Jan Lam
IDEALIŚCI
Powieść
Tom I.
ROZDZIAŁ I.
Był to wieczór podwójnie uroczysty w domu p. Podwalskiej. Wydobyto najpiękniejszy serwis porcelanowy
do herbaty i przystrojono ręce usługującego przy niej Macieja czy Michała, świeżemi białemi rękawiczkami. Polecono
kucharce szczególną baczność na kotlety, zrobione podług pewnego przepisu, a pani Podwalska sama od czasu do
czasu zaglądała do kuchni, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Ksiądz Zygmunt Stodolski jadał tę potrawę z
wielkiem upodobaniem, a ksiądz Zygmunt Stodolski miał tego wieczora, przy sposobności pierwszego majowego
nabożeństwa do Matki Boskiej "naukę" tak piękną, powiedzianą tak wymownie i głosem tak prosto idącym do serca, że
pani Podwalska wróciła z kościoła cała we łzach i od głośnego łkania zaledwie zdołała zadysponować wieczerzę.
Nadzwyczajne to wzruszenie łatwem było do pojęcia dla każdego, co wiedział, że przepyszne kwiaty, zasłony
muślinowe i inne ozdoby kaplicy kościelnej, w której odbywało się nabożeństwo, były darem pani Podwalskiej, że
komża i stuła, w której ksiądz Zygmunt głosił słowo boże, były dziełem jej ręki, i że skromne te jej ofiary, na ołtarzu
pańskim złożone, znalazły tego dnia większe uznanie i słodszą nagrodę, aniżeli jej pragnąć i oczekiwać śmiała pobożna
dawczyni w pokorze chrześcijańskiego ducha. Ksiądz Zygmunt bowiem, mówiąc o Matce Zbawiciela, jako o ideale
niedoścignionym wprawdzie, lecz podnoszącym kobietę chrześcijańską ponad poziom ziemski, wskazywał najpierw
rozmaite przykłady niewiast, które idąc za tym najdoskonalszym wzorem, zajaśniały w blasku wielkiej świętobliwości.
Wspomniał zwłaszcza obszerniej o owych niewiastach ewangelicznych, które podążyły do strzeżonego przez
żołdactwo pogańskie grobu Chrystusa, ażeby ciało jego namaścić kosztownemi olejkami i rozmaitemi wonnościami
Wschodu. W tem miejscu, zręcznie stosując ten przykład do dni naszych, kaznodzieja hojnemi pochwałami obsypał
bogobojne damy, dbające o chwałę świątyni pańskiej.
— Niewiasto zacna i czcigodna! — zawołał zwracając się w stronę, w której klęczała pani Podwalska — niewiasto
katolicka, która przyozdabiasz kwiatami przybytek pański, a jedwab i złotogłowie ścielisz u stopni ołtarza — nie zimny
mur ty stroisz, ale ciało. Syna Człowieczego, i dla tego tobie będzie danem, że pierwsza ujrzysz cud wielki, cud
zmartwychwstania!
W tej to chwili pani Podwalska, czując że wszystkie oczy wiernych były na nią zwrócone, wybuchem głośnego płaczu
zdradziła do reszty pobożną swoją tajemnicę i nikt już nie mógł mieć najmniejszej wątpliwości, że ona była ową
niewiastą, o której mówił ks. Stodolski.
Wątpliwości tej nie miała zapewne i pani hrabina Odborska, która także ofiarowała kwiaty do Matki Boskiej, ale te
jako mniej piękne umieszczono w innej, pośledniejszej kaplicy. To też pani Odborska niedosłuchawszy kazania,
wyszła z kościoła, i chora kazała się odwieść do domu, co wśród łez zauważała pani Podwalska, i co niewątpliwie
spowodowało ją do większego łez wylewu, gdyż anielskie jej serce martwiło się zmartwieniembliźniego, a więcej
jeszcze grzechem, w jaki popadał ten bliźni — w tym wypadku hrabina Odborska — dając zazdrości przystęp do
swojej duszy.
Nie będę zresztą obstawał przy tem, co bardziej martwiło panią Podwalskę, mam bowiem pewność historyczną jedynie
co do tego punktu, że źrenice jej pełne były łez jasnych, przez których kryształ ksiądz Zygmunt, gdy mówił o cudzie
zmartwychwstania, z wniesioną ku niebu prawicą, zdawał się być owym aniołem, który odwalił kamień od grobu
Jezusa i blaskiem swoim olśnił i przeraził żołnierzy rzymskich. Oblicze jego było w istocie tak młodociane i piękne,
jak oblicze wysłannika niebios, nieoszpecone wąsem ani bokobrodami, eterycznie blade — i w tej mierze pani
Podwalska nie zgadzała się ze swoją córką, panną Heleną, która jakkolwiek miała umysł niepowszedni, znajdowała, że
niejaki pan Alfred Zgorzelski pod względem powierzchowności zbliżał się więcej do ideału piękności męskiej niż
ksiądz Zygmunt Stodolski.
Ten pan Alfred od wielu lat był częstym
gościem w domu pani Podwalskiej, i teraz właśnie, przyprowadziwszy obydwie panie z kościoła, pomagał pannie
Helenie bawić towarzystwo, które zebrało się było w salonie, czekając na herbatę i na księdza Zygmunta, i które
należało do sfer mniej nadziemskich, jakkolwiek w swoim rodzaju i kierunku także nie grzęzło tak głęboko w martwej
glinie padołu ziemskiego, jak większa część śmiertelnych. Powiedziałem, że trafiliśmy do pani Podwalskiej na
podwójną uroczystość. Podczas gdy matka jej gorliwie zajmowała się nabożeństwem majowem i wszystkiemi innemi
nabożeństwami, zdarzającemi się w ciągu roku, panna Helena pielęgnowała poezję i sztuki piękne, a szczególnie
muzykę. Grała na fortepianie i śpiewała, a muzycy rozmaitego rodzaju bywali w skutek tego częstymi gośćmi w tym
domu. Dnia poprzedniego, panna Helena wzięła była jako amatorka udział w koncercie, danym na cel dobroczynny,
tego samego zaś dnia rano w "Przeglądzie Codziennym" pojawiła się była recenzja, sławiąca nad wszelki wyraz jej
produkcję wokalną i instrumentalną — w dziesięć godzin po koncercie, krytyka nie mogła bowiem opóźniać się ani
chwili z hołdem należnym talentowi, tak jak kucharka pani Podwalskiej nie śmiała dać czekać księdzu Stodolskiemu na
wieczerzę. Ażeby się usprawiedliwić z tego trywialnego porównania, muszę dodać, że pani Podwalska srodze bolała
nad tem, iż strudzonego apostolską pracą kapłana nie czekało w jej domu na razie nic, oprócz kotletów i innego
pokarmu — równie jak krytyk
"Przeglądu Codziennego" ubolewał, iż pióro jego zbyt jest słabem, a język zbyt ubogim, by pochwalić śpiew i grę
panny H.. P. w sposób odpowiedni.
Bądź co bądź, zaproszono na herbatę wielką część uczestników koncertu, i krytyka także. Przybył wielki mistrz tonów
z długiemi włosami i z nieodstępnym, jak każdy wielki mistrz, adjutantemamatorem, który miał jeszcze dłuższe włosy i
znacznie bujniejsze, z powodu młodszego swojego wieku. Przybył spiewak odznaczający się wielkim brakiem dobrej
tuszy i niemałym także brakiem wyższych, średnich, jakoteż niższych tonów głosu, ale znakomitą natomiast metodą —
coś na kształt Napoleona, który umiejętnością strategiczną zadziwił świat najwięcej wówczas, gdy już nie miał armji i
gdy sprzymierzona Europa ciągnęła na Paryż. Były i dwie młode panienki, z których jedna przypuszczoną była wczoraj
do zaszczytu grania czegoś na cztery ręce z wielkim mistrzem, druga zaś deklamowała śliczny wierszyk o skowronku,
o muszce, i o wietrzyku wiosennym, przeplatany pękaniem serca z przyczyn pozbawionych wszelkiej racji
patologicznej, i zakończony wniebowzięciem między gwiazdy. Autorem tego ze wszech miar oryginalnego utworu był
miody poeta, należący jako krytyk i pisarz pełen nadziei do składu redakcji "Przeglądu Codziennego," a jako
młodzieniec złamany rozpaczą i w czarnej pogrążon zadumie, do rzędu cichych wielbicieli panny Heleny. Obydwie
młodziutkie panienki otulone były moralnie, macie
rzyńskiem skrzydłem pani Trzecieszczakiewiczowej, najlepszej przyjaciółki pani Podwalskiej, i równem z nią przejętej
uwielbieniem dla ks. Zygmunta Stodolskiego.
Uzupełniał to towarzystwo najpierw pan Alfred, o którym już wspomniałem. Był to młody mężczyzna słusznego
wzrostu, o pięknych, jakkolwiek nieco może miękich rysach twarzy, którym dodawały wszelako męzkiego wyrazu
starannie utrzymane jasne wąsy i bródka. Świeża cera i ciemnoniebieskie oczy tak łagodne i dobre, że każdego z góry
uprzedzały na jego korzyść, a zgrabne przytem i eleganckie ułożenie, wszystko to razem czyniło go nader ujmującym i
miłym. Mówił dobrze i wytrzymywał bez szwanku francuską konwersację pani Trzecieszczakiewiczowej, która dla
ćwiczenia swoich elewek nie mówiła prawie nigdy innym językiem. Pomagał młodemu poecie potępiać tendencję
jakiejś książki, która się była pojawiła niedawno i o której treść dopytywała się młodziutka deklamatorka. Był pełnym
zachwytu, gdy cale towarzystwo od czasu do czasu intonowało chórem chwałę wielkiego mistrza, obecnego w tem
gronie, a ku wielkiemu tego wielkiego mistrza zadowoleniu wewnętrznemu ruszał lekceważąco ramionami, gdy
wspomniano o Liszcie, albo o Tausigu. Jednem słowem, był to miody człowiek, który umiał być przyjemnym
każdemu, i który zachowywał się ozięble tylko wobec jednego gościa w całym salonie.
Gościem tym był pan Tadeusz Zamecki,
jegomość nieco już szpakowaty, nieco otyły, gruby przytem posesjonat i od niedawna wdowiec, jak świadczyła żałoba,
którą nosił. Pani Podwalska, zmuszona nadzwyczajnemi tego dnia okolicznościami do częstego zaglądania do kuchni,
poruczyła go była szczególnej opiece panny Heleny, między niego tedy i między wielkiego mistrza dzieliła córka
gospodyni domu ową wyższą dozę towarzyskich względów, jaką się obdarza gości rzadszych i znakomitszych. Może
to razilo pana Alfreda? Wszak miał prawo uważać się nieledwie za domowego u pani Podwalskiej, i nie mógł urażać
się tem. że go rzadszy przybysz na drugi plan spychał. Oprócz tego, p. Zamecki mimo wszelkiej attencji, jaką mu
wyświadczano, nie zdawał się bynajmniej zgadzać z całem towarzystwem. Wielkiemu mistrzowi przyznał się otwarcie,
że woli "wyraźnego" mazura albo polonesa, niż wszystkie kompozycje, które słyszał na wczorajszym koncercie. Panią
Trzecieszczakiewiczowę zgorszył zdaniem, że wieczorne nabożeństwa są nadmiarem zbytecznym, i powołał się w tej
mierze na swojego proboszcza na wsi, który miał powiedzieć z ambony, że całodzienne siedzenie w kościele jest
próżniactwem i obrazą Boga. Najgorzej zaś starł się z młodym poetą, który świegotał jak skowronek o swoich ideach, i
jak muszka tonął w liryzmie, i znowu jak wietrzyk wiosenny dmuchał w żar swojego serca, wydobywając zeń tym
sposobem wulkaniczne wybuchy uczucia, od których snać gorąco się robiło młodej deklamatorce, bo jej pani Trzecie
szczakiewiczowa poleciła napić się natychmiast wody. Wezuwiusz poetyczny skierował natychmiast w tę stronę potoki
swojej lawy i odurzył zacną matronę twierdzeniem, że tylko katolickie narody zdolne są do poświęceń, a wyraz
protestant jest synonimem egoisty.
— Mój panie — odezwał się na to p. Zamecki — zadajesz pan kłam oczywistej prawdzie Nie wiem, czy temu winien
katolicyzm, ale to wiem, że dwa katolickie narody: Polska i Francja, odznaczają się brakiem tego najważniejszego
poświęcenia, którem stoją i utrzymują się państwa — brakiem karności, mój panie, a brak ten jest skutkiem egoizmu
jednostek. Przypatrz się pan Niemcom i Anglikom, i powiedz mi pan, czy nie lepiejby nam było, gdybyśmy byli jako ci
celnicy luterańscy!
— O Sainte Mere de la miséricorde! — jęknęła pani Trzecieszczakiewiczowa, i poczęła zajmować swoje elewki
rozmową szeptaną do ucha, podczas gdy Wezuwiusz huczał i burzył się wewnątrz, ale nie mógł zdobyć się na
odpowiedź. Pan Alfred przyszedł mu w pomoc.
— Niemiec i Anglik, mojem zdaniem, jest więcej maszyną niż człowiekiem, maszyną nastrojoną do tego, aby dbała o
byt materjalny. Taka maszyna nie ma ambicji, nie ma własnej woli, nie czuje swojej godności. My mamy poczucie
honoru wysoko wyrobione, i gdybyśmy stracili wszystką inną wiarę, zostałaby każdemu z nas jeszcze wiara w honor,
bo honor jest naszym bogiem!
— Fałszywy to bożek, panie Zgorzelski, a gdyby nawet był prawdziwym, potrzebaby go czasem poświęcić dla
wspólnego dobra.
— Wszystko, wszystko można poświęcić — zawołał pan Alfred z zapałem — ale honoru nigdy!
— Et — rzekł p. Zamecki od niechcenia — wszak można go przegrać w karty!Z łagodnych, niebieskich oczu pana
Alfreda strzelił w lej chwili jakiś żółty piorun, ale błysnął tylko bez grzmotu. Nastąpił moment niemiłego milczenia i
pewne uczucie niepokoju owładnęło wszystkich obecnych, chociaż nikt nie umiał zdać sobie sprawy z powodów tego
wrażenia. Pan Alfred odzyskał jednak szybko na swojej twarzy wyraz natchnionego zapału, i podjął rozmowę na nowo.
— Zresztą, zarzucając dwom narodom egoizm indywidualny, zapominasz pan dobrodziej o Polkach i o Francuskach, a
przedewszystkiemo Polkach! Tym nie zechcesz pan z pewnością zarzucać egoizmu ?
— Więcej one dały dowodów poświęceniai heroizmu niż inne kobiety, ale najliczniejsze wyjątki nie stanowią reguły.
Faktem jest, że kobiety u nas rej wodziły, i że jeżeli buta i swawola mężczyzn zgubiły ojczyznę, wielka część winy
cięży na kobietach. Co to się łudzić panie dobrodzieju!
— Nie rycerskie to słowa, panie Tadeuszu — przemówiła panna Helena. —Wy to macie ambicję, wy stawiacie wasze
ja, ponad wszystko, a od
nas wymagacie tylko ofiar i poświęcenia, którego wam dajemy codziennie dowody. Wstydź się pan swoich zarzutów!
P. Zamecki nie spodziewał się snać ataku z tej strony na swoje pesymistyczne poglądy, zamilkł bowiem z miną
człowieka niezadowolonego z siebie, lub zakłopotanego. Z tej porażki przeciwnika skorzystali p. Alfred i młody poeta.
Jeden i drugi jął wywodzić, że mężczyzni zajmowali zawsze i zajmują stanowisko uprzywilejowane, że są panami
swoich czynności, i dźwigają też sami całe brzemię odpowiedzialności, jaka ztąd wynika. P. Zamecki. który miał
więcej pociągu i talentu do satyry ucinkowej, niż do długich i gruntownych rozumowań, usiłował w tem miejscu
zasłonić swój odwrót, jak gdyby szarżą lekkiej kawalerji, uwagą, że mężczyzna w istocie odgrywa najczęściej w domu
taką samą rolę, jaką w państwie konstytucyjnem miewa odpowiedzialny minister. On niby to rządzi i rozkazuje, ale
ponad nim stoi parlament żona.
— Bijesz się pan własną bronią, panie Tadeuszu — odparła na to panna Helena. — Słyszałam i czytałam nieraz o
ministrach w najbardziej konstytucyjnych państwach, którzy robili z parlamentu, co im się podobało.
— Minister może zagrozić dymisją, albo rozwiązać parlament, i pokierować nowemi wyborami w swoim duchu, a mąż
tego nie może, bo prawo na to nie pozwala, u nas przynajmniej. Nie darmo też mówią, że najlepsze małżeństwa bywają
tam, gdzie najłatwiej o rozwód, to jest,
gdzie minister może wziąć dymisję, jeżeli mu parlament nie dopisuje.
— Ach, to szkaradny, pogański obyczaj! — zawołała z wielkiem namaszczeniem p. Trzecieszczakiewiczowa. —
Szkoda, że pan dobrodziej nie słyszałeś, co mówił w niedzielę ksiądz Zygmunt o tych jakichś ślubach cywilnych, które
mają być zaprowadzone. Okropność! Czy to być może, aby się ludzie pobierali za kontraktem, na trzy lata!
— Nie pani dobrodziejko, to być nie może. Rozwód podług prawa cywilnego łatwiejszym jest wprawdzie, niż według
praw kościelnych, ale nie wynika ztąd bynajmniej, by miał być częstszym. Co do mnie, jestem przekonany, że np. pan
Trzecieszczakiewicz za nic w świecie nie skorzystałby z prawa, któreby mu pozwalało wziąć dymisję....
Całe towarzystwo było niezawodnie tego samego przekonania, ale deklamatorka upuściła przypadkiem wachlarz, po
który schyliło się naraz kilka osób, i przy tej sposobności musiało wydarzyć się coś zabawnego, bo nagle ogólna
wesołość zapanowała w salonie. Nawet natchnione oblicze wielkiego mistrza tonów rozpromieniło się uśmiechem, co
widząc jego adjutant, uśmiechnął się także, z tego samego tonu. Nim atoli wyjaśnił się powód tej wesołości, weszła
pani Podwalska, wprowadzając ks. Stodolskiego i jeszcze jakiegoś młodego człowieka. Na ten widok, wszyscy
powstali, a p. Trzecieszczakiewiczowa podbiegła szybko ku ks. Zygmuntowi i ucałowała pobożnie jego alabastrową,
apostolską rękę. Za
jej przykładem uczyniły to samo obie młode panienki, podczas gdy panna Helena przywitała obydwu gości poufałem
podaniem dłoni, wyrzucając księdzu, że się spóźnił.
— Nie moja to wina, ale uczonego naszego historyka — odparł ksiądz, wskazując swojego towarzysza. — P. Kryspin
zajął mię ustępami ze swojej najnowszej, znakomitej rozprawy o "fatalizmie w historji." Jest to nauka, z której mogliby
skorzystać wiele nasi panowie demagogowie i niedowiarki różnego rodzaju. P. Kryspin wykazuje z dziejów, jak palec
boży dotyka widomie kraje i dynastje, buntujące się przeciw kościołowi. Na Kazimierzu Wielkim, który obdarzał
żydów swojemi względami, kończy się dom Piastów. Z Zygmuntem Augustem, który sprzyjał heretykom i nowatorom,
wygasła rodzina Jagiellonów. Poczet królów elekcyjnych zamyka Stanisław August, zwolennik encyklopedystów i
wolnych mularzy!
Powszechny szmer uwielbienia towarzyszył niemniej uwielbienia pełnym spojrzeniom, które zewsząd skierowały się
na p. Kryspina. Ale młody ten uczony nie rzekł ani słowa i stał wyprostowany z oczyma wlepionemi w jakiś punkt w
odległej przestrzeni. Salon p. Podwalskiej był za małym dla tak daleko sięgającego wzroku, a uszy obecnych nie
stanowiły audytorjum dość licznego, któreby godnem było usłyszeć ostatnie słowo wielkiej, tajemniczej prawdy,
drzemiącej pod tem wysokiem czołem, świadomem swojej wielkości. Wybrane duchy pozwalają miniejszym od siebie
oglądać się i podziwiać z bliska, ale
nie odsłaniają im się wówczas. Jak świątynia gotycka, imponują one wielkością swoją zdaleka, a zbliska, milczeniem.
Ksiądz Zygmunt mniej był milczącym, ale i on nie wchodził w kółka towarzyskie z tem światłem, którem świecił od
ołtarza i z ambony. Zostawiał je w zakrystji, a w salonie nie gardził drobiazgami i fraszkami, któremi świat się zajmuje.
Siadł między panienkami i bawił się ich trzpiotowatą rozmową, na wzór Tego, który pozwolił maluczkim przyjść do
siebie — jakkolwiek ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że w tym wypadku dwie maluczkie miały już każda
po lat szesnaście do ośmnastu, podczas gdy trzecia, panna Helena Podwalska, była słuszną i okazałą brunetką
uderzającej piękności, ale o dziesięć lat starszą od tamtych. Nie czyni to atoli bynajmniej ujmy mojemu porównaniu,
zważywszy, iż niewiasty zawsze są dziećmi, nie odpowiedzialnemi za swoje czynności, jak to już poprzednio w tem
samem towarzystwie stwierdzono. Tego samego zdania był ks. Zygmunt, i ztąd pochodziła niezawodnie wielka jego
pobłażliwość dla pewnych słabych stron niewieścich. Nie ganił on n. p. nietylko modnych i wykwintnych strojów, ale
owszem interesował się niemi, brał udział w rozmowie obracającej się około tego przedmiotu i odzywał się nieraz ze
zdaniem i radą świadczącą o jego dobrym guście. Niemniej zajmował się muzyką i poezją, a z powodu wczorajszego
koncertu znalazł mnóstwo pochlebnych rzeczy do powiedzenia wielkiemu mistrzowi, pan
nie Helenie, adjutantowi wielkiego mistrza, który obracał kartki z notami i wszystkim innym uczestnikom. Był tak
ożywionym, że p. Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, śledząc bacznie każdy ruch i każdy giest świętobliwego
męża, pełne były zachwytu i dziękowały niebiosom, iż tak zacnemu kapłanowi tak przyjemnie płynęły chwile w ich
towarzystwie.
Nadszedł nakoniec ważny moment kolacji i herbaty. Posadzono ks. Zygmunta między panią Podwalską i panią
Trzecieszczakiewiczową, a p. Zameckiego między panną Heleną i jej matką. Godziwa troska o nakarmienie się
chlebem powszednim zaprzątnęła głównie wszystkie umysły i nikt nie pogardzał darami bożemi, ani świętobliwy
kaznodzieja, ani król harmonji, ani uczony historyk, ani skowronek z "Przeglądu Codziennego." Najmniej zaś
pogardzała niemi p. Trzecieszczakiewiczową, która schowała nawet do torebki, nieodstępnej towarzyszki swojej, parę
szczególnie smacznych kąsków dla swojego "Żolcia." Ksiądz Zygmunt poruszył ją do łez, dowiadując się troskliwie o
zdrowie tego indywiduum. Żolcio był niestety czegoś cierpiącym, pani T. nie wzięła go z sobą z obawy, aby się nie
przeziębił i posyłała po doktora Czulickiego, który mu zapisał Kali bromatum z malinowym sokiem. Pan
Trzecieszczakiewicz miał polecenie nie odstępywać Żolcia, póki nie wróci jego małżonka.
— Czy to synek państwa Trzecieszczakiewiczów ? — zapytał p. Zamecki pół głosem.
— Nie, to ich piesek — odpowiedziała panna
Helena z uśmiechem, niezupełnie wolnym od złośliwego wyrazu.
Pan Zamecki spojrzał na nią okiem, w którem malowało się coś więcej, oprócz porozumienia pod względem sympatji
dla Żolcia.
— A p. Trzecieszczakiewicz, zdaniem pani, należy także do tych przebrzydłych istot płci męzkiej, które stawiają swoje
ja, swoją ambicję ponad wszystko, i które wymagają od kobiet ofiar i poświęcenia?
— Niezawodnie! Ambicją p. Trzecieszczakiewicza było zostać mężem p. Trzecieszczakiewiczowej, a z jej strony było
to ofiarą, stać się jego żoną. Czy pan nie czujesz, jak to jest upokarzającem mieć męża, który siedzi w domu i
pielęgnuje Żolcia?
— Owszem, czuję, że z całego tego towarzystwa, z panią jedną tylko moglibyśmy się rozumieć.
Długie, gorące spojrzenie z pod pięknych ciemnych rzęsów panny Heleny było odpowiedzią na to wyznanie, i to
odpowiedzią tak wymowną, że zatwardziały pesymista stracił do reszty swój satyryczny grunt pod nogami. Panna
Helena westchnęła.
— Boję się rozumieć pana — rzekła — chociaż czasem za. wiele mi u nas tej muzyki, tej poezji, i tego nabożeństwa
nawet. Życie musi mieć poważniejsze, a przedewszystkiem prawdziwsze strony.
— Ma ono je w istocie, ale powaga i prawda
nie wykluczają tego, co piękne, mile i wzniosłe. Byle wszystkiego było w miarę.
— Nie uwierzysz pan, jak mię to cieszy, że pan nie jesteś, jakby to się zdawało, bezwzględnym materialistą! Nie
prawdaż, że pan nie potępiasz tego wszystkiego, co podnosi i uszlachetnia umysł, i bez czego bylibyśmy jak bez
przewodnika na pustyni ?
— Nie, nie potępiam tego wcale, sądzę jedynie, że urojone ekstazy, sentymentalne kwilenia i przesadna bigoterja
bynajmniej nie podnoszą i nie uszlachetniają umysłu. To co ma być pięknem i wzniosłem, musi najpierw być
prawdziwem. Pani, wierzę, że jesteś pobożną, że zachwyca cię muzyka i poezja — ale nie wierzę ani księżom, ani
muzykantom, ani poetom.
— A dla czegoż pan mnie właśnie wierzysz ?
— Bo nie widzę w pani przesady.
Znowu spotkały się ich spojrzenia, jak pierwej. Panu Tadeuszowi spotkanie to nie pomogło wcale odzyskać
pozytywnej swojej przytomności umysłu i zimnej rozwagi.
— Jaka ona piękna i miła! — pomyślał.
— Jaki on brzydki i stary! — pomyślała Helena. W tej chwili wszyscy wstali od stołu i przenieśli się napowrót do
salonu. Wielki mistrz tonów zasiadł do fortepianu i począł interpretować "nokturnę" Szopena w sposób tak
zachwycający, że adjutant jego w konwulsjach zachwycenia pomierzwił okropnie swoje starannie utrefione włosy, a
wielki uczony Kryspin po raz pierwszy tego
wieczora otworzył usta, jak gdyby miał co powiedzieć. Ale wyprostował się, spojrzał okiem przebijającem mury w
mglistą dal przeszłości i przyszłości, i nie powiedział nic, zachowując swoje myśli do rozprawy o muzyce słowiańskiej,
którą zamierzał pisać. Potem młoda deklamatorka na ogólne żądanie powtórzyła wczorajszy wiersz młodego poety, i
zebrała huczne oklaski. Potem zaproponowano gry towarzyskie, których miłośnikiem, jako rzeczy nader niewinnych,
był ksiądz Zygmunt. Grano w "kotka i w myszkę, " i zaraz jakoś tak wypadło, że pani Podwalska była myszką, a ksiądz
Stodolski kotkiem. Kotek złapał myszkę w kąciku za fortepianem, ale jej nie zadusił. Honny soit, qui mal y pense.
Dalej znowu wielki historyk był myszką, a pani Trzecieszczakiewiczowa kotkiem, ale myszka patrząc za daleko przed
siebie, nabiła sobie o ścianę guza na czole, a kotek przez pomyłkę zamiast tego niezgrabnego gryzonia chwycił w pół
księdza Stodolskiego, który się bawił pokątnie w "pacankę" z obydwoma młodemi panienkami, ulokowawszy się w
kole między niemi. Następnie grano w ciuciubabkę, w której zawsze albo panie i panny łapały księdza Zygmunta, albo
dawały się jemu łapać. Przez cały ten czas, panna Helena i pan Zamecki prowadzili z sobą rozmowę półgłosem, a p.
Alfred Zgorzelski uskarżał się na ból głowy i był w kwaśnym humorze. Nakoniec, żałosne skomlenie Żolcia nie mogąc
dojść do uszu p. Trzecieszczakiewiczowej, drogą sympatji duchowej dostało się do jej serca, zabrała więctorebkę z
przysmakami, obydwie panienki, tudzież
ks. Zygmunta i p. Kryspina i pod ich eskortą ruszyła do domu, obiecawszy poprzednio p. Podwalskiej zejść się z nią o
godzinie dwunastej na cichej mszy w katedrze, i donieść, jak się ma biedny Żolcio. Mistrz tonów ze swoim adjutantem
i z lirykiem Przeglądu Codziennego ruszyli drugą kolumną, do cukierni na ponczyk, podczas gdy p. Zamecki wrócił
sam do hotelu, w którym stanął przybywszy ze wsi przed dwoma tygodniami.
Pamiętny ten wieczór zakończył się kilkoma scenami, które wyprzedzają poniekąd bieg tej powieści, ale opowiedziane
tu być muszą gwoli zachowania porządku chronologicznego.
— Avez vous remarque, que ce Monsieur Zamecki fait la cour a Héléne, et que Mr. Alfred en est tout consterné ? —
zauważała deklamatorka do swojej towarzyszki, gdy się znalazły w domu wraz z p. Trzecieszczakiewiczową.
— Je crois bien, 'autre a trente mille florins de revenus !
— Mais Mr. Alfred est si bien!
— Bah, il est criblé de dettes — odrzekła egzekutorka Szopena na cztery ręce.
— Pourtant, je l' aimerais mieux — odparła deklamatorka.
— Taisez vous, mes demoiselles, et allezvous coucher! — zawołała p. Trzecieszczakiewiczową, kładąc tym sposobem
koniec dyskusji.
W cukierni, ten sam temat poruszony był przez adjutanta wielkiego mistrza, który zbadawszy oblicze tego ostatniego i
wnosząc z jego wyrazu,
że może przemówić, nadmienił coś o złym humorze Alfreda.
— Ma rację — odparł mistrz — ten gruby szlachcic zabierze mu pannę z przed nosa.
— Mnie się zdaje — rzekł adjutant — że nie ma powodu rozpaczać. Posag nie wielki, nie wiem czy wyniesie
dwadzieścia tysięcy. Dla tego też podobnoś Alfred waha się tak długo i nie zrobił dotychczas stanowczego kroku.
— Cha cha cha! — zawołał poeta — jakto, nie zrobił stanowczego kroku? Wszak zrobili ich ponoś oboje więcej, niż to
jest w zwyczaju przed ślubem! Opisałem to zdarzenie wierszem, którego oczywiście nie przeznaczani do druku.
— Powiedz go pan nam, powiedz — zawołał mistrz — którego genjalne oczy zaświeciły takim blaskiem, jak oczy
gastronoma, kiedy ujrzy na stole przed sobą dwa tuziny świeżutkich ostryg i butelkę Chablis.
Poeta nie dał prosić się dwa razy, i wnet idealizm rozbijający klawisze niemniej jak idealizm składający końcówki, jęły
roskoszować się obrazami nie zewszystkiem dwuznacznemi pod względem swojej wartości obyczajowej, a pod
względem estetycznym przynajmniej dwuznacznemi.
U tej samej porze idealizm kościelny żegnał się u progu swojego mieszkania z idealizmem historycznym, i kończył
rozpoczętą z nim rozmowę temi słowy:
— To poczciwa kobiecina, ta Podwalska. i życzę jej bardzo, aby jej się udało złowić takiego męża dla córki. Ale będzie
to ponoś trudno po
tej awanturze z Alfredem, o której wszyscy wiedzą. Przytem, szlachcic jest materjalistą na wskróś a panna nie ma
posagu.
Historyk rzucił badawczy wzrok w przestrzeń nieskończoną i zniknął.
Nakoniec, w hotelu, p. Zamecki przeszedłszy się parę razy po pokoju z fajką w ustach, stanął przed stołem, na którym
leżała fotografja. Wpatrywał się w nią długo, z coraz większem upodobaniem, i przycisnął ją do ust. Gdy ją kładł
napowrót na stół, wzrok jego zawadził o źwierciadło, i ujrzał tam nie świeżą twarz, szpakowate włosy i wąsy. Zadumał
się nieco i zasępił, a po chwili mruknął:
— Tfu, nie źle to mówią, że w starym piecu djabeł pali! Kto wie zresztą — dlaczegoż tak patrzyła na mnie, dlaczego
tak mi się spowiadała? Muszę jutro o tem pomówić z Karolem.
Co rzekłszy, pan Tadeusz położył się do łóżka, ale nie prędko usnął. Czarne oczy z długiemi rzęsami sen mu
odejmowały.
A p. Alfred? I on nie spał do rana, bo partja w resursie przeciągnęła się do późna.
Słońce majowe patrzyło już bardzo z góry na trudy i kłopoty, na uciechy i smutki ziemskie, gdy p. Alfred w powrocie
do domu pożegnał na ulicy dwóch przyjaciół, z którymi rozstanie się musiało mu hyc podwójnie boleśnem,
zważywszy, iż unosili z sobą nietylko po cząstce jego serca, ale nadto, całą duszę jego pugilaresu. Martwe jedynie
zwłoki tego towarzysza dobrej i złej doli spoczywały w kieszeni p. Alfreda. Bohatyr nasz
obejrzał się w około, rzucił badawczy wzrok na swoją toaletę, poprawił ją nieco i puścił się szybkim krokiem w
dzielnicę miasta, która stanowiła jak najmocniejszy kontrast z elegancką jego powierzchownością. Były to brudne
zaułki, ciemne, wilgotne i cuchnące. Pojawienie się człowieka od biedy schludnie ubranego było tu nadzwyczajnem
zjawiskiem; widziało się tylko nędzarzy chrześciańskich, noszących wodę lub oddających inne usługi tego rodzaju,
niemniej od nich nędznemu proletarjatowi żydowskiemu. Od czasu do czasu spotykało się postać pejsatą w długim
chałacie, mruczącą pod nosem hebrejskie modlitwy poranne, i wlokącą się po bruku z wyrazem obojętności i indolencji
prawdziwie orjentalnej. Dalej znowu całe grupy takich postaci, szwargocące żywo, lub rozłażące się i rozbiegające w
różne strony stosownie do natury swoich interesów; co krok, sklepik z wiktuałami i różnościami, co drugi krok, szynk,
który otwierano i odświeżano niby i z którego wytrącano jakiegoś zaspanego, obdartego włóczęgę. Kto nie był w
Polsce, albo na Wschodzie, zdumiałby się, jak mogą ludzie żyć w takiej atmosferze, i zastanawiałby się długo nad tem,
jakie też stworzenia boskie zjadają i spijają te wszystkie ingredjencje. których woń zatruwała tutaj powietrze. P. Alfred
nie miał ani czasu ani humoru do czynienia jakichkolwiek spostrzeżeń, skręcił szybko z jednego brudnego zaułka w
drugi jeszcze brudniejszy i ciemniejszy, i stanął przed kamienicą, która sama przez się mogła zwrócić Mego baczność
na siebie, jako istny cud architekto
niczny. Mury jej byty tak odrapane, tak spaczone, a tak kunsztownie popodpierane i połatane, że nawet oko znawcy nie
zdołałoby dociec, na podstawie jakiego prawidła mechaniki dwupiątrowy ten budynek nie rozpadł się już oddawna.
Przez drzwi z ulicy widać było tylko ciemną czeluść, w której głębi znajdować się musiały schody. Pan Alfred rzucił
okiem na numer nad drzwiami i śmiało wkroczył w sień, szukając rękami wejścia na górę. Szczęśliwy traf ułatwił mu
to poszukiwanie — schody trzeszczały bowiem właśnie pod ciężarem jakiejś biednej, ale pijanej trochę starej
posługaczki, która schodziła na dół z próżnemi konewkami. Wróżba nie była dobrą, ale przynajmniej, dzięki temu
spotkaniu, słuch mógł być przewodnikiem tam, gdzie nawet koci wzrok byłby odmówił służby. P. Alfred odepchnął
babę na bok, chwycił się poręcza i mozolnie począł piąć się w górę, bez względu na to, iż na oko cały gmach wydawał
się za słabym, by udźwignąć ciężar jednego człowieka. Po długiej wędrówce, w czasie której zamiast dwóch piąter
możnaby ich było naliczyć pięć, p. Alfred dotarł nakoniec pod strych i znalazł się w pomieszkaniu p. Arona Goldsteina.
swojego ministra finansów. U drzwi cofnął się trochę — atmosfera złożona , azotu, kwasu węglowego i wszystkich
innych gazów, z wyjątkiem tlenu, buchnęła z izdebki tak nieprzebytym na pozór prądem, że wejście zdawało się
niepodobnem. A jednak, wśród tej atmosfery, wśród mnóstwa obrzydliwych i połamanych gratów, wśród ogromnych
stosów pierzyn, niepranej
bielizny, potłuczonych garnków i wyszczerbionych talerzy, pięciu młodych Goldsteinów, pani Goldsteinowa, jej córka,
zięć i jeszcze troje drobiazgu z trzeciego pokolenia tej samej rodziny używało słodyczy snu i wczasu. P. Alfred wszedł
tedy rezolutnie w przybytek, tak oczywiście mieszkalny, i zastał panią Goldsteinowę przy toalecie porannej. Była to
ceremonja nader mało skomplikowana, składała się bowiem jedynie z kilku ruchów takich, jakie wywołuje zazwyczaj
uczucie swędzenia w plecach i w nogach, jakoteż, z wkładania bardzo przestronnych trzewików, udeptanych tak, że
osobie niewybrednej mogły wybornie służyć za pantofle.
— Dzień dobry pani Goldsteinowej! Jak pani ślicznie wygląda! Jak róża! — przemówił p. Alfred najmilszym swoim
głosem. — Dzieci pani, spodziewam się, zdrowe?
— Nu, poco nie mają być zdrowe? — odparła descendentka Sary, Rebekki i Racheli, której ani wejście p. Alfreda, ani
jego komplimenta nie poruszyły wcale i nie zniewoliły do zaprzestania owych ćwiczeń porannych, mających niejakie
podobieństwo z szwedzką gimnastyką pokojową.
— A gdzież jest mąż pani ?
— Gdzie ma być? Poszedł do szkoły! — I pani Goldsteinowa, wdziawszy pantofle, zabrała się do przelewania mleka z
większego garnka w mniejszy, z wielką systematycznością i bez wszelkiego zbytecznego pośpiechu. — Sure, Sure —
dodała — haste precedzet de myłych?
— Sy nyszt gewejn ka szmate — odezwał
się z pod pierzyny drugi głos kobiecy, więcej ospały i krtaniowy, niż świeży i srebrzysty.
Zgrać się. nie spać, potrzebować pieniędzy szukać faktora w jego zaciszu domowem, nie zastać go, a natomiast być
obecnym przy szukaniu ,. szmaty" mającej służyć do cedzenia mleka, i przy innych porannych zajęciach familji
Goldsteinów — oto początek kampanji całodziennej, który świętego mógłby pozbawić cierpliwości. Ale p. Alfred nie
rozgniewał się. i pożegnawszy panią domu równie uprzejmie, jak ją przywitał; ostrożnie spuścił się napowrót na ulicę
po trzeszczących schodach, i udał się w stronę, w której była "szkoła, czyli bóżnica. P. Goldstein był snać równie
gorliwym i pobożnym wyznawcą swojej religji, jak pani Podwalska swojej — p. Alfred czekał bowiem więcej niż pół
godziny przed drzwiami synagogi, nim ujrzał wychodzącego z niej powiernika swoich kłopotów, który natychmiast
spostrzegł go i pospieszył ku niemu. Nastąpiła krótka rozmowa, której treści nie powtarzam, postanowiwszy nie
wdawać się w interesa prywatne moich bohatyrów, więcej niż tego wymaga wątek mojej powieści. Za chwilę, p. Alfred
zdążał już do swojego mieszkania, dokąd miał w ślad za nim przybyć p. Aron w celu dokończenia negocjacji
rozpoczętej pod synagogą. Pół do ósmej biło na zegarze miejskim, gdy przechodząc przez plantacje tworzące spacer
publiczny, pan Alfred spotkał p. Trzecieszczakiewiczowę i obydwie jej elewki, z książkami do modlenia, szklankami
bańkami wody mineralnej w rękach.
— Panie, jak widzę, korzystają z przecudnego poranku — przemówił p. Alfred, przywitawszy się z damami.
— Pijemy wodę, ja i Wandzia, a oprócz tego, zimą i latem bywamy zawsze na mszy porannej u OO. Jezuitów. C'est
sublime! Nie uwierzysz pan, jak przykładnie, z jakiem namaszczeniem ksiądz Ignacy odprawia służbę bożą! To tak mi
pokrzepia duszę, tak ją podnosi do Boga, je m saurais vous l' exprimer! Szkoda, że pan nie bywa na mszy porannej!
— Owszem, pani dobrodziejko, wracam właśnie z kościoła, ale od Karmelitów. Tam mniej natłoku, mniej może....
roztargnienia.... chociaż niewątpliwie u OO. Jezuitów wszystko odbywa się uroczyściej, poważniej.
— O, wiem ja dobrze, że panowie wszyscy macie des prejuges przeciw OO. Jezuitom, chociaż pan jesteś jeszcze o
wiele lepszym od innych, pod tym względem. Les Carmes... o. to także bardzo pięknie, bardzo! Tylko że msza tam
bywa wcześnie, o piątej, nieprawdaż ? Tu pani T. rzuciła badawcze spojrzenie na p. Alfreda.
— Jest i druga msza o pól do siódmej i z tej właśnie wracam—chociaż nie prosto. Wyszedłszy z kościoła, nie mogłem
oprzeć się pokusie przypatrzenia się naszemu poczciwemu, pobożnemu ludkowi, który garnie się do świątyni z taką
gorącą, szczerą wiarą i wynosi z niej ziarno zdrowej nauki. Szczególnie wzruszyła mię jedna staruszka, może już
siedmdziesięcioletnia, i trochę niedowidzająca. Niosła ogromny kosz w ręku
i mozolnie gramoliła się ze schodów — byłaby z pewnością upadla. Pomogłem jej zejść i wdałem się z nią w rozmowę.
Co to za prostota, co za pobożność szczera i głęboka! Nieboga mówiła mi, że ma w domu dwoje wnucząt chorych, i że
nie mogąc im niczem pomódz, szuka ulgi i znajduje ją w modlitwie. Vous pensez bien, że dałem jej, co miałem przy
sobie....
Tu p. Alfred otarł ukradkiem dwie szlachetne łzy, które mu wycisnęło z oczu to wzruszające wspomnienie, analogiczne
wprawdzie, ale nieco odmienne od wspomnienia ze schodów p. Goldsteina.
— Toujours génereux, toujours bon et charitable! — zawołała z uwielbieniem pani Trzecieszczakiewiczowa i trzy pary
niewieścich oczu zalały się łzami, wpatrując się w piękne, szafirowe żwierciadła duszy p. Alfreda, jakoteż w jego jasne
wąsy i bródkę. — O, Bogu dzięki, Bogu dzięki i Jego Matce Najświętszej, że są jeszcze tacy ludzie na świecie! Brrr...
nie uwierzysz pan, panie Alfredzie, jaką zgrozą przejmuje mię ten p. Zamecki, który bywa u pani Podwalskiej. Ten
człowiek, panie, to istny potwór. Ust nie otworzy, żeby nie powiedział, jakiego bluźnierstwa. W nic nie wierzy, z
wszystkiego się naśmiewa. Et puis, il est si commun! Człowiek bez poezji, bez jakiegokolwiek szlachetniejszego
instynktu, nawet bez wychowania. Dziwię się niezmiernie pani Podwalskiej — jabym takiego człowieka nie puściła na
próg mojego domu.
— Est il possible — odezwała się nieśmiało
jedna z panien — aby p. Zamecki, jak mówią, starał się o Helenę ?
— On dit — odpowiedział p. Alfred, ruszając ramionami, jakby go to. nic nie obchodziło. Panienki trąciły się
nieznacznie łokciami i spojrzały jedna na drugą.
Ale jakże można przypuszczać coś podobnego — zawołała p. Trzecieszczakiewiczowa. — Helena, ten anioł, ta istota
taka idealna.... powiem nawet, egzaltowana do tego stopnia, że ja sama nieraz gniewam się na nią i radzę pani
Podwalskiej, aby uczyła córkę patrzeć się nieco zimniej i praktyczniej na świat i na ludzi.... Nie pojmuję, jak można
mówić jednym tchem o Helenie i o p. Zanieckim! Ce seraił une horreur!
— Mem, chere tante — zauważyła młoda deklamatorka — wszak mówiliśmy o zamiarach p. Zameckiego, a nie o
Helenie.
— A, zapewne. Ja też chciałam powiedzieć że nie wierzę wcale, by p. Zamecki miał jakie zamiary. Taki materjalista, u
którego pieniądz musi być jedynym Bogiem i jedyną świętością — Grand Dieu, pardonnezmoi ce blaspheme! — taki
materjalista nie ożeni się bez posagu, a Helenka nie jest w tej mierze wcale świetną partja. P. Zamecki, c'est autre
chose, i zważywszy stronę praktyczną życia, której w dzisiejszych czasach lekceważyć nie można....
Strona praktyczna życia przesunęła się w tej chwili koło całego towarzystwa, w postaci p. Arona Goldsteina, który
zerknął znacząco na p. Alfreda. Ten pospiesznie pożegnał się z da
mami i odszedł, zostawiając je w mniemaniu, że przedmiot rozmowy dotykał go zbyt boleśnie, by mógł zajmować się
nim dłużej. Mimo skromnej mojej roli kronikarza suchych faktów zmuszony jestem wyrazić przypuszczenie, iż w tej
chwili więcej od przedmiotu rozmowy boleć musiała p. Alfreda rana, jaką sobie zadał oddając owej sędziwej
"staruszce" pod Karmelitami, "wszystko, co miał przy sobie."
Pani Trzecieszczakiewiczowa i dwie jej młode towarzyszki nie skończyły były jeszcze nieuniknionych komentarzy do
swojej rozmowy z p. Alfredem, gdy nadszedł p. Zamecki, trawiony prawdopodobnie niecierpliwością pomówienia z
owym "Karolem, " o którym wspominał wczoraj w wieczór, kładąc się spać. Starsza z elewek, ta sama, która zrobiła
była spostrzeżenie, że p. Alfred ma więcej długów, a p. Zamecki więcej dochodu, niż ogół śmiertelników, obecnie
zauważyła, że p. Tadeusz na ulicy prezentuje się wcale lepiej, niż w salonie. Nie wydał jej się znowu tak bardzo
starym, jak wszyscy mówili owszem, był to mężczyzna w sile wieku, okazałej budowy i dość przyjemnych rysów
twarzy. Młodsza panienka natomiast, ta sama, która nazywała p. Trzecieszczakiewiczowę chere tante, z prawdziwą
zgrozą patrzyła na tego Antychrysta. Serce jej się ściskało na myśl, że Helena może paść jego ofiarą, i w boleści tej
pocieszała ją jedynie myśl, że gdyby Antychryst porwał Helenę, Alfred, piękny, szlachetny Alfred, pozostałby nie
porwanym przez nikogo....
P. Zamecki był człowiekiem dawniejszego wychowania, co znaczy tyle, że był człowiekiem niezmiernie, uprzedzająco
ugrzecznionym w obec dam, podczas gdy ludzie nowszego wychowania bywają takimi chyba wyjątkowo. P.
Trzecieszczakiewiczowa była także grzeczną, najpierw z urzędu swego, a powtóre, ponieważ religja zaleca pokonywać
słodyczą nieprzyjaciół wiary. Ja sam, kiedy raz miałem nieszczęście w skutek jakiegoś nieporozumienia opłakanego
uchodzić za nieprzyjaciela wiary i niektórych klasztorów, doznałem tej słodyczy ewangelicznej: Ojcowie Jezuici
przysłali mi bilet z powinszowaniem Nowego Roku, i z prośbą "o życzliwę pamięć." Kryło się wprawdzie w tym
miodzie klasztornym żądło przycinki! gorzkiego, dano mi bowiem do zrozumienia, iż jakakolwiek, życzliwa lub
nieżyczliwa pamięć z mojej strony, nie psuje OO. Jezuitom ani apetytu, ani humoru, ale miód byt bardzo słodki i samo
zwrócenie uwagi na małoznaczącą moją osobę było bardzo pochlebnem. Pani Trzecieszczakiewiczowa prześcignęła
atoli w tym wypadku wielebnych Ojców o tyle, że w miodzie jej mowy nie było żądła. Wdała się w nader ożywioną
konwersację z p. Zameckim, i robiła mu wyrzuty, iż nigdy nie wyświadczył jej zaszczytu odwidzenia jej domu.
Nadmieniła przytem, że około pierwszej po południu. Helenka nieraz wpada do niej, jeżeli jest w mieście.
P. Trzecieszczakiewiczowa, prowadząc rozmowę w ten sposób, przeszło kwandrans wodziła po spacerach miejskich
obydwie swoje panienki
i p. Zameckiego, nie czyniąc najmniejszej wzmianki ani o OO. Jezuitach, ani o ks. Zygmuncie Stodolskim, ani o
Żolciu, ani o O. Ignacym. Zacna ta matrona. jakkolwiek w głębi bogobojnego swojego umysłu czuła niesłychany wstręt
do wszystkich rzeczy światowych, i jakkolwiek p. Zamecki byl w jej oczach "człowiekiem bez poezji, bez wszelkiego
szlachetniejszego instynktu. a nawet bez wychowania," poświęcała się zapewne dla jakichś wyższych celów, młodej
deklamatorce zupełnie niezrozumiałych, i bawiła p. Tadeusza tak, jak się jej zdawało, iż najlepiej go zabawi.
Znajdowała ona w tej mierze pomoc ze strony starszej swojej elewki, panny Cecylji,
o której wiemy, iż na wzór i podobieństwo świętej patronki swojej pielęgnowała z upodobaniem najeteryczniejsze z
umnictw nadobnych — muzykę, na cztery ręce z wielkim mistrzem tonów, z nót których karty obracał znany nam już
młody dyletant o długich i starannie utrefionych włosach. Dałem już do zrozumienia, że mówiono najwięcej o pannie
Helenie Podwalskiej, o jej zaletach powierzchownych i wewnęrznytch, o jej nadzwyczaj egzaltowanym kierunku
umysłowym, pod względem literatury, sztuki, a przedewszystkiem, religji, o jej głębokiem uwielbieniu dla ks.
Zygmunta Stodolskiego, o jej postach, umartwieniach
i ekstazach — i znowu o jej wdziękach i doskonałościach salonowych, i o tem nakoniec, jaka to szkoda, że osoba tak
piękna, tak miła, tak wykształcona i tak dystyngwowana, nie może "zrobić partji," najpierw z powodu, iż ma tylko dwa
dzieścia tysięcy posagu, a potem z powodu, iż ma już o dziesięć lat więcej od panny Cecylji, a o jedenaście lat więcej
od panny Wandy. Jednem słowem, zliczywszy i zesumowawszy wszystko co mówiono, p. Zamecki mógł pożegnać p.
Trzeeieszczakiewiczowę z tem przekonaniem, że panna Helena Podwalska posiada po części przymioty, stanowiące
pierwszy stopień kwalifikacji do domu obłąkanych, po części zaś, jest starą panną, schodzącą z pola, nieposażną, a
pomimo to polującą na bogatego męża. P. Zamecki słuchał tego wszystkiego z wielkiem zajęciem, i jakkolwiek sam
nie objawił żadnego zdania, zdawał się niezmiernie uszczęśliwionym ze spotkania z p. Trzecieszczakiewiczową, a
żegnając ją przyrzekł złożyć jej swoje uszanowanie, dziś lub jutro, o pierwszej po południu, wśrod ciągłych zapewnień
z jej strony, że wizyta tego rodzaju uszczęśliwi ją i zaszczyci nad wszelki wyraz. Ktokolwiek bywał nieco w świecie,
ten zrozumie od razu, że pani Trzecieszczakiewiczowa dopełniała jedynie formy towarzyskiej, ogólnie przyjętej, i że w
gruncie rzeczy, wzdrygała się na myśl wszelkiej bliższej zażyłości z tak jawnym bluźniercą i Antychrystem. Nie
zrozumiała tego wszakże Wandzia, i w naiwności siedmnastej wiosny swojego życia, łamała sobie główkę nad tem, dla
czego la chere tante zapraszała tak usilnie p. Zameckiego, tego prozaicznego człowieka, ulepionego z "gliny
niewysuszonej w słońcu ducha, nie zwilżonej rosą eteru" — jak się wyraził o nim młody poeta "Przeglądu
Codziennego," który w oczach panny
Wandy, i w porównaniu ze zwykłemi glinianemi utworami wszechmocy boskiej, chodzącemi na dwóch nogach, by!
tem, czem jest filiżanka z Sevres w porównaniu z niepolewanym garnkiem kołomyjskim. Nie pomogło to bynajmniej
pannie Wandzie do zrozumienia głębokich zamiarów kochanej ciotki, że wróciwszy do domu, otrzymała około
dwunastej godziny rozkaz uczesania włosów w pewien sposób, i włożenia pewnej lila sukienki, w której jej było
bardzo do twarzy, i ulokowania się w salonie z "Wypisami Cegielskiego" w ręku, podczas gdy pannie Cecylji polecono
o dwa pokoje dalej ćwiczyć się w pokonywaniu owych nieskończonych trudności, jakie wynikają z niepodobieństwa
jednoczesnego tłuczenia dziewięćdziesięciu klawiszów, dziesięcioma tylko palcami. O ile zmiarkowałem, jako
człowiek niemuzykalny, jest to właśnie szkopuł, o który rozbijają się najgenialniejsze usiłowania wszystkich
znakomitych i najznakomitszych egzekutorów, i tak długo sztuka ich nie wyrzeknie nam ostatniego swojego słowa,
póki nie rozwiąże tego dziewięćdziesięciodźwięcznego problematu, ku zbudowaniu i roskoszy uszu naszych.
Gdy w ten sposób panna Cecylja to dążyła galopem, to znowu pielgrzymowała powoli i mozolnie od basu do wiolinu i
napowrót, panna Wanda przewracała kartkę po kartce w książce Cegielskiego, a pani Trzecieszczakiewiczowa,
powierzywszy Żolcia pokojówce, wyglądała z okna, aby interesujące to indywiduum nie użyło za mało albo za wiele
komocji na chodniku przed domem,
p. Zamecki wybrał sobie zajęcie wymagające niemałego stopnia cierpliwości. Od dłuższego czasu stał pod drzwiami
pomieszkania, znajdującego się na dole, w głębi wielkiego dziedzińca jakiejś ogromnej kamienicy, zajętej przez
nieskończoną ilość lokatorów. U drzwi nie było ani klamki, ani dzwonka, ani też jakiegokolwiek innego śladu
rokującego nadzieję, iż po dłuższem pukaniu i czekaniu, wstęp tędy będzie otwarty. P. Zamecki stukał na przemian
mocno i lekko, potem podchodził do okna i pukał w szybę, potem zaglądał przez okno do środka i ruszał ramionami,
potem wracał do drzwi i znowu pukał w nie zawzięcie, i znowu szedł do okna, wołając: — Karolu! Karolu! jak gdyby
chciał wskrzesić do życia kogoś pogrążonego w śmiertelnym letargu, i wyczerpawszy wszystkie te sposoby, zaczynał
da capo z równym skutkiem.
W zwykłych warunkach, zdawałoby się, że ów Karol, którego wołał po imieniu p. Zamecki, albo umarł, albo leży na
katafalku, i raz na zawsze przestał przyjmować odwiedziny. Musiała atoli być jeszcze trzecia ewentualność możliwą w
tym wypadku, skoro p. Zamecki ile razy zaglądnął do okna, z podwojoną natarczywością przypuszczał szturm do
drzwi, w przestankach przykładając ucho do szpary, którą w nich odkrył. W istocie, nie potrzeba było nadzwyczaj
dobrego słuchu, aby i z większego oddalenia usłyszeć donośne chrapanie, rozlegające się w pokoju. Było to przeciągłe,
systematyczne chrapanie człowieka nie trapionego niespokojnemi snami,
ani wyrzutami sumienia, i używającego wczasu w całej jego pełni i słodyczy, bez względu na to, że dokoła panował
ruch i gwar dzienny, i że słońce stało tak wysoko na niebie, jak tylko wydrapać się mogło pod pięćdziesiątym stopniem
północnej szerokości, w miesiącu maju. Nakoniec atoli skrzypnęły jakieś inne drzwi w głębi sieni, i pokazała się w
nich głowa kobieca.
— Wszak tu mieszka p. Karol Skryptowicz? — zawołał p. Zamecki uradowany tym objawem czuwania w tak sennem
ustroniu.
— Tu, ale... nie ma go w domu... wyszedł... P. Zamecki rozśmiał się w głos na tę odpowiedź, darą nader niepewnym i
wahającym się tonem, bo osoba, z którą mówił, zdawała się niepospolicie zakłopotaną.
— Niech mię pani będzie łaskawa wpuścić, ja wiem, że spi, widziałem go przez okno! Mam pilny interes do niego.
— A, to p. Zamecki! Przepraszam pana, bardzo przepraszam — ale mój mąż tak jest strudzonym....
— Czy dawno położył się spać?
— O, niedawno... Zaraz! Dziś mamy piątek... tak, położył się w środę wieczór, i nie kazał się budzić pod żadnym
warunkiem.
— No, to już się przecież przedrzymał nieco! Pani pozwoli, że go zbudzę ? Wszak nie objawił może zamiaru, iż chce
przespać resztę dziewiętnastego stulecia, jakoteż część dwudziestego ?
P. Skryptowiczowa nie zdawała się mieć
najmniejszej pewności w tej mierze, i jakkolwiek zaprosiła p. Zameckiego do bawialnego pokoju nie podobna było
przekonać jej, iż sen jej małżonka może być przerwanym po czterdziestu godzinach bez obawy o jego zdrowie.
— On pracuje tyle, i z takiem natężeniem... głowa go rozboli, jeżeli się nie wywczasuje!
— Biedaczysko! Ale już ja to biorę na moją odpowiedzialność, i zbudzić go muszę koniecznie. — I pomimo wszelkiej
opozycji ze strony p. Skryptowiczowej, p. Tadeusz przystąpił natychmiast do wykonania tej groźby, wtargnął bowiem
do sypialni p. Karola i wielkim głosem, o dwa cale od ucha, jął mu opowiadać o pięknościach dnia wiosennego, i o
innych korzyściach czuwania, co gdy nie pomogło, p. Tadeusz wziął swego przyjaciela za barki, podniósł go i posadził
na łóżku, odsuwając mu z oczu ogromną niemiecką szlafmycę.
— Jak się masz kochany Tadeuszu? — mruknął p. Karol, i nie czekając na odpowiedź, obrócił się do ściany i począł
chrapać na nowo.
— A niechże cię nie znam! — wyjęknął p. Zamecki w rozpaczy, oglądając się po pokoju, jak gdyby szukał pomocy. —
Jak to — dodał, zbliżając się do biurka — otóż, jak babcię kocham, mój list, pisany jeszcze w marcu, pieczątka i
koperta nietknięte! O, Karolu, Karolu!
— Hm, list — ozwał się ósmy z braci śpiących — ist! Ja... ja wiedziałem, o czem mi piszesz.
— Zkądże mogłeś to wiedzieć?! Pisałem ci
najpierw, że los, któryśmy żartem kupili do spółki wygrał . złr. i że ci bank wypłaci twoją połowę.
— To niech sobie płaci, co mi do tego? Tu nastąpiło andante maestoso chrapania.
— Ależ Karolu, pisałem ci także, że zamierzam się żenić!
— A... żenić? Żeń się, Tadziu. To bardzo dobry zamiar.
— Otóż pisałem ci, z kim się chcę żenić, i zasięgałem twojej rady, a między innemi donosiłem ci, że nim będę miał
żonę, chciałbym...
— O, pewnie, chciałbyś mieć indult...
— Zbudźże się już raz, śpiochu! Pisałem ci, że chciałbym mieć córkę, i że wyświadczysz mi przyjacielską przysługę,
jeżeli mi ją znajdziesz.
— Co? córkę?! — zawołał p. Skryptowicz, otwierając po raz pierwszy oczy, i siadając na łóżku z własnej i
nieprzymuszonej woli. — Zkądże ja ci wezmę córkę?
— Wszystko to mogłeś wyczytać z tego listu, którego dotychczas nie rozpieczętować. Wiesz ty, że jako przyjaciel,
kolega i człowiek uczynny, mógłbyś zejść świat wzdłuż i wszerz, nimbyś dobrał parę do siebie?
P. Skryptowicz zarumienił się i nie mówiąc ani słowa, porwał i zaczął skwapliwie czytać list, który od sześciu tygodni
leżał na jego biurku.
ROZDZIAŁ II.
Nie skończyłem w poprzednim rozdziale sprawozdania o rozmowie p. Zameckiego z p. Skryptowiczem, z obawy, bym
nie naraził czytelnika na takie same rozczarowanie, jakiego doznał p. Tadeusz przy tej sposobności. Rozmowa ta nie
miała bowiem na razie najmniejszego rezultatu, z powodu, iż p. Skryptowicz czuł się zbyt znużonym, by mógł
rozważyć dokładnie treść odczytanego listu i wyrzec o niej swoje zdanie. Wszystkie zaklęcia p. Zameckiego były
bezskutecznemi, przyjaciel jego oświadczył stanowczo, iż ból głowy nie pozwala mu w tej chwili ani czuwać, ani
myśleć, i że przed godziną szóstą wieczór żadna potęga fizyczna lub moralna nie byłaby w stanie zniewolić go do tak
nadzwyczajnego natężenia. P. Tadeusz nie wiedział, czy ma śmiać się, czy gniewać, w końcu atoli, przyzwyczajony już
snać do sposobu życia i zwyczajów p. Karola, pogodził się ze swoim losem i odszedł, otrzymawszy solenną obietnicę,
że najpóźniej o godzinie ósmej, p. Skryptowicz pojawi się w restauracji, w której miano wspólnie zjeść wieczerzę,
napić się piwa i uradzić, co było do uradzenia. Ten obrót rzeczy sprawił, iż panna Cecylja nie nadaremnie dręczyła
uszy całego są
siedztwa swojemi gamami, podczas gdy panna Wanda nie nadaremnie badała piękności poezji polskiej w książce
Cegielskiego, p. Zamecki bowiem, nie mając nic innego do czynienia, poszedł do p. Trzecieszczakiewiczowej i zaraz
na wstępie miał sposobność przekonać się, o ile znośniejszym musi być pobyt w domu, w którym kwitnie poezja, od
pobytu wśród zagorzałych zwolenników i zwolenniczek fortepianu. P. Trzecieszczakiewiczowa podzielała to zdanie i
nie omieszkała opisać tego p. Zameckiemu, jak mocno dziękuje niebiosom, że Wandzia, jej siostrzenica, nie podziela
zamiłowania "Cesi" i "Helenki" w muzyce, należy bowiem albo grać doskonale, albo wcale nie grać na fortepianie, a
lada jakie brząkanie jest nieznośnem i irytującem nerwy. Natychmiast też Wandzia otrzymała polecenie pójść i
powiedzieć Cesi, "aby już raz dała pokój tym ćwiczeniom." Gdy się oddaliła ta młoda osóbka, p.
Trzecieszczakiewiczowa jęła zachwycać się nią nad wszelki wyraz, i opowiadać, jakie to jeszcze naiwne, a jakie dobre
stworzenie, a jakie młode i potulne jak wosk, z którego wszystko da się ulepić. Wprawdzie jeszcze główka
przepełniona poezją, ale to rzecz prawie nieunikniona w tak młodym wieku, i wyszumi to prędko, zwłaszcza gdy
wszystkie skłonności Wandzi wskazują, że będzie ona kiedyś bardzo dobrą gospodynią. Nie ma też najmniejszej
wątpliwości, że będzie dobrą żoną. chociaż jeszcze za wcześnie myśleć o tem, i w ogóle Wandzia nie prędko wyjdzie
za mąż,zważywszy, że nie ma posagu, a w dzisiejszych
czasach nikt nie zechce dziewczyny ubogiej, chociażby pięknej, skromnej i starannie wychowanej. P.
Trzecieszczakiewiczowa zwierzyła się z tego powodu p. Zameckiemu, jak mocno wyrzuca sobie, iż zmuszoną się
widzi wprowadzać swoją siostrzenicę w domy, w których są panny posażne i przyzwyczajone do życia wystawnego i
zbytkowego. Osobliwie zaś nie na rękę jej jest ta poufała zażyłość z Podwalskimi, od której jednakowoż uchylić się nie
może, bo od dziecinnego wieku najściślejsza przyjaźń łączy ją z panią Podwalską. Jest to osoba niezmiernie zacna,
trochę może do przesady pobożna, ale tłumaczy się to zmartwieniami, których doznała i doznaje. A głównie z powodu
córki. Helenka jest niezawodnie bardzo milą osobą, ale to, niestety przyznać trzeba, że nie postępuje ona sobie wobec
matki tak, jak powinna. Bywa nieraz kapryśną, opryskliwą, a przytem trwoni majątek swój i matki, na co p. Podwalska
w słabości swojej pozwala, bo nie może oprzeć się żadnemu zachceniu córki, jedynaczki. Już to jedynaczki zawsze
bywają trochę popsute: dla Wandzi jest to wielkiem szczęściem, że nie ma rodziców, bo byłaby niezawodnie także
zepsutem dzieckiem — ale niem nie jest, albowiem p. Trzecieszczakiewiczowa mimo miłości swojej dla tak bliskiej
krewnej, a do tego sieroty, trzyma ją w wielkim rygorze. Gdyby pani Podwalska postępowała w ten sposób ze swoją
córką, wszystko byłoby inaczej. Tak zaś, jak rzeczy stoją, już i wioska i kamienica zadłużone są ogromnie, i kredytu
prawie już nie ma.
Wszystko to zresztą dałoby się przeboleć, gdyby Helenka nie była tak lekkomyślną w każdym kierunku. P.
Trzecieszczakiewiczowa nie lubi, broń Boże, ani powtarzać, ani słuchać tego, co ludzie mówią, ale mówią, i nikt im
tego zabronić nie może. Przy tem nie da się zaprzeczyć, że Helenka w istocie zbyt długo i bez potrzeby brała lekcje od
wielkiego mistrza tonów, i to zawsze wieczorami, po parę godzin dziennie, podczas których matka nie śmiała wchodzić
do pokoju. Później ni ztąd ni zowąd zachciało jej się uczyć literatury, i jak przedtem wielki mistrz tonów, tak potem
wielki historyk Kryspin nie wychodził prawie od pp. Podwalskich. Ludzie to wszystko widzą, opowiadają, przesadzają,
świat jest bowiem do gruntu złym i karmi się obmową, jak chlebem powszednim. A już, nakoniec, co się tyczy p.
Alfreda, to i świat nie winien. Siedem lat z górą trwa ten stosunek, i p. Podwalska sama ze łzami w oczach zwierzyła
się p. Trzecieszczakiewiczowej, jakie ztąd wynikły skutki fatalne — a dotychczas żadne namowy, żadne
przedstawienia nie były w stanie nakłonić Heleny, by albo wyszła za mąż za p. Zgorzelskiego, albo przynajmniej
zerwała z nim raz na zawsze. P. Podwalska ze względu na swoje religijne i moralne zasady nie przeżyłaby może tego
ciosu, gdyby Helenka nie wyszła za Alfreda, na wszelki wypadek atoli wypadałoby położyć koniec zgorszeniu i
obrazie praw boskich i ludzkich, wynikającej z takiego stanu rzeczy. Ale Helenka powiedziała sobie, że musi mieć
bogatego męża, i kto wie, czy nie postawi na
swojem. Głupich nie potrzeba siać, sami się rodzą. Tych zapust właśnie, niejaki p. Weinstein, bardzo bogaty
przechrzta, bywał bardzo często u p. Podwalskiej — p. Zamecki musiał go nawet tam spotkać. I o tych odwiedzinach
mówiono to i owo, czego powtarzać się nie godzi. Bądź co bądź, ze względu na nadwerężony stan majątku, Helena nie
powinna była stroić się tak kosztownie, jak tego nigdy przedtem nie czyniła...
— Pani dobrodziejko — przerwał w tem miejscu p. Zamecki, od dłuższego już czasu dający widome oznaki
niecierpliwości i oburzenia, które nie uszły uwadze p. Trzecieszczakiewiczowej, ale mylnie przez nią były rozumiane i
pobudzały ją tylko do coraz gorliwszego zajmowania się reputacją panny Heleny. Pani dobrodziejko, tego już nadto! P.
Weinstein bywał u p. Podwalskiej, ponieważ traktował z nią o pożyczkę, w skutek której za rok cały majątek jej i jej
córki stałby się był jego własnością. Wiem to doskonale, ponieważ wdałem się w ten interes i przeszkodziłem mu. Mila
mi nader konwersacja pani dobrodziejki, ale płeć jej nie pozwala mi przedłużać tej przyjemności, wyłuszczeniem
powodów, dla których sprawiłem ją sobie po raz ostatni. Żegnam panie, i jestem ich powolnym sługą.
Wyrzekłszy te słowa głosem drżącym od stłumionego gniewu, z drgającemi ustami, z roziskrzonym wzrokiem, p.
Zamecki wziął kapelusz, skłonił się jak mógł najzimniej, najgrzeczniej i najpoważniej, i wyszedł, zostawiając
skonfundo
waną p. Trzecieszczakiewiczowę, jakoteż obydwie jej panienki, które w tej chwili wbiegły były do pokoju, i nie mogły
pojąc, co mogło stać się powodem tak oczywistego zerwania dyplomatycznych stosunków, jakiego były świadkami.
Byłbym karygodnym nudziarzem, gdybym opowiadał obszernie, jak p. Trzecieszczakiewiczowa przyszedłszy do siebie
z osłupienia, dostała natychmiast spazmów, i jak wszystko skrupiło się na p. Trzecieszczakiewiczu, gdy wrócił z biura,
jakoteż na Wandzi. Dość będzie nadmienić, że Żolcio skomlił żałośnie, i że sprowadzony fiakrem dr. Czulicki puścił
mu krew z łapki, a p. Trzecieszczakiewiczowej zapisał kali bromatum z malinowym sokiem, tłumacząc jej oraz, iż
sztuka lekarska wobec psów i innych zwierząt okazuje się z konieczności mniej skuteczną, niź wobec ludzi,
zważywszy, iż zupełnie uzdrowić może tylko wiara, a tej pieski nawet tak rozumne i miłe jak Żolcio nie mają,
ponieważ nie posiadają duszy. P. Trzecieszczakiewiczowa zalała się łzami, i wyznała, że nie może pogodzić się z
myślą, aby Żolcio nie miał duszy, na co dr. Czulicki odpowiedział przytoczeniem kilkunastu ustępów z Pisma
Swiętego i z Ojców kościoła, uzupełniając niedostateczną ich powagę powołaniem się na ks. Zygmunta Stodolskiego.
Zacna matrona nie dala jednak za wygraną, ks. Stodolski powiedział jej był bowiem, iż Pan Bóg jest tak
wszechmocnym, że jeźli taka Jego wola, to i pies może mieć duszę. Dr. Czulicki odparł, że ks. Stodolski jest mężem
pełnym łaski i światła wyższego, który wie więcej, niż
wszyscy uczeni, i którego każcie zdanie, a więc i to, jest prawdziwem i trafnem. Co rzekłszy i utwierdziwszy p.
Trzecieszczakiewiczowę w wierze, uzdrowił ją i odjechał.
Piątek uważany bywa tu i owdzie jako dzień feralny, i tym razem był nim w istocie dla wszystkich prawie osób, z
któremi poznaliśmy się w ciągu niniejszego opowiadania. P. Zamecki nie mógł rozmówić się z p. Skryptowiczem, a
natomiast rozmówił się z p. Trzecieszczakiewiczową w sposób powyżej opisany a wcale nieprzyjemny. P.
Skryptowicz, zbudzony nim się wywczasował do woli, nie mógł zasnąć po odejściu p. Tadeusza, wdział szlafrok i
pantofle i chodząc w szlafmycy po całem swojem pomieszkaniu, zrzędził na żonę, że go dała zbudzić, i że spóźniła się .
obiadem, i że starała się wytłumaczyć ile możności z tych ciężkich przewinień. Nakoniec, gdy mu dano jeść,
skosztował łyżkę rosołu, poczem bez podania przyczyny, porwał talerz, łyżkę, i wszystko co było na stole, i wyrzucił
za okno, sam zaś wyszedł do swego pokoju, zatrzaskując mocno drzwi za sobą. P. Skryptowiczowa zaczęła płakać i
zwołała w kuchni radę wojenną, aby dojść, czego właściwie mogło brakować rosołowi, lub czego było za wiele.
Mężulek jej tymczasem ubrał się i wyszedł oświadczając, że idzie na obiad do restauracji, bo nie ma bynajmniej
zamiaru żywić się ropą zaprawioną niedokwasem węgla. Pani Skryptowiczowa wniosła ztąd, że rosół musiał być
przesolony i przydymiony, i poczęła płakać jeszcze mocniej, p. Skryptowicz zaś wyszedłszy za bramę
ochłonął z gniewu i irytował się już tylko sam na siebie, a po niejakim namyśle wrócił i przeprosił żonę, a nawet, ku
wielkiej jej radości, zdecydował się spożyć resztę obiadu i gderał już tylko w przestankach, biorąc do tego asumpt z
każdego ruchu żony i dzieci, z każdego sprzętu, który widział w pokoju, i z każdego słowa, które powiedziano.
Nakoniec, posiliwszy się, wydał parę kategorycznych poleceń i wyszedł na dobre, w niezłym stosunkowo humorze,
obiecawszy jedynie połamać kości kucharce, jeżeli nie zdecyduje się kupować lepszego mięsa, a urwać jej głowę, jeżeli
nie znajdzie lepszej śmietany.
Najbardziej atoli dał się ten piątek weznaki p. Alfredowi. P. Aron Goldstein obiegł nadaremnie wszystkich
kapitalistów, z którymi miał stosunki, żaden z nich nie miał ochoty powiększyć swojego zbioru autografów podpisem
p. Zgorzelskiego, zwłaszcza gdy każdy posiadał go już w kilku egzemplarzach. P. Goldstein zapewniał, że "połamał
sobie nogi" w usługach naszego bohatera, ale że czasy teraz są bardzo ciężkie, i taki brak gotówki "na placu, " iż u
miljonera nawet nie znalazłby dziesięciu reńskich, gdyby go wziął za nogi i trząsł w powietrzu przez pół godziny. Ba
— gdyby p. Zgorzelski dał jaki "drugi podpis." znalazłyby się może pieniądze, nawet większe. P. Alfred odparł, że
gdyby chciał prosić kogo
o podpis, dostałby pieniędzy w banku, i nie potrzebowałby p. Goldsteina.
— Wiesz zresztą, że wkrótce ożenię się i zapłacę długi, których zresztą nie niani tak
wiele, bo wszystkie weksle zaintabulowane są na Kruchówce.
— No, ale z tą Kruchówką już tymczasem bardzo krucho. Jest bank, z dwudziestoma tysiącami, i drugich dwadzieścia
tysięcy wekslami, a cała Kruchówka warta dwadzieścia i cztery.
— Mniejsza o to, ja ci powiadam, że jeżeli, mi za dwie godziny nie przyniesiesz tysiąc reńskich, to — widzisz ten
rewolwer? Palnę sobie w łeb, i możesz sobie potem pisać na Berdyczów po tych szesnaście tysięcy, których ci braknie
z Kruchowki.
— Aj waj, poco tego, poco pan mówi takie straszne rzeczy! Tu jest Pinkas Rosenblum, on zaraz da tysiąc reńskich, ale
niech panna Podwalska podpisze weksel. On da i więcej.
— Jakże ty możesz być tak ograniczonym, abyś przypuszczał, że ktoś starający się o pannę będzie ją prosił o podpis na
wekslu!
— Inny nie może, a pan może: ja wiem, że pan może.
— Nie, nie zrobię tego na żaden sposób. Nie mogę tego zrobić. — Tu p. Alfred przeszedł się parę razy po pokoju w
głębokiem zamyśleniu, a nakoniec stanął przed Goldsteinem i popatrzył mu w oczy.
— Słuchaj — rzekł — czy Rosenblum poszedłby do panny Podwalskiej pytać się ją, czy to jej podpis?
— Aj waj, ja wiem już co pan myśli! To być nie może, ja nie robię takich geszeftów! Ja jestem faktor od złych i od
dobrych podpisów,
ale nie od takich.... — Tu p. Goldstein wielkim palcem prawej ręki wskazał przez swoje plecy znacząco w stronę, w
której znajdował się miejscowy sąd karny.
P. Alfred wpadł w srogi gniew z powodu insynuacji, połączonej z tym giestem, i postąpił sobie z p. Goldsteinem tak
sumarycznie, jak się często postępuje z żydem, od którego się nie spodziewa dostać pieniędzy, t. j. wyrzucił go za
drzwi. Zmęczony tą operacją i pogrążony w czarnych myślach, bohater nasz siadł na sofie i włożywszy ręce w próżne
kieszenie, w niemej zadumie wlepił oczy w drzwi, po za któremi znikł p. Aron. Trwało to z kwandrans, po którego
upływie dało się słyszeć pukanie.
— Kto tam?
Drzwi odchyliły się lekko i ukazała się w nich postać tego samego rodzaju, co Goldstein, ale więcej ruda, zyzująca i
chuda. Postać ta wsunęła się do pokoju tajemniczo, i zdjąwszy poprzednio kapelusz, uchyliła jarmułki dla wyrażenia
większego jeszcze uszanowania, rozglądając się przy tem na prawo i na lewo.
— Czego chcesz?
— Proszę jasnego pana, ja jestem Simche Berger. Ja nie jestem żaden faktor, ja jestem sam kupcem. Poco jasny pan
wdaje się z tymi faktorami? To cygany! Ja myślę, że jasny pan potrzebuje pieniądzy ? No, może jest jaki podpis ?
— Zamknij drzwi, i chodź tutaj.
P. Simche Berger uskutecznił to polecenie, wyjrzawszy poprzednio na kurytarz, i zbliżył się
do p. Alfreda na palcach, jak gdyby najmniejszy łoskot mógł przeszkodzić zawarciu interesu tak delikatnej natury.
— No, a kto podpisze ? — zapytał po cichu.
— Panna Helena Podwalska, moja narzeczona.
— Cś, cś, zauważył p. Simche, kiwając głową w prawo i w lewo. Taka piękna panna, hrabianka! To ona sama
podpisze?
— Czy myślisz może pójść do niej i pytać się, czy podpisała:
— A gdzie tam! Ja przecież wiem, że to nie wypada. Jaśnie pan może być pewnym, że u ranie nikt nie będzie widział
tego podpisu. Jaśnie pan włoży weksel w kopertę, i zapieczętuje ją swoją pieczątką, a ja na terminie oddam ją
nietkniętą. A dużo jaśnie pan potrzebuje pieniędzy?
— Tysiąc reńskich.
— No, niech jaśnie pan zrobi weksel na tysiąc pięćset, i niech jaśnie pan weźmie podpis, a ja tu będę za dwie godziny i
przyniosę pieniądze. Oto jest blankiet.
P. Simche wyszedł, a p. Alfred odsunął szufladę w stoliku stojącym obok sofy, i począł przerzucać znajdujące się tam
papiery. Było tam wiele listów i biletów od Heleny, podpisanych jedynie jej imieniem chrzestnem. Po dłuższem
szukaniu atoli p. Alfred znalazł list z podpisem: "Helena Podwalska". Nie tracąc czasu, przystąpił do okna, położył
blankiet wekslowy na podpisie i dość śmiałą ręką przekopjował go ołówkiem. Następnie
wrócił do stolika i po ołówku wypełnił podpis atramentem, i posypał go starannie piaskiem. Porównał jeszcze kopię z
oryginałem, uśmiechnął się i powiedział sam do siebie:
— Nikt nie może wiedzieć, do czego mu się przydadzą listy miłośne. Jest to niezły zwyczaj, chować takie szpargały...
Jednakowoż — dodał po chwili, i nie dokończył frazesu. Zamyślił się na nowo, chodził niespokojnie po pokoju, a
nareszcie porwał kapelusz i rękawiczki i popędził do mieszkania p. Podwalskiej.
Pomieszkanie to znajdowało się na przedmieściu, i łączyło w sobie komfort miejski z przyjemnościami wiejskiem!.
Składało się z dworku dość okazałego, oddzielonego od ulicy pięknemi żelaznemi sztachetami i podwórzem
ozdobionem gazonami i kląbami kwiatów. Ściana z dzikiego winogradu zasłaniała leżące na boku zabudowanie
gospodarskie, za dworkiem zaś rozciągał się ogród dość obszerny, starannie utrzymany i otoczony parkanem. Pani
Podwalska najmowała tę realność po części dla świeżego powietrza, po części z oszczędności, aby nic zajmować
droższego pomieszkania we własnej kamienicy w mieście, poczęści zaś dla tego, aby nie mieszkać pod jednym dachem
z lokatorami, których obyczaje religijne i domowe nieraz niejedno pozostawiały do życzenia. Jeden z nich jadał mięso
w samą wilję Wniebowzięcia, o drugim wiadomem było, że nie bywa nigdy w kościele, trzeci nakoniec większe
jeszcze dał zgorszenie, albowiem wydał córkę za luteranina. Pani Podwalska przedsiębrała
kilka razy puryfikację, i pozbywała się tych niedowiarków, ale cóż, po złych katolikach sprowadzali się
bezwyznaniowcy, a gdy tych awizowano, kamienica długo stała pustką i nie niosła intraty, aż nakoniec władza dla
ściągnięcia zaległości podatkowych zaprowadziła sekwestr i powynajmowała apartamenta bez najmniejszego względu
na uczucia i przekonania właścicielki domu. Od tego czasu pani Podwalska wyprowadziła się na przedmieście,
odprawiwszy poprzednio za radą ks. Stodolskiego dziewięciodniowe nabożeństwo na intencję nawrócenia się tych
wszystkich, dla których państwo' jest jedynym bogiem, a fiskus jego najwyższym prorokiem, i którzy mniemają, iż
godziwą jest rzeczą grabić bliźniemu jego dochody z innego powodu, jak z powodu nieuiszczenia dziesięciny,
mesznego, lub tym podobnych danin. Ksiądz Stodolski znajdował zresztą, iż ustronie w którem schroniła się była ta
zacna matrona, jest nadzwyczaj miłem — często też dla wytchnienia wyszedłszy na przechadzkę, kierował kroki swoje
w tę stronę, bez względu na porę dnia lub roku. Wypadek taki zdarzył się był właśnie w chwili, w której i pan Alfred
powziął zamiar podobny i wykonywał go pieszo, z przyczyn zbyt może jasno wyłuszczonych, wzgardziwszy
ofiarowaną mu natrętnie pomocą rozmaitych dorożkarzy i fiakrów. Pani Podwalska, pod wielką parasolką
ciemnobrunatnego koloru, wydawała rozkazy stróżowi, zajętemu nateraz w charakterze ogrodnika na kląbach przed
dworkiem, gdy ksiądz Zygmunt przechodził poprzed sztachety i ujrzawszy ją,
wstąpił na moment. Pani Podwalska podwójnie była wdzięczną przypadkowi, który to sprawił, jeżeli bowiem zawsze
pragnęła z świętobliwych ust tego wzorowego kapłana czerpać światło nadziemskiej prawdy i nauki, to dzisiaj, jak
mówiła, ciężyło jej coś szczególnie na duszy i niezmiernie potrzebowała jego rady. Gdy więc oglądnięto dalie,
balsaminy, narcyzy i rezedy, i gdy przecudna pogoda zapraszała do pobytu na dworze, pani Podwalska poszła z
księdzem do ogrodu i tam wynurzyła przed nim stan swojego sumienia.
Powodem jej strapień była Helenka. Nie ulegało to już żadnej wątpliwości, że podobała się niezmiernie panu
Zameckiemu. Nie byłoby w tem nic złego, owszem, partja pod każdym względem świetna. Jeden tylko, ale bardzo
ważny nasuwał się skrupuł zacnej matronie: czy można wydawać córkę za farmazona, za jawnego bluźniercę, którego
dusza ponoś na wieki już jest potępioną i stwardniała w grzechu, jak glina w ogniu piekielnym ?
Ksiądz Zygmunt bez wahania się uspokoił panią Podwalska w tej mierze. Niejedna święta pańska bywała żoną takiego
grzesznika, i nieraz zdarzało się, że była ona pośredniczką cudu. albowiem poganin przejrzał jak Szaweł i nawrócił się.
Co do p. Zameckiego nie ma wprawdzie tej nadziei, należy atoli uwzględnić, że Niebo pokarało go bogactwami,
któremi jak wielbłąd objuczony, nie wnijdzie do królestwa wiecznego. Zostaną one tu na ziemi, ' i obrócone być mogą
na chwałę bożą. Synowie szatana bywają częstokroć szczo
drobliwymi dla swoich żon, jeżeli te są pięknemi, i panna Helena może się stać narzędziem, za pomocą którego złoto
Lucypera już za życia pana Tadeusza w znacznej części obrócone być może na świętobliwe cele. Po śmierci zaś, która
długo omijać nie może jawnogrzesznika, jej niewątpliwie zapisze majątek, nie ma bowiem bliższych krewnych, a dalsi
sami posiadają znaczne majątki. Należy atoli użyć wszelkiej przezorności, i zniewolić go, ażeby przed ślubem część
majątku darował, albo przynajmniej zapisał żonie. Wszystko to można uczynić, byle intencja była czystą, i skierowaną
ku największej chwale Pańskiej.
Pani Podwalska nie wątpiła, że Helena, zostawszy raz panią Zamecką, zdoła wprawdzie nie nawrócić męża, ale zawsze
nakłonić go do wielu ustępstw, przedewszystkiem zaś dysponować jego kasą, nader dobrze napełnioną i niezbyt
szczelnie zamkniętą. Lecz tu nie koniec skrupułów. Wszak księdzu Zygmuntowi znanym jest aż nadto dobrze ten
nieszczęsny stosunek Heleny z p. Zgorzelskim. Po tem, co się stało, głos ludzi i głos sumienia nakazuje nie zrywać z
nim — byłoby to może grzechem śmiertelnym!
Ksiądz Zygmunt, w odpowiedzi, rzucił na panią Podwalska surowo strofujące spojrzenie. Był on pasterzem dusz i
lekarzem sumień takim — jeżeli się godzi używać tu świeckiego porównania — jakimi bywają nieraz lekarze ciała. Nie
cierpią oni, ażeby chory użalał się na objawy boleśne, o które go nie pytali, i których mu doświadczać nie. pozwolili.
Chory, który ma apetyt
na słodkie potrawy wówczas gdy nauka twierdzi, że powinien pożądać kwaśnych, jest już nader niesfornym pacjentem
— gdyby zaś ośmielił się czuć gorąco w chwili, gdy zdaniem lekarza powinien mieć zimne dreszcze, byłby
buntownikiem przeciw powadze nauki i miałby się z pyszna. Podobnie i ks. Stodolski nie cierpiał, by sumienie jego
owieczek przemawiało z własnej inicjatywy, najmniej zaś, by poważało się ustawiać samo djagnozę grzechu
śmiertelnego, która była jego rzeczą, jako spowiednika. Nie tylko więc wzrokiem, ale i słowy ostremi skarcił panie
Podwalską za to, co nazwał rozpaczaniem o miłosierdziu bożem i o władzy kościoła, wobec której gładzą się i nikną
grzechy najśmiertelniejsze, jak wrzód pod żelazem chirurga. Snać atoli szatan zwątpienia zbyt głęboko utopił był swoje
szpony w sercu tej niewiasty, jakkolwiek bowiem skruszona wiła się prawie w prochu pod gromami wymowy ks.
Zygmunta, i płakała, i całowała go w rękę tak, że druty ciemnobrunatnej parasolki dostały się w niebezpieczne
sąsiedztwo z jego anielskiemi oczami — jednakowoż zawołała z łkaniem:
— Księże! Ojcze! Przebacz — ta myśl trapi mię pomimo mej woli, ona mię prześladuje nocami — lęk jakiś okropny
sen mi odejmuje! Wierzę mocno, że grzechy mogą być odpuszczone, przebaczone, odpokutowane, ale powiedz mi
ojcze, powiedz, że tutaj grzech nie trwa ciągle, że obraza Boga jest zmazaną! Wszak to dziecko, to dziecko, o którem
wiesz księże — ono żyje, wyrzucone na nędzę, na hańbę, na znęcanie się i urągowisko
obcych ludzi! Gdybym przynajmniej wiedziała, gdzie ono jest, przytuliłabym je, zajęłabym się niem — wszak to
dziecko mojej córki! Ach, czemuż Helenka tak chciała koniecznie, czemu kazała wziąć je, zgubić gdzieś bez śladu!
Ona jakaś silniejsza jest odemnie, nie czuje tego, czy lepiej umie ukryć swoje uczucia — wszak nieraz padałam jej do
nóg, całowałam ją po rękach, błagałam ją o to dziecię! Od sześciu lat, ani modlitwa, ani twoje słowa i napomnienia
ojcze, nie mogą odpędzić odemnie tej myśli; nieraz gdy na chwilę zostanę sama, słyszę jak coś kwili żałośnie, i wiem,
o wiem dobrze, że to temu dziecku ktoś wyrządza krzywdę, ktoś obcy. zły, nieczuły. Niestety, Helenka jest
nieubłaganą!...
— Napisano jest: jeżeli cię gorszy twoja ręka, utnij ją; jeżeli cię gorszy twoje oko, wyłup je! Helena ma słuszność,
stało się złe, ale naprawiać go nie można, bo toby dało zgorszenie. Dziecię to jest dziecięciem grzechu — precz z niem,
a jeżeli cię to boli, znoś twój ból jako pokutę i karę niebios, i słuchaj kościoła, aby ta pokuta i kara nie dosięgła cię tam,
gdzie już nie ma przebaczenia! Przestań więc pani jęczeć i płakać, i myśl lepiej o przyszłości swojej córki, którą
naraziłaś i jeszcze narazić możesz twoją słabością. Miej pani zawsze w myśli to, co ci już tylekroć mówiłem. Potrzeba
wam środków materjalnych, których wam wkrótce zabraknie, a bez których nie zdołacie dać Bogu zadośćuczynienia za
wyrządzoną mu obrazę. Bóg sam podaje wam
te środki; bierzcie je i czyńcie co możecie na jego chwałę.
— Ale czy uda się wziąć? — zagadnęła pani Podwalska, która powoli przychodziła do siebie, dzięki bezwzględnej
ufności, jaką pokładała w księdzu. — Zamecki może się dowiedzieć...
— Zamecki, o ile uważam, zbyt jest zajęty Heleną, by dał wiarę pogłoskom, które musiały już dojść do jego uszu.
Potrzeba atoli postępować sobie z nim roztropnie. Pani mianowicie, powinnaś okazywać się niechętną jego zabiegom,
tak, aby Helenka na oko wbrew woli pani przyrzekła mu rękę. Powiesz mu pani, że sumienie nic pozwala ci dawać
własnego dziecka człowiekowi bez religji. To podnieci go coraz bardziej,i obudzi w nim nadzieję, że wydzierając ci
córkę, wydrze ją oraz kościołowi. Cel dobry i chwalebny pozwala dopuścić się tej niewinnej obłudy. W końcu
ulegniesz pani prośbom córki i jego naleganiom, ale pod warunkiem, aby dał pewną sumę na przytulisko dla chłopców,
które zamierzają utworzyć tutaj księża Zgromadzenia apostolskiego Św. Jakóba z Kompostelli. Niechajby dał
dwadzieścia tysięcy, nie zrobi mu to uszczerbku. Chłopcy ci mają uczyć się rzemiosł, to pochlebi jego
materjalistycznym przekonaniom — a ponieważ przedewszystkiem zbudowaną być ma kaplica, więc pani będziesz
miała wielką, bardzo wielką zasługę przed Rogiem.
Pani Podwalska raz jeszcze ucałowała rękę ks. Zygmunta, i nazwala go swoim dobrodziejem, swoim pocieszycielem,
swoim aniołem stróżem,
dziękując mu za jego ojcowskie rady. On zaś błogosławiąc złożył ręce nad jej głową, uśmiechnął się dobrodusznie i
rzekł:
— Moja duszyczka bardzo jeszcze słaba i chwiejna w wierze, ale modlitwa i łaska poświęcająca zrobią swoje! —
Poczem przyjął zacny kapłan zaproszenie na kawuńcię z doskonałą śmietanką, bo pani Podwalska, mieszkając na
przedmieściu, trzymała własne krowy.
Zapyta kto może, dla czego ks. Zygmunt nie pozwolił p. Podwalskiej pójść za popędem serca w tej sprawie, która ją tak
szczerze i głęboko trapiła? Może nie miał nadziei, by się udało ugiąć Helenę, a może był tego zdania, że gdyby
pobożne owieczki nie miały ciągłych zgryzot i wyrzutów sumienia, to nie dość często uciekałyby się do duszpasterza i
wskutek tego osłabłyby w wierze.
Podczas gdy tak dramatyczna scena odgrywała się w ogrodzie, widownią jeszcze dramatyczniejszej było wnętrze
dworku p. Podwalskiej, do którego wpadł był p. Alfred w chwili, gdy ona wraz z ks. Zygmuntem udawała się do
ogrodu. Ks. Zygmunt degustował już kawę, zbierając kożuszek grzanką, gdy jeszcze odgłos nader ożywionej rozmowy
dolatywał do jadalnego pokoju z budoaru panny Heleny.
Zróbmy użytek z prawa, którego nikt dotychczas nie zaprzeczył autorom, i podsłuchajmy treści tej rozmowy,
chociażby nam się to miało udać jedynie fragmentami. P. Alfred wszedł był do salonu, a ztamtąd do budoaru panny
Heleny
tak szybko, i z wyrazem twarzy tak "nie swoim," że jeden rzut oka wystarczył jej do poznania, iż sprowadza go
niezwykła jakaś okoliczność. Spojrzenie to, którem go przywitała, było badawcze, ale spokojne i tak chłodne przy tem,
że bohater nasz zatrzymał się na środku pokoju, jak gdyby nie wiedział, co ma mówić lub zrobić.
— Nie spałeś znowu — rzekła z flegmą. — Grałeś, nieprawdaż, i jak zwykle, nie miałeś szczęścia? Nie usiłuj wypierać
się przedemną — dodała, widząc ruch, który zrobił w tej chwili. — Wiesz, że byłoby to daremnem.
— Nie przyszedłem żalić się przed tobą, ani szukać pociechy, odparł ponuro. Wypierać się nie mam ani przyczyn, ani
ochoty. Porzućmy te żarty — dodał siadając na karle, naprzeciw niej, i wpatrując się w nią oczyma, w których
bezsenność i niepokój walczyły z usiłowaniem przybrania energicznego wyrazu. Przyszedłem rozmówić się z tobą
stanowczo.
— Stanowczo ? — zapytała, przeciągając ten wyraz, jak gdyby chciała udać lekkie zdziwienie O czem że my jeszcze
możemy mówić "stanowczo?" Sądziłam, że rozumiemy się zbyt dobrze, byśmy potrzebowali wyjaśniać sobie
cokolwiek. Najmniej zaś potrzebujemy, i możemy mówić "stanowczo" jedno z drugiem.
— Więc jednem słowem, powiedz mi, czy idziesz za Zameckiego, czy nie ?
— Nie wiem. Nie oświadczył mi się jeszcze. Sądzę atoli, że zrobi to temi dniami.
— A wówczas.... zostaniesz jego żoną?
— Dla czego mię pytasz, skoro nic wątpiszo tem? Czy jako długoletni przyjaciel domu, w życzliwości twojej odkryłeś,
że związek ten z tej lub owej przyczyny uczyni mię nieszczęśliwą,i chcesz mię ostrzedz przed niebezpieczeństwem,
które mi grozi? Czy Zamecki może w sekrecie narobił długów i zrujnował się? Czy ma jakie gusta kosztowne, w
skutek których w przyszłości grozi mu strata majątku? Czy nakoniec jak Sinobrody, morduje jednę żonę po drugiej, a
ja mam być także taką, z góry upatrzoną ofiarą?
— Heleno, jesteś bez serca, bez litości. Szydzisz ze mnie z taką zimną krwią, że nie mam nadziei, byś zrozumiała, co
się dzieje we mnie. Sama niezdolna przywiązać się do nikogo, chociażby tylko węzłem najlżejszej sympatji, nie
pojmujesz, że człowiek, którym pogardzasz, którego d pcesz jak robaka, może kochać, i to kochać namiętnie, do
szaleństwa. Kiedyś mi powiedziała, że nie będziesz nigdy moją żoną, ugiąłem się przed tym wyrokiem, bo nie miałem
prawa żądać ręki kobiety, którejbym nie mógł dać dachu i ogniska domowego, nie miałem prawa żądać, abyś wiązała
twój los z moją egzystencją gorzej niż zachwianą. Uśmiechaj się, o... śmiej się głośno, ale słuchaj. Nie myślę tracić
słów i frazesów, z którychbyś szydziła, powiem ci krótko, że nie zniosę nigdy, byś została żoną drugiego, i że
przeszkodzę temu.
P. Alfred zerwał się był, mówiąc te słowa, drżał i był bardzo blady, a pot zimny wystąpił mu na czoło. Helena
wpatrzyła się w niego spo
kojnie, jak przedtem, gdy wszedł do pokoju, ale wzrok jej nie zmięszał go tym razem. W twarzy jego było więcej
determinacji, niżby się kto spodziewał widzieć w tych pięknych, miękkich rysach.
— Przeszkodzisz temu ? — zapytała go. — Jakimże sposobem?
— Zabiję Zameckiego!
— Siadaj, mój Alfredzie, siadaj, i nie zmuszaj mię, mówić ci takie rzeczy, któreby miały pozór urągania albo
prowokacji, podczas gdy nie mam zamiaru ani urągać, ani prowokować. Siadaj i słuchaj mię spokojnie.
— Powtarzam ci, że go zabiję — zawołał p. Alfred w dzikiem, wściekłem uniesieniu.
— Nie, nie, nie zabijesz go, mój kochany, siadaj że, proszę ciebie.
— Wierz mi, albo nie wierz, wszystko mi jedno, wykonam moją groźbę prędzej, niż się kto spodziewa!
— Nie wykonasz jej wcale, i nie pojmuję, w jakim celu ją wygłaszasz. Jeżeli sądzisz, że zmusisz mię tym sposobem do
dania kosza Zameckiemu, to jesteś w błędzie. Wszak odmawiając mu mojej ręki, nie mogłabym zostać jego żoną;
przyjmując zaś jego propozycję, i narażając go na to, czem mu grozisz, zostawiam sobie jeszcze zawsze tę szansę, że
on zabije ciebie, a nie ty jego. Na tę szansę, mój drogi, ty się nie narazisz, jesteś za piękny, abyś chciał pozbawiać świat
jednej z jego najkraśniejszych żyjących ozdób, narażając się na kulę szlachcica, który bił się w dwudziestu bitwach i
posiada krzyż za odwagę
chociaż go nie nosi i nic chwali się nim nigdy. Siadajże, proszę ciebie.
— Ha, tego już za wiele... krzyknął p. Zgorzelski, i wydobył z kieszeni nie wielkie jakieś narzędzie, zaopatrzone
trzonkiem ze słoniowej kości. — Kobieto, będzie to zasługą przed Bogiem i ludźmi, zgładzić ze świata taki potwór,
jakim ty jesteś! Widzisz tę broń? Będzie dość, dla ciebie, i dla mnie. Przekroczyłaś wszelkie granice, potargałaś
wszystkie węzły, pchnęłaś mię na ostatnie krańce rozpaczy. Giń! Giń!
Podwójnemu temu wykrzyknikowi towarzyszył drugi odgłos także podwójny, ale znacznie słabszy. P. Alfred zwrócił
był rewolwer ku Hele nie, i ręką drżącą od wściekłości ciągnął za języczek tego morderczego instrumentu. Młotek
podnosił się i spalał z trzaskiem, znamionującym aż nadto wyraźnie, że broń nie była nabitą. Helena wstała była, gdy
podnosił rękę, i wyciągnęła dłoń ku niemu, wołając rozkazującym tonem:
— Połóż mi to natychmiast, tu, na stole! Czy ty mię masz za pensjonarkę, którą się straszy w ten sposób? Czy sądzisz,
żebym się zlękła, gdybym nawet nie miała pewności, że powyjmowałeś wszystkie naboje z rewolweru, nim go
przyniosłeś tutaj, dla odegrania tej komedji? Sądziłam, że masz więcej rozsądku, i że znasz mię trochę lepiej. Powiedz
mi wprost i bez ogródek, czego chcesz odemnie, bo wiesz, że nie ulegnę ani groźbie, ani przymusowi. Nie jesteś
stworzony na to, ażebyś mnie mógł przestraszyć.
Alfred cisnął rewolwer na ziemię, i popa
trzył się w koło, jak człowiek, który się budzi ze snu bardzo ciężkiego i niemiłego. Grał on niezawodnie komedję, ale
jako dobry aktor, przejął się był na wskroś swoją rolą, do tego stopnia, że wstrząśnienie, jakiego doznał, nie było o
wiele niniejszem, niż gdyby był na prawdę powziął i wykonał zamiar zamordowania Heleny i siebie. Na chwilę
oniemiał pod ciężarem śmieszności, na którą się naraził, lecz naraz oczy jego przybrały wyraz nowy, nie zwykły.
