Marcin Szczygielski:
Za niebieskimi drzwiami:
Marcin Szczygielski
Pisarz, dziennikarz i grafik.
Jest autorem książek(PL-BOY2,Les Forfocles, Berek, Bierki) i sztuk teatralnych (Berek,
czyliupiór w moherze, Wydmuszka, Furie) skierowanych dodorosłych odbiorców, ale pisze
także powieści dla młodszychczytelników.
Jesienią 2009r.
ukazałasię Omega - powieść o przygodach dwunastoletniej fanki gierkomputerowych, dla
którejrzeczywistość w niebezpieczny sposób zaczyna mieszać się zeświatem wirtualnym.
Książka, zilustrowana przez BartkaArobala, została wyróżnionaw Konkursie im.
Hanny Skrobiszewskieji w 2010 r.
trafiła na Listę SkarbówMuzeum Literatury Dziecięcej.
Zostałatakże wyróżniona w konkursieNajpiękniejsze Książki Roku2009
organizowanymprzezPolskie TowarzystwoWydawców Książek.
Kolejną powieść dla młodzieży, Czarny Młyn, opowiadającą odzieciachz
popegeerowskiej wioski, które muszązmierzyć się z bezosobowym złem,które opanowało
ruinypobliskiego kombinatu,Marcin Szczygielski napisał na Konkurs Literacki im.
AstridLindgrenorganizowany w ramachakcji Cała Polska Czyta Dzieciom.
Jury uznało CzarnyMłyn za najlepszą spośród wszystkich 580nadesłanychksiążek, przyznając
muGrand Prix i statuetkę Pippi Langstrump, a także I nagrodę w kategorii powieści dla
dzieciw wieku od dziesięciu doczternastu lat.
Czarny Młyn ukaże się wiosną 2011 roku nakładem wydawnictwa Stentor.
Marcin Szczygielski
ZA NIEBIESKIMIDRZWIAMI
Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracjeMarcin Szczygielski
RedakcjaAnna Nastulanka
Copyright by Marcin Szczygielski, 2010
Copyrightby OficynaWydawnicza AS,2010
Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2010
Zdjęcie autora Oficyna Wydawnicza AS
l-pT,-'Dystrybucja
LBOO Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp.
z o.
o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 00/11, fax 22 721 30 01
zamówienia internetowe: 22 721 70 07 lub 09
www.olesiejuk.
pl
www.oramus.
pl
Projekt typograficzny iskład komputerowyOficyna Wydawnicza AS
Druk i oprawaWZDZ - Drukarnia Lega, Opole
ISBN97S3-6000042-7
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIKIM.
ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGOWarszawa, ul.
Cypryjska 89tel.
/fax 22 614 28 34e-mail: latarniklatarnik.
com.pl
Zapraszamy do księgarni intemetowęj
www.latarnik.
com.pl
Warszawa 2010Wydanie I
I.
PODRÓŻ, WAŻKA I CEBULKA
Bardzo często myślę o tamtym dniu, chociażi minął już ponad rok.
Ale trudno pewniebyłoby nie myśleć przecież tak naprawdęwłaśnie tamtego dnia całe moje
życie stanęło na głowie.
Miałem dopiero jedenaście lat i dużo mniejrozumiałem.
To byłbardzo ważny dzień i czekałem naniego długo ładnych kilkamiesięcy.
Pierwszy dzieńmoich wakacji z mamą,która obiecałami je jużnaGwiazdkę.
Pewnie wydaje się wam, że niema w tym nicdziwnego iże jest to zupełnie normalne jechaćna
wakacje z mamą, szczególnie kiedy jest się małym.
Dla mniejednak było tobardzo ważne wydarzenie.
Mama nigdywcześniejnie miałaczasu na nasze wspólne wakacje, bopracowała bardzo dużo,
właściwie ciągle.
Nawet kiedy była w domu, siedziała bez przerwy przed komputerem.
Czasami byłem na nią zły za to, aletylko czasami, bo rozumiałem, że pracuje takdużo dlatego,
żeby żyło namsię
9.
dobrze, i że robi to też i dla mnie żebym miał różne rzeczy, mógł chodzić do dobrej
szkoły.
Żebyśmy mieli dużemieszkanie i porządny samochód.
Wszystko zależało tylko od niej, bo byliśmy tylko wedwoje.
Nigdy nie poznałem mojego taty, nawet nie widziałem żadnego jego zdjęcia,a mama
niechętnie o nim opowiadała, chociaż próbowałem ją podpytywać wiele razy.
Moi koledzy z warszawskiej podstawówki mieli ojców co prawda rzadkow domu,bo
najczęściej ichrodzice byli po rozwodzie.
Niemniej znalitych swoich ojców i cokolwiek onich wiedzieli na przykład ile mają
wzrostualbo jak imna imię.
Ja nie wiedziałem zupełnie nic,a przecież skoro jestem,to muszęmieć jakiegośojca.
Mama denerwowałasię, kiedy zaczynałem pytać, więc w końcu przestałem.
Powiedziała tylko, że tatamiał ciemnewłosy, takiejak moje,i że jestem do niego podobny, bo
on też, gdy się już doczegoś przyczepił, to nie mógł sięodczepić.
Najpierw,kiedy mi o tym powiedziała, wydawało mi się, że mój tata jest kimś w rodzaju
Spidermana, który potrafi przyczepić się do ściany albo do sufitu byłem wtedy bardzomały
ale potem zrozumiałem, że chodziło o coś innego.
Ale chyba odbiegam od tematu to jest mój problem, żegdyzaczynam o czymś opowiadać,
zaraz przychodzą mido głowykolejne sprawy i zamiast mówićo jednym, mówię omilionie
różnych rzeczy.
Tamten dzień zacząłsiędokładnie tak, jak powinien sięzacząć.
Mama obudziła mnie już o siódmej rano, słońceświeciło i na niebie nie było ani jednej
chmurki.
W przedpokojustałyjuż nasze bagaże szara walizka na kółkachmamy,mojaniebieska,
wiklinowy koszyk z klapą zamykaną na małą skórzaną skuwkę, dwie reklamówki zbutami
10
nazmianę, pokrowiec z playstation, plecak z laptopemijeszcze jakieś inne pakunki.
Nie będęo nich dokładnieopowiadał, bo toprzecież bez znaczenia ot, kupa gratów,którą
zabiera się ze sobą, kiedy jedzie się na dwatygodniewakacji do domkunad jeziorem.
Pamiętam jednak tęstertę bagaży, zupełnie jakbymmiałw głowie jej zdjęcie,i gdybym umiał
rysować, narysowałbym jąw pięć minut,no, może w siedem.
Zjedliśmy śniadanie, mama wypiłakawę z mlekiem i zapytała:
Gotowy?
A ja byłemgotowy jak nigdywcześniej wżyciu.
Wynieśliśmy bagaże do windy, mama przekręciła klucz w zamku i dwa razy szarpnęła
klamkę, żeby się upewnić, żedrzwinaprawdę są zamknięte.
Zawsze tak robiła.
Potem zjechaliśmy windą do garażui upakowaliśmy bagaże w srebrnymaudi mamy.
Wszystko się zmieściło.
Była niedziela i w Warszawie prawienikogo nie byłona ulicach, bo ludzie albo jeszcze
spali, albo wyjechali nawakacje.
Pani z GPS-u przyczepionegopod przednią szybą auta odzywała sięco jakiś czas łagodnym,
sztucznymgłosem: "sto metrów prosto, skręć w lewo, skręć wprawo, trzysta metrów prosto".
Mamaodpowiadała jej, bomoja mama zawszerozmawia z GPS-em, iw ogóle kiedyprowadzi
samochód, ciągle coś mówi jeśli nie do GPS-u, to do innych kierowców albo przechodniów,
chociażprzecież nie mogą jej usłyszeć.
Bardzo to lubię, bo mamana ogół mówi śmieszne rzeczy, chyba że jest zdenerwowanaalbo zła
wtedy się nie odzywa lub przeklina pod nosem, niezbyt głośno, żebym nie słyszał, ale
przecież ja.
No, tak, chyba znowuodbiegam od tematu.
A więc tamtendzień.
11.
Siedziałem sobie z tyłu przypięty pasem.
Miałem opakowaniechipsów orzechowych, dwie nowe gry na iPhonie, ciemne okulary na
nosie i było mi strasznie dobrze.
Za oknami przesuwały się drzewa, pani z GPS-u mówiła,mama odpowiadała jej zabawnie.
Audi było nowe i ładniepachniało mamakupiłaje na kredyt.
Miało niebieskoturkusowe siedzenia i srebrną deskę rozdzielcząz okrągłymi wskaźnikami
ibłękitnymidiodami.
Wyjechaliśmy z Warszawy na drogę gdańską pamiętamtodobrze, bo mama powiedziała:
"Jesteśmy na gdańskiejdrodze".
Na jezdni byłonadal prawiepusto,więc mamajechała szybko.
Otworzyłem chipsy imyślałem sobieo tych grach naiPhonie, ale jeszcze w nie nie grałem,
bomi było trochę szkoda rozgryźć je za szybko.
Myślałem teżo moich ciemnych okularach,bo to były moje pierwszedorosłeciemne okulary,
no i myślałem teżo tych dwóchrozpoczynających się tygodniach w domku nad jezioremz
mamą.
Nie zobaczyłem, co się stało, bo akurat kilka sekund wcześniej postanowiłem jednak
trochę,troszeczkępograć, żeby zorientować się, oco chodzi w tych nowychgrach.
Niepatrzyłem nadrogę, tylko na ekranik iPhone'a.
Mama zapytała:
Nie gulgota ci?
Kiedy byłem bardzo mały, częstochorowałem w samochodzie i kiedyrobiło mi
sięniedobrze, wołałem do niej,że migulgota.
Ale to było strasznie dawno temu, ze cztery lata jak nic.
Jużwcale nie choruję w aucie.
Nie, no coś ty?
odpowiedziałem, nieodrywającnosaod iPhone'a.
Pamiętaj, jak cibędzie źle, to mi powiedz mamadodała gazu i wgniotło mnie trochę
mocniej w kanapę.
12
Dobra mruknąłem.
A zarazpotem świat przewrócił się do góry nogamiw potworniegłośnym trzasku.
Trwał nie dłużej niż mrugnięcie najpierwsiedziałem sobie z tyłu iustawiałemwieżowiec w
Tower Bloxxie, a potem w ułamku sekundy wisiałem w pasach bezpieczeństwa, przechylony
nabok, a moja głowa opierała się na trawie.
Pod czaszkąbrzęczałomi dziwnie i miałem wrażenie, jakby miktośpowpychał do uszu pierogi.
To głupio brzmi, ale dokładniepamiętam tę myśl "czuję,jakbym miał pierogiw uszach".
Coś było nie w porządku z fotelem pasażeraprzede mną stał krzywo,w dodatku skórzana
tapicerka pękła, a z oparciawyłaziła gąbka ikłęby poszarpanychnitek.
Kątem okazauważyłem, że coś rusza się w trawie obokmojego czoła.
Obróciłem lekko głowę i zobaczyłem tużobok siebie dużą, niebieskawąważkę.
Miała połamaneskrzydełka, ale chyba jeszcze się nie zorientowała, bo próbowała latać.
To ona tak bzyczała, a nie moja głowa.
Wcale nie rozumiałem,cosię stało, i nawet nie popatrzyłem w stronęmamy, tylko na tę trawę
przymojej głowie,bo wydawało misię straszniedziwne, że trawa nagle znalazła się za oknem
samochodu i w jego środku.
Szczególnie że przecież okno jeszcze przed chwilą było zamknięte.
Dopiero potem domyśliłem się, że nasz samochód wypadł z drogi i przewrócił się na bok.
Zupełnie nic mnienie bolało nica nic.
Oczywiście wtedy, bozaczęłopóźniej, w szpitalu.
Usiłowałemprzyjrzeć się ważce przy moim uchu, była ogromna.
Odgiąłem głowę, która wydawałami się niezwykle ciężka, i spróbowałem ją mocniej obrócić.
Pięćset metrów prostopowiedziałapaniz GPS-u.
I wszystko zgasło.
13.
Nazywam się Łukasz Borski, mam dwanaście lat.
Urodziłem się w Warszawie, a teraz mieszkam w Brzegu niewielkiej miejscowości nad
morzem, blisko Kamienia.
Mam jednaknadzieję, że nie potrwa to już długoi albowrócę do mojego warszawskiego domu,
albo nic już niebędzie miało znaczenia.
Wszystko zależy odtego, czy udanam się znaleźćsposób na Krwawca zaczajonego w
jegosrebrnym świecie za niebieskimi drzwiami pokoju nr 18na pierwszym piętrze pensjonatu
"Wysoki Klif" przy ulicy Piaskowej 3 w Brzegu i uwolnić ciotkę Agatę.
A nawet nie tyle nam choć Pchełka, Monika i Zgryz mi pomagają ile mnie samemu.
Bo to ja umożliwiłemKrwawcowi przedostaniesię do naszego świata i to przedewszystkim ja
muszę się z nim zmierzyć.
A czasu zostałojuż bardzo mało.
Jeśli jednak nie uda się nam, może uda się komuśzwas, komuś, ktoprzeczyta tę
historięopowiadającą o kilku tygodniach dziwnej, szarej jesieni i wydarzeniach,które
miałymiejsce w niewielkim, sennym nadmorskimmiasteczku tuż posezonie.
A przede wszystkim pamiętajcie!
nigdy nie pukajcie do drzwi zbytdługo!
Bo nawet jeśli okaże się, żenie ma za nimi nikogo, to jednakktoś może wam otworzyć.
A wtedy to, coza tymi zwykłymi drzwiami znajdziecie, na pewno zwykłe nie będziei może
wcale nie przypaśćwam do gustu.
Ale możelepiej opowiemwszystko po kolei.
14
Mieliśmy wypadek.
Drugi samochód wyjechał nieoczekiwanie na drogę, mama próbowała go ominąć, alejej sięnie
udało.
Zawadziła o todrugie auto, tak ciut,ciut,ale to wystarczyło, bojechała bardzo szybko,
chociażzgodnie z przepisami.
Nasze audi obróciło się nadrodze,przekoziołkowało i spadło zdrogi.
Może nic by się niestało, gdyby obok niej było pole, ale akurat tam nie byłopola, tylko łączka
z drzewem, w które uderzyliśmy.
Próbowałem to sobie potemrysować, tęsytuację na drodze skąd wyjechał drugi samochód,
gdzie stałodrzewoi takdalej.
Pewnie zupełnie bezsensu o tym tyle rozmyślać, ale to silniejsze odemnie.
Bo wystarczyłaby jedna,jedyna sekunda, żeby tosię niestało.
Gdyby drugie autonie wyjechało na drogę.
Gdybymoja mama jechała trochę wolniej.
Gdyby nierosłotam drzewo.
Gdybyśmy wyjechali sekundę później lub wcześniej.
Gdybyśmymielijechać na wakacje niedo domku nad jeziorem, tylkow góry albo nad morze.
Gdyby mama nie dostałaurlopu.
Gdyby,gdyby, gdyby.
Rozumiecie?
To była piramidaelementów, zupełnie jak wieża z klocków lego wystarczyłoby, żeby
zabrakłojednego w podstawie, a całość bysię rozsypała.
W sumie, kiedy o tym rozmyślam, taknaprawdę na to, żebynic się nie stało, była dużo
większaszansaniż na to, żewypadek się wydarzy.
Nie da się o tymnie myśleć.
Ale samwypadek nie był wcale taki straszny.
Najgorsze było to, codziałosię później.
Pierwszychkilkatygodni spędziłem w jednym szpitalu,kolejne pół rokuw drugim.
Nikt mi nie mówił, cosię dziejez mamą dowiedziałem się tylko, że jest w innymszpitalu niż ja
i że jej stanjest bardzo zły.
Co to znaczyło?
Nie
15.
mogłemsię dowiedzieć.
Leżałem unieruchomionyw dużym, metalowym łóżku z różnymi linkami i ciężarkami,do
których były przywiązane moje nogi.
Nie mogłem chodzić i miałem operację.
Tejpierwszej nie pamiętam, bokiedy obudziłem sięw szpitalu, byłojuż po niej.
Ale potem były następne dwie.
Lekarze wypytywali mnieo ojca,o dziadków, o jakąśrodzinę, ale my nie mieliśmy
żadnychkrewnych.
Wiedziałem tylko, że mama mojejmamy, czylimoja babcia, umarłazaraz po tym, gdy się
urodziłem,a dziadek jeszczewcześniej.
Na początku w szpitalu odwiedzali mnie moi kumple ze szkoły.
Piotrek, Krzysiek i Przemek.
Raz przyszła też Dagmara, z którąsiedziałem na angielskim.
Później przychodził już tylko Krzysiek, alepo kilku miesiącach i on przestał mnie odwiedzać.
Raz w tygodniu przychodziła regularnie tylko nasza sąsiadka z piętra,pani Cybulska, na którą
mama mówiła Cebulka oczywiście tylko wtedy, gdy tamta nie słyszała i która
czasamiopiekowała się mną wieczorami, kiedy mama musiaławyjść na jakieś zawodowe
spotkanie.
Pani Cybulska popłakiwała przy moim łóżku i przynosiła mi kompoty, chociażakurat
kompoty w szpitalu dawali, i tocałkiem niezłe.
Wolałbym marsa albo snickersa,ale na to niewpadła, a mniegłupio było poprosić.
Dopiero podczas trzeciej wizytypowiedziała mi, że mama przez ten nasz wypadek zasnęłai
niemoże się obudzić.
Zupełnie nie mieściło misię tow głowie, bojak można spać takmocno, żeby się nie budzić,
kiedy ktośpotrząsa cię za ramięi krzyczy nad uchem?
Wydawało mi się, że poprostulekarze nie potrafią potrząsnąć nią odpowiednio mocno.
Bardzo siędenerwowałemtym wszystkim, aw dodatkuciągle bolały mnie nogi i plecy i
bardzodużo płakałem.
Wiem, że jestem już za duży na
16
takie mazgaj stwo, ale nie mogłem nicna to poradzić, bociąglechciało misię płakać.
Trwało to bardzo długo, tak przynajmniej mi się wydawało.
Po prostu dni się ciągnęłyjak guma do żucia.
Poparumiesiącach dostałem wózek inwalidzki, którym mogłemjeździć pokorytarzu szpitala, a
potem zaczęły sięzajęciafizjoterapeutyczne.
Moje nogi zrobiły się straszniecienkieod tego ciągłego leżenia imusiałem od nowa
nauczyćsięna nich chodzić.
Nie było to wcaleproste i bardzo bolało okazało się, że po operacji mojalewa noga jest
krótszaniż prawa, a w dodatku lewe kolano prawie przestało misięzginać mojeobie nogi
zostały połamane podczaswypadku przez fotel pasażera, który siła uderzenia oderwała od
podłogi audi, i trudno było je poskładać.
Sztywne kolano nie przeszkadzało mi jednak aż tak bardzojakprąd w środku.
Pewnienie wiecie,o co chodzi z tymprądem.
Kolano ciągle mniebolało, zupełnie jakby w środku iskrzył prądraz mocniej, raz słabiej.
Nie znikał anina chwilę.
Takwięc tosobie zacząłem wyobrażaćjakby moje kolano było pełne pozrywanychkabli
pozbawionych izolacji.
Przeskakują między nimi iskry, robią sięspięcia, a kiedynierozważnie nimi poruszę wyzwala
siępiorun.
Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale takodczuwałem ból już w szpitalu.
Nawet opowiadałemo tymmojemu lekarzowi.
Mówiłmi, że pacjenci często wyobrażają sobie podobne rzeczy.
Dzięki temułatwiej im uporać się z bólem, łatwiej nad nim zapanować, bo zaczynarządzić
nimlogika.
Nie wiem, jak wyglądamoje kolanow środku,jak wyglądają połączenia nerwowe i tak dalej.
Nie wiem więc,dlaczego mnie boli ico mnie boli dokładnie.
Ale jeśli wyobrażam sobie ból jak prąd elektryczny,
17.
a nerwy jak wiązki kabli, mniej się boję, bo wiem przecież, jak działa prąd i co
powoduje spięcia, wiem mniejwięcej, jak długo mogą trwać i jakie przynoszą skutki.
Zresztąlekarz powiedział,że w pewnym sensie takieporównaniejestsłuszne, bo
zaprzekazywanie bólu domózguteż odpowiadają impulsyelektryczne.
Podobnadziewczynka, którą leczył jakiś czas temu, wyobrażała sobie bóljakwiatr kiedy
bardzo ją bolało, to była wichura, a kiedy mniej, tylko lekki wietrzyk.
Zupełnie to do mnienie przemówiło w końcu kolanojest za małe, żebymógł w nim wiać wiatr.
No więc, bolało.
Ale ćwiczyłem tak, jakmi kazali, iprzestałem tyle płakać, bo wiedziałem, że im szybciej
znowunauczę sięchodzić,tym szybciej będęmógł pójść zobaczyćmamę i wreszcie ją obudzić.
Dziwiłem się tylko,że lekarze niechcą wyhodować minowej nogi,wiecie, przez
klonowanie.
Bardzo lubię filmyi książki,w których pokazujesię, jakdziała inżynieria genetyczna.
W ogóle postanowiłem, że kiedy dorosnę, zostanę genetykiem ibędę tworzył różne
niesamowite istoty, na przykład latające żyrafy albo żółwiebiegające szybciej od geparda.
No i oczywiście będę pracował nad tym,żeby ludzie nie chorowali i nie robili się coraz starsi,
boto wszystko zależy od genów.
Więcskoro w telewizji pokazują tyle filmówi programówo genetycznie zmodyfikowanych
ludziach, zwierzętach i roślinach, dlaczegolekarze nie zrobią minowej nogi?
To wydajesię proste, napewno prostsze od sklonowania dinozaurów w "ParkuJurajskim"noga
jest przecież znacznie mniejsza od takiego tyranozaura naprzykład.
Oczywiście proponowałem coś takiego wszpitalu, ale nikt mnie nie słuchał.
18
Minęły święta Bożego Narodzenia, potem sylwester.
Zaczęły się ferie zimowe, ale pierwszyraz w życiu nie miały dla mnie żadnego znaczenia,bo
przecież i tak nie chodziłem do szkoły.
Uczyłem się w łóżku, a pani,która przychodziła do mnie prawie codziennie nakilka
godzin,odpytywała mniei zadawała lekcje.
Kiedy śniegstopniał,a na gałęziach drzew za oknami szpitalnego pokoju pojawiły się pierwsze
liście, potrafiłem już przejść o kulachniewielki kawałek korytarza i zaczęło mi się poprawiać
tak przynajmniej mówili lekarze, chociaż ja wcale tegonie czułem, bo nogi i plecy bolały
mnie prawie tak samojak wcześniej.
Mama cały czas spała.
W końcu czerwcazostałem wypisany zeszpitala.
Odebrała mnie Cebulka,która przyszła po mnie i przyniosłami ubranie znaszego mieszkania,
doktórego miała zapasowy klucz.
Tyle tylko, że przez te dziesięć miesięcy wyrosłem ze swoich starych ubrań, bo chociaż przez
większośćtego czasu leżałem, tojednak okazało się, że itak rosłem.
Spodnie byłyprzykrótkie,rękawy bluzy też.
Udało mi sięjednak jakoś je założyć, wziąłem kule i wyszedłem razemzCebulkąna ulicę przed
szpital.
Czekała na nas taksówka,a Cebulka cały czas popłakiwała, co mnie denerwowało,bo
sambardzostarałem się nie rozpłakać, a too wiele trudniejsze, kiedy ktoś akurat w takim
momencie płacze przy tobie.
Jednak oczywiście nie dawałem poznaćposobie, że jestem trochę zły na Cebulkę wkońcu
tylko ona jedna przychodziła doszpitala, zechciała się mnązaopiekować i naprawdę bardzo
sięmartwiła o mamęi o mnie.
Próbowałem więc się do niej uśmiechać, żeby jąpocieszyć i uspokoić, ale Cebulka płakała
przez to jeszczemocniej, więc przestałem.
Otworzyła przede mną tylne
19.
drzwi taksówki, żebym wsiadł.
Stałem przez chwilę jakkołek i gapiłem się na auto, a żołądek zwinął mi się w lodowatą
kulkę.
Wcześniej zupełnie się nie zastanawiałemnad tym, jak to będzie wsiąść znowudosamochodu,a
wtedy, na chodniku przed szpitalem przez moment pomyślałem, że nie dam rady.
Że to strasznie niebezpieczne.
Na samą myśl, żemam znowu dać się zamknąć w takiejrozpędzonej, metalowej puszce, oblał
mnie zimny pot.
Ale uświadomiłem sobie też, że nie mam innej możliwości, że nie mogę przecież dokońca
życiachodzić wszędziena piechotę, szczególnie teraz, gdy po wypadku chodzenie nie bardzo
mi idzie.
Czy można powiedzieć,że chodzeniemi nie idzie? Nie jestem pewny, ale co tam napewno
wiecie, o co mi chodzi.
No więc, pomyślałem sobie, że niech się dzieje,co chce,i wsiadłemdo taksówki,
chociaż serce misiętłukło i miałem zupełnie sucho w ustach ze zdenerwowania.
Cebulkateż wsiadła.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, powiedziała kierowcy, żeby zawiózł nas do domu, ale
zaparłemsię jak osioł,że nie ma mowy, bo koniecznie muszę najpierw pojechaćdo szpitala
mamyi ją zobaczyć.
No i obudzić oczywiście, aletego nie powiedziałem głośno.
Cebulka mamrotała pod nosem: "ojejku, ojejkujejku", ale w końcu się zgodziła,bo wiedziała,
żegdyby się niezgodziła, wysiadłbym z tej taksówkii pokuśtykał do mamy na piechotę.
Pojechaliśmy.
Moja mama nie obudziłasię, chociaż mówiłem do niejbardzodługo i trzymałem ją za
rękę.
Leżała na poduszkach szpitalnego łóżka, ajejtwarz była niemal równie białajak pościel.
Odrosły jej włosy, które wcześniej farbowałana jasny blond, idopieroteraz przekonałem się,ile
z nichjest siwych.
Nie miała makijażu, do nosa podłączono jej
20
jakieś rurki.
Wydała mi sięznacznie mniejsza i chudsza.
I chociaż obiecywałem sobie, żenie będę płakał,to jednaknie dałem rady.
Cebulka też płakała przez cały czas i przytuliłamnie mocno, ale już nie czułem złościz
tegopowodu.
Przyszedł lekarz, który miał bardzostrapioną minę, ipowiedział,że nie wiadomo,jak długo
mama będziespała, że nie wiadomo, czy kiedyśsię obudzi, a przedewszystkimże nie wiadomo,
dlaczego w ogóle śpi.
To zupełnie nie mieściło mi się w głowie, boprzecież był lekarzemze szpitala ktoinny może
wiedzieć lepiej, jak naprawić człowieka, kiedy się zepsuje i nie działa?
Wróciliśmy do domu.
Cebulka powiedziała mi, że będęmieszkał uniej, dopóki mama się nie obudzi.
Mówiłateż o pieniądzachmamy, o tym, że za nasze mieszkanietrzeba płacić ratykredytu do
banku, ale niewiele z tegorozumiałem, bo mama nigdy nie wspominała otakichrzeczach.
Zrozumiałemtylko, że jeśli mama nieobudzisię szybko, bank zabierze nasze mieszkaniei
meble pewnieteż, a już duży, płaski telewizor zsalonuto na sto procent, bo za niego też trzeba
płacić raty.
Zamieszkałemwięc u Cebulki, która w sumie jest w porządku, tyle tylko, że w jej
mieszkaniuciągle pachnie gotowanąkapustą,bo Cebulka ją uwielbia.
Jeszcze nigdy nie spotkałemnikogo, kto bytak kochał gotowaną kapustę jak ona.
Namój rozum powinna być w jakiejś księdze światowych rekordów jako osoba, którazjadła w
ciągu życia najwięcejgotowanej kapusty, mówię całkiem serio.
Poza tym nawszystkich meblach w jej mieszkaniu leżą koronkoweserwetki i stoją wazoniki z
plastikowymi kwiatkami.
Zupełnie nie wiedziałem, co będzie dalej.
Gdybym miałjakąś rodzinę mówiła Cebulka to może ta rodzina
21.
mogłaby spłacać raty do banku za nasze mieszkanie,wziąć mnie do siebie, kupić mi
książki do szkoły i noweubrania.
Cebulka bardzosię martwiła tym wszystkim, bojest na emeryturzei nie manawet tyle
pieniędzy, żebywystarczyło dla niej samej pewnie dlatego je tyle gotowanej kapusty, bo
kapusta jest strasznie tania.
Ale ja niemiałem żadnej rodziny, więc teżsię martwiłem i postanowiłem polubić gotowaną
kapustę.
Minął lipiec, mama nadalsię nie budziła.
Odwiedzałem ją tak często,jak to tylko było możliwe, bo lekarz powiedział, żebardzo
możliwe, że osoby w śpiączce takiejakmama wcale nie śpią takcałkiem i mogą słyszeć,
jeślisię donich mówi.
Więc mówiłem imówiłem.
Opowiadałem jej o Cebulce, o tym, jakajest pogoda, co jadłem naobiad i kolację, nawet jeśli
znowu była to tylko gotowanakapusta.
Gadałem o wszystkim, co przyszło mi do głowy,ale mamanawet nie ruszyłabrwią.
Oddychałaprzez tewszystkie rurki, które z niej sterczały, monitor za łóżkiempopiskiwał i
pokazywał różne wykresy, a z przezroczystegoworeczka,podwieszonegona stojaku obok
łóżka, prosto do ręki mamy płynęło przez kroplówkę jedzenie, picie i lekarstwa.
Zaraz po pierwszym sierpniaCebulkaprzy kolacji,naktórą dlaodmiany zrobiła fasolkę
szparagową z masłemi tartą bułką, całkiem niezłą, powiedziała mi, że jeśli mamanie obudzisię
do końca miesiąca,to odwrześniabędę musiał iść do specjalnej szkoły, w której zamieszkam.
Chociażmówiła, żeto tylko taka szkoła, łatwo domyśliłem się, żechodzi o dom dziecka.
Nie byłem na nią zły, bo widziałem,że naprawdę ma za mało pieniędzy, żebym mógł z
niązostać.
Więc nie płakałem przy niej ani nie prosiłem, żeby
22
mnie tam nie oddawała, tylkojadłem tę fasolkę szparagowąz masłem i myślałemsobie,
że chociaż jest całkiem smaczna, to już nigdy w życiu nie będę mógł przełknąć
fasolkiszparagowej z masłem.
A potemposzedłem się położyć.
I wtedy, kiedy myślałem, że nie może już być gorzej,wydarzyło się coś zupełnie
nieoczekiwanego.
Okazałosię, że jednak mam jakąś rodzinę.
Była sobota,właśnie wróciłem ze szpitala od mamy,a Cebulka gotowała wkuchni
kapustę na obiad.
Po południu mieliśmy iść donaszego mieszkania, żeby przejrzeć mojeubrania i wybraćte,które
zabiorę ze sobą do tejnowej"szkoły".
Siedziałem na foteluw pokoju i oglądałem jakiśgłupawy film w telewizji, gdyktoś zadzwonił
do drzwi.
23.
II "
CIOTKA AGATA
Ja otworzę!
wołam do Cebulki, bo staramsię bardzo wykorzystywać każdą okazję, żeby ćwiczyć te moje
chude nogi, nawet gdybardzo mi się nie chce.
Biorę kule, wstaję z fotela i kuśtykam do przedpokoju.
Kiedykładę rękę naklamce drzwi wejściowych, dzwonekrozlega się ponownie tak wyjątkowo
natarczywy i głośny,że aż podskakuję w miejscu, przez co prąd iskrzymocniej w tym moim
lewym, sztywnym kolanie.
Pali się czy co?
woła Cebulka z kuchni,a ja naciskam klamkę i otwieram drzwi.
Za nimi, na korytarzu stoi wysoka, szczupła kobieta.
Magładkozaczesane do tyłu,nieco posiwiałe włosy, brązowy żakiet i letnią spódnicę z
wielkimi kieszeniami, a nanogach jakieś przedpotopowe sznurowane półbuty.
Przezchwilę przygląda mi się znad niewielkich, okrągłych okularków w drucianych
oprawkach.
24
Słucham?
pytam.
Ty jesteś Łukasz?
odpowiada pytaniem.
Tak.
Łukasz Borski?
Tak, ale nie rozumiem.
Nazywam się Agata Borskaprzerywa mi.
Spakujsię i ubierz.
Pojedzieszzemną.
Ale.
Ale.
zaczynam się jąkać.
Dokąd mampojechać?
Dlaczego?
Jestem twoją ciotką.
Pojedziesz ze mną do mnie.
Do
Brzegu.
Ciotką?
Ja nie mamżadnej ciotki mamroczę, wciążstojącw uchylonych drzwiach.
Kobietapociąga nosem, odpycha mnie lekko i wchodzi do mieszkania Cebulki.
A jednak maszodzywa się.
Pospiesz się, mamypowrotny pociąg o osiemnastej trzydzieści.
Cebulka staje na progu kuchni, wycierając ręce w ścierkę, i okrągłymi jak
spodkioczami patrzy na nieznajomą
kobietę.
Przepraszam mówi do niej czymogłaby pani
wyjaśnić, o co.
Mogłabymwzdycha kobieta wbrązowej marynarce ispoglądającnamnie, dodaje
niecierpliwym tonem:
Mówiłam, żebyś się pospieszył!
A potem razem zCebulką zamykają się w kuchnii długo o czymś rozmawiaj
ąprzyciszonymi głosami.
Zaczynamsię pakować.
Potem ciotka razem z Cebulką idą do naszego mieszkania.
Przyślę firmę po rzeczy i skontaktuję się zbankiem
słyszę,jak ciotka mówi doCebulki, gdywychodzą na
25.
korytarz.
To nie powinno zająć więcej niż dwa tygodnie, myślę, że od września będzie wolne.
Aleona.
Rozmawiałam z lekarzami, niczegonie potrafią powiedzieć na pewno.
Równie dobrzemoże obudzić się jutro, jak i za rok.
A równie dobrze nigdy.
Zamykają drzwi za sobą, a ja zakładambluzę,zanoszęswoją torbę i plecak do
przedpokoju, a potem siadam nakrześle obok wieszaka.
Serce bije mibardzo mocno imamspocone dłonie.
Godzinę później siedzę z tą obcą, dziwną kobietą w pociągu jadącym na drugi koniec
kraju.
Nawet nie zdążyłempożegnaćsię z mamą.
Mentosa?
pyta kobieta, wyjmując z ogromnej torby cukierkii wyciągając je w moją stronę.
Torba jest okropnie brzydka, moim zdaniem, i niewiele różni się od torby, w
którejprzynosi listy naszlistonosz tyle tylko, że jest brązowa, a nie czarna.
Nie,dziękuję odpowiadam, zerkając w jej stronę.
To nie kobieta wzrusza ramionami,wkładasobiepastylkę do ust ichowa cukierki do
torby.
Wyjmujezniej jakąś książkę, której okładka jest obłożona w szary papier do
pakowania paczek, otwiera ją i zaczyna czytać.
Przyglądam jej się nadal ukradkiem.
Naglepatrzy namnieznad okularów i łapie moje spojrzenie.
Mama nigdy mi nie mówiła, że mam ciotkęodzywam się do niej.
Wyobrażam sobie odpowiada kobieta.
26
To znaczy, żejest pani jejsiostrą?
Nie da sięukryć.
Dlaczego nigdy nie mówiła, że ma siostrę?
pytam.
Najwidoczniej nie miała ochoty.
Ale przecież jeśli się ma rodzeństwo, to się otymmówi!
prawie wykrzykuję.
To jakby ważna rzecz!
Jakby tak.
Nie krzycz.
Więc dlaczego mi nie powiedziała?
Powiedziałam ci,żebyś nie podnosił głosukobieta spokojnie odkłada książkęna
składany stoliczek podoknem i splataręce na torebce.
Teraz już wiesz.
Wiem, ale nie od niej.
Jak mam do pani mówić?
Jakchcesz.
Wszyscy mówią do mnie Agata.
Możeszwięc mówićAgataalbo, nie wiem.
Ciociu?
A jak mamado pani mówiła?
pytam chytrze, licząc,że zacznie się plątać i kłamstwo wyjdzie na jaw.
Nie wierzę w to,że jest siostrą mamy!
Gdyby moja mama miała siostrę,na pewno by mipowiedziała, na pewno.
Ta kobietadowiedziałasię o tym, co sięstało, i porwała mnie, żeby.
Żeby co?
Nie wiem, ale na pewno ma swójcel!
Nasze mieszkanie.
Nie, mieszkanie właściwienie jestnasze.
Należy do banku.
Pieniądze?
Okazało się, że prawieich nie mamy.
Moje playstation i laptop, nawet iPhoneprzepadły w wypadku.
Czego może więc chcieć?
Mówiła do mnie Agata odpowiada z westchnieniem kobieta.
A jakmiała mówić?
Tak mam na imię.
Ale.
Nie wierzęw to!
Niewierzę, żeby mojamamanie wspomniała mi nigdychoćby słowemo tym, że mamciotkę!
Mówiła mi o wszystkim.
Och, zaręczam ci.
zaczyna kobieta z uśmiechem,ale przerywanagle, wzdycha znowui otwiera torebkę.
27.
Szuka w niej czegoś przez długą chwilę, wreszcie wyjmuje żółtawą, postrzępioną na
rogach kopertę i wyciągają w moją stronę.
Co to jest?
Zdjęcia odpowiadakobieta.
Jakie zdjęcia?
pytam złym głosem.
Sam zobacz.
Po krótkiej chwili sięgam po kopertę.
Wśrodku jestkilkanaście czarno-białychfotografii.
Na pewno nie zrobiono ich cyfrówką, bo są kiepskie nieostre i ziarniste.
Prawie nawszystkich jest moja mama, tyle tylko, że innaniż mama, którą znam.
Znacznie młodsza itrochę smutniejsza.
Prawie na żadnymzdjęciu się nie uśmiecha.
Nakilku fotografiach jest razemz tą całą Agatą, która wygląda prawie identyczniejak teraz,
tylko nie ma siwych włosów.
Stoją na wydmie, za nimi widać morze.
Na innymzdjęciu są w ogrodzie,mama siedzi na drewnianej huśtawce, Agata stoi obok.
Nakolejnym zdjęciujest z nimijakaśstarszapani.
A to?
pytam, pokazując zdjęcie.
To twoja babcia.
Babcia?
Przyglądam się starszej, obcej kobiecie.
Więcto jest moja babcia.
Ma surowe spojrzenie, zaciśnięteusta i niezbyt zadowolony wyraz twarzy.
Nigdy nielubiła się fotografować wyjaśnia ciotkaAgata, zupełnie jakby czytała w
moich myślach.
Uważała, że jest niefotogeniczna.
A dziadek?
Co dziadek?
No, czy jestjakieś zdjęcie dziadka?
Gdzieś powinno.
Daj.
28
Agata zabiera mi zdjęcia i przegląda je szybko.
Wreszcie wyjmuje jedno i pokazuje.
Tutaj masz.
To chyba były jakieś święta.
Zdjęcie zrobiono w jakimś bardzo dużym pokoju.
Zadługim, ciemnymstołem siedzą dwie poważne dziewczynkiw białychsukienkach i białych
kokardach na warkoczach.
Między nimi siedzi szczupły mężczyzna, ma gęste, ciemne włosy.
Nie widać wyraźniejego twarzy, bomusiał pochylićgłowę akurat w momencie, gdybyło
robione zdjęcie.
To ja ciotka pokazujepalcem jedną z dziewczynek,potem wskazuje na drugąi mówi: A
to twoja mama.
Mama miała warkocze?
Obiemiałyśmy.
Taka była moda.
A kiedy to było?
Nie mampojęcia, pewnie w siedemdziesiątym piątym albo szóstym.
Niewidać go za dobrze,ruszył głową.
A kto robiłzdjęcie?
Mama.
To znaczy twoja babcia.
Bardzo duży pokój mówię, przyglądając się z uwagą zdjęciu.
Nadal taki jest.
Prawie nicsię niezmieniło.
To u was w domu?
Tak.
W "WysokimKlifie".
Jak to w klifie?
Taksięnazywa nasz pensjonat.
"Wysoki Klif".
To pani.
ciocia.
masz pensjonat?
Znaczy się, hotel?
Prawdziwy?
My mamy odpowiada ciotka.
Połowanależy dotwojej mamy.
Więc też i trochę do ciebie.
29.
Mama nigdy mi nie mówiła.
zaczynam,aleurywam, bo dociera do mnie, że mama nie mówiła mi o bardzo wielu rzeczach.
Mamy pensjonat nad morzem?
Dlaczego więctam niemieszkamy?
Przecieżto o całe niebo fajniejszeod mieszkania w kamienicy, aprowadzenie takiego
pensjonatu napewno jest przyjemniejsze niż praca w wydawnictwie,w którym mama spędzała
czasami po dziesięć albo dwanaście godzin dziennie!
Nic nie rozumiem.
Duży?
pytam.
Ten cały "Klif"?
Dość duży.
Mamytrzydzieści osiem pokoi w głównym budynku ijeszcze cztery w pawiloniez tyłu.
I sama go prowadzisz.
ciociu?
W sezoniesą pracownicy.
Do Brzegu prawie niktnie przyjeżdża poza sezonem, więczatrudniam ich tylkona trzymiesiące
od czerwca do końca sierpnia.
A potem, zimą?
Mieszkasz sama wtakim wielgaśkim domu?
Do tej pory mieszkałam sama.
Ale teraz już nie.
po raz pierwszy ciotkauśmiecha się lekko.
I wtedy, kiedy na jej twarzy pojawia się uśmiech, naglewidzę podobieństwo.
Widzę, jak bardzo jest podobna domojej mamy.
Uśmiech mają niemal identyczny.
Robi misię nieswojoi podejrzanie zaczynają piec mnie oczy.
Szybko odwracam wzroki spoglądam na fotografie.
Na razie zaznaczam.
Dopóki mama się nie obudzi, bowtedy mnie zabierze.
Dopóki mama się nie obudzi kiwa głową ciotka,a uśmiech znika z jej twarzy.
Zamyka oczy i odchyla głowę,opierając ją o wezgłówekfotela.
Za oknem szybko przesuwają się drogi, łąki, drzewa
30
i słupy wysokiego napięcia.
Czerwone słońce wisi niskonad horyzontem, czuję na twarzy jego ciepło.
Dotykamczołem szyby,przytrzymując na kolanach plikfotografii,istaram się nieprzesuwać
wzroku umykające łąkizmieniają się w zielonąsmugę, od której zaczynami siękręcić wgłowie.
(
Gdy wysiadamy na stacji kolejowej,jest już zupełnieciemno.
Przechodzimyprzez wąski peron, potem przezmaleńki budyneczek dworca,w którym jest
tylko jedno okienko kasowe i kiosk zamknięty teraz szarą, metalową roletą.
Przed dworcem jest nieduży placyk z klombem.
Rosną jakieś kwiaty, a na środku stoi metalowa rzeźba,z której płatami obłazi farba.
Chodź ponagla mnieciotka.
Poprawiam plecak, chwytam mocniej kulę i kuśtykamza nią.
Przechodzimy przez placyk, ciotka otwiera drzwizaparkowanej przy krawężnikubeżowej
furgonetki, którana pewno jest starsza odemnie.
Karoserię maupstrzonąplamami rdzyi pogięte zderzaki.
Z boku naklejono napisz ciemnej folii: "NIEZAPOMNIANE AKACJE NAWYSOKIM
KLIFIE", a pod spodem adres, mniejszymiliterami.
Nie mawu w wakacjach mówię do ciotki.
Wiem, odkleiło się.
Dasz radę wsiąść?
pyta.
Jestdosyćwysoko.
Poradzę sobie odpowiadam iwchodzę do środka.
W furgonetce pachnie proszkiem do prania i środkamiodkażającymi.
Właściwie nie jest to brzydkizapach, tylko
31.
trochękojarzy mi się ze szpitalem.
Siedzenia pokryteczarnym skajem są popękane, ale czyste.
Tak samo jakwytarte, gumowe wycieraczki pod nogami.
Nagle przychodzi mi do głowy, że pensjonat ciotki wcale może niebyć taką żyłą złota, jak mi
się wydawało.
Drzwiz mojejstrony niechcą się domknąć, ciotka przechyla sięprzezsiedzenie i przyciąga je
mocnym szarpnięciem, a potemprzekręca kluczyk w stacyjce.
Silnikniechętnie zaskakujepo chwili.
Furgonetka, trzęsąc się i klekocząc, toczy siępustą ulicą.
Daleko?
pytam.
-Kawałek.
W Brzegu nie ma dworca.
To znaczy dworzec jest, ale pociągi już donas nie dojeżdżają.
W starymbudynku dworca zrobili smażalnię, oczywiście działa wsezonie, przez resztę roku
jest zamknięta.
Teraz możnadojechać donas tylko autobusem.
Albo samochodem wyjaśnia ciotka.
Wysoko na niebiemigoczą gwiazdy i świeci niemal idealnie okrągły księżyc.
Niebojest bezchmurne.
Przejeżdżamy przez puste, ciemnemiasteczko.
Mijamy ostatniedomy, a pochwili księżyc znika w koronach drzew rosnących poobu
stronachdrogi.
W świetle reflektorów furgonetki wygląda to tak, jakbyśmy jechali długimtunelemz
kolumnami po bokach.
Gałęzie drzew stykająsię naddrogą, niemal dotykając dachuwozu.
Droga wspina sięlekko w górę, dojeżdżamy do zakrętu.
Nagledrzewa rozstępują się i wjeżdżamy na odsłonięte wzniesienie.
Przyciskam twarz do szyby,boz mojej strony, w dole pod nami widzę bezkresną powierzchnię
wody.
Księżyc odbijasię wfalach, zupełniejakby ktośrozsypał na nich kawałki fosforyzującej folii
albo brokatu.
32
Morze mówię.
Silnikfurgonetki terkocze miarowo, ciemnefale przesuwają się wdole.
Kładę głowę na oparciu iprzymykamna chwilę oczy.
Otwieram je,gdynagle samochód staje.
Przez krótką.
chwilęnie wiem, gdzie jestem.
Zasnąłem.
Dojechaliśmy mówi ciotka, wyjmując kluczyk zestacyjki,i wskazuje ręką przednią
szybę auta.
Witaj nawysokim klifie.
Pochylam się i wyglądam na zewnątrz,szeroko otwierając usta ze zdumienia.
"WysokiKlif" nie tylkojest wysoki.
Jest ogromny, a w dodatku wygląda zupełnieinaczej, niż go sobie wyobrażałem.
Wysiadam z furgonetki i opierając się na kuli, przystaję przed budynkiem.
Chociażjest środek nocy, księżycoświetla go dokładnie.
Wydawało misię, że"WysokiKlif" będzie zwyczajnym domem, ewentualnie
podobnymmożedo ośrodka, w którym byłem na koloniach dwa latatemu.
To były okropnekolonie, ciąglepadało.
Spaliśrnyw małych domkach na tyłach głównego budynku, a oprócznas mieszkały w nich
wielkiestonogi.
Było ich zatrzęsienie.
Pensjonat ciotki w niczymnieprzypomina tamtegoośrodka.
Właściwiejest topałacyk, częściowo zbudowany z czerwonej cegły, aczęściowo z potężnych
kamieni.
Mury pocięte ciemnymi belkami, miejscami porośnięteprzez jakieś pnące rośliny, wznoszą się
na wysokośćdrugiego piętra, a nad nimi zaczynają się połamane, spadziste dachy.
Z jednej strony pensjonat ma nawet cośwrodzaju całkiem sporej wieżyczki.
Przyglądam się pogrążonemu wciemnościach domowi przez długą chwilę.
Chodź mówi ciotka.
Jeszcze się napatrzysz.
33.
Przecież to zamek!
udaje mi się wykrztusić.
E tam,zamek.
Zwyczajny poniemiecki dom.
Pełnotu takich ciotka wzrusza ramionami.
Ale jest ogromny!
Dość duży.
Ale w środku nie taki wielki, jak wydaje się z zewnątrz.
A dlaczego nazywa się"Wysoki Klif"?
pytam.
Jeśli się odwrócisz, to będziesz wiedział.
