STAŁO SIĘ JUTRO
Ilia Warszawski
Ściśle według reguł
Dymitr Bilenkin
Grupa Laokoona
Światło życia
Michał Griesznow
Jeszcze jedno martwe miasto
Dymitr Bilenkin
Niedotykalska
Michał Griesznow
Kwiaty Albarossy
Ilia Warszawski—
Ś
ci
ś
le według reguł
Bugrow otworzył oczy i poczuł strach. Gdzie
ś
w pobli
ż
u kryło si
ę
niebezpiecze
ń
stwo, ale gdzie, tego ju
ż
nie
wiedział, gdy
ż
w jego umiejscowieniu przeszkadzały zawroty głowy i nudno
ś
ci. Le
ż
ał w skafandrze bez hełmu, z
nosem utkwionym w
ż
wirze, i bał si
ę
podnie
ść
głow
ę
. Pi
ęć
lat Kosmicznej Akademii nie poszło na marne. „Je
ż
eli
znajdziesz si
ę
w nienormalnej sytuacji, zanim zrobisz pierwszy ruch, spróbuj si
ę
wpierw w niej zorientowa
ć
". I
Bugrow spróbował.
Po to,
ż
eby okre
ś
li
ć
, gdzie si
ę
człowiek znajduje, niekoniecznie od razu trzeba si
ę
rusza
ć
z miejsca. Mo
ż
na po
prostu zerkn
ąć
w prawo, w lewo i do góry, a wtedy otaczaj
ą
ca człowieka przestrze
ń
rozszerzy si
ę
troch
ę
. I tak — w
dali pasmo wzgórz, a przed nimi kamienisty grunt z jakimi
ś
ro
ś
linami przypominaj
ą
cymi kaktusy. Z lewej strony to
samo pasmo, a po prawej miotacz promieni ze zwolnionym bezpiecznikiem. Nic wi
ę
cej nie wida
ć
. Potwornie boli
głowa. Gdyby nie ten ból i ostry zapach, którym przesycony jest grunt, o wiele łatwiej byłoby my
ś
le
ć
. Uczucie
nieuniknionego niebezpiecze
ń
stwa nie mijało. Bugrow usiłował sobie przypomnie
ć
, w jaki sposób si
ę
tu znalazł, ale
nie mógł. Dlaczego bezpiecznik miotacza jest zwolniony?—zapytywał sam siebie, ale i na to pytanie nie znajdował
odpowiedzi. Dziwne! — pomy
ś
lał. — Bardzo dziwne — a my
ś
l ta wywołała istn
ą
lawin
ę
nieoczekiwanych
skojarze
ń
. Dziwne planety. Siedem dziwnych planet. Ratunkowy gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Tak, tak, tak!
Sta
ż
ysta Bugrow. Siedem dziwnych planet i gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Dlaczego dziwne planety? Wszystkie
posiadaj
ą
-atmosfer
ę
. Na jednej z nich odkryto mchy i porosty. Sensacja na kosmiczn
ą
skal
ę
. Pierwsze odkryte
ś
lady
ż
ycia. ' Mchy i porosty. To było na pierwszej planecie. Zreszt
ą
nie tylko to. Był tam drugi szturman. Teraz le
ż
y
w izolatce, a lekarz przeprowadza do
ś
wiadczenia na białych myszach. Dwa pokolenia białych myszy i
poszukiwania surowicy. To było na pierwszej planecie. A na drugiej? Na drugiej nikt nie l
ą
dował. Nie wolno.
Nieruchome ciało w izolatce i dwa pokolenia białych myszy. Statki nios
ą
ce nieznan
ą
infekcj
ę
nie wracaj
ą
w granice
Układu Słonecznego — takie jest niepisane prawo ustanowione przez samych kosmonautów. Ale
:
dowódca „Dobryni Nikiticza" mo
ż
e si
ę
nie obawia
ć
. Dwa pokolenia białych myszy i jeszcze ogólna kwarantanna.
Jak długo przebywali na orbicie parkuj
ą
cej? Nie sposób obliczy
ć
.
Zreszt
ą
to niewa
ż
ne. Co dalej? „Sta
ż
ysta Bugrow! Oblot drugiej planety w kapsule do pomiarów
grawimetrycznych!" Zgadza si
ę
! W rejonie równika odkrył interesuj
ą
c
ą
anomali
ę
. Przy przej
ś
ciu na orbit
ę
kołow
ą
co
ś
si
ę
stało.
Ź
le zrozumiał otrzymany rozkaz. Awaryjne l
ą
dowanie na skałach. Kapsuła poszła w drzazgi. Uratował
go hełm, p
ę
kł na pół, tak
ż
e nie trzeba było nawet robi
ć
analizy składu atmosfery. Oddychaj, czym si
ę
da. Zreszt
ą
tak w ogóle ma czym oddycha
ć
, cho
ć
jest troch
ę
duszno i boli go głowa. Czy
ż
by to od uderzenia? Nie, to przez ten
ohydny zapach.
Tak, chyba tak wła
ś
nie było. Co jeszcze? Radiostacja nie istnieje — rozbita, naprawi
ć
si
ę
jej nie da. Zabrał
rakietnic
ę
, pakiet z
ż
ywno
ś
ci
ą
, miotacz i manierk
ę
. Poszedł szuka
ć
miejsca dogodnego do l
ą
dowania oddziału
ratunkowego, gdzie
ś
na równinie. Schodził w dół. pełzn
ą
ł po skałach. Wyszedł na błota. Do pasa
ś
mierdz
ą
ca ma
ź
.
Czerwona mgła. Wreszcie dobrn
ą
ł do suchego miejsca, a tam... Tfu, a niech to diabli! Jak mogłem zapomnie
ć
?!
Bugrow przypomniał sobie dziwne, podobne do paj
ą
ka stworzenie, skokami przenosz
ą
ce si
ę
z wzgórza na
wzgórze, i bezwiednie wci
ą
gn
ą
ł głow
ę
w ramiona, gdy
ż
wspomnienie nie zaliczało si
ę
do najprzyjemniejszych. W
jednej z łap stworzenie to trzymało co
ś
bardzo podobnego do przedpotopowego ziemskiego automatu z ogromnym
dyskiem magazynka. Zauwa
ż
yli si
ę
prawie jednocze
ś
nie i równocze
ś
nie znikn
ę
li za stertami kamieni. Widocznie
wtedy Bugrow zwolnił bezpiecznik miotacza. Dobrze,
ż
e ze strachu nie strzelił. Potem stracił przytomno
ść
, a ten
drugi cierpliwie czekał schowany za kamieniami. Kosmiczne kontakty. Ile
ż
artykułów, dysertacji, katedr i
laboratoriów. Było wszystko prócz samych kontaktów. Im gł
ę
biej zapuszczano si
ę
w kosmos, tym mniejsze
zdawały si
ę
by
ć
szanse na spotkanie. Sceptycy ciesz
ą
si
ę
. Nawet czasopisma satyryczne straciły zainteresowanie
tym tematem.
A przecie
ż
praca trwała nadal. Kieruj
ą
cy katedr
ą
kosmicznych kontaktów profesor Surwillo zawsze zaczynał swój
pierwszy wykład tak: „Za rozumne mo
ż
e si
ę
uwa
ż
a
ć
ka
ż
de stworzenie, które przewiduje skutki swych post
ę
pków".
Dalej szło sto dwadzie
ś
cia reguł zachowania si
ę
w wypadku zetkni
ę
cia si
ę
z innymi cywilizacjami. Trzeba było zna
ć
je na wyrywki. Profesor był na egzaminach bezlitosny. Dobra, reguły regułami, ale przecie
ż
trzeba co
ś
zrobi
ć
! Jak
długo mo
ż
na le
ż
e
ć
nieruchomo z nosem utkwionym
w
ż
wirze. Trzeba koniecznie działa
ć
, ale działa
ć
ostro
ż
nie.
Najpierw zobaczymy, co si
ę
dzieje dookoła.
Przewrócił si
ę
na lewy bok. W odległo
ś
ci mniej wi
ę
cej
dziesi
ę
ciu metrów od miejsca, w którym le
ż
ał, równina
przechodziła w spi
ę
trzenie skał ton
ą
ce w kł
ę
bach ró
ż
owej
mgły. Obserwacje przeprowadzone na prawym boku te
ż
nie wniosły niczego ciekawego. Ten sam kamienisty grunt
pokryty tymi samymi ro
ś
linami i pieni
ą
ce si
ę
błoto. Dalej —
te same skały. Krajobraz nie najprzyjemniejszy, ale mo
ż
na
wytrzyma
ć
. No có
ż
, spróbujemy nawi
ą
za
ć
kontakt
z autochtonami. Podpeizn
ą
ł do ogromnego głazu
i przykucn
ą
wszy za nim podniósł w gór
ę
splecione r
ę
ce —
symbol pokoju i pokojowych zamiarów. W odpowiedzi
rozległ si
ę
pojedynczy wystrzał.
Bugrow nie usłyszał uderzenia kuli, widocznie bro
ń
nie
zaliczała si
ę
do dalekosi
ęż
nych. A poza tym to wcale nie
powiedziane,
ż
e na tej planecie strzela si
ę
takimi kulami jak
niegdy
ś
na Ziemi. Czort wie, czym si
ę
tu strzela. Tak...
„Za rozumne mo
ż
e si
ę
uwa
ż
a
ć
ka
ż
de stworzenie, które
przewiduje skutki swych post
ę
pków". Teraz dopiero Bugrow
zrozumiał cał
ą
akademick
ą
nieprzydatno
ść
tego
sformułowania. Stworzenie strzelaj
ą
ce do niego najwyra
ź
niej
przewiduje skutki swych post
ę
pków, podczas gdy on,
Bugrow, przedstawiciel wysoko rozwini
ę
tej cywilizacji.
skutków swych post
ę
pków w podobnej sytuacji przewidzie
ć
niestety nie mo
ż
e.
No nic, b
ę
dziemy próbowa
ć
dalej. Poka
ż
emy im,
ż
e i my
nie jeste
ś
my w ciemi
ę
bici, cho
ć
nie przejawiamy
agresywnych zamiarów.
Bugrow wydobył
ż
kieszeni rakietnic
ę
i wystrzelił w niebo
rac
ę
, która rozsypała si
ę
kaskad
ą
o
ś
lepiaj
ą
cych gwiazd,
niebieskich i czerwonych.
— No i co na to powiecie?
W odpowiedzi rozległy si
ę
trzy wystrzały, jeden po drugim.
Zakl
ą
ł. Przez chwil
ę
miał nawet ochot
ę
wygarn
ąć
z miotacza
w t
ę
kup
ę
kamieni, ale tego nie wolno mu było zrobi
ć
.
Zbyt dobrze zdawał sobie spraw
ę
ze skutków tego post
ę
pku.
Pozostawało czeka
ć
, a
ż
wojowniczy tuziemiec oswoi si
ę
z jego obecno
ś
ci
ą
.
Znów spróbował odtworzy
ć
w pami
ę
ci szczegóły
z przeszło
ś
ci. Wszystko było niby w jak najlepszym
porz
ą
dku, ale jego wci
ąż
niepokoiło jedno, W pami
ę
ci
wyra
ź
nie rysowały si
ę
wydarzenia ostatnich dni na
„Dobryni Nikiticzu". mnóstwo bezwarto
ś
ciowych
szczegółów z
ż
ycia na Ziemi; towarzysze z Akademii, profesorowie, znajomi, treningowe loty, ale gdzie
ś
w tych
wspomnieniach była luka. Za nic nie mógł sobie przypomnie
ć
startu statku z Ziemi, a nawet gotów był przysi
ą
c,
ż
e
w jego nazwie jest co
ś
obcego. Nie było takiego gwiazdolotu w rejestrze „Kuriera Kosmicznego", nie było tego
wszystkiego tutaj! Jaki
ś
dziwny rodzaj amnezji.
„Kiedy co
ś
jest dla ciebie niejasne, unikaj nieprzemy
ś
lanych posuni
ęć
". Niejasnych rzeczy było niestety wiele. A
wi
ę
c trzeba przemy
ś
le
ć
wszystkie posuni
ę
cia. Zacz
ą
ł przebiera
ć
we wspomnieniach jak w otwartej ksi
ę
dze, lecz
jego my
ś
li jak na zło
ść
obracały si
ę
wokół wszystkiego, tylko nie tego, co trzeba. Niebieskooka, wyniosła
asystentka z katedry kosmicznych kontaktów. Wst
ę
pne egzaminy -Znowu nie to.
Szkolne lata, dzieci
ń
stwo sp
ę
dzone w internacie, wszystko to nie miało teraz znaczenia. Ale wła
ś
ciwie co takiego
powinien sobie przypomnie
ć
?
Znów poczuł nasilaj
ą
ce si
ę
duszno
ś
ci i zawroty głowy. Byleby tylko nie straci
ć
przytomno
ś
ci, bo wtedy... Musiał
przez jaki
ś
czas le
ż
e
ć
nieprzytomny, bowiem kiedy ponownie otworzył oczy. cie
ń
rzucany przez ogromny kamie
ń
nieznacznie przesun
ą
ł si
ę
w prawo- Wydawało mu si
ę
,
ż
e ohydny przewracaj
ą
cy wn
ę
trzno
ś
ci zapach pochodzi z
przypominaj
ą
cych kaktusy ro
ś
lin, a jedna z nich sterczała przecie
ż
tu
ż
przy jego nosie. Dotkn
ą
ł jej r
ę
k
ą
i szarpn
ą
ł
do góry. Ro
ś
lina nieoczekiwanie rozsypała si
ę
w jego r
ę
kawicach w proch. Bugrow podniósł r
ę
kawic
ę
ku twarzy i
ż
achn
ą
ł si
ę
. To był po prostu
ź
le utwardzony gips, partacka robota dyletanta.
Wszystko natychmiast uło
ż
yło si
ę
w logiczn
ą
cało
ść
. To a
ż
dziwne,
ż
e te
ż
si
ę
nie domy
ś
lił wcze
ś
niej. Przecie
ż
kto
jak kto, ale on powinien zna
ć
sztuczki profesora Surwillo.
Rok temu szperaj
ą
c w bibliotece natrafił na jedn
ą
z wcze
ś
niejszych prac swego szefa. W zwi
ą
zku z niemo
ż
no
ś
ci
ą
zbadania zachowania si
ę
kursantów w zetkni
ę
ciu z przedstawicielami innych cywilizacji profesor zaproponował
oryginalne rozwi
ą
zanie: w stanie gł
ę
bokiej hipnozy kursantowi pokazywano film przedstawiaj
ą
cy l
ą
dowanie na
nieznanej planecie, a nast
ę
pnie umie
ś
ciwszy go w urz
ą
dzeniu treningowym badano jego reakcj
ę
w zetkni
ę
ciu z
telesterowan
ą
kukł
ą
. Potem oczywi
ś
cie, tak
ż
e w czasie hipnozy, usuwano wszystkie wspomnienia, dlatego te
ż
nikt z poddanych badaniom ludzi nie mógł niczego
wygada
ć
,
Teraz wiadomo, sk
ą
d te przerwy w pami
ę
ci. Nie mogło ich nie by
ć
na styku rzeczywisto
ś
ci i hipnotycznej sugestii.
Ale tu przeliczyli
ś
cie si
ę
, towarzyszu profesorze! Oszcz
ę
dzali
ś
cie na ta
ś
mie i nie sfotografowali
ś
cie startu.
My
ś
leli
ś
cie,
ż
e i tak si
ę
uda, ale niestety... A i fantazji wystarczyło wam tylko na jakiego
ś
paj
ą
ka z wulgarnym
automatem. Teraz jasne, dlaczego to stworzenie strzela
ś
lepakami. Bugrow
ś
miało rozejrzał si
ę
na boki. Gdzie
ś
za
tymi atrapami gór kryj
ą
si
ę
obiektywy kamer telewizyjnych przekazuj
ą
cych na sal
ę
egzaminacyjn
ą
ka
ż
dy jego ruch.
Sprytne! A potem przegl
ą
daj
ą
c wideozapisy profesor powie:
„A ty co, dobrodzieju, b
ę
d
ą
c przedstawicielem humanoidalnej planety, nie potrafiłe
ś
nawi
ą
za
ć
elementarnego
kontaktu? Niedobrze, bardzo niedobrze!" A wła
ś
nie
ż
e nie b
ę
d
ę
ta
ń
czy
ć
tak. jak kto
ś
mi zagra! Teraz, szacowni
egzaminatorzy, zacznie si
ę
prawdziwy cyrk! Kursant Bugrow szturmuje pi
ą
tk
ę
! Z trudem stłumił
ś
miech. Przed
obiektywami kamer telewizyjnych nie wolno robi
ć
takich rzeczy. Niech nadal my
ś
l
ą
,
ż
e t
ę
cał
ą
gr
ę
traktuje serio. A
wi
ę
c sto dwadzie
ś
cia sze
ść
reguł. Tak, tylko
ż
e post
ę
powanie w my
ś
l ka
ż
dej z nich wymaga dysponowania jakim
ś
wyposa
ż
eniem, a Bugrow nie posiadał ani zestawu figur geometrycznych, ani magnetofonu z zapisem symfonii
Czajkowskiego, ani lingwistycznego analizatora. No có
ż
, spróbujemy przejawi
ć
inicjatyw
ę
. Zagarn
ą
ł do siebie
kupk
ę
kamieni i wybrał dziesi
ęć
jednakowych. Nast
ę
pnie rzucił kukle najpierw trzy, potem dwa, a po pewnym
czasie— pi
ęć
. Przybysz na pewno zna dodawanie, a to ju
ż
co
ś
! W odpowiedzi rozległ si
ę
wystrzał. Niedobrze!
Bardzo niedobrze! Trzeba było zacz
ąć
nie od tego. Spróbujemy porozumie
ć
si
ę
za pomoc
ą
palców. Bugrow
pokazał kukle trzy palce, dwa palce, a potem wszystkich pi
ęć
. Tym razem wystrzału nie było. Wspaniale! Teraz
mo
ż
na wnie
ść
do gry nieco humoru. Niewa
ż
ne,
ż
e nie ma magnetofonu. Za
ś
piewamy! — Nie licz diamentów w
kamiennych pieczarach! — za
ś
piewał z lekka dr
żą
cym głosem. Egzaminatorzy dali mu zako
ń
czy
ć
ari
ę
nie
przerywaj
ą
c jej palb
ą
. Te
ż
nie
ź
le, ale co dalej?! Co dalej — Bugrow nie miał poj
ę
cia. Wyobraził sobie wlepione w
ekran wyczekuj
ą
ce oczy Surwilli, ironiczny u
ś
miech asystentki i zdenerwował si
ę
. „Ach tak, a wi
ę
c dobrze!"
Wstał, wyprostował si
ę
, teatralnym gestem odrzucił miotacz
i z podniesionymi r
ę
kami ruszył przed siebie.
Czuł si
ę
jak bohater,
Poc
ą
c si
ę
w niewygodnym skafandrze, wysoko
podniósłszy głow
ę
, szedł na spotkanie niebezpiecze
ń
stwu,
a pulsuj
ą
ca w jego uszach krew wystukiwała marsz
gladiatorów...
Od nieoczekiwanej eksplozji bólu w lewym ramieniu jego
r
ę
ka opadła bezwładnie jak proteza.
— Co oni tam, powariowali czy co?
Druga kula trafiła w nog
ę
, m
ęż
czyzna upadł na ziemi
ę
bole
ś
nie uderzaj
ą
c głow
ą
w kamie
ń
.
— Czy
ż
by naprawd
ę
?...
Nie zd
ąż
yłby sobie odpowiedzie
ć
na to pytanie, gdyby " nie sekcja ratunkowa „Ilji Muromca". która błyskawicznie
spikowawszy w dół przyj
ę
ła na praw
ą
burt
ę
seri
ę
z automatu, któr
ą
wypu
ś
ciło w Bugrowa czteror
ę
kie stworzenie
na włochatych łapach paj
ą
ka, stworzenie doskonale zdaj
ą
ce sobie spraw
ę
ze skutków swego post
ę
powania.
Dymitr Bilenkin — Grupa Laokoona
Ruch huraganu mangry odkryły jak zawsze we wła
ś
ciwym momencie, cho
ć
, jak si
ę
zdawało, nic jeszcze nie
ś
wiadczyło o jego blisko
ś
ci. Gdyby mogły nada
ć
swoim odczuciom kształt słów, to zapewne powiedziałyby,
ż
e to
okrutne ze strony przyrody tak brutalnie odgania
ć
je od nakrytego stołu, kiedy si
ę
jeszcze nie nasyciły. Ale
niestety— my
ś
l i słowo były im obce. Po prostu nogokorzenie zacz
ę
ły si
ę
po
ś
piesznie wydobywa
ć
z gruntu, a
czamofioletowe pokrowce uniosły si
ę
i wyd
ę
ły na wietrze niczym parasole. Bezlitosna . ewolucja dobrze wpoiła w
nich surow
ą
wiedz
ę
koczownika:
kto zwleka, ten ryzykuje
ś
mier
ć
w szponach huraganu,
ż
eby nie wiadomo jak mocno czepiał si
ę
gruntu. Nie min
ą
ł
nawet kwadrans, kiedy równin
ą
wci
ąż
przy
ś
pieszaj
ą
c ruszyła zlana masa ciemnych
ż
agli, poganiana wiatrem i
wysiłkiem setek tysi
ę
cy mackopodobnych nóg. Nieomylny instynkt najkrótsz
ą
drog
ą
prowadził mangry do miejsca,
którego w najbli
ż
szym czasie nie ruszy burza, miejsca gdzie mo
ż
na si
ę
b
ę
dzie spokojnie pa
ść
. W tym samym
czasie to samo zadanie rozwi
ą
zywał wzmocniony sił
ą
wszystkich maszyn, odległy o setki kilometrów i obserwuj
ą
cy
wszystko z wysoko
ś
ci kosmosu, ludzki rozum. Oddziaływaj
ą
ce na siebie z niewyobra
ż
aln
ą
nie tylko dla człowieka,
ale i mangrów sił
ą
sygnały elektronowe i laserowe badały rejon polarny, obliczały krzyw
ą
ruchu niezliczonych burz.
chaos wiatrów, w
ś
ciekłe uderzenia strumieni powietrza, cał
ą
t
ę
przyprawiaj
ą
c
ą
o zawrót głowy łamigłówk
ę
atmosferycznych zjawisk, z któr
ą
z takim trudem radziła sobie ziemska matematyka, a wszystko po to, by znale
źć
taki skrawek powierzchni, gdzie mo
ż
na b
ę
dzie wysadzi
ć
desant nie nara
ż
aj
ą
c go na natychmiastowy atak
miejscowych
ż
ywiołów. Poniewa
ż
przyroda jest obiektywna, nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e ró
ż
ne, w niczym do siebie
niepodobne -metody dały ten sam wynik — i but Ziemian skierował si
ę
tam, dok
ą
d zd
ąż
ały mangry.
Ruch ustał, kiedy mangry osi
ą
gn
ę
ły kotlin
ę
, w której mogły si
ę
bezpiecznie pa
ść
. „
ś
agle" zwisły, ich płaszczyzny
legły horyzontalnie chłon
ą
c sk
ą
pe
ś
wiatło dalekiego sło
ń
ca, a' macki wryły si
ę
w ziemi
ę
, by da
ć
wielohektarowemu
ciału sole pokarmowe.
Teraz ju
ż
nic nie mówiło,
ż
e mangry to koczownicy: miało si
ę
wra
ż
enie,
ż
e zawsze rosły one i b
ę
d
ą
rosły na tym
stromym zboczu wzgórza. Uspokoiła si
ę
te
ż
i zaj
ę
ła własnymi sprawami cała ta fauna, która zawsze towarzyszyła
mangrom. Gruchot, narastaj
ą
cy grzmot, silny powiew powietrza
wprawiły mangry w popłoch zmuszaj
ą
c do mocniejszego wczepienia si
ę
w grunt. Spoza obłoków wysun
ę
ło si
ę
cygaro, wsparło si
ę
na słupie ognia, a potem powoli opadło. Mangry odnotowały prawie cały proces przybycia
człowieka na ich planet
ę
, prócz ostatniego etapu: but usiadł za szczytem wzgórza.
Ucichł wiatr, uspokoiły si
ę
równie
ż
mangry. To. co widziały, nie było tr
ą
b
ą
powietrzn
ą
, która mogła wyrz
ą
dzi
ć
im
krzywd
ę
, a je
ż
eli nawet było, to przecie
ż
znikn
ę
ło gdzie
ś
z boku. Niebogaty zespół reakcji na bod
ź
ce zewn
ę
trznego
ś
rodowiska spisał si
ę
jak nale
ż
y, wi
ę
c mogły pa
ść
si
ę
spokojnie, rozkoszuj
ą
c si
ę
chłodnymi promieniami swego
sło
ń
ca, delektuj
ą
c po
ż
ywieniem i poczuciem bezpiecze
ń
stwa. Wszystko to, co zwi
ą
zane było z pojawieniem si
ę
człowieka, znajdowało si
ę
daleko poza granicami ich mizernej
ś
wiadomo
ś
ci i cho
ć
ich droga skrzy
ż
owała si
ę
z
drog
ą
człowieka, to dla nich wszystko wci
ąż
jeszcze było takie samo jak zawsze.
Człowiek równie
ż
nie podejrzewał,
ż
e ich drogi skrzy
ż
owały si
ę
, cho
ć
wiedział,
ż
e istnieje co
ś
takiego, jak mangry,
ba, nawet zd
ąż
ył si
ę
nimi zainteresowa
ć
. Mo
ż
e wyda
ć
si
ę
to dziwne, ale obie strony znajdowały si
ę
prawie w
identycznej sytuacji: dla mangrów nie istniał człowiek, za
ś
dla człowieka mangry istniały jedynie jako zagadka, bo
có
ż
mo
ż
na zobaczy
ć
z kosmosu? Chyba tylko to,
ż
e jakie
ś
plamy, najwidoczniej ro
ś
linno
ść
, albo zmieniaj
ą
sw
ą
barw
ę
(tradycyjna, dlatego te
ż
najbardziej prawdopodobna hipoteza), albo zakopuj
ą
si
ę
pod ziemi
ę
na czas
niepogody, albo te
ż
przemieszczaj
ą
si
ę
z miejsca na miejsce w jaki
ś
nieznany sposób. Wi
ę
cej nie mogły
powiedzie
ć
nawet automaty zwiadu, które w tej obcej i burzliwej atmosferze zwiewało niczym jesienne li
ś
cie.
Zreszt
ą
, jakie znaczenie mogły mie
ć
mangry. Były one zaledwie drobnym kamyczkiem, kolejnym pyłkiem na
wielkiej gwiezdnej drodze człowieka. Pyłkiem, który nale
ż
y mimochodem zbada
ć
, nic wi
ę
cej.
Kiedy l
ą
dowanie dobiegło ko
ń
ca, dno desantowego buta rozsun
ę
ło si
ę
wypuszczaj
ą
c kotwiczne łapy, które
natychmiast zagł
ę
biły si
ę
w gruncie, na wypadek nieprzewidzianego huraganu. Bo co to takiego miejscowy
huragan, ludzie wiedzieli nie gorzej od mangrów, tylko
ż
e w przeciwie
ń
stwie do nich nie mogli polega
ć
na swych
obliczeniach, kiedy i sk
ą
d nadci
ą
gnie, w takim stopniu,
w jakim mangry polegały na swym instynkcie. W godzin
ę
po opadni
ę
ciu pyłu z otwartego luku wysun
ę
ła si
ę
szyna,
po której zjechał wsz
ę
dołaz. Ludzie zst
ą
pili na jeszcze jedn
ą
planet
ę
.
