1994 Judith Duncan Dla Ciebie mamo Specjalne życzenie(2)

background image

Specjalne zyczenie

Judith Duncan

background image

Rozdział pierwszy

Czwartek, czwarty maja

Kochany Dziadku!
Pewnie wiesz, że niedawno były moje urodziny. Mama

zrobiła mi tort ze świeczkami i prawie pąkiem, kiedy pró­

bowałem zdmuchnąć wszystkie dziewięć. Mama strasznie

się śmiała - wiesz, ona się tak śmieje, że aż ma łzy

w oczach.

Ale nie dostałem tego, co naprawdę chciałem dostać.

Wiesz, tych trzech rzeczy, o których Ci mówiłem. Chcia­

łem mieć psa, ale ona znowu powiedziała, że nie i mówiła

serio. Wie powiedziałem jej (teraz, kiedy Ciebie tu nie

ma), że tak naprawdę, to chcą mieć tatą. Na pewno by

jej było przykro. I nie wiem, czy kiedykolwiek dostaną

autograf Wayna Gretzky 'ego. Wszystko bym zrobił, żeby
dostać, chociaż Scot Lauder mówi, że to głupie. On po

prostu zazdrości, bo wszyscy wiedzą, że Gretzky jest naj­

lepszym hokeistą na świecie.

A we wtorek narobiłem sobie strasznych kłopotów

R S

background image

w szkole. Uczyliśmy się tej głupiej tabliczki mnożenia,
a ja akurat patrzyłem na nalepki ze zdjęciami Wayna

Gretzky'ego. Były pogniecione i na pogniecione nikt się

nie wymienia, a pani Martin mnie przyłapała i powie­

działa, że znowu myślę o niebieskich migdałach. Dziad­

ku, co to właściwie znaczy?. Chciałem zapytać mamę, ale
ona była okropnie zła, że znowu nie uważałem. Pani Mar­

tin uczy już chyba ze sto lat. Jimmy Manson mówi, że

ona wygląda jak suszona śliwka. Wiesz, jest okropnie po­
marszczona. Najpierw się z tego śmiałem, ale potem było

mi głupio. Po tym, jak odszedłeś, pani Martin była dla
mnie bardzo miła, zupełnie jakby wiedziała, że jest mi
smutno. Wycierałem tablicę i pomagałem w klasie, no

i nie musiałem już wychodzić na przerwy.

Dziadku, mama nie wie, że do Ciebie piszę. Nic jej

nie mówiłem, bo chyba byłoby jej smutno. Bardzo jej Cie­

bie brakuje. I właśnie dlatego potrzebny nam jest tata.

Nie tylko dla mnie, ale i dla mamy. Gdybym tylko miał

tatę, psa i autograf Wayna Gretzky'ego, to, wiesz, byłbym

zupełnie szczęśliwy. Chciałbym jeszcze mieć grę Nintendo
Boy, ale na to sam oszczędzam. Ale z tą resztą będziesz

mi chyba musiał pomóc, Dziadku. Wiesz, tak jak z gwiz­

daniem. Bo sam jeszcze nie bardzo sobie radzę. Chyba

już muszę kończyć, bo mama mówi, że musimy jechać do

Miliard po zakupy. Jejku! Niedługo znowu napiszę, dobra?

Twój wnuczek, Davy

Davy Jefferies szedł powoli ulicą. Płócienna torba

z gazetami obijała mu się o kolana. Co za koszmarny

dzień! Stara pani Prowski nakrzyczała na niego, bo za­
deptał świeżo zamieciony chodnik przed jej domem,

R S

background image

a pan Olsen wrzeszczał, że Davy wszedł mu na trawnik.
Do tego jeszcze pani Martin!

Chłopiec westchnął i poprawił torbę na ramieniu. Nie

powinien zabierać myszy do szkoły ani wypuszczać ich

w łazience dziewczyn, ale przecież założył się z Jimmym
Mansonem. Ale było fajnie, kiedy Marcy Brown biegała

po korytarzu, wrzeszczała i machała rękami! Dobrze jej

tak, dlaczego na niego skarżyła? Szkoda, że nie wsadził

jej tej myszy do kieszeni.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się nad

sporą kałużą. Przekopał obcasem wąski kanał do drugiej

kałuży. Tak, kiedy już będę dorosły, pomyślał, będę bu­

dował drogi i mosty... Po chwili uwagę chłopca przy­

ciągnął kawałek metalowej rurki, która leżała w trawie.

Podniósł ją i wycelował w niebo. „Tu kapitan Kirk i sta­
tek kosmiczny Enterprise..." Może lepiej zostać kosmo­
nautą?

Sara Jefferies oparła się o poręcz na tarasie i wdy­

chała ostre, wiosenne powietrze. Wystawiła twarz na
chłodny powiew, by wiatr odgarniał jej włosy z czoła.

Boże, jaka cudowna jest wiosna! Czuje się, że wszystko

odżywa.

Zima tego roku była wyjątkowo uciążliwa, ale teraz

można było zamknąć oczy i wdychać wspaniały zapach

trawy, pąków na drzewach, zapach... przypalonej pizzy.

Pizza! Klnąc pod nosem, Sara pomknęła do kuchni,

skąd dobiegał silny zapach spalonego sera. Złapała ku­
chenne rękawice i jednym szarpnięciem otworzyła pie­

karnik. Chmura ciemnego dymu, która się z niego wy­

dobyła, uruchomiła natychmiast alarm przeciwpożarowy

R S

background image

i Sara mogła teraz zrobić tylko jedno - otworzyła okno

i szerokim łukiem wyrzuciła pizzę na podwórko. Dymią­
cą blachę wsadziła do zlewu i płacząc od dymu zaczęła
machać ścierką pod czujnikiem alarmu, w nadziei, że się
wyłączy. Po co wszyscy mają wiedzieć, że spaliła już
drugi obiad w tym tygodniu? Zdaje się, że ma takie same

kłopoty z koncentracją jak Davy.

W końcu alarm ucichł i kobieta odetchnęła z ulgą. Jej

dom był chyba jedynym miejscem na świecie, gdzie po­
żary zdarzały się tak często. Odłożyła ścierkę i z ciężkim

westchnieniem zajrzała do szafki pod zlewem. Z do­

świadczenia wiedziała, że zlikwidować swąd spalenizny

może jedynie spray do czyszczenia mebli. Jej matka ucie­

szyłaby się, że Sara zaczęła go wreszcie używać.

Na szczęście Davy zjawił się, kiedy było już po wszy­

stkim. Odstawił torbę, jednym kopnięciem zrzucił kalo­
sze, a potem wpadł do kuchni i porwał ze stołu ciastko.

Na dodatek wytarł nos w rękaw.

- Odłóż to, Davy, i idź po chusteczkę. Nie je się cia­

stek tuż przed obiadem i nie wyciera nosa rękawem!

Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale odłożył ciastko.

Wytarł nos, a potem oparł się o stół i spojrzał na matkę
z podnieceniem.

- Wiesz co? Widziałem, jak ten stary pies McGrego-

rów wybiega z naszego podwórka z pizzą w zębach. Ta­

ką dużą, jak ty zawsze kupujesz.

- Naprawdę? - Matka udała zaskoczenie. Davy. był

tak przejęty, że znów wytarł nos rękawem.

- No! I wiesz, to była taka z podwójnym serem,

grzybami i papryką.

Sara miała ochotę tłuc głową o ścianę. Czy zawsze

R S

background image

wszystko musi się wydać? Nie było wyboru, musiała

brnąć dalej.

- I co? - spytała. - Widziałeś to aż z ulicy?

Davy rzucił tęskne spojrzenie w stronę puszki z cia­

stkami.

- Tak. I wiesz co? Chyba była przypalona.

-Żartujesz!
Mały rozejrzał się po kuchni i pociągnął nosem.
- Znowu brałaś ten spray do mebli - rzekł oskarży-

cielskim tonem.

Sara odwróciła się i zaczęła mieszać kukurydzę. Jeśli

on się dowie, co się stało, nigdy jej nie da spokoju. Jednak

zaczął jej wracać humor.

- No i co z tym sprayem? - dopytywał się chłopiec.
- Cóż...

Davy jednym susem znalazł się przy koszu na śmieci.

- Jesteś cała czerwona! - zapiszczał wesoło. - Wiem!

Tu musi być puste pudełko po pizzy!

Sara przeklinała swoje rumieńce, a ponieważ chciała

jakoś ocalić reputację, chwyciła syna mocno i przytrzy­

mała za ramiona.

- Nie waż się! - krzyknęła ze śmiechem. Davy złapał

się zlewu i aż zapiał z radości.

- Jest, jest! - wołał szczęśliwy, że się wszystkiego

domyślił. - Mamo, tu jest blacha po pizzy, w dodatku

cała spalona! Ale ci się dostanie! Wiesz, że pan McGregor

nie cierpi, jak ktoś karmi jego psa.

- Dzięki, Sherlocku - nie mogła powstrzymać śmiechu.

Wiedziała dobrze, że jej syn nie przepuści takiej okazji

i całe miasteczko będzie wiedziało o jej przygodzie.

A może spróbować negocjacji?

R S

background image

- Wiesz, kto to jest zdrajca? - spytała groźnie, biorąc

się pod boki.

Davy skinął głową.

- Chyba byś mi tego nie zrobił?

Zachwycone spojrzenie chłopca nie pozostawiało wię­

kszych wątpliwości. Znowu skinął głową. Trzeba było

spróbować czegoś innego.

- Jedno słowo, Davy, a usadzę cię w domu na ty­

dzień.

Dzieciak był wniebowzięty.

- Wcale nie! - zawołał. - Tylko tak mówisz! Muszę

siedzieć w domu tylko wtedy, kiedy zrobię coś naprawdę
złego, więc teraz to nie byłoby w porządku, a ty zawsze

mówisz, że trzeba być w porządku.

Miał rację. Coraz lepiej sobie radził. Sara spojrzała

na niego ponuro i wykonała kolejny ruch. Chciałaby tra­
ktować to jako negocjacje, niestety, było to najzwyklejsze

przekupstwo.

- Więc co mam zrobić? - spytała. - Prażoną kuku­

rydzę? Pozwolić ci siedzieć do późna? Pomóc roznosić

gazety? No, co?

Patrzył na nią z namysłem.

- Tak się właśnie zastanawiałem... Nie wiem, co wy­

brać - psa czy tatę...

Omal się nie zachłysnęła. Nie spodziewała się czegoś

takiego.

- Niezła próba, panie Jefferies - rzekła powoli.
Davy wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- No. Tak myślałem.

Patrzyła na chłopca, czując dziwny ucisk w piersi. Jak

ona go kocha! Jego poczucie humoru, radość życia, głód.

R S

background image

Chęć, żeby wszystkiego spróbować. A właśnie - ta dzi­
siejsza historia z myszami! Starała się pozbyć wzrusze­

nia.

- No już, mały - powiedziała, burząc mu włosy nad

czołem. - Leć się umyć przed obiadem, jest prawie go­

towy. I uczesz się.

Davy westchnął i ruszył w stronę łazienki. Nie znosił,

kiedy traktowano go jak dziecko.

Patrzyła za nim jeszcze sekundę, potem odwróciła się

w stronę kuchenki.

- A jak tam w szkole? - zapytała niewinnie.
Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
- Nic specjalnego. - Wiedział dobrze, że nie uda mu

się uniknąć rozmowy. - A co, pani Martin dzwoniła?

- Nie, czemu miałaby telefonować? - Rzeczywiście,

o całej awanturze dowiedziała się w pracy, kiedy jeden
z woźnych przyszedł do banku zrealizować czek. Stary

Joe uznał, że było to nawet zabawne. Ostatnim razem

sprawa była poważniejsza -jej synek nałapał os na lekcję

przyrody, a któryś z chłopców wypuścił je w bibliotece.

Poprzednio złapali trzy węże, bo nauczycielka zapowie­
działa lekcję o gadach. Zdarzyło się też, że Davy wpuścił

słoik dżdżownic do terrarium pani Martin. Twierdził po­

tem, że „glisty są dobre dla ziemi". Sara próbowała wy­

jaśnić swemu dziecku, że nie wszystkim podobają się wę­

że, osy i glisty. Chłopiec nie mógł tego jednak zrozumieć.
Kto by się bał dżdżownic? To przecież nic takiego. Rze­
czywiście - w porównaniu z ośmioma dzieciakami po­

kłutymi przez osy... Dwie myszki to w końcu też nic

groźnego.

Davy westchnął ponownie.

R S

background image

- Wziąłem dziś do szkoły dwie myszy, na lekcję pani

Matheson, i wypuściłem je w łazience dziewczyn - po­
wiedział. - Wiedziałem, że jest tam Marcy Brown, ale
ona jest naprawdę okropna.

Sara patrzyła na syna i starała się nie wybuchnąć

śmiechem. Marcy Brown była rzeczywiście wstrętnym,

rozpuszczonym dzieciakiem, a poza tym uwielbiała skar­

żyć. Pewnie dlatego pani Martin nie zadzwoniła. Trzeba

jednak jakoś zareagować.

- Nie powinieneś był wchodzić do łazienki dziew­

czynek, Davy - powiedziała. - Mogłeś zrobić komuś

przykrość.

Chłopiec spojrzał na swoje buty.

- Tak, wiem...

Była

z niego dumna. Dziadek dobrze go tego nauczy?

- trzeba umieć przyznać się do winy i przyjąć konsekwen­

cje. Odwróciła się do chłopca plecami i powiedziała cicho:

- No już, idź się umyć. Obiad zaraz będzie na stole.

Davy siedział przy stole i patrzył, jak jego mamą kroi

grejpfruta. Nie cierpiał grejpfrutów. No, może nie aż tak,
żeby ich nienawidził, w każdym razie nie tych różowych,

kiedy mama posypała je cukrem. Czasami jednak ich nie
posypywała i wtedy były naprawdę nie do zjedzenia.

Czuł, jakby mu coś robiły z zębami. Wolałby zjeść tylko

płatki i banana, tak jak co dzień, ale mama mówiła, że

w weekendy trzeba jeść „prawdziwe śniadanie". W do­
datku robiła grzanki. Miał nadzieję, że ich nie spali.
Uśmiechnął się na wspomnienie dużego, czarnego labra­
dora, który wybiegał z ich podwórka z pizzą w zębach.
Wyglądało, jakby niósł tacę.

R S

background image

Podniósł się z miejsca. Słońce malowało na ścianie

jasne plamy, dokładnie nad głową mamy. Jimmy powie­

dział kiedyś, że ona ma włosy jak „marchewa", ale to

przecież nieprawda. To wcale nie był taki kolor. Raczej

jak pensowa moneta. A poza tym jej włosy były kręcone.

Starsza siostrą Jimmy'ego, Alicia, twierdziła, że jego ma­

ma ma „grube" włosy, tym swoim głupim tonem, tak

jakby to było coś złego. Przecież grube włosy to nie to

samo, co grube nogi albo za duży nos!

Mama postawiła grejpfruta na stole. Poranne słońce

sprawiało, że wyglądała na opaloną. Davy'emu podobało
się, że jego mama ma piegi. Wyglądała przez to miło,

trochę jak ciastko z cynamonem.

Podała mu talerz, a potem otworzyła „National Geo-

graphic". Położyła pismo przy swoim talerzu. Chłopiec

wiedział, że jeśli chce coś uzyskać, powinien o to prosić,
kiedy mama czyta. Czuł się tak, jakby ją oszukiwał, więc

starał się unikać jej wzroku.

- Chciałbym pojeździć na rowerze, a potem pograć

w hokeja na trawie z chłopakami, dobrze?

Sara nawet na niego nie spojrzała.

- Dobrze. Tylko pamiętaj, że masz dziś posprzątać

pokój.

Mógłby jej powiedzieć dokąd idzie. Tylko wiedział,

że mamie byłoby smutno. Kiwnął więc głową, czując

dziwny ucisk w gardle. Nie lubił nabierać - nie mamę.

Davy zsiadł z roweru i szedł, prowadząc go za kie­

rownicę. Przy drodze rosły wierzby, postanowił nazbierać
bazi, kiedy będzie wracał. Mama uwielbia bazie. Na pew­
no wsadzi je do tego chińskiego wazonu po babci. Sięgnął

R S

background image

do kieszeni, żeby sprawdzić, czy list jest na swoim miej­

scu, a potem skierował się w stronę skrzyżowania. Droga

na północ prowadziła na farmę Billy'ego Martina. W ze­

szłym roku, właśnie tutaj, Jimmy Manson próbował za­

palić to coś, co wyglądało zupełnie jak grube cygaro.

Opalił sobie rzęsy. Davy myślał, że umrze ze śmiechu,

kiedy zobaczył minę przyjaciela. Pani Manson nigdy się
nie dowiedziała, czemu kurtka jej syna pachnie spaleni­

zną.

Za torami kolejowymi w stronę południa budowano

autostradę, a po drugiej stronie skrzyżowania znajdował

się cmentarz. Chłopiec postawił rower przy murku, zdjął
czapkę i wszedł przez dużą, żelazną bramę. Przeszedł

przez cały cmentarz i zatrzymał się przy nagrobku z sza­

rego granitu.

Wyjął z kieszeni list i usiadł na ogrodzeniu. Przełknął

dziwną kulę, która nagle pojawiła się w jego gardle i po­

głaskał gładki kamień.

- Cześć, Dziadku - szepnął cicho. - To ja, Davy.

Mam dla ciebie nowy list.

Nigdy by nie przypuszczał, że można tęsknić za kimś

tak, jak on tęsknił za Dziadkiem, po jego śmierci. Babci

nie pamiętał, ale Dziadek był jego najbliższym przyja­

cielem, jak Jimmy. Dziadek nigdy się nie gniewał, kiedy
Davy zapomniał umyć zęby ani kiedy przynosił do domu

żaby. Dziadek chodził z nim na mecze i na treningi ho­
keja. I zawsze, zawsze śmiał się z kawałów Davy'ego.

Czasem śmiał się też z rzeczy, które wcale nie wydawały
się chłopcu zabawne. A potem... Potem było strasznie...

Davy budził się z dziwnym, smutnym bólem w brzu­

chu... Nie chciał płakać, bo wiedział, że mama i tak źle

R S

background image

się czuje, ale przyszła taka noc, że chciał porozmawiać

z Dziadkiem i po prostu nie mógł nie płakać. Mama

przyszła wtedy do jego pokoju, przytuliła go bardzo moc­

no i powiedziała, że Dziadek pewnie łowi teraz w niebie
ryby. I że zawsze będzie przy nim, bo przecież żyje w je­
go sercu. Była pewna, że jeśli Davy naprawdę będzie

potrzebował, Dziadek go usłyszy, trzeba tylko mocno

w to wierzyć.

Nie przekonała go do końca, ale poczuł się lepiej, gdy

wyobraził sobie Dziadka z wędką w niebie. I dobrze by­
ło myśleć, że może jednak mógłby z nim porozmawiać.
Wtedy właśnie zaczął pisać listy. Od tego czasu minął

już prawie rok.

- I co słychać? - Chłopiec poklepał kamień jesz­

cze raz. - U nas wszystko dobrze, mama dostała pod­

wyżkę, a mnie w szkole też nieźle idzie. Ale wiesz, mam

jeden problem - podrapał się w policzek. - Mama jest

chyba okropnie sama, odkąd ciebie nie ma, zresztą na­

pisałem ci o tym w liście. I pomyślałem sobie, że przy­

dałby nam się tata. Ale jak tylko mówię o tym mamie,

to ona się na mnie tak dziwnie patrzy. Raz nawet po­

wiedziała, że może zapytać Starego Boogie Cruthersa.

On ma jakieś sto lat, Dziadku, więc myślę, że mama żar­

towała. - Tym razem chłopiec westchnął ciężej. - I tak
bardzo chciałbym mieć psa, wiesz... Ale mama wciąż

się nie zgadza, mówi, że nie mielibyśmy go gdzie trzy­

mać.

Zapatrzył się w dal. Szkoda, że Dziadek nie może dać

mu nawet znaku.

W powietrzu rozległ się głośny gwizd i chłopiec od­

wrócił się, żeby popatrzeć na przejeżdżający pociąg. Li-

R S

background image

czył wagony, a słońce grzało go w plecy i końcu poczuł
się senny.

Oczy zaczynały go już boleć od patrzenia na migające

wagony, aż wreszcie pociąg minął skrzyżowanie i na­
gle... To było dziwne... Wprost nie mógł uwierzyć! Po
drugiej stronie drogi najspokojniej w świecie siedział

pies. Najpiękniejszy pies, jakiego w życiu widział - czar­
no-biały, duży husky. Kiedy wstał, zakręcony ogon po­
wędrował mu na grzbiet. Pies spojrzał wprost na chłopca,

a potem odwrócił się powoli i zaczął iść w stronę cen­

trum. Davy tkwił w bezruchu i coraz wyraźniej czuł, że
dzieje się coś dziwnego. Alton było małym miasteczkiem,
znał tu wszystkie psy. Na pewno nikt nie miał takiego.

Skąd zresztą to zwierzę mogłoby przyjść? Po drugiej stro­

nie drogi były tylko tory i budowa autostrady. I nagle
Davy zrozumiał... Po prostu zrozumiał - ten pies był

jak Lassie. To był znak, na pewno!

- Dzięki, Dziadku - wyszeptał z drżeniem.

R S

background image

Rozdział drugi

Nathan Cassidy wysiadł powoli ze swojej ciężarówki,

krzywiąc się z bólu. Przed oczami wciąż tańczyły mu

ciemne płatki. Zaczynał mieć dość tego miasteczka, szko­

da, że Kenner Benson w ogóle zaproponował mu przy­

jazd do Alberty!

Z początku pomysł wydawał mu się niezły. Skończył

już pracować przy budowie elektrowni wodnej w Pół­

nocnym Quebecu, a do Ameryki Południowej jechał do­

piero pod koniec czerwca. Czekało go tam stawianie wiel­
kiej tamy. Miał więc sporo czasu, a Kenner tak nalegał...

