BARBARA BOSWELL
ZA WSZELK CEN
1
- Chyba nie mówisz powa nie! To niemo liwe! Jak mo esz oczekiwa , e b
pracowa a nad scenariuszem z kim - z kim z „The National Cesspool”! - Kelly Malloy
chodzi a nerwowo po w skim biurze redaktora Arta Wittnera.
- Witt, wiesz, e od dawna staram si o t adopcj ! Wszystko sprawdzi am, zebra am
materia y...
- Wiem, Kelly, wiem. - Witt przeci gn r
po swych rzadkich, siwych w osach i
poprawi si w fotelu. - Ale kiedy wydawca dzwoni i mówi, e jego zdaniem to bez sensu,
eby i w magazynie, i w gazecie pokaza y si artyku y na dok adnie ten sam temat i e
powinno si
czy wysi ki... - Zmarszczy brwi. - Nikt nie odmówi Tuckerowi Norwalkowi.
Przynajmniej nikt, komu on p aci. Nie zapominaj, e oboje jeste my na jego li cie p ac.
- Pami tam o tym doskonale. Ilekro dostaj list z „Norwalk Publications” czuj si ,
jakby mnie kto kneblowa - westchn a. - Po co Norwalk kupi „In the Know?” Zacz o nam
si powodzi , nak ad si zwi kszy , dostali my nagrody...
- Znalaz
odpowied na w asne pytanie, Kel. - Witt bawi si rozdart kopert . - „In
the Know” by jednym z niewielu magazynów, które w zesz ym roku przynios y dochód. Od
pocz tku byli my nastawieni na rynek Yuppie i uda o nam si go zdoby ; z braku miejsca
musieli my odrzuca oferty reklamowe i - zdobywali my uznanie za dziennikarstwo na
wysokim poziomie. A poniewa Norwalk twierdzi, e chce podnie poziom wydawnictwa,
to naturalne, e zainteresowa si w
nie nami.
Kelly prychn a pogardliwie:
- Nawet gdyby kupi „The New Yorkera”, „The Atlantic Monthly’’ i „Puncha” - i tak
mu to nie pomo e. Wszyscy w tym kraju wiedz , e „Norwalk Publications” to najgorszy
cham!
- Ale pomimo szczytnych idea ów i przekona nikt w redakcji nie z
wymówienia,
gdy Norwalk wykupi magazyn - stwierdzi z przek sem Witt. - I wszyscy skrupulatnie
realizujemy wystawione przez niego czeki.
- To dlatego, e ten magazyn jest dla nas wszystkim! My go stworzyli my. Jest
naszym dzieckiem, nie mo emy go porzuci tylko dlatego, e tak sobie yczy wydawca „The
National Cesspool”!
- Równie dlatego, e w Chicago trudno o dobr prac w naszym zawodzie - doda
oschle.
Kelly bawi a si kosmykiem w osów.
- To przestanie by dobra praca, je eli Norwalk b dzie nalega , eby my
wspó pracowali z gryzipiórkami z Cesspoola!
- Facet, z którym masz robi ten materia , nie jest gryzipiórkiem, Kelly. To Brandt
Madison. Musia
o nim s ysze . Jest autorem czterech bestsellerów zainspirowanych przez
prawdziwe przest pstwa. Za jeden z nich, opowiadaj cy o siedemdziesi cioo mioletniej
matronie, która sprowadzi a trzy pokolenia swej rodziny na drog rozboju i morderstwa,
dosta Pulitzera.
- Och, tak, ten nies awny klan Osgoodów. - Kelly skrzywi a si . - Makabryczna
rodzinka, jakby ywcem wyj ta ze szpalt Cesspoola. Ten Madison i Norwalk doskonale do
siebie pasuj . Obydwaj maj taki sam z y gust.
- To jest cholernie interesuj ca ksi ka, Kelly. Uwarunkowania psychologiczne i
motywacje, które przedstawi ...
- Jestem pewna, e wi kszo czytelników pana Brandta Madisona nie by a
zainteresowana aspektem psychologicznym, Witt. Kupi a t ksi
, bo jest w niej krew i
przemoc...i, oczywi cie, seks. - Domy lam si , e jest w niej tego pe no.
Gdy przytakn nie mia o, Kelly spojrza a na niego z niesmakiem.
- Ale dlaczego, na Boga, Madison interesuje si adopcj ? Ten temat nie podpada
chyba pod jego dzia
: „sensacja, seks i przemoc”. A w ogóle, co autor bestsellerów robi w
redakcji „The National Cesspool”?
- Madison nie jest w redakcji Cesspoola - Cholera, Kel, ju go nazywam tak jak ty.
Tylko tego by brakowa o, eby mi si to wymkn o przy Norwalku! - Witt przerwa na
chwil . - Madison nie jest w redakcji „The National Informant”. Ksi ka, nad któr ostatnio
pracuje, traktuje o aferze adopcyjnej. W dodatku - jest zaprzyja niony z Norwalkiem.
Informant zamierza drukowa t ksi
w odcinkach, zanim zostanie wydana. Norwalk
twierdzi, e Brandt prowadzi badania bez zarzutu - doda zach caj co.
- Badania - powtórzy a za nim pogardliwie. - Co Tucker Norwalk mo e o tym
wiedzie ? Jego ludzie w Informant nie przeprowadzaj
adnych bada , oni wy miewaj te
historie. Widzia
ich nag ówki? BLI NIACZKA SYJAMSKA MA DZIECKO NIE Z TEJ
PLANETY. OFIARA MORDERSTWA WSTAJE Z GROBU I WYGRYWA NA LOTERII.
Sensacyjki. Bzdury.
Witt próbowa si wykr ci .
- Mieli kilka niez ych kawa ków, Kelly. Czasami te drukuj w odcinkach dobre
ksi ki. Wydaje mi si , e Brandt Madison mie ci si w obu kategoriach.
- Ksi
Madisona b dzie mo na zaliczy do kategorii dziennikarstwa brukowego,
je eli Informant b dzie mia z ni cokolwiek wspólnego, Witt. Mam ju pewne plany do-
tycz ce mego artyku u. Tak zwany szary rynek adopcyjny...
- Kelly, naprawd nie ma sensu dyskutowa tego ze mn . Norwalk nie yczy sobie,
eby „In The Know” przygotowywa o jakikolwiek artyku na ten temat, chyba, e we wspó -
pracy z Madisonem. Nie chce, by pojawi a si podobna historia, zanim Informant nie zacznie
drukowa Madisona.
By ju zm czony t rozmow . Wiedzia , jak bardzo Kelly potrafi by nieust pliwa.
- Je eli nie chcesz pracowa z Brandtem Madisonem, nie musisz. Zawsze mo esz
znale inny temat. Ale jak chcesz pisa o adopcji... - przerwa .
- Musz wspó pracowa z Madisonem - doko czy a za niego.
Rozmowa by a sko czona. Powstrzymywa a si od westchni cia. Nic by go to nie
obchodzi o, gdyby odmówi a wspó pracy z Madisonem i tym obrzydliwym Informantem. Ale
je eli odmówi, straci szans napisania o sprawie, która by a jej obsesj przez lata. Nikt nie
wiedzia o tej obsesji i jej powodach. Kelly chcia a zachowa swój sekret tylko dla siebie.
Bardzo chcia a te napisa ten artyku .
- W porz dku - powiedzia a - spotkam si z nim. Mo e uda mi si go przekona , by
porzuci temat adopcji i skupi si na ciekawszych tematach: walcz cych szczepach kanibali,
owcach g ów, wielokrotnych mordercach zabijaj cych siekier , czy te czym w tym
rodzaju.
Wittner roze mia si .
- Spróbuj.
Kelly przeprasowa a czarn we nian spódnic , potem dobra a do niej akiet. By to
najbardziej sztywny, pruderyjny i brzydki strój, jaki posiada a. „Ta garsonka z pewno ci
mog aby by wymy lona przez projektanta nazistowskich mundurów” - pomy la a i
miechn a si zadowolona. Kupi a j na wyprzeda y par lat temu, gdy s dzi a, e tak
odpychaj cy ubiór mo e si przyda . Teraz w
nie nadarzy a si okazja.
Zapi ta wysoko pod szyj bia a bluzka by a nast pnym akcentem podkre laj cym jej
nieprzyst pno . Z premedytacj w
a pantofle na szerokich obcasach. Bardzo
owa a,
e nie ma w osów na tyle d ugich, by mo na je upi w surowy kok. Zamiast tego podpi a je
po obu stronach metalowymi spinkami.
Okulary w czarnych oprawkach ze wiecide kami udaj cymi diamenty mia y zwykle
szk a. Mimo e obdarzona doskona ym wzrokiem, nie mia a zamiaru pozbawi si przy-
jemno ci zobaczenia efektu, jaki wywo aj te koszmarne oprawki. Oczywi cie, na twarzy nie
by o ladu makija u, nawet szminki. Przyjació ka, z któr mieszka a, Susan Lippert,
skrzywi a si na jej widok.
- Kelly, co ty z sob zrobi a. Naprawd , wygl dasz... - Susan przerwa a, szukaj c
odpowiedniego s owa.
- Milutko? - Kelly spyta a z nadziej w glosie.
Susan przygryz a wargi.
- Hm, w zasadzie zupe nie przeciwnie.
- Chodzi o o to, ebym wygl da a jak najbrzydziej. - Kelly przejrza a si w lustrze.
- Nie mog aby wygl da brzydko, nawet gdyby bardzo si stara a, Kel - odezwa a
si Susan. - Teraz te ci nie wysz o.
- Chc przytrze nosa pró nemu, p ytkiemu idiocie, udaj cemu prawdziwego
czyzn , na którego lec wszystkie panienki. Gotowa jestem zrobi to za wszelk cen .
- Mnie si zdaje, e w wywiadzie dla „Tribune” by ca kiem w porz dku. - Susan
podnios a wycinek z gazety i wpatrywa a si w niego bezmy lnie. - Zw aszcza w cz ci, gdzie
mówi, e gdy „Cosmopolitan” wybra go Kawalerem Miesi ca w ubieg ym roku, dosta listy
od dwóch tysi cy kobiet, a po owa z nich zawiera a takie rzeczy, jak zdj cia nago i czarne,
koronkowe majtki z wyhaftowanym na nich numerem telefonu.
- W porz dku?! - Kelly spojrza a gniewnie na Susan. - Mia am mu za z e, e lubuje si
w przemocy i seksie. Ale fakt, e najbardziej upodoba sobie to, w co natura wyposa a
kobiety, przy miewa wszystko.
Susan u miechn a si .
- Nalega
, by cie spotkali si w bibliotece, a to z pewno ci zawa y na jego
zachowaniu. Biblioteki nie s dobra aren dla podrywaczy.
Kelly wróci a my
do krótkiej rozmowy telefonicznej z Brandtem Madisonem, któr
odby a nieco wcze niej. Jego g os by niski i m ski. Mog aby nawet pokusi si o mil
odpowied , gdyby nie kawa ek gazety z wywiadem, który Susan wygrzeba a ze sterty
egzemplarzy „Chicago Tribune.”
Artyku rozwia jej w tpliwo ci. Kawaler Miesi ca wybrany przez „Cosmopolitan”!
Listy od dwu tysi cy wielbicielek. Czarne majtki przys ane poczt ! Szukaj cy sensacji, dny
krwi i gwa tu pisarz, wspó pracuj cy z odra aj cym „The National Cesspool”! Ten cz owiek
by obraz dla ka dego powa nego dziennikarza.
Nalega a, by ich pierwsze spotkanie odby o si w Bibliotece G ównej. Zamierza a mu
si przedstawi jako beznadziejny mól ksi kowy. Brandt Madison nie b dzie si wysila , by
wywrze na takiej kobiecie wra enie. I, je li b dzie mia a szcz cie, mo e zdo a go
przekona , eby sam zrezygnowa ze wspó pracy.
- No i jak wygl dam?
Brandt Madison przedefilowa przez rodek swego przestronnego salonu. Corrine -
jego siostra i jej dwoje dzieci odwrócili si od telewizora i spojrzeli w jego kierunku.
- Wujku, chyba artujesz - zaoponowa czternastoletni Todd.
- Nie wyjdziesz przecie w czym takim! B yszcz ca, czarna koszula rozpi ta do
pka? Wygl dasz jak dinozaur z...epoki disco!
- Najgorsze s te tandetne z ote
cuchy! - lamentowa a trzynastoletnia Debbie. - Nie
wychod w tym stanie, wujku. Kto z moich znajomych móg by ci zobaczy , umar abym
chyba ze wstydu!
- Masz tak obcis e spodnie, e lepiej zrobisz, nie siadaj c przez ca y wieczór - doda a
Corrine ze miechem. - Sk d, u licha, wytrzasn
te ciuchy, Brandt?
miechn si .
- Ze sklepu ze starzyzn . My
, e Todd ma racj - naprawd wygl dam jak dinozaur
z epoki disco.
- Czy musia
tak zaczesa w osy, wujku? - narzeka a Debbie. - Wygl daj , jakby
by y t uste. Nie mo na nawet zgadn , jaki jest ich kolor.
Brandt zachichota .
- Zu
em ca e opakowanie specyfiku waszej mamy, by uzyska taki efekt, który -
mam nadziej - sk oni pann Malloy do ucieczki. A potem do powiadomienia swego naczel-
nego o zarzucenie absurdalnego pomys u Tuckera z t nasz wspó prac .
- Dlaczego wujek Tuck tak na to nalega ? - spyta a Corrine - I odk d to zgadzasz si
dyktowa sobie warunki?
- Zrobi a na nim wra enie jej pisanina. Widocznie zdoby a jak nagrod . Poza tym
chce podnie poziom magazynu, dla którego ona pisze. - Brandt westchn . - Wiesz, e Tuck
jest zbyt dobrym przyjacielem, by mu powiedzie „nie”. Po tym wszystkim, co zrobi dla
naszej rodziny...Dlatego zgodzi em si przynajmniej spotka z t Malloy. Je eli ona odmówi
wspó pracy, b
mia to z g owy.
- A je li oka e si niez sztuk , wujku? B dzie ci g upio, gdy pomy li, e jeste
beznadziejny - dorzuci Todd.
- Tym si zupe nie nie martwi , Todd. Niez a sztuka nie pisa aby dla „In the Know”,
pretensjonalnego, ponurego magazynu dla materialistów, ko tunów i egoistów. Co wi cej,
os niez ej sztuki przez telefon nie przypomina by komendanta rosyjskiego gu agu.
Dzisiejsza rozmowa z pann Malloy potwierdzi a tylko moje przypuszczenia. Jest sztywna,
ozi
a, ma zahamowania i brak poczucia humoru. - Skrzywi si . - Z jakiego powodu kto
taki jak ona mia by interesowa si tak ludzkim problemem jak adopcja - tego nie wiem.
Bardziej do niej pasuje snobizm intelektualny z wrogim elementem radykalnego feminizmu.
- Wi c zamierzasz wystraszy j swoimi strojnym wygl dem samca w okresie
godowym? - Za mia a si Corrine.
- Nie mam w tpliwo ci: podejrzewa, e nie przepuszcz
adnej istocie
przypominaj cej kobiet . Wi c zamierzam zachowywa si stosownie do jej oczekiwa tak
ugo, a dojdzie do wniosku, e praca ze mn by aby nie do zniesienia.
- I w ten sposób pogrzeba projekt - zako czy a Corrine.
- A tak w ogóle, to która powa na, szanuj ca si kobieta mog aby znie wspó prac z
Kawalerem Miesi ca wybranym przez Cosmo?
Brandt j kn , gdy wypomnia a mu ten tytu , i ca a czwórka wybuchn a miechem.
Kelly zauwa
a go, gdy wchodzi do biblioteki. P aszcz niós przewieszony przez
rami , ubrany by w czarn jedwabn koszul z bufiastymi r kawami i w skie, b yszcz ce
spodnie. Spomi dzy rozpi tej a do p pka koszuli w g stwinie jasnych w osów na piersi
po yskiwa y z ote
cuchy i medaliony.
- O, nie - j kn a Kelly. By okropny. Bardziej, ni si tego spodziewa a. Wygl da jak
komisowa parodia playboya. A w osy? Nie mog a nawet odgadn , jakiego s koloru. W
ostatniej chwili powstrzyma a si przed ucieczk z biblioteki i wzi a g boki oddech. Spotka
si z tym maniakiem seksualnym i przekona go, e ich wspólna praca jest niemo liwa. To on
by przyjacielem Norwalka - je eli on si wycofa, b dzie to mia a z g owy i b dzie mog a
spokojnie pisa swój artyku o adopcji.
Sprawi o jej przyjemno , e by nie mniej przera ony jej widokiem ni ona jego. W
swym zasznurowanym pod szyj ubiorze starej panny, bez w tpienia nie by a w typie pusz -
cego si pawia w strojnych piórkach. Pewnie wola by platynow blondynk w obcis ych, za
ma ych o dwa numery d insach i obfitym biu cie, wylewaj cym si z ozdobionego z ot nitk
dekoltu.
Gdy Brandt spostrzeg id
mu na spotkanie kobiet w czerni, zdusi w sobie j k. To
musia a by Kelly Malloy. W strasznym, czarnym mundurze i okularach, którym brakowa o
tylko doczepionego nosa i w sów. Pasowa a do g osu, który us ysza w s uchawce.
Zgorzknia a, zaci ta, cnotliwa stara panna. Opu ci wzrok na jej nogi. „Czy by nosi a po-
czochy ortopedyczne? - zastanawia si . - I te do obrzydzenia praktyczne pantofle.” By
zdziwiony, e nie nosi wysoko zasznurowanych trzewików, ale i te rzucaj ce si w oczy,
niemodne buty te
wietnie dope nia y ca
ci.
Wci gn g boko powietrze. Ksi ka by a jednak tego warta. Tysi ce bezdzietnych
ma
stw, które gor co pragn y dziecka, by y bezbronne wobec chciwych i pozbawionych
skrupu ów handlarzy, wykorzystuj cych istniej ce luki w przepisach prawnych dotycz cych
adopcji. Tysi ce innych, które nie mog y sobie pozwoli na kupienie dziecka, i którym w ten
sposób odebrano rado rodzicielstwa. Michele i on byli w
nie tak par .
Brandt poczu znajomy, przygn biaj cy ból. Jego nat
enie zmala o z up ywem lat,
ale nie móg si go do ko ca pozby . Przypomnia sobie g bokie rozczarowanie Michele
(które w ko cu wp dzi o j w chorob ), gdy lata mija y, a ona wci nie mia a dziecka.
To jej w
nie pragn zadedykowa t ksi
. Najpierw jednak musia si pozby tej
nieproszonej wspó pracowniczki, panny Kelly Malloy.
Kelly podesz a do niego.
- Pan Madison? - spyta a z rezygnacj w g osie.
Nie mia a adnych w tpliwo ci. To musia by on. Któ inny ni ten pró ny,
przerysowany i wydumany playboy pojawi by si w bibliotece, wygl daj c jak... jak relikt
epoki disco?
- Jestem Kelly Malloy.
Szkoda, e nie nosi a jakiego bardziej odpychaj cego imienia, w rodzaju Abstynencji
czy Dziewicy.
Brandt schyli g ow , rozb ysn wystudiowanym, drapie nym u miechem i obj j
wpó , palcami muskaj c biodro.
- Brandt Madison, do us ug, s odziutka. Jestem - uda o mu si rzuci jej prawdziwie
po dliwe spojrzenie - zwarty, gotowy, by ci w
ciwie obs
, kociaczku.
Kociaczku! Kelly szybko odepchn a d
ze swego biodra i uwolni a si od
oplataj cego j w pasie ramienia.
- Panie Madison, na pocz tku ustalmy pewne rzeczy. Nie ycz sobie adnego
ob apiania i nie b
reagowa a na od ywki typu „kociaczku.”
Urazi j , bardzo dobrze. Zwyci stwo ju blisko. U miechn si szerzej, chwytaj c jej
skie ramiona.
- Nie walcz z tym, kochanie. Poczu em, e co nas czy, gdy tylko nasze oczy
spotka y si w tym zat oczonym pomieszczeniu, w tej...bibliotece - pieszczotliwie g adzi j
po r kach. - Spod jakiego jeste znaku, s odka? Nie czujesz nic? Nasze spotkanie by o
zapisane gdzie w gwiazdach. Jeste my sobie przeznaczeni. Wyjd my st d i pójd my tam,
gdzie b dziemy mogli by sami. Najlepiej do mojej sypialni.
Kelly odskoczy a od niego, nie dowierzaj c w asnym uszom.
- Gdzie si pan tego nauczy ? Mo e cytuje pan za magazynem „Mad”, opisuj cym
knajpy dla samotnych?
Trafi a go bole nie. Todd i Debbie byli wielbicielami magazynu „Mad”; tam w
nie
przeczyta pastisz na bary dla samotnych. Opanowa si i zmusi do uroczego u miechu.
- Chcesz i do baru, koteczku? Twoje yczenie jest dla mnie rozkazem.
Chwyci j za r
i usi owa wsun j do kieszeni swych obcis ych spodni.
- Chod my si upi , laleczko. Potem ci rozbior .
Roz
ci j . By nachalny ponad wszelk miar . Wyszarpn a r
, która dotyka a
napi tych mi ni, ci le opi tych przylegaj cymi spodniami.
- Có za tupet! Co za bezczelno ! - jej g os podnosi si , w miar jak ros o jej
oburzenie. - Nigdy nie spotka am tak zuchwa ego, krzykliwego, szowinistycznego...
- Cii, spokojnie, kochanie. Pami taj, e jeste my w bibliotece. Chod , pójdziemy do
mnie. B dziesz mog a krzycze , j cze , sapa tak g
no, jak tylko zamarzysz, mój ma y,
nami tny kwiatuszku.
Wiedzia a, e musi uciec od niego, w przeciwnym razie gotowa by a go zamordowa .
Wiedzia a, e ka dy sk ad s dziowski, w którym znajdowa aby si przynajmniej jedna
kobieta, skaza by j .
- Panie Madison - zacz a tonem, który móg by zmrozi nawet ogie .
- Chod , kochanie. Widz , e masz na mnie ochot . Chod my st d.
- Nigdzie z panem nie pójd .
- Nie? Dlaczego nie, cukiereczku? Nie podobam ci si ?
- Panie Madison, có za niedocenianie siebie! - wzdrygn a si Kelly.
Iskra triumfu zab ysn a w piwnych oczach Brandta. Dopi swego.
- Ju nie chcesz ze mn pracowa , co, kiciu?
- Mo na to uj w ten sposób, e wola abym raczej pracowa w kamienio omach ni z
panem.
- No i bardzo dobrze. Pierwsz rzecz , jak powinna zrobi jutro rano jest telefon do
naczelnego. Powiedz mu, e si wycofujesz.
Porwa jej r
i podniós do swych ust, ca uj c opuszki palców. Tak to nale
o
zrobi , tak to robili amanci.
- Ca a przyjemno po mojej stronie, s odziutka. Au revoir! Ciao! Sayonara!
Ruszy w kierunku drzwi. Triumfowa .
- Chwileczk , panie Madison.
Brandt zatrzyma si i odwróci . Niedost pna Forteca wo
a go. Na twarzy wykwit!
mu ob udny u miech.
- Zmieni
zdanie, koteczku? Dosz
do wniosku, e nie mo esz mi si oprze ?
Podesz a do niego z r koma z
onymi na piersi. Okulary zsun y si na czubek nosa.
Wygl da a jak nauczycielka starej daty, która ma zamiar przywo
klasowego rozrabiak do
porz dku.
- Z ca pewno ci mog si panu oprze , panie Madison. Prawd powiedziawszy, nie
ma si czemu opiera . I chocia na pewno nie chc z panem pracowa , nie powiedzia am, e
tego nie zrobi .
- Wi c nie rezygnujesz? - na twarzy Brandta malowa o si pot
ne rozczarowanie.
- Nie - odpar a stanowczo. - Mo e si pan przesta wyg upia . Nie odstraszy mnie
pan.
Brandt westchn .
- Przesadzi em?
- Stanowczo.
- Tak na przysz
: czym si zdradzi em?
- Zachowywa si pan jak posta z komiksu. - Kelly spojrza a na niego. - Gdy
otrz sn am si z szoku wywo anego przez pana wygl d, przysz o mi do g owy, e mo e i jest
pan pró nym, p ytkim, skretynia ym podrywaczem, ale nie tak odpychaj cym. Ten strój, te
miertelnie obra liwe bana y, którymi pan szafowa - musia y by mask . A gdy pan tak
ochoczo za
, e ja si wycofuj ... - Wzdrygn a si . - Przekona o mnie to ca kowicie.
Nie le pan sobie radzi , panie Madison, ale to nie ja b
osob rezygnuj
z narzuconej si
wspó pracy.
Brandt wpatrywa si w ni d ugo. Potem podniós r
i ci gn jej okulary. Po raz
pierwszy zobaczy jej oczy, du e szeroko rozstawione, o barwie zielonego nefrytu. Mia a d u-
gie, grube i ciemne rz sy. Po raz pierwszy przyjrza si jej cerze. By a delikatna,
brzoskwiniowa, wydawa a si g adka pe ne usta. Prze kn
lin .
- Prosz mi je odda ! - Kelly si gn a po okulary.
Brandt trzyma je od niej z daleka. Pó niej spojrza przez nie.
- Bardzo interesuj ce, panno Malloy. Zwyk e szk a, prawda? Okulary dla kogo
obdarzonego doskona ym wzrokiem. Czy istnieje jaki szczególny powód, dla którego ubra a
si dzi pani jak zasuszona stara panna?
Odda jej okulary. Schowa a je do ogromnej torby przewieszonej przez rami .
- Nie mam wcale wi kszej ochoty wspó pracowa z panem ni pan ze mn -
powiedzia a cicho.
- Ach, tak. I dlatego powzi a pani zamiar odstraszenia mnie tym przebraniem
Niedost pnej Fortecy?
- Pomy la am, e to dobry sposób na udaremnienie pa skich planów. Panie Playboyu.
- Najlepszy. Osobnik, którego gra em, zwiewa by st d, gdzie pieprz ro nie, gdyby
tylko ujrza pani . - U miechn si do niej nie mia o.
- Co b dziemy teraz robi ?
Nie odwzajemni a u miechu.
- Tucker Norwalk jest pana przyjacielem. Dlaczego pan mu nie powie, e nasza
wspó praca jest niemo liwa?
- Niech pani naczelny mu to powie. Albo pani.
- Nie mog . Je eli odmówi wspó pracy z panem, b
zmuszona po egna si z
moim artyku em o adopcji. Dlaczego pan nie mo e tego powiedzie Norwalkowi? Jest pan
jego w asno ci ? Co sprawia, e tak ulega pan zachciankom tego Króla Blichtru i miecia?
Wyprowadzi a go tym z równowagi - odczyta a to z jego spojrzenia. Przez moment
napawa a si swoim zwyci stwem.
- Nic pani nie wie o Tuckerze Norwalku ani o pobudkach kieruj cych moim wyborem
przy rozpatrywaniu jego pró b.
Popatrzy na ni gro nie. By
wiadomy tego, e ludzie, którzy znaj Tuckera
Norwalka jako wydawc gazetek „blichtru i miecia”, nie mog nic wiedzie o tym, e jest
wspania ym, kochaj cym wujkiem, pod którego skrzyd ami wzrastali on i Corrine. Ten
zuchwa y milioner, który do wszystkiego doszed sam, mia niewielu przyjació , ale tych,
których za takich uwa
- traktowa zupe nie wyj tkowo. Ojciec Brandta by jednym z nich.
Kelly nie mia a poj cia, nie wiedzia a, e zawsze mo na by o na Norwalka liczy . Mimo to
czu si ura ony jej pomówieniami i aluzjami.
- Mog aby pami ta o tym, e zawdzi czasz Tuckowi Norwalkowi to, e mo esz
pisa te swoje kawa ki o tym, jaki jest najmodniejszy kolor makaronu przepuszczanego przez
najnowocze niejszy model maszynki do jego robienia.
Obra
jej magazyn! Poczu a, e p on jej policzki. To by o równoznaczne ze
zniewag osobist .
- „In the Know” wcale nie jest banalny ani pretensjonalny, panie Madison. Owszem,
drukujemy króciutkie, humorystyczne artyku y na takie tematy, ale w zasadzie...
- Humorystyczne? Mam powa ne w tpliwo ci, czy mo na znale cho iskierk
humoru w przynajmniej jednym kawa ku napisanym przez nieustraszonych i zwartych
cz onków pani redakcji, panno Malloy.
Punkt dla niego. Dostrzeg wzburzenie Kelly. Nale
o jej si za t napa na Tuckera.
Przeszywali si nawzajem zjadliwymi spojrzeniami. Na ich twarzach malowa si
gniew i zdenerwowanie. adne z nich nie chcia o ust pi .
- Pos uchaj. To, nad czym pracujesz, to tylko artyku dla magazynu o niewielkim
nak adzie - odezwa si Brandt, przerywaj c cisz . - Ja natomiast pracuj nad ksi
, która
pewnie znajdzie si na li cie bestsellerów „Times’a”. B dzie omawiana w najpoczytniejszych
magazynach, zostanie sprzedana za granic . Spotka si z odd wi kiem, mo e zmieni co w
zasadach adopcji. Twój artyku nie b dzie w stanie zmieni nic. Niech pani znajdzie sobie
inny temat do zabawy, panno Malloy.
- Do zabawy? - powtórzy a za nim Kelly. - Nie ma mowy o zabawie, je eli chodzi o
moje pisanie, panie Madison. Poza tym mam przeczucie, e mój artyku mo e si na co przy-
da , nawet je li tak arogancka i maj ca o sobie wysokie mniemanie winia, jak pan, s dzi
inaczej!
Oczy Brandta zap on y.
- Mog co powiedzie ? Jeste
liczna, gdy tak si z
cisz.
Nie móg si powstrzyma od wypowiedzenia tych s ów. Podniecona i gniewna,
wydawa a mu si jeszcze bardziej poci gaj ca pomimo ubioru starej panny i niech ci, jak
wzbudza a w nim perspektywa wspó pracy z ni .
Kelly nie przyj a komplementu.
- Je eli to jeszcze jeden przejaw narzuconego sobie si uroku osobistego, prosz sobie
darowa .
- Koniec z urokiem, narzuconym czy jakimkolwiek innym. Mo e rzeczywi cie
zachowywa em si jak arogancka i maj ca o sobie wysokie mniemanie winia. Mog zacz
od pocz tku?
miechn si do niej i wtedy po raz pierwszy Kelly mu si przyjrza a. Dostrzeg a go
poza tym udziwnionym strojem i egzaltowanym zachowaniem. By wysoki, mia co najmniej
metr osiemdziesi t. Budowa cia a znamionowa a si fizyczn i psychiczn odporno . Mia
ostre rysy, prosty nos, siln szcz
, adne usta i dziwnie sympatyczny pieprzyk na lewym
policzku. Przez chwil wpatrywa a si w niego, za enowana faktem, e przykuwa jej uwag .
Gdyby nie te ohydne, przylizane w osy nieokre lonego koloru, mo na by by o powiedzie , e
jest bardzo atrakcyjnym m czyzn .
Podnios a wzrok. Mia niespotykane, jasnobr zowe oczy. Kelly zamy li a si .
Jasnobr zowe ze z otymi plamkami. W miar jak si wpatrywa a, oczy te zdawa y si
zmienia barw z br zowej na z ot .
- Ta ksi ka jest dla mnie bardzo wa na z powodów osobistych - odezwa si cicho,
patrz c na ni . - Gdyby Tucker zaproponowa inny temat dla naszej wspó pracy, pewnie bym
nie protestowa .
- Gdyby Tucker zaproponowa cokolwiek innego, moja odpowied brzmia aby
„zdecydowanie nie”.
Przerwa a sielank tego wpatrywania si w niego. By a na siebie z a. Z ca pewno ci
mog a mu si oprze . Tylko gdy spogl da a w jego z ote oczy...
Odwa
a si raz jeszcze podnie na niego wzrok. Ci gle patrzy na ni . Przez
moment zupe nie si zapomnia a. Szybko odwróci a si , usi uj c si uspokoi .
- Powiedzia pan, e ksi ka jest dla pana wa na z pobudek osobistych. To samo z
moim artyku em. Jest dla mnie wa ny z pobudek osobistych.
W ci gu ostatnich lat przyzwyczai si do tego, e zawsze dostawa , czego chcia :
ksi ki na listach bestsellerów, programy telewizyjne, nagroda Pulitzera. Spe niano jego wy-
magania, a wszelkie przeszkody dawa y si
atwo usun . Kelly Malloy by a wyj tkiem. Sta a
mu na drodze i pozostawa a nieugi ta.
Usta wykrzywi mu grymas w ciek
ci. Kto i kiedy ostatnio mu si sprzeciwi , mia
mie odmienne zdanie? Nawet krytycy zajmuj cy si jego ksi kami zawsze wyra ali tylko
swój podziw.
Czy aby rzeczywi cie nie sta si aroganck , maj
o sobie wysokie mniemanie
wini , o co oskar
a go Kelly Malloy? Ta my l nie dawa a mu spokoju.
Zebra a si w sobie i spojrza a na niego.
- Ja si nie wycofam, panie Madison - oznajmi a. - Je li wspó praca z panem jest
jedynym sposobem, bym mog a napisa swój artyku , to j
cierpi .
- Za
my, e powiem Tuckerowi, e spotkali my si i doszli my do wniosku, e cele
przy wiecaj ce w tej pracy pani i mnie ró ni si dalece i s nie do pogodzenia - zacz
wolno. - e pomimo tego, e temat jest ten sam, nasze prace dotycz zupe nie innych
tków, mo e wtedy uda si nam od tego wymiga .
Pomy la , e chyba jednak nie jest aroganck , maj
wysokie mniemanie o sobie
wini .
- To powinno wystarczy - na twarzy Kelly pojawi si pierwszy tego wieczoru
miech.
Brandt wpatrywa si w ni , zaskoczony t przemian . Mia a urzekaj cy u miech. Jej
twarz o regularnych rysach okala y ciemnokasztanowe w osy; nie zauwa
wcze niej ich
koloru. Nawet w tym nijakim uczesaniu wygl da a nie le. Przypatrywa si jej. adna.
Bardzo adna. W zasadzie, u ywaj c proroczych s ów jego bratanka, naprawd „niez a
sztuka”. Która uwa
a go za podrywacza. Wzdrygn si .
- Ciesz si , e doszli my do porozumienia, panie Madison - powiedzia a Kelly
uprzejmie. Wyci gn a do niego r
na po egnanie.
- By o - hmm - mi o pozna pana.
Brandt wci si jej przygl da . Pod tym staromodnym strojem kry y si intryguj ce
kszta ty. adna buzia. Dobra figura. Czy rude w osy i ciemne zielone oczy wiadczy y o
wielkim temperamencie? U miechn si . By oby interesuj ce móc to sprawdzi .
- Poniewa przestajemy by partnerami, mo e uczcimy to jako ? - zapyta , ujmuj c jej
w bardziej za
ym ni zawodowy u cisku.
Obdarzy a go zjadliwym u miechem.
- Nigdy! - Uwolni a d
.
- Dlaczego? - Patrzy na ni niepocieszony. Oczekiwa , liczy na to, e z odmow
spotka si jego bufonada, ale teraz ju nie gra . By sob . Nie móg sobie przypomnie , kiedy
ostatnio jaka kobieta odmówi a randki z Brandtem Madisonem.
- Ka dy, kto zdobywa tytu Kawalera Miesi ca w „Cosmopolitan”, nie zas uguje na
wi cej ni M czyzna Do Towarzystwa „Playboy’a” - odpar a weso o Kelly. - To nie dla
mnie. Dobranoc, panie Madison.
- Moment! - Chwyci j za r
i przytrzyma .
Kelly spojrza a gro nie na jego d
, na zaci ni te palce. Nie wypu ci jej.
- Mówi am ju , e nie ycz sobie by ob apiana, panie Madison - powiedzia a
rozdra nionym tonem.
- Wcale pani nie ob apiam. I mów mi Brandt. To „panie Madison” dzia a mi na nerwy.
- Ale mi pan dzia a na nerwy. Zamierza pan powróci do swego poprzedniego
wcielenia?
Zab ys y mu oczy.
- Co masz na my li?
- Przyzna pan, e przesadzi solidnie w odgrywaniu zach annego rozpustnika, ale to
nie znaczy, e nim nie jest. Chocia teraz traktuje mnie pan jak rekwizyt w nieco zmo-
dyfikowanej wersji swej roli. Dzi kuj bardzo, panie Madison. Nie zale y mi na tym, by mnie
pan uwiód .
- Uwiód ? Spyta em tylko, czy napije si pani ze mn ! Nie mo na chyba nazwa tego
uwodzeniem!
- Dostrzeg am to spojrzenie wyg odnia ego wilka, gdy mi pan proponowa drinka.
- Wyg odnia ego wilka?! - wrzasn Brandt. - S dz , e to pani wraca do swego
poprzedniego wcielenia. Droga Pani Pruderio.
- Nie mo e pan nazwa mnie pruderi tylko dlatego, e nie mam ochoty na drinka z
czyzn , który dostaje poczt czarn koronkow bielizn damsk z wyhaftowanymi
numerami telefonów! Ile z tych numerów pan obdzwoni ?
Oczy zap on y mu z otym p omieniem.
- Wszystkie! - warkn . - Wszystkie siedemset osiemdziesi t osiem.
Popatrzy a na niego, jakby by jak chodz
zaraz . Bardzo gro
.
- Mam nadziej , e ju si pan kontaktowa ze s
zdrowia - odrzek a z
niesmakiem.
Uwierzy a mu! Naprawd uwierzy a, e siedemset osiemdziesi t osiem wariatek
przys
o mu bielizn z wyhaftowanymi na niej numerami telefonów - i e on do nich
dzwoni ! W rzeczywisto ci, ich liczba by a bli sza dwóm, a nie zadzwoni do adnej.
Zazgrzyta z bami.
- Jeste ma idiotk .
- A pan czym , przed czym nale
oby szczepi !
Wykr ci a si i skierowa a ku rz dom ksi ek. Bogu dzi ki, e nie b dzie musia a
pracowa z tym facetem, pociesza a si , w miar jak opada y emocje. Dru yna Malloy -
Madison okaza aby si fataln pomy
.
Brandt ruszy w drug stron , wprost ku drzwiom wyj ciowym. Owion go podmuch
lodowatego styczniowego wiatru. Pierwszy raz w yciu kto porówna go do zarazy! Jak
tylko wstanie, zadzwoni do Tuckera Norwalka i powie mu, e zespó Madison - Malloy to
kompletne nieporozumienie.
2
Przez okno w salonie Kelly obserwowa a wiruj ce p atki niegu.
- Przyjemnie by w domu, Butter - powiedzia a do grubego kota w
te paski,
le cego na sofie i z zadowoleniem li cego pazury. - Biedna Susan, musi dotrze teraz na
ten zjazd a do Evanston.
Butter spojrza na ni , potem wróci do swojej toalety, wykazuj c zupe ny brak
zainteresowania dla dalszej rozmowy. Mimo to Kelly mówi a dalej.
- Na szcz cie mamy tylko zamie . Zapowiadana burza nie na nie zacznie si przed
pó noc . To tej pory Susan wróci.
Usiad a obok Buttera, wzi a do r ki fili ank herbaty i ksi
(powie
szpiegowsk ). S ysza a wist wiatru uderzaj cego w szyby i czu a si wygodnie i bezpiecznie
w przytulnie o wietlonym pokoju. Upi a yk herbaty i zacz a czyta .
Dwadzie cia minut pó niej, gdy w
nie grupa szalonych terrorystów mia a porwa
ównego bohatera z pokoju hotelowego, Kelly by a zmuszona wróci do rzeczywistego
wiata. A podskoczy a, kiedy us ysza a g
ne pukanie do drzwi. Butter popatrzy na ni i
zamrucza z wyrzutem.
- Przepraszam, stary. - Czu a si w obowi zku przeprosi kota, któremu zak ócono
spokój. Susan i ona zawsze go przeprasza y, gdy przeszkodzi y w jakikolwiek sposób.
Wymaga o tego kocie poczucie godno ci.
Od
a ksi
i pobieg a do drzwi. Przyzwyczajenie kaza o jej spojrze przez
wizjer. Mieszka y w du ym, starym domu, gdzie nie by o domofonu.
Widok Brandta Madisona w korytarzu sparali owa j . Sta ze skórzan aktówk
wetkni
pod rami . Po chwili ponownie nacisn dzwonek.
Lekko dr cymi r kami otworzy a drzwi. Stan przed ni zupe nie inny Brandt
Madison ni ten, którego pozna a wczoraj wieczorem w bibliotece. Nie mia swojego teatral-
nego stroju, z otych
cuchów ani popa kanych w osów. By ubrany zwyczajnie: w d insy,
koszul w kratk i zrobiony na drutach sweter w kolorze ecru. W r ku trzyma granatow
kurtk . W ko cu mog a rozpozna kolor jego w osów. By y ciemnoblond z ja niejszymi
pasmami. Zmierzwione kosmyki opada y mu na czo o.
Jego widok oddzia ywa na jej zmys y z fizyczn si . Poczu a, e nie mo e z apa
oddechu. By bardzo m ski. Bardzo przystojny. Jej cia o odczuwa o jego obecno .
Przywita j szczerym u miechem, a nie lubie nym, wypracowanym wykrzywieniem
ust, jak wczoraj. Serce zabi o jej mocniej.
Powstrzyma a si od spytania go o powód wizyty. By aby to pewnie reakcja, jakiej od
niej oczekiwa , daj ca mu przewag . Je eli pojawi si tu, by rozgrywa dalsze gierki, nie
dzie mu tego u atwia .
- Nie zapytasz, co tutaj robi ? - zacz , przypatruj c si jej. By a w szlafroku w
kolorze tosta i ró owo -
to - niebieskiej koszulce. Zamiast pantofli mia a na nogach
we niane skarpety.
Zauwa
a, jak na ni patrzy , i winszowa a sobie, e jest ubrana w strój tak szczelny i
gruby. Nic w nim nie by o dwuznaczne: ani praktyczny szlafrok, ani prosta koszulka, ani
skarpety bez wyrazu.
- Jestem pewna, e sam mi to powiesz.
Mia a zaró owione policzki - czu a si troch za enowana faktem, e przy apa j w
domowym stroju w pi tek o ósmej wieczorem. Ugryz a si w j zyk, by nie t umaczy si ,
dlaczego nie jest gotowa do wyj cia.
- Czy mog wej ? - spyta rozbawiony.
Wiedzia , e jego widok poruszy j . Kelly skrzywi a si . Wzruszy a ramionami, nie
chcia a, by zauwa
jej niepokój. Cofn a si troch , pozwalaj c mu wej .
Rozejrza si po niewielkim pokoju. Obok pluszowej, brzoskwiniowej sofy sta y
brzoskwiniowo - zielone krzes a, nad nimi kwiaty w doniczkach zawieszonych na sznurko-
wych makramach, obok ró ne bibeloty i fotografie w ramkach na stole.
- adnie tu - odezwa si . - Mieszkasz sama?
- Nie - odpar a nie mia o.
