Nocne fantazje
Vicki Lewis Thompson
Stephanie Bond
Kimberly Raye
Vicki Lewis Thompson
Tajemnicza kochanka
Rozdział pierwszy
Ciepły, ciężki deszcz lunął na pustynię. Koszul-
ka B.J. przemokła w kilka sekund, ale dziew-
czyna nie przejęła się tym zbytnio. Letni deszcz
wydawał się równie przyjemny jak udany or-
gazm. Niestety, jej koń, Hot Stuff, nie lubił
moknąć i robiła, co mogła, żeby jej nie zrzucił.
Związała nawet wodze na wypadek, gdyby mu
się jednak udało. Teraz przynajmniej nie mógł
ich nadepnąć i spowodować dalszych kłopo-
tów. Tak czy owak, powrót na ranczo nie
zapowiadał się przyjemnie.
Burza złapała ją, gdy wracała od nowej sąsiad-
ki. Sarah, rzeźbiarka, która osiem kilometrów
dalej wynajęła mały domek, poprosiła, żeby
przez tydzień jej pobytu w Nowym Jorku na
wystawie B.J. odbierała pocztę i podlewała
rośliny.
Ścisnęła konia udami, bo Hot Stuff znów
usiłował ją zrzucić. Stąd bliżej było do przytul-
nej jaskini, gdzie jako dziecko bawiła się z sios-
trą, niż do stajni. Z trudem udało jej się zmusić
konia, żeby skręcił w stronę jaskini.
Wzgórza w tej części południowej Arizony
usiane są wielkimi odłamkami granitu. Ranczo
Kamienne Bliźniaki zawdzięczało swą nazwę
dwóm wyjątkowo wielkim, okrągłym głazom.
Przez lata te dwa sterczące kamienie były powo-
dem wielu sprośnych żartów.
Jakby dla równowagi wobec tak okazałych
męskich kształtów, bliżej gór inna grupa skał
tworzyła jaskinię wielkości trzyosobowego na-
miotu. B.J. zamierzała przeczekać tam burzę,
jeśli tylko nie będzie węży. W torbie przy siodle
miała latarkę, która teraz mogła się przydać.
Hot Stuff zostanie na zewnątrz, by trochę
ochłonąć, a potem spokojnie mogą potruchtać
do domu.
Wkrótce zobaczyła jaskinię. Ulewa nie ustę-
powała. Woda spływała z kapelusza B.J. nie-
przerwanym strumieniem. Ściągnęła wodze
i przemówiła uspokajająco do konia, obserwu-
jąc koniuszki jego uszu. Jednocześnie sięgnęła
do tyłu, żeby wydobyć latarkę z ociekającej
wodą torby.
Zdołała chwycić latarkę, ale w tej samej
chwili wiatr dmuchnął prosto w oczy konia.
Zwierzę położyło uszy po sobie i stanęło dęba
z taką siłą, że stopy B.J. wysunęły się ze
strzemion. Jeszcze jeden skok i wylądowała
w błocie. Wygramoliła się z grząskiej kałuży,
ciągle ściskając latarkę, ale Hot Stuff popędził
w stronę rancza, nim zdążyła znów pochwycić
wodze.
B.J. jęknęła bardziej ze złości niż z obawy.
Nic nie powinno mu się stać, znał drogę do
domu, a wodze nadal były przywiązane do łęku
siodła. Dopóki nikt nie zauważy, że wrócił bez
jeźdźca, nie będzie paniki, a ją czeka tylko długi
spacer.
Na szczęście ojciec i Noah pojechali do miasta
załatwić jakieś sprawy, więc nie zauważą, że
Hot Stuff ją zrzucił. Pozostał tylko Jonas, brat
Noaha. Nie przypuszczała jednak, żeby kręcił
się w pobliżu. Nikt nie kazałby mu czyścić
uprzęży w deszczowe popołudnie, a Jonas z pe-
wnością wolał spędzać wolny czas w ramionach
jakiejś dziewczyny.
Zastanawiała się, czy nie iść do domu śladem
konia, bo i tak była już mokra i ubłocona,
gdy nagle deszcz zamienił się w grad. Odbijał
się od kapelusza, siekł po nieosłoniętych rękach.
Mogła brnąć w deszczu po błocie, ale grad to
zupełnie inna sprawa. Ruszyła w stronę jaskini.
Zaświeciła do środka, zdjęła kapelusz, po-
chyliła się i weszła. Gdy przychodziła tu jako
dziecko, nie musiała się schylać, a gdy urosła,
przestała przychodzić.
Przez całe lata była to doskonała kryjówka.
Spędzała tu długie godziny ze swoją siostrą
Keely, planując bitwy przeciw Noahowi i Jona-
sowi. Z jakiegoś powodu dziewczętom pozwolo-
no zatrzymać tę jaskinię tylko dla siebie. Może
dlatego, że chłopcy zbudowali sobie domek na
drzewie. Uważali, że jest strategicznie lepiej
usytuowany, bo wystarczyło wciągnąć drabinkę
sznurową, by zupełnie odizolować się od świata.
Zabawne, że zatęchły zapach jaskini natych-
miast przypomniał jej tamte dni. Oświetliła
brudne podłoże i gładki odłamek skały, który
służył jako stół, krzesło lub łóżko, zależnie od
tego, w co ona i Keely właśnie się bawiły.
Oprócz kilku liści przyniesionych przez wiatr
jaskinia była pusta i sucha.
Zrzuciła liście z gładkiej skały i usiadła.
Powiesiła kapelusz na wystającym odłamku, na
którym kiedyś zawieszały latarnię. Dziś nie
miała zamiaru rysować mapy ukrytych skar-
bów ani odczytywać tajnych wiadomości. Nie
musiała nic widzieć, więc wyłączyła latarkę.
Mimo przemoczonego ubrania czuła się tu jak
dawniej, przytulnie i bezpiecznie. Oparła się
o ścianę jaskini. Na zewnątrz ciągle padał grad,
odbijając się od ziemi jak prażona kukurydza.
Wspomnienie zabaw w jaskini uświadomiło
jej, jak bardzo tęskni za Keely. Nie znała matki,
która zmarła, wydając B.J. na świat. Tym
ważniejsza była dla niej starsza siostra.
Początkowo ich dzieciństwo było idealne.
Ojciec, Arch Branscom, był pierwszym kow-
bojem na ranczu, którego właścicielem był
wówczas wdowiec, George Garfield, ojciec Noa-
ha i Jonasa. Czwórka dzieci wychowywała się
niemal jak rodzeństwo, do chwili kiedy Keely
nie zaczęła dojrzewać. Buntowała się przeciw
wszystkim i wszystkiemu i nikt nie potrafił
sobie z nią poradzić. Kiedy mając dziewiętnaś-
cie lat zdecydowała się pozować nago do roz-
kładówki w magazynie ,,Macho’’, wybuchła
straszna awantura z ojcem. Zaraz potem Keely
wyszła z domu i więcej się już nie pokazała.
Od tamtej pory minęło dziesięć lat. B.J.
starała się nie myśleć o siostrze zbyt często, ale
w tej zatęchłej jaskini nie mogła się oprzeć
wspomnieniom. Nie spełniło się nic z tego,
o czym marzyła w dzieciństwie. Wyobrażała
sobie, że Keely wyjdzie za Noaha, a ona za
Jonasa.
Teraz Keely była Bóg wie gdzie, a Noah po
śmierci ojca odpowiadał za całe ranczo i nie miał
czasu na romanse. Za to Jonas interesował się
kobietami za siebie i brata. Casanowa okolic
Saguaro Junction, uganiał się za wszystkimi
dziewczętami w hrabstwie z wyjątkiem B.J.
Miała na to tylko dwa wytłumaczenia. Po
pierwsze, traktował ją i Keely jak własne sios-
try. Po drugie, widywał ją wyłącznie w zaku-
rzonych dżinsach przy ujeżdżaniu lub pętaniu
zwierząt, co było jej głównym obowiązkiem na
ranczu. To nie dodawało jej kobiecego wdzięku.
Nawet przezwisko B.J. brzmiało raczej po męs-
ku. Nic dziwnego, że Jonas zapomniał, że był to
skrót od Belinda June.
Kilkakrotnie zamierzała już włożyć coś ko-
biecego, by się przekonać, czy spojrzy na nią
inaczej, lecz nigdy tego nie zrobiła. Z jednej
strony, nie chciała ryzykować upokorzenia,
gdyby nie zareagował. Z drugiej, nie chciała stać
się jego kolejnym podbojem. Miała do niego
słabość, ale była na tyle dumna, żeby tego nie
okazywać.
Grad zaczął ustępować, ale deszcz się nasilił.
B.J. postanowiła jeszcze poczekać. Przerzuciła
przez ramię długi warkocz, ściągnęła gumkę,
rozplotła włosy i rozmasowała głowę. Od razu
poczuła się lepiej. No właśnie – Jonas nie
widział jej od lat z rozpuszczonymi włosami.
Zaskoczył ją odgłos końskich podków przed
jaskinią. To z pewnością nie Hot Stuff, nie miał
zwyczaju zawracać z drogi do domu, aby oka-
zać jej współczucie.
– Spokojnie. Spokojnie, bydlaczku. Już na-
prawdę przechodzi.
Jonas. Niesamowite, przecież właśnie o nim
myślała. Chciała zawołać, uprzedzić go, że jest
w środku, bo mógł się śmiertelnie przestraszyć.
A jednak siedziała cicho. Może przez pamięć
jego dawnych zaczepek i planów zemsty, które
układała z siostrą, a może to była dezaprobata
dla obecnego stylu życia Jonasa. Czemu nie
miałaby go zaskoczyć?
Słyszała, jak człapie po błocie w stronę jaskini,
i serce zabiło jej szybciej. To będzie zabawne.
Oczywiście, jeśli ma latarkę, natychmiast ją
zobaczy, ale i tak może się nieźle wystraszyć. Dla
większego efektu mogłaby zrobić jakąś minę.
Zbliżył się, przeklinając.
– Rozładowane baterie. Świetnie. Mam do
wyboru: utopić się albo dać się pogryźć wężom.
Dobra, węże, nadchodzę!
B.J. wstrzymała oddech, gdy zdjął kapelusz
i pochylając się, wśliznął do jaskini. Zatrzymał
się, nasłuchując znajomego grzechotania.
– Na razie w porządku – mruknął.
Nie poruszyła się.
– No, węże, jeśli tu jesteście, dajcie znać!
Powoli zbliżył się do skały, na której siedzia-
ła. W świetle padającym od wejścia mogła
rozpoznać jego ruchy, ale on nie mógł jej
zauważyć. Wyciągnął rękę i... dotknął jej uda.
– Jezu!
Odskoczył do tyłu, uderzając głową w skle-
pienie jaskini.
– Kto tu jest?
Zakryła usta ręką, żeby nie wybuchnąć śmie-
chem. Nie powie mu, kim jest. Może nie zgad-
nie od razu. Będzie mogła udawać, że spotyka
go po raz pierwszy. To mogło być interesujące.
– Jestem... na imię mi... Sarah – odparła
głosem ochrypłym od tłumionego śmiechu.
Kucnął, rozcierając głowę.
– Cóż, Sarah, śmiertelnie mnie przestraszy-
łaś.
Zdumiewające. Nie rozpoznał jej głosu. Jed-
nak, żeby się nie zdradzić, musiała nadal mówić
niskim tonem.
– Przepraszam – powiedziała.
– Dlaczego się nie odezwałaś, gdy wchodzi-
łem?
– Ze strachu. Gdy jestem przerażona, nie
mogę wydobyć głosu.
– W takim razie przepraszam. Pewnie też
weszłaś, żeby schronić się przed deszczem?
– Tak.
Poczuła ostry zapach płynu po goleniu – znak
rozpoznawczy Jonasa. To było zupełnie jak bal
maskowy. Nawet zmiana głosu przyszła jej
łatwiej, niż mogłaby się spodziewać. Zapadał
zmierzch i w jaskini zrobiło się ciemniej. Będzie
musiał dłużej zgadywać, pomyślała.
– Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytał.
– Chyba nie znam nikogo o imieniu Sarah.
Nie zna żadnej Sarah? Świetnie.
– Niedawno się tu przeniosłam.
– A tak, rzeczywiście, jakaś kobieta, artyst-
ka, wynajęła stary dom Hawthorne’ów.
– To ja. Jestem rzeźbiarką.
Postanowiła kłamać na całego. Wyjaśni
wszystko, gdy tylko Sarah wróci z Nowego
Jorku. Poznała już trochę nową sąsiadkę i doszła
do wniosku, że powinno się jej to spodobać.
– Naprawdę? Chyba nigdy nie znałem rzeź-
biarza. Tworzysz posągi czy coś takiego?
Przypomniała
sobie
kompozycje
Sarah
z kawałków złomu – fascynujące, lecz niezbyt
seksowne.
– Kocham ludzkie ciało – powiedziała. – Rzeź-
bię głównie akty.
Pohamowała kolejny atak śmiechu. Nagie
rzeźby. To powinno go poruszyć.
– Naprawdę? Mężczyzn czy kobiety?
– Najbardziej interesuje mnie męskie ciało.
Muszę przyznać, że to mój ulubiony temat.
– Bardzo ciekawe.
Głos mu się lekko zmienił, stał się niższy
i bardziej szorstki. Był wyraźnie zainteresowa-
ny. Uświadomiła sobie, że nigdy nie zwracał się
do niej tym tonem. Nic dziwnego, że kobiety do
niego lgnęły. Ten głos był zniewalający.
Pomyślała, że musi być mu niewygodnie stać
z pochyloną głową. Uprzejmość nakazywała
zaprosić go, by usiadł obok na skalnym bloku.
Gdyby wiedział, kim jest, nie byłoby problemu.
Ciekawe, jak się zachowa w towarzystwie
kobiety bez zahamowań, artystki, która rzeźbi
męskie akty.
Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Przesunęła się w stronę ściany i cicho położyła
latarkę na ziemi.
– Pewnie chciałbyś usiąść. Zmieścimy się
oboje na tym skalnym bloku – zauważyła.
– Chętnie, dziękuję bardzo – powiedział,
zbliżając się do niej.
Zarumieniła się, serce zaczęło jej bić bardzo
szybko. Obawiała się, że zauważy jej niepokój.
Chciała nawet powiedzieć mu prawdę, ale po-
myślała o Keely. Ona w tej sytuacji z pewnością
grałaby do końca.
– Ależ tu ciemno – stwierdził. – Ledwie cię
widzę.
– Jestem tutaj. – Wzięła głęboki wdech, by
dodać sobie odwagi i wyciągnęła do niego rękę.
Znalazł jej dłoń. Dotknął. Zastanawiała się,
dlaczego ten dotyk był tak inny, elektryzujący.
Oczywiście dotykała Jonasa wcześniej – jako
dziecko w trakcie zabawy lub bijatyki. Jako dorośli
musieli czasem dotknąć się mimochodem w trak-
cie wspólnych prac na ranczu, ale to wszystko.
Jednak teraz, tutaj, kiedy myślał, że jest
niezwykłą nieznajomą, jego skóra była gorętsza,
a uścisk silniejszy. Pewnie tak właśnie dotykał
kobiet, które mu się podobały.
– Podejdź bliżej. – Przyciągnęła go do skały.
– Dobrze, teraz odwróć się i usiądź.
Posłuchał jej wskazówek i usadowił się obok,
udo przy udzie, ramię przy ramieniu. Do diabła,
pachniał seksownie i na dodatek nie wypuścił
jej ręki.
– Trochę tu ciasno – stwierdził.
Podniecało ją, że siedzi tak blisko Jonasa
i udaje kogoś innego. Mówiła rzeczy, których
nigdy by nie powiedziała w innych okolicznoś-
ciach.
– Mnie to nie przeszkadza, chyba że tobie.
Chcąc go ośmielić, delikatnie uścisnęła mu
dłoń.
– Ależ ja się nie skarżę.
Odwzajemnił uścisk.
– Masz przyjemną dłoń – powiedział i deli-
katnie potarł kciukiem jej palce. – Miękką, ale
silną.
Wstrzymała oddech. Zaczynał ją uwodzić.
Widocznie nie był w stanie rozpoznać ręki starej
kumpelki. Mogła robić, co chciała, i tak by się
nie domyślił. Musiała tylko zdecydować, jak
daleko się posunąć w tej zabawie. Prawda, czy
oszustwo?
– Ręce mam silne od wyrabiania gliny – od-
powiedziała. – Uwielbiam rozrabiać glinę. Jest
taka wilgotna i... podatna. To bardzo pobudza-
jące.
– Rozumiem. – Objął jej dłoń swoimi i zaczął
delikatnie masować. – Chciałbym kiedyś zo-
baczyć, jak to robisz.
– To raczej niemożliwe. Lubię czuć się swo-
bodnie, gdy tworzę, a na takim upale pracuję
bez ubrania – dodała, nie panując nad językiem.
– Nie powinnaś była mi tego mówić – szep-
nął, zbliżając jej dłoń do ust. – Teraz naprawdę
zależy mi na tym, żeby cię zobaczyć przy pracy,
gdy jesteś taka... pobudzona.
Delikatnie pocałował jej palce.
Omal nie zemdlała z rozkoszy. Przed laty
wyobrażała sobie takie sceny z Jonasem. Potem
straciła nadzieję, że ich znajomość kiedykol-
wiek wyjdzie poza relacje bratersko-siostrzane.
A jednak był obok, całował jej rękę. Oczywiście
był przekonany, że to dłoń rzeźbiarki o imieniu
Sarah, kobiety, która tworzyła z gliny nagie
postacie i w twórczym uniesieniu biegała po
pracowni jak ją Pan Bóg stworzył.
– Może zrobię dla ciebie wyjątek i pozwolę ci
patrzeć – powiedziała. – Chociaż wydaje mi się,
że będziesz mnie rozpraszał.
– Będę bardzo cicho.
Rozwarł jej dłoń i językiem dotykał jej
wnętrza.
Uspokoiła oddech. Kobieta światowa nie po-
winna tak reagować tylko dlatego, że mężczyz-
na całuje jej rękę.
– Jak... jak masz na imię? – zapytała.
– Jonas – szepnął.
Poczuła jego oddech na dłoni.
– Pachniesz deszczem – powiedział, dotyka-
jąc wargami jej przegubu.
– Jonas – powtórzyła cicho jego imię, jakby
nigdy go nie słyszała, nigdy nie wołała przez
podwórze ani ze złością nie mamrotała pod
nosem.
– Jonas, czy wierzysz w przeznaczenie?
– Może. – Zgiął jej rękę i leniwie posuwał się
od przegubu wzdłuż przedramienia.
– A ty?
– Może.
Słyszała bicie swego serca. Im dłużej jej
dotykał, tym większa była szansa, że ją rozpo-
zna. Na razie jeszcze mogła się bawić. Takie
okazje nie zdarzają się często.
– Nie przypuszczałem, że spotkam tu dzisiaj
kogoś takiego jak ty.
Delikatnie, powoli głaskał jej rękę.
– Takiego jak ja? – zaśmiała się obcym,
chrapliwym głosem kobiety, która utrzymuje
się z tworzenia nagich rzeźb. – Przecież nic
o mnie nie wiesz.
– Wiem więcej, niż myślisz.
Zgiął nogę w kolanie. Teraz mógł, siedząc na
skale, odwrócić się do niej.
– Wiem, że tworzysz i spędzasz dni, badając
zakamarki ludzkiego ciała. Jako rzeźbiarka mu-
sisz być bardzo wrażliwa.
– Jestem.
– Wiedziałem. Zadrżałaś, gdy całowałem cię
po rękach.
Przesunął dłoń po policzku, próbując poznać
jej rysy.
– Co prawda, nie widzę cię zbyt dobrze, ale
inne moje zmysły się wyostrzyły. Wiem, że
masz gładką, miękką skórę, pachniesz desz-
czem, masz bardzo niski głos, który sprawia, że
myślę o seksie.
Przełknęła ślinę, starając się panować nad
głosem.
– Naprawdę?
Rzeczywiście nie miał pojęcia, z kim roz-
mawia.
– Nie powinnaś się dziwić. – Uniósł drugą
rękę i pogłaskał jej włosy. – Jesteś bardzo
zmysłowa i otwarta. Masz piękne włosy. Jakie-
go są koloru?
Zaczęła szybko myśleć. Mówienie prawdy
nie miało sensu. Przyznanie, że jest blondynką,
mogło go naprowadzić na trop.
– Czekoladowobrązowe – odpowiedziała.
– Świetnie. Przepadam za czekoladą.
Ujął pasmo włosów, przełożył je przez ramię
i rozpostarł na jej piersiach, choć na razie starał
się ich nie dotykać.
– A oczy?
– Zielone jak nefryty.
W każdym razie zawsze chciała, żeby takie
były. Keely miała zielone oczy, a B.J. niebieskie.
– Zielone jak nefryty... – Delikatnie przesu-
nął kciukiem po jej dolnej wardze. – Większość
kobiet powiedziałaby, że ma brązowe włosy
i zielone oczy, ale ty porównałaś je do czekolady
i nefrytów. Sarah, wydaje mi się, że jesteś
niezwykła. Chciałbym cię lepiej poznać.
Zamierzał ją pocałować! Zadrżała z niecierpli-
wości. Wreszcie dowie się, jak to jest całować się
z Jonasem. Jeśli miała go nadal oszukiwać,
musiała teraz zachować się jak kobieta światowa.
Innymi słowy, musiała zapanować nad sytuacją.
– Mamy trochę czasu – powiedziała, zasta-
nawiając się, co Keely zrobiłaby na jej miejscu.
Zebrała całą odwagę, wyciągnęła rękę i zaczęła
bawić się guzikiem jego koszuli. – Może powin-
niśmy wykorzystać go... żeby się lepiej poznać.
Nabrał powietrza.
– Miałem to na końcu języka.
Z każdą chwilą stawała się bardziej zuch-
wała. Rozpięła kolejny guzik i następny. Jonas
oddychał coraz szybciej. Podniecała go, tego
mężczyznę, który miał więcej kobiet, niż mogła
sobie wyobrazić.
– Masz mokrą koszulę. Na pewno ci w niej
niewygodnie.
Obiema rękami wyciągnęła mu ją z dżinsów.
– Zdejmijmy ją.
– Jesteś niesamowitą kobietą.
– Ty też jesteś niewiarygodny.
Głaszcząc go, bez pośpiechu zdjęła mu koszu-
lę z ramion.
– Co za mięśnie. Bardzo chciałabym cię wy-
rzeźbić.
– Kiedy zechcesz – odpowiedział nieco drżą-
cym głosem.
To drżenie oszołomiło ją, dodało odwagi.
Uczucie całkowitego panowania nad mężczyz-
ną było bardzo miłe. Powoli pochyliła się do
przodu, wdychając jego zapach. Tak pachniał
Jonas, lecz nigdy dotąd nie czuła w jego zapachu
podniecenia.
Zwilżyła językiem usta i dotknęła nimi jego
ramienia. Skóra, chłodna od mokrej koszuli,
szybko się rozgrzewała pod dotykiem jej warg.
Przesunęła język po obojczyku aż do gardła.
– Och, Sarah – przeczesał jej włosy drżącymi
palcami – Sarah, doprowadzasz mnie do szaleń-
stwa.
– I o to mi chodzi. – Obsypała pocałunkami
jego twarz. – Po prostu odpręż się i pozwól mi
działać.
Drżał z podniecenia. Nigdy jeszcze nie uwio-
dła mężczyzny. Nie przypuszczała, że to takie
proste. Tylko że ona też drżała. Żeby się uspo-
koić, objęła obiema rękami jego kark.
– Chcę, żebyś mnie teraz pocałował – szep-
nęła. – Pocałuj mnie, Jonas.
Ich usta spotkały się, a ona zapomniała, że
odgrywa doświadczoną, światową kobietę. Jęk-
nęła z rozkoszy. Całkiem rozpalony zaczął
całować jeszcze głębiej. Nigdy nikt nie całował
jej tak drapieżnie i łakomie. Poddawała się jego
pocałunkom i oddawała je. Przerywali, by za-
czerpnąć powietrza, i całowali się znów. Oboje
byli zdyszani, gdy Jonas się cofnął.
– Twoje ubranie... też jest mokre – powie-
dział, chwytając oddech.
– Tak – przyznała zdyszanym głosem.
– Sarah... pozwól się dotknąć.
Rozdział drugi
Jonas stracił niewinność jako piętnastola-
tek. Odtąd poświęcał kobietom dużo czasu.
Przeżył wiele cudownych chwil, ale nigdy nie
było tak jak teraz. Nie zdarzyło mu się przy-
padkowo spotkać kusicielki gotowej do wspól-
nej zabawy. Nie znał nawet jej nazwiska.
Nie poznałby jej pewnie, mijając na ulicy,
przez co sytuacja stawała się tym bardziej
ekscytująca. Dotychczas nigdy nie kochał się
z nieznajomą. Jednocześnie wyczuwał w niej
coś znajomego. To nie miało sensu, bo był
pewien, że nigdy nie spotkał żadnej Sarah.
Znał mnóstwo kobiet, mógł wyrecytować ich
nazwiska i numery telefonów. Gdy przy-
mknął oczy, mógł sobie przypomnieć kształt
ich piersi i kolor kręconych włosów między
udami.
Zdarzało mu się myśleć czasem o małżeń-
stwie. Oczekiwał od przyszłej żony dobrego serca
i bujnej wyobraźni, nigdy jednak nie spotkał
kobiety, która posiadałaby obie te cechy. O Sarah
wiedział już, że ma przynajmniej jedną z nich.
Poczuł jej oddech na ustach.
– Zdejmij, co chcesz – odezwała się głębokim
głosem.
,,Wszystko’’ – chciał zawołać, ale to była
kobieta z klasą, oczekiwała pewnie subtelności
i stopniowania napięcia. Niech i tak będzie.
– Zacznijmy od tego.
Powoli wysunął z jej dżinsów brzeg baweł-
nianej koszulki.
– Dobrze – powiedziała, odchylając się do
tyłu. Widział jej cień jak w najbardziej pod-
niecającym śnie.
– Dalej – dodała, unosząc ręce.
Ściągnął z niej koszulkę, kierując się dotykiem.
Naprawdę nie widział, co robi, ale odkrył, że
działanie po omacku ma swój urok. Nim zdążył
ją objąć, chwyciła jego ręce i przycisnęła je do
piersi, okrytych koronkowym stanikiem.
– Myślę, że tego szukasz – powiedziała.
Pomruk zgody zabrzmiał, jakby ktoś chwycił
go za gardło. Dłonie mu drżały. Nie pamiętał tak
obiecującego oczekiwania. W ustach mu zaschło.
– Poczekaj, rozepnę – szepnęła.
Sięgnęła obiema rękami do zapięcia na plecach,
wyginając się w jego kierunku. Nie mógł dłużej
czekać. Objął jej piersi, pochylił się i przez
koronkę dotknął wargami jednego z sutków.
Chwycił koronki i rzucił na ziemię. Znów wycią-
gnął ręce, ale cofnęła się.
Nie był w stanie czekać ani chwili dłużej.
– Sarah...
– Będzie ci łatwiej.
Usłyszał, jak zrzuca buty.
– Nie ruszaj się – szepnęła. Oparła dłonie na
jego ramionach i uklękła na skalnym bloku.
– Teraz zamknij oczy.
I tak widział zaledwie jej zarysy. Zamknął
oczy i czekał z bijącym sercem, aż poczuł, że
sutkiem musnęła jego policzek i dotknęła ust.
Czuł zapach jej skóry, gdy drugi sutek sięgnął
jego ust. Z jękiem wyciągnął ręce, by ją objąć.
– Nic nie rób. Opuść ręce. Odpręż się i pozwól
mi to robić.
To było niewykonalne. Żaden mężczyzna nie
byłby w stanie się odprężyć, gdy kobieta pieści
jego twarz aksamitnymi, krągłymi sutkami, pa-
chnącymi deszczówką i pożądaniem. Jakimś
cudem udało mu się jednak cofnąć ręce.
– Sarah, pozwól mi...
– Za chwilę.
Poruszała się powoli w przód i w tył, nie
pozwalając, by sutek zbyt długo pozostawał
przy jego rozchylonych ustach.
Chciał tego i jednocześnie nie mógł znieść.
Każdy jej kolejny, delikatny ruch powodował, że
jego członek twardniał, boleśnie ocierając się
o suwak rozporka.
Wreszcie przerwała. Twardym sutkiem doty-
kała jego warg.
– Teraz już możesz.
Z westchnieniem rozkoszy zaczął go ssać.
Smak jej ciała był niewiarygodny. Wzdychała
cicho, co podniecało go jeszcze bardziej. Pod-
sunęła mu drugą pierś. Uniósł rękę, by pieścić tę,
którą przed chwilą całował.
Ujęła go za rękę i poprowadziła ją do sprzącz-
ki paska.
– Tu – powiedziała miękkim głosem.
Była śmiała. Zawsze marzył o spotkaniu
kogoś takiego, ale nie sądził, że to w ogóle
możliwe. Z bijącym sercem rozpiął pasek i guzik
jej dżinsów, rozsunął suwak.
– Tak – wyszeptała.
Nie potrzebował dalszej zachęty. Dżinsy
i majtki łatwo dały się zsunąć ze szczupłych
bioder. Uniosła kolana. W ciemnej jaskini był
sam z nagą kobietą. Skierowała jego usta niżej.
Czuł, że los się do niego uśmiechnął. Czasem
kochanki wstydziły się i musiał namawiać je do
takiej pieszczoty. Jednak ta kobieta niczego się
nie wstydziła.
Może spowodował to mrok jaskini. W każ-
dym razie uszczęśliwiła go, zachęcając, by po-
znał jej najbardziej intymne zakamarki. Do-
tknął ustami gorącej, słonej skóry, powędrował
w dół zagłębieniem między żebrami. Ukląkł
przed nią, opierając się o kamienny blok, i objął
jej pośladki.
– Nie – szepnęła – nie rękami.
– Dlaczego? – zapytał, gładząc ustami jej
skórę.
– Chcę... kierować.
Nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Mogła nim
rządzić, jak długo chciała, dopóki czekała go
taka nagroda. Chwycił się skały, by nie zapom-
nieć o jej warunku.
Zadrżała z podniecenia, gdy dotarł do brzucha
i zaczął pieścić językiem jej pępek. Niespiesznie
torował sobie drogę przez kręcone włosy. Przy-
spieszyła oddech. Sam umierał z pożądania.
Naprężony członek domagał się orgazmu, jednak
mógł jeszcze chwilę poczekać.
Umiał odczytać każdy subtelny sygnał dawany
przez kobietę i słuchał rytmu jej oddechu.
Zaczynała się wahać. Nie chciał, by zabrakło jej
odwagi na kontynuowanie tej przygody. Po-
stanowił niczego jej nie narzucać. Gdyby znał ją
lepiej, może postąpiłby inaczej, ale teraz musiała
sama zdecydować, co dalej.
Poddała się z jękiem. Oparła się na rękach,
unosząc biodra.
– Och, Sarah, moja słodka Sarah.
Dotykał językiem jej najdelikatniejszego
miejsca. Próbował, pieścił, lizał i chwytał zęba-
mi, kręciło mu się w głowie z podniecenia.
W końcu zaczął się poruszać w stałym rytmie.
Jej okrzyki podniecenia wypełniały jaskinię,
mieszając się z szumem deszczu.
Mówiono mu już, że robi to dobrze, lecz
w tym momencie kierował się wyłącznie in-
stynktem i zmiennym tempem jej oddechu.
Odtąd zawsze będzie kojarzył zapach deszczu
z zapachem tej kobiety, uderzenia kropel z jej
cichymi prośbami o więcej. Gdy ją zaspokoił,
sam był na granicy orgazmu.
Odpoczywała oparta o skałę. Oblizał wargi.
Gotów był powtórzyć wszystko jeszcze raz.
Może... może powie, że teraz powinni się
zamienić. Nie miałby nic przeciwko temu.
Oddychała powoli. W jaskini zrobiło się ci-
cho. Uświadomił sobie, że deszcz przestał pa-
dać.
Przełknęła ślinę.
– Muszę już iść.
– Teraz?
Chyba nie miała zamiaru opuścić go w takiej
chwili?
– Tak, naprawdę muszę wracać – odchrząk-
nęła. – Deszcz już nie pada, nie ma powodu,
żeby kryć się w jaskini.
– Ale...
– Zdaje się, że klęczysz na moim ubraniu.
Kucnął i zaczął zbierać porozrzucaną gar-
derobę. Miał swoją dumę i nie zamierzał jej
prosić. Jeśli nie potrafiła dać coś sama z siebie, to
do diabła z nią...
– Chciałabym ci się zrewanżować – powie-
działa. – Spotkamy się jeszcze?
O Boże, oczywiście, krzyknął w duchu.
– Może – odpowiedział, podając jej ubranie.
– Myślę, że to bardzo podniecające być ze
sobą tak blisko i nie widzieć się wzajemnie.
Milczał.
– Wiem, jak przedłużyć ten nastrój – stwier-
dziła.
– Naprawdę?
W mroku z trudem widział jej sylwetkę, gdy
wkładała koszulkę przez głowę. Cierpiał i wie-
dział, że może to trwać i przez tydzień, jeśli ona
nie...
– Mógłbyś przyjść do mnie jutro wieczorem
po zmroku.
– Być może.
Od jutrzejszego wieczoru dzieliła go wiecz-
ność, jednak nie miał zamiaru prosić o spotkanie
dzisiaj.
– Przygotuję ci opaskę na oczy.
Może być ciekawie. Ta kobieta wiedziała, jak
z nim postępować. Pomyślał, że warto na to
zaczekać.
– Zdaję sobie sprawę, że tym razem nie
dostałeś wszystkiego, na co miałbyś ochotę
– powiedziała tym swoim niskim, uwodziciel-
skim głosem. – Ale jeśli przyjdziesz i przed
wejściem założysz opaskę, wyrównam ra-
chunki.
– To mi się podoba, ale – zawahał się – nie
jesteś odrażająca ani oszpecona bliznami po
jakimś strasznym wypadku?
– A jak myślisz?
Przypomniał sobie, że obejmował jej twarz,
całował piersi i brzuch. Jego usta i ręce zapamię-
tały wszystko. Była bez zarzutu.
– Myślę, że jesteś piękna.
– Jonas, czy pieszczoty z nieznajomą nie
były nowym, silnym przeżyciem?
– To prawda.
– Więc dlaczego nie bawić się w to dalej?
– Nie wystarczy, że wyłączymy światła?
– Może, ale wtedy nie będę mogła zastoso-
wać efektów specjalnych.
– Jakich efektów specjalnych? – Głos mu się
zmienił z ciekawości.
– To będzie moja tajemnica. Nigdy nie domi-
nowałam, kochając się z mężczyzną. Po tym, co
dziś zaszło między nami, odkryłam, że napraw-
dę to lubię.
– Też mi się to podobało – przyznał – a nigdy
przedtem nie pozwalałem, żeby kobieta mną
kierowała.
Niewiele kobiet chciało przejmować inicjaty-
wę i nie spotkał jeszcze takiej, która zaplanowa-
łaby cały scenariusz spotkania. Zdał sobie spra-
wę, że marzy o tym.
– Jest to więc nowe doświadczenie dla nas
obojga.
– Skąd mogę wiedzieć, że nie zwariowałaś?
– Znikąd. Tego nie możesz być pewny. –
Wyciągnęła rękę i klepnęła jego nagą pierś.
– Spokojnie. Nie zwariowałam.
I tak wiedział doskonale, że nic nie mogłoby
go powstrzymać przed jutrzejszym spotka-
niem.
– Może wpadnę.
– Obiecaj, że włożysz opaskę na oczy. Jeśli
nie, sprawa skończona.
– W porządku.
– Tylko żadnego podglądania. To ja mam
kierować.
– Zawiążę mocno.
Wciągnęła wysokie buty.
– Jestem przekonana, że jeśli teraz nie bę-
dziesz zaspokojony, to jutrzejszy orgazm bę-
dzie wspaniały, gdy już do tego dojdzie.
Dosłownie kipiał pożądaniem, z trudem wy-
dobywał dźwięki.
– A dojdzie?
– Oczywiście. – Przesunęła palcem po jego
klatce piersiowej. – Przyrzekam. Do zobaczenia,
a właściwie do niewidzenia jutro.
Wychodząc z jaskini, odwróciła się jeszcze.
– Na twoim miejscu poszłabym na piwo.
– Zaczekaj. Idziesz taki kawał do domu na
piechotę?
– Nie do domu. Znam taki mały staw, który
po deszczu będzie wystarczająco pełny, żeby się
w nim wykąpać. Do jutra, Jonas.
Wyśliznęła się z jaskini i odeszła.
Gdy wyszła, zaczął rozważać możliwości.
Nie miał wielkiego doświadczenia w odmawia-
niu sobie przyjemności. Kobiety lgnęły do niego
i na ogół z łatwością osiągał zaspokojenie.
Erekcja była bolesna, nie chciał jednak roz-
wiązywać problemu samodzielnie w jaskini.
Właściwie mógłby teraz pojechać do Cathy,
gdzie na pewno zostałby przyjęty. Przed tym,
co zdarzyło się w jaskini, byłaby to wspaniała
perspektywa. Jednak tajemnicza kobieta zawład-
nęła jego wyobraźnią i uznał, że zwykłe harce
na sianie byłyby tym razem nie na miejscu.
Z westchnieniem podniósł i strzepnął koszu-
lę. Wychynął z jaskini na pachnącą po deszczu
pustynię i poszedł na piwo.
B.J. spieszyła do domu, modląc się, żeby Jonas
nie wrócił wprost na ranczo. Jeśli dotarłby przed
nią, znalazłby Hot Stuffa wałęsającego się po
zagrodzie. Może nie skojarzyłby tego od razu
z jaskinią, ale nie chciała, żeby się o nią martwił.
Na wypadek gdyby jednak wyprzedził ją w dro-
dze do domu i już zaczął jej szukać, przygoto-
wała historyjkę o tym, jak koń ją zrzucił i straci-
ła przytomność. Tak będzie najlepiej. Przez
ostatnią godzinę leżała nieprzytomna. Tylko co
będzie, jeśli pozna koszulkę, którą miała na
sobie kobieta w jaskini? Boże, po co wpakowała
się w tę historię? Nadal nie mogła uwierzyć
w to, co się stało.
Gdy już zdecydowała się wcielić w inną
postać, zmieniła się niemal natychmiast z nie-
śmiałej B.J. w pewną siebie Sarah. Najwidocz-
niej takie pragnienia tkwiły w niej przez lata,
czekając tylko na okazję. Jedno śmiałe posunię-
cie za drugim, aż wreszcie, naga, chciała...
wszystkiego. Czy naprawdę to zrobiła? Zaru-
mieniła się na wspomnienie swego zuchwałego
zachowania i poczucia własnej siły. Miała Jona-
sa u stóp. Jako rzeźbiarka Sarah owinęła go sobie
wokół małego palca. Bardzo jej się to podobało!
Wykrzywiła usta, chrząknęła i wreszcie wy-
buchnęła śmiechem. Unosząc ręce nad głową,
zatańczyła z radości. Chwilowo casanowa z Sa-
guaro Junction był całkowicie w jej rękach.
Rozdział trzeci
Zdołała wrócić do domu przed wszystkimi.
Nim ojciec i Noah przyjechali z miasta, zdążyła
odprowadzić konia, wziąć prysznic, przebrać
się i zapleść włosy w warkocz. Na szczęście
mieszkała z ojcem w osobnym domku z dala od
głównego budynku rancza. Udała, że jest zmę-
czona, i wcześnie poszła spać.
Obawiała się, że długo nie będzie mogła
zasnąć. Tymczasem zapadła w głęboki sen. Nic
jej się nie śniło i obudziła się w świetnej formie.
Przeciągnęła się i wstała o bladym świcie z prze-
konaniem, że jej śmiałe i zmysłowe alter ego
służy jej zdrowiu. Nigdy nie czuła się bardziej
ożywiona.
Nie było jeszcze szóstej, lecz ojciec zdążył już
wstać i wyjść. Pewnie nakarmił konie i razem
z Noahem rozładowywał siano, które kupili
poprzedniego dnia. B.J. chwyciła banana,
nalała kawy do ulubionego kubka i pobiegła im
pomóc.
Mimo że było wcześnie, wschodzące słońce
mocno przygrzewało. Dzień zapowiadał się
gorący i parny. Wilgoć po wczorajszym deszczu
unosiła się w powietrzu. B.J. spojrzała na chmu-
ry zbierające się nad górami. Wieczorem znów
mogło padać.
,,Wieczorem’’ – przypomniała sobie. Mimo
narastającego upału dostała na ramionach gęsiej
skórki na myśl o tym, co będzie robić po
zmierzchu.
Jonas trenował źrebaka w zagrodzie. Rdzawa
sierść młodego konia błyszczała w słońcu, gdy
na długiej lonży okrążał placyk. Szósta rano to
wyjątkowo wczesna pora dla Jonasa. Nigdy nie
traktował pracy na ranczu tak poważnie, jak
jego brat. Wszyscy co prawda twierdzili, że
Noah pracował ciężej, niż to było potrzebne,
Jonas za to robił tylko to, co było absolutnie
konieczne, a wolny czas poświęcał na życie
towarzyskie. Niektórzy sąsiedzi uważali, że
Jonas jest leniwy, ale B.J. miała swoje zdanie.
Gdy coś go zainteresowało, poświęcał się temu
bez wytchnienia, natomiast męczyła go nuda.
Każde działanie mierzył miarą własnej przyjem-
ności i pewne dlatego tak ważny był dla niego
seks.
Do wczorajszego popołudnia B.J. nie sądziła,
że może zainteresować takiego mężczyznę jak
Jonas. Zastanawiała się, czy będzie dziś mogła
spojrzeć mu w oczy, nie rumieniąc się. Jak
odpowiedzieć na powitalny uśmiech bez przy-
glądania się jego zmysłowym ustom? Wiedzia-
ła, gdzie te usta były i co potrafiły zrobić.
Miała dla tych ust plany na dziś. Miała też
plany co do reszty jego ciała. Jeśli chce je
zrealizować, musi zachowywać się jakby nigdy
nic. Musi przestać się na niego gapić i zająć
obowiązkami. Chrząknęła.
– Cześć, Jonas! – zawołała, mijając zagrodę.
– Wcześnie dziś wstałeś. Czy to Noah wyciąg-
nął cię z łóżka?
– Dobrze by było. Sam wstałem, nie mogłem
spać.
Poczuła skurcz żołądka. Nie będzie łatwo
zachowywać się normalnie.
– Jak ci idzie z Imeldą? – zapytała.
– Drażni się ze mną jak każda dziewczyna
– uśmiechnął się, nie odrywając oczu od źrebaka
– ale dam sobie radę.
– Któregoś dnia trafisz na panienkę, która cię
pokona.
Mrugnął do niej.
– Możliwe, ale tak się jeszcze nie stało.
Teraz, gdy dosłownie rzuciła go na kolana,
puszenie się Jonasa doprowadzało ją do szału.
I tak w końcu będzie przy niej drżał z pożąda-
nia. Chciała wierzyć, że rewanżuje się za wszyst-
kie kobiety, które porzucił, jednak w głębi duszy
wiedziała, że to nieprawda. Robiła to dla włas-
nej przyjemności.
– Czy banan i kawa są dla mnie? – zapytał.
– Nie. To moje śniadanie.
Postawiła kubek na słupku podtrzymującym
płot i zaczęła zdejmować skórkę z banana.
Przeżycia poprzedniego dnia chyba zaczęły jej
ubarwiać rzeczywistość, bo nagle banan nabrał
seksualnego znaczenia. Z wyraźną przyjemnoś-
cią objęła go ustami i językiem.
– Hej, dziś nie kręcimy filmu porno – zaśmiał
się Jonas. – Proszę wyciąć tę scenę.
Spojrzała na niego. Uśmiechał się, ale patrzył
w zamyśleniu. No tak, czekał na wieczór w to-
warzystwie Sarah, więc i dla niego zwykłe
rzeczy nabierały seksualnego znaczenia. W każ-
dym razie po raz pierwszy patrzył na nią
z takim wyrazem twarzy.
Ugryzła kawałek banana.
– Nie wiem, o czym mówisz – oświadczyła.
Zabrała kubek i poszła w stronę stodoły. Nic
nie mogła poradzić na to, że kołysała się w bio-
drach bardziej niż zwykle. I nie miała nic
przeciwko temu, żeby Jonas to zauważył.
W oddalonym końcu stodoły jej ojciec i Noah
układali bele świeżego siana do suszenia. Obaj
poruszali się oszczędnymi ruchami ludzi przy-
zwyczajonych przez całe życie do takiej pracy.
Mogli narzekać, że praca jest ciężka, ale nie
zamieniliby jej na żadną inną. Pracę na ranczu
mieli we krwi, podobnie jak B.J.
Inaczej było z matką. Ojciec mówił, że nie
była tu szczęśliwa. Uważał, że Keely, siostra
B.J., odziedziczyła po matce zamiłowanie do
przygód i dlatego musiała wyjechać. B.J. zawsze
uważała się za osobę przeciętną jak ojciec, ale po
wczorajszym zdarzeniu zaczęła się zastana-
wiać, czy nie odziedziczyła jednak czegoś po
matce.
Po śmierci żony Arch nie zdecydował się
na powtórne małżeństwo, choć B.J. wiedziała,
że kilkakrotnie kobiety z sąsiedztwa próbowały
go usidlić. Byłby dobrą zdobyczą, nadal szczu-
pły i atletycznie zbudowany. Zdaniem B.J.,
odrobina siwizny tylko dodawała uroku jego
rudym włosom i wąsom. Podejrzewała jednak,
że wspomnienie twórczej, wrażliwej żony nie
pomagało ojcu w nawiązywaniu trwałych zna-
jomości z dość ograniczonymi mieszkankami
Saguaro Junction.
Ojciec uniósł kolejną belę siana, podał ją
w górę do Noaha i odwrócił się do B.J.
– Oto i nasza Śpiąca Królewna – powiedział
z uśmiechem. – Dobrze się czujesz?
– Świetnie – odpowiedziała.
– To się cieszę. Obawiałem się, że coś ci jest,
bo poszłaś spać tak wcześnie.
– Na szczęście nie. Cześć, Noah!
– Cześć. – Noah uśmiechnął się do niej
z wysokości sterty siana. – Jeśli coś ci było, to na
pewno przeszło. Wyglądasz bardzo zdrowo.
– Chcesz powiedzieć, że powinnam wsadzić
to zdrowe ciało na traktor i ruszyć po siano?
– Byłoby miło – zaśmiał się Noah.
– Zaraz się tym zajmę.
Najpierw musiała jednak wymyślić przekonu-
jący powód, dla którego miałaby spędzić wieczór
w domu Sarah. Jonas nie będzie miał kłopotów
z wieczornym wyjściem. Wszyscy się przyzwy-
czaili, że kręci się po okolicy. Ona natomiast
zwykle informowała ojca, dokąd się wybiera.
Prawdopodobnie żeby podkreślić, że postę-
puje inaczej niż Keely, starała się nie afiszować
z osobistymi sprawami. Przed dwoma laty
zakochała się w chłopaku, z którym chciała
spędzić noc. Łączyła randki z wyjazdami na
koncerty country w Phoenix. Odpowiadała wy-
mijająco na pytania o nocleg, ale podała ojcu
nazwę hotelu. Romans się rozpadł i od tamtej
pory nie była z nikim.
Ruszyła w kierunku szopy, gdzie stał traktor.
Nagle się zatrzymała, jakby coś jej się przypo-
mniało.
– Przy okazji: muszę dziś wieczorem pójść
na kilka godzin do Sarah.
– Kilka godzin? – zdziwił się ojciec. – Musi
tam mieć jakąś cholerną szklarnię, jeśli trzeba ją
podlewać przez cały wieczór.
– Rośliny w mieszkaniu to żaden problem.
Ogród warzywny potrzebuje porządnego na-
wodnienia, więc pomyślałam, że wezmę coś do
czytania i zrobię to dzisiaj.
Była z siebie bardzo zadowolona. Zwykle to
Keely zmyślała na poczekaniu, a B.J. nie przeja-
wiała talentu w tej dziedzinie.
Arch westchnął.
