O. JACEK SALIJ
"
"
E
E
S
S
E
E
J
J
E
E
T
T
O
O
M
M
I
I
S
S
T
T
Y
Y
C
C
Z
Z
N
N
E
E
"
"
SŁOWO WSTĘPNE
Święty Tomasz z Akwinu (1225-1274) to jeden z dwóch - wraz ze świętym
Augustynem (354-430) - bezdyskusyjnie najwybitniejszych teologów
Kościoła katolickiego. Ale tak się złożyło, że w naszych czasach zajmują się
nim przede wszystkim filozofowie. Jacques Maritain, Etienne Gilson, a w
Polsce Stefan Swieżawski, ojciec Mieczysław Krąpiec, Władysław
Stróżewski czy Mieczysław Gogacz to nazwiska, które ludziom
zainteresowanym spontanicznie kojarzą się z myślą św. Tomasza. Jednak
żadna z tych osób nie jest teologiem, wszyscy są filozofami. Zasługi tych i
wielu innych filozofów dla poznania dorobku i poglądów św. Tomasza są
ogromne, a nieraz nawet trudne do ogarnięcia. Nie zmienia to jednak faktu,
że Tomasz był przede wszystkim teologiem, a jego wielkość jako teologa
wciąż jeszcze czeka na odkrycie. Ośmieszyłbym się, gdybym próbował
komukolwiek sugerować, że celem niniejszej książki jest wypełnienie tej,
jakże dotkliwej, luki i przedstawienie św. Tomasza wreszcie w
perspektywie jego myśli teologicznej. Ufam jednak, że zawarte w niej teksty
dadzą Czytelnikom przynajmniej jakieś pojęcie o tym, jakie skarby
teologiczne w jego dziełach się znajdują. A w najśmielszych marzeniach
wyobrażam sobie, że - kto wie - może książka ta zostanie przez kogoś
odebrana jako realny sygnał, iż teologią św. Tomasza warto się wreszcie
zająć poważniej, tak jak ona na to zasługuje. Większość zawartych tu
tekstów w całości dotyczy teologii Tomasza, w każdym zaś z pozostałych
tekstów jego myśl teologiczna przywoływana jest jako integralna i
zazwyczaj bardzo istotna część przedstawianego tematu. Teksty pochodzą z
lat 1980-1993 i wszystkie bez wyjątku zostały przygotowane jako referaty
na sympozja i spotkania naukowe, do udziału, w których byłem zapraszany.
Bo sam z siebie, bez lekkiego nacisku ze strony organizatorów owych
spotkań, zapewne nie odważyłbym się podejmować opracowań myśli św.
Tomasza. Należę, bowiem do tych jej entuzjastów, których trochę paraliżuje
respekt wobec tego wielkiego myśliciela i świętego.
BÓG JAKO DOBRO POWSZECHNE
Twierdzenie, że Bóg jest dobrem powszechnym, wydaje się konsekwencją
stanowiska, jakie zajął św. Tomasz w sporze o uniwersalia. Mianowicie, św.
Tomasz - kontynuując myśl św. Alberta - odrzucił rozwiązanie realizmu
skrajnego, zarazem jednak przyznał mu cząstkę racji: Uniwersalia istnieją
ante rem, lecz w myśli Bożej, nie jako odrębne byty, jak tego chcieli skrajni
realiści. Stanowisko to mogło doprowadzić do tezy, że Bóg jest bytem
powszechnym. Św. Tomasz nigdy jednak nie formułuje takiej tezy wprost,
jakkolwiek wielokrotnie wydaje się ona obecna między wierszami różnych
jego wypowiedzi. Przed wyraźnym wygłoszeniem tej tezy powstrzymywała
go zapewne obawa fałszywego jej zrozumienia w sensie panteistycznym.
Natomiast często i w różnych kontekstach występuje Akwinata z innym
twierdzeniem: że Bóg jest dobrem powszechnym. Jest to twierdzenie
bardzo pokrewne, zważywszy, że pojęcia bytu i dobra są pojęciami
transcendentalnymi i pokrywają się zakresowo (ens et bonum
convertuntur). Zanim bardziej szczegółowo przyjrzymy się treści tezy, że
Bóg jest dobrem powszechnym, trzeba zastanowić się nad tym, na ile św.
Tomaszowi można przypisać tezę, że Bóg jest bytem powszechnym. Czy Bóg
jest bytem powszechnym? Najpierw św. Tomasz zdecydowanie twierdzi, że
Bóg nie jest bytem ogólnym (ens commune). Twierdzenie to pojawia się
kilkakrotnie w ramach wyjaśniania tezy, że Bóg jest samym istnieniem
(ipsum esse). Samo istnienie - uczy Doktor Anielski - nie jest treścią ogólną,
wyabstrahowaną przez nasz umysł z bytów realnie istniejących (nie jest
więc jakimś bytem ogólnym, któremu przysługuje istnienie dopiero wespół
z realnym kontekstem, z którego został wyabstrahowany). Bóg jest samym
istnieniem rzeczywiście (in re), nie tylko w porządku poznania, tzn.
realizuje w sobie całą moc istnienia1 . Stwierdzając, więc, że Bóg jest
samym istnieniem, stwierdza się implicite, że realizuje On doskonałości
absolutne w stopniu nieskończonym i że jest On źródłem wszelkich
doskonałości w bytach stworzonych. Najszerzej ten temat omawia św.
Tomasz w Summa contra gentiles: "Ponieważ to, co ogólne, otrzymuje
swoją gatunkowość oraz jednostkowość od tego, co je dookreśla, niektórzy
sądzili, że istnienie Boże, jeśli się go nie dookreśli, nie jest istnieniem
własnym, ale ogólnym istnieniem wszystkich rzeczy. Nie wzięli pod uwagę,
że to, co ogólne, czyli powszechne, nie może istnieć bez dookreślenia, choć
może być przedmiotem refleksji. Nie może na przykład zaistnieć organizm
zmysłowy (animal), który nie byłby rozumnym albo nierozumnym,
jakkolwiek bez tego dookreślenia może być przedmiotem refleksji. Można
wprawdzie pomyśleć powszechnik bez dookreślenia, jest on jednak na
dookreślenie otwarty. Gdyby bowiem organizmu zmysłowego nie można
było dookreślić, nie chodziłoby tu o rodzaj; podobnie jest ze wszystkimi
innymi nazwami. Otóż istnienie Boże nie potrzebuje dookreślenia: nie tylko
w porządku poznania, ale również w rzeczywistości. Nie tylko nie
potrzebuje dookreślenia, ale je wyklucza. Ponieważ więc nie przyjmuje
dookreślenia ani nie może go przyjąć, trzeba raczej powiedzieć, że Bóg nie
jest istnieniem ogólnym, ale własnym. Tym Jego istnienie różni się od
istnienia innych bytów, że w niczym nie można go dookreślić"ˇ. Bóg nie jest
więc żadnym bytem ogólnym, jest bytem realnie istniejącym i całkowicie
odrębnym od wszystkich pozostałych bytów; w tym względzie myśl św.
Tomasza nie pozostawia żadnych niejasności. Pewne niejasności da się
stwierdzić jedynie w terminologii. Mianowicie niekiedy św. Tomasz używa
terminu esse universale w znaczeniu esse commune. Na przykład w swoim
młodzieńczym dziełku De ente et essentia wspomina o błędzie niektórych
myślicieli, "którzy nazywają Boga tym istnieniem powszechnym, jakim
formalnie istnieje każda rzecz" (cap. 5). Kiedy indziej znów "bytem
powszechnym" (ens universale) nazwie św. Tomasz ogół wszystkich bytów
(S.th. 1 q.79 a.2). Używanie takiej terminologii było o tyle
usprawiedliwione, że św. Tomasz - w obawie przed interpretacją
panteistyczną - unikał nazywania Boga bytem powszechnym. Chociaż
jednak w terminologii Tomaszowej nie określa się Boga mianem bytu
powszechnego, twierdzę, że w myśli św. Tomasza istnieje pojęcie Boga jako
bytu powszechnego. Wystarczy przypatrzyć się jego nauce na temat
ujednostkowienia bytów. Byt materialny otrzymuje jednostkowość od tej
oto materii (materia signata quantitate), w której urzeczywistnia się jego
istota (S.th. 1 q.75 a.4). Dzięki temu wiele bytów może realizować taką samą
istotę. Innymi słowy, treść ogólna składająca się na istotę danego gatunku
może realizować się w różnych osobnikach, ujednostkowionych w odrębnej
materii; mamy tu więc do czynienia z mnogością bytów cząstkowych (ens
particulare), istniejących w ramach tego samego gatunku. W stworzeniach
duchowych stopień partykularności jest bez porównania mniejszy.
Ujednostkowienie płynie tu bowiem z samej istoty. Już nie jest tak jak w
bytach cielesnych, człowieka nie wyłączając, że jeden byt tylko częściowo
realizuje doskonałość swojego gatunku. Byt duchowy doskonałość swojego
gatunku realizuje całkowicie i bez żadnego braku, tak że jest on jedynym -
bo idealnie doskonałym - przedstawicielem swego gatunku (S.th. 1 q.50
a.4). Bóg oczywiście nie potrzebuje żadnego ujednostkowienia, bo jest
bytem nie przez uczestnictwo, ale z samej swojej istoty, taki zaś może być
tylko jeden (Contra gentiles, lib.2 cap.15). O ile jednostkowość bytów
stworzonych umożliwia im realizowanie właściwej im doskonałości, ale
zarazem wyznacza jej granice, to Bóg właśnie dlatego jest jeden, że Jego
doskonałość jest absolutnie nieograniczona. Bóg jest jeden, ale nie w tym
sensie, żeby można Mu było przypisać liczbę (S.th. 1 q.11 a.4 ad 2), żeby
można było na Niego wskazać palcem. Bóg jest jeden, ale nie w tym sensie,
żeby mogło to sprzeciwiać się Jego realnej wszechobecności, a nawet
więcej: transcendencji wobec wszelkiego miejsca i czasu. Zarazem Ten,
który nie ma granic, nie jest mniej jednym niż byty ujednostkowione, ale
więcej: Jego jedność nie ma równiej sobie, jest bowiem Kimś niezłożonym
nawet na płaszczyźnie aktu i możności2 . Jeżeli więc, inspirując się treścią
Tomaszowego pojęcia "dobra powszechnego", "bytem powszechnym"
nazwiemy byt o nieograniczonej doskonałości, nie dający się ograniczyć
żadnym miejscem ani gatunkiem czy rodzajem, wszechobecny a zarazem
będący źródłem wszelkiego istnienia - to Bóg jest niewątpliwie bytem
powszechnym. Jego jedność nie partykularyzuje Go bowiem nie tylko
wewnątrz jakiegoś gatunku, ale nawet wewnątrz wszechistnienia.
Przystępując teraz do przedstawienia Tomaszowej idei dobra
powszechnego, spróbujmy ująć ją w trzech tezach: 1. Dobro powszechne
jest źródłem i celem wszelkiego dobra partykularnego; 2. Dobru
powszechnemu należy się bezwzględne pierwszeństwo w porządku
miłości; 3. Tylko dobro powszechne może zaspokoić pragnienie dobra,
właściwe stworzeniom rozumnym. Dobro powszechne jako źródło i cel
wszelkiego dobra partykularnego Dobro św. Tomasz opisuje przede
wszystkim w wymiarze przyczynowości celowej. "Treść dobra na tym
polega, że coś jest celem dla czegoś, gdyż ma moc jego doskonalenia. Toteż
wszystko, co zawiera w sobie treść celu, tym samym zawiera w sobie treść
dobra. Otóż dwojaka bywa treść celu: albo coś jest pożądane lub
upragnione, jeśli cel nie jest jeszcze osiągnięty, albo jest umiłowane i jakby
zażywane, jeśli się już w celu uczestniczy"3 . Jeśli zaś dobro jednego bytu
jest celem dla drugiego bytu, wynika stąd - rzecz jasna - że jest ono zarazem
(lub może być) źródłem dobra dla tego bytu: przyczynowość celowa jest
bowiem ściśle proporcjonalna do przyczynowości sprawczej. Ta zależność
jednego dobra od drugiego w aspekcie przyczynowości celowej i sprawczej
jest u św. Tomasza jedną z podstaw hierarchii dóbr. Jeśli np. dobro wspólne
ludzkiej społeczności jest ważniejsze niż dobro pojedynczego członka tej
społeczności, to nie ze względu na różnicę w liczbie uczestników tego
dobra, ale dlatego, że dobro wspólne jest źródłem dobra jednostkowego.
"Kto szuka dobra wspólnego - czytamy w Sumie teologicznej - szuka tym
samym swojego dobra, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, gdyż nie ma
dobra własnego bez wspólnego dobra rodziny, miasta czy państwa. Po
wtóre, gdyż człowiek - jako część rodziny i miasta - winien upatrywać
swojego dobra w zestawieniu z dobrem całości; dobra sytuacja części zależy
bowiem od jej stosunku do całości" (2-2 q.47 a.10 ad 2). Zarazem dobro
wspólne tylko o tyle jest źródłem dobra dla poszczególnych części danej
wspólnoty, o ile samo jest podporządkowane dobru wspólnemu o wyższym
stopniu powszechności. Ostatecznym zaś członem tej hierarchii jest sam
Bóg, który jest dobrem bezwzględnie powszechnym (bonum universale),
ponieważ jest źródłem i celem wszelkiego dobra. Oto przykład typowej
argumentacji św. Tomasza na ten temat: "Dobro mierzy się celem. Toteż cel
cząstkowy rzeczy jest jakimś cząstkowym dobrem, natomiast cel
powszechny wszystkich rzeczy jest dobrem powszechnym. Otóż dobro
powszechne jest dobrem samo z siebie i ze swojej istoty, dobro zaś
cząstkowe jest dobrem przez uczestnictwo. W całym zaś wszechstworzeniu
nie ma oczywiście takiego dobra, które nie byłoby dobrem przez
uczestnictwo. To dobro, które jest celem całego świata, musi więc być
zewnętrzne wobec całego świata"4 . Dodajmy tylko, że w języku św.
Tomasza cel oznacza coś więcej niż tylko przedmiot dążenia; cel jest to
źródło doskonałości, do którego się dąży lub które już aktualnie doskonali
byt, dla którego jest celem. Jeśli więc św. Tomasz powiada, że "część istnieje
dla całości" (Contra gentiles, lib.3 cap.17), to trzeba było dopiero
mentalności nowożytnej, żeby słowa te zrozumieć w sensie totalitarnym,
tzn. w tym sensie, jakoby części istniały po to, żeby mogła istnieć całość,
jakoby osoby w ludzkiej społeczności istniały po to, żeby mogła istnieć
społeczność. Całość jest przede wszystkim w tym sensie celem dla części, że
jest dla niej źródłem czy to samego istnienia, czy to jakiejś doskonałości (w
zależności od tego, jakiego rodzaju jest to całość). Oczywiście, istnieje
również powiązanie odwrotne, tzn. dobro części składa się na dobro całości,
jest to jednak powiązanie logicznie wtórne, a ponadto stanowczo nie
dotyczy ono celu ostatecznego, który jest dobrem powszechnym (tzn.
źródłem wszelkiego dobra5 ), sam nic na tym bytowo nie zyskując.
Zwracam uwagę głównie na moralne konsekwencje Tomaszowej idei dobra
powszechnego. Wyklucza ona, jak widzieliśmy, totalitarną koncepcję
stosunków między osobą ludzką a społecznością; ale wyklucza również
koncepcję indywidualistyczną, wedle której mądry egoizm jest
podstawowym i wystarczającym źródłem troski jednostki o dobro wspólne.
Gdyby bowiem tak było, dobro części byłoby ważniejsze od dobra całości, a
przecież jest odwrotnie. Jeśli ręka zasłania głowę przed uderzeniem albo
obywatel oddaje życie za ojczyznę - są to ulubione przykłady św. Tomasza -
to w jednym i drugim przypadku dobro cząstkowe poświęca się dla dobra
całości, i - powiada św. Tomasz - tak powinno być: "gdyż z natury swojej
każda część bardziej kocha wspólne dobro całości niż cząstkowe dobro
własne" (S.th. 2-2 q.26 a.3); "wprawdzie część kocha dobro całości jako dla
siebie korzystne, jednakże nie podporządkowuje go sobie, lecz raczej sama
się jemu podporządkowuje" (tamże, ad 2). Krótko mówiąc, zarówno
totalitaryzm, jak indywidualizm wypływa z niedostrzeżenia powiązań
celowo-sprawczych, jakie łączą dobra partykularne między sobą oraz -
ostatecznie - z dobrem powszechnym. Totalitaryzm jest wynikiem
przeoczenia powiązań przyczynowych, tworzących kierunek: "dobro
powszechne - dobra partykularne o coraz większym stopniu
szczegółowości" (czyli powiązań w zakresie przyczynowości sprawczej);
przeoczono tu, że dobro "rozlewa się" w kierunku coraz to większej
partykularności, a nie odwrotnie; przeoczono tu również, że jest to
udzielanie się absolutnie bezinteresowne ze strony Boga oraz przede
wszystkim bezinteresowne ze strony różnych całości w stosunku do swoich
części. Indywidualizm jest natomiast wynikiem przeoczenia powiązań w
zakresie przyczynowości celowej (a więc biegnących w kierunku
odwrotnym: od dóbr partykularnych ku dobru powszechnemu); toteż
zapomina się tu o obiektywnej hierarchii dóbr i dóbr partykularnych broni
się tu niekiedy wbrew dobru o większym stopniu powszechności lub nawet
wbrew dobru powszechnemu.
MIEJSCE DOBRA POWSZECHNEGO W PORZĄDKU MIŁOŚCI.
Idea dobra powszechnego pozwoliła ponadto św. Tomaszowi uzasadnić
rozumowo pierwszeństwo przykazania miłości Boga przed zasadą miłości
samego siebie oraz przykazaniem miłości bliźniego. Z idei tej skorzystał
ponadto Akwinata, odpowiadając na stare pytanie manichejczyków, z
którym borykali się Ojcowie Kościoła6 : czy Bóg stworzył rzeczy tak
oczywiście zdawałoby się złe, jak jadowite węże, komary, żar słoneczny itp.
Zacznijmy od tego drugiego problemu. Oto co św. Tomasz mówi o ontycznej
dobroci tych stworzeń, które są utrapieniem człowieka: "Stworzenie
cielesne jest ze swej natury dobre. Nie jest ono jednak dobrem
powszechnym, lecz jakimś dobrem cząstkowym i ograniczonym. Z tej
cząstkowości i ograniczoności płynie jego szkodliwość dla innego
stworzenia, mimo że jedno i drugie samo w sobie jest dobre. Otóż niektórzy,
oceniając rzeczy nie według ich natury, ale z punktu widzenia własnego
pożytku, uznali rzeczy dla siebie szkodliwe za bezwzględnie złe. Nie wzięli
pod uwagę, że to, co w jakimś aspekcie jest szkodliwe dla jednego, dla
drugiego albo nawet dla niego samego w innym aspekcie może być
pożyteczne" (S.th. 1 q.65 a.1 ad 2). Krótko mówiąc, istnieją takie konflikty
między dobrami partykularnymi, które nie naruszają uporządkowanego
skierowania obu tych dóbr ku dobru powszechnemu. Dużo częściej i szerzej
zajmował się św. Tomasz drugim z wspomnianych problemów. W oparciu o
ideę dobra powszechnego głosił mianowicie tezę, że nawet czysto naturalna
miłość (tzn. nie wsparta łaską) zwraca się w pierwszym rzędzie ku Bogu i
dopiero następnie ku samemu sobie oraz bliźnim7 . Nawet dla stworzeń
nierozumnych oraz nieczujących pierwszym przedmiotem miłości -
stosownej do ich natury - jest Bóg, tak że miłość ludzka skierowana przede
wszystkim ku samemu sobie jest nie tylko niezgodna z porządkiem łaski,
ale nawet przeciwna naturze. Tezę tę uzasadnia św. Tomasz następująco
(cytuję za tekstem Pierwszego Quodlibetu, ale jest to rozumowanie nie-jako
kanoniczne, powtarzające się z niewielkimi zmianami we wszystkich
tekstach św. Tomasza na ten temat): "Skłonności naturalne najlepiej poznać
w działaniach, dokonujących się w sposób naturalny, bezrefleksyjny; każda
bowiem rzecz działa swoją naturą w taki sposób, jak to zostało jej
wrodzone. Otóż widzimy, że każda część z naturalnej niejako skłonności
działa dla dobra całości, nawet z niebezpieczeństwem lub szkodą dla samej
siebie: jak np. kiedy ręka wystawia się na miecz, aby obronić głowę, od
której zależy życie całego ciała. Dlatego jest rzeczą naturalną, że każda część
na swój sposób bardziej kocha całość niż samą siebie. Zgodnie z tą
naturalną skłonnością, również cnota polityczna na tym polega, że dobry
obywatel naraża się dla dobra wspólnego na niebezpieczeństwo śmierci.
Otóż jest rzeczą oczywistą, że Bóg jest dobrem wspólnym całego
wszechbytu i wszystkich jego części. Toteż każde stworzenie na swój
sposób z natury bardziej kocha Boga niż samo siebie" (q.4 a.3). "W
przeciwnym razie, gdyby anioł i człowiek kochali z natury więcej siebie niż
Boga, wynikałoby stąd, że miłość naturalna jest przewrotna oraz że miłość
będąca darem łaski nie doskonaliłaby jej, ale ją niszczyła" (S.th. 1 q.60 a.5).
Rozpoznanie w Bogu dobra powszechnego nie tylko pozwala św.
Tomaszowi uzasadnić pierwszeństwo przykazania miłości Boga w stosunku
do przykazania miłości bliźniego. Zdaniem Doktora Anielskiego, dopiero w
Bogu jako w dobru powszechnym stają się prawdziwe miłość samego siebie
oraz miłość bliźniego: "Ponieważ Bóg jest dobrem powszechnym
istniejącym ponad nami, doskonałość miłości Bożej domaga się zwrócenia
ku Bogu całego serca ludzkiego. Toteż stopień miłości Bożej słusznie
wyrażono w słowach: Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca
swego. Nasz bliźni jednak nie jest dobrem powszechnym istniejącym ponad
nami, ale dobrem szczegółowym postawionym niżej nas; toteż nie
określono nam, abyśmy kochali bliźniego z całego serca, ale jak siebie
samego. (...) We wspólnocie, która zespala ludzi w tym celu, jakim jest
szczęście ostateczne, każdy człowiek jest jakby częścią; dobrem zaś
wspólnym całości jest sam Bóg, w którym leży ostateczne szczęście
wszystkich. Toteż każdy, zgodnie z prawym rozumem oraz naturalnym
popędem, zwraca samego siebie ku Bogu, tak jak część zwraca się ku dobru
całości: dzieje się to przez miłość, którą człowiek kocha samego siebie ze
względu na Boga. Kiedy więc ktoś również bliźniego kocha ze względu na
Boga, kocha go jak siebie samego, i dzięki temu sama miłość staje się
święta"8 .
OTWARCIE STWORZENIA ROZUMNEGO NA DOBRO POWSZECHNE.
Idea dobra powszechnego leży ponadto u podstaw Tomaszowej metafizyki
wolności, spełnia również kluczową rolę w wyjaśnieniu tajemnicy zła.
Stworzenie rozumne - powiada św. Tomasz w jednej z dysput składających
się na De veritate (q.24 a.7) - tak jak każde stworzenie, jest dobrem
szczegółowym; jest metafizyczną niemożliwością, aby jakieś stworzenie
było dobrem powszechnym: nie mogło bowiem być powołane do istnienia
inaczej jak tylko z nicości, a więc jest metafizyczną koniecznością, aby było
bytem złożonym z aktu i możności. Stworzenie rozumne tym się jednak
różni od innych stworzeń, że będąc dobrem szczegółowym, nie jest
zdeterminowane do żadnego dobra szczegółowego: jego wola jest otwarta
na wszelkie dobro, ma więc możliwość wyboru między różnymi dobrami
szczegółowymi, zarówno rzeczywistymi, jak pozornymi. Wolność polega na
niezdeterminowaniu do żadnego dobra szczegółowego: "Stworzenie,
którego działania zdeterminowane są do jakiegoś dobra szczegółowego, nie
ma władzy nad swoimi czynami" (tamże, ad 2). Otwarcie woli na dobro jest
zbyt wielkie - wola jest przecież otwarta na dobro w ogóle - żeby mogła się
napełnić wybieranymi przez siebie dobrami szczegółowymi. Z drugiej
strony, dobra szczegółowe są zbyt nieproporcjonalne w stosunku do
pojemności woli, żeby mogła ona któregoś z nich chcieć w sposób
absolutnie nieodparty albo być w nim absolutnie utwierdzoną. Tylko dobro
powszechne może pociągnąć wolę w sposób nieodparty, również tylko
dobro powszechne może wypełnić wolę bez reszty: "Otóż każde dobro
stworzone jest jakimś dobrem szczegółowym, jeden tylko Bóg jest dobrem
powszechnym. Toteż On jeden tylko może wypełnić wolę oraz w sposób
nieodparty pociągnąć ją jako przedmiot"9 . Rzecz jasna, nie jest to żadne
zdeterminowanie: determinować może bowiem tylko coś partykularnego,
skończonego. Jeśli Bóg - poznany takim, jakim jest - w sposób nieodparty
skłoni wolę ku sobie i zatrzyma ją przy sobie na zawsze, to nie dlatego, że
wola będzie do tego zdeterminowana, ale dlatego, że Bóg jest dobrem
powszechnym i nieskończonym. Dodajmy jeszcze, że już na tej ziemi
możemy antycypować w owym całkowitym i nieodwołalnym zanurzeniu
się w Bogu, mianowicie przez łaskę (por. De veritate, q.24 a.8).
POCZĄTEK I KONIEC ŚWIATA
Rozum i wiara wobec pytania o początek świata W ciągu całej swojej
działalności profesorskiej św. Tomasz stanowczo bronił tezy, że stworzony
przez Boga świat mógłby istnieć odwiecznie. Tezę tę głosi już w swoim
młodzieńczym "Opracowaniu Sentencji" (2 Sent., d.1 q.1 a.5), ponawia ją w
wielkich swoich dziełach napisanych po roku 1260, tzn. w Contra gentiles
(lib.2 cap.3137) oraz w De potentia Dei (q.3 a.14 i 17), powtarza ją w
napisanym wiosną 1270 Quodlibecie 12 (a.7) oraz w dziele swojego życia,
Sumie teologicznej (1 q.46). W ciągu całego życia św. Tomasz nie zmienił
stanowiska, że rozum naturalny nie jest w stanie udowodnić ani tego, że
stworzony przez Boga świat jest odwieczny, ani też tego, że takim nie jest.
Zarazem w każdej ze swoich wypowiedzi na ten temat starannie zaznaczał,
iż dla wiary katolickiej nie jest to problem obojętny, gdyż głosi ona, iż świat
jednak miał początek. Jakie cele mogły przyświecać teologowi, jakim był św.
Tomasz, że tak mocno podkreślał możliwość odwieczności stworzonego
świata, skoro zarazem wierzył, iż w rzeczywistości świat nie jest
odwieczny? Szczególnie jasno cele te ujawniają się w dziełku polemicznym,
jakie poświęcił temu tematowi. Chodzi - rzecz jasna - o jego O wieczności
świata. Swoim utworem Tomasz włączył się w dyskusje, jakie pod koniec lat
sześćdziesiątych XIII wieku toczyły się na uniwersytecie paryskim.
Stronami w tej polemice byli awerroiści z wydziału artium, głoszący
heretycki pogląd, iż świat jest odwieczny, oraz teologowie franciszkańscy,
którzy twierdzili, że pojęcie świata stworzonego, a zarazem odwiecznego,
jest wewnętrznie sprzeczne. Otóż Akwinata, choć jednoznacznie odciął się
od herezji awerroistów, główną krytykę skierował jednak przeciw
teologom franciszkańskim. Zwłaszcza dwie rzeczy zaniepokoiły go w
argumentach owych teologów, za pomocą których chcieli oni bronić wiary
katolickiej. Nie wolno przecież tak się zapędzić w obronie wiary, ażeby
używane argumenty stanowiły zagrożenie dla jakiejś prawdy wiary. Otóż
teza, jakoby stworzony świat nie mógł być odwieczny, implikuje negację
Bożej niezmienności i wszechmocy. "Jeżeli jakaś przyczyna - czytamy w
dziełku O wieczności świata - nie może w jakimś momencie sprawić
natychmiast swojego skutku, coś jej do pełni brakuje. (...) Otóż Bogu nigdy
niczego do pełni nie brakowało. A więc Jego dzieło może istnieć zawsze,
kiedy On istnieje, i w ten sposób nie jest konieczne, aby On je wyprzedzał w
trwaniu"10[10]. Rzecz jasna, nie wynika stąd - powiada dalej Akwinata - że
w takim przypadku stworzony świat byłby współwieczny Bogu. Wieczność
Boga jest przecież koniecznym przymiotem aktu czystego, w którym
jakakolwiek zmiana jest metafizycznie niemożliwa. Zatem Bóg jest wieczny
w tym sensie, że posiada samego siebie nieustannie całkowicie. Stworzenia
- choćby nawet istniały odwiecznie - istniałyby w czasie, który przemija;
zmianom podlegają nawet stworzenia czysto duchowe, istniejące
transcendentnie wobec naszego czasu. Jeden tylko Bóg jest wieczny w
całym tego słowa znaczeniu: istnieje w takiej teraźniejszości, która nie
nastąpiła po żadnej przeszłości ani nie czeka na żadną przyszłość. W tej
wieczności Boga stworzenia mogą jedynie w większym lub mniejszym
stopniu uczestniczyć. Ponadto, u wspomnianych antyawerroistów
zaniepokoiło Tomasza naruszenie elementarnych zasad metody
teologicznej. Teologia powinna starannie odróżniać argumenty wiary od
argumentów rozumowych, inaczej bowiem nie ustrzeże się argumentów
pseudo-rozumowych, przemawiających być może do czyjegoś przekonania,
ale obiektywnie bezwartościowych. Po takie argumenty sięgnęli, niestety,
koledzy Tomasza z paryskiego wydziału teologii w swojej polemice z tezą o
odwieczności świata: za pomocą rozumu usiłują oni udowodnić to, co
możemy poznać jedynie w wierze. Tymczasem - dowodzi Tomasz - rozum w
tej sprawie może poznać tylko tyle, że świat stworzony przez Boga może
istnieć zarówno odwiecznie, jak skończoną ilość czasu. Krótko mówiąc,
jednym z ważnych powodów, dla których Akwinata zdecydował się wejść w
całą tę polemikę, była troska o rzetelność teologicznego myślenia. Troska ta
znalazła szczególnie wyraźne odzwierciedlenie w Sumie teologicznej: "To,
że świat miał początek, jest przedmiotem wiary, nie zaś dowodu ani wiedzy.
Warto zdać sobie z tego sprawę, ażeby ktoś nie usiłował za pomocą nie
wystarczających argumentów udowadniać tego, co stanowi przedmiot
wiary. Niewiernym dałoby to powód do szyderstw, gdyż sądziliby, że my
właśnie ze względu na te argumenty przyjmujemy to, co należy do naszej
wiary" (1 q.46 a.2). Warto odnotować, że bardzo podobnie skomentował
święty Tomasz próby rozumowego udowadniania trójjedyności Boga (1
q.32 a.1). Zauważmy, że rozum, który chcąc służyć wierze, uzurpuje sobie
możliwość udowodnienia tajemnicy wiary, zaniedbuje tym samym
możliwość oddania wierze tych przysług, jakie może i powinien jej oddać.
Zamiast zgodnie z rzeczywistością rozróżnić sferę wiary i sferę poznania
naturalnego, zamiast w sposób uporządkowany przedstawić obie te sfery
oraz łączące je relacje, rozum staje się wówczas sprawcą bałaganu w
myśleniu religijnym człowieka wierzącego. Przesłanie zawarte w prawdzie
o początku świata Musimy sobie teraz postawić pytanie, jaki sens religijny
zawarty jest w prawdzie wiary, że stworzony przez Boga świat nie istnieje
odwiecznie, ale że miał początek. Nie sposób przecież prawdę tę uznać za
czystą informację, mającą jedynie poszerzyć naszą wiedzę o świecie. W
depozycie wiary chrześcijańskiej nie ma przecież twierdzeń religijnie
pustych, każda bez wyjątku prawda wiary zawiera w sobie jakieś przesłanie
zbawcze. Święty Tomasz w pełni zdawał sobie z tego sprawę. "Istotny
przedmiot wiary - pisał - stanowi to wszystko, co bezpośrednio kieruje nas
do życia wiecznego" (S.th. 2-2 q.1 a.6 ad 1). Zatem stoi przed nami pytanie:
W jaki sposób kieruje nas do życia wiecznego ta prawda wiary, że Bóg
stworzył świat "na początku"? Pytanie to intryguje tym mocniej, że Tomasz
expressis verbis porównuje prawdę o początku świata wręcz z tajemnicą
Trójcy Świętej (S.th. 1 q.46 a.2). Otóż odpowiedzi na to pytanie nie
znajdziemy w żadnym z licznych tekstów, w których Tomasz wyznaje swoją
wiarę, że świat został stworzony na początku czasu. Zarazem odpowiedź ta
znajduje się - i to jednoznacznie - w głębszych strukturach jego doktryny.
Szukać jej trzeba zwłaszcza w jego refleksji na temat końca świata. Nasze
poszukiwania rozpocznijmy od przypomnienia, że Tomaszowa wizja
wszechświata materialnego jest intensywnie antropocentryczna. Człowiek
stanowi consummatio naturae, jest uwieńczeniem dzieła stworzenia11[11].
Człowiek jest bowiem stworzeniem rozumnym. Otóż "jedynie stworzenie
rozumne dosięga swoim działaniem ostatecznego celu świata, kiedy
mianowicie poznaje i miłuje Boga. Inne stworzenia nie potrafią zwrócić się
ku celowi ostatecznemu, chyba że przez uczestnictwo w jakimś jego
obrazie" (Contra gentiles, lib.3 cap.111). Stąd też - kontynuuje Tomasz - "o
stworzenia rozumne Bóg w swoich rządach troszczy się dla nich samych, o
inne zaś stworzenia ze względu na stworzenia rozumne" (tamże, cap.112).
Antropocentryczna interpretacja sensu świata widzialnego nie jest u
Akwinaty naiwna. Jest ona podporządkowana jego gruntownemu
teocentryzmowi, ponadto Tomasz stara się nie zapominać o tym, że jednak
człowiek jest tylko cząstką wszechstworzenia. Oto istotne jego wyjaśnienie:
"Mówiąc, że Opatrzność Boża kieruje stworzeniami rozumnymi ze względu
na nie same, nie twierdzimy, jakoby nie były już one zwrócone ku Bogu oraz
ku doskonałości wszechświata. W tym sensie mówimy, że Bóg troszczy się o
nie ze względu na nie same, o inne zaś stworzenia ze względu na nie, że
dobra, jakich im udziela Boża Opatrzność, nie otrzymują dla pożytku innych
stworzeń, natomiast ich pożytkowi służą z woli Bożej dobra otrzymywane
przez inne stworzenia" (tamże). Tomasz nie waha się swojej
antropocentrycznej wizji świata materialnego doprowadzić do końca: Świat
widzialny, podobnie jak istnieje dla człowieka, tak dopiero przez człowieka
może w pełni zrealizować sens swojego istnienia. Najwyraźniej zostało to
sformułowane w Streszczeniu teologii: "Wydaje się, że cała natura cielesna
istnieje w jakiś sposób dla człowieka, który jest stworzeniem rozumnym.
Tak więc od spełnienia się człowieka zależy w jakiś sposób spełnienie się
całego stworzenia cielesnego" (cap.148). To uhierarchizowanie stworzenia
widzialnego stanowi jeden z istotnych kluczy otwierających na tajemnicę
początku świata, jakkolwiek sam jego fakt nie implikuje bynajmniej tego, że
świat miał początek. Akwinata wyraźnie podkreślał, że człowiek mógłby
być równie odwieczny jak świat, mógłby też w odwiecznym świecie pojawić
się w określonym momencie czasu (S.th. 1 q.46 a.2 ad 7). Wspomniany
przed chwilą klucz może okazać się nam przydatny w poszukiwaniu
odpowiedzi na nasze pytanie dopiero w świetle wiary. Wiara otwiera nas
bowiem na orędzie zbawcze. Okazuje się, że nasza rozumność oraz zdolność
do poznawania i miłowania Boga stanowią zaledwie początek darów, jakie
Bóg dla nas przygotował. Bóg bowiem postanowił nas zbawić, to znaczy
uczynić nas synami na wzór swojego Syna Jednorodzonego, który właśnie
dla naszego zbawienia stał się jednym z nas. Otóż dokonywanie się tej
tajemnicy przebóstwienia zarówno w poszczególnych ludziach, jak w całej
ludzkości, stanowi istotę dziejów zbawienia. Całości tych dziejów nie jest w
stanie ogarnąć żaden człowiek, z wyjątkiem jednego tylko Chrystusa.
Wiemy jednak dzięki objawieniu Bożemu, że dzieje te nie będą się toczyły
bez końca, ale zmierzają ku swojemu chwalebnemu uwieńczeniu. Ten kres
dziejów zbawienia jest w Ewangelii nazywany różnie: "przyjściem Syna
Człowieczego" (Mt 24,37), "owym dniem" (Mk 13,32), "dniem Sądu" (Mt
10,15; 12,36), "zmartwychwstaniem sprawiedliwych" (Łk 14,14), "końcem
świata" (Mt 13,39; 24,3). Otóż nie tylko dopełni się wówczas ostatecznie i
na zawsze przebóstwienie całej odkupionej ludzkości, ale nastąpi również
jakieś tajemnicze odnowienie materialnego wszechświata, który stanie się
"nowym niebem i nową ziemią" (Ap 21,1; 2 P 3,13; Rz 8,19-22). Rozumiemy
zatem, dlaczego w perspektywie wiary chrześcijańskiej jest czymś tak
ważnym, iż świat miał początek. Mianowicie dzieje zbawienia, które
stanowią jedyną przestrzeń wiary chrześcijańskiej, nie są jakimś tylko
lokalnym epizodem w dziejach wszechświata, związanym z tym pyłkiem
kosmicznym, który nazywamy Ziemią, epizodem ograniczającym się może
tylko do niewielkiej cząstki dziejów tej Ziemi, cząstki ogarniającej okres
pomiędzy pojawieniem się pierwszego osobnika z gatunku homo sapiens
oraz ostatecznym zaginięciem tego gatunku. Dzieje zbawienia poniekąd
utożsamiają się z dziejami stworzenia. Toteż podobnie jak dzieje stworzenia
wypełnią się ostatecznie wraz z powszechnym zmartwychwstaniem
ludzkości, tak pradzieje zbawienia zaczęły się wraz ze stworzeniem świata,
w którym dopiero za wiele miliardów lat mieli pojawić się ludzie, których
spodobało się Bogu powołać na swoich synów, podobnych do Syna
Jednorodzonego. Wizja ta ludziom niewierzącym wydaje się zapewne
ogromnie naiwna. Jednak my, chrześcijanie, z całą dosłownością wierzymy,
że na naszym pyłku kosmicznym, zresztą zaledwie dwa tysiące lat temu,
stało się coś, co ją w pełni usprawiedliwia: mianowicie Bóg Prawdziwy,
Jednorodzony Syn Przedwiecznego Ojca, Ten, który cały wszechświat
podtrzymuje w istnieniu (Hbr 1,3), stał się człowiekiem. Skoro zaś my
naprawdę wierzymy w Jezusa Chrystusa, to nie czujemy się zaskoczeni
prawdą, iż Boży zamysł zbawczy przenikał dzieje zbawienia od samego ich
początku. Nie dziwi nas również obietnica, że nadchodzi dzień, w którym
nie tylko my sami dostąpimy pełni zbawienia, ale całe stworzenie "zostanie
wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci
Bożych" (Rz 8,21). Tę wizję wiary św. Tomasz potrafił poddać niekiedy
wręcz genialnej refleksji metafizycznej. Zanim jednak przejdziemy do
najważniejszych uwag na ten temat, warto przywołać badania Gerharda
von Rada oraz R. Rendtorffa, którzy wykazali, że już starotestamentalna
nauka o stworzeniu świata sformułowana została z perspektywy
centralnego dla Izraela wydarzenia zbawczego, jakim był dar przymierza
oraz wyzwolenie z niewoli egipskiej, i że właśnie dlatego nie do pomyślenia
byłoby w Biblii umieszczanie stworzenia świata poza czasem czy przed
czasem, lecz mogło być ono przedstawione wyłącznie na początku
czasu12[12]. Wystarczy sobie uprzytomnić, że praktycznie wszystkie
wypowiedzi starotestamentalne, w których wyrażono podziw dla dzieła
stworzenia, powiązane są bądź z dziękczynieniem Bogu za Jego zbawcze
interwencje, bądź z oczekiwaniem takich interwencji.
WYŁĄCZNOŚĆ WIEDZY BOŻEJ W ODNIESIENIU DO "KOŃCA ŚWIATA"
Najbardziej chyba odkrywczy tekst, w którym udało mu się połączyć jedną
klamrą początek i koniec świata, napisał Tomasz na samym początku swojej
drogi teologicznej. Tekst stanowi drugą, jaką podjął w swym komentarzu do
Sentencji Piotra Lombarda, próbę wyjaśnienia słów Chrystusa, że "o dniu
owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko
Ojciec" (Mk 13,32). Podejmując ten temat po raz pierwszy, Akwinata
udowadniał, że można wprawdzie przewidzieć śmierć człowieka albo
koniec jakiegoś innego bytu, jednakże całokształt wydarzeń dziejących się
w czasie nie daje i dać nie może żadnych podstaw do przewidywania końca
czasu (4 Sent., d.43 a.3 qla 2). W tekście, który chcemy tu przedstawić,
Tomasz zgłębia problem z perspektywy wiedzy Bożej i możliwości naszego
w niej uczestnictwa: "Przez swoją wiedzę Bóg jest przyczyną rzeczy. Otóż
stworzeniom użycza On uczestnictwa zarówno w jednym, jak w drugim
[tzn. zarówno w swojej wiedzy, jak w przyczynowaniu rzeczy]: rzeczom
udziela mocy sprawiania innych rzeczy, wobec których są one przyczynami,
niektóre zaś stworzenia uzdalnia do poznawania rzeczy. Jednakże zarówno
w jednym, jak i w drugim zastrzega coś tylko dla siebie: dokonuje bowiem
takich działań, w których żadne stworzenie z Nim nie współdziała, i poznaje
takie sprawy, które nie są dostępne nikomu, kto jest tylko stworzeniem.
Otóż nic bardziej nie zasługuje na objęcie takim zastrzeżeniem, jak te
rzeczy, które podlegają wyłącznej wiedzy Boga, w których żadne
stworzenie z Nim nie współdziała. Do nich należy koniec świata, w którym
nastąpi dzień Sądu. Podobnie bowiem jak bezpośrednio sam Bóg dał światu
początek, tak jego koniec nastąpi bez pośrednictwa jakiejkolwiek przyczyny
stworzonej. Toteż godzi się, aby wiedza o końcu świata zastrzeżona była
samemu tylko Bogu" (4 Sent., d.47 q.1 a.1 qla 3). Zacznijmy od paru
wyjaśnień wstępnych. Św. Tomasz rzadko używał ewangelicznego terminu
"dopełnienie dziejów" (synteleia tou aionos, consummatio saeculi - Mt
13,39n.49; 24,3; 28,20). Najczęściej - zapewne w ślad za ówczesnym
obyczajem językowym - posługiwał się terminem "koniec świata" (finis
mundi). Niewątpliwie jednak nie rozumiał końca świata w takim sensie,
jakoby Stwórca zamierzał zaprzestać kiedyś podtrzymywania świata w
istnieniu. Anihilacja czegokolwiek, chociaż teoretycznie możliwa, zupełnie
nie mieści się w Bożych obyczajach. Akwinata wyjaśniał to kilkakrotnieˇ.
