Specjalne zyczenie
Judith Duncan
Rozdział pierwszy
Czwartek, czwarty maja
Kochany Dziadku!
Pewnie wiesz, że niedawno były moje urodziny. Mama
zrobiła mi tort ze świeczkami i prawie pąkiem, kiedy pró
bowałem zdmuchnąć wszystkie dziewięć. Mama strasznie
się śmiała - wiesz, ona się tak śmieje, że aż ma łzy
w oczach.
Ale nie dostałem tego, co naprawdę chciałem dostać.
Wiesz, tych trzech rzeczy, o których Ci mówiłem. Chcia
łem mieć psa, ale ona znowu powiedziała, że nie i mówiła
serio. Wie powiedziałem jej (teraz, kiedy Ciebie tu nie
ma), że tak naprawdę, to chcą mieć tatą. Na pewno by
jej było przykro. I nie wiem, czy kiedykolwiek dostaną
autograf Wayna Gretzky 'ego. Wszystko bym zrobił, żeby
dostać, chociaż Scot Lauder mówi, że to głupie. On po
prostu zazdrości, bo wszyscy wiedzą, że Gretzky jest naj
lepszym hokeistą na świecie.
A we wtorek narobiłem sobie strasznych kłopotów
R S
w szkole. Uczyliśmy się tej głupiej tabliczki mnożenia,
a ja akurat patrzyłem na nalepki ze zdjęciami Wayna
Gretzky'ego. Były pogniecione i na pogniecione nikt się
nie wymienia, a pani Martin mnie przyłapała i powie
działa, że znowu myślę o niebieskich migdałach. Dziad
ku, co to właściwie znaczy?. Chciałem zapytać mamę, ale
ona była okropnie zła, że znowu nie uważałem. Pani Mar
tin uczy już chyba ze sto lat. Jimmy Manson mówi, że
ona wygląda jak suszona śliwka. Wiesz, jest okropnie po
marszczona. Najpierw się z tego śmiałem, ale potem było
mi głupio. Po tym, jak odszedłeś, pani Martin była dla
mnie bardzo miła, zupełnie jakby wiedziała, że jest mi
smutno. Wycierałem tablicę i pomagałem w klasie, no
i nie musiałem już wychodzić na przerwy.
Dziadku, mama nie wie, że do Ciebie piszę. Nic jej
nie mówiłem, bo chyba byłoby jej smutno. Bardzo jej Cie
bie brakuje. I właśnie dlatego potrzebny nam jest tata.
Nie tylko dla mnie, ale i dla mamy. Gdybym tylko miał
tatę, psa i autograf Wayna Gretzky'ego, to, wiesz, byłbym
zupełnie szczęśliwy. Chciałbym jeszcze mieć grę Nintendo
Boy, ale na to sam oszczędzam. Ale z tą resztą będziesz
mi chyba musiał pomóc, Dziadku. Wiesz, tak jak z gwiz
daniem. Bo sam jeszcze nie bardzo sobie radzę. Chyba
już muszę kończyć, bo mama mówi, że musimy jechać do
Miliard po zakupy. Jejku! Niedługo znowu napiszę, dobra?
Twój wnuczek, Davy
Davy Jefferies szedł powoli ulicą. Płócienna torba
z gazetami obijała mu się o kolana. Co za koszmarny
dzień! Stara pani Prowski nakrzyczała na niego, bo za
deptał świeżo zamieciony chodnik przed jej domem,
R S
a pan Olsen wrzeszczał, że Davy wszedł mu na trawnik.
Do tego jeszcze pani Martin!
Chłopiec westchnął i poprawił torbę na ramieniu. Nie
powinien zabierać myszy do szkoły ani wypuszczać ich
w łazience dziewczyn, ale przecież założył się z Jimmym
Mansonem. Ale było fajnie, kiedy Marcy Brown biegała
po korytarzu, wrzeszczała i machała rękami! Dobrze jej
tak, dlaczego na niego skarżyła? Szkoda, że nie wsadził
jej tej myszy do kieszeni.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się nad
sporą kałużą. Przekopał obcasem wąski kanał do drugiej
kałuży. Tak, kiedy już będę dorosły, pomyślał, będę bu
dował drogi i mosty... Po chwili uwagę chłopca przy
ciągnął kawałek metalowej rurki, która leżała w trawie.
Podniósł ją i wycelował w niebo. „Tu kapitan Kirk i sta
tek kosmiczny Enterprise..." Może lepiej zostać kosmo
nautą?
Sara Jefferies oparła się o poręcz na tarasie i wdy
chała ostre, wiosenne powietrze. Wystawiła twarz na
chłodny powiew, by wiatr odgarniał jej włosy z czoła.
Boże, jaka cudowna jest wiosna! Czuje się, że wszystko
odżywa.
Zima tego roku była wyjątkowo uciążliwa, ale teraz
można było zamknąć oczy i wdychać wspaniały zapach
trawy, pąków na drzewach, zapach... przypalonej pizzy.
Pizza! Klnąc pod nosem, Sara pomknęła do kuchni,
skąd dobiegał silny zapach spalonego sera. Złapała ku
chenne rękawice i jednym szarpnięciem otworzyła pie
karnik. Chmura ciemnego dymu, która się z niego wy
dobyła, uruchomiła natychmiast alarm przeciwpożarowy
R S
i Sara mogła teraz zrobić tylko jedno - otworzyła okno
i szerokim łukiem wyrzuciła pizzę na podwórko. Dymią
cą blachę wsadziła do zlewu i płacząc od dymu zaczęła
machać ścierką pod czujnikiem alarmu, w nadziei, że się
wyłączy. Po co wszyscy mają wiedzieć, że spaliła już
drugi obiad w tym tygodniu? Zdaje się, że ma takie same
kłopoty z koncentracją jak Davy.
W końcu alarm ucichł i kobieta odetchnęła z ulgą. Jej
dom był chyba jedynym miejscem na świecie, gdzie po
żary zdarzały się tak często. Odłożyła ścierkę i z ciężkim
westchnieniem zajrzała do szafki pod zlewem. Z do
świadczenia wiedziała, że zlikwidować swąd spalenizny
może jedynie spray do czyszczenia mebli. Jej matka ucie
szyłaby się, że Sara zaczęła go wreszcie używać.
Na szczęście Davy zjawił się, kiedy było już po wszy
stkim. Odstawił torbę, jednym kopnięciem zrzucił kalo
sze, a potem wpadł do kuchni i porwał ze stołu ciastko.
Na dodatek wytarł nos w rękaw.
- Odłóż to, Davy, i idź po chusteczkę. Nie je się cia
stek tuż przed obiadem i nie wyciera nosa rękawem!
Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale odłożył ciastko.
Wytarł nos, a potem oparł się o stół i spojrzał na matkę
z podnieceniem.
- Wiesz co? Widziałem, jak ten stary pies McGrego-
rów wybiega z naszego podwórka z pizzą w zębach. Ta
ką dużą, jak ty zawsze kupujesz.
- Naprawdę? - Matka udała zaskoczenie. Davy. był
tak przejęty, że znów wytarł nos rękawem.
- No! I wiesz, to była taka z podwójnym serem,
grzybami i papryką.
Sara miała ochotę tłuc głową o ścianę. Czy zawsze
R S
wszystko musi się wydać? Nie było wyboru, musiała
brnąć dalej.
- I co? - spytała. - Widziałeś to aż z ulicy?
Davy rzucił tęskne spojrzenie w stronę puszki z cia
stkami.
- Tak. I wiesz co? Chyba była przypalona.
-Żartujesz!
Mały rozejrzał się po kuchni i pociągnął nosem.
- Znowu brałaś ten spray do mebli - rzekł oskarży-
cielskim tonem.
Sara odwróciła się i zaczęła mieszać kukurydzę. Jeśli
on się dowie, co się stało, nigdy jej nie da spokoju. Jednak
zaczął jej wracać humor.
- No i co z tym sprayem? - dopytywał się chłopiec.
- Cóż...
Davy jednym susem znalazł się przy koszu na śmieci.
- Jesteś cała czerwona! - zapiszczał wesoło. - Wiem!
Tu musi być puste pudełko po pizzy!
Sara przeklinała swoje rumieńce, a ponieważ chciała
jakoś ocalić reputację, chwyciła syna mocno i przytrzy
mała za ramiona.
- Nie waż się! - krzyknęła ze śmiechem. Davy złapał
się zlewu i aż zapiał z radości.
- Jest, jest! - wołał szczęśliwy, że się wszystkiego
domyślił. - Mamo, tu jest blacha po pizzy, w dodatku
cała spalona! Ale ci się dostanie! Wiesz, że pan McGregor
nie cierpi, jak ktoś karmi jego psa.
- Dzięki, Sherlocku - nie mogła powstrzymać śmiechu.
Wiedziała dobrze, że jej syn nie przepuści takiej okazji
i całe miasteczko będzie wiedziało o jej przygodzie.
A może spróbować negocjacji?
R S
- Wiesz, kto to jest zdrajca? - spytała groźnie, biorąc
się pod boki.
Davy skinął głową.
- Chyba byś mi tego nie zrobił?
Zachwycone spojrzenie chłopca nie pozostawiało wię
kszych wątpliwości. Znowu skinął głową. Trzeba było
spróbować czegoś innego.
- Jedno słowo, Davy, a usadzę cię w domu na ty
dzień.
Dzieciak był wniebowzięty.
- Wcale nie! - zawołał. - Tylko tak mówisz! Muszę
siedzieć w domu tylko wtedy, kiedy zrobię coś naprawdę
złego, więc teraz to nie byłoby w porządku, a ty zawsze
mówisz, że trzeba być w porządku.
Miał rację. Coraz lepiej sobie radził. Sara spojrzała
na niego ponuro i wykonała kolejny ruch. Chciałaby tra
ktować to jako negocjacje, niestety, było to najzwyklejsze
przekupstwo.
- Więc co mam zrobić? - spytała. - Prażoną kuku
rydzę? Pozwolić ci siedzieć do późna? Pomóc roznosić
gazety? No, co?
Patrzył na nią z namysłem.
- Tak się właśnie zastanawiałem... Nie wiem, co wy
brać - psa czy tatę...
Omal się nie zachłysnęła. Nie spodziewała się czegoś
takiego.
- Niezła próba, panie Jefferies - rzekła powoli.
Davy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- No. Tak myślałem.
Patrzyła na chłopca, czując dziwny ucisk w piersi. Jak
ona go kocha! Jego poczucie humoru, radość życia, głód.
R S
Chęć, żeby wszystkiego spróbować. A właśnie - ta dzi
siejsza historia z myszami! Starała się pozbyć wzrusze
nia.
- No już, mały - powiedziała, burząc mu włosy nad
czołem. - Leć się umyć przed obiadem, jest prawie go
towy. I uczesz się.
Davy westchnął i ruszył w stronę łazienki. Nie znosił,
kiedy traktowano go jak dziecko.
Patrzyła za nim jeszcze sekundę, potem odwróciła się
w stronę kuchenki.
- A jak tam w szkole? - zapytała niewinnie.
Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
- Nic specjalnego. - Wiedział dobrze, że nie uda mu
się uniknąć rozmowy. - A co, pani Martin dzwoniła?
- Nie, czemu miałaby telefonować? - Rzeczywiście,
o całej awanturze dowiedziała się w pracy, kiedy jeden
z woźnych przyszedł do banku zrealizować czek. Stary
Joe uznał, że było to nawet zabawne. Ostatnim razem
sprawa była poważniejsza -jej synek nałapał os na lekcję
przyrody, a któryś z chłopców wypuścił je w bibliotece.
Poprzednio złapali trzy węże, bo nauczycielka zapowie
działa lekcję o gadach. Zdarzyło się też, że Davy wpuścił
słoik dżdżownic do terrarium pani Martin. Twierdził po
tem, że „glisty są dobre dla ziemi". Sara próbowała wy
jaśnić swemu dziecku, że nie wszystkim podobają się wę
że, osy i glisty. Chłopiec nie mógł tego jednak zrozumieć.
Kto by się bał dżdżownic? To przecież nic takiego. Rze
czywiście - w porównaniu z ośmioma dzieciakami po
kłutymi przez osy... Dwie myszki to w końcu też nic
groźnego.
Davy westchnął ponownie.
R S
- Wziąłem dziś do szkoły dwie myszy, na lekcję pani
Matheson, i wypuściłem je w łazience dziewczyn - po
wiedział. - Wiedziałem, że jest tam Marcy Brown, ale
ona jest naprawdę okropna.
Sara patrzyła na syna i starała się nie wybuchnąć
śmiechem. Marcy Brown była rzeczywiście wstrętnym,
rozpuszczonym dzieciakiem, a poza tym uwielbiała skar
żyć. Pewnie dlatego pani Martin nie zadzwoniła. Trzeba
jednak jakoś zareagować.
- Nie powinieneś był wchodzić do łazienki dziew
czynek, Davy - powiedziała. - Mogłeś zrobić komuś
przykrość.
Chłopiec spojrzał na swoje buty.
- Tak, wiem...
Była
z niego dumna. Dziadek dobrze go tego nauczy?
- trzeba umieć przyznać się do winy i przyjąć konsekwen
cje. Odwróciła się do chłopca plecami i powiedziała cicho:
- No już, idź się umyć. Obiad zaraz będzie na stole.
Davy siedział przy stole i patrzył, jak jego mamą kroi
grejpfruta. Nie cierpiał grejpfrutów. No, może nie aż tak,
żeby ich nienawidził, w każdym razie nie tych różowych,
kiedy mama posypała je cukrem. Czasami jednak ich nie
posypywała i wtedy były naprawdę nie do zjedzenia.
Czuł, jakby mu coś robiły z zębami. Wolałby zjeść tylko
płatki i banana, tak jak co dzień, ale mama mówiła, że
w weekendy trzeba jeść „prawdziwe śniadanie". W do
datku robiła grzanki. Miał nadzieję, że ich nie spali.
Uśmiechnął się na wspomnienie dużego, czarnego labra
dora, który wybiegał z ich podwórka z pizzą w zębach.
Wyglądało, jakby niósł tacę.
R S
Podniósł się z miejsca. Słońce malowało na ścianie
jasne plamy, dokładnie nad głową mamy. Jimmy powie
dział kiedyś, że ona ma włosy jak „marchewa", ale to
przecież nieprawda. To wcale nie był taki kolor. Raczej
jak pensowa moneta. A poza tym jej włosy były kręcone.
Starsza siostrą Jimmy'ego, Alicia, twierdziła, że jego ma
ma ma „grube" włosy, tym swoim głupim tonem, tak
jakby to było coś złego. Przecież grube włosy to nie to
samo, co grube nogi albo za duży nos!
Mama postawiła grejpfruta na stole. Poranne słońce
sprawiało, że wyglądała na opaloną. Davy'emu podobało
się, że jego mama ma piegi. Wyglądała przez to miło,
trochę jak ciastko z cynamonem.
Podała mu talerz, a potem otworzyła „National Geo-
graphic". Położyła pismo przy swoim talerzu. Chłopiec
wiedział, że jeśli chce coś uzyskać, powinien o to prosić,
kiedy mama czyta. Czuł się tak, jakby ją oszukiwał, więc
starał się unikać jej wzroku.
- Chciałbym pojeździć na rowerze, a potem pograć
w hokeja na trawie z chłopakami, dobrze?
Sara nawet na niego nie spojrzała.
- Dobrze. Tylko pamiętaj, że masz dziś posprzątać
pokój.
Mógłby jej powiedzieć dokąd idzie. Tylko wiedział,
że mamie byłoby smutno. Kiwnął więc głową, czując
dziwny ucisk w gardle. Nie lubił nabierać - nie mamę.
Davy zsiadł z roweru i szedł, prowadząc go za kie
rownicę. Przy drodze rosły wierzby, postanowił nazbierać
bazi, kiedy będzie wracał. Mama uwielbia bazie. Na pew
no wsadzi je do tego chińskiego wazonu po babci. Sięgnął
R S
do kieszeni, żeby sprawdzić, czy list jest na swoim miej
scu, a potem skierował się w stronę skrzyżowania. Droga
na północ prowadziła na farmę Billy'ego Martina. W ze
szłym roku, właśnie tutaj, Jimmy Manson próbował za
palić to coś, co wyglądało zupełnie jak grube cygaro.
Opalił sobie rzęsy. Davy myślał, że umrze ze śmiechu,
kiedy zobaczył minę przyjaciela. Pani Manson nigdy się
nie dowiedziała, czemu kurtka jej syna pachnie spaleni
zną.
Za torami kolejowymi w stronę południa budowano
autostradę, a po drugiej stronie skrzyżowania znajdował
się cmentarz. Chłopiec postawił rower przy murku, zdjął
czapkę i wszedł przez dużą, żelazną bramę. Przeszedł
przez cały cmentarz i zatrzymał się przy nagrobku z sza
rego granitu.
Wyjął z kieszeni list i usiadł na ogrodzeniu. Przełknął
dziwną kulę, która nagle pojawiła się w jego gardle i po
głaskał gładki kamień.
- Cześć, Dziadku - szepnął cicho. - To ja, Davy.
Mam dla ciebie nowy list.
Nigdy by nie przypuszczał, że można tęsknić za kimś
tak, jak on tęsknił za Dziadkiem, po jego śmierci. Babci
nie pamiętał, ale Dziadek był jego najbliższym przyja
cielem, jak Jimmy. Dziadek nigdy się nie gniewał, kiedy
Davy zapomniał umyć zęby ani kiedy przynosił do domu
żaby. Dziadek chodził z nim na mecze i na treningi ho
keja. I zawsze, zawsze śmiał się z kawałów Davy'ego.
Czasem śmiał się też z rzeczy, które wcale nie wydawały
się chłopcu zabawne. A potem... Potem było strasznie...
Davy budził się z dziwnym, smutnym bólem w brzu
chu... Nie chciał płakać, bo wiedział, że mama i tak źle
R S
się czuje, ale przyszła taka noc, że chciał porozmawiać
z Dziadkiem i po prostu nie mógł nie płakać. Mama
przyszła wtedy do jego pokoju, przytuliła go bardzo moc
no i powiedziała, że Dziadek pewnie łowi teraz w niebie
ryby. I że zawsze będzie przy nim, bo przecież żyje w je
go sercu. Była pewna, że jeśli Davy naprawdę będzie
potrzebował, Dziadek go usłyszy, trzeba tylko mocno
w to wierzyć.
Nie przekonała go do końca, ale poczuł się lepiej, gdy
wyobraził sobie Dziadka z wędką w niebie. I dobrze by
ło myśleć, że może jednak mógłby z nim porozmawiać.
Wtedy właśnie zaczął pisać listy. Od tego czasu minął
już prawie rok.
- I co słychać? - Chłopiec poklepał kamień jesz
cze raz. - U nas wszystko dobrze, mama dostała pod
wyżkę, a mnie w szkole też nieźle idzie. Ale wiesz, mam
jeden problem - podrapał się w policzek. - Mama jest
chyba okropnie sama, odkąd ciebie nie ma, zresztą na
pisałem ci o tym w liście. I pomyślałem sobie, że przy
dałby nam się tata. Ale jak tylko mówię o tym mamie,
to ona się na mnie tak dziwnie patrzy. Raz nawet po
wiedziała, że może zapytać Starego Boogie Cruthersa.
On ma jakieś sto lat, Dziadku, więc myślę, że mama żar
towała. - Tym razem chłopiec westchnął ciężej. - I tak
bardzo chciałbym mieć psa, wiesz... Ale mama wciąż
się nie zgadza, mówi, że nie mielibyśmy go gdzie trzy
mać.
Zapatrzył się w dal. Szkoda, że Dziadek nie może dać
mu nawet znaku.
W powietrzu rozległ się głośny gwizd i chłopiec od
wrócił się, żeby popatrzeć na przejeżdżający pociąg. Li-
R S
czył wagony, a słońce grzało go w plecy i końcu poczuł
się senny.
Oczy zaczynały go już boleć od patrzenia na migające
wagony, aż wreszcie pociąg minął skrzyżowanie i na
gle... To było dziwne... Wprost nie mógł uwierzyć! Po
drugiej stronie drogi najspokojniej w świecie siedział
pies. Najpiękniejszy pies, jakiego w życiu widział - czar
no-biały, duży husky. Kiedy wstał, zakręcony ogon po
wędrował mu na grzbiet. Pies spojrzał wprost na chłopca,
a potem odwrócił się powoli i zaczął iść w stronę cen
trum. Davy tkwił w bezruchu i coraz wyraźniej czuł, że
dzieje się coś dziwnego. Alton było małym miasteczkiem,
znał tu wszystkie psy. Na pewno nikt nie miał takiego.
Skąd zresztą to zwierzę mogłoby przyjść? Po drugiej stro
nie drogi były tylko tory i budowa autostrady. I nagle
Davy zrozumiał... Po prostu zrozumiał - ten pies był
jak Lassie. To był znak, na pewno!
- Dzięki, Dziadku - wyszeptał z drżeniem.
R S
Rozdział drugi
Nathan Cassidy wysiadł powoli ze swojej ciężarówki,
krzywiąc się z bólu. Przed oczami wciąż tańczyły mu
ciemne płatki. Zaczynał mieć dość tego miasteczka, szko
da, że Kenner Benson w ogóle zaproponował mu przy
jazd do Alberty!
Z początku pomysł wydawał mu się niezły. Skończył
już pracować przy budowie elektrowni wodnej w Pół
nocnym Quebecu, a do Ameryki Południowej jechał do
piero pod koniec czerwca. Czekało go tam stawianie wiel
kiej tamy. Miał więc sporo czasu, a Kenner tak nalegał...