- M czyzna czy kobieta?
Widzia a, e domy la si , e nie mieszka a z m czyzn . By oby wietnie odpali mu,
e dzieli apartament z silnie umi nionym napastnikiem dru yny rugby. Niestety, Susan nie
pasowa a do takiego opisu.
- Mieszkam z Susan Lippert, dziennikark z „Tribune” - odpowiedzia a szorstko.
Brandt dostrzeg Buttera siedz cego na sofie, podszed i pochyli si , by go pog aska
po g owie. Butter przyj ten przejaw zainteresowania jako rzecz zupe nie naturaln i mu
nale
.
- Czy ten kot te jest wspólny?
- Nie, nale y do mnie, ale toleruje Susan, i to, e z ni mieszkam. - U miechn a si
do kota. - Pozwala jej askawie nak ada sobie jedzenie i sprz ta po sobie, cho woli, gdy ja
to robi .
- Koty s takimi indywidualistami. Mia bym ich kilka, gdyby tylko trzymanie zwierz t
nie by o zabronione tam, gdzie mieszkam.
Zapad a cisza. Brandt w dalszym ci gu zajmowa si kotem, a Kelly go obserwowa a.
W ko cu nie wytrzyma a.
- No wi c, po co tu przyszed
?
By o to pytanie, którego przyrzek a sobie nie zada .
Brandt wsta i popatrzy jej w oczy.
- Przyszed em, poniewa potrzebuj
ony.
Spojrza a na niego lodowato.
- To przecie nie ma nic wspólnego ze mn .
- Zgadnij, kto ma ni zosta ? - U miechn si .
- Nie mam najmniejszego poj cia, ale kimkolwiek jest ta pani, serdecznie jej
wspó czuj .
- Nie mo na dzi tob wstrz sn , prawda?
- Straci
element zaskoczenia. Po tym, co zobaczy am wczoraj, nic nie jest w stanie
przyprawi mnie o wstrz s.
Usiad i otworzy aktówk .
czy a ich teraz p aszczyzna zawodowa.
- Kelly, b
mówi krótko. Potrzebuj ci , eby przez kilka dni zagra a moj
on .
- Czy to jaki nast pny pomys , aby mnie wystraszy ?
- Wr cz przeciwnie. B dziemy musieli wspó pracowa .
- Wspó pracowa ? - powtórzy a, udaj c przera enie. - Ale wczoraj mówi
, e... -
przerwa a i rzuci a mu gro ne spojrzenie. - To ty si przestraszy
, tak? Boisz si i do
Norwalka! Pozwalasz mu si terroryzowa .
- On mnie nie terroryzuje - zareagowa ostro. - Mia em zamiar zadzwoni do niego
dzi rano, tak jak mówi em. Ale rozmowa telefoniczna, któr odby em wczoraj w nocy, ca -
kowicie zmieni a moje plany. Musimy wspó pracowa .
Parskn a niedowierzaj co.
- Nic i nikt nie mo e zmusi mnie do wspó pracy z panem, panie Madison.
Brandt zignorowa to parskni cie, pochyli si i zapyta szeptem:
- Czy mówi ci co nazwisko Manuel Carista?
Pomy la a przez chwil , po czym potrz sn a g ow .
- Nie, nic. A powinno? - Wtuli a si w zielono-brzoskwioniowy fotel.
- To w
nie przez niego tu jestem. To on jest powodem, dla którego musimy
pracowa razem, nie zwa aj c na nasze wcze niejsze... animozje.
Wsta i skrzy owa r ce na piersi. Kelly zauwa
a pod swetrem poruszaj ce si
mi nie. Znów czu a blisko m czyzny. Prze kn a nerwowo lin . Stara a si przybra ma-
sk oboj tno ci.
- Animozje to za s abe s owo. Wczoraj oboje zgodzili my si na awersj -
przypomnia a mu.
- To by o wczoraj wieczorem. Od tego czasu wiele si zmieni o. Brandt przeszed
przez ca y pokój i stan za ni .
Mia wyra
przewag , wi c wsta a po piesznie, by wyrówna przynajmniej poziom
ich oczu. Pope ni a b d, lecz zda a sobie z tego spraw dopiero, gdy ich cia a zatkn y si .
Nie s dzi a, e stan tak blisko jej fotela.
Odsun a si szybko i niezr cznie, jak oparzona. Brandt po
swe d onie na jej
ramionach i przytrzyma j .
- Spokojnie, Kelly - w jego glosie s ycha by o nutk rozbawienia. Podzia
o to na
ni jak odg os poci gni cia paznokciami po tablicy szkolnej. - Nie mam zamiaru powtarza
wczorajszego przedstawienia.
- Nic by ci to nie da o - odpar a pr dko. Próbowa a zdj z siebie jego r ce, ale jej nie
wypu ci .
- Ci gle na mnie patrzysz, jakbym by nad tym bufonem, obwieszonym tymi
cuchami, mówi cym w argonie barów dla samotnych?
- Tak! - odpowiedzia a krótko. „K ami ” - pomy la a. Wcale ju tak nie uwa
a.
- Có , mo e sprawi ci to przyjemno , e ja ju wcale nie my
o tobie jak o
zasuszonej starej pannie.
- Sprawia mi to wielk przyjemno . Ostatnie dwadzie cia cztery godziny sp dzi am,
zamartwiaj c si , e mog zosta przez ciebie w
nie tak zaszufladkowana.
Jej g os mia zabrzmie sardonicznie, ale by tylko ochryp y. Czy z powodu jego
blisko ci? Chcia a si cofn i stworzy mi dzy nimi pewien dystans.
Przytrzyma j i przyci gn do siebie. Ich uda zetkn y si . Czu a dotyk jego silnych
mi ni na swych szczup ych nogach, nawet poprzez potrójn
cian d insów, flaneli i swetra.
Parzy j . Nie mog a normalnie oddycha .
„Nie gor czkuj si , Kelly” - ostrzeg a siebie. Nie udawa a ju przecie starej panny,
tak jak poprzedniego wieczoru. To co si dzia o teraz, to by o takie erotyczne przekomarzanie
si z ni . Nic wi cej. Zdecydowanie nie chcia a, by zorientowa si , e ma na ni du y
wp yw.
- Podejrzewam, e mój dzisiejszy strój pasuje do pana wyobra enia o zasuszonej starej
pannie? - Usi owa a zdoby si na odrobin kpiny z samej siebie, ale nawet dla niej, jej g os
brzmia sztucznie. Czu a si to spi ta, to o ywiona. Serce wali o jej tak mocno, jakby za
chwil mia o wyskoczy z piersi.
- Podoba mi si to, co masz na sobie - odpowiedzia jej cicho. Jego chrapliwy g os
przyprawi j o ugi cie kolan. Wi c nie by z kamienia, jak jej si wydawa o. Gdy jego d
przesun a si wzd
jej kr gos upa i zacz a delikatnie g adzi szyj , poczu a t tni
w
sobie krew.
Jego kciuk musn przód jej szyi. Nie odrywa oczu od jej twarzy. Wydawa o jej si ,
e tonie w tych z ocistych oczach.
- Jeste taka m oda i krucha, i... - obni
g os - ...i, w przeciwie stwie do
wczorajszego wieczoru, cudownie przyst pna.
miechn si , a Kelly wpatrywa a si w jego usta. Mia takie pi kne usta. adnie
zarysowane, zmys owe, czu e... Zda a sobie spraw z tego, e pragnie, by j poca owa , by
otworzy jej usta swym j zykiem, wsun go do rodka i...
- Nie masz poj cia, jak bardzo pragn ci poca owa , ale lepiej b dzie, je li tego nie
zrobi . Nie teraz.
Dopiero po chwili dotar do niej jego g os. By a oszo omiona. Mia a wpó przymkni te
oczy, zaczyna a pogr
si w cudowny wiat pragnie . A Brandt Madison odczytywa to
wszystko z jej oczu.
- Zawsze b
nieprzyst pna dla... dla pe nego samouwielbienia, pró nego wilka,
Brandcie Madisonie!
Odskoczy a od niego przestraszona tym wszystkim. Co si z ni dzieje? Nie snu a
chyba fantazji seksualnych z m czyzn , który jej si nawet nie podoba ! A przecie Brandt
Madison nie podoba si jej, upomnia a si . By zachwyconym sob , pró nym wilkiem! Nie,
wcale si jej nie podoba .
- Jestem pe nym samouwielbienia, pró nym wilkiem, dlatego e ci nie poca owa em?
- U miechn si szyderczo. - I pomy le , e nie poca owa em twych wodz cych na po-
kuszenie ust tylko dlatego, eby nie wyda ci si porywczym i nie przepuszczaj cym adnej
kobiecie rozpustnikiem oraz by wyrzuconym st d bez mo liwo ci powiedzenia tego, z czym
tu przyszed em. Nie mo
z tob wygra !
- Zgadza si ! - krzykn a. Czu a si jak idiotka, ale nic j to nie obchodzi o. - Prosz
wyj ! Natychmiast!
- Cholera, i tak mnie wyrzuca. - Nie wydawa si by specjalnie poruszony.
Podejrzewa a nawet, e w duchu pod miewa si z niej.
- Powinienem podda si prymitywnym chuciom i poca owa ci bez wzgl du na
wszystko. Có , lepiej pó no ni wcale. Chod , kotku.
Uderzy a j zmiana tonu jego g osu. Doskonale pami ta a ten charakterystyczny,
denerwuj cy ton z wczorajszego wieczoru.
Spojrza na ni z przesadn po dliwo ci i wyci gn r ce w jej kierunku.
- Chod , wiem, e a si do tego palisz.
Znów przesadza do granic absurdu z odgrywaniem roli playboya. Piwne oczy
yszcza y i zach ca y j do wzi cia udzia u w tej farsie.
Próbowa a uda rozgniewan , naprawd próbowa a, ale nie mog a zapanowa nad
miechem.
- Przestaniesz czy nie? - Teraz te próbowa a zabrzmie ostro, ale nie wysz o.
- Gramy marchewk na ko cu kija? - Zuchwale ruszy ku niej.
Wznios a oczy do nieba i opad a na tapczan obok pi cego Buttera. Odczu a ulg .
Trz
y si jej nogi.
Brandt usiad z drugiej strony kota.
- Naprawd uwierzy
w to, e zadzwoni em do siedmiuset osiemdziesi ciu o miu
panienek, które przys
y mi swe numery wyhaftowane na czarnych koronkowych majtkach?
Nie spojrza a na niego.
- A nie zadzwoni
?
- Za
si , e grywasz totka i liczysz na dziesi milionów nagrody.
Podnios a brwi.
- Dajesz mi delikatnie do zrozumienia, e jestem naiwna?
- Nie daj ci delikatnie do zrozumienia. Ty po prostu jeste naiwna.
- Wi c nie dzwoni
do tych od majtek?
- Czy ty zadzwoni aby do kogo , kto przys
by ci numer wyszyty na slipkach?
Za mia a si .
- TOUCHE.
Jej ciemnozielone oczy napotka y jasnobr zowe spojrzenie Brandta. Siedz c w
milczeniu, przez d ugi moment nie odrywali od siebie wzroku.
- By em prawie przera ony, gdy dost pi em tego w tpliwego zaszczytu, jakim jest
tytu Kawalera Miesi ca - odezwa si . - Nie ja si o to ubiega em. Spisek uknuli moja siostra
i mój agent. Dostali hopla na punkcie tego pomys u. Przysz o dwa tysi ce listów - pochyli si
nad kotem, eby z apa jej podbródek - z których dwa zawiera y majtki z wyhaftowanymi na
nich numerami telefonów.
- Tylko dwa?
- Chyba ci to nie rozczarowa o? Czy poczujesz si lepiej, je li opowiem ci tak e o
zdj ciach z aktami?
- Czy by tych by o siedemset osiemdziesi t osiem? I z numerami? - z jakiego
powodu, który w zasadzie ma o j obchodzi , zdenerwowa o j to.
- Nigdy nie s ysza
o LICENTIA POETICA? Niczego nie by o siedemset
osiemdziesi t osiem sztuk. Pomy la em sobie, e to mieszna liczba, i tyle. Sk d mog em
wiedzie , e potraktujesz to powa nie?
- Ile by o w ko cu tych zdj ? - nalega a, staraj c si odgadn powód swego
zainteresowania. Nie mog a powstrzyma si od zadania mu tego pytania.
Brandt wzruszy ramionami.
- Co ko o siedemdziesi ciu pi ciu.
- To bardziej realne. Rozumiem, e te wszystkie obdzwoni
?
- le rozumiesz. Nawet nie mia em zamiaru. Powiem ci, jak wygl da typowy list.
Prawie wszystkie z tych dwu tysi cy sz y jako tak: „Drogi Brandcie. Zawsze pragn am
pozna bogatego zdobywc nagrody Pulitzera, który je dzi granatowym maserati i lubi
osk kuchni ”. Koniec cytatu.
Roze mia a si . Musia a, nie mog a wytrzyma .
- B
zgadywa . Artyku opisywa ci jako bogatego zdobywc nagrody Pulitzera,
posiadacza granatowego maserati, lubi cego w osk kuchni .
- Dok adnie.
- Powiniene uwa
si za szcz ciarza, bo w tych listach mog
dostawa pizz .
Przecie droga do serca m czyzny wiedzie... i tak dalej, i tak dalej.
- Droga do serca m czyzny nie wiedzie t dy, e kto pisze do niego tak, jakby
zamawia co z katalogu jakiej firmy. Ani przez wys anie aktów, ani majtek, ani innych
akcesoriów.
- Dzi ki za rad . B
pami ta a.
Brandt opar si na poduszkach i nadal si jej przygl da .
- Nie wydaje mi si , eby potrzebowa a pani jakiejkolwiek rady na temat: „jak znale
drog do serca m czyzny”, panno Malloy.
Wzruszy a ramionami.
- A jednak. Siedz przecie w domu w pi tkowy wieczór, nieprawda ?
- Nie jeste zwi zana z nikim na powa nie?
- Nawet na niepowa nie. Nie chc . Nie mam czasu. Praca poch ania mnie ca kowicie -
wyzna a.
- Tak? - Uwa nie wpatrywa si w ni swymi piwnymi oczami.
- Tak.
- To dobrze - powiedzia zwyczajnym tonem.
Kelly zastanawia a si , czy co si za tym nie kry o.
- W takiej sytuacji nie b dziesz mog a odmówi mojej pro bie, poniewa zwi zana
jest z twoj prac - mówi dalej. - Chcia bym, eby przez kilka dni udawa a moj
on .
- Nie! - odpar a natychmiast. - To wykluczone - doda a, eby nie by o w tpliwo ci.
- Kelly, przynajmniej wys uchaj, co mam ci do powiedzenia. - Pochyli si ku niej. -
Pewnie nigdy nie s ysza
o tym facecie, o którym przed chwil mówi em, o tym Manuelu
Cari cie. Ja tak e nie wiedzia em, e kto taki istnieje. Dowiedzia em si przed kilkoma
dniami od, hm - przerwa i zakas
- od pewnego reportera i...
- Od kogo z „The National Cesspool”? - odgad a krzywi c si . - Nie w tpi , e
Norwalk oddal wszystkich do twojej dyspozycji. Tak, dyspozycji, to dobre okre lenie. - By a
z siebie zadowolona. - Wszystkie te bzdury, które ci reporterzy wyszukuj , powinny by do
dyspozycji...
- Od
my na bok twoje uprzedzenia do Tuckera Norwalka i tego, co wydaje -
przerwa jej ch odno. Sam pewnie nigdy nie natkn bym si na Carist . Jestem wdzi czny za
pomoc okazan mi przez reportera Informanta.
- Wdzi czny? Cesspoolowi? Nie licz na to, e przy
r
do czegokolwiek, co ma
co wspólnego z tym szmat awcem.
- Tysi ce ludzi uwa a gazety Norwalka - nie wy czaj c „The National Informant” -
za interesuj ce i zabawne.
- Kiedy za interesuj ce i zabawne uwa ano publiczne egzekucje!
- Kelly, nie zmuszaj mnie, bym ustosunkowa si do twojego zawsze wietnie i
jedynie prawdziwie poinformowanego magazynu o nieskazitelnym gu cie.
- Nie musz , ju to zrobi
! - Zerwa a si na równe nogi z b yskiem w oku. - Pracuj
w „In the Know” od trzech lat, od pierwszego wydania, i ka
napa na ten magazyn od-
czuwam jak osobist zniewag ! Nie ma mowy, aby my razem pracowali. A zw aszcza nie ma
mowy o tym, ebym udawa a pana on , panie Madison. Nie jestem aktork , a musia aby
mie klas co najmniej zdobywczym Oskara, by odegra t w
nie rol !
Brandt wsta tak e i ruszy w jej kierunku. Kelly by a w ciek a na siebie za
instynktowne cofanie si przed nim. Wzburzona by a faktem, e górowa nad ni wzrostem.
Ona mia a tylko metr sze dziesi t (w we nianych skarpetkach). Nie mog a stan w miejscu i
ci gle cofa a si , a on wci si do niej zbli
.
Zatrzymali si dopiero wtedy, gdy dziewczyna opar a si plecami o cian .
- Nie masz wyboru, Kelly. Potrzebuj tymczasowej ony, a ty musisz ze mn
wspó pracowa , je li chcesz napisa swój artyku . Obawiam si , e jeste my na siebie
skazani.
To by o cholernie prawdziwe.
Patrzy z góry na jej buntownicz min : gniewnie pa aj ce zielone oczy, wiadcz cy o
zaci to ci podbródek. Zacisn z by, powstrzymuj c miech. Wygl da a rzeczywi cie
licznie, gdy si z
ci a. Zdecydowa jednak, e jej o tym nie powie. Nie poczyta aby tego za
komplement.
Przypomina a mu teraz ma ego, zielonookiego kociaka, zagonionego w kozi róg przez
jakiego wi kszego przeciwnika, ale gotowego parska i fuka w swojej obronie bez wzgl du
na wszystko.
Podoba a mu si . By a k ótliwa i skora do gniewu, ale rozwesela a go i podnieca a.
Pami ta , jak trzyma j przez chwil . Czu , e by a ma a, agodna, kobieca i delikatna.
wie y zapach k pieli dotar wtedy do jego nozdrzy. Dzia
a na jego zmys y jak adna inna
kobieta przez lata. Strasznie chcia j poca owa , tak bardzo, e za artowa z tego i zmusi j
do odsuni cia si od niego.
Zrobi tak, poniewa nie móg straci g owy dla tej w gor cej wodzie k panej j dzy,
która bardziej go nienawidzi a, ni lubi a. Musi napisa ksi
. I odegra rol zdespe-
rowanego m a szukaj cego dziecka. Skrzywi si z dezaprobat . To by a rola dobrze mu
znana - gra j kiedy przez pi lat swego ycia.
Nagle ujrza Michele. Wstrzyma oddech. Nie, nie powinien teraz o niej my le .
Patrzy na Kelly i wróci do rzeczywisto ci.
Dziewczyna wpatrywa a si w niego. Zauwa
a grymas bólu rysuj cy si na jego
twarzy. Widzia a go na pewno. Znikn tak szybko, e gdyby nie patrzy a uwa nie, nic by nie
dostrzeg a.
- Dobrze... dobrze si czujesz? - Czu a si w obowi zku zapyta .
- Oczywi cie - odpowiedzia ch odno. By a pewna, e gdyby spyta a o t oznak
cierpienia, zby by j jakim g upstwem.
Odsun si od niej.
- Czy mo esz przesta mnie wyzywa i w ko cu wys ucha mojego planu?
- Je li nadal b dziesz wys awia pod niebiosa Cesspool, to nie przestan - ostrzeg a go.
- Czy zawsze ostatnie s owo musi nale
do ciebie?
- A mo e do ciebie?
- Tak - przyzna
u miechem. - My
, e tak.
- To samo my
o sobie.
miechn li si razem w obopólnym zrozumieniu. Ich oczy znów si spotka y. Kelly
powtórnie poczu a przy pieszone bicie serca.
- Napijesz si kawy? - zapyta a, próbuj c skierowa przyp yw energii w innym
kierunku. Mo e herbaty? Albo czego zimnego?
„Cholera, zachowuj si jak stewardesa - pomy la a. - Lepiej zamkn buzi .”
- Nie, dzi kuj . Chcia bym opowiedzie ci o Manuelu Cari cie, zanim znów si
pok ócimy.
- Wydaje si , e robimy to do cz sto - zastanowi a si g boko.
- Mog dorzuci , e jeste tego urocz sprawczyni ?
- Mog dorzuci , e jeste niepoprawnym ogniskiem zapalnym? - zaripostowa a i
pchn a go na sof . - Koniec z awanturami. Usi
i opowiedz mi o tym Manuelu Cari cie.
3
- Carista jest przedstawicielem nielegalnej adopcji, potocznie zwanej czarnym
rynkiem - zacz , gdy oboje usiedli na sofie. - Sprzedaje dzieci - przerwa i spojrza na ni .
Je li zamierza ni wstrz sn , to mu si to nie uda o.
- Jeste pewien, e nie wszed
omy kowo na teren tak zwanego szarego rynku, czyli
prywatnych adopcji? Na szarym rynku pieni dze przechodz z r ki do r ki. Matka naturalna
mo e otrzyma od ludzi zdecydowanych na adopcj pieni dze pokrywaj ce jej wydatki na
cele medyczne, a w niektórych przypadkach - za zgod s du - pieni dze pokrywaj ce koszty
jej utrzymania w czasie ci y. Do tego dochodzi suma p acona prawnikowi, który jest
po rednikiem mi dzy matk i adoptuj cym. Niektórym wydaje si , e jest to sprzedawanie
dzieci.
- Ale tu nie chodzi o pieni dze na zap acenie rachunków medycznych i op at
dowych. Carista prowadzi tajn , lukratywn dzia alno , sprzedaj c dzieci z sieroci ca w
Avida, w Ameryce Po udniowej.
- Tak po prostu?
- Owszem. Rodzicie zamierzaj adoptowa dziecko, lec do Avidy i zatrzymuj si w
hotelu Caristy, a potem s przewo eni do jego sieroci ca. Z tego co mówi , wynika, e
bardziej przypomina on dom towarowy ni placówk opieku cz . Tam decyduj si na które
z dzieci. P aci si gotówk zaraz po dokonaniu transakcji, a rodzice zabieraj kupione dziecko
do hotelu. W ci gu kilku dni otrzymuj wszystkie niezb dne dokumenty, podpisane i
opiecz towane. Z ca pewno ci Carista ma powi zania ze rodowiskiem prawniczym i
dowym. Ma
stwo wraz z dzieckiem jest odwo one na lotnisko. Czas oczekiwania na
wiz dla dziecka jest przedziwnie krótki, Cari cie udaje si w jaki sposób pokona wszelkie
trudno ci.
- To brzmi zbyt prosto, by mog o by prawdziwe - powiedzia a powoli. - Kupowa
dziecko, tak jak kupuje si jak zabawk albo zwierz .
- Nie prowadzi si
adnych bada wst pnych, przysz ym rodzicom nie zadaje si
adnych pyta dotycz cych ich osób i pochodzenia ani powodów, dla których zamierzaj
zaadoptowa dziecko. Je li maj gotówk , dziecko zostaje sprzedane bez adnych przeszkód.
- A je eli niektórzy potrzebuj dzieci do ró nych perwersji, to dzieci nie s w aden
sposób zabezpieczone?
- Niestety nie. Powiedzia bym raczej, e Carista nie ma nic przeciwko temu. Kto , kto
ma zamiar u
dziecka dla celów sprzecznych z prawem lub niemoralnych, nie mia by
adnego interesu w tym, by ujawni poczynania Caristy. - Westchn . - Je
tam te
zdesperowane pary, b kaj ce si od agencji do agencji, które ju próbowa y dokona pry-
watnej adopcji, ale sparza y si na po rednikach. Carista naprawd daje im szans . Je eli maj
gotówk - nie musz czeka ani martwi si o cokolwiek.
- To co daje im Carista jest urzeczywistnieniem ich marze - powiedzia a cicho. - Oni
te z pewno ci nie b
go wystawia .
- S mu wdzi czni, zreszt sami post puj nielegalnie. Kupuj przecie istot ludzk . -
Przesun si do niej. - Mój cz owiek z Informanta twierdzi, e rodzice zamierzaj cy ad-
optowa dziecko u Caristy musz by ma
stwem. Ale nie wymaga si od nich adnych
papierków. Wymaga si natomiast tego, eby osobi cie przylecieli do Ameryki Po udniowej,
by odebra dziecko. I eby zap acili. Oczywi cie, gotówk .
- Wi c potrzebujesz fikcyjnej ony, eby przeprowadzi fikcyjn adopcj i zdoby
dobre materia y do ksi ki? - powiedzia a z namys em. - Ale dlaczego zwracasz si z tym do
mnie? Co najmniej dwa tysi ce kobiet podskoczy oby z rado ci, gdyby pozwoli im odegra
rol swej ony.
- Tak, tak, dwa tysi ce kobiet, które zawsze chcia y pozna zdobywc Pulitzera,
posiadacza granatowego Maserati, lubi cego w osk kuchni . - Skrzywi si . - Kelly, czy
mo emy ju darowa sobie t bzdur z Kawalerem Miesi ca? Podró do Avidy to nie
przeja
ka, to powa na sprawa. Zbieram materia y na rozdzia mojej ksi ki. Nie chcia bym,
by przeszkadza mi kto , kto by by tam z powodów... niezawodowych.
- Doskonale to rozumiem. By oby ci to nie na r
- powiedzia a oschle. - Odpieranie
entuzjastycznych zakusów na tw osob w czasie, gdy akurat starasz si zebra jak najwi cej
informacji.
- Chcia bym unikn wszelkich komplikacji. Sytuacja i tak jest wystarczaj co
zagmatwana.
- To prawda. Jak zamierzasz opu ci Avid bez dziecka, po które przecie tam
przyje
asz?
- My la em nad tym i wymy li em co , co powinno si uda . Powiemy Cari cie, e nie
chcemy pierwszego lepszego dziecka. Zdecydujemy, e we miemy tylko niemowl o blond
osach i niebieskich oczach. I adne inne. Z ca pewno ci dzieci w przytu ku s
pochodzenia india skiego, hiszpa skiego, albo s miesza cami. Wi c chyba najbezpieczniej
za
, e nie b dzie w ród nich niebieskookiego blondynka. Wiem, e mówi jak rasista,
ale to b dzie nasza wymówka. Chc nagra ka
rozmow , jak tam odb dziemy. Ta my
s
y za dowód.
- Mo esz odgrywa Wielkiego Bia ego My liwego. - Skrzywi a si . - Nie b
nawet
sili si na udawanie, e nie b dzie mnie interesowa ca y przytu ek, poniewa jedno z dzieci
nie b dzie blondynem.
- Kelly, przecie to nie b dzie naprawd . To podst p. Tak jak nasze ma
stwo. Ca a
ta historia s
y temu by zdoby materia . Zreszt to, co mówisz, mo e si nam przyda .
dziemy bardziej przekonuj cy, je eli tylko ja si wycofam, a ty nie odpu cisz. - Oczy
Brandta roziskrzy y si w podnieceniu.
- Mogliby my stoczy brawurow walk na oczach Caristy. Mog aby zagrozi mi
rozwodem. To by by niez y pretekst. Nic nie b dzie podejrzewa .
- Nie jeste przypadkiem sfrustrowanym autorem telewizyjnych tasiemców? Ca y ten
scenariusz jako ywo przypomina ich najlepsze kawa ki.
- Kelly, mo emy zdoby dowody na nielegaln dzia alno Caristy i jego kwitn cy
proceder - ci gn zach caj co. - Nie wiem, czy nasz wspólny wysi ek da jakie namacalne
korzy ci, ale warto zaryzykowa . To, o co go oskar ymy, zwróci uwag ogó u. A to oznacza
mo liwo zdobycia Pulitzera. Dla nas obojga, Kelly.
- Obawiam si , e balansujesz na kraw dzi manii wielko ci.
- Zawsze mnie mocno porusza nowa sprawa. Musisz przyzna , e to b dzie niez a
historia, je li si nam poszcz ci. Zrobisz to, Kelly? Polecisz ze mn do Ameryki Po u-
dniowej? Jako moja ona?
Kelly zastanawia a si przez chwil .
- Pierwszy raz w yciu spotykam si z powa
propozycj ma
sk - odpar a po
chwili. - Chyba powinnam j przyj .
Im d
ej si nad tym zastanawia a, tym bardziej j to poci ga o. Poleci z Brandtem
do Ameryki Po udniowej jako kobieta desperacko pragn ca kupi dziecko i w ten sposób
uka e wiatu niegodne machinacje Caristy. Jak mog a odmówi ? To rzeczywi cie mo e by
„niez a historia”.
- No i co, Kelly?
- Z
mi propozycj , której nie sposób odrzuci . - U miechn a si do niego. -
Korzy ci p yn ce z tej wyprawy przewy szaj t niedogodno , jak jest w tpliwa przyje-
mno udawania twojej ony.
- Prawdopodobnie podejdziemy do tego zupe nie inaczej. - Te si u miechn ,
ucieszony jej zgod . - Ja zamierzam przestawi fakty bez komentarza, budowa napi cie,
odpowiadaj c wszystko krok po kroku. Zaczn od twojej zgody na odgrywanie mojej ony na
czas podró y do Avidy.
Kelly widzia a niemal e, jak rozplanowuje ca
w swej g owie, i zacz a
zastanawia si nad kszta tem swego artyku u.
- A ja potraktuj kupowanie dziecka od Caristy jako odpowied na jedno z dwóch
pyta , które b
podstaw mego artyku u: Je eli popyt na dzieci do adopcji jest wi kszy od
ich poda y, do czego posun si zdesperowani przyszli rodzicie, aby dosta dziecko?
- Brzmi nie le. - Skin z aprobat g ow . - Jaki jest twój drugi problem?
- Co sk ania kobiet do donoszenia ci y i oddania swego dziecka komu innemu na
wychowanie? - odpowiedzia a natychmiast.
Przymkn a oczy, kiedy u wiadomi a sobie wag tego pytania. Co sk ania kobiet do
urodzenia dziecka, chowania go przez dwa lata i porzucenia go na ulicy, jak jaki zb dny
pakunek?
Oddali a natr tn my l. To nie by czas na pogr anie si w przesz
ci. Nie mog a
sobie pozwoli na to, eby prze ladowa y j upiory. By a doros kobiet , dziennikark , mia a
wielu przyjació , interesuj
prac i w asny dom. Bezbronna i zrozpaczona dwuletnia
dziewczynka, któr znaleziono porzucon w deszczowy dzie na ulicy, by a tylko widmem
zamierzch ej przesz
ci. Ju wiele lat temu pogodzi a si z t my
. Gdyby jeszcze tylko
mog a si pogodzi z post pkiem kobiety, która zostawi a swoje dziecko w odludnym miejscu
w ciemn , deszczow noc.
- Kelly?
Us ysza a, jak Brandt wymówi jej imi , i szybko wyzby a si natr tnych wspomnie .
- Przepraszam ci , Brandt, zastanawia am si nad czym . Czy móg by powtórzy to,
co powiedzia
przed chwil ? - Usi owa a si u miechn . Ale jej oczy wci spogl da y w
przesz
.
- Mówi em, e moja praca b dzie raczej oparta na nagich faktach, a twoja uka e
emocjonaln stron adopcji.
Przygl da si jej bacznie. Zastanowi go nag y smutek, który pojawi si w jej oczach.
By a m oda, adna i zdolna; mia a prac , któr kocha a. Co by o zatem powodem jej nag ego
smutku? Zawód mi osny? A mo e...?
Zagra a w nim dziennikarska
ka. Mówi a w
nie o kobietach oddaj cych swoje
dzieci innym na wychowanie, kiedy zauwa
smutek na jej twarzy. Czy to mo liwe, e...?
- Kelly, wspomnia
, e masz jakie osobiste powody, by zajmowa si adopcj .
Móg bym je pozna ?
Kelly widzia a g bokie zainteresowanie w jego oczach i czu a, e przemawia przez
niego naturalna wszystkim pisz cym sk onno do odnajdywania ukrytych impulsów i
motywów dzia ania.
- Ten temat zawsze mnie fascynowa - odpar a, wzruszaj c ramionami.
Nikt nie pozna dot d jej sekretu, zawsze si z nim kry a, by tylko jej w asno ci .
Nawet Susan - która by a najbli sz jej osob - nie wiedzia a nic o dwuletniej dziewczynce,
porzuconej przez matk dwadzie cia trzy lata temu.
- A jakie s twoje osobiste powody, aby pisa o adopcji? - spyta a szybko.
„Za szybko” - pomy la Brandt. Utwierdzi o go to w jego podejrzeniach. W yciu
Kelly Malloy by o jakie dziecko, którego nie mo e zapomnie . Dziecko, które oddano do ad-
opcji. Mo e... mo e jej dziecko?!
- By em jednym z tych zdesperowanych, potencjalnych rodziców adopcyjnych, o
których wspomnia
.
Je eli ona nie mog a zdradzi mu swego prawdziwego powodu, on nie mia z tym
adnych trudno ci. Mia osiem lat, eby si z tym oswoi .
- Moja ona i ja nie mogli my mie dzieci. Próbowali my wi c adoptowa .
Kelly spojrza a na niego uwa niej.
- By
onaty?
- Nie wierzysz, e ktokolwiek móg by wyj za mnie? - zapyta powa nie.
- Po prostu nie s dzi am, e Kawalerowie Miesi ca s gatunkiem, który wst puje w
wi zy ma
skie.
- Nigdy nie uwa
em si za kawalera, Kelly. Jestem wdowcem. Moja ona, Michele,
zmar a osiem lat temu, gdy oboje mieli my po dwadzie cia siedem lat.
- Tak m odo! - Trudno jej by o to wszystko ogarn . - Tak mi przykro - wyszepta a
za enowana.
Brandt przyj jej wyrazy wspó czucia skinieniem g owy.
- Byli my ma
stwem przez pi lat. Poznali my si ju na studiach; pobrali my si
w dwa tygodnie po ich uko czeniu.
Ku swemu zdziwieniu, pragn opowiedzie jej ca t histori . Nigdy nie rozmawia o
Michele z innymi kobietami. By oby to jakby wi tokradztwo.
Teraz by o inaczej. Nie czu
adnych oporów, by opowiedzie Kelly histori swojego
ycia.
- Trzy miesi ce po lubie okaza o si , e Michele cierpi na zapalenie osierdzia serca.
Chorowa a przez d ugi czas. Czu a si coraz gorzej. Lekarze ostrzegali j przed zachodzeniem
w ci
. Twierdzili, e by oby to zbyt du ym obci eniem dla jej mocno nadwyr onego
serca. - Pokr ci g ow na znak dezaprobaty. - To by straszny cios dla Michele. Bardzo
chcia a mie dzieci. Zamierza a zaj w ci
w noc po lubn .
Kelly poruszy a si . Wyobrazi a sobie arliwego pana m odego adoruj cego sw
on .
Dlaczego wzmianka o nocy po lubnej Brandta sprawi a jej przykro ? Obraz pojawi si i
znikn .
- Michele mimo wszystko chcia a zaryzykowa , ale ja nie zgodzi em si na ci
. -
Brandt patrzy gdzie przed siebie. - Nie chcia em jej narazi .
- Dlatego próbowali cie adoptowa dziecko - podpowiedzia a spokojnie.
- Tak. I zostali my odrzuceni przez wszystkie zajmuj ce si tym agencje, ze wzgl du
na d ug list oczekuj cych i stan zdrowia Michele. - Skrzywi si na wspomnienie tych
czasów. - Próbowali my adoptowa prywatnie, ale nigdy nie mieli my tyle pieni dzy, ile
dali po rednicy. To by o okropnie frustruj ce. Michele by a na skraju wyczerpania. B aga a
mnie, bym pozwoli jej spróbowa .
To co mówi , mrozi o jej krew w
ach.
- Dlaczego umar a? - zmusi a si do tego pytania. - By a w ci y?
- Zarazi a si jakim paciorkowcem i infekcja spowodowa a nawrót choroby -
odpowiedzia beznami tnie. - Jej serce by o tak s abe, e umar a w ci gu kilku dni. Nie, nie
by a w ci y. Nie mog em si na to zdoby . Pó niej cz sto zastanawia em si , czy nie
powinienem by tego zrobi . I tak umar a. Przynajmniej by aby szcz liwa przez ostatnie mie-
si ce.
- Brandt - powiedzia a cicho. Czu a nieodpart ch , by go obj i przytuli . - Tak mi
przykro.
Wspó czu a mu z ca ego serca. Nie czu a si skr powana tym, e wypowiedzia a to na
os. Nie wiadomie zbli
a si do niego.
- To stare dzieje. Musia em wiele zmieni w moim yciu, wiele znie i zapomnie .
Przenios em si do Chicago, zacz em pracowa jako reporter dla „Tribune”. W wolnym
czasie zajmowa em si gangiem przest pców skazanych na mier w Pensylwanii. Zebra em
materia na moj pierwsz ksi
. Kiedy sko czy em r kopis, Tucker Norwalk zam cza
wydawc tak d ugo, a ten zdecydowa si rzuci na niego okiem. Tucker by nie mniej ni ja
zdziwiony, gdy wydawca postanowi go kupi .
- To by bestseller - doda a za mego.
- Dzi ki niemu zacz em nowe ycie. Po sukcesie mojej drugiej ksi ki rzuci em prac
w redakcji i powa nie zaj em si pisaniem. Poci ga y mnie motywy post powania ludzi, to
co rozgrywa si w ich psychice. Wszystkie moje cztery ksi ki to g ównie studia
charakterów. Ksi ka na temat adopcji ma by nieco inna, bardziej dokumentalna.
- Dlatego e temat jest dla ciebie zbyt osobisty? - zapyta a agodnie.
- Nie. - Dotkn nie mia o ko ców jej kasztanowych w osów. - Nie przypisuj mi
swojej w asnej motywacji, Kelly. Pogodzi em si ze mierci Michele. Nie musz oddziela
si murem od tego, przez co przeszed em. Mam to ju za sob .
Kelly poczu a na policzku jego ciep y oddech. Delikatnie bawi si jej w osami.
Zwyczajnie, ale jako serdecznie. Jak to si sta o, e siedzieli tak blisko siebie? Nie dzieli ich
ju Butter, nawet nie zauwa
a, kiedy sobie poszed .
- Ale - musia a jako podtrzymywa rozmow - nie o eni
si powtórnie. Min o ju
osiem lat...
- By em bardzo poch oni ty prac . Wiesz, jak praca mo e by zajmuj ca, Kelly. Sama
mówi
, e jeste ca kowicie oddana temu, co robisz.
- Tak... - Westchn a. By tak blisko niej, e czu a ciep o emanuj ce od jego m skiej,
umi nionej sylwetki. Wci gn a g boko powietrze i poczuta jego zapach, który zdawa si
pobudza jej wszystkie zmys y. Nie mog a my le racjonalnie.
Opuszki jego palców delikatnie dotkn y jej policzka.
- Ty te nie masz czasu na jakikolwiek zwi zek? - spyta cicho, g adz c jej podbródek.
- Tak - wyszepta a. Wype ni o j nieznane ciep o. Skupi a na nim sw ca uwag .
Sprawi o, e czu a si rozmarzona i senna.
- Ani troch ? - Powiód d oni w kierunku jej talii, zataczaj c powolne, okr ne ruchy
wokó jej brzucha. - Poza tym nie chcesz. To w
nie mi chcia
powiedzie ?
Przytakn a tylko, nie mog c wydoby z siebie g osu. Jego rytmiczne, okr ne
pieszczoty trwa y nadal. W pewnym momencie czubki jego palców musn y jej piersi. Przy
nast pnym okr eniu prze lizgn y si po biodrach. Siedzia a nieruchomo, sparali owana
jego dotykiem. Wewn trzny ar rozchodzi si po ca ym ciele.
- Kelly... - Jej imi zabrzmia o w jego ustach mi kko i zach caj co. Druga r ka
Brandta b dzi a po jej karku i powoli przyci ga a j coraz bli ej i bli ej, a jej usta prawie
zetkn y si z jego ustami.
Nie mia o obj a Brandta, wyczula pod swetrem napi te mi nie. Jego r ka zastyg a
dok adnie pod jej lew piersi . Wstrzyma a oddech, gdy dotkn j ustami. Ca owa j de-
likatnie, d ugo, dopóki z jej gard a nie doby si cichutki j k. Opu ci a ci kie powieki na
zamglone po
daniem oczy.
- Jeste taka s odka - powiedzia , nie oddalaj c si od niej. - Taka delikatna.
Jego m ski g os i s owa, które wypowiada , pot gowa y jej pobudzenie. Ton a w
morzu zmys owo ci, ka da fala wci ga a j coraz g biej. Porywa j jego dotyk, brzmienie
osu, zapach. Jej zmys y domaga y si poznania jego smaku. Powierzchowne poca unki nie
wystarcza y. Chcia a wi cej. Oplot a d
mi jego szyj .
Obj y j silne ramiona. Odchyli a g ow w oczekiwaniu na jego usta. Rozum, którym
zawsze si kierowa a, zdawa si by w tej chwili zupe nie nieobecny.
Rozchyli jej wargi j zykiem i wsun go g biej. Przywar a do niego, zniewolona,
aba, pos uszna daniom jego ust, jego j zyka. Poca unek stawa si coraz g bszy, gor t-
szy. Poddawa a si ca kiem bezbronna. Nigdy nie do wiadczy a takich uczu .
Jej s abo zmieni a si w nagl
potrzeb . Upadli na mi kkie poduszki. Przycisn j
biodrami. Poczu a jego pobudzon m sko .
Przycisn a si do niego zach caj co. Mia a bole nie nabrzmia e piersi. Chcia a, by
ich dotkn , pragn a tego. Ale jego r ce porusza y si z powoln precyzj . Jedna w drowa a
od talii do biodra, przez brzuch i z powrotem, druga posuwa a si jednostajnie wzd
obojczyka.
Cierpi c z powodu jego opiesza
ci, próbowa a u wiadomi mu sw z
i
podniecenie. Ale Brandt ignorowa jej ruchy, westchnienia niecierpliwo ci i nie posuwa si
dalej w swych pieszczotach. Ca owa j tak, jakby pi z jej ust; ich j zyki, ich oddechy
stapia y si w jedno a do momentu, gdy nie mog a opanowa przemo nego po
dania.
Przeszywa y j dreszcze zmys owego gor ca, jakiego nie zna a. Odkrywa a w sobie
budz ce si , st umione dot d pop dy, popychaj ce j do rzeczy, które zawsze uwa
a za
zakazane. Jak wzi cie jego d oni i po
enie ich na swoich piersiach.
Jej w asne my li przestraszy y j . Nigdy przedtem nie czu a si tak swobodnie.
Otworzy a oczy.
- Brandt! - krzykn a, gdy zostawi jej sutka i zacz ca owa szyj .
ka Brandta powoli zjecha a do ko ca jej pleców. Kelly czu a si rozlu niona i
oci
a, ale równocze nie wzrasta o w niej napi cie. Te sprzeczne doznania tylko
wzmacnia y i pobudza y coraz bardziej zmys owe przyjemno ci.