Przecież Bóg - argumentował - wszystkim bez wyjątku swoim stworzeniom
dał jakiś udział w swojej wieczności i niezmienności. Dlatego nawet te
stworzenia, które z swojej natury podlegają zniszczeniu, nigdy nie obracają
się w nicość, ale przynajmniej w swojej materii będą trwały bez końca (S.th.
1 q.65 a.1 ad 1). "Koniec świata" nie oznacza też w wykładzie Akwinaty
przypadkowego i bezsensownego kataklizmu, który położyłby kres
istnieniu ludzi na ziemi. W świecie podlegającym Bożej Opatrzności jest to
po prostu niemożliwe. Nawet bunt przeciw prawu Bożemu, do jakiego
zdolne są stworzenia rozumne, nie jest bowiem wyłamaniem się spod Bożej
Opatrzności. Wydarzenia, których źródłem jest przypadek albo zła wola
stworzenia rozumnego, mogą się urzeczywistnić tylko dlatego, że
Opatrzność potrafi je włączyć w całościowy cel swoich rządów nad światem
(S.th. 1 q.2-2 a.2 ad 1 i 2). Krótko mówiąc, Tomasz rozumie "koniec świata"
dokładnie w sensie biblijnym, jako wypełnienie całego sensu, dla którego
świat został stworzony. Zatem w pierwszym rzędzie będzie to dzień
powszechnego zmartwychwstania i Sądu, w którym odkupiona ludzkość
osiągnie całą przeznaczoną jej pełnię zbawienia. Ale nastąpi wówczas
ponadto jakaś uszlachetniająca przemiana całego świata materialnego,
transfiguratio mundi. Istotę tej przemiany Akwinata wyobrażał sobie z
nadmierną chyba konkretnością. Opierając się na sygnałach biblijnych (2 P
3,10.12; 1 Kor 7,31; 2 Tes 1,8; Ap 6,14; 20,11), mówił o oczyszczeniu świata
przez ogień. Warto jednak zauważyć, że jedyne jego opracowanie tego
tematu pochodzi z lat młodzieńczych (4 Sent., d.47 q.2). Natomiast do końca
życia Tomasz fascynował się obrazem przemiany całego świata
materialnego, jaka się dokona wskutek zatrzymania przez Stwórcę ruchu
ciał niebieskich13[13]. Ten ostatni temat niewątpliwie zasługuje na
gruntowne opracowanie przez kompetentnego historyka idei. Okazuje się
bowiem, że jego dziwaczność jest czysto powierzchowna; jest ona
rachunkiem, jaki czas wystawił teologii za korzystanie z arystotelesowskiej
fizyki. Główna jednak intuicja teologiczna, która skłoniła Akwinatę do
sformułowania tak dziwnego poglądu, wydaje się trafna. Przypatrzmy się
może jednej z wielu wypowiedzi Tomasza na ten temat: "Ponieważ
wszystkie byty cielesne zostały stworzone poniekąd dla człowieka, wypada,
żeby również stan całego stworzenia cielesnego doznał wówczas
przemiany, tak aby harmonizował ze stanem ludzi, w jakim się będą
wówczas znajdowali. Ponieważ zaś ludzie będą wówczas niezniszczalni,
całe stworzenie cielesne przestanie podlegać stanowi powstawania i
rozkładu. To właśnie o tym mówi Apostoł, że stworzenie «zostanie
wyzwolone z niewoli zepsucia ku wolności chwały synów Bożych» (Rz
8,21). Otóż powstawanie i rozkład, jakim podlegają ciała niższe, mają swoją
przyczynę w ruchu nieba. Żeby więc ustały w ciałach niższych powstawanie
i rozkład, powinien ustać również ruch nieba. Właśnie dlatego czytamy w
Apokalipsie (10,6), że «czasu już więcej nie będzie»" (Contra gentiles, lib.4
cap.97). Otóż domysł, że przemiana świata materialnego u kresu czasów
będzie polegała na jakimś zwiększeniu jego uczestnictwa w Bożej
niezmienności, również współczesnemu teologowi wydaje się bardzo
trafny. Współczesny teolog doda tylko od razu, że nie sposób sobie
wyobrazić, na czym ta przemiana będzie polegała. Współczesna fizyka tak
gruntownie przekonała nas o niedokończoności naszej wiedzy na temat
materii, że nie grozi nam nawet pokusa, by cokolwiek sobie na ten temat
wyobrażać. Po ustaleniu, co św. Tomasz rozumiał przez "koniec świata",
wróćmy wreszcie do tekstu cytowanego na początku tego rozdziału. Jak
wszystkie teksty wyrażające jakąś genialną intuicję, wypowiedź ta zawiera
różne niedopowiedzenia i niekonsekwencje. Najwięcej zamieszania
wprowadza w nią antropomorficzna formuła, że jakieś działanie i jakieś
poznanie Bóg zastrzega wy-łącznie dla siebie. Otóż w świetle innych
wypowiedzi św. Tomasza (np. S.th. 1 q.45 a.5; q.65 a.3; q.104 a.1) nie może
ulegać wątpliwości, że zastrzeżenie to wynika nie z arbitralnej decyzji Boga,
ale z metafizycznego statusu danego działania czy poznania. Po prostu
istnieją takie Boże działania i takie poznanie, w których nawet
najdoskonalsze stworzenie nie może uczestniczyć, bo jest do tego
metafizycznie niezdolne. Dlaczego, zdaniem Akwinaty, stworzenie jest
metafizycznie niezdolne do udziału w Bożej wiedzy dotyczącej "końca
świata"? Tomasz, jak pamiętamy, rozpoczyna swój wywód na ten temat od
zwrócenia uwagi na nieskończoną przepaść, jaka dzieli wiedzę Bożą od
wiedzy ludzkiej: swoją wiedzą Bóg sprawia rzeczywistość. Zatem swoim
poznaniem "końca świata" Bóg realnie ukierunkowuje nas oraz całe swoje
stworzenie ku eschatologicznemu spełnieniu. Jednakże - i Tomasz zaznacza
to wyraźnie - stworzenie w różnoraki sposób uczestniczy zarówno w
wiedzy Bożej, jak w Bożym działaniu. Dlaczego zatem niedostępne jest nam
uczestnictwo w Bożym poznaniu "końca świata"? Odpowiedź Tomasza na
to pytanie jest tyleż genialna, co prosta: Bo poznanie "końca świata"
stanowi integralną część Boskiej wiedzy stwórczej, mocą której Bóg udziela
swoim stworzeniom istnienia oraz je w tym istnieniu podtrzymuje.
Udzielanie zaś istnienia przekracza zdolność najdoskonalszego nawet
stworzenia, gdyż wymaga mocy nieskończonej. Krótko mówiąc, św. Tomasz
stoi na stanowisku, że już w samo istnienie świata Stwórca włożył
ukierunkowanie ku eschatologicznemu spełnieniu i świat jest przez Niego
podtrzymywany w istnieniu już jako w ten sposób ukierunkowany. Rzecz
jasna, nie jest to teza rozumowej metafizyki. Jest to teza wierzącego
metafizyka, który w świetle Bożego objawienia ujrzał dwie prawdy: że
stworzony świat ma początek oraz że jego ostateczne spełnienie znane jest
samemu tylko Bogu.
NIE SFORMUŁOWANY DYLEMAT W MYŚLI AKWINATY O KOŃCU ŚWIATA.
Czeka nas jeszcze następujące pytanie: Dlaczego św. Tomasz zdystansował
się wobec tej swojej, tak przecież fascynującej, wizji stwórczej wiedzy Bożej,
która przeprowadza świat od początku aż do jego ostatecznego spełnienia
się? Wprawdzie nigdy wprost jej nie odwołał, ale też nigdy jej nie
kontynuował ani do niej nie nawiązywał. Znajdziemy ją wyłącznie w jego
młodzieńczym "Opracowaniu Sentencji". Kontynuował Tomasz tylko
doktrynę o wyłączności wiedzy Bożej w odniesieniu do "końca świata".
Nawet kiedy objaśniał nowotestamentalny temat znaków poprzedzających
"koniec świata", twierdził stanowczo, że nie pozwalają nam one niczego
wnioskować o czasie, kiedy to nastąpi. "Znaki te - wyjaśniał - mają
wskazywać na to, że w pewnym momencie świat się skończy, a nie na
określony moment, w którym się to stanie. Są bowiem wśród nich takie
znaki, które zdarzają się poniekąd od początku świata, jak na przykład to, że
«powstanie naród przeciw narodowi, a miejscami będą trzęsienia ziemi»
(Mt 24,7). Wprawdzie kiedy będzie nadchodził koniec świata, będzie się to
zdarzało częściej, nie możemy jednak wiedzieć, jaka przed końcem świata
będzie miara tych znaków" (De potentia Dei, q.5 a.6 ad 5). Nigdy natomiast
w swoich dziełach późniejszych Akwinata nie przedstawiał wiedzy Bożej o
końcu świata jako wiedzy stwórczej, którą należy widzieć w tej samej
perspektywie, co wiedzę Bożą, która dała światu początek. Co więcej, z jego
wypowiedzi na temat wiedzy Bożej o końcu świata wynika, że dałoby się ją
ująć w zdania, a w każdym razie że Bóg mógłby ją przekazać stworzeniom,
tyle że naruszyłoby to porządek Jego mądrości. Toteż niezwykle intrygujące
jest pytanie, co spowodowało wycofanie się Doktora Anielskiego z ambitnej
wizji, jaką przedstawił w "Opracowaniu Sentencji". Odpowiedź na to
pytanie chyba najwyraźniej prześwituje z tekstu zapisanego w jednej z
dysput De potentia Dei. Spróbujmy w ten tekst się wczytać: Czas końca
świata "można by wprawdzie poznać przez objawienie, gdyby Bóg zechciał
to komuś objawić. Byłoby jednak czymś niestosownym, żeby Bóg to komuś
objawiał, poza jednym tylko człowiekiem Chrystusem. Po pierwsze dlatego,
że koniec świata nastąpi dopiero po wypełnieniu liczby wybranych. W ten
sposób poniekąd dokona się całe Boże przeznaczenie. Toteż wypada, ażeby
objawienie o końcu świata otrzymał tylko Ten, komu zostało objawione
całe Boże przeznaczenie, mianowicie człowiek Chrystus. Stąd czytamy w J
5,20: «Ojciec miłuje Syna i ukazuje Mu to wszystko, co sam czyni»" (q.5 a.6).
Zatem wolno domyślać się, że św. Tomasz postanowił na temat wiedzy
Bożej o końcu świata mówić na takim poziomie antropomorfizmu, na
którym jest czymś uprawnionym mówić o pełnej w tym względzie wiedzy
Chrystusa Pana, również w Jego naturze ludzkiej. Jeśli bowiem wiedzę Bożą
o końcu świata przedstawiać w jej wymiarze najgłębszym, jako wiedzę
stwórczą, jest ona właściwa samemu tylko Bogu i jako taka jest niedostępna
nawet stworzonej naturze ludzkiej Syna Bożego. Wynika to w sposób
oczywisty z dogmatycznych ustaleń Soboru Chalcedońskiego, że obie natury
nie uległy w Chrystusie Panu zmieszaniu ani żadna z nich nie ucierpiała na
swojej tożsamości, jakkolwiek są one z sobą złączone w sposób
niepodzielny i nierozdzielny. Dylemat, przed którym stanął św. Tomasz, był
więc następujący: mówić o wiedzy w odniesieniu do końca świata jako o
wiedzy stwórczej, czy też podkreślać pełnię tej wiedzy również w
człowieczeństwie Chrystusa Pana. Żeby głębiej ten dylemat zrozumieć,
spróbujmy zarysować kontekst doktrynalny, w którym Akwinata
zdecydował się ostatecznie wybrać drugi człon dylematu. Na kontekst ten
składają się co najmniej cztery następujące prawdy. Po pierwsze: Syn Boży
jako prawdziwy Bóg udziela światu istnienia swoją wiedzą stwórczą, która
jest wspólna całej Trójcy i która - tak jak każdy z przymiotów Bożych -
utożsamia się z Bożą istotą. Stwórcze działanie Syna Bożego odzwierciedla
zarazem Jego niepowtarzalność jako drugiej osoby Trójcy: mianowicie
Ojciec stwarza wszystko przez swojego Syna (J 1,3; 1 Kor 8,6; Kol 1,16n;
Hbr 1,2). Akwinata pisze o tym m.in. w odpowiedzi na pytanie, co to znaczy,
że Syna Bożego nazywamy Słowem: "Bóg jednym i tym samym aktem
poznaje siebie oraz wszystkie stworzenia. Toteż Jego jedyne Słowo wyraża
nie tylko Ojca, ale również stworzenia. Ale tak jak swoją wiedzą Bóg samego
siebie jedynie poznaje, stworzenia zaś - poznaje i stwarza, podobnie Słowo
Boże jedynie wyraża [całą nieskończoność boskiej natury], jaka jest w Bogu
Ojcu, natomiast w odniesieniu do stworzeń jest Słowem wyrażającym i
sprawiającym [to, co wyraża]" (S.th. 1 q.34 a.3; por. q.45 a.6). Po wtóre:
właśnie niepowtarzalne miejsce Syna w Bożym dziele stwórczym wydaje
się wyjaśniać, dlaczego druga osoba Trójcy, a nie pierwsza ani trzecia,
przyjęła ludzką naturę. Tomasz włącza się tu w chór licznych Ojców
Kościoła, którzy twierdzili, że wypadało, ażeby świat został naprawiony
przez to samo Słowo, przez które został stworzony, i że właśnie dlatego nie
Ojciec ani Duch Święty, ale Słowo stało się ciałem: "Słowo, jako wiekuista
myśl Boga, jest Prawzorem całego stworzenia. Przez uczestnictwo w tym
Prawzorze stworzenia posiadają własną specyfikę, co jednak może ulec
zachwianiu. Otóż było czymś stosownym, aby stworzenie zostało
naprawione ku wiecznej i niezachwianej doskonałości poprzez osobowe (a
nie na sposób uczestniczenia) zjednoczenie Słowa ze stworzeniem. Przecież
również artysta naprawia swoje zniszczone dzieło, odwołując się do
pomysłu, dzięki któremu je ukształtował" (S.th. 3 q.3 a.8). Po trzecie:
Wcielenie niczego nie zmieniło w boskiej naturze Syna Bożego, zatem nie
przestał On udzielać światu istnienia i Jego wiedza nie przestała być w
stosunku do świata wiedzą stwórczą. Natomiast ludzka natura Syna Bożego
wyposażona została w wiedzę i moc niewyobrażalnie wielką, nie jest to
jednak wiedza ani moc nieskończona, gdyż przekracza to możliwości natury
stworzonej (S.th. 3 q.13 a.1 ad 2). Zatem ludzka natura Chrystusa Pana nie
może mieć żadnego udziału w ściśle stwórczym działaniu Boga (q.13 a.2).
Należy więc wykluczyć, aby mogła być ona podmiotem wiedzy stwórczej.
Po czwarte: jest natomiast ludzka natura Chrystusa podmiotem wiedzy o
końcu świata. Dodatkowy powód do twierdzeń na ten temat dał św.
Tomaszowi werset Mk 13,32, że o dniu owym i godzinie nie wie nawet Syn,
tylko Ojciec. Otóż Akwinata wielokrotnie i z całą mocą stwierdzał -
powołując się zwłaszcza na Dz 1,6n oraz Rdz 22,12 - że w tym tylko sensie
Syn może tego nie wiedzieć, że postanowił nam o tym nie mówić, i stąd nie
wolno nam w Jego nauce doszukiwać się przekazu na ten temat. Bóg
przecież - czytamy w Wykładzie Ewangelii Mateusza, cap.24 - "wyznaczył
dzień Sądu z jakiegoś powodu. Otóż cokolwiek Bóg wyznacza, czyni to
swoim Przedwiecznym Słowem. Zatem niemożliwe jest, ażeby Słowo o tym
nie wiedziało". Podobnie argumentuje Tomasz w innych swoich dziełach,
zmieniając, co najwyżej materię argumentu albo przytoczenie biblijne.
"Należy wykluczyć, jakoby Syn nie znał godziny swego przyjścia, skoro - jak
powiada Apostoł w Kol 2,3 - «w Nim są ukryte wszystkie skarby mądrości i
wiedzy», i skoro poznaje On doskonale coś więcej, mianowicie Ojca" (Contra
gentiles, lib.4 cap.8). Zaś w Sumie teologicznej: "Przecież przez Słowo Boże
«wszystko się stało» (J 1,3). Zatem przez Syna również czasy zostały
stworzone. Nic zaś nie zostało przez Niego stworzone, żeby On o tym nie
wiedział. Zatem słowa, że nie zna On dnia ani godziny Sądu, oznaczają, że
nikomu nie przekazuje On wiedzy na ten temat" (3 q.10 a.2 ad 1). Jak
powiedzieliśmy, wiedza o końcu świata przysługuje również ludzkiej
naturze Chrystusa Pana. Przecież właśnie w ludzkiej naturze będzie On
sądził żywych i umarłych (S.th. 3 q.59 a.2). Toteż Akwinata oburącz
podpisuje się pod argumentem Jana Złotoustego (In Matthaeum, hom.77,1 -
PG 58,703): "Jeśli Chrystus Człowiek otrzymał to, co większe, mianowicie
wiedzę, jak należy sądzić, o ileż bardziej otrzymał wiedzę w zakresie tego,
co mniejsze, mianowicie co do czasu Sądu" (S.th. 3 q.10 a.2 ad 1). W świetle
powyższych wyjaśnień nasuwa się następujące pytanie: Czy podkreślanie
prerogatyw ludzkiej natury Chrystusa w odniesieniu do dnia Sądu musi
prowadzić do zamazywania specyfiki wiedzy Bożej w tym przedmiocie?
Wydaje się, że omawiany tu dylemat tylko dlatego istnieje w Tomaszowych
tekstach dotyczących "końca świata", że autor go nigdy wyraźnie nie
sformułował. Gdyby w swoim myśleniu eschatologicznym Tomasz
uświadomił sobie istnienie tego dylematu i wydobył go z ukrycia, trudno
przypuszczać, że nie zauważyłby jego pozorności. Przecież naprawdę jedno
nie wyklucza drugiego: To, że ostateczne spełnienie wszechstworzenia Bóg
obejmuje swoją wiedzą stwórczą, w żaden sposób nie zagraża temu, że
"Chrystus Jezus, który będzie sądził żywych i umarłych" (2 Tm 4,1),
otrzymał w swojej uwielbionej naturze ludzkiej całą wiedzę, jaka jest
potrzebna do wykonania tego Sądu. Nie trzeba chyba dodawać, że wiedza ta
jest i będzie wypełniona potężną mocą zbawczą, która płynie stąd, iż "Bóg
tak umiłował świat, że dał Syna swego Jednorodzonego" (J 3,16) oraz że
"nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół
swoich" (J 15,13).
MĄDROŚĆ I GŁUPOTA
Tematem tym zainteresowałem się w sposób, można powiedzieć,
przypadkowy. Czytałem mianowicie dziełko św. Tomasza De sortibus, czyli
- jak niezbyt ściśle można by ten tytuł przetłumaczyć - O przepowiadaniu
przyszłości. Autor zdecydowanie broni tam stanowiska, że nasza przyszłość
nie jest zdeterminowana, lecz kształtują ją nasze wolne wybory. Dlaczego
jednak - pyta św. Tomasz - liczne przepowiednie, dotyczące spraw, które
podlegają wolnemu wyborowi, się sprawdzają? Bo większość z nas
postępuje głupio i zamiast podporządkować sobie różne siły, które
wywierają na nas swój nacisk, sami dajemy się im prowadzić.
Zaintrygowało mnie w tej odpowiedzi niekonwencjonalne znaczenie
pojęcia "głupi". Warto może jednak przytoczyć sam tekst: "Stosownie do
cielesnej kompleksji (...) jesteśmy bardziej lub mniej zwróceni ku
wyobrażeniom albo uczuciom pożądania zmysłowego, mianowicie do
gniewu, strachu itp. Ponieważ jednak człowiek może umysłem i wolą
poskromić wytwory wyobraźni oraz uczucia pożądania zmysłowego, z
układu gwiazd nie wynika dla człowieka żadna konieczność działania, lecz
jedynie pewna skłonność, której ludzie mądrzy nakładają właściwą miarę.
Toteż Ptolemeusz powiada w swoich Stu słowach, że «mądry człowiek
panuje nad gwiazdami», tzn. nad skłonnością, jaka wynika z układu gwiazd.
Natomiast głupcy dają się przez nią całkowicie prowadzić, jak gdyby nie
używali rozumu. Niewiele się pod tym względem różnią od zwierząt, jak to
czytamy w Psalmie: «Człowiek, kiedy przebywa w dostatku, nie używa
rozumu; można go porównać do zwierząt nierozumnych, bo stał się do nich
podobny» (Ps 48,13). Ale, jak powiada Salomon, «liczba głupców jest
nieskończona» (Koh 1,15 - Wlg) i tylko w nielicznych rozum panuje
doskonale. Toteż u większości ludzi skłonności wynikające z ciał
niebieskich osiągają swój skutek. I z tego względu astrologowie niekiedy
trafnie przewidują na podstawie obserwacji gwiazd"14[14]. Z mimochodem
rzuconej uwagi nie da się oczywiście zrekonstruować Tomaszowych
poglądów na temat mądrości i głupoty. Ale widzimy już kierunek, w jakim
należy zmierzać, aby tej rekonstrukcji dokonać: mądrość i głupota
przejawiają się nie tylko w myśleniu, ale również w działaniu człowieka.
Aktywność rozumu nie zamyka się bowiem w królestwie myśli, ogarnia
również te dziedziny ludzkiego bytowania, które są przez myśl
kształtowane, przede wszystkim nasze postępowanie (jak to powiedział
Adam Naruszewicz: "Mądrość prawdziwa: sobą dobrze rządzić"). Toteż
także te dziedziny - nie samo tylko poznanie - rozum obejmuje swoją
aktywnością wnikliwie lub powierzchownie, w sposób uporządkowany lub
chaotycznie. Główne nasze zainteresowanie dotyczy oczywiście
Tomaszowej koncepcji mądrości. Dwóch mistrzów miał tu św. Tomasz, do
których zresztą otwarcie się przyznawał: Arystotelesa i św. Augustyna.
Pierwszy opisał mądrość w świetle naturalnego rozumu, drugi przedstawił
ją z punktu widzenia wiary. Zasługą św. Tomasza jest organiczne zespolenie
obu tych spojrzeń, przepojenie światłem wiary tego wszystkiego, co sądzi o
mądrości naturalny rozum.
MĄDROŚĆ JAKO POZNANIE W ŚWIETLE NAJGŁĘBSZYCH PRZYCZYN.
Arystotelesowi zawdzięcza św. Tomasz podstawową definicję mądrości: że
jest to poznanie w świetle najgłębszych przyczyn. Definicją tą kończy
Arystoteles pierwszy rozdział swojej Metafizyki, żeby w rozdziale
następnym sformułować na tej podstawie sześć cech prawdziwej mądrości.
Przedstawię je od razu w wyjaśniającym komentarzu św. Tomasza. Jest to
bowiem opis już jednoznacznie teocentryczny, jakkolwiek ani razu nie
wspomina się w nim o Bogu. Po pierwsze, mądrość obejmuje całość
rzeczywistości. Czy jest to jednak możliwe, skoro na rzeczywistość składa
się praktycznie nieskończona liczba bytów? Ale też mądrość nie polega na
znajomości wszystkich poszczególnych bytów, lecz na dotarciu do
najgłębszych, najbardziej powszechnych mechanizmów, dzięki którym
rzeczywistość istnieje i jest taka, jaka jest. "Kto zna to, co powszechne -
komentuje św. Tomasz myśl Arystotelesa - w jakiś sposób zna wszystko, co
tym powszechnikom podlega, zna to bowiem w nich. Otóż temu, co
najbardziej powszechne, wszystko podlega. Ten więc, kto zna to, co
najbardziej powszechne, w jakiś sposób zna wszystko" (In Metaphys., lib.1
lect.2). Toteż, jak zauważył Arystoteles już na pierwszej stronicy swojej
Metafizyki, w różnych konkretnych dziedzinach działania praktycy mogą
być bardziej doświadczeni od mędrca. Mają bowiem kontakt z
szczegółowymi bytami, dzięki czemu potrafią dokładnie opisać, jakimi one
są, chociaż nie potrafią wyjaśnić, dlaczego są takimi. Wykształconemu
Europejczykowi uwaga ta natychmiast przywodzi na myśl Augusta Comte'a,
który podjął to rozróżnienie pytań typu "jak" oraz typu "dlaczego" - ale te
drugie pytania, stanowiące według Arystotelesa główny przedmiot
zainteresowań mędrca, uznał za bezsensowne. Pozytywizm nie tylko głosił
rezygnację z poszukiwania mądrości, aby się skupić na wiedzy opisowej i
praktycznej, ale otwarcie lekceważył mądrość zdobywaną przez innych.
Było to wyciągnięcie ostatecznych konsekwencji z odrzucenia jakiejkolwiek
realności powszechników. Wróćmy jednak do przytoczonego przed chwilą
tekstu św. Tomasza: poznając powszechnik, poznajemy w jakiś sposób
wszystkie byty tym powszechnikiem objęte. W zdaniu tym, jakby w ziarnie,
znajduje się przeświadczenie, że mądrość najgłębsza, mądrość w ogóle, jest
z natury teocentryczna. Bóg bowiem jest bytem powszechnym realnie
istniejącym. Nie jest On jakąś istotą z zaświatów, jest Tym, "w którym
żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,28), Źródłem wszelkiego istnienia
i Wszechobecnym, choć jest On absolutnie różny od wszystkich bytów
stworzonych i transcendentny wobec wszelkiego miejsca. W Sumie
teologicznej powie św. Tomasz wyraźnie, że mądrość polega na poznawaniu
Boga (1 q.1 a.6; 1-2 q.66 a.5; 2-2 q.19 a.7). Powtórzmy jeszcze raz, że nie
chodzi tu o szukanie jakiejś istoty z zaświatów, która wykorzeniałaby nas z
rzeczywistości i przenosiła w jakąś sferę iluzoryczną, ale o poznawanie
Boga Prawdziwego, Wszechobecnego Stwórcę, którego znajomość pozwala
nam coraz głębiej rozumieć całą rzeczywistość, w której przez Niego
zostaliśmy umieszczeni. Drugą cechą mądrości jest - według Arystotelesa -
umiejętność pokonania trudności w poznaniu najgłębszych korzeni
rzeczywistości. Oto co na ten temat pisze św. Tomasz: "Najtrudniej jest
ludziom poznać to, co jest najbardziej niedostępne zmysłom, jako że
poznanie zmysłowe jest wspólne wszystkim, gdyż z niego bierze początek
wszelkie ludzkie poznanie. Otóż najbardziej niedostępne dla zmysłów jest
to, co najbardziej powszechne, przedmiotem poznania zmysłowego są
bowiem byty szczegółowe. Dlatego też najtrudniej ludziom poznać to, co
najbardziej powszechne (In Metaphys., lib.1 lect.2). I to jest przyczyną,
dlaczego stosunkowo niewielu jest ludzi mądrych: nie tak łatwo jest
rozpoznać transcendowanie wszystkiego, co dostępne zmysłom, ku temu,
co ponadzmysłowe. Trud zdobywania mądrości bardzo się jednak opłaca,
daje ona bowiem pewność - i to jest jej trzecia cecha. Opisując pewność
ludzkiej wiedzy, pomija św. Tomasz czynniki psychologiczne, skupia się
wyłącznie na obiektywnych przyczynach pewności. Niepewność, jego
zdaniem, płynie z wielości aktualnych elementów, składających się na
poznawany odcinek rzeczywistości: łatwo bowiem wówczas któregoś
elementu nie zauważyć lub rozpoznać go fałszywie, co oczywiście wypacza
poznanie całości. W poznaniu typu mądrościowego owa wielość ulega
oczywiście redukcji, zaś mądrość najgłębsza polega na poznaniu jednej
jedynej ostatecznej przyczyny wszechstworzenia; są to więc warunki bez
porównania bardziej sprzyjające pewności niż te, które towarzyszą
zdobywaniu wiedzy praktycznej. Po czwarte, mądrość promieniuje na
innych. O tyle bowiem ktoś może nauczać innych, o ile sam rozumie to,
czego chce innych nauczyć. Rozumienie zaś - zdaniem św. Tomasza -
utożsamia się ze znajomością przyczyn. Jeśli więc mądrość polega na
docieraniu do przyczyny ostatecznej, wynika stąd, że mędrzec może
nauczyć tego, co najważniejsze. Po piąte, mądrości szuka się dla niej samej.
Nie ma innej przyczyny, dla której ubiegamy się o mądrość, jak tylko ta,
żeby być mądrym. Przez mądrość dotykamy bowiem najgłębszego wymiaru
rzeczywistości. Nieco więcej uwagi poświęcimy szóstej i ostatniej cesze
mądrości. Św. Tomasz wspomina o niej najczęściej, a zarazem jest ona
przedmiotem największych nieporozumień. Ad sapientiam pertinet
ordinare (S.th. 2-2 q.45 a.3 ad 6); "cechą mądrości jest porządek" -
tłumaczymy zwykle tę ideę i na ogół odczytujemy w niej jedynie postulat
porządnego myślenia. Tymczasem chodzi o porządek zarówno w myśleniu,
jak w działaniu i w ogóle w całej życiowej postawie człowieka. Dodajmy, że
jest to porządek dynamiczny (ordinare znaczy przecież nie tylko
"porządkować", ale również "rozkazywać"). Św. Tomasz podaje tu przykład
architekta, któremu - ponieważ to on ma wizję całości domu - winni się
podporządkować poszczególni rzemieślnicy, pracujący przy budowie.
Podobnie budowniczy okrętu powinien się podporządkować wymogom,
jakie wynikają z żeglarskiego doświadczenia. Koncepcja mądrości jako
poznania i działania skierowanego ku temu, co ostateczne, daje podstawy
do jasnego rozróżnienia mądrości cząstkowej i po prostu mądrości (S.th. 2-
2 q.45 a.1; 1 q.1 a.6). Mądrość cząstkowa to poznanie i działanie,
skierowane ku zasadzie, która tylko w danej dziedzinie jest ostateczna. W
ten sposób mądrym lekarzem nazwiemy takiego, dla którego zasadą
ostateczną jako dla lekarza jest zdrowie pacjenta. Otóż, zdaniem św.
Tomasza, nawet całość ziemskich spraw człowieka stanowi dla nas jedynie
dziedzinę cząstkową - i tę cząstkę mądrości, która ją obejmuje, nazywa
Akwinata roztropnością. "Roztropność - pisze w Wykładzie Listu do Efezjan
(cap.5 lect.6) - jest jakąś mądrością, ale nie jest mądrością powszechną.
Bezwzględnie mądrym nazywamy tego, kto umie uporządkować wszystkie
swoje sprawy; względnie mądrym jest ten, kto umie uporządkować tę
dziedzinę, w której jest mądry. (...) Otóż roztropność jest szczególnym
oglądem rzeczywistości, w wyniku którego ktoś kieruje swoimi czynami".
Zaś w Sumie teologicznej: "Roztropność dotyczy spraw ludzkich. (...) Nie
jest jej zadaniem kierować sprawami najgłębszymi, bo te są w gestii
mądrości. Rozkazy jej dotyczą tego, co jest zwrócone ku mądrości, co
mianowicie trzeba czynić, aby mądrość osiągnąć. Toteż jest roztropność w
tym względzie sługą mądrości: prowadzi do niej i przygotowuje drogę, tak
jak dworzanin prowadzi do króla" (1-2 q.66 a.5 ad 1). Teocentryzm
mądrości Już wykład Arystotelesa o mądrości św. Tomasz interpretował
teocentrycznie. Spojrzenie to wyklarowało się w jego myśli zwłaszcza pod
wpływem uwag, jakie na temat mądrości poczynił św. Augustyn w dziele O
Trójcy Świętej. W swoich refleksjach na temat mądrości Akwinata na dzieło
Augustyna powołuje się równie często jak na Metafizykę Arystotelesa; zaś
Arystotelesowskiej definicji, że mądrość jest to poznanie w świetle
najgłębszych przyczyn (cognitio per altissimas causas), św. Tomasz używa
zamiennie z definicją Augustyńską, że mądrość jest to poznanie tego, co
boskie (cognitio divinorum). Augustyńska definicja mądrości była dość
przypadkową przeróbką definicji późnych stoików, Plutarcha i Cycerona, i
dopiero św. Tomasz włożył w nią treść konsekwentnie teocentryczną. Otóż
stoicy określali mądrość jako "znajomość rzeczy boskich i ludzkich". Św.
Augustyn, sugerując się rozróżnieniem w 1 Kor 12,8 mądrości i wiedzy,
zachował dla mądrości tylko pierwszą część tej definicji, natomiast
znajomość rzeczy ludzkich nazwał wiedzą. Św. Tomasz, przejmując
definicję Augustyna, a nawet jego rozróżnienie mądrości i wiedzy, z całą
mocą podkreślił, że mądrość nie traci przez to swojego charakteru poznania
całościowego. Znajomość spraw boskich dotyczy bowiem nie tylko
poznania Boga, które Akwinata interpretuje przede wszystkim jako
kontemplację; mądrością jest również rozpoznanie w całej sferze doczesnej
jej ukierunkowania ku Bogu. Za wszelką cenę chcąc uniknąć posądzenia o
oryginalność, św. Tomasz dla przeprowadzenia tej myśli wykorzystał jakieś
mimochodem wypowiedziane rozróżnienie św. Augustyna między
wpatrywaniem się w wiekuiste idee oraz kierowaniem się nimi: "Wyższa
część rozumu przeznaczona jest dla mądrości, niższa - dla wiedzy. Otóż
rozum wyższy zmierza ku ideom wyższym, tzn. boskim, aby się w nie
wpatrywać oraz znajdować w nich radę. Wpatruje się w nie, o ile
kontempluje boskość w niej samej; szuka zaś rady, o ile w świetle tego, co
boskie osądza to, co ludzkie i według boskich reguł kieruje ludzkimi
czynami" (S.th. 2-2 q.45 a.3). Interpretując pierwszą arystotelesowską
cechę mądrości, zwróciliśmy już uwagę, że Bóg nie jest jednym spośród
wielu istniejących bytów, choćby najdoskonalszym i centralnym, ale jest
bytem powszechnym realnie istniejącym. Toteż teocentryzm mądrości,
bardziej niż dążeniem ku Bogu, wyraża się uczestnictwem w Bogu. Św.
Tomasz wyodrębnia trzy stopnie naszego doczesnego udziału w Bożej
mądrości. Zaznaczam jednak, że jest to rekonstrukcja jego myśli dokonana
na podstawie rozproszonych uwag, jakie znajdują się w Sumie teologicznej.
Pierwszy stopień uczestniczenia w Bożej mądrości dostępny jest wszystkim
ludziom, również tym, którzy nie mają z Bogiem łączności przez wiarę.
"Sama Boża istota - powiada św. Tomasz - jest miłością, podobnie jak jest
mądrością i dobrocią. Toteż jeśli jesteśmy dobrymi, to tą dobrocią, którą
jest Bóg. Również mądrymi jesteśmy tą mądrością, którą jest Bóg. Dobroć
bowiem, którą formalnie jesteśmy dobrymi, jest jakimś uczestnictwem w
dobroci Bożej; mądrość zaś, którą formalnie jesteśmy mądrzy, jest jakimś
uczestnictwem w Bożej mądrości" (2-2 q.23 a.2 ad 1). Mądrość bez wiary
sprowadza się do rozpoznania ostatecznych wymiarów rzeczywistości. Jest
to, zdaniem św. Tomasza, mądrość filozofów, która nie ma mocy
ukierunkować życia ku tym wymiarom ostatecznym. Dopiero wiara daje
początek takiej mądrości, która rzeczywiście przybliża do Boga: "Życie
nasze zwrócone jest ku temu, żeby spocząć w Bogu, a do tego dążymy
poprzez uczestnictwo w Bożej naturze, dokonujące się przez łaskę. Toteż
mądrość, naszym zdaniem, rozumieć należy nie tylko jako poznanie Boga,
jak to jest u filozofów; lecz również jako ukierunkowanie życia ludzkiego
pod wpływem motywów (rationes) Bożych, a nie tylko ludzkich" (2-2 q.19
a.7). O ile więc w porządku działania, "bojaźń Boża jest początkiem
mądrości" (Ps 111,10), o tyle wcześniej jeszcze, w porządku istoty,
"początkiem mądrości jest wiara" (2-2 q.19 a.7). Trzeci stopień
uczestnictwa w Bożej mądrości dokonuje się przez dar Ducha Świętego,
którego warunkiem jest pewna współnaturalność człowieka z Bogiem, a
więc wszczepienie przez łaskę w Bożą naturę. Oglądamy wówczas Boga i
cały Boży wymiar rzeczywistości jak gdyby od wewnątrz, jak gdyby oczyma
samego Boga. Sytuację tę próbuje św. Tomasz opisać na przykładzie dwóch
różnych, jednakowo prawidłowych poglądów na temat czystości: czym
innym jednak są sądy na temat czystości, wydawane w świetle słusznej
nauki moralnej, czym innym zaś sądy wypowiadane przez kogoś, kto sam
jest naprawdę czysty (2-2 q.45 a.2). Dopiero taka mądrość, mądrość z
Ducha Świętego, owocuje pokojem (a.6). Jest to mądrość nierozerwalnie
związana z miłością i nią przeniknięta.
GŁUPOTA JAKO PARALIŻ DUSZY.
Mając zarysowany obraz mądrości, możemy poprzestać na krótkim już
tylko przedstawieniu jej przeciwieństwa, głupoty. Rzecz jasna, głupota nie
ma nic wspólnego z niedostatkiem inteligencji czy nawet z umysłowym
niedorozwojem. Dla tych ostatnich przypadków św. Tomasz rezerwował
termin fatuitas. Czym innym jest brak mądrości, spowodowany defektem
natury i moralnie niezawiniony, czym innym zaś stultitia, głupota, która jest
pozytywnym przeciwieństwem mądrości (S.th. 2-2 q.46 a.1). Głupota jest to
zawinione zamknięcie się na ostateczną przyczynę rzeczywistości. Z
naszych uwag na temat uniwersalizmu mądrości wynika, że ostateczna
przyczyna rzeczywistości jest zarazem jej ostatecznym wymiarem: Bóg nie
jest bowiem jednym z bytów cząstkowych, który tym tylko różniłby się od
innych bytów, że powołał je do istnienia i jest od nich wszystkich
doskonalszy; jest On bytem powszechnym, realnie istniejącym,
Wszechobecnym i wszystko przenikającym, który jest zarazem
transcendentny wobec całego stworzenia. Tak więc można również
powiedzieć, że głupota jest to zawinione zamknięcie się na ostateczny
wymiar rzeczywistości. Toteż św. Tomasz chętnie nawiązywał do
twierdzenia św. Izydora z Sewilli, który w swoich Etymologiach termin
stultitia (głupota) wywodzi od stupor (odrętwienie, znieruchomienie,
paraliż). Głupota byłaby więc paraliżem duszy, zamknięciem swoich sądów
i działań wyłącznie w ramach tego, co ziemskie (S.th. 2-2 q.46 a.1 i 2).
Zauważmy przy okazji, że według Aleksandra Brücknera, nasz wyraz
"głupi" pochodzi z tego samego pnia co "głuchy": głupota jest więc, w naszej
językowej podświadomości, duchową głuchotą. Mechanizm sprowadzający
na człowieka głupotę jest tyleż prosty, co straszliwie niebezpieczny:
"Człowiek tak dalece pogrąża swoje odczuwanie w sprawach ziemskich, że
to go czyni niezdolnym do poznania tego, co boskie; jak to czytamy w
Pierwszym Liście do Koryntian: «Człowiek zmysłowy nie pojmuje tego, co
jest od Bożego ducha» (2,14). Podobnie człowiekowi, któremu jakaś
obrzydliwa ciecz zepsuła smak, nie smakuje słodkie ciastko. Otóż taka
głupota jest grzechem" (a.2). Dla porządku zauważmy, że przykład z
dziedziny smaku jest aluzją do Izydoriańskiej etymologii, wedle której
sapientia (mądrość) pochodzi od sapere (smakować). Według św. Tomasza,
szczególnie groźnym źródłem głupoty jest rozpusta, zamknięcie się w
wymiarze ziemskim jest tu bowiem szczególnie intensywne (a.3). I tym się
tłumaczy fakt, że rozpustnicy odczuwają często "wstręt do Boga i do Jego
darów" (a.3 ad 1). Na przykładzie rozpusty można zarazem z całą jasnością
zobaczyć, że zamknięcie się w rzeczach ziemskich stanowi obrazę tychże
rzeczy ziemskich. Przecież wszystko, co ziemskie, pochodzi od Boga i jest
wielorako otwarte ku swojemu Stwórcy. Otóż głupota na tym polega, że
człowiek chciałby niejako pozbawić rzeczy ziemskie ich godności stworzeń
Bożych i traktuje je tak, jak gdyby rzeczy ziemskie nie były przeniknięte
żadnym światłem ponaddoczesnym. Jest to przecież gwałt zadawany samej
naturze rzeczy ziemskich i, jak każdy gwałt, sieje on spustoszenie. Intuicję
tę znakomicie wyraził Aleksander Fredro: Głupoty straszna potęga: Ziemię
burzy, piekła sięga. I ostatnia już uwaga na temat głupoty. Jeśli jest ona
grzechem - jak twierdzi św. Tomasz - to nie usunie jej zwykłe pouczenie. Z
głupoty wyzwolić się można jedynie przez nawrócenie serca. Przez głupotę
człowiek wykorzenił się przecież z prawdziwej rzeczywistości, z
rzeczywistości stworzonej przez Boga; uczynił sobie z rzeczywistości
żałosny kikut, poobcinany z odniesień ponaddoczesnych; odciął się od
źródeł ponadziemskiej mocy. Byłoby więc naiwnością sądzić, że aby
odzyskać mądrość, wystarczy uświadomić sobie, jaka jest rzeczywistość
naprawdę. Mądrość polega raczej na zakorzenieniu w rzeczywistości, w
całej rzeczywistości, również w jej najgłębszych wymiarach. A to się może
dokonać jedynie przez nawrócenie, przez otwarcie się na moc Bożą i
duchową pracę. Tak więc temat "mądrość i głupota w refleksji św.
Tomasza" okazał się jeszcze jednym przyczynkiem, pomagającym
zrozumieć, na czym polega tomistyczny realizm.
ŁATWOŚĆ I TRUDNOŚĆ DOBRA
Interesuje nas, rzecz jasna, łatwość i trudność dobra moralnego, tzn. tego
dobra, poprzez które realizuje się ostateczny sens ludzkiego życia.
Zwłaszcza dwa pytania odwiecznie interesują wszystkich, którzy pragną
pięknie przejść przez swoje życie: Dlaczego czynienie dobra niekiedy jest
tak łatwe, tak człowieka wciąga, daje tyle radości, a kiedy indziej jest tak
trudne i tak bardzo trzeba się do niego przymuszać? Dlaczego to samo
dobro jednych fascynuje, a innych odpycha, dlaczego jedni czynią je z
przyjemnością, a dla drugich wydaje się ono ciężarem nie do zniesienia?
Pytanie drugie jest dla nas nie mniej istotne: Czy trud czynienia dobra ma
jakiś wpływ na wartość tego dobra?
CO TO JEST CZYNIENIE DOBRA?
Zanim przedstawimy odpowiedź św. Tomasza na te pytania, postawmy
pytanie znacznie bardziej naiwne, ale przecież bardziej podstawowe: Co to
takiego jest czynienie dobra? Otóż fundamentem Tomaszowego myślenia
na temat dobra jest aksjomat, że dobro jest tożsame z bytem - że zatem
każdy byt jest dobry w takiej mierze, w jakiej jest bytem (S.th. 1 q.5 a.1 i 3).