Wyglądała z nich złość trzeźwa, spokojna prawie jak owa zimna krew i duma, z jaką Helena przyjmowała jego
szamotania się poprzednie.
— Sądzisz — rzekł, że nie potrafię cię nastraszyć? Tym razem, ja ciebie przekonam, że jesteś w błędzie. Wszak chcesz
być panią Zamecką, chcesz mieć stodwadzicścia, tysięcy złotych polskich dochodu, chcesz mieć męża z dobrem
nazwiskiem, który ci zapewni świetną pozycję, ażebyś nią i pięknością twoją mogła błyszczeć w świecie?
— Chcę, i będę miała to wszystko. Mamże raczej zostać twoją żoną, abyś za kilka wieczorów przegrał w karty
wszystko, co mi zostało, i abyś mię później wywiózł za granicę, i sprzedał może za obopólną zgodą, jakiemu bogatemu
cudzoziemcowi? Mówiłam ci już, że wolę sprzedać się sama, od razu, i w sposób nie rażący oka ludzkiego. Nie mam
ochoty stać się przedmiotem handlu wywozowego.
— A jeżeli się nie znajdzie kupiec na
miejscu? Nie zapominaj, że nie dobiłaś targu, i że Zamecki może się namyśleó, zwłaszcza....
— Zwłaszcza, jeżeli co ?
— Jeżeli pójdę do niego, powiem mu wszystko i zaprotestuję przeciw waszemu związkowi w imieniu praw, które
mam, i których mi odmówić ani zaprzeczyć nie możesz.
— To jest groźbą! — zawołała Helena, i zamyśliła się, wzruszona po raz pierwszy od początku tej rozmowy. —
Powinieneś był zacząć od tego, wszak wiedziałeś, że ci uwierzę, jeżeli mi obiecasz zrobić coś niemęzkiego, podłego,
nieuczciwego! — To rzekłszy, zaczęła chodzić po pokoju, miotana widocznie sprzecznemi uczuciami. Alfred usiadł i z
tym samym, co pierwej, złośliwym wyrazem w oczach patrzył na nią, jak gdyby był dumnym ze swojego zwycięztwa.
Po chwili stanęła przed nim, oparła się ręką na poręczu karła, na którym siedział, i rzekła:
— Zdaje mi się, żem cię zrozumiała, chociaż nie domyślam się jeszcze, czego zamierzasz wymagać odemnie.
Miałabym niemal ochotę, pomięszać ci szyki, bo nie cierpię, by ktokolwiek korzystał ze swego położenia i dawał mi
czuć swoją przewagę nademną. Wszak mogę zrobić sama to, czem mi grozisz. Mogę powiedzieć Zameckiemu, wyznać
mu to wszystko, czegoby się mógł dowiedzieć od ciebie. Mogę dodać, że cię znienawidziłam, że potrzebuję pomocy i
obrony przed tobą. A wówczas, wiesz, coby zrobił Zamecki? Nie domyślasz się tego, bo twoje szlachetne porywy nie
sięgają dalej, jak twój niena
bity rewolwer. Wiesz — Zamecki wziąłby parę pistoletów, ale, rozumiesz, nabitych, i zaproponowałby ci, abyś z nim
w lesie, o dziesięć kroków, powtórzył tę scenę, której repetycja udała ci się tak wybornie przed chwilą, gdy siedziałam
naprzeciw ciebie, nie mając w ręku nic, oprócz wachlarza. Mogę mu opowiedzieć historję tej repetycji....
— Byłabyś w stanie!
— Byłabym! Wolę jednakowoż nie robić tego. Zamecki pognębia mię i bez tego swoją wyższością, chociaż nie miałam
sposobności ani potrzeby czuć się upokorzoną wobec niego. A więc — soyons amis, Cinna! Powiedz mi otwarcie
potrzebujesz pieniędzy ?
— Potrzebuję.
— I jesteś au bout de tes ressources; domyślałam się tego po heroicznych postanowieniach, z któremi tu przyszedłeś.
Jaki ty zabawny, mój "Alfie!" Czy nie lepiej było nie obwijąc rzeczy w bawełnę? Wszak wiesz, że skoro zostanę panią,
i osiądę na zamku w Ryiniszowie, nie będę stawiała kościołów ani klasztorów, a kasa moja będzie zawsze do twojej
dyspozycji. Teraz niestety, nie mam pieniędzy....
— Ale masz kredyt. Musisz mi podpisać weksel. Jestem w rozpaczliwem położeniu.
— Na jaką sumę?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy.
— To za wiele, stracisz to od razu. Weź teraz piec, a piętnaście dam ci po moim ślubie.
Kładę tylko ten warunek, abyś bywał u nas jak najrzadziej, póki nie pójdę za mąż.
P. Alfred wyjął z kieszeni blankiet, ale nie ten, który podpisał był sam poprzednio, wypełnił go, a Helena podpisała go
w miejscu, które jej wskazał. Poczem, nic tracąc czasu, wybiegł drugiemi drzwiami, aby nie musiał witać się i
rozmawiać z p. Podwalską i z ks. Stodolskini, przechodząc precz pokój, w którym ten ostatni pił kawę.
P. Simche Berger czekał już na niego pod drzwiami jego pomieszkania. Gdy się dowiedział, że zamiast jednego
tysiąca, ma pożyczyć pięć, począł robić trudności, których nie usunęło bynajmniej przedstawienie, że podpis panny
Podwalskiej jest prawdziwym, i że może pójść przekonać się o tem. P. Simche Berger był widocznie specjalistą,. od
takich podpisów, " których eskontowania nie podejmował się p. Aron Goldstein. Obstawał on koniecznie przy tem, że
na tak wielką sumę, potrzeba mu koniecznie jeszcze jednego podpisu, wskazując przytem, że słońce ma się już ku
zachodowi, a ponieważ, jak nadmieniłem, działo się to w piątek, więc za godzinę uczucie religijne nie pozwoli mu
zawierać wcale żadnego geszeftu, ani z prawdziwemi podpisami, ani z fałszowanemi. P. Alfred był przyparty do muru,
i kiedy p. Berger zaproponował mu, ażeby zaopatrzył weksel podpisem p. Tadeusza Zameckiego, wzbraniał się z
początku bardzo, potem coraz mniej, a nakoniec uczynił to, czego chciał p. Berger, i oddał mu weksel w zamian za .
złr. gotówką.
Jak widzimy, rozporządzono tego popołudnia w sposób dość szczodry "zlotem Lucypera. " Okrągłą wcale sumkę
przeznaczono na budowę kaplicy dla projektowanego przytuliska pod opieką OO. apostolskiego Zgromadzenia św.
Jakóba z Kompostelli, sześć tysięcy złp. odpisał sobie p. Simche Berger, sześćdziesiąt tysięcy czekało pana Alfreda po
wyjściu za mąż panny Heleny, a czternaście znajdowało się w jego posiadaniu gotówką, z potrąceniem pewnej małej
kwoty, którą p. Berger umiał zatrzymać tytułem należytości za stempel, za kursa robione dorożką, i za swoją "fatygę."
Znajdą się zapewne złośliwi ludzie, którzy zechcą przypuszczać, iż p. Zgorzelski nie miał nic pilniejszego do
czynienia, jak tylko pójść do swego klubu i ze zdobytą na p. Bergerze bronią w kieszeni, rozpocząć na nowo te same
operacje, których fatalny przebieg wczorajszy zniewolił go do rannej wizyty u p. Goldsteina. Na złość tym skeptykom i
pesymistom, niechcącym dopuścić istnienia szlachetniejszych instynktów w łonie każdej jakkolwiek zorganizowanej
indywidualności ludzkiej — zmuszony jestem w krótkich słowach spisać tutaj dyarjusz dalszych czynności p. Alfreda.
Otóż były one wprost odmiennej natury. Najpierw poszedł na przechadzkę do ogrodu miejskiego, gdzie spotkawszy
gwiazdę sceny miejscowej wraz z jej duenną, wprawił cztery tuziny akademików i drobnych urzędników w
zielonożółtą zazdrość poufałym tonem i sposobem przywitania się i rozmawiania z tą boginią dnia,. a raczej, wieczoru.
Mówił jej wiele pięknych rzeczy o jej ostatnim
występie w roli Julji, w tragedji Szekspira, i klął się na duszę, że nie uwierzy nigdy, by można tak wybornie, tak po
mistrzowsku oddawać uczucie pierwszej, naiwnej, a tak szczerej, tak gorącej, tak przytem idealnej i poświęcającej się
miłości, jeżeli go się nie doznawało, albo, jeżeli się go nie przeczuwa, t. j. jeżeli się nie jest zdolną doznać go kiedyś.
Gwiazda pomyślała sobie, że ten piękny młodzieniec sam jest jeszcze bardzo naiwnym i idealnym i oświadczyła mu, że
posiada jej zaufanie jak najzupełniejsze. Po takiem oświadczeniu, i ponieważ gwiazdy teatralne odznaczają się w
istocie czarującą łatwością w obejściu, nie było w tem nic dziwnego, że kiedy w dalszym ciągu rozmowy poruszono
kwestję dzisiejszego koncertu, zapowiedzianego przez wielkiego mistrza Nr. . (nie tego samego, którego widzieliśmy u
p. Podwalskiej) gwiazda przyznała się najnaturalniej w świecie, iż nie może wziąć udziału w tych godach
artystycznych, z powodu, iż posiada tylko jeden garnitur złożony z kolji i kolczyków, od biedy présentable, a ten już
znany jest w całem mieście, bo nosiła go jako Lady Macbeth, i jako Marja Stuart, i jako Julia. Gdyby była "panią, " nie
zależałoby jej na tem, ale "my aktorki" jesteśmy w tej mierze w wyjątkowem położeniu, wszystkich oczy są na nas
zwrócone i powodzenie na deskach zależy często od wrażenia, jakie robimy "gdzieindziej." Hipotetyczna naiwność
pięknego młodzieńca wytrzymała świetnie tę próbę, począł bowiem wychwalać garnitur, który spostrzegł był u
pewnego jubilera, a po
nieważ było jeszcze dość wcześnie, więc całe towarzystwo poszło przekonać się, czyli gust p Alfreda co do biżuterji
jest równie wybrednym, jak jego pojęcia o idealnej miłości. Garnitur okazał się przecudnym i tak dalece "wcale nie
drogim," że zaledwie dziesięć rodzin zdołałoby było wyżyć do końca miesiąca za jego cenę. Nie moją rzeczą. opisywać
skonfundowaną minę jubilera, kiedy otrzymał zlecenie odesłania tej bagatelki do pomieszkania gwiazdy, ani też
zdawać sprawę z tych uśmiechów i ukłonów, po za któremi znikła pierwotna jego kontuzja, gdy p. Alfred rzucił mu od
niechcenia parę setek na ladę, podczas gdy gwiazda wraz z duenną były już na ulicy. Faktem jest, że duenna, garnitur,
gwiazda i kilkadziesiąt łokci jedwabiu i koronek pojawiło się za parę godzin w sali koncertowej, faktem jest także, że
wielki mistrz Nr. grał lepiej może niż Nr. l. i że panna Wandzia ośmieliła się być tego zdania, ale panna Helena i pan
Alfred zbili ją z tonu twierdząc, że w grze tego rodzaju nie ma "duszy," że jest ona zbiorem błyskotek, świecidełek
takich — mówiła panna Helena — jak te, które oto gwiazda teatralna nawieszała sobie na szyi i na uszach, a które
przecież nie podnoszą jej moralnej wartości i serca zastąpić nie mogą. Panna Wandzia przytaczała przykład Adrienny
Lecouvreur na dowód, że aktorki miewają serce, ale p. Alfred potwierdził wymownie zdanie panny Heleny, poczem
pożegnawszy się z damami, pospieszył na kolacyjkę z szampanem, w której wzięła udział gwiazda, i na którą przybyli
także przyjaciele;
co poprzedniej nocy pozbawili pugilares naszego bohatera i błyskotek i duszy zarazem. Nie było jednak partyjki, bo p.
Alfred miał minę człowieka zbyt pewnego siebie i przyjacieleprzeciwnicy, nie dzisiejsi ludzie, wiedzieli, że będzie grał
szczęśliwie, bo widocznie "przypłynęła mu flota" z jakiejś nieznanej im jeszcze krainy. Wszystko to opowiadam
jednakowoż tylko w tym celu, aby przekonać pesymistów, że pieniądze zeskontowane przez p. Bergera nie figurowały
tej nocy na zielonym stoliku, i że są jeszcze w świecie kierunki idealne, skoro ludzie i kobiety spostrzegają tak łatwo
brak "duszy" i "serca" w grze artystów i pod koronkami artystek.
ROZDZIAŁ III.
Pan Tadeusz Zamecki siedział zaledwie od pięciu minut za stołem w restauracji hotelowej, i zaledwie o trzeciej czy
czwartej potrawie, umieszczonej na spisie, dowiedział się był od garsona, że "właśnie wyszła, ale natomiast są na
usługi: polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety." Od niepamiętnych czasów, krótka ta litanja recytowaną bywa
każdemu gościowi, który zawita do którejkolwiek restauracji w pewnem mieście środkowej Europy, i wszyscy goście
nieprzybywający z prowincji, umieją ją na pamięć, podczas gdy wieśniacy z nieugiętą konsekwencją każą ją sobie
powtarzać i dysponują następnie potrawę, wydrukowaną w cenniku jedynie dla przekonania przybyszów, że kucharz
miał ciotkę, której mąż znał kamerdynera pewnego wielkiego domu, gdzie jadano rzecz tego nazwiska. Garson biega i
obiecuje, że żądana potrawa "zaraz idzie," aż nakoniec po długiem niecierpliwieniu się gościa wyznaje, że już "wyszła,
ale jest polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety" i tak dalej, in dulce infinitum. Oprócz tych specjałów, raz tylko
zdarzyło mi się widzieć, że dwóm panom podano cztery nogi z jednego i tego samego świeżo upieczonego kapłona, z
którego piersi i skrzydeł
wszelki ślad zaginął. Otóż p. Zamecki nie miał jeszcze czasu zniecierpliwić się, ani zrobić tych spostrzeżeń, kiedy
otworzyły się drzwi i wszedł p. Skryptowicz, istotny p. Skryptowicz, bez łóżka, bez szlafmycy, bez szlafroka, jak
gdyby ziemia stworzoną była do chodzenia po niej, a nie do leżenia! Co więcej, p. Skryptowicz usiadł i zaczął jeść, nie
wyrzuciwszy ani jednego talerza za okno, i objawiwszy zaledwie niewyraźny zamiar rozszarpania garsona za to, iż go
częstował "polędwicą, bifsztykiem, rozbratlem itd." Wszystko to razem zapowiadało, że p. Skryptowicz jest w
niezwykle dobrym humorze, i że można z nim mówić o interesach, co się nie zdarzało tak często. P. Skryptowicz był
niegdyś prawnikiem, podjął się prowadzenia jednego tylko, większego i przegranego już prawie procesu, wymówiwszy
sobie znaczną tantiemę., prowadził sprawę pilnie i wytrwale, wygrał i uzyskawszy niepodległość materjalną jaką taką,
zamknął się i położył się spać, nie wstając jak chyba w bardzo odległych od siebie terminach, i odmawiając stanowczo
podjęcia się nadal jakiejkolwiek sprawy. W domu utrzymywano, iż p. Skryptowicz pracuje niezmiernie, ale nikomu
jeszcze, a więc i mnie, nie udało się dociec, nadczem pracował p. Skryptowicz. Oprócz tej reputacji miał p.
Skryptowicz jeszcze także sławę bezwzględnego wyznawcy filozofji epikurejskiej, niezmiernego materjalisty, cynika
— oczywiście nie w greckiem. antiepikurejskiem znaczeniu, bluźniercy i w ogóle posiadacza wszystkich niecnót
Lucypera w wyższym jeszcze sto
pniu niż p. Zamecki, oprócz jednej niecnoty, której trefi ostatni posiadał więcej, tj. oprócz złota. — No, i cóż ty na to
powiadasz? — zagadnął go p. Tadeusz po chwili milczenia. Ja? Przyznam ci się, że wolałbym... nic i nie powiedzieć.
Kto radzi, bierze odpowiedzialność na siebie za skutek rady, a na wszelki wypadek, naraża się na złe jej przyjęcie.
— Moja ty wyrocznio delfijska. nie baw się w teorje, i nie zrzędź, ale odpowiadaj mi wprost na moje pytania. Helena
jest twoją siostrą cioteczną?
— Tak.
— Cóż sądzisz o moim projekcie?
— Hm, ty masz lat czterdzieści ona dwadzieścia ośmty masz majątek, ona nie ma ani grosza. Obliczyłem, iż Stodolscy
et consortes zjadają od dziesięciu lat codzień po parę cegieł z kamienicy mojej ciotki. Cegieł było nie wiele, i
wystarczy im tego zaledwie do końca roku. Ty, jak widzę, lubisz piękne twarze, a ona...
— Cóż ona, chciej mówić bez sarkazmów.
— Mój Tadeuszu — rzekł pan Karol zmienionym tonem, i wypróżniwszy kufel piwa — rada moja jest ci niepotrzebną,
bo zdaje mi się, że już powziąłeś postanowienie nieodwołalne. Co się tyczy Heleny, zaręczam ci, że znam ją od małego
dziecka, a jeszcze zawsze nie znam jej dokładnie. Wiem tylko, że nie ma serca, nie wiem zaś. czy ma namiętności, czy
tylko kaprysy — czy ma temperament żywy, czy tylko niespokojną, kobiecą wyobraźnię, ową wyobraźnię nie
poetyczną, twór
czą, ak destrukcyjną i sprawiającą nieład w głowie, w domu, w sercu, w rodzinie, w kuchni, w spiżarni i... w reputacji.
Co do mnie, odkryłem lad tylko w jej toalecie, ma się rozumieć, w wizytowej i balowej, bo nie mówię o negliżu.
— Miły z ciebie kuzynek! Otóż ja ci opiszę Helenę, tak jak ja ją poznałem. Spowiadała się przedemną z całego
swojego życia, ze wszystkiego, oprócz jednej rzeczy, której wyznanie byłoby dla niej za trudne, a dla mnie... niemile.
Nie wymagam tego od niej i nie posądzani jej o nieszczęrość z tego powodu, zwłaszcza, że wszystko, co mi mówiła,
było prawdą, i to prawdą taką. której sam mógłbyś dojść, gdybyś chciał sądzić ją bezstronnie. Całem jej nieszczęściem
jest dysproporcja między wrodzonym jej rozsądkiem, a wychowaniem jakie jej dano. Wynika ztąd rażąca sprzeczność
między prawdą, którą ona poznaje, a kłamstwem i głupotą, które ją otaczają. Zwykłe dziewczęta. z ciasnemi główkami
pozbawionemi zdolności zastanawiania się i rozumowania o własnych siłach, uczą się wierzyć w każdą farsę, która im
jest podana jako rzecz godna zachwytu, uszanowania, uwielbienia lub świętej grozy. Wierzą, że męczycymbał jest
natchniony, kiedy brzęka w klawisze, wierzą, iż rymowane banialuki są przecudną poezją, wierzą nawet w dobrą
muzykę i w prawdziwą poezję, powtarzam, że wierzą, bo same ani jednej ani drugiej nie czują, nie będąc zgoła
zdolnemi do głębszych wrażeń: Ale osoba z taką pozytywną, męzką głową, jak Helena, z wyobraźnią destrukcyjną
może, jak po
wiadasz, ale zawsze bujną, taka osoba poznaje z czasem, że wszystko dokoła niej oszukuje lub jest oszukiwanem, i
przychodzi do błędnej, ale naturalnej konkluzji. że pojęcia prawdy, ładu i piękna są czysto konwencjonalnemi. Jeszcze
gorzej ma się rzecz z pojęciem dobra, które u kobiet opiera się wyłącznie na religji. na wierze. Wszak znasz tego
młodego popa, co wiecznie przesiaduje u Podwalskich? Mój drogi, gdzie tacy reprezentują religję i wiarę, tam te
podstawy moralne usuwają się radykalniej, niż gdyby wszyscy encyklopedyści francuscy i wszyscy materjaliści
angielscy wykładali od rana do wieczora, że nie ma i nie może być ani Boga, ani cnoty, ani zbrodni, ani obowiązku, ani
czegokolwiek podobnego. My w podobnych warunkach tworzymy sobie religję sami dla siebie — kobieta tego nie
potrafi, zostaje ona ukrytym półmędrkiem, udającym wiarę dla pozoru, a w gruncie przekonanym o nicości tego, w co
mu kazano wierzyć, i pozbawionym wszelkiej nici przewodniej w życiu...
— Wszystko to dobre i prawdziwe, co mówisz, ale są przecież naturalne instynkta, których nie stłumi nawet
wychowanie dające frazesa i blagę zamiast pożywnej strawy. Weź na przykład instynkt matki.
— Rozumiem cię, ale rozumiem także pewne położenia. Wszak wiesz, czem jest potęga względów światowych,
zwłaszcza jeżeli dla kogoś ten świat stał się jedynym już bogiem! W obec tej potęgi milkną instynkta, jak milkną one w
świę
tym anachorecie, szukającym zbawienia w zaparciu się swego własnego ciała.
— lednem słowem, antychryst w imieniu wszcchmiłości udziela mojej kuzynce najzupełniejszej absolucji, i za pokutę
każe jej zostać swoją żoną. Da jej trzydzieścia kilka tysięcy guldenów dochodu, i wzbudzi w niej nową religię na
miejsce tej, którą poterano zbyt łatwemi odpustami i zbyt widocznie fabrykowanemi cudami. Nauczy ją kochać prawdę
w pięknie, w nauce, w naturze i w sztuce. Nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli zechce się stroić i błyszczeć w
świecie.
— Nie, wszak wiesz, iż jedynym nieraz powodem małych niesmaków w mojem pierwszem małżeństwie było to, że
moja żona nie umiała, czy nie chciała tego, co Helena umie tak wybornie. Zbyt krótko byliśmy kochankami, i zbyt
prędko zaczął się między nami ten stosunek bezwzględnego szacunku i szczerej przyjaźni, którego posąg stawia się na
grobie miłości. Żona powinna umieć się podobać mężowi nietylko przymiotami serca i duszy...
— A więc naprzód. Tadziu, żeń się! Mówiłem ci z góry, że moja rada na nic się nie przyda. Powiedz mi teraz tylko,
zkąd dowiedziałeś się o tem, czego ci Helena sama nie wyjawiła ?
— Ktoś uważał za potrzebne donieść mi to w bezimiennym liście. Najniezawodniej któraś z kochanych kumoszek
Podwalskiej. Wierz mi, tak nienawidzę tych bab, że jeżeli Helena zechce zostać moją żoną, to wbrew przekonaniu będę
się; starał o jak najświetniejszy obrzęd ślubny i pozapraszam wszystkie stare dewotki, ażeby popękały ze złości.
— Zaprośże i mnie, bo ja muszę koniecznie być obecnym przy tak radośnem zdarzeniu.
— Byłeś się tylko wyspał za wczasu! Ale na teraz, powiedz mi. czy przeczytałeś mój list uważnie?
— Przeczytałem.
— I dowiedziałeś się, gdzie jest ta dziewczynka?
— Ztąd o trzy mile. Ma siedem lat i pasie gęsi u chłopa. Nie wiedziałem dotychczas o jej istnieniu.
— Nie objawiłeś przecież najmniejszego zdziwienia, czytając mój list!
— Mój kochany ja się niczemu nigdy nie dziwię. Zasadą moją jest unikać wszelkiej emocji. To mi odbiera sen i apetyt.
— Nie dziwże się także, że zażądam od ciebie, abyś o wschodzie słońca pojechał ze mną po tę dziewczynkę, i wziął ją
tymczasem do twego domu. O ile znam twoją poczciwą żonę, nie będzie miała nic przeciw temu.
— U mnie nikt nie śmie mice nic przeciw niczemu. Co się tyczy jazdy, postanowiłem ją, nim mi ją proponowałeś.
Musimy tylko wziąć z sobą niejaką panie Drozdowską, która ulokowała dziecko to na wsi — samibyśmy go nie
odszukali. Będzie to strasznie miłe towarzystwo; zimno mi się robi, gdy pomyślę o tem.
— Ale teraz, mój kochany epikurejczyku,
jakimże ja sposobem zbudzę ciebie o wschodzie słońca?
— Ja ciebie zbudzę. Nie myślę iść spać wcześniej, jak jutro wieczór. Kładę się i wstaję tylko dwa razy w tygodniu, to
mi oszczędza trudu i emocji, i zgadza się wybornie z moją zasadą.
P. Karol okazał się w istocie nader wiernym swojej "zasadzie." Z rozmaitych wież miasta biła nazajutrz rano zaledwie
piąta godzina, gdy pojawił się w sypialnym pokoju p. Tadeusza, niepospolicie dumny z tego, że mógł zbudzić
wieśniaka przyzwyczajonego do rannego wstawania. P. Karol rozmyślał przez noc nad projektami swojego przyjaciela,
i odkrył w nich mnóstwo stron humorystycznych, między któremi niemałą odgrywała rolę podróż dzisiejsza. Ilustrował
on też całe przedsięwzięcie p. Zameckiego z tego stanowiska, z jakiegoby je widzial "świat" gdyby mu ono było
znanem we wszystkich szczegółach. Ale p. Tadeusz był niezachwianym, i z zimną krwią odpowiadał na wszystkie
przycinki.
— Żartuj sobie zdrów — rzekł ubierając się, podczas gdy w drugim pokoju lokaj przyrządzał kawę — wiem. że nie
myślisz i połowy tego. co mówisz. Nie pojmuję w istocie, jaką ty przyjemność znajdujesz w tem. aby się wydawać ile
możności gorszym, niż jesteś?
— Nie chcę psuć sobie reputacji na wypadek, gdyby mi kiedy przyszła ochota rozpocząć na nowo zawód prawniczy.
Nie uwierzysz, ile to przynosi nietylko przyjemności, ale i korzyści. W owym procesie, który wygrałem, rzecznikiem
przeciwnej strony był skończony łotr, otaczający się i dotychczas otoczony aureolą nieskazitelnej uczciwości. Dzięki
reputacji, jaką sobie zrobiłem, miał on mię za szubrawca równego sobie, i wpadł w łapkę, którą mu nastawiłem.
Uwierzył między innemi, że byłbym gotów pod pewnemi warunkami sprzedać mojego klienta za pewną sumę. i
dostarczył mi ewikcji, bez której wygrana w procesie na nicby się nam była nie przydała. Cha, cha — gdybyś też był
widział jego minę, gdy mu w końcu powiedziałem w cztery oczy, za kogo go mam, i jak mocno oszukał się na mnie?
— Ależ ja nie prowadzę z tobą procesu, i spodziewam się przytem, że nie uważasz mię za fałszywego poczciwca, dla
czegoż chcesz mnie oszukiwać twoją pozorną złośliwością?
— Ja ciebie nic oszukuję, daję ci tylko przedsmak tego, co świat powie o tobie, gdy się dowie kiedyś o twoich
postępkach.
— Niedbam nigdy o to, co świat powie, jestem człowiekiem pozytywnym, egoistą najczystszej wody, i robię zawsze
tylko to, co mi jest dogodnem i co mi się podoba.
— Gdyby ci się podobało w tej chwili wypić kawę i kazać zaprzęgać konie, byłoby mi to bardzo na rękę. Pani
Drozdowska i moja żona czekają na nas; kazałem także przygotować niektóre drobiazgi niezbędne w garderobie
dziecinnej, bez których obchodzi się zapewne dotychczas przedmiot naszej wyprawy. "Potęga względów światowych,"
o której mówiłeś wczoraj tak przekonywająco, jest "bogiem," dzięki któremu przy
siągłbym, że moja mała — siostrzenica nie posiada ani jednego z artykułów niezbędnych do chodzenia po świecie,
nawet najmniej potężnym i najbardziej względnym...
P. Zamecki westchnął i spojrzał na p. Karola wzrokiem, który przerwał jego elukubrację. Podał on tylko w milczeniu
rękę p. Tadeuszowi, i wkrótce obydwaj ci pozytywni egoiści zajechali dzielną czwórką i eleganckim koczem przed
pomieszkanie p. Skryptowicza. gdzie czekała już pani Drozdowska, i usiłowała przekonać panią Karolowę o wielkości
ofiary, jaką zrobiła z siebie wstając tak rano i decydując się jechać tak daleko z miasta, w którem zatrzymywały ją
obowiązki jej zawodu. Była to wykonawczyni jednej z niewielu uczonych profesyi, pozostawionych niewiastom. Jej
tusza, wiek, salopa i kapelusz byty nie nowej daty, a konwersacja jej należała do najmniej zajmujących pod słońcem.
Widok czwórki, powozu, i dobrze karmionej liberji wprawił ją w takie dygi i ukłony, że zaledwie zdołano wsadzić ją
do powozu, gdzie koniecznie chciała siedzieć z przodu, z uszanowania dla p. Zameckiego. Ten ostatni nie dopuścił
atoli do takiego ubliżenia godności płci pięknej, i usadowił się sam na przedniem siedzeniu obok zawiniątka, które
wyniosła p. Skryptowiczowa, wybiegłszy, aby pożegnać się z mężem i uścisnąć rękę p. Zanieckiemu. Zrobiła to tak
serdecznie, choć w milczeniu, i tak przytem miała oczy pełne łez, że p. Tadeusz nie miał potrzeby dowiadywać się od
Karola, że jego żona wie o wszystkiem.
Ledwie ruszył powóz, pani Drozdowska poczęła na przemian to rozglądać się, czy kto znajomy widzi ją jadącą w tak
pięknej "karecie, " to znowu wzdychać, że czas nie pozwolił jej wysłuchać przed podróżą mszy świętej u OO.
Jezuitów, której nigdy nie opuszcza, (o nakoniec zastanawiać się obszernie nad pięknością i lubością dziatwy w ogóle,
w szczególności zaś nad zaletami tego egzemplarza, o który chodziło w tym wypadku. Pokazało się. że pani
Drozdowska przejęta jest w tej mierze prawdziwie macierzyńskiem! uczuciami, i że od siedmiu lat nie opuściła żadnej
sposobności pofolgowania tym uczuciom, jakkolwiek kosztowało ją to bajońskie sumy, zważywszy jej szczupłe środki.
Za miastem atoli świeże powietrze położyło tamę tym wylewom serca i pani Drozdowska pochyliła się najpierw parę
razy naprzód w sposób nader nieprzewidziany i zatrważający, następnie zwiesiła głowę na bok i znalazła chwilowy
punkt oparcia na ramieniu p. Karola, wcale nie oczarowanego tym nadobnym ciężarem, aż nareszcie oparł się na
poduszkach powozu i śniła już tylko o jego okazałości, i o mszy św. u OO. Jezuitów, i o lubej dziatwie. P. Karol
skorzystał z tej drzymki. ażeby wyjaśnić p. Zameckiemu. że jejmość siedząca obok niego otrzymała przed laty wcale
znaczną ryczałtową sumę pieniędzy, w zamian za którą wobec prawa i natury podjęła się zastąpić matkę powierzonemu
jej dziecku, i że za podobną, ale znacznie niniejszą kwotę zdecydowała się obecnie przelać te prawa i obowiązki swoje
na niego
i na jego żonę. Pochodzenie dziecka miało zostać tajemnicą, i w tej mierze można się było spuścić na p. Drozdowskę.
Po dwóch godzinach jazdy, krajobraz dotychczas mało urozmaicony, począł przybierać ile możności jednostajniejszy
jeszcze kształt i koloryt. Mimo majowej pogody i majowej zieloności, wszystko dokoła czyniło smętne wrażenie
zupełnej próżni, takiej, jaką krytyka zagraniczna wyrzuca czasem naszym pejsażystom, podziwiając ich oraz, że umieją
robić obrazy z "nic" tak absolutnego. Po jednej stronie drogi, wznosiła się wolna pochyłość, którą zajmował
szarozielony ugór, pozbawiony wszelkich bujniejszych śladów wegetacji. Po drugiej stronie było nieco łąk, także
niezbyt hojnie uposażonych od natury, za niemi potok, a dalej znowu wolna pochyłość podzielona na czarne i zielone
smugi, stosownie do wcześniejszego lub późniejszego gatunku zboża, jakiem ją zasiano. Nigdzie drzewa, krzaku, ani
innego jakiego punktu oparcia dla strudzonego oka. Jedynym śladem żywych istot były nędzne sztuki bydła, pasące się
tu i owdzie na ugorze, strzeżone przez dzieci w ubogiem, brudnem płóciennem ubraniu. Dzieci te wszystkie były
podobne do siebie — włos jasny, oko niebieskie lub siwe, wzrok idjotyczny, kształty wynędzniałe albo nabrzmiałe
chorobliwie. Serce ściskało się na myśl, że ludzie mogą rodzić się, wzrastać, żyć i umierać nie widząc nigdy nic.
oprócz tej pustyni ciągnącej się w prawo i w lewo, której uprawa świadczyła tylko, jak wiele człowiek od niej wymaga,
a jak
mało jej daje. Podróżni nasi czynili melancholiczne uwagi nad wpływem, jaki wywierać musi otoczenie podobne na
charakter ludu zamieszkującego te nie ożywione niczem obszary, i szukali odbicia idjotycznego pejsażu w oczach
pastuszków, których spotykali. W ten sposób droga zbliżała się do wsi, świadczyła o tem chata stojąca samotnie na łące
nad potokiem, zaledwie ogrodzona, z walącemi się zabudowaniami gospodarskiemu Jedna, jedyna wierzba wyciągała
nad nią w niebo swoję chucie pręty, jak gdyby wołała o pomstę za swoje towarzyszki, z których ostatnia zapewne tej
zimy padła pod siekierą, bo zima była nielitościwie ostra. Na łące bielało się parę gęsi, a koło nich siedziała na trawie
mała dziewczynka, otulona podartą w łachmany koszulką z grubego płótna. Dziewczynka ta miała włosy i oczy czarne,
rączęta i nóżki drobne, i była tak niepodobną do ogólnego typu, spotykanego w tych stronach, jak krajobraz z
weselszych okolic do pustyni rozlegającej się w koło. Widok koni i powozu wprawił ją w zadziwienie, w rodzaj
zachwytu różnego wielce od bezmyślnego wytrzeszczenia oczu, jakie uważali podróżni nasi u innych dzieci. Pan Karol
dotknął ręką swojego towarzysza, ażeby zwrócić jego uwagę, i nie mówiąc ani słowa, wskazał mu dziewczynkę.
— Stań! — zawołał p. Tadeusz na woźnicę. To ona! to niezawodnie ona!
Powóz zatrzymał się, a pani Drozdowska, dzięki znanemu prawidłu fizycznemu, oparła się nosem na zawiniątku, które
leżało obok pana
Tadeusza. Zbudzona w ten sposób z miłego snu, rozglądnęła się w koło z pewnem zadziwieniem, a zorjentowawszy
się w sytuacji, poczęła dowodzić, że nie spała wcale, a tylko odmawiała pacierze, których nie mogła odmówić u OO.
Jezuitów. Na zapytania zaś p. Tadeusza nie mogła dać żadnej odpowiedzi, pokazało się bowiem, że od czasu jak oddała
powierzone sobie dziecię na wieś, nie była tam nigdy, i znała zaledwie nazwisko gospodarza i gospodyni, którym je
oddała. P. Karol zniecierpliwiony wyskoczy! z powozu i przywoławszy dziewczynkę, zapytał ją, jak się nazywa.
— Ołena — odpowiedziało dziecię.
— A ojciec twój ?
— Tatunia ne ma.
— To matka, gdzie matka twoja?
— I mamy ne ma — rzekło dziecię, wcale obojętnie.
— Jakto, nie masz i matki ? Któż był twoją matką ?
— Dit'ko. *)
— Kto ci to powiedział?
— Neńka kazała.
— Gdzież ta neńka?
Zamiast odpowiedzi, dziecię wskazało ręką chatę. P. Tadeusz wysadził panią Drozdowską z powozu, i dowiedziawszy
się od niej o nazwisku włościan, których szukał, wziął dziewczynkę za rękę i poszedł z nią ku chacie. P. Karol i po
*) Dit'ko. w narzeczu ruskiem: djabeł.
bożna jejmość zdążyli za nim. Na progu zastali kilkoro dzieci jasnowłosych, jedzących wspólnie jakąś strawę z dużej
miski. Dziewczynka, która przyszła z nimi, stanęła nieśmiało pod ścianą i patrzyła to na nich ze zdziwieniem, to
rzucała wzrok pożądliwy na miskę, ale nie zbliżała się do niej. Mimowoli podróżni nasi zatrzymali się przed tą sceną.
— N a, j i c z! — odezwało się jedno z dzieci, podając czarnookiej dziewczynce dużą drewnianą łyżkę.
Nie dała się prosić dwa razy, i zaczęła jeść z apetytem, który aż nadto dobrze dowodził, jak dawno nic nie miała w
ustach. Ale zaledwie przytuliła łyżkę do ust, kiedy z izby wypadło coś na kształt jednej z trzech czarownic Makbeta,
ale coś nierównie brudniejszego i straszniejszego. Poczwara ta wyrwała dziecku łyżkę z ręki, i uderzyła je nią po
głowic, nie szczędząc razów i słów obelżywych. Sensem moralnym tej apostrofy, trudnej do powtórzenia, było że
córka "dit'ka" nie ma prawa jeść z ludzkiemi dziećmi, bo zagubiła wczoraj jednę gęś z powierzonego jej stadka. Na
krzyk ten wyszedł z chaty gospodarz, i nim spostrzegł gości z miasta, począł strofować żonę za jej nieludzkie
obchodzenie się z "sierotą." Jędza zwróciła się ku niemu ze swoim gniewem, i podróżni nasi byliby byli świadkami
nader ożynej sceny małżeńskiej, gdyby gospodarz spostrzegłszy ich nie był bdepchnął swojej wdzięcznej połowicy tak
energicznie, że zatoczywszy się, poznała panią Drozdówską.
Zacna ta dama poznała także karmicielkę małej Helenki, i uważała to. za swój obowiązek, tem dobitniej nabrać ją z
góry za obchodzenie, się jej z dzieckiem, im bardziej sama czuła się winną. Oburzenie jej było srogie i wymowne, tak
wymowne, że p. Tadeusz i p. Karol zmuszeni byli położyć koniec tej powodzi słów, przedstawiając p. Drozdowskiej,
że jej rzeczą było, nie dopuścić do tego, co się stało, i że teraz nie może zrobić nic lepszego, jak tylko załatwić rzecz,
czemprędzej stosownie do danych sobie poleceń. Przedewszystkiem zaś musiano zapłacić włościanom pewną
stosunkowo niewielką sumę za siedmioletnie utrzymanie dziecka, dotychczas bowiem nie otrzymali byli ani grosza —
pani Drozdowska zmuszoną była sama przyznać się do tego wyskoku swojej uczciwości.
Jeżeli godzina czułej troskliwości i wielkiego krzątania się stanowić może zadośćuczynienie za siedm lat nieuczciwego
niedbalstwa, to pani Drozdowska w istocie zasłużyła teraz na absolucję zupełną. Niepodobna opasać, jak starannie
myła i czesała czarnooką dziewczynkę, jak ją karmiła mlekiem sprowadzonem ze wsi i bulkami przywiezionemi z
miasta, ile pracy zadała sobie, aby przystosować do jej wzrostu garderobę, którą zawierało zawiniątko p.
Skryptowiczowej. Dziecko z początku niechętnie i z trwogą, ale w milczeniu poddawało się tym operacjom: powoli zaś
oswoiło się z niemi i w oczach jego widać było już tylko. w pół niedowierzające, a w pół radosne zdziwienie. Była to
dla małej Helenki chwila, którą na
wieki utkwić musiała w jej pamięci, i utkwiła. Nie widziała ona była jeszcze w życiu swojem nic, oprócz krajobrazu,
powyżej opisanego, i takich ludzi, jakich w nim widzieliśmy. Ale czasem, wieczorami "neńka," gdy była w dobrym
humorze, zgromadzała koło siebie swoje dzieci, i opowiadała im cudowne bajki o pięknych paniach i panach, o
kraśnych sukniach, wstążkach i trzewikach, o pałacach i karetach, o wonnych, nieznanych przysmakach i innych
rzeczach niemniej dziwnych i zagadkowych. Ołence nie wolno było zbliżać się, ale siedziała opodal w kącie i słuchała
pilnie tych powiastek, płodów wyobraźni równie ubogiej, jak ubogą była w koło cała przyroda, jak ubogiem było życie
w tym smutnym zakątku. W naszych równinach dręczonych pługiem, pustoszonych siekierą, rzadko przerzynanych
większemi rzekami, nie szukać poezji ludowej. Jedna smętna nuta, jakby naśladująca jęk wiatru, szukającego zapory w
otwartem polu i nie znajdującego jej, to cała muzyka. Zabobonna powiastkao strachach, i mglista wieść o jakichś
świetnościachi dostatkach, które gdzieś mają istnieć, ale których nikt żywy nie widział i nie doznał, to jedyny objaw
twórczej imaginacji. Oleńka miała umysł żywy, którego nie zdołało przygnieść ze wszystkiem złe obchodzenie się
"neńki." Nie raz śniły jej się "bajki," i kiedy dzieci "neńki" wybiegły do niej na łąkę, opowiadała im je przekształcone
według swego sposobu; — były między temi dziećmi starsze od niej, ale żadne z nich nie zdołałoby było powtórzyć
opowiadania, tak jak ona nie
zdołałaby była zdać sobie sprawy z tego, jak wyglądają stworzenia i przedmioty, zapełniające świat tych bajek. A teraz
nagle, ta "kareta" z dużemi, dużemi końmi, zajmująca przestrzeń większą od całego obejścia Pylypa, męża "neńki" — i
ci dwaj ludzie, z guzikami i galonami u kaszkietów, błyszczącemi jak słońce, — i ci dwaj panowie, którym Pyłyp
kłaniał się do kolan, a którzy przemawiali do niej tak łagodnie, głaskali ją po głowie i całowali w czoło, ocierając sobie
chustkami oczy ukradkiem, tak, aby jeden drugiego nie widział, i ta gruba pani, która zajmowała się nią tak troskliwie i
hołubiła ją, jak "neńka" najmłodsze swoje dziecko! A potem, ta koszulka, taka biała, a taka cieniutka! trzewiki takie
świecące jak woda, a sukienka taka " kraśna" jak kwiaty rosnące wśród zboża, a kapelusik słomiany, z taką piękną
jedwabną wstążką! Zdawało się Ołence, że śni jej się "bajka" — wszak w ósmym roku życia tak mało jeszcze jest
różnicy między tem, co się dzieje we śnie, a tem, co na jawie! Nie mogła pojąć, dla czego dzieci "neńki" postawały
wszystkie w kącie, koło przypiecka, i patrzały na nią z takiem zdumieniem, nie śmiąc ruszyć się z miejsca. Jeszcze
mniej mogła pojąć, dla czego, kiedy jeden z panów wziął ją za rączkę i wyprowadzał z chaty, "neńka" poczęła
zawodzić okropnie, i porwała ją w swoje uściski, nazywając ją "moja hołubońku" i narzekając, że już jej nigdy więcej
nie ujrzy. A wtenczas drugi pan ofuknął" neńkę" bardzo ostro, i powiedział jej. że niepotrzebnie udaje żal, kiedy biła
Ołenkę,
i morzyła ją głodem. A potem wyjął z kieszeni garść drobnej monety, i rozdał, ją dzieciom, neńki na obwarzanki A
potem obydwaj panowie wsadzili Ołenkę do karety, i wsiedli sami, wraz z ową grubą panią, i konie ruszyły z miejsca.
tak szybko, że świat cały zdawał się mknąć w tył na prawo i na lewo, i Oleńka widziała jeszcze, tylko przez krótką
chwilkę, jak Pyłyp kłaniał się nisko karecie, i jak dzieci stały pod chatą i patrzały na nią; wytrzeszczając duże, jasne,
nierozumneoczy..... Dalej już wśród przyjemnego kołysaniapowozu, Oleńka usnęła, i śniły jej się znowu "bajki, "
wyraźniejsze już tym razem, i na przemian znowu śniło jej się, że ją bije "neńką," i posyła po dit'ka, aby ją wziął, jako
swoja córkę. Po długich latach to drugie nieraz jeszcze śniło się Olence, i zrywała się ze snu, jak teraz — ale zawsze
już potem, jak teraz, był, ktoś koło niej, co ją popieścił i przemawiał do niej łagodnie, słodko, nazywając ją swojem
dzieckiem.... Tyle było, dobrych ludzi, którzy ją nazywałi tem imieniem, a dit'ka między niemi nie było.
Przynajmniej Helencia, przechrzczona tąk z Ołenki, nie była świadomą jego obecności. Ksiądz Stodolski atoli i pani
Podwalsku, i panii Trzecieszczakiewiczowa, i wielki historyk Kryspin, i mały literat z "Przeglądu Codziennego,'' nie
taili bynajmniej swojego przekonania, że czart obrał sobie stałą siedzibę w tem kółku, w które weszła Helenka. Pan
Alfred Zgorzelski ile razy zdarzała się sposobność po temu, przyłączał się do ogólnego zdania, a u OO. Jezuitów, z
ambony
w dni świąteczne, podały nieraz wcale nie dwuznaczne wskazówki że w pewnym domu, przy pewnej ulicy, srogi
Belzebub rozłożył się główną kwaterą i rozciąga ztamtąd swoję operacje wojenne na całe, bogobojne zresztą miasto.
Mały literat biadał w swoich artykułach nad materjalistycznym kierunkiem, pozbawiającym świat wszelkiego
idealnego uroku, i pracował nad powieścią, w której ludzie "pozytywni"' na kształt ostrych bodiaków obdzierają
bliźnich z szat, ze sławy, i ze skóry, podczas gdy dwie istoty niezrozumiane błąkają się jak wonne fjołki gnane
wichrem jesiennym, wśród tego chwastu, i najprzód nie rozumieją się nawzajem wcale, a potem mówią sobie rzeczy
niezrozumiałe, ale obszerne, i roznmieją się doskonale, a potem umierają na ostatniej stronicy, prawdopodobnie z
nudów. Wielki historyk zaś w wielkim organie wykazał jak na dłoni, że pozytywizm targa i rwie nic tradycji
narodowej, przeważnie religijnej i rodzinnej, i że między innemi, jeżeli tak dalej pójdzie, to nowonawodzone dzieci nie
będą miały ani ojców, ani matek, ale będą wychowywane w umyślnie na ten cel przeznaczonych zakładach
publicznych, a w końcu sprzykrzy im się to i przestaną się rodzić, ziemia przestanie karmie żywe istoty, słońce
przestanie świecić i nadejdzie koniec rodzaju ludzkiego i całego świata.
Nie wyprzedzajmy atoli tak dalece biegu Wypadków. Około pół do pierwszej po południu, powóz pana Zameckiego
wtoczył się z turkotem stłumionym dobremi resorami na bruk miejski,
i mijał szybko plantacje, przeznaczone na przechadzkę publiczną. Pan Tadeusz wpatrywał się w śpiącą dziewczynko i
obejmował ją ramieniem — panią Drozdowskę wysadzono po drodze, koło jej mieszkania. Pan Skryptowicz,
pomrukując pod nosem, wynurzał różne pozytywne zdania, tyczące się nadmiaru dobrego apetytu, którym był trapiony
w tej chwili, i prawdopodobieństwa, że będzie musiał czekać pół godziny, nim mu podadzą rosół. Naraz podniósł rękę
do kapelusza i ukłonił się grzecznie.
— Komu ty się kłaniałeś ? — zapytał go p. Tadeusz.
— Zobacz sam, to cię zajmie więcej, niż gdybym ci powiedział.
Pan Tadeusz podniósł się i ujrzał na plantacjach pannę Helenę Podwalską, w towarzystwie pani
Trzecieszczakiewiczowej i jej panienek. Nie on jeden w tej chwili oglądał się za nią, owszem, jakaś epidemja oglądania
się zdawała się grasować na plantacjach. Ależ był i powód do tego. Nie było pod słońcem dłuższych i ciemniejszych
rzęsów, ani regularniejszych rysów twarzy, ani śnieżniejszej płci, ani postaci i form bardziej pełnych, majestatycznych,
a wysmukłych i kształtnych zarazem. Wenus z Milo, nawet gdyby była brunetką i gdyby miała ciemne oczy i długie
rzęsy tegoż koloru, zaledwie mogłaby z nią rywalizować. Szła jak królowa, pewna swojej wyższości, a wytworna jej
toaleta zabijała wszystko dokoła. Za nią szedł lokaj, niosący książkę do nabożeństwa. Nie oglądnąć się, minąwszy ją,
było
niepodobieństwem. Ukłon p. Skryptowicza był powodem, że i ona oglądnęła się także, poznała p. Tadeusza, i
pozdrowiła go uprzejmie skinieniem głowy. Uśmiech, który towarzyszył temu ruchowi, byt czarującym. Pan Tadeusz
przyznał się później sam, że zagapił się do tego stopnia, iż zapomniał uchylić kapelusza. Usiadł napowrót, wielce
rozmarzony.
— Dziwna rzecz — rzekł po chwili — jakie to dziecko podobne....
— Hm — mruknął p. Skryptowicz — podobniejsze teraz, niż przed dwiema godzinami. Woda, mydło i grzebień
zrobiły swoje. Gdy będzie jadało częściej i lepiej, będzie jeszcze podobniejsze....
— Karolu! — zawołał p. Zamecki, prawie z jękiem. — Było w istocie coś rozdzierającego serce w tem brutalnem, ale
tak prawdziwem porównaniu, które zrobił p. Skryptowicz. Plantacje i stojące przy nich kamienice nie stanowiły
dekoracji szczególnie ponętnej dla oka, ale kto wracał z pustyni ozdobionej jedną wierzbą i ruderami chłopskiej chaty,
temu i ten widok wydać się mógł urozmaiconym, wesołym, budzącym ochotę do życia. Cóż dopiero mówić o
kontraście między tą elegancką damą, na którą zwracały się wszystkie oczy, za którą szedł lokaj — a biedną
dziewczynką w brudnej, podartej koszulce, głodną i bitą, która dziś po raz pierwszy w życiu ujrzała, jak wyglądają
"trzewiki," znane, jej tylko z nazwiska, z bajek. Myśli i uwagi tego rodzaju musiały dręczyć p. Tadeusza, a p.
Skryptowicz
nie taił ich wcale, zwłaszcza że był głodnym i tem samem, w złym humorze. Zgrzytnął tedy zębami, zacisnął pieski, i
wygłosił kilka energicznych sentencyj, które u niego w takich razach płynęły jak woda. Było tam coś o starych i
młodych jędzach, i o wieszaniu rozmaitych świętobliwych łudzi, i o rózgach, i o innych rzeczach tchnących równą
łagodnością i pobłażliwością.
— Karolu — powtórzył p. Zamecki — oszczędzaj mnie! Ta biedna dziecinka znajdzie teraz opiekę i miłość, bo
kocham ją dla niej, i mam pewność, że i ona ją kiedyś kochać będzie. Gdy stanie się dla niej niczem to, co dzisiaj jest
wszystkiem, gdy obłudne i złudne pozory przestaną być jej światem i bogiem, gdy przesyci się niemi i zapragnie
czegoś rzeczywistszego i prawdziwszego, gdy zawita starość, a z nią może wyrzuty sumienia, wtenczas oddam jej to
dziecię, i będzie je kochała, i mnie może dla niego. Teraz, nie łudzę się wcale co do jej usposobienia i uczuć, ale
kocham się w niej, i ponieważ mogę ją posiadać, więc będę ją posiadał taką, jaka jest, a kiedyś, inną niż dzisiaj. Póki
nie zajdzie ta zmiana, nie będzie wiedziała nic o tem, cośmy dziś zrobili — pomożesz mi w tem, nieprawdaż?
— Ach ty, ty, stary cyniku, materialisto i pozytywny egoisto! Chcesz zerwać nadobny kwiatek, owiany idealnem
tchnieniem poezji, dźwiękami boskich tonów i świętym duchem głębokiej wiary, ponieważ "Geldhaba stać na to!" Nie
dość ci tego: z szatańską przewrotnością obliczasz wszystko, ażeby ten kwiatek kiedyś sam przylgnął
do ciebie! Zgoda, jestem gotów wziąć udział w tej twojej perfidji, bo czuję, że niezmierne pragnienie wrzącej smoły
zastąpi u mnie na tamtym świecie, dzisiejsze pragnienie piwa. Masz zresztą słuszność, że kwiatek przylgnie do ciebie
kiedyś, gdy zwiędnie, i gdy mu oddasz ten jego świeży pączek. Na starość człek staje się djabelnie sentymentalnym
pod pewnemi względami....
Tu p. Skryptowicz pochylił się i nadając swojej zachmurzonej fizjonomji wyraz ile możności ujmujący, wysilał się na
popis krasomówczy w narzeczu ruskiem, w celu uspokojenia Helenki, która się była przebudziła i z wyrazem
przestrachu patrzała w prawo i w lewo na obce jej oku przedmioty.
— Precz, Mefistonlu — rzekł p. Tadeusz — masz w domu twój własny płód szatański, masz twoją prawowitą djablicę,
której zawczasu sprawiasz piekło na ziemi, a przytem, mówisz po rusku jak kanonik lwowski, albo jak redaktor
"Słowa" i dziecko ciebie nie rozumie. Zostaw mi ją. — I p. Zamecki, bardziej oswojony z narzeczem ludowem, jął ze
swojej strony uspokajać dziewczynkę i udało mu się to nierównie lepiej. Dziecko wkrótce uśmiechało się i zapytywało
go o to i owo. P. Tadeusz skorzystał z tego, by wytłumaczyć swojej pupilce, że powinna go nazywać "tatem," W ten
sposób, obydwaj nasi podróżni w niezłym wcale humorze przybyli do pomieszkania p. Skryptowicza, który przedstawił
Helenkę żonie i dzieciom, z następującym rozkazem dziennym:
— Dacie jej lalkę, i elementarz z obrazkami. Na. uczycie ją mówić i czytać. Nauczycie ją nazywać tego pana tatkiem, a
nas oboje, wujem i ciotką. Wyperswadujecie jej, że "dit'ko" nie jest jej matką, ale spowiednikiem babci Podwalskiej.
Przedewszystkiem zaś, dacie jej jeść. Lewo w tył zwrot! Odstąpić!.... A co tam za licho tak gderze w kuchni ?
— Nie, to nic — odpowiedziała uspokajając p. Skryptowiczowa. — Jakie to ładne dziecko, a jakie podobne... —
dodała przypatrując się Helence i całując ją.
— No, no, mniejsza o podobieństwo, wolisz nie wspominać o tem. Do kroćset... co to za hałas w kuchni, i czemu nie
dają jeść?
— Nic, to nic, Karolu, zaraz będzie objad. — I p. Skryptowiczowa zwróciła się do p. Zameckiego, z uznaniem za
dobry uczynek, który wypełnił, i z zapewnieniem, że jej zawsze niezmiernie żal było tego dziecka.
— Czemużeś mi nigdy nie mówiła o niem — zagadnął mężulek — jeżeli wiedziałaś o jego istnieniu?
— Ależ... z tobą tak trudno mówić...
— Trudno, trudno! Ma się rozumieć, że trudno, kiedy człowiek mdleje z głodu, a do zachodu słońca nie może
doczekać się jedzenia! Cóż to jest, powtarzam, kto tani tak hałasuje w kuchni?
Pani Skryptowiczowa zapewniła raz jeszcze, że to nic, a p. Tadeusz przerwał tę maleńką scenę, niezbyt niezwykłą na
widnokręgu małżeń
skini państwa Skryptowiczów, wszczynając z p. Karolem rozmowę o niektórych szczegółach, tyczących się małej
Helenki. P. Skryptowicz opowiedział mu, że Drozdowska swojego czasu, wziąwszy za to tysiąc pięćset złr.
zawiadomiła władzę, iż w niewiadomy sposób przyniesiono do jej pomieszkania i zostawiono tam nowonarodzone
dziecię płci żeńskiej, po które nikt się nie zgłasza, i które przeto oczywiście jest dzieckiem podrzuconem. Gdy władza
zarządziła dochodzenia i nie doszła niczego, p. Drozdowska podjęła się wspaniałomyślnie i bezinteresownie
wychowania dziecka, na co gmina chętnie przystała. Ochrzczono dziecię i dano mu na imię Helena, z tą uwagą w
księdze metrycznej, iż rodzice są nieznani — poczem powierzono je troskliwości pani Pyłypychy. P. Karol podjął się
poczynić odpowiedne kroki, ażeby opiekę przeniesiono urzędownie na niego, i ażeby uzupełniono imię Helenki jakiem
nazwiskiem, co do wyboru którego wszczęła się dyskusja. Nazwisko jakiekolwiek było pożądanem, ponieważ p.
Zamecki chciał natychmiast zrobić zapis na rzecz małej dziewczynki. Tymczasem atoli, objadu nie podawano, a
wrzawa w kuchni stawała się w istocie piekielną, pomimo, że p. Karolowa udawała się tam parę razy, widocznie w
celach pacyfikacyjnych. P. Karol począł piorunować ze swojej strony, i jego żona widziała się zniewoloną wyznać, że
kucharka jej, pani Małgorzata, jest dzisiaj właśnie w "zlym sosie." Z dalszego śledztwa pokazało się. że pani
Małgorzata spowiada się co drugi dzień u O. Piekiełki?
Zgromadzenia Jezusowego, i że O. Piekiełko wypytawszy ją o zwyczaje i obyczaje domu, w którym służy, dowiedział
się ze zgrozą, iż p. Skryptowicz nawet w piątki i soboty zwykł jadać wołowinę, a p. Skryptowiezowa tylko raz na dzień
pozwala pani Małgorzacie przepędzić godzinkę w domu bożym. O. Piekiełko wystrofował surowo panią Małgorzatę za
udział w tem zgorszeniu, w skutek czego cnotliwa ta niewiasta poczęła, dla zbawienia duszy p. Skryptowicza, kupować
dla niego codzień o pół funta mięsa mniej, nie zwracając atoli p. Skryptowiczowej wynikającej ztąd nadwyżki budżetu
kuchennego, albowiem jedynie ujma zrobiona ciału zdolną jest zapewnić duszy zbawienie wieczne. Po dłuższym
przeciągu czasu, p. Skryptowiczowa, niezmiernie cierpliwa i nieśmiała osoba, zainterpelowała jednakowoż panią
Małgorzatę co do tej, zdaniem jej, nieprawnej tantiemy — to zaś wywołało burzę, trwającą już od trzech dni, ale p.
Skryptowicz nie słyszał jej początku, zważywszy, iż trapiony zgryzotami bezbożnego sumienia, spal jak kamień przez
większą część tego czasu. Dziś wzburzone żywioły rozszalały się z szczególną wściekłością, i pani Małgorzata,
oświadczywszy, iż nie zniesie, aby pod jej okiem znieważano przykazania kościelne, wyrzuciła na podwórze wszystkie
garnki i rynki zawierające potrawy mięsne, i mimo usilnych prośb nie dała się nakłonić, by dla powetowania tego nieco
porywczego postępku, poszła kupić inne mięso. Groziła nawet, że gdyby kupiono takowe bez jej przyczynienia się,
wyrzuci
je znowu. P. Skryptowiczowa pobiegła sama do jatek, przyniosła mięso, przyrządziła je, i postawiła pokojówkę na
straży przy garnkach i rynkach, a gdy ta mimo całej waleczności nie mogła oprzeć się pani Małgorzacie, więc za
pomocą miedzi Lucypera przekupiono stróża i stróżowę, i zjednano sobie ich przymierze zaczepnoodporne przeciw
bohaterce wiary, która wobec tak przemagających sił walczyła już tylko bronią swojej wymowy przeciw bramom
piekielnym. Była atoli nadzieja, że skoro zadzwonią na nieszpory, pani Małgorzata opuści dobrowolnie plac boju i
pójdzie modlić się o nawrócenie grzeszników. P. Zamecki kładł się od śmiechu, słysząc tę relację i widząc zdumioną,
bezradną minę p. Karola. Belzebub zaatakowanym był we własnej swojej cytadeli i stracił kontenans ze wszystkiem.
Po chwili atoli przyszedł do siebie, napisał kartkę, zawołał stróża i posłał go na policję — sam zaś uzbroiwszy się w
wielki cybuch, za pomocą którego czart zwykł owiewać się dymem piekielnego kadzidła, otworzył drzwi do kuchni
prowadzące. Nader łagodnym głosem doniósł pani Małgorzacie, że przyszedł O. Piekiełko, i chce z nią pomówić. Pan
ostrzega atoli wiernych swoich i obdarza ich wzrokiem bystrym, by nie wpadli w sidła szatańskie. T pani Małgorzacie
danem było, dojrzeć przez drzwi koniec cybucha, który p. Karol ukrywał za sobą — zamiast więc wejść do pokoju,
natchniona jasnowidzeniem, udała się przeciwnemi drzwiami z wielkim pośpiechem na podwórze, zkąd później straż
policyjna zabrała ją z sobą, ażeby jej dać skoszto
wać słodyczy męczeństwa za wiarę w kordygardzie. Jest to bowiem od dłuższego czasu opłakanym, ale prawdziwym
niestety faktem, że w niektórych państwach europejskich władza świecka zamiast być ramieniem i mieczem władzy
duchownej, zamiast zniewalać poddanych, by w ten sposób albo też w ów, pełnili obowiązki religijne, zabrania raczej
pobożnym sługom, jakoteż radzcom zawiadowczym i dyrektorom towarzystw akcyjnych, pobierania tantiem
koszykowych, założycielskich itp. Gdzieniegdzie jeszcze tylko utrzymywane są, albo zaprowadzane przez brachium
saeculare przepisy, według których wolno ludom dostawać się do nieba.
P. Skryptowicz dostał atoli objad, dzięki temu nadużyciu bezwyznaniowej polityki, i sporządziwszy jeszcze, jakoteż
wyprawiwszy pisma do władz, tyczące się Helenki, udał się w stan dobrze zasłużonego spoczynku, jak to jeszcze
wczoraj był przepowiedział. P. Zamecki rozmawiał jeszcze czas jakiś z p. Karolową, i otrzymał z jej ust zapewnienie,
że Helence nie braknie na niczem, i że nadto, dom pp. Skryptowiczów nie ma najmniejszej komunikacji z domem p.
Podwalskiej, mimo bliskiego pokrewieństwa tej ostatniej z p. Karolem. Załatwiwszy tedy połowę interesu, który go
sprowadził do miasta, p. Tadeusz przystąpił do wykonania drugiej części.
Pan Tadeusz Zamecki wyraził się trafnie, gdy mówił, że "kocha się" w pannie Helenie Podwalskiej, nie zaś, że ją
kocha. Jest wielka różnica między kochaniem kogoś, a kochaniem
się w kimś — różnica ta leży atoli więcej w pobudkach, niż w ich ostatecznym skutku. Kto kocha, jest ślepym, kto się
kocha, nie bywa nim, ale z pełnym namysłem zamyka oczy i nie chce patrzyć na to co może razić jego uczucie.
Pierwszy rodzaj miłości zdarza się rzadko w późniejszym wieku, drugi natomiast tem silniej zdolnym est opanować
człowieka, im bardziej wiek, doświadczenie i zimny sąd o rzeczach zabezpieczają jego serce od owej miłości pełnej
słodkich złudzeń i gorzkich zawodów, która trapi młode nasze lata. W rezultacie, przedmiot, w którym widzimy wady.
którego wartości bynajmniej nie przeceniamy, ale który ma dla nas powab niezwalczony, w którym kochamy się, bywa
nam równie drogim jak ten, który otoczyliśmy kwiatami marzeń i wynieśli między gwiazdy, wysoko ponad wszelkie
ułomności ziemskie. Czuje, niestety, że poruszyłem tu z konieczności temat, mocno przestarzały, i że będę
niezrozumiałym dla wielu czytelników. Nie każdy zna się na antykach, a od czasu jak ludzie przestali kochać się
namiętnie nie każdy zastanawia się nad rozmaitemi rodzajami kochania. Natomiast każdy lubi coś — i z tego powodu,
dla lepszego wyjaśnienia uczuć p. Zameckiego, pozwolę sobie wziąć porównanie z pierwszego lepszego lubownictwa.
Oto np. młodzieniec, wbrew wyższym aspiracjom swoim przykuty do ławek szkolnych, marzy o rumaku, jako o
pojęciu czysto abstrakcyjnem. Jest to dla niego latawiec, z którym nic porównać sienie da, ognisty, szybkonogi, a
posłuszny zarówno ostrogom jak
wędzidłu. Dojrzały sportsman natomiast wie, że najpiękniejszy thorough bred w jego stajni ma swoje wady i narowy, i
że wynaleziono wiele wygodniejszych i szybszych sposobów przenoszenia się z miejsca na miejsce, od konnej jazdy
— mimo to jednak, odstąpiłby chętniej komukolwiek żony, albo wierzycielom miejsca w tabuli, niż ulubionego
wierzchowca wraz z jego jawnemi lub ukrytemi niedoskonałościanii.
Widzieliśmy, że panna Helena Podwalska miała niektóre niedoskonałości, i że p. Zamecki dostrzegał ich dosyć
dokładnie. Największa z nich wszelako, najbardziej skłaniała go do wzięcia jej za żonę. Panna Helena nie kochała
nikogo i nie była zdolną kochać, to dawało p. Tadeuszowi rękojmię, że będzie nosiła jego nazwisko nie czyniąc mu
ujmy, zwłaszcza gdy tak wysoko ceniła pozory. Więcej nie wymagał od niej, i powiedział jej to otwarcie. Oburzyła się
i zapewniała go, że go kocha, nic siląc się przytem wcale na wybuchy uczuciowe, ale tłumacząc mu racjonalnie, że jak
każda kobieta, lgnie do wyższości moralnej i intelektualnej, jaka w nim poznała. T. Tadeusz wierzył i nie wierzył temu:
wierzył, bo było mu przyjemnie wierzyć, nie wierzył, bo zdawało mu się, że oprócz owego uznania wyższości,
potrzeba innych jeszcze warunków, wśród których miłość powstać może. Bądź co bądź, oświadczył się Helenie i prosił
o jej rękę w wyrazach gorących, pełnych szczerego uczucia, i był szczęśliwym, gdy w odpowiedzi na to, bez wszelkiej
pruderji oparła głowę na jego ramieniu, mieniąc się uradowaną,
wdzięczną, dumną z jego wyboru. Gdy wspominało swoim wieku, odparła, że jest tylko o dwanaście lat młodszą od
niego, jednem słowem, postępowała z nim otwarcie, bez kokieterji, bez zwykłych oklepanych sztuczek panieńskich, co
go niezmiernie cieszyło. Nie było mowy o zezwoleniu matki — panna Helena była pełnoletnią i powiedziała to
stanowczo pani Podwalskiej na parę godzin przed deklaracją p. Tadeusza, odmawiając oraz kategorycznie swojej
interwencji w sprawie owych dwudziestu tysięcy, których ksiądz Stodolski potrzebował na budowę kaplicy dla
przytuliska OO. zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Umówiono się, że ślub ma nastąpić jak
najprędzej, przed tem atoli p. Tadeusz, jak mówił, uważał za swój obowiązek wyznać przyszłej swojej żonie, że ma —
wychowankę, której zapewnił dość znaczny posag i do której bardzo jest przywiązanym. Panna Helena nie czuła
potrzeby ukrywać wrażenia, jakie wywarło na niej to wyznanie p. Tadeusza — wszak mógł przypisać jej pomięszanie
różnym przypuszczeniom co do pobudek jego nadzwyczajnego przywiązania do tej wychowanki. Odparła mu szybko,
że przeszłość nie powinna rzucać cienia na przyszłe ich szczęście, ani być przyczyną niezgody — zwłaszcza gdyi ona
ma sobie niejedno do wyrzucenia, a nawet, co do jednego, punktu, winna mu równie otwarte wyznanie. P. Tadeuszowi
uderzyło serce żywiej na te słowa, przez chwilę spodziewał się, że tajamnica, której wzajemne wyjawienie odkładał na
lata, przestanie już teraz istnieć między nim
a Heleną. Póki ona sama chciała ukrywać ją, póki czuł, jak bolesnem byłoby dla niej, gdyby wiedziała, że nic mu nie
jest tajnem, póty był zdecydowanym, oszczędzać jej fałszywą ambicję i z wszelką delikatnością uwzględniać pobudki,
dla których milczała. Gdyby jednak chciała po wiedzieć mu, co już wiedział, czułby się był nierównie szczęśliwszym
— szczerość taka z jej strony byłaby ją stawiała nierównie wyżej w jego oczach. Niestety, Helena nie miała do
wyznania mu nic więcej, oprócz tego, że ma długi, uciążliwe, wekslowe długi. Po pierwszem niemiłem rozczarowaniu,
p. Tadeusz zapytał z uśmiechem, jak wysoką jest cyfra tego niezbyt pożądanego posagu. Dwadzieścia tysięcy. — Nie
wielkie nieszczęście, zauważył p. Zamecki, zwłaszcza, że można ułożyć się z żydami. — Bez zająknienia się, panna
Podwalska odparła, że weksle nie są w rękach żydowskich, albowiem p. Alfred poręczywszy za nią i za jej matkę,
zmuszonym był zapłacić większą część pieniędzy, i nawet dość nieszlachetnie na tej podstawie rości sobie prawa,
których mu jej serce od dawna odmawia, jakkolwiek przyznawała to, dawniej, ale już dawno bardzo, nie była obojętną
dla niego. Byłoby to niemałem zadośćuczynieniem dla. jej miłości własnej, gdyby mogła zwrócić mu pieniądze
własnoręcznie i dać mu odprawę na wieki, wraz z tem upokorzeniem. P. Tadeusz nie miał nic przeciw temu, dziwił się
tylko, zkąd p. Alfred mógł kiedykolwiek mieć tyle pieniędzy, znał bowiem jego interesa doskonale, zwłaszcza, że
Kruchówka graniczyła o mie
dzę z jego dobrami. I na to znalazła się odpowiedź — weksle były w ręku dorobkiewicza podolskiego, znanego z
podwójnej skłonności do lichewki i do szulerki i dzięki tej okoliczności, za pomocą damy pikowej skombinowanej z
nefką, przeszły w klubie po dżentelmeńska w ręce p. Alfreda. Tak więc, inkwizycyjne skłonności pana Tadeusza
zostały zaspokojone i panna Helena lego samego wieczora była w posiadaniu dwudziestu tysięcy zlr. oprócz zapisu na
sto tysięcy, który p. Zamecki zrobił na jej korzyść z tym wyraźnym dodatkiem, że donacja ma być ważną
bezwarunkowo, czyli panna Podwalska zostanie jego żoną lub nic.
Helena nie mówiła nieprawdy, gdy opowiadała p. Tadeuszowi, że pragnie dać odprawę Alfredowi. Dała mu ją wraz z
pieniądzmi, w wyrazach, których może jeszcze nigdy nie słyszał tak piękny, przystojny, szlachetny, i bogobojny
kawaler. Zemściła się na nim srodze za chwilę obawy, której ją nabawił. P. Alfred atoli czuł się tak mile dotkniętym
gotówką, którą mu doręczono, że nie miał w wielkiem sercu swojem miejsca na przykre uczucia, i wykonał polecenie
Heleny, aby natychmiast wyjeżdżał, z takim pośpiechem, że zapomniał nawet wykupić weksel, dany panu Bergerowi.
Pani Podwalska płakała nad postanowieniem swojej córki i nad jej nieugiętym uporem, i radziła się księdza
Stodolskiego, co począć w tej rozterce uczuć macierzyńskich i religijnych. Ksiądz Zygmunt podjął się wypędzić
egzorcyzmami szatana, ktory opętał serce Heleny brakiem
szczodrości dla OO. zgromadzenia apostolskiego. Zagroził jej odmówieniem rozgrzeszenia. Zbłąkana owieczka
odparła, że znajdzie się inny ksiądz, który da rozgrzeszenie. Zagroził odmówieniem ślubu. Szatan odrzekł przez jej
usta, że jest w mieście protestancka kaplica, w której można wziąć ślub równie skutecznie jak w kościele. Ksiądz
Stodolski ujrzał się zniewolonym wystąpić z działami cięższego wagomiaru, nabijanenii smołą i siarką piekielną, ale
szatan nie uląkł się żywiołów będących jego zwykłem i ulubionem miejscem pobytu. Nakoniec, troskliwy pasterz dusz
nadmienił, że godziłoby się p. Zameckiego, jakkolwiek heretyka i ateistę, wtajemniczyć w niektóre szczegóły życia
rodzinnego panny Podwalskiej, nim zostanie jego żoną Tu szatan zmiękł, ale nie ze wszystkiem. Przyrzekł tylko, że
pani Zamecka nie omieszka pamiętać o przytulisko ani o kaplicy. Ksiądz Zygmunt musiał kontentować się tem
przyrzeczeniem, i wyszedł zgorszony, ruszając ramionami; przyjął atoli od pani Podwalskiej pewną ilość gotówki,
niezbędnie potrzebną na uproszenie Niebios w dziesięciu niszach przez tyleż czwartków, o oświecenie i zbawienie
duszy panny Heleny.
Zresztą, nim jeszcze p. Zamecki wrócił do miasta po rozmowie ze swoją narzeczoną, wieść o jego deklaracji rozeszła
się już była z szybkością błyskawicy. W parę godzin otrzymał jeszcze dwa listy bezimienne, donoszące mu poufnie o
tem wszystkiem, co rano zbadał naocznie wraz z p. Skryptowiczem. Listy pochodziły od "dobrych
przyjaciół" pici męskiej, pismo ich atoli, styl i pisownia zdradzały pochodzenie od piękniejszej polowy rodzaju
ludzkiego. Nim słońce drugi raz zaszło, panna Helena otrzymała także list bezimienny, grożący jej pojawieniem się, w
dzień ślubu, w kościele, wieśniaczki z małem dziecięciem na ręku. Groźba ta okazała się atoli niewykonalną, raz dla
braku dziecięcia, a powtóre, ponieważ ślub odbywał się w kaplicy biskupiej, do której miały wstęp tylko osoby
zaproszone. P. Skryptowicz zerwał się z łóżka o siódmej godzinie rano, ażeby hyc obecnym na tej uroczystości, nie w
innym celu, jak tylko dla podziwiania rozpromienionych twarzy pani Trzecieszczakiewiczowej i dwóch innych
pobożnych dam, z których każda wystąpiła na czele pół plutonu córek na wydaniu. Panie i panny płakały z
rozrzewnienia, gdy biskup błogosławił państwa młodych, a kiedy państwo Zameccy wsiadali za powrotem do nader
okazałej, nowiuteńkiej karety, ciągniętej przez parę szpaków ośmnastej miary, i zaopatrzonej dwoma lokajami w
pończochach, stojącymi z tylu, pani Trzecieszczakiewiczowa podarła w kawałki swoją lewą manszetke i dało się
słyszeć żałosne skomlenie Żolcia, któremu pani Wrzeszczyńska, jedna z szczęśliwych matek, nastąpiła na łapkę, jak
gdyby to było jego winą. że p. Zamecki ożenił się z panną Podwalską, a nie z panną Wrzeszczyńska, których było sześć
do wyboru. Po ślubie zaś i po śniadaniu, z angielska, państwo Zameccy wyjechali za granicę — chociaż p Tadeusz nie
lubił podróżować. Pani
Helena życzyła sobie tego mocno i nowożeniec zrobił jej tę koncesję, złożywszy poprzednio w depozycie wcale
znaczną sumę pieniędzy w dobrych papierach, jako własność sieroty Heleny Gródeckiej, pupilki p. Skryptowicza.
ROZDZIAŁ IV.
Wielkiem było zdumienie i oburzenie księdza Zygmunta Stodolskiego po owej bezskutecznej rozmowie z Heleną, w
sprawie sumy potrzebnej na budowę kaplicy OO. zgromadzenia apostolskiego. Gdyby mniej kosztowna zresztą
budowa mojej powieści nie wymagała była koniecznie, aby przynajmniej jedna para kochanków pobrała się w trzecim
rozdziale, byłbym zdał obszerniej sprawę z tej rozmowy, tem ciekawszej, gdy po raz pierwszy może przy tej
sposobności zdarzyło się ks. Zygmuntowi napotkać na taką opozycję u duszyczki, którą sam przygotował do stanu
najzupełniejszej laski. Nie mylił się bynajmniej zacny kapłan, jeżeli tę jaskrawą apostazję przypisywał wpływowi p.
Zameckiego, przyznać atoli wypada, że p. Tadeusz zastał już u Heleny grunt odpowiedni do przyjęcia ziarna herezji.
To co mówił p. Skryptowiczowi o jej wyobrażeniach religijnych, patrjotycznych i estetycznych, było zupełną prawdą.
Wyrosła w otoczeniu, w którem wszystko opierało się na pozorach, posiadała inteligencję dość bystrą, by przeniknąć
nicość tych pozorów, a nie mając zkąd zaczerpnąć prawd, któreby mogły być podstawą jej zewnętrznego i
wewnętrznego życia, wyrobiła w sobie
przekonanie, że jak obyczaje salonowe, tak i pojęcia o tem, co dobre albo piękne, są tylko konwencjonalnie przyjętemi
formułkami. P. Zamecki dotychczas, mimowoli utwierdzał ją w tem przekonaniu. Uderzał bezwzględnie na mamidła i
blichtry, które widział w koło, a nie miał czasu jeszcze, czy nie umiał dać jej do poznania, że po za tą negacją fałszów
żywił w głębi duszy i wiarę, i uczucia, i skłonności, których nomenklatura odpowiadała zupełnie nomenklaturze
bożków, które obalał. Nauczył ją czuć tylko silniej to, co nieraz sama czuła: nieznośny ciężar fałszu i obłudy. Długo
dźwigała to jarzmo, i roskoszą przejmowała ją myśl, że będzie mogła je zrzucić. Dla tego spieszno jej było zerwać z
Alfredem, dla tego nie wahała się powiedzieć ks. Stodolskiemu, że jego mowy pełne namaszczenia są w jej oczach
hipokryzją, a jego napomnienia, materjalnem wyzyskiwaniem łatwowiernych i ograniczonych. Niestety —
przyjemność jaką jej to sprawiało, nie była niezmąconą. Pozbyć się Alfreda, którym pogardzała, mogła tylko,
oszukawszy poprzednio Zameckiego — pozbyć się ks. Zygmunta nie zdołała wcale, zlękła się groźby, którą pośrednio
wypowiedział. Czuła, że tylko otwartość wobec męża wybawić ją może z tej ciągłej potrzeby ukrywania czegoś, że
otwartość taka zapewniłaby jej spokój, i podniosłaby ją we własnem mniemaniu — ale jak powiedziała Alfredowi, tak
było w istocie: Zamecki ciężył na niej swoją przewagą moralną, jako człowiek na wskroś "honorowy," i nie chciała
powiększać tej przewagi, stwierdzać
jej, upokarzającem wyznaniem. Do obowiązku nie poczuwała się w tej mierze, jak nie poczuwała się do winy w
moralnem jej znaczeniu — pojęcia obowiązku i winy nie istniały dla niej wcale, bo nie istniało i to, na czem pojęcia te
opierają się w sercu ludzkiem.
Tadeusz zdawał sobie dokładnie sprawę z tego stanu jej duszy, i przedsięwziął jej nawrócenie. I tak, z jednej strony,
biedna pani Podwalska modliła się, pościła, odprawiała pokuty i nowenny, i trawiła we łzach nocy bezsenne, bo ksiądz
Zygmunt obarczał jej sumienie grzechami córki i wskazywał wieczne potępienie, jako skutek związku z jawnym
bluźniercą i niedowiarkiem. Nawiasem powiedziawszy, było o czem pokutować, bo p. Zamecki oczyściwszy z długów
majątek matki i córki, przeznaczył go p. Podwalskiej na dożywocie. Z drugiej zaś strony, ten bluźnierca i niedowiarek
pisywał do p. Skryptowicza listy, które chyba tylko stylem różniły się od sprawozdań misjonarzy z głębi Afryki.
"......Nie sądziłem nigdy, mówił między innemi, ażeby rzemiosło katechety było tak trudnem. Zwiedzaliśmy onegdaj
starą katedrę, pełną grobowców i wspomnieli.... Dziad przyprowadził nas do płyty marmurowej przed wielkim
ołtarzem, i opowiadał nam, że na tem podwyższeniu stawali niegdyś, w czasie koronacji swojej, królowie — że
dobywali starej szabli, wyjętej ze skarbca, i znaczyli nią krzyż w powietrzu, na cztery strony świata. Nikogo oprócz nas
nie było w kościele, grube cienie ścieliły się po odwiecznych murach,
patrzących na nas w uroczystem milczeniu. Mimowoli ukląkłem i zadumałem się, oparłszy czoło o podnóże
królewskie. Helena zrobiła uwagę, że czas wracać do hotelu: gdy spojrzałem na nią, zrobiłem uwagę, że miała wyraz
zdziwienia w twarzy. Było mi bardzo przykro — tam, gdzie ja czułem się przejętym, porwanym, ja. co przecież także
w życiu i nie na wiatr, machałem żelazem, ja co mam lat czterdzieści na karku i łatwe szyderstwo w ustach, tam umysł
młodszy, umysł kobiecy powinienby chociaż raz doznać czegoś na kształt ekstazy.... Cóż robić, nie nauczono jej czuć z
własnego popędu, a wielkiego historyka Kryspina nie było przy nas, ażeby uczonem skinieniem głowy dał do
poznania, że należy być zachwyconym. W powrocie, wszczęła się między nami rozmowa, w ciągu której zrozumiałem
powód zdziwienia Heleny. Sądzi ona nas "pozytywistów" jako ludzi, wprawdzie nie pozbawionych "czci i wiary," za
jakich nas przedstawiają Stodolscy, ale jako ludzi bez żadnej wiary, i bez czci dla czegokolwiek. Usiłowałem
przekonać ją, że tak nie jest, a wśród tych usiłowań schwytałem ją na tem, że sama nie wierzy, nawet w istnienie Boga.
To dało nam powód do dysputy teologicznej" która wznawia się jeszcze ciągle od czasu do czasu, Gmach, z którego
składała się niegdyś jej religja, był zbyt misternymi skomplikowanym, wyjęto z niego przypadkiem jednę cegiełkę, i
cały runął.... Nie wiem, czy udało mi się ją przekonać, namówiłem ją wszelako, że będzie czytała Chateaubriand'a z
uwagą. Może on
dokaże tego. co mnie się] nie udało. Zastanowił ją nieco mój argument, że największe w świecie duchy wierzyły w
Istotę Najwyższą, i że nie było między nimi wcale zupełnego ateisty.... "
Innym razem znowu pisał pan Tadeusz, z Paryża:
".... Opera tutejsza jest w tej chwili tak doskonałą, że chociaż, jak wiesz, nie jestem ani miłośnikiem, ani znawcą
muzyki, przesiaduję chętnie w loży całemi wieczorami. Dziwna rzecz, że Helena, która gra z wielką biegłością na
fortepianie, i uchodziła tam u nas za znakomitą dyletantkę, tutaj tylko chętnie patrzy, a wcale nie słucha. W
towarzystwie powtarza zdania, które wyczytała lub słyszała, własnych wrażeń zdaje się nie odbierać wcale. Nie wątpię,
że potrafiłaby je sformułować, gdyby istniały, bo mówić umie i lubi. już to ta nasza muzykalność salonowa, to także
humbug niepospolity! Panny uczą się niby grać, i niby zachwycają się dobrą egzekucją, a w rzeczywistośei doznają
tylko nieokreślonego rozdrażnienia nerwów i zajmuje je najwięcej osoba egzekutora. Dla tego też, skoro powodzenie
zawisło od publiczności żeńskiej, koncertantki miewają go zawsze mniej od koncertantów. Nic to nie szkodzi, że
większa część tych ostatnich nie liczy się wcale do Adonisów. Kobiety znoszą u mężczyzn znaczny stopień brzydoty i
znajdują ją "interesującą." Mężczyźni są wybredniejszymi i dla tego to podobnoś rozgłos najsławniejszej artystki nie
wytrzyma pierwszego zmarszczka na jej twarzy. Helena, której udzieliłem tych moich
sceptycznych uwag, protestowała słabo i zgodziła się ze mną w końcu zupełnie. Jestem jej wdzięcznym za to — staje
się ona z każdym dniem szczerszą i otwartszą, sądzę, że w końcu porozumiemy się zupełnie i nie będzie ani odrobiny
obłudy i udawania między nami. Wtenczas będę zupełnie szczęśliwym."
Nakoniec, państwo Zanieccy wrócili z wojażu, prosto do Rymiszowa, siedziby pana Tadeusza. Nikt nie urządzał im
oficjalnego przyjęcia, ale gromada sama wyszła naprzeciw nich, na kopiec graniczny, z wójtem na czele, z chlebem i
solą, aby powitać nową panie. Bito w dzwony w małym kościółku, kiedy powóz wtaczał się na dziedziniec zamkowy, i
kiedy służba zbiegała się zewsząd z niekłamaną radością w oczach, ucałować rączki państwa. Zamek był staroświecki,
odbudowany z gruzów i zastosowany do potrzeb nowoczesnych. Z jednej strony były jeszcze szczątki dawnych
fbrtecznych wałów, z rowem, z wieżami nad bramą i mostem zwodzonym, a wszystko to, choć zabierało wiele miejsca
dającego się użyć nierównie pożyteczniej, utrzymane było starannie jako pamiątka z dawnych czasów. Po drugiej
stronie ciągnął się ogród w guście z czasów Ludwika XIV. przechodzący dalej w park angielski. W zamku komnaty
duże, wysokie, jak kaplice, meble starożytne, mnóstwo sprzętów, drobiazgów i obrazów ciekawych i cennych. Helena
była dumną z tego wszystkiego, dumną z herbów, malowanych na szkle, w oknie nad bramą, dumną ze swojego męża.
Zdawało jej się, że go kocha
w tej chwili. Do niedawna jeszcze, w ślad za opinją publiczną, sądziła, że to materjalista, człowiek rachunkowy, gotów
zaorać grób rodzonego ojca, aby zebrać więcej pszenicy. Dał jej dowody, że nie lubi rachować się, z nią przynajmniej.
Teraz, choć ustało poddaństwo, a z niem służalcze nawyknienia włościan, widziała jak garnęli się do niego z
uszanowaniem, z miłością — snać nie rachował się i z nimi. i w sporach sąsiedzkich ucinał chętnie połę dla milej
zgody. Łatwiej to na dwunastu folwarkach, niż na jednym, potrzeba wszakże było być dobrym i rozumnym
człowiekiem, aby mieć i taką miłość u ludu, a fortunę przytem rosnącą i kwitnącą, Gdy tak zbiegli się chłopi, gdy
zbiegły się całe generacje ekonomów i leśniczych, kredencerzy i kucharzy, gumiennych i gajowych, klucznic,
ogrodników, stajennych itd. gdy wszystko tak serdecznie cieszyło się wido kiem "pana," Helena po raz ponoś pierwszy
w życiu zrozumiała, co znaczą wyrazy "dobry człowiek. ' Zdawało się jej, powtarzam, że go kochała, ale zdawało jej
się tylko, Nie można kochać, patrząc jak ona, a nie pojmując, że ktoś żywi w sercu pietyzm dla rzeczy świętych i
poważnych, a nie cierpi obłudy; że ktoś lubi piękne obrazy, piękną muzykę, i piękne książki, a umie bez cudzej
pomocy odróżniać je od miernych i lichych: że ktoś rad czyni dobrze na prawo i na lewo, a nietylko nie otacza się
aureolą cnót obywatelskich, ale owszem używa wcale dwuznacznej sławy "pozytywisty" i materialisty. Bądź co bądź,
w tym starym zamku, daleko od
niemiłych wspomnień, od dawniejszego otoczenia. wśród nowych ludzi i nowych a przyjemnych warunków życia,
zdawało się Helenie nietylko, że kocha Tadeusza, ale że go jest godną, i że będzie mu dobrą żoną. To też potrafiła być
uprzejmą dla wszystkich, wielkich i małych, którzy przychodzili składać jej swoje hołdy, i zrobiła na wszystkich jak
najlepsze wrażenie. Zjawił się ksiądz proboszcz, mały, czerstwy staruszek, siwy jak gołąb, a wesoły i facecjonat jak
rzadko. Posłano do miasteczka, leżącego ćwierć mili, po "doktora," nie do chorego, ale do wiska, szanowny uczeń
Eskulapa był bowiem stałym partnerem p. Zameckiego. Pacjenci, nie zastawszy go w domu, posyłali jak w dym do
Rymiszowa, co każdym razem niezmiernie irytowało dr. Chimerskiego, utrzymywał bowiem, że kto ma umrzeć lub
wyzdrowieć, umrze lub wyzdrowieje bez niego, a wista przecież nie podobna grać z dwoma kołkami. Pani Helena
obiecała zaradzić tej niedogodności i jak najprędzej przygotować się do rygorozów z wielkiego i małego szlema, ażeby
w razie potrzeby mogła zastąpić dr. Chimerskiego. Oprócz tego powiedziała mu, że nie wierzy w homeopatję, ani w
hydropatję. i że magfietyzerowie są jej zdaniem oszustami na wielki kamien, a nadto, nim jeszcze wstano od objadu,
kazała podać fajki i cygara i przyznała się, że sama czasem pali ukradkiem. Na tej zasadzie zawiązało się natychmiast
przymierze zaczepno odporne między nią a szanownym konsyljarzem który nie lubił szarlatanów a nie mógł
pół godziny obejść się bez dymu tytoniowego. Niemniej doskonała harmonja zapanowała także między panią Heleną a
księdzem proboszczem, wielkim nieprzyjacielem wszelkich "nowatorów" religijnych. W istocie, o ile dr. Chimerski nie
cierpiał homeopatów i magnetyzerów, o tyle ksiądz Chyżycki, przy całej swojej dobroduszności i poczciwości, był
przeciwnikiem OO. Jezuitów i spokrewnionych z nimi zakonów. Pani Helena nadmieniła złośliwie, że ojcowie ci mają
w mieście wielkie powodzenie u starych i młodych grzesznic, zacząwszy od tych, które noszą mitrę, a skończywszy na
tych, które myją rondle. Ksiądz kiwał głową znacząco i zapędził się poczęstować panią Helenę tabaczką, ale opamiętał
się zawczasu. Jednem słowem, po kwadransie rozmowy nie było na dwadzieścia mil w koło, rozumniejszej i milszej
kobiety nad panią Helenę, według zgodnych — jak rzadko zresztą — zdań ks. Chyżyckiego i dra Chimerskiego.
Od strony ogrodu przybudowana była do zamku weranda, psująca wprawdzie na oko jego architektoniczną harmonję,
ale natomiast podczas upałów letnich, wabiąca nader miłym cieniem i chłodem. Tu odbywał swoje posiedzenia "klub
rymiszowski," złożony z p. Tadeusza i ze wspomnianych właśnie dwóch członków. Porządek czynności był
następujący. Najpierw stawiano "na stole Izby" wnioski prezydjalne, złożone z trzech potężnych niemieckich kuflów z
przykrywkami, jakie można widzieć w piwiarniach na staroświecki sposób urządzonych, jakoteż ogromny dzban
kamienny, zawiera
jący świeżo utoczone piwo. Członkowie klubu zasiadali następnie, a raczej rozpierali się wygodnie w ogromnych
fotelach, zawsze w jednym i tym samym porządku i na tem samem miejscu. Wszczynała się dyskusja, do której
dostarczały wątku dzienniki, nowiny przywiezione z okolicy przez dr. Chimerskiego, lub nakoniec anegdoty i facecje,
których ks. Chyżycki mianowicie posiadał skarb niewyczerpany. Czasem wytaczano także kwestje naukowe, literackie
i społeczne, a gdy wreszcie porządek dzienny był wyczerpany, regulamin przepisywał jeszcze sześć robrów wista i trzy
kufle piwa, tudzież filiżankę czarnej kawy jako obowiązki, od których żaden członek uchylić się nie mógł. Tak było od
lat sześciu i każdy klubista przyzwyczaił się był oczekiwać posiedzenia jako jedynej przyjemności i nagrody, która go
czekała po trudach i kłopotach dziennych. Przybycie obcych gości pożądanem wprawdzie było od czasu do czasu,
psuło jednakowoż porządek zwykły, ożywiało dyskusję w sposób irytujący i nieparlamentarny, zmuszało do
powtarzania rzeczy od dawna już omówionych i wszechstronnie rozważonych, do słuchania wywodów nieraz nudnych
i niezgodnych z zasadami klubu, których słyszeliśmy próbkę, gdy po raz pierwszy mieliśmy sposobność poznać p.
Zameckiego na wieczorku u p. Podwalskiej. Po każdej takiej burzy "klub" oddychał swobodnie dopiero, gdy się znalazł
w małym swoim komplecie, jakkolwiek oddawna już uchwalono, że powiększenie tego kompletu jest niezbędnem,
choćby tylko ze względu na
anegdoty i dykteryjki, w znacznej już części potrzebujące nowych słuchaczów. Dr. Chimerski wyjaśnił pani Helenie,
wraz z innemi szczegółami, to opłakane położenie "klubu," przewidującego chwilę, w której mógłby być zmuszonym
powtarzać się i słuchać sam siebie na nowo. Z tego też powodu, biorąc kufel do ręki, wniósł wotum zaufania dla
prezesa, który dbały o dobro ogólne, w tak piękny i miły sposób postarał się o wzrost klubu.
— Wątpię wszakże — odparła pani Helena — bym mogła w tak poważnem zebraniu odegrać inną rolę, jak tylko rolę
publiczności, umieszczonej na galerjach. Najpierw, nie potrafię pić piwa....
— Picie piwa nie jest obowiązkowem, ale pożytecznem. Jest to napój niezmiernie hygjeniczny, i chroniący od katarów
żołądka.
— Najniewinniejszy motor dobrego humoru, dodał ks. Chyżycki.
— I najsilniejsza podstawa społeczeństw i państw, — dokończył p. Tadeusz. — W tej mierze, miło mi zakomunikować
klubowi uwagi mojego przyjaciela i szwagra, Skryptowicza, który jakkolwiek oddalony, duchem bierze udział w
naszych czynnościach i dążeniach, ilekroć oczywiście wstanie z łóżka, co mu się wydarza sto cztery razy do roku,
licząc po dwa razy na tydzień. Otóż głęboko śpiący ten myśliciel, nie wiem czy we śnie, czy na jawie, utworzył nowy a
oryginalny wcale pogląd na historję państw i narodów europejskich, a wszczególności, na nasze dzieje. Utrzy
muje on, iż przodkowie nasi w najdawniejszych czasach raczyli się piwem, a tylko przy nadzwyczajnych
sposobnościach, miodem. Jeszcze za czasów Zygmunta III. przeważało piwo lub przynajmniej walczyło równemi
siłami z winem węgierskiem, wprowadzonem głównie przez Zapolskich i Batorych. Na dowód, przytacza on
Starowolskiego, według którego piwo częstochowskie wkońcu XVI. i w początku XVII. stulecia miało taką sławę, iż
wywożone było za granicę tak jak teraz bawarskie albo pilznieńskie; chmiel zaś z Polesia słynął jako najlepszy na całą
Europę. To też, jak długo piliśmy piwo, duch obywatelski miał u nas przewagę nad kierunkami indywidualnemi, a
państwo konsolidowało się i wzrastało. Piwiarze dali się ująć w karby posłuszeństwa Łokietkowi i Kazimierzowi
Wielkiemu, piwiarze za czasów Jadwigi przeprowadzili unję z Litwą, a jeżeli w tych dawnych czasach razi nas, za
Zygmunta Starego, wrzawa kokoszej wojny, Skryptowicz przypisuje to tej okoliczności, iż na Rusi wino
rozpowszechniło się było bardziej, niż w innych okolicach kraju. Z wina poszły liberum veto, zrywanie sejmów,
konfederacje i rokosze, z piwa statut wiślicki, bitwa pod Grunwaldem, i unja lubelska.
— Przy pomocy miodu, zauważył ks. Chyżycki. Osobliwie pod Grunwaldem, musiała panować wielka równowaga
napojów. Czynności prawodawcze, przyznaję to, najlepiej odbywają się przy piwie.
— P. Skryptowicz jest genjalnym historjo
zofem — zawołał dr. Chimerski. — W istocie, Niemcy i Anglicy, którzy najwięcej piją piwa, odznaczają się karnością
i duchem obywatelskim. Wnoszę, ażebyśmy p. Skryptowicza przez aklamację mianowali członkiem korespondującym
naszego klubu!
W tej chwili, drzwi parapetowe od sali, przylegającej do werandy, otwarły się, i pojawił się w nich nie kto inny, jak
tylko sam p. Skryptowicz. Trudno opisać zdumienie i zadowolenie, jakie z powodu tego zjawiska zapanowało na
twarzach członków klubu. Przedewszystkiem dano ogólny wyraz pierwszemu z tych uczuć, snadniej można bowiem
było widzieć wieloryba wśród piasków Sahary, albo spotkać się z karawaną wielbłądów w kraju Franciszka Józefa,
aniżeli oglądać p. Skryptowicza w dzień, w takiej odległości od miasta. Po serdecznem przywitaniu i po dłuższej
rozmowie nad nadzwyczajnością tego zdarzenia, które p. Skryptowicz tłumaczył nieprzepartą jakąś i nagle w nim
rozbudzoną chęcią odświeżenia się powietrzem wiejskiem, postawiono czwarty kufel na stole i posiedzenie "klubu,"
przerwane na chwilę, poszło dalej zwykłym trybem. Nawiązano na nowo nić rozmowy tam, gdzie ją zostawiono, p.
Skryptowicz rozwijał szerokie swoje teorje i popierał je nowemi dowodami, zwracając między innemi uwagę
zgromadzenia na to, że mamy w języku naszym własny wyraz na "piwo," i że o człowieku, który zbyt mocno uraczył
się trunkiem, mówimy, że jest "podchmielonym," a więc, sama już filologja podnosi piwo
do rzędu tradycyj narodowych. Dr. Chimerski dodawał do tego jako lekarz swoje uwagi o wpływie jadła i napoju na
charakter pojedyńczych ludzi i całych narodów, a ks. Chyżycki urozmaicił dyskusję kilkoma zabawnemi facecjami, i
tak nieznacznie nadeszła uroczysta chwila rozpoczęcia nieodzownych sześciu robrów wista. W tem ćwiczeniu atoli, p.
Skryptowicz odmówił udziału.
— Nie po to jechałem dwanaście mil w pudle pocztowem, abym tu siedział pod szkłem na werandzie przez cały
wieczór. Wolę pójść oglądnąć ogród, jeżeli mi go Helena zechce pokazać.
— Owszem, proszę cię, zwłaszcza, że sama zwiedziłam go dopiero raz i to bardzo pobieżnie.
Podczas gdy tedy "klub" prowadził dalej swoje urzędowanie, p. Skryptowicz i Helena puścili się w drogę dobrze
utrzymaną grabową aleją i wkrótce znikli z widoku. Szli tak czas jakiś, nie mówiąc prawie do siebie — p. Skryptowicz
nie lubił bowiem swojej kuzynki, a ona odpłacała mu to równym brakiem sympatji. Gdy już byli dość daleko od
werandy, p. Karol zatrzymał się nagle, zwrócił się ku Helenie i odezwał się sucho:
— Przybyłem tutaj w twoim interesie.
— W moim? odparła, blednąc. Myśl, która ją trapiła tak często, a która dziś ustąpiła była miejsca nowym, spokojnym i
miłym wrażeniom, wróciła w tej chwili w formie nieokreślonej, dręczącej obawy. Suchy ton mowy Karola miał w
sobie coś odejmującego otuchę, coś sędziowskiego, a wzrok, którym patrzył na nią, był nieznośnie
zimny i przenikliwy. A jednak, skoro widocznie szukał sposobności rozmówienia się z nią bez świadków, zamiary jego
nie musiały być nieprzyjaznemi. Dla tego też może, chociaż poruszyła się w niej była struna nieugiętego uporu,
odgrywająca jak widzieliśmy, taką rolę w jej charakterze, umilkła ona szybko i wzięło nad nią górę bezradne
pomięszanie. Karol nie zważał na to i zapytał ją. swoim zimnym, indagatorskim głosem:
— Dałaś, w pierwszych dniach maja, panu Alfredowi Zgorzelskiemu weksel na pięć tysięcy złr.
— Dałam... ale...
— W sprawach wekslowych nie ma żadnego: "ale."
— Jest, jest ale! Wszak dałam mu później pieniądze na zapłacenie długu! O cóż może chodzić ? Co się stało ?
— Stało się to, że Zgorzelski nie mogąc spieniężyć wekslu z twoim podpisem, dodał na nim podpis Zameckiego, a co
gorsza, jeżeli mu dałaś pieniądze, wyjechał z niemi i wekslu nie wykupił.
— Nikczemnik! Podły nikczemnik! Nie sądziłam nigdy, nigdy, ażeby był zdolnym do takiego oszustwa! To okropne!
— To nie należy do rzeczy. Kto płaci, powinien żądać zwrotu swojego wekslu.
— Na miłość Boga, gdzież jest ten weksel? Nie dręcz mię, mów, jeżeli masz trochę litości w sercu!
