę
, pomimo
adrenalinowego szoku, powstrzyma
ć
. Była to dyskrecja chwalebna,
jakkolwiek zupełnie zb
ę
dna. Pod tym wzgl
ę
dem szweje działali
sprawniej ni
ż
którykolwiek ze
ś
wiatowych wywiadów, dostarczaj
ą
c
niemal na bie
żą
co szczegółowych rozkładów jazdy wszystkich
zdatnych do czegokolwiek kobiet w promieniu kilometra od
jednostki, ze szczególnym uwzgl
ę
dnieniem oficerskich córek i
ż
on.
Ś
wiadomo
ść
,
ż
e w czasie kiedy znienawidzony trep wydziera
na nich g
ę
b
ę
, jego pociecha si
ę
puszcza, albo
ś
lubna przyprawia
mu rogi, musiała działa
ć
na
ż
ołnierskie serca szczególnie
koj
ą
co.
Nie pami
ę
tam, czy ju
ż
wspominałem,
ż
e
ż
ołnierze zawodowi
zazwyczaj nie trafiali do W
ę
gorzewa ot tak sobie, ale za co
ś
.
Przewa
ż
nie za nadmierne gorzałkowanie lub niemo
ż
liwo
ść
wyliczenia si
ę
przed nagł
ą
inspekcj
ą
z jakich
ś
powierzonych ich
pieczy dóbr. Rambo prezentował si
ę
na tym tle do
ść
oryginalnie:
do nadgranicznej, sezonowej mie
ś
ciny zesłano go podobno za
bójk
ę
, w której miał natrzaska
ć
jakiemu
ś
innemu porucznikowi,
oczywi
ś
cie o bab
ę
. Nie wykluczam jednak,
ż
e była to legenda,
któr
ą
sam sfabrykował: podtrzymywanie swej reputacji wielkiego
ogiera i super-komandosa wydawało si
ę
głównym, je
ś
li nie w ogóle
jedynym, co go interesowało. Bywało to dla nas uci
ąż
liwe, ale
generalnie Rambo cieszył si
ę
ze strony podchor
ąż
ych pełn
ą
pobła
ż
ania sympati
ą
.
O mianowaniu go dowódc
ą
warty alarmowej nie zadecydowała
jednak, oczywi
ś
cie, samcza reputacja porucznika, co najwy
ż
ej
po
ś
rednio: dbało
ść
o ni
ą
miała swój udział w tym,
ż
e zjawił si
ę
na terenie szkoły jako pierwszy z dowódców plutonów, podopinany,
nie zaspany i jak zawsze manifestuj
ą
cy zdecydowan
ą
wol
ę
działania. Tego ostatniego w
ż
adnym wypadku nie dawało si
ę
powiedzie
ć
o jego plutonie, jak i zreszt
ą
o dwóch pozostałych.
Czekanie, a
ż
któremu
ś
z nich uda si
ę
sformowa
ć
przyzwoity
dwuszereg i odliczy
ć
nie miałoby naturalnie za grosz sensu, a
Bogiem a prawd
ą
nie było nawet mo
ż
liwe - pod budynkiem szkoły
zd
ąż
yła si
ę
ju
ż
pojawi
ć
przysłana przez Baskervilla ci
ęż
arówka,
a on sam skorzystał z okazji,
ż
eby si
ę
przez telefon odgrywa
ć
na
przybyłym grubo po przewidzianym dla niego czasie komendancie
szkoły. Nikt poza nimi dwoma nie wie, co komendant usłyszał
przez telefon. Był w ka
ż
dym razie bodaj jedynym człowiekiem,
który dowiedziawszy si
ę
o co chodzi nie okazał ulgi, a tylko z
bladego zrobił si
ę
czerwony, cisn
ą
ł słuchawk
ą
omal nie
rozłupuj
ą
c bakelitu w drzazgi i polecił Rambo sformowa
ć
wart
ę
z
dowolnie wybranych podchor
ąż
ych, byle mieli pobrany ekwipunek i
wła
ś
ciwe cz
ęś
ci munduru pozakładane na wła
ś
ciwe cz
ęś
ci ciała. W
niemal pół godziny po ogłoszeniu alarmu warunek ten spełniała
nie wi
ę
cej ni
ż
połowa pensjonariuszy SPR OC. Dlaczego Rambo
wybrał z tej grupy najwy
ż
szych, pozostanie dla mnie na zawsze
tajemnic
ą
oficerskiej duszy, ale z moimi bez mała dwoma metrami
nie miałem najmniejszej szansy umkn
ąć
jego bystremu oku.
Mówi
ą
c nawiasem, nasz odjazd nie zako
ń
czył bynajmniej
zamieszania. Mo
ż
na powiedzie
ć
,
ż
e z punktu widzenia wewn
ę
trznej
logiki alarmu bojowego był wr
ę
cz drobnym i nic nie znacz
ą
cym
epizodem. Alarm bojowy raz zacz
ę
ty musiał zosta
ć
doprowadzony do
ko
ń
ca, cho
ć
by miało to trwa
ć
do s
ą
dnego dnia. Pozostałym na
szkole, kiedy ju
ż
zdołali si
ę
pozbiera
ć
, wydano wi
ę
c cały
niezb
ę
dny sprz
ę
t, a nast
ę
pnie zagnano ich do słania swoich i
20
naszych "wozów" według wzoru "łó
ż
ko do boju" (wbrew pozorom nie
był to
ż
aden szwejowski dowcip: tak wła
ś
nie nazwano ow
ą
mistern
ą
kompozycj
ę
koców i prze
ś
cieradeł w regulaminie). Kiedy wreszcie
si
ę
z tym uporali, zacz
ę
ła si
ę
ceremonia zdawania z takim trudem
rozdanego ekwipunku, poł
ą
czona ze składaniem odr
ę
cznych podpisów
we wszystkich przewidzianych do tego miejscach, co potrwało
niemal ju
ż
do samej - wył
ą
cznie symbolicznej w tej sytuacji -
pobudki. Wi
ę
kszo
ść
pozostałych w budynku zazdro
ś
ciła tym, którzy
załapali si
ę
na alarmow
ą
wart
ę
pod komend
ą
Rambo. Przynajmniej
tak potem twierdzili.
Człowiek, którego urywany, bolesny skowyt wyrwał nas pod
bram
ą
z omal
ż
e szampa
ń
skiego nastroju nazywany był dla swej
chuderlawej postury J
ę
tk
ą
i miał ci
ęż
kiego pecha. Nikt w całym
SPR nie doci
ą
gał nigdy zbyt mocno paska hełmu, po prostu dla
wygody. Niektórzy, pomimo napomnie
ń
oficerów, nosili je nawet
zupełnie odpi
ę
te, szpanuj
ą
c na ameryka
ń
skich chłopców. Tyle,
ż
e
gł
ę
bokie hełmy ameryka
ń
skich chłopców siedz
ą
na głowach
wystarczaj
ą
co pewnie, podczas gdy jajowata skorupa, u
ż
ywana w
ludowym wojsku, kolebie si
ę
przy ka
ż
dym mocniejszym ruchu głow
ą
.
Wyskakuj
ą
c z ci
ęż
arówki bezwzgl
ę
dnie trzeba mocno przytrzyma
ć
hełm r
ę
k
ą
. Ba
ż
ant, który podczas drogi siedział naprzeciwko
J
ę
tki i który opu
ś
cił skrzyni
ę
zaraz za Rambo (czy musz
ę
nadmienia
ć
,
ż
e nasz macho-porucznik wspaniałym, spr
ęż
ystym
skokiem znalazł si
ę
na ziemi zanim jeszcze samochód zd
ąż
ył
zahamowa
ć
?) zrobił to odruchowo. J
ę
tka, wci
ąż
w nastroju
odreagowywania, po prostu zapomniał - id
ę
o zakład,
ż
e to samo
przydarzyłoby si
ę
wi
ę
cej ni
ż
połowie z obecnych, nie wył
ą
czaj
ą
c
ni
ż
ej podpisanego, gdyby przypadkiem siedzieli na jego miejscu.
L
ą
duj
ą
c J
ę
tka po
ś
lizgn
ą
ł si
ę
na mokrych kamieniach; odruchowo
zamachał r
ę
kami i rzucił si
ę
gwałtownie do przodu, by zachowa
ć
równowag
ę
. Zdołał utrzyma
ć
si
ę
na nogach, ale hełm zwin
ą
ł mu si
ę
na głowie i sił
ą
bezwładno
ś
ci wyr
ż
n
ą
ł wła
ś
ciciela przedni
ą
kraw
ę
dzi
ą
w nasad
ę
nosa, mia
ż
d
żą
c j
ą
jak skorupk
ę
jajka.
Zakrwawiona, skulona na kl
ę
czkach ofiara własnej
niezdarno
ś
ci stała si
ę
celem gwałtownego wybuchu gniewu dowódcy.
Rambo w ogóle nie miał wiele lito
ś
ci dla ludzi w ten czy inny
sposób uszkodzonych, a ju
ż
tacy, którzy sami byli sobie winni,
budzili w nim wył
ą
cznie negatywne odczucia. Tym razem
spot
ę
gowała je jeszcze
ś
wiadomo
ść
własnego niewybaczalnego
bł
ę
du: porucznik poniewczasie skonstatował,
ż
e jako dowódca
powinien pow
ś
ci
ą
ga
ć
podwładnych i u
ś
wiadamia
ć
im powag
ę
wykonywanego zadania bojowego w warunkach pokojowych - jak
definiowały wart
ę
regulaminy - zamiast podbija
ć
b
ę
benka
opowie
ś
ciami o swych przygodach z cudzymi
ż
onami. Chc
ą
c zatrze
ć
t
ę
niestosowno
ść
, porucznik przyst
ą
pił do obja
ś
niania rzeczonej
powagi teraz, rycz
ą
c ile miał tchu w piersiach i g
ę
sto
przetykaj
ą
c swój wywód inwokacjami do bli
ż
ej nie sprecyzowanej
niewiasty lekkich obyczajów.
Poniewa
ż
nikt nie chciał podzieli
ć
losu J
ę
tki, któremu
jaka
ś
lito
ś
ciwa dusza próbowała bez powodzenia opatuli
ć
przetr
ą
cony nos opatrunkiem osobistym, reszta zaimprowizowanej
warty zachowywała przy wysiadaniu a
ż
przesadn
ą
ostro
ż
no
ść
.
Gramol
ą
c si
ę
powoli ze skrzyni, z r
ę
kami przyci
ś
ni
ę
tymi do
hełmów i wypi
ę
tymi dla zachowania równowagi tyłkami musieli
ś
my
stanowi
ć
nader pocieszny widok. Gdyby szweje mogli ogl
ą
da
ć
podobne przybycie ba
ż
antów w innych okoliczno
ś
ciach, pokładaliby
21
si
ę
ze
ś
miechu i ukuli potem z tego cał
ą
legend
ę
, która
kursowałaby po brygadzie do ko
ń
ca stulecia. Ale tym razem
zupełnie nie mieli do tego nastroju.
Ż
ołnierz przy bramie nawet
si
ę
nie u
ś
miechn
ą
ł, przygl
ą
dał nam si
ę
ze
ś
ci
ą
gni
ę
tymi ustami, a
na jego twarzy malowała si
ę
ogromna ulga. Kilka godzin pó
ź
niej
mieli
ś
my t
ę
ulg
ę
doskonale zrozumie
ć
sami.
Oprócz
ż
ołnierza z posterunku przy bramie i jego kolegów
był jeszcze jeden człowiek, który wydawał si
ę
nie zwraca
ć
uwagi
na zakrwawionego J
ę
tk
ę
i w
ś
ciekłe wrzaski Rambo, cho
ć
z innej
zupełnie przyczyny.
Tym człowiekiem byłem ja.
Pami
ę
tam,
ż
e kiedy wysiadłem z ci
ęż
arówki, najpierw uderzył
mnie w uszy pot
ęż
ny szum lasu. Upiorna symfonia gwizdów,
szlochów i j
ę
ków, wygrywana przez wiatr uwi
ę
ziony w suchych
gał
ę
ziach, wcze
ś
niej zagłuszona prac
ą
silnika i naszym gadaniem,
teraz otoczyła mnie w jednej chwili ze wszystkich stron, wdarła
si
ę
w uszy, zdawała si
ę
wypełnia
ć
mnie całego. Obróciłem si
ę
od
ci
ęż
arówki i stoj
ą
c na skraju drogi spojrzałem w ciemno
ść
pomi
ę
dzy drzewami.