Tłumaczył, że ma umowę na budowę czteropasmowej au
tostrady na granicy stanu Saskatchewan, a tydzień po roz
poczęciu prac jego asystent złamał nogę. Kenner musiał
go kimś zastąpić. Kimś doświadczonym. Nat nadawał się
doskonale - pracował przecież przy ciężkim sprzęcie, od
kąd skończył siedemnaście lat. Dorabiał w wakacje na
budowach i dzięki temu skończył studia. Tak, był uparty.
Dlatego właśnie chodził teraz z dwoma pękniętymi że
brami i wstrząsem mózgu.
R S
I dobrze mu tak, skoro sam wziął się za naprawianie
podnośnika hydraulicznego. Bardzo dobrze! Cholerny
klucz musiał ważyć ze trzy kiło.
Zapadając się po kostki w błocie, szedł do biura pro
jektowego. Głowa pękała mu z bólu. Najchętniej nie ru
szałby się wcale, ale musiał pojechać, żeby założono mu
szwy. Był w Alberty dopiero trzy dni, a już zastanawiał
się, jak przetrwa dalsze dwa miesiące. Przejazd przez Ka
nadę okazał się jednym pasmem nieszczęść: w Ontario
musiał zmieniać pasek klinowy, dostał dwa mandaty
w Manitobie za nadmierną szybkość, a w Saskatchewan
trafił na gradobicie, które podziurawiło mu plandekę.
W Alberty sarna wyskoczyła mu przed maskę i musiał
wjechać do rowu, żeby uniknąć zderzenia. A teraz ledwo
chodził, tak go bolała głowa - nie mówiąc już o żebrach.
Zaklął ponuro, mijając przyczepę Kennera. Czuł, że
z każdym krokiem ma coraz więcej błota na butach. Ten
obóz to jedno wielkie bagno! Miejsce było nawet niezłe
- bardzo blisko Alton. Według Nata była to jedyna jego
zaleta. I wszędzie to przeklęte błoto!
Zatrzymał się na chwilę, odchylił głowę do tyłu
i wziął głęboki oddech. No nic, jutro też jest dzień. Jutro
będzie lepiej. Ruszył powoli przed siebie. Dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie widział nig
dzie Scouta. Uśmiechnął się smutno - pies miał swój ro
zum, pewnie przeniósł się w jakieś cieplejsze miejsce.
Chociaż zwykle trzymał się blisko... Trzy lata temu Nat
wybawił go z paskudnej sytuacji. Scout był jeszcze
szczeniakiem, stał przywiązany do szopy w Fort Chur
chill, podobnie jak dorosłe psy pociągowe. Były złe i roz-
szczekane, ledwie trzymały się na nogach z głodu. Nat
R S
potępiał takie traktowanie zwierząt. Scout od razu zwrócił
jego uwagę. Zapłacił za niego sto dolarów, wziął pod
kurtkę i zabrał na budowę, na której wtedy pracował. Od
tamtej pory prawie się nie rozstawali. Pies został dziś
w obozie tylko dlatego, że Nat nie wiedział, ile czasu
przyjdzie mu spędzić na pogotowiu.
Zagwizdał i czekał, aż Scout przybiegnie się przywi
tać. Psa jednak nigdzie nie było. Jeśli coś mu się stało,
myślał wchodząc do biura, chyba komuś przyłożę!
Kenner podniósł głowę znad zniszczonego biurka.
George, mechanik, siedział naprzeciwko i palił cygaro.
Benson odchylił się na krześle i rzekł z uśmiechem:
- Świetnie, że jesteś, Cassidy. Mimo tych pięciu go
dzin spóźnienia.
Nat rzucił mu mordercze spojrzenie. Nie zamierzał
się tłumaczyć.
- Gdzie jest Scout?
George pochylił się, by zgasić cygaro w starej puszce
po rybkach.
- Nie wiem. Wydawało mi się, że siedział na drodze
z jakimś dzieciakiem. Ten nowy, Vic Manson, zatrzymał
się i trochę z nim gadał.
Nat zaklął pod nosem. Potrzebował jakichś osiemnastu
aspiryn i spokojnego wieczoru, a tymczasem będzie mu
siał szukać psa. Czy ani na chwilę nie można niczego
spuścić z oka?
Po godzinie był już naprawdę nieszczęśliwy. Zjechał
całe miasteczko wzdłuż i wszerz - nie było tego wiele,
Alton składało się z kilkudziesięciu starych domów i no
wego osiedla za torami - a Scouta nadal nigdzie nie było.
Nat czuł, że ma wszystkiego dość.
R S
O zmroku trafił na grupkę chłopców, którzy grali
w hokeja. Wiedzieli, o jakiego psa mu chodzi. Głowę mu
rozsadzało, bolały go żebra i naprawdę nie był w nastroju
do żartów. Miał wielką ochotę siłą wydusić z chłopców
informacje - zamiast tego zaproponował im dziesięć do
larów. Musi wiedzieć, który z nich ukradł mu psa!
Kiedy Sara wracała do domu, było już ciemno. In
tuicja mówiła jej, że powinna się śpieszyć. Całe popo
łudnie spędziła pomagając przy podwieczorku dla star
szych mieszkańców miasteczka. Joyce Manson, która
opiekowała się często Davym, zadzwoniła zaraz po śnia
daniu pytając, czy nie miałby ochoty przyjść do Jim-
my'ego. Mansonowie mieszkali po drugiej stronie ulicy
i gdy Sara wstąpiła do nich wracając, Joyce powiedziała,
że Davy'emu znudziło się... oglądanie telewizji. Wrócił
do domu posprzątać podwórko. Sara natychmiast nabrała
podejrzeń - wiedziała dobrze, że chłopiec najchętniej
w ogóle nie odrywałby się od telewizora. I wolałby chy
ba tłuc kamienie, niż sprzątać. Uświadomiła sobie, że wła
ściwie jej syn zachowywał się dziwnie, odkąd wrócił
z porannego spaceru. Była wtedy zbyt zajęta, żeby zwró
cić na to uwagę, teraz za to jasno widziała, że coś jest
nie w porządku. Ostatnim razem Davy robił z własnej
woli porządki, kiedy zbił szybę w garażu pana McGre-
gora.
W kuchni paliło się światło i Sara skrzywiła się nie
zadowolona. Podczas jej nieobecności Davy'emu nie
wolno było wchodzić do domu, jeśli nie miał na to po
zwolenia Joyce. Minęła krzak bzu i zobaczyła pięknie
oczyszczony trawnik. Zły znak, pomyślała ze strachem.
R S
- Cześć, mamo.
Podniosła wzrok. Jej syn siedział na schodkach, obe
jmując kolana ramionami. Zanim zdążyła cokolwiek po
wiedzieć, Davy postanowił udowodnić jej, że nie zapo
mniał o zakazie:
- Ja wcale nie siedziałem w domu, mamo - powie
dział. - Wszedłem tylko na chwilkę do swojego pokoju.
Sara poczuła się okropnie, nie znosiła go strofować.
Mimo wszystkich swoich szalonych pomysłów, Davy nie
był złym dzieckiem. Pełna najgorszych przeczuć weszła
na schody i poczuła się jeszcze gorzej, gdy ujrzała nie
pewny wyraz twarzy chłopca. Pogłaskała go po głowie.
- Co się dzieje, synku? - spytała.
Wstał i wytarł dłonie o dżinsy. Był naprawdę zanie
pokojony.
-, Chodź, muszę ci coś pokazać - powiedział.
Starła mu smugę kurzu z policzka i weszła za nim
do domu. Czuła, że dzieje się coś dziwnego - Davy nie
tylko czymś się niepokoił, w jego oczach dostrzegła też...
nadzieję.
Zdjęli oboje kurtki, przeszli przez przedpokój i do
piero wtedy chłopiec zdobył się na odwagę.
- Ja go znalazłem, mamo. Nie mogłem go tak zosta
wić - mówił szybko. - Nie miał dokąd pójść, po prostu
musiałem go wziąć!
Sara zamknęła oczy. W zeszłym roku Davy „po prostu
musiał" przygarnąć siedem żab. Nie, teraz było za wcześ
nie na żaby...
Tym razem był to pies. Duży pies, który leżał na łóżku
jej syna z miną, jakby znalazł się w psim raju. Kiedy
weszli do pokoju, zastrzygł uszami i machnął kilka razy
R S
ogonem. Davy klęknął przy łóżku i wtulił twarz w jego
miękką sierść. Husky potarł nosem o ramię swego no
wego opiekuna, a Sara jęknęła. Pies. I jak ona się, na
litość boską, z tego wypłacze?
Davy pogłaskał psa po głowie.
- Widzisz, Kolego, to właśnie jest mama - powie
dział, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmawiał już
z nim o Sarze. Pies. uniósł na chwilę łeb, spojrzał na nią
i posłał jej najprawdziwszy uśmiech. No tak, tego jej tyl
ko trzeba - kolejnego artysty!
- Nie rób tego za często, piesku. - Na jej ustach po
jawił się blady uśmiech. Oparła się o framugę. - A ty,
Davy, lepiej się wytłumacz!
Chłopiec wyczuł, że matka nie podjęła jeszcze decyzji
i nie mógł nadążyć z wyjaśnieniami. Powiedział, że zna
lazł psa na drodze. Biedak, nie miał dokąd pójść...
- ...i na pewno ten ktoś, kto go przedtem miał, już
go nie chce, i jechał przez miasto i wyrzucił go z sa
mochodu! - zakończył przejęty. - On nie ma domu, ma
mo! I był głodny, i chciało mu się pić, i tak się cieszył,
kiedy go tu przyprowadziłem! Na pewno zgubił się już
dawno temu, nie miał obroży, ani nic... - Tu Davy po
stanowił wysunąć ostateczny argument. -I nie ma niko
go, kto by się nim zajął, tylko nas. Przecież go nie wy
rzucimy!
Patrzyła na swego synka i dziwiła się, jak świetnie
mały wie, co mówić, żeby wzbudzić w niej litość. Pies
także patrzył na nią pełen nadziei. Uśmiechnęła się. Za
chowywał się zupełnie jak Davy!
- No dobrze - rzekła w końcu. - Zrobimy tak: pies
zostanie tu dziś i jutro, a w poniedziałek postaram się
R S
dowiedzieć, kto jest jego właścicielem. Jeśli się niczego
nie dowiem, damy ogłoszenie do „Miliard Times". - Wi
działa wyraźnie, że chłopiec posmutniał, więc dodała:
- Davy, przecież ktoś mógł go ukraść. Może gdzieś czeka
na niego jakiś inny chłopiec.
Mały spuścił wzrok i zaczął się bawić kołnierzykiem
swojej koszulki. Wreszcie, po długim milczeniu, przesu
nął dłonią po boku psa.
- A jeśli nikt się nie zgłosi? - spytał cicho.
Nie umiała rozwiać jego nadziei.
- Wtedy będziemy się zastanawiać. - Po minie chło
pca widziała, że zrobi wszystko, żeby ją przekonać.
Zaczęło się już po kolacji. Davy i pies ułożyli się
przed telewizorem w pozie, którą Sara uznała za czystą
manipulację: chłopiec oparł głowę na boku psa, drapał
go po uszach i szeptał mu rzeczy, które tak naprawdę
przeznaczone były dla matki. A ten bardzo szybko zo
rientował się, o co chodzi - za każdym razem, kiedy
wchodziła do pokoju, obdarzał ją szerokim uśmiechem
i robił co mógł, by wkraść się w jej łaski. W pewnym
momencie Sara zaczęła obliczać, ile będzie kosztowało
ogrodzenie podwórza.
. - Może jemu też dać miskę? - spytała kwaśno, po
dając Davy'emu prażoną kukurydzę.
- Nie, będzie jadł ze mną - odparł chłopiec, nie od
rywając oczu od ekranu. Robiła, co mogła, żeby się nie
roześmiać.
- Davy, muszę cię uprzedzić: jeśli pies zwymiotu
je na podłogę, wytrę to twoją ulubioną koszulką hoke
jową.
Chłopiec zgromił ją wzrokiem.
R S
- Wytarłabyś to moją koszulką z Waynem Gretz-
kym?!
- Jeśli zwymiotuje na dywan - tak.
Davy już miał odpowiedzieć, gdy nagle pies uniósł
głowę i cicho szczeknął. Poderwał się z miejsca i pobiegł
w stronę drzwi frontowych, do których ktoś zaczął głośno
pukać. Sara poczuła się nieswojo. Tu, w Alton, nikt nie
wchodził głównymi drzwiami...
Nat stał u wejścia i walił w drzwi z całej siły. Był
wściekły, głowa mu pękała, bolały go boki, miał wszy
stkiego dość. Niech no tylko dostanie tego bachora
w swoje ręce!
W sieni zapaliło się światło i Cassidy nabrał powie-
trza, żeby zacząć krzyczeć na tego, kto zabrał mu psa,
ale... nie wydobył z siebie głosu.
Stała przed nim, z dłonią na klamce, a chmura mie-
dzianorudych włosów otaczała jej drobną twarz. Było
w niej coś, co sprawiło, że pomyślał o Joannie d'Arc.
Duże, szare oczy patrzyły spokojnie, tak iż w końcu po
czuł się nieswojo. A bardzo nie lubił się tak czuć. Ten
jej spokój zdenerwował go jeszcze bardziej. Chciał wziąć
głęboki oddech, ale jego żebra najwyraźniej nie miały
zamiaru mu na to pozwolić. Poczuł, że wszystko się
w nim gotuje.
- Czy tu mieszkają państwo Jefferies?
- Tak - odparła, wysuwając brodę do przodu.
- Czy pani syn ma na imię Davy?
Oczy kobiety zwęziły się nieco.
- Tak.
Natowi nie podobało się, że ktoś tak na niego patrzy.
R S
- Droga pani - zaczął gniewnie - pani syn ukradł mi
psa...
Rzuciła mu gniewne spojrzenie, ujęła się pod boki
i odparowała:
- Mój syn niczego panu nie ukradł! On tylko...
Nie dane jej było dokończyć - w sieni rozległo się
głośne szczekanie i Scout jednym skokiem znalazł się
w objęciach Nata. To było straszne! Mężczyzna zaklął
głośno. Teraz na pewno ma już połamane wszystkie że
bra! Czym sobie na to zasłużył?
- Czy panu coś dolega?
Zdenerwowany całą tą sytuacją, chłodnym tonem ko
biety, własną złością, nabrał powoli powietrza i podniósł
głowę. Spojrzał swojej przeciwniczce prosto w (>czy.
- Chcę go tylko stąd zabrać, a potem wrócić na bu
dowę, położyć się i połknąć butelkę aspiryny. - Klepnął
się po udzie, żeby przywołać Scouta do nogi. - A pani
niech lepiej trzyma swojego smarkacza z dala od mojego
psa!
- Ja nie chciałem, proszę pana... - Cichy, żałosny
głosik rozległ się gdzieś na wysokości jego kolan. - Bar
dzo przepraszam...
Spojrzał na małego chłopca i poczuł się jak ostatni
drań. Dzieciak był smutny, aż pobladł z przejęcia. Idź
już, Cassidy, pomyślał wściekły na samego siebie, wy
żywasz się na małym dziecku!
Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta
przygarnęła do siebie chłopca, popatrzyła na Nata z wy
rzutem i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Światło
zgasło, a on spojrzał w niebo i zaklął. Cholera, przecież
to był tylko dzieciak, nie żaden kryminalista! Pochylił
R S
głowę i przetarł oczy, nagłe poczuł się bardzo zmęczony.
Zrobił przykrość chłopcu, ale jeszcze gorsze było to, że
zachował się ordynarnie wobec jego matki. Była napra
wdę dotknięta, widział przecież wyraz jej twarzy, gdy
zamykała drzwi... Świetnie. Po prostu chodzi po mieście,
atakując kobiety i dzieci. Westchnął jeszcze raz i dotknął
grzbietu psa.
- Chodźmy stąd, piesku - powiedział. - Jeszcze tro
chę, a zadusimy jakąś staruszkę.
Sara stała, założywszy ręce na piersi i wyglądała przez
okno. Była jedenasta, powinna już spać - cóż, kiedy nie
mogła.
Nieczęsto myślała o przeszłości, teraz jednak nie po
trafiła sobie poradzić ze wspomnieniami. Ten zagniewany,
obcy mężczyzna przypomniał jej, jak bardzo czuła się
przerażona i samotna, kiedy opuścił ją ojciec Davy'ego.
Był jeszcze bardzo młody, ich synek miał dwa lata, a Sara
- ledwie dwadzieścia jeden. Została sama z dzieckiem,
bez pieniędzy, załamana... Przez jakiś czas po przyjeździe
do Alton unikała ludzi. Była przekonana, że Jeff odszedł
z jej winy i że wszyscy sądzą tak samo. To nie była pra
wda, ale Sara potrzebowała dużo czasu, by zrozumieć,
że nie jest odpowiedzialna za niedojrzałość Jeffa. Udało
jej się już odzyskać poczucie własnej wartości, niekiedy
jednak zdarzały się sytuacje, gdy czuła się głupio i nie
na miejscu - tak jak teraz - i wtedy wspomnienia napra
wdę zaczynały ją prześladować. Denerwowało ją to...
Nikt, a zwłaszcza nieznajomy, nie powinien jej wprawiać
w tak zły nastrój. Swoją drogą, co za okropny człowiek!
- Mamo?
R S
Odwróciła się i nagle zrobiło jej się bardzo żal drobnej
figurki stojącej w drzwiach.
- Czemu nie jesteś w łóżku, Davy? - spytała miękko.
- Tak mi przykro przez tego psa - powiedział chło
piec z trudem. - Ja myślałem, że on jest bezdomny, ma
mo. Naprawdę.
- Wierzę ci - odparła spokojnie.
Davy przetarł oczy rękawem pidżamy, a potem ciężko
westchnął.
- Czy myślisz, że on jest z tej budowy... z tej au
tostrady?
- Chyba tak. - Mały był taki zgnębiony! Podeszła
do niego i ukucnęła. Pogłaskała go po głowie. - Chciałeś
tylko jego dobra, Davy. Myślałeś, że ten pies potrzebuje
rodziny, więc wziąłeś go do domu. Nie zrobiłeś nic złego.
Chłopiec przełknął z trudem.
- Nie lubię, kiedy ktoś się na mnie wścieka...
Sara dotknęła policzka syna i uśmiechnęła się smutno.
- Ja też nie.
W nagłym przypływie uczuć Davy złapał matkę za
szyję i mocno się do niej przytulił. Trzymała go w ob
jęciach i zastanawiała się, czy nie jest, jak na swój wiek,
zbyt wrażliwy.
A więc ten człowiek jest teraz na budowie... Kiedyś
będzie musiał przyjść do banku zrealizować czek!
R S
Rozdział trzeci
Niedzielny poranek nie należał do udanych. Wiał sil
ny, zimny wiatr, padał deszcz, a w dodatku skończył się
gaz w butli. Rozzłoszczony Nat wsypał kawę z powro
tem do torebki i odstawił czajnik. Z sąsiedniej części
przyczepy dobiegało chrapanie Bensona. Zwiększyło to
tylko zdenerwowanie Nata, ponieważ jemu udało się
przespać może dwie godziny. Spojrzał na Scouta, który
leżał pod stołem.
- Niech się Kenner wypcha ze swoją kuchenką!
Chodź, piesku, pojedziemy do miasta na kawę.
Minęło sporo czasu, zanim ogrzewanie w ciężarówce
zaczęło działać, więc otulił się szczelnie swoją skórzaną
kurtką. Dojechali właśnie do skrzyżowania i mieli skręcić
w stronę Alton, gdy ruch na poboczu przykuł uwagę Cas-
sidy'ego. Wyraz jego twarzy zmienił się, kiedy rozpoznał
chłopca, wchodzącego na cmentarz. Co on miał w ręku?
Wyglądało to na kawałek papieru... Co taki mały dzie
ciak robił na cmentarzu o tej porze i to w taką pogodę?
Czuł, że nie powinien go obserwować, a mimo to patrzył
R S
jak chłopiec zatrzymuje się przy jednym z nagrobków.
Stał tam przez chwilę nieruchomo, potem ukucnął, a kie
dy się podniósł, nie miał już w dłoni białej kartki.
Nat wjechał za kępę wierzb i zatrzymał ciężarówkę.
Zobaczył jeszcze, jak Davy wychodzi z cmentarza
i wsiada na rower. Scout, który do tej pory leżał spo
kojnie, podniósł się i zamerdał ogonem.
- Nie szczekaj, spokój! - powiedział Nat, głaszcząc
go po pysku. - Nie teraz...
Chłopiec odjechał w stronę miasteczka, a Cassidy po
chwili namysłu, wysiadł z samochodu.
- Zostań, Scout. Zaraz wrócę.
Drobne ślady zaprowadziły go do przeciwległego mu
ru cmentarza, gdzie znajdował się spory grób rodzinny.
Płyta
na jednej części była stosunkowa nowa. „Tu spo
czywa Matthew James »Scotty« Beaumont, ukochany
Mąż, Ojciec i Dziadek"...
Przyglądał się datom wyrytym w kamieniu. Scotty
Beaumont zmarł w czerwcu ubiegłego roku, miał sześć
dziesiąt trzy lata. Co chłopiec mógł zostawić przy grobie?
Nigdy by tego nie zauważył, gdyby nie wiedział,
że musi tu gdzieś być. Między murem a płytą przebie
gała wąska szczelina i w niej właśnie dostrzegł biały
skrawek. Nie potrafiłby wytłumaczyć, czemu to robi...
Wiedziony dziwnym impulsem wyjął z kieszeni scyzoryk
i pochyliwszy się, ostrożnie wyciągnął ze szpary... ko
pertę. Kiedy zobaczył, do kogo była adresowana, poczuł
się jak ostatni drań. Widniało na niej jedno słowo; „Dzia
dek".
I wtedy wszystko stało się jasne. Dzieciak przyjechał
tu, by dać dziadkowi list... Nat przetarł oczy pięścią,
R S
czuł się naprawdę okropnie. Nie mógł się okazać gorszym
draniem, choćby się nawet bardzo starał!
