antologia Stało się jutro 09

background image


STAŁO SIĘ JUTRO







Ilia Warszawski
Ściśle według reguł
Dymitr Bilenkin
Grupa Laokoona
Światło życia

Michał Griesznow
Jeszcze jedno martwe miasto

Dymitr Bilenkin
Niedotykalska

Michał Griesznow
Kwiaty Albarossy

background image


Ilia Warszawski—

Ś

ci

ś

le według reguł

Bugrow otworzył oczy i poczuł strach. Gdzie

ś

w pobli

ż

u kryło si

ę

niebezpiecze

ń

stwo, ale gdzie, tego ju

ż

nie

wiedział, gdy

ż

w jego umiejscowieniu przeszkadzały zawroty głowy i nudno

ś

ci. Le

ż

ał w skafandrze bez hełmu, z

nosem utkwionym w

ż

wirze, i bał si

ę

podnie

ść

głow

ę

. Pi

ęć

lat Kosmicznej Akademii nie poszło na marne. „Je

ż

eli

znajdziesz si

ę

w nienormalnej sytuacji, zanim zrobisz pierwszy ruch, spróbuj si

ę

wpierw w niej zorientowa

ć

". I

Bugrow spróbował.
Po to,

ż

eby okre

ś

li

ć

, gdzie si

ę

człowiek znajduje, niekoniecznie od razu trzeba si

ę

rusza

ć

z miejsca. Mo

ż

na po

prostu zerkn

ąć

w prawo, w lewo i do góry, a wtedy otaczaj

ą

ca człowieka przestrze

ń

rozszerzy si

ę

troch

ę

. I tak — w

dali pasmo wzgórz, a przed nimi kamienisty grunt z jakimi

ś

ro

ś

linami przypominaj

ą

cymi kaktusy. Z lewej strony to

samo pasmo, a po prawej miotacz promieni ze zwolnionym bezpiecznikiem. Nic wi

ę

cej nie wida

ć

. Potwornie boli

głowa. Gdyby nie ten ból i ostry zapach, którym przesycony jest grunt, o wiele łatwiej byłoby my

ś

le

ć

. Uczucie

nieuniknionego niebezpiecze

ń

stwa nie mijało. Bugrow usiłował sobie przypomnie

ć

, w jaki sposób si

ę

tu znalazł, ale

nie mógł. Dlaczego bezpiecznik miotacza jest zwolniony?—zapytywał sam siebie, ale i na to pytanie nie znajdował
odpowiedzi. Dziwne! — pomy

ś

lał. — Bardzo dziwne — a my

ś

l ta wywołała istn

ą

lawin

ę

nieoczekiwanych

skojarze

ń

. Dziwne planety. Siedem dziwnych planet. Ratunkowy gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Tak, tak, tak!

Sta

ż

ysta Bugrow. Siedem dziwnych planet i gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Dlaczego dziwne planety? Wszystkie

posiadaj

ą

-atmosfer

ę

. Na jednej z nich odkryto mchy i porosty. Sensacja na kosmiczn

ą

skal

ę

. Pierwsze odkryte

ś

lady

ż

ycia. ' Mchy i porosty. To było na pierwszej planecie. Zreszt

ą

nie tylko to. Był tam drugi szturman. Teraz le

ż

y

w izolatce, a lekarz przeprowadza do

ś

wiadczenia na białych myszach. Dwa pokolenia białych myszy i

poszukiwania surowicy. To było na pierwszej planecie. A na drugiej? Na drugiej nikt nie l

ą

dował. Nie wolno.

Nieruchome ciało w izolatce i dwa pokolenia białych myszy. Statki nios

ą

ce nieznan

ą

infekcj

ę

nie wracaj

ą

w granice

Układu Słonecznego — takie jest niepisane prawo ustanowione przez samych kosmonautów. Ale

:

dowódca „Dobryni Nikiticza" mo

ż

e si

ę

nie obawia

ć

. Dwa pokolenia białych myszy i jeszcze ogólna kwarantanna.

Jak długo przebywali na orbicie parkuj

ą

cej? Nie sposób obliczy

ć

.

Zreszt

ą

to niewa

ż

ne. Co dalej? „Sta

ż

ysta Bugrow! Oblot drugiej planety w kapsule do pomiarów

grawimetrycznych!" Zgadza si

ę

! W rejonie równika odkrył interesuj

ą

c

ą

anomali

ę

. Przy przej

ś

ciu na orbit

ę

kołow

ą

co

ś

si

ę

stało.

Ź

le zrozumiał otrzymany rozkaz. Awaryjne l

ą

dowanie na skałach. Kapsuła poszła w drzazgi. Uratował

go hełm, p

ę

kł na pół, tak

ż

e nie trzeba było nawet robi

ć

analizy składu atmosfery. Oddychaj, czym si

ę

da. Zreszt

ą

tak w ogóle ma czym oddycha

ć

, cho

ć

jest troch

ę

duszno i boli go głowa. Czy

ż

by to od uderzenia? Nie, to przez ten

ohydny zapach.
Tak, chyba tak wła

ś

nie było. Co jeszcze? Radiostacja nie istnieje — rozbita, naprawi

ć

si

ę

jej nie da. Zabrał

rakietnic

ę

, pakiet z

ż

ywno

ś

ci

ą

, miotacz i manierk

ę

. Poszedł szuka

ć

miejsca dogodnego do l

ą

dowania oddziału

ratunkowego, gdzie

ś

na równinie. Schodził w dół. pełzn

ą

ł po skałach. Wyszedł na błota. Do pasa

ś

mierdz

ą

ca ma

ź

.

Czerwona mgła. Wreszcie dobrn

ą

ł do suchego miejsca, a tam... Tfu, a niech to diabli! Jak mogłem zapomnie

ć

?!

Bugrow przypomniał sobie dziwne, podobne do paj

ą

ka stworzenie, skokami przenosz

ą

ce si

ę

z wzgórza na

wzgórze, i bezwiednie wci

ą

gn

ą

ł głow

ę

w ramiona, gdy

ż

wspomnienie nie zaliczało si

ę

do najprzyjemniejszych. W

jednej z łap stworzenie to trzymało co

ś

bardzo podobnego do przedpotopowego ziemskiego automatu z ogromnym

dyskiem magazynka. Zauwa

ż

yli si

ę

prawie jednocze

ś

nie i równocze

ś

nie znikn

ę

li za stertami kamieni. Widocznie

wtedy Bugrow zwolnił bezpiecznik miotacza. Dobrze,

ż

e ze strachu nie strzelił. Potem stracił przytomno

ść

, a ten

drugi cierpliwie czekał schowany za kamieniami. Kosmiczne kontakty. Ile

ż

artykułów, dysertacji, katedr i

laboratoriów. Było wszystko prócz samych kontaktów. Im gł

ę

biej zapuszczano si

ę

w kosmos, tym mniejsze

zdawały si

ę

by

ć

szanse na spotkanie. Sceptycy ciesz

ą

si

ę

. Nawet czasopisma satyryczne straciły zainteresowanie

tym tematem.
A przecie

ż

praca trwała nadal. Kieruj

ą

cy katedr

ą

kosmicznych kontaktów profesor Surwillo zawsze zaczynał swój

pierwszy wykład tak: „Za rozumne mo

ż

e si

ę

uwa

ż

a

ć

ka

ż

de stworzenie, które przewiduje skutki swych post

ę

pków".

Dalej szło sto dwadzie

ś

cia reguł zachowania si

ę

w wypadku zetkni

ę

cia si

ę

z innymi cywilizacjami. Trzeba było zna

ć

je na wyrywki. Profesor był na egzaminach bezlitosny. Dobra, reguły regułami, ale przecie

ż

trzeba co

ś

zrobi

ć

! Jak

długo mo

ż

na le

ż

e

ć

nieruchomo z nosem utkwionym

w

ż

wirze. Trzeba koniecznie działa

ć

, ale działa

ć

ostro

ż

nie.

Najpierw zobaczymy, co si

ę

dzieje dookoła.

Przewrócił si

ę

na lewy bok. W odległo

ś

ci mniej wi

ę

cej

dziesi

ę

ciu metrów od miejsca, w którym le

ż

ał, równina

przechodziła w spi

ę

trzenie skał ton

ą

ce w kł

ę

bach ró

ż

owej

mgły. Obserwacje przeprowadzone na prawym boku te

ż

nie wniosły niczego ciekawego. Ten sam kamienisty grunt

background image

pokryty tymi samymi ro

ś

linami i pieni

ą

ce si

ę

błoto. Dalej —

te same skały. Krajobraz nie najprzyjemniejszy, ale mo

ż

na

wytrzyma

ć

. No có

ż

, spróbujemy nawi

ą

za

ć

kontakt

z autochtonami. Podpeizn

ą

ł do ogromnego głazu

i przykucn

ą

wszy za nim podniósł w gór

ę

splecione r

ę

ce —

symbol pokoju i pokojowych zamiarów. W odpowiedzi
rozległ si

ę

pojedynczy wystrzał.

Bugrow nie usłyszał uderzenia kuli, widocznie bro

ń

nie

zaliczała si

ę

do dalekosi

ęż

nych. A poza tym to wcale nie

powiedziane,

ż

e na tej planecie strzela si

ę

takimi kulami jak

niegdy

ś

na Ziemi. Czort wie, czym si

ę

tu strzela. Tak...

„Za rozumne mo

ż

e si

ę

uwa

ż

a

ć

ka

ż

de stworzenie, które

przewiduje skutki swych post

ę

pków". Teraz dopiero Bugrow

zrozumiał cał

ą

akademick

ą

nieprzydatno

ść

tego

sformułowania. Stworzenie strzelaj

ą

ce do niego najwyra

ź

niej

przewiduje skutki swych post

ę

pków, podczas gdy on,

Bugrow, przedstawiciel wysoko rozwini

ę

tej cywilizacji.

skutków swych post

ę

pków w podobnej sytuacji przewidzie

ć

niestety nie mo

ż

e.

No nic, b

ę

dziemy próbowa

ć

dalej. Poka

ż

emy im,

ż

e i my

nie jeste

ś

my w ciemi

ę

bici, cho

ć

nie przejawiamy

agresywnych zamiarów.
Bugrow wydobył

ż

kieszeni rakietnic

ę

i wystrzelił w niebo

rac

ę

, która rozsypała si

ę

kaskad

ą

o

ś

lepiaj

ą

cych gwiazd,

niebieskich i czerwonych.
— No i co na to powiecie?
W odpowiedzi rozległy si

ę

trzy wystrzały, jeden po drugim.

Zakl

ą

ł. Przez chwil

ę

miał nawet ochot

ę

wygarn

ąć

z miotacza

w t

ę

kup

ę

kamieni, ale tego nie wolno mu było zrobi

ć

.

Zbyt dobrze zdawał sobie spraw

ę

ze skutków tego post

ę

pku.

Pozostawało czeka

ć

, a

ż

wojowniczy tuziemiec oswoi si

ę

z jego obecno

ś

ci

ą

.

Znów spróbował odtworzy

ć

w pami

ę

ci szczegóły

z przeszło

ś

ci. Wszystko było niby w jak najlepszym

porz

ą

dku, ale jego wci

ąż

niepokoiło jedno, W pami

ę

ci

wyra

ź

nie rysowały si

ę

wydarzenia ostatnich dni na

„Dobryni Nikiticzu". mnóstwo bezwarto

ś

ciowych

szczegółów z

ż

ycia na Ziemi; towarzysze z Akademii, profesorowie, znajomi, treningowe loty, ale gdzie

ś

w tych

wspomnieniach była luka. Za nic nie mógł sobie przypomnie

ć

startu statku z Ziemi, a nawet gotów był przysi

ą

c,

ż

e

w jego nazwie jest co

ś

obcego. Nie było takiego gwiazdolotu w rejestrze „Kuriera Kosmicznego", nie było tego

wszystkiego tutaj! Jaki

ś

dziwny rodzaj amnezji.

„Kiedy co

ś

jest dla ciebie niejasne, unikaj nieprzemy

ś

lanych posuni

ęć

". Niejasnych rzeczy było niestety wiele. A

wi

ę

c trzeba przemy

ś

le

ć

wszystkie posuni

ę

cia. Zacz

ą

ł przebiera

ć

we wspomnieniach jak w otwartej ksi

ę

dze, lecz

jego my

ś

li jak na zło

ść

obracały si

ę

wokół wszystkiego, tylko nie tego, co trzeba. Niebieskooka, wyniosła

asystentka z katedry kosmicznych kontaktów. Wst

ę

pne egzaminy -Znowu nie to.

Szkolne lata, dzieci

ń

stwo sp

ę

dzone w internacie, wszystko to nie miało teraz znaczenia. Ale wła

ś

ciwie co takiego

powinien sobie przypomnie

ć

?

Znów poczuł nasilaj

ą

ce si

ę

duszno

ś

ci i zawroty głowy. Byleby tylko nie straci

ć

przytomno

ś

ci, bo wtedy... Musiał

przez jaki

ś

czas le

ż

e

ć

nieprzytomny, bowiem kiedy ponownie otworzył oczy. cie

ń

rzucany przez ogromny kamie

ń

nieznacznie przesun

ą

ł si

ę

w prawo- Wydawało mu si

ę

,

ż

e ohydny przewracaj

ą

cy wn

ę

trzno

ś

ci zapach pochodzi z

przypominaj

ą

cych kaktusy ro

ś

lin, a jedna z nich sterczała przecie

ż

tu

ż

przy jego nosie. Dotkn

ą

ł jej r

ę

k

ą

i szarpn

ą

ł

do góry. Ro

ś

lina nieoczekiwanie rozsypała si

ę

w jego r

ę

kawicach w proch. Bugrow podniósł r

ę

kawic

ę

ku twarzy i

ż

achn

ą

ł si

ę

. To był po prostu

ź

le utwardzony gips, partacka robota dyletanta.

Wszystko natychmiast uło

ż

yło si

ę

w logiczn

ą

cało

ść

. To a

ż

dziwne,

ż

e te

ż

si

ę

nie domy

ś

lił wcze

ś

niej. Przecie

ż

kto

jak kto, ale on powinien zna

ć

sztuczki profesora Surwillo.

Rok temu szperaj

ą

c w bibliotece natrafił na jedn

ą

z wcze

ś

niejszych prac swego szefa. W zwi

ą

zku z niemo

ż

no

ś

ci

ą

zbadania zachowania si

ę

kursantów w zetkni

ę

ciu z przedstawicielami innych cywilizacji profesor zaproponował

oryginalne rozwi

ą

zanie: w stanie gł

ę

bokiej hipnozy kursantowi pokazywano film przedstawiaj

ą

cy l

ą

dowanie na

nieznanej planecie, a nast

ę

pnie umie

ś

ciwszy go w urz

ą

dzeniu treningowym badano jego reakcj

ę

w zetkni

ę

ciu z

telesterowan

ą

kukł

ą

. Potem oczywi

ś

cie, tak

ż

e w czasie hipnozy, usuwano wszystkie wspomnienia, dlatego te

ż

nikt z poddanych badaniom ludzi nie mógł niczego
wygada

ć

,

background image

Teraz wiadomo, sk

ą

d te przerwy w pami

ę

ci. Nie mogło ich nie by

ć

na styku rzeczywisto

ś

ci i hipnotycznej sugestii.

Ale tu przeliczyli

ś

cie si

ę

, towarzyszu profesorze! Oszcz

ę

dzali

ś

cie na ta

ś

mie i nie sfotografowali

ś

cie startu.

My

ś

leli

ś

cie,

ż

e i tak si

ę

uda, ale niestety... A i fantazji wystarczyło wam tylko na jakiego

ś

paj

ą

ka z wulgarnym

automatem. Teraz jasne, dlaczego to stworzenie strzela

ś

lepakami. Bugrow

ś

miało rozejrzał si

ę

na boki. Gdzie

ś

za

tymi atrapami gór kryj

ą

si

ę

obiektywy kamer telewizyjnych przekazuj

ą

cych na sal

ę

egzaminacyjn

ą

ka

ż

dy jego ruch.

Sprytne! A potem przegl

ą

daj

ą

c wideozapisy profesor powie:

„A ty co, dobrodzieju, b

ę

d

ą

c przedstawicielem humanoidalnej planety, nie potrafiłe

ś

nawi

ą

za

ć

elementarnego

kontaktu? Niedobrze, bardzo niedobrze!" A wła

ś

nie

ż

e nie b

ę

d

ę

ta

ń

czy

ć

tak. jak kto

ś

mi zagra! Teraz, szacowni

egzaminatorzy, zacznie si

ę

prawdziwy cyrk! Kursant Bugrow szturmuje pi

ą

tk

ę

! Z trudem stłumił

ś

miech. Przed

obiektywami kamer telewizyjnych nie wolno robi

ć

takich rzeczy. Niech nadal my

ś

l

ą

,

ż

e t

ę

cał

ą

gr

ę

traktuje serio. A

wi

ę

c sto dwadzie

ś

cia sze

ść

reguł. Tak, tylko

ż

e post

ę

powanie w my

ś

l ka

ż

dej z nich wymaga dysponowania jakim

ś

wyposa

ż

eniem, a Bugrow nie posiadał ani zestawu figur geometrycznych, ani magnetofonu z zapisem symfonii

Czajkowskiego, ani lingwistycznego analizatora. No có

ż

, spróbujemy przejawi

ć

inicjatyw

ę

. Zagarn

ą

ł do siebie

kupk

ę

kamieni i wybrał dziesi

ęć

jednakowych. Nast

ę

pnie rzucił kukle najpierw trzy, potem dwa, a po pewnym

czasie— pi

ęć

. Przybysz na pewno zna dodawanie, a to ju

ż

co

ś

! W odpowiedzi rozległ si

ę

wystrzał. Niedobrze!

Bardzo niedobrze! Trzeba było zacz

ąć

nie od tego. Spróbujemy porozumie

ć

si

ę

za pomoc

ą

palców. Bugrow

pokazał kukle trzy palce, dwa palce, a potem wszystkich pi

ęć

. Tym razem wystrzału nie było. Wspaniale! Teraz

mo

ż

na wnie

ść

do gry nieco humoru. Niewa

ż

ne,

ż

e nie ma magnetofonu. Za

ś

piewamy! — Nie licz diamentów w

kamiennych pieczarach! — za

ś

piewał z lekka dr

żą

cym głosem. Egzaminatorzy dali mu zako

ń

czy

ć

ari

ę

nie

przerywaj

ą

c jej palb

ą

. Te

ż

nie

ź

le, ale co dalej?! Co dalej — Bugrow nie miał poj

ę

cia. Wyobraził sobie wlepione w

ekran wyczekuj

ą

ce oczy Surwilli, ironiczny u

ś

miech asystentki i zdenerwował si

ę

. „Ach tak, a wi

ę

c dobrze!"

Wstał, wyprostował si

ę

, teatralnym gestem odrzucił miotacz

i z podniesionymi r

ę

kami ruszył przed siebie.

Czuł si

ę

jak bohater,

Poc

ą

c si

ę

w niewygodnym skafandrze, wysoko

podniósłszy głow

ę

, szedł na spotkanie niebezpiecze

ń

stwu,

a pulsuj

ą

ca w jego uszach krew wystukiwała marsz

gladiatorów...
Od nieoczekiwanej eksplozji bólu w lewym ramieniu jego
r

ę

ka opadła bezwładnie jak proteza.

— Co oni tam, powariowali czy co?

Druga kula trafiła w nog

ę

, m

ęż

czyzna upadł na ziemi

ę

bole

ś

nie uderzaj

ą

c głow

ą

w kamie

ń

.

— Czy

ż

by naprawd

ę

?...

Nie zd

ąż

yłby sobie odpowiedzie

ć

na to pytanie, gdyby " nie sekcja ratunkowa „Ilji Muromca". która błyskawicznie

spikowawszy w dół przyj

ę

ła na praw

ą

burt

ę

seri

ę

z automatu, któr

ą

wypu

ś

ciło w Bugrowa czteror

ę

kie stworzenie

na włochatych łapach paj

ą

ka, stworzenie doskonale zdaj

ą

ce sobie spraw

ę

ze skutków swego post

ę

powania.

Dymitr Bilenkin — Grupa Laokoona

Ruch huraganu mangry odkryły jak zawsze we wła

ś

ciwym momencie, cho

ć

, jak si

ę

zdawało, nic jeszcze nie

ś

wiadczyło o jego blisko

ś

ci. Gdyby mogły nada

ć

swoim odczuciom kształt słów, to zapewne powiedziałyby,

ż

e to

okrutne ze strony przyrody tak brutalnie odgania

ć

je od nakrytego stołu, kiedy si

ę

jeszcze nie nasyciły. Ale

niestety— my

ś

l i słowo były im obce. Po prostu nogokorzenie zacz

ę

ły si

ę

po

ś

piesznie wydobywa

ć

z gruntu, a

czamofioletowe pokrowce uniosły si

ę

i wyd

ę

ły na wietrze niczym parasole. Bezlitosna . ewolucja dobrze wpoiła w

nich surow

ą

wiedz

ę

koczownika:

kto zwleka, ten ryzykuje

ś

mier

ć

w szponach huraganu,

ż

eby nie wiadomo jak mocno czepiał si

ę

gruntu. Nie min

ą

ł

nawet kwadrans, kiedy równin

ą

wci

ąż

przy

ś

pieszaj

ą

c ruszyła zlana masa ciemnych

ż

agli, poganiana wiatrem i

wysiłkiem setek tysi

ę

cy mackopodobnych nóg. Nieomylny instynkt najkrótsz

ą

drog

ą

prowadził mangry do miejsca,

którego w najbli

ż

szym czasie nie ruszy burza, miejsca gdzie mo

ż

na si

ę

b

ę

dzie spokojnie pa

ść

. W tym samym

czasie to samo zadanie rozwi

ą

zywał wzmocniony sił

ą

wszystkich maszyn, odległy o setki kilometrów i obserwuj

ą

cy

wszystko z wysoko

ś

ci kosmosu, ludzki rozum. Oddziaływaj

ą

ce na siebie z niewyobra

ż

aln

ą

nie tylko dla człowieka,

ale i mangrów sił

ą

sygnały elektronowe i laserowe badały rejon polarny, obliczały krzyw

ą

ruchu niezliczonych burz.

chaos wiatrów, w

ś

ciekłe uderzenia strumieni powietrza, cał

ą

t

ę

przyprawiaj

ą

c

ą

o zawrót głowy łamigłówk

ę

atmosferycznych zjawisk, z któr

ą

z takim trudem radziła sobie ziemska matematyka, a wszystko po to, by znale

źć

taki skrawek powierzchni, gdzie mo

ż

na b

ę

dzie wysadzi

ć

desant nie nara

ż

aj

ą

c go na natychmiastowy atak

miejscowych

ż

ywiołów. Poniewa

ż

przyroda jest obiektywna, nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e ró

ż

ne, w niczym do siebie

niepodobne -metody dały ten sam wynik — i but Ziemian skierował si

ę

tam, dok

ą

d zd

ąż

ały mangry.

background image

Ruch ustał, kiedy mangry osi

ą

gn

ę

ły kotlin

ę

, w której mogły si

ę

bezpiecznie pa

ść

. „

ś

agle" zwisły, ich płaszczyzny

legły horyzontalnie chłon

ą

c sk

ą

pe

ś

wiatło dalekiego sło

ń

ca, a' macki wryły si

ę

w ziemi

ę

, by da

ć

wielohektarowemu

ciału sole pokarmowe.
Teraz ju

ż

nic nie mówiło,

ż

e mangry to koczownicy: miało si

ę

wra

ż

enie,

ż

e zawsze rosły one i b

ę

d

ą

rosły na tym

stromym zboczu wzgórza. Uspokoiła si

ę

te

ż

i zaj

ę

ła własnymi sprawami cała ta fauna, która zawsze towarzyszyła

mangrom. Gruchot, narastaj

ą

cy grzmot, silny powiew powietrza

wprawiły mangry w popłoch zmuszaj

ą

c do mocniejszego wczepienia si

ę

w grunt. Spoza obłoków wysun

ę

ło si

ę

cygaro, wsparło si

ę

na słupie ognia, a potem powoli opadło. Mangry odnotowały prawie cały proces przybycia

człowieka na ich planet

ę

, prócz ostatniego etapu: but usiadł za szczytem wzgórza.

Ucichł wiatr, uspokoiły si

ę

równie

ż

mangry. To. co widziały, nie było tr

ą

b

ą

powietrzn

ą

, która mogła wyrz

ą

dzi

ć

im

krzywd

ę

, a je

ż

eli nawet było, to przecie

ż

znikn

ę

ło gdzie

ś

z boku. Niebogaty zespół reakcji na bod

ź

ce zewn

ę

trznego

ś

rodowiska spisał si

ę

jak nale

ż

y, wi

ę

c mogły pa

ść

si

ę

spokojnie, rozkoszuj

ą

c si

ę

chłodnymi promieniami swego

sło

ń

ca, delektuj

ą

c po

ż

ywieniem i poczuciem bezpiecze

ń

stwa. Wszystko to, co zwi

ą

zane było z pojawieniem si

ę

człowieka, znajdowało si

ę

daleko poza granicami ich mizernej

ś

wiadomo

ś

ci i cho

ć

ich droga skrzy

ż

owała si

ę

z

drog

ą

człowieka, to dla nich wszystko wci

ąż

jeszcze było takie samo jak zawsze.

Człowiek równie

ż

nie podejrzewał,

ż

e ich drogi skrzy

ż

owały si

ę

, cho

ć

wiedział,

ż

e istnieje co

ś

takiego, jak mangry,

ba, nawet zd

ąż

ył si

ę

nimi zainteresowa

ć

. Mo

ż

e wyda

ć

si

ę

to dziwne, ale obie strony znajdowały si

ę

prawie w

identycznej sytuacji: dla mangrów nie istniał człowiek, za

ś

dla człowieka mangry istniały jedynie jako zagadka, bo

ż

mo

ż

na zobaczy

ć

z kosmosu? Chyba tylko to,

ż

e jakie

ś

plamy, najwidoczniej ro

ś

linno

ść

, albo zmieniaj

ą

sw

ą

barw

ę

(tradycyjna, dlatego te

ż

najbardziej prawdopodobna hipoteza), albo zakopuj

ą

si

ę

pod ziemi

ę

na czas

niepogody, albo te

ż

przemieszczaj

ą

si

ę

z miejsca na miejsce w jaki

ś

nieznany sposób. Wi

ę

cej nie mogły

powiedzie

ć

nawet automaty zwiadu, które w tej obcej i burzliwej atmosferze zwiewało niczym jesienne li

ś

cie.

Zreszt

ą

, jakie znaczenie mogły mie

ć

mangry. Były one zaledwie drobnym kamyczkiem, kolejnym pyłkiem na

wielkiej gwiezdnej drodze człowieka. Pyłkiem, który nale

ż

y mimochodem zbada

ć

, nic wi

ę

cej.