Poczułem nagle, jak z niezwykł
ą
sił
ą
powraca do mnie mój
sen. Jak gdyby gdzie
ś
z najczarniejszych gł
ę
bin
ś
wiata, z jego
mrocznych podziemi, gdzie
ś
cieka i gromadzi si
ę
od wieków
wszelkie popełniane tu zło, wezbrała nagle wielka, czarna fala -
i jakby ta fala z rykiem run
ę
ła wprost na mnie, gotowa pogr
ąż
y
ć
mnie raz na zawsze, poci
ą
gn
ąć
do dna i pochowa
ć
pod sw
ą
mas
ą
...
Nie wiem do dzi
ś
, ile to trwało, gdy stałem tak odurzony,
niezdolny si
ę
poruszy
ć
ani odezwa
ć
, i zreszt
ą
całe szcz
ęś
cie, bo
gdybym mógł, nie wiem czy nie rzuciłbym si
ę
z krzykiem do
panicznej,
ś
lepej ucieczki przed siebie, jak nieszcz
ę
sny
Chlaptusek. Czarna fala dosi
ę
gła mnie, przepłyn
ę
ła na wskro
ś
,
zmra
ż
aj
ą
c serce. Widziałem korony drzew, wiruj
ą
ce wysoko nad
moj
ą
głow
ą
, czułem w ustach smak piasku i zbutwiałych li
ś
ci,
słyszałem w
ś
ciekłe krzyki, przera
ż
one, obł
ą
ka
ń
cze wycie ofiar,
wywrzaskiwane rozkazy, staccato wystrzałów: niezdolny do ruchu,
przygnieciony jakim
ś
potwornym ci
ęż
arem, opanowany bez reszty
przera
ź
liwym,
ś
miertelnym strachem, zacz
ą
łem dr
ż
e
ć
. Trz
ą
słem si
ę
cały nieopanowanie, z ka
ż
d
ą
chwil
ą
gorzej, i pewnie jeszcze
chwila, a sko
ń
czyłoby si
ę
to jakim
ś
atakiem histerii, gdybym
przypadkiem w tej akurat chwili nie wpadł w oko rozsierdzonemu
porucznikowi.
- A ten co, ma
ć
, sterczy jak ten wuj goły przy drodze?! -
rozdarł mi si
ę
wprost do ucha. I doprawił po chwili jeszcze
gło
ś
niej, zirytowany brakiem reakcji: - Konie mam wysyła
ć
po
podchor
ąż
ego, ma
ć
!!?
Jego wrzask wydawał si
ę
niesko
ń
czenie odległym, stłumionym
wołaniem. Trwało całe lata, nim głos dowódcy zdołał przenikn
ąć
do mnie przez czarne odm
ę
ty. Min
ę
ły miesi
ą
ce, nim skruszała
jaka
ś
tłumi
ą
ca go bariera, przez któr
ą
si
ę
przes
ą
czał. Fala
odpłyn
ę
ła z wolna, i znowu, tak jak godzin
ę
temu, na szkole,
pozostał po niej jedynie pot
ęż
ny szum lasu i trudny do
okre
ś
lenia l
ę
k. Przypomniałem sobie, gdzie jestem i co tutaj
robi
ę
. Potem u
ś
wiadomiłem sobie,
ż
e trz
ę
s
ę
si
ę
cały jak osika.
Spróbowałem poruszy
ć
r
ę
kami, i r
ę
ce posłuchały mnie opornie,
zdawało si
ę
,
ż
e przez tych kilka sekund - nie mogło to by
ć
wi
ę
cej ni
ż
kilka sekund - zd
ąż
yły całe poprzerasta
ć
jakimi
ś
twardymi, obcymi włóknami, drewniej
ą
c od palców w dwa klocki.
22
Stuliłem je na brzuchu, przyciskaj
ą
c z całej siły do pasa.
Przemagaj
ą
c z trudem dr
ż
enie karku obróciłem głow
ę
i spojrzałem
porucznikowi w oczy. Nie spojrzałem w nie jako
ś
, to znaczy,
gro
ź
nie, czy przenikliwie, czy te rzeczy. Po prostu podniosłem
na niego wzrok, jak na kamie
ń
, drzewo czy cokolwiek innego, a
Rambo a
ż
odskoczył, niczym zdzielony mi
ę
dzy oczy obuchem.
Przygl
ą
dał mi si
ę
przez par
ę
sekund, po czym, wci
ąż
podniesionym, ale ju
ż
nie tak pewnym głosem, zagonił do
dwuszeregu.
Baczno
ść
, spocznij, odlicz, pełna - trwało k
ę
s czasu, nim
Rambo zdołał doj
ść
do ładu z formalnie dowodz
ą
cym zdawaniem
warty kapralem z zasadniczej i stworzy
ć
pozory regulaminowego
przej
ę
cia wartowni. Próba zachowania pozorów regulaminowego
przej
ę
cia posterunków dała efekt zupełnie nieoczekiwany.
Ceremonia przekazania warty wymagała, aby rozprowadzaj
ą
cy
zmiany poprzedniej wykonał wraz z nasz
ą
zmian
ą
regulaminow
ą
rundk
ę
wokół obiektu, podczas której podchor
ąż
owie zast
ą
piliby
jego kolegów. Dla młodego kaprala, który granic
ę
swych
mo
ż
liwo
ś
ci osi
ą
gn
ą
ł dochodz
ą
c jako
ś
do siebie po wypadku
dowódcy, było to zbyt wiele.
- Ja tam nie pójd
ę
- powiedział nagle, łami
ą
c rytualn
ą
wymian
ę
ustalonych na t
ę
okazj
ę
formuł. Powiedział to cicho,
ledwie dosłyszalnie w bezustannym szumie drzew, jako
ś
tak
bezradnie, i jakby z odcieniem wstydu. Na krótk
ą
chwil
ę
zapadła
cisza. Poczułem, jak za mn
ą
i wokół mnie zafalowało, nasz
dwuszereg wygi
ą
ł si
ę
w jednej chwili w półksi
ęż
yc pod naporem
chc
ą
cych lepiej go dosłysze
ć
, zdumionych kolegów z boków i z
tyłu.
Porucznika dosłownie zatkało z wra
ż
enia, koledzy kaprala
trwali w milczeniu, a my nic z tego nie rozumieli
ś
my. Nikt nam
przecie
ż
nie mówił, dlaczego mamy podmienia
ć
wart
ę
przy Parku
Magazynowym. Ja wci
ąż
jeszcze prze
ż
ywałem doznan
ą
wizj
ę
, a
pozostali byli zbyt zaprz
ą
tni
ę
ci J
ę
tk
ą
, by spróbowa
ć
wcze
ś
niej
wypyta
ć
o to kogokolwiek, cho
ć
by tego milcz
ą
cego
ż
ołnierza z
posterunku przy bramie. Z drugiej strony, wartownicy te
ż
wcale
nie garn
ę
li si
ę
do nas z opowie
ś
ciami. Nawet ju
ż
po wszystkim, w
blasku dnia, trudno było z nich cokolwiek wyci
ą
gn
ąć
. Wielu
kumpli miało potem do szwejów straszne pretensje,
ż
e nas nie
uprzedzili. Ale my
ś
l
ę
,
ż
e w ich sytuacji uporczywe milczenie
było normalne, i chyba ka
ż
dy by si
ę
tak na ich miejscu zachował.
Zaledwie kilkana
ś
cie minut wcze
ś
niej pułkowa sanitarka
zabrała nie poznaj
ą
cego ludzi Chlaptuska, i dowódc
ę
warty, o
którym ju
ż
wiedzieli,
ż
e je
ś
li nawet jeszcze
ż
yje, to najpewniej
umrze w drodze do jednostki. Niektórzy wraz z Gorgiem długi czas
usiłowali bezowocnie znale
źć
Kargula, przeczesuj
ą
c dziesi
ą
tki
razy mokre krzaki w
ś
lad za jego nieuchwytnym, rozbrzmiewaj
ą
cym
coraz słabiej jednocze
ś
nie ze wszystkich kierunków j
ę
kiem. Ci,
którzy nie widzieli tego na własne oczy, zd
ąż
yli si
ę
wszystkiego
dowiedzie
ć
od kolegów. Widzieli szale
ń
stwo w oczach O
ć
ca, kiedy
ten odchodził gdzie
ś
w nieznane, i sami przez pewien czas
poruszali si
ę
po granicy obł
ę
du. Sp
ę
dzili na niej cał
ą
wieczno
ść
. A teraz nagle znale
ź
li si
ę
w obliczu bandy
rozgadanych ba
ż
antów, po
ś
miewiska całego ludowego wojska,
przybyłych z zupełnie innego
ś
wiata, nic nie wiedz
ą
cych i nie
przeczuwaj
ą
cych. Niby jak mieliby z nami rozmawia
ć
? Jak masz
opowiedzie
ć
komu
ś
,
ż
e widziałe
ś
co
ś
, co nie istnieje, nie mo
ż
e
23
istnie
ć
, co mogło si
ę
zwidzie
ć
tylko szale
ń
cowi? Gdy próbujesz
znale
źć
pierwsze słowo, przestajesz wierzy
ć
samemu sobie, nagle
uderza Ci
ę
, jak idiotyczne i bezsensowne jest to, co chcesz
opowiedzie
ć
. U
ś
wiadamiasz sobie,
ż
e je
ś
li si
ę
odezwiesz, wszyscy
uznaj
ą
Ci
ę
za wariata, i co najgorsze, nawet ty sam w duchu
przyznasz im racj
ę
. Wi
ę
c nie pozostaje nic poza milczeniem.
Dlatego tak mało wiemy o rzeczach, które by mogły zburzy
ć
nasz
radosny, racjonalny obraz
ś
wiata -
ś
wiata, w którym nic nie czai
si
ę
tu
ż
za kraw
ę
dzi
ą
ś
wiadomo
ś
ci, nic nie czycha w ciemno
ś
ci, a
ka
ż
dy l
ę
k wystarczy zrozumie
ć
, aby go pokona
ć
. Tak mało wiemy o
tych rzeczach nie
ż
eby si
ę
nie zdarzały czy zdarzały tak bardzo
rzadko, ale dlatego,
ż
e ludzie, którzy ich do
ś
wiadczyli, s
ą
skazani na milczenie.
Po
ś
ród podchor
ąż
ych byłem wtedy jedynym, który niejasno
przeczuwał, co si
ę
tu dzieje i co si
ę
jeszcze zdarzy - a i tak
odpychałem od siebie t
ę
nie wiadomo sk
ą
d otrzyman
ą
wiedz
ę
i
wci
ąż
nie chciałem jej przyj
ąć
do wiadomo
ś
ci. Dla pozostałych
zachowanie kaprala było w ogóle pierwszym sygnałem,
ż
e z
wartownikami co
ś
jest nie tak.
- Co?! - wykrztusił z siebie w ko
ń
cu Rambo, mru
żą
c oczy i
wysuwaj
ą
c do przodu głow
ę
. Przez chwil
ę
wydawało si
ę
,
ż
e zaraz
doskoczy do kaprala i chwyci go za gardło.
- Nie pójd
ę
- powtórzył kapral błagalnie, opuszczaj
ą
c głow
ę
.
Stoj
ą
c tak pomi
ę
dzy dwoma dwuszeregami, bezradny, ze skulonymi
ramionami, nosem czerwonym jeszcze i nabrzmiałym od uderzenia
rzemienn
ą
bosmank
ą
Gorga, wydawał si
ę
uosobieniem chłopi
ę
cej
bezradno
ś
ci.
Porucznik zd
ąż
ył tylko nabra
ć
gł
ę
boko powietrza, ale
powstrzymał si
ę
przed wrzaskiem. Nagle skulone ramiona chłopaka
zacz
ę
ły coraz wyra
ź
niej dr
ż
e
ć
, w oczach zaszkliły mu si
ę
łzy,
pociekły dwoma strumieniami w dół, po policzkach, na przemoczon
ą
bechatk
ę
. Kapral zacz
ą
ł łka
ć
, potrz
ą
saj
ą
c głow
ą
, i wystarczyła
chwila, by jego łkanie zamieniło si
ę
w dono
ś
ny, bezwstydny płacz
skrzywdzonego, nic nie rozumiej
ą
cego dziecka.