Poranek był po prostu okropny. Podano mu słabą ka
wę, grzanki okazały się zimne, a jajka niedogotowane.
Uznał jednak, że wszystko to słusznie mu się należy. Dał
by wiele, żeby dowiedzieć się, co Davy Jefferies napisał
w liście do dziadka, ale odłożył list na miejsce. Chciał
przynajmniej w tej sprawie zachować się przyzwoicie.
W południe odbyło się spotkanie z inżynierami, ale
Cassidy zupełnie nie potrafił się skupić. Założył nogę na
nogę i kołysał się na krześle. Nie mógł przestać myśleć
o tym dziwnym dziecku. Przecież, myślał zdrapując
grudkę błota z dżinsów, nie zachowałbym się tak wczoraj,
gdybym nie był taki potłuczony...
- Dobrze by było, gdybyś ty to sprawdził. - Kenner
przerwał jego rozmyślania. - Nad tym przepustem warto
jeszcze trochę popracować. Przyda nam się opinia fa
chowca.
Nat uniósł głowę i rzucił przyjacielowi złe spojrzenie.
- Wiesz, co możesz z nim zrobić...?
- Nathan? - George zajrzał do pokoju. - Ktoś do cie
bie. Mówi, że chce rozmawiać z kimś, kto ma psa. Nie
chodzi mu chyba o moją byłą żonę!
Kennera najwyraźniej ubawił dowcip mechanika, bo
zaśmiał się głośno. Nat pośpiesznie wyszedł z pomiesz
czenia.
Chłopiec stał przed ciężarówką i był bardzo przestra
szony. Głaskał w roztargnieniu psa, który zerkał na swo
jego pana zaciekawiony, co tym razem usłyszy jego nowy,
mały przyjaciel.
Cassidy patrzył na tę dwójkę i przyszło mu do głowy,
R S
że może przecenił przywiązanie Scouta. Wsadził ręce do
kieszeni i spojrzał na małego.
- Chciałeś się ze mną widzieć? - zapytał.
Davy przełknął ślinę.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jest mi przykro
z powodu psa... - zaczął drżącym głosem. Widać było,
że czuje się winny. - Zabrałem go do domu, bo myślałem,
że się zgubił. Nie chciałem go ukraść.
Nat przypomniał sobie list, który chłopiec Zostawił
na cmentarzu. Wiedział dobrze, ile odwagi wymagała de
cyzja o przyjściu na budowę. Ciekawe, czy jego rodzice
wiedzą o tej wyprawie... Zaczął bawić się drobnymi mo
netami, które miał w kieszeni.
- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? - zapytał.
Mały podrapał psa za uchem.
- Ja nie mam ojca - odparł, nie patrząc na Nata. Za
wahał się, a potem podniósł wzrok i dokończył niepew
nie: - Jesteśmy tylko we dwoje, mama i ja. I wcale jej
nie powiedziałem. Nie pozwoliłaby mi przyjść.
Cassidy poczuł, że nagle przestała go boleć głowa.
A więc są sami - matka i syn. Ciekawe... Podszedł do
chłopca i przykucnął przed nim. Teraz razem głaskali psa.
Myślał przez chwilę o wszystkim, co się stało, a potem
spojrzał na dziecko poważnie.
- Myślę, że to ja powinienem przeprosić ciebie, Davy.
Zachowałem się wczoraj wyjątkowo paskudnie. Nie po
winienem był tak się wściekać.
Przerwał na chwilę i w zamyśleniu starł błoto z nosa
Scouta. Zupełnie nie wiedział, co zrobić, by Davy przestał
mieć taką nieszczęśliwą minę.
- Naprawdę, nie masz powodu czuć się winnym
R S
- rzekł w końcu. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie,
więc Nat przyjaźnie się uśmiechnął. - Ludzi zwykle nie
obchodzą porzucone psy. Mało kto przygarnąłby takiego
i zajął się nim, tak jak ty. Bałem się, że Scoutowi stało
się coś złego.
Twarz chłopca natychmiast rozjaśnił uśmiech. O tak,
rozumiał dobrze, że Nat mógł się bać o swego przyja
ciela! Uklęknął przy zwierzęciu i zaczął je czule głaskać.
- To taki fajny pies - powiedział szczerze. - Nie
wszedł na moje łóżko, dopóki mu nie pozwoliłem, a kie
dy zachciało mu się pić, usiadł grzecznie przy zlewie
i czekał. Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi,
ale mama się domyśliła.
Zaśmiał się cicho i podrapał zwierzę po szyi.
- I kiedy tylko widział, że mama na niego patrzy, to
się tak do niej uśmiechał... wie pan, tak, że widać mu
było wszystkie zęby. Mama mówi, że straszny z niego
spryciarz.
Nat patrzył na chłopca rozbawiony. A więc Scout za
biegał o względy mamy? Mamy o tajemniczych, szarych
oczach i zbuntowanej minie. I do tego - o rudych wło
sach, które sprawiały, że wyglądała jak celtycki wojow
nik. Może nawet jeszcze bardziej interesująco...
- A co powiedziała twoja mama, kiedy go przypro
wadziłeś?
- Powiedziała, że na pewno jest czyjś - odparł Davy
wzdychając.
- Chciałbyś go zatrzymać, gdyby nikt się nie zgłosił?
Chłopiec wzruszył ramionami i znowu zrobił smutną
minę.
- Proszę mamę o psa już od dawna, ale ona mówi,
R S
że nie byłoby go gdzie trzymać, bo nasze podwórko nie
jest ogrodzone.
Nat patrzył na niego z uśmiechem. Co za dzieciak!
Cóż, pewnie Sara Jefferies będzie go za to przeklinać,
ale...
- Może mógłbyś zaopiekować się Scoutem od czasu
do czasu? - zapytał. Jasne było, że chłopiec i pies przy
padli sobie do gustu. Mały podniósł głowę. W jego
oczach błysnęła radość, lecz wciąż nie był pewien, czy
dobrze usłyszał.
- Słucham?
Uśmiech mężczyzny poszerzył się.
- Czy mógłbyś czasami posiedzieć z moim psem?
Mam tu sporo roboty, a nie chciałbym go zostawiać sa
mego w ciężarówce, zwłaszcza że wczoraj wyszedł mnie
szukać... - Zawiesił głos, ale to, co powiedział, wystar
czyło. Nie mógł wymyślić lepszego sposobu na pojed
nanie.
- Naprawdę?!
Z trudem powstrzymał śmiech. Wstał i otrzepał spodnie.
- No pewnie.
- Bardzo bym chciał! - zawołał Davy zrywając się
na równe nogi.
- Myślę, że trzeba będzie powiedzieć o tym twojej
mamie.
Chłopiec spojrzał na niego uważnie.
- To znaczy, że przyjdzie pan do nas i pogada z moją
mamą?
- Chyba należałoby tak zrobić, nie sądzisz? - Cie
kawe, skąd ta zmiana nastroju? Chłopiec patrzył na niego
jakoś inaczej... - To jak, odwieźć cię do domu?
R S
Davy zmarszczył nos.
- Nie, mama by się złościła. Mam rower, no i znam
skrót. Może lepiej będzie, jeśli spotkamy się przed moim
domem.
Cassidy uśmiechnął się i skinął głową,
- Wie pan - rzekł jeszcze chłopiec, wycierając ręce
o dżinsy - może powinienem wiedzieć, jak pan się na
zywa. .. No, wie pan, dla mamy.
.- Nathan... Nat Cassidy.
Uścisnęli sobie po męsku dłonie, a potem Davy lekko
się uśmiechnął.
- A moja mama ma na imię Sara. Dziadek mówił na
nią Sara Anne.
Sara Anne nie przeklinała często. Kiedy jednak strąciła
na podłogę świeżo przesadzoną roślinę - zaklęła. Co gor
sza, doniczka stojąca obok również zachwiała się niepo
kojąco i chociaż Sarze udało się ją złapać, na podłodze
znalazła się jeszcze torba ziemi i prawie cały woreczek
drobnego żwiru. Jakby nie dość było nieszczęść, okazało
się, że chlapnęła na siebie błotem z doniczki. Była tak
zła, że miała ochotę trzasnąć uratowaną rośliną o ziemię.
W porę jednak spostrzegła, że trzyma w ręku ukochaną
azalię.
Prawie płacząc ze złości, odstawiła doniczkę na stół,
ochlapując się błotem po raz drugi. Och, miała już tego
dość! Dlaczego najprostsze rzeczy zamieniają się w ko
szmar, kiedy tylko ona się do nich weźmie?
Z ciężkim westchnieniem podeszła do zlewu, by ob
myć twarz z błota. Jej wzrok padł na okno i - Sara za
marła. Na ulicy parkowała właśnie duża, czarna cięża-
R S
rówka. Poczuła, że za chwilę stanie się coś strasznego.
I rzeczywiście, zabłocone drzwiczki otworzyły się,
a z szoferki wysiadł właśnie ten człowiek. Zamknęła
oczy i przesunęła dłonią po twarzy. Za jakie grzechy...?
- pomyślała ponuro. Ma już swego przeklętego psa, o co
mu teraz chodzi? Chce kogoś zamordować?
Nagle ze zdumieniem zobaczyła, że do nieznajomego
podchodzi... Davy! Jej rodzony syn rozmawiał z tym po
tworem, a husky biegał wokół, merdając wesoło ogonem.
Prawdę mówiąc, na psa ledwie zwróciła uwagę. To
uśmiech chłopca zdumiał ją najbardziej. Nagle wszystko
stało się jasne: musiał pójść do psa. I to po tym, jak męż
czyzna uprzedził ją, żeby trzymała chłopca z daleka!
Ślizgając się na rozsypanym żwirku ruszyła do drzwi,
gotowa bronić syna do upadłego. Tylko dlaczego Davy
się tak uśmiechał? Jak... jak kot, który zjadł kanarka?
Czuła, że ogarnia ją panika. Niestety, na ucieczkę było
już za późno. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do domu
wpadł Davy. Nie jego widok sprawił jednak, że wstrzy
mała oddech. To ten nieznajomy. Ależ był wielki! Wy
glądał wspaniale.
Co za głupie myśli! Była tak zakłopotana, że odru
chowo schowała ręce za plecami. Powstrzymanie uśmie
chu kosztowało Nata bardzo wiele. Ta kobieta od razu
zrobiła na nim duże wrażenie. Jej twarz miała wyjątkowo
ładny owal, ciekawe tylko, czemu była taka brudna. I dla
czego wyglądała, jakby stoczyła walkę w błocie? No cóż,
wiedział dobrze, że są sytuacje, w których zadawanie py
tań jest co najmniej nie na miejscu.
Davy zrzucił buty i zwrócił w stronę matki zachwy
cone spojrzenie.
R S
- Wiesz co, mamo? Poszedłem na budowę przeprosić
za tę historię z psem i wiesz co? Pan Cassidy mnie za
pytał, czy nie chciałbym się opiekować Scoutem, tak od
czasu do czasu. - Przerwał i spojrzał uważnie na matkę,
usiłując przewidzieć jej reakcję, - Ale powiedział, że po
winienem najpierw zapytać ciebie. Pozwolisz mi, pra
wda? Mogę, mamo? Tak tylko od czasu do czasu?
Nat patrzył na zakłopotaną minę Sary i widział, jak •
na jej policzkach pojawia się coraz ciemniejszy rumie
niec. Miał ochotę przytulić ją, żeby mogła gdzieś się
ukryć. Uśmiechnął się lekko i powiedział:
- Jeśli to nie jest odpowiedni moment, możemy po
rozmawiać o tym kiedy indziej. - Spojrzał jej prosto
w oczy i spoważniał. - Zanim jednak pójdę, chciałbym
panią przeprosić za wczorajszą scenę. Naprawdę przesa
dziłem i bardzo tego żałuję.
- Martwił się o Scouta... o psa, mamo. Ale już wszy
stko w porządku, wiesz? Długo o tym gadaliśmy.
Było absolutnie jasne, że Sara Jefferies nic z tego nie
rozumie. Rumieniła się coraz bardziej. Nat uśmiechnął
się znowu.
- Po prostu pomyślałem, że skoro pani syn polubił
już mojego psa, mogliby obaj na tym skorzystać...
Chłopiec nie dał mu dokończyć:
- Proszę, mamo. Proszę! On nie będzie robił kłopo
tów, obiecuję. - Nagle zdał sobie sprawę, że nie zachował
się jak gospodarz. - Mamo, pamiętasz pana Cassidy, pra
wda? Pan Manson będzie z nim teraz pracował. To jest
moja mama, Sara, panie Cassidy.
Pasuje do niej to imię, pomyślał Nat. Stała wypro
stowana, z dłońmi wciąż schowanymi za plecy, jakby
R S
przyłapali ją na robieniu czegoś niedozwolonego. Miała
chyba ochotę uciec. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął
dłoń.
- Miło mi panią poznać, Saro Jefferies - powiedział.
Zawahała się i podała mu rękę.
- Ja... - wzięła głęboki oddech i także spróbowała
się uśmiechnąć. - Dzień dobry.
Jej dłoń wydawała się bardzo drobna w jego ręce. Nat
czuł jej przyśpieszony puls, jak u jakiegoś małego, prze
rażonego stworzonka. Spojrzała na niego i przez chwilę
wydało mu się, że w jej oczach błysnęło coś innego niż
strach. Nie chciał jednak przedłużać fizycznego kontaktu
i wypuścił jej dłoń. Sara natychmiast nerwowo splotła
palce.
- Davy - rzekła pośpiesznie - proszę cię, postaw bu
ty na chodniku. Ociekają błotem.
Chłopiec wzniósł oczy do nieba, ale spełnił jej prośbę.
- Mogę się zajmować Scoutem, kiedy pan Cassidy
będzie na budowie, prawda, mamo? - spytał, wycierając
dłonie o spodnie. Obejrzał się przez ramię, jakby prosił
Nata o wsparcie. Mężczyzna podszedł i położył mu rękę
na ramieniu.
- To chyba nie jest najlepszy moment, Davy - po
wiedział. - Lepiej będzie, jeśli pójdę teraz do siebie. Mo
że dasz mi później znać, co postanowiliście.
Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczyma. Cassidy
przysiągłby, że czuje się winna.
- Och, ja... Może... No cóż... - Przymknęła oczy
i widać było, że jest to dla niej okropna sytuacja.
Nat znowu poczuł, że chciałby ją przytulić i uśmie
chnął się do tej myśli. Sara ponownie zebrała siły.
R S
- Nie, myślę, że możemy o tym pomówić od razu
- rzekła zaróżowiona z zakłopotania. Nagle rozległo się
pukanie do drzwi. Po chwili do środka zajrzał Vic Man-
son.
- Cześć, Saro! Joyce przysyła mnie po frytkownicę.
- Zauważył Nata i na jego twarzy pojawił się pełen za
skoczenia uśmiech. - No, no, Cassidy... Co pan tu robi?
Zgubił się pan?
Nat wyczuwał niejasno, że za chwilę stanie się coś
nieoczekiwanego. Vic zerknął w stronę kuchni.
- Przyszedł pan na kawę? Jeśli tak, to ja może pójdę
po Joyce?
Nie wiedział nawet, w jak niezręcznej sytuacji postawił
Sarę, ale Nat zauważył to natychmiast. Zupełnie nie wie
działa, co robić. Davy rzucił matce błagalne spojrzenie.
- Wobec tego zaparzę świeżą - poddała się wreszcie.
- Aha, frytkownica jest tam - dodała, wskazując na pu
dełko, które stało na stoliku przy drzwiach.
- Świetnie. Zaraz przyjdziemy. - Vic wziął paczkę
i zniknął za drzwiami.
Chłopiec odebrał od Nata kurtkę i wszyscy razem ru
szyli w stronę kuchni. Nie uszli jednak nawet paru kro
ków, gdy Sara zatrzymała się nagle, mrucząc coś, co
brzmiało zupełnie jak „o, cholera!". Davy wpadł na mat
kę, a Cassidy nagle zrozumiał, że kobieta stara się za
stąpić im drogę do kuchni. Obu panom udało się jednak
zajrzeć do środka i Nat po raz kolejny musiał się bardzo
starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Co tam się działo! Zdarzyło mu się już widzieć dżun
glę, ale nigdy w czyjejś kuchni. Zupełnie, jakby ktoś pró
bował zakładać tu inspekty.
R S
- Mamo! Dlaczego na podłodze jest tyle błota i ka
mieni?!
- Może - w głosie Cassidy'ego słychać było rozba
wienie - twoja mama buduje drogę?
Ramiona Sary drgnęły niepokojąco i przez moment
Nat bał się, że doprowadził ją do płaczu. Na szczęście
po chwili wszystko się wyjaśniło: kobieta zaczęła się głoś
no, szczerze śmiać. Dobrze, że pozbyła się zakłopotania,
pomyślał. I że ma na swój temat poczucie humoru.
W końcu Sara otarła oczy i uspokoiła się trochę.
- Nie planowałam wprawdzie drogi - rzekła wesoło
- ale może to niezły pomysł.
Mały dołeczek w policzku dodawał jej wdzięku.
Tak, z pewnością warto będzie poznać ją bliżej, po
raz kolejny przemknęło mu przez głowę.
Chwilę patrzyła mu w oczy, a potem nerwowym ru
chem wskazała na drzwi.
- Davy, zaprowadź pana Cassidy do dużego pokoju.
Zaraz przyniosę kawę.
- A może mówiłaby pani do mnie po imieniu? „Pan
Cassidy" to mój ojciec - zaproponował w przypływie
serdeczności.
Spojrzała na niego niepewnie.
- Davy, proszę, weź... Nata do dużego pokoju, do
brze?
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zaoferować Sa
rze pomocy w sprzątaniu, wyczuł jednak, że wprawiłby
ją w jeszcze większe zakłopotanie. Była bardzo płochli
wa. Nie chciał niczego przyśpieszać. Nie z nią. Za bardzo
go zaintrygowała.
Kuchnia stanowiła swoiste odkrycie, ale salon zasko-
R S
czył go jeszcze bardziej. Był zapchany przeróżnymi
rzeczami, przepełniony, był... fantastyczny! Urządzo
ny raczej staroświecko, pełen mebli z ciemnego drew
na. Ściany pokryte były tapetą w delikatne, brzoskwi-
niowo-beżowe wzory. W pokoju wisiało kilka niezłych
plakatów z Włoch i Grecji, scenka z paryskiej ulicy pę
dzla Renoira, a także parę miniatur. Półki uginały się pod
ciężarem książek, które były stare i najwyraźniej często
czytane, a na stole stał chiński wazon pełen kwitnących
bazi.
Chodził po pokoju i przyglądał się nagromadzonym
drobiazgom. Większość mebli była stara - orzechowe
biurko, stolik na trzech nóżkach, fotel bujany, komoda,
która musiała mieć dobrze ponad sto lat. Sofa obita cie
mnobrązowym sztruksem stała obok kozetki w stylu lat
trzydziestych. W kącie pokoju tkwił stary, klubowy fotel.
Całości dopełniało kilka lekkich mebelków z metalu
i szkła, które zadziwiająco dobrze pasowały do pozosta
łych.
Ciekawym pomysłem było umieszczenie w pokoju
wysokiego regału ze szklanymi półkami, na którym stały
obok siebie: stary imbryczek, puszka na herbatę, gliniany
wazonik pełen pawich piór i kłosów... Właściwie wszy
stko to powinno sprawiać wrażenie bałaganu, ale Nat ze
zdumieniem stwierdził, że nigdy jeszcze nie był w równie
ładnym salonie. Ani w równie fascynującym... Z począt
ku czuł się, jakby wkraczał na czyjś prywatny teren, ale
po jakimś czasie doszedł do wniosku, że pokój jest po
prostu bardzo ciepły. Tak, widać było, że został urządzony
kobiecą ręką.
Davy zdjął z sofy kilka książek i przełożył je na niski
R S
stolik, na którym stało kilkanaście świec. Jedne były cien
kie, inne grabę, stały obok siebie w eleganckich świecz
nikach i w butelkach, a te najgrubsze - po prostu na po
krywkach od słoików. Na stoliku znalazło się też miejsce
dla starego talerza, na którym leżały domowej roboty
krówki. Nic dziwnego, że Scout chciał tu wrócić.
- Może pan tu usiąść - powiedział Davy wskazując
na sofę. - Będzie pan miał gdzie postawić kawę.
Wpakował dużą krówkę do buzi i dopiero wtedy przy
pomniał sobie, że jest gospodarzem.
- Chce pan? - zapytał, podsuwając gościowi talerz.
- Mama robi świetne krówki.
Usiadł na stoliku i wziął jeszcze jednego cukierka.
- W każdym razie - dodał - zwykle tak jest. Ale jak
czasem zapomni, co robi, to wie pan...
Cassidy usiadł wygodnie na kanapie i patrzył
z uśmiechem na chłopca. Krówki były rzeczywiście zna
komite. Już po chwili wziął drugą.
- A jaką robi kawę?
Davy wzruszył ramionami.
- Kawę to... ja nie wiem, ale pani Manson - ona się
mną czasami opiekuje - mówi, że jak mama chce, to
jest wspaniałe, ale jak się zagapi, to pies by nie ruszył
jej jedzenia.
Nat nie był zaskoczony. Patrzył na małego z rosnącym
rozbawieniem.
- W której teraz jesteś klasie?
Chłopiec westchnął ciężko.
- W czwartej. Ale wolałbym być w piątej.
- A co jest nie tak z czwartą klasą?
- Nasza pani. - Davy znów westchnął ponuro. - Mó-
R S
wi, że ja nigdy nie uważam, ale jest przecież tyle rzeczy,
o których człowiek musi myśleć...
O tak, Nat wiedział to doskonale!
- Lubisz sport?