Kiedy l

ą

dowanie dobiegło ko

ń

ca, dno desantowego buta rozsun

ę

ło si

ę

wypuszczaj

ą

c kotwiczne łapy, które

natychmiast zagł

ę

biły si

ę

w gruncie, na wypadek nieprzewidzianego huraganu. Bo co to takiego miejscowy

huragan, ludzie wiedzieli nie gorzej od mangrów, tylko

ż

e w przeciwie

ń

stwie do nich nie mogli polega

ć

na swych

obliczeniach, kiedy i sk

ą

d nadci

ą

gnie, w takim stopniu,

w jakim mangry polegały na swym instynkcie. W godzin

ę

po opadni

ę

ciu pyłu z otwartego luku wysun

ę

ła si

ę

szyna,

po której zjechał wsz

ę

dołaz. Ludzie zst

ą

pili na jeszcze jedn

ą

planet

ę

.

Wsz

ę

dołaz uporał si

ę

ze szczytem wzgórza i oto ludzie po raz pierwszy zobaczyli z bliska mangry, a wła

ś

ciwie nie

mangry, lecz co

ś

zwykłego, dobrze im znanego— krzaczaste zaro

ś

la. Rzecz jasna nie były to zwykłe zaro

ś

la —

niska

ś

ciana g

ę

stych gołych gał

ę

zi, z których wiele ko

ń

czyło si

ę

p

ę

kiem podługowatych ciemnych li

ś

ci. Li

ś

cie te

układały si

ę

swymi płaszczyznami prostopadle do promieni słonecznych. Co to jest. wiedział ka

ż

dy, wi

ę

c kierowca

bez namysłu skierował pojazd na zaro

ś

la. G

ą

sienice zgniotły zbity „materac" gał

ę

zi, nawet nie racz

ą

c zareagowa

ć

na przeszkody. W proch' obrócono pierwsze li

ś

cie, wsz

ę

dołaz szedł pozostawiaj

ą

c za sob

ą

groch z kapust

ą

.

— Kolejny przystanek w

ś

rodku zaro

ś

li — nie odrywaj

ą

c si

ę

od fotowizjera powiedział biolog. — Trzeba pobra

ć

próbki i z bliska przyjrze

ć

si

ę

temu zagajnikowi. Wsz

ę

dołaz zatrzymał si

ę

jednak wcze

ś

niej, ni

ż

to było zamierzone.

I to wbrew woli ludzi. Zmysły mangrów poczuły ból, który rozprzestrzeniał si

ę

w miar

ę

tego. jak wsz

ę

dołaz mia

ż

d

ż

ż

ywe ciało. Ale mangry nie

ś

pieszyły si

ę

— ich

ż

ycie było stał

ą

walk

ą

o istnienie, wiedziały wi

ę

c. co i jak nale

ż

y

robi

ć

. Napastnika zauwa

ż

yły ju

ż

dawno, a jego identyfikacja była kwesti

ą

zaledwie kilku chwil. Nic nowego — po

prostu kolejny napad ich zatwardziałego wroga - urbana. Niezliczone pokolenia Urbanów

ż

ywiły si

ę

mangrami,

prowadziły z nimi brutaln

ą

walk

ę

, a niezliczone pokolenia mangrów b

ą

d

ź

zwyci

ęż

ały, b

ą

d

ź

gin

ę

ły w tych starciach.

Gin

ę

ły jednak tylko mniej przystosowane osobniki, bowiem silne i sprytne potrafiły przetrwa

ć

, by z kolei niszczy

ć

mniej szcz

ęś

liwe urbany. W ten sposób oba gatunki niszczyły swych najsłabszych przedstawicieli w walce, która

była gwarancj

ą

rozwoju tak jednych, jak i drugich.

Niski, masywny wsz

ę

dołaz nie za bardzo przypominał urbana, ale co najwa

ż

niejsze — napadał. Nic wi

ę

c

dziwnego,

ż

e ruch g

ą

sienic wł

ą

czył cały arsenał

ś

rodków walki z takimi niszcz

ą

cymi wszystkich i wszystko

gigantami. Reakcja wroga, gdyby mangry wiedziały, co to zdziwienie, zapewne zdumiałaby je sw

ą

powolno

ś

ci

ą

.

Wszystko układało si

ę

nad podziw dobrze: nieroztropny przeciwnik został oderwany od gruntu, pozbawiony

mo

ż

liwo

ś

ci poruszania si

ę

i jego

ś

mier

ć

była teraz ju

ż

tylko kwesti

ą

czasu.

Mangry odczuwały zadowolenie — to nie

ś

wiadome uczucie było im znane.

— Hallo, but, zostali

ś

my napadni

ę

ci, a

ż

ś

miech powiedzie

ć

, przez zaro

ś

la!

background image

— A dokładniej?
—G

ą

sienice pojazdu młóc

ą

powietrze, najwidoczniej te krzaki pozbawiły je oparcia. Te ich zwinne gał

ą

zki, a

dokładniej macki, oplotły nadwozie tak szczelnie,

ż

e nie mo

ż

emy otworzy

ć

drzwiczek, by u

ż

y

ć

broni.

— Niebezpiecze

ń

stwo?

— Bezpo

ś

redniego niebezpiecze

ń

stwa nie ma, krzaki niczego nie przedsi

ę

bior

ą

, ale nasza sytuacja jest bardzo

głupia:
zostali

ś

my je

ń

cami, i to nie wiadomo nawet czego. Na razie nie widzimy wyj

ś

cia.

— Wszystko jasne. Za dziesi

ęć

minut atakujemy te wasze ro

ś

linki.

— Biolog odradza: drugiego wsz

ę

dołaza nie mamy, a bez niego ka

ż

dy atak jest ryzykowny, gdy

ż

nie znamy

mo

ż

liwo

ś

ci przeciwnika.

— Pozytywny program?
— Nale

ż

y pobra

ć

próbki tych zaro

ś

li i ustali

ć

, co Io takiego.

— To wiemy. Ale czy mo

ż

ecie zagwarantowa

ć

,

ż

e w tym czasie nic si

ę

wam nie przytrafi?

— Nie, oczywi

ś

cie,

ż

e nie, cho

ć

powtarzam, zaro

ś

la przerwały atak. Najwidoczniej nie wiedz

ą

, co maj

ą

z nami

zrobi

ć

.

— W takim razie czekajcie. Nasz plan jest nadal aktualny.
Ludzie mylili si

ę

s

ą

dz

ą

c,

ż

e mangry nie wiedz

ą

, jak post

ą

pi

ć

z uwi

ę

zionym dziwol

ą

giem. Mylili si

ę

te

ż

co do tego.

ż

e nie przedsi

ę

bior

ą

one

ż

adnych kroków. Mangry działały, d/iaiały lak. jak zwykłe były działa

ć

, i w czasie gdy

trwała rozmowa, usiłowały rozerwa

ć

wsz

ę

dołaz podobnie jak rozrywały złapane urbany. Rzecz zrozumiała nie

wychodziło im Io. Zreszt

ą

w ogóle wszystko było nie tak: wróg nie wyrywał si

ę

, a gał

ę

zior

ę

ce, te, które powinny

były

ś

cisn

ąć

niebezpieczne szczypce urbana, zamiast nich

ś

ciskały powietrze. Fakt ten zaniepokoił nie tylko

mangry, ale i ludzi, którzy ze zdziwieniem obserwowali, jak z lewa na prawo od nadwozia, chwytaj

ą

c pustk

ę

,

kołysały si

ę

p

ę

ki macek. Có

ż

to miało znaczy

ć

? Po kilku minutach oszołomienia ludzie zrozumieli poprzednie

post

ę

pki mangrów. Ten natomiast był niewytłumaczalny,

wi

ę

c mo

ż

na było spodziewa

ć

si

ę

najgorszego—jaki

ś

diabelski, zgubny zamysł.

Pozostawiwszy na pokładzie dy

ż

urnego, trzech ludzi szybko dotarło do szczytu wzgórza. Cho

ć

wyposa

ż

eni w

karabiny plazmowe — bro

ń

o pot

ęż

nej sile ra

ż

enia — natychmiast zrozumieli,

ż

e nawet one nie daj

ą

gwarancji

szybkiego sukcesu. Co innego gro

ź

ne potwory, które plazmowy wystrzał przebijał na wylot, a co innego rozległe

zaro

ś

la „zagajnika", w którym nale

ż

ało wypali

ć

drog

ę

do pokonanego pojazdu. Ale w ko

ń

cu có

ż

mógł

przeciwstawi

ć

„zagajnik" broni, która tak wspaniale torowała człowiekowi drog

ę

we wszystkich, bez wyj

ą

tku,

ś

wiatach?

Upewniwszy si

ę

,

ż

e rozerwa

ć

ofiary nie mo

ż

na, mangry jak zwykle zmieniły taktyk

ę

: gał

ę

zior

ę

ce

ś

cisn

ę

ły

wsz

ę

dołaza, zgniotły go tak,

ż

e

ż

adnemu Urbanowi nie wyszłoby to na dobre, a spektrolitowy pancerz wsz

ę

dołaza

nawet nie zgrzytn

ą

ł. Ludzie -w jego wn

ę

trzu znów nie zauwa

ż

yli tych nowych pot

ęż

nych wysiłków mangrów.

„Zagajnik" nale

ż

ało wypala

ć

stopniowo, metr po metrze, i tak post

ę

powali atakuj

ą

cy. W sukces rzecz jasna nie

w

ą

tpili. Mangry oczywi

ś

cie nie u

ś

wiadamiały sobie,

ż

e te ra

żą

ce je z oddali figury i pojmany gigant — to ogniwa

jednego ła

ń

cucha. Wiedziały,

ż

e maj

ą

przed sob

ą

nowego wroga — ot i wszystko. Co prawda z takim ra

żą

cym z

oddali przeciwnikiem nie miały jeszcze do czynienia, ale strach przed tym. co nieznane, w ogóle strach — był im
obcy. Dopóki uszczerbek, jakiego doznały, był niewielki, mogły i powinny były walczy

ć

, gdy

ż

w przeciwnym razie,

mówiło im to milionietnie do

ś

wiadczenie, nie prze

ż

yj

ą

. Ludzie z zadowoleniem odnotowali fakt,

ż

e ju

ż

pierwsze

wystrzały zmusiły „zagajnik" do cofni

ę

cia si

ę

. Odst

ę

pował co prawda na całym froncie, ale wlókł za sob

ą

wsz

ę

dołaza. Wróg ucieka, trzeba go

ś

ciga

ć

! Odezwała si

ę

w ludziach stara łowiecka zasada. Zreszt

ą

czy

ż

mogli

post

ą

pi

ć

inaczej, skoro zwi

ę

kszaj

ą

ca si

ę

odległo

ść

osłabiała sil

ę

ognia? Zacz

ą

ł si

ę

po

ś

cig.

Mangrom obca była taka abstrakcja, jak pułapka, a przecie

ż

zastawiły wła

ś

nie pułapk

ę

, bowiem i ten

ś

rodek

znajdował si

ę

w arsenale ich metod walki. Cofały si

ę

, to prawda, ale nie wszystkie. Niektóre nogokorzenie

zarywszy si

ę

w grunt -zostawały tam, gdzie były, czekaj

ą

c na moment, w którym ich górne odrostki poczuj

ą

na

sobie st

ą

pni

ę

cia atakuj

ą

cego przeciwnika.

Nawet taka walka, jak niszczenie zaro

ś

li, rodzi hazard, nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e ludzie miotaj

ą

cy błyskawice nie

zwracali uwagi na opalony ich wystrzałami grunt. Zapadnia zadziałała błyskawicznie. Ludzie nie zd

ąż

yli jeszcze

zrozumie

ć

, co si

ę

stało, kiedy ich nogi zostały oplecione wyskakuj

ą

cymi spod ziemi mackami. Jeszcze chwila — i

ich ciała znalazły si

ę

w powietrzu, a kolejne macki unieruchomiły r

ę

ce.

To było tak straszne — te wyskakuj

ą

ce spod ziemi macki —

ż

e ludzie przegapili bezcenny moment, kiedy bro

ń

mogła ich jeszcze uwolni

ć

.

Oczywi

ś

cie, jak si

ę

tego nale

ż

ało spodziewa

ć

, mangry natychmiast

ś

cisn

ę

ły swoich nowych je

ń

ców, ale sil

pojedynczych nogokorzeni, które tak błyskotliwie wykonały swoje zadanie, nie starczyło na pokonanie oporu
skafandrów. Lecz do czasu. Ledwie ustały wystrzały, w stron

ę

trzech bezsilnie w isz

ą

cych w powietrzu je

ń

ców

ruszyła cała zwarta masa mangrów. • Czym to grozi, ludzie zrozumieli w lot. Ich r

ę

ce i

bro

ń

zostały unieruchomione w tak dziwny sposób,

ż

e mogli porusza

ć

dło

ń

mi. Działa

ć

w takiej sytuacji nie było zbyt

wygodnie, ale taki cel, jak „zagajnik", mo

ż

na razi

ć

i bez celowania. Na mangry znów posypały si

ę

błyskawice.

background image

Zrozpaczeni ludzie oczekiwali,

ż

e macki w tym samym momencie pochwyc

ą

,

ś

cisn

ą

, wyrw

ą

bro

ń

. Ale ku ich

zdziwieniu nic takiego nie nast

ą

piło —"macki nie poruszyły si

ę

.

Opalony ogniem front mangrów zamarł. Ludzie przestali strzela

ć

— w ich nowym rozpaczliwym poło

ż

eniu drogi był

ka

ż

dy pocisk.

Mangry znowu ruszyły. Znów zatrzymały je wystrzały. Powtórzyło si

ę

to jeszcze kilka razy. Wreszcie ludzi przestał

m

ę

czy

ć

koszmar — mangry uspokoiły si

ę

. Mangry, cho

ć

ich organizacja była prymitywna, umiały si

ę

uczy

ć

. W tym

konkretnym wypadku ich mo

ż

liwo

ś

ci były jednak bardzo ograniczone. Wystrzały co prawda wyrobiły w nich

umowny refleks, ale dalej szło ju

ż

gorzej. Mangry, je

ż

eli mo

ż

na tak powiedzie

ć

, zgłupiały, gdy

ż

walka rozwijała si

ę

coraz bardziej „nie według zasad". I wła

ś

nie wtedy gdy program instynktu został wyczerpany, wł

ą

czył si

ę

mechanizm metody prób i bł

ę

dów. — Zróbcie

ż

cokolwiek! — dzwonił w nausznikach bezsilny krzyk. Ludzie we

wsz

ę

dołazie woleli nie patrze

ć

na siebie. Ich poło

ż

enie było koszmarne — sami chronieni pancerzem, mieli

bezsilnie patrze

ć

na agoni

ę

przyjaciół, którzy szli im

na pomoc i przez to siali si

ę

ofiarami. A agonia musiała nadej

ść

wcze

ś

niej czy pó

ź

niej. Nawet je

ż

eli wszystko

zostanie tak, jak jest, i „zagajnik" nie b

ę

dzie działa

ć

, to i tak tlen w skafandrach sko

ń

czy si

ę

wcze

ś

niej, ani

ż

eli

mkn

ą

cy z s

ą

siedniej planety gwiazdolot przyjdzie im z pomoc

ą

. Był jeszcze dy

ż

urny, jeden jedyny wolny człowiek,

który opu

ś

cił swoje stanowisko, i teraz jego samotna sylwetka majaczyła na szczycie wzgórza. Ale strzela

ć

nie

mógł— nie mo

ż

na było zniszczy

ć

macki nie trafiaj

ą

c przy tym człowieka. Podej

ść

z no

ż

em? Bardzo ryzykowne

przedsi

ę

wzi

ę

cie. Nieoczekiwanie pojazdem wstrz

ą

sn

ę

ło. Jego burta przekrzywiła si

ę

, ludzie ledwie zd

ąż

yli

uchwyci

ć

za por

ę

cze. Nie, mangry bynajmniej nie zapomniały o swym pierwszym przeciwniku! Przewracały go do

góry nogami! Po co? Tego nie wiedzieli ani ludzie, ani mangry. Przewróconemu do góry nogami wsz

ę

dołazowi

mangry nie były w stanie zaszkodzi

ć

, ale za to z uwi

ę

zionymi lud

ź

mi mogły sobie poradzi

ć

co najmniej na trzy

ż

ne sposoby:

zabi

ć

mocnymi uderzeniami o ziemi

ę

, skr

ę

ci

ć

ich ciała tak, by spowodowa

ć

rozerwanie skafandrów, albo te

ż

, jak to

miało miejsce w wypadku wsz

ę

dołaza, odwróci

ć

głowami w dół.

Drugi sposób zachował si

ę

w pami

ę

ci dziedzicznej mangrów, ale na szcz

ęś

cie dla ludzi program ten zako

ń

czył si

ę

takim niewypałem,

ż

e instynkt automatycznie si

ę

wył

ą

czył. Program „post

ę

puj jak zawsze" został osłabiony innym:

„próbuj, je

ż

eli nie wychodzi tak jak zawsze". Skoro wi

ę

c ludzi z błyskawicami oraz wsz

ę

dołaz uznano za dwóch

ż

nych wrogów, tak

ż

e i próby były ró

ż

ne: macki wypu

ś

ciły jedynie sok. którym rozkładały minerały gruntu, i

zacz

ę

ły potrz

ą

sa

ć

lud

ź

mi tymi samymi ruchami, jakimi spulchniały ziemi

ę

. Nie było to zbyt przyjemne, ale

potrz

ą

sanie przynajmniej niczym nie groziło. Co za

ś

si

ę

tyczy białego płynu, który pociekł po skafandrach, to tu

mo

ż

na si

ę

było spodziewa

ć

wszystkiego najgorszego. Wróg który tak szybko i umiej

ę

tnie zadał kl

ę

sk

ę

, wydawał

si

ę

ludziom uosobieniem bezwzgl

ę

dnego i wyrachowanego rozumu. Na szcz

ęś

cie nie wszystkim.

Ludzie we wsz

ę

dolazie pomimo ci

ęż

kich przej

ść

mogli my

ś

le

ć

." W czasie gdy obserwowali wydarzenia, stopniowo

brała w nich gór

ę

skłonno

ść

do analizowania. Proces ten, cho

ć

nie

ś

wiadomy, był efektem ogromnego

do

ś

wiadczenia ludzkiej kultury, które podpowiadało,

ż

e wszystkie zwyci

ę

stwa poprzedzało zawsze twórcze

podej

ś

cie,

ż

e tam gdzie go nie było, nie było i zwyci

ę

stwa.

Przyczyn

ą

całego nieszcz

ęś

cia był stereotyp my

ś

lenia, ale drugiego podobnego bł

ę

du udało si

ę

im unikn

ąć

.

Skoordynowane, pewne, a st

ą

d i zewn

ę

trznie rozumne posuni

ę

cia „zagajnika" tylko na moment zachwiały

pocz

ą

tkow

ą

pewno

ś

ci

ą

biologa,

ż

e maj

ą

do czynienia z prymitywnym, cho

ć

jedynym w swym rodzaju stworzeniem.

Pewno

ść

ta nie była

ś

lepa, gdy

ż

opierała si

ę

na znajomo

ś

ci ogólnych praw ewolucji

ż

ycia, na

ś

wiadomo

ś

ci,

ż

e

tre

ść

okre

ś

la form

ę

. Fakt.

ż

e „zaro

ś

la" nie unieruchomiły broni. nie znalazły pewnej metody zgładzenia

bezbronnych ludzi, rozwiewał ostatnie w

ą

tpliwo

ś

ci. Przeciwnik nie był ani m

ą

dry. ani głupi, tak jak nie była ani

m

ą

dra, ani głupia dowolna ziemska ro

ś

lina; był jedynie doskonale przystosowany do

ś

ci

ś

le okre

ś

lonych warunków i

sytuacji, nic wi

ę

cej. Kiedy to zrozumiano, do znalezienia wyj

ś

cia z beznadziejnego, jak si

ę

wydawało, poło

ż

enia był

ju

ż

tylko jeden krok. W rozumowaniu bł

ę

du nie było. W tych rejonach, gdzie nie kipiał bój, li

ś

cie mangrów nadal

chłon

ę

ły

ś

wiatło. Tam gdzie ucichły wystrzały, pojawiły si

ę

podobne do stonogi du

ż

e stworzenia, które bez cienia

strachu snuły si

ę

pomi

ę

dzy gał

ę

ziami i zjadały li

ś

cie. Rzecz jasna, idylla ta nie dotarła do ogłuszonego

wydarzeniami rozumu, ale na szcz

ęś

cie pozostała w

ś

wiadomo

ś

ci ludzi. By jednak zrodziła si

ę

z tego my

ś

l. trzeba

wpierw było zrezygnowa

ć

z kilku uprzednio przyj

ę

tych ustale

ń

. Jak na przykład:

ż

e cała siła człowieka tkwi w

pot

ę

dze ujarzmionych przez niego energii. doskonało

ś

ci stworzonych przez niego maszyn, bo w rzeczywisto

ś

ci

tkwi ona w gi

ę

tko

ś

ci, dalekowzroczno

ś

ci jego my

ś

lenia! A tak

ż

e,

ż

e taktyka, która nie zawiodła nawet tysi

ą

c razy,

niekoniecznie sprawdza si

ę

za tysi

ą

c pierwszym. No i

ż

e człowiek jest zawsze rozumny: tak naprawd

ę

jest on

rozumny tylko wtedy, kiedy potrafi dostrzec, oceni

ć

nowo

ść

i zmieniwszy uprzedni obraz

ś

wiata działa

ć

odpowiednio do rzeczywisto

ś

ci, jaka by ona nic była Niezauwa

ż

alnie dla siebie (konieczno

ść

to najlepszy

nauczyciel!) biolog przebył • cał

ą

t

ę

drog

ę

. I wtedy zrozumiał, co nale

ż

y robi

ć

. Zrozumiał to w tym momencie, w

którym w nausznikach rozległ si

ę

rozpaczliwy krzyk:

background image

— Płyn rozpuszcza skafander!
Nadeszła krytyczna minuta i biolog zrozumiał,

ż

e jego

odkrycie jest bezu

ż

yteczne: nie ma czasu na wyja

ś

nienia,

wydarzenia wyprzedziły prac

ę

rozumu.

A jednak...
— Z czego wnioskujecie,

ż

e sok rozpuszcza siliket?!

— Łuszczy si

ę

i odpada jego zewn

ę

trzna warstwa!

„Sok został wypuszczony pół godziny temu — przeleciała przez głow

ę

my

ś

l. — A warstw jest trzy...":

— Stój! — krzykn

ą

ł. — Mamy jeszcze czas i pewn

ą

metod

ę

!

Za pó

ź

no. Jedyny znajduj

ą

cy si

ę

na wolno

ś

ci człowiek załogi ju

ż

podbiegał do uwi

ę

zionych. Zgrzytn

ę

ło ostrze

no

ż

a... Zanim nó

ż

zdołał odci

ąć

drug

ą

mack

ę

, kilka innych zsun

ą

wszy si

ę

z je

ń

ców pochwyciło

ś

miałka- l cho

ć

był

on przygotowany na atak, macki uprzedziły jego reakcj

ę

. Sekunda — i znalazł si

ę

w takim samym poło

ż

eniu co

pozostali.
Strach nie przeszkodził biologowi w stwierdzeniu,

ż

e jego plan potwierdził si

ę

w swym najsłabszym punkcie. Teraz

pewny był swego. Chyba

ż

e „zagajnik" jakim

ś

sposobem uniemo

ż

liwi realizacj

ę

jego planu. Tego jednak

ż

e mo

ż

na

si

ę

było nie obawia

ć

. Mangry wiedziały,

ż

e ich sok działa powoli, i nie

ś

pieszyły si

ę

z innymi

ś

rodkami. Co za

ś

si

ę

tyczy pierwszego wroga — wsz

ę

dołaza — to jego zachowanie wskazywało na to,

ż

e jest martwy. Teraz wypadało

ju

ż

czeka

ć

na moment, kiedy płyn rozmi

ę

kczy tkanki tego dziwnie twardego urbana. Wszystko było nie tak, a

przecie

ż

szło jak trzeba.

Denny luk otworzył si

ę

do wewn

ą

trz. Pierwszy wyszedł biolog. Luk natychmiast zatrzasn

ą

ł si

ę

za nim —

ż

eby nie

wiadomo jak pewna była teoria, ryzykowanie wszystkim nie ma sensu.
Przewracaj

ą

c wsz

ę

dołaz mangry ułatwiły realizacj

ę

planu, gdy

ż

teraz człowiek miał du

ż

o przestrzeni na manewr,

którego przecie

ż

nie byłoby, gdyby denny luk znajdował si

ę

na wła

ś

ciwym miejscu.

Na czworakach, staraj

ą

c si

ę

nie dotyka

ć

bez potrzeby macek, człowiek ze

ś

lizn

ą

ł si

ę

z pancerza wsz

ę

dołaza i

lawiruj

ą

c ruszył poprzez sploty strasznych ramion. Naj straszniejsz

ą

rzecz

ą

dla biologa była konieczno

ść

dotykania

tych bladooleistych macek i

ś

wiadomo

ść

,

ż

e w ka

ż

dej chwili mog

ą

one pochwyci

ć

go i udusi

ć

. Wbrew wszystkiemu

wyobra

ź

nia bezwolnie wyposa

ż

ała je przecie

ż

w rozs

ą

dek, który mógł przełama

ć

szablon instynktu. Przecie

ż

to

jasne,

ż

e skrada si

ę

wróg!

Tymczasem mangry wiedziały jedynie,

ż

e poprzez sploty gał

ę

zior

ą

k pełznie co

ś

nieszkodliwego, a nawet

po

ż

ytecznego.

ś

adne inne stworzenie po prostu nie mogło si

ę

znale

źć

i porusza

ć

w sercu ich organizmu, bowiem

zostałoby
zatrzymane, rozpoznane i zniszczone na granicy ciała. Nie orientowały si

ę

, co krz

ą

ta si

ę

po

ś

ród nich, nie zwracały

uwagi na te stworzenia, które zjadały chore li

ś

cie, zbierały szkodliwe owady czy

ż

ywiły si

ę

obumarłymi tkankami.

Przecie

ż

nawet człowiek bez pomocy nauki nie jest w stanie zauwa

ż

y

ć

tych szkodliwych stworze

ń

, które gnie

ż

d

żą

si

ę

w jego organizmie! Wła

ś

nie dlatego biolog był bezpieczny, mógł spacerowa

ć

jak po parku. Wkrótce zrozumieli

to wszyscy. Biologa mogły zgubi

ć

tylko dwa bł

ę

dy, ale na swoje szcz

ęś

cie unikn

ą

ł ich. Nie ruszył wprost przed

siebie, gdy

ż

wtedy trzeba byłoby pełzn

ąć

poprzez opalone ogniem strefy, a to mogłoby sprawi

ć

mangrom ból i

prawdopodobnie spowodowa

ć

reakcj

ę

obronn

ą

. I cho

ć

znacznie wydłu

ż

yło to jego tras

ę

, wydostał si

ę

na zewn

ą

trz

tam, gdzie nic mangrów nie niepokoiło. A wydostawszy si

ę

nie wstał i nie pobiegł przed siebie, gdy

ż

doskonale

rozumiał,

ż

e przeciwnik ju

ż

nauczył si

ę

kojarzy

ć

niebezpiecze

ń

stwo z sylwetk

ą

id

ą

cego człowieka. Załoga

wsz

ę

dołaza dokładnie powtórzyła jego manewr. Oczywi

ś

cie nie obyło si

ę

to bez oporów, ale zako

ń

czyło si

ę

sukcesem.
Walka pojedynczego człowieka, cho

ć

zako

ń

czyła si

ę

tak opłakanie, potwierdziła to, czego biolog domy

ś

lał si

ę

.