Brandt rozwi za pasek i zsun szlafrok z jej ramion. Zacz rozpina guziki koszuli.
W dalszym ci gu wydawa si by opanowany i spokojny.
Spojrza a w jego oczy i uton a w ich z ocistej otch ani.
- Kelly, pragn ci - zsun koszul . - Chc si z tob kocha .
Si a tego pragnienia zdumia a go. Tak arliwej potrzeby nie czu od lat. Jej moc
osza amia a go.
- Chc zobaczy , dotkn i spróbowa ka dego milimetra twojego cia a.
Z trudem apa a powietrze, gdy jego palce pie ci y jej delikatn skór .
- Ty te tego chcesz, prawda? Powiedz, e chcesz.
- Chc - wyszepta a. Ca a dr
a w oczekiwaniu na jego d onie, jego usta. Wiedzia a,
e powinna si z tego otrz sn , e robi o si to niebezpieczne; oprócz nich nie by o w domu
nikogo. Ale by o tak wspaniale, e nie chcia a tego przerywa . Przedtem nie zdawa a sobie
sprawy z tego, jak cudowne mo e by dotykanie i g askanie. Nikt nie okazywa jej uczu w
taki sposób. Nikt nie by tak tkliwy i delikatny dla pow ci gliwego i zamkni tego w sobie
dziecka z przepe nionego domu wychowawczego. Jako kobieta, wyczuwa a jednak
instynktownie, e m czyzn powinna trzyma na dystans.
Jednak e Brandt Madison zburzy wszystkie zapory i wydoby z niej pragnienia, o
których istnieniu nie mia a poj cia; pobudza jej zmys y, nami tno ci i emocje. By a za-
wstydzona, przestraszona i o ywiona jednocze nie. Nie wiedzia a, czy przerwa to wszystko,
czy odda si bez reszty nami tno ci.
- Jeste
liczna, Kelly. - Jego g os by pe en po dania. Zastyg w bezruchu na widok
jej piersi. - Taka delikatna i bia a tutaj... - G adzi jej piersi, dotykaj c kciukami stercz cych
brodawek... i taka ró owa i napi ta tutaj.
Kelly by a zafascynowana erotyzmem tej sceny. Przesta a niemal e oddycha , gdy
zast pi d onie ustami. Poczu a lepkie ciep o na swej wra liwej skórze. J kn a:
- Brandt, prosz ci ...
- Czy to ma by b aganie o to, ebym przesta ? - Podniós g ow , szukaj c wzrokiem
jej oczu. - Czy o wi cej?
- Nie... nie wiem.
By a rozpalona, jej cia o p on o ogniem.
- Mam za ciebie zdecydowa , kochanie?
Dobrze wiedzia a, jaka b dzie jego decyzja. Jaka jej cz
, zawieraj ca nowo
rozbudzone zmys y, pragn a prze ywa rozkosze, które jej dawa . Poza tym dawno temu do-
sz a do wniosku, e jest zbyt stara na dziewictwo, ale nie mog a jako przedsi wzi
odpowiednich kroków, by zmieni ten stan. Teraz nadarza a si po temu wspania a okazja.
Brandt wsta i wzi j na r ce.
- Gdzie jest twoja sypialnia, kochanie? - zapyta cicho, zanim znów j poca owa .
Obj a go za szyj . Niós j ! Nie mog a sobie przypomnie , czy ktokolwiek i
kiedykolwiek nosi j na r kach. Nigdy. Na chwil odegna a natr tne my li. By silny, mia
mocne ramiona; szed swobodnie, trzymaj c j bez wysi ku. Zatrzyma si przed drzwiami
Susan.
- Czy to twoja sypialnia, skarbie? - szepn .
Kelly potrz sn a g ow . W pokoju Susan ciany by y pokryte kompozycjami z
fotografii rodzinnych. Gdyby Brandt zna j cho troch , wiedzia by, e to nie mo e by jej
sypialnia. Ona nie mia a rodzinnych zdj , nie mia a adnej rodziny. Ale on o tym oczywi cie
nie wiedzia . Nie wiedzia w ogóle kim ona jest. Byli sobie obcy.
- To pokój Susan... - odpowiedzia a wolno. Co w niej p
o. Wróci a do
rzeczywisto ci. Do wiata, w którym m czyzna bra do
ka kobiet , nie znaj c i nie
kochaj c Jej.
Zamar a. Ale nie j , do cholery! Nikt jej nigdy nie kocha , ale nikt jej nigdy nie
wykorzysta .
- ... mój jest w ko cu korytarza.
Zanim doszli do jej sypialni, Kelly u wiadomi a sobie, e nic z tego nie b dzie. Zda a
sobie spraw , e idealizowa a seks. Akt seksualny by wyrazem g bokiej za
ci. Za-
ci stworzonej przez mi
. Natomiast Brandt Madison jej nie kocha . Nie mia a zamiaru
si oszukiwa , e jest inaczej. W tpi a, czy kiedykolwiek j pokocha. Dziecko odrzucone
przez w asn matk musi mie w sobie co , co nie pozwala mu by kochanym. Pogodzi a si
z tym wiele lat temu i nauczy a z tym
. Egzystowa a jako , poniewa by a mi a i uprzejma
dla innych, ale zamierza a utrzyma status samotnej, niezale nej kobiety. Kiedy co psu o jej
szyki lub by a w jaki sposób zagro ona, jej mi y styl bycia zamienia si w upór stawiaj cy
czo a ka demu wyzwaniu.
Kiedy po
j na
ku, poczu a si zagro ona. Nie znal jej, by a dla niego po
prostu kobiet , tak sam jak ka da inna. Po
by j na
ku Susan i kocha by si z ni
tam, wierz c, e wszystkie te fotografie to podobizny jej krewnych, e ma rodzin , która j
kocha. Nie mia a jednak nikogo i dlatego sama nauczy a si o siebie troszczy . Wszystkie
nabyte odruchy samoobrony wzi y teraz gór .
Po
si ko o niej i próbowa j obj .
Usiad a znienacka.
- Nie.
Wpatrywa si w ni oczami pe nymi dzy.
- Nie? - powtórzy zaskoczony.
- Wystarczy! - Zapi a guziki koszuli trz
cymi si r kami, wsta a i zawi za a pasek.
- Kiedy zgodzi am si gra rol twojej ony, nie zobowi za am si , e b
- prze kn a
no lin - odgrywa j tak e w sypialni.
Brandt przewróci si na plecy i przeci gn r
po w osach.
- Kelly - stara si nie okazywa niezadowolenia - to nie fair.
- yczy abym sobie, eby pan teraz wyszed , panie Madison. - Zmru
a oczy.
Podniós si powoli.
- Cz sto tak robisz, Kelly? Rozpalasz si jak po ar, a potem zamieniasz w bry lodu?
Jego gniew rós , podsycany przez niezdrowe emocje. Tak gwa towne by o to przej cie
od s odkiej obietnicy spe nienia do zimnej, ostrej odmowy.
Wysz a z sypialni. Brandt patrzy na burz kasztanowych w osów spadaj cych na jej
ramiona. Podesz a prosto do drzwi wyj ciowych i otworzy a je.
- Wyjd ! - rozkaza a.
Wpatrywa si w ni , zapami tuj c jej rozp omienion twarz i wilgotne, nabrzmia e od
jego poca unków usta.
- Kelly - zacz . Nie wiedzia , czy ma potrz sn m tak, eby znowu by a sob , czy
te z apa j w ramiona i doprowadzi do powtórnej ekstazy.
Rzuci a mu p aszcz i torb i czeka a przy otwartych drzwiach.
- Do widzenia, panie Madison.
Nagle sk
pojawi si Butter i wybieg za drzwi.
- Butter! - Kelly pobieg a za nim. - Butter, wracaj.
Kot zbieg po schodach do zau ka przy drzwiach frontowych budynku, Kelly zaraz za
nim, a na ko cu Brandt Du e drewniane drzwi otworzy y si w momencie, gdy do nich
dotarli. Lodowaty wiatr momentalnie nawia do rodka tuman wini cego niegu. Butter
miaukn przera liwie i pogna po schodach do góry.
Do korytarza weszli Donna i Dave Everingham, s siedzi z pierwszego pi ta. Kelly
przedstawi a im Brandta i wyjrza a na zewn trz. Poprzez g sty, szybko spadaj cy nieg nie
by o nic wida . W bezlistnych ga ziach drzew przed domem szala wiatr.
- Zrobi a si prawdziwa zawierucha - zauwa
Dave, strz saj c nieg z butów i
przygl daj c si Brandtowi z zaciekawieniem.
Brandt spojrza na swój samochód, ca kowicie skryty pod pokryw
niegu.
- Jak wygl daj drogi? - zapyta .
- Okropnie.
Donna zdj ta czapk i szalik i otrzepywa a je ze niegu.
- Dojechali my do trzeciego bloku i zawrócili my. Jezdnia jest tak liska, e
samochody ta cz , przez tumany niegu nie wida dalej ni na odleg
metra. Z ca
pewno ci nie jest to odpowiednia noc na jazd dok dkolwiek.
- Susan jest w Evanston - zaniepokoi a si Kelly. - Czy s dzicie pa stwo, e b dzie
mia a k opoty z dotarciem do domu?
- Dzi na pewno nie wróci. - Dave by pewien. - Nigdzie nie mo na dotrze w tej
nie nej burzy. B dzie musia a zosta w Evanston.
- Jakie mam szans dotrze do Lake Short Drive? - spyta Brandt ze wzrokiem
utkwionym w wiruj cych p atkach.
Dave’a i Donn rozbawi o jego pytanie.
- Dzi nigdzie pan nie dojedzie - zapewni go m czyzna.
Po egnali si i poszli do swego mieszkania. Kelly i Brandt zostali sami.
Stali bez s owa, gdy Brandt zak ada p aszcz. Otworzy drzwi i do korytarza wtargn
pot
ny podmuch wiatru.
- Kelly, nawet nie widz swojego samochodu, jak mam prowadzi ? - Zamkn drzwi i
odwróci si od niej. - Obawiam si , e ugrz
em tu na noc.
- Nie mo esz zosta w moim mieszkaniu! Nie po tym, co si zdarzy o! - perspektywa
ta przera
a j .
- Chyba b
musia - odpar ponuro.
Spojrza gniewnie na jej przera on min .
- Wierz mi, chc tu zosta nie bardziej ni ty tego pragniesz, ale nie mam wyboru. Nie
zamierzam wyrusza w t zamie i nara
si na powa ne k opoty. Nie mam te zamiaru
sp dzi nocy, zamarzaj c w samochodzie.
Chocia wiedzia a, e ma racj , nie chcia a, eby zosta . Odwróci a si , nic nie
mówi c i ruszy a na gór . Brandt pospieszy za ni , nie zniech cony brakiem zaproszenia.
Butter siedzia na wycieraczce przed drzwiami. Sprawia wra enie zaniepokojonego.
Kelly wzi a go na r ce. W chwili gdy weszli do rodka zadzwoni telefon. Pobieg a, by go
odebra .
- Zgadnij, kto jest unieruchomiony w Evanston na dzisiejsz noc? - Us ysza a pogodny
os Susan.
- Och, Susan, gdzie jeste ?
- Nic si nie martw. Jest ze mn fotograf i operatorzy kamer. Mamy miejsca w
Holiday Inn. W
nie lecimy do baru na dó , eby opi t zawieruch .
Kelly od
a s uchawk . Te chcia aby tak si niczym nie przejmowa . Rzuci a
ukradkowe spojrzenie na Brandta. G aska niezadowolonego kota. Podniós g ow i napotka
jej wzrok.
- Susan zostaje w Evanston?
Kelly potakn a.
- Mo esz spa w jej pokoju. Przynios ci now po ciel.
- Dzi kuj .
Zdj p aszcz i usiad na sofie.
- Ale nie chc si k
. Jeszcze nie ma dziesi tej.
- Zmieni po ciel.
Sztywnym krokiem przesz a przez pokój i wzi a ksi
.
- Potem poczytam troch w
ku. Czuj si swobodnie, mo esz w czy telewizor i
obs
si w kuchni.
- Doceniam pani wielk go cinno .
Spojrza a na niego z wyrzutem. Je eli chcia by z
liwy, ona nie b dzie rewan owa
si tym samym.
- Zatem, dobranoc.
- Kelly!
Brzmienie jego g osu, niskiego, g bokiego i lekko dr cego zatrzyma o j
natychmiast. Stara a si opanowa .
- Tak?
- Nie chc by karany za winy innych.
Odwróci a si do niego.
- S ucham?
Patrzy na ni .
- Zamieni
si dzisiaj w bry
lodu. Sta
si nagle taka obca. Nie s dz , ebym to
ja spowodowa t ca kowit odmian twojego zachowania.
- Czy aby na pewno? - Skrzy owa a r ce na piersi. - Nie s dzisz, e po prostu dosz am
do wniosku, e pój cie z tob do
ka b dzie z ym posuni ciem? Uwa asz, e musz mie
jakie g boko ukryte psychologiczne motywacje, eby nie i do
ka z m czyzn , którego
w ogóle nie znam i który ma zamiar mnie wykorzysta dla zaspokojenia... szybkiego
zaspokojenia swej potrzeby?
- Nie wykorzystywa em ci , Kelly. Pragn em ci , a ty pragn
mnie.
- Pragn
kobiety - poprawi a go. - Ka da by si nada a.
- askawie przyjmij do wiadomo ci, e jestem troch bardziej wymagaj cy -
odburkn . - A ty? Sprawia
wra enie zadowolonej, dopóki...
- Dopóki nie ockn am si - przerwa a mu szybko. - Jak pan zapewne wie, jest pan
technicznie doskona y. Niezwykle przekonywaj cy i skuteczny. Zanim do mnie dotar o, co
si
wi ci, ju le
am na tym
ku.
- Po co grasz niedo wiadczon dziewic , oszo omion pierwszym w yciu nami tnym
zbli eniem. Oboje pragn li my siebie, Kelly. Nie ma sensu zaprzecza i nie ma si czego
wstydzi .
Podnios a g ow i spojrza a na niego.
- Wi c uwa asz, e nie jestem niedo wiadczon dziewic , oszo omion pierwszym w
yciu nami tnym zbli eniem?
Brandt za mia si ironicznie.
- Ile masz lat? Dwadzie cia cztery? Dwadzie cia pi ?
Przytakn a.
- Tak cudowna i nami tna kobieta nie mo e by dziewic w wieku dwudziestu pi ciu
lat.
Ukry a zadowolenie. Gdyby wiedzia ...
- Có za spostrzegawczo !
- Jestem spostrzegawczy.
Wsta i podszed do niej. Trzyma a si dobrze i nie cofn a si przed nim. Nawet
wtedy, gdy uj jej d onie.
- Uwa am si za bystrego pisarza, obdarzonego du intuicj i nie wydaj cego opinii
pochopnie. Sp dzimy z sob du o czasu - b dziemy pracowa . Nie chcia bym, eby my mieli
przed sob jakie sekrety i jakie do siebie pretensje.
Zamar a na chwil .
- Do czego w
ciwie zmierzasz?
- Znów jeste podenerwowana - stwierdzi . - Nie musisz ukrywa prawdy przede mn .
Domy lam si wszystkiego.
Jej usta by y zupe nie suche. Zwil
a je ko cem j zyka.
- Prawdy? - wyszepta a.
- O twoim dziecku.
- O moim dziecku? - powtórzy a g ucho.
- Mówi em ci, e jestem spostrzegawczy. Kiedy rozmawiali my o matkach
oddaj cych swe dzieci do adopcji, wyczyta em prawd w twoich oczach, Kelly. Widzia em
ból, smutek. To w
nie ci si przytrafi o, prawda? Napisanie tego artyku u jest jednym ze
sposobów pomocy sobie samej.
- S dzisz, e urodzi am dziecko i odda am je do adopcji?
By a zdziwiona jego spostrze eniem. Naprawd by bystry: zauwa
na jej twarzy
przeb ysk bólu w chwili, gdy my la a o matce, która porzuci a j wiele lat temu. Jednak
interpretacja tej obserwacji pozostawia a wiele do yczenia.
- Kelly, ja ci wcale nie pot piam. Podziwiam ci za to, e donosi
ci
i urodzi
dziecko, a potem odda
je ludziom, którzy pragn li je mie .
Kusi o j by wyprowadzi go z b du, ale nie zrobi a tego. Przed chwil o ma o co nie
zakpi a z niego, gdy powiedzia jej, e nie jest dziewic . Skoro tak bardzo chcia wierzy , e
mia a nie lubne dziecko, które da a do adopcji, niech... niech trwa w swych z udzeniach. Ona
go w nich utwierdzi. Utwierdzi a do pewno ci.
4
Napr dce obmy li a plan dzia ania.
- Wi c dlatego ci gn
mnie dzi do
ka?
Po
a r
na czole i stara a si zabrzmie gniewnie. Uzna a, e ca kiem nie le jej
to wysz o. Chyba naprawd mia a talent aktorski. - My la
, e ci ze mn
atwo pójdzie -
ziewn a ostentacyjnie - e skoro mia am dziecko, wskocz z tob do
ka mimo tego, e ci
zupe nie nie znam.
Ukry a twarz w d oniach i podgl da a go przez palce.
- My lisz pewnie, e robi takie rzeczy bez przerwy.
- Nieprawda, Kelly.
Wygl da na zrozpaczonego. Chodzi po pokoju bez celu; nie wiedzia , co zrobi , co
powiedzie .
Sta a si z
liwa, cho s dzi a, e ma to za sob .
- My lisz, e jestem tani kobiet . Bezwoln . Rz dzon przez... podszepty zmys ów.
- Kelly, oczywi cie, e tak nie my
. - Z apa j za r
i przyci gn do siebie. - Nie
rozumiesz? Przemawia przez ciebie brak szacunku dla siebie samej. To jest przyczyn twoich
mylnych wniosków. - Obj j czule. - My
, e to ojciec twojego dziecka jest
odpowiedzialny za to, e tak si obwiniasz - mówi powoli, starannie dobieraj c s owa.
- Tak, tak, to on - zgodzi a si Kelly. Jej g os gin w jego grubym swetrze.
Brandt g adzi j delikatnie po w osach. Drug r
przyciska j do siebie. Chcia j
ochrania . Nie zazna takiego uczucia wobec adnej kobiety od czasu zwi zku z Michele.
- Co si sta o, gdy zorientowa
si , e jeste w ci y? - zapyta cicho.
Oczyma wyobra ni ujrza zrozpaczon i przestraszon Kelly, mówi
niewra liwemu
i niedojrza emu kochankowi o ci y. Wzdrygn si . Obraz Kelly z innym m czyzn
dziwnie go denerwowa . Trudniej si by o z nim upora ni z obrazem jej bezbronnego,
niewinnego dziecka.
Kelly te intensywnie pracowa a nad tym obrazem. By a dziennikark , powinna zrobi
to solidnie. Dobrze, wi c kto by ojcem tego wymy lonego dziecka?
- Wierzy am, e to by a jedyna w wiecie wielka mi
. - rozpocz a pompatycznie. -
Potem powiedzia mi, e kocha innego m czyzn .
- Innego m czyzn ? - Brandt os upia . - Biedaczko.
- Tak - potakn a, wci wtulona w jego sweter. Omal nie zacz a chichota . - By am
pierwsz dziewczyn Richarda. T umaczy mi, e próbowa zosta biseksualist , ale nic z
tego nie wysz o. Nie móg kocha mnie tak, jak kocha swojego ch opaka.
- Nie mia prawa eksperymentowa na tobie! - krzykn Brandt. - Co za karygodne i
egoistyczne zachowanie!
- Kiedy powiedzia am mu, e jestem w ci y, stwierdzi , e to tylko moja wina i e nie
chce mie do czynienia ani z dzieckiem, ani ze mn . - Kelly delektowa a si dramatyzmem tej
sceny. - Razem z Rupertem przeniós si do San Francisco i otworzy sal
wicze si owych.
To by o oryginalne. Wystawi a sobie pi tk za pomys owo .
- Rupert? Sala wicze si owych?
Mo e by a za bardzo pomys owa. Swemu kochankowi powinna by a da na imi Tom,
a potem kaza mu otworzy agencj ubezpieczeniow .
- Potem by am zdana tylko na siebie - dorzuci a pospiesznie, kieruj c rozmow na
odpowiednie tory. - Odda am dziecko cudownemu ma
stwu, które od dwunastu lat nie
mog o doczeka si w asnego potomka. Bardzo kochaj moje dziecko.
Zamkn a oczy i stara a si wyobrazi sobie t par : kochaj cych rodziców, których
zawsze pragn a mie . Zadowolona by a, e im w
nie da a swoje dziecko. U miechn a si .
Ta cz
historii podoba a jej si znacznie bardziej ni si ownia Richarda i Ruperta.
- Jeste pierwszym m czyzn , którego... poca owa am od czasu, gdy Richard mnie
opu ci . - To by o godne wzmianki.
Richard i Rupert? Sala wicze si owych? Przez chwil w tpi w ca t histori , ale
jego obawy wyda y mu si nieuzasadnione. Dziwna historia, ale czy on nie zrobi kariery,
opisuj c rzeczy osobliwe, kuriozalne i niewyt umaczalne?
Poza tym pocieszanie Kelly sprawia o mu przyjemno . Wydawa a si taka ma a,
bezbronna w jego ramionach.
- Kelly, rozumiem ci . - U cisn j mocno. - Twój gniew i strach. To dlatego
wycofa
si tak nagle. Dlatego obawia
si , e chc ci wykorzysta . Nie jestem podrywa-
czem. Owszem, mia em kontakty seksualne z innymi kobietami, ale zawsze by y to zwi zki
anga uj ce obie strony.
Przymkn a oczy i przywar a do niego. Cudownie by o przytuli si do tego silnego
czyzny, by przez niego trzyman w ramionach, my la a rozmarzona. adnych pod-
tekstów seksualnych. Tylko czu
. Tylko komfort. Wtuli a si g biej i obj a go w pasie,
rozkoszuj c si ich blisko ci . Chcia a, by trwa o to wiecznie.
Poczu a jego usta we w osach. Jego cia o napr
o si .
- Kelly - szepn . - Nie musisz si mnie obawia . Nie skrzywdz ci .
Wyczu a zmian w jego pieszczotach. Ju nie koi jej w ramionach, próbowa j
podnieci . Jej cia o zesztywnia o. Gorej ce nami tno ci rozbudzone wcze niej, przerodzone
w ledwie tl cy ar, teraz znowu rozpali y si z ca moc .
- Nie!
Wyrwa a si i odepchn a go obiema r kami. Poniewa zbyt wiele chcia a mu
ofiarowa . Poniewa byli sami, i je li mia zamiar zanie j do sypialni...
- Nic si mi dzy nami nie zmieni o. - Oskar
a jego i siebie równie . - W dalszym
ci gu nie znamy si i...
- I w
nie si poznajemy - odpar spokojnie. - Zaczynamy si te rozumie .
- Co nie znaczy, e wskocz z tob do
ka.
Brandt skrzywi si .
- Wiem. Ja wprost przeciwnie.
Nie mówi tego ze z
ci ani z wyzwaniem. Przypatrywa a mu si , nie wiedz c, co
powiedzie .
- Mo e poogl damy telewizj , a potem pójdziemy spa ? Osobno - doda - w osobnych
sypialniach.
czy telewizor, wzi j za r
i posadzi na sofie. Siedzieli blisko, ale nie
dotykali si . Na kolanach Kelly rozsiad si Butter. Brandt u miechn si do niej. Kelly
odwzajemni a si mu tym samym.
- Jutro zaczn przygotowania do naszej podró y do Avidy - zacz . - Zadzwoni pod
numer, który dosta em zesz ej nocy. Je li wszystko pójdzie dobrze, b dziemy mogli wyruszy
ju pod koniec przysz ego tygodnia.
Si gn , by pog aska kota. Dotkn jej uda.
- Brandt! - ostrzeg a go i zdj a jego d
.
- Kelly! - powtórzy , przedrze niaj c j .
- Mia
zostawi mnie w spokoju - rzuci a mu ostre spojrzenie. - Po tym wszystkim,
co przesz am. Po dziecku, Richardzie i Rupercie, si owni i w ogóle.
Skr ca j paroksyzm miechu. Z oczami skierowanymi w dó , szybko zaj a si
askaniem grubego, l ni cego futra Buttera.
Brandt przygl da si jej. Twarz mia a spokojn , ale ramiona dziwnie jej podrygiwa y.
Czy si
mia a? To raczej nie to; chyba p aka a.
- Kelly.
Chcia do siebie odwróci jej buzi .
Skoczy a na równe nogi i podesz a do okna. Je eli dalej chce ci gn t fars z
Richardem i Rupertem, musi by bardziej opanowana.
W tym momencie program telewizyjny zosta przerwany i nadano komunikat
meteorologiczny. Mówiono o trudnych warunkach drogowych stworzonych przez zamie . To
przypomnia o Brandtowi, e nie wraca dzi wieczorem do domu.
- Czy mog skorzysta z telefonu? - wsta . - Musz zadzwoni .
- Telefon jest w kuchni.
Patrzy a za nim, gdy wychodzi z pokoju. Do kogo chcia dzwoni o tej godzinie?
Dlaczego? Kelly wesz a cichutko do ma ego korytarza prowadz cego do kuchni i nie zauwa-
ona przez Brandta zacz a nas uchiwa . By a nie tylko ciekawa. Odezwa si tak e jej
instynkt samoobrony.
- Corrine? - zapyta ciep ym g osem. - Pomy la em, e lepiej b dzie, je li dam ci zna ,
e ugrz
em, kochanie. Nie wracam dzi na noc do domu.
Kelly zamar a. Corrine? Dzwoni do jakiej kobiety, eby powiedzie jej, e nie wróci
na noc do domu? W lot zrozumia a ca gorzk prawd . Brandt Madison mieszka z kobiet .
- Nic si nie martw, Corrine. Jestem u przyjaciela. Tak, u znajomego.
ucha a, jak nabiera t kobiet swym n dznym wykr tem. Wzbiera a w niej
gwa towana z
. U znajomego, dobre sobie. Szkoda tylko, e tak si przej zyczy i pomyli
. Znajomego w koszuli nocnej. Którego omal nie uwiód ! Jak mia ok amywa Corrine?
Jak mia j oszukiwa ? Po prostu zapomnia nadmieni , e mieszka z kobiet , kiedy
doprowadzi do tego, e pragn a go... e czu a...
ce Kelly zacisn y si w pi ci. Ostatkiem si powstrzyma a si przed wtargni ciem
do kuchni i wyrwaniem mu s uchawki. I powiedzeniem tej biednej Corrine, kim by jego
„znajomy” i jak mia o sobie z nim poczyna .
Jednak nie odwa
a si na to. Przekrad a si obok kuchni do swojej sypialni i
zamkn a drzwi na klucz. Bardzo chcia a stan
z nim twarz w twarz, ale instynktownie
czu a, e by aby na z góry straconej pozycji. Mo e pocz tkowo odczu aby satysfakcj ,
wymierzaj c mu policzek, ale pr dzej czy pó niej wykorzysta by sw przewag nad ni . Nie
fizyczn . Nie obawia a si z jego strony przemocy.
Jego metody by y zbyt wyrafinowane. Móg podporz dkowa j sobie w daleko
bardziej perfidny sposób. Poprzez uwiedzenie. Oboje byli wiadomi jej uleg
ci. Jej duch
móg nie poddawa si , ale cia o by o zdradzieckie. Przypomnia a sobie, jak przytula a si do
Brandta: jego usta na swoich, jego j zyk w jej ustach, jego r ce w druj ce po jej ciele. I to,
jak wi a si i poj kiwa a z rozkoszy, chc c wi cej.
Poczu a, e robi jej si zimno. Wskoczy a do
ka i naci gn a ko dr , ale to jej nie
rozgrza o. Przez chwil pozwoli a Brandtowi Madisonowi niebezpiecznie zbli
si do tej
cz ci swej psychiki, któr dawno temu odkry a, daj
z udzenie bezpiecze stwa skorup . I
po raz pierwszy od bardzo dawna poczu a si zagro ona, przestraszona i okropnie,
przera liwie samotna.
- Przesta o pada . Od rana p ugi od nie aj drogi. Nie powiniene mie
adnych
opotów z dotarciem do domu. - Kelly wsypywa a sobie p atki kukurydziane do mleka, nie
spogl daj c nawet na stoj cego obok Brandta. - Mam dzi du o pracy, wi c...
- Chcesz si mnie pozby - westchn . - Na tyle jestem rozgarni ty.
- Naprawd ? To dlaczego jeszcze tu jeste ?
Usiad a na taborecie i zacz a je , zwracaj c baczn uwag na to, by nie patrze w
jego kierunku.
- Kelly, czemu nie chcesz powiedzie mi, co le robi ? Dlaczego tak si zachowujesz?
Czemu zabarykadowa
si wczoraj w swojej sypialni i nie odpowiedzia
, gdy puka em do
drzwi?
- Po
am si , kiedy rozmawia
przez telefon. Nie s ysza am twojego pukania.
Spa am.
- Kelly, przez telefon rozmawia em raptem trzy minuty. Nie mog
przez ten czas
zamkn drzwi, po
si i zasn .
- Zawsze zasypiam w chwili, gdy k ad g ow na poduszce - sk ama a. - Zreszt
post pi am cholernie rozwa nie zamykaj c drzwi, skoro podst pnie chcia
si do mnie do-
sta .
- Nie robi em nic podst pnie - zapewnia j . - Podszed em do twoich drzwi, kiedy nie
zasta em ci w pokoju.
Chcia em powiedzie dobranoc i...
- No to dlaczego tego nie powiedzia
, zamiast wali w drzwi i wrzeszcze przez
dwadzie cia minut?
- A! - Oczy mu zab ys y. - Wi c jednak s ysza
mnie? Powiedzia
, e by
pogr ona w g bokim nie i nie wiedzia
nic o moim pukaniu.
- Musia abym le
chyba w grobie, eby nie s ysze tego rabanu - odpar a.
- Wi c dlaczego przynajmniej si nie odezwa
? Móg bym zrozumie to zamykanie
drzwi. Je eli si mnie boisz, ale...
- Ja si ciebie nie boj ! - zaprzeczy a gorliwie. - Mam ci po prostu dosy ! W
nie
dlatego nie otworzy am ci. Bo by am zm czona odpieraniem twoich... twoich nie chcianych
zalotów. I dlatego te si nie odzywa am. Mia am po dziurki w nosie rozmów z tob .
Brandt popatrzy na ni przeci gle.
- Moich zalotów nie mo na chyba nazwa nie chcianymi.
- Pewna jestem, e taka egoistyczna, egomaniakalna, niezaspokojona i nienasycona
kreatura jak ty, mog aby w to uwierzy .
- Do licha, jeste lepsza ni s ownik synonimów! Je eli sposób twojego pisania
przypomina cho po cz ci twoj mow , twój redaktor naczelny zu ywa na poprawki co
najmniej tuzin d ugopisów.
- Mój naczelny jest zadowolony z mojego pisania. - Kelly spokojnie zjad a nast pn
p atków, wpatruj c si w talerz.
Brandt obserwowa j , krzywi c usta w grymasie niezadowolenia. Nie móg jej
rozgry . Odrzuci a go bardzo skutecznie zesz ej nocy, zamykaj c drzwi. Ale dlaczego?
Powstrzyma si od zgarni cia od ty u kosmyka kasztanowych w osów, który opad jej
na oczy. Doskonale pami ta , jak trzyma te mi kkie, jedwabiste w osy, kiedy podtrzymywa
jej g ow i ca owa j . Wspomnieniu towarzyszy o nieprzyjemne uczucie. Wczoraj bardzo jej
pragn .
Wci na ni patrzy . Mia a lekko pochylon g ow , w osy ca kiem spad y i zakry y
jej twarz - jakby kurtyn . Ods oni y natomiast jej szyj . Bardzo chcia poca owa to pon tne
miejsce. Pod zielono - niebiesk bluzk , któr nosi a do niebieskich spodni rysowa y si jej
piersi. Znów powróci y wspomnienia wczorajszego wieczoru. Pami ta , jak patrzy na nie, jak
je ca owa i pie ci . I jak poj kiwa a z zadowolenia w jego ramionach.
Przekl w duchu. Pragn jej w tej chwili tak samo jak wczoraj. A ona, z powodów o
których nie mia poj cia, zadecydowa a, e jest tak poci gaj cy, jak wirus grypy i traktowa a
go odpowiednio do tego za
enia.
- Kelly - zacz , ale by a ju na nogach, wylewaj c resztk p atków do zlewu.
- Musz ju i - spojrza a znacz co na zegarek - o dziesi tej mam wa ne spotkanie.
Poszed za ni do pokoju sto owego. Dlaczego by a tak wrogo do niego nastawiona?
Wczoraj wieczorem ufa a mu. Czu si jej bliski i wiedzia , e z ni by o to samo.
Co mu za wita o. Ubieg ej nocy przekroczy pewn granic jej komfortu
psychicznego i zareagowa a na to, odpychaj c go. Móg jej na to pozwoli , mo e nawet
powinien. Mia a skomplikowane wn trze. Jedno, co by o pewne, to to, e zagmatwa jego
proste, znormalizowane ycie.
Przyci ga a jego uwag , pobudza a wyobra ni i wzbudza a jego zainteresowanie, co
nie uda o si dotychczas adnej kobiecie oprócz Michele.
apa j za r
i przyci gn do siebie.
- Zaryzykuj nawet pos dzenie mnie o brutalno , ale nie wyjdziesz st d, dopóki nie
wyja nimy sobie tego nieporozumienia.
- Nie zauwa
am adnego nieporozumienia!
„Musz zachowa zimn krew” - ostrzeg a si w duchu. Ogarn a j dzika pasja, ale
postanowi a nie okazywa tego, eby nie pomy la , e jej na nim zale y. Powiedzia a tylko:
- Wiem o Corrine.
Patrzy na ni zdziwiony.
- Co wiesz o Corrine?
- Co? To, e - na mi
bosk - mieszkasz z ni .
- Jasne. Wprowadzi a si z dzie mi rok temu, kiedy Ross zosta s
bowo wys any do
Bejrutu. Wraca za miesi c i wtedy wszyscy przenios si do Columbii, nast pnego miejsca
jego pracy.
Wpatrywa a si w niego. Co tu nie gra o.
- Kto to jest Ross?
- Ross Collins to mój szwagier - odpar zniecierpliwiony. - M Corrine.
Kelly nerwowo prze kn a lin .
- Corrine jest twoj siostr ?
- Oczywi cie. Mówi
przecie , e j znasz.
- Nie znam. - Pokr ci a g ow . - Powiedzia am tylko, e wiem o niej.
Sp yn a na ni pot
na fala ulgi. Zrozumia a to, do czego nie chcia a si przyzna
przed sob sam : by a chora z zazdro ci, gdy pomy la a o innej kobiecie w yciu Brandta.
- S dzi am... s dzi am, e jest twoj kochank . e dlatego mieszka z tob .
Nast pi a chwila ciszy. Kelly kr ci o si w g owie. Nigdy nie by a zazdrosna, nie
mia a do tego podstaw. Zazdro zawsze zawiera element posiadania, a ona nigdy nie
nale
a do nikogo ani nie mia a nikogo, kto nale
by do niej. Nigdy nie uwa
a, e mo na
uwa
kogo za swoj w asno . Ale Brandt...
Oblecia j zimny strach. Jak mog a wierzy , e znaczy co w jego yciu? Zna a go tak
krótko. Nie mia a adnego powodu eby uwa
, e by ... jej.
- My la
, e Corrine mieszka i yje ze mn ? - Przygl da si jej. - Sk d tak g upi
pomys przyszed ci do g owy?
Skrzywi a si . Nie mia a ochoty przyzna si , e pods uchiwa a jego rozmow
telefoniczn .
- Chyba... chyba dosz am do mylnego wniosku.
- Chyba tak - powiedzia z
liwie. - My la
, e yj z jak kobiet i w tym samym
czasie robi podchody do ciebie.
Kelly wpatrywa a si w niego. Serce wali o jej w piersi. Nie by wi c taki
nieosi galny. On te kierowa si emocjami. Wszystko wygl da o zupe nie inaczej.
Brandt powoli uk ada sobie wszystko.
- Wi c to jest powód do wyzywania mnie? Dlatego zachowywa
si , jakbym by
czym , co nale
oby jak najszybciej zetrze z podeszwy swojego buta?
Zagryz a doln warg i z wahaniem przytakn a.
- Powinienem si w ciec, e pos dzasz mnie o takie historie. Ju si w ciek em. -
Potrz sn g ow . By zdenerwowany, ale powoli si uspokaja .
- Kelly, nigdy nie zrobi em nic, co uzasadnia oby taki brak zaufania.
Zbli
si do niej.
Odsun a si .
- To przez moje tragiczne prze ycia z Rupertem - odpar a szybko. Chcia a zaj go
opowie ciami o jej urazach psychicznych, eby przesta zg bia motywy trzymania go na
dystans. - Od tamtej pory zawsze mia am k opoty z zaufaniem.
Brandt zmarszczy brwi.
- Rupert? My la em, e to by Richard.
- Tak, tak, oczywi cie, Richard.
Nerwowo przeczesa a palcami w osy. Bo e, naprawd by bystry. Richard, Rupert, co
za ró nica. Jemu widocznie robi o ró nic . Patrzy na ni dziwnie.
- To dlatego, e zawsze uwa
am Ruperta - hmm - za g ównego sprawc tej tragedii.
Spojrza na ni uwa nie.
- Sprawy mi dzy nami posuwaj si w szybkim tempie, Kelly. Mo e po prostu
potrzebowa
tego nieporozumienia, co? eby stworzy mi dzy nami dystans? - Wydawa
si by przej ty i pe en zrozumienia.
Zach cona i o mielona tym, skin a g ow .
- Chyba czasem wymy lam co
eby... eby trzyma si z daleka od ciebie.
- Dlaczego? - zapyta cicho.
- Bo sprawiasz, e czuj si tak... jak si czuj .
Przysun si i stan tak blisko, e ich cia a niemal si styka y.
- e co czujesz, Kelly? - zapyta niskim, g bokim g osem, który zdawa si j pie ci .
- Powiedz mi.
Nagle otworzy y si drzwi wej ciowe i Kelly odskoczy a od niego jak oparzona.
Brandt zakl cicho pod nosem. Do mieszkania wtargn a adna, ma a brunetka i m ody,
zaro ni ty m czyzna z kamer w r ku.
- Susan! - krzykn a dr cym g osem Kelly. - Mia
k opoty z dojechaniem do domu?
- G ówne drogi s ju przejezdne - odpar a Susan. Kelly, to Peter Naddox, nasz
fotograf. Uwi ziony razem ze mn w Evanston ubieg ej nocy - doda a, u miechaj c si do
niego za omie.
- Cze Peter - powita a go Kelly. - Ciesz si , e wrócili cie bez przeszkód.
Przepraszam, nie mog zosta i pogada , lec spotka si z Cindy.
Z mocno bij cym sercem z apa a z wieszaka przy drzwiach jasnozielon kurtk i
wybieg a, nawet nie spogl daj c na Brandta.
- Pa, Kel - zawo
a za ni Susan. Potem odwróci a si i spostrzeg a Madisona.
Reakcja by a natychmiastowa, jak z najg upszego serialu telewizyjnego: zrobi a wielkie oczy.
Os upia a.
- Brandt Madison. - Wyci gn do nich r
na powitanie. Tylko Peter u cisn j .
Susan sta a jak s up soli, nie odrywaj c od niego wzroku.
- Utkn em tu dzi na noc - rozpocz konwersacj . - Kelly tak si spieszy o, e mnie
nie przedstawi a.
- Susan Lippert. Czy... czy spa
tutaj? - zapiszcza a - z Kelly?
Brandta bawi o jej niedowierzanie.
- Uhm.
- Cholera! - Susan opad a na sof . - Kawaler Miesi ca znów atakuje. I to Kelly!
Gdybym sama ci tu nie widzia a, nigdy bym w to nie uwierzy a.
- Dlaczego nie? - zapyta z zaciekawieniem. Powinien ju pój , ale usiad ko o Susan.
Ch dowiedzenia si czegokolwiek o tajemniczej Kelly Malloy okaza a si zbyt silna. - Ty
tak e - hmm - ugrz
wczoraj, i to nie sama.
Susan natychmiast spojrza a na Petera.
- Zgadza si , ale Kelly sp dzaj ca noc z m czyzn ... - Wzruszy a ramionami z
zak opotaniem. - B dziemy je
niadanie. Jad
ju , czy zjesz z nami?
- Nie, nie jad em, i owszem, ch tnie si do was przy cz , wsta i u miechn si . -
Kelly... zapomnia a zaproponowa mi co do zjedzenia. To niedopatrzenie wiadczy o
wyra nie o tym, e chcia a si go jak najszybciej pozby .
Susan potrz sn a g ow .
- Có , musisz by wyrozumia y. Kelly nie jest przyzwyczajona do nocnych go ci.
Prawd powiedziawszy, jeste pierwszym, jakiego tu widz , od kiedy wprowadzi am si tu
trzy lata temu.
- Czy cz sto si ... umawia? - zapyta od niechcenia.
- Mo na tak powiedzie , ale zawsze pami ta, by absztyfikantów zostawia po tamtej
strome drzwi - odpar a uszczypliwie. Mo e i przed tob powinna by a je zamkn ? Jest moja
dobr przyjació
i nie chcia bym dowiedzie si , e kto j zrani .
- Hej, Susan, kto pstryka te zdj cia? - zapyta Peter przygl daj c si kolekcji
dziwacznie oprawionych fotografii.
- Ja - odpar a Susan z dum . - Mówi am ci wczoraj, e interesuj si fotografi . Nie
wierzy
mi.
Peter u miechn si .
- S dzi em, e to tylko haczyk. eby mnie z owi , wiesz?
- Gdyby tu by a Kelly, nazwa aby ci pró nym, zapatrzonym w siebie wilkiem -
za mia si Brandt - albo egocentrycznym, egomaniakalnym, nienasyconym i niezaspokojo-
nym insektem. Mi dzy innymi.
- Ho, ho, zdaje si , e by o tutaj gor co - zastanawia a si g
no Susan. - Spa
w
pokoju Kelly czy moim?
- Pierwsza odpowied si liczy.
- W moim, to jasne. Powinnam wiedzie od razu.
- Kim s ci ludzie na fotografiach, Susan? - dopytywa si Peter, wyra nie staraj c si
zwróci na siebie jej uwag .
- To moja rodzinka. Ca kiem du a. Wszyscy z wyj tkiem tej, malej, ubranej na
niebiesko czarnej dziewczynki. To Cindy. M odsza Siostrzyczka Kelly.
- Ma czarn siostr ? - Brandt wzi fotografi i przyjrza si jej uwa nie. Ma a, mo e
dziewi cioletnia Murzynka u miecha a si do niego.
- M odsza Siostrzyczka. Z du ej litery - poprawi a go Susan. - Kelly wyst puje jako
Starsza Siostra. Ka
sobot od dziesi tej do trzeciej sp dza z Cindy. Trwa to ju od dwóch
lat. Bardzo udany zwi zek.