Jeden tylko Bóg jest dobry ze swojej istoty, gdyż tylko On jeden istnieje ze
swojej istoty, wszystkie zaś inne byty czerpią swoją dobroć od Stwórcy (q.6
a.3 i 4). Otóż różnym swoim stworzeniom Stwórca wyznaczył różną miarę
uczestnictwa w swojej dobroci. Niedostawanie do tej miary jest złem. I tak
na przykład nie jest oczywiście złem dla roślin to, że nie mają wzroku; brak
wzroku jest natomiast złem dla zwierząt i człowieka, gdyż władza widzenia
składa się na wyznaczoną im przez Stwórcę miarę uczestnictwa w Jego
dobroci (S.th. 1-2 q.18 a.1). Miara bytu, a więc i miara dobroci udzielona
przez Boga stworzeniom rozumnym obejmuje duchową władzę poznawczą
oraz pożądawczą. Władza poznawcza, czyli umysł, uzdalnia je do
rozpoznania samych siebie oraz swoich przeznaczeń ostatecznych; dzięki
niej stworzenia rozumne są w stanie rozpoznać swoje całkowite
zakorzenienie w Stwórcy jako pierwszym źródle swojego istnienia i
wszystkich swoich doskonałości oraz swoje całkowite zwrócenie ku
Stwórcy, w którym jedynie mogą one osiągnąć swoją bytową pełnię.
Duchowa władza pożądawcza, czyli wola, uzdalnia stworzenia rozumne dla
działań stosownych do tego rozpoznania. Zatem czynienie dobra jest to
działanie własne stworzenia rozumnego, tzn. działanie rzeczywiście
płynące z jego woli i kierujące działającego ku Bogu jako swojemu
ostatecznemu spełnieniu. Dodajmy od razu, że myśl św. Tomasza wyklucza
samą nawet możliwość interpretacji egocentrycznej tego naszego
zmierzania ku Bogu. Jeśli bowiem Bóg jest dobrem powszechnym i źródłem
wszystkich dóbr cząstkowych, prawdziwie zmierzać do Boga można tylko
wówczas, kiedy jest On pierwszym przedmiotem naszej miłości i jeśli nawet
swojego własnego dobra szukamy w tej miłości do Niego (S.th. 1-2 q.109
a.3). Rzecz jasna, również bliźniego kochamy wówczas ze względu na Boga i
takiej miłości bliźniego nie dotyczy zarzut, że jest ona tylko instrumentem
w szukaniu naszego dobra własnego. Zdaniem św. Tomasza, wszystkie
nasze świadome i dobrowolne działania są zwrócone ku albo przeciwko
naszemu ostatecznemu spełnieniu w Bogu i na tym polega ich moralność
lub niemoralność. Wprawdzie istnieją takie dziedziny ludzkiej działalności,
których przedmiot wydaje się nie mieć odniesienia do celu ostatecznego,
jednak niemożliwe jest, ażeby jakakolwiek konkretna ludzka działalność
była moralnie neutralna (S.th. 1-2 q.18 a.8 i 9). Pierwszym probierzem
moralności naszych działań jest rozum. To właśnie rozumem rozpoznajemy
nasze egzystencjalne usytuowanie oraz drogi prowadzące do naszego
ludzkiego spełnienia lub zagubienia. Jednak ten autonomiczny probierz nie
jest probierzem ostatecznym, bo niestety rozum może się pomylić w swoim
moralnym rozpoznaniu. Zwłaszcza że grzeszność, która stała się losem
człowieka na tej ziemi, ogarnia swoim mrokiem również nasz rozum. Zatem
całe szczęście, że rozum nie jest jedynym ani nawet ostatecznym
probierzem moralności naszych działań. Probierzem ostatecznym jest to, co
św. Tomasz nazywa prawem wiecznym (S.th. 1-2 q.19 a.4). Prawo wieczne
nie jest oczywiście jakimś transcendentnym kodeksem norm moralnych.
Jest to (żeby powiedzieć najkrócej) przeniknięty bezinteresowną miłością
Boży zamysł wobec człowieka oraz całego stworzenia. Rzecz jasna, zamysł
Boży nie jest jak zamysł człowieka, jest on obecny immanentnie w całym
naszym jestestwie, choć zarazem przekracza nas i nie jesteśmy w stanie
ogarnąć go do końca. Właśnie realizowanie tego Bożego zamysłu prowadzi
człowieka do ostatecznego spełnienia, zaś zgodność z tym zamysłem jest
ostatecznym kryterium moralności naszych działań i postaw (S.th. 1-2
q.94).
PRZESZKODY STAWIANE DOBRU PRZEZ NASZĄ GRZESZNOŚĆ.
Po tych wstępnych przypomnieniach spróbujmy przejść wprost do nauki
św. Tomasza o łatwości i trudności dobra. Ponieważ Akwinata w żadnym ze
swoich licznych dzieł nie poświęcił temu problemowi odrębnego tekstu,
musimy podjąć próbę rekonstrukcji jego poglądów w oparciu o
rozproszone uwagi uboczne, w których wypowiada się na rozważany przez
nas temat. Otóż nie wchodząc jeszcze na teren dobra i zła, Akwinata
rozróżnia dwa rodzaje trudności (S.th. 1 q.62 a.2 ad 2). Coś może być trudne
dlatego, że ze swojej natury ociera się o granice naszych możliwości: na
przykład dla przeciętnego człowieka czymś trudnym będzie odbycie pieszej
pielgrzymki z Krakowa do Rzymu. Ale coś może dotykać granic naszych
możliwości ze względu na przeszkodę, która utrudnia osiągnięcie celu,
nawet jeśli w zwyczajnym porządku rzeczy byłby on łatwy do osiągnięcia.
W ten sposób podczas powstania warszawskiego rzeczą bardzo trudną było
przejście ze Starego Miasta na Mokotów. Oba rodzaje trudności pojawiają
się również w naszym doświadczeniu moralnym. Spełnienie jakiegoś dobra
bywa niekiedy tak trudne, że człowiek musi się do tego dosłownie cały
zmobilizować. Ale trudność może wynikać stąd, że chodzi tu o dobro
naprawdę wielkie, które dla kogoś, kto nie nauczył się go czynić, jest w
ogóle niedostępne. Niekiedy jednak wielkiej mobilizacji wymaga spełnienie
dobra obiektywnie małego - jeśli mianowicie zdolność czynienia dobra
została w nas osłabiona lub nawet zablokowana przez grzech (De veritate,
q.26 a.6 ad 12). Konieczność pokonywania tych ostatnich trudności
świadczy o naszej moralnej niedojrzałości, natomiast pokonywanie tych
pierwszych trudności jest przywilejem ludzi ugruntowanych w dobru.
Zatrzymajmy się najpierw nad tymi utrudnieniami w czynieniu dobra, które
wynikają z naszej grzeszności. Wypowiedzi Tomasza na ten temat, choć
zazwyczaj rzucane mimochodem, są wystarczająco wnikliwe i konkretne,
żeby się pokusić o zarysowanie jakiejś fenomenologii tych trudności. Otóż
po pierwsze, nawet rozum może nam utrudnić czynienie dobra, a to tym
bardziej, im bardziej jest ogarnięty ciemnością grzechu. W ten sposób
nawet człowiek rzetelnie pragnący dobra może mieć kłopoty z
rozpoznaniem właściwej miary, jakiej domaga się od niego sprawiedliwość
w takim lub innym konkretnym przypadku (S.th. 2-2 q.129 a.2). Co więcej,
zbłądzić może nawet nasze sumienie, a jeśli tak się dzieje, zazwyczaj nie
jesteśmy tu bez winy (S.th. 1-2 q.19 a.6). Zdaniem św. Tomasza, trudności,
jakie dla czynienia dobra płyną z rozumu, przezwycięża się nie tyle przez
wysiłek, co przez zwyczajne otwarcie się na światło moralnej prawdy. W
przypadku pychy na przykład - powiada Akwinata - główna trudność
polega na tym, że człowiek swojej własnej pychy nie dostrzega. Natomiast
kiedy już swoją pychę zauważyliśmy, wówczas zwalczyć ją łatwo.
Wystarczy sobie uświadomić swoją małość i śmiertelność albo naszą
nieporównywalność z Bogiem; wystarczy nawet nieco krytycznego
spojrzenia na to, czym się pysznimy, a pycha nas opuści, tak jak przez sam
fakt pojawienia się światła znikają ciemności (S.th. 2-2 q.162 a.6 ad 1).
Drugim grzesznym źródłem tego, że trudno jest nam czynić dobro, jest
przewrotność naszej woli. Polega ona na tym, że człowiek chce dobra
mniejszego wbrew dobru ostatecznemu. Zdaniem Akwinaty, jakaś
przewrotność woli jest w każdej naszej wadzie (S.th. 1-2 q.78 a.2). Otóż
podobnie jak cnota jest wewnętrzną dyspozycją ku dobru, tak wada jest
wewnętrzną dyspozycją ku złu. I właśnie to ziarno przewrotnej woli, jakie
znajduje się w każdej wadzie, sprawia, że dobro autentyczne nie pociąga
nas dostatecznie albo nawet budzi w nas wstręt. W tym nastawieniu woli,
nawet jeśli czynimy jakieś dobro, wiele nas to kosztuje. Niestety, nie jest to
trud, który przynosiłby nam chlubę. Przecież - powiada św. Tomasz - "dla
każdego czymś znojnym i trudnym jest to, co czyni niechętnie. Taki trud
zmniejsza zasługę i oddala od miłości" (S.th. 1-2 q.114 a.4 ad 2).
Przeszkoda, jaką czynieniu dobra stawia przewrotność naszej woli, jest
najtrudniejsza do przezwyciężenia. Nawet zła namiętność jest mniejszym
utrudnieniem w czynieniu dobra, gdyż kiedy namiętność minie, wola
powróci, przynajmniej częściowo, do swojego dobrego nastawienia.
Natomiast złe nastawienie woli nie minie samo z siebie, niezbędna jest
gruntowna przemiana wewnętrzna. Przewrotność woli porównuje św.
Tomasz z zaburzeniem w percepcji pierwszych zasad poznawczych.
Błądzącemu, który uznaje pierwsze zasady, można pokazać błąd, jaki
popełnił we wnioskowaniu, albo jakieś przeoczenie w samym postawieniu
problemu. Ale jak pomóc w odnalezieniu prawdy człowiekowi błądzącemu,
który nie potrafi stanąć na gruncie pierwszych zasad i usiłuje budować
prawdę na jakichś epistemologicznych trzęsawiskach? Sprawa prawie
beznadziejna. "Podobnie bardzo ciężko i niebezpiecznie grzeszy ten, kto
grzeszy z przewrotności. Trudniej takiemu się zmienić niż temu, kto grzeszy
ze słabości, gdyż w tym ostatnim jest przynajmniej pragnienie czynienia
dobra" (De malo, q.3 a.13). Jeszcze dwie inne przeszkody mogą nam
utrudniać czynienie dobra, mianowicie nasza moralna słabość oraz brak
należytego
porządku wśród
naszych rozlicznych
dynamizmów
pożądawczych, które w zamyśle Stwórcy powinny składać się na bogactwo i
pełnię naszego człowieczeństwa. Każdy, kto ma choćby tylko wstępne
pojęcie o Tomaszowej antropologii, natychmiast zauważy, że wszystkie
cztery rodzaje przeszkód, jakich możemy doświadczyć w dobrym działaniu
moralnym, wiąże się z czterema wymiarami duchowej struktury, jakie św.
Tomasz wyróżnia w człowieku. Otóż każdy z tych czterech wymiarów może
generować sobie tylko właściwe trudności w naszych pozytywnych
dążeniach moralnych, a to dlatego, że w każdym z nich odcisnął swoje
złowieszcze piętno grzech pierworodny (S.th. 1-2 q.85 a.3). Zatem
pozostały nam jeszcze do omówienia dwa ostatnie rodzaje utrudnień, na
jakie napotykamy w czynieniu dobra. Moralna słabość jest skutkiem rany,
jaką grzech pozostawił w tym, co Akwinata nazywa vires irascibiles, tzn. w
dynamizmach, które uzdalniają nas do osiągania granic naszych możliwości
moralnych. Otrzymaliśmy je od Stwórcy, abyśmy mogli osiągać dobra
naprawdę wielkie i trudne. Wskutek zranienia przez grzech zdarza się nam
niekiedy, że nie potrafimy pokonać przeszkody, która staje nam na drodze
do dobra całkiem niewielkiego i obiektywnie łatwego. Niekiedy również
mamy trudności z wytrwaniem w dobru. Szczególną rolę w leczeniu tej
duchowej słabości św. Tomasz przypisuje cnotom cierpliwości oraz
wytrwałości. Pierwsza umacnia nas do pogodnego znoszenia przeciwności,
które mogłyby nas skłonić do porzucenia dobra i zaniechania naszych
dążeń ku dobru (S.th. 2-2 q.136 a.1 i 2), natomiast wytrwałość daje moc do
przezwyciężenia tych trudności, jakie stwarza sama perspektywa długiego
trwania w tym, co dobre (q.137 a.1). Trudności czwartego rodzaju
stwarzają nam w naszym dążeniu do dobra nasze niższe władze
pożądawcze, a mówiąc ściślej - ich niepełne podporządkowanie rozumowi i
woli. Zdaniem św. Tomasza, panowanie nad swoimi dynamizmami
pożądawczymi jest czymś łatwym nawet po grzechu. Niestety, z dwoma
bardzo dotkliwymi wyjątkami. Po pierwsze, nasze namiętności wymykają
się spod kontroli rozumu, w miarę jak rośnie ich gwałtowność. Po drugie,
niektóre pożądane przez nas dobra jakby szczególnie utrudniają nam
nałożenie na nasz stosunek do nich właściwej miary rozumu. Szczególnie
widać to, powiada Akwinata, w naszych pogoniach za pieniądzem oraz za
prestiżem społecznym (S.th. 2-2 q.129 a.2). Tak mniej więcej
przedstawiałaby się negatywna strona trudności, jakie możemy mieć z
czynieniem dobra, tzn. trudności, których mogłoby nie być i które całkiem
niepotrzebnie obciążają nas w naszych wysiłkach moralnych. Rzecz jasna,
trudności te nikną samorzutnie, w miarę jak człowiek utwierdza się w
dobru; tak jak z drugiej strony wzrastają, jeśli człowiek głębiej jeszcze
pogrąża się w grzechu. Grzech ma to bowiem w swojej naturze, że popycha
nas do grzechów następnych (S.th. 1-2 q.75 a.4). W zasadzie św. Tomasz
stoi na stanowisku, że konieczność pokonywania przeszkód stawianych
dobru przez naszą grzeszność zmniejsza moralną wartość czynionego przez
nas dobra. Jest oczywiście czymś bardzo chwalebnym, że pijak się
przezwyciężył i mimo ogromnej pokusy nie wszedł do karczmy; jednakże
moralnie bardziej wartościowa wydaje się sytuacja, kiedy nawet w
karczmie człowiekowi nie grozi upicie się. Ale Akwinata zdaje sobie sprawę
z tego, że nie wszystkie trudności tego rodzaju wynikają z osobistej winy
człowieka. Ktoś na przykład bez własnej winy może mieć większe kłopoty z
opanowaniem swojej seksualności niż ktoś inny. Jeśli mimo to uda mu się
poddać swoją seksualność pod władzę rozumu i prawa Bożego, zwiększa to,
rzecz jasna, moralną wartość tej jego pracy nad sobą (S.th. 2-2 q.153 a.4 ad
2).
UNIEPOTRZEBNIANIE SIĘ TRUDU W CZYNIENIU DOBRA.
Czymś szczególnie fascynującym w naszej pracy moralnej jest dopiero
czynienie dobra obiektywnie trudnego. Wchodzimy więc teraz w
problematykę, wokół której w czasach współczesnych narosło wiele
nieporozumień. Permisywizm moralny, tak rozpowszechniony obecnie,
główną przecież swoją pożywkę ideową czerpie z przeświadczenia, że nie
sposób zobowiązać wszystkich do czegoś, co jest obiektywnie trudne. Ciągle
słyszy się głosy o zbyt wysokiej poprzeczce, jaką rzekomo stawia ludziom
chrześcijańska moralność, albo twierdzenia, że nie wszyscy są powołani do
bohaterstwa i że nie wszyscy mają tak gęstą wełnę, żeby ewangeliczny
wiatr im nie zaszkodził. Za tymi argumentami kryje się zupełnie błędne
przeświadczenie, jakoby czynienie dobra obiektywnie trudnego podobne
było do podnoszenia ciężarów: jakoby trzeba było mocno zacisnąć zęby,
naprężyć wszystkie swoje duchowe muskuły i może dopiero wtedy takie
dobro dałoby się wykonać. Otóż poglądy św. Tomasza na temat czynienia
dobra obiektywnie trudnego są dokładnie przeciwstawne takiemu
doktrynerskiemu heroizmowi, którego zresztą chyba nikt nie wyznaje, a
tylko został wymyślony dla wygody przez moralnych permisywistów w celu
usprawiedliwienia swojej nonszalancji wobec prawa moralnego. Akwinata
zwraca mianowicie uwagę na to, że to, co obiektywnie trudne, może się
przecież stać przedmiotem naszej sprawności i wówczas staje się łatwe, a w
każdym razie znacznie łatwiejsze niż na początku. Swoje ambicje moralne
możemy wówczas skierować ku dobru jeszcze większemu, które przedtem
przekraczało wręcz nasze możliwości. Chodzi bowiem o to, że naszą
aktywność moralną mogą wspomóc te same zdolności coraz głębszego
wkorzenienia się w rzeczywistość, dzięki którym możemy ukształtować w
sobie takie lub inne sprawności techniczne czy biegłości zawodowe. Z
czynieniem dobra obiektywnie trudnego, byleby tylko było ono
konnaturalne człowiekowi, jest podobnie jak ze sztuką pisania: dla dziecka
lub analfabety jest to sztuka obiektywnie trudna, a przecież w sztuce tej
można nabyć tak wielkiej biegłości, że granica trudności przesunie się
nieraz aż tak daleko, iż rzeczą trudną będzie dla kogoś dopiero napisanie
dobrej książki. Sprawność, jaką możemy osiągnąć w czynieniu jakiegoś
dobra, Akwinata - w ślad za Arystotelesem - nazywa cnotą. Warto może
tylko zwrócić uwagę na to, że łacińskie virtus we współczesnej polszczyźnie
słuszniej byłoby oddać jako "tężyzna", "dzielność", "mocny punkt". Na
pewne podobieństwo cnoty do sprawności technicznych św. Tomasz
najwyraźniej wskazuje w swoim "Objaśnieniu Etyki nikomachejskiej":
"Zarówno sztuka, jak cnota dotyczą zawsze czegoś trudnego. Albowiem
tam, gdzie to łatwe, każdy potrafi dobrze działać. Ale żeby działać dobrze
tam, gdzie to trudne, potrzebna jest cnota albo biegłość techniczna" (lib.2
lect.3 nr 278). Szczególna trudność, którą trzeba pokonywać, żeby
zachować porządek moralny w jakiejś określonej dziedzinie naszej
działalności, jest dla św. Tomasza ważnym kryterium rozróżniania cnót.
Virtus est circa difficile et bonum - tę sentencję Arystotelesa przywołuje
Tomasz wielokrotnie, kiedy zastanawia się, czy istnieje potrzeba
wyodrębnienia tej czy innej cnoty. Z naciskiem jednak podkreślmy, że ani
wartości konkretnego dobra przez nas czynionego, ani miejsca żadnej cnoty
w hierarchii cnót nie mierzy się stopniem trudności, jaka wiąże się z
wykonaniem danego czynu albo z przedmiotem danej cnoty. Akwinata
nieraz stwierdza, że "treść cnoty bardziej polega na dobru niż na
pokonywaniu trudności, toteż wielkość cnoty bardziej trzeba mierzyć
dobrem niż trudnością" (S.th. 2-2 q.123 a.12 ad 2; por. q.58 a.12 ad 3; q.141
a.8 ad 2). Ta zdarzająca się rozbieżność między wielkością dobra i stopniem
trudności, jakie podczas jego czynienia trzeba pokonać, jest oczywiście
świadectwem naszego zranienia przez grzech. Otóż człowiek nosi w sobie
wspaniałą zdolność usprawnienia się do czynienia dobra. Na tym właśnie
polega cnota, że dobro, które było kiedyś dla człowieka czymś trudnym,
staje się łatwe i radosne. "Nie ma cnoty - czytamy już w «Objaśnieniu
Sentencji» - dopóki nie ma łatwego i radosnego czynienia dobra" (4 Sent.,
d.14 q.2 a.2 ad 5). Tomasz nie wdaje się w ustalenia, jaka część naszych
trudności z czynieniem dobra płynie z naszej grzeszności, a jaka z wielkości
tego dobra. Wprawdzie teoretycznie ustala różnicę między obu typami tych
trudności, w praktyce jednak jedne i drugie znikają dzięki cnocie. Tutaj
pozwolę sobie na pozorną autopolemikę. Otóż jakby wbrew temu, co przed
chwilą powiedziałem, w jednej z dysput De veritate Akwinata wypowiada
słowa następujące: "Z dwóch powodów mówimy o czymś, że stało się łatwe:
coś staje się takim z chwilą usunięcia przeszkody albo dzięki dostarczeniu
pomocy. Otóż łatwość wynikająca ze sprawności polega na dostarczeniu
pomocy, gdyż sprawność skłania władzę do tego oto działania" (q.24 a.4 ad
1). Nie miejsce tu, żeby objaśniać trudności i pułapki, jakie mogą się zdarzyć
podczas egzegezy tekstów św. Tomasza. Powiem tylko, że w kontekście
całej Tomaszowej aretologii (nauki o cnotach) wypowiedź ta skłania
jedynie do sprecyzowania tezy, jaką mu przed chwilą przypisałem.
Mianowicie zdaniem Akwinaty, cnota z istoty swojej usuwa trudności
płynące z wielkości czynionego dobra, natomiast drugorzędnie, jakby
mimochodem - również trudności, jakie wynikają z naszej grzeszności. Tak
przedstawia się mechanizm uniepotrzebniania się trudu z perspektywy
dobra, które ma być uczynione. Ale istnieje przecież jeszcze perspektywa
dobra już uczynionego. Otóż dobro spełnione - założywszy, rzecz jasna, że
jest to dobro autentyczne, że się go chciało naprawdę i nie czyniło się go z
musu - napełnia człowieka radosną satysfakcją. Ten stan satysfakcji
(delectatio, gaudium) bardzo pięknie św. Tomasz nazywa: jest to
"odpoczynek w osiągniętym dobru". Nie tylko zwiększa on pragnienie oraz
łatwość dobra następnego, ale jest jakimś przedsmakiem odpoczynku
wiecznego, jaki jest nam przeznaczony w Bogu (S.th. 1-2 q.4 a.1 i 4; q.33 a.4;
q.34). Natomiast trwała dyspozycja do radowania się autentycznym
dobrem jest najbardziej nieomylnym znakiem prawości człowieka:
"Dobrego lub złego człowieka można rozpoznać szczególnie po tym, czym
raduje się jego wola" (q.34 a.4). W dotychczasowym opisie
uniepotrzebniania się trudu związanego z czynieniem dobra podkreślałem
te momenty w nauce Akwinaty, które ją łączą z myślą Arystotelesa. Rzecz
jasna, również te momenty zostały u św. Tomasza jakoś naznaczone wiarą
chrześcijańską. Jak widzieliśmy, w swój wykład o kształtowaniu
wewnętrznej dyspozycji do dobrego Akwinata włączył prawdę o naszej
grzeszności oraz o powołaniu do życia wiecznego, a więc prawdy ściśle
chrześcijańskie i nie znane Arystotelesowi. Teraz jednak spróbujmy zwrócić
uwagę na momenty nowe w stosunku do myśli Stagiryty, momenty
specyficznie chrześcijańskie. Przede wszystkim chodzi tu o kluczowe
znaczenie miłości w naszym czynieniu dobra. Św. Tomasz nie jest tu zresztą
oryginalny (jak wiadomo, oryginalność w ogóle nie była przedmiotem jego
ambicji), jest tylko dziedzicem tradycyjnej nauki Kościoła. Otóż nasza cnota
czyli wewnętrzna dyspozycja do dobra jest albo nie jest ożywiona tą
miłością, która jest z Boga i którą "Duch Święty rozlewa w sercach naszych"
(Rz 5,5). Jeśli nadprzyrodzona miłość jej nie ożywia, cnota taka jest jak
marna rzeka, która wsiąka w piaski pustyni. Tylko w miłości nasze cnoty
rzeczywiście przybliżają nas do życia wiecznego. Z punktu widzenia
naszego tematu na uwagę zasługuje paradoksalne działanie miłości, kiedy
staje ona w obliczu trudnego dobra. Z jednej strony, nawet bardzo trudne
dobro miłość potrafi uczynić łatwym. Z drugiej zaś strony, miłość wręcz
pcha człowieka do podejmowania rzeczy trudnych i jakby przekraczających
nasze możliwości (S.th. 1-2 q.114 a.4 ad 2). Co więcej, miłość - ma się
rozumieć, ta miłość, która jest darem Bożym - może na niezbędny do tego
czas uzupełnić nawet brak naturalnej dyspozycji wewnętrznej do czynienia
dobra. Dzieje się tak w sytuacji człowieka, którego Bóg dopiero niedawno
uświęcił swoją łaską, a który nie zdążył jeszcze wypracować w sobie cnoty
naturalnej. Otóż jeśli człowiek ten naprawdę otworzył się na miłość Bożą,
będzie nie tylko zdolny do wypełniania czynów tej brakującej mu cnoty, ale
będzie je wykonywał z łatwością. Akwinata uzasadnia to następująco:
"Łatwość właściwa cnocie płynie z dwóch źródeł: można nabrać dyspozycji
wewnętrznej do działań właściwych cnocie dzięki częstemu powtarzaniu
tych działań. Ale można również mieć taką dyspozycję dzięki mocnemu
przylgnięciu do przedmiotu cnoty" (4 Sent., d.14 q.2 a.2 ad 5). Ściśle
chrześcijański wymiar pytania o łatwość i trudność dobra najszerzej
omawia św. Tomasz w związku z problemem, czy prawo ewangeliczne jest
trudniejsze do wypełnienia niż prawo Mojżeszowe. Problem ten podejmuje
Akwinata trzykrotnie: W "Objaśnieniach Sentencji" (3 Sent., d.40 a.4 qla 3),
w Wykładzie Ewangelii Mateusza (cap.12) oraz w Sumie teologicznej (1-2
q.107 a.4). Jak wiadomo, św. Tomasz ma zwyczaj wykład swojej tezy
poprzedzać wyliczeniem argumentów jej przeciwnych. Że czyni to bez
taryfy ulgowej, możemy zobaczyć choćby na przykładzie omawianego
problemu. Chce nas mianowicie przekonać, że wypełnianie prawa
ewangelicznego jest czymś słodkim i lekkim. A oto jakie argumenty zdają
się temu przeczyć: Przecież Chrystus Pan jednoznacznie obostrzył nakazy
moralne Starego Testamentu. Na przykład Stary Testament zezwalał na
rozwód, Chrystus go zakazuje, a co najważniejsze, prawo Starego
Testamentu odnosiło się tylko do czynów, Chrystus zaś swoje prawo
rozciągnął nawet na nasze myśli, zakazując nam myśli nieżyczliwych czy
rozpustnych. Jeśli sobie przypomnieć - kontynuuje Akwinata zarzuty
przeciwne swojej własnej tezie - porównanie z Listu do Galatów, że czasy
przed Chrystusem to jakby wiek dziecięcy, wydaje się rzeczą oczywistą, że
moralność wieku dojrzałości duchowej, czyli moralność ewangeliczna, jest
trudniejsza. Wystarczy zresztą porównać obietnice, jakie były przywiązane
do zachowania prawa Mojżeszowego, oraz te obietnice, jakie swoim
uczniom składa Chrystus: prawo Mojżeszowe obiecuje różne doczesne
pomyślności (por. Pwt 28,114), zaś "nagrodą" za wierność nauce Chrystusa
są utrapienia i prześladowania (por. 2 Kor 6,4n). Otóż wszystkie powyższe
spojrzenia są jawnie cząstkowe, dotyczą samej tylko materii prawa
ewangelicznego, a przecież ciało bez ducha jest martwe, nie jest już
człowiekiem. Podobnie gubimy sens prawa ewangelicznego, jeśli
dostrzegamy tylko jego materię. A przecież - po pierwsze - jest to prawo
wolności. Chrześcijan pochodzenia żydowskiego uwolniło ono od jarzma
drobiazgowych przepisów obrzędowych (Dz 15,10), ale przede wszystkim
uwalnia nas wszystkich od ciężaru i goryczy grzechu. Nie będę tu może
wchodził w analizy św. Tomasza, jak bardzo grzech może umęczyć
człowieka i jaką zatruć go może goryczą. Szczególnie wspaniałe karty na ten
temat znajdują się w Wykładzie Księgi Izajasza. Zatem słodycz i lekkość
wypełniania prawa Ewangelii to - po pierwsze - słodycz wyzwolenia z
utrapień, jakie ściągamy na siebie przez grzech. Po wtóre, prawo
ewangeliczne jest prawem miłości, które ma moc przemienić nasze serca.
Jeśli przemiana ta nas ogarnie - objaśnia Akwinata słowa Chrystusa Pana, że
Jego jarzmo jest słodkie i lekkie - "bardziej kochamy to, co duchowe, niż to,
co doczesne. Otóż miłośnikowi dóbr doczesnych znacznie trudniej jest
wyzbyć się czegoś niewielkiego, aniżeli człowiekowi duchowemu porzucić
wiele" (Wykład Ewangelii Mateusza, cap.11). Miłość potrafi nawet w nas
zmienić sposób odczuwania utrapień i prześladowań, jakie mogą nas
spotkać za wierność Chrystusowi: "Dla tego, kto kocha, nie jest ciężarem
znosić cierpienia za ukochaną osobę. Miłość czyni lekkimi wszelkie
uciążliwości oraz wszystko, co ponad nasze siły" (tamże). Tak się mniej
więcej przedstawia nauka św. Tomasza na temat łatwości i trudności dobra.
Sądzę jednak, że poznać jej prawdziwość będziemy mogli dopiero pod tym
warunkiem, że bardzo będziemy się ubiegali o tę miłość, o której
mówiliśmy przed chwilą.
CO TO ZNACZY BYĆ CZŁOWIEKIEM WIERZĄCYM?
Wstępne uwagi na temat poznania Boga W przeciwieństwie do naszego
współczesnego pojmowania wiary, myśl św. Tomasza na ten temat jest
bardziej ontologiczna niż psychologiczna, bardziej teocentryczna niż
antropocentryczna. Widać to od razu w podejściu do pytania o potrzebę
wiary. Mianowicie Tomasz nie szuka w naturze ludzkiej poczucia
egzystencjalnego dyskomfortu, które domaga się wiary. Wiara nie jest też
dla niego decyzją światopoglądową, za pomocą której człowiek usiłuje się
głębiej rozeznać w otaczającym go świecie oraz rozpoznać ostateczny sens
swojego życia. Św. Tomasz mówi nie tyle o potrzebie wiary, co o potrzebie
poznania Boga. Mianowicie stworzenie rozumne, postrzegając skutek, w
sposób naturalny pragnie poznać jego przyczynę; ponieważ zaś zdolność
naszego postrzegania nie ogranicza się do tego, co cząstkowe, pojawia się w
nas pragnienie poznania powszechnej i ostatecznej przyczyny wszystkiego,
co istnieje. Nasza współczesna mentalność skłonna jest takie wyjaśnienie
głównego motywu, dlaczego szukamy Boga, uznać za wyraz zimnego
intelektualizmu, który raczej oddala od Boga Żywego, niż do Niego
przybliża. Wynika to stąd, że wstępne pojęcia o Bogu, jakie zakorzeniły się
w mentalności współczesnej, są kompromitująco naiwne. Wyobrażamy
sobie Boga jako jeden spośród wielu innych bytów, tylko tyle, że jest On
bytem najdoskonalszym i Stwórcą wszystkich bytów pozostałych. Św.
Tomasz mówi o Bogu nieporównanie głębiej. Nie jest On bytem
szczegółowym, choćby i najdoskonalszym. Bóg jest bytem powszechnym
realnie istniejącym. Jest On kimś absolutnie różnym od swoich stworzeń,
ale zarazem jest On realnie wszechobecny; jest On cały obecny w każdym
stworzeniu jako nieustanne źródło istnienia wszystkiego, co istnieje. "W
Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17,28), ale zarazem cały
wszechświat Go nie ogarnia. Kto ma takie wstępne pojęcia o Bogu, nie
będzie żywił najmniejszej wątpliwości, że nie da się Go poznać z pozycji
obserwatora ani poznaniem czysto teoretycznym. Od biedy siebie samego
mogę próbować poznać z perspektywy zewnętrznego obserwatora, jestem
bowiem tylko bytem szczegółowym, a zatem podlegam uprzedmiotowieniu
i od biedy mogę również siebie samego czynić przedmiotem mojego
poznania. Ale Bóg jest realnie istniejącym bytem powszechnym i wszelkie
próby poznania Go samym tylko intelektem, tak jakby można było uchwycić
Go od zewnątrz, jako jeszcze jeden z przedmiotów poznania, są
nieuchronnie chybione. Poznanie Bytu Powszechnego, który przekracza
wszechświat, a zarazem jest mi bliższy niż ja sam sobie, może się dokonać
tylko poprzez postawę całoosobową; musi to być poznanie w miłości, i to w
miłości realnie przemieniającej człowieka. Bardziej szczegółowo będziemy
o tym mówili za chwilę. Na razie wróćmy do tezy św. Tomasza, że jest w nas
naturalne pragnienie poznania powszechnej i ostatecznej przyczyny całej
rzeczywistości. Implicite - zdaniem Tomasza - ujawnia się ono w każdym
naszym dążeniu do prawdy, do dobra i piękna. Nie jest to zatem pragnienie
tylko szczegółowe, jest to pragnienie nas wszechogarniające, choć dopiero
na pewnym stopniu świadomości religijnej możemy wyraźnie zdać sobie z
tego sprawę. Zrealizowanie tego pragnienia absolutnie jednak przekracza
możliwości naszej natury. Nie dlatego, że Bóg tak ustanowił, ale dlatego, że
Boga można poznać tylko w całoosobowym z Nim zjednoczeniu, a to jest z
natury możliwe dla samego tylko Boga; tylko każda z Osób Boskich jest z
natury swojej zjednoczona bez reszty z dwiema Osobami pozostałymi.
Krótko mówiąc, wszechogarniające nas pragnienie poznania Boga świadczy
o niesamowitym wręcz zamyśle miłości Bożej względem nas, mianowicie
zamyśle wyprowadzenia nas ponad nasz status stworzeń i uczynienia nas
niejako bogami, realnymi uczestnikami Bożej natury. Jasne więc, że
zrealizowanie aż tak wielkiego zamysłu metafizycznie przekracza
możliwości ludzkiej natury i możliwe jest tylko dzięki nadnaturalnemu
darowi Boga. Powiedzmy to samo nieco inaczej: pragnienie poznania
jakiegoś bytu doznaje urzeczywistnienia przez poznanie istoty tego bytu.
Czy jednak - pyta św. Tomasz - jest w ogóle metafizycznie możliwe, żeby
człowiek poznał istotę Boga? Przecież całe nasze obecne poznanie - również
to, które odczuwamy jako bezpośrednie - jest zapośredniczone przez
wrażenia zmysłowe oraz pojęcia. Otóż jest czymś metafizycznie
niemożliwym, ażeby jakiekolwiek wrażenie lub pojęcie doznane lub
ukształtowane przez byt skończony, jakim jest człowiek, było w
najmniejszym choćby stopniu proporcjonalne wobec nieskończonego Boga.
Czyżby zatem nasze naturalne pragnienie poznania istoty Boga miało być
puste i niespełnialne? Jedynym sposobem - twierdzi Tomasz -
umożliwiającym poznanie istoty Boga przez człowieka, jest spotkanie z Nim
w całym tego słowa znaczeniu bezpośrednie, tzn. nawet bez pośrednictwa
naszych wrażeń i pojęć. W obecnej naszej sytuacji nie potrafimy sobie
nawet wyobrazić tak absolutnej bliskości z Bogiem. Ale obietnicę takiego
właśnie spotkania z Bogiem odnajdujemy w Piśmie Świętym, które
powiada, że przeznaczone jest nam oglądanie Boga twarzą w twarz (1 Kor
13,12). Człowiekowi współczesnemu należy odrębnie jeszcze podkreślić, że
będzie to, rzecz jasna, poznanie nasycone niewyobrażalną i nie mogącą się
znudzić miłością.
WIARA JAKO ZALĄŻEK ŻYCIA WIECZNEGO
Cały dotychczasowy wywód oparłem na kwestii 12. pierwszego tomu Sumy
teologicznej. Teraz postawmy sobie pytanie, dotkliwie odczuwane przez
każdego człowieka, który uświadomił sobie to wszechogarniające go
pragnienie poznania Boga: Czy już na tej ziemi można osiągnąć zalążek tego
poznania, które nie prowadzi do jałowego wymądrzania się na temat Boga z
perspektywy zewnętrznego obserwatora, ale które wynika z osobowego
kontaktu z Bogiem i do Niego rzeczywiście przybliża? Mówiąc inaczej: Czy
już na tej ziemi można osiągnąć zalążek wiekuistego oglądania Boga? I tu
wchodzimy w sam środek tematu, który jest przedmiotem niniejszego
wykładu. Właśnie wiara jest - powiada św. Tomasz - zalążkiem życia
wiecznego w nas. W artykule, w którym się zastanawia nad możliwością
zdefiniowania wiary, podaje Akwinata następującą próbę definicji: "Wiara
jest to sprawność duchowa, mocą której rozpoczyna się w nas życie
wieczne, a która czyni nasz umysł przylegającym do tego, co nieoczywiste"
(S.th. 2-2 q.4 a.1). I wielokrotnie będzie Tomasz podkreślał to konieczne
ukierunkowanie wiary ku życiu wiecznemu: "Wiarą obejmujemy przede
wszystkim to, co bezpośrednio zwraca nas do życia wiecznego" (q.1 a.6 ad
1); "pierwszorzędnym przedmiotem wiary jest to, dzięki czemu człowiek
zbliża się do szczęścia wiecznego" (q.2 a.5). Spojrzenie na wiarę jako na
początek tego przekraczającego wszelką wyobraźnię poznania Boga, które
będzie naszym udziałem w życiu wiecznym, ustawia we właściwej
perspektywie szereg ważnych zagadnień związanych z wiarą, które nasza
współczesna mentalność całkiem niepotrzebnie komplikuje. Mam na myśli
takie prawdy jak ta, że wiara jest darem łaski, albo że wiara w Chrystusa
jest konieczna do zbawienia. Stosunkowo prosto wyjaśnia się też wówczas
sens i bezsens ciemności, jakie towarzyszą naszemu doświadczeniu wiary.
Poświęcimy nieco uwagi kolejno każdemu z tych zagadnień, ale uczynimy to
niejako mimochodem, w trakcie przedstawiania poglądów św. Tomasza na
temat aktu i struktury wiary.
Dynamiczne ukierunkowanie ku Bogu Żywemu Obiegowy wśród
współczesnych teologów pogląd na temat Tomaszowej koncepcji aktu
wiary jest niestety gruntownie skażony tak obcym Tomaszowi duchem
nominalizmu. Mianowicie formułę Tomasza: credere est cum assensione
cogitare zazwyczaj rozumie się dzisiaj następująco: "wierzyć to znaczy
uznawać jakąś prawdę umysłem, ale za przyzwoleniem i pod wpływem
woli". Tymczasem z artykułu Sumy teologicznej, w którym wyjaśnia się tę
formułę (2-2 q.2 a.1), wynika jednoznacznie, że cogitare należy tu rozumieć
jako zgłębianie prawdy Bożej, przybliżające coraz bardziej do doskonałego
jej oglądu. A nie zapomnijmy, że pełny ogląd prawdy Bożej to ni mniej, ni
więcej, tylko wiekuiste spotkanie z Bogiem twarzą w twarz! Zatem wiara -
według św. Tomasza - jest czymś daleko więcej niż wyborem
światopoglądowym, jest dynamicznym ukierunkowaniem ku Bogu
Żywemu. Kresem wiary jest więc całoosobowe i wiekuiste zjednoczenie z
Bogiem Żywym, a nie przyjęcie dogmatów wiary. Dogmaty wiary są tylko
nieocenionym środkiem w naszej drodze do Boga, mianowicie wskazują
nieomylnie kierunek w tej naszej drodze. Actus credentis non terminatur ad
enuntiabile, sed ad rem (q.1 a.2 ad 2). Wiara kieruje się ostatecznie ku Bożej
Rzeczywistości, a nie tylko ku zdaniom, w których ta Boża Rzeczywistość
jest nieomylnie przedstawiona. Dopiero w tej perspektywie można jako
tako pojąć rolę, jaką w akcie wiary przypisuje Tomasz woli. Obiegowa
interpretacja, jakoby assensio voluntatis była przyzwoleniem lub rozkazem
woli, ażeby umysł przylgnął do prawdy objawionej przez Boga, jest
karykaturą poglądów św. Tomasza. Przypomnijmy stare, Arystotelesowskie
jeszcze spostrzeżenie, że umysł, ażeby coś poznać, musi to niejako
sprowadzić na swój własny poziom (quidquid percipitur, ad modum
percipientis percipitur), wola natomiast zwraca się ku przedmiotowi
swojego pożądania takiemu, jakim on jest sam w sobie. Zatem umysł nasz -
dopóki w poznawaniu Boga musi korzystać z pośrednictwa wrażeń i pojęć -
w zgłębianiu prawdy objawionej zamknięty jest w swoich niedoskonałych,
dalekich nawet od jednoznaczności pojęciach o Bogu. Wola jednak kieruje
swe pragnienia nie ku tym wypracowanym przez umysł pojęciom o Bogu,
ale ku Bogu Żywemu, który przekracza wszelkie nasze pojęcia. Owszem, św.
Tomasz zdaje sobie sprawę z tego, że assensio voluntatis może być
zwrócona nie ku Bogu Żywemu, ale ku samemu tylko zdaniu zawierającemu
prawdę wiary - podobnie jak nasz wzrok możemy skierować nie na to, co
się znajduje za szybą, ale na samą szybę. Ale kto tylko w ten sposób wierzy,
wciąż jeszcze jest człowiekiem niewierzącym. Najwyraźniej mówi o tym
Akwinata w Wykładzie Listu do Rzymian, cap.4 lect.1. Tej niezwykle
intrygującej wypowiedzi warto się przypatrzyć nieco bliżej.
DOKTRYNALNY ASPEKT WIARY.
Otóż analizując postawę wiary doskonałej, czyli cnotę wiary, Tomasz
rozróżnia w niej trzy ściśle uhierarchizowane aspekty. Logicznie pierwszy
jest aspekt "wierzę, że jest Bóg", następnie "wierzę Bogu" i wreszcie "wierzę
w Boga". Aspekt "wierzę, że jest Bóg" dotyczy materii wiary. Zdaniem św.