— Dajże mi mówić, i nie przerywaj mi wy
krzyknikami odnoszącemi się do charakteru p. Zgorzelskiego, jeżeli masz jakie nowe spostrzeżenia psychologiczne do
uczynienia w tej mierze, uczynisz je później, jam ich nie ciekaw. Żyd dowiedziawszy się, żeście wszyscy podpisani na
wekslu wyjechali za granicę, gdy przyszedł termin, zgłosił się do mnie. Groził skargą sądową. Chciałem oszczędzić
Tadeuszowi ogromnej przykrości, jakąby mu sprawiło to odkrycie. Pojmujesz, że nikt nie lubi, by jego narzeczona na
parę tygodni przed ślubem trudniła się negocjacjami finansowemi tego rodzaju, chociażby w towarzystwie tak
dystyngowanego kawalera, jak p. Alfred Zgorzelski, i pod osłoną podpisu mężowskiego. Tadeusz zasługuje, ażeby się
z nim lepiej obchodzono. Dla tego też, w nadziei, że jest to jedyny ślad twoich stosunków ze Zgorzelskim, wykupiłem
ten dokument i mam go u siebie. Tadeusz chciał mi niedawno zwracać jakąś drobną sumę, do której twierdził, że mam
prawo, a ponieważ nie chciałem jej przyjąć, więc pół żartem, a pół serjo, zrobił mię współwłaścicielem losu, który
później wyciągnięto na wielkiej loterji. Z dziesięciu tysięcy, które mi narzucił tym sposobem, ofiarowałem połowę,
ażeby mu zapewnić spokój i trwałość jego — słodkich złudzeń.
— Nie mów tak, nie mów Karolu! Chciej mi wierzyć, że mam silne, niezłomne postanowienie dołożyć wszelkich
starań, ażeby ten spokój i ta słodycz, o których mówisz, nie były dla Tadeusza złudzeniem! Ten podpis fatalny, o
którym mówisz, wymuszono na mnie w sposób zdradziecki,
łotrowski, o jakim może nie masz wyobrażenia. Gdybym była mogła domyślać się, co Zgorzelski zrobi z moim
wekslem, byłabym raczej wolała.... Ach, Karolu, miej dla mnie serce brata, i wierz mi, że jestem bardzo, bardzo
nieszczęśliwą; nie jestem w stanie powiedzieć ci, jak dalece nią jestem! Nie prawdaż, Tadeusz nie dowie się od ciebie o
niczem?
— To pytanie zbyteczne wobec faktu, że wykupiłem weksel, ażeby się o nim nie dowiedział. Wierzę, że możesz czuć
się nieszczęśliwą, i nie mam ani w ogóle zamiłowania w drażnieniu czyichkolwiek stron boleśnych, ani też w
szczególności nie upatrzyłem sobie ciebie jako ofiarę cierpkich i przykrych uwag. Powiem ci nawet, że nie byłbym się
wcale spieszył donieść ci o tem, co zrobiłem, gdyby nie ta okoliczność, że chciałem ci dać jednę dobrą radę. Oto, moja
Heleno, jeżeli masz jeszcze jaką tajemnicę, której odkrycie mogłoby być przykrem Tadeuszowi, nie ociągaj się ani
chwili i wyjaw mu ją natychmiast sama. To jedno jest w stanie zapewnić spokój tobie i jemu, to jedno rzucić może
wieczną zasłonę na przeszłość, i jej niemiłe wspomnienia, z któremi chciałabyś zerwać.
— Zerwałam z niemi, i powiedziałam Tadeuszowi wszystko. Powiedziałam mu nawet o tem nieszczęsnem zawikłaniu
pieniężnem ze Zgorzelskim, i on sam dał mi pieniądze na zapłacenie długów.
— Powiedziałaś mu wszystko? — zapytał p. Karol, którego głos, ociepliwszy się poprzednio
na chwilę, przybrał znowu temperaturę podbiegunową.
— Wszystko! Nie mogłabym znieść egzystencji, podtrzymywanej sztucznie ciągłem udawaniem i tajeniem się z
myślami i uczuciami.
— I nie masz już żadnej, żadnej tajemnicy między wami?
Helena chciała mówić ale wzrok Karola zamroził jej słowa na ustach. Ruszyła więc tylko ramionami, i odwróciła się
obojętnie.
— Ha, kiedy tak — zawołał Karol — to moja misja skończona, wracajmy do klubu! Ma się rozumieć, że gdy uzbierasz
nieco pieniędzy na szpilki, zwrócisz mi moich pięć tysięcy, a ja ci wrócę weksel. Nie mogę ci robić tak znacznego
prezentu, bo mam dzieci. Rozumiesz ty, co to znaczy, mieć dzieci? Pojmujesz, co to jest, kochać kogoś więcej, niż
siebie, niż swoją piękność i niż hołdy świata; a nawet więcej, niż swoją sławę i dobre imię?
— Nie, nie pojmuję — odrzekła krótko i sucho, jak on mówił przedtem. — Co się tyczy pieniędzy, zwrócę ci je
wkrótce, Tadeusz obsypuje mię niemi przy każdej stosownej sposobności.
— A więc, Balladyno, wracajmy na zamek grafa Kirkora! — Pan Karol rzucił te słowa żartem, ale w tej chwili już
księżyc oświecał tak bladem światłem szpalery ogrodu, i wszystkie przedmioty w koło rysowały się w cieniu tak
teatralnie i dekoracyjnie, i Helena z białemi swojemi licami i czarnemi oczyma wyglądała tak dziwnie i niesamowito w
tem otoczeniu, że nim
jeszcze przebrzmiała aluzja jego poetyczna, pan Skryptowicz uczuł jakiś dreszcz i mimowoli wydało mu się, że słowa
jego miały więcej znaczenia, niz zwykły cytat z książki. Co się tyczy Heleny, znała ona lepiej Balzaca i panią Sand, niż
Słowackiego, i nie zrozumiała jego tragicznego porównania. Szli tedy zwolna ku werandzie, on zatopiony w myślach o
zagadce psychologicznej, z którą miał do czynienia, ona, zastanawiając się nad tem, dla czego Karol pytał ją, czy nie
ma więcej tajemnic, któreby powinna powierzyć Tadeuszowi? Ale nim znaleźli oboje rozwiązanie tych pytań,
odwróciła ich uwagę żywa dyskusja między dr. Chimerskim a ks. Chyżyckim, zakończona głośnym wybuchem
śmiechu. P. Tadeusz, grając z kołkiem, dał był szlema swoim przeciwnikom, w skutek czego doktor zaperzony
interpelował proboszcza, dla czego mu nie podegrał pików ?
— Z bardzo ważnej przyczyny — wołał ksiądz, czerwony od gniewu — z bardzo ważnej!
— Radbym wiedzieć z jakiej! Jak można było nie grac pików! — zarzucał doktor tonem srogiego sędziego, który
przekonywa delinkwenta, iż popełnił zbrodnię, zasługującą najmniej na powieszenie.
— Nie można było grac pików — krzyczał proboszcz.
— Należało grać piki! — piorunował doktor, rozprzestrzeniając palce u prawej dłoni, i opierając na pierwszym z nich,
wskazujący palec lewej
ręki. Giest ten był zwykle wstępem jakiegoś bardzo długiego i przekonywającego wywodu.
— Ależ, oponował proboszcz w rozpaczy, demonstrując obydwoma dłoniami — ależ nie miałem ani jednego piku.
Ten to niezwalczony argument wywołał ową powszechną wesołość całego klubu, do której przyłączyła się natychmiast
Helena, jak gdyby chciała przekonać Karola, jak dalece czuje się szczęśliwą i swobodną. Ksiądz wpadł w wyborny
humor i przypomniał sobie jeszcze kilka anegdot, osnutych na tle podobnych katastrof wistowych. W ten sposób
śmiano się i rozmawiano do kolacji, przy kolacji i późno w noc jeszcze, poczem p. Tadeusz odprowadził Karola do
przygotowanego dla niego pokoju, ażeby się mógł wywczasować po trudach podróży dyliżansem odbytej.
— Zbudzisz się zapewne, tak około czwartku albo piątku?
— O nie, wstaję jutro rano. Wszak pojmuesz, że przyjechałem tu na zwiady? Chcę zobaczyć, jak wam idzie
gospodarstwo.
— O, coraz lepiej — odparł Tadeusz. — Cóż tam porabia moja mała?
— Rozwija się w sposób zastanawiający. Nie poznałbyś jej, gdybyś ją zobaczył. Uczy się przytem z wielką ochotą, a
wszyscy ją tak polubili, jak gdyby była najmłodszem dzieckiem rodziny. Ciebie wspomina często i cieszy się, gdy się
jej powie, że przyjedziesz.
Na poczciwej twarzy p. Tadeusza widać było, że wiadomość ta sprawiała mu przyjemność
nie małą. P. Karol nie zmyślał, mała Helenka w istocie przylgnęła była do Zameckiego całą siłą tego instynktu, który
pozwala dzieciom odgadywać, kto im sprzyja. Pani Skryptowiczowa i dzieci jej polubiły ją niezmiernie, a dzięki ich
staraniom, w krótkim czasie znikły ślady pierwotnego zaniedbania, w jakiem dziecko to chowało się na wsi. Wszystko
szło tedy jak najlepiej, i tylko do wielu innych zarzutów, które czyniono p. Skryptowiczowi, przybył ten jeden, że wziął
do domu i narzucił własnej żonie jakieś dziecko, Bóg wie zkąd przywiezione. Oficjalnie atoli mówiło się, że Helenka
jest sierotą po dalekim kuzynie p. Karola.
P. Tadeuszowi zależało na tem, ażeby "jego" tajemnica nie wyszła na jaw przed czasem, a Karol pomagał mu w tem
sumiennie. Drugą troską obydwu opiekunów było, ażeby pupilka ich otrzymała jak najlepsze i najstaramiiejsze
wychowanie. Wiele było konferowania i dyskutowania w tej mierze, na szczęście, z obawy by nie przemądrować
czego, pozostawiono na razie główną część zadania p. Skryptowiczowej, i pod jej okiem Helenka chowała się wraz z
dziećmi pana Karola w sposób najodpowiedniejszy jej wiekowi. Na przyszłość atoli p. Skryptowicz miał daleko
sięgające plany, których podstawą była zła jego opinja o nauce kobiecej, t. j. udzielanej przez kobiety.
— Jednej tylko religji, mawiał, niech nikt nie uczy moich dzieci, oprócz ich matki. Kobieta nie owładnięta przez
Stodolskich, a głęboko reli
gijna, najlepszym jest katechetą. Dogmatyczna strona religji, tak szorstka i sztywna w ustach teologów, i często tak
fatalnie podkopująca to, czego ma być fundamentem, udzielana przez. matkę nabiera uroku cudownej i nieokreślonej
legendy, której niezrozumiałość nie czyni uszczerbku, i z którą łączą się w nierozłączną całość zasady moralne,
wszczepiane za miodu. Księża, którzy usiłują uzasadnić i udowodnić wszystko za pomocą djalektycznej filozofji, burzą
zazwyczaj sami to co chcieliby wzmocnić. Przykładem jaskrawym jest Helena, której już w siódmym roku życia
katecheta lege artis nabijał głowę cudackiemi definicjami. Nie uwierzysz natomiast, jakim doskonałym i
przekonywającym profesorem teologji jest moja żona. Ma ona swoją własną metodę, której środków i sposobów nie
potrafiłaby zapewne opisać. Kobiety umieją nie jedno, nie zdając sobie sprawy z tego.
— O, umieją!
— Rozumiem twoje westchnienie. Przyszło ci na myśl, jak doskonale umieją taić i udawać, jak dalece przejmują się
przybranemi rolami. Ręczę, że Helena nie zdradziłaby się była jeszcze ani jednem słowem, ani jednym ruchem, gdyby
nie była zdradzoną bez przyczynienia się ze swojej strony.
— W istocie, posuwa ona do mistrzowstwa sztukę zapomnienia, i do równego mistrzostwa sztukę wmawiania w siebie,
że nie jest poznaną. Mówiłeś z nią podobnoś — jakież jest twoje zdanie?
— Hm, widzę, że radaby zerwać ze swoją przeszłością, jak mi pisałeś. Ale czy sądzisz, że jej się to uda w tej samotni?
Zamek, park, i klub piwiarzy, to dobre na parę tygodni, później nastąpi reakcja spowodowana nudami. Musisz
wynaleść coś, coby ją zajmowało, coby jej urozmaicało życie.
— Mam w tej mierze plan gruntownie obmyślany. Najpierw, zamierzam wprawić "klub" w zdumienie niespodzianem
zawiązaniem stosunków bliższej zażyłości z sąsiedztwem, od dawna zaniedbanem przezemnie. Szlachcice w tych
stronach nieznośni, z mojej strony będzie to przeto poświęcenie nie lada. Jeden choruje na anglika, głupi jak stołowa
noga, a zarozumiały jak paw — drugi pseudo patrjota, krzykliwy, sekciarz polityczny i agitator bez potrzeby i celu —
trzeci i czwarty, narzekają na złe czasy i nie myśląo niczem, jak tylko o powiększaniu swoich majątków. Człowieka z
wykształceniem i miłego w obejściu nie znajdziesz jednem słowem między naszymi bogatszymi posesjonatami na
kilka mil w koło. A jednak, potrzeba będzie żyć z nimi, bo obawiam się, że Helenie sprzykrzy się wkrótce królować
między żonami moich dzierżawcówi mniej zamożnej szlachty okolicznej, z których mężami łączą mię serdeczniejsze
stosunki. Nie zamierzam wcale poddawać jej myśli, by sobie znalazła jakie zajęcie w domu, wątpię bowiem, by ją to na
serjo zabsorbować zdołało. Dla tego też, ile możności podzielę czas nasz między pobyt na wsi i w mieście, a podróże
za granicę.
Chciałbym, ażeby jak najprędzej nasyciła się zgiełkiem, blaskiem, ruchem, i sama w końcu zapragnęła spoczynku i
życia dla jakiegoś celu. Ja znalazłem już taki cel — jest nim ona, i jej córka. Projekta te wydały się Karolowi
racjonalnemi i uspokoiły jego ukrytą obawę, że Helenie sprzykrzy się wkrótce pożycie z mężem nie młodym już i
różniącym się z nią w skłonnościach i gustach. Miał z nią nazajutrz długą rozmowę, w której dość przebiegle usiłował
utwierdzić ją w dobrych przedsięwzięciach, jakie mieć mogła, udając, że wierzy jak najmocniej we wszystko, co mu
mówiła, i kładąc wiele nacisku na przywiązanie Tadeusza do niej i na jego dobre o niej wyobrażenie. Helena rada
słuchała tych zapewnień z ust tak wierutnego sceptyka, wzmacniały one w niej przekonanie, że zasługiwała na uczucia,
których była przedmiotem, i że nie było już ani jednej chmurki na jej widnokręgu. Sama, jakby dla skonstatowania tej
zewnętrznej i wewnętrznej pogody, tego słonecznego stanu swojej duszy, powróciła do wypadku, który sprowadził
Karola do Rymiszowa, kreśląc mu wymownie pogardę i wstręt swój dla Alfreda Zgorzelskiego.
— Powiem ci nowinę — wtrącił Karol. — Pan Alfred kocha się, jak słyszę.
— W rouge, czy w noir? Czy może w którym paragrafie prawa kryminalnego?
— O, nie. Kocha się w siostrzenicy pani Trzecieszczakiewiczowej. Wrócił z zagranicy do wód krajowych, do których
jeździła na parę tygodni p. Trzecieszczakiewiczowa ze swojemi pan
nami, nie wiem poco — zapewne dla poratowania zdrowia kochanego Żolcia, który podobnoś cierpi na podagrę. Otóż
Wandzia wróciła rozmarzona, zakochana po same uszy. Twoja matka sprzyja niezmiernie temu stosunkowi i powiada,
że uważa to za swój obowiązek wyswatać Alfreda i dać mu dobrą żonę, skoro zawiódł się na tobie. Mówią, że ni ztąd
ni zowąd dostał pieniądze, i że wróci wkrótce, by uporządkować swoje interesa i ożenić się z Wandzią.
— Nic z tego nie będzie! Wandzia jest bardzo dobrego serca dziewczyną, której szkoda dla pana Alfreda. Nie wierzę
nawet, by miał względem niej jakie uczciwe zamiary i będę umiała zapobiedz, by jej nie zawiódł. Skoro przybędziemy
do miasta, zabiorę Wandzię do siebie i wybiję jej z głowy ten romans nieszczęśliwy.
— Nie radzę ci tego. Wraz z Wandzią wzięłabyś do domu wizyty p. Alfreda, a to nie tylko w mieście, ale i na wsi, bo
jego Kruchówka leży ztąd o dwie mile. Wizyty te....
— Obejdzie się bez wizyt, jego noga nie postanie nigdy w moim domu. Tadeusz...
— Tadeusz przyjmie go właśnie dla tego że mówiono o jakimś stosunku, który miał istnieć między wami, i że nie
zechce okrywać się śmiesznym pozorem zazdrości.
— Ja sama go poproszę, aby mu pokazał drzwi, i wyjaśnię mu, dlaczego to ma uczynić.
— Skoro masz tak rezolutne zamiary, to co innego. W istocie, szkoda dziewczyny.
P. Karol nie zastanawiał się dłużej nad tym
szczegółem. Był obecnym na jednem jeszcze posiedzeniu klubu rymiszowskiego, i widział zdumione miny członków,
gdy im Tadeusz zapowiedział, że zamierza od czasu do czasu puścić się wraz z żoną na wielkie wody okolicznego
highlife. Dr. Chimerski udzielił pani Helenie dokładnego rysopisu, z którego mogła powziąć przekonanie, że między
hrabią Rozumowskim, jednym z' sąsiadów, a tegoż stadniną zachodzą jedynie różnice fizjologiczne; ks. Chyżycki zaś
za pomocą zwięzłych dykteryjek ludowych scharakteryzował resztę posesjonatów, o których wspominał Tadeusz.
Mimo to, po odjeździe p. Karola, pani Helena dała się nakłonić do zrobienia preliminowanych wizyt, i spostrzegła z
przyjemnością, jak dalece przy pomocy majątku męża i własnych przymiotów towarzyskich, rywalizować może
zwycięzko z młodszą i starszą "bracią" wiejską. Na zimę, państwo Zameccy zjechali do miasta i prowadzili dom
otwarty. Helena wykonała swój plan, tyczący się panny Wandy, bez oporu ze strony Tadeusza, który żywił niechęć
jedynie ku pani Trzecieszczakiewiczowej. Był to dobry uczynek, p. Alfred zginął bowiem był znowu gdzieś bez wieści,
a młoda wielbicielka lirycznej poezji, oprócz kilku listów, które miała od niego, potrzebowała serdeczniejszej pociechy
od tej, jaką mogło stanowić skomlenie Żolcia. Uznał to Tadeusz i chętnie zgodził się z żoną, gdy objawiła chęć
zabrania Wandy do siebie i "wydania jej za mąż," jeżeli się uda. Od tego czasu, panna Wanda Ciechocka większą część
roku przebywała u państwa
Zameckich, w mieście, w Rymiszowie, lub za granicą. Pan Alfred był niewidzialnym, i tak mijały lata, mimo
wszelkiego urozmaicenia zbyt jednostajne, by powieściopisarz mógł zdawać z nich szczegółowo sprawę swoim
czytelnikom.
Lat takich minęło ośm i nie sprowadziło wielkich zmian w postaciach, które poznaliśmy w ciągu naszego opowiadania,
ani w ich stosunkach. Pan Tadeusz miał lat czterdzieście ośm, i kochał żonę, zawsze piękną, pomimo lat trzydziestu
sześciu, które liczyła. Pani Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, żyjąc w nierozerwanej przyjaźni, zapewniały sobie
zbawienie wieczne pod kierunkiem ks. Stodolskiego, który przy pomocy hojnych darów dusz pobożnych, pobudował:
już nie jedną kaplicę i pracował niezmordowanie nad utworzeniem przytuliska dla zaniedbanych chłopców,
utrzymywanego przez . zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Był już gmach z folwarkiem, i w
gmachu mieściło się trzydziestu siedmiu ojców, odprawiających służbę bożą w kaplicy pięknie przyozdobionej,
podczas gdy na folwarku pięciu "zaniedbanych chłopców" ćwiczyło się w wierze katolickiej i w sztuce karmienia,
jakoteż pojenia bydła klasztornego, po kolei usługując przy mszy i pędząc krowy na paszę. Pani hrabina Odborska
urządzała loterje fantowe na korzyść tego zakładu, a pani Zamecka pełniła obowiązki gospodyni na niejednym balu, z
którego dochód przeznaczonym był na ten cel chwalebny. Pan Skryptowicz tymczasem starzał się śpiąc "w niełasce
kościoła i ludzi, i raz na rok
pojawiał się w Rymiszowie na dni parę, gdzie w lecie klub tamtejszy odbywał jak dawniej swoje posiedzenia. Panna
Wanda stała się była nieodstępną towarzyszką pani Zameckiej, i nie wychodziła za mąż, chociaż była interesującą i
wcale jeszcze świeżą blondynką. P. Zgorzelski pojawił się na koniu po dłuższej niebytności, i p. Podwalska z
podwojoną gorliwością jęła go swatać Z panną Wandą.
Wielkie natomiast zmiany zaszły w młodszej generacji. Dzieci p. Skryptowicza dorosły, a wśród nich wyrosła na
śliczną panienkę, wychowanka jego, panna Helena Grodecka. W szesnastym roku życia była to wysmukła brunetka,
doskonale ułożona, z główką umeblowaną lepiej niż to się jeszcze w owych czasach zdarzało osobom będącym w jej
wieku. P. Skryptowicz przeprowadził swój plan edukacyjny dość szczęśliwie, zamiast guwernantek i metrów poruczył
nauczycielom z zawodu, prawdziwym pedagogom, rozmaite gałęzie nauki, i osiągnął świetne rezultaty w tym
kierunku, podczas gdy p. Skryptowiczowa uzupełniła to wszystko macierzyńską troskliwością. Helenka nie domyślała
się nawet, jak dalece była piękną i czarującą, tak jak nie domyślała się, zkąd się wzięła na świecie. W mgle odległej
przeszłości gubiło jej się wspomnienie rozwalonej chaty, i samotnej wierzby, i złośliwej "neńki," i brudnych dzieci. Po
tem, następowało długie pasmo kobiecych i dziecinnych pieszczot, i ciągłych dowodów miłości. Nie było rzeczy,
którąby lubiła, a którejby ktoś nie starał się uczynić jej przystępną. Lubiła
teatr: p. Zamecki korzystał z każdej swojej bytności w mieście, ażeby jak najczęściej zabierać do teatru panią
Skryptowiczowę wraz z jej dziećmi i Helenką. Lubiła tańczyć — opiekunka urządzała zabawy domowe lub prowadziła
panny na wieczorki do znajomych, a rówieśniczki w zawody przystrajały ją i klaskały w dłonie z uciechy, że taka
piękna. Po za tem wszystkiem, jak anioł opiekuńczy, przedstawiał jej się p. Zamecki, o którym jej mówiono, że jest jej
przybranym ojcem, i do którego lgnęła z całą sympatja. Mniej lubiła "wuja Karola," zawsze zgryźliwego, a często
opryskliwego. Słyszała, że p. Zamecki miał żonę, ale nie widziała jej nigdy i nieraz była ciekawą, poznać ją albo
przynajmniej zobaczyć. Nie było po temu sposobności, bo p. Tadeusz nigdy nie przyprowadzał żony do
Skryptowiczów, a gdy z nią przebywał w mieście, poruszała się w sferach towarzyskich, w których nie bywała
Helenka. Wszelako, od czasu do czasu, całując ją w czoło, p. Tadeusz obiecywał jej, że kiedyś daruje ją swojej żonie, i
że wówczas będzie miała prawdziwą matkę, równie dobrą i kochającą jak "ciotka" Skryptowiczowa. Helenka
zastanawiała się nad tą zagadkową obietnicą, i nad całą swoją zagadkową egzystencją, próbowała dowiedzieć się
czegoś od ciotki, ale to jakoś nie szło. A potem, szesnasty rok życia upomniał się o swoje prawa, i nowe myśli zaczęły
snuć się po młodej główce, rugując z czasem wszystkie inne....
.... "Zdaje mi się nieraz, pisał p. Tadeusz pewnej wiosny do p. Karola — że bliskim już jest
czas wykonania tego prawdziwego coup de théâtre, o którym marzę od dawna. Więcej niż w przeszłym roku, kiedy ci
to mówiłem po raz pierwszy, Helena wydaje mi się zmienioną, smutną czasem, jakby niespokojną. Usiłowałem
wybadać ją, powiedziałem jej wprost, jaką zmianę w niej spostrzegam, błagałem, jeżeli ją co niepokoi lub trapi, aby mi
się zwierzyła. W pierwszej chwili było coś w jej twarzy, jak gdyby wyraz walki wewnętrznej, jestem pewny, że wahała
się i nie mogła powziąć postanowienia. Wówczas zdobyłem się na odwagę, i po niejakiej chwili nadmieniłem, że i ja
mam coś na sercu. Mianowicie, przypomniałem jej to, co przed ślubem słyszała odemnie o mojej wychowance. Teraz,
dodałem, radbym, gdybym ją mógł wziąć do domu, zwłaszcza, że panna Ciechocka prawdopodobnie opuści nas
wkrótce i pójdzie za mąż, skoro Alfred Zgorzelski od czasu swojego powrotu nie ustaje w zabiegach, i jak się zdaje,
ustatkował się na dobre. W takim razie, Helena potrzebowałaby kogoś dla swego towarzystwa. Uważałem, jakie to na
niej wywrze wrażenie. Uśmiechnęła się lekko, rzekłbym, z goryczą, i najobojętniej w świecie przystała na moją
propozycję. Co sądzisz o tem wszystkiem? Nie zapominaj, że tego roku nie chciała nawet wyjeżdżać za granicę; że
powtarza od czasu do czasu, iż wolałaby najlepiej przepędzić lato w waszem mieście, i tylko dla Wandy zjechała do
Rymiszowa, bo Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i może widywać się ze swoją przyszłą tylko u nas. Ciągnie
ją coś tedy
do waszego miasta, coś, czego rad się domyślam."
"Jak uważasz, czy Helenka miałaby ochotę, przyjechać na krótki czas przynajmniej do Rymiszowa? Donieś mi o tem
jak najprędzej."
— P. Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i żeni się z panną Wandą — mruknął p. Skryptowicz, po
przeczytaniu tego listu. To wszystko, w głowie mi się pomieścić nie może. Muszę ja zarządzić maleńkie śledztwo w tej
sprawie.
I jakby w celu rozpoczęcia indagacji, p. Karol nasunął szlafmycę na głowę i usnął głęboko.
ROZDZIAŁ V.
Przysłowie, które powiada "la nuit porte conseil", nie sprawdziło się na p. Karolu, i ściśle rzecz biorąc, sprawdzić się
nie mogło, zważywszy iż dotyczy ono ludzi śpiących w nocy, nie zaś obracających dzień na tę funkcję swojego
organizmu zwierzęcego. Z tego powodu zapewne, p. Karol i tym razem, jak zwykle po przebudzeniu, był w bardzo
złym humorze. Uroczyste milczenie panowało dokoła, podczas gdy spożywał kawę — nikt nie miał ochoty wdawać się
w rozmowę z zachmurzonym Jowiszem domowym, i wyzywać jego pioruny. Rozpowszechniono wprawdzie błędne
mniemanie, jakoby gromowładny Zews zostawał raczej pod olimpijskim pantoflem Junony, jest to atoli tylko jednem z
owych mylnych zapatrywań się na stosunki mitologiczne, które rozpowszechnili pp. Meilhac i Halevy przy
akompanjamencie muzyki Offenbacha — kto czytał Iliadę, ten wie, że ojciec bogów umiał utrzymać niepospolity rygor
w swoim domu. Posiliwszy się jednakowoż ambrozją i zasłoniwszy się obłokiem dymu, wydobytym z fajki, Zews
powiódł w koło łaskawszym wzrokiem i przemówił:
— Gdzież są dzieci!
— Poszły przejść się na chwilę do ogrodu,
zaraz powrócą — odparła skwapliwie pani Leokadja Skryptowiczowa.
— Jakto, poszły same, bez ciebie? zagrzmiało z Olimpu.
— Nie mogłam iść z niemi, bo wiedzałam że się zbudzisz i będziesz potrzebował kawy. Prosiłam pana Rolińskiego,
aby im towarzyszył.
— A, już to najmniej dwudziesty raz słyszę o tem towarzystwie! Czy pan Roliński nie ma nic innego do czynienia, jak
tylko wodzić się na spacer z naszemi dziećmi i Helenką? I czy sądzisz, że dla dorosłych panienek nie możnaby znaleść
innego towarzystwa, bardziej właściwego, niż taki młody człowiek, pędziwiatr, jak Roliński?
— Cóż mam począć ? Wszak sam nie chciałeś ani słyszeć o żadnej nauczycielce, albo guwernantce ! Jeżeli panny
mogą uczyć się matematyki, geometrii i rysunków od p. Rolińskiego, historji od p. Finkla, języków od p. Gianellego, a
muzyki od p. Czerskiego, dla czegóżby nie miały z jednym z nich chodzić na przechadzkę ? Ofiarowała mi się
wprawdzie p. Trzecieszczakiewiczowa....
— Niechaj was Bóg broni od niej! Wiesz, że nie chcę i słyszeć o tej jędzy!
— Ja jej przecież nie zapraszam, ale i wyprosić jej nie mogę, jeżeli przyjdzie do mnie. Była właśnie dzisiaj i żaliła się
niezmiernie.... W istocie, jest to bardzo nieszczęśliwa kobieta...
— Psy jej się nie chowają zapewne.
— Niebądźże takim nieludzkim! Ma ona niezmiernie wiele zmartwienia ze swoją siostrze
nicą, Wandą. Ten jakiś p. Zgorzelski uwodzi ją już od tylu lat, dziewczyna kocha się na zabój, a on dotychczas nie
oświadczył się nawet formalnie. Wanda odmówiła już parę niezłych partyj, czekając na niego, a tymczasem lata
płyną.... Jużto Bogiem a prawdą, wiele temu winna pani Zamecka.
— Pani Zamecka winna? Nie wiem, czy ci to mówiłem, że swojego czasu Helena wzięła pannę Wandę do siebie, ażeby
jej wybić z głowy ten romans niepotrzebny?
— A tymczasem.... ale co tam wspominać o tem, wiem że nie lubisz słuchać "babskich plotek".
— Dziś jestem usposobiony do słuchania ich. Powiedz mi wszystko, coś słyszała. "Baby", mojem zdaniem, są tak złe,
że są zawsze w stanie zrobić przynajmniej połowę tego złego, co mówią jedne o drugich. Pojmujesz zresztą, że są
okoliczności, w których, jeżeli można, należy odjąć wszelką podstawę nawet najwierutniejszym plotkom. Mów tedy
wszystko, co wiesz.
Pani Leokadja rada była skorzystać z tej rzadkiej sposobności wygadania się z mężem, i odwrócić oraz jego uwagę od
drażliwych kwestyj, które był poruszył.
— Już to przyznam ci się, rzekła, że i mnie samej trudno uwierzyć w to wszystko, co mówi p. Trzecieszczakiewiczowa.
Zapewnia ona, że pani Zamecka owładnęła zupełnie Wandzię, i okazuje się przychylną jej miłostkom, dokładając
wszel
kich starań, aby dziewczyna i na chwilę nie zapomniała o p. Zgorzelskim, a tymczasem.
— Cóż, tymczasem?
— Otóż jest właśnie to, czemu ja wierzyć nie mogę. Jestże to prawdopodobnem, by kobieta nie młoda już, i która tyle
zawdzięcza mężowi, jak twoja siostra, oszukiwała go w sposób tak haniebny! To już jest widoczny wymysł pani
Trzecieszczakiewiczowej, która w istocie, ma bardzo zły język.... Nie warto powtarzać tego, co ona mówi.
— Ja wszakże chcę wiedzieć, i powiesz mi natychmiast, co zmyśliła p. Trzecieszczakiewiczowa.
— Że.., romans Zgorzelskiego z Wandzią jest tylko pretekstem, pod którym on bywa w domu państwa Zameckich, i że
w istocie romansuje z kim innym. Nie daję temu wiary, bo gdyby Helena nawet na prawdę do tego stopnia wyzuła się z
sumienia i zapomniała o wszystkich obowiązkach, to przecież p. Tadeusz nie jest ślepym, a Wanda także spostrzegłaby
się i zerwałaby stosunek z człowiekiem, który ją uwodzi....
— Ale, koniec końców, ten Zgorzelski bywa u Zameckich?
— O, bywa! Spotykał się z nimi za granicą, odwiedzał ich tu w mieście, a teraz na wsi, sąsiadując z nimi, ma być
prawie codziennym gościem w Rymiszowie.
— Pokazuje się, że nie można nigdy być dość wielkim pesymistą. Kiedy mię Helena zapewniała, że nie ścierpi go w
swoim domu, wierzy
leni jej. Kto wie zresztą, może w istocie, jak większa część kobiet, ma słabość do swatania... Trudno przypuszczać,
ażeby mogła kochać się w człowieku, którym pogardza zbardzo ważnych pobudek.
Zdanie to potwierdziła pani Skryptowiczowa tak wymownie, że p. Karol utwierdził się w niem na razie, wiedział
bowiem, że żona jego mówi tylko to, co czuje, a ponieważ miał z natury niemiecką skłonność do tworzenia ogólnych
prawideł na podstawie pojedyńczych faktów, więc wyrozumował sobie, że ponieważ jedna kobieta nie była zdolną
kochać mężczyzny w jej oczach pozbawionego wszelkiej moralnej wartości, i nie imponującego jej niczem, nawet
stanowiskiem socjalnem — więc też i żadna kochać się w podobnych warunkach nie potrafi. Ten tok myśli
przypomniał p. Karolowi znowu p. Trzecieszczakiewiczowę i wywołał nowy wybuch niezadowolenia z powodu jej
wizyt.
— Zwłaszcza, gdy taka plotkarka w okamgnieniu spostrzeże, co się gdzie dzieje, i rozniesie to po całym świecie.
Niechno się tylko dowie, że puszczasz dziewczęta na spacer z p. Rolińskim, a zobaczysz, jak nam się przysłuży! Proszę
cię bardzo, aby to się więcej nie powtarzało!
— Mimo to, Karolu....
— Co tam znowu, "mimo to!" Nie mimo to, ale dla tego, dla tego właśnie, że nie chcę tego, i basta! Zakazuję tych
spacerów jak najwyraźniej, dziewczęta niech chodzą z tobą, albo niech siedzą w domu. Zakazuję i zabraniam!
— Dziewczęta nie mogą siedzieć, jak w klatce, odparła p. Skryptowiczowa, zdobywając się na opozycję tak
energiczną, że p. Skryptowicz w pierwszej chwili oniemiał ze zdziwienia. — Nie chciałeś mnie słuchać, kiedy
mówiłam, że mi koniecznie potrzeba kobiety, któraby mię wyręczała w moich obowiązkach. Masz uprzedzenie
przeciw nauczycielkom i od kilku lat wszystkie lekcje powierzyłeś profesorom. Rezultat z jednej strony nie zły, moje
panny bowiem wkrótce ponoś zaczną książki pisać, ale....
— Jakież ale ?....
— Takie ale, że nie moja w tem wina, jeżeli Helenka zajęła się Rolińskim. Chłopak przystojny, i wcale do rzeczy, boję
się tylko, że jakoś nie bardzo myśli o niej, bo zresztą, kto wie, czy nie byłaby z nim szczęśliwą. Zły to i
niechrześcijański zwyczaj, odżegnywać chmurę gradową, aby szła na pole sąsiada, ale jako matka, rada jestem, że
przynajmniej żadna z moich córek nie jest tak oszołomioną. Bogu dzięki, p. Finkel zezuje, a p. Czerski taki
niedorzeczny, że dziewczęta śmieją się z niego. P. Gianelli stary i żonaty, nie ma więc niebezpieczeństwa. Roliński
natomiast łatwo może się podobać, i podobał się Helence. Musiałeś przecież uważać, że jest zmienioną do niepoznania,
smutną i zamyśloną. W wolnych chwilach chowa się po kątach i spisuje dziennik, z którego podchwyciłam kilka
kartek. O, patrz!
P. Karol w stanie kompletnego osłupienia
wziął z rąk żony corpus delicti, o którem mówiła, i czytał, co następuje:
"Wacław także jest sierotą. Opowiadał nam wczoraj, jak w dziewiątym roku życia znalazł się bez dachu, bez
schronienia. Ojciec jego był owdowiałym księdzem ruskim, gdy umarł, następca jego zajął plebanję i wypędził sierotę
na ulicę. Biedny Wacław tułał się po wsi dzień cały, a nie śmiał przyznać się nikomu, że głodny, ani prosićo kawałek
chleba. Znużony, usnął pod płotem, przy drodze, na wilgotnej trawie. Z głodu i chłodu dostał gorączki, i marzył, że go
anioł niósł z sobą do nieba, i układał w wygodne, ciepłe łóżeczko,i że majestatyczny głos organów napełniał w koło
powietrze. Jak on to przecudnie umie opowiadać! Zdawało mi się, że słyszę chór aniołów, śpiewających: Hosannah! i
że widzę ubogiego chłopczyka, niesionego w niebo na ich skrzydłach. Jaki on był biedny! Stokroć biedniejszy
odemnie, bo neńka chociaż mię biła i była złą, nie broniła mi zagrzać się w chacie. Ale i jemu, jak mnie, nie darmo
śniła się bajka. Obudził się w istocie w ciepłem łóżeczku, i był przy nim doktor, który mu podawał leki. a tym aniołem,
który go zabrał z deszczu i wilgoci, był stary proboszcz z sąsiedniej wsi, i ten wychował go jak swego syna.
Spamiętałam dobrze jego nazwisko, nazywał się Chyżycki. Musi to być bardzo dobry człowiek, tak dobry jak pan
Zamecki, i jak wuj Karol, i jak ciocia, i jak wszyscy w tym domu. Moj Boże, ileż to dobrych ludzi jest na świecie, a
chociaż wszyscy narzekają, że ich nie
ma, przecież sierota zawsze znajdzie serce i opiekę! Kto wie, gdyby Wacław wiedział, jak mocno nasze losy są
podobne do siebie, kochałby mię może, jak ja jego kocham. Nie miałam wszakże odwagi opowiedzieć mu mojej
historji, bo ciocia nie lubi, bym o tem wspominała, a zresztą, płacz mi przeszkodził. Dobra ciocia całowała mię i tuliła
do siebie, ona odgadła, co się działo w mojej duszy, Odgadła niestety tylko połowę; ja nie płakałam tylko nad sobą, ale
nad wszystkimi, których nie ma komu kochać, a którzy później, później dopiero znajdą życzliwe, przyjazne serca,
pojmuję jaka to rozkosz kochać kogoś, co mało albo i żadnej miłości nie znalazł w świecie. O, gdyby Wacław
wiedział..."
— Do miljona cherubimów i serafimów! zawołał p. Karol. Że też te dziewczęta, ledwie od ziemi odrosną, zaraz
zaczynają się kochać! Ten dokument jest jasny naiwny i niewinny, jak tylko być może, i doprowadza mię do rozpaczy.
Gdzieś u licha wszystko się kocha, na wszystkie strony! Cóż teraz począć z tym fantem, zwłaszcza gdy sama
powiadasz, że ten panicz jakoś nie odwzajemnia uczuć Helenki?
— Przynajmniej, jak sądzę, nie dał jej tego do poznania.
— To jeszcze dosyć dobrze świadczy o nim. Wszak musi wiedzieć, jak znaczny posag będzie miała Helenka?
— Nie wie, Ona sama nie wie o tem, wszak kazałeś ukrywać to przed nią. Ale cóż przeszkadza jej posag?
— Nie lubię młodych ludzi, których afekta serdeczne jakoś tak mimowoli kierują się w stronę większej paczki
banknotów. Kto się kocha, powinien się żenić, a kto się żeni, powinien mieć wiasny kawałek chleba, którym podzieli
się z żoną. Chwalę niezmiernie dawny obyczaj niektórych krajów, według którego nie dawano córkom nic, oprócz
wyprawy.
— Według twoich zasad, wszystkie posażne panny byłyby skazane na celibat.
— I wyszłyby na tem lepiej, niż na mężach, zwabionych groszem. Bądź co bądź, muszę się wdać w tę sprawę Helenki,
i wyjaśnić ją, póki czas.
— Zmiłuj się, ty z pewnością zrobisz coś szorstkiego, niedobrego....
— Pani dobrodziejka raczy uważać swojego męża jako niedźwiedzia z białowiezkiej puszczy. Niech i tak będzie.
Mimo to przyznasz, że jeżeli Roliński nie kocha Helenki, tysiąc razy lepiej będzie dla niej samej, jeżeli marzenia jej
przerwane będą wcześniej, a na to, najlepszym jest środkiem, aby go przestała widywać.
W tej chwili, wpadło do pokoju kilka młodziutkich panien, po części bardzo trzpiotowatych i wesołych, w
towarzystwie młodego człowieka o bardzo statecznej minie, któremu p. Skryptowiczowa nie oddala wcale przesadniej
pochwały, nazywając go przystojnym i "do rzeczy." P. Skryptowicz podał mu rękę i cofnął się do swego pokoju,
podczas gdy jego żona zajęła się przygotowaniami do herbaty dla wracających
z przechadzki. Helenka poczęła krzątać się koło papierów na swojem biurku, porządkując niby i chowając wszystko do
szuflady. W tem, wypadł jej z ręki arkusz, który właśnie jak najpilniej chciała schować. Rzuciła się za nim szybko, ale
już Wacław podniósł go z ziemi. Prosiła go usilnie, aby nie oglądał jej "niedorzecznych konceptów" i drożyła się
długo, byłaby postawiła może na swojem, ale córki p. Skryptowicza przyszły w pomoc Wacławowi. P. Skryptowicz
przez odchylone drzwi był świadkiem całej sceny, a mając wzrok bystry, bo wywczasowany, mógł widzieć i ów papier,
będący przedmiotem sporu. Był to rysunek, przedstawiający małego chłopczyka, niesionego przez aniołów wśród
mnóstwa obłoków. Kompozycja nie była ani szczególną, ani oryginalną, i przypominała mnóstwo sentymentalnych
niemieckich i francuskich "Reveries du soir" itp. Oryginalnem było to, że pominąwszy czarne wąsiki, chłopczyk
niesiony przez aniołów podobnym był jak dwie krople wody do p. Wacława Rolińskiego, podczas gdy jeden z aniołów
czy archaniołów, pochylony nad nim twarzą, i zbyt widocznie zdjęty ochotą pocałowania chłopczyka w czoło, dziwnie
przypominał profil Helenki. Dziewczę zarumieniło się było i protestowało mocno przeciw podpatrywaniu jej
"smarowideł", p. Wacław zaś miał minę niezmiernie zadumaną i dopiero po chwili przyszedł do siebie z tego mglistego
stanu duszy, umotywowanego zresztą widokiem obłoków, na które nie żałowano czarnej i białej kredy.
P. Skryptowicz schował się i nie pokazał się więcej. Co się tyczy innych aktorów tej sceny, mogę zaręczyć, że nigdy
hardziej smętny młodzieniec nie badał tajemnic rachunku różniczkowego, jak p. Wacław, wróciwszy z herbaty od
państwa Skryptowiczów, i nigdy piękniejsze czarne oczy nie objawiały tak wielkiego roztargnienia, jak oczy Helenki
tego wieczora. Ale p. Skryptowicz widział roztargnienie Helenki, a nie widział smętu p. Wacława, chociaż więc nie był
nieludzkim z natury trwał w swojem postanowieniu.
Literatura powieściowa wszystkich narodów cywilizowanych zolbrzymiała już tak w naszych czasach, a tak zawzięcie
i przeważnie zajmowała się i zajmuje wszechstronną zewnętrzną i wewnętrzną analizą jednego i tego samego uczucia,
że musiałbym powtórzyć historję kilku tysięcy różnych bohaterek, znaną już dostatecznie wszystkim moim
czytelnikom, gdybym chciał opowiadać, co się działo w głowie i w sercu Helenki. Niedyskrecja państwa
Skryptowiczów, wywlekając na jaw dokument tak poufny, jak dziennik ich pupilki, wybawiła mię po części z tego
kłopotu. Dowiedzieliśmy się najpierw z tego pisma, że inaczej być nie mogło, i że Helenka musiała zakochać się w
Wacławie, tak jak musiała parę lat przedtem, przebyć odrę i koklusz, i jak podróżni wracając z Duwru do Calais
przebywać muszą chorobę morską, podczas gdy ci, którzy ich wyprzedzili i mają od kilku dni stały ląd pod nogami,
dziwią się ich nieszczęśliwym minom i spojrzeniom błagającym o litość. Ci ostatni zapomnieli
już o swojej podróży, i nie mogą pojąć, jak można upadać na duchu i czuć się bliskim śmierci z powodu, iż okręt
kołysze się nieco? Nikt jeszcze nie umarł na chorobę morską, i nikt nie umarł z miłości, a jakkolwiek porównanie
dwóch tak rożnych rzeczy z sobą może jest nieco zbyt niewłaściwem i trywialnem, ośmielani się ciągnąć je dalej i
twierdzić, że nawet w skutkach jest podobieństwo między obydwiema chorobami. Morska, gdy się ją przebędzie,
oddziaływa nader zbawiennie na organizm fizyczny, wszystkie katary żołądka giną od niej, jak ręką odjął, pacjent
nabiera niesłychanego apetytu, doskonałej dygestji, świeżej cery i dobrego humoru. Dla tego to, prawdopodobnie,
zapomina on tak łatwo o dolegliwościach podróży okrętowej i śmieje się niemiłosiernie z nowicjuszów, wybladłych,
przedstawiających obraz nędzy i pognębienia największego. To samo dzieje się z miłością. Cierpienie to, przebyte lege
artis, sprowadza pewną równowagę między głową a sercem, pewien nawet, że tak powiem, "dobry apetyt moralny."
Wykochawszy się bowiem, człowiek chętniej i żywiej przyjmuje wrażenia zewnętrzne, przetrawia je gruntowniej i
ocenia z tą swobodą umysłu, na której polega dobry humor z najzupełniejszą zaś zimną krwią spogląda na tych, którzy
jeszcze nie przecierpieli. I jak są natury tak twarde, że nie dostają mdłości wśród najsroższej walki żywiołów, natury
jak gdyby umyślnie stworzone do zatapiania statków nieprzyjacielskich, do wysadzania ich w powietrze itd. tak i na
lądzie są istoty z góry zabezpieczone od
cierpieli, które poważyłem się wprowadzić w paralelę z choroba morską. Istot takich wszelako nie podobna szukać
między szesnastoletniemi pannami, wychowanemi zwłaszcza tak, jak się wychowała Helenka w domu, w którym
znalazła macierzyńską opiekę.
Nie było to wychowanie, w pewnem znaczeniu, modne, chociaż odstępowało znacznie od dawniejszych tradycyj
"fortepianu, kadryla i francuzczyzny." Wiemy już z rozmowy państwa Skryptowiczów, że panny w ich domu uczyły
się wiele i systematycznie, co zresztą Rogu dzięki, w ostatnich czasach dość weszło w modę. Oprócz tego czytywały
także dużo, po części wprawdzie to, co im w ręce wpadło, po części jednakowoż i to, co im podsuwał p. Skryptowicz.
Przytem tańczyły, stroiły się, i mogę zapewnić, że najprzyjemniejszej u kobiet wady, tj. pewnej próżności, Helenka
posiadała tyle, ile jej koniecznie potrzeba panience i kobiecie. Ale próżność ta niejednakową bywa i w środkach,
któremi się posługuje, i w celach, do których zmierza. Jednej potrzeba koronek i jedwabiów, pereł i złota, ażeby zaćmić
wszystko na około siebie, pobudzić wszystkie kobiety do żółtej zazdrości, a wszystkich mężczyzn do bladej rozpaczy.
Inna kontentuje się każdą świeżą i dobrze skrojoną sukienką, a zabójcza wykwintność w tym kierunku nie jest
bynajmniej szczytem jej marzeń. Lubi i chce podobać się zawsze i wszystkim, ale nie upatruje szczęścia w tem, by z
rówieśniczek żadna mierzyć się z nią nie mogła, i by ją otaczał dwór złożony z drę
czonych i gnębionych niewolników płci męzkiej. Hyc może, że jej miło zwracać na siebie w wysokim stopniu uwagę
tej płci, stworzonej do służalstwa, ale nie wyzyskuje swojej przewagi, by mogła, jak laska laku potarta wełną, podług
swej woli przyciągać i odpychać figurki z jądra bzu białego, tego obrzednioszpikowego kolegi dębów. Marzeniem jej
jest znaleźć jednego niewolnika, módz go podręczyć trochę, a potem oddać mu się na całe życie, i dać mu się nawet
tyranizować, chociażby był tak krótkim i podsadkowatym, tak na przemian wybuchającym i apatycznym, jak p.
Skryptowicz, i chociażby miał tak jak on na głowie parę morgów łysiny, z wielkim u samego szczytu bąblem na kształt
samotnego pagórka wśród pustyni. Zapomniałem powiedzieć, że głowa p. Skryptowicza ozdobioną była w ten sposób,
i że przyjaciele jego przypisywali tę wypukłość frenologiczną wulkanicznemu działaniu myśli pana Karola, które
gromadząc się a nie mogąc znaleźć wyjścia podczas długich dni, jakie przepędzał w objęciach Morfeusza, tędy lufcik
sobie zrobiły. A mimo to, pani Leokadja kochała swego męża, znosiła cierpliwie wszystkie jego humory, truchlała z
obawy o niego, gdy zakaszlał albo skarżył się na ból głowy, i rozczulała się nad jego dobrocią, jeżeli czasem
przypomniał sobie, że żonie potrzeba trzewików albo kapelusza. Jest to już wielką zagadką stworzenia, że istnieją
kobiety tego rodzaju, ale jeszcze większą zagadką jest, że są panny, które patrzą na to wszystko, i w skrytości serca,
życzą sobie podobnego losu.
A jednak — są, tylko oczywiście i c h Skryptowicz musi być pięknym jak Antinous, a dobrym, jak anioł, przynajmniej
w ich wyobrażeniu — jednem słowem, musi wyglądać jak Wacław Roliński, a życie z nim, zdaniem Helenki, nawet w
nędzy, nawet gdyby wiecznie spał i gderał, byłoby rajem. Ale on nie spałby — o nie, a gdyby gderał, Helenka
położyłaby mu głowę na piersi i słuchałaby go z rozkoszą. On miał glos tak przyjemny, a kiedy był rozdrażnionym lub
podnieconym, mówił tak pięknie, i takie szlachetne, takie wzniosłe myśli z ust mu wychodziły!
To, co tutaj opowiadam, i wiele innych rzeczy, niechaj łaskawy czytelnik uważa jako streszczenie i parafrazę myśli i
zapisków Helenki, które wpadły w ręce p. Skryptowiczowej i podsunięte jej były napowrót w szufladkę, z której
wypadły z powodu, iż była szpara w denku, a one ukrywały się na spodzie, pod wszystkiemi innemi kajetami,
rysunkami i książkami. Pani Skryptowiczowa nie mówiła nic Helenie, całowała ją tylko i tuliła do siebie, a córki jej
wiedziały o wszystkiem, i w długich szeptach wieczornych konferowały z naszą bohaterką o każdem drobnem
zdarzeniu, odnoszącem się do jej tajemnicy. Frania i Adelcia myślały już nawet o tem, w jakich sukienkach wystąpią,
gdy będą drużkami Helenki, ale jej tego nie mówiły, bo Helenka nie chciała się łudzić i była pewną, o, zupełnie,
rozpaczliwie pewną, że Wacław jej nie kocha, i rozpłakała się raz gorzko, gdy dziewczęta zaczęły układać plany na
przyszłość. Daremnie udzielały
jej różnych spostrzeżeń, zrobionych bystrem, panieńskiem oczkiem, z których wynikało jak dwa a dwa cztery, że
Wacław bynajmniej nie jest obojętnym dla niej. Lubił z nią rozmawiać, był wesół, kiedy była w pokoju, smutny i
roztargniony, kiedy jej nie było, zwracał się zawsze do niej, jeżeli miał powiedzieć coś, co mu szło prosto z serca. Cóż
z tego? Ona zaledwie miała odwagę, mówić z nim swobodnie, rumieniła się. ilekroć jakie uczucie mimo jej woli ubrało
się w słowa i wygłosiło się w jego obecności. Serce jej tak bilo, gdy nadchodził, tak była bliską zemdlenia, gdy go
spotkała przypadkiem, a myśleć i mówić o nim mogła tylko, gdy go nie było! I on byłby takim, gdyby ją kochał. Ale
przeciwnie, on rozmawiał z nią swobodnie, i swobodnie podawał jej rękę na przechadzce! Helenka nie wiedziała, że
Frania i Adelcia manewrowały zawsze tak, aby Wacław musiał jej podać ramię, i nie wiedziała, że roskoszny dreszcz,
który ją wówczas przejmował, mógł w silniejszym organizmie męskim nie objawiać się zakłopotaniem, i
półomdleniem, i szalonym, wirowym tańcem drzew, ludzi i kamieni naokoło jednej biednej, pięknej, rozmarzonej
główki! Było więc jasnem, że Wacław.... ach, serce jej pękało już. i bez niego myśleć nie mogła o nim!
Aż tu, nazajutrz po owem odkryciu rysunku, przedstawiającego chłopczyka niesionego przez aniołów, i jednego
mianowicie, szczególnie kompromitującego anioła, zaszedł wypadek nieprzewidziany, niesłychanie ważny. Po lekcji,
Wacław
prosił Helenkę z miną wcale obojętną, ażeby mu dała ten rysunek, bo — chciałby go nieco poprawić. Oczywista rzecz,
iż zarumieniła się, jak tylko można zarumienić się, mając lat szesnaście, i twarz jakby jaką idealną brzoskwinię,
niezmiernie bladego koloru i o niezmiernie delikatnym, aksamitnym puchu. Był to jeszcze jeden z tych rumieńców,
których tradycja ginie powoli, i które okrywały twarz, szyję, łono, i przeszkadzały widzieć i słyszeć. Nie mogła i nie
chciała mu dać rysunku, wszak całą noc płakała z powodu, iż go zobaczył, i rozpaczała nad tem, co on sobie pomyśli.
Więc zaczął prosić coraz miększym głosem, i Frania i Adelcia poczęły wstawiać się za nim, i spoglądać tryumfująco
jedna na drugą, i Helenka — nie dala rysunku. Więc Frania i Adelcia zaczęły się krzątać około czegoś, w drugim
pokoju, a Helenka stała koło swojego biurka, i miała oczy spuszczone, i nie wiedziała sama, co jej jest takiego, ale
wiedziała, że niezadługo zacznie płakać, czemu chciała zapobiedz, zaciskając usteczka do krwi prawie. Wówczas on
zbliżył się do niej, i raz jeszcze, cichym głosem, poprosił o rysunek, i zwyciężył, poczem, jako obrzydliwy bałamut i
zdrajca, pocałował ją w rączkę, i pocałował papier w tem miejscu, gdzie profil anioła pochylony był nad chłopczykiem.
I nic więcej się nie stało — przynajmniej Helenka nie pamiętała już nic więcej, chyba tyle, że Frania i Adelcia były w
szalenie wesołym humorze, i śmiały się jak dwa pustaki, ściskając ją, i całując, i porywając ją w wir różnych
niemożliwych tańców po po
koju, ku wielkiemu zaburzeniu porządku i spokoju prywatnego wszystkich mebli i sprzętów. Nic więcej się nie stało, a
jednak, stało się tak wiele!
Ale był człowiek, który już dawno przebył chorobę morską, tak dawno, że nie uznawał jej wcale i miał wielką ochotę
odmówić jej prawa do egzystencji. Tym człowiekiem był p. Skryptowicz, który kochał Helenkę po swojemu. Nie znał
bliżej Wacława, a wiedział, jak łatwo dziewczęta szaleją dla ludzi najmniej godnych ich serca. Na wszelki wypadek
zdawało mu się, może nie bez słuszności, że dwie godziny lekcyj codziennie, przechadzka i herbata, przechodzą miarę
czasu, jaką się zwykło udzielać młodym ludziom, jeżeli jedno z nich jest zakochanem, lub oboje, do utwierdzania się w
tem uczuciu. P. Skryptowicz powziął tedy postanowienie, rozmówić się z Wacławem, starać się poznać go, wybadać, i
nie zabronić mu wcale kochania się w Helenie, jeżeliby czuł skłonność ku temu, ale zmniejszyć nieco liczbę jego wizyt
i zrobić je ile możności nie codziennemi. W tym celu p. Karol w parę dni po owem nadzwyczajnem, powyżej opisanem
zdarzeniu, po którem obydwie strony nie mogły przyjść do siebie, jedna z radości, iż proszono o rysunek i wzięto go —
w ten sposób: — a druga z radości, iż go dano, towarzysząc temu aktowi spojrzeniem, jakiem sarna blaga myśliwca:
Nie dobijaj mnie! — p. Skryptowicz tedy, jednego poranku, wyspawszy się należycie, pojawił się w pomieszkaniu
Wacława. Był to schludny pokoik,
w którym wszystko świadczyło, iż mieszkaniec jego kocha porządek, naukę, i pannę Helenę Grodecką, bo ponad
książkami, papierami, rysunkami, ponad systematycznie ustawionemi sprzętami i ponad dziwnie, jak na kawalera,
porządnie zaścielonem łóżkiem, słowem, ponad systematycznością i nauką, królowała na ścianie za szkłem i w ramach,
fotograija, nie potrzebuję mówić czyja, a tak wielkich rozmiarów, że można ją było nosić w sercu, ale nie na sercu,
zważywszy, iż była naturalnej wielkości.
— Piękne rzeczy — pomyślał sobie p. Karol. — Wszak kazałem je wszystkie fotografować, to prawda, ale w formacie
gabinetowym; panicz widocznie sam postarał się o jednę kopję w tych rozmiarach, i zawiesił ją sobie w pokoju, ażeby
się chwalić przed kolebami. Nie lubię tego, nie lubię. Dzień dobry panu, panie Roliński, — dodał głośno. — Dziwi to
pana, jak widzę, oglądać mięo tej porze? Niech się pan uspokoi, koniec świata jeszcze daleko, a ja pójdę spać po
południu. Pracuję, piszę zwykle w nocy a w dzień spoczywam. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że mój sposób
życia nie zgadza się z naturalnym porządkiem rzeczy. Gdyby ludzie mieli kolejno wstawać rano, a kłaść się wieczór,
nie byłoby na ziemi okolic zamieszkanych, w których dzień i noc trwają po trzy miesiące. Zresztą, kto wie, czy na
biegunie północnym nie ma jakiego lądu zaludnionego, ze znośnym klimatem, a lam przecież dzieńi noc trwają po pół
roku. Nakoniec, właśnie o tym czasie, o którym ja udaję się do snu,
słońce zachodzi w San Francisco i w Honolulu. Rozszerzenie wiadomości jeograficznych rozwiało wiele przesądów.
Gdyby Kopernik żył za naszych czasów, i gdyby widział na własne oczy, że pod stopniem północnej szerokości słońce
zamiast wschodzić i zachodzić, kręci się w kółko po niebie całemi tygodniami, a potem niknie na długo, nie miałby
najmniejszej zasługi dowodząc, że słońce nie biega na około ziemi co dwadzieścia cztery godzin. Pan, jak widzę,
przygotowujesz się do egzaminów?
— Już je zdałem, niestety— teraz potrzebaby pomyśleć o dalszem wykształceniu się w moim zawodzie. Muszę
wyjechać za granicę, dodał Wacław z westchnieniem.
— Oczywiście, u nas z kilkudziesięciu katedr w kraju wykładają, że przodkowie Indjan i Murzynów, którzy nic nie
wiedzieli o przyjściu Zbawiciela przed przyjściem Kolumba i Vasco de Gamy, za tę karygodną ignorancję swoją smażą
się w piekle, podczas gdy Torrequemada i Arbuez poszli prosto do nieba — ale za to nie mamy ani jednej katedry
technologji chemicznej. Pan zajmujesz się specjalnie chemją?
— Nie wyłącznie, chociaż mam szczególne zamiłowanie w tej umiejętności. U nas trudnoby znaleźć kawałek chleba,
nie zajmując się niczem więcej. Prawdopodobnie będę musiał zostać inżynierem dróg i mostów.
— Zrobić majątek na jakiem przedsiębiorstwie, i ożenić się, co? — dodał p. Karol, spoglądając z pod oka na fotografję
Helenki, podczas
gdy Wacław ruszał się niespokojnie na krześle i nic nie odpowiadał. — Panie Wacławie, ciągnął dalej p. Skryptowicz,
przyszedłem pomówić z panem o pewnej, nader drażliwej materji.
— Jestem na usługi, odparł Wacław, który, nawiasem mówiąc, nie był wielbicielem p. Skryptowicza, uważając go za
nieznośnego gościa, próżniaka i dziwaka. P. Karol w tej chwili przypomniał sobie, że miał sobie w domu ułożyć całą
perorę, ale że zaniedbał to uczynić. Ponieważ zaś po uroczystej zapowiedzi, iż będzie mówił, nie przyszło mu na myśl,
od czego ma zacząć, więc zaczął od pierwszego lepszego przedmiotu.
— Widzę tu u pana fotografję — fotografję mojej pupilki. Czy sama dala ją panu?
Wacław zaczerwienił się i wyjąkał prawie: — Nie... to jest... panna Helena pozwoliła, bym wziął jeden egzemplarz,
gdy odbierałem kopje od fotografa, a ja... kazałem mu odbić ją za pomocą aparatu powiększającego... Tamte fotografję
wypadły tak źle...
— Ta jest wcale niezłą, ale czy nie zgadzasz się pan ze mną, że to format cokolwiek niewygodny? Kto bądź bywa u
pana...
Wacław zczerwienił się jeszcze mocniej, ale tym razem już nie z zakłopotania.
— Zaręczam panu dobrodziejowi, rzekł stanowczo, że "ktobądź" u mnie nie bywa. Mam tylko takich przyjaciół,
którzyby nie śmieli czynić żadnych niewłaściwych wniosków z tego, iż posiadam tę fotografję, a oprócz nich, nikt nie
bywa u mnie.
— Pomimo to, mogłoby się zdarzyć... Ale, ta okoliczność prowadzi mię wprost do przedmiotu, o którym chciałem
mówić z panem. Pan wiesz, że jestem opiekunem Heleny, która nie ma rodziny?
— Przyszedł robić mi wyrzuty, i wypowiedzieć mi dom, — pomyślał sobie Wacław. — Nieznośny safanduła! myślał
dalej. I... i nie ustąpię mu ani kroku, zakonkludował w duchu. — Wiem, panie dobrodzieju, rzekł głośno, że pan
dobrodziej jesteś opiekunem panny Heleny, i wiem, że panna Helena nie ma rodziny,
Z ludźmi, którzy mają zwyczaj wyrzucać czasem talerz z rosołem na podwórze, zamiast jeść obiad, można trafić do
końca, jeżeli są w pewnym humorze, a w innych chwilach, można ich podrażnić czembądź, tonem, układem słów,
jednym giestem. Od chwili, gdy Wacław pomyślał sobie, że Skryptowicz jest "safandułą", któremu nie ustąpi ani
kroku, i gdy w skutek tego przybrał postawę hardą i stanowczą, p. Karol patrzył na niego ostro i z
nieukontentowaniem, rozważał w duchu, że jest to impertynent, arogant, któremu należało przytrzeć rogów.
— Jestem opiekunem Helenki, powtórzył, a ponieważ dziewczyna jest już w wieku, w którymby mogła pójść zamąż, i
w którym potrzeba zwracać szczególną baczność na skłonności, jakie się w niej wyrabiają, a przytem i na pewne
światowe względy i formy ogólnie przyjęte, więc... więc powiem panu wprost, że spostrzegłem... to jest, że pan — i tu
p. Skryptowicz, chcąc perorze
swojej nadać cechę dobroduszności, wypalił: — że pan bałamucisz mi panienkę.
— Panie dobrodzieju, odparł Wacław żywa i prostując się — nie dałem panu niczem powodu do czynienia mi
podobnego zarzutu, chyba mojemi myślami i uczuciami, ale z tych nie potrzebuję i nie zamierzam zdawać sprawy
nikomu. Jestem ubogim sierota, i póki nie będę miał zapewnionej egzystencji, póty nie będę śmiał zdradzić przed
panną Heleną ani jednem słowem moich ambitnych zamiarów, jeżeli kiedy będę mógł prosić ją o wzajemność, i
znaleźć łaskę w jej oczach, będę szczęśliwym, ale wyraz, którego pan dobrodziej użyłeś, był... był niewłaściwym, panie
dobrodzieju. Panna Helena nie da się bałamucić, mój panie, a ja nie jestem ten, któryby śmiał łączyć wzmiankę o
bałamuceniu z jej imieniem, mój panie! Wszystkie uwagi pańskie były nie... tak, były zbytecznemi, mój panie!
— Mój panie, zapominasz pan, że jestem opiekunem Heleny.
— Zbyt często już powtórzyłeś pan to słowo, przypominające, że pan jesteś oraz jej dobrodziejem. Dobrodziejstwo i
opieka, mój panie, nie uprawniają pana do używania lekkomyślnych wyrazów, a nie sądzę, by przystało chełpić się
tem, co się zrobiło dla sieroty. I ja mam opiekuna, mój panie, któremu zawdzięczam wszystko, ale ten nie daje mi czuć
tak boleśnie, że jest moim dobroczyńcą.
— E, mój panie, co mi pan tu będziesz dawał lekcje! Ja panu mówiłem, że jestem opie
kunem Heleny, a nie jej dobrodziejem. Helenka nie potrzebuje moich dobrodziejstw, bo ma pięćdziesiąt tysięcy
posagu, a prawdopodobnie będzie kiedyś najbogatszą dziedziczką w kraju i jej mąż będzie panem na Rymiszowie, a
będąc z tamtych stron, zrozumiesz pan, co to znaczy. Z kapitałami sześćdziesiąt tysięcy dochodu, jak "obszył." Jeżeli
zajmuję się jej losem, to dla tego, że jest córką mojej siostry, a jeżeli pana to irytuje, to uwalniam pana od mojej
obecności, i sądzę, że pan nie zechcesz mi narzucać swojej, mój panie!
Wacław zbladł był wśród tej filipiki, wygłoszonej przez p. Skryptowicza głosem i tonem, jakiego żaden śmiertelnik nie
słyszał z jego ust, wyjąwszy panią Leokadję, która wsłuchiwała się w te lube akcenta, ile razy rosół był przesolony lub
zwarzyła się śmietanka. Nie słyszał nawet wyraźnego wypowiedzenia wojny, na którem przestał p. Karol, i zawołał
tylko na pół w zdumieniu, a na pół w rozpaczy:
— Panna Helena ma majątek!
Po chwili przyszedł do siebie, spostrzegł, że p. Karol wziął byt kapelusz i wychodził z pokoju, skłonił mu się i rzekł
złamanym głosem:
— Przepraszani pana za moje porywcze słowa: nie wiedziałem, że panna Helena jest posażną dziedziczką. Od tej
chwili, daję panu słowo noga moja nie postanie więcej w domu pańskim. Dziękuję panu za wiadomość i za ostrzeżenie.
P. Karol wyszedł, i nie lekko zamknął drzwi za sobą. Przez kurytarz przeszedł szybkim krokiem, i z tak zawziętą miną,
że przestraszył
parę kucharek i pokojówek, które go spotkały. Na pierwszej połowie schodów irytował się jeszcze mocno, ale już
mniej, a na drugiej, począł rozmyślać, Gdy już był na dole, zatrzymał się i nie mógł wyjść na ulicę.
— Nie, to biedny chłopiec, a wcale przyzwoity i z sercem. Nie pojmuję, czego się tak uniosłem ?
I gniewając się na siebie, na schody, i na ciemną kamienicę, p. Karol wrócił się na górę. Zastał Wacława, siedzącego
przy stoliku, opartego na łokciach, z twarzą schowaną w dłonie i oczyma zasłoniętemu P. Karol miał wzrok bystry, a
jeżeli nie wpadł w pasję, był trochę psychologiem. I domyślił się więc, i spostrzegł od razu, że Wacław płakał.
Fotografji nie było już na ścianie, troskliwie zawinięta w papier, spoczywała w szafie.
— Panie Wacławie, rzekł p. Skryptowicz wyciągając rękę ku młodemu człowiekowi, ludzie porywczy mogą się
gniewać, ale nie trudne między nimi porozumienie. Nie zrozumiałeś pan, z czem tu przyszedłem, i nie miałem czasu
wytłumaczyć się panu wyraźniej. Przez myśl mi nie przeszło, sprzeciwiać się uczuciom i zamiarom, jakie pan możesz
mieć względem Helenki. Owszem poznawszy pana bliżej, rad jestem, że tak dobrze trafiła. A trafiła, ho wiem, że wcale
nie jest obojętną dla pana. Chciałem tylko wybadać, jak daleko zaszedł stosunek między wami, a na wszelki wypadek,
odwołując się do pańskiego uczucia honoru, i w najlepszej zgodzie z panem, ułożyć,
jak często wypadałoby wam widywać się. Ja co do mojej osoby nie jestem niewolnikiem względów światowych, i nie
dbam o nie, ale nie mam prawa rozciągać mojego indyferentyzmu na młode osoby, które mi są powierzone. Podaj mi
pan rękę, i niecha będzie zgoda między nami, a przedewszystkiem, przyjm pan oświadczenie, że musisz pan bywać u
mnie. albo... albo do kroćset tysięcy Kupidynów, wyzwę pana i zastrzelę.
Wacław potajemnie otarł oczy i podniósłszy się, z gorżkim uśmiechem podał dłoń p. Karolowi.
— Jakżeż? rzekł ten ostatni. Będziesz pan u nas na herbacie, dwa razy na tydzień? Przyjdziesz pan dzisiaj?
— Nie, panie dobrodzieju, odpowiedział Wacław spokojnie, cicho i stanowczo. Nie przyjdę więcej. Miljonowa
przepaść, o której nie wiedziałem, dzieli mię od panny Heleny. Teraz, potrafię może jeszcze zagłuszyć się i wybić
sobie z głowy to, co w niej nigdy postać nie było powinno. Dalej, byłoby za późno.
— Moja żona powiedziałaby panu. że według pańskich teoryj, każda posażna dziedziczka powinna zostać stara panną,
jeżeli się w niej nie zakocha jaki miljoner. To niema sensu. Helenka sprzyja panu. o ile mi wiadomo, a wiadomo mi
bardzo dobrze, sprzyja panu szczerze i gorąco. Porzuć pan te skrupuły, to nie ma sensu.
— Panna Helena zapomni mnie z łatwością, a ja nie zapomnę nigdy, com winien jej i sobie. Dziękuję panu za pańską
dobroć, na którą zaiste,
postępowaniem mojem nie zasłużyłem. Mam hardą, nieugiętą, ruską naturę. Ojciec mój był księdzem na Rusi, a dziad
jednym z ostatnich, ukraińskich kozaków. To niechaj tłumaczy moje usposobienie. Jeszcze raz dziękuję panu.
Wszvstkie namowy u. Karola były daremnemi. Tego samego dnia. Wacław spakował się i pojechał do Rymiszowa, do
swojego opiekuna, ks. Chyżyckiego.
P. Karol wrócił późno do domu, i w jak najgorszym humorze. Z tonu i zachowania się Wacława wyrozumiał, iż
szorstkim swoim sposobem mówienia o jego uczuciach względem Helenki, i o jej posagu, dotknął głęboko tego
młodego człowieka, i kto wie. czy nie wyrządził wiele złego jemu i Helenie. P. Skryptowicz skłonnym byt wprawdzie
do bardzo cynicznego skeptycyzmu. ale jakoś tym razem nadaremnie silił się zmniejszyć własną winę rozumowaniem,
co do charakteru Wacława pesymistycznem, a optymistycznem co do skutków swojej wizyty u niego. Nadaremnie
perswadował sobie, że młodzieniec zawieszający w swoim pokoju tak ostentacyjnie portret młodej panienki, która nie
jest jego narzeczoną i która go nie upoważniła niczem do podobnego postępowania, jest bardzo zwykłym i
powszednim młodzieńcem, jednym z tych. jakich tuzinami można spotkać na ulicy: zarozumiałym, lekkomyślnym,
chełpiącym się ze swoich powodzeń, wyzyskującym je po swojemu, a niezdolnym do przejęcia się uczuciami
głębszemi i szczerszemi. Nadaremnie rozumował dalej p. Skryptowicz, że natomiast,
byłoby rzeczą zupełnie niezwykłą i niebywałą, gdyby młody człowiek rozpoczynający karjerę, a nie źle zapisany w
sercu młodej i pięknej dziewczyny, dał się spłoszyć i skazał się na dobrowolne wygnanie z powodu, iż dziewczyna ma
posag, i nadzieję miljonowego spadku. Wszak zwykło dziać się w świecie wprost przeciwnie! Otóż pomimo
wszystkiego, p. Skryptowicz czuł, że była jakaś luka w jego rozumowaniu, czuł. że Wacław serdecznie i prawdziwie
kochał się w Helenie, i że stanowczo i nieodwołalnie postanowił cofnąć się teraz, i wymazać to uczucie ze swojej
pamięci i ze swojego serca. — Po jakich stu katów, mówił p. Karol sam do siebie, bijąc się pięścią w czoło, —
poszedłem do niego, i poco mi się było mięszać w sprawy zakochanych młodych ludzi? Czy nie mogłem zrobić powoli
i nieznacznie, to. czego chciałem, i czy nie mogłem powiedzieć im, że mają majątek, dopiero wtenczas, gdyby mię byli
prosili o błogosławieństwo, oświadczając mi, że są zdecydowani na miłość w niskiej chałupeczce, o chłodzie i o
głodzie? Dla jednego i dla drugiego z nich, następstwa takiego zerwania mogą być niedobre. Zawsze obiecywałem
sobie, że gdyby Helenka, albo która z moich córek powzięła skłonność ku młodemu człowiekowi, to byle nie był jakim
łotrem lub ostatnim nicponiem, pozwolę jej się kochać i iść zamąż za niego, i będę wolał widzieć ją puszczoną w świat
w ten sposób, niż gdyby miała nauczyć się cenić lekko i tłumić w sobie wszelkie uczucie, a cel życia widzieć w
błyszczeniu i w kokietowaniu, jak moja
siostrunia, pani Zamecka. A teraz — sam pomięszałem sobie wszystkie plany i szyki. Zrobiłem głupstwo, i kwita.
W tem niemiłem przeświadczeniu p. Karol odszukiwał różnych znajomych i przyjaciół Wacława, i tak niezręcznie
wciągał ich w rozmowę o tym młodym człowieku, o jego charakterze, zdolnościach i skłonnościach, że każdy od razu
poznał, iż coś się święci. Rezultat tych badań powiększył jeszcze zmartwienie p. Skryptowicza, pokazało się, że
Wacław uchodził powszechnie za młodzieńca pracowitego, rządnego, i nader zdolnego, i że ktokolwiek znał go bliżej,
wyrażał się o nim z jak największym szacunkiem. Nakoniec zaś wracając do domu, p. Karol ujrzał doróżkę dążącą w
stronę dworca kolei żelaznej, a w niej, wśród tłumoków i pakunków, melancholiczną twarz młodego Rolińskiego. To
było powodem, że p. Skryptowicz wróciwszy do domu, wyszukał sobie pierwszy lepszy drobiazg ustawiony czy
urządzony nie po jego myśli, i wziął go sobie za temat do długiego gderania, które miało wykazać, że jakkolwiek pan
domu czuł się w duszy obrzydliwym winowajcą, to jednak dokoła pełno było winowajców jeszcze gorszych.
Sądzę, że p. Skryptowicz byłby zmusił rodzinę swoją i całe sąsiedztwo do emigracji w dzikie wnętrze Afryki, gdyby
był mógł wiedzieć w całej pełni, ile w istocie narobił złego. Oto był najpierw Wacław, miotany prawdziwem i
gorżkiem cierpieniem. W dwie godziny po wyjeździe z miasta, zawitał on na plebanji w Rymiszowie,
dokąd prowadziła już teraz kolej żelazna, mająca stację w miasteczku, o tysiąc kroków zaledwie od zamku p.
Tadeusza. Ks. Chyżycki wrócił był właśnie z posiedzenia klubu, i ujrzawszy swojego wychowanka, ucieszył się
niezmiernie.
— Niechże cię uściskam, nie spodziewałem się widzieć ciebie tak prędko! Jakże, czy już po egzaminach? Czy
wszystko poszło dobrze.
— Wszystko poszło jak najlepiej, ojcze — rzekł Wacław całując księdza w rękę — i nie zostaje mi nic, jak tylko po raz
tysiączny wynurzyć wam wdzięczność za to wszystko dobre, któreście mi wyświadczyli.
— No, no, daj pokój temu chłopcze, wiesz dobrze, że cokolwiek mogłem zrobić dla ciebie, to mi wynagrodziłeś
stokrotnie twojem prowadzeniem się i przywiązaniem. Ja stary, nie mam rodziny, nie mam nawet — dodał uśmiechając
się — gospodyni, jak to czasem bywa na plebanjach.... ot i cieszy mię, żem cię wychował na człowieka, i że jest komu
życzliwie pomyśleć o siwym niedołędze, jedzącym darmo chleb boży za to, że wyprawia hocuspocus przy ołtarzu. Ta
pociecha więcej warta dla mnie, niż dla ciebie moje takzwane dobrodziejstwa. Jak to dobrze, żeś przyjechał, i że może
przynajmniej przez jedne wakacje odetchniesz, zamiast męczyć się dawaniem lekcyj! Pomyślimy teraz, co począć
dalej, wszak to ci już lat dwadzieścia cztery, i należy ci się kąt własny. Taj może byś się już i ożenił, co, hę? No,
chłopcze, nie zwieszaj głowy, jak moja gniada kobyła, kiedy Maciej zaśnie na koźle,
a ona medytuje, dla czego ją na wizycie u pana hrabiego w Cielątkach poczęstowano postną sieczką, skoro nie ma
żadnej wigilji w kalendarzu? Ale hrabia zakłada ogromną fabrykę, z kominami jak minarety bisurmańskie, i obiecał mi,
że ciebie zrobi dyrektorem, a panien mamy w okolicy tyle, co kwiatów w polu. Coż u licha, czyś głodny, czy co, żeś
tak zposępniał? Bo.... bo zacznę kląć, jak nie ksiądz! Wicenty! Dawajno jeść czemprędzej, bo panicz musiał przywieść
apetyt z drogi!
Lecz Wacław silił się bezskutecznie, ażeby się zastosować do dobrego humoru księdza, a stary kucharz, Wicenty,
zmartwił się niepospolicie, myśląc, że starannie przyrządzona wieczerza nie smakowała paniczowi, skoro jej prawie nic
tknął. Proboszcz był wesół, i opowiadał mnóstwo dykteryjek, o pani hrabinie w Cielątkach, która w same żniwa
sprowadziła tam Jezuitów z misją, ażeby rozkrzewić moralność i wstrzemięźliwość między ludem, w skutek czego
musiano wzmocnić sąsiedni posterunek żandarmerii, a propinator w Cielątkach robił majątek, bo pobożne tłumy
wypijały po każdem kazaniu niezmierne masy gorzałki, staczały zawzięte bójki między sobą i niepokoiły całą okolicę.
Także i o wyścigach konnych, które odbyły się w Stajnikach u p. Kopycińskiego, i w których ogier angielski tego
miłośnika sportu byłby niezawodnie wziął pierwszą nagrodę, gdyby się był nie przeziębił i nie dostał kataru, w skutek
czego nie mógł dobiedz do mety i nagroda została nietkniętą, bo nie było
więcej współzawodników i anglika zadaniem było jedynie prześcignąć samego siebie, ale mu się to nie udało. Potem
znowu ksiądz począł robić różne plany na przyszłość, i przedewszystkiem żenić Wacława, który tymczasem miał taką
minę, jak gdyby się raczej wybierał na pogrzeb, niż na wesele. Nakoniec, wezwany kategorycznie do wytłumaczenia
się z tej melancholji, Wacław, który miał naturę zamkniętą w sobie i nie udzielającą się łatwo, ale przed swoim
dobrodziejem nie taił się nigdy z niczem, rozpłakał się i całując proboszcza w rękę, wyznał mu, że pragnie iść w świat,
za oczy, i że przyjechał tylko pożegnać się i podziękować ostatni raz za dobrodziejstwa, których doznał.
— A, teraz rozumiem! — zawołał ks. Chyżycki. — jakaś Laszka krasawica opętała mojego ruskiego mołojca, i jak to
umieją krasawice, a osobliwie Laszki, poigrała z nim jak kotka z myszą, i odwróciła się od niego! A Rusin smętny, i
czuje głęboko, i nie zna się na sztuczkach panieńskich, więc zasumował się i z a t u ż y ł na dobre. Ej, jakoś to będzie
Wacław smutnie potrząsł głową i opowiedział księdzu niebogatą w dramatyczne epizody historję swojej miłości, swoją
rozmowę ze Skryptowiczem, i stanowczy swój zamiar nie sięgania po rękę bogatej dziedziczki. Oprócz tego wielkiego
zmartwienia miał i drugie, mniejsze nieco, ale tem dotkliwsze, że było to coś nakształt wyrzutu sumienia. Chodziło mu
mianowicie o to, że p. Skryptowicz słusznie wytknął mu, jak nie
właściwą było rzeczą wieszać fotografję Helenki w swoim pokoju.
— Nie wpadło mi nigdy na myśl, jak to się wydać może komu obcemu. P. Skryptowicz dał mi do zrozumienia, że
"dżentelmen," jak oni to nazywają, nie dopuściłby się nigdy takiej niedelikatności, takiego braku taktu. Zapewne, to
moja prostacka, chłopska natura nie dała mi się tego domyśleć samemu! Cieszył mię widok tych rysów, i chciałem je
mieć zawsze przed oczyma, gdy byłem u siebie. Zdawało mi się, że zrobiłem świątynię z mojego pokoiku, gdy w nim
zawiesiłem ten portret. Przestępowałem własny próg z pewną czcią, gdy wracałem do siebie, niezdolny pojąć, że
popełniałem świętokradztwo, i że nie urodziłem się na to, aby sięgać tak wysoko.
— Może być nieco chorobliwej egzaltacji w tem co mówisz, a może być trochę słuszności. Może ci w istocie dano do
zrozumienia, że partia nie dla ciebie, a może tylko wywnioskowałeś to sani i uroiłeś sobie. A panna, jak myślisz?
— Myślę, że ani jej kiedy przyszło do głowy, iż śmiem marzyć o niej. Czasem byłem tak szalony, że roiłem sobie,
jakoby mi była życzliwą. Ale było to wówczas, kiedy nie wiedziałem, jaki jest przedział między nami, kiedy sądziłem,
że jesteśmy sobie równymi. Teraz pojmuję wszystko. Wiem, że wielkie panie uśmiechają się łaskawie do chudych
pachołków jak ja, w tem przeświadczeniu, iż pachołek zrozumie swoje stanowisko i nie będzie łaskawych uśmiechów i
łagodnych słów brał inaczej, jak tylko nakształt jałmużny,
która go nie uprawnia do zuchwałych nadziei. W chwili gdy przekroczyłem tę dozwoloną granicę, dano mi
niedwuznacznie do zrozumienia, że się zapominam. Skryptowicz wie zaledwie, co się dzieje w jego domu, a nie ruszy
się z własnej woli do niczego. Musiały mu kobiety skarżyć się na mnie, spostrzegłszy, przeniknąwszy moje uczucia, i
wyprawiły go do mnie z przestrogą, abym się nie zapominał. Było to zbytecznem, wystarczało nadmienić, że panna
Grodecka ma znaczny posag. Jakkolwiek sierota po ubogim księdzu, mam za wiele dumy, abym się narażał na odmowę
w takich warunkach, a nawet, abym sięgnął po posag i po rękę panny, chociażbym wiedział, że będę przyjętym. Holi
mnie to teraz, bo kołysałem się przez rok bezmyślnemi złudzeniami, ale może kiedy przeboli.
— To musi być ta wychowanka p. Zameckiego, o której często wspomina, nawet przy żonie, i której nigdy nachwalić
się dosyć nie może. Nie pojmuję tylko, dla czego p. Skryptowicz jest jej opiekunem. Ba, prawda, jako najbliższy
krewny. Cóż robić, Wacławie, masz słuszność w tem wszystkiem, co powiadasz, i w tem, co czujesz. No, da Róg, że to
przeboli. Co do twoich projektów, pomówimy o nich później, teraz jednakowo będziesz "w świecie za oczami," jeżeli
zostaniesz jakiś czas tutaj i rozweselisz mnie starego. Porobisz znajomości, rozerwiesz się trochę. Pójdziemy jutro na
zamek, pani Tadeuszowa podoba ci się niezawodnie, bardzo miła i wesoła kobieta, chociaż, jak mi się zdaje, trochę
arystokratką,
i trochę, jak to mówią, osoba egzaltowana. Pana Zameckiego pamiętasz pewnie? Bardzo zacny człowiek, i wcale nie
arystokrata, mimo starego nazwiska i ogromnej fortuny. Bardzo rozumny człowiek, i dobry, chociaż go nazywają
pozytywistą materjalistą, i Róg wie czem jeszcze. Ot, wart nawet lepszej żony, choćby mniej pięknej.
Gdy tak po dłuższej rozmowie, Wacław mówił dobranoc swojemu dobrodziejowi, i szedł dumać posępnie w swoim
pokoju, o tej samej porze, w mieście, p. Skryptowicz wyczerpał był wszystkie motywa i temata do gderania, jakie mógł
znaleźć, i przy pomocy żony zawiązywał właśnie swoją szlafmycę, udając się na spoczynek. Widok niedalekiej
poduszki usposobił go snać nieco łagodniej, i niezwykle spokojnie zapytał.
— Dla czego Helenka tak posmutniała pod wieczór, kiedy w dzień była tak ożywioną i wesołą, jak nigdy jej nie
widziałem?
— Rolińskiego nie było dzisiaj, myślała zapewne, że przyjdzie na herbatę, ale się nie pojawił.
— Roliński już wcale nie przyjdzie. Et, narobiłem bigosu — wygłosił p. Karol ze skruchą, zapalając fajkę.
Pani Leokadja nie miała nawet odwagi zapytać kochanego mężulka, co się stało. Stanęły jej przed oczyma tylko dalsze
konsekwencje tego, co mówił p. Karol.
— Biedna Helenka! — westchnęła.
— Biedna, biedna! Jeżeli on o nią nie dba, to lepiej że zawczasu wybije go sobie z głowy.
Miałem z nim rozmowę... wiesz, byłem cokolwiek rozdrażnionym... powiedziałem mu, że Helenka ma majątek...
Jednem słowem, oświadczył mi, że więcej u nas nie będzie, i wyjechał, jak przypuszczam, do Rymiszowa. Starałem się
odwieść go od tego postanowienia.
— Musiałeś powiedzieć mu cos przykrego... Tymczasem...
— Cóż znowu, czasem ? Czasem! Czy miałem może upaść mu do nóg, i błagać go, aby się kochał w Helence? Dajcie
mi państwo pokoj z waszemi romansami, których już mam po uszy, i dajcie mi spać!
Na tem skończyła się konferencja małżeńska. Mamże wyznać iż pani Skryptowiczowa, może po raz pierwszy w życiu,
ośmieliła się mieć własne zdanie w tej właśnie materji ? Była ona przekonaną, iż p. Karol w chwili rozdrażnienia tak
boleśnie dotknął Rolińskiego, że temu ostatniemu nie zostało nic, jak tylko z zakrwawionem sercem, zrzec się
wszelkiej nadziei, a przedewszystkiem, zaprzestać bywania w ich domu. Pani Skryptowiczowa nie tylko sama żywiła
to przekonanie, ale co gorsza, udzieliła go Helence, gdy po kilku dniach wyszło na jaw, że Wacław nie pojawi się
więcej. Nie czuję się zdolnym opisać wrażenia, jakie odkrycie to sprawiło na umyśle mojej bohaterki. Nie potrafiłbym
nawet oddać smutku pani Leokadji i jej córek z tego powodu. Powiem tylko, że pan Karol stanął we własnym domu w
świetle okrutnego ludożercy, któremu oddano w milczeniu należne posłuszeństwo jako
głowie rodziny, ale na którego patrzano ze zgrozą i obawą. Gdy się pojawił w pokoju, udającym salon, kto mógł,
wynosił się powoli, aż nareszcie całe towarzystwo cofnęło się do sypialni. Jeżeli p. Karol i tam dotarł, kobiety siedziały
w kąciku z zapłakanemi oczami, oprócz Helenki, ktora była śmierteinie bladą, ale już, czy jeszcze nie miała łez dla
swego bolu. Jeżeli p. Skryptowicz mówił, odpowiadano mu półsłówkami, jak najkróciej. Chciał prowadzić żonę i
panny na spacer, do teatru, chciał w ich towarzystwie robić lub przyjmować wizyty, jednem słowem, gotów był
dokonać takich cudów uprzejmości i grzeczności, na jakie nie zdobył się nigdy przedtem — i nie udało mu się to ani
razu. Migreny i bole zębów zdawały się panować epidemicznie w jego rodzinie; nikt mu się nie sprzeciwiał wprost, a
przecież wszyscy, a raczej wszystkie, paraliżowały najlepsze jego chęci i najbardziej uprzejme zamiary. Była to bierna
opozycja nakształt tej, jakiej w nowszych czasach chwycił się naród czeski; niezwalczona mięszanina uległości,
lojalności, pozornej czy rzeczywistej apatji, łez bez skarg, westchnień bez stów, i rozpaczy w spojrzeniach, nigdzie nie
skierowanych, pływających niejako w próżnej przestrzeni!
P. Skryptowicz miał słabsze, czy drażliwsze nerwy od austrjackich mężów stanu. Dwa tygodnie tylko trwał ten bunt
milczący, a pokonał go najzupełniej. Najpierw począł sypiać w nocy, a w dzień wychodzić z domu, albo być
widzialnym u siebie dla ludzi, którzy przychodzili go odwi
dzac i dawniej nigdy nie mogli dokazać tej sztuki, bo p. Karol bywał zawsze bardzo"cierpiącym"' albo "spracowanym''
i nikogo nie puszczano do jego pokoju. Tej zmianie w sposobie życia p. Karola, niniejsza wiarygodna historja
zawdzięczać będzie po części swój rozdział następujący — tutaj należy jeszcze tylko wiadomość, że ósmego już dnia
po zainaugurowaniu owej polityki biernego oporu ze strony p. Skryptowiczowej, jej córek i Helenki, poraz pierwszy od
lat piętnastu p. Karol kazał sobie przynieść kopertę i znaczek pocztowy, i napisał, co następuje:
"Tadeuszu! Przyjeżdżaj, bo nie mogę sobie dać rady. Helena jest zakochaną, wszystko skwaszone, i wszystko nie do
wytrzymania. Mam ochotę wyprowadzić się do Nowej Gwinei albo jeszcze dalej.
Przyjeżdżaj koniecznie i natychmiast. Karol."
Kto tak rzadko wdaje się w korespondencję, jak p. Skryptowicz, ten nierad powierza poczcie swoje listy bez rewersu. I
p. Karol nie zaniedbał tej ostrożności, z obawy, aby nie musiał pisać po raz drugi. — Tadeusz odebrał więc jego list
niewątpliwie, wszelako tydzień już mijał, a nie widać było ani odpowiedzi, ani p. Zameckiego.
ROZDZIAŁ VI.
Informacje pani Trzecieszczakiewiczowej nie były mylnemi. P. Alfred Zgorzelski od dłuższego już czasu stał się
częstym bardzo i mile widzianym gościem u państwa Zameckich. Należał do "klubu, " zbierającego się co popołudnia
na werandzie, pijał piwo, i był nawet ozdobą lego wybranego grona, dzięki swojemu dobremu humorowi i
nadzwyczajnej łatwości w obcowaniu. Lata nietylko nie wywarły szkodliwego wpływu na powierzchowność pana
Alfreda, ale owszem, wpłynęły na nią bardzo korzystnie. Zmężniał i wypiękniał przytem tak, że o ile to jest możliwem
zwykłemu śmiertelnikowi, zbliżał się do ideału "przystojnego" mężczyzny. Szczególnie jego oczy, piękne i pełne
wyrazu, błyszczały otwartością i szczerością, która jednała mu powszechne sympatje. Zwykł on był mawiać o swojej
przeszłości, jako burzliwej nieco i nie ze wszystkiem wzorowej, a to z taką swobodą, z taką mięszaniną żalu i humoru,
na jaką się zdobyć może tylko ten, co nie wiele nabroił, ale i na to, co zbroił, zapatruje się ze stanowiska człowieka
nieprzystępnego już niedorzecznym pokusom pierwszej młodości. Częste wędrówki za granicę, i wielo
stronne obycie się w świecie, dostarczały mu wątku do rozmów niezbyt wprawdzie głębokich, ale ujmujących
wesołością i pewną prostotą, ujmującą serca. Warto było widzieć, jak dr. Chimerski rozjaśniał swoje pochmurne nieraz
oblicze na sam widok p. Alfreda, o którym utrzymywał, iż wystarcza do wyleczenia go ze splinu. Zbytecznem byłoby
dodawać, że panna Wanda w wyższym nierównie stopniu podzielała zdanie szanownego konsyljarza, z którem zgadzał
się po części i p. Tadeusz. Jego ostatniego cieszyło to niepospolicie, że młody jego sąsiad "wyszumiał się" i z
zamiłowaniem dzielił swój czas między książki i gospodarstwo, rzadko kiedy opuszczając Kruchówkę dla wycieczki
dalszej niż do Rymiszowa. Ksiądz Chyżycki, mimo pewnej skłonności do lekkiego sarkazmu, zapatrywał się życzliwie
na cały świat, i nie robił wyjątku w tej mierze co do p. Alfreda, ale owszem lubił go bardzo. Jedna tylko pani Helena
nie podzielała ogólnego zapału, i miała zawsze coś do wyrzucenia p. Alfredowi. Kiedy dr. Chimerski zachwycał się
jego świeżą, piękną, męzką postacią, ona robiła uwagę, że p. Alfred sam zanadto jest przeświadczonym o tej, swojej
zalecie, że zbyt troskliwie i widocznie zajmuje się swoją powierzchownością, i że nie widziała nic śmieszniejszego nad
te wszystkie sposoby i sposobiki, za pomocą których stara się ukryć pierwsze, przedwczesne ślady łysiny na swojej
głowie. Kiedy p. Tadeusz powtarzał z zadowoleniem, że Zgorzelski ustatkowat się, i że objawia więcej rozumu, niżby
to można było
przypuszczać dawniej, ona oświadczała wprost, że nie wierzy w tę poprawę, i że ptaszek tego rodzaju przy lada
sposobności zacznie znowu zgrywać się w karty i robić długi, a co się tyczy jego rozumu, to ten musi być ukrytym
bardzo głęboko, bo nie ma nic nieznośniej czczego i płaskiego nad jego rozmowę. P. Tadeusz nie mógł jej wyrządzić
większej przykrości, jak kiedy nalegał na to, ażeby Zgorzelski towarzyszył jej w przejażdzkach konnych, które
odbywała z polecenia dr. Chimerskiego, a w których Wanda nie mogła brać udziału, bo nie jeździła konno, ale tylko z
doróżki podziwiała, jak cudnie Alfred prezentował się na swoim gniadym wierzchowcu, słynnym z bajecznych skoków
przez rowy, płoty i bramy, na których widok biedna panienka omal nie mdlała. Wanda była główną przyczyną niechęci
pani Heleny ku Zgorzelskiemu, i kiedy raz ks. Chyżycki nadmienił, że Alfred ma bardzo dobre serce, zaprzeczyła temu
stanowczo.
— Jeżeliby miał choć odrobinę serca, nie dręczyłby tak ubogiej dziewczyny, w której niby się kocha. Jest to
zarozumiały g...., któremu pochlebia to, że wszyscy widzą jej słabość dla niego, i który nie jest zdolnym odpłacić jej się
wzajemnością. Codzień powtarzam Tadeuszowi, że nie pojmuję, dla czego zachęcił go do bywania w naszym domu.
To wiem, że gdybym była mężczyzną, p. Zgorzelski musiałby mi zdać sprawę ze swojego postępowania, zwłaszcza
gdy Wandzia nie ma krewnego, któryby mógł ująć się za nią.
— Gdybyś była mężczyzną — zauważył na to, p. Tadeusz — miałabyś niewątpliwie sposób myślenia nader rycerski,
ale trochę za porywczy. Zachęciłem Alfreda do bywania w naszym domu, bo widzę, że Wanda ginie z miłości dla
niego, a mnie na starość miło widzieć, jak się młodzi kochają. Co się tyczy zamiarów Alfreda, nie zagroziłem mu
wprawdzie pistoletem, szablą, szpadą, ani żadną inną palną lub sieczną bronią, w razie gdyby one nie istniały lub nie
były właściwemi — ale natomiast rozmówiłem się z nim po przyjacielsku, i jestem zupełnie zadowolonym z
wyjaśnień, które od niego otrzymałem. Kruchówka niesie mu w przecięciu trzy tysiące przychodu, a z tego procent i
amortyzacja długu bankowego pożerają połowę. Alfred spodziewa się, za kilka lat, przy oszczędnem życiu, uwolnić
swój mająteczek od tego ciężaru, a i wówczas jeszcze, nawet z dodatkiem tego, coś przeznaczyła na posag dla
Wandzi...
— Ja nic nie przeznaczyłam, bo nic nie mam. Mój kochany, drogi materjalisto, nie wypieraj się twoich bezecnych i
samolubnych czynów przed ks. Chyżyckim, który zna skrytości twojego kamiennego serca, jakkolwiek nie może
powiedzieć, ażeby był twoim spowiednikiem, bezbożniku, co nie spowiadasz się nigdy. To on — on; dodała, pokazując
księdzu swojego męża, wyposażył Wandzię, ja dam jej tylko wyprawę z mojego zbyt wygórowanego budżetu
szpilkowego. I, Bogiem a prawdą, to wszystko razem wystarczy im zupełnie, a jeżeli Zgorzelski mimo to
zwleka, to z powodu, że nie kocha się w Wandzie, nie kochał, i kochać nie będzie jej ani nikogo w świecie, i tylko
czeka, czy nie znajdzie lepszej partji, nim wyłysieje ze szczętem.
— Ależ Heleńciu, bądź wyrozumiałą! Zgorzelski ma bardzo usprawiedliwioną i chwalebną ambicję w tej mierze,
pragnąłby otoczyć swoją żonę pewnym dostatkiem, na którym, według jego wyobrażeń, polega wielka część doczesnej
szczęśliwości, i polegać zdaje się w istocie, skoro współobywatele nasi nawet nazajutrz po wejściu do królestwa
niebieskiego, każą sobie drukować na kartkach, że umarł N. N. właściciel dóbr z i e m s k i c h.
— Dzieje się to zapewne w przypuszczeniu — rzekł ksiądz Chyżycki — że tam, po tamtej stronie ostatniego Salve
Regina, wymierzoną będzie każdemu taka porcja dóbr niebieskich, jaką posiadał w tabuli ziemskiej.
— Dobrze to panom żartować — odezwała się pani Zamecka z goryczą, a tymczasem biedna Wandzia czeka już ósmy
rok na oczyszczenie tej tabuli ziemskiej. Mówisz, że Alfred gospodaruje, że oszczędza. Cha chacha! Radabym, abyś
kiedy zaglądnął do Kruchówki; wyobrażam sobie, jak musi wyglądać to gospodarstwo! Oszczędności także muszą
pięknie figurować w tabuli! W ten sposób, Wandzia może czekać do sądnego dnia.
— No, no, jakoś to będzie, za parę lat...
— Parę lat! Na miłość Boga, on już teraz bodaj czy się nie blanszuje i nie różuje, a Wan
dzia... nie powiem, że używa tych sztuczek, ale zawsze, lata płyną...
— Ha, płyną, ale i nam płynęły. Wszak Alfred i Wanda muszą jeszcze zawsze poczekać nieco, nim się pobiorą w tych
samych warunkach chronologicznych, co my, a przecież... i p. Tadeusz, zamiast dokończyć! zdania, pocałował żonę w
piękną, białą rączkę, opartą o poręcz fotelu, na którym siedział.
— Ach, ty, ty, na wszystko umiesz znaleźć odpowiedź! — odparła pani Helena, i pochylając się nad nim, złożyła
pocałunek małżeński na jego poczciwem czole, klepiąc go dłonią po policzkach, poczem odeszła odszukać Wandę,
dumającą w parku na ławeczce u brzegu sadzawki.
Ksiądz Chyżycki zwierzył się p. Tadeuszowi ze zmartwienia, jakie miał z powodu swojego wychowanka, i opowiedział
mu historję jego nieszczęśliwej miłości. P. Tadeusz słuchał go z uwagą, zwłaszcza gdy się dowiedział, że chodziło o
pupilkę p. Skryptowicza. Ciekaw był bardzo poznać młodego człowieka, którego jako dorostka widywał dawniej na
plebanji, i zaopatrywał w książki z obfitej swojej bibljoteki. A ponieważ rozmowa powyższa przypadła na drugi dzień
po przybyciu Wacława do Rymiszowa, więc ksiądz obiecał nazajutrz po objedzie przedstawić swojego pupila p.
Tadeuszowi, co też się stało.
Wacław zastał "klub" zgromadzony na werandzie, i dr. Chimerskiego prelegującego zawzięcie przeciw zwyczajowi
picia węgierskiej śliwowicy przy czarnej kawie, któremu to nałogowi
oddawał się p. Tadeusz przy pomocy p, Alfreda. Doktor był zwolennikiem francuskiej Chartreuse, a ksiądz wolał
kieliszek starego Tokaja, jako reagens przeciw piwu. Doktor wyjaśniał, że śliwowica zawiera, jak wszystkie trunki
pestkowe, pewną ilość kwasu pruskiego, niezmiernie szkodliwą zdrowiu, i że p. Tadeusz, którego podejrzywał o jakiś
defekt sercowy i o skłonność do apopleksji, powinien szczególnie wystrzegać się tego napoju, a nie pozwalać go sobie
czasem po dwa nawet kieliszki. P. Zgorzelski, z miną niewinnego a przyjemnego "łobuza," twierdził, że kwas pruski,
zażywany w ten sposób, jest bardzo miłą trucizną, od której warto umrzeć. Kobiet nie było na werandzie, gdy ks.