Wi

ą

zka macek wyczerpała wszystkie swoje siły. Wyczerpała do tego stopnia,

ż

e nowego wi

ęź

nia nie była ju

ż

w

stanie ' nawet podnie

ść

. By

ć

mo

ż

e macki mogły jeszcze skr

ę

ci

ć

' jednego czy dwóch ludzi, ale teraz do walki

przyst

ę

powało czterech. Podej

ś

cia innych mangrów mo

ż

na si

ę

było nie obawia

ć

: „refleks wystrzałów" nie powinien

był tak szybko zanikn

ąć

... Wszystko to. co działo si

ę

potem, bardzo przypominało walk

ę

grupy Laokoona ze

ż

mijami. Teraz nale

ż

ało odbi

ć

wsz

ę

dołaz. Ale my

ś

l o niszczeniu tego ju

ż

bezbronnego, gdy stały si

ę

jasne jego

słabe strony, cho

ć

nadal zagadkowego „zagajnika" wydawała si

ę

ludziom obrzydliwa. Łatwo te

ż

doszli do wniosku,

ż

e mangry same porzuc

ą

pojazd, gdy tylko odkryj

ą

zbli

ż

anie si

ę

burzy. Mylili si

ę

jednak. Instynkt kazał mangrom

nie rezygnowa

ć

ze zdobyczy, wi

ę

c kiedy zbli

ż

yła si

ę

burza, powlekły go ze sob

ą

. Był to fatalny bł

ą

d z ich strony.

Wsz

ę

dołaza nie mo

ż

na było tak jak urbana rozerwa

ć

na kawałki; jego ogrom opó

ź

nił ruch mangrów i dogoniła je

burza. A co znacz

ą

miejscowe burze i dlaczego mangry stały si

ę

koczuj

ą

cymi półro

ś

linami-półzwierz

ę

tami,

powiedziały ludziom cz

ęś

ci wsz

ę

dołaza rozsiane na przestrzeni wielu kilometrów.

Dymitr Bilenkin —

Ś

wiatło

ż

ycia

background image

Tutejsze sło

ń

ce miało kolor surówki, a o planecie nawet nie warto mówi

ć

. W porównaniu z jej dyskiem

przesłaniaj

ą

cym widnokr

ą

g kosmos był zaledwie male

ń

k

ą

plamk

ą

ś

wiatła. Wpatruj

ą

cy si

ę

w planet

ę

kapitan Zibella

bez słowa skierował ku dołowi zgi

ę

ty palec. Ruch, jakim Rzymianie skazywali gladiatorów na

ś

mier

ć

, był tu bardzo

na miejscu;
ale my woleli

ś

my zaczeka

ć

na wskazania lokatorów. Irina nalała wszystkim kawy, ale ja nie miałem głowy do picia.

Było nie było, mieli

ś

my przed sob

ą

pierwsz

ą

odkryt

ą

przez nas planet

ę

czarnej gwiazdy. Do moich uszu docierała

rozmowa ł

ą

czno

ś

ciowców: ;

— Odległo

ść

?

— Zero koma siedem.
— Aktywno

ść

informacyjna?

— Zero.
Przepisy były bezwzgl

ę

dne. „Informacyjna aktywno

ść

zwiadu

winna odpowiada

ć

informacyjnemu poziomowi planety".

Czyli innymi słowy, powinni

ś

my upewni

ć

si

ę

, czy na

planecie nie ma chocia

ż

by najprymitywniejszych stacji

nadawczo-odbiorczych, które mogłyby przechwyci

ć

sygnały

naszych lokatorów, a tym samym wykry

ć

nasz

ą

obecno

ść

wcze

ś

niej, ni

ż

b

ę

dziemy sobie tego

ż

yczy

ć

.

Ale jak si

ę

tego nale

ż

ało spodziewa

ć

, na planecie panował

absolutny spokój.
— Kapitanie Zibella! Czy mo

ż

na wł

ą

czy

ć

lokatory?

— Nie zrozumiałem was, powtórzcie jak nale

ż

y. Po drugiej stronie kto

ś

ci

ęż

ko westchn

ą

ł. Zibella był człowiekiem

wiernym swoim zasadom, ale nie tylko... W całym kosmosie trudno byłoby bowiem znale

źć

drugiego tak

skrupulatnie stosuj

ą

cego si

ę

do przepisów kapitana. Zło

ś

liwi mawiali cz

ę

sto,

ż

e Zibella nie o

ż

enił si

ę

wła

ś

nie

dlatego,

ż

e jak dot

ą

d nie wypracowano jeszcze w tej 'dziedzinie odpowiednich instrukcji. Mo

ż

liwe,

ż

e w niektórych

rzeczach kapitan taktycznie przesadzał, ale jakby tam naprawd

ę

nie było. to faktem jest,

ż

e pod jego dowództwem

automaty i ludzie spisywali si

ę

na medal.

— Przepraszam — rozległo si

ę

w gło

ś

niku. — Odległo

ść

orbitalna — zero koma pi

ęć

, aktywno

ść

informacyjna

obiektu — zero, pasywna widzialno

ść

obiektu — zero, prosz

ę

o zezwolenie na lokacj

ę

.

— Zrozumiałem. Odległo

ść

orbitalna— zero pi

ęć

, aktywno

ść

zerowa, pasywna widzialno

ść

obiektu — zero,

zezwalam na u

ż

ycie lokatorów. Wszyscy, wł

ą

czaj

ą

c w to oczywi

ś

cie i Zibell

ę

, ze zniecierpliwieniem wpatrywali

ś

my

si

ę

w ekran. Płyn

ę

ły

długie sekundy, w czasie których automaty obmacuj

ą

ce przestrze

ń

wybierały najodpowiedniejszy do przebicia

rodzaj promieni, najoptymalniejsz

ą

cz

ę

stotliwo

ść

(z wyj

ą

tkiem szkodliwych dla

ż

ycia organicznego). K

ą

tem oka

obserwowałem iluminator: tam na zewn

ą

trz wszystko było czamiejsze od sadzy.

Nam, ludziom przywykłym do kojarzenia widzenia ze

ś

wiatłem, trudno było uwierzy

ć

,

ż

e lokatory poradz

ą

sobie z

tymi ciemno

ś

ciami. Spodziewali

ś

my si

ę

najgorszego (bywało przecie

ż

i tak,

ż

e atmosfera okazywała si

ę

nie do

przebicia), nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e kiedy wreszcie pojawił si

ę

obraz. Irina pu

ś

ciła si

ę

w tany. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

nawet

Zibella. To było co

ś

wspaniałego. Miało si

ę

wra

ż

enie,

ż

e kto

ś

zerwał przesłaniaj

ą

c

ą

ś

wiatło zasłon

ę

. Do

pomieszczenia zacieraj

ą

c r

ę

ce wbiegł Leo. — No i jak?— zapytał tak, jakby to on sam bez pomocy jakichkolwiek

automatów zapewnił nam ten doskonały obraz. Nikt nie odpowiedział, gdy

ż

wła

ś

nie w tym momencie zobaczyli

ś

my

domki...
Mało co oddziaływa na człowieka tak. jak widok odkrytej przez niego planety. Całe twoje ciało i rozum staj

ą

si

ę

wtedy dodatkiem do oka, które nie patrzy, lecz wr

ę

cz po

ż

era rozpo

ś

cieraj

ą

cy si

ę

przed nim krajobraz. Cho

ć

by te

porwane, chaotyczne skupiska gór z nieziemskimi szafirowymi lodowcami... I te przypominaj

ą

ce

ś

lady ptasich łap

jary... I t

ę

niezrozumiał

ą

bladoró

ż

ow

ą

plam

ę

... I blask morza... I nikt tego wszystkiego jeszcze nie widział — ty

jeste

ś

pierwszy! A gdy jeszcze na dodatek zostanie 'odkryte

ż

ycie...

Dusz

ę

wtedy sprzedasz za to, by jak najpr

ę

dzej zst

ą

pi

ć

na powierzchni

ę

planety. •

Niestety, czasy Kolumba min

ę

ły bezpowrotnie. Ju

ż

sam zbiór przepisów dotycz

ą

cych sposobów badania planet

pozbawionych

ż

ycia mo

ż

e przyprawi

ć

człowieka o

ś

mier

ć

, ale zapewniam was,

ż

e jego waga oraz obj

ę

to

ść

s

ą

doprawdy niczym w porównaniu z analogicznymi danymi tomu okre

ś

laj

ą

cego metody podej

ś

cia do planety, na

której jest

ż

ycie, a kto wie, mo

ż

e i rozum. A teraz wyobra

ź

cie sobie,

ż

e Zibella pedantycznie stosował si

ę

do tych

wszystkich przepisów! Badali

ś

my wi

ę

c planet

ę

z najdalszej orbity.

ś

redniej, najbli

ż

szej; sprawdzali

ś

my jej obraz

topograficzny, magnetometryczny, grawitacyjny, radiolokacyjny, termodynamiczny itd... Robili

ś

my nie tylko to, co

trzeba było zrobi

ć

, ale i to, co mo

ż

na było zrobi

ć

, jak równie

ż

to, czego nie trzeba było robi

ć

, ale warto zrobi

ć

. No i

w efekcie o mało
nie uton

ę

li

ś

my w potoku napływaj

ą

cych zewsz

ą

d informacji.

background image

„Kaszy masłem nie zepsujesz" — powtarzał nam Zibella, cho

ć

nawiasem mówi

ą

c na skutek niezliczonych trosk

stracił całkowicie apetyt. Nie szemrali

ś

my, gdy

ż

planeta była rzeczywi

ś

cie nadzwyczaj ciekawa. Nie otrzymywała

od swej gwiazdy ani ciepła, ani

ś

wiatła, wi

ę

c na dobr

ą

spraw

ę

powinna była by

ć

lodow

ą

pustyni

ą

, 'a tymczasem,

cho

ć

klimat w naszym mniemaniu był raczej surowy, to przecie

ż

planet

ę

mo

ż

na było nazwa

ć

kwitn

ą

c

ą

. W

odró

ż

nieniu od Ziemi ciepło dawało jej własne wn

ę

trze, a g

ę

sta atmosfera skutecznie uniemo

ż

liwiała mu ucieczk

ę

w przestrze

ń

. Ro

ś

linno

ść

utrzymywała si

ę

przy

ż

yciu dzi

ę

ki energii cieplnej, to jasne, ale ju

ż

mieszka

ń

cy domków...

Kr

ążą

c po dalekiej orbicie nie mogli

ś

my okre

ś

li

ć

zbyt dokładnie ich wygl

ą

du, st

ą

d te

ż

wła

ś

ciwe powi

ę

kszenie

uzyskali

ś

my dopiero wtedy, gdy przyszła kolej na zwiad za .pomoc

ą

mas/yn almosferyc/nych.

Kiedy pojawili si

ę

na ekranie, Leo za

ś

miał si

ę

nerwowo. Budow

ą

oraz wzrostem stworzenia przypominały pingwiny,

cho

ć

ż

nił je jeden szczegół: posiadały bowiem dwie swobodne ko

ń

czyny zbli

ż

one do r

ą

k... Ale za to cała

reszta!... Wyobra

ź

cie sobie głow

ę

w kształcie dyni, na dodatek zwie

ń

czonej laurowym wie

ń

cem. Wyobra

ź

cie sobie

pulsuj

ą

c

ą

Irójk

ą

tn

ą

klapk

ę

po

ś

rodku lej.

ż

e si

ę

tak wyra

żę

. „twarzy" oraz szpary tam, gdzie my mamy uszy, I ani

ś

ladu oczu! I wła

ś

nie brak oczu sprawił,

ż

e byli zupełnie niepodobni do ludzi...

Sto

ż

kowate domki stworze

ń

otoczone były spulchnionymi skrawkami ziemi, na których co

ś

rosło. Poza tym domki

miały drzwi. Prawdziwe drzwi na rzemiennych p

ę

tlach zawiasów.

Oddaleni o dziesi

ą

tki kilometrów z biciem serca wpatrywali

ś

my si

ę

w te drzwi, doskonale rozumiej

ą

c, co to

oznacza.
— Orkiestra, tusz! — ni w pi

ęć

ni w dziesi

ęć

wykrzykn

ę

ła Irina. " ' '

Zibella jakby nie słyszał. Tkwił pochylony nad ekranem, po którym przesuwało si

ę

male

ń

kie rozumne stworzenie, z

takim wyrazem twarzy, jakby chciał je przycisn

ąć

do swej szerokiej piersi. Ale kiedy ucichły pierwsze krzyki rado

ś

ci.

zacz

ę

li

ś

my odnotowywa

ć

dziwne fakty. Stworzenie rzuciło si

ę

do ucieczki, gdy dzieliło nas zaledwie kilka kroków, i

przebieraj

ą

c krótkimi jak patyczki nó

ż

kami pomkn

ę

ło po prostej. Na jego drodze znalazła f

si

ę

ju

ż

jednak Irina. która z wpraw

ą

podstawiła nog

ę

mkn

ą

cemu w jej stron

ę

beczkopodobnemu ciału. Rogi

stworzenia uderzyły o.metal. Tuziemiec pisn

ą

ł i rzucił si

ę

• w bok. Wszystko si

ę

zgadzało. Z niewielkimi wyj

ą

tkami

wszystkie stworzenia podpuszczały nas do siebie, a potem ratowały si

ę

paniczn

ą

ucieczk

ą

, nie zauwa

ż

aj

ą

c jednak

znajduj

ą

cych si

ę

na ich drodze przeszkód- Jakby słyszały odgłosy kroków, ale me widziały nas; l lak wszystkie.

Bezokie niczym w pieczarach

ż

ycie. Bo były tu i pieczary. Pieczary mroku. Patrz

ą

c na wszystko z góry. lak

przywykli

ś

my do . tego.

ż

e nad planet

ą

ś

w ieci sło

ń

ce — nasze radarowe sło

ń

ce —

ż

e ciemno

ś

ci lam w dole

podziałały na nas przygn

ę

biaj

ą

co. Ciemno

ś

ci, no i zwi

ą

zane z nimi my

ś

li. Tutejsze ro

ś

liny nie pi

ę

ły si

ę

do góry. lecz

przytulały do ziemi. Bezbarwne, kruche tafle li

ś

ci układały si

ę

pi

ę

trami, a im wy

ż

ej, tym były one cie

ń

sze i szersze.

Skapywała z nich. zwisała zielono

ż

ółta

ś

luzowata ciecz, wywołuj

ą

ca nieodparte wra

ż

enie,

ż

e cała ro

ś

linno

ść

cierpi

na katar. Patrze

ć

pod nogi nie było po co. a niebo te

ż

nie cieszyło oczu - lam gdzie

ś

w górze. w nieprzejrzanych

ciemno

ś

ciach, od czasu do czasu przelatywały płowe kluski: prawdopodobnie miejscowe ptaki.

Nie. to stanowczo nie było miejsce dla człowieka. Id

ą

c za pozostałymi dzi

ę

kowałem losowi za to.

ż

e jestem tylko

go

ś

ciem w tym tak nieprzyjemnym

ś

wiecie. Odkry

ć

i spenetrowa

ć

—; oto na czym polegało nasze zadanie. Kto

ś

inny b

ę

dzie natomiast musiał tu

ż

y

ć

. gdy

ż

planeta wymaga stacjonarnej obserwacji. A to oznacza lata samotno

ś

ci i

mroku, długie i smutne lata, o których lepiej nie mówi

ć

, nawet je

ż

eli przypadły b

ą

d

ź

przypadn

ą

one w udziale nie

tobie, lecz komu

ś

innemu. Wstyd powiedzie

ć

, ale przedzieraj

ą

c si

ę

w mroku poprzez o

ś

lizłe zaro

ś

la cieszyłem si

ę

.

ż

e mam „powrotny bilet". Do domków podchodzili

ś

my wcale si

ę

nie kryj

ą

c, bo przecie

ż

nie było tu oczu. które

mogłyby dostrzec

ś

wiatełka naszych latarek. Mógł nas zdradzi

ć

co najwy

ż

ej jaki

ś

hałas, ale nie zamierzali

ś

my

zbytnio si

ę

zbli

ż

a

ć

. Tylko ze zwykłego ziemskiego przyzwyczajenia zalegli

ś

my wi

ę

c w ,,krzakach", czyli

podziurkowanych niczym szwajcarski ser jakich

ś

miejscowych ro

ś

linach.

Ś

miechu warte, ale je

ż

eli dobrze si

ę

zastanowi

ć

, to wcale nie chciało nam si

ę

ś

mia

ć

. Ju

ż

od wielu godzin starali

ś

my si

ę

przecie

ż

za wszelk

ą

cen

ę

zrozumie

ć

, jak mo

ż

e istnie

ć

ten

ś

lepy

ś

wiat — niestety bez . powodzenia. Co do tego.

ż

e jest on

ś

lepy, nie

mieli

ś

my

ż

adnych w

ą

tpliwo

ś

ci. Ani zwierz

ę

ta, ani mieszka

ń

cy domków

nie dysponowali mo

ż

liwo

ś

ci

ą

dalekiego widzenia. Nic dziwnego, nie mieli przecie

ż

oczu. Ale to jeszcze nie

wszystko! Brakowało im te

ż

takich organów, które w jakim

ś

przynajmniej stopniu mogłyby ten brak uzupełni

ć

!

Organów. które pozwalałyby zauwa

ż

a

ć

odległe przedmioty, ot chocia

ż

by tak. jak to robi lataj

ą

ca mysz. Słuch?

Rozwini

ę

ty nie lepiej ni

ż

nasz. W

ę

ch? Na poziomie psiego. Jaki

ś

nie znany nam szósty, siódmy czy mo

ż

e dziesi

ą

ty

zmysł? Przecie

ż

ju

ż

nieraz widzieli

ś

my na własne oczy, jak biegn

ą

ce stworzenie z sił

ą

uderzało w przeszkod

ę

tak

jak to. któte kwadrans temu wpadło na nog

ę

Inny. Wyja

ś

nienie nasuwało si

ę

samo. No bo po co komu mo

ż

liwo

ść

dalekiego widzenia na planecie, kłoni jest w rzeczywisto

ś

ci niczym innym jak tylko ogromn

ą

kosmiczn

ą

pieczar

ą

,

prawda? Wspaniała hipoteza, tylko

ż

e nieprzydatna. Przecie

ż

miejscowe stworzenia biegały, i to nawet szybko. A

gdy kto

ś

biega, Io musi mie

ć

wzrok, gdy

ż

w przeciwnym razie nie b

ę

dzie to jeden z przejawów

ż

ycia. lecz czyste

samobójstwo!

background image

Wszystko to, czego

ś

wiadkami byli

ś

my ju

ż

od dłu

ż

szego czasu, było nie mniejszym absurdem ani

ż

eli spacer grupy

niewidomych po autostradzie. Taki

ś

wiat nie mógł istnie

ć

, a przecie

ż

jak na zło

ść

nie tylko istniał, ale na dodatek

funkcjonował, i to bez specjalnych zakłóce

ń

. Tego ostatniego nie byli

ś

my jednak tak bardzo pewni. Nasze bij

ą

ce na

setki metrów reflektory jasnym

ś

wiatłem zalewały grup

ę

domków sprawiaj

ą

cych wra

ż

enie opuszczonych. Miało si

ę

nieodparte wra

ż

enie, ze s

ą

to jakie

ś

nieprawdopodobne dekoracje scenicznych desek, z których tylko co zeszli

staty

ś

ci.

ś

e lada chwila rozlegnie si

ę

głos re

ż

ysera, który oznajmi,

ż

e zdj

ę

cia s

ą

zako

ń

czone, a my odetchniemy z

ulg

ą

i rozejdziemy si

ę

. Czas płyn

ą

ł i tymczasem nic si

ę

nie działo. Po jakim

ś

czasie otworzyły si

ę

drzwi i na

zewn

ą

trz wyszedł ten. na kogo czekali

ś

my. Przyciskaj

ą

c do boku jakie

ś

pojemne naczynie, stworzenie zatrzymało

si

ę

na moment (

ś

wiatło biło mu prosto w „twarz"), a potem ruszyło przed siebie od czasu do czasu swobodn

ą

r

ę

k

ą

dotykaj

ą

c li

ś

ci zwisaj

ą

cych z boku

ś

cie

ż

ki. I to brn

ą

ce na o

ś

lep stworzenie miało uprawia

ć

otaczaj

ą

ce osad

ę

pola?

Budowało domy? Polowało? Niemo

ż

liwe. Któ

ż

wi

ę

c Io robił'? Stworzenie niestrudzenie szło do przodu dotykaj

ą

c

li

ś

ci. Nasze reflektory posłusznie w

ę

drowały w

ś

lad za nim wyrywaj

ą

c z mroku nawet zgrubienia muskułów. Nasze

ziemskie do

ś

wiadczenie burzliwie protestowało

przeciw temu. co widzieli

ś

my. Miało si

ę

wra

ż

enie,

ż

e stworzenie lada chwila odwróci si

ę

w stron

ę

płon

ą

cych

elektrycznych oczu. wyda z siebie okrzyk strachu i skryje si

ę

w ciemno

ś

ciach. Nasze palce bezwolnie spocz

ę

ły na

wyi

ą

c/.mkach. z trudem powstrzymali

ś

my si

ę

od wył

ą

czenia reflektorów. Prze

ś

ledziwszy kierunek

ś

cie

ż

ki

zrozumieli

ś

my. dok

ą

d i po co zd

ąż

a nasz nieznajomy. Szedł on w stron

ę

male

ń

kiego jeziorka Im był bli

ż

ej, tym

bardziej niepewny stawał si

ę

jego krok dookoła wsz

ę

dzie pusta przestrze

ń

, Kilka razy pochylał si

ę

dotykaj

ą

c

gruntu. Brzeg namacał nog

ą

i zaledwie upewnił si

ę

,

ż

e ma przed sob

ą

wod

ę

, opu

ś

cił naczynie. .

Teraz czekała go jeszcze droga powrotna. Ruszył we wła

ś

ciw

ą

stron

ę

, ale w g

ę

stwinie mign

ę

ło ciało jakiego

ś

zwierz

ę

cia. I to tak szybko,

ż

e nie zd

ąż

yli

ś

my nawet dobrze si

ę

mu przyjrze

ć

. Władca domku wyczuł jednak czyj

ąś

obecno

ść

. Błyskawicznie odwrócił si

ę

i run

ą

ł w bok od ,

ś

cie

ż

ki. Po chwili znów zamarł w bezruchu. Nie był

człowiekiem, ba, nie był te

ż

do niego w ogóle podobny, ale widzieli

ś

my, jak porusza si

ę

jego klatka piersiowa,

udzielił si

ę

nam jego strach i na moment pomi

ę

dzy nami a tym synem wiecznej nocy znikły wszelkie bariery.

Poderwali

ś

my si

ę

na równe nogi gotowi w ka

ż

dej chwili biec mu na pomoc. Było to jednak zbyteczne— intruz

znikn

ą

ł. Mieszkaniec chatki złapał lepiej naczynie, pokr

ę

cił swoj

ą

zwie

ń

czon

ą

„laurami" głow

ą

i ruszył... Jego ruchy

nie uległy zmianie: tak samo jak przedtem raz po raz pochylał si

ę

badaj

ą

c grunt pod nogami, cho

ć

teraz bardzo

przeszkadzało mu wypełnione wod

ą

naczynie. Szedł jednak ju

ż

nie do chatki, lecz w stron

ę

przeciwn

ą

, w t

ę

, gdzie

drog

ę

przecinała przepa

ść

.

Słyszałem za plecami przy

ś

pieszone oddechy przyjaciół. Ja równie

ż

byłem bardzo przej

ę

ty. Uprzedzi

ć

o

niebezpiecze

ń

stwie? A je

ż

eli ta przepa

ść

jest mu akurat do czego

ś

potrzebna?

Zbli

ż

ał si

ę

do niej nieubłaganie. Od urwiska dzieliło go ju

ż

tylko kilka metrów. I wła

ś

nie wtedy jakby wyczuł,

ż

e co

ś

jest nie w porz

ą

dku Podreptał niepewnie w miejscu, poruszył kilka razy głow

ą

, jakby starał si

ę

co

ś

zobaczy

ć

, i odbił

nieco bardziej w lewo. Ale przepa

ś

ci nie mo

ż

na ju

ż

było wymin

ąć

. chyba

ż

eby zakr

ę

ciło si

ę

w miejscu pod k

ą

tem

stu osiemdziesi

ę

ciu stopni i ruszyło do tyłu. Czekali

ś

my w napi

ę

ciu, co zrobi. Od szczeliny dzieliły go ju

ż

teraz

jedynie centymetry. Wtedy wła

ś

nie zatrzymał si

ę

. Niezdarna, ozdobiona „laurami" głowa w kr

ę

gu

ś

wiatła

reflektora... Szybko pulsuj

ą

cy trójk

ą

t ust na bezokiej twarzy—

— Do tyłu. do tyłu! — nie wytrzymała Inna i krzykn

ę

ła tak,

jakby stworzenie mogło j

ą

usłysze

ć

.

Tuziemiec zrobił krok do przodu. Tam, w czer

ń

... Nawet

spadaj

ą

c nie wypu

ś

cił z r

ą

k naczynia z drogocenn

ą

wod

ą

.

Rozległ si

ę

krzyk-..

To. w co nie chcieli

ś

my wierzy

ć

, okazało si

ę

niestety prawd

ą

-

Ten

ś

wiat był

ś

lepy, ale

ś

lepy od niedawna—

— Wiesz lepiej ode mnie,

ż

e tego nie wolno robi

ć

— powiedział Zibella-

— Nie mamy wyj

ś

cia — powtórzyła Irina-Stali

ś

my nad ciałem tuziemca nie bardzo wiedz

ą

c, co robi

ć

, gdy

ż

wprawiła nas w rozterk

ę

jeszcze jedna bardzo m

ą

dra zasada.

ś

eby zrozumie

ć

, jakie nieszcz

ęś

cie spadło na t

ę

planet

ę

, musieli

ś

my zabra

ć

i zbada

ć

ciało. Ale czy to stworzenie rzeczywi

ś

cie było martwe? Nie mo

ż

na przecie

ż

stwierdzi

ć

tego na sto procent bez uprzedniego poznania wy

ż

szych organizmów planety, którymi jeszcze si

ę

nie

zajmowali

ś

my. Nie wiedz

ą

c absolutnie niczego o fizjologii tuziemców mogli

ś

my bardzo łatwo sta

ć

si

ę

mimowolnymi

mordercami tego osobnika, który w naszym przekonaniu był martwy, cho

ć

mógł po prostu straci

ć

przytomno

ść

. Na

dłu

ż

sze zastanawianie si

ę

te

ż

jednak nie mogli

ś

my sobie pozwoli

ć

.

— Proponuj

ę

introskopi

ę

wewn

ę

trznych organów — powiedziała Irina. — I to tu. na miejscu, Zibella odpowiedział

tak, jak my

ś

lałem.

— Oczywi

ś

cie jest to najrozs

ą

dniejsze wyj

ś

cie. Ale czy mo

ż

esz

zagwarantowa

ć

-

ż

e prze

ś

wietlenie nie zaszkodzi mu?

background image

A poza tym. czy mo

ż

esz w stu procentach polega

ć

na swej

diagnozie i bez sekcji stwierdzi

ć

, czy ten osobnik

ż

yje, czy

nie?