Tomasza, formuła "wierzę, że jest Bóg" odnosi się do Boga Żywego, który
się nam odsłonił w Jezusie Chrystusie, toteż mieści się w niej nie tylko
prawda o trójjedyności Boga oraz prawda Wcielenia i Odkupienia, ale
również wszystkie dogmaty wiary dotyczące Kościoła, sakramentów oraz
naszego przeznaczenia ostatecznego. Dogmaty te bowiem dotyczą
nadnaturalnych darów Bożych, których celem jest doprowadzenie nas do
wiecznego zjednoczenia z Bogiem (2-2 q.1 a.1). Dlatego wiary nawet w tym
pierwszym aspekcie nie da się zastąpić wiedzą, gdyż na drodze rozumu
naturalnego można osiągnąć co najwyżej wiedzę o istnieniu Boga i ogólne
pojęcie na temat Jego przymiotów (q.1 a.8 ad 1). Do materialnego aspektu
wiary św. Tomasz przywiązuje ogromną wagę. Jeśli bowiem Bóg naprawdę
udzielił się ludziom w Jezusie Chrystusie, to z pewnością potrafi zapewnić
nam nieomylny dostęp do prawdy o tym najważniejszym dziele swojej
miłości. Owszem, ludzie prości mogą wierzyć prawdziwie, nie mając pełnej
wiedzy o poszczególnych dogmatach wiary (q.2 a.6). Ponadto poszczególni
ludzie wierzący mogą bezwiednie żywić jakiś fałszywy sąd na temat Boga i
Jego darów, ale wówczas będzie to zawsze sąd czysto ludzki, który nigdy nie
będzie współtworzył materii wiary nadprzyrodzonej (q.1 a.3). Co do samej
wiary, że Bóg udziela się nam w Jezusie Chrystusie, św. Tomasz twierdzi
stanowczo, że jest ona konieczna do zbawienia. Rzecz jasna, twierdzenie to
wypowiada z ogromnym zrozumieniem dla różnorodności ludzkich
sytuacji: "Jeśli bowiem otrzymują zbawienie ludzie, do których objawienie
[jakie się dokonało w Jezusie Chrystusie], nie dotarło, nie znaczy to, że
zostali oni zbawieni bez wiary w [Boskiego] Pośrednika. Chociaż bowiem
nie wierzyli w Niego wyraźnie, to przecież ich wiara w Niego zawarta była
w ich wierze w Bożą Opatrzność. Wierzyli bowiem, że Bóg jest
Wybawicielem ludzi w taki sposób, jaki uzna za właściwy i stosownie do
stopnia prawdy, jaką danym ludziom objawił" (q.2 a.7 ad 3). Powtarzam: do
konkretnej zawartości nauki wiary św. Tomasz przywiązywał wagę
ogromną. Tym bardziej więc znamienne jest jego twierdzenie, że gdyby
wiara jakiegoś człowieka ograniczała się do samej tylko pełnej aprobaty
umysłu dla wszystkich nauczanych przez Kościół prawd wiary, to o
człowieku takim nie można jeszcze powiedzieć, że w ogóle jest człowiekiem
wierzącym. "Jeśli bowiem ktoś wierzy, że jest Bóg, dzięki jakimś ludzkim
argumentom i naturalnym znakom, nie powiemy jeszcze o nim, że ma wiarę
[nadprzyrodzoną]"15[15]. Człowiek taki wyznaje jedynie katolicki
światopogląd, ale nie ma w nim jeszcze istotnego dla wiary
nadprzyrodzonej osobowego zwrócenia się ku Bogu Żywemu. Powołując się
na wypowiedź Jk 2,19, św. Tomasz przypomina, że wiarę w sensie
uznawania całej prawdy objawionej ma nawet szatan. Ale - rzecz jasna -
"wiara, jaka jest w szatanach, nie jest darem łaski, ale zmusza ich do niej
przenikliwość ich naturalnego intelektu. Szatanom bardzo się nie podoba ta
oczywistość znaków wiary, przymuszająca ich do wierzenia. Toteż ta
okoliczność, że wierzą oni [w sensie: uznają prawdziwość całej prawdy
objawionej] w żaden sposób nie zmniejsza ich przewrotności" (q.5 a.4 ad 2 i
3).
ODNAJDYWANIE BOGA JAKO UKOCHANEGO.
Wiara nadprzyrodzona zaczyna się dopiero na poziomie drugim, na
poziomie "wierzę Bogu". U jej początku znajduje się wezwanie Boga, który
pierwszy nas umiłował i pragnie coraz więcej oddawać się człowiekowi, aż
do niewyobrażalnego zjednoczenia w życiu wiecznym. Ponieważ jest to
wezwanie samego Boga, zarazem uzdalnia ono nas do tego, abyśmy mogli
na nie odpowiedzieć. Mówiąc inaczej, ta wiara jest owocem łaski Bożej,
która pobudza nas do poszukiwań Boga oraz je przenika. Bóg jest bowiem
zarówno Kimś Absolutnie Nieskończonym, jak Kimś Osobowym, toteż
nawiązanie przez nas osobowego kontaktu z Nim możliwe jest wyłącznie
dzięki Jego inicjatywie, którą podejmuje On przez dar łaski. Do tego, żeby
wierzyć Bogu, łaska jest potrzebna z powodu jeszcze dodatkowego.
Mianowicie wskutek grzechu pojawiła się w nas ciemna i wobec Boga
niesprawiedliwa nieufność do Niego. Toteż skłonni jesteśmy dar prawdy
objawionej i łaski, w którym Bóg już teraz daje nam samego siebie,
przycinać na miarę naszych ludzkich wyobrażeń i upodobań. Trudno nam
wierzyć Bogu, że Jego przykazania są bez reszty słuszne, że są słowem Jego
miłości i że bronią naszego dobra. Gotowiśmy też podejrzewać Boga o to, że
w sytuacjach różnych nieszczęść i utrapień zostawia nas samym sobie.
Dopiero światło łaski może rozświetlić ciemności, w których rodzą się
wszystkie te niesprawiedliwe podejrzenia, i skłonić nas do autentycznego
uwierzenia Bogu. Sama jednak wiara Bogu - powiada św. Tomasz - nie
przybliża nas jeszcze do życia wiecznego, mimo że jest ona dziełem łaski i
polega na osobowym zwróceniu się ku Bogu Żywemu. Wiarą doskonałą,
która rozpoczyna w nas to poznanie Boga, jakie zostanie uwieńczone
wiekuistym oglądaniem Go twarzą w twarz, jest dopiero wiara w Boga, to
znaczy wiara ukształtowana przez nadprzyrodzoną miłość Boga, inaczej
mówiąc: wiara w stanie łaski uświęcającej. Dopiero wówczas bowiem wiara
staje się utrwaloną postawą, czyli cnotą i jest zmierzaniem do
całoosobowego oddania się Bogu. "Albowiem wierzyć w Boga wskazuje na
ukierunkowanie wiary do celu, co się dokonuje przez miłość; ponieważ
wierzyć w Boga znaczy wierząc iść ku Bogu, a to sprawia miłość" (Wykład
Listu do Rzymian, cap.4 lect.1 nr 327, s. 69). Św. Tomasz nie waha się
postawić kropki nad "i": nie wszyscy wierzący katolicy wierzą w Boga w
wyłożonym wyżej sensie. Niekiedy nasza wiara może być martwa, tzn.
może nas nie zbliżać do życia wiecznego. Akwinata odważył się nawet
postawić nad wyraz delikatne pytanie: Czy takim wiernym wolno razem z
całym Kościołem wyznawać w Symbolu: "Wierzę w jednego Boga"?
Odpowiada: Owszem, wolno. Ale warto uważnie wczytać się w podane
przez niego uzasadnienie: "W Symbolu wyznaje wiarę niejako cała osoba
Kościoła, który właśnie przez wiarę staje się czymś jednym. Otóż wiara
Kościoła jest wiarą ukształtowaną przez miłość: taka bowiem wiara
znajduje się w tych wszystkich, którzy należą do Kościoła nie tylko liczbą,
ale i duchową postawą. Toteż zawarte w Symbolu wyznanie wiary wyraża
wiarę ukształtowaną przez miłość: aby nawet jeśli jacyś wierni nie mają
takiej wiary, starali się ją osiągnąć" (S.th. 2-2 q.1 a.9 ad 3). A zatem, jeśli nie
będąc w stanie łaski chcę wypowiadać w prawdzie słowa "Wierzę w Boga",
muszę mieć w sobie przynajmniej pragnienie pojednania z Bogiem. Tylko
bowiem wiara ukształtowana przez miłość daje człowiekowi początek
autentycznego poznania Boga, nie z absurdalnej pozycji zewnętrznego
obserwatora. Assensio voluntatis w Tomaszowej analizie aktu wiary z całą
pewnością oznacza w ostatecznej perspektywie osobowe przylgnięcie do
Boga. Na samym początku swego dziełka Wykład Symbolu Apostolskiego
wiarę w Boga, wiarę ukształtowaną przez miłość, porównuje Tomasz do
więzi małżeńskiej, jaką Bóg złączył się z człowiekiem. Ponieważ jest to więź
miłości, towarzyszy jej błogosławiona bojaźń, aby nigdy i w niczym nie
urazić Ukochanego. Ponieważ zaś jest to więź z Bogiem, który jest
nieskończenie wart miłości, dokonuje się dzięki niej oczyszczenie serca:
dzięki autentycznej więzi z Bogiem człowiek bowiem staje się coraz mniej
zdolny do takich miłości, które brudzą jego serce. Tym dwom owocom
wiary w Boga, które sprawiają w nas stopniowe dojrzewanie do
wiekuistego spotkania z Nim twarzą w twarz, św. Tomasz poświęca kwestię
7. swojego traktatu o wierze w Sumie teologicznej (2-2 q.7).
JAK DZISIAJ MÓWIĆ NA TEMAT ZBAWIENIA?
OCZEKIWANIE ZBAWIENIA MIARĄ AUTENTYCZNEJ WIARY.
We współczesnych tendencjach słabnięcia wśród chrześcijan wiary w życie
wieczne widzę coś bardzo pozytywnego. Mianowicie sama rzeczywistość,
która jest najbardziej obiektywną egzaminatorką słuszności i niesłuszności
naszych postaw, ujawnia w ten sposób nieautentyczność wiary niektórych
spośród nas. Krótko i bez owijania w bawełnę powiedziałbym tak:
Ukształtował się dzisiaj pewien model katolika, który wysoko ceni sobie
swoje chrześcijańskie korzenie, toteż swoje potrzeby religijne chciałby
zaspokajać właśnie w chrześcijaństwie, katolika, który zarazem swoje
chrześcijaństwo chciałby zredukować do poziomu religii naturalnych.
Zwłaszcza dwie cechy religijności pogańskiej bardzo odpowiadają takiemu
katolikowi, toteż wprowadza je do swojej własnej religijności. Mianowicie
poganie odczuwają Boga jako kogoś dalekiego, Deus remotus, któremu
należy się cześć, ale któremu zarazem nie trzeba się nadmiernie narzucać.
W religijnej wyobraźni pogan nie pojawia się nawet sama możliwość, że
człowiek mógłby się stać przyjacielem Boga oraz zabiegać o to, żeby On
raczył dopuścić mnie do zażyłości z sobą. Jak się wydaje, tęsknota za
Bogiem, pragnienie zbliżenia się do Niego, pojawiło się dopiero w
następstwie tego, że On pierwszy raczył zbliżyć się do nas. Najpierw ludzie
doświadczyli zdumienia, iż żaden "naród wielki nie ma bogów tak bliskich,
jak Pan, Bóg nasz, ilekroć Go wzywamy" (Pwt 4,7), i dopiero potem bliskość
Boga mogła stać się przedmiotem naszych pragnień: "Mnie dobrze jest być
blisko Boga, w Panu znajdować sobie schronienie" (Ps 73,28). Religijność
pogańska samego Boga w gruncie rzeczy nie potrzebuje, potrzebuje tylko
religijnego horyzontu dla naszego ludzkiego losu. Łatwiej bowiem poradzić
sobie z różnymi zagadnieniami, w których zanurzone jest nasze życie, jeśli
możemy zwracać się do Boga z prośbą o ochronę przed chorobami,
klęskami żywiołowymi, wojnami czy strachem przed śmiercią. Zagrożeń
głębszych religijność pogańska nie jest już świadoma, przede wszystkim nic
nie wie o tym, że człowiek jest grzeszny. Rzecz jasna, poganin potrafi być
człowiekiem wobec siebie krytycznym, toteż zdaje sobie sprawę z różnych
swoich ułomności i wad. Ale grzeszność jako niezgodność samego sposobu
realizowania mojego człowieczeństwa z zamysłem, jaki ma wobec mnie
kochający mnie Stwórca, nie tylko jest dla poganina czymś niezrozumiałym:
on nie jest w stanie nawet jej zauważyć. Żeby rozpoznać w sobie grzesznika,
trzeba być bliżej swojego Stwórcy i przynajmniej przeczuwać plany Jego
miłości wobec mnie. Również ta druga cecha religijności pogańskiej,
poczucie własnej bezgrzeszności, bardzo rozpowszechniła się wśród
współczesnych chrześcijan. Wielu z nas postrzega siebie jako ludzi
wprawdzie ułomnych, ale fundamentalnie sprawiedliwych. Mało zdajemy
sobie sprawę z tego, że wskutek mojej grzeszności, czyli mojego oddalenia
od Boga, mój organizm duchowy został dotknięty ciężką chorobą lub nawet
śmiercią, a wynikający stąd rozkład zatruwa zarówno moje wnętrze, jak
ludzkie środowiska, które współtworzę. Oba te nasze powroty do
religijności pogańskiej - zarówno unikanie zażyłości z Bogiem, jak zanik
poczucia grzechu - zamykają nas na przyniesioną przez Chrystusa obietnicę
zbawienia. Same nawet nasze pojęcia na temat zbawienia uległy takiemu
spłaszczeniu, że praktycznie zanikły w nich treści, na jakie wyraz
"zbawienie" wskazuje w orędziu ewangelicznym. Skoro bowiem nie
dostrzegamy swojej grzeszności, to w konsekwencji nie zauważamy
również zagrożeń z niej wynikających ani klęsk, jakie ona na nas
sprowadza, zatem nie odczuwamy też potrzeby zbawienia jako Bożego
ratunku z tych zagrożeń i klęsk. Skoro zaś zażyłość z Bogiem nie jest
przedmiotem naszych pragnień ani dążeń, trudno się spodziewać, że
zaczniemy tęsknić za czymś niewyobrażalnie większym: za całkowitym
wypełnieniem obecnością Ducha Świętego, za złączeniem się w jedno z
Chrystusem i oglądaniem Boga twarzą w twarz, a przecież właśnie na tym
polega istota daru zbawienia. Nie należy więc dziwić się temu, że w
potocznej dzisiaj świadomości zbawienie jest rozumiane przede wszystkim
jako bliżej nie określone szczęście wieczne. O tym, że zbawienie rozumiemy
potocznie raczej w kategoriach odzwierciedlających naszą mentalność
konsumpcjonistyczną niż jako ratunek z śmiercionośnego uwikłania w
grzech i jako przekraczającą wszelką wyobraźnię bliskość z Bogiem,
najlepiej świadczy ton, w jakim współcześni chrześcijanie rozmawiają o
możliwości zbawienia niewierzących. Dogmatem w takich rozmowach jest
przeświadczenie, że jeśli ktoś żył uczciwie, to na pewno będzie zbawiony.
Wyratowanie niewierzących z śmierci grzechu oraz ich przybliżenie się do
Boga mało kogo podczas tych rozmów interesuje. Znamienne to
świadectwo, że nawet kluczowe terminy orędzia chrześcijańskiego mogą
zostać wypłukane z całej niemal swojej treści wewnętrznej i tak
funkcjonować w naszej świadomości. Toteż trudności wielu współczesnych
chrześcijan z wiarą w życie wieczne wydają się czymś nie tylko
zrozumiałym, ale poniekąd i błogosławionym. Podobnie jak coś
błogosławionego może mieć w sobie ból chorego ciała, sygnalizujący
powstanie zagrożenia oraz nawołujący do podjęcia leczenia. W
perspektywie naszego pytania: "jak dzisiaj mówić na temat zbawienia?",
należałoby więc sformułować dwa naprawdę ważne postulaty. Po pierwsze,
potrzebna jest nam większa świadomość tego, że nasze życie
chrześcijańskie powinno być coraz to głębszym otwieraniem się na Boga,
który przez Jezusa Chrystusa chce się nam dawać jako nasz Ojciec i
Przyjaciel. Po wtóre, powinniśmy się uczyć bardziej teologicznego
spojrzenia na tajemnicę naszej grzeszności: że pierwszym źródłem zła, w
którym jesteśmy pogrążeni my sami oraz nasz świat, a zarazem
ostatecznym, śmiertelnym zagrożeniem nas samych oraz naszego świata
jest nasze oddalenie od Boga. Oczekiwanie utopijne i oczekiwanie nadziei
Podstawowym błędem czasów nowożytnych dotyczącym wiary jest to, że
zbyt
często
sprowadzamy
ją
do
poziomu
przeświadczeń
światopoglądowych. Wiarę łatwo wówczas postrzegać jako jeden z
towarów wystawionych na targowisku najróżniejszych poglądów, a
pytanie: "jak dzisiaj mówić na temat zbawienia?" polega wówczas na
zastanawianiu się religijnego propagandysty, jak przedstawiać naukę
Kościoła na temat zbawienia, aby możliwie jak najwięcej ludzi ten towar
kupiło. Otóż konceptualne rozumienie wiary musi zostać przezwyciężone w
podobny sposób, jak ostatni Sobór, w Konstytucji o Objawieniu,
przezwyciężył konceptualne rozumienie Bożego Objawienia. Owszem,
wiara wyraża się również w uznaniu przez nas prawdy o Bogu i o
Chrystusie, ale nie na tym zasadza się jej istota. W swojej istocie wiara
polega na realnym zbliżaniu się do Boga i realnym napełnianiu się mocą
zbawczą Chrystusa. "Akt wiary jest ukierunkowany - powiada św. Tomasz -
zarówno ku przedmiotowi woli, którym jest dobro oraz cel, jak ku
przedmiotowi umysłu, którym jest to, co prawdziwe (verum)" (S.th. 2-2 q.4
a.1). Zauważmy, że według autora tego zdania, ukierunkowanie wiary ku
prawdzie dotyczy przede wszystkim prawdy ontycznej (verum), a dopiero
wtórnie prawdy epistemicznej (veritas): wiarą rozpoznajemy prawdę samej
rzeczywistości i dopiero efektem tego aktu jest aprobata dla prawdy
epistemicznej, zawartej w dogmatach wiary. Toteż święty Tomasz
szczególnie ceni sobie określenie wiary, jakie znajduje się w Hbr 11,1, że
"wiara jest to realny zadatek tych dóbr, których się spodziewamy"
(elpizoménon hipóstasis, substantia sperandarum rerum). Inspirując się tą
wypowiedzią Listu do Hebrajczyków, Tomasz proponuje następującą
definicję wiary: Fides est habitus mentis, qua inchoatur vita aeterna in
nobis, faciens intellectum assentire non apparentibus. "Wiara jest to
sprawność duchowa, mocą której rozpoczyna się w nas życie wieczne,
skłaniające umysł do przyświadczenia [rzeczywistościom], które nie są dla
niego oczywiste" (tamże). Jak widzimy, w Tomaszowym opisie wiary
najważniejsza jest Boża rzeczywistość, do której wiara otwiera dostęp. Ten
opis wiary znajduje się na biegunie dokładnie przeciwległym do koncepcji
subiektywistycznych, gdzie wiarę sprowadza się do przeświadczeń
światopoglądowych. W świetle powyższego, spójrzmy na pytanie: "jak
dzisiaj mówić na temat zbawienia?" Otóż inny cel przyświeca temu pytaniu,
kiedy stawiamy je na gruncie konceptualistycznego rozumienia wiary, inny
zaś, kiedy wiarę rozumiemy realistycznie. W pierwszym przypadku
pytającemu chodzi o to, aby znaleźć taki język w naszym mówieniu o
zbawieniu, ażeby - mówiąc skrótowo - w ankietach socjologicznych na
pytanie: "czy wierzysz w życie wieczne?" możliwie wysoki procent
respondentów dawał odpowiedzi twierdzące, a znaczna ich część żeby
odpowiadała, iż wierzy w to bardzo głęboko. Jeśli natomiast wiarę staramy
się rozumieć bez subiektywistycznych spłyceń i zniekształceń, głównym
celem pytania: "jak dzisiaj mówić na temat zbawienia?", jest troska o to,
abyśmy już teraz mogli uczestniczyć jak najwięcej i coraz więcej w darze
zbawienia. Kształtowanie poglądów w duchu nauki Bożej jest tylko
wtórnym celem naszego mówienia o zbawieniu, celem pierwszym jest
natomiast skłanianie siebie i bliźnich do otwierania się na zbawczą moc
Bożą. "A mowa moja i moje głoszenie nauki - że przypomnę autorecenzję
apostoła Pawła - nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów
mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała
się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej" (1 Kor 2,4n). Krótko
mówiąc, wierzyć to znaczy już teraz doświadczać mocy Bożej oraz chcieć,
aby ta moc Boża ogarniała mnie i nas coraz więcej. Sądzę, że bez odniesienia
do mocy Boga zbawiającego nas już obecnie, nasze mówienie o zbawieniu
będzie nieuchronnie jałowe. W listach apostolskich o tej działającej w nas
mocy Bożej nieraz mówi się nawet nie w formie wezwania, tylko prostego
stwierdzenia faktu. "On [Ojciec Przedwieczny] - powiada apostoł Paweł -
uwolnił nas spod władzy ciemności i przeniósł do królestwa swego
umiłowanego Syna" (Kol 1,13). "Jakiż pożytek mieliście wówczas z tych
czynów, których się teraz wstydzicie? Przecież końcem ich jest śmierć" (Rz
6,21). Jak widzimy, Paweł nie zamierza nikogo przekonywać, że dzięki
naszemu zawierzeniu Chrystusowi Boża moc zbawcza nas przemienia;
sądzi, że we wspólnotach, do których o tym pisze, jest to po prostu czymś
oczywistym. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na radykalną różnicę
między utopią i nadzieją. Utopia jest to spodziewanie się jakiejś pożądanej
przyszłości w sposób albo bezczynny, albo podejmując jakieś działania
zupełnie do tego nieadekwatne (na przykład utopią jest spodziewanie się,
że wystarczy dokonać odpowiednio radykalnej rewolucji, aby
zatriumfowała sprawiedliwość społeczna). Natomiast nadzieja jest to
spodziewanie się pożądanej przyszłości poprzez kształtowanie w dniu
dzisiejszym takich postaw i warunków, które rzeczywiście ową przyszłość
przybliżają. Otóż zbyt często zbawienie bywa głoszone na sposób utopii. Nie
tak głosili je apostołowie. "W nadziei [już teraz] jesteśmy zbawieni" (Rz
8,24). Realnym początkiem Bożego daru zbawienia jest sakrament chrztu:
"z miłosierdzia swego zbawił nas przez obmycie odradzające i odnawiające
w Duchu Świętym" (Tt 3,5). Jeśli jesteśmy wierni, Bóg nam tego daru
udziela coraz więcej: "zwlekliście z siebie dawnego człowieka z jego
uczynkami, a przyoblekli nowego, który wciąż się odnawia ku głębszemu
poznaniu według obrazu Tego, który go stworzył" (Kol 3,9n); "Teraz
zbawienie jest bliżej nas niż wtedy, gdyśmy uwierzyli. Noc się posunęła a
przybliżył się dzień. Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się
w zbroję światła" (Rz 13,11; por. 2 Kor 3,18; 1 P 2,2). I wielokrotnie poucza
nas słowo Boże, iż życie wieczne będzie uwieńczeniem tych darów, jakie
otrzymujemy już teraz: Chrystus "zbawiać na wieki może całkowicie tych,
którzy przez Niego zbliżają się do Boga... Po raz drugi ukaże się On nie w
związku z grzechem, lecz dla zbawienia tych, którzy Go oczekują" (Hbr 7,25
i 9,28; por. 1 P 1,5). Owszem, do naszego oczekiwania na chwalebne
przyjście Zbawiciela, który nas ostatecznie wprowadzi do życia wiecznego,
może się zakraść grzech i niewiara (Hbr 3,1214). Może się nawet zdarzyć,
że działanie mocy zbawczej w sobie ktoś z nas może odczuwać fałszywie
(Mt 7,21; 1 J 2,9). Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że obietnica
zbawienia wiecznego jest czymś niewyobrażalnie więcej niż tezą
światopoglądową: jest realną ofertą mocy zbawczej, którą Bóg chce nas
przemieniać już teraz i w ten sposób przybliżać nas jak najwięcej do
zbawienia ostatecznego.
WSPÓLNOTOWOŚĆ DARU ZBAWIENIA.
Zwróćmy jeszcze uwagę na to, jak ciężko mści się na naszym rozumieniu
tajemnicy zbawienia brak w naszej wierze rzetelnej perspektywy
trynitarnej. Jeśli nasza wiara w Trójcę Świętą praktycznie ogranicza się
tylko do tego, że aprobujemy ją jako prawdę objawioną, prawie
nieuchronnie obietnicę zbawienia będziemy rozumieli indywidualistycznie.
Rzeczywiste zbawienie, jakie Bóg nam oferuje, przychodzi jako dar Ducha
Świętego, który zespala nas w jeden lud Boży, aby nas czynić coraz więcej
jedno z Chrystusem i w ten sposób uzdalniać nas do uczestnictwa w tej
niepojętej jedności, jaką On, Syn Boży, złączony jest z Przedwiecznym
Ojcem (J 17,22n). Zatem do zbawienia wezwany jest każdy z nas
poszczególnie, a zarazem chodzi tu o "wspólne nasze zbawienie" (Jud 3).
Ten jednoczesny personalizm oraz eklezjalność Bożego zamysłu zbawczego
soborowa Konstytucja o Kościele przedstawia następująco: "W każdym
wprawdzie czasie i w każdym narodzie miły jest Bogu, ktokolwiek się Go
lęka i postępuje sprawiedliwie, podobało się jednak Bogu uświęcać i
zbawiać ludzi nie pojedynczo, z wykluczeniem wszelkiej wzajemnej między
nimi więzi, lecz uczynić z nich lud, który by Go poznawał w prawdzie i
zbożnie Mu służył" (KK 9). Nie miejsce tu na formułowanie praktycznych
konsekwencji, jakie wynikają stąd, że do zbawienia nie dąży się w
pojedynkę. Ograniczmy się do zauważenia, że wspólnotowość daru
zbawienia polega na czymś niewyobrażalnie większym niż tylko to, że w
naszej drodze do zbawienia w różnoraki sposób sobie wzajemnie
pomagamy lub przeszkadzamy, niż tylko to, że tym prawdziwiej ja sam dążę
do zbawienia, im więcej staram się o współtowarzyszy w tej drodze. Model
jedności moralnej okazuje się zdecydowanie za ciasny do przedstawienia
tego, czym w ostatecznym zamyśle Bożym ma być koinonia (wspólnota)
Kościoła; trzeba tu raczej mówić o jakiejś realnej jedności ontycznej całego
Kościoła, a nawet o realnym przyjęciu nas wszystkich i każdego
poszczególnie przez Boską Osobę Syna Bożego. Dane Nowego Testamentu
nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że naszym przeznaczeniem
ostatecznym jest niepojęta jedność ontyczna z Jednorodzonym Synem
Bożym, abyśmy w Nim mogli oddać się bez reszty Przedwiecznemu Ojcu.
Jak już powiedzieliśmy, droga do zbawienia polega na coraz większym
zmierzaniu do tej jedności. "Ja w nich, a Ty we Mnie - że przypomnę
najbardziej znane słowa Modlitwy Arcykapłańskiej na ten temat. - Oby się
tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich
umiłował, tak jak Mnie umiłowałeś" (J 17,23). "Teraz już nie ja żyję, lecz
żyje we mnie Chrystus" - wyznaje apostoł Paweł (Ga 2,20; por. Ef 3,1719).
Ta ontyczna jedność dostępujących zbawienia ze swoim Zbawicielem, ale
zarazem między sobą wzajemnie, szczególnie uwypuklona jest w obrazie
Kościoła jako Ciała Chrystusa. Zostaliśmy uzdolnieni do wykonywania
różnych posług - wyjaśnia apostoł Paweł - "celem budowania Ciała
Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego
poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości
według Pełni Chrystusa... Oby wszystko rosło ku Temu, który jest Głową -
ku Chrystusowi. Z Niego całe Ciało - zespalane i utrzymywane w łączności
dzięki całej więzi umacniającej każdy z członków stosownie do jego miary -
przyczynia sobie wzrostu dla budowania siebie w miłości" (Ef 4,13.15n).
Rzecz jasna, to nasze budowanie się w jedno z Chrystusem dotyczy nie tylko
Kościoła naszego pokolenia: Chrystus gromadzi nas w jedno przez cały ciąg
ludzkich dziejów, poczynając "od Abla sprawiedliwego aż po ostatniego
wybranego" (KK 2). Eklezjalność Bożego wezwania zbawczego jest
przeciwieństwem wszelkiego kolektywizmu - najlepiej można to zobaczyć
w perspektywie daru Eucharystii. Jest to dar udzielony całemu Kościołowi:
"Ponieważ jeden jest Chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało" (1 Kor
10,17). Zarazem Eucharystia zespala z Chrystusem i napełnia Jego życiem
każdego z nas osobiście: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we
Mnie, a Ja w nim. Jak Mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca, tak i ten,
kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie" (J 6,56n). Otóż skutków tych nie
dostąpi ani ten, kto odrzuca dar Eucharystii (J 6,53), ani ten, kto go źle
przyjmuje (1 Kor 11,28n). Sądzę, że z powyższych uwag jednoznacznie
wynika, że autentycznym przepowiadaniem zbawienia jest nie tylko
bezpośrednie o nim mówienie w wierze, ale również wszelkie realnie
przybliżające nas do Chrystusa głoszenie tajemnicy Trójcy Świętej, Kościoła,
sakramentów, w ogóle wszelkie głoszenie prawdy Bożej w każdym
autentycznym jej aspekcie.
OBIETNICA ZBAWIENIA DOTYCZY WSZYSTKICH WYMIARÓW LUDZKIEJ
EGZYSTENCJI.
Nic tak wyraziście nie podkreśla nieuchronnej nieadekwatności naszego
mówienia o zbawieniu, jak to, że Nowy Testament o stosunku między tym,
kto dostępuje zbawienia, a tym, co nie jest zbawione, mówi posługując się
dwoma przeciwstawnymi sobie modelami. Po model pierwszy sięgnął
apostoł Piotr: "Ratujcie się spośród tego przewrotnego pokolenia" (Dz 2,40;
por. Flp 2,15; Ap 18,4n). Najbardziej klasycznym zastosowaniem modelu
drugiego jest przypowieść Pana Jezusa o zaczynie, który stopniowo
zakwasza całe ciasto (Mt 13,33). Otóż nieraz już próbowano prawdę o
zbawieniu zamknąć w którymś z tych dwóch modeli i zawsze prowadzi to
do jej zniekształcenia. Kiedy bowiem zbawienie widzimy wyłącznie w jego
transcendencji wobec wszystkiego, co doczesne, łatwo je zredukować tylko
do wymiaru religijnego i zapomnieć o tym, że Chrystus pragnie swoim
światłem i mocą ogarniać i przemieniać nie tylko nas samych, ale również
cały nasz świat, całą naszą doczesność. Zauważmy, że za takim
rozdzieleniem człowieka, dążącego do zbawienia, oraz jego doczesności,
zamkniętej rzekomo na zbawienie, kryje się praktyczne przekreślenie
prawdy o zmartwychwstaniu. Lekceważenie tego, co cielesne i doczesne,
prawie zawsze świadczy o braku zrozumienia dla obietnicy
zmartwychwstania. Co więcej, pobożność takich uciekinierów od
doczesności wyraża w gruncie rzeczy odmowę uczestnictwa w naprawie i
przemienianiu Bożego dzieła stworzenia. Kiedy natomiast całą naszą
fascynację Bożym darem zbawienia skupimy na budowaniu świata bardziej
zgodnego z duchem Ewangelii, łatwo kończy się to wprzęganiem wiary oraz
języka religijnego w służbę utopijnych ideologii, co musi oznaczać
zlekceważenie tego wszystkiego, co w obietnicy zbawienia najbardziej
istotne. Godną uwagi próbę zobaczenia obietnicy zbawienia we wszystkich
wymiarach ludzkiej egzystencji podjął ostatni Sobór. Nauka Soboru na ten
temat z pewnością nie jest wolna od niedoskonałości, ale nie da się jej
zarzucić ani ucieczki od doczesności, ani instrumentalizacji ideologicznej
orędzia o zbawieniu. Typowym przykładem ducha, w którym Sobór mówi o
Bożym zamyśle zbawienia ludzi oraz o konsekwencjach, jakie stąd płyną dla
całego porządku doczesnego, jest następujący fragment Dekretu o
apostolstwie świeckich: "Chrystusowe dzieło odkupienia, mające
zasadniczo na celu zbawienie ludzi, obejmuje również odnowę całego
porządku doczesnego. Stąd posłannictwo Kościoła nie polega tylko na
przekazywaniu ludziom ewangelicznego orędzia Chrystusa i Jego łaski, ale
także na przepajaniu i doskonaleniu duchem ewangelicznym porządku
spraw doczesnych" (DA 5). Najszczególniej tematowi temu poświęcona jest
Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym. Ale
dokładnemu omówieniu nauki ostatniego Soboru na temat zbawienia
trzeba by poświęcić oddzielny rozdział.
ONTYCZNY WZÓR POŚREDNICTWA ZBAWCZEGO
W swojej nauce na temat zbawczego wszechpośrednictwa Chrystusa oraz
czynnego w nim udziału Maryi i świętych Akwinata posługiwał się
modelem wypracowanym w metafizyce w odpowiedzi na pytanie, w jaki
sposób wewnątrz Bożej Opatrzności, rozciągającej się bezpośrednio nad
każdym bez wyjątku stworzeniem, możliwe jest rzeczywiste
przyczynowanie jednych bytów stworzonych przez inne byty stworzone.
Sama więc natura naszego tematu domaga się podzielenia go na trzy części.
Najpierw przedstawimy myśl Akwinaty na temat miejsca przyczyn
stworzonych w wszechprzyczynowaniu Stwórcy. Następnie zastanowimy
się nad pytaniem, w czym podobne i w czym różne jest zbawcze
wszechpośrednictwo
Chrystusa
w
stosunku
do
ontycznego
wszechprzyczynowania Stwórcy. Wreszcie spróbujemy pokazać, że
zbawcze pośrednictwo osób stworzonych nie zaciemnia, ale właśnie
podkreśla jedyność pośrednictwa Chrystusowego. Pośrednictwo przyczyn
stworzonych w rządach Bożej Opatrzności W Tomaszowych rozważaniach
nad Bożą Opatrznością ważnym punktem odniesienia była platońska nauka
o opatrzności, tak jak ją przedstawił Nemezjusz z Emezy w swoim dziełku O
naturze ludzkiej, cap. 44 (średniowiecze mylnie przypisywało je św.
Grzegorzowi z Nyssy). Tomasz kilkakrotnie streszcza tę naukę, najbardziej
szczegółowo czyni to w Contra gentiles: "Platon przyjmował trojaką
opatrzność. Pierwszą sprawuje Bóg najwyższy, który w pierwszym rzędzie i
przede wszystkim troszczy się o wszystkie byty duchowe i umysłowe,
następnie zaś o cały świat w zakresie składających się nań rodzajów i
gatunków oraz przyczyn powszechnych, którymi są ciała niebieskie. Druga
opatrzność dotyczy poszczególnych zwierząt i roślin oraz innych bytów
podlegających powstawaniu i rozpadowi; swoim zakresem obejmuje ona
ich powstawanie i rozpad oraz inne zmiany. Tę opatrzność Platon
przyznawał bogom, którzy okrążają niebo. (...) Trzecia zaś opatrzność
ogarnia rzeczy związane z życiem ludzkim. Przyznawał ją jakimś demonom,
przebywającym wokół ziemi, którzy, jego zdaniem, czuwają nad ludzkimi
działaniami. Zdaniem Platona, druga i trzecia opatrzność zależy od
pierwszej, albowiem to najwyższy Bóg ustanowił tych, którzy sprawują
opatrzność drugą i trzecią" (lib.3 cap.76). Tak sformułowana doktryna
opatrzności jest oczywiście nie do przyjęcia na gruncie wiary
chrześcijańskiej, która wyznaje, że Opatrzność Boża rozciąga się
bezpośrednio nad całym światem stworzonym oraz nad każdym bez
wyjątku bytem aż do najmniejszego szczegółu. Toteż już św. Augustyn
odrzucał taką ideę pośrednictwa bytów stworzonych, która sprzeciwia się
prawdzie o bezpośredniości Bożej Opatrzności nad wszystkim, co istnieje.
W Państwie Bożym tak pisał o doktrynie platończyków: "Mniemając, iż
żaden bóg nie obcuje z człowiekiem, wierzą oni, że demony powołane
zostały na pośredników między ludźmi i bogami, że od nas zanoszą prośby,
a stamtąd przynoszą przyznane łaski" (lib.9 cap.1)16[16]. W czasach św.
Tomasza doktryna, jakoby swoją Opatrzność nad światem Bóg sprawował
tylko ogólnie, a więc nie bezpośrednio nad poszczególnymi bytami, stała się
realną pokusą w środowiskach chrześcijańskich, w których studiowano
teksty Awerroesa, Awicenny i Algazela. Mianowicie pod wpływem tych
myślicieli pojawiła się wątpliwość, czy z umysłem boskim nie jest podobnie
jak z umysłem ludzkim, którego przedmiotem poznawczym nie są przecież
szczegóły, ale powszechniki (O substancjach czystych, cap.13). W reakcji na
te wątpliwości Uniwersytet Paryski potępił w roku 1270 m.in. tezy, że "Bóg
nie poznaje szczegółów" (teza 10) oraz że "Opatrzność Boża nie kieruje
ludzkimi czynami" (teza 12). Fakty te zapewne przyczyniły się do tego, że
Tomasz z wielkim naciskiem podkreśla, iż swoją Opatrznością Bóg ogarnia
bezpośrednio każde poszczególne stworzenie17[17]. Wynika to - po
pierwsze - stąd, że Bóg bezpośrednio udziela istnienia wszystkiemu, co
istnieje: "Nie tak Bóg przyczynuje istnienie rzeczy, jak budowniczy
przyczynuje dom; gdy ten bowiem odchodzi, dom istnieje nadal.
Budowniczy bowiem w takim stopniu tylko przyczynuje istnienie domu, w
jakim podejmuje działanie, aby dom powstał. Zatem bezpośrednio jest on
przyczyną stawania się tego domu; stawanie się ustanie, kiedy budowniczy
odejdzie. Natomiast Bóg jest istotnie i bezpośrednio przyczyną samego
istnienia, którego udziela wszystkim rzeczom, podobnie jak słońce udziela
światła powietrzu i wszystkiemu, co oświeca. Podobnie więc jak dla
zachowania światła w powietrzu niezbędne jest nieustanne oświetlenie
słońca, tak samo dla zachowania rzeczy w istnieniu potrzeba, aby Bóg
nieustannie udzielał istnienia rzeczom. Wszystko zatem, nie tylko kiedy
zaczyna istnieć, ale również kiedy trwa w istnieniu, ma się do Boga jak coś
sprawionego do sprawcy. Sprawca zaś i to, co sprawione, łączą się ze sobą,
podobnie jak poruszający i to, co poruszane. Zatem Bóg jest we wszystkich
rzeczach, o ile mają istnienie. Istnienie zaś jest tym, co we wszystkich
rzeczach jest najbardziej wewnętrzne"18[18]. Po wtóre, Bóg może
bezpośrednio ogarnąć, aż do ostatniego szczegółu, wszystko, co istnieje, a to
ze względu na nieskończoną doskonałość swojej wiedzy, która utożsamia
się z Nim samym. "Nie tak bowiem - wyjaśnia Tomasz w Streszczeniu
teologii - rządzi tym, co pierwsze i powszechne, żeby to, co ostatnie i
szczegółowe, pozostawiał innym do dyspozycji. Tak bowiem dzieje się u
ludzi z powodu słabości ich poznania, które nie może zajmować się
jednocześnie wielu rzeczami: toteż rządcy wyżsi wydają rozkazy w
sprawach dużej wagi, małe powierzając decyzji innych. Bóg jednak może
jednocześnie poznawać wiele rzeczy, toteż rządy tym, co najmniejsze, nie
odciągają Go od kierowania tym, co największe" (cap.131, s. 58). Myśl tę
warto jeszcze przytoczyć w sformułowaniu, jakie znajduje się w Contra
gentiles: "Przy ludzkich rządach, ten, co ma pieczę nad całością, obmyśla,
jak uporządkować to, co najbardziej powszechne. Tego natomiast, co
mniejszej wagi, nie obmyśla, lecz pozostawia do obmyślenia niższym od
siebie. Wynika to z jego niedoskonałości, gdyż albo nie zna uwarunkowań
poszczególnych bytów mniejszej wagi, albo obmyślenie wszystkiego
przekracza jego siły. Otóż Bogu zupełnie obce są tego rodzaju
niedoskonałości, albowiem On poznaje wszystkie byty poszczególnie i nie
wymaga to od Niego trudu ani czasu, albowiem poznając samego siebie,
poznaje wszystko inne" (lib.3 cap.76). Nie można zatem mieć wątpliwości
co do tego, że Tomaszowi całkowicie obca była pokusa najmniejszego
nawet odejścia od prawdy o bezpośredniości Bożej Opatrzności nad
wszystkim, co istnieje. Wszelkie próby rozmiękczenia tej prawdy byłyby -
zdaniem Akwinaty - degradowaniem nieskończenie doskonałego Boga do
poziomu naszych ludzkich wyobrażeń. Zarazem Tomasz z równą
stanowczością uważa, że swoją Opatrzność Bóg sprawuje za
pośrednictwem różnych przyczyn stworzonych i że kwestionowanie tej
prawdy również jest ujmowaniem Bogu Jego doskonałości. Bóg bowiem
kieruje jednymi stworzeniami za pośrednictwem innych stworzeń "nie żeby
brakowało Mu mocy, ale dlatego, że tak przelewa się w Nim dobroć, iż
nawet stworzeniom udziela godności przyczyny" (S.th. q.2-2 a.3).
Rozumowanie Tomasza opiera się na rozróżnieniu w Bożej Opatrzności
dwóch aspektów. Opatrzność Boża to, po pierwsze, przedwieczny zamysł
Boży dotyczący bytów stworzonych; po drugie, realizacja tego zamysłu w
czasie. Ponieważ chodzi tu o Opatrzność Bożą, w jednym i drugim aspekcie
niewątpliwie jest ona idealnie doskonała. Otóż zarządzający zamysł jest tym
doskonalszy, im więcej szczegółów potrafi ogarnąć. Z kolei rządy są tym
doskonalsze, im więcej sił niższych potrafią wprowadzić do udziału w
rządzeniu - w taki jednak sposób, że uczestnicy rządów nie przestają w
pełni podlegać rządcy głównemu, powołani zaś zostali do tego uczestnictwa
nie ze względu na niedoskonałość rządcy głównego, ale żeby podnieść blask
jego władzy królewskiej. "Otóż Bóg jest najpełniej doskonały w zakresie
obu tych aspektów, albowiem jest w Nim najdoskonalsza mądrość, która
zarządza, oraz najdoskonalsza moc, która realizuje to, co zarządzone.
Należy zatem przyjąć, że swoją mądrością zarządza On wzajemny stosunek
wszystkich bytów, nawet najmniejszych. Wykonuje zaś swoją Opatrzność
nad najniższymi bytami przez inne siły niższe, poprzez które On sam działa,
tak jak moc powszechna i głębsza działa poprzez moc niższą i szczegółową.
Jest więc rzeczą stosowną, aby niższe siły sprawcze wykonywały Bożą
Opatrzność" (Contra gentiles, lib.3 cap.77). "Nie należy przyczynowania
skutków niższych w taki sposób przypisywać mocy Bożej, że się zaprzecza
przyczynowania sprawcom niższym. (...) Skoro Bóg udzielił innym bytom
podobieństwa do siebie w zakresie istnienia - przez to, że wyprowadził
rzeczy do istnienia - konsekwentnie też udzielił im podobieństwa do siebie
w zakresie działania, tak aby również rzeczy stworzone podejmowały
własne działania" (tamże, cap.69). Szczególną uwagę warto zwrócić na
argumenty Tomasza, że odrzucanie ontycznego pośrednictwa stworzeń
pociąga za sobą pomniejszanie zarówno godności tych stworzeń, jak mocy i
doskonałości Stwórcy. "Bóg jest sprawcą najdoskonalszym - polemizuje
Akwinata ze stanowiskiem odrzucającym pośrednictwo stworzeń w
rządach Bożej Opatrzności - i słuszne to jest, aby rzeczy przez Niego
stworzone naśladowały Go w otrzymanej od Niego doskonałości. Ujmować
więc doskonałości stworzeń to znaczy ujmować doskonałości mocy Bożej.
Otóż gdyby żadne stworzenie nie mogło działać dla sprawienia jakiegoś
skutku, doskonałość stworzenia wiele by na tym straciła. Na tym przecież
polega obfitość doskonałości, że posiadanej doskonałości można udzielić
drugiemu. Zatem omawiana tu opinia pomniejsza moc Bożą" (tamże).