Chyżycki wprowadził Wacława, przedstawiając go całemu towarzystwu. P. Tadeusz z wielkiem zajęciem wypytywał
się młodego człowieka o jego studja, gdy weszła pani Helena z Wandą. Weranda zacieniona była bujnym dzikim
winogradem, przez którego liście tem mniej na nią padało światła, gdy znajdowała się na północno wschodniej stronie
domu. Pani Helena wydawała się zawsze o wiele młodszą, niż była w istocie, a tego dnia ubraną była w białą pikową
suknię, która kolorem i krojem swoim odejmowała jej jeszcze najmniej dziesięć lat wieku. Dość, że gdy weszła,
Wacław wpatrzył się w nią jak w jakie zjawisko nadprzyrodzone i omal nie zapomniał ukłonić się jak najniezgrabniej,
gdy p. Zamecki przemówił:
— Heleńciu. oto jest p. Wacław Roliński, o którym mówiłem ci dzisiaj rano, i o którym
zawsze słyszałaś tyle pochwalnych rzeczy od ks. Chyżyckiego!
— Bardzo mi miło poznać pana — rzekła uprzejmie pani Helena, podchodząc ku młodemu człowiekowi, który jej się
wydał nieśmiałym i zażenowanym, i podając mu rękę po przyjacielsku. Księdzu proboszczowi należy się "kapituła" za
to, że nam pana dotychczas nie pokazał ani razu!
Proboszcz tłumaczył się, że Wacław przyjeżdzał dawniej zawsze tylko na wakacje do Rymiszowa, a państwo Zameccy
w tym czasie bywali zwykle za granicą. Wacław tymczasem, jąkał coś w połowie bardzo powszedniego, a w połowie
strasznie niezrozumiałego, i wyglądał, jak gdyby był nieprzytomnym. Jeden tylko p. Zamecki nie zdawał się być
zdziwionym tem szczególnem wrażeniem, spowodowanem przez pojawienie się pań na werandzie. Podobieństwo
między matką a córką było zawsze uderzającem, a w cieniu i dzięki skromnej, białej sukni, gdy weszła pani Zamecka,
Wacław w pierwszej chwili stał się ofiarą naturalnego bardzo złudzenia i był pewnym, że Helenka stoi przed nim. W
dodatku jeszcze, nazywała się Helena! P. Zamecki wiedział to wszystko, i w milczeniu, z dobrodusznym uśmiechem,
przypatrywał się Wacławowi, podczas gdy ks. Chyżycki, dr. Chimerski i p. Zgorzelski, każdy po swojemu, myśleli w
duchu, że oto jest młodzieniec nadzwyczaj mało oswojony z obecnością dam, i nadzwyczaj nieśmiały. To samo
myślała niewątpliwie i p. Helena, ale zamiast uśmiechać się złośliwie, jak to czynili panowie, dokładała
wszelkich starań, ażeby uprzejmością i swobodą w rozmowie ułatwić młodemu technikowi oswojenie się w obcem mu
kole. Nie podobna opisać, jak dr. Chimerski podziwiał ją za to, i jak proboszcz był jej wdzięcznym.
— Wszystko to bardzo piękne, pani dobrodziejko — przemówił nakoniec konsyljarz — ale jeżeli ksiądz proboszcz
zasłużył na "kapitułę," to pani należy się kazanie z mojej strony. Ileż razy mam powtarzać, ażeby pani nie
zaniedbywała swojej przejażdżki konnej? Wczoraj było zbyt gorąco, jutro będzie deszcz padał, i skończy się na tem, na
czem zawsze kończy się nieposłuszeństwo. Co miał zarobić doktor, dobry patrjota, osiadły na miejscu i żywiący się
uczciwie na ojczystej glebie, to zarobi Karlsbad a doktor nie dostanie ani honorarium, ani honorów, ani piwa, ani
szlema, ani żadnej rzeczy, która mu się słusznie należy według statutów klubu.
— Jeżeli "klub" chce się mnie pozbyć, ażeby mógł bez żadnej nad sobą kontroli dawać młodym ludziom zły przykład
zalewania się piwem i zgrywania się o drobną monetę, to natychmiast wkładam amazonkę i jadę. Pan pija piwo? —
dodała, zwracając się do Wacława.
— Nie, pani.
— , infauste adolescens! — zawołał doktor — nie znasz pan jednej z najwyższych roskoszy w życiu!
— Nie znasz pan jednego z najszkaradniejszych nałogów, poprawiła pani Helena. A czy jeździ pan konno?
— Nie jestem sportsmanem, ale...
— Ale jeździsz pan? To doskonale! Dam panu sposobność wyświadczenia wielkiej przysługi panu Zgorzelskiemu,
którego, jak pan widzisz, niepokoi już myśl, że będzie musiał zrzec się nadziei wygrania jednej części papierowego
guldena w wiska, a rozegrania się o resztę w maczka, albo w djabełka. Tadeusz ma bardzo lojalne i systematyczne
zwierzę w swojej stajni, na którem będziesz mi pan towarzyszył, a panu Zgorzelskiemu damy urlop.
I pomimo błagalnych spojrzeń panny Wandy, pani Helena zadzwoniła, i kazała osiodłać konie p, Zameckiego, poczem
wyszła przebrać się w amazonkę. Ale na progu zatrzymała się na chwilę.
— Zapomniałam, że należy wam się wkrótce czarna kawa! Wandziu, moje serce, musisz koniecznie zastąpić mnie i
zostać się dzisiaj na gospodarstwie. Ten nieznośny Wincenty potrułby ich tutaj swoim dekoktem! Od czasu jak umarła
stara poczciwa Prylińska, w całym domu nie ma koniu zrobić kawy. Nie zapomnij Wandziu, dać Tadeuszowi jego
ulubioną filiżankę, wiesz, tę wielką srebrną z naszemi cyframi, bez której nie rusza się w drogę!
Oczy Wandzi zaświeciły wyrazem niewymownej wdzięczności, i pobiegła szybko wycałować panią Helenę. Pan
Tadeusz zrozumiał ludzki zamiar żony i wciągnął pannę Wandę w rozmowę tak zręcznie i zawzięcie, że musiała zostać
na werandzie. Musiała nawet zbierać karty Alfredowi, i podać mu zapalone cygaro, za które do
dziękował jej z taką szczególną gracją, i z tak anielskim wyrazem w oczach! Nikt nie uwierzy, jak dalece Wandzia była
szczęśliwą, i jak mocno pragnęła, ażeby pani Helena w towarzystwie Wacława jechała, jechała, jechała aż na koniec i
do końca świata. Tylko czarna kawa wypadła jakoś niefortunnie, i potrzeba było zapić ją śliwowicą, ażeby ją przełknąć
— ale nikt z pijących nie zdradził tej tajemnicy i Wandzia była bardzo szczęśliwą.
Wspomniałem już, że ks. Chyżycki opowiedział był p. Zameckiemu wszystko, co dotychczas wiemy o Wacławie; p.
Tadeusz zaś powtórzył to żonie, nazywając ją żartobliwie opiekunką wszystkich zakochanych młodych ludzi i
polecając jej dobremu sercu równie łaskawe zajęcie się kłopotami miłośnemi pana Rolińskiego, jak i panny Wandy
Ciechockiej. Pani Helena była tego dnia wszczególnie w dobrym humorze i odpowiedziała mężowi ze śmiechem, że
nie zechce może, ażeby leczyła tego młodego inżyniera metodą homeopatyczną? P. Tadeusz odparł na to dobrodusznie,
że homeopatja nie jest nigdy szkodliwą, bo zadaje leki w nadzwyczaj skąpych dawkach, i tak rozprawiano dalej i
śmiano się długo przed obiadem, przyczem nie brakło ze strony pani Heleny dowcipnych alluzyj do owej tajemniczej
"wychowanki" p. Tadeusza, o której wspominał tak często, a której nigdy nie pokazał żonie. Pani Helena zapytała była
nawet złośliwie, czy pan mąż nie podejrzywa jej o szczególny talent w odkrywaniu podobieństwa rysów, i czy byłby
pierwszej pani
Zameckiej wspominał z taką swobodą o swojej "wychowance," z jaką mówił teraz? Na to zachmurzył się był trochę p.
Tadeusz, i odparł, że gdyby był miał zająć się losem tej dziewczynki za życia pierwszej swojej żony, nie byłby z tego
robił tajemnicy, bo nie miał powodu. Chciał jeszcze dodać, że gdyby żyła jego pierwsza żona, byłaby wzięła ową
dziewczynkę do swego domu, i byłaby ją wychowywała jak najtroskliwiej, ale namyślił się i nie powiedział tego, a
rozmowę skierował na inny przedmiot. Ciekawość co do nieznanej wychowanki męża obudziła się jednak na nowo, jak
już nieraz przedtem, w umyśle pani Heleny, i ciekawość la była może jednym z powodów, dla których teraz wezwała
Wacława, ażeby jej towarzyszył w przejażdżce.
W czarnej amazonce, w kapeluszu z długim ciemnym woalem, pani Zamecka wyglądała na swojej arabskiej,
skarogniadej klaczy, o ile to być mogło, jeszcze piękniej, niż w białej sukni na werandzie. Wacław wpatrywał się od
czasu do czasu w jej rysy twarzy jak w niedocieczoną jaką zagadkę, podczas gdy kozak p. Zameckiego jadąc w
pewnem oddaleniu za "państwem," drzymał na siodle, albo spoglądał smętnie na koniec cybuszka od fajki, którą miał
w kieszeni swojej kurtki, a której nie śmiał zapalić tym razem. — Bodaj to, myślał sobie, nasz panicz z Kruchówki! On
wie, że człowiekowi nudno bez lulki, i zawsze, skoro wyjedziemy za wieś, powiada: Dubyna! Ta zakury sobi lulku, ino
trymaj sia z daleka, bo panią rozboli głowa od twojego tytoniu! Poczciwe
panisko! Ej, co tam, dodał w duchu Dubyna, i kiedy go Wacław nie zachęcał do zrobienia sobie zwykłej przyjemności,
umilającej przejażdżkę po świeżem powietrzu, zatrzymał trochę konia, skrzesał ognia i za chwilę dymił jak
lokomotywa, uważając tylko, ażeby wiatr nie zaniósł woni "bakunu" ku nerwom "pani hrabiny," w którym to celu
przyzostał się o jakich pięćdziesiąt kroków za nią.
— Czego on się tak wpatruje we mnie jakoś dziwnie ? myślała w tej samej chwili pani Zamecka, rzuciwszy okiem na
Wacława. Czy mimowoli, nie rozpoczęłam z nim homeopatycznej kuracji? I tu nagle przerwała obopólne milczenie
niespodzianym wybuchem spazmatycznego śmiechu, jakim nas czasem zdumiewają kobiety, nie umiejąc później
wytłumaczyć jego przyczyny.
Wacław zajęty był właśnie w duchu porównaniem szczegółowem jej rysów twarzy z pięknemi rysami Helenki
Gródeckiej. Były to niewątpliwie te same oczy, ocienione długiemi rzęsami, tylko wyraz ich był nieco odmienny. W
ogóle, pod względem wyrazu, mimo prawdziwie portretowego podobieństwa, zachodziła znaczna różnica między
Helenką a panią Zamecka. Helenka miała ten sam nosek grecki, te same usta, te same włosy, tę samą płeć, jakkolwiek
świeższą i delikatniejszą, ale pomimo to, jak głoski w homonimach, chociaż są te same i ustawione w tym samym
szyku, inne mają znaczenie w jednym wypadku, a inne w drugim, tak i tutaj, te same szczegóły po bliższem
przypatrzeniu się dawały
inną całość. Wacław nie mógł zdać sobie sprawy z tego, w czem leżała ta różnica, i myślał o niej w roztargnieniu, gdy
nagły wybuch śmiechu pani Heleny przerwał milczenie. Śmiech ten wywołał w nim coś na kształt lekkiego dreszczu,
taki był metaliczny, przenikliwy, piękny, ale nie serdeczny, nie taki, jakim śmiech być powinien. Helenka nigdy tak się
nie śmiała.
— Zdaje mi się, że odkryłem różnicę — pomyślał Wacław, powstrzymując się w ruchu objawiającym zdziwienie
wywołane niespodzianą wesołością pani Zameckiej — ona ma coś demonicznego w składzie ust i w spojrzeniu, czego
nie ma Helenka.
— Chachacha! — śmiała się dalej pani Zamecka. —Panie Roliński, jak się panu podoba p. Zgorzelski ?
— Nie miałem dostatecznej sposobności... — odparł Wacław zakłopotany.
Ale czy uważałeś pan jedną rzecz? Czy uważałeś pan, że pana Zgorzelskiego nie podobna namówić, ażeby usiadł
inaczej, jak tylko plecami do ściany, i to broń Boże, nie przed zwierciadłem ?
Wacław widział p. Alfreda tylko raz w życiu, przez dziesięć minut, i nie mógł zrobić tego spostrzeżenia,
wymagającego dłuższych studjów nad metodą, której trzymał się p. Zgorzelski przy siadaniu. Ponieważ atoli
spostrzeżenie to było już zrobione, nie wypadało jak tylko wyrazić coś na kształt zdziwienia nad tą szczególną
sympatją ku ścianom a antypatją ku zwierciadłem.
— Chachacha — śmiała się dalej pani Helena — pan Zgorzelski łysieje, nie jak inni, od czoła, ale ponad karkiem, i
radby ukryć tę szpetną okoliczność przed okiem ludzkiem. Trudno pojąć, jak mogą istnieć ludzie, którzy całe życie silą
się na to, ażeby coś udawać lub ukrywać przed światem. Nieprawdaż ?
— Bardzo to smutne i niewdzięczne zajęcie.
— A jednak — dodała pani Zamecka, jakby dla siebie i po namyśle — wszyscy coś ukrywamy, albo coś udajemy.
Wacław miał minę człowieka, niesłusznie obwinionego, i nie poczuwającego się do żadnej winy.
— Nie powidam — mówiła dalej, by każdy miał do ukrywania jakiś uczynek, albo jakąś ułomność fizyczną lub
moralną, ale są inne rzeczy, z któremi taimy się, nieraz sami przed sobą,
a przed innymi, zawsze. Weźmy, np. niedoścignione, nieziszczone ideały pierwszych lat naszych, które kryjemy gdzieś
w zakątku duszy, i nie śmiemy nawet pozwolić sobie tej przyjemności, jaką ma np. człowiek zrujnowany materjalnie,
gdy od czasu do czasu wydobędzie z ukrycia ostatni grat kosztowny, który mu został z lepszych czasów, dajmy na to,
pierścień, albo medaljon, odczyści go, oglądnie, westchnie, i schowa napowrót.
— Ideały nie są gratami, któreby można odświeżać i przewietrzać bezkarnie.
— Więc pan nigdy nie "przewietrza" swoich ideałów ? — zapytała naiwnie. — Ale przepraszam
pana, zapomniałam, że pan jeszcze nie miałeś czasu być zrujnowanym, i zatęsknić za zabytkami z lepszych czasów! O,
wiem to, wiem — dodała z westchnieniem — że ideałów młodości nie można odświeżać bezkarnie!
To rzekłszy, puściła konia w cwał, i zamilkła. Po chwili dopiero, ciągle jakby w roztargnieniu, odezwała się z
nienacka:
— Opowiedz mi pan, jak wygląda pański ideał?
Wacław uśmiechnął się smutnie i zapewnił, że nie ma żadnego ideału.
— To opowiedz mi pan co innego, bo wypada przecież, ażebyś mię pan bawił rozmową. Opowiedz mi pan naprzykład,
jak wygląda pewna panienka, która bawi u mojego ciotecznego brata, pana Skryptowicza.
Zagadnienie to było dla Wacława czemś zupełnie niespodzianem, i skonfundowało go niepospolicie. Czyliby pani
Zamecka wiedziała o jego tajemnicy ? Nie było czasu rozmyślać nad tem, wypadało odpowiedzieć
— Czy pani mówi o pannie Helenie Grodeckiej ?
— Tak — odpowiedziała ta, która w tej chwili po raz pierwszy słyszała to imię i nazwisko. — O pannie Helenie
Grodeckiej; opowiedz mi pan, jak wygląda panna Helena Grodecka? I jakiś niespokojny ruch kapryśnej amazonki
wprawił jej ognistą klacz w galop szalony. — Jakże, mów pan, brunetka, blondynka, słuszna, mała?
— Łatwo mi przyjdzie opisać ją pani. Gdy pani wróci do zamku, niechaj pani spojrzy w zwierciadło, a z małemi
bardzo niedokładnościami, będziesz pani miała przed sobą taki wykapany, jak to mówią, portret panny Heleny, jakiego
z pewnością żaden malarz nie wykona tak wiernie. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć takiego podobieństwa między
dwiema osobami, nie należącemi do jednej rodziny. Lecz mylę się...
Raptowne szarpnięcie cuglami osadziło na miejscu skarogniadą klacz arabską, a Wacław zaledwie o parę kroków dalej
zdołał zatrzymać swojego konia. Nie dostrzegł więc niezrozumiałego spojrzenia, które było odpowiedzią pani
Zameckiej na jego rysopis Helenki Grodeckiej. Gdy konie zrównały się znowu, pani Zamecka śmiała się znowu tym
śmiechem, co pierwej, srebrnym wprawdzie, ale jakoś nie idącym z serca do serca.
— Jestem dumną z mojej Zulejki — rzekła — i Tadeusz, który mię uczył jeździć konno, może być dumnym ze swojej
elewki. Mam tę ambicję, że sam Abel el Kader nie osadziłby lepiej na miejscu swojego bieguna. Przyznam się, że
chciałam panu wyrządzić psotę; myślałam, że kasztan mojego męża zatrzyma się także pod panem niespodzianie, i że
pan będziesz musiał chwycić się grzywy. Radu jestem, że mi się nie udało. Prawda, jak Rymiszów pięknie wygląda z
tej góry?
— Przecudnie. Znam ten punkt oddawna, bo urodziłem się w tych stronach, i wychowałem
się w cieniu lip, które tam widać obok kościołka. Mnóstwo wspomnień z lat dziecięcych łączy się dla mnie z tym
krajobrazem, często smętnych, ale zawsze rzewnych, a nieraz miłych.
— Ach, ten kościołek! W istocie, nie znam nic poetyczniejszego! Lubię go niewymownie. Czy uważałeś pan obraz
Matki Boskiej nad wielkim ołtarzem? Sprowadziłam go z Włoch, chociaż Tadeusz śmiał się ze mnie, że go
przepłaciłam, bo dałam się oszukać handlarzowi, który wmówił we mnie, że jest to oryginał Rafaela. Mniejsza o to,
mam szczególną predylekcję, powiem nawet, szczególne nabożeństwo do tego obrazu. Nic wznioślejszego i bardziej
rozczulającego, nad wyraz miłości, i dumy macierzyńskiej, z jaką Bogarodzica piastuje swoje dziecię. To jest
prawdziwy ideał matki! Coś nad wszelki opis świętego, wielkiego. Zdarza mi się, że czasem po południu proszę
księdza Chyżyckiego, ażeby mi kazał otworzyć kościół, i długo, długo siedzę i dumam z oczyma wlepionemi w matkę
z boskiem dziecięciem na ręku! Matka! Jakie to słowo!
— Państwo — zapytał Wacław nieśmiało — nie mają dzieci ?
— Niestety — westchnęła pani Zamecka— niebo odmówiło mi tego szczęścia! Jest to moim "niedoścignionym,
nieziszczonym ideałem, " i dla tego zapewne tak mię wzrusza ten obraz. Jest on dla mnie tem, czem dla człowieka
nieszczęśliwego zabytek, którego widokiem pieści się, przypominając sobie szczęście prześnione, wyrojone, w
rzeczywistości nie zaznane!
W tej chwili, demoniczny wyraz znikł był zupełnie z jej twarzy, i była znowu łudząco podobną do Helenki. Wacław
porwany był, przejęty sympatja dla uczuć, które objawiała jakby nie myśląc o tem, oto tak mimochodem Dumał nad
tem, że nie zdawała mu się być zupełnie szczęśliwą, i nad tem, dlaczego wypytywała go Helenkę Grodecką, i zkąd
wiedziała, że ją zna? Mimowoli zwrócił rozmowę bliżej do tego przedmiotu.
— Kuzyn pani, pan Skryptowicz, zrobiłby mnóstwo satyrycznych uwag, gdyby nas usłyszał mówiących o "ideałach."
— Ach, Skryptowicz! — rzekła z pogardą. — jest to człowiek niesłychanie trywialny. Nie zwracam nigdy uwagi na to,
co on mówi. Dziwi mię raczej, że są inni, na pozór ludzie z sercem z głową, którzy prawią niemal to samo, co mój
kuzyn, i zaprzeczają wszystkiemu, czego nie mogą dotknąć się, ująć, zmierzyć lub zważyć. Ale panna Helena, dodała z
uśmiechem, wierzy w ideały? nie stroi sobie żartów z niczyjego uczucia, dla tego, że ono nie jest pozytywnie
uzasadnione, matematycznie obliczone co do chwili, miejsca,
kierunku swojego wybuchu? Niech pan się nie gniewa na mnie, dodała, widząc niemiłe wrażenie, jakie sprawiały jej
słowa. Widzę, że byłam niedyskretną, i że chcąc żartować bez celu, drapnęłam ponoś dotkliwą na serjo stronę.
Niezmiernie łagodne i dobrotliwe spojrzenie, podanie ręki do przyjacielskiego uścisku, towarzyszyło tym słowom. Pani
Helena i Wacław
wrócili do zamku w najlepszej komitywie, i z budzącą się, obopólną, przyjacielską sympatją ku sobie.
— Nie jestże to grzechem — zawołała pani Helena wchodząc na werandę, gdzie szlachetny kunszt wista prosperował
jeszcze ciągle w najlepsze — nie jestże to grzechem, przepędzać w ten sposób najpiękniejszy wieczór czerwcowy,
wędzić się w dymie cygarowym, smażyć się w dusznem powietrzu, i nabawiać się uderzeń krwi do głowy za pomocą
piwa i śliwowicy! I to jest klub "pozytywistów!" Pożal się Boże! To się nazywa, szukać prawdy w życiu!
— A gdzież ją znaleźć, łaskawa pani? — zapytał doktor Chimerski, z urzędu swojego sceptyk i niedowiarek pierwszej
próby.
— Gdzie? W polu, w lesie, na łąkach, w powiewie wiatru, w świegotaniu ptaków, w woni łąk kwiecistych! — odparła
pani Zamecka z humorystyczną emfazą.
— Umiemy to na pamięć — zauważył pan Zgorzelski. Wszystko to umiemy: "polu, bolu; łęgi, wstęgi: wiatru, teatru;
ptaków, niebieskich szlaków: kwiecistych, srebrzystych." To opisał nader gruntownie i znakomicie potężny genjusz
nieśmiertelnego Dziwosława Habdank Przytulickiego w "Straży literackiej," a idealna muza Eglantyny z nad Popradu
zawtórzyła mu w "Kwartale literackim, pszczelniczym i ekonomicznym," śpiewem jak wiatrów powiewem, i
dźwiękiem jak jękiem." Ja trzymam z Polem: Na dno życia, na dnie prawda! I w istocie, p. Alfred wychylił do
dna kieliszek śliwowicy, stojący przed nim, poczem z minką przecudnie parodjującą skrzywienie się dziecka, gdy prosi
o cukierek, zwrócił się do panny Wandy z prośbą o drugi kieliszek.
— Jaki on dowcipny, i jaki on wesół, i jaki on piękny, i jak, o jak radu rzuciłabym mu się na szyję — pomyślała panna
Wanda, i nietylko pomyślała, ale powiedziała, choć nie ustami, lecz oczyma i drżeniem ręki piastującej flakon z
nieolimpijskim nektarem.
— I te uwagi, które pan robisz, czytaliśmy w rozmaitych fejletonach humorystycznych, odcięła się pani Zaniecka.
Jeżeli pan co zapomniałeś, to Wicenty poda panu ostatni niedzielny numer waszego "Desperata Polemicznego." Ale,
żart na stronę, przyznajcie panowie, kto jest bliższym prawdy, czy my idealiści, gdy zachwycamy się przyrodą lub
usiłujemy wypowiedzieć nasze myśli i uczucia, o ile nieudolny język ludzki zdobyć się na to może, czyli też wy, którzy
stwarzacie sobie sztuczne przyjemności i rozkosze, wcale nie roskoszne, i chełpicie się tem, że jesteście
pozytywistami?
— Ależ, moja duszko, zaprotestował pan Tadeusz, któż ci kiedy mówił, że pozytywizm polega na dymieniu tytoniem, i
na piciu piwa i śliwowicy ? Albo, że zamiłowanie w prawdziwych pięknościach przyrody jest idealizmem? Nie ma nic
prawdziwszego, a tem samem pozytywniejszego nad to, co rozwesela oko, lub w ogóle działa przyjemnie, przez
zmysły na umysł. Idealizmem jest wmawianie w siebie i w drugich,
uczuć i wrażeń, których się rzeczywiście nie doznaje, albo snucie wyobrażeń i pomysłów, nie mających nigdzie gruntu
praktycznego, a często i logicznego.
— Więc w takim razie mają słuszność ci, którzy pozytywistom zarzucają zbytek "praktyczności."
— Nie podchwytuj bo duszko wyrazów — odparł żywo p. Tadeusz, który miał już od dłuższego czasu minę jakoś
szczególnie zniecierpliwioną i jakby niespokojną. Mówiłem o gruncie "praktycznym, " nie w zwykłem znaczeniu tego
słowa, ale dla tego, że brakło mi innego wyrażenia, ażeby określić to, co istnieje w czynie, w działaniu. Widzisz:
pragma, po grecku, oznacza czyn....
W tej chwili p. Tadeusz chwycił się lewą dłonią za pierś, i zrobił giest taki, jak gdyby chciał odetchnąć głęboko, a nie
mógł. Wszyscy spojrzeli na niego, a p. Zamecka zerwała się mocno zaniepokojona i szybko przystąpiła ku niemu.
— Co tobie jest, Tadeuszu, na miłość Boga tyś słaby!
— Nie, nie, to zaraz przejdzie — odparł p. Tadeusz, zmieniony do niepoznania, i bardzo blady w twarzy. Dr.
Chimerski wziął go był za puls, a żona objęła go ramionami za szyję, stojąc nad nim.
— Ja panu zawsze powtarzam, że pan sobie kiedyś napytasz biedy, tą przebrzydłą śliwowicą. Jak można pić kwas
sinowodo wy, choćby
w największem rozcieńczeniu! Zwłaszcza przy pańskiej kompleksji! W ogóle, niechaj pani dobrodziejka raczy
zamknąć na klucz wszystkie śliwowice, likiery i chasse cafe w całym domu, i nie wydawać ich bez ordynacji
lekarskiej. Wszystko to są trucizny dla męża pani.
— Zostawcie mię, już mi lepiej — rzekł p. Zamecki, uwalniając się łagodnie od pieszczot żony i chwytając powietrze
pełnemi piersiami.
— Co to jest, kwas sinowodowy, panie konsyljarzu? — zapytała pani Helena, nieco uspokojona.
— To, co nazywają zwykle kwasem pruskim. Jest to piorunująca trucizna, zawarta między innemi w pestkach
rozmaitych owoców, osobliwie zaś w gorzkich migdałach, które jej zawdzięczają swój zapach. Kilka kropli tego kwasu
wystarcza, ażeby zabić człowieka.
— W istocie — zauważyła pani Zamecka, powąchawszy kieliszek swojego męża — odór tej śliwowicy przypomina mi
coś, na kształt wawrzynowych kropli, albo gorżkich migdałów. Jakże ty możesz być takim nieostrożnym, takim
niedobrym, dodała zwracając się do męża, ażeby brać do ust coś podobnego! O, skończyło się, ostatni raz ten nektar
pojawił się dzisiaj na stole, chociażbyś się miał gniewać. Wolę cię widzieć zagniewanym, niż otrutym, ty, ty,
niepoczciwy, kochany....
Tu nastąpiły nowe pieszczoty, którym nie bronił się. p. Tadeusz. Po chwili dopiero rzekł z uśmiechem.
— Facecje, moja duszko, konsyliarz straszy się niepotrzebnie. W całej beczce śliwowicy nie wiem, czy jest jedna
kropla kwasu sinowodowego. W kroplach wawrzynowych jest go dziesięć razy więcej, a zapisują je dzieciom.
— Nie można tego nigdy orzec z pewnością, ile trucizny zawiera się w danym razie w pewnej kombinacji organicznej,
dla tego też niechętnie zapisujemy leki tego rodzaju, bo nie da się przewidzieć, w jakim stosunku trucizna znajdować
się będzie do wody i innych części składowych leku. Potrzebaby pierwej robić analizę chemiczną w aptece. To pewna,
że sposób preparowania śliwowicy sprzyja niezmiernie rozwijaniu się kwasu pruskiego.
— Jak to, sprzyja? — zapytała pani Zanucka naiwnie.
— Musiałbym panią znudzić całym traktatem o chemji....
— Nie znudzę się z pewnością. Gdybym nie była zbyt starą, uczyłabym się chemji z przyjemnością, już dla tego
samego, że to pozytywna wiadomość, a ja chciałabym raz zostać prawdziwą pozytywistką dla przypodobania się
Tadeuszowi. Tym razem, lekcja będzie podwójnie korzystną, bo odstraszy go ona może od śliwowicy.
— Ha, więc proszę o uwagę. Pestki niektórych owoców, jako to: trześni, śliwek, brzoskwiń, migdałów itp. zawierają
dwie części składowe: amygdalinę i emulsynę. Pierwszą z tych części wyciąga z pestek wyskok, czyli alkohol. Otóż
amigdalina, rozpuszczona w wodzie wraz z emul
syna, daje jednę część olejku migdałowego, dwie części cukru, a jedną, kwasu sinowodowego. Ponieważ przy
fabrykacji śliwowicy schodzą się te trzy niebezpieczne żywioły: pestki ze śliwek, alkohol, i woda, więc niewątpliwie
wytwarza się przy tej sposobności kwas pruski, a ponieważ fabrykant nie może przewidzieć, w jakiej ilości to nastąpi,
więc nie przewiduje także, czy otruje swoich konsumentów od razu, czy powoli.
— Widzisz, widzisz Tadziu! — wołała pani Helena, patrząc z obawą na męża.
— Symptomata otrucia kwasem sinowodowym — ciągnął dalej doktor, wpadłszy w zapał profesorski, są czemś, co
pana jeszcze bardziej odstraszyć powinno od picia śliwowicy, podobne są bowiem bardzo do tego, czego pan
doświadczyłeś przed chwilą, i to nie dzisiaj po raz pierwszy, jak sobie przypominam. Pierwszym objawem jest
trudność oddychania, zawrót głowy, ściskanie się serca, rodzące uczucie obawy, niezwykły blask oczu i zawracanie się
ich w słup. To wszystko mogłem wydemonstrować w panu, przed chwilą, jak na klinice. Potem następują konwulsje,
kurcze, krzyk głośny, ogólne porażenie, serce przestaje bić, i rzecz skończona, często w przeciągu kwadransa, albo i
jednej minuty. Zależy to od wielkości dawki.
— Ach, to okropne! były słowa pani Zameckiej. Spodziewam się, że takich trucizn nie sprzedają w aptekach?
— Samego kwasu sinowodowego nie trzymają nawet, ale tu i owdzie mają sinek potasu
potrzebny fotografom do ich rzemiosła. Wyjdzie to na jedno. Wszak w gazetach czytamy co chwila o wypadkach
otrucia tą ingredjencją, której jedna łyżeczka od kawy dostateczną jest do sprowadzenia natychmiastowej śmierci.
— Radbym wiedzieć — zagadnął ks, Chyżycki — czy po śmierci lekarze mogą odszukać w ciele ślady tej trucizny ?
— Poszlaką jej bywa tylko odór gorżkich migdałów, inne znamiona są wątpliwe. Na razie tylko można stwierdzić
obecność kwasu sinowodowego za pomocą pewnych reagensów chemicznych. Wszelako rozkłada on się szybko, i
wraz z nim, ginie odór.
— Tadeuszu — zawołała znowu pani Helena niespokojnie — tobie ciągle niedobrze! Panie konsyliarzu, patrz pan na
niego!
W istocie p. Zamecki pobladł był gorzej niż pierwej, oddychał z trudnością, i przyznał się, że doznaje silnego zawrotu
głowy. Pomimo wszelkiego nadrabiania miną musiał wkrótce uledz naleganiom żony i doktora, i udać się do swego
pokoju, rozebrać się i położyć do łóżka. Pani Helena zaledwie pozwoliła służącemu wejść do pokoju, i sama pełniła
jego funkcje z niesłychaną troskliwością, jakoteż z bezradnością, która była skutkiem widocznego jej pomięszania i
przestrachu. Tadeusz śmiał się i usiłował ją uspokoić, ale nadaremnie. Po chwili, wybiegła do salonu, gdzie zostali byli
pp. Chimerski i Zgorzelski wraz z panną Wandą, podczas gdy proboszcz wraz z Wacławem pożegnali zaraz z
początku państwa
Zameckich i odeszli. Pani Helena oświadczyła doktorowi, że go nie puści do domu, i że będzie nocował w zamku.
Konsyljarz przystał na to chętnie, ale zapewniał p. Zamecką kategorycznie, że obawy jej są płonne, i że nie ma się
czem niepokoić.
— Tadeusz tyje w ostatnich czasach znacznie, mówił, i to długie siedzenie na werandzie, połączone z piciem piwa,
sprawia mu dolegliwości tego rodzaju. Umyślnie straszyłem go, że się truje — może się uda nakłonić go powoli do
innego sposobu życia. Potrzeba mu więcej ruchu, a mniej piwa i mniej uporczywego obstawania przy różnych innych
szkodliwych nawyczkach.
— Niechajże konsyljarz będzie łaskaw pójść do niego i zbadać, jak się ma. Jestem tak przerażoną, pod wpływem
pańskiego wykładu z chemji, że drżę cała. Wandziu... ach... wody!...
To mówiąc, usiadła na kozetce, w półcieniu. Widocznie słabo jej się zrobiło. Wszyscy rzucili się do karafki z wodą,
napiła się trochę i zaklinała doktora, ażeby szedł do Tadeusza.
— Proszę się mną nie kłopotać, ja nie zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałam. Niechże konsyljarz będzie łaskaw iść
do pokoju mojego męża.
— Co za niezrównana kobieta! pomyślał dr. Chimerski, wykonując jej polecenie. Dobra, uczuciowa, kochająca,
rozumna, i ani śladu jakiegokolwiek udawania, pozowania! Żadnej, choćby najniewinniejszej, zwykłej "kobiecej
blagi!" Nieoceniona kobieta.
— Biedna Helenka, myślała panna Wanda. Ach, gdyby Alfred tak pobladł, i gdyby mu brakło oddechu, jakżebym się
zlękła!
— Moja droga Wandzuniu. bądź. łaskawa.... Mnie trochę niedobrze. Tam w moim budoarze, na gotowalni, albo na
stoliku koło krosienek, jest flakonik z octem toaletowym. Gdybyś mi go przyniosła! — I to rzekłszy, pani Helena
oparła bezwładnie głowę o poręcz kozetki.
Wandzia wybiegła do budoaru. W salonie, naprzeciw pani Zameckiej, stal tylko p. Alfred.
Słońce zaszło było od kwadransa. Salon, którego trzy okna wychodziły na werandę, a dwa inne ocienione były
drzewami ogrodu, był prawie zupełnie ciemnym. Pani Helena nie mogła przeto widzieć obojętnej miny. z jaką p.
Alfred Zgorzelski przyjmował wiadomość o słabości jej męża, i z jaka, jej samej podawał wodę. P. Alfred ze swojej
strony, nie mógł widzieć jak pani Zamecka zbladła była, osłabła, i jak napiwszy się wody, przyszła nieco do siebie, gdy
wysłała pannę Wandę Ciechocką po ocet toaletowy. P. Alfred. starający się od tylu lat o pannę Wandę, i wytężający
wszystkie siły. w celu przyprowadzenia swojego stanu majątkowego do ładu. któryby mu pozwolił ożenić się i urządzić
sobie dom na pewną, — jak mawiał — "przyzwoitą skalę" — pan Alfred powtarzam, nadto musiał być w tej chwili
zajętym odejściem panny Wandy, ażeby mu w ogóle przyszło na myśl zastanawiać się, jak się miała pani Helena. O ile
sądzę, trudnoby było w tej chwili znaleźć dwoje ludzi, zostawionych sam na
sam w ciemnym salonie, którzyby nietylko mniej zajmowali się jedno drugiem, ale nawet, mniej byli usposobionymi
do zajęcia się tego rodzaju. Wiemy już, jak pani Helena zapatrywała się na p. Alfreda. Słyszeliśmy, co mówiła o nim
swojemu mężowi, i słyszeliśmy także, jak przemawiała do niego w towarzystwie cierpko, złośliwie. Starała się
przekonać Wandzię, że ten człowiek jest próżnią zupełną, bez żadnej, najmniejszej treści. Starała się przekonać cale
otoczenie swoje, że nie było nigdy człowieka bardziej pozbawion go jakiegokolwiek dodatniego przymiotu, bardziej
polegającego na ujmującej na pozór powierzchowności swojej, i bardziej przytem moralnie i fizycznie zrujnowanego,
jak p. Alfred. Opinję tę, wcale nie tajoną, odpłacał p. Alfred pani Helenie w całej pełni. Nie zdarzało się nigdy, ażeby
się o niej wyraził korzystnie. Odmawiał jej nawet tak niezaprzeczonego jej przymiotu, jak piękności. Jednem słowem,
była to antypatja wzajemna, o której wiedziano prawie powszechnie w Rymiszowie i w okolicy.
Zapewne dzięki tej antypatji, zaraz po odejściu Wandy, pani Helena wstała szybko i wyszła na werandę. Pan Alfred bał
się może duchów, których pojawienie się w wysokich i dużych komnatach starego zamku nie było wprawdzie
stwierdzeniem, ale nader prawdopodobiiem. Zdaje mi się, że sam, gdybym był duchem, obrałbym sobie takie a nie inne
mieszkanie. Dość, że pan Alfred wyszedł także na werandę, po za którą widać było kląby kwiatów, oblane pełnym bla
skiem księżyca, i cienie drzew rysujące się ostro i wyraźnie na szerokich ulicach i ścieżkach ogrodu, wysypanych
żółtym piaskiem. Rezedy i róże w pobliżu werandy, a dalej nieco, jaśminy, zwilżone rosą, napełniały powietrze swoją
wonią. Słowiki, wykochawszy się i wyśpiewawszy w maju, umilkły już były o tej porze roku, ale z daleka, oprócz
skrzeczenia żab, słychać było tony wiejskiej sopiałki, a oprócz tego, w ogrodzie pełno było małych puszczyków,
których talent muzykalny, srodze i niesłusznie spotwarzony, wcale nie jest tak niewdzięcznym i niemiłym, jak twierdzą
niektórzy uprzedzeni krytycy. Nie wiem, czy uda mi się zrehabilitować puszczyka w mniemaniu ogólnem, ale wiem, że
jest to bardzo pożyteczna i wcale wesoła ptaszyna, niezmiernie szczebiotliwa, kochająca swoje dzieci i
najniesprawiedliwiej wprowadzona w styczność z różnemi tragicznemi przeczuciami i wrażeniami. Wszak Adeliny
Patti także nikt ponoś nie słyszał przed zachodem słońca, a przecież nikomu nie przyszło na myśl wróżyć co złego z jej
głosu! Wielki puhacz, przesiadujący w lasach, ptak bardzo drapieżny i silny, z głosem emerytowanego basisty i z
potężnym apetytem na pieczeń zajęczą, zasłużył może po części na złą reputację, jakiej używa cały rodzaj sowi, ale
puszczyk domowy jest śpiewakiem, którego można słuchać z przyjemnością, skoro się człowiek pozbędzie pewnych
zabobonów i skoro pamięta, że dotychczas nie mamy partycyj Aubera, Belliniego ani Gounoda zastosowanych do
potrzeb skromniejszych talentów w rodzie
ptasim. Jednem słowem, puszczyk wobec słowika albo kanarka nie stoi wcale niżej, niż dyletant należący do Tow.
muzycznego we Lwowie, wobec Filleborna lub Cieślewskiego. Musiało to być zdanie, które podzielała pani Zamecka,
bo zszedłszy po kamiennych schodach z werandy, przechadzała się w świetle księżyca naokoło kląbów w ogrodzie,
zaludnionym wzgardzonymi owymi śpiewakami. P. Alfred zaś był zapewne wybredniejszym w swoim smaku, i jak
zwykle, sprzeciwiał się zdaniu pani Zameckiej, toczyła się bowiem między nim a nią bardzo ożywiona dyskusja,
prowadzona półgłosem i połączona z żywą gestykulacją. Na chwilę, pani Zamecka stanęła, splotłszy dłonie u rąk
wyprężonych tak, jak to się robi w głębokiem zamyśleniu, zacisnąwszy usta, i wlepiwszy spojrzenie w ziemię, podczas
gdy p. Alfred mówił szybko, podnosząc przytem ramiona, i rozwierając ręce, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że
czegoś nie może, czy zrobić, czy pojąć, czy przyznać lub dopuścić. Potem znowu pani Helena wykonała jakiś ruch
stanowczy i niecierpliwy, i w tej chwili panna Wanda z flakonikiem, pojawiwszy się na stopniach werandy, usłyszała
dobitnie wypowiedziane wyrazy:
— To się raz musi skończyć, i wiem już, jak się skończy. Ach, jesteś, Wandziu! — dodała pani Zamecka — dziękuję
ci, moje serce. Dam panu przed wyjazdem pańskim książkę — rzekła jeszcze do p. Alfreda — w której pan znajdziesz,
czego panu potrzeba.... a raczej, czegobyś pan powinien czuć potrzebę. Będzie tam z dwa tysiące
argumentów przeciw pańskim twierdzeniom. Spodziewam się, że to wystarczy?
— Nie wystarczy i dwadzieścia, albo trzydzieście. Ale będę się starał zrobić jak najlepszy użytek z tych, które znajdę.
— O czem to państwo mówicie? — zapytała panna Wanda ciekawie.
— Ach... pan Alfred wystąpił właśnie z teorją.... że szczęście nie polega na posiadaniu i używaniu, ale na oczekiwaniu,
na jakimś, jak powiada, przedsmaku roskoszy. Jest to teorja, wiodąca mojem zdaniem prosto do błogosławionego stanu
starego kawalerstwa, w który pan Alfred podobnoś wstąpić zamierza. Mam powieść w mojej bibliotece, której
bohaterowie żenią się w pierwszym rozdziale, i są szczęśliwymi przez całe dwa tomy. Mam nadzieję, że taki świetny
przykład przekona p. Zgorzelskiego.
— Będę pani bardzo wdzięcznym za pożyczenie mi tej książki, ale ośmielam się zwrócić jej uwagę, że teorja, którą....
tak, którą mi pani przypisujesz, nie.... To jest, jednem słowem, że nie mówiliśmy... a raczej, ja nie mówiłem....
— Chachacha! delinkwent schwytany na gorącym uczynku, wypiera się! No, skoro tak, zostaje jeszcze nadzieja
poprawy. Ale wracajmy do salonu, Wicenty pozapalał już lampy, a ja muszę zobaczyć, co robi Tadeusz, a potem,
wyszukam panu książkę, o której mówiłam.
— Pani Zamecka ma szczególnie niemiły sposób wmawiania w ludzi tego, o czem im się nie śniło — rzekł p. Alfred,
gdy pani Helena od
daliła się do pokoju rnęża. — Powiedziałem był tylko, że nadzieja może człowieka zrobić szczęśliwym, a pani Helena
wysnuła ztąd wnioski, które mi nigdy w myśli nie postały. Nie lubię sarkazmu i sceptycyzmu w ustach kobiety. Nie
lubię go w ogóle. Los sam dosyć już z nas szydzi, i prześladuje nas swojemi negacjami.
Tak czule popatrzył na Wandzię, i tak smutnie potem zwiesił głowę na piersi, że musiała mu podać rękę, którą
ucałował raz i drugi gorąco.
— Pani jesteś aniołem. Tani nie potrafiłabyś szydzić z nieszczęśliwego. Ach, ja jestem bardzo nieszczęśliwym!
Wandzia nie była w stanie mówić, tak mocno wzruszył ją dźwięk jego głosu. Patrzyła tylko na niego ze łzami w
oczach. On był nieszczęśliwym! Dla czego? Czy nie mogłaby pomódz mu? I o czem tez Helena z nim mówiła?
Zapewne, jak już nieraz, napierała na niego, ażeby się oświadczył o rękę Wandzi. Poczciwa Helenka! Potrzeba ją
będzie Wyściskać i wycałować za to, i dowiedzieć się od niej, dla czego Alfred jest nieszczęśliwym.
Tymczasem wrócił dr. Chimerski i oświadczył, że pan Tadeusz nie jest niebezpiecznie chorym, ale że przez kilka dni
potrzebować będzie jak uajzupełniejszego spokoju, i musi zostać w łóżku. Nadmienię tutaj, że to polecenie
szanownego konsyljarza zostało jak najskrupulatniej wykonanem, i że wskutek tego przez czas słabości i
rekonwalescencji, nie oddawano p. Zameckiemu listów, ani też nie dopuszczano do niego nikogo,
co przybył z jakim interesem. Oto był powód, dla którego p. Skryptowicz nie mógł doczekać się odpowiedzi na swoje
lakoniczne pismo.
P. Alfred kazał był już oddawna zaprzęgać konie do swojej nejtyczanki, i czekał jeszcze tylko na panią Helenę, ażeby
się z nią pożegnać, zwłaszcza, że na parę dni interesa zniewalały go wyjechać do miasta. Pani Zamecka wróciła po
niejakim czasie, i wręczyła mu książkę, którą mu przyrzekła.
— Niechaj się pan buduje, i niechaj pan uważa, ażebyś pan nie pogubił kartek, bo niektóre z nich wypadają.
P. Alfred przyrzekł wypełnić to polecenie jak najściślej, pożegnał się i wyjechał.
Za wsią, otworzył książkę, którą trzyma! w rękach, jak gdyby się obawiał, że się rozleci. Nie była to powieść w dwóch
toniach, ale jakaś francuska książka in quarto z rycinami, opisująca różne luźne typy i charaktery, nie zaś małżeństwo
przez ośmset stronic używające niezakłóconego niczem szczęścia domowego. Zapewne pomyliła się pani Zamecka.
Pan Alfred przeglądnął to dzieło pilnie przy świetle księżyca i znalazł w niem dwie kartki, które wyjął i włożył do
pugilaresa, przypatrzywszy im się dokładnie. Ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że kartki te nie zawierały
humorystycznych rysunków, chociaż były bardzo pięknie sztychowane. Jedyną ich humorystyczną stroną było zawarte
na nich zapewnienie, że pewien bank, o którym wiedziano powszechnie, iż nie uskutecznia swoich wypłat
brzęcząca monetą, wypłaci okazicielowi srebrem wyrażoną tam sumę pieniędzy. P. Alfred uśmiechnął się gorżko,
rozpamiętując prawdopodobnie, jak można obiecywać tak serjo coś, co nigdy nie nastąpi, poczem zaczął się
przypatrywać trzeciej, mniejszej znacznie karteczce, która znajdowała się w książce. Zawierała ona drobnem pismem
te słowa:
"Bądź u Drozdowskiej i dojdź koniecznie, co się stało z tem dzieckiem. Staraj się być u Karola, albo w inny jaki sposób
zobaczyć dziewczynę, która jest u niego, a którą Zamecki nazywa swoją wychowanką. Mam podejrzenie, które
niepokoi mię prawie tyle, co twoja sprawa z Bergerem. Przypomnij Gomułowiczowi jego obietnicę, że znajdzie
katolika, który da pieniądze. Daj mu ile zażąda, byle zrobił interes. tym razem przynajmniej, nie graj w karty, albo
jeżeli przegrasz, nie płać. Powiedz mamie, że nie dam ani grosza dla Urszulanek, ani dla Niepokalanek, bo nie mam
pieniędzy. Wszystkie sposoby tak są wyczerpane i wszystkie struny tak naprężone, że nie mogę teraz nic zrobić. Kadź
jak możesz i wracaj prędko. Raz jeszcze przypominam ci Drozdowską i Karola."
Pan Alfred podarł tę karteczkę w drobne kawałeczki, które jeden po drugim wyrzucał z bryczki, a zajechawszy na
stację, kupił bilet i bezzwłocznie wyjechał do miasta, gdzie zostawiliśmy p. Skryptowicza niezmiernie przygnębionego,
widzialnego w dzieli i śpiącego w nocy, i zapowiedzieliśmy ztąd ważne następstwa dla dalszych rozdziałów tej
powieści.
Koniec tomu pierwszego.
Jan Lam.
IDEALIŚCI
POWIEŚĆ
TOM II.
LWÓW .
Nakładem F. H. Richtera.
ROZDZIAŁ I.
Dwie godziny jazdy koleją żelazną dzieliły Rymiszów od miasta, które było celem wyprawy pana Alfreda
Zgorzelskiego; wyjechawszy wszelako po zachodzie słońca, nie mógł tam przybyć wcześniej, jak o godzinie pierwszej
w nocy. Każdy człowiek nieuprzedzony przyzna, że nie była to pora do załatwienia jakichkolwiek interesów, i że p.
Alfred nie mógł uczynić nic innego po przyjeździe swoim, jak tylko położyć się spać, co też uczynił. Nie mniej też, jak
się spodziewam, przyzna każdy człowiek nieuprzedzony, że wstawszy nazajutrz rano, p. Alfred nie mógł w
odpowiedniejszy sposób przystąpić do załatwienia swoich czynności, jak tylko przywołując faktora hotelowego, i
polecając mu, ażeby na godzinę dwunastą sprowadził owego Bergera, a na godzinę pierwszą owego p. Gomułowicza, o
których wiemy, iż powinni byli w szczególniejszym stopniu zwracać na siebie uwagę najprzystojniejszego z bohaterów
niniejszej powieści. Jeżeli wszakże ów człowiek nieuprzedzony, do którego sądu odwołałem się już dwa razy, jest
człowiekiem w istocie nieuprzedzonym,
nie zaś czemś nakształt recenzenta teatralnego w piśmie politycznem, to przyzna on mi także, że młody i przystojny
kawaler, wpadający raz na kwartał z ustronia wiejskiego do większego miasta, mógł mieć niejeden interes równie
pilny, jak ten, w którym p. Alfred miał widzieć się z p. Bergerem i Gomułowiczem. I tak, w pierwszej linji, było rzeczą
nieodzowną, ażeby p. Alfred wyszedłszy z hotelu, wstąpił do fryzjera i pozwolił mu spróbować, o ile też sztuka,
choćby najbardziej rafinowana, zdoła odświeżyć i upiększyć tak świeżą i piękną naturę, jak ta, której okazem był p.
Zgorzelski. Jego zdaniem, sztuka zrobiła fiasco w tym wypadku; zdaniem fryzjera atoli, dokazała cudów, zważywszy,
iż pod dotknięciem jej palców, grzebieni, żelazek, nożyczek i kosmetyków, znikły wszelkie przedwczesne ślady
siwizny i łysiny, i piękność naszego bohatera zamiast męzkiego, dojrzalszego swojego zakroju, przybrała napowrót
ową cechę młodzieńczą, jaką miewała przed laty. To też mimo niezupełnego zadowolenia, jakie pan Alfred wyraził
mistrzowi, przypatrzywszy się sobie w zwierciedle, nie mógł on zaprzeczyć, że tak niebiańskie prawie kształty
zasługiwały na otulenie jak najstaranniejsze, i jak najbardziej zastosowane do estetycznych pojęć, przeważających w
Europie o tej porze roku. Ztąd, jak już dla samej konsekwencji przyznać musi człowiek nieuprzedzony, do którego
odwołuję się bez przerwy, p. Alfred musiał koniecznie wstąpić do kapelusznika, do rękawicznika, a nakoniec, i co
najgłówniejsza do krawca. Niejedno
znalazło się gotowe i zostało nabytem po długiem próbowaniu i przymierzaniu, inne znowu przybory i ingredjencje
wymagały zamówienia, po dokładnej konferencji z biegłymi w sztuce, i po nader szczegółowem wskazaniu im
rozmaitych drobiazgów, których nie dostrzeże oko zwykłego śmiertelnika; a które, razem wzięte, stanowią prawdziwy
szyk, polegający na połączeniu pozornej zwykłości i powszedniości z nienarzucającą się, niedostrzeżoną przez
profanów, a tem samem w oczach znawcy większą wytwornością. Któż z gminu pospolitego zdoła zdać sobie sprawę z
tego, na ile guzików ma być zapięty tużurek służący do rannej wizyty, i o ile milimetrów mniej albo więcej ma być
wyciętą kamizelka, której nie widać z pod niego? Wszak są ludzie do tego stopnia nie umiejący pojąć tajemnic
garderoby, że wkładają np. przed objadem czarną krawatę z małym fontaziem, albo pojawiają się popołudniu z krawatą
szalikową, zasłaniającą półkoszulek! Co więcej, widziałem raz na własne oczy człowieka we fraku, kraciastej
krawatce, w kamizelce zapiętej na pięć, powtarzam, na pięć guzików, w cielęcych szwarcowanych bucikach, i w
ciemnych, na honor! chachacha! w ciemno brunatnych rękawiczkach, na tańcującym wieczorku! I to, zaręczam
państwu, nie sam wieczorek tańcował, ale właśnie ów jegomość w kamizelce odsłaniającej o trzy centymetry
kwadratowe mniej koszuli, niż tego wymagało uczucie najprostszej przyzwoitości! Ha, dzieją się rzeczy rano i w
wieczór, o których się z pewnością Szczutkowi nie śniło, nie omieszkałby bowiem za
pewne wychłostać ich należycie. Otóż łatwo pojąć że dla uniknięcia podobnie potwornych, delikatnie mówiąc,
niewłaściwości, p. Alfred stracić musiał niemało czasu u kapelusznika, u rękawicznika, jakoteż, u artystów sztuki
szwieckiej i krawieckiej. Dość, że gdy wychodził od krawca, było już pół do pierwszej, i jeszcze zapomniał udzielić
mu niejednej informacji, którą później wypadło dodać ustnie lub listownie. Tymczasem, żołądek upomniał się o swoja
prawa, a rozglądając się w około, p. Alfred spostrzegł dwie rzeczy. Po pierwsze, cukiernia najbardziej w całem mieście
renomowana była tuż pod bokiem, a powtóre, ruch na ulicach odmiennym był od zwykłego. Krążyła, a raczej pędziła
niemi lotem strzały nieskończona liczba kawalerskich ekwipażów, na czterech kołach i na dwóch, zaprzężonych parą
lub czwórką koni, powożonych przez pachołków w liberji, lub przez dżentlmenów, więcej stojących niż siedzących na
koźle, wysoko podnoszących łokcie u rąk dzierżących lejce i bicze, bystro patrzących przez monokle i wogóle całą
postawą swoją dających do zrozumienia, iż zajęci są czynnością wielkiej wagi i niezmiernej doniosłości. Na oko,
czynność ta polegała jedynie na tem, iż pomienieni dzentlmenowie przewozili swoich fornalów z jednej ulicy na drugą,
lub też wywracali ich i siebie na zbyt nagłych skrętach w gruncie atoli musiało to być roś więcej, bo wszyscy mieli
miny niezmiernie serjo i wszyscy uganiali wielkim pędem, podczas gdy fornale siedzący za nimi z założonemi na
piersiach rękoma,
pełnymi byli uroczystego namaszczenia, jak gdyby lud tak pojął i odczuł słowa poety:
"W poświęcenia świętej dumie
Poprowadzi lud do bitwy,
Kto powozić lud ten umie..."
Oprócz tego, widać było konie w kapach, prowadzone luzem, i konie bez kap, na których przejeżdżali się stajenni lub
jegomościowie mający pozór makinionów. Zoczywszy to wszystko, p. Alfred pojął od razu, iż trafił do miasta na sam
dzień wyścigów konnych, dzień pospolitego ruszenia w całym eleganckim świecie, i w całym świecie ciekawym
widoku elegancji, sportu, tłoku, i kurzu. P.. Zgorzelski wstąpił tedy do cukierni, wypił kieliszek likieru, zjadł dwa
paszteciki, i irytował się w duchu, iż hrabia Józio, jakoteż pan Pepi, dwaj ludzie największego tonu i szyku, zaledwie
mu oddali szarmancki ukłon, któym ich przywitał, i nie troszcząc się o niego, rozmawiali dalej z oficerem od jazdy o
szansach wygranej w głównym biegu. Obydwaj ci panowie nieraz w salonach dżokiejklubu, mianowicie później w
nocy, nie tylko nie gardzili towarzystwem p. Alfreda, ale poszukiwali go owszem, w tej chwili zaś zachowywali się
wcale ozięble i tylko, o ile może być mowa o deklinacji w języku francuskim, deklinowali bardzo pilnie wyrazy: Votre
Altesse, bo snać oficer od jazdy pochodził z bardzo wysokiego rodu. Zniechęcony p. Alfred chciał zapłacić i pójść, ale
w tej chwili pokazało się, że nie posiada drobnej monety. To było powodem, iż wyjął z pugilaresu jeden z owych
rysunków,
które znalazł był w książce pożyczonej mu przez panią Helenę, i rzucił go od niechcenia na stół, prosząc, aby mu
zmieniano tę sumę. Jakoś tak się zdarzyło, że w tej chwili kolej deklinowania Votre Altesse przyszła była na pana
Pepiego, a hrabia Józio, włożywszy monokl w oko, miał czas przypatrzyć się p. Alfredowi.
— Mais, vraiment, c'est vous, mon cher! Na honor, nie poznałem cię — zawołał hrabia, zbliżając się do p.
Zgorzelskiego i ściskając go serdocznie za rękę. — Kompletnie utyłeś na wsi! Nie do poznania, ! No, ale przecie,
przecie, pojawiłeś się na kursa.
— A, tak, chciałem zobaczyć, czyli też doprowadzimy do czego w tym kierunku. Nie mamy koni w kraju.
— Ale mamy osłów, — przerwał pan Pepi, który miał dyplom na człowieka dowcipnego, i to jak widzimy, dyplom
niezbyt mozolnie zasłużony. Wszyscy naturalnie rozśmieli się z tego niezrównanego konceptu, podczas gdy pan Pepi
witał się z Alfredem i wyzyskiwał dalej swój dowcip. — Ot, gdybyś ty wziął się do chowu koni, kiedy siedzisz na wsi,
mielibyśmy przynajmniej nadzieję, że kiedyś doczekamy się mułów!
— Ej, Zgorzelski, jak sądzę, woli chować co innego, niż konie! — wtrącił hrabia.
— Przeciwnie, mam niezłą stadninę. Bez przechwałek, sądzę, że mój Thunderbolt mógłby pokusić się o wielką
nagrodę, ale śniegi leżały w mojej okolicy do końca kwietnia i niepodobieństwem było tresować konie.
— Było tresować en traineau! zauważył p. Pepi, wywołując ogólne konwulsje śmiechu tym pseudokalamburem, który
w kwadrans obleciał całe miasto, a w dwadzieściacztery godziny dotarł do najodleglejszych zakątków kraju, i stanowi
dotychczas deliciae generis humani w jednej stronie świata.
— Spodziewam się, że idziesz z nami na objad do resursy? — zagadnął hrabia Józio. — Po objedzie, Pepi zawiezie nas
swoim wózkiem na kursa. Il faut le garder a vue, — dodał zwracając się do Pepiego, i mówiąc o Alfredzie, bo inaczej,
Melpomena złowi go natychmiast w swoje sieci.
— Oh, oui, elle peche volontiers! — trysnął znowu p. Pepi ze swojego rewolweru kalamburowego.
— Et cette fois, ce ne serait point un poisson d'Avril qu'elle aurait, patrzaj co mu tu niosą pieniędzy!
W istocie, w zamian za jeden większy obrazek, cukiernik przyniósł teraz dwie garście mniejszych, ale zawsze bardzo
powabnych. Trudno było wymówić się., są pewne względy towarzyskie, których pominąć nie można, jest to jeszcze
jedna z tych rzeczy, którym nie zaprzeczy człowiek nieuprzedzony. P. Alfred poszedł tedy z hrabią Józiem i z panem
Pepim na objad do resursy, a z tamtąd pojechali wszyscy na plac wyścigów, uzbroiwszy się w medale dające wolny
wstęp aż pod same kopyta biegających rumaków. P. Alfred założył się z księciem Dunkelburgen, że Sheridan
pobije Fatymę, i przegrał setkę, z powodu, iż Sheridan uciekł wraz z dżokiejem do stajni, a Fatyma sama obiegła arenę.
Potem założył się z hrabią Kropiowskim że Sir Napier jest thoroughbred, i przegrał drugą setkę, zważywszy, iż
urzędowe pedigree wykazało pochodzenie tego rumaka po Zbruczu od Łysej. We wszystkiem tem był fatalizm, którego
istnieniu, żaden człowiek nieuprzedzony zaprzeczyć nie zechce i nie zdoła.
Zakłady, które poprzegrywał p. Alfred, były grubsze niż zwykle bywały w kółku, w którem się poruszał w mieście, ale
musimy zważyć, że objad w klubie przeciągnął się był do późna, i że Roederer curte blanche odgrywał przy nim bardzo
znaczną rolę, ze względu na dzień tak uroczysty. P. Alfred przypomniał sobie wprawdzie, że zamówił Bergera do
hotelu, ale pod wpływem boskiego płynu, który szczególnie zaostrzać ma władze umysłowe, przypomniał sobie także,
co mu przedtem nie wpadło było na myśl, a mianowicie, że była to sobota, i że wszelkie negocjacje z owym
szanownym izraelitą w skutek tego odłożone być musiały aż do pojawienia się pierwszych gwiazd na niebie, lub do
dnia następnego. Prawo Mojżesza zabraniało p. Bergerowi obdzierać goimów częściej jak przez sześć dni w tygodniu,
ponieważ atoli był to człowiek umiejący korzystać z czasu, więc goimowie nic na tem nie tracili, i owszem, gdyby
sabbath przypadał był co drugi dzień, byliby równie dokładnie obdartymi jak to się działo w warunkach obecnych.
Wszelako, myśl o tem koniecznem odroczeniu intere
sów do jutra wprawiła p. Alfreda w humor tak różowy, jakiegoby nie był zdołał wywołać sam Roederer. Są ludzie, dla
których kłopot odroczony jest kłopotem na razie zupełnie usuniętym a p. Zgorzelski należał do ich rzędu. Ztąd,
zakładał się i przegrywał z wszelką swobodą umysłu i był przytem tak wesół, że hr. Józio i p. Pepi powzięli niemałe
wyobrażenie o dobrym stanie jego kasy.
Wyścigi odbywały się zwykłym trybem i skończyły się biegiem z płotami, w którym zamiast cywilnych
dżentelmenów, brali udział sami oficerowie od jazdy. W ogóle, ilu widziałeś na błoniu potomków rycerskich rodzin
Nałęczów i Sasów, Korczaków i Grzymalczyków, Szreniawitów i Korwinów, wszyscy oddawali się namiętnościom
sportu pieszo. Konno, oprócz oficerów, wystąpili tylko: jeden dyrektor banku, jeden księgarz, i dwaj kupcy, handlujący
zbożem. Hrabia Kropiowski, jakkolwiek sam przyjechał doróżką na plac spotkania, nie mógł przecież utaić swojego
zgorszenia z tego powodu, i narzekał mocno na teraźniejszą młodzież szlachecką, w istocie stanowiącą objaw
niepospolicie sprzeczny z arystokratyczną teorją darwinistów o dziedziczności przymiotów fizycznych moralnych.
Narzekanie to kosztowało p. Alfreda jeszcze jedną setkę, bo dało. powód do nowego zakładu. Dowcipny p. Pepi odparł
bowiem hr. Kropiowskiemu, że odkąd piechota rozstrzyga wszystkie bitwy, mąż stanu rycerskiego nie potrzebuje
jeździć konno, ale powinien za to posiadać "charakter w nogach".
— Ja trzymam się tej zasady, i podejmuję się np. piechotą dobiedz do mety pierwej, niż Margules na swoim koniu!
P. Abraham Margules był właśnie jednym z owych nielicznych konnych miłośników sportu, których wymieniłem. Miał
piękne rudawe bokobrody, pantalony Pepita, i buty z żółtemi sztylpami; w ogóle prezentował się jak masztalerz z
domu, w którym więcej dbają o cele praktyczne niż o szyk i modę. P. Alfred rozśmiał się i powiedział, że tym razem
Pepi przesadził nieco, bo gniadosz p. Margulesa na czterech nogach zawsze pobiegnie prędzej, niż on na dwóch.
Słówko po słówku, przyszło do zakładu, w którym pp. Margules i Zgorzelski stawili każdy po setce przeciw p.
Pepiemu. Gdy ekwipaże i doróżki z widzami potoczyły się z powrotem ku miastu, ustawiono zapaśników: hr. Józio
pełnił obowiązki startera, a hr. Kropiowski sędziego. Na dany znak p. Pepi puścił się pędem prosto do mety, podczas
gdy gniadosz w sposób niedwuznaczny dał do zrozumienia swojemu jeźdzcowi, że na dziś ma już dosyć tej zabawki, i
woli wracać do miasta. Między wolą człowieka, jego cuglami i szpicrutem, a uporem zwierzęcia, rozpoczęła się tedy
walka, której rezultatem było krążenie p. Margulesa na gniadoszu w kółko na około hr. Józia, tak jak rezultatem sił
ciągnących ziemię ku słońcu i ciągnących ją w przeciwnym kierunku, jest ruch odkryty przez Kopernika. P. Pepi stanął
już był u mety, kiedy gniadosz spostrzegłszy zapewne, że teraz jego panu przyjdzie płacić zakład, ocknął
się, wierzgnął i ruszył z kopyta ku miastu, nie oglądając się nawet, w jakiej monecie p. Alfred uiszcza! się ze swojego
długu. Mimo straty, trudno było nie śmiać się z tej awantury, i tak więc p. Alfred nie tylko śmiał się do rozpuku, ale
owszem, z chęcią przyjął zaproszenie hr. Józia na koiacyjkę i rewanż.
Hr. Józio miał w mieście przyjaciela, który ani urodzeniem, ani fortuną, ani stanowiskiem, ale innemi nader cennemi
przymiotami umiał sobie zaskarbić względy tak dystyngwowanego kawalera. Zwał się Mizerka i był kancelistą, ale
odznaczał się zamiłowaniem w sztuce dramatycznej i grał nieźle w bilar, a p. Mizerkowa łączyła z cnotą gościnności
zaletę niepospolitych wdzięków kobiecych. Małżeństwo to było tak przykładnem, że jedna strona nie przeszkadzała
drugiej oddawać się swoim gustom, hr. Józio zaś w takiej był przyjaźni z mężem i żoną, że bez ceremonji zaprosił całe
towarzystwo na kolacyjkę do pp. Mizerków, która to kolacyjka, ma się rozumieć, miała być rodzajem pikniku. Jeden
hrabia dostarczył ciepłych potraw, drugi zimnych, p. Pepi świec, deseru itp. a p. Alfred wina. Oprócz tego, hr. Józio
zaopatrzył p. Mizerkę w fundusze, które mu były potrzebne, ażeby pomimo swojej szczupłej pensji, jako kancelista,
mógł tego wieczora być w teatrze, zjeść po przedstawieniu ze znajomymi wieczerzę w traktyjerui i zagrać później
kilkanaście partyjek "w kręgielki". P. Mizerkowa podjęła się natomiast robienia honorów domu, i wywiązała się z tego
zadania z niewymowną uprzej
mością. Rozmowa z nią należała wprawdzie do rzeczy trudniejszych, zważywszy iż otrzymała była wychowanie nieco
jednostronne i wskutek tego mniej była obznajmioną z przedmiotami służącami do jakiej takiej konwersacji, ale już
sama obecność tak czarującej istoty zastąpić mogła towarzystwu najdowcipniejszą rozmowę, a potem, znalazło się
przecież niejedno do mówienia. Udzielono sobie parę niewinnych ploteczek, krążących w mieście, rozważono
wszechstronnie przymioty i wady artystek i artystów opery, i zdano sprawę z pozadomowego życia rozmaitych
członków "towarzystwa" w ściślejszem słowa znaczeniu. Opowiedziano, kto wyjechał z powodu długów, a kto z kim
dał sobie rendezvous u wód pod pozorem ratowania zdrowia, albo w Tatrach pod pozorem admirowania cudów
przyrody. Nawet polityka i kwestje społeczne stanęły na porządku wieczornym, pani Mizerkowa słyszała była bowiem
od pewnej znajomej, że mają być zaprowadzone rozwody, i pytała z oburzeniem, czy to być może, ażeby ludzie
rozłączali, co Bóg złączył? Słyszała także, że Luter opadł Ojca Św. w Rzymie i sam chce być Papieżem, i wiele innych
rzeczy, między któremi ta jedna tylko była pocieszającą, iż odkryto nowy obraz cudowny, do którego pani Mizerkowa
ślubowała odbyć pielgrzymkę, tylko że sama nie może puszczać się w drogę, a p. Mizerka nie może dostać urlopu.
Wszyscy obecni ofiarowali się wyręczyć zacnego kancelistę i umożebnić swoją pomocą uskutecznienie pobożnego
dzieła, do którego ks. Stodolski przy ostatniej
spowiedzi szczególnie zachęcał p. Mizerkowę. W ogóle, nie tak jak na wieczorku u p. Podwalskiej, na którym
poznaliśmy p. Zameckiego, ale bez wszelkiej opozycji i dyskusji, załatwiono tutaj wszystkie kwestje, poruszające
umysły, i wyczerpawszy je, rozłożono zielony stolik i rozpieczętowano karty.
— Cóż tam porabia twoja dawna miłość, pani Zamecka ? — odezwał się wśród tych przygotowań hr. Józio do p.
Alfreda.
— Ha, cóż, pielęgnuje męża...
— A ty jej pomagasz, mauvais sujet que vous etes!
— Cóż robić na wsi ? — odparł pan Alfred, stawiając na stole wypróżnioną z szampana czarę i wyciągając się
wygodnie w fotelu, z uśmiechem wyrażającym raczej znużenie, niż co innego.
Ale, ale, wiesz ty, że Pepi odkrył tu w mieście młodą osobę, jak kropla wody do drugiej, tak podobną do pani
Zameckiej. Tylko że ta już jest nieco passée, a tamta świeża jak pączek, i jednem słowem śliczna. Onegdaj widzieliśmy
ją obydwaj, ja i książe Hilary, w ogrodzie i staraliśmy się dowiedzieć gdzie mieszka, ale nie było sposobu.
— Radabym wiedzieć, co pana to interesuje? — odezwała się p. Mizerkowa z przekąsem.
— Mnie — nic, ale księciu podobała się djabelnie. Pepi musiał mu obiecać, że się dowie, gdzie się ukrywa ta nimfa.
— Wielkie rzeczy! — wtrąciła p. Mizer
kowa. — Widziałam ją także, nic w niej nie ma osobliwego. Ubrana jak pokojówka...
Pani Mizerkowa, która nigdy nie wychodziła z domu, nie mając kilkanaście łokci aksamitu lub ciężkiego jedwabiu na
sobie, była nader wymagającą pod względem toalety kobiecej, Była to jedna z niewielu wad tej nadobnej istoty.
— Bywają pokojówki wcale niczego, nadmienił sentencjonalnie hr. Kropiowski.
— O, wiem ja dobrze, — mówiła p. Mizerkowa, rozdrażniona bez widocznego powodu, — wiem ja dobrze, że
niektórzy panowie mają takie ordynarne gusta! Fe, jakaś szwaczka! Bez wychowania, bez ekadu... bez hedu...
— Bez edukacji, — dopomógł hr. Józio. — Cóż, kiedy podobała się księciu, i Pepi dał słowo...
— Że zaproszę ją na wieczorek, foi de, polisson! — zawołał Pepi w zapale. — Lecz nie traćmy czasu. Kto daje bank ?
— Ja, — ozwał się hr. Józio, — a pani Matylda ponalewa nam z łaski swojej wina, i może później sechce przystawiać
się do spółki z którym z panów.
Pierwszym szczęśliwym spólnikiem pani Matyldy był p. Alfred. Wygrywali oboje tak, że bank pękł w krótce. Z kolei,
hr. Józio przysunął karty p. Zgorzelskiemu.
Jako bankier, p. Alfred był mniej szczęśliwym i stos banknotów leżący przed nim na stole zmniejszał się z większą
szybkością niż rósł przedtem. Na szczęście dla finansów rozmiłowanego w sztuce dramatycznej kancelisty, p.
Mizerkowa
nie należała już do spółki z p. Zgorzelskim, ale "przystawiała się" z hr. Józiem, który wygrywał. P. Alfred znosił
wszelako przeciwieństwa losu jak przystało tak dystyngowanemu kawalerowi, a kiedy ostatnie bilety bankowe z jego
posiadania przeszły w ręce poniterów, nie oddał banku nikomu, ale wyjął z pugilaresu kilka świeżych setek i położył je
przed sobą. Pani Mizerkowa skorzystała z tej chwilowej przerwy, by pocieszyć naszego bohatera znaną sentencją,
przytoczoną jeszcze przez ks. biskupa Krasickiego w "Przygodach Mikołaja Doświadczyńskiego," a obiecującą słodkie
nagrody ze strony Kupidyna i jego przecudnej matki temu, komu w grze nie sprzyja bożek sprośnej mamony. P. Pepi
twierdził, że przysłowie to jest równie nieprawdziwem jak wiele innych jemu podobnych, i udowadniał swoim
własnym przykładem, że można nie mieć szczęścia ani w grze ani w miłości. P. Mizerkowa odpowiedziała na to
powątpiewającem: kto wie?! i nalała p. Alfredowi kieliszek szampana ze spojrzeniem, w którem człowiek zarozumiały
mógłby był wyczytać, że przysłowie nie myli się tak bardzo. W tej chwili, jakkolwiek było już blisko drugiej
popółnocy, dały się słyszeć kroki w jednym z przyległych pokojów. Mówię umyślnie: "w jednym z przyległych," ażeby
dać do zrozumienia, że pomieszkanie państwa Mizerków, jakkolwiek skromne, nie było zbyt ciasnem. Oprócz
aksamitu, koronek, sobolów i t. p. drobiazgów, przyzwoity apartatament, czyli mówiąc słowami p. Mizerkowej,
"porządna stancja," należała do tych rzeczy, których
brak ubliżałby w najwyższym stopniu jej godności kobiecej. W jednym z przyległych pokojów tej "porządnej stancji"
tedy, dały się słyszeć kroki, a p. Mizerkowa rzuciwszy wzrok w tę stronę, zawołała:
— Niunio i Siunio idą!
I w istocie, weszli Niunio i Siunio. Ktokolwiek, złudzony późną porą pojawienia się Niunia i Siunia, i ich zdrobniałemi
imionami, przypuszcza, że byli to synkowie lub siostrzeńcy p. Mizerkowej, ten jest w błędzie. Niunio i Siunio nie byli
wcale malcami, ani domownikami p. Mizerkowej. Byli to owszem dwaj kawalerowie nader słusznego wzrostu, na
nader długich, cienkich, i na oko, załamujących się pod nimi nogach, i o klatkach piersiowych tak wyłącznie na
długość tylko rozwiniętych, że wziąwszy jednego i drugiego z nich jako całość, i postawiwszy Niunia o kilkanaście
kroków od Siunia, oko mimowoli szukało by było u szczytu każdego z nich białej filiżanki porcelanowej, i owiniętego
na około niej druta telegraficznego, łączącego te dwa indywidua, nader podobne do słupów, używanych w tym celu w
krajach bezleśnych, a tem samem, oszczędzających drzewo. Tymczasem, zamiast filiżanki, Niunio i Siuniu kończyli się
u góry chudemi i przeciąglemi twarzami, i starannie przyczesanemi czuprynkami, a mianowicie, Niunio czarną, a
Siunio jaśniejszą. Wielkie to podobieństwo zewnętrzne sprawiało zapewne, że obydwaj zdawali się być równego
wieku, podczas gdy w rzeczy samej Niunio o całą ćwierć stulecia starszym był od Siunia. Co jednemu uj
mowało lat, a drugiemu ich dodawało, tego w XIX stuleciu czytelnik domyśli się zapewne sam, bez pomocy autora.
Nadmienię jeszcze tylko, że Niunio i Siunio byli wielkimi wielbicielami płci pięknej, i że tu kończyło się wszelkie
podobieństwo między nimi. Siunio był bowiem erudytem, wyrażał się w frazesach zaokrąglonych starannie, i nie
pozbawionych pretensji do pewnego esprit, branego z drugiej ręki. Niunio przeciwnie, albo nie wyrażał się wcale, albo
jeżeli się odezwał, wywoływał wybuchy śmiechu, nie dobrowolnie, jak p. Pepi, ale mimowolnie. Żartownisie
miejscowi utrzymywali całe rejestra takich rozweselających powiedzeń Niunia, jego poglądów naukowych,
politycznych i estetycznych, i w ogóle, pamięci godny jego słów i czynów. Mimo to Niunio, równie jak Siunio, był
srogim łupieżcą i mordercą serc niewieścich, brał je w jasyr, jak Tatar, i trzymał je w niewoli całemi tuzinami — w
złotej klatce, jak dodawał p. Pepi.
Pojawienie się dwóch tak znakomitych znawców piękności mimo spóźnionej pory nie sprawiło najmniejszej sensacji w
"porządnej stancji" p. Mizerkowej. Siunio powiedział jej parę gładko utoczonych komplimentów, z pomiędzy których
najlepiej przyjętemi były te, które odnosiły się do jej stroju. Niunio z początku nie powiedział nic, a następnie zdał
sprawę z projektu fortyfikacji Paryża, o którym słyszał od hr. Witolskiego, i który polegał na przeniesieniu Pirenejów
nad Sekwanę i posadzeniu ich, w równych odstępach, na około stolicy francuskiej. P. Pepi nie omieszkał
potwierdzić prawdziwość tego doniesienia, i dodał, że zamierza na najbliższem posiedzeniu towarzystwa
agronomicznego wnieść, by w ten sam sposób przeniesiono Karpaty nad morze Baltyckie, ażeby nie było tak zimno w
całej Polsce. Hr. Kropiowski, który z natury był mniej przenikliwym, domyślił się wszelako, że Pepi bierze Niunia na
fundusz, i zapytał tego ostatniego z nienacka, co sądzi o projekcie zaprowadzenia przymusu szkolnego? Niunio nie znał
tej kwestji i był w ambarasie, bał się bowiem skompromitować przed p. Mizerkową, oświadczył tedy âtout hasard, że w
tej mierze jest republikaninem, i sprzeciwia się wszelkiemu przymusowi. P. Pepi odkrył natychmiast wielkie
podobieństwo między politycznem wyznaniem wiary Niunia a znakomitą mową, którą wygłosił był publicznie temi
czasy głęboki myśliciel Korneliusz, (nie Nepos, ale Kozołupski, z Wołowiec). Hr. Kropiowski miał skłonność do
politykowania i począł rozwodzić się szeroko, jak dalece filozof wołowiecki miał słuszność, tak co do argumentów,
które wygłaszał, jak i co do ukrytego celu, do którego zmierzał. P. Alfred stanął na gruncie szlacheckim, gospodarskim,
i ze swojej strony kilkoma trafnemi uwagami poparł zdanie, że nie ma nic przewrotniejszego i zgubniejszego, jak uczyć
chłopa czytać i pisać. Erudyt Siunio, biorąc z tąd asumpt, zaczął długi speech na ten temat, że nauka byłaby dobrą,
gdyby niestety nie służyła za broń ludziom "dążącym do materjalizmu, do pozytywizmu i do darwinizmu," dzięki
czemu, zaciera się w społeczeń
stwie coraz bardziej wiara w ideały i cześć dla nich. Usłyszawszy wzmiankę o ideałach, pani Mizerkowa zaczęła
słuchać pilnie dalszych wywodów Siunia, ale, jak powiedziałem, wykształcenie jej było poniekąd jednostronne, a
Siunio trafiał w przemówieniu swojem właśnie na takie "strony, " po których wykształcenie to nie poruszało się nigdy,
w skutek czego gospodyni domu znudzona, zapytała niecierpliwie, kiedy panowie przestaną już raz mówić
"politykach" i o "matematykach," a zaczną o czemś zabawniejszem? P. Pepi dał brawo i zaproponował rozmowę o
innych jakich "tykach," ponalewano szampana i jeszcze tylko p. Alfred, poruszony przemową Siunia, wniósł toast na
cześć "ideałów," przyjęty z zapałem i wypity z przyjemnością, bo Veuve Cliquot był dobrze frapowany — poczem
gracze przystąpili napowrót do swojej przerwanej czynności, a Niunio i Siunio, do bawienia p. Mizerkowej. Niunio i
Siunio nie grywali, i nikt ich nigdy nie ciągnął do kart, zważywszy, iż wygrana od nich miałaby wartość czysto
teoretyczną i sprawiać by mogła w najlepszym razie satysfakcję jedynie moralną, a to z powodu, iż Niunio już nie miał
majątku ani kredytu, a Siunio jeszcze nie posiadał tych pożądanych rzeczy, tak materjalnych i pozytywnych w swojej
istocie, a jednak w ręku idealisty stanowiących nieraz tak dzielne antidota przeciw materjalizmowi i pozytywizmowi!.
Będzie to mniej zajmującem dla czytelnika dowiedzieć się, ile banków i ile butelek szampana pękło jeszcze, nim się
skończyła wizyta u pp.
Mizerków. Dość będzie nadmienić, że p. Alfred postarał się o wielki zapas wina i lodu, i że, ponieważ nie grano zbyt
wysoko, reszta sumy zmienianej rano w cukierni wystarczyła mu mimo dość grubych strat do utrzymywania całej
kompanji w jak najlepszym humorze. Bardziej ciekawem byłoby, gdybym umiał opowiedzieć, jakim sposobem Niunio
i Siunio potrafili bawić p. Mizerkowę, póki się gra nie skończyła, co trwało bardzo długo jak się zaraz dowiemy. Mimo
najszczerszych chęci atoli nie potrafiłbym zdać z tego sprawy, i w istocie wyznać muszę, że ze względu na
wzmiankowaną już jednostronność wykształcenia tej damy, nie mam najmniejszego wyobrażenia, o czem tak długo
rozmawiano. Wiem tylko, że od czasu do czasu który z grających mięszał się do rozmowy, i że słychać było, zwłaszcza
ile razy odezwał się p. Pepi, głośne wybuchy śmiechu. Powodem tej wesołości bywały dwuznaczniki, prawdziwe lub
urojone, jakich znajdzie pełno w "Wielkiem Bractwie" i w innych "salonowych" komedjach, zdobiących naszą
literaturę dramatyczną temi czasy. Do tych źródeł dobrego tonu i prawdziwego, rodzimego humoru polskiego,
wykluczającego "obce żywioły", zmuszony jestem odesłać każdego pragnącego informacji co do sposobu bawienia się
w towarzystwie dystyngowanem. Dla naszej powieści, godnem uwagi było tylko to, że poruszono na nowo sprawę
młodej osoby, o której twierdzili poprzednio hr. Józio i p. Pepi, że jak jedna kropla wody do drugiej podobną jest do p.
Zameckiej. — Niunio, którego bacznemu oku nie ujdzie
żadna piękność, musi znad tę grację! — zauważał hr. Józio.
— Są trzy gracje, — dodał p. Pepi — widuję ją bowiem zawsze w towarzystwie dwóch innych młodych dziewcząt.
— Znam wszystkie trzy doskonale — oświadczył kategorycznie Niunio. — Jedna blondynka, a dwie brunetki.
— Dwie blondynki, a jedna brunetka, — rzekł p. Pepi — nie znasz ich widocznie.
— Otóż znam: jedna brunetka, jedna szatynka, a jedna blondynka, jeżeli chcecie wiedzieć wszystko dokładnie. Chodzą
zawsze razem, i mieszkają przy ulicy Zamkowej.
— Przy Kowalskiej, a nie przy Zamkowej — twierdził p. Pepi. — Nie ma domu przy ulicy Zamkowej, któregobym nie
znał.
— A ja wam powiadam, że przy Zamkowej, — obstawał Niunio. — Powtarzam że znam wszystkie trzy doskonale, i
każdą z osobna, i jeżeli chcecie, przekonam was, że znam je z bliska. Jedna nazywa się Mińcia, druga Adelcia, a trzecia
Brońcia. Byłem tam wczoraj.
— Co za gruntowność u tego Niunia! — zauważył hr. Józio.
— I co za cikawość! — zawołała pani Mizerkowa.
— Mnie się zdaje, że Józio jest także bardzo ciekawym i bardzo gruntownym pod względem płci pięknej. Pani
Mizerkowa potwierdzi z pewnością moje zdanie, — rzekł Siunio.
— Zgub się pan, — odparła p. Mizerkowa figlarnie, — co panu do tego?
— No, dosyć będzie na dzisiaj — odezwał się hr. Kropiowski, odsuwając karty i patrząc na zegarek. — Wiecie
państwo, która godzina? Pół do piątej!
— Ach, a mego męża jeszcze nie ma w domu! — zawołała pani Mizerkowa.
— Musiał gdzieś trafić na mizerkę, bo podobnoś lubi preferansa — rzekł p. Pepi.
— Chachacha! — zawtórowali wszyscy.
— Ale co ja teraz pocznę sama! Ja się tak boję ! Kiedyś tutaj, spóźnił się także, to myślałam że mię szlag trafi, tagiem
się bała.
— Wszak my panią nie opuścimy — odezwał się Sieniu, pełen galanterji.
— I zrobimy jeszcze jedną turę, nieprawdaż ? — zaproponował hr. Józio.
— Ja muszę już iść, — rzekł hr. Kropiowski. Wiecie, że nie lubię siedzieć do późna, i że mi to szkodzi. To też, mimo
uprzejmych próśb gospodyni, zacny ten reprezentant jednego z wielkich rodów prowincji pożegnał się i odszedł.
— Dajcie mu panowie pokój, — powiedziała p. Mizerkowa po jego odejściu. I tak już został siedzieć bardzo długo, i
dostanie burę od Smolnickiej. Mówią co ona go bardzo kunieruje.
— P. Mizerka jest szczęśliwszym, — rzekł p. Pepi. — Pani zapewne nie kunierujesz go nigdy?
— Kobieta z wychowaniem — odparła p. Mizerkowa, — krygując się na prawo i na lewo, nie może być tak ordynarną,
jak Smolnicka.
— No cóż, gramy dalej ? — zapytał hrabia Józio.
— Najchętniej, — odpowiedział p. Alfred.
— Jestem trochę zmęczonym — odpowiedział p. Pepi, który był już przegrał bardzo wiele, bo hr. Kropiowski, jak się
pokazało ostatecznie, uniósł był z placu boju niejedne trofeę, dzięki której mógł ze spokojniejszym umysłem
wysłuchać ewentualnych wymówek i wyrzutów, o których wspominała p. Mizerkowa.
— To grajmy odstępnego w écarté, a będziemy mogli odpoczywać z kolei — była propozycja hr. Józia, na którą
zgodzono się powszechnie.
Słońce oddawna zaglądało już przez firanki a p. Mizerka nie pojawiał się jeszcze. Z kolei, każdy z trzech graczów
pomagał Niuniowi i Siuniowi bawić panią Matyldę, a pomoc ta była tem potrzebniejszą, gdy Niunio, zwiesiwszy
brzemienną myślami głowę na piersi, usnął był snem głębszym od jego poglądów na fortyfikacje Paryża, podczas gdy
Siunio, wyczerpawszy zasoby swojej wymowy, skapitulował i przypatrywał się graczom. Szampan jeden tylko był
niewyczerpanym i coraz skuteczniejszym w swojem działaniu, i nie spiąca część towarzystwa była coraz bardziej
ożywioną. P. Mizerkowa wynurzyła żal, że nie umie grac w ecarte, p. Alfred, który był wolnym w tej chwili, podjął się
wyłożyć jej elementa tej sztuki, i natychmiast urządzono drugą partję przy drugim stoliku. Dzięki temu teteáette, p.
Alfred dowiedział się, że p. Mizerkowa czuje się osa
motnioną i nieszczęśliwą, że serce jej czuje wszystkie dolegliwości, pochodzące z posiadania nieziszczonych ideałów,
że hr. Józio jest bardzo dobrym, bo wyszukał dla pp. Mizerków "stancję" i w ogóle wyświadcza wiele grzeczności p.
Mizerce, że szanowny ten kancelista ma bardzo małe dochody, nie wystarczające mu do przyzwoitego utrzymania
żony, która pochodząc z familji, jak się pokazało, nader znakomitej, przyzwyczajoną jest do innego zupełnie życia, i że
— nakoniec, kto nic grał nigdy w écarté a dostanie dobrego nauczyciela, może zaraz po pierwszej lekcji ulżyć pugilares
mistrza o setkę i o kilka dziesiątek, tyle bowiem wygrała p. Mizerkowa od p. Alfreda, chociaż nie bez umyślnego
przyczynienia się z jego strony, za które nagradzało go każdym razem niebjańskie spojrzenie, a czasem, przyjacielskie
uściśnienie ręki. Ostatecznie atoli, na pobliskiej wieży wybiła ósma godzina, i najwaleczniejsi z całego towarzystwa
zmuszonymi byli oświadczyć, że czują znużenie, któremu oprzeć się nie mogą. Zbudzono Niunia, pożegnano się z
gospodynią domu, i wkrótce Niunio, Siunio, Pepi i p. Alfred znaleźli się na ulicy; hr. Józio gdzieś się zawieruszył, ale
nikt nie był niespokojnym o niego.
Słońce czerwcowe oświecało i rozweselało świat boży, uroczystym, niedzielnym swoim blaskiem. Czy uważaliście
państwo, że słońce inaczej piękniej jakoś świeci w dzień świąteczny, niż w powszedni? Nie? To dobrze, ale ja to
uważałem. Uważałem także, że w niedzielę od rana
już ulice przedstawiają widok odmienny od zwykłego. Nawet sługi, jak codzień spieszące do miasta lub z miasta z
koszykami, wyglądają inaczej. Pochodzi to może ztąd. że są starannie umyte i uczesane, niemniej przeto to, co
twierdze, jest prawdą. Wszystko, niebo, ziemia, słońce powietrze, ptaki i ludzie, inaczej wyglądają w niedzielę. I nasi
czterej panowie wyglądali inaczej, niż wczoraj. Krok ich był mniej pewnym, a rozmowa głośniejszą, i kapelusze
fantastycznie osadzone na głowach. Niunio i Siunio mieli minę dwóch DonKiszotów, pobitych w walce z olbrzymami,
i szukających felczera. P. Pepi przedstawiał widok człowieka, który pochylał się naprzód, szukając na chodniku
kwadratury koła, i nie znalazłszy jej tam, przekrzywiał głowę na prawo i na lewo, w nadziei, że znajdzie na szyldach to
czego szuka. Najlepiej jeszcze trzymał się p. Alfred, ale tylko względnie, bezwzględnie rzecz biorąc, i on nie trzymał
się dobrze. Nagle podnosząc oczy od chodnika ku dachom, p. Pepi zawołał:
— Ma foi, oto jest nasza piękność!
Wszyscy spojrzeli w stronę, w którą spoglądał p. Pepi, i ujrzeli trzy panny w słomkowych kapelusikach, w świeżutkich
choć skromnych sukienkach, z książkami do nabożeństwa w rękach widocznie wracające z kościoła.
— Jaka piękność? — zapytał Niunio.
— Ta, o której mówiłeś, że ją znasz, i że jest podobną do p. Zameckiej. Wszak to ona?
— Nie, to nie ta.
— Otóż ja ci mówię, że ta! Chodźmy prędzej, a przekonamy się zaraz.
P. Pepi wziął Alfreda pod rękę, a Niunio i Siunio zdążali za nimi. Wkrótce udało im się prześcignąć panienki, a mijając
je, p. Pepi schylił się i zaglądnął ciekawie jednej z nich pod parasolkę. Dziewczęta zmieszały się, a Siunio i Niunio
powtórzyli manewr p. Pepiego i pospieszyli za swoimi towarzyszami.
— A co, prawda, że śliczny buziaczek? — zagadnął p. Pepi.
— Przypatrzmy jej się lepiej, stańmy! — rzekł p. Alfred.
Panny zarumieniły się wszystkie trzy mocno i ze spuszczonemi oczami minęły szybko naszych znajomych, którzy
ścigali je rotowym ogniem niezbyt wyszukanych uwag.
— Że też żaden z was nie mu odwagi! — zawołał p. Pepi. — Ja, gdy byłem tak młody, nie byłbym się wahał zacząć
rozmowy z dziewczyną, która mi się podobała.
— O, wielkie rzeczy! — zawołał p. Alfred. — I my to potrafimy! — To mówiąc, przyspieszył kroku, podczas gdy
Siunio spostrzegłszy nieprzyzwoitość sceny, która zwracała uwagę przechodniów, zatrzymał Pepiego i Niunia,
przedstawiając im, że nie wypada im kompromitować się w ten sposób. Szli więc powoli za p. Alfredem, który wkrótce
dopędził na nowo dziewczęta, i przystąpił do jednej z nich, idącej od strony ulicy.
— Czy pani pozwoli towarzyszyć sobie? —
odezwał się Faust nowomodny, do nowoczesnej Małgorzaty.
Para prześlicznie oprawionych czarnych oczu w odpowiedzi, z przestrachem i zgrozą wypatrzyła się na niego, a
właścicielka ich cofnęła się na bok, ściskając ramię swojej towarzyszki.
— Chodźmy, Frania, na miłość Boga, chodźmy! — zawołała z obawą, i wszystkie trzy poczęły biedz co miały siły.
P. Alfred, któremu nie wypadało biedz przez ulicę, nie mógł dopędzić spłoszonych dziewcząt, jakkolwiek przyspieszał
kroku. Szedł więc za niemi w pewnem oddaleniu, i spostrzegł, że weszły w bramę kamienicy, nie położonej przy
żadnej z ulic, które wymieniano na wieczorku u p. Mizerkowej. Pospieszył za niemi rezolutnie i widział, że
przebywszy obszerny dziedziniec, brukowany kamieniami, znikły w głębi sieni długiej, jednopiętrowej oficyny.
Bohater nasz zawahał się nieco, zatrzymawszy się w bramie, gdzie go zastali p. Pepi, Niunio i Siunio,
rekognoskującego wzrokiem nieznany teren. Z okien pomieszkania w oficynie, znanego nam z pierwszych rozdziałów
tej powieści, widać było tę grupę ludzi dobrego tonu, jak odbywała rodzaj rady wojennej. Było to pomieszkanie p.
Karola Skryptowicza, a czytelnik, tak domyślny za naszych czasów; odgadł już niezawodnie, że pomiędzy panienkami
ściganemi przez p. Alfreda znajdowała się panna Helena Gródecka, podczas gdy towarzyszki jej były córkami p.
Karola.
Wiemy już, że p. Skryptowicz od pewnego
czasu nauczył się był wstawać bardzo wcześnie, nie zadziwi nas przeto, że i dzisiaj widział z okna swoję panny, drżące
i pomięszane, w powrocie z kościoła. Popłoch sprawiony spotkaniem z p. Alfredem był tak wielki, że pomimo owego
naprężenia stosunków między p. Karolem a jego rodziną, o którem mówiłem, tym razem p. Skryptowicz na zapytanie
swoje, co się stało, zamiast zwykłego, lakonicznego. "Nic," pokropionego łzami, otrzymał odpowiedź wyczerpującą
przedmiot, i był mocno oburzonym. Ma się rozumieć, że skorzystał ze sposobności, ażeby wygłosić obszerną filipikę
przeciw chodzeniu do kościoła, zwłaszcza
o tak rannej porze, jakoteż w ogóle przeciw wychodzeniu panien z domu bez towarzystwa p. Skryptowiczowej. W
przerwach zaglądał do okna
i widział, że p. Alfred po naradzie z towarzyszami śmiało zbliżał się do jego pomieszkania, rozglądając się na prawo i
na lewo, jak gdyby czego szukał. Za chwilę, przedsiębiorczy nasz kawaler znajdował się w sieni.
— Czego pan sobie życzy? zapytał p. Karol, odchylając drzwi od swego pokoju.
— Czy tutaj mieszka p. Bykowski? była odpowiedź. Ach, przepraszam, nie poznałem pana! dodał p. Alfred, podając
rękę p. Karolowi. Jak się pan miewa? Przywożę panu ukłony od pp. Zameckich, ale nie wiedziałem, gdzie pan mieszka.
Potrzeba w istocie tak szczególnego zdarzenia...
— Proszę, niech pan wejdzie do pokoju, rzekł p. Skryptowicz, którego oburzenie nie do
trzymało placu w obec pewności siebie i przytomności umysłu p. Alfreda.
— Dziękuję bardzo i przepraszam, innym razem, i o stosowniejszej porze złożę państwu moje uszanowanie, obecnie
zmuszony jestem szukać p. Bykowskiego w pilnym bardzo interesie. Do widzenia, kochany panie Skryptowicz, do
widzenia! Ale, ale, co to za piękne panny widziałem przed chwilą wchodzące tu do pana? Ej, ej, panie Skryptowicz!
— Mój panie, odparł zagadnięty w ten sposób, koncentrując ile mógł uroczystego tonu w te dwa wyrazy — mój panie,
to są moje córki!
— A, powinszować, powinszować, prawdziwie czarujące istoty! No, do widzenia, kochany panie, do widzenia! I
podczas gdy p. Skryptowicz, usiłując nadać obliczu swemu wyraz jak największej srogości, szukał w dodatku słów,
któreby wiernie odmalowały to nieludzkie uczucie, p. Alfred skłonił się lekko i był już na podwórzu, zkąd rzucił
jeszcze wzrok pełen melancholicznego smętu i eleganckiej kokieterji w dwa okna ozdobione białemi firankami i
wazonami pełnemi kwiatów, a należące do bawialnego pokoju państwa Skryptowiczów. Gdybym powiedział, że w
oknach tych nie było nikogo, niktby mi nie uwierzył, przyznaję tedy, że w bezpiecznem ukryciu, uczucie niewinnej
ciekawości wzięło było górę nad przestrachem, i że wszystkie trzy panny wyglądały przez te dwa okna, ale schowały
się natychmiast, gdy ujrzały p. Alfreda. Było to równie naturalnem, jak to, że po odejściu nieproszonego gościa,
Karol srożył się niezmiernie, i obiecywał "połamać kości temu łotrowi" jeżeli jeszcze raz ośmieli się pokazać w jego
domu. Kandydat do połamanych kości opowiadał tymczasem swojemu towarzystwu spotkanie, które miał z p.
Skryptowiczem, i był nadzwyczaj zadowolonym z siebie i ze swojej przytomności umysłu, obiecując, iż nie
poprzestanie na tem, ale zrobi pp. Skryptowiczom wizytę en forme, i zawiąże dobre stosunki z ich potomstwem.
Niunio i Siunio śmieli się do rozpuku z tej awantury, i tylko p. Pepi był nieco rozczarowanym, albowiem odkrycie, kim
była intrygująca wszystkich piękność, zmniejszało znacznie szansę jego zakładu z księciem Hilarym. P. Alfred
oświadczył na to, iż nigdy nie należy rozpaczać, i poszedł spać do hotelu.
Przed drzwiami numeru czekał na niego w pokornej postawie dawny nasz znajomy, p. Simche Berger. P. Alfred
zachmurzył się na jego widok, bo jeżeli rozmowa o interesach z p. Bergerem była uciążliwą każdego czasu, to tem
bardziej musiała nią być po wieczorku, który przeciągnął się był tak długo, jakeśmy widzieli, i który wraz z jazdą na
wyścigi konne i t. p. zrobił był nie mały wyłom w finansach naszego bohatera. Nie wypadało wszelako postąpić
inaczej, jak tylko wpuścić niemiłego gościa do pokoju i rozmówić się z nim ile możności grzecznie.
P. Simche Berger, zwykłym swoim trybem, rozglądnął się po pokoju, zajrzał na kurytarz, zamknął drzwi, i dobył z
kieszeni pugilaresu, obszerniejszego od niejednej teki ministeryalnej,
mocno obdartego i obwiązanego sznurkiem. Rozłożył go na stole, i z pomiędzy kilku set weksli i innych papierów
wybrał kopertę, starannie opieczętowaną,
— O, niech jaśnie pan hrabia patrzy, prawda, że pieczątka nietknięta? Niech się jaśnie pan hrabia przekona, że Berger,
to uczciwy człowiek. Tego wekslu nikt u mnie nie widział, nawet moja żona.
— I ja radbym go był nie widzieć nigdy. Czegóż chcesz, nie mam jeszcze pieniędzy.
— Aj waj, co ja pocznę, ja nie mogę dłużej czekać. Za trzy dni, wydaje córkę za mąż, i mam bardzo dużo wydatków. I
tak czekam już ośm lat na tę bagatelkę.
— Zapominasz, mój kochany, że od ośmiu lat bagatelka ta urosła z tysiąca pięciuset na dwadzieścia tysięcy, nie licząc
tego wszystkiego, co wziąłeś gotówką tytułem procentów. Co roku doisz mnie na parę tysięcy zlr., a ile razy chodzi o
prolongację, to albo żenisz syna, albo córkę wydajesz za mąż, i robisz mi różne historję. Czy widziałeś się z
Gomułowiczern?