- No! - Twarz chłopca rozjaśnił entuzjastyczny
uśmiech. - Ale najbardziej lubię hokej i baseball. W ho
keja gram na prawym skrzydle i baseball też trenuję,
a poza tym mam mnóstwo nalepek z hokeistami
i z baseballistami, wie pan, takich, na które się można
wymieniać i... - Davy zeskoczył ze stolika. - Chce pan?
Pokażę panu!
- Nie, pan wcale nie chce - powiedziała Sara, która
właśnie weszła do pokoju. Niosła tacę z kawą.
- Ale, mamo...
- Nie - ucięła stanowczo. Ton wskazywał, że nie na
leży się spierać.
Chłopiec wzniósł oczy do góry i przewrócił nimi
z odrazą. Nat spojrzał na Sarę i uśmiechnął się do niej.
- Mamy takie są - powiedział. Unikała jego wzroku,
ale wiedział, że za chwilę się uśmiechnie.
- Zanim weźmiesz czyjąkolwiek stronę - rzekła
- muszę cię uprzedzić, że on ma pięćset czterdzieści trzy
nalepki. I o każdej z chęcią coś ci opowie.
- Rozumiem. - Nat podniósł ręce, jakby się podda
wał. Sara odwzajemniła jego uśmiech i kiedy przez chwi
lę patrzyli sobie w oczy, mężczyzna zrozumiał, że jest
w opałach. Była tak inna od kobiet, które znał dotąd.
Była wyjątkowa. I była zagadką. Bardzo chciał znaleźć
do niej rozwiązanie.
R S
Rozdział czwarty
Sara siedziała w kasie i banderolowała banknoty jed-
nodolarowe. Czuła się okropnie. Tak okropnie, że wstała
w środku nocy, by oczyścić odkurzaczem duży pokój.
Rano usiłowała zaparzyć kawę, nie sypiąc jej do ekspresu
i omal nie poszła do pracy w dwóch różnych butach.
Nagle zdała sobie sprawę, że banderoluje jednodola-
rówki wcale ich nie licząc. W każdym rulonie mogło ich
być i czterdzieści. Nie wiadomo zresztą, czy nie włożyła
tam, na przykład, swojego rachunku z pralni. Och, miała
już tego dość! Gdyby tak mogła cofnąć czas i zacząć
dzień od początku...
- Czy coś nie tak? - Edith Graham, jej przełożona,
patrzyła na nią z niepokojem. Sara westchnęła.
- Zdaje się, że zapomniałam dziś z domu głowy.
Edith zaśmiała się cicho i wzięła z biurka Sary kilka
dokumentów.
- A już się bałam, że nie wzięłaś drugiego śniadania!
Sara patrzyła za odchodzącą kobietą i coraz wyraźniej
czuła, że ma ochotę zrzucić wszystko z biurka na ziemię.
R S
Powinna była ukarać Davy'ego za chodzenie na budowę,
powinna była zabronić mu opieki nad psem, a przede
wszystkim, przede wszystkim nie powinna była nigdy
wpuszczać pana Cassidy do swego domu!
Zaufać obcemu mężczyźnie, bo podobno martwił się
o psa! A cóż to za rekomendacja? Zachowała się tak nie
dojrzale, że to ona nie powinna nigdzie wychodzić!
Zaczęła znowu liczyć pieniądze. No dobrze, może
postradała rozum, ale przynajmniej miała czysty salon,
a Davy był zachwycony psem. A Nat Cassidy...? O nie!
Ten człowiek był po prostu niebezpieczny! Przymknęła
na chwilę oczy i wzięła głęboki oddech. Spokojnie - te
raz trzeba zająć się pieniędzmi, nie można myśleć
o psach, dzieciach, nie wolno myśleć o Nacie Cassidy,
o tym, że siedział u niej dokładnie godzinę, wyciągnięty
wygodnie na sofie, ani o tym, w jaki zachwyt wprawiało
Davy'ego wszystko, co mówił. Siedział, jadł krówki, pił
kawę... Był taki męski... Nie, zupełnie nie mogła prze
stać o nim myśleć! Joyce Manson namówiła go, by opo
wiedział o swoich podróżach i okazało się, że był niemal
wszędzie. Pracował na wszystkich kontynentach, budo
wał tamy na każdej wielkiej rzece, bywał w miejscach,
które Sara znała tylko z książek. Boże, jak wspaniale
opowiadał o peruwiańskiej dżungli, o stepach Rosji,
o argentyńskiej pampie! Pokazał im nieznany świat, świat
pełen nowych ludzi, zwyczajów, wrażeń. Mogłaby tak
siedzieć całą noc i nie wiedziałaby, co jest bardziej fa
scynujące - historie, których słuchała, czy głęboki głos
opowiadającego. Nat został tylko godzinę, a dla niej czas
jeszcze nigdy nie płynął tak szybko. W pewnym momen
cie chciała nawet zaprosić go na kolację. Była tak za-
R S
skoczona swoim odruchem, że zamilkła, speszona. Lu
dzie tacy jak Cassidy byli po prostu nieosiągalni dla ko
goś takiego, jak ona...
- Dzień dobry.
Sara aż podskoczyła. Banknoty wypadły jej z dłoni
i rozsypały się po biurku. Zamknęła oczy i przycisnęła
dłoń do piersi, jakby w obawie, że serce odmówi jej po
słuszeństwa.
Nat Cassidy stał przy okienku i patrzył spokojnie na
jej zmieszanie. Miała ochotę wejść pod swoje biurko i zo
stać tam na zawsze, a mimo to zauważyła ciepły blask
jego brązowych oczu. Z takim spojrzeniem, pomyślała,
mógłby wejść do każdej sypialni w Alton. Co za pomysł!
Zarumieniła się i omal nie umarła z zakłopotania. Na li
tość boską, ma już przecież dwadzieścia dziewięć lat!
Nie może się czerwienić, jakby była podlotkiem! Zmusiła
się, by spojrzeć Natowi w oczy.
- Dzień dobry, panie Cassidy - rzekła. Mężczyzna
oparł się o kamienny blat i popatrzył na nią tak, jakby
chciał się uśmiechnąć.
- Myślałem, że mówimy sobie po imieniu...
Udało jej się wytrzymać jego spojrzenie, ale tylko przez
chwilę. Spuściła oczy i zaczęła przekładać banknoty.
- No, tak... - zaczęła niepewnie. Nie, nie może się
tak peszyć! Podniosła oczy. - Co mogę dla ciebie zrobić?
Nat nie odpowiedział. Uniósł tylko brew i patrzył na
nią w milczeniu, a potem uśmiechnął się tak, że zrobiło
jej się gorąco. Wiedziała dobrze, że nie miał na myśli
operacji bankowych. Wzięła kolejny głęboki oddech. Że
by tylko nie zsunąć się pod krzesło, pomyślała w przy
pływie autoironii. I żeby on przestał tak na mnie patrzeć!
R S
W jego oczach błysnęło rozbawienie i nagłe Sara od
powiedziała mu uśmiechem. Poczuła się, jakby byli sta
rymi przyjaciółmi, których łączy jakiś wspólny żart. Co
za wspaniała chwila. Gdzieś w pobliżu trzasnęła zamy
kana szuflada. Przywróciło to Sarę do rzeczywistości.
Cassidy westchnął cicho, wyprostował się, a potem
wyjął z kieszeni portfel.
- Mam parę spraw do załatwienia. - Wyjął kilka ra
chunków. - Po pierwsze, chciałbym otworzyć konto
i przelać na nie pieniądze z Edmonton. Mam też czeki,
które chciałbym wpłacić na konto Benson Construction
oraz jeden czek na swoje konto.
Unikając jego wzroku, Sara wzięła czeki i zaczęła je
przeglądać. Równie dobrze mogłyby być wypisane po
chińsku. Musiała zacząć od początku. Zacięła usta i wró
ciła do pierwszego czeku. Albo weźmie się w garść, albo
wyjdzie na kompletną idiotkę! Tak, teraz wszystko za
częło się zgadzać.
- Nie musisz otwierać nowego konta - powiedziała.
- Możesz nadal posługiwać się numerem w Edmonton.
Jeśli chcesz, oczywiście.
- Brzmi nieźle.
„Nieźle" brzmiał jego głos. Skarciła się ostro za takie
myśli. Musi jakoś załatwić te sprawy. W końcu udało jej
się wszystko uporządkować, wypełniła więc potrzebne ra
chunki i oddała je Natowi. Kiedy wyszedł, z pewnym
rozbawieniem zauważyła, że jest jej trochę smutno. Dobry
Boże, nie zachowywałam się tak, odkąd skończyłam
czternaście lat, pomyślała.
Na szczęście przy jej okienku czekali już nowi klienci.
Podstemplowała rachunek pani Wong trochę może za
R S
mocno... Ze sztucznym uśmiechem patrzyła, jak kobieta
wychodzi z banku, a potem skierowała wzrok na kolej
nego interesanta. Uśmiech zastygł na jej ustach w dość
dziwny grymas, gdy ujrzała, kto był następny. Miała wiel
ką chęć zerwać się z miejsca i uciec.
Nat tymczasem oparł brodę na dłoni i patrzył na nią
z tym swoim kocim uśmiechem. Przemknęła jej przez gło
wę myśl, że powinna rzucić pracę i wyjechać z miasta. Cas-
sidy pochylił się w jej stronę, a potem zamruczał cicho.
- Pani Jefferies? Mamy problem.
Problem? Cały dzisiejszy dzień to jeden wielki prob
lem! Czternastolatka, która zalęgła się w jej głowie - oto
problem. Bliskość Nata - następny. Och...!
- Problem? - zdołała wreszcie wykrztusić. Skinął
głową, nie spuszczając z niej wzroku. Zapadło milczenie
tym kłopotliwsze, że nie przestawał na nią patrzeć. Nie
szczęsna Sara czuła, że pocą jej się dłonie.
- Coś ci powiem - odezwał się w końcu Cassidy.
- Zrobimy tak: pójdziesz ze mną na kawę, a ja nie po
wiem nikomu, że pomyliły ci się konta.
Tego już doprawdy za wiele! Nigdy nie zdarzyło jej
się pomylić kont! Nigdy. Zapomniała na chwilę o tym,
że cały dzisiejszy ranek składa się wyłącznie z pomyłek.
Nat chyba wyczuł, o czym myślała, bo podał jej swą
książeczkę czekową.
- Przelałaś pieniądze przeznaczone dla mnie na konto
Benson Construction, a te dla nich - na moje.
Nie chciało jej się wierzyć... Niestety, to co zobaczyła,
nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Trzeba było zo
stać w domu z odkurzaczem! I znowu czuła, że się czer
wieni! Odkąd poznała Nata, nie robi nic innego.
R S
- Saro... - powiedział miękko.
Chciała go przeprosić, ale jego ciepłe spojrzenie
upewniło ją, że nie jest to konieczne. Serce zabiło jej
mocno.
- Nic się nie stało - rzekł z uśmiechem. Jego oczy
błysnęły przyjaźnie. - Muszę ci powiedzieć, że uważam
to za pewien znak.
- Za znak...? - Sara była tak zmieszana, że nie wie
rzyła własnym uszom.
- To chyba znaczy, że pójdziesz dziś ze mną na ka
wę - powtórzył wesoło. Sara przesunęła dłońmi po spód
nicy.
- Ja... nie mogę.
- W takim razie idę prosto do twojego szefa.
Poczuła nagle, że zaczyna ją to bawić. Nat wyglądał
zupełnie jak Davy, kiedy próbował przeforsować swój
pomysł.
- A właśnie, że nie pójdziesz - stwierdziła.
- A właśnie, że pójdę.
Nie bardzo wierzyła w jego pogróżki, ale Nat wziął
od niej swoje dokumenty i udał się do okienka, przy któ
rym siedziała Edith. Skinął w jej stronę głową, jakby py
tał, co Sara na to. Wiedziała dobrze, że jeśli odmówi,
cały bank będzie wkrótce plotkował o jej roztargnieniu.
A jeśli się zgodzi? Och, wtedy dopiero narazi się na kło
poty! I to nie byle jakie, bo Nat Cassidy z pewnością
był w stanie zburzyć jej spokój.
Patrzyła na niego i czuła, że ma coraz większą ochotę
iść z nim na kawę. Jednocześnie zaś wiedziała, że nie
powinna. Za duże wrażenie robiły na niej. jego ciemne
oczy, jego opowieści, męski urok... Ale...
R S
- A więc...? - Mężczyzna patrzył na nią kusząco.
Nawet nie wiedziała, kiedy podjęła decyzję. Po prostu
usłyszała swój własny głos:
- Mogę wyjść tylko na dwadzieścia minut.
Nat siedział przy stole i w zamyśleniu skubał nalepkę
na butelce piwa. Było już późno, jedyne światło paliło
się nad zlewem. Nie mógł już dłużej siedzieć i myśleć
o tym wszystkim, była przecież trzecia rano. Tyle było
rzeczy, które chciałby robić z Sarą Jefferies i, doprawdy,
nie miały one nic wspólnego z kontami w banku!
Potrząsnął głową i napił się piwa. Bawił się przez jakiś
czas butelką, rysując wzory na stole jej mokrym denkiem.
Dręczyło go poczucie, że znalazł się w jednym z decy
dujących momentów w swoim życiu.
Pociągnął kolejny łyk. Jeśli nie upora się ze swoimi
myślami, chyba nigdy nie zaśnie! Sara nie była kobietą,
z którą można poflirtować, zabawić się, a potem odejść,
nie mówiąc ani słowa. Sumienie nie dałoby mu spokoju.
Nie, była za delikatna, w jakiś dziwny sposób niewinna...
Za dwa miesiące będzie musiał wyjechać i nie będzie
go w Kanadzie przez najbliższe trzy lata. Cóż, Sara nie
była głupiutką, szarą myszką, miała własne poglądy na
świat. Nat wiedział jednak, że życie jej nie oszczędzało.
Na pewno nie zgodziłaby się na przelotną znajomość.
Nie, nie chciał, żeby przez niego cierpiała.
Zaczął skubać nowy róg nalepki i uśmiechnął się do
siebie. Może nie ma się nad czym zastanawiać. Ich dzi
siejsza wspólna kawa nie była oszałamiającym sukcesem.
Spędzili sam na sam tylko pięć minut, bo podszedł do
nich jakiś starszy pan - przyjaciel jej ojca - który mówił
R S
wciąż o niej jako o „naszej Sarze", i wcale nie ukrywał,
że Nat bardzo go zaintrygował. Zdaje się, pomyślał Cas
sidy niechętnie, że nie jego jednego. Na pewno jeszcze
parę osób będzie chciało wiedzieć, czego przybysz chce
od „ich Sary".
Wstał od stołu. Stanął przy otwartych drzwiach i za
patrzył się na drogę. Światła latarni przeświecały przez
gałęzie drzew, w oddali rysowały się wysokie, ciemne
sylwetki silosów zbożowych. Nat zamyślił się. Gdyby
miał tu zostać przez pół roku, nie wahałby się. Za dwa
miesiące musiał jednak lecieć do Boliwii, miał podpisaną
umowę. A dwie godziny, które spędził z Sarą, wystar
czyły by zorientował się, że była zbyt niezwykła na krót
ki, przelotny romans. Było w niej coś, co sprawiało, że
przychodziły mu na myśl kryte płótnem wozy pierwszych
osadników. Tylko jak tu się pchać takim wozem w bo
liwijską dżunglę?
Sara stała przy oknie kuchennym i patrzyła, jak Davy
bawi się na podwórzu ze Scoutem. A może tak było lepiej?
Może to jej anioł stróż przysłał w poniedziałek do ich sto
lika George'a Prowskiego? Nat Cassidy nie zostanie z nią
przecież na zawsze. Zdawała sobie z tego sprawę. Ale,
o Boże, o ile młodziej i lepiej się czuła, kiedy był przy
niej! Uśmiechnęła się lekko. Tak, tak to wyglądało z tej
lepszej strony. Prawdą było też, że przy Nacie odczuwała
dotkliwiej niż zwykle swoją samotność, lęk i brak pewności
siebie. A najgorsze, że czuła się małą, nic nie znaczącą po
stacią z prowincjonalnego miasteczka.
Westchnęła, zmęczona swoimi myślami. Nie ma co
ukrywać - po prostu była taką właśnie osobą: szarą
R S
i zwykłą. Prawie całe życie spędziła w Alton, a poza gra
nice prowincji wypuściła się może - może! - dziesięć
razy. Trudno ją nazwać kobietą światową.
A tak by chciała, żeby choć raz los się do niej uśmie
chnął... Żeby wszystko się zmieniło. Chciałaby doświad
czyć czegoś nowego, podniecającego i wspaniałego. Za
mienić choć na chwilę tę nudną egzystencję w porywa
jące życie... Choć na chwilę!
O nie, zaraz zacznie się nad sobą roztkliwiać! To pra
wda, czuła się nieraz bardzo samotna, ale może to po
prostu opóźniona reakcja na śmierć ojca... A może na
czytała się za dużo romansów.
Nagle jej uwagę zwrócił ruch w kącie podwórka.
Spojrzała uważniej i zamarła: w kierunku domu szedł
Nat, a Davy tańczył przed nim w podskokach. Nie wi
dzieli się od poniedziałku. Dopiero teraz, gdy poczuła
bolesne ukłucie w piersi, zrozumiała, jak bardzo chciała
go znów ujrzeć.
Cassidy zauważył, że Sara stoi w oknie i zatrzymał
się na chwilę. Patrzył na nią, a wiatr rozwiewał mu włosy.
Był taki poważny, męski, taki... niebezpieczny, I nagle
Sara doznała olśnienia: oto człowiek, przy którym mo
głaby coś wreszcie przeżyć, poczuć... Ktoś, kto mógłby
sprawić, że jej życie stałoby się zupełnie inne, podnie
cające, nowe, pełne przygód - i marzeń, które teraz wy
dawały się niemożliwe do spełnienia...
Patrzył na nią jeszcze przez moment, ale Davy nie
dał mu długo wpatrywać się w okna. Sara przymknęła
oczy i starała się nie myśleć o dziwnych rzeczach, które
przychodziły jej do głowy. Nie może oddawać się takim
marzeniom. Marzeniom, które przyśpieszały puls i spra-
R S
wiały, że chciałaby coś zrobić, zerwać wreszcie ze swoim
szarym życiem. Ale... Tak chciałaby spróbować żyć peł
nią życia. Choć raz...
Nat stał na podwórku z rękami w kieszeniach i usi
łował skupić się na opowieści Davy'ego o tym, jak spę
dzili dzień ze Scoutem. Myślał tylko o matce chłopca.
Boże, stał tu, przemarznięty na kość, żebra bolały go jak
diabli, a marzył wyłącznie o tym, by dotknąć jej wło
sów... Może wpadł gorzej, niż sądził. Kiedy zobaczył
ją stojącą w oknie, z drobną twarzą otoczoną chmurą ru
dych włosów, poczuł, że coś w nim... topnieje. Budziły
się w nim uczucia, które starał się pohamować od chwili,
gdy usłyszał, że Davy nie ma ojca. Uśmiechnął się krzy
wo. Niech to diabli, kogo chce oszukać? Myślał o niej
przez cały dzień, a teraz stoi pod jej oknem i zaprząta
sobie głowę rzeczami, nad którymi nie ma się co zasta
nawiać.
Przecież jest tu tylko przejazdem. Nie wolno mu
o tym zapomnieć.
R S
Rozdział piąty
Piątek, dwunasty maja
Kochany Dziadku!
Ja już niby leżą w łóżku, to znaczy leżą naprawdą,
ale mam latarką i wlazłem pod kołdrą. Wiesz, pod tą koł
drą, którą dostałem od Ciebie na nasze ostatnie Święta.
Mam nadzieją, że nie zwariują. Jimmy Manson mówi, że
słyszał, że jedno dziecko zwariowało od czytania pod koł
drą. Chyba źle napisałem „zwarioją", Dziadku. A dziś
w szkole było dyktando i ja dostałem piątką. Nasza pani
mówi, że jeszcze nie miała ucznia, który by tak dobrze
pisał. To chyba dlatego, że mama każe mi zawsze spraw
dzać słowa w słowniku.
Wiesz co? Billy Martin nauczył Jimmy Mansona
i mnie bekać. Marcy Brown podsłuchała nas na przerwie
i powiedziała, że to obrzydliwe. A ja jej powiedziałem,
że jeszcze bardziej obrzydliwe jest, jak ona dłubie w no
sie, bo myśli, że nikt nie widzi. Jimmy mówi, że dobrze
jej powiedziałem. Strasznie się uśmiałiśmy.
R S
Wiesz, Dziadku, muszą z Tobą porozmawiać. W nie
dzielą jest Dzień Matki, a ja się tak głupio czują, bo nie
mogą dla niej nic wymyślić. Wiesz, dawniej to ją braliśmy
na obiad. Tak bym chciał coś dla niej zrobić. Żeby wie
działa, że się cieszą, że ona jest moją mamą. Kupiłem
jej już kartką i trocką tego do kąpieli za własne pieniądze,
ale tak bym chciał jeszcze coś zrobić.
A dziś opiekowałem się Scoutem. Pomiatasz, już Ci
o nim mówiłem. Pan Cassidy jest naprawdą fajny. Ma
czarną ciężarówką i czarną skórzaną kurtką, taką, wiesz,
z kieszeniami, co wygląda jak lotnicza. Ja chyba będą pi
lotem, jak będą dorosły. Ale to by było fajnie latać odrzu
towcami!
Muszą już kończyć, Dziadku. Mama zamyka drzwi od
frontu i muszą zaraz zgasić latarką, bo mi ją znowu za
bierze na dwa tygodnie. Naprawdą tak zrobiła, jak mnie
złapała na czytaniu w łóżku. Napiszą Ci o Dniu Matki.