No to klapa — pomy

ś

lałem sobie. — Niczego przecie

ż

nie

mo

ż

na zagwarantowa

ć

, je

ż

eli organizm nie jest podobny do

ludzkiego. Ale ostatecznie niby dlaczego?— zapylałem sam
siebie roz

ż

alony. — Zwi

ą

zali

ś

my sobie r

ę

ce i nogi akurat

wtedy, gdy nale

ż

y działa

ć

, działa

ć

i jeszcze raz działa

ć

!

Gdyby na miejscu Zibelli był kto

ś

inny...

— Tak. — odpowiedziała Irina. — Mog

ę

.

Miałem wra

ż

enie,

ż

e si

ę

przesłyszałem. Ale słowa Iriny były

doprawdy niczym w porównaniu z odpowiedzi

ą

ZibeiiL

— W takim razie działaj — odpowiedział. Czy

ż

by rzeczywi

ś

cie nie wiedział,

ż

e Irina opiera si

ę

nie tyle na

faktach, co na swym wewn

ę

trznym przekonaniu?! Zupełnie mo

ż

liwe. Znacznie wa

ż

niejsze było jednak co

ś

innego:

nawet teraz Zibella nie naruszył litery prawa! „Rozwi

ą

zuj

ą

c szczególnie skomplikowany problem kapitan

obowi

ą

zany jest opiera

ć

si

ę

na opinii specjalisty" - głosił odpowiedni przepis. Zibella oparł si

ę

wi

ę

c na opinii

specjalisty nie /dojmuj

ą

c jednak ze swych barków odpowiedzialno

ś

ci: mógł milcze

ć

, oponowa

ć

, a tymczasem

wydał rozkaz— i to przyzwalaj

ą

cy!

I zrozum tu człowieka, którego podobno znasz na wylot! Zreszt

ą

nic dziwnego.

ż

e go nic rozumiałem. Skoro

sprzeczno

ś

ci s

ą

nieodł

ą

czn

ą

cech

ą

otaczaj

ą

cego nas

ś

wiata, to trudno przypuszcza

ć

,

ż

e oto kiedy

ś

pojawi si

ę

pokolenie ludzi pozbawionych wszelkich nieoczekiwanych zmian charakteru-— Nie

ż

yje— powiedziała Irina

odrywaj

ą

c si

ę

od przyrz

ą

dów.

Przenie

ś

li

ś

my ciało na statek.

To. czego si

ę

dowiedzieli

ś

my, tylko pogł

ę

biło nasz

ą

zagadk

ę

. Prze

ś

wietlenie zwłok wykazało,

ż

e mieszka

ń

cy

domków posiadaj

ą

jednak organ dalekiego widzenia— ów

ś

mieszny ..laurowy wieniec" na czubku głowy. Były to

ich oczy. cho

ć

rejestruj

ą

ce nie

ś

wiatło, którego tu przecie

ż

nie było. lecz ultrakrótkie fale radiowe emitowane przez

gwiazd

ę

. Ich radiosło

ń

ce w naszym mniemaniu

ś

wieciło bardzo słabo, ale dla nich ten mroczny

ś

wiat wcale nie był

mroczny, gdy

ż

ewolucja dała im niewiarygodnie czuły organ postrzegania. Dzi

ę

ki swym rogom-antenom tak jak i

my mogli si

ę

rozkoszowa

ć

zachodami sło

ń

ca, barwami ro

ś

linno

ś

ci.

ś

wiatłem, kołysaniem morskich fal, czyli

wszystkim tym, co składa si

ę

na widzialny

ś

wiat, nawet je

ż

eli jest on

ś

wiatem . odbitych fal radiowych, których my

nie jeste

ś

my w stanie sobie wyobrazi

ć

.

Tak było jednak, zanim o

ś

lepli. . Na zewn

ą

trz rogów-anten nie wida

ć

było uszkodze

ń

, po prostu nie funkcjonowały,

a mv za nic nie mogli

ś

my zrozumie

ć

dlaczego. A

ż

si

ę

prosiły dwa rozwi

ą

zania. Pierwsze, to niespodziewana

epidemia, a drugie... Otó

ż

gdyby nagle nasze sło

ń

ce zapłon

ę

ło dwa razy ja

ś

niej, to my ludzie nie o

ś

lepliby

ś

my,

gdy

ż

matka natura wyposa

ż

yła nas w powieki, oni natomiast ich nie posiadali. Zreszt

ą

nie mogło by

ć

mowy nawet

o odpowiednikach powiek, skoro mo

ż

liwo

ś

ci przebicia najkrótszych fal radiowych s

ą

nieporównywalnie wi

ę

ksze

ani

ż

eli analogiczne mo

ż

liwo

ś

ci

ś

wiatła. Tak wi

ę

c mieli

ś

my wspaniałe hipotezy, które do niczego nie pasowały... No

bo có

ż

to za epidemia, która tak

szybko zaatakowała wszystkich mieszka

ń

ców planety? Nie ulega w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e nieoczekiwany wzrost radiowej

aktywno

ś

ci gwiazdy mógł wywoła

ć

taki efekt, ale mieli

ś

my przecie

ż

pomiary, które stwierdzały niedwuznacznie,

ż

e

przynajmniej w czasie naszego pobytu gwiazda zachowywała si

ę

całkiem przyzwoicie.

Kłócili

ś

my si

ę

blisko sze

ść

godzin i rozstali

ś

my si

ę

wyko

ń

czeni.

Rozwi

ą

zanie było gdzie

ś

blisko, czuli

ś

my to, i poczucie własnej bezsilno

ś

ci denerwowało nas do tego stopnia,

ż

e

chciało si

ę

post

ą

pi

ć

z mózgiem tak, jak z nawalaj

ą

cym przyrz

ą

dem — porz

ą

dnie go stukn

ąć

. Spałem

ź

le,

podejrzewam,

ż

e inni te

ż

. Starczyło, bym zamkn

ą

ł oczy, i ju

ż

od

ż

ywał obraz postaci znieruchomiałe} na dnie

przepa

ś

ci. Słyszałem jej krzyk... Uznałem wi

ę

c za stosowne otworzy

ć

oczy, cho

ć

w kabinie było zupełnie ciemno.

Tak ciemno jak na planecie. Nie, tak nie mo

ż

na — pomy

ś

lałem sobie. — Nie zrozumiemy niczego, je

ś

li nie

wyjdziemy wreszcie poza granice ziemskich wyobra

ż

e

ń

.

Interesuj

ą

ce, tylko jak to zrobi

ć

? Cały tok naszych my

ś

li, cała nasza psychologia s

ą

przecie

ż

tak nierozerwalnie

zwi

ą

zane z Ziemi

ą

. Nieprawda. Przecie

ż

byli

ś

my ju

ż

na wielu planetach i czas ju

ż

najwy

ż

szy odci

ąć

si

ę

od

ziemskich wyobra

ż

e

ń

. Nie uda nam si

ę

to całkowicie, ale mo

ż

emy spróbowa

ć

. Znacznie gorzej jest na przykład z

tymi wyobra

ż

eniami, które wi

ążą

si

ę

ze Sło

ń

cem. Gdzie by

ś

my bowiem nie byli, otaczamy si

ę

przecie

ż

ś

wiatłem,

atmosfer

ą

słonecznych promieni. I nic człowiek na to nie poradzi. Mo

ż

emy wiedzie

ć

i wiemy,

ż

e istniej

ą

inne

rodzaje

ś

wiatła (wykorzystujemy je nawet). Stworzyli

ś

my instrumenty, które widz

ą

wszystko inaczej ani

ż

eli my, ale i

tak zawsze sprowadzamy to, co za ich pomoc

ą

dostrzegamy, do j

ę

zyka widzialnych obrazów lub symboli. Rozum

jest naszym przewodnikiem, za

ś

oczy jego najpewniejszymi doradcami. Spróbuj zamieni

ć

je na radio. Nie, tak

ą

operacj

ę

mo

ż

na przeprowadzi

ć

na maszynie, ale nie na człowieku.

background image

To jest my

ś

l! Trzeba spu

ś

ci

ć

na powierzchni

ę

planety cybera z radiookiem o tych samych mo

ż

liwo

ś

ciach, o tej

samej czuło

ś

ci, jak

ą

wykazywały ócz;' tuziemców, i zobaczy

ć

, co si

ę

z nim stanie.

Podekscytowany zapaliłem

ś

wiatło. Jak zawsze po przebywaniu w ciemno

ś

ciach przez kilka sekund widziałem

jedynie do bólu jasne, rozmyte kształty przedmiotów. Tak
wła

ś

nie było na planecie — pomy

ś

lałem. — Eksplozja, a potem

ś

lepota i mrok... Biedacy nie mieli powiek i dlatego.

Moje serce biło jak oszalałe. Szukali

ś

my eksplozji, gdy

ż

nasze do

ś

wiadczenie mówiło nam,

ż

e o

ś

lepi

ć

mo

ż

e tylko

niespodziewany, silny wybuch. A je

ż

eli to nie to? A je

ż

eli ten stopie

ń

radiojasno

ś

ci, który uznali

ś

my za normalny,

wcale takim nie był?... ^ Tak, to by wyja

ś

niało wszystko... Wła

ś

nie

ż

e niczego nie wyja

ś

niało! Gdyby u

nas na Ziemi sło

ń

ce raz na milion lat przez miesi

ą

c lub dwa

ś

wieciło dziesi

ęć

razy ja

ś

niej, to ewolucja niew

ą

tpliwie

uwzgl

ę

dniłaby ten fakt. Tym bardziej na tej planecie. Nie mogło by

ć

przecie

ż

tak,

ż

e gwiazda

ś

wieciła jednakowo

jasno, a potem ni z tego, ni z owego tu

ż

przed naszym przylotem wybuchła powoduj

ą

c nieobliczaln

ą

w skutkach

katastrof

ę

.

A jednak w tym co

ś

jest... Przede wszystkim w zbie

ż

no

ś

ci obu wydarze

ń

. Jakby nasz przylot... Jakby nasze

zbli

ż

anie si

ę

... Nie ubrany pobiegłem do pomieszczenia z aparatur

ą

. Leo był tam jeszcze. Wybałuszył oczy, ale .nie

dałem mu doj

ść

do słowa.

— W jakim pa

ś

mie pracuj

ą

nasze lokatory?

— Zaraz zobacz

ę

. A co?

Nie wiesz?!
— Pami

ę

taj wszystko, człowieku, gdy masz tyle spraw na

głowie... Co z tob

ą

?!

Zd

ąż

yłem ju

ż

odczyta

ć

wskazania automatów.

— Leo, błagam ci

ę

, w przybli

ż

eniu, cho

ć

w przybli

ż

eniu

okre

ś

l, jaka jest moc naszych lokatorów na powierzchni?

Liczba, mo

ż

esz poda

ć

liczb

ę

?

Leo podał liczb

ę

. Jeszcze niczego nie rozumiał, a ja

wiedziałem ju

ż

wszystko. Wiedziałem to..

Nasze automaty wybrały akurat te cz

ę

stotliwo

ś

ci fal, na

których atmosfera była najbardziej przezroczysta, a które
wła

ś

nie dlatego były tu „

ś

wiatłem

ż

ycia". Tylko

ż

e nasze

przyrz

ą

dy były mniej czułe ani

ż

eli „oczy" mieszka

ń

ców

planety, a widzie

ć

chcieli

ś

my przecie

ż

jak najlepiej. I w ten

sposób nasze lokatory zapłon

ę

ły pal

ą

cym sło

ń

cem. My sami

o

ś

lepili

ś

my ten

ś

wiat, gdy

ż

byli

ś

my pewni,

ż

e cechy ludzkiej

fizjologii to nasza i tylko nasza sprawa.
Leo mówił co

ś

jeszcze, ale nie słyszałem go. Widziałem

czarn

ą

planet

ę

, na której przez wiele lat trzeba b

ę

dzie

ratowa

ć

to, co jeszcze mo

ż

na było uratowa

ć

. A my

ś

l

o czekaj

ą

cym nas piekle, cho

ć

mo

ż

e si

ę

to wyda

ć

dziwne,

sprawiła mi ulg

ę

. •

Michał Griesznow — Jeszcze jedno martwe miasto

— Jeszcze jedno martwe miasto...
— Które to ju

ż

, dziesi

ą

te? Cała planeta pokryta ruinami!

— Stara zu

ż

yta skorupa...

— Gdzie

ż

si

ę

, do diabła, podziały kosztowno

ś

ci? Przecie

ż

chyba je znali. Mieli takie

ś

licznotki,

ż

e... -

Ś

linka ci na

nie cieknie, co. Garry? — zarechotał kto

ś

.

— Do

ść

tego! — krzykn

ą

ł Thomas Wells. —Trzeba mie

ć

szacunek dla starej cywilizacji.

Był to jedyny rozs

ą

dny głos po

ś

ród bełkotu pechowców, a przecie

ż

napadli go:

— Marzyciel!
Kto

ś

patrz

ą

c na skały i pustynie planety rzucił:

— Podło

ż

y

ć

by tak staruszce kilka anihilacyjnych... Thomas nie słuchał, do niego nale

ż

ało sprawne l

ą

dowanie w

pobli

ż

u miasta. Ostatecznie chłopcy maj

ą

racj

ę

. Wybra

ć

si

ę

na odległo

ść

trzydziestu parseków od Wybawcy tylko

po to, by ogl

ą

da

ć

te gruzy, to przecie

ż

absurd. Có

ż

go w gruncie rzeczy obchodzi jaka

ś

stara cywilizacja? Tak jak

wszyscy poszukuje złota i diamentów. Ale skarbów na planecie nie było jakby na zło

ść

poszukiwaczom. I to nawet

tam, gdzie powinny były by

ć

. Na nadgarstkach pos

ą

gów zamiast bransolet ze złota ołowiane tasiemki, a w klipsach

ziarna grafitu... Pos

ą

gi były wspaniałe— to przyznawali obiektywnie wszyscy, obrazy—witra

ż

e z kolorowego szkła

równie

ż

. Ale przecie

ż

nie wypchaj

ą

ładowni statku pos

ą

gami Wenus czy witra

ż

ami! Wybawca takiego towaru nie

przyjmie, a oni zostan

ą

po prostu wy

ś

miani. Wredna planeta!

ś

eby znale

źć

tak

ą

, na której znaj

ą

warto

ść

u

ż

ytkow

ą

metali. Martinowi Linkowi powiodło si

ę

: natrafił na humanoidów składaj

ą

cych hołd złotym bałwanom. Oczywi

ś

cie

znalazł si

ę

w szeregach Pierwszych planety, a piwnice jego zamku podobno nadal jeszcze pełne s

ą

złotych

pos

ą

gów. Ale Martin to chytrus — za nic nie chce zdradzi

ć

koordynatów planety. Zreszt

ą

kto . wie. czy nie

background image

zniszczył jej ju

ż

ładunkiem anihilitu. Thomas Wells tak jak wszyscy zazdro

ś

ci Martinowi. On nie zastanawia si

ę

nad

tym, co b

ę

dzie, nie ma szacunku dla ruin. siada tu

ż

przy mie

ś

cie. Jemu nie potrzeba ani pos

ą

gów, ani fresków, 'on

wolałby co

ś

d

ż

wi

ę

cz

ą

cego i błyszcz

ą

cego. Wychodzili z wn

ę

trza statku bez specjalnego po

ś

piechu. Zd

ąż

yły ju

ż

im

obrzydn

ąć

te rozwaliny i pył. Byli rozdra

ż

nieni, bo nie spodziewali si

ę

ż

adnych rewelacji. Miasto, tak jak wszystkie

pozostałe, otaczał zewsz

ą

d las wielopi

ę

trowych budynków. Ulice wychodziły w pole, je

ś

li oczywi

ś

cie mo

ż

na

nazwa

ć

polem kamienist

ą

, oczyszczon

ą

przez wiatry, równin

ę

, tylko gdzieniegdzie pokryt

ą

ubog

ą

ę

kitn

ą

ro

ś

linno

ś

ci

ą

, jakimi

ś

rachitycznymi krzaczkami.

W marnych promieniach zachodz

ą

cego Sło

ń

ca

ś

ciany domów odlanych z ró

ż

nokolorowego szkła prezentowały si

ę

niezbyt okazale. Miasto było stare, bardzo stare, miało ju

ż

za sob

ą

dziesi

ą

tki tysi

ą

cleci, a przecie

ż

nadal było

pi

ę

kne, tak jak zreszt

ą

wszystko, co zrobili mieszkaj

ą

cy tu niegdy

ś

ludzie. Wspaniałe linie portyków, wysokich wie

ż

i mostów cieszyły oko. je

ś

li oczywi

ś

cie nie patrzyło si

ę

na nie w ten sposób, jak przyjaciele Thomasa •- poprzez

pryzmat przydatno

ś

ci do realizacji ich własnych planów. Ulice były szerokie i proste, kiedy

ś

po

ś

rodku rosły pewnie

kwiaty, z których teraz zostały jedynie rzadkie, w

ą

tłe niebieskie krzaczki. Rakieta stała w odległo

ś

ci dwustu jardów

od pocz

ą

tku ulicy.

— Idziemy?— zapytał Neil Warren, kapitan, dowódca poszukiwaczy, tak

ż

e nie wiadomo było wła

ś

ciwie, czy to

pytanie, czy te

ż

rozkaz. Chłopcy nie wierzyli mu. Coraz cz

ęś

ciej mówiono o nim,

ż

e to pechowiec. A pech w

kosmosie oznacza przecie

ż

wiele zmarnowanych lat i tak niezbyt długiego

ż

ycia. Tego si

ę

niestety nie wybacza.

— Do

ść

tego! — powiedział kto

ś

, kogo trudno było pozna

ć

po głosie, gdy

ż

gło

ś

niki zmieniały tembr, upodabniały

do siebie głosy ludzi.
Wszyscy nie wiadomo czemu marudzili, spogl

ą

dali ponuro w gł

ą

b ulicy, wybierali domy, do których si

ę

włami

ą

.

Wiatr obsypywał skafandry pyłem. Wszystko dookoła było obce i chłodne.

Stoj

ą

cy rami

ę

w rami

ę

z kapitanem Thomas Wells nagle zachwiał si

ę

jakby pod naporem wiatru. Zrobił krok w

stron

ę

ulicy, potem jeszcze jeden. Ju

ż

na pierwszy rzut oka zauwa

ż

ało si

ę

co

ś

dziwnego w tym marszu, bowiem

co

ś

jakby jednocze

ś

nie popychało go to do przodu, to znów do tyłu. Próbował stawi

ć

opór, wykr

ę

cił si

ę

całym

korpusem w bok, ale zbyt mocno ci

ą

gn

ę

ło go do przodu, wi

ę

c tylko coraz szybciej przestawiał nogi.

— Wells! — krzykn

ę

li w

ś

lad za nim.

Wells nie odpowiedział. Maszerował posłusznie

ś

rodkiem

ulicy coraz szybciej przebieraj

ą

c nogami.

— Wells! — wrzasn

ę

ło kilku m

ęż

czyzn nie pojmuj

ą

c, o co chodzi. Reszta obejrzała si

ę

i w milczeniu obserwowała

dziwny bieg kolegi zastanawiaj

ą

c si

ę

, czy to jakie

ś

dziwactwo, czy te

ż

objaw szale

ń

stwa.

— Wells! Wells! — krzyczeli teraz ju

ż

wszyscy zagłuszaj

ą

c si

ę

wzajemnie.

Wells nie odpowiadał, nie reagował na wołanie. Nie zwalniaj

ą

c, na ich oczach zacz

ą

ł powoli pogr

ąż

a

ć

si

ę

w

gruncie — po kolana, po pas.
— Wells! — wrzasn

ę

li jeszcze raz. — Wracaj!

Jeszcze przez chwil

ę

nad powierzchni

ą

ulicy błyszczał

hełm, ale i on znikł— ulica była znów pusta.
Ludzie gin

ą

w ró

ż

ny sposób: w strumieniu meteorytów,

w łapach potworów czy z woli innych ludzi. Ale

ż

eby gin

ę

li

ot tak, bez krzyku wolno nikn

ą

c pod powierzchni

ą

planety

— 'lego jeszcze nikt nie widział.
—— Cholera! — Smat oprzytomniał pierwszy. — Biegnijmy tam!
— Biegniemy, chłopcy!
Kto

ś

złapał za por

ę

cz schodków.

— Natychmiast z powrotem — kapitan osadził ich na miejscu. •-- Nie wolno!
— Ale tam przecie

ż

... Co zWellsem, kapitanie?!— zapytał Louis gotów mimo wszystko biec do miasta.

— Z powrotem! — rozkazał kapitan i widz

ą

c zdziwienie w oczach m

ęż

czyzn dodał: — Nie chc

ę

straci

ć

w tych

ruinach całej załogi.
— A niech to wszyscy diabli...! — zakl

ą

ł kto

ś

i ze zło

ś

ci

tupn

ą

ł nog

ą

.

Słycha

ć

było przy

ś

pieszone oddechy. Ka

ż

dy starał si

ę

rozwi

ą

za

ć

odwieczny problem wyboru pomi

ę

dzy

obowi

ą

zkiem a własnym bezpiecze

ń

stwem po swojemu-

Wells znikn

ą

ł, to fakt, ale przecie

ż

to nie była ani

ś

mier

ć

,

ani zabójstwo. Nie zgin

ą

ł, tylko po prostu znikn

ą

ł na ich

oczach.
Mo

ż

e na planecie jest kto

ś

. kto to zrobił, kto

ś

, kogo mo

ż

na

b

ę

dzie zobaczy

ć

. Ale przecie

ż

on mo

ż

e zrobi

ć

to samo

z ka

ż

dym z nich- Trzeba biec.

— Biegnijmy! — nastawali jedni.

background image

— Co z Wellsem?— pytali naiwnie drudzy, a wszyscy razem spogl

ą

daj

ą

c na miasto kr

ę

cili si

ę

w jednym miejscu.

Czuli strach i nadal niczego nie rozumieli... Wiatr obsypywał wszystko cementowym pyłem.
Wreszcie postanowili czeka

ć

. Cz

ęść

wróciła do rakiety, reszta pozostała na dole przy trapie. Mieli czeka

ć

tak

długo, jak długo starczy im cierpliwo

ś

ci. Spogl

ą

dali na miasto, to znów za siebie, wci

ąż

niepewni, co si

ę

stanie. Co

ś

mielsi proponowali u

ż

y

ć

anihilatorów. Owszem, ale przeciwko komu? Przeciw temu martwemu miastu...? Ró

ż

ne

my

ś

li chodziły im po głowach, ale jednego byli pewni. Zetkn

ę

li si

ę

z czym

ś

niezwykłym, z sił

ą

, która mogła

by

ć

w ka

ż

dej chwili wykorzystana przeciw nim. A przecie

ż

ta sil

ą

nie zniszczyła ich. Mo

ż

e wi

ę

c Wells

ż

yje?... Teraz

ju

ż

nie

ż

artowali, nie kpili sobie z miasta, ze starej cywilizacji. Narastał w nich strach. Ten strach zmuszał do

stałego ogl

ą

dania si

ę

za siebie, do biernego oczekiwania na powrót Wellsa.

Do miasta nie poszedł nikt, bo nikt te

ż

o tym nawet nie pomy

ś

lał. A przecie

ż

ono było tu

ż

obok. Miasto, jakich wiele

na lej planecie. Ale dlaczego — zastanawiał si

ę

ka

ż

dy z członków załogi — dlaczego to si

ę

zdarzyło wła

ś

nie tutaj ?

I wła

ś

ciwie co to było? Dlaczego tylko Wells?... Ot, chocia

ż

by Garry, tchórz i lizus. Warren, najgorszy z kapitanów.

Czemu nie oni. Przecie

ż

kapitan stał tu

ż

obok Wellsa. Mo/e Io chodziło lyiko o niego, a nie o kogo

ś

innego? Gdzie

teraz jest, co z nim?... Nadal mieli nadziej

ę

,

ż

e Wells jednak

ż

yje,

ż

e nie zgin

ą

ł. Bo je

ż

eli to była

ś

mier

ć

, to mogła

by

ć

ona

ś

mierci

ą

ich

—wszystkich. Trzeba czeka

ć

. Wells musi wróci

ć

i wróci.

Mo

ż

e za godzin

ę

, mo

ż

e nawet za pół.

Niektórych ogarniała nieuzasadniona zło

ść

. Monotonna

równina, miasto, w którym nie ma

ż

ywej duszy, kojarzy si

ę

z bez-JAOCilyn-ii poszukiwaniami, ryzykiem, na jakie si

ę

nara

ż

ali w kosmosie. Na innych planetach te

ż

były

pustynie i pyL ale tam nie mogli liczy

ć

na powodzenie

swojej wyprawy. A tu... Wszystko zdawało si

ę

mówi

ć

,

ż

e

bogactwa tej planety przechodz

ą

ludzk

ą

wyobra

ź

ni

ę

.

Miasta, galerie sztuki. Kto

ś

si

ę

nimi szczycił, kto

ś

si

ę

nimi

zachwycał. Gdzie s

ą

gospodarze tej planety?... I jeszcze to

znikni

ę

cie Wellsa. Trzeba czeka

ć

na niego — co do tego

byli zgodni.
I Wells przyszedł.
Sło

ń

ce wła

ś

nie kryło si

ę

72. budynkami. Cienie gmachów

wydłu

ż

yły si

ę

. rozrosf ustawiaj

ą

c jedynie w

ą

skie pasemko

ś

wiatła,

ś

cie

ż

k

ę

po wsdiodniej stronie ulicy. T

ą

wła

ś

nie

o

ś

wietlon

ą

dró

ż

k

ą

szedł ich kolega.

Hurmem wybiegli z rakiety. Pełni

ą

cy wart

ę

przy trapie te

ż

ju

ż

go zauwa

ż

yli. Szedł spokojnie, nie ogl

ą

dał si

ę

za siebie

i co najdziwniejsze, niósł w r

ę

ku kamie

ń

.

— Po kiego czorta... — pytano si

ę

przy trapie. — Po co mu kamie

ń

?

— Po co?— powtarzano z narastaj

ą

c

ą

ciekawo

ś

ci

ą

. Wells wyszedł z miasta. Wszyscy pragn

ę

li jak najszybciej

zobaczy

ć

jego twarz.

Ale twarz była normalna, spokojna, wi

ę

c znowu zainteresowali si

ę

kamieniem. Kamie

ń

te

ż

był normalny.

— Po jakiego czorta?— znowu zapytał kto

ś

w tłumie nie-przestaj

ą

cych obserwowa

ć

Wellsa ludzi. W ciszy, jaka

zapanowała, ka

ż

dy miał uczucie,

ż

e jest jeden w tym

ś

wiecie. Tylko on i Wells. Wells idzie w jego stron

ę

i nie

wiadomo, czy to on, czy nie on. Na my

ś

l o tym zastygała im krew w

ż

yłach. Wells podszedł bli

ż

ej i powiedział co

ś

,

a ka

ż

dy doskonale zapami

ę

tał te słowa, jakby był to wyrok wzbudzaj

ą

cego respekt s

ę

dziego, a nie słowa ich

kolegi.
— Chłopaki, musimy natychmiast pryska

ć

st

ą

d. Mamy na to równo pi

ę

tna

ś

cie minut. Je

ż

eli nie posłuchacie mojej

rady, czeka nas wszystkich to... — powiedział i rzucił trzymany w r

ę

ce kamie

ń

. Ten nawet nie dotkn

ą

wszy ziemi

eksplodował. Fala rozgrzanego powietrza uderzyła w załog

ę

. Ludzie zachwiali si

ę

. Na

ż

elaznym trapie zadudniły

buty biegn

ą

cych ludzi.