Chocia
ż
latarnie nad bram
ą
nie dawały zbyt wiele
ś
wiatła,
mo
ż
na było dostrzec,
ż
e Rambo pobladł. Zaci
ą
ł usta i zacisn
ą
ł
pi
ęś
ci, targany sprzecznymi uczuciami. Kapral nie mógł zrobi
ć
nic, co wzbudziłoby w poruczniku gł
ę
bsz
ą
pogard
ę
. Z drugiej
strony, Rambo wyczuwał,
ż
e je
ż
eli w tej chwili uderzy płacz
ą
cego
albo b
ę
dzie na niego wrzeszcze
ć
, wyjdzie na łajdaka, który
pastwi si
ę
nad bezbronnym. Ale z kolei, na kogo
ś
rozedrze
ć
si
ę
musiał - idiotyczna sytuacja, jakiej najpewniej nie
przewidziałby w najgorszym
ś
nie, sprawiała,
ż
e jego autorytet
dowódcy, wystarczaj
ą
co ju
ż
nadszarpni
ę
ty gadatliwo
ś
ci
ą
w
podró
ż
y, kruszył si
ę
z ka
ż
d
ą
chwil
ą
coraz bardziej.
Ostatecznie postanowił si
ę
wyładowa
ć
na Gorgu. By
ć
mo
ż
e
wyczuł, i
ż
to on tak naprawd
ę
dowodził wart
ą
, chocia
ż
osobi
ś
cie
mam inne zdanie - jak wspominałem, Gorg dra
ż
nił ka
ż
dego samym
swoim widokiem, po prostu miał w sobie co
ś
takiego i ju
ż
.
- No i co, to ma by
ć
wojsko, co?! - zakrzykn
ą
ł tonem
gł
ę
bokiej drwiny, patrz
ą
c mu w twarz. -
Ż
esz wasza ma
ć
, gdzie w
RKU takie łajzy wynajduj
ą
...
Obrócił si
ę
bokiem do łkaj
ą
cego kaprala, jakby chciał w ten
sposób okaza
ć
,
ż
e po prostu nie przyjmuje jego istnienia do
wiadomo
ś
ci. Udał nawet,
ż
e nie widzi, kiedy jeden z
ż
ołnierzy,
wyszedłszy z dwuszeregu, obj
ą
ł rozprowadzaj
ą
cego ramieniem i
24
odci
ą
gn
ą
ł lito
ś
ciwie na bok.
Rambo wprawdzie u
ż
ywał liczby mnogiej, ale wygl
ą
dało jakby
swoje kazanie wygłaszał tylko do Gorga. W stosunkowo krótkim
wywodzie zdołał pomie
ś
ci
ć
i prób
ę
zastraszenia, i szczypt
ę
rzeczowej perswazji, i, w ko
ń
cu, rozpaczliw
ą
prób
ę
zagrania na
ambicji
ż
ołnierzy i skłonienia ich, by pokazali,
ż
e s
ą
m
ęż
czyznami, a nie
ś
mierdz
ą
cymi tchórzami.
Ż
ołnierzom najwyra
ź
niej jednak przestało ju
ż
zale
ż
e
ć
na
dobrej opinii.
- Łajzy jeste
ś
cie! - powtarzał Rambo, zapominaj
ą
c o
obserwuj
ą
cych t
ę
scen
ę
w gł
ę
bokim zdumieniu ba
ż
antach. - Gnojki!
P
ę
taki! Z was ludzi to dopiero trzeba b
ę
dzie zrobi
ć
!
- Jakby pan tam poszedł, to by si
ę
sam porobił w majtki ze
strachu! - nie wytrzymał wreszcie Gorg.
Przez kilka nast
ę
pnych sekund Rambo mia
ż
d
ż
ył szczurowatego
szeregowca wzrokiem i kto go znał, wła
ś
ciwie ju
ż
wiedział, jak
to si
ę
sko
ń
czy.
- Jaki znowu pan, u wuja pana! - zagrzmiał, bior
ą
c si
ę
pod
boki. - Co wy mi tu pieprzycie,
ż
ołnierzu!
- Mówi
ę
,
ż
e jakby o b y w a t e l porucznik odwa
ż
ył si
ę
osobi
ś
cie pój
ść
na pi
ą
tk
ę
, to by si
ę
porobił w majtki. Ze
strachu - u
ś
ci
ś
lił,
ż
eby nie było niejasno
ś
ci. W głosie Gorga
drgała furia, mówił z nieruchom
ą
twarz
ą
, patrz
ą
c przez Rambo na
wylot. - Tylko
ż
e to obywatelowi porucznikowi nie grozi, bo
obywatel porucznik pewnie si
ę
zaraz poło
ż
y spa
ć
i wuja nie
wystawi poza wartowni
ę
.
- No, dobra, ma
ć
- skwitował te słowa po chwili milczenia
Rambo. Potrz
ą
sn
ą
ł Gorgowi przed twarz
ą
palcem i dodał: -
jeste
ś
cie rozprowadzaj
ą
cym. Reszta ładowa
ć
si
ę
na ci
ęż
arówk
ę
i
jazda, niedobrze mi na wasz widok. I zabra
ć
mi st
ą
d tego
histeryka. Tamtego pierdoł
ę
te
ż
- przypomniał sobie o J
ę
tce,
wci
ąż
tul
ą
cym do twarzy rozło
ż
ony, przesi
ą
kni
ę
ty krwi
ą
opatrunek
osobisty. - A ten pyskaty zostanie na jego miejsce, zameldujcie
oficerowi dy
ż
urnemu. Zobaczymy, czy si
ę
na własnym gównie zaraz
nie po
ś
lizgnie.
Gorg zbył zniewag
ę
dumnym milczeniem. By
ć
mo
ż
e czas
sp
ę
dzony na poszukiwaniach zaginionego wartownika wywarł na nim
jaki
ś
ś
lad, w ka
ż
dym razie wydawało si
ę
, jakby sprowokowany
przez Rambo wybuch wyczerpał całe tl
ą
ce si
ę
w nim dot
ą
d
zainteresowanie dla
ś
wiata.
Dopiero teraz Rambo przypomniał sobie o nas. Odwrócił si
ę
do naszego dwuszeregu, z dumn
ą
min
ą
, dałbym głow
ę
,
ż
e swoim
zwyczajem wci
ą
gał przy tym brzuch i pr
ęż
ył klatk
ę
piersiow
ą
, ale
w bechatce nie bardzo było to wida
ć
. Skin
ą
ł na naszego
rozprowadzaj
ą
cego:
- Kapralu, ustawcie podchor
ąż
ych posterunkami.
- Obywatelu poruczniku, melduj
ę
,
ż
e nie było przydziału na
posterunki - odparł ten z refleksem.
Oczywi
ś
cie. Kiedy pełnili
ś
my tutaj normalne, przewidziane
rozpisk
ą
warty, ka
ż
dy miał przydzielony jeden z posterunków. Ale
poniewa
ż
teraz wart
ę
zebrano nie według dru
ż
yn i plutonów, tylko
podług wzrostu, cały ten podział wzi
ą
ł w łeb.
Rambo nie przej
ą
ł si
ę
tym szczególnie. Podszedł do
dwuszeregu i zanurzył w nim łapy, odgarniaj
ą
c podchor
ąż
ych
grupami po trzech na lew
ą
stron
ę
.
- Jedynka, dwójka, trójka - słyszałem jego zbli
ż
aj
ą
ce si
ę
25
odliczanie. - Czwórka - rami
ę
porucznika wcisn
ę
ło si
ę
pomi
ę
dzy
mnie a s
ą
siada z prawej strony, odepchn
ę
ło go na bok. - Pi
ą
tka -
tchn
ą
ł mi Rambo chwil
ę
pó
ź
niej prosto w twarz, doł
ą
czaj
ą
c do
mojej dwójki stoj
ą
cego w drugim szeregu po lewej stronie
podchor
ąż
ego zwanego Chochlikiem. - Szóstka - zako
ń
czył t
ę
nieskomplikowan
ą
selekcj
ę
, z takim samozadowoleniem w głosie,
jakby dokonał wyczynu wszechczasów, i cofn
ą
ł si
ę
, spogl
ą
daj
ą
c
znowu na naszego kaprala.
Ż
ołnierze z zasadniczej pakowali si
ę
skwapliwie na skrzyni
ę
ci
ęż
arówki, naprzeciwko pozostał jedynie
nieruchomy jak pos
ą
g Gorg.
Dopiero wtedy obejrzałem si
ę
sprawdzi
ć
, kto stoi za mn
ą
-
czyli, kto b
ę
dzie ze mn
ą
dzielił zaszczyt warowania na
posterunku pi
ą
tym, o którego znikni
ę
ciu oczywi
ś
cie nie mieli
ś
my
jeszcze wówczas poj
ę
cia. Był to niejaki Słoniu, absolwent
krakowskiej historii, rodem z jakiego
ś
miasteczka pod Bielskiem.
Równe dwa metry wzrostu i solidna budowa ciała nadawały mu,
pomimo grubych jak denka butelek okularów, wygl
ą
d wzbudzaj
ą
cy
szacunek. Pozory myl
ą
. W istocie Słoniu, cho
ć
w sumie przyzwoity
człowiek, był bodaj najgorszym w SPR panikarzem. Wystarczyło
przy nim zapali
ć
,
ż
eby zacz
ą
ł si
ę
nerwowo rozgl
ą
da
ć
, drepta
ć
w
miejscu i powtarza
ć
z regularno
ś
ci
ą
zegarka: zga
ś
, bo kto
ś
przyjdzie. Gdyby miał urwa
ć
si
ę
na lewizn
ę
, umarłby chyba na
zawał dwa kroki za płotem.
Popatrzyłem na niego i chyba odruchowo skin
ą
łem głow
ą
. W
odpowiedzi zd
ąż
ył tylko otworzy
ć
usta - jak go znam,
ż
eby mi
przypomnie
ć
,
ż
e w szyku nie wolno rozmawia
ć
.
- Jeden z ka
ż
dej trójki dwa kroki do tyłu! - zakomenderował
kapral, poj
ą
wszy my
ś
l dowódcy. Chochlik wycofał si
ę
błyskawicznie, wykorzystuj
ą
c moment naszej nieuwagi.
- Tylny szereg w lewo zwrot, odmaszerowa
ć
na wartowni
ę
! -
przej
ą
ł komend
ę
Rambo. - I zaraz si
ę
zabra
ć
do sprz
ą
tania
obiektu, osobi
ś
cie potem sprawdz
ę
! Pozostali frontem do mnie w
dwuszeregu zbiórka!
Gorg patrzył na mnie i na Słonia. Dziwnie, odniosłem
wra
ż
enie.
- Podchor
ąż
owie! - Rambo poczuł si
ę
w obowi
ą
zku udzieli
ć
nam
kilku wyja
ś
nie
ń
. Mówił gło
ś
no, o wiele gło
ś
niej ni
ż
wymagało
tego przekrzykiwanie wiatru, z charakterystyczn
ą
dla oficerów
ludowego wojska intonacj
ą
. - Warta ma charakter alarmowy. Jak
widzicie,
ż
ołnierze, od której j
ą
przejmujecie, nie byli w
stanie sprosta
ć
zadaniu. Oczekuj
ę
,
ż
e zachowacie si
ę
jak
przystało na ludzi
ś
wiatłych i przyszłych oficerów. Ze wzgl
ę
du
na szczególne okoliczno
ś
ci postanowiłem wzmocni
ć
wart
ę
i do
ś
witu b
ę
dzie ona pełniona przez dwie zmiany jednocze
ś
nie. To
znaczy - uznał za stosowne wyja
ś
ni
ć
- b
ę
dziecie na jednym
posterunku po dwóch. Pytania?
- Obywatelu poruczniku, a jakie s
ą
te szczególne
okoliczno
ś
ci? - nie pami
ę
tam, kto zadał to pytanie, ale wyra
ż
ało
one powszechn
ą
ciekawo
ść
.
- Okoliczno
ś
ci s
ą
szczególne... - Rambo jakby potrzebował
chwili do namysłu. - Bo jest awaria o
ś
wietlenia na obiekcie, i
b
ę
dziecie musieli polega
ć
tylko na własnych latarkach...
- A my nie mamy latarek! - odezwał si
ę
kto
ś
.