Obracam się na pięciei głośno wciągam powietrzez zaskoczenia.
Mały parking przed pensjonatem przylega do ulicy, a po jej drugiej stronie, za metalową
barierką otwiera siępustka.
Dopiero po chwili dostrzegam słabe migotanie księżyca odbijającegosię w morskich
falachgdzieś daleko.
Idziemyponagla mnie ciotka.
Zrobię ci kolację.
Nie jestemgłodny.
Rzeczywiście tu jest wysoko.
Owszem.
Super to wygląda.
Tak, przyjezdnym może się podobać.
Ale ten klif toprzekleństwo.
Dlaczego?
Dlatego, że co roku morze zabiera kawałek lądu.
Fale podmywająurwisko i żadne umocnienia nie pomagają, bo to nie jestlita skała.
Kiedy byłam mała, po drugiejstronie drogi rosły drzewa, ado brzegu klifu było kilkadziesiąt
metrów.
Terazjest ich zaledwie kilka.
W końcui droga, i pensjonat znikną w falach.
Kiedy?
pytam zafascynowany.
Jeszcze w tymmiesiącu?
Będę mógłto zobaczyć?
Nie bądź głupi prycha ciotka.
Tosię nie dziejeaż tak szybko.
Za mojego życia do tegonie dojdzie, alemoże za twojego.
Kto wie.
34
Milczę przez chwilę, wysuwając dolnąwargę.
Naburmuszamsię, takmówiła mama, kiedy robiłem taką minę.
Ale oczywiście nie chodzi mi o to, że pensjonat niewpadnie do morzaw tym miesiącu, tylko o
uwagę ciotki, żemam "nie być głupi".
Nie jestem głupi,a ona nie maprawa mówić do mnie w ten sposób!
Po chwili wzruszamramionami.
W końcu przyjechałem tu tylko na trochę,comnie to obchodzi, co ona mówi?
Będę tutylko tak długo,jak długobędzie spała mama.
Równie dobrze mogęwyjechaćjuż pojutrze.
Rano zadzwonię do szpitala.
Nie ma plaży?
pytampo chwili.
Nie, dlaczego?
Jestna dole.
Kawałek dalej są schody.
Och, schody.
mówię zawiedziony, bo bardzochętnie wybrałbym się na plażę.
Do tej pory byłem nad morzem tylko raz.
Miałem wtedy siedem lat.
Pojechaliśmyz mamą na długiweekendmajowy do Sopotui było wspaniale, chociaż trochę
padało.
Ale za to mama cały czas spędzała ze mnąi ani razunie zadzwoniła doswoich szefów
zwydawnictwa.
Długochodziliśmy poplażyw kurtkach przeciwdeszczowych,zbieraliśmy kamyki i muszle, a
wieczorem mama czytałamiksiążkę igrała ze mną w statki.
Długie te schody?
Raczejdługie.
I dość strome.
Ale dlaczego.
A, notak ciotka poklepuje mnie poramieniu.
Dociera doniej, że na raziedla mnie zbyt długie i zbytstrome schody są nie do
przebycia.
Na razie.
Ale to tylkokwestia czasu.
Zaciskam mocniej zęby, odwracam się i kuśtykamw stronę wejścia do "WysokiegoKlifu".
I nie jestem głupi rzucam przez ramię w stronęciotki,ale nic na to nie mówi.
35.
Mija mnie, niosąc moją torbę, wchodzi po kilku schodkach na kamienny ganek pod
stromym daszkiem i wyjmuje z torebki klucze.
Frontowych drzwiużywam tylkow sezonie wyjaśnia, kiedy powoli pokonuję stopnie.
Potem będziemywchodzili i wychodziliprzez ogród.
Okej staję obok niej i staram się nie oddychaćzbyt głośno, bo ganek jest wysoki i
trochę się zmęczyłem.
Tam też są schody, ale mniej ciotka wybiera z pękukluczy jeden.
Przez ułamek sekundy widzę godokładnie w świetleksiężyca.
Jestduży i staroświecki, z uchwytem wkształciewachlarza.
Ciotka wkłada go do zamka pod ogromną,mosiężną klamką, obraca dwukrotnie.
Prawe skrzydłodrzwiotwiera się cicho do środka.
A pewny byłem, że tedrzwi będąskrzypiały wyglądają naskrzypiące.
Chodź ciotka znika w mrocznym wnętrzu.
Po kilku sekundach wprzedpokojurozbłyska światłolampy.
Nabieram tchu, mocniej chwytam kulę i przechodzę przez próg "Wysokiego Klifu".
36
III
Niebieskie drzwi.
Hol, słabo oświetlony niewielkim kinkietemz kryształkami umieszczonym na ścianieobok
drzwi, wydaje mi się wielki i trochęponury.
Ściany mają piaskowoszary kolor,tynk jest nierówny.
Po lewej stronie otwiera się przejściedo jakiegoś pokoju, zaraz zanimjest lada recepcyjnaz
połyskującego, ciemnego drewna.
Nawprostnas widać szerokie schody wiodące na piętro, a poprawejstronie wejście do długiego
korytarza.
Zaglądam doniegoiwidzę, żepo jednej i po drugiej stronie w ścianach sądrzwi
naokokilkanaście.
Tam są pokoje.
Na parterze jest dwanaście półgłosemmówi ciotka.
Aha.
A dlaczego szepczesz?
pytam.
Ludzie śpią.
Ludzie?
37.
No, goście.
Sezon prawie się kończy, ale mamy jeszcze parę rodzin.
Chodź.
Tylko nie hałasuj.
Ciotkaprzechodzi przez szerokie, podwójne drzwipolewej stronie i zapala światło.
Idę za nią, starając się niestukać kulą w drewnianą podłogę.
To pokój zezdjęcia stwierdzam.
Tak.
Jadalniaciotka stawia moją torbę obok długiego stołu i rozpina brązowyżakiet.
Rzeczywiście niewielesię tu zmieniło.
Nigdy nie byłem w takim pokoju, podobne pomieszczeniawidywałem tylko na filmach, i to
raczej takich bardziej historycznych.
Robina mnie olbrzymie wrażenie,chociażnawet w przyćmionym świetle żyrandola
widać,żejest dosyć mocno zniszczony.
Ścianydo wysokości łokcia pokryte są ciemnym drewnem, a powyżej pomalowane na
kremowo.
Wiszą nanich jakieś stareobrazyi grafiki.
Jest też sporo czarno-białych zdjęć oprawionychw ramki.
Pod jedną ścianą, między wysokimi oknamistoi potężny kredens, który sam wygląda jak
zamczyskozbalkonami i wieżyczkami.
Na drzwiach ma wyrzeźbionejeleniei owoce, a pośrodku, umieszczone za półkami,mętne
lustro.
Podrugiej stronie pokoju, na wprost kredensu jest ogromny, najprawdziwszy w świecie
kominek.
Na szerokiej półcenad nim stoi zegari dwa wypchanelisy.
Lisy są trochę wyleniałei wyglądają na przestraszone.
Wyżejwisi wielki obraz za szkłem.
Podchodzę troszkę bliżej, żeby mu się przyjrzeć.
Obraz jest stary,właściwie tochyba nie obraz, tylko kolorowy rysunek.
Widaćna nimdom, w którym jesteśmy,przed gankiem parkuje przedpotopowy, czarny
samochód bez dachu, w którym z przodusiedzi szofer w ciemnej czapce, a na tylnych
siedzeniach
38
elegancka paniw kapeluszui z parasolką, a obok niej panwokrągłych okularach.
Na gankustoi roześmiana grubakobieta wdługiejspódnicy, w obu rękach trzymającogromne
kuflez piwem.
Nad domem, na szarfie trzymanej przez dwa tłuste aniołki, staroświeckie litery układają sięw
napis "Hohen Klippe".
To "WysokiKlif" mówię.
Tak.
Ten afisz wisi tu od zawsze.
Co to znaczy?
Ten napis?
"Hohen Klippe"?
Wysokiklif.
Z tego co wiem,przedwojną też był tu pensjonat irestauracja.
Nazywałsię tak samo, tylko poniemiecku, bo wtedy mieszkali tuNiemcy.
I teraz też masz tu restaurację?
pytam,oglądającsięw jej stronę ze zdumieniem.
Nie, nie opłacałaby się.
W sezonie podajemy śniadania, obiady i kolacje, ale posiłki przywożę z
ośrodkawypoczynkowegow Rewalu.
Stasiowa tylko je podgrzewai rozkłada na półmiskachw kuchni.
Stasiowa?
Tak, sąsiadka.
Zatrudniam ją latem.
Mieszka kawałek dalej.
Sama też wynajmuje pokoje turystom, ale tylko trzy.
Ma nieduży dom, więc dorabia u mnie.
Chodź,pójdziemydo kuchni.
Zrobię ci coś do zjedzenia, a potem zobaczyszswój pokój.
Ciotka przechodziprzez jadalnię i otwiera drzwi prowadzące do następnego
pomieszczenia.
Kuśtykam za nią,oglądając się zasiebie zlekkimżalem, ale przecież jutrobędę mógł wszystko
dokładnie obejrzeć.
Za drzwiamijestniewielki korytarz z trojgiem drzwi jedne, częściowoprzeszklone są na
wprost, a dwie pary po bokach.
39.
A tam?
Co tam jest?
pytamciotkę, pokazującdrzwi po lewej stronie.
Z jednej strony dawny gabinet twojegodziadka.
Przerobiłam go na biuro.
A z drugiejmagazynek z zastawą.
Zzastawą?
No, z talerzami i kubkami.
Niewiesz, co tojest zastawa stołowa?
Wchodzimy przez oszklone drzwi do kuchni.
Jest tozdecydowanie największa inajdziwniejsza kuchnia, jakąwidziałem w życiu.
Podłogę ma z popękanych płytek, ułożonych w niebiesko-białą szachownicę.
W jednej ze ścian,pomalowanych w bladoniebieskie wzorki, sądwa wysokieokna, na wprost
nich ustawiony jest jeszcze większy kredens, niż ten z jadalni.
Tyle tylko,że ten nie ma tylu rzeźbień i pomalowany jestbiałą farbą olejną.
Na środku stoiciężki stół, też pomalowany na biało,a za nim widzę ciągw miarę nowych
szafek kuchennych.
Jest ich dwa razy tyle, ile było w naszejwarszawskiej kuchni.
Jeden z kątówzajmuje pokryty białymi kaflami, wielki piec.
To chybastara kuchnia, ale nawet na filmach nie widziałem aż takdużej.
Obok, między piecem a kredensem,na ścianie wisiżeliwny zlew.
Domyślam się, że tozlew, bo jest nad nimkurek, ale wcale nie przypominazlewów,
którewidywałem.
Ma kształt przyczepionejdo ściany muszli.
Ale ekstramówię z zachwytem w głosie.
Co jest ekstra?
ciotkazapala gazna jednej z dwóchkuchenek umieszczonychmiędzy nowszymi szafkami i
stawia na niej czajnik.
No, twoja kuchnia!
Jest po prostu gigantyczna!
Piecmasz i w ogóle.
A ten zlewdziała?
pytam, wskazującmetalową muszlę.
40
Działa.
Ale po co go używać?
Jest niewygodny.
Tutaj masz normalny zlew.
Ten stary jest świetny stwierdzam.
Jak fontanna.
A gdzie masz lodówkę?
Lodówkii zamrażarka sąwspiżarni, tam ciotkamacha ręką w stronę białychdrzwi w
rogu pomieszczenia, obok okna.
Siadaj.
Usmażę ci jajka.
Lubiszjajka?
Lubię.
Ale bez glutów.
Siadam przy pomalowanym olejną farbą stole, któregogruby blat jest pełen nacięći
wgnieceń.
Ciotka wyjmujez kredensu talerz, stawia goprzede mną.
Z dolnej szafkiwyciąga patelnię,przynosi ze spiżarni jajka iszynkę.
Pochwilikuchnię wypełnia smakowity zapach dopiero teraz uświadamiam sobie, jakbardzo
jestem głodny.
Ciotka zgarnia na mój talerz kopiastą stertę jajecznicy,stawiaobok koszyk zchlebem i kubek
pełen herbaty.
Superjajca mówięz pełnymi ustami, wciągającjajecznicę jak odkurzacz.
Jest naprawdę pyszna.
Chleb zresztą też ma chrupiącą skórkę, taką, jak lubię.
Ciotka uśmiecha się do mnielekko, opiera łokcie na blacie i pociera palcami skronie.
Boli cię głowa?
pytam.
Jestem zmęczona.
Minęłatrzecia w nocy, zawsześpię o tej porze, bo muszę ranowstać o szóstej.
O, matko.
Jateż będę musiał?
Nie, ty nie.
Stasiowa przychodzi oszóstej trzydzieści, potem jadę po pieczywo, mleko i wędliny na
śniadanie.
Śniadania są od ósmej.
A co ja mam robić?
Na razie nic.
Potem zobaczymy.
Skończyłeś?
Tak.
Dzięki.
41.
Ciotkawstawia naczynia do zlewu.
Wracamy do jadalni, zabiera moją torbę i wychodzi do holu.
Przygotowałam ci dwunastkę mówi ciotka.
Tona parterze.
Tyle tylko, że będziesz mógł tam mieszkaćnajwyżejdo października, bo lewa strona domu, ta
z jadalnią i kuchnią, jest ogrzewana, prawa nie, a na parterzepokoje są po prawej.
Do października w dwunastce pewnie da się wytrzymać, ale potem będzie za zimno.
Potem będziesz musiał przenieść się na piętro, do osiemnastki.
To był pokój twojej mamy.
Nie wiem, czy będziesz.
Od razu mogę tam mieszkać.
Poradzęsobiemówię, przyglądając się szerokimschodom.
Na pewno?
Jasne, nie ma sprawy.
Wspinamsię krok po kroku schodami, ciotka powoliwchodzi przede mną.
Kolano iskrzy,alezaciskam zębyi nic nie mówię.
Pokonuję stopień po stopniu jakmałedziecko.
Strasznie mnie to złości.
Kiedy docieramdo podestu pierwszego piętra, jestem całkiem spocony.
Może jednak lepiej byłoby, żebyś narazie zamieszkałw dwunastce odzywa się ciotka.
Tu będzie wporzo stwierdzam.
Korytarz pierwszego piętra jest szeroki, na podłodze leży wychodzony, poprzecierany
chodnik,a ściany taksamo jakściany jadalni pokrywa drewniana boazeria.
Węższe schody prowadzą na drugie piętro,prawa częśćkorytarza jest krótsza, a lewa dłuższa
jej koniec nikniew mroku.
Tam jest dziesięć pokoi i łazienka.
A ztej strony dwai druga łazienka.
Będzietylko dla ciebie, bo dziewiętnastka też jest pusta.
42
Agdzie jest twój pokój?
Tutaj ciotka wskazuje drzwi na wprost schodów.
Będę kilka metrów od ciebie, gdybyś czegoś potrzebował, zawołaj mnie.
A cojest na górze?
Na drugim piętrze jest osiempokoi dla gości.
A wyżej strychy.
Strychy?
pytam zdziwiony.
Jest ich kilka?
Tak,strychy mają dwa poziomy.
Tata chciałkiedyśprzerobić je na pokoje, ale nie mieliśmy pieniędzy na remont.
Możekiedyś jeszcze o tym pomyślę.
Chodź.
Ciotka prowadzi mnie w krótszą część korytarza.
A co jest w wieży?
pytam.
W wieży?
A, w przybudówce.
Naparterze składzik,na piętrze pokój, a wyżej strych.
Och, a niemógłbym mieszkać w tamtym pokoju?
Przybudówka nie jest ogrzewana.
To tutaj Agatastajeprzed jednymi zdrzwi i wyjmuje z kieszeni klucz,który wkładado
zamkapod klamką.
O,te drzwi są niebieskie!
Inaczej niż wszystkie.
Mów ciszej.
Dlaczego?
Bo ludzie śpią.
Ale dlaczego są niebieskie?
Krystyna.
To znaczy twojamama je pomalowała.
Mówiłam ci, że to kiedyś był jej pokój.
Dziewiętnastkabyła moja.
Dlaczego je pomalowała?
Bo miałagłupie pomysły.
Tata się na nią zdenerwowałwtedy.
Twójdziadek.
Wiem.
Niebieskie drzwi są fajne.
43.
Wchodzę za ciotką do pokoju mojej mamy, który oddziś jest moim pokojem.
Wygląda inaczej,niżoczekiwałem.
Ściany mają jasnożółty kolor, w oknie wiszą zasłonyw czerwony, prosty wzór.
Nie mastaroświeckich meblianiboazerii.
Podjedną ze ścian stoi pomarańczowa meblościanka toznaczy pomarańczowe są tylko
drzwiczki,bo boki ma białe.
Łóżko też jest białe iniewysokie, ześciany nad jego wezgłowiem sterczą dwakinkietyw
kształciemetalowych kuł.
Nad nimi wisi granatowyplakat w antyramie z żółtym napisem "Fama '79" i kolorowymi
gwiazdkami.
Na podłodze leży zużyty, brązowydywan w nieregularne pomarańczowe i czerwone koła,pod
oknem stoi białe biurko, a obok komoda.
Nawprostokna ustawiono zabawny włochatyfotel na jednej nodze,przynim kulistąlampę
stojącą.
Pokój nie jest duży, choćwiększy niż mój warszawski.
Masz ciotka podaje mi klucz.
Zmieniłam pościel, włazience wisi czysty ręcznik.
Szafki są puste, możesz się rozpakować.
Ale jutro, terazkładź się spać.
A wtedy, kiedy to byłpokój mamy.
Tak samowyglądał?
Mniej więcej.
Miaławięcej plakatów, no ioczywiściena półkach stały różne rzeczy i książki.
Poradzisz sobie?
Jasne.
Łazienka jest po lewej.
Znajdę.
Gdyby cisię chciało pić.
Mam sprite'a w plecaku, jeszcze z pociągu.
Damsobie radę,naprawdę.
No, to.
dobranoc.
Dobranoc.
44
Dziesięć, no może dwanaście minut później leżę jużpodkołdrąz umytymizębami.
Gaszę światło i w pokojuzapada mrok, alenie jest bardzo ciemno przez kolorowe zasłonki
prześwieca blade światło.
Na dworze robi sięjuż jasno.
Patrzę nasufit, na który patrzyła moja mama,kiedy miałatyle lat, ile ja teraz.
Dziwneuczucie, gdytosobie uświadamiam i to, że patrzyła na ten sam sufit,i to, że miałatyle
samo lat, ile mam ja.
Mnie wtedy jeszcze w ogóle nie było inikt nawet nie wiedział, że będę.
Przerażająca myśl.
Jutro rano zadzwoniędo szpitala.
Zabrałem zdomu starą komórkę mamy, a Cebulka pomogła mi kupićkartę.
Muszę tylko poprosićciotkę opieniądze na doładowanie.
Chybamożna gdzieś w tym całymBrzegu kupić doładowanie?
E, na pewno można.
Za oknem budzą się ptakiobce ptaki, inne niż tew Warszawie.
Nigdy nie słyszałem jeszczetakiegoćwierkania.
Na korytarzu rozlega się jakieś skrzypnięcie.
Spoglądam szybko na niebieskie drzwi od środkamojamama pomalowała je na taki samkolor
jak z zewnątrz.
Skrzypienie się nie powtarza.
Nasłuchujęprzez chwilęi zamykam oczy.
Serce bije mi mocno, ale już pokilku sekundach zasypiam.
45.
IV
PIERWSZY DZIEŃ W BRZEGU:
Schodzę na dół dopiero koło jedenastej.
Spałem jak zabity.
W świetle dnia "Wysoki Klifnadal robi wrażenie, ale wygląda dużo biedniej.
Schody sąwydeptane, ściany pożółkłe.
Wszystko jest mocno zużyte drewniana lada recepcji, naktórejbrzegach prześwieca spod
ciemnej politury jaśniejszedrewno, wytarta poręcz schodów, w której brakuje kilkutralek,
sufit z popękanym tynkiem i starymi zaciekami.
Naschodach mijam jakąś panią w słomkowymkapeluszu.
Spogląda namnie obojętnie i szybko odwraca oczy.
Toprzezkule i przez to, żeutykam.
Teraz, kiedy patrzęna ludzi, unikają mojego wzroku.
Gapią się tylko wtedy, kiedymyślą, że nie widzę.
Zdążyłem się już nawetdo tego niecoprzyzwyczaić, chociaż ciągle mi trochę głupio przecież
jestem tym samym Łukaszem, którym byłem rok temu.
Dzień dobry mówię głośnodo tej pani.
Spogląda zaskoczona i uśmiecha się nerwowo.
46
Dzień dobry.
Kobieta skręcaw korytarz i znika za rogiem.
Ciotka jest w jadalni.
Sprząta.
Stoję w progu przezchwilęi przyglądam się jej.
Nie zauważyłamnie.
Wyciera blat stołu miarowym ruchem, poprawia serwetkę leżącą naśrodku, przestawiawazon
z kwiatami.
Jednak wcalenie jest podobna do mojej mamy.
Nic a nic.
Cześć!
odzywam się trochę zbyt głośno.
Ciotka podskakuje nerwowoi spogląda przez ramię.
Zlękłam się mówi, chociaż przecież widziałem.
Dzień dobry.
Wyspałeś się?
Tak.
Zostawiłam ci śniadanie w kuchni, pod talerzem nakredensie.
Kanapki z makrelą.
Lubisz ryby?
Lubię.
Ale nie lubię ości.
Niepowinno być ości.
Ryby są zdrowe.
W dzbankuobok kuchenki masz herbatę.
Dobra, dziękiruszam w stronę kuchni.
Poradzisz sobie?
pyta ciotka.
Jasne.
Nie jestem kaleką mówię bezmyślnie, botak sięmówi.
Tyletylko, że to nie całkiem prawda wmoim przypadku.
Na razie.
Maciek, fizjoterapeuta ze szpitala, powiedział,że jeśli będęćwiczył regularnie, za jakiśczas
będę mógłchodzić prawie normalnie, bez kuli.
To tylko kwestia czasu.
Po śniadaniu zmywam starannie naczynia, ustawiam nasuszarce i wracamdo jadalni.
Ciotki już tu nie ma.
Oglądam uważnie kredens ze scenkami myśliwskimii kryształowenaczynia,które są ustawione
na jego półkach, a potemobrazki i grafiki wiszące na ścianach.
Na wszystkich widaćalbo"Wysoki Klif, albo małe miasteczko i plażę, domyślam
47.
się, że to Brzeg.
Drewnoleżące w kominku jest bardzo stare wysuszone i pokryte kurzem.
Ciotka najwidoczniejnie rozpala ognia.
To dziwne, gdybym ja miał kominek wdomu,rozpalałbymw nim ogień codziennie.
Nie wiem, comam robić.
Iśćdo swojego pokoju?
Nigdzie nie widziałemtu telewizora, ale przecież jakiś musi tubyć.
Ciekawe, czyciotka ma kablówkę albosatelitę?
Postanawiam iść nabrzegklifu, popatrzeć na morzei na plażę.
Kiedy jestemw holu, z korytarza naprzeciw wyłaniająsię chłopak z dziewczyną.
Trzymając się za ręce, podchodzą do drzwi wejściowych.
Chłopak zupełniemnie ignoruje, dziewczynauśmiecha się obojętnie.
Wychodzą.
Odczekuję chwilę i ruszam za nimi.
Gdy naciskam klamkę,za moimiplecami rozlega się głos ciotki:
Łukasz!
Dokąd idziesz?
Na dwór odpowiadam, spoglądam na nią przezramię i pytam: Mogę chyba?
Pewnie,że możesz.
Tylko.
No, uważaj na siebie.
Jasne.
Ciociu?
Co?
Nie pożyczyłabyś mi dychy, żebym mógłdoładowaćtelefon?
Telefon?
Komórkę.
Chciałem zadzwonić do szpitala izapytać,co u mamy.
Ciotka przygląda misięznad okularów przez chwilęi wzdycha wreszcie.
Możesz zadzwonić z biura.
Tam jest telefon.
Ale.
Wolałbymz komórki.
Zresztą przecież powinienem mieć komórkę, żeby moc zadzwonić czy coś.
A ty,ciocia, niemasz komórki?
48
Mam ciotka ściąga usta, zastanawia się przez moment i mówi:Nie zarabiam tyle, ile
twoja mama.
Mama?
pytam głupio, bo nie rozumiem, o co jejchodzi.
Tylko przez sezonjestdochód.
Trzy miesiące.
Za to,co zarobię przez ten czas, muszę przeżyć jesień,zimę i wiosnę.
I utrzymać dom.
Przez krótką chwilę niewiem, po co mi otym mówi,nagle to domnie dociera iczuję,że
policzki robią mi sięgorące.
Ale ja nie chcę, żebyś mi dawała pieniądze!
prawie wykrzykuję.
Chciałem tylko pożyczyć dychę nadoładowanie, żeby zadzwonić domamy!
Przecieżwiesz,że z nią nie porozmawiasz.
Wiem!
Ale zapytam, jaksię czuje.
I czy się nie obudziła.
Może coś się zmieniło!
Jeśli coś się zmieni, lekarz zadzwoni do mnie.
Zostawiłam numer telefonu.
Ale skoro bardzochcesz, możeszzadzwonić z gabinetu.
Dobrze?
Przyglądamjej się przez chwilę, odwracamsię, wychodzę na ganek i przystaję przy
poręczy schodów.
O głupiądychę robić taką sprawę!
To nie może chodzićo te dziesięć złotych.
Ona poprostu nie chce, żebym miał telefon,żebym mógłdo kogoś zadzwonić.
Czyja jestemw więzieniu, czyco?
Łukasz ciotka wychodzi za mną naganek, nawetjej nie usłyszałem.
Masz.
Podaje mi dziesięć złotych.
Gapięsięna pieniądze przezmoment i odwracam głowę.
Nie potrzebuję mruczę.
Poradzę sobie.
No, masz.
Weź.
49.
Po kilku sekundach biorę od niej dychę i chowam do
kieszenidżinsów.
Dziękuję.
Ale to tylko pożyczka.
Kiedy mama sięobudzi, wszystko ci oddamy mówię.
, Ciotka spogląda na mnie znad okularów, wreszcie kiwa głową i odwraca się w stronę drzwi.
Ciociu pytam pospiesznie.
A niewiesz,gdzietu można kupić doładowanie?
Nie wiem.
Może w kiosku?
Musiszpójść w lewo,tojakieś stometrów.
Kiosk jest narogu Piaskoweji Morskiej, zaraz obok przystanku autobusowego.
Wracampod pensjonat pół godziny później.
Ten całyBrzeg okazuje się strasznie małą dziurą, dosłownie dwieulice na krzyż.
Sklep spożywczy, kiosk, budka z pamiątkami, smażalnia ryb urządzona w starym budynku
dworca kolejowego zbudowanym z czerwonej cegły.
Plażateżjest nieduża, przyjrzałem się jej dokładnie zklifu, ma możesześć metrów od urwiska
do morza.
Teraz jeszcze dasię wytrzymać w tej wiosce, jest ciepło, sporoturystów.
Ale corobić jesieniąi zimą?
Przecież można oszaleć z nudów!
Ile tu może mieszkać osób?
Staję obok barierki za ulicą, dzwonię do szpitala.
Stanbezzmian.
Rozpoznaję już pielęgniarki po głosie dziś odebrała taka z kręconymi włosami.
Dość miła,ale wolę drugą, niską, którazawsze pamięta, jakmam na imię,nawet kiedy sięnie
przedstawiam.
Zmęczył mnie ten spacer, uchwyt kuli ślizga mi się w dłoni.
Wracam do "Wysokiego Klifu".
Kupiłeś?
pyta ciotka na mój widok.
Tak.
Strasznie mały ten Brzeg stwierdzam.
- No, dużynie jest.
A ile tu mieszka ludzi?
Tak na stałe?
50
Nie wiem dokładnie.
Około pięćdziesięciu osób.
Ale jest kilkoro dzieci w twoim wieku.
Tak?
A gdzieszkoła?
pytam.
W Kamieniu, tamgdzie wysiedliśmy z pociągu.
Aha.
Pewnie jeżdżą autobusem.
Nie wiem dokładnie, jak daleko jest Kamień, bozasnąłem wczoraj w aucie.
Ciotkazapina żakiet, ten sam, którymiała wczoraj na sobie, i poprawia włosy, ciasno spięte
metalowymi wsuwkami.
Idziesz gdzieś?
pytam.
Jadę do ośrodka.
Po obiady.
Chcesz jechać ze mną?
Chyba nie, może jutro.
Zmęczyłem się.
Rozejrzę siępo domu.
O ile tookej?
Jesteś u siebie, możesz robić, co chceszciotka bierze torebkę i wyjmuje z niej kluczyki
dofurgonetki.
Mijam ją i idę w stronę schodów.
Ciotka kładzie mi rękęna ramieniui po raz pierwszy mówi coś, coprzez następne dni będę
słyszał co najmniej sto razy.
Tylko zanim gdzieś wejdziesz, najpierw zapukaj.
Zapukać?
pytam zdziwionym tonem.
Do drzwi.
Nigdy nie wiadomo, co robią goście i gdziemogą być.
Zawsze, zanim otworzysz któreś drzwiw tymdomu,pamiętaj,żeby zapukać.
Unoszę wysoko brwi, spoglądającw podłogę, ale w końcu ja teżjestem tu tylko
gościem, ona jest usiebie.
Jasne, ciocia mówię i idę na piętro.
Zawszepukaj!
powtarza ciotka.
Nie odwracam się i zaczynamwchodzić na górę stopień po stopniu.
51.
Dom jest ciekawy, ale nie aż tak interesujący, jak wydawało mi się to wczorajszej
nocy.
Większość pokoi zamknięto na klucz nie wiem,czy ktoś je wynajmuje, czystoją puste.
Zaglądam do pokoju ciotki.
Okazuje się, że towłaściwie małe mieszkanie.
Jest tusypialnia i coś w rodzajusaloniku, do którego przylega łazienka.
Ciotka ma telewizor.
Czarnepudło z niewielkimekranem, który jestoponad połowę mniejszy niż ekran naszego
plazmowegotelewizora w Warszawie.
Włączam go okazuje się, żejest tylko pięć kanałów!
Jak można tak żyć?
Wyłączam odbiornik i schodzę na dół.
Pokoje na parterzeteż są pozamykane.
Odnajdujęskładzik w wieży nic ciekawego,same półki z ręcznikami i pościeląna zmianę.
Idę do jadalni, oglądam gabinet, magazynek z talerzami, kuchnię,spiżarnię.
Za kuchnią jestjeszcze jeden korytarz, z któregojednymidrzwiami wychodzi się do ogrodu, a
drugie prowadzą do piwnicy.
Piwnica wygląda obiecująco, na pewno jest tam mnóstwo ciekawychrzeczy, ale
kamienneschodki są bardzo strome i wysokie.
Nie damrady ponich zejść.
Wracam do jadalni i siadam w fotelu obok kominka.
Przecież ja tu naprawdę zwariuję z nudów!
Przez kilka następnych dni ta moja przepowiednia maszansę sprawdzić sięw stu
procentach nie mam pojęcia,co robić z czasem.
Trzydziestego sierpnia wyjeżdża większość gości, ciotka bez przerwy sprząta, pierze pościeli
ręczniki, widuję jątylko w przelocie.
Stasiowa, która pracujew "Wysokim Klifie", jest na oko sympatyczną,rumianą staruszką, ale
niespecjalnie chybalubi rozmawiać przynaj-
52
mniej ze mną.
Odburkuje, kiedy mówię jej dzień dobry,a raz, gdy zapytałem, czy lubi mieszkać w Brzegu
ottak, żeby pogadać popatrzyła tylko na mnie dziwnymwzrokiem i odwróciła się bez słowa.
Cebulka przy niejwydaje misię teraz istną fontanną rozrywki.
Przynajmniejmożna z niąporozmawiać i nawet czasem się pośmiać, bo ma poczucie humoru.
Codziennie dzwoniędoszpitala, mama nadal śpi.
Dzwonię też do Cebulki, któraopowiada mio tym, codzieje się w naszym domu.
Raz dzwonię do Krzyśkaz warszawskiejszkoły, który był moimnajlepszym kumplem przed
wypadkiem, ale nie bardzomamy o czym rozmawiać.
To dziwne, bo kiedyś dzwoniliśmy do siebie ciąglei w kółko gadaliśmy.
Zdążyłem poznać już cały Brzeg,nie byłem tylko na plaży, ale chociaż próbowałem nie udało
misię zejść po drewnianych schodach w dółklifu.
A zresztą nawetgdyby mi się udało,nie dasię chodzić po piaskuo kuli.
Ćwiczę nogi, tak jakkazał Maciek,ale ile można ćwiczyć?
Zresztą wyraźniepowiedział, że jeśliprzesadzę,będzie tylko gorzej, a nie lepiej.
Stoję przy barierce plecami do morza i przyglądam siędomowi.
Nie oglądałem jeszcze strychów.
Z tego, co mówiciotkawynika, że mógłbym tam znaleźć mnóstwo ciekawychgratów.
Są tam teżrzeczy i książki mamy.
Może uda mi sięjakoś wejśćna górę?
W końcu niemuszę sięspieszyć.
Podejmuję decyzję, odrywam się od barierki i mocno ściskając kulę, zaczynam kuśtykaćw
stronę ganku.
Nagle słyszęnarastający szum.
Brzmiznajomo.
To przecież deskorolka!
Albo nawet dwie.
Nadjeżdżają od strony kiosku.
Odwracam się wkierunku skrzyżowania Piaskowej i Morskiej,a po chwili staję oko w oko z
Moniką, Zgryzemi Pchełką.
53.
V
MONIKA, PCHEŁKA I ZGRYZ:
Zza zakrętu pierwszawyłania się dziewczyna( w czarnym T-shircie, czarnych dżinsach
i baseballówce, spod której wymykają się długiekosmyki kręconych, ciemnych włosów.
Ulica biegnie w dół, więc dziewczyna pędziw moją stronęlekko pochylona, stojąc obiema
stopami na desce.
Naoko jest w moim wieku, może odrobinkę młodsza.
Zaraz za nią.
pojawia się chudy, wysoki chłopak w skate'owskichszerokich, krótkich spodniach i zbyt dużej
koszulce, którapowiewa zanim niczym peleryna.
Na głowie też ma baseballówkę z prostym daszkiem, przekręconą na bok.
Dogania dziewczynę, która pochyla się niżej, żeby zmniejszyćopór powietrza, i przyspiesza.
Po sekundzie zza kiosku wyłania się.
Matko, najgrubszy chłopak, jakiego widziałem!
Co najmniej pół głowy wyższy ode mnie, a na pewno dwa albo i trzyrazy szerszy.
Jego twarz lśni od potu, na szarym, gigantycznym T-shircie widać ciemne plamy
54
pod pachami.
Podobnie jak chudy chłopak ma na sobieskate'owskie spodnie ibiałą baseballówkę w czarną
kratkę.
Deska wyginasię pod ciężarem chłopaka tak bardzo,że jej środkowa część prawie szoruje po
asfalcie.
Grubasodbija się ciężko nogąod ulicy i nabiera tempa.
Łup, łup jego stopa w białym adidasie wali w jezdnię z taką mocą, że aż cały "Wysoki Klif"
się trzęsie!
Poważnie, jestempewny, że ażdzwonią talerze i kubki w magazynku za jadalnią.
A ten jego szary T-shirt jest co najmniej takdużyjak poszewka na moją kołdrę.
Dziewczynę dzieląjuż ode mnie najwyżej dwametry.
Skręca deskę, żeby mnie ominąć, chudzielec jest tuż zanią, próbuje objechać mnie z drugiej
strony.
Podpieramsiękulą i niewiem, czy dać krok do przodu, czy do tyłu.
Dziewczyna mija mnie, pęd powietrza mierzwi mi włosy.
Zejdź!
wydzierasię gruby chłopak do mnie.
- No,zejdź zdrogi!
Próbuje wyhamować, ale ma zbytwielką masę ipędziza szybko.
Wysuwam kulę przed siebie, żeby odskoczyć,uchwyt wyślizguje mi się ze spoconej dłoni,
tracę równowagę i upadam na asfalt.
Grubas,rozpaczliwie machającrękami, próbuje mniewyminąć.
Brzeg deskorolki szoruje po jezdni,ale nie udaje mu się kółkazawadzająo moją kulę i chłopak
z ogłuszającym łomotem przewraca się metr ode mnie.
Dziewczyna ogląda się przezramięi zawraca zgrabnie,chudychłopak też.
Wyhamowujądeski tuż obok grubasa.
Pchełka, okej?
pyta dziewczyna.
Nic sobie niezrobiłeś?
Alesię wygrzmocił!
Pół klifu chyba zleciało do morza, zaśmiewa się chudy.
55.
Z czego się śmiejesz, durny Zgryzolcu?
pyta wściekłym, zaskakująco cienkim głosem gruby chłopak, siadając na jezdni.
Rozwaliłem łokieć!
Krew ci leci stwierdza dziewczyna.
Krew?
zapiewa gruby, próbując obejrzeć sobie łokieć, co przychodzi mu z trudem.
Sięgam pokulę, opieram się na nieji usiłuję wstać.
Moją lewą nogę, tę ze sztywnym kolanem, przeszywa nagle jaskrawa błyskawica bólu tak
silnego, że aż mi zaczynają wirować przed oczami czerwone plamki.
Pojękujęgłośno.
Ty, cały jesteś?
pyta mnie dziewczyna.
Zostaw go!
wykrzykuje Pchełka, podnosząc sięz ulicy.
Debilu, przez ciebiemi krew leci!
Nabieramtchu, odczekujępół sekundy idźwigam siędopionu,wsparty okule.
Jestem całkowicie zlany potem.
Dlaczego tak się dzieje, że gdy tylko zaboli mnie tanoga, od razu jestem spoconyjak mysz?
No i co?
odzywa się Pchełka wściekłym tonem.
Nie chciałem mamroczę.
Co nie chciałeś, łamago?
Czego łazisz po jezdni?
Odpuść mówido niego dziewczyna.
Przecieżwidzisz, żejest kulawy.
Kulawy?
To czego nie siedzi w domu, tylko łazi?
Opieram się na kuli i próbuję odejść w stronędomu.
Powinienem trzymać język za zębami, ale nie mogę się
opanować imówię:
Wolę być kulawy niż tłusty.
Oczy chłopaka zwężają się w małe szparki, robi sięczerwonyi cedzi przez zęby:
Pożałujesz tego.
56
Wymijam go, ale grubas zastępujemi drogę.
Gdzie?
Jeszcze nie skończyłem z tobą!
Przestań, Pchełka dziewczyna pociąga go za koszulkę.
Chodź, jedziemy.
Dam mu nauczkę.
Niewtrącaj się, Mona.
Nogę znowu przyszywa mi piorunbólu.
Wykrzywiamsię i na moment zaciskam powieki.
O, zaraz się poryczy!
wykrzykuje Pchełka.
Noco, poryczysz się?
Poryczysz, kuśtyku?
Wcale nie płaczę!
Daj mi spokój mówię do niego,starając się, żeby głos mi nie drżał.
Chudy chłopak przygląda mi się, ale nicnie mówi.
Znam takie spojrzenie zarazem obojętne i zaciekawione.
W taki sposób ludzieprzyglądają się wypadkom nadrodze przez szyby swoich samochodów,
kiedy mijająmiejsce zdarzenia.
Fajne wakacje?
pytapółgłosem grubas, przysuwając się do mnie trochę.
Podoba ci się w Brzegu?
Zarazci się przestanie podobać.
On tu nie jest na wakacjach mówi nagle chudychłopak.
Ja wiem,kim on jest.
Kim?
pyta Mona.
On przyjechał do świrniętejAgaty,jest jej rodziną.
A jego matka się zabiła w wypadku.
Moi rodzicemówili.
Niezabiła się!
spoglądam wściekle nachudego,a głos trochę mi się załamujeze zdenerwowania.
Tylkojest w szpitalu!
Ale niedługo wyjdzie.
Niedługo wyjdzie przedrzeźnia mnie grubas.
Skądjesteś, kuśtyku?
On jest z Warszawy usłużnie odpowiada za mniechudy chłopak.
57.
Z Warszawy!
Ojejciu, aż z samiutkiej Warszawy wygłupia się Pchełka, komicznie wytrzeszczając oczy.
Alejuż niejesteś z Warszawy, co?
Odczep się!
próbuję go wyminąć.
Nagle, niespodziewanie zwinniejak na takiegogrubasa, Pchełka wysuwastopę i kopie
wmoją kulę, która odskakuje w bok, wymyka mi się z ręki i z brzękiem upadana asfalt.
Akurat stoję na prawej nodze, więc udaje mi sięcudem zachować równowagę, ale
naułameksekundyopieram się na lewej iznowu przeszywa ją błyskawica bólu.
Wyrywami siękrótki okrzyk.
Piszczy jak baba zaśmiewa się Pchełka.
Słyszeliście?
Jak baba!
No,popiskaj nam jeszcze, kuśtyku!
Przestań, Pchełka mówi Mona.
Jak będę chciał!
Łukasz!
nagle gdzieś za mną rozlega się wołanieciotki.
Co siędzieje?
Spoglądam w stronę domu i widzę ją na ganku.
Tegomi jeszcze było trzeba.
Ciotkapoprawiaokulary i szybkoschodzi po schodkach.
Spadamy rzuca Pchełka,pochyla lekko głowę, żeby zajrzeć mi woczy i cedzi: A z tobą
jeszcze się policzymy, kuśtyku.
Lepiej się niepokazuj na ulicy.
Zostawciego w spokoju!
Ale już!
pokrzykujeciotka, maszerując w naszą stronę.
Marek, ja znamtwoich rodziców!
Świruska stwierdza półgłosem Pchełka,ustawiając deskorolkę i stawiając na niej stopę.
Taka sama jaki ty.
Ale ja cięjeszcze dopadnę, masz to jak w banku.
A wtedyjuż ci świrnięta Agata nie pomoże.
Zgryz, Mona zjeżdżamy.
58
Odpycha się nogą i odjeżdża.
Zaraz za nim rusza Zgryz.
Mona przez krótką chwilę patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami, potrząsalekkogłową i
odjeżdża także.
Jeśli wasjeszczeraz tu zobaczę, powiemrodzicom!
woła za nimi ciotkaAgata i pyta: Nic ci nie zrobili?
Zaciskamzęby i schylam się po kulę.
Ciotka sięgapierwsza,podnosiją i mi podaje.
Biorę bez słowa i ruszamw stronęganku.
Łukasz, wszystko w porządku?
Czego oni chcieli odciebie?
Nic nie chcieli mówię cicho, wchodząc na pierwszy stopień.
Poco się wtrąciłaś?
Jak to poco?
ciotka spogląda na mnie ze zdumieniem.
Przecież widziałam,że.
Teraz toon już na pewno sięode mnie nie odczepi!
przerywam jej wściekłymtonem.
Wcale nie prosiłem o pomoc!
Wchodzęna ganek szybciej, niż powinienem, ale zaciskam mocno zębyi nie zwracam
uwaginaból.
Nie oglądając się w stronę ciotki, kuśtykam przez hol, wdrapujęsię napiętro iz całej siły
trzaskam za sobą niebieskimidrzwiami.
Świrnięta Agata!
Pewnie, że świrnięta, a napewno głupia.
Czy onanierozumie, żejeśli facet ma kłopoty, to żadna baba, a już ciotka w szczególności,nic
niepomoże, tylko zaszkodzi?
Wyszedłem przez nią na kompletnego maminsynka!
Ciociuniamnie obroniła!
Sambym sobie poradził, nie z takimsobie dawałemradę wszkoleczy nakoloniach.
Co prawda wtedy mogłemnormalnie chodzići biegać.
Miałem normalnydom, iPhone'a,laptopa i plazmę w dużym pokoju.
Mama nigdy by siętak nie zachowała, nigdy!
59.
Siadamna łóżku i ciskam kulę na podłogę.
Nie chcę tubyć!
Niech mama już się obudzi, niech wyjdzie z tegogłupiego szpitala i niech mnie zabierze do
domu.
Wcalenie potrzebuję iPhone'a anilaptopa,ani tej całej plazmyw salonie!
Chcę tylko, żeby mama się obudziła, żebyprzestało mnie boleć i żeby byłotak jak przedtem!
A co będzie,jeślimama nigdy się nie obudzi?
Nie, toniemożliwe.
Jestem tego pewny namilionprocent!
Niepotrafięwyjaśnić skąd, ale to wiem.
I wciąż mam takiedziwne wrażenie, jakby mama byłacały czas przy mnie,jakby o mnie
myślała.
Kiedy mocnozamykam oczy, czujęprzy sobie jejobecność.
Kładę się na plecach, spoglądam na zażółcony sufit.
Pewnie gdybym mógł się rozpłakać, byłoby łatwiej, alewcale nie mogę.
Dzieją się takie okropne rzeczy,a ja nawet nie mogę się rozpłakać.
Kiedyś, kiedy byłem mały,wystarczyło, żebym się uderzyłalbo otarł kolano, a już beczałem
na cały głos.
A teraz?
Teraz nie mogę, a chyba nigdy w życiunie miałemwięcej powodów do płaczu.
Na suficiejest zaciek.
Ma jasnobrązową otoczkęwyraźną przy krawędzi i miękkoprzechodzącą w jaśniejszy kolorku
środkowi.
Jak kontynent na starej mapie.
Wyobrażamsobie, że siedzę w statku kosmicznym,w międzygwiezdnymścigaczu i patrzę na
jakiś obcy świat z orbity.
Ja jestemw górze, sufit to dół.
Zaraz zacznę schodzić do lądowania.
Chciałbym byćgdzie indziej.
Chciałbym, żeby ten zaciek był innym światem, wktórym mógłbym się ukryć.
Najlepiej bezludnym.
Zabrałbym do niego mamę, niemusiałaby tyle pracować.
Zbudowalibyśmy sobie domnadrzewie, miałbymlaser w ekwipunku.
Z łatwością mógłbym nim przeciąć najgrubszy pień,a nawet skałę.
Na statku
60
byłoby też laboratorium genetyczne, zrobiłbym w nimróżne nowe, pożyteczne
gatunkiwarzyw i owoców, naprzykład truskawki wielkie jak arbuzy albo zakręcane kokosy,
których wcale nie trzeba by rozbijać maczetą, żebydostać się do środka.
Jedlibyśmy więc te truskawki, popijali mlekiemz kokosówi piekli w ognisku ryby, a
wieczorami gralibyśmy w okręty jakkiedyś.
Jestem bardzodobryw okręty, mama zawsze tak mówiła.
Wygrywamprawie za każdym razem.
Ktoś puka do drzwi.
Wcale nie ktoś, tylko ciotka.
Największa fanka pukania pod słońcem, ona po prostu maobsesję na punkcie pukania do
drzwi.
Nie odzywam się.
Możesobie pójdzie.
Łukasz?
słyszę jej głos z korytarza.
Milczę.
Ciotka naciska klamkę i drzwi się otwierają.
Trzeba było przekręcićklucz w zamku.
Mogę?
pyta, zaglądając do pokoju.
Co mam jej powiedzieć?
Że nie może?
Bez słowa odwracam wzrok w stronę obcego lądu na suficie.
Dopieroteraz zauważam, że ma kształt szerokiej strzałki, której koniec wskazuje niebieskie
drzwi.
Ciotka stoi wprogu i milczy przez długą chwilę.
Świrnięta Agata.
Wcale sięnie dziwię, że tak na nią mówią.
Ubierasię, jakby uciekłaz jakiegoś przedwojennego filmu, skąd w ogóle bierze siętakie buty?
Mama nigdyw życiu nie założyłaby czegoś takiego.
Prawie zawsze nosiła szpilki i wogóle fajnie się ubierała.
Ciekawe, ile onawłaściwie malat, ta cała Agata?
Skoro jest siostrą mojejmamy, nie może być od niej dużo starsza.
Zresztą nazdjęciu,na którym obie siedziałyza stołem z białymi kokardkami nawarkoczach,
wydawały się w tymsamym wieku.
61.
A teraz?
Równie dobrze mogłaby być moją babką, a nieciotką.
Mama wyglądałaby przyniejjak jej córka.
Zaraz będzie obiad mówi ciotka.
Nie jestem głodny odmrukuję.