— No wi

ę

c — powiedział Wells, kiedy dysk planety odpłyn

ą

ł ku tylnym iluminatorom statku—teraz opowiem, co mi

si

ę

przytrafiło.

Dookoła niego tłoczyła si

ę

cała załoga. Były tu twarze młode i stare, oczy niebieskie, br

ą

zowe, zielone. Brakowało

jedynie

ż

artów i docinków. Wellsa znano dobrze, wi

ę

c wiedziano,

ż

e nie rzuca słów na wiatr. A

ż

e był to Wells, nie

było w

ą

tpliwo

ś

ci — przygl

ą

dano mu si

ę

przecie

ż

od chwili powrotu.

— Nie wiem, co ci

ą

gn

ę

ło mnie do przodu — zacz

ą

ł. — Słyszałem, jak krzyczycie za mn

ą

, ale nie mogłem si

ę

poruszy

ć

, odpowiedzie

ć

, grunt był twardy, A przecie

ż

kiedy zacz

ą

łem si

ę

w nim zagł

ę

bia

ć

, widziałem ka

ż

dy

kamyczek, ziarenko piasku, chocia

ż

nogi znikły bez

ś

ladu. Potem zapadły ciemno

ś

ci. Jak długo to trwało, nie wiem,

background image

mo

ż

e godzin

ę

, a mo

ż

e tylko minut

ę

. W ka

ż

dym razie w pewnym momencie utworzyło si

ę

nade mn

ą

co

ś

w rodzaju

korytarza. Stałem na dnie studni. Nade mn

ą

i pode mn

ą

panowały ciemno

ś

ci, tylko w jednym miejscu jakby nieco

rozproszone promieniami

ś

wiatła pochodz

ą

cego z niewiadomego

ź

ródła. Moja sytuacja nie była najweselsza, ale

nie to było przecie

ż

, najgorsze. W pewnym momencie zobaczyłem co

ś

. Poznałem. To był mój cie

ń

, cie

ń

jeszcze

ciemniejszy ani

ż

eli mroki studni. Le

ż

ał przede mn

ą

— czarny, chybotliwy, jedwabny niczym aksamit.

Przestraszyłem si

ę

... Słuchacze milczeli. Znali wytrzymało

ść

Wellsa doskonale:

to przecie

ż

on wykruszył anihilatorem z

ę

by gigantycznej

megaterii i wydostał si

ę

bez szwanku z potwornej paszczy. Je

ż

eli wi

ę

c teraz przestraszył si

ę

własnego cienia, to

wida

ć

było si

ę

czego przestraszy

ć

.

— Mówi

ę

wam - kontynuował Wells— ten cie

ń

doprowadził mnie do stanu paniki. Bez w

ą

tpienia wrzasn

ą

łbym

przera

ź

liwie, gdybym nagle nie zrozumiał, a raczej wyczuł,

ż

e nie jestem sam,

ż

e tu

ż

obok jest kto

ś

, kto mnie

ś

ledzi. Prawie odruchowo bez zastanowienia zapytałem: „Kto tu?" W odpowiedzi usłyszałem westchnienie. Ale nie

było to westchnienie jednego człowieka, lecz prawdopodobnie kilku —jeszcze mi nie odpowiedziano, a ja ju

ż

wiedziałem,

ż

e w pobli

ż

u znajduj

ą

si

ę

ludzie. Martwa planeta, jak si

ę

okazało, nie była wcale taka martwa. I nagie

usłyszałem:
— Wiemy, kim jeste

ś

cie i po co przybyli

ś

cie. Ale chcieliby

ś

my równie

ż

wiedzie

ć

, dlaczego jeste

ś

cie tacy. Jak '' to

si

ę

stało,

ż

e przy takiej psychologii dysponujecie technik

ą

fotonow

ą

, poznali

ś

cie anihilacj

ę

. Opowiesz nam o sobie,

o swojej planecie.
Ten głos był głosem człowieka znajduj

ą

cego si

ę

w zasi

ę

gu r

ę

ki, gdzie

ś

zupełnie niedaleko. Pomy

ś

lałem,

ż

e to sen,

ż

e zasn

ą

łem w kajucie i kto

ś

si

ę

wygłupia przez radio wył

ą

czywszy mi

ś

wiatło, a oddech dobiega mnie z gło

ś

ników.

Ale to trwało dosłownie moment. Cie

ń

pod moimi nogami poruszył si

ę

, podniosłem głow

ę

i zrozumiałem,

ż

e to

wszystko dzieje si

ę

naprawd

ę

i musz

ę

— chc

ę

czy nie — odpowiedzie

ć

na pytanie. Ale

ż

eby zaczyna

ć

rozmow

ę

w

ten sposób?—pomy

ś

lałem sobie. — Ładne zwyczaje, nie ma co. Ciekawe, czy mnie widz

ą

? A je

ż

eli widz

ą

, to

dlaczego sami si

ę

nie ujawniaj

ą

?! Czy

ż

bym był w jakim

ś

pojemniku niczym paj

ą

k w puszce? Głos nale

ż

ał do

kobiety lub dziecka...
Skł

ę

bione my

ś

li przelatywały przez moj

ą

głow

ę

niczym li

ś

cie zerwane przez wiatr. Ju

ż

w samym pytaniu było co

ś

dziwnego. Dlaczego jeste

ś

my tacy — to ostatnie słowo zostało szczególnie podkre

ś

lone. Było najwa

ż

niejsze w

zadanym im pytaniu i brzmiało jak oskar

ż

enie. A

ż

e było nas o co oskar

ż

y

ć

, co do tego chyba nie ma

ż

adnych

w

ą

tpliwo

ś

ci.

ś

eby przynajmniej powiedzieli wprost— jeste

ś

cie łajdacy, a nie pytali „dlaczego",

żą

daj

ą

c wyja

ś

nienia

naszej historii. Tak jak wszyscy nie byłem mocny w tym przedmiocie, ale kiedy jeszcze my

ś

lano,

ż

e zostan

ę

kim

ś

lepszym ni

ż

kosmicznym gangsterem, mój dziadek opowiadał mi bajki. Przed oczyma stan

ę

ła mi jego twarz— siwa

broda i m

ą

dre oczy, w których k

ą

cikach kr

ę

ciły si

ę

łzy.

Dziadek był jedynym heretykiem w rodzinie, zreszt

ą

nie tylko w rodzinie, bo i w Kolegium Znawców, którego

równie

ż

był członkiem. Pod koniec

ż

ycia wła

ś

nie za to pozbawiono go tytułów oraz przywilejów i pilnowano, by. t

ą

swoj

ą

herezj

ą

nie mógł nikogo zatru

ć

. Kiedy opowiadał swoje bajki, zni

ż

ał głos do szeptu, a ja zapominałem wtedy

o bo

ż

ym

ś

wiecie, chłon

ą

c nowe pasjonuj

ą

ce wiadomo

ś

ci. Zreszt

ą

nie wiem po co, ilekro

ć

bowiem chciałem

powtórzy

ć

któr

ąś

z nich, mój ojciec bił mnie po twarzy i syczał: „Cicho. Czy wiesz, co za to grozi?!" A i dziadkowi

obrywało si

ę

przy okazji. Ojciec darł si

ę

na niego jak wariat,

ż

e jest „stara

ż

aba" i „trute

ń

". Zreszt

ą

nie dziwi

ę

mu si

ę

wcale. Mojemu ojcu nie było łatwo, niczego w

ż

yciu nie osi

ą

gn

ą

ł, wi

ę

c w

ś

ciekał si

ę

na dziadka za to,

ż

e staruszek

przez własn

ą

lekkomy

ś

lno

ść

pozbawił si

ę

wszystkich godno

ś

ci, na które tak liczyła cała'rodzina.

ś

al mi było

dziadka, bo lubiłem te jego opowiastki, ale nauczony do

ś

wiadczeniem nie powtarzałem ju

ż

ich tak cz

ę

sto, by nie

łazi

ć

z opuchni

ę

t

ą

g

ę

b

ą

. Co nieco powiedzieli mi te

ż

inni i cho

ć

w wielu rzeczach mój dziadek jednak si

ę

nie mylił,

to bajka pozostanie bajk

ą

. I teraz wła

ś

nie postanowiłem je wszystkie powtórzy

ć

:

— Ród nasz pochodzi z Ziemi. Dziwne, ale miałem wielk

ą

ochot

ę

wyzna

ć

cał

ą

prawd

ę

. Mo

ż

e przyczyniały si

ę

do

tego otaczaj

ą

ce mnie ciemno

ś

ci, a mo

ż

e wyczuwałem,

ż

e to szczere wyznanie b

ę

dzie dla mnie szans

ą

, trzeba

przecie

ż

było si

ę

wydosta

ć

jako

ś

z tej studni. Najwa

ż

niejsze,

ż

e mnie nie zabili, rozmawiali ze mn

ą

, no i mogłem

odpowiada

ć

na ich pytania. Mówiłem wi

ę

c, co wiedziałem...

— Ziemia była dobr

ą

planet

ą

z łaskawym sło

ń

cem

i bł

ę

kitnymi oceanami. Ludzie

ż

yli na niej tak jak i u nas:

byli biedni, byli i bogaci. Potem biedni powstali przeciwko bogatym, by odebra

ć

im nagromadzone bogactwa i

podzieli

ć

pomi

ę

dzy wszystkich. Walka była długa, krwawa i zako

ń

czyła si

ę

w dwudziestym pierwszym wieku

zwyci

ę

stwem biednych. Ale zwyci

ęż

eni bogacze zdołali zawładn

ąć

statkami kosmicznymi i odlecieli z Ziemi. Długo

"bł

ą

dzili po kosmosie — a

ż

wreszcie znale

ź

li planet

ę

, t

ę

na której mieszkamy. Nazwano j

ą

Wybawca.

— Uratowali si

ę

— powiedział głos w ciemno

ś

ciach, jak mi si

ę

wydało z ironi

ą

.

— Owszem. Uratowali si

ę

— odpowiedziałem niech

ę

tnie, bo nie lubi

ę

, kiedy mi si

ę

przerywa.

— Ile lat temu wasi przodkowie odkryli... Wybawc

ę

?

— Czterysta...

background image

— No a co dalej?— zapytał ten sam głos.

Nic.

ś

yjemy na Wybawcy odpowiedziałem. Pewnie nie podobało im si

ę

moje ostatnie zdanie, ale ja te

ż

nie

byłem bardzo uradowany tym przesłuchaniem-Czego jeszcze chc

ą

ode mnie?

— A jak

ż

yjecie?

— Ró

ż

nie. Jedni maj

ą

bogactwa, a inni, tacy jak ja, musz

ą

szuka

ć

zdobyczy w kosmosie. Ci, którym si

ę

nie udało

ani jedno, ani drugie, słu

żą

bogaczom. W ciemno

ś

ciach długo milczano, a potem zapytano:

A co z Ziemi

ą

?...

— U nas nie wolno mówi

ć

o niej. Mo

ż

e kto

ś

z Pierwszych wie co

ś

konkretnego na jej temat. Inni ju

ż

zapomnieli.

— Zapomnieli?...
— Owszem. Nikt nie zna nawet jej poło

ż

enia.

— A gdyby

ś

cie je poznali?— znów zadano mi pytanie. Wzruszyłem ramionami — do

ść

ju

ż

miałem tych pyta

ń

. Ale

oni milczeli czekaj

ą

c odpowiedzi, wi

ę

c warkn

ą

łem:

— Poka

ż

cie si

ę

.

—Po co?—zapytali mnie.
—— Porozmawiajmy jak równy z równym. Wy mnie widzicie, a ja was nie. To nie fair.
Znowu co

ś

jakby

ś

miech zabrzmiało w ciemno

ś

ciach. Ubodło mnie to do

ż

ywego: bawiono si

ę

mn

ą

jak małym

kotkiem!
— Poka

ż

cie si

ę

—powtórzyłem. Ciemno

ś

ci błyskawicznie znikły. Miałem przed sob

ą

kwadratow

ą

sal

ę

, jedn

ą

z tych

niezliczonych sal ozdobionych pos

ą

gami i obrazami, które widzieli

ś

my we wszystkich miastach. Błyszcz

ą

ca, pełna

powietrza wygl

ą

dała jak wypełniona ogromn

ą

kropl

ą

rosy. Na jej

ś

rodku. w odległo

ś

ci dwóch jardów, stał w

ą

ski,

długi, ci

ą

gn

ą

cy si

ę

przez cał

ą

długo

ść

stół. a wła

ś

ciwie ława. Za tym stołem na wprost mnie siedzieli oni. Było ich

troje. Dwie dziewczynki i chłopiec. To oni rozmawiali ze mn

ą

, rozumiecie?! Zasmuciłem si

ę

. My

ś

lałem,

ż

e ujrz

ę

Ekspertów w chlamidach i opo

ń

czach, a miałem przed sob

ą

jedynie bosko pi

ę

kne dzieci.

— Sk

ą

d si

ę

tu wzi

ę

li

ś

cie?—zapytałem zdziwiony.

— Jeste

ś

my stra

ż

nikami — odpowiedział chłopiec.

— Nie rozumiem - powiedziałem, bo taktycznie nie bardzo wiedziałem, o co chodzi.
— Chronimy planet

ę

— wyja

ś

nił.

— Przed kim?
— Przed wami...
— Przed nami?...
— Owszem. Przed wasz

ą

... załog

ą

.

Pomy

ś

lałem o jego takcie oraz delikatno

ś

ci, no i oczywi

ś

cie

niezwykłej umiej

ę

tno

ś

ci prowadzenia w odpowiedni sposób

rozmowy.
— Ale dlaczego j

ą

chronicie?

— Bo to muzeum.
Byłem oszołomiony: ładne mi muzeum, nie ma co!
Zapytałem:
— Martwe miasta?...
— To dla was one .s

ą

martwe.

— Co chcesz przez to powiedzie

ć

?

— Spójrz...
Pokazali mi miasto. Znikła

ś

ciana, znów miałem przed sob

ą

równin

ę

, a na niej miasto. Poznałem to miasto po

ogromnej kopule nad wewn

ę

trznym hallem białego budynku — galerii sztuki. Dziwili

ś

my si

ę

, pami

ę

tacie,

ż

e kopuła

jest ołowiana, byli

ś

my zdumieni; ile metalu poszło na zwykły dach. Ale teraz kiedy miasto pokazywały mi dzieci,

kopuła nie była ołowiana, lecz złota. Zapytałem:
— Dlaczego złota?
— No bo taka była od samego pocz

ą

tku.

— Teraz te

ż

jest taka?...

— Owszem.
Nie uwierzyłem. Przecie

ż

kiedy zwiedzali

ś

my miasto, nie

natrafili

ś

my nawet na

ś

lad złota.

— My widzieli

ś

my kopuł

ę

ołowian

ą

— powtórzyłem t

ę

po. Dzieci u

ś

miechn

ę

ły si

ę

i pokazały mi wn

ę

trze galerii —

rz

ą

d kobiecych pos

ą

gów, które widzieli

ś

my. Garry posyłał im wtedy pocałunki... Teraz jednak wygl

ą

dały one

inaczej: na nadgarstkach zamiast ołowianych bransolet złote, a w klipsach i broszkach błyszczały tysi

ą

ce

brylantów.
— Niemo

ż

liwe — powiedziałem — tam jest ołów i grafit,

— Dla was ołów i grafit...
— Dlaczego?
Młodzieniec, który dot

ą

d siedział po drugiej stronie stołu,

wstał.

background image

— Widzisz — powiedział — Io jest zwi

ą

zane z histori

ą

naszej

planety.
Mówi

ą

c szczerze, na widok tych dzieci poczułem si

ę

nieco

pewniej. Je

ż

eli rozmawiaj

ą

ze mn

ą

i niczego mi jak dot

ą

d

nie zrobiły, to chyba si

ę

nie odwa

żą

... Ostatecznie w naszych

ładowniach spoczywaj

ą

cztery anihilacyjne bomby, które

roznios

ą

planet

ę

. Stałem, my

ś

lałem o tym, a im dłu

ż

ej to robiłem, tym bardziej pochmurny stawał si

ę

wpatruj

ą

cy mi

si

ę

w oczy chłopiec. Nagle zapytał:

— Jeste

ś

taki pewien swoich bomb? Jakby mnie pchni

ę

to no

ż

em.

—O czym... ty?...—zapytałem.
Dziewczynki roze

ś

miały si

ę

, a chłopiec jakby zapominaj

ą

c

o zadanym przed chwil

ą

pytaniu powiedział:

— Ta planeta nazywa si

ę

Olmia. Tu narodziła si

ę

i rozwijała nasza cywilizacja milion lat temu. Ale stopniowo
wyczerpywały si

ę

zasoby naturalne, powietrze rozrzedzało

si

ę

, sło

ń

ce grzało coraz słabiej. Przenie

ś

li

ś

my si

ę

wi

ę

c na ,

inne planety. Ale po staremu kochamy nasz

ą

Olmi

ę

. Tu jest

nasza historia, kultura i psychotechnika.
Zauwa

ż

ywszy,

ż

e drgn

ą

ł mi policzek, bo nie rozumiałem, co

znaczy słowo psychotechnika, dodał:
— Zamiast diamentów, jak mówisz, widzieli

ś

cie grafit. To dlatego,

ż

e ka

ż

da nasza rzecz czuje, jakimi oczyma si

ę

na ni

ą

patrzy. No i kiedy trzeba... zmienia si

ę

, broni. Czułem si

ę

bardzo głupio — dziewcz

ę

ta patrzyły na mnie tak

jak na okaz morskiego je

ż

a- Nietrudno było zauwa

ż

y

ć

w ich oczach iskierki rozbawienia. No bo złapano nas na tej

planecie za r

ę

k

ę

, a mnie poci

ą

gni

ę

to do odpowiedzialno

ś

ci, rozumiecie? I na dodatek kpiono tu sobie ze mnie w

ż

ywe oczy. To ja im o Wybawcy wszystko, co wiem, ze szczerego serca, a oni rewan

ż

uj

ą

mi si

ę

pokpiwaniem.

Mieli

ś

my bogactwo i wypu

ś

cili

ś

my je z r

ą

k!!

— Nie wierz

ę

— powiedziałem, chocia

ż

byłem przekonany,

ż

e to. co mi powiedziano, jest prawd

ą

. Kto

ś

inny po

tym „nie wier/

ę

" przestałby ze mn

ą

rozmawia

ć

, ale oni — to jednak mimo wszystko były dzieci— postanowili mi to

udowodni

ć

.

— Widzisz t

ę

obr

ą

czk

ę

? —zapytała dziewczynka zdejmuj

ą

c

z palca złoty pier

ś

cionek z dwoma barwnymi kamieniami. —

We

ź

j

ą

...

Jak idiota wyci

ą

gn

ą

łem przed siebie r

ę

k

ę

. Obr

ą

czka

natychmiast poszarzała, a kamienie zamieniły si

ę

w czarne

w

ę

gliki. Dziewczynka roze

ś

miała si

ę

, zrozumiałem,

ż

e czas na

mnie. Tylko

ż

e to ju

ż

nie zale

ż

ało ode mnie.

Chłopaczek wpatruj

ą

c mi si

ę

w twarz nagle zapytał szczerze:

— Podoba ci si

ę

takie

ż

ycie?

— Jakie tam...

ż

ycie—machn

ą

łem r

ę

k

ą

przypominaj

ą

c sobie t

ą

nasz

ą

włócz

ę

g

ę

po wszech

ś

wiecie,

ż

eby wreszcie

co

ś

zdoby

ć

i wyj

ść

na ludzi. Chłopiec spowa

ż

niał, dziewcz

ę

ta spowa

ż

niały.

— Jak ci mo

ż

na pomóc?— zapytał znowu nadzwyczaj szczerze. — Mo

ż

e pragniesz wiedzy?... I tu paln

ą

łem

najwi

ę

ksze głupstwo. Pomy

ś

lałem sobie, nie powiedziałem, tylko pomy

ś

lałem, czy nie b

ę

dzie mo

ż

na w jaki

ś

sposób sprzeda

ć

tej ich wiedzy. I na tym wszystko si

ę

sko

ń

czyło. Chłopiec odskoczył ode mnie jak oparzony. Sk

ą

d

te

ż

przyszła mi do głowy ta idiotyczna my

ś

l? Przecie

ż

mogłem wysłucha

ć

go do ko

ń

ca!... Kto to powiedział:

„Stworzony do pełzania lata

ć

nie mo

ż

e"? Ach tak, to mój dziadek. Tak te

ż

si

ę

stało: kto si

ę

urodził niegodziwcem,

to i my

ś

li ma niegodziwe. Co mogłem sprzeda

ć

? Jak

ą

wiedz

ę

mogłem sprzeda

ć

? Komu byłaby ona potrzebna?...

Ale chłopiec zrozumiał t

ę

durn

ą

my

ś

l. Natychmiast rozdzieliła nas przepa

ść

. Nawet jego oczy stały si

ę

chłodne.

— I teraz pójdziesz do swoich — powiedział. — Dajemy wam równo pi

ę

tna

ś

cie minut na wystartowanie z Olmii.

Pi

ę

tna

ś

cie minul, ani tekundy wi

ę

cej... Kiedy znajd/iesz si

ę

na ulicy, podnie

ś

pierwszy lepszy kamie

ń

, który

wpadnie ci w oko. Podejd

ź

do rakiety, a kiedy b

ę

d

ą

ci

ę

wypytywa

ć

, gdzie byłe

ś

, rzu

ć

nim o ziemi

ę

i wszyscy

przekonaj

ą

si

ę

, co ich czeka, je

ż

eli nie odlecicie w oznaczonym czasie. Przez chwil

ę

zastanawiał si

ę

i dodał:

— I nie róbcie

ż

adnych głupstw... Chłopiec zrobił dla mnie wi

ę

cej. Pokazał mi rakiet

ę

stoj

ą

c

ą

w ko

ń

cu ulicy. I

załog

ę

— tych w kajutach i tych stoj

ą

cych przy trapie. Pokazał mi równie

ż

, kto o czym my

ś

li. Pan, panie kapitanie,

my

ś

lał w tym momencie,

ż

e ju

ż

pewnie nie

ż

yj

ę

,

ż

e trzeba plun

ąć

na wszystko i startowa

ć

. Garry dla odmiany

my

ś

lał,

ż

e straciwszy w kosmosie dwa lata wróci do domu, do Bitti, z pustymi r

ę

kami, a Bitti rozpłacze si

ę

;

Robert ma ju

ż

sze

ść

lat, ale nie pójdzie do szkoły, nie b

ę

dzie

porz

ą

dnym człowiekiem.

Potem chłopiec wstał i czekał na moje pytania. Nie miałem
o co pyta

ć

. Ciemno

ś

ci zamkn

ę

ły si

ę

dookoła mnie

i natychmiast znalazłem si

ę

z powrotem na ulicy. Wzi

ą

łem

kamie

ń

, tak jak mi radzono, i przyszedłem do w

ą

s...

background image

— Tak-k — powiedział kto

ś

, gdy Wells zako

ń

czył

opowie

ść

. — A jednak nale

ż

ało im posła

ć

par

ę

naszych

anihilacyjnych pigułek.
Wells czekał, co powiedz

ą

inni. Inni milczeli.

Nie wiadomo było, czy ta cisza oznacza,

ż

e zgadzaj

ą

si

ę

z t

ą

opini

ą

, czy te

ż

po prostu w ogóle o niczym nie my

ś

l

ą

.

By jednak jego stanowisko w tej sprawie nie wydało si

ę

czasem komu

ś

niejasne, postanowił powiedzie

ć

, co o tym

wszystkim my

ś

li — tak jak inni miał do tego ostatecznie prawo.

— Naszych pigułek nie byłbym raczej taki znów pewien — powiedział. — Nie zd

ąż

yliby

ś

my pewnie nawet nacisn

ąć

klawisza.
— Do diabła! — przej

ę

ty Garry uderzył pi

ęś

ci

ą

w stół. —

Co za mo

ż

liwo

ś

ci!,.. Có

ż

im tak zale

ż

ało na tym muzeum?

Mogli nam podrzuci

ć

przynajmniej kilka gar

ś

ci diamentów,

no nie?
Ws/yscy znowu zamilkli i znowu wypowiedział si

ę

za nich

Thomas Wells. Niezwykłe były jego słowa, jakie

ś

takie

ponure.
— Nic na to nie poradzimy, chłopcy— powiedział. — S

ą

ś

wiaty, w które mo

ż

na wej

ść

jedynie z czystym

sumieniem. Podniósł oczy i spojrzał na zdobywców.
— Tylko kto z nas wie, co to takiego— sumienie?...

Dymitr Bilenkin — Niedotykalska

Oszałamiaj

ą

ce, cudowne, prawie zapomniane niebo! Otworzyło si

ę

i przyj

ę

ło ich; po monotonii kosmosu, gdzie

tylko gwiazdy i mrok, po długim zamkni

ę

ciu znów wicher, ' blask obłoków, morze, stały l

ą

d. Od bij

ą

cego w

iluminatory

ś

wiatła przygasły lampy. Wył

ą

czy

ć

, jak najszybciej wył

ą

czy

ć

le /aiosnc namiastki sło

ń

ca! Niech

prawdziwe obmyle powietrzem

ś

wiatło dotrze do ka

ż

dego zakamarka statku. zetrze ostatni skrawek cienia!

Napływaj

ą

cy zewsz

ą

d ludzie z maluj

ą

cym si

ę

na twarzach u

ś

miechem niepewnej rado

ś

ci spogl

ą

dali jeden na

drugiego. Oto wychodz

ą

z katakumb. Oto wydostaj

ą

si

ę

z kosmosu. Poganiane ostrogami niecierpliwo

ś

ci w

ś

ciekle

terkotały express-analizatory. Jest tlen, mo

ż

na oddycha

ć

, jest .wiatr, który owieje, jest ziele

ń

i woda, zupełnie jak w

kraju. Swierdlin k

ą

tem oka zerkn

ą

ł do góry, tam gdzie stygła jlpletowa dal opuszczonego kosmosu, i natychmiast

spu

ś

cił oczy. Nie trzeba rozpami

ę

tywa

ć

, nie trzeba... Oto nagroda za wszystko. W dół jeden po drugim opadały

automaty zwiadowcy. Pojawiły si

ę

zajmuj

ą

ce cały ekran hologramy obcego

ś

wiata. Biały piasek na brzegu morza;

uginaj

ą

ce si

ę

pod ci

ęż

arem owoców gał

ą

zki; step, ponad którym unosz

ą

si

ę

ptaki; wydeptana przez zwierz

ę

ta

ś

cie

ż

ka... Wszystko niczym na Ziemi. Prawie jak na Ziemi. Ja

ś

niej ni

ż

na Ziemi. Lawina cyfr w okienkach

analizatorów. Temperatura, ci

ś

nienie, wilgotno

ść

, promieniowanie... Aparat zachłysn

ą

ł si

ę

i zamilkł: teraz

sprawdzał organik

ę

. Bakterie, trawy, wirusy, owady, spory, fitocydy, kurz. opadłe li

ś

cie... Ludzie czekali.