Zwłaszcza odrzucanie pośrednictwa stworzeń w przekazywaniu dobra
pomniejsza wielkość Stwórcy i godność stworzeń. Gdyby bowiem
stworzenia nie mogły swego dobra dzielić z innymi, pozbawione byłyby
istotnie podobieństwa do dobroci Stwórcy, który przecież nie tylko jest
"sam w sobie dobrym", ale właśnie "inne byty do dobroci prowadzi" (por.
Streszczenie teologii, cap.124, s. 54). Przecież "Bóg jest dobrem
najwyższym, toteż On wszystko sprawia najlepiej. Otóż jest czymś lepszym,
aby udzielone komuś dobro było wspólne dla wielu bytów, niż żeby było
tylko jego własnym dobrem, albowiem dobro wspólne zawsze jest czymś
bardziej boskim, aniżeli dobro należące tylko do kogoś jednego. Otóż dobro
jednego staje się wspólne dla wielu, jeśli od jednego płynie ku innym, a to
się może dziać tylko wówczas, kiedy ów byt rozlewa je na inne poprzez
własne działanie. Jeśli natomiast nie ma mocy rozlewać swego dobra na
inne byty, pozostaje ono jego własnym dobrem. Bóg w taki więc sposób
udzielił rzeczom stworzonym swojej dobroci, że jedna rzecz może
przekazać innej to, co sama otrzymała. Zatem przeczyć temu, iż rzeczy
stworzone zdolne są do własnych działań, znaczy ujmować coś Bożej
dobroci" (Contra gentiles, lib.3 cap.69). W Sumie teologicznej argument ten
został zobrazowany przykładem dobrego nauczyciela, który potrafi
uczniom nie tylko przekazać wiedzę, ale umie też przygotować ich do tego,
żeby sami uczyli innych (1 q.103 a.6). Co więcej, twierdzić, jakoby
bezpośredniość Bożych rządów nad światem wykluczała posługiwanie się
przez Opatrzność pośrednictwem stworzeń, to znaczy rozbić całość
wszechstworzenia na zbiorowisko nie powiązanych ze sobą poszczególnych
stworzeń. Oto sformułowanie tego argumentu, jakie znajduje się w Contra
gentiles. "Odrzucać porządek w rzeczach stworzonych znaczy odrzucać to,
co w nich jest najlepszego. Albowiem poszczególne byty są dobre same w
sobie, ale wszystkie razem są najlepsze, a to ze względu na porządek
całości. Zawsze bowiem całość jest czymś lepszym od części oraz stanowi
ich cel. Gdyby zaś odrzucić w rzeczach działanie, odrzuca się w ten sposób
wzajemne przyporządkowanie w rzeczach. Przecież rzeczy, różniące się
swoimi naturami, nie inaczej łączą się w uporządkowaną jedność, jak w ten
sposób, że jedne z nich działają, drugie zaś doznają skutków tych działań.
Zatem jest czymś niestosownym mówić, jakoby rzeczy nie były zdolne do
własnych działań"19[19]. Jak widzimy, istotną troską Akwinaty, kiedy
podejmuje problem czynnego udziału stworzeń w rządach Bożych nad
światem, była skrupulatna wierność prawdzie, że Bóg jest absolutnie
transcendentny i suwerenny wobec swoich stworzeń. W imię tej troski
odrzucił Akwinata platoński model pośredników Boga w Jego rządach nad
światem - wynikało z niego bowiem, jakoby Bóg nie był w stanie ogarnąć
bezpośrednio swoją władzą i opieką wszystkiego, co istnieje. Z drugiej
jednak strony nie wolno twierdzić, jakoby bezpośredniość rządów Bożych
nad każdym bez wyjątku stworzeniem wykluczała posługiwanie się przez
Boga w swoich rządach pośrednictwem stworzeń - gdyż taka opinia, jak
wykazuje Akwinata, również ogranicza absolutną suwerenność i
doskonałość Boga. To tylko w naszej kondycji stworzeń kategorie
"pośredni" i "bezpośredni" wzajemnie się wykluczają. W rządach Bożych
ani to, że Bóg sprawuje je bezpośrednio nad każdym swoim stworzeniem,
nie wyklucza posługiwania się przez Niego pośrednictwem różnych
stworzeń, ani też pośrednictwo stworzeń w rządach Bożych nie byłoby
możliwe, gdyby Bóg nie sprawował swojej Opatrzności bezpośrednio nad
każdym stworzeniem. Bóg bowiem w taki sposób może sprawować swoje
rządy, że ten sam skutek, który pochodzi od Niego, może zarazem
pochodzić od przyczyny naturalnej. Jak to jest możliwe? "To oczywiste -
odpowiada na to pytanie św. Tomasz - że kiedy rzecz naturalna sprawia
jakiś skutek, nie staje się czymś zbędnym, aby Bóg go sprawiał, albowiem
rzecz naturalna nie inaczej przyczynuje, jak tylko mocą Bożą. Również z
tego, że Bóg sam może sprawić wszystkie skutki, nie wynika, jakoby było
czymś zbędnym, ażeby były one sprawiane przez niektóre inne przyczyny.
Jest tak nie dlatego, jakoby moc Boża była niedostateczna, ale dlatego, że
niezmierzona jest Jego dobroć. To dzięki niej Bóg chce udzielać rzeczom
podobieństwa do siebie nie tylko w istnieniu, ale również w tym, żeby były
one przyczynami innych rzeczy. (...) W ten sposób ujawnia się w rzeczach
stworzonych piękno porządku - decor ordinis" (Contra gentiles, lib.3
cap.70).
BOSKA SUWERENNOŚĆ CHRYSTUSA POŚREDNIKA.
Otóż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że przedstawiony tu
model ontycznego pośrednictwa stworzeń w rządach Bożej Opatrzności nie
może mieć żadnego zastosowania przy opisie zbawczego pośrednictwa
Chrystusa. Absolutnie bowiem nie można powiedzieć, że Chrystus Pan jest
narzędziem, którego Bóg używa do zbawienia ludzkości. Ale spróbujmy
dokładniej przypatrzyć się, co wiara chrześcijańska - i św. Tomasz jako jej
autentyczny świadek - mówi na temat Chrystusa Pośrednika między
Bogiem i ludźmi. Przede wszystkim należy z góry wykluczyć wszelkie
neoplatońskie i gnostyczne pomysły określające pośrednika jako istotę
pośrednią między Bogiem i ludźmi. Chrystus jest Pośrednikiem, gdyż jest
On Prawdziwym Bogiem, równym Przedwiecznemu Ojcu, a zarazem
prawdziwym człowiekiem, jednym z nas. Zatem stał się On Pośrednikiem
przez tajemnicę Wcielenia, bo właśnie wówczas stał się On Emmanuelem,
Bogiem z nami. Jest On Pośrednikiem jako człowiek, ale jest nim skutecznie
dlatego, że jest Bogiem. Innymi słowy, narzędziem Jego zbawczego
pośrednictwa jest Jego ludzka natura, ale źródłem skuteczności tego
pośrednictwa jest nieskończona moc Jego Bóstwa. Czymś istotnym dla
zrozumienia Tomaszowej nauki o pośrednictwie zbawczym Chrystusa Pana
jest zobaczenie dwóch dopełniających się jego twierdzeń. Po pierwsze,
wcielenie Syna Bożego nie było rzeczą bezwzględnie konieczną dla
zbawienia człowieka. Bóg bowiem nie stał się bardziej potężny przez
przyjęcie natury ludzkiej i mógł nas zbawić samym tylko suwerennym
aktem swojej woli; jednakże sposób, jaki Bóg wybrał dla naszego zbawienia,
jest bardziej stosowny, gdyż to właśnie dzięki tajemnicy Wcielenia jeden z
nas - Syn Boży Jezus Chrystus - może nas skutecznie prowadzić do
Ojca20[20]. To twierdzenie jest jednak tylko tłem dla tezy drugiej, która
przenika całość Tomaszowego wykładu tajemnicy Wcielenia i Odkupienia:
Skoro Bóg postanowił zbawić człowieka w tak wspaniały sposób, tzn. przez
przyjęcie ludzkiej natury, jedyność zbawczego pośrednictwa Chrystusa nie
jest już sprawą arbitralnej decyzji Boga, ale oczywistą konsekwencją
metafizyczną przyjścia Syna Bożego do nas. Człowieczeństwo Chrystusa
Pana musiało bowiem stać się dla nas wszystkich niewyczerpanym źródłem
łaski oraz skutecznym narzędziem Jego Bóstwa. Przypomnijmy, co
Akwinata mówi o nieskończoności łaski, udzielonej ludzkiej naturze
Chrystusa: "Im więcej jakieś stworzenie zbliża się do Boga, tym więcej
bierze z Jego dobroci i tym obfitszymi darami wskutek tego zbliżenia się
napełnia. Podobnie jak więcej ciepła biorą z ognia te rzeczy, które są mu
bliższe. Otóż nie ma ani nie da się pomyśleć sposobu, aby jakieś stworzenie
bliżej przylgnęło do Boga, aniżeli kiedy łączy się z Nim w jedności Osoby.
(...) Otóż Bóstwo z natury jest nieskończone: zatem z samego zjednoczenia
otrzymał On [Chrystus] dar nieskończony, łaska zjednoczenia jest więc poza
wszelką wątpliwością nieskończona"21[21]. Nawet łaska habitualna, którą
napełniona została ludzka natura Chrystusa Pana, choć ontycznie
skończona, była - z naszej perspektywy patrząc - jakby nieskończona, gdyż
niewyobrażalnie przekraczała miarę najdoskonalszych stworzeń. "W kim
bowiem jest przyczyna o nieskończonej mocy oddziaływania, w tym to, co z
niej wypływa, jest bez miary i w jakiś sposób nieskończenie: gdyby na
przykład ktoś posiadał źródło, z którego woda może płynąć bez końca,
powiedzielibyśmy o nim, że ma wodę bez miary i nieskończenie. Tak
właśnie dusza Chrystusa ma nieskończoną i bez miary łaskę, a to ze
względu na zjednoczone z sobą Słowo, które jest nie słabnącą i
nieskończoną podstawą wszelkiego udzielania się stworzeniom. (...). Stąd
jasno wynika, że Jego łaska jako Głowy Kościoła jest również nieskończona.
Przelewa się bowiem z Niego [na nas] to, co posiada. Ponieważ zaś otrzymał
On dary Ducha bez miary, ma moc udzielania bez miary tego, co dotyczy
łaski Głowy: mianowicie łaski Jego wystarczy nie tylko do zbawienia
niektórych ludzi, ale całego ludzkiego świata (...), a nawet wielu światów,
gdyby takie istniały" (Streszczenie teologii, cap.215, s. 96). Ludzka natura
Chrystusa Pana została przyjęta przez Boską Osobę Słowa bez żadnych
uprzednich zasług (S.th. 3 q.24 a.3). Bóg jednak w swojej miłości do nas
postanowił, abyśmy nie tylko mogli czerpać z pełni łaski, która jako w
źródle i początku wszelkiej łaski znajduje się w Jednym z nas. W swojej
miłości do nas Bóg chciał, aby ta pełnia łaski, z której wszyscy czerpiemy,
była przez Niego wysłużona. Człowiek Jezus Chrystus stał się dla nas
sprawcą łaski, mianowicie przez swoją śmierć na krzyżu. Stał się nim,
ponieważ jest prawdziwym Bogiem, ale stał się nim jako człowiek. Św.
Tomasz wyjaśnia to precyzyjnie: "Człowieczeństwo Chrystusa jest jakby
narzędziem Jego Bóstwa. Otóż narzędzie wykonuje działanie sprawcy
głównego nie własną mocą, ale mocą sprawcy głównego. Toteż
człowieczeństwo Chrystusa nie jest własną mocą przyczyną łaski, ale mocą
złączonego z nim Bóstwa, dzięki któremu działania człowieczeństwa
Chrystusowego przynoszą zbawienie"22[22]. Akwinata nigdy nie powie,
rzecz jasna, jakoby człowiek Jezus Chrystus był narzędziem użytym przez
Boga do zbawienia ludzkości; narzędziem była Jego ludzka natura, Jego
człowieczeństwo. Natomiast człowiek Jezus Chrystus jest Boskim
Suwerenem, jakkolwiek z miłości do nas kenotycznie uniżonym, aż do
przyjęcia naszej ludzkiej natury i aż do śmierci na krzyżu. Boską
suwerenność tego Pośrednika Tomasz podkreśla różnorodnie, przeważnie
zresztą powtarzając zwyczajną naukę Kościoła na ten temat. I tak jedna i ta
sama adoracja latreutyczna należy się nie tylko Bóstwu Chrystusa, ale
również Jego człowieczeństwu, bo przecież nie istnieje ono poza Boską
Osobą Słowa (S.th. 3 q.25 a.12). Jest On takim Kapłanem, który nie
potrzebuje ani pośrednictwa wobec Boga, ani uczestnictwa w skutkach
posługi kapłańskiej; przeciwnie, jest On źródłem wszelkiego kapłaństwa. "A
chociaż jest Kapłanem nie jako Bóg, lecz jako człowiek, to przecież Kimś
jednym i tym samym jest Kapłan i Bóg" (S.th. 3 q.22 a.3 ad 1). Przede
wszystkim jednak uderza to, że o Chrystusie jako źródle wszelkich łask
mówi Akwinata jakby tymi samymi zdaniami, w jakich przedstawia prawdę
o Stwórcy jako źródle wszelkiego istnienia (starannie tylko pamiętając o
tym, że ludzka natura Chrystusa zachowała swój status bytu stworzonego,
oraz że Chrystus jest drugą Osobą, która przyszła od Ojca, aby nas do Ojca
doprowadzić). "Chrystus jest źródłem i początkiem wszelkiej łaski
duchowej" (Wykład Ewangelii Jana, cap.1 lect.10). Jest w Nim taka pełnia
łaski, "że posiada On łaskę zarówno w najwyższej wspaniałości, jak w
najwyższym zakresie w odniesieniu do wszystkich skutków łaski" (S.th. 3
q.7 a.10). Wyjaśniając werset J 1,16: "Z Jego pełności wszyscyśmy
otrzymali", Akwinata przypomniał, że również o Szczepanie i Matce
Najświętszej powiada Pismo, że byli pełni łaski. Dało mu to okazję do
rozróżnienia trzech rodzajów pełni łaski. Mianowicie ktoś może otrzymać
pełnię łaski, która uzdalnia go do wykonania do końca swojego powołania;
jest to jednak tylko pełnia na miarę przeznaczoną temu oto człowiekowi i
Tomasz ją nazywa plenitudo sufficientiae. Nieporównanie wznioślejsza jest
pełnia łaski, jaką otrzymała Matka Najświętsza, umiłowana przez Boga
ponad wszystkie osoby stworzone; łaska, którą została obdarzona,
przelewa się na nas wszystkich i Tomasz określa ją plenitudo redundantiae.
Natomiast o pełni łaski, która była w Chrystusie, nie wystarczy powiedzieć,
że przewyższała ona niewyobrażalnie nawet tę łaskę, jaką była napełniona
Matka Najświętsza. Pełnia łaski Chrystusowej jest źródłem, z którego
napełniani są łaską wszyscy święci z Matką Najświętszą włącznie. Akwinata
nazywa ją plenitudo efficientiae et effluentiae, "i ona przysługuje samemu
tylko Chrystusowi, który jako człowiek jest sprawcą łaski. Błogosławiona
bowiem Dziewica w taki sposób przelewa łaskę na nas, że nigdy jednak nie
jest sprawczynią łaski" (Wykład Ewangelii Jana, cap.1 lect.10). Otóż trudno
sobie nie skojarzyć tych sformułowań z tezą, że jeden tylko Stwórca może
udzielić aktu istnienia i żadne stworzenie nie może w taki sposób
pośredniczyć w powoływaniu do istnienia nowych bytów, żeby czyniło to
zbędnym bezpośrednie działanie Stwórcy. Powszechność Chrystusowego
przyczynowania łaski rozciąga się - jak to Tomasz podkreśla - od Bożej
przedwieczności aż po życie wieczne. Opierając się na wersetach Rz 1,4 i Ef
1,5, Akwinata sformułuje tezę, że przedwieczne przeznaczenie Chrystusa
jest wzorem i przyczyną naszego przeznaczenia (S.th. 3 q.24 a.34). Obecnie
"Bóg kocha nas [jako synów] nie ze względu na nas samych, ale w Tym,
który sam przez się jest dla Ojca Kimś Umiłowanym" (Wykład Listu do
Efezjan, cap.1 lect.2). Natomiast na wieki będzie Chrystus naszym
Kapłanem, również wówczas, kiedy będziemy już nie tylko pojednani, ale i
w pełni zjednoczeni z Bogiem (S.th. 3 q.22 a.5).
POŚREDNICTWO STWORZEŃ W JEDNYM I WSZECHOGARNIAJĄCYM
POŚREDNICTWIE ZBAWCZYM CHRYSTUSA.
Przedstawienie zbawczego pośrednictwa Chrystusa jako sposobu
przyczynowania właściwego Osobie Boskiej, chociaż realizowanego w
ludzkiej naturze, pociąga za sobą dwie doniosłe konsekwencje dla nauki o
zbawczym pośrednictwie stworzeń. Po pierwsze: Jeśli Chrystus jest realnie
działającą, powszechną przyczyną naszego zbawienia, to możliwość
zharmonizowania biblijnej nauki o jedyności pośrednictwa Chrystusowego
z licznymi wypowiedziami Nowego Testamentu, które mówią o realnym
pośrednictwie innych osób, nie przysparza najmniejszego kłopotu
teoretycznego. Mianowicie nasze wzajemne modlitwy za siebie, posługa
słowa Bożego czy posługa sakramentów stanowią przyczynowe działania
partykularne, które całkowicie i bez reszty dokonywane są mocą i w
obrębie zbawczego przyczynowania powszechnego, którego sprawcą jest
jedyny Pośrednik, Jezus Chrystus. Jeśli zaś możemy być jedni dla drugich
pośrednikami w drodze do Boga, to - rzecz jasna - nie z powodu słabości
naszego jedynego Pośrednika, ale ze względu na Jego wspaniałomyślność.
Doskonale mógłby On dotrzeć do każdego człowieka bez pomocy naszych
modlitw i bez pośrednictwa naszej posługi słowa i posługi sakramentalnej;
w swojej wspaniałomyślności postanowił nas jednak upodobnić do siebie
we wszystkim, nawet w swojej posłudze pośredniczej. Wobec tego
zaprzeczanie samej nawet możliwości zbawczego pośrednictwa stworzeń
jest oburzającym pomniejszaniem wszechogarniającego i jedynego
pośrednictwa Chrystusa. Pod względem religijnym, godzi bowiem w Jego
Boską wspaniałomyślność, metafizycznie zaś - degraduje Go do rzędu
przyczyny partykularnej, której jedyność wynika wyłącznie z arbitralnej
decyzji Boga. Nominalistyczny, zwłaszcza Ockhamowski początek tego
ujęcia wydaje się czymś oczywistym. Po wtóre: Jeśli widzimy zbawcze
pośrednictwo Chrystusa Pana w kategoriach przyczyny powszechnej, nie da
się skonstruować nawet teoretycznie modelu, w którym pośrednictwo
stworzeń mogłoby stanowić konkurencję lub zaciemniać jedyność
pośrednictwa Chrystusowego. Wszelkie nadużycia tego rodzaju zaczynają
się od potraktowania - chociażby bezwiednie - jedynego i
wszechogarniającego Pośrednika tak, jakby był On tylko partykularnym
sprawcą łaski, który w tym tylko sensie byłby pośrednikiem jedynym, że w
pierwszym, źródłowym etapie procesu przekazywania łaski od Niego
wychodziłyby wszystkie łaski. Nie trzeba chyba dodawać, że ten
neoplatoński model drabiny pośredników możliwy jest dopiero wówczas,
kiedy samemu nawet Bogu odmówi się statusu przyczyny powszechnej,
zdolnej ogarnąć bezpośrednio całą rzeczywistość we wszystkich jej
warstwach i wymiarach, i to aż do najmniejszego szczegółu. Św. Tomasz z
całą jasnością podkreśla, że zbawcze pośrednictwo stworzeń - jakkolwiek
jest realnym przyczynowaniem łaski - w najmniejszym stopniu nie
ogranicza bezpośredniego rozdawania łask przez samego Boga. Przyczyny
partykularne bowiem nie tylko działają mocą przyczyny powszechnej, ale
nie zawieszają jej bezpośredniego działania na całą rzeczywistość. Toteż
wyjaśniwszy realność przyczynowania łaski przez sakramenty (S.th. 3 q.62
a.1), Tomasz podkreśla, że człowiek udzielający sakramentu przyczynia się
do wewnętrznego skutku tego sakramentu tylko jako minister. Natomiast
głównym i bezpośrednim sprawcą łaski sakramentalnej jest sam tylko Bóg,
"zarówno dlatego, że jeden tylko Bóg ma moc wniknąć w duszę, żaden zaś
byt nie może działać bezpośrednio tam, gdzie go nie ma; jak też dlatego, że
łaska, która jest wewnętrznym skutkiem sakramentu, pochodzi od samego
tylko Boga" (S.th. 3 q.64 a.1). Jeśli zaś Chrystus również jako Pośrednik, a
więc w swoim człowieczeństwie, jest bezpośrednim sprawcą wszystkich
łask, to jest to możliwe właśnie dlatego, że Jego człowieczeństwo "stanowi
narzędzie osobowo złączone z Bóstwem" (tamże). Sakramenty nie są
potrzebne Bogu ani w żaden sposób nie ułatwiają Mu zbawczego działania,
może On bowiem równie dobrze zbawić nas bez tych narzędzi (S.th. 3 q.64
a.7); działając zaś poprzez sakramenty, nie przestaje być przecież
bezpośrednim dawcą łaski. Nie wolno jednak wyciągać stąd wniosku,
jakoby sakramenty w ogóle nie były potrzebne. Są one ogromnie potrzebne
- a nawet konieczne - dla nas, ze względu na specyficzne uwarunkowania
naszej ludzkiej natury (S.th. 3 q.61). Otóż wszystko, co powiedzieliśmy
przed chwilą o zbawczym pośrednictwie sakramentów, dotyczy wszystkich
rodzajów pośrednictwa zbawczego, a więc wstawiennictwa świętych w
niebie oraz różnych naszych wzajemnych posług duchowych w drodze do
życia wiecznego. Wszystkie te działania pośrednicze mają się do jedynego
pośrednictwa Chrystusa jak przyczyny partykularne do przyczyny
powszechnej, które działają jej mocą oraz w żaden sposób nie zawieszają
ani nie pomniejszają jej bezpośredniego działania przy każdorazowym
udzielaniu łaski. Nie powiększają one w najmniejszym stopniu skuteczności
zbawczej pośrednictwa Chrystusowego, są jednak w różnorodny sposób
potrzebne nam. Spodobało się bowiem Bogu tak nas wywyższyć, że uzdolnił
nas do takiej miłości wzajemnej, przez którą realnie możemy przyczyniać
sobie wzajemnie dobra; co więcej, daje nam realny udział w rozdawnictwie
łaski prowadzącej do życia wiecznego. Św. Tomasz był ogromnie wrażliwy
na to, aby mówiąc o pośrednictwie zbawczym stworzeń, nie naruszyć
suwerenności jedynego Pośrednika jako przyczyny powszechnej i
bezpośredniej naszego zbawienia. Szczególnie to widać w jego
komentarzach tych wypowiedzi biblijnych, które mówią o zbawczym
pośrednictwie stworzeń. Oto jak objaśnia wypowiedź apostoła Pawła, że
"jesteśmy pomocnikami Boga" (1 Kor 3,9): "W dwojaki sposób ktoś może
pomagać drugiemu. Po pierwsze, dokładając swoją moc do jego mocy, i w
ten sposób nikt nie może być pomocnikiem Boga. Po wtóre, uczestnicząc w
jego działaniu - i w ten sposób słudzy Boga są Jego pomocnikami" (Wykład
Pierwszego Listu do Koryntian, cap.3 lect.2)23[23]. Do powyższego
rozróżnienia odwołuje się Akwinata również w odpowiedzi na pytanie, czy
to, że przeznaczenie Boże może być wsparte modlitwami świętych, nie
godzi w suwerenność Boga. Otóż - powiada Tomasz - kogoś wspomagamy
dlatego, że jest słaby, ale można też kogoś wspomagać, bo jest potężny i
pozwala nam uczestniczyć w swojej mocy. Właśnie w ten sposób można
wspomagać Boga. "A jest tak nie dlatego, że Bogu brakuje mocy, ale
ponieważ posługuje się On przyczynami pośrednimi, ażeby zapewnić
rzeczywistości piękno porządku i żeby nawet stworzeniom dać udział w
godności przyczyny" (S.th. 1 q.23 a.8 ad 2). Uderza naoczne pokrewieństwo
tej wypowiedzi z cytowanymi na początku tego artykułu tekstami, w
których mówi się na temat porządku przyczyny w dziele stworzenia.
Spójrzmy jeszcze na komentarz Akwinaty, wyjaśniający słowa św. Pawła, że
"w ciele moim dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała,
którym jest Kościół" (Kol 1,24): "Przy powierzchownym odczytaniu w
słowach tych można się dopatrzyć złego sensu: że jakoby męki Chrystusa
nie wystarczyło do dokonania odkupienia, lecz dla jej dopełnienia jakoby
trzeba było dodać męki świętych. Ale jest to sens heretycki, bo krwi
Chrystusa wystarcza do odkupienia nawet wielu światów. Otóż słowa te tak
należy rozumieć, że Chrystus wraz z Kościołem jest jedną osobą mistyczną,
której głową jest Chrystus, ciałem zaś wszyscy sprawiedliwi, natomiast
poszczególny sprawiedliwy jest jakby członkiem tej Głowy. Otóż Bóg w
swoim przeznaczeniu postanowił, ile zasług powinno się dokonać w całym
Kościele, zarówno w Głowie, jak w członkach, podobnie jak z góry
wyznaczył liczbę wybranych. Szczególne zaś miejsce wśród tych zasług
zajmują cierpienia świętych męczenników. Zasługi Chrystusa czyli Głowy są
nieskończone, natomiast poszczególny święty zasługuje stosownie do
swojej miary. Dlatego Apostoł powiada: «Dopełniam braki udręk
Chrystusa» - mianowicie całego Kościoła, którego głową jest Chrystus.
«Dopełniam», to znaczy: «wnoszę swoją miarę»" (Wykład Listu do Kolosan,
cap.1 lect.6)24[24]. Został nam jeszcze do omówienia problem ostatni: Jakie
miejsce w jedynym i wszechogarniającym pośrednictwie Chrystusa widział
Akwinata dla pośrednictwa aniołów i świętych? Otóż w swojej ontycznej
strukturze jest to pośrednictwo tak samo uczestniczące w jedynym
pośrednictwie Chrystusa, jak nasze wzajemne modlitwy i posługi.
Aniołowie - stwierdza Tomasz w artykule o jedynym pośrednictwie
Chrystusa - mogą spełniać zadanie pośrednika "w sposób służebny i
przygotowujący" ministerialiter et dispositive (S.th. 3 q.26 a.1 ad 2). Otóż
tymi samymi terminami określił on w środku tego artykułu wszelkie inne
pośrednictwo mocą i wewnątrz pośrednictwa Chrystusa. Pośrednictwo
aniołów i świętych jest jednak dla nas szczególnie cenne ze względu na
doskonałą miłość, jaką złączeni są oni z Bogiem: "Im doskonalsza miłość
jest w świętych, którzy przebywają w Ojczyźnie, tym więcej modlą się oni za
pielgrzymujących do Ojczyzny. Im bardziej zaś złączeni są z Bogiem, tym
modlitwy ich są skuteczniejsze. Albowiem Boski porządek tym się cechuje,
że wyniesienie tych, którzy są wyżej, przelewa się na tych, którzy są niżej,
podobnie jak jasność słońca wylewa się na powietrze" (S.th. 2-2 q.83 a.11).
Jak radykalnie nauka Akwinaty o pośrednictwie świętych odbiega od
neoplatońskiego modelu pośrednictwa drabinkowego, najlepiej świadczy
jego wyjaśnienie, w jaki sposób święci mogą poznać prośby przez nas do
nich zanoszone. Otóż jako osoby, które zeszły już z tego świata, nie są w
stanie naturalnym poznaniem ogarniać wydarzeń dziejących się na tym
świecie. Mogą natomiast to wszystko, czym mogliby przyczynić się do
naszego zbawienia, poznawać w uszczęśliwiającym oglądaniu Słowa
Przedwiecznego (S.th. 2-2 q.83 a.4 ad 2 i 3). Rzecz jasna, nie zapomni
Tomasz zwrócić uwagi na to, że zupełnie czym innym są prośby, jakie
zanosimy do Boga, od próśb, z jakimi zwracamy się do świętych. Modląc się
do Boga, zanosimy nasze prośby Temu, który je może wypełnić, natomiast
do świętych zwracamy się z prośbą, aby się za nami wstawiali. "Jasno to
wynika z samych formuł, jakimi Kościół się posługuje podczas modlitwy.
Mianowicie do Świętej Trójcy zanosimy prośbę o zmiłowanie, innych zaś
świętych, do których się zwracamy, prosimy, aby się za nami modlili" (S.th.
2-2 q.83 a.4). Niezwykle ciekawy problem zawiera się w samym terminie
technicznym, którym posługuje się Akwinata dla określenia czci, jaką
powinniśmy okazywać świętym. Mianowicie jednemu tylko Bogu i
Chrystusowi wolno oddawać kult latreutyczny, świętych natomiast
winniśmy czcić kultem dulii. Otóż dulia określa postawę, jaką podwładny
winien swojemu zwierzchnikowi. Nasuwa się zatem pytanie: Czyżby święci
sprawowali jakąś władzę nad nami? Taka sugestia wyraźnie znajduje się w
artykule Sumy teologicznej, w którym omawia się kult dulii (2-2 q.104 a.3).
Otóż nie zapominajmy, że pytanie to dotyczy osób już zbawionych, a więc
należących bez reszty do Królestwa Bożego. Jednym zaś z oczywistych praw
tego Królestwa jest to, że władza polega w nim na miłości. Zatem czcimy
świętych, bo są oni złączeni doskonałą miłością z Bogiem i Chrystusem, ale
cześć nasza tylko o tyle jest prawdziwa, o ile otwieramy się i poddajemy tej
miłości, jaką oni są przepełnieni. Teraz przytoczę wypowiedź Tomasza,
której znaczenie na pierwszy rzut oka wydaje się dziesięciorzędne, a które
jakby mimochodem odsłania jedną z najważniejszych prawd na temat
Królestwa Bożego. Chodzi o odpowiedź Tomasza na pytanie, czy - skoro ci,
którzy są najbliżej Boga, mogą najskuteczniej nam pomóc - nie powinniśmy
się ograniczyć do szukania pomocy tylko u największych świętych. "Bóg
chce - odpowiada Akwinata - aby ci, którzy są niżej, byli wspomagani przez
wszystkich, co są wyżej. Toteż należy prosić o wstawiennictwo nie tylko
wyższych świętych, ale również niższych. W przeciwnym razie należałoby
samego tylko Boga błagać o miłosierdzie" (S.th. 2-2 q.83 a.11 ad 4).
Skomentujmy tę wypowiedź. Pytanie zostało postawione z perspektywy
pośrednictwa drabinkowego, bo właśnie wówczas nie ma większego sensu
uciekać się do pośredników niższych, skoro ma się dostęp do wyższych. Z
modelem tym Tomasz rozprawia się gruntownie: przecież mamy
bezpośredni dostęp do Boga, toteż - przy drabinkowym pojmowaniu
pośrednictwa świętych - nie ma ono w ogóle żadnego sensu. Rzecz jednak w
tym, że pośrednictwo zbawcze przyjaciół Bożych ma zupełnie inny sens. Nie
zwiększa ono w najmniejszym stopniu zbawczej mocy Chrystusa, natomiast
dzięki wspaniałomyślności i mocą Chrystusa związuje ono Kościół więzami
wielokierunkowej wzajemnej miłości. I właśnie dlatego postanowił Bóg,
abyśmy mogli realnie pomagać sobie wzajemnie w naszej drodze do Niego.
Krótko mówiąc, nowożytny termin "chrystocentryzm", chociaż jest słowem
czcigodnym i poprawnym, zubaża prawdę Bożą o miejscu Chrystusa Pana w
dziele naszego zbawienia25[25]. W rzeczywistości Chrystus Pan jest nie
tylko centrum, ale w całym Kościele "napełnia On wszystko wszelkimi
sposobami" (Ef 1,23). Na czym polega szczególność udziału Matki
Najświętszej w pośrednictwie Chrystusa Pana? Św. Tomasz powiedział na
ten temat bardzo wiele w niewielu słowach. Cytowaliśmy już jego
wypowiedź z Wykładu Ewangelii Jana, gdzie zestawiając pełnię łaski, jaką
otrzymała Maryja, z pełnią łaski, jaka była w Chrystusie, Tomasz powiada,
że "Błogosławiona Dziewica w taki sposób przelewa łaskę na nas, że nigdy
nie jest sprawczynią łaski"; z drugiej zaś strony Akwinata kontrastuje
pełnię łaski Maryi z pełnią, jaką otrzymał męczennik Szczepan. Dokładnie
tak samo ustawia św. Tomasz problem, jakim kultem należy Ją czcić:
"Ponieważ jest tylko stworzeniem rozumnym, nie należy się Jej kult
latreutyczny, ale tylko cześć dulii, jednakże wznioślejszy niż pozostałym
stworzeniom, gdyż jest Ona Matką Boga. Toteż mówimy, że należy się Jej nie
zwyczajna dulia, lecz hyperdulia. (...) Hyperdulia jest szczytową odmianą
dulii w znaczeniu ogólnym. Największa bowiem cześć należy się
człowiekowi ze względu na jego bliskość z Bogiem" (S.th. 3 a.25 a.5; 2-2
q.104 a.4 ad 2). Otóż spróbujmy wniknąć w powód, dla którego Akwinata
przywiązuje taką wagę do tego, aby kult Matki Najświętszej nazwać
odrębnym słowem niż kult wszystkich innych świętych. Przypomnijmy, że
wyraz "dulia" określa postawę, jaką podwładny winien swojemu
zwierzchnikowi, i że w Królestwie Bożym władza polega na miłości. Dla
mnie osobiście nie ulega wątpliwości, że w określeniu "hyperdulia" kryje się
przeświadczenie świętego Tomasza, że Maryja - Matka Syna Bożego i
obdarzona miłością ponad wszystkie stworzenia - jest Królową
wszechświata
i
pośredniczką
wszystkich
łask.
Rzecz
jasna,
wszechpośredniczką per redundantiam, a nie per efficientiam, bo
sprawiania łaski nie wolno przypisywać żadnemu stworzeniu, nawet
najdoskonalszemu. Domysł nasz bardzo potwierdzałaby uwaga św.
Tomasza, że podczas Zwiastowania Maryja przyjęła Syna Bożego w imieniu
całej ludzkości i że na wydarzenie to należy spojrzeć w perspektywie
duchowego małżeństwa, jakie Syn Boży zawarł z ludzkością (S.th. 3 q.30
a.1).
ROZWÓJ DOGMATÓW W KOŚCIELE KATOLICKIM
ZNACZENIE PRAWDY W RÓŻNYCH RELIGIACH.
Jak się wydaje, tylko judaizm, chrześcijaństwo oraz islam - a więc religie
związane z objawieniem biblijnym - przywiązują istotną wagę do treści
głoszonych przez siebie prawd wiary. Prawdopodobnie we wszystkich bez
wyjątku religiach niebiblijnych pytanie o prawdę tego, co boskie, albo nie
jest stawiane wcale, albo pojawia się niejasno i w sposób rozmyty. Religia
antyczna - pisze prof. Maria Jaczynowska - "zakłada skrupulatne
wypełnianie wszystkich form kultu, ale nie wymaga wiary. Było prywatną
sprawą człowieka, czy wierzył lub nie w bogów, którym składał ofiary.
Natomiast samo składanie ofiar i przestrzeganie wskazówek wynikających
z wróżb było jego obywatelskim obowiązkiem"26[26]. Z kolei luźny
stosunek hinduizmu do pytania o prawdę jeden z autorów charakteryzuje
następująco: "Trzeba ludziom wyjaśniać, że termin Hindus nie zawiera w
sobie faktycznie pojęcia jakiegoś określonego wyznania religijnego. Istnieją
Hindusi będący panteistami, jak adwajtyści, bądź teistami, jak wyznawcy
systemu njaji i bhaktyści, lub wreszcie materialistami, jak czarwakowie;
istnieją Hindusi, którzy są siwaitami, i tacy, co są wisznuitami; Hindusi,
którzy są bałwochwalcami, i Hindusi, którzy odrzucają bałwochwalstwo jak
adherenci Prarthana Samaj (Towarzystwa Modlitwy) i Arya Samaj
(Towarzystwa Ariów)... Być katolikiem z wyznania znaczy podążać pewną
drogą zbawienia, uznawać Jezusa Chrystusa za drogę wiodącą do Boga,
naszego Ojca. Człowiek jest katolikiem właśnie dlatego, że podąża katolicką
drogą zbawienia. W terminologii hinduskiej oznacza to, iż religia katolicka
jest sadhana dharma. Ale religia katolicka nie jest odrębną samaj dharma:
nie zaleca ona żadnego odrębnego sposobu życia pod względem zwyczajów
społecznych, doboru pożywienia, wspólnego obiadowania, rytualnej
czystości itd. Być Hindusem natomiast nie znaczy wypełniać jakąś
specyficzną sadhana dharma, podążać jakąś określoną drogą zbawienia.
Hindus może wybierać jakąkolwiek marga, czyli drogę zbawienia, tj.
sadhana dharma, która doń przemawia. Ale Hindus jest związany samaj
dharma, przepisami dotyczącymi doboru pożywienia, czystości rytualnej i
różnych form społecznego zachowania"27[27]. Podobnie jest w innych
religiach niebiblijnych. Liczy się tam przede wszystkim przynależność do
wspólnoty kultowej oraz przestrzeganie określonych tradycją zachowań i
sposobu życia. Mała wrażliwość na wymiar prawdy ujawnia się w religiach
w takich zjawiskach, jak łatwe akceptowanie podwójnej przynależności
wyznaniowej (np. w Japonii można być równocześnie szintoistą i buddystą,
w starożytności wielu gnostyków bez oporów sumienia uczestniczyło w
oficjalnych kultach państwowych), postawa kreatywna wobec przyjętych
wierzeń (które poddawane są nieraz daleko idącym modyfikacjom lub
wrzucane do synkretycznego kotła), brak jakiejkolwiek potrzeby
uzasadniania wyznawanych wierzeń (co tak uderza podczas lektury pism
np. Rudolfa Steinera czy sekty Moone'a). Kiedy sobie to wszystko
uświadomić, samorzutnie pojawiają się pytania: Co jest przyczyną tego, że
dla chrześcijan (a zapewne również dla żydów i muzułmanów)
prawdziwość ich wiary jest czymś tak przeogromnie ważnym? Dlaczego tak
wiele swojej energii religijnej poświęcają oni intelektualnemu zgłębianiu
treści swojej wiary, czyli uprawianiu teologii? Skąd się u chrześcijan bierze
taka stanowczość wobec swoich własnych doktryn religijnych, w których
rozpoznali herezję, czyli wypaczenie prawdy wiary, że gotowi są raczej
wystawić swoje Kościoły na trzęsienie ziemi, niż pogodzić się z tym, że
zadomowi się w nich jakaś - ich zdaniem - nieprawda? Trzeba przyznać, że
wspomnianą przed chwilą stanowczość obserwujemy w chrześcijaństwie
od samego początku. "Ale gdybyśmy nawet my - stwierdza radykalnie
apostoł Paweł - lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą
wam głosiliśmy, niech będzie przeklęty" (Ga 1,8). Podobną stanowczość
znajdujemy u apostoła Jana, kiedy rozprawia się z próbami rozumienia
osoby Jezusa Chrystusa na wzór hinduskiego awatara: "Pojawiło się na
świecie wielu zwodzicieli, którzy nie uznają, że Jezus Chrystus przyszedł w
ciele ludzkim; taki jest zwodzicielem i antychrystem" (2 J 7). Bezbożnością i
gangreną zostanie w Nowym Testamencie nazwane nawet coś tak,
zdawałoby się, niewinnego, jak próba symbolicznej interpretacji obietnicy
zmartwychwstania (2 Tm 2,1618). Otóż źródłem niejasnego podejścia w
religiach niebiblijnych do pytania o prawdę oraz najwyższej uwagi
skupionej na tym pytaniu w religiach biblijnych wydaje się gruntownie inna
świadomość własnych początków. Początkiem (w sensie arche) religii
niebiblijnych są mity: wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości
ponadhistorycznej, w takiej przeszłości, która nigdy nie była
teraźniejszością. Toteż ludzie, odwołujący się do mitów i traktujący je z
należną im powagą, nie szukają prawdy w nich samych, ale z ich pomocą.
Tutaj leży przyczyna dużej elastyczności przekazu mitycznego: ponieważ
mit jest przede wszystkim narzędziem, wolno, a nawet trzeba go
modyfikować, ilekroć wydaje się, że pomoże to nam lepiej zrozumieć
samych siebie i otaczającą nas rzeczywistość. Z religiami biblijnymi jest
zupełnie inaczej. One swój początek widzą w wydarzeniu szczególnego,
mającego miejsce w historii, zbliżenia się Boga do ludzi. Żydzi oraz
chrześcijanie wierzą, że Bóg zbliżył się do nas po to, żeby nam dawać
samego siebie; przedmiotem objawienia muzułmańskiego jest święta księga
Koranu, zawierająca, jak wierzą wyznawcy islamu, prawdę i obietnice Boże.
Być chrześcijaninem, żydem czy muzułmaninem znaczy uznawać z
najwyższą powagą prawdę wyznawanego w swojej religii objawienia, w
świetle tej prawdy układać całe swoje myślenie i postępowanie. Objawienie
gruntownie różni się od mitu: nie jest narzędziem poszukiwania prawdy,
ale jej przekazem. Stąd w religiach, które rozpoznają swój początek w
Bożym objawieniu, czymś tak ogromnie ważnym jest prawowierność, czyli
zgodność wiary z świadectwami objawienia. Stąd taka nieżyczliwość
zaangażowanych wyznawców tych religii wobec interpretacji objawienia,
rozpoznanych jako błędne; nieraz towarzyszy jej, niestety, nieżyczliwość
wobec samych zwolenników owych interpretacji28[28]. Podwójna funkcja
dogmatów wiary I tak doszliśmy do punktu, z którego jak na dłoni można
zobaczyć nieuchronność rozwoju świadomości wiary wewnątrz
chrześcijaństwa (w judaizmie oraz islamie jest, być może, podobnie).
Mianowicie przedmiotem ewangelicznego objawienia jest niepojęta miłość
Boża, która posunęła się aż do dania nam Jednorodzonego Syna Bożego.
Ujmując rzecz konkretnie, przedmiotem ewangelicznego objawienia są
wydarzenia zbawcze, jakie się dokonały dla wszystkich ludzi i dla każdego
człowieka w Jezusie Chrystusie: tajemnica Jego wcielenia, Jego nauka i
czyny, a zwłaszcza Jego śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie. Otóż wieść o
wszechmocnym dziele miłości Bożej, jakie się dokonało w tych
wydarzeniach, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, z serca do
serca, w słowach i gestach należących do zwykłego ludzkiego języka. Słowa
przekazujące wiarę w Chrystusa są, rzecz jasna, więcej lub mniej
wypełnione osobą przekazującego, jednak są to tylko słowa. Jeśli je
przyjmę, to znaczy jeśli pobudzą mnie one do wiary w Chrystusa lub do jej
pogłębienia, będzie to polegało na tym, że za pośrednictwem tych słów
zbliżę się do Chrystusa, który żyje i chce mnie ogarniać swoją mocą
zbawczą. Krótko mówiąc, aprobata dla słów i zdań, wyrażających prawdę o
zbawieniu, nie może być ostatecznym celem wiary. Wiara, w swoim
ostatecznym wymiarze, zmierza ku Chrystusowi, który zbawia człowieka i
jego środowisko. Owszem, człowiekowi autentycznie wierzącemu zawsze
ogromnie zależy na tym, aby zdania wyrażające jego wiarę wyrażały ją w
sposób nieomylny lub przynajmniej zbliżający się do nieomylności.