Podziwia j za to, e po wi ca a swój czas upo ledzonemu dziecku. Kelly Malloy
by a nie tylko pi kna. Uczucia, jakie w nim wzbudza a, wykracza y zdecydowanie poza po-
ziom hormonalny.
- Gdzie s jakie fotografie Kelly? - zapyta Susan. Chcia si dowiedzie o niej
czego wi cej.
Spojrza a na niego zdziwiona.
- Kelly ci nie mówi a? Nie ma adnej rodziny. Wychowywa a si w kilku domach
zast pczych.
By poruszony.
- Nie ma nikogo?
Susan zje
a si .
- Mówisz tak, jakby by a jakim biednym dziewcz tkiem z powie ci Dickensa. Jej by
si to nie podoba o. Nie jest sama na wiecie. Ma Cindy, Buttera, mnie i sw prac w
redakcji, i mas przyjació .
- Ale adnych krewnych? - nalega Brandt. A jednak odda a dziecko do adopcji? A
mo e nie? By pe en w tpliwo ci.
- Nie, nikogo. Mog da ci rad ? - zmierzy a go przeci
ym spojrzeniem. - Nie pytaj
za du o o przesz
. Rzadko o niej mówi. My
, e to dla niej bolesne. Wiedzie
szcz liwy ywot, wi c po co odgrzebywa stare dzieje.
- Robisz wreszcie to niadanie, czy masz zamiar gada ca y dzie ? - Peter z apa j za
, przyci gn do siebie i poca owa nami tnie.
Brandt odebra ten niewerbalny znak od drugiego m czyzny. Tamten upomina si o
swoje. Brandt patrzy na nich, splecionych w mocnym u cisku.
- Chyba ju pójd - rzuci , nie zwracaj c si w
ciwie do adnego z nich. - Zjem co
po drodze. Mi o by o was pozna .
adne z nich nie odpowiedzia o. Brandt wzi p aszcz i teczk . Wyszed i cicho
zamkn za sob drzwi.
- Masz paszport?
Nawet nie przywita si z ni . Ani nie przedstawi . Kelly zaniemówi a na chwil ,
zastanawiaj c si dlaczego uwa
, e natychmiast rozpozna jego g os. Oczywi cie, e
pozna a. Ale on nie powinien by tego zak ada z góry.
„Wspinam si na coraz wy sze wy yny absurdu” - z aja a si w duchu. Zawsze by a
uosobieniem racjonalno ci - dopóki w jej ycie nie wkroczy Brandt Madison. Sprawi , e
mówi a, robi a i czu a dziwne rzeczy. Rzeczy, o których ba a si mówi , których ba a si
robi i odczuwa . Mia nad ni w adz , której nie rozumia a: z jednej strony obawia a si go,
z drugiej - przyci ga j .
- Kelly, jeste tam? - odezwa si .
- Tak. I mam paszport - odpowiedzia a ch odno. „Dam sobie z nim rad ” - zapewni a
si . B dzie oboj tna, obca. B dzie go trzyma na dystans.
- To dobrze. Kelly, po po udniu dzwoni em do agencji adopcyjnej Przyjació Dzieci.
Zachowywali si bardzo pow ci gliwie, dopóki nie powiedzia em im, e rozmawia em z
Carist osobi cie i e to on zgodzi si na mój przyjazd do Avidy. Wtedy zrobili si
straszliwie uczynni. Pojecha em do nich - to takie ma e biuro - dali mi tam mnóstwo
papierków...
- Jakich papierków? - Bardzo chcia a przytrze mu nosa, ale ciekawo zwyci
a.
Zreszt , te informacje by y niezb dne do przygotowania jej artyku u.
- Przeró nych: prawa obowi zuj ce w stanie Illinois, formularz 1 - 600
Ameryka skiego Urz du Imigracji i Naturalizacji. Musz od nas pobra odciski palców, i to
w dwóch egzemplarzach. Jeden dla policji stanowej, drugi dla federalnej.
- Nie s dzi am, e b dziemy ociera si o agencje stanowe i federalne - odpar a wolno.
- Czy to co robimy, to przest pstwo?
- Przera ona? - Brandt za mia si . - Za pó no, eby si wycofa , Kelly. Ludzie
Caristy bardzo si staraj . Ju za atwiaj nasz spraw .
Westchn a ci ko.
- Co takiego?
- Carist nie zostawi w spokoju adnej nitki wiod cej do k bka. Wydaje si , e ma
przyjació na wszystkich szczeblach zwi zanych z przygotowaniami adopcyjnymi. Za pewn
op at wszystkie da si zrobi .
- Op at ? - powtórzy a jak echo. - Chyba apówk ?
- Zap aci em gotówk pi tysi cy dolarów. Wr czy em je uroczej babuni -
recepcjonistce. Co dalej stanie si z tymi pieni dzmi - albo kto je dostanie - o tym nie
mówili my. Nie pad y adne nazwiska. Jedyne, co mam na ta mie, to obietnica starszej pani,
e jakie dobre i wp ywowe dusze przyspiesz za atwienie moich papierów tak, abym wraz z
on móg jak najszybciej polecie do Avidy po dziecko.
- To naprawd by a apówka - skonstatowa a niezadowolona.
- Kelly, nie defraudujemy skarbu pa stwa ani nie przekupujemy urz dników, nie
robimy te nic wbrew prawu. Zbieramy materia y, sprawdzaj c jednocze nie Carist i to, czy
nale y mu si wi zienie.
- W dokumentach napisano, e jeste my m em i on , nieprawda ? To, dzi ki Bogu,
bezczelne k amstwo.
- Uwa aj! Nawet tacy bezwzgl dni, asi na kobiety, pró ni i przebiegli rozpustnicy
do wiadczaj uczu .
miechn a si . Jak mog a pozosta oboj tna i na dystans, je eli artowa z siebie
samego?
- Kelly, czy nie mogliby my spotka si wieczorem i omówi nasz wypraw ? - Jego
os zmieni si . - Mog by u ciebie za dwadzie cia minut.
- Nie, Brandt! - odpowiedzia a szybko. Nie by a gotowa na to, by znów go zobaczy .
Potrzebowa a wi cej czasu, aby nauczy si niwelowa jego pot
ny wp yw. Spojrza a na
Buttera li cego apy. - Mam inne plany na dzisiejszy wieczór. Sp dzam go z przyjacielem. -
Nie by o potrzeby dodawa , e to koci przyjaciel.
- Mo emy tymczasem od
nasz rozmow , Kelly, ale musi si ona odby .
Chcia bym te us ysze odpowied na pytanie, które zada em ci dzi rano.
To pytanie przez ca y czas ko ata o jej si w g owie, jakby dopiero co je
wypowiedzia a: „Sprawiam, e co czujesz?” Zadr
a. Niewiele brakowa o, a powiedzia aby
mu. Gdyby nie nagle pojawienie si Susan, s owa, które by pad y, zosta yby u yte pó niej
przeciwko niej.
- Zupe nie nie mog sobie przypomnie o czym rozmawiali my dzi rano. - Mia a
nadziej , e jej g os brzmia naturalnie.
Znajomo psychologii by a naprawd pomocna. Gdyby nie zdawa sobie sprawy z
tego, e Kelly próbuje chroni si przed uczuciami, jakie ywi do niego, jej wykr ty
doprowadzi yby go do szewskiej pasji.
- Zastanów si nad tym, Kelly - powiedzia bardzo mi kko. - W ka dym razie, mo esz
liczy na to, e od wie twoj pami .
Kelly wyczu a niedopowiedzian , zmys ow obietnic w jego g osie. Zamierza
od wie
jej pami innymi ni s owa sposobami. A ona tego w
nie pragn a. To by o naj-
gorsze. Przymkn a oczy. Znów w jej wn trzu rozgorza p omie po
dania.
- Dobranoc, kochanie. - powiedzia cicho.
Ostro nie od
a s uchawk . Wci s ysza a w uszach jego g os. Przez jaki czas
wpatrywa a si bezmy lnie w przestrze przed sob .
Butter zeskoczy z krzes a i owin si wokó jej kostek. Podnios a go i zanios a do
salonu.
- Przez ciebie odmówi am randki, staruszku. Susan wysz a z Peterem, wi c b dziemy
ca y wieczór sami.
Usiad a na sofie, uk adaj c kota obok siebie. Butter zamrucza , jakby chcia co
powiedzie .
- Nie, wcale nie
uj , e powiedzia am Brandtowi Madisonowi. Jestem zaj ta. - Kot
mrucza , kiedy mierzwi a jego futro. - Jest przekonany, e mia am dziecko! I uwierzy w ca
beznadziejn historie z Rupertem, Richardem i si owni . atwiej to prze kn ni fakt, e
nigdy dot d... - westchn a. - W tempie, które narzucam nie stanie si to nigdy.
Kot przyjrza si jej artobliwie i przewróci si na grzbiet Kelly podrapa a go po
brzuchu. Mia kn z zadowoleniem.
- Stanowimy przecie par , co, staruszku? Par wyrzutków. Znalaz am ci na ulicy tak
samo, jak oficer Malloy znalaz mnie. Wydaje mi si , e oboje pojawili my si znik d.
Kot z apa jej r
w apy i poliza czule. Uj to j to.
- My
, e nie dowiemy si nigdy, kim byli my. Ale jest co , czego jestem pewna.
Nigdy nie porzuci abym nikogo - cz owieka czy zwierz cia - kto by mnie potrzebowa . Zro-
bi abym wszystko, eby my tylko byli razem.
Butter ziewn i mrukn wymijaj co.
- Powiniene powiedzie : „Ja te ”, ty stary cyniku.
miechaj c si do siebie i do kota, przytuli a go mocno.
5
- Skóra mi cierpnie, gdy na niego patrz - szepn a do Brandta Kelly. Jej wzrok by
utkwiony w niewysokim, ciemnow osym m czy nie, który siedzia na fotelu po drugiej
stronie przej cia jumbo jeta. - Wygl da jak asica i ci gle si na nas gapi.
Brandt spojrza w jego stron . Napotka zimne spojrzenie czarnych oczu. Lekko si
uk oni . M czyzna odwzajemni uk on.
- Ca kiem niez e porównanie. - Brandt pochyli si ku Kelly. - Jak go tylko
zobaczy em, przysz o mi do g owy, e jest podobny do fretki.
Spotkali go rankiem na lotnisku O’Hare, kiedy oddawali baga do sprawdzania przed
lotem do Avidy. M czyzna przedstawi si im jako Alfredo Para de Leon, pracownik agencji
Przyjació Dzieci, i powiedzia , e b dzie im towarzyszy w drodze do Avidy, aby „u atwi
post powanie adopcyjne”. I od tej pory nawet na chwil nie spu ci ich z oczu.
- Przyczepi si do nas jak rzep psiego ogona od chwili, gdy w Miami zmienili my
plany - szepn a Kelly, unikaj c nieruchomego wzroku m czyzny. - My la am, e pójdzie za
mn do toalety.
- Z ca pewno ci przys ano go tak e z innych powodów.
- Chyba po prostu szpieguje dla Caristy - zauwa
a. - Nie robi tego najlepiej.
- Te tak s dz . Pozostaje tylko pytanie: dlaczego? Czy Carista wie, e jestem
dziennikarzem i podejrzewa, e moim zamiarem nie jest adopcja dziecka? A mo e to
rutynowa obserwacja ka dej pary?
- A z jakiego innego powodu zatrudnia by szpiega, je li nie dla ochrony swoich
ciemnych sprawek?
- Mnie te si wydaje, e Carista ma co do ukrycia.
Zielone oczy Kelly znów zatrzyma y si na twarzy Para de Leona. Spostrzeg a, e
ci gle ich obserwowa .
- Jest co w jego twarzy, jakby gro ba. To uporczywe spojrzenie jego malutkich
oczek. Co b dzie, je eli on nas naprawd o co podejrzewa? Jak my lisz, co zrobi?
- Nie wiem. Nawet przez chwil nie wolno nam wzbudzi jego podejrze . Musimy mu
udowodni , e jeste my jedynie szcz liw par .
Brandt delikatnie podniós r czk oparcia dziel
ich fotele.
Kelly przygl da a si temu z niesmakiem.
- Mam lepszy pomys . Udawajmy, e jeste my na skraju rozpadu naszego zwi zku i e
adoptowanie dziecka jest dla nas ostatni desk ratunku. Ale, poniewa nasze ma
stwo nie
jest jeszcze ocalone, wi c spokojnie mo emy by na dystans.
- Powiedzia em w agencji, e jeste my niezwykle szcz liw par . Para de Leon
oczekuje od nas w
nie tego. Je eli nie damy mu na to dowodów, na pewno zacznie co
podejrzewa - obj j ramieniem, nachyli si i roz
jej fotel. - Do tej pory niezbyt
przekonuj co odgrywa
rol kochaj cej ony. Nie spogl da
na mnie, nie rozmawia
i
odsuwa
si ode mnie nawet wtedy, gdy przypadkowo ci dotkn em.
Kelly musia a tak robi . Nawet niezamierzony dotyk przyspiesza bicie jej serca. Po
tym, jak przyrzek a sobie, e b dzie twarda, by o to najstraszliwsze odkrycie.
- Zabierz te r ce! - sykn a przez zaci ni te z by.
- Nie zrozumia
, o czym mówi em? To nie jest reakcja oddanej ony. - Przycisn j
do na pó roz
onego fotela i przysun si jeszcze bli ej. Prawie le
na niej. Spokojnie
szepta jej do ucha:
- W Miami wyja nia em panu Para de Leonowi, e boisz si lata . Mia o to
usprawiedliwi twoje zachowanie. Ale teraz musisz si rozlu ni , Kelly. Dajmy mu pokaz
czu ej scenki ma
skiej. Obejmij mnie za szyj i...
- Jak mnie nie pu cisz w tej chwili, to mu zademonstruj scenk wojenna, Madison.
Po
a mu r ce na ramionach, by go odepchn
; palce wtopi y si w jego mi kki,
be owy sweter. Jego ramiona by y jednak zbyt mocne.
- On na nas patrzy, Kelly. Teraz nie mo e jednak zobaczy twojej twarzy, bo ci
zas aniam. Wszystko co widzi, to nas dwoje, le
cych tutaj w gor cym najprawdopodobniej
cisku.
- Zaraz zobaczy, jak fruwasz, kiedy ci st d wyrzuc ! Ruszaj si , Madison!
Chcia a go odepchn , ale Brandt tylko jeszcze bardziej si nat
i nie drgn nawet
o milimetr.
Zacz delikatnie muska ustami jej szyj .
- Och, Kelly, tak dobrze smakujesz, i pachniesz tak s odko. My la em o tobie bez
przerwy przez ostatni tydzie .
- Z
ze mnie! - sykn a. Raz jeszcze próbowa a go odepchn , ale nie mia a tyle si y.
- Nie mog ci ruszy z miejsca, ty s oniu. Wstawaj! Zgnieciesz mnie!
- Ale podoba ci si to!
Dzia
jej na nerwy. Niemal le
na jej piersiach. Jedn r
dotyka jej biodra.
Czu a jego kolano pomi dzy nogami. I z by na wargach, potem delikatnie g adz cy je j zyk.
Uda o jej si z apa oddech.
- Nie... wcale nie! - wysapa a. Cudowne doznania omal e nie powodowa y utraty
przytomno ci. Policzki pa
y, kiedy traci a panowanie nad sob .
- Tak, to ci si podoba. - Obejmowa j silnie jednym ramieniem, drug r
g adz c
jej cia o. - Ciekawa jeste , sk d wiem? - sk ada poca unki na jej powiekach, policzkach,
podbródku i z powrotem na ustach. - Ca a dr ysz.
- Wzdrygam si . Z... z obrzydzenia!
Brandt zachichota g
no.
- Daj spokój, Kelly. Nie ma powodu zaprzecza , e mnie pragniesz. - Z apa z bami
skrzyde ko jej ucha i wgryza si w nie nami tnie. Efekty tego poczu a gdzie g boko w
swym wn trzu.
Nie ma powodu zaprzecza , e go pragnie? Kelly walczy a z ogarniaj
j ,
alarmuj
s abo ci . Ju nie przeszkadza przygniataj cy j ci ar. Ich cia a zdawa y si ide-
alnie do siebie pasowa . By o to bardzo podniecaj ce. Ich spojrzenia spotka y si .
Przez ca y zesz y tydzie unika a go, zdecydowana zniweczy jego panowanie nad jej
cia em. Rozmowy telefoniczne utrzymywa a w tonie s
bowym. Jednak e w chwili, gdy
ujrza a go dzi rano na lotnisku, wiedzia a, e wszystkie te wysi ki posz y na marne. Serce
zabi o jej mocno, gdy tylko podszed do niej. S aba strona jej natury czeka a na niego.
Wiedzia a, e on jej pragnie; nie robi nic, by to ukry . S dzi a, e jej opór musi
wydawa si dziwny i niczym nieuzasadniony. Oboje byli doros ymi, dojrza ymi lud mi.
Dlaczego nie zgadza a si na ten romans, skoro Brandt tego chcia ? Przecie ona te tego
chcia a!
Jednak jej trze wy umys odmawia poddania si fizycznym zachciankom i
potrzebom. Zna a siebie dostatecznie dobrze, by zdawa sobie spraw z tego, e nie mog aby
kocha si z m czyzn , do którego nic nie czuje.
Potrzeby fizyczne nieuchronnie id w parze z potrzebami emocjonalnymi. Kelly nigdy
nie pozwala a sobie anga owa si uczuciowo, poniewa przeczuwa a, e jej w asne potrzeby,
niczym nie skr powane, stanowi y zbyt du y ci ar dla drugiego cz owieka. Ka dy odsun by
si do niej, gdyby tylko pozna ogrom jej potrzeb emocjonalnych, tak jak zrobi a to jej matka.
Kelly nigdy nie mia a w tpliwo ci, e to by a jej wina, e zostawi a j matka. By a
trudnym dzieckiem - powiedzia jej to jeden z pracowników opieki spo ecznej. Du o p aka a,
wymaga a nieustannego zainteresowania, zabiera a zbyt du o czasu przybranym rodzicom.
Dlatego przerzucano ja z jednego domu do drugiego, a w ko cu zosta a wychowank stanu
Illinois.
Kelly wyobra
a sobie swoja matk , doprowadzon do granic wytrzyma
ci przez
jej p acz i wymagania. Matka nie mog a sobie z ni poradzi i zostawi a j . Pó niej kolejne
matki zast pcze oddawa y j z powrotem do domu dziecka. Kiedy mia a pi lat, ostatecznie
poj a, o co chodzi. Od nikogo niczego nie da , gdy w przeciwnym razie mo na zosta
porzuconym. Ani nie oczekiwa niczego od innych, poniewa inni nie chc (b
nie mog )
tych oczekiwa spe ni . ycie by o atwiejsze, a ludzie bardziej przyja ni, gdy o nic si nie
prosi o. Nie by o wtedy g upich nadziei i oczekiwa , które nieuchronnie przeradza y si w
dotkliwy zawód.
Kelly poj a to dobrze. Nigdy potem nie pozwoli a sobie samej, by rz dzi y ni
emocje lub jakiekolwiek potrzeby w asne. Jej umys by zdyscyplinowany i uporz dkowany -
do momentu, gdy na horyzoncie pojawi si Brandt Madison.
Nie ma powodu zaprzecza , e go pragnie? e go potrzebuje? Od tego zale y ca e jej
ycie.
- Wcale ci nie chc ! - parskn a. - Nie potrzebuj ci , ty... ty...
- Pró ny, zawsze zadowolony z siebie wilku? - podsun Brandt, muskaj c jej usta.
- Ty p ytki, zidiocia y podrywaczu, ociekaj cy... - G os Kelly zachwia si , gdy d
Brandta ruszy a pewnie i celowo w kierunku jej ona. Niebiesko - czarna spódnica unios a si
do pól uda. D
Brandta lizga a si po g adkiej powierzchni po czoch i Kelly straci a
poczucie rzeczywisto ci. Widok du ej d oni i mocnych palców poruszaj cych si w gór jej
ud zamroczy j .
- Przesta ! - zdo
a wyszepta .
Brandt obci gn jej spódnic , tak e zakry a kolana.
- Widzisz? Nie musisz si mnie obawia , Kelly. Nie mam zamiaru uczyni w miejscu
publicznym nic, co wprawi oby ci w zak opotanie. Nie mam zamiaru - gdy b dziemy sami -
uczyni czegokolwiek, czego by nie chcia a.
Wyg adzi jej niebiesk kamizelk i poprawi ko nierzyk czarnej bluzki.
Jego humor przemieszany z podnieceniem sprawi , e poczu a si mi kka i s aba. Gdy
czubkiem j zyka dotkn koniuszka jej j zyka, poczu a wype niaj
j gor
fal . Jej r ce,
jakby obdarzone w asn wol , obj y go za szyj . Nie mog a powstrzyma ch ci
przyci gni cia jego g owy ku sobie i zasmakowania mocnego dotyku jego ust. Powieki
niezno nie ci
y.
Brandt delikatnie gryz jej wargi.
- Kelly - zacz mi kko. Ich oddechy miesza y si z sob . - Tak dobrze trzyma ci w
ramionach. Przez ca y tydzie snu em fantastyczne wizje, w których trzyma em ci w ra-
mionach. Kupi em nawet bilety pierwszej klasy, poniewa chcia em, by my czuli si
swobodniej.
Jego usta dotkn y j - delikatne, mi kkie i zach caj ce. Przymilaj c si nie pozwala
na adne protesty, nie niepokoi i dawa oparcie. Poca unek, który pozwala kobiecie czu si
bezpiecznie i przytomnie do momentu, gdy kr ci o si w g owie i by o za pó no na opór. Do
momentu, gdy umys zasnuwa a mg a, a cia o poddawa o si erotycznym wra eniom i nic ju
si nie liczy o.
To by zbyt wyrafinowany poca unek dla takiej nowicjuszki. Kelly poczu a si mi kka
jak z gumy i cudownie uleg a.
- Pozwól mi si ca owa ! - za da Brandt.
Wpatrywa a si w niego rozszerzonymi i sennymi oczyma. Co tu nie gra o.
Nawyrzuca a mu, a gdy zacz j pie ci , ona nawet nie oponowa a. A teraz da jeszcze
wi cej. Nie mia a si y protestowa .
- Brandt, ja...
Gdy tylko otworzy a usta, wsun w nie swój zwinny j zyk. zag biaj c si w ciep
wilgotno . Nie mia a czym oddycha , ca e powietrze usz o z jej p uc. Powieki opad y.
Jak b ogo by o uton w tak silnie n
cym wirze nami tno ci! Czy nie by o
bezpiecznie poddawa si nami tnym poca unkom w samolocie? W takim otoczeniu poca-
unki mog y tylko pobudza i kusi , ale nie mog y prowadzi do dalszych za
ci. Czy nie
mog a w takiej sytuacji sprowadzi tego wszystkiego do poziomu wy cznie fizycznego,
uczucia pozostawiaj c bezpiecznie na boku?
Czyta a, e dla dziewicy necking jest jednym z najs odszych i najbardziej
podniecaj cych dozna : rosn ce po danie, pokusy i igranie z ogniem bez obawy o spalenie
si . Nigdy nie oddawa a si seksualnym rytua om dorastania; by a zbyt pow ci gliwa i
przezorna, mia a zbyt du o zahamowa . Wi c dlaczego nie mia aby si cieszy z szansy
do wiadczenia przyjemno ci, których dotychczas by a pozbawiona?
I wykorzysta a dobrze sw szans ... gor cy, spragniony nacisk jego ust... sposób, w
jaki uwodzi j jego j zyk...dr cz ce ciep o jego d oni, gdy znajdowa y si ca kiem blisko,
odbieraj cych oddech, ale nigdy w
ciwie nie dotykaj cych tam, gdzie a do bólu pragn a
by dotykana.
Czu a si podniecona, po
dana i bardzo kobieca. Zmys owa i malutka w obliczu jego
despotycznej m sko ci. I troch wi cej ni oszala a na jego punkcie.
Na razie by a bezpieczna. Mimo oszo omienia s ysza a wewn trzny g os, ostrzegaj cy
przed g bsz za
ci . Po prostu by a sama zbyt d ugo, eby nagle ca kowicie zaufa
komu drugiemu, w dodatku - m czy nie. W tym samolocie nie b dzie siedzia a wiecznie,
ostrzega j wyra ny g os dochodz cy z g bi. Co si stanie, gdy znajdzie si na ziemi i
Brandt b dzie nalega na podtrzymanie gry w „szcz liwe ma
stwo”? Czy si na to zgodzi
tylko dlatego, e teraz jest jej dobrze?
Nagle otworzy a oczy. Co on mówi? Wiedzia a, e co powiedzia , po chwili
uprzytomni a sobie sens jego s ów: „Przez ca y tydzie snu em fantastyczne wizje, w których
trzyma em ci w ramionach. Kupi em nawet bilet pierwszej klasy, poniewa chcia em,
eby my czuli si swobodniej...”. Zamar a.
Zauwa
to natychmiast. By a zdumiona tym, jak dok adnie wyczuwa najdrobniejsze
zmiany w jej zachowaniu.
- Kelly? - Poczu , e zesztywnia a. Odchyli si , by spojrze jej g boko w oczy. I nie
spodoba o mu si to, co w nich zobaczy . Przezorno . Podejrzenia. Wrogo ? - O co chodzi,
kochanie? - szepn , a ona by a gotowa natychmiast zamkn oczy i przywrze do niego
ca ym cia em.
Ale nie mog a, po prostu nie mog a. On z premedytacj zaplanowa uwiedzenie jej.
Dla niego by aby tylko przyjemnym urozmaiceniem ycia, jedn z wielu, jakie mia od czasu
mierci ony. Ale dla niej...
Oczami wyobra ni widzia a ju to, co sta oby si , gdyby zdecydowa a si na romans z
Brandtem. Potrzebowa aby go tak bardzo, e nie móg by tego znie . Zostawi by j , a ona
cierpia aby, samotna i nie chciana.
Wróci y stare wspomnienia. Wspomnienia tak ponure i przejmuj ce, e niemal e
rozdzieraj ce dusz . Kelly wzdrygn a si . Nauczy a si znosi pora ki. I nie chcia a si w nic
anga owa .
Usiad a tak gwa townie, e Brandt nie zd
si odsun i zderzyli si bole nie
owami. Kelly zobaczy a wszystkie gwiazdy.
Brandt równie .
- Je eli próbowa
roz upa mi czaszk , uda o ci si . - Krzywi c si przy
r
do
pulsuj cego bólem czo a.
Kelly te dotkliwie czu a uderzenie, ale powstrzyma a si od okazania tego. By a
twarda i silna, fizycznie i psychicznie. Brandt Madison musi by tego wiadom. Nie by a
abiutk kobietk , dziewczynk marz
o lizaku na patyku. Zrobi aby wszystko, by go
przekona , e nie uda mu si jej uwie .
- Jeste tylko... beznadziejnym, apodyktycznym podrywaczem - sykn a.
Brandt opad z j kiem na swoje siedzenie.
- Do tych przymiotników! - Pulsowanie w jego g owie by o niczym w porównaniu z
pulsowaniem w zupe nie innym miejscu. Wszystko si sko czy o - wspina si na nie-
botyczne wy yny przyjemno ci tylko po to, eby zosta z nich str conym. I w dodatku
dowa na g owie!
Kelly spojrza a na Para de Leona. Wci ich obserwuj cy agent nie wysili si nawet,
eby otworzy kolorowy tygodnik spoczywaj cy na jego kolanach. Czy zorientowa si , o co
chodzi o? Od palców do czubka g owy przeszed j dreszcz.
- Nie dotykaj mnie, Madiosn! - szepn a, czuj c powtórnie na sobie r
Brandta.
By a wiadoma badawczego zaciekawienia Para de Leona i nie by o jej atwo mówi takie
rzeczy z przyklejonym do twarzy u miechem, maj cym go zmyli . - Masz trzyma r ce z dala
ode mnie przez ca reszt wyprawy!
- Och, przesta , przecie chcesz, ebym nie trzyma ich z dala - cedzi Brandt. - Jeste
spragniona ich dotyku, Kelly. Umierasz z tego pragnienia. Wida to nawet przez wszystkie te
mury i bariery, które stawiasz. Chcesz mnie tak samo jak ja ciebie, ale jeste zbyt przera ona,
by to przyzna , nawet przed sob .
- Nie!
- Tak, male ka. Ale nie mo esz walczy ze mn i z sob przez wieki. W ko cu
przyjdziesz do mnie, Kelly. A ja poczekam, a b dziesz tego pewna, poniewa jestem niespo-
tykanie cierpliwym cz owiekiem.
- Mylisz si fatalnie, je eli s dzisz, e stan si ofiar zarozumia ego,
prestigitatorskiego....
- Oho, znowu si zaczyna - przerwa jej b aznuj c. Zacznij od razu od „egoistycznego,
egomaniakalnego i nienasyconego insekta”.
Rozbawi j tym. Jak mo na obrazi kogo , kto si nie daje obrazi ? Kto reaguje na
zaczepki u miechem? Nic do niego nie dociera o. Zawrza a gniewem.
- Jak nie przestaniesz mi dokucza , to...
- To si przesi dziesz? - podsun skwapliwie. - Mo e si dziesz ko o Para de Leona?
- Mo e! - zerwa a si na równie nogi. Zauwa
a puste siedzenie obok agenta. Gdyby
tylko Para de Leon tak bardzo nie przypomina
asicy. Albo fretki. Gdyby tylko jego
nieruchomo utkwione spojrzenie nie przyprawia o j o g si skórk !
Niech tnie popatrzy a na Brandta. Napotka a jego wzrok i u miech. Serce na moment
przesta o jej bi , a potem ruszy o ze wzmo on si . Mia pi kne usta... Samo przygl danie
si im przywo ywa o wspomnienia zmys owej rozkoszy, jego ust na jej ustach, jego j zyka
dr
cego wn trze w jej buzi. Dotkn a swych ust. Czu a delikatne mrowienie, tak jak wtedy,
gdy on ich dotyka .
Nigdy aden m czyzna nie mia takiej w adzy nad ni . „Brandt Madison jest
niebezpieczny” - upomina a siebie. Móg j sparali owa samym spojrzeniem. Zawsze musi
pami ta , e jest przebieg y jak... jak asica! Szkoda, e nie malowa o si to na jego twarzy,
tak jak w przypadku ich towarzysza.
- Przepraszam. - G os jej dr
, by a zmieszana.
Brandt pos
jej znacz cy u mieszek, by
wiadom si y, z jak j pobudza . Kelly
posz a do toalety, znajduj cej si z przodu przedzia u pierwszej klasy. Wysz a z niej po d
-
szej chwili, gdy zaniepokojony jej d ugim pobytem za zamkni tymi drzwiami steward zacz
si do niej dobija .
Brandt s czy drinka, chrupi c orzeszki. By a mu wdzi czna, e nie dopytuje si o
powód jej wyd
onej nieobecno ci.
- Napijesz si czego ? - spyta . - Mo e wina?
- Nie, dzi kuj . Po alkoholu robi si
pi ca. - Si gn a po czerwon torb pod
siedzeniem. - Wol podszlifowa mój hiszpa ski. - Wyj ta z torby kilka podr czników i prze-
wodnik po Ameryce Po udniowej.
Brandt przyjrz ! si jej uwa nie.
- Uczy
si hiszpa skiego, przygotowuj c si do podró y? - Jej dok adno zrobi a
na nim wra enie. On nawet nie pomy la , eby nauczy si chocia najpotrzebniejszych
zwrotów. Nie przysz o mu te do g owy, eby kupi jaki przewodnik, z którego
dowiedzia by si , co warto zobaczy w Avidzie. Wyda o mu si , e Kelly podchodzi a do ich
wyprawy z niek amanym entuzjazmem.
- Uczy am si przez dwa lata hiszpa skiego w szkole redniej, mia am te jakie kursy
na studiach.
Otworzy a rozmówki, zadowolona z faktu, e nie musi patrze na Brandta. S dzi a, e
uspokoi a si , kiedy siedzia a w toalecie, ale jego blisko znów przyspiesza a jej puls. Moc
oddzia ywania Brandta na jej zmys y by a niesamowita. Szalona. Magiczna... „Z pogranicza
czarnej magii” - poprawi a si . Potencjalnie destrukcyjna.
- Kiedy nawet do dobrze porozumiewa am si w tym j zyku - mówi a dalej,
poniewa musia a co powiedzie . Ci gle patrzy na ni tymi swoimi z otymi oczami. Jego
wzrok pali j , robi o jej si gor co, znowu czu a w ca ym ciele dreszcze po
dania. - Kiedy
my la am, e przenios si na Floryd albo do Teksasu. Wtedy hiszpa ski na pewno by si
przyda .
Wzi przewodnik i przerzuci kartki.
- Jak sko czy
uczelni ? - zapyta , aby podtrzyma rozmow .
- Uniwersytet w Chicago. Studiowa am pi i pó roku, bo pracowa am i musia am
jako pogodzi nauk z prac , a czasami prac z nauk .
- Z jak prac ? - by ciekawy.
- By am kelnerk , pó niej niani , sprz ta am prywatne domy, pisa am na maszynie.
Roznosi am te gazety. Nie chcia am by uzale niona od stypendiów. Nie chcia am mie
sterty d ugów, kiedy zako cz edukacj .
Policzki Kelly zaró owi y si . Zdawa a sobie spraw z tego, e papla a bez przerwy,
eby ukry jego wp yw na ni , zdenerwowana jego blisko ci .
- Utrzymywa
si sama i sko czy
studia bez adnej pomocy rodziny? Godne
podziwu.
- Bez zb dnych pochwa , prosz - przerwa a mu. - Robi am, co musia am. By am na
utrzymaniu stanu Illinois do osiemnastego roku ycia i w ko cu mia am tego do .
Postanowi am sama zarobi na swoje utrzymanie.
- Gdzie s twoi rodzice. Kelly? - zapyta prosto z mostu.
Nie by o to jej ulubione pytanie.
- Nie wiem. - Nie zdawa a sobie sprawy z obronnego tonu swojego g osu.
Brandt przysun si bli ej, zaintrygowany.
- Co o nich wiesz?
- S uchaj Madison, nie zabawiaj si w detektywa. Zachowaj swoje pytania dla Para de
Leona i Przyjació Dzieci. Z nikim nie rozmawiam o moich rodzicach. Nale do przesz
ci i
nie maj zwi zku z moim obecnym yciem.
atwiej by o zamkn temat w ramy tabu ni przyzna , e nie wie si absolutnie nic o
cz owieku, który j sp odzi i znikn z ycia jej i kobiety, która j urodzi a, a potem porzuci a
w ciemnej, zalanej deszczem alei. Nie byli par , z której mo na by dumnym, i - jak zwykle -
my l o nich przeszy a j bólem.
Brandt nie odzywa si , czekaj c, co Kelly powie dalej. Skrzywi si na cierpki i
szorstki ton jej g osu. Doskonale zauwa
jej surow poz i nag y smutek, maluj cy si w jej
pociemnia ych oczach, gdy mówi a o przesz
ci. Pomijaj c jej agresywne zapewnienia,
wyda o mu si , e jest bardzo ma a i e atwo j zrani . Poczu przemo
ch obj cia jej i
ukojenia, bez adnego seksualnego podtekstu.
On wyrasta w zwartej i wspieraj cej si nawzajem rodzinie. Trudno mu by o
wyobrazi sobie dzieci stwo bez poczucia bezpiecze stwa, jakie daj kochaj cy rodzice.
Kelly sp dzi a szesna cie lat, zmieniaj c domy jak r kawiczki, ale potrafi a jednak
wykszta ci swój mocny charakter, wyznaczy sobie i osi gn cele, sta si nie spaczonym,
doros ym cz owiekiem.
Nawet jej traumatyczny romans, który zaowocowa nie lubnym dzieckiem, nie
sprowadzi jej z raz obranej drogi. Pozbiera a si jako i
a dalej. Umia a wyj z ka dej
opresji, zawyrokowa Brandt.
Zastanawia si , dlaczego by dumny z jej si y. Kiedy rzuci na ni okiem, ogarn a go
fala czu
ci. Podziwia j , by z niej dumny. Wiedzia ju , e chce od niej wi cej ni tylko
nie zamierzone przez ni fizyczne po danie. Pragn jej szacunku; chcia , eby mu wierzy a,
eby go potrzebowa a, eby go lubi a.
Niestety - Kelly Malloy uzna a, e jest p ytki, apodyktyczny i beznadziejny. Bez
przerwy obrzuca a go epitetami. Dlaczego? Co zrobi , e zas
na tak opini ? Po krótkim
przeanalizowaniu ich znajomo ci doszed do wniosku, e Kelly nie w czy a z nim, tylko z
si przyci gaj
j do niego. Jej wrogo by a obron , s
a do trzymania go na dystans.
Na pierwszy rzut oka, Kelly Malloy, która umia a wyj z ka dej opresji - unikn a urazów
powodowanych dzieci stwem pozbawionym uczu . Ale rysy w jej psychice, które musia y
si przez to pojawi , by y ukryte bardzo g boko i niewidoczne na zewn trz. Chyba, e kto
przyjrza si bli ej jej zachowaniu.
Kelly czu a, e na ni patrzy i spojrza a w jego kierunku. Ostro ne zielone oczy
napotka y oczy z ote i zamy lone. Ros o w niej podniecenie, które wstrz sa o ka dym
nerwem jej cia a.
Brandt chrz kn .
- Chcia aby co bezalkoholowego do picia? - zapyta , gdy wiedzia , e nie odpowie
na nic, co nie by o przyziemnie. - Zawo am stewardes , eby ci co przynios a.
Kelly zaskoczy o to niewinne pytanie. Podejrzewa a, e b dzie chcia si wi cej
dowiedzie o jej nieznanych rodzicach, by a ca kowicie zdecydowana odmówi jakichkol-
wiek dalszych wyja nie . Ale by oby niegrzecznie nie odpowiedzie na uprzejm propozycj .
- Dzi kuj , napi abym si piwa imbirowego.
Upewni si , e dostanie je b yskawicznie. Potem zaoferowa si , e przepyta j z
hiszpa skiego. Reszt lotu sp dzili powtarzaj c hiszpa skie zwroty, wicz c poprawn
wymow i przepytuj c si ze s ówek.
Alfredo Para de Leon najwyra niej uzna , e nie warto si nimi dalej zajmowa .
Poprawi si na fotelu i otworzy swój tygodnik.
6
Kelly z przera eniem wpatrywa a si w podwójne
e. Wydawa o jej si , e zajmuje
ca sypialni . Oprócz
ka by tam jeszcze tylko dywan, szafka nocna i w ska komoda.
- Nie b
tu z tob spa a! - sykn a, wiadoma obecno ci nieod cznego szpicla w
pokoju po drugiej stronie korytarza. - Para de Leon powiedzia , e b dziemy mieli aparta-
ment. Co najmniej dwa pokoje! Jeden dla ciebie, drugi dla mnie.
Brandt zajrza do ma ego pomieszczenia z ty u sypialni. By o mniejsze ni
standardowa garderoba. Wt oczono w nie dwa niezbyt wygodne krzes a.
- Podejrzewam, e to jest salon naszego apartamentu - zauwa
z
liwie. azienka
by a jeszcze mniejsza. - Có , nikt nie obiecywa , e Casa Carista b dzie konkurowa z
hotelem Hilton w Avidzie.
Wyl dowali w Avidzie dwie godziny temu. Para de Leon wepchn ich do taksówki,
która przywioz a ich do Casa Carista - ma ego hotelu, gdzie agencja Przyjació Dzieci zawsze
umieszcza a potencjalnych rodziców. „Ten, który u atwi im wszystko” zaj si ka dym
drobiazgiem, od zarejestrowania ich w recepcji, przez pokazanie im apartamentu (dok adnie
naprzeciw swego w asnego, po drugiej stronie korytarza), a do dania napiwku m odemu
ch opcu, który przyniós ich baga e. Kelly i Brandt nie byli ani przez chwil sami, dopóki nie
zamkn y si za nimi drzwi hotelowego pokoju. Patrzyli teraz na siebie, stoj c po
przeciwnych stronach
ka.
- Nie b
spa a z tob w tym samym
ku! - powtórzy a gniewnie. Serce
wyskakiwa o jej z piersi na sam my l o tym. - Powiedz Para de Leonowi, e musimy dosta
drugi pokój.
- A jaki powód mam mu poda ? Dlaczego szcz liwe ma
stwo, które przyjecha o
adoptowa dziecko, chce dosta osobne pokoje, Kelly?
- Powiedz mu, e chrapiesz i e nie mog przez to spa . Powiedz mu, e ja lunatykuj
i e ty nie mo esz przez to spa . Jeste pisarzem, powiniene mie wyobra ni . Wymy l
cokolwiek, bo ja nie zostan z tob w tym pokoju.
Brandt powstrzyma westchnienie. By zm czony po d ugim locie. Ponadto
podejrzewa , e po
enie miasta na tej wysoko ci - ponad tysi c sze set metrów nad pozio-
mem morza - przyczyni o si tak e do jego znu enia. Za to Kelly najwyra niej czu a si
doskonale. B yszcza y jej oczy, pe na energii przemierza a nerwowo pokój.
W sumie nie mia nic przeciwko dzieleniu z ni pokoju i
ka. Ona wr cz przeciwnie.
To spostrze enie rozkr ci o go troch .
- Kelly, musimy zosta razem w tym pokoju - wyja ni cierpliwie. - Nie ma adnego
sensownego powodu, eby by o inaczej.
- Co powiesz na to, e wola abym raczej wyskoczy z samolotu bez spadochronu ni
spa z tob w jednym
ku?
Skrzywi si .
- Jak to leci u Szekspira? „My
, e pani zanadto protestuje?”
Spojrza a na niego gro nie.
- Ty by powiedzia to samo, nieprawda ? Wierzysz g boko, e nie mo na ci si
oprze i e ka da kobieta czeka tylko na skinienie twego palca, eby wskoczy ci do
ka?!
Doskonale by a wiadoma faktu, e je liby tak si sta o, pewnie by si podda a.
Wyobra nia podsuwa a jej obrazy ich obojga le cych nago, splecionych, dotykaj cych si
koma i ustami, smakuj cych, szukaj cych... Gdyby te wizje budzi y w niej odraz !
Mog aby poprowadzi przeciwko niemu uwie czon sukcesem kampani , gdyby obrzydzenie
i strach do czy y si do jej gniewu.
Ale obrazy te nie napawa y jej odraz ani strachem, za to kusi y i dr czy y. Pragn a
go pomimo niebezpiecze stwa, jakie stanowi dla jej bezpiecznego, uporz dkowanego ycia.
Kelly spostrzeg a swoje odbicie w lustrze w azience. Mia a rozp omienion twarz -
nie tylko z powodu jawnego pogwa cenia jej zasad, by o w niej jeszcze co , czego nie umia a
nazwa . - Podniecenie? Pobudzenie? Cokolwiek to by o, bardzo j denerwowa o.
- Nie pójd z tob do
ka! - przysi
a, podnosz c g os.
- Ciii - ostrzeg Brandt - chyba nie chcesz, eby Para De Leon i reszta obs ugi hotelu
us ysza a, jak si k ócimy.