Denerwuj

ą

c si

ę

, niecierpliwi

ą

c, marz

ą

c. Min

ą

ł ju

ż

—jak szybko! — niedawny entuzjazm. Dookoła same

zachmurzone twarze. I wła

ś

nie wtedy, jakby w odpowiedzi na nie ukrywane obawy, wszyscy usłyszeli suchy,

szorstki głos:
— Nie nale

ż

y spodziewa

ć

si

ę

niczego dobrego po tej

planecie.
Wszyscy odwrócili si

ę

. Wiadomo, Fiokin, jedyny człowiek,

który i wcze

ś

niej nie wyra

ż

ał rado

ś

ci.

— Ty pesymisto! — napadli na niego. — Nie krakałby

ś

na

zapas!
Co?

ż

achn

ą

ł si

ę

Fiokin, a jego usta wykrzywił grymas. Chciałoby si

ę

pobiega

ć

bez skafandrów ? Wiaterkiem

pooddycha

ć

, co? Oj. chłopcy, chłopcy... Nie warto na to

liczy

ć

-

—A to niby czemu?—zapytał Swierdlin.
— Bo tak — ju

ż

serio odpowiedział Fiokin. — Trzeba spodziewa

ć

si

ę

najgorszego. Człowiek nie nara

ż

a si

ę

wtedy

na rozczarowanie, gdy co

ś

nie wyjdzie. A przecie

ż

— nie wyjdzie... Najprzyjemniejsza rado

ść

to niespodziewana

rado

ść

. Jak widzisz, mój pesymizm daje wi

ę

cej szcz

ęś

cia.

— Nieprawda— pokr

ę

cił głow

ą

Swierdlin. — Nieprawda. Spodziewam si

ę

po tej planecie wszystkiego najlepszego i

sprawia mi to rado

ść

. Wstyd przyzna

ć

, ale oczekuj

ę

równie

ż

urzeczywistnienia swego małego skrytego marzenia.

Wierz

ę

,

ż

e znajdzie si

ę

tu ten zak

ą

tek, którego nie ma na Ziemi, a który

ś

ni mi si

ę

po nocach. Widz

ę

go. Zagubione

jezioro całe w smugach

ś

wiatła i cienia, delikatny piasek pod bosymi nogami, zgrabne, si

ę

gaj

ą

ce nieba drzewa,

ciepło, cisza...
— To nostalgia — zauwa

ż

ył lekarz. — Widzisz nasze jezioro po

ś

ród naszych sosen. Nawiasem mówi

ą

c takich

miejsc na Ziemi nie brakuje.

background image

—Komarów równie

ż

—dodał Fiokin. Zabrz

ę

czał sygnał i spór został za

ż

egnany, gdy

ż

popłyn

ę

ły informacje. O

wirusach i zwierz

ę

tach, drzewach i ptakach, kwiatach i mikrobach. O wszystkim tym, co jest

ż

yciem, zjawiskiem we

wszech

ś

wiecie znacznie rzadszym ni

ż

geniusz w

ś

ród ludzi.

— Maski — przeszedł szept. — A wi

ę

c tylko maski! Automaty przesadzały. Wprawdzie nieco inne były tutejsze

zwi

ą

zki białkowe, ale ró

ż

nica była tak minimalna,

ż

e decydowała o wszystkim: obce

ż

ycie nie mogło zaszkodzi

ć

ludziom. A wi

ę

c maska była niczym innym jak tylko zb

ę

dnym zabezpieczeniem, którego wkrótce b

ę

dzie si

ę

mo

ż

na

pozby

ć

.

— No, Fiokin, czemu si

ę

nie cieszysz?—zapytał kto

ś

.

M

ęż

czyzna zignorował pytanie i nie odezwał si

ę

słowem.

Nawet jasne sło

ń

ce, nie

ż

ółte, lecz białe, nie było w stanie

zetrze

ć

pokrywaj

ą

cych jego twarz cieni.

Zacz

ę

ło si

ę

l

ą

dowanie. Przy akompaniamencie ryku i grucholu

atmosfer

ę

przeci

ę

ło kosmiczne wiertło. Falami rozbiegły si

ę

wyładowania elektryczne, strzelało nagrzane powietrze.
I długo jeszcze po l

ą

dowaniu nie cichł grom.

Sił

ą

— pomy

ś

lał Swierdlin. — Bierzemy t

ę

planet

ę

sił

ą

,

moc

ą

naszych gigawatów. Niczym wrog

ą

twierdz

ę

. Ale to

nic, wszystko uspokoi si

ę

.

I rzeczywi

ś

cie wszystko uspokoiło si

ę

. Opadły fale na

jeziorach, uleciały zerwane przez huragan li

ś

cie, znów

rozchyliły swe kielichy kwiaty. Wsparty na pot

ęż

nych

tytanowych łapach statek stan

ą

ł po

ś

rodku wypalonej łysiny

pogorzelisko skutecznie oddzieliło go od

ś

wiata obcych drzew i traw.

Tego niestety nie mo

ż

na było unikn

ąć

. Taka była instrukcja — sterylizowa

ć

grunt w strefie l

ą

dowania. Zamieni

ć

go

w popiół. Nie dopu

ś

ci

ć

do tego, by jaki

ś

powój oplótł łap

ę

. Niby zbytek ostro

ż

no

ś

ci (w ka

ż

dym razie na tej

planecie), ale w innych warunkach statek nie mógłby usi

ąść

, st

ą

d te

ż

w dziewi

ęć

dziesi

ę

ciu dziewi

ę

ciu wypadkach

na sto zastrze

ż

enie to było słuszne. Dzie

ń

ust

ą

pił miejsca wieczorowi, przeszła noc, a lokatory wci

ąż

niestrudzenie

badały okolic

ę

. Pustka. Wszystko to, co mogło ucieka

ć

, dawno ju

ż

uciekło, a to, co nie mogło, zgin

ę

ło. Nic nie

naruszało spokoju sztucznej pustyni. W odległo

ś

ci dziesi

ą

tek, setek, tysi

ę

cy kilometrów od statku wci

ąż

sprawdzaj

ą

c i jeszcze raz sprawdzaj

ą

c wszystko kontynuowały sw

ą

wacht

ę

automaty. Kipiało tam

ż

ycie, na

w

ą

sach jednego z nich jaki

ś

paj

ą

czek zacz

ą

ł ju

ż

tka

ć

sw

ą

paj

ę

czyn

ę

, tak jakby zwiadowca był s

ę

katym drzewem.

Tylko rozum potrafi reagowa

ć

na. wtargni

ę

cie obcych, ale rozumu tu nie było. a przyroda jednakowo przyjmuje i

meteoryt i gwiazdolot. Niekiedy wiał wiatr, a wtedy do statku docierał prócz sw

ą

du spalenizny oszałamiaj

ą

cy

zapach wspaniałych kwiatów i traw. który jak na razie wyczuwały tylko aparaty bezlito

ś

nie rozkładaj

ą

ce go na

komponenty:
nieszkodliwy, nieszkodliwy... Miliardy bitów nowych informacji usun

ę

ły wreszcie ostatni

ą

barier

ę

. Poranna rosa

pokryła pogorzelisko, wschód sło

ń

ca zastał ludzi w drodze. W lesie

ś

piewały ptaki. R

ę

ce jako

ś

tak same

- z siebie wył

ą

czyły silnik wsz

ę

dołaza, a ludzie ucichli i słuchali.

Nad drzewami wstawało białe sło

ń

ce, które wysyłało w zenit promie

ń

dr

żą

cy niczym wbita w niebo kryształowa

strzała.
— Ruszamy - powiedział kapitan. Nikt si

ę

nie poruszył. a m

ęż

czyzna nie nalegał. Rozpoczynał si

ę

długi

ekspedycyjny dzie

ń

.

Wsz

ę

dołaz pełzł poprzez bł

ę

kitne korzenie, rozchylał szeleszcz

ą

c

ą

traw

ę

, obje

ż

d

ż

ał grz

ą

sk

ą

czer

ń

błot, płoszył

sze

ś

cionogie zwierz

ą

tka o kawowych zamy

ś

lonych oczach. brak pochyło

ś

ci, a jedna nienaruszona dal ust

ę

powała

miejsca nast

ę

pnej.

Potem ludzie wyszli i st

ą

pali niepewnie po spr

ęż

ynuj

ą

cej pod

ś

ciółce z czerwonawego mchu. Mieli na sobie lekkie

ubrania i tylko maski oddzielały ich od tego wszystkiego, co było dookoła. Mo

ż

na było pochyli

ć

si

ę

i gol

ą

dłoni

ą

pogładzi

ć

nie ogl

ą

dane jeszcze przez nikogo kwiaty: mo

ż

na było zadrze

ć

do góry głow

ę

i da

ć

przesianemu przez

listowie słonecznemu promieniowi połaskota

ć

skór

ę

;

mo

ż

na było poło

ż

y

ć

si

ę

na wznak; mo

ż

na było i

ść

nie po prostej... Taki drobiazg, lecz jak wiele znaczył on po

miliardzie kroków po prostych korytarzach! Niezwykłe wydawało si

ę

nawet to,

ż

e obcasy nierównomiernie

zagł

ę

biały si

ę

w gruncie. Có

ż

to za wspaniałe uczucie po stale tej samej spr

ęż

ysty

ś

ci pola na statku! Zapomnieli o

rzeczach najprostszych, o tym.

ż

e powietrze mo

ż

e obmywa

ć

ciało łaskaw

ą

fal

ą

.

ż

e chłodek cienia graniczy z

ż

arem

sło

ń

ca,

ż

e istniej

ą

wyboje... Kto

ś

potkn

ą

ł si

ę

i upadł, gdy

ż

jego nogi odwykły ju

ż

od uwzgl

ę

dniania czego

ś

takiego,

jak nierówno

ś

ci gruntu. Le

żą

c na ziemi człowiek roze

ś

miał si

ę

. a w jego

ś

lady poszła natychmiast cała reszta. Tak

trzeba — trzeba wyzbywa

ć

si

ę

niepotrzebnych ju

ż

nawyków, radowa

ć

si

ę

tym, czego człowiek wcze

ś

niej nie

doceniał i nie zauwa

ż

ał! Wszyscy jakby oszaleli, bo przecie

ż

wra

ż

enia te

ż

mog

ą

upoi

ć

. Chmiel informacji, alkohol

ż

norodno

ś

ci, nalewka z zapachów kwiatów! Formuły ostrzegały,

ż

e tak b

ę

dzie. Do diabła z formułami! Planeta

jest go

ś

cinna, dost

ę

pna od bieguna po równik, a oni s

ą

młodzi,

ż

ycie jest jednak pi

ę

kne! Zd

ąż

y si

ę

. jeszcze si

ę

background image

zd

ąż

y. Obserwacje mog

ą

zaczeka

ć

. hipotezy te

ż

. To ich planeta! Jak mi

ę

kko

ś

cieli si

ę

ona pod nogami, jak

wspaniale kołysz

ą

si

ę

gał

ą

zki, jak czarodziejskie s

ą

d

ź

wi

ę

ki i szelesty, jak powabne s

ą

jej dale! Dla jej zdobycia

po

ś

wi

ę

cili wiele lat. ale to głupstwo. B

ę

dzie za to teraz now

ą

Ziemi

ą

. Wraz ze wszystkimi swymi nietkni

ę

tymi

oceanami, równinami, lodowcami. Post

ę

pu nie da si

ę

powstrzyma

ć

, lata podró

ż

y zamkn

ą

si

ę

w miesi

ą

cach,

tygodniach, dniach... Tak było na Ziemi, tak b

ę

dzie te

ż

i w kosmosie. Wsz

ę

dzie, wsz

ę

dzie!

Ś

miałe z ciebie.

człowieku, stworzenie. Uparte. Nie ma dla ciebie granic, a je

ż

eli nawet b

ę

d

ą

, to zmieciesz je. Po to przecie

ż

został

ci dany rozum. Wola. O czym my

ś

lisz. Fiokin?

...

ż

e zabawne to wszystko. A wi

ę

c mamy to, czego pragn

ę

li

ś

my. Niegłupio tu. Mo

ż

na rzec,

ż

e jeste

ś

my szcz

ęś

liwi.

Ale przecie

ż

i na Ziemi staje si

ę

naszym udziałem nie mniejsze szcz

ęś

cie. Tylko

ż

e znacznie szybciej i bez

specjalnych trudno

ś

ci. Bez wieloletniego wyrzekania si

ę

prostych ziemskich rado

ś

ci, no i bez ryzyka Co innego

pój

ś

cie o

ś

wicie na ryby, a co innego w

ę

drówka po powierzchni obcej planety, cho

ć

z punktu widzenia

zadowolenia, jakie stało si

ę

twoim udziałem, wychodzi oczywi

ś

cie na Io samo. Có

ż

wi

ę

c osi

ą

gn

ę

li

ś

my?

...Zwyci

ę

stwo, ty zatwardziały pesymisto, zwyci

ę

stwo. Rzecz nie w ilo

ś

ci, lecz w jako

ś

ci. W rzeczach niemo

ż

liwych,

które uczynili

ś

my mo

ż

liwymi. Wy

ż

ej podnie

ś

li

ś

my głowy, ot co. Mocniej, pewniej. Lepiej rozumiemy samych siebie.

Wi

ę

cej wiemy i mo

ż

emy. Szczyt dla alpinisty nie jest celem samym w sobie, nawet je

ż

eli ten tak my

ś

li. Bierze si

ę

przecie

ż

nie fizyczne wy

ż

yny, lecz duchowe. Bez tego nie ma rozwoju, a gdzie nie ma rozw.oju, tam zaczyna si

ę

ruch wstecz, i wkrótce zamyka si

ę

nad nami wieko trumny. Ot, chocia

ż

by ten ptak. tam na niebie. On te

ż

rozumie,

ż

e

ż

ycie to ruch. Jak koziołkuje nad naszymi głowami, zatacza koła... Jego upierzenie to cud:

lazur i złoto. Boi si

ę

nas, a przecie

ż

przyci

ą

gamy go. Wszystko co nieznane przyci

ą

ga, gdy

ż

zwykle tam. gdzie

natykamy si

ę

na co

ś

nieznanego, czai si

ę

niebezpiecze

ń

stwo, za

ś

by prze

ż

y

ć

, trzeba wiedzie

ć

. A nasz ptak

wyra

ź

nie chce

ż

y

ć

...

Ptak zło

ż

ył skrzydła. W sło

ń

cu błysn

ę

ły lazur i złoto, rozległ si

ę

krzyk, ale nim ludzie zd

ąż

yli si

ę

opami

ę

ta

ć

, o piersi

Swierdlina uderzał trzepocz

ą

cy, jeszcze

ż

ywy kamyczek. Przestraszony m

ęż

czyzna strz

ą

sn

ą

ł go z siebie, kamyk

upadł u jego stóp. drgn

ą

ł i znieruchomiał;

Oszołomieni ludzie spogl

ą

dali jeden na drugiego.

— Atakował?
— Taki mały ptaszek?
— Samobójstwo?
— Nonsens!
— W takim razie co?
— Przygotowa

ć

bro

ń

!

—Po co?
— Na wszelki wypadek. - Przecie

ż

nasze białka s

ą

diametralnie ró

ż

ne!

— Ostro

ż

no

ść

nie zaszkodzi...

— Uwaga! Z tyłu!
Krzak przewrócił si

ę

nagle i z jego

ś

rodka wyleciało zniekształcone pr

ę

dko

ś

ci

ą

ciało: błysk dezintegratora zamienił

je w par

ę

. zanim jeszcze nabrało kształtu.

— Do tyłu! — ochrypłym głosem krzykn

ą

ł kapitan. — Do

maszyny!
Kiedy schodzi lawina, człowiek ma zwykle czas odnotowa

ć

te pierwsze kamienie, które odrywaj

ą

c si

ę

od gruntu ze

złowieszczym narastaj

ą

cym hukiem tocz

ą

si

ę

po zboczu.

Potem nie ma ju

ż

szczegółów. jest tylko spadaj

ą

ca masa,

ogromna, w

ś

ciekła w szybko

ś

ci swego upadku.

Tak było te

ż

i tu. Nagle pociemniało, a w chwil

ę

potem co

ś

run

ę

ło zewsz

ą

d, przemieszało si

ę

. Potopem lec

ą

cych, biegn

ą

cych, du

ż

ych i małych stworze

ń

ruszyła dosłownie

cała planeta. Fioletowe wybuchy dezintcgratorów raziły, gniotły, rwały to. co było ciałem r/ucajacej si

ę

w wir walki

przyrody, to. czym ludzie jeszcze nie lak dawno zachwycali si

ę

. a co teraz oszalawszy powstało nagle przeciw nim.

Biegli wstrz

ąś

ni

ę

ci strzelaj

ą

c do wszystkiego, co

ż

ywe, boj

ą

c si

ę

i nie rozumiej

ą

c, co si

ę

stało,

ż

e miejsce idylli

zmieniło si

ę

nagle w miejsce boju.

— Biosfera oszalała! — wstrzymuj

ą

c oddech krzykn

ą

ł kapitan, gdy pancerz wsz

ę

dołaza oddzielił ich od

ż

ywego

potopu. -— Szybko na statek!
Posłusznie wł

ą

czył si

ę

silnik, przylepiona do pancerza trawa została błyskawicznie zmia

ż

d

ż

ona pierwszymi

obrotami

kół.
— Stójcie— mówił z trudem Swierdlin. — No stójcie

ż

!

Wydaje mi si

ę

...

— Co?

— Patrzcie.

background image

ś

ywa zbita masa, której nie mogły powstrzyma

ć

ani wystrzały, ani

ś

mier

ć

, topniała, rozlatywała si

ę

bryzgami

stworze

ń

, które natychmiast znikały, tak jakby to nie one tworzyły jeszcze przed chwil

ą

t

ę

ś

lep

ą

cało

ść

. Wkrótce ju

ż

tylko grudy zw

ę

glonych trupów mówiły o błyskawicznym starciu. Spokojnie

ś

wieciło sło

ń

ce, drzewa, których listowie

ocalało, cicho kołysały si

ę

w strumieniach nagrzanego powietrza. Ludzie wci

ąż

jeszcze nie mogli przyj

ść

do siebie,

gdy

ż

nigdzie w

ż

adnym gwiezdnym systemie nie zetkn

ę

li si

ę

z czym

ś

tak potwornie bezsensownym.

— Co

ś

mi to jednak przypomina — powiedział biolog patrz

ą

cy na grudy martwych ciał. na ran

ę

wypalon

ą

w jasnej

zieleni obcego

ś

wiata. — Analogia jest oczywi

ś

cie czysto zewn

ę

trzna, tym niemniej...

— No?
— Atak fagocytów. Napa

ść

na wszystko, co cudzorodne...

— Nonsens—powiedział kapitan.
— Nonsens — zgodził si

ę

biolog. — Je

ż

eli dobrze si

ę

nad tym zastanowi

ć

, to nie mo

ż

na mówi

ć

o podobie

ń

stwie.

Nikt przecie

ż

nie napadł na nasze mechanizmy- Nikt nie atakował

naszej rakiety...

— I nie atakuje wsz

ę

dołaza — dodał Swierdlin łapi

ą

c za ', r

ą

czk

ę

drzwi. — Dlatego te

ż

o wszystkim zadecyduje

proste

do

ś

wiadczenie.

— Dok

ą

d?! Nie wolno!

— Pozwólcie! Skoro nikt nie napadł i nie napada na nas.

dopóki znajdujemy si

ę

w tym pudełku, to znaczy,

ż

e wszystkiemu winni jeste

ś

my my.

- My?
- Nasze białkowe podobie

ń

stwo, a jednocze

ś

nie i niepodobie

ń

stwo do lego wszystkiego, co nas otacza To nie

atak fagocylów Organizm

ś

wiadomie akceptuje metal i plastyk, ale ju

ż

skomplikowane białka odrzuca. — Czy

ż

by to

była reakcja nie daj

ą

cych si

ę

pogodzi

ć

ż

nic?! wytrzeszczy) oczy kapitan. Przecie

ż

biosfera nie jest organizmem!

- Pomys! niew dziwny, ale "kto wie. mo

ż

e wła

ś

nie dlalcao słuszny — mrukn

ą

ł po gł

ę

bokim namy

ś

le biolog.

Biosfera rzeczywi

ś

cie nie jest organizmem, lecz to wcale jeszcze nie znaczy,

ż

e nie jest ona systemem mog

ą

cym

reagowa

ć

jako jedna cało

ść

. Chocia

ż

... Nie. to niemo

ż

liwe! Gdzie i kiedy biosfera zachowywała si

ę

w ten sposób?

A gdzie i kiedy była na tyle dost

ę

pna,

ż

e pozwalała nam obchodzi

ć

si

ę

bez skafandrów?

Zachowywała si

ę

spokojnie, by tym bole

ś

niej uderzy

ć

? u

ś

miechn

ą

ł si

ę

Fiokin.

A kło

ś

tu marzył o nowej Ziemi.. Był niepoprawnym optymist

ą

... Swierdlin nie odpowiedział

Zgadzacie si

ę

na do

ś

wiadczenie? zapylał.

-Tak.

N4

ęż

czyzna wyszedł z wsz

ę

dołaza. z hermetycznego pudełka. z ruchomego wi

ę

zienia i stan

ą

ł po

ś

ród kwitn

ą

cych

traw. na ile bł

ę

kitnego nieba, w ciszy le

ś

nego

ś

wiatka. Był teraz sam na sam z tak ziemsk

ą

, tak blisk

ą

człowiekowi

przyrod

ą

. w gł

ę

bi której krył si

ę

odpór,

ś

lepy i w

ś

ciekły, gotowy zetrze

ć

człowieka niczym mikroba. Tym razem le

ż

nie trzeba było długo czeka

ć

. • . , .

To,wszystko powiedział przygn

ę

biony Swierdlin zatrzaskuj

ą

c drzwi, poza którymi roiły si

ę

. kotłowały tysi

ą

ce

stworze

ń

. — Tu te

ż

konieczne s

ą

skafandry.

- Potrzebna jest izolacja, by nas nie czuło... No có

ż

, ruszamy.

, Wsz

ę

dołaz zawrócił i oddalał si

ę

coraz szybciej, szybciej. jakby uciekaj

ą

c od rozczarowania... Sycz

ą

! wentylator

tłocz

ą

cy obrzydłe, sztuczne, chemiczne powietrze. Za szkłem znikała coraz Io inna wspaniało

ść

obcego dnia.

Znowu zamkni

ę

cie - my

ś

lał ka

ż

dy. Ciało w otoczce skafandra, tak jakby dookoła był lodowaty kosmos.

ś

ycie

wsz

ę

dzie nas odrzuca. Bezbronne s

ą

tylko martwe

ś

wiaty, bo nad wej

ś

ciem do ka

ż

dego kosmicznego

oerodu z ró

ż

nych przyczyn niezmiennie płonie jeden i ten sam napis: ..Postronnym wst

ę

p wzbroniony",

Człowiek zawsze musi wszystko oswaja

ć

- powiedział Swierdlin. kiedy przed nimi pojawiła si

ę

bryła

gwiazdolotu. l nieistotne, czy jest to ko

ń

. atom czy te

ż

biosfera. Post

ę

p to nieustanne poskramianie! Ale

ostatecznie najlepszym przyjacielem nie jest len pies. który łasi si

ę

do ka

ż

dego przechodnia... l to jest wła

ś

nie

najwspanialsze.

Michał Griesznow — Kwiaty Albarossy

Dziwne rzeczy zacz

ę

ły si

ę

dzia

ć

wła

ś

ciwie ju

ż

w momencie l

ą

dowania. Planeta miała do

ść

g

ę

sta atmosfer

ę

, wi

ę

c

Grigorij stosuj

ą

c si

ę

do obowi

ą

zuj

ą

cych od stu lal instrukcji posadzi! rakiet

ę

na poduszce powietrznej. Ale przy

ka

ż

dym najbardziej nawet delikatnym l

ą

dowaniu strumie

ń

powietrza z dysz zrywa przecie

ż

wierzchni

ą

warstw

ę

gruntu i w efekcie statek l

ą

duje w obłokach pyłu. A tu nic - rakieta wyl

ą

dowała nie podnosz

ą

c z powierzchni planety

nawet odrobiny kurzu. A jeszcze na dodatek pod ka

ż

d

ą

z jej ferrytowych łap jak gdyby nigdy nic pochylały swe

głowy kwiaty.
Borys i Grigorij patrzyli na nie poprzez szkła iluminatorów.
— Ci

ś

nienie słupa powietrza— cztery tony na centymetr -

powiedział Grigorij, — Powinno było zgnie

ść

nawet

słonia...

background image

A kwiaty były całe i nie naruszone...
Przyrz

ą

dy wskazywały na obecno

ść

tlenu w atmosferze.

dwadzie

ś

cia dwa stopnie powy

ż

ej zera w skali Celsjusza, oraz

całkowity brak w powietrzu biogennych no

ś

ników.

— Marz

ę

wprost o tym. by dotkn

ąć

tych kwiatów gołymi r

ę

kami! powiedział Borys, Wychod

ź

my!

— Poczekaj Grigorij wł

ą

czył odbiornik.

— Niby czemu? — zdziwiony Borys zerkn

ą

ł na koleg

ę

. — W ci

ą

gu o

ś

miu godzin oblotu planety nikt nie

odpowiedział na nasze sygnały...
— Przecie

ż

nic na tym nie tracimy, no nie?— powiedział Grigorij wpatruj

ą

c si

ę

w zieleniej

ą

ce oczko indykatora.

Niezadowolony Borys sapał mu nad uchem, gdy

ż

chciał jak najszybciej wyj

ść

na zewn

ą

trz; zwykła niecierpliwo

ść

odkrywcy.
Wskazówka tymczasem, nie licz

ą

c si

ę

z niczyimi

ż

yczeniami. przesuwała si

ę

powoli po skali UKF-u. W pa

ś

mie

czterech metrów natrafiła na dziwny d

ź

wi

ę

k.

— Słyszysz?— zapytał Grigorij zatrzymuj

ą

c wskazówk

ę

i odwracaj

ą

c si

ę

w stron

ę

Borysa.

— Co

ś

nowego!...—krzykn

ą

ł Borys.

— Bez w

ą

tpienia — przytakn

ą

ł jego towarzysz.

— Czy

ż

by to był

ś

piew planety?... A tymczasem / kratownicy gło

ś

nika wydobywał si

ę

nieprzerwanie ten sam

natr

ę

tny d

ź

wi

ę

k. Był to szum miliona rozgniewanych os. A mo

ż

e brz

ę

k miliona srebrnych dzwonków...

Planet

ę

odkryto trzydzie

ś

ci lat wcze

ś

niej, oczywi

ś

cie w przeliczeniu na ziemskie lata. Rakiety

ś

wietlne pokonały

bowiem zwykły czas, uczyniły z niego czas pokładowy ka

ż

dego statku. One te

ż

wykazały całkowit

ą

nieprzydatno

ść

gigantycznych ziemskich kr

ąż

owników, którymi tak si

ę

szczyciła ludzko

ść

dwudziestego pierwszego wieku. W

przestrzeni o wiele lepsze okazały si

ę

niewielkie rakiety z dwu- lub trzyosobow

ą

załog

ą

. Kiedy wi

ę

c

przygotowywano kompleksow

ą

ekspedycj

ę

, wysyłano do dwudziestu statków.