Wsz
ę
dołaz uporał si
ę
ze szczytem wzgórza i oto ludzie po raz pierwszy zobaczyli z bliska mangry, a wła
ś
ciwie nie
mangry, lecz co
ś
zwykłego, dobrze im znanego— krzaczaste zaro
ś
la. Rzecz jasna nie były to zwykłe zaro
ś
la —
niska
ś
ciana g
ę
stych gołych gał
ę
zi, z których wiele ko
ń
czyło si
ę
p
ę
kiem podługowatych ciemnych li
ś
ci. Li
ś
cie te
układały si
ę
swymi płaszczyznami prostopadle do promieni słonecznych. Co to jest. wiedział ka
ż
dy, wi
ę
c kierowca
bez namysłu skierował pojazd na zaro
ś
la. G
ą
sienice zgniotły zbity „materac" gał
ę
zi, nawet nie racz
ą
c zareagowa
ć
na przeszkody. W proch' obrócono pierwsze li
ś
cie, wsz
ę
dołaz szedł pozostawiaj
ą
c za sob
ą
groch z kapust
ą
.
— Kolejny przystanek w
ś
rodku zaro
ś
li — nie odrywaj
ą
c si
ę
od fotowizjera powiedział biolog. — Trzeba pobra
ć
próbki i z bliska przyjrze
ć
si
ę
temu zagajnikowi. Wsz
ę
dołaz zatrzymał si
ę
jednak wcze
ś
niej, ni
ż
to było zamierzone.
I to wbrew woli ludzi. Zmysły mangrów poczuły ból, który rozprzestrzeniał si
ę
w miar
ę
tego. jak wsz
ę
dołaz mia
ż
d
ż
ył
ż
ywe ciało. Ale mangry nie
ś
pieszyły si
ę
— ich
ż
ycie było stał
ą
walk
ą
o istnienie, wiedziały wi
ę
c. co i jak nale
ż
y
robi
ć
. Napastnika zauwa
ż
yły ju
ż
dawno, a jego identyfikacja była kwesti
ą
zaledwie kilku chwil. Nic nowego — po
prostu kolejny napad ich zatwardziałego wroga - urbana. Niezliczone pokolenia Urbanów
ż
ywiły si
ę
mangrami,
prowadziły z nimi brutaln
ą
walk
ę
, a niezliczone pokolenia mangrów b
ą
d
ź
zwyci
ęż
ały, b
ą
d
ź
gin
ę
ły w tych starciach.
Gin
ę
ły jednak tylko mniej przystosowane osobniki, bowiem silne i sprytne potrafiły przetrwa
ć
, by z kolei niszczy
ć
mniej szcz
ęś
liwe urbany. W ten sposób oba gatunki niszczyły swych najsłabszych przedstawicieli w walce, która
była gwarancj
ą
rozwoju tak jednych, jak i drugich.
Niski, masywny wsz
ę
dołaz nie za bardzo przypominał urbana, ale co najwa
ż
niejsze — napadał. Nic wi
ę
c
dziwnego,
ż
e ruch g
ą
sienic wł
ą
czył cały arsenał
ś
rodków walki z takimi niszcz
ą
cymi wszystkich i wszystko
gigantami. Reakcja wroga, gdyby mangry wiedziały, co to zdziwienie, zapewne zdumiałaby je sw
ą
powolno
ś
ci
ą
.
Wszystko układało si
ę
nad podziw dobrze: nieroztropny przeciwnik został oderwany od gruntu, pozbawiony
mo
ż
liwo
ś
ci poruszania si
ę
i jego
ś
mier
ć
była teraz ju
ż
tylko kwesti
ą
czasu.
Mangry odczuwały zadowolenie — to nie
ś
wiadome uczucie było im znane.
— Hallo, but, zostali
ś
my napadni
ę
ci, a
ż
ś
miech powiedzie
ć
, przez zaro
ś
la!
— A dokładniej?
—G
ą
sienice pojazdu młóc
ą
powietrze, najwidoczniej te krzaki pozbawiły je oparcia. Te ich zwinne gał
ą
zki, a
dokładniej macki, oplotły nadwozie tak szczelnie,
ż
e nie mo
ż
emy otworzy
ć
drzwiczek, by u
ż
y
ć
broni.
— Niebezpiecze
ń
stwo?
— Bezpo
ś
redniego niebezpiecze
ń
stwa nie ma, krzaki niczego nie przedsi
ę
bior
ą
, ale nasza sytuacja jest bardzo
głupia:
zostali
ś
my je
ń
cami, i to nie wiadomo nawet czego. Na razie nie widzimy wyj
ś
cia.
— Wszystko jasne. Za dziesi
ęć
minut atakujemy te wasze ro
ś
linki.
— Biolog odradza: drugiego wsz
ę
dołaza nie mamy, a bez niego ka
ż
dy atak jest ryzykowny, gdy
ż
nie znamy
mo
ż
liwo
ś
ci przeciwnika.
— Pozytywny program?
— Nale
ż
y pobra
ć
próbki tych zaro
ś
li i ustali
ć
, co Io takiego.
— To wiemy. Ale czy mo
ż
ecie zagwarantowa
ć
,
ż
e w tym czasie nic si
ę
wam nie przytrafi?
— Nie, oczywi
ś
cie,
ż
e nie, cho
ć
powtarzam, zaro
ś
la przerwały atak. Najwidoczniej nie wiedz
ą
, co maj
ą
z nami
zrobi
ć
.
— W takim razie czekajcie. Nasz plan jest nadal aktualny.
Ludzie mylili si
ę
s
ą
dz
ą
c,
ż
e mangry nie wiedz
ą
, jak post
ą
pi
ć
z uwi
ę
zionym dziwol
ą
giem. Mylili si
ę
te
ż
co do tego.
ż
e nie przedsi
ę
bior
ą
one
ż
adnych kroków. Mangry działały, d/iaiały lak. jak zwykłe były działa
ć
, i w czasie gdy
trwała rozmowa, usiłowały rozerwa
ć
wsz
ę
dołaz podobnie jak rozrywały złapane urbany. Rzecz zrozumiała nie
wychodziło im Io. Zreszt
ą
w ogóle wszystko było nie tak: wróg nie wyrywał si
ę
, a gał
ę
zior
ę
ce, te, które powinny
były
ś
cisn
ąć
niebezpieczne szczypce urbana, zamiast nich
ś
ciskały powietrze. Fakt ten zaniepokoił nie tylko
mangry, ale i ludzi, którzy ze zdziwieniem obserwowali, jak z lewa na prawo od nadwozia, chwytaj
ą
c pustk
ę
,
kołysały si
ę
p
ę
ki macek. Có
ż
to miało znaczy
ć
? Po kilku minutach oszołomienia ludzie zrozumieli poprzednie
post
ę
pki mangrów. Ten natomiast był niewytłumaczalny,
wi
ę
c mo
ż
na było spodziewa
ć
si
ę
najgorszego—jaki
ś
diabelski, zgubny zamysł.
Pozostawiwszy na pokładzie dy
ż
urnego, trzech ludzi szybko dotarło do szczytu wzgórza. Cho
ć
wyposa
ż
eni w
karabiny plazmowe — bro
ń
o pot
ęż
nej sile ra
ż
enia — natychmiast zrozumieli,
ż
e nawet one nie daj
ą
gwarancji
szybkiego sukcesu. Co innego gro
ź
ne potwory, które plazmowy wystrzał przebijał na wylot, a co innego rozległe
zaro
ś
la „zagajnika", w którym nale
ż
ało wypali
ć
drog
ę
do pokonanego pojazdu. Ale w ko
ń
cu có
ż
mógł
przeciwstawi
ć
„zagajnik" broni, która tak wspaniale torowała człowiekowi drog
ę
we wszystkich, bez wyj
ą
tku,
ś
wiatach?
Upewniwszy si
ę
,
ż
e rozerwa
ć
ofiary nie mo
ż
na, mangry jak zwykle zmieniły taktyk
ę
: gał
ę
zior
ę
ce
ś
cisn
ę
ły
wsz
ę
dołaza, zgniotły go tak,
ż
e
ż
adnemu Urbanowi nie wyszłoby to na dobre, a spektrolitowy pancerz wsz
ę
dołaza
nawet nie zgrzytn
ą
ł. Ludzie -w jego wn
ę
trzu znów nie zauwa
ż
yli tych nowych pot
ęż
nych wysiłków mangrów.
„Zagajnik" nale
ż
ało wypala
ć
stopniowo, metr po metrze, i tak post
ę
powali atakuj
ą
cy. W sukces rzecz jasna nie
w
ą
tpili. Mangry oczywi
ś
cie nie u
ś
wiadamiały sobie,
ż
e te ra
żą
ce je z oddali figury i pojmany gigant — to ogniwa
jednego ła
ń
cucha. Wiedziały,
ż
e maj
ą
przed sob
ą
nowego wroga — ot i wszystko. Co prawda z takim ra
żą
cym z
oddali przeciwnikiem nie miały jeszcze do czynienia, ale strach przed tym. co nieznane, w ogóle strach — był im
obcy. Dopóki uszczerbek, jakiego doznały, był niewielki, mogły i powinny były walczy
ć
, gdy
ż
w przeciwnym razie,
mówiło im to milionietnie do
ś
wiadczenie, nie prze
ż
yj
ą
. Ludzie z zadowoleniem odnotowali fakt,
ż
e ju
ż
pierwsze
wystrzały zmusiły „zagajnik" do cofni
ę
cia si
ę
. Odst
ę
pował co prawda na całym froncie, ale wlókł za sob
ą
wsz
ę
dołaza. Wróg ucieka, trzeba go
ś
ciga
ć
! Odezwała si
ę
w ludziach stara łowiecka zasada. Zreszt
ą
czy
ż
mogli
post
ą
pi
ć
inaczej, skoro zwi
ę
kszaj
ą
ca si
ę
odległo
ść
osłabiała sil
ę
ognia? Zacz
ą
ł si
ę
po
ś
cig.
Mangrom obca była taka abstrakcja, jak pułapka, a przecie
ż
zastawiły wła
ś
nie pułapk
ę
, bowiem i ten
ś
rodek
znajdował si
ę
w arsenale ich metod walki. Cofały si
ę
, to prawda, ale nie wszystkie. Niektóre nogokorzenie
zarywszy si
ę
w grunt -zostawały tam, gdzie były, czekaj
ą
c na moment, w którym ich górne odrostki poczuj
ą
na
sobie st
ą
pni
ę
cia atakuj
ą
cego przeciwnika.
Nawet taka walka, jak niszczenie zaro
ś
li, rodzi hazard, nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e ludzie miotaj
ą
cy błyskawice nie
zwracali uwagi na opalony ich wystrzałami grunt. Zapadnia zadziałała błyskawicznie. Ludzie nie zd
ąż
yli jeszcze
zrozumie
ć
, co si
ę
stało, kiedy ich nogi zostały oplecione wyskakuj
ą
cymi spod ziemi mackami. Jeszcze chwila — i
ich ciała znalazły si
ę
w powietrzu, a kolejne macki unieruchomiły r
ę
ce.
To było tak straszne — te wyskakuj
ą
ce spod ziemi macki —
ż
e ludzie przegapili bezcenny moment, kiedy bro
ń
mogła ich jeszcze uwolni
ć
.
Oczywi
ś
cie, jak si
ę
tego nale
ż
ało spodziewa
ć
, mangry natychmiast
ś
cisn
ę
ły swoich nowych je
ń
ców, ale sil
pojedynczych nogokorzeni, które tak błyskotliwie wykonały swoje zadanie, nie starczyło na pokonanie oporu
skafandrów. Lecz do czasu. Ledwie ustały wystrzały, w stron
ę
trzech bezsilnie w isz
ą
cych w powietrzu je
ń
ców
ruszyła cała zwarta masa mangrów. • Czym to grozi, ludzie zrozumieli w lot. Ich r
ę
ce i
bro
ń
zostały unieruchomione w tak dziwny sposób,
ż
e mogli porusza
ć
dło
ń
mi. Działa
ć
w takiej sytuacji nie było zbyt
wygodnie, ale taki cel, jak „zagajnik", mo
ż
na razi
ć
i bez celowania. Na mangry znów posypały si
ę
błyskawice.
Zrozpaczeni ludzie oczekiwali,
ż
e macki w tym samym momencie pochwyc
ą
,
ś
cisn
ą
, wyrw
ą
bro
ń
. Ale ku ich
zdziwieniu nic takiego nie nast
ą
piło —"macki nie poruszyły si
ę
.
Opalony ogniem front mangrów zamarł. Ludzie przestali strzela
ć
— w ich nowym rozpaczliwym poło
ż
eniu drogi był
ka
ż
dy pocisk.
Mangry znowu ruszyły. Znów zatrzymały je wystrzały. Powtórzyło si
ę
to jeszcze kilka razy. Wreszcie ludzi przestał
m
ę
czy
ć
koszmar — mangry uspokoiły si
ę
. Mangry, cho
ć
ich organizacja była prymitywna, umiały si
ę
uczy
ć
. W tym
konkretnym wypadku ich mo
ż
liwo
ś
ci były jednak bardzo ograniczone. Wystrzały co prawda wyrobiły w nich
umowny refleks, ale dalej szło ju
ż
gorzej. Mangry, je
ż
eli mo
ż
na tak powiedzie
ć
, zgłupiały, gdy
ż
walka rozwijała si
ę
coraz bardziej „nie według zasad". I wła
ś
nie wtedy gdy program instynktu został wyczerpany, wł
ą
czył si
ę
mechanizm metody prób i bł
ę
dów. — Zróbcie
ż
cokolwiek! — dzwonił w nausznikach bezsilny krzyk. Ludzie we
wsz
ę
dołazie woleli nie patrze
ć
na siebie. Ich poło
ż
enie było koszmarne — sami chronieni pancerzem, mieli
bezsilnie patrze
ć
na agoni
ę
przyjaciół, którzy szli im
na pomoc i przez to siali si
ę
ofiarami. A agonia musiała nadej
ść
wcze
ś
niej czy pó
ź
niej. Nawet je
ż
eli wszystko
zostanie tak, jak jest, i „zagajnik" nie b
ę
dzie działa
ć
, to i tak tlen w skafandrach sko
ń
czy si
ę
wcze
ś
niej, ani
ż
eli
mkn
ą
cy z s
ą
siedniej planety gwiazdolot przyjdzie im z pomoc
ą
. Był jeszcze dy
ż
urny, jeden jedyny wolny człowiek,
który opu
ś
cił swoje stanowisko, i teraz jego samotna sylwetka majaczyła na szczycie wzgórza. Ale strzela
ć
nie
mógł— nie mo
ż
na było zniszczy
ć
macki nie trafiaj
ą
c przy tym człowieka. Podej
ść
z no
ż
em? Bardzo ryzykowne
przedsi
ę
wzi
ę
cie. Nieoczekiwanie pojazdem wstrz
ą
sn
ę
ło. Jego burta przekrzywiła si
ę
, ludzie ledwie zd
ąż
yli
uchwyci
ć
za por
ę
cze. Nie, mangry bynajmniej nie zapomniały o swym pierwszym przeciwniku! Przewracały go do
góry nogami! Po co? Tego nie wiedzieli ani ludzie, ani mangry. Przewróconemu do góry nogami wsz
ę
dołazowi
mangry nie były w stanie zaszkodzi
ć
, ale za to z uwi
ę
zionymi lud
ź
mi mogły sobie poradzi
ć
co najmniej na trzy
ró
ż
ne sposoby:
zabi
ć
mocnymi uderzeniami o ziemi
ę
, skr
ę
ci
ć
ich ciała tak, by spowodowa
ć
rozerwanie skafandrów, albo te
ż
, jak to
miało miejsce w wypadku wsz
ę
dołaza, odwróci
ć
głowami w dół.
Drugi sposób zachował si
ę
w pami
ę
ci dziedzicznej mangrów, ale na szcz
ęś
cie dla ludzi program ten zako
ń
czył si
ę
takim niewypałem,
ż
e instynkt automatycznie si
ę
wył
ą
czył. Program „post
ę
puj jak zawsze" został osłabiony innym:
„próbuj, je
ż
eli nie wychodzi tak jak zawsze". Skoro wi
ę
c ludzi z błyskawicami oraz wsz
ę
dołaz uznano za dwóch
ró
ż
nych wrogów, tak
ż
e i próby były ró
ż
ne: macki wypu
ś
ciły jedynie sok. którym rozkładały minerały gruntu, i
zacz
ę
ły potrz
ą
sa
ć
lud
ź
mi tymi samymi ruchami, jakimi spulchniały ziemi
ę
. Nie było to zbyt przyjemne, ale
potrz
ą
sanie przynajmniej niczym nie groziło. Co za
ś
si
ę
tyczy białego płynu, który pociekł po skafandrach, to tu
mo
ż
na si
ę
było spodziewa
ć
wszystkiego najgorszego. Wróg który tak szybko i umiej
ę
tnie zadał kl
ę
sk
ę
, wydawał
si
ę
ludziom uosobieniem bezwzgl
ę
dnego i wyrachowanego rozumu. Na szcz
ęś
cie nie wszystkim.
Ludzie we wsz
ę
dolazie pomimo ci
ęż
kich przej
ść
mogli my
ś
le
ć
." W czasie gdy obserwowali wydarzenia, stopniowo
brała w nich gór
ę
skłonno
ść
do analizowania. Proces ten, cho
ć
nie
ś
wiadomy, był efektem ogromnego
do
ś
wiadczenia ludzkiej kultury, które podpowiadało,
ż
e wszystkie zwyci
ę
stwa poprzedzało zawsze twórcze
podej
ś
cie,
ż
e tam gdzie go nie było, nie było i zwyci
ę
stwa.
Przyczyn
ą
całego nieszcz
ęś
cia był stereotyp my
ś
lenia, ale drugiego podobnego bł
ę
du udało si
ę
im unikn
ąć
.
Skoordynowane, pewne, a st
ą
d i zewn
ę
trznie rozumne posuni
ę
cia „zagajnika" tylko na moment zachwiały
pocz
ą
tkow
ą
pewno
ś
ci
ą
biologa,
ż
e maj
ą
do czynienia z prymitywnym, cho
ć
jedynym w swym rodzaju stworzeniem.
Pewno
ść
ta nie była
ś
lepa, gdy
ż
opierała si
ę
na znajomo
ś
ci ogólnych praw ewolucji
ż
ycia, na
ś
wiadomo
ś
ci,
ż
e
tre
ść
okre
ś
la form
ę
. Fakt.
ż
e „zaro
ś
la" nie unieruchomiły broni. nie znalazły pewnej metody zgładzenia
bezbronnych ludzi, rozwiewał ostatnie w
ą
tpliwo
ś
ci. Przeciwnik nie był ani m
ą
dry. ani głupi, tak jak nie była ani
m
ą
dra, ani głupia dowolna ziemska ro
ś
lina; był jedynie doskonale przystosowany do
ś
ci
ś
le okre
ś
lonych warunków i
sytuacji, nic wi
ę
cej. Kiedy to zrozumiano, do znalezienia wyj
ś
cia z beznadziejnego, jak si
ę
wydawało, poło
ż
enia był
ju
ż
tylko jeden krok. W rozumowaniu bł
ę
du nie było. W tych rejonach, gdzie nie kipiał bój, li
ś
cie mangrów nadal
chłon
ę
ły
ś
wiatło. Tam gdzie ucichły wystrzały, pojawiły si
ę
podobne do stonogi du
ż
e stworzenia, które bez cienia
strachu snuły si
ę
pomi
ę
dzy gał
ę
ziami i zjadały li
ś
cie. Rzecz jasna, idylla ta nie dotarła do ogłuszonego
wydarzeniami rozumu, ale na szcz
ęś
cie pozostała w
ś
wiadomo
ś
ci ludzi. By jednak zrodziła si
ę
z tego my
ś
l. trzeba
wpierw było zrezygnowa
ć
z kilku uprzednio przyj
ę
tych ustale
ń
. Jak na przykład:
ż
e cała siła człowieka tkwi w
pot
ę
dze ujarzmionych przez niego energii. doskonało
ś
ci stworzonych przez niego maszyn, bo w rzeczywisto
ś
ci
tkwi ona w gi
ę
tko
ś
ci, dalekowzroczno
ś
ci jego my
ś
lenia! A tak
ż
e,
ż
e taktyka, która nie zawiodła nawet tysi
ą
c razy,
niekoniecznie sprawdza si
ę
za tysi
ą
c pierwszym. No i
ż
e człowiek jest zawsze rozumny: tak naprawd
ę
jest on
rozumny tylko wtedy, kiedy potrafi dostrzec, oceni
ć
nowo
ść
i zmieniwszy uprzedni obraz
ś
wiata działa
ć
odpowiednio do rzeczywisto
ś
ci, jaka by ona nic była Niezauwa
ż
alnie dla siebie (konieczno
ść
to najlepszy
nauczyciel!) biolog przebył • cał
ą
t
ę
drog
ę
. I wtedy zrozumiał, co nale
ż
y robi
ć
. Zrozumiał to w tym momencie, w
którym w nausznikach rozległ si
ę
rozpaczliwy krzyk:
— Płyn rozpuszcza skafander!
Nadeszła krytyczna minuta i biolog zrozumiał,
ż
e jego
odkrycie jest bezu
ż
yteczne: nie ma czasu na wyja
ś
nienia,
wydarzenia wyprzedziły prac
ę
rozumu.
A jednak...
— Z czego wnioskujecie,
ż
e sok rozpuszcza siliket?!
— Łuszczy si
ę
i odpada jego zewn
ę
trzna warstwa!
„Sok został wypuszczony pół godziny temu — przeleciała przez głow
ę
my
ś
l. — A warstw jest trzy...":
— Stój! — krzykn
ą
ł. — Mamy jeszcze czas i pewn
ą
metod
ę
!
Za pó
ź
no. Jedyny znajduj
ą
cy si
ę
na wolno
ś
ci człowiek załogi ju
ż
podbiegał do uwi
ę
zionych. Zgrzytn
ę
ło ostrze
no
ż
a... Zanim nó
ż
zdołał odci
ąć
drug
ą
mack
ę
, kilka innych zsun
ą
wszy si
ę
z je
ń
ców pochwyciło
ś
miałka- l cho
ć
był
on przygotowany na atak, macki uprzedziły jego reakcj
ę
. Sekunda — i znalazł si
ę
w takim samym poło
ż
eniu co
pozostali.
Strach nie przeszkodził biologowi w stwierdzeniu,
ż
e jego plan potwierdził si
ę
w swym najsłabszym punkcie. Teraz
pewny był swego. Chyba
ż
e „zagajnik" jakim
ś
sposobem uniemo
ż
liwi realizacj
ę
jego planu. Tego jednak
ż
e mo
ż
na
si
ę
było nie obawia
ć
. Mangry wiedziały,
ż
e ich sok działa powoli, i nie
ś
pieszyły si
ę
z innymi
ś
rodkami. Co za
ś
si
ę
tyczy pierwszego wroga — wsz
ę
dołaza — to jego zachowanie wskazywało na to,
ż
e jest martwy. Teraz wypadało
ju
ż
czeka
ć
na moment, kiedy płyn rozmi
ę
kczy tkanki tego dziwnie twardego urbana. Wszystko było nie tak, a
przecie
ż
szło jak trzeba.
Denny luk otworzył si
ę
do wewn
ą
trz. Pierwszy wyszedł biolog. Luk natychmiast zatrzasn
ą
ł si
ę
za nim —
ż
eby nie
wiadomo jak pewna była teoria, ryzykowanie wszystkim nie ma sensu.
Przewracaj
ą
c wsz
ę
dołaz mangry ułatwiły realizacj
ę
planu, gdy
ż
teraz człowiek miał du
ż
o przestrzeni na manewr,
którego przecie
ż
nie byłoby, gdyby denny luk znajdował si
ę
na wła
ś
ciwym miejscu.
Na czworakach, staraj
ą
c si
ę
nie dotyka
ć
bez potrzeby macek, człowiek ze
ś
lizn
ą
ł si
ę
z pancerza wsz
ę
dołaza i
lawiruj
ą
c ruszył poprzez sploty strasznych ramion. Naj straszniejsz
ą
rzecz
ą
dla biologa była konieczno
ść
dotykania
tych bladooleistych macek i
ś
wiadomo
ść
,
ż
e w ka
ż
dej chwili mog
ą
one pochwyci
ć
go i udusi
ć
. Wbrew wszystkiemu
wyobra
ź
nia bezwolnie wyposa
ż
ała je przecie
ż
w rozs
ą
dek, który mógł przełama
ć
szablon instynktu. Przecie
ż
to
jasne,
ż
e skrada si
ę
wróg!
Tymczasem mangry wiedziały jedynie,
ż
e poprzez sploty gał
ę
zior
ą
k pełznie co
ś
nieszkodliwego, a nawet
po
ż
ytecznego.
ś
adne inne stworzenie po prostu nie mogło si
ę
znale
źć
i porusza
ć
w sercu ich organizmu, bowiem
zostałoby
zatrzymane, rozpoznane i zniszczone na granicy ciała. Nie orientowały si
ę
, co krz
ą
ta si
ę
po
ś
ród nich, nie zwracały
uwagi na te stworzenia, które zjadały chore li
ś
cie, zbierały szkodliwe owady czy
ż
ywiły si
ę
obumarłymi tkankami.
Przecie
ż
nawet człowiek bez pomocy nauki nie jest w stanie zauwa
ż
y
ć
tych szkodliwych stworze
ń
, które gnie
ż
d
żą
si
ę
w jego organizmie! Wła
ś
nie dlatego biolog był bezpieczny, mógł spacerowa
ć
jak po parku. Wkrótce zrozumieli
to wszyscy. Biologa mogły zgubi
ć
tylko dwa bł
ę
dy, ale na swoje szcz
ęś
cie unikn
ą
ł ich. Nie ruszył wprost przed
siebie, gdy
ż
wtedy trzeba byłoby pełzn
ąć
poprzez opalone ogniem strefy, a to mogłoby sprawi
ć
mangrom ból i
prawdopodobnie spowodowa
ć
reakcj
ę
obronn
ą
. I cho
ć
znacznie wydłu
ż
yło to jego tras
ę
, wydostał si
ę
na zewn
ą
trz
tam, gdzie nic mangrów nie niepokoiło. A wydostawszy si
ę
nie wstał i nie pobiegł przed siebie, gdy
ż
doskonale
rozumiał,
ż
e przeciwnik ju
ż
nauczył si
ę
kojarzy
ć
niebezpiecze
ń
stwo z sylwetk
ą
id
ą
cego człowieka. Załoga
wsz
ę
dołaza dokładnie powtórzyła jego manewr. Oczywi
ś
cie nie obyło si
ę
to bez oporów, ale zako
ń
czyło si
ę
sukcesem.
Walka pojedynczego człowieka, cho
ć
zako
ń
czyła si
ę
tak opłakanie, potwierdziła to, czego biolog domy
ś
lał si
ę
.