- Nie obchodzi mnie, czy s ysz , czy nie! - odpar a zacietrzewiona, ale ju znacznie
ciszej.
W oczach Brandta malowa o si rozbawienie.
- Och, Kelly. - Za mia si grubym g osem i z apa j za r kaw. - Uspokój si ,
kochanie. Nic si tu nie wydarzy, chyba e ty b dziesz tego chcia a. Doskonale o tym wiesz, i
dlatego jeste taka za enowana, prawda? Poniewa to ty chcesz...
- Za enowana? - Kelly uwolni a sw r
z jego u cisku. Jestem w ciek a! I nie
zamierzam tu z tob zosta . Id na dó do recepcji za da innego pokoju.
Brandt rozwa
, czy jej na to pozwoli . By przekonany, e jej pro ba nie b dzie
spe niona, poniewa nic w tym hotelu nie dzia o si bez zgody Caristy lub Para de Leona.
Ufa , e Kelly ich nie zdradzi, niewa ne, jak by by a na niego w ciek a.
Kelly porwa a sw czerwon torb i ruszy a do drzwi.
- Powodzenia - rzuci za ni ironicznie. Postanowi , e nie b dzie jej powstrzymywa .
Prawdopodobnie nie zdawa a sobie sprawy, e prowadzi walk nie tylko z nim, ale tak e z
asnymi pragnieniami. Chcia pozwoli jej wyj z b dnego ko a w sposób przez ni sam
obrany.
- Zaczn si rozpakowywa , bo ja zamierzam pozosta w tym pokoju.
Kelly zbieg a ze schodów. W okienku zobaczy a znudzonego recepcjonist ,
wpatruj cego si bezmy lnie gdzie w przestrze przed sob . Zdeterminowana, podesz a do
niego.
- Czy jest tu jaka wolna sypialnia?
Zaj o jej pi minut przekonywanie go, e ona i jej m nie chc zmieni pokoju, e
ten, który dostali jest bez zarzutu, ale e ona chce dosta inny pokój. Dla siebie.
- Nie zostan w jednym pokoju z tym m czyzn - krzykn a arliwie po hiszpa sku.
Natychmiast wzbudzi a zainteresowanie recepcjonisty.
- Pok óci a si pani z m em? - przerzuci si na angielski z wymownym u miechem.
Przytakn a i doda a, e chce pokój tylko dla siebie.
Recepcjonista wzruszy ramionami.
- Przykro mi. Nic si nie da zrobi - chyba bardzo lubi to powiedzenie i powtórzy jej
jeszcze raz: - Nic si nie da zrobi .
- Dlaczego nie? - dopytywa a si Kelly.
- Nic si nie da zrobi - popatrzy na ni z cieniem m skiej wy szo ci. - Za chwil
dzie po k ótni. I b dzie pani zadowolona, e dzieli pokój z m em.
To by a doprowadzaj ca do sza u m ska solidarno . Kelly wrza a.
Nie mia a w tpliwo ci, e gdyby Brandt poprosi o pokój, nie us ysza by, e „nic si
nie da zrobi ”.
Potrz sn a g ow i g ste w osy opad y jej na ramiona. Recepcjonista popatrzy na ni
z uznaniem. Kelly spojrza a na niego z niesmakiem.
- Id na spacer - oznajmi a i pomaszerowa a do drzwi. Postanowi a, e nie zni y si do
wej cia z powrotem na gór do Brandta i tego pokoju, który zmuszona by a z nim dzieli .
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Brandt wcale nie zaj si rozpakowywaniem walizki. Usiad na
ku i czeka na
powrót Kelly. Postanowi , e nie wspomni o ich k ótni ani s owem. Zaproponuje, eby wyszli
gdzie na obiad i poprosi j , eby wybra a któr z restauracji spo ród rekomendowanych w
przewodniku. Zadowolony z u
onego przez siebie planu wyci gn si wygodnie i czeka .
Po chwili zacz o mu si nudzi i zdecydowa , e sam sprawdzi list restauracji.
Przypomnia sobie, e przewodnik zosta w czerwonej torbie Kelly, któr wybiegaj c jak
burza, zabra a z sob . Spojrza na zegarek. Min o ju dwadzie cia minut. Postanowi zej na
dó i zobaczy , jak Kelly radzi sobie ze sw podr cznikow hiszpa szczyzn i targuje si o
pokój z recepcjonist , mówi cym aman angielszczyzn . To musi by niez e widowisko.
miechaj c si zszed do holu. Nie wiedzia , e jest ledzony, dopóki nie zobaczy
Para de Leona, stoj cego tu obok niego przy recepcji.
- S ysza em jak wychodzi pan z pokoju. Czy yczy pan sobie czego ? - zapyta
zaniepokojony agent.
Kelly tam nie by o. U miech Brandta przerodzi si w grymas niezadowolenia.
Zwróci si do recepcjonisty.
- Moja... moja ona zesz a tu jaki czas temu.
- Nie s ysza em, jak wychodzi a z pokoju - wtr ci si Para de Leon.
Brandt rozz
ci si naprawd . Nie przyk ada zbyt wielkiej wagi do faktu, e ka dy
krok by
ledzony.
- Ale jednak wysz a - warkn . - Zesz a do recepcji.
Recepcjonista skrzywi si .
- Tak, by a tutaj. W ciek a jak diabli. - To powiedzonko te mu si wyra nie
podoba o, wi c je powtórzy : - W ciek a jak diabli.
- Naprawd ? - dopytywa Para de Leon.
Recepcjonista skin g ow .
- Prosi a o inny pokój. Powiedzia em jej, e nic si nie da zrobi . - U miechn si do
Brandta. - Nic si nie da zrobi - doda z upodobaniem.
Ciemne brwi Para de Leona unios y si .
- Prosi a o inny pokój? - Popatrzy na Brandta. - Dlaczego?
Brandt powstrzyma westchni cie i przyrzek sobie, e skr ci Kelly kark za wrobienie
ich w t kaba . Je eli istnia jaki pewny sposób wzbudzenia podejrze Para de Leona co do
ich ma
skiego szcz cia, to ona realizowa a go doskonale.
- Mieli my drobn utarczk - wyja ni . Nie by o w tym cienia k amstwa.
- Mówi a, e nie chce dzieli pokoju z tym m czyzn . - Recepcjonista okaza si
bardzo pomocy.
Brandt popatrzy na niego z wyrzutem.
- Tak, tak mówi a. Moja ona jest bardzo wra liwa i... impulsywna - doda , wzruszaj c
ramionami.
- Ma niedobry charakter. - Para de Leon przetransponowa s owa Brandta, wyra aj c
skie wspó czucie.
Brandt westchn .
- Jest... hmm... bardzo zawzi ta.
- Kobiety! - mrukn Para de Leon.
Recepcjonista pokiwa g ow , podkre laj c m sk solidarno .
- By a w ciek a jak diabli, gdy powiedzia em jej, e nie ma dla niej pokoju. Potem
wysz a.
- Co? - krzykn li razem Brandt i Para de Leon.
- Posz a na spacer.
- Spacer? Ale przecie ona w ogóle nie zna miasta - wykrzykn Brandt. - Mo e si
zgubi . Nie ma adnych pesos. Wymieni em dolary na lotnisku, ale jeszcze nie zd
em jej
da meksyka skich pieni dzy.
Troska przezwyci
a wzbieraj cy w nim gniew. Kelly nie by o ju od pó godziny.
- Czy w mie cie s jakie niebezpieczne dzielnice? - zwróci si do Para De Leona.
upie pytanie. W ka dym du ym mie cie by y niebezpieczne dzielnice. Nie chcia nawet
my le o tym, e Kelly mog aby znale si w jednej z nich.
Agent zmarszczy brwi.
- Nie najm drzej jest spacerowa na po udnie do Bolivar Circle. Roi si tam od
gangów kieszonkowców i z odziejaszków. Trzeba te uwa
w kolejce linowej i na jej stacji
u podnó a Mansambra Peak. Poza tym s tu slumsy. - U miechn si nieznacznie. - Nie
dz , eby pana ona tam zaw drowa a, senior Madison. Prawdopodobnie ogl da sklepy, z
pewno ci wkrótce si tym zm czy i wróci do hotelu. B dziemy na ni czeka . - Rozsiad si
w fotelu. - Przynie mi kawy - rozkaza przygl daj cemu im si m odemu ch opcu. - I jakie
gazety. Ameryka skie gazety - doda , patrz c na Madisona.
Brandt usiad w drugim fotelu. Nie móg zrobi nic innego, móg tylko cierpliwie
czeka na Kelly. A kiedy wróci... - Zmarszczy brwi, a na jego twarzy pojawi si niepokój.
Kelly ruszy a w kierunku centrum. Przygl da a si le cym na sklepowych wystawach
wyrobom ze skóry, bi uterii i r cznie tkanym materia om. Jej wzrok przyci ga y zw aszcza
kolorowe, we niane poncza. Mo e kupi sobie jedno przed wyjazdem z Avidy - by aby to
oryginalna i praktyczna pami tka z tej wycieczki.
Lecz dzi by a zbyt zdenerwowana, aby w pe ni rozkoszowa si atrakcjami miasta.
By a w ciek a na Brandta za zamiar wci gni cia jej do
ka podst pem. By a w ciek a tak e
na siebie’ - zarówno za to, e pragn a Brandta, jak i za to, e nie umia a sobie z nim
poradzi . Je eli da si ponie emocjom, da mu tym samym do r ki bro , któr b dzie móg
g boko zrani .
Nigdy! - powiedzia a na g os. Wiedzia a, co to znaczy by zranion , i nie chcia a czu
si tak znowu. Znalaz a sposób na ycie bez tego bólu i nie zamierza a dla kilku dreszczy
rozkoszy ryzykowa utraty z trudem wypracowanego spokoju ducha.
W niepoj ty sposób wykszta ci si w niej naiwny sentymentalizm, który cz c
nierozerwalnie seks z mi
ci , wi za jej r ce wbrew jej nowoczesnym pogl dom. A ponie-
wa wiedzia a, e nie odwzajemniona mi
powodowa a ból, eby go unikn - musia a
unika seksu. Wydawa o si to tak logiczne, kiedy sz a ulicami Avidy, zastanawiaj c si na
tym. Dlaczego wszystko komplikowa o si niemi osiernie, gdy tylko Brandt Madison
popatrzy jej w oczy?
Dzielnica handlowa by a otoczona wieloma okaza ymi budowlami, odwiedzanymi
przez turystów i mieszka ców Avidy. Muzeum Narodowe, arena walki byków. Narodowa
Galeria Sztuki i inne atrakcje spowodowa y, e gniew Kelly i jej dotychczasowe przemy lenia
ust pi y miejsca zainteresowaniu otaczaj
j rzeczywisto ci . By a w obcym mie cie, w
obcym kraju, na obcym kontynencie i powinna to wykorzysta . Pow drowa a wi c dalej i w
ko cu stan a przed stacj kolejki linowej. Kolejka czy a miasto z szczytem Monsambry.
Zdecydowa a si pojecha na gór .
Mia a w
nie wej do budynku stacji, gdy zauwa
a grup bacznie jej si
przygl daj cych, obdartych dzieciaków. Sta y niedaleko ze wzrokiem utkwionym w jej czer-
won torb . Kelly wspomnia a o ostrze eniu przewodnika o kieszonkowcach i
odziejaszkach, napadaj cych na niczego nie spodziewaj cych si turystów.
Do tej pory nawet nie pomy la a o swoim bezpiecze stwie. Po Chicago chodzi a sama
od pocz tku szko y. Ale wiedzia a, co si
wi ci: na zewn trz budynku by o pusto, a gang
podchodzi coraz bli ej.
Najm odszy z nich, ma y, czarnooki, bosy ch opiec nie móg mie wi cej ni pi ,
sze lat. Zauwa
a, e pomimo niskiej temperatury adne z dzieci nie mia o butów. Cho
by o kalendarzowe lato po
enie miast na du ej wysoko ci wyklucza o prawdziwe ciep o.
Klimat bardziej przypomina wiosn . Nie by o tak gor co, eby chodzi bez butów.
Obawy Kelly rozwia y si tak szybko, jak si pojawi y. Czu a pewien rodzaj
pokrewie stwa z tymi dzie mi: ona te zosta a znaleziona w
nie na ulicy.
- Hola - zawo
a do nich po hiszpa sku. Dzieci sta y nieruchomo, zdziwione tym
pozdrowieniem. - Szukam kogo - ci gn a pos uguj c si poprawn hiszpa szczyzn . - Mo-
ecie mi pomóc?
Dzieci podesz y bli ej. By o ich siedmioro. Co zrobi , eby okaza im dobr wol i
sympati ? Zastanawia a si przez chwil i wpad a na pewien pomys . Si gn a do torby i
wyj a ma y aparat fotograficzny.
- Chcia am wam zrobi zdj cie - wyja ni a. Dzieci wpatrywa y si w ni z
zaciekawianiem, ale i lekk podejrzliwo ci . - Chcia abym mie zdj cie ludzi mieszkaj cych
w Avidzie. - U miechn a si do nich. - Mo ecie mi pozowa ?
Jako e sama niecz sto by a fotografowana, rozumia a, e propozycj nie sposób by o
odrzuci . Wypieszczone dzieci kochaj cych rodziców traktowa y fotografowanie jako rzecz
zupe nie normaln ; te, które nie mia y nikogo, kto chcia by uwieczni je na kliszy - by y
uszcz liwione samym pomys em.
Nie wymy li a tego najgorzej. W jednej sekundzie otoczy y j
miej ce si i
pokrzykuj ce, a pó niej zdziwione, kiedy aparat wywo
i wyrzuci zdj cie.
Kelly zrobi a osiem odbitek, daj c po jednej ka demu dziecku i zostawiaj c sobie
ostatni . Lody zosta y prze amane. Ka de dziecko przedstawi o si . By o w ród nich sze ciu
ch opców i jedna dziewi cioletnia dziewczynka - Marisol. Kelly opowiedzia a im sw
zmy lon ma
sk histori i poda a powód, dla którego znalaz a si w Avidzie. Zabra a ich
wszystkich kolejk na gór Mansambra i cieszy a si ich szczerymi reakcjami. Jechali kolejk
po raz pierwszy, cho sp dzali mnóstwo czasu w okolicach stacji. Wiedzia a, szukali kieszeni
do obrobienia i portfeli do wyj cia. Za pieni dze wymienione wcze niej w przypadkowo
napotkanym banku kupi a na górnej stacji soki owocowe i s odycze.
Robi o si ju ciemno, kiedy zjechali na dó . Kelly spojrza a na zegarek.
- Chyba powinnam wraca do hotelu. - Mia a d ug drog powrotn przed sob .
Kr ci o si jej lekko w g owie. - Nie wiecie, gdzie mog z apa taksówk ? - spyta a, nagle
zbyt zm czona, by wraca na piechot . Nadmiar energii, który umo liwi jej dotarcie tak
daleko, znikn bezpowrotnie.
Jeden ze starszych ch opców, Juan, troskliwie podprowadzi j do awki i kaza na niej
spocz . Pó niej, wraz z innym ch opcem pobieg gdzie i wróci po chwili z taksówk .
- Gracias. Dzi kuj wam bardzo. - U miechn a si i si gn a do torby. - Mam zamiar
zap aci wam za pozowanie.
Dzieci zrobi y wielkie oczy, gdy wyj a pesos. Poda a je Juanowi.
- Podzielisz je mi dzy wszystkich, dobrze, Juan?
Potakn , zaskoczony.
- Seniorita Kelly, prosz wróci jutro - rozczuli si najm odszy, Diego.
cisn a go. Kocha a dzieci i czu a si zwi zana z tymi obdartusami. Chcia a
zobaczy ich jeszcze raz.
- Jutro o pierwszej - obieca a. Odje
a po ród chóru egnaj cych j g osów.
Taksówkarz by niezwykle uprzejmy. Podejrzewa a, e nie le przep aci a, lecz by a
zbyt zm czona, by targowa si o cen . Zegarek pokazywa prawie ósm , by a g odna i zm -
czona, zaczyna a bole j g owa. Pragn a znale si jak najszybciej w Casa Carista. W
pokoju... który dzieli a z Brandtem. By a tak wyczerpana, e nawet ta my l nie by a w stanie
ni wstrz sn . Rozwi e ten problem pó niej. Czu a dotkliwy ból g owy, prawie zawroty. To
z g odu, pomy la a. Musia a co zje .
Z trudem wesz a do hotelowego holu, zastanawiaj c si , czy mo liwe b dzie
zamówienie jedzenia do pokoju. By a zupe nie nie przygotowana na czekaj ce j powitanie.
- Jest wreszcie! - zawo
Para de Leon, zrywaj c si na równe nogi i zrzucaj c plik
gazet na pod og .
Recepcjonista - ten sam, który nie chcia da jej pokoju - wyskoczy zza kontuaru i
krzycza co po hiszpa sku.
- Kelly! - Kiedy wpatrywa a si w os upieniu w Para de Leona i recepcjonist , nagle,
jakby spod ziemi, pojawi si Brandt i z apa j w ramiona.
- Dzi ki Bogu, nic ci ci nie sta o! - Zwróci si do recepcjonisty. - Prosz zawiadomi
ambasad i policj , e pani Madison szcz liwie wróci a. - Piwne oczy zmierzy y j
przenikliwie.
- Wszystko w porz dku, Kelly? Nic ci si nie sta o?
Próbowa a oswobodzi si ze stalowych d oni.
- Oczywi cie, e nic mi si nie sta o. Posz am na spacer i zwiedza am miasto.
Dlaczego co mog oby by nie w porz dku?
Brandt zacisn palce jeszcze mocniej.
- Nie by o ci przez prawie cztery godziny! Nie mieli my poj cia, gdzie si
podziewasz! Dzwonili my w
nie do ambasady ameryka skiej, czy czasem nie zg osi
si
do nich. Powiadomili my policj , e si zgubi
.
- Zgubi am? Wcale si nie zgubi am. Sp dzi am czas bardzo przyjemnie. Pojecha am
kolejk na Monsambr i...
- Pani tam pojecha a! - przerwa jej Para de Leon. - To niebezpieczne miejsce dla
samotnych kobiet. Zreszt dla ka dego turysty. Grasuj tam bandy kryminalistów, czeka-
cych tylko na takie osoby jak pani.
Czy to Para de Leon zaszczepi w g owie Brandta to absurdalne przekonanie? Ich
szpicel z pewno ci by rozdra niony, e mu si wymkn a. Kelly przeszy a go lodowatym
spojrzeniem.
- Wszyscy, których spotka am, byli pomocni i uprzejmi. Pomy la a o swych m odych
przyjacio ach, ich rado ze zdj , przeja
ki kolejk i smako yków na górze. - Avida to
urocze miasto - doda a u miechaj c si .
- Urocze miasto? - powtórzy za ni Brandt. Co w nim p
o. By chory ze
zmartwienia, wyobra aj c j sobie jako ofiar tysi ca napa ci, zbyt zdenerwowany, eby
pó niej ujrze j wchodz
do holu i oznajmiaj
beztrosko, e ugania a si rado nie po
tym „uroczym mie cie”.
Przez ostatnie cztery godziny odgrywa szalej cego m a i wczu si w t rol
znakomicie. Zapomnia , e Kelly nie by a jego wra liw i impulsywn
on . Przez chwil sta
si prymitywnym samcem, zagro onym utrat swojej samicy.
- Pójdziesz ze mn ! - poci gn j w stron schodów. - Natychmiast!
Kelly próbowa a mu si wyrwa . Nie rozumia a dramatyzmu sytuacji; nie uwa
a si
za zaginion . Mia a coraz silniejsze zawroty g owy, ale odezwa si jej zaczepny charakter:
- Nie pójd z tob ! Ani nie b
dzieli z tob tego pokoju.
Para de Leon i recepcjonista wykrzykiwali co histerycznie. Krzyczeli zbyt szybko,
eby Kelly mog a wszystko zrozumie , uda o jej si tylko wy apa kilka oderwanych zwro-
tów: „traktowa kobiet ”, „pokaza , kto jest panem”. Brandt móg nie rozumie
hiszpa skiego, ale ona nie mia a w tpliwo ci, e przez ostatnie cztery godziny indoktrynowali
go, wpajaj c zasady machismo.
Kelly rozz
ci a si .
- Nie b
tak traktowana ani pouczana przez nikogo! - powiedzia a to po angielsku i
hiszpa sku, eby wszyscy trzej zrozumieli j dok adnie. - I nie id do tego pokoju. Id ... id
na obiad. Jestem g odna!
- Jeste g odna! - rykn Brandt. - Nie by em w stanie pomy le , nawet o jedzeniu
przez te godziny. Umiera em ze zmartwienia, widz c ci rann , le
w jakiej plugawej
norze. Bóg wie gdzie... - G os mu si za ama . - A ty wchodzisz sobie, jak gdyby nigdy nic, i
my lisz tylko o jedzeniu.
- Naogl da
si za du o filmów sensacyjnych, Brandt. - Kelly roze mia a si .
„Plugawa nora” by a jakby ywcem wzi ta z mrocznego, sensacyjnego kina, które w aden
sposób nie przypomina o tak przyjemnie sp dzonego przez ni czasu. - Bawi am si
doskonale. Nie powiniene da si ponosi swej wybuja ej wyobra ni.
Brandt odburkn co cicho. To by a kropla przepe niaj ca kielich! Protekcjonalny
humor u osoby, która narazi a go na tortury jego wyobra ni. Przerzuci dziewczyn przez ra-
mi chwytem stra ackim i zacz wchodzi po schodach. Pochwa y Para de Leona i
recepcjonisty odbija y si echem, mieszaj c si z pe nymi oburzenia okrzykami Kelly.
Wszed do malej sypialni, zamkn drzwi na klucz i bezceremonialnie rzuci j na
ko. Je eli przedtem nie czu a si najlepiej, teraz niesienie do góry nogami znacznie
pogorszy o jej stan. Ukl
a jednak, obci gaj c spódnic .
- Jestem... - zd
a powiedzie tylko tyle.
- Nic nie mów. Usi uj zadecydowa , czy potrz sn tob , czy wla ci, czy te ci
zamordowa , i wszystko co powiesz, mo e by u yte przeciwko tobie.
- Nic mi nie zrobisz! - Mia a ju nudno ci, bardzo trudno jej by o wytrwa . - Jestem
wolnym cz owiekiem. Mog chodzi gdzie mi si podoba. Wystarczy jeden pies strzeg cy
mnie w czasie tej podró y, nie oczekuj, ebym by a wdzi czna drugiemu!
Zesz a z
ka, przewiesi a torb przez rami i pog adzi a w osy. Podejrzewa a, e
musi wygl da okropnie: potargana, z rozmazanym makija em, w niemi osiernie pomi tym
ubraniu. Opanowa o j nagle straszliwe znu enie. Ostatkiem si podesz a do drzwi. Je li nie
zje czego natychmiast, umrze z g odu!
- Czy w tym hotelu jest jadalnia? Je eli tak, id tam co zje . Je li nie, wychodz na
obiad do miasta. I nie próbuj mnie zatrzyma !
Brandt przypatrywa si jej. Gniew wypala si w nim w miar powrotu racjonalnego
my lenia. By psychicznie wyko czony. Otar czo o r
i na moment zamkn oczy.
- Nie id , Kelly - powiedzia zm czonym g osem. - My la em... chcia em...
próbowa em... - przerwa z westchnieniem. - Mam nadziej , e jeste zadowolona. Chyba
gadam bez sensu...
Kelly nie odpowiedzia a, zaskoczona jego widocznym wyczerpaniem. Mia
podkr one oczy. By chory ze zmartwienia o ni ? Dotar o do niej znaczenie tych s ów. Nie
móg je , bo si o ni ba ? Prze kn a nerwowo lin . I wzi a g boki oddech.
- Przepraszam, je eli by am przyczyn zmartwienia. - Szuka jej oczu, wi c
natychmiast wbi a wzrok w sp owia y dywan le cy na pod odze. Wpatrywa a si w kolorowe
wzory tak intensywnie, jakby uczy a si ich na pami .
- Nie przypuszcza am, e mo esz si niepokoi . Przyzwyczajona jestem do spacerów
w pojedynk . Po Chicago zawsze chodz sama.
- Teraz nie jeste w Chicago. - U miechn si lekko. - Masz przewra liwionego
a.
- Zapami tam. - Próbowa a odwzajemni u miech. Znów poczu a si niedobrze.
Opar a si o por cz
ka.
- Kelly? - Brandt by przy niej w jednej chwili. Podtrzymywa j . - Kelly, zrobi
si
ca kiem bia a.
- Jeste pewien, e nie zielona? - usi owa a dowcipkowa . Zauwa
a trosk w jego
oczach. - Brandt, czuj si okropnie - wyzna a. - Poczu am si dziwnie, gdy wysiad am z
kolejki, ale robi si coraz gorzej.
Doprowadzi j do
ka i pomóg usi
. Po
a si od razu i zamkn a oczy. Pokój
wirowa . By o jej niedobrze,
dek podchodzi do gard a.
- Kelly, id prosi Para de Leona, by wezwa doktora. - G os Brandta przebija si
przez oskot, jaki czu a w g owie.
- Lepiej zawo aj ksi dza. Umieram - j kn a, nie otwieraj c oczu. - Trzymaj si ode
mnie z daleka. To mo e by zara liwe.
- Kelly, id wezwa pomoc! - Nie widzia a przera enia na jego twarzy i by a zbyt
chora, by us ysze niepokój w jego g osie. - Zaraz wracam, kochana.
Wybieg z sypialni. Para de Leon wci by w holu. Rozmawia z m od kobiet w
obcis ej czerwonej mini sukience i niesamowicie wysokich szpilkach. By a bardzo mocno
umalowana i wyperfumowana.
- Kelly nie czuje si dobrze! - krzykn i opisa objawy. - Potrzebny jest doktor.
- To pewnie soroche, choroba górska - odpar Para de Leon z przekonaniem. - Za du o
dzi chodzi a. To zbyt du y wysi ek, poza tym nie jest przyzwyczajona do tej wysoko ci.
Sporo turystów na to choruje. To nic powa nego.
- Mam zadowoli si pana diagnoz ? Nie jest pan lekarzem! - Brandt spojrza na niego
gro nie.
- Prosz zamówi mat de coca... - ci gn Para de Leon, ci gle patrz c na sw
towarzyszk . Brandt zacz si denerwowa . Mia sta spokojnie i patrze , jak Para de Leon
ypie oczami do avida skiej dziwki, i w tym samym czasie snuje hipotezy na temat stanu
Kelly?
- ... To herbata z li ci koki. Bardzo skuteczna w leczeniu objawów soroche - mówi
dalej agent, ma ymi oczkami widruj c wydatny biust kobiety. Mrukn co po hiszpa sku i
kobieta skin a g ow , u miechaj c si przy tym.
Brandt zacisn pi ci. Kelly le
a na górze, chora. A je eli to by o co powa nego?
Chyba jej nie straci?
Odegna od siebie t my l. Nie, tak si nie stanie. Nie pozwoli na to. Straci ju
Michele. Nie mo e jeszcze straci Kelly. Z b yskiem w oku z apa Para de Leona za koszul i
podniós przera onego do góry.
- Zadzwoni pan w tej chwili po doktora. Lepiej, eby by tu za dziesi minut.
Zrozumia pan? Bo je li go nie b dzie, to pan tego po
uje, senor. Bardzo po
uje.
Zrozumiano?
Para de Leon zap on ze wstydu.
- Tak, oczywi cie, Senor Madison. Niepotrzebnie si pan denerwuje, Senor Madison.
ona wkrótce poczuje si lepiej. Zaraz wezw lekarza.
Dziwka patrzy a na Brandta z podziwem. Zignorowa j i pospieszy na gór . Kelly
le
a na
ku z zamkni tymi oczyma.
- Doktor nied ugo tu b dzie - powiedzia cicho i usiad przy niej. Wzi jej r
. By a
lodowato zimna, wi c ogrzewa j dotykiem swych d oni. - Wszystko b dzie dobrze - doda
uspakajaj co. Si gn po jej drug r
.
Kelly otworzy a oczy. Ca e jej cia o pokry pot. Nie pami ta a, by kiedykolwiek czu a
si tak s aba i bezsilna.
- Jestem tu obok, gdyby mnie potrzebowa a.
Gdyby go potrzebowa a... S owa te brzmia y dono nie w jej sko atanej g owie. Nie
potrzebowa a nikogo. Ale to mi o, e by obok. Jej obrona przed nim za ama a si . Przyjemnie
by o to s ysze . Przyjemnie by o mie go ko o siebie.
Lekarz potwierdzi diagnoz Para de Leona. Kaza jej odpoczywa i zaleci niewielk
diet . Zapisa tak e tabletki od bólu g owy i herbat z li ci koki.
- Doktor powiedzia , e jutro poczujesz si lepiej - oznajmi Brandt po jego wyj ciu.
- Ju si czuj lepiej. Le enie pomaga, dopóki si nie poruszam. Brandt, czy ta
herbata, któr mam pi , ta robiona z li ci koki - czy to z tego robi si kokain ?
- Boisz si , e ci oszo omi i e to wykorzystam? - zakpi . Blado jej twarzy znika a
powoli i cieszy o go, e patrzy na niego jakby rozgniewana. Rzeczywi cie czu a si lepiej; nie
by o to nic powa nego i powinno si szybko zako czy . Nagle u wiadomi sobie, jak bardzo
mu na niej zale y. Wstrz sn o nim, e sta o si to tak szybko. Nie mia czasu tego
przewidzie . Przyci ga a go. Intrygowa a. Podnieca a. Ale do tej pory nie zdawa sobie
sprawy z tego, e si w niej zakocha .
- Nie jestem taka bezsilna - odpar a Kelly. - I b
ca kowicie bezpieczna, dziel c to
ko z tob dzi w nocy, poniewa soroche wyposa
o mnie znakomicie przeciw
wszelkiego rodzaju rozpustnikom. Je eli tylko podnios g ow z poduszki, zarzygam
natychmiast ca e
ko.
- To, oczywi cie, powstrzyma ka dego rozpustnika - odpar oschle. Tak oschle, e j
tym rozbawi .
Zaraz jednak skrzywi a si .
- Nie roz mieszaj mnie. Okropnie boli mnie g owa. - Przy
a palce do t tni cych
skroni.
Brandt znów si zaniepokoi .
- Doktor zostawi tabletki od bólu g owy. - Przyniós dwie niebieskie pigu ki i wod
do popicia. Uda o jej si prze kn je na le co. Ci gle czu a si niepewnie i ba a si nawrotu
nudno ci, gdyby usiad a.
Ch opiec hotelowy przyniós mat de coca. Brandt zamówi ponadto kanapki z
kurczakiem dla obojga. Pomóg Kelly wypi herbat przez s omk , a potem j nakarmi .
Wypicie herbaty i za ycie tabletek przyprawi o j o senno . Ziewn a. Trudno by o
powstrzyma opadanie powiek. Ale kiedy poczu a d onie Brandta na pasku swojej spódnicy,
spojrza a na niego zaniepokojona.
Brandt prawie si roze mia .
- Nic si nie bój kochanie, nigdy w yciu nie by
bardziej bezpieczna. Twoja obawa
przed zwróceniem obiadu jest bardzo sugestywna. Chc tylko rozpi kilka guzików, eby ci
by o wygodniej.
- Och. - Kelly ponownie zamkn a oczy, uspokojona ca kowicie. By o jej ciep o, czu a
si cudownie rozmarzona, tak jakby odp ywa a na dryfuj cej wysoko po niebie chmurze.
- Moja koszula nocna jest w walizce - oznajmi a sennie. Zapomnia a o skromno ci i
ostro no ci. Chcia a eby jej by o wygodnie, a wygodniej by o spa w koszuli ni w ubraniu.
Brandt znalaz koszul , bia , z mi kkiej bawe ny, z kwadratowym dekoltem i
szerokimi r kawami. Bardzo si stara tak po prostu zdj Kelly spódnic , sweter i bluzk .
Ale r ce mu si trz
y, a cia o m nia o w odpowiedzi na jej uleg
.
Przygl da si jej, kiedy le
a na
ku z zamkni tymi oczami i piersi faluj
w
rytm równego, spokojnego oddechu. Kszta t jej biustu pod koronkow halk hipnotyzowa
go. Spod halki prze witywa sk py biustonosz i kuse, bia e majteczki.
Brandt prze kn
lin . Jej piersi mia y liczny kszta t, niemal e nie mie ci y si w
cienkim, przejrzystym staniku. Przypomnia sobie, jak idealnie pasowa y do jego d oni.
Dreszcz wstrz sn ca ym jego cia em. Nie móg oderwa od niej oczu. Kusi a go jej
delikatna szyja, jej w ska talia i szczup e, pi knie wyrze bione biodra i uda.
Zdawa sobie spraw z tego, e si poci, cho w pokoju wcale nie by o ciep o. Czy
odwa
by si dotkn jej jeszcze raz? Czy powinien doko czy jej rozbierania, czy w
koszul przez g ow ju teraz? Kelly zdecydowa a za niego.
- Pospiesz si - mrukn a, senna i niecierpliwa. Podnios a w gór r ce, eby u atwi
mu ci gni cie halki.
Brandt wzi g boki oddech i ci gn j , potem znów zaczerpn powietrza i zdj
cienkie rajstopy, ods aniaj c jej zgrabne nogi. Kelly wyci gn a si i u miechn a. Brandtowi
zasch o w gardle. Jego cia o t
o z podniecenia. „Opanuj si , Madison - ostrzega si . - By a
chora, a teraz jest pod dzia aniem pigu ek i herbaty. Tylko egoistyczny, egomaniakalny, nie
zaspokojony insekt móg by wykorzysta kobiet w takim stanie.”
miechn si na wspomnienie tych s ów. Wyobrazi sobie Kelly ciskaj
w niego
te obelgi, z pa aj cymi oczyma, bystr i szybk . Chcia , by by a w
nie taka, kiedy b
si
kochali po raz pierwszy, pe na ognia i nami tno ci, tak samo jak on napi ta i wype niona
po
daniem.
Zdecydowanym ruchem zsun rami czka jej stanika i rozpi go. pi ca dziewczyna
stanowi a wielk pokus i zadr
na my l o tym, e pewnego dnia posi dzie t powabn ,
delikatn kusicielk .
Ale jeszcze nie teraz. Kelly ufa a, e zaopiekuje si ni , a to wyklucza o kochanie si ,
oboj tnie jak bardzo tego pragn . Przyjdzie czas i na to. Kelly mo e jeszcze tego nie
wiedzie , ale nale
a ju do niego.
Ostro nie zdj stanik i naci gn koszul . Nagle uderzy go jej dziewiczy wygl d. Za
bardzo fantazjuje. Przecie przyzna a si , e urodzi a dziecko...
Dlaczego wci do tego wraca ? By a to cz
zagadki, któr stanowi a Kelly. Nie
mog a rozmawia z nim o swoich rodzicach, a bez enady opowiada a o swoim romansie i
porzuconym dziecku.
Zmarszczy brwi. Kiedy westchn a i przekr ci a si na bok wygl da a jak niewinne i
kruche dziecko. Pragn jej ca ej: jej mi
ci i zaufania tak samo jak jej cia a. Uwa nie j
nakry i nachyli si , by poca owa j w policzek.
Kelly le
a, pogr ona w spokojnym pó nie. Przebywanie pod czyj opiek
stanowi o luksus i delektowa a si nim w pe ni. Dziwne, jak szybko z e samopoczucie czyni o
cz owieka zale nym i potrzebuj cym...
Us ysza a szmer wody w azience. Wiedzia a, e Brandt bra prysznic. Nakarmi j i
przebra , po
do
ka i poca owa na dobranoc. Opiekowa si ni jak dzieckiem, a jej -
tak silnej, niezale nej i samowystarczalnej - sprawia o to ogromn przyjemno !
My l ta rani a j . Nie powinna by a na to Brandtowi pozwoli ; nie mog a odda nawet
najmniejszej cz ci swej niezale no ci, bo b dzie jej potrzebowa a, kiedy Brandt j opu ci.
Co do tego, e j opu ci nie mia a w tpliwo ci. Brakowa o jej tego, co podtrzymuje w innych
mi
. Zdo
a zatrzyma przy sobie matk tylko przez dwa lata, potem ju nikogo nawet tak
ugo. Jak kto taki jak ona, móg by ywi nadziej na zatrzymanie przy sobie takiego faceta
jak Brandt Madison?
Kiedy chwil pó niej Brandt wróci do sypialni z grubym, bia ym r cznikiem
zawi zanym wokó bioder, Kelly spa a. Popatrzy na ni zafascynowany jej pi knem. Wygl -
da a tak m odo i bezbronnie - i poci gaj co. Skrzywi si , gdy uprzytomni sobie, jak bardzo
na niego dzia
a. Chyba powinien wróci pod zimny prysznic.
I wtedy zauwa
lad ez na jej policzkach. Przebieg go dreszcz. Czy by Kelly
aka a? Sprawi o mu to przykro . Chcia odegna od niej troski, obroni przed bólem. Albo
przynajmniej dzieli go z ni .
- Kelly? - zawo
j cicho, ale nie odpowiedzia a. Spa a g boko. Zdj r cznik,
za
niebieskie spodnie od pi amy i ostro nie w lizgn si do
ka...
7
Ranne s
ce, wpadaj ce do pokoju przez cienkie, bia e firanki, obudzi o Kelly.
Le
a na brzuchu na rodku
ka, z koszul zamotan wokó ud. Pognieciona poduszka
wci ni ta by a w zag ówek. Potargane i rozczochrane kasztanowe w osy opada y w nie adzie
na jej twarz. Podnios a g ow , zgarn a w osy i spojrza a na Brandta. Zwisa z brzegu
ka,
ciskaj c pod g ow poduszk . Jedn nog opiera o pod og , prawdopodobnie po to, by
utrzyma zdobyty przez siebie kawa ek materaca. Przytrzymywa róg ko dry, jej reszta le
a
na pod odze.
- Nadajesz zupe nie nowego znaczenia powiedzeniu „szalona w
ku” - odezwa si ,
potrz saj c g ow .
Szybko obci gn a koszul i usiad a.
- Usi owa am wyt umaczy ci, e to nie jest dobry pomys , eby spa razem.
- Owszem, usi owa
. Ale s dzi em, e to dlatego, e jeste nie mia a. Zapomnia
mnie ostrzec, e spanie z tob w jednym
ku narazi mo e na utrat
ycia albo przynajmniej
ko czyn.
- pi bardzo niespokojnie - przyzna a.
- Niespokojnie, to ma o powiedziane, skarbie. Czuj si tak, jakbym stoczy
czterdziestorundow walk z Rocky’m Balboa. I w dodatku j przegra . - J kn przy
wstawaniu. - Kopa
, wali
, t uk
i omota
. Zrzuca
poduszk i ko dr i za ka dym
razem, gdy je podnosi em, pozbywa
si ich znowu. W pewnym momencie, kiedy le
w
poprzek
ka, próbowa em zasn na pod odze. Niestety, dywan jest za cienki i ca y czas
czu em kafelki. Musia em wróci na ring.
- Przepraszam - mrukn a. Gapi c si na niego uprzytomni a sobie, e po raz pierwszy
widzi go niekompletnie ubranego. Patrzy a zafascynowana na jego szerokie, mocne ramiona i
ow osion klatk piersiow . W porównaniu z pot nymi ramionami mia bardzo w skie
biodra.
- Co ci si
ni o? - Przeci gn r
po w osach. - e jeste zawodnikiem olimpijskiej
dru yny zapa ników?
- Nie wiem. Nigdy nie pami tam snów. - By a to prawda. Nigdy nie wiedzia a, jakie
boje toczy a w nocy jej pod wiadomo i nad jakimi demonami odprawia a egzorcyzmy.
Spojrza a na jego twarz. Mia jednodniowy zarost, a na czo o spada y mu skr cone
osy. Wygl da bardzo m sko i seksownie. Mrówki przesz y jej po karku. Przecie sp dzi a
z nim t noc. „Bij c go - przypomnia jej niezawodny g os wewn trzny. - Spanie ze mn nie
by o dla niego erotycznym prze yciem; nazwa mnie bokserem i zapa nikiem. Tak si nie
mówi o dziewczynie z marze .”
Powstrzyma a westchni cie.
- Wezm prysznic i umyj g ow .
- Jak si czujesz? Nadal masz nudno ci?
- Nic z tych rzeczy. Czuj si rewelacyjnie. - Spa a niespokojnie, ale g boko i
obudzi a si naprawd wypocz ta. Przynajmniej fizycznie. Zerwa a si i pobieg a do azienki.
- Kelly? - G os Brandta powstrzyma j wpó drogi. Odwróci a si zdziwiona. - Nie
odpowiedzia
mi jeszcze na pytanie, które ci zada em tamtej nocy, kiedy by a nie yca.
Stara a si wygl da na opanowan .
- Pytanie? - Patrzy a, jak ruszy powoli w jej kierunku. Co migota o w jego
ciemnozielonych oczach. Pomy la a, e powinna pój do azienki i zamkn za sob drzwi
na klucz. Ale sta a jak wmurowana. D ugie, szczup e palce Brandta zacisn y si na jej
ramionach.
- Sprawiam, e jak si czujesz? - spyta niskim g osem, który zdawa si j pie ci .
Kelly wstrzyma a oddech. Stali tak blisko siebie, e czu a ciep o emanuj ce z jego
cia a. M ski zapach wype nia jej nozdrza. Zesztywnia a i zacz a dr
. Ch dotkni cia go
by a nie do opanowania, silniejsza ni obawy i l k. Jej r ce naturalnym ruchem pow drowa y
na jego pier , palce wpl ta y si w porastaj ce j w osy. By y takie mi kkie. Czu a bicie jego
serca. Brandt po
swoje d onie na jej r kach.
- Sprawiam, e jak si czujesz, Kelly? - zapyta ponownie.
Zasch o jej w gardle.
- To trudno okre li . Nie... nie mog znale odpowiednich s ów.
- Spróbuj - nalega nie mia o.
- Przyprawiasz mnie o zawrót g owy - odpar a w ko cu. - Jestem o ywiona i boj si
zarazem.
- Brzmi to jak opis reakcji na jazd kolejk w weso ym miasteczku. - To zabawne
porównanie rozbawi o j . I pomog o mówi dalej.
- Czuj si z tob bezpieczna - wyzna a. Przypomnia a sobie poczucie bezpiecze stwa
w momencie, gdy trzyma j w ramionach.
- B dziesz ze mn zawsze tak bezpieczna, jak tylko b dziesz chcia a. - Pochyli si , by
poca owa j w szyj . Przesz y j ciarki, gdy dotkn j policzkiem. Nie opiera a si . Jego
du e d onie lizga y si po jej plecach, a potem wzd
bioder i po ladków. Z ca ej jego
postaci emanowa a wra liwo i ciep o. Cia o Kelly rozpala o si . Zdawa o jej si , e
wyzwoli a si od siebie samej. Znik a jej ma omówno .
- Sprawiasz, e si
miej i e jestem w ciek a. Czuj , e yj , kiedy jestem z tob .