Na przedzie szły zwykłe ceramitowe rakiety osłony rozcinaj

ą

ce obłoki pyłu i toruj

ą

ce drog

ę

, a za nimi jak na

sznurku kolejne statki.
Nawet w dwudziestym drugim wieku ludzko

ść

wci

ąż

jeszcze wła

ś

ciwie przymierzała si

ę

do przestrzeni. Loty były

nadal trudne, tak trudne jak samotne rejsy karawel -ruszaj

ą

cych niegdy

ś

szlakami Kolumba czy Magellana.

Kosmos nie dawał człowiekowi ani przytulnego

ś

wiatła kabin, ani ich szerokich ekranów. Ka

ż

dy lot wymagał od

kosmonautów pracy, cierpliwo

ś

ci, niewiarygodnej wprost odwagi i fizycznej siły.

Siódm

ą

kompleksow

ą

ekspedycj

ę

skierowano do Rygla Oriona w 2111 roku. W pobli

ż

u niewielkiej białej gwiazdy

ludzie odkryli bł

ę

kitn

ą

planet

ę

o atmosferze, w której w ogóle nie było obłoków, i powierzchni równej niczym stół

bilardowy. Le

ż

ała ona w odległo

ś

ci czternastu parseków od Sło

ń

ca. Ludziom bardzo si

ę

podobał jej kolor, wi

ę

c

kiedy o odkryciu powiadomiono Ziemi

ę

, zaproponowano te

ż

od razu nazw

ę

- Zorza. Niestety... Jak si

ę

okazało,

jedna Zorza była ju

ż

w gwiazdozbiorze Kasjopei, a druga w gwiazdozbiorze Pawia. W kosmograf icznym centrum

spróbowano wi

ę

c pr/elo

ż

y

ć

nazw

ę

na łacin

ę

, j

ę

zyki pokrewne, ale dopiero w staroprowansalskim znaleziono

odpowiednik: Alba. czyli

ś

wit. Odkrywców nie opuszczał jednak pech: Alb było a

ż

sze

ść

. Na szcz

ęś

cie w ko

ń

cu

znaleziono wyj

ś

cie — ochrzczono planet

ę

nazw

ą

Albarossa. co Siódm

ą

Gwiezdn

ą

w pełni zadowoliło. Wtedy

jednak nie zdołano zbada

ć

planety, gdy

ż

zbyt dług

ą

drog

ę

mieli przed sob

ą

członkowie wyprawy do Rygla. Miała to

zrobi

ć

dopiero Dziewi

ą

ta, te

ż

zd

ąż

aj

ą

ca do gwiazdozbioru Oriona. Flotylla zmniejszyła wi

ę

c szybko

ść

i tylko rakieta

przyjaciół: Borysa oraz Grigorija. mkn

ę

ia nadal przed siebie z t

ą

sam

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

... Na zbadanie planety

przeznaczono równo czterdzie

ś

ci godzin. Niby niewiele, ale i tak po tym krótkim pobycie na powierzchni planety

mieli dogania

ć

reszt

ę

ekspedycji przez ponad dwa tygodnie. W taki wła

ś

nie sposób nawigator Lomm oraz

mechanik
Borys Ro

ż

ków jako pierwsi ludzie zeszli na powierzchni

ę

planety.
Planeta rzeczywi

ś

cie była pi

ę

kna niczym wiosenne niebo —

cała bł

ę

kitna. Ale to nie ocean czy mgła nadawały jej ten

cudowny odcie

ń

: od równika a

ż

po koło polarne wszystko

ton

ę

ło w kwiatach.

— Zwariowa

ć

mo

ż

na, tak si

ę

chce wzi

ąć

je w r

ę

ce... — mówił Borys napieraj

ą

c ciałem na d

ź

wigni

ę

hydrosystemu

otwieraj

ą

cego luk.

— Ju

ż

. ju

ż

powstrzymał go Grigorij.

Winda /niosła ich na kobierzec z kwiatów. Kabina otworzyła
si

ę

automatycznie. M

ęż

czy

ź

ni wyszli na zewn

ą

trz nawet nie

zamykaj

ą

c za sob

ą

drzwi.

Gdyby wiedzieli, co ich czeka...
Borys natychmiast przykl

ę

kn

ą

ł. Kwiaty były normalne —

zwykłe bł

ę

kitne dzwoneczki. Nie, nie, wcale nie zwykłe, bo

nie mo

ż

na ich było zerwa

ć

, złama

ć

łodygi.

background image

— Drutem przytwierdzone czy co?... — powiedział Borys ogl

ą

daj

ą

c czerwon

ą

pr

ę

g

ę

biegn

ą

c

ą

przez dło

ń

. Jak

zwykle poci

ą

gn

ą

ł za łodyg

ę

, kwiatek przechylił si

ę

tak.

ż

e czuł wilgo

ć

jego listków, ale zerwa

ć

go si

ę

nie dało:

łodyga niczym struna raniła palce.

— Spróbuj ty! - zaproponował Grigorijowi. Ten nie odpowiedział my

ś

l

ą

c,

ż

e Borys wygłupia si

ę

. Czyste potne

tlenu powietrze, sło

ń

ce, bł

ę

kitna dal przypominaj

ą

ca spokojne morze rodziły w nim dzieci

ę

ce marzenia o tym. by

urz

ą

dzi

ć

sobie wy

ś

cigi z Borysem, a potem zwali

ć

si

ę

na ziemi

ę

i wystawi

ć

plecy na działanie promieni

słonecznych. Borys powtórzył:

— Spróbuj!...

Wybrawszy nieco wi

ę

kszy kwiatek Grigorij szarpn

ą

ł go mocno w swoj

ą

stron

ę

. Cienka zimna ni

ć

wpiła si

ę

. w

palce. ' ' .

— Tak — tak... — powiedział puszczaj

ą

c łodyg

ę

i poruszaj

ą

c obolałymi palcami.

— I co na to powiesz? — zapytał Borys.
— Zapewne to samo co ty...
— Silni chłopcy — rozwin

ą

ł jego my

ś

l kolega — poskromiciele kosmosu nie potrafi

ą

zerwa

ć

z klombu głupiego

kwiatka. Có

ż

na to powied/

ą

dziewcz

ę

ta?!

— Bez ironii, Boria. To nie s

ą

zwykłe kwiaty.

— W ci

ą

gu dwustu lat rzeczywi

ś

cie nikt jeszcze nie spotkał

kwiatów na drucie stalowym... — folgował sobie nadal
Borys.
Grigorij wszedł do kabiny i długo szukał czego

ś

w pudełku

z narz

ę

dziami. Wreszcie wyszedł z od dawna sprawdzonymi na Ziemi i kosmicznych trasach tn

ą

cymi obc

ę

gami. Z

trudem. pomagaj

ą

c sobie przy tym obiema r

ę

kami, przyjaciołom udało si

ę

jako

ś

przeci

ąć

łodyg

ę

-

— To jeden... powiedział Borys, który trzymał kwiatek.
— A pomy

ś

le

ć

,

ż

e s

ą

tu ich miliardy! Male

ń

ki, lekki dzwoneczek mile chłodził, dło

ń

. Na ko

ń

cu łodygi błyszczała

kropla soku. Przygl

ą

dali si

ę

jej niczym

ż

ywemu cudowi, pewnie te

ż

dlatego nie od razu dotarł do ich uszu dzwonek,

odgłos dzwonka unosz

ą

cy si

ę

nad ł

ą

k

ą

. D

ź

wi

ę

k był natr

ę

tny, jednostajny-- taki sam jak ten, który słyszeli na statku.

Odeszli od rakiety na jakie

ś

półtora kilometra. Planeta była mniejsza od Ziemi—do horyzontu tylko r

ę

k

ą

si

ę

gn

ąć

.

— Nie ma po co i

ść

dalej — powiedział Grigorij — wsz

ę

dzie te same kwiaty. Kosmonauci zatrzymali si

ę

.

— Kto

ś

je przecie

ż

musi hodowa

ć

— mówił Borys o kwiatach. — Taka planeta nie mo

ż

e by

ć

opuszczona:

sło

ń

ce, powietrze, ciepło, brak tylko gospodarzy. Gdzie

ż

oni s

ą

?— denerwował si

ę

.

Grigorij nadal milczał: on te

ż

zadawał to pytanie, ale tak jak kolega nie znajdował na nie odpowiedzi Odpowiedzi

nie było. za to dziwów ile tylko dusza zapragnie. Powierzchnia planety sprawiała wra

ż

enie wygładzonej, a kwiaty—

zasianych. Gruntu w ogóle nie było wida

ć

: nie mogli si

ę

przedrze

ć

do niego poprzez siatk

ę

splecionych .., łodyg.

Przy ka

ż

dym kroku siatka spr

ęż

ynowała, poddaj

ą

c si

ę

ci

ęż

arowi, ale te

ż

natychmiast wracała na swoje miejsce.

Kwiatów po prostu nie mo

ż

na było uszkodzi

ć

. A w jaki sposób otrzymywały one po

ż

ywienie, wilgo

ć

, skoro nad

planet

ą

nie było obłoków, o czym przekonali si

ę

podczas o

ś

miogodzinnego oblotu? A ten d

ź

wi

ę

k. Co tak dzwoni —

niebo, powietrze, kwiaty?... Mo

ż

na co prawda do tego przywykn

ąć

— kosmonauci ju

ż

to zrobili — ale czym to

tłumaczy

ć

?

— Jestem pewien,

ż

e ta planeta nie jest zamieszkana...— Grigorij oderwał wzrok od morza kwiatów i zerkn

ą

ł na

koleg

ę

k

ą

tem oka. Odwrócony do niego bokiem Borys stał skamieniały z wybałuszonymi oczyma i patrzył w stron

ę

rakiety, od której wolnym krokiem zd

ąż

ało w ich stron

ę

dwóch ludzi! Byli to bez w

ą

tpienia Ziemianie. Szli

rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

ciekawie, od czasu do czasu zatrzymuj

ą

c si

ę

i gestykuluj

ą

c. Grigorij odruchowo zanotował w

pami

ę

ci,

ż

e jeden ma na sobie pomara

ń

czowy, a drugi bł

ę

kitny sweter.

W tym samym momencie dojrzał ich twarze. Lelka powoli szli Borys oraz Grigorij... Powtarzali oni te same ruchy,
gesty Grigorija oraz Borysa. To były ich sobowtóry!... Kosmonauci nie zaliczali si

ę

do lud/i hoja

ź

lmych Borys

odbywał swój czwarty lot. Grigorij szósty ale na widok samych siebie, leraz. tu. na obcej planecie, pod obcym
sło

ń

cem, wpadli w zakłopotanie granicz

ą

ce ze strachem. Borys-drugi zatrzymał si

ę

i uwalniał but z ostrych łodyg

dzwonków. Grigorij-drugi poda! mu r

ę

k

ę

. by towarzysz mógł si

ę

na niej wesprze

ć

... A wszystko było robione

identycznie, jak to robili kosmonauci nie dalej jak dziesi

ęć

czy dwana

ś

cie minut temu. Borys wreszcie uwolnił nog

ę

z p

ę

t i odwróciwszy si

ę

twarz

ą

do Grigorija u

ś

miechn

ą

ł si

ę

, „Powiedział — dzi

ę

kuj

ę

" — przypomniał sobie Grigorij.

^ W tym samym momencie m

ęż

czy

ź

ni znów ruszyli przed siebie.

— Mo

ż

e ja

ś

ni

ę

, Grigorij?—wymamrotał Borys łapi

ą

c koleg

ę

kurczowo za rami

ę

.

Grigorij czuł si

ę

niewiele lepiej i pewnie zadałby koledze identyczne pytanie, gdyby na widok m

ęż

czyzn nie

zapomniał j

ę

zyka w g

ę

bie. Sobowtóry tymczasem podchodziły coraz bli

ż

ej. M

ęż

czy

ź

ni nic patrzyli jednak ani na

Grigorija. ani na Borysa. lecz zerkali na boki. spogl

ą

dali na pole. kwialv. lak jakby nie widzieli kosinonaulów. jakby

nic było przed nimi nikogo. Z ka

ż

dym krokiem zmniejszała si

ę

te

ż

odległo

ść

pomi

ę

dzy nimi a lud

ź

mi.

— Co to. Grisza?,.. — z rozbrajaj

ą

c

ą

dzieci

ę

c

ą

naiwno

ś

ci

ą

zapytał Borys. Jeszcze tylko pi

ęć

dziesi

ą

t kroków,

trzydzie

ś

ci...

background image

— Ej!...—krzykn

ą

ł Borvs.

ś

adnego efektu- Sobowtóry nawet nie raczyły spojrze

ć

na

—kosmonautów.
— Stójcie!
Sobowtóry nadal si

ę

zbli

ż

ały. Grigorij-drugi u

ś

miechn

ą

ł si

ę

i spojrzał na niebo— prawdziwemu Grigorijowi przebiegł

przez plecy dreszcz — a nast

ę

pnie odwrócił si

ę

w stron

ę

Borysa i powiedział co

ś

. bezd

ź

wi

ę

cznie poruszaj

ą

c

ustami.
— Stójcie!... - krzykn

ą

ł Borys jeszcze raz.

Nie skutkowało. Jeszcze tylko dziesi

ęć

kroków... Borys

gro

ź

nie zgi

ą

ł r

ę

ce w łokciach gotuj

ą

c si

ę

do obrony, ale

sobowtóry nawet nie mrugn

ę

ły okiem. W grobowym

milczeniu Borys-drugi oraz Grigorij-drugi podeszli i zlali
si

ę

z

ż

ywymi lud

ź

mi.

Ale to nie było najgorsze: od strony rakiety szła nast

ę

pna

para. a z windy wychodziła trzecia...
— No to

ś

my wpadli, nie ma co! — powiedział Borys ocieraj

ą

c pot z czoła.

— Nie wiesz nawet, ile dałbym za to. by znale

źć

si

ę

teraz na naszym kosmodromie...

I oto na miejscu trzeciej pary oraz rakiety jak na zawołanie wyrósł dworzec kosmiczny - siedmiopi

ę

trowy biały

gmach. w którym kosmonauci znali dosłownie ka

ż

de okno. ka

ż

dy wyst

ę

p, ka

ż

dy szczegół architektoniczny. Borys

obejrzał si

ę

:

hen w dali na linii horyzontu stało kilkana

ś

cie rakiet. samochody-cystemy. a nie opodal nich wznosiły si

ę

kopuły

hangarów. w których przeprowadzano przegl

ą

dy oraz remonty powracaj

ą

cych z kosmosu rakiet. Było wi

ę

c

wszystko to. co chciał zobaczy

ć

, a co powinno było by

ć

na kosmodromie Słoneczny Gaj le

żą

cym w stepie w

rejonie Morza Czarnego.
Druga para sobowtórów była ju

ż

niedaleko: Borys znów zatrzymał si

ę

dla uwolnienia buta. a Grigorij podał mu

r

ę

k

ę

. Borys sobowtór u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. poruszył ustami...

— Odejd

ź

my na bok — zaproponował Grigorij. Odeszli nie przestaj

ą

c jednak obserwowa

ć

sobowtórów. Ci, jakby

nic-si

ę

nie stało, podeszli do miejsca, gdzie jeszcze niedawno kosmonauci spotkali swoich pierwszych

sobowtórów, i stan

ę

li zastanawiaj

ą

c si

ę

nad czym

ś

. A potem Borys-drugi obejrzał si

ę

i znieruchomiał zdumiony.

— Zobaczył drug

ą

par

ę

— skomentował wydarzenie Borys (ten prawdziwy) i splun

ą

ł. Grigorij za wszelk

ą

cen

ę

starał si

ę

zrozumie

ć

sens tego. co rozgrywało si

ę

na jego oczach, ale niestety... Jedyn

ą

rzecz

ą

, jak

ą

mógł zrobi

ć

,

było przyznanie racji Borysowi: obaj mieli w tym momencie strasznie głupie miny. • . •
Druga para zwróciła si

ę

twarzami w stron

ę

rakiety, czyli leni/ fasady zaczarowanego dworca, i drepcz

ą

c w miejscu

oczekiwała nadej

ś

cia trzeciej pary. tej. która akurat wyszła ze

ś

ciany. Potem wchłon

ą

wszy j

ą

w siebie i

bezd

ź

wi

ę

cznie wymieniwszy pomi

ę

dzy sob

ą

kilka słów ruszyła w stron

ę

Borysa oraz Grigorija. zostawiaj

ą

c na

miejscu trzeci

ą

par

ę

, która znów si

ę

pojawiła i teraz oczekiwała czego

ś

wpatruj

ą

c si

ę

w fasad

ę

budynku.

— Gdzie rakieta?... —zapytał szeptem Grigorij Borysa. Jego słowa nie zd

ąż

yły przebrzmie

ć

, kiedy tam gdzie

spogl

ą

dał, przy lewym podje

ź

dzie dworca, pojawiła si

ę

rakieta. Druga z kolei wyrosła tam, gdzie spogl

ą

dał Borys,

w

ś

cianie budynku. Z tej samej

ś

ciany wyszła po chwili kolejna, ju

ż

czwarta para w tych samych dobrze znanych

swetrach.

— Mam tego do

ść

!... —j

ę

kn

ą

ł Borys i nie zwracaj

ą

c uwagi na sobowtóry ruszył p

ę

dem w stron

ę

rakiety. Grigorij z trudem

nad

ąż

ał.

Dolny luk statku był otwarty podobnie jak drzwi windy. ' Chciał za nie chwyci

ć

, ale r

ę

ka przeszła przez nie na wylot...

Po godzinie na całej przestrzeni bł

ę

kitnej ł

ą

ki stało w sumie osiem rakiet, cz

ęść

ulicy, przy której mieszkał w Odessie Grigorij.

aleja piramidalnych topól, a po całym terenie w

ę

drowały pomara

ń

czowe i bł

ę

kitne zjawy. Przyjaciele starali si

ę

w ogóle o niczym

nie my

ś

le

ć

.'nie mie

ć

ż

adnych

ż

ycze

ń

. Mieli ju

ż

do

ś

wiadczenie: wystarczyło tylko o czym

ś

pomy

ś

le

ć

- o budynku dworca

kosmicznego czy czymkolwiek -- a wszystko to natychmiast pojawiało si

ę

przed oczami i ju

ż

nie mo

ż

na si

ę

było tego pozby

ć

. W

ten sposób pojawiła si

ę

statua pioniera i pionierki widziana przez Borysa w jednym z zak

ą

tków nadmorskiego parku. spiczasty

koniec reklamy kinowej, klomb z kwitn

ą

cym';

tloksami. para kr

ą

głobokich fal... Do drobiazgów mo

ż

na było jeszcze przywykn

ąć

, ale gorzej, je

ż

eli pojawiały si

ę

takie budynki,

jak dworzec. W

ś

cian

ę

mo

ż

na było wsun

ąć

r

ę

k

ę

, wej

ść

, ale wytrzyma

ć

tam w

ś

rodku w tych ciemno

ś

ciach i niewyobra

ż

alnym

chłodzie nie było mo

ż

liwe. Borys wpadł do

ś

rodka dworca, zaraz jednak wyskoczył do Grigorija:

ciemno

ś

ci pochłaniały d

ź

wi

ę

ki do tego stopnia,

ż

e nie mo

ż

na było okre

ś

li

ć

, gdzie został przyjaciel. Spróbowali wej

ść

bior

ą

c si

ę

za r

ę

ce. ale natychmiast stracili orientacj

ę

i prawdopodobnie przypadkowo wyszli z powrotem na sło

ń

ce. Potem z pół godziny

obserwowali sobowtóry, które przenikały poprzez

ś

cian

ę

i wyskakiwały z powrotem — obrazek nie zaliczał si

ę

do

najprzyjemniejszych...

— Co b

ę

dziemy robi

ć

? — zapytał Borys potrz

ą

saj

ą

c głow

ą

. jakby odp

ę

dzał głupi sen.

background image

— Trzeba obej

ść

dworzec. Rakieta powinna by

ć

gdzie

ś

za

nim.
Ruszyli wzdłu

ż

ś

ciany budynku, skr

ę

cili za róg.

Niestety na ich drodze wyrósł du

ż

y dom do połowy

pochłoni

ę

ty przez dworzec; za nim pobłyskiwał aluminiowy

hangar.

— Cholera!—zakl

ą

ł Borys.

Trzeba było zawróci

ć

do centralnego wej

ś

cia na

dworzec.

— W ten sposób stworzymy wokół siebie zamkni

ę

te koło z domów i hangarów!... — w

ś

ciekał si

ę

Borys:

— Nie my

ś

l o niczym! radził mu Grigorij.

W tym samym momencie wyrósł przed przyjaciółmi przysłaniaj

ą

cy lew

ą

cz

ęść

dworca teatr z ich kosmicznego miasteczka.

Jedna strona wznosiła si

ę

wy

ż

ej od drugiej. jakby budynek pochylił si

ę

w wyniku trz

ę

sienia ziemi.

— Nie mog

ę

! — Borys złapał si

ę

za głow

ę

. — Grisza, nie mog

ę

. rozumiesz?...

— We

ź

si

ę

w gar

ść

!...

— One nas zgniot

ą

! —j

ę

kn

ą

ł Boria wskazuj

ą

c budynki. Nutka rozpaczy w jego głosie nieprzyjemnie dra

ż

niła słuch, ale Borys nie

zauwa

ż

ył tego. „Tylko nie poddawaj si

ę

strachów i — powtarzał sobie raz po raz — nie poddawaj si

ę

strachowi! Mo

ż

e Io

niezrozumiałe, ale nie nale

ż

y ulega

ć

-panice". Kiedy tak sobie powtarzał, jednocze

ś

nie uwa

ż

nie rozgl

ą

dał si

ę

dookoła, jakby

oczekuj

ą

c pojawienia si

ę

czego

ś

jeszcze bardziej niezrozumiałego, a to oczekiwanie tylko pot

ę

gowało strach.

Sło

ń

ce znikło za horyzontem i kosmonautów błyskawicznie. otoczyły ciemno

ś

ci nocy.

— Gdyby to wszystko było tylko snem... — mamrotał
Borys układaj

ą

c si

ę

do snu na kwiatach tu

ż

obok

kolegi.
Ciemno

ś

ci uratowały ich od stworzonych przez nich samych

widziadeł. Nie było wida

ć

ani sobowtórów w

ę

druj

ą

cych po

ł

ą

ce, ani teatru, ani topolowej alejki.

— Gdyby... — zgodził si

ę

z koleg

ą

Grigorij nie znajduj

ą

c odpowiedzi. Jedna jedyna my

ś

l chodziła mu po głowie:

ż

eby tylko nie

zwariowa

ć

,

ż

eby tylko...

Ranek nie zmienił niczego w ich sytuacji. Nadal majaczyło przed nimi gmaszysko portu kosmicznego, aluminiowy hangar tu

ż

za

nim, nadal salutowali marmurowi pionierzy. Nadal te

ż

po ł

ą

ce kr

ąż

yły sobowtóry...

— A niech was diabli... - z nienawi

ś

ci

ą

pogroził im kułakiem Borys. który

ź

le spal tej nocy udr

ę

czony poło

ż

eniem, w jakim si

ę

znajdowali.

— Trzeba si

ę

przebi

ć

do rakiety! — powiedział ostro Grigorij. Jego nastrój był niewiele lepszy, ale przynajmniej starał si

ę

panowa

ć

nad sob

ą

.

— Jak to, przebi

ć

si

ę

?...

Grigorij zdj

ą

ł z siebie pomara

ń

czowy sweter zrobiony

z grubej wełny.
— Trzymaj! - powiedział podaj

ą

c go Borysowi i spokojnie zacz

ą

ł go pru

ć

. Wyszedł z tego solidny kł

ę

bek nitki koloru

pomara

ń

czy.

Teraz okre

ś

limy kierunek. Stali

ś

my tak - powiedział Grigorij wskazuj

ą

c widziadła stoj

ą

ce na tym miejscu, sk

ą

d

kosmonauci po raz pierwszy dojrzeli sobowtóry. -I patrzyli

ś

my tam — Grigorij wskazał nast

ę

pn

ą

par

ę

wychodz

ą

ca

ze

ś

ciany dworca. — Ida od rakiety, a wi

ę

c sta

ń

my im na drodze.

Nieprzyjemnie było stawa

ć

twarz

ą

w twarz z sobowtórami i czeka

ć

, a

ż

przejd

ą

przez nich. ale nie mieli innego

wyj

ś

cia.

— No... — powiedział Grigorij. kiedy sobowtóry wreszcie przez nich przeszły. - No i przeszły... — powtórzył z ulga.

ale tak. by tego nie zauwa

ż

ył Borys. Sobowtóry przeszły niby bezd

ź

wi

ę

cznie, niezauwa

ż

alnie, ale przecie

ż

ju

ż

samo zetkni

ę

cie si

ę

z nimi wywoływało dreszcze.

— Idioci... - wzruszył ramionami Borys ogl

ą

daj

ą

c si

ę

do tyłu. '"

— Podejd

ź

my do

ś

ciany — Grigorij celowo nie zwrócił uwagi na zachowanie kolegi: denerwowanie si

ę

na

sobowtóry było idiotyczne. — Trzymaj — powiedział do Borysa — i uwa

ż

aj,

ż

eby nitka była naci

ą

gni

ę

ta.

Nawin

ą

wszy koniec nitki na r

ę

k

ę

i pochyliwszy si

ę

do przodu, jakby opieraj

ą

c si

ę

naporowi wiatru. Grigorij wszedł w

ś

cian

ę

budynku. Borys rozwijał kł

ę

bek zauwa

ż

aj

ą

c przy okazji,

ż

e ni

ć

znika w

ś

cianie coraz wolniej. Cztery, pi

ęć

kroków i ni

ć

zwisła. Borys podci

ą

gn

ą

ł j

ą

, ale bez rezultatu. Drgn

ę

ła raz. drugi i znów opadła. Borys oczywi

ś

cie

po

ś

piesznie poci

ą

gn

ą

ł j

ą

do siebie, ni

ć

wyprostowała si

ę

na chwil

ę

, ale zaraz znów opadła tak. jakby Grigorij

cofaj

ą

c si

ę

bardzo si

ę

ś

pieszył. Szarpn

ą

ł jeszcze kilka razy próbuj

ą

c naci

ą

gn

ąć

ni

ć

. przedosta

ć

si

ę

dalej w gł

ą

b, a

potem ni

ć

znowu osłabła i ze

ś

ciany bokiem, niepewnie wyszedł Grigorij. Twarz jego była fioletowa, oczy pełne

strachu.
— Nic puszcza... — Grigorij przykucn

ą

ł ci

ęż

ko dysz

ą

c i rozcieraj

ą

c zmarzni

ę

te dłonie. — Wyrzuca i atakuje

strachem...

background image

Borys patrzył na koleg

ę

. Kł

ę

bek wraz z kilkoma metrami rozwini

ę

tej nici le

ż

ał na kwiatach. Sło

ń

ce, które uniosło si

ę

nad dach dworca, o

ś

wietliło kł

ę

bek, zapl

ą

tało si

ę

w jego pomara

ń

czowych splotach.