Twój wnuczek, Davy
Nat zaparkował przed domem Sary i wysiadł z szo
ferki. Przez ostatnie kilka dni tyle się wokół zmieniło...
Drzewa zaczynały pokrywać się delikatną zielenią, a dziś,
w czasie pracy przy autostradzie, zauważył pierwsze kro
kusy. Ciekawe, czy Sara je lubi. Potrząsnął głową - też
jest się nad czym zastanawiać!
Szedł w stronę garażu, lecz zatrzymał się na widok
Davy'ego. Chłopiec przycupnął na schodkach przed do
mem, podpierając brodę dłonią. Wyglądał, jakby się
czymś martwił. Obok siedział Scout ze zbolałą miną. Nat
z trudem powstrzymał uśmiech. Ci dwaj pewnie znowu
coś knują. Schował ręce do kieszeni.
R S
- Cześć, Davy - powiedział. - Co słychać?
Chłopiec westchnął ciężko, a potem wzruszył ramio
nami.
- Nic takiego - odparł i spojrzał na Nata ponuro.
Cassidy patrzył na niego z rosnącym rozbawieniem.
- Na pewno? - zapytał. - Nie zabrzmiało to wesoło.
- Jutro jest Dzień Matki. - Mały westchnął znowu.
- I ja strasznie bym chciał coś zrobić dla mamy.
Przez dłuższą chwilę mężczyzna nie odezwał się ani
słowem.
- Chcesz jej coś kupić? - zapytał poważnie.
Chłopiec znowu wzruszył ramionami.
- Kupiłem jej taki pachnący olejek do kąpieli i jeszcze
kartkę. - Widać było, że jest zmartwiony. - Ale inne ma
my idą gdzieś na kolację albo dostają kwiaty. Dziadek...
- Davy urwał i Nat zauważył, że chłopiec przełknął z tru
dem. Po chwili ciągnął drżącym głosem: - Dziadek za
bierał nas do Miliard na kolację i szedł ze mną na zakupy,
żebym mógł jej kupić coś naprawdę fajnego.
Zaczął bawić się nową obrożą Scouta.
- Po prostu mi smutno... - dokończył.
Nat spojrzał gdzieś w bok, czując dziwny ucisk
w gardle. Co za dzieciak! Przełknął, tak jak przed chwilą
Davy, i pochylił się w stronę chłopca.
- Coś ci powiem - zaczął podejrzanie niskim głosem.
- Może zrobilibyśmy coś razem?
Davy spojrzał na niego z nadzieją.
- To znaczy... my dwaj?
- Uhm. My dwaj.
Chłopiec patrzył na niego jeszcze chwilę, a potem
uśmiechnął się promiennie
R S
- Moglibyśmy ją wziąć na kolację, czy coś? - Zo
rientował się, że posuwa się za daleko, więc dodał szyb
ko: - Albo na pizzę. Za pizzę mogę sam zapłacić, mam
tygodniówkę i pieniądze za roznoszenie gazet.
Nat nigdy jeszcze nie czuł, że miałby ochotę uściskać
kogoś tak mocno, jak teraz Davy'ego. Uśmiechnął się
szeroko.
- Wiesz co - powiedział - ja się zajmę kolacją, a ty
przyprowadź swoją mamę.
Mały uśmiechnął się sprytnie.
- To będzie niespodzianka?
Nie był głupi. Gdyby Sara wiedziała, co za intrygi
knuje się na jej własnych schodach, ukróciłaby je natych
miast. Davy chyba także o tym pomyślał.
- No, coś w tym rodzaju. - Nat uśmiechnął się do
niego porozumiewawczo.
- Ja świetnie dotrzymuję tajemnic!
Cassidy zaśmiał się głośno i zburzył mu włosy nad
czołem.
- Tak myślałem — powiedział. Podniósł się i wskazał
głową Scouta. - Posiedzisz z nim jeszcze trochę? Muszę
pojechać do Miliard.
Chłopiec objął psa i wyszczerzył zęby do Nata.
- Nie dzwoń do mamy, dobrze? Jeśli zadzwonisz, to
się domyśli. Możemy się umówić, jak przyjedziesz po
Scouta.
Cassidy skinął głową. Dzieciak sam doszedł do pra
widłowych wniosków.
Szkoła w Alton urządzała festyn na powitanie wiosny
i Sara zobowiązała się, że zrobi trochę zabawek. Lepiła
R S
i wypiekała śmieszne postacie ze specjalnego ciasta,
a potem malowała je na jasne kolory. Jej piekarze,
rzeźnicy i kucharze byli w miasteczku poszukiwanym to
warem. Miała już ich serdecznie dosyć, ale bibliotece
szkolnej udało się zarobić na nich trochę pieniędzy. Od
tej pory była pewna, że nigdy nie wymówi się od robienia
ludzików z ciasta. Siedziała przy stole i malowała ko
lejną figurkę, kiedy do kuchni wszedł Davy.
- Mamo?
-Tak?
- Czy... czy ty będziesz tak malować przez cały
dzień?
Sara wytarła pędzel i spojrzała na syna. Mogłaby
przysiąc, że słyszała w jego głosie niepokój, ale chłopiec
patrzył na nią tak niewinnie. Był jednak wyraźnie pode
nerwowany i...
Nie wierzyła własnym oczom! Czy to możliwe, że
Davy wziął drugi prysznic? Poszli rano do kościoła
i przed wyjściem udało jej się zmusić go do mycia. W do
datku był uczesany. A przecież nigdy nie czesał się
z własnej woli.
Zrezygnowana odłożyła pędzel. Wiedziała dobrze,
że jej syn nie dba o czystość bez powodu. Trudno, był
Dzień Matki. Davy wydał trzymiesięczne oszczędności
na jej ulubiony olejek do kąpieli i kupił śliczną kartkę,
nad którą aż się popłakała. Nie, nie będzie mu dziś robić
żadnych wymówek. Nie umiała jednak powstrzymać nie
pokoju.
- Co się stało tym razem, Davy? - spytała.
Chłopiec spojrzał na nią spłoszony.
- Ja... Ja... Nic takiego, mamo. Tylko tak myślałem,
R S
że jak dziś jest Dzień Matki, to mogłabyś się ładnie ubrać
i może byśmy coś razem zrobili... Już prawie piąta i jak
byś się teraz przebrała, to może poszlibyśmy na kolację
albo na kawę.
Sara poczuła nagle ucisk w gardle. Boże drogi, Davy
naprawdę starał się, jak mógł! W Alton była tylko jedna
restauracja, w dodatku dosyć marna. Miała ochotę uści
skać swojego małego synka. Wzięła głęboki oddech, nie
pewna, czy w ogóle jest w stanie mówić.
- Byłoby mi bardzo miło - powiedziała wzruszona.
- Naprawdę.
Chłopiec przestąpił z nogi na nogę i spojrzał znacząco
w stronę sypialni.
- No, to wiesz... może już idź się ubrać...
Spojrzała na figurki rozłożone na stole.
- Mogę to dokończyć? Potrzebuję jakichś dwudziestu
minut.
Tym razem chłopiec zerknął w stronę drzwi fronto
wych.
- A... no... mogłabyś to zrobić szybciej? - Zauważył
coś na podwórku. - Ojej...
Ktoś zapukał mocno do drzwi. Davy aż podskoczył.
- To do mnie! - zawołał.
Sara zaczęła się poważnie zastanawiać, co się dzie
je z jej synem. Najpierw domaga się natychmiastowe
go wyjścia, chwilę później przychodzą do niego goście.
Cóż, jeśli ten ktoś zajmie go przez najbliższe pół go
dziny...
Z przedpokoju dobiegały tajemnicze szepty, potem
szelest papieru. Po dłuższej chwili Davy wrócił do ku
chni. Nabrał powietrza i zawołał:
R S
- Mamo? Szczęśliwego Dnia Matki!
Sara podniosła wzrok znad stołu i skamieniała. Da-
vy'ego w ogóle nie było widać zza ogromnego bukietu
-przepięknej kompozycji granatowych irysów, żółtych
żonkili i wspaniałych, pomarańczowych lilii. Bukiet był
imponujący. I na pewno drogi.
Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, usiłowała coś po
wiedzieć, ale synek podszedł do niej, ostrożni? odłożył
bukiet i dodał:
- To jest tylko część niespodzianki, mamo. Bo my
jeszcze chcemy cię zabrać do Miliard na kolacji
Nat zorientował się, że nadeszła jego kolej i wszedł
do kuchni. Och, mina Sary rozwiała wszelkie wątpliwo
ści, jakie budził w nim ten cały plan! Dopiero teraz zro
zumiał, że naprawdę nie wiedziała o jego przyjściu.
- Witaj, Saro - powiedział.
Patrzyła na niego przez chwilę, mrugając szybko.
Najwyraźniej nie wierzyła własnym oczom. Spoglądała
to na swego syna, to na niego... Nat czekał, kiedy Sara
się zaczerwieni. I rzeczywiście, po chwili na jej twarzy
pojawił się ciemny rumieniec. Była taka wzruszająca!
Wsunął dłonie do kieszeni.
- Mamy rezerwację na szóstą.
- Rezerwację? - powtórzyła dziwnie cienkim gło
sem.
- Idziemy na kolację. Wiesz, dzisiaj jest Dzień Matki.
Widać było, że zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.
Spojrzała bezradnie na swój poplamiony fartuch i zakryła
twarz dłońmi.
- Boże... - zdołała tylko wyszeptać.
- No już, mamo! - Davy postanowił wziąć sprawy
R S
w swoje ręce. - Musimy się śpieszyć, tam się jedzie ja
kieś pół godziny.
Usiadła przy stole i siedziała nieruchomo, z twarzą
skrytą w dłoniach. Nat uśmiechnął się szeroko.
- Wiesz, Davy - rzekł - myślę, że to trochę potrwa.
Zdaje się, że nieźle ją zaskoczyliśmy.
Chłopiec najwyraźniej był zachwycony.
- No nie? - odpowiedział uśmiechem na uśmiech
mężczyzny.
- No tak!
Dopiero teraz Sara zebrała siły, by na nich spojrzeć.
- Są takie piękne - powiedziała, dotykając kwiatów.
-. Bardzo wam dziękuję.
Davy podszedł do niej i uścisnął ją mocno.
- Nie ma za co - powiedział. - Razem je kupiliśmy,
ja i Nat.
Nat widział, że Sara jest zakłopotana. Przez chwilę
patrzyli sobie prosto w oczy. Zastanawiał się, czy od
wróci wzrok, ale wytrzymała jego spojrzenie.
- Dziękuję - powtórzyła.
Patrzył na nią i czuł, że serce przepełniają mu nowe,
bardzo, bardzo ciepłe uczucia.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł mięk
ko. Właśnie w tym momencie zrozumiał, że nie będzie
umiał trzymać się od niej z daleka. Nie wiedział, czy to
dobrze, czy źle, wiedział tylko, że muszą wykorzystać
tę krótką chwilę, która jest im dana.
- No, mamo... - Davy uczepił się jej ramienia. - Je
śli się nie pośpieszysz, to się spóźnimy!
Rzuciła Natowi jeszcze jedno szybkie spojrzenie,
a potem wstała od stołu.
R S
- Cóż, w takim razie pójdę się przebrać. Zaraz wra
cam.
Ledwie wyszła, Davy wybiegł z kuchni. Chwilę
później był z powrotem. W dłoni ściskał dwudziestodo-
larowy banknot.
- To za kwiaty - rzekł, wręczając Natowi pieniądze.
Potarł nos. - Ja wiem, że to za mało, ale resztę ci oddam,
kiedy dostanę pieniądze za rozwożenie gazet.
Cassidy zastanawiał się, czy powinien przyjąć zwrot
długu. Widział jednak, że chłopcu bardzo na tym zależy.
- Dzięki. Teraz nie jesteś mi już nic winien - powie
dział, biorąc dwudziestodolarówkę, a potem jeszcze skła
mał: - To starczy za połowę kwiatów, a na kolację ja
zapraszam.
Davy myślał przez chwilę.
- No dobrze - zgodził się wreszcie. - Ale nie bę-
dziesz mi teraz płacił za siedzenie ze Scoutem, dobra?
- W porządku. - Nat nigdy by się nie spodziewał ta
kiej... godności po chłopcu.
Mały skrzywił się.
- To ja się teraz też pójdę przebrać - powiedział.
- Musiałem poczekać, aż przyjdziesz, bo inaczej mama
na pewno by się domyśliła. Jak chcesz, to w dzbanku
powinna być jeszcze kawa.
Nat został sam. Przeszedł się po kuchni, obejrzał pla
katy na ścianach, wreszcie zatrzymał się przy stole. Za
bawne ludziki schły na kawałku tektury. Wyjął rękę z kie
szeni i sięgnął po malutkiego farmera. Ludzik był wesoły,
kolorowy, pod pachą trzymał różową świnkę. Nie ulegało
wątpliwości - Sara miała talent.
Odwrócił się, by wyjrzeć przez okno i właśnie wtedy
R S
usłyszał kroki na schodach. Sara wbiegła do kuchni i...
Nat po prostu nie wiedział, co powiedzieć.
Miała na sobie żółtą sukienkę z długimi rękawami.
Miękka tkanina podkreślała jej wąską talię. Włosy, jak
zwykle skręcone w gęste loki, spięte były dwoma dużymi
grzebieniami. Dopiero teraz naprawdę było widać, że jej
twarz ma ładny, łagodny owal. Nie, nie była klasyczną
pięknością, ale miała w sobie coś niezwykle pociągają
cego. Może był to uśmiech w jej szarych oczach, może...
Nat sam nie wiedział, co takiego w niej jest. Wiedział
tylko, że robiła na nim piorunujące wrażenie. Poczuł, że
bardzo chciałby jej dotknąć.
- Gdzie są te przeklęte buty? - Zastanawiała się głoś
no, najwyraźniej speszona tym, że Nat na nią patrzy. Za
uważył parę czółenek pod jednym z krzeseł, pochylił się
i podał je Sarze.
- To te?
- Tak.
Pochyliła się, by włożyć buty i wtedy spostrzegł, że
jej włosy nabierają w słońcu ciepłego, miodowego ko
loru. Och, nie mógł dłużej ze sobą walczyć. Musiał, po
prostu musiał zanurzyć dłonie w tych pięknych, rudych
lokach!
- Saro...
Dopiero teraz zauważyła, jak blisko siebie się znaleźli.
W jej oczach błysnęło zdumienie, a usta uchyliły się py
tająco. I kiedy wzięła głęboki oddech, Cassidy poczuł,
że to ponad jego siły. Ujął twarz kobiety w dłonie i złożył
leciutki pocałunek na jej ustach... Przez ułamek sekundy
stała nieruchomo, a potem poddała się pieszczocie z wes
tchnieniem. Nat tak długo marzył o tej chwili, że teraz
R S
zupełnie oniemiał... Nie, jeden mały pocałunek to za ma
ło. Stanowczo za mało.
Oboje wiedzieli, że w każdej chwili w kuchni może
się pojawić Davy. Nat ujął ją za ramiona i odsunął się
od niej powoli. Kręciło mu się w głowie. Stała tak spo
kojnie, z zamkniętymi oczami, jej usta nadal były lekko
uchylone. Najbardziej jednak wzruszyło go to, że zoba
czył na jej szyi maleńką żyłkę, która pulsowała równie
szalonym rytmem, jak jego własna krew.
Nie, nie chciał się powstrzymywać! Dotknął włosów
Sary i pocałował ją znowu. Dotyk jej ust sprawił, że serce
omal nie wyskoczyło mu z piersi. Była cudowna, taka
delikatna... Chciał przygarnąć ją do siebie, zmiażdżyć
w uścisku, czuć jej ciepło tuż przy sobie. Całowali się
coraz mocniej, a Nat myślał, że oszaleje... Dotknął ję
zykiem jej warg i połączył się z nią długim, namiętnym
pocałunkiem...
Nie, trzeba przestać, zanim stracą panowanie nad sobą
i nad sytuacją... Mężczyzna niechętnie przerwał pocału
nek i przytulił do siebie Sarę. Pogłaskał ją lekko po ple
cach i pocałował w skroń. Wiedział dobrze, że przeżyła
zbliżenie równie mocno jak on. Tulił ją do siebie, prze
suwał palcami po jej włosach. Drżała. Kiedy to zauważył,
uśmiechnął się wzruszony.
Najchętniej zabrałby ją stąd, cóż, kiedy wiedział, że
to niemożliwe... Dotknął przyjaźnie jej ramienia.
- Podoba mi się ten Dzień Matki - wyszeptał.
Zaśmiała się i próbowała wysunąć się z jego objęć,
ale nie chciał jej puścić. Wiedział dobrze, że z dala od
niego będzie znowu speszona. Objął ją mocniej i poca
łował w szyję.
R S
- Nathan, ja... - Sposób, w jaki to powiedziała spra
wił, że serce Nata wykonało szalony skok. Przytulił ją
mocno i zamknął oczy. Była wyjątkowa.
Kiedy trzasnęły drzwi łazienki, stało się jasne, że Davy
za chwilę pojawi się w kuchni. Cassidy pozwolił Sarze
odsunąć się nieco i zajrzał jej w oczy. Ku jego zasko
czeniu nie spuściła wzroku. To prawda, była znowu za
rumieniona i trochę zakłopotana, ale spokojnie wytrzy
mała jego spojrzenie. Pocałował ją lekko w nos.
- Szczęśliwego Dnia Matki - powiedział.
Patrzyła na niego niepewnie.
- Dziękuję.
- Nie ma za co - odparł, dotykając jej małego kol
czyka z perełką.
- Mamo? Gdzie wpakowałaś moją kurtkę?
Sara spojrzała na Nata z żalem, a on, z nie mniejszym
żalem, pozwolił jej się odsunąć.
Wiedział dobrze, że bardzo przeżyła to, co się sta
ło. Właściwie dopiero pod koniec drogi do Miliard zdo
łała się odprężyć. Ostatnie ślady zdenerwowania zniknę
ły, gdy Davy oświadczył przeraźliwym szeptem, że usłu
gujący im kelner chodzi sztywno, jakby połknął kij od
szczotki.
Sara starała się zganić chłopca, ale Natowi nie udało
się utrzymać poważnej miny. Trochę dlatego, że wyglą
dała cudownie, kiedy usiłowała być surowa, a trochę dla
tego, że ich kelner był naprawdę bardzo sztywny. Podczas
kolacji Sara starała się być ostra także wobec Nata. Za
rumieniła się tylko raz: wtedy, gdy odsunął kosmyk wło
sów z jej czoła.
Chciał zaprosić Sarę i Davy'ego do kina, ale chłopiec
R S
zaczął się wiercić i mówić coś o ulubionym serialu ma
my. Najwyraźniej czuł się winny. Nat zauważył minę
chłopca, gdy kelner przyniósł rachunek. Nie pokazał, że
wie, co dręczy małego, ale obiecał sobie jedno - po po
wrocie powie mu, że i tak chciał zaprosić Sarę na kolację.
Davy po prostu podsunął mu dobry pretekst.
Droga powrotna upłynęła im bardzo miło. Nat dowie
dział się trochę o Sarze. Nie wspomniała, co prawda, o oj
cu chłopca, ale domyślał się, że był on powodem goryczy,
z jaką mówiła o niektórych rzeczach. Gdyby tak dopadł
tego faceta!
Gdy dojechali do Alton, Sara zaprosiła Nata na kawę.
Za namową chłopca, Cassidy poszedł na budowę,, by
przyprowadzić Scouta. Przez ten czas kawa i prażona ku
kurydza były już gotowe, Sara przebrała się w szary, pu-
chaty sweter, a Davy - w hokejową bluzę z podobizną
Wayna Gretzky'ego. Mogli usiąść we dwójkę w salonie,
bo chłopiec szalał z psem w przedpokoju. Wyglądało na
to, że świetnie się bawią.
Tak naprawdę wieczór zaczął się dla Nata dopiero przy
drugiej misce kukurydzy. Kiedy Sara wniosła ją do po
koju, siedział na sofie i przeglądał zapowiedzi progra
mów telewizyjnych. Na widok kobiety odrzucił gazetę
i wyciągnął do niej ręce. Gdy tylko odstawiła naczynie,
przyciągnął ją do siebie.
Rzuciła mu spojrzenie, które miało być bardzo srogie,
ale Nat wiedział dobrze, że miała ochotę się roześmiać.
- Będziesz ty grzeczny? - spytała groźnie.
Spletli palce, a on uśmiechnął się szeroko.
- To zależy. A dodałaś do popcornu dużo masła?
- Nie dodałam niczego.
R S
Pociągnął ją do siebie. Sara usiadła mu na kolanach.
- To fatalnie - powiedział, a potem zamyślił się i do
dał: - No nic, nie przyszedłem tu dla prażonej kukurydzy.
- Nat... - rzekła słabym głosem.
- Cii... - Dotknął jej ust i pocałował ją delikatnie.
- Będziemy tu sobie siedzieć i jeść suchy popcorn. Obe
jrzymy razem film, a potem pójdę do siebie. Zgoda?
Odpowiedział mu niepewny uśmiech.
- Zgoda.
Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Przytulił Sarę
do siebie, oparł się wygodniej i delikatnie głaskał ją po
włosach. Ciekaw był, jak się zachowa, kiedy wejdzie Da-
vy. Chłopiec wpadł do pokoju, pies za nim, ale Sara nawet
się nie poruszyła. Poprosiła tylko syna, by zgasił światło
w przedpokoju.
Mały wrócił po chwili i uśmiechnął się domyślnie.
Tak, to bardzo fajny dzieciak, pomyślał Nat. Wskazał mu
miejsce obok siebie.
- Usiądź tu z nami - powiedział.
- Dzięki - chłopiec wziął z sofy poduszkę - ale my
ze Scoutem wolimy siedzieć na podłodze. Poproszę
o popcorn.