Wi
ą
zka macek wyczerpała wszystkie swoje siły. Wyczerpała do tego stopnia,
ż
e nowego wi
ęź
nia nie była ju
ż
w
stanie ' nawet podnie
ść
. By
ć
mo
ż
e macki mogły jeszcze skr
ę
ci
ć
' jednego czy dwóch ludzi, ale teraz do walki
przyst
ę
powało czterech. Podej
ś
cia innych mangrów mo
ż
na si
ę
było nie obawia
ć
: „refleks wystrzałów" nie powinien
był tak szybko zanikn
ąć
... Wszystko to. co działo si
ę
potem, bardzo przypominało walk
ę
grupy Laokoona ze
ż
mijami. Teraz nale
ż
ało odbi
ć
wsz
ę
dołaz. Ale my
ś
l o niszczeniu tego ju
ż
bezbronnego, gdy stały si
ę
jasne jego
słabe strony, cho
ć
nadal zagadkowego „zagajnika" wydawała si
ę
ludziom obrzydliwa. Łatwo te
ż
doszli do wniosku,
ż
e mangry same porzuc
ą
pojazd, gdy tylko odkryj
ą
zbli
ż
anie si
ę
burzy. Mylili si
ę
jednak. Instynkt kazał mangrom
nie rezygnowa
ć
ze zdobyczy, wi
ę
c kiedy zbli
ż
yła si
ę
burza, powlekły go ze sob
ą
. Był to fatalny bł
ą
d z ich strony.
Wsz
ę
dołaza nie mo
ż
na było tak jak urbana rozerwa
ć
na kawałki; jego ogrom opó
ź
nił ruch mangrów i dogoniła je
burza. A co znacz
ą
miejscowe burze i dlaczego mangry stały si
ę
koczuj
ą
cymi półro
ś
linami-półzwierz
ę
tami,
powiedziały ludziom cz
ęś
ci wsz
ę
dołaza rozsiane na przestrzeni wielu kilometrów.
Dymitr Bilenkin —
Ś
wiatło
ż
ycia
Tutejsze sło
ń
ce miało kolor surówki, a o planecie nawet nie warto mówi
ć
. W porównaniu z jej dyskiem
przesłaniaj
ą
cym widnokr
ą
g kosmos był zaledwie male
ń
k
ą
plamk
ą
ś
wiatła. Wpatruj
ą
cy si
ę
w planet
ę
kapitan Zibella
bez słowa skierował ku dołowi zgi
ę
ty palec. Ruch, jakim Rzymianie skazywali gladiatorów na
ś
mier
ć
, był tu bardzo
na miejscu;
ale my woleli
ś
my zaczeka
ć
na wskazania lokatorów. Irina nalała wszystkim kawy, ale ja nie miałem głowy do picia.
Było nie było, mieli
ś
my przed sob
ą
pierwsz
ą
odkryt
ą
przez nas planet
ę
czarnej gwiazdy. Do moich uszu docierała
rozmowa ł
ą
czno
ś
ciowców: ;
— Odległo
ść
?
— Zero koma siedem.
— Aktywno
ść
informacyjna?
— Zero.
Przepisy były bezwzgl
ę
dne. „Informacyjna aktywno
ść
zwiadu
winna odpowiada
ć
informacyjnemu poziomowi planety".
Czyli innymi słowy, powinni
ś
my upewni
ć
si
ę
, czy na
planecie nie ma chocia
ż
by najprymitywniejszych stacji
nadawczo-odbiorczych, które mogłyby przechwyci
ć
sygnały
naszych lokatorów, a tym samym wykry
ć
nasz
ą
obecno
ść
wcze
ś
niej, ni
ż
b
ę
dziemy sobie tego
ż
yczy
ć
.
Ale jak si
ę
tego nale
ż
ało spodziewa
ć
, na planecie panował
absolutny spokój.
— Kapitanie Zibella! Czy mo
ż
na wł
ą
czy
ć
lokatory?
— Nie zrozumiałem was, powtórzcie jak nale
ż
y. Po drugiej stronie kto
ś
ci
ęż
ko westchn
ą
ł. Zibella był człowiekiem
wiernym swoim zasadom, ale nie tylko... W całym kosmosie trudno byłoby bowiem znale
źć
drugiego tak
skrupulatnie stosuj
ą
cego si
ę
do przepisów kapitana. Zło
ś
liwi mawiali cz
ę
sto,
ż
e Zibella nie o
ż
enił si
ę
wła
ś
nie
dlatego,
ż
e jak dot
ą
d nie wypracowano jeszcze w tej 'dziedzinie odpowiednich instrukcji. Mo
ż
liwe,
ż
e w niektórych
rzeczach kapitan taktycznie przesadzał, ale jakby tam naprawd
ę
nie było. to faktem jest,
ż
e pod jego dowództwem
automaty i ludzie spisywali si
ę
na medal.
— Przepraszam — rozległo si
ę
w gło
ś
niku. — Odległo
ść
orbitalna — zero koma pi
ęć
, aktywno
ść
informacyjna
obiektu — zero, pasywna widzialno
ść
obiektu — zero, prosz
ę
o zezwolenie na lokacj
ę
.
— Zrozumiałem. Odległo
ść
orbitalna— zero pi
ęć
, aktywno
ść
zerowa, pasywna widzialno
ść
obiektu — zero,
zezwalam na u
ż
ycie lokatorów. Wszyscy, wł
ą
czaj
ą
c w to oczywi
ś
cie i Zibell
ę
, ze zniecierpliwieniem wpatrywali
ś
my
si
ę
w ekran. Płyn
ę
ły
długie sekundy, w czasie których automaty obmacuj
ą
ce przestrze
ń
wybierały najodpowiedniejszy do przebicia
rodzaj promieni, najoptymalniejsz
ą
cz
ę
stotliwo
ść
(z wyj
ą
tkiem szkodliwych dla
ż
ycia organicznego). K
ą
tem oka
obserwowałem iluminator: tam na zewn
ą
trz wszystko było czamiejsze od sadzy.
Nam, ludziom przywykłym do kojarzenia widzenia ze
ś
wiatłem, trudno było uwierzy
ć
,
ż
e lokatory poradz
ą
sobie z
tymi ciemno
ś
ciami. Spodziewali
ś
my si
ę
najgorszego (bywało przecie
ż
i tak,
ż
e atmosfera okazywała si
ę
nie do
przebicia), nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e kiedy wreszcie pojawił si
ę
obraz. Irina pu
ś
ciła si
ę
w tany. U
ś
miechn
ą
ł si
ę
nawet
Zibella. To było co
ś
wspaniałego. Miało si
ę
wra
ż
enie,
ż
e kto
ś
zerwał przesłaniaj
ą
c
ą
ś
wiatło zasłon
ę
. Do
pomieszczenia zacieraj
ą
c r
ę
ce wbiegł Leo. — No i jak?— zapytał tak, jakby to on sam bez pomocy jakichkolwiek
automatów zapewnił nam ten doskonały obraz. Nikt nie odpowiedział, gdy
ż
wła
ś
nie w tym momencie zobaczyli
ś
my
domki...
Mało co oddziaływa na człowieka tak. jak widok odkrytej przez niego planety. Całe twoje ciało i rozum staj
ą
si
ę
wtedy dodatkiem do oka, które nie patrzy, lecz wr
ę
cz po
ż
era rozpo
ś
cieraj
ą
cy si
ę
przed nim krajobraz. Cho
ć
by te
porwane, chaotyczne skupiska gór z nieziemskimi szafirowymi lodowcami... I te przypominaj
ą
ce
ś
lady ptasich łap
jary... I t
ę
niezrozumiał
ą
bladoró
ż
ow
ą
plam
ę
... I blask morza... I nikt tego wszystkiego jeszcze nie widział — ty
jeste
ś
pierwszy! A gdy jeszcze na dodatek zostanie 'odkryte
ż
ycie...
Dusz
ę
wtedy sprzedasz za to, by jak najpr
ę
dzej zst
ą
pi
ć
na powierzchni
ę
planety. •
Niestety, czasy Kolumba min
ę
ły bezpowrotnie. Ju
ż
sam zbiór przepisów dotycz
ą
cych sposobów badania planet
pozbawionych
ż
ycia mo
ż
e przyprawi
ć
człowieka o
ś
mier
ć
, ale zapewniam was,
ż
e jego waga oraz obj
ę
to
ść
s
ą
doprawdy niczym w porównaniu z analogicznymi danymi tomu okre
ś
laj
ą
cego metody podej
ś
cia do planety, na
której jest
ż
ycie, a kto wie, mo
ż
e i rozum. A teraz wyobra
ź
cie sobie,
ż
e Zibella pedantycznie stosował si
ę
do tych
wszystkich przepisów! Badali
ś
my wi
ę
c planet
ę
z najdalszej orbity.
ś
redniej, najbli
ż
szej; sprawdzali
ś
my jej obraz
topograficzny, magnetometryczny, grawitacyjny, radiolokacyjny, termodynamiczny itd... Robili
ś
my nie tylko to, co
trzeba było zrobi
ć
, ale i to, co mo
ż
na było zrobi
ć
, jak równie
ż
to, czego nie trzeba było robi
ć
, ale warto zrobi
ć
. No i
w efekcie o mało
nie uton
ę
li
ś
my w potoku napływaj
ą
cych zewsz
ą
d informacji.
„Kaszy masłem nie zepsujesz" — powtarzał nam Zibella, cho
ć
nawiasem mówi
ą
c na skutek niezliczonych trosk
stracił całkowicie apetyt. Nie szemrali
ś
my, gdy
ż
planeta była rzeczywi
ś
cie nadzwyczaj ciekawa. Nie otrzymywała
od swej gwiazdy ani ciepła, ani
ś
wiatła, wi
ę
c na dobr
ą
spraw
ę
powinna była by
ć
lodow
ą
pustyni
ą
, 'a tymczasem,
cho
ć
klimat w naszym mniemaniu był raczej surowy, to przecie
ż
planet
ę
mo
ż
na było nazwa
ć
kwitn
ą
c
ą
. W
odró
ż
nieniu od Ziemi ciepło dawało jej własne wn
ę
trze, a g
ę
sta atmosfera skutecznie uniemo
ż
liwiała mu ucieczk
ę
w przestrze
ń
. Ro
ś
linno
ść
utrzymywała si
ę
przy
ż
yciu dzi
ę
ki energii cieplnej, to jasne, ale ju
ż
mieszka
ń
cy domków...
Kr
ążą
c po dalekiej orbicie nie mogli
ś
my okre
ś
li
ć
zbyt dokładnie ich wygl
ą
du, st
ą
d te
ż
wła
ś
ciwe powi
ę
kszenie
uzyskali
ś
my dopiero wtedy, gdy przyszła kolej na zwiad za .pomoc
ą
mas/yn almosferyc/nych.
Kiedy pojawili si
ę
na ekranie, Leo za
ś
miał si
ę
nerwowo. Budow
ą
oraz wzrostem stworzenia przypominały pingwiny,
cho
ć
ró
ż
nił je jeden szczegół: posiadały bowiem dwie swobodne ko
ń
czyny zbli
ż
one do r
ą
k... Ale za to cała
reszta!... Wyobra
ź
cie sobie głow
ę
w kształcie dyni, na dodatek zwie
ń
czonej laurowym wie
ń
cem. Wyobra
ź
cie sobie
pulsuj
ą
c
ą
Irójk
ą
tn
ą
klapk
ę
po
ś
rodku lej.
ż
e si
ę
tak wyra
żę
. „twarzy" oraz szpary tam, gdzie my mamy uszy, I ani
ś
ladu oczu! I wła
ś
nie brak oczu sprawił,
ż
e byli zupełnie niepodobni do ludzi...
Sto
ż
kowate domki stworze
ń
otoczone były spulchnionymi skrawkami ziemi, na których co
ś
rosło. Poza tym domki
miały drzwi. Prawdziwe drzwi na rzemiennych p
ę
tlach zawiasów.
Oddaleni o dziesi
ą
tki kilometrów z biciem serca wpatrywali
ś
my si
ę
w te drzwi, doskonale rozumiej
ą
c, co to
oznacza.
— Orkiestra, tusz! — ni w pi
ęć
ni w dziesi
ęć
wykrzykn
ę
ła Irina. " ' '
Zibella jakby nie słyszał. Tkwił pochylony nad ekranem, po którym przesuwało si
ę
male
ń
kie rozumne stworzenie, z
takim wyrazem twarzy, jakby chciał je przycisn
ąć
do swej szerokiej piersi. Ale kiedy ucichły pierwsze krzyki rado
ś
ci.
zacz
ę
li
ś
my odnotowywa
ć
dziwne fakty. Stworzenie rzuciło si
ę
do ucieczki, gdy dzieliło nas zaledwie kilka kroków, i
przebieraj
ą
c krótkimi jak patyczki nó
ż
kami pomkn
ę
ło po prostej. Na jego drodze znalazła f
si
ę
ju
ż
jednak Irina. która z wpraw
ą
podstawiła nog
ę
mkn
ą
cemu w jej stron
ę
beczkopodobnemu ciału. Rogi
stworzenia uderzyły o.metal. Tuziemiec pisn
ą
ł i rzucił si
ę
• w bok. Wszystko si
ę
zgadzało. Z niewielkimi wyj
ą
tkami
wszystkie stworzenia podpuszczały nas do siebie, a potem ratowały si
ę
paniczn
ą
ucieczk
ą
, nie zauwa
ż
aj
ą
c jednak
znajduj
ą
cych si
ę
na ich drodze przeszkód- Jakby słyszały odgłosy kroków, ale me widziały nas; l lak wszystkie.
Bezokie niczym w pieczarach
ż
ycie. Bo były tu i pieczary. Pieczary mroku. Patrz
ą
c na wszystko z góry. lak
przywykli
ś
my do . tego.
ż
e nad planet
ą
ś
w ieci sło
ń
ce — nasze radarowe sło
ń
ce —
ż
e ciemno
ś
ci lam w dole
podziałały na nas przygn
ę
biaj
ą
co. Ciemno
ś
ci, no i zwi
ą
zane z nimi my
ś
li. Tutejsze ro
ś
liny nie pi
ę
ły si
ę
do góry. lecz
przytulały do ziemi. Bezbarwne, kruche tafle li
ś
ci układały si
ę
pi
ę
trami, a im wy
ż
ej, tym były one cie
ń
sze i szersze.
Skapywała z nich. zwisała zielono
ż
ółta
ś
luzowata ciecz, wywołuj
ą
ca nieodparte wra
ż
enie,
ż
e cała ro
ś
linno
ść
cierpi
na katar. Patrze
ć
pod nogi nie było po co. a niebo te
ż
nie cieszyło oczu - lam gdzie
ś
w górze. w nieprzejrzanych
ciemno
ś
ciach, od czasu do czasu przelatywały płowe kluski: prawdopodobnie miejscowe ptaki.
Nie. to stanowczo nie było miejsce dla człowieka. Id
ą
c za pozostałymi dzi
ę
kowałem losowi za to.
ż
e jestem tylko
go
ś
ciem w tym tak nieprzyjemnym
ś
wiecie. Odkry
ć
i spenetrowa
ć
—; oto na czym polegało nasze zadanie. Kto
ś
inny b
ę
dzie natomiast musiał tu
ż
y
ć
. gdy
ż
planeta wymaga stacjonarnej obserwacji. A to oznacza lata samotno
ś
ci i
mroku, długie i smutne lata, o których lepiej nie mówi
ć
, nawet je
ż
eli przypadły b
ą
d
ź
przypadn
ą
one w udziale nie
tobie, lecz komu
ś
innemu. Wstyd powiedzie
ć
, ale przedzieraj
ą
c si
ę
w mroku poprzez o
ś
lizłe zaro
ś
la cieszyłem si
ę
.
ż
e mam „powrotny bilet". Do domków podchodzili
ś
my wcale si
ę
nie kryj
ą
c, bo przecie
ż
nie było tu oczu. które
mogłyby dostrzec
ś
wiatełka naszych latarek. Mógł nas zdradzi
ć
co najwy
ż
ej jaki
ś
hałas, ale nie zamierzali
ś
my
zbytnio si
ę
zbli
ż
a
ć
. Tylko ze zwykłego ziemskiego przyzwyczajenia zalegli
ś
my wi
ę
c w ,,krzakach", czyli
podziurkowanych niczym szwajcarski ser jakich
ś
miejscowych ro
ś
linach.
Ś
miechu warte, ale je
ż
eli dobrze si
ę
zastanowi
ć
, to wcale nie chciało nam si
ę
ś
mia
ć
. Ju
ż
od wielu godzin starali
ś
my si
ę
przecie
ż
za wszelk
ą
cen
ę
zrozumie
ć
, jak mo
ż
e istnie
ć
ten
ś
lepy
ś
wiat — niestety bez . powodzenia. Co do tego.
ż
e jest on
ś
lepy, nie
mieli
ś
my
ż
adnych w
ą
tpliwo
ś
ci. Ani zwierz
ę
ta, ani mieszka
ń
cy domków
nie dysponowali mo
ż
liwo
ś
ci
ą
dalekiego widzenia. Nic dziwnego, nie mieli przecie
ż
oczu. Ale to jeszcze nie
wszystko! Brakowało im te
ż
takich organów, które w jakim
ś
przynajmniej stopniu mogłyby ten brak uzupełni
ć
!
Organów. które pozwalałyby zauwa
ż
a
ć
odległe przedmioty, ot chocia
ż
by tak. jak to robi lataj
ą
ca mysz. Słuch?
Rozwini
ę
ty nie lepiej ni
ż
nasz. W
ę
ch? Na poziomie psiego. Jaki
ś
nie znany nam szósty, siódmy czy mo
ż
e dziesi
ą
ty
zmysł? Przecie
ż
ju
ż
nieraz widzieli
ś
my na własne oczy, jak biegn
ą
ce stworzenie z sił
ą
uderzało w przeszkod
ę
tak
jak to. któte kwadrans temu wpadło na nog
ę
Inny. Wyja
ś
nienie nasuwało si
ę
samo. No bo po co komu mo
ż
liwo
ść
dalekiego widzenia na planecie, kłoni jest w rzeczywisto
ś
ci niczym innym jak tylko ogromn
ą
kosmiczn
ą
pieczar
ą
,
prawda? Wspaniała hipoteza, tylko
ż
e nieprzydatna. Przecie
ż
miejscowe stworzenia biegały, i to nawet szybko. A
gdy kto
ś
biega, Io musi mie
ć
wzrok, gdy
ż
w przeciwnym razie nie b
ę
dzie to jeden z przejawów
ż
ycia. lecz czyste
samobójstwo!
Wszystko to, czego
ś
wiadkami byli
ś
my ju
ż
od dłu
ż
szego czasu, było nie mniejszym absurdem ani
ż
eli spacer grupy
niewidomych po autostradzie. Taki
ś
wiat nie mógł istnie
ć
, a przecie
ż
jak na zło
ść
nie tylko istniał, ale na dodatek
funkcjonował, i to bez specjalnych zakłóce
ń
. Tego ostatniego nie byli
ś
my jednak tak bardzo pewni. Nasze bij
ą
ce na
setki metrów reflektory jasnym
ś
wiatłem zalewały grup
ę
domków sprawiaj
ą
cych wra
ż
enie opuszczonych. Miało si
ę
nieodparte wra
ż
enie, ze s
ą
to jakie
ś
nieprawdopodobne dekoracje scenicznych desek, z których tylko co zeszli
staty
ś
ci.
ś
e lada chwila rozlegnie si
ę
głos re
ż
ysera, który oznajmi,
ż
e zdj
ę
cia s
ą
zako
ń
czone, a my odetchniemy z
ulg
ą
i rozejdziemy si
ę
. Czas płyn
ą
ł i tymczasem nic si
ę
nie działo. Po jakim
ś
czasie otworzyły si
ę
drzwi i na
zewn
ą
trz wyszedł ten. na kogo czekali
ś
my. Przyciskaj
ą
c do boku jakie
ś
pojemne naczynie, stworzenie zatrzymało
si
ę
na moment (
ś
wiatło biło mu prosto w „twarz"), a potem ruszyło przed siebie od czasu do czasu swobodn
ą
r
ę
k
ą
dotykaj
ą
c li
ś
ci zwisaj
ą
cych z boku
ś
cie
ż
ki. I to brn
ą
ce na o
ś
lep stworzenie miało uprawia
ć
otaczaj
ą
ce osad
ę
pola?
Budowało domy? Polowało? Niemo
ż
liwe. Któ
ż
wi
ę
c Io robił'? Stworzenie niestrudzenie szło do przodu dotykaj
ą
c
li
ś
ci. Nasze reflektory posłusznie w
ę
drowały w
ś
lad za nim wyrywaj
ą
c z mroku nawet zgrubienia muskułów. Nasze
ziemskie do
ś
wiadczenie burzliwie protestowało
przeciw temu. co widzieli
ś
my. Miało si
ę
wra
ż
enie,
ż
e stworzenie lada chwila odwróci si
ę
w stron
ę
płon
ą
cych
elektrycznych oczu. wyda z siebie okrzyk strachu i skryje si
ę
w ciemno
ś
ciach. Nasze palce bezwolnie spocz
ę
ły na
wyi
ą
c/.mkach. z trudem powstrzymali
ś
my si
ę
od wył
ą
czenia reflektorów. Prze
ś
ledziwszy kierunek
ś
cie
ż
ki
zrozumieli
ś
my. dok
ą
d i po co zd
ąż
a nasz nieznajomy. Szedł on w stron
ę
male
ń
kiego jeziorka Im był bli
ż
ej, tym
bardziej niepewny stawał si
ę
jego krok dookoła wsz
ę
dzie pusta przestrze
ń
, Kilka razy pochylał si
ę
dotykaj
ą
c
gruntu. Brzeg namacał nog
ą
i zaledwie upewnił si
ę
,
ż
e ma przed sob
ą
wod
ę
, opu
ś
cił naczynie. .
Teraz czekała go jeszcze droga powrotna. Ruszył we wła
ś
ciw
ą
stron
ę
, ale w g
ę
stwinie mign
ę
ło ciało jakiego
ś
zwierz
ę
cia. I to tak szybko,
ż
e nie zd
ąż
yli
ś
my nawet dobrze si
ę
mu przyjrze
ć
. Władca domku wyczuł jednak czyj
ąś
obecno
ść
. Błyskawicznie odwrócił si
ę
i run
ą
ł w bok od ,
ś
cie
ż
ki. Po chwili znów zamarł w bezruchu. Nie był
człowiekiem, ba, nie był te
ż
do niego w ogóle podobny, ale widzieli
ś
my, jak porusza si
ę
jego klatka piersiowa,
udzielił si
ę
nam jego strach i na moment pomi
ę
dzy nami a tym synem wiecznej nocy znikły wszelkie bariery.
Poderwali
ś
my si
ę
na równe nogi gotowi w ka
ż
dej chwili biec mu na pomoc. Było to jednak zbyteczne— intruz
znikn
ą
ł. Mieszkaniec chatki złapał lepiej naczynie, pokr
ę
cił swoj
ą
zwie
ń
czon
ą
„laurami" głow
ą
i ruszył... Jego ruchy
nie uległy zmianie: tak samo jak przedtem raz po raz pochylał si
ę
badaj
ą
c grunt pod nogami, cho
ć
teraz bardzo
przeszkadzało mu wypełnione wod
ą
naczynie. Szedł jednak ju
ż
nie do chatki, lecz w stron
ę
przeciwn
ą
, w t
ę
, gdzie
drog
ę
przecinała przepa
ść
.
Słyszałem za plecami przy
ś
pieszone oddechy przyjaciół. Ja równie
ż
byłem bardzo przej
ę
ty. Uprzedzi
ć
o
niebezpiecze
ń
stwie? A je
ż
eli ta przepa
ść
jest mu akurat do czego
ś
potrzebna?
Zbli
ż
ał si
ę
do niej nieubłaganie. Od urwiska dzieliło go ju
ż
tylko kilka metrów. I wła
ś
nie wtedy jakby wyczuł,
ż
e co
ś
jest nie w porz
ą
dku Podreptał niepewnie w miejscu, poruszył kilka razy głow
ą
, jakby starał si
ę
co
ś
zobaczy
ć
, i odbił
nieco bardziej w lewo. Ale przepa
ś
ci nie mo
ż
na ju
ż
było wymin
ąć
. chyba
ż
eby zakr
ę
ciło si
ę
w miejscu pod k
ą
tem
stu osiemdziesi
ę
ciu stopni i ruszyło do tyłu. Czekali
ś
my w napi
ę
ciu, co zrobi. Od szczeliny dzieliły go ju
ż
teraz
jedynie centymetry. Wtedy wła
ś
nie zatrzymał si
ę
. Niezdarna, ozdobiona „laurami" głowa w kr
ę
gu
ś
wiatła
reflektora... Szybko pulsuj
ą
cy trójk
ą
t ust na bezokiej twarzy—
— Do tyłu. do tyłu! — nie wytrzymała Inna i krzykn
ę
ła tak,
jakby stworzenie mogło j
ą
usłysze
ć
.
Tuziemiec zrobił krok do przodu. Tam, w czer
ń
... Nawet
spadaj
ą
c nie wypu
ś
cił z r
ą
k naczynia z drogocenn
ą
wod
ą
.
Rozległ si
ę
krzyk-..
To. w co nie chcieli
ś
my wierzy
ć
, okazało si
ę
niestety prawd
ą
-
Ten
ś
wiat był
ś
lepy, ale
ś
lepy od niedawna—
— Wiesz lepiej ode mnie,
ż
e tego nie wolno robi
ć
— powiedział Zibella-
— Nie mamy wyj
ś
cia — powtórzyła Irina-Stali
ś
my nad ciałem tuziemca nie bardzo wiedz
ą
c, co robi
ć
, gdy
ż
wprawiła nas w rozterk
ę
jeszcze jedna bardzo m
ą
dra zasada.
ś
eby zrozumie
ć
, jakie nieszcz
ęś
cie spadło na t
ę
planet
ę
, musieli
ś
my zabra
ć
i zbada
ć
ciało. Ale czy to stworzenie rzeczywi
ś
cie było martwe? Nie mo
ż
na przecie
ż
stwierdzi
ć
tego na sto procent bez uprzedniego poznania wy
ż
szych organizmów planety, którymi jeszcze si
ę
nie
zajmowali
ś
my. Nie wiedz
ą
c absolutnie niczego o fizjologii tuziemców mogli
ś
my bardzo łatwo sta
ć
si
ę
mimowolnymi
mordercami tego osobnika, który w naszym przekonaniu był martwy, cho
ć
mógł po prostu straci
ć
przytomno
ść
. Na
dłu
ż
sze zastanawianie si
ę
te
ż
jednak nie mogli
ś
my sobie pozwoli
ć
.
— Proponuj
ę
introskopi
ę
wewn
ę
trznych organów — powiedziała Irina. — I to tu. na miejscu, Zibella odpowiedział
tak, jak my
ś
lałem.
— Oczywi
ś
cie jest to najrozs
ą
dniejsze wyj
ś
cie. Ale czy mo
ż
esz
zagwarantowa
ć
-
ż
e prze
ś
wietlenie nie zaszkodzi mu?