- Cisza! Milczy si
ę
w szyku, jak dowódca mówi! - rozdarł si
ę
porucznik i przez chwil
ę
wydawało si
ę
,
ż
e nie usłyszymy ju
ż
od
niego nic poza kolejn
ą
wi
ą
zank
ą
dyscyplinuj
ą
c
ą
. Nieoczekiwanie
26
jednak podj
ą
ł dyskusj
ę
, argumentuj
ą
c z nieodpart
ą
wojskow
ą
logik
ą
. - No i co, dzieci jeste
ś
cie,
ż
e musicie mie
ć
latarki?
Boj
ą
si
ę
podchor
ąż
owie ciemno
ś
ci, tak? Ju
ż
tu si
ę
taki jeden
przestraszył, ma
ć
, i z tego strachu doszło do wypadku z u
ż
yciem
broni, dlatego trzeba było zmienia
ć
wart
ę
, i to s
ą
te szczególne
okoliczno
ś
ci.
W taki sposób usłyszeli
ś
my po raz pierwszy o Gicy i
Chlaptusku.
- I wszystko w tym temacie - zako
ń
czył Rambo - Wy
przynajmniej, kapralu, latark
ę
macie? To w prawooo... zwrot! -
Rambo przeszedł na czoło naszej miniaturowej kolumny, gestem
dłoni wskazuj
ą
c w niej miejsce Gorgowi.
- Za mn
ąąą
... marsz! - zakomenderował przez rami
ę
.
Ruszyli
ś
my w
ą
sk
ą
ś
cie
ż
k
ą
po obwodzie kartofla, odprowadzani
spojrzeniami kolegów i
ż
ołnierzy z zasadniczej. Pozostaj
ą
cy na
miejscu podchor
ąż
owie, nie czekaj
ą
c nawet a
ż
odejdziemy, ruszyli
ku ci
ęż
arówce dopytywa
ć
si
ę
o niedawne wydarzenia, ale ta wiedza
do nas dotrze
ć
miała w chwili, gdy straci ju
ż
znaczenie.
Nie spojrzałem wtedy na zegarek. Musiało by
ć
troch
ę
po
czwartej, najdalej wpół do pi
ą
tej. Ładnych par
ę
godzin do
ś
witu.
Wyszli
ś
my szybko z kr
ę
gu
ś
wiatła latar
ń
przy bramie, zagł
ę
biaj
ą
c
si
ę
w wilgotny mrok i w szum szarpanych wiatrem drzew. Podczas
zbiórki jako
ś
mniej si
ę
ten szum słyszało. Teraz, w ciemno
ś
ci,
znowu spot
ęż
niał, zdawał si
ę
ogarnia
ć
wszystko. Nie s
ą
dz
ę
, abym
kiedykolwiek w
ż
yciu mógł ten upiorny d
ź
wi
ę
k zapomnie
ć
, i abym
kiedykolwiek mógł słysze
ć
szum szarpanych wiatrem drzew bez
zimnego dreszczu.
Wystarczyło dosłownie kilka kroków w tej ciemno
ś
ci, abym
do
ś
wiadczył niezwykłego uczucia, jakbym tak naprawd
ę
znajdował
si
ę
zupełnie gdzie indziej. Ciemna fala wróciła. Nie był to ju
ż
ten blady, nieokre
ś
lony l
ę
k, który chwycił mnie za gardło i
wytr
ą
cił ze snu w
ż
ołnierskiej izbie. Nie był to te
ż
dziki,
nieokiełznany strach, jakiego do
ś
wiadczyłem przed bram
ą
.
Panowałem nad nim i wiedziałem ju
ż
, czego si
ę
bałem. Bałem si
ę
tego lasu. Tych wła
ś
nie drzew i zalegaj
ą
cej mi
ę
dzy nimi
ciemno
ś
ci. Delikatny smrodek zbutwiałych li
ś
ci, bij
ą
cy z
poruszonej podeszwami wojskowych butów, rozmi
ę
kłej
ś
ciółki,
zdawał si
ę
niezno
ś
nie silny, nagle zacz
ą
ł przyprawia
ć
mnie o
mdło
ś
ci. Pami
ę
tałem ten cmentarny odór z mojego snu i z dziwnej
wizji na jawie. Niewiele pami
ę
tałem poza tym, cho
ć
ju
ż
znacznie
wi
ę
cej ni
ż
wtedy, gdy samotnie zmagałem si
ę
z l
ę
kiem w umywalni
- jakie
ś
oderwane obrazy i d
ź
wi
ę
ki, korony drzew w ostrym
sło
ń
cu, mi
ę
kki, mrowi
ą
cy si
ę
pod palcami podszyt - ale cokolwiek
było w tym
ś
nie, było przesi
ą
kni
ę
te zapachem zbutwiałych,
rozkładaj
ą
cych si
ę
li
ś
ci. Nienawidziłem tego zapachu, czy mo
ż
e
nienawidziłem czego
ś
, co ten zapach za sob
ą
ci
ą
gn
ę
ło, a co wci
ąż
pozostawało niedost
ę
pne moim zmysłom, ukryte za kraw
ę
dzi
ą
jawy.
Szli
ś
my jaki
ś
czas w ciszy, nie widz
ą
c nawet pleców swych
poprzedników. Potem, za którym
ś
zakr
ę
tem, id
ą
cy za porucznikiem
rozprowadzaj
ą
cy zamigotał na jego polecenie latark
ą
, z ciemno
ś
ci
przed nami odpowiedziało mu identyczne, zielone
ś
wiatło i chwil
ę
pó
ź
niej zatrzymali
ś
my si
ę
przed posterunkiem II. Dwójka
podchor
ąż
ych, id
ą
cych za Rambo, kapralem i Gorgiem, skierowała
si
ę
ku budce, stoj
ą
cy przy niej
ż
ołnierz doł
ą
czył do naszej
kolumny i ruszyli
ś
my dalej.
Ż
adnego słowa. Trójka. To samo.
Pla
ż
a. Czwórka. Nie doceniali
ś
my wtedy faktu,
ż
e Gorg podczas
27
swych krótkich i nerwowych rz
ą
dów na wartowni pomy
ś
lał o
obsadzeniu opuszczonych posterunków Chlaptuska i O
ć
ca.
- O w dusz
ę
! - odezwał si
ę
nagle kto
ś
, chwil
ę
potem, jak
zmienili
ś
my wartownika na czwórce i skr
ę
cili
ś
my z pla
ż
y z
powrotem pomi
ę
dzy drzewa. Trudno mi powiedzie
ć
, czy wi
ę
cej było
w tym głosie zaciekawienia, czy l
ę
ku.
Poczułem,
ż
e nasi poprzednicy zatrzymuj
ą
si
ę
, cho
ć
nie było
komendy. Stan
ą
łem i ja.
- Tam! Jak rany, zoba...
Jakie
ś
czterdzie
ś
ci metrów od nas długi, przerobiony z
jakiej
ś
poniemieckiej stodoły magazyn, dochodził prawie do
ś
cie
ż
ki. Umieszczona nad jego wej
ś
ciem jarzeniówka rzucała nieco
ś
wiatła tak
ż
e za ogrodzenie. W tym
ś
wietle mogli
ś
my zobaczy
ć
,
jak le
ś
ny podszyt unosi si
ę
i faluje. Wygl
ą
dało to, jak gdyby
buszował pod ni
ą
kret. Kret wielko
ś
ci małego cielaka, zdolny
usypa
ć
kopiec wysoki prawie na pół metra.
- No co jest, ma
ć
?! - przypomniał o sobie Rambo. - Kupy błota
nie widzieli?! Rusza
ć
, do cholery!
Ruszyli
ś
my. Trzydzie
ś
ci metrów, dwadzie
ś
cia. Zanim
dotarli
ś
my niemal do samej latarni, kopiec zacz
ą
ł si
ę
ju
ż
rozpływa
ć
. Ale z bliska wida
ć
było wyra
ź
nie,
ż
e wsz
ę
dzie dookoła
niego ziemia mrowiła si
ę
i dr
ż
ała, nieznacznie, lecz wyra
ź
nie
poruszaj
ą
c podszytem. Patrzyli
ś
my na to w milczeniu, z trudem
ci
ą
gn
ą
c za sob
ą
zesztywniałe nagle nogi. Ale nikt poza mn
ą
nie
poczuł wtedy wion
ą
cego od poruszaj
ą
cej si
ę
ziemi trupiego odoru.
Widocznie tak
ż
e i na to moje sny i wizje wyczuliły mnie daleko
bardziej od pozostałych. St
ę
chła wo
ń
uderzyła mnie w nozdrza,
przyprawiaj
ą
c o nagł
ą
fal
ę
mdło
ś
ci. Słodkawy, nieopisanie
obrzydliwy smród rozkładu.
Ż
oł
ą
dek w jednej chwili skurczył si
ę
w tward
ą
, ci
ęż
k
ą
kul
ę
, usta wypełnił wraz z napływaj
ą
c
ą
ś
lin
ą
obrzydliwy posmak. Pomimo zimna listopadowej nocy nagle zrobiło
mi si
ę
gor
ą
co, zabrakło tchu. Przez chwil
ę
my
ś
lałem wr
ę
cz,
ż
e
strac
ę
przytomno
ść
- walcz
ą
c rozpaczliwie, by utrzyma
ć
si
ę
na
nogach, nie zauwa
ż
yłem zakr
ę
tu i omal nie wpakowałem si
ę
w
krzaki.
Ocalił mnie silne szarpni
ę
cie za rami
ę
. Słoniu.
Wybełkotałem co
ś
w odpowiedzi na jego pytanie, rozpinaj
ą
c
najwy
ż
szy guzik bechatki. Trupi odór znikn
ą
ł równie nagle, jak
si
ę
pojawił. Oddychałem ci
ęż
ko zimnym, przesyconym wilgoci
ą
powietrzem.
Skrawek
ś
wiatła znikn
ą
ł za drzewami i znowu szli
ś
my w
absolutnej ciemno
ś
ci, zimnej i o
ś
lizłej. Nie widziałem nic, ale
nie mogłem oprze
ć
si
ę
wra
ż
eniu,
ż
e wsz
ę
dzie dookoła nas ziemia
unosi si
ę
i opada, jakby tu
ż
pod warstw
ą
mokrych li
ś
ci,
rozgarnian
ą
co chwila naszymi butami, roiły si
ę
całe armie
podziemnych stworze
ń
. I gdy tak szli
ś
my, ciemno
ść
, g
ę
sta od
odoru rozkładu i niewidzialnych robaków przywołała do mojej
pami
ę
ci kolejne obrazy z nocnego koszmaru. Ciemny całun,
spowijaj
ą
cy okropn
ą
wizj
ę
p
ę
kł w jednej chwili i nagle jaskrawo
u
ś
wiadomiłem sobie, czym był ten sen, z którym zmagałem si
ę
noc
ą
w pustej umywalni.
Zrozumiałem,
ż
e był on wezwaniem. 4. Krwawy las
Rambo o mało nie ustawił nas na szóstce. Dopiero po chwili
zorientował si
ę
,
ż
e po drodze jakim
ś
cudem wymin
ę
li
ś
my jeden
posterunek. Powstrzymał ruchem r
ę
ki wartownika, który ju
ż
kwapił
si
ę
doł
ą
czy
ć
do swoich kolegów na ko
ń
cu naszej kolumny, i po
28
chwili namysłu zacz
ą
ł prowadzi
ć
nas z powrotem.
Ja i Słoniu szli
ś
my wtedy na czele, tu
ż
za naszym
rozprowadzaj
ą
cym i Gorgiem. Po kilku minutach w zupełnej
ciemno
ś
ci, kiedy oczy przyzwyczaiły si
ę
do niej, na szóstce
wydawało si
ę
by
ć
stosunkowo jasno, biło tu
ś
wiatło od do
ść
odległych wprawdzie, ale nie zasłoni
ę
tych drzewami magazynów.
Pami
ę
tam doskonale wysiłek na twarzy Rambo, by nie okaza
ć
zdumienia. Gorg obejrzał si
ę
na nas, w jego oczach błysn
ę
ła
przez chwil
ę
zło
ś
liwa satysfakcja, i jeszcze co
ś
, co
ś
podłego i
nienawistnego - tak przynajmniej to wtedy odebrałem.
Znowu min
ę
li
ś
my miejsce, gdzie poblask jarzeniówki
o
ś
wietlał poruszaj
ą
c
ą
si
ę
niespokojnie ziemi
ę
, znowu stan
ę
li
ś
my
na czwórce, wykr
ę
cili
ś
my i przebyli
ś
my t
ę
drog
ę
jeszcze raz. Za
ka
ż
dym razem szybciej. Gorg nawet nie próbował ukry
ć
krzywi
ą
cego
mu twarz drwi
ą
cego u
ś
miechu.