Nat uszczypnął Sarę leciutko.
- Wiesz, mama nie dodała wcale masła.
- Mama mówi, że nie można jeść za dużo masła.
- Chłopiec wysypał trochę kukurydzy na podłogę, dla
psa. - A wiesz, że popcorn jest świetny na zęby? - Żeby
to udowodnić, wyszczerzył się do Nata. Pies popatrzył
na chłopca i także „uśmiechnął się" szeroko.
Sara zaśmiała się radośnie, odrzucając głowę do tyłu
i właśnie wtedy Nat zrozumiał, że jest w niej zakochany
R S
do szaleństwa. Znali się dopiero tydzień... Nie powinno
się to zdarzyć tak szybko. Nie powinno się to zdarzyć
akurat teraz, kiedy miał wyjechać z kraju.
Postanowił, że na razie nie będzie o niczym myślał.
Potarł brodą o czubek jej głowy. Sara przytuliła się do
niego mocniej i dotknęła lekko jego dłoni. Poczuł dziwny
ucisk w gardle. Za mało czasu. Mają za mało czasu. Prze
sunął dłonią wzdłuż jej ramienia. Nie, nie będzie teraz
o tym myśleć. Skupi się na chwili obecnej.
R S
Rozdział szósty
Czwartek, dwudziesty piąty maja
Kochany Dziadku!
Znowu piszą pod kołdrą dlatego jest tak nierówno.
Miałem napisać po kolacji, ale musiałem odrabiać lekcje.
Mam Ci strasznie dużo do opowiedzenia, wiesz? Pa
miętasz, jak się martwiłem tym Dniem Matki? I wiesz co?
Powiedziałem Natowi - to znaczy panu Cassidy, ale ja
już teraz mogę do niego mówić po imieniu, bo mi po
zwolił. Więc powiedziałem Natowi o tym, że się martwią
i on się ze mną umówił. Kupiliśmy wielki bukiet, ale taki
ogromny, bardzo fajny. I Nat wziął nas na kolację. Ja
chciałem zapłacić za pol tej kolacji, ale on powiedział,
że nie, że on zaprasza. Ale się mama zdziwiła! A potem
został u nas i obejrzeliśmy taki film o dżunglach. Dziad
ku, ja myślę, że mama mu się podoba i on mamie chyba
też. Siedzieli razem na kanapie i wiesz, ja widziałem, jak
on ją pocałował, czy coś takiego. On nie wie, że ja wi
działem. Chybaby Ci się spodobał. A pan Manson z nim
R S
pracuje i mówi, że Nathan Cassidy jest „cholernie w po
rządku". Można przeklinać, jeśli to powiedział ktoś inny?
Po to napisałem cudzysłów, żebyś wiedział, że to nie ja
powiedziałem. Strasznie się ucieszyłem, jak to usłyszałem,
tak jakby Nat był moim tatą.
Był u nas już kilka razy na kolacji i wziął nas do kina,
i dwa razy przyszedł na mój trening. A jak nie może
przyjść, to dzwoni do mamy i się z nią drażni. Dziadku,
wiesz, on chyba kiedyś świetnie grał w piłkę. Jak rzuci,
to wiesz, może przerzucić przez całe boisko.
A w sobotę idziemy z mamą i z Natem na tańce. Ja
też mogę pójść, bo mama mi pozwoliła. Jimmy Manson
też idzie, a potem ja idę do niego na noc. Jego babcia
będzie z nami siedziała.
Trochę mi się chce spać, więc już kończę. Napiszę zno
wu, naprawdę. Pan Manson mówi, że nasza drużyna po
winna wejść do finałów. Mam nadzieję. Nienawidzę tych
z Barryville
- to głupki.
Twój wnuczek, Davy
Sara stała przed lustrem i usiłowała ułożyć sobie wło
sy. Nie mogła sobie z nimi poradzić. Spędziła cały dzień
na zawodach i czuła, że wygląda okropnie. Rano padał
deszcz, po południu zrobiło się ciepło i wiał wiatr. Moje
włosy wyglądają, jakbym je suszyła w wirówce, pomy
ślała. A tak bym chciała mieć gładkie, jedwabiste loki.
Odłożyła szczotkę. Nie, nie wygra! Z drugiej strony, gdy
by je obcięła, wyglądałaby jak Sierotka Marysia.
- Mamo! Mamo! Nat przyjechał!
Tylko spokojnie! Starała się nie zwracać uwagi na dzi
kie bicie serca. Była taka zdenerwowana! To będzie ich
R S
pierwsze wspólne wyjście. To prawda, byli razem w ka
wiarni i w kinie w Miliard, ale to nie to samo. Tym ra
zem wszyscy dowiedzą się, że Sara Jefferies nie spędza
już wieczorów, siedząc samotnie w domu.
- Mamo, no chodź!
Ostatnie spojrzenie w lustro. Świetnie, pomyślała
z przekąsem. Po całym dniu na słońcu wyskoczyło jej
kilka nowych piegów. Ktoś zapukał do drzwi sypialni.
- Co ty tam tak długo robisz? - rozległ się głos Da-
vy'ego.
Sara nabrała powietrza i otworzyła drzwi. Chłopiec
spojrzał na nią okrągłymi oczami.
- Ooo... - wykrztusił z podziwem. - Ale świetnie
wyglądasz, mamo!
Uśmiechnęła się niepewnie. Szkoda, że to nie z Da-
vym ma randkę. Randka... Mój Boże, już za parę minut
wejdzie do szkoły z Natem. Wszystko, co dotąd było jej
prywatną sprawą, stanie się tematem rozmów. Poczuła
śmieszne łaskotanie w żołądku.
Cassidy siedział w kuchni i przeglądał ilustrowany ma
gazyn. Po dziesięciu godzinach huku na budowie bardzo
dobrze robiła mu cisza, która panowała w tym domu. Wstał
i zaczął chodzić po kuchni. Szczerze mówiąc, podobała mu
się nie tylko cisza. Zaczynał się tu czuć jak u siebie.
Odwrócił się na dźwięk kroków i... znieruchomiał.
Sara... Sara wyglądała po prostu pięknie. Podobała mu
się w żółtej sukience, ale teraz, w jedwabiu o brzoskwi
niowym kolorze... Jej włosy i cera nabrały ciepła, życia.
Sukienka była bardzo kobieca, z głębokim wycięciem
pod szyją i szerokim kołnierzykiem. Małe, białe kwiatki
dodawały jej szczególnego uroku. Ona wygląda zupełnie,
R S
jakby wyszła z zachodzącego słońca, pomyślał Nat, olś
niony.
- Wyglądasz cudownie - powiedział lekko stłumio
nym głosem.
Uśmiechnęła się do niego nieśmiało.
Odpowiedział jej szerokim uśmiechem. A więc to tak,
będzie dziś nieśmiała i skromniutka? Podszedł do niej
i pomógł jej się otulić kremowym szalem. Bardzo pragnął
jej dotknąć, ale Davy stał obok i patrzył na nich z tą
swoją domyślną miną. Dzieciak nie jest taki głupi, po
myślał Nat.
Przesunął dłonią po jej włosach, by wyjąć je spod
szala.
- To co, Kopciuszku, jesteś gotowa na bal?
W jej szarych oczach błysnęło rozbawienie.
- To jest Alton, Nat. My tu nie chodzimy na bale.
Wiedział dobrze, że miała tremę. Wiedział nawet, dla
czego - po raz pierwszy mieli się pokazać razem.
Wyszli z domu i poszli wolno w stronę szkoły. Sara
przestała się denerwować, zanim dotarli na miejsce, ale Nat
nie puszczał jej dłoni. Bał się, że Sara stchórzy w ostatniej
chwili. Już z daleka słychać było muzykę. Przed szkołą sta
ło kilka par, ludzie wchodzili i wychodzili.
Cassidy zdawał sobie sprawę z szeptów, które nara
stały, w miarę jak mijali kolejne grupki ludzi. Widział
też, że na twarzy Sary pojawia się coraz ciemniejszy ru
mieniec. Sam nie wiedział, czemu tak bardzo go to roz
czulało. Kiedy ujrzał, jak jego dama dumnie unosi głowę,
omal się nie roześmiał. Jej duma i onieśmielenie łączyły
się ze sobą w sposób, który wydawał mu się niesłychanie
pociągający.
R S
Musiał puścić jej dłoń, by zapłacić za wejście. Nie
odsunęła się, przeciwnie - stanęła bliżej. Kiedy przepro
wadzał ją przez tłumek przy wejściu, Davy złapał go za
rękę.
- Chodźcie tam, Mansonowie do nas machają. No
tam, po drugiej stronie sali - powiedział.
Nat położył rękę na ramieniu chłopca i skierował się
w stronę sąsiadów Sary. Wokół widział zaskoczone spo
jrzenia mieszkańców Alton.
- Musimy chyba obejść salę - rzekł spokojnie.
Pierwszy raz był w tak małym miasteczku i bardzo
mu się tu podobało. To prawda, wszyscy się znają, może
nawet za dobrze. Było to trochę krępujące, ale dawało
poczucie bezpieczeństwa. Nat nie czuł się tu intruzem.
Kiedy przy ich stoliku zaczęli się zatrzymywać zna
jomi, Vic Manson przejął inicjatywę. Przedstawiał „pana
Cassidy" jako swojego szefa. Ciekawe, myślał mężczy
zna, jak zareagowaliby ci mili ludzie, gdyby wiedzieli,
jak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Sarą. Pewnie
wygnaliby mnie z miasta.
Starał się ze wszystkimi miło rozmawiać, po pewnym
czasie poczuł jednak, że ma tego dość. Przyszedł tu tań
czyć z Sarą! Podniósł się więc z miejsca i wyciągnął do
niej rękę.
- Chodź, Saro Anne. Zatańczymy.
Zacisnęła palce na jego dłoni. Nie tańczyła od tak
dawna, że nie była pewna, czy da sobie radę. Tylu ludzi
będzie na nich patrzeć. Nieważne! Chciała być z Natem,
to wszystko. Wzięła głęboki oddech.
- Wyszłam z wprawy - powiedziała cicho.
- Nic mnie to nie obchodzi - uśmiechnął się i do-
R S
tknął jej włosów. - Po prostu chcę mieć powód, by trzy
mać cię w objęciach.
Sara posłała mu niepewny uśmiech. Była zbyt przejęta
i wzruszona, by odpowiedzieć. Słowa nie były zresztą
teraz potrzebne. Nat patrzył na nią jeszcze przez chwilę,
a potem uśmiechnął się i poprowadził ją na środek sali.
Piosenka, do której melodii mieli tańczyć, mówiła
o długich, samotnych nocach. Była wprost stworzona do
powolnego tańca, pulsowała zmysłowym rytmem. Nat
przyciągnął Sarę do siebie. Jakie to cudowne uczucie,
mieć znów kogoś tak blisko... Otoczyła ramieniem jego
szyję, a on chyba wyczuł, co przeżywała, bo przytulił ją
do siebie bardzo mocno. Przymknęła oczy. Przepełniało
ją uczucie, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem. Jak
miała je nazwać? Radością? Szczęściem? Nie, to było
coś o wiele pełniejszego, silniejszego...
Kiedy melodia dobiegła końca, Nat nie odprowadził
Sary do stolika. Stali na parkiecie i czekali na następny
taniec. Po chwili rozległy się pierwsze takty starego prze
boju z lat sześćdziesiątych. Mężczyzna spojrzał na nią
z wesołym błyskiem w oku. Och, nie...! - pomyślała
w popłochu, ale po chwili wiedziała już, że nie będzie
w stanie odmówić. Nie jemu. Nie tej piosence, która spra
wiała, że stopy same wybijały rytm! Nareszcie poczuła,
że chce się bawić, tańczyć, że nie ma powodu niczego
się wstydzić. Nat Cassidy sprawił, że zapomniała o lęku.
Jeszcze nigdy nie bawiła się tak wspaniale! Zupełnie,
jakby ustąpiła jakaś bariera, która nie pozwalała jej cie
szyć się życiem. Tańczyli, póki starczyło im sił, a potem,
zgrzani i szczęśliwi, przedarli się przez gęsty tłum do
swojego stolika. Śmiali się z własnego zmęczenia.
R S
Jakie to cudowne, że tak długo trzymał ją w ramio
nach! Że prowadził ją przez salę, że - jakby bezwiednie
- trzymał dłoń na oparciu jej krzesła. A kiedy rozmawiali
z Mansonem, głaskał ją delikatnie po ramieniu.
Nie powiedział ani słowa, ale wiedziała, że pragnął,
by była blisko niego. Najlżejszy nawet dotyk mówił jej,
że jest wyjątkowa, jedyna. Tak bardzo chciałaby móc od
wrócić się i mocno przytulić do jego szerokiej piersi...
Koło jedenastej Vic Manson odprowadził chłopców
do domu, ale dorośli zostali aż do końca zabawy. Joyce
zaproponowała, że odwiozą Sarę i Nata do domu i za
praszała na kawę, ale Cassidy odmówił jej grzecznie. Po
wiedział, że mają zamiar przejść się trochę po tańcach.
Sara była mu za to wdzięczna. Jedyne, czego w tej chwili
chciała, to pójść z Natem do domu i zamknąć całemu
światu drzwi przed nosem.
Gdy tylko znaleźli się na jej podwórzu, przyciągnął
ją do siebie. Całowali się długo, namiętnie. Poczuła, że
uginają się pod nią nogi, ogarniała ją coraz większa sła
bość. Pragnęła tego tak gorąco - jego wilgotnych poca
łunków, ciepła jego ciała... Pieszczoty stawały się coraz
gorętsze. Jęknęła cicho. W jej ciele rozpalał się żar, ja
kiego nigdy dotąd nie znała... Czuła twarde pożądanie
mężczyzny tuż przy sobie, czuła swoje narastające pra
gnienie...
Przestał ją całować. Objął ją i stał tak, tuląc mocno
do siebie. Czuła, jak mocno bije mu serce. W końcu Nat
westchnął i dotknął czołem jej czoła.
- Przez cały wieczór o tym marzyłem - wyszeptał.
Przytuliła się do niego mocniej.
- Wejdźmy do środka.
R S
- Wiesz, że jeśli wejdę, nie będę umiał wyjść - od
parł, całując jej włosy.
- Nie chcę, żebyś wychodził.
Uniósł jej twarz do światła. Był bardzo, bardzo po
ważny.
- Na pewno? - zapytał i dotknął lekko jej ust. - Nie
wybaczyłbym sobie, gdybyś miała czegokolwiek żałować.
- Właśnie tego chcę - odparła z naciskiem.
Nat omal nie zmiażdżył jej w uścisku. Całował jej
oczy, twarz, szyję...
- Och, Saro - rzekł z cichym śmiechem - gdybyś ty
wiedziała, jak bardzo czekałem, że właśnie to powiesz!
Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo pociągnął ją za
sobą w stronę drzwi.
Dopiero w holu uświadomiła sobie, że za chwilę stanie
się coś, o czym od dawna marzyła. Jednocześnie zdała
sobie też sprawę z jeszcze jednej rzeczy... Zatrzymała
się przy drzwiach łazienki. Zupełnie nie wiedziała, co
robić. Jak mu to powiedzieć? To nie był dobry moment.
Musi tam pójść, zanim cokolwiek się wydarzy... Jakie
to krępujące...
Nat odwrócił ją do siebie i zajrzał jej w oczy.
- Co się dzieje? - zapytał łagodnie.
Poczuła, że znowu się rumieni.
- Ja... - powiedziała - ja muszę coś zrobić...
Popatrzył na nią z czułością.
- Ufasz mi, Saro?
- Tak.
- Pozwolisz, żebym to ja się o to zatroszczył?
Jej oczy wypełniły się łzami. Tak bardzo go kocha!
- Tak - rzekła powoli.
R S
Sięgnął w stronę kontaktu i zgasił światło. Objął ją
i stali tak przez dłuższą chwilę.
- Już w porządku? - zapytał, przytulając policzek do
jej włosów. Odpowiedzią był gorący pocałunek.
Pod dotykiem jej dłoni Nat westchnął cicho, ale stał
nieruchomo. Odwzajemnił pieszczotę, lekko, z ogromną
tkliwością. Jego delikatny dotyk, czułość... Wszystko to
sprawiło, że Sara szarpnęła mocno koszulę mężczyzny.
Ten jeden gest wystarczył. Nat poderwał ją do góry i ca
łował namiętnie... Otoczyła jego biodra szczupłymi no
gami. Już po chwili niósł ją w stronę sypialni. Blade
światło latami rzucało dziwne cienie. Cały pokój tonął
w tajemniczym, niebieskawym mroku.
Nat pocałował ją jeszcze raz, przesunął lekko dłonią
po jej udzie.
- Saro... - rzekł niskim głosem - nie wiem, jak dłu
go to zniosę...
W odpowiedzi objęła go mocniej i przywarła ustami
do jego ust.
- Nie musisz niczego „znosić" - wyszeptała, gładząc
go po twarzy.
Nie umiał już dłużej hamować swego pożądania. Była
taka gorąca i miękka... To nie do zniesienia, jej ciało
prawie parzyło jego skórę. Sara jęknęła cicho i przywarła
biodrami do jego twardego ciała. Tak, pragnęła go, cu
downie, gorączkowo! Rytm, w jakim się poruszała, mó
wił wszystko. Zawarła w nim całą swoją tęsknotę... Nat
zacisnął szczęki. Ta rozkosz była prawie... zabójcza.
Sprawiała, że całe jego ciało pulsowało dzikim rytmem,
jakby miało za chwilę eksplodować, rozsadzić go od we
wnątrz. Jego mięśnie były napięte do granic możliwości,
R S
czuł wilgoć na skórze... Jak można dłużej to powstrzy
mywać...? Jak to możliwe, że... Jak przestać...?
Objęła go mocno i przywarła do niego jeszcze raz.
Nat czuł ogień, który płynął przez jej ciało, słyszał, jak
raz po raz szeptała jego imię...
Kiedy zatrzymał ją i siebie, nie mógł uwierzyć, że
jeszcze nie są połączeni. To... to takie okropne, że jeszcze
nie są razem! Podciągnął kolano Sary w górę i przytulił
ją mocno do siebie.
- Spokojnie, maleńka, spokojnie - szepnął z policz
kiem przy jej policzku. - Chodźmy do łóżka.
Chłód, kiedy odsunęli się od siebie na chwilę, był wprost
nie do zniesienia. Nat wyprostował się. Huczało mu w gło
wie, ręce drżały mu tak, że nie był pewien, czy da radę
rozpiąć koszulę. Sara, także drżąc jak w febrze, oparła czoło
na jego ramieniu. Jej dłonie wędrowały w dół, coraz niżej,
sięgnęły paska jego spodni. Pragnął jej tak bardzo, że to...
to aż bolało... Nie mógł się poruszyć. Oddychał z trudem
przez zaciśnięte zęby, czuł, jak mała kropla potu sunie po
woli po jego plecach.
Sara powoli rozpięła mu spodnie. Jej palce leciutko
musnęły jego podbrzusze. Nie był w stanie powstrzymać
jęku, nie mógł znieść nawet najlżejszego dotyku. Nie,
nie chciał, to nie mogło stać się teraz! Złapał ją za nad
garstek i odepchnął jej rękę. Rozpiął koszulę i położył
sobie jej dłonie na piersi. Odpoczywali przez moment
czoło w czoło. Nat drżał cały. Po dłuższej chwili udało
mu się zebrać resztki sił. Dotknął jej twarzy, zanurzył
palce w jedwabiste loki...
- Chodź do mnie - wyszeptał.
Chwyciła go mocno za rękę. Czuł bicie jej serca, sły-
R S
szał szybki, urywany oddech. Oczy Sary były ciemne,
rozszerzone pożądaniem. Pochylił się i drżącymi palcami
zaczął odpinać drobne guziczki jej sukienki.
I wreszcie oboje byli nadzy. Nie był pewien, czy uda
mu się otworzyć małą, plastikową paczuszkę, którą wyjął
z kieszeni. Sara zauważyła to i ostrożnie wyjęła mu ją
z ręki. Pochyliła się i muskając włosami jego pierś, de
likatnie przygotowała go do tego, co miało się stać. Omal
nie oszalał, czując jej chłodne, zręczne palce na swej roz
palonej skórze. Jego mięśnie zareagowały dzikim skur
czem, był pewien, że nie zniesie tego dotyku, że nie uda
mu się powstrzymać...
Kiedy pociągnęła go na siebie, jęknął cicho, a Sara
zawołała jego imię. Uniosła kolana, tak by mogli się po
łączyć. Objął ją ciasno i wszedł w nią. Była gorąca, cu
downa... Przez króciutką chwilę usiłował zwolnić, ale
ona ruszała się pod nim. Nie, nie mógł...
Pozostało mu tylko płynąć razem z nią, poddać się
pulsującemu rytmowi. W końcu prawie zatracił się
w uniesieniu. Wiedział tylko, że jest blisko...
Trzymał ją bardzo, bardzo mocno, tulił z całych sił,
i wreszcie... wyprężyła się pod nim, krzyknęła, niezdolna
panować nad sobą. Omal nie zmiażdżył jej w ramionach.
To było jak... jak... Nigdy nie przeżył nic takiego... Tak
pełnego i wszechogarniającego... Zupełnie, jakby osobne
połowy połączyły się w jedną, doskonałą całość. I... Ko
chał ją... Boże, jak on ją kochał!
Powoli wracali do rzeczywistości. Leżeli ciasno ob
jęci. Nat wziął głęboki oddech i zaczął czule głaskać ją
po włosach. Dopiero kiedy pocałował ją w szyję, zdał
sobie sprawę, że Sara płacze. Delikatnie starł jej łzy.