Czy ona potrafi rozmawiać ze mną tylko o jedzeniu?
Śniadanie, obiad, kolacjajeżeli się domnie odzywa, totylko w takich sprawach.
Spoglądamna nią,stoi obokdrzwi, skubiąc palcami guzik przy bluzce i przyglądającmi się zza
okularów ze zmarszczonymi brwiami.
Po coona w ogóle mnie do siebiezabrała?
Nie chcętubyć mówię.
Chcę wrócić do Cebulki i jeść na okrągło jej gotowaną kapustę.
Przecież wiesz,że nie możesz.
Wszystkomogę!
Nie jesteś moją mamą,nie będzieszmi mówiła, co mogę, aco nie!
wykrzykuję, siadając nałóżku i patrząc na niąze złością.
Ciotka gapi się na mnie przez chwilę ze zdumieniem,a potem ściąga usta i podsuwa
sobie okulary na nosiewskazującym palcem.
Nie umiem z tobą rozmawiać stwierdza.
To nie rozmawiajwzruszam ramionami.
Bez łaski.
Jesteś zupełnie taki samjak twój ojciec mówi ciotka, odwraca się na pięcie i wychodzi
z pokoju,zamykającza sobą drzwi.
Gapię się na nieprzezdługą chwilęz otwartymi ze zdumienia ustami.
Jak mój ojciec?
Onaznała mojego ojca?
Dlaczego nic mi nie powiedziała?
Podnoszę się złóżkanajszybciej, jak potrafię, chwytam kulę i ruszam za nią.
62
VI
TATA, SCYZORYK I SKÓRZANA KURTKA
, 'w - Zaczekaj!
Ciocia!
wołam, otwierając niebieskie drzwi.
Nie ma jej już.
Wychodzę na korytarz,nasłuchuję, ale nie wiem, dokąd poszła.
Ktoś śmieje się na drugim piętrze, jakaś kobieta.
Trzaskają drzwi.
Skoro mówiła, że zaraz obiad, pewnie poszła dokuchni.
Schodzę na dół ikuśtykam do jadalni.
Stasiowa,którateraz przychodzi już tylko w czasie śniadania, obiadui kolacji,rozstawiatalerze
dla gości na długim stole.
W pensjonacie zostało jeszcze siedem osób.
Pani Stasiowa, nie było tu ciotki?
pytam.
Przez moment mam wrażenie, że mnie nie usłyszała,ale wreszciebez słowa kiwa głową w
stronę kuchni.
Poprawiam uchwyt kuli i idę w tamtą stronę.
Ciotka stoi przy ciąguszafekkuchennych i przelewazupę z ogromnego
zielonegotermosu w kwiaty do porcelanowejwazy.
63.
Dlaczego mi nie powiedziałaś?
pytam bez wstępu.
Czego ci nie powiedziałam?
ogląda się przez ramięze zdziwieniem.
Że znałaś mojego tatę!
, Ciotka odwraca się z powrotem w stronę blatu i wstawia termos do zlewu.
Myślałam, że wiesz.
Nic nie wiem!
Mama nic mi o nim niemówiła!
Widocznie miała swoje powody ciotka przestawiawazę na stół i wyjmuje z szuflady
kredensu chochlę.
Umyj ręce.
Ale powiedz mi!
Co mam ci powiedzieć?
No, o moim tacie!
Wkładachochlę do wazy, opierasię o brzeg blatu stołui patrzynamnie znad okularów.
Cały się trzęsęze zdenerwowania, a ona tylko mi się przygląda!
Co mam ci powiedzieć?
pyta wreszcie.
Wszystko!
Jaki był?
Jak miał na imię?
Miał na imię Łukasz mówi ciotka, bierze wazęi idzie z nią do jadalni,z której dobiega
już gwar rozmawiających gości.
Tak jakja?
pytam głupio.
I co jeszcze?
Co jeszcze?
Wiesz, gdzie mieszka?
Masz jego telefon?
Mogędoniego zadzwonić?
Ciotka mija mnie i znika wkorytarzyku prowadzącymdo jadalni.
Nie wiem, czy iśćza nią, czy czekać.
Jeśli jejsię wydaje, że będęjadł teraz zupę, to się grubo myli!
Wraca po chwili i otwiera dużą, granatową torbę termiczną,z której zaczyna wyjmować
styropianowepojemnikiz drugim daniem.
64
No więc?
Ciocia!
wykrzykuję.
Porozmawiamy po obiedzieodpowiada ciotka,przekładając z pojemników kotlety
mielonei ziemniakina półmiski.
Tu dla ciebie odkładam.
Odsuwa na bok jeden pojemnik, a mipo prostu ręceopadają!
Będzie się teraz zajmowała jakimiś starymikotletami, zamiast opowiedzieć mi o jednej z
najważniejszych spraw w moim życiu!
Nabieram tchu, żeby wyjaśnić jej, co o tym wszystkimmyślę, ale
rezygnujęniemalnatychmiast, bo jeśli się na mnie obrazi, to nie będzie zemną chciała
rozmawiać.
Siadam na krześle przy stolez twardym postanowieniem, że nie ruszę się stąd, dopókimi
wszystkiego nie powie.
Zanosi półmiski dojadalni, potem wraca, wyjmujez torbyokrągłeplastikowepojemniki
z surówkami i przekłada je do misek.
Zanosi.
Wraca po kompot, który przelewaz drugiego termosu do przezroczystego, szklanegodzbanka.
Przecieżto oszaleć można!
I co jeszcze?
Możeciasto upiecze?
Niesie dzbanek do jadalni.
Nie majejstrasznie długo.
No,chyba nie je obiadu z gośćmi?
Nigdy tego nie robi, pójdę i spraw.
W tymmomencie ciotkawchodzi do kuchni, niosąc ostrożnie talerz pełen zupy.
Stawia go przede mną, podaje łyżkę.
Jedz mówi i siada naprzeciwmnie przy stole.
Ciocia!
jęczę błagalnie.
Opowiedz.
Do kuchni wchodzi Stasiowa.
Pani Agato, ta ruda mówi, że jejmało słone.
A sólwyszła.
Jak to wyszła?
Na kredensie stoją dwie solniczki.
Ale puste.
Jakpuste?
Obie puste?
dziwi się ciotka.
65.
Ano puste ponuro kiwa głową Stasiowa.
Zaraz ciotka wstaje, idzie do spiżarni i przynosiplastikowy woreczek z solą.
Proszę, paninasypie.
Stasiowa bierze sól i wychodzi.
Ciotka siada za stołemi wzdycha.
No, jedz.
Bo wystygnie.
Biorę łyżkę posłusznie inabieram porcję zupy.
Barszczukraiński, niecierpię barszczu ukraińskiego.
Wzdychamcicho i zaczynam jeść.
To powiesz mi?
pytam między jednym łykiema drugim.
Co chcesz wiedzieć?
Kim był mój tata?
Twój tata.
zaczyna ciotka, alew tej samej chwilido kuchni wchodzi Stasiowa.
Przecież tu jest gorzej niż na dworcu!
Nasypałam.
To dobrze mówiciotka,podnosisię, zabiera sóli odnosi ją do spiżarni.
Stasiowa staje obok kredensu z rękami zaplecionymi nabrzuchu.
Ciotka wraca,siadaprzy stole.
Dziękuję, Stasiowa mówi.
Stasiowa dalej stoi.
Coś jeszcze?
pyta ciotka.
Ten od tej blondynki spod piątki, wie pani?
odzywa się Stasiowa.
Wiem.
Ten, conarzekał, że wcalemorza odnichnie widaćz okna.
Wiem, Stasiowa, który.
Co z nim?
Chcedokładkę.
66
Czego dokładkę?
Kotleta chce drugiego.
No, to niechzje.
Aleniema więcej kotletów spokojnie mówiStasiowa, a ja czuję, że za chwilę
eksploduję ze złości.
Jak to nie ma więcej kotletów?
pyta ze zdziwieniemciotka.
Przecieżprzywiozłam dwie dodatkoweporcje!
Ale ten siwy, wie pani, ten spod ósemki.
Wiem.
Co z nim?
Ten,co usiadłna swoich okularach, jak je położyłna fotelu przed kominkiem.
Wiem który.
Niech Stasiowa powie, o co chodzi.
No toon zjadł już dwakotlety.
Dlategoten spodpiątki chce drugiego, bo zobaczył, że tamten zjadł.
Ale powinien być jeszcze.
Kiedy nie ma, bota chuda, wie pani.
Ta farbowanana czarno.
Ciotka przymykaoczy na sekundęi wzdycha cicho.
Co z tą czarną?
Ona teżwzięła dodatkowego kotleta.
Alenie zjadła,ino zawinęła w serwetkę.
Myślała, że nie patrzę, ale widziałam.
Schowałado torebki.
Ciotka chowa twarz w dłoniach i mówi:
Stasiowa, chyba sięwykończę.
Ja tam nie wiemstwierdza spokojnie Stasiowa.
Toco ztym spod piątki?
Niech mu pani da mojego kotleta!
prawie wykrzykuję.
Tam stoi.
Aleto twój obiad.
zaczyna ciotka, urywa i mówi: Chyba że ci jajkausmażę.
67.
Super, lubię jajka oświadczam.
Powinien byćkefir wlodówce, wczoraj kupowałam myśli na głos ciotka.
Może byś zjadł ziemniaki zjajkiem sadzonym ikefirem.
Ekstra wpadam jej w słowo.
To co robić?
pytaStasiowa.
Stasiowa weźmie kotlet Łukasza.
Mogę wziąć, czemu nie.
A co, jak będą chcieli jeszcze jeden?
To Stasiowa powie, że więcej nie ma.
Powiedzieć mogę, czemu nie.
Ale sama się niebędętłumaczyła, jakby co, tylko z miejsca do pani Agaty odeślę z zażaleniem.
Stasiowaodeśle kiwa głową ciotka, pocierającskronie palcami.
Żeby nie było,że nieuprzedzałam oznajmia Stasiowa inareszcie rusza sięspod
kredensu.
Otwiera styropianowy pojemnik i wyjmuje mój kotletdwoma palcami.
Stasiowa, jak pragnę zdrowia!
Ręką?
wykrzykujezezgrozą w głosie ciotka.
A po co to sztućce brudzić niepotrzebnie?
wzrusza ramionamiStasiowa.
Zanosi kotlet do kredensu, wyjmuje ze środka talerzyk.
Kładzie na nim mielonego,wyciera palce o fartuchi wreszcie idzie dojadalni.
Niech się już ten sezon skończy półgłosem mówiciotka.
Zjadłem!
oświadczam, odsuwając od siebie pustytalerz.
Niech mi ciocia opowieo tacie.
Poczekaj, usmażę ci jajka.
68
Ona mi to chyba wszystko na złośćrobi!
Przyglądam sięzrozpaczonymwzrokiem, jak ciotka przynosi ze spiżarni dwa jajka i kefir, a
potem rozbija je na brzegu patelni.
Sadzone czy jajecznica?
pyta.
Wszystko jedno!
Goście kończą obiad i Stasiowa zaczyna znosić do kuchni brudne naczynia.
Ciotka nakłada mi natalerz ziemniaki z pojemnika, zgarnia na nie jajka z patelni i
stawiaprzede mnąkubek z kefirem.
Stasiowa, ja pozmywam mówi.
Niech już Stasiowa idzie.
Mogę iść, czemu nieodpowiada Stasiowa.
Alezmywanie, żeśmy uzgodniły, moja rzecz.
Dziś ma pani zmywanie z głowy mówięszybko.
Jacioci pomogę.
Stasiowa nawet na mnienie patrzy.
Odwiązuje fartuch, wiesza go na gwoździu z boku kredensu.
Zabieraswoją torbęustawioną na parapeciekuchennego oknai wychodzi przez drzwi
prowadzące do ogrodu.
Dziabięwidelcem jajka.
Żółtko pęka, rozlewa się między ziemniakami.
Rozgniatam je razem z nimi.
Ciotka gotujewodę,robi herbatę dla mnie i kawę dlasiebie.
Wszystko maswoje granice.
Teraz już żebym miał pęknąć, więcej o tatę niezapytam.
W ogóle powinienem sobie stąd iść izostawić ją samą.
Tyle tylko, że trochę miszkoda tych ziemniakówz jajkiem i kefirem, bo są całkiem niezłe.
Ciotka przynosido stołu kubki zherbatą i kawą.
Dużo ci nie powiem, bonie poznałam gozbyt dobrze mówi,siadając zastołem.
Kim jest?
pytam, przełykającostatni kęs i popijając go resztką kefiru.
Dobre było, dziękuję.
69.
Średni obiad.
Ale jutro zjesz lepszy, obiecuję ciotka upija łyk kawy, odstawia filiżankę i odzywa się
pochwili milczenia: Twój tata przyjechał tu do pracy.
Do pracy?
Gdzie?
Do Brzegu?
Nie, do nas.
Do "Wysokiego Klifu".
A skąd przyjechał?
pytam.
Nie wiem.
Z tego, co się zorientowałam, twój tatadużo jeździł po Polsce i pracował raz tu, raztam.
Aco robił tutaj?
Remontował pawilon w ogrodzie.
Wcześniej była tam obora, składzik na opał iróżne graty.
Pawilon!
Całkiem onim zapomniałem, jeszczego niezwiedziłem!
Czyli był budowlańcem?
pytam.
Nie do końca.
Mówił,że studiuje, ale trochę był zastary na studia, moim zdaniem.
A co studiował?
Nie wiem.
A jaki był?
Wysoki.
Miał ciemne włosy.
Jesteś do niego podobny.
Był bardzo uparty i niewiele się uśmiechał.
Niecałkiemrozumiałam, co twoja mama w nim widziała, no alew takich sprawach rozum
niewiele ma do powiedzenia.
Mieszkałyśmy tu wtedy we trzy, bo nasztatazmarł wcześniej.
Byłyśmy tylko mama, Krystyna i ja.
Prowadziłyśmysame "Wysoki Klif".
I co było dalej?
Twoja mama zaczęła się z nim spotykać, a naszamama, to znaczy twoja babcia,była
ztego powodu bardzo niezadowolona.
W sumie mieszkał unas niecały miesiąc.
Aletwoja mama bardzo się w nim zakochała, a on poprosił
70
jąo rękę i postanowili się pobrać, więc chociażbabci tosię niepodobało, nic nie mogła
zrobić.
I co się stało?
Nie wiem.
Tamtego dnia, gdy mieli jechać dourzędu stanu cywilnego, po prostu zniknął.
Najdziwniejsze,żenawet nie zabrał swoich rzeczy ani dokumentów.
Zupełnie nic.
Po prostu jakby się rozpłynął w powietrzu.
Poszedł napiętro, dopokoju Krystyny, żeby przebrać siędo ślubu, a potem żadna znas już go
nie widziała.
To strasznie dziwne!
wołam.
Przyjechała policja?
Przyjechała.
Mama nie chciała ich wzywać, ale Krystyna się uparła.
Zabrali jego dokumenty, część rzeczy.
Wypytywali sąsiadów.
Zrobiła się sensacja.
Ale go nieznaleźli i niczego się nie dowiedzieli.
A co było potem?
pytam z przejęciem.
Twoja mama ciągle płakała.
Prawie niewychodziłaze swojego pokoju.
A potem się okazało, że ty.
Że będziesz.
Strasznie pokłóciła sięz nasząmamą, powiedziałysobie dużo przykrych rzeczy.
Uważała, że twój tata uciekłprzez to, że babcia byładla niego niedobra, ale to napewno nie
dlatego.
Jednak twojej mamie nie można było niczego wtedy przetłumaczyć.
Obraziła się na babcię,a domnie miała żal,że niestanęłam po jej stronie.
Może trzeba było, nie wiem już sama.
Spakowała walizkęi wyjechała.
A potem zobaczyłamją dopiero wszpitalu w Warszawie, po tym jak zadzwonili do mnie z
banku.
Zbanku?
dziwię się.
Z jakiego banku?
Ztego, w którym twoja mama wzięła kredytnamieszkanie.
Kredytbył ubezpieczony, podała w dokumentach moje nazwisko, żeby zawiadomiono mnie w
raziekłopotów.
Dlatego tak późno przyjechałamzadzwonili
71.
do mnie dopiero w sierpniu, kilka tygodni temu.
Itowszystko.
Chciałbyś wiedzieć coś jeszcze?
Tak!
odpowiadam natychmiast.
Chciałbymwiedzieć.
Od czego zacząć?
Chciałbym wiedzieć, czy ten mój tata byłfajny.
Chciałbymwiedzieć, co mówił, comyślał.
Czy cieszył się, żebędzie moim tatą, czy w ogóle wiedział,że nim będzie?
Ciotka patrzy na mnie cierpliwie znadokularów, a ja wpatruję się bezradnym wzrokiem w
talerzpo ziemniakach z jajkiem.
Chciałbym wiedzieć, co lubił mówię wreszcie.
Co lubił?
pyta ciotka.
W jakim sensie?
No, w ogóle.
Niewiem wzrusza ramionami.
Mówiłamci, żenie poznałam godobrze.
Nawet nie pamiętam, o czymrozmawialiśmy, zresztąchyba nigdy nie rozmawiałamz nim
dłużej.
Zerkamna nią spode łbaz zawodem.
Widzi to, robistrapioną minę i po chwilidodaje:
Lubiłzupęowocową.
Pamiętam, jak o tym mówił.
Nasza mamarobiłabardzo dobrą zupę owocową.
Z czereśni i truskawek, rosły wtedy jeszcze w ogrodzie.
Bardzomu smakowała i zawsze prosił o dokładkę.
Mój tata miał na imięŁukasz tak jakja.
Był wysoki,miałciemne włosy, rzadko się uśmiechał.
Potrafił przerobić oborę na mieszkanie.
I lubił zupę owocową.
To wszystko,co o nim wiem.
Niedużo.
Ale zawsze cośbiorącpod uwagę to, że przez dwanaście lat nie wiedziałem zupełnienic.
Gdybym mógł jeszcze go zobaczyć.
Ciociu, a nie masz jakiejś jego fotografii?
Ciotka kręci głową i zamyśla sięna moment.
72
Ale wiesz co?
Policja nie zabrała wtedy wszystkichjego rzeczy.
Pamiętam, że zostały jakieś książki i kurtka.
Jeśli Krystyna nie zabrała ich ze sobą, pewnie są na strychu.
Mamawszystko chowała, na strychusą nawet naszezeszyty ze szkoły i tornistry, widziałam je
niedawno.
Zrywam się z krzesła, zupełnie zapominając o mojejnodze.
Piorun przeszywa moje kolano i krzyczę cicho.
Łukasz!
ciotka Agata natychmiast jestprzy mnie.
Uważaj!
Wciągam głęboko oddech i czekam, ażból minie.
Teraz już mijaszybciej niż paręmiesięcy temu, da się wytrzymać.
Jest okejudaje mi się wymamrotać i silniejszymgłosemdodaję: Chodźmy.
Jutro pójdziemy mówiciotka.
Dzisiaj odpocznij.
Mam mnóstwo roboty.
Muszę pozmywać, a o szóstejzwalniasię czwórka i dwadzieściacztery.
Trzeba będzieposprzątać.
Mogę ci pomóc!
Przynajmniej w zmywaniu.
Dobrze ciotkauśmiecha się do mnie uśmiechemmojej mamy.
Tego popołudnia dochodzę downiosku,że chyba trochęją lubię.
Następnego dniazaraz po śniadaniu wyprawiamy sięoboje na strych.
Jakoś udaje mi się wdrapać na górę powąskich, skrzypiących schodach.
Strych jestolbrzymi,zakurzony, pełen starych mebli, jakichś kartonów, koszyiwalizek.
Słońcesączy się przez zamgloneszyby małych
73.
okienek, w promieniach tańczą miliony wirujących drobinek kurzu.
Oglądamubrania, którenosiły mama i Agata, gdy były małe.
Nie potrafię sobie wyobrazić mojejmamy w tak małych sukienkach, a już spodnie, które
pokazuje mi ciotka, wprawiają mnie w osłupienie.
Podobnomama sama je uszyła nogawki są rozszerzane na dolei mająwyhaftowane kolorowe
kwiatki orazcoś, co wygląda jak emblemat mercedesa.
Ciotka tłumaczy,że to pacyfka symbol hipisów.
Moja mama była hipiską?
Mojamama,którado pracy zakładaszare lub czarne sukienkii chodzi w szpilkach?
To mi się nie mieści wgłowie.
Potemciotka Agata pokazuje mi starelalki, którymi bawiłasię kiedyś razem z moją mamą.
Lalki mają włosy rosnącew kępkach i są sztywne.
Ich kolanai łokcie nie zginająsię.
Dwie po przechyleniu zamykają oczy.
Szczerze mówiąc, robią na mnie trochę upiorne wrażenie jakmożna bawić sięczymśtakim?
Wolałbymmisia oczywiście,gdybym jeszcze był mały i bawił się zabawkami.
Udajenam się odnaleźć książki mojej mamysamedziewczyńskie.
Ale rzeczy taty nie ma.
To dziwne mówi ciotka.
Jestem pewna,że mama by ich nie wyrzuciła.
Może Krystyna zabraławszystkoze sobą?
Jeślitak, to nic o tym nie wiem.
Ciotka wstaje, otrzepuje spódnicę i zamyśla się.
Chyba że.
Poczekaj.
Podchodzi do drabiny ustawionej obokkomina, przenosi ją na środek i opiera o belkę
sufitu.
Przyglądam sięjej, bo nie bardzo rozumiem.
Ach, tak!
Mówiła mi,żestrychma dwa poziomy!
Agata wspina się na drabinę,podpiera klapę z desek i wsuficie otwiera sięprostokątny
74
otwór prowadzący na wyższy poziom.
Nie ma nawet mowy,żebym dał radę tamwejść.
Ciotkaznika na górze, słychać jej kroki na deskach, belki trzeszczą, a spomiędzynich osypują
się w dół strużki kurzu.
Czekam, niemalwstrzymując oddech.
Trwa tostrasznie długo.
Ciociaprzestawiajakieś klamoty, przeciąga coś po podłodze.
Mam!
woła wreszcie.
Wprostokątnym otworze pojawia się jej głowa.
Zakurzone promienie słońca wpadająceprzez okienka wyższego poziomu strychu
podświetlają ją z tyłu, otaczając jejgłowę złotą aureolą potarganych włosów.
Ma rozmazane,ciemnesmugi na policzkach i przekrzywione okulary.
Wygląda zabawnie, szczególnie z tą triumfalną miną.
Łap!
mówi,zrzucając w moje ramionacośmiękkiego iciężkiego.
To kurtka!
Kurtka mojego taty!
Jest zapinanana guziki, uszyta z powycieranej, trochę popękanej skóry.
Makolor kasztanów, które zbierałem z mamą jesienią, dwalata temu, w parku Skaryszewskim.
Pachnietytoniemi kurzem.
Mój tata nosił tę kurtkę.
Serce bije mi mocno,gdy powoli wsuwam ręce w rękawyi zakładam ją nasiebie.
Jest na mnie o wiele zaduża.
Ale przecieżrosnę.
Wsuwam rękę do kieszeni i trafiam palcami na jakiś podłużny, metalowy przedmiot.
Scyzoryk!
Trochę zardzewiały, ale całkiem niezły.
Ma rękojeść obłożoną niebieskimplastikiem ometalicznym połysku.
Scyzoryk mojego taty!
Szybko sprawdzam pozostałe kieszenie.
Znajduję w nich jakieś zmięte papierki, chusteczkę higieniczną,kawałek sznurka, kilka
śrubek.
Nic nadzwyczajnego.
Alescyzoryk to już coś!
Chowam go zpowrotem i stawiamkołnierz kurtki.
75.
Łukasz!
Trzeba ją najpierw wyczyścić!
Jest brudna ciotkaschodzi ostrożnie po drabinie w dół.
Nie trzeba.
Wcale nie jest brudna.
Nawetsię nie zakurzyła.
Bo mama schowała ją do walizki.
Ale leżała tyle latna strychu, coś w niej mogłosię zalęgnąć.
Mole albo jakieś robactwo.
Nic się nie zalęgło.
Jest idealna.
Ciotka uśmiecha się, od stóp dogłowy mierzy mniewzrokiem znad okularów.
Świetnie ci w niej mówi wreszcie.
Wyglądaszzupełniejak twój tata.
Uśmiecham się do niej w odpowiedzi ijestem pewien,że naprawdęją lubię.
Zmienię jednak zdaniejuż po niecałej godzinie, a wypadki zacznąnabierać tempa.
76
VII
NAJTAŃSZE PRZEPROWADZKI
- Panowie, musicie przejechać dookoła!
ciotka miota się na parkingu, na którym stoijakaś ciężarówka.
To wszystko trzeba pownosić dopawilonu wogrodzie!
Wychodzę na ganek iprzyglądam się ciężarówce.
Z boku ma napis "Najtańsze przeprowadzki", ale przecieżciotka się nie przeprowadza.
Pewnieprzywieźli jakieś meble dla wczasowiczów, najwyższa pora.
Obejrzałem kilkapokoi dla gości igraty, które wnich stoją, prawienie nadają się do użytku,
moim zdaniem.
Ciężarówka wycofuje się naulicę i objeżdża posesję,aciotka Agata sprintem biegnie do
ogrodu.
Opieram kulę o barierkę ganku,owijam się ciaśniej kurtką taty ipatrzę nawzburzone morze.
Wieje chłodniejszy wiatr.
Niebojest zasnute chmurami, ma identyczny kolor jak morskie fale.
Nie wiadomo, gdzie kończy się woda, a gdzie zaczynaniebo, widać tylkonieskończoną,
srebrzystą pustkę
77.
za żółtą poręczą na krawędzi klifu.
Lato minęło.
Pochylam głowę i chowam nosmiędzy połami kurtki.
Mówiłem ci, kulasie, żebyś nie wychodziłna ulicę!
podskakuję przestraszony, gdy kilka metrówode mnierozlega się piskliwy głos
Pchełki.
Siedział zakrzakami przy wjeździe naniewielki parking "Wysokiego Klifu".
Czekał na mnie.
Odruchowosięgam pokulę.
Nie jestem na ulicy odpowiadam szybciej, niżudaje mi się nad tym pomyśleć.
A tobłąd.
Powinienempowiedziećcoś w rodzaju: jakbędę chciał,to wyjdę.
Albo od razu go zwyzywać.
Albo
najlepiej nie mówić nic.
To, co powiedziałem,zabrzmiało, jakbym siętłumaczył czy usprawiedliwiał.
Jakbymsię bał.
No, bo w sumie trochę się go boję, fakt.
Aleniepowinienem tegozdradzać, bo będę miał przechlapane i już nie przestanie się na mnie
wyżywać.
Chodź no tu!
nakazuje Pchełka, przyglądając misię ze złośliwą miną na tłustej gębie.
Dziś ma nasobie bluzę z kapturemi tę samą, białą baseballówkę.
Bluza na moje oko marozmiar XXXXL gdybymwetknął w nią kij od mopa, a drugi koniec
wbił wziemię, wyszedłby całkiem niezły namiot.
Spadaj, grubasie mówię.
Żebyś ty nie spadł, kulasie!
wykrzykuje Pchełka,zaciskając pięści.
Tylko wyjdźna ulicę, to zobaczysz!
Nic nie zobaczę mówię,siląc się na pogardliwy ton.
Bo wszystko zasłaniasz, ty góro tłuszczu.
Jacię dorwę!
Jeszcze cię dorwę, zobaczysz!
Przekonasz się!
Ty..
ty połamańcu popaprańcu!
wykrzykujepiskliwie Pchełka.
Przyglądam mu się uważnie z wysokości ganku.
Mam jednak pewną przewagę.
Już wiem, że Pchełka ma czuły punktwstydzi się tego, że jestgruby.
Ma też słabość, za łatwo się wkurza.
Z drugiej jednak strony sprawia to, że możebyć nieprzewidywalny i niebezpieczny.
Kiedy( ludzie się wściekają, przestająmyśleć rozsądnie.
Wiem todobrze, bosam niekiedy miewam kłopotyz panowaniemnad sobą.
Mamaczasami mówiła mi, że jestem strasznymzłośnikiem.
Odejdź.
Zanim Greenpeace przyjedzie i wciągnie cię do morza razem z innymi wielorybami
wyrzuconymi nabrzeg cedzę, chociaż dobrze wiem, że nie powinienembardziej go drażnić.
Dorwęcię!
pieni się Pchełka.
I spuszczęci łomot twoją własną laską!
Wieloryb odpowiadam spokojnie.
Jesteś już trupem!
- wywrzaskuje Pchełka.
Wieloryb odpowiadam.
Pchełka robi się tak czerwony na twarzy, że niemalkrew muz niej tryska.
Na razie nie rusza się spod krzaka,bo nie przyjdzie przecież, żeby mnie stłucna ganku mojego
własnego domu.
Ale jeśli przesadzę, może mu odjąćrozum do reszty, a wtedy.
Ty..
Ty..
zaczyna się jąkać.
Wieeeeeelooooryyyyyyb odpowiadam śpiewnie,naśladując sposób,w jaki rozmawiała
z wielorybamiDory, przyjaciółka Nemo z kreskówki.
Pchełka pieni się jak coca-cola w potrząśniętej puszce,a ja zaczynammieć już
tegodosyć.
Sytuacja jest patowamożemy siętak obrzucać obelgami do jutra.
Wiadomo,że ani ja nie zejdę na dół, ani onnie wejdzie na teren
79.
"Wysokiego Klifu".
Już mam się odwrócić, żeby wejść dodomu, gdy Pchełka jednak wpada na pomysł.
Schyla sięnagle, podnosi kamień leżący pod krzakiem,bierze zamachi rzuca go w moją stronę.
Kamieńprzelatujeprzezparking i uderza mniew stopę.
Lekko, prawie nie poczułem, ale Pchełka schyla się znowu ibierze następny
tymrazemwiększy.
Ty jesteś jakiś psychiczny!
wykrzykuję, cofając sięo krok w stronędrzwi.
I co teraz?
pyta Pchełka, uśmiechając siękrzywoi podrzucając kamieńw tłustej dłoni.
Powiem!
odkrzykuję.
Do domu!
Ale już wydziera się Pchełka.
I niepokazuj mi się na ulicy!
Bierze szerokizamach.
Pewnie tylko blefuje, ale wolęnie czekać, żeby się przekonać.
Siląc się naspokój, otwieram drzwi i wchodzę do pensjonatu.
Ten pojedynekprzegrałem.
Dobiega mnie rechot Pchełki.
Niech mamawreszcie się obudzi i mniestąd zabierze!
Kuśtykam przez jadalniędo biura ciotki, żeby zadzwonić do szpitala, bo doładowanie
na karcie już mi się skończyło, a nie mam zamiaru prosić ciotki o pieniądze.
Udaje mi się porozmawiaćz pielęgniarkądziś znowu odbierata z lokami.
Ma lekkoznudzony głos.
Z mamą bezzmian.
Wzdycham ciężko, odkładając słuchawkę.
Co dalej?
Nie ma jeszcze dwunastej.
Wychodzę na korytarzi przypomina mi się ciężarówka z meblami.
Postanawiamje obejrzeć.
Idę przez kuchnię do tylnego wyjścia i wychodzę doogrodu.
Akurat, kiedy panowie w czerwonychkombinezonachwyciągają z ciężarówkibiałą kanapę,a
ciotka biega dookoła nich nerwowym truchtem i udziela
80
różnych porad z której strony powinni chwycić, jak obrócićmebel.
Mężczyźni niewyglądająna zachwyconych.
To może być zabawne.
Podpieram się kulą i podchodzębliżej.
Nagle docierado mnie, że znam tę kanapę i że nieraz na niej siedziałem.
Przezmoment nierozumiem,o cowtymwszystkimchodzi spoglądam osłupiałym wzrokiem na
napis "Najtańsze przeprowadzki" i nagle docierado mnie, że to nieciotka się przeprowadza,
tylko ja.
Ciężarówka przywiozła nasze meble i rzeczy z mieszkaniaw Warszawie.
Łukasz, uspokój się ciotkapróbuje położyćmirękę na ramieniu, ale odtrącam ją
gwałtownie.
Nie miałaś prawa!
wykrzykuję.
Mama ci zrobiaferę,kiedy się obudzi, zobaczysz!
Łukasz.
To nie są twoje rzeczy, tylko nasze!
Cobędzie,jak mama obudzi się,przyjedzie do domu i zobaczy, że nic nie ma?
Łukasz, przecież.
Dlaczego zabrałaś nasze meble?
Kto ci pozwolił?
wykrzykuję, otwierając szeroko oczy, żeby powstrzymać napływającedo nich łzy.
Łukasz!
ciotka podnosi głos.
Przestań histeryzować!
Ja nie histeryzuję!
drę się.
Dlaczego zabrałaśsobie nasze rzeczy z naszego mieszkania?
Bo mieszkania już nie ma!
Bank wystawiłje na licytację, rozumiesz?
oznajmia ciotka.
Trzeba było zabraćrzeczy, których nie zajął komornik!
81.
Komornik?
Jak to mieszkania nie ma?
Cośty zrobiła?
wyjąkuję osłupiały.
Łukasz, raty były za wysokie.
Odkąd twoja mamajestw szpitalu, dostaje za mało pieniędzy, żeby można było je spłacać.
Przecież mama pracuje!
Nie jestem głupi!
Wiem, żejak ktoś pracuje i jestchory, to dostaje zwolnienie z pracy, ale ciągle ma pensję!
mówię gorączkowo.
Twoja mama nie była na etacie, tylko prowadziła swoją działalność gospodarczą, a to.
Zrozumiesz, jak będziesz większy!
Mama dostaje pieniądze z ZUS-u, ale jestich za mało, żeby spłacaćkredyty za mieszkanie,
samochód i za różne rzeczy, które dla was kupiła!
Nieprawda!
Łukasz, przecież to sąwasze meble.
Są tu tylko naprzechowanie.
JeśliKrystyna.
Urządzimy ci twój pokój,chcesz?
Będziesz miał swoje łóżko i szafki.
I biurko!
Przyda się, gdy pójdzieszdoszkoły.
Do jakiej szkoły?
pytam, ażołądek zaciska mi sięw zimną kulkę.
No, do szkoły.
W Kamieniu, tam jest gimnazjum.
Wszystkie dzieciz Brzegu chodzą do szkoły albo do gimnazjum w Kamieniu.
Ja nie jestem z Brzegu mówię powoli.
Narazie jesteś.
I musisz chodzić do szkoły.
Ciotka przygląda mi się znad okularów ze ściągniętymibrwiami,a ja czuję, że po policzku
płynie mipierwsza łza.
Zaraz się rozbeczę ze złościi z bezsilności.
Ale ona pewnie pomyśli, że to dlatego, że jestem dzieckiem!
Niedamjej tej przyjemności.
Odwracam się za szybko, błyskawica w kolanie tylko na to czeka ból przeszywamnie aż
82
dobiodra, ale zaciskam szczęki z całej siły inic nie mówię.
Mocniej chwytam kulę iwchodzę dodomu.
Ciotkazostaje w ogrodzie, w którym obcy mężczyźni wczerwonychkombinezonach
rozstawiająnasze rzeczy.
Oglądam sięprzez ramię akurat w chwili,kiedy jeden z nich, stojącyw budzieciężarówki,
zrzuca na ziemię niebieski, plastikowy worek.
Worek pęka i na trawę sypią siębuty mojej mamy.
Mama ma dużobutów.
Wszystkie stały na specjalnychpółkach z drewnianych drążków w garderobie.
Bardzo o niedbała.
Nigdy w życiu nie wrzuciłaby ich wszystkich razemdoplastikowego worka!
Z całejsiły zatrzaskuję za sobądrzwi i kuśtykam do pokoju za niebieskimi drzwiami.
Tymrazem pamiętam, żebyprzekręcić klucz pod klamką.
Nie wyjdęstąd, żebynie wiem co.
Umrę z głodu i ciotkabędzie żałowała, ale oczywiście będzie już za późno.
Kładęsię na łóżku i wbijam wzrok w mapę zacieków na suficie.
Coś się zmieniło.
Marszczę czoło i przyglądam się uważniej.
Wydawałomi się, że zaciek ma kształt kontynentualbostrzałki, ale teraz bardziej przypomina
piorun.
Dałbym głowę, że przedtemwyglądał inaczej.
Nieważne.
Najchętniej bym stąd uciekł, pojechał do Warszawy.
Do mamy, nawet do Cebulki.
UCebulki byłomi lepiej.
Ale jak mam uciec?
Agata złapie mnie, zanim uda mi siędokuśtykać do przystanku.
Nie mówiąc otym, że nawetniemamna bilet.
Jeżeli onasobie wyobraża, że będęchodził do jakiegoś głupiego gimnazjum w jakimś głupim
Kamieniu, to grubo się myli!
Ja przecież mamswoją szkołę,w Warszawie.
A tu.
Nagle dociera do mnie, że te dzieciaki na deskorolkach, że ten grubas Pchełka oni też muszą
chodzićdo tejszkoły w Kamieniu.
Że musiałbym jeździćz nimi autobusem dzień w dzień.
"Jesteś już trupem,
83.
dorwę cię".
Tak powiedział.
Zaciskam powieki i czuję, jakbym spadał z wielkiej wysokości.
Z krawędzi klifuprostow lodowate, huczące, zielonefale.
Łukasz?
Można?
głos ciotki rozlega się za drzwiami.
,\ Zielone, chłodne fale w dole pode mną zmieniają się w falę wściekłości, która zalewa mnie
całego w ułamkusekundy.
Czy ona nigdy nie da mispokoju?
Siadam nałóżku i patrzę na niebieskie drzwi.
Dobrze, że pamiętałem okluczu.
Ciotka puka.
Łukasz?
Głupia ciotka z tym jej ciągłym głupimpukaniem.
Zapukaj do drzwi, zapukaj pamiętaj.
A ja nie będę!
Przezchwilę mam ochotę rzucić czymś w te drzwi.
Z całej siły.
Krzesłem na przykład.
Łukasz?
Można?
pyta ciotka.
Podnoszę się z łóżka i skacząc na jednejnodze, zbliżamsię do drzwi.
Jesteś tam?
Łukasz?
Puka.
Znowu puka.
Stoi po drugiej stronie drzwii nasłuchuje.
Szpieguje mnie.
I nagle chociaż wiem, że todziecinne podnoszę rękę, zginam palec i zaczynam pukać z
mojejstrony w drzwi.
Zcałej siły, aż boli.
Pukamipukam jakdzięcioł.
Łukasz, co.
ciotkanaciska klamkę, ale przecieżdrzwi są zamkniętena klucz.
Otwórz, co ty wyprawiasz?
A ja nicniemówię, tylko zaczynam pukać jeszcze mocniej.
Raz, raz, raz.
Coraz szybciej.
Zachowujesz się jak dziecko!
-- ciotka szarpie klamką.
Otwórz te drzwi!
Dalej milczę, zgryzając dolną wargę i pukając do swoich własnych drzwi najszybciej
inajmocniej, jak umiem.
84
Nawet gdybym chciał, to nie umiem przestać.
Nie mampojęcia, jakdługo to trwa.
Ciotka mówi cośdo mnie, alenie słucham, nic do mnie nie dociera.
Pukam do niebieskich drzwi i cała wściekłość, cała bezsilność spływa domojej dłoni i wsiąka
w drewno kropla za kroplą z każdym uderzeniem.
Czujęto,cała ręka mnie mrowi.
Łukasz!
Zmieniam tempo i wystukuję jakąś melodię, nawet niepamiętam, co to zapiosenka.
Puk puk, puk.
Pukpuk,puk.
Bam!
Uderzam w drzwiotwartą dłonią iznowu pukam.
Puk puk,puk.
Pukpuk, puk.
Bam!
Bam!
Bam!
I nagle w ułamku sekundy coś się sięzmienia.
Właściwienie potrafię nawet określić co.
Dźwięk, jakiwydaje moja ręka uderzająca w drewno zmienia się, staje się bardziej głuchy
niżprzed chwilą.
Powietrze gęstnieje, czuję, że elektryzują mi się włosy.
Głos ciotki milkniejak ucięty nożem.
Zatrzymuję dłoń z wahaniem i cofamją.
Przybliżamucho doniebieskichdrzwi.
Cisza.
A właściwie nie cisza, tylko szum.
Zupełnie jakby szumiało morze albo wiatr wkoronach drzew.
Może to z dworu?
Spoglądamw stronę okna i widzę gałęzie drzew w ogrodzie.
Są prawie zupełnienieruchome.
To nie zdworu.
Odsuwamgłowę, przez chwilę spoglądam nadrzwi.
Wreszcie wyciągam rękę i kładę dłoń na klamce.
Naciskam ją wolno, zapomniałem, żeprzecież zamknąłemdrzwi na zamek.
Już mam sięgnąć doklucza, kiedyzapadka zwalnia i drzwi lekkosię uchylają.
Przez szczelinęmiędzy nimi a futryną do pokojuzaczyna sączyć się jasna, delikatna poświata,
a szum przybierana sile.
Kamienieję naułamek sekundy,a potem powoli przyciągamdo siebieklamkę i otwieram
niebieskie drzwi na oścież.
85.
VIII
Srebrny świat za niebieskimi drzwiami:
Za niebieskimi drzwiami nie ma mrocznego korytarza pierwszego piętra pensjonatu". Wysoki
Klif".
W ogóle nie ma żadnegopomieszczenia.
Za niebieskimidrzwiamijest łąka.
A nawet nie tyle łąka, ileogród.
Chociażtakiego og-rodunie widziałem nigdy w życiu.
Przysuwam siębliżej futryny i staję w progu, baranimwzrokiem gapiąc się w
przestrzeń otwierającą się przedemną.
Porasta jądelikatna,miękka trawa.
Jest zielona, aleto zupełnie inny odcień zieleni niż ten, który ma zwyczajna trawa porastająca
trawniki.
Ta zieleń jest niemal turkusowa, prawie błękitnai pokrytaleciutkim, srebrzystymnalotem.
Błękitna łąka rozpościera się zaprogiemtam,gdzie powinna być podłoga i wytarty, czerwony
chodnik.
Przenoszęwzrokwyżej.
Za łąką rosną drzewa i krzewy.
Ich liście także mają srebrzystoturkusowy kolor.
Nawetstąd widzę, żeich kształt też jestinny niż ten, do którego
86
przywykłem.
Nie są podłużne, tylko okrągłeniczymmonety.
Szare pnie z jedwabistym połyskiem są powykręcane jak korkociągi, gałęzie przypominają
sprężyny.
A nadkoronami drzew.
Nad koronami drzew rozpościera sięniebo, na którym świeci słońce.
Jest trzy- albo czterokrotnie większe niż nasze słońce, ale jego blask masrebrzystyodcień i jest
znacznie słabszy, niż powinien być blask słońca w samo południe.
A południewłaśnie minęło.
Nieboma fiołkowy kolor, gdzieniegdziewidać na nim pierzaste,szare obłoczki.
Co to jest?!
Gdzieto jest?
Opieramsię rękami o futrynę i wystawiam głowęna zewnątrz pokoju.
Po drugiej stroniedrzwi nie sąosadzone wżadnej ścianie!
Nawet nie mają futryny to po prostu prostokątnyotwór stojący w turkusowej trawie.
Powietrze jest sucheiciepłe.
Przypomina mi trochę powietrze na strychuw letni dzień, tyle tylko, że nie czuję zapachu
kurzu, ale jakiśinny, delikatny, któryprzywodzi mi na myśl puder,którego używa moja mama.
Cofam się szybko do pokoju,nieodrywając oczu od ogrodu.
Zwariowałem.
Pewnie przez to wszystko, co się stało.
A może przez wypadek?
Może uderzyłem się w głowę,alekarze nic nie zauważyli?
Przecież to, co widzę, jest niemożliwe.
Nisko nadturkusowosrebrną trawą leci ptak.
Nie,tonie ptak.
Przyglądam mu się, marszcząc brwi.
Przypominatrochę ważkę, ma cztery podłużne,przezroczyste,opalizujące skrzydła.
Sunie powoli, unosząc się pół metranad murawą.
Jego skrzydłauderzająznaczniewolniejniż skrzydła owada.
Ciało ważkowatego ptaka porastająszarosrebrzystepiórka, które mieniąsię perłowo
niczymwnętrze muszli.
Głowajest zakończona krótkim, żółtym,
87.
zakrzywionym dziobem, trochę podobnym do dzioba papugi, a oczy.
kształtem przypominają ślepka chomika albo świnki morskiej.
Są nieduże, błękitne iszerokorozstawione- Ptak rozgląda się, zniża i nurkuje w trawie.
Pochwili wzbija się znowu w powietrze, trzymając w przednichłapkach coś, co wygląda jak
srebrny kłos jakiegośzboża.
Zawraca i odlatuje w bok.
Po chwiliznika z mojego pola widzenia.
Oszalałem.
Jak ludzie w filmach.
Albo nie.
Być możeniebieskie drzwi to portal prowadzący doinnego świata.
Jak w bajce.
Albojak w jakimś filmie właśnie.
Światrównoległy.
Błękitnawe drzewa o okrągłych liściach szumią w oddali,srebrzysta trawa szeleści na
wietrze, który pachnie pudrem mojej mamy, a postrzępione obłoczki wolno przesuwają się po
fiołkowym niebie.
Przełykamgłośno ślinę i poomacku sięgam do klamki.
Za dużo tego, mam dosyć.
Szybkim ruchemzamykam drzwi.
Zapadka klamki z cichym szczęknięciem wskakuje w otwór w futrynie.
Odwracam się iopieram plecami o drzwi.
Serce miwali.
Łukasz, przestań się wygłupiać!
głos ciotki rozlegasię nagle tuż za moim uchem.
Podskakuję z przestrachui błyskawicznie odsuwam sięod drzwi.
Zbyt szybkoniechcący opieram się na lewejnodzei piorun bólu uderza z taką siłą,że aż
ciemnieje miw oczach.
Ciotka znowu szarpie za klamkę.
No, Łukasz!
Otworzysz wreszcie czynie?
krzyczy.
Czekaj, ja ci dam!
Schodzęteraz na dół po zapasowyklucz!
Ale dobrze ci radzę, lepiej dla ciebie, żebym niemusiała goużyć!
88
Łapię oddech, odliczam w myśli iczekam, aż bólprzygaśnie.
Raz,dwa, trzy, cztery.
Mija, zanim udaje mi siędoliczyć do piętnastu.
Nie jest źle.
Naciskam klamkę drzwi są zamknięte na klucz.
Przekręcam go wzamku.
Drzwi otwierają się, a za nimijestkorytarz "Wysokiego Klifu".
Przezchwilę czuję żal.
Srebrzysty ogród był piękny, dociera to do mnie dopieroteraz.
Szkoda, że do niegonie wszedłem.
Nie wiadomo,czy nie był tylko złudzeniem.
A nawet jeśli nie był niewiadomo, czy uda mi się jeszcze kiedyś otworzyćprzejście do niego.
Chociażskoro udało sięraz, pewnie udasię idrugi.
Trzeba spróbować ale nie teraz, bo na schodach już rozlegają się kroki wracającejna górę
ciotki.
Wieczorem, gdy leżę już w łóżku, długo nie odrywamwzroku od niebieskich drzwi.
Najchętniej spróbowałbymotworzyć je na tamten drugi świat już teraz, ale przecieżniemogę
zacząć stukać o tej porze ciotka natychmiastby przyleciała.
Przemyślałem sprawę dokładnie właściwie nie myślałem dziś o niczym innym to musi
byćzwiązane z pukaniem.
Trzeba pukaćodpowiednio długoiw odpowiedni sposób.
A możema to związek z melodią, którą wystukałem?
Kto wie.
Na szczęście pamiętamją dokładnie.
Spróbuję jutro ciotka mówiła, że popołudniu jedzie do Kamienia załatwić mojąszkołę i coś
tamjeszcze w banku.
Niech sobie załatwia, nic mnieto nieobchodzi.
Jeślimam rację i jutro uda mi się otworzyćdrzwi do srebrzystegoogrodu, droga ucieczkiz
Brzegustanie przede mną otworem.
89.
Przed południem z pensjonatu wyjeżdżają ostatni goście.
Stasiowa pomaga ciotce posprzątać pokoje.
Nie mogęsobie znaleźć miejsca, kręcę się w korytarzu, czekając,aż skończą i wyniosą się z
domu.