Tłumaczył, że ma umowę na budowę czteropasmowej au­

tostrady na granicy stanu Saskatchewan, a tydzień po roz­

poczęciu prac jego asystent złamał nogę. Kenner musiał

go kimś zastąpić. Kimś doświadczonym. Nat nadawał się
doskonale - pracował przecież przy ciężkim sprzęcie, od­

kąd skończył siedemnaście lat. Dorabiał w wakacje na
budowach i dzięki temu skończył studia. Tak, był uparty.
Dlatego właśnie chodził teraz z dwoma pękniętymi że­
brami i wstrząsem mózgu.

R S

background image

I dobrze mu tak, skoro sam wziął się za naprawianie

podnośnika hydraulicznego. Bardzo dobrze! Cholerny
klucz musiał ważyć ze trzy kiło.

Zapadając się po kostki w błocie, szedł do biura pro­

jektowego. Głowa pękała mu z bólu. Najchętniej nie ru­

szałby się wcale, ale musiał pojechać, żeby założono mu

szwy. Był w Alberty dopiero trzy dni, a już zastanawiał

się, jak przetrwa dalsze dwa miesiące. Przejazd przez Ka­

nadę okazał się jednym pasmem nieszczęść: w Ontario
musiał zmieniać pasek klinowy, dostał dwa mandaty
w Manitobie za nadmierną szybkość, a w Saskatchewan

trafił na gradobicie, które podziurawiło mu plandekę.

W Alberty sarna wyskoczyła mu przed maskę i musiał

wjechać do rowu, żeby uniknąć zderzenia. A teraz ledwo

chodził, tak go bolała głowa - nie mówiąc już o żebrach.

Zaklął ponuro, mijając przyczepę Kennera. Czuł, że

z każdym krokiem ma coraz więcej błota na butach. Ten
obóz to jedno wielkie bagno! Miejsce było nawet niezłe

- bardzo blisko Alton. Według Nata była to jedyna jego

zaleta. I wszędzie to przeklęte błoto!

Zatrzymał się na chwilę, odchylił głowę do tyłu

i wziął głęboki oddech. No nic, jutro też jest dzień. Jutro

będzie lepiej. Ruszył powoli przed siebie. Dopiero teraz

zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie widział nig­

dzie Scouta. Uśmiechnął się smutno - pies miał swój ro­

zum, pewnie przeniósł się w jakieś cieplejsze miejsce.
Chociaż zwykle trzymał się blisko... Trzy lata temu Nat

wybawił go z paskudnej sytuacji. Scout był jeszcze

szczeniakiem, stał przywiązany do szopy w Fort Chur­

chill, podobnie jak dorosłe psy pociągowe. Były złe i roz-

szczekane, ledwie trzymały się na nogach z głodu. Nat

R S

background image

potępiał takie traktowanie zwierząt. Scout od razu zwrócił

jego uwagę. Zapłacił za niego sto dolarów, wziął pod

kurtkę i zabrał na budowę, na której wtedy pracował. Od

tamtej pory prawie się nie rozstawali. Pies został dziś
w obozie tylko dlatego, że Nat nie wiedział, ile czasu
przyjdzie mu spędzić na pogotowiu.

Zagwizdał i czekał, aż Scout przybiegnie się przywi­

tać. Psa jednak nigdzie nie było. Jeśli coś mu się stało,
myślał wchodząc do biura, chyba komuś przyłożę!

Kenner podniósł głowę znad zniszczonego biurka.

George, mechanik, siedział naprzeciwko i palił cygaro.

Benson odchylił się na krześle i rzekł z uśmiechem:

- Świetnie, że jesteś, Cassidy. Mimo tych pięciu go­

dzin spóźnienia.

Nat rzucił mu mordercze spojrzenie. Nie zamierzał

się tłumaczyć.

- Gdzie jest Scout?

George pochylił się, by zgasić cygaro w starej puszce

po rybkach.

- Nie wiem. Wydawało mi się, że siedział na drodze

z jakimś dzieciakiem. Ten nowy, Vic Manson, zatrzymał

się i trochę z nim gadał.

Nat zaklął pod nosem. Potrzebował jakichś osiemnastu

aspiryn i spokojnego wieczoru, a tymczasem będzie mu­

siał szukać psa. Czy ani na chwilę nie można niczego
spuścić z oka?

Po godzinie był już naprawdę nieszczęśliwy. Zjechał

całe miasteczko wzdłuż i wszerz - nie było tego wiele,
Alton składało się z kilkudziesięciu starych domów i no­
wego osiedla za torami - a Scouta nadal nigdzie nie było.

Nat czuł, że ma wszystkiego dość.

R S

background image

O zmroku trafił na grupkę chłopców, którzy grali

w hokeja. Wiedzieli, o jakiego psa mu chodzi. Głowę mu

rozsadzało, bolały go żebra i naprawdę nie był w nastroju

do żartów. Miał wielką ochotę siłą wydusić z chłopców
informacje - zamiast tego zaproponował im dziesięć do­
larów. Musi wiedzieć, który z nich ukradł mu psa!

Kiedy Sara wracała do domu, było już ciemno. In­

tuicja mówiła jej, że powinna się śpieszyć. Całe popo­

łudnie spędziła pomagając przy podwieczorku dla star­
szych mieszkańców miasteczka. Joyce Manson, która
opiekowała się często Davym, zadzwoniła zaraz po śnia­

daniu pytając, czy nie miałby ochoty przyjść do Jim-
my'ego. Mansonowie mieszkali po drugiej stronie ulicy

i gdy Sara wstąpiła do nich wracając, Joyce powiedziała,
że Davy'emu znudziło się... oglądanie telewizji. Wrócił
do domu posprzątać podwórko. Sara natychmiast nabrała
podejrzeń - wiedziała dobrze, że chłopiec najchętniej
w ogóle nie odrywałby się od telewizora. I wolałby chy­

ba tłuc kamienie, niż sprzątać. Uświadomiła sobie, że wła­
ściwie jej syn zachowywał się dziwnie, odkąd wrócił
z porannego spaceru. Była wtedy zbyt zajęta, żeby zwró­

cić na to uwagę, teraz za to jasno widziała, że coś jest
nie w porządku. Ostatnim razem Davy robił z własnej

woli porządki, kiedy zbił szybę w garażu pana McGre-
gora.

W kuchni paliło się światło i Sara skrzywiła się nie­

zadowolona. Podczas jej nieobecności Davy'emu nie
wolno było wchodzić do domu, jeśli nie miał na to po­

zwolenia Joyce. Minęła krzak bzu i zobaczyła pięknie

oczyszczony trawnik. Zły znak, pomyślała ze strachem.

R S

background image

- Cześć, mamo.

Podniosła wzrok. Jej syn siedział na schodkach, obe­

jmując kolana ramionami. Zanim zdążyła cokolwiek po­

wiedzieć, Davy postanowił udowodnić jej, że nie zapo­
mniał o zakazie:

- Ja wcale nie siedziałem w domu, mamo - powie­

dział. - Wszedłem tylko na chwilkę do swojego pokoju.

Sara poczuła się okropnie, nie znosiła go strofować.

Mimo wszystkich swoich szalonych pomysłów, Davy nie
był złym dzieckiem. Pełna najgorszych przeczuć weszła
na schody i poczuła się jeszcze gorzej, gdy ujrzała nie­

pewny wyraz twarzy chłopca. Pogłaskała go po głowie.

- Co się dzieje, synku? - spytała.

Wstał i wytarł dłonie o dżinsy. Był naprawdę zanie­

pokojony.

-, Chodź, muszę ci coś pokazać - powiedział.

Starła mu smugę kurzu z policzka i weszła za nim

do domu. Czuła, że dzieje się coś dziwnego - Davy nie

tylko czymś się niepokoił, w jego oczach dostrzegła też...
nadzieję.

Zdjęli oboje kurtki, przeszli przez przedpokój i do­

piero wtedy chłopiec zdobył się na odwagę.

- Ja go znalazłem, mamo. Nie mogłem go tak zosta­

wić - mówił szybko. - Nie miał dokąd pójść, po prostu
musiałem go wziąć!

Sara zamknęła oczy. W zeszłym roku Davy „po prostu

musiał" przygarnąć siedem żab. Nie, teraz było za wcześ­
nie na żaby...

Tym razem był to pies. Duży pies, który leżał na łóżku

jej syna z miną, jakby znalazł się w psim raju. Kiedy

weszli do pokoju, zastrzygł uszami i machnął kilka razy

R S

background image

ogonem. Davy klęknął przy łóżku i wtulił twarz w jego
miękką sierść. Husky potarł nosem o ramię swego no­

wego opiekuna, a Sara jęknęła. Pies. I jak ona się, na

litość boską, z tego wypłacze?

Davy pogłaskał psa po głowie.
- Widzisz, Kolego, to właśnie jest mama - powie­

dział, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmawiał już
z nim o Sarze. Pies. uniósł na chwilę łeb, spojrzał na nią

i posłał jej najprawdziwszy uśmiech. No tak, tego jej tyl­

ko trzeba - kolejnego artysty!

- Nie rób tego za często, piesku. - Na jej ustach po­

jawił się blady uśmiech. Oparła się o framugę. - A ty,

Davy, lepiej się wytłumacz!

Chłopiec wyczuł, że matka nie podjęła jeszcze decyzji

i nie mógł nadążyć z wyjaśnieniami. Powiedział, że zna­
lazł psa na drodze. Biedak, nie miał dokąd pójść...

- ...i na pewno ten ktoś, kto go przedtem miał, już

go nie chce, i jechał przez miasto i wyrzucił go z sa­
mochodu! - zakończył przejęty. - On nie ma domu, ma­
mo! I był głodny, i chciało mu się pić, i tak się cieszył,

kiedy go tu przyprowadziłem! Na pewno zgubił się już

dawno temu, nie miał obroży, ani nic... - Tu Davy po­
stanowił wysunąć ostateczny argument. -I nie ma niko­
go, kto by się nim zajął, tylko nas. Przecież go nie wy­

rzucimy!

Patrzyła na swego synka i dziwiła się, jak świetnie

mały wie, co mówić, żeby wzbudzić w niej litość. Pies
także patrzył na nią pełen nadziei. Uśmiechnęła się. Za­

chowywał się zupełnie jak Davy!

- No dobrze - rzekła w końcu. - Zrobimy tak: pies

zostanie tu dziś i jutro, a w poniedziałek postaram się

R S

background image

dowiedzieć, kto jest jego właścicielem. Jeśli się niczego

nie dowiem, damy ogłoszenie do „Miliard Times". - Wi­

działa wyraźnie, że chłopiec posmutniał, więc dodała:

- Davy, przecież ktoś mógł go ukraść. Może gdzieś czeka

na niego jakiś inny chłopiec.

Mały spuścił wzrok i zaczął się bawić kołnierzykiem

swojej koszulki. Wreszcie, po długim milczeniu, przesu­

nął dłonią po boku psa.

- A jeśli nikt się nie zgłosi? - spytał cicho.

Nie umiała rozwiać jego nadziei.
- Wtedy będziemy się zastanawiać. - Po minie chło­

pca widziała, że zrobi wszystko, żeby ją przekonać.

Zaczęło się już po kolacji. Davy i pies ułożyli się

przed telewizorem w pozie, którą Sara uznała za czystą
manipulację: chłopiec oparł głowę na boku psa, drapał
go po uszach i szeptał mu rzeczy, które tak naprawdę

przeznaczone były dla matki. A ten bardzo szybko zo­
rientował się, o co chodzi - za każdym razem, kiedy
wchodziła do pokoju, obdarzał ją szerokim uśmiechem

i robił co mógł, by wkraść się w jej łaski. W pewnym

momencie Sara zaczęła obliczać, ile będzie kosztowało

ogrodzenie podwórza.

. - Może jemu też dać miskę? - spytała kwaśno, po­

dając Davy'emu prażoną kukurydzę.

- Nie, będzie jadł ze mną - odparł chłopiec, nie od­

rywając oczu od ekranu. Robiła, co mogła, żeby się nie

roześmiać.

- Davy, muszę cię uprzedzić: jeśli pies zwymiotu­

je na podłogę, wytrę to twoją ulubioną koszulką hoke­
jową.

Chłopiec zgromił ją wzrokiem.

R S

background image

- Wytarłabyś to moją koszulką z Waynem Gretz-

kym?!

- Jeśli zwymiotuje na dywan - tak.

Davy już miał odpowiedzieć, gdy nagle pies uniósł

głowę i cicho szczeknął. Poderwał się z miejsca i pobiegł
w stronę drzwi frontowych, do których ktoś zaczął głośno

pukać. Sara poczuła się nieswojo. Tu, w Alton, nikt nie
wchodził głównymi drzwiami...

Nat stał u wejścia i walił w drzwi z całej siły. Był

wściekły, głowa mu pękała, bolały go boki, miał wszy­

stkiego dość. Niech no tylko dostanie tego bachora

w swoje ręce!

W sieni zapaliło się światło i Cassidy nabrał powie-

trza, żeby zacząć krzyczeć na tego, kto zabrał mu psa,

ale... nie wydobył z siebie głosu.

Stała przed nim, z dłonią na klamce, a chmura mie-

dzianorudych włosów otaczała jej drobną twarz. Było

w niej coś, co sprawiło, że pomyślał o Joannie d'Arc.
Duże, szare oczy patrzyły spokojnie, tak iż w końcu po­
czuł się nieswojo. A bardzo nie lubił się tak czuć. Ten

jej spokój zdenerwował go jeszcze bardziej. Chciał wziąć

głęboki oddech, ale jego żebra najwyraźniej nie miały
zamiaru mu na to pozwolić. Poczuł, że wszystko się
w nim gotuje.

- Czy tu mieszkają państwo Jefferies?

- Tak - odparła, wysuwając brodę do przodu.

- Czy pani syn ma na imię Davy?

Oczy kobiety zwęziły się nieco.

- Tak.

Natowi nie podobało się, że ktoś tak na niego patrzy.

R S

background image

- Droga pani - zaczął gniewnie - pani syn ukradł mi

psa...

Rzuciła mu gniewne spojrzenie, ujęła się pod boki

i odparowała:

- Mój syn niczego panu nie ukradł! On tylko...

Nie dane jej było dokończyć - w sieni rozległo się

głośne szczekanie i Scout jednym skokiem znalazł się

w objęciach Nata. To było straszne! Mężczyzna zaklął

głośno. Teraz na pewno ma już połamane wszystkie że­

bra! Czym sobie na to zasłużył?

- Czy panu coś dolega?

Zdenerwowany całą tą sytuacją, chłodnym tonem ko­

biety, własną złością, nabrał powoli powietrza i podniósł

głowę. Spojrzał swojej przeciwniczce prosto w (>czy.

- Chcę go tylko stąd zabrać, a potem wrócić na bu­

dowę, położyć się i połknąć butelkę aspiryny. - Klepnął
się po udzie, żeby przywołać Scouta do nogi. - A pani

niech lepiej trzyma swojego smarkacza z dala od mojego
psa!

- Ja nie chciałem, proszę pana... - Cichy, żałosny

głosik rozległ się gdzieś na wysokości jego kolan. - Bar­
dzo przepraszam...

Spojrzał na małego chłopca i poczuł się jak ostatni

drań. Dzieciak był smutny, aż pobladł z przejęcia. Idź

już, Cassidy, pomyślał wściekły na samego siebie, wy­

żywasz się na małym dziecku!

Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta

przygarnęła do siebie chłopca, popatrzyła na Nata z wy­
rzutem i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Światło

zgasło, a on spojrzał w niebo i zaklął. Cholera, przecież

to był tylko dzieciak, nie żaden kryminalista! Pochylił

R S

background image

głowę i przetarł oczy, nagłe poczuł się bardzo zmęczony.
Zrobił przykrość chłopcu, ale jeszcze gorsze było to, że
zachował się ordynarnie wobec jego matki. Była napra­
wdę dotknięta, widział przecież wyraz jej twarzy, gdy
zamykała drzwi... Świetnie. Po prostu chodzi po mieście,
atakując kobiety i dzieci. Westchnął jeszcze raz i dotknął

grzbietu psa.

- Chodźmy stąd, piesku - powiedział. - Jeszcze tro­

chę, a zadusimy jakąś staruszkę.

Sara stała, założywszy ręce na piersi i wyglądała przez

okno. Była jedenasta, powinna już spać - cóż, kiedy nie

mogła.

Nieczęsto myślała o przeszłości, teraz jednak nie po­

trafiła sobie poradzić ze wspomnieniami. Ten zagniewany,

obcy mężczyzna przypomniał jej, jak bardzo czuła się

przerażona i samotna, kiedy opuścił ją ojciec Davy'ego.

Był jeszcze bardzo młody, ich synek miał dwa lata, a Sara
- ledwie dwadzieścia jeden. Została sama z dzieckiem,
bez pieniędzy, załamana... Przez jakiś czas po przyjeździe

do Alton unikała ludzi. Była przekonana, że Jeff odszedł

z jej winy i że wszyscy sądzą tak samo. To nie była pra­
wda, ale Sara potrzebowała dużo czasu, by zrozumieć,
że nie jest odpowiedzialna za niedojrzałość Jeffa. Udało

jej się już odzyskać poczucie własnej wartości, niekiedy

jednak zdarzały się sytuacje, gdy czuła się głupio i nie

na miejscu - tak jak teraz - i wtedy wspomnienia napra­

wdę zaczynały ją prześladować. Denerwowało ją to...
Nikt, a zwłaszcza nieznajomy, nie powinien jej wprawiać

w tak zły nastrój. Swoją drogą, co za okropny człowiek!

- Mamo?

R S

background image

Odwróciła się i nagle zrobiło jej się bardzo żal drobnej

figurki stojącej w drzwiach.

- Czemu nie jesteś w łóżku, Davy? - spytała miękko.
- Tak mi przykro przez tego psa - powiedział chło­

piec z trudem. - Ja myślałem, że on jest bezdomny, ma­
mo. Naprawdę.

- Wierzę ci - odparła spokojnie.
Davy przetarł oczy rękawem pidżamy, a potem ciężko

westchnął.

- Czy myślisz, że on jest z tej budowy... z tej au­

tostrady?

- Chyba tak. - Mały był taki zgnębiony! Podeszła

do niego i ukucnęła. Pogłaskała go po głowie. - Chciałeś

tylko jego dobra, Davy. Myślałeś, że ten pies potrzebuje

rodziny, więc wziąłeś go do domu. Nie zrobiłeś nic złego.

Chłopiec przełknął z trudem.

- Nie lubię, kiedy ktoś się na mnie wścieka...

Sara dotknęła policzka syna i uśmiechnęła się smutno.

- Ja też nie.

W nagłym przypływie uczuć Davy złapał matkę za

szyję i mocno się do niej przytulił. Trzymała go w ob­

jęciach i zastanawiała się, czy nie jest, jak na swój wiek,

zbyt wrażliwy.

A więc ten człowiek jest teraz na budowie... Kiedyś

będzie musiał przyjść do banku zrealizować czek!

R S

background image

Rozdział trzeci

Niedzielny poranek nie należał do udanych. Wiał sil­

ny, zimny wiatr, padał deszcz, a w dodatku skończył się

gaz w butli. Rozzłoszczony Nat wsypał kawę z powro­

tem do torebki i odstawił czajnik. Z sąsiedniej części
przyczepy dobiegało chrapanie Bensona. Zwiększyło to

tylko zdenerwowanie Nata, ponieważ jemu udało się

przespać może dwie godziny. Spojrzał na Scouta, który

leżał pod stołem.

- Niech się Kenner wypcha ze swoją kuchenką!

Chodź, piesku, pojedziemy do miasta na kawę.

Minęło sporo czasu, zanim ogrzewanie w ciężarówce

zaczęło działać, więc otulił się szczelnie swoją skórzaną

kurtką. Dojechali właśnie do skrzyżowania i mieli skręcić

w stronę Alton, gdy ruch na poboczu przykuł uwagę Cas-

sidy'ego. Wyraz jego twarzy zmienił się, kiedy rozpoznał

chłopca, wchodzącego na cmentarz. Co on miał w ręku?
Wyglądało to na kawałek papieru... Co taki mały dzie­

ciak robił na cmentarzu o tej porze i to w taką pogodę?

Czuł, że nie powinien go obserwować, a mimo to patrzył

R S

background image

jak chłopiec zatrzymuje się przy jednym z nagrobków.

Stał tam przez chwilę nieruchomo, potem ukucnął, a kie­

dy się podniósł, nie miał już w dłoni białej kartki.

Nat wjechał za kępę wierzb i zatrzymał ciężarówkę.

Zobaczył jeszcze, jak Davy wychodzi z cmentarza

i wsiada na rower. Scout, który do tej pory leżał spo­

kojnie, podniósł się i zamerdał ogonem.

- Nie szczekaj, spokój! - powiedział Nat, głaszcząc

go po pysku. - Nie teraz...

Chłopiec odjechał w stronę miasteczka, a Cassidy po

chwili namysłu, wysiadł z samochodu.

- Zostań, Scout. Zaraz wrócę.

Drobne ślady zaprowadziły go do przeciwległego mu­

ru cmentarza, gdzie znajdował się spory grób rodzinny.

Płyta

na jednej części była stosunkowa nowa. „Tu spo­

czywa Matthew James »Scotty« Beaumont, ukochany
Mąż, Ojciec i Dziadek"...

Przyglądał się datom wyrytym w kamieniu. Scotty

Beaumont zmarł w czerwcu ubiegłego roku, miał sześć­
dziesiąt trzy lata. Co chłopiec mógł zostawić przy grobie?

Nigdy by tego nie zauważył, gdyby nie wiedział,

że musi tu gdzieś być. Między murem a płytą przebie­
gała wąska szczelina i w niej właśnie dostrzegł biały

skrawek. Nie potrafiłby wytłumaczyć, czemu to robi...

Wiedziony dziwnym impulsem wyjął z kieszeni scyzoryk

i pochyliwszy się, ostrożnie wyciągnął ze szpary... ko­

pertę. Kiedy zobaczył, do kogo była adresowana, poczuł

się jak ostatni drań. Widniało na niej jedno słowo; „Dzia­

dek".

I wtedy wszystko stało się jasne. Dzieciak przyjechał

tu, by dać dziadkowi list... Nat przetarł oczy pięścią,

R S

background image

czuł się naprawdę okropnie. Nie mógł się okazać gorszym
draniem, choćby się nawet bardzo starał!