– Podlewaj, co chcesz, ale to tylko marno-
wanie wody. Przeniosła się tu ze wschodnich
Stanów i pewnie nie wie, że w sierpniu jest za
późno na uprawę warzyw, chyba że ktoś się
nimi ciągle zajmuje.
– Masz rację, ale obiecałam jej, że zrobię, co
będę mogła – powiedziała B.J. – Nie wiem,
o której wrócę, i nie chcę, żebyś się o mnie
martwił.
– Nigdy się o ciebie nie martwię – zapewnił
Arch. – Po prostu nie znoszę marnowania wody.
– Myślę, że wystarczy jeden sezon, żeby
nabrała doświadczenia. Teraz lepiej, żebym już
zabrała się do pracy, nim kierownica się tak
rozgrzeje, że nie będę mogła jej utrzymać.
– Wczoraj kupiliśmy nowy termostat – za-
wołał Noah ze sterty siana. – Położyłem go na
półce przy drzwiach, na wypadek gdybyś go
chciała zainstalować.
– Dobra.
Noah wiedział, że dawała sobie radę z takimi
sprawami. Natomiast ona wątpiła, czy Sarah
kiedykolwiek wymieniła termostat, a Keely nie
zrobiłaby tego za nic na świecie, bo zniszczyła-
by sobie paznokcie. Cóż, poczciwa B.J. może
założyć nowy termostat, bo jest jak jeden
z chłopaków.
Westchnęła. Nic dziwnego, że Jonas nigdy
nie dostrzegał w niej kobiety.
Jonas cmoknął i zawrócił Imeldę do zagrody.
Miała równy, pewny krok i nie mógł się już
doczekać dnia, kiedy będzie można jej dosiąść.
Jednak nie z powodu Imeldy wstał dziś tak
wcześnie.
Krew w nim wrzała, ciało drżało z pożąda-
nia, a musiał czekać jeszcze dwanaście godzin.
Nie wiedział, jak wytrzyma przez cały dzień.
Oczywiście mógł się wziąć do naprawy płotu
lub kopania dołów pod słupy. Oba zajęcia
uspokoiłyby go z pewnością, ale on nie chciał
być spokojny ani wyczerpany. Chciał cieszyć
się każdą chwilą, którą miał spędzić z Sarah.
Już i tak się niepokoił, że za krótko spał, żeby
być świeży i gotowy, gdy nadejdzie ósma.
Jednak samo rozważanie możliwych planów,
jakie Sarah mogła mieć wobec niego, spowodo-
wało erekcję i nie był w stanie zasnąć przez
długi czas. Po nocy pełnej fantazji wszystko
kojarzyło mu się z seksem: natrysk, wibracje
elektrycznej maszynki do golenia, zapach droż-
dżowego ciasta, masło spływające po naleś-
nikach, butelka z syropem.
Pewnie dlatego, gdy rano ujrzał B.J. z ba-
nanem, miał erotyczne skojarzenia, a przecież
ona nie szalała za mężczyznami. Wierzył, że
nie wie, o czym on mówi, choć wiedział,
że nie jest dziewicą. Domyślał się, że gdy
jeździła do Phoenix na koncerty z Jeffem
Cheneyem, później w hotelu coś się działo.
Zabawne, że przez wszystkie te lata nie zauwa-
żył, jak zgrabne ma pośladki. Gdy teraz od-
chodziła, nie mógł oderwać oczu od jej kształ-
tów. Spłowiałe tylne kieszenie poruszały się
w naprawdę słodkim rytmie, a tylny szew
dżinsów wpijał się w zgrabną pupę.
Prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy,
jak seksownie wyglądają jej pośladki w obcis-
łych spodniach. B.J. nie myślała w tych katego-
riach. Po raz pierwszy zastanawiał się, jak taka
ładna dziewczyna potraktowałaby kogoś, kto
potrafiłby przełamać jej opór i wyzwolić w niej
najgłębsze instynkty. Jonas był gotów założyć
się o ostatniego dolara, że Jeff Cheney nie umiał
tego dokonać.
Nagle poczuł się głupio, że przychodzą mu do
głowy takie myśli w związku z dziewczyną,
która była dla niego jak siostra. Chyba całkiem
zgłupiał. Za chwilę będzie się oglądał za Lupitą,
ich podstarzałą gospodynią. B.J. pękłaby ze
śmiechu, gdyby wiedziała, o czym myślał. Na-
zwałaby go maniakiem seksualnym i dziś miała-
by rację.
Doszedł do wniosku, że Imelda ma już dość
treningu, tym bardziej że dzień jest upalny. Dał
jej z kieszeni kilka marchewek, poklepał, żeby
przyzwyczajała się do jego dotyku, podrapał za
uszami, zdjął uzdę i pozwolił swobodnie biegać
po zagrodzie.
Odnosił uprząż do stodoły, gdy spostrzegł
B.J. pochyloną nad błotnikiem traktora. Była
zachęcająco wypięta w jego kierunku. Miał
wielką ochotę objąć krągłe pośladki i ścisnąć je
po przyjacielsku. Pewnie z wrażenia dostałaby
ataku serca.
Gdy się zbliżył, usłyszał, że klnie. Ciężko
dyszała, mocując się z czymś w środku traktora.
Znów zaczął myśleć o seksie. Pomyślał, że
bardzo podobnie, ciężko oddychała Sarah.
Jednak ta kobieta nie była bliska orgazmu,
tylko naprawiała traktor. Powinien jednak
oprzytomnieć.
– Pomóc ci? – zapytał.
Gwałtownie uniosła głowę i uderzyła się
w podniesioną osłonę silnika.
– Cholera!
– Przepraszam.
Zaczepił uprząż na najbliższym haku i pod-
szedł do B.J. Wiedział, jak boli uderzenie w tył
głowy. Poprzedniego dnia uderzył się o sklepie-
nie jaskini.
– Zaczekaj, rozmasuję trochę, żeby nie
spuchło.
Sięgnęła ręką do tyłu głowy.
– Będziesz miała smar we włosach.
Opuściła rękę.
– Już nie boli.
– Mimo to rozmasuję.
Objął tył jej głowy i delikatnie dotknął pal-
cami.
– Tutaj?
– Tak.
Miała włosy jedwabiste jak Sarah, ale tamte
były – jak mówiła – czekoladowobrązowe. Tego
ranka jasne włosy B.J. kręciły się wokół twarzy.
Nawet warkocz nie wyglądał zbyt starannie,
jakby zaplotła go w pośpiechu. Nie pamiętał,
kiedy ostatnio widział ją z rozpuszczonymi
włosami.
Policzek miała ubrudzony smarem. Powstrzy-
mał się, żeby nie zetrzeć go kciukiem. Cała B.J.
– nos usiany piegami, grube, jasne rzęsy, różowe
usta bez pomadki i smar na policzku.
Spojrzała na niego groźnie.
– Myślałam, że jesteś na zewnątrz.
– Już skończyłem. Przepraszam, że cię nie
ostrzegłem, że wchodzę do stodoły.
– Jakoś to przeżyję.
Uśmiechnął się złośliwie, widząc, że nadal
masuje głowę.
– Mam taką nadzieję. W przeciwnym razie
to ja będę naprawiać traktor.
B.J. wydawała mu się dzisiaj jakaś inna, ale
nie mógł określić, na czym to polegało. Wi-
dział te niebieskie oczy z milion razy, ale
nigdy w nie głęboko nie spojrzał. I właśnie
robił to z przyjemnością.
Dokładnie w chwili, gdy zorientował się, że
dzieje się coś, czego nigdy dotąd między nimi
nie było, ona przerwała ten nastrój.
– Już w porządku. Lepiej, żebym to teraz
skończyła, bo dzień się nie wydłuży.
Przez chwilę zobaczył w jej spojrzeniu coś,
w co nie mógł uwierzyć. Jakby ona... nie, to
śmieszne, przecież na, miłość boską, razem się
wychowali. Powinien już odejść i zająć się
płotem.
– Co z traktorem?
– Zepsuty termostat.
Znów pochyliła się nad błotnikiem, sięgając
do wnętrza maszyny.
Jonas nigdy nie był dobry w naprawianiu
urządzeń. Robił to, jeśli zmuszały go okoliczno-
ści. Wolał żywe istoty. W każdym razie przy-
glądanie się B.J. w tej pozycji było bardzo
intrygujące. Nigdy nie robił tego z kobietą
leżącą twarzą na masce samochodu, lecz B.J.
nieświadomie podsunęła mu taki pomysł. Pew-
nie też nigdy nie kochała się w ten sposób, choć
jej pośladki byłyby idealne, niezbyt kościste
i nie za tłuste.
– Jak już tam stoisz, to możesz mi podać
klucz.
Wyciągnęła rękę. Podniósł klucz i wsunął go
w jej dłoń. Poczuł, że rozpoznaje ten dotyk.
Sarah miała właśnie takie gorące dłonie, a prze-
cież te dwie kobiety były zupełnie inne.
– Dziękuję – mruknęła B.J. – ale nie musisz
mnie pilnować. Dam sobie radę.
Cóż, pod jednym względem są podobne – po-
myślał. Obie lubią rządzić. Jednak teraz B.J.
zirytowała go swoim uporem. Dziwne, ale dziś
miał ochotę pochylić się z nią nad błotnikiem
i mocować się z silnikiem lepkim od smaru.
Z drugiej strony, będzie bardzo szczęśliwy,
gdy dziś wieczorem wreszcie spotka się z Sarah
i ona przejmie inicjatywę. Zapowiadało się, że
będzie to wielkie przeżycie i to już za jedenaście
i pół godziny.
Rozdział czwarty
O siódmej wieczorem B.J. otwierała drzwi
domku Sarah. Czuła się jak tajny agent.
Tak świetnie nie bawiła się od lat, choć
utrzymanie sekretu przed Jonasem okazało
się zadaniem tym trudniejszym, że dotych-
czas niczego nie musiała ukrywać. W pe-
wnym stopniu działało to na jej korzyść,
była ostatnią osobą, którą można by pode-
jrzewać o umówienie tajnej randki pod fa-
łszywym imieniem. To było bardziej w stylu
Keely.
Chociaż, gdyby Keely tu była, być może nie
zaskoczyłaby jej maskarada urządzona przez
młodszą siostrę. Ostatecznie razem kryły się
w jaskini, żeby spiskować i wymyślać przygo-
dy. Tylko że dawniej to Keely miała wciąż nowe
pomysły, więc B.J. pozwalała jej przewodzić.
Wszystkim pozwalała kierować sobą, ale dzisiaj
to ona kieruje przedstawieniem. Zamknęła drzwi
i postawiła torbę pełną rekwizytów. Jej pikap stał
ukryty za odremontowanym garażem, w którym
Sarah urządziła pracownię. Chciała mieć osobny
budynek do pracy, dlatego spodobało jej się to
miejsce na uboczu. Dom stał na dwudziestu
akrach jałowej ziemi zarośniętej chwastami
i kaktusami. Z jednej strony posesja graniczyła
z ziemią należącą do Kamiennych Bliźniaków,
dzięki czemu Sarah i B.J. zostały sąsiadkami.
Na początku lata spotkały się w sklepie
z narzędziami. Obie szukały sprzętu do spawa-
nia. B.J. była zafascynowana tym, że Sarah
używa spawarki do rzeźbienia, a nie do na-
prawy zepsutych maszyn. Wprosiła się, żeby
obejrzeć jej prace. Potem wpadała jeszcze kilka
razy na kawę, ale obie były zbyt zajęte, żeby
spędzić ze sobą więcej czasu.
B.J. nie wspominała Jonasowi o Sarah. Teraz
było jej to na rękę. Miała niepowtarzalną szan-
sę, żeby kochać się z Jonasem bez ryzyka, że
zostanie odrzucona lub wyśmiana.
Zagrzmiało. Włączyła klimatyzację. Na
szczęście dom był niewielki i powinien szybko
się ochłodzić. Przez cały dzień nie padało, cho-
ciaż ciemne chmury od popołudnia zapowiada-
ły deszcz. Miała nadzieję, że nie zacznie padać
przed przyjściem Jonasa. Domek miał blaszany
dach i deszcz bijący o taki dach podkreśliłby
zmysłową atmosferę, o jaką jej chodziło.
Sarah wynajęła domek z całym wyposaże-
niem. Dzięki temu B.J. nie musiała czuć się
skrępowana, że rządzi się jej rzeczami. Właś-
ciwie chciała skorzystać tylko z wielkiego łoża
w sypialni. Pościel przywiozła ze sobą.
Spojrzała na zegarek. Do zmroku miała jesz-
cze niecałą godzinę. Była pewna, że Jonas zjawi
się punktualnie. Wyjęła z torby jedwabną opas-
kę, otworzyła drzwi frontowe i luźno przywią-
zała ją do klamki. Poczuła przypływ adrenaliny.
To był najdłuższy dzień w życiu Jonasa.
Kilkakrotnie gotów był przysiąc, że słońce prze-
stało się przesuwać po niebie, to znów potrząsał
zegarkiem przekonany, że bateria się rozłado-
wała. Około szóstej ogolił się, wziął natrysk
i trzykrotnie się przebrał. Czuł, że nie jest
w stanie przełknąć pachnącego obiadu, który
Lupita postawiła przed nim i Noahem.
– To musi być cholernie ważna randka – za-
uważył Noah, zajadając enchilladas. – Jeszcze
nie widziałem, żebyś rezygnował z jedzenia
z powodu kobiety.
Jonas był tak roztargniony, że nie pomyślał,
iż brak apetytu może zwrócić uwagę jego brata.
– Cóż, pewnie zjemy coś razem, nie chcę się
napychać przed spotkaniem.
– Powiesz mi, kto to jest?
– Nie sądzę, żeby tego chciała.
Noah posłał mu ostre spojrzenie.
– Wiesz, że staram się nie wtrącać...
– Tak, oczywiście. – Jonas uśmiechnął się
szyderczo.
– Staram się, co nie znaczy, że zawsze mi się
udaje. Jeśli ta kobieta jest mężatką...
– Nie jest. – Jonas poczuł się dotknięty, że
Noah poruszył ten temat. – Myślałem, że lepiej
mnie znasz.
– Przepraszam, braciszku. Po prostu zwykle
nie robisz z tego tajemnicy, a zwłaszcza gdy dama
jest tak ważna, że trzeba się pięć razy przebierać.
– Trzy razy i tylko z powodu pogody. Nie
wiedziałem, czy będzie padać.
Noah spojrzał na brata znad kubka z kawą.
– Rozumiem. Nie da się nosić niebieskiej
koszuli na deszczu.
– Myślisz, że niebieska wyglądałaby lepiej?
– spytał Jonas, przyglądając się czarnej koszuli,
na którą się ostatecznie zdecydował. – Jeszcze
mam czas, żeby się przebrać.
Noah przyjrzał mu się.
– Żartujesz, prawda?
Jonas napotkał spojrzenie brata i zarumienił
się. Zachowywał się idiotycznie.
– Jasne, że żartuję.
Posłał Noahowi znaczące spojrzenie.
– Kolor jest nieważny. Ważne, jak szybko
można ją rozpiąć. Nie mogę pozwolić, żeby mi
podarła najlepszą koszulę.
Noah zachichotał i potrząsnął głową.
– Cóż, cieszę się, że przynajmniej jeden z nas
się dobrze bawi.
– Jeślibyś przestał tak ciężko pracować
i wziąłbyś wolny wieczór raz czy dwa, mógł-
bym cię umówić z jakąś ślicznotką.
– Dziękuję, nie skorzystam. – Noah napił się
kawy z rozbawioną miną. – Wątpię, czy dorów-
nałbym twojej reputacji.
– Mówię serio. To niezdrowo, żeby facet
unikał seksu tak długo jak ty.
Jonas wstał, odsuwając krzesło.
– Skąd wiesz, jak długo? Śledzisz mnie?
– Nie muszę – odpowiedział Jonas, zbiera-
jąc talerze. – Jeśli jesteś z kimś w miasteczku
tej wielkości, to wyda się wcześniej czy póź-
niej.
– Miej to na uwadze, spotykając się z tajem-
niczą damą. Ludzie się dowiedzą. Dlaczego więc
nie powiesz mi teraz?
– Nikt się nie dowie, jeśli dziś wszystko
będzie tak, jak zostało zaplanowane.
Jonas nie chciał nawet o tym myśleć, ale
możliwe, że uczestniczył w jednorazowej zaba-
wie.
– Nie próbuj mi wmawiać, że przez godzinę
grzebałeś w szafie dla kobiety, z którą chcesz się
spotkać tylko raz. Zależy ci na niej i wiesz
dobrze, że nie wystarczy ci jedna upojna noc.
Wiedział. Myślał o spotkaniu w jaskini
i o tym, co go miało go czekać dzisiaj. Miał
ochotę na rewanż, ale czy ona także? Pierwszy
raz w życiu nie panował nad sytuacją.
– A może rzeczywiście nie będziesz chciał się
z nią więcej spotykać – powiedział pojednaw-
czo Noah. – Powinienem pilnować własnego
nosa.
Jonas był zaskoczony. Nie mógł sobie przypo-
mnieć, kiedy ostatnio Noah tak łatwo ustąpił.
Widocznie z daleka było widać, że się denerwuje.
Do diabła. Musi się opanować, bo reputację
twardego faceta diabli wezmą.
Wzruszył ramionami.
– Łatwo przyszło, łatwo pójdzie.
Noah wstał i poklepał brata po ramieniu.
– W każdym razie życzę ci dziś szczęścia.
Czuję, że to wyjątkowe spotkanie.
Jonas próbował zaprzeczać, ale wiedział, że
to beznadziejne. Sarah rzeczywiście była wyjąt-
kowa. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak
zainteresowany kobietą.
Wreszcie się ściemniło. Wsiadł do samochodu
i ruszył w stronę domu Hawthorne’ów. Jechał
powoli, bo nie był pewien, czy już jest wystar-
czająco ciemno. Oprócz tego, umył dziś samo-
chód i nie chciał go od razu ubrudzić na polnej
drodze.
Chciał się dobrze zaprezentować. Jego czarna
ciężarówka powinna błyszczeć, silnik ma po-
mrukiwać ośmioma cylindrami, z głośników
ma dobiegać nastrojowa muzyka. Sarah powin-
na wiedzieć, że ma do czynienia z mężczyzną
z klasą.
Wreszcie wypatrzył budynek. Lampa na gan-
ku rzucała krąg światła. Poza tym dom był
pogrążony w ciemnościach. Żołądek podsko-
czył mu na myśl, że mogła się rozmyślić.
Zamiast stać przy oknie i czekać na jego cięża-
rówkę, mogła być gdzieś poza domem.
Kurz osiadł na samochodzie. Jazda zapyloną
drogą musiała się tak skończyć. Trudno. I tak
zaczynało kropić. Parę kropli wystarczyło, żeby
na warstwie kurzu powstał kropkowany wzo-
rek. Gdy zaparkował przed domkiem, lampa na
ganku oświetliła brudne nadwozie.
Przynajmniej radio brzmiało doskonale przez
otwarte okna ciężarówki. Jednak nim wyłączył
silnik, muzykę przerwała reklama specyfiku
przeciw świerzbowi.
Wrażenie, które chciał sprawić, mogło okazać
się bez znaczenia, jeśli nie było jej w domu.
Wiatr poruszył czymś zawieszonym na klamce.
Przyjrzał się. Luźno przywiązany czerwony
szalik. Jego opaska!
Kamień spadł mu z serca, w ustach zaschło
z podniecenia. Nerwowo wyłączył silnik i za-
kręcił szyby. Dziwne, że był w stanie o tym
pamiętać.
Wysiadał, gdy powiew wiatru uniósł mu
rondo kapelusza. Zdjął go i zostawił na siedze-
niu. Jeśli coś było mu dziś zbędne, to na pewno
kapelusz.
Wchodząc po schodkach na mały, frontowy
ganek, zerknął na dwa bujane krzesła i wycie-
raczkę przed drzwiami. Widniał na niej napis
,,Witaj’’. Sprzedawali takie w miejscowym skle-
pie. Wszystko wyglądało zwyczajnie, jak ganki
domów innych kobiet, które odwiedzał. Wszyst-
ko, oprócz czerwonego szalika na klamce.
Dopiero teraz zorientował się, dlaczego nie
było widać żadnych świateł. Wszystkie zasło-
ny były zaciągnięte. Zamieniła dom w jas-
kinię.
Drżącymi rękami odwiązał szalik. Był z jed-
wabiu. Zawiązywał oczy, wyobrażając sobie
delikatny dotyk jej dłoni, warg i języka... Nim
dokładnie zasłonił oczy, miał już erekcję.
Pokręcił głową, żeby sprawdzić, czy coś wi-
dzi. Jeśli chciała się tak bawić, na razie przyjął jej
warunki. Nie miał zasłoniętych oczu od czasu,
gdy na prywatkach bawił się w całowanego
berka. Zapomniał, że jeśli człowiek nie widzi,
wyostrzają mu się inne zmysły.
Niedaleko dzwonił dzwoneczek poruszany
wiatrem. Przedtem nie słyszał tego ani ciągłego
cykania świerszczy. Nie czuł też wcześniej
zapachu siąpiącego deszczu, który miarowo
stukał o dach z falistej blachy.
Wziął oddech, uniósł dłoń i zapukał do drzwi.
Skrzypnęła klamka i owiało go chłodne powiet-
rze. Poczuł zapach czegoś zmysłowego i usły-
szał delikatnie brzmiący saksofon.
– Witaj, Jonas.
Gdy usłyszał jej głos, poczuł dreszcz wzdłuż
kręgosłupa
– Witaj, Sarah.
Wzięła go za rękę i wprowadziła do środka.
– Chodź.
– Ostrożnie, bo nie wytrzymam.
Zaśmiała się.
– Spróbuj się przez chwilę powstrzymać
albo będziemy musieli się szybko rozstać.
– Wierz mi, próbuję panować nad sobą.
Miała przyjemny śmiech. Brzmiał znajomo,
jakby go już kiedyś słyszał. Jednak to było
nieprawdopodobne. Oczywiście, mogli się zna-
leźć w barze
’’
Roundup’’ tego samego wieczora
lub jednocześnie robić zakupy w sklepie samo-
obsługowym. Musiało tak być.
Objęła dłońmi jego rękę.
– Cieszysz się, że tu jesteś?
Zadrżał.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo.
– Ja też się cieszę.
Dotknęła wargami jego palców. To mu przy-
pomniało, jak całował jej rękę w jaskini. Serce
zaczęło mu walić na myśl, że mogła na dziś
planować całkowity rewanż. To by oznaczało...
że spełni się jego marzenie.
– Doceniam też, że zaufałeś mi i pozwoliłeś
kierować.
Przesunęła językiem przez każde zagłębienie
między palcami. Poczuł, że przechodzą go ciar-
ki. Najwyraźniej sama potrafiła wymyślać pie-
szczoty.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Chciałabym, żebyś dziś pozostał bierny.
Jeśli w jakiejś chwili coś ci nie będzie od-
powiadać, powiedz mi to.
Wzięła do ust jego mały palec i zaczęła
delikatnie ssać. Podziałało. Pomyślał, że ona ma
dwa razy większe doświadczenie niż on.
– Najpierw rozluźnij rękę, jakby to była
kukiełka, którą ja mam kierować.
Skinął głową. Rozluźnienie ręki nie było
problemem, gorzej z członkiem.
– Dobrze. Teraz obejrzysz mnie dotykiem.
Położyła sobie jego rękę na szyi. Końcami
palców poczuł, że serce jej bije bardzo szybko.
Może jednak nie panowała nad sytuacją tak, jak
się wydawało?
– Czy mam cię rozebrać?
– To nie będzie konieczne.
Poprowadziła jego dłoń wzdłuż obojczyka
i w dół do nagich piersi.
Wstrzymał oddech. Już była naga. Palce od-
ruchowo ułożyły mu się do pieszczot.
– Nie – szepnęła. – Pamiętaj, że mam tobą
kierować jak lalką.
Położyła jego dłoń na drugiej piersi.
– Tak jest dobrze.
Twarda brodawka opierała się o jego dłoń,
doprowadzając go do szaleństwa. Ubóstwiał
kształt jej piersi, pamiętał ich smak i jęki
rozkoszy, gdy pozwoliła je całować.
– Sarah, pozwól mi...
– Bądź jak lalka – szepnęła, prowadząc jego
dłoń między piersiami tak, że palce zeszły w dół
po jej gładkim brzuchu. Jęknął, gdy trafił na
miękkie, kręcone włosy. Chciał...
– Ja kieruję – przypomniała natychmiast
miękkim głosem.
Przesunęła jego rękę niżej. Musiał zacisnąć
zęby, żeby powstrzymać się przed zgięciem
palców i dotknięciem jej w najwilgotniejszym
miejscu. Narastał uwodzicielski zapach jej pod-
niecenia. Jonas czuł pulsowanie w pachwinach.
Deszcz padał coraz mocniej, rytmicznie bębniąc
o dach.
Przykryła jego dłoń palcami. Popchnęła środ-
kowy palec Jonasa w zagłębienie, gdzie czekało
najbardziej wrażliwe miejsce. Najdelikatniejsze
zgrubienie pulsowało pod jego palcem, gdy
wzdychając, naciskała go mocniej. Drżał, chcąc
zrobić coś więcej.
– Sarah...
– Poczekaj.
Oddychała szybko, poruszając jego palcem
do przodu i do tyłu.
– Chciałbym cię objąć.
– Nie. Chcę... tak. Jesteś... moją zabawką.
Powinien się oburzyć, jednak wzrosło tylko
jego podniecenie. Chciał, żeby go wykorzystała,
męczyła. W głowie mu wirowało, wolną rękę
zacisnął w pięść, żeby jej nie objąć.
Chwyciła go za ramię.
– Już zaraz – szepnęła, przyspieszając ruchy
jego palca. Deszcz szybciej uderzał o dach.
– Och... tak... tak.
Przycisnęła jego dłoń do mokrych włosów,
gwałtownie pochyliła się do przodu i ciężko
dysząc, przycisnęła głowę do jego piersi.
Oddychał z trudem.
– Dobrze? – zapytał ochrypłym głosem.
Jakby w zgodzie z jej odczuciami, deszcz
zelżał.
– O, tak.
Wzięła głęboki oddech i uniosła głowę. Wysu-
nęła jego rękę spomiędzy ud. Miał ochotę zbli-
żyć tam swoją twarz.
– Boże, wspaniale teraz pachniesz.
– Mówisz o perfumach?
– Nie.
Był rozpalony do granic wytrzymałości.
Uniosła jego dłoń i pomachała mu przed
nosem.
– To masz na myśli?
Jęknął.
– Pozwól mi spróbować twojego smaku.
– Nie teraz. Może później – powiedziała
niskim głosem – jeśli będziesz grzeczny.
– Będziesz zaskoczona, jaki potrafię być
grzeczny.
– Mam nadzieję, bo teraz zabiorę cię do
sypialni.
Rozdział piąty
Nie wszystko, co robiła B.J., było zaplanowa-
ne. Zawsze podchodziła do życia praktycznie,
więc zdecydowała, że zaczeka nago na Jonasa.
Nie chciała tracić czasu na rozbieranie, gdy on
już się zjawi. Początkowo chciała wprowadzić
go prosto do sypialni oświetlonej świecami
i powoli mu uświadomić, że nic na sobie nie ma.
Jednak gdy otworzyła drzwi i zobaczyła, że
czeka w napięciu i z opaską na oczach, wyobraź-
nia podsunęła jej zmysłowe obrazy. Zdała sobie
sprawę z własnej siły. Już samo wprowadzenie
go było pełne erotyzmu. Wtedy przyszedł jej do
głowy pomysł zabawy w kierowanie bezwolną
lalką.
Przez cały dzień obawiała się, że będzie
spięta, ale okazało się inaczej, dzięki temu, że
miał opaskę i był przekonany, że ona jest kimś
innym. Na nic takiego nie mogłaby się zdobyć,
gdyby miała być sobą. Było jednak oczywiste, że
ma w sobie awanturniczą żyłkę, i postanowiła,
że przynajmniej dziś nie będzie się temu opierać.
Poprowadziła go krótkim korytarzem do sy-
pialni. Aromatyzowane świece pozwalały jej
widzieć drogę. Jonas poczuł zapach wanilii.
Keely powiedziała jej kiedyś, że wanilia działa
pobudzająco. W sklepie mieli te świece tylko
w wysokich szklanych pojemnikach. Sprowa-
dzali je chyba wyłącznie dla turystów, bo B.J.
nie mogła sobie wyobrazić, żeby jakiś farmer je
kupował.
Kupiła dziesięć. Henry, jej stary przyjaciel,
obsługiwał kasę tego popołudnia. Powiedziała
mu, że już robi zakupy na Boże Narodzenie. Na
szczęście nie musiała nic mówić na temat
miotełki do kurzu.
W sklepie z tkaninami również napomknęła
o świętach, kupując pięć metrów czerwonego
sznura z aksamitu i dwa jedwabne czerwone
szaliki. W samoobsługowym spożywczym ni-
kogo nie interesowało, że kupiła puszkę bitej
śmietany i butelkę oleju roślinnego. Bita śmieta-
na stała teraz obok łóżka w wiaderku z lodem.
Olej z odrobiną soku wiśniowego czekał na
nocnym stoliku.
Przyniosła też odtwarzacz. Włączyła krążek
zatytułowany ,,Uwiedzenie’’ zostawiony przez
Keely.
Jonas stał na środku sypialni, oddychając
ciężko, a jego dżinsy wypychała erekcja. Po-
prowadziła go do krzesła w rogu pokoju.
– Tu jest krzesło. Chcę, żebyś usiadł, zdjął
buty i skarpetki. Nie będziemy musieli się tym
później zajmować.
Ostrożnie usiadł. Szybko zrzucił buty i skar-
petki.
– Co teraz?
– Wstań i rozbierz się dla mnie.
Przełknął ślinę.
– Nie chcesz... mi pomóc?
– Nie. Chcę leżeć na łóżku i patrzeć.
– Po prostu leżeć i patrzeć?
Wyciągnęła się na łóżku. Gorące ciało na
chłodnej pościeli.
– Może nie. Może patrząc, będę się dotykać.
Nigdy tak nie mówiła. Nie miała pojęcia, skąd
jej się brały takie słowa, ale widziała, jak działają
na Jonasa. Wstrząsnął nim dreszcz.
– Domyślam się, że wiesz, co się ze mną
dzieje, gdy wyobrażam sobie coś takiego.
Zachowania niegrzecznej dziewczynki przy-
chodziły jej łatwiej, niż mogła przypuszczać.
– Widzę, co się z tobą dzieje – powiedziała
ochrypłym szeptem – ale chcę widzieć dokład-
niej. Chcę widzieć, jak jesteś twardy, jak bardzo
mnie chcesz.
Sięgnął do sprzączki od spodni.
– Najpierw koszula.
Zawahał się. Błyskawicznie rozpiął napy
przy mankietach i przy kołnierzu.
– Wolniej, niech to chwilę potrwa.
Chciała, żeby był nagi jak najszybciej, ale
panowanie nad nim było dla niej swoistym
afrodyzjakiem.
Odetchnął głęboko i zwolnił. Rozpinał za-
trzaski w leniwym tempie.
– Lepiej?
– O wiele.
Drżała z niecierpliwości. Zgodnie z jej oczeki-
waniem, deszcz zaczął gwałtownie bębnić
o dach, podkreślając nastrój.
– Co teraz robisz? – zapytał tonem pełnym
pożądania.
Zwilżyła palec i powiodła nim wokół brodawki.
– Bawię się sutkiem.
– Pozwolisz mi to robić?
– Zobaczymy.
– Wiesz, że doprowadzasz mnie do szaleń-
stwa?
Wyciągnął koszulę z dżinsów.
– Chciałbyś coś zmienić?
– Nie. Jednak nigdy jeszcze nie rządziła mną
kobieta. To jest...
– Podniecające?
– O, tak.
Zrzucił koszulę na podłogę.
Setki razy widziała go bez koszuli. Gdy była
pewna, że nie patrzył, podziwiała szerokie
ramiona, czarne włosy rozsypane w trójkąt na
piersiach, ukryte pod nimi brązowe brodawki.
Widywała go już brudnego, spoconego, na-
wet pokaleczonego po upadku, ale nigdy pod-
nieconego, z przyspieszonym oddechem, błysz-
czącego w blasku świec.
Deszcz znów uderzył mocniej o blaszany
dach.
Spojrzała niżej na jego płaski, umięśniony
brzuch, rozpiętą sprzączkę paska i guzik dżin-
sów. Oddychał wolniej, a między piersiami
płynęła strużka potu.
– Co teraz robisz? – zapytał drżącym gło-
sem.
Chciała nadal drażnić go tym, czego nie mógł
widzieć.
– Włożyłam rękę między uda.
Jęknął.
– Jest mi dobrze.
Było wręcz niewiarygodnie. Poruszała się
powoli, czekając, aż rozepnie suwak.
Wreszcie zamek się rozsunął. Nawet w naj-
śmielszych marzeniach erotycznych nie wyob-
rażała sobie tego momentu.
– Czy mam... zdjąć slipy, gdy... już zdejmę
dżinsy?
– Nie. Tylko dżinsy. Ściągnę ci slipy, gdy będę
gotowa.
Była już dawno gotowa, lecz chciała, żeby
przeżył to tak, jak nigdy dotąd. Ten wieczór
musi zapaść mu głęboko w pamięć.
Zrzucił spodnie i stanął obok. Miała przed
sobą wzgórki jego mięśni, doskonałe łydki,
a przede wszystkim wybrzuszenie w slipach.
Żeby je objąć, potrzebowałaby obu rąk.
Stał przed nią niby ślepy grecki bóg, który
poddaje się wszystkiemu, co jej przyjdzie do
głowy. Możliwe, że nigdy nie znajdzie takiego
mężczyzny jak Jonas. Możliwe, że zadowoli się
kimś mniej wspaniałym, a może nigdy nie
wyjdzie za mąż, ale tę noc spędzi z wymarzo-
nym człowiekiem. Wątpiła, by wiele kobiet
mogło to o sobie powiedzieć.
Zsunęła się z łóżka. Podeszła i stanęła przed
nim.
– Weź mnie za rękę, a ja tobą pokieruję.
Podała mu dłoń. Chwycił ją mocno.
– Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Jestem
już na granicy...
Jej serce zabiło szybciej, gdy zdała sobie sprawę,
że za chwilę może stracić nad nim kontrolę.
Wystarczy, że zrzuci opaskę i zakończy zabawę.
– Pomyślałem – mówił dalej – że jeśli zostanę
na całą noc, to będzie bez znaczenia, bo będę
miał więcej czasu, żeby...
– Obawiam się, że nie możesz zostać na całą
noc. – Usiłowała nie wpadać w panikę. Im
dłużej tu był, tym większe było niebezpieczeń-
stwo, że ją rozpozna. Oprócz tego nie była
w stanie wymyślić powodu, dla którego miała-
by nie wrócić na noc do domu.
– Kiedy będę musiał wyjść?
– Mogę ci pozwolić jeszcze na godzinę.
– I to wszystko?!
– Tak.
Zacisnął zęby.
– Będę więc musiał wytrzymać najdłużej,
jak się tylko da.
– Pomogę ci. Gdy będziesz czuł, że już do-
chodzisz, ja przestanę.
– Sarah, ja dochodzę od wczorajszego spot-
kania w jaskini.
– W takim razie sprawdzimy twoją siłę woli.
Chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę
łóżka.
– Rozumiesz chyba, że nie możesz zdjąć
opaski?
– Nawet po wszystkim?
– Szczególnie wtedy.
– Założę się, że masz znamię. Mnie to nie
przeszkadza.
– Nie mam żadnych znamion – zaczęła szu-
kać sensownego wytłumaczenia. – Jestem po
prostu bardzo nieśmiała.
– Nie wierzę ci.
– Ale to prawda. Opaska zupełnie mnie
zmienia, pozwala ujawnić moje drugie, zmys-
łowe ,,ja’’.
Nie musiała kłamać. Tak właśnie było.
– Jeśli zdejmiesz opaskę, zniknie osoba, któ-
rej tak bardzo pragniesz.
Końcem palca dotknęła jego dolnej wargi.
– Nie psuj tego sobie i mnie.
Miał aksamitne usta. Bardzo go pragnęła.
Odetchnął, drżąc lekko i zaczął łagodniej-
szym tonem:
– Rozumiem. Jesteś artystką. Mógłbym jed-
nak sprawić, żebyś przy mnie czuła się swobod-
nie, nawet jeśli nie nosiłbym opaski.
– Nie, a jeśli będziesz chciał mnie zmusić,
wyrzucę cię za drzwi – zniżyła głos do zmys-
łowego szeptu. – Jeśli jednak będziesz grzeczny
i położysz się na łóżku, dam ci więcej przyjem-
ności, niż możesz sobie wyobrazić. Musisz
jednak mieć opaskę.
Jęknął.
– Dobrze. Niech będzie, jak ty chcesz. Nie
mam wyjścia. Tylko nie każ mi już wracać.
Bardzo cię potrzebuję.
– Więc pozwól dać sobie to, czego naprawdę
potrzebujesz – szepnęła, wciągając go do łóżka.
– Dobrze. Wyciągnij się. Właśnie tak.
Pogłaskała jego pierś. Zatrzymała dłoń na
krawędzi slipów.
– Chcesz, żebym ci to zdjęła?
– Boże, tak.
– Zaraz.
Pochyliła się i pocałowała go w pępek. Wciąg-
nęła zapach jego podniecenia. Znów panowała
nad sytuacją.
Nie mógł się już doczekać. Myślał o tym, czy
nie rozluźnić opaski, żeby mogła ,,przypad-
kowo’’ się zsunąć. Chciał zobaczyć jej twarz,
spojrzeć w oczy. Brakowało mu kontaktu głęb-
szego niż tylko spotkanie dwóch ciał.
Jednak zwierzyła się ze swojej nieśmiałości.
Po pierwszym odruchu niedowierzania zrozu-
miał, że mówiła prawdę. Jej głos brzmiał szcze-
rze, a poza tym było to jedyne sensowne
wytłumaczenie.
Przedtem wyobrażał sobie, że miała o wiele
większe doświadczenie niż on. Było jednak
odwrotnie i to podnieciło go jeszcze bardziej.
Realizowała z nim swoje marzenia. Prawdopo-
dobnie był pierwszym mężczyzną, z którym
robiła takie rzeczy.
Może wreszcie znalazł wymarzoną dziew-
czynę, ale ona nie pozwalała, żeby ją poznał
naprawdę. Musiał być na to jakiś sposób. Nie
mogła zwodzić go w nieskończoność.
– Chcę, żebyś doznał dzisiaj różnych uczuć
– powiedziała.
Poczuł na ustach i szyi coś miękkiego i pierza-
stego. Czuł to wszystkimi nerwami. Dotknęła
tym jego brodawek. Zareagowały natychmiast
jak nigdy dotąd. Wciągnął jej zapach, gdy lekko
dotykała jego klatki piersiowej. Odgłos deszczu
mieszał się z dźwiękiem saksofonu.
Gdy dotknęła piórami slipów, chwycił prze-
ścieradło obiema rękami. Pogłaskała wewnętrzną
stronę jego ud. Nie zdawał sobie dotychczas
sprawy, jaki jest tam wrażliwy. Ta przedłużająca
się gra wstępna spowodowała, że całe jego ciało
stało się strefą erogenną.
– Nie próbuj łaskotać mnie w stopy
– ostrzegł. – Tego nie zniosę.
– Wiem – szepnęła.
– Tak? A skąd?
– Domyśliłam się. Większość ludzi...
– Zaczekaj. Powiedziałaś, że wiesz. Wypyty-
wałaś o mnie?
Zatrzymała się.
– Wszędzie tu pełno twoich byłych dziew-
czyn.
– Rozmawiałaś z nimi? Co powiedziały?
– Cóż...
– Nie, lepiej nie mów. Posłuchaj, Sarah. Mo-
że dotychczas nie byłem specjalnie zaangażo-
wany, ale jeszcze nie spotkałem kogoś takiego
jak ty. Jeśli rozmawiałaś z moimi dziewczyna-
mi, możesz myśleć, że nie można mi ufać i że
potrafię zranić. Ale ja...
Poczuł jej palce przy slipach i już nie był
w stanie myśleć. Próbował sobie przypomnieć,
o czym mówił
– Możesz mi ufać, bo...
– Jonas, unieś biodra.
Słowa uwięzły mu w gardle. Zrobił, o co
prosiła. Ściągnęła mu slipy. Odetchnęła głęboko.
– Spójrzmy na tego niegrzecznego chłopca
– powiedziała do siebie. Sprawiła mu przyjem-
ność taką reakcją. Jako typowy mężczyzna,
chciał być podziwiany przez kobietę. Ale jesz-
cze bardziej pragnął zyskać jej zaufanie. Było to
dla niego coś nowego. Dotychczas nie zaprzątał
sobie tym głowy.
Pieściła go pierzastą miotełką, dopóki nie
zaczął dyszeć z podniecenia.
– Jesteś piękny – powiedziała miękko.
– Mam przestać?
– Tylko... na chwilę.
Zacisnął zęby i walczył ze sobą.
Materac się poruszył. Wstała z łóżka. Usły-
szał jakiś szelest. Po chwili wróciła i zawiązała
mu coś miękkiego na przegubach rąk.
– Co robisz?
– Przyznaj, że tego się nie spodziewałeś.
Już po chwili miał unieruchomioną rękę.
Słyszał bicie własnego serca. Sprawdził, że
sznur z aksamitu zdoła przerwać w razie po-
trzeby. Kiedyś fantazjował na temat takiej
zabawy, chociaż nigdy jeszcze tego nie robił.
Gdy poczuł, że druga ręka też została przywią-
zana, zapytał:
– Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci zaufać?
– Niech ci podpowie instynkt.
Pochyliła się, dotykając go piersiami i całując
w usta.
– Zrób to jeszcze raz – poprosił.
– Później.
Odsunęła się i przywiązała mu nogę w kost-
ce.
– Czy instynkt każe ci się bać?
– Nie, mówi tylko, że to szaleństwo... i że...
znam cię całe życie.
Znieruchomiała.
– Przecież to niemożliwe.
– Możliwe w podświadomości. Może jesteś
kobietą, jakiej zawsze szukałem. Miałem wokół
dziewczyny zajmujące się bydłem i farmą. Żad-
na nie zainteresowała mnie tak, jak ty. Widocz-
nie potrzebowałem artystycznej duszy, nie-
śmiałej kobiety, która tworzy nagie rzeźby
i żyje w świecie fantazji.
Przywiązała drugą nogę.
– Nie jestem dla ciebie – powiedziała stłu-
mionym głosem.
– Nie mów tak.
Stracił wątek, bo zaczęła śliską tkaniną głas-
kać jego nogę. Domyślił się, że to jedwab.
Jednocześnie całowała mu palce stóp. Po jed-
nym. Deszcz nie ustawał.
– Sarah... Sarah, przestań.
Przerwała.
– Za dużo?
– Tak.
Ze wszystkich sił starał się powstrzymać.
– To jest tak, jakbyś mi ssała...
– Świetny pomysł.
Delikatnie przesunęła tkaninę wzdłuż ud
i otoczyła nią członek.
– Chcesz tego?
Marzył tylko o tym, a jednocześnie czuł, że ta
cudowna chwila może się błyskawicznie skoń-
czyć.
– Boisz się, że to potrwa krótko – powiedzia-
ła, powoli przesuwając jedwab. Zacisnął pięści,
zamknął zasłonięte opaską oczy.
– Tak.
– Spróbuję trochę cię ochłodzić.
Był przekonany, że nawet lodowata woda nie
ostudzi jego erekcji. Wtedy coś miękkiego i chłod-
nego znalazło się na jego członku. Krzyknął ze
zdumienia.
Rozpoznał słodki zapach bitej śmietany
i omal nie zemdlał z podniecenia.
– Chcesz to zlizać?
– Mhm.
– Sarah, wtedy będzie po wszystkim.
– Mhm.
Gorącym, wilgotnym językiem zebrała war-
stwę bitej śmietany.
Deszcz walił jeszcze mocniej, a on czuł
nadchodzący orgazm.
– Proszę... przestań. Przyniosłem prezerwa-
tywę. Chcę się z tobą kochać...
Oddychał głęboko, czując język na napiętym
członku.
– Pozwól mi... proszę...
– Jutro wieczorem – szepnęła.
Przestała lizać i wsunęła członek do ust.
Deszcz niemal zagłuszał dźwięki saksofonu.
Takiego orgazmu nie miał jeszcze nigdy.
Uniósł się na łóżku i poczuł ogień w całym ciele.
Szarpnął sznury z aksamitu. Czuł, że dla tej
kobiety zrobiłby wszystko. Mógłby już nigdy
nie zdejmować opaski, byle pozwoliła mu wra-
cać do jej świata seksualnych fantazji.
Rozdział szósty
B.J. rozwiązała Jonasa, gdy leżał zdyszany
i błyszczący od potu. Jego zachowanie świad-
czyło, że przeżył coś, czego nigdy nie zapomni.
To właśnie chciała wiedzieć.
Niespodziewanie ogarnęła ją czułość. Może
robiła mu krzywdę, oszukując go w ten sposób.
Najwyraźniej zaczynał czuć się związany z ko-
bietą, którą przed nim udawała. Przypomniała
sobie jednak jego uwagę na temat dziewczyn od
bydła i współczucie zniknęło. Pozostało pożąda-
nie. Zdawała sobie sprawę, że przeciąganie tej
zabawy na kolejną noc było bardzo ryzykowne,
jednak nie mogła się teraz zdobyć na zakoń-
czenie jej.
Gdy już oddychał spokojnie, podała mu ubra-
nie.
– Powinieneś teraz pójść – szepnęła.
– Chciałbym... chciałbym jeszcze zostać.
– Nie, bo im dłużej zostaniesz, tym bardziej
będziesz chciał zdjąć opaskę.
– Pewnie tak. – Wziął głęboki oddech. – Jes-
teś pewna, że nie możemy się bez niej obyć?
– Jestem pewna, a jeśli nie zgadzasz się na
opaskę, możemy zapomnieć...
– Nie! Będę ją nosił.
– Musisz przyrzec, że nie będziesz oszuki-
wał.
– Obiecuję.
Usiadł i zaczął się ubierać.
– Sarah, było cudownie. Szkoda, że tylko
mnie.
Wstał, wciągając dżinsy.
– Pomyślimy o tym jutro – odpowiedziała.
Skinął głową, zapinając pasek.
– Tak, jutro. – Zawahał się. – Dziękuję ci.
Znów ujęła ją jego delikatność.
– Ja też chcę kolejnej nocy – powiedziała
miękkim głosem.
– Naprawdę? – Spojrzał w jej kierunku,
mimo że nie mógł jej zobaczyć – Miło to słyszeć.
– Jonas, podniecasz mnie.
Od zawsze – dodała w myślach.
– Jest chyba oczywiste, że ty mnie też.
Gdybym
został
trochę
dłużej,
mógłbym
znów...
– Czas, żebyś już poszedł. – Ujęła go za rękę.
– Zaprowadzę cię do frontowych drzwi.
Ruszył za nią, ale zatrzymał się w drzwiach
sypialni i wziął głęboki oddech.
– Bardzo mi się podoba zapach tego pokoju.
– To wanilia...
– I ty, i ja, i zapach seksu.
Jeszcze chwila takiej rozmowy i wciągnęłaby
go znów do sypialni.
Oparła jego dłoń o klamkę.
– Teraz wyjdź na ganek i zostaw opaskę
tam, gdzie ją znalazłeś.
– Jeszcze jedno, nim odejdę – powiedział.
– Tak?
Objął ją szybko drugą ręką, przycisnął mocno
i bezbłędnie znalazł jej usta. Pocałował ją głębo-
ko, gorąco i bardzo władczo.
– Do jutra wieczorem – szepnął i uwolnił ją
z uścisku. Potem otworzył drzwi i wyszedł.
Jeszcze długo po odjeździe ciężarówki stała
z dłonią przy ustach. Przez cały wieczór wma-
wiała sobie, że to ona kieruje. Wydawało się, że
Jonasowi tak bardzo zależy na ich znajomości,
że nie musi się niczego obawiać. Ale kiedy
pocałował ją tak, jakby była jego własnością,
straciła pewność, że jest w stanie zapanować
nad tym mężczyzną.