- No, szeregowy - porucznik nie wytrzymał drwiny w jego
wyrazie twarzy. - Dlaczego mi o tym nie zameldowano?
- A uwierzyłby pan? - odparł Gorg, znowu niezgodnie z
regulaminem, ale tym razem nie pobudziło to przeciwdziałania
zaaferowanego niezwykło
ś
ci
ą
sytuacji Rambo.
Gdyby Gorg na tym poprzestał, osi
ą
gn
ą
łby znaczn
ą
przewag
ę
w
milcz
ą
cym pojedynku z porucznikiem. Ale on te
ż
si
ę
gn
ą
ł ju
ż
tej
nocy granic swej wytrzymało
ś
ci.
- A co sobie my
ś
licie! - wybuchn
ą
ł nagle. Odszedł par
ę
kroków
i odwrócił si
ę
tak, by móc zwraca
ć
si
ę
jednocze
ś
nie i do nas, i
do Rambo i, jakby szukaj
ą
c w nim
ś
wiadka, do wci
ąż
tkwi
ą
cego na
posterunku
ż
ołnierza z jego warty. - My
ś
licie sobie,
ż
e si
ę
wsiokom co
ś
przywidziało, tak? Sobie my
ś
licie,
ż
e tacy m
ą
drzy
jeste
ś
cie, tak? No to b
ą
d
ź
cie teraz, ma
ć
, tacy m
ą
drzy,
ż
eby mi
powiedzie
ć
co si
ę
tutaj wyrabia, do wuja pana złamanego!
Widzieli
ś
cie, jak si
ę
tam ziemia trz
ę
sie, jak wszystko chodzi? A
jeszcze id
ź
cie sobie poszuka
ć
Kargula, tam, w tych krzakach!
Kto
ś
z naszych usiłował poklepa
ć
go po ramieniu czy w jaki
ś
inny sposób da
ć
do zrozumienia,
ż
e wcale go nie uwa
ż
amy za
wsioka i
ż
e mo
ż
e bez obawy powiedzie
ć
, co si
ę
tu wła
ś
ciwie
dzieje, ale Gorg odepchn
ą
ł go bezceremonialnie i ciskał si
ę
dalej. Opowiadał nieskładnie,
ż
e Chlaptusek nie zl
ą
kłby si
ę
byle
czego,
ż
e Kargul j
ę
czy tu i zdycha gdzie
ś
w pobli
ż
u, i
ż
e
wszyscy jeszcze popami
ę
tamy i zobaczymy. Momentami zaczynał
mówi
ć
ju
ż
prawie normalnie, to znowu nagle jego głos ponownie
załamywał si
ę
na kraw
ę
dzi krzyku. Po twarzach moich kolegów
widziałem,
ż
e to, co mówił, zdołało ich przestraszy
ć
. Ze mn
ą
,
nieoczekiwanie, było odwrotnie. Mój przydział strachu na t
ę
noc
ju
ż
został wyczerpany i słowa Gorga przyj
ą
łem raczej jak co
ś
spodziewanego, jak długo oczekiwane wyja
ś
nienie. Nieomal
przyniosły mi ulg
ę
.
- A do czego oni strzelali? - zapytał wreszcie podchor
ąż
y,
którego nazywali
ś
my Tytusem, przydzielony na posterunek VI. -
Ten Chlaptusek i drugi?
- A wuj ich tam wie! Do czego
ś
musieli!
- A ja wiem - odezwał si
ę
nieoczekiwanie zza naszych pleców
ż
ołnierz, zdj
ę
ty dopiero co z posterunku II, niejaki Wasyl. - No
bo... - zacukał si
ę
na chwil
ę
, gdy wszyscy nagle odwrócili si
ę
,
wbijaj
ą
c w niego pytaj
ą
ce spojrzenia, ale był zbyt przej
ę
ty,
ż
eby zapomnie
ć
j
ę
zyka w g
ę
bie. - No bo, to było tak,
ż
e najpierw
si
ę
zacz
ą
ł taki hałas, nie? Tu od tej strony. Niby ci
ą
gle las
29
szumiał, ale jak si
ę
tak po długim czasie wsłuchało... Taki
hałas, dziwny. Jak tak, wiecie, stoi człowiek, stoi, no to i
my
ś
li, co to mogło by
ć
. I tak: jak Kargul zacz
ą
ł strzela
ć
, to
si
ę
jeszcze
ś
wiatło paliło, nie? Czyli
ż
e to wszystko widzieli z
Chlaptuskiem, co za ogrodzeniem. Jak si
ę
tam ziemia kotłuje, i
pewnie tutaj te
ż
, tylko teraz za ciemno, to nie wida
ć
. Jakby,
no... - im bli
ż
ej był pointy swoich rozmy
ś
la
ń
, tym jego głos
stawał si
ę
mniej pewny. Gdyby ktokolwiek z nas si
ę
w tym
momencie u
ś
miechn
ą
ł, Wasyl pewnie by si
ę
zaraz zawstydził i
zamilkł, ale wszystkie twarze były powa
ż
ne. Tam, przy magazynie,
ziemia naprawd
ę
si
ę
kotłowała i wszyscy to widzieli.
- No, jakby co
ś
spod niej w y l a z ł o. - doko
ń
czył Wasyl.
W ciszy, która teraz zapadła, słycha
ć
było z pocz
ą
tku tylko
nieustanny, monotonny szum drzew. Potem odezwał si
ę
w niej
drwi
ą
cy, pogardliwy
ś
miech naszego porucznika. Rambo odczekał,
a
ż
wszyscy przenie
ś
li spojrzenia na niego, po czym podszedł do
budki wartownika i si
ę
gn
ą
ł po słuchawk
ę
telefonu. Podniósł j
ą
do
ucha, odwracaj
ą
c si
ę
do nas bokiem, i odmierzonym ruchem, typu
"pokazuj
ę
i omawiam", uderzył kilka razy w widełki.
- Dowódca warty - oznajmił słuchawce. - Ł
ą
czcie z oficerem
dy
ż
urnym. - Odczekał chwil
ę
. - Mirek? Obywatelu poruczniku,
melduj
ę
si
ę
z powiadomieniem... Tak? Tak, oczywi
ś
cie. - Znowu
chwila ciszy, podczas której Rambo odruchowo przybrał przy
telefonie postaw
ę
na baczno
ść
. - Obywatelu pułkowniku, melduj
ę
si
ę
dowódca warty alarmowej, porucznik Porowicz...
Oznaczało to,
ż
e na brygadzie fala wzbudzona tutejszymi
wydarzeniami dotarła ju
ż
do samych szczytów władzy - to znaczy
do pułkownika Czachorskiego. Nie mieli
ś
my jednak za bardzo czasu
o tym my
ś
le
ć
, ciekawi, w jaki sposób Rambo przedstawi mu spraw
ę
.
Ktokolwiek spodziewał si
ę
,
ż
e nasz porucznik nie sprosta takiemu
zadaniu, miał zosta
ć
srodze zawiedziony.
- Melduj
ę
, obywatelu pułkowniku,
ż
e mamy tutaj do czynienia z
fenomenem fizyczno-przyrodniczym - oznajmił z równym spokojem,
jakby meldował stan osobowy na porannym apelu. - Objawia si
ę
w
taki sposób,
ż
e nast
ą
piła trudna do usuni
ę
cia awaria
zewn
ę
trznego o
ś
wietlenia i nie mo
ż
emy dotrze
ć
do posterunku
pi
ą
tego. Nie stwierdziłem przenikni
ę
cia osób obcych na teren
magazynowy ani naruszenia...
Znowu chwila ciszy. Na zmarszczonym czole Rambo odbił si
ę
intensywny wysiłek umysłowy. Niebezowocny, jak si
ę
za chwil
ę
mogli
ś
my przekona
ć
.
- Melduj
ę
, obywatelu pułkowniku,
ż
e próby zbli
ż
enia do
posterunku powoduj
ą
doznawanie zaburze
ń
orientacji. Bez wsparcia
słu
ż
b specjalistycznych nie jestem w stanie okre
ś
li
ć
ich
mechanizmu. W ka
ż
dym razie w
ś
ród
ż
ołnierzy słu
ż
by zasadniczej
wywołały one panik
ę
.
Rambo prezentował takie opanowanie i pewno
ść
siebie,
ż
e
przez chwil
ę
nawet ja omal nie uwierzyłem w jego proste i
oczywiste jak z "Młodego Technika" wyja
ś
nienie faktów.
- Nie mog
ę
wykluczy
ć
, obywatelu pułkowniku, ale je
ś
li był to
jaki
ś
gaz czy co
ś
w tym rodzaju, to w ka
ż
dym razie sytuacja jest
w tej chwili opanowana. Tak, jestem pewien, obywatelu
pułkowniku. Moi podchor
ąż
owie nie boj
ą
si
ę
duchów.
Ostatnie słowa, wypowiedziane jakby odrobin
ę
gło
ś
niej, były
skierowane bardziej do nas, ni
ż
do dowódcy brygady. Mimo
niepowodzenia z wartownikami, Rambo nadal konsekwentnie stosował
30
najskuteczniejsz
ą
w swoim przekonaniu metod
ę
wychowawcz
ą
, czyli
odwoływanie si
ę
do m
ę
skiej ambicji.
- Tak jest, ko
ń
cz
ę
inspekcj
ę
wart i zaraz ich odsyłam.
Odmeldowuj
ę
si
ę
, obywatelu pułkowniku.
Nie trzeba było wielkiego znawcy ludzkiej psychiki, by po
sposobie, w jaki Rambo odło
ż
ył słuchawk
ę
i odwrócił si
ę
do nas,
odgadn
ąć
stan jego ducha. Ostatni raz widzieli
ś
my go takiego,
gdy na naszych oczach wystrzelał 46 na 50 z broni krótkiej.
- Wartownicy na posterunek i idziemy. I licz
ę
- zawiesił na
chwil
ę
głos dla zaznaczenia,
ż
e to, co teraz powie, b
ę
dzie wa
ż
ne
- licz
ę
,
ż
e mnie podchor
ąż
owie nie skompromituj
ą
przed dowódc
ą
brygady. Ale na wszelki wypadek przypomn
ę
jeszcze, jak si
ę
wartownik ma zachowa
ć
, gdyby mu co
ś
w y l a z ł o . Najpierw ma
powiedzie
ć
: "Stój, słu
ż
ba wartownicza, kto idzie". Gdyby to nie
wystarczyło, ma powtórzy
ć
: "Stój, bo b
ę
d
ę
strzela
ć
". Potem odda
ć
strzał w powietrze, a potem do tego, co wylazło. I pod
ż
adnym
pozorem nie rusza
ć
si
ę
z posterunku, bo nogi... - zako
ń
czył
wymownym gestem i odczekawszy, a
ż
sformujemy kolumn
ę
dwójkow
ą
ruszył stan
ąć
na jej czele.
- Obywatelu poruczniku, szeregowy podchor
ąż
y Dacynicz melduje
si
ę
z zapytaniem! - wyklepał regulaminow
ą
formułk
ę
Słoniu.
- Walcie, podchor
ąż
y.
- My by
ś
my z Perszingiem wrócili na wartowni
ę
. Bo jak ten
fenomen fizyczno-przyrodniczy, i naszego posterunku nie ma, to
my
ś
l
ę
,
ż
e...
Poczciwy kretyn zacytował go w najlepszej wierze, ale Rambo
uznał,
ż
e sobie kpi. Wida
ć
nie był a
ż
tak pewny udzielonych
pułkownikowi wyja
ś
nie
ń
, jak na to wygl
ą
dało.
- My
ś
le
ć
to b
ę
dziecie, jak zostaniecie generałem! A teraz to
jeste
ś
cie na warcie, zrozumiano?
- Rozkaz!
- No dobra - w stu procentach regulaminowa odpowied
ź
nieco
udobruchała oficera. - Zosta
ń
cie tutaj i b
ę
dziecie z tym drugim
patrolowa
ć
do posterunku czwartego i z powrotem. I wszystko w
tym temacie!