Czuj si z tob swobodnie i dobrze.
- Ty te tak na mnie dzia asz - przyzna ochoczo.
Spojrza a w gór na jego twarz. Wiedzia a, e chcia j poca owa . Ona te tego
bardzo pragn a.
- Kelly. - Sposób, w jaki wymówi jej imi przyprawi o j o dreszcze. Patrzy a na jego
pochylon g ow , zahipnotyzowana widokiem zmys owych ust. Rozchyli a wargi.
- Senor Madison! - Dono ny, nosowy g os rozleg si równocze nie z g
nym
pukaniem do drzwi. Kelly odskoczy a od Brandta jak oparzona.
- To ja. Para de Leon - doszed ich g os szpicla. - Oczekuj nas za godzin w
sieroci cu. Czy b dziecie pa stwo gotowi?
Brandt spojrza na Kelly. Unika a jego wzroku.
- Tak - zawo
przez drzwi i cicho zakl pod nosem. Postaramy si zd
.
Kelly uciek a do azienki. Brandt us ysza szcz k zamka.
- Zamówi
niadanie i ka przynie do pokoju - zawo
do niej. Jedyn
odpowiedzi by plusk wody. Znów, mrucz c pod nosem, podniós s uchawk stylowego
telefonu.
cznie malowany znak Amigos del Ninos (Przyjaciele Dzieci) wisia na drzwiach
pokrytego dachówk i stiukami budynku. Kelly i Brandt stali wraz z Para de Leonem przed
bram , czekaj c w milczeniu, a wysoka, ciemnow osa kobieta j otworzy. Kelly wzdrygn a
si i szczelnie otuli a swetrem. Oprócz niego mia a na sobie sukienk w kwiaty z niewielkim
dekoltem, obni on tali i r kawami do okci - jedn ze swych ulubionych sukienek - i
powinno jej by ciep o. Jednak ch ód nie mia nic wspólnego z temperatur powietrza.
Odczuwa a go na my l o wej ciu do tej instytucji. Mi dzy okresami przebywania w
przybranych domach sp dzi a du o czasu w ró nych placówkach tego typu w Chicago.
Nienawidzi a ich. Domy Dziecka zawsze wywo ywa y w niej przykre wspomnienia.
- W porz dku, Kelly? - zapyta cicho Brandt, pochylaj c si nad ni . Ju w czasie
jazdy taksówk zauwa
niepokój na jej twarzy. Teraz by a blada i dr
a.
- W porz dku. - Zmusi a si do u miechu i kiwn a g ow . - Nie martw si . To nie
sorocha. - Obserwowa j bacznie.
- Obiecaj, e powiesz mi, je li poczujesz si nieszczególnie. - Obj j ramieniem i
przyci gn do siebie.
„Chyba nic si nie stanie, je eli przytul si do niego na jedn , mo e dwie chwile” -
pomy la a. I przylgn a do niego. Tak naprawd wcale go nie potrzebowa a, ale by o przy-
jemnie mie kogo , na kim mo na si oprze . Cho by na chwil lub dwie. Brama by a
otwarta i Para de Leon zaprosi ich gestem r ki do rodka.
- Prosz , t dy.
Gdy dostrzeg a ich odbicie w szybkach drzwi, pomy la a, e rzeczywi cie wygl daj
jak ma
stwo, które przyjecha o adoptowa dziecko. By a lekko poddenerwowana, ale to
by o naturalne, któ nie by yby w takiej sytuacji? Brandt obejmowa j jak daj cy oparcie,
odpowiedzialny m . Wprowadzono ich do du ego, przestronnego pokoju, w którym sta o
dwana cie drewnianych, dziecinnych
eczek. Trzy m ode kobiety w bia o-niebieskich
uniformach sta y w pogotowiu pod cian .
- Niemowl ta - powiedzia Para de Leon, wskazuj c na dzieci. adne nie ma jeszcze
roku.
Kelly przygl da a si rz dom
eczek. Pokój by czysty i jasny, dzieci wygl da y na
zadbane i dobrze od ywione. W tej chwili adne nie p aka o. Ale jej serce cisn o si na ich
widok. Wszystkie by y takie malutkie, potrzebuj ce domu. Wszystkie bez matek i ojców,
chyba e kto zap aci za nie Cari cie i zostan zaadoptowane przez jak rodzin .
- Tu mamy sal jedno i dwulatków - obja nia Para de Leon, prowadz c Kelly i
Brandta do nast pnego pokoju. Obok by jeszcze jeden ma y pokój do zabawy. Przebywa a
tam grupa dzieci pod opiek dwóch kobiet.
Kelly obserwowa a ciemnow os i ciemnook dziewczynk , mo e dwuletni ,
próbuj
odebra gumow pi
niewiele m odszemu od siebie ch opcu. Ch opiec krzykn i
pobieg do opiekunki, która odwróci a si , by z apa dziewczynk . Kelly zobaczy a strach
maluj cy si na twarzy dziecka. Chcia a porwa j w ramiona i uspokoi . Ale gdy ruszy a w
jej kierunku. Para de Leon zawo
ich do pokoju starszaków. Starsze dzieci mia y po trzy -
cztery lata; w sieroci cu nie by o dzieci powy ej czwartego roku ycia - wyja ni Para de
Leon w odpowiedzi na pytanie Brandta. Kelly wiedzia a dlaczego. Ludzie chcieli bra tylko
niemowlaki i ma e dzieci. Nawet z uroczymi trzy i czterolatkami by ju k opot. Sp dzi a
asne dzieci stwo wiadoma tego, e jest ju za du a, eby j adoptowa .
- Pa stwo nie jeste cie zainteresowani starszymi dzie mi, chcecie niemowl , prawda?
- przypomnia im Para de Leon, nie zwracaj c uwagi na dzieci w tym pokoju. - Wró my do
sali z niemowl tami i niech pa stwo wybior synka lub córeczk .
Kelly wpatrywa a si w bawi
grup przedszkolaków. Dzieci biega y, rozmawia y i
mia y si .
- Co si dzieje z dzie mi, które ko cz pi lat, a nikt ich nie zaadoptowa ?
Para de Leon wzruszy ramionami.
- Odsy amy je do pa stwowego domu dziecka. Jest o wiele wi kszy, maj tam nawet
szesnastolatki, ale dzieci przewa nie nie chc przebywa tam tak d ugo. Wi kszo zostaje
cymi u bogatych rodzin. Wiek pi ciu, sze ciu lat to odpowiednia pora na podj cie
pewnych obowi zków. Dzieci maj zapewniony dach nad g ow i wy ywienie, to cz
umowy. - Znów wzruszy ramionami, zupe nie beznami tnie. - Umowy korzystnej dla
wszystkich.
- Z wyj tkiem dzieci wykorzystywanych do pracy! - wybuchn a Kelly. -
Podejrzewam, e niektóre dzieci uciekaj st d i zaczynaj nowe ycie, na ulicy?
- Je eli uciekn , nie maj prawa powrotu. Ale nie zajmujmy si nimi d
ej i
powró my do spraw przyjemniejszych. - Na jego twarzy pojawi si szeroki u miech. -
Widzieli cie ju pa stwo ma e dzieci. Które z nich wybieracie? - D onie Kelly zacisn y si w
pi ci. Nie poruszy a si z miejsca.
- Trudno podj decyzj , prawda, Senora Madison? - Dostrzeg jej wrogie spojrzenie.
Nie czu si swobodnie w jej towarzystwie. Wczoraj przekona si , e potrafi by nieob-
liczalna. Zwróci si do spogl daj cego na ni Brandta.
- Senor Madison, mo e zechcia by pan zabra
on do pomieszczenia maluchów,
gdzie mogliby my dokona transakcji?
- Kelly. - Brandt uj j pod r
. - Chod , kochanie.
Kelly pozwoli a si poprowadzi przez korytarz prowadz cy do sali z niemowl tami.
Wszystkie te dzieci by y same na wiecie, wszystkie potrzebuj ce rodziny i domu. Ich
malutkie twarzyczki przesuwa y si przed jej oczami jak klatki filmu. Tu przynajmniej mia y
szans znale rodziców i w asny dom. Mo e zrobili z Brandtem le, mieszaj c si do tego;
je eli jakie ma
stwo zdecydowa o si ju tu przyjecha , mo e to wystarczy...
- Brandt, chc wróci do hotelu - szepn a mu do ucha i cisn a jego rami . Spojrza
na ni .
- Nie czujesz si dobrze? - zapyta zaniepokojony.
- Czuj si
wietnie. Po prostu nie chc wraca do tych dzieci. Chc wróci do hotelu -
odpar a na tyle g
no, by móg j us ysze Para de Leon.
- Nie chce pani wróci do tych dzieci? - powtórzy za ni Para de Leon. Patrzy na ni
przez chwil i powoli jego przebieg twarz rozja ni u miech. - Och, Senora Madison, chyba
rozumiem. Pani nie chce jeszcze wraca do hotelu. Prosz za mn . S dz , e wiem, czego
pani szuka.
Kelly i Brandt wymienili zdziwione spojrzenia i ruszyli za Para de Leonem po
schodach na gór . Znale li si w nowej sali. By a tam trójka dzieci, adne nie mia o roku i
wszystkie...
- Niebieskookie blondynki - oznajmi z dum Para de Leon. Bia e, tak jak pani i Senor
Madison, Senora Madison. - Widzi pani, e nie ma powodu wraca do hotelu, nieprawda ? -
By z siebie bardzo zadowolony. - My
, e znajdzie tu pani to, czego pani szuka.
Kelly skierowa a ku niemu oczy pe ne gniewu. My la , e si d sa, bo nie podoba y jej
si dzieci, wi c pokaza jej to, co mia najlepszego, doskona y towar dla niezdecydowanego
nabywcy.
- Sk d pochodz te dzieci? - spyta Brandt, chodz c od
eczka do
eczka.
- Mamy w Avidzie niebieskookich blondynów - odpowiedzia rozradowany Para de
Leon. Zw szy dobry interes. - Chocia wi kszo mieszka ców naszego kraju to potom-
kowie Hiszpanów i Indian, pi procent populacji jest pochodzenia europejskiego:
niemieckiego, francuskiego, szwajcarskiego.
- Za jasne dzieci o niebieskich oczach trzeba chyba p aci w z ocie tyle, ile wa -
rzuci Brandt od niechcenia. Kelly wiedzia a, e w czy ma y magnetofon w kieszeni p asz-
cza. Uzgodnili, e spokojnie poprowadz rozmow w tym kierunku i mieli nadziej , e Para
de Leon oskar y siebie i ca y ten interes, co zostanie zarejestrowane na ta mie.
Para de Leon roze mia si i zatar r ce. Kelly prawie zagotowa a si , patrz c na
niego. Myli a si s dz c cho przez moment, e temu cz owiekowi i jego wspólnikom po-
winno si pozwoli dalej uprawia proceder sprzeda y dzieci. Dzieci zas ugiwa y na co
lepszego. Potrzebowa y rodziców i domów, ale nie mog o tym kierowa sk pstwo i stron-
niczo ludzi, takich jak Carista czy Para de Leon.
Kelly odwróci a si i zmierzy a Para de Leona przenikliwym wzrokiem.
- Ile pan sobie yczy za takie dziecko, senor? - spyta a ch odno.
Chcia a mie pewno , e b dzie mia a dowody przeciwko temu odra aj cemu
cz owiekowi i e ujawni jego machinacje ca emu wiatu. Rz d b dzie musia wyda jakie
wiadczenie w tej sprawie, nie b
mogli si od tego uchyli . I mo e jaka organizacja
ko cielna albo charytatywna przejmie sierociniec i legalnie znajdzie rodziców dla tych
biednych dzieci.
- No wi c... - Kelly si niecierpliwi a. - Zdaj sobie spraw , e jasne, niebieskookie
dzieci musz kosztowa wi cej ni ciemne i ciemnookie. Chc wiedzie , o ile wi cej.
- Hm, Kelly, dlaczego nie pozwolisz, ebym ja porozmawia z panem? - Brandt nie
mia uszcz liwionej miny. Nie by a zbyt subtelna w naprowadzaniu Para de Leona na w a-
ciwy temat.
Para de Leon przeniós wzrok na Brandta.
- Zdaje si , e pa ska ona jest lekko poddenerwowana, Senor Madison - powiedzia
nieco ochryp ym g osem.
- Tak, chyba ponosz j emocje - zgodzi si Brandt, rzucaj c Kelly ostrzegawcze
spojrzenie i bior c j za r
. Kelly odsun a si od niego.
- Przesta mówi o mnie tak, jakby mnie tu nie by o!
- Nie wiadomo, czego si mo na po pani spodziewa - zauwa
Para de Leon, z
pewno ci maj c na my li jej wczorajsze znikni cie i scen w holu. Pos
jej lizusowski
miech. - Senora Madison, nie ma adnej potrzeby si denerwowa .
- Porozmawiajmy wreszcie o kupnie dziecka - Kelly nie ust powa a. - Prosz
wymieni sum . Chc tego ch opca w
eczku pod oknem.
Para de Leon wydawa si by przestraszony. Jasne by o, e spodziewa si nast pnego
jej wybuchu, i to w dodatku tutaj, w zak adzie Przyjació Dzieci. - Prosz , niech si pani
uspokoi. Je li chce pani to dziecko, mo e je pani dosta za dwadzie cia pi tysi cy dolarów
ameryka skich.
- Prawdziwa okazja - odpar a z sarkazmem. Para de Leon zlej zrozumia .
- Tak, jest ju w tym cena za atwienia potrzebnych dokumentów, za wiadczenia o
adopcji i wizy dla dziecka. Wszystko w ekspresowym tempie. B dziecie pa stwo mogli za-
bra je do Stanów za trzy, cztery dni.
- Przypu my, e mam dwadzie cia tysi cy? - Kelly by a nienasycona.
- Za dwadzie cia tysi cy mo ecie mie pa stwo t dziewczynk - odpar , szybko
pokazuj c dziecko. - Ch opiec kosztuje dwadzie cia pi tysi cy. Zawsze tyle dostajemy.
- Oczywi cie. Niebieskookie dzieci s warte wi cej ni ciemnookie, ch opcy kosztuj
wi cej ni dziewczynki. - Kelly zatrz
a si ze z
ci. Pogardza a tym cz owiekiem w
imieniu wszystkich bezdomnych dzieci na ca ym wiecie.
Para de Leon nie domy la si niczego.
- Tak, zgadza si .
- Prosz poda sum za tego ch opca, a dostanie j pan - powtórzy a. Chcia a, eby
zapis na ta mie by jednoznaczny i stanowi dowód nie do podwa enia. - Sprzeda nam pan to
dziecko za dwadzie cia pi tysi cy dolarów? - Lekko podnios a g os.
Para de Leon spojrza nerwowo na Brandta.
- Czy by znów mia a zamiar zacz ? - mrukn .
- Chc si tylko upewni , e naprawd sprzeda nam pan to dziecko.
- Tak, oczywi cie - przytakn natychmiast - Je eli dacie mi pa stwo pieni dze,
mo emy zaraz zacz podpisywa dokumenty. Brandt i Kelly spojrzeli na siebie. Mieli na ta-
mie du o wi cej, ni si spodziewali.
- Chcieliby my najpierw wróci do hotelu i to omówi - wtr ci si Brandt. - Kelly jest
blada. Powinna odpocz . Nie chcia bym, eby znowu zachorowa a.
„Mamy doskona e dowody” - pomy la z rado ci . Kelly zrobi a wietn robot ,
prowokuj c Para de Leona. Wszystko by o na ta mie. Plan powiód si doskonale. Teraz mu-
sz si tylko wydosta z Avidy, najlepiej najbli szym samolotem.
- A gdyby my chcieli kupi ciemnoskóre dziecko? - naciska a Kelly, nie zwa aj c na
znaki dawane jej przez Brandta. Chcia a wszystko dok adnie nagra , bez adnych
niedopowiedze . - Ile kosztuje ciemnow osa dziewczynka, mieszaniec?
Para de Leon zrobi si podejrzliwy.
- Senora Madison...
- A gdyby my chcieli kupi dwójk india skich dzieci, czteroletniego ch opca i
dziewczynk - niemowl . Spu ci pan z ceny?
- Si, si. - Rozgor czkowany Para de Leon przerzuci si na hiszpa ski.
- Prosz poda kwot .
- Dziesi tysi cy dolarów - warkn .
- Kupujesz jedno - drugie gratis. Dobrze opracowane prawa rynku - zauwa
a. -
Rozumiem, e w te dziesi tysi cy wchodzi oprócz dzieci op ata za wszystkie dokumenty.
- Tak - odpowiedzia Para de Leon, coraz bardziej wstrz ni ty.
- Zabieram Kelly do hotelu. - Obj j w pasie, wyprowadzaj c si z pokoju i
poci gn na dó . - Porozmawiamy, kiedy odpocznie.
- Ale ja... - usi owa a protestowa .
- Zamknij si ! - sykn przez z by i cisn j mocniej.
- Z api taksówk i odwioz pa stwa do hotelu - nalega Para de Leon. Nie opu ci ich
nawet na chwil . Zostali sami dopiero w swoim pokoju. W momencie, gdy zamykali drzwi,
Brandt przytkn palce do ust, nakazuj c jej milczenie. Kelly obserwowa a, jak przeszukuje
bez s owa pokój. W ko cu znalaz ma e urz dzenie elektroniczne ukryte pod ozdobnym
aba urem.
- Co nam tu rano podrzucili - skrzywi si , rozmontowuj c nadajnik. - My
, e robi
si
lisko. Z
yli nam propozycj , a pieni dzy nadal nie wida .
Kelly przyjrza a si pluskwie.
- Nie pomy la abym o tym, eby tego poszuka . Jeste prawdziwym Jamesem
Bondem, Madison.
- A ty jeste bystra jak woda, Malloy. Pytania, które rzuca
Para de Leonowi... -
Potrz sn g ow . - S dzi em, e b dziemy musieli robi podchody i pos ugiwa si aluzjami,
zyskuj c tylko mgliste insynuacje. A ty nak oni
go do podpisania nakazu aresztowania na
Carist i samego siebie.
- Robi mi si niedobrze, gdy o nim my
- powiedzia a zacietrzewiona. - Mam
nadziej , e go zamkn , a klucz wrzuc do morza. Wyci gn abym z niego wi cej, gdyby
mnie stamt d nie wyprowadzi .
- By
lekkomy lna, Kelly. - Przygl da jej si uwa nie. - Dlatego ci stamt d
zabra em. Para de Leon zacz si denerwowa , ba em si , e sprowokujesz go do czego , na
co nie byli my przygotowani. Pami taj, e mamy go teraz w gar ci. Przyzna si do
sprzedawania dzieci.
- Wy sza cena za dzieci niebieskookie ni za te z oczami br zowymi! Wi cej za
ch opców ni za dziewczynki! I wynajem starszych dzieci! - Kelly p on a. - Chcia dorzuci
gratis czterolatka, je eli kupiliby my niemowl . Dla niego czterolatek nie przedstawia adnej
warto ci!
- Mamy wystarczaj ce dowody, eby wszcz
ledztwo, Kelly. Teraz musimy si jak
najszybciej ulotni z Avidy. S dz , e powinni my pojecha prosto do ambasady i poprosi o
odwiezienie na lotnisko.
- Nie musimy powiadamia Para de Leona, e rezygnujemy? Zaproponowa nam
przecie bia e dzieci, nie mamy teraz adnej wymówki. - Zbiera o jej si na p acz. Odwróci a
si szybko. Dobry Bo e, czy by mia a si rozp aka ? Dlaczego?
- Mo emy mu powiedzie , e chcemy rudzielca o zielonych oczach. Nie widzia am
tam takiego. Mo e trzymaj go na strychu, eby podbi cen . - Usi owa a by dowcipna. Nie
uda o si . G os jej dr
. By a zdziwiona swoj reakcj , zdziwiona zami wype niaj cymi
oczy i sp ywaj cymi po policzkach. Od lat nie p aka a w niczyjej obecno ci! Co si z ni
dzia o?
- Przepraszam - rzuci a pospiesznie i pobieg a do azienki.
Brandt z apa j , zanim dobieg a do drzwi.
- Pu mnie! - Próbowa a mu si wyrwa . - Czuj si dobrze. To tylko... uczulenie.
- Uhmmm. - Okr ci j , przycisn do siebie i z apa w obr cz ramion. - Na co jeste
uczulona? Na Para de Leona?
Walczy a z jego u ciskiem. Nie zwa
na to, jego usta dotkn y czubka jej g owy.
- Niewielkie uczulenie mo e si sko czy powa
alergi .
Kelly przesta a na moment si szarpa , eby zebra si y przed nast pnym atakiem.
Wtedy jej cia o zareagowa o na blisko Brandta. By taki silny i ciep y; mog a si na nim
oprze , czu a si przy nim bezpiecznie.
- Nie walcz ze mn , Kelly - szepn , ca uj c jej skronie i szyj . - Pragn tylko trzyma
ci w ramionach. Pozwól mi si trzyma , skarbie.
Sta a spokojnie, pora ona jego dotykiem i tym, co powiedzia .
- Nie mog patrze jak p aczesz - mówi dalej. - Kelly, ja...
- Wcale nie p acz . Nigdy nie p acz .
Powoli jej r ce obj y go w pasie.
- To nie s
zy? - Ca owa jej mokre policzki. S ysza a go jakby z oddali. Trzyma j ,
czu a na sobie jego r ce. - To te dzieci, prawda? Obserwowa em ci w sieroci cu. Wygl da-
, jakby ci mia o p kn serce.
- By am przygn biona, zw aszcza losem tych starszych. Nigdy nie b
mia y swojego
domu. Jeszcze o tym nie wiedz . - Prze kn a g
no. - Ale dowiedz si . Ju wkrótce. A to...
to boli, kiedy sobie zda z tego spraw . Wiedzie , e jest si skazanym na samotno , e nikt
ci nie chce. I ju nigdy nie b dzie chcia .
„Ona mówi a nie tylko o dzieciach z domu Przyjació Dziecka” - pomy la . Poczu
uk ucie w sercu. Ona mówi a o sobie.
- Ile mia
lat, kiedy to zrozumia
, Kelly?
- Oko o pi ciu. - Przytula a si do niego mocno, by a jak napr ona struna. - By am w
wieku, w którym Carista wyrzuca dzieci z przytu ku. Zaj o mi to du o czasu. Powinnam by a
doj do tego wcze niej, kiedy mia am dwa lata i moja matka zostawi a mnie na ulicy, nie
fatyguj c si , eby po mnie wróci .
Zapad a cisza. R ce Brandta znieruchomia y.
- Twoja matka ci porzuci a? - spyta cicho.
Wi c powiedzia a mu w ko cu. Przerazi a si . Nigdy nikomu tego nie mówi a.
My la a, e pr dzej umrze, ni zdradzi komu swój najwi kszy sekret. A teraz wygada a si
przed Brandtem Madisonem. Dlaczego to zrobi a? Ogarn j zupe nie niezrozumia y gniew.
atwiej by o w cieka si na Brandta ni stawi czo a prawdzie: tuli a si do niego jak
dziecko i zdradzi a swój najwi kszy, najg bszy sekret! By a obna ona, bezbronna. Brzydzi a
si tego, ba a si ...
- Cholera, powiedzia am, eby mnie pu ci ! - zy znów p yn y jej po policzkach,
wyrywa a mu si . - Nie masz prawa... prawa...
- ... Trzyma ci wbrew twej woli - sko czy spokojnie, nie puszczaj c ani na jot i nie
zwa aj c na jej rozpaczliwe wysi ki. - Wiem, e jeste na mnie z a, Kelly. Nienawidzisz
rozmawia o tym, co ci si sta o. Nienawidzisz przypominania o tym, chocia nigdy tego nie
zapomnisz.
- Jak mog abym zapomnie ? Porzucono mnie na deszczu, jak... jak worek mieci! -
Oblewa y j na przemian gor ce i zimne poty. - To sta o si w marcu - siedemnastego, je li
chodzi o cis
. W dzie
wi tego Patryka. By o zimno, nie mia am na sobie nawet swetra.
Gdyby oficer Malloy mnie nie znalaz ... - Trudno by o jej mówi ze ci ni tym gard em.
Mo e jej matka mia a nadziej , e umrze tam, tej zimnej i deszczowej nocy w swej krótkiej
sukience i p óciennych trzewikach? Odpowied wydawa a jej si bole nie oczywista.
- Znalaz ci policjant? - zapyta .
Przytakn a.
- W adze da y mi po nim nazwisko Malloy. Nie by
onaty; mieszka z matk i nie
mia dziewczyny. Podejrzewam, e chcieli mu zrobi kawa , daj c znalezionemu na ulicy
dziecku jego nazwisko. Potrzebowa am przecie jakiego nazwiska. Powiedzia am im tylko,
e mam na imi Kelly i e mam dwa lata. Tylko tyle o mnie wiedzieli. Nie wiem nawet, kiedy
si urodzi am. Zapisano siedemnasty marca, dzie , w którym mnie znale li.
Brandta przepe nia ból, gniew i al.
- Kelly - zacz , siadaj c z ni na
ko. Biedna ma a dziewczynka. Biedna ma a
Kelly.
Czu a, e mo e p aka przez milion lat. Co si sta o z jej niez omnym opanowaniem?
Opar a r ce na jego piersi i usi owa a si podnie .
- Pozwól mi wsta . Chc zosta sama...
- Nie pozwol ci wsta , Kelly. - Trzyma j mocno, g adz c jej w osy i jej twarz
delikatnymi ruchami d oni. - Nie musisz zostawa sama, by
sama ju wystarczaj co d ugo.
Koniec z tym. - Ca owa jej policzki, spija zy, muska usta. - Teraz masz mnie, kochana.
Pomy la a, e próbuje j uspokoi . By mi y i jego wspó czucie dla porzuconego
dziecka - dla niej - by o naturalne. - By
taka dzielna, taka silna - powiedzia , ko ysa j w
ramionach.
- A teraz pokaza am, e potrafi by g upia i s aba - odpowiedzia a mu z alem. By a
sob zawiedziona. - Rozczula si tak nad czym , co zdarzy o si tyle lat temu...
- Smutek to nie s abo czy g upota, Kelly. Nie jest te g upot kogo potrzebowa .
Ani... kogo kocha . Mi
daje sil . - Delikatnie uj jej podbródek i podniós jej g ow .
Kelly zadr
a na widok z otych refleksów w jego oczach. - Pozwól mi ci kocha , Kelly.
Potrzebuj tej mi
ci.
8
Serce Kelly przesta o na chwil bi , a pó niej zacz o wali jak szalone. „Pozwól mi
si kocha .” Jego s owa wci d wi cza y w jej g owie. Co znaczy y naprawd ? Jej cis y
umys domaga si wyja nienia ich sensu. Musia a si tego dowiedzie .
- Chcesz si ze mn kocha ? - szepn a.
Czu a, e jest bardzo blisko niego, bli ej ni kiedykolwiek. By czu y, mi y, sama
rozmowa z nim koi a jej ból. Teraz chcia a mu da wszystko, czegokolwiek by pragn ,
wszystko, co tylko mog a mu ofiarowa .
Nigdy nie do wiadczy a czego podobnego. Czy by si w nim zakocha a? Po raz
pierwszy odsun a na bok wszystkie stawiane przez siebie zapory i tamy. Chcia a uczyni go
szcz liwym, nie zwa aj c na cen , jak b dzie musia a zap aci . Je eli kochanie si ma to
sprawi , je eli da mu to, czego potrzebuje... Je eli kochanie si z ni by o tym, czego
pragn ... ona tak e tego chcia a, przyzna a z bólem. Chcia a si z nim po czy , sta si jego
cz ci . Cho by tylko na chwil .
- Chc kocha si z tob - odpar cicho. - Kelly, chc ciebie. Potrzebuj ci , skarbie,
ale nie chc ci pop dza . Je eli chcesz jeszcze poczeka ...
- Nie chc . Poca uj mnie, Brandt - przerwa a mu szybko, podci gaj c si , eby go
poca owa . Czu a pod sob jego napr one cia o. Us ysza a jego szybki oddech, zanim ich
usta zetkn y si z sob . Kocha a go, by a tego pewna. A on jej pragn . Czu a si szcz liwa.
By upragnion , by potrzebn cz owiekowi, którego si kocha - czego jeszcze mog a chcie ?
- Ja te ci pragn - szepn a nami tnie. Powinna by a powiedzie , e go kocha, ale
nie chcia a, eby pragn c si jej zrewan owa , musia k ama . Chcia a mu si odda bez
zobowi za i z udnych nadziei. Przyrzek a sobie, e nigdy nie b dzie mu kamieniem u szyi i
nie b dzie da tego, czego nie móg albo nie chcia jej da .
- Kelly, moja kochana! - Pie ci jej usta. - Tak cudownie smakujesz. Mia em na ciebie
ochot przez ca y czas, który wydawa si wieczno ci .
Kelly próbowa a z apa oddech, ale zdawa o jej si , e p uca ju nie pomieszcz
wi cej powietrza. Serce rozszala o si , s ysza a w uszach jego omot.
Jego j zyk delikatnie obrysowywa jej usta; jego d onie arliwie poznawa y jej cia o,
pieszcz c piersi tak d ugo, a j cza a z rozkoszy. Trzyma je w d oniach, przez cienki materia
sukienki czu a jego ciep o. Tar jej sutki kciukami, a ona skr ca a si z bólu emanuj cego
spomi dzy ud, z zako czenia ka dego najmniejszego nerwu, z pragnienia, powoduj cego
dr enie ca ego cia a, z pragnienia, jakiego dot d nie pozna a.
- Och, Brandt - westchn a. Poca owa j nami tnie, wsuwaj c j zyk do jej ust.
Podnieca o j to. Powoli j rozbiera , ca uj c ukazuj
si nag skór .
Zdj z niej sukienk , potem halk . Po
j na materacu, sam k ad c si obok. Jedn
po
na jej go ym brzuchu, druga posuwa a si wzd
nie istniej cej linii od szyi do
zacienionego do ka pomi dzy jej piersiami.
- Jeste pi kna - szepn , pochylaj c si , by znów dosi gn jej ust. Czu a gor co, ar,
rozpiera a j potrzeba spe nienia.
- Jeste s odka i silna. Jeste m dra, jeste zabawna, jeste pe na zrozumienia.
Musn ustami przezroczysty stanik i twarde, stercz ce sutki, których ju nie móg
ukry cienki materia .
- I jeste cholernie seksowna, trac przy tobie g ow . - Za mia si . - Och, Kelly, nie
mog uwierzy w to, e ci spotka em, e teraz jeste tu ze mn .
Jego s owa podzia
y na ni jak afrodyzjak. Nigdy nie wyobra
a sobie, e kto
dzie jej tak potrzebowa , tak jej pragn . „Nie mog uwierzy , e ci spotka em.” Ona te
nie mog a uwierzy . Przez ca e ycie by a zagubiona, a teraz... teraz on ja odnalaz .
Zdj zr cznie stanik i dotkn jej nagich, czekaj cych na niego piersi. Masowa je
delikatnie, potem pochyli si i wzi w usta jedn ró ow brodawk . Krzykn a, gdy dotkn
jej gor cymi wargami, i wczepi a kurczowo palce w jego w osy.
- Tak, lubisz to - mówi , dotykaj c ustami jej brzucha i si gaj c r
jej sk pych
majtek. - Ja te to lubi . Jeste czu a, nami tna. Czy zdajesz sobie spraw , jak to na mnie
dzia a, e tak ci podniecam?
Ca a dr
a. Ca uwag skupi a na d oni pieszcz cej jej brzuch. Dotkn jej p pka.
Wstrzyma a oddech. Jego palce pow drowa y ni ej.
Du a, ciep a d
wsun a si pod majtki, d ugie palce zag bi y si w nieco
ciemniejszych w osach. Le
a bez ruchu, powstrzymuj c si od natarczywej ch ci uniesienia
bioder i roz
enia nóg. Utkwi a w nim wzrok, robi o si jej coraz bardziej gor co.
- Prosz - szepta a bezbronna w udr ce zmys ów, ale poca unek zamkn jej usta. Nie
zdawa a sobie sprawy, e broni a si zupe nie instynktownie. - Brandt, prosz .
Patrz c jej w oczy, jednym poci gni ciem ci gn majtki.
- Czy tego w
nie chcesz? - mrukn . Jej biodra porusza y si bezwiednie w
odwiecznym rytmie. Jego palce znalaz y wilgotne ciep o, subtelnie poznaj c najmocniej
reaguj ce miejsca. Wzdycha a, wi a si i zaciska a uda na jego w adczej r ce.
Dotkn jej najg bszych, sekretnych miejsc i nagle pojawi si ból, tak nierozerwalnie
zwi zany z rozkosz , któr jej dawa , e nie by a w ogóle pewna, czy rzeczywi cie by to ból.
kn a cicho i przywar a do niego z zaci ni tymi oczami.
- Kelly. - Jego g os przebija si przez otaczaj
j mg . - Kelly - szepn jeszcze raz
do jej ucha. Wymówione imi odbi o si jakby echem. - Otwórz oczy, Kelly.
Nie mog a d
ej udawa , e go nie s yszy. Powoli, niech tnie otworzy a oczy.
- Nie urodzi
adnego dziecka, Kelly. Mia em w tpliwo ci ju wcze niej, a
upewni em si , widz c, jak patrzy
dzi na dzieci w sieroci cu.
Skin a g ow .
- Ta ca a opowie o Richardzie i Rupercie by a...
- Wyssana z palca - doko czy a.
- Jeste dziewic . Odkry em to przed chwil .
Potwierdzi a, rumieni c si i nagle wróci a do rzeczywisto ci.
- Zwariowa
?
- Oczywi cie, e nie zwariowa em, skarbie. - Wci gn j na siebie, g aszcz c po
plecach. Znalaz i pie ci malutki do ek u ich nasady. Patrzy , jak zaniepokojenie znika z jej
twarzy. By a zupe nie bezbronna i potrzebowa a mi
ci, jego mi
ci. Chroni j , opiekowa
si ni . Nale
a do niego, pragn jej po wi ci reszt
ycia.
miechn si .
- Czy mog zapyta , dlaczego wymy li
panów R i ich si owni ?
Obrysowa a palcem kontur jego ust.
- By
z siebie tak zadowolony, kiedy wpad
na pomys z moim dzieckiem,
dlaczego mia am to popsu ? Doda am tylko kilka kolorowych akcentów.
Da jej leciutkiego klapsa.
- Dobrze mi tak. Zakpi
ze mnie, kiedy zlekcewa
em prawd , któr próbowa
mi
powiedzie , tak, Kelly? Stwierdzi em, e nie powinna odgrywa niewinnej dziewicy,
porwanej przez emocje.
- To si akurat zgadza. - Otar a si o niego prowokuj co.
Przewróci j na plecy.
- Nami tna, urocza niewinno . - Znalaz jej usta i ca owa je powoli, mocno i gor co.
Kiedy podniós g ow , jej renice by y rozszerzone, a twarz p on a. - S odka i g odna
dziewica, która b dzie podniecaj
i ywo reaguj
kochank .
Serce podskoczy o jej z rado ci.
- Tak s dzisz?
Ca owa j
arliwie i czule.
- Jestem tego pewny.
Westchn a i przytuli a si mocniej, a on znów j poca owa . Z szybko ci , która
zdumia a j , poca unek sta si g bszy, zmieni si z czu ego w nami tny.
Wsun a swój j zyk do ciep ej otch ani jego ust. Ich piersi styka y si . Wszystko,
czego pragn a, by o zawarte w tym poca unku. Po
danie i potrzeba. Dawanie i branie.
Partnerstwo i zrozumienie. Serce Kelly przepe nia a mi
. Poczu a przyp yw gwa townej,
kobiecej si y, kiedy jego cia o zadr
o pod jej r koma. Chcia by ca owany i pieszczony.
Pragn jej. By to najs odszy podarunek, jaki móg jej da .
Po
j . Pod plecami czu a mi kkie prze cierad o. Spojrza a na niego kochaj cymi
oczami.
- Nie chc sprawi ci bólu - szepn , schylaj c si nad ni , du y, mocny i podniecaj co
ski. - B
delikatny, Kelly. Nie zrani ci . Nie bój si , kochanie.
- Nigdy - szepn a. Oddawa a mu si z rozkosz , bez adnych zobowi za i
oczekiwa . Cokolwiek wydarzy si pó niej, nikt jej nie odbierze wspomnie tej chwili.
Ich cia a splot y si z sob . Patrzy jej w oczy, kiedy w ni wszed . Otworzy a si
przed nim jak p k kwiatu. Wstrzyma a oddech, kiedy nadszed ból i zaraz potem sta a si
jedno ci z m czyzn , którego kocha a.
To przechodzi o jej wszelkie wyobra enia. Mówi a mu to, o czym do tej pory ba a si
nawet my le , on szepta tak e s owa tajemne i wi te. Rusza a si razem z nim, dla niego, a
pulsuj ce napi cie ros o i pot
nia o a do momentu, gdy jego cia o wygi o si po raz ostatni
i kiedy krzykn . Przytrzyma a go mocno, gdy wstrz sn y nim dreszcze rozkoszy
rozchodz ce si w jej wn trzu, pot guj c ekstaz prawie nie do zniesienia.
Kelly j kn a i przywar a do niego ca ym cia em, kiedy wype nia a j jego mi
.
Oboje pogr
yli si w cudownym zapomnieniu.
Mog y min minuty albo godziny, zanim Kelly wyrwa a si z tego magicznego
wymiaru. Zwyk y czas nie mia tu nic do roboty. Le
a w ramionach Brandta, wtula a si w
jego spocone cia o. Jego du e d onie nie odpoczywa y. Czu a si jednocze nie o ywiona i
omdla a, pobudzona i zaspokojona.
- Nie przypuszcza am, e to b dzie tak cudowne - szepn a i poca owa a go w szyj .
- Nie zawsze jest tak wspaniale. To by o ca kowite spe nienie prawdziwej mi
ci. -
Musn jej spuchni te od poca unków usta. - Spe nili my si oboje.
miechn a si przebiegle.
- Nie le jak na amatork , co, Madison?
Poca owa jej powieki nos i usta.
- Mam wystawi ci ocen , Malloy? - Z apa j za udo. - Pi tka z plusem. Zas ugujesz
na najwy sz pochwa .
- Prawdziwe wyró nienie z ust ciesz cego si s aw w ca ym kraju Kawalera
Miesi ca! Wiesz, e zawsze marzy am o pój ciu do
ka ze zdobywc Pulitzera, który lubi
kuchni w osk i je dzi granatowym maserati?
- Powa nie? Có , wystarczy para czarnych koronkowych majtek z wyhaftowanym
numerem telefonu wys ana poczt - i jeste wci gni ta na list .
Roze miali si . Pieszczotliwie uszczypn a go w brzuch. Z apa jej d
, podniós do
swoich ust i poca owa .
- Nie mia em poj cia, jak szare by o moje ycie, dopóki ty go nie rozja ni
-
powiedzia lekko ochryp ym g osem, a oczy mu pociemnia y. - Kocham ci , Kelly.
owa uwi
y jej w gardle. Spojrza a na niego oszo omiona. Czy si nie przes ysza a?
Nikt nigdy jej tego nie powiedzia . Chrz kn a.
- Mo esz powtórzy ?
Teraz Brandt popatrzy na ni .
- Nie dos ysza am, co powiedzia
.
Uspokojony, u miechn si . Przycisn j jeszcze mocniej.
- Powiedzia em, e ci kocham, Kelly.
Uczucie szalonej rado ci wype ni o jej serce. Powiedzia , e j kocha! Zamkn a oczy
i rozkoszowa a si t chwil , by a pewna, e zapami ta wszystko na zawsze: blask s
ca na
cianie, otaczaj ce j ramiona, jego ci ar wgniataj cy j w materac. Brzmienie jego g osu,
kiedy wypowiada s owa, których nigdy nie spodziewa a si us ysze . „Kocham ci , Kelly.”
Otworzy a oczy, spojrza a na niego i zastyg a tak, ucz c si na pami ka dego szczegó u
jego twarzy. Jeszcze d ugo po tym, jak odejdzie od niej, b dzie mog a odtworzy ten
cudowny moment i ponownie prze
ogarniaj ce j teraz szcz cie.
Uj a jego twarz w d onie.
- Nie b dziesz nigdy
owa , e to powiedzia
, Brandt - oznajmi a z przej ciem,
wpatruj c si w niego szeroko rozwartymi, ciemnozielonymi oczami. - Nie dam ci powodu,
eby tego
owa .
- Oczywi cie, e nie, kochanie. - U cisn j .
Powiedzia a to, co chcia a powiedzie . Brandt by tak mi y, eby jej to powiedzie ,
poniewa wiedzia , e trzeba to powiedzie kobiecie, któr kocha si po raz pierwszy. Zda-
wa a sobie spraw , e nie nale y tego bra powa nie, nie nale y spodziewa si niczego po
tej deklaracji. Brandt Madison mia by J kocha ? By a realistk , potrafi a odró ni fantazj
od rzeczywisto ci.
- Jeste cudownym facetem, Brandt - westchn a szcz liwa. Zakocha a si w
prawdziwym ksi ciu. Nigdy nie da mu pretekstu do tego, eby poczu si nieszcz liwy albo
przygnieciony jej potrzebami i pragnieniami. Nie b dzie go do siebie przywi zywa , b dzie
móg odej , kiedy tylko zechce. Tak bardzo go kocha.
miechn si i poca owa j .
- To ty jeste wspania kobiet , najdro sza. - Ziewn zupe nie nieromantycznie. -
Przepraszam ci , skarbie. Jestem taki zm czony. Oczy same mi si zamykaj . Nie spa em
du o ubieg ej nocy.
- Tak si ko czy spanie w jednym
ku z zawodniczk olimpijskiej kadry zapa niczej
- doci a mu.
Ziewn przeci gle.
- Chyba zaryzykuj znowu. Zdrzemnijmy si chwilk , Kelly.
Po
si ko o niej na boku i przyci gn do siebie. Obj j w pasie. Ich nogi splot y
si .
Po chwili ju chrapa . Kelly le
a spokojnie w jego ramionach, ciesz c si jego
blisko ci , znajduj c przyjemno w ka dej chwili pozostawania w jego obj ciach.
Jej zupe nie nie chcia o si spa . Unios a si lekko i spojrza a na zegarek. Min o
po udnie. Co jej si przypomnia o...
Usiad a. Brandt mamrota przez sen. Przekr ci si na brzuch. Dzieci! Mia a si z nimi
spotka na stacji pod Monsambr o pierwszej. Szybko wyskoczy a z
ka, uwa aj c, by nie
obudzi Brandta. By taki zm czony, biedaczek! Z czu
ci poca owa a go w policzek.
Nie zdarza o jej si nie pój na umówione spotkanie. Zawsze dotrzymywa a obietnic.
Przejrza a walizk i wci gn a w skie, szare spodnie i obszern , jasn bluzk w czarne pasy.
Wzi a p ócienne trzewiki, bo dosz a do wniosku, e b
bardziej praktyczne na t
okoliczno . Pr dko przyczesa a w osy, z apa a torb i skierowa a si ku drzwiom.
Zatrzyma a si na progu.