Zwykle Jonas nie interesował się plotkami,
choćby dlatego, że zbyt często dotyczyły jego
samego. Mieszkał jednak w okolicy Saguaro
Junction wystarczająco długo, żeby wiedzieć,
dokąd pójść, gdy potrzebował się czegoś dowie-
dzieć
Następnego ranka powiedział Lupicie, że musi
jechać po paliwo i zje śniadanie w kawiarni
Cactus. Niecałe pół godziny później siedział na
stołku w jedynym w okolicy miejscu, gdzie można
było coś zjeść. Stał przed nim kubek z kawą,
a zamówiony stek i jaja już trafiły na patelnię. Sue
Ellen, kelnerka z pierwszej zmiany, zwykle sporo
wiedziała, ale dzisiaj miał więcej szczęścia, bo
Henry ze sklepu z narzędziami też wpadł na
śniadanie. Henry znał wszystkich i wiedział
o wszystkim, co się działo w miasteczku.
– Co słychać, Henry? – zapytał Jonas po
pierwszym łyku kawy.
– Nie mogę narzekać. – Henry obficie polał
naleśniki sokiem. – A co u ciebie?
– Cieszę się, że wreszcie popadało.
Jonas, dorastając, nauczył się prowadzić takie
rozmowy. Najpierw wypadało o pogodzie, żeby
ustalić temat wygodny dla wszystkich.
– Tak, wszyscy czekali na ten deszcz – zgo-
dził się Henry.
– Jak tam rodzina?
– Shirley nadal narzeka na ból pleców. Było-
by z nią lepiej, gdyby nie nosiła wnuków, gdy
tylko wpadną nas odwiedzić.
Jonas wiedział, że teraz wypadało poprosić
o pokazanie najnowszych zdjęć. Była to urocza
trójka, dwaj chłopcy i dziewczynka. Z przy-
krością pomyślał, że jego ojciec nie dożył, żeby
cieszyć się wnukami. Dla Henry’ego były radoś-
cią życia.
Sue Ellen zdążyła przynieść Jonasowi stek
i jaja, dolała kawy, a on nie przeszedł jeszcze do
sedna.
– Słuchaj, Henry, czy staruszek Hawthorne
nie myśli o sprzedaniu gospodarstwa?
Henry przełknął kolejny kawałek naleśnika.
– Ostatnio mówi, że ceny są za niskie. A ty
co, jesteś zainteresowany?
– Może.
– Teraz nie sprzeda, bo wynajął sympatycz-
nej babce, rzeźbiarce.
Jonas w skupieniu odcinał kawałek steku, nie
dając nic po sobie poznać.
– Chyba już coś słyszałem. Poznałeś ją?
– Tu cię mam – roześmiał się Henry. – Usły-
szałeś, że pojawiła się w miasteczku niezamęż-
na kobieta. O to chodzi?
Jonas zrobił zakłopotaną minę.
– Przyłapałeś mnie, Henry.
– Człowieku, ty się wypalisz przed trzy-
dziestką. W każdym razie, nie wyobrażam sobie
ciebie na randce z Sarah. Zupełnie nie jest
w twoim typie.
Dużo możesz wiedzieć, pomyślał Jonas, ale
zapytał niewinnie:
– Naprawdę? Dlaczego?
– Cóż, przede wszystkim jest... można po-
wiedzieć, przy kości.
– Chcesz powiedzieć, że jest gruba? – Jonas
próbował dopasować to, co mówił Henry, do
kobiety, którą całował poprzedniej nocy. Czyż-
by był tak nieprzytomny i nie zauważył, że jest
pulchna?
Henry pociągnął łyk kawy.
– Właściwie tak, ale jest też bardzo miła.
Jednak jej waga to nie wszystko, czego nie
lubisz u kobiet.
– Tak? – Jonas zapomniał o jedzeniu i uważ-
nie patrzył na Henry’ego – Co jeszcze?
– Nie sądziłem, że interesują cię starsze ko-
biety.
Myślał już o tym. Sarah mogła być od niego
starsza. Miała gładką skórę, ale niektóre kobiety
zachowywały taką cerę do późnej czterdziestki.
Nie wiedział, co o tym myśleć. To nie byłoby
bez znaczenia, gdyby nie mogła już urodzić
dziecka.
Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście miało-
by to znaczenie. Czyżby myślał o małżeństwie
i dzieciach? Przecież nawet nie znał jej nazwiska.
Jednak poznał już jej marzenia i to było ważniej-
sze niż nazwisko. Pewnie i tak chciałby, żeby je
zmieniła. Jeśli wszystko rozbijało się o wiek, to
znajdzie jakieś wyjście. Dzisiejsza medycyna
poczyniła ogromne postępy i wiele starszych
kobiet mogło mieć dzieci. A może zdecydują się na
adopcję?
Jonas uniósł kubek z kawą.
– Jak sądzisz, ile może mieć lat? – zapytał
obojętnym tonem.
– Trudno powiedzieć dokładnie.
– A w przybliżeniu?
– Późna pięćdziesiątka, wczesna sześćdzie-
siątka.
Jonas zakrztusił się i zalał kawą cały talerz.
Na pewno nie kochał się z babcią. Na pewno.
– Chłopie, na miłość boską. – Henry walnął
go w plecy. – Przykro mi, że cię rozczarowałem.
Nie wiedziałem, że miałeś tak poważne plany.
Jonas starł kawę z twarzy, wytarł wokół
talerza.
– Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że
powinna być młodsza.
– Cóż, może się pomyliłem. – Henry spojrzał
na jego talerz. – Zrobiłeś niezły bałagan. Może
zamówisz jeszcze raz?
– Nie, chyba nie jestem naprawdę głodny.
– spojrzał na Henry’ego. – Mówisz: późna
pięćdziesiątka?
– Dlaczego nie zapytasz B.J.? Ona ją zna.
– Zapytam.
Wcale nie miał takiego zamiaru. Nie chciał,
żeby B.J. wiedziała cokolwiek na ten temat. Jeśli
Henry miał rację co do wieku, a B.J. dowie się, że
spotykał się z kimś w wieku matki, to nigdy już
nie będzie miał spokoju.
Henry musiał się mylić. A może Sarah
przechodziła jakąś kurację hormonalną? Może
przeszła operacje kosmetyczne? Potrzebował
czasu, żeby to przemyśleć. Niezależnie od
wieku, jeszcze z żadną kobietą nie było mu
tak dobrze. Nie chciał teraz wyciągać pochop-
nych wniosków. Na pewno było jakieś wy-
tłumaczenie.
– Sarah coś wspominała, że B.J. będzie się
opiekować jej domem, bo sama wyjeżdża na
jakąś wystawę do Nowego Jorku – powiedział
Henry. – Przy okazji zapytaj ją, co ma zamiar
zrobić z tymi waniliowymi świecami, które
wczoraj kupiła.
Jonas zamarł. Zaczęło mu szumieć w głowie.
Był pewien, że źle zrozumiał Henry’ego. Jego
głos dochodził teraz z bardzo daleka.
– Halo, wszystko w porządku? Chyba źle się
czujesz.
– Tak,to znaczy nie...
Jonas przełknął ślinę i powoli odwrócił się do
Henry’ego. Szum w uszach nie minął. Musiał
coś wyjaśnić.
– Powiedziałeś, że Sarah wyjechała?
– Tak, ale to chyba nie jest teraz najważniej-
sze. Zaczynam się o ciebie martwić. Sue Ellen,
daj wody temu chłopcu i zimny okład. Wy-
gląda, że zaraz zemdleje.
Jonas zakaszlał i pokręcił przecząco głową.
– Nic mi nie jest. Naprawdę.
– Nie sądzę. – Henry wziął wilgotną ścierkę
do wycierania naczyń, którą Sue Ellen podała
przez ladę. – Połóż to na karku.
Jonas posłuchał. Okład mu pomógł.
– Dziękuję.
Sue Ellen pochyliła się nad ladą, żeby mu się
przyjrzeć.
– Mam zadzwonić po Noaha?
– Nie!
Waniliowe świece. To mógł być zbieg okolicz-
ności. Musiał być.
– Rozumiem – powiedziała Sue Ellen. – Za-
dzwonię po B.J. Kobiety lepiej potrafią pomóc
w takiej sytuacji.
– Nie!
Wnioski nasuwały się same. Jeśli Sarah wyje-
chała, a B.J. opiekowała się domem...
– Dobrze, nie będę do niej dzwonić, ale B.J.
jest dobra w udzielaniu pomocy. Myślę, że
mogłaby...
– Nic mi nie jest. – Jonas zdobył się na słaby
uśmiech mimo zawrotów głowy. – Pewnie
złapałem grypę. Lepiej pójdę, nim zarażę was
wszystkich.
Położył ścierkę na ladzie i sięgnął po portfel.
– Na koszt firmy – powiedziała Sue Ellen.
– I tak nie zjadłeś.
– W porządku, zapłacę. – Położył kilka bank-
notów. – Powinno wystarczyć. Pojadę do do-
mu.
Dom był ostatnim miejscem, w którym
chciał się teraz znaleźć, ale zdecydował, że
pomyśli o tym później.
– Jesteś pewien, że możesz prowadzić?
– spytał Henry.
– O, tak. Bywało już ze mną gorzej.
Jonas zsunął się ze stołka i wyszedł z kawiar-
ni na gumowych nogach. Wsiadł do ciężarówki
i ruszył przed siebie bez celu.
Przynajmniej tak mu się zdawało, bo już po
chwili znalazł się przed domem Sarah. Przy-
mknął oczy, oparł głowę o zagłówek i usiłował
uporządkować wszystko, od jaskini poczyna-
jąc. Wszedł tam i został kompletnie zaskoczony
obecnością kobiety. Powiedziała, że na imię jej
Sarah i jest rzeźbiarką. Nadal chciał, żeby to
była prawda. Nadal w to wierzył, bo nie chciał
się pogodzić z faktem, że tajemnicza kochanka,
wymarzona kobieta, która stała się jego obsesją
w ciągu dwóch ostatnich dni – nie istnieje. Nie
dopuszczał do siebie myśli, że wszystko, co robił
z Sarah, robił z dziewczyną, którą znał od
zawsze.
,,Jakbym cię znał całe życie’’ – tak powie-
dział, ale nie myślał tego dosłownie. Szok zaczął
mijać i zamieniać się w złość. Nie powinna tak
postąpić! Nigdy taka nie była! Ale jak to się
stało, że z nią przeżył najprzyjemniejsze chwile
życia?
Dlaczego to zrobiła? Czyżby chodziło o jakiś
diabelski plan, żeby go potem szantażować? To
nie miało sensu. Miała i tak dość informacji,
żeby go szantażować. Jeśli miał to być dowcip
stulecia, to udał się niewątpliwie, choć ludzie
zwykle wolą śmiać się w szerszym gronie. Nie
wyobrażał sobie, że chciałaby opowiadać o tym,
co się działo w jaskini i w sypialni Sarah.
Spojrzał uważnie na wejście do domku. Na
klamce nic nie wisiało, ale o ile dobrze pamiętał,
o zmierzchu powinna się tam pojawić opaska.
Poczuł, że na samą myśl ogarnia go podniecenie,
mimo wszystko. Chciał znów być z tajemniczą
kobietą. Nie mógłby tego robić z B.J.
A może? Przypomniał ją sobie jedzącą bana-
na. Wczoraj po raz pierwszy zwrócił uwagę na
jej pośladki. Szczerze mówiąc, wolał, żeby taje-
mniczą kobietą okazała się B.J. niż ktoś koło
sześćdziesiątki.
Kto by pomyślał, że B.J. może mieć takie
pomysły? Przez te wszystkie lata, kiedy razem
dorastali, a później pracowali ramię w ramię, nie
przyszło mu do głowy, co kryją te niewinne,
niebieskie oczy.
Okazała się inna, niż wskazywały pozory. To
było bardzo ekscytujące. Jeśli stawi się dziś na
umówioną randkę, ona nie domyśli się, że on
już wie. Mógłby jej podpowiedzieć szalone
pomysły, a ona chętnie podejmie zabawę,
w przekonaniu, że jest nadal nie rozpoznana. Po
tym, jak go oszukała, zasłużyła na rewanż.
Śmieszne, ale gniew minął. Wszystko znów
zaczęło się układać w sensowną całość. Począt-
kowo stracił zimną krew, gdy zorientował się,
że kochał się z B.J. Ale teraz... Kto by pomyślał?
Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek
miała zamiar mu powiedzieć. Prześladowało go
też pytanie, czemu w ogóle uknuła tę intrygę.
Gdy pozna odpowiedź, zdecyduje, co robić
dalej. Oczywiście, mógłby teraz wrócić na ran-
czo i otwarcie wyjaśnić całą sprawę. Jednak
wtedy straciłby dzisiejszą randkę, a sam nie
wiedział, czy woli od razu zaspokoić ciekawość,
czy raczej najpierw pożądanie, a potem – cieka-
wość.
W końcu zdecydował, że łatwiej znieść nie-
zaspokojoną ciekawość.
Rozdział siódmy
Poprzednim razem przywitała go nago. Teraz
postanowiła włożyć coś uwodzicielskiego, żeby
pierwszy dotyk Jonasa był jeszcze przyjemniej-
szy. Nie miała seksownej bielizny ani czasu,
żeby ją kupić.
Musiała improwizować. Przed kilkoma laty
uczestniczyła w pokazach jeździeckich w Phoe-
nix. Filmowała je nawet telewizja. Na występ
kupiła sobie kamizelkę i sztylpy z bardzo mięk-
kiego, czerwonego zamszu. Komplet był zbyt
piękny, by używać go na ranczu. Nigdy więcej
nie miała go na sobie.
Początkowo praktyczna strona jej charakteru
broniła się przed poświęceniem tak drogiego
ubrania dla jednego spotkania. Jeśli raz włoży
go, żeby się kochać z Jonasem, zawsze już
będzie jej się kojarzył z tym, co razem robili.
Mogła jedynie zachować go na dnie szafy jako
pamiątkę. Może jedyną.
Ostatecznie zdecydowała się jednak poświę-
cić komplet.
Była zbyt bystra, by po raz drugi wmawiać
ojcu, że musi podlać kwiaty. Oświadczyła, że
Sarah pozwoliła jej korzystać z odtwarzacza
DVD i okazało się, że miała też sporo dobrych
filmów. Wymówka pozwalała spędzić kolejny
wieczór w domu Sarah. Kontynuowanie tych
spotkań było ryzykowne, ale teraz nie była
w stanie o tym myśleć.
O siódmej trzydzieści była już w sypialni
Sarah. Włożyła kamizelkę i sztylpy. Przy każ-
dym ruchu kamizelka przyjemnie zaczepiała
o brodawki, a sztylpy głaskały uda. Przejrzała się
w dużym lustrze. Nie mogła uwierzyć, że patrzy
na siebie. Włosy swobodnie spływające na ra-
miona, piersi wyglądające spod kamizelki, złoty
trójkąt między nogami, podkreślony wycięciem
sztylpów. Z tyłu wyglądała jeszcze bardziej
prowokacyjnie. Nic nie osłaniało jej pośladków.
Teraz łóżko. Rozłożyła folię i świeże prze-
ścieradło. Dziś zamierzała eksperymentować
z pachnącym olejem i nie chciała zniszczyć
materaca. Wiedziała, że na szczęście nic z tego
nie byłoby w stanie zaskoczyć Sarah. Starsza
pani miała dość bogate życie seksualne i nie
krępowała się opowiadać o barwnych przygo-
dach. B.J. zdała sobie teraz sprawę, że niektóre
ich rozmowy pomogły jej pozbyć się zahamo-
wań wobec Jonasa.
Z sercem bijącym z niecierpliwości zapaliła
świece. Poprzedniej nocy wypaliły się tylko
w jednej trzeciej. Powinny więc wystarczyć na
dziś i może jeszcze na jedno spotkanie. Potem...
cóż, gdy skończą się świece, powinna zadbać
o dyskrecję i skończyć z tym, zanim sytuacja
wymknie się spod kontroli.
Włączała odtwarzacz, gdy rozległo się delika-
tne pukanie do drzwi. Już przyszedł! Ruszyła do
drzwi. Jonas stał z czerwoną opaską mocno
zawiązaną na oczach. Poczuła przyjemny
dreszcz. Dziś miał na sobie znoszoną baweł-
nianą koszulkę i obcisłe dżinsy bez paska.
Spłowiałe spodnie przylegały do ciała, podkreś-
lając jego podniecenie. Był boso.
Uniósł rękę, w której trzymał buty.
– Pomyślałem, że oszczędzę trochę czasu.
– Świetnie.
Drżała, dotykając jego ręki i wprowadzając
go do środka. Skierowała się do przedpokoju,
gdy zatrzymał się i ucałował jej rękę.
– Co u ciebie? – spytał.
– W porządku.
– Pracowałaś?
– Ee... tak.
Dotykał językiem każdego zagłębienia mię-
dzy palcami.
– Myślałaś o mnie?
– Oczywiście.
Nie była przekonana, czy ta rozmowa to
dobry pomysł. Jeden błąd i mogła się zdradzić.
– I zaczęłam bardzo tęsknić za tobą.
Pociągnęła go za rękę. Oparł się. Delikatnie,
ale nie ruszył się z miejsca.
– Więc pracowałaś nad rzeźbą mężczyzny?
– Tak.
– Myślałem o twojej pracy. Zastanawiam
się, czy... podnieca cię tworzenie członka.
Przełknęła ślinę.
– Lubię to robić.
– Nie wątpię, Sarah.
Pieścił jej palce.
– Wyobrażam sobie te delikatne ręce ugnia-
tające glinę, nadające jej kształt... Czy rzeźba
będzie podobna do mnie?
– Tak. To znaczy nie... Nie chciałabym, żeby
ktokolwiek rozpoznał...
– Mój członek? Nie jest aż tak dobrze
znany.
– Miałam na myśli twoją twarz. – Pociągnęła
go mocniej. – Proszę, Jonas. Bardzo cię po-
trzebuję.
– Miło to słyszeć – wreszcie ruszył za nią
korytarzem – bo cały dzień myślałem o tobie.
Większość czasu spędziłem samotnie, jeżdżąc
wzdłuż płotu, naprawiając przerwany drut. Nie
miałem ochoty na towarzystwo, chciałem tylko
myśleć o tobie.
W ciągu dnia zastanawiała się, gdzie zniknął,
choć bez niego było jej łatwiej. Przynajmniej nie
musiała udawać. Teraz jednak wyglądało na to,
że za bardzo interesuje go jej praca. Mówił jak
zakochany. Niedobrze, bo zakochany mężczyz-
na może zrobić coś głupiego. Może na przykład
przyjechać niespodziewanie, z nadzieją, że za-
stanie obiekt swoich uczuć przy tworzeniu
nagich postaci.
Dzisiaj trzeba to zakończyć. Nie mogła ryzy-
kować kolejnego spotkania niezależnie od tego,
jak wielką miała na nie ochotę. Miała już
pomysł, jak z tego wybrnąć.
Wyśle mu list, w którym wyjaśni, że jest
młodszą kuzynką Sarah. Przyjechała do Arizo-
ny na te trzy dni, kiedy Sarah nie było. Potem
,,kuzynka’’ zniknie, a B.J. potwierdzi, że nie-
zrównoważona krewna przyjechała do Sarah
z niespodziewaną wizytą. Jeśli wtajemniczy
w to Sarah, ta potwierdzi jej wersję. Plan nie był
doskonały, ale B.J. liczyła na to, że Jonas nie
będzie rozpowiadał, że kochał się z kobietą,
której nawet nie widział.
W drzwiach sypialni wziął głęboki oddech.
– Cieszę się, że nie zmieniłaś świec ani
muzyki.
– Miałam nadzieję, że to na ciebie podziała.
Zapach i muzyka na pewno działały na nią. Jej
uda były już wilgotne po wewnętrznej stronie.
– Nie jesteś dziś naga – zniżył głos do szeptu.
Podskoczyła przerażona.
– Podglądasz?
– Nie, przecież obiecałem. Słyszę, że coś
szeleści. Jakbym to już kiedyś słyszał.
Przypomniała sobie, że Jonas widział ten
strój przed występem dla telewizji. Nie chciała,
żeby to skojarzył.
– Poszłam dzisiaj na zakupy i znalazłam ten
komplet.
– Nie szeleści jak jedwab ani satyna.
– Bo to skóra.
Zatrzymał się gwałtownie.
– Skóra?
Chyba
powinniśmy
pogadać.
Wczorajsza zabawa w wiązanie była przyjem-
na, ale nie mam ochoty na bicze i łańcuchy.
Uśmiechnęła się i pociągnęła go za rękę.
– Nie bój się. Chodzi mi o przyjemność, a nie
o ból.
– Dobrze, bo już się chciałem wycofać.
– Po prostu się odpręż.
Zaprowadziła go do łóżka. Spojrzała na ba-
wełnianą koszulkę. Zdejmując ją, mógł zrzucić
opaskę. Pomyślała, że właśnie dlatego mógł ją
włożyć.
– Chciałbym cię objąć – powiedział, wycią-
gając rękę.
– Za chwilę.
Cofnęła się. Mógł zaplanować, że podnieci ją
tak bardzo, że zapomni o wszystkim i będzie
chciała go rozebrać jak najszybciej. Jeśli ściąga-
jąc z niego koszulkę, zrzuci także opaskę, nie
będzie mogła mieć do niego pretensji.
– Zdejmij dżinsy – szepnęła.
– A co z koszulką?
– Myślę, że to pułapka. Niech zostanie.
Roześmiał się.
– To nie pułapka. Miałem nadzieję, że tym
razem mnie rozbierzesz.
– A gdy będę ci ją zdejmować przez głowę,
opaska przypadkiem spadnie?
– Nie wpadłem na to. To stara koszulka. Nie
musisz jej ściągać. Możesz ją ze mnie zedrzeć.
Pomysł bardzo jej się spodobał.
– Chętnie to zrobię.
– Ale najpierw pozwól się objąć – błagał.
– Oszaleję, jeśli nie pozwolisz się dotknąć.
– W porządku. – Oparła jego dłonie na
swoich ramionach. – Zgadnij, co mam na sobie.
Zaczął szybciej oddychać.
– Zamszową kamizelkę.
– Tak.
– Jakiego koloru?
– Czarna.
Wyciągnęła mu koszulkę z dżinsów. Wsunął
obie ręce pod kamizelkę.
– O Boże, nic pod spodem. – Objął jej piersi.
– Chciałbym widzieć, jak wyglądasz.
– Spróbuj sobie wyobrazić.
– Nie mogę uwierzyć, że moje dłonie tak
dokładnie pasują do twoich piersi, jakby były do
tego stworzone.
Jęknęła, gdy przycisnął jej piersi. Zawsze
pragnęła jego pieszczot. Po tej nocy nigdy już
ich nie zazna.
– Czy stajesz się wilgotna, gdy to robię?
– zapytał, pieszcząc kciukami jej sutki.
Skoro jej nie widział, mogła sobie pozwolić
na odwagę. Wysunęła biodra do przodu.
– Dlaczego sam nie sprawdzisz?
Wstrzymał oddech. Przesunął ręką w dół, do
jej brzucha. Wyczuł pas ozdobiony frędzlami.
Szukał niżej.
– Sztylpy – szepnął. – Do diabła, jak ja cię
chcę. Jeszcze żadnej kobiety tak nie pragnąłem.
Wsunął palce w najgorętsze miejsce.
– Chcę, żeby te uda w sztylpach rozchyliły
się dla mnie.
Potrzebowała całej siły woli, żeby się od niego
uwolnić. Jego sprawne palce pracowały zbyt
dobrze i o wiele za szybko. Tym razem chciała
mieć orgazm równo z nim.
– To się stanie – powiedziała ochrypłym
głosem – ale jeszcze nie teraz. Nie ruszaj się
i przestań mnie dotykać.
– Znęcasz się nade mną.
– Ale ty to lubisz.
– Tak.
Stanęła na palcach i pocałowała go. Lizała
i próbowała smak jego ust, aż zaczął dyszeć.
Jednocześnie próbowała znaleźć w jego koszul-
ce jakieś rozdarcie.
– Chcę, żebyś był nagi – szepnęła – żebyś
przywiązany jak wczoraj, rzucał się na łóżku
i błagał.
Jęknął.
Delikatnie złapała zębami jego wargi.
– Pragnę cię tak bardzo, że mogłabym skoń-
czyć na samą myśl o twojej nagości.
Mocno szarpnęła koszulkę. Trzask rozdziera-
nej tkaniny rozpalił ją jeszcze bardziej. Podarła
ją na strzępy i rzuciła na podłogę. Dotknęła
ustami jego piersi. Całowała, zaczepiając zęba-
mi słoną skórę.
– Pozwól się dotykać – poprosił.
– Jeszcze nie.
Rozpięła mu dżinsy. Dotykała językiem co-
raz niżej. Wreszcie wzięła członek do ust.
– Nie – jęknął – przestań, bo ja już...
Niechętnie cofnęła usta.
– Jeszcze coś zaplanowałam. Gdybyś mógł
wytrzymać...
– Spróbuję.
Ściągnęła do końca dżinsy i slipy. Zaprowa-
dziła go do łóżka.
Nim przyszedł, postawiła butelkę oleju na
nocnej szafce. Obok leżała prezerwatywa, któ-
rej chciała użyć w odpowiedniej chwili. Nalała
trochę oleju na dłoń.
– Nie wiem tylko, jak długo jeszcze mog-
łabym...
Dotknęła członka dłonią.
– O Boże, masz olej.
– Tak.
Roztarła trochę na jego płaskim brzuchu
i piersiach. Oddychał ciężko, gdy kończyła ma-
sować mu uda, łydki i stopy. Wróciła do klatki
piersiowej. Z jego brodawek zaczęła zlizywać
olej pachnący wiśniami. Jonas drżał przy każ-
dym dotknięciu języka.
– Ostrożnie – ostrzegł – jestem tak blisko.
Och, Sarah... jak dobrze.
Wylizała go jak kotka swoje potomstwo.
Zostało tylko krocze.
– Nie! – zaprotestował.
– Ale chcę...
– Wyjmij prezerwatywę z kieszeni moich
dżinsów – zażądał zdesperowany – albo podaj
mi je. Jeśli jeszcze raz dotkniesz tam językiem,
nie wytrzymam dłużej. Proszę cię.
Nadszedł wreszcie ten moment. Poczuła lęk.
Dotychczas mogła traktować to jako bardzo
podniecającą, erotyczną zabawę, czuła jednak,
że w chwili, gdy połączą się ich ciała, wszystko
się zmieni.
– Proszę, Sarah. Chcę być w tobie.
Też tego chciała. Obawiała się konsekwencji,
ale bez tego jej wspomnienia nie byłyby pełne.
Sięgnęła na nocną szafkę. Rozerwała opakowa-
nie.
– Znalazłaś ją?
– Nie, miałam swoją.
– Pospiesz się. Nie przedłużaj zabawy, bo
oboje na tym stracimy.
Wzięła głęboki wdech. Założyła mu prezer-
watywę.
Chwycił ją za przegub i usiadł.
– Teraz nie muszę patrzeć.
Nim zdążyła zareagować, popchnął ją i przy-
cisnął własnym ciałem.
– Jonas, zaczekaj.
Przejął inicjatywę. Mogło to oznaczać, że
spróbuje zmusić ją do ujawnienia, kim jest.
Tego się nie spodziewała.
– Teraz moja kolej – powiedział. Chwycił
drugi przegub i przycisnął do materaca jej obie
ręce. – Wreszcie.
Pieścił jej piersi, szyję, delikatną skórę za
uszami.
Traciła ochotę do walki. Nieśmiało zaprotes-
towała:
– Miałeś zostać na plecach.
Chwycił wargami jej ucho.
– Jeśli ci na tym zależało, trzeba było mnie
znów przywiązać. Teraz pocałuj mnie, szalona
kobieto.
Poddała się. Nie mogła nic zrobić. Za bardzo
go pragnęła.
Odsunął usta od jej warg. Wsunął kolano
między jej nogi.
– Otwórz się dla mnie.
Nie była w stanie odmówić. Teraz on kiero-
wał. Przesunął się między jej udami.
– Unieś biodra i zaproś mnie.
Obiema rękami chwyciła jego twarde poślad-
ki i uniosła się.
– Och, tak. – Czubkiem członka dotknął jej
śliskiego wejścia. – Chcesz mnie?
– Tak.
Umarłaby, gdyby nie zagłębił się w niej.
– Powiedz: ,,Chcę cię, Jonas’’.
Słyszała bicie własnego serca.
– Chcę cię, Jonas.
– Zawsze mnie chciałaś?
Była nieprzytomna z pożądania. Nie do koń-
ca zdawała sobie sprawę z tego, co mówił.
Zgodziłaby się na wszystko.
– Tak – odpowiedziała, dysząc.
– Tylko to chciałem wiedzieć.
Przesunął się powoli do przodu, aż całkowicie
się połączyli.
Jej oczy napełniły się łzami. Było cudownie,
absolutnie doskonale. Wiedziała, że tak będzie.
Nie przypuszczała, że po tych dzikich za-
bawach on przejmie inicjatywę tak łatwo
i spokojnie. Po policzkach spłynęły jej łzy. Jonas
naprawdę się z nią kochał. To już nie była
zabawa.
Każdy jego ruch zbliżał ją do rozkoszy. Szep-
tał jej czułe słowa.
– Teraz – powiedział, przyspieszając rytm.
– Chodź, zrób to dla mnie.
Poczuła rozkosz wywołaną jego ruchami
i szeptanymi słowami. Zatopiła się w jego
ramionach, drżąc i szlochając ze szczęścia.
Jeszcze drżała, gdy ruszył na chwilę. Oparł się
na przedramionach, zacisnął zęby i jęknął. Po
chwili wolno opadł na nią. Ochrypłym głosem
szepnął jej do ucha:
– Och, B.J. Było wspaniale.
Rozdział ósmy
Jej imię wymknęło mu się, gdy poczuł, że
stanowią nierozłączną parę. Kochając się z B.J.,
Jonas poczuł się tak wspaniale, że całkiem
zapomniał o udawaniu. Nie chciał przyznać
w tym właśnie momencie, że wie, kim ona jest.
Jednak stało się.
Zesztywniała pod nim. Potem zaczęła wal-
czyć, żeby się uwolnić.
– Zaczekaj!
Jedną ręką ściągnął opaskę. Drugą próbował
chwycić B.J. Poruszał się powoli. Ogarnęło go
powolne lenistwo, jak to bywa po udanym
seksie.
– Nie obrażaj się.
– Wiedziałeś! Wiedziałeś od początku! Puść
mnie!
– Na początku nie wiedziałem.
Miała na sobie trochę śliskiego oleju. Tym
trudniej było ją złapać.
– Dowiedziałem się dziś rano.
– I mimo to przyszedłeś!
Odepchnęła go na chwilę, dzięki czemu udało
jej się wyskoczyć z łóżka.
– Oczywiście, że tak.
Wreszcie mógł jej się dobrze przyjrzeć. Miała
czerwony, zamszowy komplet, rozpuściła wło-
sy, skóra jej się zarumieniła. Przełknął ślinę.
Trzeba przyznać, że robiła wrażenie. Nie doce-
nił B.J. Branscom.
– I nikt na świecie nie może mieć o to
pretensji. Zaczęłaś całą sprawę i byłbym głup-
cem, nie korzystając z okazji!
Chwyciła jego dżinsy i próbowała się za-
słonić.
– Żeby śmiać się ze mnie przez resztę życia?
– Śmiać się z ciebie? Zwariowałaś? Nie za-
uważyłaś, że byłem twoim niewolnikiem przez
całe trzy dni? Jeśli ktoś planował, żeby się z tego
dobrze pośmiać, to chyba ty!
Zatrzęsła się ze złości.
– Miałeś się nigdy nie dowiedzieć.
– Nigdy?
Kiwnęła twierdząco głową.
– Dlaczego? – zapytał cicho.
Przez chwilę wydawało się, że nie odpowie.
Jednak uniosła brodę i spojrzała mu prosto
w oczy.
– Chybo łatwo się domyślić.
Leżał, patrząc na nią. Był zrozpaczony. Jedno
było dla niego oczywiste: chciała tylko przygo-
dy bez dalszych zobowiązań. Może nasłuchała
się plotek i była ciekawa, czy jest dobry w łóżku.
Nic więcej nie miało ich łączyć.
– Podaj mi ubranie – powiedział – jadę do
domu.
B.J. wyrzuciła swój zamszowy komplet do
śmietnika po drodze do domu. Myślała, żeby nie
wracać, pojechać do Los Angeles i poszukać
Keely. Bardzo żałowała w tym momencie, że
straciła kontakt z siostrą. Jednak nie mogła tak
postąpić wobec ojca. Jeśli teraz by wyjechała,
zostałby zupełnie sam.
Nie wyobrażała sobie dalszej pracy na ran-
czu. Właściwie Jonas był jej szefem. Dotychczas
nie myślała o tym w ten sposób. Pracowali
razem jak równi sobie. Teraz koleżeństwo się
skończyło.
Była naiwna, wyobrażając sobie, że uda jej się
zachować tożsamość w sekrecie. Pewnie poje-
chał rano do miasteczka i popytał o kobietę,
która wynajęła domek Hawthorne’a. Saguaro
Junction to mała mieścina i łatwo było wszyst-
kiego się dowiedzieć.
Stała się teraz tym, kim nigdy nie chciała
zostać: jeszcze jedną zdobyczą Jonasa. Gdyby
pragnął czegoś innego i potraktował poważnie
ich znajomość, powiedziałby jej w chwili, gdy
się dziś zjawił. Ale on pozwolił jej kontynuować
grę i pewnie gotów był to ciągnąć w nieskoń-
czoność. Gdyby się nie zdradził, że zna jej
prawdziwe imię, prawdopodobnie zaprosiłaby
go na kolejną noc.
Przejeżdżając
obok
zabudowań
rancza,
odruchowo rozejrzała się za błyszczącą cięża-
rówką Jonasa. Nie było jej tam. Wyobraziła
sobie, że Jonas pije piwo w barze
’’
Roundup’’.
Czy powie komukolwiek, co się stało? Jeśli
tak, nie będzie miała innego wyjścia, jak tyl-
ko wyjechać, nawet jeśli zraniłoby to jej ojca.
Zresztą, może nawet ojciec będzie chciał, że-
by wyjechała.
Musiała mieć nadzieję, że Jonas nie wy-
papla wszystkiego kumplom w barze. Co
prawda chodziły plotki o jego podbojach,
ale B.J. nigdy nie słyszała, żeby sam coś
mówił na temat kobiet, z którymi coś go
łączyło.
Byłoby dobrze wydobyć od niego przyrzecze-
nie, że zachowa sprawę w tajemnicy. Potrafił
milczeć. Wiedziała od dzieciństwa, że tacy byli
obaj bracia Garfieldowie. Mogli dokuczać i robić
psikusy, ale w poważnych sprawach dotrzymy-
wali słowa.
Weszła do domu. Światła były zgaszone.
Słychać było tylko tykanie zegara dziadka
i chrapanie ojca. Poszła do swojego pokoju,
rozebrała się i wśliznęła do łóżka. Gorączkowo
szukała pretekstu, żeby wyjechać.
Do Sarah mogą przychodzić listy. Arch zape-
wne nie odmówi i zajmie się tym przez ostatnie
trzy dni, jeśli B.J. powie mu, że musi natych-
miast zrobić sobie przerwę. Nawet najkrótszy
wyjazd pozwoliłby jej odzyskać równowagę po
tym, co wydarzyło się dziś, a przed dalszą
wspólną pracą z Jonasem.
Wiele kobiet wychodzi za mąż, żeby wynieść
się z domu, jednak B.J. zakładała, że będzie
zawsze mieszkać na tym ranczu. Wyobrażała
sobie, że w przyszłości jej mąż też będzie tu
mieszkał i pracował. Podobało jej się wszystko,
co było związane z Kamiennymi Bliźniakami:
pagórkowaty teren, praca ze zwierzętami, na-
wet kierowanie starym, rozklekotanym trak-
torem.
Ten wyskok niewątpliwie zburzył jej spokoj-
ne, szczęśliwe życie, a jutro będzie musiała
spotkać Jonasa.
Od lat nie budził się z takim kacem. Na
domiar złego ktoś walił w dach nad jego głową.
Pewnie brat próbował upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu: poprawiał luźne gonty i przy
okazji chciał go wygonić z łóżka.
Spojrzał na zegar. Dochodziła dziesiąta. Nie-
stety, bar otwierali dopiero w południe. Za
wcześnie, żeby topić smutki. Wiedział też, że
nie może być pijany, bo Noah potrzebuje pomo-
cy w gospodarstwie.
A może Noah mógłby obyć się bez niego
przez kilka dni. Chciał wyjechać i przemyśleć,
jak ma to dalej rozegrać. Nie wyobrażał sobie, że
mógłby opuścić ranczo i zamieszkać gdzieś
indziej. Nie mógł też tak po prostu wyrzucić B.J.
Oczywiście, teoretycznie mógł ją zwolnić,
szczególnie gdyby opowiedział Noahowi, co
zrobiła. Jednak nie miał zamiaru nic mówić ani
jemu, ani nikomu innemu. Oprócz tego, gdyby
zwolnił B.J., Arch odszedłby razem z nią. Była-
by niezła heca.
Nie mógł uwierzyć, że tak z nim postąpiła.
Oczywiście, gdy byli dziećmi, podrzucał jej
małe węże do łóżka, a do pudełka, w którym
nosiła drugie śniadanie, wkładał niespodzianki.
Raz zadzwonił do niej udając, że to Patrick
Swayze, i zaśpiewał piosenkę ,,I Had The Time
Of My Life’’ z filmu ,,Wirujący seks’’.
Ona też nie była lepsza. Wrzuciła do pralki
czerwoną farbkę i wszystkie jego białe slipy
stały się różowe. Innym razem ustawiła rząd
butelek po piwie na parapecie okna jego sypial-
ni. Ojciec myślał, że siedział w pokoju i pił do
nieprzytomności. Albo zabrała rozkładówkę
z jednego z jego czasopism i za zwrot kazała
sobie dać trzy opakowania żelkowych misiów.
Bardzo
cierpiał.
Poprzedniego
wieczora
uświadomił sobie, że jest zakochany w B.J.
Chyba zawsze się w niej kochał. Zdał sobie
z tego sprawę, gdy odkrył, że miała na sobie ten
komplet, który kiedyś nosiła w czasie pokazów
dla telewizji. Doskonale pamiętał ten występ.
Była bardzo dumna, że bierze w nim udział. Na
arenie wyglądała fantastycznie. Mógł się potem
z nią umówić, ale w końcu wszystko zostało po
staremu.
Gdy zorientował się, że poświęciła swój pięk-
ny zamszowy strój, żeby sprawić mu rozkosz,
doszedł do wniosku, że łączy ich coś szczególne-
go. A wtedy oświadczyła, że z oczywistego
powodu nie miała zamiaru zdradzić mu, kim
jest. Zwątpił, by jego uczucie zostało kiedykol-
wiek odwzajemnione.
Musiał wyjechać na kilka dni. Przypomniał
sobie, że Noah chciał, żeby ktoś wybrał się do
Payson. Mieli tam ogiera, którego w przyszłym
roku chciał skojarzyć z Imeldą. Taka podróż
mogła zająć nawet trzy dni. Zwlókł się z łóżka.
Z ciężką głową i złamanym sercem poszedł pod
prysznic.
Późnym rankiem B.J. stwierdziła, że nigdzie
nie widać Jonasa. Bardzo jej to odpowiadało.
Wymyśliła też powód, żeby opuścić ranczo na
kilka dni. Spostrzegła Noaha wymieniającego
kilka zniszczonych gontów. Wspięła się na
drabinę i zawołała go. Przerwał i spojrzał na nią,
zsuwając kapelusz na tył głowy.
– Co słychać?
– Pamiętasz, jak mówiłeś, że ktoś powinien
przyjrzeć się temu ogierowi w Payson?
– Tak.
– Jeśli możesz mi dać dwa lub trzy dni
wolnego, mogłabym tam pojechać. Mogę też
zrobić kilka zdjęć.
Noah uśmiechnął się.
– Wielkie umysły myślą podobnie. Jonas
przyszedł do mnie w tej sprawie niecałe dziesięć
minut temu. Powinniście rzucić monetą.
Na wspomnienie Jonasa poczuła skurcz żo-
łądka. Chrząknęła i oświadczyła:
– Jeśli Jonas planuje wyjazd, to w porządku.
Nie muszę jechać.
Nie miało znaczenia, które z nich wyjedzie,
byle mogli się nie widzieć przez jakiś czas.
– Kiedy wyjeżdża?
– Myślę, że wkrótce. Słuchaj, B.J., pracowa-
łaś ciężej niż Jonas. Tam na północy wśród
sosen jest na pewno dużo chłodniej, więc jeśli
chcesz się stąd wyrwać, powiem mu, żeby
został.
– Nie!
Trzęsła się tak bardzo, że o mało nie spadła
z drabiny. Zatrzymała się na dole i kilka razy
głęboko odetchnęła. Chciała tylko poprosić,
żeby nikomu nie mówił. Potem mógł jechać.
Nie ma o czym dyskutować. Prośba i odpo-
wiedź, to wszystko.
Jak zwykle weszła kuchennymi drzwiami. Po
drodze uśmiechnęła się i pozdrowiła Lupitę,
która robiła placki.
– Muszę porozmawiać z Jonasem – wyjaś-
niła. Miała nadzieję, że głos jej nie drży.
– Pakuje się na dole w holu – powiedziała
Lupita. – Szkoda, że wszyscy nie możemy
pojechać w góry.
– Tak, byłoby przyjemnie.
B.J. ruszyła szybko do holu, nim odwaga
zdążyła ją opuścić.
– Jonas – zawołała – chciałam cię o coś
prosić.
Stanął w drzwiach sypialni z zapuchniętymi
oczami i ponurą miną.
– Tak?
Nie mogła zrozumieć, dlaczego właśnie teraz
musiał wyglądać pociągająco, a ona nie mogła
wydobyć z siebie słowa.
– Co chciałaś, B.J.? – zapytał cicho.
Wyglądałby na spokojnego, gdyby nie zbiela-
łe palce, którymi ściskał framugę drzwi. Zdanie,
które chciała powiedzieć, wyleciało jej z głowy.
– Przepraszam – szepnęła.
Wzruszył ramionami.
– Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Próbowała sobie przypomnieć, co miała do
powiedzenia.
– Chciałam cię prosić, żebyś nic nikomu nie
mówił.
Jego spojrzenie przestało być obojętne.
W oczach pojawiła się złość.
– Jak mogłaś pomyśleć, że mógłbym?
Cofnęła się o krok.
– Nie, ja tylko chciałam się upewnić, bo...
– Bo nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział, że
się poniżyłaś do seksu ze mną?
Westchnęła.
– Nigdy w ten sposób nie myślałam.
Spojrzał w stronę kuchni i zniżył głos.
– Planowałaś, że nie powiesz mnie ani niko-
mu. Rozumiem, że wstydzisz się, że uprawialiś-
my seks.
– Mówisz o tym tak zimno...
– Dwoje obcych w nocy, to niezbyt roman-
tyczne.
Splotła ręce na piersiach.
– To nie było tak.
– Więc powiedz, jak było.
Serce waliło jej jak szalone. Przypierał ją do
ściany i nie wiedziała, jak z tego wybrnąć.
– Nie upokarzaj mnie jeszcze bardziej.
– A nie mówiłem? Czujesz się upokorzona,
bo dałaś się ponieść uczuciom. Jesteś lepsza,
prawda? Nie taka jak ja, maniak seksualny.
Miałaś chwilę słabości, o której chciałabyś zapo-
mnieć.
Spojrzała na niego. Wreszcie dotarło do niej,
że za jego zdenerwowaniem kryje się cierpienie.
Spojrzała dalej, na łóżko. Do otwartej walizki
wrzucił bezładnie ubrania, jakby nie patrzył, co
pakuje.
Zrozumiała. Chciał uciec. Przypomniała so-
bie wczorajszą rozmowę. Powiedziała, że nie
zamierzała się przyznać, że była jego tajemniczą
kochanką. Najwidoczniej zrozumiał, że wsty-
dziła się tego.
Mogła niczego nie wyjaśniać i odejść lub
przyznać się do swoich uczuć i oszczędzić mu
cierpienia. Nie chodziło o to, żeby któreś z nich
wygrało. Kochała go i nie chciała, żeby cierpiał.
– Jonas, nie zamierzałam ci powiedzieć, bo
nie chciałam być twoją kolejną porzuconą na-
rzeczoną.
Długo jej się przyglądał. Szczęki miał zaciś-
nięte.
– Tak o mnie myślisz? – powiedział w koń-
cu. – Pozbawiony uczuć facet szukający następ-
nej zdobyczy?
– Musisz przyznać, że sporo ich było...
– Czy nie przyszło ci do głowy, że jestem po
prostu wybredny i chociaż ciągle próbuję, nie
mogę znaleźć odpowiedniej kobiety? Zapew-
niam cię, że te rozstania były dla mnie bolesne
za każdym razem.
– Możliwe, ale nadal zrywasz ze swoimi
kochankami, a ja nie chcę brać w tym udziału.
– A kto mówi, że będziesz? – zapytał.
– Żartujesz? Jestem wiejską dziewczyną,
która, jak sam mówiłeś, nie może cię zaintereso-
wać. Nie jestem kimś niezwykłym.
Zauważyła, że zaczął się uśmiechać.
– To ja, poczciwa B.J., która może wymienić
termostat w traktorze, może dosiąść narowis-
tego konia i nie spaść...
– Zawsze też może dosiąść mnie.
– Ja nie jestem tamtą kobietą z domu
Sarah.
Uniósł brwi.
– Nie? Przysiągłbym, że to ty. Podejdź tu,
muszę ci się lepiej przyjrzeć.
Chwycił ją za rękę i wciągnął do sypialni.
– Zaczekaj. Jest inaczej niż myślisz.
– Jeszcze nie wiesz, co myślę.
Zamknął drzwi sypialni i przekręcił klucz.
Spojrzała mu w oczy. Jej serce zabiło szybciej.
– Posłuchaj, Jonas. To nie czas ani miejsce.
Powinniśmy to sobie wyjaśnić. Co zaszło mię-
dzy nami, nie może się powtórzyć.
– Tak? – Popychał ją lekko w stronę łóżka.
– Dlaczego nie?
– Powiedziałam ci, nie dam się traktować jak
zabawka.
Jej nogi oparły się o krawędź łóżka.
– Do diabła, o tym właśnie myślałem.
– Teraz już wiesz, że nie wstydziłam się
tego, co między nami zaszło. Myślisz, że może-
my to ciągnąć dalej, ale nie można...
Straciła równowagę i przewróciła się na łóż-
ko.
Poszedł w jej ślady i wśliznął się na nią.
– Owszem, można.
– Jonas, nie.
Spojrzał jej w oczy i powiedział delikatnym
głosem:
– Domyślam się, że będziesz jedną z tych,
które czekają z tym do ślubu.
– Pewnie myślisz, że to śmieszne, po tym, co
robiliśmy razem.
Oddychała szybko. Bardzo go teraz pragnęła,
ale musiała być silna.
– Zdecydowałam, że gdy znów się zaan-
gażuję, tego właśnie będę chciała: pierścionka,
małżeństwa, dzieci...
– Nie widzę przeszkód.
Nadal jej nie rozumiał. Chciał kontynuować
zabawę, dopóki nie zjawi się kandydat na męża.
– Chodzi mi o to, że do tego czasu nie chcę
żadnych więcej przygód, nieważne jaką mogły-
by sprawić mi przyjemność.
– Żadnych? Ależ Belindo June, to jawne
marnotrawstwo. Zabawa z miotełką do kurzu
musi zostać powtórzona, a pewnie zostało ci też
trochę pachnącego oleju.
Nie zamierzała więcej się z nim kochać, ale
sprawiło jej przyjemność, że nazwał ją pełnym
imieniem.
– Belindo, zaszalejmy – szepnął. – Szybciej
minie czas do ślubu.
– Jakiego ślubu? Z nikim się nawet nie
spotykam.
– Naszego.
Leżała bez ruchu, przestała nawet oddychać.
Palcem wskazującym dotknął jej ust.
– Jesteś zaskoczona? Albo przeraziły cię mo-
je oświadczyny, albo mi nie wierzysz.
– Nie wierzę ci.
– A gdybyś mi uwierzyła, zgodziłabyś się?