Stasiowa, niech Stasiowa zaniesie pościel do pralni komenderuje ciotka.
Ja się wezmę za łazienkę.
Mogę zanieść,czemu nie.
Ale łazienki to miała byćmoja rzecz wedleumowy.
No to dziś Stasiowa ma premię odpowiada ciotka.
Ja za Stasiową posprzątam.
Jakpani chce.
Ale żeby mi potem pani nie powiedziała, że jak łazienki nie sprzątnęłam, tomi się
mniejnależy.
A czy jakiedykolwiek tak Stasiowej powiedziałam?
Kiedyś zawsze przychodziten pierwszy raz oświadcza Stasiowa i wychodzi na
korytarz.
Dzień dobry mówię do niej z maksymalniegrzecznym uśmiechem.
Dla jednychdobry, dladrugichmniej odpowiadaStasiowa cierpkim tonem i schodzi z
naręczem pościelido holu na parterze.
Mam wrażenie, że wszyscy, którzy mieszkają w tym całym Brzegu,są niemili.
Ażmi się niechce wierzyć, że moja mama, która jest taką fajną, miłą osobą, urodziła się tui
wychowała!
MożeStasiowa mnie nie lubi?
Ale dlaczego?
Przecież nawet mnie nie poznała i nie wie, jaki jestem.
Idę na dół i siadamna fotelu obokkominka wjadalni.
Za oknami jest szaro,mży deszcz a dwa dni temu było lato i na plażywszyscysię opalali.
Nigdy jeszczenie byłem nad morzem, gdy kończy się sezon,ale wydawało misię, że coś
takiego nie dzieje się zdnia na dzień.
Przecież
90
napewno będą jeszcze słoneczne, ciepłe dni.
Myślałem,żeludzi zostanie mniej, ale że jeszcze będą w końcu dopiero zaczyna się wrzesień.
Tymczasem słyszałem rano,jak Stasiowa mówiła ciotce,że nasi goście sąjuż ostatniwcałym
Brzegu.
Czyli teraz zostalisami mieszkańcy.
Noi ja oczywiście.
Gram przez chwilę w solitera na mojejkomórce, ale szybko misię nudzi.
W tym aparacie nie mażadnychinnych gier, strasznie staryrupieć.
Nie pamiętam, kiedy mama go w ogóle używała.
Ostatnio miałaiPhone'a tak jak ja, tyle tylko, że białego
Zrobię ci obiad mówi ciotka, wchodząc do jadalni.
Nie chce mi sięjeść, śniadanie było niedawno.
To ci przygotuję w kuchni i sobie podgrzejesz.
Niewiem, o której wrócę.
Okej mówię, wzruszając ramionami.
Tego popołudnia na pewnobędę miał ciekawsze rzeczydo robienia niż jedzenie.
Ciotka wychodzipółgodziny później.
Przyglądam sięprzez oknow jadalni, jak wyprowadza furgonetkęna drogę i odjeżdża.
Po raz pierwszy zostaję w"Wysokim Klifie" sam.
Przez chwilę robi mi się trochę nieswojo,gdymyślęo tych wszystkich pustych pokojach,
korytarzach,strychach, składzikach i piwnicach.
Ale nie mam czasusięnad nimi zastanawiać.
Chwytammocniej kulę, kuśtykam do fotela i biorę kurtkę taty, którawisi na oparciu.
Zakładam ją i ruszamw stronę holu, a pochwili jestem na górze.
Otwieramniebieskie drzwi i przyglądamim się dokładniej.
Na moje oko nie maw nichnic nadzwyczajnego stare, drewniane drzwi, pomalowane
niebieską olejną farbą, niezbyt dokładniezresztą.
Ten niebieski kolorto jedyne, co odróżnia je od pozostałych, bo
91.
wszystkie drzwi w "Wysokim Klifie" są tylko polakierowane.
Z wyjątkiem tychprowadzących do spiżarni tamtepokrywa biała farba.
Kolor chybanie ma tu nic do rzeczy.
Więc co?
Zastanawiam się, przyglądamzawiasom,klamce, framudze.
Nie zauważam niczego nadzwyczajnego, nic też odkrywczego nieprzychodzi mi do głowy.
Wchodzę do pokoju, zamykam drzwi za sobą i staję przodem do nich.
Zaraz sięokaże, czy to, co wczorajwidziałem, tylko mi się wydawało, czy nie.
Nabieram tchu,przełykamślinę i poprawiam kurtkę taty.
Włączam stoper na komórce, żeby w razie czego przekonać się, jakdługo trwa, zanim
przejście się otworzy o ile oczywiście się otworzy.
W końcuwcale nie jest wykluczone,żejednak zwariowałem.
Czuję się trochęgłupio, ale podnoszę rękęi pukam w malowane na niebieski kolor drewno.
Najpierw normalne, regularnestukanie,a potem rytmmelodii.
Wydaje mi się, żetłukę do drzwi całe wieki,alenic się nie dzieje.
Sprawdzamstoper minęła zaledwieminuta!
Wczoraj na pewnostukałem dłużej.
Wzdycham,wyzerowuję stoper i zaczynam jeszcze raz.
Zerkam co jakiś czas na ekranik komórki, ale cyfry zmieniają się potwornie powoli.
Minuta, dwie.
Trzy minuty.
Cztery rękazaczyna mnie boleć jak nie wiem.
Zmieniam rytm i wybijam na drzwiach tamtą melodię.
Puk puk, puk.
Bam!
Puk puk, puk.
Bam!
Piąta minuta.
Szósta.
Nic się niedzieje!
To do niczego.
Uderzam przedostatni raz wdrewno.
Trudno,najwidoczniejjednak wczoraj miałemjakieśomamy i nic.
W tym momencie uderzam po raz ostatnii odgłos się zmienia!
Nieruchomieję,wytrzeszczając oczyna drzwi przez moment, ale przypominam sobie o
stoperze i zatrzymuję gonatychmiast.
Siedem minut i dziesięć
92
sekund.
Zagapiłem się, trwało to pewnie ze trzy sekundy.
Więc czas potrzebny, aby otworzyć przejście, to najprawdopodobniej siedem minut i siedem
sekund.
Chowamkomórkę do kieszeni kurtki, nabieram głęboko tchu i naciskam klamkę.
Drzwi ustępują natychmiast.
Z mocnobijącymsercem pociągam do siebie ich skrzydło i staję naprogu, za którym otwierasię
srebrnobłękitny ogród.
Trawa, delikatna niczym kociasierść, falujelekko na wietrze.
Okrągłeliście sprężynowych drzew szeleszczą w oddali,ale nie są wcale takdaleko,jak
wydawało mi się wczoraj.
Jest tu trochę cieplej niżw naszym świecie.
Wciągam dopłuc powietrze pachnącepudrem.
Mam wielką ochotęwejść do tego ogrodu, dotknąć trawy.
Aleco, jeśli nie będę mógł wrócić?
Oglądam się przez ramię napokój.
Wczoraj zamknięciedrzwi zamknęło też przejście do ogrodu.
Co, jeśli ciotka wróci, przyjdzie na górę, zobaczy, żenie ma mnie w pokoju i go zamknie?
Uwięzi mnie w tymsrebrnym świecie!
Z jednej strony nie mam nic przeciwtemu, żeby zostać tam na zawsze na oko wydaje się
całkiem wporządku.
Ale czy jest tam coś, co nadaje się dojedzenia?
Poza tym, chociaż mieszkanie w "Wysokim Klifie" nie jestczymś, co bardzo bym lubił, to
jednak mamamoże obudzić się w każdej chwili.
Nie mogę jej zostawić.
Może zablokować wejście krzesłem?
Nie,to na nic.
Ciotka z łatwością je odsunie, jeśli będzie chciała.
Spoglądam na drzwi ze zmarszczonym czołem.
Zamek!
Wystarczy, że przekręcę klucz, gdydrzwi są otwarte, a nie dasię ich już zamknąć wystająca
metalowa zasuwa na to niepozwoli.
Przekręcamklucz i chowam go dokieszeni kurtki, a potem napróbę przymykam drzwi.
Stalowa sztabkauderza o framugę i skutecznie je blokuje.
Uśmiecham się
93.
z zadowoleniem.
Dobrze, jeden problem rozwiązany.
Czypowinienemcoś ze sobą zabrać?
Jakąś broń?
Może nóż?
Ale po nóż musiałbymzejśćdo kuchni, a na to nie mamwcale ochoty i czasu.
Scyzoryk!
Przecież mam scyzoryktaty!
Wyjmuję go zkieszeni, otwieram i oglądam ostrze.
Ma nie więcej niż dziesięć albodwanaście centymetrów,alechociażpokrywają je plamki rdzy,
jest całkiem ostre.
W razie czegoświetnie będęmógł się nim obronić.
Scyzoryk wystarczy.
A zresztą wejdę do ogrodu tylko nachwilkę, na trzy minuty.
Rozejrzę się i wrócę.
Poprawiamuchwyt kuli w dłoni, oddycham głęboko przez moment,przekraczampróg i staję w
miękkiej, falującej trawie, która sięga mi do połowy łydek.
Ciepły wiatr rozwiewamiwłosy.
Jest ciepło, ale nie gorąco.
Podnoszę wzrok ispoglądam na niebo, naktórymświeci wielka kula bladego słońca.
Odwracamsię i patrzęza siebie.
W powietrzuwisi prostokątny otwór, za którym widaćmój pokój.
Nie ma ani futryny, ani żadnegoobramowania.
Dziwne.
Obchodzę go ostrożnie.
Prostokątnyotwór nie mażadnej grubości, kiedy staję zbokui przymykam jedno oko, po prostu
znika.
Zaglądam z tyłu otwór znowu się pojawia, ale nie widać jużw nimmojego pokoju, tylko
korytarz pensjonatu.
Gapię się naniego przez kilka sekund i zwahaniemwyciągam rękę.
Moja dłoń wsuwa się w prostokąt gładko,bez żadnegooporu, wyczuwam tylko różnicę
temperatur na korytarzu jest chłodniej niż tutaj.
Hm..
Jeśli przeszedłbymteraz na korytarz, co zobaczyłbym za sobą?
Swój pokój czyogród?
Nie wiem, sprawdzę za chwilę.
Odwracam sięi patrzę za siebie.
Kilka metrów ode mnie są kolejne korkociągowe drzewa z tej strony rosną bliżej.
Stojęna
94
czymś w rodzaju polanki, tyle tylko, że ma onabardzo regularny kształt, na oko
zbliżony dokwadratu.
Spoglądampod stopy.
Źdźbła tej dziwnej, delikatnej trawy są bardzocienkie, niewiele grubsze od włosów.
W dodatku rosnąniezwykle gęstojak futro.
Dziwne.
Schylam się ostrożnie i udaje mi się ich dotknąć.
W dotyku przypominająwłosy, uginają się miękko, a kiedy przesuwam po nichpalcami,
przylegają do mojej skóry czuję leciutkie wyładowania i trzaski.
Zupełniejak wtedy, gdy dotykamswoich włosów zarazpo zdjęciu przezgłowę
wełnianegoswetra!
Ciekawe, jakie są w dotyku drzewa?
Nic się chyba niestanie, jeśli przejdę te parę metrów i sprawdzę.
Koniec kuli zagłębia się w trawie, ale ziemia pod nią jestzwarta i sprężysta.
Okrągłe liście zaczynająszumieć głośniej, kiedy wchodzę pod gałęzie najbliższego
drzewa.
Jego kora jest gładka i pokryta opalizującymi łuskami,które lekko mieniąsię w promieniach
słońca.
Przesuwampo niej palcami.
Liście szumią jeszcze głośniej, a przez pień przebiega delikatny dreszcz.
Natychmiast cofam rękę, ale nic więcejsię nie dzieje.
Futrzasta trawa porastaziemię między drzewamitak samo gęsto jakkwadratową polanę.
Nie widaćżadnych ścieżek.
Nagle nabieram wielkiej ochoty, żebypołożyć się na ziemi i wtulić w nią twarz.
Przymykam oczyi wciągamgłęboko ciepłe, pachnącepudrem powietrze.
Ten dziwnyogród trawa, drzewa, ogromne słońcew górze to chyba najpiękniejsze miejsce,
jakie widziałemw życiu.
Gdyby mama mogła je zobaczyć.
Gdzieś niedalekorozlega się nagle ciche brzęczenie.
Natychmiastotwieram oczy i spoglądam w tamtym kierunku.
Międzypniami drzew unosisię tamten dziwaczny,ważkowaty
95.
ptak, którego widziałem wczoraj.
Chociaż nie jestempewny, czy to na pewno ten sam.
Obserwuje mnie!
Kiedy na niego spoglądam, chowasięza pniem.
Nie wydajesię niebezpieczny.
Hej!
wołam cicho do niego.
Nie bój się.
Ptaknieruchomieje na ułamek sekundy, zawieszonyw powietrzu jak koliber, po czym
odwraca się w miejscu,wystrzela niczym z katapulty i znika między drzewami.
Uśmiecham się szeroko, a pochwili wybucham śmiechem na głos.
Mam swójwłasny sekretny, srebrnyświat,o którym nikt nie wie!
Prostokąt z przejściem nakorytarz "Wysokiego Klifu"nieruchomo wisi w powietrzu za
mną.
Na dziś chyba miwystarczy.
Ale wrócę tu może jutro?
Gdytylko ciotkawyjdzie z domu.
Zabiorę ze sobą coś dopicia i jedzenia,zrobię sobie piknik.
Przyniosę też coś dla tego dziwnegoptaka na przykład kawałek bułki.
Może uda mi się gooswoić?
Podpierając się kulą, zbliżam się do przejścia i wychodzę na korytarz "Wysokiego
Klifu".
Gdy patrzęza siebie,widzę tylko swój pokój.
Ogród zniknął.
Przechodzę przezpróg od stronypokoju widać jużtylko korytarz.
Przejście się zamknęło.
Wyjmuję zkieszeni klucz i odblokowujęzamek.
Zamykamdrzwi i otwieramznowu korytarz.
Czyli przejście zostaje zamknięte automatycznie pomoim powrocie.
Super.
Łukasz?
z dołu dobiegamnie głos ciotki.
Wróciłam już.
Jesteś?
Jestem odkrzykuję.
Kupiłamci bluzę, kurtkę i plecak do szkoły.
Chodź,zobaczysz.
96
- Dobra!
Plecak do szkoły!
Uśmiecham się pod nosem.
Nic miniemożezrobić, nie zmusi mnie, żebym poszedł do szkoły w Kamieniu, nie mamowy.
W każdej chwili mogęsięprzed nią ukryć.
Po raz pierwszyod chwili, gdy przyjechałemdo tego wielkiego,starego domu, jest mi
całkiemwesoło.
Zdejmuję kurtkę taty i wieszam ją na oparciukrzesła, a potem schodzę na parter.
W holu zaglądamdokorytarza prowadzącego do pokoi dlagości.
Ile w tym domu jest drzwi?
Mnóstwo.
Czy je także można otworzyćdo innego świata?
Może to dotyczy wszystkich drzwiw "Wysokim Klifie"?
A może w ogóle wszystkich drzwinaświecie jeśli zapuka się we właściwy sposób, każdez
nich można otworzyć w taki sposób, aby byłozanimicoś innego niż zazwyczaj?
Będę musiał tosprawdzić!
97
IX
DRZWI DO INNYCH ŚWIATÓW:
Byłam w szkole oznajmia ciotka, kiedy sia damy do obiadu przy białym stole w kuchni.
Będziesz mógł zacząć chodzić do niejod przyszłego tygodnia,gdy tylko dostarczęresztę
dokumentów.
Jakich dokumentów?
pytam, nabierając pełną łyżkę rosołu.
Z twojej poprzedniej szkoły.
Nie wiesz, gdzie mogą być?
Niemam pojęcia stwierdzam z zadowoleniem.
Nie do końca jest to prawda.
Mama trzymała wszystkiepapiery w jednym miejscu wdolnej szufladzie komody pod
telewizorem.
Pamiętam to dokładnie, bo wiele razy mówiła mi,żebym tamnie zaglądał i niczegonie ruszał.
Ale przecież to było wWarszawie.
Ktowie, gdzie teraz są te papiery?
Muszą być w którymśz kartonów wzdycha ciotka.
Firma przeprowadzkowa opisałaje byle jak.
Nie
98
wiesz, czy mama trzymała dokumenty w dużym pokoju?
Może wsypialni?
Dobry ten rosół mówię,bo nie lubiękłamać, a niemam zamiarujej pomóc.
Mama ci nie mówiła?
naciska ciotka.
Na pewnomówiła.
Jabym powiedziała.
Tak?
A dlaczego ty właściwie nie masz swoich dzieci?
pytam, sprytnie zmieniająctemat.
- Dzieci?
Ciotka zerka na mnie okiem znad okularów i wraca do jedzenia rosołu.
Bo tak się złożyło.
Ale dlaczego?
Bo nie wyszłam za mąż.
Jedz.
Jem.
A dlaczego niewyszłaś za mąż?
To nie twoja sprawa ucina ciotka.
Jedz.
No przecież jem.
A nie chciałaś?
Czegonie chciałam?
Wyjść zamąż i mieć dzieci?
Chciałam ciotka odnosi pusty talerz do zlewu.
Nadrugiejest gulasz.
Lubisz gulasz?
Lubię,o ile nie ma w nim tłustych kawałków.
Skoro chciałaś,to dlaczego nie wyszłaś?
Bo nikt mi się nie oświadczył.
Skończ już.
Co? Rosół?
Nie, ten temat.
Zjadłeś?
Prawie.
Dlaczego nikt ci się nie oświadczył?
Łukasz!
No co?
Zapytać nie wolno?
W końcuchyba byłobyci lepiej, nie?
Jakbyś miałamęża, mogłabyś z nim prowadzić pensjonat, a dzieci by wam pomagały.
Wcale byś niemusiała zatrudniać Stasiowej i tak dalej.
No nie?
99.
Nie wiem ciotka stawia przede mną talerz z gulaszem.
Nie chcesz wiedzieć nic o tejszkole?
Chodziłyśmydo niej ija, i twoja mama.
Nie bardzo mówię,odsuwając pusty talerz pozu.
,\ pie i zabierając się do drugiego dania.
To naprawdę bardzo ładnaszkoła.
Niejest dużai mieści się w starej willi.
Takiej jak "Wysoki Klif"?
Podobnej.
A jak nibymiałbym jeździć do tej całej szkoły?
pytam, pakując do ust kopiasty widelec gulaszu, i mówię dalej z pełnymi ustami: Bo jeśli
myślisz, że autobusem, toraczej odpada.
Wiem, byłoby citrudno.
Będę cię woziła i odbierała po lekcjach.
Furgonetką.
Ekstra!
Ciocia ma zamiar wozić mniedo szkoły tymrozklekotanym rzęchem "Wspaniałeakacje"!
Może jeszcze będzie mnie odprowadzała do klasy za rączkę?
Chybachce, żebym umarł ze wstydu.
Jeśli się uda, stracisz tylko cztery dninauki oznajmia ciotka.
Tylkocztery?
Och, to chyba się zarazpopłaczę zeszczęścia mamroczę nad talerzem.
Co mówiłeś?
Nic.
Wcale nie muszę chodzić do szkoły.
Przezroknie chodziłem, a itak zaliczyłem klasę.
Tak, ale uczyłeś się wszpitalu.
Przychodziła do mnienauczycielka.
Tutaj też bymogła.
Nie ta sama oczywiście, ale jakaś inna.
Zresztą ja siębardzo dobrzeuczę.
Mam same piątki i czwórki, a z biologii szóstkę.
100
Ciotka siada naprzeciw mnie.
Zastanawia się przez moment i pyta wreszcie:
Lubisz biologię?
Lubię odburkuję, nabijając nawidelec kawałekmięsa z gulaszu.
Jak będę starszy, będę się zajmowałgenetyką i klonowaniem.
Klonowaniem?
Tak.
Nie wiesz, co to jest klonowanie?
Bierze sięmały kawałek i hoduje się z niego cały nowy organizm alboczęść.
Taką samą, albo poprawioną.
Albołączy się kawałkiróżnych organizmów i powstają zupełnie nowe gatunki.
W ten sposób będę robił różneulepszenia w ludziach i nietylko.
A jak ktoś będzie miałwypadek, będę mógłgo raz dwanaprawić.
Na przykład zrobię mu nowe nogi.
Albo ręce.
I zrobię tak, żeby nikt niechorował i się nie starzał!
Ciotka wzdycha ciężko, opuszcza wzroki skubiebrzegblatu.
Kończę jeść gulasz i odsuwam talerz.
Jestemna nią strasznie zły, nie wiem dlaczego.
Powinieneś chodzić doszkoły z innymi dziećmi.
Niejesteś unieruchomiony.
Zresztą dobrze ci to zrobi odzywa się ciotka po kilku sekundach.
Najlepiej by mi zrobiło, gdybym wrócił do domu!
wykrzykuję, rzucając widelec natalerz.
Uspokój się.
Mama się obudzi i mnie stąd zabierze!
Nie będętuchodziłdo żadnej głupiej szkoły!
Niezmusisz mnie!
Jeśli będzie trzeba, to zmuszę.
No tozobaczymy!
Zobaczymy.
odpowiada bardzo spokojnym tonemciotka i dociera do mnie, że rzeczywiście może to zrobić.
Ucieknę grożę.
101.
Niby dokąd?
I jak?
Przekonasz się.
I wtedy będziesz żałowała.
Ale będzie już za późno!
Ciotka przygląda mi się przez chwilę, ściągając usta,w końcu wzrusza ramionami i
przesuwa dłonią po twarzy.
Łukasz, wiem, że ci trudno.
Nic niewiesz!
Twoja mama jest moją siostrą.
I niewidziałyście się od ilu lat?
Od dwunastu?
Tonie znaczy, że jej niekocham.
I bardzo żałuję,żenie chciała ze mnąutrzymywaćkontaktu.
Aja wcale jej się niedziwię!
wykrzykuję, podnosząc się gwałtownie.
Oczywiście znowu zapominam o moim kolanie i piorunbólu niemalrozrywa mi je w
ułamku sekundy.
Na czołood razuwystępują mikrople zimnegopotu, a rosół i gulasz podjeżdżają do gardła.
Ciotka zrywa się z krzesła i chwyta mnie za ramię.
Nic minie jest odtrącam jejrękę.
Ból ustępuje pochwili, chociaż pozostawiaćmiącyślad.
Zupełnie jakby błyskawica zmieniła się w iskrzenie.
Oddycham spokojnie przez nos, czekając,ażćmienie teżminie.
Nie mija jednak.
Biorę więc kulę iidę dosiebie,starając się nie opierać na lewejnodze.
Przyniosę ci nagórę herbatę i ciasto na deser mówi cicho ciotka.
Nie potrzebuję!
W życiu nie jadłem tyle, ile tutaj.
W kółko tylko jedzenie i jedzenie rzucam przez ramię,nawet na nią nie patrząc.
Daj mispokój!
Dzisiaj nie wrócę już dosrebrnegoogrodu.
Muszę siępołożyći odpocząć.
Ale jutro.
102
Kiedy budzę się rano i schodzę do jadalni, znajdujękartkę od ciotki opartą o pusty
wazon na wielkimstole.
"Pojechałamdo Szczecina załatwić kilka spraw.
Stasiowa zajrzy do ciebie koło 15.
00. Wrócęo 18.
00.Agata".
Czyli mam cały dzień dla siebie.
Już mam wejśćna schody,kiedy przychodzi mi do głowy, że na parterze też jestmnóstwo
drzwi,a przecież postanowiłem sprawdzić jeszczejakieś inne poza niebieskimi.
Mogę zacząć na dole.
Wchodzę do korytarza z wejściami do pokoi dlagości istajęprzed pierwszymi drzwiami z
prawej, tymi z mosiężną jedynką na środku.
Drzwi są oczywiście zamknięte naklucz,alejeśli mamrację nie ma to znaczenia.
Przecieżniebieskie drzwi za pierwszym razem też były zamknięte na zamek, a jednak
otworzyły się do srebrnegoświata.
Wyjmuję komórkę z kieszeni, sprawdzam godzinę i zaczynam wystukiwać kod
przejścia tak postanowiłemnazywać ten sposób pukania.
Równo po siedmiuminutach isiedmiu sekundach odgłos pukania zmieniasię nagle.
Chybasięudało!
Naciskam klamkę i otwieram drzwi.
A za nimi.
Za drzwiami pokojunumer jeden nie ma pokoju.
Awłaściwiejest, ale nie taki, jaki być powinien.
To pomieszczenie madużowiększy rozmiarniż jedynka dla dwojga gościplus dziecko na
dostawce.
Tutaj spokojnie mogłaby rozlokować się piłkarska drużyna.
Ściany są wyłożone jakimśkamieniempołyskującym metalicznie wświetle wpadającymprzez
trzy wąskie, wysokieokna, za którymi widzę jakieś spiczaste dachy i niebo.
Niebo wygląda zupełnie normalnie, ma błękitny kolor.
Jest takie samo jak w naszym
103.
świecie.
Rozglądam się po pokoju.
Stoi w nim jedynie coś,co wygląda jak fotel fryzjerski tyle tylko, że zrobione jestz drewna i
zdecydowanie zbyt duże.
Żeby na nim usiąść,musiałbym podstawić sobie stołek.
Poza tym na jednej ześcianumieszczono ogromny, wypolerowany płat metalu pewnie pełni
funkcjęlustra.
Alboozdoby.
Zaglądam dopokoju,przytrzymując się framugi.
Po prawej stronie widzę drzwi są zbite z potężnych belek, wykute z czarnegometalu zawiasy
mają ozdobne, spiczaste końcówki, któreprzypominają mi groty strzał.
A klamka.
Klamka także wykuta z metaluma kształtlitery es.
Poza tym, że jestogromna, nie ma w niej nic niezwykłego.
Nagleza drzwiami z drewnianychbelekrozlega się jakiś harmider.
Słyszęniski dudniący głos, który wykrzykuje coś w ostrym, nieznanymjęzyku.
Brzmi trochę podobnie do niemieckiego.
Klamka porusza się, drzwiuchylają z upiornym zgrzytem na kilkanaście centymetrów.
Wciągam głośnopowietrze, cofając się do korytarza"Wysokiego Klifu", i dokładnie w chwili,
kiedyw dziwnym, kamiennym pokoju rozlega się wyraźnie zaskoczony, gardłowy krzyk,
zatrzaskuję drzwi z numerem jeden.
Z pewnością nie był to srebrzystyświat.
Oddychamspokojnie przez długą chwilę i zastanawiam się na głos,mrucząc pod nosem,bo tak
mi się zawsze najlepiej myśli:
Podsumujmy.
Niebieskie drzwi otworzyły się do srebrnego ogrodu.
Te do.
Nie mam pojęcia,co to było.
Z pewnością gdzieśindziej, w jakimś innym świecie, chociażbardzo przypominał ziemię.
Nieważne, na pewno tamnie wrócę.
W każdym razie byłto innyświat.
Czy zależyto od sposobu pukania, czy od samych drzwi?
Od czegozależy to, że to przejście prowadziło do zupełnie innej.
104
Krainy?
Rzeczywistości!
To będzie najlepsze określenie.
Aleprzecież pukałem dokładnie tak samo jak do niebieskich drzwi.
Chociaż nie jestemautomatem,na pewno sąjakieś różnice.
Więc tonie zależy od pukania!
Każdedrzwimogą stać się przejściem do innego świata!
Alejeszcze muszę się upewnić.
Podpierającsię kulą, kuśtykam do kolejnych drzwi.
Pokój numer trzy.
Możebyć.
Rozcieram obolałą dłoń,wyjmuję komórkę i ustawiam stoper.
Powinienem sobiesprawić jakąś specjalną rękawiczkę z grubej sztywnej skóry.
Albo obitączymś twardym.
Nabieram tchu izaczynam pukaćdo drzwi numer pięć.
Wydaje się, żesiedem minut to nie jestdługo.
Aleuwierzcie mi stukanieprzez siedem minut do drzwitrwa milion lat,naprawdę.
Nie przerywam jednak ani nachwilę i cierpliwieprzyglądamsię stoperowi.
Siedem minut i pięć sekund.
Sześć sekund.
Siedem.
Nagle coś miękko uderzyło w drzwi z drugiej strony.
Przysuwamgłowę inasłuchuję.
Po chwili słychać szumi coś znowu uderza.
Spoglądampod nogii widzę, żeprzezpróg pokoju przelewa się jakiś płyn.
Ale przecieżgdyby ta rzeczywistość była całkowicie wypełniona wodą,sączyłaby się ona
przezwszystkie szczeliny przy framudze.
Muszę otworzyć drzwi choć na centymetr i zatrzasnąć, żeby zamknąć przejście.
Naciskam klamkę, przysuwam się tuż doszczeliny przy futrynie rzucę tylkookiem
przezsekundę.
Uchylam drzwi.
Za progiem jest morze.
Na ciemnym niebie świeci jaskrawe słońce nieco mniejsze i jaśniejsze od naszego.
W dodatku otoczonejest pierścieniem niebieskiegoognia,zupełnie jakby dookoła niego
płonęły tysiące palników
105.
gazowych kuchenek.
Powierzchnia oceanu marszczy sięi wydyma inaczej niż na ziemi!
Woda sprawiawrażeniegęstej jak olej, mieni się tęczowo w blasku słońca.
Naglewidzę płynącą w moją stronę oleistą falę,a jednocześniezaczyna mi się strasznie kręcić
w głowie i dopiero terazuświadamiam sobie, że powietrze tej rzeczywistości dziwnie pachnie.
Chyba w ogóle nie jest powietrzem, tylkojakąś mieszanką gazów zupełnienie nadającą się do
oddychania.
Nie ma tlenu!
Fala jest metr ode mnie.
Wznosisięw górę, strużki płynu wyciągają się w moją stronę niczym macki wygłodniałej,
przezroczystej ośmiornicy.
Przed oczami wirują mi czerwonekręgi, ostatkiemsił popychamdrzwi izatrzaskuję je niemal w
tym samym ułamku sekundy, w którym dopada mnie fala.
Szumoleistejwody znika jak ucięty nożem, a ja przywieram plecamido ściany obok
wejściadopiątki i próbuję złapać oddech.
W głowie nadal misię kręci,w dodatku dopadają mniemdłości.
Liczę wmyśli do pięćdziesięciu i mój żołądeksię uspokaja.
Mam chyba dosyćeksperymentów.
Opierając się na kuli, kuśtykamw stronę schodów i idędo mojego pokoju.
Więc jesttak,że każde drzwi mogąstać się przejściemdo innego świata.
Innej rzeczywistości.
A może innegowymiaru?
Wystarczy tylko umiejętniezapukać!
Ale toniemoże być takie proste.
Może dotyczy to tylko "Wysokiego Klifu"?
Możeten dom jest rodzajem.
Niewiem, skrzyżowania dróg?
Może to tu spotykają się różnewymiary?
Ale dlaczego akurat tu, w tym starym, rozsypującym się pensjonacie?
Siadam przy biurku, opieram brodę na dłoni i spoglądam na drzewa za oknem.
106
Być może nie dotyczy to tylko drzwi w "Wysokim Klifie", ale w ogólewszystkich na
świecie.
Tyle tylko,że ktośprzecież powinien już dawnona to wpaść, dawno temujuż to odkryć.
Ale czy kiedykolwiek komukolwiek przyszło do głowy,żeby pukać dojakichś drzwi
nieprzerwanie przezsiedemminut i siedem sekund?
Nie sądzę.
Nawet jeżeli dobijaszsię do zamkniętych drzwi, bo powiedzmy,zapomniałeśkluczy, a ktoś w
środku śpi, to nie pukasz nieprzerwanieprzez dłuższy czas!
Walisz w drzwi pięścią, krzyczysz, robisz przerwy.
A może zresztą ktoś już to odkrył, tylko nikomu niepowiedział?
Tak jak ja.
Zachował sekret dla siebie.
Możliwe,że trafił do jakiegoś niebezpiecznego świata, takiego jak ten z trującympowietrzem i
bezkresnym, oleistymmorzem, i już potemnie mógłnikomu o tym powiedzieć.
Ja miałem szczęście znalazłemten srebrny ogród, któryjest pięknymi dobrym miejscem.
Jestem tego pewny.
Tam niemoże spotkać mnie nic złego.
Stasiowa zgodnie z tym, co napisała ciotka, przychodzio trzeciej i przynosi dla mnie
obiad.
Bez słowa czeka, ażzjem, potem zmywa i idzie do siebie.
A ja wracam na góręi otwieram przejście.
Dziśtrwa tokrócej tylko sześć minut.
Kładę się na futrzastej trawie, która szeleści cicho przymojej głowie, i spoglądam na niebo w
kolorze fiołków.
Czuję,że jestem u siebie.
Jest mitak dobrze, jak nie byłood kilkunastu miesięcy, i czujęsię świetnie.
Ale przecież nic we mnie się nie zmieniło.
Zastanawiam się nad
107.
tym przez dobrych kilka sekund, zanim dociera do mnie,że jednak coś się zmieniło.
Prąd iskrzący w moim lewymkolanie przygasł nieco i choćnadal nie mogę zgiąć nogi,to
prawie nie czuję już w niej bólu.
Przeznastępne dni odwiedzam błękitnosrebrnyświatregularnie.
Najdziwniejsze, że za każdym razem przejścieotwiera się coraz łatwieji szybciej.
W czwartek pukamprzezpięć minut, wpiątek niecałe cztery, a w sobotęprzejście otwiera się
już po dwóch.
Za każdym razem spędzam wogrodzie trochęwięcej czasu.
Próbuję oswoićważkowatego ptaka, ale nie pozwala się dotknąć, choćpojawia się w pobliżu
za każdym razem,a raz nawet zjada połówkę herbatnika, którą zostawiam w trawie.
W niedzielę ciotka zamyka się w pawiloniei rozpakowuje nasze kartony.
Nic mnie to nie obchodzi.
Przejściedosrebrzystego świataotwiera sięzaledwie po minucie.
Tego dnia zabieram ze sobą czarny marker z biura izapuszczam się dalej między drzewa,
oznaczając po drodzepnie.
Chcę sprawdzić, co jest za nimi,bo przecież muszątu być jakieś inne polanki,a może coś
jeszcze ciekawszego.
Po niecałej godzinie moje przeczucia okazują się trafnenatrafiam nawąską ścieżkę wijącą się
w trawie między drzewami.
108
: '
X
KRWAWIEC
: ,
Przystaję obok drzewa i gapię sięna ścieżkę przez długą chwilę.
Jest wyłożona okrągłymi kamykami, które przerastają źdźbła trawy.
Wygląda na bardzo starą kamyki pokrywa mech izeschnięte liście, które spadły z drzew.
Aleskoro jest ścieżka, to znaczy, że ktoś jązrobił i po niejchodził.
Ktoś, kto mieszka lub mieszkał w tymsrebrzystym lesie.
Nie jestem tu pierwszy, a być może nie jestem tu wcalesam.
Może powinienem zawrócić na polankę?
Ale co mi szkodzi sprawdzić, dokąd prowadzi tadróżka?
Niezgubięsię na niej przecież, w każdej chwili mogęzawrócić, a poprowadzi mnie
zpowrotem.
Na pniu drzewarysujęstrzałkę wskazującąkierunek, z którego przyszedłem, iwchodzę na
ścieżkę.
Napewnonikt jej nie używa zostawiam za sobą wyraźne ślady w mchu.
Kuśtykamprzed siebie.
Ścieżka wije się między drzewami, wkilkumiejscach zagradzają ją zwalonepnie, które
gdzieniegdzie
109.
przerastają jasnoniebieskie krzewy o trójkątnych, długichliściach.
Obchodzę przeszkody i wędruję ścieżką.
A może to wcale niejest droga?
Może wpewnym momenciezniknie w trawie tak samo, jak się zaczęła?
Możeto jakieśnaturalne zjawisko?
W końcu nie znam tej rzeczywistości.
Kamyki są idealnie gładkie i ułożone jak łuska na cieleryby.
Albo węża.
Po obu stronach ścieżki pojawiają sięgęste, wysokie zarośla, inne od tych, które widziałem
dotej pory.
Zygzakowate gałązki uginają się od ciężaru owoców, które wyglądają jak srebrne kulki.
Spoglądam wlewo i wprawo zarośla po obu stronach ciągnąsię w daliznikają między
drzewami.
Jeżeli mam dalej iść tą ścieżką, muszę wejść między krzewy,bona pewno nieuda misię ich
obejść.
Sprawdzam godzinę nakomórce.
Dochodzi czternasta, ciotka na pewno jeszczesiedzi w pawilonie.
Do obiadu mam jeszcze godzinę,ale droga tutaj zajęłami prawie czterdzieści minut.
Powinienem wracać.
W tym momencie zrywa się lekki wiatr.
Kołysze gałązkami krzewów, a srebrne owoce uderzają o siebie i po lesierozchodzi się
kaskada dźwięków zupełnie jakby ktośpotrząsnął tysiącem małych dzwonków.
Przechylam głowę i uśmiechamsię szeroko, wsłuchany w delikatnedzwonienie.
Nic się chyba nie stanie, jeśliprzejdę jeszcze kilkanaście metrów.
Ruszam międzybrzęczącedzwonkami zarośla.
Okazuje się, że choć gęste, to jednakich pas jest niezbyt głęboki.
Po kilku krokach wychodzęnaotwartą przestrzeń i zatrzymuję się jak wryty.
Przedemną otwiera się łagodnie schodząca w dół dolinka.
Droga jest tu szersza, co kilkadziesiąt metrówstoją przy niejlatarnie, a w odległości
kilkudziesięciumetrów przedemnązaczyna się.
miasto.
Właściwie miasteczko, a może
110
nawet wieś.
Kamienna ścieżka zamienia się w głównąulicę, przy którejstoją gęsto jeden obok drugiego
niewysokie domki o spadzistych dachach.
Dachy mają ceglastykolor ze srebrnym połyskiem, aściany domówsą szare.
W niektórych miejscach mienią się w słońcu, jakby zostały wyłożone tłuczonymi bombkami
choinkowymi.
Wypuszczam oddech, który wstrzymałem na widok miasteczka,i przyglądam się mu
dokładniezza krzewów.
Ktotu mieszka?
Chybanikt.
Droga jest tak samo omszałajak jej leśny odcinek, domy mają zakurzone, brudneokna.
Z żadnego komina nie wydobywa się dym, alatarnie poprzechylane są na boki.
Jedna nawet upadła ileżywzdłuż drogi.
To wymarłe miasteczko.
Nagle nabieramogromnej ochoty,żeby przyjrzeć mu się z bliska.
Zdążęwrócić na obiad do "WysokiegoKlifu", ale nawetgdybym nie zdążył, ciotka najwyżej
pomyśli, że wyszedłemna spacer, gdy rozpakowywała pudław pawilonie.
Zresztą zajmiemi to najwyżej piętnaście minutrzucę tylkookiemi wracam.
Ruszam wstronę domów.
Ciekawe, co wnich jest?
Może coś cennego?
Może znajdę jakieś zapomniane, niezwykłe rzeczy?
Wtedy mógłbym zabrać je stąd isprzedać,abank oddałby nasze mieszkanie!
Mógłbym zamieszkaćznowuu Cebulki.
Albo zapłaciłbym jakimś specjalnym,zagranicznym lekarzom, żeby obudzili mamę!
Muszą byćtacy gdzieś naświecie!
Drogabiegnie w dół coraz bardziej stromo, przyspieszam niechcący i tracę równowagę.
Podpieram siękulą, ale ześlizguje się po kamieniach, staję na lewejnodze całym ciężarem i
choć tu ból dokuczami mniej niż w naszym świecie, moje kolano przeszywapiorun.
Krzyczę cicho, przenoszę ciężar na drugą nogę
111.
i próbuję oprzeć się o latarnię, która stoi tuż obok mnie.
Zogłuszającym zgrzytemprzechyla się pod moją rękąi przewraca, a ja tuż za nią.
Leżę przez kilkadziesiąt długich sekund, zaciskając powieki i czekając, aż ból minie.
W końcu staje się trochę lżejszy,nie znika jednak całkowicie.
Jak teraz wrócę?
I jak w ogóle mam wstać?
Pewniewydaje się wam, że to żadna filozofia, co za problemwstać?
Spróbujcie to jednak zrobić, mając przez cały czaswyprostowaną jedną nogę,w której
najlżejszy nieostrożny ruch może wywołać przeszywającą błyskawicę bólu.
Zmuszam siędo spokojniejszegooddechu i pokilkupróbach udaje mi się zablokować koniec
kuli między kamieniami i wspierając sięna niej, wreszcie stanąć.
Co teraz?
Muszę odpocząć i usiąść na chwilę, niema mowy, żebymdał radę od razu wdrapać się dróżką
wgórę i wrócić dolasu.
Najbliższy dom jest niedaleko.
Ocieram pot z czoła,otrzepuję kurtkę taty i na wszelkiwypadek wyjmujęz kieszeniscyzoryk.
Otwieram ostrze, a potem ostrożniewchodzęmiędzy domki.
Pierwsze są zwykłymi domami mieszkalnymi.
Szybypokrywa gruby kurz, trawa zarasta progi.
Jak długo mogą stać puste?
Niemam pojęcia.
Rok?
Pięć lat?
A możerównie dobrzesto albo i dwieście?
Unas niezamieszkanedomy błyskawicznie zamieniają się w ruiny,bo ludziewybijają okna i
zabierają wszystko, co tylko możesię przydać gdzie indziej.
Ale kto miałby tutaj zniszczyć opustoszałe domki?
Nikt nie powybijał okien ani nie wyłamałdrzwi.
W niektórych domach dachy pozapadały się miejscami, z niektórych ścian poodpadały tynki,
odsłaniającmury budowane z okrągłych, jasnoszarych kamieni, aleto jedyne zniszczenia.
112
Następne domy mają na parterach witryny, pojawiająsię zabrudzone szyldy.
Staję przed jednym znich i czytamze zmarszczonym czołem.
"Prążec".
Co to jest prążec?
Nazwisko chyba.
Przechodzę do następnegoszyldu, umieszczonego nad drzwiami prowadzącymi do domu
zwąskimioknami.
Ten szyld jest ozdobny, ma Wymalowane gałązkiobwieszone srebrnymi kuleczkami i
oplecionewstążkami.
Na środkuwidnieje bordowy napis "Praskownica".
A pod nim mniejszymi literami napisano:
"Najniedroższe i uniwesralne puspółki i zanawiasy".
To sięrobi coraz dziwaczniej sze.
Następny dom oznaczono szyldem: "Pocztaki".
Pod nim jestduża witryna, a na zakurzonej szybie namalowano coś, co wydaje mi się
znajome.
Ależtak!
To ważkowaty ptak, taki samjakten, któregospotkałem na polance przywejściu.
Podchodzę bliżeji przykładam nos do szyby.
Wnętrze jest mroczne, przedzielaje półprzejrzysta ścianka z okrągłymi otworami.
Zanią widać półki, naktórych pod grubą warstwą kurzu leżąjakieś bezkształtne przedmioty.
Chybanie mam ochoty tam wchodzić.
Wracana na uliczkę i idę dalej.
Mijam"Odwodniki pryskate" oraz "Starpany i strukoty".
Te napisy są naprawdę dziwaczne.
Zbliżam się do następnegodomku.
Jest parterowy, ale jego dach wznosi sięnawysokość dorównującą dachom sąsiednich
dwupiętrowychdomów.
Wygląda na najbardziej zaniedbany zewszystkich.
Spoglądam na szyld umieszczony nad małymi, wykrzywionymi drzwiami.
"Krawiec".
No, nareszcie coś normalnego!
Obok napisu namalowana jest szpulka nici,które wiją się i plączą wok-ół liter.
Opuszczam wzrok niżejiwidzę, że drzwi są uchylone.
Co mi szkodzi zajrzeć?
Kuśtykam do wejścia, starając się niestawać na lewej nodze,
113.
bo moje kolano wciąż iskrzy ćmiącym bólem.
Popchnięte drzwi z upiornym skrzypieniem otwierają się do środka.
Patrzę w górę naszyld.
Jednaki on wcale nie jestw porządku.
Kiedy spojrzałemna niego po raz pierwszy,wydawało mi się,że napisano na nim "Krawiec".
Terazorientuję się, że napis brzmi inaczej.
Na szyldzie widnieje napis "Krwawiec".
Nagle dociera do mnie, że nie tylkosame napisy sądziwne.
Dziwne jest to, że wszystkie choć absurdalne brzmią jak zwykłe ziemskie słowa,a litery są
takie same jak w naszym świecie.
Nawet tez ogonkamii kropkami.
O co tu chodzi?
Chwytam mocniej kulęi wchodzę do środka.
Długi, pusty kontuar,kilka krzeseł.
Wnętrze jest zakurzone, ale mniej, niż sądziłem.
Na półkach leżą całe stertysplątanych nici.
Dlaczego nie sąnawinięte na szpulki?
Nici zresztą zwisają też z krzeseł, z lady, z parapetu okna.
Leżąw kurzu na podłodze.
Wchodzę dalej, spoglądamwlewo, za kontuar i żołądek ściska mi się w lodowatąkulkę, a
włosystają dęba.
Za kontuarem między półkamia przejściem na zapleczektoś stoi!
Serce zatrzymuje misię w piersi, a po sekundzie zaczynawalić jak młotem.
Comnie podkusiło, żebytuwchodzić?
Prze.
Przepraszam udaje mi się wyjąkać po długiej chwili.
Postać nawetnie drgnęła.
Przełykam ślinę i szybko zerkam za siebie.
Do drzwi mam jakieś sześć kroków.
Spoglądam znowu na tego kogoś obokpółek.
Kogoś?
A może to.
Podchodzę bliżejkontuarui przyglądam się ze zmarszczonym czołem.
To nie człowiek, tylko manekin.
Krawiecki manekin w czarnym zakurzonym garniturze i szerokim czarnym kapeluszu, który
zasłania mu pół twarzy.
114
Nie widać oczu,jedynie szary, spiczastypodbródek.
A jatak się wystraszyłem!
Wypuszczam z ulgą oddech i opieram dłoń o kontuar.
Czuję pod palcamizwoje leżącychna nim nici.
Przezmoment nic się nie dzieje.
Nagle niciporuszająsię pod moim dotykiem.
To tylko lekkie drgnienie,mogłomi się wydawać, ale cofam natychmiastrękęi wlepiam wzrok
w kłębowisko na ladzie.
Wcale misięnie wydawało!
Nici wiją się powoli, zupełnie jak cienkiewodorosty na dnie falującego jeziora.
Cieszszszszę ssssię, że zajrzałeśśśś odzywa się obokcichy szept, a jakrzyczę z
przestrachu i odruchoworzucam się w tył.
Potykam się okrzesło stojące obok kontuaru, kula wymyka mi się z dłoni i
przewracam się na podłogę.
Piorunw kolanie tylko na toczekauderza błyskawicznie, a jakrzyczę znowu, tym razemz bólu.
Och.
Tak mi przykro,że cięprzesssstraszszszyłem szepcze postać w czarnym garniturze,
przechylając sięprzez ladę i spoglądając na mnie spod szerokiego rondaczarnego kapelusza.
Żołądekpodjeżdża mi do gardła, oczy wypełniają sięłzami.
Ból promieniujez kolana przezudo, biodro, aż dobrzucha.
Próbuję złapać oddech, ale zaczyna mi siękręcićw głowie.
Kontuar, mężczyzna w czarnym garniturze,półki pełne splątanych niciwszystko zaczyna
wirowaćwokół mniecorazszybciej i szybciej, apotemspadamw mroczną, lepką pustkę,
zupełnie jakbym wpadł w oleiste fale czarnego oceanu, który zobaczyłem za drzwiamipokoju
numer trzy.
115.
Hej, chłopaczku przez ciemność przebija się cichygłos.
Jakssssię czujeszszsz?
Znowu jestem w szpitalu.
Właśnie miałem kolejnąoperację,lekarz mnie budzi.
Dwa razy byłempod narkozą nienawidzętego uczucia, z którym człowiek potem siębudzi.
Kwaśnegosmaku na języku, ciężkiej głowy imdłości.
Odchrząkuję iotwieram oczy.
To nie jestszpital.
Spoglądam na szary, popękany sufitnad moją głową.
Lepiej?
szepczektoś tuż obok.