Tym sposobem obsada posterunku czwartego powi
ę
kszyła si
ę
do
czterech osób. Patrzyli
ś
my przez chwil
ę
, jak prowadzona przez
Rambo zmiana znika w mroku
ś
cie
ż
ki, w kierunku ostatniego,
bliskiego ju
ż
wartowni posterunku. Kilka minut potem ostatni
szweje doł
ą
czyli do swoich kolegów na skrzyni ci
ęż
arówki i
pojechali razem z nimi do koszar, gdzie oczekiwał ju
ż
na nich
dowódca brygady z oficerami dy
ż
urnym i operacyjnym oraz
wiadomo
ś
ci
ą
o
ś
mierci Gicy.
Ż
ołnierzom nie pozwolono wróci
ć
do
swojego pododdziału: od razu z marszu zacz
ę
to
ś
ledztwo. Nie
dlatego,
ż
eby dowódca brygady nie mógł si
ę
doczeka
ć
przyjazdu
WSW z Gi
ż
ycka -
ś
miertelne wypadki na warcie zdarzały si
ę
na
tyle rzadko,
ż
e mo
ż
na si
ę
tego było spodziewa
ć
z samego rana.
Chodziło wła
ś
nie, wr
ę
cz przeciwnie, o to, by by
ć
na ten przyjazd
przygotowanym i zawczasu wiedzie
ć
, czego si
ę
trzyma
ć
.
Ju
ż
wtedy musiała zapa
ść
decyzja,
ż
e winnym zostanie Gorg.
Kto
ś
musiał by
ć
winnym, wojsko ma swoje prawa, a Gorg nadawał
si
ę
do tego doskonale: u wszystkich oficerów miał przer
ą
bane, a
z
ż
ołnierzy te
ż
chyba nikt go nie lubił. Przesłuchania zmieniły
si
ę
w kolekcjonowanie oskar
ż
e
ń
, które mo
ż
na by mu przedstawi
ć
.
Wymuszenie przej
ę
cia dowództwa od starszego stopniem, przy
wykorzystaniu jego chwilowej niedyspozycji i zastosowaniu
31
przemocy fizycznej; nieudzielenie nale
ż
ytej pomocy rannemu
dowódcy, co stało si
ę
bezpo
ś
redni
ą
przyczyn
ą
jego
ś
mierci;
wprowadzenie w bł
ą
d oficera dy
ż
urnego co do charakteru zdarzenia
przez zło
ż
enie niewła
ś
ciwego meldunku; niezapobie
ż
enie ucieczce
z warty dwóch szeregowych, jakkolwiek jeden z nich oznajmił
otwarcie swój zamiar oskar
ż
onemu, w chwili, gdy ten samowolnie i
bezprawnie pełnił obowi
ą
zki dowódcy warty.
Tego postanowiono si
ę
trzyma
ć
po tej pierwszej, nocnej
turze przesłucha
ń
. Potem, od nast
ę
pnego dnia, przez długie
tygodnie trwa
ć
miało na brygadzie starcie dwóch pot
ęż
nych woli:
pułkownika Czachorskiego z jednej, a kieruj
ą
cego komisj
ą
WSW
majora Brony z drugiej strony. Major Brona przyjechał do
W
ę
gorzewa ze swoj
ą
wersj
ą
wydarze
ń
, któr
ą
potem uparcie starał
si
ę
przeforsowa
ć
: podwójna dezercja wskazywała mu jednoznacznie
na przeprowadzony z premedytacj
ą
zamach na podoficera, zapewne
poł
ą
czony z rabunkiem. Na takie załatwienie sprawy oczywi
ś
cie
dowódca brygady nie mógł pozwoli
ć
, i miał w r
ę
ku silne atuty.
Wprawdzie lawina kontroli, jaka spadła potem na Park Magazynowy
ujawniła w nim obfito
ść
wszelkiego rodzaju braków, w tym
niektóre datuj
ą
ce si
ę
jeszcze z czasów marszałka Spychalskiego,
ale nie brakowało akurat niczego takiego, co mogli by po zabiciu
Gicy wynie
ść
dezerteruj
ą
cy Ociec z Kargulem. Ten pierwszy, na
dodatek, przed opuszczeniem warty oddał bro
ń
i prawie cały
ekwipunek. W
ż
aden te
ż
sposób nie mógł major Brona obali
ć
lekarskiego orzeczenia o niepoczytalno
ś
ci Chlaptuska. Z ka
ż
dym
dniem długiego
ś
ledztwa gór
ę
brała zaimprowizowana przez Rambo
teoria fenomenu fizyczno-przyrodniczego i spowodowanej nim
paniki w
ś
ród wartowników, której skutki spot
ę
gowało ze wszech
miar naganne post
ę
powanie Gorga.
I oczywi
ś
cie, koronnym argumentem na rzecz tej tezy zdołano
tak
ż
e uczyni
ć
to, jak zako
ń
czyła si
ę
nasza alarmowa warta. To,
co stało si
ę
pomi
ę
dzy pozostawieniem nas przez Rambo na
posterunku VI a
ś
witem.
Patrzyli
ś
my w milczeniu za odchodz
ą
cymi, a
ż
znikn
ę
li w
mroku. Milczeli
ś
my nie dlatego, by nie było o czym gada
ć
. Było.
Tylko jako
ś
nikt nie potrafił znale
źć
dobrych słów,
ż
eby zacz
ąć
.
Znalazł je w ko
ń
cu człowiek, który dzielił z Tytusem
przydział na szóstk
ę
, doktorant filozofii o przezwisku Dziewica.
- A tam si
ę
naprawd
ę
ziemia rusza, i takiego wała - rozprawił
si
ę
zwi
ęź
le z por
ę
czn
ą
fraz
ą
o fizyczno-przyrodniczym fenomenie.
Wszyscy wpatrywali
ś
my si
ę
przez siatk
ę
ogrodzenia w czer
ń
lasu, ale nawet je
ś
li cokolwiek si
ę
tam działo, z tego miejsca
nic nie mogli
ś
my dostrzec. Po
ś
wiata jarzeniówek, bij
ą
ca od
strony magazynów, cho
ć
dawała nikłe poczucie bezpiecze
ń
stwa -
dopiero po dłu
ż
szej chwili zauwa
ż
yłem,
ż
e pod
ś
wiadomie
skupili
ś
my si
ę
cał
ą
czwórk
ą
w plamie
ś
wiatła - zarazem
utrudniała si
ę
gni
ę
cie wzrokiem w ciemno
ść
, poza zatrzymuj
ą
c
ą
j
ą
,
poprzerastan
ą
traw
ą
i powojem, drucian
ą
siatk
ę
.
- A co by tutaj wła
ś
ciwie mogło wyle
źć
? - podj
ą
ł Słoniu, z
pozoru od rzeczy, ale wszyscy wiedzieli
ś
my o co chodzi.
- Trup! - oznajmił Tytus, wysilaj
ą
c si
ę
na sztuczny,
teatralny ton, jakby chciał zostawi
ć
sobie furtk
ę
, w razie czego
uda
ć
,
ż
e przecie
ż
tylko si
ę
wygłupiał.
Ale nie
ż
artował. Dało si
ę
to pozna
ć
po głosie.
- Naprawd
ę
ci
ę
to bawi, Tytus? - zapytałem, z trudem
panuj
ą
c nad swym głosem. Wiedziałem, kim s
ą
ci, którzy si
ę
tam
32
zwoływali, a
ś
ci
ś
lej - co
ś
we mnie to wiedziało, ale mój umysł
wci
ąż
jeszcze bronił si
ę
z całych sił przed przyj
ę
ciem tej
wiedzy i pogodzeniem si
ę
z ni
ą
.
- Cholera, nie - przyznał si
ę
po dłu
ż
szej chwili.
- To robi wra
ż
enie, ta ruszaj
ą
ca si
ę
ziemia, pewnie. Ale nie
a
ż
takie,
ż
eby na jej widok zwariowa
ć
ze strachu i wali
ć
z
kałasza na o
ś
lep, do ka
ż
dego, kto si
ę
zbli
ż
a - podj
ą
ł Dziewica.
- A ten tam Kargul, my
ś
lisz,
ż
e co si
ę
z nim stało?
- Mo
ż
e wpadł w jak
ąś
dziur
ę
? Złamał sobie nog
ę
albo co
ś
, i po
ciemku go nie mo
ż
na znale
źć
?
- A,
ż
e
ś
mnie uspokoił! Uff! Pewnie, po prostu wpadł w
dziur
ę
, razem z budk
ą
wartownicz
ą
i kawałem
ś
cie
ż
ki. Takie
kontrolne trz
ę
sienie ziemi, na suwalszczy
ź
nie normalka.
- A sk
ą
d by tu si
ę
wzi
ą
ł taki trup? - ci
ą
gn
ą
ł po chwili
milczenia. - Przecie
ż
tu tylko las i las,
ż
adnego cmentarza a
ż
do ruskich.
Otworzyłem usta, wci
ąż
jeszcze niezdecydowany, czy
powiedzie
ć
to na głos.
- Id
ź
do diabła, pogadajmy o czym innym - zaproponował Tytus.
- Szlag!
- Co?
- Zapałki! Przemokły na durch! Ma kto
ś
ogie
ń
?
Zapalili
ś
my, chowaj
ą
c papierosy przed wiatrem w zgrabiałych
dłoniach. Tym samym dali
ś
my Słoniowi okazj
ę
do udowodnienia,
ż
e
co do niego, Rambo miał przynajmniej cz
ęś
ciowo racj
ę
- znaczy,
ż
e je
ś
li nawet bał si
ę
duchów, to w ka
ż
dym razie mniej, ni
ż
swojego dowódcy.
- Chłopaki, dajcie spokój - odezwał si
ę
, jak to on, niby to
ot tak tylko. - On mo
ż
e zaraz przyj
ść
...
- O
ż
, przymknij si
ę
, trz
ę
sikiblu! A w ogóle, jakby ci si
ę
nie
zebrało z niego nabija
ć
, to by
ś
my sobie teraz spokojnie grzali
tyłki na wartowni! Jaki jest, a co
ś
zameldowa
ć
musiał, nie?
- Ja?! Nabija
ć
? - oczy Słonia za grubymi szkłami były pełne
tak niekłamanego zdumienia,
ż
e w innym nastroju pewnie bym si
ę
za
ś
miał.
- A ty wiesz, Perszing - przypomniało si
ę
Dziewicy -
ż
e tutaj
na wartowni s
ą
"Kroniki Marsjanskie" Bradbury'ego? Paranoja,
nie? Na giełdach chodz
ą
po dwa, trzy tauzeny, nigdy ich nie
mogłem dorwa
ć
, a tu s
ą
. Tylko nie miałem czasu doczyta
ć
. Wiecie
co? - zastanowił si
ę
przez chwil
ę
. - Nie b
ę
dziecie si
ę
ś
mia
ć
?
- Nie pierdziel, nawijaj!
- Przypomniało mi si
ę
takie opowiadanie... Jak tu mieli
ś
my
ostatni raz wart
ę
, to je akurat czytałem, jak si
ę
facet spotyka
z go
ś
ciem sprzed ilu
ś
tam lat. Rozumiecie, noc, pustka, i co
ś
si
ę
takiego porobiło z czasem,
ż
e si
ę
jakby... miniony czas na
chwil
ę
zetkn
ą
ł z tera
ź
niejszo
ś
ci
ą
.
- I co, my
ś
lisz,
ż
e to co
ś
co wylazło na szwejów...?
K
ą
tem oka dostrzegłem,
ż
e Słoniu, drepcz
ą
cy dot
ą
d coraz
bardziej nerwowo wokół trójki pal
ą
cych na warcie przest
ę
pców,
zdecydował si
ę
na ostateczny, desperacki krok by nie zosta
ć
w
razie nadej
ś
cia porucznika pos
ą
dzonym o współudział: ucieczk
ę
z
kr
ę
gu
ś
wiatła. Ale nie zwróciłem na niego uwagi. Nie w takiej
chwili.
- To wylazło wła
ś
nie z przeszło
ś
ci - doko
ń
czył z przekonaniem
Dziewica.
Tak. To była ostatnia kropla. Ostatni klucz, jakiego
33
potrzebował mój umysł, by wydosta
ć
si
ę
z narzucanych mu przez
całe
ż
ycie okowów racjonalizmu. By uwierzy
ć
.
- A ja miałem sen - zacz
ą
łem. Słyszałem własny głos i
dziwiłem si
ę
,
ż
e cho
ć
wyra
ź
nie przytłoczony, pozostaje tak mocny
i pewny. - Dzi
ś
w nocy, mo
ż
e w tym samym czasie, kiedy to si
ę
tutaj działo, a mo
ż
e troch
ę
wcze
ś
niej. I
ś
nił mi si
ę
ten las.