Brandt by na ni wczoraj z y, kiedy wysz a. Nie chcia a denerwowa go znowu.
Wróci a i zostawi a ma kartk : Wysz am spotka si z przyjació mi na stacji kolejowej na
Monsambr .
Podpisa a K i zatkn a papier za lustrem. Cicho wysz a z pokoju.
Gdy tylko wesz a do holu, dostrzeg a Para de Leona taksuj cego wzrokiem piersiast
kobiet w krzykliwej sukience i najwy szych w wiecie szpilkach. Przystan a na chwil i
spojrza a na siebie. Czy biust tej kobiety by naturalny? Je eli tak, powinna si znale w
Ksi dze Rekordów Guinessa!
Para de Leon by z ca pewno ci oczarowany. Nie spuszcza jej z oka. Powiedzia jej
co i kobieta skin a i wzi a go po r
. Kelly patrzy a, jak znikaj w staromodnej windzie.
Wysz a na zewn trz. Ma y szpicel by za bardzo zaj ty, eby zauwa
jej znikni cie.
eby nie marnowa czasu wzi a taksówk i dotar a ni pod Monsambr . Jej mali
przyjaciele czekali przed budynkiem. Zauwa
a buty na nogach Diega, mia a nadziej , e
przyczyni y si do tego pieni dze, które dala im wczoraj.
- Senorita Kelly! Przysz a pani! - krzykn a rado nie Marisol.
- Oczywi cie. Dlaczego mia am nie przyj ? Powiedzia am przecie , e b
. -
miechn a si do nich. - Co b dziemy dzisiaj robi ?
- Senorita Kelly, czy ma ju pani dziecko? - zapyta powa nie Juan i Kelly spojrza a
na niego zaskoczona. Przypomnia a sobie, e powiedzia a im, e przyjecha a do Avidy
adoptowa dziecko.
owa a, e ich ok ama a i mia a zamiar wszystko im wyja ni .
- My mamy dziecko dla pani! - oznajmi a triumfalnie Marisol, zanim Kelly si
odezwa a. - Niech pani pójdzie z nami. - Z apa a Kelly za jedn r
, a Diego za drug . Zain-
trygowana ruszy a za nimi.
Po nied ugim czasie znale li si w zat oczonej wiosce, której istnienia nawet nie
podejrzewa a. Nie by o tu ani ladu szerokich, asfaltowanych ulic, wysokich budynków ani
eleganckich sklepów. Otoczona cha upami droga by a brukowana i brudna. Niektóre z nich
by y drewniane, inne zrobione z gliny, chrustu, b ota i karbowanej tektury. Na ko cu ulicy
by a studnia, przy której sta a kolejka ludzi z wiadrami. Nie by o kanalizacji. Nie by o
przewodów elektrycznych ani telefonicznych. Pude ka z tektury nie mog yby by pod czone
do linii wysokiego napi cia lub komunikacyjnych.
- Mieszkacie tutaj? - spyta a. Serce jej trzepota o w piersi. Nigdy nie widzia a takiego
ubóstwa. Nigdy. My l o dzieciach mieszkaj cych w takich warunkach rani a j .
- Tu! - Juan wskaza jak chat i po chwili weszli do jej jedynej izby. Wci trzyma a
za r ce Marisol i Diego.
W rodku by o ciemno. Jedynymi meblami by y stó ze z aman nog i krzes o. Na
rozwieszonych sznurkach wisia y koce. Na prymitywnym
ku ma a dziewczynka bawi a si
lalk , W rogu pokoju dwoje dzieci (by y to chyba bli niaki) zabawia o si , rzucaj c do siebie
kolorow pi
.
Zdumia j widok zabawek w r kach dzieci. Wygl da y na ca kiem nowe.
- To moja siostra, Carmelita. - Juan przedstawi j z dum . Przy
ku siedzia a z
dzieckiem na r ku m oda, adna kobieta. - Carmelita, to jest Senorita Kelly.
Kelly u miechn a si na przywitanie. Oczy Carmelity by y pe ne ez.
- Dzi kuj pani za jedzenie dla dzieci i za zabawki - powiedzia a po hiszpa sku.
Kelly wszystko natychmiast zrozumia a. Za cz
pieni dzy, które im wczoraj da a,
dzieci kupi y ywno i zabawki dla najm odszych. Popatrzy a z zadowoleniem na Juana,
przypatruj c si dzieciom Carmelity. Wydawa si taki doros y. Czu a dla niego podziw.
Móg przecie zostawi pieni dze tylko dla siebie, a on kupi jedzenie dla ca ej rodziny i
zabawki dla malutkiej siostrzenicy i siostrze ców.
Carmelita wsta a.
- Juan mówi mi, e pani szuka dziecka, e po to przyjecha a pani do Avidy. - Poda a
Kelly niemowl . - Prosz go wzi . Jest pani.
Kelly zg upia a. Dziecko wierci o jej si na r ku. Spojrza a w jego du e, ciemne oczy.
- Pani... pani chce odda mi swoje dziecko? - By a przera ona, to by o jakie straszne
nieporozumienie.
Dzieci zacz y mówi wszystkie naraz. Maluch w jej obj ciach pop akiwa . Carmelita
usiad a na zmi toszonym
ku i szlocha a. Kelly przez chwil zastanawia a si , czy to nie
jaki koszmarny sen. Wiedzia a jednak, e nie ni. To by koszmar, ale prawdziwy - koszmar,
w którym
a Carmelita i reszta dzieci. Siad a obok kobiety, któr wstrz sa y spazmy p aczu.
By a pewna jednego: Carmelita nie chcia a oddawa dziecka.
- Juan - zwróci a si do ch opca, próbuj c uspokoi popiskuj ce niemowl . - Powiedz
mi, o co tu chodzi.
Juan wygl da tak, jakby tak e mia si za chwil rozp aka . Zacz opowiada ,
wpatruj c si w zarzucon s om pod og .
Przez ostatnie pi lat mieszka z siostr i jej rodzin . M Carmelity, Antonio, by
dobrym cz owiekiem, ci ko pracowa . Starali si zaoszcz dzi pieni dze, eby si st d
wynie . Ale ci gle rodzi y si dzieci. Pó roku temu, na dwa miesi ce przed urodzeniem si
ma ego Louisa... Kelly zamar a. Wiedzia a, co ch opiec powie, zanim jeszcze pad y te s owa.
Antonio, ojciec Louisa - zmar . Popatrzy a na dzieci, na za aman Carmelit .
- Tak mi przykro - odezwa a si cicho. Chcia o jej si p aka .
Antonia potr ci samochód. Zgin na miejscu - doko czy a Carmelita. - Gdy Louis
si urodzi , przyszed ten s p Carista i chcia go kupi .
- Carista? - Kelly wstrzyma a oddech. - Manuel Carista?
Carmelita potakn a.
- Przychodzi tu cz sto i kupuje dzieci od ludzi zbyt biednych i zbyt zdesperowanych,
by mu odmówi . Obiecuje im, e dzie mi zaopiekuj si bogate rodziny z Ameryki, które
mieszkaj w pi knych domach i maj wszystko. Ale ja nie mog am sprzeda mojego
male stwa. Nawet teraz... - zaszlocha a. - Nie mog jednak go tu zostawi . Nie mam pie-
ni dzy. Musz go odda . Ale nie mog go sprzeda temu cz owiekowi. Juan mówi , e pani
jest mila i wielkoduszna i e szuka pani dziecka. Dam pani moje dziecko. Czy we mie pani
Louisa do Ameryki i stworzy mu dobry dom?
Kelly s ysza a rozpacz w g osie Carmelity, widzia a rozterk na jej twarzy. Nagle jej
my li pow drowa y gdzie indziej. Czy jej matka nie mog a te by tak zrozpaczona i
zdesperowana jak Carmelita? Czy nie by a zmuszona post pi wbrew sobie, za lepiona
brakiem nadziei i strachem?
Ma ej Kelly ju nic nie mog o pomóc. Ale by jeszcze czas, eby uratowa ma ego
Louisa i jego rodzin . Odda a dziecko Carmelicie; gdy tylko znalaz o si u niej na r kach
natychmiast przesta o p aka . Wiedzia a, e post puje s usznie. Z torebki wyj a portfel.
Mia a sto pi dziesi t swoich dolarów i siedemset pi dziesi t z wydawnictwa na koszty
podró y. Oczywi cie, musia a zap aci za posi ki i po ow sumy rachunku za hotel, ale...
Kelly poda a Carmelicie zwitek banknotów.
- Miejsce Louisa jest przy tobie, tu, z rodzin , w Avidzie. Dobrze zrobi
, e nie
sprzeda
go Cari cie. - Przerwa a na sekund . - Mo esz wymieni ameryka skie pieni dze?
W pokoju panowa a cisza. W ko cu Carmelita kiwn a g ow .
- Carmelita, chc ci pomóc - ci gn a Kelly. Mo e, gdyby kto pomóg jej matce, nie
musia aby zostawi swego dziecka na ulicy Chicago w t deszczow noc. - B
przesy
pieni dze co miesi c. - Nie wydawa a du o na siebie i Buttera, wi c mog a sobie na to
pozwoli .
Juan u miechn si szeroko. Obj siostr , wpatruj c si w darowane jej pieni dze.
Kelly wyci gn a notes i d ugopis.
- Jaki jest wasz adres?
- Prosz przysy
pieni dze do ko cio a, do ojca Ramona - odpar Juan. - Chod my,
zaprowadz tam pani .
Kelly zgodzi a si .
- Czy pó niej zaprowadzisz mnie do kilku kobiet, które sprzeda y swe dzieci Cari cie?
Chcia abym zapozna si z faktami...
Trzy godziny pó niej Kelly egna a si ze swoimi m odymi przyjació mi na stacji
kolejki. Bez namys u poda a Marisol swój aparat fotograficzny i rolki nie wykorzystanych
filmów.
- Przysy ajcie mi wasze zdj cia od czasu do czasu. Ojciec Ramon ma mój adres.
Z ojcem Ramonem pozna a si w starym, zrujnowanym ko ció ku na obrze ach
wioski. Zakonnik ubolewa nad ubóstwem swych parafian i z wdzi czno ci przyj jej pro-
pozycj pomocy. Potem Juan zabra j do pi ciu m odych kobiet, które opowiedzia y jej, jak
Carista je podszed . Za dzieci dosta y równowarto stu dolarów. Carista obieca im, e
„pomo e znale bogatych rodziców i dobre domy dla ich dzieci”. Oferowana suma
wydawa a si maj tkiem, a obietnica zapewnienia dzieciom wspania ego ycia by a nie do
odrzucenia. adna z kobiet nie mia a poj cia, e Carista zarobi na dzieciach fortun , a Kelly
nie mia a serca im tego powiedzie .
Przypomnia a sobie, jakiej ceny da Para de Leon - dziesi tysi cy dolarów - i krew
si w niej zagotowa a. Teraz bardziej ni kiedykolwiek marzy a o tym, eby aresztowa te
dwa ludzkie s py, eruj ce na nieszcz ciu innych, i ukróci ich przest pczy proceder.
Kelly u ciska a ka de z dzieci na po egnanie. Nie mia a ani centa, wi c nie by o
mowy o taksówce, jednak perspektywa pój cia na piechot do hotelu nie przera
a jej.
miechn a si do siebie. By a ciekawa, co Brandt powie na jej rewelacje. Historie
opowiedziane przez matki i ich ta ma wystarcz , eby za
dwóm handlarzom powa
spraw .
Wróci a my lami do kochanka. Przesz y j przyjemne dreszcze na my l o ponownym
ujrzeniu go, ca owaniu, dotykaniu...
Taksówka podjecha a tak blisko kraw nika, e Kelly musia a uskoczy w bok.
- A podobno tylko w Nowym Jorku w taksówkach je
wariaci - mrukn a.
Krzykn a, gdy tylne drzwi taksówki otworzy y si i kto wystawi r
w jej kierunku. Du a,
silna d
z apa a jej nadgarstek i wci gn a j do rodka.
9
- Brandt! - wrzasn a, gdy cisn ja na siedzenie obok siebie. Zamkn drzwi i kaza
kierowcy ruszy . - A to niespodzianka? - U miechn a si do niego uradowana. - W
nie
wracam do hotelu. - Nagle zauwa
a, e patrzy na ni gro nie.
- Brandt? Czy co si sta o?
„Czy co si sta o? ona jeszcze pyta! Takim niewinnym tonem!” - pomy la
wzburzony.
- Tak, Kelly, zdecydowanie co si sta o. Je dzi em po mie cie godzinami, próbuj c
ci znale . Cholera! - zagrzmia .
- Gdzie by
, do diab a?
By a zdumiona.
- Pojecha am pod Mansambr , eby spotka si z przyjació mi. Zabrali mnie...
- Wysz
z hotelu beze mnie i w óczy
si po mie cie z... Z kim w
ciwie ty si
spotka
, Kelly?
Nie podoba jej si ton ani to, co mówi .
- Spotka am si z dzie mi, które pozna am wczoraj. Obieca am im, e przyjd dzisiaj
i...
- Pozwól, e powiem ci, co o tym my
- przerwa jej, w ciek y. - Widzia
, jak
wczoraj martwi em si o ciebie, gdy znikn
, wiedzia
, co czu em, i ca kowicie to zlekce-
wa
(nie mówi c ju o odrobinie zdrowego rozs dku), robi c dzisiaj to samo!
Przyjrza a mu si uwa nie. Mia
ci gni
twarz, malowa a si na niej z
. Mia
szorstki g os, by obcesowy. Bezwiednie odsun a si od niego w stron okna.
- Zostawi am... zostawi am ci wiadomo - odpar a cicho.
- Wiadomo ? - wybuchn - Wiadomo ! To mnie mia o uspokoi ? Budz si i widz
wistek, na którym jest napisane, e polaz
do jednego z najniebezpieczniejszych miejsc w
tym mie cie, do miejsca, które graniczy ze slumsami, ciesz cych si najgorsz s aw
przest pców w Ameryce Po udniowej...
- Slumsy naprawd by y okropne, ale nie powiedzia abym, eby roi o si w nich od
przest pców. Chodzi am tam z dzie mi i nikt mnie nie zaczepi . Wr cz przeciwnie, wszyscy
byli bardzo mili i serdeczni.
- Chodzi
po slumsach Monsambry? - Brandt cedzi s owa. By zupe nie czerwony,
ciwie purpurowy. Kelly wpatrywa a si w niego zafascynowana. - Taksówkarz po-
wiedzia mi, e morduj tam kogo przynajmniej raz dziennie. W zesz ym tygodniu znale li
tam businessmana z Florydy z poder ni tym gard em!
- Mo e handlowa narkotykami? - zaproponowa a nie mia o. - Nie widzia am nikogo,
kto by wygl da na podrzynacza garde .
- A sk d mo esz wiedzie , jak kto taki wygl da? Ma a, g upia kobietka! Nie zdajesz
sobie sprawy, gdzie by
?! - krzycza . Narastaj cy w ci gu ostatnich godzin strach o ni
przerodzi si w wybuch w ciek
ci, gdy zda sobie spraw z faktu, e w ogóle nie
wiadamia a sobie gro
cego jej niebezpiecze stwa.
- To miejsce jest tak niebezpieczne, e ostrzegaj przed nim wszystkie przewodniki
turystyczne! I jeszcze ten Para de Leon. To przest pca, Kelly. Za
przecie u nas pod-
uch! Nie przysz o ci do g owy, e móg zacz nas podejrzewa ?
Mia by u atwion spraw , gdyby znalaz ci sam w slumsach...
- Ale mnie nie znalaz - odpar a z przekonaniem. - Para de Leon by zaj ty kobiet ,
która ma najwi kszy biust w Ameryce Po udniowej. W yciu by sobie o mnie nie przy-
pomnia . Nie zauwa
, kiedy wysz am.
Zrozumia , e nie zdawa a sobie sprawy z powagi sytuacji. Jego z
si gn a zenitu.
- Teraz za to wie, e wysz
. Szuka ci , Kelly. Na szcz cie nie ma poj cia, e jeste
taka g upia, a ja mu tego nie powiedzia em. Poszed szuka ci po sklepach - czyli tam, gdzie
posz aby ka da normalna, m oda dziewczyna.
- Nigdy nie twierdzi am, e jestem normalna - rzuci a od niechcenia. - Przez ca e ycie
nie mia am nic wspólnego z normaln normalno ci .
- A gdzie si podzia a twoja mózgownica? Z ni te nie mia
nic wspólnego? -
wysapa .
Spojrza a na niego ukradkiem i z trudem prze kn a lin . My la a, e serce jej p knie.
Zaczyna a powoli rozumie . Brandt mia ca e popo udnie na rozwa enie swej pochopnej
deklaracji. Teraz wpad w panik ; nie by o co do tego cienia w tpliwo ci. Chcia pozbawi j
udze i rozwia plany na przysz
, które mog aby snu po tym, jak powiedzia , e j
kocha. Jak gorzko teraz tego
owa a.
Przeszy j straszliwy ból. Wbi a paznokcie w zaci ni te d onie. Wiedzia a od
pocz tku, e b dzie chcia j zostawi , ale nie spodziewa a si , e nast pi to tak szybko.
Chcia a by z nim d
ej, chcia a mie wi cej wspomnie . Ale je eli to ma by najwa niejsza
w jej yciu nauczka - zapami taj dobrze. Pragnienie czego wcale tego nie przybli
o. Trze-
ba si by o z tym pogodzi , i to im pr dzej, tym lepiej.
Wyprostowa a si , powstrzymuj c zy.
- Nie chodzi am tam dla przyjemno ci. Pracowa am dalej nad materia em o sieroci cu.
Mój notes jest pe en zezna matek zmuszonych do sprzedania Cari cie swych dzieci.
- Mam gdzie Carist .
- Dam ci ten notes, je li chcesz - by a uprzejma. - Znajdziesz tam nazwiska, daty i
sumy.
Poda a mu notes i znów skry a si za murem budowanym przez lata. Poka e mu, e
nie dba o to, e on ju jej nie chce. Ich zwi zek zacz si na p aszczy nie s
bowej i tak si
sko czy.
- Zawioz
ju ta
do ambasady?
Brandt wpatrywa si w ni . Widzia dok adnie jej mask .
Rozjuszy o go to.
- Niestety, jeszcze tam nie by em. Szuka em ciebie! Co za niedopatrzenie, e nie
pomy la em o slumsach? Móg bym ci tam znale zabawiaj
si w Lois Lane - reporterk
z wlok cym si za ni gangiem m odocianych z odziejaszków.
Im d
ej mówi , tym bardziej si od niej oddala . A ona robi a si coraz bardziej
obca. W ko cu postanowi z
liwo ci pokona spokój i zmusi j do p aczu. Chcia , by
aka a tak jak dzi rano. Wtedy móg by wzi j w ramiona i kocha , a dziel cy ich mur
zosta by zburzony. Ale nie móg jej dosi gn . Im d
ej si stara , tym bardziej by odleg a.
Fizycznie siedzia a tu ko o niego, psychicznie by a o lata wietlne dalej.
Kelly wyczu a jego desperacj . By a pewna, e dobrze j odczyta a. Chcia si od niej
uwolni . By a powodem jego w ciek
ci i musia j od siebie odepchn . Przypuszcza a, e
wiele lat temu tak samo zareagowa a jej matka. Co , co w niej by o - ta wrodzona cecha, która
sprawia a, e nikt nie móg jej pokocha - kaza o tej biednej kobiecie porzuci j .
A teraz Brandt zachowywa si w ten sam sposób. Z t ró nic , e Kelly nie by a ju
ma ym, potrzebuj cym mi
ci dzieckiem. Teraz by a doros kobiet i mog a pój swoj
asn drog .
Na pro
Brandta taksówkarz zawióz ich do Ambasady Ameryka skiej. Tam, po
rozmowie z urz dnikami zawiadomiono policj . Powiadomiono w adze tak e o materia ach,
których kopie udost pnili ambasadzie Brandt i Kelly.
ody
nierz piechoty morskiej eskortowa ich do hotelu. Spakowali si szybko i
pojechali na lotnisko.
nierz mia rozkaz pozosta z nimi do czasu, a wejd na pok ad
samolotu do Miami. Na lotnisku dowiedzieli si , e Para de Leon zosta aresztowany w hotelu
w towarzystwie dobrze znanej avidia skiej puta.
- Charles, zanim wejdziemy do samolotu, chcia abym ci o co poprosi . - Kelly
zwróci a si z u miechem do patrz cego na ni z zachwytem m odego marynarza.
By a czaruj ca i przemi a dla tego ch opaka, ca kowicie inna ni w stosunku do
Brandta.
- Czy po yczysz mi równowarto dziewi ciu dolarów w pesos?
- Oddam oczywi cie - dorzuci a szybko. - Chc kupi jaki prezent dla mojej Ma ej
Siostrzyczki. My
, e spodoba jej si india ska lalka ze sklepu z upominkami.
- Nie ma sprawy. - Si gn do kieszeni i wyj pieni dze z portfela. - Kup najwi ksz .
- Jeste wspania y! - Kelly promienia a. - Jutro wy
ci pieni dze. Obiecuj , Charles.
- Ca a przyjemno po mojej stronie.
- Dlaczego musisz po ycza pieni dze? - zapyta ostro Brandt, z y, e nie zwróci a si
z tym do niego. Przecie wiedzia a, e odda by jej wszystko. Po tym jak doprowadzi a go do
szale stwa ze strachu o ni , powinna wiedzie , ile dla niego znaczy.
Kelly zastanawia a si , czy mu odpowiedzie . Ostatnie dwie godziny nie by y
najgorsze, nie musia a zwraca si do niego bezpo rednio. Rani o j mówienie, nawet
patrzenie na niego.
- Gdzie s pieni dze na twoje wydatki? - naciska . - Mówi
, e masz te w asne
pieni dze...
- Nie mam ju
adnych pieni dzy - przerwa a.
- Przecie nic nie kupi
... - przerwa ,
dek podszed mu do gard a. - Bo e, okradli
ci w tych slumsach. - I nie pisn a mu nawet s ówka. Jasne, przecie by na ni tak w ciek y,
gdy tylko j zobaczy , e nie da jej doj do g osu.
Mia wyrzuty sumienia.
- Kelly, powiedz, co si sta o. Nie jest jeszcze za pó no, eby pój na policj i...
- Nikt mnie nie okrad . Da am komu te pieni dze. - Brzmia o to jak prowokacja.
- Da
komu swoje wszystkie pieni dze? - wtr ci si zdumiony Charles. -
Wszystkie?
Kelly potakn a. Brandt odetchn , e Charles przej dochodzenie.
- Komu je da
, Kelly?
- Carmelicie, m odej matce, która chcia a odda mi swoje dziecko, eby nie musia a
sprzedawa go Cari cie.
- Ile jej da
? - indagowa zaciekawiony
nierz.
- Dziewi stów - odpowiedzia a niech tnie. Widzia a, jak wymieniaj mi dzy sob
spojrzenia. - Potrzebowa a ich bardziej ni ja.
- Da
dziewi set dolarów obcej kobiecie? Której nigdy dot d nie widzia
ani
nigdy wi cej nie zobaczysz? Dobry Bo e, potrzebny ci psychiatra!
- Chcia am pomóc Carmelicie i Louisowi - wysapa a, dotkni ta do ywego. - Ona go
kocha, a dziecko powinno by z matk . A zreszt , je li mam ochot odda komu swojego
ostatniego centa, tobie nic do tego!
Posz a do ma ego sklepiku z pami tkami. Dwaj m czy ni odprowadzili j wzrokiem.
- Nie spotka em w yciu kogo , kto odda by dziewi set dolarów nieznajomej osobie -
dziwi si Charles. - Czy ona jest bogata?
- Wr cz przeciwnie - odpar ponuro Brandt. - Zarabia pewnie mniej od ciebie.
- Aha. To jaka wariatka? - skonkludowa
nierz.
- Ona... ona ma inny stosunek do wiata. - Brandt próbowa t umaczy Kelly. Chcia
zrozumie motywy jej post powania, ale ostatnio mia zupe ny m tlik w g owie. By pewien
tylko jednej rzeczy: pope ni du y b d, pozwalaj c sobie na sen, po tym jak si kochali.
Powinien by powiedzie jej to wszystko, co powinna us ysze .
Kocha a si po raz pierwszy, i dlatego to nie by odpowiedni czas na odwrócenie si
bokiem i zasypianie! Ale by tak wyko czony bezsenn noc i nasycony fantastycznym
zbli eniem, e nie móg powstrzyma si od zamkni cia oczu. A Kelly wydawa a si tak
szcz liwa, pewna jego mi
ci. Co jej kaza o zostawi go, pój do tych cholernych slumsów
i wa sa si tam z band chuliganów? Teraz by a przy nim, ale jednocze nie bardzo daleko
od niego.
Wróci a, trzymaj c pod pach lalk w plastikowej torbie.
- Daj mi mój bilet, Brandt.
Bez wahania poda jej kopert . Mieli jeszcze przed sob ca drog , eby wszystko
wyja ni . Trzygodzinny lot do Miami, przesiadk i lot do Chicago.
- Pierwsza klasa? - Kelly studiowa a bilet. Przypomnia a sobie ich lot do Avidy,
poca unki Brandta i jego pieszczoty. Nauk hiszpa skiego, to, e jej pragn , a ona mu si
opiera a. Do jej oczu znów nap yn y zy, ale nie rozp aka a si .
Zabawne, jak wszystko mo e si zmieni w przeci gu kilku dni. Teraz on jej nie
chcia . A ona wcale by si nie opiera a. Ale przyrzek a sobie nie narzuca si . Przeszywaj cy
ból by gorszy od ciosu w
dek. Có , trzeba by o przesta my le i zacz dzia
.
- Id wymieni ten bilet na klas turystyczn - oznajmi a. Zaczyna a my le logicznie.
Dostanie zwrot ró nicy w cenie i w Chicago b dzie mog a wzi z lotniska taksówk do
domu.
- Kelly, nie b
mieszna! - wysapa Brandt, ale nie spojrza a na niego i ruszy a
prosto do kasy. Poszed za ni . Usi owa jej to wyperswadowa . Po chwili przy czy si do
nich Charles.
Dosta a nowy bilet Oddala a si od niego coraz bardziej...
- Kelly, na mi
bosk , mo esz siedzie w drugim ko cu samolotu. Ja si
z
przodu, ty w tyle! - By bezsilny.
- To jest my l! - odparowa a zwi le. - Nie b
musia a wys uchiwa twoich
wrzasków.
- Nie wrzeszcza em na ciebie przez ca y nasz pobyt tutaj - zaprotestowa .
- Owszem, wrzeszcza
. Nadal wrzeszczysz. Wiem, e my lisz, e jestem g upia, ale
mam do wys uchiwania tego.
- Kelly, wcale nie my
, e jeste g upia! Jeste nieroztropna. I impulsywna. -
Wyobrazi j sobie w slumsach, gdzie niebezpiecze stwo czai o si za ka dym rogiem. - I
lekkomy lna.
Za ka dym razem, gdy pomy la , jak atwo móg j straci mia ochot zabi j za to
nara anie si .
- ycie jest pe ne niebezpiecze stw. Nie ma potrzeby dodatkowo kusi losu.
Skin a g ow .
- A ty nie b dziesz traci czasu na zamartwianie si o idiotk , która tak post puje.
Rozumiem. - Wszystko by o jasne jak s
ce. Nie chcia jej. Ten ranek to by a fatalna
pomy ka, której teraz
owa a. Dawa jej to do zrozumienia pod przykrywk troski o ni .
Brandt Madison by gentelmanem: nie by by tak okrutny, by powiedzie jej prosto z mostu,
eby znik a. Na szcz cie by a na tyle bystra, eby odebra ten niewerbalny przekaz. I by a na
tyle dumna, eby na to odpowiednio zareagowa .
By a zdecydowana.
- Id do odprawy. - Zwróci a si do
nierza. - Charles, dzi kuj za wszystko. Mi o
by o ci pozna .
- I wzajemnie. - U miechn si i podali sobie r ce. - Powodzenia, Kelly. Staraj si -
hmm - pilnowa swoich pieni dzy.
Zebra a swoje rzeczy i nie ogl daj c si , pospiesznie posz a w kierunku bramki.
Brandt popatrzy za ni ponuro.
- Czy rzeczywi cie na ni wrzeszcza em? - powiedzia do siebie, ale odpowiedzia mu
Charles:
- Wydziera
si na ni od kiedy was zobaczy em.
Brandt patrzy zak opotany.
- My la em, e dzi oszalej , martwi c si o ni . Za ka dym razem, kiedy my
, co
jej si mog o zdarzy - wpadam w furi .
nierz zachichota .
- Jak mamusia, której dziecko wybywa, nie mówi c dok d. Jest szcz liwa gdy wraca,
ale jednocze nie w ciek a na siebie o to, e si tak ba a i drze si na nie.
Brandt skrzywi si .
Dok adnie tak. Wszyscy to znali. Takiej reakcji matki do wiadczy o ka de dziecko,
przynajmniej raz w yciu.
Dopiero w samolocie ta my l uderzy a go. Czy Kelly te tego do wiadczy a? Czy
ktokolwiek zachowywa si irracjonalnie, boj c si o ni ? Je eli nie, jego dzisiejsze zacho-
wanie by o dla niej zagadk . A je li nie dojrza a mi
ci i troski w jego oczach, a tylko
powierzchowny gniew i w ciek
? Co sprawi o, e odsun a si tak nagle, je li zaledwie
kilka godzin wcze niej odda a mu si ca a i kocha a go tak mocno?
Musia z ni porozmawia ! Ale Kelly siedzia a w zat oczonej klasie turystycznej,
gdzie nie by o ani jednego wolnego miejsca. Zaprzyja ni a si z bardzo m od kobiet , po-
dró uj
z dwójk ma ych dzieci i przyklei a si do nich jak rzep do psiego ogona a do
samego Miami. Ka da próba rozmowy z ni ko czy a si niepowodzeniem. Za ka dym razem
dwie szczebiotki i ich nie miej rozmowna mamusia poch ania y ca kowicie jej uwag .
Gdy dotarli do Chicago zdo
a jako odebra baga i z apa taksówk , i zwia a mu.
Kiedy dzwoni do niej do domu - jak tylko przyjecha do siebie - telefon odebra a Susan
Lippert.
- Kelly jest ju w
ku - powiedzia a pogodnie. - To chyba ta zabójcza droga z Avidy.
Biedna Kelly wygl da a jak wrak, gdy zobaczy am j w drzwiach. Powiedzia a, e jest
skonana i posz a od razu do siebie. Zostawi jej wiadomo , e dzwoni
.
- Nie wspomina a nic o naszej wyprawie? - zapyta ostro nie.
- Nie, tylko to, e jest zm czona po podró y.
Brandt zdr twia . Susan nie mia a zamiaru zawo
Kelly do telefonu. Czy naprawd
spa a, czy tylko zabarykadowa a si w swoim pokoju, celowo si od niego odgradzaj c? Ju
raz tak zrobi a, kiedy podejrzewa a, e Corrine jest jego kochank . Tylko przy u yciu si y
fizycznej mia wtedy okazj , aby si wyt umaczy .
Teraz nie móg znale si blisko niej. Zdusi pomruk niezadowolenia.
- Susan, wiesz mo e czy Kelly wybiera si jutro do biura? - stara si by uprzejmy, a
z pewno ci nie mia na to ochoty. By zm czony, zniech cony i zawied my ponad miar .
- Pewnie pójdzie, bez wzgl du na to, jak si b dzie czu a. Kelly jest strasznie
zawzi ta, je li chodzi o jej prac - papla a.
„W ogóle jest zawzi ta” - pomy la .
- Dobranoc, Susan - po
s uchawk i wpatrywa si w pust przestrze przed sob .
- To by on. - Susan zwróci a si do Kelly, opieraj
si o framug drzwi z Butterem
na r kach. - On naprawd chcia z tob porozmawia , Kel. - Susan spojrza a na Kelly
podejrzliwie. - I chyba o czym innym ni praca?
- Nie. - Kelly potrz sn a g ow . - Albo chce omówi zebrany materia , albo znów
powiedzie mi, jak by am g upia, daj c pieni dze Carmelicie. Ale ja dzi wieczorem nie mam
ochoty tego s ucha .
Nie mog a zaufa Susan. Musia a upora si z tym sama.
By a do tego przyzwyczajona.
- Kim jest ta Carmelita? Ile jej da
, Kelly? Co w ogóle zdarzy o si w Avidzie?
Wcale nie przesadzi am, mówi c Brandtowi, e po powrocie wygl da
jak wrak. Dalej tak
wygl dasz - mówi a zmartwiona.
Kelly wzruszy a ramionami.
- To ta zabójcza podró - z pe nym przekonaniem przytoczy a s owa Susan. - O
Carmelicie, o Louisie i reszcie dzieci opowiem ci jutro. - Ruszy a do swojej sypialni. - Musz
si przespa .
- Butter t skni za tob - zawo
a za ni Susan. - Ci gle azi do twojego pokoju i
miaucza . Wymusza , ebym z nim spa a. Och! Nie wiem jak ty znosisz spanie w nocy razem
z t gór t uszczu, Kel. On wa y chyba ton i wierci si niemo ebnie.
- Butter móg by to samo powiedzie o mnie. - Kelly przypomnia a sobie wspóln noc
z Brandtem i u miechn a si gorzko. - Oboje jeste my jak zawodnicy olimpijskiej dru yny
zapa ników.
- Có , ja nie mog am tego znie . Wyrzuci am go z
ka i zamkn am przed nim
drzwi.
Kelly zanios a kota do sypialni i po
a w nogach
ka. Dwie minuty pó niej
siedzia ju na poduszce. Kelly przekr ci a si na brzuch, a drug poduszk nakry a g ow .
Butter wlaz pod ni i po
si przy swojej pani. Przesun a si , robi c mu miejsce. Kot
zacz mrucze . Wiedzia , e mo e le
ko o Kelly, nie obawiaj c si wyrzucenia za
jakiekolwiek kocie figle.
Kelly nie chcia a my le o Brandcie; nie by o sensu rozdrapywa starych ran. Da jej
tak du o. Cudowne wspomnienia pierwszego zbli enia, s owa „kocham ci ” s yszane po raz
pierwszy. Wcale nie oczekiwa a, e b
razem. Wiedzia a od pocz tku, e j zostawi.
Ale racjonalne t umaczenie wcale nie agodzi o bólu. Kocha a go, a jaka g upia i
bezrozumna jej cz
chcia a wierzy , e on kocha j tak e. Gdzie w jej g bi wci
a
dziewczynka, która chcia a wierzy w bajki. Znów p aka a, z powodu tej ma ej dziewczynki i
kobiety, która straci a sw pierwsz i jedyn mi
.
10
- Cze Kelly, kto na ciebie czeka w pokoju Witta - powiedzia a Jenny, sekretarka i
asystentka „In the Know”, pokazuj c si na chwil w pokoju, gdzie sta o biurko Kelly.
- Dzi kuj , Jenny. Zaraz id . - Pomacha a jej r
. Mia a nadziej , e wygl da a na
bardziej zainteresowan , ni by a w rzeczywisto ci. Sp dzi a bezsenn noc, usi uj c zapo-
mnie o Brandcie; niestety, nie uda o si . Obrazy, w których wyst powa , migota y jak w
kalejdoskopie, wci s ysza a jego g os. I cho wyg asza a do siebie p omienne mowy maj ce
uwolni od niego jej pami i serce, ból i t sknota nie znika y. Kocha a go. Tak jak zawsze
podejrzewa a, mi
nierozerwalnie wi za a si z bólem i t sknot .
Wsta a wzdychaj c. Poprawi a we nian spódniczk , ko nierzyk bluzki i przeczesa a
osy, chc c cho troch poprawi swój wygl d. Wiedzia a, e wygl da okropnie. By a
skonana, mia a podkr one oczy i blad , zm czon twarz. Susan rano radzi a jej zosta w
ku.
- Ta podró musia a ci du o kosztowa , Kelly. Powinna odpu ci sobie chocia
jeden dzie , zanim znów zaczniesz harowa .
Nawet o tym nie pomy la a. Chcia a jak najszybciej pogr
si w pracy. Kiedy
dzie pisa a, nie b dzie rozmy la o Brandcie. Jednak tak jej si tylko wydawa o. My lenie o
nim poch ania o j bez reszty. Nie by a w stanie niczego napisa . Odk d przysz a do biura,
plotkowa a z kolegami, kilkakrotnie odwiedza a automat do kawy. Potem przek ada a
bezmy lnie rzeczy z jednej szuflady do drugiej, chocia porz dkowi w nich panuj cemu nie
mo na by o nic zarzuci . Ale nie napisa a ani jednego s owa.
Drzwi do gabinetu Witta by y uchylone i Kelly wesz a bez pukania.
- Witt, Jenny mówi a, e kto ... - zamilk a natychmiast. Jedna z nóg na biurku Witta
nale
a do... Brandta Madisona.
- Twój wspó pracownik przyszed powspó pracowa z tob , Kelly. - Witt uniós z
zaciekawieniem brwi, gotowy obserwowa dalszy rozwój wypadków.
- Nie jestem lepa.
- To wietnie. - Witt postanowi zab ysn dowcipem. Kelly zdo
a u miechn si
uprzejmie, ale jej oczy pozosta y niewzruszone.
- Cze , Brandt! - poczu a, jak serce zaczyna jej bi gwa townie, a na policzkach
wykwita rumieniec podniecenia. Reagowa a na jego widok jak psy Pawiowa na d wi k
dzwonka.
- Cze Kelly.
Natychmiast odwróci a od niego wzrok. Sta a przed nim z przyklejon do twarzy
osn imitacj - cudownego zazwyczaj - u miechu. Chowa a si za swym murem, by a da-
leka i niedost pna.
- Susan mówi a mi, e dzwoni
wczoraj wieczorem, kiedy ju spa am. Wiem, e jak
najszybciej chcesz zacz pracowa . Przepraszam, e nie uda o nam si zrobi tego wczoraj. -
By a nies ychanie uprzejma i ch odna.
Brandt wiedzia ju , e udzi si na pró no. Dzi rano obudzi si z nadziej na
wyja nienie wczorajszego nieporozumienia - cokolwiek to by o - które zaistnia o mi dzy
nimi. Kelly robi a wszystko, eby rozwia jego z udzenia. Ale ci gle jeszcze czy a ich
wspó praca zawodowa. Kiedy znajdzie si z ni sam na sam, zrobi co tylko w jego mocy,
eby prze ama stawiane przez ni bariery.
Odchrz kn .
- Tak, chcia bym zacz pracowa jak najszybciej - stara si pow ci gn rozszala e
emocje. Cokolwiek my la a, nie chcia jej wystraszy . - Rozmawia em z Wittem. Nie widzi
adnego powodu, dla którego mia aby zosta dzisiaj w biurze. Mo emy pracowa u mnie.
Nawet patrzenie na niego sprawia o Kelly ból. Pragn a zamkn oczy, by znikn
obraz m czyzny, którego kocha a, m czyzny, który ju jej nie potrzebowa , który by
ca kowicie poza jej zasi giem. S ucha a jego beznami tnego g osu, kiedy omawia prac .
Serce zamienia o jej si w sopel lodu. Wywnioskowa a z ch odnego tonu, e nie zamierza z
ni pracowa . Prawdopodobnie to Witt zasugerowa , eby poszli do Brandta. Z pewno ci
dzi , e w ten sposób wy wiadczy przys ug zdobywcy nagrody Pulitzera, który by przy
okazji bliskim przyjacielem ich szefa, Tuckera Norwalka. Witt podlizywa si bez
opami tania, kiedy tylko mia ku temu okazj .
Kelly wiedzia a, e nie zdo a zachowa maski oboj tno ci, gdy znajdzie si sam na
sam z Brandtem. Coraz trudniej by o jej ukrywa uczucia. Przed oczyma stan jej wyima-
ginowany koszmar zabiegania o jego aski, b agania o mi
. I, oczywi cie, zdawa a sobie
spraw , e i tak od niej odejdzie. Za wszelk cen chcia a unikn upokorze .
- Zdecydowa am si nie pisa artyku u o adopcji, Brandt. - S owa nie chcia y jej
przej przez gard o. Powiedzia a to jednak tak samo jak on beznami tnie. - To co zdarzy o
si w Avidzie, nie jest dobrym materia em wyj ciowym do tego, o czym chcia am napisa .
Zreszt , to niewa ne, oddam ci wszystkie twoje notatki, zrobisz z nimi, co zechcesz.
- Kelly, nie mówisz chyba powa nie! - Brandt wpad w panik . Wymyka a mu si
coraz bardziej. Chwilami mia wra enie, e straci j ca kowicie.
- Ca kiem powa nie - jej usta wygi y si w co , co, mia a nadziej , przypomina o
miech. - Widzisz, my la am o tym, o czym mówi
, kiedy si poznali my. Twoja ksi ka
przyci gnie mi dzynarodow uwag , b dzie si
wietnie sprzedawa . Powinna si w niej
znale ca a historia z Avidy. Wtedy wywrze najwi kszy wp yw. Mo esz te napisa
postscriptum o dalszych losach Caristy i Para de Leona. Mam nadziej , e dostaniesz
nast pnego Pulitzera. - U miechn a si szczerze, bo by a to prawda. - Naprawd ci tego
ycz .
Witt rozpromieni si .
- Kelly, to nadzwyczaj wspania omy lny gest z twojej strony.
„I dobre poci gni cie strategiczne.” - Kelly mog a czyta w my lach Witta. S dzi , e
chce sobie w ten sposób zaskarbi dozgonn wdzi czno osobistego przyjaciela ich wy-
dawcy. Sobie i ca ej gazecie.
- Ale przecie chcia
pisa o adopcji! - broni si Brandt. Spojrza na u miechni tego
z zadowolenia Witta. - Co z pieni dzmi wydanymi w Avidzie? Przecie to magazyn pokry
wszystkie koszty. Nawet nie chc mie z tego artyku u?
To nie by o fair, wiedzia doskonale. Zw aszcza, e wyda a pieni dze do ostatniego
centa i nie mia a adnych rachunków. Je li si przyczepi zap aci. Musia walczy o Kelly i
zamierza wykorzysta wszystkie rodki wiod ce do celu.
- Napisz artyku o Ojcu Ramonie, o tym, jak pomaga tym biedakom w slumsach -
Kelly zwróci a si do Witta. By a pewna, e to mu si nie spodoba.
Mia a racj .
- To akurat mo esz opisa w „Reader’s Digest”. To nie jest temat dla „In the Know”.
Rozumiesz, wola bym co mniej - hmm - chwytaj cego za serce. Zapomnij o podró y do
Avidy. Pokrywamy czasem z bud etu wydatki, z których pó niej nic nie wynika.
Kelly przytakn a.
- Co by powiedzia na „Wp yw kuchni po udniowoameryka skiej na ycie wieczne”?
- Doskonale! - odpar Witt. - Ale lepiej napisz to, zanim kuchnia
po udniowoameryka ska wyjdzie z mody.
- Zaraz si za to zabieram - obieca a. Odwróci a si do Brandta, ale nie patrzy a ju na
niego. - Zostawi notes u Jenny. ycz powodzenia, Brandt. Mam nadziej , e znajd twoj
ksi
na li cie bestsellerów.