Natychmiast odwracam głowę trochę zaszybko, zaczyna mi się niej kręcić.
Przymykam oczy na sekundęiotwieram.
Na niewielkim krześle obok łóżka, na którymleżę, siedzi przygarbiony mężczyzna w czarnym
garniturze.
Wpatruje się we mnie z krzywym uśmiechem natwarzy, a mirobi się zimno.
Głośno wciągam powietrze.
Zdjął kapelusz i położył go sobie na kolanach.
Opieraobie dłonie na jego zakurzonym rondzie.
Odsuwam sięod niego najdalej, jak mogę.
Nie trzeba ssssię bać szepcze mężczyzna.
Gdyby moja mama gozobaczyła, pewnie powiedziałaby, żejest śmieszny tak samo jak Freddy
Krueger z filmu, którego panicznie się bałem, gdy byłem mały.
Jużdawno zorientowałem się,że pewne rzeczy, któredorośliuważają zaśmieszne,dla dzieci są
przerażające.
Na przykład klauni w cyrku nigdy nie mogłem zrozumieć, jakmożna się śmiać z kogoś, kto
ma namalowany uśmiechi łzy.
Towydaje misię niebezpieczne ktoś, kto mauśmiech i łzyna stałe,możezrobićwszystko,a
tynawetsię nie zorientujesz, że miałtakizamiar.
Jednak zgarbiony mężczyzna siedzący na zbyt małymkrześle obok mnie nie wygląda
ani jak Freddy, ani jak
116
klaun.
Ma ziemistą, pomarszczonąskórę na dłoniachi policzkach.
Jego twarz jest bardzo wąska, kości policzkowe wystające.
Nie ma brwi anirzęs, ajego czaszka jestniemal całkowicie łysa rośniena niej tylko trochę
długich, przylizanych, szarawych włosów, którewyglądająjak nitki.
Ma bardzo duże, odstające uszy, jedno z nichjest trochę wyżejod drugiego.
Sine ustaprzypominajązmarszczkęsą pozbawione warg.
Podbródek mężczyzny, podobnie jaknos, jest zbyt spiczasty i wysunięty doprzodu.
Cienka, szara szyja wystaje zszerokiego kołnierzyka białej,brudnej koszuli, ściśniętego
wąskim, czarnym krawatem.
Ale najdziwniejsze są jego oczy nieduże, osadzone tuż pod wystającymi łukami brwiowymi.
Mająmaleńkie, czarne źrenice, niewiększe od łepkówszpilek.
Szarożółte, połyskujące mętnie białka odcinająsię niepokojąco wyraźnieod ciemnych, niemal
grafitowych powiek.
Pewnie wydaję ci sssię ssstraszszsznie brzydki szepcze mężczyzna, przenosząc wzrok
na swoje dłonie.
Spoglądam na nie ma niezwykle szczupłe,długiepalce z wyraźnymi zgrubieniami
stawów isine, połamanepaznokcie.
Grzbietydłoni pokrywają liczne ciemne plamy.
Jest po prostu stary uświadamiam sobie i uspokajamsię odrobinę.
To po prostu bardzo,bardzo stary człowiek.
Nie miałem dziadków, starych ludzi widywałemtylko na ulicy.
No,Cebulkaw sumie była dość stara,alenie aż tak.
Po prostu nie jestem przyzwyczajony do widoku starych ludzi.
A to tylko staruszek, nie ma się czegobać.
Gdyby nie te jego oczy.
Nie.
odzywam się, odchrząkując.
Nie wiem.
Kim pan jest?
117.
Och mężczyzna głaszcze delikatnie rondo kapelusza.
Myślałem, że wieszszsz, ssskoro przyszszszedłeśśś.
Ja nawet.
podciągamsięostrożnie, bo spięciew moim kolanie ciągle iskrzy jak szalone, i siadam na
łóżku, opierając się o ścianę.
Nawet nie wiem, gdzie dokładnie jestem.
Znalazłemten świat zupełnym przypadkiem.
Po prostu zapukałem do drzwi, a gdy je otworzyłem, no wtedy.
Był za nimi.
Oooo mówi cicho mężczyzna, zerkając szybko namnie.
Przychodziszszsz zza drzwi.
Tak wyjaśniam.
Zzaniebieskich drzwiw "Wysokim Klifie".
Ach, tak mężczyzna znowu przenosi wzrok naswoje palce.
Sssstamtąd.
Ssssłyszszszałem o tym.
Pamiętam chyba twój śśśświat.
Słyszał pan o nim?
pytam i rozglądam się szybkopo pomieszczeniu.
Chyba jestem na zapleczu pracowni.
Pomieszczeniejest niewielkie, brudne i przygnębiające, bo choćterazściany imeble pokrywa
kurz,widać, że kiedyśmusiałobyć bardzo miłym pokoikiem.
W wąskim oknie wisząresztki spłowiałych zasłon w niebieskie kwiatki, na parapecie stoją
srebrzyste doniczki z kikutkami zaschniętychroślin.
Oprócz łóżka imałego krzesełka, na którym siedziKrwawiec, jest tu jeszcze
okrągłystolikprzykryty podartą koronkową serwetą i zabawny kredens.
Na półkach zabrudnymi, szlifowanymi szybkami stoją kolorowe filiżanki i dzbanek.
Naścianie obok drzwi wisi duży obrazw srebrnej ramie.
Widać na nim dolinę i miasteczko tosamo, w którym jestem.
Z kominów domów wydobywasię siwydym, słońcena fiołkowym niebie świeciwesoło,
118
a przed domamiwidać panie w długich kolorowychspódnicachi panóww granatowych
garniturach.
Na pierwszym planie stoidziewczyna, trzymając w rękach koszykpełen srebrnych owoców,
które widziałem na krzakachrosnących przy dróżce.
Mana nosie okulary w cieniutkiejoprawce.
Obraz jestzakurzony i rozdarty cięcie przechodzi przez twarz młodej kobiety, zamieniając
jejuśmiechw smutny grymas.
A gdzie pan słyszał?
pytam po chwili, bo mężczyznamilczy.
Od kogośśś, kto tak jak ty nassss odwiedził.
Kto to był?
muszęsię jakośstądwydostać, ciotkana pewno mnie szuka.
Chłopak, ale sssstarszszszy od ciebie.
O! I co się z nim stało?
Odszszszedł.
To znaczy wrócił do domu?
Mężczyzna znowu podnosi na mnieoczy i wbija je wemnie.
Robi mi się nieswojo.
Pożegnam się z nim i idę.
Gdzie moja kula?
Powiedz mi, chłopaczku.
Czy w twoimśśśświecienadal jest tyluludzi?
Czynadal ssssą ich ssssetki.
Och, miliony uśmiecham się mimo woli.
Ludzie są unas wszędzie.
Naprawdę?
Naprawdę.
Wie pan, przepraszam, ale już muszę iść.
Późno sięzrobiło.
Ale wpadnę jeszcze.
Miliony zamyśla się Krwawiec, podnosząc wzrok.
A tutajjesssstemjuż tylko ja.
Aco się stało ze wszystkimi?
pytam,rozglądającsię w poszukiwaniu mojej kuli.
119.
Miliony ludzi.
szepcze do siebie staruszek, jakbymnie nie słyszał.
Dochodzę do wniosku, że moja kula musiała zostaćobok lady w pracowni.
Przesuwam się na brzegłóżka, jak, najdalej od Krwawca, opuszczam ostrożnie nogi na
podłogę i odruchowo wycieram dłoń o nogawkę spodni.
Coś, co leży na łóżku, być może kiedyś byłomateracem,ale teraz przypomina zbutwiałągąbkę,
która zapada siępode mną i jest nieprzyjemna w dotyku.
Niewiem, czyuda mi się doskoczyć do drzwi bez kuli.
Naprawdęmuszę już iść oświadczam.
Sssspieszszszyszszsz sssię szepcze Krwawiec.
Spieszę.
Ciotka czeka na mniez obiadem.
CiotkaAgata,wiepan, mieszkam z nią.
Tymczasowo.
W "Wysokim Klifie".
Podnoszę się i wstaję z łóżka, przytrzymując się wysokiej deski w jego nogach.
Prąd przeszywa mi kolano,krzywię się odruchowo,ale da się wytrzymać.
Odliczamw myślach, czekając, aż przeminie, a Krwawiec przygląda mi się uważnie.
Jednak iskrzenie wcale nie mija, tylkoprzybiera na sile.
Zagryzam dolną wargę.
Czy jesssst cośśśś, czego byśśśśchciał?
pyta nagle Krwawiec.
Co? odpowiadam pytaniem,marszcząc brwi i próbujączapanować nad prądem.
Czego byśśśś chciał?
Chciałbym.
Chciałbym, żeby to moje głupie kolano przestało mnie boleć!
wykrzykuję, boiskrzenie sięnasila, ana czoło występuje mi zimny pot.
Och szepczeKrwawiec, uśmiechając się lekko imrużąc oczy to ssssię da zrobić.
120
Podnosi się nagle z krzesła, a ja odruchowo odsuwamsię, wyzwalając niechcący
kolejną błyskawicębólu.
Krwawiec jest niezwykle wysoki, nie zwróciłem na to uwagiwcześniej, w pracowni.
Staruszek staje tuż obok mnie,mocniej zaciskam palce na drewnianym obramowaniułóżka.
Pachnie.
Przez chwilę nie potrafię sobie uświadomić, skąd znam ten zapach, ale nagle mi się
przypomina.
Dwa lata temubyłem na koloniach w górach.
Mieszkaliśmy w domkach.
To był nieudany wyjazd, ciąglelało,a my niemieliśmy nic ciekawegodo roboty.
W domkachbyły stonogi.
Chowały się między szparami w podłodze,pod szafkamii łóżkami.
Niektórzy chłopacyurządzalinanie polowania, a potem rozgniatali złapane stonogi kamieniem
na progu domku.
Wydzielały wtedy specyficzny, kwaśny zapach.
Taki sam jak Krwawiec, który powoli pochyla się i wyciąga rękę w stronęmojego kolana.
Co pan ro.
zaczynam mówić, ale urywam,bodzieje się coś dziwnego.
Wdłoni Krwawca pojawia się nić.
Srebrzysta nitka,niewielegrubsza od tych, z których pająki budują swojesieci.
Mężczyzna chwyta ją między kciuki palec wskazujący,a potemzaczynaporuszać ręką, jakby
chciałtę nitkę skręcić w kłębek.
Nici robisię coraz więcej i więcej,dotyka moich spodni i nagle.
Co to jest?
wykrzykuję,próbując się cofnąć, aleKrwawiec chwyta mniedrugą dłonią za ramię
iprzytrzymuje w miejscu, nie pozwalając się ruszyć.
Nić wnika w moje spodnie,w ciało,oplata nogawkę.
Bólrośnie, a jednocześnie mam uczucie, jakby moje kolano zamarzało.
Krzyczę ipróbuję wyszarpać ramięz uchwytu Krwawca, ale on niespodziewanie podrywa
121.
dłoń.
Nici zaciskają się na ułamek sekundy wokół mojego kolana, a potem gładko przenikają przez
nie niczymsieci zarzucone przez rybaka w toń morza.
Krwawiec prostuje się, puszcza mnie.
Z jego palców zwisa szary splątany kłębek,drżący i wybrzuszający się niespokojnie zupełnie
jakby wewnątrzuwięziony był jakiś owad.
Nawetsłyszę ciche bzyczenie.
Powraca zawrót głowy, chwieję się lekko, ale nie tracęrównowagi.
Co sięstało?
Piorun zniknął!
Nie czuję jużbólu, nic a nic!
Puszczam łóżko i stajęprosto.
Moja lewanoga jest oczywiście nadal trochę krótsza od prawej, alewcale nie iskrzy!
Dopiero terazuświadamiam sobie, żeprzez ostatnie miesiące czułem to drażniące,
dotkliwećmienie bezustannie nawet wtedy, gdywydawało misię, że go nie ma, ciągle mi
towarzyszyło.
A terazzniknęło!
Jestem wolny!
Krwawiec uśmiecha się domnie, zaciska wdłoni kłębek nici ichowa go do kieszeni
garnituru.
Jak panto zrobił?
pytam.
Przeszło!
Nic sssspecjalnego, mój drogiszepcze Krwawiec.
Dziękuję.
Och, nie musiszszsz mi dziękować.
Wystarczy drobna przyssssługa.
Przysługa?
spoglądam na niego, marszcząc brwi.
Jaka przysługa?
Zrobiłem cośśśś dla ciebie, więc teraz ty zrobiszszszsz cośśśś dlamnie.
Co mam zrobić?
Drobiazg.
Nie podoba mi się to.
Czego może chcieć ten dziwaczny, zasuszony starzec?
122
Ale ja już muszę iść mówię.
Wiem.
Chciałbym,żebyśśśś zabrał cośśśśze ssssobą.
Co mam zabrać?
Pamiątaka.
Pamiątaka?
Chyba pamiątkę?
Tak.
Żebyśśśś nie zapomniał o sssstarym, biedniastym Krwawcu.
O, na pewno nie zapomnę!
Jak mógłbymo panu zapomnieć?
Jeśśśśli zabierzeszszsz tego.
pamiątaka, będę wiedział, że nie zapomniszszsz.
Daj rękę.
Co mogę zrobić?
Wkońcunie ma w tym nic złego, żestaruszek chce mi dać jakiś drobiazg na pamiątkę.
A jeślinie będzie mi się podobał, po prostu gowyrzucępo drodze, nie?
Uśmiecham się grzecznie do niego i wystawiamdłoń.
Krwawiec sięga i zaczyna nad niąpocierać palcami zupełnie jakbysypał sól do zupy.
Dziwak.
Nagle nadmoją otwartą dłoniąpojawia się srebrzysta nitka.
Spadana rękę,przesuwasię po skórze tylko to widzę,nie czuję jej dotyku, bo jest lekka jak nić
babiego lata.
Pełzniew górę i błyskawicznie oplata mójwskazujący palecniczym sprężynka.
Splot zacieśniasię, a po sekundzie wygląda tak, jakbym miał napalcu cienką, srebrną
obrączkę.
Podnoszę dłoń do oczui dotykam obrączki palcemdrugiej dłoni.
Ugina się leciutko, ale kiedy próbuję jąprzesunąć na palcu, ani drgnie.
Ładnamówię, przełykającślinę.
Dziękuję.
Proszszszę szepcze Krwawiec.
Muszę iść.
Ale na pewno o panu nie zapomnę.
Na pewno odszeptuje mężczyzna, wpatrując sięwe mnieswoimi maleńkimi źrenicami.
123.
Teraz wiem, co jeszcze jest tak niepokojącego w jegospojrzeniu.
Krwawiec nie mruga oczami.
Poprawiam nasobie kurtkę taty i starając sięnie odwracać do mężczyzny plecami, przesuwam
się w stronę drzwi.
Pochyla się,'podnosi kapeluszz podłogi, zakładago na łysą czaszkęi rusza za mną.
W pracowni podnoszę z podłogi swojąkulę.
Nie jest mi już potrzebna, ale nigdy nie wiadomo,co będzie dalej.
Może zahipnotyzował mnie tylko, a gdywyjdę z miasteczka, ból wróci?
Do widzenia mówię do niego.
Krwawiec staje za kontuarem, obok półek, w tym samym miejscu,w którym stał, gdy
wszedłem do sklepiku.
Pochyla głowę i nieruchomieje.
Rondo kapelusza zasłania jego oczy, znów widać tylko szary, spiczasty podbródek.
Otwieram skrzypiące, brudne drzwi iz uczuciemogromnej ulgi wychodzę na uliczkę.
Słońce przesunęłosięna fiołkowym niebie i wisi teraz niskonad koronamidrzew porastających
okoliczne wzgórza.
Która jest godzina?
Sprawdzam komórkę.
Siedemnasta!
Ciotka będziewściekła.
Utykając, ruszam szybko uliczką w górę.
Niepamiętam, kiedy ostatnio mogłem chodzić takszybko,wspaniałe uczucie!
Przelotnie spoglądam na witryny mijanych domów.
"Odwodnikipryskate","Pocztaki".
Przystaję na moment przed tą witryną.
Dopiero teraz zauważam, że jest całkiem zasnuta gęstą pajęczyną.
Chaotycznie splątane pajęcze sieci zwisają nawet z szyldu.
A przecież zaglądałemprzez okno do środka, jak mogłem ich nie zauważyć?
Wzruszam ramionami i idę dalej.
Wkrótce wychodzę zmiasteczka i maszeruję drogąmiędzypowykrzywianymi latarniami, a
chwilę potemjestem już między zaroślami obrośniętymi srebrnymi
124
gronami.
Dotarcie tutaj zajęło mi zaledwie parę minut!
Jakie to cudowne uczucie,móc znowunormalnie chodzić.
No, prawie normalnie.
Rozgarniamkrzewy przedsobą niepotrzebną już kulą i wkraczam między drzewa.
Nie powiem, żeby spotkanie tego starego dziwaka byłobardzo przyjemnym wydarzeniem,ale
zmieniło moje życie.
Dochodzę do wniosku, że odnalezienie błękitnosrebrnego świata jest jedną z
najwspanialszych rzeczy, jakie spotkały mnie wżyciu.
Kilkanaście minut później docieram dokońca ścieżki.
Przyglądam się drzewom w poszukiwaniu moich oznaczeń, ale nie potrafię ich znaleźć.
Dziwne, dałbym sobierękę uciąć, że właśniena tym pniu narysowałem strzałkę.
Nagle gdzieś niedaleko rozlega sięcichy szum.
Odwracam głowę i widzę, że niecały metrode mnie,międzydrzewami, tuż nad srebrzystą
trawą unosi się ważkowatyptak.
Jeszcze nigdy nie podleciał tak blisko.
Uśmiechamsię do niego i macham ręką, przekonany, że natychmiastczmychnie, ale zostaje w
miejscu.
Wzruszam ramionamii przenoszę wzrok na pień drzewa.
Którędy mam iść?
pytam zamyślonym głosem.
Pięćset metrów prosto odzywasię ptak głosem pani z GPS-u.
Martwieję na ułamek sekundy, a potem serce podjeżdża mi do gardła.
Błyskawicznieodwracam głowę wjego stronę i widzę,że podfrunął bliżej.
Gdybym chciał, mógłbym go dotknąć.
Wpatruje się we mnie paciorkami swoich maleńkich oczu, a mnie ogarnia lodowaty strach.
Zaczynambiecprzed siebie międzydrzewami.
Szum skrzydeł ptaka nieopuszcza mnie ani na chwilę.
Utykając, biegnę przed siebie, spoglądamprzez ramię jest tużprzy mnie!
Nagle
125.
drzewarozstępują się i wypadam na polanę.
Nie zatrzymuję się.
Najszybciej, jak umiem, biegnę do jasnego prostokąta, za którym widzę swój pokój w
"Wysokim Kliv fie".
Odwracam sięna pięcie ptak jest tuż za mną!
"Zbliża się!
Dopiero teraz widzę, że jego dziób jestniezwykle ostry.
Otwierasię powoli i wypada zniego ssawka zakończona długą srebrną igłą, która wygląda
zupełnie jakigła strzykawki, którą pielęgniarki robiły mi zastrzykiw szpitalu.
Przebiegamprzez próg pokoju, po omackuchwytam skrzydło niebieskich drzwi i zatrzaskuję
je z całej siły.
Drzwi walą w futrynętak mocno, że aż ze ścianyosypują się drobinkitynku.
Oddycham głośno, serce bije miw piersi jak młotem.
Rzucam kulę na podłogę, odczekuję kilka długich sekund i ostrożnie naciskam klamkę.
Za drzwiamijest korytarz "Wysokiego Klifu".
Wzdycham z ulgąi unoszę dłoń, żeby otrzeć pot zczoła.
Popołudniowe słońce odbija się w nici okręconej wokół mojego palca.
Przyglądam się jej przez chwilę,obracając rękę.
Może uda misię ją przeciąć nożyczkami?
Nagle dochodzędowniosku, że nie mam ochoty nosić tegoczegoś na palcu.
Wysuwam szufladę spod blatubiurka.
Gdzieś tu były.
Są! Wyjmuję małenożyczki do papieru, ale zanimudaje mi się sięgnąć nimi do obrączki, nić
odplątuje sięsama.
Zsuwa się zmojego palca jakrozluźniona sprężyna,jednaknie upada napodłogę.
Ciasny splot rozkręca sięwolno i unosiw powietrzu.
Naprawdę wygląda jak nićbabiego lata myślę, gapiąc się na nią zbaraniałym wzrokiem.
Srebrne pasemko faluje, skręca się ipowoli płynieprzez pokój.
Zabawne.
Wpatruję się w nić jak zahipnotyzowany.
Zawraca w nieruchomym powietrzu, okrążamnie chwilami prawie tracę ją z oczu, jest tak
cienka.
126
Nagle jej koniec unosi się wyżej i kieruje najpierw w jedną, a potem wdrugą stronę
zupełnie jakby nasłuchiwała.
Albowęszyła.
Łukasz?
Łukasz!
dobiega mnie głos ciotkiAgatyzparteru.
Nić nieruchomieje na moment, a potem niczym wystrzelona z katapulty pędzi wstronę
drzwi otwartychnakorytarz.
Hej!
wykrzykuję i próbuję ją chwycić, ale jestzbytszybka iniemal natychmiastznika zaframugą.
Wybiegam na korytarz, alew mroku, który w nim panuje,nie sposób dostrzec, dokąd
poleciała.
Wcale jej niewidać.
W końcu wzruszam ramionami i wołam:
Jestem,ciociu!
Już idę!
127.
XI
SREBRNA NIĆ:
Gdzie byłeś?
wykrzykuje ciotka na mój widok, gdy wchodzę do jadalni.
Stoi w jadalni obokdługiego stołu.
Na policzkach ma rumieńce,okulary jej sięprzekrzywiły, a włosy, zawsze starannie zaczesane
do tyłui spięte metalowymi wsuwkami, sterczą na wszystkie strony.
Nigdzie wzruszam ramionami.
Jak to nigdzie?!
Jakto nigdzie?
Czy ty wiesz, co japrzeżyłam?
ciotka dopada mnie jednym susem i łapieza rękaw kurtki.
Co przeżyłaś?
pytam, odsuwając się nieco.
Cały Brzeg schodziłam!
Biegałam od domu do domu jak szalona!
Nikt cięniewidział!
Bo nie wychodziłem z domu.
Chyba chcesz, żebym dostała ataku serca ciotka siada z rozmachem na krześle.
- Jakto nie wychodziłeś z domu?
Sprawdziłamwszystkie pokoje!
Gdzie się schowałeś?
128
Schowałem?
Nigdzie się nie schowałem.
Łukasz!
Czy ty pomyślałeś.
Czychociaż przez chwilę się zastanowiłeś.
Nad czym się miałem zastanawiać?
pytam, ukradkiem rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu srebrnejnitki.
Jestem za ciebie odpowiedzialna, rozumiesz?
ciotka wpatrujesię we mnie zrozpaczonym wzrokiem.
Czymaszpojęcie, co ja bym zrobiła, gdybycoś ci się stało?
Gapię się na niąi wzruszamramionami.
Niktcię niezmusza.
Do czego mnie nikt nie zmusza?
Żebyś mnie tutrzymała.
A zresztą,gdy tylko mamasię obudzi.
Aco, jeśli się nie obudzi?
pyta ciotka.
Oczywiście, żesię obudzi!
teraz ja prawie krzyczę.
Pewniechciałabyś, żeby się nie obudziła, ale ona sięobudzi!
I wtedy zrobi z tym wszystkim porządek!
Będziesz musiała oddać nam nasze rzeczy i.
i...
I co jeszcze?
Milknę, bo nie wiem, co powiedzieć.
Najchętniej odwróciłbymsię na pięcie i poszedł do swojegopokoju.
Albo w ogóle przed siebie,byle dalejstąd!
Tylko.
Gdzie poleciała tanitka?
Nienawidzę cię!
wykrzykuję.
Łukasz.
A żebyś wiedziała!
Ciotka wpatruje się we mnie przez kilka sekund nieruchomym wzrokiem.
Z takim okropnie smutnym wyrazemtwarzy, od którego robi mi się nieswojo.
Wolałbym,żeby się rozzłościła na mnie.
Nagle schyla głowę i chowatwarz w dłoniach.
Siedzi tak przez moment i widzę, że
129.
spomiędzy jej palców wypływa jedna kropla.
Za nią druga, trzecia.
Płacze?
Ciocia, no coty?
pytam.
Nie odzywa się.
Przełykamgłośno ślinę, bo coś zaczyna dławić mnie w gardle.
No, ciocia.
Przestań mówię, poklepując ją po ramieniu.
Ja tak tylko zezłości powiedziałem.
Milczy.
Dobra.
Będę chodził do tej głupiej szkoły próbuję jeszcze.
Oj, Łukasz.
Przecież mi wcale nie chodzi o szkołę
odzywa się wreszcie ciotka, zdejmując okulary i ocierając oczy.
A o cochodzi?
Chyba nie dam rady.
Z czym nie dasz rady?
pytam.
Nie nadajęsię do tego.
Do czego?
Nie mam pojęcia o wychowywaniu dzieci!
Niepotrafię do ciebie dotrzeć,nie wiem, jak ztobą rozmawiać.
"Wysoki Klif" rozsypuje się w oczach, a przez ten sezonzarobiłam za mało, żeby coś tu
wyremontować.
Boję się,że w ogóle może mi zabraknąć pieniędzy do wiosny.
A coz ogrzewaniem?
Dach przecieka w przybudówce, w pawilonie zbutwiała podłoga, trzeba wysypać podjazd
żwirem,bo jest pełno dziur.
Mam tego wszystkiego dosyć!
Oddwunastu lat sama zajmuję siętym domem i po prostujuż nie mam siły.
No, to trzeba mnie było niezabierać od Cebulki
mówię nieprzyjaznym tonem, ale już tylko z rozpędu,bez przekonania, a ciotka
wzdycha ciężko.
130
Przecież zdajesz sobie sprawę,że nie mogłeś u niejzostać.
Gdybym cię nie zabrała, już byłbyś wdomu dziecka.
Naprawdę byś to wolał?
Milczę przez chwilę i wbijam-wzrok w blatstołu.
Oczywiście,że wolębyć tutaj niż wdomu dziecka, głupie pytanie.
Zresztą ciotka Agata w sumie nie jesttaka zła,kiedysię nad tym zastanowić.
Tak naprawdę najbardziej w niejprzeszkadza mi to, że nie jest moją mamą, a to nie jej wina.
Mogę pomóc odzywam się wreszcie cicho.
I nieprzejmuj się tak mną, bo ja umiem sobiedawać radę.
Pomogę ci z "Wysokim Klifem", z tym żwirem na przykład.
Łukasz, jakmi możeszpomóc?
Przecież ledwo sięporuszasz.
Czy myślisz, że nie widzę tego,jak cię bolą nogi?
To ja powinnam zająć się tobą, alenie wiem jak.
Nic trudnego wzruszam ramionami.
Mama zajmowała się mną przez całe życie.
Ale ja nie jestem twojąmamą.
Niejesteś.
Ale jesteś jej siostrą, a siostry są do siebie podobne, nie?
Macie takie same geny.
Więc jeżelionaumie, to i ty też.
A poza tym już mnienieboli.
Widzisz?
Przyszedłembez kuli.
Jakoś sobie poradzimy.
Ciotkazakłada okulary, pociąga nosem i spoglądanamnie zaczerwienionymi oczami.
Milczy przezdługą chwilę, wreszcie potrząsa lekko głową.
Chyba nie mamy wyjścia, co?
Na pewno jesteś głodny.
Zrobię ci coś.
Nie, nie jestem.
Zresztą mogę sobie coś wziąć sam.
Potrafięotworzyć lodówkę, wiesz?
Myślę, że powinnaśsobie odpocząć.
Na pewno?
pyta ciotka.
Oczywiście.
131.
Może w takim razie rzeczywiście położę się na pół
godziny.
Góra na godzinę.
A potemzrobimy kolację.
Zrobimy!
kiwam głową iuśmiecham się do niej.
'- Odtąd wszystko już będzie dobrze.
Bardzo,ale to bardzosię mylę.
Ciotka śpi wpokoju na górze, a ja siedzę nafotelu obokkominka w jadalni.
Na dworzeznowu siąpideszcz,światniknie w sinej mżawce za oknami "Wysokiego Klifu".
Kiedy wyciągam szyję, widzę blady zarysbarierkiodgradzającej pobocze od przepaści za nią
jest mglista pustka.
W domu zrobiło się chłodno, owijam się ciaśniejkurtką taty.
Ciekawe, kiedyciotka włączyogrzewanie.
Dokąd poleciała nitka?
Pewnie donikąd.
Pewniezaczepiła się o któryś obraz albo żyrandol i w końcu ciotkawciągnie ją do odkurzacza
razem z pajęczynami.
Nie masię czym przejmować.
Nigdy nie zajrzę już przez niebieskie drzwi do srebrnego świata.
Nie ma mowy.
Co mnie podkusiło, żeby iść tąścieżką?
Z drugiej jednak strony, gdybym nie poszedł, kolano nadal by mnie bolało.
Jak mówi Cebulkanie matego złego, coby na dobre niewyszło.
Aletego całegoKrwawca wolałbym nie oglądać na oczy już nigdywięcej.
Wychodzęna ganek, żebypopatrzećna deszcz.
Kamień, którym rzucił we mnie Pchełka, ciągleleży obokbalustrady.
Strącamgo w gęstą trawę rosnącą przy domu.
Upada z cichym szelestem.
Jeststraszniecicho, nie słychaćżadnych aut ani śmiechów, ani głosów, ani odległych
dźwięków telewizora.
Nawet morza nie słychać.
132
Może to przez tę mglistą mżawkę, może ona wszystko tłumi?
A możejest tu tak zawsze, kiedynie ma turystów?
Straszne.
W Warszawie nigdynie byłoaż tak cicho, nawet w środku nocy.
Wracam do środka i zamykam za sobą drzwi.
Uderzająw futrynę, dźwiękwydaje mi się niezwykle głośny.
Na zewnątrz nic nie słychać, alew "Wysokim Klifie" panujetakacisza, że.
Nie wiem, można by ją kroićnożem.
I tewszystkie puste pokoje, korytarze, strychy, pokoje.
Nitka od Krwawca moż-e być dosłownie wszędzie.
Przenikamnie lodowaty dreszcz, chociaż skórzanąkurtkę mam zapiętą pod samą szyję, a pod-
nią grubą bluzę z kapturem.
Idę do swojego pokoju i kładę się na łóżku.
Nie zamykam niebieskich drzwi zostawiam je uchylone.
Przezchwilęprzyglądam się zaciekowi na suficie.
Wcale niewygląda ani jak kontynent, anijak strzałka, ani jak piorun.
Raczej jak wykrzyknik.
Zamykam oczy na chwilę,agdy je otwieram, za oknem jest już prawie ciemno.
Ciociu?
wołam, wychodząc na korytarz.
Źpiszjeszcze?
Cisza.
Drzwi do pokoju ciotki są otwarte, zaglądamdośrodka.
Łóżkojest starannie przykryte beżową kapą, pilot od telewizora leży obok odbiornika.
Cały pokój wysprzątany, sprawia wrażenie, jakby nikt tu nie mieszkał.
Ciotki ani śladu.
Pewnie zeszła na dół i robi kolację.
Jużmamwyjść, kiedy nagle coś zwraca moją uwagę.
Coś minie pasuje.
Spoglądamjeszcze raz na pokój, marszczącbrwi.
Wygląda tak jak zawsze,ale.
Wciągampowietrzenosem.
Zapach!
Zapach jest inny.
U ciotki pachniało zawsze mydłem i w powietrzu czuć było wilgoć jak w całym "Wysokim
Klifie".
Jednak teraz powietrze jest suche
133.
i ma zapach czegoś znajomego, delikatnego.
Puder?
Aleprzecież ciotka się nie maluje.
Może zaczęła?
W końcu-' jest kobietą, napewno ma jakieś kosmetyki.
Nawet Stasiowama sam widziałem, jak raz,gdy wychodziła popracy z pensjonatu, wyjęła z
torebki jaskrawoczerwonąszminkę i malowała sobie usta.
Ciocia?
wołam jeszcze raz nakorytarzu.
Nie odpowiada.
Idę na dół.
Schodyi hol naparterze
toną w mroku.
Włączam kinkiet i wchodzę do jadalni.
Tu też jest ciemno.
Jesteś?
wołam.
Zapalam żyrandol.
Pusto.
Zaglądam do korytarzykaprowadzącego do kuchni.
Przez szybyw drzwiach przenika nikła poświata.
Otwieram je.
Ciocia?
Ciotka jest w kuchni.
Stoi przy kuchence odwróconaplecami do wejścia.
Nie związała włosów.
Po raz pierwszywidzę, jakie są długie,sięgają jej prawie do połowy udi zakrywają jejramiona
jak brązowosrebrny płaszcz.
Ciekawe, dlaczego ichnie farbuje?
Mama zawsze farbuje włosy.
Ciocia, wołałem cięmówię.
Nie słyszałaś?
Zaraz będzie kolacja po długiej chwili odpowiadacicho ciotka.
Tak cicho, żeprawie jej nie słyszę.
Omijam stół i podchodzę doszafek kuchennych.
Wołałem cięmówię.
Tak?
Nie ssssłyszszszałam ciotka niepatrzy namnie i powolnym, miarowymruchem miesza
drewnianąłyżką jakieś brązowe kawałki skwierczącena patelni.
W kuchni włączona jesttylko mała lampkastojącanaparapecie okna.
134
Dlaczego tu tak ciemno?
pytam, wracam do drzwii naciskam włącznik przy futrynie.
Pomieszczenie zalewa jasne światłolampy wiszącejpodsufitem.
Ciotka prostuje sięi odwraca w moją stronę,trzymając patelnię i drewnianą łyżkęw dłoniach.
Ma pochyloną głowę, włosy zasłaniają jej twarz.
Nagle robi misię jakoś nieswojo.
Ciocia?
Wyjmij talerze cichymgłosem mówi ciotka.
I naglepodnosi głowę, spoglądając mi prosto w oczy.
Włosy spadają na bok,a ja mimowolniepodnoszę dłońi zasłaniam sobie usta, opierając się
plecami o framugę.
Ciotka jest stara.
Dużo starsza, niż była jeszcze kilka godzintemu.
Jej skóra ma szarawy, ziemistykolor i pociętajestzmarszczkami.
Alenajgorszesą oczy.
Wydają się ogromne w zapadniętej, pomarszczonej twarzy.
I są niemal całkiem białe.
Zniknęły szarozielone tęczówki, zostały tylkobiałka i maleńkie jak ziarnka pieprzu, czarne
źrenice.
Ciocia?
wyjąkuję po chwili.
Ciotka przechyla głowęna bok, nie odrywając ode mniespojrzenia.
Włosyspadają jej na policzek.
Kiedy je wiązała, nie widziałem,że aż tylejestw nich srebrnych nitek.
Wyjmij talerze szepcze ciotka.
Póki ciepłe.
A co.
urywam, przełykam ślinę i zaczynam znowu: A co na kolację?
Kaszszszanka szepcze ciotka.
Lubiszszsz kaszszszankę?
Mam wrażenie, że podłoga kołysze mi się podnogamii żołądek zaciska mi się jak
pięść.
Jednak spotykamKrwawca ponownie.
Jest wmojej ciotce, a może to ona nim sięstaje.
To ta nić!
Coja narobiłem?
135.
Kobieta podchodzi do stołu i stawia gorącą patelnię nablacie.
Potem wyjmuje z kredensu talerze iwidelce.
Ssssiadaj, Łukaszszsz mówi, zajmując miejsce zastołem.
Światło lampy pada nanią prosto z góry.
Włosy połyskują srebrzyście i mienią się, zupełnie, jakby się wolnoporuszały, niczym
wodorosty pod powierzchnią falującego morza.
Sercebije mi jak oszalałe, ale podchodzę dokrzesła i siadam naprzeciw ciotki.
Siedzi bez ruchuz oczami wbitymi w blat.
Ciociu, coci jest?
pytam drżącym głosem, splatającpod stołem palce zcałej siły.
Przez kilka sekund nie odpowiada.
W końcu wzdychacicho.
Jedz.
Bo wystygnie teraz jej głos brzmi niemalnormalnie.
Chyba się przeziębiłam.
Przeziębiłaś się?
pytam głupio.
Ciotka powolnym ruchem sięga po rączkę patelni,unosi ją i zgarnia na mój talerz
kopiastą porcjękaszanki.
Kaszankę robi się z krwi przychodzi mi do głowy bezsensowna myśl.
Nie wiem, cosię zemną dzieje ciotka odstawiapatelnię i przeczesujepalcami włosy.
Z przerażeniem widzę, że na jej dłonizostaje kilka srebrzystych, długich pasm.
Oplątująjej rękę, ciotka bezwiedniestrzepuje je na podłogę, wykonując palcami taki
ruch,jakby wsypywała sól do garnka.
Pasemka opadają wolnona deski, niemrawo wijąsięna nich przez kilka sekundi nieruchomieją.
Wpatruję się w nie okrągłymi jak spodkioczami.
Posssspieszszsz sssię szepcze ciotka.
136
Przenoszę wzrok na jej twarz i napotykam rozpaczliwe,niemal błagalne spojrzenie.
Przez moment mam wrażenie, żepogania mnie, żebym szybciej jadł.
Ale kiedy dostrzegam wyrazoczu ciotki, wiem, że chodzi o cośinnego.
Onaprosi mnie o pomoc.
Ale jak mam pomóc?
Co mogę zrobić?
Deszcz ciągle mży, gdy wypadam na ulicęi biegnę nią,utykając.
Barierka przy brzegu klifu jest jedyną granicąoddzielającą Brzeg od szumiącej cicho,
nieprzeniknionejczerni.
Dobiegamdo zielonegodomku za kioskiem i dopadam wejścia.
Pani Stasiowa!
krzyczę, dobijając się do drzwi domu.
Pani Stasiowa!
Zasuwa odblokowuje się po paru sekundachi Stasiowa spoglądana mnie przez szparę
w drzwiach z niezadowoloną miną.
Wszystko mi jedno, niechsobietak namnie patrzy dokońca świata, byle tylko nam pomogła.
Co jest?
pyta złym głosem.
Pani Stasiowa, z ciocią jest źle!
wykrzykuję.
Niechpani pójdzie ze mną.
Złe?
pyta Sasiowa i spogląda przez ramię w stronę wejścia do pokoju, z którego dobiegają dźwięki
telewizora.
To jutro zajrzę.
Niech pani teraz przyjdzie!
wołam błagalnie.
Jutro.
Jutro może być za późno!
Stasiowa przyglądami się złym okiem przez długąchwilę,wreszcie cofasię i
mamrocząc coś pod nosem, bierze zwieszaka płaszcz.
137
A..
Na taki deszcz będę chodziła.
mruczypod nosem, zatrzaskując drzwi i schodząc ze mną po schodkachprowadzących do
przedsionka.
Co jej jest?
' Nie wiem, co jejodpowiedzieć.
Przecież nie opowiemStasiowej o srebrzystym świecie zaniebieskimi drzwiamiani
oważkowatym ptaku, opuszczonym miasteczku,Krwawcu i o nitce.
W życiu by mi nie uwierzyła, mamna tyle rozsądku, żeby to wiedzieć.
Ja sam nigdy nieuwierzyłbym w to wszystko, gdybymtego nieprzeżył.
Mówi, że sięprzeziębiła, ale.
urywam,bo Stasiowa zatrzymuje się jak rażona gromem.
Przeziębiła?
I po to mnie z domuwyciągasz otej porze?
cedzi przezzęby.
Ale tonie jest przeziębienie!
wołam.
To napewno niejest przeziębienie.
Jej twarz się.
Włosy jejwychodzą i ma takie.
takiedziwne oczy.
Skoro już tu doszłam, to do niej zajrzę.
Ale uważam,że ciotka powinna ci spuścić solidne manto.
PrzydałobysięStasiowa zaciska zęby i idzie dalej.
Wchodzi pierwsza do holu "WysokiegoKlifu", ja tużza nią.
Rozpina płaszczi pociąga nosem.
Co tu takie suche powietrze?
pyta.
Gdzie ona jest?
Była w kuchni jeszcze przed chwilą biegnę, utykając, do jadalni, ale Stasiowa nie idzie
za mną.
Wracam po chwili.
Idziepani?
Stasiowa splata dłoniena brzuchu i przyglądami sięz uniesioną brwią i krzywym
uśmieszkiem.
Od razuwiedziałam mówiwreszcieżeta twojalaska i stękanie tojeden cyrk.
Słucham?
pytam zbaraniałymgłosem.
138
Asłuchaj, słuchaj.
Jak chcesz, to możesz bez laskichodzić i to całkiem szparko, jak widzę.
Ja wcale.
Tonie tak, dopiero dziś mnie przestałobolećwyjąkuję.
Dlaczego pani takmówi?
Jak mi tylko Agata powiedziała, że cię do siebie bierze, to ja od razu jej mówię:
napyta sobie pani biedy.
Aledlaczego.
zaczynam, jednak kobieta nie pozwala mi dokończyć i wpada w słowo:
Dlaczego?
A dlatego!
Twoja matka zawsze była postrzelona, same kłopoty z nią były.
A tenfircyk, co tosięprzyplątał?
Jeszcze gorszy,jak tylko się dowiedział, że jestkłopot,z miejsca się zawinął i tyleśmy go
wszyscy widzieli.
Twoja babka była moją najlepszą przyjaciółką, razemsię chowałyśmy, jak siostradla
mniebyła.
A przez ciebietwoja matka od niej uciekła i jej serce złamała!
Ale.
Ale to przecież niemoja wina.
Powiedzmy.
Krew nie woda, nie ma mowy, żeby siędzieckow rodzicównie wdało.
Niepotrzebnie Agata sobie taki kłopot na głowę ściągnęła, już i tak madosyćzmartwień z tym
domem.
Stasiowa wymija mniei wchodzi do jadalni.
Zostajęw przedpokoju.
Na ułamek sekundy zalewa mnie falawściekłości na tę staruszkę.
Jakim prawem mówimi takierzeczy?
Przecież nawet mnie nie zna, nie wie nic ani o mnie,ani o mojej mamie!
Ale już po chwili złośćmija.
Co onamnieobchodzi?
Jeżeli tylko pomoże ciotce.
W kuchni jejnie ma oświadcza Stasiowa, stającna progu jadalni.
Ani chybi poszła do siebie,skoro źlesię czuje.
Ruszaw stronę schodów, a ja idę zanią bezsłowa.
Stasiowa zatrzymuje sięprzed drzwiami pokoju ciotki, puka
139.
i naciska klamkę.
Próbuję wejść za nią, ale odpycha mnielekko.
Ty tu zostanieszrzucai zamyka mi drzwi przed nosem.
Nasłuchuję przez chwilębez tchu, ale z pokojunie dobiega mnie żaden dźwięk.
Opieram się o słupek przybarierce schodów i czekam.
Nie wiem jak długo, ale wydaje misię, że całe wieki.
Jużmam wejśćdo środka, kiedydrzwi otwierają się i w progu staje Stasiowa.
I co?
pytamnatychmiast.
A co ma być?
Nic Stasiowa schodzi do holu.
Alewidziała pani, cosięz nią dzieje?
A co miałamnie widzieć?
Widziałam wzrusza ramionami.
Może trzeba kogoś wezwać mówię.
Może pogotowie?
Do reszty chyba zgłupiałeś Stasiowa spogląda na mnie z niesmakiem.
Ale przecież.
Agacie nic nie jest!
Zawracasz głowę.
Zmęczona jesttylko, i tyle.
No, możetrochę się podziębiła.
Aleprzecież jest całkiem szara!
wykrzykuję.
I stara. Widziałapani jejoczy?
Stara, zaraz stara.
Nikt się nierobi młodszy, ty też.
Poleży w łóżku i za dwa dni będzie zdrowa.
A ty jej pomóż,zamiast komedię robić.
Herbaty zaparz, kanapki jakieprzynieś Stasiowa zapina płaszcz i nagle z niesmakiem
otrzepuje rękę.
Na podłogę wolno opada kilka nieruchomych, cieniutkich jasnych nitek.
Co tu tyle pajęczyn?
mówido siebie Stasiowa, wykrzywiając twarz.
Dopieroco wszystko było sprzątane.
140
To nie są pajęczyny!
wykrzykuję doprowadzonydo rozpaczy.
To nici Krwawca!
Jawszedłem przez niebieskie drzwi do jego świata!
Najpierw myślałem, że tamjest fajnie, alepotem spotkałem tego starego dziada i on.
on coś mizrobił, żeby kolano mnie nie bolało.
Aw zamian dał mi taką nitkę.
I ja ją tu przyniosłem!
Ateraz.
To wszystkomoja wina!
Stasiowa nieruchomieje i przygląda misię z wysokouniesionymi brwiami.
Przez długą chwilę nic nie mówi,wreszcie potrząsa głową i dopina ostatni guzikpłaszcza.
Coś mi się zdaje, że ty jesteś nieźle trzaśnięty.
Alejaod razu mówiłam.
Skończ te głupoty i kładź się spać!
Tylko zamek za mną przekręć, bo klucza nie wzięłam.
Nie jestem trzaśnięty!
wykrzykuję.
Jeżeli szybko czegoś nie zrobimy, wydarzy się coś strasznego!
Takjakw tamtym świecie!
Banialuki stwierdza Stasiowa i wychodzi,zamykając za sobą głośno wejściowe drzwi.
Chce mi siępłakać.
Stoję w holu obok przejścia do jadalni i opuszczamgłowę.
Nikogo tu nie znam, nawet niemogę do nikogo zadzwonić.
Bo do kogo?
DoCebulki?
Ona nic nie rozumie,a pozatym co możezrobić?
Jestzbyt daleko.
Policja?
Wyśmieją mnie.
Gdyby mama sięobudziła.
Ona wiedziałaby, co robić!
Zwijam dłoniew pięści.
Na pewno nie będę się mazał!
Sam znajdę wyjście, sam sobie poradzę!
Trzeba siętylko nadtym dobrzezastanowić.
Wchodzę na góręi siadam na swoim łóżku.
A więc po kolei:
Ciotkastaje się Krwawcem, ale jeszcze nim nie jest.
Przy kolacji chwilami mówiła swoim normalnym głosem.
Pozatym nitki, które wyszły z jej włosów, nie ruszały się
141.
same.
No, przez chwilę tak, ale szybko zdechły, a tamtanić, którą przyniosłem, była szybka i
zwinna.
Co to znaczy?
Znaczy to, że albo ciotkanie przeszła przemiany dokońca, albo w naszym świecie wyglądato
inaczej.
Chociaż raczej niejeśli u nas nici nie mogłyby żyć, wtedytamta przyniesiona zza niebieskich
drzwi też by raz dwaumarła.
Czyli ciotka jeszcze nie całkiem stałasię taka jak Krwawiec.
Może więc nie zmienisię całkiem?
Możetojest tak jak z katarem?
Wyleczy się samo?
To niewykluczone, ale wątpliwe.
Nic nie wiem o Krwawcu!
Niewiem, skąd się wziął, co stało się w tamtym srebrnobłękitnym świecie.
Dlaczegowszyscy mieszkańcy miasteczkazniknęli?
Krwawiec mówił,że jest tamJUŻ tylko on jeden.
Zabił ich?
Nie wiem!
Nawet jeśli tak się stało, tomusiało być to bardzo dawno temu, sądząc ze stanu domów.
A te dziwnenapisy na szyldach sklepów?
Na pozórbrzmią jak normalne słowa, choć są całkiempoplątane.
AleKrwawiec mówił zwyczajnie.
Prawie.
To wszystkow ogóle nie trzyma się kupy!
Nie poradzę sobie sam.
Spoglądam naniebieskie drzwi.
Nie mogętam wrócić.
Ten dziwaczny ważkowaty ptak tylkona to czeka.
A gdybym zabrał ze sobą jakąś broń?
Tylko co?
Nóż do niczego by się nie przydał.
Więc co?
Łopatę?
Patelnię?
Śmiechu warte.
Potrzebna byłaby jakaś sieć.
Może ciotka macoś, co by się nadało?
Ale tak czysiak nie pójdę tam w nocy, nie mam nawet latarki.