Poranek był po prostu okropny. Podano mu słabą ka­

wę, grzanki okazały się zimne, a jajka niedogotowane.
Uznał jednak, że wszystko to słusznie mu się należy. Dał­

by wiele, żeby dowiedzieć się, co Davy Jefferies napisał

w liście do dziadka, ale odłożył list na miejsce. Chciał

przynajmniej w tej sprawie zachować się przyzwoicie.

W południe odbyło się spotkanie z inżynierami, ale

Cassidy zupełnie nie potrafił się skupić. Założył nogę na

nogę i kołysał się na krześle. Nie mógł przestać myśleć

o tym dziwnym dziecku. Przecież, myślał zdrapując

grudkę błota z dżinsów, nie zachowałbym się tak wczoraj,
gdybym nie był taki potłuczony...

- Dobrze by było, gdybyś ty to sprawdził. - Kenner

przerwał jego rozmyślania. - Nad tym przepustem warto

jeszcze trochę popracować. Przyda nam się opinia fa­

chowca.

Nat uniósł głowę i rzucił przyjacielowi złe spojrzenie.
- Wiesz, co możesz z nim zrobić...?
- Nathan? - George zajrzał do pokoju. - Ktoś do cie­

bie. Mówi, że chce rozmawiać z kimś, kto ma psa. Nie

chodzi mu chyba o moją byłą żonę!

Kennera najwyraźniej ubawił dowcip mechanika, bo

zaśmiał się głośno. Nat pośpiesznie wyszedł z pomiesz­

czenia.

Chłopiec stał przed ciężarówką i był bardzo przestra­

szony. Głaskał w roztargnieniu psa, który zerkał na swo­

jego pana zaciekawiony, co tym razem usłyszy jego nowy,

mały przyjaciel.

Cassidy patrzył na tę dwójkę i przyszło mu do głowy,

R S

background image

że może przecenił przywiązanie Scouta. Wsadził ręce do
kieszeni i spojrzał na małego.

- Chciałeś się ze mną widzieć? - zapytał.

Davy przełknął ślinę.

- Chciałem tylko powiedzieć, że jest mi przykro

z powodu psa... - zaczął drżącym głosem. Widać było,

że czuje się winny. - Zabrałem go do domu, bo myślałem,
że się zgubił. Nie chciałem go ukraść.

Nat przypomniał sobie list, który chłopiec Zostawił

na cmentarzu. Wiedział dobrze, ile odwagi wymagała de­

cyzja o przyjściu na budowę. Ciekawe, czy jego rodzice

wiedzą o tej wyprawie... Zaczął bawić się drobnymi mo­
netami, które miał w kieszeni.

- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? - zapytał.

Mały podrapał psa za uchem.

- Ja nie mam ojca - odparł, nie patrząc na Nata. Za­

wahał się, a potem podniósł wzrok i dokończył niepew­
nie: - Jesteśmy tylko we dwoje, mama i ja. I wcale jej
nie powiedziałem. Nie pozwoliłaby mi przyjść.

Cassidy poczuł, że nagle przestała go boleć głowa.

A więc są sami - matka i syn. Ciekawe... Podszedł do

chłopca i przykucnął przed nim. Teraz razem głaskali psa.

Myślał przez chwilę o wszystkim, co się stało, a potem

spojrzał na dziecko poważnie.

- Myślę, że to ja powinienem przeprosić ciebie, Davy.

Zachowałem się wczoraj wyjątkowo paskudnie. Nie po­
winienem był tak się wściekać.

Przerwał na chwilę i w zamyśleniu starł błoto z nosa

Scouta. Zupełnie nie wiedział, co zrobić, by Davy przestał

mieć taką nieszczęśliwą minę.

- Naprawdę, nie masz powodu czuć się winnym

R S

background image

- rzekł w końcu. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie,

więc Nat przyjaźnie się uśmiechnął. - Ludzi zwykle nie

obchodzą porzucone psy. Mało kto przygarnąłby takiego
i zajął się nim, tak jak ty. Bałem się, że Scoutowi stało
się coś złego.

Twarz chłopca natychmiast rozjaśnił uśmiech. O tak,

rozumiał dobrze, że Nat mógł się bać o swego przyja­

ciela! Uklęknął przy zwierzęciu i zaczął je czule głaskać.

- To taki fajny pies - powiedział szczerze. - Nie

wszedł na moje łóżko, dopóki mu nie pozwoliłem, a kie­

dy zachciało mu się pić, usiadł grzecznie przy zlewie

i czekał. Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi,
ale mama się domyśliła.

Zaśmiał się cicho i podrapał zwierzę po szyi.

- I kiedy tylko widział, że mama na niego patrzy, to

się tak do niej uśmiechał... wie pan, tak, że widać mu

było wszystkie zęby. Mama mówi, że straszny z niego

spryciarz.

Nat patrzył na chłopca rozbawiony. A więc Scout za­

biegał o względy mamy? Mamy o tajemniczych, szarych

oczach i zbuntowanej minie. I do tego - o rudych wło­

sach, które sprawiały, że wyglądała jak celtycki wojow­

nik. Może nawet jeszcze bardziej interesująco...

- A co powiedziała twoja mama, kiedy go przypro­

wadziłeś?

- Powiedziała, że na pewno jest czyjś - odparł Davy

wzdychając.

- Chciałbyś go zatrzymać, gdyby nikt się nie zgłosił?

Chłopiec wzruszył ramionami i znowu zrobił smutną

minę.

- Proszę mamę o psa już od dawna, ale ona mówi,

R S

background image

że nie byłoby go gdzie trzymać, bo nasze podwórko nie

jest ogrodzone.

Nat patrzył na niego z uśmiechem. Co za dzieciak!

Cóż, pewnie Sara Jefferies będzie go za to przeklinać,
ale...

- Może mógłbyś zaopiekować się Scoutem od czasu

do czasu? - zapytał. Jasne było, że chłopiec i pies przy­

padli sobie do gustu. Mały podniósł głowę. W jego

oczach błysnęła radość, lecz wciąż nie był pewien, czy
dobrze usłyszał.

- Słucham?

Uśmiech mężczyzny poszerzył się.

- Czy mógłbyś czasami posiedzieć z moim psem?

Mam tu sporo roboty, a nie chciałbym go zostawiać sa­

mego w ciężarówce, zwłaszcza że wczoraj wyszedł mnie

szukać... - Zawiesił głos, ale to, co powiedział, wystar­

czyło. Nie mógł wymyślić lepszego sposobu na pojed­

nanie.

- Naprawdę?!

Z trudem powstrzymał śmiech. Wstał i otrzepał spodnie.

- No pewnie.
- Bardzo bym chciał! - zawołał Davy zrywając się

na równe nogi.

- Myślę, że trzeba będzie powiedzieć o tym twojej

mamie.

Chłopiec spojrzał na niego uważnie.

- To znaczy, że przyjdzie pan do nas i pogada z moją

mamą?

- Chyba należałoby tak zrobić, nie sądzisz? - Cie­

kawe, skąd ta zmiana nastroju? Chłopiec patrzył na niego

jakoś inaczej... - To jak, odwieźć cię do domu?

R S

background image

Davy zmarszczył nos.

- Nie, mama by się złościła. Mam rower, no i znam

skrót. Może lepiej będzie, jeśli spotkamy się przed moim

domem.

Cassidy uśmiechnął się i skinął głową,

- Wie pan - rzekł jeszcze chłopiec, wycierając ręce

o dżinsy - może powinienem wiedzieć, jak pan się na­
zywa. .. No, wie pan, dla mamy.

.- Nathan... Nat Cassidy.

Uścisnęli sobie po męsku dłonie, a potem Davy lekko

się uśmiechnął.

- A moja mama ma na imię Sara. Dziadek mówił na

nią Sara Anne.

Sara Anne nie przeklinała często. Kiedy jednak strąciła

na podłogę świeżo przesadzoną roślinę - zaklęła. Co gor­

sza, doniczka stojąca obok również zachwiała się niepo­

kojąco i chociaż Sarze udało się ją złapać, na podłodze

znalazła się jeszcze torba ziemi i prawie cały woreczek
drobnego żwiru. Jakby nie dość było nieszczęść, okazało

się, że chlapnęła na siebie błotem z doniczki. Była tak

zła, że miała ochotę trzasnąć uratowaną rośliną o ziemię.
W porę jednak spostrzegła, że trzyma w ręku ukochaną
azalię.

Prawie płacząc ze złości, odstawiła doniczkę na stół,

ochlapując się błotem po raz drugi. Och, miała już tego

dość! Dlaczego najprostsze rzeczy zamieniają się w ko­

szmar, kiedy tylko ona się do nich weźmie?

Z ciężkim westchnieniem podeszła do zlewu, by ob­

myć twarz z błota. Jej wzrok padł na okno i - Sara za­

marła. Na ulicy parkowała właśnie duża, czarna cięża-

R S

background image

rówka. Poczuła, że za chwilę stanie się coś strasznego.
I rzeczywiście, zabłocone drzwiczki otworzyły się,

a z szoferki wysiadł właśnie ten człowiek. Zamknęła
oczy i przesunęła dłonią po twarzy. Za jakie grzechy...?

- pomyślała ponuro. Ma już swego przeklętego psa, o co

mu teraz chodzi? Chce kogoś zamordować?

Nagle ze zdumieniem zobaczyła, że do nieznajomego

podchodzi... Davy! Jej rodzony syn rozmawiał z tym po­

tworem, a husky biegał wokół, merdając wesoło ogonem.

Prawdę mówiąc, na psa ledwie zwróciła uwagę. To

uśmiech chłopca zdumiał ją najbardziej. Nagle wszystko

stało się jasne: musiał pójść do psa. I to po tym, jak męż­
czyzna uprzedził ją, żeby trzymała chłopca z daleka!

Ślizgając się na rozsypanym żwirku ruszyła do drzwi,

gotowa bronić syna do upadłego. Tylko dlaczego Davy

się tak uśmiechał? Jak... jak kot, który zjadł kanarka?

Czuła, że ogarnia ją panika. Niestety, na ucieczkę było

już za późno. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do domu

wpadł Davy. Nie jego widok sprawił jednak, że wstrzy­
mała oddech. To ten nieznajomy. Ależ był wielki! Wy­
glądał wspaniale.

Co za głupie myśli! Była tak zakłopotana, że odru­

chowo schowała ręce za plecami. Powstrzymanie uśmie­

chu kosztowało Nata bardzo wiele. Ta kobieta od razu

zrobiła na nim duże wrażenie. Jej twarz miała wyjątkowo
ładny owal, ciekawe tylko, czemu była taka brudna. I dla­

czego wyglądała, jakby stoczyła walkę w błocie? No cóż,

wiedział dobrze, że są sytuacje, w których zadawanie py­
tań jest co najmniej nie na miejscu.

Davy zrzucił buty i zwrócił w stronę matki zachwy­

cone spojrzenie.

R S

background image

- Wiesz co, mamo? Poszedłem na budowę przeprosić

za tę historię z psem i wiesz co? Pan Cassidy mnie za­

pytał, czy nie chciałbym się opiekować Scoutem, tak od

czasu do czasu. - Przerwał i spojrzał uważnie na matkę,
usiłując przewidzieć jej reakcję, - Ale powiedział, że po­

winienem najpierw zapytać ciebie. Pozwolisz mi, pra­
wda? Mogę, mamo? Tak tylko od czasu do czasu?

Nat patrzył na zakłopotaną minę Sary i widział, jak •

na jej policzkach pojawia się coraz ciemniejszy rumie­

niec. Miał ochotę przytulić ją, żeby mogła gdzieś się

ukryć. Uśmiechnął się lekko i powiedział:

- Jeśli to nie jest odpowiedni moment, możemy po­

rozmawiać o tym kiedy indziej. - Spojrzał jej prosto
w oczy i spoważniał. - Zanim jednak pójdę, chciałbym
panią przeprosić za wczorajszą scenę. Naprawdę przesa­

dziłem i bardzo tego żałuję.

- Martwił się o Scouta... o psa, mamo. Ale już wszy­

stko w porządku, wiesz? Długo o tym gadaliśmy.

Było absolutnie jasne, że Sara Jefferies nic z tego nie

rozumie. Rumieniła się coraz bardziej. Nat uśmiechnął

się znowu.

- Po prostu pomyślałem, że skoro pani syn polubił

już mojego psa, mogliby obaj na tym skorzystać...

Chłopiec nie dał mu dokończyć:

- Proszę, mamo. Proszę! On nie będzie robił kłopo­

tów, obiecuję. - Nagle zdał sobie sprawę, że nie zachował

się jak gospodarz. - Mamo, pamiętasz pana Cassidy, pra­

wda? Pan Manson będzie z nim teraz pracował. To jest

moja mama, Sara, panie Cassidy.

Pasuje do niej to imię, pomyślał Nat. Stała wypro­

stowana, z dłońmi wciąż schowanymi za plecy, jakby

R S

background image

przyłapali ją na robieniu czegoś niedozwolonego. Miała

chyba ochotę uciec. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął
dłoń.

- Miło mi panią poznać, Saro Jefferies - powiedział.

Zawahała się i podała mu rękę.

- Ja... - wzięła głęboki oddech i także spróbowała

się uśmiechnąć. - Dzień dobry.

Jej dłoń wydawała się bardzo drobna w jego ręce. Nat

czuł jej przyśpieszony puls, jak u jakiegoś małego, prze­

rażonego stworzonka. Spojrzała na niego i przez chwilę
wydało mu się, że w jej oczach błysnęło coś innego niż

strach. Nie chciał jednak przedłużać fizycznego kontaktu
i wypuścił jej dłoń. Sara natychmiast nerwowo splotła

palce.

- Davy - rzekła pośpiesznie - proszę cię, postaw bu­

ty na chodniku. Ociekają błotem.

Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale spełnił jej prośbę.

- Mogę się zajmować Scoutem, kiedy pan Cassidy

będzie na budowie, prawda, mamo? - spytał, wycierając

dłonie o spodnie. Obejrzał się przez ramię, jakby prosił

Nata o wsparcie. Mężczyzna podszedł i położył mu rękę

na ramieniu.

- To chyba nie jest najlepszy moment, Davy - po­

wiedział. - Lepiej będzie, jeśli pójdę teraz do siebie. Mo­
że dasz mi później znać, co postanowiliście.

Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczyma. Cassidy

przysiągłby, że czuje się winna.

- Och, ja... Może... No cóż... - Przymknęła oczy

i widać było, że jest to dla niej okropna sytuacja.

Nat znowu poczuł, że chciałby ją przytulić i uśmie­

chnął się do tej myśli. Sara ponownie zebrała siły.

R S

background image

- Nie, myślę, że możemy o tym pomówić od razu

- rzekła zaróżowiona z zakłopotania. Nagle rozległo się
pukanie do drzwi. Po chwili do środka zajrzał Vic Man-

son.

- Cześć, Saro! Joyce przysyła mnie po frytkownicę.

- Zauważył Nata i na jego twarzy pojawił się pełen za­

skoczenia uśmiech. - No, no, Cassidy... Co pan tu robi?

Zgubił się pan?

Nat wyczuwał niejasno, że za chwilę stanie się coś

nieoczekiwanego. Vic zerknął w stronę kuchni.

- Przyszedł pan na kawę? Jeśli tak, to ja może pójdę

po Joyce?

Nie wiedział nawet, w jak niezręcznej sytuacji postawił

Sarę, ale Nat zauważył to natychmiast. Zupełnie nie wie­
działa, co robić. Davy rzucił matce błagalne spojrzenie.

- Wobec tego zaparzę świeżą - poddała się wreszcie.

- Aha, frytkownica jest tam - dodała, wskazując na pu­

dełko, które stało na stoliku przy drzwiach.

- Świetnie. Zaraz przyjdziemy. - Vic wziął paczkę

i zniknął za drzwiami.

Chłopiec odebrał od Nata kurtkę i wszyscy razem ru­

szyli w stronę kuchni. Nie uszli jednak nawet paru kro­

ków, gdy Sara zatrzymała się nagle, mrucząc coś, co

brzmiało zupełnie jak „o, cholera!". Davy wpadł na mat­

kę, a Cassidy nagle zrozumiał, że kobieta stara się za­

stąpić im drogę do kuchni. Obu panom udało się jednak

zajrzeć do środka i Nat po raz kolejny musiał się bardzo

starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Co tam się działo! Zdarzyło mu się już widzieć dżun­

glę, ale nigdy w czyjejś kuchni. Zupełnie, jakby ktoś pró­

bował zakładać tu inspekty.

R S

background image

- Mamo! Dlaczego na podłodze jest tyle błota i ka­

mieni?!

- Może - w głosie Cassidy'ego słychać było rozba­

wienie - twoja mama buduje drogę?

Ramiona Sary drgnęły niepokojąco i przez moment

Nat bał się, że doprowadził ją do płaczu. Na szczęście

po chwili wszystko się wyjaśniło: kobieta zaczęła się głoś­
no, szczerze śmiać. Dobrze, że pozbyła się zakłopotania,
pomyślał. I że ma na swój temat poczucie humoru.

W końcu Sara otarła oczy i uspokoiła się trochę.

- Nie planowałam wprawdzie drogi - rzekła wesoło

- ale może to niezły pomysł.

Mały dołeczek w policzku dodawał jej wdzięku.

Tak, z pewnością warto będzie poznać ją bliżej, po

raz kolejny przemknęło mu przez głowę.

Chwilę patrzyła mu w oczy, a potem nerwowym ru­

chem wskazała na drzwi.

- Davy, zaprowadź pana Cassidy do dużego pokoju.

Zaraz przyniosę kawę.

- A może mówiłaby pani do mnie po imieniu? „Pan

Cassidy" to mój ojciec - zaproponował w przypływie
serdeczności.

Spojrzała na niego niepewnie.

- Davy, proszę, weź... Nata do dużego pokoju, do­

brze?

Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zaoferować Sa­

rze pomocy w sprzątaniu, wyczuł jednak, że wprawiłby

ją w jeszcze większe zakłopotanie. Była bardzo płochli­

wa. Nie chciał niczego przyśpieszać. Nie z nią. Za bardzo

go zaintrygowała.

Kuchnia stanowiła swoiste odkrycie, ale salon zasko-

R S

background image

czył go jeszcze bardziej. Był zapchany przeróżnymi

rzeczami, przepełniony, był... fantastyczny! Urządzo­
ny raczej staroświecko, pełen mebli z ciemnego drew­

na. Ściany pokryte były tapetą w delikatne, brzoskwi-
niowo-beżowe wzory. W pokoju wisiało kilka niezłych
plakatów z Włoch i Grecji, scenka z paryskiej ulicy pę­

dzla Renoira, a także parę miniatur. Półki uginały się pod

ciężarem książek, które były stare i najwyraźniej często
czytane, a na stole stał chiński wazon pełen kwitnących

bazi.

Chodził po pokoju i przyglądał się nagromadzonym

drobiazgom. Większość mebli była stara - orzechowe

biurko, stolik na trzech nóżkach, fotel bujany, komoda,
która musiała mieć dobrze ponad sto lat. Sofa obita cie­

mnobrązowym sztruksem stała obok kozetki w stylu lat

trzydziestych. W kącie pokoju tkwił stary, klubowy fotel.
Całości dopełniało kilka lekkich mebelków z metalu

i szkła, które zadziwiająco dobrze pasowały do pozosta­

łych.

Ciekawym pomysłem było umieszczenie w pokoju

wysokiego regału ze szklanymi półkami, na którym stały

obok siebie: stary imbryczek, puszka na herbatę, gliniany

wazonik pełen pawich piór i kłosów... Właściwie wszy­

stko to powinno sprawiać wrażenie bałaganu, ale Nat ze

zdumieniem stwierdził, że nigdy jeszcze nie był w równie
ładnym salonie. Ani w równie fascynującym... Z począt­

ku czuł się, jakby wkraczał na czyjś prywatny teren, ale
po jakimś czasie doszedł do wniosku, że pokój jest po
prostu bardzo ciepły. Tak, widać było, że został urządzony
kobiecą ręką.

Davy zdjął z sofy kilka książek i przełożył je na niski

R S

background image

stolik, na którym stało kilkanaście świec. Jedne były cien­

kie, inne grabę, stały obok siebie w eleganckich świecz­
nikach i w butelkach, a te najgrubsze - po prostu na po­

krywkach od słoików. Na stoliku znalazło się też miejsce

dla starego talerza, na którym leżały domowej roboty

krówki. Nic dziwnego, że Scout chciał tu wrócić.

- Może pan tu usiąść - powiedział Davy wskazując

na sofę. - Będzie pan miał gdzie postawić kawę.

Wpakował dużą krówkę do buzi i dopiero wtedy przy­

pomniał sobie, że jest gospodarzem.

- Chce pan? - zapytał, podsuwając gościowi talerz.

- Mama robi świetne krówki.

Usiadł na stoliku i wziął jeszcze jednego cukierka.

- W każdym razie - dodał - zwykle tak jest. Ale jak

czasem zapomni, co robi, to wie pan...

Cassidy usiadł wygodnie na kanapie i patrzył

z uśmiechem na chłopca. Krówki były rzeczywiście zna­

komite. Już po chwili wziął drugą.

- A jaką robi kawę?

Davy wzruszył ramionami.

- Kawę to... ja nie wiem, ale pani Manson - ona się

mną czasami opiekuje - mówi, że jak mama chce, to

jest wspaniałe, ale jak się zagapi, to pies by nie ruszył

jej jedzenia.

Nat nie był zaskoczony. Patrzył na małego z rosnącym

rozbawieniem.

- W której teraz jesteś klasie?

Chłopiec westchnął ciężko.

- W czwartej. Ale wolałbym być w piątej.
- A co jest nie tak z czwartą klasą?
- Nasza pani. - Davy znów westchnął ponuro. - Mó-

R S

background image

wi, że ja nigdy nie uważam, ale jest przecież tyle rzeczy,

o których człowiek musi myśleć...

O tak, Nat wiedział to doskonale!