R S
Trzymał ją tak jeszcze długo, dopóki ich oddechy nie
uspokoiły się, dopóki nie ustało dzikie bicie serc. A po
tem ostrożnie odgarnął jej włosy z czoła, pogłaskał po
twarzy i bardzo, bardzo delikatnie pocałował. Spojrzał
na jej twarz. W tym miękkim świetle wyglądała pięknie.
Patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Dotknęła jego
dłoni i pocałowała ją leciutko. Ten mały gest niósł w so
bie tyle ciepła i czułości. Nat chciał wyznać, jak bardzo
ją kocha, ale wiedział, że nie powinien tego mówić. Nie
teraz, kiedy jedyne, co ma jej do zaoferowania, to sa
motne oczekiwanie na jego powrót. Przesunął palcami
za uchem Sary i złożył na jej ustach długi, ciepły poca
łunek.
Otarł kropelkę potu z jej czoła.
- No cóż, Saro Annę - powiedział z podziwem.
- Teraz już wiem, jak wygląda wybuch atomowy.
Zaśmiała się uszczęśliwiona i przytuliła go mocno.
Och, wiedział dobrze, że jest dla niej za ciężki, ale nie
mógł się zmusić, by odsunąć się na bok. Jeszcze nie teraz!
Jej włosy były takie cudownie miękkie, tak lubił ich do
tykać. Pocałował ją znowu. I jeszcze raz, i jeszcze... Po
chwili spojrzał na nią filuternie.
- Macie tu jakieś zasady, jeśli chodzi o dokładki?
- zapytał.
Sara zmarszczyła nos.
- Hmm... Jeśli to główne danie - żadnych.
Pocałował ją serdecznie i mocno przytulił. Gdyby tak
mógł z nią leżeć przez całą noc! Cóż, wiedział, że to
niemożliwe... Zebrał siły i, wciągając powietrze przez
zaciśnięte zęby, wycofał się. Sara zadrżała, więc trzymał
ją jeszcze przez chwilę w objęciach, a potem położył się
R S
na plecach. Ułożył się wygodnie, przygarnął ją do siebie
i delikatnie splótł nogi z jej nogami. Co za wspaniałe
uczucie, móc po prostu z nią być, pomyślał z czułością.
Potarł policzkiem o jej włosy i zapatrzył się w cie
mność.
- Saro... - zaczął, głaszcząc ją lekko po ramieniu.
- Uhm?
- Co się dzieje z ojcem Davy'ego?
Poruszyła się powoli, a Nat poczuł muśnięcie rzęs,
gdy otwierała oczy.
- To długa historia - powiedziała cicho.
Pogłaskał ją po twarzy.
- Chciałbym ją usłyszeć - rzekł spokojnie.
Westchnęła ciężko, a potem zaczęła opowiadać:
- Kiedy skończyłam szkołę, poszłam do college'u
niedaleko Miliard, na kurs księgowości. W ostatnim
semestrze poznałam Jeffa, zaczęliśmy się spotykać. On
nie był stąd, grał tylko w hokeja z drużyną z Miliard.
Dwa miesiące po skończeniu nauki wyszłam za niego,
następnie przez rok pracowałam, a potem zaszłam w cią
żę...
Przerwała na chwilę. Nat wiedział, że zapatrzyła się
w ciemność.
- Kiedy urodził się Davy - ciągnęła - oboje mieli
śmy po dwadzieścia jeden lat. Z początku nawet mi się
wydawało, że Jeff będzie dobrym ojcem, był taki prze
jęty... Ale potem nowość przestała być nowością i za
częły się kłopoty. On chyba zaczął sobie zdawać sprawę,
że nie zrobi kariery jako hokeista. Był bardzo rozgory
czony. No, i jakieś dwa tygodnie po drugich urodzinach
Davy'ego - odszedł. Wróciłam do domu z pracy, a jego
R S
nie było. Od tamtej pory go nie widziałam. Rozwód prze-
prowadziliśmy przez prawników.
- I co zrobiłaś?
- Po ślubie zamieszkaliśmy w Miliard, więc po ode
jściu Jeffa wróciłam tutaj. W banku była akurat praca,
a Joyce zgodziła się pomóc mi przy Davym. No, i mie
szkał tu mój ojciec. Wydaje mi się, że dla Davy'ego było
to najlepsze rozwiązanie.
Nat zamyślił się nad jej niewesołą historią. Głaskał
ją po ramieniu. Przeprowadziła się tu, bo chciała, by jej
syn miał spokojne, udane dzieciństwo. A sposób, w jaki
ten typ ją zostawił! Najgorsze zaś było to, że teraz też
ktoś ją zostawi. Tyle że tym razem będzie to on sam...
- Muszę wyjechać pierwszego lipca.
- Wiem - odparła spokojnie i pocałowała go w szy
ję. Uniosła się na łokciu i zajrzała mu w oczy. - To nie
ma żadnego znaczenia, Nathan. Już dałeś mi więcej, niż
mogłabym się spodziewać.
Pociągnął ją w dół, do siebie. To nie wystarczy. Ani
to, ani lekki dotyk jej ust, ani nawet jej bliskość. Nie
wystarczy mu ten krótki czas, jaki został im dany. Nie,
to za mało...
R S
Rozdział siódmy
Nat szedł w stronę swojej ciężarówki. Ulewny deszcz
tłukł o ścianki samochodu, spływał po błotnikach, żłobił
głębokie koleiny w miejscu, gdzie miała powstać droga.
Poczuł, że zimna woda ścieka mu za kołnierz. Do diabła,
myślał, idąc powoli między samochodami, czy nic nie
może dziać się normalnie? Lało. Całymi dniami lało i Nat
naprawdę nie wiedział, w jaki sposób mają zmieścić się
w planach. Wszedł na stopień szoferki i starł z butów
dwie ogromne bryły błota. Miał wszystkiego dosyć. Za
palił i zaczął wyjeżdżać tyłem na drogę. Silnik ryczał
głośno, ale Nata nie obchodziło w tej chwili, czy cięża
rówka wytrzyma przeciążenie.
Co za pechowa praca! Od początku wszystko szło źle:
mieli kłopoty z utrzymaniem tempa, kłopoty z persone
lem, kłopoty z pogodą. Sięgnął w stronę radia, ale, znie
chęcony, cofnął rękę. Nie, jego zły nastrój nie brał się
z problemów na budowie. Chodziło o Sarę.
Od nocy, którą spędzili razem, nie przestawał o niej
myśleć. Nie wiedział, co robić. Nie było mowy o ze-
R S
rwaniu kontraktu w Ameryce Południowej. Mógł, co pra
wda, porozmawiać z nią o przyszłości, wiadomo jednak,
że trzyletnia rozłąka źle wróży każdemu związkowi. Tym
bardziej że Sara przeżyła już raz rozstanie. A gdyby tak
zabrać tam ją i Davy'ego? Na tak dużej budowie na pew
no będą miejsca dla rodzin pracowników. Dla nich jednak
byłoby to rozstanie z całym znanym im światem. A prze
cież Sara przeniosła się do Alton, by zapewnić synkowi
spokojne, ustabilizowane życie. Nat dobrze ją rozumiał.
Gdyby teraz zaproponował wyjazd, jego prośba zmusi
łaby ją do wyboru między nim a synem. Nie, nie może
stawiać jej w takiej sytuacji...
Poczuł bolesne dławienie w gardle. Jak on ma to
zrobić - wyjechać i zostawić tu ich oboje? Nienawidził
samej myśli o wyjeździe! Miewał się trochę lepiej, gdy
był z Sarą i Davym, lecz nawet wtedy prześladowała go
myśl o rozstaniu. Nie mógł udawać, że wszystko jest
w porządku. Nie było. Miał wrażenie, że całe jego życie
jest do niczego - i nie miał pojęcia, jak sobie z tym po
radzić.
I jeszcze ten dzieciak... Parę dni temu, przy obiedzie,
Davy poprosił Nata o pomoc w treningach w nowym se
zonie. Zapadła cisza, a po chwili Sara wstała od stołu
z miną, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Czuł się jak
ostami drań, kiedy wyjaśniał chłopcu, że musi wyjechać
już pierwszego lipca. Davy patrzył na niego szeroko
otwartymi oczami, a potem także zerwał się z miejsca.
Nat znalazł go w ogrodzie. Chłopiec płakał rozpaczliwie,
tuląc się do Scouta.
Mimo ponurego nastroju, mężczyzna uśmiechnął się
lekko. Davy powiedział mu jasno, co myśli o tym wszy-
R S
stkim. Za to Sara... Ilekroć próbował z nią porozmawiać
o zbliżającym się rozstaniu, zmieniała temat albo wycho
dziła z pokoju. A zresztą, co miałby jej powiedzieć? Że
trzy łata „jakoś miną"? Że będzie przyjeżdżał na wakacje?
Albo że będzie pisał? I co to da? Nic nie zmieni faktu,
że za parę dni będzie musiał wyjechać.
Wszystko było okropne. Nat, mając dość własnych
myśli, włączył radio.
Sara stała przy oknie. Ból, który czuła, wcale nie róż
nił się od tego, który nadszedł po śmierci jej ojca. Go
dziny. Zostało już tylko parę godzin. Z tygodni zrobiły
się dni, a teraz... Nat powinien wyjechać do Edmonton
już dwa dni temu, by spędzić trochę czasu ze swoją ro
dziną, ale zrezygnował z tego. Jak ona ma znieść te ostat
nie chwile? Myśl o rozstaniu przyprawiała ją o tak wiel
ką rozpacz, że nie spała już od kilku nocy.
Od dawna walczyła ze łzami.
Na podwórku Cassidy naprawiał rower Davy'ego. Sie
dzieli obaj na ziemi, prawie dotykając się głowami. Po
myślała o wszystkich rzeczach, które Nat im naprawił.
O swoim samochodzie, o starym rowerze chłopca. Miała
ochotę krzyczeć na samą myśl o powodach, dla których
to robił. Chciał być pewien, że dadzą sobie radę po jego
wyjeździe.
Westchnęła ciężko. Nie tylko jej będzie brakowało Na-
ta. Davy także bardzo się do niego przywiązał. W nocy
przyszedł do jej sypialni, owinięty w swoją kołdrę. Drżą
cym głosem spytał, czy już śpi. Zaniepokojona, zapytała,
czy coś się stało, ale nie odpowiedział. Stał w drzwiach,
pochylił głowę, a potem spytał, czy nie daliby rady prze-
R S
konać Nata, żeby zmienił zdanie. Sara ze wszystkich sił
usiłowała się nie rozpłakać. Próbowała wyjaśnić chłopcu,
dlaczego mężczyzna musi wyjechać. Mały usiadł na jej
łóżku i spojrzał na nią oczami pełnymi rozpaczy. Czy
Scout będzie za nim tęsknił? Bóg jeden wie, ile koszto
wała Sarę spokojna odpowiedź na to pytanie. Powiedzia
ła, że na pewno tak... Oddałaby duszę, żeby móc przy
tulić się do Nata i płakać.
A Nat... Widać było, ile go to wszystko kosztuje. Ona
też była trochę winna. Tak, to prawda, kilka razy próbo
wał z nią porozmawiać, ale nie dała mu szansy. Gdyby
doszło do rozmowy, na pewno by się rozkleiła. Nie, nie
chciała mu tego robić. Musiał jechać, wiedziała o tym
od samego początku. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko
będzie po rozstaniu, a przecież nie zrezygnowałaby z ani
jednej minuty wspólnego czasu.
Zamrugała i wytarła nos. Nie, nie można się tak roz
klejać. Nie spędzi przecież tych ostatnich chwil na szlo
chaniu! I Nat... Nie może się dowiedzieć, że płakała. Już
wydawało jej się, że odzyskała panowanie nad sobą...
Ale Nat przyciągnął do siebie chłopca, by pokazać mu
coś w rowerze - i wtedy Sarę opuściły wszystkie siły.
Oślepiona łzami pobiegła do łazienki. Musiała, musiała
się wypłakać!
Do czasu, gdy wrócili do domu, udało jej się usunąć
ślady łez. Na wszelki jednak wypadek zajęła się kolacją.
Cassidy powiedział chłopcu, żeby przed jedzeniem umył
ręce, bo są całe w smarze. Mały pobiegł na piętro, a Nat
podszedł do zlewu, zawinął rękawy i także zaczął myć dło
nie. Sara postanowiła dodać do kolacji cebulę. Nie, żeby
ją lubiła - po prostu chciała mieć uzasadnienie dla płaczu.
R S
Nat sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać ręce.
- Saro? - zaczął spokojnie.
- Tak? - Sara zaczęła z pasją kroić cebulę, tym bar
dziej że do oczu znowu napłynęły jej łzy.
- Chciałbym, żeby Scout został tu, z Davym. Zgo
dziłabyś się?
Odłożyła nóż i zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę
nie była w stanie odpowiedzieć, bo walczyła ze łzami.
- Nie... nie musisz tego robić - rzekła wreszcie.
- Chcę to zrobić, ale nie chciałbym ci sprawiać kło
potu - odparł szorstko.
Przez chwilę nic nie widziała. Przełknęła i wzięła głę
boki oddech.
- To nie będzie żaden kłopot. A Davy będzie zachwy
cony.
Nat odrzucił ręcznik i wziął Sarę za ramiona. Zmu
sił ją, by spojrzała na niego. Widać było, że sam także
cierpi.
- Tak mi przykro, maleńka - wyrzekł z trudem.
- Niech ci nie będzie przykro— szepnęła i bohatersko
starała się uśmiechnąć. - Nie ma powodu.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale położyła mu palce
na ustach.
- Naprawdę - dodała. - Nie żałuję ani chwili, rozu
miesz?
W odpowiedzi mocno przycisnął do ust jej dłoń.
Dziwne, ale przez ten krótki moment poczuła się silna
- może dlatego że widziała, jaką walkę toczy ze sobą
Nat... Otoczyła go ramionami i przytuliła do siebie. Gła
skała jego włosy, a potem pochyliła się i pocałowała go
w szyję.
R S
- Zostań dziś na noc - poprosiła.
Przytulił ją mocniej, chowając twarz w jej włosy. Nic
nie mówił, po prostu mocno ją trzymał. W jego uścisku
była rozpacz i chęć osłonienia jej przed tym, co miało
nadejść, była namiętność i czułość... Dotknął jeszcze raz
jej włosów, a potem zaczął leciutko głaskać ją po ple
cach.
- Nie chcę, żeby Davy zastał mnie tu jutro rano - po
wiedział wreszcie. Jego głos był niski z napięcia. - To
nie w porządku wobec niego, a dla ciebie też nie byłoby
dobre.
Objął ją mocniej i dotknął ustami szyi.
- Ale - dodał po chwili, już trochę lżejszym tonem
- nie znaczy to, że nie możemy pomyśleć o czymś, gdy
już pójdzie spać...
Dobrze, że zdobył się choć na odrobinę humoru! Już
na początku ich znajomości Nat dał jasno do zrozumienia,
iż nie chciałby, żeby Davy zastał go rano w domu. I za
wsze tego pilnował. Wiele razy zostawał jednak do późna
- do bardzo późna. Wspólnie spędzone noce były dla
Sary prawdziwym odkryciem. Nat nie był cichym ko
chankiem, nie był też powściągliwy. Sprawił, że pozbyła
się wszystkich swoich wątpliwości i kompleksów. Poka
zał jej rzeczy, o jakich dotąd tylko czytała, zabrał ją na
wyżyny, o jakich nawet nie śniła. I zawsze, zawsze po
trafił jej okazać, że o nią dba, kocha ją i ceni.
Nie chciała się teraz zastanawiać nad przyszłością ani
oddawać wspomnieniom. Chciała skupić się na tym, co
było teraz. Słyszeć jego śmiech, nie myśleć o jutrzejszym
rozstaniu. Mieli przecież przed sobą całą noc. Postano
wiła, że zrobi wszystko, by ta noc upłynęła im pogodnie.
R S
Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Prze
sunęła dłońmi po jego szyi.
- No, no - szepnęła prowokująco - to brzmi cieka
wie...
Zaśmiał się i odsunął jej ręce.
- Rób tak dalej - powiedział groźnie - a zamknę cię
w szafie w przedpokoju!
Sara wsunęła palce w jego dłonie.
- A właśnie, że nie.
Przez resztę wieczoru robiła co mogła, by utrzymać
lekki, wesoły nastrój. Davy poszedł spać o dziesiątej, za
dowolony, bo pozwoliła mu zabrać Scouta do łóżka. Gdy
wróciła do salonu i zastała Nata, patrzącego niewidzącym
wzrokiem przez okno - omal się nie rozpłakała. Udało
jej się jednak przezwyciężyć bolesny skurcz w piersi.
Podeszła do niego z uśmiechem.
Żartowała, droczyła się z nim i w końcu Nat się roze
śmiał. Nastrój zmienił się dopiero, gdy znaleźli się w sy
pialni. Tej nocy kochali się inaczej, tak jakby każda mi
nuta miała być ostatnią. Sara sama nie wiedziała, czemu
nie płacze. Na łzy będzie pora jutro. I przez wiele, wiele
dni.
Obudziła się przed świtem, ale Nata już nie było. Ze
rwała się tak przerażona, że z trudem mogła się ubrać.
Powtarzała sobie, że on wróci, że nie odszedłby tak bez
pożegnania. Stała w oknie salonu, czując nieprzyjemny
ucisk w żołądku. Czekała, czy zza rogu nie wyłoni się
czarna ciężarówka. Kiedy jednak złotawy świt wstał nad
miastem poczuła, że jej zdenerwowanie zamienia się w zi
mną rozpacz. Musi zobaczyć go jeszcze raz, powiedzieć
R S
mu, jak bardzo go kocha! Chwyciła sweter, chciała biec
na budowę... Wbiegła do kuchni i nagle nogi ugięły się
pod nią. Poczuła, że cały świat wali się w gruzy. Na stole
stał bukiet kremowych róż. Obok leżała długa, biała ko
perta. A więc Nat odszedł. I nie wróci.
Cassidy patrzył na szarą wstęgę autostrady. Oczy pie
kły go tak, że ledwie widział. Nie spał całą noc. Nie
przespał też poprzedniej. Ani tej przed nią. Odchylił się
w fotelu, próbując znaleźć wygodną pozycję. Nie mógł
przestać myśleć o ostatnich godzinach, które spędził
z Sarą. Gdy zasnęła, długo trzymał ją w objęciach.
W końcu ból stał się nie do zniesienia i Nat poczuł, że
musi już iść. Wstał, próbował przeczekać do rana, ale
po kilku godzinach wiedział już, że w obecnym stanie
nie będzie umiał znieść ostatecznego rozstania. Poprze
dniego dnia kupił kwiaty w Miliard, chciał je zachować
na pożegnanie, ale postanowił przynieść je teraz.
O czwartej był z powrotem na budowie. Kiedy pakował
swoje rzeczy, zdał sobie sprawę, że nie poradzi sobie
z pożegnaniem. Napisał więc do Sary list i zaniósł go
wraz z kwiatami do jej domu. Kiedy zamykał za sobą
drzwi, czuł się jak zdrajca. Pierwsze pięćdziesiąt mil prze
jechał nie wiedząc, co się wokół niego dzieje. To była
okropna podróż.
Przetarł oczy i z odrazą starł z pięści tę odrobinę wil
goci, która pojawiła się na jego rzęsach. Później będzie
lepiej. Gorzej już przecież być nie mogło. Zacisnął szczę
ki. Odjechał dopiero pół godziny temu. Za dwie godziny
zajedzie przed dom brata w Edmonton. Musi uporać się
ze sobą w dwie godziny.
R S
Gdy zaparkował przed blokiem brata, miał potworną
migrenę. Nie chciał się nawet zastanawiać, czy poradził
sobie ze sobą, czy nie. Wiedział tylko, że czuje się podle
i ma ochotę komuś przyłożyć. Ciekawe, co na to Adam,
pomyślał z cierpkim uśmiechem.
Wysiadł z ciężarówki i przeciągnął się. Wszystko go
bolało. Trzasnął drzwiami ze złością. A może nie będzie
musiał wyzywać Adama do walki? Jego młodszy braci
szek nie ucieszy się z tego, że ktoś go budzi w sobotę
o" ósmej rano. Nat ruszył w stronę budynku, szukając jed
nocześnie kluczy do mieszkania brata. W połowie drogi
przypomniał sobie, że zostawił je w kurtce. Zaklął cicho
i zawrócił w stronę samochodu, ale nie znalazł kurtki
w kabinie. Gdzie ona może być? - pomyślał, rozwście
czony. Nie chciałby jej zgubić. Zły nie na żarty poszedł
otworzyć skrzynię ciężarówki. Szarpnął drzwiczki.
Kurtka leżała na samym wierzchu. Ale oprócz niej
był tam jeszcze brązowy śpiwór... Śpiwór, którego Nat
nigdy w życiu nie widział. Poczuł, że uginają się pod
nim nogi. Spod kurtki ukazała się blond czupryna,
a mężczyźnie wydało się, że jego migrena osiągnęła nie
spotykane dotąd rozmiary. Złapał się za głowę i zaklął
głucho. Do jasnej cholery, co ten dzieciak robi w jego
ciężarówce?! I co on ma teraz zrobić?
Opuścił ręce i wpatrzył się w śpiącego Davy'ego. Al
bo ten smarkacz był niesamowicie utalentowanym akto
rem, albo rzeczywiście spał jak zabity. Nat uśmiechnął
się blado. Udało mi się wyjechać po cichu, pomyślał.
Dotknął lekko ramienia chłopca.
- Davy - zawołał cicho. - Wstawaj, mały.
Jedyną odpowiedzią było ciche mruknięcie. Nat spo-
R S
jrzał łagodniej na swojego pasażera na gapę. Odchylił
śpiwór i potrząsnął chłopcem trochę mocniej.
- No już, Davy! Wstawaj!
Chłopiec zamrugał oczami, mruknął coś pod nosem
i uśmiechnął się do Nata.