Powinienem zajrzeć do ciotki.
Drzwi do jej pokoi są zamknięte.
Nabieram tchu i pukam lekko.
Nie odpowiada.
Odczekuję kilkasekund, nasłuchując z uchem przyklejonym do drzwi.
Cisza.
Wypuszczam powietrze inaciskam klamkę.
Ciociu?
pytam, zaglądając do małego przedpokoju.
142
Powietrze jesttak suche, że aż kręci mnie wnosie.
Zaglądamdo sypialni łóżkojest nietknięte, beżowa kapależytak samo gładko zaścielona jak
przedtem.
Jesteś tu?
wołamlekko drżącymgłosem.
Przechodzę do większego pokoju,tego, w którym stoitelewizor.
Mała lampka stojąca nameblościance jest włączona, ale daje mało światła.
Ciocia, gdzie jesteś?
pytam znowu.
Może zeszła na dół?
Alenie, toniemożliwe przecieżcałyczas byłem na korytarzu.
Może poszła na górę?
Nadrugie piętro albo na strychy?
Tylko poco?
Odwracamsię, żeby wyjśćz pokoju, i wtedy ją widzę.
Ciotka Agatastoi twarzą do ściany w mrocznym kącie, między zasłonkami a kanapą.
Zupełnie jak niesforny uczeń postawionydo kąta przez nauczyciela.
Ciociu, dlaczego się nie odzywasz?
mój głos brzmipiskliwie.
Dlaczego tam stoisz?
Nie chcesz się położyćdo łóżka?
Zrobię ci herbaty.
Ciotka sięnie odzywa.
Stoi nieruchomo w kącie,pasma jej włosów poruszają się leniwie, choć może mi siętylko
wydawać.
Najgorsze, że niewidzę jej twarzy.
Przestań!
wykrzykuję.
Dlaczego nic nie mówisz?
Ani drgnie, ale długie, srebrzyste pasemka poruszająsięmocniej!
Wyraźnie to widzę, wcale mi się nie wydaje.
Chociaż wkącie panuje mrok, dostrzegam przesuwającesię słabe lśnieniaświatła żarówki
odbijającego się odnich!
Na ułamek sekundy strach paraliżuje mnie całkowicie.
Zaraz zacznę krzyczeć!
Odwracam się, wypadam nakorytarz i biegnę do swojego pokoju.
Zatrzaskuję za sobąniebieskie drzwi i przekręcam klucz pod klamką.
Za oknem jest zupełnie ciemno.
Widzę w szybie swoje odbicie
143.
rozszerzone strachem oczy i bladą twarz.
Co teraz?
Nawet nie mogę nigdzie zadzwonić,bo nie mam impulsówna karcie, a nie zejdę do biura,
wykluczone!
Sprawdzamgodzinę.
Jest już po jedenastej.
Wpełzam na łóżko w butach i kurtce.
Poczekam, aż sięrozjaśni.
I rano pójdępopomoc.
Na pewno nie do tej głupiej, starej Stasiowej!
Napolicję.
Tylko że w Brzegu nie ma posterunku.
Ale najwyżej po nich zadzwonię.
Ktoś na pewno mi pomoże!
Zwijam się w kłębek na łóżku, a po namyśle wpełzampod kołdrę.
Kiedybyłem bardzo mały, zawszewydawałomi się, że podkołdrą jest bezpiecznie.
Nie gaszę światła.
Odwracam się plecami do okna.
Powinienem był zasunąćzasłonki.
Teraz mam wrażenie, jakby ktoś przyglądałmi się z mroku zaszybami.
Minuty mijają strasznie powoli, z wnętrza "Wysokiego Klifu" nie dobiega najlżejszynawet
szmer.
Szkoda, że nie mogę zasnąć, myślę, wciskając głowę wpoduszkę.
Gdybym zasnął i obudził sięjutro,wszystko napewno byłoby dobrze.
Zawszetak jest kiedy człowiek się budzi, świat wygląda lepiej.
Jednak w końcu zasypiam.
Ale tymrazem,gdy się budzę, wcalenie jest lepiej.
Wręcz przeciwnie.
144
XII
MONIKA, PCHEŁKA I ZGRYZPRZYBYWAJĄ NA POMOC
oś z łoskotem uderza na korytarzu.
Siadami na łóżku jak rażony prądem i resztki snóww mgnieniu oka ulatująmi z głowy.
Coś misię śniło,ale nie pamiętam dokładnie.
Szpital?
Chyba tak, ciągle mi się śni szpital.
Była tam też mama, ale nie spała.
Trzymałamnieza rękę i coś mówiła.
Obudź się!
Powiedziała "obudź się", pamiętam jednak.
A potem usłyszałem łoskotna korytarzu.
Ciotka?
Odgarniam kołdrę i podchodzę na palcach do niebieskich drzwi.
Cisza.
Chociaż nie, słyszę całkiemwyraźnie jakiśszelestpo drugiej stronie.
Przenoszę wzrok na klamkę i marszcząc brwi, przyglądam siędokładniej.
Co to jest?
Wokółdziurki odklucza widaćsrebrzystynalot.
Taki sam jest naframudze wzdłuż brzegów!
Jakby z zewnątrz wciskałsięsrebrny pył.
Dotykamgo palcemi rozsmarowuję na dłoni.
Przypomina pyłek pokrywający skrzydło ćmy.
Wyjmuję komórkę z kieszeni isprawdzamgodzinę.
Właśnie
145.
minęłaósma, całkiem długo spałem.
Przykładamuchodo drzwi, ale szmer po drugiej stronie ustał.
Za oknemjuż nie pada.
Niebo ma kolor ołowiu, gęste chmury wiszą tuż nad Brzegiem.
Powoli sięgam do klucza i najostrożniej, jak umiem, przekręcam go w zamku.
Trzaskdźwiękotwierającegosię zamka brzmijak wystrzał, krzywię sięi obracam klucz po raz
drugi.
Cisza.
Naciskam powolutku klamkę, drzwi uchylają się ze skrzypnięciem.
Na korytarzu panuje mrok.
Ciotki nie widać.
Otwieram szerzejdrzwi i rozglądam się na boki.
Od strony schodów padalekki poblask dziennego światła, reszta niknie w ciemności.
Drzwi do pokoi ciotki są otwarte!
Wciągam głośnopowietrze do płuc.
Ściany i podłogę korytarzapokrywaten sam srebrny, delikatny pył.
Wychodzęze swojego pokoju.
Mój but pozostawiaw kurzu wyraźny ślad.
W domu panuje taka cisza,że aż dzwoni w uszach.
Ostrożnieruszam korytarzem w stronę schodów, starając się iśćprzy samej ścianie, botu deski
podłogi skrzypią ciszej.
Metr, dwa metry.
Jestem już prawie przy schodach.
Wyciągam szyję i zaglądam do korytarzyka prowadzącegodopokoi ciotki.
Nie ma jej.
Gdzie poszła?
A może ciągle stoiw kącieobok kanapy?
Chyba nie, ktoś w końcu otworzyłte drzwi, a kto, jeśli nie ona sama; Nieważne.
Zejdęterazcichutko po schodach, dotrę do drzwi wejściowychi sprowadzę po.
W tym momencie na moją twarz spadajakaś miękka, delikatna zasłona.
Krzyczę z przerażeniaipróbuję kucnąć, ale moje lewe, sztywne kolano to uniemożliwia.
Tracę równowagę, próbuję uchwycić sięściany,ale zsuwam się po niej i upadam na plecy.
I wtedy ją widzę!
Ciotka siedzi na suficiekorytarzatuż nade mną, jejwłosy zwisają w dół, falującleniwie w
nieruchomym
146
powietrzu.
Przekręca szyję pod nienaturalnie ostrym kątemi wpatruje się wemnie białymi oczami
zeźrenicamijak łepki szpilek.
Nabieram znowu tchui wrzeszczę nacałe gardło, odpychającsię prawą nogą, żeby jak
najdalejodsunąć się odmiejsca, w którym wisi.
Chodnik zwijasię pode mną, srebrzystypył lepido rąk.
Ciotka,przyczepiona do sufitu, drepcze wmiejscui obraca sięw mojąstronę, nieodrywając ode
mnie oczu.
Wreszcie przestajękrzyczeć, ale wcale nie dlatego, że już nie chcę krzyczeć po prostubrakuje
mi oddechu.
Docieramdo drzwi łazienki obok mojegopokoju, opieram się o nie plecami.
Chwytam na oślep klamkę zasobą,zawisam na niej i podciągam się,żeby wstać.
Błyskawicznie zasycha mi w ustach,niemogę nawetprzełknąć śliny.
Wieszszsz, Łukaszszszszepcze ciotka, wciąż wbijając we mnie oczy wydaje missssię,
że jednakcośśśś mijesssst.
Wytrzeszczam oczy, a ciotka odrywa jedną dłoń od sufitui powolnymruchem
przeczesujewłosy.
Kilka jasnychpasmpozostajemiędzy jej palcami, skręcają się i spadająw dół.
Dotykają chodnika, pełzną po nimw moją stronę,jednak nieruchomieją pokilku sekundach.
Otwieramusta, żebycoś powiedzieć,ale głos więźnie miw gardle.
Ciotka znowu się obraca, drepcząc w miejscu zupełniejak pająk.
Przechyla głowę, patrzyna mnie zukosa przezmoment, a potem odrywa wzrok i rusza w stronę
swojego pokoju.
Przechodzi z sufitu na ścianę bez najmniejszego wysiłku i znika za nadprożem drzwi.
Oddycham głośno, jakbym przebiegłdwa kilometry za jednym zamachem,i
oblizujęwyschnięte usta.
Teraz!
Teraz albo nigdy!
Odpycham się od drzwi łazienki i niezwracając
147.
uwagi na to, czy podłoga pode mną skrzypi, czy nie, biegnę, kulejąc, do schodów.
Nie patrzę w stronę wejścia domieszkania ciotki, dopadam barierki izbiegam w dół.
Nasamym dolepotykamsię i upadam na podłogę.
Błyskawicznie odwracamsię na plecyi spoglądam naschody zasobą.
Nie ma jej!
Przenoszę wzrok wyżej i aż zachłystujęsię z przerażenia.
Ciotka przygląda mi sięzzadrzwi prowadzących do jej korytarzyka.
Wisi do góry nogami, widać tylko jej twarz wystającą zza górnej framugi i długie,wijące się
włosy, które sięgają poniżej klamki.
Zróbssssobieśśśśniadanie, dobrze?
szepcze ciotka, lekko przychylając głowę w bok.
Nie najlepiej ssssiędziśśśś czuję.
Wrzeszczę znowu, wstaję błyskawicznie i dopadamdrzwi wejściowych.
Wybiegamna ganek, zeskakuję zeschodów,znowu prawie przewracając się na
wysypanejżwirem alejce.
Dokąd biec?
Kioskjest najbliżej!
Kulejąc,podbiegam do chodnika i skręcam w stronę Morskiej,ale przystaję po kilku krokach.
Kiosk jest zamknięty!
Jaktomożliwe?
Najbliżej mieszka Stasiowa, aleona mi niepomoże.
Chyba, żeby pozwoliła zadzwonić, na pewnoma telefon!
Mam wrażenie rozlegasię za moimi plecami niespodziewany, piskliwy głosże dosyć
jasno ci powiedziałem, co cię czeka, gdycię dopadnę.
Odwracam się jak rażony gromem i widzę Pchełkę,Monę i Zgryza stojących
tużprzedemną.
Pchełkauśmiechasię krzywo, przyglądając mi się spodełba, Monikastoi krok za nim, Zgryz
tuż.
obok niej z obojętną miną.
Za dużo tegowszystkiego.
Całe napięcie schodzi ze mniew ułamku sekundy,nogi się pode mną uginają i opieram
148
się ciężko o murek odgradzającychodnikod parkinguprzed "Wysokim Klifem".
Potrzebuję pomocymówię, a po mojej twarzy zaczynają płynąć łzy.
Wszystko mijedno.
Pochylam głowę i przysiadam nakrawędzi murku.
Cała trójka gapi się na mnieprzez długąchwilę z osłupieniem, wreszcie Pchełka
odchrząkuje i odzywa się,alenieco mniejpewnym siebie tonem:
Chyba wyraźnie powiedziałem, że jeśli pokażeszsięna ulicy, to.
Oj, Marek, daruj sobie Monika omija go i podchodzido mnie.
Cosię stało?
Nie gadaj z nim!
wykrzykujePchełka.
Stary, odpuść mówi Zgryz.
Zrobiłem coś okropnego mówię cicho.
Co on powiedział?
pytaZgryz.
Że zrobił coś mokrego wyjaśnia Pchełka.
Mówię, że zrobiłem coś okropnego odzywam sięgłośniej.
I moja ciotka teraz.
Nie żyje?
wykrzykuje Pchełka.
Zamordowałświrniętą Agatę!
Wiedziałem!
Och, zamknij się, Marek Monika potrząsa głowąze zniecierpliwieniem.
Niemam pojęcia, jakim cudemmożesz być moim bratem.
Chyba podmienilicię w szpitalu zaraz po urodzeniu.
Co tygadasz?
Nikt mnie nie podmienił!
Wszyscymówią,że jestem taki podobny do dziadka!
zaperza sięPchełka.
To znaczy, że mnie podmienili wzdychaMona.
Nie, coś ty?
Przecieżjesteś taka podobna domamy!
149.
No tow takim razie mamę też podmienili stwierdza poirytowanym głosem Monika, a
Pchełka wybałuszaoczy i gapi się na nią cielęcym wzrokiem.
Monika przez chwilępatrzy naniego z politowaniem,kręci głową i mówi domnie:
Dobra, opowiedz po kolei, co sięstało.
Wycieram nos wierzchem dłoni,uspokajam się trochęi zaczynam imopowiadać o wszystkim,
co wydarzyło sięod tamtego popołudnia, gdy do "Wysokiego Klifu" przyjechała ciężarówka
"Najtańszych przeprowadzek".
Mówię im o awanturze z ciotką, o niebieskich drzwiach,srebrnym świeciei Krwawcu.
O nici, którą od niegodostałem, i skutkach, jakie wywołała.
Wmiarę jak opowiadam, oczy Pchełki robią się coraz bardziej i bardziej okrągłe.
Zgryz prycha kilka razy z żachnięciem, ale Monikasłucha mnie uważnie inie przerywa mi ani
razu.
A wtedy wybiegłem z domu kończę wreszcie opowieść i kręcę głową: Wiem, że to
wszystko pewniebrzmi jakjakaś.
Bzdura uczynnię podpowiada Zgryz.
Jak żyjęnie słyszałem takich idiotyzmów.
Na suficie?
dopytuje się Pchełka osłupiałym głosem.
ŚwirniętaAgata biegała po suficie?
Jak mucha?
Raczej jak pająk prostuję.
I właściwie niebiegała, tylko.
Ale nie o tochodzi!
Niewiem, co mam teraz zrobić!
I nie wiem,kogopoprosić o pomoc.
Może psychiatrę?
pyta słodkim tonem Zgryz.
Zgryz!
Monika rzucamu złespojrzenie.
Wcalenie pomagasz.
Tutaj może pomóc tylko kaftan bezpieczeństwa, moim zdaniem odcina się chłopak,
poprawiając okulary.
150
Ja nie zmyślam!
I nie zwariowałem.
Chybakończę nieporadnie.
Dobra Monika unosi podbródeki wzrusza ramionami.
Idziemy sprawdzić.
Co chcesz sprawdzić?
pyta Zgryz.
Porozmawiamy z jego ciotką.
To może być trudne mówię cicho.
Chyba nie chcesz iść do świrniętej Agaty?
wykrzykuje Pchełka.
Chcę.
Do "Wysokiego Klifu"?
Dokładnie kiwa głową Monika.
Ale przecież tam.
Pchełka zachłystuje się na momenti ciągnie: Przecież tamstraszy!
Kto ci to powiedział?
zezdumieniem w głosie pytaMonika.
Jak to kto?
No ty!
Ja? A, rzeczywiście.
Zmyśliłam to wzrusza ramionami Mona, a Zgryzchichoczecicho.
Jak to zmyśliłaś?
woła Pchełka.
Normalnie, z nudów.
Ty jesteś jakaś nie tego!
A ja się tak bałem.
Znaczysię, oczywiście nie bałem, ale.
Omijałem ten dom przeztyle miesięcy!
Wszystkopowiem tacie!
No to mów.
Żebyświedziała, że powiem!
Idziemy.
Prowadź Monikakiwa zdecydowaniegłową wmoją stronę.
Wzdychamgłośno i podnoszę się z murku.
Przecież to jakaś bzduraszeptem mówi Zgryz doMoniki.
Chyba nie dałaś się nabrać?
151.
Bzdura, nie bzdura.
Zobaczymy.
Jedno jest pewne
kiedygo widzieliśmy ostatnio, ledwo chodził, a dziś?
Prawie biegł, i to bez kul.
Bo jawiem?
Dalej utyka stwierdzaszeptem Zgryz.
Słyszę was,wiecie?
rzucam przez ramię i wchodzęna stopnie ganku.
Będę utykał do końca życia, bo moja lewa noga jest krótsza.
Ale już nieboli.
Podobnoteraz robią takie operacje, że można wydłużyć kości pojednawczym tonem
odzywa się Zgryz.
Na pewno ci taką zrobią,jeśli będziesz chciał.
Myślisz?
Jasne.
Wchodzimy?
pyta Monika.
Tak kiwam głowąi ostrożnie naciskam klamkę.
Aleprzysięgasz, że to zmyśliłaś?
szeptem upewniasię Pchełka.
Co?
No, o tych duchach.
Przysięgammówi Monika i pierwsza wchodzi do"Wysokiego Klifu".
Ruszam za nią,ramię wramię zeZgryzem.
Pchełka stoi przez chwilę niepewnie na progu.
Idzieszczy nie?
pyta Monika, odwracając się dowejścia.
Jeślinie, to zamknij, boprzeciąg się robi.
Pchełka spogląda z urazą, ale wchodzido holu i zamyka za sobą drzwi.
Stoimy wszyscy obok długiej lady.
Zgryzrozglądasięwokół.
Trochę upiornie tutaj, nie?
mówi wreszcie.
Nigdyjeszcze nie byłemw tym pensjonacie.
Ja byłam wzrusza ramionamiMonika.
Normalnie.
Nasi dziadkowie mają podobny dom w Rewalu.
152
Dom dziadków jest dużo ładniejszy stwierdzaPchełka.
I nie pachnie w nim tak dziwnie.
Gdzie ona jest?
pytaMonika.
Ciotka?
Kiedy wychodziłem, była u siebie.
Na górze kiwam głową w stronę schodów.
No, to idziemymówi Zgryz i rusza pierwszy.
Zanim udaje nam sięwejść napierwszy stopień, za naszymi plecami rozlega się syczący szept:
Jak miło, że przyprowadziłeśśśś gośśści.
Odwracamy sięjednocześnie, ale wholu za naminikogo nie ma.
Skąd.
zaczynaMonika, ale łapięją za rękaw ibezsłowa wskazuję palcemna sufit.
Tuż obok wyjściaz jadalni, nad drzwiami wejściowymiprzyklejona dosufitu siedzi
ciotka Agata.
Wyglądajeszcze gorzej, niż misię wydawało.
Jest tu więcejświatła,więcmogę się jej lepiej przyjrzeć.
Gdyby nie gęste, wijące się włosy,które terazsą już całkowicie srebrne, prawienie różniłaby
się od Krwawca.
Ta sama wąska, zapadnięta ipomarszczonatwarz.
Identyczny, spiczasty podbródek i długi nos.
Ciotka przechyla głowę i przygląda namsię wytrzeszczonymi, białymi oczami.
Nie mamowy, żebyśmy mogli wydostaćsię z "Wysokiego Klifu".
Odcięłanam drogę ucieczki.
Musiała czekać, aż wrócę, zaczaiłasięw jadalni.
Doskonale wiedziała, że kogoś przyprowadzę.
Przedtem ukryła się u siebie na górze tylko po to,żeby mnie zmylić.
Pierwszy zaczynawrzeszczeć Pchełka, ale dołączamydo niego niemal natychmiast.
Ciotka uśmiecha się leciutko i powolutku rusza w naszym kierunku.
To pułapka!
Nagórę!
krzyczę.
Szybko!
153.
Wpadamy na schody, przepychając się przy poręczy.
Oczywiściesą szybsi ode mnie zanimdocieram do połowy schodów, są już na korytarzu piętra.
W prawo!
wołam.
Za niebieskie drzwi!
Oglądam się w panice przez ramię ciotka jest tuż zamną!
Jej rozpuszczone, srebrzyste włosy wyciągająsięwmoim kierunku.
Wrzeszczę z przerażenia i próbujęwdrapywać się prędzej na schody.
Gdy docieram do wysokiegosłupka na zakręcie balustrady, srebrne pasemkomuska lekko mój
policzek.
Rzucam się wbok, strzepującje ztwarzy gwałtownym gestem.
Wpadamdo swojegopokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Pchełka,Monika i Zgryz stoją w najdalszym kącie, wpatrując się we mnie z przerażeniem.
Jesteśmy w pułapce.
154
XIII
W pułapce.
Nasłuchuję przez kilka sekund z uchem przyklejonymdo drzwi.
Na korytarzu jest cicho.
I co teraz?
Co teraz?
Coz nami będzie?
Pchełkawykrzykuje tak nieoczekiwanie, że aż podskakuję przy drzwiach i uderzam w
niegłową.
Nie słychać jej mówię, pocierając skroń.
Wszystko przez ciebie!
woła Pchełka,oskarżycielskim gestem wyciągając w moją stronę palec.
Przestań Monika gromi go wzrokiem.
Nie pomagasz.
Ale co my teraz zrobimy?
Pchełka załamuje ręcei siada na moim łóżku, które ugina się pod nim z
jękliwymtrzeszczeniem.
Przede wszystkim trzebasię uspokoić Zgryz poprawia okulary nieco drżącą ręką i pyta
mnie: Nie wejdzie tu?
155.
Chybanie.
Przekręciłem klucz w zamku.
Musimy zadzwonić po pomoc.
Racja kiwa głowąMona.
Do kogo?
Niewiem.
Do rodziców chociażby.
Mój ojciec zrobiz nią porządek.
Dobra.
To dzwoń kiwa głową Monika.
Ale.
Zgryz spogląda na nią z zakłopotaniem niemam impulsów.
Nawet esa nie mogęwysłać.
A ty?
Monika patrzy na mnie pytająco.
Tak samo kręcę głową.
My mamy szlabanna komórki wzdycha ciężkoMona.
Więc dzwonienie odpada.
Dlaczego macie szlaban?
pyta Zgryz.
Przezrachunki.
Mamy abonament, a on bez przerwy bierze udział w jakichś idiotycznych konkursach
esemesowych Monika wskazuje brodą brata.
Mama sięwściekław zeszłym miesiącu i zabrała nam telefony.
Przecież wiadomo, że w tensposób nic nie możnawygrać dziwi się Zgryz.
Zawsze mu to powtarzam.
Czy wywszyscy jesteście nienormalni?
Pchełkazrywasię z łóżka i chwyta za okrągłe policzki.
Świrnięta Agata zasuwa po suficiei chce nas pożreć, a wy gadacie o jakichś bzdurach?
No, nie wydaje mi się,żeby chciałanas zjeśćmamroczę, choć bez przekonania.
Masz rację, Pchełka.
Musimy coś wymyślić.
Możeoknem?
Mona podchodzi do parapetu i przykleja czoło do szyby.
Strasznie wysoko, ale gdybytak powiązaćprześcieradła.
Mam tylkojedno wzdycham.
156
Apoza tym Pchełka odzywa się z wyraźną uraząw głosie właśnie, że można wygrać.
Tysiące ludzi wygrywa olbrzymiesumy.
I ja też wygram, a wtedy będziewam łysoi będziecie sięprosili, żebym.
Och,weź skończ!
wykrzykuje Monaz irytacją.
Musimy ją załatwić oświadcza pełnym determinacji tonem Zgryz.
To jedyne rozwiązanie.
Mammały spray na kleszcze rzeczowymtonemoznajmiaMonika.
Ale to moja ciotka!
włączam się.
Ja nie chcę, żeby jej sięstała krzywda.
Chcę, żeby była taka jak przedtem.
Gdyby przyjechało pogotowie, daliby jej jakieś tabletki albo zastrzyk i zabrali do szpitala,
atam na pewno by.
Milknę, bo cała trójka przygląda misię z minami pełnymipolitowania.
To mi raczej nie wygląda na grypę, którą możnabywyleczyć zastrzykiemodzywa
sięZgryz.
ŚwirniętaAgata już przepadła.
Nieprawda!
Na pewno można ją wyleczyć.
Towszystko zrobiła tylko jedna, głupia nitka.
Gdyby ją wyciągnąćz ciotki, byłaby taka sama jak przedtem.
Wystarczy jeden wirus, żebyczłowiek sięśmiertelnie rozchorował mówi Zgryz.
Wirus, któregonie widać nawet przez mikroskop.
Świrnięta Agata została zainfekowana.
I moim zdaniem niedługosama zacznie zarażać innych.
Ale minic nie jest!
wykrzykuję.
Gdyby miałazarażać, już bymbiegał po suficie i miał gębę jak szary rodzynek!
Przecież mówiłeś, że wychodzą z niejnitki stwierdza Mona.
157.
Ale się nie ruszają!
To znaczy ruszają się, ale zdychają po chwili!
Adaptuje się oznajmia tajemniczoZgryz.
-Co?
pytam.
Skoro zaraza przyszła z innego wymiaru, w którymsą inne warunki, zanim zacznie
szerzyć się w naszymświecie, musi się do niego przystosować.
A skąd ty niby możesz wiedzieć takie rzeczy?
pyta Pchełka.
Z telewizji.
"Fringe", "Archiwum X".
I "Herosi"oczywiście.
Zawsze wiedziałem, że to wcalenie jest fikcja.
Na korytarzu, tuż za niebieskimi drzwiami nagle rozlegasię szybki tupot.
Idzie tu!
wrzeszczy Pchełka i jednym susem wskakuje na moje łóżko.
Materac ugina się, jęczy ostrzegawczo, nagle zapadasięmiędzy drewnianymi bokami i
ląduje na podłodze.
Wcale nie idzie mówię.
Po prostu sobieprzebiegła.
A ty zniszczyłeś mi łóżko.
Nie przejmuj sięodzywa się Zgryz zgryźliwie
bardzo możliwe, że jużnie będzieci potrzebne, bo niedługo pewnie będziesz
spałnasuficie.
Świrnięta Agataprędzej czy późniejdopadnie wszystkich.
Przestań!
przerywam mu gwałtownie.
I przestańmówić o mojej ciotce, że jest świrnięta!
Dlaczegotak na nią mówicie?
A widziałeśją przed chwilą?
pyta Zgryz, ironicznie unoszącjedną brew.
Ona wcale nie jest świrnięta mówię złym głosem.
Jest całkiem fajna.
Oczywiście wogóle, to znaczy.
Przedtem.
Nie teraz.
158
No, wiesz odzywa się Mona.
Twoja ciotka byłazawsze taka jakbydziwna.
Dziwna?
Jak to dziwna?
pytam.
Normalnie.
Dziwna wzrusza ramionami dziewczyna.
Z nikim się nie przyjaźni, najczęściej w sezoniezatrudnia do pracy przyjezdnych, głównie
studentów.
Nikogo nie zaprasza do siebie.
Przez większą częśćroku prawie nie wychodzi z "Wysokiego Klifu".
Jeździ rozpadającą się furgonetką i ubiera w stare szmaty, a przecież matyle pieniędzy.
Ciotkawcale nie madużopieniędzy!
Ledwo udajejej się utrzymać ten pensjonat.
Nie gadaj odzywa się Pchełka pełnym politowaniagłosem.
Wszyscy wBrzegu wiedzą, że ona śpi na kasie!
Babcia mówi, że odkąd pamięta, Borscy byli najbogatsiw okolicy i zawsze zadzierali nosa.
Macienajwiększy dom!
Ciotka wcale nie zadziera nosa mówię ze zdumieniem.
A domsię rozsypuje.
Trzeba gowyremontować,a ona niema na to pieniędzy.
I przecież latem podobnozawsze pracuje tu Stasiowa, aona jestz Brzegu.
Stasiowa też jest dziwna.
Podobno w jej domu straszy półgłosem wyjawia Pchełka.
Kto ci topowiedział?
pyta Monika.
No jak, kto?
Tymi powie.
To też zmyśliłaś?
Monika wzdycha, podnosząc oczy do sufitu, a Zgryzpodchodzi do mnie i opiera dłoń
oniebieskie drzwi, przyglądającim się uważnie.
Naprawdę prowadzą do innego wymiaru?
pytawreszcie.
Można je otworzyćdo srebrnego świata wzruszam ramionami.
Nie wiem, czy to jest inny wymiar.
159.
Musi być!
kategorycznie stwierdza Zgryz i siada w fotelu.
Dobrze, podsumujmy fakty.
Po pierwsze, ten cały Krwawiec.
Tak kiwam głową.
Jaktwierdzisz, mieszka sam jedenw opuszczonymmiasteczku.
Zgadza się.
Chodził po suficie?
Nie.
Przynajmniej nie wtedy, kiedy u niego byłem.
A dlaczego?
Nie wiem, zbieram dane.
Dałci nitkę, trzymałeś jąw ręku, ale nie stałeś się taki jak on czy jak twoja ciotka.
Dlaczego?
Nie wiem wzruszam ramionami.
Myślę, żeto dlatego, że byłeś nosicielem, czylikimś,kto przenosi zarazę, ale sam na nią
nie choruje.
Ten całyKrwawiec wypytywał cię o to, ilu ludzi mieszka na ziemi?
Tak.
Dziwił się, że jest ich tak dużo.
Krwawiec jest źródłem zarazy.
Chce opanowaćnaszświat stwierdza Zgryz.
- Dał ci nitkę, ale onacię niezainfekowała.
Czylinadnią panuje,to znaczy nitki robiąto, coon chce.
Nie rozumiem wtrąca się Monika.
Czego nie rozumiesz?
To bardzoproste oświadczanieco zarozumiałym tonem Zgryz.
Nitki nie myśląsame.
Są tylko narzędziem Krwawca.
Onnimi rządzi.
Gdyby tak nie było,nitka zaraziłaby chłopaka, ale tego niezrobiła, bo Krwawiec chciał
inaczej.
JeśliwięczniszczylibyśmyKrwawca, zniszczylibyśmy też te całe nitki.
A ponieważ twoja ciotka jeszcze nie ma nad nimi władzy,zostałaby wyleczona.
160
Jasne kiwam głową z zapałem.
Nie mam pojęcia, oczym wy gadacie wykrzykujePchełka.
Przez te nitki wszystko mi się plącze.
Konkretnie, co musimy zrobić?
To oczywiste rzeczowo odzywa się Monika.
Musimy przejść przez niebieskie drzwi i dopaść dziada.
Co?!
Pchełka wpatruje sięw nią okrągłymi jakdwuzłotówki oczami.
Ale.
Ale dlaczego my?
To nienasza sprawa!
Toon ściągnął tu kłopoty!
Teraz to już jest nasza sprawa spokojnie mówiZgryz.
Jeżeli świr.
To znaczy, jeżelipani Agata zmieni się w Krwawca, wszyscy zginiemy.
Pozostaną tylko pełnekurzu,opuszczone domy i całkowicie pusty świat.
Czyli muszę.
zaczynam powoli i urywam.
Musisz otworzyć przejście między naszymi światami kiwa głową Monika.
Ale tam jest ten ptak!
Z żądłem, mówiłem wam protestuję.
Na pewnona mnie czeka.
Będziemy musielisobie z nim poradzić wzruszaramionamiZgryz.
Planowałem, żeby zabraćjakąś siatkę albo worek,w który można by go złapać,
aleniczegotakiego nie zdążyłem zorganizować wzdycham.
Siatkę?
Monika z namysłem marszczy czoło i rozgląda się po pokoju.
Podchodzi do łóżka,podnosiz niego kołdrę i zdejmuje z niej powłoczkę.
Mamy jużsiatkę oznajmia.
Otwórz niebieskiedrzwi.
Przyglądam jej się przez sekundę,w końcukiwam głowąnazgodę.
161.
To pewnie głupio wygląda wyjaśniam.
Muszęzapukać, ale nie raz czy dwa, tylko dość długo.
Nie śmiejcie się.
Masz na imięŁukasz, tak?
upewnia się Zgryz,a gdy potwierdzam, ciągnie dalej.
No więc,Łukasz, cokolwiek zrobisz, nie będziemy się śmiali.
Zupełnie niejest nam teraz do śmiechu.
Podchodzędo drzwi, nastawiam stoper w komórcei zaczynam stukać w malowane na
niebiesko drewno.
Jednak dziśtrwa toznacznie krócej posiódmym uderzeniu czuję, żeprzejściezostało otwarte.
Nieruchomiejęna moment.
Dlaczego to stało się takszybko?
Za każdymrazem portalotwiera się szybciej!
A co jeśli.
jeśli w końcu wcale nie trzeba będzie pukać?
Przejście między światami pozostanie otwarte na zawsze!
A wtedy Krwawiec wejdzie tu sam bez najmniejszych problemów!
Być możeo to mu chodziło!
Może ciotka wcale nie stanie się takajak on.
Możema po prostu pilnować przejścia albootworzyćje dla niego?
Ale tobezsensu!
Jeżeli tak miałobybyć, zaraziłby mnie.
Byłobydużoprościej.
Nic z tego nierozumiem.
No i co?
pyta Zgryz.
Zasnąłeś?
Nie kręcę głową.
Już.
Co już?
pyta Pchełka.
Przejście jest już otwarte.
Monika, naszykuj powłoczkę mówię, ostrożnie naciskam klamkę i pociągamją do siebie.
162
XIV
GĄSIENICA W KORKOCIĄGOWYM LESIE
Uchylam drzwi na kilka centymetrów i przysuwam oko do szczeliny.
Za progiem rozpościera się pusta, trawiasta polana, w oddaliszumią korkociągowe drzewa.
Słońce świeci na fiołkowymniebie,ale jest jeszcze niewysoko do
południa zostały prawie dwie godziny.
Nigdziego nie widać szepczę do Pchełki, Monikii Zgryza.
Odsuwam się, szerokootwieram drzwi i wchodzę dosrebrnego lasu, rozglądając się na
wszystkie strony.
Ważkowaty ptak zniknął.
Dobra, poleciał sobie chybamówię i odwracamsię w stronęprzejścia.
Cała trójka gapisię namnie, wytrzeszczając oczy i rozdziawiając usta.
No co?
Nie idziecie?
Chodźcie, dopóki go nie maponaglam ich niecierpliwie.
163.
Matkojedyna.
mamrocze Pchełka, przesuwającwzrokiem po trawie, drzewach, a potem patrzy w górę
nafioletowe niebo i powtarza: O, matko jedyna!
To naprawdę jest.
Zgryz głośno przełyka ślinęi ciągnie:.
inny wymiar!
No,przecież wam mówiłem.
Monika potrząsa lekko głową i pierwsza rusza się zmiejsca.
Stajeobok mnie, rozgląda sięwokół.
Tak jakbychyba jednak nie do końca ciwierzyliśmy mówi.
Aleteraz wierzymy oświadczaZgryz i przechodziprzez prostokątny otwór.
To nie jest ziemia.
Niejestkiwamgłową.
Pchełka, chodź ponagla brata Monika.
Zwariowałaś?
wykrzykuje piskliwie chłopak.
Nieidę!
Nie ma mowy.
Dobra kiwa głową Mona.
W takim razie zostańi pilnuj ciotki Łukasza.
CO? Wykluczone!
Niezostanę tu!
Dopóki przejście jest otwarte, nie wejdzie do pokoju mówię.
Tak mi się przynajmniej wydaje.
Chociażpewności nie mam.
To jak?
pyta chłodnym tonem Monika.
Idzieszczy zostajesz?
Dlaczego dałem się w to wciągnąć?
płaczliwie woła Pchełka.
O wszystkimpowiem ojcu, zobaczysz!
Jest za tobą!
wykrzykuje nagleZgryz,a Pchełkaw mgnieniuokaprzeskakuje na trawę.
Nigdy nie podejrzewałbym,że może być aż tak szybki.
Gdzie?
Gdzie?
woła Pchełka, z przerażeniemoglądającsię za siebie.
164
Nigdzie wzrusza ramionami Zgryz.
Idziemy.
Łukasz, prowadź.
Oszukałeś mnie!
Pchełka oskarżycielsko wskazuje palcem Zgryza.
Pożałujesz tego!
Już zaczynam żałować wzdycha Zgryz.
Ruszamy?
pyta Mona.
Ruszamy odpowiadam.
Do ścieżki szło się chyba tędy.
Przechodzimyprzezpolankę i wkraczamy między poskręcane, szare drzewa.
Jak to chyba?
pyta Zgryz.
Tak mi się wydaje.
Kiedy uciekałem przed ptakiem,wybiegłem napolanę mniejwięcejw tym miejscu,nawprost
przejścia.
Ładnie pachnie stwierdza Monika.
Zasypką dlaniemowląt.
Albo talkiem.
Mnieto ten zapach przypomina puder, którego używa moja mama mówię.
Trawa miękko uginasię pod naszymi stopami, okrągłeliście połyskują srebrzyście w
promieniach bladegosłońca i kołysząsię lekko w podmuchach suchego, ciepłegowiatru.
Zgryz stajeobok jednego z drzew i uważnieprzygląda się korze pokrywającej pień.
Wcalenie wygląda jak normalne drzewo stwierdza pochwili.
Jego kora przypomina skórę jaszczurki.
Kładzie na niej dłoń, drzewodrży leciutko.
Zgryz błyskawicznie odrywa rękę, jakby się oparzył.
Poczuło mnie!
Widzieliście?
Zatrzęsło się!
I jest ciepłe.
To chyba nie jest roślina,ale.
zwierzę!
Ma liście stwierdza Pchełka, obojętnie przyglądając się drzewu.
165.
Niby ma zamyśla się Zgryz.
Może wtym świecie ewolucja przebiegła zupełnie inaczej?
A może to jestjakaś krzyżówka zwierzęcia i rośliny?
Chodźmy mówię.
Po drodze będzie jeszcze milion drzew.
Napatrzyszsię.
Zgryz z żalem odrywa się od szarego pnia.
Ruszamy dalej.
Zgryz, zapatrzony na otaczające nas drzewa, potykasię co chwilę.
Pchełka rozgląda sięz ponurą miną, wysuwając dolną wargę.
Wcale mi się tu nie podoba mruczy.
Dlaczego?
pyta Monika.
Przecież jest ładnie.
I takspokojnie.
Właśnie ten spokój mi się nie podoba.
Poza tym nictu nierośnie.
Jak to nie rośnie?
Jesteśmy wlesie!
A co to ma być za las?
Nie ma żadnychborówek.
Ani jeżyn.
Ani nawet grzybów!
Aha, czyli chodzi ci o to, żenie rośnie tu nic do jedzenia wzdycha Monika,
przewracając oczami.
Tymyślisztylko ojednym.
Popatrz, jakie ładne kolory.
Dziewczyńskie,moim zdaniem prycha pogardliwiePchełka.
Mojej mamie by siępodobałymówię cicho.
A twoja mama.
odzywasię po krótkiej chwiliMonika.
Ona naprawdę śpi?
Tak.
Nie obudziłasię po wypadku.
Jest w szpitalu.
Dzwoniędo niej codziennie.
Prawie codziennie dziśnie zadzwoniłem, bo nie zdążyłem.
Śpi, ale się obudzi.
Wiem to.
Zgryz doganiamnie i idzie obok.
Hej,nie chcę iśćz tyłu!
protestuje Pchełka.
166
Może się obudzić stwierdza Zgryz.
Podobnozdarzająsię przypadki, że ludzie budząsię ze śpiączki nawetpo wielulatach.
Widziałem w telewizji.
Daleko jeszcze?
pyta Pchełka.
Nogi mnie bolą.
Nic ci nie będzie stwierdza Monika.
Niemogę iść szybciej odzywam się przepraszającymtonem.
W tym miejscu drzewa rosną nieco gęściej.
Przystajęna chwilę,żeby nabrać tchu.
Chcesz odpocząć?
pyta Monika.
Chcę!
oświadcza Pchełka.
Pytałam Łukasza.
Co z tego?
Jachcę odpocząć stwierdza chłopaki siada na trawie pod drzewem.
I pićmi się chcę.
Nie mamynic do picia mówię, bezradnie rozkładając ręce.
A nigdy nie widziałem tu żadnego źródłaani strumyka.
Toby niebyłorozsądne odzywa się Zgryz żebyśmy pili albo jedli coś ztego świata.
Nie wiadomo, czy byśmy się nie potruli.
Niesądzę Monikaprzygląda się koronom drzewnad naszymi głowami.
Tutaj jest tak pięknie.
Myślę,żeto dobry świat.
To świat Krwawcaodzywa się Zgryz.
Chciałbym przypomnieć.
Nagle Pchełka z przeraźliwym okrzykiemzrywa sięnarówne nogi, obiega nas i chowa
się za Moniką.
Licha!
wykrzykuje.
Bleh, ohyda!
Co? pytam, marszcząc czoło.
O czym ty mówisz?
Jaka licha?
Siedzi na gałęzi!
O, tam!
167.
Podchodzę do miejsca, w którym siedział chłopak,i przyglądam się gałęzi wystającej z
szarego pnia pół metra od ziemi.
Nic tu.
zaczynam mówić i urywam nagle, bo jązauważam.
Tuż przy pniu, wniewielkim rozwidleniu gałęzi siedziogromna,szaroróżowa, włochata
gąsienica.
Maprawiepiętnaście centymetrów długości, dwie pary jasnoniebieskich oczu dwoje dużych i
dwoje małych.
Na łepkusterczą jej dwa krótkie różki.
Wpatruję się w nią,a onaodwzajemnia mi spojrzenie,lekko przechylając główkę.
Kurczę, ale wielgachna!
stwierdza Zgryz, zaglądając mi przez ramię, i półgłosem pyta: Widziałeś już tutakie?
Nigdy odszeptuję.
Gąsienica odrywa spojrzenie ode mnie ispogląda naZgryza.
Gapi sięszepczeZgryz.
Monika dołącza do nas, a pochwili również Pchełka.
Przyglądamy się szaroróżowej gąsienicy przez długą chwilę, a onaprzygląda się nam.
Wcale się nie boi szepcze Monika.
Pewnie nigdy wcześniej niewidziała ludzi cichoodpowiada Zgryz, nachylając się nad
robakiem, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
Gąsienica przenosi wzrok na niego, przechyla łepek w drugą stronę i nagle, całkiem
wyraźnie mówi:
Chcę uwierzyć.
Głos jest niski, dźwięczny i z całą pewnością męski.
Wszyscy czworo, zachłystującsię ze zdumienia,robimykrok dotyłu.
Gąsienica przygląda nam się jeszcze przez
168
dwie sekundy, a potem zaczyna spokojnie obgryzać rosnący obok niej okrągłyliść.
To coś mówi!
Monika patrzyna mnie osłupiałymwzrokiem.
Odezwała się po ludzku!
Zapytajmy ją, czy jest tu gdzieś coś do picia proponuje Pchełka.
Zgryz się nie odzywa.
Ze zmarszczonym czołemprzygląda się gąsienicy.
Jest bardzo blady.
Hej,w porządku?
pytam go.
Milczy przez długą chwilę, wreszcie potrząsa lekko głową i patrzy na mnie.
To było.
oblizuje nerwowowargi.
Ale nie, toniemożliwe!
Co jest niemożliwe?
pyta Monika.
Mówiłeś Zgryz zwraca siędo mnie że tamtendziwnyptak powiedziałcośdo ciebie.
Tak.
Powiedział "pięćset metrów prosto".
To byłoprzerażające, bo mówił głosempani z GPS-u, takim jakw aucie mamy.
Ale dlaczego.
Moment!
Zgryz podnosi rękę do czoła,zamykaoczy,myśli przez kilka sekund imówi: Stałem najbliżej
gąsienicy.
Ja byłem bliżej prostuję.
Tak, aleja się pochyliłem.
Monika, podejdź do niej.
Po co?
pyta dziewczyna.
Muszęcoś sprawdzić.
Podejdź do niej blisko i pochyl się nad nią.
Jeszczesięna nią rzuci!
protestuje Pchełka.
Samsobie podchodź, zostaw moją siostrę w spokoju!
Nic mi nie będzie uspokaja go Mona i zbliża siędo gąsienicy.
169.
Ta przestaje przeżuwać liść i patrzy na dziewczynę.
Ico teraz?
pyta Monika.
\. Nic nie mów i stójtak przez chwilę.
Gąsienica przechyla łepekw lewo, potem w prawo, nieodrywając niebieskich ślepków
od Moniki.
A potem nagle odzywa się wysokim, kobiecym, wyraźnie poirytowanym głosem:
Jak będziesz starsza!
Monika prostuje się jak struna i odwraca na pięcie z pobladłą twarzą, a Pchełka
wykrzykuje przerażonym głosem:
To mama!
Tobył głos mamy!
O co tu chodzi?
pyta Zgryza Mona.
Mało niedostałam zawału!
Mogłeś mnie uprzedzić!
Nie wiedziałem przecież, co powie.
Aledlaczego taglista mówi głosem naszejmamy?
zapiewa Pchełka.
Ona nie mówi.
Onatylko przekazuje.
Jak radio wyjaśnia Zgryz.
Możliwe,że wszystkie zwierzęta w tymświecie mogąrobić coś takiego, skoro tak samo
zachowałsię tamten ptak, o którym opowiadałeś.
Co? pytam,bo nic z tego nie rozumiem.
Do ciebie odezwałsię jakGPS w aucie, którym rozbiliście się razem zmamą.
Tak.
Do mnie.
Tobyło z "Archiwum X".
Z telewizji?
upewnia się Monika.
Zgadza się.
To jest mój ulubiony serial, mam wszystkie sezony w kompie i oglądałem jemilion razy.
A do ciebiegąsienicaodezwałasię głosem.
Naszej mamy!
woła Monika.
Ale nawet niechodzi o jej głos.
Po prostuza każdusieńkim razem, gdy
170
o cokolwiek proszę w domu, mówi mi: "jak będziesz starsza".
Słyszę to od zawsze.
Tak, imasz to w głowie!
wyjaśnia Zgryz.
Mamwrażenie, że ta gąsienica itamten ptak.
Że one potrafiąwyciągnąć z głowy jakąś ważną myśl i powtarzają ją.
Jakradioodbiornik, rozumiecie?
Ale po co?
Niemampojęcia wzrusza ramionamiZgryz.
Chociaż możeto być.
Ciekawe,co wyciągnie zmojej głowy!
wykrzykuje z zapałem Pchełka i pochyla się nad gąsienicą.
Ta przestajejeść, patrzy na niego przez kilka sekund,a potem wraca do liścia i zaczyna
go dalej obgryzać.
Nic nie powiedziała!
woła zawiedziony Pchełka.
Może dlatego, że po prostu nie miała nic do powiedzenia, skoro nie myślisz?
odzywa się, chichocząc cicho,Monika.
Głupi robal!
stwierdza Pchełka, schyla się, podnosi z trawy kawałek gałęzii próbuje zamachnąć sięna
gąsienicę.
Hej, przestań!
łapię go za ramię w ostatniej chwili.
Uwaga!
nagle wykrzykuje Zgryz, a dookoła nasrozlega się narastający szum.
Płynie w naszym kierunku zewszystkich stron, narastaniczym morska fala.
Rozglądam się z przerażeniem, szukając drogi ucieczki, ale żadnej nie udaje mi się dostrzec.
Jesteśmy otoczeni.
171.
XV
Mechanizm obronny:
Między pniami okrytymi szarą, łuskowatą korą wiszą w powietrzu ważkowate ptaki.
Niejeden ani nie dwaczy trzy.
Jest ichco najmniej kilkanaście.
Niektóre dorównują wielkością temu, którego już spotkałem wcześniej, innesą nieco
mniejsze, ale widzę też kilka niemal dwukrotniewiększych.
Pchełka wyrywa ramię z mojego uchwytu,unosi gałąź nad głowę, wrzeszcząc przeraźliwie.
I wtedyuderza w nas huragan słów.