A poza tym. czy mo
ż
esz w stu procentach polega
ć
na swej
diagnozie i bez sekcji stwierdzi
ć
, czy ten osobnik
ż
yje, czy
nie?
No to klapa — pomy
ś
lałem sobie. — Niczego przecie
ż
nie
mo
ż
na zagwarantowa
ć
, je
ż
eli organizm nie jest podobny do
ludzkiego. Ale ostatecznie niby dlaczego?— zapylałem sam
siebie roz
ż
alony. — Zwi
ą
zali
ś
my sobie r
ę
ce i nogi akurat
wtedy, gdy nale
ż
y działa
ć
, działa
ć
i jeszcze raz działa
ć
!
Gdyby na miejscu Zibelli był kto
ś
inny...
— Tak. — odpowiedziała Irina. — Mog
ę
.
Miałem wra
ż
enie,
ż
e si
ę
przesłyszałem. Ale słowa Iriny były
doprawdy niczym w porównaniu z odpowiedzi
ą
ZibeiiL
— W takim razie działaj — odpowiedział. Czy
ż
by rzeczywi
ś
cie nie wiedział,
ż
e Irina opiera si
ę
nie tyle na
faktach, co na swym wewn
ę
trznym przekonaniu?! Zupełnie mo
ż
liwe. Znacznie wa
ż
niejsze było jednak co
ś
innego:
nawet teraz Zibella nie naruszył litery prawa! „Rozwi
ą
zuj
ą
c szczególnie skomplikowany problem kapitan
obowi
ą
zany jest opiera
ć
si
ę
na opinii specjalisty" - głosił odpowiedni przepis. Zibella oparł si
ę
wi
ę
c na opinii
specjalisty nie /dojmuj
ą
c jednak ze swych barków odpowiedzialno
ś
ci: mógł milcze
ć
, oponowa
ć
, a tymczasem
wydał rozkaz— i to przyzwalaj
ą
cy!
I zrozum tu człowieka, którego podobno znasz na wylot! Zreszt
ą
nic dziwnego.
ż
e go nic rozumiałem. Skoro
sprzeczno
ś
ci s
ą
nieodł
ą
czn
ą
cech
ą
otaczaj
ą
cego nas
ś
wiata, to trudno przypuszcza
ć
,
ż
e oto kiedy
ś
pojawi si
ę
pokolenie ludzi pozbawionych wszelkich nieoczekiwanych zmian charakteru-— Nie
ż
yje— powiedziała Irina
odrywaj
ą
c si
ę
od przyrz
ą
dów.
Przenie
ś
li
ś
my ciało na statek.
To. czego si
ę
dowiedzieli
ś
my, tylko pogł
ę
biło nasz
ą
zagadk
ę
. Prze
ś
wietlenie zwłok wykazało,
ż
e mieszka
ń
cy
domków posiadaj
ą
jednak organ dalekiego widzenia— ów
ś
mieszny ..laurowy wieniec" na czubku głowy. Były to
ich oczy. cho
ć
rejestruj
ą
ce nie
ś
wiatło, którego tu przecie
ż
nie było. lecz ultrakrótkie fale radiowe emitowane przez
gwiazd
ę
. Ich radiosło
ń
ce w naszym mniemaniu
ś
wieciło bardzo słabo, ale dla nich ten mroczny
ś
wiat wcale nie był
mroczny, gdy
ż
ewolucja dała im niewiarygodnie czuły organ postrzegania. Dzi
ę
ki swym rogom-antenom tak jak i
my mogli si
ę
rozkoszowa
ć
zachodami sło
ń
ca, barwami ro
ś
linno
ś
ci.
ś
wiatłem, kołysaniem morskich fal, czyli
wszystkim tym, co składa si
ę
na widzialny
ś
wiat, nawet je
ż
eli jest on
ś
wiatem . odbitych fal radiowych, których my
nie jeste
ś
my w stanie sobie wyobrazi
ć
.
Tak było jednak, zanim o
ś
lepli. . Na zewn
ą
trz rogów-anten nie wida
ć
było uszkodze
ń
, po prostu nie funkcjonowały,
a mv za nic nie mogli
ś
my zrozumie
ć
dlaczego. A
ż
si
ę
prosiły dwa rozwi
ą
zania. Pierwsze, to niespodziewana
epidemia, a drugie... Otó
ż
gdyby nagle nasze sło
ń
ce zapłon
ę
ło dwa razy ja
ś
niej, to my ludzie nie o
ś
lepliby
ś
my,
gdy
ż
matka natura wyposa
ż
yła nas w powieki, oni natomiast ich nie posiadali. Zreszt
ą
nie mogło by
ć
mowy nawet
o odpowiednikach powiek, skoro mo
ż
liwo
ś
ci przebicia najkrótszych fal radiowych s
ą
nieporównywalnie wi
ę
ksze
ani
ż
eli analogiczne mo
ż
liwo
ś
ci
ś
wiatła. Tak wi
ę
c mieli
ś
my wspaniałe hipotezy, które do niczego nie pasowały... No
bo có
ż
to za epidemia, która tak
szybko zaatakowała wszystkich mieszka
ń
ców planety? Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e nieoczekiwany wzrost radiowej
aktywno
ś
ci gwiazdy mógł wywoła
ć
taki efekt, ale mieli
ś
my przecie
ż
pomiary, które stwierdzały niedwuznacznie,
ż
e
przynajmniej w czasie naszego pobytu gwiazda zachowywała si
ę
całkiem przyzwoicie.
Kłócili
ś
my si
ę
blisko sze
ść
godzin i rozstali
ś
my si
ę
wyko
ń
czeni.
Rozwi
ą
zanie było gdzie
ś
blisko, czuli
ś
my to, i poczucie własnej bezsilno
ś
ci denerwowało nas do tego stopnia,
ż
e
chciało si
ę
post
ą
pi
ć
z mózgiem tak, jak z nawalaj
ą
cym przyrz
ą
dem — porz
ą
dnie go stukn
ąć
. Spałem
ź
le,
podejrzewam,
ż
e inni te
ż
. Starczyło, bym zamkn
ą
ł oczy, i ju
ż
od
ż
ywał obraz postaci znieruchomiałe} na dnie
przepa
ś
ci. Słyszałem jej krzyk... Uznałem wi
ę
c za stosowne otworzy
ć
oczy, cho
ć
w kabinie było zupełnie ciemno.
Tak ciemno jak na planecie. Nie, tak nie mo
ż
na — pomy
ś
lałem sobie. — Nie zrozumiemy niczego, je
ś
li nie
wyjdziemy wreszcie poza granice ziemskich wyobra
ż
e
ń
.
Interesuj
ą
ce, tylko jak to zrobi
ć
? Cały tok naszych my
ś
li, cała nasza psychologia s
ą
przecie
ż
tak nierozerwalnie
zwi
ą
zane z Ziemi
ą
. Nieprawda. Przecie
ż
byli
ś
my ju
ż
na wielu planetach i czas ju
ż
najwy
ż
szy odci
ąć
si
ę
od
ziemskich wyobra
ż
e
ń
. Nie uda nam si
ę
to całkowicie, ale mo
ż
emy spróbowa
ć
. Znacznie gorzej jest na przykład z
tymi wyobra
ż
eniami, które wi
ążą
si
ę
ze Sło
ń
cem. Gdzie by
ś
my bowiem nie byli, otaczamy si
ę
przecie
ż
ś
wiatłem,
atmosfer
ą
słonecznych promieni. I nic człowiek na to nie poradzi. Mo
ż
emy wiedzie
ć
i wiemy,
ż
e istniej
ą
inne
rodzaje
ś
wiatła (wykorzystujemy je nawet). Stworzyli
ś
my instrumenty, które widz
ą
wszystko inaczej ani
ż
eli my, ale i
tak zawsze sprowadzamy to, co za ich pomoc
ą
dostrzegamy, do j
ę
zyka widzialnych obrazów lub symboli. Rozum
jest naszym przewodnikiem, za
ś
oczy jego najpewniejszymi doradcami. Spróbuj zamieni
ć
je na radio. Nie, tak
ą
operacj
ę
mo
ż
na przeprowadzi
ć
na maszynie, ale nie na człowieku.
To jest my
ś
l! Trzeba spu
ś
ci
ć
na powierzchni
ę
planety cybera z radiookiem o tych samych mo
ż
liwo
ś
ciach, o tej
samej czuło
ś
ci, jak
ą
wykazywały ócz;' tuziemców, i zobaczy
ć
, co si
ę
z nim stanie.
Podekscytowany zapaliłem
ś
wiatło. Jak zawsze po przebywaniu w ciemno
ś
ciach przez kilka sekund widziałem
jedynie do bólu jasne, rozmyte kształty przedmiotów. Tak
wła
ś
nie było na planecie — pomy
ś
lałem. — Eksplozja, a potem
ś
lepota i mrok... Biedacy nie mieli powiek i dlatego.
Moje serce biło jak oszalałe. Szukali
ś
my eksplozji, gdy
ż
nasze do
ś
wiadczenie mówiło nam,
ż
e o
ś
lepi
ć
mo
ż
e tylko
niespodziewany, silny wybuch. A je
ż
eli to nie to? A je
ż
eli ten stopie
ń
radiojasno
ś
ci, który uznali
ś
my za normalny,
wcale takim nie był?... ^ Tak, to by wyja
ś
niało wszystko... Wła
ś
nie
ż
e niczego nie wyja
ś
niało! Gdyby u
nas na Ziemi sło
ń
ce raz na milion lat przez miesi
ą
c lub dwa
ś
wieciło dziesi
ęć
razy ja
ś
niej, to ewolucja niew
ą
tpliwie
uwzgl
ę
dniłaby ten fakt. Tym bardziej na tej planecie. Nie mogło by
ć
przecie
ż
tak,
ż
e gwiazda
ś
wieciła jednakowo
jasno, a potem ni z tego, ni z owego tu
ż
przed naszym przylotem wybuchła powoduj
ą
c nieobliczaln
ą
w skutkach
katastrof
ę
.
A jednak w tym co
ś
jest... Przede wszystkim w zbie
ż
no
ś
ci obu wydarze
ń
. Jakby nasz przylot... Jakby nasze
zbli
ż
anie si
ę
... Nie ubrany pobiegłem do pomieszczenia z aparatur
ą
. Leo był tam jeszcze. Wybałuszył oczy, ale .nie
dałem mu doj
ść
do słowa.
— W jakim pa
ś
mie pracuj
ą
nasze lokatory?
— Zaraz zobacz
ę
. A co?
— Nie wiesz?!
— Pami
ę
taj wszystko, człowieku, gdy masz tyle spraw na
głowie... Co z tob
ą
?!
Zd
ąż
yłem ju
ż
odczyta
ć
wskazania automatów.
— Leo, błagam ci
ę
, w przybli
ż
eniu, cho
ć
w przybli
ż
eniu
okre
ś
l, jaka jest moc naszych lokatorów na powierzchni?
Liczba, mo
ż
esz poda
ć
liczb
ę
?
Leo podał liczb
ę
. Jeszcze niczego nie rozumiał, a ja
wiedziałem ju
ż
wszystko. Wiedziałem to..
Nasze automaty wybrały akurat te cz
ę
stotliwo
ś
ci fal, na
których atmosfera była najbardziej przezroczysta, a które
wła
ś
nie dlatego były tu „
ś
wiatłem
ż
ycia". Tylko
ż
e nasze
przyrz
ą
dy były mniej czułe ani
ż
eli „oczy" mieszka
ń
ców
planety, a widzie
ć
chcieli
ś
my przecie
ż
jak najlepiej. I w ten
sposób nasze lokatory zapłon
ę
ły pal
ą
cym sło
ń
cem. My sami
o
ś
lepili
ś
my ten
ś
wiat, gdy
ż
byli
ś
my pewni,
ż
e cechy ludzkiej
fizjologii to nasza i tylko nasza sprawa.
Leo mówił co
ś
jeszcze, ale nie słyszałem go. Widziałem
czarn
ą
planet
ę
, na której przez wiele lat trzeba b
ę
dzie
ratowa
ć
to, co jeszcze mo
ż
na było uratowa
ć
. A my
ś
l
o czekaj
ą
cym nas piekle, cho
ć
mo
ż
e si
ę
to wyda
ć
dziwne,
sprawiła mi ulg
ę
. •
Michał Griesznow — Jeszcze jedno martwe miasto
— Jeszcze jedno martwe miasto...
— Które to ju
ż
, dziesi
ą
te? Cała planeta pokryta ruinami!
— Stara zu
ż
yta skorupa...
— Gdzie
ż
si
ę
, do diabła, podziały kosztowno
ś
ci? Przecie
ż
chyba je znali. Mieli takie
ś
licznotki,
ż
e... -
Ś
linka ci na
nie cieknie, co. Garry? — zarechotał kto
ś
.
— Do
ść
tego! — krzykn
ą
ł Thomas Wells. —Trzeba mie
ć
szacunek dla starej cywilizacji.
Był to jedyny rozs
ą
dny głos po
ś
ród bełkotu pechowców, a przecie
ż
napadli go:
— Marzyciel!
Kto
ś
patrz
ą
c na skały i pustynie planety rzucił:
— Podło
ż
y
ć
by tak staruszce kilka anihilacyjnych... Thomas nie słuchał, do niego nale
ż
ało sprawne l
ą
dowanie w
pobli
ż
u miasta. Ostatecznie chłopcy maj
ą
racj
ę
. Wybra
ć
si
ę
na odległo
ść
trzydziestu parseków od Wybawcy tylko
po to, by ogl
ą
da
ć
te gruzy, to przecie
ż
absurd. Có
ż
go w gruncie rzeczy obchodzi jaka
ś
stara cywilizacja? Tak jak
wszyscy poszukuje złota i diamentów. Ale skarbów na planecie nie było jakby na zło
ść
poszukiwaczom. I to nawet
tam, gdzie powinny były by
ć
. Na nadgarstkach pos
ą
gów zamiast bransolet ze złota ołowiane tasiemki, a w klipsach
ziarna grafitu... Pos
ą
gi były wspaniałe— to przyznawali obiektywnie wszyscy, obrazy—witra
ż
e z kolorowego szkła
równie
ż
. Ale przecie
ż
nie wypchaj
ą
ładowni statku pos
ą
gami Wenus czy witra
ż
ami! Wybawca takiego towaru nie
przyjmie, a oni zostan
ą
po prostu wy
ś
miani. Wredna planeta!
ś
eby znale
źć
tak
ą
, na której znaj
ą
warto
ść
u
ż
ytkow
ą
metali. Martinowi Linkowi powiodło si
ę
: natrafił na humanoidów składaj
ą
cych hołd złotym bałwanom. Oczywi
ś
cie
znalazł si
ę
w szeregach Pierwszych planety, a piwnice jego zamku podobno nadal jeszcze pełne s
ą
złotych
pos
ą
gów. Ale Martin to chytrus — za nic nie chce zdradzi
ć
koordynatów planety. Zreszt
ą
kto . wie. czy nie
zniszczył jej ju
ż
ładunkiem anihilitu. Thomas Wells tak jak wszyscy zazdro
ś
ci Martinowi. On nie zastanawia si
ę
nad
tym, co b
ę
dzie, nie ma szacunku dla ruin. siada tu
ż
przy mie
ś
cie. Jemu nie potrzeba ani pos
ą
gów, ani fresków, 'on
wolałby co
ś
d
ż
wi
ę
cz
ą
cego i błyszcz
ą
cego. Wychodzili z wn
ę
trza statku bez specjalnego po
ś
piechu. Zd
ąż
yły ju
ż
im
obrzydn
ąć
te rozwaliny i pył. Byli rozdra
ż
nieni, bo nie spodziewali si
ę
ż
adnych rewelacji. Miasto, tak jak wszystkie
pozostałe, otaczał zewsz
ą
d las wielopi
ę
trowych budynków. Ulice wychodziły w pole, je
ś
li oczywi
ś
cie mo
ż
na
nazwa
ć
polem kamienist
ą
, oczyszczon
ą
przez wiatry, równin
ę
, tylko gdzieniegdzie pokryt
ą
ubog
ą
bł
ę
kitn
ą
ro
ś
linno
ś
ci
ą
, jakimi
ś
rachitycznymi krzaczkami.
W marnych promieniach zachodz
ą
cego Sło
ń
ca
ś
ciany domów odlanych z ró
ż
nokolorowego szkła prezentowały si
ę
niezbyt okazale. Miasto było stare, bardzo stare, miało ju
ż
za sob
ą
dziesi
ą
tki tysi
ą
cleci, a przecie
ż
nadal było
pi
ę
kne, tak jak zreszt
ą
wszystko, co zrobili mieszkaj
ą
cy tu niegdy
ś
ludzie. Wspaniałe linie portyków, wysokich wie
ż
i mostów cieszyły oko. je
ś
li oczywi
ś
cie nie patrzyło si
ę
na nie w ten sposób, jak przyjaciele Thomasa •- poprzez
pryzmat przydatno
ś
ci do realizacji ich własnych planów. Ulice były szerokie i proste, kiedy
ś
po
ś
rodku rosły pewnie
kwiaty, z których teraz zostały jedynie rzadkie, w
ą
tłe niebieskie krzaczki. Rakieta stała w odległo
ś
ci dwustu jardów
od pocz
ą
tku ulicy.
— Idziemy?— zapytał Neil Warren, kapitan, dowódca poszukiwaczy, tak
ż
e nie wiadomo było wła
ś
ciwie, czy to
pytanie, czy te
ż
rozkaz. Chłopcy nie wierzyli mu. Coraz cz
ęś
ciej mówiono o nim,
ż
e to pechowiec. A pech w
kosmosie oznacza przecie
ż
wiele zmarnowanych lat i tak niezbyt długiego
ż
ycia. Tego si
ę
niestety nie wybacza.
— Do
ść
tego! — powiedział kto
ś
, kogo trudno było pozna
ć
po głosie, gdy
ż
gło
ś
niki zmieniały tembr, upodabniały
do siebie głosy ludzi.
Wszyscy nie wiadomo czemu marudzili, spogl
ą
dali ponuro w gł
ą
b ulicy, wybierali domy, do których si
ę
włami
ą
.
Wiatr obsypywał skafandry pyłem. Wszystko dookoła było obce i chłodne.
Stoj
ą
cy rami
ę
w rami
ę
z kapitanem Thomas Wells nagle zachwiał si
ę
jakby pod naporem wiatru. Zrobił krok w
stron
ę
ulicy, potem jeszcze jeden. Ju
ż
na pierwszy rzut oka zauwa
ż
ało si
ę
co
ś
dziwnego w tym marszu, bowiem
co
ś
jakby jednocze
ś
nie popychało go to do przodu, to znów do tyłu. Próbował stawi
ć
opór, wykr
ę
cił si
ę
całym
korpusem w bok, ale zbyt mocno ci
ą
gn
ę
ło go do przodu, wi
ę
c tylko coraz szybciej przestawiał nogi.
— Wells! — krzykn
ę
li w
ś
lad za nim.
Wells nie odpowiedział. Maszerował posłusznie
ś
rodkiem
ulicy coraz szybciej przebieraj
ą
c nogami.
— Wells! — wrzasn
ę
ło kilku m
ęż
czyzn nie pojmuj
ą
c, o co chodzi. Reszta obejrzała si
ę
i w milczeniu obserwowała
dziwny bieg kolegi zastanawiaj
ą
c si
ę
, czy to jakie
ś
dziwactwo, czy te
ż
objaw szale
ń
stwa.
— Wells! Wells! — krzyczeli teraz ju
ż
wszyscy zagłuszaj
ą
c si
ę
wzajemnie.
Wells nie odpowiadał, nie reagował na wołanie. Nie zwalniaj
ą
c, na ich oczach zacz
ą
ł powoli pogr
ąż
a
ć
si
ę
w
gruncie — po kolana, po pas.
— Wells! — wrzasn
ę
li jeszcze raz. — Wracaj!
Jeszcze przez chwil
ę
nad powierzchni
ą
ulicy błyszczał
hełm, ale i on znikł— ulica była znów pusta.
Ludzie gin
ą
w ró
ż
ny sposób: w strumieniu meteorytów,
w łapach potworów czy z woli innych ludzi. Ale
ż
eby gin
ę
li
ot tak, bez krzyku wolno nikn
ą
c pod powierzchni
ą
planety
— 'lego jeszcze nikt nie widział.
—— Cholera! — Smat oprzytomniał pierwszy. — Biegnijmy tam!
— Biegniemy, chłopcy!
Kto
ś
złapał za por
ę
cz schodków.
— Natychmiast z powrotem — kapitan osadził ich na miejscu. •-- Nie wolno!
— Ale tam przecie
ż
... Co zWellsem, kapitanie?!— zapytał Louis gotów mimo wszystko biec do miasta.
— Z powrotem! — rozkazał kapitan i widz
ą
c zdziwienie w oczach m
ęż
czyzn dodał: — Nie chc
ę
straci
ć
w tych
ruinach całej załogi.
— A niech to wszyscy diabli...! — zakl
ą
ł kto
ś
i ze zło
ś
ci
tupn
ą
ł nog
ą
.
Słycha
ć
było przy
ś
pieszone oddechy. Ka
ż
dy starał si
ę
rozwi
ą
za
ć
odwieczny problem wyboru pomi
ę
dzy
obowi
ą
zkiem a własnym bezpiecze
ń
stwem po swojemu-
Wells znikn
ą
ł, to fakt, ale przecie
ż
to nie była ani
ś
mier
ć
,
ani zabójstwo. Nie zgin
ą
ł, tylko po prostu znikn
ą
ł na ich
oczach.
Mo
ż
e na planecie jest kto
ś
. kto to zrobił, kto
ś
, kogo mo
ż
na
b
ę
dzie zobaczy
ć
. Ale przecie
ż
on mo
ż
e zrobi
ć
to samo
z ka
ż
dym z nich- Trzeba biec.
— Biegnijmy! — nastawali jedni.
— Co z Wellsem?— pytali naiwnie drudzy, a wszyscy razem spogl
ą
daj
ą
c na miasto kr
ę
cili si
ę
w jednym miejscu.
Czuli strach i nadal niczego nie rozumieli... Wiatr obsypywał wszystko cementowym pyłem.
Wreszcie postanowili czeka
ć
. Cz
ęść
wróciła do rakiety, reszta pozostała na dole przy trapie. Mieli czeka
ć
tak
długo, jak długo starczy im cierpliwo
ś
ci. Spogl
ą
dali na miasto, to znów za siebie, wci
ąż
niepewni, co si
ę
stanie. Co
ś
mielsi proponowali u
ż
y
ć
anihilatorów. Owszem, ale przeciwko komu? Przeciw temu martwemu miastu...? Ró
ż
ne
my
ś
li chodziły im po głowach, ale jednego byli pewni. Zetkn
ę
li si
ę
z czym
ś
niezwykłym, z sił
ą
, która mogła
by
ć
w ka
ż
dej chwili wykorzystana przeciw nim. A przecie
ż
ta sil
ą
nie zniszczyła ich. Mo
ż
e wi
ę
c Wells
ż
yje?... Teraz
ju
ż
nie
ż
artowali, nie kpili sobie z miasta, ze starej cywilizacji. Narastał w nich strach. Ten strach zmuszał do
stałego ogl
ą
dania si
ę
za siebie, do biernego oczekiwania na powrót Wellsa.
Do miasta nie poszedł nikt, bo nikt te
ż
o tym nawet nie pomy
ś
lał. A przecie
ż
ono było tu
ż
obok. Miasto, jakich wiele
na lej planecie. Ale dlaczego — zastanawiał si
ę
ka
ż
dy z członków załogi — dlaczego to si
ę
zdarzyło wła
ś
nie tutaj ?
I wła
ś
ciwie co to było? Dlaczego tylko Wells?... Ot, chocia
ż
by Garry, tchórz i lizus. Warren, najgorszy z kapitanów.
Czemu nie oni. Przecie
ż
kapitan stał tu
ż
obok Wellsa. Mo/e Io chodziło lyiko o niego, a nie o kogo
ś
innego? Gdzie
teraz jest, co z nim?... Nadal mieli nadziej
ę
,
ż
e Wells jednak
ż
yje,
ż
e nie zgin
ą
ł. Bo je
ż
eli to była
ś
mier
ć
, to mogła
by
ć
ona
ś
mierci
ą
ich
—wszystkich. Trzeba czeka
ć
. Wells musi wróci
ć
i wróci.
Mo
ż
e za godzin
ę
, mo
ż
e nawet za pół.
Niektórych ogarniała nieuzasadniona zło
ść
. Monotonna
równina, miasto, w którym nie ma
ż
ywej duszy, kojarzy si
ę
z bez-JAOCilyn-ii poszukiwaniami, ryzykiem, na jakie si
ę
nara
ż
ali w kosmosie. Na innych planetach te
ż
były
pustynie i pyL ale tam nie mogli liczy
ć
na powodzenie
swojej wyprawy. A tu... Wszystko zdawało si
ę
mówi
ć
,
ż
e
bogactwa tej planety przechodz
ą
ludzk
ą
wyobra
ź
ni
ę
.
Miasta, galerie sztuki. Kto
ś
si
ę
nimi szczycił, kto
ś
si
ę
nimi
zachwycał. Gdzie s
ą
gospodarze tej planety?... I jeszcze to
znikni
ę
cie Wellsa. Trzeba czeka
ć
na niego — co do tego
byli zgodni.
I Wells przyszedł.
Sło
ń
ce wła
ś
nie kryło si
ę
72. budynkami. Cienie gmachów
wydłu
ż
yły si
ę
. rozrosf ustawiaj
ą
c jedynie w
ą
skie pasemko
ś
wiatła,
ś
cie
ż
k
ę
po wsdiodniej stronie ulicy. T
ą
wła
ś
nie
o
ś
wietlon
ą
dró
ż
k
ą
szedł ich kolega.
Hurmem wybiegli z rakiety. Pełni
ą
cy wart
ę
przy trapie te
ż
ju
ż
go zauwa
ż
yli. Szedł spokojnie, nie ogl
ą
dał si
ę
za siebie
i co najdziwniejsze, niósł w r
ę
ku kamie
ń
.
— Po kiego czorta... — pytano si
ę
przy trapie. — Po co mu kamie
ń
?
— Po co?— powtarzano z narastaj
ą
c
ą
ciekawo
ś
ci
ą
. Wells wyszedł z miasta. Wszyscy pragn
ę
li jak najszybciej
zobaczy
ć
jego twarz.
Ale twarz była normalna, spokojna, wi
ę
c znowu zainteresowali si
ę
kamieniem. Kamie
ń
te
ż
był normalny.
— Po jakiego czorta?— znowu zapytał kto
ś
w tłumie nie-przestaj
ą
cych obserwowa
ć
Wellsa ludzi. W ciszy, jaka
zapanowała, ka
ż
dy miał uczucie,
ż
e jest jeden w tym
ś
wiecie. Tylko on i Wells. Wells idzie w jego stron
ę
i nie
wiadomo, czy to on, czy nie on. Na my
ś
l o tym zastygała im krew w
ż
yłach. Wells podszedł bli
ż
ej i powiedział co
ś
,
a ka
ż
dy doskonale zapami
ę
tał te słowa, jakby był to wyrok wzbudzaj
ą
cego respekt s
ę
dziego, a nie słowa ich
kolegi.