- Lubisz sport?
- No! - Twarz chłopca rozjaśnił entuzjastyczny

uśmiech. - Ale najbardziej lubię hokej i baseball. W ho­
keja gram na prawym skrzydle i baseball też trenuję,

a poza tym mam mnóstwo nalepek z hokeistami

i z baseballistami, wie pan, takich, na które się można
wymieniać i... - Davy zeskoczył ze stolika. - Chce pan?
Pokażę panu!

- Nie, pan wcale nie chce - powiedziała Sara, która

właśnie weszła do pokoju. Niosła tacę z kawą.

- Ale, mamo...
- Nie - ucięła stanowczo. Ton wskazywał, że nie na­

leży się spierać.

Chłopiec wzniósł oczy do góry i przewrócił nimi

z odrazą. Nat spojrzał na Sarę i uśmiechnął się do niej.

- Mamy takie są - powiedział. Unikała jego wzroku,

ale wiedział, że za chwilę się uśmiechnie.

- Zanim weźmiesz czyjąkolwiek stronę - rzekła

- muszę cię uprzedzić, że on ma pięćset czterdzieści trzy

nalepki. I o każdej z chęcią coś ci opowie.

- Rozumiem. - Nat podniósł ręce, jakby się podda­

wał. Sara odwzajemniła jego uśmiech i kiedy przez chwi­

lę patrzyli sobie w oczy, mężczyzna zrozumiał, że jest

w opałach. Była tak inna od kobiet, które znał dotąd.
Była wyjątkowa. I była zagadką. Bardzo chciał znaleźć

do niej rozwiązanie.

R S

background image

Rozdział czwarty

Sara siedziała w kasie i banderolowała banknoty jed-

nodolarowe. Czuła się okropnie. Tak okropnie, że wstała

w środku nocy, by oczyścić odkurzaczem duży pokój.

Rano usiłowała zaparzyć kawę, nie sypiąc jej do ekspresu
i omal nie poszła do pracy w dwóch różnych butach.

Nagle zdała sobie sprawę, że banderoluje jednodola-

rówki wcale ich nie licząc. W każdym rulonie mogło ich

być i czterdzieści. Nie wiadomo zresztą, czy nie włożyła

tam, na przykład, swojego rachunku z pralni. Och, miała

już tego dość! Gdyby tak mogła cofnąć czas i zacząć

dzień od początku...

- Czy coś nie tak? - Edith Graham, jej przełożona,

patrzyła na nią z niepokojem. Sara westchnęła.

- Zdaje się, że zapomniałam dziś z domu głowy.

Edith zaśmiała się cicho i wzięła z biurka Sary kilka

dokumentów.

- A już się bałam, że nie wzięłaś drugiego śniadania!

Sara patrzyła za odchodzącą kobietą i coraz wyraźniej

czuła, że ma ochotę zrzucić wszystko z biurka na ziemię.

R S

background image

Powinna była ukarać Davy'ego za chodzenie na budowę,

powinna była zabronić mu opieki nad psem, a przede

wszystkim, przede wszystkim nie powinna była nigdy

wpuszczać pana Cassidy do swego domu!

Zaufać obcemu mężczyźnie, bo podobno martwił się

o psa! A cóż to za rekomendacja? Zachowała się tak nie­
dojrzale, że to ona nie powinna nigdzie wychodzić!

Zaczęła znowu liczyć pieniądze. No dobrze, może

postradała rozum, ale przynajmniej miała czysty salon,

a Davy był zachwycony psem. A Nat Cassidy...? O nie!
Ten człowiek był po prostu niebezpieczny! Przymknęła

na chwilę oczy i wzięła głęboki oddech. Spokojnie - te­

raz trzeba zająć się pieniędzmi, nie można myśleć

o psach, dzieciach, nie wolno myśleć o Nacie Cassidy,

o tym, że siedział u niej dokładnie godzinę, wyciągnięty
wygodnie na sofie, ani o tym, w jaki zachwyt wprawiało
Davy'ego wszystko, co mówił. Siedział, jadł krówki, pił

kawę... Był taki męski... Nie, zupełnie nie mogła prze­

stać o nim myśleć! Joyce Manson namówiła go, by opo­

wiedział o swoich podróżach i okazało się, że był niemal
wszędzie. Pracował na wszystkich kontynentach, budo­

wał tamy na każdej wielkiej rzece, bywał w miejscach,

które Sara znała tylko z książek. Boże, jak wspaniale
opowiadał o peruwiańskiej dżungli, o stepach Rosji,

o argentyńskiej pampie! Pokazał im nieznany świat, świat

pełen nowych ludzi, zwyczajów, wrażeń. Mogłaby tak

siedzieć całą noc i nie wiedziałaby, co jest bardziej fa­

scynujące - historie, których słuchała, czy głęboki głos

opowiadającego. Nat został tylko godzinę, a dla niej czas

jeszcze nigdy nie płynął tak szybko. W pewnym momen­

cie chciała nawet zaprosić go na kolację. Była tak za-

R S

background image

skoczona swoim odruchem, że zamilkła, speszona. Lu­
dzie tacy jak Cassidy byli po prostu nieosiągalni dla ko­

goś takiego, jak ona...

- Dzień dobry.

Sara aż podskoczyła. Banknoty wypadły jej z dłoni

i rozsypały się po biurku. Zamknęła oczy i przycisnęła
dłoń do piersi, jakby w obawie, że serce odmówi jej po­
słuszeństwa.

Nat Cassidy stał przy okienku i patrzył spokojnie na

jej zmieszanie. Miała ochotę wejść pod swoje biurko i zo­

stać tam na zawsze, a mimo to zauważyła ciepły blask

jego brązowych oczu. Z takim spojrzeniem, pomyślała,

mógłby wejść do każdej sypialni w Alton. Co za pomysł!
Zarumieniła się i omal nie umarła z zakłopotania. Na li­
tość boską, ma już przecież dwadzieścia dziewięć lat!

Nie może się czerwienić, jakby była podlotkiem! Zmusiła

się, by spojrzeć Natowi w oczy.

- Dzień dobry, panie Cassidy - rzekła. Mężczyzna

oparł się o kamienny blat i popatrzył na nią tak, jakby

chciał się uśmiechnąć.

- Myślałem, że mówimy sobie po imieniu...

Udało jej się wytrzymać jego spojrzenie, ale tylko przez

chwilę. Spuściła oczy i zaczęła przekładać banknoty.

- No, tak... - zaczęła niepewnie. Nie, nie może się

tak peszyć! Podniosła oczy. - Co mogę dla ciebie zrobić?

Nat nie odpowiedział. Uniósł tylko brew i patrzył na

nią w milczeniu, a potem uśmiechnął się tak, że zrobiło

jej się gorąco. Wiedziała dobrze, że nie miał na myśli

operacji bankowych. Wzięła kolejny głęboki oddech. Że­

by tylko nie zsunąć się pod krzesło, pomyślała w przy­
pływie autoironii. I żeby on przestał tak na mnie patrzeć!

R S

background image

W jego oczach błysnęło rozbawienie i nagłe Sara od­

powiedziała mu uśmiechem. Poczuła się, jakby byli sta­
rymi przyjaciółmi, których łączy jakiś wspólny żart. Co
za wspaniała chwila. Gdzieś w pobliżu trzasnęła zamy­
kana szuflada. Przywróciło to Sarę do rzeczywistości.

Cassidy westchnął cicho, wyprostował się, a potem

wyjął z kieszeni portfel.

- Mam parę spraw do załatwienia. - Wyjął kilka ra­

chunków. - Po pierwsze, chciałbym otworzyć konto
i przelać na nie pieniądze z Edmonton. Mam też czeki,

które chciałbym wpłacić na konto Benson Construction

oraz jeden czek na swoje konto.

Unikając jego wzroku, Sara wzięła czeki i zaczęła je

przeglądać. Równie dobrze mogłyby być wypisane po
chińsku. Musiała zacząć od początku. Zacięła usta i wró­
ciła do pierwszego czeku. Albo weźmie się w garść, albo
wyjdzie na kompletną idiotkę! Tak, teraz wszystko za­
częło się zgadzać.

- Nie musisz otwierać nowego konta - powiedziała.

- Możesz nadal posługiwać się numerem w Edmonton.

Jeśli chcesz, oczywiście.

- Brzmi nieźle.

„Nieźle" brzmiał jego głos. Skarciła się ostro za takie

myśli. Musi jakoś załatwić te sprawy. W końcu udało jej

się wszystko uporządkować, wypełniła więc potrzebne ra­

chunki i oddała je Natowi. Kiedy wyszedł, z pewnym

rozbawieniem zauważyła, że jest jej trochę smutno. Dobry
Boże, nie zachowywałam się tak, odkąd skończyłam

czternaście lat, pomyślała.

Na szczęście przy jej okienku czekali już nowi klienci.

Podstemplowała rachunek pani Wong trochę może za

R S

background image

mocno... Ze sztucznym uśmiechem patrzyła, jak kobieta
wychodzi z banku, a potem skierowała wzrok na kolej­
nego interesanta. Uśmiech zastygł na jej ustach w dość

dziwny grymas, gdy ujrzała, kto był następny. Miała wiel­

ką chęć zerwać się z miejsca i uciec.

Nat tymczasem oparł brodę na dłoni i patrzył na nią

z tym swoim kocim uśmiechem. Przemknęła jej przez gło­
wę myśl, że powinna rzucić pracę i wyjechać z miasta. Cas-

sidy pochylił się w jej stronę, a potem zamruczał cicho.

- Pani Jefferies? Mamy problem.

Problem? Cały dzisiejszy dzień to jeden wielki prob­

lem! Czternastolatka, która zalęgła się w jej głowie - oto

problem. Bliskość Nata - następny. Och...!

- Problem? - zdołała wreszcie wykrztusić. Skinął

głową, nie spuszczając z niej wzroku. Zapadło milczenie

tym kłopotliwsze, że nie przestawał na nią patrzeć. Nie­

szczęsna Sara czuła, że pocą jej się dłonie.

- Coś ci powiem - odezwał się w końcu Cassidy.

- Zrobimy tak: pójdziesz ze mną na kawę, a ja nie po­
wiem nikomu, że pomyliły ci się konta.

Tego już doprawdy za wiele! Nigdy nie zdarzyło jej

się pomylić kont! Nigdy. Zapomniała na chwilę o tym,

że cały dzisiejszy ranek składa się wyłącznie z pomyłek.

Nat chyba wyczuł, o czym myślała, bo podał jej swą

książeczkę czekową.

- Przelałaś pieniądze przeznaczone dla mnie na konto

Benson Construction, a te dla nich - na moje.

Nie chciało jej się wierzyć... Niestety, to co zobaczyła,

nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Trzeba było zo­

stać w domu z odkurzaczem! I znowu czuła, że się czer­

wieni! Odkąd poznała Nata, nie robi nic innego.

R S

background image

- Saro... - powiedział miękko.

Chciała go przeprosić, ale jego ciepłe spojrzenie

upewniło ją, że nie jest to konieczne. Serce zabiło jej
mocno.

- Nic się nie stało - rzekł z uśmiechem. Jego oczy

błysnęły przyjaźnie. - Muszę ci powiedzieć, że uważam
to za pewien znak.

- Za znak...? - Sara była tak zmieszana, że nie wie­

rzyła własnym uszom.

- To chyba znaczy, że pójdziesz dziś ze mną na ka­

wę - powtórzył wesoło. Sara przesunęła dłońmi po spód­
nicy.

- Ja... nie mogę.
- W takim razie idę prosto do twojego szefa.

Poczuła nagle, że zaczyna ją to bawić. Nat wyglądał

zupełnie jak Davy, kiedy próbował przeforsować swój
pomysł.

- A właśnie, że nie pójdziesz - stwierdziła.

- A właśnie, że pójdę.
Nie bardzo wierzyła w jego pogróżki, ale Nat wziął

od niej swoje dokumenty i udał się do okienka, przy któ­

rym siedziała Edith. Skinął w jej stronę głową, jakby py­
tał, co Sara na to. Wiedziała dobrze, że jeśli odmówi,

cały bank będzie wkrótce plotkował o jej roztargnieniu.
A jeśli się zgodzi? Och, wtedy dopiero narazi się na kło­

poty! I to nie byle jakie, bo Nat Cassidy z pewnością

był w stanie zburzyć jej spokój.

Patrzyła na niego i czuła, że ma coraz większą ochotę

iść z nim na kawę. Jednocześnie zaś wiedziała, że nie

powinna. Za duże wrażenie robiły na niej. jego ciemne

oczy, jego opowieści, męski urok... Ale...

R S

background image

- A więc...? - Mężczyzna patrzył na nią kusząco.
Nawet nie wiedziała, kiedy podjęła decyzję. Po prostu

usłyszała swój własny głos:

- Mogę wyjść tylko na dwadzieścia minut.

Nat siedział przy stole i w zamyśleniu skubał nalepkę

na butelce piwa. Było już późno, jedyne światło paliło

się nad zlewem. Nie mógł już dłużej siedzieć i myśleć

o tym wszystkim, była przecież trzecia rano. Tyle było

rzeczy, które chciałby robić z Sarą Jefferies i, doprawdy,

nie miały one nic wspólnego z kontami w banku!

Potrząsnął głową i napił się piwa. Bawił się przez jakiś

czas butelką, rysując wzory na stole jej mokrym denkiem.

Dręczyło go poczucie, że znalazł się w jednym z decy­

dujących momentów w swoim życiu.

Pociągnął kolejny łyk. Jeśli nie upora się ze swoimi

myślami, chyba nigdy nie zaśnie! Sara nie była kobietą,
z którą można poflirtować, zabawić się, a potem odejść,

nie mówiąc ani słowa. Sumienie nie dałoby mu spokoju.
Nie, była za delikatna, w jakiś dziwny sposób niewinna...

Za dwa miesiące będzie musiał wyjechać i nie będzie
go w Kanadzie przez najbliższe trzy lata. Cóż, Sara nie
była głupiutką, szarą myszką, miała własne poglądy na

świat. Nat wiedział jednak, że życie jej nie oszczędzało.

Na pewno nie zgodziłaby się na przelotną znajomość.
Nie, nie chciał, żeby przez niego cierpiała.

Zaczął skubać nowy róg nalepki i uśmiechnął się do

siebie. Może nie ma się nad czym zastanawiać. Ich dzi­

siejsza wspólna kawa nie była oszałamiającym sukcesem.
Spędzili sam na sam tylko pięć minut, bo podszedł do

nich jakiś starszy pan - przyjaciel jej ojca - który mówił

R S

background image

wciąż o niej jako o „naszej Sarze", i wcale nie ukrywał,
że Nat bardzo go zaintrygował. Zdaje się, pomyślał Cas­
sidy niechętnie, że nie jego jednego. Na pewno jeszcze

parę osób będzie chciało wiedzieć, czego przybysz chce

od „ich Sary".

Wstał od stołu. Stanął przy otwartych drzwiach i za­

patrzył się na drogę. Światła latarni przeświecały przez

gałęzie drzew, w oddali rysowały się wysokie, ciemne

sylwetki silosów zbożowych. Nat zamyślił się. Gdyby

miał tu zostać przez pół roku, nie wahałby się. Za dwa
miesiące musiał jednak lecieć do Boliwii, miał podpisaną
umowę. A dwie godziny, które spędził z Sarą, wystar­

czyły by zorientował się, że była zbyt niezwykła na krót­

ki, przelotny romans. Było w niej coś, co sprawiało, że

przychodziły mu na myśl kryte płótnem wozy pierwszych

osadników. Tylko jak tu się pchać takim wozem w bo­
liwijską dżunglę?

Sara stała przy oknie kuchennym i patrzyła, jak Davy

bawi się na podwórzu ze Scoutem. A może tak było lepiej?
Może to jej anioł stróż przysłał w poniedziałek do ich sto­

lika George'a Prowskiego? Nat Cassidy nie zostanie z nią

przecież na zawsze. Zdawała sobie z tego sprawę. Ale,

o Boże, o ile młodziej i lepiej się czuła, kiedy był przy

niej! Uśmiechnęła się lekko. Tak, tak to wyglądało z tej

lepszej strony. Prawdą było też, że przy Nacie odczuwała
dotkliwiej niż zwykle swoją samotność, lęk i brak pewności
siebie. A najgorsze, że czuła się małą, nic nie znaczącą po­
stacią z prowincjonalnego miasteczka.

Westchnęła, zmęczona swoimi myślami. Nie ma co

ukrywać - po prostu była taką właśnie osobą: szarą

R S

background image

i zwykłą. Prawie całe życie spędziła w Alton, a poza gra­
nice prowincji wypuściła się może - może! - dziesięć

razy. Trudno ją nazwać kobietą światową.

A tak by chciała, żeby choć raz los się do niej uśmie­

chnął... Żeby wszystko się zmieniło. Chciałaby doświad­
czyć czegoś nowego, podniecającego i wspaniałego. Za­

mienić choć na chwilę tę nudną egzystencję w porywa­

jące życie... Choć na chwilę!

O nie, zaraz zacznie się nad sobą roztkliwiać! To pra­

wda, czuła się nieraz bardzo samotna, ale może to po

prostu opóźniona reakcja na śmierć ojca... A może na­

czytała się za dużo romansów.

Nagle jej uwagę zwrócił ruch w kącie podwórka.

Spojrzała uważniej i zamarła: w kierunku domu szedł

Nat, a Davy tańczył przed nim w podskokach. Nie wi­

dzieli się od poniedziałku. Dopiero teraz, gdy poczuła

bolesne ukłucie w piersi, zrozumiała, jak bardzo chciała

go znów ujrzeć.

Cassidy zauważył, że Sara stoi w oknie i zatrzymał

się na chwilę. Patrzył na nią, a wiatr rozwiewał mu włosy.

Był taki poważny, męski, taki... niebezpieczny, I nagle

Sara doznała olśnienia: oto człowiek, przy którym mo­

głaby coś wreszcie przeżyć, poczuć... Ktoś, kto mógłby

sprawić, że jej życie stałoby się zupełnie inne, podnie­

cające, nowe, pełne przygód - i marzeń, które teraz wy­
dawały się niemożliwe do spełnienia...

Patrzył na nią jeszcze przez moment, ale Davy nie

dał mu długo wpatrywać się w okna. Sara przymknęła

oczy i starała się nie myśleć o dziwnych rzeczach, które

przychodziły jej do głowy. Nie może oddawać się takim
marzeniom. Marzeniom, które przyśpieszały puls i spra-

R S

background image

wiały, że chciałaby coś zrobić, zerwać wreszcie ze swoim

szarym życiem. Ale... Tak chciałaby spróbować żyć peł­

nią życia. Choć raz...

Nat stał na podwórku z rękami w kieszeniach i usi­

łował skupić się na opowieści Davy'ego o tym, jak spę­

dzili dzień ze Scoutem. Myślał tylko o matce chłopca.

Boże, stał tu, przemarznięty na kość, żebra bolały go jak
diabli, a marzył wyłącznie o tym, by dotknąć jej wło­

sów... Może wpadł gorzej, niż sądził. Kiedy zobaczył

ją stojącą w oknie, z drobną twarzą otoczoną chmurą ru­

dych włosów, poczuł, że coś w nim... topnieje. Budziły
się w nim uczucia, które starał się pohamować od chwili,
gdy usłyszał, że Davy nie ma ojca. Uśmiechnął się krzy­

wo. Niech to diabli, kogo chce oszukać? Myślał o niej

przez cały dzień, a teraz stoi pod jej oknem i zaprząta

sobie głowę rzeczami, nad którymi nie ma się co zasta­

nawiać.

Przecież jest tu tylko przejazdem. Nie wolno mu

o tym zapomnieć.

R S

background image

Rozdział piąty

Piątek, dwunasty maja

Kochany Dziadku!

Ja już niby leżą w łóżku, to znaczy leżą naprawdą,

ale mam latarką i wlazłem pod kołdrą. Wiesz, pod tą koł­
drą, którą dostałem od Ciebie na nasze ostatnie Święta.

Mam nadzieją, że nie zwariują. Jimmy Manson mówi, że

słyszał, że jedno dziecko zwariowało od czytania pod koł­
drą. Chyba źle napisałem „zwarioją", Dziadku. A dziś

w szkole było dyktando i ja dostałem piątką. Nasza pani

mówi, że jeszcze nie miała ucznia, który by tak dobrze

pisał. To chyba dlatego, że mama każe mi zawsze spraw­

dzać słowa w słowniku.

Wiesz co? Billy Martin nauczył Jimmy Mansona

i mnie bekać. Marcy Brown podsłuchała nas na przerwie

i powiedziała, że to obrzydliwe. A ja jej powiedziałem,

że jeszcze bardziej obrzydliwe jest, jak ona dłubie w no­
sie, bo myśli, że nikt nie widzi. Jimmy mówi, że dobrze

jej powiedziałem. Strasznie się uśmiałiśmy.

R S

background image

Wiesz, Dziadku, muszą z Tobą porozmawiać. W nie­

dzielą jest Dzień Matki, a ja się tak głupio czują, bo nie

mogą dla niej nic wymyślić. Wiesz, dawniej to ją braliśmy
na obiad. Tak bym chciał coś dla niej zrobić. Żeby wie­
działa, że się cieszą, że ona jest moją mamą. Kupiłem

jej już kartką i trocką tego do kąpieli za własne pieniądze,

ale tak bym chciał jeszcze coś zrobić.

A dziś opiekowałem się Scoutem. Pomiatasz, już Ci

o nim mówiłem. Pan Cassidy jest naprawdą fajny. Ma
czarną ciężarówką i czarną skórzaną kurtką, taką, wiesz,

z kieszeniami, co wygląda jak lotnicza. Ja chyba będą pi­

lotem, jak będą dorosły. Ale to by było fajnie latać odrzu­

towcami!

Muszą już kończyć, Dziadku. Mama zamyka drzwi od

frontu i muszą zaraz zgasić latarką, bo mi ją znowu za­

bierze na dwa tygodnie. Naprawdą tak zrobiła, jak mnie

złapała na czytaniu w łóżku. Napiszą Ci o Dniu Matki.

Twój wnuczek, Davy

Nat zaparkował przed domem Sary i wysiadł z szo­

ferki. Przez ostatnie kilka dni tyle się wokół zmieniło...