— Nu, jak ja miałem widzieć się z nim? Jaśnie Pana już od roku nie było w mieście a mnie nie wolno było pokazywać
tego wekslu nikomu. Ja wiem, co pan Gomulowicz zna jednego szlachcica, co ma realność na przedmieściu i pożycza
pieniądze na weksle. Może on kupi ten weksel, ale potrzeba nowych podpisów, bo już niezadługo będą trzy lata, jak
weksel wystawiony, a jaśnie pan wie, że przed tym terminem trzeba
wnieść skargę do sądu, albo weksel przestaje być wekslem.
— Wiem to wszystko, Idź do Gomułowicza, i powiedz mu, że dostanie odemnie dwa tysiące złr. jeżeli zrobi interes z
tym szlachcicem Powiedz że potrzebuję zlr. i że zapłacę dwadzieścia od sta. w ratach półrocznych. Co zejdzie z
dwudziestu tysięcy, będzie dla ciebie, a teraz idź, bo jestem zmęczony z drogi, i muszę się wyspać.
— A czy jaśnie pan ma inny weksel?
— Mam, oto jest, a oddaj mi tamten.
— Nu, jak ja mam oddać tamten, kiedy już zapadł, i mnie się należy procent? Niech jaśnie pan mnie zawierzy, jaśnie
pan wie, że Berger uczciwy człowiek, i nie ukradnie wekslu.
— Ja wiem, że nie ukradniesz tego tylko, co ci się nie dostanie do rąk. Zresztą szlachcic nie potrzebuje widzieć wekslu,
póki się nie zdecyduje dać pieniędzy. Idź natychmiast do Gomułowicza i powiedz mu, żeby się rozmówił ze swoim
szlachcicem, i niech przyjdzie potem do mnie o trzeciej popołudniu. Idźże, mówię ci.
— Nu, a ja nie dostanę za moją fatygę?
— Masz tutaj i idź sobie, — zawołał Alfred, rzucając Bergerowi kilka banknotów, którym ten ostatni przypatrzył się z
wielkiem lekceważeniem. Rozpoczął się targ, w skutek którego, p. Alfred zniewolonym był podwoić ofiarowaną sumę.
Nareszcie Berger odszedł, rozglądnąwszy się poprzednio na prawo i na lewo po pokoju, i mruknąwszy w drzwiach "A
fajner purec!" —
podczas gdy p. Alfred, rzucając się na łóżko, mruknął coś o "złodziejach żydach", i o potrzebie wyrżnięcia tego
plemienia co do nogi.
O trzeciej po południu, głęboki sen p. Zgorzelskiego przerwało pukanie do drzwi. Bohater nasz otulił się podróżni
płótnianką, przeznaczoną do chronienia odzieży od pyłu, i zawołał: proszę! Weszła postać nizka i gruba, o maleńkich,
przenikliwych oczkach, i rozmaitych zewnętrznych znamionach tego, co Anglicy nazywają "respectability" Stara letnia
kapota z czarnemi pętlicami, wysokie buty o cholewach mocno zapylonych, i duży słomiany kapelusz należały do tych
znamion. Był to p. Gomułowicz, doradca prawny p. Alfreda, i adwokat nie posiadający urzędowego upoważnienia do
pełnienia fankcyj tego zawodu. Przyszedł on zdać sprawę, że mówił ze znajomym swoim, p. Tetrzyckim, o interesie p.
Alfreda, i że p. Tetrzycki zażądał czasu do namysłu, do jutra rana. Miał to być człowiek nader ostrożny i nie
decydujący się zbyt łatwo.
— Pytał mię, czy nie mógłby prenotować swojej wierzytelności na majątkach p. Zameckiego, w razie gdyby dał
pieniądze.
— Pod żadnym warunkiem! Gdyby p. Zameckiemu nie zależało na tem, by mieć tabulę czystą, wolałby pożyczyć w
banku, i nie płaciłby tak wysokiego procentu.
— O, rozumiem doskonale, panie dobrodzieju. Ale pani Zamecka pozwoliłaby może prenotować się na sumie, którą jej
zapisał p. Zamecki.
— Gdyby to się stać mogło bez wiedzy jej męża...
— Moglibyśmy poradzić na to. W takim razie, panie dobrodzieju, podpis p. Zameckiego na wekslu jest zbytecznym.
Żałuję teraz, że wspomniałem p. Tetrzyckiemu o tym podpisie. Wie oni że p. Zamecki ma stosunki majątkowe
doskonale uregulowane...
Tu p. Gomułowicz wlepił swoje przenikliwe siwe oczka tak mocno w p. Alfreda, że ten zmięszał się i stracił ową
przytomność umysłu, która mu rano przy spotkaniu z p. Skryptowiczem tak znakomite oddała usługi. Po chwili
wszelako przyszedł do siebie i odparł z lepszym nieco kontenansem:
— To len głupiec Berger baja! coś o podpisie p. Zameckiego, o którym nie wspominałem mu ani słowa. W istocie, pani
Zamecka prosiła mię, ażebym się jej wystarał o pieniądze bez wiedzy męża...
— Pan dobrodziej sam przed chwilą wspominałeś o p. Zameckim, podczas gdy ja mówiłem tylko o jego majątkach, na
których, jak wiem, zapisaną jest suma, darowana p. Zameckiej przez jej męża. Szkoda, że p. dobrodziej nie raczyłeś
porozumieć się ze mną wprost, bez pośrednictwa Bergera. Ten podpis p. Zameckiego byłby więcej kompromitującym,
niż pomocnym....
— Szkoda, w istocie, westchnął p. Alfred przeklinając w duchu wyścigi konne, objad w klu
bie i wieczorek u p. Mizerkowej.
Miłe te zajęcia i połączone z niemi obfite libacje pozbawiły były naszego bohatera zimnej krwi i rozwagi potrzebnej w
interesach, i przeszkodziły mu porozumieć się z p. Gomułowiczem, którego zręczność mogła go wybawić od niewoli
bergerowskiej. P. Alfred nie widział na razie innego sposobu naprawienia popełnionych błędów, jak tylko ten jeden, że
wziąwszy ze stolika imponujące wielkością i kolorem liścia regalia, ofiarował je uprzejmie p. Gomułowiczowi.
— Hm, hm, zauważył ten ostatni, kiwając głową na prawo i na lewo, przypatrując się ciekawie temu przedmiotowi
całopalenia i chowając go do kieszeni. — Więc to, proszę pana dobrodzieja, pani Zamecka życzy sobie zaciągnąć
pożyczkę bez wiedzy swego męża, i byłaby gotową podpisać konsens tabularny?
— Tak, panie.
— To zmienia zupełnie postać rzeczy. W takim razie, nie jeden tylko Tetrzycki gotów byłby dać pieniądze. Ja sam
mam obecnie do dyspozycji pewien kapitalik, który mogę ulokować, jeżeli się znajdzie zabezpieczenie hipoteczne.
Suma potrzebna wynosi dwadzieścia pięć tysięcy, jeżeli się nie mylę? Tak. Z kosztami sądowemi i t. p. wyniesie to w
okrągłej liczbie trzydzieści tysięcy, ale p. Zamecki zapisał żonie stotysięcy, jest przeto hipoteka wystarczająca. Czy
sprawa bardzo jest naglącą?
— Każdy dzień zwłoki jest zabójczym dla p. Zameckiej.
— Więc wygotuję natychmiast papiery, któ
re musi podpisać p. Zamecka, a pan dobrodziej musi pojechać z niemi do Rymiszowa i przywieść mi podpis.
Tetrzyckiemu zaś powiem, że obejdziemy się bez niego, i kwita. Prosiłbym tylko o pieniądze na stępie, które
kosztować będą bardzo wiele.
— Ileż mam dać?
— Zaraz panie dobrodzieju. — Tu p. Gomułowicz wyjął ze swojej kapoty książeczkę z notatkami tak olbrzymią i tak
źle utrzymaną jak pugilares p. Bergera, i zapomocą wielkich, wróg oprawionych okularów, wydobył z jej
rozszarpanego wnętrza tę szacowną informacji, że stępie na skrypcie dłużnym i na podaniu intabulacyjnem wyniosą
razem złr. centów. P. Alfred bez wahania się wyjął dwie setki i podał je z gracją p. Gomułowiczowi, zapytując, ile
żąda za doprowadzenie do skutku całego tego interesu?
— O, o tem czas będzie mówić przy wyliczeniu pożyczki. Panu dobrodziejowi wiadomo, że nie jest moim zwyczajem
korzystać z przykrego położenia moich kljentów. Kto mi powierzy swoje interesa, tego uważam za przyjaciela i służę
mu o ile mogę bezinteresownie. Ot, byle człek wyżył ze swojej pracy, bez obrazy Boga i ludzi!
P. Alfred, który znał p. Gomułowicza oddawna, musiał zapewne wiedzieć o wielu dowodach bezinteresowności
swojego rzecznik?, ale jakoś żaden z nich nie wpadł mu na myśl w tej chwili, chociaż wypadało odpowiedzieć
komplimentem na skromne zapewnienia szanownego
mecenasa. Zamiast więc wyrazić uznanie należące się jego cnotom, p. Alfred zapytał tylko, czy może liczyć z
pewnością na to, że interes będzie zrobiony ? P. Gomułowicz zapewnił, że pieniądze są już, jakby w kieszeni, i obiecał
nazajutrz rano przynieść wygotowane do podpisu dokumenta prawne.
Gdy prawnik oddalił się, p. Alfred po chwili rozmyślania powiedział sobie, że najważniejszą i najtrudniejszą część
interesów, w których przyjechał do miasta, załatwił nader pomyślnie. Zostawało mu jeszcze odwidzić p. Drozdowską i
p. Skryptowicza, i uspokoić Bergera jakim sposobem. Do tej ostatniej czynności nastręczyła mu się sposobność
natychmiast, finansista pomieniony czekał bowiem na schodach na p. Gomułowicza, a gdy ten wyszedł, pomówił z nim
kilka słów i zapukał potem do pokoju p. Zgorzelskiego. Nie posiadam dokładnej relacji o przebiegu rozmowy, która
nastąpiła między p. Alfredem a p. Bergerem, i tylko z opowiadań sąsiadów wiadomo mi, iż w kwadrans później
widziano p. Bergera schodzącego z pierwszego piętra na dół z nadzwyczajną szybkością, tak, jak gdyby mu kto na
górze udzielił impulsu potęgującego naturalną działalność nóg ludzkich. Z tego domyślam się, że p. Alfred żądał
zapewne od swojego bankiera cierpliwości aż do ukończenia interesu z p. Gomułowiczem, że p. Berger żądał za tę
przysługę więcej pieniędzy, niż chciał i mógł dać p. Zgorzelski, i że ten ostatni, zniecierpliwiony zbyt wielkiemi
wymaganiami, a pewny siebie z powoda
dobrego rezultatu konferencji z p. Gomułowiczem, postąpił z p. Bergerem tak, jak św. Michał na obrazie Giotta
postępuje z szatanem. Gdyby nie brak skrzydeł i miecza ognistego po stronie p. Alfreda, porównanie to byłoby wcale
trafnem, i chromałoby jeszcze tylko w tym punkcie, że archanioł strącił szatana do piekieł, podczas gdy p. Alfred
strącił go tylko ze schodów.
P. Berger odgrywał przy tem wzorowo rolę książęcia ciemności, i najmniejszym ruchem albo słowem nie usiłował po
suć całości obrazu, co byłoby niezawodnie nastąpiło, gdyby się był n. p. chwycił poręcza i zaczął krzyczeć, albo w inny
jaki sposób starał się pozostać na wysokości pierwszego piętra. Zachował on się owszem jako szatan wybornie
tresowany, i przyzwyczajony do znikania przed archanielską jasnością, albo innemi słowy, jako faktor któremu
gimnastyczne ćwiczenia pewnego rodzaju nie były obcemi. Jedynie wyraz twarzy i wzroku tego szanownego
obywatela zdradzały niechęć wewnętrzną i zdawały się wypowiadać walkę na zabój zwycięzkiemu przeciwnikowi.
Znalazłszy się na dole, p. Berger oglądnął się swoim zwyczajem koło, a stwierdziwszy, że nikt go nie widzi, spojrzał w
górę i ujrzał p. Alfreda, który mu się przypatrywał dla nabycia pewności, czyli impet udzielony mu wystarczył do
osiągnięcia zamierzonego celu. W ówczas finansista pożółkł cokolwiek więcej niż zwykle, pogroził p. Alfredowi
zaciśniętą pięścią i znikł.
W kilka minut później, pani Skryptowiczowa była w niezmiernym ambarasie. W nieobe
cności jej męża, jakiś pan bardzo przystojny i bardzo przywoicie się prezentujący, wszedł do kuchni stanowiącej drugie
wyjście z pomieszkania. zajmowanego przez rodzinę p. Karola, zapytał, czy państwo są w domu, a dowiedziawszy się
od sługi, że jest tylko pani z pannami, przez pokój jadalny i sypialny bez wszelkiej ceremonji wkroczył do bawialnego i
przedstawił się jako Alfred Zgorzelski, dobry znajomy męża pani dobrodziejki a wielki przyjaciel p. Tadeusza
Zameckiego,. który niezawodnie także musi być doskonale znanym pani dobrodziejce. Panny poznały napastnika,
który je ścigał rano, i były niezmiernie zażenowane. Pani Skryptowiczowa, usłyszawszy nazwisko gościa,
przypomniała sobie, że indywiduum zwane Alfred Zgorzelski było właśnie tem, któremu jej mąż dzisiaj właśnie przez
całą godzinę obiecywał połamać kości. Było więc rzeczą, oczywistą, że gdyby p. Karol nadszedł, nastąpiłaby jakaś
scena okropna; pani Skryptowiczowa drżała tedy z obawy i w ogóle przyjęcie p. Alfreda było tak lodowate, jak
przyjęcie wyprawy arktycznej pod ośmdziesiątym drugim stopniem północnej szerokości. P. Zgorzelski nie dał się
wszelako tak łatwo zbić z toru. Z największą swobodą zajął wskazany mu w milczeniu fotel i począł rozprawiać
szeroko o dobrej i milej pamięci, w jakiej zachowuje p. Karola całe towarzystwo pp. Zameckich w Rymiszowie, i o
wszystkich zaletach i zasługach, dzięki którym tenże p. Karol na pamięć podobną zasługuje, a które spotęgowane są
jeszcze okolicznością, iż p. Skryp
towicz posiada tak milą rodzinę. Nadmienił dalej p. Alfred, iż nie było mu wiadomem, że państwo Skryptowicze mają
aż trzy córki — a p. Skryptowiczowa była w. coraz gorszym ambarasie i nie wiedząc, co ma powiedzieć, zrobiła
uwagę, iż na wsi państwo Zameccy muszą mieć bardzo mało towarzystwa. P. Zgorzelski począł natychmiast
wymieniać wszystkich naszych znajomych z Rymiszowa, i skończył na p. Wacławie Rolińskim, o którym wiedział
bardzo mało, ale zawsze wiedział, że jest wielkim protege pani Zameckiej i towarzyszy jej w przejażdżkach konnych.
Wśród tego wszystkiego, jedna z trzech panien — wiemy która — zarumieniła się mocno, a potem zbladła okropnie.
— Helenko — odezwała się do niej p. Skryptowiczowa — tobie niedobrze, może się pójdziesz położyć ?
— Nic, dziękuję cioci, nic mi nie jest. Tym sposobem p. Alfred dowiedział się, że
panienka, do której zbliżył się był rano, jak Faust do Małgorzaty, i której rysów twarzy nie rozpoznał był wówczas
dokładnie z powodu, iż miał wzrok nieco zamglony, panienka ta tedy nazywała się Helena i nie była córką, ale
siostrzenicą pp. Skryptowiczów. Nie było wszakże czasu do dalszego rozpoznawania tych faktów, w tej samej chwili
bowiem p. Karolowa wstała widocznie pomięszana, zajrzawszy w okno, i rzekła:
— Mój mąż właśnie wraca do domu.... Miałaż dodać, że to powinnoby było skłonić p. Alfreda do wyniesienia się
drugiemi drzwia
mi? Nie mogła mu dać lej rady, chociaż pragnęła tego z całej duszy. Panny spojrzały w okno, i ujrzały p. Karola
zbliżającego się do drzwi z jakimś drugim, niesłychanie wysokim i barczystym jegomościa — spojrzały na panią
Sknptowiczowę, i domyśliły się, że zanosi się na jakąś niebywałą burzę domową, bo przeczucia złowrogie malowały
się w twarzy ich matki i opiekunki. W skutek tych spostrzeżeń i domysłów, panny wyniosły się, niby na powitanie p.
Skryptowicza, w istocie zaś, odbywszy tę ceremonje jak najkróciej, drzwiami od pierwszego pokoju wyniosły się do
sieni, a ztamtąd, do kuchni.
Pani Skryptowiczowa zajęła stanowisko na drodze, którą wyszły, t. j. w drzwiach prowadzących z bawialnego pokoju
do sypialni p. Karola, Za chwilę, p. Alfred mógł słyszeć następującą rozmowę:
— Moja duszko, oto jest p. Adam Tetrzycki, dawny i dobry mój znajomy.
— Hohoho! — zagrzmiało coś głosem donośnym jak trąba archanioła, i z archanielskiej wysokości, — toż to i my się
przecież znamy nie od dzisiaj, pani dobrodziejko, tylko że dawno nie miałem przyjemności ucałować jej rączek. A jak
to mi pani dobrodziejka wygląda! Cóż porabia konsolacja? Tu właściciel potężnego głosu pochylając się, ażeby nie
uderzyć głową o oddrzwie, wsunął się do bawialnego pokoju, ucałował rączki p. Skryptowiczowej z łoskotem
odpowiadającym temu, jakiby sprawiło spadnięcie dwóch korcy pszenicy na bruk ze znacznej bardzo wysokości,
i wyprostował się nakoniec w całej potędze swoich siedmiu stóp wzrostu. Był to szpakowaty jegomość w długim
granatowym surducie, zapiętym aż pod szyję, i ozdobionym na piersiach wstążeczką od krzyża zasługi wojskowej. W
jednej ręce trzymał kaszkiet o szerokiem, płaskiem denku, a w drugiej laskę okutą żelazem i zastosowaną pod
względem rozmiarów do swojego właściciela.
— Oto skwar, pani dobrodziejko! grzmiał dalej Goliat, ocierając kraciastą chustką pot z czoła.
— W istocie, szepnęła pani Skryptowiczowa głosem zaledwie dosłyszalnym, mamy bardzo gorące lato. Jest tu, dodała
jeszcze ciszej, zwracając się ku drzwiom, jest tu... pan Zgorzelski.
— To dobrze — rzekł pan Karol — zostaw nas tutaj samych i zamknij na klucz drzwi od swego pokoju. Tylko zaraz!
Teraz dopiero bezstronny widz mógłby się był przekonać, że jeżeli pani Skryptowiczowa obawiała się sceny, to nie
obawiała się natomiast bynajmniej o p. Alfreda. Z rodzajem uspokojenia zmierzyła kolosalną postać pana
Tetrzyckiego, i wyszła stosownie do polecenia, otrzymanego od męża.
— Mówiłeś mi pan tedy, panie Adamie — ciągnął powoli p. Karol, zamykając najpierw drzwi prowadzące z jego
pokoju do sieni, a potem przechodząc przez bawialny pokój i zapewniając się, czy drugie drzwi były zamknięte.
Mówiłeś rai pan tedy, panie Adamie....
P. Alfred patrzył w zdumieniu na gospodarza domu, który zdawał się nie spostrzegać jego obecności. Nazwisko p.
Tetrzyckiego zaniepokoiło go było przed chwilą, ale ponieważ nie znał go i nie był mu znanym osobiście, więc na razie
pomyślał sobie, że niespodziane to spotkanie nie pociągnie za sobą zbyt niemiłych skutków. Teraz dopiero, w skutek
dziwnego zachowania się pana Karola, niedawny pogromca Bergera czuł się w bardzo fałszywej pozycji i przeklinał
chwilę, w której przyszło mu na myśl robić wizytę pp. Skryptowiczom.
— Za pozwoleniem — przerwał p. Tetrzycki p. Karolowi — nie jesteśmy sami. Czy nie lepiej byłoby pomówić in
camera charitatis o tak delikatnej materji ?
— Przeciwnie, mojem zdaniem jest to bardzo niedelikatna materja, i z którą charitas nie powinna mieć nic do
czynienia. Mówiłeś mi pan, ale siadajże tymczasem, panie Adamie, mówiłeś pan, że pisarz pokątny Gomulowicz
proponował panu nabycie wekslu, opiewającego na . zł. i podpisanego przez p. Tadeusza Zameckiego, przez panią
Helenę Zamecką i przez kogoś trzeciego ?
— Przepraszani, — odezwał się p. Alfred głosem cokolwiek niepewnym — zdaje mi się że przeszkadzam... pozwól
pan, że pana pożegnam...
— Tam w bramie, — rzekł p. Karol zwracając się do pieca, jak gdyby tylko jemu a nie komu innemu chciał udzielić tej
informacji —
w bramie czeka komisarz w towarzystwie kilku żolnierzy policyjnych. Są to niegrzeczni ludzie, którzy często nie
pozwalają człeku pożegnac się wtenczas, gdy mu najbardziej pilno do domu. Otóż panie Adamie, chciałeś pan
zasięgnąć mojej rady, jako prawnika, przyjaciela i towarzysza broni, w sprawie owego wekslu. Na to odpowiedziałem
panu, że przyjaciel nasz wspólny, p. Tadeusz Zamecki, posiada w bankach tutejszych tak znaczne kapitały, nie
obciążone żadnemi należytościami, że śmiesznością byłoby z jego strony pożyczać pieniądze na wysoki procent. Ergo,
jeżeli istnieje weksel z jego podpisem, weksel ten musi być i jest, sfałszowanym. Radzę fałszerzowi, ażeby zaniechał
swego zamiaru, bo dostanie się do kryminału. Radzę ludziom, którzy wnoszą niepokój w uczciwe rodziny i którzy
znieważają kobiety, ażeby ponumerowali swoje kości, a to w celu tem łatwiejszego ich pozbierania, gdy będą
połamane. A teraz, panie Adamie, chciejcie pożyczyć mi swojej laseczki!
P. Karol podczas ostatnich słów swoich poszedł był do okna, otworzył je był szeroko i pozdejmował doniczki z
kwiatami, które na niem stały, lokując je na komodzie znajdującej się opodal. Uskuteczniwszy to, wziął z rąk
zdumionego p. Tetrzyckiego jego "laseczkę" i zbliżył się rezolutnie do p. Alfreda.
— Mój panie ! — wołał ten ostatni, tu zaszło jakieś nieporozumienie! Pozwól mi pan wytłumaczyć się... sprowadziłeś
pan policję...
— Nie, policji jeszcze nie ma, ale nie ma
także i wyjścia innego, jak tylko przez okno! Za okno, łotrze!
Są chwile w życiu najdzielniejszych bohaterów, w których jedynem możliwem męztwem jest męztwo szybkiej decyzji,
chociażby decyzja ta prowadziła do odwrotu przez okno. Tego rodzaju chwila zaskoczyła obecnie p. Alfreda.
Zrozumiał ją i poszedł od razu za jej impulsem. Okno było otwarte i znajdowało się na dole, tylko z powodu. '
niedzieli, większa niż zwykle liczba sług znajdowała się na podwórzu i w bramie, a ponieważ, p. Skryptowicz
rozkrzyczał się był mocno pod koniec rozmowy, z której zdałem sprawę, więc oczy tej, paradyzowej wszelako
publiczności, zwrócone były w tę stronę, i widziały z niemałem zdumieniem, jak "jakiś pan" wyskoczył przez okno, i
nie oglądając się po za siebie pędem wyleciał na. ulicę...
Berger nie miał przynajmniej świadków swojego pogromu !
— To jest ów Zgorzelski, który wam chciał sprzedać weksel, panie Adamie — rzekł p. Skryptowicz, spokojnie
dokonawszy swojego dzieła. — Teraz, proszę was jeszcze o jedno. Jeżeli macie cokolwiek przyjaźni dla mnie i dla
Tadeusza, nie wspominajcie ani jemu, ani nikomu w świecie ocałej tej sprawie, póki was nie wezwę. Chodzi tu o jego
spokój, mam nadzieję, że uda mi się ochronić go od szkody, nie wyrządzając mu większej przykrości nad wszelkie
straty pieniężne, a taką przykrością byłoby, gdyby się dowiedział o tem, co zaszło. Czy dajecie słowo?
— Daję ! Ale jak mi Bóg miły, czemuście tego gagatka nie poczęstowali przynajmniej porządnie moją towarzyszką
podróży, albo czemuście mi przedtem nie powiedzieli, co to za panicz.
— Nie chciałem korzystać z przewagi, jakiej mi użyczała tak potężna rezerwa, a i bez tego, napędziłem mu okropnego
Piotra. Ręczę, że ogląda się na wszystkie strony, czy go policja nie chwyta za kołnierz.
Po odejściu p. Tetrzyckiego, który mieszkał daleko za miastem, a z zasady pogardzał dorożkami i fjakrami i musiał
tembardziej spieszyć się do domu, p. Skryptowicz zawiadomił rodzinę, iż nazajutrz rano wyjeżdża na wieś. Wiadomość
o niezwykłych warunkach, wśród których p. Zgorzelski dostał się był na podwórze i na ulicę, rozeszła się już była w
całej kamienicy. Pani Skryptowiczowa dziękowała niebiosom, że się na tem skończyło, córki jej utrzymywały, że
ojciec jest okropnym gorączką, i że bądź co bądź, można było "tego pana" w delikatniejszy sposób nauczyć rozumu.
Jedna tylko Helenka zadziwiła wszystkich oświadczając nagle z wielką namiętnością, że "temu panu" należała się
jeszcze lepsza lekcja i że ona gdyby mogła, byłaby go zabiła. Właściwego przebiegu i powodu rozprawy z p.
Zgorzelskim nie znał nikt, oprócz p. Karola i p. Tetrzyckiego.
ROZDZIAŁ II.
P. Skryptowicz przybył nazajutrz do Rymiszowa w podwójnej misji. Postanowił był rozmówić się z p. Zameckim o
tem, co począć z Helenką, której melancholje, miał na swojem sumieniu, i rozmówić się z p. Zamecką o odkryciach,
które poczynił był przypadkiem za pośrednictwem p. Tetrzyckiego. Dowiedział się na samym wstępie, że p. Tadeusz
zaledwie wstał z łóżka po kilkodniowej słabości, i że teraz dopiero oddano mu jego list, donoszący lakonicznie o
serdecznych cierpieniach Helenki i o wszystkich wynikach tych cierpień.
— W kimże się kocha ta mała? zapytał p. Zamecki.
— W wychowanku twojego proboszcza, Wacławie Rolińskim.
— No, wielkie rzeczy! Jeżeli się kochają, niech się pobiorą, i koniec.
— Ba, właśnie że nie tak łatwo o ten koniec, jak sądzisz. — Tu p. Karol opowiedział p. Tadeuszowi przebieg i skutek
niezręcznej swojej interwencji w sprawy zakochanych młodych ludzi.
— Hm, to w istocie fatalna historja, odparł p. Zamecki. Chłopak zdaje się być charakteru
nieugiętego i posiada bardzo wiele poczucia godności własnej. Jest tylko jeden sposób: sprowadzić Helenkę tutaj, a
jeżeli młodzież sama nie porozumie się pomiędzy sobą, to my starzy nic nie poradzimy. Mógłbym wprawdzie pomówić
wprost z młodym Rolińskim, ale nie podobna przecież, bym mu się oświadczał w imieniu Helenki. Dlatego też, pojadę
z tobą jutro, i przywiozę ją tutaj, a Rolińskiemu polecę założenie tartaku parowego, albo młyna parowego, albo
czegokolwiek innnego pędzonego parą, ażeby go zatrzymać w Rymiszowie.
— Jednakże, czy sądzisz, że przyszedł czas pokazywać Helenkę?...
— Nie wiem. Matka jej wydaje mi się od kilku tygodni szczególnie niespokojną... jakby jej. coś bardzo ciężyło na
sercu. Kryje się z tem przedemną i stara się być swobodną i wesołą, ale znam ją zbyt dawno, bym jej nie miał
przeniknąć. Zdaje się iż walczy z sobą, i że nie może zdecydować się na wyznanie, którego tak pragnę. Kto wie, czy
obecność Helenki nie ułatwi jej tego. Już samo uderzające podobieństwo rysów, jakie zachodzi między niemi,
powinnoby naprowadzić ją na domysł, kim jest moja takzwana wychowanka, i że mogę wiedzieć o wszystkiem.
— Najprostszą rzeczą byłoby, gdybyś jej sam powiedział, co wiesz.
— Mówiłem ci nieraz, że nie zrobię lego, chyba w ostatecznym razie. Nie chcę jej dawać córki, o którą nie dba, chcę
jej zwrócić dziecko, za którem zatęskni. Nie chcę jej przypominać
obowiązków jej naturalnych, i zmuszać ją niejako do ich wypełnienia, ale gdy się sama do nich poczuwać będzie,
pragnę jej w tem dopomódz. W takim wypadku tylko, mogę liczyć na jej wdzięczność, i osiągnąć cel od tylu lal
upragniony. Wszak będzie to jedyne głębsze uczucie, które przywiąże ją do mnie! — dodał z westchnieniem.
— Wzdychasz tak, jakbyś się żalił.
— Nie, nie żalę się. Mam to, czegom chciał, i więcej nawet. Helena jest dla mnie od ośmiu lat dobrą, powiem,
wzorową żoną. Dotychczas, najmniejsza chmurka nie zaćmiła dobrych między nami stosunków. Nie dokuczyliśmy
sobie żadnym napadem kwaśnego humoru, a jeżeliśmy miewali kaprysy, ustępowaliśmy sobie nawzajem z łatwością i
ochotą. Jej wesołe usposobienie i swobodne zachowanie się wprowadziło w mój dom ten ton, który lubię w mojem
otoczeniu, i którego brak daje się często czuć bardzo dotkliwie tam, gdzie się ludzie najserdeczniej kochają. Życie nie
może być ciągłym dramatem miłośnym, jednem pasmem zachwytów i bolów, zazdrośnych podejrzeń, sentymentalnych
wyrzutów i słodkich przeprosin. Dobrze ktoś powiedział, że nadto kochająca żona może stać się za wielkim ciężarem
na barki jednego człowieka, jeżeli nie umie okazywać lej miłości w ważniejszych jedynie rzeczach, a być obojętną w
pomniejszych. Wszystko to jest prawdą, której doświadczyłem w życiu, ale niemniej też prawdą jest, że Helena mnie
nie kocha. Dla tego też pragnę przykuć ją do siebie silniejszym
jakim węzłem. Jest to, jak widzisz, plan obmyślany na podstawach bardzo pozytywnych.
— Niewątpliwie.
— I powiedzże teraz, mój Karolu, czy nie jest to istnem prześladowaniem ze strony zawistnego losu, że my ludzie
pozytywni mamy właśnie tyle kłopotów z cudzemi ideałami. Najpierw, ja i ty, mamy na naszej głowie Helenkę i
Rolińskiego. Następnie, ja i Helena, nie wiemy co począć z Wandzią i tym jej Adonisem, Zgorzelskim...
— Ja wam poradzę, co macie począć. Każcie spuście psy zamkowe z łańcuchów, skoro się pokaże na dziedzińcu p.
Zgorzelski, i nie odwołujcie ich póty, póki nie będzie w drodze do Kruchówki.
— Cóż ty masz przeciw p. Zgorzelskiemu?
— Ja? Nic, — odparł p. Skryptowicz, namyśliwszy się trochę, co odpowiedzieć Tadeuszowi. Nic zgoła. Sądzę
wszelako, że p. Zgorzelski będzie miał nieco przeciwko mnie, a to z powodu, aż wypędziłem go wczoraj z mojego
pokoju przez okno. Wyobraź sobie, wracał rano z jakiejś partie fine z różnymi podobnymi sobie paniczami, i
spotkawszy moje córki wraz z Helenką wracające z kościoła, ścigał je w sposób impertynencki aż do moich sieni. Nie
dość na tem, po południu z największą bezczelnością zrobił mi wizytę... Był u mnie przypadkiem Tetrzycki, i w dwóch,
zmusiliśmy go do retyrady przez okno.
— Starzy hałaburdnicy! No, ale to będzie piękna historja, jeżeli Zgorzelski pojawi się tutaj
po przybyciu Helenki. Spodziewam się, że zemknie, choć nie każę spuścić psów z łańcucha. Helenka oczywiście
zaprzyjaźni się z Wandzią i opowie jej wszystko. Co to będzie, co to będzie!
— Daję ci gardło, że Zgorzelski nie zemknie. Bezczelność jego nie ma granic. Radziłbym ci na serjo, ażebyś mu
zakazał bywać w Rymiszowie.
— Wiem, co zrobię. Posłucham żony, i rozmówię się z nim kategorycznie co do jego zamiarów względem Wandy.
Mamy na to upoważnienie ze strony p. Trzecieszczakiewiczowej, od której wczoraj Helena odebrała list lamentujący.
Nie uwierzysz, jak Helena nie cierpi tego Zgorzelskiego.
— Hm, nie cierpi go, powiadasz?
— Do tego stopnia, że muszę go nieraz sam brać w obronę. Nasłuchasz się zresztą ciekawych dysput w tej mierze,
jeżeli zostaniesz u nas do jutra. A propos, kochany Karolu, Helena est teraz w ogrodzie. Zrobiłbyś mi wielką przysługę,
gdybyś poszedł pomówić z nią i przygotować ją na przyjazd Helenki. Wiesz, co jej opowiadałem o tej małej, trzymaj
się tej wersji. Rodzice jej zginęli podczas rzezi tarnowskiej, pamiętaj. Ty wziąłeś ją do swego domu, a ja zazdroszcząc
ci sposobności wykonania dobrego uczynku, przyłączyłem się do kosztów jej wychowania i wyposażyłem ją, mam
nawet zamiar adoptować ją, jeżeli Helena nie będzie miała nic przeciw temu. Obecnie dziewczyna jest zakochaną,
opowiedz to wszystko, co mi mówiłeś przed
chwilą, i poleć Helenie losy kochanków. Po takiem przygotowaniu, sprowadzenie Helenki do Rymiszowa wyda się
naturalniejszem.
— Pan hrabia Rozumowski — zaanonsował: w tej chwili kamerdyner Wincenty.
— Zaraz służę. To się wybornie złożyło, Karolu. Unikając niby widzenia się z tym szlachetnym lordem, nie popadniesz
w podejrzenie, że ja cię wysłałem. Idźże do ogrodu.
Pan Karol zastał panią Helenę obok cieplarni w rozmowie z żoną ogrodnika, która miała na ręku małe dziecię,
wyglądające bardzo mizernie, bo przebyło było właśnie jakąś ciężką, dziecięcą chorobę. Panna Wanda i pani Zamecka
na przemian pieściły to małe stworzenie, które wyciągało do nich wychudłe swoje rączęta i uśmiechało się tak łagodnie
i boleśnie, jak uśmiecha, się tylko schorzała dziecina. Pani Zamecka obierała pomarańczę i dawała ją dziecięciu po
kawałku, podczas gdy matka jego ze łzami w oczach opowiadała, że gdyby nie Jaśnie pani," która sprowadziła lekarza,
dziecko nie byłoby wyszło z choroby. Teraz już się śmieje, i trzyma główkę prosto, a przedtem było takie, takie biedne,
i zdawało się gasnąc z każda chwilą. I niechaj Bóg nagrodzi "jasną panię" stokrotnie za jej dobre serce, i niechaj jej
także da dzieci, ażeby doznała, jakie to szczęście być matką. Panna Wanda płakała, a pani Helena wpajała ogrodniczce
w pamięć przepisy dr. Chimerskiego i zalecała jej jak najskrupulatniejsze ich zachowanie, ażeby maleńkiego pacjenta
ochronić od recydywy. W tej
chwili nadszedł p. Karol i przypatrzywszy się pięknej tej scenie, zagadnął".
— Nie wiedziałem, Helenko, że ty tak lubisz dzieci!
— O, niezmiernie! Muszę ci się nawet pochwalić, że wraz z Tadeuszem założyliśmy ochronkę dla sierot z jego
majątków. Pokażę ci ją, jeżeli zechcesz.
— Dziękuję ci. W tej chwili mam dużo kłopotu z moim własnym drobiazgiem, a już to, moja kochana, jakkolwiek
wszystkie dzieci są bardzo lubemi stworzeńkami, to swoje zawsze najmilsze sercu. Oto widzisz, chciałem prosić cię
O radę i pomoc w moich kłopotach, i jeżeli pozwolisz mi moment posłuchania, i jeżeli panna Wanda nie weźmie mi
lego za złe....
— Służę ci — odparła p. Zamecka, odchodząc z Karolem w aleę ogrodową, podczas gdy panna Wanda,
powiedziawszy: "Bardzo proszę," została z ogrodniczką.
P. Skryptowicz trzymał się dokładnie instrukcji p. Tadeusza i według niej opowiedział p. Zameckiej swoje kłopoty z
Helenką.
— A, więc to jest owa tajemnicza wychowanka, o której słyszę od tylu lat, i której nigdy nie widziałam! Sierota z
czasów rzezi tarnowskiej, powiadasz?
— Rodzice jej i krewni padli ofiarą rozbestwionego motłochu, podczas gdy ją ocaliła
i chowała czas jakiś przywiązana piastunka. Ale gdybyś ją widziała, nie wspominaj jej o tem, ukrywaliśmy przed nią
dotychczas jej pochodze
nie. Tego rodzaju tragiczne wspomnienia lepiej jeżeli nie zatruwają młodej duszy goryczą.
— Bardzo słusznie postąpiliście. Cóż okropniejszego, jak stracić rodziców w ten sposób!
— O, są jeszcze okropniejsze sposoby, dzięki którym nie miewa się rodziców. Ale nie o tem mowa. Co sądzisz o moim
projekcie, sprowadzenia Helenki tutaj, dokąd uciekł jej najmilszy?
— To... wcale nie zła myśl — odparła pani Helena, zamyśliwszy się głęboko. — Czy więcej nie miałeś mi nic do
powiedzenia?
— I owszem, odparł p. Skryptowicz. Powiem ci nowinę. Pan Alfred Zgorzelski, po ośmioletniej przerwie, znowu
rozpoczął handel cudzemi wekslami. Czy dałaś mu znowu twój podpis?
— Mój podpis? zawołała p. Zamecka pogardliwie. Nie mam żadnych stosunków z p. Zgorzelskim i gdyby nie upór
Tadeusza, nie śmiałby on nawet pokazać się w moim domu!
— Cieszy mię to niezmiernie, ale muszę cię ostrzedz, że p. Alfred nadużywa dobrych stosunków, w jakich zostaje z
wami. — Tu p. Skryptowicz odpowiedział pani Helenie szczegółowa wczorajsze swoje odkrycie i podwójne spotkanie
z p. Alfredem, podczas gdy ona rozmaitemi wykrzyknikami dawała wyraz swojemu oburzeniu, nie znającemu granic.
— Poradź mi, kochany, drogi Karolu, poradź mi, co począć z tym... łotrem! zawołała, siadając na ławeczce ogrodowej i
załamując ręce.
— Jeżeli mam ci dać radę, któraby ci się przydała, muszę przedewszystkiem wiedzieć pra
wdę. Powiadasz, że nie dawała podpisu Zgorzelskiemu ?
— Nie, przysięgam ci to na wszystko, co mam najświętszego i najdroższego na świecie!
— Formułka la jest dla mnie cokolwiek niezrozumiałą, zważywszy, iż nie wiem, co masz, czy masz co najdroższego i
najświętszego, ale: mniejsza o to...
— Karolu, twoje żarty są bolesne i przyznasz, że nie stosowne w tej chwili. Miałam cię za człowieka z niezłem w
gruncie sercem, a jaka od brata, spodziewałam się od ciebie rady i pomocy. Zamiast udzielić mi jej, szydzisz ze mnie!
O! ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Gwałtowny wybuch płaczu nie pozwolił p. Helenie mówić dalej. P. Karol, którego łzy kobiece wypędziły z domu do
Rymiszowa, uczuł niepowstrzymaną ochotę uciekania napowrót z Rymiszowa do domu, ale przypomniawszy sobie
swoją misję, oparł się zwycięzko temu impulsowi.
— Uspokój się, Helenko, rzekł biorąc ją za rękę. Nie chciałem wyrządzić ci przykrości. To, co powiedziałem,
powiedziałem w innej myśli. Nie płacz i słuchaj, co ci powiem.
— Mów, kochany bracie, mów i ratuj mię, ratuj! była odpowiedź, przerywana łkaniem.
— Otóż moja droga, chciałem dać ci do zrozumienia, że nie wystarczy przysięgać przedemną, ale że w danym razie,
musisz przysiądz w obec sądu, iż nie podpisywałaś wekslu, który chciał sprzedać Zgorzelski. Podpis twój i Tadeusza,
je
żeli się znajdzie weksel, będzie następnie badanym przez rzeczoznawców, a skoro się uda przekonać Zgorzelskiego, iż
dopuścił się lub miał zamiar dopuścić się oszustwa, i przystąpił już do wykonania tego zamiaru, sąd zrobi swoje...
— Sąd! Ależ na miłość Boga, pomyśl, jaki to będzie skandal! Wolę tysiąc razy zapłacić weksel, niż narazić się na coś
podobnego. Czy nie ma już innego sposobu?
— Znajdzie się może, ale na wszelki wypadek musimy powiedzieć Tadeuszowi, co się stało.
— Tadeuszowi! Nigdy, nigdy! Karolu. Jeżeli masz iskrę ludzkiego uczucia w sobie, nie mów nic Tadeuszowi! Błagam
cię o to, zaklinam! — P. Zamecka zrobiła ruch, jak gdyby się chciała rzucić do nóg p. Karolowi, który przypatrywał się
jej uważnie i zatrzymywał ją ręką. O ile znał się na wyrazie twarzy, zdawało mu się, iż p. Helena zdjęta była wielką
trwogą.
— Zastanów się, Heleno, a przedewszystkiem uważaj, że może kto nadejść. Rozmawiajmy, jak gdybyśmy mówili o
rzeczach obojętnych. A więc, mojem zdaniem, nie ma powodu, dla któregoby Tadeusz nie miał dowiedzieć się o
wszystkiem, zwłaszcza gdy bardzo łatwo może dowiedzieć się i wbrew naszej woli. Weksel na szczęście jeszcze nie
jest sprzedany, ale jeżeli Zgorzelski nie zaniecha swoich usiłowań, bardzo łatwo stać się może, że jaki kapitalista sam
uda się do Tadeusza z zapylaniem, czy jego podpis jest prawdziwym. Powiedzże teraz, czy nie byłoby lepiej,
gdybyśmy go uprzedzili? Gdyby weksel
poszedł już w kurs, i gdybyś go zapłaciła, jak powiadasz, byłoby to dla Zgorzelskiego zachętą do dalszych operacyj
tego rodzaju, jak go już i to bez wątpienia zachęciło, iż przed laty udała mu się sztuka. Nawet więc w takim razie
dobrze jest dać mu lekcję, chociażby pozasądową, ale bez wiedzy Tadeusza niepodobna będzie to uczynić. Wszak
dwadzieściapięć tysięcy, to suma, która nie chodzi piechotą, i wątpię, byś ją posiadała.
— Mam stotysięcy, które mi zapisał Tadeusz.
— Zapewne, ale jest to zapis, który zrobiony jest na wypadek jego śmierci, lub na wypadek rozwodu. W innych
warunkach, nie mogłabyś naruszyć tej sumy bez jego zezwolenia, a gdybyś dzisiaj chciała odprzedać część tej
eksspektatywy, po latach, za dwadzieściapięć tysięcy, zapłaciłabyś pięćdziesiąt, to znaczy, połowę twego majątku.
Otóż nie wiemy, czy nawet w późnej starości, wystarczy ci na utrzymanie procent od pięćdziesięciutysięcy, gdy dziś
najmniej dziesięć razy tyle możesz wydawać na twoją osobę.
— Tadeusz kocha mię bardzo, i nie ma innych spadkobierców...
— Nie wiesz, czy ich nie ma. Dotychczas, o ile wiem, nie zrobił testamentu, ale gdyby go zrobił, sądzę...
— Co sądzisz? Czy może ta wychowanka?
— Tak, sądzę, że nasza wychowanka, odparł p. Karol sucho, podczas gdy p. Tadeuszowa zacisnęła usta i pochyliła
głowę w zamyśleniu. Nastała chwila niemiłego i dla obydwu stron kło
potliwego milczenia, które przerwał p. Skryptowicz, zapytując stanowczo:
— Więc nie chcesz pod żadnym warunkiem, ażebym opowiedział Tadeuszowi sprawkę Zgorzelskiego ?
— Wolę oddać wszystko, co mam, lub co kiedyś mieć mogę. Czy dasz mi słowo, że mu nie wspomnisz o niczem, i że
go nawet nie naprowadzisz na ślad tego wypadku.
— Dam, jeżeli mi powiesz, dla czego żądasz tej tajemnicy.
— Dlaczego? Bo... bo Zgorzelski jest łotrem przewrotnym, który gotów jest zmyślić nie stworzone rzeczy dla swojej
obrony. Jestem pewną, że zechce utrzymywać, iż dałam mu ten podpis nieszczęśliwy, i że nie cofnie się przed żadnem
oszczerstwem.
— Nie będzie miał do czynienia z ludźmi łatwowiernymi, i potrafimy mu udowodnić, iż jest oszustem i oszczercą,
jeżeli nie zdoła udowodnić niczem swoich twierdzeń. Fałszywy podpis łatwo da się odróżnić od prawdziwego, a co do
oszczerstw, to jeżeli sobie nie masz nic do zarzucenia...
— Nic, nic! Ale... boję się Zgorzelskiego, on gotów do wszystkiego i potrafi... potrafi przedstawić wszystko tak, że mu
uwierzą...
— Teraz wiem już, co chciałem wiedzieć, — rzekł p. Karol, wstając z ławeczki. — Wracajmy do zamku.
— Co wiesz, co chciałeś wiedzieć? — Zawołała p. Zamecka, zaniepokojona.
— To, że Zgorzelski jest o połowę mniejszym oszustem i oszczercą, niż przypuszczałem. Jesteś złą, niegodziwą
kobietą, ale przejrzałem cię na wskroś, i postąpię, jak to uznam za stosowne w tym wypadku. Nie załamuj rąk i nie
płacz, bo oto idzie Tadeusz z hr. Rozumowskim.
— Więc powiesz Tadeuszowi?
Zapytanie to było wypowiedziane z pozornym spokojem a iskrzącym wzrokiem tygrysicy, gotującej się do skoku na
upatrzoną ofiarę. P. Karol w odpowiedzi podał p. Zameckiej ramię w sposób nader uprzejmy.
— Chodźmy naprzeciw tych panów. — rzekł. — Nie, nie powiem nic Tadeuszowi, — dodał, patrząc z boku na Helenę.
Powiem mu zupełnie co innego.
— Czy można wiedzieć, co mu powiesz ?
— Powiem mu, że ponieważ nie ma krewnych ani bliższych, ani dalszych w tym stopniu, który uprawnia do spadku,
powinien zrobić testament, ażeby po jego śmierci całego majątku nie zabrała niegodna żona, jak to przepisuje kodeks
prawa cywilnego w takim razie. Szkoda Rymiszowa dla p. Zgorzelskiego, a może i dla jakiej przyszłej pani
Zgorzelskiej.
— Madame j`ai l`honneur de vous présenter mes respects — zawołał oddalony już tylko o kilka kroków hr.
Rozumowski, z eleganckim ukłonem. P. Zamecka podała mu rękę z ujmującym uśmiechem, uwalniając swoje ramię od
podpory, jakiej mu użyczał p. Karol. Pan hrabia rozpoczął z panią domu rozmowę o pięknościach jej zamku i
ogrodu, o potrzebie odwiedzenia wód zagranicznych i o innych przedmiotach tego rodzaju. Pani Zamecka była bardzo
ożywioną, i czarującą dowcipem i wesołością. Szli oboje przodem, p. Tadeusz z p. Karolem postępowali o parę kroków
za nimi.
— Jakże wypadła wasza konferencja? — za pytał p. Zamecki półgłosem.
— Doskonale. Porozumieliśmy się zupełnie.
— Więc zgadza się, by Helenka przyjechała tutaj?
— Podejmujemy się nawet wyswatać ją, za kogo zechcemy.
— I nie domyśla się niczego?
— Nie. Chociaż, gdy ją zobaczy, niepodobieństwem jest prawie, ażeby się nie domyśliła. Chacha, ci co piszą o
dziedziczności charakterów, mieliby tu nielada zagadkę do rozwiązania. Nie było jeszcze większego podobieństwa
rysów i figury między matką i córką, a mniejszego podobieństwa w usposobieniu między rodzicami a dzieckiem.
Wizyta p. hrabiego przeciągnęła się do wieczora, a pobyt p. Karola do drugiego dnia. Odbyło się posiedzenie klubu,
podczas którego pan Skryptowicz usiłował nawiązać dobre stosunki z Wacławem, ale nie zdołał wykrzesać z niego nic,
oprócz zimnej grzeczności. Raz tylko, gdy mu powiedział, że jego elewki bardzo były zasmucone jego odjazdem, i że
kazały go pozdrowić, p. Wacław zarumienił się mocno i stracił kontenans, ale wnet zabrała go pani Zamecka,
ażeby jej towarzyszył w przejażdżce konnej. Wycieczka ta była dłuższą niż zwykle, oddalono się prawie o pięć ćwierci
mili od Rymiszowa. Pani Zamecka zatrzymała jakiegoś wieśniaka, wracającego z pola, i zapytała go, jak się nazywa
wieś, którą widać było w niejakim oddaleniu. Kruchówka, brzmiała odpowiedź. — A dziedzic Kruchówki, czy jest w
domu? — Nie, nie ma go jeszcze, ale jutro mają konie pójść po niego na stację. Po tej rozmowie, zawrócono
wierzchowce, i za pół godziny wrócono do Rymiszowa.
Nazajutrz, p. Tadeusz z p. Karolem ruszyli do miasta. Pierwszy z nich był w doskonałym, humorze i opowiadał, jak
Helena mocno zadowoloną jest z nowej towarzyszki, którą jej obiecano. Wandzia dobra bardzo dziewczyna, ale
doprawdy trochę nudna z tą swoją melancholją, wierszami i westchnieniami. P. Karol słuchał tego opowiadania w
milczeniu i bardzo mało dopomagał do rozweselenia p. Tadeusza, składając winę kwaśnego swojego usposobienia na
nieznośny ból głowy. Przed stacją spostrzeżono z daleka nejtyczankę p. Alfreda, który ukłonił się swoim znajomym,
kilka razy wywijając kapeluszem, i otrzymał w zamian ukłon od pana Zameckiego, podczas gdy pan Karol odwrócił się
w przeciwną stronę. Za chwilę podróżni siedzieli w wagonie i dążyli do miasta pędem pary, podczas gdy my
zatrzymamy się jeszcze czas jakiś w Rymiszowie. Dopuścimy się nawet tej niedyskrecji, że zaglądniemy do komnat
zamkowych, zajmowanych przez panią Zamecką.
Komnat tych było trzy, i jedna z nich zawierająca szafki z książkami, sekretarzyk, przepyszne kobierce, meble i obrazy,
nazywała się "biblioteką" a w istocie, była w dosłownem znaczeniu "budoarem," to jest, pani Helena zamykała się tam,
gdy ją od czasu do czasu dręczyły migrena lub splin. P. Tadeusz, który sam posiadał podobne sanctissimum,
poświęcone złemu humorowi, nigdy nie wchodził do tego pokoju, twierdząc, że każdy, kogo stać na to, powinien mieć
taki kącik do wydąsania się w danym razie, i że żadna obca stopa, oprócz stopy frotera lub pokojówki z trzepaczką do
prochu, nawet w nieobecności właściciela nie powinna przekraczać progów takiej świątyni. Powieść ma wszelako
swoje przywileje, i z tych przywilejów skorzystamy.
Niedyskrecja nasza wprowadza nas w przybytek dziwnej architektonicznej konstrukcji. Powiedziałem już, że dwór w
Rymiszowie powstał był z gruzów starożytnego zamku, czyli raczej, że był ruiną odnowioną, odbudowaną, odświeżoną
i zamieszkaną. Z lat i wieków, które naprzemian burzliwie i spokojnie przemijały ponad całą okolicą Rymiszowa,
został był spory kawał kamiennego budynku, o silnych sklepieniach, o ścianach sążniowej grubości, które sterczały
nieobalone wśród pagórków utworzonych z rumowiska, pokrytego ziemią, porosłego trawami. Tu i ówdzie sklepienie
zarysowało się było, urwało i pochyliło od pęknięcia granatu, rzuconego z tureckiej haubicy ale nie runęło. W
dziedzińcu, na przeciw bra
my, mur jak gwoździami, nabity był kulami działowemi, wystrzelonemi według wszelkich wskazówek oczywistości, z
oddalenia nie przenoszącego kilkudziesięciu kroków. Snać kiedyś, nim wiele pokoleń spokojnie złożyło kości swoje w
cmentarzach, twardsi od dzisiejszych ludzi walczyli o posiadanie tego miejsca. Kto nie widział takich murów, i takich
śladów boju, niechaj zwidzi zamczyska nad Strypą, nad Seretem, Zbruczem i Smotryczem, a później niechaj oglądnie
warownie Metzu, i niechaj mi powie, gdzie bliżej śmierci spozierano w oczy? Dosyć, że mury Rymiszowskiego zamku
w tym stanie przetrwały parę wieków, a dziedzice Rymiszowa postawili sobie dwór u podnóża zamkowej góry, i
mieszkali tam, rodzili się, żenili i umierali wśród ścian z pruskiego muru, pod sufitami z belek i tynku. Dopiero panu
Tadeuszowi, człowiekowi nader pozytywnemu i nader pieniężnemu, przyszła fantazja zrestaurować starą ruderę.
Najprzód tedy, kazał uprzątnąć gruzy, dotarł do poziomu pierwotnej budowy, rozpatrzył jej plan, i takim nakładem,
który byłby wystarzył na kupienie niejednej wioski w okolicy, z podartych kulami ruin odtworzył zamek, od którego
pradziad i prapradziad jego, i wielu jeszcze prapradziadów, zwało się "Zameckimi." Nie był to wszakże dziedzic
imienia, któryby szukał sławy i odznaczenia w spadku po przodkach. Owszem, ile razy chciano mu pochlebić
wspomnieniem, że jeden z jego praojców zarąbał komtura krzyżackiego pod Grunwaldem, pan Tadeusz kiwał głową i
opowiadał, że praprawnuk
tego praojca u Żółtych Wód pierwszy drapnął z pola bitwy, i że to jest faktem nierównie autentyczniej stwierdzonym,
niż owo porąbanie komtura. W ogóle, kto słuchał pana Tadeusza, i kto przypatrywał się jego praktycznemu działaniu,
tego nielada uderzać musiała sprzeczność między tym oczywistym brakiem pjetyzmu dla wszelkiej tradycji
dziedzicznej, a troskliwością, z jaką nad wchodem do zaniku zakonserwowano wykutą z kamienia tarczę herbową i
napis "Jan z Bożny Zamecki, ." Pan Tadeusz twierdził, że było to z jego strony zamiłowanie w starych gratach, i nic
więcej. To też i zrestaurowany zamek pełny był starych gratów, i otoczony był starym wałem z fosą, i obejmował
niemało dziwacznych dla nowoczesnego oka apartamentów, dużych, półciemnych, wysokich i sklepionych jak kaplice
grobowe. Znajdujemy się właśnie w jednej z takich komnat, umieszczonej w narożniku, mającym kształt niskiej wieży
albo baszty. Jest to dzisiaj bibljoteka pani Heleny z Podwalskich Zameckiej. W bibljotece tej, jak już powiedziałem,
znajduje się sekretarzyk. Jest to mebel dziwacznego kształtu — dwieście lat temu był ołtarzem obozowym, jeżeli nie
cały, to przynajmniej szafka, która go zdobi. Trudnoby zliczyć drzwiczki, słupki, zasuwki i szufladki, rzeźbione,
malowane, i misternie schowane, z których się składa ta szafka. Trudno także opowiedzieć, jaki traf szczególny ocalił
to ciekawe rupiecie od porąbania i spalenia w piecu. Dość, że pan Tadeusz, meblując się w swoim odświeżonym
zamku, między innemi
sprowadził i ten grat, osadziwszy go na odpowiednej podstawie, a kiedy pani Helena obecnością swoją rozweseliła po
raz pierwszy Rymiszów, wybrała sobie ten sekretarzyk i wyprosiła go sobie u męża, na "schowek tajemnic, o których
on nigdy wiedzieć nie powinien." Pan Tadeusz zaśmiał się, patrząc na świętych Mikołajów, Bazylich i Mitrofanów,
zdobiących szafkę, a oświadczywszy, że są to jednakowo nieprzystępne mu tajemnice, darował żonie mebel, który jej
się tak. podobał, i nie próbował nigdy zgłębić jego sekretów. Próba taka wymagałaby była. zresztą nie mało
cierpliwości, a w braku tejże, trzebaby było chyba porąbać piękne stare roboty snycerskie, pełne niespodzianek i
kryjówek nieprzystępnych wzrokowi najwprawniejszego nawet ajenta policyjnego. Pani Helena należała wszelako do
płci odznaczającej się cierpliwością, i znała swój sekretarzyk na wylot. Dla tego też w chwili, w której ośmielamy się
zaglądnąć do jej bibljoteki, możemy między jedną deszczułką a drugą odkryć w tym sekretarzyku całe stosy cieńkiego
listowego papieru, zapisanego drobniutkiem, eleganckiem kobiecem pismem.
Józef Ignacy Kraszewski, Dumas i Scribe zapisali niemało papieru w swojem życiu, ale z pewnością żaden z nich nie
sprodukował tyle manuskryptu, ile go w przecięciu produkuje piśmienna kobieta. Pierwsza lepsza panna, w rok po
opuszczeniu pensjonatu, jest autorką rękopisów, które wydrukowane, utworzyłyby bibljotekę. Zostawiła sześć
przyjaciółek w konwikcie, i każdą
z nich obdarza co tygodnia takim pisanym wylewem uczuć, spostrzeżeń, uwag, zachwytów, oburzeń, domysłów i
pomysłów, jakiegoby życzyć należało młynowi o sześciu kamieniach, ażeby funkcjonował ku zadowoleniu swojego
właściciela. Pani Helena idąc za mąż, nie wychodziła z pensjonatu, i nie miała ani jednej przyjaciółki, zdolnej i godnej
przyjęcia poufnych zwierzeń, a pomimo to, potrzeba zwierzania się i wywnętrzenia z każdej myśli, z każdego urojenia,
była u niej równie silną, jak u innych młodych mężatek. Ztąd poszło, że pani Helena od czasu do czasu pisywała
niejako listy sama do siebie, i chowała je w owym sekretarzyku, pełnym sztucznych i niezbadanych kryjówek. Listy te,
wzięte w chronologicznym porządku, tworzyłyby coś na kształt dziennika lub pamiętnika, i byłyby nader ciekawemi
dla czytelnika niniejszej powieści, gdyby autor tejże był w położeniu wydrukowania ich w całości. Ponieważ atoli i
warunki typograficzne, i plan z góry obmyślany zmuszają mię zamknąć rezultat niniejszego szpiegowstwa w ciasnych
granicach jednego rozdziału, więc przeczytamy tylko te kartki z dziennika pani Zameckiej, które nam będą potrzebne
do zrozumienia całego wątku obecnej powieści, a później dopiero będzie moją już rzeczą wyjaśnić, w jaki sposób
udało mi się naruszyć tajemnicę misternych schowków sekretarzyka, i podzielić się z czytelnikiem jego treścią.
Najdawniejsze karty sięgają pierwszych początków mojego opowiadania, którego celem jest
przedstawić jedną przynajmniej stronę strasznej walki, jaką w dzisiejszym bezbożnym świecie staczać musi z lodami
pozytywizmu każda dusza, zdolna do zapatrywania się na to, co ją otacza, przez pryzmat łamiący powszednie światło
dzienne na cudowną tęczę ideału. Otóż mamy zdanie pani Zameckiej w tej mierze:
Karta pierwsza.
"..... Mój mąż gniewa się, jeżeli kto mięsza wyraz "pozytywizm" z pojęciem egoizmu, chciwości, braku uczucia itd.
Mówił dzisiaj, że między pozytywistami a idealistami ta tylko zachodzi różnica, iż pierwsi widzą rzeczy, tak jak one są,
a drudzy tak, jak one im się lepiej podobają. On więc, jako pozytywista, widzi wszystko tak, jak jest. "Ce serait triste,
chociaż niestety, nieraz trudno wmówić w siebie to, czego się nie widzi i czego się nie ma. Ach, gdybym mogła! A tout
prendre, ten Tadeusz Zamecki jest człowiekiem, którego nie znam i nie rozumiem. Il semblerait qu'il est incapable
d'une bassese, ale z drugiej strony, nie podobna domyśleć się, gdzie są granice jego wspaniałomyślnych popędów, a
przecież, granice być muszą. Bądź co bądź, zrobiłam terno. Mógłby być trochę mniej rozumnym, mniej dobrym i mniej
ociężałym, a trochę młodszym i przystojniejszym, ale czy miałby w takim razie tyle dochodu, ile pragnęłam mieć
majątku, i czy zapewniłby mi taką pozycję w świecie, jaką teraz zajęłam? To pytanie...."
"Dobrym jest, nieznośnie dobrym. Ciekawa jestem zobaczyć jego gospodarstwo na wsi, je suis
sure, że mu wszyscy kołki ciosą na głowie. Przepyszna sytuacja dla klucznicy — żonie trochę nieswojsko z
człowiekiem, któremu nic zarzucić nie można, oprócz tego, że nie jest Adonisem. Du reste, il n'est meme pas mal.
Dziwna rzecz, wiem że pod żadnym warunkiem i w żadnym wypadku nie wyrządziłby mi dziesiątej części przykrości,
jakąby mógł wyrządzić mi inny, a przecież zdaje mi się, że się go boję. Kto wie, czy się w nim nie zakocham; wszak
George Sand twierdzi, że kobieta kocha to, co w niej budzi albo litość, albo obawę. Czy można obawiać się, czego
więcej, jak tego, co jest dla nas niezrozumiałem, niepojętem? Ha — tant mieux pour lui, będzie miał wzorową
małżonkę, kochającą, nawet posłuszną...."
Reszta kartki zajęta jest refleksjami nad tem, czego wymagać i czego spodziewać się może w Karlsbadzie, Paryżu,
Rzymie i Neapolu kobieta podróżująca z mężem, którego przychody nie są zawisłemi od dobrego humoru arendarzów.
Ustępy te pominiemy, jako mniej ważne i zajmujące.
W zapiskach z pierwszych dwu lat pożycia małżeńskiego państwa Zameckich nie wspomina pani Helena ani pośrednio
ani bezpośrednio o p. Alfredzie Zgorzelskim. Zdaje się, że zapomniała o nim. Zjawia on się dopiero po tym przeciągu
czasu, za granicą, nad jednem z jezior Iombardzkich, gdzie p. Tadeusz z żoną zamieszkuje przez parę tygodni piękną
willę. Poetyczne to miejsce pobytu nabywa dla pani Heleny większego wdzięku, z powodu zajmującej lektury,
zastosowanej do otoczenia. Czytamy w zapiskach:
.... "Wyobrażam sobie, że Lucrezia Floriani jest autobjografią swojej autorki. Książka ta ma dla mnie szczególny urok,
bohaterka jej przemawia mi do duszy, jak gdyby wyrażała własne swoje myśli i uczucia. Ileż jest prawdy w tych np.
słowach: "Potęga miłości nie mierzy się zasługą ukochanego przedmiotu. Miłość żyje własnym swoim płomieniem,
który zapala się bez względu na to, co nam mówi doświadczenie lub rozum. Co dzień widzimy istoty wzniosłe,
spotykające się z niewdzięcznością i zdradą, podczas gdy dusze przewrotne i nędzne wywołują uczucia gwałtowne i
trwałe. Ludzie dziwią się temu, bo nie umieją zbadać tajemniczego charakteru miłości, której każdy doświadcza, nie
rozumiejąc jej wcale. Jest to przedmiot tak głęboki, że sama myśl o nim jest przerażającą, ale czy nie należałoby
zbadać na serjo to, co zaledwie spostrzeżono pobieżnie? Czy nie możnaby studjować, analizować, zrozumieć i pojąć do
pewnego stopnia to uczucie rozkoszne i straszne, największe, do jakiego człowiek jest zdolnym? Nikt mu się nie oprze,
a jednak przybiera ono formy i pozory tak rozmaite, jak rozmaitemi są indywidualne właściwości ludzi. Czy nie
możnaby uchwycić jego esencji metafizycznej, odkryć prawideł ego ideału, i następnie, wszedłszy w siebie, dociec,
czyli się żywi miłość szlachetną i słuszną, lub też zgubną i szaloną w swojem łonie? Wszak można doświadczać
wielkich wzruszeń i zdawać sobie z nich sprawę. Jest to nieszczęściem dla mnie, ale posiadam tę zdolność, i wśród
najwięk
szych burz w mojej młodości, myśl moja pożerała się sama, by widzieć jasno wśród wichrów i chmur, co ją ogarniały.
Nie pojmuję nawet, by wśród namiętności, duch nasz mógł wytężać się w innym kierunku, jak tylko w tym jednym.
Wiem, niestety, że wysilenie to jest bezskutecznem, i że im bardziej pragniemy widzieć dokładnie, co się w nas dzieje,
tem bardziej wzrok nasz się zaciemnia, ale pochodzi to ztąd, że prawidło miłości nie jest jeszcze znane, i że nie umiano
dotychczas ułożyć jej katechizmu. Przeczuwam wszakże, że znajduje on się w Ewanielji. Nie wiem, ale zdaje mi się, że
Ewanielia nie wyraża dobrze wszystkiego, co Jezus mówił i myślał. Przysięgłabym, że nie był on tak nieświadomym
miłości, jak utrzymują. Przypuszczam, że wiódł żywot dziewiczy, ale też tem lepiej uchwycił metafizyczną stronę
miłości. Przyznaję, że był Bogiem, ale w jego wcieleniu widzę małżenstwo z materją, połączenie z kobietą, które nie
zostawia mi żadnej wątpliwości co do myśli boskiej. Niechaj się tedy nikt nie śmieje ze mnie, jeżeli powiem, iż Jezus
rozumiał miłość lepiej niż ktokolwiek; dosyć jest rozważyć jego postępowanie z Magdaleną, z Samarytanką, z Martą i
Marja, jego przypowieść o robotnikach dwunastej godziny, tak wzniosłą i głęboką! Wszystko co czynił, co mówił i
myślał, zmierza do tego, ażeby nam ukazać miłość jako większą w przyczynie swojej, niż w swoim przedmiocie, jako
lekceważącą niedoskonałość istot, i tem potężniejszą i gorętszą, im bardziej rodzaj ludzki jest winnym, słabym, i
niegodnym takiej wspaniałomyślnej miłości. Miłość prawdziwa, jest to miłość chrześcijańska, zastosowana do jednej
istoty i niejako w niej skoncentrowana. "W tem miejscu, Salvator robi zarzut, że miłość jest uczuciem najbardziej
egoistycznem, najmniej zgodnem z tą miłością, jakiej nauczał Chrystus, a Floriani woła: "Wasza to miłość jest taka,
nędzni mężczyźni! Ale miłość, którą nas Bóg obdarzył, która z jego łona, czysta i płomienna, powinna była przejść w
nasze łono, ta miłość, którą ja pojmuję, o której marzyłam, której szukałam i którą zdawało mi się nieraz, że znalazłam
— niestety, na chwilkę! — miłość ta jest wiernem odbiciem owej, jaką Chrystus czuł i objawiał dla ludzi. Jest to
refleks miłości boskiej, ulegający tym samym co ona prawidłom. Miłość ta jest spokojną, łagodną, sprawiedliwą, ze
sprawiedliwymi. Dla grzeszników, staje się ona niespokojną, płomienną, gwałtowną, namiętną. Jeżeli widzisz
małżonków kochających się w sposób spokojny, czuły i wierny, nazwij to przyjaźnią. Ale jeżeli, jako człowiek
szlachetny i uczciwy, pokochasz namiętnie nędznicę, kobietę upadłą, bądź pewnym, że to jest miłość, i nie wstydź, się
jej, bo Chrystus kochał w ten sposób tych, którzy go ukrzyżowali. Tak ja kochałam Tealda Soavi. Wiedziałam, że jest
egoistą, próżnym, zarozumiałym, niewdzięcznym, ale szalałam za nim. Gdym się przekonała, że jest podłym,
nikczemnym, przeklinałam go, ale kochałam go ciągle. Kochałam go tak mocno, że stałam się niezdolną
kochać kogo innego. Dla zbrodniarza, nie mogłam kochać człowieka uczciwego...."
"Tak ja kochałam Alfreda, dodaje pani Helena do tego długiego wypisu z romansu pani Sand. Wiedziałam, że jest
podłym, a poświęciłam mu wszystko. Później zdawało mi się, żem go zapomniała, ale gdy się zjawił, uczułam, że
kocham go ciągle. Ach, i ja, jak Lucrezia Floriani, oddałam się szalonemu złudzeniu, że mogę być szczęśliwą z drugim.
Pomyliłam się, jak ona. Święte to słowa: "Mężczyźni nie mogą nam poczytywać za zasługę heroizmu, jakiegośmy dały
dowody dla drugich, owszem, poczytują go nam za zbrodnię. Im więcej umiałyśmy poświęcić, nimeśmy ich poznały,
tem mniej ich zdaniem, zdolnemi jesteśmy do poświęcenia. "Tadeusz wie, że kochałam Alfreda, nie robił mi nigdy
wyrzutów z tego powodu, ale wyrzut ten czuję w każdem jego spojrzeniu, w każdem jego słowie. Poniża on mię i
depce pobłażaniem, przebaczeniem, stokroć nieznośniejszem od wyrzutów. Z kąd on ma prawo przebaczać mi
cokolwiek?"
Od tego czasu, pani Helena w zapiskach swoich toczy potajemną walkę z mężem i wkrótce przychodzi do wniosku, że
go nienawidzi. Coraz częściej wspomina o Alfredzie. Wyraz "poświęcenie" odgrywa w tem wszystkiem wielką rolę.
Pani Zamecka "poświęca się" dla swoich obowiązków jako żona, i znajdujemy rachunek pana Tadeusza mocno
obciążony z powodu, iż mu oszczędzono nieprzyjemności przyprawienia mu formalnych rogów. Byłoby to czemś zbyt
zwy
kłem, powszedniem, i doprowadziłoby do rychłego, prozaicznego końca. Poświęcając się dla znienawidzonego męża,
poświęca się pani Helena wszelako i dla kochanka. Alfred jest un panier perce, całe życie prześladuje go brak
pieniędzy. Pani Zamecka z macierzyńska, prawie troskliwością usiłuje ile możności naprawić tę winę losu. Znaczne
sumy, przeznaczone na "szpilki" dla bogatej dziedziczki Rymiszowa, idą tą drogą. Od czasu do czasu towarzyszy im
westchnienie, czy nigdy już, nigdy nie będzie inaczej, i czy wszystkie poświęcenia pozostaną na zawsze
niewynagrodzonemi? Tak płyną lata tęsknot i pragnień. Mąż staje się coraz bardziej znienawidzonym, Alfred traci
coraz więcej pieniędzy. W braku gotówki, przyjaciółka ratuje go z kolizji swoim podpisem na wekslu. Wkrótce
pokazuje się, że jak dawniej, tak i teraz podpis pani Heleny okazał się niedostatecznym, i p. Alfred podpisał obok niej,
jej rnęża. "Prawidło miłości," czerpane z ewanielji objaśnionej przez panią Sand, zapewnia mu i w tym wypadku
"pogardę wprawdzie, ale miłość niezmienną." Tymczasem suma niezapłacona rośnie, i przybiera zatrważające
rozmiary. Dobrowolna szczodrość pana Tadeusza, obok bieżących potrzeb, nie wystarcza na opłacenie procentów —
żona musi się brać na sposoby, ażeby dostać więcej pieniędzy. Pani Podwalska dostarcza parę razy pretekstu do tych
zamachów na kieszeń mężowską, ale wszystko jest niedostatecznem, i okazuje się coraz konieczniejszą potrzeba
"zrobienia czegoś," coby pozwoliło wybrnąć z kłopo
tu. Nie znajdujemy wszakże w zapiskach najmniejszej wskazówki, by się znalazł sposób na to. Alfred wśród tych
ambarasów nie traci swobody umysłu ani fantazji, i dowiadujemy się z manuskryptów pani Heleny, że jest to przymiot,
który go robi mimo wszelkich wad, szczególnie miłym. Znajdujemy tam dysertację o "porządnych ludziach,"
nieznośnie nudnych, i o tak zwanych "przyjemnych łobuzach," do których zaliczony jest p. Zgorzelski. Nieznacznie,
epitet ten zajął miejsce ukochanego "łotra i nikczemnika, " a równocześnie mąż nie nazywa się już Tadeuszem, ale
"starym," tout court. Nowa ta terminologja nie nastręcza wszelako formułki matematycznej, któraby pomogła
rozwikłać interes z p. Bergerem, prowadzi ona tylko do wniosku, że "stary" nie ma się nigdy dowiedzieć o niczem, albo
pani Helena odbierze sobie życie.
Trudno byłoby powiedzieć dokładnie, dla czego pani Helena w głębi swojej duszy bała się rnęża — ona sama
przynajmniej nie zdawała sobie sprawy z tego uczucia. Nie było człowieka łagodniejszego w obejściu,
wyrozumialszego, mniej skłonnego do gwałtownych wybuchów gniewu lub do żywienia długiej i trwałej niechęci ku
komukolwiek, jak Tadeusz. Trzymał on się wiernie i stale zasady, że należy brać ludzi takimi, jakimi są, i kochać ich, a
przynajmniej znosić, nie tylko wraz z ich zaletami, ale także wraz z ich wadami. Czy pani Helena nie dowierzała temu,
czy mniemała, że uda jej się zawsze ukryć przed jego okiem pewne ułomności moralne, które mieliśmy
sposobność poznać, dość, że drżała na myśl odkrycia nie tylko dzisiejszych, ale i najdawniejszych swoich tajemnic.
Pochodziło to może ztąd, iż w pierwszych latach pożycia małżeńskiego roskoszowała niezmiernie nietylko w pozycji
socjalnej, jaką zajęła, ale także i w tej, jaką sobie, swojem zdaniem, wyrobiła wobec męża. W pamiętniku jej
spotykamy się bardzo często z wysokiem wyobrażeniem, jakie miała o szacunku, którym Tadeusz przejętym być miał
dla niej. Była to sroga pomyłka: Tadeusz traktował ją bowiem poniekąd, jak postępowi psychjatrowie traktują
obłąkanych, których mają nadzieję wyleczyć — rozmawiają z nimi, jak z ludźmi używającymi pełnego rozumu.
Szacunek był ingredjencją, która w najsłabszej dawce wchodziła w skład uczuć Tadeusza ku żonie, ale afektował go w
nieźle obmyślanym celu obudzenia w niej poczucia godności własnej. Udało się to — prawie. Po dwóch latach
małżeństwa, pani Helena miała się za osobę, która sobie nie ma nic do wyrzucenia, a po sześciu latach rozpamiętywali
nad teorją miłości, wyłuszczoną w książce pani Sand, i zastosowania tej teorji do siebie i do Alfreda Zgorzelskiego,
szacunek jej dla siebie samej nie zmniejszył się wcale, owszem, zwiększył się może, dzięki przeświadczeniu o
rozmaitych czynach pełnych poświęcenia, które spełniła i spełniała ciągle. Nie był to już nawet szacunek, było to
uwielbienie dla siebie, jako dla ofiary o sercu przebitem, dźwigającej codzienne jarzmo nienawistnego obowiązku.
Ściśle rzecz biorąc, nie znaleźlibyśmy w pamiętniku pani Heleny dowodów, że jarzmo to było bardzo ciężkiem.
Różnica wieku między nią a mężem wynosiła lat dwanaście, co nie jest rzeczą niezwykłą w dobrze dobranych
małżeństwach. Tadeusz był w pełni siły i zdrowia, i przyznawała sama, jakeśmy widzieli, qu'il n'etait pas mal. Nie był
ani tetrykiem, ani zbyt zawziętym domatorem, owszem, ile razy żona zapragnęła użyć świata, jego blasków i rozrywek,
z młodzieńczą prawie ochotą przystawał na wszystko i brał udział we wszystkiem. Całem nieszczęściem było, że
według pani Sand "l'amour est plus grand dans sa cause qice dans ton objet."
Znajdujemy ślady, że pani Helena walczyła z sobą, a nie czując się do. ć silną do walki z ową "wielką pobudką,"
szukała sprzymierzeńca w konfesjonale. Przyjechał na "misję" w okolicę Rymiszowa młody jezuita z Poznańskiego,
który nosił niemieckie nazwisko Kriechewitz, i był poprawną edycją ks. Stodolskiego. Pani Helena żartem powiedziała
mężowi, że musi się przekonać, czyli też prawdą jest, co mówią o przewrotnej moralności zakonu Lojoli, i ksiądz
Chyżycki, aczkolwiek niechętnie, musiał pewnego dnia sprowadzić księdza Kriechewitz ze mszą do Rymiszowa. Była
to właśnie epoka, w czasie której wyrazy "ideał" i "poświęcenie" częściej niż kiedykolwiek wpisywane były w
pamiętnik pani Heleny.
Szanowny czytelnik, a więcej jeszcze szanowna czytelniczka domyśla się zapewne, że kiedy penitentka otworzyła
swoje serce lekarzowi du
szy, i wskazała mu rozterkę między obowiązkiem a uczuciem, w której się znajdowała, spowiednik zapytał ją: ile ma
lat, i co ma do zarzucenia swemu mężowi? Lat mam trzydzieści sześć, a mężowi zarzucić mam to, że nie jest moim
ideałem. Ideałem moim jest człowiek nikczemny ale piękny jak Adonis, którego kocham tak, jak Lucrezia Floriani
kochała Tealda Soavi. Duszo pobożna, odparł na to strofując ją srodze spowiednik, jeżeli się ma męża, któremu się nie
ma nic do zarzucenia, i jeżeli się ma lat trzydzieści sześć, ma się to, czego można wymagać, i nie powinno się mieć
ideałów. Ideały miewają młode dziewczęta, niezdolne do refleksji, nie znające świata i ludzi. To, co ty, duszo pobożna,
nazywasz ideałem, nie jest nim, bo znasz go na wskróś i wiesz, że nie ma żadnej wartości. Jest to więc tylko kaprys,
zachcenie chorobliwe i zdrożne, które sobie możesz i musisz wybić z głowy, duszo pobożna, jeżeli nie chcesz być
potępioną. Okłamujesz się, jeżeli mniemasz, że kochasz tego człowieka, którego nazwałaś pięknym nikczemnikiem.
Wyuzdana wola ludzka nie jest miłością; gdybyśmy jej nie trzymali w karbach, rozprzęgłoby się rodzina, rozprzęgłoby
się społeczeństwo. Jako stojący na straży tych świętych instytucyj, mówię ci: idź, wstydź się, żałuj, a gdy już śladu
winy nie będzie w twojem sercu, lub raczej, w twojej głowie, gdy sobie z niej wybijesz ten kaprys, przyjdź do mnie, a
powiem ci wówczas dopiero w imieniu Boga, że grzech jest ci odpuszczonym.
Ale pocóż mamy domyślać się mowy spowiednika, którejśmy nie słyszeli, i którą ponoś mylnie odtwarzamy, skoro
mamy jej treść w zapiskach pani Heleny? Oto czytamy:
"Ten ksiądz ma umysł prawdziwie wyższy, i zna serce ludzkie do jego głębi. Jak on mię pocieszył i wzmocnił na
duchu! Miłością, mówił mi, zgrzeszyć nie można, jest to uczucie święte i ma boskie źródło, powinno tylko prowadzić
także do Boga. Ach, żałuję, że nie potrafię powtórzyć, jego słów, jak to można i należy uświęcić każde uczucie
ziemskie, odnosząc je do tej wyższej miłości, boskiej. Lepiej spamiętałam to, co mówił o ideałach, i o zamiłowaniu w
pięknych formach. Jaka to słuszna uwaga, że kościół daje nam sam przykład w tej mierze, bo np. są na świecie kobiety
anielskie, i wzorowe matki, ale jeżeli nie są piękne, nie bierze się z nich wzoru, gdy się chce przedstawić matkę
Zbawiciela, szuka się przeciwnie wzorów pięknych. Jeżeli więc Fornarina może mi przedstawiać Madonnę, to postać
mężczyzny, która ma dla mnie pewien urok, przedstawia mi niejako obraz tego wszystkiego, co jest kochania godnem.
Klękam przed Madonną, a ten obraz kocham, choć wiem że tamta jest portretem światowej dziewczyny, malowanym
na płótnie, a ten — nie jest aniołem...."
"Kazał mi cierpieć i poświęcić moje cierpienie Bogu. Zakazał mi oszukiwać męża, ale nie zakazał mi kochać, polecił
mi tylko modlić się, bo modlitwa jest bronią przeciw pokusom światowym. "Idź córko, odpuszczone ci są twoje wi
ny" — powiedział mi. Ach, religja jest w istocie jedyną rzeczą, która nas nigdy nie opuszcza i nie odpycha, która od
nas nie wymaga więcej, niż wypełnić możemy. Taka religja, jaką ja pojmuję, jaką wykłada ks. Kriechewitz, a
oczywiście nie te dzikie i ponure wywody naszego grubego proboszcza, który straszy chłopów z ambony, że absolucja
może im się nie przydać na nic, i że człowiek tylko sam może wiedzieć, czuć, lub domniemywać się, czy mu Bóg
odpuścił."
Nie ma wzmianki w pamiętniku, czy pan Tadeusz pytał żonę, jak jej się podobała spowiedź u ks. jezuity — nie ma
więc także relacji, którą otrzymał. Ostatnia kartka, którą podpatrzymy w sekretarzyku pani Zameckiej, mieści zaledwie
tych kilka słów:
"Jeżeli ta dziewczyna, którą sprowadza Tadeusz, jest....." Autorka nie miała czasu, czy nie chciała powierzyć reszty
swojej myśli papierowi. I teraz, siadłszy przy sekretarzyku, nie kontynuowała dalej pamiętnika. Skreśliła tylko na
prędce bilet, z którym za chwilę kozak Dubyna popędził na koniu do Kruchówki. W parę godzin później, ku lasowi
ciągnącemu się w tej stronie, widzieć można było pędzącą na skarogniadym koniu amazonkę, czarno ubraną. Dubyna
musiał się zmęczyć jazdą, a pani, nie lubiła mitrężyć ludzi, kazała mu zostać w domu wyjątkowo wyjechała sama na
spacer.
ROZDZIAŁ III.
P. Tadeusz i p. Karol ułożyli po drodze do miasta plan kampanji, na którą się wybrali. Oczywistą było rzeczą, iż
Helenka nie powinna była wiedzieć, dlaczego zabierano ją nagle do Rymiszowa, postanowiono więc nie wpominać ani
jej, ani córkom p. Skryptowicza, że Wacław tam się znajduje, ale natomiast, dla zmniejszenia opozycji przeciw
wyjazdowi Helenki, miał p. Karol szepnąć na ucho swojej żonie, o co chodzi. Wszystkie te ostrożności były
zbytecznemi, zważywszy że p. Zgorzelski podczas swojej wizyty u pp. Skryptowiczów nietylko wspomniał o
Wacławie Rolińskim, jako częstym gościu pp. Zameckich, ale nadto, ponieważ miał zwyczaj przy każdej sposobności
odzywać się z przekąsem o pani Helenie, więc nie omieszkał dodać, jak dalece młody ten technik jest u niej w łaskach,
i jak często towarzyszy jej w przejażdżkach konnych. Otóż Helenka nie tylko pamiętała dobrze te słowa p. Alfreda, i
ton, jakim były powiedziane, ale nadto od kilku dni nie myślała o niczem innem, jak tylko o tem. Przedewszystkiem
rozmyślania te obudziły w niej coraz serdeczniejszą
nienawiść ku p. Alfredowi i widzieliśmy już, że sumaryczne postępowanie p. Karola z tym bohaterem naszej powieści
znalazło z jej strony uznanie nawet wówczas, gdy córki ganiły zbytnią gwałtowność ojca. Był ten p. Alfred w jej
oczach człowiekiem godnym pogardy, i zdolnym do każdego kłamstwa. Ale kto wie, czy kłamał? Wacław był taką
doskonałością, jakiejby drugiej nie znalazł na świecie, nic tedy dziwnego, że mógł podobać się p. Zameckiej. Ciocia
zapewniała wprawdzie, że kobiecie zamężnej nikt inny podobać się nie może, oprócz własnego jej męża, ale w mieście,
jak niemniej na wsi, zbyt wiele żywych przykładów zaprzecza temu pięknemu ale martwemu prawidłu, by
szesnastoletnia panienka nie miała domyślać się, że tak być powinno, jak mówi ciocia, lecz niestety, nieraz bywa
inaczej. Dlatego to co mówił p. Zgorzelski, i co dawał do zrozumienia półuśmiechem i pólprzymrużaniem oczu, mogło
być prawdą, i pani Zamecka mogła okazywać nadzwyczajne względy Wacławowi, który podobał jej się niewątpliwie,
bo komuż, ach komużby się nie podobał? Ta pani Zamecka musiała być tem, co ciocia nazywała "złą kobietą." Od
ośmiu lat, chociaż była siostrą cioteczną p. Karola, nie odwidzała go nigdy, ani jego rodziny, podczas gdy mąż jej
bywał tu tak często, a był to taki miły człowiek, i taki dobry, i tak zawsze serdecznie wspominał o swojej żonie,
obiecując Helence, że kiedyś w niej znajdzie matkę. Helenka — nie chciała takiej matki, nie lubiła jej czegoś, chociaż
jej nigdy nie widziała. Czy tylko ta
pani Zamecka była piękną, i czy mogła podobać się Wacławowi? Ha, gdyby tak było, Helenka przestałaby myśleć i
marzyć o Wacławie, i.... o, umarłaby z pewnością. Na wszelki wypadek, warto było pojechać i zobaczyć tę panią
Zamecką, i zobaczyć — Wacława przy tej sposobności. Nie mam nigdy pretensji przedstawiać moich bohaterek w tem
świetle, w jakiem mogą przedstawiać się najkorzystniej, i w jakiem przedstawiają się sami sobie i światu. Helenka nie
wyznała sama przed sobą, że pragnie widzieć Wacława, a jednak zdecydowała się jechać do Rymiszowa z wielką
ochotą, i z radością, którą kryła, ażeby nie zrobić przykrości cioci, Frani i Adelci. Płakała zresztą serdecznie przy
rozstaniu z niemi, i obiecała pisywać do nich co dnia, aż do swego powrotu.
P. Tadeusz zabawił kilka dni w mieście, z powodu różnych interesów, między któremi jeden był najważniejszy.
Poruszył go p. Skryptowicz, napomknąwszy, jak trudnemi bywają pertraktacje spadków w takich wypadkach, gdzie nie
ma bezpośrednich spadkobierców, i gdzie, jak np. u nas kolateralni aż do szóstej linji uprawnieni są do sukcesji, a
często rozprószeni po całym świecie. Z tąd powstać mogą procesa nieskończenie długie, i rujnujące najpiękniejsze
majątki. P. Karol przytoczył parę wypadków podobnych ze swojej praktyki prawniczej.
— Wiesz ty, Karolu, że jestem nieskończenie wdzięcznym przypadkowi, który ci podsunął ten temat rozmowy? Od
dawna wybieram się zrobić testament, i skoro wrócę do Rymiszowa,
sprowadzę natychmiast rejenta dla spisania tego dokumentu.
— Jabym ci radził nie odkładać tej sprawy.
— No, wszak nie myślę jeszcze umierać.
— A kto ci ręczy, że np. pociąg, którym pojedziesz, nie wyskoczy z szyn, albo że dzięki autonomicznej troskliwości o
porządek w mieście, rusztowanie jakie nie zwali ci się na głowę?
— Masz słuszność. Zaraz jutro pójdziemy do notarjusza, i pomożesz mi ułożyć testament, zwłaszcza że takie rzeczy
najlepiej załatwiać, gdy człowiek czuje się zupełnie zdrowym na ciele i na umyśle.
Nazajutrz tedy, p. Tadeusz podyktował w kancelarji notarjalnej testament, mocą którego cały swój majątek ruchomy i
nieruchomy zapisał wychowance p. Karola Skryptowicza, pannie Helenie Grodeckiej. Aż do jej pełnoletności, pani
Helena Zamecka miała pobierać wszystkie dochody, po tym terminie zaś, zostawało jej dożywocie na połowie majątku.
Oprócz tego poczynił p. Tadeusz mnóstwo legatów, a egzekutorem testamentu i administratorem majątku na wypadek
swojej śmierci mianował p. Karola Skryptowicza. Był jeszcze i ten dodatek, że gdyby p. Zamecka wyszła powtórnie
zamąż, zamiast dożywocia otrzymać miała sumę stotysięcy złr. w dodatku do tej, którą już miała zapisaną. Oprócz
oryginału, który został u rejenta, kazał p. Tadeusz sporządzić dwie uwierzytelnione kopje tego testamentu, jedną dla
siebie, a drugą dla p. Skryptowicza, który ją miał przechować. Sporządzenie tych kopij zajęło tyle czasu, że po
byt p. Tadeusza w mieście przeciągnął się nieco dłużej.
Nakoniec, nazajutrz rano, miano wyjeżdżać. Helence bilo serce gwałtownie na myśl, kogo miała ujrzeć w Rymiszowie,
i to samo serce ściskało się boleśnie wobec pierwszego po tylu latach rozstania się z tymi, do których przylgnęła
sercem i którzy ja, nawzajem tak kochali. Im bardziej zbliżała się ta chwila, tem smutniej robiło się dziewczynie, i kto
wie, czy nie byłaby nakoniec zrzekła się ukrytej nadziei widzenia Wacława, gdyby jej była p. Skryptowiczowa nie
powtarzała: "Jedź, jedź, Helenko, rozerwiesz się trochę, i wrócisz do nas weselsza". Dla antycypowania tej rozrywki,
pani Skryptowiczowa wyprawiała panny cały dzień za temi tysiącznemi sprawunkami, z któremi połączony jest dla
kobiet każdy przyjazd do miasta i każdy wyjazd z niego. Od półgodziny lampy świeciły się na ulicach, gdy dziewczęta
wróciły do domu.
— Czy nie zapomniałyście kupić sody? zapytała p. Skryptowiczowa, krzątając się około herbaty, której w niektórych
miejscach niepodobna przyrządzić bez dodania tej ingredjencji do wody.
— Kupiłyśmy, odparła Frania. Ale nie uwierzy mama, jakeśmy się zmieszały, gdyśmy weszły do apteki.
— Dotychczas nie mogę przyjść do siebie, dodała Adelcia.
— Cóż takiego?
— Oto niech sobie mama wyobrazi, wchodzimy do apteki, i nie zastajemy w niej nikogo, oprócz jakiegoś pana, który
obrócony był do nas plecami i wyjmował coś ze słoika w szafce. Byłam pewną, że to subjekt, i odzywam się: "Proszę
pana, za parę centów, sody. " W tem on obraca się, bardzo zmięszany, i widzimy, kogo? lego pana Alfreda
Zgorzelskiego, co to, wie mama...
— I cóż dalej ?
— Co? Nic. Chciałyśmy uciekać, ale p. Zgorzelski wyszedł do drugiego pokoju i zawołał subjekta, a sam nie pokazał
się już więcej. Widocznie był zażenowany i skonfundowany okropnie, nawet pobladł.
— Nic to dziwnego po zajściu, które go tu spotkało. Musiałby mieć czoło miedziane, gdyby go nie zmięszał wasz
widok.
— Pan Zgorzelski ma c: olo miedziane, zauważała Helenka. Radabym wiedzieć, co on robił w aptece i co wyjmował ze
słoika, bez wiedzy aptekarza. Widziałam napis na słoiku, ale na nieszczęście nie umiem po łacinie i nie mogę go sobie
przypomnieć.
— Wielkie rzeczy, łacina, odezwała się Frania. Ja nie widziałam napisu, ale za to widziałam dokładnie, że to był
cukier.
— Idźcie, idźcie, dzieci, nie powtarzajcie takich niedorzeczności, rzekła strofując pani Skryptowiczowa. Przy herbacie
jednakowoż Helenka ni ztąd ni zowąd zapytała wuja, jak się cukier nazywa po łacinie, P, Skryptowicz był w
żartobliwem usposobieniu, i odpowiedział zapytaniem,
czy Helenka myśli, że jej snadniej dadzą cukru, gdy go zażąda po łacinie?
— Oczywiście, odparła.
— W takim razie pamiętaj, że cukier nazywa się formosus juvenis, i kiedy ks. Chyżycki będzie na herbacie u państwa
Zameckich, proś go, ażeby ci dał "formosum juvenem", a zobaczysz, że będzie ci słodko całe życie.
— Ej, tato podobnoś żartuje, zawołała Adelcia, nie słuchaj, Helenko! Helenka ze swojej strony poważnie potrzęsła
głową, na znak, że nie dowiedziała się tego, czego chciała. Wkrótce, wśród rozmowy o bliskim jej wyjeżdzie,
zapomniała o tym drobnym szczególe, który zaprzątnął był jej umysł, a gdy po długiem, długiem szeptaniu z
przybranemi siostrami usnęła nakoniec, śniła jej się "bajka", jak niegdyś u Pyłypychy. Była to jednak tym razem bajka
niemiła. Helenka widziała się na wsi, pod ową zrozpaczoną wierzbą nad potokiem, i zajechało dwóch panów karetą,
których znała dobrze, p. Tadeusz i p. Karol. Gdy jednak wysiedli, znikli gdzieś bez śladu, a zamiast nich widziała przed
sobą p. Alfreda Zgorzelskiego, który zapytywał ją w sposób niegrzecznie poufały, czy może jej towarzyszyć? Chciała
uciekać, i jak to zwykle bywa we śnie, nie mogła. Wówczas p. Alfred pobladł mocno, i trzymając w ręku słoik z
łacińskim napisem, wyjmował z niego kawałek cukru, namawiając ją, aby szła z nim, a on ją odwiezie do dit'ka, który
jest jej matką. Helenka spojrzała ku drodze — nie było już poczwórnej karety, był tylko wóz chłopski, na któ
rym leżała trumna pokryta czarnem suknem, zupełnie jak wówczas, gdy chowano starego Fed'ka, gospodarza ze wsi, w
której mieszkał Pyłyp. P. Alfred ciągnął ją w tę stronę — musiała krzyczeć we śnie, bo w tej chwili p. Skryptowiczowa
zbudziła ją pocałunkami i pieszczotami, domyśliwszy się, że ią trapią mary, o których nieraz opowiadała wieczorami.
Helenka ocknęła się i usnęła iuż potem spokojnie, nic jej się nie śniło więcej Nazajutrz nie chłopski wóz z trumną, ale
wagon pierwszej klasy stał przed peronem, i nie p. Alfred, ale p. Zamecki podał Helenie rękę, ażeby ją zaprowadzić do
pociągu. Nie brakło wszakże i p. Alfreda, pojawił się o parę kroków dalej, z pakunkiem podróżnym w ręku, i ukłonił
się nizko p. Zameckiemu, który miał minę zakłopotaną tem spotkaniem, ale odkłonił się grzecznie. P. Zamecki
wiedział od Karola, w jakich niewłaściwych najpierw, a niemiłych następnie warunkach p. Zgorzelski zapoznał się z
Helenką — i wstydził się za niego. P. Alfred natomiast nie zdawał się zmięszanym, i jeżeli nie zbliżał się i nie zaczynał
rozmowy z p. Tadeuszem, czynił to widocznie dla tego, iż nie wypadało zatrzymywać choćby najlepszego znajomego,
towarzyszącego nieznajomej damie. Taką tylko, a nie inną rezerwę wyrażała grzeczna i pewna siebie postawa p.
Alfreda. W końcu wsiadł do wagonu drugiej klasy i nie widziano go więcej, zwłaszcza, gdy będąc sam i nie mając
innego pakunku oprócz torby podróżnej, potrzebował na ostatniej stacji tylko wyskoczyć z wagonu i skoczyć na
wózek, który
go oczekiwał — p. Tadeusz zaś nie zastał swojego kocza i musiał dopiero posyłać do zamku po konie. Widocznie p.
Zamecka albo nie otrzymała telegramu, który zapowiadał jej przyjazd męża, albo go nic zrozumiała. Upłynęło pół
godziny, nim kocz zajechał na stację po p. Zameckiego i Helenkę — przy wjeździe zaś w bramę ujrzeli wózek p.
Zgorzelskiego, czekający na niego w dziedzińcu. Nie było go wszakże widać w zamku, pani Helena wyszła sama
naprzeciw nowoprzybyłych na ganek.
P. Tadeusz pocałował żonę, która go przyjęła słodkim wyrzutem, że zabawił w mieście dłużej, niż obiecał. Następnie
obrócił się do Helenki, która stanąwszy nieruchoma na boku, wpatrywała się pilnie w panią Zamecką swojemi dużemi,
czarnemi oczyma. P. Tadeusz wziął ją za rękę.
— Oto jest moja wychowanka, Helena Gródecka. Mam nadzieję, moja droga, że pokochasz ją, jak własną córkę.
Głos p. Zameckiego drżał przy tych słowach, podczas gdy druga para dużych, czarnych oczu odwzajemniła na chwilę
badawcze spojrzenie młodej dziewczyny. Na chwilę tylko, bo jak jednoimienne bieguny igieł magnetycznych, tak
spojrzenia matki i córki odepchnęły się nawzajem. Nastąpiła krótka, milcząca, kłopotliwa scena, podczas której na oko
żadna z osób obecnych nie wiedziała, co począć. Tak przynajmniej zdawało się p. Zameckiej. Zdawało jej się, że nawet
lokaj stojący z kapeluszem w ręku na kamiennych
schodach ganku, nawet woźnica na koźle przed tym gankiem miał minę zakłopotaną, że Tadeusz radby był schować się
pod ziemię, a ta piękna, szesnastoletnia brunetka o rysach tak znajomych, stała przed nią jak delinkwentka, schwytana
na gorącym uczynku zbrodni — tak, zbrodni — zbrodni przyjścia na świat i życia. Zdawało się to wszystko pani
Zameckiej, w istocie bowiem, ona jedna tylko, dotychczas zawsze pani swoich ruchów, słów, i wyrazu swojej twarzy,
teraz straciła była tę władzę, wykonywaną zazwyczaj z nieporównanem mistrzowstwem. Szybko atoli spostrzegła się,
że sama miała minę delinkwentki, ocknęła się i usiłowała odegrać rolę, oddawna na ten wypadek ułożoną. Siły nie
dopisały. Miała być czułą, miała z macierzyńską tkliwością przytulić sierotę do swego łona, Tadeusz miał widzieć łzy
w jej oczach. Nic z tego. Zaledwie zdołała wyjąknąć początek konwencjonalnego frazesu:
— Bardzo mi milo.... Zaledwie zdołała zbliżyć usta do czoła młodej dziewczyny. "Był to pocałunek z lodu" — pisała
później Helenka do swoich sióstr w mieście — "pocałunek, który mię przejął dreszczem. Miałam takie uczucie, jak
gdyby mię trup całował."
Pan Tadeusz położył koniec tej sytuacji, gdy wydawszy kilka rozkazów służbie, zaproponował przejście do salonu, z
którego drzwi parapetowe prowadziły do ogrodu, i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
— Zgorzelski jest tutaj? — zapytał.
— Ach, jest — odparła pani Zamecka znudzonym tonem, odzyskawszy całą władzę nad sobą. — Jest w ogrodzie, z
Wandą. Podobnoś już nareszcie zdecydował się pomówić z nią stanowczo. Przynajmniej, w przeciągu tygodnia, trzy
razy jeździł do miasta, w jakichś niby interesach, a dzisiaj prosto z kolei żelaznej pojawił się w Rymiszowie i ponieważ
nie byłam jeszcze ubraną, prosiłam Wandzię, by go przyjęła. Zobaczymy, co z tego będzie, oto idą nasi państwo.
Zapoznano Helenkę z Wandzią, i obiecano obydwom niezmiernie wiele przyjemności z tego powodu. Następnie
przedstawiono p. Zgorzelskiego, który nie tracąc kontenansu oświadczył, że miał już zaszczyt przedstawić się pannie
Gródeckiej sam, u państwa Skryptowiczów, i natychmiast z największem zajęciem począł wypytywać się o zdrowie p.
Karola, p. Karolowej, i ich córek. Rozmawiał z wielką werwą, zapewniał Helenkę, że w Rymiszowie nie będzie
żałowała przyjemności miejskich, obiecywał zwrócić jej uwagę na piękności okolicy, a nawet posunął się aż do
propozycji, że będzie ją uczył jeździe konno. P. Tadeusz wyszedł był tymczasem do swojego pokoju, a p. Zamecka
zbliżyła się do Wandzi i objąwszy jej kibić ramieniem, poszła z nią do okna, gdzie obydwie szeptały coś przez chwilę.