— Chłopaki, musimy natychmiast pryska
ć
st
ą
d. Mamy na to równo pi
ę
tna
ś
cie minut. Je
ż
eli nie posłuchacie mojej
rady, czeka nas wszystkich to... — powiedział i rzucił trzymany w r
ę
ce kamie
ń
. Ten nawet nie dotkn
ą
wszy ziemi
eksplodował. Fala rozgrzanego powietrza uderzyła w załog
ę
. Ludzie zachwiali si
ę
. Na
ż
elaznym trapie zadudniły
buty biegn
ą
cych ludzi.
— No wi
ę
c — powiedział Wells, kiedy dysk planety odpłyn
ą
ł ku tylnym iluminatorom statku—teraz opowiem, co mi
si
ę
przytrafiło.
Dookoła niego tłoczyła si
ę
cała załoga. Były tu twarze młode i stare, oczy niebieskie, br
ą
zowe, zielone. Brakowało
jedynie
ż
artów i docinków. Wellsa znano dobrze, wi
ę
c wiedziano,
ż
e nie rzuca słów na wiatr. A
ż
e był to Wells, nie
było w
ą
tpliwo
ś
ci — przygl
ą
dano mu si
ę
przecie
ż
od chwili powrotu.
— Nie wiem, co ci
ą
gn
ę
ło mnie do przodu — zacz
ą
ł. — Słyszałem, jak krzyczycie za mn
ą
, ale nie mogłem si
ę
poruszy
ć
, odpowiedzie
ć
, grunt był twardy, A przecie
ż
kiedy zacz
ą
łem si
ę
w nim zagł
ę
bia
ć
, widziałem ka
ż
dy
kamyczek, ziarenko piasku, chocia
ż
nogi znikły bez
ś
ladu. Potem zapadły ciemno
ś
ci. Jak długo to trwało, nie wiem,
mo
ż
e godzin
ę
, a mo
ż
e tylko minut
ę
. W ka
ż
dym razie w pewnym momencie utworzyło si
ę
nade mn
ą
co
ś
w rodzaju
korytarza. Stałem na dnie studni. Nade mn
ą
i pode mn
ą
panowały ciemno
ś
ci, tylko w jednym miejscu jakby nieco
rozproszone promieniami
ś
wiatła pochodz
ą
cego z niewiadomego
ź
ródła. Moja sytuacja nie była najweselsza, ale
nie to było przecie
ż
, najgorsze. W pewnym momencie zobaczyłem co
ś
. Poznałem. To był mój cie
ń
, cie
ń
jeszcze
ciemniejszy ani
ż
eli mroki studni. Le
ż
ał przede mn
ą
— czarny, chybotliwy, jedwabny niczym aksamit.
Przestraszyłem si
ę
... Słuchacze milczeli. Znali wytrzymało
ść
Wellsa doskonale:
to przecie
ż
on wykruszył anihilatorem z
ę
by gigantycznej
megaterii i wydostał si
ę
bez szwanku z potwornej paszczy. Je
ż
eli wi
ę
c teraz przestraszył si
ę
własnego cienia, to
wida
ć
było si
ę
czego przestraszy
ć
.
— Mówi
ę
wam - kontynuował Wells— ten cie
ń
doprowadził mnie do stanu paniki. Bez w
ą
tpienia wrzasn
ą
łbym
przera
ź
liwie, gdybym nagle nie zrozumiał, a raczej wyczuł,
ż
e nie jestem sam,
ż
e tu
ż
obok jest kto
ś
, kto mnie
ś
ledzi. Prawie odruchowo bez zastanowienia zapytałem: „Kto tu?" W odpowiedzi usłyszałem westchnienie. Ale nie
było to westchnienie jednego człowieka, lecz prawdopodobnie kilku —jeszcze mi nie odpowiedziano, a ja ju
ż
wiedziałem,
ż
e w pobli
ż
u znajduj
ą
si
ę
ludzie. Martwa planeta, jak si
ę
okazało, nie była wcale taka martwa. I nagie
usłyszałem:
— Wiemy, kim jeste
ś
cie i po co przybyli
ś
cie. Ale chcieliby
ś
my równie
ż
wiedzie
ć
, dlaczego jeste
ś
cie tacy. Jak '' to
si
ę
stało,
ż
e przy takiej psychologii dysponujecie technik
ą
fotonow
ą
, poznali
ś
cie anihilacj
ę
. Opowiesz nam o sobie,
o swojej planecie.
Ten głos był głosem człowieka znajduj
ą
cego si
ę
w zasi
ę
gu r
ę
ki, gdzie
ś
zupełnie niedaleko. Pomy
ś
lałem,
ż
e to sen,
ż
e zasn
ą
łem w kajucie i kto
ś
si
ę
wygłupia przez radio wył
ą
czywszy mi
ś
wiatło, a oddech dobiega mnie z gło
ś
ników.
Ale to trwało dosłownie moment. Cie
ń
pod moimi nogami poruszył si
ę
, podniosłem głow
ę
i zrozumiałem,
ż
e to
wszystko dzieje si
ę
naprawd
ę
i musz
ę
— chc
ę
czy nie — odpowiedzie
ć
na pytanie. Ale
ż
eby zaczyna
ć
rozmow
ę
w
ten sposób?—pomy
ś
lałem sobie. — Ładne zwyczaje, nie ma co. Ciekawe, czy mnie widz
ą
? A je
ż
eli widz
ą
, to
dlaczego sami si
ę
nie ujawniaj
ą
?! Czy
ż
bym był w jakim
ś
pojemniku niczym paj
ą
k w puszce? Głos nale
ż
ał do
kobiety lub dziecka...
Skł
ę
bione my
ś
li przelatywały przez moj
ą
głow
ę
niczym li
ś
cie zerwane przez wiatr. Ju
ż
w samym pytaniu było co
ś
dziwnego. Dlaczego jeste
ś
my tacy — to ostatnie słowo zostało szczególnie podkre
ś
lone. Było najwa
ż
niejsze w
zadanym im pytaniu i brzmiało jak oskar
ż
enie. A
ż
e było nas o co oskar
ż
y
ć
, co do tego chyba nie ma
ż
adnych
w
ą
tpliwo
ś
ci.
ś
eby przynajmniej powiedzieli wprost— jeste
ś
cie łajdacy, a nie pytali „dlaczego",
żą
daj
ą
c wyja
ś
nienia
naszej historii. Tak jak wszyscy nie byłem mocny w tym przedmiocie, ale kiedy jeszcze my
ś
lano,
ż
e zostan
ę
kim
ś
lepszym ni
ż
kosmicznym gangsterem, mój dziadek opowiadał mi bajki. Przed oczyma stan
ę
ła mi jego twarz— siwa
broda i m
ą
dre oczy, w których k
ą
cikach kr
ę
ciły si
ę
łzy.
Dziadek był jedynym heretykiem w rodzinie, zreszt
ą
nie tylko w rodzinie, bo i w Kolegium Znawców, którego
równie
ż
był członkiem. Pod koniec
ż
ycia wła
ś
nie za to pozbawiono go tytułów oraz przywilejów i pilnowano, by. t
ą
swoj
ą
herezj
ą
nie mógł nikogo zatru
ć
. Kiedy opowiadał swoje bajki, zni
ż
ał głos do szeptu, a ja zapominałem wtedy
o bo
ż
ym
ś
wiecie, chłon
ą
c nowe pasjonuj
ą
ce wiadomo
ś
ci. Zreszt
ą
nie wiem po co, ilekro
ć
bowiem chciałem
powtórzy
ć
któr
ąś
z nich, mój ojciec bił mnie po twarzy i syczał: „Cicho. Czy wiesz, co za to grozi?!" A i dziadkowi
obrywało si
ę
przy okazji. Ojciec darł si
ę
na niego jak wariat,
ż
e jest „stara
ż
aba" i „trute
ń
". Zreszt
ą
nie dziwi
ę
mu si
ę
wcale. Mojemu ojcu nie było łatwo, niczego w
ż
yciu nie osi
ą
gn
ą
ł, wi
ę
c w
ś
ciekał si
ę
na dziadka za to,
ż
e staruszek
przez własn
ą
lekkomy
ś
lno
ść
pozbawił si
ę
wszystkich godno
ś
ci, na które tak liczyła cała'rodzina.
ś
al mi było
dziadka, bo lubiłem te jego opowiastki, ale nauczony do
ś
wiadczeniem nie powtarzałem ju
ż
ich tak cz
ę
sto, by nie
łazi
ć
z opuchni
ę
t
ą
g
ę
b
ą
. Co nieco powiedzieli mi te
ż
inni i cho
ć
w wielu rzeczach mój dziadek jednak si
ę
nie mylił,
to bajka pozostanie bajk
ą
. I teraz wła
ś
nie postanowiłem je wszystkie powtórzy
ć
:
— Ród nasz pochodzi z Ziemi. Dziwne, ale miałem wielk
ą
ochot
ę
wyzna
ć
cał
ą
prawd
ę
. Mo
ż
e przyczyniały si
ę
do
tego otaczaj
ą
ce mnie ciemno
ś
ci, a mo
ż
e wyczuwałem,
ż
e to szczere wyznanie b
ę
dzie dla mnie szans
ą
, trzeba
przecie
ż
było si
ę
wydosta
ć
jako
ś
z tej studni. Najwa
ż
niejsze,
ż
e mnie nie zabili, rozmawiali ze mn
ą
, no i mogłem
odpowiada
ć
na ich pytania. Mówiłem wi
ę
c, co wiedziałem...
— Ziemia była dobr
ą
planet
ą
z łaskawym sło
ń
cem
i bł
ę
kitnymi oceanami. Ludzie
ż
yli na niej tak jak i u nas:
byli biedni, byli i bogaci. Potem biedni powstali przeciwko bogatym, by odebra
ć
im nagromadzone bogactwa i
podzieli
ć
pomi
ę
dzy wszystkich. Walka była długa, krwawa i zako
ń
czyła si
ę
w dwudziestym pierwszym wieku
zwyci
ę
stwem biednych. Ale zwyci
ęż
eni bogacze zdołali zawładn
ąć
statkami kosmicznymi i odlecieli z Ziemi. Długo
"bł
ą
dzili po kosmosie — a
ż
wreszcie znale
ź
li planet
ę
, t
ę
na której mieszkamy. Nazwano j
ą
Wybawca.
— Uratowali si
ę
— powiedział głos w ciemno
ś
ciach, jak mi si
ę
wydało z ironi
ą
.
— Owszem. Uratowali si
ę
— odpowiedziałem niech
ę
tnie, bo nie lubi
ę
, kiedy mi si
ę
przerywa.
— Ile lat temu wasi przodkowie odkryli... Wybawc
ę
?
— Czterysta...
— No a co dalej?— zapytał ten sam głos.
Nic.
ś
yjemy na Wybawcy odpowiedziałem. Pewnie nie podobało im si
ę
moje ostatnie zdanie, ale ja te
ż
nie
byłem bardzo uradowany tym przesłuchaniem-Czego jeszcze chc
ą
ode mnie?
— A jak
ż
yjecie?
— Ró
ż
nie. Jedni maj
ą
bogactwa, a inni, tacy jak ja, musz
ą
szuka
ć
zdobyczy w kosmosie. Ci, którym si
ę
nie udało
ani jedno, ani drugie, słu
żą
bogaczom. W ciemno
ś
ciach długo milczano, a potem zapytano:
A co z Ziemi
ą
?...
— U nas nie wolno mówi
ć
o niej. Mo
ż
e kto
ś
z Pierwszych wie co
ś
konkretnego na jej temat. Inni ju
ż
zapomnieli.
— Zapomnieli?...
— Owszem. Nikt nie zna nawet jej poło
ż
enia.
— A gdyby
ś
cie je poznali?— znów zadano mi pytanie. Wzruszyłem ramionami — do
ść
ju
ż
miałem tych pyta
ń
. Ale
oni milczeli czekaj
ą
c odpowiedzi, wi
ę
c warkn
ą
łem:
— Poka
ż
cie si
ę
.
—Po co?—zapytali mnie.
—— Porozmawiajmy jak równy z równym. Wy mnie widzicie, a ja was nie. To nie fair.
Znowu co
ś
jakby
ś
miech zabrzmiało w ciemno
ś
ciach. Ubodło mnie to do
ż
ywego: bawiono si
ę
mn
ą
jak małym
kotkiem!
— Poka
ż
cie si
ę
—powtórzyłem. Ciemno
ś
ci błyskawicznie znikły. Miałem przed sob
ą
kwadratow
ą
sal
ę
, jedn
ą
z tych
niezliczonych sal ozdobionych pos
ą
gami i obrazami, które widzieli
ś
my we wszystkich miastach. Błyszcz
ą
ca, pełna
powietrza wygl
ą
dała jak wypełniona ogromn
ą
kropl
ą
rosy. Na jej
ś
rodku. w odległo
ś
ci dwóch jardów, stał w
ą
ski,
długi, ci
ą
gn
ą
cy si
ę
przez cał
ą
długo
ść
stół. a wła
ś
ciwie ława. Za tym stołem na wprost mnie siedzieli oni. Było ich
troje. Dwie dziewczynki i chłopiec. To oni rozmawiali ze mn
ą
, rozumiecie?! Zasmuciłem si
ę
. My
ś
lałem,
ż
e ujrz
ę
Ekspertów w chlamidach i opo
ń
czach, a miałem przed sob
ą
jedynie bosko pi
ę
kne dzieci.
— Sk
ą
d si
ę
tu wzi
ę
li
ś
cie?—zapytałem zdziwiony.
— Jeste
ś
my stra
ż
nikami — odpowiedział chłopiec.
— Nie rozumiem - powiedziałem, bo taktycznie nie bardzo wiedziałem, o co chodzi.
— Chronimy planet
ę
— wyja
ś
nił.
— Przed kim?
— Przed wami...
— Przed nami?...
— Owszem. Przed wasz
ą
... załog
ą
.
Pomy
ś
lałem o jego takcie oraz delikatno
ś
ci, no i oczywi
ś
cie
niezwykłej umiej
ę
tno
ś
ci prowadzenia w odpowiedni sposób
rozmowy.
— Ale dlaczego j
ą
chronicie?
— Bo to muzeum.
Byłem oszołomiony: ładne mi muzeum, nie ma co!
Zapytałem:
— Martwe miasta?...
— To dla was one .s
ą
martwe.
— Co chcesz przez to powiedzie
ć
?
— Spójrz...
Pokazali mi miasto. Znikła
ś
ciana, znów miałem przed sob
ą
równin
ę
, a na niej miasto. Poznałem to miasto po
ogromnej kopule nad wewn
ę
trznym hallem białego budynku — galerii sztuki. Dziwili
ś
my si
ę
, pami
ę
tacie,
ż
e kopuła
jest ołowiana, byli
ś
my zdumieni; ile metalu poszło na zwykły dach. Ale teraz kiedy miasto pokazywały mi dzieci,
kopuła nie była ołowiana, lecz złota. Zapytałem:
— Dlaczego złota?
— No bo taka była od samego pocz
ą
tku.
— Teraz te
ż
jest taka?...
— Owszem.
Nie uwierzyłem. Przecie
ż
kiedy zwiedzali
ś
my miasto, nie
natrafili
ś
my nawet na
ś
lad złota.
— My widzieli
ś
my kopuł
ę
ołowian
ą
— powtórzyłem t
ę
po. Dzieci u
ś
miechn
ę
ły si
ę
i pokazały mi wn
ę
trze galerii —
rz
ą
d kobiecych pos
ą
gów, które widzieli
ś
my. Garry posyłał im wtedy pocałunki... Teraz jednak wygl
ą
dały one
inaczej: na nadgarstkach zamiast ołowianych bransolet złote, a w klipsach i broszkach błyszczały tysi
ą
ce
brylantów.
— Niemo
ż
liwe — powiedziałem — tam jest ołów i grafit,
— Dla was ołów i grafit...
— Dlaczego?
Młodzieniec, który dot
ą
d siedział po drugiej stronie stołu,
wstał.
— Widzisz — powiedział — Io jest zwi
ą
zane z histori
ą
naszej
planety.
Mówi
ą
c szczerze, na widok tych dzieci poczułem si
ę
nieco
pewniej. Je
ż
eli rozmawiaj
ą
ze mn
ą
i niczego mi jak dot
ą
d
nie zrobiły, to chyba si
ę
nie odwa
żą
... Ostatecznie w naszych
ładowniach spoczywaj
ą
cztery anihilacyjne bomby, które
roznios
ą
planet
ę
. Stałem, my
ś
lałem o tym, a im dłu
ż
ej to robiłem, tym bardziej pochmurny stawał si
ę
wpatruj
ą
cy mi
si
ę
w oczy chłopiec. Nagle zapytał:
— Jeste
ś
taki pewien swoich bomb? Jakby mnie pchni
ę
to no
ż
em.
—O czym... ty?...—zapytałem.
Dziewczynki roze
ś
miały si
ę
, a chłopiec jakby zapominaj
ą
c
o zadanym przed chwil
ą
pytaniu powiedział:
— Ta planeta nazywa si
ę
Olmia. Tu narodziła si
ę
i rozwijała nasza cywilizacja milion lat temu. Ale stopniowo
wyczerpywały si
ę
zasoby naturalne, powietrze rozrzedzało
si
ę
, sło
ń
ce grzało coraz słabiej. Przenie
ś
li
ś
my si
ę
wi
ę
c na ,
inne planety. Ale po staremu kochamy nasz
ą
Olmi
ę
. Tu jest
nasza historia, kultura i psychotechnika.
Zauwa
ż
ywszy,
ż
e drgn
ą
ł mi policzek, bo nie rozumiałem, co
znaczy słowo psychotechnika, dodał:
— Zamiast diamentów, jak mówisz, widzieli
ś
cie grafit. To dlatego,
ż
e ka
ż
da nasza rzecz czuje, jakimi oczyma si
ę
na ni
ą
patrzy. No i kiedy trzeba... zmienia si
ę
, broni. Czułem si
ę
bardzo głupio — dziewcz
ę
ta patrzyły na mnie tak
jak na okaz morskiego je
ż
a- Nietrudno było zauwa
ż
y
ć
w ich oczach iskierki rozbawienia. No bo złapano nas na tej
planecie za r
ę
k
ę
, a mnie poci
ą
gni
ę
to do odpowiedzialno
ś
ci, rozumiecie? I na dodatek kpiono tu sobie ze mnie w
ż
ywe oczy. To ja im o Wybawcy wszystko, co wiem, ze szczerego serca, a oni rewan
ż
uj
ą
mi si
ę
pokpiwaniem.
Mieli
ś
my bogactwo i wypu
ś
cili
ś
my je z r
ą
k!!
— Nie wierz
ę
— powiedziałem, chocia
ż
byłem przekonany,
ż
e to. co mi powiedziano, jest prawd
ą
. Kto
ś
inny po
tym „nie wier/
ę
" przestałby ze mn
ą
rozmawia
ć
, ale oni — to jednak mimo wszystko były dzieci— postanowili mi to
udowodni
ć
.
— Widzisz t
ę
obr
ą
czk
ę
? —zapytała dziewczynka zdejmuj
ą
c
z palca złoty pier
ś
cionek z dwoma barwnymi kamieniami. —
We
ź
j
ą
...
Jak idiota wyci
ą
gn
ą
łem przed siebie r
ę
k
ę
. Obr
ą
czka
natychmiast poszarzała, a kamienie zamieniły si
ę
w czarne
w
ę
gliki. Dziewczynka roze
ś
miała si
ę
, zrozumiałem,
ż
e czas na
mnie. Tylko
ż
e to ju
ż
nie zale
ż
ało ode mnie.
Chłopaczek wpatruj
ą
c mi si
ę
w twarz nagle zapytał szczerze:
— Podoba ci si
ę
takie
ż
ycie?
— Jakie tam...
ż
ycie—machn
ą
łem r
ę
k
ą
przypominaj
ą
c sobie t
ą
nasz
ą
włócz
ę
g
ę
po wszech
ś
wiecie,
ż
eby wreszcie
co
ś
zdoby
ć
i wyj
ść
na ludzi. Chłopiec spowa
ż
niał, dziewcz
ę
ta spowa
ż
niały.
— Jak ci mo
ż
na pomóc?— zapytał znowu nadzwyczaj szczerze. — Mo
ż
e pragniesz wiedzy?... I tu paln
ą
łem
najwi
ę
ksze głupstwo. Pomy
ś
lałem sobie, nie powiedziałem, tylko pomy
ś
lałem, czy nie b
ę
dzie mo
ż
na w jaki
ś
sposób sprzeda
ć
tej ich wiedzy. I na tym wszystko si
ę
sko
ń
czyło. Chłopiec odskoczył ode mnie jak oparzony. Sk
ą
d
te
ż
przyszła mi do głowy ta idiotyczna my
ś
l? Przecie
ż
mogłem wysłucha
ć
go do ko
ń
ca!... Kto to powiedział:
„Stworzony do pełzania lata
ć
nie mo
ż
e"? Ach tak, to mój dziadek. Tak te
ż
si
ę
stało: kto si
ę
urodził niegodziwcem,
to i my
ś
li ma niegodziwe. Co mogłem sprzeda
ć
? Jak
ą
wiedz
ę
mogłem sprzeda
ć
? Komu byłaby ona potrzebna?...
Ale chłopiec zrozumiał t
ę
durn
ą
my
ś
l. Natychmiast rozdzieliła nas przepa
ść
. Nawet jego oczy stały si
ę
chłodne.
— I teraz pójdziesz do swoich — powiedział. — Dajemy wam równo pi
ę
tna
ś
cie minut na wystartowanie z Olmii.
Pi
ę
tna
ś
cie minul, ani tekundy wi
ę
cej... Kiedy znajd/iesz si
ę
na ulicy, podnie
ś
pierwszy lepszy kamie
ń
, który
wpadnie ci w oko. Podejd
ź
do rakiety, a kiedy b
ę
d
ą
ci
ę
wypytywa
ć
, gdzie byłe
ś
, rzu
ć
nim o ziemi
ę
i wszyscy
przekonaj
ą
si
ę
, co ich czeka, je
ż
eli nie odlecicie w oznaczonym czasie. Przez chwil
ę
zastanawiał si
ę
i dodał:
— I nie róbcie
ż
adnych głupstw... Chłopiec zrobił dla mnie wi
ę
cej. Pokazał mi rakiet
ę
stoj
ą
c
ą
w ko
ń
cu ulicy. I
załog
ę
— tych w kajutach i tych stoj
ą
cych przy trapie. Pokazał mi równie
ż
, kto o czym my
ś
li. Pan, panie kapitanie,
my
ś
lał w tym momencie,
ż
e ju
ż
pewnie nie
ż
yj
ę
,
ż
e trzeba plun
ąć
na wszystko i startowa
ć
. Garry dla odmiany
my
ś
lał,
ż
e straciwszy w kosmosie dwa lata wróci do domu, do Bitti, z pustymi r
ę
kami, a Bitti rozpłacze si
ę
;
Robert ma ju
ż
sze
ść
lat, ale nie pójdzie do szkoły, nie b
ę
dzie
porz
ą
dnym człowiekiem.
Potem chłopiec wstał i czekał na moje pytania. Nie miałem
o co pyta
ć
. Ciemno
ś
ci zamkn
ę
ły si
ę
dookoła mnie
i natychmiast znalazłem si
ę
z powrotem na ulicy. Wzi
ą
łem
kamie
ń
, tak jak mi radzono, i przyszedłem do w
ą
s...
— Tak-k — powiedział kto
ś
, gdy Wells zako
ń
czył
opowie
ść
. — A jednak nale
ż
ało im posła
ć
par
ę
naszych
anihilacyjnych pigułek.
Wells czekał, co powiedz
ą
inni. Inni milczeli.
Nie wiadomo było, czy ta cisza oznacza,
ż
e zgadzaj
ą
si
ę
z t
ą
opini
ą
, czy te
ż
po prostu w ogóle o niczym nie my
ś
l
ą
.
By jednak jego stanowisko w tej sprawie nie wydało si
ę
czasem komu
ś
niejasne, postanowił powiedzie
ć
, co o tym
wszystkim my
ś
li — tak jak inni miał do tego ostatecznie prawo.
— Naszych pigułek nie byłbym raczej taki znów pewien — powiedział. — Nie zd
ąż
yliby
ś
my pewnie nawet nacisn
ąć
klawisza.
— Do diabła! — przej
ę
ty Garry uderzył pi
ęś
ci
ą
w stół. —
Co za mo
ż
liwo
ś
ci!,.. Có
ż
im tak zale
ż
ało na tym muzeum?
Mogli nam podrzuci
ć
przynajmniej kilka gar
ś
ci diamentów,
no nie?
Ws/yscy znowu zamilkli i znowu wypowiedział si
ę
za nich
Thomas Wells. Niezwykłe były jego słowa, jakie
ś
takie
ponure.
— Nic na to nie poradzimy, chłopcy— powiedział. — S
ą
ś
wiaty, w które mo
ż
na wej
ść
jedynie z czystym
sumieniem. Podniósł oczy i spojrzał na zdobywców.
— Tylko kto z nas wie, co to takiego— sumienie?...
Dymitr Bilenkin — Niedotykalska
Oszałamiaj
ą
ce, cudowne, prawie zapomniane niebo! Otworzyło si
ę
i przyj
ę
ło ich; po monotonii kosmosu, gdzie
tylko gwiazdy i mrok, po długim zamkni
ę
ciu znów wicher, ' blask obłoków, morze, stały l
ą
d. Od bij
ą
cego w
iluminatory
ś
wiatła przygasły lampy. Wył
ą
czy
ć
, jak najszybciej wył
ą
czy
ć
le /aiosnc namiastki sło
ń
ca! Niech
prawdziwe obmyle powietrzem
ś
wiatło dotrze do ka
ż
dego zakamarka statku. zetrze ostatni skrawek cienia!
Napływaj
ą
cy zewsz
ą
d ludzie z maluj
ą
cym si
ę
na twarzach u
ś
miechem niepewnej rado
ś
ci spogl
ą
dali jeden na
drugiego. Oto wychodz
ą
z katakumb. Oto wydostaj
ą
si
ę
z kosmosu. Poganiane ostrogami niecierpliwo
ś
ci w
ś
ciekle
terkotały express-analizatory. Jest tlen, mo
ż
na oddycha
ć
, jest .wiatr, który owieje, jest ziele
ń
i woda, zupełnie jak w
kraju. Swierdlin k
ą
tem oka zerkn
ą
ł do góry, tam gdzie stygła jlpletowa dal opuszczonego kosmosu, i natychmiast
spu
ś
cił oczy. Nie trzeba rozpami
ę
tywa
ć
, nie trzeba... Oto nagroda za wszystko. W dół jeden po drugim opadały
automaty zwiadowcy. Pojawiły si
ę
zajmuj
ą
ce cały ekran hologramy obcego
ś
wiata. Biały piasek na brzegu morza;
uginaj
ą
ce si
ę
pod ci
ęż
arem owoców gał
ą
zki; step, ponad którym unosz
ą
si
ę
ptaki; wydeptana przez zwierz
ę
ta
ś
cie
ż
ka... Wszystko niczym na Ziemi. Prawie jak na Ziemi. Ja
ś
niej ni
ż
na Ziemi. Lawina cyfr w okienkach
analizatorów. Temperatura, ci
ś
nienie, wilgotno
ść
, promieniowanie... Aparat zachłysn
ą
ł si
ę
i zamilkł: teraz
sprawdzał organik
ę
. Bakterie, trawy, wirusy, owady, spory, fitocydy, kurz. opadłe li
ś
cie... Ludzie czekali.