– Tak, ale nie wierzę, więc nie mogę się
zgodzić.
Objął jej twarz obiema rękami i spojrzał jej
poważnie w oczy.
– Jest mi głupio, bo gdybyś mnie nie uwiodła
w jaskini, nadal mijalibyśmy się na ranczu.
Dobrze, że tamta burza pokazała mi, co mam
pod nosem. Trzeba mi było zawiązać oczy,
żebym cię wreszcie zobaczył.
Delikatnie potarł kciukami jej policzki.
– Przy okazji: dom Hawthorne’a bardzo mi
się podoba. Może powinniśmy go kupić i tam
zamieszkać?
Boże, mówił poważnie, oświadczał się. Przed
oczami zawirowały jej białe kropki.
– Pozwól mi wstać – poprosiła. – Jest mi
słabo.
Błyskawicznie zsunął się z niej, pomógł
usiąść i pochylił do przodu, aż jej głowa znalazła
się między kolanami.
– Oddychaj głęboko. Już lepiej?
Zawroty głowy zaczęły ustępować, ale nadal
miała nierówny oddech. Widziała go jak przez
mgłę.
– Nadal mi nie wierzysz, prawda? – powie-
dział z zatroskaną miną. – A przecież próbuję ci
powiedzieć, że cię kocham!
Pokój znów zawirował, więc szybko schowa-
ła głowę między kolana, a on rozcierał jej plecy.
– Słuchaj, musisz się z tym oswoić. Nie
możesz omdlewać za każdym razem, gdy po-
wiem, że cię kocham. Byłoby to bardzo niewy-
godne. Oprócz tego nie kocham się z nieprzyto-
mnymi kobietami.
Dla odmiany zaczęła chichotać. Nie była
śmieszką, ale nie mogła się opanować.
– Boże, teraz atak histerycznego śmiechu.
Mam nadzieję, że szybko minie, bo mam wielką
ochotę cię pocałować.
Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
– Teraz już ci wierzę.
– Świetnie. – Pomógł jej się położyć. – Więc
znów możemy szaleć. Weźmiemy ślub?
– Tak.
Spojrzała mu w oczy. Gdy znów będą się
kochać, będzie mogła w nie patrzeć. Nie mogła
się tego doczekać.
– Dlaczego zrobiło ci się słabo, gdy powie-
działem, że cię kocham i chcę się z tobą ożenić?
– Bo marzę o tym od ukończenia czterech
lat.
Otworzył szeroko oczy.
– To prawda, Jonas. Zawsze cię kochałam.
Spojrzał na nią z czułością.
– Myślę, że ze mną było tak samo, choć nie
zdawałem sobie z tego sprawy. – Potrząsnął
głową. – Byłem głupi, ale chcę spędzić resztę
życia, naprawiając ten błąd. Zaczynam od razu.
Oparł się na łokciu i zaczął rozpinać jej
bluzkę.
– Czas na szaleństwa.
– Jonas! Tutaj?
– Dlaczego nie? Tylko mi nie mów, że nie
jesteś taką kobietą, za jaką cię uważam. Ten
numer nie przejdzie. Dobrze wiem, że kiedy
chcesz, potrafisz być gorąca.
Roześmiała się. Tylko on wiedział, jaka była
naprawdę.
– Ale jest jasny dzień, i...
– Dobrze, że mi przypomniałaś.
Zwlókł się z łóżka i otworzył górną szufladę
bieliźniarki.
Machnął czerwoną, jedwabną chustką.
– Moja pamiątka – powiedział. – Mogę ci
zawiązać oczy i udamy, że jest ciemno. Nie
mam miotełki z piór, ale znajdę coś, żeby cię
połaskotać.
Uśmiechnęła się. Ich małżeństwo zapowia-
dało się ciekawie.
– Jonas, opaski użyjemy innym razem. Teraz
chcę ci patrzeć w oczy, gdy będziemy się kochać.
– To mi odpowiada – powiedział ciepło,
odrzucając opaskę.
Jonas ją kochał. To było najważniejsze. Roz-
pięła pozostałe guziki bluzki.
Spojrzał na jej piersi zasłonięte koronką.
– Jeśli o mnie chodzi, to chcę zobaczyć
wszystko. Ostatnio nie wolno mi było nacie-
szyć oczu.
Rozpięła stanik. Zniżyła głos do uwodziciel-
skiego szeptu, jakiego używała w domu Sarah.
– Zapraszam.
Roześmiał się.
– To jest to, czego szukałem.
Podszedł do niej. Spojrzał w oczy i powie-
dział poważnie:
– Jesteś kobietą, której szukałem całe życie.
Stephanie Bond
Po godzinach
Rozdział pierwszy
– Proszę się nie obawiać, pani Conrad, prze-
paskę na biodra z pewnością można uprać
w pralce.
Rebecca Valentine manewrowała telefonem,
aby móc kontynuować rozmowę i nie przery-
wać upinania na manekinie wielkiej peleryny
z aksamitu. Myślała o akcesoriach, które miała
jeszcze przygotować: szarfa ozdobiona klejno-
tami, zęby wampira, wysokie buty.
– Kochanie, a mankiety na kostki?
– Uhmm, tak – niełatwo jest mówić ze
szpilkami w ustach – mankiety też można
w pralce.
– Och, to świetnie. Już myślałam, że trzeba
będzie zamówić następny kostium dla Ma-
rty’ego, a ten jest jak nowy. Co prawda
w ulotce reklamującej weekend z bajki była
mowa o zabawie w błocie, ale nie przypusz-
czałam, że chodzi o dół pełen błota.
Rebecca zwykle wysłuchiwała tych opowie-
ści, na ile starczało jej uprzejmości, ale dziś nie
była w nastroju do słuchania o zmysłowych
przeżyciach Conradów. Tym bardziej że nie
spała całą noc, rozmyślając o swoim pustym
życiu i rozpaczliwej tęsknocie za miłością.
Zadzwonił dzwonek. Odetchnęła z ulgą.
– Przepraszam panią, muszę kończyć. Ktoś
dzwoni do drzwi.
– Dobrze, kochanie, dobrze. Odezwij się,
proszę, jak tylko nadejdzie kostium hurysy.
Planuję niespodziankę na urodziny Marty’ego.
– Oczywiście. Do widzenia, pani Conrad.
Rebecca odłożyła słuchawkę. Zdumiewające,
że ta babcia w tweedowych spódnicach, która
odwiedzała ,,Kostiumy na każdą okazję’’, przy-
nosząc słodycze domowej roboty, miała tak
udane życie seksualne. I to od trzydziestu lat,
z własnym mężem. Jak to pozory mylą!
Idąc w kierunku wejścia, uśmiechnęła się do
siebie. Taki na przykład Dickie – wymarzony
narzeczony. Nie z tych, co uciekają z przypad-
kową dziewczyną, gdy niczego nieświadoma
narzeczona kupuje weselną zastawę. Nie, nie,
kochanka Dickiego nie była przypadkową dziew-
czyną. Niegdyś była Miss Illinois. A teraz spo-
dziewała się dziecka Dickiego.
– Hej, hej! – zawołał od drzwi niski, melo-
dyjny głos. Rebecca uśmiechnęła się mimo przy-
gnębienia i przyspieszyła kroku, na ile pozwalał
na to strój zakonnicy. Quincy Lyle, dostawca,
strzepywał krople deszczu z ramion. Zmierzył
ją spojrzeniem od stóp do głów.
– Siostra Rebecca ma już dość mężczyzn?
Zaśmiała się głośno i dotknęła sztywnego
nakrycia głowy.
– Wiejski teatr potrzebuje dwunastu stro-
jów zakonnic do musicalu. Tylko przymierza-
łam. Chociaż, kto wie, może to nie taki zły
pomysł.
Przecież celibat nie stanowiłby dla niej prob-
lemu.
– Jesteś zbyt ładna na zakonnicę.
– Jak słodko kłamiesz, Quincy.
– Ostatnio nie patrzyłaś chyba w lustro.
Wyglądasz jak nowe wcielenie Audrey Hep-
burn.
Uśmiechnęła się smutno.
Quincy znał niemal wszystkich ludzi biznesu
w północnej części Chicago. Firma prawnicza
Dickiego mieściła się o kilka przecznic dalej,
dostawca wiedział więc o szczegółach rozstania
narzeczonych. Rebecca zastanawiała się, dla-
czego tak łatwo przychodziła jej rozmowa
z nim, przypadkowym znajomym. I dlaczego
tak trudno było rozmawiać o tym z bliskimi
przyjaciółmi, a nawet z siostrą.
– Dickie to już zamknięta sprawa – powie-
działa.
Głos jej się załamał, ale chyba z powodu
przeziębienia. Udało jej się słabo zakaszleć. Tak,
to przeziębienie.
– Oczywiście. Masz to już za sobą – pocie-
szył Quincy. – I dlatego powinnaś sobie po-
zwolić na romans z kimś, komu nie można się
oprzeć.
Zaśmiała się i pokręciła głową.
– Brzmi nieźle, ale to nie w moim stylu.
– Może warto zmienić styl – powiedział,
unosząc krawędź jej obszernego rękawa.
– Choćby dla poprawienia nastroju.
Rebecca przygryzła usta. Szczerze mówiąc,
przez ostatnie dwa tygodnie często myślała
o tym. Leżąc późno w nocy w pustym łóżku,
słuchając smętnych piosenek, zastanawiała się,
jak by tu zdobyć się na odwagę i zemścić się na
Dickiem za jego zdradę. Mogła przecież zaan-
gażować się w jakiś związek wyłącznie dla
fizycznej przyjemności, tylko po to, by udowod-
nić Dickiemu, a przede wszystkim sobie, że to,
co było dobre dla niego, jest też dobre dla niej.
Ale gdyby nawet zdecydowała się na taki krok,
jak niby miała znaleźć odpowiedniego part-
nera? Jedyny mężczyzna, o którym kiedyś skry-
cie marzyła, jeden z jej stałych klientów, był
żonaty.
– Obiecaj chociaż, że jeśli trafi się ktoś od-
powiedni, nie odmówisz sobie małego flirtu
– nalegał Quincy.
– Mogę obiecać, ale i tak się nie trafi.
– Nigdy nie wiadomo. To ta paskudna pogo-
da psuje ci nastrój.
Quincy spojrzał na ciężkie, szare chmury,
które unosiły się nad miastem.
– Jeśli nie przestanie padać, zacznę ci dostar-
czać towar w stroju syreny.
Uśmiechnęła się na te nieudolne próby po-
prawienia jej nastroju i kiwnęła głową w stronę
pudła.
– Co masz dla mnie?
– Nie wiem, ale lekkie jak piórko.
Zerknął na nalepkę.
– Lana Martina Healey, Lexington, Kentu-
cky.
– Lana Martina Healey? Och, Lana Martina!
– Klientka?
– Nie. Poznałyśmy ją z siostrą w szkole. Była
genialna. Teraz pewnie jest już mężatką. – Nie
mogła nie uśmiechnąć się na samo wspomnie-
nie.
Obeszła wielkie pudło ze zwykłego kartonu
z napisem: ,,Nie rozcinać opakowania’’.
– Co to może być?
– Prezent ślubny?
Rebecca wzruszyła ramonami.
– Jak Lana mogłaby się dowiedzieć o ślubie?
Nie utrzymywałyśmy kontaktów. Quincy, mógł-
byś mi z tym pomóc?
– Jasne.
Szybko poradził sobie z taśmą klejącą i Rebec-
ca otworzyła karton. W środku było mnóstwo
drobnych kawałków pianki do pakowania.
– To musi być coś delikatnego – stwierdził.
Włożyła rękę, rozsypując kawałki pianki i na-
trafiła na kopertę. Wyjęła z niej kolorową kartę
z namalowaną filiżanką.
– No i co, chcesz, żebym umarł z ciekawości?
– ponaglał Quincy.
,,Droga Rebecco – czytała. – Przypadkiem
trafiłam na adres twojego sklepu. Nie uwie-
rzysz, ale ja też prowadzę interes. Porzuciłam
pracę księgowej i otworzyłam kafejkę w Lexing-
ton. Pewnie nie brzmi to tak interesująco, jak
sklep z kostiumami balowymi, ale zawsze coś.
Właśnie wyszłam za mąż, za boskiego adwoka-
ta. Poznaliśmy się przez ogłoszenie w prasie,
którego żadne z nas nigdy nie zamieszczało’’.
Spojrzała na Quincy’ego.
– Tylko jej mogło się przydarzyć coś takiego.
Czytała dalej: ,,To zresztą cała historia. W każ-
dym razie poznałam męża dzięki Harry’emu,
który zawsze przynosi szczęście. Zgodnie z na-
szą szkolną umową przesyłam ci Harry’ego,
mając nadzieję, że przyniesie ci szczęście w mi-
łości. Zaopiekuj się nim, a na pewno ci pomoże.
Pozdrowienia, Lana.
PS Jeśli sprawa jest nieaktualna i jesteś mężat-
ką, przekaż Harry’ego siostrze lub samotnej
przyjaciółce’’.
Przestała czytać. Nie przypominała sobie ża-
dnej umowy w sprawie kogoś o imieniu Harry.
– Przysłała ci faceta w pudełku? – spytał
Quincy, marszcząc brwi. – Myślisz, że go po-
ćwiartowała?
Rebecca spojrzała ostrożnie na pudło i prze-
żegnała się.
Michael Pierce głębiej wcisnął czapkę na
głowę, żeby osłonić się od deszczu. Paskudna
pogoda. Ten tydzień i tak był okropny.
Najpierw sprawa rozwodowa, potem chwilowe
zamknięcie restauracji. I jeszcze ból w piersiach
i głowie – pewnie przeziębienie.
Restauracja to był pomysł Soni. Potrafiła
przekonać go do wszystkiego. Gdy sześć lat
temu brali ślub, był tak zakochany, że zrobił-
by dla niej wszystko. Utopił w tej restauracji
oszczędności całego życia. Soni podobała się
towarzyska strona przedsięwzięcia, ale nie
obchodziły jej sprawy finansowe. Jej znajomi
nie musieli płacić, nawet jeśli rachunek wy-
nosił kilkaset dolarów. Jej towarzyskie uspo-
sobienie było wielką zaletą, lecz dla niego
okazało się rujnujące. Ulegał wszystkim kap-
rysom, aż konto zaświeciło pustkami, choć
przez ten czas poznał i polubił pracę restaura-
tora.
Sześć tygodni temu Sonia zażądała rozwodu,
całkowicie go zaskakując. Jej kochankiem oka-
zał się zamożny agent nieruchomości. Był sta-
łym klientem restauracji, jak się okazało, nie
z powodu menu. Nie wiadomo było, co potrwa
dłużej: plotki na temat romansu czy sam ro-
mans, ponieważ Sonia, choć niezwykle piękna,
nie była zbytnio zainteresowana seksem. Nigdy
co prawda nie odmawiała, jednak gdy się kocha-
li, miał wrażenie, że była myślami daleko, jak
pacjentka czekająca na zakończenie badania.
Ale to już było bez znaczenia.
Przez ostatnie kilka tygodni poczucie zranie-
nia zamieniło się w złość. Michael marzył
o zemście. W takim stanie trudno podejmować
właściwe decyzje. Mądrze czy nie, wziął pożycz-
kę pod zastaw przyszłej emerytury i postano-
wił, że doprowadzi restaurację do rozkwitu.
Jeszcze nie wiedział, jakim sposobem. Może
chciał sobie coś udowodnić, a może chciał
czymś się zająć. Prawdopodobnie jedno i drugie.
Jego brat Ike uważał, że Michael potrzebuje
teraz przede wszystkim niezobowiązującej
przygody, żeby zapomnieć o byłej żonie. Ike
wiedział, o czym mówi. Ostatecznie rozwodził
się cztery razy. Wszyscy jego bracia mieli pecha
w małżeństwie. Michael postanowił, że z nim
będzie inaczej. Nie mieściło mu się w głowie, że
rozwiązanie małżeństwa trwa krócej niż plano-
wanie ślubu. Nawet do lekarza trzeba było się
zapisać sześć tygodni wcześniej, prenumerata
czasopism też wymagała oczekiwania.
Może brat miał rację. Może romans złago-
dziłby cierpienie. Jednak robiło mu się niedo-
brze na myśl, że miałby w jakimś barze znaleźć
towarzyszkę na jedną noc. Niezręczna sytuacja,
możliwość zarażenia, poranek następnego dnia
– koszmar! Mimo że ich małżeńskie życie
seksualne nie było fascynujące, nie szukał przy-
gód. Nawet o tym nie myślał. Potrzebował
trochę czasu, żeby nagle się przestawić i zacząć
patrzeć na kobiety jak na potencjalne kochanki.
Zatrudniał śliczne kelnerki, ale nie chciał ro-
mansów z pracownicami. Klientki? Zbyt ryzy-
kowne, tym bardziej że w tej chwili biznes był
dla niego ważniejszy niż seks.
Przyrzekł sobie, że przynajmniej pół roku
spędzi bez kobiet. Żadnego seksu, flirtów ani
spojrzeń. No, właściwie mógł sobie pozwolić na
spojrzenia, byle bez następstw.
Jego matka, zagorzała katoliczka, wierzyła
w znaki.
– Michael – mawiała – zanim podejmiesz
decyzję, poczekaj na znak z nieba, który upewni
cię, że jest słuszna.
Michael westchnął, pchnął drzwi do ,,Kos-
tiumów na każdą okazję’’ i stanął oko w oko
z zakonnicą. Najwyraźniej niebiosa nie były
dziś zbyt łaskawe.
Rozdział drugi
Rebecca wyprostowała się i uśmiechnęła.
Michael Pierce był od dawna obiektem jej wes-
tchnień. Zawartość tajemniczego pudła musiała
poczekać. Ta wizyta była dla niej wydarzeniem
dnia.
– Dzień dobry, Michael.
Właściciele restauracji ,,Incognito’’ należeli do
jej najlepszych klientów. Zazwyczaj pani Pierce
wybierała kostiumy, ale czasem Michael Pierce
wpadał coś zabrać lub oddać. Jego dżinsy z baweł-
nianą koszulką i skórzana kurtka bardzo kontra-
stowały z wymyślnymi strojami żony. Chociaż
nieźle wyglądał w codziennym stroju, Rebecca
była przekonana, że doskonale prezentowałby
się w ciemnym garniturze albo w przebraniu
Zorro. Gdy otrzymała ten kostium przed rokiem,
podświadomie zarezerwowała go dla Pierce’a.
Z rozbawioną miną zapytał:
– To ty, Rebecco?
Skinęła głową, czując, że się rumieni. Pewnie
miał ją za wariatkę, bo ciągle przymierzała
jakieś dziwaczne stroje.
– Tak, to ja. Quincy, czy mógłbyś zanieść to
pudło do magazynu?
Quincy wzruszył ramionami. Nadal umierał
z ciekawości, co jest w środku.
– Jasne. Co słychać, panie Pierce?
Michael przyjaźnie skinął głową i wyłożył na
ladę górę ubrań: szerokie spodnie i koszule, długie
spódnice i bluzki z bufiastymi rękawami.
– Znów do naprawy? – spytała.
– Niestety. Rozdarcia, brak guzików i tak
dalej.
Quincy pomachał na pożegnanie.
– Do zobaczenia.
Michael uniósł dłoń.
– Dziękuję, że mnie uprzedziłeś, że Rebecca
dziś zamyka wcześniej.
Rebecca zmarszczyła brwi. Nie miała takiego
zamiaru. Gdy Michael odwrócił się w stronę
lady, Quincy spojrzał wymownie za jego pleca-
mi. Dyskretnie zaprzeczyła ruchem głowy, jak-
by chciała powiedzieć: ,,Zwariowałeś? On jest
żonaty’’.
– Do widzenia, Quincy – powiedziała przez
zaciśnięte zęby.
– Do zobaczenia – odpowiedział z tajem-
niczą miną i wyszedł.
Szybko uśmiechnęła się do Michaela z na-
dzieją, że nie zauważył tej wymiany spojrzeń.
– Wszystko będzie gotowe na pojutrze.
Zauważyła, że ma cienie pod oczami, a mię-
dzy brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
Mimo to wyglądał korzystnie: wysoki, masyw-
ny i bardzo męski. Wobec niego zawsze po-
zwalała sobie na marzenia pensjonarki, nawet
wtedy kiedy była szczęśliwie zaręczona. A on
nie zwracał na nią uwagi poza nielicznymi
chwilami, kiedy potrzebował kostiumu. Poza
tym był mężem tak wspaniałej kobiety, że przy
niej Rebecca wpadała w kompleksy. Michael
Pierce był dla niej niedostępny, a więc... bez-
pieczny.
– Właściwie, nie ma pośpiechu – stwierdził.
– Zamknąłem restaurację na dwa tygodnie,
żeby ją przebudować.
– O, to interesujące. Co się zmieni?
Westchnął i zsunął czapkę na tył głowy.
– Jestem otwarty na propozycje – powie-
dział posępnym głosem.
Zaśmiała się krótko.
– Interesują cię moje pomysły?
Uniósł brwi.
– A masz jakieś?
Zarumieniła się. Zdała sobie sprawę, że
mógł ją uznać za arogantkę. Często zastana-
wiała się, jakie zmiany poczyniłaby w ,,Incog-
nito’’, ale to jeszcze nie znaczyło, że jej
pomysły były coś warte i zainteresują pań-
stwa Pierce.
– Nie, ja tylko...
– Chętnie posłucham, jeśli możesz coś za-
proponować.
Michael był chyba najprzystojniejszym męż-
czyzną, jakiego widziała z tak bliska. Miał
harmonijne rysy, szerokie czoło, mocny nos,
szerokie kości policzkowe, kwadratową szczękę
i krótko przystrzyżone włosy w kolorze mato-
wego mosiądzu. Jednak najsilniej działało na nią
spojrzenie ciemnych oczu. Mogła w nie patrzeć
tylko kilka sekund.
Cofnęła się, żeby włożyć przyniesione kos-
tiumy do wielkiej bawełnianej torby.
– Należałoby zmienić wystrój restauracji
– wyjaśnił – tak, żeby przyciągała uwagę. Mieli-
śmy nadzieję, że w ciągu dwóch tygodni zor-
ganizujemy
wielkie,
powtórne
otwarcie,
ale już teraz widzę, że nie będzie wielkie.
– Cóż – powiedziała cicho. – Mam kilka
pomysłów.
Wzięła głęboki wdech i wskazała na torbę
z kostiumami.
– Te stroje nie są nadzwyczajne. Może prze-
brać kelnerów za wampiry lub tancerzy flamen-
co? A jeśli mówimy o tancerzach...
Przerwała i zagryzła wargę. Czyżby powie-
działa za dużo?
– Mów dalej.
– Może mógłbyś usunąć kilka stołów i zbu-
dować scenę, żeby wieczorem mogły odbywać
się występy taneczne. Myślałam o flamenco, ale
równie prowokujące byłyby tańce arabskie lub
afrykańskie.
– Prowokujące? Nie chcę zamieniać tego
miejsca w klub tylko dla mężczyzn.
– Ale myślałam o występach par.
– Widzisz, możemy coś zmienić w sprawie
kostiumów, ale szczerze mówiąc, nie rozu-
miem, co jest eleganckiego i prowokującego
w przebraniu wampira.
– To właśnie może być zabawne – tłumaczy-
ła przejęta. – Zaproponuj stałym gościom, żeby
zjawiali się w przebraniu. Wykorzystaj to, że
lokal nazywa się ,,Incognito’’. Możesz urządzać
elegancką maskaradę każdego wieczoru. Kolacja
w ,,Incognito’’ to będzie nie tylko dobre jedze-
nie, ale także przeżycie.
Patrzył na nią przez chwilę z nieodgadnio-
nym wyrazem twarzy. Zaczęła żałować, że się
w ogóle odezwała. Teraz pomysł wydał jej się
naciągany i niezbyt mądry. Nie zniosłaby, gdy-
by Michael ją wyśmiał.
– To duża praca – powiedział w końcu
– kostiumy, scena, tancerze.
– Tak – przyznała – ale ja dostarczę kos-
tiumy, na zbudowanie sceny trzeba tylko załat-
wić pozwolenie, a w okolicy znajdzie się nawet
kilka grup tanecznych.
– Zdaje się, że zdążyłaś już to przemyśleć.
– Rozrywka bardzo mnie interesuje – stwier-
dziła, wzruszając ramionami.
Jeśli w dodatku sprawa dotyczyła ulubionego
klienta, pomyślała.
– Tak. Dziękuję za pomysły – powiedział.
– Muszę to przemyśleć.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i zapytał:
– Czy ktoś ci już powiedział, że wyglądasz
jak Audrey Hepburn?
Wyszedł na deszcz, zostawiając ją za-
czerwienioną po cebulki włosów. Co ją naszło,
żeby pouczać go, jak ma prowadzić interesy?
Pewnie zapytał ją tylko przez grzeczność i nie
spodziewał się, że zaproponuje mu niemal goto-
wy plan działania. Ukryła twarz w dłoniach.
Będzie miał niezłą zabawę, gdy opowie żonie
o jej śmiałych pomysłach. Śmialiby się jeszcze
bardziej, gdyby wiedzieli, że podkochuje się
w Michaelu.
Rebecca westchnęła i wróciła na ziemię.
Zajęła się kostiumami zwracanymi po weeken-
dzie. Bożyszcze nastolatków, Baby jakiśtam,
wykreował chwilową modę na różowe ręka-
wiczki. Sprzedała ich już cztery kartony. Mał-
żeństwo około czterdziestki przyszło pod pre-
tekstem wypożyczenia stroju na urodziny
dziecka. Ostatecznie kupili jednak strój francus-
kiej pokojówki, łącznie z miotełką do kurzu.
Witała klientów z przylepionym uśmiechem,
ale nie przestawała myśleć o Michaelu Pierce
i małej zmarszczce między brwiami. Albo o jego
sposobie poruszania się czy choćby o seksownej
bejsbolówce. Wiedziała, że jest żonaty, ale jeśli
Dickie mógł mieć kochankę, dlaczego ona nie
mogłaby sobie niewinnie pomarzyć o Michaelu
Pierce? W końcu to tylko marzenie. Nie było
szansy na nic więcej, więc było to nieszkodliwe.
Dzwonek telefonu przerwał jej rozmyślania.
Pamiętając o uprzejmości wobec klientów
– nawet spóźnionych – podniosła słuchawkę.
– ,,Kostiumy na każdą okazję’’. Rebecca,
słucham.
– Cześć, siostrzyczko.
Uśmiechnęła się do słuchawki, słysząc kojący
głos Meg.
– Witaj.
– Co u ciebie?
– Wszystkie rezerwacje na ślub i miesiąc
miodowy zostały odwołane, ale zostało mi
jeszcze kilka prezentów do zwrotu.
– Chodziło mi o ciebie.
Odetchnęła głęboko.
– U mnie w porządku. Najbardziej ucierpiała
duma. Dickie i ja nie byliśmy stworzeni dla
siebie. Myślę, że on pierwszy się zorientował.
Pewnie mama bardziej to przeżywa niż ja.
– Wiesz, jak bardzo mama pragnie, żeby nam
było w małżeństwie lepiej niż jej.
– Wiem. Czuję się, jakbym ją zawiodła.
– Ty? Nie prosiłaś Dickiego Montgomery,
żeby wziął sobie kochankę i zrobił jej dziecko.
Jeśli nawet się wam nie układało, można chyba
wyobrazić sobie bardziej honorowe zakończe-
nie znajomości.
– Wiesz, Meg, tak mi głupio. Dlaczego wcze-
śniej nie zdawałam sobie z tego sprawy?
– Żadna z nas nie szuka kłopotów.
Ton głosu siostry wydał się Rebecce trochę
dziwny, więc zapytała:
– Czy to, co się u mnie stało, powoduje jakieś
napięcia między tobą i Treyem?
– Nie. Trey jest stały i niezawodny, jak
zwykle.
– Macie zamiar ustalić jakąś datę?
– Nie chcę go zmuszać do pośpiechu.
Rebecca miała ochotę powiedzieć, że po pię-
ciu latach znajomości trudno mówić o pośpie-
chu. Pomyślała jednak o własnym życiu uczu-
ciowym i zachowała to zdanie dla siebie.
– W każdym razie, nie będę musiała cię od
niego odrywać, żebyś zajęła się sklepem, gdy
wyjadę na miesiąc miodowy.
– Szczerze mówiąc, miałam ochotę na małą
przerwę.
– Może przyjedziesz, gdy skończy się semestr?
– Mogłabym, żeby na jakiś czas zmienić
otoczenie.
– Meg, czy wszystko jest w porządku?
– Oczywiście. Nie martw się o mnie. Prze-
praszam, muszę kończyć, bo Trey czeka pod
drzwiami.
Od czasu historii z Dickiem Meg niemal
przepraszała siostrę, że w jej życiu jest jakiś
mężczyzna.
– W porządku. Dziękuję za telefon.
– Jeśli będziesz chciała pogadać, dzwoń do
mnie.
– Dobrze.
Rebecca odłożyła słuchawkę. Była wdzięcz-
na, że siostra o niej pamiętała, ale wolałaby,
żeby wszyscy przestali się o nią martwić. Nic
nadzwyczajnego się nie stało. Ostatecznie to
normalne, że ktoś ma złamane serce.
Zamknęła główne drzwi, podliczyła rachun-
ki, wyłączyła część świateł. Nie mogła sobie
przypomnieć, o czym miała powiedzieć Meg.
Doszła do wniosku, że to nie mogło być ważne.
Wyniosła śmieci przez przymierzalnie, pracow-
nię i tylne drzwi. Na parkingu stała już tylko jej
furgonetka. Z nieba nadal siąpiło. Było przeraź-
liwie zimno. Idealny wieczór, żeby nie wy-
chodzić i jeszcze popracować. Wróciła do pra-
cowni, żeby przejrzeć zaczęte projekty.
Peleryna z czerwonego aksamitu z kapturem
wisiała na manekinie, cierpliwie czekając, aż
ktoś się nią wreszcie zajmie. Rebecca najbar-
dziej lubiła właśnie tę część pracy, dobieranie
elementów kostiumu. Jeździła manekinem po
pracowni, przeglądając wielkie, druciane kosze
pełne kapeluszy, masek, butów, koszul, bluzek,
spodni, peruk, bielizny i różnorodnych akceso-
riów. Jeśli coś przyciągnęło jej wzrok, przy-
kładała to do peleryny. Jeżeli pasowało, ru-
szała dalej. Zrezygnowała z szarfy ozdobionej
klejnotami oraz obcisłych, wysokich butów
na rzecz czegoś bardziej uwodzicielskiego:
gorsetu z czarnej skóry, podwiązek, pończoch
i czarnych butów na wysokich obcasach.
Na koniec przeszła do masek. Wybrała nie-
wielką, czarną z cekinami, zasłaniającą tylko
oczy.
Przeszła do przymierzalni. Poczuła znajome
ciepło i nie mniej znajome poczucie winy.
Przebieranie sprawiało jej przyjemność, podob-
nie jak większości jej klientów. Kiedyś uczyła
się aktorstwa i tańca. Uważała, że zamiłowanie
do zmysłowych strojów pozostało jej z tamtego
okresu. Dzięki temu mogła łatwo przenieść się
z małego sklepu w północnej dzielnicy Chicago
do starożytnej Grecji, średniowiecznej Francji
lub wiktoriańskiej Anglii.
Przymierzanie kostiumów z dawnych lat
wnosiło do jej życia trochę magii. Niewiele
kobiet mogłoby zrozumieć jej zamiłowanie,
a na pewno żaden mężczyzna. Dickie? Za-
śmiała się. Dickie nie miał pojęcia, że jego
mała, myszowata Rebecca miała w sobie
setkę różnych kobiet, gotowych sprawić mu
przyjemność. On decydował w sprawach seksu,
a zdarzało się to rzadko i zawsze bardzo serio.
Nie byli dobrani w tej dziedzinie, ale zależało
jej na nim. Był inteligentny i troskliwy. Przez
trzy lata znajomości i rok narzeczeństwa była
zadowolona. Seks nie był podstawą ich związ-
ku, tak jej się przynajmniej wydawało. Nie była
pewna, co bardziej ją bolało: to, że gdzie indziej
znalazł zaspokojenie, czy to, że sama w tym
związku go nie znalazła. Może gdyby była
bardziej otwarta...
Teraz nie miało to znaczenia. Dickie poszedł
tam, gdzie było mu lepiej, a ona została sama
z marzeniami. Na kilka tygodni przed ślubem
musiała od nowa ułożyć sobie życie. Gdy zbiera-
ło się jej na płacz, mocno szczypała się w dłoń.
Znalazła tylko jeden sposób, by przetrwać to
upokorzenie. Wyznaczyła sobie godziny łez: od
dziesiątej wieczorem do drugiej w nocy. W tym
czasie mogła sobie ryczeć do woli, słuchać
smutnych piosenek i zużywać nieskończoną
ilość chusteczek. Potem, odwodniona, brała się
w garść na tyle, żeby następnego ranka móc
obsługiwać klientów.
Salę wystawową oddzielały od pracowni trzy
ładnie urządzone przymierzalnie. Rebecca
najbardziej lubiła czerwoną, z delikatnym
oświetleniem, potrójnym lustrem, siedzeniami
obitymi czerwonym aksamitem i czerwonym
dywanem na podłodze. Weszła, nie zasuwając
zasłon, bo przymierzalnie nie były widoczne
z ulicy, a poza tym włączyła kompakt z muzyką
średniowieczną i chciała lepiej słyszeć. Melan-
cholijne mandoliny, niepokojące brzmienie fle-
tu, nastrojowe pulsowanie bębna – wszystko
było tłem jej występu.
Powoli zdjęła habit, potem bieliznę. Naj-
pierw włożyła plastikowe zęby, żeby lepiej
wczuć się w rolę wampira. Kły były ledwo
widoczne przez zamknięte usta. Jednak gdy je
rozchyliła, wyglądała jak niebezpieczny drapież-
nik. Dreszcz przeszedł jej nagie ciało. Było
chłodno i zesztywniały jej sutki. Stała bez
ruchu, wyobrażając sobie, że jest wampirzycą.
Patrzyła na lekko zaróżowione piersi, płaski
brzuch, trójkąt ciemnych włosów w miejscu,
gdzie łączyły się uda.
Pochyliła się, głaszcząc ciało. Musnęła sutki,
zagłębienie pępka, krągłość bioder. Twarz Mi-
chaela Pierce’a stanęła jej przed oczami. Wyob-
raziła sobie, że ją obejmuje. Poczuła narastające
pożądanie. Była przekonana, że Michael byłby
doskonałym kochankiem.
Zrobiła mocny makijaż, usta podkreśliła
czerwoną kreską, włożyła czarne majtki, ścis-
nęła gorset, żeby unosił jej piersi. Wciągnęła
czarne pończochy, zapięła podwiązki. Ośmio-
centymetrowe obcasy podkreślały kształt jej
łydek i kostek.
Upięła włosy do góry w luźny węzeł, nałoży-
ła kolczyki i wreszcie zarzuciła na ramiona
wspaniałą pelerynę. Delikatny dotyk aksamitu
wywołał gęsią skórkę na ramionach. Brodawki
wysunęły się ponad krawędź gorsetu. Oczy
zasłoniła maseczką z cekinami i na koniec
uniosła kaptur peleryny. Wyglądała grzesznie
i seksownie. Kostium był tak przekonujący, że
mogła sobie wyobrazić, jak odlatuje w ciemną
noc, szukając ofiary.
Wyszła z przymierzalni, lekkim krokiem
przeszła przez hol do jasno oświetlonej pra-
cowni. Obróciła się zgodnie z rytmem muzyki.
Tkanina zawirowała wokół jej kostek. Cieszyła
ją myśl, że ten strój poruszyłby każdego śmier-
telnika, nawet Michaela Pierce’a, który wątpił,
by kostium wampira mógł być prowokujący.
Uśmiechnęła się leniwie. Gdyby mógł ją teraz
widzieć...
Nagle usłyszała hałas za plecami. Wzięła
głęboki wdech i odwróciła się gwałtownie.
W pierwszej chwili pomyślała, że to złudzenie.
Michael Pierce stał w tylnych drzwiach. Był
równie zaskoczony, jak ona. Zamarła. Uświa-
domiła sobie, że nie zamknęła drzwi po wy-
rzuceniu śmieci, a mężczyzna, o którym marzy-
ła od lat, przyłapał ją na zabawie w przebie-
ranki.
Rozdział trzeci
Michael potrzebował chwili, żeby uporządko-
wać myśli. Wrócił do sklepu, żeby porozmawiać
o pomysłach Rebeki. Zauważył, że jej furgonetka
stoi zaparkowana na zapleczu. Z pomieszczenia
dobiegała muzyka. Zapukał do drzwi, zaczekał
i wszedł, spodziewając się zastać Rebeccę przy
maszynie do szycia. Do głowy mu nie przyszło,
że zastanie ją w tak seksownym stroju.
Peleryna z czerwonego aksamitu rozchyliła
się, ukazując szczupłe ciało w gorsecie, pończo-
chach i podwiązkach. Musiał dwukrotnie spo-
jrzeć, żeby się upewnić, że postać w masce to
Rebecca Valentine. Ta sama, którą ostatnio
widział w stroju zakonnicy. Tak, te same zielone,
choć teraz wytrzeszczone oczy, kształtne dłonie,
które trzymała przed sobą bez ruchu i te same
pełne wargi, teraz zniekształcone przez... kły?
Patrzyli na siebie bez słowa. Michael nie
musiał spoglądać w dół, żeby wiedzieć, jak jego
ciało zareagowało na ten skąpy strój. Instynkt
zachęcał go do działania, ale rozsądek pod-
powiadał, że jej przerażone spojrzenie nie jest
sygnałem przyzwolenia. Czy Sonia nie wspo-
mniała kiedyś, że Rebecca jest zaręczona?
Michael otworzył usta, żeby usprawiedliwić
swoją obecność.
– Chciałem porozmawiać... zapukałem...
drzwi były otwarte...
Słowa pobudziły ją do ruchu. Zasłoniła się
peleryną, ale on zdążył już na zawsze zachować
w pamięci jej obraz.
– To nie jest najlepsza chwila... – Kły prze-
szkadzały jej mówić.
– Rozumiem – powiedział, machając ręką.
– Nic nie widziałem. Już wychodzę.
Skinęła głową. Michaelowi udzielił się
nastrój podekscytowania. Przez chwilę nie ru-
szał się z miejsca w nadziei, że poprosi go, by
został.
W końcu znalazł dość siły. Wyszedł i zamknął
drzwi. Stał oszołomiony, dopóki nie poczuł,
że zimny deszcz pada mu za kołnierz i spływa
po karku. Poszedł do samochodu. Z powodu
deszczu ściemniło się przedwcześnie. Z odległej
autostrady słychać było klaksony. Zwykłe środo-
we popołudnie.
Wyjechał z parkingu, mocno trzymając
kierownicę obiema rękami. Na jego twarzy
pojawił się uśmiech niedowierzania. Rebecca
w erotycznym stroju. To było jak spełnienie
marzeń nastolatka. Czy tak bawiła się w sklepie
po godzinach? Jak często?
Nie dawała mu spokoju myśl o niej, samotnie
przebierającej się wśród wszystkich tych re-
kwizytów. Podniecenie nie ustępowało. Kto
mógł przypuścić, że pod włochatymi kostiuma-
mi poczciwych zwierzątek, pod habitem zakon-
nicy kryła się doskonała figura w skąpej bieliź-
nie? Może czekała na narzeczonego? Mogli po
godzinach pracy zabawiać się w przebieranki.
Słyszał już o takich rzeczach. To by tłumaczyło,
dlaczego drzwi były otwarte.
Z jakiegoś powodu bardzo zirytowała go
myśl, że jakiś obcy mężczyzna może rozbierać
Rebeccę. W końcu doszedł do wniosku, że to nie
jego sprawa, co i z kim robiła Rebecca Valentine.
Ledwo ją znał. Czy dzisiaj nie przyrzekał sobie
unikać kobiet? Były w stanie zupełnie zawrócić
mężczyźnie w głowie. Wystarczy, że przebierze
się taka za wampirzycę...
Kręcił się na fotelu. Rebecca ciągle stała mu
przed oczami: szczupłe kostki, uda w podwiąz-
kach, gorset i peleryna, na której można by
kochać się jak na łóżku...
Dosyć! Najpierw obowiązki. Jeśli ma skorzy-
stać z jej pomysłów, będzie potrzebował jej
pomocy. Musi wyjaśnić sprawę przez telefon.
Rebecca zamknęła drzwi i dopiero teraz mogła
pomyśleć o tym, co się stało. Czuła się upokorzo-
na. Z jakiegoś powodu Michael Pierce wrócił,
żeby z nią porozmawiać, i przeżył największy
szok w życiu. Jak teraz spojrzy mu w oczy? Na
miękkich nogach poszła wyłączyć światła
w przebieralni i pracowni. Weszła na górę do
niewielkiego mieszkania. Chciała pójść do łóżka
i schować głowę pod poduszkę na kilka miesięcy.
Gdy kupowała ten dom, jedną z jego zalet
miało być mieszkanie nad sklepem. Było wyjąt-
kowo ciasne. Do łazienki można było przejść
dopiero po złożeniu łóżka. Nisza z drugiej strony
pokoju pełniła rolę kuchni. Mieścił się tam
piekarnik, kuchenka mikrofalowa, mała lodówka
i stojąca spiżarniana szafka. Dickie nie lubił
strychu, jak nazywał jej mieszkanie. Jednak
w porównaniu z jego eleganckim apartamentem
jej kącik był intymny i przytulny. Miss Illinois
zajmowała pewnie luksusowy apartament
z wielkim łożem i ogromną, nie używaną
kuchnią.
Rebecca miała ochotę zalać się łzami, ale była
dopiero szósta trzydzieści. Mogła się porządnie
wypłakać dopiero za kilka godzin. Czerwona ze
wstydu zrzuciła kostium wampira. Włożyła
szorty, bawełnianą koszulkę i upadła na łóżko.
Przycisnęła poduszkę do twarzy. Jeśli Bóg ist-
nieje, niech cofnie czas o pół godziny i nie
dopuści, by pokazała się Michaelowi w stroju
ostatniej idiotki.
Może Michael zastanowił się nad jej pomys-
łami i chciał je omówić. Jeśli tak, straciła wszel-
ką wiarygodność. Pewnie rozmawiał teraz z żo-
ną przez telefon komórkowy, zaśmiewając się
z tego, na co się przypadkiem natknął. Miała
nadzieję, że pani Pierce nie pomyśli, że chciała
uwieść jej męża. Walnęła poduszką w czoło. Za
każdym razem, gdy przypominała sobie tę sce-
nę, widziała wyraz twarzy Michaela: oszoło-
mienie, wstrząs, konsternacja. Przez tylne
drzwi mógł wejść włamywacz, włóczęga, seryj-
ny morderca. Dlaczego musiał to być właśnie
Michael?
Żeby jakoś rozładować napięcie, Rebecca
wzięła jabłko, zeszła do sklepu i zabrała się do
naprawiania stosu ubrań od Pierce’ów. Nudne
przyszywanie guzików i cerowanie dziur pod-
świadomie traktowała jak pokutę za to, co zrobiła.
Około dziewiątej wieczorem skończyła i wrzuciła
ubrania do worka, w którym miały pojechać do
pralni. Rozprostowała zmęczone ramiona i zaczę-
ła się rozglądać, czym jeszcze mogłaby się zająć.
Gdy spojrzała na schowek, przypomniała sobie
o tajemniczym pudle i o tym, co właściwie chciała
powiedzieć Meg: że Lana dała znak życia.
Wyciągnęła pudło z ciemnego schowka, uklęk-
ła i zagłębiła rękę w opakowaniu. Palce natrafiły
na coś w rodzaju nadmuchiwanej poduszki.
Rebecca wyciągnęła to z pudła, rozrzucając
wokół kawałki pianki do pakowania. Spojrzała
w twarz nadmuchiwanego mężczyzny.
Harry. Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie
Harry’ego z klasowego spotkania. Któraś z kole-
żanek dała go innej, żartując, że gdy ta wyjdzie
za mąż, musi przekazać lalkę samotnej koleżan-
ce. Najwidoczniej lalka trafiła do Lany. Teraz,
już po zamążpójściu, przekazała ją Rebecce ,,na
szczęście’’.
Rebecca uśmiechnęła się szyderczo. Na szczę-
ście? Gdzie był Harry miesiąc temu, gdy wszyst-
ko w jej życiu się załamało? Wyciągnęła z pudła
lalkę ubraną w piżamę. Otrząsnęła z kawałków
naelektryzowanej pianki. Harry potrzebował
dopompowania po podróży, choć plastikowa
erekcja była widoczna przez pasiastą piżamę.
Naprawiano go co najmniej w jednym miejscu.
– Przykro mi, Harry – powiedziała, pakując
go z powrotem do pudła. – Co prawda, przyda-
łoby mi się teraz trochę szczęścia, ale nie w mi-
łości. Wracasz do schowka, dopóki nie wymyś-
lę, co z tobą zrobić.
Schowała pudło, wyłączyła wszystkie świat-
ła i z ciężkim sercem ruszyła na górę. Kablówka
znów nie działała. Pewnie z powodu pogody.
Zdecydowała, że najlepiej będzie pójść spać.
Włączyła radio, rozłożyła łóżko, zgasiła światło
i wsunęła się pod kołdrę.
Mieszkanie znajdowało się na szczycie stare-
go budynku. Czasem usypiało ją lub budziło
monotonne bębnienie deszczu o blaszany dach.
Tej nocy lało, jakby deszcz szydził sobie z jej łez.
Na domiar złego ośmieszyła się przed człowie-
kiem, na którym jej szczególnie zależało. Sfrust-
rowana, z poczuciem klęski zwinęła się w kłę-
bek, starając się nie myśleć o nieuniknionym
spotkaniu z Pierce’ami. Zwłaszcza z Michae-
lem.
Rozdział czwarty
Michael siedział przy biurku. Patrzył na kal-
kulację kosztów zmian, które chciał przeprowa-
dzić w restauracji. Liczby zamazywały mu się
przed oczami. Na ich miejsce nasuwały się
o wiele ciekawsze obrazy, a ściśle mówiąc,
Rebecca Valentine. Nie mógł przestać o niej
myśleć. Przez ostatnie półtora dnia jego ciało
było w ciągłej gotowości. Pragnął jej tak bardzo,
że był bliski eksplozji. Tak, jakby jej widok
w erotycznym stroju włączył w nim jakiś
obwód odpowiedzialny za pożądanie. Na doda-
tek z intensywnością, jakiej nie odczuwał od lat,
a może jeszcze nigdy.
Przed Sonią spał z przeciętną liczbą kobiet
i przeżycia te uznał za bardzo... przeciętne.
Żadna kobieta nie zawładnęła jego wyobraźnią
tak, jak ta ekspedientka ze słodką buzią. Fakt, że
zastał ją w tak delikatnej sytuacji, spowodował,
że poczuł się odpowiedzialny. Chciał się z nią
spotkać, żeby zapewnić, że nikt się o tym nie
dowie.
Po raz dwunasty podniósł słuchawkę, żeby
do niej zadzwonić, ale nie przychodziło mu do
głowy nic błyskotliwego czy choćby rozsąd-
nego, więc znów ją odłożył.
Do diabła, przecież musi się spotkać z Rebec-
cą wcześniej czy później. Lepiej wcześniej, jeśli
ma zdążyć z przebudową w ciągu dwóch tygo-
dni.
Rebecca zaparkowała przed restauracją ,,In-
cognito’’ i odetchnęła głęboko. Musiała to załat-
wić. Przez ostatnie półtora dnia próbowała
przekonać siebie, że lepiej będzie osobiście za-
wieźć naprawione stroje, niż podskakiwać przy
każdym dzwonku do drzwi. Lepiej, żeby roze-
śmiali jej się w nos, niż zastanawiać się, co też
oni (przede wszystkim Michael) myślą.
Weszła do jasno oświetlonego holu. Z dal-
szych pomieszczeń dochodziły głosy robotni-
ków i dźwięki pracujących maszyn. Pojawił się
ciemnowłosy mężczyzna.
– Słucham panią? – zapytał z hiszpańskim
akcentem.
– Jestem Rebecca Valentine ze sklepu z kos-
tiumami. Mam dostawę dla pani Pierce.