Jestem pewien,
ż
e wła
ś
nie ten, a przecie
ż
jak mieli
ś
my tu warty
prawie go nie widziałem, bo wypadła mi jedynka, przy bramie...
- No, i co z tym lasem?
Mimo wilgoci, przesi
ą
kaj
ą
cej nasze mundury i
ś
ciekaj
ą
cej po
twarzach miałem zupełnie suche gardło.
- Najpierw nic nie pami
ę
tałem, wiecie, jak to czasem jest ze
snami, budzisz si
ę
i za nic... Potem, jak zobaczyłem te drzewa,
zacz
ę
ło mi si
ę
przypomina
ć
. Tak po trochu, po kawałku.
- No? - ich twarze były pełne przej
ę
cia. - I co ci si
ę
ś
niło?
- Rozstrzelanie. Tutaj, w pi
ę
kny, słoneczny, letni dzie
ń
.
Ci
ęż
arówki zwoziły ludzi, z r
ę
kami zwi
ą
zanymi drutem, z workami
na głowach... Enkawudzi
ś
ci prowadzili ich na skraj dołów,
zdejmowali im te worki z głów i strzelali w potylic
ę
. I szli po
nast
ę
pnego. A kiedy dół si
ę
zaczynał wypełnia
ć
, wchodzili na te
trupy, podskakiwali,
ż
eby je ugnie
ść
.
Nigdy w
ż
yciu nie słyszałem takiej ciszy. Je
ś
li to słowo
ma oznacza
ć
brak jakichkolwiek d
ź
wi
ę
ków, to na nocnej warcie
cisza nie istnieje. Trzeba tylko odczeka
ć
, a
ż
ogłuszone dniem
uszy odzyskaj
ą
zdolno
ść
rozró
ż
niania tysi
ę
cy nocnych szelestów i
skrzypie
ń
, odzywaj
ą
cych si
ę
w tle twego własnego pulsu - a noc
o
ż
ywa niezliczonymi chrobotami i trzaskami. Ale wtedy wydawało
mi si
ę
,
ż
e cały
ś
wiat zamarł w absolutnym bezruchu. Nawet deszcz
i wiatr.
- Czterdzie
ś
ci pi
ęć
lat. Próchnieli tu, pod tymi li
ść
mi, i
nikt o nich nie wiedział, nikt ju
ż
nie pami
ę
tał. Całe setki.
Wydaje mi si
ę
,
ż
e mógłbym pokaza
ć
miejsca, gdzie le
żą
. A dzisiaj
co
ś
ich zbudziło. I zacz
ę
li si
ę
zwoływa
ć
. To wła
ś
nie usłyszałem,
w swoim
ś
nie, jak si
ę
zwołuj
ą
. I teraz te
ż
ich słysz
ę
. Cały
czas, coraz mocniej. Rozumiecie? Ja nie. Ale czuj
ę
, cały czas
czułem, gdzie
ś
w
ś
rodku. Krzyk umarłych, umarłych bez imion, bez
grobu, krzy
ż
a, bez niczyjej łzy. Pomordowanych, i nie
pomszczonych. To jest straszny krzyk, krzyk umarłych.
Ich twarze w po
ś
wiacie jarzeniówek były blade, kredowo
białe, czaiło si
ę
w nich rozpaczliwe błaganie,
ż
ebym obrócił to
wszystko w
ż
art, za
ś
miał si
ę
"ale was nabrałem!", co
ś
takiego.
- I on jest... coraz gło
ś
niejszy - we mnie nie było ju
ż
ani
odrobiny strachu. Wszystko zło
ż
yło si
ę
w cało
ść
. Ju
ż
nie duszny
l
ę
k, przyczajony na kraw
ę
dzi jawy, nie podmywaj
ą
ca zmysły czarna
fala. Po prostu przeznaczenie. Przeznaczenie, któremu trzeba
stawi
ć
czoła, jakkolwiek straszne by było, dobywaj
ą
c na to
wszystkich sił.
- Bo oni jeszcze si
ę
nie zeszli - dyszałem. - Jeszcze nie ma
ś
witu. Cokolwiek widzieli tamci, to był dopiero pocz
ą
tek.
Uciekajcie st
ą
d. Uciekajcie - powtórzyłem.
- Perszing, co ty pieprzysz?! - zapiał Tytus trz
ę
s
ą
cym si
ę
głosem, identycznym jak głos Gorga, gdy wykrzykiwał nam histori
ę
poszukiwa
ń
Kargula. - Przecie
ż
ty
ż
yjesz, ty... To niby dlaczego
akurat ty by
ś
miał słysze
ć
, jak si
ę
tutaj trupy skrzykuj
ą
?
- Nie wiem. Nie wiem. Ale po prostu ich usłyszałem. A teraz
czuj
ę
,
ż
e si
ę
zbli
ż
aj
ą
. Nie oszukuj
ę
was. Tylko radz
ę
:
34
uciekajcie.
- A ty?
Nie zd
ąż
yłem odpowiedzie
ć
, kiedy z ciemno
ś
ci dobiegł nas
zbli
ż
aj
ą
cy si
ę
szybko tupot ci
ęż
kich, wojskowych butów. Na nasz
ą
wysp
ę
ś
wiatła wpadł Słoniu.
Ś
miertelnie przera
ż
ony Słoniu.
Trz
ą
sł si
ę
cały. Dyszał, niezdolny wyda
ć
z siebie artykułowanego
d
ź
wi
ę
ku. Gdy próbował mówi
ć
, poruszaj
ą
c z trudem dr
żą
cym
podbródkiem, z jego gardła wydobywały si
ę
jakie
ś
rozpaczliwe
piski i rz
ęż
enia, jakie zdarza si
ę
słysze
ć
tylko w zakładach dla
upo
ś
ledzonych.
Si
ę
gn
ą
ł r
ę
k
ą
za siebie, w dół. Próbował co
ś
pokaza
ć
.
Ju
ż
nie było potrzeby.
Ziemia pod naszymi stopami zadr
ż
ała, poczuli
ś
my to wszyscy.
Jakby pod dywanem gnij
ą
cych li
ś
ci przetoczyła si
ę
kilkucentymetrowa fala. Zachwiali
ś
my si
ę
.
- Nie próbujcie ich skrzywdzi
ć
! Uciekajcie! - zawołałem, i
były to ostatnie moje słowa, które dobrze pami
ę
tam, zanim
ś
wiat
zawirował i wszystko stało si
ę
jedn
ą
chwil
ą
.
Cisza p
ę
kła nagle i z mroku uderzyła nas
ś
ciana d
ź
wi
ę
ków.
Brzmiało to, jakby kto
ś
jednym szarpni
ę
ciem zdarł zasłon
ę
, pod
któr
ą
zebrały si
ę
stulecia cierpienia, j
ę
ku, niewysłuchanych
modlitw i przekle
ń
stw. Fala przedwiecznego lamentu run
ę
ła na
ś
wiat, tratuj
ą
c nas po drodze i przytłaczaj
ą
c. Wraz z ni
ą
owiał
nas z ciemno
ś
ci mdły, trupi fetor, nieopisanie obrzydliwy,
wy
ż
ymaj
ą
cy bole
ś
nie wn
ę
trzno
ś
ci i zaciskaj
ą
cy gardło. A spodem,
pod zbutwiałym podszytem, sun
ą
ł z szelestem rój drobnych,
mi
ę
kkich, ohydnych w swej
ś
lepej obło
ś
ci stworze
ń
. Ziemia wokół
zamrowiła si
ę
od nich, zafalowała, solidny jeszcze przed chwil
ą
grunt w jednej chwili zamienił si
ę
w rozmi
ę
kłe, wci
ą
gaj
ą
ce w
gł
ą
b bagnisko.
Czułem, jak dr
ż
enie ziemi ogarnia moje stopy, łydki,
kolana, jak mrowiskowy ruch posuwa si
ę
po mnie w gór
ę
, jak co
ś
roi si
ę
pod przemoczon
ą
na wskro
ś
bechatk
ą
, w jej r
ę
kawach, pod
zapi
ę
tym ciasno sztucznym futrem kołnierza, si
ę
ga twarzy.
Usłyszałem krzyk.
Niektórym z was wydaje si
ę
mo
ż
e,
ż
e wiedz
ą
, co to jest
krzyk. Mnie te
ż
si
ę
tak do tego momentu wydawało. A teraz, gdy
wiem, co to naprawd
ę
jest krzyk, nie potrafi
ę
go opisa
ć
. To
wcale nie ten wysoki, przeci
ą
gły pisk, nagrywany do filmów czy
słuchowisk. Prawdziwy krzyk brzmi niepozornie. To, co stanowi
jego istot
ę
, co w nim najstraszniejsze, wymyka si
ę
poza skal
ę
d
ź
wi
ę
ków dost
ę
pnych dla ludzkiego ucha. Prawdziwy krzyk dr
ż
y i
wibruje w twym mózgu, do
ś
wiadczany jakim
ś
odr
ę
bnym zmysłem,
którego istnienia nigdy wcze
ś
niej nie podejrzewałe
ś
- a to, co
słycha
ć
, to tylko jego szcz
ą
tki, obci
ę
ty dół skali, urywany,
chropawy, jak krakanie, jak krztuszenie si
ę
niemowy.
Taki wła
ś
nie krzyk usłyszałem i trwało chwil
ę
, nim
u
ś
wiadomiłem sobie,
ż
e to krzycz
ą
moi koledzy, i
ż
e krzycz
ą
patrz
ą
c na mnie.
Z trudem, powoli, poruszyłem zdrewniałym nagle ciałem,
unosz
ą
c dłonie do oczu. Nie miałem ju
ż
dłoni. Na ogniłych
kikutach mrowiło si
ę
cmentarne robactwo. Nie miałem ju
ż
oczu.
Blade, obłe robaki wysypywały si
ę
spomi
ę
dzy moich gnij
ą
cych
powiek. Roiły si
ę
w moich ustach,
ś
lepe, bezkształtne,
wypełzaj
ą
c na
ś
wiat przez wypróchniałe dziury w policzkach. Nie
miałem ju
ż
twarzy. Robaki kł
ę
biły w dziurach po uszach.
35
Wypełzały spod kołnierza, z r
ę
kawów, jeszcze chwil
ę
temu
opi
ę
tych ciasno, a teraz zwisaj
ą
cych lu
ź
no na zetlałym truchle.
Moje ciało gniło i rozpadało si
ę
, z
ż
erane przez robaki,
Gniło i
ś
mierdziało, odchodz
ą
c od zeschni
ę
tych ko
ś
ci. Mi
ę
so
psuło si
ę
i bolało. Korowód robaków, przybyłych z niepoj
ę
tnych
gł
ę
bin
ś
wiata, przeci
ą
gał przez nie jak przez wypróchniałe
drzewo, uchodz
ą
c dziurami wygniłymi w twarzy i piersiach.
Nie miałem ju
ż
ciała.
Nie potrzebowałem go. Nie potrzebowałem oczu, by widzie
ć
.
Mrok ani odległo
ść
nie były ju
ż
dla mnie zasłon
ą
. Dostrzegałem
rzeczy, ludzi i my
ś
li bezpo
ś
rednio w mym wn
ę
trzu, je
ś
li mo
ż
na to
tak nazwa
ć
,
ż
e miałem jakie
ś
wn
ę
trze - widziałem tak wyrazi
ś
cie,
jak nigdy dot
ą
d nie podejrzewałbym,
ż
e to mo
ż
liwe. Nie
potrzebowałem uszu, by słysze
ć
. Warta, magazyny, las.
Rozpaczliwa bieganina przera
ż
onych, oszalałych od krzyku
figurek, u
ś
pione na zim
ę
miasteczko - i dalej, w bezkres,
gdziekolwiek chciałem si
ę
gn
ąć
my
ś
l
ą
.
Nie było czasu. Był jeden moment, nieustaj
ą
ca chwila
stworzenia i
ś
mierci. A dla nich, dla nas, wci
ąż
ta sama chwila
przera
ź
liwego strachu, bólu i osamotnienia.
Ś
wiat nie zna
straszliwszego bólu, ni
ż
ból samotno
ś
ci.
Ś
wiat nie zna
straszliwszej samotno
ś
ci, ni
ż
samotno
ść
umarłych, nabrzmiała
potworn
ą
, nieopisan
ą
krzywd
ą
.