Niemniej, aprobata dla prawdy zawartej w tych zdaniach ma swoją dalszą
celowość. Wierzyć to znaczy przecież realnie zbliżać się do Boga. Kresem
aktu wiary - jak to z całą jasnością formułuje św. Tomasz - nie jest zdanie,
ale Rzeczywistość, o której w tym zdaniu się mówi29[29]. Gdyby moja
aprobata religijna sprowadzała się tylko do uznania prawdziwości
wszystkich głoszonych przez Kościół dogmatów, znaczyłoby to, że moja
wiara uległa zdegradowaniu do poziomu religijnego światopoglądu. Z
powyższego wynika, że aprobata dla zdań, przedstawiających autentycznie
Boże Objawienie, jest dopiero początkiem poznania religijnego. Prawda
wyrażona w tych zdaniach (zakładając, że jest wyrażona nieomylnie)
stanowi rodzaj trampoliny, dzięki której mogę się coraz bardziej zanurzać
w samej Rzeczywistości, owymi zdaniami opisanej. Na tę podwójną funkcję
dogmatów wiary - autentyczne przedstawianie prawdy Bożej oraz
wezwanie do zgłębiania samej Bożej Rzeczywistości, przez dany dogmat
wyrażonej - w genialnym skrócie zwrócił uwagę św. Tomasz: dogmat "jest
to ujęcie Bożej prawdy, zmierzające ku niej samej"30[30]. Skoro zaś moja
aprobata dla zdań wyrażających prawdę wiary prowadzi mnie do coraz
głębszego zakorzenienia się w owej Rzeczywistości, która jest za pomocą
owych zdań przedstawiona - rozumie się samo przez się, że zakorzenienie
to musi się odzwierciedlać również w mojej świadomości religijnej oraz
szukać nowych, bardziej adekwatnych w stosunku do aktualnego poziomu
moich religijnych doświadczeń, wypowiedzi językowych31[31]. Toteż
gdyby w naszym przeżywaniu wiary chrześcijańskiej - zarówno przez
poszczególnych wierzących, jak przez cały Kościół - nie dało się zauważyć
rozwoju świadomości religijnej oraz wynikającego stąd doskonalenia się
religijnego języka, można by podejrzewać, że wiara w życiu takiego
chrześcijanina lub wspólnoty uległa stagnacji.
WZRASTANIE KOŚCIOŁA W POZNANIU WIARY.
Wiele na temat rozwoju naszego poznania religijnego można się dowiedzieć
z samej Biblii. Jeśli idzie o ideę wzrostu w wierze, tekstem podstawowego
odniesienia wydaje się przypowieść o różnych losach zasianego ziarna:
ziarna, które "padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon" (Mk
4,8; por. 1 Kor 3,6). Okazuje się, że wzrastać możemy nie tylko w łasce, ale
również "w poznaniu Pana naszego i Zbawiciela Jezusa Chrystusa" (2 P
3,18). W dwojaki też sposób możemy starać się o to, żeby podobać się Bogu:
"wydając owoce wszelkich dobrych czynów i rosnąc przez głębsze poznanie
Boga" (Kol 1,10). W listach apostolskich czytamy zarówno o tym, że wzrasta
w wyznawcach Chrystusa usłyszana przez nich Ewangelia (Kol 1,6), jak ich
wiara (2 Tes 1,3). Jeśli tak się z nami dzieje, to nasz wzrost w wierze
przyczynia się istotnie do wzrostu również u naszych współwyznawców:
"Mamy nadzieję, że w miarę rosnącej w was wiary, my również wzrastać
będziemy według naszej miary, niosąc Ewangelię poza wasze granice" (2
Kor 10,15). Ponadto, sporo mówi się w Nowym Testamencie o wierze
niedojrzałej. Niedojrzała jest zazwyczaj wiara początkujących w wierze:
"jak niedawno narodzone niemowlęta pragnijcie duchowego, nie
sfałszowanego mleka, abyście dzięki niemu wzrastali ku zbawieniu" (1 P
2,2; por. Mk 4,33; J 16,12). Ale niedojrzałość wiary może wynikać również z
małej gorliwości. Osłabia to istotnie apostolskie oddziaływanie Kościoła:
"Gdy bowiem ze względu na czas [trwania w wierze] powinniście być
nauczycielami, sami potrzebujecie kogoś, kto by was pouczył o pierwszych
prawdach słów Bożych" (Hbr 5,12). Wiara niedojrzała uniemożliwia
ponadto pełną komunikację w wierze: "Nie mogłem, bracia, przemawiać do
was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w
Chrystusie" (1 Kor 3,1). Sam tekst Nowego Testamentu stanowi bezcenne
świadectwo rozwoju wiary w wymiarze całego Kościoła. Chodzi nie tylko o
to, że przed Kościołem raz po raz stawały jakieś nowe problemy, które
trzeba było rozstrzygnąć: czy do Kościoła wolno przyjmować pogan (Dz
10n), czy chrześcijan pochodzących z pogan obowiązują zwyczaje
żydowskie (Dz 15; Ga 2n), czy spożywanie mięsa ze zwierząt ofiarowanych
bożkom należy traktować jako pośredni udział w bałwochwalstwie (Rz
14,13-23; 1 Kor 8), jaki jest los tych zmarłych, którym nie dane było
doczekać Paruzji (1 Tes 4,13-18), jak się ustosunkować do chrystologii
głoszonej przez doketów? (1 J 4,13) Można tylko podziwiać naiwność
fundamentalistów, sądzących, że wszystkie problemy, przed którymi może
stanąć Kościół, są już rozwiązane w Piśmie Świętym. Historia świadczy o
czymś wręcz przeciwnym: że nie było jeszcze pokolenia, w którym by
Kościół nie stanął przed jakimiś nie znanymi dotychczas, a nieraz nawet nie
przeczuwanymi problemami. Co więcej, zazwyczaj bywa tak, że do jasnego i
jednoznacznego ich rozstrzygnięcia dochodzi Kościół w trudzie długich
poszukiwań i polemik. Z rozbrajającą szczerością przyznaje się do tego
ostatni sobór: "Kościół, (...) nie zawsze mając (...) odpowiedź na
poszczególne zagadnienia, pragnie światło Objawienia łączyć z
doświadczeniem wszystkich ludzi, żeby oświetlać drogę, na jaką świeżo
wkroczyła ludzkość" (KDK 33). Nowy Testament świadczy jednak ponadto
o wewnętrznym rozwoju wiary w Kościele czasów apostolskich. Dość
przypomnieć, ile istotnych pogłębień w stosunku do Ewangelii
synoptycznych wniosła napisana pod sam koniec czasów apostolskich
Ewangelia Jana. Nawet zwyczajny czytelnik Nowego Testamentu, kiedy
porównuje kolejne wypowiedzi apostoła Pawła na temat Kościoła jako Ciała
Chrystusowego, musi zauważyć, że w tzw. listach więziennych znalazły się
motywy, które się przedtem u tego Apostoła nie pojawiały. Również
dopiero w listach późniejszych - konkretnie w tzw. listach pasterskich -
znajdziemy najwięcej informacji na temat ustroju pierwotnego Kościoła.
Bibliści piszą całe książki na temat rozwoju wiary, jaki da się zaobserwować
już w tym krótkim czasie, w którym powstawały kolejne księgi Nowego
Testamentu. Co więcej, samo nawet rozpoznanie w pismach apostolskich
natchnionego i nieomylnego Pisma Świętego dokonało się w wyniku
trwającego kilka pokoleń dojrzewania świadomości ówczesnego Kościoła
na ten temat. Kardynał Ratzinger tak o tym pisze: "Pismo jest późniejsze niż
pisma, które je tworzą. Przez pewien czas istniejące już poszczególne pisma
nie zajmowały miejsca w Nowym Testamencie jako Pismo, jako Biblia.
Zebranie pism w Pismo jest dziełem Tradycji rozpoczętej w II wieku, a
doprowadzonej do końca w wiekach IV i V. Świadek bez podejrzeń, jakim
jest Harnack, zaznacza w tym względzie, że przed końcem II wieku tworzy
się w Rzymie kanon «pism Nowego Testamentu» według kryterium
apostolskości i katolickości, kryterium, które stopniowo przyjmowały także
inne Kościoły, «z powodu jego wewnętrznego waloru i siły autorytetu
Kościoła rzymskiego». Możemy zatem stwierdzić: Pismo stało się Pismem
dzięki tradycji, której jest częścią konstytutywną, właśnie w procesie
potentior principalitas katedry Rzymu"32[32]. Otóż podobnie jak nie da się
wyobrazić sytuacji, że Kościół na tej ziemi nie będzie miał do rozwiązania
żadnych nowych problemów, tak samo niemożliwe jest, żeby Kościół już w
czasie swojej pielgrzymki do życia wiecznego osiągnął w jakimś momencie
całą pełnię przeznaczonego mu poznania Boga. Mówiąc inaczej, aż do Dnia
Sądu Kościół będzie się pogłębiał w swoim poznaniu i rozumieniu
Objawienia, jakim Bóg raz na zawsze obdarzył nas w Jezusie Chrystusie.
"Wzrasta bowiem - czytamy w soborowej Konstytucji o Objawieniu (8) -
zrozumienie tak rzeczy, jak słów przekazanych, już to dzięki kontemplacji
oraz dociekaniu wiernych, którzy je rozważają w sercu swoim, już też dzięki
głębokiemu, doświadczalnemu pojmowaniu spraw duchowych, już też
dzięki głębokiemu nauczaniu tych, którzy wraz z sukcesją biskupią
otrzymali niezawodny charyzmat prawdy. Albowiem Kościół z biegiem
wieków dąży stale do pełni prawdy Bożej, aż wypełnią się w nim słowa
Boże". Ostatnie zdanie z powyższej wypowiedzi soboru znamiennie
skomentował kardynał Wojtyła: "To dążenie Kościoła wyznacza zarazem
podstawowy kierunek rozwoju wiary, jej wzbogacenia. Wzbogacenie wiary
to nic innego, jak właśnie coraz pełniejsze uczestnictwo w prawdzie
Bożej"33[33].
POKUSA DYSTANSOWANIA SIĘ WOBEC DZIEJOWOŚCI CHRZEŚCIJAŃSTWA.
Jak się wydaje, powyższy punkt widzenia jest zasadniczo obcy -
przynajmniej na poziomie świadomości - chrześcijaństwu typu
protestanckiego. Reformacyjna zasada sola Scriptura - że Pismo Święte jest
wyłączną podstawą wiary34[34]. żyje, jest rozumiane coraz głębiej i
przynosi owoce; została sformułowana w epoce, kiedy nie zdawano sobie
jeszcze sprawy z tego, do jakiego stopnia sam Nowy Testament świadczy o
zanurzeniu Kościoła w dziejach i o rozwoju świadomości wiary już w
czasach apostolskich35[35]. Warto zauważyć, że zanim Luter, a zwłaszcza
Kalwin, sformułowali tę zasadę, w myśli europejskiej pojawiły się potężne
tendencje na rzecz przerwania dotychczasowego ciągu rozwojowego naszej
kultury. Wystarczy porównać ogólny ton panujący w dziełach wielkich
scholastyków oraz wielkich promotorów renesansu. Myśliciele
średniowieczni czuli się w równym stopniu kontynuatorami Ojców
Kościoła, wielkich filozofów pogańskich oraz znanych uczonych, żyjących
jedno czy dwa stulecia przed nimi. Autorzy renesansowi potępiali całą
epokę scholastyczną, z której bezpośrednio wyrośli, i bardzo mało byli
świadomi tego, jak głęboko sami byli przez tę scholastykę uformowani i jak
wiele dowodów tego pozostawili w swoich dziełach. Otóż daje to do
myślenia, że zasadę sola Scriptura sformułowano właśnie w epoce, która
miała poważne trudności ze zrozumieniem tego, że ciągłość jest
nieusuwalną cechą historyczności. Wielu poważnych myślicieli zwracało już
uwagę na to dystansowanie się protestantyzmu wobec dziejowości
chrześcijaństwa. Protestantyzm - pisał w roku 1845 John Henry Newman -
jest to chrześcijaństwo, które nie troszczy się o swoją własną historię. "I
protestantyzm zawsze tak to odczuwał. Nie mam przez to na myśli, że
wszyscy pisarze z obozu protestanckiego tak odczuwali. Z początku bowiem
było zwyczajem, przynajmniej jako retoryczny argument przeciwko
Rzymowi, powoływać się na minione stulecia lub przynajmniej na niektóre
z nich. Ale protestantyzm jako całość tak właśnie odczuwa i odczuwał.
Ujawnia się to w stanowisku odrzucenia w ogóle chrześcijaństwa
historycznego i określania się jedynie na podstawie Pisma Świętego. (...)
Widać to także z długotrwałego zaniedbania historii w Kościele
anglikańskim. W Anglii popularna wiara prawie że nie uświadamia sobie
faktu dwunastu długich stuleci, które upłynęły między soborem nicejskim a
trydenckim. (...) Żałosne do powiedzenia, ale głównym, a być może jedynym
pisarzem angielskim, którego można na jakiejś podstawie uważać za
historyka Kościoła, jest Gibbon, niewierzący. Zanurzyć się głęboko w
historię - to przestać być protestantem"36[36]. Jednak nie tylko nowożytne
chrześcijaństwo, ale w ogóle nowożytna Europa ma kłopoty z
rozpoznaniem aktualnej realności dziejów, z których wyrastamy. Eric
Voegelin, znany tropiciel tendencji gnostycznych w nowożytnej Europie,
zauważa, że począwszy od XVI wieku raz po raz ktoś w Europie tworzy jakiś
"koran" i, co ważniejsze, zyskuje sobie sporo posłuchu. "Koranem" Voegelin
nazywa dzieło mające mniej więcej taki stosunek do historii, jaki jest
stosunek muzułmańskiej księgi świętej do Starego i Nowego Testamentu.
Zatem "koranem", w terminologii Voegelina, jest dzieło, w którym podaje
się jedynie słuszną interpretację dotychczasowej historii (zazwyczaj
gruntownie niezgodną z prawdą tej historii), które chce być odtąd jedynym
autentycznym źródłem jej znajomości. Otóż, zdaniem Voegelina,
"pierwszym
świadomie
spisanym
gnostycznym
koranem"
jest
fundamentalne dzieło Kalwina Institutio christianae religionis: "Człowiek,
który napisał ten koran, zerwał z intelektualną tradycją ludzkości, żyjąc w
przekonaniu, że nowa prawda i nowy świat zaczęły się wraz z nim i znalazł
się, można sądzić, w szczególnym, patologicznym stanie duchowym. Hooke
[katolicyzujący teolog anglikański z XVI wieku] swą zrównoważoną i
łagodną krytykę Kalwina otworzył spokojnym twierdzeniem: «Jego
wychowaniem były studia nad prawem cywilnym», po czym z niejaką
uszczypliwością dodał: «Bożą wiedzę zgromadził nie czytając i nie
słuchając, ale nauczając innych» i zamknął charakterystykę miażdżącym
sformułowaniem: «I choć tysiące było mu dłużnikami, tak poruszająca była
jego wiedza, on nie był niczyim dłużnikiem wyjąwszy Boga, autora
najbardziej błogosławionego źródła, Księgi Życia, o zachwycającej
zręczności i dowcipie»"37[37] Voegelin przypomina trzy następne
"korany", które istotnie przyczyniły się do ukształtowania naszej
współczesnej mentalności: "W wieku XVIII Diderot i d'Alembert nadali
Encyclopédie française charakter koraniczny, umieszczając w niej, jak
sądzili, całą wiedzę wartą przekazania. Wedle nich, nikt nie musiałby sięgać
do dzieł wydanych przed Encyclopédie, a cała przyszła nauka byłaby
jedynie rozwinięciem zawartej tu wiedzy. W wieku XIX August Comte
uważał swe dzieła za koran pozytywistycznej przyszłości świata, ale hojnie
uzupełnił je listą stu wielkich książek - pomysł dotąd atrakcyjny. W ruchu
komunistycznym koranem stały się dla wiernych dzieła Marksa
uzupełnione patrystyczną literaturą leninowsko-stalinowską"38[38].
Zdaniem Voegelina, współczesna mentalność odczuwa zbyt wielką potrzebę
takich uproszczonych wizji rzeczywistości, żeby zauważyć, "że gnostycka
propaganda jest formą politycznego działania, a nie poszukiwaniem
teoretycznego wyrazu prawdy"39[39]. Otóż warto zdawać sobie sprawę z
tego, że również my, współcześni katolicy, jesteśmy zanurzeni w tej
mentalności, która nie lubi liczyć się z ciągłością naszych ludzkich dziejów.
Nie miejsce tu na zastanawianie się nad konkretnymi niebezpieczeństwami,
jakie mogą stąd dla nas i dla naszego Kościoła wynikać.
ROZWÓJ WIARY A JEJ TOŻSAMOŚĆ.
Wyjaśniwszy, że rozwój świadomości wiary jest, ze względu na nasze
zanurzenie w dziejach, czymś koniecznym, wyjaśniwszy ponadto, że Kościół
ma święty obowiązek troszczyć się o to, ażeby rozwój dogmatów w niczym
nie naruszył prawdy wiary, czyli jej pełnej zgodności z Bożym Objawieniem,
postawmy sobie jeszcze jedno pytanie: Czyżby rozwój dogmatów, a jest on
przecież jako zjawisko historyczne czymś nie podlegającym dyskusji,
świadczył o jakimś powiększaniu się Bożego Objawienia? Owszem, na
terenie myśli chrześcijańskiej (tej jednak, która zmierza do bycia myślą
ekschrześcijańską) pojawiają się poglądy, jakoby samo Objawienie wciąż
jeszcze podlegało rozwojowi. Zauważmy jednak, iż poglądy takie odbierają
wszelki sens prawdzie - od początku wyznawanej przez chrześcijan - że w
Chrystusie Bóg objawił się nam ostatecznie i w pełni, że w Nim zawarł z
nami przymierze nowe i wieczne. Cokolwiek by się myślało na temat
wydanego w roku 1864 Syllabusa Piusa IX, trudno zakwestionować jego
tezę piątą, że nie da się być katolikiem i jednocześnie wyznawać pogląd,
jakoby "Objawienie Boże było niedoskonałe i dlatego podlegało ciągłemu i
nieokreślonemu rozwojowi, który odpowiada postępowi rozumu
ludzkiego"40[40]. Cokolwiek by się również myślało na temat podjętej w
roku 1907 przez Piusa X reakcji antymodernistycznej, trudno nie zgodzić
się z jego spostrzeżeniem - sformułowanym zarówno w dekrecie
Lamentabili, jak w encyklice Pascendi - że powyższy pogląd świadczy o
naturalistycznym i psychologistycznym zniekształceniu samego pojęcia
Objawienia, jakoby polegało ono jedynie na "uświadomieniu sobie przez
człowieka swego stosunku do Boga"41[41]. Łatwo zauważyć, że takie
poglądy na temat Objawienia przyniesionego nam przez Jezusa Chrystusa
otwierały szeroko bramę dla dogmatycznego relatywizmu, a ich przyjęcie
oznaczałoby koniec wiary katolickiej. Otóż po autorytatywnym ich
odrzuceniu przez Stolicę Apostolską pojawiły się próby - ale to dopiero po
Soborze Watykańskim II - otwarcia przynajmniej furtki dla takiego
relatywizmu. Przestrzega przed nimi deklaracja Kongregacji Doktryny
Wiary z 24 czerwca 1973 roku. W swojej istocie próby te polegały na
zatarciu różnicy pomiędzy w pełni akceptowanym w Kościele poglądem, że
"zdarza się czasem, że jakaś prawda dogmatyczna jest wyrażana najpierw w
sposób niepełny, wykluczający jednak błąd, a dopiero później, po
rozważeniu jej w szerszym kontekście wiary i wiedzy ludzkiej, wyrażana w
sposób pełniejszy i bardziej doskonały"42[42] - a takim wyjaśnianiem
rozwoju dogmatów, gdzie rozluźnieniu, a w gruncie rzeczy
zakwestionowaniu ulega pochodzący od Ducha Świętego dar nieomylności
kościelnego nauczania wiary (J 14,26; 15,26; Łk 10,16; 1 Tm 3,15; 2 P 1,20).
"Wierni muszą odrzucić - mówi się we wspomnianej deklaracji - opinię,
według której, po pierwsze, formuły dogmatyczne (albo pewne ich rodzaje)
nie potrafią wyrazić prawdy dokładnie, lecz podają ją tylko w zamiennych
przybliżeniach, które mogą zniekształcić lub zmienić prawdę; po drugie,
wspomniane formuły przedstawiają prawdę w sposób niedokładny i
dlatego należy jej ustawicznie szukać za pomocą owych przybliżeń. Kto
przyjmuje taką opinię, nie może się uchronić przed relatywizmem
dogmatycznym i zniekształca pojęcie nieomylności Kościoła"ˇ. Na koniec
przypomnijmy dwa, wypracowane jeszcze w czasach patrystycznych,
katolickie modele, za pomocą których próbuje się wyjaśnić, na czym polega
rozwój dogmatów w Kościele. Mniej znana jest propozycja, wysunięta w
roku 388 przez św. Ambrożego, aby do rozwoju rozumienia wiary stosować
model nawiązujący do biblijnego opisu stworzenia kosmosu. Podobnie jak
Stwórca najpierw powołał świat do istnienia i dopiero potem zaczął go
przyozdabiać, tak jest również z kosmosem duchowym: najpierw Bóg się
nam objawił w Chrystusie i obdarzył nas wiarą, obecnie zaś powinniśmy
doskonalić naszą wiarę oraz jej rozumienie. "Bóg chciał - wyjaśnia Ambroży
- abyśmy byli Jego naśladowcami i najpierw coś czynili, a potem
przyozdabiali, abyśmy nie wykonywali równocześnie jednego i drugiego, bo
w końcu nie zdołalibyśmy wypełnić niczego. Nasza wiara wzrasta
stopniowo. Właśnie dlatego Bóg najpierw coś stworzył, a potem upiększył,
abyśmy wierzyli, że ten sam, co stworzył, również ozdobił, a przystroił ten
sam, co stworzył. Najpierw Bóg stworzył, a potem dopiero udoskonalił, aby
pierwsze zostało potwierdzone przez drugie"43[43]. Szczególnie jednak
został zapamiętany w Kościele model zaproponowany w roku 433 przez
św. Wincentego z Lerynu, gdzie wiara Kościoła oraz jego wierność
otrzymanemu od Chrystusa Objawieniu porównana jest do organizmu
żywego, który rośnie i zmienia się, zachowując jednak swoją tożsamość.
Postęp w Kościele - wyjaśnia Wincenty - "niech będzie naprawdę postępem
wiary, a nie zmianą. Bo przecież istota postępu na tym polega, iż rzecz jakaś
rozrasta się w sobie; istota zaś zmiany na tym, iż rzecz jakaś przechodzi w
zupełnie inną. Niechże więc wzrasta i olbrzymie nawet postępy czyni
zrozumienie, wiedza, mądrość - tak w każdym z osobna, jak u ogółu, tak w
jednostce, jak w całym Kościele, według poziomu lat i wieków - ale
koniecznie w swojej jakości, to jest w obrębie tego samego dogmatu, w tym
samym duchu, w tym samym znaczeniu"44[44].
JAK ROZMAWIAĆ Z NIEWIERZĄCYMI?
Około roku 1264 zwrócił się do św. Tomasza pewien misjonarz z Syrii z
prośbą o argumenty potrzebne mu w dyskusjach z muzułmanami. Cztery
najbardziej fundamentalne prawdy wiary chrześcijańskiej - donosił ów
misjonarz - spotykają się wręcz z szyderstwem ze strony muzułmanów.
Mianowicie prawda o Trójcy Świętej, prawda, że Syn Boży stał się
człowiekiem i umarł za nas na krzyżu, oraz prawda, że dał nam do
spożywania swoje prawdziwe Ciało i Krew. Problemem konfrontacji z
islamem oraz możliwościami głoszenia muzułmanom Ewangelii
interesowali się ówcześni dominikanie bardzo żywo. Od paru, a może już
nawet od kilkunastu lat istniała w zakonie szkoła języków wschodnich
(Studium Arabicum), zorganizowana przez św. Rajmunda z Penyafort, a
mająca na celu przygotowanie misjonarzy do pracy ewangelizacyjnej wśród
Arabów. Przedtem jeszcze św. Rajmund wziął czynny udział w założeniu
zakonu dla wykupu niewolników: chodziło o chrześcijan znajdujących się w
niewoli muzułmańskiej. W roku 1256 generał zakonu, Humbert z Romans,
pisze list do kapituły prowincjalnej w Tarragonie, wzywający do pracy nad
nawracaniem Saracenów. Jak wiadomo, ówczesne chrześcijaństwo stykało
się bezpośrednio z islamem nie tylko na terenie Katalonii i Hiszpanii,
płaszczyzna styku poszerzyła się niepomiernie w wyniku wypraw
krzyżowych: dość zauważyć, że list, o którym wspomnieliśmy na początku,
napisał do św. Tomasza prawdopodobnie jeden z członków klasztoru
dominikańskiego w Antiochii. Sama stolica intelektualna XIII-wiecznego
chrześcijaństwa, Paryż, wraz ze swoim uniwersytetem, znalazła się pod
znacznym naporem awerroizmu. I do dziś trudno rozstrzygnąć, czy rację
ma stara legenda dominikańska, mówiąca o tym, że swoją Summa contra
gentiles napisał św. Tomasz jako podręcznik dla misjonarzy pracujących
wśród muzułmanów, czy też jest to raczej całościowa apologia wiary
chrześcijańskiej, zagrożonej przez Sigera z Brabantu i jego zwolenników na
uniwersytecie paryskim. Pytania z Antiochii dotyczyły więc problematyki
dla św. Tomasza nie nowej. Właśnie w tym czasie ukończył on wspomnianą
Summa contra gentiles. Zaraz też zabrał się do udzielania odpowiedzi
syryjskiemu misjonarzowi, w ten sposób powstało dziełko Jak uzasadniać
wiarę? (De rationibus fidei) Na samym początku tego dziełka - zaraz po
przedstawieniu treści otrzymanego listu - święty doktor zapisuje
nadzwyczaj interesującą refleksję na temat granic naszych intelektualnych
możliwości w posłudze ewangelizacyjnej. "Najpierw jednak pragnę cię
upomnieć - pisze św. Tomasz - abyś w dyskusjach z niewiernymi o
artykułach wiary nie dążył do tego, by wiarę udowodnić racjami
koniecznymi. To pomniejszałoby wzniosłość wiary, która przekracza nie
tylko umysły ludzkie, ale nawet aniołów. Wierzymy zaś, gdyż sam Bóg nam
to objawił. Ponieważ jednak to, co pochodzi od Najwyższej Prawdy, nie
może być fałszem, nie ma takiej racji koniecznej, która mogłaby uchylić
twierdzenie, że to nie jest fałszem. Tak jak wiary naszej nie da się
udowodnić koniecznymi racjami, gdyż przekracza ona ludzki umysł, tak
samo - ze względu na jej prawdę - niemożliwa jest taka racja konieczna,
która dowodziłaby niesłuszności wiary. Toteż chrześcijanin dyskutujący na
temat artykułów wiary winien zmierzać nie ku temu, by wiarę udowadniać,
lecz żeby jej bronić. Toteż błogosławiony Piotr nie mówi: «bądźcie gotowi
do przeprowadzenia dowodu», lecz: «do zadośćuczynienia» (1 P 3,14),
abyśmy mianowicie na drodze rozumowej wykazywali, że to, co wyznaje
wiara katolicka, nie jest fałszem"45[45]. Jak bardzo św. Tomasz był
wrażliwy na to, by w rozmowach z niewierzącymi używać argumentów
rzetelnych, świadczy fakt, że w swoich dziełach wraca do tego problemu
kilkakrotnie. "Kto usiłuje udowodnić naturalnym rozumem prawdę o Trójcy
Świętej - pisze w Sumie teologicznej (1 q.32 a.1) - ujmuje wierze w
podwójny sposób. Po pierwsze, uwłacza godności samej wiary, która
dotyczy rzeczy niewidzialnych, przekraczających rozum ludzki... Po wtóre,
przeszkadza przyciąganiu innych do wiary. Jeśli bowiem ktoś dla
udowodnienia wiary przytacza niewystarczające racje, naraża ją na
szyderstwo niewierzących: gdyż sądzą oni, że my się na takich racjach
opieramy i ze względu na nie wierzymy". A w innym miejscu: "To, że świat
miał początek, podpada pod wiarę, a nie pod dowód ani wiedzę.
Pożytecznie zdać sobie z tego sprawę, aby przypadkiem ktoś - usiłując
udowodnić coś, co stanowi przedmiot wiary - nie przytaczał racji
niekoniecznych. Dostarczyłoby to niewierzącym podstaw do szyderstwa,
gdyż sądziliby wówczas, że my dla takich racji uznajemy to, co należy do
wiary" (1 q.46 a.2). W Summa contra gentiles św. Tomasz napisze wręcz, że
podając niewystarczające argumenty na rzecz wiary, utwierdzamy tylko
naszych polemistów w ich błędzie, "sądzą oni bowiem, że przyjęliśmy
prawdę wiary w oparciu o tak słabe argumenty" (lib.1 cap.9)46[46].
Kompletnie przeinaczylibyśmy jednak myśl św. Tomasza, gdybyśmy mu -
na podstawie powyższych tekstów - imputowali tezę, jakoby wiara była
czymś irracjonalnym. Owszem, uchwycenie prawdy wiary przekracza
przyrodzone możliwości naszego rozumu, ale faktu tego dowodził Akwinata
właśnie na drodze rozumowej: Bóg jest nieskończony, nasz umysł zaś jest
skończony i tylko potencjalnie otwarty na nieskończoność. Jakżeż więc
skończonym umysłem - tylko potencjalnie otwartym na nieskończoność -
można aktualnie objąć nieskończonego Boga? (S.th. 1 q.12)47[47]. Toteż nic
bardziej nie zdumiewa Doktora Anielskiego niż pycha intelektualisty. Kto
stawia sobie pytanie o Boga, ale czyni to z pychą, prawdopodobnie nigdy
nie znajdzie prawdziwej odpowiedzi: "Pewność siebie jest matką błędu.
Niektórzy tak wiele mniemają o swoich zdolnościach, że wydaje im się, iż
ludzkim intelektem mogą zmierzyć naturę Bożą. Sądzą mianowicie, że to, co
im się wydaje, jest całą prawdą, fałszem zaś to, co nie zgadza się z ich
poglądem" (Contra gentiles, lib.1 cap.5). Wiara - właśnie dlatego, że
skończony człowiek obejmuje nią nieskończonego Boga - z natury swojej
przekracza zarówno rozum ludzki, jak i samego człowieka. Tak jest i nie
może być inaczej. Odrzucać samą możliwość wiary tylko dlatego, że nie da
się jej w sposób absolutnie pewny udowodnić ani do końca zrozumieć,
świadczyłoby o małoduszności, o niedostatku ambicji poznawczej. Wszak
powinno być naszą ambicją poznawać również te rzeczy, które leżą na
samej granicy naszych możliwości poznawczych. Sprawy Boskie są nawet
szczególnie warte naszego poznania. Bądź co bądź chodzi tu o prawdę
ostateczną, która najgłębiej przemienia człowieka: "poznanie rzeczy
najbardziej szlachetnych, choćby niedoskonałe, doskonali duszę
najszczególniej" (tamże). No dobrze, ale dlaczego, na jakiej podstawie mam
przyjąć wiarę? Tutaj odpowiedź św. Tomasza - zgodnie z całą tradycją
katolicką - jest trójczłonowa. Po pierwsze, zanim się postawi pytanie:
"Dlaczego mam przyjąć wiarę?", trzeba się zapytać: "Czy ja w ogóle szukam
wiary?" Nie szuka wiary ten, kto jej nie szuka poprzez oczyszczenie serca.
Wiara już z swojej natury ma w sobie dość mroków i nie trzeba ich
dodatkowo powiększać mrokiem naszych grzechów. Są czyste mroki wiary
i są mroki nieczyste. Czyste - wynikają z nieskończoności Boga, nieczyste -
są skutkiem naszych grzechów (S.th. 2-2 q.5 a.1 ad 2). Zdaniem św.
Tomasza, nawet te nieliczne prawdy wiary, które są dostępne naturalnemu
rozumowi, jak np. prawda o istnieniu Boga, są do tego stopnia zaciemnione
przez grzech, że poznają je nie wszyscy, nie bez trudu, nie zawsze z całą
pewnością, częstokroć z domieszką błędów (S.th. 1 q.1 a.1). Słowem, ten
tylko naprawdę szuka Boga, kto ubiega się o to, żeby mieć czyste serce. Po
wtóre, prawdę wiary chrześcijańskiej potwierdzają motywy wiarygodności.
Tutaj zwrócę szczególną uwagę na szósty rozdział pierwszej księgi Contra
gentiles, bo wydaje się on zupełnie rewelacyjny. Rozdział ten nosi
wprawdzie znamiona polemiki antymuzułmańskiej, ale z naszego punktu
widzenia jest rzeczą zupełnie nieważną, w jakim stopniu tamte zarzuty
przeciw islamowi odpowiadają prawdzie, w jakim zaś są uproszczone. Św.
Tomasz wskazuje mianowicie m.in. na sam cud trwania wiary
chrześcijańskiej, która przecież wymaga od człowieka wielu rzeczy
trudnych, przeciwnych naszym spontanicznym pragnieniom i zachciankom.
Wiara ta nie była nikomu narzucona siłą, wręcz przeciwnie, przetrwała
ciężkie prześladowania, a przyciągnęła do siebie nie tylko prostaczków, lecz
również największych mędrców. Zdaniem św. Tomasza, to nieprzystawanie
wiary chrześcijańskiej do naszych doczesnych pragnień oraz jej zwycięstwo
w prześladowaniach, i to zwycięstwo nie tylko tej czy innej jednostki, ale
niezliczonych ludzi, jest świadectwem mocy, jaką kryje w sobie wiara, oraz
świadectwem realności owych dóbr niewidzialnych, dla których
chrześcijanie porzucają dobra widzialne. Według Akwinaty jest to
"największy cud", jaki dzieje się w świecie; jest to zarazem znak
prawdziwości tamtych cudów, jakie towarzyszyły początkom wiary
chrześcijańskiej. Otóż nie sposób nie zauważyć - choć św. Tomasz nie
formułuje wprost takiego wniosku - że tylko taki człowiek ma prawo użyć
powyższego argumentu w rozmowie z niewierzącymi, który swoim życiem
stara się świadczyć o tym, że dobra niewidzialne są naprawdę ważniejsze
od dóbr widzialnych. Zarazem - to już po trzecie - wiara dotyczy zbyt
wielkiej prawdy, żeby mógł ją sprawić w człowieku cud choćby największy i
najbardziej oczywisty. Cud jest świadectwem prawdziwości wiary, ale nie
może być przyczyną uwierzenia. Wiara - przemieniające nas wewnętrznie
poznanie Boga - jest darem Bożym (S.th. 2-2 q.6 a.1). Z twierdzenia tego
należy wydedukować następną zasadę dla naszych rozmów z
niewierzącymi. Mianowicie głosiciel Ewangelii powinien modlić się o dar
wiary dla tych, którym głosi Chrystusa; byłoby zaś wręcz idealnie, gdyby
udało mu się przekonać swojego rozmówcę, żeby on sam prosił Boga o dar
wiary. Znajdziemy jeszcze u św. Tomasza szereg szczegółowych wskazówek
na temat rozmów z niewierzącymi. Tak więc rozróżnia Akwinata dwa
rodzaje niewierzących: są niewierzący, którym po prostu brak wiary, ale są
również tacy niewierzący, którzy z wiarą walczą (S.th. 2-2 q.10 a.1).
Rozmawiać należy z jednymi i drugimi, ale zmienia się wówczas główny cel
rozmowy. W pierwszym wypadku staramy się przybliżyć wiarę naszemu
rozmówcy, wyjaśnić rzeczy, których nie rozumie albo które są dla niego
przeszkodą do uwierzenia. W drugim wypadku będzie chodziło raczej o to,
żeby mądrą odpowiedzią zamknąć usta przeciwnikowi i obronić
prostaczków przed zgorszeniem. W innym miejscu (Contra gentiles, lib.1
cap.2) św. Tomasz wyrazi żal, że współcześni mu teologowie nie znają
przeciwnych doktryn w takim stopniu, w jakim Ojcowie Kościoła znali
współczesną sobie filozofię pogańską. Szczególnie bowiem skuteczną formą
obrony wiary przed zarzutami jest oddalić zarzut poprzez uzasadnione
odwołanie się do poglądów samego przeciwnika. Albo inna wskazówka:
"Nie należy dyskutować o sprawach wiary w taki sposób, jak gdyby się je
podawało w wątpliwość; celem dyskusji winno być ujawnienie prawdy i
odrzucenie błędów" (S.th. 2-2 q.10 a.7 ad 3). W tym miejscu ktoś może się
łatwo oburzyć: człowiek rzetelny nie powinien przecież uchylać się od
weryfikacji swoich poglądów; powinien też być gotów do odrzucenia
swoich poglądów, jeśli się okaże, że nie wytrzymują one krytyki. Otóż zarzut
ten rozwiązuje się dość prosto. Mianowicie dla św. Tomasza wiara to
znacznie więcej niż światopogląd; jej prawda nie jest prawdą teoretyczną
tylko, ale prawdą angażującą całego człowieka i przemieniającą go
wewnętrznie. Otóż jeśli ktoś zaznał takiej prawdy, nie może już od niej
odejść, może się jej co najwyżej zaprzeć. W optyce św. Tomasza, człowiek
wierzący nigdy już nie będzie niewierzącym, może jedynie stać się
wiarołomnym. Tak jak małżonek nigdy już nie będzie kawalerem, może
jedynie złamać wiarę małżeńską i porzucić swoją żonę. Zaangażowanie tak
głębokie nie może zniknąć bez śladu. Spróbujmy jeszcze na zakończenie
streścić w paru punktach myśl św. Tomasza, dotyczącą interesującego nas
tematu. 1. W rozmowach z niewierzącymi należy używać wyłącznie
argumentów rzetelnych, zgodnych z rzeczywistością wiary. 2. Ponieważ
rzeczywistość wiary przekracza pojemność ludzkiego rozumu, zazwyczaj
należy poprzestać na wykazaniu, że wiara lub dana prawda wiary jest
niesprzeczna z ludzkim rozumem. Tylko bardzo nieliczne prawdy wiary, np.
prawda o istnieniu Boga, są dostępne naszym naturalnym władzom
poznawczym, ale nawet ich poznanie jest utrudnione faktem naszej
grzeszności. 3. Chrześcijanin nie powinien dyskutować o prawdach wiary w
taki sposób, jak gdyby je podawał w wątpliwość lub dopuszczał ich
ewentualne odrzucenie. Zalecenie to jest oparte na założeniu, że wiara jest
czymś dużo więcej niż światopoglądem. 4. Św. Tomasz wyróżnia dwa
rodzaje niewierzących: niewierzących, którzy po prostu nie wierzą, oraz
takich, którzy walczą z wiarą. W rozmowie z tymi pierwszymi należy raczej
wyjaśniać wiarę, w drugim przypadku trzeba raczej wiary bronić, przy
czym jest rzeczą szczególnie pożądaną, żeby bronić wiary w oparciu o
własne kategorie tych, którzy ją zwalczają. 5. Szczególną uwagę należy
zwrócić na motywy wiarygodności prawdy chrześcijańskiej. Wśród
motywów wiarygodności podawanych przez św. Tomasza na pierwszy plan
wysuwa się - jako największy z cudów - życie prawdziwie chrześcijańskie,
zwłaszcza jeśli wymaga ono rzeczy trudnych i przeciwnych dążeniom
naszego ciała. Toteż rozumie się samo przez się, że za wypracowanymi
intelektualnie motywami wiarygodności musi stać świadectwo życia
naprawdę chrześcijańskiego. 6. Sama wiara jest jednak darem Bożym, toteż
głoszący wiarę powinien nie tylko sam modlić się o ten dar dla swojego
niewierzącego rozmówcy; trzeba ponadto dążyć do tego, żeby również
samego rozmówcę zachęcić do modlitwy o dar wiary. 7. Wiara jest
poznaniem, które zawsze jest otoczone mrokiem, ale ciemności wiary
wynikają nie tylko z nieskończoności Boga, w jakiejś mierze są również
owocem naszych grzechów. Istnieją czyste i nieczyste mroki wiary, tak jak
wody jeziora mogą być niezgłębione, a mogą być po prostu mętne. Toteż
tym, którzy zastanawiają się nad prawdą ostateczną, należy zwracać uwagę,
że Boga i Chrystusa należy szukać nie tylko intelektem, ale również pracą
moralną.
O POCHODZENIU WŁADZY OD BOGA
Wielkim propagatorem trzynastego rozdziału Listu do Rzymian był car
Mikołaj I. W wydanym z jego rozkazu Katechizmie o czci cesarza Wszech-
Rosji, którą to książkę nakazał car obowiązkowo omawiać w szkołach, nie
pozostawia się wątpliwości co do tego, że Pismo Święte przyznaje królom
absolutną władzę nad ludźmi i narodami. Ponieważ taka interpretacja nauki
biblijnej na temat władzy była również wygodna dla antykościelnie
nastawionych doktryn rewolucyjnych, doszło do tego, że stereotypowe w
naszym społeczeństwie rozumienie zasady "Władza pochodzi od Boga"
odbiega daleko od tradycji biblijnej, bliskie zaś jest - o ironio! - duchowi
cara Mikołaja. Nie twierdzę, rzecz jasna, że car Mikołaj był jedynym władcą,
który nadużywał tekstów świętych, by uzasadniać swoje despotyczne
roszczenia. Zapewne również niejeden teolog interpretował biblijną naukę
na temat władzy w duchu zgoła niebiblijnym, ale za to wychodzącym
naprzeciw absolutystycznym pretensjom władcy. Nie umiem na przykład
kompetentnie odpowiedzieć na pytanie, czy słuszne są tradycyjne zarzuty
katolickie wobec doktryny politycznej klasyków protestantyzmu. Wydaje
się jednak, że również w teologii i praktyce Kościoła katolickiego zdarzało
się przemilczanie tych elementów biblijnej nauki na temat władzy, które
mogły być niemiłe władcom, podobnie jak we współczesnej teologii
wyzwolenia przemilcza się aspekty tej nauki, niemiłe rewolucjonistom.
Zadaniem niniejszego szkicu jest przedstawienie biblijnej tradycji,
wewnątrz której należy interpretować trzynasty rozdział Listu do Rzymian.
Chciałbym ponadto pokazać, że główny nurt katolickiej doktryny na temat
władzy - zwłaszcza u jej najwybitniejszych przedstawicieli, św. Augustyna
oraz św. Tomasza z Akwinu - przeniknięty jest autentycznym duchem nauki
biblijnej.
ZASADA "WŁADZA POCHODZI OD BOGA" W STARYM TESTAMENCIE.