Mężczyzna lekko wzruszył ramionami.
– Pani Pierce tu nie ma.
Zaniepokoiła się. Wolałaby nie spotkać Mi-
chaela.
– O jakiej porze mogę ją zastać?
Zawahał się.
– Jedną chwileczkę – powiedział, unosząc
palec.
Zniknął na końcu holu. Rebecca rozejrzała
się. Chciała uspokoić bicie serca. Budynek był
stary, lecz doskonale zachowany, z ozdobną
stolarką i wysokimi sklepieniami. Błyszczące
żyrandole. Podłogi z czarno-białego marmuru.
Natychmiast wyobraziła sobie pary w wymyśl-
nych strojach wirujące wśród świateł.
Szybko się opanowała. Pogrążanie się w marze-
niach ściąga na głowę kłopoty, o czym niedawno
się przekonała. Odwróciła się, słysząc odgłos kro-
ków. Ku jej przerażeniu, nadchodził Michael
Pierce. Wyglądał świetnie w dżinsach, czerwonej
koszulce i sportowych butach. Miała ochotę za-
paść się pod ziemię, lecz nic takiego nie nastąpiło.
– Witam – powiedział z obojętną miną,
jakby nigdy nie widział jej w negliżu.
Rebecca oblizała wargi.
– Przywiozłam naprawione stroje, żeby za-
oszczędzić wam podróży.
– Bardzo dziękuję. – Zbliżył się, żeby uwol-
nić ją od pakunku.
Poczuła męski zapach, leśny z odrobiną mię-
ty. Ich dłonie zetknęły się, gdy odbierał ubrania.
Ten krótki kontakt wystarczył, by poczuła
podniecenie. Zadrżała i zaczerwieniła się.
– Rico powiedział, że chcesz rozmawiać
z Sonią.
– Chciałam się upewnić, że jesteście zado-
woleni z naprawy. Nie miałam zamiaru spra-
wiać ci kłopotu.
Spoglądał na nią przez kilka długich sekund,
nim w końcu się odezwał:
– Cieszę się, że tu jesteś. Masz chwilę, żeby
pogadać?
Spieszyła się do sklepu i nie miała ochoty na
rozpamiętywanie tamtego wieczoru. Jednak za-
leżało jej na wyjaśnieniu sprawy.
– Jasne.
Gestem skierował ją na koniec holu. Szła
przed nim. Tym razem miała na sobie granato-
we spodnie, żółtą bluzkę z golfem i luźny
sweter. Żadnego negliżu.
Michael zatrzymał się przed magazynem.
Powiesił stroje obok innych.
– Moje biuro jest na dole po lewej.
Stanęła w drzwiach maleńkiego pokoju,
w którym udało się zmieścić proste biurko
i stary skórzany fotel, szafkę na dokumenty,
regał i dwa krzesła dla gości. Zamykając drzwi,
wskazał jedno z nich.
– Usiądź, proszę. Masz ochotę na kawę albo
mrożoną herbatę?
– Nie, dziękuję – odpowiedziała, walcząc
z narastającą gonitwą myśli.
Z westchnieniem zajął swoje krzesło.
– Rebecco...
Spojrzała na swoje ręce. Palce zbielały jej od
kurczowego ściskania torebki.
– Sonia i ja jesteśmy po rozwodzie.
Rebecca gwałtownie podniosła głowę. Była
kompletnie zaskoczona.
– Co? Od kiedy?
Uniosła szybko rękę i dodała:
– Przepraszam. To nie moja sprawa.
Pokręcił głową.
– To nie jest żadna tajemnica. Szczerze mó-
wiąc, dziwię się, że nie dotarły do ciebie plotki.
W innych okolicznościach pewnie by dotarły.
Jednak ostatnio ona i Dickie sami stali się
ich przedmiotem, co wykluczyło ich z grona
osób dobrze poinformowanych. Pomyślała, że
Quincy na pewno wiedział. Dlatego zachęcał
Michaela do wizyty u niej. Intrygant.
– W tym tygodniu zapadł wyrok.
Poczuła przypływ współczucia. Nawet w je-
go spojrzeniu widać było, że cierpi.
– Tak mi przykro.
Kiwnął głową.
– Cóż, wyjaśniliśmy sobie tę sprawę i może-
my przejść do interesów.
Rebecca uniosła brwi.
– Słucham?
– Przemyślałem twoje propozycje zmian
w restauracji. Rozmawiałem z Rickiem. Jest tu
kierownikiem. Postanowiliśmy spróbować.
Uśmiechnęła się.
– Naturalnie, jeżeli zgodzisz się nam pomóc
– dodał.
Jej uśmiech zniknął. Pomóc? Miałaby pozo-
stawać w stałym kontakcie z seksownym męż-
czyzną, który widział więcej jej ciała, niż jest to
przyjęte w relacjach zawodowych?
– Już zamówiłem budowę sceny – wyjaśnił
– a za konsultacje oczywiście ci zapłacę.
– No, nie wiem.
Pochylił się w jej stronę.
– Słuchaj, Rebecco, jeśli chodzi o tamtą noc...
– Po prostu przymierzałam nowy kostium
– przerwała. – Przepraszam, jeśli poczułeś się
zawstydzony, ale ja z pewnością wstydziłam
się o wiele bardziej.
Policzki jej płonęły.
– Nie musisz się usprawiedliwiać. To ja nie
powinienem wchodzić w ten sposób. Zapom-
nijmy o tym.
Skinęła głową z mieszanymi uczuciami. Czu-
ła ulgę, ale i odrobinę żalu, że nie zobaczył nic
godnego pamięci podczas jej przypadkowego
występu. W porównaniu z Sonią musiała prze-
grać.
– Co myślisz o wspólnej pracy?
Przydałyby się dodatkowe pieniądze, a kos-
tiumowe zabawy w restauracji napędziłyby
klientów do jej sklepu. Musiała przyznać, że
pomysł pracy z Michaelem był nie do pogar-
dzenia.
– Mogę pracować dopiero po zamknięciu
sklepu.
Kiwnął głową z uśmiechem.
– Dobrze. A możesz zacząć od dzisiaj?
– Myślę, że tak.
– O której mam podjechać?
Oczywiście, będzie przyjeżdżał do jej sklepu.
Tam były wszystkie kostiumy, projekty i szki-
ce. To przecież tylko biznes. Wstała.
– Może być szósta trzydzieści?
– Do zobaczenia – powiedział, wstając i wy-
ciągając rękę. Podała mu dłoń w nadziei, że nie
poczuje jej drżenia. Nie mogła zrozumieć, dla-
czego ten mężczyzna tak na nią działa.
– Do widzenia.
Odwróciła się i spokojnie wyszła.
Rozdział piąty
Rebecca pogroziła palcem Quincy’emu.
– Coś kombinujesz.
Quincy z niewinną miną położył dłoń na
sercu.
– Ja? Czy to moja wina, że jego sprawa
rozwodowa zakończyła się w tym samym cza-
sie, co twoje narzeczeństwo z Dickiem? Dosko-
nale się składa, oboje macie złamane serca.
Zagryzła dolną wargę.
– Miała romans? Albo lepiej nic nie mów.
– Tak. Facet był klientem restauracji. Obrzyd-
liwie bogaty.
Zasłoniła uszy.
– Nie chcę tego słuchać.
– Pani Pierce porzuciła pana Pierce’a, zo-
stawiając mu tylko kłopoty.
Odsłoniła uszy.
– Jakie kłopoty?
– Restauracja plajtuje.
Rebecca wytrzeszczyła oczy.
– Skąd o tym wiesz?
– Dostawy z żądaniem zapłaty gotówką
przy odbiorze to najlepszy dowód.
Zmarszczyła brwi.
– Nie powinieneś tego rozpowiadać.
Westchnął.
– Ujawniam tylko niezbędne informacje. Po-
winnaś poznać całą sytuację, jeśli myślisz o ro-
mansie.
– Chyba źle się czujesz.
– Tylko nie mów, że on nie jest atrakcyjny.
– Nie zauważyłam.
– Masz kłopot z oczami? Jest rewelacyjny.
Przeniosła do schowka dostarczone przez
Quincy’ego kostiumy.
– Michael i ja pracujemy wspólnie nad pew-
nym projektem, a ja nie mieszam pracy ze
sprawami osobistymi.
Quincy nadstawił uszu.
– Co za projekt?
– Jeśli chcesz wiedzieć, poprosił mnie o po-
moc przy tworzeniu nowego wystroju restaura-
cji. Mówię ci to w sekrecie.
Quincy uśmiechnął się.
– Świetna wiadomość. Będzie zatem walczył
o przetrwanie. – Uniósł brwi. – Będziecie pra-
cować ramię w ramię. Nie wiadomo, co się może
wydarzyć.
– Nic się nie wydarzy, Quincy. Koniec dys-
kusji.
Kiwnął głową w kierunku pudła z Harrym.
– Co ci przysłała przyjaciółka?
Rebecca przesunęła nogą rozsypane kawałki
pianki.
– Lalkę. Nadmuchiwanego faceta.
– Aha – mrugnął do niej.
– To głupie. Podobno przynosi szczęście, ale
nie wierzę w takie bzdury.
– Szczególnie teraz, gdy po godzinach bę-
dziesz pracować z Michaelem Pierce’em.
Spojrzała na niego z irytacją.
– A ty nie musisz przypadkiem jechać dalej?
– Słusznie – powiedział rozbawiony Quin-
cy, ruszając do wyjścia. Po drodze wskazał
gestem na wystawę.
– Ten kostium wampira jest naprawdę
atrakcyjny.
– Dziękuję.
Rebecca westchnęła. Miała już kilka za-
mówień na taki strój. Dobrze się stało, bo
zależało jej, żeby Michael się przekonał, że
nie zajmowała się tym dla rozrywki. Zaniepo-
koiły ją informacje Quincy’ego. Jej pomysły
musiały wypalić. Gdy Michael prosił ją o radę,
nie wiedziała, że jest w takich tarapatach.
Prysły marzenia pensjonarki. On nie szukał
przeżyć, tylko finansowego cudu.
Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach. Wkro-
czyła pani Conrad w brązowych tweedach,
zapinanym swetrze i z puszką w ręku. Czyżby
znowu słodycze?
– Przyniosłam trochę słodkości – powiedzia-
ła. – Wygląda na to, że idzie burza.
Rebecca podziękowała i przyniosła ze schow-
ka dostarczony właśnie pakunek.
– Proszę, pani Conrad. Kostium hurysy.
Kobieta promieniała.
– Jestem taka szczęśliwa, że przyszedł przed
urodzinami Marty’ego.
– Chce pani przymierzyć?
– Oczywiście.
Rebecca zaprowadziła ją do żółtej przebieralni
i zaciągnęła zasłony.
– Proszę mnie zawołać, jeśli będę potrzebna.
– Och, proszę zostać. Opowiem o świetnej
zabawie, jaką mieliśmy z Martym wczoraj
w klubie ,,Rapture’’.
– Ależ pani Conrad. Nie sądzę, że...
– To był wieczór malowanych ciał i ...
– Pani Conrad, czy mogę o coś zapytać?
– Proszę bardzo.
– Jak poznała pani swojego męża?
– W szkole średniej.
– Miłość ze szkolnej ławy?
– Nie, spotkaliśmy się koło toalet podczas
mojej studniówki. Porzuciłam mojego partnera,
a on swoją partnerkę i resztę wieczoru spędziliś-
my na tylnym siedzeniu jego buicka.
Rebecca uniosła brwi.
– Co, nie tego się spodziewałaś?
– Cóż...
Zasłony się rozsunęły. Ukazała się pani Con-
rad z zasłoniętą twarzą. Poruszyła biodrami,
żeby zadźwięczały cekiny, które zdobiły jej
talię.
– No i co o tym myślisz?
– Wspaniale. Pan Conrad będzie zachwycony.
Starsza pani miała nadal zgrabne i zadbane
ciało. Przechyliła w bok głowę.
– Na tym polega cały sekret.
– Sekret czego?
– Szczęśliwego związku. Masz narzeczone-
go?
– Nie. Byłam zaręczona, ale rozstaliśmy się
kilka tygodni temu.
Pani Conrad miała minę pełną współczucia.
– Co, seks był okropny?
Rebecca zaczerwieniła się.
– Miałam nadzieję, że nasze kontakty fizycz-
ne się... rozwiną.
– Błąd. Od pierwszej chwili musi coś między
wami zaiskrzyć. Ta druga osoba musi wydać ci
się tak wyjątkowa, żebyś od razu wiedziała, że
bez niej nie da się żyć.
Całkiem innego zdania była jej matka. Ciągle
przestrzegała ją i Meg, żeby nie dały się omotać
mężczyznom.
– A przyjaźń i kontakt uczuciowy?
– Rozwiną się z pożądania. Możesz mieć
wielu przyjaciół i znajomych, ale z ukochanym
mężczyzną ma cię łączyć fizyczna więź. W łóż-
ku, po udanym seksie, powiecie sobie wszystko.
Dickie nigdy się nie odzywał bezpośrednio
przed, w trakcie lub po stosunku.
– Ale ja nie... to znaczy, skąd mam...
– Skąd masz wiedzieć, że to jest właśnie ten
mężczyzna?
Rebecca skinęła głową. Pani Conrad ze smut-
nym uśmiechem powiedziała:
– Kochanie, musisz zaryzykować. Jeśli spotkasz
mężczyznę, na którego widok zapomnisz, jak się
nazywasz, jest duża szansa, że on poczuje to samo.
Potrząsnęła biodrami i popatrzyła na światła
odbijające się od cekinów.
– Biorę ten strój – oświadczyła, zasuwając
zasłony.
Rebecca myślała o tym, co mówiła starsza
pani aż do chwili, gdy o szóstej powiesiła na
drzwiach napis: ,,Zamknięte’’. Jeśli pani Conrad
miała rację, znajomość z Dickiem od początku
nie miała szans. Był przystojny i po pierwszej
randce pomyślała, że w takim mężczyźnie po-
winna się zakochać. Delikatnie pocałował ją na
trzecim spotkaniu i tak zaczął się ich związek.
Nie była pewna, dlaczego postąpiła wbrew
temu, co naprawdę czuła. Może nie chciała
uchodzić za dziwaczkę. Nie przyszło jej do
głowy, że to Dickie jest dziwny, albo po prostu
do siebie nie pasują.
Otrząsnęła się ze smutku. Uporządkowała
zamówienia, zrobiła miejsce na stole w pra-
cowni. Czekając na przyjście Michaela, zdjęła
z półki katalog z próbkami tkanin i szkicownik
z fantazyjnymi pomysłami. Były tam skom-
plikowane kostiumy, które zamawiała lub
sama przygotowywała wyłącznie na zamó-
wienie. Wyjęła wizytówki zespołów tanecz-
nych. Wyłączyła muzykę, ale uznała, że jest
za cicho. Znów włączyła radio, tym razem
jakąś latynoską stację. Muzyka była rytmiczna,
ale nie przeszkadzała myśleć. Dokładnie o szós-
tej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi.
Wzięła głęboki wdech. Michael stał za
drzwiami, osłaniając się od wiatru i deszczu.
Podbiegła do drzwi i ruchem ręki zaprosiła go do
środka.
– Przyszedłeś piechotą?
Skinął potakująco głową i postawił ociekają-
cą wodą teczkę.
– Byłem w połowie drogi, gdy zaczęło lać.
Nie było sensu wracać.
Otrzepał czapkę o kolano, wytarł buty na
wycieraczce i zdjął marynarkę. Wilgotna baweł-
niana koszulka przykleiła mu się do piersi.
Był wysoki, męski i spokojny. Patrząc na
niego, wyobrażała sobie rzeczy, które nie po-
winny się zdarzyć. Nawet zamykanie drzwi na
klucz wydało jej się czynnością intymną, jakby
zamykała ich oboje przed światem. Powtarzała
sobie, że Michael przyszedł w interesach i liczy
na jej pomoc w rozkręceniu restauracji.
Pochylił się, żeby podnieść coś z podłogi.
Pianka do pakowania. Jej kawałki były wszę-
dzie. Ostatnio znalazła jeden w wannie. Rebec-
ca wyciągnęła rękę. Położył kawałek pianki na
jej dłoni.
– Dziękuję – powiedziała. – To chyba się
rozmnaża.
Uśmiechnął się.
Spojrzała w stronę schowka, gdzie w pudle
leżał Harry. Pomyślała, że czas go odesłać.
– Zaczynajmy – zaproponowała.
Rozdział szósty
Michael nie mógł się skupić. Przypominał
sobie, jak wyglądała stojąca przed nim kobieta
w stroju, który teraz był na wystawie. Na
manekinie nie prezentował się już tak dobrze.
Dla odmiany Rebecca była ubrana w ten sam
komplet, który miała na sobie wcześniej. Czar-
ne włosy związała do tyłu ciemną tasiemką. Nie
miała makijażu. Pod każdym względem skrom-
na sprzedawczyni. Gdyby nie ten sam cyt-
rusowy zapach perfum, mógłby sądzić, że
wszystko mu się przyśniło.
Przez całe popołudnie powtarzał sobie, że
zwrócił się do Rebeki o pomoc tylko z powodu
restauracji. Jednak, mimo że liczył się z jej
zdaniem, tak naprawdę sam siebie oszukiwał.
Po prostu chciał być blisko niej i wreszcie myśleć
o czymś innym niż nieudane małżeństwo.
– Moje biuro jest na zapleczu – powiedziała
cicho.
Szedł za nią, rozglądając się na boki, żeby nie
gapić się ciągle na jej zgrabne kształty. Radio
grało rytmiczne latynoskie utwory instrumen-
talne. Czasem muzykę przerywał trzask, a wte-
dy w pobliżu słychać było huk grzmotu.
Minęli trzy przymierzalnie, przeszli przez
wahadłowe drzwi z napisem: ,,Proszę nie wcho-
dzić’’. Za drzwiami znajdował się obszerny
pokój. Był już w nim przed dwoma dniami, gdy
wszedł przez tylne drzwi. Betonowa podłoga
błyszczała, a pod sufitem widać było plątaninę
rur i przewodów. Kolorowe kostiumy zajmo-
wały dwie ściany. W sześciu pojemnikach z dru-
tu leżały ubrania, peruki, kapelusze i inne
przedmioty. Obok stały liczne manekiny.
W pomieszczeniu panował tajemniczy na-
strój, jakby w nocy nagromadzone tu przed-
mioty ożywały. Zrozumiał, jak łatwo ulegało
się tej atmosferze. Rebecca podeszła do dużego
stołu kreślarskiego. Stała pod nim ławka, dalej
trzy szafy na dokumenty i komputer.
– Moje biuro – zatoczyła ręką wokoło.
– Ładne.
– Wystarczające – powiedziała. – Siadaj, pro-
szę. Zaparzę kawę.
Wyciągnął ławkę i usiadł. Czuł się jak na-
stolatek, który właśnie dowiedział się w szko-
le, że będzie siedział z ładną dziewczyną. Tym-
czasem wróciła Rebecca z dwiema pełny-
mi filiżankami. Usiadła obok na ławce. Za-
uważył, że bliskość nie działa na nią tak silnie,
jak na niego. Doszedł do wniosku, że zbyt
szybko się podnieca. Położył teczkę na kolanach
i otworzył ją.
– Przyniosłem plan pomieszczeń.
– Świetnie. Masz szkic aktualnego umeb-
lowania?
– Proszę.
Oglądając plany, wysunęła koniuszek języka.
Michael patrzył jak urzeczony. Nagle wszystko,
co robiła, wydało mu się bardzo zmysłowe.
– Widzę, że już narysowałeś scenę.
– Tak, ale w ten sposób tracimy sześć stoli-
ków. Ubywa dużo miejsc siedzących.
– Hm, a może tak?
Rebecca naszkicowała ołówkiem na planie
swoją propozycję ustawienia. Po kolei omawiała
następne zmiany, proponowała kolory i oświet-
lenie. Michael czuł, że jej entuzjazm zaczyna mu
się udzielać. Oparł łokieć na stole i zapytał:
– Jadłaś w mojej restauracji?
– Kilka razy.
– Gdy znów będzie otwarta, zapraszam cię
z narzeczonym na obiad.
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Nie jestem zaręczona.
– Przepraszam, Sonia mówiła...
– Mój narzeczony znalazł sobie inną.
Spojrzał na jej twarz. Bardzo mu się podobała
jej naturalna uroda. Rozsądek podpowiadał, że
to, co teraz powiedziała, niczego nie zmienia.
Jednak czuł, że wszystko się zmieniło.
– Zdaje się, że oboje dochodzimy do siebie po
przejściach. Nie jest łatwo, gdy człowiek nagle
zostaje sam.
Skinęła głową.
– Wszyscy wokół oczekują, że szybko na-
wiążesz nową znajomość, jakby ta poprzednia
w ogóle nie istniała.
– W momencie kiedy zupełnie nie masz
ochoty na żaden związek.
– Właśnie.
Dłonią potarł brodę.
– Mój brat uważa, że romans dobrze by mi
zrobił. – Natychmiast pożałował, że to powie-
dział.
– To samo mówiono i mnie.
Zapadła cisza. Michael zastanawiał się, co
powiedzieć.
– Kochałaś go?
Spojrzała w przestrzeń.
– Tak mi się wydawało. Jednak, gdy teraz
o tym myślę, uświadamiam sobie, że w dużej
części wmawiałam sobie, że jest dobrą partią.
To znaczy, brakuje mi go i musi minąć jakiś
czas, nim przestanę cierpieć. Gdy na coś bardzo
liczysz i zostanie ci to zabrane, zaczynasz się
zastanawiać, czy to w ogóle było realne.
Patrzył na jej profil. Odwzajemniła spojrze-
nie i powiedziała:
– Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak sen-
tymentalnie.
– Nie, w porządku. Dobrze jest porozma-
wiać z kimś, kto to rozumie – odpowiedział.
Podobnie jak ona, czuł się odrzucony.
– Nie odważyłabym się porównywać twoje-
go małżeństwa i mojego narzeczeństwa.
– Sprawy już od dawna nie układały się
najlepiej, ale uparcie nie dopuszczałem do siebie
prawdy – powiedział smutno. Potem klasnął
w dłonie. – Ale teraz chcę się całkowicie po-
święcić restauracji.
Uśmiechnęła się.
– Pomogę, ile będę mogła.
Wielokrotnie przez ostatnie lata uśmiechała
się do niego. Nigdy jednak nie zauważył, że
wtedy rozjaśnia się jej cała twarz, jakby chciała
podzielić się radością.
– Dziękuję, Rebecco.
Pochyliła lekko głowę. Miała w sobie wiele
łagodności. Zachowywała się w sposób budzący
zaufanie i życzliwość. Była absolutnym przeci-
wieństwem nieobliczalnej Soni.
– Mam tu parę szkiców strojów dla pracow-
ników – powiedziała, podając mu kilka karto-
nowych stron. Był tam gladiator, afrykańska
księżniczka, azjatycki władca i wiele innych.
Wszystkie starannie przemyślane i imponujące.
Zaczynał sobie wyobrażać, jakie wrażenie zro-
biłoby to na klientach.
– Ty to rysowałaś?
Zarumieniła się.
– W szkole uczyłam się rysować stroje.
– Robi wrażenie.
– Dziękuję. Jeśli uwzględnić pracę na zmia-
ny oraz pralnię, potrzebujesz dwanaście kos-
tiumów damskich i tyle samo męskich. Nie liczę
kucharzy.
– Będziesz w stanie przygotować je w ciągu
dwóch tygodni?
Skinęła głową.
– Wykorzystam to, co mam już gotowe.
Wstała i podeszła do jednego z wieszaków.
Zdjęła jasnoniebieską suknię z podniesioną ta-
lią. Z kosza wyjęła stożkowaty kapelusz.
– To... z tym i mamy średniowieczną służą-
cą.
Uśmiechnęła się.
– Wystarczy jeszcze trochę pracy i kilka
drobiazgów. Oczywiście każdy kostium powi-
nien mieć maskę.
Wstał i podszedł do niej. Po prostu chciał być
blisko. Uniósł rękaw sukni, którą pokazywała.
– Ładne, ale wśród szkiców nie ma stroju
wampira.
– Przecież powiedziałeś, że strój wampira
nie może być elegancki ani prowokujący.
– Gdy zobaczyłem cię w tym kostiumie,
zmieniłem zdanie.
Zatrzepotała rzęsami.
– Wygłupiałam się.
– Często to robisz?
– Lubię przebrania – powiedziała powoli.
– Pozwalają mi być, kim zechcę.
Michael oparł jedną dłoń o ścianę. Pochylił się
i cicho spytał:
– Kim chcesz być dzisiaj?
Słyszał, że przełknęła ślinę, wyczuł wahanie.
– Michael, kim chcesz, żebym była?
Poczuł narastające pożądanie.
– Zaskocz mnie – szepnął, lekko unosząc jej
brodę.
Ich usta zbliżyły się do siebie. Zatrzymał się.
Dał jej szansę wycofania się, jednak tego nie
zrobiła. Pochylił się. Jej usta były miękkie.
Smakowały kawą. Zetknęły się ich gorące języ-
ki. Jego ciało zareagowało bardzo silnie.
Rebecca cofnęła głowę i spojrzała mu w oczy.
– Czy jesteśmy gotowi na to?
Oddychał ciężko. Rozczesał jej włosy pal-
cami.
– Mogę mówić tylko za siebie. Nie jestem
w stanie przestać myśleć o tobie od chwili, gdy
cię zobaczyłem w przebraniu. Wiele mnie kosz-
towało, żeby wtedy stąd wyjść.
Oczy jej zabłysły i z przebiegłym uśmiechem
oświadczyła:
– Mam dla ciebie idealny kostium.
– Dla mnie?
– Jeśli mamy to zrobić, niech będzie wyjąt-
kowo.
Michael nie był zachwycony perspektywą
przebierania się. Jeśli to ma wzbudzić jej pożą-
danie...
– Pokaż.
Rozdział siódmy
W czerwonej przymierzalni Rebecca, drżąc,
wkładała wspaniałą hiszpańską suknię bez ra-
miączek. Poruszała się powoli. Obawiała się, że
Michael, który był w sąsiedniej przymierzalni,
może nagle zmienić zdanie. Dźwięk rozsuwa-
nego zamka błyskawicznego wcale jej nie uspo-
koił. Czuła pulsowanie w skroniach. A jeśli on
zacznie się śmiać albo uzna ją za dziwaczkę,
albo rozczaruje go jej ciało?
Przypięła podwiązki do czarnych pończoch,
wsunęła stopy w pantofle na wysokich ob-
casach. Zaczesała włosy do góry, spięła je hisz-
pańskim grzebykiem i związała czarną tasiem-
ką. Wygładziła dłonią odważną atłasową suk-
nię. Czy nie marzyła o tym, by się przebierać
i rozbierać z Michaelem? Przecież pani Conrad
powiedziała: ,,Musisz zaryzykować’’. Nieważ-
ne, jak bardzo się obawiała. To była jej szansa
i nie zamierzała jej przepuścić. Oboje byli doro-
śli, wolni i rozumieli się. Nikt nie powinien czuć
się pokrzywdzony.
Z bijącym sercem odsunęła zasłonę. Mi-
chael czekał na nią w półmroku oparty o la-
dę. Wspaniale wyglądał w kostiumie Zorro:
obcisłe czarne spodnie, wysokie czarne buty,
biała koszula z szerokimi rękawami, przepasa-
ny czerwoną szarfą. W tle słychać było ryt-
miczną hiszpańską muzykę. Wyglądał, jakby
zszedł ze stron powieści przygodowej. Z ulgą
spostrzegła, że nie jest zakłopotany ani spię-
ty. Wyprostował się i przyjrzał jej kostiumo-
wi, a szczególnie rozcięciu, przez które widać
było podwiązki.
– Nigdy nie robiłem czegoś takiego – przy-
znał.
– Ja też – powiedziała cicho – w każdym
razie nigdy w towarzystwie.
– Jesteś piękna – oświadczył, wyciągając do
niej ręce.
Czuła narastającą namiętność, ale żartobli-
wie odepchnęła jego ręce.
– A gdzie twoja maska?
Uniósł opaskę z otworami na oczy.
– Pomożesz mi?
Ucieszyła się, że potrafi się bawić. Pomachała
podobną maską.
– Jeśli ty mi pomożesz.
Stanął za nią. Pocałował jej nagie ramiona
i szyję. Przeszedł ją dreszcz. Jęknęła i przywarła
do niego plecami. Założył jej opaskę na oczy
i skronie i delikatnie zawiązał końce. Przycisnął
ją do siebie i objął jej piersi. Czuła jego męskość
przez warstwy ubrania. Drżała w oczekiwaniu
na to, co miało nastąpić. Chciała, żeby ta noc nie
miała końca.
– Teraz twoja kolej – szepnęła.
Odwróciła się i stanęła za nim. Założyła
i zawiązała mu maskę. Czuła pod palcami jego
miękkie włosy. Nie poruszał się. Oddychał
szybko. Objęła go i delikatnie głaskała jego pierś
przez luźną koszulę. Jęknął i przycisnął jej
dłonie. Przesuwał je coraz niżej. Rebecca z wes-
tchnieniem pozwoliła, żeby kierował jej ręką,
gdy pieściła go przez ubranie. Po chwili jęknął
i odwrócił się. Objął ją.
– Zatańczymy, senorita?
Zaskoczył ją. Rozchyliła usta, bo maska prze-
szkadzała jej oddychać.
– Ty tańczysz?
– Z tobą nic nie jest za trudne – powiedział
z uśmiechem – choć nie tańczyłem od lat.
Tańczył świetnie. Prowadził ją, obejmując
mocno w pasie. Przesuwała się na palcach, żeby
łatwiej za nim nadążyć. Ich ciała świetnie do
siebie pasowały. Jeszcze nigdy nie była tak
zgrana z żadnym mężczyzną.
Przyciągnął ją do siebie, gdy muzyka zwol-
niła. Rebecca czuła się w masce jak ktoś nie-
znany i tajemniczy, jakby spotkali się sto lat
temu na hiszpańskim balu. Deszcz uderzał
o dach, odgradzając ich od świata.
Całował ją mocno. Jej podniecenie rosło.
Piersi stawały się ciężkie, uda wilgotniały. Roz-
piął z tyłu jej suknię. Górna część zsunęła się,
odsłaniając piersi. Rebecca zamknęła oczy
i wstrzymała oddech.
– Piękne – szepnął, nim objął wargami twar-
de, różowe sutki. Odetchnęła z ulgą, jednocześ-
nie czując nową falę pożądania. Zachęcała go,
przyciskając do siebie jego głowę.
– Mocniej – szepnęła. Ścisnął jej piersi ra-
zem. Mógł teraz pieścić je na przemian jednym
ruchem języka. Wciągał delikatną skórę do ust.
Rebecca odchyliła głowę do tyłu. Przy każdym
ruchu mruczała z rozkoszy.
– Chcę cię teraz, natychmiast – szepnął.
– Tak – powiedziała. – Chodź.
Uniósł ją, jakby nic nie ważyła, i zaniósł do
czerwonej przymierzalni. Zaciągnął zasłony.
Znaleźli się wśród luster. Widziała, że nie może
oderwać wzroku od jej ciała. Opalonymi rękami
pieścił jej jasną skórę. Długie palce delikatnie
dotykały jej sutków. Oddychała głęboko. Była
jak urzeczona, już nie mogła się doczekać.
Odwróciła się. Rozpięła mu pasek od spodni.
Sztywny członek znalazł się w jej dłoni.
Michael przycisnął jej plecy do wyściełanego
krzesła. Uniósł jej sukienkę do pasa. Ukląkł
między jej nogami. Całował uda powyżej poń-
czoch. Jego maska wzmagała jej pożądanie.
Nadawała mu groźny wygląd i nie można było
się domyślić, co za chwilę zrobi. Zamknęła oczy
i zaczęła rytmicznie kołysać biodrami.
Językiem dotykał jej majtek. Przez cienką
warstwę koronki pobudzał ją coraz bardziej.
Koronka była barierą – jej pożądanie rosło, lecz
nie mogło być zaspokojone.
– Jeszcze – prosiła.
Rozpiął podwiązki i ściągnął jej majtki. Zrzu-
cił z siebie koszulę. Wyjął opakowanie z prezer-
watywą i szybko ją nałożył.
Rebecca rozłożyła nogi bez wstydu. W jego
oczach widziała pożądanie, gdy przykrył ją
swoim ciałem. Przesunął czubek penisa po wil-
gotnym sromie. Odpowiedziała kołyszącym ru-
chem bioder. Wtedy wszedł w nią głęboko. Na
chwilę straciła oddech, gdy jej mięśnie mimo-
wolnie zacisnęły się wokół niego. Ich jęki mie-
szały się ze sobą. Nogami objęła go w pasie.
Kołysali się we wspólnym rytmie, jak zgrani
i znający swe reakcje kochankowie.
Była pewna, że nigdy nie zapomni ich odbicia
w lustrze: ona z nagimi piersiami i sukienką
zadartą do pasa, on wchodzący w nią, bez
koszuli i w masce. Poruszał się w coraz szyb-
szym rytmie. Nagle zesztywniał i wydobył
z siebie długi jęk zadowolenia. Gdy osiągnął
spełnienie, powtarzał ciągle jej imię.
Jego zmęczone ciało przykrywało ją. Ta chwila
wydawała jej się jeszcze przyjemniejsza niż sam
seks. Uspokajająca i pełna erotyzmu. Przez kilka
minut leżeli bez ruchu, odzyskując siły. Rebecca
zamknęła oczy. Dotychczas nie przeżyła tak
całkowitego spełnienia i takiego odpływu energii.
Michael uniósł się. Leżał teraz obok niej.
Przeszedł ją dreszcz. Bała się tego, co za chwilę
usłyszy; czy żałował, czy może czuł wyrzuty
sumienia? Oparł się na łokciu i podparł głowę
dłonią. Spojrzał na nią.
– Dobrze, że najpierw zajęliśmy się pracą
– szepnął, ściągając maskę – bo jestem zupełnie
wyczerpany.
Poczuła ulgę. Nie uważał jej za dziwaczkę.
– Jesteś cudowna – powiedział. – Nigdy nie
pomyślałem, że... czy już mówiłem, że jesteś
cudowna?
– Po prostu jesteśmy dla siebie pociągający
– stwierdziła, unosząc głowę. Ściągnęła maskę.
Zamruczał, udając zdziwienie.
– Coś takiego, to dziewczyna ze sklepu z ko-
stiumami.
Roześmiała się i ułożyła tak, żeby na niego
patrzeć. Nad nimi rozległ się potężny huk
grzmotu.
– Niezła burza.
– Mogłoby zerwać dach, a ja bym tego teraz
nie zauważyła.
Światła mrugnęły i za chwilę zgasły. Umilkły
wszystkie urządzenia elektryczne. W komplet-
nej ciszy słychać było tylko deszcz.
– Stary transformator ma humory – mruk-
nęła. – Za chwilę włączy się generator.
Leżeli w ciemnościach, słuchając wiatru.
– Okropna burza – powiedział cicho – ale
gdy byłem dzieckiem, lubiłem burze.
– Gdzie dorastałeś?
– W południowej części miasta. A ty?
– W Madison, małym miasteczku, jakieś sto
siedemdziesiąt kilometrów stąd.
– Jak to się stało, że zajęłaś się kostiumami?
– Matka ciągle była zapracowana. Ja i młod-
sza siostra musiałyśmy się czymś zająć. Meg
czytała książki. Ja się bawiłam w przebieranki
– uśmiechnęła się w ciemności – i tak już
zostało.
– A co z ojcem?
– Nic. Odszedł, gdy byłyśmy małe. Mama
nadal mieszka w Madison.
– A twoja siostra?
– Jest nauczycielką w Peorii.
– Ja to mam trzech braci. Zawsze chciałem
mieć siostrę.
Wzrok powoli przyzwyczaił się do ciemności
i mogła widzieć błysk jego oczu.
– Jesteś zżyty z braćmi?
– Myślę, że tak, na ile można, gdy wszyscy
już są dorośli i pozakładali rodziny, mają własne
problemy. Porozwodzili się.
Zaśmiał się i dodał:
– Zdaje się, że wszyscy jesteśmy rozwiedzeni.
– A dlaczego zacząłeś prowadzić restaurację?
– To był pomysł Soni. Prowadziłem niewiel-
ką firmę telekomunikacyjną. Wielka firma za-
proponowała, że ją odkupi. Wzięliśmy pienią-
dze i utopiliśmy je w restauracji. Początkowo
zupełnie mi się to nie podobało – powiedział ze
śmiechem – ale później to polubiłem. Myślę, że
jest tam dużo niewykorzystanych możliwości.
Szczególnie teraz, gdy... mogę tym samodziel-
nie kierować.
Zbliżył usta do jej ucha.
– Liczę na twoją pomoc.
– Powinieneś jutro skontaktować się z szefa-
mi zespołów tanecznych.
– Mam zapisane.
– Zaproszenia na bal maskowy powinny
zostać wysłane do wszystkich znanych ci osób
i do prasy.
– Też zapisane.
– Projektant...
– Mam już na liście.
Pocałował ją w ucho.
– Szkoda, że musimy wyjść na taki deszcz
– powiedział.
Wahała się, czy zaproponować mu nocleg. Co
prawda uprawiali razem seks, ale wydało jej się,
że wspólny nocleg jest czymś bardziej intym-
nym. Potem przychodzi poranek i sytuacja robi
się niezręczna. Czy nie lepiej rozstać się teraz,
gdy jest przyjemnie?
– Zawiozę cię do domu, jak tylko będziesz
gotowa – powiedział, ziewając – tylko najpierw
pójdę po samochód.
Przełknęła ślinę.
– Michael, mieszkam na górze. Nie musisz
wychodzić.
Podniósł się.
– Proponujesz mi wspólną noc?
– Nie chcę, żeby ci się coś stało w drodze do
domu.
Głośno nabrał powietrza.
– Przepraszam. To wszystko jest dla mnie...
– Nie czuj się zobowiązany...
– Myślę, że żadne z nas...
– ... nie szuka...
– ... stałego związku.
– Jasne.
Zagryzła wargi. Dobrze, że zostało to jasno
powiedziane.
Błyskawica na moment oświetliła sklep. Po
chwili rozległ się grzmot.
– Czy twoja propozycja jest nadal aktualna?
– Tak.
– Chętnie skorzystam.
Usiadła i wciągnęła na siebie górną część sukni.
Podciągnął jej suwak. Poczuła ciepłe palce na
skórze. Nie, jeszcze nie była zakochana w Mi-
chaelu. Dopiero zaczynała układać sobie życie od
nowa. On jeszcze kochał byłą żonę. Po prostu
sprawili sobie trochę przyjemności. To wszystko.
– Gotowy? – zapytała.
– Idę za tobą.
Po omacku wyszli z przymierzalni. Spod lady
wyciągnęła latarkę i słodycze od pani Conrad.
Czuła głód. Byli u stóp schodów, gdy Rebecca
pośliznęła się na czymś. Michael podtrzymał ją
i skierował światło na podłogę. Był to kawałek
pianki do pakowania. Rebecca spojrzała w stro-
nę schowka. Pilnuj swojego nosa, Harry, pomy-
ślała.
Rozdział ósmy
– W tym tygodniu dzwoniłem do ciebie
każdego wieczoru, bez skutku – powiedział jego
brat, Ike.
– Byłem zajęty restauracją. Otwieramy za
kilka dni.
– Do restauracji też dzwoniłem. Rico powie-
dział, że wychodzisz stamtąd punktualnie
o szóstej. Co się dzieje?
– Jestem zajęty. To wszystko.
– Chodzi o kobietę, prawda?
W poprzednim życiu Ike musiał być psem
myśliwskim.
– Niezupełnie.
– Wiedziałem, wiedziałem. Kim ona jest?
– Nie twoja sprawa.
– Kelnerka? Klientka? Ktoś poznany w ba-
rze?
Michael nie odpowiadał. Miał nadzieję, że
bratu się wreszcie znudzi.
– Założę się, że od razu poczułeś się lepiej.
– Trochę – przyznał.
– Będę mógł ją poznać na otwarciu?
– Zobaczymy. Zarezerwować ci dwa miejsca?
– Tak, powinienem znaleźć kogoś do towa-
rzystwa.
– Do zobaczenia.
– Cześć, bracie.
Michael odłożył słuchawkę, potrząsając gło-
wą. Ike dobrze mu życzył, ale był taki przy-
ziemny.
Od niespełna dwóch tygodni spędzał z Re-
beccą każdy wieczór pod pretekstem pracy.
Rzeczywiście, udało im się zaplanować dzień
otwarcia. Jednak często ona przymierzała jakiś
kostium, który właśnie robiła, lub prosiła go,
żeby coś przymierzył. Wtedy zwykle... przery-
wali pracę. Czasem tylko otarli się o siebie i... też
przerywali pracę.
Potarł ręką usta. Kochanie się z Rebeccą
podniecało i uspokajało jednocześnie. Michael
potrafił długo leżeć bez ruchu z głową między
jej piersiami, zaspokojony i zmęczony, by nagle
znów zapragnąć jej pieszczot. Nieprawdopodo-
bna mieszanka czułości i bijącego od niej entu-
zjazmu przypominała mu młode lata, gdy seks
był dla niego czymś nowym i zdumiewającym.
Doszedł do wniosku, że to właśnie ten seks
namieszał mu w głowie. Byli ze sobą zbyt
krótko, żeby mogło mu na niej zależeć. Nie byli
jeszcze nawet na prawdziwej randce. Po prostu
ona chciała zapomnieć o narzeczonym, a on
o Soni. Dobrze się rozumieli. Pewnie dlatego, że
nie musieli martwić się o wspólną przyszłość.
Oboje wiedzieli, że są ze sobą tylko chwilowo.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
Przez chwilę miał nadzieję, że może Rebecca
wpadła na chwilę.
– Proszę.
Rico wsadził głowę.
– Przyszła dyrektorka grupy tanecznej. Chce
omówić piątkowy występ.
Michael skinął głową.
– Już, tylko znajdę ofertę.
Drzwi się zamknęły. Zaczął szybko prze-
rzucać foldery i dokumenty na biurku. Przypo-
mniał sobie o lunchu. Ciekawe, czy Rebecca coś
przygotowała. Na Shively Street był mały ba-
rek, do kórego zawsze chciał zajrzeć, ale nigdy
nie było czasu.
Zaczął się zastanawiać, czy Rebecca chciała-
by, żeby ich znajomość osiągnęła kolejne etapy.
Bez trudu mógł sobie wyobrazić przyszłość
u boku Rebeki. Obawiał się tylko, że przy jego
szczęściu, może się to zakończyć kolejnym
rozwodem. Nie, jeszcze za krótko się znają.
Z ofertą w ręku ruszył do holu. Rico rozma-
wiał z atrakcyjną, czarnoskórą kobietą w śred-
nim wieku. Miała na sobie jasnożółtą sukienkę.
– To pani Crema Carroll – powiedział Rico
– ze studia tańca.
– Bardzo mi miło, pani Carroll. – Michael
podał jej rękę. – Jestem...
Otworzyły się drzwi frontowe i ku jego
zaskoczeniu weszła Rebecca. Uśmiechała się do
niego z daleka. Serce zabiło mu szybciej. Miała
na sobie obcisłe dżinsy, czerwoną wiatrówkę
i granatowe tenisówki. Wyglądała wspaniale.
– Jestem...
Włosy miała związane w kucyk. Policzki jej
się zaróżowiły. Patrząc na nią, myślało się
o wiośnie. I łóżku.
– To Michael Pierce – Rico wyjaśnił pani
Carroll, patrząc na niego ze zdziwieniem.
Michael otrząsnął się.
– Tak, jestem Pierce. Dziękuję, że pani za-
jrzała. Proszę wybaczyć, muszę chwilkę poroz-
mawiać z dostawcą.
Skinęła głową. Michael zaproponował, żeby
Rico pokazał gotową scenę. Następnie odwrócił
się do Rebeki z wyraźną radością.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziała. Ruchem głowy
wskazała parking. – Przywiozłam kostiumy.
– Już gotowe? Świetnie.
– Tak – powiedziała, chowając ręce do kie-
szeni wiatrówki. – I pomyślałam, że może
miałbyś czas na lunch.
Zobaczył jej minę pełną nadziei i nagle prze-
straszył się komplikacji. Dzisiaj lunch, jutro
spotkanie z rodzicami, a w szafie pewnie już
suknia ślubna.
– Niestety, przykro mi, nie mogę – powie-
dział bez przekonania. Zakaszlał i wskazał ges-
tem panią Carroll.
– Muszę ustalić szczegóły.
– Jasne, może innym razem.
– Mhm, muszę lecieć. Przyślę Rica po kos-
tiumy.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się lekko. – Zoba-
czymy się później?
Przesunął czapkę do tyłu i podrapał się po
skroni.
– Dzisiaj może będę musiał pracować do
późna.
– Rozumiem.
Pomachała mu ręką i ruszyła do drzwi. Poczuł
ukłucie w sercu.
– Ale będziesz na otwarciu?
Otworzyła drzwi i spojrzała na niego.
– Oczywiście.
Rebecca otworzyła drzwi sklepu i zdjęła
napis: ,,Wracam za godzinę’’. Michael ją od-
trącił. Było oczywiste, że nie chce jej widzieć.
Ich romans się skończył. Wiedziała przecież, że
tak będzie. Mieli niepisaną umowę, że pomogą
sobie wzajemnie przejść przez najgorszy okres
po rozstaniach. Namiętny seks bez zobowiązań.
Zagryzła wargę. Przecież wiedziała, że to nie
będzie trwały związek. Tylko dlaczego ją to tak
zabolało?
Tymczasem przed weekendem musiała skoń-
czyć stroje zakonnic i przebranie, które sama
miała włożyć na otwarcie ,,Incognito’’. Nieza-
leżnie od tego, jak potoczą się sprawy z Michae-
lem, dobrze mu życzyła.
Powstrzymując łzy, podeszła do kasy i roz-
pakowała drobne, które przyniosła z banku.
W jednej z przegródek leżał kawałek pianki do
pakowania. Spojrzała w stronę schowka i po-
wiedziała:
– Dobrze, Harry, wygrałeś.
Zamknęła kasę. Wyciągnęła ze schowka pud-
ło od Lany. Harry stracił trochę powietrza.
Czuła się jak idotka, ale zaczęła go nadmuchi-
wać przez zaworek z boku głowy. Kawałki
pianki były już wszędzie.
Zadzwonił dzwonek przy drzwiach.
– Witam, witam – zawołał Quincy od progu.
Patrząc na lalkę, uniósł brwi ze zdziwienia.
– Domyślam się, że to Harry, który zapew-
nia szczęście w miłości.
Roześmiał się głośno. Postawił paczkę na
ladzie i podszedł bliżej.
– Jest świetny. Skąd ta nagła zmiana uczuć
wobec Harry’ego?
Wzruszyła ramionami.
– Powiedzmy, że trudno o nim zapomnieć.
Oparła Harry’ego o ścianę i podpisała Quin-
cy’emu fakturę.
– Wszyscy są bardzo przejęci balem przebie-
rańców – powiedział. – Zdaje się, że wasza
praca z Michaelem przyniosła efekty.
Serce jej się ścisnęło, ale nie dała nic po sobie
poznać.
– To się okaże w piątek wieczorem.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Quincy,
przechylając głowę w bok
– Jasne.
– Dickie dał się we znaki?
Rebecca zaśmiała się krótko.
– Nie. Dickie ma żonę i nowe życie.
Wszyscy coś osiągnęli. Zamrugała szybko,
żeby powstrzymać łzy.
– Kochanie, co się stało? – zapytał, głaszcząc
ją po ramieniu.
– Nic takiego – powiedziała drżącym głosem.
Spojrzał na nią badawczo.
– Chodzi o pana Pierce’a, prawda? Posłucha-
łaś mojej rady i zakochałaś się.
– Ależ nie – zaprotestowała. – Nie jestem
zakochana. Po prostu... myślałam, że to, co
razem przeżyliśmy, miało jakieś znaczenie.
Wytarła oczy i uśmiechnęła się.
– Nie miej mi za złe, mam kryzys.
– Gdybym przewidział, że to się tak skoń-
czy, trzymałbym gębę na kłódkę – mruknął.
– W porządku – powiedziała, odzyskując
panowanie nad sobą. – Przynajmniej na sprawę
z Dickiem patrzę z dystansem.