Zlewają się wchór najróżniejszych głosów wysokich, niskich,męskich,
kobiecych,dziecięcych.
Nigdy!
Nie zgadzamsię!
Muszę pozwolić muodejść!
Będę przy tobie!
Kiedy będziesz starsza!
Pięćset metrówprosto!
Logika!
Nadchodzi od strony gór!
Proszę zmienićigłę!
Bez zmian, ciągle bez zmian!
Gdybym tylko mógł!
Głosy nasilają się, zlewają w jeden niezrozumiały potok.
Unoszę dłoniedo uszu i z całej siły zaciskam powieki.
172
To mechanizm obronny!
drze się nacałe gardłoZgryz.
Mechanizmobronny!
One bronią tej gąsienicy!
Rzućkij, idioto!
Gdyby!
A co, jeśli się nie obudzi?
Na święta!
Cosięze mnądzieje?
Wystarczyłoby zmienić tylko jeden element!
Nie jesteś moją matką!
Zniknął!
To na nic,na nic!
Dziś tak pięknie świeci słońce!
Szlaban!
Oddałabymwszystko!
Wszystko!
Spróbuj, chociaż spróbuj!
Powiedz,gdy będzie ci źle!
Głosy wwiercają sięw moją czaszkę,rozsadzają ją.
Przyciskam dłonie douszu,ale i tak je słyszętrochębardziej odległe, przytłumione, ale nadal
nieznośnie głośne.
Otwieram łzawiące oczy i widzę, jak Monika jednym susem dopada piszczącego Pchełki,
wyrywamu gałąź z ręki, a potem ciska ją w bok.
I nagle głosy milknąjak ucięte nożem.
Cisza uderza we mnie tak samo jak głośny chór przed chwilą.
Chwieję się na nogach i słyszędzwonieniew uszach.
Ptaki, leniwieporuszając skrzydłami, nadal wiszą w powietrzu wokół nas.
Gąsienica obojętnie wraca do obgryzania liścia.
Ogłuchłem!
Jestem głuchy!
Nic nie słyszę!
rozdziera się Pchełka.
Nie ogłuchłeś mówi Monika.
Poprostu przestały krzyczeć.
Jest bladajak ściana.
Spogląda na ptaki, na gąsienicę,a potemsiada po turecku w trawie, opierając głowę
nadłoniach.
To było straszne mówi.
Mam wrażenie, jakbyktoś wyciągnął mi mózg przez uszy.
Myślę, że gąsienica jestlarwą Zgryz oddycha głośno.
Broniły jej.
173.
Larwą?
pytam ze zdziwieniem.
Tak.
Popatrz tylko na nie.
To wcale nie są ptaki.
Bardziej owady.
Mają dzioby stwierdza Monika, przyglądając sięważkom.
Zresztą możesą trochę ptakami,a trochę owadami.
Nieważne.
Myślę, że każdy z nich najpierwbył gąsienicą.
Jak u motyli, rozumiecie?
Chyba tak.
Ale dlaczegoone wyciągają ludziom myśli z głów i wykrzykują je na głos?
Zgryz siada na trawie obokMoniki, uważnie obserwując ptaki, które jeden za drugim
oddalają się od nas.
Myślę, że to jest mechanizm obronny.
Taki sam jakna przykład okrągłe plamy naskrzydłach motyli,któreudają oczyi odstraszają
ptaki.
Wiecie, ptak widzi motyla,ten rozkłada skrzydła i nagle cały zamienia się w wielkągłowę
przynajmniej tak myśli ptak.
Więc ptak czujestrach i zostawia motyla w spokoju.
Czyli chciały nas nastraszyć?
pytam.
Tak.
I bardzo dobrze im się to udało.
To znaczy, że jednak znają ludzi!
stwierdzaMonika.
Musiały spotykać ludzi mnóstwo razy, jeżeli wykształciły w sobie takąumiejętność.
Może Zgryz w zamyśleniu unosibrwi.
A możenie.
W końcu każdezwierzę ma mózg.
Może potrafią odczytywać zakodowane w nim sygnały wzbudzające lęk.
Naprzykład gdyby tu był kot, zaczęłyby naniego szczekać.
Cwane z uznaniem wgłosie mówi Monika.
Całkowicie porąbane, chciałaś powiedzieć!
Nie podobami się tu.
Chce mi się pić i nogi mnie bolą.
A towszystko wasza wina!
stwierdza Pchełka.
174
Powinniśmy iść dalej mówię, spoglądając na słońce, które minęło już zenit.
Jak dalekojeszcze dościeżki?
pyta Zgryz.
Nie wiem wzruszam ramionami.
Nie pamiętam, jakdługo szedłem pierwszyraz.
Zgryzrozgląda się wokół,opierając ręce na biodrachi przechylając głowę.
Dziwne.
Tu jest strasznie cicho i pusto,zauważyliście?
pyta wreszcie.
Przedchwilą nie było rzuca kwaśnym tonem Pchełka.
Tak, ale teraz jest.
Nie słychać żadnych owadów anizwierząt.
Trawa nie jest wydeptana.
Ale skoroptakiwykształciływ sobie taką niezwykłą umiejętność bronieniasię przed
wrogiem,to znaczy, żemusitu byćdużo zwierząt, które mogą im zagrozić.
Może śpią?
odzywam się.
Może wszystkie polują tylkow nocy?
Może.
Ale jakoś mi się nie wydaje.
Tędy?
pyta Zgryz,oglądając się w moją stronę.
Spróbujmy kiwam głową i ruszam między drzewami,wypatrując ścieżki wijącej się w
trawie.
A co ci się wydaje w takim razie?
pyta Monika,wracając do tematu wcześniejszej rozmowy.
Wydaje mi się, że te ptaki i gąsienice są jedynymistworzeniami, które przeżyływ tym
świecie.
A przynajmniejw tej okolicy.
Został tylko Krwawiec i one.
Ale dlaczego?
pytam; Ze względu na tę umiejętność czytania z myśli?
Uważasz,że to ochroniło jeprzed Krwawcem?
Nie bardzomi się chce wierzyć.
Nie, chyba to nie przez to.
Nie mam pojęcia wzrusza ramionami Zgryz.
175.
E! woła nagle Pchełka.
Tego szukamy?
Bo totutaj wygląda jak wielgachny, skamieniały, płaski wąż leżący w trawie!
Podchodzę do niego i widzę, że znalazł ścieżkę.
Mam już dosyć marudzi Pchełka, gdy maszerujemyścieżką.
Pić misię chce.
Jestem głodny.
Już chyba niedaleko wzdycham, starając się zapanować nad irytacją.
Naprawdę wżyciu nie spotkałem jeszcze równiemarudnego faceta!
Chyba?
Jak to,chyba niedaleko?
Pchełka zatrzymuje się przede mną tak nagle, że prawie na niego wpadam.
Nawet nie wiesz!
Nie masz pojęcia, dokądw ogólenas prowadzisz!
Wiem.
Już blisko mówię, zaciskając zęby.
Umrę z głodu jęczy Pchełka.
I zpragnienia.
Dlaczego dałem się wciągnąć w to wszystko?
Marek, przestań narzekać Monika poklepuje gopo ramieniu.
Zgryz zerka ukradkiem między drzewa i mówi do mniepółgłosem:
Lecąza nami cały czas.
Ptaki?
pytam.
Kiwa głową potakująco.
Myślisz, że chcą nas zaatakować?
szepczę, rozglądając się wokół.
Nie mam pojęcia.
Alenie bardzo mi się to podoba.
Chociażnie wydająsię agresywne.
176
Ja też tak myślałem mówię z goryczą.
Dopókitamten mnie nie zaczął ścigać z wystawionym żądłem.
Wolałbym, żebyśmy już wyszli na otwartąprzestrzeń.
Las wydaje się pusty,ale kątem oka dostrzegam między drzewami jakiś ruch.
Gdy spoglądamw tamtą stronę,udajemi się dostrzec kawałek przezroczystego
skrzydławystający zza pnia.
Może są po prostu ciekawe.
zastanawia się nagłos Zgryz.
Co jest ciekawe?
pyta Monika.
Ptakiwyjaśniam.
Śledzą nas.
Nic niewidzę Monika ze zmarszczonym czołemspogląda między drzewa.
Bo się chowają.
Ale nie masz wrażenia, że ktoś.
milknę na moment i ciągnę: .
że ktośjest cały czas niedaleko nas?
Ze się namprzygląda?
Nie wiem.
Może.
Dalej nie da rady!
odzywa się głośno Pchełka.
Jakieś krzaczory rosną na ścieżce.
Podchodzę do niego i spoglądam na gęste zarośla uginające się pod ciężarem
metalicznych owoców.
Dotarliśmy mówię,odwracając się w stronę Zgryza i Moniki.
Dolina jest za tymi krzewami.
W takimraziemusimy iść dalej Monika wzruszaramionami.
Ale droga po drugiej stroniejest zupełnie odkryta
uprzedzam.
Krwawiec może nas bez trudu zauważyć.
Tak czy siak przyszliśmy tu,żeby się z nim spotkać
stwierdza Monika.
Tyle tylko, że lepiej byłoby sięupewnić, czy nie zastawił nanas jakiejś pułapki
Zgryzprzygląda się krzewom
177.
ze zmarszczonymi brwiami.
Przedtem mógł się niespodziewać żadnych gości, ale teraz już wie, że ktoś możesię pojawić.
Myślicie, że tekulki nadają się do jedzenia?
Pchełka wpatruje się wsrebrneowoce zwisające w gronachz gałęzi krzaków.
Wyglądają jak wielkieporzeczki.
Marek, one napewno nie nadają się do jedzenia!
Niech ci nawet nie przyjdzie do głowy, żeby próbować!
gromi go Mona.
Kiedyja jestem taki strasznie głodny.
Nie jadłeś śniadania?
pytam ze zdziwieniem.
Drugiego nie jadłem.
Rano zjedliśmy omlety z dżemem wyjaśnia Monika.
AleMarek zawsze je drugie śniadanie.
No właśnie kiwagłową Pchełka.
Adziś niezjadłem.
Czuję się taki słabiutki z głodu.
Musisz wytrzymać stwierdza Zgryz.
Ja też jestem głodny.
Co robimy?
Może przekradnijmy się przezte krzewy i zerknijmy, co jest za nimi?
Kiwamgłową na zgodęi ruszam pierwszy.
Zarośla wydają się gęstsze, niż były,kiedy przedzierałem się przeznie ostatnim razem.
Ostatnim razem?
Przecieżbyło tozaledwie wczoraj!
Poskręcane pędy owijająsię wokół moich kostek, zaczepiają o ubranie.
Monika i Zgryz są tuż zamną.
Po kilkukrokach gałęzie nieco się przerzedzająi przebija przez nie słońce.
Poczekajcie rzucam przez ramię, pochylam się irozgarniam liście.
Przede mną otwiera się widok na dolinę.
Krzywe, stare latarnie stojąceprzy drodze, trawiaste zbocze łagodnieopadające w dół i
niewielkie domki z wysokimi dachami.
178
Wszystko wygląda tak samo jak wczoraj, okolica wydajesię opuszczona i pusta.
No i co?
pyta Zgryz.
Nic odpowiadam.
Moim zdaniem nie ma żadnej pułapki.
Pewnie nie przyszło mu do głowy, że mógłbym wrócić.
No więc chodźmy!
Monikawysuwa się do przodu, aleZgryz łapieją za rękę.
Poczekaj.
Chyba będzie lepiej,jeśli pójdę pierwszyi sprawdzę teren.
Dlaczego ty?
pytam.
Ja już tam byłem, wiem,jak wszystko wyglądało.
Jeśli coś się zmieniło, najprędzejto zauważę.
A poza tym Krwawiec jużmnie zna.
Nawetjeżeli mnie złapie, nie będzie wiedział, że jesteście ze mną.
No, ale ty.
Wiesz Zgryz wygląda na nieco zmieszanego.
Kuleję?
No i co z tego!
Kolano już mnie nie bolii mogę całkiem szybkochodzić.
Na wszelkiwypadekmnie obserwujcie.
Dojdę do pierwszych domów.
Jeżelinic się nie stanie, dam wam znaki dołączycie.
Dobra?
Okej Zgryz iMonika jednocześnie kiwajągłowami.
Rozgarniam krzewy, wychodzę na dróżkę i ruszamw dół.
Mam ochotę biec, ale zmuszam się do spokojnegokroku.
Jeżeli Krwawiec mniewidzi, nie chcę, żeby pomyślał, że cośkombinuję.
Mijam pierwszą latarnię, potemnastępną.
Nic się nie dzieje.
Na pewno stoi w tym swoim starym, zakurzonym sklepiku obok lady tak jak przedtem.
Nagle wydaje misię,że cośmiga obok mnie, odwracam szybko głowę,ale niczego nie widzę.
Zdawało mi się.
Docieramdo pierwszego domu, przystaję za rogiem i macham w stronę zarośli.
Czekam.
Pięć sekund, dziesięć,
179.
dwadzieścia.
Ani Zgryz, ani Monika nie pojawiają się nadróżce.
Macham znowu obiema rękami jak wiatrak.
Niewidać ich.
Coś się musiało stać.
Co robić?
Iść dalej samemu?
Wrócić donich?
Wyglądam za róg domku i spoglądam na uliczkę.
Do domu Krwawcajest jakieś dwieście metrów, widzę stromy dach nad pracownią.
Wszystko wygląda identycznie jak wczoraj.
Oglądam się w stronę zarośli.
A jeślipotrzebują mojej pomocy?
Stoję przezchwilęniezdecydowany.
Znowupatrzę w perspektywęuliczki i dostrzegam, żecoś jednak się wniej zmieniło.
Powietrze w oddali jest nieco zamglone.
Zupełniejakbywzbił siętuman kurzu.
Nagle z oddali, odstrony zaroślidobiega mnie słaby okrzyk.
Monika!
Nie powinniśmybyli się rozdzielać!
Najszybciej, jak umiem, ruszam z powrotem w górę.
Kiedy jestemjakieś pięćdziesiąt metrówod lasu, tużza mną rozlega się łoskot.
Podskakuję z przerażenia, chowam głowę wramionach i oglądam się przezramię.
Na drogę upadła jedna z latarni,nic takiego.
Wypuszczam powietrze z ulgą.
I wtedy widzę tę delikatnąmgłę, która pojawiła się w uliczce.
To wcale nie jest mgła,tylko fala delikatnych,srebrnych nici.
Babie lato Krwawca.
Są ich tysiące, płyną w moimkierunku przez ciepłe,suchepowietrze.
Pochwycą mnie za kilka sekund!
Ruszam wgórę najszybciej, jak mogę.
Biegnęjak pijany, wyrzucam przed siebie sztywną lewą nogę, odpycham sięprawą.
Z boku tomusi wyglądać żałośnie i śmiesznie, alewszystko mi jedno.
Brakuje mi tchu, jestem cały mokry.
Niemal dotykam już zarośli, gdy powietrze wokół mniezaczyna się mienić jeszcze mocniej, a
na kark spada midelikatna pajęczyna nitek.
Strzepuję je gwałtownym ruchemi wpadam między zarośla.
Może gałęzieje opóźnią?
180
Przedzieram się przez krzaki, pędy smagają mnie po twarzy.
Po kilku sekundach jestem już między pniami, alewciąż czuję łaskoczący dotyk
pajęczychnitek.
Wzrokprzesłania mimgła, potrząsam głową i widzę Zgryza, który razem z Monikąklęczy przy
leżącym obok ścieżkiPchełce.
Jego policzki iusta pokrywają srebrne plamy,zupełnie jakby wymazał się rtęcią.
Mamykłopoty udaje mi się wydyszeć.
Są wszędzie, zaraz tu.
Ale zanim udaje mi się skończyć, spomiędzy pnidrzew wypada kilkanaście
ważkowatych ptaków.
Pędząw moją stronę jak pociski,wszystkie niemal jednocześnieotwierajądzioby i wysuwają
ostre, zakręcone ssawkiz igłami.
Rzucamsię wtył, krzycząc, i zasłaniam ramieniemtwarz.
Widzę jeszcze przerażoną minę Moniki i Zgryza, który pada na ziemię obok Pchełki, a potem
wszystkoprzesłaniają mi szumiące, przezroczyste skrzydła i ta dziwna, lepka mgła.
181.
XVI
GLOMY, ARYNIEI SKUTKI "PROJEKTU WELON":
Łukasz!
ktoś potrząsa mnie za ramię.
Kto to jest?
Znam ten głos.
Żyje?
pyta ktoś inny.
Nic mu niezrobiły?
Otwieram oczy i spoglądam w górę.
Wysoko nademnąkołyszą się korony drzew.
Ich gałęzie poskręcane sąjak sprężyny.
Idealnie okrągłe, srebrnoturkusowe liścieobracają się na wietrze.
Niebo, widoczne między konarami, ma fiołkowy kolor.
Ptaki!
Rzuciły się na mnie!
Siadam natychmiast jak porażony prądem.
Tuż przymnie klęczy Zgryz, a obok niego zapłakana Monika.
Stary, nic ci nie jest?
dopytuje sięZgryz.
Nie wiem mówię, oglądając uważnieswoje ręcei brzuch.
Chyba nie.
Nic minie zrobiły?
Tobie nicZgryz uśmiecha się lekko.
To nie o ciebie chodziło.
Nieo mnie?
pytam ze zdumieniem.
A o kogo?
182
Nie o kogo, ale o co prostuje Zgryz.
O nici.
Co? pytam,pocierającczoło.
Jakto o nici?
Normalnie wyjaśnia Monika.
Rzuciły się na nici.
Prawie się oniepobiły między sobą.
Ale poco?
Co z nimi zrobiły?
Namoje oko stwierdzaZgryz to zjadły.
Zjadły?
Tak.
Wciągały jedo swoich srebrnychtrąbek.
Błyskawicznie.
Wyglądało to tak, jakby każdy zmienił się w maszynę do szycia tylko migały igły wystające
im z dziobów.
Nawet mnie nie drasnęłymamroczę, jeszcze razoglądając swoje dłonie.
Monikaodchodzi w stronę Pchełki leżącego parę metrów dalej na trawie.
Co z nim?
pytam.
Nażarł się tychsrebrnych kulekwzdycha Zgryz.
Niewiem, co się z nim dzieje.
Stracił przytomność.
O, matko.
wzdycham i podchodzę na czworakado Pchełki.
Chłopak leżyna plecach, ma bladą twarz.
Mona ścierarękawem bluzy srebrne ślady po soku z jego policzków
ustama wygięte w podkówkę.
Oddycha?
spoglądam na nią pytająco.
Kiwa głową i wyciera nos rękawem drugiej ręki.
Czasami takstrasznie działa mi na nerwymówiw końcu.
Ale onwcale nie jest taki zły.
Wiempoklepuję jąpo kolanie.
To mój brat.
Kochamgo pochlipuje Monika.
Czasami głupio się zachowuje, bo wszyscy sięz niegonabijają, wiesz, że jestgruby.
A on wcale niechcebyć gruby, nikt by niechciał.
Tyletylko,że nie potrafi przestać
183.
jeść.
A im bardziej wszyscy się z niego naśmiewają, tymwięcej je i tym bardziej staje się
nieznośny.
Nie wiem, cozrobię, jeślicoś mu się stanie.
\ Nic się nie stanie mówiębezprzekonania.
Poprostu się zatruł,ale na pewno wszystko będzie dobrze.
Nagle Pchełka pojękuje głośno.
Jegociało wygina sięwłuk, unosi nieco, a po chwili opada na trawę i nieruchomieje.
Monika krzyczy krótko, przyciskając dłońdoust.
Szybkodotykam czoła Pchełki jest wilgotne i lodowate.
Czy on.
zaczyna Monika zrozpaczonymgłosem,ale w tymmomencie Pchełka otwiera oczy i wpatruje
sięprzez chwilę w drzewa nad nami.
Za dużo zjadłem, a to wcale nie są porzeczki odzywasię po krótkiej chwili zupełnie
wyraźnym głosem.
Tosą książki.
Informacje?
wykrzykuje Zgryz,wyrzucając ręcenad głowę.
Ale co ty gadasz?
Jakto informacje?
Jakmożna zapisać informacje w owocach?
Siedzimy pod drzewem obok ścieżki.
Pchełkamaślanym wzrokiemwpatruje się w przestrzeń, Monika trzyma goza rękę,
uśmiechając się szeroko.
Zgryz stoi oboknas i jest tak przejęty, że aż prawie wychodzi zeskóry,a ja sprawdzam godzinę
na komórce.
Minęła szesnasta,jesteśmytu już ponad cztery godziny.
Nie wiem mamrocze Pchełka.
Cały czas pojawiają się w mojej głowie kolejne porcje.
Jakieporcje?
pyta Zgryz.
Czego?
184
Informacji.
W miarę trawienia porzeczek w mojejgłowie pojawiają się następne wiadomości
wyjaśniaPchełka, otwiera szerokooczyi zachwyconym tonem mówi: Oooo!
Co "ooo"?
Zgryz kuca obok niego.
Już wiem odpowiada Pchełka, uśmiechając sięgłupio.
Co wiesz?
Zgryz szarpie się za włosy.
Gadaj!
Ale od czego zacząć?
sennie wzdycha Pchełka.
Muszę zjeść trochę tych kulek!
decyduje Zgryz.
Natychmiast.
To by nie było rozsądnepowoli mówi Pchełka.
Jesteś za chudy.
Co? Jakto za chudy?
Normalnie.
Zawsze wiedziałem, że wcale nie jest źlebyć grubym wyjaśnia, otwiera znowuszeroko oczyi
dodaje: Aaaaa!
Co "aaa"?
Dlaczego jestem zachudy?
wykrzykujeZgryz.
Ja muszę wiedzieć!
Przetwarzanie informacji zawartych w.
One się nazywają glomerameny, to znaczy naukowcy jetak nazwali.
W skrócie mówiło się glomy.
Glomy?
Dobra, niech będą glomy popędzaPchełkęZgryz.
I co dalej?
Nowięc, kiedy organizm przyswaja wiadomościz glomów, zużywa straszniedużo
kalorii.
To zupełnie oczywiste.
Kiedy wpychasz w siebie jedzenie, stajesz się grubszy, a kiedy się uczysz, chudniesz.
To wcale nie jest oczywiste!
wykrzykuje Zgryz.
To kompletna bzdura.
Gdyby tak było, żaden naukowiec nie byłbygruby.
A są!
185.
Tak?
No, może rzeczywiście nie o to chodzi tak dokońca.
W każdymrazie przetwarzanieowoców na infor" macje pochłania strasznie dużo energii z
organizmu.
Zawsze to wiedziałem, dlatego nielubię szkoły mamroczePchełka.
Jesteś za chudy, mogłoby cięto zabić.
Uważam,że zmyślasz kręcigłową Zgryz z naburmuszoną miną.
Kłamiesz, bo nie chcesz, żebym ja teżsię czegoś dowiedział!
Chcesz byćnajważniejszy.
To prawda.
wzdycha Pchełka, wpatrując sięw drzewa niewidzącymi oczami .
że lubię być ważny.
Każdylubi.
Ale nie kłamię.
Zobacz.
Podnosi swoją bluzę i wtyka kciukza pasek spodni.
Odciąga go lekko spodnie są na niego dużo za szerokie.
Och, Marekwoła Monika.
Ty schudłeś!
I ciągle jeszcze chudnę.
Bo się dowiaduję.
Ach!
Co "ach"?
pyta Zgryz zrozpaczonym głosem.
Czegosię dowiadujesz?
Te ptakito wcale nie są ptaki Pchełka spoglądana nas przytomniej.
One się nazywają arynie.
Arynie?
pytam, spoglądając na ważkowatego ptaka, który unosisię w powietrzu kilkametrów od nas.
Tak.
Ale przecież latają.
mówi sceptycznie Monika.
I mają skrzydła.
Co to jest?
Owady?
To mieszanka wyjaśnia Pchełka.
Częściowo sąptakami, najwięcej mają z papugi.
Ale też sporo z owadów, głównieważek.
I jeszcze.
Marszczy czołoprzez moment w zamyśleniu, rozjaśniasię i ciągnie:
I z chomika!
Onezostały wyprodukowane przez genetyków!
186
Inżynieria genetyczna?
pyta Zgryz z osłupiałymwyrazem twarzy.
Tutaj?
Tak!
Ich zadaniem było przenoszenie wiadomości!
To taki jakbytelefon.
Telefon?
dziwię się.
Ale dlaczego taki?
Przecieżłatwiej byłoby posługiwać się komórką.
Kiedyś tu były komórki.
Ale słońce.
Pchełkaznowu marszczy czoło na moment: Tak!
Słońce sięzmieniło, zaczęło zakłócać działanie urządzeń elektronicznych!
To ma coś wspólnegoz jego ewolucją.
Naukowcyzaczęli szukać innych rozwiązań i postawili na genetykę.
To było jakieś.
Pchełkanieruchomieje nadługą chwilę i spogląda nanasz oniemiałym wyrazem twarzy.
No co?
nie wytrzymuje Zgryz.
Co było?
Tobyło prawie trzy miliardylat temu.
A my wcaleniejesteśmy w jakimśinnym wymiarze.
Tu kiedyś byłomorze, ale kontynentysię przemieściły,woda wyparowała, a klimat całkowicie
się zmienił.
Myciągle jesteśmyw Brzegu!
W Polsce!
Tyle tylko, że w przyszłości mówize zdumieniem w głosiePchełka.
Pół godziny później Pchełka zaczyna zachowywać siębardziej normalnie.
Twierdzi, że prawie całkowicie strawił porzeczki czy też glomy, jak jeokreśla.
Nadal jest gruby, ale znaczniemniej.
Zgryzwypytuje go z wypiekami natwarzy i błyszczącymioczami.
Powiedz wszystkojeszcze raz nalega, siląc się naspokojny ton głosu.
Ale pokolei.
187.
Nie wiem po kolei zarozumiałym tonem mówiPchełka.
Tonie działa w ten sposób.
Poczekaj, spróbuję wszystko poukładać, bo z tego, co rozumiem, glomynie działają już tak
dobrze jak kiedyś.
Zdziczały.
Krzew,z którego zerwałem owoce, dawniejbyłczymś w rodzajuencyklopedii historycznej.
Dobrze, zjadłeś encyklopedię, niech ci będzie.
W takimrazie powiedz, czego się dowiedziałeś?
Słońce się zmieniło.
Były dziury ozonowe ina ziemię przenikało promieniowanie, które popsuło całą elektronikę.
Przez jakiśczas wszystko było w rozsypce.
Krajesię rozpadły, nie było techniki.
Regres cywilizacyjny szepcze Zgryz.
Cokolwiek Pchełka wzrusza ramionami.
W każdymrazie wymarły prawie wszystkie rośliny, owady i zwierzęta.
Ziemia była zupełnie łysa.
Ale przetrwało kilkapodziemnych ośrodków badawczych, aw nich zwierzęta laboratoryjne.
Naukowcy zaczęli eksperymentować z genetyką,żeby odtworzyć świat i przywrócić
cywilizację.
Wyhodowali organizmy, które wyglądają jak rośliny trawa, drzewa,krzewy i takdalej.
Ale one tylko w części są roślinami,większa częśćich DNA pochodzi od zwierząt.
Ziemię znowu pokryły lasy, a przynajmniej coś, co wygląda jak one.
To byłobardzoważne, bo rośliny przetwarzają dwutlenekwęglaw tlen, dzięki nim można
oddychać.
Te niby-roślinyrobią to samo.
A różne inne modyfikowane genetycznieorganizmy zaczęły pełnić funkcję
komputerów,telefonówi innych technicznych czy elektronicznych urządzeń.
Wiedziałem!
wykrzykuję,bo wszystko, o czym mówi Pchełka, jest przecież logiczne,sam powinienem
wpaśćnato już dawno!
I co dalej?
188
Nic.
Bardzo dobrzeim szło i świat został naprawiony.
No, chyba nie do końcamówię sceptycznie, rozglądając się polesie.
Przez setki, setki lat wszystko było okej i wszyscy byliszczęśliwi.
Aż pojawiły się nici.
Z kosmosu!
wykrzykujeZgryz.
To inwazja obcych!
Mam rację?
Nie, no co ty?
Pchełka pogardliwie wydyma usta.
To nie jest jakiś głupi film sciencefiction.
Nie?
z komicznym zdumieniemna twarzy pytaMonika.
A dałabym sobie głowę uciąć.
Nici zostały wynalezione przez genetyków.
To się nazywało "ProjektWelon".
Ale poco?
pyta Zgryz.
Nie do końca rozumiem, ale chyba miały za zadanienaprawiać i wiązać komórki w
ludzkich organizmach, żeby ludzienie chorowali i się nie starzeli.
Te,które zrobilinajpierw, były tak maleńkie, że wcale nie było ich widać.
Dlatego kolano przestało mnie boleć, gdy Krwawiecoplatał je nitkami!
wykrzykuję.
Zgryz kiwa głową potakująco i zwraca się do Pchełki:
No ico było dalej?
Coś poszło nie tak.
Okazało się, że nici nie spełniają swojegozadania, to znaczy spełniały, alenie tak, jakchcieli
naukowcy.
Ludzie przestali sięrozwijać.
Jak torozwijać?
Rosnąć?
pyta Zgryz.
Nie.
Nici zaczęły krępować ich umysły.
Przejęły kontrolę i usamodzielniłysię, chociaż niesą inteligentne.
Nie bardziej w każdym razie niż mrówki.
Informacje,które dotyczą późniejszych lat, są strasznie pokręcone.
"Myśli się szamoczą" na przykład co to ma niby znaczyć?
189.
Ogólnie wynika z tego wszystkiego, że ludzie zwariowali.
Prawie wszyscy, ale trwało to długo.
Zanimoszaleli doreszty, przez wiele lat wydawało im się, że żyją jak dawv niej, tylko
wszystko im się plątało.
Grupa genetyków za'mknęła sięw schronach genetycznych gdzieś w środkowej Europie i
próbowała znaleźć lekarstwo.
Pozmienialicoś w aryniach, które miały wytępić welon.
Wybrali arynie, bo były wszędzie, na całym świecie.
Udało się im, alebyło zbyt późno.
Wszyscy ludzie i nieliczneprawdziwezwierzęta wymarli.
Niedobitki ptaków i owadów, któreprzetrwały wcześniejszą katastrofę, spotkał taki sam los.
Pozostały tylko arynie, które w końcu oczyściły ziemięz nici.
No i oczywiście te pseudolasy,takie jak ten,w którym jesteśmy.
Ale skąd wziął sięKrwawiec?
pytam.
I niciw miasteczku?
Nie wiem nic o Krwawcu, ale z tego,co mówiszwynika, że jest to po prostu jakiś facet
w początkowymstadium welonu.
Niemam pojęcia, jak siętu znalazł.
Może był zahibernowany w jakimś laboratorium i coś go niedawnoobudziło?
Nie mam pojęcia.
Natomiast nici w miasteczku przetrwały, bo jest otoczone przez glomy.
Arynieniemogą się do nich zbliżać.
Dlaczego?
Dlatego, że glomyprzechowywały informacje,któreniekiedy były tajne.
Takie krzewy przedtem rosły w specjalnych parkach naukowych,do których chodzili
ludzie,kiedy chcieli czegoś się nauczyć.
Arynie nie mogły zbliżaćsiędoglomów, bo przenosiły wiadomości gdyby poznały cośtajnego,
przekazałybyto dalej nacały świat.
Naukowcy wbudowali więc im takie zabezpieczenie, żeby
190
nie mogły podlecieć do glonów bliżej niż na kilkametrów.
Wydaje misię, że poprostu sięboją.
A dlaczego nie przefrunągórą nad krzewami?
pyta Mona.
Przecież mają skrzydła.
Bo nie latająwysoko.
Tylko tuż nad ziemią, żebymogły szukać jedzenia.
Coś mi tunie pasuje stwierdza Zgryz.
Jeżeli tecałe arynie miały przenosić wiadomości, musiały lataćdaleko i wysoko!
Wcale nie musiały wyjaśniaz zadowoleniemPchełka.
One w ogóle nie potrzebują się przemieszczać.
Jeżelijedna arynia coś wie,wiedzą wszystkie, bo ichumysłysą połączone.
To ma coś wspólnego z przekształceniem ptasiegoinstynktu migracyjnego itelepatią.
Dlatego też odczytująnasze myśli.
Już wcześniej tak robiły wten sposób rozpoznawały adresata wiadomości, bokażdy
człowiekma różne fale mózgoweczy cośtakiego.
Tyletylko, że nie wykorzystywały tej umiejętności doobrony.
Jednak minęło wiele milionów lat i ewoluowały.
Jestem najmądrzejszyna świecie!
Super.
Co więc powinniśmy zrobić?
--pyta rzeczowo Monika.
Bo jest już późno.
Zgryz namyślasię przez chwilę, nagle pstryka palcamii uśmiecha się szeroko.
To przecież bardzo proste!
Mona, masz nadal tę powłoczkęz kołdry Łukasza?
Gdzieś tu leży.
Rzuciłam ją na trawę, gdy doszliśmydokrzaków dziewczyna odchodzina bok, a po
kilkusekundach unosi zwinięty w kłębek materiał.
Jest!
Bardzo dobrze kiwa głową Zgryz.
A teraz przydałoby się coś, czym moglibyśmysobie zatkaćuszy.
191.
Ale co?
pytam.
Może liście?
Nie,to na nic kręci głową Zgryz.
Plastelina byłaby dobra.
A guma do żucia?
pyta Monika.
Mogłaby się nadać.
Bo ja mam prawie całą paczkę dziewczyna sięga
do kieszeni.
No wiesz!
wykrzykuje Pchełka zurazą.
Całyczas miałaś przy sobie gumę, a ja byłem taki głodny!
Guma niejest dojedzenia, tylko do żucia Monika spogląda na niego z politowaniem.
Pokaż Zgryzbierze od niej paczkęi wytrząsa nadłoń paskiw pergaminowych
papierkach.
Siedem.
Trochę mało, no nic, każdy dostanieniecałe dwa.
Rozdaje nam gumy i rozwijaswoje z papierków.
I co?
pytam, patrzącnaniego ze zdziwieniem
I nic.
Żujemy odpowiada, wkłada sobie gumę doust i zaczyna ruszać szczęką.
Idziemyza jego przykładem.
Uświadamiam sobie, żeto musi strasznie śmiesznie wyglądać z boku czwórkadzieciaków stoi
w dziwnym lesie kilka miliardów lat w przyszłości i z przejęciem żuje gumę, szykując się do
walkiz genetyczną zarazą.
Dobra, wystarczy mówi Zgryz, przekładając gumęjęzykiem podpoliczek.
A teraz uważajcie.
Nie wiem,ile one rozumieją z tego, co mówimy i myślimy.
Alemusimy jedną złapać.
Arynię?
pyta Monika.
Tak.
Zabierzemy ją do "Wysokiego Klifu".
Jasne!
wykrzykuję.
Zje wszystkienici i ciotkabędzie zdrowa!
Jesteś genialny!
192
No, bez przesady skromnie uśmiecha się Zgryz.
To ja jestem genialny prostuje Pchełka.
Najadłem się glomów iwiem wszystko.
O, mamo Monika przewraca oczami.
Teraz dopiero będziesz nieznośny.
Musimybyć ostrożni poucza nas Zgryz.
Napewno będzie siębroniłai pewnie inne też staną w jejobronie, jeżeli jest tak, jak mówi
Pchełka,i porozumiewają się telepatycznie.
Będą broniły tej, którą złapiemy,tak samo, jak wcześniej broniły gąsienicy.
Na pewno będą próbowaływyciągnąć namz główróżne myśli, żebynas przestraszyć, alez tym
sobie poradzimy, bo nie będziemy ich słyszeli.
Pytanie tylko, czy poprzestaną nakrzyczeniu, czy może ruszą nanas z żądłami.
Arynię nie mogą skrzywdzić człowieka zarozumiałym tonem oświadcza Pchełka.
Tak zostały zaprojektowane.
Na pewno takbyło kiedyś.
Tyle tylko, że od tego czasu minęło kilka milionówlat ijak sam powiedziałeś ewoluowały.
Pchełce rzedniemina i zerka na jednąz arynii unoszącą się nad trawą niedaleko nas.
Dowiemy się, gdy spróbujemy rzeczowo stwierdzaMonika.
I lepiej się pospieszmy, boobiad dziś jesto piątej.
Mama się wścieknie, jeżeli nie będziemy na czasw domu.
My już jesteśmy solidnie spóźnieni.
Ten obiad byłcztery miliardy lat temu, moja małamówi Pchełka.
Niewiem, czy mama przyjmie takieusprawiedliwienie wzdycha Mona, wyjmuje z ust
kulkę gumy do żucia, dzieli jąna dwa kawałki i wpycha je sobie do uszu,
193.
a potem drze się na całe gardło: - NO, POWIEDZCIECOŚ, BO NIE WIEM, CZY
SŁYSZĘ, CZY NIE!
My cięsłyszymy dobrze!
krzywiąc się,mówi głośno Zgryz.
Nie drzyjsię!
- CO?
; NIC!
odkrzykuje Zgryz iwpycha sobie gumę douszu.
- NIC NIE SŁYSZĘ!
- krzyczy Monika, uśmiechasię i pokazuje wyprostowany kciuk.
Uśmiecham się do niej, wyjmujęswój kawałek gumyi zatykam sobie uszy.
Pchełka idzie wnasze ślady.
Zgryzpokazujenam na migi arynię, która lata nieopodal, kładzie palec na ustach i trzymając w
rękach rozpostartą powłoczkę z mojej kołdry, rusza w stronę stworzenia.
Arynia przyglądanamsię obojętnie, trzymającw łapkach srebrzysty kłostrawy, z którego od
czasu do czasu wyłuskuje dziobem ziarenka.
Gdy Zgryz jest metr odniej, obracasię powoliw powietrzu, frontem do niego,a ze wszystkich
stron zmierzają do nasdziesiątki, setki innych ważko-ptaków.
Guma spisuje się jednak znakomicie niesłyszęnic poza łomotem własnego serca iszumem
krwiw uszach.
Zgryz szybkim ruchem nakrywa arynięposzewką.
Stworzenie szarpie się w niej przez chwilęi wreszcie nieruchomieje, a my czekamy,
przyglądając siępozostałym.
Rzucą się na nas czy nie?
Arynię otaczająnas ciasnym kołem, ale nie podlatują bliżej.
Na pewnokrzyczą, jednak tego nie możemy usłyszeć.
Zgryz odwraca się do mnie i uśmiecha, kiwając głową, a ja odpowiadam uśmiechem,
powtarzając gest Moniki.
Okej!
Na migi pokazuję mu ścieżkę.
Wchodzimy na niąi najszybciej jakmożemy, ruszamy do domu.
Arynię towarzysząnam cały
194
czas.
Jest ich tak dużo, że czuję na twarzy podmuchy wiatru wywołanego przez skrzydłastworzeń.
Niecałe pół godziny późniejdocieramy na polankę.
Prostokąt prowadzący do mojego pokoju wodległej przeszłości nadal stoina trawie.
Arynię wypełniają całą polanę,unoszą sięw powietrzu dookołanaszych kolan.
Zgryz przystajeobok przejścia i spogląda na nas pytająco.
Kiwamgłową.
Przekracza próg pokoju, za nimidzie Monika, potemPchełka.
Ja na końcu.
Ostatni raz spoglądam na fiołkowe niebo, poskręcane, sprężynowe drzewa i setki aryniiwokół
mnie,a potem wchodzę w prostokątprowadzącydo przeszłości i zamykam za sobą niebieskie
drzwi.
Jesteśmy w domu.
195.
XVII
ZNOWU W "WYSOKIM KLIFIE":
Dobra,doroboty mówi Monika, gdy udajejej się wydłubać z uszu gumę do żucia.
Bojest już za siedem piąta.
O, mamoZgryz przewraca oczami.
Mytu naprawdę mamy ważniejsze sprawy niż jakiśdurny obiad!
Durny?
z urazą w głosie pyta Pchełka.
Totychyba nie jadłeś obiadów naszej mamy!
Wypuść jąmówię, wskazując splątaną poszewkę.
Musimysprawdzić, czy nic jej się nie stało.
Arynie są niezwykle odporne przemądrzałym tonem oświadcza Pchełka.
Zgryz rozplątuje tłumoczek, odgarnia fałdytkaninyi cofa się o krok.
Arynia siedzi wzwojach tkaniny i patrzy na nas smutnym, pełnym wyrzutu wzrokiem.
Nie przejmuj się mówido niej Mona.
Załatwisztutylkojedną sprawę, a potem cięodeślemy.
196
Jesteś głupiamówi arynia głosem Pchełki.
Ale piszczy chichocze Pchełka.
Jak gumowakaczka do wanny.
Monika uśmiecha się pod nosem, ale najwidoczniejpostanawia go nie uświadamiać, do
kogo tak naprawdęnależy ten piskliwy głosik.
Odeślemy?
pytam.
No, oczywiście!
potwierdza Zgryz,kiwając energicznie głową.
Ona nie może zostać w naszym czasie,byłyby z tego same kłopoty!
Co ty, "Terminatora" nieoglądałeś czy jak?
Mamy pięć minut!
oznajmiaMona, spoglądającna zegarek.
Okej, więc do roboty wzdycham, naciskam klamkę iotwieram drzwi.
A wtedy mnóstwo rzeczyzaczyna dziać się jednocześnie.
W korytarzu zadrzwiami stoi ciotkaAgata.
Jej długie niemal białe włosy unoszą się dookoła głowy niczymogromna, wijąca sięaureola.
Srebrzystepasma błyskawiczniewyciągają się w moją stronę, zupełnie jakby zaplecami
ciotkiwłączono nagle potężny wentylator.
Nareszszszcie.
szepcze ciotka, uśmiechając sięprzerażająco, a ja odruchowo rzucam się do tyłu i lądujęna
podłodze przed łóżkiem.
Ciotka wsuwa się do mojego pokoju, nie poruszając nawet nogami, zupełniejakby
jechała na rolkach, a Zgryz,Monika i Pchełka wrzeszczą.
Ja nie potrafięwydobyćz siebie głosu,gardło zaciska misię jak pięść.
Wpatrujęsię w ciotkę wytrzeszczonymi oczami, próbując odsunąćsię od niej, ale łóżko mnie
blokuje.
I wtedy w pokoju rozlega się wyraźnygłos mojej mamy:
197.
Pamiętaj, jak ci będzie źle, to mi powiedz.
Spoglądam za siebie i widzę, że arynia powoli wzbijasię w powietrze.
Ciotka zatrzymuje się natychmiast.
Uśmiechznika z jejtwarzy jak zdmuchnięty.
Jej włosynieruchomieją na ułamek sekundy, zamieniając się w srebrzyste, ostre sople, a
potem.
Jeśli przed chwilą mogłosię wydawać, że za ciotką ktoś włączył potężny wentylator, to teraz
ten wentylator zmienił ciąg jej włosy uciekają w tył.
Przezmomentciocia Agata wygląda zupełniejak osobajadąca niezwykle szybko skuterem,a po
sekundzie, gdy arynia bardzo spokojnie przelatuje nademnąi zbliża się do niej, kosmyki
włosów ciotki, przy wtórzewysokiego, rozdzierającego pisku, odrywają się od jejczaszki,
srebrną falą wypływają na korytarz i niczym porwane wiatrem znikają za framugą drzwi.
Arynia niespiesznie wylatuje zanimi, wysuwając stalowe żądło.
Ciotka stoi na środku pokoju zupełniełysa, wpatruje sięw nas wytrzeszczonymi oczami,a
potem krzyczy krótko,łapie sięza głowę iwybiega z pokoju.
Milczymy przezdługą chwilę.
Zgryz odchrząkuje w końcu imówi:
No, to było niezłe.
Alemiała minę.
mamrocze Mona pod nosem.
Nigdy w życiu tegonie zapomnę.
Nigdy.
Pchełka chichocze krótko, milknie, przygląda się nam,a potemzaczyna śmiać się
znowu tak głośno, żeaż mubrzuch podskakuje.
Przewraca się namoje zapadniętełóżko i turla się po nim w tę i z powrotem, zanoszącsięod
śmiechu.
No wiesz?
mówi zgorszonym tonem Monika, a potemi ona zaczynachichotać.
198
Śmiech Pchełkijest tak zaraźliwy,że i jazaczynam sięśmiać.
Zaśmiewamy się dołez,już nie pamiętam, kiedyśmiałem się tak mocno.
Prawie namprzechodzi, a wtedyZgryz staje przed drzwiamii pokrzykuje:
Łu!!
a potem łapie się zagłowę, naśladując ciotkę,i piszczy:Aaaaa!
Oczywiście znowu zaczynamy się tak śmiać, że małonie popękamy.
Z oczu ciekną mi łzy, policzki mnie bolą,ale nie mogę przestać.
Zaraz się posikam!
ostrzegaPchełka wysokim dyszkantemmiędzy jedną salwąśmiechu a drugą.
W takim razie.
wyjąkuję, ocierając załzawioneoczy .
wtakim razie zejdź.
z...
z łóżka!
Tooczywiścieznowu nasrozśmiesza.
Nagle Monikaspogląda na swój zegareki poważnieje w mgnieniu oka:
Marek, jest już dziesięć po!
Mama nas zabije!
Obiad!
wykrzykuje Pchełka i zaczyna gramolić sięz łóżka na podłogę.
To strasznie dziwne, ale właściwienie jestem już głodny!
Jateż powinienem iśćmówiZgryz.
Ale niewiem, czy.
Poradzę sobiezapewniam go.
Wychodzimy na korytarz.
Nad naszymi głowami rozlega się głośny tupotnóg i cichy okrzyk.
Będzie dobrze.
Chyba.
mówię, starając się nadaćswojemu głosowi pewnesiebie brzmienie.
O, na pewno będzie zapewnia mniePchełka.
Onezostałyprzystosowane do tego, żeby oczyszczać nietylkodomy i lasy z nici, ale też i ludzi.
Niestety, zanim zakończył się proces ich produkcji, nie było jużżadnychludzido oczyszczenia.
Mówię o aryniach.
199.
Wiem kiwam głową.
Schodzimy do holu, mijamy ladę z ciemnego drewnai podchodzimy do drzwi.
V No, tona razie mówi Monika.
'.Ciotka ciężkim krokiem zbiega z drugiego piętranapierwsze ikrzycząc, skręca w korytarz.
Po chwili zawracai biegnie w jego drugą stronę.
Arynia niespiesznie leci za nią.
Ale jaja stwierdzaPchełka.
Wpadniemyjutro, żeby odstawić arynię dojej czasów mówi Zgryz.
Koło jedenastej będzie okej?
Pewnie, że będzie wzruszam ramionami i uśmiechamsię doniego.
Otwieramdrzwi na ganek, a Monika, Pchełka i Zgryzwychodzą na dwór.
Tylko pilnujdobrze tego stworka Zgryz odwracasię do mnie.
Nie może wydostaćsię z"Wysokiego Klifu".
To by była katastrofa.
Nie ma obawy.
Wszystkie okna i drzwi wyjściowe sąpozamykane.
Patrzcie,wypogodziło się mówi Monika.
Rzeczywiście.
Ciężkie, ołowiane chmuryodsunęły sięna bok.
Nad horyzontem świeci jasno kulasłońca, a jejblask odbija się i mieniw srebrzystych falach
morza daleko przed nami.
No,to do jutraZgryz unosi dwa palce do czoła,jakbysalutował.
Do jutramówię, a pochwilidodaję: Dzięki.
Nie ma sprawy Zgryz wzrusza ramionami i zeskakuje ze schodkówprowadzących na
parking.
Monika i Pchełka idąza nim.
Przymykam drzwii obserwuję całą trójkę przez szparę między skrzydłem a framugą.
200
Przy krzakach obok wyjazdu na ulicę Monika odwracasię do mnie i macharęką.
Pchełka też spogląda w mojąstronę,robi groźną minę iwoła:
A tylkomi się tu pokażna ulicy!
Puszcza oko i skręca w stronę kiosku.
Zamykamdrzwi.
Ciotka zbiega na parter, mija mnie i wpada dojadalni.
Arynialeci zanią.
Mam nadzieję, że nie będzie totrwałocałą noc.
Wchodzę do jadalni za nimi.
Korytarzprowadzącydo kuchni stoi otworem.
Dobiega z niegokrótki okrzyk przestrachu, a potem zapada cisza.