Ś
wiat nie zna gorszego gniewu, ni
ż
ś
lepy gniew niepomszczonych. Nie
ś
miejcie si
ę
ze starych mitów.
To nie zmy
ś
lenia. To okruchy wiedzy o tym, co tak bardzo
przekracza i przewy
ż
sza nasz
ś
lepy
ś
wiat, gromadzone w skarbcach
pami
ę
ci przez pokolenia i ludy, które mozolnie wyrywały te
okruchy zza bariery nieprzeniknionego mroku. I które nie
przypadkiem niczego l
ę
kały si
ę
bardziej, ni
ż
gniewu tych, którzy
pomarli gwałtownie i nie doczekali si
ę
ani pomsty, ani pami
ę
ci.
Ś
wiat nie zna gorszego gniewu, ni
ż
ten, który mnie wezwał.
Dla nich, dla nas, to wci
ąż
była jedna i ta sama chwila, chwila
potwornego mordu, chwila straszliwej krzywdy, wołaj
ą
cej o
sprawiedliwo
ść
, o ukojenie. Jaka
ś
cz
ęść
mej istoty obserwowała
jeszcze desperack
ą
bieganin
ę
drobnych figurek w przemoczonych
mundurach po malutkim Parku Magazynowym, jak po makiecie w
bunkrze brygady, gdzie pokazywano
ż
ołnierzom przed pierwsz
ą
wart
ą
ich posterunki. Jaka
ś
cz
ęść
mej istoty dostrzegała
biegn
ą
cego ku szóstce Rambo, i rozpaczliwie nawołuj
ą
cych mnie i
siebie nawzajem kolegów, nie mog
ą
cych dotrze
ć
do miejsca, które
jeszcze przed chwil
ą
było w rzeczywistym
ś
wiecie, a teraz
znikn
ę
ło, po
ż
arte przez nico
ść
. Ale to działo si
ę
gdzie
ś
na
samym skraju
ś
wiadomo
ś
ci. Przede wszystkim był ocean
straszliwego,
ś
lepego gniewu, morze niewypowiedzianej krzywdy i
samotno
ś
ci, która domagała si
ę
zemsty,
ś
lepej zemsty - a ja
byłem cz
ęś
ci
ą
tego morza, jednym z nich, przybywaj
ą
cym,
powracaj
ą
cym na wezwanie - ale zarazem i jedn
ą
z tych drobnych,
miotaj
ą
cych si
ę
ś
lepo po lesie figurek. Dzieliłem i gniew
umarłych, i przera
ż
enie
ż
ywych, i tak rozdarty mi
ę
dzy
ś
wiaty
pogr
ąż
yłem si
ę
w czarnym oceanie
ś
mierci, pełen błagania, by
powstrzymali swój gniew, by nie m
ś
cili si
ę
na
ż
ywych z innego
czasu, by wrócili w mrok oczekiwania.
Niczego, co si
ę
potem działo, nie jestem ju
ż
pewien.
*
Jedynym, co zapami
ę
tałem, był ryk silnika i w
ś
ciekły wrzask
klaksonu nadje
ż
d
ż
aj
ą
cego z przeciwka pekaesu. Kierowca wymin
ą
ł
36
mnie w ostatniej chwili. Autobus pomkn
ą
ł dalej, a ja zdałem
sobie spraw
ę
,
ż
e id
ę
.
Ż
e id
ę
przez las, asfaltow
ą
drog
ą
do
W
ę
gorzewa. I
ż
e pod warstw
ą
listopadowych chmur niebo przeciera
si
ę
w niebieskawy półmrok
ś
witu.
Szedłem jak nakr
ę
cana lalka, jakby odzyskane jakim
ś
cudem
ciało przywykło do mojej nieobecno
ś
ci, i teraz zaledwie
tolerowało
ś
wiadomo
ść
, ale ju
ż
nauczyło sobie radzi
ć
bez niej.
Krok za krokiem, bez
ż
adnej my
ś
li. Nie wiem, jak długo to
trwało. Ostatnim, co miałem w głowie, były słowa "nie próbujcie
ich skrzywdzi
ć
, uciekajcie". Reszt
ę
miałem mozolnie odzyskiwa
ć
potem. Ale nigdy nie dotarłem dalej, ni
ż
do tej przera
ź
liwej,
czarnej otchłani. Wst
ą
piłem w ni
ą
i dalej nie było ju
ż
nic.
Pozostała mi tylko
ś
wiadomo
ść
,
ż
e kiedy
ś
wiedziałem.
Ż
e
kiedy
ś
znałem rozwi
ą
zanie wszystkich zagadek krwawego lasu i tej
nigdy nie ko
ń
cz
ą
cej si
ę
, wiecznej chwili, która trwa tu
ż
za
progiem naszych zmysłów. Co zetkn
ę
ło nasz czas z wiekuistym
trwaniem, akurat tam, akurat wtedy? Co zbudziło zmarłych, co
wezwało ich tej wła
ś
nie zimnej, deszczowej, listopadowej nocy? I
dlaczego wła
ś
nie ja posłuchałem ich wezwania? Czy naprawd
ę
byłem
jednym z nich? I czy naprawd
ę
mogłem u
ś
mierzy
ć
ich gniew? I
wreszcie, mo
ż
e najwa
ż
niejsze: czy jeszcze kiedy
ś
wróc
ą
,
przebudz
ą
si
ę
znowu?
Wiem,
ż
e znałem wszystkie wyja
ś
nienia, ale musiałem ich
zapomnie
ć
. Nie mógłbym wróci
ć
, nie mógłbym
ż
y
ć
, gdybym to
pami
ę
tał. Nie mógłbym nosi
ć
w sobie takiej wiedzy i normalnie
st
ą
pa
ć
po ziemi. Niech to zostanie tajemnic
ą
. Wcale nie jest
tak,
ż
eby ludzie musieli zna
ć
wszystkie przyczyny, dla których
rzeczy dziej
ą
si
ę
tak, a nie inaczej. Nie ma, szczerze mówi
ą
c,
ż
adnego powodu, dla którego by je mieli zna
ć
.
Szedłem w stron
ę
miasta, pod szarzej
ą
cym niebem, po
ś
ród
szumu drzew, chłostany po twarzy drobnym, zacinaj
ą
cym
bezustannie deszczem. Zanim dotarłem do pierwszych budynków,
zd
ąż
ył ju
ż
wsta
ć
dzie
ń
. To,
ż
e przyszedłem od przeciwnej strony,
ni
ż
jezioro i Park Magazynowy, było ju
ż
wtedy ostatni
ą
rzecz
ą
,
na jak
ą
zwróciłem uwag
ę
.
Mo
ż
e kto
ś
kiedy
ś
rozkopie groby w sosnowym lesie nad
jeziorem i ze zdumieniem znajdzie w jednym z nich współczesny
hełm i kałasznikowa. By
ć
mo
ż
e karabin nie zd
ąż
ył jeszcze
zardzewie
ć
, i zdumiony do granic mo
ż
liwo
ś
ci odkrywca zdoła
odcyfrowa
ć
jego numer fabryczny, a potem sprawdzi
ć
,
ż
e t
ę
bro
ń
miał przy sobie
ż
ołnierz, który, wedle ustale
ń
komisji
specjalnej, zdezerterował w tym lesie z posterunku wartowniczego
czterdzie
ś
ci pi
ęć
lat po zasypaniu wypełnionych trupami jam. Ale
je
ś
li nawet tak si
ę
stanie, ten kto
ś
nie b
ę
dzie przecie
ż
miał
innego wyj
ś
cia, ni
ż
wymy
ś
li
ć
sobie szybko jaki
ś
fenomen
fizyczno-przyrodniczy i wyrzuci
ć
nierozwi
ą
zywaln
ą
zagadk
ę
z
pami
ę
ci.
Na rogu, za rynkiem, parter poniemieckiej kamienicy
zajmował jeden z nielicznych czynnych o tej porze roku sklepów.
Ni to spo
ż
ywczy, ni warzywniak, gdzie połow
ę
sali wydzielono na
wysokie, barowe stoły, o powykrzywianych, metalowych nogach i
blatach z pil
ś
ni pokrytej szarym, wyszczypanym laminatem w
rzucik imituj
ą
cy plecionk
ę
. Na tyle blisko od koszar, by wpada
ć
tam czasem napcha
ć
si
ę
pyz albo bigosu, a po cichu chlapn
ąć
pod
nie czego
ś
mocniejszego.
Ajent opowiadał potem,
ż
e mo
ż
na si
ę
mnie było przestraszy
ć
.
37
Ż
e zbli
ż
yłem si
ę
i stan
ą
łem za nim, gdy kr
ę
cił nie
ś
piesznie
korbk
ą
, podnosz
ą
c broni
ą
c
ą
na noc okien metalow
ą
krat
ę
.
Ociekałem wod
ą
, kapała mi z hełmu, spływała po twarzy, ciekła z
nasi
ą
kni
ę
tego jak g
ą
bka munduru. Odniósł wra
ż
enie, jakbym nie
mógł mówi
ć
od przemarzni
ę
cia, r
ę
ce mi si
ę
trz
ę
sły, ale kiedy
zlitował si
ę
i nalał mi od serca, nie uroniłem ani kropli. Z
najwi
ę
kszym trudem, niczym na poły sparali
ż
owany starzec,
doniosłem trzyman
ą
obur
ą
cz musztardówk
ę
do stołu pod
ś
cian
ą
.
Wdrapałem si
ę
na stołek - wysoki, barowy stołek z pocerowanym
czarn
ą
dratw
ą
siedzeniem z czerwonego skaju - i dopiero wtedy
wypiłem wódk
ę
jednym haustem.
Kiedy odstawiłem szklank
ę
i pozwoliłem zgrabiałym,
przemarzni
ę
tym na ko
ść
r
ę
kom opa
ść
, z ramienia zsun
ą
ł mi si
ę
jaki
ś
zapomniany, d
ź
wigany na nim nie
ś
wiadomie ci
ęż
ar i gruchn
ą
ł
z metalicznym łoskotem o lastrykow
ą
podłog
ę
.
Z poszarzałego, zm
ę
tniałego lustra nad stołem patrzyła na
mnie poszarzała,
ś
ci
ą
gni
ę
ta twarz. Oczy pod okapem hełmu jarzyły
si
ę
szale
ń
stwem.
Si
ę
gn
ą
łem r
ę
k
ą
głowy i po chwili stalowa skorupa r
ą
bn
ę
ła
ci
ęż
ko o ziemi
ę
, obok kałasznikowa. Patrzyłem na le
żą
cy u mych
stóp, zabezpieczony karabin, czuj
ą
c
ż
yciodajne, rozchodz
ą
ce si
ę
od
ś
ci
ś
ni
ę
tego
ż
oł
ą
dka ciepło, i w mojej głowie narodziła si
ę
my
ś
l,
ż
e jakiekolwiek były przyczyny, dla których Baskerville
postanowił wysła
ć
na alarmow
ą
wart
ę
wła
ś
nie nas, nie mógł wybra
ć
lepiej. Nie miał tego oczywi
ś
cie sk
ą
d wiedzie
ć
, ale
ż
aden inny
oddział nie wyszedłby z tego cało. Nie dałoby si
ę
znale
źć
innych
wartowników,
ż
eby w krytycznej chwili nawet nie przyszło im do
głowy zerwa
ć
z ramienia bro
ń
i strzela
ć
do tego niewiadomego,
niepoj
ę
tego czego
ś
, co nadchodziło z niezmierzonej ciemno
ś
ci.
Przera
ż
ony sprzedawca patrzył na mnie w osłupieniu. Przez
lata sp
ę
dzone za lad
ą
tego sklepu widział ju
ż
niejedno. Ale
jeszcze nigdy nie widział
ż
ołnierza, nawet podchor
ąż
ego, o tak
wczesnej godzinie,
ż
eby po połówce musztardówki
ś
miał si
ę
nieprzytomnie,
ż
eby skr
ę
cał si
ę
od
ś
miechu, bij
ą
c głow
ą
i dło
ń
mi
w stół, a potem płakał jak bóbr, i z tego płaczu znów nagle
wybuchał histerycznym, niepohamowanym chichotem -
ż
eby
ś
miał si
ę
i szlochał, na przemian, bez ko
ń
ca, jak ostatni szaleniec.
kw
iecie
ń
1995