Pokiwał głową ze zrozumieniem. Nagle
strzelił palcami.
– Hej, potrzebuję kostiumu na tę maskaradę.
Uśmiechnęła się, zadowolona ze zmiany te-
matu.
– W tej sprawie mogę pomóc.
– Też tam idziesz?
– Obiecałam Michaelowi, chociaż nie jestem
przekonana, czy powinnam. To może być nie-
zręczna sytuacja.
– Założę się, że włożysz coś fantastycznego.
Podeszła do zasłoniętego manekina. Odsłoni-
ła luźną suknię wyszywaną srebrną nitką i tur-
ban, przy którym spędziła całe godziny.
– Ho, ho – wydusił z siebie Quincy.
Ona też była zadowolona z tego stroju.
Chciała przygotować coś specjalnego i zrobić
wrażenie na Michaelu.
Zadzwonił dzwonek przy drzwiach. Rebecca
odwróciła się i... nogi się pod nią ugięły na
widok Soni Pierce ubranej jak z żurnala.
Rozdział dziewiąty
– Przyszli nawet z ,,Tribune’’ – donosił prze-
jęty Rico. Wyglądał oszałamiająco w stroju
matadora i czerwonej masce. – Wszystkim się
podoba nowy wystrój.
Michael włożył kostium Zorro. Wiązały się
z nim miłe wspomnienia. Spojrzał na salę jadalną.
Tłum gości w wymyślnych strojach przyglądał się
tańczącym flamenco na nowej scenie.
– To wygląda na sukces.
– Weekendowe wieczory mamy już zarezer-
wowane na cztery miesiące – powiedział Rico
– a przed drzwiami stoi kolejka chętnych na
dzisiejszy wieczór.
Skinął głową.
– Świetnie.
Rico przyjrzał mu się.
– Szefie, nie wygląda pan najlepiej.
Michael roztarł sobie kark, który go rozbolał
od wypatrywania Rebeki. Pewnie i tak by jej nie
rozpoznał, bo wszyscy mieli maski.
– Rico, widziałeś pannę Valentine?
– Niestety, nie.
– Czy to możliwe, że jest w tłumie przed
drzwiami?
– Dałem jej kartę wstępu.
Może zdecydowała, że jednak nie przyjdzie,
pomyślał.
Poszedł do baru po whisky z colą. Nie mógł
się zdecydować, czy brakuje mu Rebeki, czy
tylko seksu.
Występ się skończył. Rozległy się gromkie
brawa. Wszystko wskazywało na to, że ,,In-
cognito’’ zostanie uratowane i to tylko dzięki
Rebecce.
– Tu jesteś, braciszku. – Ike poklepał go po
plecach. – Niezłe spodnie.
Michael spojrzał na jego dżinsy i skórzaną
kurtkę.
– Gdzie twój kostium?
– Mam na sobie. Jestem James Dean.
– Rozumiem.
– Gdzie ona jest?
Michael pociągnął łyk ze szklanki.
– Kto?
– Dziewczyna. Panienka. Kobieta, z którą się
ostatnio tak pieprzyłeś...
Ike zmarszczył brwi.
– Co z tobą?
– Nic.
– No, nie – roześmiał się Ike. – Zakochałeś się
w pierwszej lepszej panience?
– Ike, proszę cię...
– Człowieku, nic nie wiesz o życiu po roz-
wodzie? Pierwszą, którą weźmiesz do łóżka,
skreślasz.
Michael uniósł brwi.
– Ciekawe, że żadna z twoich znajomości
nie przetrwała.
Ike wzruszył ramionami i coś powiedział, ale
Michael patrzył na koniec sali, gdzie tłum roz-
stąpił się, żeby przepuścić kobietę w srebrnej
sukni, różowej masce z piór i srebrnym turbanie.
Był to najbardziej wymyślny strój na sali i nawet
gdzieniegdzie rozległy się oklaski. Kobieta prze-
defilowała przez salę i ruszyła w jego kierunku.
Uśmiechnął się. Nie dbał o to, czy Rebecca
zauważyła, że na nią czekał. Dopiero teraz
wieczór mógł być udany. Stanęła przed nim
i uchyliła maskę. Zaschło mu w gardle.
– Sonia.
Ike mruknął:
– To ja znikam.
Sonia była uśmiechnięta, wspaniała i złoto-
włosa. Na policzku miała narysowany pieprzyk.
– Witaj, Michael. Co u ciebie?
– W porządku – powiedział sztywno. – Nie
wiedziałem, że byłaś zaproszona.
– Ależ Michael, nie mogłam nie przyjść.
Wiesz, że ta restauracja była bardziej moim
oczkiem w głowie niż twoim.
– Teraz jest moja w całości.
Westchnęła.
– Przykro mi, że to się tak potoczyło. Brakuje
mi ciebie.
Roześmiał się sucho.
– Twój przyjaciel gdzieś wyjechał?
– Już się nie spotykamy.
Poczuł odrobinę satysfakcji. Wypił kolejny łyk.
– Co się stało?
Wzruszyła ramionami.
– Efekt nowości przestał działać.
To mogło znaczyć, że była to znajomość
oparta na czysto fizycznym zainteresowaniu.
Podobnie jak w przypadku jego i Rebeki.
– Podoba ci się mój kostium? – zapytała,
obracając się.
– Jest piękny – przyznał.
– Poszłam do sklepu z kostiumami i oznaj-
miłam Rebecce, że potrzebuję czegoś specjal-
nego. Powiedziała, że klient zrezygnował z tego
stroju, i sprzedała mi go za grosze.
– Widziałaś się z Rebeccą? – zapytał ostrożnie.
– Tak – odpowiedziała, zdejmując niewi-
doczny pyłek z jego koszuli. To było jej ulubio-
ne zagranie. – Wyglądasz bardzo pociągająco,
chociaż ta maska budzi respekt.
Nie odpowiadał, więc zrobiła skruszoną minę.
– Michael, wiem, że okropnie postąpiłam.
Jednak moglibyśmy dać sobie jeszcze jedną
szansę.
Serce zabiło mu mocniej. Czy nie marzył
o tym, żeby Sonia wróciła prosić go o przebacze-
nie? Czy naprawdę chciał przekreślić ponad
sześć lat wspólnego życia? Tak zwane ,,uczu-
cie’’ do Rebeki pewnie szybko przeminie, więc
dlaczego miałoby mu przeszkodzić w ułożeniu
spraw z Sonią? Może właśnie jemu udałoby się
przerwać passę nieudanych małżeństw braci
Pierce?
Nie wiedział, co właściwie ma teraz zrobić.
Wstał i w tym momencie usłyszał, że coś
trzeszczy pod jego butem. Spojrzał w dół. Był to
kawałek pianki do pakowania.
Rozdział dziesiąty
Rebecca wygładziła pasiastą piżamę Har-
ry’ego.
– No, Harry, kiedy konkretnie zaczniesz
przynosić szczęście? Może masz gdzieś jakiś
włącznik, bo zaczynam popadać w rozpacz...
Westchnęła. Sądząc z liczby strojów wypo-
życzonych na dzisiejszy wieczór, otwarcie bę-
dzie wielkim sukcesem. Sonia będzie wyglądać
wspaniale w tym przebraniu, lepiej niż ona.
Dała do zrozumienia, że mają zamiar pogodzić
się z Michaelem. Rebecca nie komentowała tego
i rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Quincy’emu,
żeby też milczał.
Cieszyła się, że przynajmniej do Michaela
wreszcie uśmiecha się szczęście. Którejś nocy,
gdy leżeli obok siebie, zwierzył się jej, że wiązał
z małżeństwem duże nadzieje, a przysięgę trak-
tował bardzo poważnie. Miała nadzieję, że
kiedyś znajdzie kogoś takiego jak on.
Przeszła przez sklep, wyłączając światła.
Z przyjemnością patrzyła na to dziwaczne
pomieszczenie, które stało się jej miejscem na
ziemi. Naprawdę lubiła swoją pracę. Dotknęła
peleryny z czerwonego aksamitu na wystawie.
Przypomniała sobie wieczór, kiedy Michael za-
stał ją w tym stroju.
Przechyliła głowę na bok. Dlaczego miałaby
się nie przebrać? Tym razem nikt jej nie prze-
szkodzi. Pamiętała, jak seksownie w tym się
czuła. Zdjęła strój z manekina. Przeszła do
czerwonej przymierzalni. Lustra i miękkie po-
duszki przypomniały jej, jak cudownie było tu
z Michaelem. Czuła żal. Może gdyby postępo-
wała powoli i rozważnie, ich związek prze-
trwałby. Może znudziła mu się i teraz czuł się
zażenowany. A może był jednym z tych, którzy
uważają, że kobiety dzielą się na te, z którymi
się sypia i te, z którymi można się ożenić.
Nie, jednak w głębi duszy czuła, że Michael
był inny, wrażliwy i uczuciowy. Musiał bardzo
kochać Sonię, jeśli rozważał możliwość odbudo-
wy ich związku. Taką miłość można tylko
podziwiać.
Rozebrała się i powoli przebrała w kostium,
udając przed sobą, że robi to dla Michaela. Miała
wystarczająco dużo wspomnień: sposób, w jaki
jego palce głaskały jej skórę, jak szeptał jej imię
w chwili spełnienia, jak spał nagi obok niej.
Nauczyła się doceniać własne ciało.
W jej życiu Michael Pierce będzie tym, który
odszedł, choć tak naprawdę nigdy go nie miała.
Jednak było cudownie, gdy byli razem.
Ledwie zarzuciła pelerynę na ramiona, gdy
rozległo się pukanie do drzwi. Pewnie Quincy
przyszedł wyciągnąć ją na maskaradę, albo to
pani Conrad, która nie rozumiała słowa ,,Za-
mknięte’’, gdy czegoś potrzebowała.
Zapięła pelerynę z przodu i ruszyła do drzwi.
Zatrzymała się na widok Michaela. Poczuła ssanie
w dołku i łzy napłynęły jej do oczu. Czy przyszedł
powiedzieć o Soni? Zacisnęła wargi i otworzyła
drzwi. Zimny wiatr rozwiewał poły peleryny.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć. – Obejrzał ją od stóp do głowy.
– Nosisz mój ulubiony strój.
Rebecca przygryzła koniec języka i nie od-
powiedziała.
– Brakowało mi ciebie na zabawie.
– Udała się?
– Bardzo i to dzięki tobie – przyznał z uśmie-
chem.
Odwzajemniła uśmiech.
– Cieszę się.
– Czy mogę wejść?
Rebecca skinęła głową i cofnęła się. Miał na
sobie strój Zorro. Brakowało tylko maski. Za-
mknęła na chwilę oczy, żeby się uspokoić.
– Czy coś jest nie w porządku?
– Tak – odpowiedział i stanął tuż przed nią.
– Byłem tam z przyjaciółmi i klientami...
– I z żoną – dodała.
– Z byłą żoną. Stałem tam i powinienem być
zachwycony, że interesy zaczęły wreszcie dob-
rze iść i wszyscy świetnie się bawią. Jednak
mogłem myśleć tylko o tobie.
Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Objął dłonią
jej brodę i delikatnie głaskał kciukiem policzek.
– Rebecco, nie wiem, dokąd nas to zaprowa-
dzi, nie wiem nawet, czy chcesz być ze mną, ale
szaleję za tobą i chcę z tobą być.
Przełknęła ślinę.
– Nie tylko w łóżku?
– Nie.
Przyciągnął ją do siebie i pogłaskał jej włosy.
Poczuła miętowy zapach na jego szyi. Przywar-
ła do niego z radosnym niedowierzaniem.
– Czy zdajesz sobie sprawę, że w łóżku
spędzamy jedną trzecią życia?
Roześmiała się.
– Ostatnim razem byłeś daleko.
– Poczułem, że bardzo się zaangażowałem,
i to mnie wystraszyło.
– Co się stało, że zmieniłeś zdanie?
Zacisnął usta.
– Trudno to wytłumaczyć. Matka mi mówi-
ła, żeby przy podejmowaniu decyzji czekać na
znak. Dzięki temu będę wiedział, czy decyzja
jest słuszna.
– No i... ?
– I dzisiaj otrzymałem znak.
Zmarszczyła brwi.
– Jaki znak?
Wypuścił ją na chwilę z objęć i sięgnął do
kieszeni. Podał jej zgnieciony kawałek pianki do
pakowania. Rebecca pomyślała, że Lana nigdy
nie uwierzy w tę historię. Ścisnęła piankę pal-
cami i powiedziała:
– Dziękuję, Harry.
Michael uniósł jedną brew.
– Kto to jest Harry?
– To długa historia – zarzuciła mu ręce na
szyję – ale dobrze się kończy.
Kimberly Raye
Powiedz mi, jak mnie kochasz
Rozdział pierwszy
– Opisz swoje najskrytsze marzenia ero-
tyczne.
Laney Merriweather gryzła koniec ołówka,
a przez głowę przemykało jej około tuzina
różnych możliwości, począwszy od kolacji przy
świecach, a skończywszy na łożu obsypanym
płatkami pąsowej róży i satynowej pościeli. Jak
większość kobiet, wyobrażała sobie czasem, jak
by to było... ale najskrytsze marzenie? To miało
być coś specjalnego. Coś innego. To co w niej
najgłębiej ukryte, niespełnione...
Spojrzała na kobietę, która właśnie odczytała
ostatnie polecenia konkursu. Nagrodą był kosz
kosmetyków do pielęgnacji ciała: było tam
wszystko, od samoopalacza o smaku czekolado-
wym do truskawkowego olejku do masażu. Laney
uśmiechnęła się. Karen Donahue, w staniczku
z jaskrawofioletowej koronki, w pasie i siatecz-
kowych pończochach w stosownym kolorze,
była chodzącą reklamą swego najnowszego,
dochodowego przedsięwzięcia: ,,Bielizna dla nie-
grzecznej dziewczynki’’.
We wtorki panowie z klubu tradycyjnie spo-
tykali się przy pokerze. Kiedy mężczyźni grali
w karty, panie robiły zakupy, objadały się
wspólnie, albo – jak dziś – spotykały się przy
orzeszkach i precelkach. Gospodynią wieczoru
była Eden Hallsey, mieszkająca nad ,,Różowym
Cadillakiem’’, jedynym barem w Cadillac w Te-
ksasie, gdzie odbywała się dzisiejsza impreza.
Karen pojawiła się na przyjęciu przed godzi-
ną. Urządziła pokaz frywolnej bielizny, degus-
tację smakowych olejków do ciała, przyniosła
także kilka ,,zabawek dla dorosłych’’, jak przy-
rząd do masażu z piórek czy seksowna gra
planszowa ,,Na osiemdziesiąt sposobów dooko-
ła sypialni’’.
Laney przyglądała się uważnie modelce. Ka-
ren miała czterdzieści trzy lata, trójkę dzieci
i nie była szczególnie atrakcyjna. Uwagę Laney
przyciągnął jednak sposób, w jaki siedziała na
brzegu baru, zadając krępujące pytania. Równie
dobrze mogłaby się znajdować w salonie bingo,
ubrana w dżinsy i flanelową koszulę. A przecież
siedziała prawie naga w barze pełnym kobiet,
otwarta i szczera, rozmawiając o seksualnych
upodobaniach bez śladu zażenowania.
Laney spojrzała krytycznie na siebie: biała
bluzeczka zapięta na ostatni guziczek, doskona-
łej jakości, ale zupełnie bez polotu, szare spod-
nie, czółenka na niskich obcasach. Westchnęła
ciężko. Gdyby miała choć w połowie tyle swo-
body co Karen... W tej chwili to było jej
najskrytsze marzenie.
Napisała szybko odpowiedź, sięgnęła po ko-
lejną garść orzeszków i czekała na następne
polecenie.
– Dobra, dziewczyny. Teraz chcę, żebyście
opisały faceta waszych marzeń. – Na sali rozleg-
ły się okrzyki entuzjazmu. – Pamiętajcie, że
autorka najbardziej namiętnego opisu wygrywa
dodatkową nagrodę.
Laney odruchowo zaczęła pisać. Nie musiała
się wysilać – odkąd pamiętała, zawsze wyob-
rażała sobie tego samego mężczyznę. Bez
względu na to, o kim marzyła, czy miał to być
nieokrzesany kowboj, czy Tarzan, zawsze wy-
glądał tak samo: miał te same ciemne włosy, te
same zielone oczy, ten sam uwodzicielski
uśmiech, który mówił: ,,Zdejmij majteczki i daj
mi popatrzeć’’.
Poczuła, jak zalewa ją fala gorąca. Samo
myślenie o nim wystarczało.
– No, najtrudniejsza część za wami – ogło-
siła Karen po kilku dodatkowych wskazów-
kach, dotyczących scenerii i ubiorów, jeśli
jakieś były w ogóle potrzebne. Jej oczy zabłys-
ły. – Posłuchajmy teraz tych soczystych ka-
wałków.
Zaczęła wędrować po całym barze, szukając
ochotniczek, które chciałyby podzielić się z po-
zostałymi swoimi marzeniami. Laney ugryzła
się w język i dusząc w sobie dziwne uczucie
tęsknoty, zgniotła kartkę i wrzuciła ją do naj-
bliższej popielniczki.
Już dawno temu nauczyła się pragnąć tylko
tego, co mogła zdobyć. Los szczodrze ją ob-
darował. Jako jedyne dziecko Marshalla Mer-
riweathera, ultrakonserwatywnego sędziego
w małym miasteczku, wiodła życie pozbawione
większych trosk i rozterek.
Skupiła znowu uwagę na Karen, mrugając
kilkakrotnie, aby odsunąć od siebie kłujący ból
głowy – zapowiedź migreny – i skoncentrować
się na podniecających opowieściach.
– Nie opowiedziałaś żadnej nieprzyzwoitej
historii – usłyszała pół godziny później od
zmysłowej blondynki w czarnej koszulce, szor-
tach i fartuszku z emblematem
’’
Różowego
Cadillaca’’.
Zabawa właśnie się skończyła i uczestniczki
zaczęły płacić za udział w imprezie. Niektóre
tłoczyły się wokół Karen, wypełniając formula-
rze zgłoszeniowe, inne, wykorzystując okazję,
objadały się resztkami smakołyków wystawio-
nych na barze.
– W moim słowniku nie ma słowa ,,nieprzy-
zwoity’’.
– A powinno być. Świat się kręci, złotko,
dzięki temu, co nieprzyzwoite. – Eden wskazała
na stertę bielizny, leżącą przed Laney. – Choć
muszę przyznać, że niektóre z tych fatałaszków
nadają temu słowu nowe znaczenie.
– Mów ciszej, jeszcze ktoś zauważy, że nie
jesteś nawet w połowie tak niegrzeczna jak
udajesz, a ten bar to tylko pozory.
Eden Hallsey prowadziła ,,Różowego Cadil-
laca’’ od dziesięciu lat, odkąd jej rodzice – po-
przedni właściciele – wrócili do Nowego Mek-
syku, zostawiając jedynemu dziecku pilnowa-
nie rodzinnego interesu. W barze wciąż poda-
wano najlepsze trunki, a dzięki wyglądowi
Eden i jej reputacji niegrzecznej dziewczynki
miejscowe przyzwoitki zawsze miały o czym
plotkować.
Laney zerknęła na Martę Pennburg, siedzącą
w najodleglejszym kącie sali i wyraźnie zgor-
szoną widokiem seksownej bielizny. Była pew-
na, że przyszła na to spotkanie tylko ze wścib-
stwa. Pierwszą rzeczą, jaką jutro zrobi, będą
telefony do wszystkich jej podobnych ze szcze-
gółowym opisem dzisiejszego ,,gorszącego po-
kazu’’. Laney przeczuwała, że będzie tam mowa
również o niej, ale nie przejmowała się tym
zbytnio. Wreszcie miała okazję porozmawiać
z najlepszą przyjaciółką.
Zwykle była tak zajęta pracą w Austin, że
przyjeżdżała do domu tylko na święta, które
spędzała, uczestnicząc z ojcem w obowiązko-
wych przyjęciach i spotkaniach. Jeszcze kilka
lat temu uczestniczyli w nich we trójkę. Teraz,
po śmierci mamy, tylko ona i ojciec.
Przyjechała do Cadillac już dwa dni temu, ale
miała pełne ręce roboty: musiała zaplanować
rozmowy kwalifikacyjne z kandydatkami na
stanowisko asystentki ojca. Eden była równie
zajęta przygotowaniami do corocznego, tygo-
dniowego Zlotu Starych Samochodów, który
zaczynał się w najbliższą niedzielę. Zabytkowe
samochody z kilku okolicznych hrabstw miały
zjechać do miasta na paradę główną ulicą Cadil-
lac. Jako właścicielka jedynego baru w mieście
Eden była odpowiedzialna za dostawy piwa na
przyjęcie z grillem w piątkowy wieczór oraz na
uroczyste wybory Miss Cadillac w sobotnią
noc. Miała roboty po uszy i Laney rozmawiała
z nią tylko chwilę przez telefon. Dzisiejszy
wieczór był pierwszą okazją do spotkania. La-
ney, raz w życiu nie przejmując się obowiąz-
kami, zamknęła biuro ojca na cztery spusty
kilka godzin wcześniej i przyszła na spotkanie.
Były przyjaciółkami od czasów szkolnych, od
dnia, kiedy Laney znalazła Eden płaczącą w szat-
ni. Jake Marlboro rozpowiadał o niej wstrętne
plotki i wszyscy mu wierzyli, Laney też, dopóki
nie zobaczyła cierpienia w oczach koleżanki.
Miała ochotę odwrócić się od Eden w trosce
o własną reputację, ale nie zrobiła tego.
Pochodziła z bogatego domu, a rodzina Eden
musiała borykać się z biedą przez całe życie.
Rodzice Laney zaakceptowali tę przyjaźń do-
piero po jakimś czasie, ale zawsze uważali, że
ich córka przyjaźni się z biedniejszą koleżanką
z litości. Laney czuła jednak, że łączy je coś
innego: obie grały w życiu, choć każda z nich
inną rolę. Eden zawsze robiła wszystko, co
najgorsze, byle sprostać złej opinii o niej. Laney
starała się spełnić oczekiwania rodziców. Była
w każdym calu kulturalną, dobrze ułożoną
panną Merriweather, by nikomu przez myśl
nawet nie przeszło, że ją adoptowano.
– Jestem niegrzeczna, przez duże ,,N’’, ale
w tym nie mogłabym chyba oddychać – powie-
działa Eden, wskazując staniczek z najcień-
szymi ramiączkami, jakie Laney kiedykolwiek
widziała. – Po prostu potrzebuję czegoś solid-
niejszego dla moich maleństw – wypięła swój
imponujący biust i puściła oko do Marty Penn-
burg. Kobieta spąsowiała i spuściła wzrok. Usa-
tysfakcjonowana Eden uśmiechnęła się złoś-
liwie. Laney starała się ukryć swój uśmiech.
– Nie powinnaś tego robić. Możesz przy-
prawić ją o palpitacje. W jej wieku to chyba
niebezpieczne.
– Nie powinna być taka wścibska. A ty nie
powinnaś tak się przejmować tym, co myślą te
stare plotkary.
Te stare plotkary były przyjaciółkami jej
rodziny. Jej ojca. Zamrugała oczami, czując
kolejne ukłucie migreny.
– Co myślisz o tym? – spytała, unosząc do
góry czerwony paseczek udający bieliznę. – Moja
sekretarka wychodzi za mąż za kilka tygodni.
Może to byłby dobry prezent? Chciałam jej kupić
jakieś gliniane naczynie, ale koleżanki przegłoso-
wały mnie i stanęło na fikuśnej bieliźnie.
– I ty masz to kupić?! – Eden puściła do
przyjaciółki oko. – Nie wydaje ci się, że to tak,
jakby wysłano płaską jak deska Mary Moore,
żeby wybrała stanik XXL?
– Jesteś stuknięta. – Laney uważnie obe-
jrzała bieliznę, zanim wybrała jeden ze stanicz-
ków. – Ten mi się podoba. – Wyciągnęła ksią-
żeczkę czekową i wypisała czek.
– Uważaj, Melanio Margaret, całe miasto
gotowe pomyśleć, że pod tym wizerunkiem
grzecznej dziewczynki kryje się nieokiełznana
natura – tuż za plecami Laney rozległ się znany
jej, głęboki męski głos, który jak zwykle sprawił,
że poczuła falę gorąca.
O Boże, tylko nie to! Przez chwilę nie mogła
złapać oddechu. Przez wszystkie lata spędzone
w szkole powtarzała to rozpaczliwie, ale jeszcze
się nie zdarzyło, żeby dzięki temu Dallas Jericho
cudownie zniknął.
Zerknęła w lustro za barem i ujrzała męż-
czyznę, który był powodem jej modlitw. Bo
teraz był to mężczyzna. Zniknął gdzieś wysoki
i niezgrabny chłopak. Tuż za nią stał Dallas
w wytartych obcisłych dżinsach i białym pod-
koszulku, który podkreślał jego doskonale roz-
winięty tors i ramiona. Dawniej zawsze miał
zbyt długie włosy. Teraz były krótko obcięte,
przez co wydawał się bardziej dojrzały i męski.
Tylko jedno się nie zmieniło: wciąż był zabójczo
przystojny.
Laney głęboko odetchnęła i próbowała się uspo-
koić. Wiedziała od dawna, że ten moment kiedyś
nastąpi – Cadillac było tak małym miastem, że
prędzej czy później musieli wpaść na siebie.
– Jeśli chcesz wiedzieć – rzekła, wskazując
na koronkową bieliznę – jest to prezent dla
przyjaciółki.
– Wszystkie tak mówią, złotko. – Puścił do
niej oko.
– Co ty tu właściwie robisz? – zapytała
z wyrzutem. – To przyjęcie wyłącznie dla
kobiet, a ja nie nazywam się złotko.
– Więc jestem w odpowiednim miejscu, skar-
bie – mrugnął do niej znowu.
To fakt, tam gdzie były kobiety, był i Dallas
Jericho. Zaczął zarabiać na swoją reputację już
w wieku lat sześciu, kiedy wtargnął na przyjęcie
u Karey Michael i uparł się, że nie wyjdzie,
dopóki nie dostanie pizzy, sprite’a i buziaka od
starszej siostry Karey.
– Skoro gustujesz w czerwieni, powinnaś
dodać jeszcze to – stwierdził, sięgając ponad
ramieniem Laney i wyciągając ze sterty bielizny
parę purpurowych koronkowych rękawiczek.
– Nie, nie gustuję w czerwieni. To nie dla
mnie. Widzę, że wciąż lubisz wtykać nos w nie
swoje sprawy.
– Wyłącznie w twoje.
– Nie potrzebuję twoich rad.
– Doprawdy? – Pochylił się tak, że czuła jego
oddech na swojej skroni. – A czego potrzebujesz?
Ciebie. W łóżku. Ze mną, przemknęło jej
przez głowę i poczuła, że znów robi jej się gorąco.
– Muszę wracać do domu. Mam całą stertę
akt do przejrzenia.
– Akt, hm, a może aktów? – Odsunął się
nieco i Laney poczuła, że nareszcie ma czym
oddychać. – To by się nadawało do aktu.
– Sięgnął po parę fioletowych majteczek. Jego
ramię otarło się o nią i poczuła, jak przeszywa ją
dreszcz. Jego dotyk zawsze wyzwalał w niej
taką reakcję.
– Eden, spotkamy się jutro na lunchu, jeśli
uda mi się wcześniej wyrwać z sądu – krzyknęła
do przyjaciółki stojącej w drugim końcu sali.
– Oczywiście, kochanie. – Eden pomachała
jej i wróciła do poprzedniego zajęcia.
Dallas rzucił jej spojrzenie pełne ironii.
– Wciąż bawisz się w Wielką Panią Prawnik?
Laney zignorowała go. Rzeczywiście, zwykle
pracowała do późna, przeglądanie dokumentów
sądowych pochłaniało dużo czasu, ale pozycja,
jaką zajmowała w jednej z największych firm
adwokackich w Austin, przynosiła także wiele
korzyści. Miała własne miejsce do parkowania,
osobistą sekretarkę, ale przede wszystkim satys-
fakcję, że kontynuuje tradycję rodu Merriweath-
erów. Jej dziadek, pradziadek, a także ojciec
należeli do najlepszych prawników na południu
Stanów. Ojciec codziennie dojeżdżał do Austin,
dopiero atak serca zmusił go do przyjęcia pracy
sędziego w Cadillac. Teraz żył o wiele wolniej,
ale wciąż nie dość wolno. Kilka tygodni temu
miał kolejny łagodny atak, dlatego Laney wzięła
urlop i przyjechała do rodzinnego miasta.
Chciała dopilnować, żeby ojciec przestrzegał
zaleceń lekarzy i odpoczywał. Był bardzo upar-
tym człowiekiem i wiedziała, że nie zmusiłaby
go do przejścia na emeryturę. Mogła jednak
zatrudnić asystentkę, która by go odciążyła.
Cały jutrzejszy dzień zamierzała poświęcić na
rozmowy z kandydatkami.
Próbowała właśnie niepostrzeżenie wy-
mknąć się z baru, kiedy poczuła, jak dłoń
Dallasa zaciska się na jej ramieniu.
– Nie zapomnij o swojej bieliźnie.
Zignorowała mrowienie w miejscu, gdzie jej
dotknął, i skupiła się na pakowaniu zakupów.
– Powtarzam ci po raz ostatni, że to nie dla
mnie.
– Jeśli tak mówisz...
– Właśnie tak. – Nie wiedziała, dlaczego tak
bardzo zależało jej na tym, żeby Dallas uwierzył
w jej słowa. Chodzi o moją reputację, starała się
przekonać samą siebie. Nie mogła pozwolić,
żeby ktoś nabrał o niej złego mniemania. Nawet
Dallas. Zwłaszcza Dallas.
– Dobrze ci w czerwieni...
– Mówiłam ci już...
– ...ale ja osobiście wolę fiolet. Powinnaś
przymierzyć to. – Wskazał skąpe majteczki,
które już wcześniej przyciągnęły jego uwagę.
– Na pewno wszystkie szacowne matrony
z klubu zbojkotowałyby cię, gdyby wiedziały,
co trzymasz teraz w ręku. Twoja reputacja, o któ-
rą tak dbasz, zostałaby doszczętnie zrujnowana.
Laney rzuciła mu jadowite spojrzenie.
– Zawsze jesteś taki odpychający, czy trenu-
jesz przed lustrem?
– Cóż mogę powiedzieć – wzruszył tylko
ramionami. – Dzięki tobie, kochanie, wychodzi
ze mnie to, co najlepsze.
Chciała się jakoś odgryźć, ale nic wysta-
rczająco złośliwego nie przychodziło jej do
głowy. Jego obecność zbyt ją deprymowała.
Pokręciła tylko głową z dezaprobatą, obróciła się
na pięcie i odeszła.
– Słodkich snów, Melanio Margaret... – usły-
szała jeszcze.
Laney już dawno przysięgła, że nie pozwoli
sobie na to, aby pożądać Dallasa Jericho. Nigdy
więcej. Kiedyś popełniła ten błąd i moment
słabości dużo ją kosztował: zapłaciła za niego
dumą, szacunkiem do samej siebie i reputacją.
Prawie wszystkim, co miała. To się już nigdy,
przenigdy nie powtórzy.
Dallas Jericho nie uważał się za szczególnie
pobożnego, ale kiedy obserwował Laney od-
chodzącą z podniesioną głową, musiał przy-
znać, że Bóg istnieje. Tylko On mógł stworzyć
coś tak wspaniałego jak kobieta. Jak ta kobieta.
Delikatna lniana tkanina opinała się na jej
biodrach i pośladkach przy każdym kroku. Po-
czuł, że ogarnia go podniecenie. Uwielbiał ob-
serwować jej chód, właściwie od zawsze. Mie-
szkali w różnych częściach miasta, ale do szkoły
chodzili tą samą drogą. Wciąż pamiętał dom,
w którym wówczas mieszkała, pamiętał jej
długie jasne włosy, ściągnięte z tyłu w kucyk.
Pamiętał, jak wyglądała w krótkiej spódniczce
poruszającej się w rytm jej kroków. Już wtedy
wzbudzała w nim żar i już wtedy starał się ją
przekonać, że jest wprost przeciwnie. Tak na-
kazywała mu męska duma. Raz zaryzykował,
łudząc się, że mogłaby zwrócić uwagę na kogoś
takiego jak on. Dostał kosza. Potwierdziło się to,
co wszyscy mu zawsze powtarzali. Dziewczy-
ny takie jak Laney Marriweather, miłe, ładne,
z dobrych domów, nie zadawały się z dziećmi
miejscowych pijaczków.
Bick Jericho, znany z burd i pijaństwa, prze-
kazał swoją złą reputację w spadku trzem
synom. Zanim bracia Jericho po raz pierwszy
zajrzeli do kieliszka, mieli już w okolicy niedo-
brą sławę. Nic dziwnego, że postanowili za-
służyć na taką reputację. Przez całą szkołę
podstawową i średnią, a także później, Dallas
był powszechnie znanym łobuzem, aż do mo-
mentu gdy jego ojciec zakończył żywot. Pewnej
nocy po zakrapianej imprezie zaparkował sa-
mochód na słupie.
Kiedy opuszczano trumnę do grobu, Dallas
przysiągł, że odmieni swe życie. Przebrnął przez
uniwersytet, zdobył dyplom, otworzył własną
firmę budowlaną, zostawił przeszłość za sobą,
ale nie mógł zmienić swojego pochodzenia.
Wciąż był synem Bicka Jericho i dla ludzi takich
jak sędzia Merriweather, jego idealna córeczka
i ich snobistyczni znajomi z Klubu Cadillac, nie
liczyło się to, czego dokonał.
Mimo wszystko wciąż jej pragnął. Jeśli szok,
jaki przeżywał za każdym razem, kiedy ją
widział, świadczył o intensywności tego uczu-
cia, to z każdym rokiem było coraz gorzej.
– O czym myślisz? – głos Eden Hallsey
wyrwał go z zamyślenia. Spojrzała mu w twarz.
– Wiesz, wszystkie gaśnice są na zapleczu,
a wody w kranie też by nie starczyło, żeby
ugasić żar w twoich zielonych oczach. – Zerknęła
na drzwi, w których zniknęła Laney. – Nieźle
wygląda, prawda?
– Starzej – wzruszył lekceważąco ramionami.
– Właśnie. Jest starsza, dojrzalsza, piękniejsza.
– Moje zamówienie już gotowe? – Dallas
starał się zmienić temat. Nie chciał myśleć
o tym, jak bujne kształty Laney wypełniały jej
bluzkę. Starał się też nie zwracać uwagi na
swoją męskość, z każdą chwilą coraz bardziej
wypełniającą mu dżinsy. – Pośpiesz się. Moi
chłopcy będą dziś pracować do późna przy
domu Dixonów i pewnie już są głodni.
Nie tylko jego pracownicy byli dziś głodni.
Dallas też odczuwał głód. Niestety, sławne
dwumetrowe kanapki, które były specjalnością
baru Eden, nie mogły tego głodu zaspokoić. Miał
apetyt na pięknie zbudowaną blondynkę. Chciał
ujrzeć odbicie blasku księżyca w jej niebieskich
oczach, chciał dotknąć jej krągłych piersi...
Eden rzuciła mu spojrzenie pełne zrozumie-
nia.
– Zaraz wrócę.
Osunął się na stołek zajmowany wcześniej
przez Laney. Starał się zignorować zapach jej
perfum wciąż unoszący się w powietrzu, ale nie
potrafił się powstrzymać i zaczerpnął głęboko
oddechu, napawając się subtelnym aromatem
kobiety i piżma.
Jezu, nawet pachnie wciąż tak samo, pomyś-
lał. A co gorsza, wciąż tak samo na niego
działała. Wystarczył sam jej zapach, żeby chciał
więcej i więcej. To szaleństwo. Przecież minęło
dziesięć długich lat, dość czasu, żeby poradzić
sobie z tym zauroczeniem. Przecież nigdy nie
był w niej naprawdę zakochany. A przynaj-
mniej starał się to sobie wmówić kiedy tylko
zaczynał myśleć o Laney...
Dźwięk dzwonka wyrwał go z zamyślenia.
Wyjął telefon komórkowy z kieszeni.
– Jericho, słucham.
– Chciałem panu przekazać tylko jedno słów-
ko. Niebieski.
– Pan Dixon?
– Ale nie taki zwykły odcień niebieskiego,
myślałem o czymś oryginalnym
Mężczyzna wciąż mówił, odpowiadając tym
samym na pytanie Dallasa, zanim ten zdążył je
zadać. Claude Dixon zawsze bardziej intereso-
wał się tym, co sam miał do powiedzenia, niż
tym, co chcieli powiedzieć inni. W fali nowo-
przybyłych mieszkańców hrabstwa był jednym
z krawaciarzy, którzy zbyt wiele razy obejrzeli
w telewizji powtórki ,,Bonanzy’’ i całe życie
marzyli, żeby zostać kowbojami. Wszyscy oni
chcieli uciec od pełnego napięć miejskiego życia,
ale niestety, wlekli swoje problemy za sobą.
Zamiast mieszkać w normalnych domach, jak
inni ludzie, i zajmować się porządną pracą,
budowali zwaliste rezydencje z basenami i kor-
tami tenisowymi, i w dodatku nazywali je
ranczami.
Dallas bynajmniej nie narzekał. Dzięki takim
ludziom jego interes nie mieścił się już w jednej
przyczepie, ale rozwinął się na sześć okolicz-
nych hrabstw.
– Alyssa Jackson ma w swojej kuchni i w let-
nim domku identyczny odcień lila jak ten,
który planowaliśmy – ciągnął Claude. – Nie
możemy urządzić naszego domu w tym ko-
lorze. Rozumie pan, obracamy się w tym
samym towarzystwie. Co by powiedzieli nasi
wspólni znajomi? – Nie czekając, na odpo-
wiedź, mówił dalej. – Katherine myślała raczej
o delikatnym odcieniu nieba o zachodzie słońca,
takim jak ten, który pokazali w ostatnim nume-
rze ,,Elity Teksasu’’. Proszę zaraz wszystko
zmienić.
Dallas nie dał się porwać nagłej fali gniewu,
choć miał wielką chęć powiedzieć Dixonowi,
gdzie może sobie wsadzić swoje nowe płytki,
swój nowy dom, swoją niezdecydowaną żonę
i ostatni numer swojego napuszonego magazy-
nu dla snobów. Czy mu się to podobało, czy nie,
zobowiązał się do wykonania tej pracy. To
prawda, że Dixon wciąż zmieniał warunki
umowy, ale to nie znaczyło, że Dallas mógł
złamać dane słowo. Miał zamiar doprowadzić
tę pracę do końca, nawet gdyby Katherine
Dixon nagle zażyczyła sobie terakoty w groszki.
W jego firmie najważniejsza była satysfakcja
klienta.
– W katalogu ten kolor ma numer 9067892...
– Chwileczkę – przerwał mu Dallas. – Muszę
poszukać czegoś do pisania.
Sięgnął do kieszeni po długopis i zaczął
rozglądać się za jakimś kawałkiem papieru. Jego
wzrok padł na zgniecioną kartkę w popielniczce.
Sięgnął po nią, rozprostował i znowu poczuł
zapach perfum Laney. To tylko zauroczenie,
pomyślał.
– Słucham. – Odsunął na bok myśli krążące
wokół Laney i jej zapachu, ignorując narastające
pożądanie. Skupił się na cyfrach, które dyk-
tował mu Dixon.
– Czy tym razem jest pan pewien? – To
samo pytanie zadał ostatnio, kiedy Dixon zmie-
nił zdanie.
– Jak najbardziej. Alyssa Jackson jest zbyt
zajęta pracą charytatywną, żeby przeglądać
,,Elity Teksasu’’, choć jestem pewien, że prenu-
meruje to pismo. – Dixon odłożył słuchawkę.
Dallas starał się nie ściskać kurczowo telefonu,
kiedy wykręcał numer do swojego brygadzisty.
– Nie kładźcie dalej płytek.
– Właśnie skończyliśmy.
– To zacznijcie zrywać. Dixonowie znowu
zmienili zdanie.
Po drugiej stronie słuchawki rozległo się siar-
czyste przekleństwo.
– Już i tak mamy trzy dni poślizgu przez to
różowe świństwo, którego zażyczyli sobie
ostatnio.
– Tym razem ma być niebieski, i pamiętaj, że
klient ma zawsze rację.
– Zwykle tak bywa, chyba że klient jest
wrzodem na dupie, jak Dixon. Myśli, że jak ma
kasę, to może zmieniać zdanie szybciej, niż
Madonna zmienia kolor włosów. Na twoim
miejscu wziąłbym jedną z tych płytek i wsadził-
bym mu ją tam, gdzie słońce nie dochodzi.
– Po prostu zerwijcie te kafelki, i już.
Zwinął kartkę i wsadził ją do kieszeni razem
z telefonem, w chwili kiedy Eden podeszła do
jego stolika.
– Życzę smacznego – powiedziała, wręcza-
jąc mu dwie duże papierowe torby i przyjmując
zapłatę. – Mógłbyś wpadać częściej.
– Mam pełne ręce roboty.
– Słyszałam, że urządzasz dom Dixonów.
Mają szczęście, w przeciwieństwie do ciebie.
Claude zachowuje się czasem jak prawdziwy
dupek.
– Nawet dość często.
– Tak, ale to dupek z dużymi pieniędzmi,
więc łatwiej go znosić.
Dallas chciał coś jeszcze powiedzieć, ale mu-
siałby przyznać Eden rację. Pieniądze ułatwiają
życie, nauczył się już tego. Nie był już tym
naiwnym chłopcem, który myślał, że kotylion
za dwa dolary wystarczy, żeby zdobyć serce
najpiękniejszej dziewczyny w mieście, mimo że
kiedyś nie różnili się tak bardzo od siebie, gdy
wiedziała, co znaczy ubóstwo i bezsilność.
Udało jej się wyrwać, zostawić tamto środo-
wisko za sobą, a Dallas, mimo że wciąż w nim
tkwił, czuł się z nią jakoś związany. Tylko
dlatego schował kiedyś dumę do kieszeni. Z go-
ryczą wspomniał, jak kupił na targu bukiecik
fiołków i poszedł zaprosić Laney na bal. Oczy-
wiście odmówiła mu, a fiołki wylądowały na
śmietniku. Poszła na bal w towarzystwie kapi-
tana młodzieżowej drużyny futbolowej, a do
sukienki miała przypięty wielki kotylion ze
złotymi wstążkami.
Tego wieczora postanowił, że wybije ją sobie
z głowy.
Od tamtej pory, przez całą szkołę średnią,
odnosili się do siebie jak wrogowie, aż do
ostatniej nocy przed promocją. Wtedy wszyst-
ko było inne. Ona była inna. I przez jedną
słodką chwilę Dallas był bliski urzeczywist-
nienia swojego najskrytszego marzenia – przez
chwilę myślał, że Laney Merriweather będzie
jego. Choćby tylko na jedną noc.
Rozdział drugi
Laney trzymała w ręku czerwony biusto-
nosz, który przed chwilą kupiła, i czuła, że
ogarnia ją tęsknota.
Był ładny, to musiała przyznać. Ale ona
nie należała do kobiet, które nosiły czerwone,
zielone czy jakiekolwiek z tych, które prezen-
towała Karen. Nosiła za to nazwisko Merri-
weather, a to zobowiązywało. Duma, god-
ność oraz szacunek – te wartości towarzyszy-
ły jej całe życie, a żadna szanująca się Mer-
riweather nie mogła dopuścić, by ktokolwiek
ujrzał ją noszącą coś takiego. Większość ma-
tek martwiła się, czy ich córki dbają o czys-
tość. Matkę Laney bardziej niepokoiła moż-
liwość, że jej córka, choćby martwa, mogłaby
mieć na sobie niestosowną dla młodej damy
bieliznę.
Laney zerknęła jeszcze raz na koronki i zawi-
nęła je z powrotem w ozdobny papier. Nie dla
niej takie fatałaszki, bez względu na to, co
próbował jej wmówić Dallas Jericho.
Dallas. Był najprzystojniejszym i najbardziej
irytującym chłopakiem w całej szkole. Nie było
dnia, żeby z niej nie zadrwił, żeby z niej nie
szydził, doprowadzając ją do wściekłości. Siedział
za nią na lekcjach i ciągał za włosy. Na każdym
meczu można go było zobaczyć w pierwszym
rzędzie i wył głośno, kiedy Laney jako jedna
z cheerliderek zagrzewała ich drużynę do walki.
Gdy odpowiadała przy tablicy, rzucał w nią
kulkami z papieru. Zmienił jej życie w mękę, ale
mimo to wciąż go pragnęła, zarówno wtedy, jak
i teraz. Jednak nie miała zamiaru poddać się temu.
A jeśli chodzi o jej erotyczne fantazje... Cóż,
to tylko fantazje, nie mające związku z rzeczy-
wistością. Każdemu wolno marzyć. Byłby z nie-
go wspaniały Tarzan lub wysoki, ciemnowłosy,
nieokrzesany kowboj.
Jednego była pewna – nie będzie więcej
wspominać tamtej nocy, kiedy porzuciła skru-
puły i po raz pierwszy poczuła, jak to jest, kiedy
Dallas Jericho dotyka, pieści i całuje.
Potrząsnęła głową. Nie, nie będzie więcej
wspominać.
– Tak, zgadza się. – Dallas powtórzył numer
katalogowy zamawianych płytek. – Chciałbym,
aby dostarczyli mi je państwo najszybciej jak to
możliwe.
– Oczywiście, ale to kosztuje dodatkowo – od-
parł mężczyzna po drugiej stronie słuchawki.
– Nieważne, tylko mi je dostarczcie. Na
wczoraj.
Podał adres i odłożył słuchawkę. Opadł na
oparcie fotela i przetarł oczy. Było już późno, ale
nie miał po co wracać do domu. Puste łóżko nie
pociągało go zbytnio, zwłaszcza teraz, kiedy po
dziesięciu latach znów spotkał Laney Merri-
weather. Jego ciało reagowało na nią tak samo
gwałtownie jak dawniej. I jak dawniej była
poza jego zasięgiem.
Odsunął od siebie przygnębiające myśli. Mo-
że nie pasowali do siebie zbytnio, ale nie zna-
czyło to, że Laney była od niego pod jakimkol-
wiek względem lepsza. Nie był tym samym
ubogim chłopakiem, który mieszkał w zruj-
nowanym domu bez kanalizacji. Rozejrzał się
po biurze i poczuł dumę. To był jego dom,
położony na kilkunastoakrowym ranczu na
peryferiach miasta. Dołożył starań, aby wszyst-
ko było najlepszej jakości: od ręcznie tkanego
dywanu, leżącego na drewnianej podłodze, do
krytej skórą sofy, stojącej w drugim kącie poko-
ju. Jego siedziba w niczym nie przypominała
napuszonych rezydencji przy Main Street,
zwłaszcza tej, w której dorastała Laney. Nie, ten
dom był duży, ale zaprojektowany ze smakiem
i gustownie umeblowany. A co najważniejsze,
to był jego dom.
Przebył tak daleką drogę, dlaczego więc wciąż
czuł się jak napalony nastolatek w podartej
skórzanej kurtce, który tylko marzył z daleka
o obiekcie swojego pożądania? Nie mógł za-
stanawiać się dłużej nad tym problemem: prze-
raźliwe wycie alarmu wyrwało go z zamyślenia
i poderwało na nogi. Otworzył drzwi, za który-
mi stała starsza kobieta. Miała na sobie różowy
sweter zrobiony szydełkiem, usta zdobiła rów-
nie jaskrawa szminka.
– Znowu się zepsuł! – Eula Christian
z wściekłością próbowała wystukać prawidło-
wy kod systemu alarmowego przy drzwiach.
– Nie zepsuł się. Musiała pani wprowadzić
zły kod.
– Bzdura! Pamiętam go równie dobrze jak
moje własne nazwisko: 6249712!
– No właśnie. Poprawny kod to 6248712.
– Kiedy go zmieniłeś?
– Nie zmieniałem. Tam zawsze była ósemka.
– Bzdura! Bóg mi świadkiem, że wczoraj
wstukałam dziewiątkę i kod zadziałał.
– Niemożliwe.
– Posłuchaj mnie, Dallasie Zachariaszu Jeri-
cho. – Staruszka przewiercała go wzrokiem.