Odwieczną pokusą władców jest przypisywanie sobie prerogatyw boskich,
zwłaszcza prawa do stanowienia zasad moralnych. Otóż Biblia niezmiennie
odrzuca wszelkie roszczenia władzy do boskości. I jak się wydaje, sama
idea, że władza pochodzi od Boga, została sformułowana polemicznie
wobec bałwochwalczych prób przeniesienia władzy w sferę boskości:
władza pochodzi od Boga, a zatem nie ma w sobie nic boskiego, ale powinna
być sprawowana w zgodzie z prawem Bożym i Bożą wolą. Moment polemiki
z bałwochwalczą koncepcją władzy zawiera się prawdopodobnie już w
opisie stworzenia człowieka, gdzie powiedziano, że "stworzył Bóg
człowieka na swój obraz, na obraz Boga go stworzył" (Rdz 1,27), i
wyjaśniono od razu, że w tym człowiek jest podobny do Boga, iż został
przez Niego wezwany do panowania nad całą ziemią. Zatem nie tylko król,
ale każdy człowiek jest wezwany do naśladowania Boga w panowaniu nad
ziemią. Biblia przeciwstawia się radykalnemu podziałowi ludzi na
panujących i rządzonych: wszyscy ludzie, a nie tylko król, stworzeni są na
obraz Boży. Władca nie jest żadnym bogiem na ziemi, na równi ze
wszystkimi ludźmi poddany jest prawu Bożemu, a jego podwładni są
zarazem jego braćmi. Idee te sformułowane zostały wyraźnie już w
Pięcioksięgu, który stanowi samo jądro Starego Testamentu. Król - czytamy
w Księdze Powtórzonego Prawa - "będzie miał przy sobie odpis Prawa i
będzie go czytał przez wszystkie dni swego życia, aby się nauczył czcić
swego Boga, Pana, strzegąc wszystkich słów tego Prawa i stosując jego
nakazy, aby uniknąć wynoszenia się nad swych braci i zbaczania od
przykazań na prawo czy też na lewo, aby długo królował on i synowie jego
w Izraelu" (Pwt 17,19n). Te dwie idee - że władca jest poddany prawu
Bożemu, zaś w obliczu Boga jest równy swoim podwładnym - wyznaczają
główny kierunek starotestamentalnej refleksji nad władzą. Znajdująca się w
Księdze Sędziów bajka Jotama - nawiasem mówiąc, jest to jedyny w Biblii
tekst, należący do tego rodzaju literackiego - przeciwstawia władcę
bezbożnego, którego celem jest wywyższenie się nad poddanych i który nie
liczy się z ich dobrem, pobożnemu władcy Gedeonowi, który "walczył za
was i życie swoje narażał, aby was wybawić z rąk Madianitów" (Sdz 9,17).
Uwieńczeniem tego stylu myślenia na temat władzy stanie się ewangeliczna
idea władzy jako służby. W świetle powyższego łatwo zrozumieć, dlaczego
pomysł przekształcenia Izraela w monarchię wzbudził pewne opory
religijne. Lękano się, że władza królewska zagrozi obu wymienionym wyżej
filarom religijnego pojmowania władzy. Po pierwsze, obawiano się, że król
łatwo może się zbuntować przeciwko władzy Bożej i będzie próbował zająć
miejsce Boga (1 Sm 8,7). Po wtóre, władza królewska może zniweczyć
zasadę fundamentalnej równości władców z poddanymi i sprowadzi
niewolę społeczną (1 Sm 8,1118). Faktem jest, że nigdy w Izraelu - nawet w
okresie największego rozkwitu monarchii - nie wierzono, jakoby król był
wyposażony przez Boga w bezwarunkowe uprawnienia. Zawsze wiedziano
o tym, że króla obowiązuje to samo prawo moralne, któremu podlegają
wszyscy. Świadczy o tym żywa w okresie królewskim idea, że ponieważ
władza pochodzi od Boga, zatem niegodziwość sprowadza na władców
utratę tronu (1 Sm 15,26; 1 Krl 11,11; 16,2n; 21,20-22). Świadczy o tym
również tak charakterystyczne dla monarchii biblijnej zjawisko upominania
królów przez proroków, co zresztą nierzadko łączyło się ze znacznym
niebezpieczeństwem dla upominającego (2 Sm 12,1n; 1 Krl 13,1n; 16,1n;
18,1n; 21,17n; Mt 14,1n). Krytyce podlegało nawet prawodawstwo, jeśli
kłóciło się ono z pochodzącym od Boga prawem moralnym: "Biada
prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co ustanowili przepisy
krzywdzące, aby słabych odepchnąć od sprawiedliwości i wyzuć z prawa
biednych mego ludu; by wdowy uczynić swoim łupem i by móc ograbiać
sieroty" (Iz 10,1n). Warto jeszcze odnotować biblijną intuicję, że zarówno
niegodziwość władcy, jak jego niedołęstwo, stanowią karę Bożą za grzechy
ludu. W jakimś sensie można powiedzieć, że społeczeństwo ma taką władzę,
na jaką zasługuje. Ideę tę znajdziemy m.in. u proroka Ozeasza, jednego z
najwcześniejszych proroków, który działał jeszcze w okresie trwania
królestwa północnego: "Gdzież jest twój król, aby cię ratował? (...) Dałem ci
króla w swym gniewie i zabiorę go znowu w swej zapalczywości" (Oz
13,10n; por. 3,4). Przejmujący obraz anarchii jako kary Bożej za grzechy
społeczne znajdziemy w Księdze Izajasza (3,115) - a więc u tego proroka,
który szczególnie często piętnuje nadużycia władzy (1,10.23; 2,11n; 3,1315
itd.). Kiedy przyszedł upadek państwowości i niewola narodowa (królestwo
północne, 721 r.; południowe, 586 r. przed Chr.), mentalność Izraelitów
była już gruntownie uodporniona na pokusę uznania boskości królów
najeźdźczych, co było - jak się zdaje - oficjalną ideologią w ich państwach. W
każdym razie niejednokrotnie znajdziemy u proroków wyrazy najwyższego
zgorszenia i oburzenia, że król - przecież zwykły człowiek - czyni się
równym Bogu. "Ponieważ serce twoje stało się wyniosłe - prorokuje
Ezechiel przeciwko władcy Tyru - powiedziałeś: Ja jestem Bogiem, ja
zasiadam na Boskiej stolicy, w sercu mórz - a przecież ty jesteś tylko
człowiekiem, a nie Bogiem, i rozum swój chciałeś mieć równy rozumowi
Bożemu (...) Dlatego tak mówi Pan Bóg: Ponieważ rozum swój chciałeś mieć
równy rozumowi Bożemu, oto dlatego sprowadzam na ciebie
cudzoziemców - najsroższych spośród narodów. Oni dobędą mieczy
przeciwko twojej pięknej mądrości i zbezczeszczą twój blask. Zepchną cię
do dołu i umrzesz śmiercią nagłą pośród morza. Czy będziesz jeszcze mówił
w obliczu swoich oprawców: Ja jestem Bogiem!? Przecież w ręku tego, który
cię będzie zabijał, będziesz tylko człowiekiem, a nie żadnym Bogiem" (Ez
28,2.69). W tym samym duchu napisane jest słynne proroctwo Izajasza
przeciwko królowi babilońskiemu, słynne dlatego, że często jest stosowane
do upadku Lucyfera (Iz 14,321). Właśnie w czasach niewoli wyraźnie
uświadomiono sobie obowiązek odmowy posłuszeństwa, jeśli rozkaz
władcy sprzeczny jest z prawem Bożym. W ten sposób Daniel odmawia
oddania władcy czci boskiej (Dn 6,814), mimo że wiąże się to z ryzykiem
utraty życia. Z kolei Tobiasz naraża się na śmierć, grzebiąc wbrew zakazowi
Sennacheryba ciała pomordowanych przez tyrana rodaków (Tb 1,1820). W
czasach Antiocha IV Epifanesa wielu Żydów zostało umęczonych za
odmowę wykonania rozkazów skierowanych przeciwko wierze ojców (1
Mch 1,63; 2 Mch 6,187,42). Świadomość, że nie wolno słuchać bezbożnych
nakazów ludzkiej władzy, doprowadziła w końcu do powstania
machabejskiego: "Królewskim rozkazom nie będziemy posłuszni i od
naszego kultu nie odstąpimy ani na prawo, ani na lewo" (1 Mch 2,22).
Synteza starotestamentalnej refleksji nad władzą znajduje się w księgach
mądrościowych. W zasadzie nie wykracza ona poza dwie podstawowe idee,
jakie widzieliśmy już w Księdze Powtórzonego Prawa. Jednakże zarówno
idea zasadniczej równości króla z podwładnymi, jak prawda o jego
podległości prawu Bożemu, osiągnęły w księgach mądrościowych kształt
bez porównania bogatszy niż w Pięcioksięgu. Oto refleksja Koheleta,
wydobywająca prawdę, że król jest tylko człowiekiem: "Lepszy młodzieniec
ubogi, lecz mądry, od króla starego, ale głupiego, co już z rad nie umie
korzystać. Wszak i król wyszedł z łona matki, i mimo swej godności
królewskiej urodził się biednym" (Koh 4,13n; por. Mdr 7,16). Natomiast
przeświadczenie, że królowie od Boga otrzymali swą władzę, Księga
Mądrości wyraża w formie przejmującego upomnienia skierowanego do
władców. Upomnienie przeniknięte jest zapowiedzią groźnego sądu, jaki ich
czeka: Słuchajcie więc, królowie, i zrozumiejcie, nauczcie się, sędziowie
ziemskich rubieży! Nakłońcie ucha wy, co nad wieloma panujecie i chlubicie
się mnogością narodów, bo od Pana otrzymaliście władzę, od Najwyższego
panowanie: On zbada czyny wasze i zamysły wasze rozsądzi. Będąc bowiem
sługami Jego królestwa, nie sądziliście uczciwie aniście prawa nie
przestrzegali, aniście poszli za wolą Boga. Przeto groźnie i rychło natrze On
na was, będzie bowiem sąd surowy nad panującymi. Najmniejszy znajdzie
litościwe przebaczenie, ale mocnych czeka mocna kara. Władca
wszechrzeczy nie ulęknie się osoby ani nie będzie zważał na wielkość. On
bowiem stworzył małego i wielkiego i jednakowo o wszystkich się troszczy,
ale możnym grozi surowe badanie. Do was więc zwracam się, władcy,
byście się nauczyli mądrości i nie upadli (Mdr 6,19). Tekst ten zapewne w
sposób istotny przyczynił się do ugruntowania w Europie przeświadczenia,
że władza podlega sądowi: sądowi sumienia, sądowi takich lub innych
uznanych w społeczeństwie autorytetów moralnych, sądowi historii,
sądowi powołanych do tego instytucji prawnych itp.
NOWY TESTAMENT NA TEMAT WŁADZY.
Nowy Testament wniósł wprawdzie wiele nowego w religijną refleksję na
temat władzy, ale zarazem przejmuje niejedno ze Starego Testamentu. I tak
Chrystus przypomina Piłatowi, że władza nie jest boska, toteż w jej
sprawowaniu można dopuścić się grzechu: "Nie miałbyś żadnej władzy
nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry. Dlatego większy grzech ma ten,
który Mnie wydał tobie" (J 19,11). Tak samo ze Starego Testamentu
pochodzi zasada, że Boga należy słuchać bardziej niż ludzi (Dz 4,19), i ona
wyznaczała postawę chrześcijan w obliczu prześladowań. Istotę
ewangelicznej nauki na temat władzy łatwiej będzie przedstawić po
wyjaśnieniu sensu apostolskich wezwań do posłuszeństwa władzy
pogańskiej, prześladującej przecież chrześcijan. Trzynasty rozdział Listu do
Rzymian jest najbardziej znanym, ale nie jedynym tekstem tego rodzaju
(por. 1 P 2,1217; 1 Tm 2,24; Tt 3,1). Stary Testament nie zna tekstów
równie wyraźnie nawołujących do posłuszeństwa wobec władzy
prześladującej lud Boży. W tekście z Listu do Rzymian car Mikołaj dopatrzył
się wręcz orędzia o boskości władzy, o jej absolutnych uprawnieniach
wobec podległych jej ludzi. Wielu czytelników tekstu odbiera go podobnie.
Ponieważ chodzi o tekst o trudnej do wyobrażenia wadze historycznej,
zadecydował
bowiem
o
specyficznym
stosunku
pierwotnego
chrześcijaństwa do władzy politycznej, przytoczmy go w całości: "Każdy
niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma
bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały
ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy -
przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawili,
ściągną na siebie wyrok potępienia, albowiem rządzący nie są postrachem
dla uczynku dobrego, ale dla złego. A chcesz nie bać się władzy? Czyń
dobrze, a otrzymasz od niej pochwałę. Jest ona bowiem dla ciebie
narzędziem Boga, prowadzącym ku dobremu. Jeżeli jednak czynisz źle, lękaj
się, bo nie na próżno nosi miecz. Jest bowiem narzędziem Boga do
wymierzania sprawiedliwej kary temu, który czyni źle. Należy więc jej się
poddać nie tylko ze względu na karę, ale ze względu na sumienie. Z tego
samego też powodu płacicie podatki. Bo ci, którzy się tym zajmują, z woli
Boga pełnią swój urząd. Oddajcie każdemu to, co się mu należy: komu
podatek - podatek, komu cło - cło, komu uległość - uległość, komu cześć -
cześć" (Rz 13,17). Otóż nie wolno przeoczyć, że bezpośrednio przedtem
Paweł
nawołuje
adresatów swego listu do wytrwałości w
prześladowaniach: "Błogosławcie tych, którzy was prześladują! (...) Nikomu
złem za zło nie odpłacajcie! (...) Nie daj się zwyciężyć złu, lecz zło dobrem
zwyciężaj!" (Rz 12,1421) Paweł nawołuje więc do trwania w wierze, której
władza państwowa zakazuje i za którą prześladuje. Analogiczne wezwania
znajdziemy w innych listach apostolskich, w których poucza się o
posłuszeństwie wobec władzy. Piotr Apostoł powiada: "Niech nikt z was nie
cierpi jako zabójca albo złodziej, albo złoczyńca, albo jako nieuczciwy
nadzorca cudzych dóbr. Jeżeli zaś cierpi jako chrześcijanin, niech się nie
wstydzi, ale niech wychwala Boga w tym imieniu" (1 P 4,15n). Pojawia się
zatem pytanie, jaki rzeczywisty sens mają tak gorące wezwania do
posłuszeństwa władzy, jeśli ich autorzy równie gorąco wzywają do trwania
w wierze wbrew tejże władzy. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że
żaden z Apostołów nie zamierza odstępować od zasady, iż Boga należy
słuchać bardziej niż ludzi. Moim zdaniem, nie dająca się przecenić ważność
nowotestamentalnej nauki o posłuszeństwie nawet wobec władzy
prześladowczej polega na tym, że uchroniła ona chrześcijaństwo przed
pokusą konfrontacji politycznej z nieprzyjazną sobie władzą. Trzeba zdać
sobie sprawę z tego, że wielu nieuprzedzonych nawet niechrześcijan
widziało w chrześcijanach buntowników politycznych: przecież byli oni
wyznawcami religii zakazanej przez prawa państwowe. Rozwój sytuacji
łatwo mógł się potoczyć na zasadzie samospełniającego się proroctwa:
chrześcijanie uznani za buntowników i karani jako buntownicy, w końcu
mogliby rzeczywiście stać się wrogami prześladującego ich państwa.
Właśnie takiemu rozwojowi wypadków położyły tamę omawiane tu teksty
Apostołów. Chrześcijaństwo obroniło w ten sposób swoją tożsamość,
zachowało transcendencję wobec wymiaru politycznego. A zarazem - o
czym za chwilę - wyraźnie sformułowało swoje ambicje nasycania duchem
ewangelicznym również wymiaru politycznego. Analogiczna struktura
cechuje naukę społeczną Apostołów. Z jednej strony chrześcijaństwo głosiło
fundamentalną równość kobiety i mężczyzny, niewolnika i wolnego (Ga
3,28). Z drugiej strony zrobiono wszystko, aby nie przekształciło się ono w
ruch społeczny - Kościół bowiem ma znacznie ważniejszą misję do
spełnienia, niż być czołówką społecznego postępu. Stąd pouczenia
Apostołów, jak konkretnie zachować się w kwestii niewolnictwa, w kwestii
kobiecej oraz w stosunku do państwa, wykazują uderzające podobieństwo:
starajmy się nie dawać żadnych podstaw do pomówień, jakoby
chrześcijanie chcieli zburzyć dotychczasowy porządek społeczny i
polityczny, gdyż to powstrzymuje rozprzestrzenianie się Dobrej Nowiny.
Przypatrzmy się konkretnym tekstom. Oto pouczenie przeznaczone dla
niewolników: "Wszyscy, którzy są pod jarzmem jako niewolnicy, niech
własnych panów uznają za godnych wszelkiej czci, ażeby nie bluźniono
imieniu Boga i nauce" (1 Tm 6,1). Kobiety zaś "mają być rozumne, czyste,
gospodarne, dobre, poddane swym mężom - aby nie bluźniono słowu
Bożemu" (Tt 2,5). Natomiast wezwanie do posłuszeństwa władzy
państwowej
Piotr
Apostoł
rozpoczyna
następującym
zdaniem:
"Postępowanie wasze wśród pogan niech będzie dobre, aby przyglądając się
dobrym uczynkom, wychwalali Boga w dniu nawiedzenia za to, czym
oczerniają was jako złoczyńców" (1 P 2,12). Teksty te świadczą o tym, że w
niektórych przynajmniej środowiskach chrześcijanie mieli opinię
wywrotowców społecznych i buntowników politycznych. Źródłem tej opinii
była chrześcijańska nauka o fundamentalnej wolności każdego człowieka i
jego niewyobrażalnej godności w obliczu Boga. Była to jednak opinia
nieuzasadniona, w pierwotnym Kościele postawiono bowiem mocne tamy
przeciwko przekształceniu się nauki o wolności w program powszechnych
swobód obywatelskich albo w program zbudowania państwa idealnego.
Spójrzmy jeszcze raz na trzynasty rozdział Listu do Rzymian. Warto sobie
uświadomić, że bezpośredni adresaci listu żyją w Rzymie czasów Nerona.
Apostoł Paweł, po wezwaniu do trwania w wierze wbrew władzy
cesarskiej, nie ogranicza się do pouczenia, że mimo wszystko władzę tę
należy uznawać. On wzywa do posłuszeństwa, i to najdalej jak to tylko
możliwe: dopóki tylko prawo Boże i sumienie na to pozwala. Niewątpliwie
chodzi tu o coś więcej niż o taktykę wobec niechrześcijan, dopatrujących się
w wyznawcach Chrystusa buntowników. Paweł pragnie nie dopuścić do
pojawienia się wewnątrz społeczności chrześcijańskiej ducha niechęci
wobec władzy, tak przecież dla chrześcijan nieżyczliwej. Toteż na posługę
władzy stara się spojrzeć z maksymalną życzliwością. Krótko mówiąc,
omawiany tu tekst stanowi konkretny przykład stosowania trudnego
przykazania miłości wobec prześladowców występujących w imieniu
państwa i prawa. Apostoł Paweł chce osiągnąć rzecz prawie niemożliwą:
nie tylko chce ochronić prześladowanych przed nienawiścią i urazami, ale
proponuje im, żeby doznawane krzywdy przekształcali w pozytywną
energię duchową, przymuszającą samych krzywdzicieli do uwierzenia w
miłość. Jest to program stanowczo zbyt ambitny jak na tę ziemię, ale na tym
właśnie polega wielkość Ewangelii, że nie mieści się ona w ramach czysto
ludzkiego realizmu. Dlaczego w Listach Apostolskich brak upomnień pod
adresem władców, których to upomnień było tak wiele w Starym
Testamencie? W Listach Apostolskich znajdziemy jedynie upomnienia
skierowane do tych chrześcijan, którzy byli właścicielami niewolników (Ef
6,9; Kol 4,1; Flm 1518). Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta.
Pouczenia moralne kierowali Apostołowie do chrześcijan. Obliczone są one
znacznie powyżej przeciętnych możliwości człowieka, gdyż duszą
chrześcijańskiej moralności jest liczenie na łaskę Bożą, uzdalniającą do
pokonania oporów, jakie w czynieniu dobra stawia nam nasza i cudza
grzeszność. Stąd pierwszą ambicją, jaką ma chrześcijaństwo wobec
niewierzących, jest skierowanie do nich orędzia wiary, dopiero bowiem w
wierze może uzyskać skuteczność chrześcijańskie orędzie moralne. Toteż w
Nowym Testamencie praktycznie nie znajdziemy upomnień moralnych
skierowanych do niewierzących, którzy wiary nie szukają. Otóż w
pierwszym pokoleniu chrześcijan - poza prokonsulem Sergiuszem Pawłem
(Dz 13,12) - nie słychać o ludziach sprawujących władzę państwową, którzy
byliby chrześcijanami lub się do wiary zbliżali. Jednak Ewangelia zawiera
fundamenty chrześcijańskiej - jeśli można się tak wyrazić - etyki zawodowej
dla władców. Na ogół sądzi się niesłusznie, że dotyczą one jedynie władzy w
Kościele. W rzeczywistości skierowane są one do każdego chrześcijanina,
piastującego jakąkolwiek władzę. Przedtem jednak omówmy słynną
wypowiedź Chrystusa: "Oddajcie co cesarskiego cesarzowi, a co Bożego
Bogu" (Mt 22,21). Jak wspomina Józef Flawiusz, za rządów Archelausa,
następcy Heroda Wielkiego, a więc na samym początku ery chrześcijańskiej,
"pewien mąż galilejski imieniem Juda nakłonił mieszkańców do buntu,
przyganiając im, że godzą się płacić podatki Rzymianom i po Bogu słuchają
jeszcze śmiertelnych panów" (Wojna żydowska, lib.2 cap.8,1). Pytanie, jakie
skierowano do Chrystusa w sprawie płacenia podatków, było więc próbą
przymuszenia Go do opowiedzenia się za którąś ze stron w konflikcie
politycznym, jaki narastał w ówczesnym społeczeństwie żydowskim i który
się zakończył wydarzeniami roku 70. Ewangelista wyraźnie zaznacza, że
pytanie postawiono podstępnie: każda bowiem z dwóch możliwych
odpowiedzi miała skompromitować Chrystusa, bądź wobec władzy
(obecność jej zwolenników jest w tekście wyraźnie odnotowana - Mt 22,16),
bądź wobec społeczeństwa. Cały sens tego wydarzenia polega na tym, że
Chrystus nie przyjął narzucanej Mu płaszczyzny. Toteż wszelkie
interpretacje Jego odpowiedzi w duchu politycznego poparcia dla władzy
zadają oczywisty gwałt kontekstowi tamtego logionu. Zarazem nie sposób
twierdzić, że słowa te pozbawione są treści bezpośredniej, a całym ich
sensem jest sprytne wymknięcie się z zastawionej pułapki. Jedyna możliwa
interpretacja omawianej wypowiedzi Chrystusa wydaje się następująca:
Chrystus nie opowiada się za żadnym ze stronnictw, zaprasza zaś
wszystkich na płaszczyznę transcendentną wobec tej, którą usiłowano Mu
narzucić. Zapytany o powinności wobec cesarza, wprowadza pytanie o
powinności wobec Boga. Obraz cesarza wyryty na monecie aż woła
wówczas o przypomnienie sobie, że istnieje również coś takiego jak obraz
Boży, a umieszczony jest on w samym człowieku. Główny akcent
Chrystusowej odpowiedzi spoczywa zatem na pouczeniu, żeby to, co Boże,
oddać Bogu; ponieważ zaś Bożym jest cały człowiek, zatem Bogu należy
oddać całego siebie. To, co cesarskie, nie jest zatem czymś partnerskim
wobec tego, co Boże: to, czego wymaga cesarz, tylko wówczas mu się należy
i jest naszą powinnością, jeśli się mieści wewnątrz naszych powinności
wobec Boga. Interpretowanie omawianej wypowiedzi Chrystusa w taki
sposób, że mamy jakoby odrębne powinności wobec Boga i odrębne wobec
cesarza, jest niezgodne z duchem całej Biblii, ale kłóci się również z
rzeczywistym sensem omawianej sceny48[48]. Natomiast aż trzykrotnie
Ewangelie przekazują pouczenia Chrystusa na temat sprawowania władzy:
w związku ze sporem uczniów o pierwszeństwo (Mt 18,15; Mk 9,33-37; Łk
9,46-48), w związku z intrygą synów Zebedeusza (Mt 20,20-28; Mk 10,35-
45) oraz podczas Ostatniej Wieczerzy (J 13,12-17). Chrystus jest w pełni
świadom, że Jego nauka nie zgadza się z przyjętymi poglądami i obyczajami
w zakresie sprawowania władzy: "Wiecie, że ci, którzy uchodzą za władców
narodów, uciskają je, a ich wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie
między wami. Lecz kto by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie
sługą waszym. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie
niewolnikiem wszystkich" (Mk 10,42-44). Droga wskazana sprawującym
władzę polega tu więc na naśladowaniu Boga, który jako Władca jest dawcą
i opiekunem, a Jego moc objawia się przede wszystkim w miłości. Chrystus
krytykuje ten sposób sprawowania władzy, który jest przewrotnym
naśladowaniem potęgi Bożej, jej parodiowaniem. W przytoczonym
pouczeniu Chrystusa znajduje się przypomnienie, w jaki sposób sprawuje
władzę On, "błogosławiony i jedyny Władca, Król królów i Pan panujących"
(1 Tm 6,15; por. Ap 19,16): "nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć
i dać swoje życie na okup za wielu" (Mk 10,44). Do naśladowania siebie,
"Pana i Nauczyciela", wzywa również Chrystus w związku z umyciem nóg
uczniom (J 13,1215). Rzecz jasna, wezwanie to mogło być skierowane
jedynie do tych spośród sprawujących władzę, którzy są Jego uczniami, nie
da się bowiem podjąć tak trudnego wezwania bez nieustannego otwierania
się na łaskę Bożą. Tak więc do starotestamentalnych elementów omawianej
tu idei Ewangelia dorzuca przede wszystkim tę naukę, że jeszcze i w tym
sensie władza pochodzi od Boga, iż na wzór Boży powinna być sprawowana
- i to na wzór Boga, który z miłości do ludzi stał się człowiekiem i przyszedł
żeby służyć, a nie żeby Mu służono.
POCHODZENIE WŁADZY OD BOGA W UJĘCIU ŚW. AUGUSTYNA
Stosunek pierwszych pokoleń Kościoła do władzy państwowej, zwłaszcza w
momentach prześladowań, był rzeczywiście kształtowany w duchu
trzynastego rozdziału Listu do Rzymian. W źródłach z tego okresu często
mówi się o lojalności, jaką chrześcijanie chcą zachować wobec wrogiej sobie
władzy, oraz o modlitwach, jakie zanoszą za cesarza i jego
urzędników49[49]. Jednocześnie chrześcijanie ówcześni stanowczo
obstawali przy odmowie oddawania państwu czci boskiej. Męczeństwo,
jakim płacili za tę odmowę, było wielką pracą ducha, dzięki której Europa
uświadomiła sobie - ufamy, że raz na zawsze - zasadniczą granicę wszelkiej
ludzkiej władzy: że władza ma rozliczne uprawnienia w stosunku do
obywateli, ale nie ma żadnych uprawnień w stosunku do ludzkiego
sumienia. Główną troską Kościoła pierwszych wieków w jego odniesieniach
do władzy państwowej było więc zachowanie własnej transcendencji
wobec polityki, a osiągano to poprzez maksymalną lojalność w stosunku do
władzy, przy stanowczym non possumus, kiedy władza żądała rzeczy
niezgodnych z prawem Bożym. Jedno i drugie kosztowało tyle trudu, że nie
starczyło już energii na rozwijanie idei bardziej teoretycznych, zawartych
choćby nawet w owym trzynastym rozdziale Listu do Rzymian, do którego
tyle razy się odwołujemy w niniejszym artykule. Problematykę tę podjęto
poważniej dopiero w warunkach państwa chrześcijańskiego. Na szczególną
uwagę w tym względzie zdają się zasługiwać poglądy św. Augustyna,
niewątpliwie najwybitniejszego Ojca Kościoła zachodniego. Rzecz
zrozumiała, że w sytuacji państwa chrześcijańskiego rozwinęła się
moralistyka na temat dobrego władcy. Powinien on być sługą Bożym i Jego
naśladowcą, nie wolno mu też zapominać ani o swojej grzeszności, ani o
tym, że królowanie doczesne jest jedynie przemijającym zadaniem, które
powinien wykonać jak najlepiej: "Władców nazywamy szczęśliwymi -
powiada św. Augustyn - jeżeli rządzą sprawiedliwie, jeżeli nie wynoszą się
wśród pochlebstw i nazbyt pokornych hołdów, lecz pamiętają o tym, że są
ludźmi; jeżeli swoją władzę czynią służebnicą Bożego majestatu, zwłaszcza
aby rozszerzać kult Boży; jeżeli Boga się boją, kochają Go i czczą; jeżeli
bardziej kochają to Królestwo, gdzie nie muszą się lękać rywali; jeżeli
ociągają się z karą i łatwo zapominają winy; jeżeli wymierzają karę, dlatego
że wymaga tego rządzenie i zachowanie państwa, a nie dla zaspokojenia
swoich nienawiści; jeżeli okazują łaskawość w nadziei na poprawę, a nie
żeby niegodziwość pozostawić bezkarną; jeżeli, często zmuszeni do decyzji
przykrych, wyrównują to łagodnością miłosierdzia i hojnością w
świadczeniu dobrodziejstw; jeżeli tym bardziej strzegą się rozpusty, im
bardziej mogliby ją bez przeszkód uprawiać; jeżeli wolą rozkazywać złym
namiętnościom niż jakimkolwiek ludziom; i jeżeli to wszystko czynią nie z
żądzy próżnej chwały, ale ze względu na miłość szczęścia wiecznego; jeżeli
nie zaniedbują składać swojemu Bogu ofiar pokory, miłosierdzia i modlitwy
za swoje grzechy" (O Państwie Bożym, lib.5 cap.24; PL 41,170n).
Szczególnie jednak interesujący teoretycznie był dla św. Augustyna
fenomen władcy złego. Augustyn wielokrotnie powraca do pytania, jak
może pochodzić od Boga władza kogoś, kto w jej sprawowaniu naśladuje
szatana. I niezmiennie odpowiada na to pytanie w duchu wiary w Bożą
Opatrzność, której podlega wszystko bez reszty. Szatan swoim buntem nie
wymknął się przecież spod władzy Bożej Opatrzności: tyle tylko, że zamiast
podlegać jej w miłości, podlega jej wbrew sobie i z nienawiścią, która czyni
go nieszczęśliwym. Co więcej, nawet władzę szkodzenia innym ma szatan
od Boga. W tym sensie pochodzi od Boga również władza władcy złego:
"Chociaż dlatego duch jest złym, że w złej woli pragnie szkodzić, przecież
nie od kogo innego otrzymał władzę szkodzenia, tylko od Tego, któremu - w
określonym i sprawiedliwym porządku, stosownie do stopnia zasług -
podlega wszystko. Bo jak nie od Boga pochodzi zła wola, tak nie ma władzy,
jak tylko od Boga (Rz 13,1). Choć bowiem w mocy każdego jest coś chcieć,
nie w każdego jednak mocy jest coś móc albo coś komuś zrobić lub czegoś
od kogoś doznać. Sam Syn Boga Jedyny, kiedy miał pokornie cierpieć w
doczesności, tak odpowiedział człowiekowi pysznie mówiącemu, że ma
władzę Go zabić i uwolnić: Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci
nie była dana z góry (J 19,11). Również diabeł, kiedy chciał szkodzić
sprawiedliwemu Hiobowi - chęć szkodzenia miał bowiem diabeł sam z
siebie - o możność szkodzenia prosił Pana Boga (Hi 2,5)" (De diversis
questionibus ad Simplicianum, lib.2 q.1,4; PL 40,131n). Jak widzimy,
zdaniem Augustyna od Boga nie pochodzi tylko zło, jakie stworzenie nosi w
sobie. "Apostoł powiedział: Nie ma władzy, jak tylko od Boga (Rz 13,1). Nie
powiedział: Nie ma pożądliwości, jak tylko od Boga. Jest bowiem zła
pożądliwość, która nie pochodzi od Boga. Lecz sama zła pożądliwość
nikomu nie zaszkodzi, jeżeli On tego nie dopuści" (Objaśnienie III Psalmu
32,12; PL 36,291). Jednakże, choć nawet władza czynienia zła pochodzi od
Boga, to jednak nigdy w taki sposób, żeby szatan lub człowiek musiał dane
zło czynić: "Kiedy ktoś otrzyma władzę czynienia czegoś, nie jest to przecież
konieczność. Toteż kiedy Dawid otrzymał możność zabicia Saula, wolał go
oszczędzić, niż się nad nim znęcać (1 Sm 26). Wynika stąd, że źli otrzymują
władzę na potępienie swojej złej woli, dobrzy zaś dla wypróbowania dobrej
woli" (Duch i litera, 54; PL 44,235). Z wiary, że krzywdy zadawane przez
niesprawiedliwego władcę spotykają nas w przestrzeni Bożej Opatrzności,
wynikają dla Augustyna dwie ważne konsekwencje. Po pierwsze, że żadna
władza nie jest w stanie zadać sprawiedliwemu krzywdy ostatecznej:
"Również władza szkodliwa nie od kogo innego pochodzi, tylko od Boga.
Czytamy w Księdze Hioba: On sprawia, że z powodu przewrotności ludu
króluje człowiek obłudny (34,30). O ludzie zaś izraelskim Bóg powiada:
Dałem im króla w swym gniewie (Oz 13,11). Nie jest to bowiem
niesprawiedliwe, że w wyniku uzyskania władzy przez niegodziwców
doświadczana jest cierpliwość dobrych i karana nieprawość złych. W ten
sposób dzięki władzy, jaka została dana diabłu, i Hiob został doświadczony,
aby ujawniła się jego sprawiedliwość (Hi 1 i 2), i Piotr sprawdzony, aby nie
był zadufany w sobie (Mt 26,31-35.69-75), i Paweł policzkowany, aby się
nie wynosił (2 Kor 12,7), i Judasz potępiony, aby się powiesił (Mt 27,5).
Zatem za pośrednictwem władzy, jakiej udzielił diabłu, sam Bóg wszystko
czyni sprawiedliwie. Jednak sam diabeł na końcu zostanie ukarany, ale nie
za to, co było dokonane sprawiedliwie, lecz za niegodziwą wolę szkodzenia,
która była z niego samego" (O naturze dobra przeciw Manichejczykom,
cap.32; PL 42,561). Co więcej, Bóg wykorzystuje niegodziwość
niesprawiedliwego władcy dla dobra swoich dzieci: "Niekiedy zagniewany
ojciec chwyta rózgę, żeby uderzyć swego syna, i zaraz rzuca rózgę do ognia,
synowi zaś zachowuje dziedzictwo. Czasem tak samo Bóg: za
pośrednictwem złych wychowuje dobrych, i przez doczesną władzę tych,
których czeka potępienie, ćwiczy w nauce tych, którzy zostaną zbawieni"
(Objaśnienie Psalmu 73,8; PL 36,935). Po wtóre: jeśli nikt, nawet potężny
władca, nie jest w stanie skrzywdzić człowieka wbrew Bożej Opatrzności, to
wszelki lęk ostateczny jest - zdaniem św. Augustyna - nieuzasadniony.
"Dlaczego człowiek ma się bać człowieka? W czym człowiek człowiekowi
może zagrozić? Straszy: Zabiję cię! - a nie boi się tego, że wcześniej sam
może umrzeć. Zabiję - powiada. Kto to mówi? Komu mówi? Przypatrz się im
obu: temu który straszy, i temu, co się boi. Jeden z nich jest potężny, drugi
słaby, ale obaj są śmiertelni. Zatem skąd tyle buty u napuszonej zaszczytami
władzy, skoro taka sama u niej słabość ciała? Spokojnie przyjmuje pogróżki
śmierci ten, kto się nie boi śmierci. Sam niech się lęka tego, czym straszy:
niech spojrzy na siebie i niech się porówna z tym, kogo straszy. Zobaczy, że
ich sytuacja jest jednakowa i wspólnie trzeba prosić Pana o miłosierdzie. To
człowiek bowiem grozi człowiekowi, stworzenie stworzeniu. Tyle że jedno,
choć podległe Stwórcy, nadęte pychą, drugie zaś znajdujące ucieczkę u
Stwórcy" (Kazanie 65,2; PL 38,427). Jak więc widzimy, w rozwiązywaniu
problemów związanych z władzą św. Augustyn ściśle trzyma się biblijnego
teocentryzmu. Oryginalność jego myśli polega na tym, że potrafi Augustyn
rozwinąć również te aspekty teocentrycznej interpretacji władzy, które w
nauce biblijnej znajdują się jedynie zalążkowo. Analogiczna postawa
cechuje św. Tomasza z Akwinu, który podjął wysiłek asymilacji w duchu
biblijnego teocentryzmu licznych elementów politycznej myśli Arystotelesa.
STANOWISKO ŚW. TOMASZA.
Problem pochodzenia władzy od Boga najpełniej przedstawił św. Tomasz w
napisanym dwa lata przed śmiercią Wykładzie Listu do Rzymian. "Nie ma
bowiem władzy, jak tylko od Boga - powiada tam św. Tomasz z właściwą
sobie zdolnością do ujmowania samej istoty problemu. - Jeżeli bowiem
cokolwiek orzekamy wspólnie o Bogu i o stworzeniach, w stworzeniach
pochodzi to od Boga. Jasno powiedziano to o mądrości: «Wszelka mądrość
od Pana Boga pochodzi» (Syr 1,1)" (cap.13 lect.1, s. 199). Takie ujęcie
pozwoliło postawić pytanie już nie tylko o możliwość niegodziwych,
niezgodnych z prawem Bożym żądań władzy. Św. Tomasz stawia wręcz
pytanie, czy nie zdarza się tak, że sama władza - w jakichś szczególnych
wypadkach - jest niegodziwa. Biblijne uprawomocnienie do tego pytania
znalazł Akwinata w wypowiedzi proroka Ozeasza: "Ustanawiali sobie
królów, ale beze Mnie; książąt mianowali - też bez mojej wiedzy" (Oz 8,4).
Na pytanie to odpowiada następująco. Pochodzenie władzy od Boga można
rozważać w trojakim aspekcie. Po pierwsze, w aspekcie samej władzy, która
zawsze pochodzi od Boga, w tym co najmniej sensie, że domaga się jej
pochodząca od Boga ludzka natura. "Gdyby człowiek - rozwija Tomasz tę
myśl w dziełku O władzy (De regno - znanym również pod tytułem De
regimine principum), napisanym około roku 1266 - tak jak liczne zwierzęta,
żył w pojedynkę, nie potrzebowałby żadnego innego kierowania, lecz każdy
sam dla siebie byłby królem, poddanym najwyższemu królowi - Bogu, jako
że sam kierowałby sobą w swoich czynach, dzięki światłu rozumu danemu
mu przez Boga. Otóż człowiek z natury jest stworzeniem społecznym i
politycznym, żyjącym w gromadzie, bardziej nawet niż wszystkie zwierzęta.
(...) Jeśli więc jest naturalne dla człowieka żyć w licznej gromadzie, wobec
tego wszyscy potrzebują jakiegoś kierowania całością"50[50]. Po wtóre -
czytamy w cytowanym już tekście Wykładu Listu do Rzymian - w aspekcie
sięgania po władzę nie zawsze pochodzi ona od Boga, ale bywa zdobywana
również wbrew Niemu, z naruszeniem pochodzącego od Niego porządku
moralnego. Również - po trzecie - w aspekcie sprawowania władzy, może
ono niekiedy przybrać postać nawet buntu przeciw Bogu. I na
potwierdzenie tej tezy przytacza Tomasz słowa Psalmu, cytowane również
w Dziejach Apostolskich: "Królowie ziemi powstają i władcy spiskują wraz z
nimi przeciw Panu i przeciw Jego Pomazańcowi" (Ps 2,2; Dz 4,26). Zresztą,
jako typowego moralistę, Tomasza dużo bardziej interesuje perspektywa
zwrócenia się niesprawiedliwej władzy na drogi sprawiedliwości, niż
pytanie o moralną godziwość dążeń do usunięcia takiej władzy. Jednakże,
jak zobaczymy za chwilę, pytania tego nie przemilczy. Kryterium, według
którego rozróżnia Tomasz władzę sprawiedliwą od niesprawiedliwej, a
więc zgodną z Bogiem i zbuntowaną przeciw Niemu, zaczerpnął z Polityki
Arystotelesa. Kryterium tym jest dobro wspólne. "Jeśli więc rządzący -
czytamy w dziełku O władzy - porządkuje społeczność wolnych ku dobru
wspólnemu społeczności, będą to rządy słuszne i sprawiedliwe, jakie
przystoją wolnym. Jeśli jednak rządy kierują nie ku dobru wspólnemu
społeczności, ale ku prywatnemu dobru rządzącego, będą to rządy
niesprawiedliwe i przewrotne" (lib.1 cap.1). Również w jego opisach
władzy niesprawiedliwej znajdziemy sporo zależności od Arystotelesa:
"Ponieważ tyran szuka dobra prywatnego z pogardą dla wspólnego, w
rezultacie w różnoraki sposób uciska poddanych, gdyż sam podlega
różnorodnym namiętnościom, które pchają go ku jakimś dobrom
[prywatnym] (...) Toteż Mędrzec upomina, żeby takiej władzy unikać:
«Daleko bądź od człowieka, który ma władzę zabijania» (Syr 9,13), gdyż nie
używa jej sprawiedliwie, ale zabija według zachcianki. W ogóle nie można
wówczas być bezpiecznym, lecz - wobec odejścia od prawa - wszystko jest
niepewne. I nic nie może się wówczas utrwalić, gdyż zależy od czyjejś woli,
żeby nie powiedzieć - zachcianki. Tyran obciąża poddanych nie tylko w
zakresie dóbr cielesnych, ale przeszkadza im w dobrach duchowych.
Ponieważ bardziej pożąda władzy niż bycia pożytecznym, utrudnia wszelki
postęp poddanych, podejrzewa bowiem, że jakakolwiek wyższość
poddanych szkodzi jego niegodziwemu panowaniu. Bardziej podejrzanymi
dla tyranów są dobrzy niż źli i zawsze straszliwie boją się cudzej cnoty.
Zatem tyrani starają się nie dopuścić do tego, aby ich poddani stali się
cnotliwi i nabrali ducha wielkoduszności, bo wówczas nie znieśliby ich
niegodziwego panowania. Zabiegają również o to, aby pomiędzy poddanymi
nie utrwalały się związki przyjaźni i aby nie radowali się oni wzajemnym
zyskiem pokoju: kiedy bowiem jeden drugiemu nie ufa, nie mogą niczego
podejmować przeciw ich panowaniu. Toteż sieją niezgody wśród
poddanych, a istniejące podtrzymują, oraz zakazują tego, co łączy ludzi, na
przykład małżeństw i zebrań ludzi oraz tym podobnych rzeczy, dzięki
którym rodzi się wśród ludzi zażyłość i zaufanie. Wysilają się ponadto, aby
poddani nie stali się silnymi ani bogatymi - podejrzewają ich bowiem
według przewrotności swego sumienia, a ponieważ sami używają potęgi i
bogactwa dla szkodzenia, obawiają się, żeby siła i bogactwo poddanych im
nie zaszkodziły. Toteż czytamy u Hioba na temat tyrana: «Ciągle słyszy
zgiełk niebezpieczeństwa, i chociaż pokój jest - to znaczy choć nic mu nie
grozi - on wszędzie podejrzewa zasadzki» (15,21)" (O władzy, lib.1 cap.3, s.
138139). Zwłaszcza jeden moment w Tomaszowej doktrynie politycznej
wydaje się oryginalny. Mianowicie św. Tomasz opisuje władzę
niesprawiedliwą nie tylko jako bunt przeciw Bogu, ale również jako bunt
przeciw społeczeństwu. Ujęcie takie stało się możliwe dzięki wprowadzeniu
do refleksji nad władzą idei dobra wspólnego. Zauważmy jednak, z jaką
ostrożnością - żeby nie powiedzieć niechęcią - formułuje Tomasz tezę, iż
generalny sprzeciw wobec władzy niesprawiedliwej jest niekiedy moralnie
usprawiedliwiony: "Władza tyrańska nie jest sprawiedliwa, gdyż nie kieruje
się ku dobru wspólnemu, ale ku prywatnemu dobru rządzących. Dlatego
sprzeciw wobec tej władzy nie jest buntem - chyba że byłby to sprzeciw tak
nieuporządkowany, iż społeczność więcej straciłaby na skutek samego
sprzeciwu niż na skutek rządów tyrana. Raczej bowiem tyran jest
buntownikiem, gdyż podtrzymuje niezgody i bunty, aby bezpieczniej mógł
rządzić. Na tym właśnie polega tyrania, że celem jej jest własne dobro
rządzących ze szkodą dla społeczności" (S.th. 2-2 q.42 a.2 ad 3). Na
zakończenie tego sprawozdania warto może zwrócić uwagę na
najważniejsze oficjalne dokumenty Kościoła współczesnego, dotyczące
naszego tematu. Otóż zagadnieniu pochodzenia władzy od Boga
poświęcona jest encyklika papieża Leona XIII Immortale Dei z 1 listopada
1885. Ważne stwierdzenia na ten temat znajdują się w encyklikach Piusa XI
Mit brennenden Sorge z 14 marca 1937 oraz Divini Redemptoris z 19 marca
1937, a także w allokucji Piusa XII z 24 grudnia 1942. W sposób szczególnie
pogłębiony problem ten przedstawiony został w encyklice Jana XXIII Pacem
in terris (nr 4652) z 11 kwietnia 1963. Nieco uwagi poświęcił temu
problemowi również Sobór Watykański II w Konstytucji duszpasterskiej o
Kościele w świecie współczesnym (74) z 7 grudnia 1965.