Helenka uważała, że Wandzia na jakieś zapytanie p. Zameckiej smutnie potrzęsła głową, poczem ta ostatnia zrobiła
ruch niecierpliwy i odeszła w stronę, w którą jej mąż był się oddalił.
P. Zamecka zastała go w jego pokoju przy nader prozaicznem zajęciu, wyjmował bowiem z kuferka podróżnego jakieś
papiery opieczętowane, które następnie schował do ogniotrwałej kasy. Mniej prozaicznemi były myśli, które w tej
chwili zajmowały p. Tadeusza, a których p. Zamecka widzieć nie mogła, podczas gdy śledziła jego ruchy z kobiecą
ciekawością. Gdyby p. Tadeusz miał ów chwalebny zwyczaj, właściwy bohaterom dramatów, a tak znakomicie
ułatwiający autorom dramatycznym odmalowanie ich uczuć i walk wewnętrznych, tj. gdyby był myślał głośno, byłby
wyrecytował mniej więcej następujący monolog:
"Zdaje mi się, że domyśliła się wszystkiego, bo była bardzo zmięszaną na widok Helenki. Jeżeli wątpi jeszcze,
naprowadzi ją na trop ta okoliczność, że Helenka nazywa Karola wujem, czem dla niej jest w istocie. Nie wiem dla
czego wolałbym, gdybym był widział więcej uczucia w twarzy Heleny, gdy po raz pierwszy ujrzała swoją córkę. Dzika
to wszakże pretensja z mojej strony, zważywszy, iż wielkie wzruszenia objawiają się w życiu inaczej niż na scenie, a
we wszystkich wykrzyknikach i łzach pisanych i granych, nie ma ani trochę prawdy. Helena była wzruszoną;
widziałem, jak zbladła. Kto wie, czy domyśliwszy się, kogo ma przed sobą, nie miała wątpliwości co do roli, jaką ja
odgrywam w tem wszystkiem? Otóż znowu niedorzeczne z mojej strony pytanie! Jużci, że miała taką wątpliwość, jużci
że nie wiedziała, czy ja wiem, lub nie wiem,
kogo jej przywiozłem! Pokocha ją tymczasem z pewnością, pokochać ją musi, to dziecko ma w sobie jakiś czar, który
przyciąga ku niemu wszystkie serca. Ja sam kocham ją od owegodnia, kiedyśmy ją przywieźli do miasta razem z
Karolem. Możnaby zapełnić cały rozdział jakiego sentymentalnego romansu tą moją miłością. Wszystko co miłość ma
w sobie egoistycznego i ca ma materjalnego, to u mnie odnosi się do Heleny, wszystko co jest niesamolubnego,
wznioślejszego w tem uczuciu odnosi się do jej córki. Jedna mi uzupełnia drugą. Jedna przyzwyczaiła się do mnie, a
druga patrzy na mnie jak na swego opiekuńczego ducha. Kiedy przyjechałem zabrać ją od Karola, i kiedy ją zapytałem,
czemu taka smutna i zapłakana, jej oczy z taką otuchą spoczęły na mnie, jak gdyby czerpała pociechę i nadzieję ze
współczucia, jakie jej okazałem. Biedniątko! Dla szesnastoletniego serduszka kwestje miłosne są kwestjami życia lub
śmierci. Poradzimy na zmartwienie, poradzimy, moja mała — muszę tylko przed objadem jeszcze pójść na plebanię i
związać tego Rolińskiego kontraktem do prowadzenia budowy tartaku, której kosztorys wypracować mu poleciłem —
obecność Helenki spłoszy go i uciekłby niezawodnie. Rzadki to charakter, nie powiem, jak na dzisiejsze, ale jak na
wszystkie czasy. Już tonawiasem powiedziawszy, być może, że dzisiejsze encyklopedyczne wykształcenie utrudnia
wyrabianie się charakterów, bo cechą każdego charakteru jest pewna jednostronność w zapatrywaniu się na świat, na
ludzi i na siebie samego, podczas gdy
encyklopedyczna nasza wiedza czyni nas skłonnymi do pozytywnej analizy i chroni nas od jednostronności.
Prawdopodobnie nawet, w miarę szerzenia się pozytywizmu, będziemy mieli coraz mniej artystów i poetów, a w życiu,
coraz mniej wybitnych charakterów. Ależ i w romantycznych wiekach, ubodzy rycerze i giermkowie wykradali córki
królów i książąt, a tu dziś chudy pachołek kocha się w pannie i ucieka od niej dowiedziawszy się, że jest posażną!
Takiemu radbym zostawił mój majątek, zrobi on z niego lepszy użytek, niż ja, bo uważając posag jako własność żony,
zechce stać własną pracą i przez nią wyrobić sobie stanowisko niezawisłe i szanowane. Gdybym był wziął posażną
żonę, byłbym także tak postępował, ponieważ zaś mam własny majątek, nie pracuję wcale. Mało nawet zajmuję się
sprawami publicznemi, bo jakoś z kochanymi moimi sąsiadami na żadnym kroku zgodzić się nie mogę. Godzi się tedy
to com winien ogółowi, a czego mu nie daję, wynagrodzić przynajmniej jednostkom, które na to zasługują..."
— To jest w istocie rzeczą nie do uwierzenia, rzekła w tej chwili p. Zamecka, przerywając swemu mężowi jego
pomyślany a nie wypowiedziany monolog — wyobraź sobie, że Zgorzelski jeszcze nie oświadczył się Wandzie! Zmiłuj
się i pomów z nim raz stanowczo, bo to już doprawdy nie wiem do czego podobne! Zajeżdża tu rankami, przesiaduje
do północy, jednem słowem...
— Masz słuszność, moja duszko, przyjechałem nawet z postanowieniem rozmówienia się z p. Alfredem. Oprócz tego,
co powiadasz, maro jeszcze i inne powody, dla których życzę sobie, ażeby przestał bywać u nas tak często.
— Masz... inne powody? Czy można wiedzieć, jakie? Pani Zamecka rzuciła to zapytanie od niechcenia, poprawiając
"trenę" swojej sukni i odwracając się w tym celu od męża. Serce jej biło gwałtownie, i oczekiwała odpowiedzi, jak się
w pojedynku oczekuje strzału przeciwnika. Strzał nie padł.
— Są to powody bardzo niesmacznej, a bardzo przy tem pociesznej natury. Zgorzelski po jakiejś birbantce spotkał na
ulicy córki Karola, wracające z kościoła wraz z Helenką, i zaczął z niemi rozmowę, wziąwszy je prawdopodobnie za
jakie gryzetki. Dziewczęta uciekły i poskarżyły się ojcu, a ponieważ p. Alfred był później tak bezczelnym, że zrobił
wizytę Skryptowiczom, więc Karol wziął się do kija i zmusił naszego rycerza do odwrotu przez okno.
— Czy nie powtarzałam zawsze, że jest to człowiek nikczemny? Biedna Wandzia, gdy się dowie o tem, że jej
ubóstwiany biega za gryzetkami...
— Mniejsza o to, że biega za gryzetkarni, mógł podochocić sobie i nie wiedzieć, co robi. To gorsza, że naraża się na
wyrzucenie przez okno, i że faktycznie był wyrzuconym, a już najgorsza, że miał czoło przed chwilą spojrzeć w oczy
Helence i przypomnieć jej, iż miał "zaszczyt" przed
stawić się jej u państwa Karolów. Przyznam ci się moja duszko, że miałem i mam ochotę postąpić z nim tak, jak Karol,
i wzbogacić jego wspomnienia jeszcze jednym "zaszczytem."
— Zrób to, drogi Tadeuszu, zrób, tylko pozwól, niech pójdę i zabiorę panny do ogrodu ! Ta nieszczęśliwa Wandeczka
nie przeżyłaby tego ciosu. Nie uwierzysz, jak jest w nim zaślepioną. Jestem pewną, że choć jej ta nasza wychowanka
opowie wszystko, co się stało, nie zmniejszy to bynajmniej jej uwielbienia dla Zgorzelskiego.
Pani Zamecka musiała zachęcić pannę Wandę do czytania romansów pani Sand, skoro tak śmiało stawiała podobne
twierdzenie. Zastanowiło ono pana Tadeusza.
— Tak sądzisz? odparł. Ha, być może. Ale w takim razie... nie radbym rozmawiać się ze Zgorzelskim, czuję bowiem,
że nie rozmówilibyśmy się grzecznie. Zirytowała mię jego bezczelność. Wiesz co, moja duszko, zastanów się najpierw,
czy nie lepiejby było, gdybyś opowiedziała Wandzi, co się stało, a gdyby jej to nie odjęło ochoty oddania ręki p.
Alfredowi, wyręcz mnie i rozmów się z nim sama.
— Cóż ja mu powiem?
— Co? Poczekaj. Nie wiesz przypadkiem, w jakich to interesach on jeździł do miasta? Wszak mówiłaś mi niedawno,
że interesa te miały związek z jego staraniem się o rękę Wandy.
— Coś mi tam plótł o tem, ale ty wiesz, że ja mu nigdy nie wierzę. Mówił o jakiejś pożyczce, którą ma otrzymać na
Kruchówkę z kasy
oszczędności, i to gotówką. Za tę gotówkę miał — oczywiście, gdyby jej nie przegrał w maczka — kupić papiery i
temi papierami spłacić bank, a wszystko to razem miało zmniejszyć ciężary na Kruchówce, i tam dalej.
— Czy nie przypominasz sobie dokładnie, ile jest tych ciężarów?
— A dajże mi pokój, jakkolwiek nie wiele mam do czynienia, to przecież zawsze mogę sobie znaleść coś
zabawniejszego, niż nosić w głowie ekstrakt tabularny — Kruchówki.
— Masz rację, moja duszko, — odparł p. Tadeusz śmiejąc się. — Otóż, jeżeli się nie mylę, dług bankowy wynosi
dwadzieścia tysiacy, i po części już jest spłacony. Nadzieja pożyczki w kasie oszczędności jest zawodną, o czem
Zgorzelski przekonał już się niezawodnie. Dlatego też powiedz mu, że ponieważ Wandzia tak długo bawi w naszym
domu, iż uważamy ją za należącą do naszej rodziny, przeznaczyliśmy dla niej oprócz wyprawy, dwadzieścia tysięcy
posagu. Podług obecnego kursu listów zastawnych, piętnaście tysięcy wystarczy na spłacenie banku, a pięć tysięcy
będzie p. Alfred mógł włożyć w gospodarstwo, co na trzystu morgach jest dostatecznem, zwłaszcza gdy nie będzie
potrzebował płacić rat bankowych. Powiedz mu to wszystko, moja duszko, i zażądaj, aby się wyraźnie oświadczył o
Wandzię, zwłaszcza, że jako jej przyjaciółka, wiesz dokładnie, jakie stosunki ich łączą. Dopiero gdyby nie przyjął tej
racjonalnej i jak sądzę, korzystnej pro
pozycji, to ja się z nim rozmówię. Czy spamiętasz, co powiedziałem ?
— Mam nadzieję, że spamiętam, ale przyznam ci się, że nie mam najmniejszej ochoty konferowania z p. Zgorzelskim.
Ten cżłowiek irytuje mię swojemi kłamstwami do najwyższego stopnia.
— Nic to nie zaszkodzi, moja duszko, że cię trochę irytuje, przedstawisz mu sprawę z tem większą energją, podczas
gdy ja, jeżelibym się zirytował, mógłbym tej energji rozwinąć więcej, niżby to było pożądanem dla szczęścia i spokoju
Wandy.
— Ach prawda, ta biedna Wandzia!
— Więc podejmujesz się tej dyplomatycznej misji, moja duszko ?
— Cóż robić, muszę.
— To wybornie. Ja tymczasem pójdę na probostwo, bo mam interes do ks. Chyżyckiego, a raczej do drugiego z
naszych zakochanych. Boję się, aby nie uciekł, gdy zobaczy Helenkę.
— Jakże go zatrzymasz?
— Wezmę od niego zobowiązanie pisemne, że mi postawi tartak parowy. Myśl nie zła, nie prawdaż? Żadnemu
idealiście coś podobnego nie przyszłoby do głowy !
— W istocie, tartak parowy, to rzecz bardzo pozytywna.
P. Tadeusz wziął kapelusz i laskę, i poszedł na plebanję, a pani Helena wróciwszy do salonu, oświadczyła uroczyście,
rzucając znaczące spojrzenie na Wandzię, p. Zgorzelskiemu, że ma z nim parę słów do pomówienia z polecenia
swojego
męża, i że go prosi do swego buduaru. Obydwie panienki skorzystały z półgodzinnej nieobecności osób starszych,
która teraz nastąpiła, ażeby zawrzeć dozgonną przyjaźń i wyspowiadać się sobie nawzajem ze swoich uczuć, cierpień i
nadziei. Helenka była atoli mniej wylaną, a dowiedziąwszy się, jak mocno Wandzia zajmowała się p. Alfredem, nie
wspomniała wcale o przebiegu jego wizyty u pp. Skryptowiczów.
Ażeby nie przeszkadzać panom w ich zwierzeniach się wzajemnych, ani też pani Zameckiej w delikatnej misji, której
się podjęła, zrobimy tak jak pan Tadeusz, udamy się na plebanię.
Pan Zamecki posiadał rozległe lasy, obfitujące w budulec, i od dłuższego czasu zamierzał stawiać tartak parowy, w
celu powiększenia intraty ze swoich majątków. Zamiar ten nacechowany materjalistyczną dążnością wieku dojrzał już
był o tyle, że p. Zamecki nie tylko był w posiadaniu planów i kosztorysów, które sam przejrzał, sprawdził i poprawił,
nietylko wyznaczył był miejsce na budowę, ale już nawet maszyny zamówione były w fabryce, gdy nagle nienasycona
zapewne chęć zysku podyktowała zwolennikowi pozytywizmu myśl oddania wszystkich papierów, rysunków i
rachunków p. Wacławowi Rolińskiemu, z prośbą, ażeby to wszystko przejrzał, zbadał, i poczynił swoje uwagi. Dzięki
temu pochlebnemu zleceniu, Wacław pozbył się niemiłego uczucia, że przyjechał na wieś próżnować; uczucia, które go
trapiło na równi prawie z ową boleścią serdeczną, znaną już czytelnikom tej powieści. Przez
czas pobytu p. Zameckiego w mieście, wertował on zawzięcie papiery, które mu poruczono. Nieraz zimny pot
występował mu na czoło, gdy z rachunku wynikało, że procenta od wkładu w tartak, doliczone do kosztów utrzymania
go w ruchu, wyniosą o wiele więcej, niźli zysk otrzymany z różnicy między wartością surowego materjału, a ceną
uzyskanych za pomocą pary wyrobów. Wówczas nieszczęśliwy teoretyk odkładał pióro, lub ołówek, i w tej samej
chwili wzrok jego padał na paczkę drewnianą, ukrytą w kącie, i serce ściskało mu się gwałtownie. Wstawał — oglądał
się, czy nie ma kogo w pobliżu, odejmował denko od paczki i trzymając je w ręku, przypatrywał się ukrytemu w tym
prozaicznym schowku skarbowi. Skarb składał się z ramy, ze szkła, i z kontrabandu fotograficznego, odkrytego przez
p. Skryptowicza, jakoteż z rysunku niewprawną ręką uczennicy skreślonego, którego historję także już znamy. Wacław
dumał w tej pozycji, dumał wiecznie jednę i tę samą tęskną dumkę, jak przystało smętnemu Ukraińcowi. Potem
przypominał sobie, co pani Zamecka mówiła o ludziach, którzy zubożeli, a zachowali jakiś mały zabytek z lepszych
czasów, i wydobywają go niekiedy z ukrycia, by żyć wspomnieniami, które on wywołuje... Wtem dawał się słyszeć
jakiś ruch na plebanji, Wacław zamykał troskliwie paczkę i wracał do stolika, usiłując myśleć o rachunkach p.
Zameckiego a myśląc o tem, że jego żona zdaje się być nader rozumną kobietą, i kobietą z sercem. Z rachunku
wypadało, że koszta tartaku
byłyby niczem, gdyby w nim można przerabiać na tarcice, na parkiety i na futryny przynajmniej połowę tego drzewa,
które rośnie w Karpatach — a z rozmyślań wypadało, że pani Zamecka musi coś wiedzieć o strapieniach naszego
bohatera, bo zrobiła była parę zbyt wyraźnych alluzyj. Zapewne Skryptowicz napisał jej coś, albo powiedział. Jeżeli ta
kobieta ma serce, nie powinnaby żartować z uczuć chudego pachołka. Kto wie, może i nie żartowała? Wszak
natychmiast przerwała rozmowę, gdy spostrzegła, że dotknęła go boleśnie. I Skryptowicz także wydaje się lepszym
człowiekiem w gruncie, niżliby na oko sądzić można. Wszak mówił tak szczerze, gdy wspominał o tem, że jego córki i
Helenka zasmucone były nagłym wyjazdem pana Wacława, i że go kazały pozdrowić! Kto wie? Ale... tfu! precz z
takiemi myślami. Co innego, gdyby panna Grodecka była ubogą dziewczyną. Wówczas, Wacław przystąpiłby do niej
śmiało, i prosiłby ją o trochę serca w zamian za swoje całe. Ale tak jak rzeczy stoją, nie uwierzyłaby mu, że ią kocha.
Mogłaby go wyśmiać, wszyscy wyśmialiby go, bez wątpienia, i mieliby słuszność. Teraz — bodaj czy nie litują się nad
nim tylko, tą pańską, uśmiechniętą litością, taką nieznośną!...... Maszyna o sile
trzydziestu koni spotrzebuje dziennie paliwa.... Nie, nie podobna zebrać myśli, przejdźmy się trochę...
Tak było zaraz pierwszego dnia, gdy p. Tadeusz z p. Karolem pojechali do miasta, a pani Zamecka, ażeby nie mitrężyć
Dubyny, który zro
bił był cztery mile konno, sama jedna wyjechała na spacer na swojej Zulejce. Wacław spotkał ją, gdy wracała. Widział
ją zdaleka, gdy wyjeżdżała z lasu. Towarzyszył jej p. Zgorzelski na swoim sławnym kasztanku, tak słynnym ze skoków
przez rowy i płoty. Jechali jakiś czas razem, a następnie p. Alfred podał coś pani Zameckiej, zwrócił konia i puścił się
czwałem w stronę, z której przyjechali. Zapewne zgubił coś w lesie, może szpirut, i znalazłszy go, miał wrócić, ba
odjeżdżając, nie uchylił nawet kapelusza, nie zrobił żadnego giestu, któryby oznaczać mógł pożegnanie. Pani Zamecka
tymczasem pędem zbliżała się do zamku. W ręku miała jakiś papier, złożony w większym formacie, niż zwykle listy
albo papiery prywatne. Pomimo gorąca i szybkiego ruchu konia, była dziwnie bladą. Wacław podniósł rękę do
kapelusza, ażeby jej się ukłonić. W tej chwili osadziła Zulejkę i uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Bardzo to niegrzecznie z pańskiej strony, panie Roliński, że pana chyba można spotkać w polu, na samotnej
przechadzce. Widzisz pan, musiałam wyjechać sama, bo nie miałam towarzystwa.
— Sądziłem... że p. Zgorzelski towarzyszył pani.
— A, p. Zgorzelski! Spotkałam go w lesie, koło karczemki, wracał z wizyty u państwa Rozumowskich i towarzyszył
mi kawałek drogi, ale jak pan widzisz, wrócił do Kruchówki, bo jeszcze
dziś wieczór odjeżdża do miasta. Obiecał wstąpić na herbatę do Rymiszowa.
Ani tartak parowy p. Zameckiego, ani panna Helena Grodecka nie przeszkodziły Wacławowi zrobić uwagi, że jak na
wizytę u państwa hrabstwa Rozumowskich, p. Alfred wybrał się w sposób dość niezwykły. Wacław spostrzegł był
między innemi dokładnie, że p. Alfred miał na sobie strój myśliwski z wysokiemi butami, i wiedział przytem, że nie
łączyła go z domem hrabstwa zażyłość, któraby usprawiedliwiała takie sansfagon kawalerskie. Wacław pamiętał
oprócz tego, że odjeżdżając Zgorzelski, nie ukłonił się p. Zameckiej, a przed odjazdem wręczył jej ten papier, który
miała w ręku. Wszystko to razem zastanowiło nieco naszego młodego człowieka, ale pomyślał sobie, że go to nic nie
obchodzi, a zresztą, pani Zamecka przerwała jego refleksje, których, ma się rozumieć, nie czynił głośno.
— Niechno pan potrzyma trochę Zulejkę, zsiądę, bo gorąco jest nieznośne. Poznasz pan zaraz jeszcze jednę cnotę tego
poczciwego stworzenia — pójdzie za mną spokojnie, jak pies, i stanie kiedy jej każę.
Wacław pomógł pani Helenie zsiąść, uwiązać cugle do siodła, i podsunąć strzemię na puślisku, poczem Zulejka
puszczona wolno, w istocie szła krok w krok za swoją panią, usprawiedliwiając położone w niej zaufanie. Wacławowi
nie wypadało nic innego, jak tylko towarzyszyć pani Zameckiej w jej powrocie do zamku, i z nader melancholiczną
miną przystąpił do tego aktu
grzeczności. Rozmowa wszczęła się z natury rzeczy o nudach wiejskich, które pani Zaniecka znajdowała okropnemi,
po wyjeździe męża.
— Wyobraź pan sobie, jedynem mojem towarzystwem jest zakochana panna. Czy pan uważałeś, że nie ma nic
nudniejszego nad ludzi zakochanych?... Jakże?
Wacław namyślał się, czy ma brać to zapytanie jako przytyk do siebie, czy jako rzecz powiedzianą "akademicznie?"
Wypadało wszakże odpowiedzieć, i odpowiedział:
— Nie pani, nie uważałem tego.
— Widocznie, nie miałeś pan sposobności uważać. A własne swoje towarzystwo, gdy się jest zakochanym, jak się
panu podoba?
Tym razem, zamiast odpowiedzi, młodzian nasz potrafił tylko zarumienić się po uszy. Na uniewinnienie jego
przytaczam, że miał lat zaledwie dwadzieścia kilka, że w szkołach więcej pracował, niż się bawił, i że z drugiej strony,
nawet do najbardziej "akademicznej" rozmowy o miłości, prowadzonej w alei lipowej z piękną kobietą, bez innych
świadków, oprócz Zulejki, potrzebaby raczej jednego z tych młodych lub starych kawalerów, jakich próżniactwo
wychowuje w szkole świata, i jednej z tych głów, w których nie ma nic oprócz reminiscencyj z "Wielkiej księżnej
Gerolstein" i "Pięknej Heleny, " nie zaś wychowanka ks. Chyżyckiego. Wacław zarumienił się, bo nie był dość
wprawnym w szermierce, na której polegają konwersacje tego rodzaju, a nie dość znowu naiwnym, by nie czuł braku
tej
wprawy. W zakłopotaniu, gdy p. Zamecka wpatrywała się w niego ciekawie, na pół bawiąc się jego miną, a na pół niby
z jakimś życzliwym, macierzyńskim wyrazem twarzy, bohater nasz postanowił wyrąbać się krzyżową sztuką, i
wygłosił następujący, już dla swojej nowości pomnikowy frazes:
— Gdy się jest zakochanym, jest się... jest się — nieszczęśliwym!
— Nieszczęśliwym! zawtórowała pani Helena tak miękko, że w głosie jej nie było ani trochę tego śmiechu, którym —
wszak wolno użyć śmiałej nieco przenośni, jeżeli kto nie ma na sumieniu ani jednego wiersza, umieszczonego w
Prądzie Literackim? — tego śmiechu więc, którym parsknęła w duszy. — Nieszczęśliwym! rzekła, i stanąwszy, wzięła
Wacława za rękę, podczas gdy Zulejka stanęła także, i wsunęła swoją głowę między rozmawiających, jak gdyby ich
podsłuchać chciała. — Pan czujesz się nieszczęśliwym, panie.... Wacławie?
Było to najcienistsze miejsce w całej alei, a pani Zamecka nawet w dobrem oświetleniu była łudząco podobną do
panny Grodeckiej, mimo całej różnicy wieku. Wacław znalazł się jakby pod wpływem jakiej halucynacji; — ten
łagodny głos, te czarny oczy, te rysy twarzy znajome i obóstwiane, wewnętrzne jego wzruszenie nakoniec, wszystko to
złożyło się na taką chwilę złotego widzenia, jaką się miewa chyba we śnie i jakąby się później nadaremnie przyzwać,
odtworzyć chciało. Dosyć, że omal nie padł na kolana, omal nie przecisnął do serca ręki, która jego
dłoń w uścisku trzymała. Na szczęście, Zulejka zbliżyła w tym momencie swoje nozdrze do tej ręki, bo
przyzwyczajoną była otrzymywać z niej cukier. Wacław ocknął się i zarumienił się po raz drugi.
— Nie powinno się być nieszczęśliwym, — mówiła pani Helena, — gdy się jest tak młodym i gdy się posiada
wszystkie warunki, potrzebne do szczęścia. Pan bierzesz miłość ze strony tragicznej, ponurej, a tymczasem, jest to
uczucie, które powinno być tylko roskoszą i weselem. Nie należy skazywać się na męczarnie dobrowolne, i zamykać
się w sobie, jak w pustelni, jeżeli się ma otwarty świat przed sobą. To moje zdanie, panie... Wacławie, ale może ja
jestem kobietą nie zastanawiającą się głębiej, światową. Słuchajże pan, co mówi poeta:
"A wierzchem życia, pluśniem wesoło!" Wacław słuchał tego wykładu praktycznej filozofji, w wielkiem roztargnieniu,
podczas gdy pani Helena puściła była jego rękę i gdy oboje zbliżali się do bramy zamkowej. Nie odpowiadał ani słowa,
i nie mógł zebrać myśli. Panna Wanda wyszła naprzeciw nich, i bohater nasz pożegnał się, przyrzekłszy poprzednio na
uprzejme zaproszenie pani Zameckiej, przyjść na herbatę do zamku. Gdy wrócił na probostwo i znalazł się w swoim
pokoju, począł rozmyślać nad tem spotkaniem, przypominał sobie wszystkie szczegóły rozmowy i zakonkludował
półgłosem:
— Czego ona chce odemnie ?
Wieczorem, wskutek zaproszenia pani Zameckiej, Wacław był na herbacie, na którą przybył także i p. Zgorzelski, w
pilnym interesie wracający do miasta, chociaż zaledwie rano ztamtąd powrócił. Młodszy nasz bohater był jak zwykle,
małomownym i roztargnionym, starszy natomiast błyszczał tym razem niezwykłą werwą, a panna Wanda oczu z niego
nie spuszczała. Wyłączne to jej zajmowanie się p. Alfredem było tak uderzającem, że Wacław mimo roztargnienia
swojego zrozumiał, dlaczego pani Zamecka miała w twarzy jakiś uśmiech dobrodusznie złośliwy, i dlaczego trąciła go
raz lekko ręką w sposób znaczący. Zdarzyło się nakoniec, że Wandzia musiała wyjść do kredensu, wydać jakieś
polecenie służbie. Wówczas pani Helena pół żartem, a pół serjo zwróciła się do p. Alfreda.
— Ależ, panie Zgorzelski, potrzeba nie mieć Boga w sercu, aby tak bałamucić biedną dziewczynę!
— Nie mieć czego w sercu, proszę pani?
— Namyśl się pan, czego, a tymczasem przyniosę panu rachunek ze składki na szpital w Korytnicy, który mi pan dałeś
dziś rano. Już go przejrzałam i podpisałam.
A, więc to był rachunek ze składki ten papier, który p. Alfred doręczył pani Zameckiej, gdy się z nią rozstawał,
wyjechawszy z lasu! — pomyślał Wacław, dziwiąc się teraz, jak go mógł na razie zastanowić szczegół tak zwykły i
naturalny. Co do mnie, dziwi mię raczej nadzwyczajne podobieństwo, zachodzące między tym rachun
kiem, a pewnym konsensem tabularnym, który p. Alfred przywiózł był z miasta, i który wyszedł był z pod pióra p.
Gomułowicza. Albo też, ściśle rzecz wziąwszy, podobieństwo to nie dziwi mię wcale.
— Nie mieć Boga w sercu! powtórzył p. Alfred po odejściu pani Zameckiej. Przyznasz pan, panie Roliński, że kobiety
są czasem nudne z temi swojemi religijnemi frazesami.
— Nie lubię frazesów, odparł Wacław, ale nie lubiłbym także kobiety bez religji.
— A panią Helenę, jak pan znajdujesz? No, nie taj się pan, uważałem, że zrobiła na panu pewne wrażenie.
— Panie...
— No, no, wolne żarty. Swoją drogą atoli nie da się zaprzeczyć, że udało się panu pozyskać w wysokim stopniu
względy pani Zameckiej. Wyraża się o panu tak pochlebnie, że bałbym się o pana, gdybym nie wiedział, że pani
Helena ma "Boga w sercu." Chachacha! Boga w sercu!
— Czy pan nie wierzysz w Boga? zapytał zimno Wacław, trochę zniecierpliwiony poufałym tonem, jaki przybrał był p.
Alfred.
— Wierzę tylko w jednego Boga, a tym jest honor, panie Roliński. Honor jest moją wiarą, której odebrać sobie nie dam
inaczej, jak tylko wraz z życiem.
Był to piękny sentyment, powiedziany tonem tak przekonywającym, że Wacław zmiękł i powziął o p. Alfredzie
przekonanie, iż jest to człowiek
światowy, lekkomyślny, ale z gruntu uczciwy. Zapytał więc spokojnie:
— Dla czegoż pan zdajesz się powątpiewać, by p. Zamecka miała "Boga w sercu?" Być może, iż państwo jesteście
oboje jednej wiary.
— Ale innego wyznania. Kobiety, mój panie, obchodzą się bardzo cavalierement ze swoim Bogiem. Jest on zawsze
takim, jakim, go mieć chcą — czasem widzi wszystko i jest okropnie surowym, a czasem patrzy przez palce, osobliwie
gdy mu jako miejsce pobytu wyznaczą serce. Ten "Bóg w sercu" bywa bardzo pobłażliwym; przypuszczam, że Bóg
pani Zameckiej może być także takim — więcej niż przypuszczam, sądzę, domyślam się, ledwie nie wiem. Skorzystaj
pan z nudów na wsi, i staraj się pan zbadać naturę tego Boga.
Powrót panny Wandy przerwał dalszą rozmowę, i dał Wacławowi czas do zrobienia drugiej tego dnia refleksji, która
tym razem brzmiała:
— Czego oni chcą odemnie?
Nie długo wszakże zastanawiał się nad tem pytaniem. Wróciwszy na plebanję, zastał tam kosztorys tartaku p.
Zameckiego, portret i rysunek Helenki, i dumkę, którą dumał zwykle, zawsze jednę i tę samą. Dla stojącego na uboczu
byłoby rzeczą jasną, że w tym wypadku wielki talent strategiczny i znakomita wprawa taktyczna rozbiły się o opór
bierny i nieświadomy siebie, ale niezłomny. Nie jeden byłby już marzył słodko o zwycięztwie niechcąc odniesionem,
byłby tonął w roskoszy, jaką sprawia zadowolona miłość
własna, i byłby wpadł w zasadzkę. Wacław marzył o czem innem, tonął w innych myślach, i dla lego też ledwie
nawiasem zadał sobie pytanie, czego chcą od niego — poczem wrócił ciałem do swojego kosztorysu, a duszą do
swoich dumań.
Zastał go w ich towarzystwie p. Tadeusz, gdy wyprawiwszy żonę w misji do p. Alfreda, zawitał na probostwo.
Przyszły właściciel tartaku parowego miał jakąś niezmiernie zdradziecką i wyrafinowaną minę, gdy pytał o swój
kosztorys i o plany. Słuchał z wielką uwagą spostrzeżeń, jakich mu w tej mierze udzielił Wacław, i oświadczył
uroczyście, że radby z nich korzystać, w którym też celu proponuje p. Rolińskiemu kierownictwo robót. Wacław
zaledwie wierzył swoim uszom, tak świetną była ta propozycja dla młodego człowieka, rozpoczynającego karjerę.
Czując się wszelako na siłach, iż sprosta temu zadaniu, przyjął z podziękowaniem, i z ochotą podpisał układ, na prędce
przez p. Zameckiego skreślony. Układ ten różnił się od innych tego rodzaju tem że podczas gdy p. Zamecki w razie
niedotrzymania umowy ze swojej strony zapłacić miał znaczną sumę, p. Roliński obowiązywał się tylko słowem
honoru, iż stawiać będzie tartak, póki go, nie postawi. Nie robiono nawet drugiego odpisu, oryginał został w ręku
Wacława.
— Ja mam pańskie słowo, to mi wystarcza. Gdybyś go pan nie dotrzymał, na nicby mi się nie przydał dokument. A
teraz ponieważ pani Zamecka na cześć mojego powrotu daje objad, ponieważ posłałem już konie po dr. Chimerskiego
do Korytnicy, i ponieważ ksiądz Chyżycki nie może się wymówić od udziału w tej uroczystości klubowej, więc chciej
pan także należeć do naszego towarzystwa. Pokażę panu ciekawy a śliczniutki aparat, który przywiozłem z miasta, a
który pana szczególnie zainteresuje, jako młodego technika.
— Aparat? Jakiego rodzaju?
— Tak, aparat. Aparat elektromedyczny, służący do przyspieszania pulsu. Co mówiąc, p. Tadeusz mrugnął nieznacznie
do ks. Chyżyckiego, a ks. Chyżycki zażył tabaki, i poczęstował nią p. Zameckiego, co zwykł był czynić, ile razy był
zadowolonym z kogo. A ponieważ ksiądz proboszcz nie był wymagającym, więc tylko jeden ksiądz jezuita
Kriechewitz, gdy raz dostał kataru, musiał go aż sam prosić o szczyptę tabaki.
Dr. Chimerski przybył już był, i znajdował się z damami w salonie wychodzącym na werandę. Salon ten odnaczał się
pożądanym w lecie chłodem i półcieniem, ale p. Tadeusz miał wzrok doskonały i nie przeoczył żadnego szczegółu,
który go zajmował. Warto było widzieć, jak stał z rozpromienioną twarzą, i trącał proboszcza łokciem, kiedy po
wejściu panów do pokoju, Helenka na wpół podniosła się z miejsca, i usiadła napowrót, cała oblana szkarłatem,
podczas gdy Wacław miał minę nie technika, który ukończył studja z odszczególnieniem, ale technika, któremu
właśnie profesor Żmurko dowodzi jak na dłoni, że nie ma najmniejszego wyobrażenia o wyższej analizie, i że powinien
zgłębić lepiej tajniki rachunku
różniczkowego i całkowego. Wacław zrobił nawet ruch, jak gdyby chciał zastosować się do tego fatalnego położenia, i
odejść w największej konfuzji, ale nie uczynił tego, i tylko skłonił się jak najzimniej i jak najsztywniej mógł.
Przedstawiono Helence proboszcza, a po nim przyszła kolej na jego wychowanka.
— Ja znam pana Wacława, odpowiedziała szybko, i zapomniała dodać: Rolińskiego. Kiedy sobie przypomniała, było
już za późno.
— Ja... mam przyjemność... znać pannę Grodecką, potwierdził Wacław tonem, któregoby sobie od niego mógł był
pożyczyć notarjusz, dyktujący legalizację jakiego aktu. Jedyną różnicą byłoby, że notarjuszom nie zwykły łzy kręcić
się w oczach przy takich sposobnościach, i że nie kąsają się w usta, ażeby stać się panami siebie samych.
Naraz, Helenka wstała z miejsca, przeszła szybko przez pokój, i przystąpiwszy do Wacława, podała mu rękę. Ani się
spostrzegł, kiedy tę rękę podniósł do ust i pocałował.
— Tak dawno... wygłosił sentencjonalnie, i byłby zapewne dodał: nie miałem przyjemności, gdyby mu nie brakło tchu.
— Ach, bardzo dawno, była cicha odpowiedź podczas gdy dr. Chimerski rozprawiał tak głośno od początku tej sceny, i
wprawiał panią Zameckę w tak spazmatyczny śmiech swojemi ulubionemi paradoksami, że kto nie chciał, nie
potrzebował uważać na rozmowę młodych ludzi.
— Dziewczyna rezolutniejsza od niego, szepnął p. Tadeusz proboszczowi.
— Ha, sancta simplicitas! odparł ksiądz, podając kolatorowi tabakierkę.
— Sancta, księże, sancta! powtarzał p. Zamecki, i gdyby pani Helena chciała była pojąć jeszcze lepiej niż przy
pierwszym swoim wjeździe do Rymiszowa, co znaczy "dobry człowiek, " powinnaby była przypatrzyć się
zadowoleniu, jakie się malowało w twarzy jej rnęża z powodu tego nic nie znaczącego wypadku. Bo cóż to znaczy, że
szczęście uśmiecha się młodym ludziom, którzy nas właściwie nic nie obchodzą? Nie jestże to fraszką, że serce
dziecinne na pierwszym wstępie w świat nie spotka się z goryczą zawodu, z tęsknotą nieziszczonej nadziei, z agonją
żalu? Jeżeli jakiś młody technik kocha się w jakiej młodej dziewczynie, znalezionej na wsi, to można nie mieć nic
przeciw temu, mais pour en faire une affaire d'etat, potrzeba chyba czuć wielką próżnię w własnem sercu, nie mieć
własnych ideałów, nie ogarniać ich tą miłością, "której wewnętrzna pobudka większą jest od jej przedmiotu." I
potrzeba być dobrym, nieznośnie dobrym człowiekiem, takim prozaicznie dobrym, jak p. Tadeusz, biorącym wszystko
tak jak ono jest, widzącym ujemne strony i przyjmującym je równie chętnie, jak dobre, nie szukającym doskonałości i
nie tworzącym jej z własnych urojeń, wbrew lepszej rzeczywistej świadomości. Faktem jest wszelako, i fakt ten
powtarzam raz jeszcze gołosłownie, że p. Tadeusz Zamecki dawno nie doznał był tak
wielkiej radości jak teraz, kiedy mu się udało sprowadzić podstępem do jednego salonu dwoje kochanków,
rozdzielonych właściwie tylko przywidzeniem i uporem z jednej strony. Na całej kuli ziemskiej, oprócz Helenki i
Wacława, który był szczęśliwym mimo swej woli, nie było ludzi tak uszczęśliwionych tem spotkaniem, jak p. Tadeusz
i ks. Chyżycki, chociaż ksiądz myślał już więcej tylko o szczęściu swojego wychowanka. Rodzina p. Skryptowicza
byłaby także bardzo uradowaną, gdyby była obecną tej scenie, a nakoniec i p. Karol byłby może uczuł pewną
satysfakcję, ale z zasady unikając "emocji," byłby się zapewne salwował jakim humorystycznym konceptem.
Co się tyczy mojego opowiadania, salwuje się ono hasłem danem do objadu, które jest autorowi bardzo na rękę,
zważywszy, iż szczęście kochanków nawet na papierze nie może trwać bardzo długo, i że czekają nas wypadki mniej
może radosnej i niewinnej natury.
ROZDZIAŁ IV.
Zdaliśmy sprawę z misji, którą wziął był na siebie p. Tadeusz Zamecki, i której celem było zbliżenie dwojga
zakochanych młodych ludzi, rozdzielonych niedyplomatyczną interwencją p. Skryptowicza. Misja ta, jak widzieliśmy,
poszła gładko, i jeden z dwóch młodych bohaterów naszych widział się nagle przykutym do miejsca pobytu
ubóstwianej przez się istoty, nietylko siłą swojego uczucia, ale nawet formalnie podpisanym kontraktem. Który z tych
węzłów był silniejszym, lub czy obydwa były równie silnemi, to na razie zostawić musimy domyślności szanownego
czytelnika, i jego znajomości świata i ludzi, tymczasem zaś zajmiemy się losem drugiej pary, także jeszcze młodej i
także interesujęcej, a pod względem chronologicznym mającej o ośm lat dawniejsze prawa do naszej uwagi i sympatji.
Gdyśmy zapoznali z sobą i skojarzyli szczęśliwie w nierozerwalne stadło małżeńskie pana Tadeusza Zameckiego i
pannę Helenę Podwalską, różnica wieku między panem młodym a panną młodą wynosiła lat dwanaście, i były
wówczas
glosy, jakoby letnia panna wychodząc za mąż za letniego wdowca, wybrała sobie "starego męża. " Pan Alfred
Zgorzelski starszym był o trzy lata od pani Zameckiej, a panna Wanda Cichocka młodszą była od niej o lat ośm, w tej
chwili więc, o której traktuje obecny rozdział naszej powieści, pod względem dat tak ścisłej, pan Alfred liczył lat , a
panna Wanda była w tym samym wieku, w którym wyszła za mąż panna Podwalska. Pomimo to nietylko nikomu nigdy
nie mogło przyjść do głowy, by p. Alfred był za starym na męża dla panny Wandy, ale przeciwnie tak zwany "świat"
zapytany o swoje zadanie byłby powiedział, na wypadek ogłoszenia zapowiedzi w kościółku Rymiszowskim, że pan
Alfred żeni się ze starą panną. Było to winą jednej, a zasługą drugiej strony. Panna Wanda byłaby wprawdzie raczej
poniosła śmierć męczeńską, nimby była przyznała, iż wobec każdego pod słońcem kodeksu cywilnego przysługuje jej
od kilku już lat bezwarunkowe prawo rozporządzania swoją osobą i majątkiem. Na szczęście atoli i na nieszczęście, lak
ciężka próba byłaby w tym wypadku była zbyteczną. Na szczęście mówimy, ponieważ każda panienka od lat tu do ciu,
a nawet i później, ma zawsze mamę, ciocię, tatę, wuja, lub kogoś podobnego, na kogo może złożyć obowiązek
dopełnienia formalności, inaugurowanej rumieńcem, skromnem spuszczeniem oczu, i słowami: "Panie... ja nie wiem...
jeżeli mama (ciocia, wujańcia, tato itp.) pozwoli, to... ja... ja..." — reszta daje się do zrozumienia. Panna Wanda
miała ciocię, panie Trzecieszczakiewiczowę, do której mogła odesłać pana Alfreda po zezwolenie — miała ją, jak
powiadam, na szczęście. Na nieszczęście zaś, w dwudziestem ósmem lecie życia, panna Wanda w miłych zresztą i
nieszpetnych rysach swojej twarzy, miała już wyraz tego o co pyta notarjusz przy podpisaniu kontraktu, jeżeli
własnowolność jego klijenta wydaje mu się podejrzaną. Jednem słowem, nie wydawała się ani o rok młodszą, niż była
w istocie, a przytem nie była nigdy imponującą pięknością. Była to owszem zaledwie osóbka, o jakiej mówią
popularnie, że jest "niczego." Co gorsza, wyszedłszy z pod opiekuńczych skrzydeł pani Trzecieszczakiewiczowej,
zapomniała była wpojonych w nią mozolnie elementów sztuki podobania się całemu światu. Umiała jeszcze tylko ze
spojrzeń, półsłówek, — i o słodyczy! — czasem z całych słów pana Alfreda domyślać lub dowiadywać się, w czem iej
"do twarzy," i w jaki sposób mogła "prezentować się" najkorzystniej. Ponieważ zaś, o ile nam wiadomo, p. Alfred
nader rzadko zadawał sobie pracę mówienia tego co myślał, więc informacje panny Wandy w tej mierze bywały do
tego stopnia mylnemi, że pani Zamecka nieraz w obecności trzecich osób strofowała go, jakoby rozmyślnie "robił
cudaka z biednej Wandzi," a nieraz też, gdy była sama z sobą lub ze swoim ideałem, śmiała się do łez "z głupiej
dziewczyny, w którą ten maurais sujet, Alfred, wmówi, co mu się podoba." Rezultatem zaś tego wszystkiego było, że
panna Wanda mogła być zjawiskiem uj
mującem i powabnem chyba dla kogo takiego, ktoby był myślał to, co jej mówił p. Alfred, ale — takiego nikogo nie
było na świecie.
P. Zgorzelskiego znamy dobrze z powierzchowności i innych zalet różnego rodzaju. Bylibyśmy niesprawiedliwymi,
gdybyśmy nie przyznali, że szkoda go było dla panny Wandy. Tak świetny kawaler, poruszający się w wyższych
sferach towarzystwa, mógł mieć pretensję do lepszej partji, bez względu na swoję pasywa majątkowe. Czuła to panna
Wanda, czuł to niemniej głęboko i p. Alfred. Umiał on też przez długie lata i starać się niby o rękę panny Ochockiej, i
odwlekać rzecz ad feliciora tempora, w gruncie rzeczy atoli ożenienie się z nią było w jego oczach ewentualnością
równie straszną, jak n. p. niedwuznaczna i niczem niepokryta infamja, a nawet o mało co mniej straszną od zarabiania
na chleb codzienny lub od śmierci lirycznej.
Pani Zamecka podjęła się tedy zadania nieskończenie trudniejszego, niż p. Zamecki na plebanji, gdy przyrzekła
mężowi, że pomówi z p. Zgorzelskim i zaproponuje mu znaczne ułatwienia i korzyści materjalne, pod warunkiem, by
położył stanowczy i pożądany kres swoim długoletnim i stałym konkurom. Trudność ta ułatwioną wszakże była z
powodu, iż p. Zamecka nie miała zamiaru, jej przezwyciężać. Dla tego też rokowania dyplomatyczne w tej mierze były
skończone, gdy p. Tadeusz przyprowadził z sobą na objad ks. Chyżyckiego i Wacława. Prawdę powiedziawszy,
konferencji w myśl p. Tadeusza nie rozpoczynano
wcale. Jeszcze więcej prawdy powiedziawszy — bo przecież szanowny czytelnik o wszystkiem kiedyś dowiedzieć się
musi — konferencję tę poprzedziły dwie inne, między panią Heleną a p. Alfredem, i o tych autor przedewszystkiem
musi dać szczegółową relację, jeżeli nie chce tając to i owo, zamącać naturalnego biegu wypadków zagadkowemi
niespodziankami.
P. Zgorzelski wrócił był z pierwszej swojej wyprawy do miasta i minął był na stacji kolei żelaznej udających się tamże
pp. Tadeusza i Karola, gdy mu Dubyna wręczył pismo z Rymiszowa, w skutek czego bohater nasz po kilku
kwadransach na znanym z dzielnych skoków swoich kasztanku jechał wolno lasem rymiszowskim, drogą wiodącą od
Kruchówki. Nim wyjechał w pole, usłyszał tętęt konia, i za chwilę ujrzał przed sobą panią Helenę na Zulejce. Miejsce
zjazdu było dobrze wybrane, jeżeli chodziło o rozmowę bez świadków, oprócz fur włościańskich bowiem, wlekących
się drogą od czasu do czasu, nie było tam innego ruchu, a pojawienie się kawalkaty, złożonej z Alfreda i p. Heleny
konno, należało do rzeczy, z któremi włościanie w okolicy był tak oswojonymi, iż nawet nieobecność Dubyny nie
mogła im wpaść w oczy, zwłaszcza, gdy jak wiemy, namiętny ten miłośnik złego tytoniu dzięki względności p. Alfreda
jeździł zawsze o jakie sto kroków za państwem i nie był postacią dość zajmującą, by ktokolwiek chciał zastanawiać się,
gdzie Dubyna podział się tym razem? Faktem jest tylko, że kiedy p. Tadeusz był w domu, p.
Zamecka nie wyjeżdżała nigdy w towarzystwie p. Zgorzelskiego bez Dubyny, i faktem jest, że właściwie nie mogła
przewidzieć spotkania z p. Alfredem w lesie, bo list, który do niego pisała, tyczył się oczywiście składek na szpital w
Korytnicy. A zresztą, czy nie była od tylu lat w otwartej wojnie z p. Zgorzelskim, do tego stopnia, że p. Tadeusz stawać
musiał nieraz po jego stronie? Pani Helena zatrzymała Zulejkę, p. Alfred zwrócił kasztanka i oboje ruszyli stępem w
stronę, z której on był nadjechał. Przez chwilę nie rzekli do siebie ani słowa — p. Zgorzelski miał zwykłą swoją minę,
swobodną i obojętną, podczas gdy p. Zamecka mierzyła go wzrokiem badawczym i ostrym.
— Co zrobiłeś z Bergerem? zapytała nakoniec.
— Jeszcze nic.
— Mój Boże, kiedyż to się już przynajmniej skończy! Mówiłam ci, że to się skończyć musi. Nie podobna mi żyć w tej
ciągłej trwodze, dla tej nędznej twojej sprawki. Czy masz ty sumienie, narażać mnie na tyle niepokoju? Ale, zabawna
jestem! dodała ze spazmatycznym śmiechem. — Z tobą mówić o sumieniu! Powiem ci co innego. Czy wiesz, że Karol
wie o wszystkiem?
P. Alfred kiwnął obojętnie głową i odpowiedział znudzonym tonem:
— Wiem.
— Karol wie nawet więcej, niż ja wiedziałam. Czy ty oszalałeś, że ci przyszło na myśl dla wykupienia jednego wekslu
od żyda, spieniężać
drugi znowu z tym samym podrobionym podpisem Tadeusza! Nie masz nawet zręczności pospolitego zbrodniarza,
przy wszystkich swoich złych instynktach. Tysiąc razy na dzień przychodzi mi myśl, zostawić cię twojemu losowi, i
nie mogę pojąc, dlaczegom tego już dawno nie zrobiła!
— Bo nie możesz.
— Mogę! Niech wszystko wyjdzie na jaw, a pokaże się, że podrobiłeś nietylko podpis Tadeusza, ale i mój. Będę miała
chwilową nieprzyjemność, ale ostatecznie za to odpowiadać nie mogę, ani mi to nie ubliża, że ktoś mię podpisał na
wekslu.
— Ale rzeczoznawcy sądowi poznają, że podpis jest prawdziwym.
— Jakto, prawdziwym? Wszak Karol zwrócił mi weksel z prawdziwym moim podpisem, siedm lat temu!
— Nie, przypatrz mu się, jeżeli go masz jeszcze. Ten właśnie podpis był fałszywy, przerysowany do okna. Weksel,
który mi dałaś przed twoim ślubem, ja sam wykupiłem od Bergera, a ponieważ później potrzeba mi było więcej
pieniędzy, a blankiet na szczęście nie był wypełniony głoskami, i nie miał daty, więc z pięciu tysięcy zrobiło się
piętnaście, i Berger ma ten cyrograf u siebie. Czytałem w sprawozdaniach z rozpraw sądowych, że rzeczoznawcy
umieją odróżnić prawdziwe podpisy od najlepiej podrobionych. Mierzą kąty między kreskami, jeżeli podpis robiony
jest z wolnej ręki, przypatrują mu się przez lupę, jeżeli jest kalkowany. W tym drugim wypadku,
odkrywają z łatwością, iż kreski z początku lekko naszkicowane, były później wygrabione; jeżeli tego nie znajdą,
podpis oczywiście robiony jest swobodnem pociągnięciem pióra, a w takim razie, decyduje względna pochyłość
kresek, ich zaokrąglenie, itd. jednem słowem to, co nazywają duktem pióra. Wówczas rzeczoznawcy orzekają, że
według najlepszego ich rozumienia, podpis jest prawdziwy, i musieliby orzec to o twoim podpisie, chociaż ze słów
"Helena Podwalska" zrobiłem później "Helena z Podwalskich Zamecka. " Użyłem wszakże zupełnie podobnego
atramentu, a weksel nosi datę roku, w którym nie mogłaś jeszcze nauczyć się podpisywać jednostajnie, tym samym
duktem, rozumiesz, twojego nowego nazwiska jako pani Zamecka. Rzeczoznawcy trzymają się tego prawidła, że
tożsamość pisma da się stwierdzić najdokładniej według tych zgłosek alfabetu, które się pisze najczęściej, a więc, po
głoskach nazwiska, które jak w tym wypadku, pisało się przez lat dwadzieścia z górą. Z tego wynika, że gdyby mię
nawet przekonano o podrobienie podpisu Zameckiego, to jednak wszelkie prawdopodobieństwo przemawiałoby za
tem, iż ty podpisałaś się sama.
Pani Helena słuchała tego wywodu kryminalistycznego z natężoną uwagą, kilka razy jakiś okrzyk zgrozy chciał
wydobywać się z jej piersi, ale go stłumiła. To, co mówił p. Alfred, było przekonywującem, niedawno bowiem pisma
periodyczne opisywały obszernie rozprawę sądową o fałszerstwo, w której okazała się rozstrzyga
jącą opinja rzeczoznawców, oparta na szczegółach, o których wspominał p. Zgorzelski. Mimo to, a może właśnie dla
tego, wykrzykniki tego rodzaju, jak np. Potwór! Złoczyńca! byłyby zupełnie odpowiadały sytuacji. Na inne wszakże
tory skierować się musiała myśl pani Heleny, skoro zamiast czynić wyrzuty panu Alfredowi, zawołała z rodzajem
rozpaczliwej rezygnacji w głosie:
— Ha, fatalność jakaś robi mię twoją współwinną! Jesteś moim złym genjuszem, ty, i ona także! Byłeś u Drozdowskiej
i u Karola? Pytałeś się, widziałeś ją?
— Tak. Nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Więc piekło narzuca mi to stworzenie, które odepchnęłam, gdy przyszło na świat! Więc cała hańba, całe
upokorzenie, którego unikałam, przeciw któremu broniłam się wszelkiemi siłami, spada teraz na mnie w postaci
najwstrętniejszej, najnieznośniejszej! Więc ten człowiek, który mię gniótł, który mię zabijał tak długo swoją urojoną,
powszednią, niesmaczną wyższością, taką broń na mnie ma w rękach! Chce, ażebym mu padła do nóg, ażebym mu ze
Izami w oczach dziękowała, jak za dobrodziejstwo, za to że raczył wdeptać mię w proch, zamienić w pokutującą
Magdalenę, w czulą.... matkę! Domyśliłam się tego od kilku dni, Alfredzie, nie powiedziałeś mi nic nowego, choć
dotychczas szaleję na myśl, jak ta zniosę! I czy ty wiesz, co oni zamierzają zrobić z tą?...
— Z twoją córką?
— Milcz! Tobie to właśnie z flegmą wygłaszać słowo, którego słyszeć nie chcę! Nie chcę, rozumiesz mię? Nie próbuj
podnosić głowy tam gdzie mnie schylać ją każą, bo cię strącę lak nisko, jak na to zasługujesz! Nie zapominaj, że jesteś
tchórzem, i że nie możesz mierzyć się ze mną!
— Ależ, Helenko... jąknął p. Alfred. Kobieta, którą widział przed sobą, imponowała mu zawsze, ale w tej chwili, z
roziskrzonym wzrokiem, z szaleństwem i wściekłością w wyrazie twarzy i z namiętną determinacją w głosie, była w
istocie straszną, i uląkłby się jej był odważniejszy od p. Alfreda.
— Dosyć tego! Chciałam ci powiedzieć, że oni jej myślą zapisać majątek, cały majątek?
— Kto, oni? zapytał p. Alfred nieśmiało.
— Zamecki i Karol. Słyszałam to z ust Karola. Jeżeli Zamecki wykona zamiar, nim go zadusi astma, albo jeżeli nie
zdołam zniszczyć testamentu, jedyna nadzieja, jaką się łudziłam zniknęła. To przeklęte stworzenie, wygrzebane gdzieś
z pod śmiecia, w ten sposób staje między mną a wszystkiem czem być i co mieć mogę ! Po latach tajemnego
upokorzenia, po latach kajdan nieznośnych spodziewałam się zostać sama, z majątkiem, dla którego tyle zniosłam, i z
tobą nareszcie. Oni mi gotują skromny los wdowi, z nowemi u nóg pętami, cięższemi od znienawidzonego męża!
Gotują mi ciągły wyrzut, któryby mnie ani na krok nie odstępował, któryby świadczył przeciw mnie, gdziekolwiek
stąpię!
— To rzecz szczególna, niepojęta dla mnie, mówił p. Alfred z gadatliwością człowieka, którego przestraszono, i który
dla zjednania sobie groźnego przeciwnika, wchodzi natychmiast w myśl jego i stara się jak największą obfitością słów
przekonać go o swojej uległości. — Mówiła mi Drozdowska, że Zamecki od czasu jak zabrał tę dziewczynę od...
mamki w Gródeczku, i umieścił ją u Skryptowiczów, sfiksował co do niej. Ile razy jest w mieście, pierwszą jego rzeczą
jest biedz do Skryptowiczów, wypytywać się o zdrowie, o powodzenie, o humor swojej pupilki, dogadzać wszystkim
jej gustom i zachceniom, zajmować się najmniejszemi jej potrzebami, najdrobniejszemi szczegółami jej wychowania.
Jest to albo fiksacja, albo złość...
— Złość, złość piekielna! Jest to spisek, uknuty, aby mię poniżyć, złamać! Domyślam się jego źródła. Karol i jego
szanowna połowica... to straszydło na wróble, które zawsze cierpiało coś do mnie... wszak przypominasz sobie, że
mimo bliskiego kuzynostwa z Karolem, widziałam jego żonę zaledwie dwa razy w życiu ? Kobieta ta nienawidziła mię
zawsze, domyślałam się tego, chociaż nie zwracałam na nią uwagi. I właśnie ten brak atencji z mojej strony musiał
doprowadzać ją do wściekłości, a potem zazdrość, kobieca zazdrość! Zazdrościła mi mego urodzenia, majątku, pozycji,
roli jaką grałam i gram w świecie, powierzchowności nakoniec i wychowania. Ha, więc to jej zemsta!
Nadmienić tu wypada, że pani Skryptowiczowa pochodziła z bardzo poważnej, zamożnej, i starodawnej rodziny
szlacheckiej, że jak wiemy, zajmowała się tylko mężem i dziećmi, i że będąc starszą od pani Heleny a przy tem
domatorką z natury, nie mogła zazdrościć kuzynce swojego męża tego wszystkiego, w czem ta czuła się wyższą od
niej. Co więcej, czuła się tak szczęśliwą, że z nikim a nikim w świecie nie chciałaby była losu swego zamienić. Tem
samem, nie mogła być zazdrosną, ani nienawidzić pani Zameckiej. Co się zaś tyczy zemsty, nie zdobyłaby się na nią
była nawet w takim razie, gdyby jej pani Helena odebrała była, to co miała najdroższego w świecie. Ażeby się mścić, i
to mścić się z wyrachowaniem, za pomocą długoletnich przygotowań, potrzeba było usposobienia, które nie było dane
p. Skryptowiczowej. W tym więc wypadku mylnem było zastosowane przez panią Helenę kryminalistyczne prawidło
francuskie: "Cherchez la femme." Cokolwiek bądź, potrzeba jej było wytłumaczyć sobie pobudki postępowania pp.
Karola i Tadeusza, i wytłumaczyła je sobie po swojemu.
— Jak oni ją znaleźli? — dodała po chwili.
— Drozdowska zaklina się na wszystko, że nikt nie wiedział o istnieniu tej dziewczyny, a przynajmniej nikt nie
wiedział o tem, gdzie się podziała, oprócz niej i starej Antoniowej, która służyła u twojej matki... była nawet podobnoś
twoją piastunką. Na nieszczęście, oddaliliście ją,
a Skryptowiczowa, chociaż nie potrzebowała jej usług, wzięła ją do siebie.
— Ażeby przez nią dowiedzieć się, co się działo w naszym domu! To rzecz godna pani Skryptowiczowej.
— Skryptowiczowa w istocie dowiedziała się o wszystkiem od Antoniowej, i powiedziała mężowi. Skryptowicz napadł
Drozdowską, przestraszył ją policją i sądami, i odebrał od niej dziewczynę wraz z urzędowem prawem opieki.
— Cóż, czy nie mówiłam ci, kto uknuł spisek? Czy Antoniowa żyje jeszcze?
— Żyje, ale nie ma jej u Skryptowiczów. Umieścili ją gdzieindziej, nim tę dziewczynę wzięli do domu — w jakiemś
miasteczku na prowincji.
— I sprowadzą ją, gdy im będzie potrzebną, a Drozdowską także! Pani Karolowa, jak widzę, zgromadziła przeciw
mnie cały "materjał dowodowy, " jak najlepszy prokurator. Mówią, że podobieństwo rysów jest wielkie ?
— Nadzwyczajne, — odparł p. Alfred, który zrozumiał, że zapytanie to odnosiło się nie do p. Karolowej. — Nietylko
nadzwyczajne, ale często, łudzące. Tak łudzące, że gdybym miał o kilkanaście lat mniej,.. — dodał to z tak figlarnym
uśmiechem, jak gdyby Berger nie był w posiadaniu żadnego kompromitującego autografu, i jak gdyby jedynemi dla
niego wrażeniami chwili były złote promienie słońca, przeciskające się przez świeżą i gęstą zielonosć drzew, na
których
swiergotało ptactwo leśne o swobodzie i wesołości.
— O, nie taj się z twojemi myślami, wiem ja dobrze, że nie potrzebujesz mieć o kilkanaście lat mniej, i że jesteś
zdolnym do wszystkiego... Mniejsza o to, na razie, wolno ci romansować z tą panienką, wolno ci nawet zawrócić jej
głowę, tylko... rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem.
— Zamecki sprowadza ją tutaj, aby ją wyswatać za tego młodzieńca z plebanji. Warto im popsuć szyki, a może tem
prędzej pozbędziemy się miłych gości. Młodzieńca ja biorę na siebie, a ty spróbuj szczęścia ze swojej strony, może ci
się uda...
— No, zobaczymy, — rzekł p. Alfred poprawiając się w siodle.
— Ale to wszystko fraszki! — westchnęła p. Helena. — Zamecki wie o tem, co było przed laty; wiedział o tem, nim się
ożenił ze mną. Gdybym się mogła pogodzić z myślą odegrania upokarzającej roli, którą mi przeznaczyli, cała ta sprawa
byłaby mniej ważną. Kto wie, może się jeszcze uda odwrócić wszystko, odiąć im odwagę wystąpienia z tajemnicą,
której doszli podstępnym sposobem. Mam czas pomyśleć o tem... mam kilka dni przed sobą, nim Zamecki powróci.
Najnaglejszą jest rzeczą załatwić ten nieszczęsny interes pieniężny. Więc Berger ciągle grozi?
— Tak.
— Dałeś mu przecież tych dwa tysiące... znalazłeś je w książce?
— Znalazłem.
— I dałeś?
— To jest... tak, dałem.
Pani Helena zmierzyła swojego towarzysza wzrokiem podobnym do tego, przed którym ugiął się był przed chwilą, i
rzekła rozkazującym głosem:
— Nie próbuj mię okłamać. Widzę ci z oczu, że nie dałeś mu ani grosza. Wiem w jakiem byłeś towarzystwie. Grałeś
znowu, straciłeś wszystko?
— Tak.
— Człowiecze, zlituj się! Uważaj, że możesz mię zgubić, a przynajmniej uważaj, że gubisz sam siebie! Czy ty wiesz,
że jakkolwiek Zamecki wcale nie jest skąpym, tak często w ostatnich czasach sięgałam do jego kasy, że tym razem
zmuszoną byłam użyć podstępu, ażeby dostać od niego pieniądze potrzebne do uspokojenia tego lichwiarza,
przynajmniej na czas jakiś?
— Wszystko to pochodzi z tąd, że sięgasz do kasy Zameckiego zawsze przez jego ręce. Spróbuj kiedy sięgnąć sama, a
od razu pozbędziemy się kłopotu. Wszak ma około ćwierć miljona w swojej werthajmówce, a nam potrzeba właśnie
tylko dziesiątej części tej sumy. Spodziewam się, że nie chowa kluczów przed tobą tak, byś ich znaleść nie mogła?
Nigdy piękniejsza twarz nie gnębiła nędznika wyrazem głębszej pogardy, jak w tej chwili twarz pani Heleny, jadącego
obok niej p. Alfreda.
— Ukraść? — rzekła z naciskiem. — Czy ty mnie jeszcze nie znasz, czy nie oduczysz się nigdy sądzić drugich po
sobie ? Czy nie wiesz, że przywiedziona do ostateczności byłabym zdolną zabić, struć, zamordować kogo otwarcie lub
podstępnie, sobie nakoniec samej odebrać życie, ale ukraść! Nie, to twoja specjalność, równie jak grać w maczka,
fałszować weksle, albo nie stanąć w pojedynku. Ty mnie nie pojmujesz? Nie pojmujesz, że można być twoją
przyjaciółką i kochać się w tobie, a pomimo to jeszcze pogardzać podłością?
Pan Alfred wiedział, że pani Helena lubiła od czasu do czasu pomiatać nim w ten sposób, roskoszować niejako w
wyższości swojej, i dać mu w końcu na serjo uczuć swoją przewagę, wiedział, że każda taka scena kończyła się zawsze
jej zwycięztwem, ale mimo to próbował czasem podnosić rodzaj buntu. Rzekł tedy obojętnie, i nie patrząc jej w oczy.
— Ukraść! Nikt nie mówił o kradzieży, bo przecież przyznasz, że czy się oszukuje męża w ten sposób, czy w inny...
— To fałsz! Ja nie oszukuję Zameckiego, ja prowadzę z nim wojnę, zaciętą, długą wojnę, w której moja dusza walczy z
jego pewnością siebie, z jego urojoną wyższością! Jeżeli chciałeś zrobić mi zarzut z tego, że ci dostarczam pieniędzy
do trwonienia, to powinieneś był pamiętać, że Zamecki nie żąda odemnie nigdy rachunku z pieniędzy, które mi daje.
Kto wie, czy nie śmiałby się ze mnie, gdyby wiedział, jaki użytek
robię z tych pieniędzy — bo przecież wiesz najlepiej, że jako męża, nie oszukałam go nigdy! Słuchaj mię, raz jeszcze, i
to po raz ostatni przestrzegam cię, abyś nie próbował ściągać mię na twój poziom, bo wszystko będzie skończone
między nami, a domyślasz się, kto na tem gorzej wyjdzie!
Tego rodzaju argumenta były dla p. Afreda niezwalczonemi. Zamilkł i czekał, by burza przeminęła — a przeminąć
musiała w krótce, bo zbliżały się właśnie fury włościańskie z drzewem, i pani Zamecka także uznała za stosowne
przerwać rozmowę, a nawet uśmiechnąć się łagodnie w odpowiedzi na głębokie ukłony chłopków. Po chwili dopiero
zapytała spokojnie:
Więc ta skarga wekslowa wisi ciągle nademną, jak miecz Damoklesa? Cóż mówił Gomułowicz?
— Żądał, ażebyś podpisała konsens tabularny, a w takim razie dostarczy natychmiast pieniędzy. Mówił, że może się
prenotować na twojej sumie bez wiedzy Zameckiego. Oto są papiery.
— Dasz mi je potem. Czas wracać do zamku. Gomułowiczowi powiedz, że stawiam warunek, by mi pieniądze
wyliczył do ręki. Bądź u mamy i proś, ażeby mi napisała list, że jest chorą. Pojadę do miasta i sama wykupię weksel od
Bergera, bo jak widzę, nawet w takiej ostateczności spuszczać się na ciebie nie można. Kiedy odjeżdżasz?
— Dziś w wieczór.
— Bądźże na herbacie w Rymiszowie, aże
bym ci wręczyła papiery. Nie zapomnij zajmować się Wandą i utwierdzić ją trochę w zaufaniu, które ma do ciebie.
Jakoś w ostatnich czasach zaczęła domyślać się, że z niej żartujesz.
— Mylle tonnerres! Zkąd jej się wzięło tyle sprytu?
— Powiedz raczej, zkąd jej się go bierze lak mało? Czy uwierzysz, że przysposobiła sobie aż cztery jasnozielone
sukienki od czasu, gdy jej powiedziałeś, że jej dobrze w tym kolorze ? Wygląda jak zielona gąsienica na listku kapusty.
— Cest charmant! I uczy się literatury klasycznej?
— Dniem i nocą. Umie już całą książkę Szujskiego na pamięć. Przywita cię cytatem z Sofoklesa, albo z jakiego
indyjskiego poematu.
— Czarująca istota!
— Swoją drogą, źle się może stało, żeśmy nawiązali na nowo ten stosunek. Byłbyś mógł i bez tego bywać w
Rymiszowie, a teraz, nie wiedzieć, co począć z tym fantem... Do wszystkich innych zawikłań, tego nam jeszcze było
potrzeba Przyjeżdżajże w wieczór, a teraz wracaj, bo wyjechaliśmy z lasu i ludzie z zamku będą się dziwili, zkąd się
wziąłeś tutaj w mojem towarzystwie.
— Powie im się, że jeździłem do państwa Rozumowskich, i spotkałem cię przypadkiem. Weźże papiery. Do widzenia!
— Do widzenia!
Pożegnaniu temu nie towarzyszył żaden ukłon, ani giest jakikolwiek, i dlatego też, jak widzieliśmy, zastanowiło ono
nieco Wacława,
który je uważał z daleka. Byliśmy później świadkami rozmowy pani Heleny z Wacławem, i odprowadziliśmy ją aż do
bramy zamkowej. Zaprosiła Wacława na herbatę, pożegnała go i rozmawiała jakiś czas z panną Wandą, którą
uszczęśliwiła doniesieniem, że pan Alfred pojawi się na zamku za parę godzin. Następnie żaliła się na ból głowy, i
zamknęła się w pokoju, który już znamy. Otworzyła kryjówkę sekretarzyka i wyjęła z niej swój dziennik. Wzrok jej
padł na ostatnie słowa, które w nim napisała:
"Jeżeli ta dziewczyna jest"...
Zdanie to nie miało nigdy być skończonem, na papierze przynajmniej. Pani Helena położyła dziennik swój na
sekretarzyku i oparta o niego, wpatrywała się jakby bez myśli w niewielką przestrzeń białego papieru, którą miała
przed sobą.
Mój Boże — ktokolwiek kiedy pisywał coś nakształt zwierzeń się poufnych, ktokolwiek kładł na papier kawałek
swojego sumienia, ten wie najlepiej, ile dobrych, a ile złych myśli brzęczy do koła w samotnym pokoju, gdy człowiek
w pozornem otrętwieniu wpatrzy się w ten sposób w białą ćwiartkę papieru, taką równą, białą i gładką, a przecież tak
podobną do znaku zapytania, ba, podobniejszą od krzywej figurki kaligraficznej, która znak ten przedstawia. Nieraz
myśli brzęczą wesoło, i ktoby podpatrzył twarz zadumaną, spostrzegłby w niej uśmiech, może dobry, może złośliwy —
ale każdy uśmiech jest chwilą szczęścia, albo nie jest uśmiechem. Nieraz znowu brzęczenie zmienia się w szum lekki,
jak
szmer strumyka, z młodych, błogich lat pamiętny; wśród szmeru tego miłe, ukochane może postacie wstają z
zapomnienia, albo i z grobu... i nim się spostrzeżesz, kilka łez zwilżyło białą ćwiartkę i odpowiedziało na jej nieme
pytanie...
Ale nieraz — wszak i straszni ludzie siadają z piórem wręku przed białym papierem, ludzie pod których dłonią kropla
atramentu zmienia się w morze krwi i w bezdeń zniszczenia, a ludzie ci także muszą dumać chwilami! — nieraz więc,
na takiem zadumanem czole ukazywać się musi nagle i widomie to piętno, którem gniew Boży naznaczył skroń Kaima.
Błyskawicowym wężem odbija się ono od gładkiego, białego, pytającego źwierciadła, i daje mu odpowiedź, od której
własne myśli uciekają przelęknione, aż coraz ciszej i straszniej robi się w samotnym pokoju.
Nie było uśmiechu w twarzy pani Heleny, łzy nie zwilżyły papieru, choć długo, długo wpatrywała się w niego, ze
zmarszczoną brwią, nieruchoma. Nie wiem, ile czasu upłynęło, gdy wzięła nakoniec pióro do ręki i nakreśliła niem na
próźnej ćwiartce jedno tylko słowo. Słowo to było w obcej nowie, zaledwie jeszcze znane w owych czasach. Pani
Helena złożyła ćwiartkę, i schowała ją do kieszeni. Zamknęła sekretarzyk i wyszła po ogrodu.
Niektórzy powieściopisarze, szczęśliwsi odemnie, znajdują się w tem zazdrości godnem położeniu, iż mogą
czytelnikom swoim dać niejako stenograficzne sprawozdanie z myśli i uczuć osób, których dzieje opisują. Dramatyczni
autorowie ze
swojej strony trafiają zawsze na bohaterów i bohaterki, których zwyczajem jest wygłaszać w pięknych i długich
monologach to wszystko, co nie objawia się w djalogu lub w czynie. Dzięki temu fortunnemu przypadkowi, autorowie
ci mogą na autentycznych zupełnie podstawach wskazać najtajniejsze psychologiczne sprężyny i pobudki działań,
podczas gdy ja niestety, ilekroć nie przychodzi mi w pomoc djalog, lub dziennik zawierający zwierzenia się poufne,
zmuszony jestem posługiwać się domysłami opartemi na szczegółach, jakie zwykłym rzeczy ludzkich trybem dojść
mogły do mojej wiadomości. I w tej chwili więc, gdy pani Helena przechadzała się szybko po długich i cienistych
alejach ogrodu rymiszowskiego, z niespokojnego jej chodu, z częstego zatrzymywania się i innych zewnętrznych
wskazówek domyślam się, że była bardzo poruszoną, i że walczyły z sobą w jej umyśle najsprzeczniejsze uczucia i
popędy. Co ją poruszało, jakiego rodzaju były sprzeczne myśli, które ją szarpały, to już po części wiemy, po części zaś
możemy wnioskować z treści jej dziennika. Scena w lesie z Alfredem, w której dała mu tak wyraźnie uczuć swoją
wyższość i pogardę, bynajmniej nie zmieniła i zmienić już nie mogła prawdziwej lub urojonej namiętności, na którą
składały się i dawniejsza skłonność, i przewrotne rozumowania, których byliśmy niedeskrytnymi świadkami. Scen
takich odbyło się już niemało między panią Zamecką a p. Zgorzelskim, i jedynym ich skutkiem była zawsze tylko
coraz większa analogja, jaką znajdo
wała między sobą a "Lucrezią Floriani" i całym szeregiem innych bohaterek tego rodzaju. Podczas gdy tamte wszakże
zmyślone kobiety albo były upiększonemi okazami bardzo powszedniego rodzaju kobiety lekkomyślnej, albo też, jeżeli
w istocie kiedy zdawało im się, że czują w sercu to co im autor włożył w usta, to żyły w otoczeniu pobłażliwem lub
zdecydowały się zerwać ze światem i nie zważać na jego surowe sądy — pani Helena natomiast, z jednej strony zbyt
długo wmawiała w siebie ekscentryczną miłość ku Alfredowi, by się jej wyrzec mogła, z drugiej strony zaś zbyt wiele
przywiązywała wagi do opinji świata, by poszła za popędem skłonności choćby najsilniejszej. Tak więcej Alfred nie
tylko nie przestawał być dla niej "przedmiotem miłości, wielkiej w swoich pobudkach," ale owszem, im niżej stawiał
się w jej oczach, tem bardziej zdawał jej się stworzonym dla niej. Błąd jej, popełniony przed ośmnastu laty, był
ciężkim, a jeszcze cięższą była wina, iż z taką usilnością pragnęła zaprzeć go się i zatrzeć jego ślady, ale bądź co bądź,
tyloletnie pasmo udawań i obaw, dobrze odegranych komedyj i ciągłego niepokoju o to, czy skutek ich jest
pomyślnym, wszystko to razem wzięte, było moralnem cierpieniem. Otóż jak każda kobieta, pani Helena czuła tylko,
że cierpi, i jak każda kobieta, nie była zdolną powiedzieć sobie, iż cierpi słusznie, z własnej woli i dla własnej winy.
Przeciwnie, mniemała, iż za cierpienie należy jej się nagroda, ta przynajmniej, by długie i zręczne ukrywanie tajemnicy
zapewniło jej sta
nowisko żadnym na pozór zarzutem niezmazane. Czy nie dosyć już, że sama w obec siebie nie miała takiego
stanowiska? Tymczasem Zamecki odkryciem swojem zburzył gmach, tak mozolnie stawiany — ten sam Zamecki, w
obec którego poczytywała sobie za zasługę, iż z obawy skompromitowania się zachowywała w stosunku z Alfredem
ostrożność jak największą, i kładła temu stosunkowi granice, jeszcze bardziej potęgujące skłonność a la Lucrezia
Floriani... Dodajmy do lego jej rozmowę z p. Skryptowiczem, dodajmy, iż nie znała właściwych zamiarów Tadeusza, a
pojmiemy, iż nietylko musiała być poruszoną, ale że nadto, wrodzona energja przeć ją musiała do postanowień
stanowczych, nieodwołalnych.
Nim nakryto do owej herbaty, przy której Wacław miał tak drażliwą rozmowę z p. Alfredem o Bogu, którego p.
Zamecka miała w sercu, nastąpiło jeszcze krótkie teteatete między nią a tym ostatnim. P. Zgorzelski przyjechał
wcześnie, pani Helena kazała go prosić do ogrodu.
— Czy podpisałaś? były pierwsze jego słowa.
— Podpiszę, nim pojedziesz, chociaż nie mam najmniejszej nadziei, by ci się ten interes powiódł. Ale mniejsza o to.
Idź, byłeś nie zapomniał o trzech rzeczach.
— O których?
— Najpierw, bądź u mamy i przywieź mi koniecznie wiadomość, że jest chorą, i że potrzebuje mojej obecności.
Powtóre, dowiedz się, czy Zamecki napisze testament, lub nie. Karol mówił
mi, że go nakłoni do tego kroku. Wszak możesz przez faktora mieć dokładną wiadomość, czy Zamecki nie konferuje z
jakimi prawnikami, np. z notarjuszami, a gdyby tak było, nietrudno ci będzie dojść, czy jest testament, i jakiej treści.
— Zapewne, A po trzecie ?
— Po trzecie... przywieź mi to! Tu pani Helena podała mu karteczkę, którą włożyła była do kieszeni, wychodząc ze
swego pokoju. P. Alfred spojrzał na papier.
— Co to jest? zapytał zdziwiony.
— Wszak umiesz czytać?
— Tak, ale nie rozumiem tego słowa. Cyankalium ? Nie słyszałem nigdy o niczem podobnem.
Czytelnik przypomni sobie, że dopiero od bardzo niedawna rozpowszechniła się między publicznością znajomość tej
ingredjencji chemicznej, zwanej po polsku sinkiem potasu. Wówczas nie znali jej jeszcze nawet wszyscy lekarze, a w
Galicji do dziś mógłbym pokazać starych chirurgów, którzy o tem, równie jak i o wielu rzeczach należących do ich
rzemiosła, wiedzą mniej od niejednego pilnego czytelnika gazet.
— Jak ty mało pamiętasz z tego, co czytasz. Wszak nie ma jeszcze tygodnia, jak czytaliśmy na werandzie
sprawozdanie z tego głośnego procesu, który się odbył w Wiedniu, i jak dr. Chimerski tłumaczył nam przez całą
godzinę, co to jest "Cyankalium," i jak się nazywa po polsku.
— Więc cyankalium! To jest... rzekł p. Alfred blednąc.
— Trucizna.
— Heleno! Zastanów się... co ty zamierzasz... na co ci tej trucizny? mówił p. Zgorzelski, któremu należy oddać tę
sprawiedliwość, że drżał jak liść osiki, a był bladym, jak panna Wanda w zielonej sukience.
— Czegożeś się tak przestraszył, zapytał p Zamecka — wszak ci nie grozi nic złego?
— Nic, ale... Helenko, zreflektuj się, co tobie w głowie?
— Nic cię to nie obchodzi. Przywieziesz mi, czego żądam, i koniec.
— Ależ...
— Rozumiem cię. Jesteś w obawie, że struję pół Rymiszowa, i że śledztwo wykaże później, iż ty dostarczyłeś mi
trucizny. Nie obawiaj się niczego. Nie mam złych zamiarów, i chcę mieć to, czego żądam, jedynie dla mego
bezpieczeństwa.
— Truciznę... dla bezpieczeństwa?!
— Tak, dla bezpieczeństwa. Wszak słyszałeś, że ludzie którzy puszczają się w podróż do bieguna północnego, albo
przedsiębiorą inną jaką wyprawę niebezpieczną, w której im grozi haniebna niewola lub męka powolnego skonania,
miewają zwykle przy sobie jakąś piorunującą truciznę. Ty sam, nie zapomniałeś przecie, kiedy cię wyzwał ów młody
akademik, a ty mu nie stanąłeś, i kiedy groził w skutek tego, że cię obije na ulicy, nosiłeś rewolwer w kieszeni przez
parę miesięcy. Było to bardzo niebezpiecznem, bo jak cię ostrzegałam, mógł ci odebrać rewolwer i zastrzelić cię na
miejscu. Jużci byłbyś się nie od
ważył strzelić. Otóż i ja nie wiem, czy będę miała odwagę zrobić użytek z tej trucizny, ale chcę ją mieć koniecznie.
— Na Boga! Cóż tobie grozi ?
— Nic, tylko Zamecki przywiezie tutaj tę dziewczynę, i każe mi się przyznać do niej, i objawić wszelką skruchę, a żyć
daleko od świata, tu, w Rymiszowie, żyć dla przykładnego pełnienia obowiązków i zadośćuczynienia za winy...
chachacha! Będę musiała matczyć na weselu, a owdowiawszy, żyć z dożywocia, i w skromnem zaciszu, wychowywać
wnuki. Z tych wszystkich, którzy mię znają, jedni spoglądać mi będą w oczy z urąganiem, drudzy, z gorszą od
urągania, litością przebaczenia. Otóż, nim przyjdzie do tego, wolę się zabić.
— Heleno, ja na to nie pozwolę, ja nie dopuszczę do tego! Czy nie lepiej...
— Nie ma żadnego "lepiej!" Jeżeli mi przywieziesz, czego żądam, to przed śmiercią zapiszę ci moich stotysięcy, z
których zapłacisz dług Bergerowi i jeszcze ci zostanie więcej, niż kiedykolwiek posiadałeś w życiu. A może — może
nie otruję się, i wszystko da się jakoś załagodzić, urządzić znośnie... Cóż, zgoda?
— Dobrze, ale trucizn nie sprzedają w aptekach bez recepty lekarskiej!
— To też ja nie chcę wcale, byś kupował cyankalium. Wszak masz tyle miłych przymiotów towarzyskich, i tylu
kolegów w różnych warstwach społeczeństwa. Jeden z nich może jest aptekarzem,
albo pomocnikiem aptekarskim, albo przynajmniej przyjacielem aptekarza?
— W istocie, przypominam sobie niejakiego Prągowskiego, który jest pomocnikiem, czy zastępcą aptekarza.
— Wybornie! Odnowisz z nim przyjaźń, dowiesz się, kiedy jest sam w aptece, pod pozorem, że chcesz z nim pomówić
swobodnie, jako z dawnym kolegą, a gdy będziecie sam na sam, poprosisz go z ciekawości, aby ci pokazał to sławne
cyankalium, o którem tyle piszą w dziennikach. Czy potrzebuję mówić ci resztę, tobie, któryś mię namawiał przed
chwilą, ażebym sięgała do kasy Zameckiego? Jesteś bieglejszym odemnie w tych rzeczach.
— Ależ... to okropna trucizna!... Mówią że byle kropelka jej dostała się na miejsce, gdzie skóra draśnięta...
— Kradnij w rękawiczkach, Alfredzie — wszak jesteś człowiekiem po temu, vous, qui etes toujours si bien ganté.
Zresztą cyankalium nie jest płynem, ale ciałem stałem, jak opowiadał dr. Chimerski. Jakże, przyszedłeś już do siebie?
Podejmujesz się tego sprawunku ?
— Kiedy tego chcesz koniecznie... Ale,. Heleno...
— Dosyć tego, oto idzie Wanda z Rolińskim. Zróbże oczy, jak przystało, vous etes tout bouleverse.
Dalszy przebieg tego wieczora znamy; znaną nam jest także po części wyprawa p. Alfreda do miasta. Córki p.
Skryptowicza i Helenka wi
działy go w aptece, i zastanawiały się później, jak sobie przypominamy, nad powodami, dla których w nieobecności
pomocnika aptekarskiego, brał ze słoja coś podobnego z daleka do cukru. Mimo własnego pomięszania spostrzegły, że
i on był zmięszany, ale przypisały to dawniejszemu, niemiłemu spotkaniu, jakie miał z niemi. Helenka uważała
wszakże napis, który się znajdował na słoju, i starała się przypomnieć go sobie, ale nie mogła. Później pytała się p.
Skryptowicza, jak się nazywa cukier po łacinie, w nadziei, że tym sposobem przypomni sobie napis ale p. Skryptowicz
zbył ją żartem. Jeszcze później, miała sny nieprzyjemne, i widocznie w zachowaniu się p. Alfreda w aptece było coś,
co ją uderzyło w szczególny sposób. Nakoniec atoli zapomniała o wszystkiem, a w chwili, w której p. Zamecki i ks.
Chyżycki weszli do salonu rymiszowskiego w towarzystwie Wacława, nie pamiętała już o niczem innem w świecie.
Ponieważ obowiązkiem autora jest, mieć lepszą pamięć, więc muszę tu jeszcze zwrócić uwagę czytelnika, że w skutek
nie przybycia w porę powozu na stację, p. Zamecki i Helenka przybyli do zamku znacznie później od p. Alfreda. Przez
ten czas, miał on sposobność zdać pani Zameckiej sprawę ze swojej misji.
Najfatalniej wypadła jej część pierwsza. Gomułowicz skrewił, zamiast dostarczyć pieniędzy, jak obiecywał, żądał
grubej zaliczki w celu przeprowadzenia interesu, a tej mu p. Alfred dać nie mógł. Natomiast Berger wykonał niemą
groźbę, uczynioną w chwili, gdy go p. Alfred zrzucił ze
schodów. Jakiś Hebrejczyk zupełnie odmiennej od p. Bergera postaci pojawił się w hotelu, w którym stanął p. Alfred, i
zaprezentował mu do wypłaty ów fatalny weksel na . złr. za który Berger żądał o więcej. Weksel ten wystawionym
był przez nieznaną nikomu panie Zyslę Kranzberg, i żyrowanym na p. Efraima Dornbusch, obecnego posiadacza, który
wprawdzie żądał tylko . złr. wraz z prawnemi odsetkami, ale natomiast zażądał kategorycznie wypłacenia całej sumy,
a w przeciwnym razie oświadczał sucho i gołosłownie, że musi zaprotestować weksel, bo żyrantka, Zysla Kranzberg,
wyjdzie z obligu. Ponieważ zaś p. Efraim Dornbusch. jak mówił, jest w nagłej potrzebie pieniędzy, więc nie
kontentując się protestem, natychmiast pozwie p. Zameckiego o zapłacenie mu sumy wekslowej, i to nikogo innego,
tylko p. Zameckiego, bo ten mu zaraz zapłaci. W chwili, w której p. Alfred przybył do Rymiszowa, skarga musiała już
być podaną do sądu handlowego.
W dalszym ciągu relacji swojej z podróży do miasta, opowiedział p. Alfred pani Helenie, że p. Zamecki był wraz z p.
Skryptowiczem u notarjusza. P. Alfred śledzi! ich pilnie, i przekonał się, że zabawili całą godzinę w biórze
notarjalnem. Dzięki przypadkowi, niezbyt nadzwyczajnemu w życiu ludzkiem, p. Alfred chodząc do szkół miał nie
tylko takich kolegów, którzy później wykierowali się na farmaceutów, ale także i takich, którzy po krętych ścieżkach
Temidy wydrapali się z czasem aż na ten wysoki szczebel,
gdzie kończy się zawód prostego przepisywacza aktów, a zaczyna się trudniejsza nierównie misja fabrykanta własnych
"konceptów", ma się rozumieć, nie humorystycznych, ale jurydycznych — misja, połączona z przyjemną perspektywą
na: posiadanie własnej kancelarji w Końcoświatowicach albo w Zakątowie, i na legalizowanie pięciu dokumentów co
tydzień, po centów od sztuki, co po odtrąceniu podatku dochodowego stanowi około ośmdziesiąt złr. przychodu
rocznie, a więc, zawiązek skromnej wprawdzie, ale uczciwie zarobionej fortuny. Jeden z takich szczęśliwych
śmiertelników, a przytem kolega szkolny p. Alfreda, od kilku lat był zawiadowcą kancelarji notarjalnej, w której p.
Tadeusz, jak wiemy, z poduszczenia p. Karola podyktował był swój testament. Na imię mu było Szczęsny, Fortunat,
Pomyślnicki, to też obierał w roku życia swego płacę, równającą się odsetkom od sumy, jaką p. Alfred wydawał
rocznie, jeżeli był oszczędnym. Mimo tych przyjaznych uśmiechów losu, p. Szczęsny, Fortunat Pomyślnicki był
człowiekiem nader zgryźliwej i tetrycznej natury, a między innemi, wziął raz za złe p. Alfredowi, iż tenże po starej
znajomości uprosiwszy go sobie do pomocy prawnej w jakimś interesie, nie zwrócił mu później pieniędzy wyłożonych
na stępie i inne należytości. Dla tego też, gdy p. Alfred po odejściu pp. Zameckiego i Skryptowicza przyszedł odwidzić
go i zapytać, jak mu się powodzi, p. Pomyślnicki przyjął go zimno i niechętnie. Dopiero gdy p. Alfred
przypomniawszy sobie, że jest jego
dłużnikiem, z wielkiem podziękowaniem zwrócił mu część należącej mu się kwoty — bo więcej nie miał "przy sobie"
— i gdy go zaprosił na śniadanie złożone z wódki, czterech łutów salami werońskiego i szklaneczki porteru, p.
Pomyślnicki odtajał nieco, zafundował całą butelkę porteru i to koszowego, a nakoniec wygadał się jakiego rodzaju
interes sprowadził p. Skryptowicza p. Zameckiego do notarjusza. P. Alfred zapytał o to od niechcenia i w odpowiedzi
otrzymał od p. Pomyślnickiego najpierw tylko złośliwe spojrzenie, połączone z pewnym ruchem ręki, który może
znaczyć, podług okoliczności, że o tem mówić nie warto, albo, że dałoby się o tem powiedzieć bardzo wiele, ale nie ma
czasu. Po niejakiem naleganiu zeznał wszakże p. Pomyślnicki, że "ten Skryptowicz" to wielki filut. Kupuje właśnie za
bezcen duży majątek ziemski, a Zamecki pożycza mu pieniędzy, i z tego powodu spisali akt notarjalny, ale nie ma
wątpliwości, że Zamecki wyjdzie jak najgorzej na całym interesie. W ciągu tego opowiadania, p. Pomyślnicki
spoglądał bez ustanku tak złośliwie dokoła, jak gdyby jemu samemu udało się złapać jakiego Zameckiego i wyłudzić
od niego pożyczkę na kupienie wielkiego majątku ziemskiego za bezcen. — "Hm, Zamecki ma dużo pieniędzy!"
zauważył p. Alfred, "ciekawa też rzecz, kto po nim weźmie majątek?" — "Ha, pewnie żona", była odpowiedź. "No, ale
legatów będzie co nie miara", odparł p. Alfred — "Zamecki musiał zrobić testament". — "Ej gdzie tam, tacy jak on nie
piszą testamentów, a zre
sztą, gdyby i napisał, z pewnością zostawiłby żonie wszystko, co ma, wszak formalnie przepada za nią." — "Więc nie
zrobił testamentu?" — "Ani mowy o tem, a szkoda, bo szlachcic hojny i opłaciłaby się fatyga pisania." Po tej rozmowie
p. Alfred upewniony, że przypuszczenia p. Heleny były mylnemi, zbliżył się do lady, ażeby zapłacić za konsomację, i
zapłacił w istocie za dwie wódki, cztery luty salami i pół butelki porteru, poczem pożegnał p. Pomyślnickiego
skinieniem głowy i odszedł. Gdyby był został jeszcze chwilę, byłby słyszał, jak p. Pomyślnicki przystąpiwszy do lady,
płacił za bułki zjedzone przy śniadaniu, i za całą butelkę porteru, i jak następnie, oglądnąwszy się i spostrzegłszy
zniknięcie p. Zgorzelskiego, nader patetycznie wygłosił pewien przydomek, używany z upodobaniem na Rusi i na
Litwie, przydomek zaczynający się na d, a kończący się na ń.
— D... ń! zawołał p. Pomyślnicki. Nie płaci nawet bułek, i winien mi jeszcze za stępie! O, chciał mię ciągnąc za język,
ale ne zdurysz aptykara szajdwaserom! — Tymczasem p. Alfred nietylko nie słyszał tej apostrofy, wygłoszonej in
usum subjektów w handlu korzennym, ale owszem był pewny, iż nietylko odurzył p. Pomyślnickiego swoją
uprzejmością, lecz także uraczył go jak najhojniej. Dzięki tej okoliczności, treść testamentu P. Zameckiego pozostała
tajemnicą dla p. Alfreda i dla p. Heleny, a nadto, oboje uwierzyli w całą wersję p. Pomyślnickiego tem łatwiej, gdy
ściśle
biorąc, nie miał powodu tajenia lub przeistaczania prawdy.
Pani Helena słuchała w głębokiem milczeniu opowiadań p. Alfreda. Gdy skończył, zapytała go tylko, jak prędko, w
jakiej formie i w jaki sposób skarga wekslowa, podana w mieście, może dostać się do Rymiszowa. P. Zgorzelski był
nader biegłym w sprawach tego rodzaju i wyświecił jej wszechstronnie naturę interesów prawnych, wytoczonych w
sądzie handlowowekslowym.
— Czy przywiozłeś mi to, o com cię prosiła? zapytała nagle.
— Przywiozłem.
— Pokaż!
— Zostawiłem to w tłómoczku, pojmujesz, że nie mogłem wieść tego przy sobie...
— Starajże się oddać mi to, nim odjedziesz, — słyszę, że zajechał powóz; wypada mi pójść powitać Zameckiego. Gdy
się zdarzy sposobność, pójdź do swojej bryczki i przynieś mi moje lekarstwo.
— Heleno, czy jeszcze ciągle trwasz w twoich zamysłach?
— Mówiłam ci już, że nie mam jeszcze żadnych zamysłów. Nie pytaj mię o nic, nie mów do mnie... Jestem jak
szalona... myśli, obawy i postanowienia krzyżują mi się w głowie. Pomówimy jutro. Zrobię jeszcze jednę próbę, może
mi się uda... Staraj się koniecznie być jutro tutaj!
Wiemy, jak następnie p. Helena na ganku zamkowym przyjmowała męża i Helenkę, i jaką miała rozmowę z p.
Tadeuszem. Wiemy także,
jak się przypatrywała papierom, które p. Tadeusz chował do ogniotrwałej kasy. Pomyślała wszakże, że musi to być ów
akt, ubezpieczający mniemaną pożyczkę, daną p. Skryptowiczowi, i nie zastanawiała się nad tem dłużej. Później, już z
polecenia męża, rozmawiała raz jeszcze z p. Zgorzelskim, poczem nastąpił obiad, a po nim, zwykłe posiedzenie klubu.
O tem wszystkiem zda nam sprawę w następnym rozdziale świadek naoczny.. Moją rzeczą jest na razie prowadzić
tylko dalej historję swatów p. Zgorzelskiego z panną Wandą Cichocką.
— Jakże, zapytał p. Tadeusz panią Helenę, gdy się znaleźli sami — mnie poszło jako tako z moimi zakochanymi, a
twoje poselstwo?
— Nadspodziewanie dobrze. Zgorzelski nie przyjął wprawdzie bezwarunkowo twojej propozycji, bo niby ma jakieś
skrupuły, a przytem nadzieję dostania pożyczki z Kasy Oszczędności. Prosił wszakże tylko o trzy dni czasu do
namysłu, a co się tyczy Wandy, to już tak dobrze jak oświadczył się o nią, na moje ręce, ma się rozumieć.
— No, chwała Bogu, że to się już raz skończy! Obejdziesz się teraz doskonale bez Wandy, bo spodziewam się, że
będziesz miała milszą od niej towarzyszkę. Ale ty jakaś mi smutna jesteś Helenko, czy ci co dolega?
— Ach, ty niedobry Tadzuniu, myślisz o wszystkich, a nie pomyślałeś o tem, co mię najbardziej obchodzi! Prawda, że
nie byłeś u mamy?
— Wyznaję...
— O, widzisz, a Zgorzelski był, i przywiózł mi jak najgorsze wiadomości!
— W istorie, to co słyszałem od Karola, nie brzmi pomyślnie... Ale właśnie dla tego, nie mogłem zdecydować się
zaglądnąć do Mamy.
— Jakto, właśnie dla tego, że chora i nie ma co jeść! Nie mówisz tego na serjo, Tadziu!
— Nie słyszałem, aby nie miała co jeść, a co się tyczy choroby... Ha, jest to choroba umysłowa, w którą często wpędza
ludzi zbytek dewocji, wyzyskiwanej przez złych księży. Psychjatrowie nazywają to zadumą religijną... Jest to dzieło
Stodolskiego, Kriechewitza i innych. Opanowali staruszkę, odarli ją i odzierają ze wszystkiego, i obudzili w niej
egzaltację, która przeszła już prawie w obłąkanie. Nicby tam nie pomogły moje odwidziny. Potrzeba poprostu w
twojem imieniu i przy pomocy Karola, jako najbliższego krewnego, postarać się o kuratelę sądową, rozpędzić jezuitów
i usunąć ich wpływ od mamy. Toż mówił mi Karol, że strach patrzeć na nią, jak wygląda i co robi. Widział ją raz na
ulicy. Policzki chorobliwie nabrzmiałe, nienaturalnie czerwone, ubrana nędznie i w jakiejś grubej wełnianej chustce na
głowie, o dwadzieścia kroków od kościoła rzuciła się na kolana i na klęczkach czołgała się do drzwi, a od drzwi do
wszystkich ołtarzów, jęcząc w głos różne dziwactwa...
— Karol widział ją raz, gdy jeszcze wychodziła z domu, ale Zgorzelski był u niej w domu i nie mógł naopowiadać mi
się o zmianach, które tam zastał. Być może, że jak ty powiadasz, księ
ża przyczynili się do tego, ale ostatecznie, nie do mnie przecież należy, sądzić matkę... Mama jest bardzo religijną,
bardzo! Od czasu jak uważa mój los jako zabezpieczony, wszystko co ma, oddaje na kościoły, na ołtarze, na wsparcie
Ojca Świętego w jego nędzy... Ty się uśmiechasz! Wszak wiem, że Ojcu Świętemu powodzi się wcale dobrze, ale
mama wierzy w to, że on jest w niewoli i że nie ma kawałka chleba, a ja jej tego nie wyperswaduję... mama wierzy w
to najzupełniej!
— Nie wątpiłem nigdy, że mama jest osobą dobrej wiary; już samo dobre serce nie pozwoliłoby jej nic udawać.
— To... chyba ja jestem osobą złej wiary, twojem zdaniem?
— Cóż znowu, Helenko! Zkąd ci przyszło do głowy robić takie porównanie? Gdybyś, wiedząc doskonale, że np.
papież rzymski opływa w dostatkach, i że interesa religji nie są bynajmniej zagrożone w skutek tego, iż odjęto mu
władzę świecką, pomimo to, dla jakichś ubocznych względów udawała, że wierzysz w szczerość lamentów
Stodolskiego lub Kriechewitza na uciemiężenie głowy kościoła, to działałabyś w złej wierze. Ponieważ zaś nie udajesz
tego, więc nie pojmuję, jak możesz przypuszczać, że ci kto przypisuje złą wiarę!
— Nie mam żadnych ubocznych względów, i nie potrzebuję nic udawać, najmniej zaś udawać sympatji dla świeckiej
władzy papieża. Ale mówiłam ci nieraz, że wszystkie wasze rozumowa
nia nie wystarczają wcale do zapełnienia próżni, jaką czuję w sercu, ilekroć próbuję wyrugować z tamtąd pierwszą,
dziecinną moją wiarę. Słuchałam was nieraz z upodobaniem, gdyście powoli ale z gruntu obalali cały ten mój gmach
cudowny — dawałam się wam przekonywać, posuwałam się dalej od was w śmiałych hypotezach... wszak pamiętasz,
że sam raz musiałeś mi dowodzić istnienia Boga?
— Pamiętam.
— Otóż powiadam ci, że wam dobrze jest może z waszym, jak że to nazywacie?... racjonalizmem. Ale mnie on nie
wystarcza, a co mi się wpoiło w duszę za młodu, to wraca teraz z podwójną siłą. Może to słabość, zabobon, może to
nazwiesz udawaniem, złą wiarą, ale powiadam ci, że chociaż umiem położyć na karb Stodolskiego lub Kriechewitza
pewne ekstrawagancje religijne, to jednak i we mnie budzą pewną mimowolną grozę te wszystkie świętości, w które
wierzy tak mocno moja matka. Mówię ci to szczerze, a ty— powiedz mi, że jestem osobą złej wiary, i może, bez serca!
— Kobieta!... Dziecko! mruknął był p. Tadeusz, uśmiechając się dobrodusznie. Gdy pani Helena skończyła, dodał
głośno, całując ją w czoło: — I dobrze ci z tą twoją "mimowolną grozą?"
— Lepiej, niż z waszą filozolją. Ta widocznie stworzoną jest dla silniejszych istot, niż my kobiety.
— No, no, mniejsza o to. Byłeś nie wymagała, ażebym sformował szwadron krakusów, którzyby
w obronie świeckiej władzy papieża wykłuli paręset Włochów, dobijających się wolności i niepodległości... Ta twoja
"mimowolna groza" jest dobrą i świętą rzeczą, zkądkolwiek się bierze. Każdy człowiek powinien mieć jakąś grozę tego
rodzaju w swojej duszy. Ale, wszak nie zamierzyliśmy ponoś wykładać sobie nawzajem etykę w formie poufnego
dyalogu! Mówiliśmy o mamie. Cóż ci opowiadał Zgorzelski?