– Powiedziałam, że biorę Boga na świadka,
a takiego świadectwa nie należy lekceważyć.
Dallas zerknął na zegarek.
– Czy przypadkiem nie zaczął się już ,,Straż-
nik Teksasu’’?
Eula włożyła okulary na nos i spojrzała na
własny zegarek.
– Och, rzeczywiście! Ale muszę jeszcze wy-
jąć naczynia ze zmywarki. I poskładać pranie,
które leży w suszarce! – Na chwilę twarz
kobiety rozświetliło podniecenie, ale po chwili
posmutniała. – Nie masz czystej koszuli na
jutro. Miałam dziś wieczorem zająć się praniem.
Tak samo planowała wczoraj naprawę jego
spodni, przedwczoraj chciała odkurzyć salon,
a trzy dni temu powycierać podłogi. Eula Chris-
tian miała artretyzm w kolanach, słaby wzrok,
koszmarną pamięć i była beznadziejną gospody-
nią, ale Dallas wiedział, że miała złote serce.
Patrzył teraz na nią i wspominał, jak karmiła go
w dzieciństwie, kiedy jego ojciec był zbyt
pijany, żeby podnieść łyżkę do ust dziecka. Nie
była zamożna, ale chętnie dzieliła się tym, co
miała. Już dawno Dallas obiecał sobie, że kiedyś
odwdzięczy się jej, a on zawsze dotrzymywał
słowa.
– Poszperam w szafie, na pewno coś znajdę.
Przyzwoici ludzie nie zaczynają prania o tej
porze.
– Rzeczywiście, jest już dość późno – przytak-
nęła staruszka. Ostatni raz rzuciła okiem na
alarm. – Następnym razem uprzedź mnie, kiedy
zmienisz kod. Przez ciebie prawie ogłuchłam.
Chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili
zmienił zdanie. Patrzył, jak kuśtyka wolno do
salonu, zanim wrócił do biura. Być może było za
późno na pranie, ale na pracoholika takiego jak
on wciąż czekało mnóstwo obowiązków. Mu-
siał jeszcze zadzwonić do brygadzisty, udzielić
mu instrukcji, wpisać do komputera wydatki,
i tak dalej, i tak dalej. Lista była długa.
Westchnął głęboko i usiadł za biurkiem. Po-
stanowił, że skupi się na pracy, i tylko na pracy.
Nie chciał myśleć o Laney, o tym, jak seksownie
wyglądała ostatniego wieczoru, ani o tym, jak
bardzo chciał ją objąć i pocałować...
Zaraz, zaraz... Jego wzrok padł na pogniecio-
ną kartkę, na której zanotował nowe zamówie-
nie Claude’a Dixona. Dostrzegł napis ,,Twoje
najskrytsze marzenie’’. Zamarł na chwilę: na
szczycie strony wydrukowano potrójne M. Do-
piero wtedy poczuł delikatny zapach perfum.
Tak, to bez wątpienia były jej notatki. Jej
fantazje, jej słowa, jej wymarzony partner.
Wymarzony partner? To niemożliwe. Nawet
kiedy czytał opis, wmawiał sobie, że widzi
tylko to, co chce zobaczyć. Rzeczywiście, miał
na ramieniu tatuaż, pamiątkę pewnego burz-
liwego wieczoru spędzonego w Austin. To mógł
być zbieg okoliczności. Przecież Laney go nie
znosiła! Może go pragnęła, kiedyś, dawno, ale
nawet wtedy stchórzyła i uciekła, kiedy atmo-
sfera zrobiła się naprawdę gorąca. To niemoż-
liwe, żeby wciąż pożądała go tak bardzo jak on
jej. A może?...
Czytał kartkę wielokrotnie, utwierdzając się
w przekonaniu, że nie był jej obojętny. Rzeczy-
wiście pragnęła go, ale to w niczym nie zmienia-
ło jej stosunku do niego. Była córką sędziego
Merriweathera, a on tylko synem miejscowego
pijaczka. Takie połączenie nie dawało szans na
zakończenie w stylu hollywoodzkich filmów.
A może jednak...
Zawsze istniała możliwość, że się mylił,
że kto inny napisał te słowa, a Laney naprawdę
go nienawidziła. Dlatego wycofała się, zanim
sprawy zaszły za daleko. Poszła po rozum do
głowy i zrozumiała, że nie chciała go kochać.
A może pragnęła go tak bardzo, że aż się
wystraszyła intensywności tego uczucia?
A może...
Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
– Czy masz notatki w sprawie posiadłości
McCrackena? Muszę przejrzeć jeszcze cztery
inne sprawy, aha, jest jeszcze spór o krowę
Johnsona, i...
– Tato.
– ...spór majątkowy między Montgomerym
i Withersem, oprócz tego...
– Tato!
Sędzia Merriweather zerknął znad okularów.
– Słucham, kochanie.
– Zwolnij trochę.
– Przepraszam, jeśli mówię zbyt szybko.
Czy mam powtórzyć ostatnie...
– Zwolnij i odetchnij głęboko. Lekarz za-
bronił ci się denerwować.
– Nie zamierzam się denerwować. Chciałem
zająć się tylko tymi małymi sprawami...
Laney podeszła do ojca i wyjęła mu z rąk notes.
– Nie ma żadnych małych spraw. Przekaza-
łam je Cheryl Miller.
– Cheryl Miller?
– Asystentce sędziego Waltersa. Zaoferowa-
ła się, że pomoże mi odciążyć cię trochę, zanim
zatrudnię kogoś do pomocy. Do pomocy dla
ciebie, tato. Powinieneś wziąć sobie do serca
rady doktora Willaby.
– Ale przecież jestem tutaj, a nie w Austin!
Już i tak bardzo zwolniłem! Siedzę tu i wy-
słuchuję tych prowincjonalnych spraw, a jesz-
cze nie tak dawno byłem jednym z głównych
sędziów w Austin! Te spory o skrawki ziemi
albo o jakąś krowę to nic poważnego. – Oczy
zalśniły mu z podekscytowania. – Słyszałem, że
twoja firma zajęła się sprawą tego mordercy.
Czy już zadecydowali, kto poprowadzi zespół
obrońców?
Laney uniknęła jego wzroku i zajęła się po-
rządkowaniem papierów na stole.
– Jeszcze nie.
– To będziesz ty, moja droga. Jestem pewien.
Czy wiesz, że przez ostatnie dwadzieścia lat
Merriweatherowie byli w zespole obrońców
każdej większej sprawy o morderstwo w tym
stanie? Każdy wie, że Merriweatherowie to
najlepsi obrońcy. Jestem pewien, że wybiorą
ciebie.
Już wybrali, ale Laney odrzuciła propozycję.
Przyjęłaby ją oczywiście, bez względu na to, jak
małe byłyby szanse na wygraną, nawet gdyby
była prawie pewna, że oskarżony popełnił za-
rzucane mu czyny. Każdy zasługiwał na uczci-
wą obronę. Oprócz tego Laney chciała kon-
tynuować dwudziestoletnią tradycję. Załatwi
tylko sprawy ojca, zatrudni dla niego asystentkę
i wróci do Austin, i będzie robiła to, co umie
najlepiej, nawet jeśli nie będzie przy tym szczęś-
liwa. Znów poczuła ukłucie bólu, zapowiadają-
ce codzienny atak migreny. Nie miała go, o dzi-
wo, od trzech dni, odkąd przyjechała do domu.
– Gdzie są akta McGratha? – rozległ się głos
ojca.
– Ktoś inny je przegląda.
– Kto?
– Ja. Przejrzę je, opracuję i dam ci do prze-
czytania streszczenia.
– Co ty wyrabiasz? – zapytał, kiedy wzięła
wszystkie akta pod pachę i skierowała się ku
wyjściu.
– Przejmuję niektóre z twoich spraw.
– Ale one są moje! – powiedział tonem
małego dziecka, któremu ktoś odbiera zabawki.
Wyciągnął rękę, żeby zabrać jej papiery, ale nie
był dość szybki.
– Już nie. Teraz masz się zająć tym – odparła,
wręczając mu kolorowe prospekty ośrodków
wypoczynkowych.
– Co mam z tym zrobić?
– Wybrać, gdzie wolisz jechać na ryby.
– Na ryby?!
– Tak. Przecież kochasz wędkowanie.
A przynajmniej tak było w przeszłości. Pa-
miętała nieliczne dni spędzone nad jeziorem.
Ona siedziała na pomoście, mocząc nogi w wo-
dzie, a ojciec opowiadał jej o tych rzadkich
chwilach, które spędzał ze swym ojcem w ten
sam sposób. Nagle poczuła przypływ nostalgii
i wspomniała budynek przy Baker Street, w któ-
rym spędziła pierwsze sześć lat swego życia,
zanim została adoptowana przez bezdzietne
małżeństwo Merriweatherów. Jednego dnia nie
miała nic, dzień później miała już prawdziwy
dom.
Była im bardzo wdzięczna i przyrzekła sobie,
że będą z niej dumni. Chciała, żeby wszyscy
w mieście zapomnieli, że nie była rodzoną
córką sędziego, tylko niechcianym dzieckiem
z biednej dzielnicy. Udało jej się tego dokonać.
Przez całe dzieciństwo starała się z całych
sił zostać damą. Obserwowała uważnie matkę,
starając się przyswoić jej sposób bycia. Przy-
jaźniła się z ludźmi należącymi do elity Cadillac,
trzymając się jednocześnie z daleka od wszyst-
kiego, co mogłoby jej przypominać o Baker
Street.
Jednak pewien mężczyzna o zielonych
oczach nie pozwalał jej zapomnieć. Dallas Jeri-
cho. Intrygował ją już w dzieciństwie swym
ciepłym uśmiechem, wrażeniem łączącej ich
więzi. Gdy mieszkała na Baker Street, był jej
najbliższym sąsiadem i tylko on nie śmiał się
z niej, kiedy przychodziła do przedszkola dzień
po dniu w tym samym sweterku, bo nie miała
innego. Jej rodzice byli alkoholikami i przepijali
wszystkie pieniądze z opieki społecznej. Tylko
Dallas, którego ojciec też był uzależniony od
alkoholu, rozumiał jej sytuację.
Nigdy nie powiedział tego wprost, był na to
zbyt szorstki, ale jego czyny przemawiały
o wiele lepiej, niż zrobiłyby to słowa. Nie
zapomniała nigdy pewnego popołudnia, kiedy
siedziała z burczącym brzuszkiem na szkolnych
schodach, patrząc, jak inne dzieci jedzą drugie
śniadanie. Jej rodzice nie trzeźwieli już od
tygodnia i w domu nie było nic do jedzenia.
Dallas miał niewiele, tylko banana i rozmiękłą
kanapkę z majonezem, ale podzielił się z nią.
Polubiła go od tej chwili. Nawet gdy zamieniła
Baker Street na przyjemniejszą okolicę, to uczu-
cie, ku jej niezadowoleniu, pozostało nie zmie-
nione. Chciała wymazać całkowicie przeszłość,
zapomnieć, że chodziła kiedyś głodna. Ale nade
wszystko chciała zapomnieć, jak pyszna była
pewna kanapka z majonezem i jaką wdzięcz-
ność czuła wobec swego dobroczyńcy, kiedy
siedziała obok niego na szkolnych schodach.
Starała się z całych sił. Chodziła innymi
drogami, nosiła lepsze ubrania i zadawała się
z dziećmi bogatych rodziców, a Dallas w tym
czasie zadawał się z chłopcami tak biednymi jak
on sam. Miał usposobienie buntownika i okazy-
wał to wszem i wobec, z obojętną miną nosząc
wyświechtane spodnie i podarte podkoszulki.
Należeli do dwóch różnych światów, ale za-
wsze kiedy ich spojrzenia się spotkały, Laney
przychodziła na myśl tamta kanapka i ogarniało
ją dziwne ciepło. Dlatego kiedy Dallas zdołał
wyrwać się z tamtego środowiska i poprosił ją,
żeby poszła z nim na bal, prawie się zgodziła.
Odrzuciła zaproszenie z obawy przed dez-
aprobatą rodziców. Nie było jej łatwo, ale to
najlepsze, co mogła wtedy zrobić. Czuła, że
któregoś dnia zacznie pragnąć go za bardzo
i porzuci swe zasady w imię tej miłości. Jej decyzja
rozwścieczyła Dallasa i sprawiła, że przestał być
dla niej miły. Od tamtej pory żyli jak pies z kotem.
Zepchnęła w najdalszy zakątek umysłu obraz
Dallasa pożerającego ją wzrokiem i wróciła
myślami do tego, co mówił ojciec.
– Nie wiem...
– Ale ja wiem – odparła. – Doktor kazał ci
odpoczywać. Monty’s Lake ma najlepsze słod-
kowodne łowiska w Teksasie. A jeśli przyjdzie
ci ochota zapolować na morskie ryby, polecam
Port Arkansas.
– Ale to trzy godziny jazdy stąd!
– No i?
– Nie mogę wyjechać na ten weekend.
– Zdjął okulary i pokręcił głową.
– Nie na weekend. Jedziesz na cały tydzień.
Począwszy od piątku.
– Tego piątku?! Nie ma mowy. Mam mnóst-
wo pracy. W poniedziałek są dwa przesłucha-
nia, we wtorek mam rozprawę, w środę odbywa
się posiedzenie sądu polubownego, w czwartek
mam...
– ...mnie – dokończyła za niego. – Masz mnie.
Najbardziej wykwalifikowaną pomoc na świecie.
Przełożę przesłuchania, a resztą zajmę się sama.
– Nie jesteś tylko wykwalifikowana. Jesteś
tym, co w moim życiu najwspanialsze. Twoja
matka i ja mieliśmy ogromne szczęście – uśmie-
chał się, wypowiadając te słowa.
Ale to Laney miała dużo szczęścia. Mogli
wybrać jakiekolwiek inne dziecko, a wybrali
właśnie ją, pomimo środowiska, z jakiego pocho-
dziła, pomimo tego, kim byli jej rodzice. Za to
wszystko będzie im ogromnie wdzięczna do
końca życia.
– Więc gdzie chcesz jechać, tato?
– Nigdzie.
– Nie ma takiej możliwości.
– Monty’s Lake. Twoja matka uwielbiała
pstrągi.
Jej matka. Już przed jej śmiercią zawodowa
ambicja ojca przerastała zdrowy rozsądek, ale
kiedy odeszła, postanowił utopić smutek
w nadmiarze obowiązków.
– Mama na pewno by nie chciała, żebyś się
zapracował na śmierć.
– Twoja matka wiedziała, jaki jestem, kiedy
za mnie wychodziła.
– Uparty?
– Uparty w dążeniu do celu.
– Po co wyznaczać sobie odległe cele, jeśli
zamęczasz się, próbując je osiągnąć? Jestem
pewna, że mama, podobnie jak ja, nie po-
chwalałaby tego. Zajmę się rezerwacją. Wyjeż-
dżasz w piątek rano. A tymczasem – powiedzia-
ła, zabierając mu dokumenty – zwalniam cię
z obowiązków do pierwszej po południu, kiedy
rozpoczyna się przesłuchanie w sprawie o kozę
Jacksona.
Sędzia wyglądał na zaskoczonego.
– Jacksonowie będą walczyć o prawo do
opieki nad nią. Zawsze fascynowały mnie spory
o opiekę nad dziećmi, nawet jeśli w tym przy-
padku przedmiot rozprawy ma kopytka za-
miast nóg. A ty, tato, odpocznij trochę, utnij
sobie drzemkę albo idź na spacer.
– Atak serca na pewno już mi nie grozi.
Teraz mogę umrzeć tylko z nudów.
– Słodkich snów, tato.
– To mój tekst, kotku.
Głęboki męski głos rozległ się tuż za nią, gdy
zamykała biuro ojca. Zacisnęła dłoń mocniej na
klamce, gdy jej ciało zesztywniało. Zmusiła się
do rozluźnienia mięśni i głęboko zaczerpnęła
oddechu.
Tylko spokojnie... Właśnie tak należało po-
stępować z Dallasem Jericho. Ona o tym wie-
działa, ale jej ciało odmawiało współpracy i nie
chciało zachowywać się spokojnie....
Powoli wypuściła powietrze i odwróciła się.
– Powtarzam ci ostatni raz, że nie mam na
imię złotko. I o jakim tekście mówisz?
– Wczoraj wieczorem to ja tobie życzyłem
słodkich snów. – Wpatrywał się w nią swoimi
zielonymi oczami. Wskazującym palcem dotknął
kołnierzyka jej bluzki. Jedno delikatne muśnięcie
jedwabiu wystarczyło, żeby poczuła ciarki na
całym ciele. – Cytujesz moje wypowiedzi, należy
mi się coś za odstąpienie ci praw autorskich.
– Raczysz sobie żartować. Oprócz tego
wczoraj twoje ostatnie słowa dotyczyły planów
architektonicznych, nie snów.
– Od wczoraj zajmuję się też tekstami na
każdą okazję. Jesteś moją pierwszą klientką.
Słuchając jego niskiego głosu, czuła, jak całe
jej ciało zaczyna lekko drżeć. Zwykle jego
obecność wpływała zarówno na jej hormony,
jak i na nastrój: potrafił równie łatwo ją pod-
niecić, jak doprowadzić do wściekłości. Ale dziś
było inaczej. Dallas był dla niej... miły. Och nie,
tylko nie to.
– Dobrze się czujesz, kochanie? Wyglądasz,
jakbyś...
– ...miała mdłości? – szybko przytaknęła.
– Tak, nagle poczułam, że chyba mi słabo.
– Tak mi przykro. Wydawało mi się raczej,
że jest ci gorąco.
Laney poczuła, że naprawdę robi jej się słabo
ze strachu.
– Nie, nie, już mi lepiej, naprawdę.
– Ależ pozwól, że ci pomogę. – Wyciągnął
swą opaloną dłoń i nim zdążyła zaoponować,
rozpiął górne guziki jej bluzki.
Rozdział trzeci
Powinna odtrącić jego rękę, zanim zdążył jej
dotknąć, przecież naokoło było mnóstwo ludzi.
Słyszała głosy, śmiechy. Ale ku swemu zdziwie-
niu nie wpadła w panikę, obecność ludzi tylko
wzmogła jej podniecenie. Serce waliło jej jak
młotem, krew tętniła w uszach, a ręka Dallasa
wciąż była niebezpiecznie blisko jej dekoltu.
– Mówiłem, że jest ci gorąco – stwierdził,
delikatnie dotykając jej skóry. – A może to co
innego, Laney...?
Już chciała wyjawić mu prawdę, gdy za
drzwiami rozległ się głos ojca, przywracając jej
resztki zdrowego rozsądku.
– ...i upewnij się, proszę, że te akta będą na
moim biurku, kiedy wrócę.
– Czuję się świetnie. Czy mógłbyś zostawić
w spokoju guziki mojej bluzki?
Nie była już naiwną nastolatką, która nie
potrafiłaby poradzić sobie z burzą hormonów.
Była dorosłą kobietą, która zachowa spokój,
mimo tego, że Dallas był tak uprzejmy. Zbyt
uprzejmy. Odetchnęła głęboko, zapięła bluzkę
pod samą szyją i zebrała się na odwagę.
– A właściwie to co ty tu robisz?
– Odbierałem pozwolenie na budowę.
– Ale to w drugiej części budynku. Co robisz
pod biurem mojego ojca?
– Są dwa powody.
– Tak? Słucham uważnie.
– W piątek wieczorem zaczyna się Zlot Sta-
rych Samochodów i urządzane jest przyjęcie
z grillem. W tym roku dochód przeznaczony
jest dla Millerów. Ich córka miała w zeszłym
roku przeszczepianą wątrobę i rachunki za
opiekę lekarską przekraczają ich możliwości
finansowe. Mam jedną dodatkową wejściówkę
i pomyślałem, że może chciałabyś się wybrać
– mówiąc to, wyciągnął do niej bilet.
– Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że
zapraszasz mnie na randkę.
Przez chwilę miał dziwny wyraz twarzy,
który zniknął, kiedy spojrzał jej w oczy.
– Im więcej gości, tym większe fundusze
zbierzemy. – Uśmiechnął się.
Przez chwilę poczuła się lekko rozczarowana,
ale zaraz wyjaśniła sama sobie, że przecież tak
naprawdę to wcale nie chce, żeby ją gdziekol-
wiek zapraszał. Chciała, żeby trzymał się od niej
z daleka.
– Zapomniałam, że nie umawiasz się na
randki.
– Ty też się nie umawiasz. W każdym razie
nie ze mną. – Wsunął bilet do kieszonki w jej
bluzce. – Z jednym wyjątkiem.
– To nie była randka. To było tylko...
– ...pożądanie – skończył za nią. – Po prostu
mnie pragnęłaś.
Chciała zaprzeczyć, ale bała się tego, co
mogłaby usłyszeć. A oprócz tego miał rację:
pragnęła go. Pragnęła go całe życie, a tamtej
nocy dała temu upust, przez jedną chwilę
chciała być z nim. Na szczęście zmądrzała,
zanim naprawdę ,,to’’ zrobili. Ale najgorsze, że
kiedy tak stała blisko niego, nie czuła zadowole-
nia, tylko żal.
Odetchnęła głęboko.
– A jaki jest ten drugi powód?
Myślała, że wspomni biuro podatkowe, które
znajdowało się tuż obok, albo któreś z innych
biur na tym samym piętrze, ale Dallas uśmiech-
nął się i wzruszył ramionami.
– Ciekawość zwyciężyła.
– O czym ty mówisz?
– Chciałem zapytać, jakie miałaś dziś sny.
– Co?!
– No, czy były słodkie, tak jak ci życzyłem
– wyszeptał z ustami tuż nad jej uchem.
Pytanie sprawiło, że nagle ujrzała przed ocza-
mi obrazy z przeszłości. Dotyk ciał, ust, rąk...
Odwróciła wzrok.
– Dziękuję, spałam dość dobrze. Muszę wra-
cać do pracy.
– Ja też – spojrzał na zegarek. – Do zoba-
czenia w piątek. – Wyciągnął rękę i wsunął jej za
ucho niesforny kosmyk. Przez chwilę nie mogła
zaczerpnąć oddechu.
– Nie mogę w piątek – wydusiła z siebie
w końcu, patrząc, jak Dallas kieruje się w stronę
drzwi. Obserwowała jego zgrabne, muskularne
pośladki, czując rosnące podniecenie.
– Nie musisz się jakoś specjalnie ubierać.
– Nie mam zamiaru się ubierać – odparła, zła
na samą siebie za ogarniające ją uczucie.
Obejrzał się.
– To super! – Uśmiechnął się.
– Nie to miałam na myśli. – Poczuła się nagle
jak idiotka. – Nie mam zamiaru się ubierać, bo
po prostu nigdzie się nie wybieram. Bardzo się
cieszę, że mnie zaprosiłeś, ale jestem zajęta i nie
mogę... – przerwał jej dźwięk zamykanych
drzwi – iść... – dokończyła.
Wciąż czuła jego zapach unoszący się w po-
wietrzu, zapach skórzanej kurtki i świeżego
drewna. Jej serce wciąż biło szybko, mimo że
jego kroki już ucichły w oddali. Ten mężczyzna
nie był częścią snu, nie mogła się obudzić
i poczuć bezpieczna. Był aż zanadto praw-
dziwy.
– Panna Merriweather?
W drzwiach biura stała drobna blondynka
ubrana w prostą sukienkę, która dawno temu
była żółta, ale teraz, po zbyt wielu praniach,
miejscami wyblakła. Na jej ramieniu wisiała
jaskrawożółta torebka, pantofelki podobnego
koloru były mocno spękane. Włosy ściągnęła
w prosty kucyk, jednak kilka kosmyków, które
wymknęły się ze spinki, sprawiało, że wy-
glądała niechlujnie. Była jeszcze młoda, liczyła
może dwadzieścia pięć lat, ale miała w oczach
coś, co mówiło, że życie jej nie rozpieszczało.
– Nazywam się Brigette. Byłam umówiona
na dziewiątą.
Laney rzuciła okiem na leżący przed nią
życiorys. Ze wszystkich osób ubiegających się
o to stanowisko ta była najodpowiedniejsza.
– Brigette Summers?
– Tak, to ja. – Zerknęła ukradkiem na zega-
rek. – Przepraszam, że się spóźniłam, ale mój
samochód postanowił zepsuć się właśnie dzi-
siejszego ranka. Na szczęście mieszkam niedale-
ko, więc przybiegłam najszybciej, jak mogłam.
– Zaczerpnęła oddechu. – Zwykle jestem punk-
tualna.
– Nic się nie stało. Proszę usiąść.
– Wiem, że to może sprawiać złe wrażenie
– mówiła, idąc w stronę krzesła – ale ja napraw-
dę jestem bardzo punktualna. Nawet kiedy
dzieci są niegrzeczne, daję sobie z nimi radę
i zdążam na czas.
– Ma pani dzieci?
– Nie. To znaczy tak, opiekuję się trójką
młodszego rodzeństwa. Nasza mama jest cho-
ra. Ale to mi zupełnie nie przeszkadza, dosko-
nale sobie ze wszystkim daję radę. Proszę
sprawdzić moje referencje, zobaczy pani, że
nie spóźniam się i nie byłam na zwolnieniu od
trzech lat. Naprawdę jestem dobrym pracow-
nikiem i można na mnie polegać. I jestem
dobrą stenotypistką: piszę dziewięćdziesiąt
słów na minutę.
– To rzeczywiście dobry wynik. Czy pra-
cowała już pani w firmie prawniczej?
Kobieta nagle posmutniała.
– Nie. Pracowałam głównie w handlu. Rów-
nolegle studiowałam w Austin Community
College. Mogę dodać, że miałam zajęcia z prawa
kryminalnego i ukończyłam kilka kursów zwią-
zanych z obsługą biura. Nadaję się do tej pracy.
Powiedziała to z taką pewnością siebie, że
Laney musiała jej uwierzyć. Nadawała się do tej
pracy, ale ten wygląd... Sędzia Merriweather
zawsze przykładał dużą wagę do stroju. Prze-
cież nie mogła przedstawić mu tej kobiety jako
przyszłej asystentki, której miał zaufać.
– Ma pani bardzo dobre kwalifikacje, ale
szczerze mówiąc, szukam kogoś, kto trochę
lepiej orientowałby się w problemach prawni-
czych.
– Oczywiście – odparła kobieta z lekką nutką
rozczarowania. – Ale ja naprawdę nadaję się do
tej pracy, panno Merriweather. Ukończyłam
college z najlepszymi ocenami.
– Będę o tym pamiętać. – Laney uśmiechnęła
się i wyciągnęła do niej rękę. – Zadzwonię do
pani.
Sama nie wierzyła w to, co mówi, i widziała,
że kobieta też w to nie wierzy. Poczuła się
winna, ale zaraz wytłumaczyła sobie, że prze-
cież musi dbać o dobro ojca. To nie była
odpowednia kandydatka. Spojrzała na następ-
ny życiorys. Może teraz będzie miała więcej
szczęścia.
Pół godziny później Laney siedziała za biur-
kiem, obserwując, jak jedna z kolejnych kan-
dydatek, gustownie ubrana brunetka, nieudol-
nie stuka w klawiaturę komputera. Spoglądała
na ekran, potem na klawiaturę, z powrotem na
ekran.
– Przepraszam, że pani przerywam, ale czy
kiedykolwiek pracowała pani jako sekretarka?
– No, zajmowałam takie stanowisko w fir-
mie prawniczej, więc chyba można powiedzieć,
że tak.
– A jakie były pani obowiązki?
– Odbierałam telefony – uśmiechnęła się.
– I przyjmowałam zamówienia na lunch. I od-
bierałam ubrania pana Crawforda z pralni.
Laney poczuła rozczarowanie.
– Obawiam się, że to stanowisko przewiduje
trochę bardziej skomplikowane obowiązki.
– No pewnie. – Kobieta wystukała jeszcze
kilka znaków na klawiaturze. – Ale widzi pani,
szukam właśnie czegoś trudniejszego. Nie po to
spędziłam dwa lata w szkole, żeby teraz przy-
nosić z pralni wykrochmalone sukienki.
– Chodziła pani do szkoły? Czy była ona
jakoś związana z prawem? – zapytała Laney
pełna nadziei.
– Właśnie ukończyłam kurs koresponden-
cyjny – oświadczyła kobieta z dumą. – Chcia-
łam ukończyć kurs gotowania, bo kucharze tak
dobrze zarabiają, a ja zawsze z przyjemnością
przyjmowałam zamówienia od pracowników,
ale potem pomyślałam, że to zrujnowałoby mi
paznokcie.
Następnych piętnaście kandydatek miało po-
dobne kwalifikacje.
– Ukończyła pani kurs korespondencyjny?
– zapytała Laney jedną z nich, patrząc, jak
kobieta z trudem odnajduje znaki na klawiatu-
rze.
– Skąd pani wie? – zapytała kandydatka na
asystentkę sędziego, nie odrywając wzroku od
klawiatury, gdzie szukała kolejnej litery. – Kurs
stenotypii był przyspieszony – musiałam obej-
rzeć film, na którym ktoś pisał na maszynie.
Całą godzinę! Ale okazuje się, że to trudniejsze,
niż myślałam.
Sprawa wyglądała na beznadziejną. Po kilku
dniach rozmów z mniej lub bardziej niewyda-
rzonymi kandydatkami i przygotowań do wy-
jazdu ojca Laney czuła się jak wyżęta. Wreszcie
w piątek sędzia udał się na zasłużony wypoczy-
nek, a ona przypomniała sobie o zaproszeniu
Dallasa. Jednego była pewna: nie pójdzie z nim
na to przyjęcie.
W piątkowy wieczór Laney stała w kuchni
i robiła wszystko, żeby nie myśleć o Dallasie.
W końcu złapała pudełko wiśni w czekoladzie,
duży kubek kakao i usiadła na sofie. Włączyła
telewizor i zaczęła przerzucać kanały, połykając
kolejne wiśnie i próbując się uspokoić.
Ojciec wyjechał wczesnym popołudniem,
zrzędząc do ostatniej chwili i udzielając jej
niezliczonej ilości rad. Zdołała skonfiskować
mu telefon komórkowy i przenośny faks, ale
musiała pozwolić na zabranie akt jednej ze
spraw. Ojciec uparł się, że musi mieć coś do
czytania.
Dom był zupełnie pusty i nie musiała się o nic
martwić. Po godzinie leżało przed nią do poło-
wy opróżnione pudełko wiśni w czekoladzie,
a ona wciąż czuła się tak samo jak godzinę
temu: głodna, niespokojna, spragniona czegoś
nieokreślonego.
Zjadła kolejną wiśnię. No dobrze, może i pój-
dzie. Ale tylko na chwilkę. W końcu to nie byle
co, tylko rozpoczęcie Zlotu Starych Samocho-
dów. A oprócz tego zyski były przeznaczone na
szczytny cel. Przecież nie pójdzie tam tylko po
to, żeby zobaczyć się z Dallasem. Równie
dobrze może go w ogóle nie spotkać, przecież
będzie tam całe miasto. To bardzo prawdopodo-
bne. Prawie w to uwierzyła.
– Zmieniliśmy zdanie. Proszę zapomnieć
o niebieskim: teraz Katherine chce róż i cytrynę.
Dallas wyciągnął pogniecioną kartkę z kie-
szeni, skreślił wcześniejsze zamówienie i zapi-
sał nowy numer katalogowy
– Aha, i Katherine mówiła, żeby pan się
upewnił, że cytrynowy kolor nie będzie zbyt
intensywny. A róż ma być bardzo delikatny,
raczej perłowy niż łososiowy. Genevive Worth-
igton urządziła już swój domek letni na łoso-
siowo.
Dallas nawet nie chciał sobie wyobrażać
domku letniego w kolorze łososiowym.
– Domek letni będzie się ładnie komponował
ze stodołą – ciągnął Claude.
– Tak, oczywiście. – Dallas mógł tylko przy-
taknąć.
– Porozmawiamy jeszcze, kiedy roboty będą
się miały ku końcowi. Wyjeżdżam na Tahiti na
parę tygodni, to może jak wrócę. – Dixon zerk-
nął do kalendarza. – Nie, potem jedziemy z Ka-
therine i jej rodziną do Włoch, więc zobaczymy
się za cztery tygodnie.
Cztery tygodnie bez żadnych zmian? O tym
marzył. A
` propos marzeń... Dallas rozejrzał się
po klubie. Pomieszczenie było pełne ludzi, głoś-
ny gwar nie pozwalał się skupić, w kącie orkiest-
ra przygotowywała się, żeby zagrać ponownie
po przerwie. Byli już chyba wszyscy. Wszyscy,
oprócz pewnej seksownej blondynki...
Spojrzał znów na kartkę, na której zapisał
numer katalogowy płytek, i przeczytał jeszcze
raz słowa, które znał już prawie na pamięć.
Może robił z siebie idiotę? Ale przecież widział,
jak patrzyła na niego z pożądaniem w budynku
sądu. Widział, jak zwilżała usta, jak rumieniec
wypełzał na jej twarz, jak drżała, kiedy jej
dotknął... Więc gdzie była teraz, do cholery?!
Złożył kartkę i właśnie chował ją do kieszeni,
kiedy usłyszał jej głos.
– Cóż za frekwencja. Chyba wszyscy się
pojawili.
Poczuł, jak ogarnia go fala gorąca, i uśmiech-
nął się mimo woli. Rozzłościło go to – nie będzie
okazywał uczuć i wystawiał się na pośmiewis-
ko. Zmusił się, żeby zrobić niezadowoloną
minę.
– Najwyższy czas – powiedział, wręczając
jej pudełko pełne jednorazowych kubeczków.
– Czeka nas dużo pracy.
Chciała być miła, ale to wszystko. Podzięko-
wałaby za bilet, i już. Nie chciała być nieuprzej-
ma, nawet dla Dallasa Jericho, na oczach całego
miasta. Ale nigdy nie podejrzewała, że spędzi
ten wieczór za ladą, serwując ciasteczka. Miała
ochotę wyskoczyć zza lady i uciec gdzie pieprz
rośnie. Do tego jeszcze Dallas, zbyt miły, zbyt
przystojny, zbyt blisko.
– Eula! Tutaj! – zawołał. – Pomóc pani?
Laney odwróciła się i zobaczyła, jak staruszka
kuśtyka w stronę stołu, niosąc przed sobą wielki
talerz. Potrząsnęła głową, ale Dallas, nie zrażo-
ny, dopadł jej szybko, odebrał talerz i odprowa-
dził do najbliższego krzesła. Przypomniała sobie
podobną scenę, kiedy jej mama upuściła torbę
pełną zakupów w drodze z supermarketu, a ten
sam człowiek, wtedy jeszcze mały chłopiec
w zniszczonym ubranku, pośpieszył jej z pomo-
cą. Mama próbowała dać mu dolara, ale on, choć
widać było, że w jego domu się nie przelewało,
potrząsnął głową i przyjął tylko podzięko-
wania.
Odsunęła od siebie te wspomnienia. Od tam-
tej pory wszystko w jej życiu się zmieniło:
należała do Merriweatherów, nie musiała się
martwić o ubranie ani jedzenie, dzięki swoim
nowym rodzicom miała wszystko, o czym
mogła zamarzyć.
– Czy to nie ta kobieta, która mieszka samo-
tnie w domu obok kościoła? – zapytała go, kiedy
wrócił.
– Nie. To kobieta, która mieszka ze mną. To
moja gospodyni.
– Gospodyni? – spojrzała zdziwiona na trzę-
sącą się staruszkę. – Prowadzi ci dom?
– Bardzo się stara. To mi wystarczy.
Jej podziw dla niego rósł, wraz z innym
uczuciem, do którego nie chciała się przyznać.
Skupiła się na ciastkach.
– Od kiedy umiesz robić takie ciastka?
– Gdzieś od szóstej. Janice May Alcott, która
zwykle prowadzi ten stragan, złapała jakąś
infekcję i lekarz wysłał ją do domu. Zgłosiłem
się, że ją zastąpię.
– To znaczy, że nigdy przedtem tego nie
robiłeś?
– Jako dziecko często przyglądałem się, jak
to się robi. – Wcisnął guzik i na skwierczący
tłuszcz spadła kolejna porcja ciasta. – Zawsze
wyjadałem wszystkie resztki. Zdarzyło mi się
też reperować tę kapryśną maszynę. Janice
raczej gubi się, kiedy musi coś naprawić.
Zaczęła wycierać cukier z lady, kiedy za sobą
usłyszała głos.
– Dwa ciasteczka z dodatkowym cynamo...
o mój Boże, Laney! Laney Meriweather! To
naprawdę ty!
Laney odwróciła się i stanęła twarzą w twarz
z lalką Barbie. Słodka twarz o kształcie serca,
długie blond włosy ściągnięte do tyłu, subtelny
makijaż podkreślający wielkie niebieskie oczy.
Kremowa bluzka, z pewnością od Gucciego,
okrywała drobne ramiona i kształtne piersi.
Jedwabne spodnie pozwalały podziwiać zgrab-
ne nogi i biodra. Chodząca doskonałość – tak
można było określić Caroline Peterson, dzie-
dziczkę starej teksańskiej fortuny, którą Laney
podziwiała od czasów szkolnych.
– To naprawdę ty – powtórzyła. – Poznajesz
mnie? To ja, Caroline Peterson, to znaczy
Peterson-Montgomery.
– Więc wreszcie pobraliście się z Walterem?
– Tak, i jesteśmy bardzo szczęśliwi. Mamy
dwójkę wspaniałych dzieci. Wprost nie mogę
w to uwierzyć – wyglądasz identycznie jak
w szkole. Nawet włosy nosisz tak samo.
Laney odruchowo poprawiła kok.
– Trudno odzwyczaić się od starych nawy-
ków.
Zwłaszcza jeśli wchodzą w krew. Czesała się
jak jej matka, i matka jej matki, i wszystkie
kobiety Merriweatherów przez ostatnie kilka-
set lat. Caroline przyjrzała jej się z bliska.
– Och, wciąż masz tak samo niesamowicie
niebieskie oczy. Powinnaś je jakoś podkreślać.
A twoje usta! Naprawdę, szminka by im nie
zaszkodziła. Jeśli pozwolisz...
– Niestety, nie. Brwi odrastały mi dwanaście
lat po tym, jak cię do nich ostatni raz dopuś-
ciłam.
Ostatni raz był w czasie niezapomnianej
nocnej imprezy na zakończenie szkoły, kiedy to
nieliczne wybranki spędziły całą noc u Caroline,
plotkując i objadając się pizzą. Laney nawet nie
zdążyła się zorientować, kiedy Caroline obrała
ją za obiekt eksperymentów. Zgodziła się pod
naciskiem koleżanek. Nie chciała się wyłamy-
wać – chciała, żeby ją akceptowały, chciała być
jedną z nich.
– Nie było tak źle – Caroline uśmiechnęła się
– a twoje włosy wyglądały naprawdę wspania-
le. – Odwróciła się i pomachała do wysokiego,
przystojnego mężczyzny. – Walter, zobacz, kto
sprzedaje te ciastka!
Chwilę później Laney witała się z Walte-
rem Montgomerym, którego pamiętała jako
rozpieszczonego osiemnastolatka, obecnie od-
noszącego sukcesy maklera giełdowego z Au-
stin.
– Pamiętasz Laney? Była prymuską w naszej
klasie – przypomiała mu Caroline. – Bystra,
pilna, zawsze niezawodna. My się wygłupiałyś-
my, a Laney uparcie dążyła do celu. Nie uganiała
się za chłopakami, po lekcjach szła prosto do
domu...
– Dwa ciasteczka z dodatkowym cynamo-
nem – przerwała jej Laney.
To prawda: była niezawodna, pilna i szczęś-
liwa, że jej rodzice byli z niej dumni. Ale
słuchając Caroline, zdała sobie sprawę, że była
też niewyobrażalnie nudna, niezadowolona
z życia, zmęczona wiecznym zabieganiem o ak-
ceptację koleżanek, udawaniem, że jest im rów-
na. A nie była: była tylko biedną Laney Boggs
urodzoną w ubogiej dzielnicy, która dzięki
niesłychanemu zbiegowi okoliczności stała się
jedną z nich. One to wiedziały, zarówno wtedy,
jak i teraz.
Odepchnęła od siebie te myśli i... zmart-
wiała, widząc, co dzieje się z maszyną do
ciastek. Rzuciła się, aby odciąć dopływ ciasta,
ale przycisk się zablokował, a masa płynęła
i płynęła...
– Laney, wszystko w porządku? – spytała
zaniepokojona Caroline.
– Tak, tak.
– Myślisz, że coś się zepsuło?
– Nie – oparła Laney, walcząc z maszyną
i rosnącą paniką. – Ta maszyna chyba ożyła.
Usłyszała za sobą śmiech. Dallas stał tuż za
nią.
– Nie denerwuj się tak – wyszeptał jej do
ucha. – Rozluźnij się trochę.
Rozdział czwarty
– Rozluźnij się – wyszeptał jej ponownie do
ucha.
– Ale zobacz, co narobiłam – zaprotestowała,
patrząc, jak ciasto wciąż spływa na gorący
tłuszcz.
Sama jego obecność wpłynęła na nią uspoka-
jająco, choć bliskość sprawiła, że zaczęło ogar-
niać ją gorąco, niesamowite, wszechogarniają-
ce, zapierające dech w piersiach i tłumiące
wszelkie zmysły gorąco.
– O, tak, już dobrze. – Objął jej dłoń i delikat-
nie zmusił ją, żeby zwolniła w końcu przycisk.
Ciasto przestało lecieć.
– Widzisz, to wcale nie takie trudne.
Zdała sobie sprawę, że Dallas przytulił się do
niej mocno, i poczuła, jaki jest podniecony.
Poczuła, jak pieści płatek jej ucha, delikatnie liże
i głaszcze. Nagle naszła ją ochota, żeby od-
wrócić się i odpowiedzieć na pieszczotę.
– Już dobrze? – Głos Caroline sprawił, że
oprzytomniała i zdała sobie sprawę, że Dallas
pieści ją na oczach całego miasta.
– Zablokowało się – odparł Dallas przez ramię.
– Ale udało nam się wyłączyć – dodała Laney
słabym głosem, tak podniecona, że ledwo mogła
coś z siebie wykrztusić.
– Widzisz, wystarczyło przekręcić... A to cię
kręci? – zapytał. Wsunął pod jej bluzeczkę rękę,
którą obejmował ją w talii, i zaczął zataczać
małe kółeczka naokoło jej pępka.
Rozchyliła usta, żeby zaczerpnąć oddechu.
Cała płonęła. Kiedy ręka przesunęła się wyżej
i dotknęła jej piersi, drgnęła.
– Ostrożnie – szepnął jej do ucha – bo ktoś
się może zorientować. A może byś chciała?...
Chcesz, żeby ktoś zobaczył, co ci robię, prawda?
Kręci cię myśl, że ktoś mógłby zobaczyć, jak na
ciebie działam?
– Przestań...
– Chcesz, żebym przestał?
Tak. Nie. Nie wiem. Odpowiedzi przemyka-
ły jej przez głowę, sama nie wiedziała, co
powiedzieć. Gdyby tylko mogła się skupić... Ale
ręka pieszcząca ją delikatnie mąciła jej myśli.
– Musisz przestać.
– Jest całe mnóstwo rzeczy, które muszę, ale
tego akurat nie. Jest jednak coś innego, co chyba
muszę zrobić... – zaczął pieścić językiem jej
ucho.
Laney nie mogła wydusić słowa.
– Taka grzeczna, dobrze wychowana... Za-
wsze wiedziałem, że tak naprawdę jesteś zupeł-
nie inna. Jesteś stworzona do całowania, doty-
kania, do miłości. Jesteś stworzona dla mnie.
Słowa rozbrzmiewały jej w głowie. Zaczęły
do niej docierać dźwięki otoczenia: muzyka,
kroki, głosy i śmiechy przechodzących ludzi.
Ale to wszystko nie wystarczyło, żeby przy-
wrócić ją do rzeczywistości. Tylko serce zaczęło
jej walić jeszcze szybciej. Jeszcze nigdy się tak
nie czuła.
– Powiedz mi, że ci się podoba...
Chciała przytaknąć, ale było tyle rzeczy,
które cisnęły jej się na usta. Chciała mu powie-
dzieć, co czuła, czego pragnęła, tu i teraz,
pomimo otaczających ich ludzi, chciała mu
opowiedzieć o swoich fantazjach... Ale nagle
ogarnął ją strach, że zmarnuje wszystko, o co
walczyła tyle lat. Nie mogła przestać udawać.
– Myślę, że... że już mają dość. – To wszyst-
ko, co zdołała z siebie wykrztusić.
– Co?!
– Ciastka. Chyba już się usmażyły.
Poczuła, jak zastygł w bezruchu.
– Skończymy później – stwierdził i wypuścił
ją z objęć.
Te słowa towarzyszyły jej przez następne pół
godziny, kiedy starała się trzymać od niego tak
daleko, jak to było możliwe. To znaczy na
odległość większą niż wyciągnięta ręka. Na
wypadek gdyby chciała go dotknąć... Stała jed-
nak po swojej stronie straganu i pozwoliła
Dallasowi zająć się przygotowywaniem ciastek,
a przy najbliższej okazji, kiedy był zajęty roz-
mową z Drew Hayes, wymknęła się z przyjęcia
i uciekła do domu.
Mogła uciec od niego, ale nie mogła uciec od
swoich myśli. Mężczyzna z fantazji już jej nie
wystarczał. Teraz pragnęła tego prawdziwego.
– Naprawdę, jesteśmy ci bardzo wdzięczni
za pomoc – dziękowała jej następnego dnia
z samego rana Drew Hayes.
Laney, obudzona dzwonkiem telefonu pró-
bowała dojrzeć zegarek w nikłym świetle prze-
nikającym przez zaciągnięte zasłony. Któraż to
godzina?
– Przyjedź, proszę, na szóstą. Będziesz miała
dość czasu, żeby się zarejestrować przy stole
sędziów, tam też dostaniesz plakietkę z nazwis-
kiem i wskażą ci twoje miejsce.
– Plakietkę z nazwiskiem?
– Naprawdę, ratujesz nam życie. Nie przy-
puszczałam, że zgodzisz się nam pomóc. Każdy,
do kogo się zwracałam, ma jakąś krewną wśród
zawodniczek albo całą masę innych obowiąz-
ków. Nie wyobrażasz, sobie jaką ulgę poczułam,
kiedy Dallas mi powiedział, że na pewno zgo-
dzisz się zostać czwartym sędzią.
– Ale ja nie...
– Powinnam się domyślić, że zgodzisz się
wziąć udział w wyborach. Twój ojciec spon-
sorował je od dwudziestu lat. Nawet w zeszłym
roku wspomógł nas znaczącą sumą. Nie dziwię
się, że zgodziłaś się nam pomóc. Jesteś nieodrod-
ną córką Merriweatherów.
Ostatnie zdanie wyrwało ją ze snu. Całe
życie walczyła o akceptację i o to, by jej rodzice
nie musieli się za nią wstydzić. Stwierdzenie
rodowitej mieszkanki Cadillac napełniło ją du-
mą. Bez namysłu odparła:
– O której mam tam być?
W końcu to tylko jeden wieczór. Najgorsze,
że być może będzie musiała siedzieć koło Dal-
lasa. Ale co tam, całe życie tłumiła w sobie
uczucia do niego, jeden wieczór więcej nie
sprawi jej takiej różnicy, zwłaszcza że robiła to
dla dobrego imienia Merriweatherów.
To miał być najdłuższy wieczór w jej życiu.
Od momentu kiedy usiadła na swoim miej-
scu punktualnie o ósmej, wiedziała, że będzie
siedzieć obok Dallasa. Był taki przystojny
w dżinsach i koszuli. Ale co gorsza, był taki...
sympatyczny z szerokim uśmiechem i błysz-
czącymi oczami.
– Gdybym był bardzo wrażliwy, obraziłbym
się po tym, jak wczoraj wyszłaś bez pożegnania
– powiedział cicho, gdy światła zgasły i na scenę
wyszła żona burmistrza, żeby rozpocząć wybo-
ry miss.
– Cóż za szczęście, że nigdy nie byłeś szcze-
gólnie wrażliwy.
– Może się zmieniłem.
– Gdyby ciocia miała wąsy, toby był wuja-
szek!