— I to wszystko?— ze zdziwieniem zapytał Grigorij oceniwszy na oko ilo

ść

rozwini

ę

tej nici.

Ś

ciana tymczasem

wyrzuciła drugiego Grigorija z fioletow

ą

twarz

ą

i splecionymi r

ę

kami.

— Do diabla!...—zakl

ą

ł prawdziwy Grigorij. Jemu tak

ż

e zaczynało działa

ć

to wszystko ha nerwy.

— Chod

ź

my st

ą

d! —powiedział poci

ą

gaj

ą

c za sob

ą

Borysa. Odeszli od

ś

ciany dworca kosmicznego. Grigorij

milczał, ale Borys cierpliwie czekał, cho

ć

zakipiała w nim zło

ść

. Z natury impulsywny nie cierpiał rzeczy niejasnych.

Lecie

ć

do Oriona. prosz

ę

bardzo, walczy

ć

z kosmosem te

ż

— ostatecznie kosmonauci robi

ą

to od dwustu lat.

czasem nawet gin

ą

. Ale tam przynajmniej jasne s

ą

przyczyny i skutki: piaski na innych planetach, wulkany... Tu

nad głow

ą

niebo, srebrzysty d

ź

wi

ę

k. I ty sam na sam ze sob

ą

. powtórzony tysi

ą

c razy. Po co? Komu?

— Wydawało mi si

ę

— powiedział na koniec Grigorij —

ż

e

ą

dziłem w tych ciemno

ś

ciach bez ko

ń

ca. Pełna utrata

poczucia czasu, rozumiesz? Ciemno

ś

ci nie tylko pochłaniaj

ą

ś

wiatło i d

ź

wi

ę

k — one niszcz

ą

czas. To jest najgorsze.

Run

ą

łem w otchła

ń

bez dna. owładn

ą

ł mn

ą

strach. Prócz.

niesko

ń

czonego upadku niczego nie pami

ę

tam... W kosmosie

te

ż

niełatwo, ale tam przynajmniej s

ą

gwiazdy. Borys. Tu

natomiast nic prócz strachu. Nie rozumiem, jak mnie stamt

ą

d

\\ylaszc/ylc

ś

... Tam chyba nie ma równie

ż

powietrza, bo nie

pami

ę

tam,

ż

ebym oddychał.

Chaotyczna relacja Grigorija niewiele wyja

ś

niła Borysowi.

Protestował ka

ż

d

ą

komórk

ą

swego ciała przeciw sytuacji,

w jakiej si

ę

znale

ź

li. Kto

ś

lub co

ś

bawiło si

ę

nimi.,

a najgorsze było to.

ż

e Bóg wie czym mogła si

ę

sko

ń

czy

ć

ta

zabawa. Borys widział ich bezsilno

ść

w starciu z nieznan

ą

planet

ą

, ale niczego nie mógł niestety zrobi

ć

. Doprowadzało

go to do w

ś

ciekło

ś

ci, której efektem było jeszcze wi

ę

ksze

osłabienie.

Wreszcie zapytał wprost:

— Dostali

ś

my si

ę

w pułapk

ę

?...

— Nie wiem. Borys. Nic nie wiem. Przebi

ć

si

ę

poprzez ciemno

ś

ci do rakiety nie zdołamy. Trzeba gdzie indziej szuka

ć

ratunku.

Je

ż

eli to pułapka, to czyja i po co? Sło

ń

ce nieubłaganie w

ę

drowało w stron

ę

zenitu. Doba na tej planecie liczyła sobie osiem

godzin dnia oraz osiem godzin nocy. Planeta obracała si

ę

w płaszczy

ź

nie równika, nie było wi

ę

c stref czasowych,

— Borys— powiedział nagle Grigorij.
— Co?

— Zauwa

ż

yłe

ś

mo

ż

e,

ż

e sobowtóry nie maj

ą

cienia? Rzeczywi

ś

cie. Ani sobowtóry, ani topole, ani budynki dworca

kosmicznego nie rzucały nawet najskromniejszego

cienia

— Diabelska planeta — znów zakl

ą

ł Borys. -- Same zagadki!

— A poza tym — kontynuował Borys — chce ci si

ę

mo

ż

e je

ść

lub pi

ć

?

— Nie chce...
— A ile czasu min

ę

ło od naszego przylotu?

— Doba.
— Có

ż

wi

ę

c to znaczy?

— Zabij mnie... — zacz

ą

ł Borys.

— Obce

ż

ycie, Borys. Rozumne

ż

ycie! Weszli

ś

my w kontakt z obcym rozumnym

ż

yciem.

Grigorij wypowiedział to. co zrozumiał chyba ju

ż

po pierwszej godzinie pobytu na planecie. Niełatwo było jednak

przyzna

ć

si

ę

na głos, przyzna

ć

si

ę

do tego.

ż

e

ż

aden z nich tego

ż

ycia nie rozumie. W czym tkwi bowiem sens

niesko

ń

czonego kr

ąż

enia sobowtórów? Co znacz

ą

ciemno

ś

ci i stoj

ą

cy wewn

ą

trz budynków czas?... Czym s

ą

kwiaty?... Przez dwa stulecia poszukiwa

ń

rozumu we wszech

ś

wiecie ludzie wypracowali ju

ż

sobie pewien

standardowy obraz rozumnego stworzenia: bracia w rozumie musz

ą

by

ć

podobni do ludzi, wykaza

ć

si

ę

dobr

ą

wol

ą

oraz ch

ę

ci

ą

wzajemnego zrozumienia si

ę

— powstał tzw. homocentryzm. Co prawda w połowie XXI wieku kto

ś

jeszcze próbował uzasadni

ć

tez

ę

. i

ż

nosiciele rozumu niekoniecznie b

ę

d

ą

podobni do ludzi,

ż

e rozum mo

ż

e równie

dobrze wyst

ę

powa

ć

w postaci ple

ś

ni, ale nikt nie brał tego serio. Triumfy

ś

wi

ę

cił homocentryzm. .— W takim razie

stawiamy spraw

ę

jasno — powiedział Borys. — W jakim celu to

ż

ycie uczyniło z nas swoj

ą

zabawk

ę

, bezsilne

mi

ę

czaki?

— Mo

ż

e w ten sposób sprawdza nasz rozum, bada, w jaki sposób wybrniemy z sytuacji.

— Chcesz wi

ę

c powiedzie

ć

,

ż

e to egzamin?...

— Owszem. I Io wcale niełatwy egzamin. Dlatego te

ż

, by oceniono nas wła

ś

ciwie, za wszelk

ą

cen

ę

musimy szuka

ć

honorowego wyj

ś

cia.

— Ale jakiego?... . • , . '

background image

— Po pierwsze, musimy przesta

ć

si

ę

miota

ć

jak szczury w pułapce.

— Hmm... — mrukn

ą

ł Borys. — A po drugie?

— Nie okazywa

ć

wrogo

ś

ci.

— Wiesz. Grisza — westchn

ą

ł Borys — gdybym miał teraz

w r

ę

kach neulrinowy pulsator...

Borys nie zd

ąż

ył nawet doko

ń

czy

ć

zdania, kiedy w jego

r

ę

kach pojawiła si

ę

bron.

I nie było to bynajmniej złudzenie: oznaczony monogramem
„BR" pulsator obci

ą

gał r

ę

ce ku ziemi. Bezpiecznik nie był

przesuni

ę

ty.

Oszołomiony m

ęż

czyzna nie mógł oderwa

ć

wzroku od broni.

— Rzu

ć

to... — powiedział cicho Grigorij.

— Rzuci

ć

?...

— Rzu

ć

! — powtórzył Grigorij.

— Dobrze — powiedział Borys — rzuc

ę

. Ostatecznie zawsze w razie czego zd

ążę

go podnie

ść

.

— Nie my

ś

l o nim — powiedział Grigorij odprowadzaj

ą

c go na bok. — Widzisz... Na usprawiedliwienie planety

mo

ż

na by powiedzie

ć

wiele rzeczy. Mogła zniszczy

ć

przybyszy ju

ż

w momencie opuszczenia przez nich rakiety,

ba, mogła w ogóle nie dopu

ś

ci

ć

do l

ą

dowania. Mogła równie

ż

po zapoznaniu si

ę

z nieproszonymi go

ść

mi u

ś

mierci

ć

ich, rozło

ż

y

ć

na atomy, udusi

ć

mgł

ą

. A przecie

ż

mimo wszystko tego nie zrobiła Powielała ich tylko w

niesko

ń

czono

ść

, przekształcała ich my

ś

li w realne obrazy. Nie dała im tak

ż

e zgin

ąć

z pragnienia i głodu. Dlaczego

s

ą

syci. nie wiedz

ą

obaj. Niezrozumiałe jest zreszt

ą

wszystko, z czym stykaj

ą

si

ę

w tym

ś

wiecie. Dlaczego na

przykład nad planet

ą

nie ma obłoków, cho

ć

powietrze jest wilgotne? Mo

ż

e to wszystko to tylko pozory, natomiast

ż

ycie kryje si

ę

pod powierzchni

ą

?... Kwiaty—czym s

ą

kwiaty? Elementami systemu energetycznego czy klatkami

gigantycznego mózgu.
— Jak długo b

ę

dziemy przebywa

ć

w tej niewoli? — zapytał rozdra

ż

niony Borys.

— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawd

ą

Grigorij.

— Có

ż

wi

ę

c mamy robi

ć

?

— Czeka

ć

. I my

ś

le

ć

o tym, w jaki sposób wybrn

ąć

z sytuacji. Nie trac

ą

c przy tym twarzy... Borys roze

ś

miał si

ę

.

— To tak jakby liczy

ć

na pogod

ę

na morzu...

— We

ź

si

ę

w gar

ść

! — rozkazał Grigorij.

Tej nocy nie mogli zasn

ąć

.

— Kiedy mog

ą

po nas przylecie

ć

?— zapytał le

żą

cy na brzuchu Borys.

Pozycja nie była co prawda najwygodniejsza, ale lepsze to ni

ż

patrze

ć

na gwiazdy i czu

ć

si

ę

ich wi

ęź

niem.

— Nie wcze

ś

niej ni

ż

za miesi

ą

c— odpowiedział Grigorij. Dobrze rozumiał Borysa: towarzysze wkrótce domy

ś

la si

ę

,

ż

e co

ś

si

ę

stało, ale na pomoc przylec

ą

nie wcze

ś

niej ni

ż

za miesi

ą

c.

— Nie wytrzymam...—powiedział Borys. Grigorij nie odpowiedział. — Nie wydostaniemy si

ę

st

ą

d! — przemówił

Borys zbli

ż

ywszy do Grigorija sw

ą

biał

ą

twarz. — Czuj

ę

, jak

mnie obserwuje co

ś

ogromnego, milionokiego, bada, dotyka, odczytuje my

ś

li. Mo

ż

e zabi

ć

, mo

ż

e si

ę

ulitowa

ć

,

zostawi

ć

ot lak, jak teraz, w niewoli, zapomnie

ć

o mnie. Lepiej tysi

ą

c razy zgin

ąć

w kosmosie, wbi

ć

si

ę

w asteroid

— tam przynajmniej wszystko jest jasne. Ale by

ć

bezsilnym królikiem... nie wytrzymam, Grisza.

Ś

pij! — odpowiedział krótko Grigorij.

Borys przysłonił r

ę

kami twarz. Słycha

ć

było jego ci

ęż

ki

oddech.
Grigorij nie mógł pocieszy

ć

kolegi, gdy

ż

sam równie

ż

widział

beznadziejno

ść

ich poło

ż

enia.

W ciemno

ś

ciach nadal kr

ąż

yły widziadła, podchodziły do

nich, bezszelestnie kładły si

ę

obok. Grigorij starał si

ę

nie

patrze

ć

na boki, ale niestety ju

ż

poddał si

ę

temu

dwunastominutowemu rytmowi, w jakim obok pojawiały si

ę

sobowtóry. Otwierał wledy oczy i za ka

ż

dym razem wzdrygał

si

ę

cały. gdy kolejny, nie wiadomo który z rz

ę

du sobowtór

pochylał si

ę

nad nim. Rzeczywi

ś

cie, nietrudno zwariowa

ć

.

Ostatnim wysiłkiem woli rozkazał sobie:

ś

pij.

Udało mu si

ę

zdrzemn

ąć

, ale sen nie był długi, bo zaraz

obudziło go cichutkie szuranie. Otworzywszy oczy Grigorij
zobaczył,

ż

e Borys podniósł si

ę

, postał chwil

ę

nieruchomo

w miejscu, a potem ruszył w ciemno

ś

ci nocy.

— Boria! — krzykn

ą

ł za koleg

ą

.

Borys bez słowa przy

ś

pieszył. Grigorij poderwał si

ę

na równe nogi i ruszył za nim. Obaj dobrze zapami

ę

tali, gdzie

le

ż

ał neutrinowy pulsator. To było po lewej stronie marmurowych schodów, przy ostatnim stopniu. Teraz biegli tam

background image

obaj — oddaleni jeden od drugiego o jakie

ś

dziesi

ęć

kroków. Grigorij dop

ę

dził Borysa akurat wtedy, gdy ten

przykucn

ą

wszy starał si

ę

namaca

ć

r

ę

kami le

żą

cy gdzie

ś

po

ś

ród kwiatów pulsator. Złapali za niego jednocze

ś

nie.

— Nie wolno!... — sykn

ą

ł Grigorij.

— Odejd

ź

! — odpowiedział z gro

ź

b

ą

w głosie Borys.

— Boria!...—Grisza, któremu Borys wykr

ę

cał r

ę

k

ę

staraj

ą

c si

ę

w ten sposób wyrwa

ć

pulsator, usiłował uspokoi

ć

koleg

ę

.

— Zniszcz

ę

to... zgniłe jajko... Pu

ść

!

— Ro

ż

ków! — krzykn

ą

ł Grigorij uderzaj

ą

c koleg

ę

w piersi. Borys zachwiał si

ę

, na moment uchwyt osłabł. Grigorij

natychmiast to wykorzystał. Wyrwał pulsator, zamachn

ą

ł si

ę

i posłał go w mrok dworca kosmicznego.

— Wracaj! - powiedził do Borysa, który zamierzał wskoczy

ć

do budynku. — Opanuj si

ę

!

Borys jak dziecko chlipn

ą

ł pod nosem, sflaczał i bez oporu

dał si

ę

odwie

ść

od stopni dworca.

— Obu nam niełatwo — mówił Grigorij. •— No co,
zastanowimy si

ę

, co zrobi

ć

?

Zasn

ę

li po chwili uspokojeni.

Borys obudził koleg

ę

krótko przed

ś

witem:

— Grisza...
Grigorij podniósł si

ę

, usiadł.

— Co

ś

si

ę

zmieniło — powiedział Borys. — Tylko co? Grigorij z minut

ę

milczał.

— Przestało dzwoni

ć

! — powiedział.

— Prawda — zgodził si

ę

Borys. — Ale dlaczego?...

W oczekiwaniu

ś

witu siedzieli wsłuchuj

ą

c si

ę

w niesko

ń

czon

ą

cisz

ę

.

Ś

wit nie przyniósł

ż

adnych zmian: po polanie w

ę

drowały

sobowtóry, walczyły w pobli

ż

u stopni o neutrinowy

pulsator, a potem pogodziwszy si

ę

zgarbione szły w ich

stron

ę

. Borys zgrzytn

ą

ł z

ę

bami.

Grigorij, który zapragn

ą

ł nieco rozerwa

ć

koleg

ę

, zacz

ą

ł

opowiada

ć

star

ą

rosyjsk

ą

ba

śń

: .

— Wilk zamierzaj

ą

c dosta

ć

si

ę

do owczarni znalazł si

ę

... Borys spojrzał mu w oczy lak,

ż

e Grigorij zamilkł: nici z

bajki. Sam zreszt

ą

czuł,

ż

e nie brzmi to naturalnie. Ostatecznie to przecie

ż

nie jest wina Borysa,

ż

e znale

ź

li si

ę

w

tak parszywej sytuacji. Tu potrzeba psychologów, fizyków, a Borys to mechanik. Ale je

ż

eli normalny człowiek

kapcanieje do tego stopnia, to niedobry znak — my

ś

lał Grigorij patrz

ą

c na t

ę

pe, bezmy

ś

lne kr

ąż

enie sobowtórów.

Czy

ż

mo

ż

e by

ć

co

ś

jeszcze gorszego? Nie mieli tu nic do roboty. Absolutnie nic, a to upodabniało ludzi do

zwierz

ą

t. Człowiek jest człowiekiem tak długo, jak długo znajduje si

ę

w wirze pracy, w ruchu. Wystarczy jednak

zdj

ąć

z jego ramion te zaj

ę

cia, by przekształcił si

ę

w ameb

ę

. Borys ci

ęż

ko podniósł si

ę

z kw ietnego kobierca — ot

po prostu dlatego, by nie widzie

ć

kolejnego starcia w pobli

ż

u stopni dworca. Grigorij poszedł w jego

ś

lady. Na

trasie Borysa wyrosły morskie fale, ale tym razem m

ęż

czyzna wcale nie zamierzał ich omija

ć

.

— Zgi

ń

! — warkn

ą

ł popychaj

ą

c jedn

ą

z nich butem. I fala znikła! M

ęż

czy

ź

ni zatrzymali si

ę

. Obu zaparło z wra

ż

enia

dech w piersiach: kolejny sen czy te

ż

wreszcie koniec koszmaru?... Borys odwrócił si

ę

i spojrzał na Grigorija. Ten

wci

ąż

patrzył w to miejsce, gdzie jeszcze

przed chwil

ą

widzieli fal

ę

. Były tam teraz tylko kwiaty, Tylko kwiaty. Borys powoli podniósł nog

ę

w nast

ę

pnym

kopniaku.
— Przepadnij! — krzykn

ą

ł i ile sił pchn

ą

ł j

ą

butem. Fala znikła.

— A-h-a-a-a!... — wrzasn

ą

ł jak szalony wkładaj

ą

c w głos caia swa sii

ę

i nadziej

ę

, a polem utkwiwszy wzrok w

rakiecie stoj

ą

cej w pobli

ż

u dworca kosmicznego rozkazał:

— Przepadnij! Rakieta znikła.
— Przepadnij! — warkn

ą

ł w stron

ę

klombu floksów. Floksy wyparowały, jakby ich w ogóle nie było.

— Przepadnij! — mrukn

ą

ł na pochylony teatr. Teatr bezd

ź

wi

ę

cznie znikn

ą

ł.

— Przepadnij! — zacisn

ą

ł kułaki Borys na budynek dworca kosmicznego. Marmurowy pi

ę

kni

ś

wyparował. W

blasku sło

ń

ca na jego miejscu znów pojawiła si

ę

ich rakieta.

— Biegniemy! — krzykn

ą

ł Borys do Grigorija. -— Szybciej! — I zrobił w stron

ę

rakiety dwa lub trzy du

ż

e kroki.

Natychmiast jednak zatrzymał si

ę

: — Przepadnij! — krzykn

ą

ł na wielopi

ę

trowy dom. Ten zachwiał si

ę

i znikn

ą

ł.

— Ech ty! — krzykn

ą

ł wesoło Borys. A do Grigorija: — Dłu

ż

szy krok! W pobli

ż

u rakiety odwrócił si

ę

i unicestwił

wszystkie statki majacz

ą

ce na horyzoncie. Pozostawił tylko alej

ę

z topol

ą

i bez celu kr

ążą

ce po ł

ą

ce sobowtóry.

— Wjazd! — rozkazał łapi

ą

c za drzwi windy.

Grigorij dosłownie w ostatniej chwili pochylił si

ę

i podniósł

jedyny zerwany przez nich kwiatek.

background image

— Do diabła! — powiedział Borys wł

ą

czaj

ą

c motory. — Ani minuty wi

ę

cej, bo w przeciwnym razie te goł

ą

bki wlez

ą

nam do rakiety. I gdzie ich wtedy pomie

ś

cimy?—Wida

ć

było,

ż

e w znajomym otoczeniu na powrót odzyskuje

humor:
— Start!
— Ale mimo wszystko co z nimi b

ę

dzie?— zapytał Grigorij.

— Niech zostan

ą

. Na pami

ą

tk

ę

.

— A topola?
— Topola równie

ż

.

Ale kiedy po godzinie kosmonauci jeszcze raz, tym razem ostatni, przelatywali nad znajomym im miejscem, w dole
nie było ju

ż

ani alei, ani sobowtórów—jak okiem si

ę

gn

ąć

tylko pusta bł

ę

kitna ł

ą

ka.

— Jeszcze jedna zagadka planety... — powiedział Grisza.
— Niech inni j

ą

rozszyfrowuj

ą

— odburkn

ą

ł Borys. — Ja nie...

Ale kiedy wyspał si

ę

. poczuł,

ż

e sam nie poradzi sobie z tymi wszystkimi pytaniami, które cisn

ę

ły si

ę

na usta.

Wachta wlokła si

ę

niemiłosiernie, a pyta

ń

nie tylko

ż

e nie ubywało, ale wprost przeciwnie — przybywało. Widz

ą

c,

ż

e Grigorij nie

ś

pi, zapukał w drzwi kabiny... Grigorij le

ż

ał na tapczanie i cho

ć

powinien pisa

ć

raport dotycz

ą

cy

wydarze

ń

na Albarossie, to jednak tego nie robił — my

ś

lał.

— Grisza — zapytał Borys rozumiej

ą

c,

ż

e moment jest odpowiedni do rozpocz

ę

cia rozmowy — jak długo

przebywali

ś

my na tej planecie? Grigorij odpowiedział wzruszeniem ramion nie bardzo pojmuj

ą

c, o co Borysowi

chodzi.
—— Mam tu obliczenia kontynuował Borys.—Zreszt

ą

bardzo proste: osiem godzin obiotu, a na planecie dwie

doby po szesna

ś

cie godzin. Ile ra/em?

— Czterdzie

ś

ci — odpowiedział Grigorij.

— A ile mieli

ś

my czasu na. zbadanie planety?

— Czterdzie

ś

ci godzin...

—- Oce

ń

sam przypadek czy te

ż

nie?...

—- Co chcesz przez to powiedzie

ć

?— zapytał Grigorij.

— Kto

ś

na planecie doskonale wiedział, ile mamy czasu. Grigorij milczał. Borys przycupn

ą

ł na skraju tapczanu.

— Pami

ę

tasz, jak mówili

ś

my o egzaminie?

— Pami

ę

tam.

— Teraz te

ż

tak uwa

ż

asz?

— Mo

ż

liwe...

— Co znaczy „mo

ż

liwe"? Odpowiadaj jasno.

— Cały czas o tym my

ś

l

ę

.

— No i do czego doszedłe

ś

?

— Dziwne rzeczy przychodz

ą

człowiekowi do głowy. Borys cierpliwie czekał.

— Wszystko to, co tam stworzyli

ś

my — innego słowa chyba nie znajd

ę

— dworzec kosmiczny, teatr — mówił

Grigorij — zostało stworzone sił

ą

my

ś

li. I tylko my

ś

li mogły to zniszczy

ć

.

— Nie domy

ś

lili

ś

my si

ę

tego...

— Nie domy

ś

lili

ś

my, Borys.

— Trzeba było niszczy

ć

kamienie ju

ż

w momencie ich pojawienia si

ę

.

— Masz racj

ę

, trzeba było.

— A my pchali

ś

my si

ę

na

ś

ciany.

— Kiedy spojrze

ć

na to z boku, to zachowywali

ś

my si

ę

jak barbarzy

ń

cy.

— Takie te

ż

zostawili

ś

my po sobie wra

ż

enie...

— Wra

ż

enie nie jest znów takie wa

ż

ne.

Borys milczał, bo wstyd mu było incydentu z pulsatorem.

ś

eby skierowa

ć

rozmow

ę

na inne tory, zapytał szybko:

— A sobowtóry? Czemu było ich tak du

ż

o.

— Kto

ś

chciał nas lepiej pozna

ć

...

Borys nie zgadzał si

ę

z tym przypuszczeniem, ale własnej

teorii nie miał.
— My

ś

lisz,

ż

e wypadli

ś

my

ź

le?

— Trzeba b

ę

dzie jeszcze raz sp

ę

dzi

ć

troch

ę

czasu na

planecie.
„Beze mnie..." — chciał powiedzie

ć

Borys, ale dał w ko

ń

cu

za wygran

ą

: — Trzeba o tym pomy

ś

le

ć

.

Grigorij podniósł si

ę

z poduszki.

— Zga

ś

ś

wiatło.

Borys wykonał polecenie. Kiedy oczy nieco przywykły do ciemno

ś

ci, na stoliku, gdzie le

ż

ał bł

ę

kitny kwiatek,

zobaczył słabo

ś

wiec

ą

c

ą

plamk

ę

.

— Co to takiego?— zapytał.

background image

— Powoli — odpowiedział towarzysz.
Po minucie Borys zacz

ą

ł rozró

ż

nia

ć

nad kwiatkiem

kolorowy wianuszek, a nad nim kul

ę

wielko

ś

ci

ś

redniego

jabłka.
— Zobaczyłem to dzi

ś

— powiedział Grigorij. — Jak wiesz, kwiatek cały czas le

ż

ał w szafie. Kula nad kwiatkiem

obracała si

ę

.

— Albarossa! — wykrzykn

ą

ł Borys. — Mówisz o niej jak o czym

ś

ż

ywym.

— Mo

ż

e cała planeta jest

ż

ywa...

Borys nie oponował, gdy

ż

wiedział,

ż

e Grigorij mówi serio.

Mo

ż

e to cyborg — kontynuował towarzysz. — Retranslator na kosmicznej trasie, któr

ą

przypadkowo

przecinamy. Sobowtóry, które tworzył, chyba s

ą

drog

ą

do rozwi

ą

zania zagadki. Pami

ę

tasz,

ż

e przy translacji

meczów piłki no

ż

nej dublowane s

ą

ciekawsze momenty?

ś

eby widz mógł je zobaczy

ć

jak najlepiej? Tak te

ż

było

wła

ś

nie na Albarossie. Ale komu retranslator pokazywał nas niesko

ń

czon

ą

ilo

ść

razy? Tak, Albarossa to nie jedyna

zagadka. Borys. Jej gospodarze s

ą

w innym miejscu. Mo

ż

e spotkanie z nami było dla nich niespodziank

ą

? Mo

ż

e

gospodarze s

ą

tak daleko,

ż

e nie mogli wej

ść

w natychmiastowy kontakt z nami? Wszystko jest tak

skomplikowane... Konieczna jest druga ekspedycja na Albaross

ę

.

Kula unosz

ą

ca si

ę

ponad kwiatkiem nadal wirowała. Po kilku dniach zmniejszyła si

ę

do rozmiarów

ś

liwki, potem

wi

ś

ni, ziarna grochu, by wreszcie znikn

ąć

. Jednocze

ś

nie umarł kwiatek — przekształcił si

ę

w garstk

ę

szarego

popiołu. Grigorij zebrał popiół i schował go w szafie. — Konieczna jest druga ekspedycja na Albaross

ę

powtórzył. —B

ę

d

ę

nalega

ć

! — I zwracaj

ą

c si

ę

do Borysa zapytał: — Polecisz ze mn

ą

?...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 01, Antologie

więcej podobnych podstron