Zaglądam do kuchni.
Ciotka Agata, zasłaniając sobie twarz,stoi w kącie obok starego kredensu.
Aryniaunosi się tużnad nią.
Stalowe żądło błyskawicznie opuszcza sięi podnosi nad łysą czaszką ciotki, wnika do środka,
jednak nie pozostawia żadnych skaleczeń.
Nagle zagłębiasię mocniej, skrzydła arynii pobrzękujągłośniej i zeskroni ciotki stworzenie
wyciągajasną, wijącą się nić.
CiotkaAgata wzdycha i zamkaoczy, a ja mam dziwnąpewność, że towłaśnie tę nić podarował
mi na pamiątkę Krwawiec.
Nitka znika wessana do trąbki stworzenia.
Aryniazawraca i niespiesznie wylatuje z kuchni, zmierzając do innych części domu, gdzie
zapewne ukryły siępozostałe włókienka.
Ciocia chwiejesię na nogach, podbiegamdo niej i biorę ją za łokieć.
Już wszystko w porzomówię, wyprowadzam jąz kuchni do jadalni i sadzam na fotelu
przy kominku.
Ciotka nie otwiera oczu i cała się trzęsie.
Z zimna?
Możew domu jest naprawdęchłodno.
Pewnie powinienem włączyć piec gazowy, tylko że nie umiem tegorobić.
Ale przecież jest tu coś lepszego od pieca.
Idę do kuchnipo zapałki.
Wyjmuję spod zlewu kilka starychgazet.
201.
Upycham je między kłodami drewna na kominku, któreleży tu pewnie od wielu lat.
Przytykamdo niego płonącązapałkę papier zajmuje się błyskawicznie, a pochwilipalą się już
także wysuszone na wiór stare szczapy.
Przykominkuszybkorobi się ciepło.
Spoglądam na ciotkęi widzę, że zasnęła skulona wfotelu.
Później robięsobie herbatę ikanapki z pomidoramii musztardą.
Przynoszę drewno i dokładam do kominka.
Arynia fruwa po korytarzach.
Biorękluczez recepcjii otwieram wszystkie pokojew "Wysokim Klifie",wszystkie
łazienki,składziki,wejście nastrychy i drzwi do piwnicy, żeby mogła sprawdzić każdy kąt.
Gdy wracam do jadalni,widzę, żetwarz ciotki wygładziła sięnadal niejest młoda, ale nie ma
już tylu zmarszczek.
A na jej łysejgłowie pojawiły się pierwsze odrastającekosmyki.
Jeszczenie widziałem, żeby włosy rosły w takim tempie.
Dochodzę do wniosku, że mato cośwspólnego alboz uzdrawiającym działaniem samych nici,
albo arynii.
Przykrywamją skórzaną kurtkątaty, siadam w drugim fotelu i wpatruję się w ogieńpłonący na
kominku.
Arynia gdzieś nade mną czyści dom, a ja wzdycham i zamykamoczy, wtulając się głębiej
wfotel.
Nie zadzwoniłem doszpitala.
Zrobię to jutro,decyduję i zasypiampochwili.
Zasnęłambudzi mnie cichy głos ciotki.
Przesiedzieliśmy tu całą noc?
Otwieram oczy i widzę, że ogień na kominku dawnowygasł.
Za oknami świeci słońce i ćwierkają ptaki.
Przeciągam się, przechylając głowę na boki, bo kark trochę
202
mnie boli.
Ciotka siedziwyprostowana w foteluoboki oglądakosmyki swoich włosów, podnosząc je
dooczu.
Co sięstało z moimi włosami?
mówi.
Dlaczegosą takie krótkie?
Moim zdaniem wcale nie są krótkie, sięgają jej prawiedo łokci.
Tyle tylko,że jużniemal całkowicie posiwiały.
Jak się czujesz, ciociu?
pytam.
Nie wiem ciotkawypuszcza kosmyk ispogląda namnie, mrużąc oczy: Jestem
straszniesłaba.
Gdzie moje okulary?
Co się stało?
Chorowałaś mówię.
Chorowałam?
ciotka pociera czoło palcami.
Nicnie pamiętam.
Gdzie ja położyłam teokulary.
Wstajez fotela i opiera się ręką o brzeg półki nad kominkiem.
Napaliłeś w kominku stwierdza.
Było zimno wzruszamramionami.
Ostatni raz w tym kominku ogień palił się, jeszczegdy żył tata ciotka wzamyśleniu
przesuwa dłoń po krawędzi półki.
Trzebajuż włączyć piec wpiwnicy.
Któragodzina?
Wyjmuję komórkę z kieszeni i sprawdzam.
Wpół do ósmej.
Zrobię ci śniadanie ciotkazbiera włosy i odrzucaje do tyłu, apotem wyjmuje z kieszeni
spódnicygumkę.
Może ja zrobię?
pytam.
Jeżeli jesteś słaba.
Nie, nic mi nie jest.
Muszę się napićkawy.
Musiałam zostawić okulary u siebie.
Ja przyniosę wstaję i idę na górę.
Gdzie jest arynia?
Okulary ciotki leżą u niejw pokoju, napodłodze obokkanapy.
Podnoszę je i wychodzę na korytarz,
203.
nasłuchując, ale nie słyszę szelestu skrzydeł arynii.
Gdziemogła polecieć?
Jeżeli schowała się w którymś z pokoi albo na strychu, nie znajdę jej przez tydzień!
A może.
Przechodzę do mojegopokoju i zaglądam przezniebieskie drzwi.
Arynia śpi na łóżku między zmiętymi fałdamipustej powłoczki na kołdrę.
Skrzydła ma złożone, akuratkiedy zaglądam, sapie cicho przez sen i przewraca się naplecy,
pokazując wzdęty brzuszek.
Objadła się.
Wyjmujępo cichu klucz spod klamki, zamykamdrzwi i przekręcamgo wzamku od strony
korytarza.
Łukasz!
woła ciotka z parteru.
Podchodzę do schodów i spoglądam nanią z góry.
Stoiz groźną miną obok kontuaru, wspierając ręce na biodrach imrużąc oczy.
Czy możesz mi powiedzieć, po jakie licho pootwierałeś wszystkie pokoje?
pyta.
Schodzę do niej, podaję jej okularyi zastanawiam się,co powiedzieć, żeby nie skłamać.
Bałem sięmówię w końcu.
Wyraz twarzy ciotki zmieniasię na strapiony.
Zakładaokulary i mierzwi mi włosy trochę nieporadnym gestem.
Tutaj nie ma sięczego bać mówi wkońcu.
"Wysoki Klif" to najnudniejszyi najbezpieczniejszy dom podsłońcem.
Chodź, zrobimyśniadanie.
Uśmiecham się do niej.
204
XVIII
-,,KONIEC KRWAWCA
jak poszło?
pyta Zgryz, gdy otwieram mu drzwi punktualnie o jedenastej.
Ma na głowie czapkę z daszkiem, a podgranatową bluzą z kapturem ukrywa
tajemniczy długi przedmiot owinięty w kawałek brezentu.
Bez najmniejszych problemów mówię, wpuszczając go dośrodka.
Przyszli już?
Jeszcze nie, ale.
Hej, nie zamykaj!
dobiegamnie głos Moniki
zparkingu.
Przechodzą przez parking razem Pchełką, ściskającpod pachami reklamówki z
jakimiśmetalowymi przedmiotami.
Widać tylko wystające drewniane uchwyty.
I jak?
pyta Monika, wchodząc do holu.
Dzieńdobry ciotka Agata odzywa się do nich, stającna progujadalni.
205.
Ma bardzo zdziwioną minę.
Zgryz, Pchełka i Monikagapią się na nią przez chwilę.
W końcu Mona odzywa siępierwsza:
Dzień dobry.
Jak się pani czuje?
Dobrze.
A skąd wiesz, że chorowałam?
Łukasznam mówił.
Wczoraj wyjaśnia Pchełka.
Nie wiedziałam, że masz już w Brzegu przyjaciół
mówi do mnie ciotka, uśmiechając sięniepewnie.
A tak jakoś.
wzruszam ramionami,uśmiechamsięi mówię: Mam przyjaciół.
To dobrze.
Proszę pani, możemy się pobawić zŁukaszem?
pyta grzecznie Zgryz.
Och.
No pewnie, jasne.
Oczywiście, że możecie.
ciotka mruga przez moment, a potem, wskazującpakunki, pyta: A co tam macie?
Tutaj?
Monika zerka na ściskaną pod ramieniemreklamówkę.
A nic.
Zabawkitakie.
Do zabawy.
Aha.
No, dobrze, bawcie się ciotka ma tak zdumiony wyraz twarzy,żemało nie parskam śmiechem.
Zrobić wamjakieś kanapki może?
Nie, dziękujemy chórem odpowiadaMonai Zgryz,aPchełka robi nieszczęśliwą
minę,ale też po sekundziekręci przecząco głową.
To my pójdziemydo mnie na górę, ciociumówię.
Super, że już siępani dobrze czuje stwierdzaPchełka.
Tak.
No, tak, oczywiście.
odpowiada ciotka,a my ruszamy po schodach na piętro.
Zamykam za nami niebieskie drzwi, a Monika głośnowypuszcza powietrze.
206
Błyskawiczniesię pozbierała mówi.
Nie spodziewałam się tego.
Małobrakowało.
Wyjmuje z reklamówki ogromny ogrodowy sekator,a Pchełka z drugiej nieco
mniejszy.
Zgryz uśmiecha sięszeroko iodwija z brezentu siekierę z plastikowym, czerwonym trzonkiem.
Zabawki puszcza do mnie oko, a ja uśmiechamsięporozumiewawczo i wyciągam zza
komody sekator ciotki,który znalazłem za drzwiami do piwnicy i przemyciłemdo swojego
pokoju pół godziny temu.
A nawetsię nie naradzaliśmy mówię.
Wielkie umysłymyślą podobniestwierdza Pchełka.
Gdzie ona jest?
pytaZgryz.
Nie uciekła ci, mamnadzieję.
No coś ty.
Śpi sobie wpowłoczce.
Sama do niej wróciła kiwam głową w stronę łóżka.
Zaczynamy?
Jasne!
Staję przed niebieskimi drzwiami ipukam dziś jużtylko trzy razy i wiem, że
przejściesię otworzyło.
To dzieje się coraz szybciej mówię.
Boję się, żenastępnym razemprzejście po prostu pozostanieotwartena stałe.
Nie będzienastępnego razu twardo mówi Zgryz.
Dziś musimy zakończyć sprawę i więcej już tam niewrócisz.
To zbyt niebezpieczne.
Rozumiesz?
Rozumiem wzdycham, bo wiem,żema rację.
Jednak tensrebrny światjest taki piękny.
Najchętniejbym zniego nie wracał.
Gdyby nie mama, którawciąż śpi
niedawno dzwoniłem do szpitala i rozmawiałem z pielęgniarką.
Stan bezzmian.
Zostałbym tam, gdyby nieona.
I nie ciotka Agata.
207.
No, to chodźmy mówi Monika, podnosząc ostrożnie powłoczkę z arynią i biorąc w
drugą rękę sekator.
Gałęzieglomów sąniezwykle twarde, a my musimyoczyścić dróżkę i trawniki po
bokach w promieniu pięciumetrów tak twierdzi Pchełka bo inaczej arynie nieprzelecą.
Pot zalewa mi oczy, ucinam kolejneodgałęzienie krzewu sekatorem ciotkii zdejmujęskórzaną
kurtkę.
Mamnadzieję, że niebędą imprzeszkadzały korzenie pod ziemią sapię.
Bo w życiu niedamy rady ichwykopać.
Niegadaj, tylko wycinaj Monika z wysiłkiem odcina grubą gałąź.
Ile jeszcze?
Na moje oko mniej niż połowa stwierdza Zgryz,oglądającnasze dzieło.
Przejście między zaroślami majuż ponad dwa metry,po bokach leżą sterty uciętych i
odrąbanych gałęzi.
Srebrne kulki błyszczą w trawiedookoła nas.
Między drzewami za naszymi plecami unoszą się dziesiątki arynii.
Czekają, jakby doskonale wiedziały, co chcemyzrobić.
Wygląda,jakby rozumiały,o co nam chodzi stwierdza Zgryz, czytając w moich
myślach.
Myślisz, że są inteligentne?
pytam.
Kiedyś nie były stwierdza zdyszany Pchełka.
Alew końcu wszystkie są jednym wielkim mózgiem.
Mogłyzmądrzeć.
Jeszcze ten krzak i będzie z głowy oświadcza Mona.
Nie kusi cię?
pytam Zgryza, wskazując zwisająceowoce glomów.
208
Kusi przyznaje Zgryz.
Alepewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.
Poza tym nie wierzę, że to jest jedynymożliwy wariant rozwoju wypadków.
Myślałemnad tymw nocy.
Tak może wyglądać ziemia za cztery miliardy lat.
Ale nie musi.
W końcu od nas też zależy to, jak będziewyglądała przyszłość.
Przyjmijmy, żeto tylko jednazmożliwości.
Przestańciegadaći mi pomóżcie!
ponagla nasMonika.
Po chwilikrzak przewraca się na dróżkę.
Odciągamyna bok gałęzie.
Arynie nadal czekają.
I co teraz?
pytam.
Pchełka?
zwraca się do chłopaka Zgryz.
Pchełka przez chwilę robi komicznie zdumioną minę,bo chyba po raz pierwszy w życiu ktoś
prosi go o radę.
Uśmiecha się uszczęśliwiony, a po chwili kręci głową:
Nie wiem.
Powinny jużprzelecieć.
Chyba że.
spogląda pod nogi, na kulki glomów leżące w trawie.
...chyba że je też musimy posprzątać.
O, mamo wzdycham izaczynam zbierać owoce.
Po dwudziestu minutach dróżka i trawnik dookoła sądokładnie posprzątane.
No i?
pyta Monika.
Dlaczego nie lecą?
Możecie już przelecieć!
wołam do arynii, podchodzącdonich i wskazującszeroki prześwit między zaroślami.
Słyszycie?
Arynie unoszą się w swoich miejscach,leniwie machając skrzydłami.
O co im chodzi?
odwracam się w stronę Zgryza, który przygląda się aryniom ze zmarszczonym czołem.
Dlaczego nie lecą?
209.
Nie wiem odzywa się cicho.
Może jednak korzenie w ziemi je powstrzymują.
Trudno, nic z nimi teraz nie zrobimy oznajmiaMonika, podając mi kurtkę.
Wracajmy.
Przyjdziemy jutro z łopatami.
- Nie, kręcę głową.
Nie będziemymogli wrócić,dobrze wiesz.
Przejście się niezamknie, jeślijeszcze raz jeotworzymy.
W takim raziemusimy sobiedarować wzrusza ramionami Monika.
Zakładamkurtkę i mówię:
Nie mogę.
Wy wracajcie,jamuszę do niego iśći spróbować go uwolnić.
Przecież nie masz szans!
wykrzykuje Zgryz.
Patrzę na niego przez krótką chwilę, a potem powolizbliżam siędo arynii, która unosi się w
powietrzu najbliżej.
Stworzenie przyglądami się,ale nie ucieka.
Ostrożnie wyciągam ramię.
Arynia zerka na moją rękę, jejskrzydła uderzają mocniej.
Przez momentnicsię niedzieje.
Naglearynia zbliżasię do mnie wolniutko i z wahaniem siada na moim przedramieniu,
zupełnie jak myśliwski sokół na ramieniu sokolnika, którego widziałem kiedyś w telewizji.
Jej łapki chwytają mocno fałdy skórzanej kurtki i stworek składa skrzydełka.
Jest zaskakująco lekki.
Och szepcze Monika.
Jak to zrobiłeś?
Nie wiem odszeptuję.
Ucieknieostrzega cicho Zgryz.
A nawet jeśliuda ci się ją przenieść przez glomy, to i tak jedna arynianie poradzi sobie z
Krwawcem.
Mimo wszystko muszę spróbować odpowiadampółgłosemi ostrożnie ruszam w stronę
przejścia.
210
Arynia rozkłada skrzydła na boki, ale tylko po to, żebyutrzymać równowagę.
Nie podrywa się do lotu, nawetgdy wkraczammiędzy zarośla.
Zerkam przez ramięi widzę, że Zgryz, Monika i Pchełka idą za nami.
Mieliście wracać mówię donich półgłosem.
To ty takpowiedziałeś stwierdza Monika.
Uśmiecham się i idę dalej, ostrożnie niosąc arynię.
Pochwilidocieramy do pierwszej latarni.
Oglądam się naMonikęz triumfalną miną i wtedy widzę, że przez przecinkę za nami
przelatuje jedna arynia.
Zaraz za nią druga, potem trzecia i nagle arynię wsypują się do doliny niczym płatki owsiane
do miski z mlekiem.
Zgryzuśmiechasię domnie ipokazujeuniesiony kciuk.
Ruszamy w stronęmiasteczka, a arynię szeleszczą i szumiądookołanas.
Chce mi się śmiać i czuję takiprzypływ energii, żezaczynam biec ścieżkąw dół oczywiście na
tyleprędko, naile pozwala mi moja krótsza noga.
Aryniana moim ramieniu przez chwilę mocniej chwyta łapkami kurtkę, alepuszcza ją i unosi
się w powietrze.
Szybciej!
woła Monika,śmiejąc się, a arynię przyspieszają razem z nami.
Czubkiich skrzydeł muskająmoje dłonie, stworzeniaszepczą coś, ale ich głosy
zlewająsię w jeden cichygrzmot, nie potrafięich rozróżnić.
Błękitnąfalą wlewająsię na ulice, otaczają domy.
Pierzchającenici lśnią słabow bladym, ogromnym słońcu.
Pchełka odbija wbok,zmierza do jednego z domówi otwierana ościeżjegodrzwi solidnym
kopniakiem.
Zaczynamy go naśladować biegamy od domu do domu, a arynięznikają w ichwnętrzach.
Po chwili docieram do parterowego domku z szyldem "Krwawiec" wiszącym nad drzwiami.
211.
To tutaj?
pyta Monika, stając obok mnie.
Tak kiwam głową.
Więcotwórzi wpuść arynie mówi.
Najpierw chcę, żeby nas zobaczył.
Żeby wiedział,żemu się nie udało.
Ale przecież mówiłem ci, że nici nie myślą odzywa się Pchełka.
Totak samo,jakbyś oczekiwał, żekaraluch zrozumie,dlaczego chcesz się go pozbyć z domu.
Może masz rację wzruszam ramionami.
Alemimo wszystko.
Uchylam skrzypiące drzwi iwsuwam się do mrocznejpracowni.
Za mnąwchodzą pozostali, a Zgryz pociągaklamkę do siebie, blokując dostęp aryniom.
Krwawiec stoi za kontuarem w tym samym miejscu,w którym stał, gdy zobaczyłem go
po raz pierwszy.
Jegotwarz niknie w mroku.
Wróciłem mówię głośno.
Krwawiec powoliunosi głowę ispogląda na mnie.
I nie jestem sam oznajmiam.
Zaraz będzie potobie.
A on będzie wolny.
Tak?
szepcze Krawiec.
Nie ssssądzę.
Obchodzi kontuar i staje naprzeciw nas,przechylającgłowę i wbijając we mnie białe oczyz
maleńkimi, czarnymi źrenicami.
Jessssteśśśśmy tuod milionów lat szepcze.
I będziemy przez nasssstępne miliony.
Dopóki ssssłońce niezgaśśśśnie.
No to mam dla was wiadomość mówię twardo.
Słońce gaśniedzisiaj.
Kiwam głową w stronę Zgryza,który uchyla drzwi.
Pracownię zalewa jasne światło.
Krwawiecnagle pochyla
212
się gwałtownie, otwiera usta coraz szerzej i szerzej, wyrzucając z nich srebrne,
wijącesię sploty nici.
Cofnij się!
krzyczy do mnie Monika, ale w tymmomencie światło gaśnie.
Do sklepiku przezotwarte drzwi wpadają arynie dziesiątki, a może nawetsetki.
Krwawiec krzyczy, a stworzenia opadają go, oblepiają błękitnawą chmarą, tłoczą sięi
przepychają.
NIE!
z plątaniny skrzydeł dobiega nagle pełenrozpaczy krzyk.
Niewiem, czy to krzyk Krwawca,czy może arynii.
I nagle jestjużpo wszystkim.
Ptaki zawracają i wylatująprzez otwarte drzwi.
Na podłodze klęczy mężczyzna.
Oddycha głośno, wsparty o deski.
Podchodzę do niegoi kucamtuż obok.
Uważaj cicho mówi Zgryz.
Mężczyzna podnosi głowę i spogląda na mnie zamglonym wzrokiem.
Ma niebieskie oczy, zupełnie takie samejak moje.
Już w porządku mówię do niego, biorę go pod rękę ipomagam mu wstać.
Opierasię o kontuar i chowa twarz w dłoniach.
Kto to jest?
pyta cicho Monika.
Ojej.
nagle odzywa się Pchełka,ale nie zwracamna niegouwagi.
Ciemne kosmykiodrastających włosówszybko pokrywają głowę mężczyzny, a on
przeciera oczy i spogląda namnie.
Ile to trwało?
pyta ochrypłym głosem.
Bardzo długo odpowiadam.
Ojej!
głośniej powtarza Pchełka.
Coś.
213.
Kim jesteś?
pyta mężczyzna, przyglądając mi sięzmęczonym wzrokiem.
Dlaczego masz nasobie mojąKurtkę?
To wcalenie jest.
zaczyna Pchełka i urywa nagle.
Zniecierpliwiony odwracamsię w jego stronę i jużmam mu powiedzieć, żeby przestał
przeszkadzać, kiedydostrzegam wyraz jego twarzy i słowa zamierają mi naustach.
Pchełka jest krańcowo przerażony, wpatruje sięw przestrzeń przed sobą niewidzącym
wzrokiem.
Marek?
pełnymniepokoju głosem odzywa sięMonika.
Pchełka oblizuje błyskawicznie wargi i mówiszybko:
My wcale nie jesteśmy w Brzegu!
Nigdy nie byliśmy!
Nagle w miejscu, w którym stoi, rozbłyskuje kula oślepiającego białegoświatła i
Pchełka.
znika!
Powietrzewypełniapustą przestrzeń z głośnym "POP!
". Zupełniejakby korek wystrzelił z butelki szampana.
Marek!
krzyczy dziewczyna.
Dopada miejsca, w którym stał przedchwilą chłopak,opada na kolana i kładzie ręce na
podłodze, jakby myślała, że Pchełka się w niejzapadł.
Gdzieon jest?
wykrzykuje, podnosząc głowęi patrząc nanas.
Gdzie jest mój brat?
Co się.
Nagle urywa, a jej oczyrozszerzają sięze zdumieniai mówi tylko:
Och.
Światło rozbłyska ponownie i Monika znika.
Co siędzieje?
pyta mężczyzna.
Wtym momencie bez słowa, wkolejnym oślepiającymblasku znika za mną Zgryz.
214
Tato!
wykrzykuję, łapiąc rękaw czarnego garnituru, w który ubrany jestmój ojciec.
Tato, wróć do "Wysokiego.
Nagle otacza mnie głośny szum i białe, ostre światło.
Głowęprzeszywa mijaskrawa błyskawica bólu, czuję, żetracę równowagę, i zaciskam powieki
z całej siły.
Spadam!
Ból i światło nagle bledną, zostają za mną.
Czuję, że leżęna czymś miękkim.
Ten zapach.
Wciągam gwałtowniepowietrze do płuc jak ryba wyrzucona na brzeg i mrużącpowieki
spoglądam przed siebie.
Próbujęzorientowaćsię, gdzie jestem.
215.
XIX
MAMA, SZPITAL I TOYOTA:
On też?
wykrzykuje kobieta stojąca w no( gach mojego łóżka.
Oni wszyscy?
To jestpo prostu.
Cud!
Niech pani szybko biegnie polekarza!
odzywa sięjakiś głos z boku.
Znajomygłos.
Próbuję odwrócić głowę, jest ciężka jakz ołowiu.
Mama?
wykrzykuję, alez mojego gardła wydobywasię tylko cieniutki, zachrypnięty szept.
Jestem!
Jestem cały czas,Łukaszku mówimojamama, która siedzi przy łóżku i ściskamocno moją
rękęw swojej dłoni.
Obudziłaś się.
Nareszcieoczy zaczynają mnie piecod łez.
To ty się obudziłeś, kochanie mówimama i widzę,że też płacze.
Byłeś w śpiączce przez bardzodługi czas,ale ja wiedziałam, że sięobudzisz.
216
Jabyłem w śpiączce?
Coś jej się poplątało, przecież toona była.
W tym momencie za mamąotwierająsiędrzwi i dosali wpada jakaś kobieta.
Za nią mężczyzna,
a za nim.
Obudził się?
wykrzykuje zdenerwowanym głosem
ciotka Agata.
Naprawdę?
Cześć, ciociu mówię i próbuję się uśmiechnąć.
Ciotka dopada do mojegołóżka, siadana kołdrze i chwyta moją drugą rękę.
Ty mnie nie znasz, ale ja jestem twoją.
urywa,bobrakuje jej tchu, a ja kończę za nią:
Oczywiście, że cię znam.
Nie pamiętasz?
Jesteś Agata, siostra mamy.
Moja ciocia.
Ciotka Agata wpatruje się we mnie osłupiałym wzrokiem,a potem spogląda na mamę.
Musiał słyszeć naszerozmowyodzywa się drżącym głosem mama.
Wszystko słyszał.
Tata jestw "Wysokim Klifie" ciągnę, bo chociażbrakuje mi sił i czuję, że zaraz zasnę,
muszę im powiedzieć,to bardzo ważne: Tata wrócił do "Wysokiego Klifu".
Przezniebieskie drzwi, zostawiliśmy otwarte przejście.
Ma na sobie czarny garnitur.
Uspokój się, synku mama wpatruje się we mniepełnymi troski oczami.
Ja ci tylkoopowiadałam o tym
wszystkim.
Naprawdę słyszał, o czym rozmawiałyśmy?
pytaciotka, ale jej głos dobiega z oddali, a moje powieki nagle robiąsięstrasznie ciężkie
iwszystko się zamazuje.
Podobno oni słyszą, nawetjeśli nie reagują docierado mnie jeszcze głos mamy.
Dlatego trzeba z nimirozmawiać, mówić do nich jak najwię.
217.
Jej głos zamiera, a ja odpływam w mocny sen, w którym nic mi się nie śni.
Niczegonie pamiętamówi Monika,przyglądającsięPchełce, któryleżyna swoim łóżku
pod oknem i jebudyń waniliowy.
Nic a nic.
Ale typamiętasz stwierdzam.
Pamiętam, ale.
Monika pochylagłowę i skubiebrzeg swojej piżamy .
ale mam wrażenie, że towszystko jakoś się zaciera,wiesz?
Zakażdym razem, gdyzasypiam, apotem się budzę, tamten sen.
To nie był sen!
No, tak.
Za każdym razem jest bledszy.
Tytak niemasz?
Nie, nie mam mówię pewnym głosem, chociaż tonie do końca jest prawda.
Od chwili, gdywszyscy czworo się obudziliśmy, minąłjuż prawie miesiąc.
Zasypiałem i budziłem się przezte tygodnie mnóstwo razy, aleto, co wydarzyło się w
srebrnym świecie, jest dla mnie prawie tak samo żywe, jak było wtedy.
Wystarczy,żebym zamknął oczy, a od razu mogę zobaczyć arynie, spiralne drzewa, fiołkowe
nieboi Krwawca.
I mojego tatę.
Już nie potrzebuję jegofotografii,wiem doskonale, jakwygląda.
Ciotka Agata wyjechała do "Wysokiego Klifu", ale dzwoni prawie codziennie.
Mówi, że taty nie byłow pensjonacie,a dom był zamkniętyna cztery spusty tak jak go
zostawiła,wyjeżdżającdo Warszawy po telefonie mamy.
Bo tomama doniej zadzwoniła, a nie żadna ubezpieczalnia ani lekarze.
218
Mama zadzwoniła, bo kiedy po wypadku okazało się, żenie można mnie obudzić, nie
wiedziała, kogo prosić o pomoc.
Niechciała być sama, więc postanowiła się pogodzić z Agatą.
Tata nie przeszedł przez niebieskie drzwi.
Dlaczego?
Wolał zostać w srebrnym świecie?
A może nie potrafiłznaleźć przejścia?
Amoże zamknęło się samo, zanim zdołał do niego dotrzeć?
Będę musiał towyjaśnić.
Wszyscy dookoła mówią mi,że przez te miesiące leżałem w łóżkui spałem.
Może tak.
Mamapodobno prawiebez przerwy przy mnie była, opowiadała mi o"WysokimKlifie", o
dziadku, babci.
O ciotce Agacie, o drzwiach doswojego pokoju pomalowanych na niebiesko.
Nawet o moim ojcuotym, jak się poznali, jak wyglądał, i odniu,gdy zniknął.
Twierdzi, żejej opowieści docierały do mniei zmieniały się w sny.
Ale ja nie wierzę, że to jest całaprawda.
Nicmi nie mówiła oKrwawcu i osrebrnymświecie.
A ja byłem tam, przeszedłemprzez niebieskiedrzwi.
Odnalazłemtatę i odkryłem, dlaczego nie mógłbyć przy mnie.
Na dodatek spotkałem Pchełkę, Monikęi Zgryza, byli tam ze mną i to pamiętają.
No, prawiepamiętają.
Monika pamięta najlepiej, Pchełka prawie wcale, a Zgryz chybapamięta, ale trudno się z nim
porozumieć.
Był w śpiączcenajdłużej znas wszystkich i terazbardzo powoli dochodzido siebie.
Wcześniej myślałem sobie, że śpiączka topoprostu tylkotaki mocny sen, a gdy się
kończy,ten,kto spał, po prostu otwiera oczy, wstaje i idzie do domu.
Okazało się, żenaogół wcaletak nie jest.
Po pierwsze,wcale nieleży sięcały czas w łóżku pod kołdrą.
Codziennie człowiekiemzajmują siępielęgniarki i fizjoterapeuci,którzy trenują
219.
jego mięśnie, żeby nie zniknęły, bo przecież kiedy się leży, mięśnie wcale nie pracują,
więc robią się coraz słabszei cieńsze.
A po drugie,nawetgdy człowiek wkońcu budzi się ześpiączki, dzieje się to powoli, a potem
jest trudno trzebadługo pracować nad tym, żeby móc normalnie chodzić, mówić i myśleć.
Nasz przypadek jest podobno wyjątkowytak mówiąlekarze w ośrodku.
Wszyscy czworo leżeliśmy wtej samejsalii wszyscy czworo obudziliśmy się niemal
jednocześnie.
Coś takiego się nie zdarza.
Przez ten miesiąc opowiadałem o srebrnym świeciewszystkim dookoła chyba ze sto
razy, już mam dosyć.
Pewnie, gdyby była to tylko moja opowieść, dawnomachnęliby na niąręką istwierdzili, że
wszystko mi sięprzyśniło.
Ale Monika też potwierdza moje słowa.
To dlaspecjalistów zagadka.
Nazywają to snem zespołowym.
Niech sobie mówią, co chcą, jest mi już wszystko jedno.
Chciałbym iść do domu.
Monika i Pchełkanaprawdę sąrodzeństwem,ale nigdynie byli wBrzegu to znaczy
wcześniej,przed wypadkiem.
Mieszkają pod Rzeszowemi oboje zapadliw śpiączkę po zatruciu sięjakimiś chemikaliami,
które wpuściła do rzeki wytwórnia papieru w ich miejscowości.
Zgryz jestz Warszawy, takjak ja.
Chorował na cukrzycę, ale żaden lekarz tego nie odkrył na czas, chociażbardzoźle się czuł.
Leczono go na różne sposoby, ale sprawa wyjaśniła się dopiero, kiedy Zgryz zapadł w
śpiączkę.
Podobnona ogół z takiej śpiączkidość łatwo jest kogośobudzić, aleprzypadekZgryza okazał
się wyjątkowy iz nim było inaczej.
Mama niby nie wierzy w moją opowieść,ale chyba sama do końca nie wie, co ma o
niej myśleć.
Twierdzi, że
220
o wszystkich szczegółach, októrych mówiętych dotyczących "Wysokiego Klifu",taty,
nawet jego skórzanejkurtki sama mi powiedziała, gdy byłem w śpiączce.
Asrebrny świat, nici, arynie i Krwawiec tylko mi się przyśnili.
Ale przecież nie przeszedłem przez niebieskie drzwisam Mona, Pchełka i Zgryz mi
towarzyszyli.
Monikaopowiedziała lekarzom o wszystkim zupełnie niezależnieode mnie.
To jest fakt, który trudno zlekceważyć.
Kiedywięc mówię o srebrnymświecie, a Monika dopowiadaróżne szczegóły, mama słucha,
ale o nic nie pyta.
Siedziz twarzą białą jak papier.
Najpierw myślałem, że jest zła namnie, ale dopiero potem domyśliłem się, że po prostu
jestwystraszona.
Nie rozumie, w jaki sposóbmogło nam sięśnić to samo, a podobnie jakwiększość ludzi boi się
tego,czego nie potrafi zrozumieć.
Uświadomiłemsobie, że takjest, obserwując ją iinnychdorosłych, którzy ze mnąrozmawiają.
Postanowiłem więc niemówić jejjuż więcej oświecie za niebieskimi drzwiami.
Nie chcę, żeby mojamama się bała.
Pchełka i Monika wychodzą dodomu pierwsi.
Zabiera ich mama jest miła, sympatyczna i okrągła, tak jakPchełka.
Wymieniamy się adresami mailowymi myślę,że Monika będzie do mnie pisała, ale co do
Marka to już
nie mam pewności.
Ja wychodzę trzeci, w połowie października.
Zgryz zostaje jeszcze na jakiś czas.
Będę musiał tu wracaćna badania, więc na pewno sięspotkamy.
Mojalewa noga rzeczywiście jest krótsza.
Podobno możnają zoperować,ale
221.
nie odrazu najwcześniej wiosną.
Mama pytała, czychcę powiedziałem, że muszę to przemyśleć.
Nie lubięszpitali, ale nie lubię też krótszej nogi, W szpitalu byłbymtylko przez kilka
następnych tygodni albo miesięcy, a noga będzie ze mną do końca życia no,
przynajmniejmam taką nadzieję.
Więc pewnie pójdę na operację, aleo tym pomyślę później na razie mam ważniejszerzeczyna
głowie.
Wyjeżdżamy wniedzielęrano.
Mama budzi mnie bardzo wcześnie.
Słońce świeci ijest ciepło, chociażto prawie koniec października.
Na niebie jest tylko kilka chmurek.
W przedpokoju stoją już nasze bagaże.
Jemy śniadanie, a mama pije kawę z mlekiem ipyta:
Gotowy?
Pewnie, że jestem gotowy!
Wynosimy bagaże do windy, amama przekręca klucz w zamku i dwa razy szarpieklamkę,
żeby upewnić się, że drzwi naprawdę sązamknięte.
Uśmiecham się do niej.
Potem zjeżdżamy windą dogarażu i wpychamybagażedonowej toyoty, którą kupiłamama.
Chociaż jest ich bardzo dużo, a auto ma niewielki bagażnik, wszystkosię mieści.
Na pewno niebędziesz się bał?
pyta mama, kiedywsiadamy do toyoty onaz przodu, ja z tyłu.
Nie będę kręcę głową, a onaprzygląda misię wewstecznym lusterku.
Trzeba przełamać strach mówi mama niby domnie, ale chyba tak naprawdę przede
wszystkimdo siebie.
Po wypadku samochodowym, rozumiesz.
Trzeba
222
wsiąść do autai jechać, boinaczej ten strach będzierósłi rósłi w końcuczłowiek nigdy
już nie da radyjeździć samochodem.
Ja się nie boję powtarzam.
Todobrze.
Gdyby coś było nie tak, to mi powiedz.
Wyjeżdżamyz podziemnego garażui ruszamy na północ.
Ulice są prawie puste,bo jest niedziela, więc wszyscy jeszcześpią.
Pani z GPS-u przyczepionego pod przedniąszybąauta odzywa się nagle łagodnym, sztucznym
głosem:"dwieście metrów prosto".
Mamaprawie podskakuje na siedzeniu kierowcy i szybkim ruchemwyłącza GPS.
Siedzę sobie z tyłu przypięty pasami bezpieczeństwa.
Mam puszkę zorzeszkami ziemnymi, colę i cztery komiksy.
Zaoknami przesuwają się drzewa wyjechaliśmyz Warszawy.
Toyota nie jest nowa, ktoś używał jej wcześniej, ale wygląda całkiem nieźle,chociaż jej
siedzenia niesąpokryteskórą, tylko ciemnozielonymmateriałem,a deskę rozdzielczą zrobiono z
matowego czarnego plastiku.
Wjeżdżamy na autostradę doPoznania, otwierampuszkę orzeszkówi wyglądam przez okno.
Myślę o moichnowych komiksach, ale na razie szkodami je czytać.
Przyautostradzie jest siatka, żebyzwierzętanie wybiegały najezdnię.
Mijamy zjazd do Kutnai na łące, tuż za siatką,widzę grupę dzieci.
Ciągnąmetalowy wózek, pomalowany naostre kolory, w wózku siedzi jakaś mała
dziewczynka i śmieje się na całe gardło.
Ciekawe, jak to jest mieszkać w takim miejscu między miastami, gdzie prawie nicnie ma?
Pewnie nudno, ale kto wie ciotka uważa "Wysoki Klif" za nudnemiejsce, a przecież wcale
taki nie jest.
Dojeżdżamy do Brzegu wczesnym wieczorem.
CiotkaAgata wybiegado nas naparking wysypany żwirem.
Wy223.
siadamz auta i opierając się na kuli, oglądam pensjonat.
Wyglądachybatak samo, jak gozapamiętałem, tylko liście pnącego wina na ścianach
zabarwiły się na kolorognistej czerwieni.
Chociaż.
Jest trochę mniejszy, a wieżyczka z bokubudynku wcalenie przypomina wieżyczki.
To rzeczywiście tylko wąska przybudówka.
Odwracamsię i patrzęza siebie za moimi plecamiwidzę ulicę,a po drugiej stronie chodnik i
żółtąbarierkę, oddzielającą go od przepaści.
W dali szumi morze jest grafitowei wzburzone.
Wszystko niby takiesamo,ale jednak jakieśbardziej.
Zwykłe?
Tak, to chybadobre słowo.
Denerwowałam się ciotka Agata całuje mamęw policzekna powitanie, a potem
obejmuje mnie.
A my nie mówię iodwzajemniam jej uścisk.
Wchodzimydo "Wysokiego Klifu".
W środku jest ciepło,a w jadalni na kominkupłoną drewniane szczapy.
Napaliłaś w kominku?
pyta mama,zdejmująckurtkę.
Napaliłam uśmiecha się ciotka.
Stał nieużywany oddwudziestu lat, był już najwyższy czas,żeby to zmienić.
Chodźcie, zrobiłam kolację.
Rozglądam się ze zmarszczonym czołem.
Pokój odrobinę się zmienił.
Jest mniejszy,zresztą wszystko jest mniejsze i stół, i kominek, i ustawione przednim fotele.
Lisynadal stoją na półce nad paleniskiem, alewcale nie sąwypchane.
To po prostu ceramiczne figurki.
Robi mi siętrochę nieswojo.
Najchętniej pobiegłbym na górę, ale niechcę, żeby ciotce Agacie było przykro, bo pewnie
napracowała się w kuchni.
Siadamy przy długim, ciemnym stole,a ciotka przynosi z kuchni półmisek, na którym
leżąknedle ze śliwkami,śmietaną i cukrem.
Nakładam trzy
224
natalerz i zaczynam jeść, chociaż wcale nie jestem głodny.
Mama i ciotka rozmawiająjakby nigdy nic, ale ja wcale się nieodzywam.
Po kolacji ciocia i mama siadają w fotelach przed kominkiem.
Pójdę na górę mówię, wstając z krzesła i biorąc kule.
Mama iciotka Agata nicnie mówią,chociaż przecieżdobrze wiedzą, co spróbuję zrobić.
Wpatrują się w ogieńtrzaskający na kominku, mama pochyla głowę.
Wchodzę po szerokich, trzeszczącychschodach na piętro.
Nie jest ich wcale tak dużo, jak zapamiętałem.
Poręcz ma mniej rzeźbień, ścianysą jaśniejsze.
A korytarzna piętrze wcale nie jest tak mroczny i szeroki, na ścianach wiszą oprawione strony
z jakiegoś starego kalendarza ze zdjęciami kotów.
Na pewno ichtu nie było, może ciotka zawiesiła jekilka dnitemu?
Ale wyglądają na dość stare, mają wyblakłe kolory.
Niewiem dlaczego, alerobimi się smutno i coś zaczyna dławić mnie w gardle.
Skręcamw prawo i staję przed niebieskimidrzwiami.
Oneprzynajmniej się nie zmieniły.
Serce bije mi głośno.
Naciskam klamkę.
Pokój z pomarańczową meblościanką,żółtymi ścianami, plakatem nadłóżkiem i
kolorowymizasłonkami jest niemal taki sam jak wtedy, gdy byłem tuostatnio.
Tyle tylko, że biurko nie stoi pod oknem,alew rogu,ściany mają bledszy odcień, a łóżko nie
jest zarwane.
Leżyna nim skórzana kurtka taty ciocia Agataznalazła ją na strychu i przyniosładla mnie.
Dotykampalcami połyskliwej, popękanej miejscami skórymającejkolor kasztanów i zakładam
kurtkę.
Wsuwam dłoń dokieszeni scyzoryk jestna swoim miejscu.
\ Zamykam drzwi, staję przed nimii wyjmuję komórkęz kieszeni dżinsów, a potem
ustawiam stoper.
225.
Biorę głęboki oddech, unoszę rękę i pukam w pomalowane niebieską farbą drewno.
Pukam.
Na stoperze powoli zmieniają się cyfry.
Drzwi odpowiadają głuchym odgłosem na każde uderzenie.
Pukam, czekając, aż ten odgłos sięzmieni.
Chociaż nikt mi niewierzy, ja wiem, żetak się stanie.
Wystarczy tylko zapukać w odpowiednisposóbi.
Łnkęcin, sierpień 2010 r.
226
PIS TREŚCI
I PODRÓŻ, WAŻKA I CEBBULKA .
9
II CIOTKA AGATA .
24
III NIEBIESKIEDRZWI.
37
IV PIERWSZY DZIEŃ w BRZEGU .
46
V MONIKA, PCHEŁKAl ZGRYZ .
54
VI TATA, SCYZORYK I SKÓRZANA KURTKA.
63
VII NAJTAŃSZE PRZEPROWADZKI .
77
VIII SREBRNY ŚWIAT
ZA NIEBIESKIMI DRZWIAMI .
86
IX DRZWI DO INNYCH ŚWIATÓW .
98
X KRWAWIEC.
....
109
XI SREBRNA NIĆ.
128
XII MONIKA, PCHEŁKA I ZGRYZ
PRZYBYWAJĄ NA POMOC.
145
XIII '\V PUŁAPCE .
155
XIV GĄSIENICA W KORKOCIĄGOWYM LESIE.
163
XV MECHANIZM OBRONNY.
172
XVI GLOMY, ARYNIE I SKUTKI
"PROJEKTU WELON" .
182
XVII ZNOWU W "WYSOKIM KLIFIE".
196
XVIII KONIECKRWAWCA .
205
XIX MAMA, SZPITAL ITOYOTA .
216
227.
oncYnfl
www.latarnik,com.
pl
"Omega", fragment
- Musimysię pospieszyć - mówi Omega.
- Mam słabąbaterię.
Zisel, ty pierwsza!
Zisel po sekundzie wahania podchodzi śmiało do Omegi,która każe jej stanąć obok
laptopa, po czym kieruje skanerw stronę dziewczynki.
- Co sięstanie?
- pyta Zisel.
- Jeślimam rację, to.
- zaczynaOmega iwłącza skaner.
Z urządzenia strzela zielony promieńświatła, który Omega wolno przesuwa poZisel-
poczynającod kokardy, przezzmumifikowaną twarz, aksamitną podartą sukienkę,
białepończochy, kończąc na czarnych lakierkach.
Promień przesuwasiępowoli, pozostawiając posobie.
pustkę.
Zisel znika - najpierw wielka kokarda, potem głowa, później ręce, sukienka,nogi, aż
wreszcieznikają!
czarne lakierki.
Zombi przyglądają siętemu, wstrzymującoddechy i wytrzeszczając oczy, a w
niektórychprzypadkach puste oczodoły.
Gdy Zisel znika, Omega wyłącza skaner i wpatruje się w miejscena podłodze, w którymprzed
chwilą stała dziewczynka.
- Co-co-co-co.
- przerywa ciszęwielkizombi, który jakoostatni wbiegł do kościoła.
-To-to-to-to.
- Coś ty zrobiła, kochanie?
'- wykrzykuje nagle Babula.
- Gdzie ona jest?
-Wydajemi się.
- Omega nerwowo oblizuje wargi, kucając przy laptopie.
-Powinna być.
Jest!
- Gdzie jest?
-W komputerze!
Zeskanowałam ją!
- Co ona zrobiła?
- dopytuje się Halina.
- Coś potwornego - odpowiada Buba.
szkalowała.
Mówi, że ją ze.
POLECA
- Znam to - odzywa się konspiracyjnym szeptem stojącablisko nich staruszka.
- Szwagierka przez pół życia mnie szkalowała.
Ale on taka już była -jakby mogła, to każdego utopiłaby w beczce wody.
- Chybaw łyżce?
- dziwisię Antoni.
- Nie, no coś pan?
W łyżce żaden człowiek by się nie zmieścił, aż tak głupianie była.
- Mówię,że ją wskanowałam do komputera!
- głośniej
odzywa się Omega.
- Jest tutaj.
- Gdzie?
- zombi zaczynają tłoczyć się przed ekranem, wyciągając szyje.
- A, o tu!
- Omega pokazujenamonitorze okienko katalogu,w którego górnym pasku widać napis
"zombi", a wewnątrzznajduje się jedna ikonka, podpisana ziseLzmb.
-Wskanowane zombi ma rozszerzenie "zmb".
Coś podobnego!
- O czym ona gada?
- pyta ze zdumieniemAntoni.
-Toma byćZisel?
Ta ciapka w telewizorze?
Bez przesady, chyba
nie sądzisz, że w to.
- Poczekajcie -mówi Omega.
Przesuwa kursor w lewy dolny róg ekranu, uruchamia komunikatori wpisuje "Zisel" w
polu odbioru.
Przez chwilę nicsię nie dzieje,ale nagle na liście rozmówców pojawia się malutkie zdjęcie
Zisel.
Omegazaczynawpisywać tekst w pasku
na dole komunikatora,przerywai mówi:
- Zaraz, przecież to Skype!
Możemy normalnierozmawiaćna głos!
Kurczę, gdybym miała kamerkę.
Zisel, to ty?
- Tak -z głośnika komputera rozlega się natychmiastprzestraszony głosdziewczynki.
- Gdziejesteś?
Nie widzę cię.
Nic tu niema.
Gdzieja jestem?
oncYna
www,latarnikcom,pl
- Biegnij, Zisel!
- nagle wykrzykuje histerycznie Halina.
- Idź w stronę światła!
W stronę światła!
Widzisz światło?
- Czyś ty oszalała do reszty?
- Antoniłapie sięza ucho.
- Mało nie ogłuchłemod tego wrzasku.
-Ona jest w komputerze- wyjaśnia Omega.
- Ale możnasię z nią porozumiewać za pomocą komunikatora.
To już coś.
Mamtylko czterdzieściprocent baterii.
Musimy się spieszyć!
- Zamordowałaś ją!
- oskarżycielsko mówi Buba.
-Uwięziłaś jej duszę w tym pudełku i zniknęłaś ciało!
- Nieprawda!
- protestuje Omega.
-Po prostu jakby.
hm...
spakowałamją.
O, kurczę, ile właściwie ona waży?
- Na oko zetrzydzieści kilo -mówi Babula.
-Nie, w komputerze ileważy.
- Omega mruczy coś dosiebie, przesuwając szybko kursor po ekranie.
-Kurczę, prawie sto megabajtów!
Strasznie dużo!
Nie mam tyle miejscana dysku na was wszystkich.