Drzewa zaczynały pokrywać się delikatną zielenią, a dziś,
w czasie pracy przy autostradzie, zauważył pierwsze kro­
kusy. Ciekawe, czy Sara je lubi. Potrząsnął głową - też

jest się nad czym zastanawiać!

Szedł w stronę garażu, lecz zatrzymał się na widok

Davy'ego. Chłopiec przycupnął na schodkach przed do­
mem, podpierając brodę dłonią. Wyglądał, jakby się

czymś martwił. Obok siedział Scout ze zbolałą miną. Nat

z trudem powstrzymał uśmiech. Ci dwaj pewnie znowu

coś knują. Schował ręce do kieszeni.

R S

background image

- Cześć, Davy - powiedział. - Co słychać?

Chłopiec westchnął ciężko, a potem wzruszył ramio­

nami.

- Nic takiego - odparł i spojrzał na Nata ponuro.

Cassidy patrzył na niego z rosnącym rozbawieniem.

- Na pewno? - zapytał. - Nie zabrzmiało to wesoło.

- Jutro jest Dzień Matki. - Mały westchnął znowu.

- I ja strasznie bym chciał coś zrobić dla mamy.

Przez dłuższą chwilę mężczyzna nie odezwał się ani

słowem.

- Chcesz jej coś kupić? - zapytał poważnie.

Chłopiec znowu wzruszył ramionami.

- Kupiłem jej taki pachnący olejek do kąpieli i jeszcze

kartkę. - Widać było, że jest zmartwiony. - Ale inne ma­

my idą gdzieś na kolację albo dostają kwiaty. Dziadek...

- Davy urwał i Nat zauważył, że chłopiec przełknął z tru­

dem. Po chwili ciągnął drżącym głosem: - Dziadek za­

bierał nas do Miliard na kolację i szedł ze mną na zakupy,

żebym mógł jej kupić coś naprawdę fajnego.

Zaczął bawić się nową obrożą Scouta.

- Po prostu mi smutno... - dokończył.
Nat spojrzał gdzieś w bok, czując dziwny ucisk

w gardle. Co za dzieciak! Przełknął, tak jak przed chwilą

Davy, i pochylił się w stronę chłopca.

- Coś ci powiem - zaczął podejrzanie niskim głosem.

- Może zrobilibyśmy coś razem?

Davy spojrzał na niego z nadzieją.

- To znaczy... my dwaj?
- Uhm. My dwaj.

Chłopiec patrzył na niego jeszcze chwilę, a potem

uśmiechnął się promiennie

R S

background image

- Moglibyśmy ją wziąć na kolację, czy coś? - Zo­

rientował się, że posuwa się za daleko, więc dodał szyb­
ko: - Albo na pizzę. Za pizzę mogę sam zapłacić, mam
tygodniówkę i pieniądze za roznoszenie gazet.

Nat nigdy jeszcze nie czuł, że miałby ochotę uściskać

kogoś tak mocno, jak teraz Davy'ego. Uśmiechnął się

szeroko.

- Wiesz co - powiedział - ja się zajmę kolacją, a ty

przyprowadź swoją mamę.

Mały uśmiechnął się sprytnie.

- To będzie niespodzianka?

Nie był głupi. Gdyby Sara wiedziała, co za intrygi

knuje się na jej własnych schodach, ukróciłaby je natych­
miast. Davy chyba także o tym pomyślał.

- No, coś w tym rodzaju. - Nat uśmiechnął się do

niego porozumiewawczo.

- Ja świetnie dotrzymuję tajemnic!

Cassidy zaśmiał się głośno i zburzył mu włosy nad

czołem.

- Tak myślałem — powiedział. Podniósł się i wskazał

głową Scouta. - Posiedzisz z nim jeszcze trochę? Muszę

pojechać do Miliard.

Chłopiec objął psa i wyszczerzył zęby do Nata.

- Nie dzwoń do mamy, dobrze? Jeśli zadzwonisz, to

się domyśli. Możemy się umówić, jak przyjedziesz po
Scouta.

Cassidy skinął głową. Dzieciak sam doszedł do pra­

widłowych wniosków.

Szkoła w Alton urządzała festyn na powitanie wiosny

i Sara zobowiązała się, że zrobi trochę zabawek. Lepiła

R S

background image

i wypiekała śmieszne postacie ze specjalnego ciasta,
a potem malowała je na jasne kolory. Jej piekarze,

rzeźnicy i kucharze byli w miasteczku poszukiwanym to­
warem. Miała już ich serdecznie dosyć, ale bibliotece

szkolnej udało się zarobić na nich trochę pieniędzy. Od

tej pory była pewna, że nigdy nie wymówi się od robienia

ludzików z ciasta. Siedziała przy stole i malowała ko­
lejną figurkę, kiedy do kuchni wszedł Davy.

- Mamo?
-Tak?

- Czy... czy ty będziesz tak malować przez cały

dzień?

Sara wytarła pędzel i spojrzała na syna. Mogłaby

przysiąc, że słyszała w jego głosie niepokój, ale chłopiec

patrzył na nią tak niewinnie. Był jednak wyraźnie pode­
nerwowany i...

Nie wierzyła własnym oczom! Czy to możliwe, że

Davy wziął drugi prysznic? Poszli rano do kościoła

i przed wyjściem udało jej się zmusić go do mycia. W do­

datku był uczesany. A przecież nigdy nie czesał się

z własnej woli.

Zrezygnowana odłożyła pędzel. Wiedziała dobrze,

że jej syn nie dba o czystość bez powodu. Trudno, był
Dzień Matki. Davy wydał trzymiesięczne oszczędności
na jej ulubiony olejek do kąpieli i kupił śliczną kartkę,

nad którą aż się popłakała. Nie, nie będzie mu dziś robić

żadnych wymówek. Nie umiała jednak powstrzymać nie­
pokoju.

- Co się stało tym razem, Davy? - spytała.

Chłopiec spojrzał na nią spłoszony.

- Ja... Ja... Nic takiego, mamo. Tylko tak myślałem,

R S

background image

że jak dziś jest Dzień Matki, to mogłabyś się ładnie ubrać
i może byśmy coś razem zrobili... Już prawie piąta i jak­

byś się teraz przebrała, to może poszlibyśmy na kolację

albo na kawę.

Sara poczuła nagle ucisk w gardle. Boże drogi, Davy

naprawdę starał się, jak mógł! W Alton była tylko jedna

restauracja, w dodatku dosyć marna. Miała ochotę uści­

skać swojego małego synka. Wzięła głęboki oddech, nie­

pewna, czy w ogóle jest w stanie mówić.

- Byłoby mi bardzo miło - powiedziała wzruszona.

- Naprawdę.

Chłopiec przestąpił z nogi na nogę i spojrzał znacząco

w stronę sypialni.

- No, to wiesz... może już idź się ubrać...

Spojrzała na figurki rozłożone na stole.

- Mogę to dokończyć? Potrzebuję jakichś dwudziestu

minut.

Tym razem chłopiec zerknął w stronę drzwi fronto­

wych.

- A... no... mogłabyś to zrobić szybciej? - Zauważył

coś na podwórku. - Ojej...

Ktoś zapukał mocno do drzwi. Davy aż podskoczył.

- To do mnie! - zawołał.

Sara zaczęła się poważnie zastanawiać, co się dzie­

je z jej synem. Najpierw domaga się natychmiastowe­

go wyjścia, chwilę później przychodzą do niego goście.
Cóż, jeśli ten ktoś zajmie go przez najbliższe pół go­

dziny...

Z przedpokoju dobiegały tajemnicze szepty, potem

szelest papieru. Po dłuższej chwili Davy wrócił do ku­
chni. Nabrał powietrza i zawołał:

R S

background image

- Mamo? Szczęśliwego Dnia Matki!

Sara podniosła wzrok znad stołu i skamieniała. Da-

vy'ego w ogóle nie było widać zza ogromnego bukietu

-przepięknej kompozycji granatowych irysów, żółtych

żonkili i wspaniałych, pomarańczowych lilii. Bukiet był

imponujący. I na pewno drogi.

Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, usiłowała coś po­

wiedzieć, ale synek podszedł do niej, ostrożni? odłożył
bukiet i dodał:

- To jest tylko część niespodzianki, mamo. Bo my

jeszcze chcemy cię zabrać do Miliard na kolacji

Nat zorientował się, że nadeszła jego kolej i wszedł

do kuchni. Och, mina Sary rozwiała wszelkie wątpliwo­
ści, jakie budził w nim ten cały plan! Dopiero teraz zro­

zumiał, że naprawdę nie wiedziała o jego przyjściu.

- Witaj, Saro - powiedział.

Patrzyła na niego przez chwilę, mrugając szybko.

Najwyraźniej nie wierzyła własnym oczom. Spoglądała

to na swego syna, to na niego... Nat czekał, kiedy Sara

się zaczerwieni. I rzeczywiście, po chwili na jej twarzy

pojawił się ciemny rumieniec. Była taka wzruszająca!

Wsunął dłonie do kieszeni.

- Mamy rezerwację na szóstą.

- Rezerwację? - powtórzyła dziwnie cienkim gło­

sem.

- Idziemy na kolację. Wiesz, dzisiaj jest Dzień Matki.

Widać było, że zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.

Spojrzała bezradnie na swój poplamiony fartuch i zakryła

twarz dłońmi.

- Boże... - zdołała tylko wyszeptać.
- No już, mamo! - Davy postanowił wziąć sprawy

R S

background image

w swoje ręce. - Musimy się śpieszyć, tam się jedzie ja­
kieś pół godziny.

Usiadła przy stole i siedziała nieruchomo, z twarzą

skrytą w dłoniach. Nat uśmiechnął się szeroko.

- Wiesz, Davy - rzekł - myślę, że to trochę potrwa.

Zdaje się, że nieźle ją zaskoczyliśmy.

Chłopiec najwyraźniej był zachwycony.

- No nie? - odpowiedział uśmiechem na uśmiech

mężczyzny.

- No tak!
Dopiero teraz Sara zebrała siły, by na nich spojrzeć.
- Są takie piękne - powiedziała, dotykając kwiatów.

-. Bardzo wam dziękuję.

Davy podszedł do niej i uścisnął ją mocno.

- Nie ma za co - powiedział. - Razem je kupiliśmy,

ja i Nat.

Nat widział, że Sara jest zakłopotana. Przez chwilę

patrzyli sobie prosto w oczy. Zastanawiał się, czy od­
wróci wzrok, ale wytrzymała jego spojrzenie.

- Dziękuję - powtórzyła.
Patrzył na nią i czuł, że serce przepełniają mu nowe,

bardzo, bardzo ciepłe uczucia.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł mięk­

ko. Właśnie w tym momencie zrozumiał, że nie będzie
umiał trzymać się od niej z daleka. Nie wiedział, czy to
dobrze, czy źle, wiedział tylko, że muszą wykorzystać
tę krótką chwilę, która jest im dana.

- No, mamo... - Davy uczepił się jej ramienia. - Je­

śli się nie pośpieszysz, to się spóźnimy!

Rzuciła Natowi jeszcze jedno szybkie spojrzenie,

a potem wstała od stołu.

R S

background image

- Cóż, w takim razie pójdę się przebrać. Zaraz wra­

cam.

Ledwie wyszła, Davy wybiegł z kuchni. Chwilę

później był z powrotem. W dłoni ściskał dwudziestodo-
larowy banknot.

- To za kwiaty - rzekł, wręczając Natowi pieniądze.

Potarł nos. - Ja wiem, że to za mało, ale resztę ci oddam,
kiedy dostanę pieniądze za rozwożenie gazet.

Cassidy zastanawiał się, czy powinien przyjąć zwrot

długu. Widział jednak, że chłopcu bardzo na tym zależy.

- Dzięki. Teraz nie jesteś mi już nic winien - powie­

dział, biorąc dwudziestodolarówkę, a potem jeszcze skła­
mał: - To starczy za połowę kwiatów, a na kolację ja

zapraszam.

Davy myślał przez chwilę.

- No dobrze - zgodził się wreszcie. - Ale nie bę-

dziesz mi teraz płacił za siedzenie ze Scoutem, dobra?

- W porządku. - Nat nigdy by się nie spodziewał ta­

kiej... godności po chłopcu.

Mały skrzywił się.

- To ja się teraz też pójdę przebrać - powiedział.

- Musiałem poczekać, aż przyjdziesz, bo inaczej mama

na pewno by się domyśliła. Jak chcesz, to w dzbanku
powinna być jeszcze kawa.

Nat został sam. Przeszedł się po kuchni, obejrzał pla­

katy na ścianach, wreszcie zatrzymał się przy stole. Za­
bawne ludziki schły na kawałku tektury. Wyjął rękę z kie­

szeni i sięgnął po malutkiego farmera. Ludzik był wesoły,

kolorowy, pod pachą trzymał różową świnkę. Nie ulegało
wątpliwości - Sara miała talent.

Odwrócił się, by wyjrzeć przez okno i właśnie wtedy

R S

background image

usłyszał kroki na schodach. Sara wbiegła do kuchni i...

Nat po prostu nie wiedział, co powiedzieć.

Miała na sobie żółtą sukienkę z długimi rękawami.

Miękka tkanina podkreślała jej wąską talię. Włosy, jak
zwykle skręcone w gęste loki, spięte były dwoma dużymi

grzebieniami. Dopiero teraz naprawdę było widać, że jej
twarz ma ładny, łagodny owal. Nie, nie była klasyczną

pięknością, ale miała w sobie coś niezwykle pociągają­

cego. Może był to uśmiech w jej szarych oczach, może...

Nat sam nie wiedział, co takiego w niej jest. Wiedział
tylko, że robiła na nim piorunujące wrażenie. Poczuł, że
bardzo chciałby jej dotknąć.

- Gdzie są te przeklęte buty? - Zastanawiała się głoś­

no, najwyraźniej speszona tym, że Nat na nią patrzy. Za­
uważył parę czółenek pod jednym z krzeseł, pochylił się

i podał je Sarze.

- To te?
- Tak.

Pochyliła się, by włożyć buty i wtedy spostrzegł, że

jej włosy nabierają w słońcu ciepłego, miodowego ko­

loru. Och, nie mógł dłużej ze sobą walczyć. Musiał, po

prostu musiał zanurzyć dłonie w tych pięknych, rudych

lokach!

- Saro...

Dopiero teraz zauważyła, jak blisko siebie się znaleźli.

W jej oczach błysnęło zdumienie, a usta uchyliły się py­

tająco. I kiedy wzięła głęboki oddech, Cassidy poczuł,

że to ponad jego siły. Ujął twarz kobiety w dłonie i złożył
leciutki pocałunek na jej ustach... Przez ułamek sekundy
stała nieruchomo, a potem poddała się pieszczocie z wes­

tchnieniem. Nat tak długo marzył o tej chwili, że teraz

R S

background image

zupełnie oniemiał... Nie, jeden mały pocałunek to za ma­
ło. Stanowczo za mało.

Oboje wiedzieli, że w każdej chwili w kuchni może

się pojawić Davy. Nat ujął ją za ramiona i odsunął się

od niej powoli. Kręciło mu się w głowie. Stała tak spo­
kojnie, z zamkniętymi oczami, jej usta nadal były lekko

uchylone. Najbardziej jednak wzruszyło go to, że zoba­

czył na jej szyi maleńką żyłkę, która pulsowała równie
szalonym rytmem, jak jego własna krew.

Nie, nie chciał się powstrzymywać! Dotknął włosów

Sary i pocałował ją znowu. Dotyk jej ust sprawił, że serce

omal nie wyskoczyło mu z piersi. Była cudowna, taka

delikatna... Chciał przygarnąć ją do siebie, zmiażdżyć

w uścisku, czuć jej ciepło tuż przy sobie. Całowali się

coraz mocniej, a Nat myślał, że oszaleje... Dotknął ję­
zykiem jej warg i połączył się z nią długim, namiętnym

pocałunkiem...

Nie, trzeba przestać, zanim stracą panowanie nad sobą

i nad sytuacją... Mężczyzna niechętnie przerwał pocału­
nek i przytulił do siebie Sarę. Pogłaskał ją lekko po ple­
cach i pocałował w skroń. Wiedział dobrze, że przeżyła
zbliżenie równie mocno jak on. Tulił ją do siebie, prze­

suwał palcami po jej włosach. Drżała. Kiedy to zauważył,

uśmiechnął się wzruszony.

Najchętniej zabrałby ją stąd, cóż, kiedy wiedział, że

to niemożliwe... Dotknął przyjaźnie jej ramienia.

- Podoba mi się ten Dzień Matki - wyszeptał.

Zaśmiała się i próbowała wysunąć się z jego objęć,

ale nie chciał jej puścić. Wiedział dobrze, że z dala od
niego będzie znowu speszona. Objął ją mocniej i poca­
łował w szyję.

R S

background image

- Nathan, ja... - Sposób, w jaki to powiedziała spra­

wił, że serce Nata wykonało szalony skok. Przytulił ją
mocno i zamknął oczy. Była wyjątkowa.

Kiedy trzasnęły drzwi łazienki, stało się jasne, że Davy

za chwilę pojawi się w kuchni. Cassidy pozwolił Sarze
odsunąć się nieco i zajrzał jej w oczy. Ku jego zasko­
czeniu nie spuściła wzroku. To prawda, była znowu za­

rumieniona i trochę zakłopotana, ale spokojnie wytrzy­
mała jego spojrzenie. Pocałował ją lekko w nos.

- Szczęśliwego Dnia Matki - powiedział.

Patrzyła na niego niepewnie.

- Dziękuję.

- Nie ma za co - odparł, dotykając jej małego kol­

czyka z perełką.

- Mamo? Gdzie wpakowałaś moją kurtkę?

Sara spojrzała na Nata z żalem, a on, z nie mniejszym

żalem, pozwolił jej się odsunąć.

Wiedział dobrze, że bardzo przeżyła to, co się sta­

ło. Właściwie dopiero pod koniec drogi do Miliard zdo­

łała się odprężyć. Ostatnie ślady zdenerwowania zniknę­

ły, gdy Davy oświadczył przeraźliwym szeptem, że usłu­

gujący im kelner chodzi sztywno, jakby połknął kij od
szczotki.

Sara starała się zganić chłopca, ale Natowi nie udało

się utrzymać poważnej miny. Trochę dlatego, że wyglą­

dała cudownie, kiedy usiłowała być surowa, a trochę dla­
tego, że ich kelner był naprawdę bardzo sztywny. Podczas

kolacji Sara starała się być ostra także wobec Nata. Za­
rumieniła się tylko raz: wtedy, gdy odsunął kosmyk wło­

sów z jej czoła.

Chciał zaprosić Sarę i Davy'ego do kina, ale chłopiec

R S

background image

zaczął się wiercić i mówić coś o ulubionym serialu ma­

my. Najwyraźniej czuł się winny. Nat zauważył minę

chłopca, gdy kelner przyniósł rachunek. Nie pokazał, że

wie, co dręczy małego, ale obiecał sobie jedno - po po­
wrocie powie mu, że i tak chciał zaprosić Sarę na kolację.
Davy po prostu podsunął mu dobry pretekst.

Droga powrotna upłynęła im bardzo miło. Nat dowie­

dział się trochę o Sarze. Nie wspomniała, co prawda, o oj­

cu chłopca, ale domyślał się, że był on powodem goryczy,

z jaką mówiła o niektórych rzeczach. Gdyby tak dopadł
tego faceta!

Gdy dojechali do Alton, Sara zaprosiła Nata na kawę.

Za namową chłopca, Cassidy poszedł na budowę,, by

przyprowadzić Scouta. Przez ten czas kawa i prażona ku­

kurydza były już gotowe, Sara przebrała się w szary, pu-

chaty sweter, a Davy - w hokejową bluzę z podobizną

Wayna Gretzky'ego. Mogli usiąść we dwójkę w salonie,

bo chłopiec szalał z psem w przedpokoju. Wyglądało na

to, że świetnie się bawią.

Tak naprawdę wieczór zaczął się dla Nata dopiero przy

drugiej misce kukurydzy. Kiedy Sara wniosła ją do po­

koju, siedział na sofie i przeglądał zapowiedzi progra­
mów telewizyjnych. Na widok kobiety odrzucił gazetę

i wyciągnął do niej ręce. Gdy tylko odstawiła naczynie,

przyciągnął ją do siebie.

Rzuciła mu spojrzenie, które miało być bardzo srogie,

ale Nat wiedział dobrze, że miała ochotę się roześmiać.

- Będziesz ty grzeczny? - spytała groźnie.

Spletli palce, a on uśmiechnął się szeroko.

- To zależy. A dodałaś do popcornu dużo masła?
- Nie dodałam niczego.

R S

background image

Pociągnął ją do siebie. Sara usiadła mu na kolanach.

- To fatalnie - powiedział, a potem zamyślił się i do­

dał: - No nic, nie przyszedłem tu dla prażonej kukurydzy.

- Nat... - rzekła słabym głosem.

- Cii... - Dotknął jej ust i pocałował ją delikatnie.

- Będziemy tu sobie siedzieć i jeść suchy popcorn. Obe­

jrzymy razem film, a potem pójdę do siebie. Zgoda?

Odpowiedział mu niepewny uśmiech.
- Zgoda.

Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Przytulił Sarę

do siebie, oparł się wygodniej i delikatnie głaskał ją po

włosach. Ciekaw był, jak się zachowa, kiedy wejdzie Da-

vy. Chłopiec wpadł do pokoju, pies za nim, ale Sara nawet
się nie poruszyła. Poprosiła tylko syna, by zgasił światło

w przedpokoju.

Mały wrócił po chwili i uśmiechnął się domyślnie.

Tak, to bardzo fajny dzieciak, pomyślał Nat. Wskazał mu
miejsce obok siebie.

- Usiądź tu z nami - powiedział.

- Dzięki - chłopiec wziął z sofy poduszkę - ale my

ze Scoutem wolimy siedzieć na podłodze. Poproszę

o popcorn.

Nat uszczypnął Sarę leciutko.
- Wiesz, mama nie dodała wcale masła.

- Mama mówi, że nie można jeść za dużo masła.