Denerwuj
ą
c si
ę
, niecierpliwi
ą
c, marz
ą
c. Min
ą
ł ju
ż
—jak szybko! — niedawny entuzjazm. Dookoła same
zachmurzone twarze. I wła
ś
nie wtedy, jakby w odpowiedzi na nie ukrywane obawy, wszyscy usłyszeli suchy,
szorstki głos:
— Nie nale
ż
y spodziewa
ć
si
ę
niczego dobrego po tej
planecie.
Wszyscy odwrócili si
ę
. Wiadomo, Fiokin, jedyny człowiek,
który i wcze
ś
niej nie wyra
ż
ał rado
ś
ci.
— Ty pesymisto! — napadli na niego. — Nie krakałby
ś
na
zapas!
Co?
ż
achn
ą
ł si
ę
Fiokin, a jego usta wykrzywił grymas. Chciałoby si
ę
pobiega
ć
bez skafandrów ? Wiaterkiem
pooddycha
ć
, co? Oj. chłopcy, chłopcy... Nie warto na to
liczy
ć
-
—A to niby czemu?—zapytał Swierdlin.
— Bo tak — ju
ż
serio odpowiedział Fiokin. — Trzeba spodziewa
ć
si
ę
najgorszego. Człowiek nie nara
ż
a si
ę
wtedy
na rozczarowanie, gdy co
ś
nie wyjdzie. A przecie
ż
— nie wyjdzie... Najprzyjemniejsza rado
ść
to niespodziewana
rado
ść
. Jak widzisz, mój pesymizm daje wi
ę
cej szcz
ęś
cia.
— Nieprawda— pokr
ę
cił głow
ą
Swierdlin. — Nieprawda. Spodziewam si
ę
po tej planecie wszystkiego najlepszego i
sprawia mi to rado
ść
. Wstyd przyzna
ć
, ale oczekuj
ę
równie
ż
urzeczywistnienia swego małego skrytego marzenia.
Wierz
ę
,
ż
e znajdzie si
ę
tu ten zak
ą
tek, którego nie ma na Ziemi, a który
ś
ni mi si
ę
po nocach. Widz
ę
go. Zagubione
jezioro całe w smugach
ś
wiatła i cienia, delikatny piasek pod bosymi nogami, zgrabne, si
ę
gaj
ą
ce nieba drzewa,
ciepło, cisza...
— To nostalgia — zauwa
ż
ył lekarz. — Widzisz nasze jezioro po
ś
ród naszych sosen. Nawiasem mówi
ą
c takich
miejsc na Ziemi nie brakuje.
—Komarów równie
ż
—dodał Fiokin. Zabrz
ę
czał sygnał i spór został za
ż
egnany, gdy
ż
popłyn
ę
ły informacje. O
wirusach i zwierz
ę
tach, drzewach i ptakach, kwiatach i mikrobach. O wszystkim tym, co jest
ż
yciem, zjawiskiem we
wszech
ś
wiecie znacznie rzadszym ni
ż
geniusz w
ś
ród ludzi.
— Maski — przeszedł szept. — A wi
ę
c tylko maski! Automaty przesadzały. Wprawdzie nieco inne były tutejsze
zwi
ą
zki białkowe, ale ró
ż
nica była tak minimalna,
ż
e decydowała o wszystkim: obce
ż
ycie nie mogło zaszkodzi
ć
ludziom. A wi
ę
c maska była niczym innym jak tylko zb
ę
dnym zabezpieczeniem, którego wkrótce b
ę
dzie si
ę
mo
ż
na
pozby
ć
.
— No, Fiokin, czemu si
ę
nie cieszysz?—zapytał kto
ś
.
M
ęż
czyzna zignorował pytanie i nie odezwał si
ę
słowem.
Nawet jasne sło
ń
ce, nie
ż
ółte, lecz białe, nie było w stanie
zetrze
ć
pokrywaj
ą
cych jego twarz cieni.
Zacz
ę
ło si
ę
l
ą
dowanie. Przy akompaniamencie ryku i grucholu
atmosfer
ę
przeci
ę
ło kosmiczne wiertło. Falami rozbiegły si
ę
wyładowania elektryczne, strzelało nagrzane powietrze.
I długo jeszcze po l
ą
dowaniu nie cichł grom.
Sił
ą
— pomy
ś
lał Swierdlin. — Bierzemy t
ę
planet
ę
sił
ą
,
moc
ą
naszych gigawatów. Niczym wrog
ą
twierdz
ę
. Ale to
nic, wszystko uspokoi si
ę
.
I rzeczywi
ś
cie wszystko uspokoiło si
ę
. Opadły fale na
jeziorach, uleciały zerwane przez huragan li
ś
cie, znów
rozchyliły swe kielichy kwiaty. Wsparty na pot
ęż
nych
tytanowych łapach statek stan
ą
ł po
ś
rodku wypalonej łysiny
pogorzelisko skutecznie oddzieliło go od
ś
wiata obcych drzew i traw.
Tego niestety nie mo
ż
na było unikn
ąć
. Taka była instrukcja — sterylizowa
ć
grunt w strefie l
ą
dowania. Zamieni
ć
go
w popiół. Nie dopu
ś
ci
ć
do tego, by jaki
ś
powój oplótł łap
ę
. Niby zbytek ostro
ż
no
ś
ci (w ka
ż
dym razie na tej
planecie), ale w innych warunkach statek nie mógłby usi
ąść
, st
ą
d te
ż
w dziewi
ęć
dziesi
ę
ciu dziewi
ę
ciu wypadkach
na sto zastrze
ż
enie to było słuszne. Dzie
ń
ust
ą
pił miejsca wieczorowi, przeszła noc, a lokatory wci
ąż
niestrudzenie
badały okolic
ę
. Pustka. Wszystko to, co mogło ucieka
ć
, dawno ju
ż
uciekło, a to, co nie mogło, zgin
ę
ło. Nic nie
naruszało spokoju sztucznej pustyni. W odległo
ś
ci dziesi
ą
tek, setek, tysi
ę
cy kilometrów od statku wci
ąż
sprawdzaj
ą
c i jeszcze raz sprawdzaj
ą
c wszystko kontynuowały sw
ą
wacht
ę
automaty. Kipiało tam
ż
ycie, na
w
ą
sach jednego z nich jaki
ś
paj
ą
czek zacz
ą
ł ju
ż
tka
ć
sw
ą
paj
ę
czyn
ę
, tak jakby zwiadowca był s
ę
katym drzewem.
Tylko rozum potrafi reagowa
ć
na. wtargni
ę
cie obcych, ale rozumu tu nie było. a przyroda jednakowo przyjmuje i
meteoryt i gwiazdolot. Niekiedy wiał wiatr, a wtedy do statku docierał prócz sw
ą
du spalenizny oszałamiaj
ą
cy
zapach wspaniałych kwiatów i traw. który jak na razie wyczuwały tylko aparaty bezlito
ś
nie rozkładaj
ą
ce go na
komponenty:
nieszkodliwy, nieszkodliwy... Miliardy bitów nowych informacji usun
ę
ły wreszcie ostatni
ą
barier
ę
. Poranna rosa
pokryła pogorzelisko, wschód sło
ń
ca zastał ludzi w drodze. W lesie
ś
piewały ptaki. R
ę
ce jako
ś
tak same
- z siebie wył
ą
czyły silnik wsz
ę
dołaza, a ludzie ucichli i słuchali.
Nad drzewami wstawało białe sło
ń
ce, które wysyłało w zenit promie
ń
dr
żą
cy niczym wbita w niebo kryształowa
strzała.
— Ruszamy - powiedział kapitan. Nikt si
ę
nie poruszył. a m
ęż
czyzna nie nalegał. Rozpoczynał si
ę
długi
ekspedycyjny dzie
ń
.
Wsz
ę
dołaz pełzł poprzez bł
ę
kitne korzenie, rozchylał szeleszcz
ą
c
ą
traw
ę
, obje
ż
d
ż
ał grz
ą
sk
ą
czer
ń
błot, płoszył
sze
ś
cionogie zwierz
ą
tka o kawowych zamy
ś
lonych oczach. brak pochyło
ś
ci, a jedna nienaruszona dal ust
ę
powała
miejsca nast
ę
pnej.
Potem ludzie wyszli i st
ą
pali niepewnie po spr
ęż
ynuj
ą
cej pod
ś
ciółce z czerwonawego mchu. Mieli na sobie lekkie
ubrania i tylko maski oddzielały ich od tego wszystkiego, co było dookoła. Mo
ż
na było pochyli
ć
si
ę
i gol
ą
dłoni
ą
pogładzi
ć
nie ogl
ą
dane jeszcze przez nikogo kwiaty: mo
ż
na było zadrze
ć
do góry głow
ę
i da
ć
przesianemu przez
listowie słonecznemu promieniowi połaskota
ć
skór
ę
;
mo
ż
na było poło
ż
y
ć
si
ę
na wznak; mo
ż
na było i
ść
nie po prostej... Taki drobiazg, lecz jak wiele znaczył on po
miliardzie kroków po prostych korytarzach! Niezwykłe wydawało si
ę
nawet to,
ż
e obcasy nierównomiernie
zagł
ę
biały si
ę
w gruncie. Có
ż
to za wspaniałe uczucie po stale tej samej spr
ęż
ysty
ś
ci pola na statku! Zapomnieli o
rzeczach najprostszych, o tym.
ż
e powietrze mo
ż
e obmywa
ć
ciało łaskaw
ą
fal
ą
.
ż
e chłodek cienia graniczy z
ż
arem
sło
ń
ca,
ż
e istniej
ą
wyboje... Kto
ś
potkn
ą
ł si
ę
i upadł, gdy
ż
jego nogi odwykły ju
ż
od uwzgl
ę
dniania czego
ś
takiego,
jak nierówno
ś
ci gruntu. Le
żą
c na ziemi człowiek roze
ś
miał si
ę
. a w jego
ś
lady poszła natychmiast cała reszta. Tak
trzeba — trzeba wyzbywa
ć
si
ę
niepotrzebnych ju
ż
nawyków, radowa
ć
si
ę
tym, czego człowiek wcze
ś
niej nie
doceniał i nie zauwa
ż
ał! Wszyscy jakby oszaleli, bo przecie
ż
wra
ż
enia te
ż
mog
ą
upoi
ć
. Chmiel informacji, alkohol
ró
ż
norodno
ś
ci, nalewka z zapachów kwiatów! Formuły ostrzegały,
ż
e tak b
ę
dzie. Do diabła z formułami! Planeta
jest go
ś
cinna, dost
ę
pna od bieguna po równik, a oni s
ą
młodzi,
ż
ycie jest jednak pi
ę
kne! Zd
ąż
y si
ę
. jeszcze si
ę
zd
ąż
y. Obserwacje mog
ą
zaczeka
ć
. hipotezy te
ż
. To ich planeta! Jak mi
ę
kko
ś
cieli si
ę
ona pod nogami, jak
wspaniale kołysz
ą
si
ę
gał
ą
zki, jak czarodziejskie s
ą
d
ź
wi
ę
ki i szelesty, jak powabne s
ą
jej dale! Dla jej zdobycia
po
ś
wi
ę
cili wiele lat. ale to głupstwo. B
ę
dzie za to teraz now
ą
Ziemi
ą
. Wraz ze wszystkimi swymi nietkni
ę
tymi
oceanami, równinami, lodowcami. Post
ę
pu nie da si
ę
powstrzyma
ć
, lata podró
ż
y zamkn
ą
si
ę
w miesi
ą
cach,
tygodniach, dniach... Tak było na Ziemi, tak b
ę
dzie te
ż
i w kosmosie. Wsz
ę
dzie, wsz
ę
dzie!
Ś
miałe z ciebie.
człowieku, stworzenie. Uparte. Nie ma dla ciebie granic, a je
ż
eli nawet b
ę
d
ą
, to zmieciesz je. Po to przecie
ż
został
ci dany rozum. Wola. O czym my
ś
lisz. Fiokin?
...
ż
e zabawne to wszystko. A wi
ę
c mamy to, czego pragn
ę
li
ś
my. Niegłupio tu. Mo
ż
na rzec,
ż
e jeste
ś
my szcz
ęś
liwi.
Ale przecie
ż
i na Ziemi staje si
ę
naszym udziałem nie mniejsze szcz
ęś
cie. Tylko
ż
e znacznie szybciej i bez
specjalnych trudno
ś
ci. Bez wieloletniego wyrzekania si
ę
prostych ziemskich rado
ś
ci, no i bez ryzyka Co innego
pój
ś
cie o
ś
wicie na ryby, a co innego w
ę
drówka po powierzchni obcej planety, cho
ć
z punktu widzenia
zadowolenia, jakie stało si
ę
twoim udziałem, wychodzi oczywi
ś
cie na Io samo. Có
ż
wi
ę
c osi
ą
gn
ę
li
ś
my?
...Zwyci
ę
stwo, ty zatwardziały pesymisto, zwyci
ę
stwo. Rzecz nie w ilo
ś
ci, lecz w jako
ś
ci. W rzeczach niemo
ż
liwych,
które uczynili
ś
my mo
ż
liwymi. Wy
ż
ej podnie
ś
li
ś
my głowy, ot co. Mocniej, pewniej. Lepiej rozumiemy samych siebie.
Wi
ę
cej wiemy i mo
ż
emy. Szczyt dla alpinisty nie jest celem samym w sobie, nawet je
ż
eli ten tak my
ś
li. Bierze si
ę
przecie
ż
nie fizyczne wy
ż
yny, lecz duchowe. Bez tego nie ma rozwoju, a gdzie nie ma rozw.oju, tam zaczyna si
ę
ruch wstecz, i wkrótce zamyka si
ę
nad nami wieko trumny. Ot, chocia
ż
by ten ptak. tam na niebie. On te
ż
rozumie,
ż
e
ż
ycie to ruch. Jak koziołkuje nad naszymi głowami, zatacza koła... Jego upierzenie to cud:
lazur i złoto. Boi si
ę
nas, a przecie
ż
przyci
ą
gamy go. Wszystko co nieznane przyci
ą
ga, gdy
ż
zwykle tam. gdzie
natykamy si
ę
na co
ś
nieznanego, czai si
ę
niebezpiecze
ń
stwo, za
ś
by prze
ż
y
ć
, trzeba wiedzie
ć
. A nasz ptak
wyra
ź
nie chce
ż
y
ć
...
Ptak zło
ż
ył skrzydła. W sło
ń
cu błysn
ę
ły lazur i złoto, rozległ si
ę
krzyk, ale nim ludzie zd
ąż
yli si
ę
opami
ę
ta
ć
, o piersi
Swierdlina uderzał trzepocz
ą
cy, jeszcze
ż
ywy kamyczek. Przestraszony m
ęż
czyzna strz
ą
sn
ą
ł go z siebie, kamyk
upadł u jego stóp. drgn
ą
ł i znieruchomiał;
Oszołomieni ludzie spogl
ą
dali jeden na drugiego.
— Atakował?
— Taki mały ptaszek?
— Samobójstwo?
— Nonsens!
— W takim razie co?
— Przygotowa
ć
bro
ń
!
—Po co?
— Na wszelki wypadek. - Przecie
ż
nasze białka s
ą
diametralnie ró
ż
ne!
— Ostro
ż
no
ść
nie zaszkodzi...
— Uwaga! Z tyłu!
Krzak przewrócił si
ę
nagle i z jego
ś
rodka wyleciało zniekształcone pr
ę
dko
ś
ci
ą
ciało: błysk dezintegratora zamienił
je w par
ę
. zanim jeszcze nabrało kształtu.
— Do tyłu! — ochrypłym głosem krzykn
ą
ł kapitan. — Do
maszyny!
Kiedy schodzi lawina, człowiek ma zwykle czas odnotowa
ć
te pierwsze kamienie, które odrywaj
ą
c si
ę
od gruntu ze
złowieszczym narastaj
ą
cym hukiem tocz
ą
si
ę
po zboczu.
Potem nie ma ju
ż
szczegółów. jest tylko spadaj
ą
ca masa,
ogromna, w
ś
ciekła w szybko
ś
ci swego upadku.
Tak było te
ż
i tu. Nagle pociemniało, a w chwil
ę
potem co
ś
run
ę
ło zewsz
ą
d, przemieszało si
ę
. Potopem lec
ą
cych, biegn
ą
cych, du
ż
ych i małych stworze
ń
ruszyła dosłownie
cała planeta. Fioletowe wybuchy dezintcgratorów raziły, gniotły, rwały to. co było ciałem r/ucajacej si
ę
w wir walki
przyrody, to. czym ludzie jeszcze nie lak dawno zachwycali si
ę
. a co teraz oszalawszy powstało nagle przeciw nim.
Biegli wstrz
ąś
ni
ę
ci strzelaj
ą
c do wszystkiego, co
ż
ywe, boj
ą
c si
ę
i nie rozumiej
ą
c, co si
ę
stało,
ż
e miejsce idylli
zmieniło si
ę
nagle w miejsce boju.
— Biosfera oszalała! — wstrzymuj
ą
c oddech krzykn
ą
ł kapitan, gdy pancerz wsz
ę
dołaza oddzielił ich od
ż
ywego
potopu. -— Szybko na statek!
Posłusznie wł
ą
czył si
ę
silnik, przylepiona do pancerza trawa została błyskawicznie zmia
ż
d
ż
ona pierwszymi
obrotami
kół.
— Stójcie— mówił z trudem Swierdlin. — No stójcie
ż
!
Wydaje mi si
ę
...
— Co?
— Patrzcie.
ś
ywa zbita masa, której nie mogły powstrzyma
ć
ani wystrzały, ani
ś
mier
ć
, topniała, rozlatywała si
ę
bryzgami
stworze
ń
, które natychmiast znikały, tak jakby to nie one tworzyły jeszcze przed chwil
ą
t
ę
ś
lep
ą
cało
ść
. Wkrótce ju
ż
tylko grudy zw
ę
glonych trupów mówiły o błyskawicznym starciu. Spokojnie
ś
wieciło sło
ń
ce, drzewa, których listowie
ocalało, cicho kołysały si
ę
w strumieniach nagrzanego powietrza. Ludzie wci
ąż
jeszcze nie mogli przyj
ść
do siebie,
gdy
ż
nigdzie w
ż
adnym gwiezdnym systemie nie zetkn
ę
li si
ę
z czym
ś
tak potwornie bezsensownym.
— Co
ś
mi to jednak przypomina — powiedział biolog patrz
ą
cy na grudy martwych ciał. na ran
ę
wypalon
ą
w jasnej
zieleni obcego
ś
wiata. — Analogia jest oczywi
ś
cie czysto zewn
ę
trzna, tym niemniej...
— No?
— Atak fagocytów. Napa
ść
na wszystko, co cudzorodne...
— Nonsens—powiedział kapitan.
— Nonsens — zgodził si
ę
biolog. — Je
ż
eli dobrze si
ę
nad tym zastanowi
ć
, to nie mo
ż
na mówi
ć
o podobie
ń
stwie.
Nikt przecie
ż
nie napadł na nasze mechanizmy- Nikt nie atakował
naszej rakiety...
— I nie atakuje wsz
ę
dołaza — dodał Swierdlin łapi
ą
c za ', r
ą
czk
ę
drzwi. — Dlatego te
ż
o wszystkim zadecyduje
proste
do
ś
wiadczenie.
— Dok
ą
d?! Nie wolno!
— Pozwólcie! Skoro nikt nie napadł i nie napada na nas.
dopóki znajdujemy si
ę
w tym pudełku, to znaczy,
ż
e wszystkiemu winni jeste
ś
my my.
- My?
- Nasze białkowe podobie
ń
stwo, a jednocze
ś
nie i niepodobie
ń
stwo do lego wszystkiego, co nas otacza To nie
atak fagocylów Organizm
ś
wiadomie akceptuje metal i plastyk, ale ju
ż
skomplikowane białka odrzuca. — Czy
ż
by to
była reakcja nie daj
ą
cych si
ę
pogodzi
ć
ró
ż
nic?! wytrzeszczy) oczy kapitan. Przecie
ż
biosfera nie jest organizmem!
- Pomys! niew dziwny, ale "kto wie. mo
ż
e wła
ś
nie dlalcao słuszny — mrukn
ą
ł po gł
ę
bokim namy
ś
le biolog.
Biosfera rzeczywi
ś
cie nie jest organizmem, lecz to wcale jeszcze nie znaczy,
ż
e nie jest ona systemem mog
ą
cym
reagowa
ć
jako jedna cało
ść
. Chocia
ż
... Nie. to niemo
ż
liwe! Gdzie i kiedy biosfera zachowywała si
ę
w ten sposób?
A gdzie i kiedy była na tyle dost
ę
pna,
ż
e pozwalała nam obchodzi
ć
si
ę
bez skafandrów?
Zachowywała si
ę
spokojnie, by tym bole
ś
niej uderzy
ć
? u
ś
miechn
ą
ł si
ę
Fiokin.
A kło
ś
tu marzył o nowej Ziemi.. Był niepoprawnym optymist
ą
... Swierdlin nie odpowiedział
Zgadzacie si
ę
na do
ś
wiadczenie? zapylał.
-Tak.
N4
ęż
czyzna wyszedł z wsz
ę
dołaza. z hermetycznego pudełka. z ruchomego wi
ę
zienia i stan
ą
ł po
ś
ród kwitn
ą
cych
traw. na ile bł
ę
kitnego nieba, w ciszy le
ś
nego
ś
wiatka. Był teraz sam na sam z tak ziemsk
ą
, tak blisk
ą
człowiekowi
przyrod
ą
. w gł
ę
bi której krył si
ę
odpór,
ś
lepy i w
ś
ciekły, gotowy zetrze
ć
człowieka niczym mikroba. Tym razem le
ż
nie trzeba było długo czeka
ć
. • . , .
To,wszystko powiedział przygn
ę
biony Swierdlin zatrzaskuj
ą
c drzwi, poza którymi roiły si
ę
. kotłowały tysi
ą
ce
stworze
ń
. — Tu te
ż
konieczne s
ą
skafandry.
- Potrzebna jest izolacja, by nas nie czuło... No có
ż
, ruszamy.
, Wsz
ę
dołaz zawrócił i oddalał si
ę
coraz szybciej, szybciej. jakby uciekaj
ą
c od rozczarowania... Sycz
ą
! wentylator
tłocz
ą
cy obrzydłe, sztuczne, chemiczne powietrze. Za szkłem znikała coraz Io inna wspaniało
ść
obcego dnia.
Znowu zamkni
ę
cie - my
ś
lał ka
ż
dy. Ciało w otoczce skafandra, tak jakby dookoła był lodowaty kosmos.
ś
ycie
wsz
ę
dzie nas odrzuca. Bezbronne s
ą
tylko martwe
ś
wiaty, bo nad wej
ś
ciem do ka
ż
dego kosmicznego
oerodu z ró
ż
nych przyczyn niezmiennie płonie jeden i ten sam napis: ..Postronnym wst
ę
p wzbroniony",
Człowiek zawsze musi wszystko oswaja
ć
- powiedział Swierdlin. kiedy przed nimi pojawiła si
ę
bryła
gwiazdolotu. l nieistotne, czy jest to ko
ń
. atom czy te
ż
biosfera. Post
ę
p to nieustanne poskramianie! Ale
ostatecznie najlepszym przyjacielem nie jest len pies. który łasi si
ę
do ka
ż
dego przechodnia... l to jest wła
ś
nie
najwspanialsze.
Michał Griesznow — Kwiaty Albarossy
Dziwne rzeczy zacz
ę
ły si
ę
dzia
ć
wła
ś
ciwie ju
ż
w momencie l
ą
dowania. Planeta miała do
ść
g
ę
sta atmosfer
ę
, wi
ę
c
Grigorij stosuj
ą
c si
ę
do obowi
ą
zuj
ą
cych od stu lal instrukcji posadzi! rakiet
ę
na poduszce powietrznej. Ale przy
ka
ż
dym najbardziej nawet delikatnym l
ą
dowaniu strumie
ń
powietrza z dysz zrywa przecie
ż
wierzchni
ą
warstw
ę
gruntu i w efekcie statek l
ą
duje w obłokach pyłu. A tu nic - rakieta wyl
ą
dowała nie podnosz
ą
c z powierzchni planety
nawet odrobiny kurzu. A jeszcze na dodatek pod ka
ż
d
ą
z jej ferrytowych łap jak gdyby nigdy nic pochylały swe
głowy kwiaty.
Borys i Grigorij patrzyli na nie poprzez szkła iluminatorów.
— Ci
ś
nienie słupa powietrza— cztery tony na centymetr -
powiedział Grigorij, — Powinno było zgnie
ść
nawet
słonia...
A kwiaty były całe i nie naruszone...
Przyrz
ą
dy wskazywały na obecno
ść
tlenu w atmosferze.
dwadzie
ś
cia dwa stopnie powy
ż
ej zera w skali Celsjusza, oraz
całkowity brak w powietrzu biogennych no
ś
ników.
— Marz
ę
wprost o tym. by dotkn
ąć
tych kwiatów gołymi r
ę
kami! powiedział Borys, Wychod
ź
my!
— Poczekaj Grigorij wł
ą
czył odbiornik.
— Niby czemu? — zdziwiony Borys zerkn
ą
ł na koleg
ę
. — W ci
ą
gu o
ś
miu godzin oblotu planety nikt nie
odpowiedział na nasze sygnały...
— Przecie
ż
nic na tym nie tracimy, no nie?— powiedział Grigorij wpatruj
ą
c si
ę
w zieleniej
ą
ce oczko indykatora.
Niezadowolony Borys sapał mu nad uchem, gdy
ż
chciał jak najszybciej wyj
ść
na zewn
ą
trz; zwykła niecierpliwo
ść
odkrywcy.
Wskazówka tymczasem, nie licz
ą
c si
ę
z niczyimi
ż
yczeniami. przesuwała si
ę
powoli po skali UKF-u. W pa
ś
mie
czterech metrów natrafiła na dziwny d
ź
wi
ę
k.
— Słyszysz?— zapytał Grigorij zatrzymuj
ą
c wskazówk
ę
i odwracaj
ą
c si
ę
w stron
ę
Borysa.
— Co
ś
nowego!...—krzykn
ą
ł Borys.
— Bez w
ą
tpienia — przytakn
ą
ł jego towarzysz.
— Czy
ż
by to był
ś
piew planety?... A tymczasem / kratownicy gło
ś
nika wydobywał si
ę
nieprzerwanie ten sam
natr
ę
tny d
ź
wi
ę
k. Był to szum miliona rozgniewanych os. A mo
ż
e brz
ę
k miliona srebrnych dzwonków...
Planet
ę
odkryto trzydzie
ś
ci lat wcze
ś
niej, oczywi
ś
cie w przeliczeniu na ziemskie lata. Rakiety
ś
wietlne pokonały
bowiem zwykły czas, uczyniły z niego czas pokładowy ka
ż
dego statku. One te
ż
wykazały całkowit
ą
nieprzydatno
ść
gigantycznych ziemskich kr
ąż
owników, którymi tak si
ę
szczyciła ludzko
ść
dwudziestego pierwszego wieku. W
przestrzeni o wiele lepsze okazały si
ę
niewielkie rakiety z dwu- lub trzyosobow
ą
załog
ą
. Kiedy wi
ę
c
przygotowywano kompleksow
ą
ekspedycj
ę
, wysyłano do dwudziestu statków.