PRAWO NATURALNE A PRAWO POZYTYWNE
IDEA PRAWA NATURALNEGO U FILOZOFÓW ERY PRZEDCHRZEŚCIJAŃSKIEJ
Od dwudziestu pięciu wieków temat prawa naturalnego jest obecny w
myśli europejskiej, ale dopiero w naszym pokoleniu za ideą tego prawa
niektórzy zaczęli dostrzegać widmo państwa wyznaniowego. Lęk to
doprawdy absurdalny, jeśli sobie uświadomić, że tacy wybitni głosiciele
prawa naturalnego, jak dramatopisarz Sofokles (496-406), lekarz
Hipokrates (460-377), filozofowie Platon (427-347), Arystoteles (384-322)
czy Cyceron (106-43) żyli w erze przedchrześcijańskiej i nie mogło im
chodzić o umacnianie wpływów Kościoła. Toteż wydaje się czymś
sensownym rozpocząć naszą refleksję nad prawem naturalnym od
krótkiego przypomnienia, co na ten temat mówią najstarsze źródła
europejskiej kultury. Otóż warto sobie uświadomić, że najdawniejsze
społeczeństwa przypisywały swoim prawom i zwyczajom znaczenie boskie
i odkrycie prawa naturalnego istotnie przyczyniło się do ich desakralizacji.
Platon na samym początku Praw wypomina Kreteńczykom i Spartanom, że
mają swe prawa za coś sakralnego, toteż tak skonstruował rozmowę z
przedstawicielami obu tych państw, że doprowadziła ona m.in. do
następującego wniosku: "Jeżeli któryś z nas, dążąc do poznania tego, co jest
prawdziwe i najlepsze zarazem, będzie musiał coś zganić czasem w
ojczystych naszych prawach, nie oburzajmy się na to, lecz przyjmijmy to z
całą łagodnością" (Prawa, 634c). Jednak, zdaniem Platona, nie wolno
krytykować praw według naszego "widzimisię". Podstawowe kryterium,
któremu muszą być podporządkowane prawa wydawane przez ludzi, to
sprawiedliwość i dobro wspólne. Toteż prawa, które zostały ogłoszone
prawidłowo od strony formalnej, wolno nam krytykować tylko ze względu
na ich nieprzystawanie do tego kryterium. Platon nie zawaha się nawet
stwierdzić, że "nie są prawdziwymi prawami prawa, które są ustanowione
nie ze względu na dobro wszystkich w całym państwie. Bo tych, których
korzyść mają one na celu, my nazywamy «rokoszanami», a nie
obywatelami" (715b). Arystoteles, który tak często polemizował ze swoim
mistrzem, tym razem całkowicie się z nim zgadza. Nie ma on wątpliwości co
do tego, że prawo stanowione nie jest prawem najwyższym: "Jest przecież
rzeczą oczywistą, że jeśli prawo pisane nie odpowiada faktom
rzeczywistości, należy odwołać się do prawa powszechnego i do poczucia
prawości jako rzeczy bardziej sprawiedliwej" (Retoryka, 1375a). W
starożytnych Atenach sędziowie składali przysięgę, że swój urząd będą
sprawowali "w poczuciu najwyższej sprawiedliwości". Otóż Arystoteles
wyjaśnia, że przysięga ta "nie oznacza właśnie trzymania się wyłącznie
litery prawa pisanego". Oznacza raczej, "że to, co prawe, trwa zawsze i jest
niezmienne, podobnie jak prawo powszechne, natomiast przepisy prawne
ulegają częstym zmianom" (tamże). Wielki filozof nie lęka się postawić
kropki nad "i" i stwierdza, że istnieją takie przepisy prawa, które "nie
spełniają rzeczywistej funkcji prawa", toteż, jego zdaniem, "lepszy jest
człowiek, który woli przestrzegać i żyć raczej w zgodzie z prawami
niepisanymi niż z przepisami prawa" (Retoryka, 1375b). Jak widzimy, do
mówienia o prawie niepisanym prowadzi obu filozofów stwierdzenie faktu,
że prawa pisane niekiedy kłócą się z poczuciem sprawiedliwości. Z prawem
naturalnym jest zatem trochę podobnie jak z sercem czy wątrobą: kiedy
działają normalnie, to nawet zapominamy o ich istnieniu, natomiast
przypominamy sobie o nich w chorobie - tak o prawie naturalnym
przypominamy sobie, kiedy jego wpływ na prawa stanowione ulega
zakłóceniu. Zauważmy jeszcze, że platońsko-arystotelesowski opis prawa
naturalnego nie zakłada ani wiary w Boga, ani jakichś szczególnych
wyborów filozoficznych w odniesieniu do naszego obrazu człowieka, ani
nawet nazywania go prawem naturalnym. Platon i Arystoteles twierdzą
tylko, że nie my, ludzie, ustalamy ostateczne zasady sprawiedliwości; do nas
należy ich rozpoznanie i dostosowywanie do nich naszych praw i naszego
postępowania. Można by nawet zaryzykować porównanie, że ostateczne
zasady sprawiedliwości są równie niezależne od nas, jak zasady
poprawnego myślenia albo jak budowa naszego ciała. Przypominając
starożytnych teoretyków prawa naturalnego, koniecznie trzeba jeszcze
wymienić Cycerona, zwłaszcza że Ojcowie Kościoła czytali go chyba więcej
niż Platona i Arystotelesa. Oto jak opisuje on prawo naturalne w dziele O
państwie: "Jest zaiste prawdziwe prawo, zasiane do umysłów wszystkich
ludzi, niezmienne i wieczne, które nakazując wzywa nas do wypełniania
powinności, a zakazując odstrasza od występków, którego jednak nakazy i
zakazy oddziaływają tylko na ludzi dobrych, nie wzruszają natomiast ludzi
złych. Prawo to nie może być ani odmienione przez inne, ani uchylone w
jakiejś swej części, ani zniesione całkowicie. Nie może zwolnić nas od niego
ani senat, ani lud. Nie potrzebujemy szukać dlań tłumacza czy wykładacza.
(...) Nie jest ono inne w Rzymie, a inne w Atenach, inne teraz, a inne później,
ale jako prawo jedyne w swoim rodzaju, wieczne i nieodmienne, obejmuje
zarówno wszystkie narody, jak i wszystkie czasy. Podobnie jeden jest jak
gdyby zwierzchnik i władca wszechrzeczy: Bóg. On to wynalazł owo prawo,
ukształtował je i nadał mu moc" (O państwie, 3,22,33). Warto nie
zapominać, że ta tak jasna koncepcja prawa naturalnego głoszona była w
Europie już w erze przedchrześcijańskiej.
BIBLIJNA IDEA PRAWA WYPISANEGO W SERCU.
Do starożytnych filozofów jeszcze wrócimy. Teraz spróbujmy naszkicować,
jak problematyka prawa naturalnego przedstawia się w Biblii. W
opracowaniach na temat prawa naturalnego twierdzi się zazwyczaj, że
Stary Testament w ogóle nie zna tego pojęcia. Nie jest to całkiem ścisłe.
Wystarczy sobie uświadomić, jak często i od różnych stron sprzeciwia się
Stary Testament uzurpowaniu sobie przez władców miejsca należnego
samemu tylko Bogu. Pisałem o tym w poprzednim rozdziale, tutaj
przypomnijmy tylko, że w Starym Testamencie wielokrotnie mówi się o
tym, iż władza pochodzi od Boga, a zatem nie jest boska i nie wolno jej
przypisywać sobie boskich prerogatyw. Ponadto Biblia zna pojęcie ustaw
niesprawiedliwych: "Biada prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co
ustanowili
przepisy
krzywdzące,
aby
słabych
odepchnąć
od
sprawiedliwości i wyzuć z prawa biednych mego ludu; by wdowy uczynić
swoim łupem i by móc ograbiać sieroty" (Iz 10,1n). Z aprobatą i jako wzór
do naśladowania przedstawia się w Biblii nieposłuszeństwo prawom
niegodziwym, które przymuszały do działań lub zaniechań przeciwko
prawu wyższemu. I tak chwali Biblia egipskie akuszerki, które nie słuchały
rozkazu faraona, nakazującego zabijać dzieci Hebrajczyków (Wj 1,1521). Z
aprobatą mówi też o Tobiaszu, który wbrew rozkazowi królewskiemu
grzebał zwłoki pomordowanych rodaków - czego omal nie przypłacił
życiem, ale szczęśliwie skończyło się tylko na konfiskacie całego majątku
(Tb 1,1720). W trzecim i szóstym rozdziale Księgi Daniela znajdują się dwie
zbeletryzowane opowieści o tym, że należy raczej dać się zabić, niż poddać
się prawu nakazującemu udział w kulcie bałwochwalczym. W Drugiej
Księdze Machabejskiej czytamy o ludziach, których ta postawa
doprowadziła do męczeńskiej śmierci (6,18-7,42). We wszystkich tych
sytuacjach ludzie sprzeciwiali się prawu niegodziwemu w imię prawa
wyższego niż jakiekolwiek prawa ustanowione przez człowieka.
Charakterystyczny dla mentalności biblijnej teocentryzm jednoznacznie
rozpoznawał w tym prawie najwyższym prawo Boże, ale tylko w przypadku
męczenników machabejskich chodziło tu o prawo Boże objawione w
sposób historyczny, a więc pozytywne. Pozostałe przypadki dotyczyły
wierności temu prawu, które w ślad za Grekami zwykliśmy nazywać
prawem naturalnym. Samego terminu "prawo naturalne" w Starym
Testamencie jednak nie znajdziemy. Dopiero w księgach mądrościowych, a
więc w najpóźniejszej części Starego Testamentu, zaczęła się kształtować
idea naszego ludzkiego uczestnictwa w mądrości przedwiecznej i dopiero ta
idea wydaje się wyraźnie paralelna do idei prawa naturalnego. "Przeze
mnie - powiada owa uosobiona Mądrość w Księdze Przysłów (8,15) -
królowie królują i prawodawcy stanowią, co jest sprawiedliwe". Główna
uwaga Starego Testamentu była zwrócona na religijne prawo stanowione,
stąd idea prawa naturalnego pojawia się tam tylko w sposób dyskretny.
Zupełnie inaczej swój stosunek do prawa ustawiło chrześcijaństwo. Z
całego prawa Mojżeszowego chrześcijaństwo zachowało tylko dekalog, przy
czym Chrystus, w Kazaniu na Górze, przestrzega przed ograniczaniem
znaczenia poszczególnych przykazań do samej tylko litery tekstu. Literę
przykazań - poucza Chrystus - należy skrupulatnie zachowywać, ale należy
ją ponadto traktować jako znak przypominający o tym, że całą dziedzinę,
jaka się wiąże z tym przykazaniem, powinniśmy poddawać jakiemuś
niepisanemu prawu sprawiedliwości i miłości. Otóż rezygnacja z religijnego
prawa
stanowionego
przyniosła
chrześcijaństwu
dwie
ważkie
konsekwencje. Po pierwsze, chrześcijaństwo stało się wewnętrznie
niezdolne do ambicji teokratycznych (myślę o teokracji w sensie ścisłym).
Ponieważ nie dysponuje ono - tak jak na przykład judaizm czy islam -
religijnym prawem stanowionym, nigdy nie będzie ono marzyło o
zastąpieniu prawa świeckiego prawem religijnym. Sam nawet Kościół nie
mógłby normalnie funkcjonować bez ludzkiego prawa stanowionego, bo
takie jest przecież prawo kanoniczne. Drugą konsekwencją rezygnacji z
religijnego prawa stanowionego jest zwrócenie większej uwagi na prawo
wewnętrzne, prawo wypisane w ludzkim sercu (2 Kor 3,3). Otóż to prawo
wewnętrzne jest jednocześnie faktem i zadaniem. Faktem jest to, że noszą je
w sobie wszyscy ludzie, również niewierzący: "Bo gdy poganie, którzy
Prawa [Mojżeszowego] nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo
nakazuje (...) wykazują [w ten sposób], że treść Prawa wypisana jest w ich
sercach" (Rz 2,14n). Niestety, to prawo wypisane w naszych sercach może
ulec częściowemu zatarciu i wypaczeniom: "ponieważ nie uznali za słuszne
zachować prawdziwe poznanie Boga, wydał ich Bóg na pastwę na nic
niezdatnego rozumu, tak że czynili to, co się nie godzi" (Rz 1,28). Sam
apostoł Paweł wyznaje, że zło, które ma dostęp do jego serca, utrudnia mu
podporządkowanie się w pełni obecnemu w jego wnętrzu "prawu umysłu"
(Rz 7,23). Krótko mówiąc, prawo wypisane w sercu, my, grzeszni,
powinniśmy w sobie wciąż odnawiać i w miarę potrzeby korygować. Wiara
chrześcijańska obiecuje jeszcze coś więcej, ale jest to obietnica wiary i w
zwyczajnych rozważaniach na temat prawa naturalnego nie powinno się o
niej mówić. Dlatego pragnę z całą starannością zaznaczyć, że to, co teraz
powiem, kieruję wyłącznie do chrześcijan. Otóż wiara chrześcijańska
obiecuje tym wszystkim, którzy tego pragną, że sam Duch Święty, osobowa
Miłość Boża, stanie się wewnętrznym prawem ich serca: "Miłość Boża
rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam
dany" (Rz 5,5). Wróćmy do spostrzeżenia, że prawo naturalne może w nas
ulec wypaczeniom i częściowemu zatarciu. Wiedział już o tym Cyceron,
toteż choć zdawał sobie sprawę z odmienności moralnych w prawach
różnych ludów, nie sądził, żeby można w tym było widzieć argument
przeciwko jedności i niezmienności prawa naturalnego: "Taka jest bowiem
niszcząca siła nawyków, że pod ich wpływem gasną niejako iskierki tego, co
nam dała natura, a krzewią się i umacniają w nas wręcz przeciwne wady"
(O prawach 1,33). Św. Augustyn powie później, że gdyby nie nasza
grzeszność, Bóg nie musiałby nam dawać dekalogu: "Ażeby ludzie nie
skarżyli się, że im czegoś brak, zapisane zostało na tablicach to, czego w
sercach nie odczytali. Nie znaczy to, że nie mieli napisane, ale że czytać nie
chcieli. Podstawiono im przed oczy to, co musieli spostrzec w sumieniu. I
niejako głosem Bożym dochodzącym z zewnątrz człowiek został siłą
skierowany ku swemu wnętrzu (...) Ponieważ (...) stali się niejako
wygnańcami z siebie samych, dane zostało także prawo pisane. Nie dlatego,
że na sercach nie zostało zapisane, lecz ponieważ stałeś się uciekinierem ze
swojego serca, to zostałeś schwytany przez Wszechobecnego i
sprowadzony z powrotem do własnego wnętrza"51[51].
ANTYGONA NIE BYŁA ANARCHISTKĄ.
Wróćmy na razie do starożytnej Grecji, bo Grecy pierwsi podjęli wielki
wysiłek odzierania prawa ludzkiego z nimbu boskości i budowania
autentycznych podstaw jego znaczenia i przestrzegania. Otóż już Grecy
zauważyli niektóre problemy, jakie mogą się zrodzić, kiedy dochodzi do
napięcia między prawem stanowionym a naturalnym. Największym
problemem wydaje się tu niebezpieczeństwo, że poddanie prawa
stanowionego osądowi sumienia może prowadzić do upadku autorytetu
tego prawa. W Antygonie Sofoklesa ten punkt widzenia reprezentuje Kreon,
władca rzetelny i nieprzekupny, który egzekwuje wydane przez siebie
prawo, mimo że Antygona jest narzeczoną jego własnego syna, w pełni
świadom tego, iż opinia publiczna jest oburzona wydanym przez niego
wyrokiem. Kreon przypisuje wydanemu przez siebie prawu walor boski -
nie dlatego, żeby uważał się za jakiegoś boga, ale święcie przekonany o tym,
że gdyby nie karał Antygony za złamanie prawa, mogłoby to pobudzić
również innych obywateli do lekceważenia prawa i sprowadzić na państwo
anarchię. Kreon wydaje się pierwszym znanym z imienia prawnym
pozytywistą, ale zauważmy, że broni on pozycji beznadziejnej. Obywatele,
którzy rozpoznali niezgodność jakiegoś ludzkiego prawa z zasadami
najwyższej sprawiedliwości, nie są już zdolni dostrzegać w tym prawie
wcielenia boskiej idei. Tak w każdym razie uważa Sofokles. W całym
dramacie nikt poza Kreonem nie uważa, żeby w jego prawie było coś
boskiego i niepodważalnego. Ismena nie dlatego podporządkowuje się
niegodziwemu prawu, żeby uważała je za słuszne, ale dlatego że, jak sądzi,
zmusza ją do tego przeklęty los słabej kobiety oraz niewolniczy strach
przed karą: "Gdyśmy silniejszym podległe, Musim tych słuchać praw i
gorszych jeszcze. Ja więc umarłych pod ziemią poproszę O przebaczenie -
bo pęta mnie przemoc! I władcom państwa posłusznie się poddam. Bo to
nierozum - działać ponad siły!52[52] Myślę, że również dla wyznawców
prawnego pozytywizmu Ismena nie jest bohaterką postulowanego przez
nich szacunku dla prawa. Ideałem jest przecież taki system prawny, w
którym większość obywateli jest wewnętrznie przekonana o tym, że prawo
stoi na straży dobra wspólnego, a groźba kary przymusza do respektowania
prawa co najwyżej społeczny margines. Z punktu widzenia naszego tematu
najważniejszym pytaniem, jakie nasuwa Antygona, wydaje się pytanie
następujące: czy Sofokles, podkreślając tak stanowczo wyższość prawa
naturalnego nad prawem stanowionym i poddając prawo stanowione
osądowi ludzkiego sumienia, był dostatecznie świadom tego, że Kreon miał
jednak swoją rację? Bo przecież odmawiając prawu stanowionemu rangi
autorytetu ostatecznego dla naszych obywatelskich zachowań, wystawiamy
również prawa dobre i sprawiedliwe na niebezpieczeństwo wzgardzenia
przez ludzi, którzy dopatrzą się w nich jakiejś niesprawiedliwości i
niezgody z prawem naturalnym - a w każdym społeczeństwie tacy ludzie się
znajdą. Lęk przed możliwością anarchii jest, jak sądzę, jednym z
najważniejszych źródeł tego pozytywizmu prawnego, który odrzuca samo
nawet istnienie prawa naturalnego. Otóż wydaje mi się, że nie ma powrotu
do utraconego dzieciństwa. Prawo stanowione nigdy już nie odzyska - w
każdym razie w naszym kręgu cywilizacyjnym - miejsca najwyższego, jakie
miało w czasach pierwotnych, kiedy dostrzegano w nim coś boskiego.
Istnienie prawa naturalnego można negować, można nawet doprowadzić
do tego, że sam termin "prawo naturalne" nie będzie się pojawiał w naszych
rozważaniach na temat prawa. Nie ma już jednak takiej siły, która zdołałaby
powstrzymać ludzi przed oddawaniem praw, które ich dotyczą, pod osąd
rozumu i sumienia. Zatem odrzucenie prawa naturalnego jeszcze zwiększa
niebezpieczeństwo anarchii, jako że wystawia prawo stanowione na pastwę
zmieniających się i nieraz przeciwstawnych sobie osądów i odczuć
subiektywnych. Warto jednak przypomnieć, z jaką starannością teoretycy
prawa naturalnego troszczyli się o zabezpieczenie państwa przed anarchią.
Spójrzmy chociażby na postać Antygony. Przecież Sofokles wysławia ją nie
za to, że była nieposłuszna prawu wydanemu przez króla, ale za to, że
okazała posłuszeństwo prawu wyższemu i nie wahała się zapłacić za to
ceny najwyższej. Antygona nie ma w sobie nic z anarchistki. Wręcz
przeciwnie, ona kieruje się najzupełniej prawidłowym zmysłem prawa,
który przecież nakazuje, aby w przypadku konfliktu iść za prawem
wyższego rzędu. To była najbardziej tragiczna pomyłka Kreona, że tę
dziewczynę, która za wierność prawu gotowa była oddać życie, wziął za
anarchistkę. Trzeba być ostrożnym z oskarżaniem o anarchię kogoś, kto nie
podejmuje żadnych czynnych działań przeciwko państwu, za swoją zaś (nie
podobającą się władzy) wierność sumieniu gotów jest zapłacić
męczeństwem. Antygona jest postacią literacką. Otóż siedem lat po śmierci
Sofoklesa umierał Sokrates, człowiek z krwi i kości. Jak wiadomo, mógł on z
łatwością uniknąć zarówno wyroku śmierci, jak jego wykonania. Z całą
świadomością sprowokował sąd skorupkowy do wydania na siebie wyroku
śmierci, gdyż chciał dać Atenom poglądową lekcję, z jaką łatwością
demokracja potrafi deptać zasady elementarnej sprawiedliwości. Kiedy
skonsternowana wyrokiem demokracja ateńska stworzyła skazańcowi
idealne warunki do ucieczki, Sokrates okazał się rygorystycznym legalistą:
"Czy sądzisz - pyta Kritona, który go do tej ucieczki namawiał - że potrafi
jeszcze istnieć i nie wywrócić się do szczętu państwo, w którym wydane
wyroki żadnej mocy nie mają, ale im ludzie prywatni władzę odejmują i
ważność?" (Platon, Kriton, 50b) Jednym słowem: przeciwstawiając się
moralnej tępocie demokracji ateńskiej w imię tej sprawiedliwości, którą
ludzie mogą jedynie rozpoznać, ale której nie ustanawiają, Sokrates
dobrowolnie zgodził się na to, żeby machina tejże demokracji
niesprawiedliwie go zmiażdżyła. Trzeba by doprawdy wielkiej wyobraźni,
żeby dopatrzyć się u Sokratesa cech anarchisty. Sokrates to heroiczny
nauczyciel, który z miłości do ojczyzny i jej demokratycznego ustroju dał się
zabić, aby uświadomić swym współobywatelom, że nawet demokracja staje
się ustrojem nieludzkim, jeśli przestaje się liczyć z prawem moralnym.
Spójrzmy jeszcze na teoretyczną propozycję Platona, w jaki sposób chronić
państwo przed ewentualnym zamieszaniem, mogącym wyniknąć z napięcia
pomiędzy prawami pisanymi a prawem naturalnym. Propozycja to wysoce
kontrowersyjna. Zdaniem Platona, prawo naturalne obowiązuje właściwie
tylko prawodawcę, który powinien dołożyć wszelkich starań, ażeby
wydawane przez niego ustawy ożywiał duch autentycznej sprawiedliwości.
Ponadto, na ewentualną niezgodność prawa pisanego z prawem
naturalnym wolno wskazywać - z największą jednak dyskrecją -
przedstawicielom elity społecznej. Natomiast przeciętnym obywatelom nie
wolno jej nawet zauważać, ale "wszyscy muszą jednym głosem i płynącym
jakby z jednych ust zgodnie głosić, że w waszych prawach wszystko jest
dobre" (Prawa, 634). Krótko mówiąc, przeciętnym obywatelom Platon
przyznawał status osób małoletnich i oczekiwał od nich, że nie będą
używali własnego rozumu i sumienia w sprawach publicznych, które są
regulowane przez prawo. Nie bez racji zarzuca się nieraz Platonowi, że jest
pierwszym teoretykiem ustroju totalitarnego53[53]. Chrześcijańskie
zabezpieczenia przed pokusą anarchistyczną Spójrzmy jeszcze na
chrześcijańskie zabezpieczenia przed pokusą anarchistyczną, zwłaszcza w
obliczu zasady, którą Kościół od samego początku głosił z całą jasnością, że
mianowicie "Boga należy bardziej słuchać niż ludzi" (Dz 5,29).
Prześladowania ze strony państwa, jakie Kościół znosił w ciągu pierwszych
trzech wieków swego istnienia, łatwo przecież mogły doprowadzić do
odrzucenia przez prześladowanych samego państwa i jego porządku
prawnego. Otóż przed taką dewiacją uchroniło Kościół stosowanie się do
apostolskiego nakazu, że sprzeciw wobec prawa ludzkiego należy
rygorystycznie ograniczyć do tych sytuacji, kiedy pójście za nim byłoby
nieposłuszeństwem prawu Bożemu - i że w przypadku takiego sprzeciwu
powinniśmy go jakby zrekompensować tym większym szacunkiem dla
państwa i wszystkich pozostałych jego praw. Warto pamiętać, że słynny
tekst z Listu do Rzymian, przypominający o pochodzeniu władzy od Boga i
nawołujący do skrupulatnego posłuszeństwa władzy państwowej i jej
prawom (Rz 13,17), był pisany w czasach cesarza Nerona, a bezpośrednio
przedtem apostoł Paweł zachęca chrześcijan rzymskich do wytrwałości w
prześladowaniach. Jak wielką wagę przywiązywali Apostołowie do tego,
żeby prześladowani przez państwo wyznawcy Chrystusa zachowali dla tego
państwa jak najwięcej szacunku i nie zabłąkali się w jakąś anarchię,
najlepiej świadczy fakt, że przypominali o tym na kartach Nowego
Testamentu wielokrotnie (np. 1 P 2,12-17; 1 Tm 2,24; Tt 3,1). Hugo Rahner,
w książce Kościół i państwo we wczesnym chrześcijaństwie, szczegółowo
opisuje, jak skrupulatnie Kościół starożytny trzymał się tych apostolskich
wskazówek. Te dwie zasady - że, po pierwsze, prawo ludzkie powinno być
zgodne z prawem wyższym, ale zarazem, po wtóre, że tylko kiedy już
naprawdę nie mamy innego wyjścia, wolno nam mu się sprzeciwić - już w
warunkach wolności Kościoła głosił św. Augustyn. Prawo niesprawiedliwe,
jego zdaniem, właściwie nawet nie zasługuje na swoją nazwę: mihi lex esse
non videtur, quae iusta non fuerit (O wolnej woli, 5,11). Nie jest jednak tak,
żeby każdego niesprawiedliwego prawa wolno nam było nie słuchać. W
swoich dziełach Augustyn kilkakrotnie wysuwa tezę, że niesprawiedliwy
władca jest narzędziem Bożej Opatrzności, toteż należy się poddać jego
prawom i rozkazom, również niesprawiedliwym, dopóki jest to możliwe
bez złamania Bożych przykazań. "Nie jest bowiem niesprawiedliwe, że w
wyniku uzyskania władzy przez niegodziwców doświadczana jest
cierpliwość dobrych" (O naturze dobra, 32). Podobnie, choć z większą
chyba wnikliwością, odpowiadał na pytanie o obowiązywalność prawa
niesprawiedliwego św. Tomasz z Akwinu. Otóż radykalnie nie wolno
okazywać posłuszeństwa tylko prawom niegodziwym, żądającym od nas
złamania Bożych przykazań. Ale istnieją przecież również takie
niesprawiedliwe prawa, które nie uderzają w prawo Boże, ale w nasze
uprawnione interesy (bonum humanum). Rzecz jasna, wolno nam poddać
się tym prawom, chociaż jako niesprawiedliwe nie obowiązują nas one w
sumieniu. Tu jednak Tomasz wskazuje na jeden znaczący wyjątek: wręcz w
sumieniu jesteśmy zobowiązani poddać się takiemu niesprawiedliwemu
prawu, jeśli dobro wspólne więcej ucierpiałoby wskutek naszego
nieposłuszeństwa, niż kiedy odstąpimy od obrony naszego interesu (S.th. 1-
2 q.96 a.4). Prawo naturalne w myśli św. Tomasza Nauka św. Tomasza na
temat prawa naturalnego i jego relacji z prawem stanowionym zasługuje na
to, żeby ją zauważyć szczególnie. Otóż Tomasz jest realistą, konsekwentnie
świadomym tego, że to nie my jesteśmy stwórcami rzeczywistości, ale ona
jest wcześniejsza niż nasze poznanie, a nawet niż nasze istnienie. Jako byty
rozumne zdolni jesteśmy kierować zarówno naszym poznawaniem
rzeczywistości, jak naszym działaniem w niej. Otóż nasza zdolność do
poznawania rzeczywistości opiera się na tym, że nosimy w sobie zasadę
niesprzeczności. Jest to zasada, którą przyjmujemy bez dowodu (zresztą nie
potrafilibyśmy jej udowodnić), a polega ona na tym, że wiemy z całą
oczywistością, iż coś nie może być i zarazem nie być (zakładając, rzecz
jasna, że tego "być" i "nie być" nie odnosimy do dwóch różnych aspektów
owego czegoś). Analogiczna pierwsza zasada przenika naszą zdolność do
działania. Też nie potrafimy jej udowodnić, ale zarazem nie jest w naszej
mocy stanąć ponad nią i się od niej uniezależnić. Zasada ta brzmi: "dobro
należy czynić, zła należy unikać" (S.th. 1-2 q.94 a.2). Nawet wówczas, kiedy
obiektywnie czynimy zło, czynimy je dlatego, że rozpoznaliśmy w nim nasze
dobro. Nawet wówczas, kiedy ktoś osiągnął taki poziom przewrotności, że
czyni zło właśnie dlatego, że jest to zło, zachowuje się tak dlatego, że w
postawie tej rozpoznał jakieś dobro. Otóż prawo naturalne jest to
autentyczne, zgodne z rzeczywistością rozumienie zasady, że dobro należy
czynić, a zła unikać. Władzą, za pomocą której rozpoznajemy konkretną
treść prawa naturalnego, jest ta władza, która umożliwia nam najbardziej
całościowe i dogłębne poznanie rzeczywistości, czyli rozum. Sprawą
szczególnie kluczową jest pytanie, czy rozum, mający rozpoznawać dobro i
zło (tę funkcję rozumu Tomasz nazywa sumieniem), potrafi autentycznie
rozpoznać, kim jest człowiek. Prawda prawa naturalnego będzie nam
bowiem niedostępna, jeśli nie zauważymy tego, że poszczególny człowiek
jest realnie (nie tylko w naszych pojęciach) kimś więcej niż cząstką swojej
wspólnoty. To spojrzenie na człowieka, które wielokrotnie pojawia się w
tekstach
Tomasza,
nazwano
później
personalizmem,
a
jego
przeciwieństwem jest kolektywizm, który dobru poszczególnego człowieka
odmawia jakiejkolwiek autonomii w obliczu dobra wspólnoty. Zobaczmy
teraz, co wynika z tego, że prawo naturalne, czyli autentyczne rozumienie
dobra i zła, rozpoznajemy dzięki rozumowi. Otóż Tomaszowi obcy jest
pesymizm poznawczy, który miał później zatriumfować w filozoficznym
liberalizmie, gdzie wobec rozmaitości ludzkich poglądów na temat dobra i
zła zwątpiono w możliwość ich autentycznego poznania. Zarazem Tomasz
zdaje sobie sprawę z niedoskonałości ludzkiego rozumu, który poznawanej
rzeczywistości nie jest w stanie poznać adekwatnie i wobec tego powinien
ją poznawać coraz głębiej, a ponadto podlega błędowi, z którego jednak
potrafi się podnosić. Mówiąc inaczej: nigdy nie jest tak, żebyśmy byli
całkowicie zamknięci w naszych pojęciach na temat dobra i zła; nigdy nie
jesteśmy całkowicie odcięci od możliwości obiektywnego rozpoznawania
dobra i zła. Ta nasza zdolność rozróżniania dobra i zła, tego co
sprawiedliwe i niesprawiedliwe, powinna się odzwierciedlać w prawach
stanowionych. "Prawo - jak je definiuje św. Tomasz - jest to decyzja rozumu,
mająca na celu dobro wspólne, promulgowana przez tego, do kogo należy
troska o społeczność" (S.th. 1-2 q.90 a.4). Prawo stanowione ani nie
utożsamia się z nakazami moralnymi (stąd na przykład Tomasz stanowczo
twierdzi, że nie wszystko, co jest przedmiotem powinności moralnej, ma
być regulowane przez prawo: S.th. 1-2 q.96 a.2), ani też nie może być
całkiem niezależne od moralności, a już zwłaszcza nie może nakazywać
czegoś moralnie złego (S.th. 1-2 q.92 a.1). Nasza pierwotna zdolność
rozróżniania dobra i zła pozwala nam osądzać niektóre prawa stanowione
jako bezprawie formułowane w paragrafach i egzekwowane przez władzę
publiczną. Zdaniem Tomasza, "prawo stanowione tylko w takim stopniu jest
autentycznym prawem, w jakim zakorzenione jest w prawie naturalnym;
jeśli zaś w czymś kłóci się z prawem naturalnym, [w tym aspekcie] nie
będzie już prawem, lecz niszczeniem prawa" (S.th. 1-2 q.95 a.2). O tym, jak
Tomasz zabezpieczał tę tezę przed jej wykorzystaniem anarchistycznym,
już wspominałem. Wyrażenie ogólnej zasady prawa naturalnego w
konkretnych prawach stanowionych dokonuje się, zdaniem Tomasza,
dwojako. Prawa zakazujące czynienia zła, zwłaszcza zakazujące zabijania
człowieka, są wyprowadzane z prawa naturalnego na wzór dedukcji
logicznej; poszukiwania prawodawców mogą tu dotyczyć jedynie różnych
sposobów zabezpieczenia przed danym złem oraz rodzaju sankcji grożącej
za złamanie prawa. Zupełnie inaczej z prawa naturalnego wyprowadzane są
prawa chroniące czynienie dobra: prawodawca jest tu podobny raczej do
technika, który idei ogólnej nadaje jakiś kształt szczegółowy (na przykład
budując dom, możemy nadać mu sto różnych kształtów szczegółowych,
realizujących rzetelnie treść idei domu). Ten sposób wypływania z prawa
naturalnego wyjaśnia wielką różnorodność praw stanowionych przez różne
państwa (S.th. 1-2 q.95 a.2). Otóż prawa, które w odmienny sposób
porządkują tę samą dziedzinę życia społecznego, mogą być równie
sprawiedliwe. Kryterium, pozwalającym badać sprawiedliwość tych praw
(a więc również ich zgodność z prawem naturalnym), jest wówczas ich
służebność wobec dobra wspólnego: "Każde prawo ukierunkowane jest ku
dobru wspólnemu ludzi i stąd czerpie swoją moc oraz autentyczność jako
prawo. W stopniu, w jakim brak mu tego [ukierunkowania ku dobru
wspólnemu], nie posiada mocy zobowiązującej" (S.th. 1-2 q.96 a.6). Trzeba
tylko dodać, że św. Tomaszowi zdecydowanie obce było kolektywistyczne
rozumienie dobra wspólnego. Wprawdzie - nauczał on - dobro wspólne z
reguły jest ważniejsze niż dobro poszczególnego człowieka, ale z jednym
istotnym wyjątkiem: nie może się tak zdarzyć, żeby dobro bezwzględne
choćby tylko jednego człowieka mogło się znaleźć w autentycznej kolizji z
dobrem wspólnym. Innymi słowy: autentyczne dobro wspólne domaga się
skrupulatnego
poszanowania
dobra
bezwzględnego
wszystkich
poszczególnych członków tej wspólnoty.
PRZYCZYNY I KONSEKWENCJE WSPÓŁCZESNEGO ZWĄTPIENIA W PRAWO
NATURALNE.
Przedstawmy jeszcze w telegraficznym skrócie dzieje idei prawa
naturalnego w nowożytnej myśli europejskiej. Otóż wywodząca się od
Ockhama formacja nominalistyczna próbowała opisywać prawo naturalne
nie tyle jako immanentny wymiar naszego człowieczeństwa, ile jako wyraz
arbitralnej woli Bożej wobec człowieka, która, gdyby tylko tak się Bogu
spodobało, mogłaby być zupełnie inna. Do skompromitowania prawa
naturalnego najbardziej jednak przyczyniła się XVII i XVIII-wieczna szkoła
prawa naturalnego, z tak wybitnymi jej przedstawicielami jak Hugo Grotius,
Samuel Puffendorf, Christian Thomasius. W szkole tej zagubiono dwa
odniesienia, tak istotne w Tomaszowym opisie prawa naturalnego:
odniesienie do stwórcy ludzkiej natury oraz do naszej grzeszności, która
zakłóca nam rozpoznawanie prawa naturalnego. Przedstawiciele tej szkoły
mieli ambicję ustalenia powszechnie obowiązujących i niezmiennych
ludzkich przeświadczeń moralnych, postulowanych rzekomo przez ludzką
naturę, którą wyobrażali sobie jako autonomiczną i bezgrzeszną. Ponieważ
zaś tak rozumiana ludzka natura w rzeczywistości w ogóle nie istnieje,
zamiast oczekiwanego "zbudowania całkowitego systemu prawa natury
jako gotowego kodeksu, obowiązującego wszystkie narody i po wszystkie
czasy"54[54], szkoła prawa naturalnego doprowadziła w końcu do
zwątpienia w istnienie jakichkolwiek treści pozytywnych w prawie
naturalnym. Mianowicie ostatni i szczytowy przedstawiciel tej szkoły,
wielki Kant, zredukował prawo naturalne do beztreściowej, czysto
formalnej zasady: "Czuj się w obowiązku postępować tak, żeby zasadę
twojej woli można było uczynić zasadą powszechnie obowiązującą". Otóż
taką koncepcję prawa naturalnego dzieli już tylko milimetr od pozytywizmu
prawnego, który rzeczywiście zapanował w europejskiej myśli prawniczej
XIX wieku i królował aż do II wojny światowej. W społeczeństwie, w którym
nawet ateiści głośno wypowiadają swoje hołdy dla dekalogu - a takim było
społeczeństwo XIX wieku - spór pomiędzy zwolennikami prawnego
pozytywizmu a głosicielami prawa naturalnego wydawał się sporem czysto
teoretycznym. Prawny pozytywizm zdawał się nawet mieć tę przewagę nad
doktryną o prawie naturalnym, że wyraźniej osłania przed pokusą
anarchistyczną. Sytuacja zmieni się radykalnie dopiero z chwilą, kiedy
państwo przestaje się w swoim prawodawstwie liczyć z dekalogiem.
Prowadzi to do anarchii głębokiej, do anarchii w pierwotnym sensie tego
słowa. Anarchia bowiem, w sensie oryginalnym, to usunięcie fundamentu,
budowanie na piasku, nieliczenie się z głęboką strukturą rzeczywistości.
Wyraz arche, którego anarchia jest zaprzeczeniem, oznacza podwalinę,
fundament, podstawę, zasadę. Otóż ta właśnie głęboka anarchia w państwie
hitlerowskim do tego stopnia przeraziła cywilizowaną Europę, że
postanowiono osądzić zarówno jej przywódców, jak wielu pomniejszych
zbrodniarzy, mimo że ich postępowanie, w świetle zasad pozytywizmu
prawnego, było legalne. Procesy norymberskie były - żeby zacytować ojca
Krąpca - "głośnym przyznaniem się ponadnarodowego sumienia ludzkości
do jakiegoś ponadpaństwowego naturalnego prawa, zakazującego
realizować zło nawet w imię interesów państwa"55[55]. Dzisiaj
pozytywizm prawny usiłuje odzyskać utracone pozycje w prawoznawstwie.
Wprawdzie żaden chyba poważny teoretyk prawa nie kwestionuje
prawomocności procesów norymberskich, słychać jednak zdania, że idea
prawa naturalnego - może pożyteczna w walce z ustrojami totalitarnymi -
jest niepotrzebnym obciążeniem dla autentycznej demokracji, hamuje
bowiem rozwój tak istotnego dla każdej demokracji pluralizmu. Zdania
takie wypowiadane są najczęściej w ramach walki o legalizację aborcji,
eutanazji, małżeństw homoseksualnych i tym podobnych wykroczeń
przeciw prawu naturalnemu. Otóż w obliczu takich twierdzeń nasuwają się
co najmniej dwa spostrzeżenia. Po pierwsze: nie przypisujmy demokracji
cech boskich, bo nie jest ona nieomylna, a nawet potrafi ciężko gwałcić
prawa ludzkie. Nie trzeba tu nawet przywoływać zbrodni, jaka w całym
majestacie demokracji popełniona została na Sokratesie. Wystarczy
przypomnieć, że przed wojną prawo o przymusowej sterylizacji osób
"biologicznie niepełnowartościowych" wprowadziły u siebie nie tylko
hitlerowskie Niemcy, ale również jak najbardziej demokratyczna Szwecja
oraz niektóre stany USA. Po wtóre, warto zauważyć, że znaczenie praw
ludzkich w naszej współczesnej świadomości bardzo przypomina znaczenie
dekalogu w społecznej świadomości XIX wieku. Dekalog wydawał się
wówczas czymś nienaruszalnym, mimo że wielu ludzi odrzucało istnienie
jego Prawodawcy. Z czasem okazało się, jak złudne było to
przeświadczenie. Dzisiaj prawa człowieka wydają się czymś tak
oczywistym, że wielu z nas uległo złudzeniu, jakoby nie potrzebowały one
żadnego fundamentu. Otóż wydaje się, że nie da się przekonująco uzasadnić
praw człowieka, jeśli jesteśmy zwolennikami tego typu pluralizmu, który
wynika z epistemologicznej kapitulacji w kwestii możliwości poznania
jakiejkolwiek ostatecznej prawdy o człowieku. Toteż wydaje się, że jeśli nie
osadzimy doktryny o prawach ludzkich na jakimś solidnym fundamencie,
prędzej czy później doprowadzi to do chaosu, którego może nie przetrwać
sama nawet zasada demokracji. Toteż osobiście podzielam pogląd Leo
Straussa, sformułowany na łamach jego znakomitej książki, poświęconej
prawu naturalnemu: "Jeśli nasze zasady nie mają uzasadnienia, oprócz
naszego ślepego wyboru, wówczas dopuszczalne jest wszystko, czego
człowiek się podejmie. Współczesne odrzucenie prawa naturalnego
prowadzi do nihilizmu, co więcej, jest identyczne z nihilizmem. Mimo to
wspaniałomyślni liberałowie spoglądają na odrzucenie prawa naturalnego
nie tylko ze spokojem, lecz i z ulgą. Zdają się wierzyć w to, że nasza
niezdolność zdobycia prawdziwego poznania tego, co jest wewnętrznie
dobre i słuszne, zmusza nas do tolerowania każdej opinii o tym, co słuszne i
dobre, lub do uznawania wszystkich upodobań czy wszystkich «cywilizacji»
za jednakowo uczciwe. (...) Liberalny relatywizm ma swe korzenie w
tradycji tolerancji według prawa naturalnego lub w idei, że każdy człowiek
ma naturalne prawo do subiektywnie pojętego szczęścia, lecz liberalny
relatywizm sam w sobie jest zarodkiem nietolerancji. Gdy uświadomimy
sobie, że zasady naszego postępowania nie mają innego oparcia, jak tylko
ślepy wybór, wówczas już nie będziemy w nie wierzyć. Nie możemy już
szczerze postępować według nich, nie możemy już odtąd żyć jako istoty
odpowiedzialne. Chcąc żyć, musimy zagłuszyć łatwo zresztą milknący głos
rozsądku, który mówi nam, że nasze zasady są, same w sobie, tak samo
dobre czy złe jak jakiekolwiek inne zasady. Im więcej będziemy rozwijać
nasz umysł, tym łatwiej będziemy kultywować nihilizm; będziemy się
stawać także coraz mniej lojalnymi członkami społeczeństwa"56[56].