- Chłopiec wysypał trochę kukurydzy na podłogę, dla

psa. - A wiesz, że popcorn jest świetny na zęby? - Żeby

to udowodnić, wyszczerzył się do Nata. Pies popatrzył

na chłopca i także „uśmiechnął się" szeroko.

Sara zaśmiała się radośnie, odrzucając głowę do tyłu

i właśnie wtedy Nat zrozumiał, że jest w niej zakochany

R S

background image

do szaleństwa. Znali się dopiero tydzień... Nie powinno
się to zdarzyć tak szybko. Nie powinno się to zdarzyć

akurat teraz, kiedy miał wyjechać z kraju.

Postanowił, że na razie nie będzie o niczym myślał.

Potarł brodą o czubek jej głowy. Sara przytuliła się do

niego mocniej i dotknęła lekko jego dłoni. Poczuł dziwny

ucisk w gardle. Za mało czasu. Mają za mało czasu. Prze­

sunął dłonią wzdłuż jej ramienia. Nie, nie będzie teraz
o tym myśleć. Skupi się na chwili obecnej.

R S

background image

Rozdział szósty

Czwartek, dwudziesty piąty maja

Kochany Dziadku!

Znowu piszą pod kołdrą dlatego jest tak nierówno.

Miałem napisać po kolacji, ale musiałem odrabiać lekcje.

Mam Ci strasznie dużo do opowiedzenia, wiesz? Pa­

miętasz, jak się martwiłem tym Dniem Matki? I wiesz co?

Powiedziałem Natowi - to znaczy panu Cassidy, ale ja

już teraz mogę do niego mówić po imieniu, bo mi po­

zwolił. Więc powiedziałem Natowi o tym, że się martwią

i on się ze mną umówił. Kupiliśmy wielki bukiet, ale taki

ogromny, bardzo fajny. I Nat wziął nas na kolację. Ja
chciałem zapłacić za pol tej kolacji, ale on powiedział,

że nie, że on zaprasza. Ale się mama zdziwiła! A potem

został u nas i obejrzeliśmy taki film o dżunglach. Dziad­

ku, ja myślę, że mama mu się podoba i on mamie chyba

też. Siedzieli razem na kanapie i wiesz, ja widziałem, jak

on ją pocałował, czy coś takiego. On nie wie, że ja wi­
działem. Chybaby Ci się spodobał. A pan Manson z nim

R S

background image

pracuje i mówi, że Nathan Cassidy jest „cholernie w po­

rządku". Można przeklinać, jeśli to powiedział ktoś inny?

Po to napisałem cudzysłów, żebyś wiedział, że to nie ja

powiedziałem. Strasznie się ucieszyłem, jak to usłyszałem,

tak jakby Nat był moim tatą.

Był u nas już kilka razy na kolacji i wziął nas do kina,

i dwa razy przyszedł na mój trening. A jak nie może

przyjść, to dzwoni do mamy i się z nią drażni. Dziadku,

wiesz, on chyba kiedyś świetnie grał w piłkę. Jak rzuci,
to wiesz, może przerzucić przez całe boisko.

A w sobotę idziemy z mamą i z Natem na tańce. Ja

też mogę pójść, bo mama mi pozwoliła. Jimmy Manson

też idzie, a potem ja idę do niego na noc. Jego babcia

będzie z nami siedziała.

Trochę mi się chce spać, więc już kończę. Napiszę zno­

wu, naprawdę. Pan Manson mówi, że nasza drużyna po­

winna wejść do finałów. Mam nadzieję. Nienawidzę tych

z Barryville

- to głupki.

Twój wnuczek, Davy

Sara stała przed lustrem i usiłowała ułożyć sobie wło­

sy. Nie mogła sobie z nimi poradzić. Spędziła cały dzień

na zawodach i czuła, że wygląda okropnie. Rano padał

deszcz, po południu zrobiło się ciepło i wiał wiatr. Moje

włosy wyglądają, jakbym je suszyła w wirówce, pomy­

ślała. A tak bym chciała mieć gładkie, jedwabiste loki.
Odłożyła szczotkę. Nie, nie wygra! Z drugiej strony, gdy­

by je obcięła, wyglądałaby jak Sierotka Marysia.

- Mamo! Mamo! Nat przyjechał!

Tylko spokojnie! Starała się nie zwracać uwagi na dzi­

kie bicie serca. Była taka zdenerwowana! To będzie ich

R S

background image

pierwsze wspólne wyjście. To prawda, byli razem w ka­

wiarni i w kinie w Miliard, ale to nie to samo. Tym ra­
zem wszyscy dowiedzą się, że Sara Jefferies nie spędza

już wieczorów, siedząc samotnie w domu.

- Mamo, no chodź!

Ostatnie spojrzenie w lustro. Świetnie, pomyślała

z przekąsem. Po całym dniu na słońcu wyskoczyło jej
kilka nowych piegów. Ktoś zapukał do drzwi sypialni.

- Co ty tam tak długo robisz? - rozległ się głos Da-

vy'ego.

Sara nabrała powietrza i otworzyła drzwi. Chłopiec

spojrzał na nią okrągłymi oczami.

- Ooo... - wykrztusił z podziwem. - Ale świetnie

wyglądasz, mamo!

Uśmiechnęła się niepewnie. Szkoda, że to nie z Da-

vym ma randkę. Randka... Mój Boże, już za parę minut

wejdzie do szkoły z Natem. Wszystko, co dotąd było jej

prywatną sprawą, stanie się tematem rozmów. Poczuła

śmieszne łaskotanie w żołądku.

Cassidy siedział w kuchni i przeglądał ilustrowany ma­

gazyn. Po dziesięciu godzinach huku na budowie bardzo
dobrze robiła mu cisza, która panowała w tym domu. Wstał

i zaczął chodzić po kuchni. Szczerze mówiąc, podobała mu

się nie tylko cisza. Zaczynał się tu czuć jak u siebie.

Odwrócił się na dźwięk kroków i... znieruchomiał.

Sara... Sara wyglądała po prostu pięknie. Podobała mu

się w żółtej sukience, ale teraz, w jedwabiu o brzoskwi­

niowym kolorze... Jej włosy i cera nabrały ciepła, życia.

Sukienka była bardzo kobieca, z głębokim wycięciem

pod szyją i szerokim kołnierzykiem. Małe, białe kwiatki

dodawały jej szczególnego uroku. Ona wygląda zupełnie,

R S

background image

jakby wyszła z zachodzącego słońca, pomyślał Nat, olś­

niony.

- Wyglądasz cudownie - powiedział lekko stłumio­

nym głosem.

Uśmiechnęła się do niego nieśmiało.

Odpowiedział jej szerokim uśmiechem. A więc to tak,

będzie dziś nieśmiała i skromniutka? Podszedł do niej

i pomógł jej się otulić kremowym szalem. Bardzo pragnął

jej dotknąć, ale Davy stał obok i patrzył na nich z tą

swoją domyślną miną. Dzieciak nie jest taki głupi, po­

myślał Nat.

Przesunął dłonią po jej włosach, by wyjąć je spod

szala.

- To co, Kopciuszku, jesteś gotowa na bal?

W jej szarych oczach błysnęło rozbawienie.

- To jest Alton, Nat. My tu nie chodzimy na bale.
Wiedział dobrze, że miała tremę. Wiedział nawet, dla­

czego - po raz pierwszy mieli się pokazać razem.

Wyszli z domu i poszli wolno w stronę szkoły. Sara

przestała się denerwować, zanim dotarli na miejsce, ale Nat

nie puszczał jej dłoni. Bał się, że Sara stchórzy w ostatniej

chwili. Już z daleka słychać było muzykę. Przed szkołą sta­

ło kilka par, ludzie wchodzili i wychodzili.

Cassidy zdawał sobie sprawę z szeptów, które nara­

stały, w miarę jak mijali kolejne grupki ludzi. Widział

też, że na twarzy Sary pojawia się coraz ciemniejszy ru­
mieniec. Sam nie wiedział, czemu tak bardzo go to roz­
czulało. Kiedy ujrzał, jak jego dama dumnie unosi głowę,
omal się nie roześmiał. Jej duma i onieśmielenie łączyły

się ze sobą w sposób, który wydawał mu się niesłychanie

pociągający.

R S

background image

Musiał puścić jej dłoń, by zapłacić za wejście. Nie

odsunęła się, przeciwnie - stanęła bliżej. Kiedy przepro­

wadzał ją przez tłumek przy wejściu, Davy złapał go za
rękę.

- Chodźcie tam, Mansonowie do nas machają. No

tam, po drugiej stronie sali - powiedział.

Nat położył rękę na ramieniu chłopca i skierował się

w stronę sąsiadów Sary. Wokół widział zaskoczone spo­

jrzenia mieszkańców Alton.

- Musimy chyba obejść salę - rzekł spokojnie.

Pierwszy raz był w tak małym miasteczku i bardzo

mu się tu podobało. To prawda, wszyscy się znają, może

nawet za dobrze. Było to trochę krępujące, ale dawało

poczucie bezpieczeństwa. Nat nie czuł się tu intruzem.

Kiedy przy ich stoliku zaczęli się zatrzymywać zna­

jomi, Vic Manson przejął inicjatywę. Przedstawiał „pana

Cassidy" jako swojego szefa. Ciekawe, myślał mężczy­

zna, jak zareagowaliby ci mili ludzie, gdyby wiedzieli,

jak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Sarą. Pewnie

wygnaliby mnie z miasta.

Starał się ze wszystkimi miło rozmawiać, po pewnym

czasie poczuł jednak, że ma tego dość. Przyszedł tu tań­

czyć z Sarą! Podniósł się więc z miejsca i wyciągnął do
niej rękę.

- Chodź, Saro Anne. Zatańczymy.

Zacisnęła palce na jego dłoni. Nie tańczyła od tak

dawna, że nie była pewna, czy da sobie radę. Tylu ludzi

będzie na nich patrzeć. Nieważne! Chciała być z Natem,

to wszystko. Wzięła głęboki oddech.

- Wyszłam z wprawy - powiedziała cicho.
- Nic mnie to nie obchodzi - uśmiechnął się i do-

R S

background image

tknął jej włosów. - Po prostu chcę mieć powód, by trzy­

mać cię w objęciach.

Sara posłała mu niepewny uśmiech. Była zbyt przejęta

i wzruszona, by odpowiedzieć. Słowa nie były zresztą

teraz potrzebne. Nat patrzył na nią jeszcze przez chwilę,

a potem uśmiechnął się i poprowadził ją na środek sali.

Piosenka, do której melodii mieli tańczyć, mówiła

o długich, samotnych nocach. Była wprost stworzona do

powolnego tańca, pulsowała zmysłowym rytmem. Nat
przyciągnął Sarę do siebie. Jakie to cudowne uczucie,
mieć znów kogoś tak blisko... Otoczyła ramieniem jego

szyję, a on chyba wyczuł, co przeżywała, bo przytulił ją

do siebie bardzo mocno. Przymknęła oczy. Przepełniało

ją uczucie, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem. Jak

miała je nazwać? Radością? Szczęściem? Nie, to było

coś o wiele pełniejszego, silniejszego...

Kiedy melodia dobiegła końca, Nat nie odprowadził

Sary do stolika. Stali na parkiecie i czekali na następny

taniec. Po chwili rozległy się pierwsze takty starego prze­
boju z lat sześćdziesiątych. Mężczyzna spojrzał na nią
z wesołym błyskiem w oku. Och, nie...! - pomyślała
w popłochu, ale po chwili wiedziała już, że nie będzie
w stanie odmówić. Nie jemu. Nie tej piosence, która spra­
wiała, że stopy same wybijały rytm! Nareszcie poczuła,

że chce się bawić, tańczyć, że nie ma powodu niczego

się wstydzić. Nat Cassidy sprawił, że zapomniała o lęku.

Jeszcze nigdy nie bawiła się tak wspaniale! Zupełnie,

jakby ustąpiła jakaś bariera, która nie pozwalała jej cie­

szyć się życiem. Tańczyli, póki starczyło im sił, a potem,

zgrzani i szczęśliwi, przedarli się przez gęsty tłum do

swojego stolika. Śmiali się z własnego zmęczenia.

R S

background image

Jakie to cudowne, że tak długo trzymał ją w ramio­

nach! Że prowadził ją przez salę, że - jakby bezwiednie
- trzymał dłoń na oparciu jej krzesła. A kiedy rozmawiali
z Mansonem, głaskał ją delikatnie po ramieniu.

Nie powiedział ani słowa, ale wiedziała, że pragnął,

by była blisko niego. Najlżejszy nawet dotyk mówił jej,

że jest wyjątkowa, jedyna. Tak bardzo chciałaby móc od­

wrócić się i mocno przytulić do jego szerokiej piersi...

Koło jedenastej Vic Manson odprowadził chłopców

do domu, ale dorośli zostali aż do końca zabawy. Joyce

zaproponowała, że odwiozą Sarę i Nata do domu i za­
praszała na kawę, ale Cassidy odmówił jej grzecznie. Po­
wiedział, że mają zamiar przejść się trochę po tańcach.

Sara była mu za to wdzięczna. Jedyne, czego w tej chwili
chciała, to pójść z Natem do domu i zamknąć całemu

światu drzwi przed nosem.

Gdy tylko znaleźli się na jej podwórzu, przyciągnął

ją do siebie. Całowali się długo, namiętnie. Poczuła, że

uginają się pod nią nogi, ogarniała ją coraz większa sła­

bość. Pragnęła tego tak gorąco - jego wilgotnych poca­

łunków, ciepła jego ciała... Pieszczoty stawały się coraz

gorętsze. Jęknęła cicho. W jej ciele rozpalał się żar, ja­

kiego nigdy dotąd nie znała... Czuła twarde pożądanie
mężczyzny tuż przy sobie, czuła swoje narastające pra­

gnienie...

Przestał ją całować. Objął ją i stał tak, tuląc mocno

do siebie. Czuła, jak mocno bije mu serce. W końcu Nat

westchnął i dotknął czołem jej czoła.

- Przez cały wieczór o tym marzyłem - wyszeptał.

Przytuliła się do niego mocniej.

- Wejdźmy do środka.

R S

background image

- Wiesz, że jeśli wejdę, nie będę umiał wyjść - od­

parł, całując jej włosy.

- Nie chcę, żebyś wychodził.

Uniósł jej twarz do światła. Był bardzo, bardzo po­

ważny.

- Na pewno? - zapytał i dotknął lekko jej ust. - Nie

wybaczyłbym sobie, gdybyś miała czegokolwiek żałować.

- Właśnie tego chcę - odparła z naciskiem.
Nat omal nie zmiażdżył jej w uścisku. Całował jej

oczy, twarz, szyję...

- Och, Saro - rzekł z cichym śmiechem - gdybyś ty

wiedziała, jak bardzo czekałem, że właśnie to powiesz!

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo pociągnął ją za

sobą w stronę drzwi.

Dopiero w holu uświadomiła sobie, że za chwilę stanie

się coś, o czym od dawna marzyła. Jednocześnie zdała
sobie też sprawę z jeszcze jednej rzeczy... Zatrzymała
się przy drzwiach łazienki. Zupełnie nie wiedziała, co

robić. Jak mu to powiedzieć? To nie był dobry moment.

Musi tam pójść, zanim cokolwiek się wydarzy... Jakie
to krępujące...

Nat odwrócił ją do siebie i zajrzał jej w oczy.
- Co się dzieje? - zapytał łagodnie.

Poczuła, że znowu się rumieni.

- Ja... - powiedziała - ja muszę coś zrobić...

Popatrzył na nią z czułością.

- Ufasz mi, Saro?
- Tak.

- Pozwolisz, żebym to ja się o to zatroszczył?
Jej oczy wypełniły się łzami. Tak bardzo go kocha!

- Tak - rzekła powoli.

R S

background image

Sięgnął w stronę kontaktu i zgasił światło. Objął ją

i stali tak przez dłuższą chwilę.

- Już w porządku? - zapytał, przytulając policzek do

jej włosów. Odpowiedzią był gorący pocałunek.

Pod dotykiem jej dłoni Nat westchnął cicho, ale stał

nieruchomo. Odwzajemnił pieszczotę, lekko, z ogromną

tkliwością. Jego delikatny dotyk, czułość... Wszystko to

sprawiło, że Sara szarpnęła mocno koszulę mężczyzny.

Ten jeden gest wystarczył. Nat poderwał ją do góry i ca­
łował namiętnie... Otoczyła jego biodra szczupłymi no­

gami. Już po chwili niósł ją w stronę sypialni. Blade
światło latami rzucało dziwne cienie. Cały pokój tonął

w tajemniczym, niebieskawym mroku.

Nat pocałował ją jeszcze raz, przesunął lekko dłonią

po jej udzie.

- Saro... - rzekł niskim głosem - nie wiem, jak dłu­

go to zniosę...

W odpowiedzi objęła go mocniej i przywarła ustami

do jego ust.

- Nie musisz niczego „znosić" - wyszeptała, gładząc

go po twarzy.

Nie umiał już dłużej hamować swego pożądania. Była

taka gorąca i miękka... To nie do zniesienia, jej ciało
prawie parzyło jego skórę. Sara jęknęła cicho i przywarła
biodrami do jego twardego ciała. Tak, pragnęła go, cu­

downie, gorączkowo! Rytm, w jakim się poruszała, mó­

wił wszystko. Zawarła w nim całą swoją tęsknotę... Nat
zacisnął szczęki. Ta rozkosz była prawie... zabójcza.

Sprawiała, że całe jego ciało pulsowało dzikim rytmem,

jakby miało za chwilę eksplodować, rozsadzić go od we­

wnątrz. Jego mięśnie były napięte do granic możliwości,

R S

background image

czuł wilgoć na skórze... Jak można dłużej to powstrzy­

mywać...? Jak to możliwe, że... Jak przestać...?

Objęła go mocno i przywarła do niego jeszcze raz.

Nat czuł ogień, który płynął przez jej ciało, słyszał, jak

raz po raz szeptała jego imię...

Kiedy zatrzymał ją i siebie, nie mógł uwierzyć, że

jeszcze nie są połączeni. To... to takie okropne, że jeszcze

nie są razem! Podciągnął kolano Sary w górę i przytulił

ją mocno do siebie.

- Spokojnie, maleńka, spokojnie - szepnął z policz­

kiem przy jej policzku. - Chodźmy do łóżka.

Chłód, kiedy odsunęli się od siebie na chwilę, był wprost

nie do zniesienia. Nat wyprostował się. Huczało mu w gło­
wie, ręce drżały mu tak, że nie był pewien, czy da radę

rozpiąć koszulę. Sara, także drżąc jak w febrze, oparła czoło
na jego ramieniu. Jej dłonie wędrowały w dół, coraz niżej,
sięgnęły paska jego spodni. Pragnął jej tak bardzo, że to...
to aż bolało... Nie mógł się poruszyć. Oddychał z trudem

przez zaciśnięte zęby, czuł, jak mała kropla potu sunie po­

woli po jego plecach.

Sara powoli rozpięła mu spodnie. Jej palce leciutko

musnęły jego podbrzusze. Nie był w stanie powstrzymać

jęku, nie mógł znieść nawet najlżejszego dotyku. Nie,

nie chciał, to nie mogło stać się teraz! Złapał ją za nad­
garstek i odepchnął jej rękę. Rozpiął koszulę i położył

sobie jej dłonie na piersi. Odpoczywali przez moment

czoło w czoło. Nat drżał cały. Po dłuższej chwili udało
mu się zebrać resztki sił. Dotknął jej twarzy, zanurzył

palce w jedwabiste loki...

- Chodź do mnie - wyszeptał.

Chwyciła go mocno za rękę. Czuł bicie jej serca, sły-

R S

background image

szał szybki, urywany oddech. Oczy Sary były ciemne,

rozszerzone pożądaniem. Pochylił się i drżącymi palcami

zaczął odpinać drobne guziczki jej sukienki.

I wreszcie oboje byli nadzy. Nie był pewien, czy uda

mu się otworzyć małą, plastikową paczuszkę, którą wyjął
z kieszeni. Sara zauważyła to i ostrożnie wyjęła mu ją

z ręki. Pochyliła się i muskając włosami jego pierś, de­
likatnie przygotowała go do tego, co miało się stać. Omal

nie oszalał, czując jej chłodne, zręczne palce na swej roz­
palonej skórze. Jego mięśnie zareagowały dzikim skur­

czem, był pewien, że nie zniesie tego dotyku, że nie uda

mu się powstrzymać...

Kiedy pociągnęła go na siebie, jęknął cicho, a Sara

zawołała jego imię. Uniosła kolana, tak by mogli się po­

łączyć. Objął ją ciasno i wszedł w nią. Była gorąca, cu­

downa... Przez króciutką chwilę usiłował zwolnić, ale

ona ruszała się pod nim. Nie, nie mógł...

Pozostało mu tylko płynąć razem z nią, poddać się

pulsującemu rytmowi. W końcu prawie zatracił się
w uniesieniu. Wiedział tylko, że jest blisko...

Trzymał ją bardzo, bardzo mocno, tulił z całych sił,

i wreszcie... wyprężyła się pod nim, krzyknęła, niezdolna

panować nad sobą. Omal nie zmiażdżył jej w ramionach.

To było jak... jak... Nigdy nie przeżył nic takiego... Tak

pełnego i wszechogarniającego... Zupełnie, jakby osobne
połowy połączyły się w jedną, doskonałą całość. I... Ko­

chał ją... Boże, jak on ją kochał!

Powoli wracali do rzeczywistości. Leżeli ciasno ob­

jęci. Nat wziął głęboki oddech i zaczął czule głaskać ją

po włosach. Dopiero kiedy pocałował ją w szyję, zdał

sobie sprawę, że Sara płacze. Delikatnie starł jej łzy.

R S

background image

Trzymał ją tak jeszcze długo, dopóki ich oddechy nie

uspokoiły się, dopóki nie ustało dzikie bicie serc. A po­
tem ostrożnie odgarnął jej włosy z czoła, pogłaskał po
twarzy i bardzo, bardzo delikatnie pocałował. Spojrzał

na jej twarz. W tym miękkim świetle wyglądała pięknie.

Patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Dotknęła jego

dłoni i pocałowała ją leciutko. Ten mały gest niósł w so­

bie tyle ciepła i czułości. Nat chciał wyznać, jak bardzo

ją kocha, ale wiedział, że nie powinien tego mówić. Nie

teraz, kiedy jedyne, co ma jej do zaoferowania, to sa­

motne oczekiwanie na jego powrót. Przesunął palcami
za uchem Sary i złożył na jej ustach długi, ciepły poca­
łunek.

Otarł kropelkę potu z jej czoła.

- No cóż, Saro Annę - powiedział z podziwem.

- Teraz już wiem, jak wygląda wybuch atomowy.

Zaśmiała się uszczęśliwiona i przytuliła go mocno.

Och, wiedział dobrze, że jest dla niej za ciężki, ale nie

mógł się zmusić, by odsunąć się na bok. Jeszcze nie teraz!
Jej włosy były takie cudownie miękkie, tak lubił ich do­
tykać. Pocałował ją znowu. I jeszcze raz, i jeszcze... Po
chwili spojrzał na nią filuternie.

- Macie tu jakieś zasady, jeśli chodzi o dokładki?

- zapytał.

Sara zmarszczyła nos.

- Hmm... Jeśli to główne danie - żadnych.

Pocałował ją serdecznie i mocno przytulił. Gdyby tak

mógł z nią leżeć przez całą noc! Cóż, wiedział, że to
niemożliwe... Zebrał siły i, wciągając powietrze przez

zaciśnięte zęby, wycofał się. Sara zadrżała, więc trzymał
ją jeszcze przez chwilę w objęciach, a potem położył się

R S

background image

na plecach. Ułożył się wygodnie, przygarnął ją do siebie

i delikatnie splótł nogi z jej nogami. Co za wspaniałe

uczucie, móc po prostu z nią być, pomyślał z czułością.

Potarł policzkiem o jej włosy i zapatrzył się w cie­

mność.

- Saro... - zaczął, głaszcząc ją lekko po ramieniu.

- Uhm?
- Co się dzieje z ojcem Davy'ego?

Poruszyła się powoli, a Nat poczuł muśnięcie rzęs,

gdy otwierała oczy.

- To długa historia - powiedziała cicho.

Pogłaskał ją po twarzy.

- Chciałbym ją usłyszeć - rzekł spokojnie.

Westchnęła ciężko, a potem zaczęła opowiadać:

- Kiedy skończyłam szkołę, poszłam do college'u

niedaleko Miliard, na kurs księgowości. W ostatnim

semestrze poznałam Jeffa, zaczęliśmy się spotykać. On

nie był stąd, grał tylko w hokeja z drużyną z Miliard.

Dwa miesiące po skończeniu nauki wyszłam za niego,

następnie przez rok pracowałam, a potem zaszłam w cią­

żę...

Przerwała na chwilę. Nat wiedział, że zapatrzyła się

w ciemność.

- Kiedy urodził się Davy - ciągnęła - oboje mieli­

śmy po dwadzieścia jeden lat. Z początku nawet mi się

wydawało, że Jeff będzie dobrym ojcem, był taki prze­

jęty... Ale potem nowość przestała być nowością i za­

częły się kłopoty. On chyba zaczął sobie zdawać sprawę,

że nie zrobi kariery jako hokeista. Był bardzo rozgory­

czony. No, i jakieś dwa tygodnie po drugich urodzinach

Davy'ego - odszedł. Wróciłam do domu z pracy, a jego

R S

background image

nie było. Od tamtej pory go nie widziałam. Rozwód prze-

prowadziliśmy przez prawników.

- I co zrobiłaś?

- Po ślubie zamieszkaliśmy w Miliard, więc po ode­

jściu Jeffa wróciłam tutaj. W banku była akurat praca,

a Joyce zgodziła się pomóc mi przy Davym. No, i mie­
szkał tu mój ojciec. Wydaje mi się, że dla Davy'ego było

to najlepsze rozwiązanie.

Nat zamyślił się nad jej niewesołą historią. Głaskał

ją po ramieniu. Przeprowadziła się tu, bo chciała, by jej

syn miał spokojne, udane dzieciństwo. A sposób, w jaki

ten typ ją zostawił! Najgorsze zaś było to, że teraz też

ktoś ją zostawi. Tyle że tym razem będzie to on sam...

- Muszę wyjechać pierwszego lipca.

- Wiem - odparła spokojnie i pocałowała go w szy­

ję. Uniosła się na łokciu i zajrzała mu w oczy. - To nie

ma żadnego znaczenia, Nathan. Już dałeś mi więcej, niż
mogłabym się spodziewać.

Pociągnął ją w dół, do siebie. To nie wystarczy. Ani

to, ani lekki dotyk jej ust, ani nawet jej bliskość. Nie
wystarczy mu ten krótki czas, jaki został im dany. Nie,

to za mało...

R S

background image

Rozdział siódmy

Nat szedł w stronę swojej ciężarówki. Ulewny deszcz

tłukł o ścianki samochodu, spływał po błotnikach, żłobił

głębokie koleiny w miejscu, gdzie miała powstać droga.
Poczuł, że zimna woda ścieka mu za kołnierz. Do diabła,

myślał, idąc powoli między samochodami, czy nic nie

może dziać się normalnie? Lało. Całymi dniami lało i Nat

naprawdę nie wiedział, w jaki sposób mają zmieścić się
w planach. Wszedł na stopień szoferki i starł z butów

dwie ogromne bryły błota. Miał wszystkiego dosyć. Za­

palił i zaczął wyjeżdżać tyłem na drogę. Silnik ryczał

głośno, ale Nata nie obchodziło w tej chwili, czy cięża­

rówka wytrzyma przeciążenie.

Co za pechowa praca! Od początku wszystko szło źle:

mieli kłopoty z utrzymaniem tempa, kłopoty z persone­

lem, kłopoty z pogodą. Sięgnął w stronę radia, ale, znie­
chęcony, cofnął rękę. Nie, jego zły nastrój nie brał się

z problemów na budowie. Chodziło o Sarę.

Od nocy, którą spędzili razem, nie przestawał o niej

myśleć. Nie wiedział, co robić. Nie było mowy o ze-

R S

background image

rwaniu kontraktu w Ameryce Południowej. Mógł, co pra­

wda, porozmawiać z nią o przyszłości, wiadomo jednak,
że trzyletnia rozłąka źle wróży każdemu związkowi. Tym

bardziej że Sara przeżyła już raz rozstanie. A gdyby tak
zabrać tam ją i Davy'ego? Na tak dużej budowie na pew­
no będą miejsca dla rodzin pracowników. Dla nich jednak
byłoby to rozstanie z całym znanym im światem. A prze­

cież Sara przeniosła się do Alton, by zapewnić synkowi

spokojne, ustabilizowane życie. Nat dobrze ją rozumiał.

Gdyby teraz zaproponował wyjazd, jego prośba zmusi­
łaby ją do wyboru między nim a synem. Nie, nie może

stawiać jej w takiej sytuacji...

Poczuł bolesne dławienie w gardle. Jak on ma to

zrobić - wyjechać i zostawić tu ich oboje? Nienawidził

samej myśli o wyjeździe! Miewał się trochę lepiej, gdy

był z Sarą i Davym, lecz nawet wtedy prześladowała go
myśl o rozstaniu. Nie mógł udawać, że wszystko jest
w porządku. Nie było. Miał wrażenie, że całe jego życie

jest do niczego - i nie miał pojęcia, jak sobie z tym po­

radzić.

I jeszcze ten dzieciak... Parę dni temu, przy obiedzie,

Davy poprosił Nata o pomoc w treningach w nowym se­
zonie. Zapadła cisza, a po chwili Sara wstała od stołu
z miną, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Czuł się jak

ostami drań, kiedy wyjaśniał chłopcu, że musi wyjechać

już pierwszego lipca. Davy patrzył na niego szeroko

otwartymi oczami, a potem także zerwał się z miejsca.

Nat znalazł go w ogrodzie. Chłopiec płakał rozpaczliwie,

tuląc się do Scouta.

Mimo ponurego nastroju, mężczyzna uśmiechnął się

lekko. Davy powiedział mu jasno, co myśli o tym wszy-

R S

background image

stkim. Za to Sara... Ilekroć próbował z nią porozmawiać

o zbliżającym się rozstaniu, zmieniała temat albo wycho­
dziła z pokoju. A zresztą, co miałby jej powiedzieć? Że

trzy łata „jakoś miną"? Że będzie przyjeżdżał na wakacje?

Albo że będzie pisał? I co to da? Nic nie zmieni faktu,

że za parę dni będzie musiał wyjechać.

Wszystko było okropne. Nat, mając dość własnych

myśli, włączył radio.

Sara stała przy oknie. Ból, który czuła, wcale nie róż­

nił się od tego, który nadszedł po śmierci jej ojca. Go­

dziny. Zostało już tylko parę godzin. Z tygodni zrobiły

się dni, a teraz... Nat powinien wyjechać do Edmonton

już dwa dni temu, by spędzić trochę czasu ze swoją ro­

dziną, ale zrezygnował z tego. Jak ona ma znieść te ostat­

nie chwile? Myśl o rozstaniu przyprawiała ją o tak wiel­

ką rozpacz, że nie spała już od kilku nocy.

Od dawna walczyła ze łzami.

Na podwórku Cassidy naprawiał rower Davy'ego. Sie­

dzieli obaj na ziemi, prawie dotykając się głowami. Po­

myślała o wszystkich rzeczach, które Nat im naprawił.

O swoim samochodzie, o starym rowerze chłopca. Miała

ochotę krzyczeć na samą myśl o powodach, dla których
to robił. Chciał być pewien, że dadzą sobie radę po jego

wyjeździe.

Westchnęła ciężko. Nie tylko jej będzie brakowało Na-

ta. Davy także bardzo się do niego przywiązał. W nocy

przyszedł do jej sypialni, owinięty w swoją kołdrę. Drżą­

cym głosem spytał, czy już śpi. Zaniepokojona, zapytała,

czy coś się stało, ale nie odpowiedział. Stał w drzwiach,

pochylił głowę, a potem spytał, czy nie daliby rady prze-

R S

background image

konać Nata, żeby zmienił zdanie. Sara ze wszystkich sił
usiłowała się nie rozpłakać. Próbowała wyjaśnić chłopcu,

dlaczego mężczyzna musi wyjechać. Mały usiadł na jej

łóżku i spojrzał na nią oczami pełnymi rozpaczy. Czy

Scout będzie za nim tęsknił? Bóg jeden wie, ile koszto­

wała Sarę spokojna odpowiedź na to pytanie. Powiedzia­
ła, że na pewno tak... Oddałaby duszę, żeby móc przy­
tulić się do Nata i płakać.

A Nat... Widać było, ile go to wszystko kosztuje. Ona

też była trochę winna. Tak, to prawda, kilka razy próbo­

wał z nią porozmawiać, ale nie dała mu szansy. Gdyby

doszło do rozmowy, na pewno by się rozkleiła. Nie, nie
chciała mu tego robić. Musiał jechać, wiedziała o tym
od samego początku. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko

będzie po rozstaniu, a przecież nie zrezygnowałaby z ani

jednej minuty wspólnego czasu.

Zamrugała i wytarła nos. Nie, nie można się tak roz­

klejać. Nie spędzi przecież tych ostatnich chwil na szlo­
chaniu! I Nat... Nie może się dowiedzieć, że płakała. Już
wydawało jej się, że odzyskała panowanie nad sobą...
Ale Nat przyciągnął do siebie chłopca, by pokazać mu

coś w rowerze - i wtedy Sarę opuściły wszystkie siły.
Oślepiona łzami pobiegła do łazienki. Musiała, musiała
się wypłakać!

Do czasu, gdy wrócili do domu, udało jej się usunąć

ślady łez. Na wszelki jednak wypadek zajęła się kolacją.
Cassidy powiedział chłopcu, żeby przed jedzeniem umył

ręce, bo są całe w smarze. Mały pobiegł na piętro, a Nat

podszedł do zlewu, zawinął rękawy i także zaczął myć dło­

nie. Sara postanowiła dodać do kolacji cebulę. Nie, żeby

ją lubiła - po prostu chciała mieć uzasadnienie dla płaczu.

R S

background image

Nat sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać ręce.
- Saro? - zaczął spokojnie.
- Tak? - Sara zaczęła z pasją kroić cebulę, tym bar­

dziej że do oczu znowu napłynęły jej łzy.

- Chciałbym, żeby Scout został tu, z Davym. Zgo­

dziłabyś się?

Odłożyła nóż i zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę

nie była w stanie odpowiedzieć, bo walczyła ze łzami.

- Nie... nie musisz tego robić - rzekła wreszcie.
- Chcę to zrobić, ale nie chciałbym ci sprawiać kło­

potu - odparł szorstko.

Przez chwilę nic nie widziała. Przełknęła i wzięła głę­

boki oddech.

- To nie będzie żaden kłopot. A Davy będzie zachwy­

cony.

Nat odrzucił ręcznik i wziął Sarę za ramiona. Zmu­

sił ją, by spojrzała na niego. Widać było, że sam także
cierpi.

- Tak mi przykro, maleńka - wyrzekł z trudem.
- Niech ci nie będzie przykro— szepnęła i bohatersko

starała się uśmiechnąć. - Nie ma powodu.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale położyła mu palce

na ustach.

- Naprawdę - dodała. - Nie żałuję ani chwili, rozu­

miesz?

W odpowiedzi mocno przycisnął do ust jej dłoń.

Dziwne, ale przez ten krótki moment poczuła się silna

- może dlatego że widziała, jaką walkę toczy ze sobą
Nat... Otoczyła go ramionami i przytuliła do siebie. Gła­

skała jego włosy, a potem pochyliła się i pocałowała go

w szyję.

R S

background image

- Zostań dziś na noc - poprosiła.

Przytulił ją mocniej, chowając twarz w jej włosy. Nic

nie mówił, po prostu mocno ją trzymał. W jego uścisku

była rozpacz i chęć osłonienia jej przed tym, co miało
nadejść, była namiętność i czułość... Dotknął jeszcze raz

jej włosów, a potem zaczął leciutko głaskać ją po ple­

cach.

- Nie chcę, żeby Davy zastał mnie tu jutro rano - po­

wiedział wreszcie. Jego głos był niski z napięcia. - To
nie w porządku wobec niego, a dla ciebie też nie byłoby

dobre.

Objął ją mocniej i dotknął ustami szyi.

- Ale - dodał po chwili, już trochę lżejszym tonem

- nie znaczy to, że nie możemy pomyśleć o czymś, gdy

już pójdzie spać...

Dobrze, że zdobył się choć na odrobinę humoru! Już

na początku ich znajomości Nat dał jasno do zrozumienia,
iż nie chciałby, żeby Davy zastał go rano w domu. I za­
wsze tego pilnował. Wiele razy zostawał jednak do późna

- do bardzo późna. Wspólnie spędzone noce były dla

Sary prawdziwym odkryciem. Nat nie był cichym ko­

chankiem, nie był też powściągliwy. Sprawił, że pozbyła

się wszystkich swoich wątpliwości i kompleksów. Poka­

zał jej rzeczy, o jakich dotąd tylko czytała, zabrał ją na
wyżyny, o jakich nawet nie śniła. I zawsze, zawsze po­
trafił jej okazać, że o nią dba, kocha ją i ceni.

Nie chciała się teraz zastanawiać nad przyszłością ani

oddawać wspomnieniom. Chciała skupić się na tym, co

było teraz. Słyszeć jego śmiech, nie myśleć o jutrzejszym
rozstaniu. Mieli przecież przed sobą całą noc. Postano­

wiła, że zrobi wszystko, by ta noc upłynęła im pogodnie.

R S

background image

Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Prze­

sunęła dłońmi po jego szyi.

- No, no - szepnęła prowokująco - to brzmi cieka­

wie...

Zaśmiał się i odsunął jej ręce.

- Rób tak dalej - powiedział groźnie - a zamknę cię

w szafie w przedpokoju!

Sara wsunęła palce w jego dłonie.

- A właśnie, że nie.

Przez resztę wieczoru robiła co mogła, by utrzymać

lekki, wesoły nastrój. Davy poszedł spać o dziesiątej, za­

dowolony, bo pozwoliła mu zabrać Scouta do łóżka. Gdy

wróciła do salonu i zastała Nata, patrzącego niewidzącym
wzrokiem przez okno - omal się nie rozpłakała. Udało

jej się jednak przezwyciężyć bolesny skurcz w piersi.

Podeszła do niego z uśmiechem.

Żartowała, droczyła się z nim i w końcu Nat się roze­

śmiał. Nastrój zmienił się dopiero, gdy znaleźli się w sy­

pialni. Tej nocy kochali się inaczej, tak jakby każda mi­
nuta miała być ostatnią. Sara sama nie wiedziała, czemu
nie płacze. Na łzy będzie pora jutro. I przez wiele, wiele

dni.

Obudziła się przed świtem, ale Nata już nie było. Ze­

rwała się tak przerażona, że z trudem mogła się ubrać.

Powtarzała sobie, że on wróci, że nie odszedłby tak bez

pożegnania. Stała w oknie salonu, czując nieprzyjemny
ucisk w żołądku. Czekała, czy zza rogu nie wyłoni się

czarna ciężarówka. Kiedy jednak złotawy świt wstał nad
miastem poczuła, że jej zdenerwowanie zamienia się w zi­

mną rozpacz. Musi zobaczyć go jeszcze raz, powiedzieć

R S

background image

mu, jak bardzo go kocha! Chwyciła sweter, chciała biec

na budowę... Wbiegła do kuchni i nagle nogi ugięły się

pod nią. Poczuła, że cały świat wali się w gruzy. Na stole

stał bukiet kremowych róż. Obok leżała długa, biała ko­

perta. A więc Nat odszedł. I nie wróci.

Cassidy patrzył na szarą wstęgę autostrady. Oczy pie­

kły go tak, że ledwie widział. Nie spał całą noc. Nie
przespał też poprzedniej. Ani tej przed nią. Odchylił się
w fotelu, próbując znaleźć wygodną pozycję. Nie mógł
przestać myśleć o ostatnich godzinach, które spędził
z Sarą. Gdy zasnęła, długo trzymał ją w objęciach.

W końcu ból stał się nie do zniesienia i Nat poczuł, że

musi już iść. Wstał, próbował przeczekać do rana, ale

po kilku godzinach wiedział już, że w obecnym stanie

nie będzie umiał znieść ostatecznego rozstania. Poprze­

dniego dnia kupił kwiaty w Miliard, chciał je zachować

na pożegnanie, ale postanowił przynieść je teraz.

O czwartej był z powrotem na budowie. Kiedy pakował

swoje rzeczy, zdał sobie sprawę, że nie poradzi sobie

z pożegnaniem. Napisał więc do Sary list i zaniósł go
wraz z kwiatami do jej domu. Kiedy zamykał za sobą

drzwi, czuł się jak zdrajca. Pierwsze pięćdziesiąt mil prze­

jechał nie wiedząc, co się wokół niego dzieje. To była

okropna podróż.

Przetarł oczy i z odrazą starł z pięści tę odrobinę wil­

goci, która pojawiła się na jego rzęsach. Później będzie
lepiej. Gorzej już przecież być nie mogło. Zacisnął szczę­

ki. Odjechał dopiero pół godziny temu. Za dwie godziny
zajedzie przed dom brata w Edmonton. Musi uporać się

ze sobą w dwie godziny.

R S

background image

Gdy zaparkował przed blokiem brata, miał potworną

migrenę. Nie chciał się nawet zastanawiać, czy poradził

sobie ze sobą, czy nie. Wiedział tylko, że czuje się podle
i ma ochotę komuś przyłożyć. Ciekawe, co na to Adam,

pomyślał z cierpkim uśmiechem.

Wysiadł z ciężarówki i przeciągnął się. Wszystko go

bolało. Trzasnął drzwiami ze złością. A może nie będzie
musiał wyzywać Adama do walki? Jego młodszy braci­

szek nie ucieszy się z tego, że ktoś go budzi w sobotę

o" ósmej rano. Nat ruszył w stronę budynku, szukając jed­

nocześnie kluczy do mieszkania brata. W połowie drogi
przypomniał sobie, że zostawił je w kurtce. Zaklął cicho

i zawrócił w stronę samochodu, ale nie znalazł kurtki
w kabinie. Gdzie ona może być? - pomyślał, rozwście­

czony. Nie chciałby jej zgubić. Zły nie na żarty poszedł
otworzyć skrzynię ciężarówki. Szarpnął drzwiczki.

Kurtka leżała na samym wierzchu. Ale oprócz niej

był tam jeszcze brązowy śpiwór... Śpiwór, którego Nat
nigdy w życiu nie widział. Poczuł, że uginają się pod
nim nogi. Spod kurtki ukazała się blond czupryna,

a mężczyźnie wydało się, że jego migrena osiągnęła nie­
spotykane dotąd rozmiary. Złapał się za głowę i zaklął
głucho. Do jasnej cholery, co ten dzieciak robi w jego
ciężarówce?! I co on ma teraz zrobić?

Opuścił ręce i wpatrzył się w śpiącego Davy'ego. Al­

bo ten smarkacz był niesamowicie utalentowanym akto­

rem, albo rzeczywiście spał jak zabity. Nat uśmiechnął

się blado. Udało mi się wyjechać po cichu, pomyślał.

Dotknął lekko ramienia chłopca.

- Davy - zawołał cicho. - Wstawaj, mały.

Jedyną odpowiedzią było ciche mruknięcie. Nat spo-

R S

background image

jrzał łagodniej na swojego pasażera na gapę. Odchylił

śpiwór i potrząsnął chłopcem trochę mocniej.

- No już, Davy! Wstawaj!

Chłopiec zamrugał oczami, mruknął coś pod nosem

i uśmiechnął się do Nata.

- Cześć - powiedział niezbyt jeszcze przytomnie.
- Cześć - odparł Nat, opierając się o zderzak. - Mo­

żesz mi wytłumaczyć, co tu robisz?

Mały patrzył na niego nic nie rozumiejąc i dopiero po

chwili zauważył, że stoją na jakiejś nie znanej mu ulicy.

- Ojej - jęknął, otwierając szeroko oczy.