Na przedzie szły zwykłe ceramitowe rakiety osłony rozcinaj
ą
ce obłoki pyłu i toruj
ą
ce drog
ę
, a za nimi jak na
sznurku kolejne statki.
Nawet w dwudziestym drugim wieku ludzko
ść
wci
ąż
jeszcze wła
ś
ciwie przymierzała si
ę
do przestrzeni. Loty były
nadal trudne, tak trudne jak samotne rejsy karawel -ruszaj
ą
cych niegdy
ś
szlakami Kolumba czy Magellana.
Kosmos nie dawał człowiekowi ani przytulnego
ś
wiatła kabin, ani ich szerokich ekranów. Ka
ż
dy lot wymagał od
kosmonautów pracy, cierpliwo
ś
ci, niewiarygodnej wprost odwagi i fizycznej siły.
Siódm
ą
kompleksow
ą
ekspedycj
ę
skierowano do Rygla Oriona w 2111 roku. W pobli
ż
u niewielkiej białej gwiazdy
ludzie odkryli bł
ę
kitn
ą
planet
ę
o atmosferze, w której w ogóle nie było obłoków, i powierzchni równej niczym stół
bilardowy. Le
ż
ała ona w odległo
ś
ci czternastu parseków od Sło
ń
ca. Ludziom bardzo si
ę
podobał jej kolor, wi
ę
c
kiedy o odkryciu powiadomiono Ziemi
ę
, zaproponowano te
ż
od razu nazw
ę
- Zorza. Niestety... Jak si
ę
okazało,
jedna Zorza była ju
ż
w gwiazdozbiorze Kasjopei, a druga w gwiazdozbiorze Pawia. W kosmograf icznym centrum
spróbowano wi
ę
c pr/elo
ż
y
ć
nazw
ę
na łacin
ę
, j
ę
zyki pokrewne, ale dopiero w staroprowansalskim znaleziono
odpowiednik: Alba. czyli
ś
wit. Odkrywców nie opuszczał jednak pech: Alb było a
ż
sze
ść
. Na szcz
ęś
cie w ko
ń
cu
znaleziono wyj
ś
cie — ochrzczono planet
ę
nazw
ą
Albarossa. co Siódm
ą
Gwiezdn
ą
w pełni zadowoliło. Wtedy
jednak nie zdołano zbada
ć
planety, gdy
ż
zbyt dług
ą
drog
ę
mieli przed sob
ą
członkowie wyprawy do Rygla. Miała to
zrobi
ć
dopiero Dziewi
ą
ta, te
ż
zd
ąż
aj
ą
ca do gwiazdozbioru Oriona. Flotylla zmniejszyła wi
ę
c szybko
ść
i tylko rakieta
przyjaciół: Borysa oraz Grigorija. mkn
ę
ia nadal przed siebie z t
ą
sam
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
... Na zbadanie planety
przeznaczono równo czterdzie
ś
ci godzin. Niby niewiele, ale i tak po tym krótkim pobycie na powierzchni planety
mieli dogania
ć
reszt
ę
ekspedycji przez ponad dwa tygodnie. W taki wła
ś
nie sposób nawigator Lomm oraz
mechanik
Borys Ro
ż
ków jako pierwsi ludzie zeszli na powierzchni
ę
planety.
Planeta rzeczywi
ś
cie była pi
ę
kna niczym wiosenne niebo —
cała bł
ę
kitna. Ale to nie ocean czy mgła nadawały jej ten
cudowny odcie
ń
: od równika a
ż
po koło polarne wszystko
ton
ę
ło w kwiatach.
— Zwariowa
ć
mo
ż
na, tak si
ę
chce wzi
ąć
je w r
ę
ce... — mówił Borys napieraj
ą
c ciałem na d
ź
wigni
ę
hydrosystemu
otwieraj
ą
cego luk.
— Ju
ż
. ju
ż
powstrzymał go Grigorij.
Winda /niosła ich na kobierzec z kwiatów. Kabina otworzyła
si
ę
automatycznie. M
ęż
czy
ź
ni wyszli na zewn
ą
trz nawet nie
zamykaj
ą
c za sob
ą
drzwi.
Gdyby wiedzieli, co ich czeka...
Borys natychmiast przykl
ę
kn
ą
ł. Kwiaty były normalne —
zwykłe bł
ę
kitne dzwoneczki. Nie, nie, wcale nie zwykłe, bo
nie mo
ż
na ich było zerwa
ć
, złama
ć
łodygi.
— Drutem przytwierdzone czy co?... — powiedział Borys ogl
ą
daj
ą
c czerwon
ą
pr
ę
g
ę
biegn
ą
c
ą
przez dło
ń
. Jak
zwykle poci
ą
gn
ą
ł za łodyg
ę
, kwiatek przechylił si
ę
tak.
ż
e czuł wilgo
ć
jego listków, ale zerwa
ć
go si
ę
nie dało:
łodyga niczym struna raniła palce.
— Spróbuj ty! - zaproponował Grigorijowi. Ten nie odpowiedział my
ś
l
ą
c,
ż
e Borys wygłupia si
ę
. Czyste potne
tlenu powietrze, sło
ń
ce, bł
ę
kitna dal przypominaj
ą
ca spokojne morze rodziły w nim dzieci
ę
ce marzenia o tym. by
urz
ą
dzi
ć
sobie wy
ś
cigi z Borysem, a potem zwali
ć
si
ę
na ziemi
ę
i wystawi
ć
plecy na działanie promieni
słonecznych. Borys powtórzył:
— Spróbuj!...
Wybrawszy nieco wi
ę
kszy kwiatek Grigorij szarpn
ą
ł go mocno w swoj
ą
stron
ę
. Cienka zimna ni
ć
wpiła si
ę
. w
palce. ' ' .
— Tak — tak... — powiedział puszczaj
ą
c łodyg
ę
i poruszaj
ą
c obolałymi palcami.
— I co na to powiesz? — zapytał Borys.
— Zapewne to samo co ty...
— Silni chłopcy — rozwin
ą
ł jego my
ś
l kolega — poskromiciele kosmosu nie potrafi
ą
zerwa
ć
z klombu głupiego
kwiatka. Có
ż
na to powied/
ą
dziewcz
ę
ta?!
— Bez ironii, Boria. To nie s
ą
zwykłe kwiaty.
— W ci
ą
gu dwustu lat rzeczywi
ś
cie nikt jeszcze nie spotkał
kwiatów na drucie stalowym... — folgował sobie nadal
Borys.
Grigorij wszedł do kabiny i długo szukał czego
ś
w pudełku
z narz
ę
dziami. Wreszcie wyszedł z od dawna sprawdzonymi na Ziemi i kosmicznych trasach tn
ą
cymi obc
ę
gami. Z
trudem. pomagaj
ą
c sobie przy tym obiema r
ę
kami, przyjaciołom udało si
ę
jako
ś
przeci
ąć
łodyg
ę
-
— To jeden... powiedział Borys, który trzymał kwiatek.
— A pomy
ś
le
ć
,
ż
e s
ą
tu ich miliardy! Male
ń
ki, lekki dzwoneczek mile chłodził, dło
ń
. Na ko
ń
cu łodygi błyszczała
kropla soku. Przygl
ą
dali si
ę
jej niczym
ż
ywemu cudowi, pewnie te
ż
dlatego nie od razu dotarł do ich uszu dzwonek,
odgłos dzwonka unosz
ą
cy si
ę
nad ł
ą
k
ą
. D
ź
wi
ę
k był natr
ę
tny, jednostajny-- taki sam jak ten, który słyszeli na statku.
Odeszli od rakiety na jakie
ś
półtora kilometra. Planeta była mniejsza od Ziemi—do horyzontu tylko r
ę
k
ą
si
ę
gn
ąć
.
— Nie ma po co i
ść
dalej — powiedział Grigorij — wsz
ę
dzie te same kwiaty. Kosmonauci zatrzymali si
ę
.
— Kto
ś
je przecie
ż
musi hodowa
ć
— mówił Borys o kwiatach. — Taka planeta nie mo
ż
e by
ć
opuszczona:
sło
ń
ce, powietrze, ciepło, brak tylko gospodarzy. Gdzie
ż
oni s
ą
?— denerwował si
ę
.
Grigorij nadal milczał: on te
ż
zadawał to pytanie, ale tak jak kolega nie znajdował na nie odpowiedzi Odpowiedzi
nie było. za to dziwów ile tylko dusza zapragnie. Powierzchnia planety sprawiała wra
ż
enie wygładzonej, a kwiaty—
zasianych. Gruntu w ogóle nie było wida
ć
: nie mogli si
ę
przedrze
ć
do niego poprzez siatk
ę
splecionych .., łodyg.
Przy ka
ż
dym kroku siatka spr
ęż
ynowała, poddaj
ą
c si
ę
ci
ęż
arowi, ale te
ż
natychmiast wracała na swoje miejsce.
Kwiatów po prostu nie mo
ż
na było uszkodzi
ć
. A w jaki sposób otrzymywały one po
ż
ywienie, wilgo
ć
, skoro nad
planet
ą
nie było obłoków, o czym przekonali si
ę
podczas o
ś
miogodzinnego oblotu? A ten d
ź
wi
ę
k. Co tak dzwoni —
niebo, powietrze, kwiaty?... Mo
ż
na co prawda do tego przywykn
ąć
— kosmonauci ju
ż
to zrobili — ale czym to
tłumaczy
ć
?
— Jestem pewien,
ż
e ta planeta nie jest zamieszkana...— Grigorij oderwał wzrok od morza kwiatów i zerkn
ą
ł na
koleg
ę
k
ą
tem oka. Odwrócony do niego bokiem Borys stał skamieniały z wybałuszonymi oczyma i patrzył w stron
ę
rakiety, od której wolnym krokiem zd
ąż
ało w ich stron
ę
dwóch ludzi! Byli to bez w
ą
tpienia Ziemianie. Szli
rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
ciekawie, od czasu do czasu zatrzymuj
ą
c si
ę
i gestykuluj
ą
c. Grigorij odruchowo zanotował w
pami
ę
ci,
ż
e jeden ma na sobie pomara
ń
czowy, a drugi bł
ę
kitny sweter.
W tym samym momencie dojrzał ich twarze. Lelka powoli szli Borys oraz Grigorij... Powtarzali oni te same ruchy,
gesty Grigorija oraz Borysa. To były ich sobowtóry!... Kosmonauci nie zaliczali si
ę
do lud/i hoja
ź
lmych Borys
odbywał swój czwarty lot. Grigorij szósty ale na widok samych siebie, leraz. tu. na obcej planecie, pod obcym
sło
ń
cem, wpadli w zakłopotanie granicz
ą
ce ze strachem. Borys-drugi zatrzymał si
ę
i uwalniał but z ostrych łodyg
dzwonków. Grigorij-drugi poda! mu r
ę
k
ę
. by towarzysz mógł si
ę
na niej wesprze
ć
... A wszystko było robione
identycznie, jak to robili kosmonauci nie dalej jak dziesi
ęć
czy dwana
ś
cie minut temu. Borys wreszcie uwolnił nog
ę
z p
ę
t i odwróciwszy si
ę
twarz
ą
do Grigorija u
ś
miechn
ą
ł si
ę
, „Powiedział — dzi
ę
kuj
ę
" — przypomniał sobie Grigorij.
^ W tym samym momencie m
ęż
czy
ź
ni znów ruszyli przed siebie.
— Mo
ż
e ja
ś
ni
ę
, Grigorij?—wymamrotał Borys łapi
ą
c koleg
ę
kurczowo za rami
ę
.
Grigorij czuł si
ę
niewiele lepiej i pewnie zadałby koledze identyczne pytanie, gdyby na widok m
ęż
czyzn nie
zapomniał j
ę
zyka w g
ę
bie. Sobowtóry tymczasem podchodziły coraz bli
ż
ej. M
ęż
czy
ź
ni nic patrzyli jednak ani na
Grigorija. ani na Borysa. lecz zerkali na boki. spogl
ą
dali na pole. kwialv. lak jakby nie widzieli kosinonaulów. jakby
nic było przed nimi nikogo. Z ka
ż
dym krokiem zmniejszała si
ę
te
ż
odległo
ść
pomi
ę
dzy nimi a lud
ź
mi.
— Co to. Grisza?,.. — z rozbrajaj
ą
c
ą
dzieci
ę
c
ą
naiwno
ś
ci
ą
zapytał Borys. Jeszcze tylko pi
ęć
dziesi
ą
t kroków,
trzydzie
ś
ci...
— Ej!...—krzykn
ą
ł Borvs.
ś
adnego efektu- Sobowtóry nawet nie raczyły spojrze
ć
na
—kosmonautów.
— Stójcie!
Sobowtóry nadal si
ę
zbli
ż
ały. Grigorij-drugi u
ś
miechn
ą
ł si
ę
i spojrzał na niebo— prawdziwemu Grigorijowi przebiegł
przez plecy dreszcz — a nast
ę
pnie odwrócił si
ę
w stron
ę
Borysa i powiedział co
ś
. bezd
ź
wi
ę
cznie poruszaj
ą
c
ustami.
— Stójcie!... - krzykn
ą
ł Borys jeszcze raz.
Nie skutkowało. Jeszcze tylko dziesi
ęć
kroków... Borys
gro
ź
nie zgi
ą
ł r
ę
ce w łokciach gotuj
ą
c si
ę
do obrony, ale
sobowtóry nawet nie mrugn
ę
ły okiem. W grobowym
milczeniu Borys-drugi oraz Grigorij-drugi podeszli i zlali
si
ę
z
ż
ywymi lud
ź
mi.
Ale to nie było najgorsze: od strony rakiety szła nast
ę
pna
para. a z windy wychodziła trzecia...
— No to
ś
my wpadli, nie ma co! — powiedział Borys ocieraj
ą
c pot z czoła.
— Nie wiesz nawet, ile dałbym za to. by znale
źć
si
ę
teraz na naszym kosmodromie...
I oto na miejscu trzeciej pary oraz rakiety jak na zawołanie wyrósł dworzec kosmiczny - siedmiopi
ę
trowy biały
gmach. w którym kosmonauci znali dosłownie ka
ż
de okno. ka
ż
dy wyst
ę
p, ka
ż
dy szczegół architektoniczny. Borys
obejrzał si
ę
:
hen w dali na linii horyzontu stało kilkana
ś
cie rakiet. samochody-cystemy. a nie opodal nich wznosiły si
ę
kopuły
hangarów. w których przeprowadzano przegl
ą
dy oraz remonty powracaj
ą
cych z kosmosu rakiet. Było wi
ę
c
wszystko to. co chciał zobaczy
ć
, a co powinno było by
ć
na kosmodromie Słoneczny Gaj le
żą
cym w stepie w
rejonie Morza Czarnego.
Druga para sobowtórów była ju
ż
niedaleko: Borys znów zatrzymał si
ę
dla uwolnienia buta. a Grigorij podał mu
r
ę
k
ę
. Borys sobowtór u
ś
miechn
ą
ł si
ę
. poruszył ustami...
— Odejd
ź
my na bok — zaproponował Grigorij. Odeszli nie przestaj
ą
c jednak obserwowa
ć
sobowtórów. Ci, jakby
nic-si
ę
nie stało, podeszli do miejsca, gdzie jeszcze niedawno kosmonauci spotkali swoich pierwszych
sobowtórów, i stan
ę
li zastanawiaj
ą
c si
ę
nad czym
ś
. A potem Borys-drugi obejrzał si
ę
i znieruchomiał zdumiony.
— Zobaczył drug
ą
par
ę
— skomentował wydarzenie Borys (ten prawdziwy) i splun
ą
ł. Grigorij za wszelk
ą
cen
ę
starał si
ę
zrozumie
ć
sens tego. co rozgrywało si
ę
na jego oczach, ale niestety... Jedyn
ą
rzecz
ą
, jak
ą
mógł zrobi
ć
,
było przyznanie racji Borysowi: obaj mieli w tym momencie strasznie głupie miny. • . •
Druga para zwróciła si
ę
twarzami w stron
ę
rakiety, czyli leni/ fasady zaczarowanego dworca, i drepcz
ą
c w miejscu
oczekiwała nadej
ś
cia trzeciej pary. tej. która akurat wyszła ze
ś
ciany. Potem wchłon
ą
wszy j
ą
w siebie i
bezd
ź
wi
ę
cznie wymieniwszy pomi
ę
dzy sob
ą
kilka słów ruszyła w stron
ę
Borysa oraz Grigorija. zostawiaj
ą
c na
miejscu trzeci
ą
par
ę
, która znów si
ę
pojawiła i teraz oczekiwała czego
ś
wpatruj
ą
c si
ę
w fasad
ę
budynku.
— Gdzie rakieta?... —zapytał szeptem Grigorij Borysa. Jego słowa nie zd
ąż
yły przebrzmie
ć
, kiedy tam gdzie
spogl
ą
dał, przy lewym podje
ź
dzie dworca, pojawiła si
ę
rakieta. Druga z kolei wyrosła tam, gdzie spogl
ą
dał Borys,
w
ś
cianie budynku. Z tej samej
ś
ciany wyszła po chwili kolejna, ju
ż
czwarta para w tych samych dobrze znanych
swetrach.
— Mam tego do
ść
!... —j
ę
kn
ą
ł Borys i nie zwracaj
ą
c uwagi na sobowtóry ruszył p
ę
dem w stron
ę
rakiety. Grigorij z trudem
nad
ąż
ał.
Dolny luk statku był otwarty podobnie jak drzwi windy. ' Chciał za nie chwyci
ć
, ale r
ę
ka przeszła przez nie na wylot...
Po godzinie na całej przestrzeni bł
ę
kitnej ł
ą
ki stało w sumie osiem rakiet, cz
ęść
ulicy, przy której mieszkał w Odessie Grigorij.
aleja piramidalnych topól, a po całym terenie w
ę
drowały pomara
ń
czowe i bł
ę
kitne zjawy. Przyjaciele starali si
ę
w ogóle o niczym
nie my
ś
le
ć
.'nie mie
ć
ż
adnych
ż
ycze
ń
. Mieli ju
ż
do
ś
wiadczenie: wystarczyło tylko o czym
ś
pomy
ś
le
ć
- o budynku dworca
kosmicznego czy czymkolwiek -- a wszystko to natychmiast pojawiało si
ę
przed oczami i ju
ż
nie mo
ż
na si
ę
było tego pozby
ć
. W
ten sposób pojawiła si
ę
statua pioniera i pionierki widziana przez Borysa w jednym z zak
ą
tków nadmorskiego parku. spiczasty
koniec reklamy kinowej, klomb z kwitn
ą
cym';
tloksami. para kr
ą
głobokich fal... Do drobiazgów mo
ż
na było jeszcze przywykn
ąć
, ale gorzej, je
ż
eli pojawiały si
ę
takie budynki,
jak dworzec. W
ś
cian
ę
mo
ż
na było wsun
ąć
r
ę
k
ę
, wej
ść
, ale wytrzyma
ć
tam w
ś
rodku w tych ciemno
ś
ciach i niewyobra
ż
alnym
chłodzie nie było mo
ż
liwe. Borys wpadł do
ś
rodka dworca, zaraz jednak wyskoczył do Grigorija:
ciemno
ś
ci pochłaniały d
ź
wi
ę
ki do tego stopnia,
ż
e nie mo
ż
na było okre
ś
li
ć
, gdzie został przyjaciel. Spróbowali wej
ść
bior
ą
c si
ę
za r
ę
ce. ale natychmiast stracili orientacj
ę
i prawdopodobnie przypadkowo wyszli z powrotem na sło
ń
ce. Potem z pół godziny
obserwowali sobowtóry, które przenikały poprzez
ś
cian
ę
i wyskakiwały z powrotem — obrazek nie zaliczał si
ę
do
najprzyjemniejszych...
— Co b
ę
dziemy robi
ć
? — zapytał Borys potrz
ą
saj
ą
c głow
ą
. jakby odp
ę
dzał głupi sen.
— Trzeba obej
ść
dworzec. Rakieta powinna by
ć
gdzie
ś
za
nim.
Ruszyli wzdłu
ż
ś
ciany budynku, skr
ę
cili za róg.
Niestety na ich drodze wyrósł du
ż
y dom do połowy
pochłoni
ę
ty przez dworzec; za nim pobłyskiwał aluminiowy
hangar.
— Cholera!—zakl
ą
ł Borys.
Trzeba było zawróci
ć
do centralnego wej
ś
cia na
dworzec.
— W ten sposób stworzymy wokół siebie zamkni
ę
te koło z domów i hangarów!... — w
ś
ciekał si
ę
Borys:
— Nie my
ś
l o niczym! radził mu Grigorij.
W tym samym momencie wyrósł przed przyjaciółmi przysłaniaj
ą
cy lew
ą
cz
ęść
dworca teatr z ich kosmicznego miasteczka.
Jedna strona wznosiła si
ę
wy
ż
ej od drugiej. jakby budynek pochylił si
ę
w wyniku trz
ę
sienia ziemi.
— Nie mog
ę
! — Borys złapał si
ę
za głow
ę
. — Grisza, nie mog
ę
. rozumiesz?...
— We
ź
si
ę
w gar
ść
!...
— One nas zgniot
ą
! —j
ę
kn
ą
ł Boria wskazuj
ą
c budynki. Nutka rozpaczy w jego głosie nieprzyjemnie dra
ż
niła słuch, ale Borys nie
zauwa
ż
ył tego. „Tylko nie poddawaj si
ę
strachów i — powtarzał sobie raz po raz — nie poddawaj si
ę
strachowi! Mo
ż
e Io
niezrozumiałe, ale nie nale
ż
y ulega
ć
-panice". Kiedy tak sobie powtarzał, jednocze
ś
nie uwa
ż
nie rozgl
ą
dał si
ę
dookoła, jakby
oczekuj
ą
c pojawienia si
ę
czego
ś
jeszcze bardziej niezrozumiałego, a to oczekiwanie tylko pot
ę
gowało strach.
Sło
ń
ce znikło za horyzontem i kosmonautów błyskawicznie. otoczyły ciemno
ś
ci nocy.
— Gdyby to wszystko było tylko snem... — mamrotał
Borys układaj
ą
c si
ę
do snu na kwiatach tu
ż
obok
kolegi.
Ciemno
ś
ci uratowały ich od stworzonych przez nich samych
widziadeł. Nie było wida
ć
ani sobowtórów w
ę
druj
ą
cych po
ł
ą
ce, ani teatru, ani topolowej alejki.
— Gdyby... — zgodził si
ę
z koleg
ą
Grigorij nie znajduj
ą
c odpowiedzi. Jedna jedyna my
ś
l chodziła mu po głowie:
ż
eby tylko nie
zwariowa
ć
,
ż
eby tylko...
Ranek nie zmienił niczego w ich sytuacji. Nadal majaczyło przed nimi gmaszysko portu kosmicznego, aluminiowy hangar tu
ż
za
nim, nadal salutowali marmurowi pionierzy. Nadal te
ż
po ł
ą
ce kr
ąż
yły sobowtóry...
— A niech was diabli... - z nienawi
ś
ci
ą
pogroził im kułakiem Borys. który
ź
le spal tej nocy udr
ę
czony poło
ż
eniem, w jakim si
ę
znajdowali.
— Trzeba si
ę
przebi
ć
do rakiety! — powiedział ostro Grigorij. Jego nastrój był niewiele lepszy, ale przynajmniej starał si
ę
panowa
ć
nad sob
ą
.
— Jak to, przebi
ć
si
ę
?...
Grigorij zdj
ą
ł z siebie pomara
ń
czowy sweter zrobiony
z grubej wełny.
— Trzymaj! - powiedział podaj
ą
c go Borysowi i spokojnie zacz
ą
ł go pru
ć
. Wyszedł z tego solidny kł
ę
bek nitki koloru
pomara
ń
czy.
Teraz okre
ś
limy kierunek. Stali
ś
my tak - powiedział Grigorij wskazuj
ą
c widziadła stoj
ą
ce na tym miejscu, sk
ą
d
kosmonauci po raz pierwszy dojrzeli sobowtóry. -I patrzyli
ś
my tam — Grigorij wskazał nast
ę
pn
ą
par
ę
wychodz
ą
ca
ze
ś
ciany dworca. — Ida od rakiety, a wi
ę
c sta
ń
my im na drodze.
Nieprzyjemnie było stawa
ć
twarz
ą
w twarz z sobowtórami i czeka
ć
, a
ż
przejd
ą
przez nich. ale nie mieli innego
wyj
ś
cia.
— No... — powiedział Grigorij. kiedy sobowtóry wreszcie przez nich przeszły. - No i przeszły... — powtórzył z ulga.
ale tak. by tego nie zauwa
ż
ył Borys. Sobowtóry przeszły niby bezd
ź
wi
ę
cznie, niezauwa
ż
alnie, ale przecie
ż
ju
ż
samo zetkni
ę
cie si
ę
z nimi wywoływało dreszcze.
— Idioci... - wzruszył ramionami Borys ogl
ą
daj
ą
c si
ę
do tyłu. '"
— Podejd
ź
my do
ś
ciany — Grigorij celowo nie zwrócił uwagi na zachowanie kolegi: denerwowanie si
ę
na
sobowtóry było idiotyczne. — Trzymaj — powiedział do Borysa — i uwa
ż
aj,
ż
eby nitka była naci
ą
gni
ę
ta.
Nawin
ą
wszy koniec nitki na r
ę
k
ę
i pochyliwszy si
ę
do przodu, jakby opieraj
ą
c si
ę
naporowi wiatru. Grigorij wszedł w
ś
cian
ę
budynku. Borys rozwijał kł
ę
bek zauwa
ż
aj
ą
c przy okazji,
ż
e ni
ć
znika w
ś
cianie coraz wolniej. Cztery, pi
ęć
kroków i ni
ć
zwisła. Borys podci
ą
gn
ą
ł j
ą
, ale bez rezultatu. Drgn
ę
ła raz. drugi i znów opadła. Borys oczywi
ś
cie
po
ś
piesznie poci
ą
gn
ą
ł j
ą
do siebie, ni
ć
wyprostowała si
ę
na chwil
ę
, ale zaraz znów opadła tak. jakby Grigorij
cofaj
ą
c si
ę
bardzo si
ę
ś
pieszył. Szarpn
ą
ł jeszcze kilka razy próbuj
ą
c naci
ą
gn
ąć
ni
ć
. przedosta
ć
si
ę
dalej w gł
ą
b, a
potem ni
ć
znowu osłabła i ze
ś
ciany bokiem, niepewnie wyszedł Grigorij. Twarz jego była fioletowa, oczy pełne
strachu.
— Nic puszcza... — Grigorij przykucn
ą
ł ci
ęż
ko dysz
ą
c i rozcieraj
ą
c zmarzni
ę
te dłonie. — Wyrzuca i atakuje
strachem...
Borys patrzył na koleg
ę
. Kł
ę
bek wraz z kilkoma metrami rozwini
ę
tej nici le
ż
ał na kwiatach. Sło
ń
ce, które uniosło si
ę
nad dach dworca, o
ś
wietliło kł
ę
bek, zapl
ą
tało si
ę
w jego pomara
ń
czowych splotach.