— Nic więcej, tylko tyle: zastał dom prawie pusty, wszystko co mogło mieć jakąś wartość gdzieś wyniesione. Żywej
duszy nie było przy mamie, chorej, w gorączce, fantazującej o tem, że straciła łaskę u Boga, ponieważ bezbożna córka
odmówiła jej mamony, potrzebnej na wyposażenie zakładu Panien Niepokalanek w Zasłowcu. Zgorzelski twierdzi, że
uciekł przerażony jej widokiem i jej przekleństwami.
— To prawdziwe nieszczęście! Musimy natychmiast jechać do miasta. Nie podobna zostawiać matki w tem położeniu,
jeżeli dziesiąta część ' tego jest prawdą, co mówił Zgorzelski. Jedźmy zaraz jutro, jak najraniej, albo — może wolisz
natychmiast, nocnym pociągiem? Ten Zakład Niepokalanek! Karol mówił mi coś o tem. Zatrzymała go na ulicy i
pytała się, czy nie przysłałaś na jego ręce pieniędzy na ołtarz w Zasłowcu...
— Ach, mam całą paczkę listów w tej materji, ale nie chciałam wspominać ci o tem. Co dwa wiersze, ta sama piosenka
o dwudziestu tysiącach na zakład Zasłowiecki, Panien Niepokalanek pod wezwaniem Serca Jezusowego. Czy uwie
rzysz, że nie tylko doktor Czulicki, o którego zdolnościach nie najlepsze mamy wyobrażenie, ale i inni lekarze
twierdzą, że mama nie przyjdzie do siebie, jeżeli nie będzie mogła wypełnić ślubu, zrobionego zapewne pod wpływem
księdza Stodolskiego. Mój Tadzuniu, daj mi tych dwadzieścia tysięcy, a ja pojadę sama, złożę ten okup Stodolskiemu i
przywiozę mamę do Rymiszowa, ażeby ją raz na zawsze uwolnić od kosztownej opieki duchownej!
— Hm... dwadzieścia tysięcy...
— Ach, prawda, jakam ja dziecinna! Dwadzieścia tysięcy, to bardzo znaczna suma, a my obiedwie, ja i mama,
kosztujemy cię już tyle pieniędzy ! Żałuję, że mi się wymknęło to słowo, chociaż jestem przekonaną, że nie ma innego
sposobu ocalenia mamy...
— Pozwólże, moje dziecię. Dwadzieścia tysięcy, to wprawdzie kapitał bardzo okrągły, ale nie przypuszczasz zapewne,
bym go skąpił w razie potrzeby. Tylko nie potrzeba wyrzucać go za okno. Gdybym ci go dał do ręki, nie uwolniłabyś
jeszcze mamy bynajmniej ze szponów Stodolskiego. Owszem, nie on, to jaki ksiądz Uleżałowski albo też Piekiełko
wynalazłby nowy sposób podojenia zdziecinniałej staruszki, zachęcony łatwością wydobycia od nas pieniędzy.
Zrobimy inaczej. Pojedziemy do miasta, ty pójdziesz do mamy, a tymczasem ja i Karol weźmiemy się do popa.
Wytłumaczymy mu, jeżeli tego będzie potrzeba, że kryminał nie jest zbudowany wyłącznie dla ludzi świeckich,
wyliczymy, ile pieniędzy wyłudził już
od twojej matki, i przedstawimy mu nakoniec, że nie wolno jest wymuszać ofiar w ten sposób, zwłaszcza od osób
słabych na umyśle. Sądzę, że tak czy owak potrafimy zniewolić go, by poszedł do mamy i uspokoił ją co do
Niepokalanek i co do zbawienia jej duszy. A gdy nam wszystko pójdzie pomyślnie, sprowadzimy mamę tutaj, i ksiądz
Chyżycki powie jej reprymendę po swojemu, po bernardyński!, po staropolsku, jak to umieli dawni księża. To będzie
najlepszem lekarstwem dla niej! Z tych dwudziestu tysięcy zaś, utworzymy cztery stypendja "imienia Heleny'' dla
sierot takich, jak np. młody Roliński, albo... no, albo inne sieroty. Jakże — czy zgoda?
— Już ja widzę, że ty jesteś praktyczniejszym odemnie. Swoją drogą, gdybym miała tych dwadzieścia tysięcy...
— Dałabyś je Niepokalankom?
— Nie odpowiem ci na to pytanie, bo jestem "osobą złej wiary, i bez serca."
— Helenko! Zkądże ta gorycz ? Wszak nie powiedziałem jeszcze, że nie dam i dla Niepokalanek, jeżeli tego
koniecznie będzie potrzeba! Przyznaj sama, że mamy dosyć klasztorów, i że trudno budować nowe na podstawie
informacyi, zasiągniętych od Zgorzelskiego! Toż pojedziemy, zobaczymy, i zrobimy, co będzie w naszej mocy.
— Tak, pojedziemy i zobaczymy. Dobrej nocy, Tadziu.
— Co tobie jest, Helenko, jesteś okropnie bladą... co znaczy to niepojęte wzruszenie?
— Niepojęte, dla ciebie. Wszak chodzi tutaj o moją matkę, nie o twoją! Nic dziwnego, że nie mogę zdobyć się na tyle
flegmy i zimna, co ty!
Pani Helena stała u drzwi, i mówiła te słowa z ręką na klamce, odwrócona ku panu Tadeuszowi, który w istocie
siedział dotychczas bardzo flegmatycznie w swoim fotelu, i miał minę dobroduszną wprawdzie, ale na pozór obojętną,
podczas gdy ona drżała na całem ciele i miała wzrok tak roziskrzony jak wówczas, gdy go się przestraszył pan Alfred.
Była to od ośmiu lat pierwsza scena małżeńska w domu państwa Zameckich. Nie byłoby do niej przyszło, gdyby pani
Helena nie była zamierzyła bądź co bądź dostać od męża sumę, potrzebną na cel, jak nam wiadomo, mniej pobożny od
Niepokalanek. I gdyby okoliczności nie były tak naglącemi, pani Helena byłaby niewątpliwie umiała nakłonić
Tadeusza do spełnienia swoich życzeń. Ale najzręczniejszy dyplomata pod presją przykrego zbiegu okoliczności traci
zwykłą swoją zimną krew i przytomność umysłu. To samo zdarzyło się pani Zameckiej. Pod każdym innym zręcznie
zmyślonym pozorem mogła była wejść w posiadanie żądanej kwoty — historja zaś o chorobie p. Podwalskiej, właśnie
dla tego, że była prawdziwą, nastręczała inne, racjonalniejsze sposoby wyjścia. Otóż pani Helena, zamiast uznać swoją
niezręczność, i ponowić atak z innej strony, uczuła się nagle oburzoną do głębi. Pierwszy raz prosiła męża o pieniądze,
ho zawsze wystarczało najdelikatniejsze przymówienie się, ażeby go pobudzić do jak największej
hojności. Prosiła go o pieniądze dla matki, dała mu do zrozumienia, że jej własnym uczuciom stałoby się zadość, gdyby
mogła obdarzyć zakład bogobojny, nawiasem mówiąc, trudniący się wychowaniem panien. Odmówił jej, a co gorsza,
wspomniał o stypendjach dla sierot opuszczonych, i poruszył przez to drugą, drażliwszą jeszcze strunę. Ztąd poszło, iż
niebacznie napomknęła o swoich uczuciach ku matce, zapominając w uniesie. niu, jak słabe o uczuciach tych
wyobrażenie mógł mieć człowiek, który wiedział o braku naturalniejszych jeszcze uczuć w jej sercu. Jeżeli zaś to było
niebacznym, to jeszcze bardziej niebacznym był wyrzut, mieszczący się w ostatnich jej słowach, wyrzut bardzo
niesłuszny, bo p. Tadeusz już parę razy niezmiernie okazał się uprzedzającym i szczodrym, gdy p. Podwalska
potrzebowała pomocy pieniężnej. Na nieszczęście, o ile pani Helena była rozdrażnioną, o tyle jej mąż zachował był
całą swoją zimną krew i mógł przeto poczynić przynajmniej część tych uwag, które tu czynimy. Przeleciały one szybko
przez jego umysł i wywołały w nim ogromne wzburzenie. Po raz pierwszy widział ją tak rozdrażnioną, i po raz
pierwszy powiedział sobie, że pokochał kobietę złą i niewdzięczną, z gruntu złą i z gruntu niewdzięczną. To też wstał
nagle, i wszystko co myślał, malowało się w jego twarzy. Czy nie mógł mówić, czy nie chciał — dość, że popatrzył jej
tylko w oczy i odwrócił się w milczeniu. Wyszła, nie zrozumiawszy w pierwszej chwili jego spojrzenia, ale utkwiło jej
w pamięci. Zawierało ono
W sobie sumę tego wszystkiego, czem — jak wiemy z jej dziennika i z jej rozmów z p. Zgorzelskim — Tadeusz mimo
woli swojej przygnębiał ją od dawna. Wypowiadało ono całą ową wyższość jego moralną, o której daremnie kusiła się
wmówić w siebie, że była urojoną, ba, z pewnegoidealnego niby punktu widzenia, trywjalną.
Mieszkańcy Rymiszowa zapewniają, że tej nocy w dwóch niezbyt od siebie odległych oknach zamku widzieć można
było światło aż do wschodu słońca, a gdy już słońce było wysoko, jeszcze o jedno z tych dwóch okien odbijał się blask
lampy. Kto dłużej czuwał, p. Tadeusz, czy pani Helena, tego nie wiem, wiem tylko, że ile razy widzę pojedyncze okno
oświetlone bardzo późno w nocy, mimowoli przychodzi mi na myśl, że w tym domu ktoś musi być chory, albo
nieszczęśliwy.
ROZDZIAŁ V.
"Kochane Siostry!
"I nic wiele, i bardzo wiele mam wam do napisania o pierwszym dniu mojego pobytu w Rymiszowie.
Przedewszystkiem obawiam się przycinko w wuja, który zawsze utrzymuje, że my umiemy spisywać całe arkusze o
niczem, a nic potrafimy napisać i jednej ćwiartki o czemkolwiek. Wuj ma podobnoś słuszność, i dla tego postanowiłam
sobie jak najmocniej wystrzegać się długiego pisania o niczem. Ależ, mój Boże, o czemże mam pisać? Jabym tak rada
pomówić z wami — to byłoby co innego — ale ten nieznośny papier, któremu nie można nic powiedzieć na ucho,
który zawsze wszystko wypapla, w tej chwili mrozi mię swojem białem, chłodnem wejrzeniem. A jaki
naperfumowany! Prawdziwy elegant z modnego świata — pożyczyła mi go panna Wanda, przyjaciółka pani
Zameckiej, która od lat wielu bawi w tym domu. Ta panna Wanda ma, jak spostrzegłam, wiele sympatji dla p.
Zgorzelskicgo; którego znacie, i który przyjechał tutaj dzisiaj na chwilę przed nami, bo powóz papy spóźnił się
i musieliśmy czekać na dworcu kolei... "Papy!"
Nauczyłam się nazywać tak kochanego, łaskawego mojego dobrodzieja, sam tego wymaga odemnie, i gniewałby się,
gdybym go inaczej nazwała. W domu — to jest, u was, u drogiej cioci, zdawało mi się to rzeczą tak łatwą, tak
naturalną — nie myślałam nigdy nawet, bym go mogła nazywać inaczej! Wiecie jak dobrym jest dla mnie, i że rodzony
ojciec nie mógłby być lepszym.... Ale tutaj! Tutaj nie mogę odważyć się, wymówić to słowo, i w istocie przez cały
dzień starałam się uniknąć sposobności wymówienia go — brzmiałoby opacznie.... wszystko tutaj wydaje mi się
opacznem!
"Najlepiej podobnoś będzie, jeżeli wam opowiem w porządku wszystko, jak było. Wjechaliśmy, jakby do fortecy
jakiej, przez most i bramę murowaną na duży dziedziniec zamkowy. Jaki zamek! Kamienice w mieście bywają
większe, piękniejsze, weselsze, ale za to ten poważny, szary budynek o staroświeckich kształtach, budzi we mnie takie
uszanowanie, jak kościół... W dzień lubiłabym mu się przypatrywać, zaludniać go w myśli postaciami rycerzy i dam z
dawnych wieków... teraz, o zmroku, mrowie mię przechodzi... wszak wiecie, jakam ja śmieszna z mojemi
zabobonami.... Na moje szczęście, kochany papa przeznaczył na moje usługi — wyobraźcie sobie, na moje usługi!
jakąś bardzo dobrą dziewczynę, która będzie spała ze mną w jednym pokoju, i która także boi się tych wysokich
komnat, tych obrazów na ścianach i sufitach, i tych staro
świeckich, dziwnie ogromnych sprzętów, jakich pewno nie widziałyście. Powiada Kseńka — Kseńka jej na imię — że
tu w zamku coś straszy, drży więc nieboga i tuli się w kącie, chowając nogi pod siebie — to mi dodaje nieco odwagi.
Dobrze to wujcio powiada, że człowiek często odważniejszym się staje w towarzystwie tchórzów. Kto wie, gdyby kto
trzeci był tu ze mną i Kseńką, stałby się może walecznym, jak Bayard.
"Otóż, na ganku zamkowym, powitała nas pani Zamecka. Nie wierzyłabym moim własnym oczom, ale Wandzia — to
jest, ta panna Wanda, o której wspomniałam, mówiła mi także, że jest zadziwiające podobieństwo między nami, to jest,
nie między mną a Wandzią, ale między mną a panią Zamecką. W pierwszej chwili zdawało mi się, że sama siebie
widzę w źwierciedle, ale potem.... o, za nic w świecie nie chciałabym być podobną do niej! Nie uwierzycie, jak
niemiłym był wyraz jej twarzy, gdy spojrzała na mnie i odwróciła oczy, niby błędne.... Jestem pewną, że jeżeli i w
tenczas jeszcze byłam podobną do niej. nikt mię kochać ani lubić nie może....
"Papa był bardzo wzruszonym, gdy mię przedstawiał swojej żonie — a ona.... ona przystąpiła do mnie, i pocałowała
mię w czoło. Moję drogie! — może to szaleństwo z mojej strony, ale powiadam wam, że gdybym w tej chwili poczuła
pocałunek podobny, umarłabym z przerażenia. Zdawało mi się, że mię trup całuje...
"Musi to być zapewne jedna z tych hallucynacyj, z których wujcio starał się wyleczyć
mnie perswazją i rozumnemi przedstawieniami. Cóż jam temu winna, że nie mogę oprzeć się własnemu dziwactwu! Są
chwile, kiedy mi stają w duszy wszystkie strachy, które się tam zagnieździły oddawna, i które znikają, gdy jestem z
wami, z ciocią, w dzień biały... Tutaj wciąż mi straszno i nieswojsko, a serce tak mi się ściska, jak gdyby się coś
okropnego wydarzyć miało. Kochana Franiu i Adelciu, zmiłujcie się, piszcie do mnie natychmiast, czy wszyscy
zdrowi, ciocia, wójcio i wy, moje drogie! Nie zdołacie nigdy wyobrazić sobie, jak mię dręczy ta moja niedorzeczna
chorobliwa trwoga. Wczoraj, gdyśmy wróciły z apteki, ni ztąd ni zowąd coś mię zaczęło niepokoić, w nocy miałam sny
przykre i przestraszyłam aż ciocię. Teraz to znowu wróciło — ale w dzień, o w dzień... gdybyście wiedziały,
domyśliłybyście się zaraz, że nic miałam czasu myśleć o strachach...
"Pan Wacław jest tutaj. Gdy wszedł do salonu i ujrzał mię — ale może i to hallucynacja! — dosyć, że zdawało mi się,
iż był zmieszanym. Niewątpliwie zdawało mi się tylko, bo dla czegóż miałby się mięszać? Zdobyłam się na odwagę i
poszłam przywitać się z nim. Jużci, jeżeli ma żal do kogo, to jeszcze z tego nie wynika, ażebyśmy jako obcy sobie
zupełnie, nie.......
(Tu w oryginale znajduje się luka, spowodowana zalaniem się atramentu w kilku wierszach. Kopista przypuszcza, że
autorka nie mogąc znieść widoku wyrazów, które nakreśliła, zalała je łzami. Zdania rzeczoznawców nie zasię
gano, bo nie było powodu. Dalszy czytelny ciąg manuskryptu brzmi, jak następuje:)
"......ale mało mówił. Przy objedzie pani Zamecka chciała posadzić go między sobą i panną Wandą, — nie mogę
nazywać ją Wandzią, chociaż przyrzekłyśmy sobie prawie przyjaźń dozgonną; ale cóż, kiedy czuję, że ona nie ma dla
mnie sympatji — otóż papa kochany zrobił uwagę, że to miejsce należy się p. Zgorzelskiemu, a nam kazał siąść obok
siebie, po drugiej stronie pani domu. Dalipan, że nie wiem, co się ze mną działo, ksiądz proboszcz i doktor gwarzyli
bardzo wesoło. Musiałam być bardzo roztargniona i śmieszna, ale nie spostrzegłam tego, aż przy pieczystem, którego
nie wzięłam z półmiska, ale natomiast — wyobraźcie sobie! nabrałam kopiasty talerz sałaty, tak, że nie wiele zostało
dla drugich. Machinalnie biorę widelec i niby chcę jeść, — spostrzegam, com zrobiła, i omal nie ginę z konfuzji. Papa
rozśmiał się serdecznie i wszyscy za nim, mnie się już na płacz zbierało, ale papa wstawszy z miejsca, przyszedł do
mnie, pocałował mnie w czoło, pogłaskał po twarzy i szepnął rai do ucha: "serce nie ma oczu". Nie wiem dla czego,
wśród łez, rozśmiałam się także, a tymczasem ksiądz proboszcz wstał z kieliszkiem w ręku, i rozpoczął długą orację, z
której pamiętam tylko tyle, że cieszył się z powrotu kolatora, i z tego, że ma nową duszyczkę w swojej parafji, i że jako
sługa Boga miłości pragnął, ażeby wszystkie duszyczki miłowały się między sobą, i że potem tych duszyczek będzie
coraz więcej,
a parafja rymiszowska stanie za biskupstwo — z czego wynikło, że ksiądz proboszcz pije za zdrowie swojej nowej
duszyczki, i że tą duszyczką jestem ja. Potem, ktoś mi kazał wziąć kieliszek do ręki, nie wiem już kto, i nagle ujrzałam
przed sobą rękę p. Zgorzelskiego, także z kieliszkiem, a spojrzawszy mu w oczy, wzdrygnęłam się i wylałam wino na
obrus, i znowu wszyscy śmieli się do rozpuku, bo oczywiście musiałam mieć minę bardzo niedorzeczną. To mię tak
ubodlo, że przyszłam do siebie, i naraz zerwałam się jak Demostenes, albo jaki szlachcic w Senatorskiej Zgodzie, i
wyrecytowałam księdzu proboszczowi podziękowanie — jak was kocham — tej treści, że są duszyczki wybrane, a inne
tylko powołane, i że pragnęłabym należeć do wybranych. W tej chwili ksiądz proboszcz przypadł do mnie i mało mnie
nie udusił w swoich uściskach, i musiałam nie tylko trącać się kieliszkiem z nim i z p. Wacławem, ale nawet wypić
trochę wina. Nie uwierzycie, jaka to zacna i święta dusza, ten proboszcz tutejszy, — wiecie, to ten sam, co p. Wacława
jako sierotę przytulił i wychował, i o którym tyle od p. Wacława słyszałyśmy? Domyślacie się, jak serdecznie
ucałowałam jego uczciwe ręce, i jak mu byłam wdzięczną. Wkrótce atoli, gdy panowie jeszcze ciągle pili wino, śmieli
się i rozprawiali, pani Zamecka, która dotychczas nic nie mówiła, powiedziała, że angielskim obyczajem wypada nam
zostawić ich samych i pójść do ogrodu. Na tem skończył się objad, a zaledwie byłyśmy w ogrodzie, przyłączył się do
nas p. Zgo
rzelski, z tem, że "niechaj się starzy wygadają, a on tymczasem musi mi robić honory Rymiszowa, i pokazać mi ogród
francuski, szpalery, cieplarnię, i park angielski." Biedna panna Wanda, której należała się przynajmniej połowa tych
atencyj, spoglądała na mnie jak na straszną jaką winowajczynię, ja zaś nie mogłam wierzyć moim oczom i uszom, by
ten p. Zgorzelski, po tem, co wiemy, mógł zachowywać się tak śmiało i z taką pewnością siebie. Bez namysłu
powiedziałam mu, ża park w Rymiszowie musi być znacznie dłuższy od naszego podwórza w mieście, i że nie wiem,
czy można dobiedz na jego koniec tak prędko, jak u nas do bramy. Zrozumiał mię podobnoś, bo od tej chwili uwolnił
mię od swoich "usług" — ale panna Wanda od tego czasu ani słowa nie przemówiła do mnie tak szczerze i serdecznie,
jak przed objadem. Co się tyczy pani Zameckiej, nie słyszałam z jej ust nic, oprócz bardzo ceremonjalnej "dobrej nocy"
przed godziną. Mówią, że ma być bardzo rozmowną, dowcipną i miłą — nic z tego wszystkiego nie uważałam, i sama
nie wiem, co mię tak odpycha od tej kobiety. A papa mówił, że ona będzie mi matką, i że kiedyś tak ją nazywać będę!
Nigdy— nigdy! Bałabym się zostać z nią sam na sam — boję się jej dotknięcia i nie wiem dla czego, zdaje mi się, że i
ja nie mam u niej łaski. Za to papa jaki dobry, jak myśli o wszystkiem, czego mogę potrzebować, jak się zajmował tem,
by mi było wygodnie i swobodnie! Ale już pół
noc dochodzi, i Kseńka usnęła mimo strachów, kończę więc i całuję was i t. d. "
W jednej kopercie z tym listem, panny Skryptowiczówny otrzymały drugi, krótszy, pisany tej samej nocy, który dla
uzupełnienia spisu aktów dołącza się tutaj.
"Całą noc nie zmrużyłam oka — zdawało mi się, że to ta śmieszna moja obawa jakichś nieistniejących "strachów"
usnąć mi nie daje, ale teraz już przecież dzień biały, choć jeszcze bardzo wcześnie, a ja nie mogę pozbyć się mojego
niepokoju. Być może, że za wiele myślałam o... To wszakże nie nowina, oddawna już we śnie i na jawie nie myślę o
niczem innem. Dobrze to wujcio powiada, że nauki robiłyby pod opieką naszą olbrzymie postępy, gdybyśmy rozmy.
lały o czemś rozumnem tyle, ile rozmyślamy o "bzdurstwach. " Nie zgadzam się tylko na ten ostatni wyraz, zresztą,
niestety, zmuszoną jestem przyznać słuszność wujciowi, że nasza cierpliwość i drobnostkowość w spostrzeganiu, a
wytrwałość w rozmyślaniu, wyszłaby na dobre matematyce, fizjologji, albo chemji. Wujcio zaraz dodaje, że
matematyka, fizjologja albo chemia musiałyby w takim razie nie mieć więcej jak trzydzieści lat, i musiałyby mieć
piękne czarne wąsiki..... Cóż robić, już sięnam zmienić niepodobna. Widzę tylko, że panowie myślą o nas mniej, niż
my o nich, skoro mieli czas spostrzedz i wymyślić tyle mądrych rzeczy.
"My jeżeli wymyślimy co, to mówiąc w pokorze ducha, zawsze coś niedorzecznego. Nie
uwierzycie, jaka fraszka trapi mię znowu od wczorajszego południa. Przypominacie sobie, że ciocia wyłajała nas trochę
za nasze uwagi o spotkaniu z p. Zgorzelskim, przedwczoraj w aptece. Pomimo napomnień cioci, nie mogło mi wyjść z
myśli, co też ten pan wyjmować mógł ze słoja w nieobecności aptekarza? Przeczytałam napis na słoju, ale
zapomniałam go, i mimo całego natężenia myśli nie mogłam sobie przypomnieć, chociaż zdawało mi się, że znam
wyraz łaciński czy grecki, który w ten sposób wypadł mi z pamięci. I znowu żałowałam, że p. Wacław nie uczył nas
dłużej chemji...... Jak was kocham, usypiając ostatni raz pod jednym dachem z wami, wbrew twierdzeniu wujcia,
myślałam o chemji, ale oczywiście nic wymyślić nie mogłam...
"Wczoraj rano, wśród nowych a tak głębokich wrażeń, wyszło mi to wszystko z głowy. Po objedzie natomiast, i po
owej przechadzce w ogrodzie, w której przyłączył się do nas p. Zgorzelski, gdyśmy wróciły na werandę, pani Zamecka
zaproponowała pannie Wandzie, ażeby mi pokazała "gospodarstwo kobiece." Prawda, że siedziałam jak trusia, i że
można było przypuszczać, iż gęsi, indyki, gołębie i krówki zabawią mię lepiej niż towarzystwo ludzkie; Panna Wanda
wstała, nie mówiąc ani słowa, i miałyśmy już odchodzić, gdy naraz papa, jakby odgadywał moje myśli, odezwał się, że
może p. Wacław "zechce towarzyszyć pannom" bo wycieczka nasza miała być dość daleką. Naraz zerwał się i p.
Zgorzelski, ofiarując nam swoją rycerską opiekę, ale p.
Zamecka zagadnęła go, czy porobił jej sprawunki w mieście, i zamiast iść z nami, musiał iść do swego wózka i
rozpakowywać tłumoki, podczas gdy my troje ruszyliśmy ku bramie zamkowej. Tutaj zastanowiły mię różne zabytki z
czasów, gdy zamek był warownym, a p. Wacław objaśniał nam ich znaczenie z całą znajomością rzeczy. Oglądałyśmy
strzelnice w murach, przyrządy do zwodzenia mostu, i do spuszczania brony — a ja tymczasem uważałam z daleka, że
pani Zamecka wyszła na ganek, a p. Zgorzelski, zbliżywszy się, oddawał jej jakąś maleńką paczkę, owiniętą w papier.
Wiecie, że mam wzrok doskonały — otóż widziałam dokładnie, że pani Z. chciała rozwijać paczkę, ale p. Alfred
zatrzymał ją szybkim giestem i miał wyraźnie coś nakształt przestrachu w twarzy. Wszystko to uderzyło mię, nie wiem
dla czego — zastanawiałam się, coby to mógł być za sprawunek w takiej niewielkiej paczce, zwłaszcza gdy nasze
kobiece sprawunki zwykle zajmują nierównie więcej miejsca, i dla czego pan Zgorzelski nie chciał, ażeby pani
Zamecka rozwijała paczkę? Gdyśmy wróciły na werandę, trafiłyśmy na reprymendę, którą dawał papie lekarz z
Korytnicy, dr. Chimerski. Pokazuje się, że papa cierpi na astmę i miewa czasem bardzo silne ataki, a pod żadnym
warunkiem nie chce się leczyć, utrzymując, że każda kuracja jest gorszą od. choroby. Doktor począł żartować na ten
temat, że p. Zamecki złożył sobie towarzystwo z. księdza i lekarza, ażeby być uwolnionym od dewocji i od leków — a
pani Zamecka nad
mieniła, że zamierza stać się lekarką, i że sprowadziła przez p. Zgorzelskiego akonit i inne środki homeopatyczne dla
chorych we wsi. Rozpoczął się spór o homeopatję i allopatję, podczas którego ja, starałam przypomnieć sobie, czyli
ingredjencja, którą p. Zgorzelski brał ze słoja w aptece, nie nazywa się przypadkiem akonit ? Przypomniałam sobie
dokładnie, że nie, i nakoniec zapytałam pannę Wandę, czy nie ma jakiego dzieła, traktującego o chemji ?
Odpowiedziała, że nie ma, ale za to dr. Chimerski ofiarował mi całą swoją bibljotekę, a p. Wacław wspomniał, że ma
bardzo przystępnie napisaną książkę o chemji, którą mi przyszłe. Dotrzymał słowa i zaraz po napisaniu pierwszego
listu do was, wzięłam się do wertowania tego dzieła. Najbardziej interesowały mię notatki ołówkiem, czynione na
marginesach jego ręką, choć były to same tylko uczone uwagi, zupełnie dla mnie niezroznmiale.
Podziwienia godną Jest rzeczą, ile on wie, a jaki przytem skromny! Podczas owej rozprawy o homeopatji powiedział
zaledwie słów parę, a ze sposobu, jak je doktor przyjął, widzieć można było zaraz, że miały one więcej wagi niż to
wszystko, co mówili inni. Nic dziwnego — on tyle pracuje... cały zatopiony jest w swoich naukach.... Znowu
przypominają mi się słowa wujcia, że mężczyźni uczą się, ażeby w i e d z i e ć, a my, ażeby się popisywać
wiadomościami, i to, chociaż z natury jesteśmy ciekawsze od mężczyzn..... Ma się rozumieć, że męzka nauka bardziej
zaprząta głowę i mniej zostawią czasu do myślenia o czem
innem... Ale, miałam mówić o książce, którą mi dał p. Wacław. Otóż znalazłam w niej to słowo, którem była
zapomniała. Jest to "Cyankalium," czyli po polsku, sinek potasu. Teraz już najdokładniej przypominam sobie, że taki, a
nie inny był napis na słoju, i pojmuję, dla czego aptekarz, wszedłszy, zamknął na klucz szafkę, w której znajdował się
słój, nim zapytał, czego żądamy. Pamiętacie może, że p. Wacław tłumaczył nam, iż cyankalium jest bardzo gwałtowną
trucizną. To tłumaczy mi niepokój, jakiego doznaję od chwili naszego spotkania z panem Zgorzelskim w aptece. Nie
mogłam sobie przypomnieć wyrazu, ale pamiętałam rzecz samą, i dotychczas łamię sobie głowę nad tem, poco komu
takiej trucizny? Być może, że gdyby nie mimowolny wstręt, który czuję do p. Zgorzelskiego, i gdyby nie moje
usposobienie, dzięki któremu przeczuwani nieraz jakieś klęski i nieszczęścia, które później, z łaski Rożej, nie
wydarzają się wcale, nie zwracałabym najmniejszej uwagi na to wszystko, co tu piszę, i co prawdopodobnie nie ma
najmniejszego sensu. Teraz dopiero, przeczytawszy, com napisała, wobec słońca, które uśmiecha się do mojego okna
przez zieloną gęstwinę liści, uważam, że bawię was samemi sennemi niedorzecznościami, wylęgłemi wśród cieniów i
strachów nocy. Cyankalium, p. Zgorzelski, sprawunki, p. Zamecka — wszystko to nie ma i nie może mieć
najmniejszego związku z sobą, i nawet najbujniejsza moja wyobraźnia nie zdoła wykomponować takiego związku.
Radabym spalić ten list i napisać wam coś rozsą
dniejszego, ale mówiono mi, że posłaniec na pocztę odchodzi bardzo wcześnie, i nie ma już innej rady, jak tylko
włożyć w kopertę cały ten groch z kapustą, i posłać go wam, abyście się śmiały ze mnie. Tylko, na miłość Boga, nie
pokazujcie moich listów wujciowi — że ich sam nie zażąda, tego jestem pewną. Całuję was itd."
Z treści tych listów wiemy, jak Helenka przepędziła pierwszą noc swoją w zamku rymiszowskim, i że oprócz dwóch
okien, widzialnych ze wsi, można było jeszcze i w trzeciem, od strony ogrodu, widzieć światło aż do wschodu słońca.
Co więcej — podobne zjawisko można było obserwować i na plebanji. Ks. Chyżycki, wróciwszy tam pod wieczór z
Wacławem, i usiadłszy na ganku, przypatrywał się jakiś czas uważnie swojemu zamyślonemu wychowankowi.
Nakoniec jakby ciągnął dalej urwaną rozmowę, odezwał się:
— Nie ma co mówić, bardzo piękna dziewczyna. W główce, jak się zdaje, dobrze, a w sercu także nie najgorzej.
Wacław zarumienił się, bo go proboszcz schwytał na gorącym uczynku. W istocie nie myślał w tej chwili o niczem
innem, jak tylko o tej pięknej, dobrej główce, i o pięknem dobrem sercu. Myśli jego zatrzymały się były na chwili, w
której go zmieszanego jak studenta, przyszła powitać tak serdecznie, z takim wyrazem w oczach... Wrażenie, jakiego
doznał wówczas, trwało w nim cięgle, czuł jeszcze uścisk jej ręki i serce rozpływało mu się jeszcze pod jej
spojrzeniem. Nie zdawał sobie sprawy z uczuć, które doznawał, a
im bardziej nieokreślone, tem bardziej były one błogie. Głos proboszcza wyrwał go z tego miłego letargu, popatrzył w
koło, jak człowiek z omdlenia przywołany do zmysłów, i czuł się prawie niemile dotkniętym, że kto drugi mógł w tej
chwili myśleć o Helence, i przerywać jego słodkie otrętwienie, akcentem rzeczywistości. Ale przypomniał sobie, że
tym drugim był najżyczliwszy przyjaciel, największy dobrodziej, jakiego miał na świecie, i słuchał w milczeniu,
podczas gdy ksiądz prawił dalej:
— Bardzo jeszcze młoda, ma lat zaledwie szesnaście. To bardzo dobrze! Jeżeli ci sprzyjaa sądzę, że ci sprzyja, to za
sześć lat będzie taką samą, jak dzisiaj, a za sześć lat, ty będziesz miał stanowisko w świecie i wszelkie skrupuły
upadną. Tymczasem możesz kochać się i pracować. Miłość uprzyjemnia pracę, a praca nie daje usychać z miłości.
— Wy, ojcze, zawsze macie słowo pociechy dla mnie. Bóg wam zapłać za wasze dobre serce!
— Ach, ty, ty, mazgaju! Znowu masz łzy w oczach. Że też żaden Rusin nie może kochać się, żeby nie beczał przy tem!
Wartoby, abyś kiedy pojechał w moje strony, na Mazury. Tam chłopcy i dziewczęta kochają się śpiewając wesoło,
śmiejąc się i tańcząc. Nikt nie wzdycha i łez nie roni. Zamiast waszych melancholicznych dumek, żwawy krakowiak
wyraża tam uczucia, a przecież i tam ludzie mają serca, tylko ich nie kwaszą niepotrzebnym smętem. Powiedz ty mnie,
czemu ty masz taką smętną minę, jakbyś szedł
za pogrzebem ? Czyś jeszcze nie kontent z twojej panny? Czy wątpisz, że za kilka lat będziesz mógł śmiało prosić o jej
rękę?
— Za kilka lat, ja będę miał skromne utrzymanie, które wystarczyłoby w innych warunkach, ale ona zawsze będzie
bogatą dziedziczką, szlachcianką, panią, a ja człowiekiem z ludu. Te różnice społeczne zatarły się u nas tylko na oko;
w gruncie, w przekonaniach, istnieją one jak dawniej. A potem, zkądże ja mam być tak zarozumiałym, bym
przypuszczał, że ona... że mi jest życzliwą?
— Mazgaj! mazgaj! Staje jak student przed kochanką, ona biegnie do niego, chwyta go za rękę i patrzy mu w oczy tak,
że ja sam byłbym ją chętnie uściskał, a on lamentuje nie wiem nad czem, chyba nadtem, że mu się nie oświadczyła
sama. Szlachcianka — pani — dziedziczka! Jestem przekonany, że u Skryptowiczów nie nauczyła się zaglądać do
herbarza, a jeżeli będzie miała rocznie kilka tysięcy odziedziczonych, to ty będziesz miał tyleż, zapracowanych. Idź
przejść się, w pole, albo do twego pokoju, i staraj się pozbyć tej zafrasowanej twarzy, bo mię gniewasz!
Wacław poszedł do swego pokoju, i w jego to oknie można było widzieć do rana, czwarte tej nocy światło w
Rymiszowie.
Społeczeństwo nasze wychowuje największe sprzeczności, wyrastające jedne tuż obok drugich, jak rośliny w
botanicznym ogrodzie. Las bywa przeważnie złożonym z drzew liściowych albo szpilkowych — dąb i sosna
wykluczają się w nim
niejako nawzajem, i tylko sztuczna hodowla może zmusić najrozmaitsze drzewa, krzewy i zioła do rozwijania się na
jednej, niewielkiej przestrzeni. Taką sztuczną hodowlą jest cywilizacja nowoczesna — lasem było społeczeństwo
pierwotne. Ta ostatnie, zdaniem poetów i wszelkiego rodzaju wielbicieli temporis acti, miało być lepszem,
moralniejszem, ludzie szli w niem częściej za popędem uczucia, zdolniejszymi byli do poświęcenia się, mniej
goniącymi za korzyścią materjalną Wśród tego atoli szlachetnego samoposiewu rycerzy i pasterzy, cywilizacja
zaszczepiła nowy rodzaj ludzi, pracą rąk i głowy dążących do zajęcia pośredniego stanowiska między rycerzami, a
kmiotkami i pasterzami. Ten nowy "przebrzydły naród kupców i adwokatów," jak go nazwał Zygmunt Krasiński, ma
być przedstawicielem materjalizmu i egoizmu bezwzględnego, zamiast duszy i serca, ożywia go kilka formułek
matematycznych; zamiast odbierać wrażenia i powodować się niemi, on spostrzega, bada, i rozumuje. Jeżeli tak jest w
istocie, nie czuję się powołanym bronić bezdusznego i bezsercowego kierunku "nowych ludzi," jeżeli tak nie jest,
"trzeci stan" nie dał mi mandatu, ażebym w jego imieniu odpierał niesłuszne zarzuty. Z powieścią moją nie ma to
zresztą związku w tak ogólnem znaczeniu. Uwagi niniejsze odnoszą się tylko do jednego szczegółu, do jednej, dość
ważnej sprawy ludzkiej, do tego mianowicie, jak się ludzie żenią.
Już patrjarchowie biblijni nie lekceważyli względu na ilość wielbłądów i trzód różnego ro
dzaju, będących w posiadaniu przyszłego ich teścia. Kobiety bez posagu wchodziły w ich dom lub pod ich namiot tylko
jako niewolnice. Hagar z jednej a Rebekka, Lia i Rachel z drugiej strony są tego dowodem. W ten sam sposób, jak
biblijni Hebrejczycy, zapatrywały się na małżeństwo i inne pierwotne społeczeństwa. Wszystkie najbardziej
rozczulające skazki i poezje ludowe kulminują w tem, że ktoś ożenił się z królewną lub wyszedł za mąż za królewicza,
a potem oboje żyli długo i byli szczęśliwi. Tradycje te przechowały się do dni naszych, i nikt bardziej nie krzywdzi
dzisiejszych, cywilizowanych czasów, jak ten, kto im przypisuje wynalazek gonienia za posagiem, lub sprzedawania
wdzięków i młodości za mamonę i stroje. Owszem, właśnie małżeństwo, w którem względy materjalne żadnej nie
odgrywają roli, jest na wskróś nowoczesnym wynalazkiem. Jeszcze tylko w tych warstwach, które są zabytkami
pierwotnego społecznego ustroju, przeważa wyobrażenie, iż małżeństwo powinno być połączone z ugruntowaniem lub
polepszeni m bytu materjalnego. Ludzie pracy, do których nie należą ani średniowieczni rycerze, ani pasterze,
pobierają się, aby pracować wspólnie. Wyjątki zdarzają się tu i tam, niemniej przeto pewną jest rzeczą, że tylko w
pewnych sferach ożenienie się "poniżej stanu," t. j. beż zysku materjalnego, uchodzi za rzecz niemal hańbiącą, a tylko
w pewnych innych sferach zdarzają się skrupuły, jakie miał Wacław.
Strawił on noc bezsenną rozważając to wszystko, co zaszło wczoraj, i co mu mówił proboszcz. Chwilami owładało go
napowrót to słodkie uczucie, które mu nie pozwalało myśleć i rozumować — uczucie wywołane niespodzianem
spotkaniem z Helenką. Nie widział, nie czuł nic" oprócz jej spojrzenia, które zdawało się mówić: kochaj mię, ufaj mi,
nie odpychaj mnie! Ale wyrywał się z przemocą z pod władzy tego czaru, i wracał do dawnych, gorzkich myśli.
Gorycz ta była po części dawniejszą, niż pierwsza znajomość z Helenką. Odkąd począł zastanawiać się nad sobą i nad
swojem położeniem w świecie, przygniatała go myśl, że zawdzięcza wszystko dobrodziejstwom zacnego wprawdzie i
dobrego ale zawsze obcego człowieka. Takie czuł upokorzenie z powodu swojego sieroctwa, tak mu ciężyła ta
zawisłość, która mu się wydawała żebraczą, że dzieckiem jeszcze dokładał wszelkich starań, aby przynajmniej ile
możności mało potrzebować dobrodziejstw. Nie było między rówieśnikami jego żadnego, któryby tak szanował odzież;
— suknie, z których wyrastał, były prawie jak nowe, i proboszcz musiał gniewać się na serjo, nim go nakłonił do
przyjęcia nowych, zastosowanych do jego wzrostu. Oprócz najniezbędniejszych książek i przyborów szkolnych, nie
chciał nigdy przyznać się czego mu potrzeba — nieraz uczył się z książki pożyczonej na chwilę od kolegi, a mimo to
robił celujące postępy w naukach. Ks. Chyżycki, który odgadł hardą naturę w swoim wychowanku, wyśledził to
wkrótce, zburczał go i odtąd nie spu
szczał się już na niego, ale wypytawszy profesorów, zaopatrywał go we wszystko. Później Wacław zaczął starać się o
lekcje, i od tego czasu rozpoczęła się formalna walka między nim a księdzem, który utrzymywał, że obciążony pracą
młodzieniec nie będzie miał dość czasu do poświęcenia się własnym studjom, podczas gdy Wacław robił coraz
świetniejsze postępy i coraz więcej zarabiał na własne utrzymanie, tak, że w ostatnich latach obchodził się zupełnie bez
pomocy proboszcza. Udzielanie lekcyj wprowadziło go w domy, w których mógł nabyć ogłady towarzyskiej, ale w
których także dowiedział się, jak ludzie majętni zapatrują się na tych, którzy nic nie mają. Skorzystał z jednej i z
drugiej nauki: obok znajomości świata, spotęgował w sobie to uczucie gorzkiej dumy, stanowiące główny rys jego
charakteru. Uczucie to jak cień ścieliło się obecnie między nim a Helenką. Wiedział, że miała majątek. Nie znał jej
pochodzenia, ale przypuszczał, że należała do rodziny, w której pod gładkiemi i grzecznemi pozorami ukrywać się
mogły niewykorzenione przesądy, dotyczące stanowiska i mienia. Słyszał, że mogła być kiedyś dziedziczką
Rymiszowa. W tym Rymiszowie najwybitniejszym "demokratą" był p. Zamecki. Demokracja wszakże nie
przeszkodziła p. Zameckiemu zrestaurować stary, średniowieczny zamek, i odświeżyć herby na bramie. Ks. Chyżycki
dowodził wprawdzie, że był w tem tylko pewien pietyzm dla przeszłości, i objaw przytem artystycznego smaku — ale
mogła być także duma szlachecka. Zamki,
herby, liberje! Dziad Wacława bywał kozakiem w takim zamku, i nosił taką barwę! A on miał sięgać po rękę Helenki, i
w ostatniej chwili dopiero dowiedzieć się, że to było zuchwalstwem z jego strony! Ona sama tak mogła przyjąć jego
zabiegi — któż może wiedzieć, co się ukrywa na dnie umysłu szesnastoletniej dziewczyny! Po latach, gdyby on sobie
zdobył nawet stanowisko niezależne i szanowane, w niej obudzić się mogło poczucie różnicy towarzyskiej i społecznej,
która ich dzieliła. Czy nie lepiej było zawczasu odepchnąć wszystkie nadzieje i złudzenia, uciec gdzieś daleko i
zapomnieć?
Zapomnieć! A gdyby ją znowu spotkał przypadkiem, gdyby przystąpiła do niego jak wczoraj, z tem słodkiem na pół
łzawem spojrzeniem, z dłonią wyciągniętą do serdecznego powitania? Czy podobna zapomnieć choćby to jedno
spotkanie ?
Tak to na przemian rozumował nasz bohater i dochodził zawsze do punktu, na którym rozumowanie nic już nie
pomagało. Ktokolwiek kiedy staczał podobną walkę z sobą, ten wie, że kończy się ona zawsze rozpaczliwą jaką
decyzją, dzięki której zarówno rozum jak i uczucie nasze ponoszą stanowczą klęskę. Wacław postanowił więc nie
słuchać proboszcza, ale zerwać układ z p. Zameckim i wynosić się jak najprędzej i jak najdalej, w świat, za oczy.
Ksiądz Chyżycki, odprawiwszy mszę bardzo rano, kazał go prosić na kawę.
— Nie spałeś w nocy, jak widzę, bo masz oczy zaczerwienione, rzekł proboszcz.
— Gorąco...
— A, to prawda! Zaledwie ósma godzina, a termometr wskazuje dwadzieścia sześć stopni. Nie pamiętam tak
skwarnego lata. Nie dziwię się wcale, że Zamecki tak często dostaje teraz napadów swojej astmy. Sam ledwie
oddycham, tak mi duszno. Uf!
Proboszcz był dobrej tuszy, i czerwony w twarzy. To oszczędziło mu przykrości, jakąby mu było sprawiło usłyszenie
słów, które Wacław miał już na ustach. Chciał zawiadomić księdza natychmiast o swojem postanowieniu, ale na widok
jego apoplektycznej miny odłożył to na później, wiedział bowiem, że go zmartwi.
— Ktoś musi być chorym w zamku, zauważył w tej chwili kucharz Jacenty, który często zwykł był wtrącać się do
rozmowy, krzątając się po pokoju. Konie poszły po doktora, dodał.
— Tak wcześnie ? Z pewnością ktoś zachorował! Daj mi Jacenty kapelusz i laskę, pójdę dowiedzieć się, co się stało.
Nie turbuj się, mój Wacławie, wrócę zaraz i powiem ci, co się dowiem — zbladłeś jak ściana, mój chłopcze, napij się
wody!
Ktoś zachorował w zamku! A w tym zamku znajdowała się — ona! Ona, od której chciał uciekać, którą chciał
zapomnieć!
Obawy okazały się płonnemi. P. Zamecki miał wprawdzie rano bardzo silny atak astmy, połączony z chwilową
nieprzytomnością, ale teraz było mu już całkiem dobrze. P. Zamecka skarżyła się na gwałtowną migrenę, ale i to nie
było po
wodem, dla którego posłano po doktora. Właściwym powodem był nadzwyczajnie długi list, który posłaniec przywiózł
z poczty, i który pomimo długości swojej pochodził od p. Skryptowicza, i cały pisany był jego ręką. P. Zamecki
otrzymawszy go, poszedł do pokoju swojej żony, i zastał ją mocno cierpiącą.
— Zirytowałaś się wczoraj, moja duszo, i z tego powodu dostałaś tej nieznośnej migreny, powiedział. Przyczyniłem się
i ja do tego, bo w istocie, pomimo tego, co ci mówił Zgorzelski, nie wiem dlaczego nie uwierzyłem z początku, by
mama była tak mocno chorą. Niestety, jest tu list od Karola, który potwierdza nietylko to, co mi mówił o mamie, ale
przedstawia całą rzecz jeszcze w gorszem świetle. Nie ma ani chwili do stracenia, musimy natychmiast jechać do
miasta. Czytaj!
List brzmiał:
"Kochany Tadeuszu. Katastrofa, którą przewidywałem, nastąpiła. Ciotka Podwalska dostała pomięszania zmysłów na
dobre, przez co zresztą bynajmniej nie chcę powiedzieć, by go nie miała oddawna. Z początku było to tylko egzaltacją
uczuć religijnych, mojem zdaniem chorobliwą, ale nie przynoszącą przynajmniej innej szkody, oprócz materjalnej.
Powoli zaczęła wszakże nie tylko oddawać na klasztory, kościoły wszystko co miała, ale także dziwaczyć w sposób
skandaliczny. Uroiło jej się, że jest potępioną, że szatan opętał ją, a jej aniół stróż, którego nazywa świętym
Zygmuntem, odstąpił od niej. Przeszłego tygodnia spotkawszy na ulicy moją żonę, opowiadała jej, że szatan wskoczył
w nią w postaci ogromnej
ropuchy, i że ks. Stodolski wypędził go święconą wodą. Zdaje się wszakże, że później musiał żałować święconej wody,
bo szatan wrócił znowu, i choroba weszła w drugie stadyum. W tym stanie przestała zupełnie używać pokarmu i
napoju, zaczęła targać suknie na sobie, i pleść niestworzone rzeczy. Między innemi powtarza ciągle, że własną córkę,
nowonarodzoną, dała zjeść wilkom, i wczoraj zatrzymała na ulicy jednego z moich znajomych, prosząc, ażeby jej
pokazał, gdzie jest sąd karny, zważywszy iż zamierza oddać się w ręce sprawiedliwości za zbrodnie które popełniła.
Przyprowadzono ją do mnie, i tu dla odmiany, wpadła w zapał kaznodziejski, mieniąc się siostrą Matki Boskiej,
posłaną na świat w celu nawracania grzeszników. Apostolstwo to skierowało się oczywiście w pierwszej linji ku mnie i
ku mojej żonie. Byłoby to pół biedy jeszcze, ale na nieszczęście, dostała coś na kształt napadu epileptycznego, po
którym wypocząwszy trochę, zaczęła na nowo skarżyć się, że jest w mocy złego ducha, że zabiła dziecko itd. To trwało
dość długo; lekarz przywołany zastał ją wszakże w chwili gdy była spokojniejszą i zapewne dla tego nie ostrzegł nas,
jakie mogą być dalsze następstwa. Dość, że przed chwilą zaledwie przeszkodziłem jej poderznąć sobie gardło nożem.
Niechaj Helena decyduje się czemprędzej, co robić w tym wypadku, ja na własną odpowiedzialność nie odważę się ani
oddawać jej matki do zakładu, ani też trzymać jej w domu. Oczekuję waszej decyzji. Karol."
Po przeczytaniu tego listu, pani Helena, która i tak już miała wyraz cierpienia w twarzy, pobladła jeszcze więcej,
opuściła ręce i w niemej boleści patrzyła przed siebie. Łez nie było w jej oczach. Tadeusz wiedział z doświadczenia,
jak okropnym jest ból moralny tego rodzaju, i jak często miewa skutki szkodliwe dla zdrowia: komu natura nie pozwoli
wypłakać się, ten zwykle odchoruje każde większe zmartwienie. Przejęty najwyższem współczuciem, Tadeusz kochał
w tej chwili żonę więcej niż kiedykolwiek, o scenie wczorajszej zapomniał zupełnie. W istocie, postanowił on był
zapomnieć o niej jeszcze przed otrzymaniem listu Karola. Z początku zirytował się był mocno, i położywszy się do
łóżka, nie mógł zasnąć. Powtarzał sobie, że Helena jest złą i niewdzięczną. Powtarzał to tak długo, aż począł srożyć się
w duchu na tę złość i niewdzięczność, rozgoryczać się coraz bardziej i miotać imaginacyjne gromy na winowajczynię.
Wówczas czując, że chyba nie zaśnie do rana, wstał i wyjął z szafki książkę, której już dawno nie miał w ręku. Był to
"Garbaty" Korzeniowskiego — najlepsza, najprawdziwsza, i najbardziej chrześcijańska powieść, napisana po polsku.
Otworzywszy tom w pierwszem lepszem miejscu, przeczytał parę stronic i czuł się nieco uspokojonym. Nareszcie
obracając kartkę, znalazł jakiś papier, snać od kilku lat włożony. Rzucił nań okiem: pismo było dziecinne, na linjach,
kreślonych ołówkiem. Treścią jego było stylistyczne ćwiczenie na temat: "Jak człowiek powinien postępować,
ażeby by! szczęśliwym?" Pan Tadeusz przypomniał sobie, że będąc raz u Skryptowiczów, robił w sekrecie wymówki
nauczycielowi Helenki, iż zadania tego rodzaju przechodzą zakres wyobrażeń młodego wieku, i prowadzą jedynie do
bezmyślnego powtarzania i rozwałkowania cudzych frazesów, bo trudno, ażeby kto w dwunastym roku życia miał
oryginalne pomysły w kwestji, nad którą tylu filozofów daremnie suszyło sobie mózgi. Później wziął był elaborat
Helenki z sobą, ażeby go przeczytać, i zapomniał o nim. Teraz przebiegł go szybko oczyma i zatrzymał się na ostatnich
wyrazach: "Umiej przebaczać, a będziesz szczęśliwym. Helena Grodecka." Uśmiechnął się szlachcic, i zadumał się
trochę. Dlaczego nie przebaczyć? A raczej, za co się gniewać? Kto był winien scenie, która zaszła? On, on sam! Gdyby
się nie był okazał miękkim, gdyby nim nie bywał bardzo często, gdyby w tym wypadku np. nie był prawie objawił
skłonności do dania znacznej sumy pieniędzy na korzyść zakładu, któremu nie życzył powodzenia, i o którym nieraz
wyrażał się jak najgorzej, pani Helena nie byłaby mogła przypuszczać, że dalszem naleganiem wymoże sumę, której
pragnie, i nie byłoby się jej zdawało, że ma prawo być zirytowaną. Dlaczego od razu nie wystąpił stanowczo? W ten
sposób rozumował p. Tadeusz i skończył na konkluzji, iż sam wywołał szorstkie wystąpienie Heleny, które należało
kłaść na karb uniesienia, nic zaś złego z gruntu i niewdzięcznego serca. Postanowił więc odpłacić jej to na razie jak
największą
łagodnością i czułością, a na przyszłość dać jej zawsze z góry do zrozumienia, że w tych a tych rzeczach jest i będzie
nieugiętym. Po tej spowiedzi przed samym sobą, pan Tadeusz byłby spał wybornie, gdyby go nie trapiła astma. Rano
przyniesiono list od Karola, który spotęgował jeszcze, jak już powiedziałem, jego usposobienie na wskróś pobłażliwe i
wolne od wszelkiego żalu.
— Pojedziemy, duszko? — zapytał, całując żonę w czoło.
— Nie wiem, czy będę mogła, czuję się mocno cierpiącą. Migrena, i jakiś okropny rozstrój nerwowy...
Nastąpił wybuch obopólnej czułości.
— W takim razie, ja sam pojadę.
— O, za nic w świecie nie puściłabym cię teraz, kiedy od trzech dni masz tak silne napady astmy, i kiedy nie wiem, czy
sama nie wpadnę w jaką chorobę.
— Ale cóż począć? Karol widocznie nie może sobie dać rady.
— Ach, Karol! Karol trzaśnie drzwiami, położy się spać, i przespi wszystko. Możesz być spokojnym o niego.
— Ba, gdyby tu o niego chodziło, ależ chodzi o mamę!
— Wiesz, Tadziu? Mam taki projekt. Doktor Chimerski wybierał się temi dniami w podróż do Wiednia. Gdybyśmy go
poprosili, zdecydowałby się może pojechać dzisiaj, wstąpić do Karola, i wspólnie z 'nim zarządzić, co uzna za
stosowne. My tam, — dodała z westchnieniem —
nic nie pomożemy. Ja po prostu nie czuję się na siłach, a ty przecież nie jesteś lekarzem...
— Na wszelki wypadek, poszlę natychmiast po Chimerskiego i zasiągniemy jego rady.
Rezultatem tej konferencji było, że w kwadrans później doktor i proboszcz, obydwaj mocno zaniepokojeni, pojawili się
w zamku, w chwili gdy podawano śniadanie na werandzie. Zastali tam państwa Zameckich i Helenkę; panna Wanda
jeszcze spala. Dowiedziawszy się, o co chodzi, doktor postanowił południowym pociągiem wyjechać do miasta, i
obiecał zarządzić, co się okaże potrzebnem, poczem miał jechać dalej, i wrócić za dwa tygodnie mniej więcej.
— Gdyby nie to szczęście, o którem dowiedzieliśmy się dzisiaj — mówiła pani Zamecka, — za nic w świecie nie
puściłabym pana konsyliarza z Rymiszowa. Czy wiesz pan, że Tadeusz miał dziś nad ranem znowu tak silny atak
astmy, że Jakób zastał go leżącego bez przytomności na sofie, wszedłszy do jego pokoju?
— To już jest rzeczą pani dobrodziejki, zniewolić męża, ażeby się pozwolił leczyć.
— Dobryś, doktorze! — zażartował p. Tadeusz. — Co mi pomoże cała wasza medycyna, skoro w pierwszej lepszej
encyklopedji mogę wyczytać pod rubryką astmy: "leczenie niepewne!" Róbcie sobie eksperymenta na kim innym; ja
wolę od czasu do czasu stracić przytomność, niżeli męczyć się codzień lekami, o których wiem z góry, że mi nic nie
pomogą.
— Mylisz się pan, wraz z encyklopedją. Astma bywa najczęściej objawem następowym innej jakiejś, podstawowej
choroby, która może być do wyleczenia, a wówczas ustąpi i astma. Pozwól się pan zbadać jakiemu lekarzowi. Niech
pani dobrodziejka, po moim wyjeździe, wywiezie męża do miasta, i niechaj pani nalega póty, póki przynajmniej nie
podda się rozpoznaniu medycznemu. Z tem nie ma co żartować,
— Czy astma jest niebezpieczną chorobą? — zapytała Helenka, blednąc. Pani Zamecka spojrzała na nią w tej chwili
poraz pierwszy od czasu gdy się zaczęło śniadanie.
— Astma jest trudną do wyleczenia, ale rzadko tylko bywa śmiertelną.
— A zadumane oczy, konsyliarzu, zagadnął śmiejąc się p. Zamecki, czy są niebezpiecznym symptomatem?
Helenka zarumieniła się, doktor począł wywodzić obszernie, że symptomat ten jest bardzo niebezpiecznym, p. Tadeusz
i proboszcz śmiali się, i tylko pani Zamecka, spojrzawszy z ukosa na oczy, o których była mowa, rzekła obojętnie:
— Sądzę, że więcej senne, niż zadumane.
— Dlaczegożby miały być senne? czy nie spałaś dobrze, Helenko? Bałaś się może? — pytał p. Tadeusz.
— Z początku pisałam listy, a potem... bałam się w istocie. W dzień nie wierzę w zjawiska, ale po zachodzie słońca
przypominają mi się wszystkie strachy, o jakich słyszałam.
— A więc słyszałaś o strachach w Rymiszowskim zamku?
— Kseńka wspominała o nich.
— Co za niedorzeczność!
— Proszę cię Tadeuszu, — odezwała się pani Zamecka — czy jest jakie podanie historycze, na któremby mogła być
opartą ta bajkao widmach, pokutujących w wieży, w której masz twój gabinet "do dąsania się?" Nic nieznośniejszego,
jak te bzdurstwa, cały dwór często bywa tak wylękniony wieczorami, że żadna sługa nie odważy się wejść do ciemnego
pokoju. Gniewam się nieraz. Czy jest w tem co?
— Jest. Jeden z Zameckich — nie ten, co zabił komtura pod Grunwaldem, ale ten, co uciekł z pod Pilawiec, ożenił się
na starość po raz czwarty z młodą osobą, którą za niego wydano z powodu że był bogatym, a która prawdopodobnie
kochała się w innym. Jakaś baba znachorka dostarczyła jej trucizny... Co tobie Helenko?
— Wszak wiesz, jaką mam migrenę. Ale... kończ, od siedmiu lat chciałam słyszeć tę historję,
i jakoś zawsze zapominałam prosić o nią. Proszę... "Helenkę" podać mi ten kawałek cytryny; przyłożę ją do skroni, to
mi czasem uśmierza ból głowy.
— Pani powinna pójść położyć się — zauważył doktor.
— Nie, sprobuję jeszcze, kto mocniejszy, ja czy migrena? Więc baba dostarczyła jej trucizny?
— Tak, ale ten Zamecki miał córkę z jednego z poprzednich małżeństw swoich, która
podpatrzyła macochę, i ostrzegła ojca. Wówczas mój przodek sprosił rodzinę, i w obecności wszystkich zmusił żonę do
wypicia piwnej polewki, którą dla niego przygotowała. Babę zamknięto w wieży, gdzie się powiesiła. Od tych czasów
aż do moich, zamek stał pustką. Mam w mojem posiadaniu akta grodzickiego sądu, stwierdzające to opowiadanie.
P. Tadeusz zwrócił się był do doktora, gdy to mówił, inaczej byłby z pewnością, zamiast kończyć historję, zapytał
ponownie panią Helenę co jej jest takiego? Helenka tylko i proboszcz spoglądali na nią z niespokojem. Odstwiła była
najpierw cytrynę, której żądała, i wsparta dłoniami o brzeg stołu, śmiertelnie blada, podniosła się do połowy z krzesła.
Twarz jej miała wyraz trupi, oczy zmienione były do niepoznania, zdawało się, że wzrok jej skostniał, i że cała
skostniała. Patrząc na nią, Helenka pobladła także. Dreszcz ją przebiegł, pochyliła się, i ni znacznie zrobiła znak krzyża
na piersi.
Nim Tadeusz i doktor spojrzeli na panią Helenę, wstała z miejsca, i chwiejnym krokiem, z kroplami potu na czole,
poszła ku drzwiom.
— Przepraszam... żegnam konsyliarza...
— Niech pani dobrodziejka idzie spocząć, na migrenę tak silną nie ma jak spoczynek! — wołał doktor, i pani Zamecka,
pożegnawszy towarzystwo lekkiem skinieniem ręki, oddaliła się do swego pokoju.
— Ciebie także musi bolec głowa, Helenko? — zauważył p. Tadeusz. Jakoś dzisiaj pochorowaliśmy się wszyscy!
— Nie, papo, nic mi nie jest...
Doktor który po raz pierwszy usłyszał, że Helenka nazywała p. Zameckiego ojcem, rzucił na nią i na niego spojrzenie
nieco zdziwione, którego wszakże nikt nie spostrzegł. Rozpoczęło się za pośrednictwem p. Zameckiego,
parlamentowanie ze starszą Heleną, czy nie pozwoliłaby udzielić sobie pomocy lekarskiej. Odmówiła stanowczo
twierdząc, że do zachodu słońca ból głowy przeminie. Wśród tych rokowań, Helenka zapytała nieśmiało doktora, kiedy
wyjeżdża..
— Za godzinę — była odpowiedź.
— W takim razie... wszak pan konsyliarz będzie u wujcia Karola?
— Tak jest. Czy mogę w czem służyć pani?
— Chciałabym... napisać jeszcze list do cioci, i prosić, jeżeli pan łaskaw...
— Wszak dałaś podobno dziś rano list na pocztę — rzekł p. Zamecki. — Jesteś bardzo pilną korespondentką!
— Ależ, panie Tadeuszu — mówił doktor — wszak to uwłaczałoby wszystkim tradycjom i zwyczajom płci pięknej,
albo dokładniej mówiąc tradycjom i zwyczajom narodowym, nie pisać "przez okazję," gdy się zdarza "okazja." Bardzo
mi miło, że trafiam się pani w charakterze okazji, i proszę tylko o list za godzinę, bo jeżeli się spóźnię do pociągu, to
potem znowu mnie gotowa
nie trafić się tak dogodna "okazja" do wyjazdu. Czy będą może jakie sprawunki? Wszak niepodobna, ażeby nie było
sprawunków?
— Nie, dziękuję panu.
— Tu w Rymiszowie można dostać wszystkiego... nieprawdaż, Helenko? Pod pewnym względem, nie mienialibyśniy
się nawet z największem, miastem. Cóż?
Świeży pieczony raczek był wymownie milczącą odpowiedzią na to drażliwe zapytanie, a Helenka wybiegając z
werandy, zasłyszała jeszcze tylko wymówkę proboszcza, zrobioną p. Tadeuszowi, że "nie godzi się w ten sposób
wprowadzać w ambaras młodą dziewczynę. "
Nierównie wszakże większym był ambaras,. w którym znalazła się Helenka, zasiadłszy ponownie do pisania listu. Z
jednej strony, po scenie, jaka zaszła przy śniadaniu, wszystkie jej mgliste trwogi i podejrzenia nabrały pewniejszych
kształtów — ale tylko dla niej samej. Z drugiej, strony, podejrzenia te były tak okropne, że potrzeba było wielkiej
odwagi, by je sformułować.. Gdy szła za popędem silnych, wewnętrznych wrażeń, których doznawała, i zbliżała pióro
do papieru — potworność przypuszczeń, które miała, spisać, wytrącała jej to pióro z ręki. Dziesięć razy postanawiała
zaniechać pisania, i dziesięć razy stawały jej przed oczyma w nieubłaganym, logicznym związku wszystkie te drobne
szczegóły, które składały się na jej niepokój. Gdy próbowała zestawić je i skreślić, oskarżenie lub podejrzenie, któremu
miała dać wyraz, wydawało jej
się jeszcze potworniejszem, niż jego przedmiot. Mocny Boże! Gdyby to wszystko było tylko niedorzecznym płodem
jej wyobraźni — nigdy, nigdy sama sobie nie przebaczyłaby takiej lekkomyślności. W siedmnastym roku życia
debiutować w roli fałszywej oskarzycielki, złośliwej plotkarki! Nie — rzuciła pióro.
Zaledwie to uczyniła, niepokój owładnął ją na nowo z coraz większą potęgą. Pani Zamecka w tej pozycji, z tym
wyrazem twarzy, z jakim słuchała opowiadania pana Tadeusza, stawała jej przed oczyma. Miała migrenę, to prawda.
Ale Helenka miewała także nieraz migrenę, i przypominała sobie, że im silniejszym bywał ból głowy, tem bardziej
stawała się obojętną na wszystko, co ją mogło zajmować, gdyby była zdrową. Najmniej zaś mogła wówczas słuchać
uważnie jakiego opowiadania. Tu zaś widziała na własne oczy, że pani Zamecka więcej niż z uwagą, bo z jakąś
nadprzyrodzoną grozą słuchała historji analogicznej z nieokreślonemi obawami, które jej się snuły po główce. Helenka
czuła mimowoli, że to co spostrzegła przed chwilą, przy śniadaniu, dawało jej podstawę do czegoś więcej, niż do
płonnego domysłu, czuła, że to dało p e w n o ś ć jej podejrzeniom, dotychczas nieokreślonym. Ale jak to wytłumaczyć
komu drugiemu, zwłaszcza listownie? Jak oddać swoje wrażenia, ażeby na wszelki wypadek, uniewinnić się z tego, że
się je wypowiedziało.
Helenka spoglądała przed siebie w bezradnem zamyśleniu. Wzrok jej przypadkiem spoczął na
książce, którą jej był przysłał Wacław. Otworzyła ją machinalnie, i przypatrywała się notatkom, czynionym jego ręką.
Myśl jej odbiegła na chwilę od teraźniejszości, zdawało się jej, że siedzi przy stoliku z Franią i Adelcią, i że Wacław
wykłada im nauki w ten sposób jasny, zwięzły, matematyczny, który mu był właściwym. Ktoś raz poetyzował, zamiast
wyciągnąć łatwy i prosty wniosek z przedłożonych sobie danych. Było to podczas lekcji kosmografji. Wacław mówił,
że skoro znaną jest rzeczą, iż oddalenie ziemi od słońca wynosi dwadzieścia miljonów mil, więc przypuściwszy, iż
słońce obraca się na około ziemi, należałoby przypuścić, iż w dwudziestu czterech godzinach robi ono przeszło
stodwadzieścia miljonów mil w przeciągu godziny, pięć miljonów, a w przeciągu sekundy, przeszło tysiąc trzysta mil
drogi a w takim razie, musiałoby się oku naszemu wydawać ognistą smugą przerzynającą widnokrąg, i nigdy z niego
nie znikającą. Demonstrował to, dla pzykładu, żarzącym węglem, którym szybko zakreślał koło w powietrzu, i pytał,
jaki ztąd należy wyciągnąć wniosek, że słońce nie wydaje nam się taką smugą ognistą. Ktoś zaczął zachwycać się
przypuszczeniem, że mogłaby być taka wieczna ognista tęcza na niebie, a na to: Fakta, panno Heleno, fakta! — zawołał
Wacław. — Natchnienie dobre do wierszów, a Kopernik uczuciem nie znalazł swojego systemu. Proszę uwzględniać
tylko fakta!
Ocknęła się. Tak jest, Wacław żądał faktów. Helenka zaczęła zestawiać fakta.
Faktem było, że pan Zgorzelski w aptece, bez wiedzy właściciela, przywłaszczył sobie kawałek trucizny, zwanej
sinkiem potasu.
Faktem było dalej, że p. Zgorzelski wręczył p. Zameckiej małą paczkę, owiniętą w papier, po którą ona wyszła na
ganek, którą odbierała w chwili, gdy oboje mogli przypuszczać, że nikt ich nie widzi, i której p. Zgorzelski nie
pozwolił jej rozwijać.
Faktem było, że pani Zamecka wspominała o lekach hemeopatycznych, jakoby przywiezionych jej przez p. Alfreda,
podczas gdy w aptece, w której Helenka, Frania i Adelcia zastały p. Zgorzelskiego, nie sprzedawano leków
homeopatycznych.
Faktem nakoniec było, że opowiadanie pana Zanieckiego o tragicznym wypadku w jego rodzie który dał powód do
baśni ludowej o widmach pokutujących w zaniku rymiszowskim, wywarło na p. Zameckiej wrażenie, niepodobne do
opisania, i którego powodem, ze względu na dzień biały, nie mogła być zabobonna trwoga.
Helenka poprzedziła te fakta krótkim wstępem, zawierającym rodzaj apologji — tłumaczyła się niepojętym, dziwnym,
a nadzwyczaj silnym niepokojem, który ją trapił, a adresując list do ciotki, nie omieszkała dodać, że osoba pani
Zameckiej była jej z góry niesympatyczną, i że brak ten sympatji wzmógł się w skutek chłodnego przyjęcia, jakiego
doznała z jej strony, co wszystko mogło wpłynąć na powstanie dziwacznychi potwornych domysłów, które wysnuła z
przytoczonego tu szeregu faktów. Wyliczywszy je i wy
szczególniwszy, prosiła ciotkę, ażeby je rozważyła swoim dojrzalszym rozsądkiem i w razie, gdyby jej się to wszystko
wydało tak błahem i tak niedorzecznem, jak się prawdopodobnie okaże, zaklinała ją, aby zniszczyła ten list i nie
wspominała o nim nigdy i nikomu. W przeciwnym razie, tj. gdyby ciotka przepuszczała, iż Helena nie spisała samych
nonsensów, list miał być oddany wujowi, tj. p. Skryptowiczowi. Po napisaniu tego wszystkiego, Helenka odczytała
swój list parę razy, przeczytawszy wszakże poprzednio kilka pierwszych lepszych stronic z książki, którą miała pod
ręką, a to z największą, jak tylko mogła, uwagą. Pan Wacław nauczył ją, że jeżeli sobie chcemy dokładnie zdać sprawę
z tego, cośmy napisali pod silnem wrażeniem jakiejś na wskróś nas przejmującej myśli, a mianowicie, jeżeli chcemy
mniej więcej wyobrazić sobie jak wyda się drugim to, cośmy napisali, dobrze jest przed odczytaniem zająć się czemś
obojętnem, ażeby bodaj na chwilę oderwać myśli od zajmującego nas przeważnie szeregu pojęć i wyobrażeń. W braku
czego innego, Helenka odczytała tedy rzecz o fermentacji wyskokowej i octowej, a potem dopiero swoje pismo.
Nakoniec, przestała się wahać, zapieczętowała list i wróciła z nim na werandę.
Zastała tam dyskusję obyczajowo historyczną. Proboszcz dowodził, że zbrodnie skrytobójstwa i rozmyślnego
morderstwa wyjątkowo tylko, i w bardzo wielkich odstępach czasu, wydarzały się w Polsce. Pan Zamecki był
przeciwnego, a
raczej tego zdania, iż zbrodnie podobne wydarzały się u nas równie często, jak w innych krajach, położonych pod tą
samą szerokością geograficzną i mających podobne do naszych stosunki społeczne. Dat statystycznych nie było pod
ręką, ale p. Tadeusz przytaczał na poparcie swojego zdania mnóstwo faktów, które przechowała historja, i które,
jakkolwiek mniej powszechnie znane, miały dowodzie, że pod względem obyczajowym nie byliśmy wprawdzie
gorszymi, ale też nie byliśmy i lepszymi od innych. Proboszcz odwoływał się na fakt, iż królobójstwo nie wydarzyło
się u nas nigdy. Na to odpowiadał p. Zamecki, że późniejszych królów nikt nie zabijał, bo w istocie rzeczy nie byli
królami, ale za czasów piastowskich, kiedy jeszcze władza monarsza coś znaczyła, targano się nieraz na życie królów.
Między innemi przytaczał zamordowanie Leszka Białego, i robił uwagę, że jeżeli — chociaż mylnie — wyobrażamy
sobie Glińskiego Polakiem, to Świętopełk i Odonicz, sprawcy zamachu w Gąsawie, nierównie większem prawem mogą
być nazwani Polakami. Zresztą i w późniejszych czasach, dodawał, ci królowie, o których wiemy, że myśleli o
rozszerzeniu i wzmocnieniu swojej władzy, panowali krótko i umierali śmiercią nagłą, zagadkową i tajemniczą Jan
Olbracht, Stefan Batory i Władysław Waza pomarli bardzo niespodzianie... Po śmierci nawet bezsilnego Michała
Wiśniowieckiego lekarze lwowscy, jak świadczy wiarygodny, naoczny świadek, ksiądz Józefowicz — skonstatowali
truciznę w wnętrznościach.
Trudno opowiedzieć, jakiem uczuciem niemiłem Helenka słuchała tego wywodu. Raził on z jednej strony wszczepiony
w nią pietyzm dla przeszłości, a z drugiej strony zdawało się jej że p. Tadeusz zbyt jasno i namacalnie dowodzi, iż w
Polsce można być otrutym tak dobrze, jak gdzieindziej. Szczególnie uderzały ją wzmianki o zbrodniach, gwałtach i
okrucieństwach za czasów piastowskich, w istocie obfitujących w krwawe epizody. Zamki palone wraz z załogami —
zdrady i bezprawia w rodzinach — zdziczenie ogólne, wszystko to razem stanowiło obraz równie ponury, jak ten, który
jej ciągle był w myśli. Ale nareście minęła godzina, którą doktor mógł jeszcze przegwarzyć w zamku, a proboszcz
oświadczył także, że musi pójść uspokoić Wacława, także bardzo przerażonego, jak mówił, tą okolicznością, iż tak
wcześnie wysłano konie z zamku po lekarza.
— Niechajże nam go ksiądz proboszcz przyprowadzi po objedzie, ażeby się przekonał, że nikomu nic się nie stało! —
rzekł p. Zamecki przy pożegnaniu.
Ale niestety, Wacław nie przyszedł tęga dnia. Ksiądz proboszcz przyszedł sam, i to w niezwykle kwaśnym humorze.
Mówił, że Wacław zajęty jest pracą. Być może, że pracował — "faktem" atoli było tym razem, że miał rozmowę z
księdzem, która zakończyła się dla niego pierwszą siarczystą burą, jaką otrzymał w swojem życiu od ks. Chyżyckiego.
My domyślamy się powodu — ale w zamku nikt o niczem nie wiedział.
Natomiast, zaraz po objedzie, wpadła na dziedziniec bryczka p. Zgorzelskiego. Właściciel wyskoczył z niej z miną
znacznie gorszą od tej, którą miał zwykle. Był jakiś nie swój, i po krótkiej rozmowie na werandzie z panem domu,
proboszczem i pannami zapytał, czy nie mógłby widzieć się z panią Zamecką? Pan Tadeusz przypuszczał, że raz już
przecież pan Alfred ma coś stanowczego do powiedzenia w sprawie żenienia się z panną Wandą, poszedł więc do
pokoju żony i wrócił z wiadomością, że pani Helena ma się znacznie lepiej i gotowa jest przyjąć p. Zgorzelskiego w
swoim saloniku.
Przebieg i wynik rozmowy, która nastąpiła w tym saloniku, ma tak ścisły związek z końcem tej powieści, że odłożymy
go do następnego rozdziału, a tymczasem, szybciej od parowej maszyny, pospieszymy do miasta w ślad za doktorem.
Chimerskim.
Przybył on tam około trzeciej popołudniu udał się do p. Skryptowicza i oglądał panią Podwalskę. Jakkolwiek nie był
specjalistą co do chorób umysłowych, sprawdził, iż staruszka ta cierpi na dziwną i dość rzadką kombinację lypemanji
religijnej z takąż megalomanią, że choroba znajduje się już w dość późnym okresie, ale nadzieja, wyleczenia chorej
jeszcze nie jest straconą. Co do sposobu leczenia, doktor oświadczył się bezwarunkowo za oddaniem p. Podwalskiej do
zakładu obłąkanych, i pomógł p Skryptowiczowi załatwić: wszystkie formalności, jakich wymagają w takich razach
przepisy prawne. Jednocześnie wniósł;
p. Skryptowicz w imieniu pani Zameckiej prośbę do sądu, o ustanowienie p. Tadeusza kuratorem majątku jej matki na
czas choroby, a o tej samej porze pani Trzecieszczakiewiczowa, pani Saalerowa, pani hrabina Miecińska i księżna
Bazyliszczyna odbyły walną naradę z księdzem Stodolskim, księdzem Uleżałowskim, księdzem Piekiełką i księdzem
Kriechewitzem, na której stanęło że pani Podwalska posiada jeszcze pół kamienicy i ćwierć wsi, ze chciała majątek ten
testamentem przekazać na cele kościoła, i że chciwy grosza jej zięć, znany jako farmazon, umyślnie wydał ją jako
obłąkaną i w porozumieniu z przekupionymi doktorami zamknął ją w domu warjatów. W skutek czego, księżna pani i
ksiądz Kriechewitz udali się do księdza biskupa w deputacji, i przedłożywszy mu ten fakt do nieba o pomstę wołający,
błagali go o jego interwencję u władzy świeckiej, i o udzielenie p. Podwalskiej przytułku w jakim klasztorze, dla
uchronienia jej od intryg bezbożnego Zameckiego i pomocników Antychrysta, doktorów medycyny. Ksiądz biskup
atoli — snać nieoświecony należycie promieniami światła niebieskiego, a przytem wielki weredyk, miał w tej mierze
zupełnie inne zdanie. Oświadczył więc księżnej Bazyliszczynie, że "nie chce mieć nic do czynienia ze staremi
warjatkami, i to z żadnemi a żadnemi, czy rozumie księżna pani?" — Księdzu Kriechewitzowi zaś, jako nie
należącemu do płci pięknej, jeszcze tedy wyraźniej kazał "iść do *** d..... i pilnować brewiarza, a zresztą niechaj go
Bóg ma w swojej opiece." Po tej naradzie, sejm
walny zebrał się na nowo i wydelegowano panią Saalerowę do przełożonej Sióstr miłosierdzia, ażeby ułatwić pani
Podwalskiej podanie skargi do sądu karnego na gwałt, przeciw wolności jej popełniony. Dotychczas nie wiadomo, co
się stało z tą skargą, mówią wszelako, że sąd po przeczytaniu jej uznał dochodzenie rzeczy jako tem samem
załatwione, i nie turbował doktorów żadnemi cytacjami.
Podczas gdy w ten sposób usiłowano poruszyć niebo i ziemię przeciw rezultatowi przyspiesznego jego wyjazdu do
miasta, doktor Chimerski polecił dorożkarzowi, który go miał odwieść na dworzec kolei żelaznej, ażeby go zbudził
nazajutrz rano o wpół do piątej, polecił to samo portjerowi i wszystkim garsonom w hotelu, i pokrzepiwszy się
wieczerzą i kilkoma kuflami piwa w towarzystwie p. Karola, o godzinie jedenastej położył się spać w błogiej nadziei,
że będzie mógł przepędzić pięć i pół godziny w objęciach Morfeusza.
Tymczasem, nie udało się, bo doktor spal zaledwie cztery godziny, a o trzeciej rano zbudziło go gwałtowne kołatanie
do drzwi. W najgorszym humorze wstał konsyljarz i otworzywszy drzwi, ujrzał w nich p. Skryptowicza. Gdyby doktor
był mniej sennym i złym, byłby spostrzegł wielką zmianę w twarzy p. Karola. Ani trochę zwykłego w niej,
satyrycznego wyrazu, ani żadnej innej rzeczy, właściwej p. Karolowi. Mina niezmiernie serjo i zafrasowana,
gorączkowy jakiś pospiech w ruchach, oto objawy tej zmiany, o której mówię.
— Przeprasza, że zbudziłem tak rano, ale zaledwie mogłem doczekać się i tej godziny....obawiałem się, by konsyliarz
nie odjechał, a interes jest nagłej i nadzwyczajnej wagi.
— To chyba uciekła?
— Nie, nie chodzi tu o moją ciotkę. Czy konsyliarz czujesz się zupełnie rozbudzonym, i w stanie zajmowania się
sprawą, wymagającą całego natężenia myśli.
— Hm.... przyznam się, że wolałbym spać jeszcze, ale ponieważ przypuszczam, że nie budziłbyś pan mnie dla
drobniostki.....
— Dla drobnostki! idzie tu o życie najlepszego naszego wspólnego przyjaciela.
— Na miłość Boga! Czy otrzymałeś pan może jaki telegram? Czy Zamecki nie zapadł gorzej? wołał doktor,
niezmiernie poruszony i zrtywając się z łóżka, w które się był położył napowrót.
— Nie. Przywiozłeś pan wczoraj list od Helenki Grodeckiej do mojej żony. Cały dzień byłem zajęty po za domem.
Gdy wróciłem w nocy żona dopiero wręczyła mi to pismo. Czytaj pan.
Doktor przebiegł list szybko, potem przeczytał go drugi raz uważniej, potem namyślił się nieco i znowu począł
odczytywać pojedyncze ustępy, a nakoniec, zwracając pismo p. Skryptowiczowi, zawołał:
— Ależ, panie Karolu! To nonsens oczywisty! To nie trzyma się jedno drugiego! Nie mogę pojąć, jakim sposobem
człowiek tak racjonalny jak pan mógł na chwilę widzieć w tem co
innego, jak tylko płód wybujałej wyobraźni, i powiem nawet, złośliwej wyobraźni!
— Czy mogę spytać, na jakich faktach opierasz pan to twierdzenie tak kategoryczne?
— Na jakich faktach! Na ośmiu latach z górą znajomości osób, o które tu chodzi, na tem, co codziennie widywałem w
domu Zameckich, na świadectwie własnych moich zmysłów. Z listu tego, gdyby go na chwilę można uważać za co
innego, niż za największą niedorzeczność pod słońcem, należałoby najpierw wnosić, że istnieje od dawniejszego już
czasu tajemne i poufne porozumienie między panią Zamecką i panem Zgorzelskim. Otóż, mój panie, jeźli gdzie, to na
wsi nie zawadzi nigdy przysłowie, że "wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi." Na tej zasadzie zapewniam pana kategorycznie,
że porozumienia takiego między temi dwiema osobami nie ma, a owszem, jest niechęć aż nadto widoczna. Dalej
potrzebaby przypuszczać, że pani Zamecką jest zdolną do popełnienia czynu, leżącego na dnie tych monstrualnych
domysłów, i że ma interes w jego popełnieniu. Znam ludzi, i znam bardzo dobrze panią Zameckę, i na zasadzie tej
ogólnej i szczegółowej znajomości twierdzę bezwarunkowo, że pani Helena nie jest zdolną do czegoś podobnego.
Energji wprawdzie, i to dość wielkiej energji nie brak w jej charakterze, ale i pod tym względem nie spostrzegłem w
niej nic nadzwyczajnego, przechodzącego zwykłą miarę. Następnie, jeźli może nie kocha się w swoim mężu, to
przynajmniej jest dumną z niego, i to w głębi
swojej duszy. Przytem spostrzegłem, że nie będzie bigotką, bo od tego ją ponoś mąż odzwyczaił, ma głęboko
wszczepione w siebie zasady religijne, niezgodne z powzięciem zbrodniczego zamiaru. Gdyby była bigotką,
prędzejbym to przypuszczał, bo mogłaby ulegać przewrotnym wpływom takich np, moralistów teologicznych, jak ks.
Gury. Nakoniec co się tyczy interesu — jakiż może być dla niej interes dość ważny, ażeby dla niego zdecydowała się
ponieść tak wielkie ryzyko? Otrucie
sinkiem potasu!...
Tu doktor zamyślił się na chwilę, a potem, jak gdyby sam od siebie chciał odpędzić jakąś myśl logiczną, zrobił giest
odpychający ręką i dodał:
— A więc, śmiej się pan z tego, panie Karolu, a przy najbliższej sposobności wytnij pan porządną reprymendę swojej
pięknej siostrzenicy, i powiedz jej pan, że to się nie godzi.
— Czy pan skończyłeś?
— Skończyłem.
— No, to teraz ja będę mówił. Jestem bratem ciotecznym Heleny, od trzydziestu lat kolegą i przyjacielem Tadeusza. I
Zgorzelskiego znam. dawniej, a niestety i lepiej, niż pan go znasz. Odpowiedz mi pan na to pytanie: Jeżeli ja, jako brat
Heleny, jako znający stosunki, o których nieprzyjemnie byłoby mi mówić w tej chwili, a których nie znasz, jeżeli tedy
ja zaręczam panu słowem uczciwego człowieka, że podejrzenie wyrażone w tym liście nie jest pozbawione racjonalnej
i
nader prawdopodobnej podstawy, czy dasz mi pan wiarę?
— Z tą restrykcją, że możesz pan być w błędzie.
— Mówiłem o słowie uczciwego człowieka. Uczciwy człowiek nie może być w błędzie, gdy twierdzi o swojej siostrze
to, co ja twierdziłem w tej chwili, bo gdyby twierdził coś podobnego a mógł być w błędzie, nie byłby uczciwym, ale
infamisem. Mam przekonanie, że Zamecka zdolną jest powziąć i wykonać zamiar o który ją posądza Helenka, pod
dwoma warunkami: musi mieć interes w tem, i musi być pewną bezkarności. Interes ma, to wiem. Co się tyczy
bezkarności, spostrzegani dwa fakta, które dowodzą, że wzięła się bardzo zręcznie do rzeczy. Kazała Zgorzelskiemu
ukraść sinek potasu w aptece, i wyprawiła pana z Korytnicy do miasta, chociaż Bogiem a prawdą, obecność pańska
tutaj nie była niezbędnie potrzebną. Czy jest drugi lekarz w Korytnicy?
— Jest stary żyd, patron chirurgji.
— Czy ma prawo poświadczać urzędownie, że ktoś zszedł z świata naturalną śmiercią?
— Ma.
— Czy na wypadek pobieżnych oględzin, takich, jakie robią zazwyczaj "patronowie chirurgji," a często i dyplomowani
lekarze, można pomięszać symptomata śmierci wskutek otrucia sinkiem potasu, z symptomatami śmierci np. w skutek
udaru sercowego albo silnego ataku astmy?
— Można.
— A więc, kto wie, czy Tadeusz będzie żył, nim zdołamy dopaść do Rymiszowa!
Mimo całej zimnej krwi, na jaką zdobył się był dotychczas p. Karol, głos zamarł mu na chwilę w piersiach. Wyraz
przekonania, z jakiem wypowiedział ostatnie słowa, był dla lekarza silniejszym od poprzednich jego argumentów,
którym dr. Chimerski poddawał się niejako z przymusu Przyszedłszy nieco do siebie, p. Skryptowicz mówił dalej.
— Helenka obok instynktu, o którym mówią że jest wrodzony kobietom, jak wszystkim istotom żywym niższego
rzędu, ma dziwnie jasny, bystry i logiczny umysł. Czy zdarzyło się panu kiedy czytać pismo kobiece, któreby mówiło
tak wiele i tak dokładnie, w tak niewielu słowach?
— Skoro pan przypuszczasz, że list ten pisany jest na pozytywnych podstawach, a nie oparty na przywidzeniach, to
zmuszony jestem wyznać, że w istocie jest niezmiernie jasnym, logicznym i zwięzłym, zwłaszcza jak na pismo
kobiece.
— Otóż gdybym mógł zkądinąd powątpiewać o związku i znaczeniu przytoczonych tu szczegółów, sam fakt, że
Helenka powzięła to podejrzenie, wystarczyłby mi niestety do usunięcia wszelkiej wątpliwości. To dziwnie rozumna
dziewczyna, i dziwnie energiczna! Pod względem energji, wdała się w matkę zupełnie.
— W matkę? zapytał machinalnie doktor.
— W Helenę, odpowiedział równie machinalnie p. Karol.
— Miałożby to znaczyć?....
— Tak, niestety. Wszak uważałeś pan zapewne podobieństwo !
— Ależ.... panna Grodecka nazywa pana Tadeusza ojcem, a pani Heleny nie nazywa matką!
— Nie wie, że to jest jej matka. Ta matka odepchnęła ją w niedogodnej chwili, w której na świat przyszła. Tadeusz
przed ożenieniem dowiedział się o istnieniu ośmioletniej dziewczyny, zabrał ją od chłopa, u którego pasła gęsi,
wychował, wyposażył, i nie pragnie niczego tak gorąco, jak żeby Helena przestała wypierać się swojej córki. Daremna
nadzieja! skończył z gorżkim uśmiechem.
Doktor patrzał na niego jak senny, z rękoma konwulsyjnie ściśniętemi.
— Czy to być może?
— Jest! I czy wierzysz pan, że taka kobieta zdolną jest otruć kogokolwiek, byle w tem miała interes, i byle mniemała,
że zbrodnia się nie wykryje?
— Wierzę.
Doktor westchnął, wymawiając to słowo, i w milczeniu uścisnął rękę p. Karola. Po chwili spytał:
— Cóż zrobimy? Pojedziemy do Rymiszowa — i cóż dalej?
— Powiedz mi pan wpierw, czy jest jakie antidotum przeciw sinkowi potasu?
P. Chimerski smutnie potrząsł głową.
— To zależy od wielkości dawki. Na nieszczęście przypomniałem sobie przed chwilą, że sam wymieniłem pani
Zameckiej ilość tej trucizny, która bezwarunkowo zabić musi człowieka. Było to przy sposobności jakiegoś wypadku,
o którym pisały dzienniki. Czy uwierzysz pan, że ja sam naprowadziłem ją na myśl, że śmierć spowodowana kwasem
sinowodowym, ma pewne podobieństwo do śmierci wskutek udaru sercowego? Sądziłem, że rozmawiamy
"akademicznie." Cóż teraz począć ?
— Ha, byleśmy się nie spóźnili! Powiem jej, że wiem wszystko, że ostrzegłem pana i zwróciłem z drogi, zmuszę ją do
poczynienia pewnych wyznań przed mężem i do opuszczenia jego domu. Tadeusz będzie złamanym, ale woli być
złamanym niż nieżywym.
Jak leniwo płynęły godziny, nim nareszcie w południe, przed odejściem pociągu, doktor i p. Karol siadali do dorożki.
W tej chwili, posłaniec z telegraficznego urzędu zbliżył się do nich.
— Telegram rekomendowany, przez umyślnego! Pan Karol Skryptowicz! — Karol rozerwał kopertę i wyczytał:
"Korytnica. Obecność pańska natychmiast niezbędna. Wacław Roliński."
— Jedź, jedź prędko! — zawołał p. Karol na dorożkarza, jak gdyby pospiech fiakra mógł przyspieszyć odejście
pociągu. Z bijącem sercem, obaj podróżni ruszyli do Rymiszowa, dokąd my ich wszakże wyprzedzimy.
ROZDZIAŁ VI.
P. Alfred zastał panią Helenę w jej saloniku, którego okna wychodziły na ogród. Było to cacko, przypominające
pudełka na cukierki, albo malowaną sielankę z XVIII stulecia, albo, jak czasem utrzymywał p. Tadeusz, elegancki
salon fryzjerski. Do tego porównania dawały mu prawdopodobnie pochop obicia jedwabne na ścianach, o perłowem
tle, zasianem niezabudkami z turkusowi mi kwiatkami i nieśmiało zielonemi listkami. Jasno orzechowa posadzka,
kobierce jasnej barwy, meble filigranowe, obite blado niebieskim atlasem, porcelanowe statuetki i inne drobiazgi
poumieszczane na konzolach i etażerkach, wszystko to razem składało się na całość tak słodko pieszczotliwą i
niewinną, że rośliny egzotyczne, umieszczone przed oknami w ogromnych i przepysznych porcelanowych wazonach,
pełną, soczystą zielenią swoją i czerwonym żarem dużych kwiatów odbijały od reszty, jak namiętne dzieci
południowego lata od łagodnej, tkliwej, sentymentalnej wiosny północnej, albo jak gorący wiersz Safony od
ciepławego gruchania jakiej
zesłowiczałej gołębicy nad Wisłą, Elbą lub Tamizą. Z innemi komnatami w zamku, trzymanemi w stylu poważnym,
odpowiadającym starożytności budynku, salonik ten stanowił kontrast jeszcze mocniejszy. Takim, jakim był, powstał
on wyłącznie z pomysłu pani Heleny, która najchętniej w nim przesiadywała, i zamiłowania swego do. tego kącika
broniła czasem w sposób humorystyczny, utrzymując, że reszta zamku rymiszowskiego miała dla niej jakiś koloryt
tragiczny, z którym trudno było oswoić się na codzień. W istocie, gmachy tego rodzaju czynią wrażenie, jakoby w nich
mogły mieszkać tylko bardzo wzniosłe cnoty albo bardzo wielkie zbrodnie, lubujące się we własnej grozie; podczas
gdy salonik pani Heleny był jakby stworzonym na przybytek dla uczuć spokojnych, powszednich, w dobrem nie
wychodzących po za słowa: lubię, życzę, a w złem, poza bierny egoizm zepsutego pieszczotami dziecka. Pani Helena
nie miała nic przeciw temu, by ją miano za właścicielkę uczuć tego rodzaju, a kto ją znał dłużej, ten musiał coraz
bardziej utwierdzać się w tem mniemaniu, jeżeli nie był tak niedyskretnym jak my, i nie zaglądał do sekretarzyka
znajdującego się opodal w narożnej baszcie, czy wieży.
Pani Zamecka przyjęła gościa, melancholijnie rozparta w kozetce i jakby pogrążona w apatji, wywołanej gorącem i
migreną. Apatycznym był także ruch ręki, którym mu wskazała miniaturowy fotel blisko niej stojący, na znak, by
usiadł. P. Alfred wszakże, zamiast pójść za tem
wezwaniem, stał na środku salonu z wyrazem spotęgowanego niepokoju w twarzy, i oglądał się to na jedne drzwi, to na
drugie.
— Nie ma nikogo, rzekła pani Helena półgłosem. — A zresztą — dodała, biorąc za taśmę od dzwonka. Za chwilę
pojawiła się pokojówka.
— Czy jest panna?
— Nie ma jej, poszła do leśniczynej; mówiła, że jej pani hrabina pozwoliła....
— To dobrze. A ty podobnoś chciałaś iść do Korytnicy ? Możesz pójść, ale wracaj wcześnie. I — proszę cię, pan ma
jechać za chwilę do Rozworzan, pójdź i powiedz że proszę, ażeby wziął z sobą parę melonów dla pani
Grykiewiczowej.
Pokojówka znikła, i wróciła matychmiast z raportem, że melony już są w dorożce, że pan "hrabia" już jest na
wsiadaniu, wraz z ks. proboszczem, jadą bowiem obydwaj w odwidziny do dzierżawcy w Rozworzanach, i że ona,
Tereska, całuje rączki pani hrabiny i obiecuje wrócić przed zachodem słońca z Korytnicy, gdzie odwidzi swoją rodzinę.
Pani Zamecka poleciła jej jeszcze, ażeby zamknęła garderobę, gdy odejdzie, a gdy łoskot drzwi dał znać, że polecenie
to było spełnione, pan Alfred zbliżył się nareszcie do kozetki i przemówił.
— Wszystko stracone, rzekł.
Pani Helena podniosła oczy na niego i zapytała flegmatycznie:
— Czy było tak wiele do stracenia?
— Wiele, czy mało, to wszystko jedno —
dosyć, że Dornbusch zaskarżył weksel, i z trzech podpisów, wybrał sobie do skargi właśnie podpis Zameckiego,
dodając, że jego miejsce pobytu nie jest mu wiadome. Za parę dni, nakaz zapłaty pojawi się w dzienniku urzędowym....
— I cóż ty na to ?
— Ja? Ja... nie wiem.... Przyjechałem.... poradzie się.... Może się jeszcze co da zrobić.
— Co, naprzykład?
— Żyd z Brzeziniec chce wziąć odemnie Kruchówkę w dzierżawę na sześć lat. Płaci mi za trzy lata z góry i kupuje
cały inwentarz odemnie.
— Ileż ci daje razem?
— Trzy tysiące tylko, bo powiada, ze niezadługo Kruchówka może być zlicytowaną za
długi a on pójdzie z kwitkiem.
Żyd miał słuszność po części, kilkoletnia praca p. Alfreda około "oczyszczenia" Kruchówki wydała była bowiem
rezultaty zupełnie różne od tych, w które wierzył p. Zamecki. Nawet podkowy słynnego kasztanka, ściśle biorąc, były
tak obdłużone, jak gdyby były ze złota.
— Trzy tysiące, to tyle, co nic — zauważyła pani Helena nie tracąc flegmy.
— Zapewne, ale gdybyś chciała pomódz mi trochę, mógłbym.....
— Ciekawam, cobyś mógł?
— Wyjechać za granicę, i próbować szczęścia....
— A ja?
— Ty... Ach! ty.... ty masz jakieś swoje plany....
Lucrezia Floriani zerwała się z kozetki i przystąpiła do Tealda Soavi z owemi piorunami w oczach, przed któremi, jak
wiemy, drżał jak student. Chrystusowy charakter jej miłości, o którym czytaliśmy tyle pięknych rzeczy w ustępie
wypisanym z książki pani Sand — narażony był na ciężką próbę. Ale bo też i Tealdo coraz mniej był aniołem! Zamiast
wszakże wybuchnąć gniewem, pani Helena zaśmiała się tylko spazmatycznie.
— Czy ty wiesz, co mówisz ? zapytała. Chcesz uciekać, a mnie pozwalasz wspaniałomyślnie albo otruć się. albo znieść
w pokorze skutki twoich sprawek! Jest to podłość tak niedorzeczna w swojej naiwności, że aż mi trudno brać ci ją za
złe!
— Ależ powiedz mi, co robić, co robić! Ja tracę zmysły... ja czuję, że jestem zgubionym! Tak, zgubionym! O,
nieszczęście, nieszczęście!
P. Alfred upadł na fotel, z załamanemi rękami, i począł — nie płakać, ale szlochać, zawodzić, i tłuc głową o poręcze
fotelu w konwulsjach rozpaczy. Był to widok, ze względu na sytuację i na to wszystko, co ją stworzyło, wstrętniejszy
stokroć od widoku zatwardziałego złoczyńcy, z fatalistyczną obojętnością spoglądającego na los, który sobie zgotował,
ale nie profanującego przynajmniej tem zachowaniem się swojem łez, tej broni uciśnionych i niewinnych, łez, w
których jest zawsze odwołanie się do sprawiedliwości, do Współczucia, do litości. Jeżeli straszną jest złość,
nieznająca trwogi, to złość kwiląca ze strachu jest ohydną, obrzydliwą. Takie łzy, jakie wylewał p. Alfred, nie mogą
przemówić do serca ludzkiego; mogą one chyba przemówić do nadludzkiej litości anioła, albo do nadludzkiej dumy
szatana.
Niechaj, kto chce, rozstrzyga, dla czego łzy te sprawiły w tej chwili inne wrażenie, niż to, na które zasługiwały, dla
czego przemówiły do pani Heleny, rozczuliły ją prawie? Gdyby uczucie zadowolenia, jakiego doznajemy opiekując się
słabszą istotą, lub służąc jej za podporę, było na wskroś niesamolubnem, zagadka ta nie byłaby do rozwiązania. Ale
uczucie to nie jest nigdy wolnem od pewnej przymieszki dumy. Do zadowolenia z dobroczynnych skutków naszej
opieki, łączy się zadowolenie wynikające z poczucia własnej wyższości. Drugie to poczucie było od dawna jedyną
moralnie logiczną pobudką, tłumaczącą stosunek między panią Heleną a Alfredem, i w tej chwili wzięło ono górę na
jego korzyść. Gdyby był mniej pogardy godnym i wstrętnym dla każdego innego oka, zbawienna reakcja przeciw
ewangelji miłosnej pani Sand, wywołana objawionym przez niego zamiarem ucieczki i zostawienia Heleny jej losowi,
byłaby się rozwinęła w jej umyśle. Tak zaś, był tylko pospolitym, bezradnym tchórzem, jakiego znała od dawna, — bał
się i płakał, podczas gdy ona, jeżeli nie z zimną krwią, to bez płaczliwego lęku widziała zbliżające się
niebezpieczeństwo. Nie wiedział co począć, podczas gdy ona była przygotowaną do walki i w głębi duszy powzięła już
była postanowienie, które w tej
chwili stało się nieodwołalnem. Kto wie, czy mogłaby się już była cofnąć, czy nie starała się już raczej tylko utwierdzić
w swoich zamiarach, uzasadnić je i upiększyć we własnych oczach? Dosyć, że przystąpiła jeszcze bliżej do niego, że
wzięła go za rękę i powiedziała czułym głosem:
— Nie obawiaj się niczego, Alfredzie; możesz liczyć na mnie...
Gdyby szybko po sobie następujące wypadki zostawiły jej były czas do prowadzenia dalej swojego dziennika, byłaby
w nim zapewne zapisała tę chwilę, jako zaznaczoną aktem jeszcze jednego, ostatniego, heroicznego poświęcenia.