Mężczyzna prawie się uśmiechnął. Było jasne, że dzie­

ciak nie wybierał się aż tak daleko.

- Davy?

- Gdzie my jesteśmy?
- W Edmonton, pod domem mojego brata. A teraz

może mi powiesz, co ty tu właściwie robisz?

Chłopiec podniósł się, najwyraźniej przerażony.

- O rany - powiedział. - Mama mnie zabije!
Nat patrzył na dziecko. Mały miał rację: mama pewnie

go zabije. Wziął ostrożny oddech.

- Mama nie wie, gdzie jesteś - stwierdził. Właściwie

miało to być pytanie, ale mina pasażera starczała za

odpowiedź. Cassidy oparł dłonie na biodrach i starał się

wymyślić sensowne wyjście z sytuacji.

Chłopiec siedział na swoim śpiworze i patrzył na nie­

go z tak żałosną miną, że Nat trochę się rozchmurzył.
Okrył go kurtką i pomógł wysiąść z ciężarówki.

- Chodź ze mną. - Trzeba zadzwonić do mamy i po­

wiedzieć jej, co się stało. Jak się obudzi i zorientuje się,
że cię nie ma, oszaleje z niepokoju.

R S

background image

Kątem oka zobaczył, że chłopiec ociera oczy. Bardzo

pokochał to dziecko. Przełknął dziwną gulę w gardle,

a potem ukucnął przed Davym.

- Jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać? - zapytał.

Mały spojrzał w bok z nieszczęśliwą miną i wzruszył

ramionami. Nat zrozumiał odpowiedź. Zwichrzył mu
włosy nad czołem.

- No, już się tak nie martw - powiedział. - Ona

się na pewno przestraszy, ale przecież wiesz, że cię ko­

cha.

Chłopcu zadrżała broda.

- Wiem.

Nie było powodu przedłużać tej sceny. Nat wypro­

stował się i podał mu rękę.

- To chodź, zadzwonimy.

Zaprowadził chłopca na górę. Tak jak podejrzewał,

zasłony w mieszkaniu brata były zaciągnięte, a dom po­

grążony we śnie. Ciemność bardzo źle na niego działała,

podszedł więc do okna i rozsunął zasłony. Otworzył

drzwi na balkon i stanął w nich, patrząc na rzekę.

- Nat?

Odwrócił się niechętnie. Złagodniał jednak natych­

miast, kiedy zobaczył minę chłopca. Davy miał oczy pra­

wie czarne ze strachu.

- Zadzwonisz do mamy już teraz?
Nie, nie chciał do niej telefonować! Pożegnanie wy-

dawało mu się ponad jego siły, a to... To było jeszcze
gorsze. Westchnął ciężko.

- Tak, już dzwonię - powiedział.

Po chwili poszukiwań udało mu się znaleźć telefon

pod stertą gazet. Wykręcał numer i coraz wyraźniej czuł

R S

background image

przykry ucisk w żołądku. Na litość boską, co on jej po­

wie?

Stał ze słuchawką w dłoni, ale nikt nie odpowiadał.

Odwrócił się w stronę chłopca.

- Nikt nie odbiera - stwierdził zmienionym z napię­

cia głosem. - Jaki jest numer Mansonów?

Tym razem odebrano natychmiast. Nat poznał po głosie

Joyce, że w Alton wiedzą już o zniknięciu chłopca. Kiedy

wyjaśnił, że Davy jest z nim, powiedziała tylko „o Boże".
Dodała też, że Sara dopiero przed chwilą zorientowała się,

co się stało i poszła szukać syna na budowie.

Mężczyzna słuchał jednym uchem wyjaśnień Joyce

i zastanawiał się, co ma teraz robić. Jego samolot odla­

tywał o szóstej wieczorem. Jazda do Alton i z powrotem

zajęłaby co najmniej sześć godzin. Był w tak złym stanie,

że wolałby nie siadać za kierownicą. Nie miał też serca

wsadzać Davy'ego do autobusu i wysyłać do domu.
W obecnej sytuacji Sara także nie powinna wystawać na

szosie. Zostawał więc Adam.

Wyprostował się i spojrzał na chłopca.

- Joyce, powiedz Sarze, że z Davym wszystko w po­

rządku i mój brat odwiezie go do domu dziś wieczorem.

Odłożył słuchawkę, upewniwszy się przedtem, czy

Joyce dokładnie zrozumiała wiadomość. Ogarnęła go

bezsilna złość. Do diabła, wszystko szło nie tak!

W holu pojawił się Adam. Wskazał głową chłopca,

całkowicie pochłoniętego wyglądaniem przez okno.

- Twój? - zapytał wesoło.

Nat zgrzytnął zębami.
- Przestań, dobrze? - warknął. - To wcale nie jest

śmieszne!

R S

background image

Brat przestał się uśmiechać.

- Przepraszam - powiedział. - Teraz widzę.
Nat wyjaśnił mu najkrócej jak mógł, co się stało. Oczy

bolały go tak, że prawie nic nie widział. Czuł, że jeśli

się nie prześpi, padnie na ziemię.

Adam wyjął z lodówki sok pomarańczowy.
- Chcesz? - zapytał. Nat pokręcił przecząco głową.

- Powiedz mi tylko, czemu ten dzieciak wlazł ci do ba­

gażnika?

Mężczyzna oparł się o blat kuchenny i zaczął trzeć

oczy. W końcu spojrzał na młodszego brata.

- Słuchaj... - zaczął zmęczonym głosem i wes­

tchnął. - Wolę się nie zastanawiać. Zrobisz coś dla mnie?

Brat popatrzył na niego smutno.

- Widzę, że przestał ci się podobać wyjazd do Boli­

wii.

- Tak. Zupełnie mnie tam nie ciągnie.
- Chyba rozumiem. Dobra, odwiozę chłopca do do­

mu. - Adam założył ręce na piersi. - Wiesz co? Ty się

teraz prześpij, a ja wezmę dzieciaka na śniadanie. Jak
wrócę, na pewno coś wymyślimy.

Nat prawie się uśmiechnął. Jego brat zawsze był go­

tów „coś wymyślić". Wyprostował się i rozejrzał po po­

koju.

- Powiem małemu.

Czuł się okropnie. Zupełnie, jak po wypadku. Bolała

go głowa, odczuwał tępy ból w okolicy serca. Poza tym

był jakby odrętwiały. Powlókł się do sypialni brata, roze­

brał i padł bez życia na łóżko. Zdążył jeszcze pomyśleć,
że dobrze, iż jest w nim sam.

Dwie godziny później trzaśnięcie drzwi wyrwało go

R S

background image

z głębokiego snu. Osłonił głowę poduszką. Poczuł, że je­

go zarost trze o prześcieradło. Okropność! Zupełnie, jak­

by miał kaca po trzech dniach picia.

Drzwi sypialni skrzypnęły, w pokoju rozległy się lek­

kie kroki, a potem zapadła cisza.

- Przynieśliśmy ci śniadanie - powiedział Davy pra­

wie szeptem.

Nat odrzucił poduszkę i spojrzał na chłopca. Dzieciak

posłał mu niepewny uśmiech. Podszedł do łóżka i po­
kazał papierową torbę.

- Mam też kawę.
Cassidy poprawił poduszki i usiadł wygodniej. Ogar­

nęła go nowa fala smutku, gdy spojrzał na Davy'ego.
Widać było, że mały jest bliski łez. Wziął od niego torbę,

odstawił ją i wyciągnął rękę.

- Chodź no tu, Davy - rzekł głosem jeszcze trochę

schrypniętym po śnie. - Myślę, że jest coś, o czym po­

winniśmy porozmawiać.

Chłopiec wahał się przez chwilę, a potem wdrapał się

na łóżko. Kiedy Nat przytulił go do siebie, mały nie mógł

powstrzymać płaczu. Padł Natowi w objęcia i szlochał

rozpaczliwie. Mężczyzna tulił go do siebie i czuł, że sam
też się za chwilę rozpłacze. Tak by chciał z nim zostać!

Nie uciszał Davy'ego. Cóż, niech się wypłacze. Trzy

lata... Przez trzy lata chłopiec dorośnie, a jego przy nim

nie będzie. Kołysał go w ramionach. Otworzył oczy i u-

jrzał Adama, stojącego w drzwiach. Brat uśmiechnął się

do niego.

- To wspaniały dzieciak, Nat. Mam nadzieję, że

wiesz, co tracisz.

Nat nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo Adam wy-

R S

background image

szedł, zamykając za sobą drzwi. Miał ochotę wyjść za

nim i porządnie mu przyłożyć.

Po jakimś czasie Davy trochę się uspokoił i otarł łzy.

- Naprawdę musimy pogadać - powtórzył Cassidy

z naciskiem.

Chłopiec spojrzał na niego ponuro.

- Ja nie chcę, żebyś wyjeżdżał - powiedział, pocią­

gając nosem. - Obudziłem się w nocy, ale nie chciałem
do was wchodzić ani rozmawiać z tobą przy mamie. No
i wstałem, wziąłem śpiwór i poszedłem do samochodu.

Myślałem, że się obudzę, jak wrócisz.

Tak, to było do przewidzenia! Davy, jak zwykle, brał

byka za rogi. Nat pogłaskał chłopca po policzku.

- Ja też bym wolał zostać - rzekł spokojnie. - Ale,

niestety, muszę jechać. Podpisałem umowę i odpowiadam

za wykonanie całego projektu. Nie mam wyjścia.

Mały wytarł nos rękawem i posłał mu pełne uporu

spojrzenie.

- Ale dlaczego my nie możemy pojechać z tobą?

Nat westchnął.

- To nie jest takie proste.
- Dlaczego nie? - nalegał Davy.
- Z wielu powodów. Musiałbyś zostawić wszystkich

kolegów. Budowy nie zawsze są dobrymi miejscami na
mieszkanie, no i myślę, że nie byłoby to w porządku wo­

bec mamy.

Davy aż się wyprostował. W jego spojrzeniu błysnęła

nadzieja.

- Ona by bardzo chciała, Nat. Naprawdę. Stale czyta

o innych krajach. To by była przygoda, a mama by stra­

sznie chciała mieć... no wiesz, jakieś przygody w życiu.

R S

background image

Naprawdę. Ja z nią czasami rozmawiam o rzeczach, któ­

re byśmy chcieli zrobić. Na przykład pojechać do Afryki

na safari albo zobaczyć te ruiny w Grecji, albo te... no...
te piramidy w Egipcie, wiesz? Ja to najbardziej chciałem
pojechać na safari, albo na te piramidy, boby się jeździło

na wielbłądzie. A te ruiny to by mogły być takie trochę
nudne. Ale razem to byśmy pojechali z mamą do Chin,
zobaczyć Wielki Mur i żywe pandy. Więc południowa

Ameryka, to by też była przygoda, prawda? Nat, ja wiem,
że jakbyś ją poprosił, to ona by pojechała!

Nat poczuł, że jego „kac" mija dziwnie szybko. Nie,

nie mógł dać się porwać takim marzeniom... Ryzyko było
za duże. Wziął głęboki oddech, a potem zapytał:

- A ty? Jakbyś się czuł, gdybyś miał wszystko zosta­

wić? Przyjaciół, drużynę hokejową? Mecze? Nie będziesz
miał tego wszystkiego w Boliwii.

Chłopiec zamyślił się. Siedział w milczeniu i skubał

brzeg koszulki. Po dłuższym czasie podniósł głowę

i spojrzał Natowi prosto w oczy.

- A wracalibyśmy czasem do Alton?

Cassidy skinął głową.

- Tak. Na każde wakacje.
- A musielibyśmy sprzedać dom?

Serce Nata zaczęło nagle bić bardzo szybko...

- Nie.

Davy patrzył na niego jeszcze przez chwilę. Miał

dziwnie dorosłą minę.

- No to wszystko w porządku - powiedział w koń­

cu.

Mężczyzna wiedział, że jest to jeden z tych trudnych

momentów, w którym ważą się jego losy. Nabrał powie-

R S

background image

trza i bardzo spokojnym głosem zadał jeszcze jedno,

ostatnie pytanie:

- Davy, dlaczego chciałeś, żebym został?

Chłopiec spojrzał gdzieś w bok. Pobladł raptownie,

a jego oczy ponownie wypełniły się łzami.

- Bo ja tak strasznie chciałem... - wyszeptał - ja tak

chciałem, żebyś był moim tatą.

Sara chodziła tam i z powrotem po kuchni. Bolał ją

brzuch. Robiła, co mogła, żeby nie płakać. Co chwila

patrzyła na zegarek, podchodziła do okna, szła do

drzwi... Brat Nata zadzwonił i obiecał, że chłopiec bę­

dzie w domu koło czwartej. Boże, jest dopiero po trze­

ciej... Jeszcze godzina, pół, i Davy będzie w domu. Je­
szcze tylko pół godziny! Owinęła się ciasno swetrem i po

raz kolejny spojrzała na kremowe róże. Omal się nie roz­
płakała. Kiedy rano zorientowała się, że Nata nie ma,
miała ochotę wyrzucić je przez okno. Złość przeszła jej

jednak natychmiast, gdy wzięła do ręki jego list. Cassidy

dokładnie wyjaśnił w nim, dlaczego odszedł w taki spo­
sób. I dlaczego nie był w stanie się pożegnać.

Sara przycisnęła pięści do powiek, starając się po­

wstrzymać. Och, musi wreszcie dać sobie z nimi radę!

Brat Nata nie może zobaczyć jej w tym stanie. Wypro­
stowała się i wzięła głęboki oddech. Postanowiła, że pó­

jdzie na piętro i pościeli łóżka. Może zdąży jeszcze po­

sprzątać łazienkę.

Weszła po schodach. Nie, łazienka najpierw. Ominęła

pokój syna, bo nie chciała tam teraz wchodzić. Poza tym

sprzątanie utrudniałby Scout, który po całym dniu ner­

wów padł wreszcie na łóżko chłopca. Biedne zwierzę krą-

R S

background image

żyło za nią przez cały czas. Ilekroć siadała, pies pojawiał

się przy niej i z westchnieniem kładł jej głowę na kola­

nach. Miał tak smutną minę, że Sara co chwila na nowo
wybuchała płaczem. Koło południa była już tak zrozpa­

czona, że dała mu kotlety, które miała zjeść na obiad.

Nie wyglądał na pocieszonego, więc na dokładkę dostał

do żucia stary but.

Spojrzała w lustro. Wyglądam, jakbym dostała ja­

kiegoś uczulenia, pomyślała i w panice sięgnęła po rę­

cznik.

Nagle usłyszała, że Scout zrywa się z miejsca i pędzi

na dół. Jego radosne szczekanie rozlegało się w całym

domu. Rzuciła się w stronę schodów. Davy! To musi być
Davy!

Wybiegła na podwórko i dopiero wtedy zdała so­

bie sprawę, że włożyła bluzę na lewą stronę. Adam

Cassidy pomyśli, że ma do czynienia z kompletną wa­

riatką.

Wypadła zza rogu domu i... stanęła jak wryta. Nie...

Serce stanęło jej na chwilę, a potem zaczęło bić jak osza­

lałe. Nat... Stał przed nią Nat Cassidy. Kolana ugięły

się pod nią.

Patrzył na nią bez słowa.

- Davy - odezwał się, nie spuszczając wzroku z jej

twarzy - weź może Scouta na spacer. Chciałbym poroz­

mawiać z twoją mamą.

Sara oparła się o ścianę. Było jej słabo, bała się i cie­

szyła jednocześnie, sama już nie wiedziała, co czuje. Mia­

ła wrażenie, że za chwilę zemdleje.

Nie zdążyła. Nat podszedł do niej i zaczął mówić bar­

dzo szybko:

R S

background image

- Mam tylko dziewięć dni, nie więcej. Będzie gdzie

mieszkać, mogę dostać większą przyczepę i dodatkowy

samochód. Budowa gwarantuje nauczycieli i opiekę me­
dyczną, ale będziemy żyć w środku dżungli. Będę miał

sześć tygodni urlopu, a poza tym oni zapewniają regu­

larne loty do większych miast. Ale tam jest naprawdę
ciężko. To nie będzie piknik.

Sara nie wierzyła własnym uszom. Czy miała... czy

mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała? Drżała na

całym ciele, bała się, że źle rozumie...

- Co ty mówisz, Nathan? - zapytała, prawie płacząc

z niepokoju. Musiała natychmiast znać odpowiedź!

Podszedł jeszcze bliżej. Patrzył jej prosto w oczy, a je­

go twarz zastygła w napięciu.

- Wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie i wyjedźmy tam

razem.

Patrzyła na niego jeszcze przez ułamek sekundy, a po­

tem dotarło do niej, co powiedział. Zaczęła krzyczeć

i śmiać się, i płakać jednocześnie.

- Tak! Tak, Boże, tak! - Rzuciła się Natowi w ra­

miona, a on omal jej nie zgniótł w uścisku. Prawie nie

mogła oddychać, ale to nic. Nat wrócił, wrócił i będą
znów razem! Tylko to się liczy.

Westchnął z ulgą i przygarnął ją do siebie. Dotknął

lekko jej włosów, zaczął się bawić ich złotawymi pas­

mami.

- Saro - rzekł niskim głosem - żebyś ty wiedziała,

jak ja cię kocham!

Objęła go mocno i otarła twarz o jego koszulę. Była

taka szczęśliwa! Nabrała powietrza i zajrzała mężczyźnie
w oczy.

R S

background image

- Ja cię też kocham, Nathan - powiedziała z mocą.

- Tak strasznie, że nie masz pojęcia.

W odpowiedzi przytulił ją jeszcze raz. Po chwili wy­

puścił głośno powietrze.

- To nie będzie łatwe, kochanie. Życie na budowie

wcale nie jest proste.

- Nie szkodzi, najdroższy - odparła Sara, ujmując je­

go twarz w dłonie. - Coś wymyślimy.

Patrzył na nią przez chwilę i nagle dostrzegła w jego

oczach niebezpieczny błysk.

- Chciałabyś znowu nad czymś... pomyśleć?

Zaśmiała się cicho. Boże, jak ona uwielbia ten jego

szelmowski uśmiech! Zadrżała na myśl, jak mało brako­

wało, aby go straciła.

- Powiedz mi - poprosiła poważnie - jak to się stało,

że wróciłeś?

Nat uśmiechnął się lekko.
- Omówiliśmy to z twoim synem. Pochylił się i po­

całował ją. Mocno, gorąco. - Tylko bądź pewna, Saro

Anne - wyszeptał z ustami tuż przy jej ustach.

Uśmiechnęła się i przesunęła dłońmi po jego szyi.

- Jestem pewna, Nat. Absolutnie pewna.

Davy usiadł na schodkach i położył na kolanach no­

tatnik. Scout, merdając ogonem, obwąchał uważnie jego

ołówek i usiadł obok. Chłopiec był tak przejęty, że czuł

śmieszne łaskotanie w brzuchu. Nie mógł się doczekać,

kiedy Dziadek dowie się o wszystkim.

Pochylił się nad papierem.

R S

background image

Poniedziałek, trzeci lipca

Kochany Dziadku!

O rany, Dziadku, mam Ci coś STRASZNIE WAŻNEGO

do powiedzenia! Mama i Nat pobierają się pojutrze. Ale

będzie fajnie! Potem pojedziemy razem z nim do Ameryki
budować tamę, a on mówi, że będziemy jeszcze robić

mnóstwo rzeczy i że może pojedziemy nawet do Afryki
na safari na wakacje, i jeszcze powiedział, że jak już tam

pojedziemy, to może pojedziemy do Egiptu, zobaczyć te
piramidy. Dziadku, jak myślisz, uda nam się wpakować

Mamę na wielbłąda? Bo ja myślę, że tak. Nat też tak

myśli. Mówi, że Mama się niczego nie boi.

No i wiesz, Dziadku, teraz jestem naprawdę szczęśli­

wy. Mama też. Powiedziałem jej, że Ty byś na pewno

polubił Nata, a ona mnie wtedy tak strasznie mocno przy­

tuliła. Ja nienawidzę, jak mnie ktoś tak mocno przytula,

Dziadku. Ale czasami to chyba można. No i jak mnie tak

przytuliła, to powiedziała, że ona też tak myśli. Naprawdę

byś go lubił. On zawsze mamę rozśmiesza i się nią opie­

kuje. Wiesz, tak jak ja się miałem opiekować, kiedy już
będę dorosły.

No i mam psa, bo Nat mówi, że Scout jest mój. I je­

szcze do tego tatę. Jeszcze tylko muszę mieć autograf

Wayna Gretzky'ego.

Już muszę iść, Nat zabiera nas do Miliard, bo musimy

kupić różne ubrania do tej dżungli i oni chcą kupić coś
na ślub. Ale niedługo napiszę, Dziadku. Wszystko Ci opo­
wiem o weselu i w ogóle. Ma przyjechać cala rodzina

Nata, a on ma trzech braci i dwie siostry, i mnóstwo bra­

tanków, i w ogóle. A ja będę drużbą. Dziadku, co wła-

R S

background image

ściwie robi drużba? Mam nadzieję, że nie będą musiał

nikogo całować.

A Nat wie, że do Ciebie piszą. Wiesz, tak jakoś mu

powiedziałem. Nie śmiał się ani nic i powiedział, żebym

się nie martwił, że to nieważne, skąd do Ciebie piszą,

bo Ty na pewno i tak się dowiesz. Dziadku, on będzie

świetnym tatą. Ja to wiem. To łato będzie lepsze nawet

od Gwiazdki.

Mama mnie woła, więc ja NAPRAWDĘ muszą już iść.

Ale na pewno niedługo napiszą.

Całuję, Twój wnuczek, Davy

R S


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dla Ciebie mamo i tato, Dzień Matki
DLA CIEBIE MAMO, wiersze
DLA CIEBIE MAMO
Reavis Cheryl Dla Ciebie Mamo 03 Zostań moją mamą
Dla Ciebie Mamo
Dla ciebie mamo
Urlop specjalnie dla Ciebie, Ciąża
Mamo dla Ciebie jestem, Teksty piosenek, TEKSTY
ŻYCZENIA DLA CIEBIE, Teksty 285 piosenek
Życzenia dla Ciebie
Mamo dla ciebie

więcej podobnych podstron