— I to wszystko?— ze zdziwieniem zapytał Grigorij oceniwszy na oko ilo
ść
rozwini
ę
tej nici.
Ś
ciana tymczasem
wyrzuciła drugiego Grigorija z fioletow
ą
twarz
ą
i splecionymi r
ę
kami.
— Do diabla!...—zakl
ą
ł prawdziwy Grigorij. Jemu tak
ż
e zaczynało działa
ć
to wszystko ha nerwy.
— Chod
ź
my st
ą
d! —powiedział poci
ą
gaj
ą
c za sob
ą
Borysa. Odeszli od
ś
ciany dworca kosmicznego. Grigorij
milczał, ale Borys cierpliwie czekał, cho
ć
zakipiała w nim zło
ść
. Z natury impulsywny nie cierpiał rzeczy niejasnych.
Lecie
ć
do Oriona. prosz
ę
bardzo, walczy
ć
z kosmosem te
ż
— ostatecznie kosmonauci robi
ą
to od dwustu lat.
czasem nawet gin
ą
. Ale tam przynajmniej jasne s
ą
przyczyny i skutki: piaski na innych planetach, wulkany... Tu
nad głow
ą
niebo, srebrzysty d
ź
wi
ę
k. I ty sam na sam ze sob
ą
. powtórzony tysi
ą
c razy. Po co? Komu?
— Wydawało mi si
ę
— powiedział na koniec Grigorij —
ż
e
bł
ą
dziłem w tych ciemno
ś
ciach bez ko
ń
ca. Pełna utrata
poczucia czasu, rozumiesz? Ciemno
ś
ci nie tylko pochłaniaj
ą
ś
wiatło i d
ź
wi
ę
k — one niszcz
ą
czas. To jest najgorsze.
Run
ą
łem w otchła
ń
bez dna. owładn
ą
ł mn
ą
strach. Prócz.
niesko
ń
czonego upadku niczego nie pami
ę
tam... W kosmosie
te
ż
niełatwo, ale tam przynajmniej s
ą
gwiazdy. Borys. Tu
natomiast nic prócz strachu. Nie rozumiem, jak mnie stamt
ą
d
\\ylaszc/ylc
ś
... Tam chyba nie ma równie
ż
powietrza, bo nie
pami
ę
tam,
ż
ebym oddychał.
Chaotyczna relacja Grigorija niewiele wyja
ś
niła Borysowi.
Protestował ka
ż
d
ą
komórk
ą
swego ciała przeciw sytuacji,
w jakiej si
ę
znale
ź
li. Kto
ś
lub co
ś
bawiło si
ę
nimi.,
a najgorsze było to.
ż
e Bóg wie czym mogła si
ę
sko
ń
czy
ć
ta
zabawa. Borys widział ich bezsilno
ść
w starciu z nieznan
ą
planet
ą
, ale niczego nie mógł niestety zrobi
ć
. Doprowadzało
go to do w
ś
ciekło
ś
ci, której efektem było jeszcze wi
ę
ksze
osłabienie.
Wreszcie zapytał wprost:
— Dostali
ś
my si
ę
w pułapk
ę
?...
— Nie wiem. Borys. Nic nie wiem. Przebi
ć
si
ę
poprzez ciemno
ś
ci do rakiety nie zdołamy. Trzeba gdzie indziej szuka
ć
ratunku.
Je
ż
eli to pułapka, to czyja i po co? Sło
ń
ce nieubłaganie w
ę
drowało w stron
ę
zenitu. Doba na tej planecie liczyła sobie osiem
godzin dnia oraz osiem godzin nocy. Planeta obracała si
ę
w płaszczy
ź
nie równika, nie było wi
ę
c stref czasowych,
— Borys— powiedział nagle Grigorij.
— Co?
— Zauwa
ż
yłe
ś
mo
ż
e,
ż
e sobowtóry nie maj
ą
cienia? Rzeczywi
ś
cie. Ani sobowtóry, ani topole, ani budynki dworca
kosmicznego nie rzucały nawet najskromniejszego
cienia
— Diabelska planeta — znów zakl
ą
ł Borys. -- Same zagadki!
— A poza tym — kontynuował Borys — chce ci si
ę
mo
ż
e je
ść
lub pi
ć
?
— Nie chce...
— A ile czasu min
ę
ło od naszego przylotu?
— Doba.
— Có
ż
wi
ę
c to znaczy?
— Zabij mnie... — zacz
ą
ł Borys.
— Obce
ż
ycie, Borys. Rozumne
ż
ycie! Weszli
ś
my w kontakt z obcym rozumnym
ż
yciem.
Grigorij wypowiedział to. co zrozumiał chyba ju
ż
po pierwszej godzinie pobytu na planecie. Niełatwo było jednak
przyzna
ć
si
ę
na głos, przyzna
ć
si
ę
do tego.
ż
e
ż
aden z nich tego
ż
ycia nie rozumie. W czym tkwi bowiem sens
niesko
ń
czonego kr
ąż
enia sobowtórów? Co znacz
ą
ciemno
ś
ci i stoj
ą
cy wewn
ą
trz budynków czas?... Czym s
ą
kwiaty?... Przez dwa stulecia poszukiwa
ń
rozumu we wszech
ś
wiecie ludzie wypracowali ju
ż
sobie pewien
standardowy obraz rozumnego stworzenia: bracia w rozumie musz
ą
by
ć
podobni do ludzi, wykaza
ć
si
ę
dobr
ą
wol
ą
oraz ch
ę
ci
ą
wzajemnego zrozumienia si
ę
— powstał tzw. homocentryzm. Co prawda w połowie XXI wieku kto
ś
jeszcze próbował uzasadni
ć
tez
ę
. i
ż
nosiciele rozumu niekoniecznie b
ę
d
ą
podobni do ludzi,
ż
e rozum mo
ż
e równie
dobrze wyst
ę
powa
ć
w postaci ple
ś
ni, ale nikt nie brał tego serio. Triumfy
ś
wi
ę
cił homocentryzm. .— W takim razie
stawiamy spraw
ę
jasno — powiedział Borys. — W jakim celu to
ż
ycie uczyniło z nas swoj
ą
zabawk
ę
, bezsilne
mi
ę
czaki?
— Mo
ż
e w ten sposób sprawdza nasz rozum, bada, w jaki sposób wybrniemy z sytuacji.
— Chcesz wi
ę
c powiedzie
ć
,
ż
e to egzamin?...
— Owszem. I Io wcale niełatwy egzamin. Dlatego te
ż
, by oceniono nas wła
ś
ciwie, za wszelk
ą
cen
ę
musimy szuka
ć
honorowego wyj
ś
cia.
— Ale jakiego?... . • , . '
— Po pierwsze, musimy przesta
ć
si
ę
miota
ć
jak szczury w pułapce.
— Hmm... — mrukn
ą
ł Borys. — A po drugie?
— Nie okazywa
ć
wrogo
ś
ci.
— Wiesz. Grisza — westchn
ą
ł Borys — gdybym miał teraz
w r
ę
kach neulrinowy pulsator...
Borys nie zd
ąż
ył nawet doko
ń
czy
ć
zdania, kiedy w jego
r
ę
kach pojawiła si
ę
bron.
I nie było to bynajmniej złudzenie: oznaczony monogramem
„BR" pulsator obci
ą
gał r
ę
ce ku ziemi. Bezpiecznik nie był
przesuni
ę
ty.
Oszołomiony m
ęż
czyzna nie mógł oderwa
ć
wzroku od broni.
— Rzu
ć
to... — powiedział cicho Grigorij.
— Rzuci
ć
?...
— Rzu
ć
! — powtórzył Grigorij.
— Dobrze — powiedział Borys — rzuc
ę
. Ostatecznie zawsze w razie czego zd
ążę
go podnie
ść
.
— Nie my
ś
l o nim — powiedział Grigorij odprowadzaj
ą
c go na bok. — Widzisz... Na usprawiedliwienie planety
mo
ż
na by powiedzie
ć
wiele rzeczy. Mogła zniszczy
ć
przybyszy ju
ż
w momencie opuszczenia przez nich rakiety,
ba, mogła w ogóle nie dopu
ś
ci
ć
do l
ą
dowania. Mogła równie
ż
po zapoznaniu si
ę
z nieproszonymi go
ść
mi u
ś
mierci
ć
ich, rozło
ż
y
ć
na atomy, udusi
ć
mgł
ą
. A przecie
ż
mimo wszystko tego nie zrobiła Powielała ich tylko w
niesko
ń
czono
ść
, przekształcała ich my
ś
li w realne obrazy. Nie dała im tak
ż
e zgin
ąć
z pragnienia i głodu. Dlaczego
s
ą
syci. nie wiedz
ą
obaj. Niezrozumiałe jest zreszt
ą
wszystko, z czym stykaj
ą
si
ę
w tym
ś
wiecie. Dlaczego na
przykład nad planet
ą
nie ma obłoków, cho
ć
powietrze jest wilgotne? Mo
ż
e to wszystko to tylko pozory, natomiast
ż
ycie kryje si
ę
pod powierzchni
ą
?... Kwiaty—czym s
ą
kwiaty? Elementami systemu energetycznego czy klatkami
gigantycznego mózgu.
— Jak długo b
ę
dziemy przebywa
ć
w tej niewoli? — zapytał rozdra
ż
niony Borys.
— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawd
ą
Grigorij.
— Có
ż
wi
ę
c mamy robi
ć
?
— Czeka
ć
. I my
ś
le
ć
o tym, w jaki sposób wybrn
ąć
z sytuacji. Nie trac
ą
c przy tym twarzy... Borys roze
ś
miał si
ę
.
— To tak jakby liczy
ć
na pogod
ę
na morzu...
— We
ź
si
ę
w gar
ść
! — rozkazał Grigorij.
Tej nocy nie mogli zasn
ąć
.
— Kiedy mog
ą
po nas przylecie
ć
?— zapytał le
żą
cy na brzuchu Borys.
Pozycja nie była co prawda najwygodniejsza, ale lepsze to ni
ż
patrze
ć
na gwiazdy i czu
ć
si
ę
ich wi
ęź
niem.
— Nie wcze
ś
niej ni
ż
za miesi
ą
c— odpowiedział Grigorij. Dobrze rozumiał Borysa: towarzysze wkrótce domy
ś
la si
ę
,
ż
e co
ś
si
ę
stało, ale na pomoc przylec
ą
nie wcze
ś
niej ni
ż
za miesi
ą
c.
— Nie wytrzymam...—powiedział Borys. Grigorij nie odpowiedział. — Nie wydostaniemy si
ę
st
ą
d! — przemówił
Borys zbli
ż
ywszy do Grigorija sw
ą
biał
ą
twarz. — Czuj
ę
, jak
mnie obserwuje co
ś
ogromnego, milionokiego, bada, dotyka, odczytuje my
ś
li. Mo
ż
e zabi
ć
, mo
ż
e si
ę
ulitowa
ć
,
zostawi
ć
ot lak, jak teraz, w niewoli, zapomnie
ć
o mnie. Lepiej tysi
ą
c razy zgin
ąć
w kosmosie, wbi
ć
si
ę
w asteroid
— tam przynajmniej wszystko jest jasne. Ale by
ć
bezsilnym królikiem... nie wytrzymam, Grisza.
—
Ś
pij! — odpowiedział krótko Grigorij.
Borys przysłonił r
ę
kami twarz. Słycha
ć
było jego ci
ęż
ki
oddech.
Grigorij nie mógł pocieszy
ć
kolegi, gdy
ż
sam równie
ż
widział
beznadziejno
ść
ich poło
ż
enia.
W ciemno
ś
ciach nadal kr
ąż
yły widziadła, podchodziły do
nich, bezszelestnie kładły si
ę
obok. Grigorij starał si
ę
nie
patrze
ć
na boki, ale niestety ju
ż
poddał si
ę
temu
dwunastominutowemu rytmowi, w jakim obok pojawiały si
ę
sobowtóry. Otwierał wledy oczy i za ka
ż
dym razem wzdrygał
si
ę
cały. gdy kolejny, nie wiadomo który z rz
ę
du sobowtór
pochylał si
ę
nad nim. Rzeczywi
ś
cie, nietrudno zwariowa
ć
.
Ostatnim wysiłkiem woli rozkazał sobie:
ś
pij.
Udało mu si
ę
zdrzemn
ąć
, ale sen nie był długi, bo zaraz
obudziło go cichutkie szuranie. Otworzywszy oczy Grigorij
zobaczył,
ż
e Borys podniósł si
ę
, postał chwil
ę
nieruchomo
w miejscu, a potem ruszył w ciemno
ś
ci nocy.
— Boria! — krzykn
ą
ł za koleg
ą
.
Borys bez słowa przy
ś
pieszył. Grigorij poderwał si
ę
na równe nogi i ruszył za nim. Obaj dobrze zapami
ę
tali, gdzie
le
ż
ał neutrinowy pulsator. To było po lewej stronie marmurowych schodów, przy ostatnim stopniu. Teraz biegli tam
obaj — oddaleni jeden od drugiego o jakie
ś
dziesi
ęć
kroków. Grigorij dop
ę
dził Borysa akurat wtedy, gdy ten
przykucn
ą
wszy starał si
ę
namaca
ć
r
ę
kami le
żą
cy gdzie
ś
po
ś
ród kwiatów pulsator. Złapali za niego jednocze
ś
nie.
— Nie wolno!... — sykn
ą
ł Grigorij.
— Odejd
ź
! — odpowiedział z gro
ź
b
ą
w głosie Borys.
— Boria!...—Grisza, któremu Borys wykr
ę
cał r
ę
k
ę
staraj
ą
c si
ę
w ten sposób wyrwa
ć
pulsator, usiłował uspokoi
ć
koleg
ę
.
— Zniszcz
ę
to... zgniłe jajko... Pu
ść
!
— Ro
ż
ków! — krzykn
ą
ł Grigorij uderzaj
ą
c koleg
ę
w piersi. Borys zachwiał si
ę
, na moment uchwyt osłabł. Grigorij
natychmiast to wykorzystał. Wyrwał pulsator, zamachn
ą
ł si
ę
i posłał go w mrok dworca kosmicznego.
— Wracaj! - powiedził do Borysa, który zamierzał wskoczy
ć
do budynku. — Opanuj si
ę
!
Borys jak dziecko chlipn
ą
ł pod nosem, sflaczał i bez oporu
dał si
ę
odwie
ść
od stopni dworca.
— Obu nam niełatwo — mówił Grigorij. •— No co,
zastanowimy si
ę
, co zrobi
ć
?
Zasn
ę
li po chwili uspokojeni.
Borys obudził koleg
ę
krótko przed
ś
witem:
— Grisza...
Grigorij podniósł si
ę
, usiadł.
— Co
ś
si
ę
zmieniło — powiedział Borys. — Tylko co? Grigorij z minut
ę
milczał.
— Przestało dzwoni
ć
! — powiedział.
— Prawda — zgodził si
ę
Borys. — Ale dlaczego?...
W oczekiwaniu
ś
witu siedzieli wsłuchuj
ą
c si
ę
w niesko
ń
czon
ą
cisz
ę
.
Ś
wit nie przyniósł
ż
adnych zmian: po polanie w
ę
drowały
sobowtóry, walczyły w pobli
ż
u stopni o neutrinowy
pulsator, a potem pogodziwszy si
ę
zgarbione szły w ich
stron
ę
. Borys zgrzytn
ą
ł z
ę
bami.
Grigorij, który zapragn
ą
ł nieco rozerwa
ć
koleg
ę
, zacz
ą
ł
opowiada
ć
star
ą
rosyjsk
ą
ba
śń
: .
— Wilk zamierzaj
ą
c dosta
ć
si
ę
do owczarni znalazł si
ę
... Borys spojrzał mu w oczy lak,
ż
e Grigorij zamilkł: nici z
bajki. Sam zreszt
ą
czuł,
ż
e nie brzmi to naturalnie. Ostatecznie to przecie
ż
nie jest wina Borysa,
ż
e znale
ź
li si
ę
w
tak parszywej sytuacji. Tu potrzeba psychologów, fizyków, a Borys to mechanik. Ale je
ż
eli normalny człowiek
kapcanieje do tego stopnia, to niedobry znak — my
ś
lał Grigorij patrz
ą
c na t
ę
pe, bezmy
ś
lne kr
ąż
enie sobowtórów.
Czy
ż
mo
ż
e by
ć
co
ś
jeszcze gorszego? Nie mieli tu nic do roboty. Absolutnie nic, a to upodabniało ludzi do
zwierz
ą
t. Człowiek jest człowiekiem tak długo, jak długo znajduje si
ę
w wirze pracy, w ruchu. Wystarczy jednak
zdj
ąć
z jego ramion te zaj
ę
cia, by przekształcił si
ę
w ameb
ę
. Borys ci
ęż
ko podniósł si
ę
z kw ietnego kobierca — ot
po prostu dlatego, by nie widzie
ć
kolejnego starcia w pobli
ż
u stopni dworca. Grigorij poszedł w jego
ś
lady. Na
trasie Borysa wyrosły morskie fale, ale tym razem m
ęż
czyzna wcale nie zamierzał ich omija
ć
.
— Zgi
ń
! — warkn
ą
ł popychaj
ą
c jedn
ą
z nich butem. I fala znikła! M
ęż
czy
ź
ni zatrzymali si
ę
. Obu zaparło z wra
ż
enia
dech w piersiach: kolejny sen czy te
ż
wreszcie koniec koszmaru?... Borys odwrócił si
ę
i spojrzał na Grigorija. Ten
wci
ąż
patrzył w to miejsce, gdzie jeszcze
przed chwil
ą
widzieli fal
ę
. Były tam teraz tylko kwiaty, Tylko kwiaty. Borys powoli podniósł nog
ę
w nast
ę
pnym
kopniaku.
— Przepadnij! — krzykn
ą
ł i ile sił pchn
ą
ł j
ą
butem. Fala znikła.
— A-h-a-a-a!... — wrzasn
ą
ł jak szalony wkładaj
ą
c w głos caia swa sii
ę
i nadziej
ę
, a polem utkwiwszy wzrok w
rakiecie stoj
ą
cej w pobli
ż
u dworca kosmicznego rozkazał:
— Przepadnij! Rakieta znikła.
— Przepadnij! — warkn
ą
ł w stron
ę
klombu floksów. Floksy wyparowały, jakby ich w ogóle nie było.
— Przepadnij! — mrukn
ą
ł na pochylony teatr. Teatr bezd
ź
wi
ę
cznie znikn
ą
ł.
— Przepadnij! — zacisn
ą
ł kułaki Borys na budynek dworca kosmicznego. Marmurowy pi
ę
kni
ś
wyparował. W
blasku sło
ń
ca na jego miejscu znów pojawiła si
ę
ich rakieta.
— Biegniemy! — krzykn
ą
ł Borys do Grigorija. -— Szybciej! — I zrobił w stron
ę
rakiety dwa lub trzy du
ż
e kroki.
Natychmiast jednak zatrzymał si
ę
: — Przepadnij! — krzykn
ą
ł na wielopi
ę
trowy dom. Ten zachwiał si
ę
i znikn
ą
ł.
— Ech ty! — krzykn
ą
ł wesoło Borys. A do Grigorija: — Dłu
ż
szy krok! W pobli
ż
u rakiety odwrócił si
ę
i unicestwił
wszystkie statki majacz
ą
ce na horyzoncie. Pozostawił tylko alej
ę
z topol
ą
i bez celu kr
ążą
ce po ł
ą
ce sobowtóry.
— Wjazd! — rozkazał łapi
ą
c za drzwi windy.
Grigorij dosłownie w ostatniej chwili pochylił si
ę
i podniósł
jedyny zerwany przez nich kwiatek.
— Do diabła! — powiedział Borys wł
ą
czaj
ą
c motory. — Ani minuty wi
ę
cej, bo w przeciwnym razie te goł
ą
bki wlez
ą
nam do rakiety. I gdzie ich wtedy pomie
ś
cimy?—Wida
ć
było,
ż
e w znajomym otoczeniu na powrót odzyskuje
humor:
— Start!
— Ale mimo wszystko co z nimi b
ę
dzie?— zapytał Grigorij.
— Niech zostan
ą
. Na pami
ą
tk
ę
.
— A topola?
— Topola równie
ż
.
Ale kiedy po godzinie kosmonauci jeszcze raz, tym razem ostatni, przelatywali nad znajomym im miejscem, w dole
nie było ju
ż
ani alei, ani sobowtórów—jak okiem si
ę
gn
ąć
tylko pusta bł
ę
kitna ł
ą
ka.
— Jeszcze jedna zagadka planety... — powiedział Grisza.
— Niech inni j
ą
rozszyfrowuj
ą
— odburkn
ą
ł Borys. — Ja nie...
Ale kiedy wyspał si
ę
. poczuł,
ż
e sam nie poradzi sobie z tymi wszystkimi pytaniami, które cisn
ę
ły si
ę
na usta.
Wachta wlokła si
ę
niemiłosiernie, a pyta
ń
nie tylko
ż
e nie ubywało, ale wprost przeciwnie — przybywało. Widz
ą
c,
ż
e Grigorij nie
ś
pi, zapukał w drzwi kabiny... Grigorij le
ż
ał na tapczanie i cho
ć
powinien pisa
ć
raport dotycz
ą
cy
wydarze
ń
na Albarossie, to jednak tego nie robił — my
ś
lał.
— Grisza — zapytał Borys rozumiej
ą
c,
ż
e moment jest odpowiedni do rozpocz
ę
cia rozmowy — jak długo
przebywali
ś
my na tej planecie? Grigorij odpowiedział wzruszeniem ramion nie bardzo pojmuj
ą
c, o co Borysowi
chodzi.
—— Mam tu obliczenia kontynuował Borys.—Zreszt
ą
bardzo proste: osiem godzin obiotu, a na planecie dwie
doby po szesna
ś
cie godzin. Ile ra/em?
— Czterdzie
ś
ci — odpowiedział Grigorij.
— A ile mieli
ś
my czasu na. zbadanie planety?
— Czterdzie
ś
ci godzin...
—- Oce
ń
sam przypadek czy te
ż
nie?...
—- Co chcesz przez to powiedzie
ć
?— zapytał Grigorij.
— Kto
ś
na planecie doskonale wiedział, ile mamy czasu. Grigorij milczał. Borys przycupn
ą
ł na skraju tapczanu.
— Pami
ę
tasz, jak mówili
ś
my o egzaminie?
— Pami
ę
tam.
— Teraz te
ż
tak uwa
ż
asz?
— Mo
ż
liwe...
— Co znaczy „mo
ż
liwe"? Odpowiadaj jasno.
— Cały czas o tym my
ś
l
ę
.
— No i do czego doszedłe
ś
?
— Dziwne rzeczy przychodz
ą
człowiekowi do głowy. Borys cierpliwie czekał.
— Wszystko to, co tam stworzyli
ś
my — innego słowa chyba nie znajd
ę
— dworzec kosmiczny, teatr — mówił
Grigorij — zostało stworzone sił
ą
my
ś
li. I tylko my
ś
li mogły to zniszczy
ć
.
— Nie domy
ś
lili
ś
my si
ę
tego...
— Nie domy
ś
lili
ś
my, Borys.
— Trzeba było niszczy
ć
kamienie ju
ż
w momencie ich pojawienia si
ę
.
— Masz racj
ę
, trzeba było.
— A my pchali
ś
my si
ę
na
ś
ciany.
— Kiedy spojrze
ć
na to z boku, to zachowywali
ś
my si
ę
jak barbarzy
ń
cy.
— Takie te
ż
zostawili
ś
my po sobie wra
ż
enie...
— Wra
ż
enie nie jest znów takie wa
ż
ne.
Borys milczał, bo wstyd mu było incydentu z pulsatorem.
ś
eby skierowa
ć
rozmow
ę
na inne tory, zapytał szybko:
— A sobowtóry? Czemu było ich tak du
ż
o.
— Kto
ś
chciał nas lepiej pozna
ć
...
Borys nie zgadzał si
ę
z tym przypuszczeniem, ale własnej
teorii nie miał.
— My
ś
lisz,
ż
e wypadli
ś
my
ź
le?
— Trzeba b
ę
dzie jeszcze raz sp
ę
dzi
ć
troch
ę
czasu na
planecie.
„Beze mnie..." — chciał powiedzie
ć
Borys, ale dał w ko
ń
cu
za wygran
ą
: — Trzeba o tym pomy
ś
le
ć
.
Grigorij podniósł si
ę
z poduszki.
— Zga
ś
ś
wiatło.
Borys wykonał polecenie. Kiedy oczy nieco przywykły do ciemno
ś
ci, na stoliku, gdzie le
ż
ał bł
ę
kitny kwiatek,
zobaczył słabo
ś
wiec
ą
c
ą
plamk
ę
.
— Co to takiego?— zapytał.
— Powoli — odpowiedział towarzysz.
Po minucie Borys zacz
ą
ł rozró
ż
nia
ć
nad kwiatkiem
kolorowy wianuszek, a nad nim kul
ę
wielko
ś
ci
ś
redniego
jabłka.
— Zobaczyłem to dzi
ś
— powiedział Grigorij. — Jak wiesz, kwiatek cały czas le
ż
ał w szafie. Kula nad kwiatkiem
obracała si
ę
.
— Albarossa! — wykrzykn
ą
ł Borys. — Mówisz o niej jak o czym
ś
ż
ywym.
— Mo
ż
e cała planeta jest
ż
ywa...
Borys nie oponował, gdy
ż
wiedział,
ż
e Grigorij mówi serio.
Mo
ż
e to cyborg — kontynuował towarzysz. — Retranslator na kosmicznej trasie, któr
ą
przypadkowo
przecinamy. Sobowtóry, które tworzył, chyba s
ą
drog
ą
do rozwi
ą
zania zagadki. Pami
ę
tasz,
ż
e przy translacji
meczów piłki no
ż
nej dublowane s
ą
ciekawsze momenty?
ś
eby widz mógł je zobaczy
ć
jak najlepiej? Tak te
ż
było
wła
ś
nie na Albarossie. Ale komu retranslator pokazywał nas niesko
ń
czon
ą
ilo
ść
razy? Tak, Albarossa to nie jedyna
zagadka. Borys. Jej gospodarze s
ą
w innym miejscu. Mo
ż
e spotkanie z nami było dla nich niespodziank
ą
? Mo
ż
e
gospodarze s
ą
tak daleko,
ż
e nie mogli wej
ść
w natychmiastowy kontakt z nami? Wszystko jest tak
skomplikowane... Konieczna jest druga ekspedycja na Albaross
ę
.
Kula unosz
ą
ca si
ę
ponad kwiatkiem nadal wirowała. Po kilku dniach zmniejszyła si
ę
do rozmiarów
ś
liwki, potem
wi
ś
ni, ziarna grochu, by wreszcie znikn
ąć
. Jednocze
ś
nie umarł kwiatek — przekształcił si
ę
w garstk
ę
szarego
popiołu. Grigorij zebrał popiół i schował go w szafie. — Konieczna jest druga ekspedycja na Albaross
ę
—
powtórzył. —B
ę
d
ę
nalega
ć
! — I zwracaj
ą
c si
ę
do Borysa zapytał: — Polecisz ze mn
ą
?...