- Cześć - powiedział niezbyt jeszcze przytomnie.
- Cześć - odparł Nat, opierając się o zderzak. - Mo
żesz mi wytłumaczyć, co tu robisz?
Mały patrzył na niego nic nie rozumiejąc i dopiero po
chwili zauważył, że stoją na jakiejś nie znanej mu ulicy.
- Ojej - jęknął, otwierając szeroko oczy.
Mężczyzna prawie się uśmiechnął. Było jasne, że dzie
ciak nie wybierał się aż tak daleko.
- Davy?
- Gdzie my jesteśmy?
- W Edmonton, pod domem mojego brata. A teraz
może mi powiesz, co ty tu właściwie robisz?
Chłopiec podniósł się, najwyraźniej przerażony.
- O rany - powiedział. - Mama mnie zabije!
Nat patrzył na dziecko. Mały miał rację: mama pewnie
go zabije. Wziął ostrożny oddech.
- Mama nie wie, gdzie jesteś - stwierdził. Właściwie
miało to być pytanie, ale mina pasażera starczała za
odpowiedź. Cassidy oparł dłonie na biodrach i starał się
wymyślić sensowne wyjście z sytuacji.
Chłopiec siedział na swoim śpiworze i patrzył na nie
go z tak żałosną miną, że Nat trochę się rozchmurzył.
Okrył go kurtką i pomógł wysiąść z ciężarówki.
- Chodź ze mną. - Trzeba zadzwonić do mamy i po
wiedzieć jej, co się stało. Jak się obudzi i zorientuje się,
że cię nie ma, oszaleje z niepokoju.
R S
Kątem oka zobaczył, że chłopiec ociera oczy. Bardzo
pokochał to dziecko. Przełknął dziwną gulę w gardle,
a potem ukucnął przed Davym.
- Jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać? - zapytał.
Mały spojrzał w bok z nieszczęśliwą miną i wzruszył
ramionami. Nat zrozumiał odpowiedź. Zwichrzył mu
włosy nad czołem.
- No, już się tak nie martw - powiedział. - Ona
się na pewno przestraszy, ale przecież wiesz, że cię ko
cha.
Chłopcu zadrżała broda.
- Wiem.
Nie było powodu przedłużać tej sceny. Nat wypro
stował się i podał mu rękę.
- To chodź, zadzwonimy.
Zaprowadził chłopca na górę. Tak jak podejrzewał,
zasłony w mieszkaniu brata były zaciągnięte, a dom po
grążony we śnie. Ciemność bardzo źle na niego działała,
podszedł więc do okna i rozsunął zasłony. Otworzył
drzwi na balkon i stanął w nich, patrząc na rzekę.
- Nat?
Odwrócił się niechętnie. Złagodniał jednak natych
miast, kiedy zobaczył minę chłopca. Davy miał oczy pra
wie czarne ze strachu.
- Zadzwonisz do mamy już teraz?
Nie, nie chciał do niej telefonować! Pożegnanie wy-
dawało mu się ponad jego siły, a to... To było jeszcze
gorsze. Westchnął ciężko.
- Tak, już dzwonię - powiedział.
Po chwili poszukiwań udało mu się znaleźć telefon
pod stertą gazet. Wykręcał numer i coraz wyraźniej czuł
R S
przykry ucisk w żołądku. Na litość boską, co on jej po
wie?
Stał ze słuchawką w dłoni, ale nikt nie odpowiadał.
Odwrócił się w stronę chłopca.
- Nikt nie odbiera - stwierdził zmienionym z napię
cia głosem. - Jaki jest numer Mansonów?
Tym razem odebrano natychmiast. Nat poznał po głosie
Joyce, że w Alton wiedzą już o zniknięciu chłopca. Kiedy
wyjaśnił, że Davy jest z nim, powiedziała tylko „o Boże".
Dodała też, że Sara dopiero przed chwilą zorientowała się,
co się stało i poszła szukać syna na budowie.
Mężczyzna słuchał jednym uchem wyjaśnień Joyce
i zastanawiał się, co ma teraz robić. Jego samolot odla
tywał o szóstej wieczorem. Jazda do Alton i z powrotem
zajęłaby co najmniej sześć godzin. Był w tak złym stanie,
że wolałby nie siadać za kierownicą. Nie miał też serca
wsadzać Davy'ego do autobusu i wysyłać do domu.
W obecnej sytuacji Sara także nie powinna wystawać na
szosie. Zostawał więc Adam.
Wyprostował się i spojrzał na chłopca.
- Joyce, powiedz Sarze, że z Davym wszystko w po
rządku i mój brat odwiezie go do domu dziś wieczorem.
Odłożył słuchawkę, upewniwszy się przedtem, czy
Joyce dokładnie zrozumiała wiadomość. Ogarnęła go
bezsilna złość. Do diabła, wszystko szło nie tak!
W holu pojawił się Adam. Wskazał głową chłopca,
całkowicie pochłoniętego wyglądaniem przez okno.
- Twój? - zapytał wesoło.
Nat zgrzytnął zębami.
- Przestań, dobrze? - warknął. - To wcale nie jest
śmieszne!
R S
Brat przestał się uśmiechać.
- Przepraszam - powiedział. - Teraz widzę.
Nat wyjaśnił mu najkrócej jak mógł, co się stało. Oczy
bolały go tak, że prawie nic nie widział. Czuł, że jeśli
się nie prześpi, padnie na ziemię.
Adam wyjął z lodówki sok pomarańczowy.
- Chcesz? - zapytał. Nat pokręcił przecząco głową.
- Powiedz mi tylko, czemu ten dzieciak wlazł ci do ba
gażnika?
Mężczyzna oparł się o blat kuchenny i zaczął trzeć
oczy. W końcu spojrzał na młodszego brata.
- Słuchaj... - zaczął zmęczonym głosem i wes
tchnął. - Wolę się nie zastanawiać. Zrobisz coś dla mnie?
Brat popatrzył na niego smutno.
- Widzę, że przestał ci się podobać wyjazd do Boli
wii.
- Tak. Zupełnie mnie tam nie ciągnie.
- Chyba rozumiem. Dobra, odwiozę chłopca do do
mu. - Adam założył ręce na piersi. - Wiesz co? Ty się
teraz prześpij, a ja wezmę dzieciaka na śniadanie. Jak
wrócę, na pewno coś wymyślimy.
Nat prawie się uśmiechnął. Jego brat zawsze był go
tów „coś wymyślić". Wyprostował się i rozejrzał po po
koju.
- Powiem małemu.
Czuł się okropnie. Zupełnie, jak po wypadku. Bolała
go głowa, odczuwał tępy ból w okolicy serca. Poza tym
był jakby odrętwiały. Powlókł się do sypialni brata, roze
brał i padł bez życia na łóżko. Zdążył jeszcze pomyśleć,
że dobrze, iż jest w nim sam.
Dwie godziny później trzaśnięcie drzwi wyrwało go
R S
z głębokiego snu. Osłonił głowę poduszką. Poczuł, że je
go zarost trze o prześcieradło. Okropność! Zupełnie, jak
by miał kaca po trzech dniach picia.
Drzwi sypialni skrzypnęły, w pokoju rozległy się lek
kie kroki, a potem zapadła cisza.
- Przynieśliśmy ci śniadanie - powiedział Davy pra
wie szeptem.
Nat odrzucił poduszkę i spojrzał na chłopca. Dzieciak
posłał mu niepewny uśmiech. Podszedł do łóżka i po
kazał papierową torbę.
- Mam też kawę.
Cassidy poprawił poduszki i usiadł wygodniej. Ogar
nęła go nowa fala smutku, gdy spojrzał na Davy'ego.
Widać było, że mały jest bliski łez. Wziął od niego torbę,
odstawił ją i wyciągnął rękę.
- Chodź no tu, Davy - rzekł głosem jeszcze trochę
schrypniętym po śnie. - Myślę, że jest coś, o czym po
winniśmy porozmawiać.
Chłopiec wahał się przez chwilę, a potem wdrapał się
na łóżko. Kiedy Nat przytulił go do siebie, mały nie mógł
powstrzymać płaczu. Padł Natowi w objęcia i szlochał
rozpaczliwie. Mężczyzna tulił go do siebie i czuł, że sam
też się za chwilę rozpłacze. Tak by chciał z nim zostać!
Nie uciszał Davy'ego. Cóż, niech się wypłacze. Trzy
lata... Przez trzy lata chłopiec dorośnie, a jego przy nim
nie będzie. Kołysał go w ramionach. Otworzył oczy i u-
jrzał Adama, stojącego w drzwiach. Brat uśmiechnął się
do niego.
- To wspaniały dzieciak, Nat. Mam nadzieję, że
wiesz, co tracisz.
Nat nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo Adam wy-
R S
szedł, zamykając za sobą drzwi. Miał ochotę wyjść za
nim i porządnie mu przyłożyć.
Po jakimś czasie Davy trochę się uspokoił i otarł łzy.
- Naprawdę musimy pogadać - powtórzył Cassidy
z naciskiem.
Chłopiec spojrzał na niego ponuro.
- Ja nie chcę, żebyś wyjeżdżał - powiedział, pocią
gając nosem. - Obudziłem się w nocy, ale nie chciałem
do was wchodzić ani rozmawiać z tobą przy mamie. No
i wstałem, wziąłem śpiwór i poszedłem do samochodu.
Myślałem, że się obudzę, jak wrócisz.
Tak, to było do przewidzenia! Davy, jak zwykle, brał
byka za rogi. Nat pogłaskał chłopca po policzku.
- Ja też bym wolał zostać - rzekł spokojnie. - Ale,
niestety, muszę jechać. Podpisałem umowę i odpowiadam
za wykonanie całego projektu. Nie mam wyjścia.
Mały wytarł nos rękawem i posłał mu pełne uporu
spojrzenie.
- Ale dlaczego my nie możemy pojechać z tobą?
Nat westchnął.
- To nie jest takie proste.
- Dlaczego nie? - nalegał Davy.
- Z wielu powodów. Musiałbyś zostawić wszystkich
kolegów. Budowy nie zawsze są dobrymi miejscami na
mieszkanie, no i myślę, że nie byłoby to w porządku wo
bec mamy.
Davy aż się wyprostował. W jego spojrzeniu błysnęła
nadzieja.
- Ona by bardzo chciała, Nat. Naprawdę. Stale czyta
o innych krajach. To by była przygoda, a mama by stra
sznie chciała mieć... no wiesz, jakieś przygody w życiu.
R S
Naprawdę. Ja z nią czasami rozmawiam o rzeczach, któ
re byśmy chcieli zrobić. Na przykład pojechać do Afryki
na safari albo zobaczyć te ruiny w Grecji, albo te... no...
te piramidy w Egipcie, wiesz? Ja to najbardziej chciałem
pojechać na safari, albo na te piramidy, boby się jeździło
na wielbłądzie. A te ruiny to by mogły być takie trochę
nudne. Ale razem to byśmy pojechali z mamą do Chin,
zobaczyć Wielki Mur i żywe pandy. Więc południowa
Ameryka, to by też była przygoda, prawda? Nat, ja wiem,
że jakbyś ją poprosił, to ona by pojechała!
Nat poczuł, że jego „kac" mija dziwnie szybko. Nie,
nie mógł dać się porwać takim marzeniom... Ryzyko było
za duże. Wziął głęboki oddech, a potem zapytał:
- A ty? Jakbyś się czuł, gdybyś miał wszystko zosta
wić? Przyjaciół, drużynę hokejową? Mecze? Nie będziesz
miał tego wszystkiego w Boliwii.
Chłopiec zamyślił się. Siedział w milczeniu i skubał
brzeg koszulki. Po dłuższym czasie podniósł głowę
i spojrzał Natowi prosto w oczy.
- A wracalibyśmy czasem do Alton?
Cassidy skinął głową.
- Tak. Na każde wakacje.
- A musielibyśmy sprzedać dom?
Serce Nata zaczęło nagle bić bardzo szybko...
- Nie.
Davy patrzył na niego jeszcze przez chwilę. Miał
dziwnie dorosłą minę.
- No to wszystko w porządku - powiedział w koń
cu.
Mężczyzna wiedział, że jest to jeden z tych trudnych
momentów, w którym ważą się jego losy. Nabrał powie-
R S
trza i bardzo spokojnym głosem zadał jeszcze jedno,
ostatnie pytanie:
- Davy, dlaczego chciałeś, żebym został?
Chłopiec spojrzał gdzieś w bok. Pobladł raptownie,
a jego oczy ponownie wypełniły się łzami.
- Bo ja tak strasznie chciałem... - wyszeptał - ja tak
chciałem, żebyś był moim tatą.
Sara chodziła tam i z powrotem po kuchni. Bolał ją
brzuch. Robiła, co mogła, żeby nie płakać. Co chwila
patrzyła na zegarek, podchodziła do okna, szła do
drzwi... Brat Nata zadzwonił i obiecał, że chłopiec bę
dzie w domu koło czwartej. Boże, jest dopiero po trze
ciej... Jeszcze godzina, pół, i Davy będzie w domu. Je
szcze tylko pół godziny! Owinęła się ciasno swetrem i po
raz kolejny spojrzała na kremowe róże. Omal się nie roz
płakała. Kiedy rano zorientowała się, że Nata nie ma,
miała ochotę wyrzucić je przez okno. Złość przeszła jej
jednak natychmiast, gdy wzięła do ręki jego list. Cassidy
dokładnie wyjaśnił w nim, dlaczego odszedł w taki spo
sób. I dlaczego nie był w stanie się pożegnać.
Sara przycisnęła pięści do powiek, starając się po
wstrzymać. Och, musi wreszcie dać sobie z nimi radę!
Brat Nata nie może zobaczyć jej w tym stanie. Wypro
stowała się i wzięła głęboki oddech. Postanowiła, że pó
jdzie na piętro i pościeli łóżka. Może zdąży jeszcze po
sprzątać łazienkę.
Weszła po schodach. Nie, łazienka najpierw. Ominęła
pokój syna, bo nie chciała tam teraz wchodzić. Poza tym
sprzątanie utrudniałby Scout, który po całym dniu ner
wów padł wreszcie na łóżko chłopca. Biedne zwierzę krą-
R S
żyło za nią przez cały czas. Ilekroć siadała, pies pojawiał
się przy niej i z westchnieniem kładł jej głowę na kola
nach. Miał tak smutną minę, że Sara co chwila na nowo
wybuchała płaczem. Koło południa była już tak zrozpa
czona, że dała mu kotlety, które miała zjeść na obiad.
Nie wyglądał na pocieszonego, więc na dokładkę dostał
do żucia stary but.
Spojrzała w lustro. Wyglądam, jakbym dostała ja
kiegoś uczulenia, pomyślała i w panice sięgnęła po rę
cznik.
Nagle usłyszała, że Scout zrywa się z miejsca i pędzi
na dół. Jego radosne szczekanie rozlegało się w całym
domu. Rzuciła się w stronę schodów. Davy! To musi być
Davy!
Wybiegła na podwórko i dopiero wtedy zdała so
bie sprawę, że włożyła bluzę na lewą stronę. Adam
Cassidy pomyśli, że ma do czynienia z kompletną wa
riatką.
Wypadła zza rogu domu i... stanęła jak wryta. Nie...
Serce stanęło jej na chwilę, a potem zaczęło bić jak osza
lałe. Nat... Stał przed nią Nat Cassidy. Kolana ugięły
się pod nią.
Patrzył na nią bez słowa.
- Davy - odezwał się, nie spuszczając wzroku z jej
twarzy - weź może Scouta na spacer. Chciałbym poroz
mawiać z twoją mamą.
Sara oparła się o ścianę. Było jej słabo, bała się i cie
szyła jednocześnie, sama już nie wiedziała, co czuje. Mia
ła wrażenie, że za chwilę zemdleje.
Nie zdążyła. Nat podszedł do niej i zaczął mówić bar
dzo szybko:
R S
- Mam tylko dziewięć dni, nie więcej. Będzie gdzie
mieszkać, mogę dostać większą przyczepę i dodatkowy
samochód. Budowa gwarantuje nauczycieli i opiekę me
dyczną, ale będziemy żyć w środku dżungli. Będę miał
sześć tygodni urlopu, a poza tym oni zapewniają regu
larne loty do większych miast. Ale tam jest naprawdę
ciężko. To nie będzie piknik.
Sara nie wierzyła własnym uszom. Czy miała... czy
mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała? Drżała na
całym ciele, bała się, że źle rozumie...
- Co ty mówisz, Nathan? - zapytała, prawie płacząc
z niepokoju. Musiała natychmiast znać odpowiedź!
Podszedł jeszcze bliżej. Patrzył jej prosto w oczy, a je
go twarz zastygła w napięciu.
- Wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie i wyjedźmy tam
razem.
Patrzyła na niego jeszcze przez ułamek sekundy, a po
tem dotarło do niej, co powiedział. Zaczęła krzyczeć
i śmiać się, i płakać jednocześnie.
- Tak! Tak, Boże, tak! - Rzuciła się Natowi w ra
miona, a on omal jej nie zgniótł w uścisku. Prawie nie
mogła oddychać, ale to nic. Nat wrócił, wrócił i będą
znów razem! Tylko to się liczy.
Westchnął z ulgą i przygarnął ją do siebie. Dotknął
lekko jej włosów, zaczął się bawić ich złotawymi pas
mami.
- Saro - rzekł niskim głosem - żebyś ty wiedziała,
jak ja cię kocham!
Objęła go mocno i otarła twarz o jego koszulę. Była
taka szczęśliwa! Nabrała powietrza i zajrzała mężczyźnie
w oczy.
R S
- Ja cię też kocham, Nathan - powiedziała z mocą.
- Tak strasznie, że nie masz pojęcia.
W odpowiedzi przytulił ją jeszcze raz. Po chwili wy
puścił głośno powietrze.
- To nie będzie łatwe, kochanie. Życie na budowie
wcale nie jest proste.
- Nie szkodzi, najdroższy - odparła Sara, ujmując je
go twarz w dłonie. - Coś wymyślimy.
Patrzył na nią przez chwilę i nagle dostrzegła w jego
oczach niebezpieczny błysk.
- Chciałabyś znowu nad czymś... pomyśleć?
Zaśmiała się cicho. Boże, jak ona uwielbia ten jego
szelmowski uśmiech! Zadrżała na myśl, jak mało brako
wało, aby go straciła.
- Powiedz mi - poprosiła poważnie - jak to się stało,
że wróciłeś?
Nat uśmiechnął się lekko.
- Omówiliśmy to z twoim synem. Pochylił się i po
całował ją. Mocno, gorąco. - Tylko bądź pewna, Saro
Anne - wyszeptał z ustami tuż przy jej ustach.
Uśmiechnęła się i przesunęła dłońmi po jego szyi.
- Jestem pewna, Nat. Absolutnie pewna.
Davy usiadł na schodkach i położył na kolanach no
tatnik. Scout, merdając ogonem, obwąchał uważnie jego
ołówek i usiadł obok. Chłopiec był tak przejęty, że czuł
śmieszne łaskotanie w brzuchu. Nie mógł się doczekać,
kiedy Dziadek dowie się o wszystkim.
Pochylił się nad papierem.
R S
Poniedziałek, trzeci lipca
Kochany Dziadku!
O rany, Dziadku, mam Ci coś STRASZNIE WAŻNEGO
do powiedzenia! Mama i Nat pobierają się pojutrze. Ale
będzie fajnie! Potem pojedziemy razem z nim do Ameryki
budować tamę, a on mówi, że będziemy jeszcze robić
mnóstwo rzeczy i że może pojedziemy nawet do Afryki
na safari na wakacje, i jeszcze powiedział, że jak już tam
pojedziemy, to może pojedziemy do Egiptu, zobaczyć te
piramidy. Dziadku, jak myślisz, uda nam się wpakować
Mamę na wielbłąda? Bo ja myślę, że tak. Nat też tak
myśli. Mówi, że Mama się niczego nie boi.
No i wiesz, Dziadku, teraz jestem naprawdę szczęśli
wy. Mama też. Powiedziałem jej, że Ty byś na pewno
polubił Nata, a ona mnie wtedy tak strasznie mocno przy
tuliła. Ja nienawidzę, jak mnie ktoś tak mocno przytula,
Dziadku. Ale czasami to chyba można. No i jak mnie tak
przytuliła, to powiedziała, że ona też tak myśli. Naprawdę
byś go lubił. On zawsze mamę rozśmiesza i się nią opie
kuje. Wiesz, tak jak ja się miałem opiekować, kiedy już
będę dorosły.
No i mam psa, bo Nat mówi, że Scout jest mój. I je
szcze do tego tatę. Jeszcze tylko muszę mieć autograf
Wayna Gretzky'ego.
Już muszę iść, Nat zabiera nas do Miliard, bo musimy
kupić różne ubrania do tej dżungli i oni chcą kupić coś
na ślub. Ale niedługo napiszę, Dziadku. Wszystko Ci opo
wiem o weselu i w ogóle. Ma przyjechać cala rodzina
Nata, a on ma trzech braci i dwie siostry, i mnóstwo bra
tanków, i w ogóle. A ja będę drużbą. Dziadku, co wła-
R S
ściwie robi drużba? Mam nadzieję, że nie będą musiał
nikogo całować.
A Nat wie, że do Ciebie piszą. Wiesz, tak jakoś mu
powiedziałem. Nie śmiał się ani nic i powiedział, żebym
się nie martwił, że to nieważne, skąd do Ciebie piszą,
bo Ty na pewno i tak się dowiesz. Dziadku, on będzie
świetnym tatą. Ja to wiem. To łato będzie lepsze nawet
od Gwiazdki.
Mama mnie woła, więc ja NAPRAWDĘ muszą już iść.
Ale na pewno niedługo napiszą.
Całuję, Twój wnuczek, Davy
R S