– Gdybym był naprawdę wrażliwy, obraził-
bym się teraz, że tak się ode mnie odsuwasz.
Wiesz, kotku, zwykle nie gryzę. – Uśmiechnął
się jeszcze szerzej. – Chyba że poprosisz.
Jakoś żadna złośliwa odpowiedź nie przy-
chodziła jej do głowy. Chciałaby, żeby nie był
taki miły, żeby zachowywał się jak w szkole,
kiedy codziennie rano przyczepiał jej do pleców
kartkę z napisem ,,Kopnij mnie!’’ Mogła go
wtedy nie znosić z czystym sumieniem.
– Może posłuchamy? – Żona burmistrza
właśnie kończyła mówić.
Kiedy kandydatki do tytułu miss zaczęły
wychodzić na scenę, Laney udało się zapomnieć
o kłopotliwym sąsiedztwie i odprężyła się tro-
chę. Mogła skupić się na sędziowaniu. Niestety,
w pewnym momencie Dallas zaczął się wiercić
i jego umięśnione udo dotknęło nogi Laney.
Serce zaczęło jej walić jak młotem, ręce drżały,
a na twarz wypełzł rumieniec. A co gorsza, ciało
wbrew jej woli oczekiwało dalszego ciągu. Przez
cały wieczór historia powtarzała się wielokrot-
nie: czasem niechcący otarł się ramieniem o nią,
innym razem przypadkiem dotknął jej nogi...
I ten męski zapach...
W końcu, nareszcie, wybory się zakończyły
i Laney mogła z ulgą zerwać się z miejsca, chcąc
dostarczyć wyniki głosowania przewodniczące-
mu komisji. Następny kwadrans trwało jeszcze
ogłaszanie wyników. Laney gratulowała laurea-
tkom, szczęśliwa, że może się skryć w tłumie.
Wymieniała uprzejmości ze znajomymi ojca
i starała się z całych sił zapomnieć, jak niepoko-
jący wpływ miała na nią bliskość Dallasa.
Pół godziny później usiadła na krawędzi
sceny i z westchnieniem ulgi zsunęła buty.
Bezmyślnie wpatrywała się w pustą widownię.
Ostatni goście opuszczali salę i ich głosy powoli
cichły. Odetchnęła głęboko i niezadowolona
zmarszczyła czoło, czując, że jej ciało jeszcze
nie ochłonęło po trzech godzinach, piętnastu
minutach i trzydziestu sześciu sekundach spę-
dzonych w sąsiedztwie Dallasa Jericho. Była
zdegustowana. Nie powinna w ten sposób
reagować. To przecież tylko mężczyzna!
Ale właśnie o tym mężczyźnie marzyła przez
całe życie. A teraz stawał się on częścią jej życia,
co uzmysłowiła sobie, gdy zobaczyła go stojące-
go w drzwiach z talerzem i kieliszkiem.
– Musiałem wygrać prawdziwą walkę z Ji-
mem Mitchumem i ósemką jego dzieci, żeby to
dostać – powiedział, wręczając jej kawałek
tortu czekoladowego i poncz.
Poczuła cudowny zapach czekolady i nie
mogła już dłużej pohamować swojej frustracji.
– Dlaczego mi to robisz? – zapytała z wy-
rzutem.
– Co ci robię, złotko?
– Wiesz, co. Jesteś taki miły. A przecież
nawet mnie nie lubisz. Nigdy mnie nie lubiłeś.
– Może nie chodzi o to, żebym cię lubił.
Może chodzi o to, co kiedyś zaczęliśmy. Nie
masz już dość udawania?
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Doskonale wiesz, o czym mówię. – Skiero-
wał kroki w kierunku konsoli dźwięku i światła.
– Czujesz to przyciąganie, wiem to. – Nacisnął
jakiś guzik i jeden z reflektorów oświetlających
scenę zgasł. – Czujesz to głęboko... – kolejne
światło zgasło – między nogami...
– Przestań – wyszeptała, kiedy Dallas wyłą-
czył następny reflektor. Odstawiła kieliszek
i talerz na bok i wstała. – Nie rób mi tego.
– Nie będę ci teraz nic robił, kochanie.
Nacisnął ostatni guzik i zapadła całkowita
ciemność. Przez chwilę Laney nic nie widziała.
Czuła, jak bije jej serce, jak krew szybciej krąży
w żyłach. Czuła, że ogarnia ją podniecenie, że
jej piersi domagają się dotyku.
– Właśnie robisz. – Starała się dojrzeć coś
w ciemności, ale słyszała tylko oddech Dallasa
i jego niski, wibrujący głos.
– Powiedz mi, co czujesz, Laney.
Laney nigdy nie była w stanie stwierdzić,
co naprawdę działo się z nią w ciągu następnych
kilku minut. Może otaczająca ją ciemność spra-
wiła, że wszystko wydawało się tak nierze-
czywiste, a może długo skrywane pragnienia
przejęły nad nią kontrolę. A może to czekolada,
którą objadała się przez cały tydzień, starając się
zagłuszyć pożądanie. A może wszystko naraz.
Nie wiedziała. W tym momencie coś w niej
pękło i nagle poczuła się wolna do wszelkich
zahamowań, płonąca pożądaniem.
– Powiedz mi – ponaglił.
– Ręce mi drżą. Usta... drętwieją. Serce bije
tak szybko.
– Co jeszcze? Co jeszcze czujesz, Laney?
– Moje sutki... – Oblizała usta i zamilkła,
szukając odpowiednich słów, żeby opisać to
niesamowite mrowienie, które czuła w najdal-
szych zakątkach ciała. – Są... twarde. I dalej
twardnieją... z każdym oddechem, ocierają się
o bieliznę. One... czekają na dotyk...
– I co jeszcze? – Popychał ją dalej, jakby
dokładnie wiedział, co czuje. I jakby czuł to samo.
– Jest mi gorąco – wyszeptała. Próbowała
uspokoić się, odetchnąć głębiej. Jej piersi znów
otarły się o biustonosz i przeszył ją kolejny
dreszcz podniecenia. – Między nogami... jestem
gorąca... i mokra.
Usłyszała, jakie wrażenie zrobiło na nim jej
wyznanie. Myślała, że podejdzie do niej lada
chwila, że poczuje na sobie jego silne dłonie, jak
wtedy na przyjęciu.
– Teraz mi pokaż – usłyszała i nagle oblało ją
światło reflektora. – Pokaż mi, co czujesz.
Przez ułamek sekundy wydało jej się, że
widzi zarys jego sylwetki na skraju światła.
Świadomość, że jest tuż obok i obserwuje ją,
pobudziła ją jeszcze bardziej. Oblizała usta
i nieśmiało dotknęła palcem dolnej wargi. Po-
tem pociągnęła go w dół, wzdłuż szyi, i niżej,
niżej... Tętno przyspieszyło. Zaczęła rozpinać
guziki bluzki. Zadrżała, kiedy chłodne powiet-
rze owiało jej brzuch. Miękki jedwab zsunął się
z ramion i lekko opadł na deski sceny. Na-
brzmiałe piersi napierały na delikatną koronkę
stanika, domagając się, żeby wypuściła je na
wolność. Czubkiem palca zaczęła zataczać dro-
bne kółeczka dookoła sterczących sutek. Wes-
tchnęła głęboko.
– Pokaż mi więcej, Laney.
Drżącymi rękami rozpięła stanik i zdjęła go
powoli. Objęła piersi całymi dłońmi, zanim
zaczęła je delikatnie pocierać. Sutki stwardniały
jeszcze bardziej. Ogarnęło ją gorąco.
– Więcej – usłyszała zachrypnięty głos.
Dotknęła suwaka przy spódnicy, rozsunęła
go powoli. Spódnica ześlizgnęła się z bioder
i opadła u jej stóp. Miała na sobie jedwabne
majteczki, bardzo zgrabne, ale jakże inne niż
czerwona bielizna, którą kupiła dla koleżanki,
czy fioletowe stringi, którymi drażnił ją Dallas.
To wspomnienie trochę zbiło ją z tropu, ale
wtedy usłyszała gardłowy głos.
– Jesteś piękna.
Ręka Laney kontynuowała wędrówkę. Prze-
sunęła się po miękkim materiale. Przymknęła
oczy i wyobraziła sobie, że dotyka jej ręka
Dallasa. To on dotyka jej przez cieniutką tkani-
nę, to on wsuwa rękę pod nią, brnąc dalej
i atakując miękkie, gorące i wilgotne miejsce
między jej nogami. To jego ręka wślizgnęła się
w nią powoli, głęboko.
Z trudem łapała powietrze. Bez względu na to,
jak realne były jej fantazje, jak wiele razy
przedtem sama się tak dotykała, nigdy nie czuła
się tak wspaniale jak teraz, skąpana w świetle
pojedynczego reflektora, stojąca przed Dallasem
Jericho. Jeszcze jeden ruch ręki i ogarnęła ją tak
przejmująca rozkosz, że na chwilę straciła równo-
wagę. Zachwiała się i cofnęła o krok. Trąciła coś
stopą. Zerknęła w dół i zobaczyła leżący kieliszek
i czerwony płyn, który rozlał się na jej kremowe
pantofelki. To przywróciło jej pamięć. Zdała sobie
sprawę, że stoi prawie naga w kałuży ponczu.
– Nie możemy tak. – Sięgnęła drżącymi
dłońmi po spódnicę. – Ja tak nie mogę.
Zapięła ją nerwowym ruchem, szybko schyliła
się po stanik i bluzkę. Zdążyła zarzucić ją na siebie,
kiedy zapaliły się światła i oślepiły ją. Zanim jej
wzrok dostosował się do zmiany oświetlenia,
Dallas zniknął. Podziękowała w myślach sile
wyższej za tak fortunne zrządzenie losu. Chciała
odczuwać wdzięczność, ale nie mogła. Jeszcze
przed chwilą czuła się jak nigdy dotąd, pełna
życia, a teraz pozostało jej tylko uczucie wstydu
i zażenowania. A na dodatek z każdą chwilą coraz
bardziej ogarniało ją poczucie osamotnienia.
Zebrała swoje rzeczy i pośpieszyła do samo-
chodu. Kiedy usiadła za kierownicą, wciąż mia-
ła przyspieszone tętno. Jej ciało przypominało
sobie dotyk Dallasa, a ona przypomniała sobie
noc sprzed lat.
To był wspaniały bal. Cała rodzina i przyja-
ciele zgromadzili się tam, żeby życzyć jej po-
myślności na studiach, na tej samej uczelni,
gdzie studiował jej ojciec. Przyszłość wydawała
się ekscytująca, ale ona była przerażona. Całe
życie starała się dopasować do otoczenia, by być
córką godną swych rodziców. Odniosła sukces,
ale na jak długo? To pytanie towarzyszyło jej
przez cały wieczór. Dotarła w końcu do domu,
nie mogła zasnąć. Wstała z łóżka, ubrała się
i wyszła na spacer. Płakała, idąc.
Wtedy zobaczyła Dallasa. Jechał za nią swo-
im starym mustangiem, a kiedy się z nią zrów-
nał, zjechał na pobocze. Gdyby nie była tak
przygnębiona, po prostu ominęłaby go i poszła
dalej, jak gdyby nigdy nic. Zamiast tego wsiadła
do samochodu i pojechali nad rzekę. Sprawił, że
się uśmiechnęła, pozwolił jej zapomnieć o tros-
kach i kłopotach, a na koniec – pocałował ją.
Potem wypadki potoczyły się szybko i wkrótce
szamotali się w gorączkowych pieszczotach.
Kiedy Dallas ściągnął z niej majteczki, była
bliska poddania się, ale powstrzymał ją strach.
Następne dziesięć lat spędziła, fantazjując, pra-
gnąc. Miała tego dość: nie chciała skazywać się
na kolejną dekadę udręki. Był tylko jeden spo-
sób, by ugasić ten płomień, który wzniecili tak
dawno temu. Im szybciej, tym lepiej.
Pragnęła go. Widział to w jej oczach, kiedy ich
spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy.
Słyszał to w jej zachrypniętym głosie.
No dobrze, pragnęła go. Ale nie chciała tego.
Choć instynkt samozachowawczy zawiódł ją
na kilkanaście minut, wciąż nie chciała poddać
się uczuciu.
Mógł ją dziś mieć. Wystarczyło sięgnąć. Jej
opór stopniałby w jego ramionach. To, co
iskrzyło między nimi, było zbyt silne, zbyt
intensywne.
Ale on nie chciał, żeby go pragnęła wbrew
sobie, chciał, żeby zrobiła to dobrowolnie, żeby
przyznała to na głos. I dlatego odszedł.
Wysiadł z samochodu, którym właśnie pod-
jechał pod swój dom, pół godziny po rozstaniu
z Laney. Na chwilę przeszył go ból promieniują-
cy z krocza: nie potrafił opanować erekcji...
Przeklinał się za to tysiąckrotnie, ale nie poma-
gało. Pomogłaby noc szalonego seksu z Laney:
zawsze tak było, gdy pragnął jakiejś kobiety.
Z tą byłoby tak samo. Gdyby tylko mógł zrobić
to wszystko, czego tak desperacko pragnął:
całować jej usta, lizać jej szyję, ssać te cudowne
piersi, czuć jej smak.
Wstukał kod otwierający drzwi i wszedł do
pustego, ciemnego domu. Boże, jakim był strasz-
nym idiotą! Przecież była tam obok niego, mokra
i gotowa, pragnęła go! Przynajmniej fizycznie...
Przecież to powinno mu wystarczyć.
A jednak tym razem było inaczej. Chciał
więcej. Potrafił przyznać się do tego przed sa-
mym sobą, nie wiedział jednak jeszcze, dlaczego
miało to dla niego takie znaczenie.
Zmusił się do myślenia o czymś innym: nie
chciał widzieć Laney nagiej i drżącej w świetle
reflektora. Wyciągnął się wygodnie na sofie
i rozpiął spodnie. Nie mógł już wytrzymać
pulsującego bólu. Zamknął oczy i próbował
z mizernym skutkiem skupić się na domu
Dixona i nowych płytkach. A może głos spikera
telewizyjnego mu pomoże? Sięgnął po pilota,
ale cały czas słyszał tylko drżący z pożądania
głos Laney, jej krótki, urywany oddech, jęk
rozkoszy. Chciał jej dotykać, chciał, żeby to jego
dłoń błądziła po jej ciele, żeby to jego ręka
wsunęła się w nią głęboko. Chciał, żeby go
pieściła, żeby to ona rozpięła mu spodnie
i swym dotykiem ukoiła jego pulsującą męs-
kość, żeby trzymała ją i przesuwała rękę wzdłuż
nabrzmiałego członka, w dół i w górę, i jeszcze
raz.... Ta wizja była tak realna, że przez chwilę
poczuł się, jakby nie był sam, jakby naprawdę
była tu z nim i dotykała go. Najpierw powoli,
nieśmiało, potem szybciej, energiczniej, dopro-
wadzając go na sam szczyt. Serce mu waliło,
słyszał ciszę dzwoniącą w uszach.
Nie. Nie teraz. Nie mógł tak. Nie bez niej.
Otworzył oczy, rozejrzał się po tonącym
w mroku pokoju i po kilku rozluźniających
oddechach dotarło do niego, że to nie cisza
dzwoniła: ktoś dobijał się do drzwi.
Zwlókł się z sofy. Wcale się nie dziwił, że Eula
nie chciała otwierać drzwi kodem. Udało mu się
zaciągnąć do końca suwak spodni. Nie chciał
gorszyć staruszki.
– Mówię pani po raz ostatni, że nie zmie-
niałem
ko...
–
zamilkł
niespodziewanie.
W drzwiach stała Laney Merriweather.
Miała zaróżowioną twarz, jej ubranie było
w nieładzie, włosy wymykały się niesfornie
z koka, czoło znaczyły kropelki potu.
– Co ty tu robisz? – zapytał.
– Nie domyślasz się?
Mało nie podskoczył z radości. Znał już ten
wyraz twarzy. Ale chciał więcej.
– Powiedz to.
Przez chwilę myślał, że odwróci się na pięcie
i ucieknie. Zebrała się jednak na odwagę, wypros-
towała ramiona, spojrzała mu prosto w oczy,
i wypowiedziała słowa, o które on, Dallas Jeri-
cho, modlił się prawie całe swoje życie.
– Pragnę cię.
Rozdział piąty
– Pragnę cię – powtórzyła Laney, zaskoczona
łatwością, z jaką jej to przyszło, po tylu latach
kłamstw.
Jeszcze przed chwilą była śmiertelnie przera-
żona, chciała się wycofać i uciec. Ale wtedy
właśnie Dallas otworzył drzwi ubrany w same
dżinsy. Wyglądał tak podniecająco, że jej strach
natychmiast stopniał, ustępując miejsca pożą-
daniu.
– Jesteś pewna, że tego chcesz?
– Oboje wiemy, co ,,to’’ znaczy. Nie mam
złudzeń. Nie szukam męża ani partnera na całe
życie.
Oczekiwała od niego namiętności, seksu,
oczekiwała zakończenia historii, która zaczęła
się tamtego wieczoru, w chwili gdy wsiadła do
jego mustanga i pozwoliła zabrać się nad jezioro.
– Przypuszczam, że ty także nie szukasz
żony. Wymarzona sytuacja.
– To znaczy?
– Obojgu nam chodzi tylko o seks. – Starała
się mówić to obojętnie, ale głos jej drżał. – Seks
– powtórzyła głośniej i wyraźniej.
Patrzyła, jak zmienia się jego twarz. Nie
była pewna, czy oznacza to złość, czy pożąda-
nie.
– Tylko seks, bez sentymentów i komplikacji.
– Przestań tyle mówić, kochanie.
Sięgnął po nią i przytulił mocno. Poczuła
sterczący, niezbity dowód, że pragnął jej tak
samo jak ona jego. Pocałował ją mocno, a gdy
znów mogła zaczerpnąć powietrza, usłyszała:
– Oto seks bez uczuć i komplikacji. – I poca-
łował ją znowu, tym razem wolniej, głębiej,
namiętniej.
Drażnił językiem jej dolną wargę, zanim ją
wessał i delikatnie ugryzł. Mieszanka bólu
i przyjemności sprawiła, że Laney przeszył
dreszcz, od czubka głowy po koniuszki palców
u stóp. Serce zaczęło jej szybciej bić, sutki
stwardniały, nogi zaczęły się trząść, miała wra-
żenie, że zaraz ugną się jej kolana. Chciała
jęknąć, rozchyliła usta, ale do środka natych-
miast wtargnął jego język. Nie mogła złapać
tchu. Wszędzie czuła jego smak, zapach, dotyk.
Pieścił jej plecy, potem pośladki. Przez cienką
tkaninę spódnicy wyczuł, że nie ma na sobie
bielizny. Wydał z siebie głęboki pomruk zado-
wolenia. Sięgnął pod skraj spódnicy i dotknął
gołej skóry.
– Jesteś taka miękka – wyszeptał jej w ucho.
– Taka miękka i mokra – dodał, gdy sięgnął
wyżej, między jej nogi. – Powiedz, mi czego
pragniesz.
– Ciebie.
– Teraz? Tutaj? Gdzie każdy może nas zo-
baczyć?
– Tak. – Cały świat poza nimi przestał dla
niej istnieć. Pożądała go aż do bólu. – Pro-
szę...
Nie mógł pozostać obojętny na jej prośbę.
Delikatnie wsunął w nią palec. Drgnęła, kiedy
poczuła go w środku. Była jednak pewna, że
tego właśnie pragnęła. Jej serce zaczęło bić
szybciej, nic innego nie miało teraz znaczenia.
Rozsunęła szerzej nogi, żeby ułatwić mu
dostęp. Dallas wsunął w nią drugi palec. Laney
poruszyła biodrami, mocniej... i mocniej, aż
poczuła, że nie może więcej znieść. Rozchyliła
usta, wciągnęła rozpaczliwie powietrze, gdy
świat w niej eksplodował.
Wygięła się w łuk i wpiła w jego mocne
ramiona, poddając się przepływającym przez
nią spazmom rozkoszy. Miała wrażenie, że
zatraciłaby się w ekstazie, gdyby Dallasa nie
było cały czas przy niej, i w niej...
Otworzyła na chwilę oczy i zobaczyła, że
wpatruje się w nią intensywnie. Starała się
zrozumieć, co się przed chwilą stało. Orgazm.
Silniejszy, bardziej intensywny niż jakikolwiek
dotąd. Wszechogarniający. Inny.
Na chwilę oświetliły ich reflektory przejeż-
dżającego samochodu. Laney zadrżała. Oprzy-
tomniała. Dotarło do niej, gdzie jest, co robi,
przyparta plecami do ściany, ze spódnicą
zadartą do pasa, z nogami szeroko rozwar-
tymi, unieruchomionymi przez mocne uda
Dallasa. Z jego ręką wciąż penetrującą ją
głęboko...
Na chwilę ogarnął ją wstyd, który jednak
szybko stopniał, kiedy Dallas wziął ją na ręce
i wniósł do domu, szybko pokonując drogę
dzielącą ich od sypialni.
Teraz leżała w pokoju, na obszernym łożu
z kolumnami, przykrytym prześcieradłem
w niebiesko-białe prążki, wśród wielkich gra-
natowych poduszek. Na komodzie obok za-
uważyła klucze, kilka monet i jakiś kolorowy
magazyn. W nogach łóżka leżała para dżinsów.
Pachniało skórą, świeżym drewnem i nim.
Wciągnęła głęboko powietrze, napawając się
jego zapachem.
– Masz dużą sypialnię.
– Lubię przestrzeń.
– Planujesz dużą rodzinę?
– Może kiedyś – wzruszył ramionami.
– W bliskiej przyszłości? – Nie obawiała się
tego, że w jego życiu może być jakaś inna
kobieta, chciała się tylko upewnić, że swoim
zachowaniem nikogo nie krzywdzi.
– W moim życiu nie ma teraz nikogo. – Jakby
umiał czytać w jej myślach. Uśmiechnął się.
– Tylko ty.
Ujął ją za ramiona, przytulił i podciągnął do
góry. Czuła każdy mięsień jego ciała, ocierając
się o niego. Poczuła też, jak twarda jest jego
męskość. Usiadł powoli na łóżku.
– Zdejmij to – rzekł, wskazując na jej bluzkę.
Laney potrząsnęła głową.
– Teraz twoja kolej. – Pociągnęła go za
rękę, zmuszając, żeby wstał. Dotknęła jego
spodni w najtwardszym miejscu i usiadła
przed nim.
– Powiedz mi, co czujesz. Chcę wiedzieć.
Milczał długą chwilę, po czym wyrzekł tylko
jedno słowo, które sprawiło, że zapragnęła go
jeszcze bardziej:
– Żar.
– Pokaż mi.
– Ale to twoje marzenie.
Przez moment poczuła się zakłopotana.
Dallas sięgnął do swoich spodni i powolnym
ruchem rozpiął suwak. Obserwował jej reak-
cję spod wpółprzymkniętych powiek. Znieru-
chomiała, kiedy powoli ściągał spodnie. Teraz
stał przed nią zupełnie nagi, w pełni pod-
niecony.
Laney uważała, że nie zna się na mężczyz-
nach. Przez całe życie spała tylko z dwoma i raz
w średniej szkole zerknęła na zdjęcia w ,,Play-
girl’’, kiedy którejś koleżance udało się przemy-
cić pismo do szkoły. Ale widząc Dallasa, była
pewna, że ma przed sobą uosobienie męskiej
urody. Był wysoki, silny, mocno zbudowany.
Jego nogi były porośnięte ciemnymi włosami,
tak samo jak szeroka klatka piersiowa. Wąska
smuga włosów ciągnęła się w dół wzdłuż pięk-
nie wykształconych mięśni brzucha, aż do
wzniesionej męskości, która wydawała się celo-
wać w nią, błagając o dotyk.
Laney musiała zareagować na to nieme błaga-
nie. Przedtem on sprawił, że dla niej ziemia
poruszyła się, teraz ona chciała zrobić to samo
dla niego. Chciała go dotykać. Osunęła się przed
nim na kolana i zaczęła go pieścić, dotykać,
głaskać dłońmi, ustami, językiem.
– Przestań – jęknął po chwili. Uniósł ją
i przytulił mocno. – Chcę do środka – wy-
szeptał wprost do jej ucha. – Chcę być w środku,
w tobie. Teraz, zaraz.
Na werandzie wydawał się kontrolować
swoje uczucia i ruchy Laney była zaskoczona
nagłą zmianą w jego zachowaniu. Sprawiało jej
to przyjemność. Słyszała żądzę w jego zachryp-
niętym głosie, widziała ją w jego błyszczących
oczach, w jego czułym dotyku, kiedy ciągnął ją
w dół, na łóżko obok siebie. Sięgnął do stolika po
prezerwatywę i wprawnym ruchem nałożył ją
na całą długość członka. Był rozpalony, drżący
pożądaniem, zupełnie jakby czekał na ten mo-
ment przez całe lata, jakby marzył o tym tak jak
ona.
Ale był dojrzałym, doświadczonym mężczy-
zną, z pewnością robił to już wiele razy z wielo-
ma innymi kobietami. W ich spotkaniu nie było
nic szczególnego, starała się przekonać samą
siebie Laney. Nie było to łatwe, gdy tak się w nią
wpatrywał, gdy widziała, jak pożerał ją wzro-
kiem.
Jednym płynnym ruchem wszedł w nią głę-
boko, wypełnił jej ciało i myśli. Objęła go
nogami i uniosła biodra, żeby mógł wejść jesz-
cze głębiej, jeszcze mocniej. Zaczęła poruszać
się razem z nim, najpierw powoli, potem szyb-
ciej, w narzuconym przez niego rytmie. Zanu-
rzał się w nią dalej, niż mogła to sobie wyob-
razić, aż poczuła, że więcej już nie zniesie.
Zalała ją fala intensywnej rozkoszy, miała wra-
żenie, że wciąga ją gdzieś do środka, że na
chwilę przestaje oddychać, istnieć.
Cały naprężony wbił się w nią po raz ostatni,
aż z głębi jego piersi wydobył się jęk zaspokoje-
nia.
Na jej miejscu mogłaby być jakakolwiek inna
kobieta, powtarzała sobie, kiedy przytulił ją
mocno. Jakakolwiek inna kobieta.
Prawie w to uwierzyła. Ale kiedy dotknął
czule jej czoła i ust, kiedy delikatnie ją pocało-
wał i wyszeptał:
– Jesteś wszystkim, czego zawsze pragnąłem
– zrozumiała, że to, co ich ku sobie przyciągało,
było czymś więcej niż tylko niespełnionym
romansem z przeszłości.
Zamiast przerażenia poczuła, że ogarnia ją
poczucie niczym nie zmąconego szczęścia. Zro-
zumiała, że właśnie popełniła największy błąd
w swoim życiu. Nie tylko poszła z Dallasem
Jericho do łóżka. Zakochała się w nim.
Dallas obserwował ją we śnie. Patrzył, jak
unoszą się jej piękne piersi. Nareszcie, po tylu
latach, wiedział. Spędził wiele bezsennych no-
cy, zastanawiając się, jak by to było pójść z nią
na całość, jak to jest być w niej w środku,
wypełniać ją całkowicie, posiąść ją. Choć, szcze-
rze mówiąc, to ona posiadła jego. Miał ją raz, ale
chciał więcej. Nie pragnął tylko jej ciała, chciał
zdobyć jej serce.
Ale ona pragnęła tylko tej jednej nocy.
– Dokąd idziesz? – zapytał, gdy nagle się
podniosła.
– Późno już. Chyba muszę już iść.
– Jeszcze wcześnie, złotko, i musisz tylko
wejść z powrotem do łó...
Przenikliwy dźwięk alarmu przerywał mu
w pół słowa. Laney sięgnęła nerwowo po ubra-
nie, podczas gdy Dallas, przeklinając cicho,
wciągał szybko spodnie.
– To tylko ja – rozległ się głos starszej
kobiety zmierzającej do pokoju.
– Proszę poczekać, już do pani idę! – krzyk-
nął Dallas.
– Przepraszam. – Głos się zbliżał. – Napraw-
dę, musisz przestać zmieniać te kody. Jak taka
starsza kobieta ma spamiętać... Oj, przepra-
szam...
Laney zgarnęła właśnie brzegi bluzki, kiedy
Eula weszła w drzwi. Starsza kobieta rzuciła na
nią okiem i poczerwieniała ze wstydu.
– Przepraszam... ja nie... to znaczy... Nie
wiedziałam, że nie jesteś sam. Przecież ty ni-
gdy... Zamknij drzwi za mną.
– Zwykle nie zapraszam tu kobiet – wyjaś-
nił. – Jesteś pierwsza, dlatego Eula tak się
speszyła.
Pierwsza.
I ostatnia, przemknęło jej przez głowę. Nie,
nie była ostatnia. Nie chciała być ostatnia.
Chciała stąd wyjść, póki nie ogarnie jej prag-
nienie, żeby zostać.
– Naprawdę muszę iść.
– Poczekaj – zaczął, ale nagle zadzwonił
telefon w jego kieszeni. Zignorował go. – Musi-
my porozmawiać.
– Nie ma o czym. To już koniec.
– Nie, to dopiero początek – zaczął, kiedy
telefon znów się rozdzwonił. Zaklął pod nosem
i odebrał. – Jericho – warknął.
– Ja tak nie mogę. – Ruszyła w stronę drzwi,
ale zerwał się i złapał ją za ramię.
– Zaraz porozmawiamy. Nie, nie my – po-
wiedział do słuchawki. – My już rozmawialiśmy
i mogę panu tylko powiedzieć, że już prawie
skończyliśmy montaż cytrynowych płytek. Jesz-
cze tylko jeden pokój – przerwał.
Zacisnął zęby.
– Wiśniowe? Ale my już prawie skończyliś-
my, panie Dixon. – Słuchał, a jego twarz
zmieniała się coraz bardziej. – Nie, nie mówię,
że tego nie zrobię. Mówię tylko, że to bardzo
niepraktyczne. – Tu nastąpiła kolejna pauza.
– Nie, nie mówię, że jest pan niepraktyczny
– spuścił z tonu. – Tyle tylko, że jest już trochę
późno, a pan zmieniał zdanie już cztery razy,
odkąd zaczęliśmy prace. – Słuchał, kiwając
głową. – Tak, oczywiście. Czy może mi pan
podać numer katalogowy? – Sięgnął do kiesze-
ni, wyciągnął mocno zużytą kartkę i długopis,
i zaczął notować. – Tak, zapisałem. – Wyglądał
na wściekłego. – Nie, oczywiście, że nie. Nasz
klient, nasz pan.
Skończył rozmowę i rzucił kartkę na łóżko,
przeklinając siarczyście. Przypomniał sobie
o Laney.
– Musimy porozmawiać — zwrócił się do
niej. — Chcę wiedzieć...
Urwał nagle, widząc, jak zmienił się wyraz
twarzy Laney. Podążył za jej wzrokiem. Wpat-
rywała się w kartkę papieru. Znajomą kartkę
papieru. Rozpoznała kolor, monogram, charak-
ter pisma. Jej własny!
– Skąd to masz?
– Z baru Eden. Musiałem coś zapisać, a to
leżało w popielniczce. – Przyjrzał jej się uważ-
nie. – Jesteś zła?
Wcale nie była zła. Była zakochana.
– Idę stąd.
Daleko od niego, od jego zapachu, dotyku,
peszącego ją spojrzenia. Teraz on znał jej naj-
skrytsze marzenia, a jeśli zostanie tu choć
chwilę dłużej, pozna także ostatni jej sekret: to,
że go kocha.
– Nigdzie nie idziesz.
– A właśnie, że tak. – Wyszarpnęła rękę
z jego uścisku.
– Kiedy, do cholery, przestaniesz się przej-
mować tym, co ludzie sobie myślą?
– I kto to mówi! – Odwróciła się do niego.
– Tak się przejmujesz opinią innych, że właśnie
wyrzuciłeś za okno pieniądze, które wydałeś na
tę nieszczęsną terakotę, bo Claude Dixon nie
może się zdecydować, czego chce.
– To co innego. To są interesy.
– Naprawdę? – skupiła się na kłótni, żeby nie
czuć straszliwego żalu. Wiedziała, że popełnia
błąd. Kochała go. Nic innego się nie liczyło. Ale
przecież musiała odejść! Nic innego by się nie
liczyło, gdyby ona nie była z Merriweatherów,
a on nie nosiłby nazwiska Jericho.
– Wiesz, co myślę? – skoncentrowała się na
swoim gniewie. – Myślę, że przez ostatnie
dziesięć lat starałeś się przekonać wszystkich,
że się zmieniłeś, a teraz boisz się, że odmówisz
Claude’owi Dixonowi, a on rozpowie ludziom,
że to nieprawda, że tak naprawdę wcale się nie
zmieniłeś.
– Oszalałaś? Oczywiście, że się zmieniłem.
Już nie jestem tym nieodpowiedzialnym chuli-
ganem.
– To fakt, nie jesteś. I nigdy nie byłeś! Nie
w swoim sercu. Chuligan nie przynosiłby co-
dziennie wieczorem jabłek zniedołężniałej pani
Carmichael, nie pomagałby innym staruszkom
w robieniu zakupów w sobotnie poranki, kiedy
inne dzieci siedziały przed telewizorem lub
szalały na boisku.
– To było tylko zadośćuczynienie za moje
wybryki.
– Nieprawda! Tylko udawałeś złego przed
rówieśnikami, ale w głębi duszy byłeś zawsze
dobrym dzieckiem.
– Nigdy nie dbałem o to, co myśleli moi...
– Możesz zaprzeczać, ile ci się żywnie podo-
ba, nie oszukasz mnie. Widziałam to w twoich
oczach, kiedy odrzuciłam twoje zaproszenie na
bal. Zraniłam cię, ale ukryłeś to pod maską
obojętności. Już tego nie robisz – nareszcie
pozwoliłeś wszystkim zobaczyć, jaki jesteś na-
prawdę, już nie ukrywasz uczuć. Ludzie zaczęli
cię szanować, naprawdę cię lubią.
– Niektórzy tak, niektórzy nie. – Pokręcił
głową. – Nie dbam o to. Dbam o ciebie. Zawsze
dbałem, odkąd uśmiechnęłaś się do mnie po raz
pierwszy umazana majonezem.
Nie chciała myśleć o tamtym zdarzeniu,
wolała, żeby rozmowa nadal toczyła się wo-
kół niego.
– Zaakceptowali cię, wiesz o tym. A teraz
boisz się, że to utracisz, i dlatego obchodzisz się
z Dixonem jak ze zgniłym jajkiem. Poniżasz się
przed nim, byle go zadowolić.
– Czy ty nie poniżasz się przed swoim
ojcem, żeby sprawić mu przyjemność?
– Ja jestem mu to winna. Nigdy nie wypomi-
nał mi, że jestem adoptowana. Kochał mnie jak
rodzone dziecko, mimo wszystko.
– Zapierasz się swojego pochodzenia i chcesz,
żeby on też o tym zapomniał.
Skąd on to wiedział? Nagle poczuła, jak
ogarnia ją wstyd.
– Ty tego nie zrozumiesz.
– Ależ rozumiem doskonale. To nie ojcu
starasz się cokolwiek udowodnić, tylko samej
sobie. Tak bardzo usiłujesz być prawdziwą
Merriweather, bo chcesz całkiem zapomnieć
o przeszłości.
– Nieprawda.
– Prawda, kotku – mówił dalej nieco łagod-
niej, bo zauważył w jej oczach łzy. – Spędziłem
większość życia, starając się zapomnieć, kim był
mój ojciec. Ale to nieważne, kim był, co robił,
czy mieliśmy co jeść, czy zarabiał dość pienię-
dzy.
Wiedziała, że ma rację, ale przecież nie mogła
się z nim zgodzić.
– Ważne jest tylko to, kim teraz jestem
– ciągnął. – I to, że cię kocham. Zawsze cię
kochałem.
Cudownie było usłyszeć jego wyznanie. Mia-
ła ochotę śmiać się, płakać, rzucić mu się w ra-
miona, wyznać mu, że czuła to samo.
Ale jej nie wolno było go kochać. A on nie
powinien kochać jej. Nie chciała, żeby ją kochał.
Bez względu na to, jak bardzo ją to uszczęś-
liwiało.
I zrobiła to, co powinna była zrobić wcześ-
niej, kiedy Dallas otworzył jej drzwi.
Odeszła.
– Ale to nie jest wiśniowy! – zakrzyknął
Claude Dixon po powrocie z wakacji, wpatrując
się w pokrytą terakotą podłogę.
– Nie, to jest cytrynowy.
Laney miała rację. Naprawdę bał się tego, co
ludzie sobie o nim pomyślą. Podobnie jak ona.
Jak mógł oczekiwać, że przestanie przejmo-
wać się zdaniem innych, kiedy on sam tego nie
potrafił? Co więcej, poświęcał własny czas
i pieniądze w imię zasady ,,Nasz klient, nasz
pan’’. Dość tego.
– Ale ja zamawiałem wiśniowy.
– Ten zamówił pan wcześniej.
– Ale my tego nie chcemy. Czy to jasne?
– Jasne jak słońce. Chce pan terakotę koloru
wiśniowego.
– Dokładnie tak. Proszę to zerwać i położyć
od nowa.
– Z przyjemnością, ale to będzie pana kosz-
towało.
– O czym pan mówi? Mam to w kon-
trakcie, że gwarantuje pan stuprocentową sa-
tysfakcję.
– W kontrakcie jest także klauzula o dodat-
kowych kosztach związanych ze zmianą zamó-
wienia w trakcie wykonywanych prac.
– Ma pan zamiar obciążyć mnie kosztami?
Dallas pokiwał głową i poczuł, jak opuszcza
go obawa, która towarzyszyła mu przez kilka
ostatnich dni.
– Koszt tej terakoty, następnej oraz robociz-
na. – Wręczył Dixonowi wycenę kosztów.
– Proszę powiedzieć słowo, a będzie pan miał
tu kolor wiśniowy.
Klient zerknął na rachunek, na szacowany
koszt wymiany podłogi i spojrzał już przychyl-
niej na cytrynową terakotę.
– Szczerze mówiąc, ten wygląda całkiem
nieźle.
Dallas uśmiechnął się szeroko.
– Cieszę się, że jest pan zadowolony.
– Przepraszam, przechodziłam obok i pomy-
ślałam, że wstąpię i zobaczę, czy już pani kogoś
zatrudniła – przywitał Laney znajomy głos.
Brigette Summers stała w drzwiach, z włosa-
mi zebranymi w zgrabny kok. Miała na sobie
inną wyblakłą sukienkę, tym razem różową
w drobne białe kwiatki. Na samej górze za guzik
służyła mała agrafka.
Laney przez chwilę pomyślała sobie o małej
sześcioletniej dziewczynce ubranej w za dużą,
wyblakłą pomarańczową sukienkę, spiętą w pa-
sie ogromną agrafą. Siedziała na szkolnych
schodach i jadła pół kanapki z majonezem
i banana.
– Naprawdę nie chcę się narzucać, ale to
stanowisko jest stworzone dla mnie. Mieszkam
tylko cztery przecznice stąd, jestem dyspozy-
cyjna, mogę zostawać po godzinach, potrafię się
poświęcić pracy. Przyniosłam jeszcze jeden ży-
ciorys – wyciągnęła go w stronę Laney. – Na
wypadek gdyby tamten gdzieś się zapodział.
– Przykro mi... Jeszcze nie podjęłam decyzji,
ale na pewno do pani... – zamilkła, bo nagle
otworzyły się drzwi i usłyszała donośny głos
ojca.
– To ja i mój osiemnastokilowy pstrąg.
– Wtargnął do biura wraz z dwoma innymi
starszymi mężczyznami, którzy oglądali mu
przez ramię zdjęcia z wyprawy. – Dzień dobry,
kochanie – uśmiechnął się na widok córki.
– Dzień dobry, tato, witam panów. – Laney
ukłoniła się dwóm sędziom.
– Mówisz, że zdarzają się tam takie wiel-
kie sztuki? – panowie kontynuowali roz-
mowę.
– Zdarzają się nawet większe – zapew-
niał swych towarzyszy sędzia Merriweather.
– Obejrzyjcie resztę w czasie porannej kawy.
– Rozdzielił zdjęcia na połowy i wręczył im po
jednej.
– Pencil Cyrus i Dandridge przychodzą dziś
na obiad, odwołaj spotkanie w sprawie MacIn-
tyre, przejrzę papiery sam, w domu – przerwał,
widząc wzniesione w niemym zapytaniu brwi
Laney. – Miałaś rację, muszę trochę zwolnić.
Nareszcie to zrozumiałem.
– Skąd ta zmiana?
– Córeczko, nie ma nic wspanialszego niż
złowienie dziewięciokilowego szczupaka. Już
zapomniałem, jakie to uczucie, ale w ciągu tych
kilku dni odkryłem to na nowo. – Zerknął na
rozkład dnia. – Zarezerwuj mi trzy godziny na
lunch. Chcieliśmy skoczyć na chwilkę na golfa.
– Na golfa? Ty? W poniedziałek?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko sze-
roko i wziął do ręki życiorys Brigette, która
wciąż stała na środku biura.
– Bardzo dobrze, młoda damo. Jestem pe-
wien, że moja córka z niecierpliwością oczekuje
rozmowy z tobą – skwitował, rzuciwszy,
okiem.
– Muszę przejrzeć jeszcze kilka podań, za-
nim zdecyduję – powiedziała Laney, gdy ojciec
wyszedł z biura. Uderzyło ją, że ojciec w ogóle
nie zwrócił uwagi na wygląd dziewczyny,
zupełnie jakby nie miało to dla niego żadnego
znaczenia.
Nagle przyszło jej do głowy, że to rzeczywiś-
cie było nieistotne. Po raz pierwszy zobaczyła
prawdziwą Brigette, a jej kwalifikacje stały się
dla niej oczywiste.
Dallas miał rację. Nie walczyła o to, żeby
przekonać ojca, że jest warta nazwiska Merri-
weather. Starała się przekonać samą siebie,
chciała zapomnieć małą dziewczynkę w po-
marańczowej sukience, nie pamiętać głodu,
który skręcał jej mały brzuszek, łez kręcących
się w oczach, samotności. Nigdy nie miała
prawdziwego domu i rodziny, nikt o nią nie
dbał. Nawet gdy sędzia Merriweather ją
adoptował, czuła się inna. Była inna: nie tak
dobrze wyc;h!owana jak wszyscy dookoła.
Tak bardzo chciała pasować do nich, czuć się
akceptowaną, tak bardzo chciała być jedną
z nich.
Ale jej ojciec nie zwracał uwagi na pozory.
Był wspaniałym człowiekiem i widział ludzi
takimi, jakimi naprawdę byli. To dlatego ją
adoptował. Widział małą, spragnioną uczuć
dziewczynkę, a nie zniszczoną sukienkę, roz-
czochrane włosy, nieciekawe pochodzenie.
– Wiem, że nie podjęła pani jeszcze decyzji,
ale byłabym wdzięczna, gdyby pamiętała pa-
ni o mnie. – Głos Brigette wyrwał ją z za-
myślenia.
– Właściwie to już podjęłam. Jest pani ideal-
na na to stanowisko. Kiedy może pani zacząć?
– uśmiechnęła się Laney.
Ból głowy zniknął bez śladu. Stała na rogu
Main Street i Biloxi, w samym centrum Cadil-
lac, w niedzielny poranek i patrzyła na długi
sznur starych samochodów, sunących w para-
dzie. Szukała wzrokiem znajomego starego
czarnego mustanga.
Martwiła się. Minął tydzień, a Dallas nie
próbował się z nią skontaktować. Widziała go
w barze, w supermarkecie, na rozpoczęciu Zlo-
tu, ale nie podszedł do niej ani razu. Nie
próbował jej drażnić, denerwować ani tym
bardziej podrywać. Wcale jej to nie zdziwiło.
Tamtej nocy odważył się wyznać jej swoje
uczucia, a ona go odrzuciła, po raz kolejny.
Zamknęła na chwilę oczy i spróbowała
opanować ogarniający ją strach. To prawda,
że jego uczucie do niej przetrwało te wszyst-
kie lata, od czasu kiedy byli niedojrzałymi
dzieciakami. Ale tym razem... Okazało się, że
to ona w głębi duszy była takim samym
dzieciakiem jak kiedyś. Dallas pomógł jej
urzeczywistnić marzenia, pokazał jej, jak wy-
gląda wolność, o jakiej tylko mogła marzyć.
Dzięki niemu zrozumiała, że bycie innym nie
oznaczało bycia gorszym. Z nim poczuła na-
reszcie, że znalazła kogoś podobnego do niej,
poczuła się szczęśliwa.
Właśnie porzuciła pracę w Austin i złożyła
podanie o posadę prokuratora tu, w Cadillac.
Nie chciała już zabijać się w pogoni za karierą.
Nie chciała odkładać życia na później. Chciała
być szczęśliwa, chciała Dallasa i miała nadzieję,
że on również wciąż jej pragnie.
Przeszła przez ulicę i zaczęła przebijać się
przez tłum. Witano się z nią serdecznie, a ona
odpowiadała nieuważnie, obserwując wciąż sa-
mochody.
Zauważyła go, gdy był kilkanaście metrów
od niej. Serce waliło jej jak młotem. Gdy pod-
jechał blisko, odetchnęła parę razy głęboko
i ruszyła w jego stronę.
– Podrzucisz mnie? – Nie czekając na od-
powiedź, otworzyła drzwi i usiadła obok
niego.
– Co ty tu robisz?
– Siedzę.
– W moim samochodzie?
– Mówiłam ci: chcę, żebyś mnie podwiózł.
– Odwróciła się do niego przodem. – I chcę
ciebie.
Odkąd wsiadła do samochodu, nie zdjął nogi
z hamulca i za nim rozległy się klaksony znie-
cierpliwionych kierowców. Nie przejął się nimi.
Przez chwilę widziała na jego twarzy burzę
uczuć: nadzieję, strach, niedowierzanie.
– Potrzebuję cię. Miałeś rację. Bałam się
własnych uczuć, bałam się odstawać. Tak bar-
dzo chciałam być jak inni, ale teraz już wiem, że
bez względu na to, co włożę, ilu będę mieć
przyjaciół w klubie, wciąż będę inna. Zawsze
byłam inna, dopiero przy tobie poczułam, że
znalazłam pokrewną duszę.
Tłum zaczął się niecierpliwić.
– Coś się stało? – rozległy się głosy.
– Potrzebujecie pomocy?
– Popchnąć was?
Dallas rozejrzał się dookoła.
– Wszyscy na nas patrzą.
– Wiem – odparła i zaczęła rozpinać guziki
bluzki.
– Co robisz?!
– Pokazuję ci moją bieliznę. – Odsłoniła
ramiączko czerwonego stanika. – Nie jest fiole-
towa, ale już ją zamówiłam. Na razie będzie
musiało ci to wystarczyć – ciągnęła, rozpinając
kolejne guziki.
Zatrzymał jej rękę.
– Kobieto, co ty mi robisz? O co ci chodzi?
– Już nie boję się samej siebie. Odkryłam, że
lubię seksowną bieliznę.
– Cieszę się bardzo.
– I lubię ciebie. I... – zebrała się na odwagę
– ...nie chcę, żebyś był tylko moim marze-
niem. Chcę, żebyś był naprawdę w moim
życiu. Chcę... – Głos jej się załamał. Boże,
spraw, żeby jeszcze nie było za późno, bła-
gam.
Zamarł bez ruchu, wpatrując się w nią.
I nagle zobaczyła w jego oczach tę samą miłość,
którą wyznał jej kilka dni wcześniej.
– Powiedz mi, kochanie. Powiedz mi, czego
chcesz.
– Ciebie – wyszeptała. – Nie lubię cię – ja cię
kocham.
Po raz pierwszy w życiu Laney Merriweather
nie martwiła się, czy ktoś nie zagląda jej przez
ramię, nie obchodziło ją, co pomyślą sobie inni.
Obchodził ją tylko mężczyzna, którego kochała,
który urzeczywistnił jej marzenia, z którym
chciała spędzić resztę życia, począwszy od te-
raz.
– Zaraz ci pokażę, jak bardzo – i pocałowała
go.
Spis treści
Vicki Lewis Thompson Tajemnicza kochanka
Stephanie Bond Po godzinach
Kimberly Raye Powiedz mi, jak mnie kochasz