By a z siebie dumna. Nie za ama a si , nie upokorzy a i nie wprawi a Brandta w
zak opotanie. Dotrzyma a danej sobie obietnicy i nie sprawi a, eby
owa s ów wypowie-
dzianych tamtej nocy.
Z godno ci wysz a z pokoju. Wiedzia a, e widzi Brandta po raz ostatni. Jednak
nawet wtedy, kiedy gratulowa a sobie niez omnej postawy, znów odezwa y si w niej wspo-
mnienia s odkich chwil sp dzonych u jego boku. Jedynych naprawd szcz liwych chwil w
jej yciu. Gdyby tylko j zatrzyma , wzi w ramiona i...
Potrz sn a g ow , chc c odegna natr tne my li i posz a do swego pokoju po notes.
Brandt patrz c za ni , powstrzymywa si od przemo nej ch ci zatrzymania jej,
chwycenia w ramiona i zabrania tam, gdzie nikt by im nie przeszkadza . Do miejsca, gdzie
sprawi by, e Kelly, musia by przyzna , e go potrzebuje.
Ale Witt wci co do niego mówi , a po chwili zjawi a si Jenny z notesem Kelly.
Przygn biony Brandt wyszed z biura sam.
O siódmej sta pod drzwiami mieszkania Kelly z du ym bukietem stokrotek. Susan
by a nim oczarowana. Szybko znalaz a jaki wazon. Kelly nie by o w domu. Brandt nie sili
si nawet, eby ukry swe rozgoryczenie i z
z tego powodu.
- Kiedy Kelly wróci? Mam dla niej wa ne wiadomo ci o Cari cie, Para do Leonie i
sieroci cu Przyjació Dzieci w Avidzie.
Susan spojrza a na niego znacz co.
- Czy to jest powód, dla którego tu przyszed
? eby przekaza jej wiadomo ci?
- S dzi em, e nie b dzie chcia a rozmawia ze mn przez telefon. Podejrzewa em, e
ka e ci powiedzie , e ju jest w
ku czy co takiego - odpar otwarcie.
- Tak jak wczoraj - przyzna a Susan. Unios a brwi. - Czy myl si , s dz c, e nie
przyszed
tu omawia interesów? M czyzna nie przynosi stokrotek w styczniu, je eli ma
zamiar porozmawia o sprawach zawodowych.
Wypytywanie zniecierpliwi o Brandta.
- Nie wiesz, gdzie jest Kelly?
- Dlaczego akurat stokrotki? - pad o nast pne pytanie. - My
, e zaszala
- s takie
odkie. Jednak, gdyby bli ej przyjrze si zaistnia ej sytuacji, powiniene raczej przyj z
jak ci
maszyneri . Co najmniej tuzinem p sowych ró . Co si zdarzy o mi dzy wami w
Avidzie?
- Kelly ci nic nie mówi a?
- Nie. I nie powie. Jeste my dobrymi przyjació kami, ale nie zwierza mi si . Nie
zwierza si zreszt nikomu, mo e z wyj tkiem Buttera. - Jakby na zawo anie, du y,
tawy
kot wkroczy do pokoju. Miaukn na przywitanie i wskoczy na krzes o, bacznie im si
przypatruj c. Susan u miechn a si . - Jest tak samo zagadkowy jak jego pani.
- Nie mam poj cia, co z ego zrobi em. - Brandt wlepi wzrok w pod og . - Wszystko
potoczy o si mo e zbyt szybko, ale od pocz tku by em pewny swych uczu i my la em, e
Kelly czuje to samo. I nagle odsun a si ode mnie tak zdecydowanie i ca kowicie. -
Zdesperowany usiad na sofie. - Ale dlaczego opowiadam to wszystko tobie? Powinienem
raczej porozmawia z Kelly. Gdzie ona jest?
- Posz a odwiedzi Cindy, sw Ma Siostrzyczk . Mia a dla niej jaki prezent.
- Tak. tak. Lalk z Avidy. - Brandt skrzywi si . eby j kupi , poprosi a o pieni dze
Charlesa, nie jego. Nadal go to bola o. Kupi by z rado ci dziesi takich lalek, gdyby go
tylko o to poprosi a.
- Lalk , koszul nocn , a tak e ksi ki, spodnie i sweter. Zrobi a dzi rano zakupy.
Wydaje maj tek na to dziecko - westchn a Susan.
- Teraz jeszcze b dzie utrzymywa rodzin w Avidzie. Podejrzewam, e znów zacznie
pisa studentom prace, eby sobie dorobi .
Brandt pomy la o dziewi ciuset dolarach, które ju tam zostawi a. To nie by tylko
wielkopa ski gest, zamierza a pomaga w dalszym ci gu.
- Kelly jest bardzo wielkoduszna. Chce dawa , chce czu si potrzebna. - Susan
wzruszy a ramionami. - I jest jedyn osob , jak znam, która nie oczekuje niczego w zamian.
Nie rozumiem jej, ale bardzo j za to podziwiam.
Brandt poderwa si . „Nie oczekuje niczego w zamian.”
Te s owa uderzy y go.
Kelly umia a dawa , ale nie umia a bra . Dlaczego? Przed oczami stan mu obraz,
kiedy p aka a w jego ramionach pewnego ranka w Avidzie. Co mu wtedy powiedzia a? ‘Tak
bardzo boli u wiadomi sobie w ko cu, e jeste zupe nie sam, e nikt ci nie chce. I nikt
chcia nie b dzie.”
Kelly chcia a dawa mi
; potrzebowa a jej dawa . Ale nie oczekiwa a niczego w
zamian. Nigdy nie pozby a si uczucia, e jest nie kochana i nikomu niepotrzebna.
„Porzucona! Na ulicy, w deszczu jak... jak worek mieci.” Wierzy a, e matka
porzuci a j , gdy by a dzieckiem. Takie do wiadczenie zostawia rysy tak g bokie, e z pew-
no ci nie by a w stanie ich ogarn . Kocha si z ni i wyzna jej mi
, wierz c, e ona
zrozumie, jak bardzo jest to prawdziwe. Oczywi cie, e nie zrozumia a. Wymaga oby to du o
czasu i wiele cierpliwo ci. I sta ego okazywania uczu .
Sta przed wyzwaniem. Michele te
da a wiele od niego. I za to j kocha jeszcze
bardziej. By m czyzn , który musia czu si potrzebny. Cieszy si , wprowadzaj c Corrine,
Debbie i Todda do swego domu. Obowi zki ycia w rodzinie sprawia y mu tylko
przyjemno . Czy to jaki instynkt przyci gn go do Kelly; do Kelly, która tak bardzo
potrzebowa a mi
ci?
- Dzi ki, Susan. - U miechn si do niej, lekki i podniesiony na duchu. - Bardzo mi
pomog
. Zapraszam ci w pi tek na nasz lub.
Susan wpatrywa a si w niego.
- Hmm, nie s dzisz, e jeste nastawiony zbyt optymistycznie? Kelly nie b dzie
chcia a nawet rozmawia z tob , a ty planujesz za cztery dni lub?
- Po lubi bym j ju jutro, ale trzeba za atwi kilka wa nych dokumentów, wi c chyba
dzie to mo liwe dopiero w pi tek - wyja ni i u miechn si , widz c jej zdumienie. - Ale
mo e nie wspominaj jej o tym jeszcze teraz. Jest kilka rzeczy, które musimy omówi .
- Te tak uwa am - przytakn a. - Nic si nie martw, nie puszcz pary z ust.
„Susan podejrzewa, e jestem lekko stukni ty” - pomy la z satysfakcj . Chyba
rzeczywi cie by . By stukni ty na punkcie Kelly. Wci si u miecha , nawet gdy znalaz si
przed frontowymi drzwiami. U miech zamar mu jednak na ustach, gdy otworzy je i
zobaczy w nich Kelly.
Dziewczyna cofn a si .
- Cze Brandt. - U miechn a si s abo. - Masz jakie problemy z odczytaniem moich
notatek?
Jej wymuszona uprzejmo by a tak samo trudna do pokonania jak ch ód. Czy by
naprawd my la a, e przyszed tu omawia materia y?
- Sk
e, s przejrzyste i doskonale zredagowane. Mam... pewne wiadomo ci o
Cari cie i Para de Leonie.
- Ach tak?
Wygl da wspaniale. Silny, du y i m ski - mimo woli podziwia a go. Kocha si z ni
i mówi , e j kocha. Ale nigdy ju tego nie powie. Serce jej si
cisn o. Oczywi cie,
przyszed si z ni podzieli wiadomo ciami i zako czy ich wspó prace.
- Obaj zostali aresztowani i oskar eni o handel dzie mi, szanta , przekupstwo i wiele
innych przest pstw. Carista b dzie deportowany do Avidy.
Wygl da a na zzi bni
i zm czon . Nigdy nie widzia jej oczu tak du ych i tak
zielonych, jak w tej chwili. Ale mia a si na baczno ci. Czul prawie namacalnie, jak bardzo
stara a si nad sob zapanowa . By a znowu niedost pna i ch odna. Dlaczego nie pozwala a
mu si zbli
? By jej pierwszym kochankiem. Odda a mu si , on wzi wszystko, co mog a
mu da - dziewictwo, nami tno , mi
. Dlaczego prowadzili wi c ten sztuczny dialog
zamiast porozmawia o tym, co naprawd by o dla nich istotne?
- To dobrze! - odpar a krótko. - Co z domem Przyjació Dzieci? - W ogóle j to nie
interesowa o. Gdyby przyszed zobaczy si z ni , a nie rozprawia o tym obrzydliwym
Cari cie i Para de Leonie...
- Przejmie go mi dzynarodowa agencja, która b dzie dokonywa legalnych adopcji. -
Spojrza na jej usta. Co by zrobi a, gdyby porwa j w obj cia i delikatnie poca owa ? Jaka
by aby jej reakcja? A mo e odsun aby si jeszcze bardziej?
- Bardzo si ciesz . Te dzieci zas uguj na co wi cej ni na traktowanie ich jak towar
przez par ponurych, chciwych zysku drabów. Na du o wi cej... - Serce omota o jej w piersi.
Patrzy na ni , patrzy w ten swój sposób, rozbudza nadziej ...
- Butter, wracaj natychmiast! - Us yszeli g os Susan dobiegaj cy z pierwszego pi tra.
Na schodach pojawi si kot. Zaraz po nim zbieg a Susan.
- Kelly, ju jeste ! Przypadkiem zostawi am otwarte drzwi i ten cholerny kot
oczywi cie zwia . Musia us ysze twój g os.
Kelly natychmiast podesz a do schodów i wzi a Buttera na r ce.
- Spotka
Brandta? Przyniós pi kny bukiet stokrotek - entuzjazmowa a si Susan.
- Stokrotek? To bardzo mi o z jego strony - odpar a z ch odem. Odwróci a si i
zawo
a do Brandta:
- Bardzo dzi kuj , panie Madison.
Brandt powstrzyma j k. Susan mia a zupe
racj . Czerwone ró e by yby lepsze.
Jedyny w swoim rodzaju tok rozumowania Kelly prowadzi j do wniosku, e wr czenie
bukietu stokrotek jest stereotypowym gestem kolegi ko cz cego wspó prac . Odrzuci
pomys kupienia ró , bo wydawa mu si bardzo oklepany, zbyt oczywisty. Teraz wiedzia , e
Kelly potrzebowa a w
nie takich kwiatów. „Zapomnij o subtelno ci, zapomnij o
delikatnych aluzjach, Brandt. Potrzeba ci kiej artylerii.”
Kelly wyrwa a kartk z maszyny, zmi a j w kulk i wrzuci a ze z
ci do kosza. Co
si z ni dzieje? Napisa a ju przecie artyku o kuchni indonezyjskiej, pisa a ju o kuchni
meksyka skiej, gdy ta by a zupe
nowo ci . Dlaczego wi c nie mog a napisa czego o
najmodniejszej obecnie kuchni po udniowoameryka skiej?
Ale jak mog a zajmowa si sposobami przyrz dzania potraw, cho by najbardziej
egzotycznych, gdy palce wierzbi y j , by napisa o Carmelicie, Louisie i ulicznych z o-
dziejaszkach Monsambry? Wittowi, oczywi cie, nie spodoba by si ten temat. Zgodzi by si
na adopcj , na co , co zaszokowa oby czytelników „In the Know”, ale nie by zainteresowany
bied i ubóstwem.
Westchn a i si gn a po nast pn kartk papieru, gania si za nielojalne my li. Co
si z ni dzia o? Kocha a ten magazyn, nie by a z niego niezadowolona. By a wiadoma, e -
gdy pisze si dla pieni dzy - nie zawsze mo na wybiera temat. Ale istnia y rekompensaty
daj ce satysfakcj .
Niech szlag trafi Brandta za to krytykowanie „In the Know”! Kelly próbowa a
wywo
w sobie s uszny gniew. Znów si jej nie uda o. Zamiast tego pomy la a o comiesi -
cznej rubryce „O czym wiedzie trzeba, a o czym nie”. Wdowa z Avidy mieszkaj ca w norze
i otoczona gromad g odnych dzieci w achmanach nie by a tematem numer jeden.
- Kelly. - Doszed j g os Jenny, która pojawi a si jakby spod ziemi przed jej
biurkiem. - Witt prosi , eby ci przekaza , e kto u niego na ciebie czeka.
Serce podesz o jej do gard a. Wczoraj to by Brandt. Czy by przyszed i dzisiaj?
- Dzi ki, Jenny.
owa a, e nie ma na sobie czego atrakcyjniejszego od szarej, plisowanej spódnicy
i bia o - szarej bluzki. Makija te nie by najlepszy.
Ockn a si , gdy nerwowo przerzuci a torebk w poszukiwaniu puderniczki. Co te
ona wyczynia? Brandt nie b dzie zwa
na jej strój i brak makija u. To by a s
bowa
wizyta, taka jak wczoraj. Na pewno mia jakie rewelacje dotycz ce Caristy albo Para de
Leona...
Zebra a si w sobie i wesz a do gabinetu szefa. Nie by o tam Brandta. Rozczarowanie
by o tak wielkie, e ledwie dostrzeg a rozmawiaj cego z Wittem wysokiego,
serbrzystow osego m czyzn .
- Kelly! - Witt pospieszy j przywita . Nie wiadomo dlaczego by zdenerwowany. -
Poznaj naszego wydawc , pana Tuckera Norwalka. Pofatygowa si do nas specjalnie, eby
si z tob spotka .
Tucker Norwalk? Kelly stara a si nie okaza zdumienia. Nic dziwnego, e Witt by
zdenerwowany! Sta przed ni s awny (niektórzy uj liby to wr cz odwrotnie) wydawca. Jego
nienagannie skrojony, trzycz ciowy garnitur wygl da na kosztowny, nawet dla takiego laika
jak ona. Razi o j tylko nieszcz liwe zestawienie go z jaskraworó ow koszul , która mia a
ten sam kolor, co flamingi na krawacie.
- A wi c to pani jest t Kelly Malloy? - Przyjrza si jej i na jego sympatycznej twarzy
pojawi si u miech. Wyci gn do niej r
. - Czy ma pani co przeciw temu, e b
si do
niej zwraca po imieniu? Lubi my le , e wszyscy zatrudnieni w wydawnictwie Norwalka to
jedna wielka rodzina.
Kelly skrzywi a si . Taki bana i jeszcze pos dzanie j , e ma w ogóle co wspólnego
z „The National Cesspool” i jego podw adnymi. Zdo
a si jednak u miechn .
- Bardzo mi mi o pana pozna , panie Norwalk. - Próbowa a oderwa wzrok od
hipnotyzuj cego widoku flamingów.
- By a pani z moim chrzestnym synem, Brandtem Madisonem, w Avidzie - zagrzmia
Norwalk. - Podoba mi si pomys , ca a ta historia i wasza praca. Udawanie, e jeste cie
ma
stwem, eby zdoby dowody. Dobra robota, humanitarne cele. To co czytelnicy
Informanta lubi najbardziej.
Kelly rzuci a w ciek e spojrzenie Wittowi, ale on unika jej wzroku.
- Chc mie t histori . Pójdzie na pierwszej stronie - zach ca . - Tylko potrzebne jest
lepsze zako czenie. Na przyk ad, e adoptowali cie z Brandtem dziecko. Wszyscy by si tym
zaczytywali!
Kelly by a przera ona. Ona w Cesspoolu? To musi by jaki senny koszmar. Mo e
je li b dzie rozs dna, obudzi si .
- Panie Norwalk, naprawd nie s dz , e...
- Kelly jest u nas jedn z najlepszych - wtr ci Witt. - Pewnie by mog a...
- Z drugiej strony, dlaczego po prostu nie dopiszemy dobrego zako czenia? Po co si
sprzecza o drobiazgi. To nie w naszym stylu. Tak zrobimy. Kelly i Brandt adoptuj dziecko
z Avidy, wróc do nas i b
d ugo i szcz liwie. Nasi czytelnicy kochaj szcz liwe
zako czenia - doda z przekonaniem.
- Panie Norwalk! - wysapa a ze z
ci . Wcale si nie budzi a. Setki ró nych
flamingów ta czy o jej przed oczami, gdy Tucker Norwalk pochyla si , to w przód, to w ty .
- Absolutnie nie mog ...
- Czy masz jakie swoje zdj cie, kochanie? - przerwa jej Norwalk. - Chodzi mi o co
seksownego: w bikini albo frymu nej bieli nie. Zawsze chcemy pobudza wyobra ni na-
szych czytelników, niech si przynajmniej domy la, co wydarzy o si w waszej sypialni
podczas parnych avida skich nocy.
- Och! - To przechodzi o jej wszelkie wyobra enia. Wydawca Cesspoola by
dok adnie taki, jak to sobie wyobra
a. Ale ona nie b dzie wod na m yn... jego
pornograficznych upodoba . - Panie Norwalk, ja...
- Kelly, chcia bym porozmawia z tob na osobno ci... - Witt chwyci j pod rami i
szybko wyprowadzi z pokoju, zanim zd
a oznajmi Tuckerowi Norwalkowi, co mo e
sobie zrobi z tym mieciem, który uwa a za gazet . - Kelly, zgadzam si z tym, co my lisz,
ale, na mi
bosk , nie mów tego Norwalkowi! Nie pozostanie mu nic innego, jak tylko ci
wyla !
- Witt, nie b
figurowa na stronicach Cesspoola obok takich kawa ków jak
„Opiekun w ZOO zmienia si w ma
i zakochuje w gorylicy”!
- Mo e i nie b dziesz musia a, Kelly - uspokoi j Witt. - Norwalk zaznaczy
zdecydowanie, e ukazanie si tego artyku u zale y wy cznie od Brandta. Musisz po prostu
po niego i zmusi go, eby tego zaniecha . Wydaje mi si , e jest ci co winny, Kelly.
Da
mu przecie wszystkie swoje notatki, pami tasz?
Kelly dr
a. Ze z
ci, z oburzenia... i na my l o ponownym, nieoczekiwanym
spotkaniu z Brandtem Madisonem.
Drzwi gabinetu otworzy y si i ukaza si w nich Tucker Norwalk.
- Musz ju lecie - oznajmi jowialnie. - Mam by na lotnisku za godzin . Kelly,
przy lij te zdj cia do biura Informanta, najszybciej, jak si da. - Uj jej r
i potrz sn ni .
To samo zrobi z d oni Witta. - Trzyma tak dalej! „In the Know” to klasa w swoim rodzaju!
Kelly zacisn a pi ci.
- Panie Norwalk...
- Dzi kuj panu - przerwa natychmiast Witt. - B dziemy stara si , eby utrzyma „In
the Know” na dobrym poziomie. To nasz najlepszy magazyn. Nieprawda , Kelly? - Zanim
odpowiedzia a, wci gn j z powrotem do gabinetu. Tucker Norwalk znikn w korytarzu.
- Witt... - zacz a Kelly, ale on gestem d oni nakaza jej milczenie.
- Kelly, nie winie ci za to, e nie chcesz wspó pracowa z Cess... z Informantem.
Spójrz, Norwalk zostawi adres Madisona. - Poda jej zapisan kartk . - Dlaczego nie pój-
dziesz od razu i otwarcie nie wy uszczysz ca ej sprawy?
- Dzi kuj , Witt. - Kelly chwyci a kartk . - Wróc niebawem. Nie zajmie mi du o
czasu przekonanie Brandta Madisona, e zamieszczenie tego artyku u w szmat awej gazecie
Norwalka podwa y wiarygodno jego ksi ki.
- Na to go we miesz, tak? - zastanawia si g
no Witt. - Pominiesz ten ca y numer z
seksem?
- Numer z seksem? - Niemal zabi a go wzrokiem. - My
, e za d ugo przebywa
w
towarzystwie Norwalka, Witt - otworzy a drzwi. - Zobaczymy si niebawem.
Witt patrzy na ni z b yskiem w oku.
- Nie by bym taki pewny, Kelly - zachichota .
11
- To Tucker. Dzwoni z limuzyny - powiedzia do Corrine Brandt. - Widzia , jak Kelly
wychodzi a z biura. Przed chwil z apa a taksówk .
- W takim razie powinna tu by za pó godziny. - Corrine spojrza a na zegarek. -
Wystarczy ci, je eli zabior dzieciaki do dziesi tej wieczorem?
- Dziesi tej wieczorem? To ponad dziesi godzin. U miechn si ponuro. - Mam
zamiar za atwi z Kelly wszystko w przeci gu pi tnastu minut, licz c od momentu
przekroczenia progu tego domu.
- Ale tak na wszelki wypadek, gdyby jednak zesz o ci troch wi cej czasu na
przekonywaniu tej dziewczyny, e jest w tobie zakochana do szale stwa, nie wrócimy przed
dziesi
.
- Dzi kuj , Corrine. Nie musz chyba mówi , e wszyscy troje - ty, Todd i Debbie -
jeste cie zaproszeni na nasz lub w pi tek.
- Pi tek, tak? Zawsze mocno w siebie wierzy
. Poklepa a go po policzku. - Brandt,
je eli Kelly ma ci uszcz liwi , ycz wam obojgu wszystkiego najlepszego.
- Uszcz liwi mnie na pewno - odpar z przekonaniem. - Ja tak e j uszcz liwi . Nie
mam adnych w tpliwo ci ani co do pierwszego, ani drugiego.
Nie mia w tpliwo ci, ale by zdenerwowany. Po wyj ciu Corrine chodzi bez celu po
mieszkaniu, czekaj c na przyj cie Kelly. Wiedzia , e przyjdzie. Wys anie Tuckera do jej
biura z propozycj umieszczenia ich w Cesspoolu by o ruchem z jego strony. Musia a na to
zareagowa . Nie chcia nawet my le , co by si sta o, gdyby tego nie zrobi a.
Dok adnie po trzydziestu jeden minutach od opuszczenia biura Kelly stan a pod
drzwiami apartamentu Madisona. Przez ca drog zastanawia a si nad najlepszym sposobem
przekonania Brandta, eby stanowczo odrzuci propozycj Norwalka. Czy ma na niego
krzycze ? Czy mu pochlebia ? Czy zachowywa si ch odno? Wszystkie sposoby mia y
swoje za i przeciw.
Brandt otworzy drzwi po pierwszym dzwonku. Przez chwil patrzyli na siebie bez
owa. Kelly poczu a, e krew uderza jej do g owy. Mia na sobie spodnie z grubego trykotu
w kolorze khaki i be owo -
ty sweter, który podkre la z ocisty kolor jego oczu. Kelly
mia a zupe nie wyschni te usta i spocone d onie.
- Wejd , Kelly - zaprosi ja do rodka, przepuszczaj c w drzwiach.
Zauwa
a, e wcale nie by zaskoczony jej widokiem. Zdenerwowana, obj a jednym
spojrzeniem ca y przestronny pokój, do którego wesz a. Brandt zamkn drzwi. Us ysza a
szcz k zamka. Odwróci a si i zobaczy a go opartego o drzwi i przygl daj cego si jej z
miechem. Poczu a si jak ma a myszka, która z powodu w asnej g upoty znalaz a si w
jaskini lwa.
Czu a pustk w g owie.
- Mog wzi twój p aszcz? - zapyta uprzejmie.
W odpowiedzi otuli a si nim jeszcze szczelniej.
- Nie. To, z czym przychodz , nie zajmie du o czasu. - Wzi a g boki wdech. -
Za
proces o znies awienie, je li moje imi pojawi si na amach tego skandalicznego
szmat awca! - krzykn a. - Brandt jeste powa nym znanym pisarzem. Na co ci ta mierna
reklama? - Teraz by o pochlebstwo. - Machlojki Caristy to przest pstwa mi dzynarodowe i
powinny si nimi zaj powo ane do tego organizacje, a nie brukowiec mieni cy si gazet ,
ch odno i najbardziej rozs dnie. Dobra, wyczerpa a wszystkie trzy argumenty. Pozwoli a
sobie przelotnie spojrze na Brandta. Jak zareaguje?
Podszed do niej z rozbawieniem w oczach.
- Bardzo tu ciep o. Musisz zdj p aszcz - powiedzia spokojnie i nie zwa aj c na jej
protesty odpi guzik.
- Nie! - Z apa a po y. - Nie... nie przysz am tu po to, eby si ...
- Rozbiera ? - Zsun p aszcz z jej ramion.
- Rozrywa towarzysko - poprawi a go szybko rumieni c si . R ce jej si trz
y i
Brandt nie mia
adnych problemów z p aszczem.
Rzuci go na krzes o i natychmiast zabra si za guziki bluzki. Próbowa a odskoczy ,
ale j przytrzyma . Zr cznie zdj z niej bluzk i upu ci na pod og .
- Brandt - wyszepta a. Miesza o jej si w g owie. By tak blisko, e czu a ar jego
cia a, sil jego m skich kszta tów. Podniecenie seksualne emanuj ce z niego, obezw adnia o
. Trudno jej by o oddycha .
- Nie przysz am tu po to, eby... eby... - zgubi a w tek, gdy dotkn jej piersi. Pod
cienk , koronkow , jasnoró ow halk i biustonoszem w tym samym kolorze czu a, jak jej
sutki twardniej w oczekiwaniu na jego dotyk.
- Nie, oczywi cie, e nie... - Brandt by ubawiony, ale i czu y. Przyci gn j bli ej i
poca owa w szyj . - Przysz
tu, wierz c wi cie, e Tucker chcia nas na amach „The
National Informant”. Jestem pewien, e by
przekonana do szpiku ko ci, e celem twojej
wizyty b dzie powstrzymanie mnie od tego.
Kelly nie zauwa
a, e na pod odze, obok bluzki, le y ju jej spódnica.
- Nie... nie rozumiem.
- Podszed em ci , kochanie. Poprosi em Tuckera o zaaran owanie ca ej historii, gdy
zaczyna em traci nadziej , e kiedykolwiek b dziesz chcia a ze mn rozmawia . - Jego usta
ukry y jej usta, j zyk pie ci delikatnie podniebienie, z by szarpa y leciutko wargi.
Oczywi cie, nie powiedzia em mu o twojej awersji do Informanta. Powiedzia em tylko, e
jeste osob , która nie lubi, aby jej prywatne sprawy wystawiano na widok publiczny. Tucker
by zachwycony, e mo e mi si przys
. Mówi em ci, e by najstarszym i najbli szym
przyjacielem mego ojca? e kiedy ojciec mia wypadek i uznali go za niezdolnego do pracy,
wujek Tuck da mu szans ?
- Wujek Tuck? - powtórzy a za nim sucho.
- To mój chrzestny ojciec. Corrine te . Zawdzi czamy mu tak wiele.
- Nie wspomnia
o tym. Teraz rozumiem, dlaczego nie mog
mu powiedzie „nie”,
kiedy poprosi ci o wspó prac ze mn .
- Uhmm. To by a najlepsza przys uga, jak mi kiedykolwiek wy wiadczy .
Przerwa , by j poca owa . Zadr
a i przylgn a do niego. U miechn si .
- Nale ysz do mnie, Kelly. Do mnie, do moich ramion. Wiedzia em, e je eli istnieje
jakakolwiek bro mog ca przebi si przez wznoszone przez ciebie zapory i sprawiaj ca, e
przybiegniesz do mnie jak na skrzyd ach, to musi ni by wmieszanie ci w artyku
Informanta. - Za mia si . - Zw aszcza te zdj cia!
To co mówi by o, zbyt pi kne, eby mog o by prawdziwe.
- Nie... nie b dzie adnego artyku u? - mog a si zdoby tylko na tyle.
Brandt udawa zirytowanego.
- Widz , e b
musia w
ci to do twojej g ówki opat . Nie, Kelly, nie b dzie
adnego artyku u. - Odchyli si i spojrza g boko w jej jeszcze niepewne oczy. - Kelly,
kocham ci . Powiedzia em ci to ju w Avidzie, ale oczywi cie nie uwierzy
. A to jest
prawda, Kelly. Mam zamiar udowodni ci to przez ca e ycie.
Z gard a Kelly wydoby si cichy j k.
- Nie mog uwierzy , e naprawd mnie kochasz - wyszepta a.
- Uwierz w to, Kelly. Kocham ci i chc , eby zosta a moj
on - tak szybko, jak
dzie to mo liwe. W adnym razie nie pó niej jak pod koniec tygodnia. - Pochyli g ow i
poca owa j . By a tak oszo omiona, e nawet nie zamkn a oczu, nawet wtedy, gdy
poca unek sta si gor cy i nami tny. Patrz c mu w oczy, atwiej jej by o zaakceptowa
rzeczywisto .
Zostawi jej usta, ale nadal trzyma j mocno w obj ciach.
- Co by o nie tak w Avidzie, Kelly? - zapyta cicho. - Dlaczego przesta
wierzy , e
ci kocham?
- Nie... nie przesta am wierzy , e mnie kochasz - wyzna a. - Nigdy w to nie
wierzy am. S dzi am, e powiedzia
tak dlatego, eby by ... mi ym.
- M czyzna nie mówi kobiecie, e j kocha, eby by mi y, Kelly - odpar krzywi c
si .
- Ale byli my w
ku, w afekcie... - Wzdrygn a si . - Potem, kiedy by
taki z y na
mnie, by am pewna, e poczu
, e wpad
we w asne sid a. Wiedzia am, e chcesz mnie
porzuci . - Spu ci a wzrok. - Rozumiem to. - W jej g osie nie by o nuty goryczy czy
oskar enia.
- I postanowi
mi to u atwi , odsuwaj c si ode mnie fizycznie i psychicznie. -
Smuci o go, e nie pomy la a, e ma prawo by z y z powodu jej lekkomy lno ci. - Kelly, nie
czu em, e wpad em w sid a. Nie chcia em ci porzuca i nie chcia em, eby ty mnie
porzuci a. Skarbie, potrzebuj ci - nie tylko w
ku. To co znacznie powa niejszego. Chc
ci mie przy sobie przez ca e ycie. Chc dzieli z tob
ycie, chc si
mia razem z tob ,
by z tob , gdy b dziesz si czu a nieszcz liwa, zagubiona czy samotna. I chcia bym, eby
ty potrzebowa a mnie tak samo.
Kelly wpatrywa a si w niego, s uchaj c z zachwytem tego, co powinien by jej
powiedzie w Avidzie. Nie zrobi tego, gdy wydawa o mu si to zbyt oczywiste!
Na twarzy Brandta pojawi si u miech. W tym momencie zda sobie spraw z tego,
e nadzieje na ich wspóln , cudown przysz
nie s p onne. Zaczyna doskonale pojmowa
tok rozumowania Kelly, jej wra liw i skomplikowan psychik . Ca e lata studiów nad
psychologi , wg bianie si w umys y innych umo liwia y mu dotarcie do niej. A mo e
rozumia j dlatego, e j kocha . Niewa ne, nie b dzie ju wi cej nieporozumie mi dzy
nimi. Ju on tego dopilnuje.
Kelly spostrzeg a, e Brandt si u miecha i tak e zaryzykowa a nieporadnym
miechem.
- Czy ty na pewno potrzebujesz w
nie mnie? - spyta a nie mia o.
- Potrzebuj ci bardziej ni kogokolwiek czy czegokolwiek. Powiedz mi, e mnie nie
zostawisz, e nigdy ju nie b dziesz mi si wymyka .
Powoli obj a go za szyj .
- Kocham ci , Brandt. Nigdy ci nie zostawi . Nigdy, je eli b dziesz mnie
potrzebowa .
- Potrzebuj ci teraz i zawsze b
ci potrzebowa .
- Och, Brandt - wymówi a z czu
ci jego imi i przyci gn a go do siebie. Zacz
ca owa j tak, jak tego pragn a, gor co i mocno, z j zykiem tkwi cym g boko w jej ustach,
z r kami pobudzaj cymi ca e jej cia o.
- Kocham ci , Kelly - powtórzy nami tnie. - Nie jeste my w
ku i cho jestem na
pewno w afekcie, chc , eby wiedzia a, e jestem w pe ni wiadomy tego, co mówi . I
chcia bym, eby mi teraz uwierzy a. eby wierzy a mi zawsze.
Jej ró owa halka do czy a do spódnicy i bluzki na pod odze.
- Brandt! - krzykn a, gdy jego du e, ciep e r ce w lizgn y si pod majtki i zacz y
adzi brzuch.
- Co wi cej, oczekuj , e b dziesz mi stawia jakie wymagania - ci gn dalej. -
Chc , eby mnie potrzebowa a. Twoje miejsce jest przy mnie. Jeste moja i nie pozwol ci
odej .
Jego zach anno porazi a j . Nigdy nie nale
a do niego. S owo „jeste moja” by y
tak samo s odkie jak s owa „kocham ci ”. Wsuwaj c delikatnie r ce pod jego sweter,
odwa
a si powiedzie :
- Kocham ci , Brandt - g boki oddech. - Jeste ... jeste mój.
Porwa j w ramiona i uniós do sypialni, po czym po
na swym szerokim,
królewskim
u.
- Nie chcia bym, eby kiedykolwiek o tym zapomnia a.
Po
si obok niej i nami tnie si gn po jej usta.
kn a i rozchyli a wargi. Zacisn a d onie na jego silnym karku. Czu a ciep y,
twardy ci ar nad sob . Jak we nie, by a z nim, czu a si kochana i upragniona. Wiedzia a,
e nale
do niej, tak jak ona nale
a do niego.
Poca unek stawa si coraz g bszy, jego j zyk si ga coraz dalej. Chwyci palcami,
stercz ce pod cienkim materia em stanika, sutki. Pie ci je delikatnie, doprowadzaj c j tym
do sza u. Potem zdj stanik i przylgn do nich ustami.
Kelly zadr
a, gdy u wiadomi a sobie si w asnego po dania. To nie by sen. Jego
nami tno by a prawdziwa i tak rzeczywista, jak wszechogarniaj ca ich mi
.
Rozebranie si zaj o mu tylko kilka sekund. Nie d
ej trwa o ci gni cie jej majtek.
Osuwa si coraz ni ej, a nie mog a powstrzyma j ków, westchnie i dr enia na my l o
nadchodz cej rozkoszy.
Oboje byli jak szaleni. Cia o Kelly pr
o si pe ne wyczekiwania, uleg
ci i
po
dania. Wszed w jej wilgotn delikatno , poruszaj c si w adczo i narzucaj c jej swój
rytm, podczas gdy ona poddawa a mu si , w pe ni kobieca.
ar ich cia wzmaga si , gorza coraz ja niej, daj c obojgu niewypowiedzian
rozkosz. W ko cu fale gor cej ekstazy przenios y ich przez burz uniesie do brzegów
odkiego spe nienia.
Le eli razem przez d ugi czas, zespoleni fizycznie i duchowo, delektuj c si
prze ytym szcz ciem, ca uj c si i cicho rozmawiaj c.
- Nasz lub jest w pi tek - poinformowa j , ca uj c po ka dym wypowiedzianym
owie. - Zaprosi em ju Susan, Corrine i dzieciaki.
- Jak mi o, e przypomnia
sobie tak e o mnie. - G aska a go po karku.
- Yhmm. Pomy la em, e mo e b dziesz potrzebowa a kilku dni na kupno sukienki i
zaplanowanie naszego miodowego miesi ca.
- Gdzie?
- Tam, gdzie jest ciep o. Daleko od Chicago i zimy. Nie do Avidy.
Kelly zachichota a.
- Nie mia abym nic przeciwko Avidzie. Je eli tylko nie musieliby my odwiedzi Para
de Leona i Caristy w ich celach...
- Pojedziemy kiedy do Avidy, Kelly. Odwiedzi Carmelit i dzieci, i mo e
adoptowa dziecko z legalnego Domu Przyjació Dzieci.
Kelly spojrza a z niedowierzaniem.
- Mówisz powa nie?
- Kiedy , pi knego dnia, przekonasz si , e mówi to, co my
. - Poci gn j do
siebie i obj mocno. - Chcia bym te pomóc Carmelicie i jej dzieciom. Je eli zechcesz, mog
nawet ci gn ich do Stanów. I powa nie my
o adoptowaniu dziecka.
W oczach Kelly pojawi y si
zy rado ci.
- Brandt nawet nie wiesz, jakie to dla mnie wa ne. Chc mie dziecko z tob , ale
zawsze chcia am stworzy rodzin ma emu, bezdomnemu cz owiekowi.
Wzruszony Brandt wyobrazi j sobie jako ma dziewczynk , t skni
za prawdziw
rodzin .
- B dziemy mieli swoje w asne i adoptowane dzieci. Oboje je lubimy. S dz , e
posiadamy cechy, które pozwol nam zosta dobrymi rodzicami tak licznej rodziny.
- Och, Brandt, to najszcz liwszy dzie w moim yciu. Nie wiem, czym sobie
zas
am na takie szcz cie. To... to chyba cud.
- To nie jest cud, Kelly. Zas ugujesz na szcz cie, poniewa sama dajesz szcz cie.
Skarbie, d ugo my la em o tym, co mi powiedzia
; o tym, jak policjant znalaz ci na ulicy.
- Poczu , e robi si napi ta, wi c natychmiast zacz j g adzi . - Nikt nie wie dlaczego ani
jak znalaz
si tej nocy na ulicy. Czy przysz o ci kiedykolwiek do g owy, e to nie twoja
matka ci tam zostawi a?
Oczy Kelly zrobi y si wi ksze.
- Nie, nigdy. Zawsze my la am, zreszt wszyscy inni te , e zrobi a to moja matka.
- Czy nie jest mo liwe, e osoba, która zostawi a ci na tej ulicy ukrad a ci twojej
matce? Mo e zosta
porwana i uprowadzona z jakiego innego, odleg ego stanu i przywie-
ziona do Chicago? To móg by kto obcy, mo e kto z rodziny próbowa w ten sposób
zem ci si na twojej matce. Wtedy nie szukano jeszcze porwanych dzieci przez telewizj i
radio. Znalezienie dziecka w Chicago nie by o wiadomo ci przekazywan na ca y kraj.
Gdyby porwano ci dzisiaj, twoje zdj cie mog oby si pojawi na ka dym opakowaniu mleka
i w ka dym programie telewizyjnym po wi conym zagubionym dzieciom. Teraz s
komputery, które bardzo u atwiaj odnajdywanie osób zaginionych. Ale kiedy mia
dwa
lata, wygl da o to zupe nie inaczej.
- Och, Brandt, my lisz, e to naprawd mo liwe? - Kelly by a ogromnie przej ta t
histori . Mo e wcale nie zosta a porzucona przez matk ? Przypu my, e ta kobieta sta a si
ofiar tak samo jak ona i bardzo cierpia a z powodu straty dziecka i samotno ci?
- Kelly, mo liwe, e nigdy si tego nie dowiemy. Pami taj jednak, e pomimo szoku,
jaki prze
w dzieci stwie, wyros
na siln i zaradn osob . Gdy by
dzieckiem, nie
obdarzono ci czu
ci , ale teraz jeste kochaj
i oddan kobiet . Nikt by si tego nie
spodziewa po tym, co przesz
. Ka dy podejrzewa by raczej, e zostaniesz emocjonaln
kalek . Pokona
to. Jak?
- Nie... nie wiem - szepn a.
- Mo e dlatego, e pierwsze dwa lata swojego ycia prze
z matk , która nauczy a
ci kocha i wierzy ludziom, z matk , która kocha a ci tak bardzo, e w pó niejszym
okresie, nawet gdy ci od niej zabrano, mog
normalnie. Podziwiam was obydwie.
To by o zupe nie inne spojrzenie na jej ycie. Brandt zmieni przesz
Kelly jak
historyk - rewizjonista. I nagle ta przesz
nie wyda a si jej ju tak wa na jak kiedy , nie
ci
a tak bardzo na sercu.
Cokolwiek si wydarzy o, by o ju poza ni - pokona a to. Teraz kocha a cz owieka,
który kocha j na tyle, by zwróci jej matk w sposób, o jakim nigdy nie marzy a.
Cz owieka, który móg j uczyni matk , samemu staj c si ojcem rodziny, o której marzy a
zawsze.
- Kocham ci , Brandt - zapewnia a go gor co. Mówienie tych s ów by o tak samo
cudowne, jak ich s uchanie. - Zawsze b
ci kocha .
- I ja ci kocham, skarbie. - Pochyli si , by poca owa j z czu
ci .
I wtedy zadzwoni telefon. J kn li równocze nie i niech tnie odsun li si od siebie.
- Je li to Corrine i dzwoni, ze pojawi si wcze niej... - mrukn Brandt, podnosz c
uchawk , ale nie doko czy .
- S ucham? - warkn . - Tucker? - Ton jego g osu zmieni si natychmiast. Roze mia
si . - lub w pi tek. Oczywi cie, e jeste zaproszony. Dzi ki za pomoc, wujku Tuck.
Spe ni
rol ...niezb dnego katalizatora. - Znów chichota!. - Nie, nie sadz , Tucker. Nie, na
pewno nie.
- Co na pewno nie? - spyta a, gdy po
s uchawk .
W oczach Brandta pojawi y si diabelskie ogniki.
- Wujek Tuck chcia opisa nasza love story w „The National Informant”. S dzi , e
wzbudzi du e zainteresowanie. Uwa a to za naturalne, podoba mu si te rola, jak odegra w
naszym ponownym po czeniu. Twierdzi, e bawi si w swatk dwa razy - pierwszy, gdy
wyst pi z propozycja naszej wspó pracy, drugi - dzisiaj. Proponowa reportera i fotografa z
Informanta na nasz lub. Jak s ysza
, odmówi em.
- S uszna decyzja. Nasz lub nie b dzie dla nich adnym wydarzeniem. Jeste my zbyt
zwyczajni. Jak mogliby my konkurowa z „Przybyszem z innej planety, po lubiaj cym
mumi egipsk ”?
Brandt roze mia si serdecznie.
- Chyba artujesz!
- Nie przesadzam. Czyta am ten artyku w kolejce do kasy w supermarkecie.
Ceremonia za lubin odby a si na pok adzie UFO, wisz cego nad Morzem ródziemnym.
Panna m oda wyst pi a w bieli.
- Tak samo jak ty.
- Ale nie na pok adzie UFO!
Ca uj c si , miej c i trzymaj c w obj ciach snuli plany na przysz e, wspólne ycie.