Wszak czytaliśmy już, że pożycie jej z Tadeuszem i stosunek z Alfredem były jednem pasmem ciągłych poświęceń...
Mało jest kobiet, któreby dopuszczając się złego postępku, nie "poświęcały się" w ten sposób albo w inny, to jest,
któreby długo nie wmawiały, i nakoniec nie wmówiły w siebie, że czyn ich nie wynika z pobudek egoistycznych, ale
owszem jest aktem szlachetnego zaparcia się siebie samej, dla jakiegoś — ideału. A ileż książek, ile wierszy
rozmaitych przychodzi w pomoc tej sofisterji, która głęboko tkwi w samej już naturze kobiecej! Cala z małemi
wyjątkami poezja liryczna, nie uczy nas przecież nic innego, jak tylko apoteozować nasze "ja!" Liryk nigdy prawie ze
skruchą nie wchodzi w siebie, nie czuje się złym, niegodnym, upokorzonym, winnym — zawsze jemu ktoś krzywdę
wyrządził, on tylko czuje, on jest wielkim, on jest ofiarą. Na miljony np. niewiernych kochanków i kocha
nek, na tysiące między nimi, śpiewających o miłości, jeden tylko autor Manfreda dał potężny wyraz żalowi i rozpaczy,
której doznajemy lub doznawać powinniśmy, gdy z naszej winy skrwawi się i pęknie inne, a nie nasze serce. Ale poeta
ten nie był lirykiem, (i nie cierpiał powieści, pisanych przez kobiety) — nigdy też nie został ulubieńcem kobiet, i w
pięćdziesiąt lat jeszcze po jego śmierci znalazła się jędza, która go ścigała oszczerstwami. Jeżeli się weźmie sens
moralny najulubieńszej lektury całych pewnych klas społeczeństwa, dziwić się potrzeba, że tak mało wydarza się
wielkich zbrodni, i wytłumaczyć sobie ito można jedynie tem, że do wielkiej zbrodn potrzeba wielkiej odwagi, a więc
przymiotu, który nie jest tak pospolitym, jak złe książki i złe myśli......
P. Alfred przyszedł do siebie, usłyszawszy słowa pani Heleny, które mu dodawały otuchy, i od razu wpadł z jednej
ostateczności w drugą, z rozpaczy w zachwyt. Okrywał pocałunkami ręce Heleny, nazywał ją swoją zbawczynią,
ubóstwiał ją w tej chwili. On widział w niej zawsze swoją dobrą gwiazdę! On wiedział, że ona znajdzie sposób
ratunku! I jakiż to był sposób? pytał z biciem serca.
— Jest jeden tylko, odpowiedziała, ale ty musisz mi pomódz. Musisz mi przyrzec, że mogę liczyć na ciebie.
P. Zgorzelski dał to przyrzeczenie z największym zapałem, i chciał tylko wiedzieć, co mu pani Helena każe zrobić.
— Dowiesz się zaraz, ale wprzód przejdźmy do innego pokoju. To mówiąc, udała się do swojej "świątyni dąsów,"
która od innych komnat zamkowych oddzielona była jej sypialnią. Tam pan Alfred zajął miejsce pod oknem na
dziwacznem, staroświeckiem krześle z ogromnemi poręczami, i oczekiwał jej rozkazów. Pani Helena chodziła szybko
po pokoju. Przeszedłszy kilka razy tam i napowrót, zatrzymała się przed p. Alfredem.
— Musisz tu być jutro na objedzie.
— Będę.
— Musisz, skoro wstaniemy od stołu, i nim podadzą czarną kawę, wyjść pod jakimbądź pozorem.
— Wyjdę, ale dokąd?
— Przejdziesz przez ogród warzywny, ku inspektom, i ztamtąd dostaniesz się na gumno lak, aby cię nikt nie spostrzegł,
co tem łatwiej możesz zrobić, gdy jutro mamy święto i nikogo ze sług folwarcznych ani ogrodowych nie będzie w tej
stronie.
— Tak, ale cóż dalej ?
— Weźmiesz z sobą kawałek lontu z przyrządu do zapalania cygarów na wietrze, który masz w kieszeni, zapalisz go na
jednym końcu, a drugi koniec wetkniesz w pudełko z zapałkami, w pół otwarte, od strony główek. Wymiarkujesz
długość lontu tak, ażeby ogień dostał się do zapałek dopiero, gdy wrócisz do zamku, i posiedzisz z nami dłuższy czas
na werandzie. Pudełko wraz z lontem włożysz w stertę słomy, ale tak, ażeby
powietrze miało przystęp do ognia. Czy rozumiesz?
— Rozumiem, ale nie pojmuję..... Gumno wprawdzie asekurowane, ale teraz w lipcu sterty wymłócone, i asekuracja
nie wiele zapłaci.... Zresztą co zapłaci, to zapłaci Zameckiemu.
— Zmiłuj że się, czy wszystkie twoje zdolności umysłowe skupiają się już tylko około tej jednej myśli, ażeby
zkądkolwiek wydobyć jaką taką sumę pieniędzy? Co za niedorzeczność!
— Ależ poco każesz mi podpalać gumno ?
— Nie potrzebujesz tego wiedzieć. Domyślisz się może, ale nie chcę, abyś mi kiedy wspominał o tem.
P. Alfred zadumał się i tarł ręką czoło. Widocznie niepokoiło go coś — wstał i oparł się o framugę okna, zasłoniętego
zielonemi ruletami, tworzącemi żaluzje. Okno samo było otwarte, ale znajdowało się najmniej o dwa sążnie od ziemi,
bo zamek wznosił się na wysokiem, starożytnem podmurowaniu. Opodal, o kilka kroków od baszty, w której mieściła
się świątynia dąsów, była gęstwina, złożona z jaśminu, a w niej ukryta altanka. Odległość altanki od okna wynosiła
dwadzieścia kilka kroków. Pan Alfred czuł potrzebę wolnego powietrza i podniósłszy na chwilę ruletę, wyglądnął
przez okno. Nie dostrzegł tam nic, coby go zaniepokoiło jeszcze bardziej, i nic w ogóle, oprócz kilku ptaszków
świegocących w krzakach. Wkrótce wszakże spuścił ruletę i odezwał się niepewnym głosem.
— Widzisz, Helenko.... może mię kto podpatrzeć przy tej czynności..... Teraz przynajmniej
jestem wolny, ale gdyby.....
— Gdyby cię wyśledzono, dostałbyś się zawcześnie do więzienia, i nie mógłbyś uciec, rzekła niecierpliwie i szybko
pani Zamecka. Nie obawiam się tego. Wszak wiem doskonale, że dwa lata temu podpaliłeś własne gumno w
Kruchówce — nie wypieraj się, jestem przekonana o tem. Zrobiłeś to dość zręcznie i odważnie, możesz więc i teraz
zdobyć się na tę zręczność i odwagę. Chyba nie chcesz?
— Ależ... wówczas przynajmniej wziąłem pieniądze, a tu nie widzę żadnej korzyści, a ogromne ryzyko... Ludzie
Zameckiego przywiązani są do niego i gospodarstwo pilnowane jest w sposób wzorowy. Nie podobna mi odważyć się
na coś podobnego....
Pani Helena powzięła była zamiar nie zwierzania się p. Alfredowi ze wszystkiem, ale wobec jego wahania się,
niecierpliwość jej przemogła wszystkie względy, które jej kazały tak postępować.
— Więc ci powiem! rzekła półgłosem, i w taki sposób, jak gdyby na sobie samej studjowała wrażenie swoich
wyrazów. — Pojmujesz? W chwili gdy wybuchnie pożar, i pierwszy ze służby wpadnie z tą wiadomością na werandę,
Zamecki.... umrze.
— Umrze? powtórzył p. Alfred, obracając głowę, jak gdyby chciał radzić się framugi okna i rulety, jakim sposobem
Zamecki umrze we wska
zanej chwili. Osłupienie nie pozwoliło mu na razie zebrać myśli i zrozumieć Heleny. Od przyjazdu swego, zamiast
odzyskać kontenans zwykły, p. Alfred tracił go coraz więcej i miał w twarzy wyraz pięknego, ale skończonego idjoty.
— Tak, umrze, mówiła, umrze na "udar sercowy."
— Zamecki umrze na udar sercowy! krzyknął p. Alfred tak głośno, aż sam przeląkł się echa, które rozległo się pod
starożytnem sklepieniem.
— Szaleńcze! zawołała pani Helena, i przyskoczywszy do okna, podniosła szybko ruletę, wychyliła się i rozglądnęła
pilnie na wszystkie strony. Nie było nikogo w ogrodzie, żaden szmer nie przerywał ciszy w skwarnem powietrzu
lipcowem. Pani Helena nadsłuchywała czas jakiś, i uspokojona, zamknęła okno. Pan Alfred musiał przenieść się w głąb
pokoju, i usłyszał kilka ostrych wyrzutów za swój brak przytomności umysłu. Przez ten czas skupiał jak mógł swoje
myśli, i zdał sobie sprawę z tego, co słyszał.
— Heleno, odezwał się, czy nie lepiej.....
— Nic nie lepiej, odparła stanowczo, z zaciśniętemi ustami. Rozważyłam wszystko, i jedna mi tylko zostaje droga do
wyjścia.
— Więc to... to cyankalium!....
— Tak, to. Miało być dla mnie, albo nie dla mnie. Długo wahałam się, ale wczorajszy wieczór rozstrzygnął wszystko.
Przekonałam się, że ten człowiek śmie mną pogardzać! Jedno spojrzenie wystarczyło mi do tego odkrycia. Jestem tutaj
niby w jakim domu poprawy. Gdybym nawet mogła załatwić twoją sprawę, nie zniosłabym dłużej tej egzystencji. Cóż
mi zostaje? Uciec? To znaczyłoby tyle, co skazać się na nędzę. Czekać, aż umrze? Zapisze majątek tej dziewczynie,
którą sprowadził. Zabić się? Dlaczegoż ja mam ginąć, nie on? Księża mówią, że samobójstwo jest nawet większym
grzechem, niż zabicie kogo innego! Tu można jeszcze uzyskać przebaczenie, rozgrzeszenie — samobójcy nadzieja ta
odjęta....
— Ale — rzekł p. Alfred, blady i drżący — jakąż masz pewność, że nic się nie wykryje?
— Obmyśliłam wszystko tak, że nic wykryć się nie może. Zamecki jest cierpiącym, i lekarz jego był świadkiem, że
mdlał nieraz do tego stopnia, iż puls bić mu przestawał. Chimerski powiada, że takie zemdlenie, gdyby potrwało
kwadrans, sprowadziłoby śmierć niechybnie. Teraz Chimerskiego nie ma, ażeby go cucił. Będzie to rzeczą zupełnie
naturalną, jeżeli go nagły przestrach zabije. Czytałam pilnie, jakie są objawy otrucia tym środkiem, który przywiozłeś.
Brak oddechu, zawrot głowy, zawracanie oczu w słup, potem ściskanie się serca, kurcz w krtani, nagły, głośny krzyk,
porażenie, ustanie tętna, i śmierć. Wszystko to jak dwie krople wody podobne do oznak choroby Zameckiego. Wiem,
ile potrzeba zażyć tego środka, ażeby śmierć nastąpiła natychmiast, i ażeby pomimo to otrucie było prawie
niepodobnem do rozpoznania przy sekcji. Zresztą, oprócz Feilesa, który nawet nie wie o istnieniu tej trucizny na
świecie, nie będzie tu innego leka
rza. Nic się nie wykryje, ani też nie powstanie najmniejsze podejrzenie. Sam Chimerski, gdy się dowie, przypisze ten
wypadek lekceważeniu swoich przestróg, które zawsze wyrzuca Zameckiemu. Chodzi więc tylko o zimną krew w
wykonaniu. Jestem pewną, że będę ją miała. Przebyłam już w myśli z tysiąc razy wszystkie sceny, które nastąpić
muszą. Oswoiłam się z niemi. Przebyłam wszystkie skrupuły, i odepchnęłam je, wiem, dlaczego. Przebyłam trwogę,
która mię owładnęła, gdy po raz pierwszy myśl tę powzięłam. Teraz nie czuję jej ani śladu, zwłaszcza jeżeli przebiegnę
myślą cały mój plan i przekonam się, jak się wszystko dobrze ułożyło. Obecnie już tylko twoją jest rzeczą wykonać
dokładnie to, co ci poleciłam. O czemże dumasz znowu?
— Myślę, czy odór lub smak tej trucizny nie zwróci na siebie uwagi Zameckiego. To mogłoby zwichnąć cały twój
plan, i.... na wszelki wypadek.... byłoby lepiej.... gdybyś korzystając z jego nieobecności.... wzięła teraz z jego
ogniotrwałej kasy te pieniądze, które są potrzebne dla Dornbuscha!
— Zawsze ten sam! Mówiłam ci już, że tego nigdy nie zrobię. Zresztą Zamecki wie z pewnością dobrze, ile ma
pieniędzy w domu, a klucze od kas nosi przy sobie. Co się tyczy twojej obawy, to cyankalium ma w istocie silny odór
gorzkich migdałów, ale ta śliwowica, którą pijacie przy czarnej kawie, ma także odór podobny. Zresztą pomyślałam i o
tem. Odebrałam dziś rano mydło z pod dozoru klucznicy, pod pozorem, że
wydaje go za wiele. Jutro rano każę myć werandę, i przez pomyłkę, dam słudze mydło toaletowe, bardzo mocno
naperfumowane. Będzie tam więc z góry tyle odoru gorzkich migdałów, że nikt nie spostrzeże, czy go jest trochę
mniej, czy więcej. Ale zostaw mię teraz, i idź odszukać Wandę, a staraj się być panem siebie. Zamecki będzie się mnie
pytał, czy dałeś odpowiedź na jego propozycję. Powiem mu, że jedziesz jutro wieczór do miasta, dla skończenia
interesu z kasą oszczędności. Idź!
P. Alfred wyszedł i przebywszy kilka pokojów próżnych, odszukał kogoś ze służby i spytał, gdzie są panny? Obydwie
były w ogrodzie, ale nie razem. Niedaleko werandy, p. Alfred spostrzegł Helenkę, która siedziała na ławeczce z książką
w ręku, i spojrzawszy na niego, odwróciła oczy z dziwnym wyrazem obawy i wstrętu. Nie uważał na to i poszedł dalej,
szukając Wandy. Helenka wpatrzyła się znowu w swoją książkę, od pół godziny otwartą na tej samej stronicy. Ale nie
siedziała ona od pół godziny na tem samem miejscu. Po odjeździe pana Tadeusza, po kilku próbach zawiązania
rozmowy z Wandą, które okazały się niezbyt fortunnemi, wyszła do ogrodu i znalazła zaciszny kącik w altanie,
otoczonej gęstemi i wysokiemi krzakami jaśminu, opodal od narożnej baszty zamkowej. Tu siadła i dumała na
przemian o tem, że Wacław mógł przyjść, a nie przyszedł z księdzem proboszczem, i o swoich trwogach i domysłach
strasznych. Znużona przytem była bezsennością, i marzenia te niemiłe
trapiły ją na pół mżącą. Nagle przywołały ją do przytomności słowa, bardzo wyraźnie, i z akcentem zdziwienia i
niespodzianki wypowiedziane. Słowa te były. "Zamecki umrze na udar sercowy!" Zdawało jej się, że były
wypowiedziane w powietrzu, i w pierwszej chwili przypuszczała, że słyszała je we śnie. Powoli wszakże zaczęła sobie
zdawać sprawę z intonacji głosu i akcentu, i usłyszała zamykanie okna w tej stronie, zkąd wyszły słowa. Szukając w
swojej pamięci, przypomniała sobie, że był to głos Zgorzelskiego, o którym wiedziała, że konferuje z panią Zamecką.
Przypomniała sobie także, że słowa były wygłoszone tonem, jakim się zwykle powtarza niespodzianą jaką nowinę.
Były one tedy powtórzeniem tego, co mówił przedtem ktoś drugi, a tym drugim była prawdopodobnie pani Zamecka.
Znaczenie słów dosłyszanych przypadkiem, łączyło się tak naturalnie z kombinacjami, które były treścią listu Helenki
do pani Skryptowiczowej, że przybył jej nowy powód niepokoju. Nie mogła dłużej wytrzymać w altance, i odeszła
dalej, jedną z bocznych, cienistych alei francuskiego ogrodu. Tu spotkała Kseńkę, która wracała w tryumfie od
ogrodnika, z całym garniturem kwiatów uproszonych do ubrania głowy. Helenka pochwaliła kwiaty, przyjęła
wdzięcznie jeden z nich, włożyła go we włosy, i spytała służącą nawiasem o okno w narożnej baszcie, które widać było
z tego miejsca, i które jedno w całym zamku, mimo gorąca, było zamknięte. Dowiedziała się, że to okno od pokoju, w
którym "pani hrabina pisze."
Teraz już nie było żadnej wątpliwości. Słowa, które doszły do uszu Helenki, były częścią rozmowy p. Zgorzelskiego z
panią Zamecką.
— Panienka czegoś smutna — odezwała się Kseńka, przerywając coraz niespokojniejszy tłum myśli, cisnących się do
głowy Helence. Wczorajsza rozmowa wieczorna o "strachach" ośmieliła do tej poufałości dziewczynę, wychowaną w
dworskiej karności. W przytomności pani Zameckiej albo panny Wandy, Kseńka nie byłaby śmiała otworzyć ust, jak
chyba do odpowiedzi na zapytanie; jakkolwiek była to, jak mówią, bardzo "ciekawa" dziewczyna.
— Ależbo i smutno u nas teraz we dworze — dodała. — Pan choruje, i pani nie taka, jak zawsze...
— Smutniejsza? — zapytała Helenka prawie mimowoli.
— To nie, ale....
— Czy może nie dobra ?
— O... dobra! Pan dobry bardzo, i pani dobra, ale...
— Ale co?
— Ale przecież co pani, to nie pan. Pan nigdy nikomu nie powie złego słowa, a z prośbami, to ludzie chodzą do niego
jak z grzechami do spowiedzi, i każdy dostanie, o co prosi, choć nie jeden nie wart tego. Mego tatunia pan wykupił od
wojska, i później dał mu grunt i chatę, a tatunio sami powiadają, że im się to nie należało, ale co gorszego...
— Jakto?
— Bo to proszę panienki, raz gromada prawowała się z dworem o pastwisko w pańskim lesie, i kiedy pana nie było w
domu, ludzie zagnali gwałtem bydło do lasu. Co im się nagadał i ksiądz proboszcz, i komisarz — nic nie pomogło. Tak
potem przyszło wojsko, a ludzie nuż z cepami do żołnierzy. Mój tatunio byli pierwszym, i jeszcze drugich buntowali.
Tak żołnierze, jak wezmą strzelać, i odstrzelili tatuniowi rękę, a het wszystkich gospodarzy i parobków powiązali i
zabrali z sobą. Dopiero kiedy pan przyjechał z zagranicy, to póty jeździł i prosił, póki wszystkich nie puścili, a tatunio,
że już nie mogli bez ręki chodzić na zarobek, dostali grunt, i chatę, i krowę, i tak za swoją krzywdę pan im nie dał
zrobić krzywdy. Jeszcze, że ja byłam sierotą, bez. matki, pan kazał mię wziąć do zamku, i wychowałam się tutaj przy
klucznicy.
— To powiadasz, że pani nie jest już taka dobra? — zapytała Helenka, której żywo stanęła przed oczyma chata
Pyłypychy, i wierzba, i poczwórna kareta, w czarodziejskiej wspaniałości zjawiająca się w tej pustyni.
— Ot, niby dobra, a niby... była odpowiedź. Najzręczniejsza ponoś indagacja nie byłaby zdołała wydobyć od Kseńki
dokładniejszego określenia tego drugiego "niby." Było ono zapewne sumą wrażeń, opartych na drobiazgach, i
spostrzeżeń czynionych i słuchanych w garderobie i w kuchni, w tych dwóch najkompetentniejszych izbach sądowych,
wyrokujących o naszym charakterze. Helenka, w cichym domu państwa Skryptowiczów
nauczona nienawidzieć wszystkiego, co jest podobnem do "plotki", nic indagowała Kseńki, i tylko w duchu
zastanawiała się nad podobieństwem swoich wrażeń, do wrażeń tej dziewczyny. Wszak i ona wiedziała, że pani
Zamecka opiekuje się chorymi, że założyła ochronkę dla dzieci wiejskich, itp. Cóż. jej mówiło, że są dobre uczynki,
które wynikają nie z wewnętrznej potrzeby świadczenia przysług drugim, ale z innych, pobudek? I dla czego od
pierwszej chwili czuła coś wprost przeciwnego sympatji, na widok pani Zameckiej ? I dla czego, nakoniec, Kseńka
zauważała, że w zamku rymiszowskim dzieje się cośjakoś inaczej, niż zwykle?
Może trochę w nadziei, że wielomowność Kseńki rzuci jakie światło na te zagadki, a może trochę i w tej, że
opowiadanie jej z zamku przeniesie się na plebanję, i nie skończy się na samym księdzu proboszczu, głównie wszakże
z obawy przed samotnością, Helenka prosiła dziewczynę, żeby jej towarzyszyła w przechadzce po dalszych częściach
ogrodu. Ogród francuski, przytykający do zamku, był niezbyt wielki i zamknięty szczątkami dawnych watów, na
których wznosił się nowoczesny już mur, z bramą sztachetową, po za którą po pięknym i lekkim mostku przechodziło
się do parku, otoczonego już tylko rowem i żywym płotem. Wprost, park ten ciągnął się bardzo daleko i przytykał do
lasu, z którego od czasu do czasu głośne gwizdanie lokomotyw i turkot pociągów kolei żelaznej wypłaszały
naturalnych jego mieszkańców. Na prawo, strumyk
przerzynający i zdobiący park wpadał do stawu, po za którym widać było Korytnicę, miasteczko należące do majątku
p. Zameckiego, i oprócz nieuniknionej kolonji hebrejskiej obdarzone stacją kolejową, pocztową, i telegraficzną.
Pierwsze domy przedmieścia znajdowały się nad stawem, tuż przy parku, i odległe były od zamku zaledwie
o kilkaset kroków, a z pagórka, utworzonego może z gruzów jakiej baszty przedmostowej, widzieć można było całą
długą ulicę, sadzoną topolami, i wiodącą do miasteczka.
Helenka nie wiele więcej dowiedziała się od swojej towarzyszki, prócz tego, że "panicz" na probostwie jest bardzo
pięknym paniczem, tak pięknym, jak "pan" z Kruchówki, ale młodszym,
i pewno nie tak złym dla ludzi, bo ten "pan" miał być bardzo złym. Nie było to nowiną, ale Helenka słuchała mimo to
tych uwag Kseńki z niewymowną roskoszą. Mniej zajmującem było dla niej rozpamiętywanie, czyli też "ludzie" w
Kruchówce będą mniej głodni, gdy panna Wanda wyjdzie za mąż za pana Zgorzelskiego. Panna Wanda trochę skąpa,
ale może to dla tego, że taka smutna; cały dzień wzdycha tylko i przebiera się z jednej sukni w drugą. Pani Zamecka
także skąpa, ale to już nie ze smutku, ani z miłości, bo zwykle bywa dosyć wesołą, i jak przyjadą goście, to się nie
mogą nacieszyć jej rozmową i humorem. Trochę tylko przykra w obchodzeniu się ze sługami, a od kilku dni, to raz
bardzo dobra, a drugi raz taka, że trudno przystąpić do niej. Ekonomowa mówiła, że pani ma dać
wyprawę pannie Wandzie, gdy będzie szła za mąż, jeno klucznica powiada, że to nie pani, ale pan, i że pani tylko
wtenczas dobra, kiedy pan widzi i słyszy co się robi i mówi. Klucznica także już stara i gderliwa, ale poczciwa kobieta,
służyła jeszcze u nieboszczki matki teraźniejszego pana za pokojówkę, a ta co była przed nią, i umarła niedawno, była
piastunką samego pana. Nieboszczkę pierwszą panię klucznica ta wspomina zawsze i chwali bardzo, ale tej drugiej
żony pańskiej nie lubi. Dzisiaj tak się spłakała, że aż dostała kolki, bo pani robiła jej wyrzuty, że wydaje dużo mydła.
Jak się pan o tem dowie, to niezawodnie Rychcińska — tak się nazywa ta klucznica, dostanie dla swojej córki, co jest
za księdzem w Hnilczycach, tyle mydła, że wystarczy go dla kilku pokoleń świaszczenników. Ta jej córka, to garbata i
brzydka osoba, podobna jak dwie krople wody do matki, ale ksiądz się z nią ożenił, bo Rychcińska naskładała dużo
pieniędzy, a pan dał wyprawę, nawet bryczkę, i parę koni, i futro dla księdza, i prezentę na probostwo. A teraz ksiądz
buntuje ludzi na pana, ale go nie słuchają, i dobrze robią. Już to takiego księdza, jak polski proboszcz w Rymiszowie,
to poszukać daleko i ze świecą. Z panem bardzo się lubią obydwaj, i tak się zawsze witają i żegnają serdecznie! A
niedawno pan powiedział: "No, księże, dwa razy żeniłem się, a nie dawałeś mi ślubu, poczekaj, teraz za karę ożenię
twojego wychowanka z moją wychowanką, i to w ruskiej cerkwi." A ksiądz na to: " Niech już sobie biorą ślub gdzie
chcą, byle się pobrali, i byli szczęśliwi." Zaś ten wychowanek, to właśnie ten piękny panicz, co jest na probostwie, i co
był wczoraj na objedzie w zamku.
Kseńka nie mogła domyśleć się, z jakiem biciem serca Helenka słuchała tej ostatniej części jej szczebiotania, ani
dociec, dla czego z pewnem niedowierzaniem kazała jej powtórzyć parę razy rozmowę p. Zameckiego z proboszczem.
Pokazało się, że Kseńka nie pamiętała jej dosłownie, ale że z pewnością była mowa o wydaniu wychowanki p.
Tadeusza za wychowanka ks. proboszcza, i że nie chodziło tu o żadną z dziewcząt w Rymiszowie, ale o inną, w
mieście — jakoteż, że Kseńka słyszała to wszystko przed trzema czy czterma dniami, gdy pan Zamecki wyprowadzał
proboszcza na ganek i podawał mu rękę na pożegnanie. Kseńka uważała także, że panienka była na przemian bardzo
bladą i bardzo czerwoną, gdy ją słuchała, i drobna rzecz wystarczyła, później tak "ciekawej" dziewczynie, aby poznać,
że coś się święci.
Tymczasem, od kwadransa już, lekka dorożka, zaprzężona parą tarantowatych kuców, powożona przez elegancką damę
i oprócz innych rekwizytów zaopatrzona w grooma, umieszczonego w kabrjolecie z tyłu, opuściła była bramę
zamkową i skierowała się ku przedmieściu Korytnicy. Był to ekwipaż de fantaisie pani Zameckiej, która lubiła czasem,
ku zgorszeniu mniej zamożnych szlachcianek ma wsi i w mieście, odgrywać i w ten sposób rolę emancypantki, cha
ciaż nią nic była z profesji. Jednem z pomieszkań na przedmieściu, najbliższych zamku rymiszowskiego, był dworek o
czterech oknach, z gankiem i ogródkiem od frontu, i z cokolwiek nadto widocznemi innemi attynencjami od tyłu,
między któremi zajmował wybitne miejsce płot, zawieszony poduszkami i pierzynami różnej wielkości i różnego
kształtu, a pokrytemi taką materją w kratki, iż o ćwierć mili można było domyśleć się, że tu nie może mieszkać nikt
inny, jak tylko syn wielkiej, bo większej coraz Germanji, albo wyznawca starego mojżeszowego zakonu. Resztę
wskazówek etnograficznych uzupełniał semicki nos małego i suchego mężczyzny, który stał na ganku i na widok
zbliżającego się ekwipaża zawołał:
— Kinder, Kinder! Kimt gejch, di grefin kimt ci furen! *) Na to hasło, różne i różnego wieku istoty płci żeńskiej
pojawiły się w oknach i na ganku, w chwili, gdy "doktor" Feiles przybierał najbardziej uczoną i poważna swoją minę,
ażeby nią zaimponować "hrabinie", i gotował się oraz do okazania jej swojego uszanowania uroczystym ukłonem.
"Doktor" Feiles był doktorem na tej samej zasadzie, na jakiejby można kogo nazwać księdzem z powodu, iż raz przed
trzydziestu laty przez zakrystję wszedł do kościoła. Brak lekarzy nakazywał dawniej, jeszcze więcej niż teraz, patrzeć
przez palce na ich kwalifikacje, i teraz dopiero wymiera powoli w Galicji reszta felczerów
starej daty, o jakich kiedyś potomność słuchać będzie z niemałem zadziwieniem. Nie dość, że po ukończeniu niższych
szkół, można było odbyć krótki kurs lekarski i uzyskać patent na chirurga, ale byli i tacy, którzy i bez tej formy
uzyskiwali jakoś nietylko prawo pisania recept, lecz i stanowiska urzędowe. P. Feiles należał do ich liczby, . i przez
dwadzieścia lat, na trzy mile w koło, był jedynym człowiekiem upoważnionym do orzeczenia, którego wołu wolno
zarznąć, którego obywatela pochować, któremu puścić krew z obydwu ramion i postawić trzy tuziny pijawek, a
któremu, według stopnia zamożności, zadać sarsaparilli albo "auri muriati." Działo mu się z tem bardzo dobrze, a
szczególnie epidemje na dwudziestu przednowkach, były dla niego dwudziestu obfitemi żniwami, których plonem nie
potrzebował dzielić się z nikim, jak tylko z aptekarzem. To też obydwaj jednocześnie nabyli domy, ogrody i grunta,
ludzkość zaś miała ztąd ten pożytek, którego zasługę złośliwy Szkot Smollett przypisał lekarzom angielskim:
indywidua chorowite, lub nie dość silne, by wytrzymały kurację, wymierały prędko i bezpotomnie, a tem samem,
według teorji Darwina, starej jak chów koni, każda następna generacja musiała być stosunkowo silniejszą i zdrowszą
od poprzedniej. Zbawiennemu temu wpływowi p. Feilesa na stan zdrowia Korytnicy i jej okolic położyło tamę
sprowadzenie się tamże dyplomowanego doktora medycyny, p. Chimerskiego, i odtąd p. Feiles już tylko w jego
zastępstwie pełnił funkcje urzędowe, z prywatnych zaś
pacjentów chyba tylko najubożsi żydzi powierzali się jego niezawodnym rękom. Mam to przekonanie, że jeżeli ludność
żydowska dotychczas liczbą swoją nie przewyższa chrześciańskiej, to powód leży w tem, iż z pomiędzy chrześcijan
włościanie nigdy nie szukają pomocy lekarskiej, a zamożniejsi przebierają między lekarzami, podczas gdy żydzi, byle
co bądź któremu brakowało, zaraz biegną do doktora Feilesa. To też gdy umrze ostatni Feiles, za dwadzieścia lat
wychodzić będą we Lwowie pisma, żalące się na to, że w kraju jest "tak wiele" chrześcijan, i że ci nie mając innego
zarobku, za pomocą lichwy wysysają krew z biednych żydów, pracowitych, pobożnych, trzeźwych, przechowujących
w swojem łonie tradycję ojców itd. Już doktor Feiles uskarżał się na uciemiężenie, jakiego doznawał ze strony dr.
Chimerskiego i na to, jak ogólnie zapoznawano jego naukę, wzmocnioną doświadczeniem tyloletniem. Do zamku w
Rymiszowie nie wzywano go oczywiście nigdy, a czasem bawiono się tam jego kosztem i opowiadano sobie anegdoty,
których dostarczały: jego praktyka lekarska, jego nieumiejętność władania jakimkolwiek językiem, i pretensje pani
Feilesowej do wykwintnego tonu i odpowiedniego mu stanowiska towarzyskiego. Nie bez tego wszakże, ażeby czasem
jaka furka słomy, albo jaki łaterek drzewa z folwarków i lasów p. Zameckiego nie dostał się doktorowi, a gdy chodziło
o zaokrąglenie jego posiadłości ziemskich jakimś koniuszkiem pola i łąki, p. Zamecki okazał się jeszcze więcej
wspaniałomyślnym. Oprócz
tego, panna Babeta, starsza panna Feilesówna, korzystała do woli z beletrystycznej literatury francuskiej i niemieckiej,
której pełno było w zamku — należy bowiem wiedzieć, że p. Feiles i p. Feilesowa tylko w najściślejszem kółku
rodzinnem używali dźwięcznego narzecza, w którem powyżej przytoczyłem kilka wyrazów, coram pullico zaś
uprawiano niwę, zasianą babilońskiem pomięszaniem różnych piśmiennych języków europejskich: polskim i
francuskim, jako bon genre, a niemieckim jako uważanym w sekrecie za perłę między prostemi ślimaczemi muszlami,
zapewne z tego powodu, że często w nim powtarzające się r pozwalało rozwinąć całą naturalną miękkość
palestyńskiego akcentu. Pani Zamecka, której p. Feiles opisał był swoją córkę jako mówiącą, piszącą, marzącą,
jedzącą, pijącą, chodzącą i siedzącą tylko po francusku, przy pierwszem poznaniu się z panną Babetą rozmawiała z nią
w tym języku, i to było koroną dzieła, dzięki któremu p. Feiles zapatrywał się na pp. Zameckich jako na ludzi w
gruncie dobrych, a tylko srodze obałamuconych przez tego... tego... swarcjura, Chimerskiego.
Wielka radość rozpromieniła tedy oblicze tego męża nauki, gdy pani Zamecka zamiast odwzajemnić jego ukłon i
pojechać dalej, zatrzymała konie, rzuciła lejce groomowi i z czarującym uśmiechem na ustach — nie w oczach —
lekko wyskoczyła z faetoru. Jednocześnie, przez drzwi od sieni i przez okna dało się słyszeć w domu wielkie szeptanie,
wielkie suwanie pantoflami i człapanie staremi trzewikami, wielkie wysuwanie
i zasuwanie szuflad, odmykanie i zamykanie drzwi itd. Pani hrabina! Pani Feilesowa byłaby dała rok życia —
przynajmniej wstecz — za to, ażeby pani Beilesowa, aptekarzowa, pani poborczyni pani kontrolorowa, pani
poczmistrzowa i pani szefowa stacji znalazły się w tej chwili na ulicy przed jej domem, i ażeby widziały ten piękny
ekwipaż z groomem w liberji, i tę piękną hrabinę, wchodzącą do jej bawialnego pokoju, i ażeby słyszały tę piękną
francuzczyznę, z jaką przemówiła do Babety:
— Ah, bon jour, mademoiselle! La lecture vous absorbe toujours, comme je vois ?
— Achch! madame, Ia lectirrhhe, c'est pour moi ene isache! — odpowiedziała na to panna Babeta, chciała zaś
powiedzieć un usage, a miała powiedzieć delices, albo volupte, albo plaisir; cóż, kiedy w słowniku stało, że Genuss
nazywa się usage! Potrzeba bowiem wiedzieć, że na przyjęcie pani hrabiny, panna Babeta ulokowała się była na
krześle obok komody, nakrytej czerwoną serwetą i zastawionej filiżankami, szklankami, cukierniczkami, łyżkami
srebrnemi itp. i wczytała się głęboko w Les Memoires d'une femme, Eugeniusza Sue.
— Mam prośbę do pana konsyliarza — rzekła pani Zamecka, przyjąwszy ofiarowane jej miejsce na kanapie i
zapewniwszy panią Feilesowę o głębokiej melancholji, w jaką popadła z powodu iż tak dawno nie widziała pani
konsyliarzowej.
Pan konsyliarz zapewniał nie mniej uro
czyście, że jest na usługi, a pani konsyliarzowa szykowała tymczasem na stoliku przed kanapą drugą czerwoną serwetę,
drugi stos łyżeczek, kryształowych miseczek i szklanek, karafkę z wodą i ogromny, a bardzo pod pewnym wzglępem
podejrzany słój, który, jak się później pokazało, zawierał konfitury ze skórek pomarańczowych, smażone na miodzie.
— Pan konsyliarz musi znad starą Horpynę Nakoneczną, która mieszka w chacie dworskiej w Rymiszowie, zaraz pod
zamkiem ?
— No, jakby miał nie znad, wtrąciła pani konsyliarzowa. Taki konsyliarz, jak mój mąż, to on musi znad wszystko!
— Otóż biedna kobieta chorą jest mocno, i prosiłabym, ażeby pan konsyliarz ją odwidził, i kazał jej dać z apteki, co
będzie potrzeba, rozumie się, wszystko na mój rachunek.
— Zaraz, zaraz idę! zawołał p. Fejles z entujazmem.
— Mój mąż, konsyliarz, on zaraz idzie ! potwierdziła pani Feilesowa.
— To biedna stara kobieta, ona bardzo słaba, ja wiem, mówił p. Feiles. Ona ma... jak mam to powiedzieć pani
hrabinie? To się nazywa die Fettsucht; to jest tak, jak ktoś jest bardzo tłusty, a potem jeszcze więcej bardzo tłusty, a
potem jeszcze więcej i jeszcze więcej, aż on umrze....
— Ależ ona taka chuda jak szkielet! Sądziłam, że ma suchoty.
— Już niech mnie pani hrabina wierzy, ja
ot wiem ja to. wiem najlepiej, odparł Eskulap przymrużając oczy i robiąc ręką giest w powietrzu. — Takim starym
babom, to im nie trzeba nigdy wierzyć!
— Już niech mu pani hrabina wierzy, on to wie najlepiej! Mój mąż... on konsyliarz! Takim starym babom, to ich nie
potrzeba nawet słuchać, co oni gadają!
— Doktor Chimerski leczył ją dłuższy czas, ale bez skutku, bez najmniejszego skutku, zauważyła pani Zaniecka.
— Ja pani hrabinie powiem, rozpoczął uroczyście p. Fejles, i pochyliwszy głowę na piersi, zamrużył oczy, jak kogut,
kiedy pieje, a pragnie dać poznać kurom, że umie to na pamięć. Ja pani hrabinie powiem! Te młode doktory, to oni...
nu, to oni nic nie wiedzą.
— To bardzo smutne dla mnie zapewnienie, panie konsyliarzu. Chimerski, jak pan wiesz, leczy mego męża, który w
nim pokłada ufność bezwzględną. cóż z tego? Leczenie trwa już kilka lat — (westchnienie) — a memu biednemu
mężowi — (westchnienie) — (westchnienie) — coraz gorzej! Od kilku dni jest nawet — (otarcie łzy chustką) bardzo
chory!
— Ja wiem, że pan hrabia jest niebezpieczny, ja to mówiłem naprzód, nie prawda, żono?
— On to mówił naprzód, niech jemu pani hrabina wierzy, on konsyliarz, potwierdziła pani Feilesowa, która
załamywała ręce w miarę jak mnożyły się westchnienia pani Heleny.
— On jest bardzo, bardzo chory! powta
rzała pani Zamecka, z wyraźnym już teraz płaczem. Pani Fejlesowa spojrzała na pannę Babetę, a panna Babeta na nią, i
ubolewające: ach! — prawdopodobnie szczere, wyrwało im się z piersi. Pani Helena głosem przerywanym od łkania
opowiadała dalej, że mąż jej zemdlał od wczoraj kilkadziesiąt razy, i opowiadanie to pod względem obrazowości i
szczegółów tak dalece nie zostawiało nic do życzenia, że pani Feilesowa i panna Babeta były już tylko dwoma
posągami przerażenia i smutku. Uczucia te były z pewnością prawdziwe, pomimo to, że wyraz ich był przesadzony;
najpierw bowiem p. Zamecki nie zrobił im nigdy nic złego i nie miały powodu źle mu życzyć, a potem, współczucie
dla chorych jest jedną z wybitnych stron charakteru żydowskiego, i objawia się nawet w indywiduach najbardziej
przesiąkniętych tym agresyjnym egoizmem, który zarzucają żydom.
— Ja to znam dobrze, zapewniał p. Feiles. Ja wiem, co jest panu hrabiemu. Pan hrabia ma "hemorosis pulmonica
acutissima." — Jest to wyraz nieznany w żadnej terminologji lekarskiej, i w żadnej łacinie, ale p. Feiles nie robił sobie
nigdy skrupułów w tej mierze, gdy chciał zaimponować profanom swoją uczonością — dodał więc tylko dla
objaśnienia:
— To są te hemoroidy, co one jemu uderzyły tu, na płuca. Ja miałem takich nie sto, i nie dwieście wypadków w mojej
praktyce, a wszystkie zaraz były wykurowane. To u mnie bagatelka.
— Ja już bardzo dawno życzę sobie, ażeby
pan konsyliarz udzielił swojej rady mojemu mężowi, ale cóż — wszak wiesz pan, jaki on uparty w niektórych
rzeczach. Wierzy w tego Chimerskiego!
P. Feiles kiwnął lekceważąco ręką, a p. Feilesowa skorzystała z krótkiej przerwy, by rozpocząć uprzejmą indagację na
temat, czy pani hrabina nie pozwoli kawy? Pani Helena musiała długo wypraszać się, nim nawiązała na nowo nić
poprzedniej rozmowy:
— Powiem panu szczerze, że przyjechałam tu umyślnie poradzić się i umówić jaki sposób, by mój mąż wbrew swojej
woli dostał się w ręce lekarza, który nie żartuje z taką słabością. Jestem ogromnie zaniepokojoną.
— No, ja to widzę! wtrącił doktor. I tu pani hrabina ma rację, bardzo wielką rację, że te młode doktory, to oni sobie
żartują ze słabościów, a potem co? Potem słabościów bierą i żartują sobie z nich!
— Ale tu nie ma co żartować, zawołała pani Helena, uśmiechnąwszy się dla sprawienia satysfakcji doktorowi, ze
względu na jego humorystyczne przeciwstawienie żartów i żartów. — Mój mąż jest w niebezpieczeństwie życia.
— No, pewnie. Może przyjść apopleksja, paraliż, szlag, a potem fik! i koniec. To lak może przyjść, ot, zaraz!
— Boże! zawołała pani Helena składając ręce. Zaraz!
— No, nie koniecznie zaraz, ale jutro, po
jutrze, kiedybądź. Kiedy pani hrabina każe, żebym ja tam przyszedł?
Pani hrabina wszakże była zbyt przerażoną tem, co p. Feiles powiedział przedtem, i musiano podać jej wody, nim
trochę przyszła do siebie. Po tem dopiero ułożono się, że konsyliarz nazajutrz około wieczora pod pozorem zwykłej
wizyty przybędzie do zamku, otworzy p. Tadeuszowi oczy, ażeby poznał niebezpieczeństwo w jakiem się znajduje, i
— oczywiście, zapisze mu receptę. P. Helena pożegnała następnie konsyliarza i konsyliarzowę po polsku, a pannę
Babetę po francusku, i wróciła do zamku. P. Feilesowa dożyła zresztą tej roskoszy, że w chwili kiedy "pani hrabina"
uściskała jej po przyjacielsku rękę na ganku, i mówiła: au revoir Babecie, cały wielki świat Korytnicy szedł właśnie na
spacer poprzed dom doktora, i w odpowiedzi na swoje ukłony otrzymał od pani Heleny tylko bardzo zimne i obojętne
skinienie głowy.
Wyprawa powiodła się — nietylko p. Feiles był przygotowanym na to, co się stać miało, ale cała Korytnica wraz z
przyległościami wiedziała tego jeszcze wieczora, że p. Zamecki jest śmiertelnie chorym i lada chwila umrze, że pani
Zamecka jest w rozpaczy, i że bez wiedzy męża zawezwała doświadczonej rady p. Feilesa. Po tem wszystkiem,
katastrofa nie mogła dla nikogo być zdarzeniem nienaturalnem, albo niespodziewanem.
P. Tadeusz wrócił już był ze swojej wycieczki w sąsiedztwo, a nie zastawszy żony, wyszedł do ogrodu, gdzie spotkał
Helenkę. Przywi
tal ją z większą niż zwykle czułością i wypytywał się troskliwie, jak się jej podoba pobyt w Rymiszowie, i czy nie
zatęskniła za miastem? Nie mogła odpowiedzieć mu ani tak, ani nie, jeżeli nie chciała powiedzieć nieprawdy. Tęskniła
za towarzyszkami młodości, którym mogła zwierzać się z każdej myśli, z każdego uczucia, za ciotką, która ją kochała
jak własną córkę — ale gdyby była małą wolny wybór, chciałaby była mieć wszystkie te kochane istoty tu, w
Rymiszowie. bo tu był Wacław. Nie mogła wszakże wyspowiadać się z tego p. Zameckiemu i dawała mu odpowiedzi
tyk dwuznaczne, na jakie zdobyć się mogła dyplomatka w jej wieku. P. Tadeusz wydał jej się smutnym i zamyślonym,
a to do tego stopnia, że wpatrzywszy mu się uważnie w twarz kilka razy, zapytała nieśmiało, czy nie jest cierpiącym?
Nie był nim, albowiem cierpienie jego polegało na powracającym od czasu do czasu kurczu w piersiach, który w
przerwach nie zostawiał po sobie żadnej dolegliwości. To było właśnie powodem, dla którego p. Tadeusz odmawiał tak
uporczywie przyjęcia wszelkiej rady lekarskiej, i tylko gdy dostawał ataku astmy, dr. Chimerski, jeżeli był pod ręką,
miał prawo przywracać mu przytomność za pomocą chloroformu lub innych leków doraźnych. W tej chwili, p.
Tadeusz był tylko w złym humorze, a przyczyną tego była rozmowa z proboszczem, który opowiedział mu, że Wacław
trwa w pierwszem swojem postanowieniu unikania Helenki, i że niepodobna go namówić do powtórzenia odwidzin
w zamku. P. Tadeusz wstępował na plebanję, ażeby pomówić z upartym bohaterem, ale nie było go w domu, wyszedł
w pole na przechadzkę. Helence nie mógł wspominać o tem, i dlatego na zapytanie jej odparł, że w istocie czuje się
trochę cierpiącym. Odpowiedź ta wprawiła ją w niepokój, tak szczery i wielki, że p. Tadeusz zrazu czuł się
zdziwionym, a potem ujętym za serce jej zaklęciami, ażeby nie zaniedbywał swego cierpienia i radził się lekarzy.
Mimowoli wpadło mu na myśl, o ile różnym, usilniejszym, serdeczniejszym był ton jej głosu i wyraz spojrzenia przy
tych prośbach, od tonu i wyrazu, z jakiemi zwykła była od czasu do czasu powtarzać je pani Zamecka.
— Nie obawiaj się drogie dziecię, rzekł całując w czoło dziewczynę, która miała łzy w oczach — nic mi nie jest, i mam
nadzieję, że starczy mi zdrowia i życia, ażeby cię ujrzeć zupełnie, zupełnie szczęśliwą! — Helenka rozpłakała się w
głos na te słowa pełne dobroci. Jakże chętnie byłaby oddała życie, szczęście, wszystko co mogła, za człowieka, który
przemawiał do niej w ten sposób. Nie wątpiła w tej chwili, że myśl jego o "zupełnem jej szczęściu" miała styczność z
ową rozmową jego z ks. Chyżyckim, o której opowiadała jej Kseńka. P. Tadeusz odgadł ze swojej strony, że łzy jej
były szczeremi łzami wdzięczności. Wiedział od Skryptowiczów, jak silnem było jej przywiązanie do Wacława. Gdyby
go mógł był widzieć w tej chwili, nie byłby się mógł wstrzymać od rozmówienia się z nim otwarcie zwłaszcza gdy
proboszcz zdradził był także i jego
tajemnicę sercową. Tajemnica ta sprawiała, że p. Tadeusz pomimo swojego złego humoru był dobrej myśli, i ażeby
rozweselić Helenkę, nie wahał się powiedzieć:
— No, no, jakoś to wszystko będzie! Ale ty nudzisz się tutaj tymczasem... może cię rozerwie wycieczka do lasu ?
Pojedziemy jutro wszyscy oglądać miejsce, w którem ma stanąć tartak parowy. P. Roliński pokaże nam plany, i objaśni
wszystko. Jest teraz bardzo zajęty wykończeniem projektu...
Nadzieja oglądania planów tartaku parowego miejsca, w którem ma stanąć taka fabryka, w zwykłych okolicznościach
nie byłaby zbyt ponętną dla młodej panienki, tym razem wszakże sprawiła wrażenie cudowne. Ażeby ukryć swoje
pomięszanie, Helenka nie miała innego środka, jak tylko oprzeć głowę na piersi p. Tadeusza. W tej pozycji zastała ich
oboje stojących w alei pani Zamecka, gdy wyszła do ogrodu po swoim powrocie z Korytnicy.
— Widzisz, moja duszo, jak my tu sobie romansujemy w twojej nieobecności ? rzekł p. Tadeusz wesoło.
— A, widzę, prawdziwa sielanka! odparła p. Helena obojętnie..
— Sielanka w dziewiętnastem stuleciu! To też, na jego cześć, zamiast śpiewu słowików, wybraliśmy sobie
akompanjament machiny parowej. Podbiłem serce Helenki, obiecując jej pokazać" plan tartaku, zrobiony przez p.
Wacława. Wszak nie masz nic przeciw wycieczce do lasu, dla oglą
dania tego arcydzieła? Pojedziemy jutro po objedzie.
— Jutro, po objedzie, powtórzyła machinalnie pani Zamecka. P. Alfred, który zbliżał się właśnie w towarzystwie
panny Wandy, stanął jak wryty o parę kroków od grupy, z której wyszły te słowa. Helenka obejrzała się i spostrzegła,
że był śmiertelnie bladym.
— Co będzie... jutro po objedzie? wyjąknął.
— Jutro po objedzie, odpowiedziała pani Helena szybko, pojedziesz pan do miasta, jak pan mówiłeś, a my pojedziemy
do lasu oglądać tartak parowy Tadeusza.
— A, tartak parowy, jutro po objedzie... powtarzał z kolei p. Alfred. Zachowanie się jego i ton jakim wymawiał te
często powtarzane słowa, wydały się dziwnemi nietylko Helence, ale i dwom obojętnym słuchaczom, p. Tadeuszowi i
pannie Wandzie. Wszyscy spojrzeli na niego, podczas gdy pani Zamecka ruszywszy niecierpliwie ramionami, oparła
się na ramieniu męża i ruszyła z nim ku zamkowi.
— Oświadczył się jej już ponoś nakoniec, szepnęła w ucho Tadeuszowi — Oboje mają minę dziwnie skonfundowaną.
Rada jestem, że to się skończy.
— Miałaś więcej szczęścia odemnie, odparł p. Tadeusz oglądając się, czy go Helenka nie słyszy. Mój pupil walczy ze
skrupułami, któreby p. Zgorzelskiego ani na chwilę w kłopot nie wprowadziły. Nie chce posażnej żony.
Pani Helena milczała.
— Są to skrupuły rzadkie w "naszych czasach," jak mówią, a raczej, rzadkie po wszystkie czasy. Nie podobna
odmówić mu uznania. Bardzo szlachetnie i bardzo niedorzecznie z jego strony. Kochają się naprawdę oboje. Bardzoby
mi było przykro, gdyby mi się nie udało usunąć tych trudności. Żal mi jego i żal mi Helenki.
— W tym wieku można sobie jeszcze wszystko wybić z głowy, powiedziała pani Zamecka bez myśli, ażeby przecież
coś powiedzieć.
— To źle, odparł p. Tadeusz. Jeżeli się dziewczyna nauczy wybijać sobie z głowy jedno po drugiem, to w końcu nic jej
nie zostanie w tej głowie, oprócz kokieterji. Najlepszą i zwykle najszczęśliwszą bywa ta, której było danem pójść za
pierwszym popędem serca. Czy nie pragnęłabyś tego szczęścia dla Helenki?
Milczenie coraz mroźniejsze.
— Zapytanie moje było przedwczesne, pomyślał p. Tadeusz. Nie zdała sobie jeszcze sprawy z położenia, nie oswoiła
się z niem. Potrzeba na to pewnego czasu, bo położenie to jest bardzo niezwykłe i ma swoje strony bardzo przykre.
Póki sama nie zrobi pierwszego kroku, będę z nią mówił o Helence, jak gdyby jej los mnie tylko bliżej obchodził.
Jakżebym rad był dośledzić u niej pierwszych objawów uczucia macierzyńskiego! Jaka to walka teraz odbywać się
musi w jej sercu! Biedna kobieta!
Było to tylko dalszym ciągiem tych myśli, jeżeli p. Tadeusz, znalazłszy się na weandzie,
gdzie panował już zmrok zupełny, objął ramieniem kibić żony i szukał ust jej ustami swojemi. Każda kobieta z
kobiecem sercem byłaby zrozumiała znaczenie tych pieszczot, byłaby wybuchła płaczem, i albo byłaby mu upadła do
nóg, albo przynajmniej byłaby uciekła na razie z jego oczu. Pani Helena została obojętną — oddała mu pocałunek tak
naiwnie, jak gdyby w jego pocałunku nie było nic, czegoby się domyśleć mogła, tak zimno, tak spokojnie, jak zawsze.
Przy herbacie była nadzwycaj milczącą. P. Alfred był ciągle roztargnionym i pomięszanym. Helenka z uwagą i źle
ukrytym niepokojem spoglądała to na niego, to na nią. P. Tadeusz czuł, że jakiś niezwykły chłód zapanował w jego
domu, ale przyczyny jego tłumaczył sobie po swojemu. Nakoniec p. Alfred pożegnał się i pojechał, i wszyscy udali się
na spoczynek.
Helenka znużona bezsennością poprzedniej nocy i następstwem tejże, bolem głowy, usnęła w krótce. Jak zwykle w
takich warunkach, trapiły ją sny przykre, z których zbudził ją stuk w pokoju. Była to Kśenka, która przybiegła do jej
łóżka, i cała drżąca tuliła się do niej. Na dziedzińcu zamkowym jeden z psów łańcuchowych wył przeraźliwie, w
ogrodzie odzywały się sowy. Niemiłe te głosy, dziwne cienie, które ścieliły się po wysokich ścianach pokoju,
oświetlonego lampą nocną, i zachowanie się Kseńki — wszystko to razem przeraziło Helenkę niezmiernie.
— Co to jest, Kseńko? — zawołała.
— Niech się panienka nie gniewa, była od
powiedź — ja bałam się ogromnie, i dla tego zbudziłam panienkę. Niech Bóg odwróci — znowu coś straszy w zamku.
Słyszałam jak jęczało... tak okropnie!
Kseńka słyszała w istocie jęk, który wszakże nie pochodził z innego świata, i był tylko skutkiem snów, które trapiły
Helenkę. Bądź co bądź, wyobraźnia podniecona nie pozwoliła już usnąć przerażonym dziewczętom i dopiero wczesny
czerwcowy wschód słońca uspokoił Kseńkę o tyle że przestawszy powtarzać dziwy o widmach pojawiających się w
zamku, zostawiła Helenkę jej myślom. Myśli te obracały się znowu około tych samych domysłów i przypuszczeń, co
wczoraj. Dlaczego Zgorzelski powiedział, że Zamecki umrze na udar sercowy? Dlaczego powtarzał w tak dziwny
sposób wyrazy: jutro po objedzie? Dla czego pani Zamecka spojrzała na niego tak przeszywającym wzrokiem?
Dlaczego była tak poruszoną, gdy jej mąż opowiadał wypadek, który dał powód do baśni o strachach w zamku? I
jeszcze raz, dla czego Zgorzelski wziął truciznę z apteki? Helenka czuła, że nie zniesie dłużej sama ciężaru podejrzeń,
które snując się w jej myślach, przybierały kształty coraz wyraźniejsze. Potrzeba jej było koniecznie zwierzyć się
komuś bezpośrednio, dowiedzieć się od niego, co sądził o tem wszystkiem. Ale komu? P. Tadeuszowi?
O tem nie mogła myśleć! Zostawał ks. Chyżycki
i — Wacław. Wahała się nieco, ale przemogło jakieś mimowolne i bezwiedne rozumowanie, które odbyło się w jej
duszy. Napisała kilka słów i od
dała je Kseńce. Jakież byty uczucia Wacława, gdy dziewczyna z dworu, podpatrzywszy chwilę, gdy wyszedł na ganek
plebanji, doręczyła mu bilet, na którego adresie poznał od razu pismo swojej uczennicy! Pobiegł do swego pokoju Z
początku nie miał odwagi otworzyć koperty. Wszystka krew zbiegła mu się do serca. Usiłował wmówić w siebie, że
jest to zdarzenie zupełnie zwykłe, i że list zawiera może jaką nic nieznaczącą prośbę, lub coś podobnego. Wreszcie
otworzył go i dowiedział się, że Helenka życzy sobie mówić z nim sam na sam, i to jak najwcześniej, przed południem;
że go będzie oczekiwała w ulicy lipowej, wiodącej z plebanji do zamku. Na pół szalony od wrażenia, jakie na nim
sprawiła ta niespodzianka, usiłował nadaremnie domyślić się, co mogło być powodem żądania Helenki — o czem chce
z nim mówić, i co jemu wypadnie powiedzieć w tym lub owym wypadku? Nieraz później gniewał się sam na siebie za
niejednę myśl, która mu w tej chwili do głowy przyszła. Nakoniec powiedział sobie, że zamiast gubić się w domysłach,
lepiej będzie pójść i dowiedzieć się, o co chodzi. To było pewnem, że rzecz musiała być wielkiej wagi, jeżeli Helenka
zdecydowała się na krok podobny. Wyszedł więc i w ulicy lipowej spotkał Helenkę, która przechadzała się tam już od
peo czasu.
Początek rozmowy, jak zwykle między zakochanymi, był tem powszedniejszym, im mniej powszednią była
sposobność, która ich sprowadziła razem. Helenka przepraszała, że go trudziła
tak wcześnie; Wacław zaręczał, że jest na jej usługi, i że czeka jej rozkazów.
— Powiesz pan może, żem oszalała, rzekła nakoniec Helenka, ale gdybym nie potrzebowała rady, nie wspominałabym
nikomu o tem, co chcę panu powiedzieć. Zresztą, wolę narazić się na wszystkie inne zarzuty, niż na ten jeden, żem nie
zrobiła, com powinna, gdy chodziło o życie kochanej osoby.
Po tym wstępie, Helenka powtórzyła mu wszystko, co pisała już pani Skryptowiczowej, i dodała do tego swoje
spostrzeżenia wczorajsze. Wacław słuchał jej opowiadania z natężona uwagą. Gdy skończyła, zamyślił się przez
chwilę, i nagle zawołał:
— Ach, przypominam sobie teraz, i rozumiem!
To co sobie przypominał i co rozumiał teraz Wacław, było po prostu owem zagadkowem pożegnaniem między panią
Zamecką a p. Zgorzelskim, które widział raz z daleka, i na które nie zwracał uwagi. Scenie tej, drobnej na pozór,
towarzyszyły okoliczności, nie dające się wytłumaczyć niczem, jak chyba tylko bardzo poufałym stosunkiem między
panią Heleną a p. Alfredem. Rozstali się bez ukłonu z jego strony. Mówiła, że spotkała go przypadkiem, wracającego z
wizyty, co było nieprawdopodobnem, bo miał na sobie strój nieodpowiedni.
— Więc przypuszczasz pan, że podejrzenia moje... że to jednem słowem, co mówię... nie jest bez podstawy?
— Nie, to nie może być bez podstawy Muszą być podstawy silne, tam, gdzie pani powzięłaś podejrzenie. Pojmuję przy
tem że są rzeczy, których opowiedzieć i wytłumaczyć komu drugiemu nie można. Są to wrażenia, jakie sprawiają np.
ruchy pewne, wyraz twarzy, lub głosu.
— A jednak, gdybym była w błędzie? Pomyśl pan, jaka by to była okropna pomyłka!
— Zapewne!
— I co tu począć, powiedz pan, panie Wacławie!
— Mojem zdaniem, póki nie ma zupełnej pewności, nikt nie może się w to wdawać, z wyjątkiem takich osób, które są
w stanie ocenić prawdopodobieństwo... domysłów pani. Nie widzę tu nikogo więcej, oprócz mego opiekuna, księdza, i
pana Skryptowicza. P. Skryptowicz już jest wtajemniczonym, i byłoby zbytecznem, bez naglącej potrzeby
wtajemniczać kogo więcej, nawet mego opiekuna.
— Jakżeż możemy wiedzieć, czy nie ma naglącej potrzeby?
— Jak możemy wiedzieć, czy jest potrzeba w ogóle?
— A te słowa: jutro po objedzie, które tak dziwnie zmięszały p. Zgorzelskiego?
— Jutro, to jest dzisiaj.... P. Skryptowicz, gdyby chciał, mógłby tu być jeszcze dzisiaj, nim podadzą objad w zamku.
Pociąg przychodzi do Korytnicy o drugiej, a wychodzi z miasta o dwunastej. Teraz jest dziewiąta, za godzinę p. Skryp
towicz może otrzymać telegram, a za pięć godzin może być w Rymiszowie.
Tym to sposobem p. Karol otrzymał ów telegram, który go przeraził w chwili gdy wyjeżdżał wraz z dr. Chimerskim.
Wacław podjął się załatwić tę sprawę. Gdy miał odchodzić i gdy powstał nowy obopólny ambaras przy pożegnaniu,
Helenka odezwała się nieśmiało:
— Mam... jeszcze jednę prośbę do pana. Ksiądz Chyżycki będzie dziś na objedzie w zamku.... może pan przyjdzie
także? Nie wiem dla czego, ale zdaje mi się, że mi bezpieczniej teraz, gdy wszystko powiedziałam panu. Mnie tam tak
jakoś straszno i nieswojsko....
— Jeżeli pani rozkaże, to przyjdę; była odpowiedź Wacława. Helenka podała mu rękę, drżącą od wzruszeń, które ją
przejmowały. Wacław nie drżał, ale od początku rozmowy miał takie uczucie, jak gdyby marzył we śnie: wszystko co
się działo, było zbyt nadzwyczajnem, ażeby mogło mieć miejsce w rzeczywistości. To nadspodziewane widzenie się z
Helenką, na jej własne żądanie, zdawało się należeć do rzędu zdarzeń równie niezwykłych, jak okropna tajemnica,
którą mu powierzyła. Mam nadzieję, że pomimo grozy, jaką tajemnica ta powinna była przejmować ich niepodzielnie,
aniołowie w niebie nie wzięli im za złe, jeżeli im się obojgu zdawało przez chwilę, iż niebo otwiera się nad nimi, iż
dokoła nich nie ma nic, oprócz szczęścia i roskoszy na całym świecie. Pod tem wrażeniem, on odszedł, a ona patrzyła
za nim, póki nie znikł na skręcie drogi.
W tej chwili dopiero widok kapelusza słomian go, który pojawił się pomiędzy lipami, przypomniał Helence, gdzie jest,
i jakie troski ciężą jej na sercu. Był to kapelusz p. Zameckiego, który wracał z przechadzki po wsi, w towarzystwie
całego grona suplikantów. Jednemu zajęto bydło w szkodzie, drugi potrzebował budulca na chatę, którą stawiał, trzeci i
czwarty nieco żyta i jęczmienia, ażeby przetrwać przednówek do końca, piątemu zagrabiono ruchomości za podatek, i
potrzebował gotówki, szóstego brat wyrugował z gruntu i z chaty, prosił więc o radę i pomoc. Tego rodzaju sprawy
zajmowały p. Tadeusza co rana i co wieczora, jak długo bawił w Rymiszowie, i nie przykrzyło mu się nigdy dawać,
czego każdy żądał, a potem z wszelką pewnością oczekiwać dowodów jasnej niewdzięczności ze strony obdarzonych.
Pan Tadeusz mawiał, że jest to dla niego rodzajem sportu ewanielicznego, polegającego na oddawaniu chleba za
kamienie; a ilekroć zdarzyło mu się, że dobrodziejstwa jego nie padły na niewdzięczną glebę — co nawiasem mówiąc,
zdarzało się bardzo rzadko, tylekroć twierdził, że czuje się w położeniu sportsmana, którego biegun skrewił i uciekł z
areny. Sąsiedzi narzekali na jego postępowanie, twierdząc, że psuje włościan i bawi się w chłopomana, na co on
odpowiadał zwykle, że nikt bardziej od niego nie czuje wstrętu do tego ludu brudnego, niedbałego, głupiego i
przebiegłego, ale że robi wszystko dla swojej przyjemności, i że każdy może robić to samo. Jedynym wydatkiem
znaczniejszym naszego chło
pa, mawiał, jest wódka, wszystko inne jest fraszką. Otóż ja mu nie daję wódki, a nakarmić całą wieś na przednowku,
według wiejskich prawideł gastronomicznych, to taka bagatelka, że nie ma dworu szlacheckiego, któryby sobie od
czasu do czasu nie mógł pozwolić tego zbytku. Swoją drogą, rządca oczekiwał zawsze z niecierpliwością wyjazdu
pana, bo jak długo p. Zamecki bawił w Rymiszowie, to kto chciał pasł bezkarnie chudobę na jego gruntach, a nikt nie
odrabiał zaliczek wziętych w zbożu i w gotówce, chociaż mu liczono zboże jak najtaniej, a robotę jak najdrożej, i
chociaż "Porcje" drzymały jeszcze wówczas przedhistoryczną swoją drzymką w młodzieńczej, wyobraźni hr.
Stanisława Tarnowskiego.
P. Tadeusz spostrzegł był z daleka Helenkę i Wacława, i uśmiech, który rozpromienił jego oblicze, odbił się całemi
ćwierciami żyta i jęczmienia na potrzebujących wsparcia mieszkańcach Rymiszowa.
— Jaki to ranny ptaszek z ciebie! — zawołał, witając swoją wychowankę. — A czy powiedziałaś Rolińskiemu, jaką
misję przeznaczyliśmy mu na dzisiaj?
— Pan Roliński — odparła zarumieniona — podjął się oddać mój list na pocztę w Korytnicy... Mówił, że przyjdzie do
zamku z księdzem proboszczem...
— A! Tak, tak, prosiłem ich na objad.... więc przyjdzie, przyjdzie!
Od tej chwili, p. Tadeusz był w wybornym humorze. Nawet p. Zgorzelskiego, którego przyjmo
wał dość ozięble od pewnego czasu, powitał tak serdecznie, jak rzadko. Gdy przybył proboszcz z Wacławem, posypał
się z ust pana domu taki grad alluzyj i niewinnych dwuznaczników, że obydwie panienki rumieniły się z ambarasu i
cichego szczęścia, a Wacław i p. Alfred, każdy z innego powodu, mieli miny uroczyście niezgrabne.
— Ale! ale! — zawołał nagle p. Tadeusz. Muszę wam też pokazać, co mojej pani udało się dziś znowu w kierunku
oszczędności! Chodźcieno na werandę. Prawda, jaka piękna? A jak pachnie!
W istocie rozlegał się tam zabijający odór gorżkich migdałów, który w połączeniu z wonią różnych kwiatów, i z
gorącem dochodzącem do dwudziestu kilku stopni na ciepłomierzu Reaumura, tworzył atmosferę niezmiernie duszną.
P. Zamecki opowiedział gościom w sposób humorystyczny, jak jego żona, podejrzywając klucznicę o rozrzutność,
zabrała mydło pod swoją własną dyspozycję, i jak następnie, chcąc doprowadzić miejsce posiedzeń klubu do jak
największej świetności, zamiast zwykłego mydła wydała słudze mydełko toaletowe, którego Houbigant Chardin, w
Paryżu sprzedaje po dziesięć franków sztukę. Śmiano się niezmiernie z tej pomyłki, śmiał się i pan Alfred, ale takim
jakimś bezdźwięcznym i niewesołym śmiechem, jak gdyby był przegrał całą swoją kasę w maczka i chciał udać, że mu
to nic nie wadzi.
— Waza na stole! — zameldował w tej chwili kamerdyner.
— Co, już ? Wszak nie ma jeszcze pierwszej! — zauważył p. Zamecki.
— Kazałam umyślnie dać objad nieco wcześniej — powiedziała pani Helena od niechcenia — bo mamy przecież
jakieś plany na dzisiaj, po objedzie. Tymczasem kucharz wypełnił moje polecenie zbyt gorliwie, i radto wcześnie
zgotował szparagi, które nie znoszą czekania...
— A, szparagi, to co innego — zawołał pan Tadeusz wesoło. — Wszystkie inne względy muszą ustąpić przed
szparagami!
Dla czego p. Alfred pobladł tak okropnie, gdy pani Helena tłumaczyła powody przyspieszenia pory objadowej ? Dla
czego i ona mówiła jako inaczej, niż zwykle, i tak dziwnie jakoś zaciskała usta? I co się stało Helence, że wziąwszy za
rękę Wacława, spojrzała mu w oczy z takim wyrazem przerażenia? Wacław nie umiał zdać sobie sprawy z tego, a p.
Tadeusz, proboszcz i panna Wanda nie zwrócili najmniejszej uwagi na te szczegóły.
Objad odbył się wesoło i szybko; pociąg, który wiózł p Karola i dr. Chimerskiego nie przebył jeszcze był połowy drogi
do Korytnicy, gdy już wstano od stołu. Wówczas p. Alfred przypomniał sobie, że jeden z jego koni zgubił podkowę, i
że musi pójść zobaczyć, czy woźnica pomimo święta potrafił dać sobie radę z tą trudnością. Reszta towarzystwa udała
się na werandę.
Na prawo od drzwi parapetowych, prowadzących z salonu, stał tam stolik z przyborami do czarnej kawy. Między
pięknemi porcelanowemi
filiżankami, przeznaczonemi dla wszystkich obecnych, odbijała tam przepyszna filiżanka srebrna z wypukło
rzeźbionemi ozdobami, herbami i cyframi, wewnątrz wyzłacana. Była to owa specjalna filiżanka p. Tadeusza, z której
zawsze pijał kawę po objedzie, która towarzyszyła mu w podróżach, i którą w pierwszym roku po ślubie, darowała mu
była kochająca żona. Pani Helena, która zawsze sama zajmowała się kawą, i doprowadziła była do wielkiego
mistrzowstwa w tym kierunku, zwróciła się w tę stronę. Na lewo był okrągły stolik marmurowy, na podstawie z lanego
żelaza, na który po uprzątnięciu przyborów gastronomicznych, wkładano blat drewniany obity zielonem suknem, gdy
klub przystępował do przepisanej ilości robrów wista. P. Tadeusz zajął najdalsze miejsce, po jego prawej ręce siadł
proboszcz, na lewo zostawiono fotel dla p. Alfreda, naprzeciw p. Zameckiego umieszczono Wacława, tak, że obrócony
był plecami do stolika z kawą. Panie nie pijały kawy i siadały zwykle opodal.
Atmosfera była coraz bardziej duszącą. Ogromnie ciężkie, czarne chmury podniosły się były na widnokręgu podczas
objadu, i zasłoniły słońce. Powietrze, napełnione silnemi odorami, było tak piekące, tak duszne, że nie podobna było
oddychać niem nawet najzdrowszym i najmłodszym płucom.
— Podobnoś nic nie będzie z naszej wycieczki — rzekł p. Tadeusz. — Będziemy mieli burzę.
— Mniejsza o to — odparł proboszcz — ale
bodaj czy nie jak zwykle przy takich zmianach powietrza, nie powtórzy się pański atak astmy. Zdaje mi się, że pan
oddychasz z trudnością.
— W istocie, niedobrze mi trochę — ale to przejdzie.
— Może ci będzie lepiej, gdy się napijesz czarnej kawy — mówiła pani Zamecka. — Podam ci ją zaraz, nie czekając
na p. Zgorzelskiego.
— Ale bądź tak dobrą, moja duszko, i nie dawaj mi dużo cukru.
— Wrzucisz sam, ile zechcesz, włożyłam tylko jeden kawałek w filiżankę, i to prawdziwie homeopatyczny.
W tej chwili wrócił p. Zgorzelski, któremu pot kroplisty wystąpił był na czoło. Włosy miał w nieładzie, a na starannym
jego ubiorze widać było ślady, że przed chwilą miał do czynienia z słomą. Zapewne, jako dobry gospodarz i amator
koni musiał być w stajni. Lokaj przeniósł tacę z maszynką i filiżankami na stolik, przy którym siedziało towarzystwo.
— Oto jest... twoja filiżanka — odezwała się pani Helena urywanym głosem. Helenka popatrzyła na nią z
wzrastającym niepokojem. Nawet p. Tadeusz zauważył jakąś zmianę w jej zachowaniu się, i spojrzawszy na nią,
powiedział:
— Musisz mieć znowu migrenę; jesteś tak bladą, jak wczoraj.
— Gdybyś ty wtedział, jakiś ty blady! O mój Boże, czemu tu nie ma doktora Chimerskiego! Wandziu, proszę cię,
ponalewaj panom kawy — wszak potrzebujesz tylko odkręcić kurek od mą
szynki. Pójdę na chwilę do ogrodu... głowa boli okropnie...
Panna Wanda przystąpiła do czynności, którą jej polecono. Przypadek chciał, że w chwili gdy pani Helena chciała
opuszczać werandę, jakaś część jej stroju zaczepiła się o gałązkę dzikiego winogradu, osłaniającego werandę. P. Alfred
rzucił się zwykłą swoją galanterją, ażeby jej dopomódz. Jednocześnie panna Wanda, nalawszy kawy gościom,
przysunęła była filiżankę p. Zanieckiego do maszynki, kiedy ten ostatni zrobił nagle ręką giest wstrzymujący, i biorąc
łyżeczkę, wyjął z filiżanki jeden z dwóch kawałeczków cukru, które się w niej znajdowały.
— To będzie dosyć — powiedział.
Helenka nie spuszczała go z oka. Coś jej mówiło, że powinna wstać, wyrwać mu z ręki kawę, i nie dopuścić, żeby ją
wypił. Mimo tosiedziała nieruchoma, niezdolna prawie ruszyć się z miejsca. Pani Zamecka i p. Alfred, odwróceni w
stronę ogrodu, nie mogli uważać tego zajścia, tak drobnego. Pani Helena była zresztą już na schodach,
sprowadzających z werandy. Alfred szepnął jej do ucha:
— Idziesz!
— Na chwilę... tak będzie lepiej...
W tem, jakiś ruch niezwykły dał się słyszeć w salonie. Pani Helena wróciła się i spostrzegła że p. Tadeusz spokojnie
pije kawę. Przez chwilę wlepiła w niego wzrok przenikliwy i nabrała pewności, że wszystko idzie, jak uło żyła. Od
czasu do czasu z trudnością chwytał
powietrze w piersi i tarł ręką czoło, jak gdyby dostawał zawrotu głowy.
— Możebyś pan wrócił do pokoju, tam chłodniej — mówił ks. Chyżycki. — Widocznie panu bardzo niedobrze.
— Nic, to przejdzie — była odpowiedź.
— Co tam jest takiego? — zawołała naraz p. Zamecka, zwrócona do salonu. — Czego chce Andrzej ?
Naraz i Andrzej, i gumienny pojawili sie w drzwiach.
— Pali się, proszę pana — przemówił. — Gumno się pali!
— Tadeuszu! Tadeuszu! — krzyknęła pani Helena, i wraz z wszystkimi obecnymi rzuciła się ku niemu. P. Zamecki
powstał był z miejsca, chwycił się ręką za serce, wywrócił oczy w słup i upadł bez przytomności.
Nie podobna opisać zamięszania, które powstało. Nikt nie myślał o pożarze, o którym doniósł Andrzej, wszyscy
usiłowali cucić bezprzytomnego. Pani Helena była prawie bezprzytomną. Przeniesiono p. Zameckiego do salonu i
złożonogo na kanapie, ona klęczała przy nim z twarzą przyłożoną do jego piersi, i trzymając jego rękę w swojej. Od
czasu do czasu wołała rozpaczliwie, że nie może spostrzedz ani oddechu, ani pulsu. Tymczasem konie, na prędce
zaprzężone, pędziły po dr. Feilesa, a ks. Chyżycki, przerażony całym wypadkiem, biegł do domu wśród burzy i ulewy,
która się była rozszalała. Staruszek pomimo, a raczej właśnie dla tego, że nie lubił bigoterji,
całem sercem lgnął do swojej wiary i chciał konającemu nieść pociechę, której ona udziela. Helenka blada, bez głosu,
bez łez, stała z załamanemi rękoma opodal od pani Zameckiej. P. Alfred nie miał odwagi ruszyć się z werandy. W mig
pojawił się dr. Feiles. Pomacał puls, przyłożył licho do serca, kazał przynieść zwierciadło i przytknął je do ust chorego,
poczem potrząsł głową ii oświadczył poważnie:
— Tu już nie potrzeba ani doktora, ani księdza. To jest ein Herzschlag. Ja to zawsze mówiłem, ja to wiem najlepiej. Te
młode doktory, te młode doktory!
Helenka ocknęła się w tej chwili ze swego odurzenia, i z łkaniem rzuciła się do nóg p. Felesowi, całując go po rękach i
zaklinając, ażeby ratował jej ojca, jej dobrodzieja. Wacławowi pękało serce, a w umyśle jego toczyła się walka, czy ma
naprowadzić lekarza na trop strasznych domysłów Helenki. Nakoniec zdecydował się wziąć go na stronę i zapytać, czy
nie uważałby za stosowne użyć emetyku i zimnych okładów na głowę. Wacław nie miał wyobrażenia o zupełnym
braku wiedzy u p. Feilesa, gdy więc ten odparł jego propozycję z całej wysokości swojego uczonego stanowiska,
Wacław chciał przekonywać go umiejętnie i zapytał, czy nie ma pod ręką siarkanu żelaza, ługu potażowego i kwasu
chlorowodowego. Są to ingredjencje, za pomocą których każdy chemik zdoła skonstatować obecność sinku potasu w
jakimkolwiek rozczynie. P. Feiles wypatrzył się na młodego człowieka ze zdziwieniem, i na
zwał go warjatem. Wśród tej rozmowy pani Zamecka odzyskała była cudownym sposobem całą swoją przytomność i
energję. Rozkazała przenieść ciało swojego męża do jego pokoju, i złożyć je tymczasowo na balzaku, poczem
zamknęła drzwi od tego pokoju na klucz, który włożyła do kieszeni. Wacław nie mogąc dojść do końca z doktorem,
chciał pomówić z Helenką i zastał ją słaniającą się z płaczem u drzwi, które zamknęła była pani Helena. Usiłował
podnieść ją i uspokoić, ale oprócz łkania i urywanych słów, jak: Mój ojciec... zabili go, zabili! nie dawała mu innej
odpowiedzi. W tej chwili pojawiła się pani Helena, w towarzystwie p. Alfreda, odprawiwszy p. Feilesa z
zapewnieniem, że balsamowanie zwłok jemu będzie powierzone.
Przystąpiła do Helenki, pochwyciła ją silnie za ramię, podniosła i zawołała ostrym, dzikim głosem, odpychając ją od
siebie:
— Panna nie ma tu co robić! panna może wracać do domu!
Helenka oniemiała, patrząc w jej twarz, nad wszelki wyraz zmienioną. Machinalnie dała się wziąć za rękę Wacławowi,
który odtrącając pogardliwie na bok p. Alfreda, stanął mędzy nią a panią Zamecką.
— Zobaczymy, co będzie do zrobienia! ozwał się groźnie. Na razie, chodźmy, panno Heleno, chodźmy do mego ojca!
Pani Helena cofnęła się była przed jego stanowczym wzrokiem, ale gdy wyszedł z Helenką, rozśmiała się szyderczo.
— Cha cha, panicz zły, że wymknął mu się Rymiszów z przyległościami! Niech nas to nieobchodzi, Alfredzie. Staraj
się tylko być tak przytomnym i zimnym, jak ja nią jestem.
W istocie, spokój jej był podziwienia godnym, ale nie był to spokój naturalny. Składało się na niego najwyższe
natężenie wszystkich władz fizycznych i umysłowych, natężenie, do którego zdolnemi są niektóre natury.
— Kasa zamknięta, dodała po chwili. Chciałam zobaczyć, czy przecież nie ma testamentu, ażeby go zniszczyć
zawczasu. Wyjdź i zobacz, co się dzieje, a ja pójdę wziąć klucze.
— A tak, klucze, klucze, powtarzał p. Alfred mechanicznie, bo jego natura nie była z dolną do żadnych wysileń, i
wypadki, w których brał udział, odurzyły go były, otumaniły zupełnie. Gdzie są klucze? dodał.
Miał je przy sobie, w kieszeni.
— I ty pójdziesz je wyjąć!
— Alfredzie, zmiłuj się, nie trać głowy! Ty nas jeszcze skompromitujesz twoim przestrachem i twoim brakiem zimnej
krwi! Przebyliśmy, co było najtrudniejszego, teraz trzeba korzystać ze zwycięstwa. Idź i staraj się przyjść do siebie.
Odszedł więc p. Alfred i błąkał się po zamku jak widmo, ku zdumieniu wszystkich domowników, którzy jakkolwiek
przerażeni katastrofą,. z zachowania się jego i p. Zameckiej poczęli w duchu domyślać się, że coś się jeszcze święci
nadzwyczajnego. Jeden tylko p. Feiles, schowawszy do kieszeni bajeczne honorarjum, którego mu
pani Helena wręczyć nie zapomniała, odjechał zupełnie zadowolony i opowiadał każdemu, kogo spotkał, że p. Zamecki
przerażony wiadomością
O pożarze na folwarku, umarł tknięty apopleksją, którą on, Feiles, przepowiadał oddawna. Wersji tej udzielił p. Feiles
także p. Skrypto wieżowi i dr. Chimerskiemu, którzy na wózku najętym, w Korytnicy zdążali do Rymiszowa, wśród
ogromnej ulewy. Zdaleka już mogli widzieć tłumy włościan, cisnące się na podw órzu zamkowem. Pożar ugaszono bez
trudności, w czem dzielnie dopomogła ulewa, ale na wieść o śmierci pana,. co żyło spieszyło do zamku, i głośny płacz
rozlegał się w koło.
— Ci ludzie nie są tak żli, jak sądziłem,. rzekł dr. Chimerski. Ale otóż jest młody Roliński i pańska wychowanka.
— Czy nie mogliście przeszkodzić temu, zawołał p. Karol głosem pełnym wyrzutu, wyskakując z wózka i zwracając
się do Wacława i Helenki.
— Teraz nie czas robić wyrzuty, panie Karolu, przerwał mu dr. Chimerski, spieszmy, spieszmy, może jeszcze nie
wszystko stracone!
Z temi słowami, p. Skryptowicz, doktor, Wacław i Helenka przebiegli zamek i wkrótce znaleźli się w pokoju, z które
go przed chwilą pani Zamecka kazała wyjść Helence. Drzwi do sypialni p. Tadeusza były otwarte. Doktor chciał rzucić
się ku nim, gdy nagle rozległ się śmiech spazmatyczny, i w drzwiach tych pojawiła się pani Helena. Krok jej był
chwiejny, oczy obłąkane,
włos w nieładzie, w ręku trzymała klucze od kasy ogniotrwałej i śmiała się dalej, dziko, okropnie, potrząsając swoją
zdobyczą i tocząc w koło wzrok, w którym widać było aż nadto wyraźnie, że nie poznawała nikogo. Nie mówiła ani
słowa, ale lekarzowi wystarczył jeden rzut oka, ażeby w danych okolicznościach osądzić, co się stało?
Co się stało? Pani Helena przystąpiła była do otomanki, na której męża jej złożono. Przeszukała jego kieszenie, i w
jednej z nich znalazła klucze. Przez cały ten czas nie straciła ani na moment swojej zimnej krwi i swojego piekielnego
spokoju. Naraz, gdy już miała odejść, p. Tadeusz westchnął głęboko i obrócił się na bok. Drgnęła, i zakryła oczy
rękoma. Tak stała przez chwilę, nim zapanowała znowu nad sobą o tyle, że mogła nachylić się ku niemu. Zmysły nie
myliły jej — oddychał — żył! Gdy się podniosła, żyła i ona, ale jeszcze tylko ciałem należała do żyjących. Siły jej,
natężone od dłuższego czasu w sposób prawie nadludzki, nie zniosły tego uderzenia. Była obłąkaną....
Doktor Chimerski odsunął ją na bok i przystąpił szybko do chorego. Helenka słyszała jeszcze tylko okrzyk w pół
radości, a w pół zdziwienia, który się wyrwał z piersi lekarzowi. Był to okrzyk: — Żyje! — Usłyszała go i upadła
zemdlona w objęcia Wacława.
Przed chwilą zdawało się, że zamięszanie panujące w zamku rymiszowskim nie mogło już być większem, ale teraz
dopiero doszło ono do swojego punktu kulminacyjnego. Dr. Chimerski
biegał z jednego kąta w drugi i żądał różnych, rzeczy, których mu nikt nie podawał, wydawał; polecenia, których nikt
nie pełnił. P. Skryptowicz, Wacław, i panna Wanda usiłowali przywrócić Helenkę do przytomności, służba żeńska i
męska, straciła zupełnie głowę, włościanie zgromadzeni, na dziedzińcu poczęli napełniać komnaty zamkowe, a na
dworze piorun bił za piorunem, grad; niesłychanej wielkości tłukł w szyby i wicher łamał z łoskotem największe
drzewa, jakby cieńkie patyczki. Wśród lego wszystkiego rozległ się głos dzwonka kościelnego, i pojawił się ks.
Chyżycki w komży i stule, z sakramentami.
— Nie, księże proboszczu, nie, nie teraz przynajmniej! — zawołał doktor robiąc gest ręką. Helenka tymczasem
otworzyła była oczy i uchwyciła za rękę Wacława, który klęczał koło niej, bledszy niż ona.
— On żyje, nieprawdaż? — zapytała półgłosem.
— Żyje, żyje, powtórzył lekarz, i podczas, gdy ksiądz wychodził do drugiego pokoju, dr. Chimerski dodał stanowczym
głosem, patrząc w koło:
— Żyje, i — moi państwo — tu nie ma otrucia! Jest to, a raczej był, silny atak astmy, zwanej angina pectoris.
Bezprzytomność w takich razach połączona jest z chwilowem ustaniem oddechu i tętna, i to zapewne wystarczało panu
Feilesowi do skonstatowania śmierci. Obecnie, jak zawsze po takich atakach, nastąpiła spiączka, która potrwa kilka
godzin. Chory przedewszyst
kiem potrzebuje spokoju. O otruciu, powtarzam raz jeszcze, nie ma ani mowy.
— Ale co znaczy zachowanie się Heleny, i gdzie ona jest? — zagadnął p. Karol.
Zaczęto jej szukać w całym zamku, ale nie
było jej nigdzie. Nikt nie widział, którędy poszła. Wśród tych poszukiwań, w jednym z najciemniejszych i
najodleglejszych zakątków, natrafił pan Skryptowicz na pana Alfreda, wybladłego i drżącego.
— A tuś mi, ptaszku! — zawołał, biorąc go za rękę — nie ujdziesz mi teraz! — Z temi słowami p. Karol pociągnął za
sobą panicza, nie stawiąnego najmniejszego oporu, wyprowadził go na schody i wtrąciwszy go do pokoju znajdującego
się na pierwszem piętrze narożnej baszty, zamknął za nim drzwi, schował klucz do kieszeni i wrócił na dół. Tu
tymczasem Wacław, pomówiwszy kilka słów po cichu z Helenką, wziął był doktora pod ramię i zaprowadził go na
werandę, gdzie stały jeszcze nietknięte przybory do kawy. Wacław wskazał ręką kawałek cukru, leżący na tacy obok
filiżanki p. Tadeusza, i powiedział:
— P. Zamecki wyjął to ze swojej filiżanki, nim mu panna Wanda nalała do niej kawy. Pani Zamecka kładła sama
cukier do filiżanek, i oddaliła się była potem na chwilę, ale panna Helena nie spuszczała oka ze swojego opiekuna, i
widziała dokładnie, jak wyjmował cukier.
Doktor nachylił się nad tacą i przypatrywał się uważnie cukrowi, posuwając go trzonkiem od łyżeczki.
— Tu są dwa kawałki — rzekł. — To jest cukier, ale to — dodał, pokazując Wacławowi odrobinę nieco większą od
ziarnka grochu, na pierwszy rzut oka dość podobną do cukru — to musimy zbadać!
Posłaniec konny, wysłany do Kory lnicy, powrócił szybko i przywiózł ingredjencje, których •doktor zażądał z apteki.
Wacław chciał natychmiast przystąpić do ich użycia, ale p. Skryptowicz, jako prawnik, założył veto przeciw temu.
— To nie należy do nas, ale do sądu. Stra ciliśmy już i tak dużo czasu; mojem zdaniem, powinniśmy natychmiast
zażądać komisji sądowej.
— Masz pan słuszność — odparł lekarz — ale czy nie uważasz pan za stosowne, zostawić to p Zameckiemu?
Niezadługo, za godzinę może, przyjdzie on zupełnie do siebie i będzie się miał, jak zwykle. Opowiemy mu, co się
stało....
— Co mu opowiemy? Chyba to, że główna sprawczyni umknęła! Dobrze, że przynajmniej zamknąłem jej pomocnika.
Przyznam się, że wolałbym widzieć go w rękach sprawiedliwości, nim się Tadeusz przebudzi. On gotów puścić im
wszystko płazem. Czy go pan nie znasz?
— W tym wypadku, panie Karolu, przyjaciel nasz mojem zdaniem postąpi najlepiej, jeżeli pójdzie za jednym ze
zwykłych swoich wspaniałomyślnych popędów. Wyobraź pan sobie, jakiemby było jego położenie wobec procesu,
któryby nastąpić musiał, gdyby sąd dowiedział się o tem wszystkiem, co my wiemy. Kto wie, mó
wił dalej doktor, mocno zamyślony — kto wie czy nie postąpilibyśmy najwłasciwiej, oszczędzając tej wiadomości
samemu nawet p. Tadeuszowi. Ponieważ zamach nie udał się, możesz pan jeszcze zawsze postąpić tak, jakbyś pan był
postąpił, gdybyśmy byli przyjechali o godzinę wcześniej.
— Hm, ależ jej nie ma. Miałem zamiar ostrzedz ją, że zamiary jej są odkryte, i zmusić ją tym sposobem do
dobrowolnego rozstania się z mężem, którego życiu zagrażała. Mogła to uczynić pod jakimkolwiek pozorem. Teraz
zaś, ca mu powiemy? Dla czego uciekła w chwili, gdy począł dawać znaki życia? I gdzie ona mogła uciec, pieszo,
wśród takiej burzy!
— Przypomnij pan sobie, jakie na nas zrobiła wrażenie, gdyśmy ją ujrzeli w drzwiach pokoju, w którym leżał p.
Tadeusz. Wydala mi się obłąkaną, a im bardziej zastanawiam się nad wszystkiem, co tu zaszło, tem naturalniejszem
wydaje mi się to, że ona jest obłąkaną, że nią być musi. Jeżeli nosiła się z tak okropnym zamiarem, jeżeli wykonała go i
wierzyła, że jej się udało wykonanie, jeżeli zbliżyła się do mniemanego trupa, ażeby wziąć klucze, które miała w ręku,
gdyśmy ją widzieli, i jeżeli ten trup westchną! albo poruszył się, to mogła nawet umrzeć na miejscu, a nietylko wpaść
w obłąkanie. Tego rodzaju niespodzianki zdolne są wstrząść organizm najobojętniejszy, w sposób bardzo
niebezpieczny. Znasz pan może historję o lekarzu, który umarł z przestrachu, ponieważ w pracowni anatomicznej
opadła wskutek działania ciepła i
uderzyła go skostniała ręka człowieka, który nmarł był na mrozie i miał być sekcjonowanym ? Powiemy p.
Tadeuszowi, że go miano za umarłego, i że wypadek ten spowodował obłąkanie jego żony, która wybiegła z zamku
wśród zamięszania i dotychczas nie mogła być odszukaną.
P. Skryptowicz przystał na to po niejakim namyśle, i uradzono, że doktor pójdzie czuwać przy chorym, podczas gdy
Wacław zbada chemicznie przedmiot, znaleziony na tacy obok filiżanki p. Zameckiego, a p. Skryptowicz w
towarzystwie proboszcza przesłucha p. Zgorzelskiego i zmusi go do zeznań wyjaśniających całą sprawę. Gdy dr.
Chimerski powrócił z wiadomością, że p. Tadeusz przyszedł już do siebie, że pierwszem jego pytaniem było, gdzie jest
jego żona, i że potrzeba mu dać odpowiedź z góry ułożoną, Wacław i p. Karol ukończyli już byli swoje badania.
Rozczyn poddany działaniu siarkanu żelaza i ługu potażowego, a następnie przesycony kwasem chlorowodowym
okazywał osad niebieski, niezawodny znak obecności kwasu sinowodowego. Ingredjencja znaleziona na tacy była tedy
niewątpliwie sinkiem potasu. Dowód ten wszakże był drobnostką wobec zeznań, które poczynił był p. Alfred, padając
do nóg p. Karolowi i ks. Chyżyckiemu i błagając o litość. P. Karol skorzystał tak zręcznie z wiadomości udzielonych
mu przez Helenkę, że Zgorzelski przerażony nietylko nie przeczył niczemu ale przyznał się jeszcze także do
fałszowania weksli i do podpalenia gumna. O tem, co się
stało z panią Zamecką, nie mógł wszakże nic powiedzieć, bo od chwili zemdlenia p. Zameckiego przestrach odjął mu
był wszelką przytomność i nie wiedział, co się działo koło niego. P. Karol wychodząc z proboszczem, zamknął go
znowu na klucz, robiąc mu nadzieję, że nazajutrz odstawiony będzie do kryminału. W tej chwili rozległ się na
korytarzu krzyk kobiecy, przeraźliwy, i p. Skryptowicz w panujących tam ciemnościach uczuł że coś go chwyta za
kolana. Odskoczył szybko i zawołał:
— Kto to?
— Litości, panie, litości! Wszak on nie jest głównym winowajcą, wszak słyszałeś pan, że ona winna wszystkiemu!
Litości, ja go tak kocham!
Teraz dopiero, po głosie, poznał p. Karol, kto go tak zaskoczył z nienacka. Była to panna Wanda, na którą dotychczas
nikt nie zważał, a która spostrzegłszy, że zanosi się na coś nie dobrego dla jej Alfreda, słuchała całej indagacji pod
drzwiami. P. Karol wiedział o stosunku między nią a Alfredem, i oniemiał ze zdziwienia, iż po odkryciach, których
była świadkiem, mogła jeszcze wstawiać się za niewiernym i niegodnym. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, zbiegł szybko
po schodach, i znalazł się przed drzwiami wiodącemi do pokojów p. Tadeusza w tej samej chwili, w której z jednej
strony doktor Chimerski chciał iść po niego na górę, a z drugiej strony p. Zamecki, zdziwiony obecnością lekarza, o
którym mniemał, że jest w drodze do Wiednia, i jeszcze bardziej zdziwiony tem, że nie otrzymał odpowiedzi na
swoje zapytanie co do pani Heleny, wbrew poleceniom i naleganiom doktora wstał i szedł sam zobaczyć, co się działo
w jego domu. Na widok p. Karola, p. Tadeusz odstąpił o krok, i miał właśnie z jowialnym uśmiechem na twarzy
zawołać: Wszelki duch! kiedy rzuciła mu się do nóg panna Wanda, łkając i łamiąc ręce.
Od tej chwili, wszystkie poprzednie narady dr. Chimerskiego i p. Skryptowicza były straconemi. Z niejasnych słów i
rozpaczliwych zaklęć Wandy, p. Tadeusz dowiedział się tyle, że nie podobna było taić przed nim właściwego stanu
rzeczy. Opowiedziano mu tedy wszystko, pomimo obaw lekarza, ażeby gwałtowne wzruszenie nie wywołało drugiego
napadu astmy. Obawy te na szczęście okazały się płonnemi. P. Tadeusz słuchał z uwagą, co mu mówiono, najpierw o
domysłach i podejrzeniach Helenki, potem o okolicznościach które towarzyszyły mniemanej jego śmierci, a nakoniec,
o zeznaniach p. Alfreda i o szczęśliwym trafie, dzięki któremu uszedł otruciu. Zadał opowiadającym kilka pytań, dla
usunięcia powątpiewali, które mu się nasuwały. Gdy już wiedział wszystko, i o niczem wątpić nie mógł, zasłonił twarz
rękami, i rozpłakał się jak małe dziecko. Ani doktor, ani proboszcz, ani p. Skryptowicz nie mogli oprzeć się
wzruszeniu, które ich opanowało. Jednem słowem, cały klub pozytywistów rymiszowskich stał w kółku i szlochał w
zawody z panną Wandą. Ani jedno słowo żalu albo wyrzutu nie wyszło z ust p. Tadeusza. Wszystko co czuł, znalazło
swój wyrzut wizach,
które wylewał. Płynęły one obficie i długo, nim nakoniec zapytał stłumionym głosem:
— Gdzież jest Helenka?
Doktor wskazał w milczeniu na drzwi salonu, dokąd wszyscy weszli za p. Tadeuszem. Na jego widok, Helenka
przybiegła i poczęła go całować w rękę, tuląc mu się do piersi.
— Biedne, biedne dziecko! zawołał p. Zamecki wybuchając na nowo płaczem. Z obecnych, tylko p. Karol i dr.
Chimerski zrozumieli ten wykrzyk i pojęli, ile w nim było wielkiego, niesamolubnego uczucia. Człowiek, który tracił
ostatnie swoje złudzenia na tym świecie, płakał nad dzieckiem, które nigdy nie miało mieć matki.
Była już pierwsza po północy, gdy proboszcz wraz z Wacławem odeszli, obiecawszy przyjść nazajutrz rano. O pani
Helenie nie było żadnej wieści, szukała jej służba, rozesłana na wszystkie Strony. Co się tyczy Alfreda, panna Wanda
onieśmielona wrażeniem, jakie sprawiło na p. Tadeuszu opowiadanie wypadków, których byliśmy świadkami, nie
odważyła się wspominać o nim więcej. Dopiero gdy miano się rozchodzić po długiem, głuchem milczeniu,
przerywanem tylko raportami, że w tej albo w owej stronie nie zdołano znaleść "jasnej pani" — p. Karol nadmienił, że
zamknął p. Zgorzelskiego na górze.
— Niech jedzie natychmiast, były słowa p.
Tadeusza. Niechaj ucieka. J..... bądź tak dobrym, Karolu, daj mu to na drogę, ale nie mów o nim więcej.
Był to banknot na znaczną sumę, bez której p. Alfred nie mógłby był uciec daleko. P. Karol wyłuszczył mu potrzebę
ucieczki tak dobitnie, że od tej pory nie słyszano o nim więcej w tych stronach.
Nad ranem, przyszła najpierw dziwaczna wiadomość, że budnikowi kolei żelaznej, przerzynającej lasy p. Zameckiego,
pojawił się w nocy duch, w chwili gdy zwidzał przestrzeń szyn, poruczoną jego opiece. Była to postać w bieli, która
według twierdzeń budnika, potrząsała łańcuchami i jęczała okropnie. Przeszła przez szyny i znikła w lesie. W pół
godziny później, pobereżnik (borowy) przybył i dał znać, że pani hrabina jest u niego w chacie, ale niech ręka boska
broni, jak wygląda i co mówi. Dr. Chimerski udał się tam natychmiast, w towarzystwie sług pani Zameckiej. Było aż
nadto widocznem, że obłąkana przepędziła noc w lesie, póki jej nie spostrzegła żona pobereżnika i upadającą na siłach
nie przyprowadziła do swojej chaty. Ubogie to było schronienie, ale nie tak ubogie i smutne jak chata Pyłypychy w
Gródeczku, w której Helenka przepędziła dziecięce swoje lata. Chora była w malignie, i według twierdzenia dr.
Chimerskiego nie mogła żyć długo. O przewiezieniu jej do zamku nie mogło być mowy, chata leżała bowiem wśród
nieprzystępnych bezdroży, a cierpienia fizyczne obłąkanej, do których przyłączył się był ostry reumatyzm w skutek
zziębnięcia i błądzenia wśród ulewy, były okropne. Umarła nazajutrz, spowiadając się w gorączce ze swoich czynów.
Prości ludzie, którzy ją otaczali, oniemieli z przerażenia, doktor i ksiądz nie mogli wspomnieć bez dreszczu o scenach,
których byli świadkami. P. Tadeusz wyjechał nazajutrz po zdarzeniach, opowiedzianych w tym rozdziale naszej
powieści, wraz z p. Karolem, Helenką, i panną Wandą. Ale nim odjechał, miał krótką rozmowę z Wacławem, w cztery
oczy.
— Pan kochasz Helenkę, czy tak?
Wacław nie chciał dać odpowiedzi, ale odpowiedział za niego rumieniec, który mu twarz oblał.
— Kochasz ją pan, i ona pana kocha. Powinniście się pobrać, skoro nie dzieli was żadna przeszkoda.
— Owszem... dzieli nas...
— Znam pańskie skrupuły. Chcesz pan powiedzieć, że dzieli nas majątek i urodzenie. Jesteś pan w błędzie. Helenka
nie ma własnego majątku. Będzie go miała odemnie, ale to nie powinno być powodem, ażeby zaraz na wstępie w życie
czuła się nieszczęśliwą. Co się tyczy jej urodzenia, musisz pan wiedzieć, że matka jej kona właśnie w takiej chacie, w
jakiej ją wychowała, a ojciec... ojciec, spodziewam się, uciekł daleko. Mówię to panu, ponieważ wiem, że z pańskich
ust ona nigdy nie dowie się o tem.
— Nigdy! odparł Wacław zdumiony.
— A więc, czy masz pan jeszcze co do zarzucenia tej sierocie ? Czy może nie kochasz jej pan szczerze?
— Nie szczerze! Kocham ją... kocham nad wszelki wyraz.
— No, i poco to tyle ceregielów? Helenko, zawołał p. Tadeusz, otwierając drzwi do drugiego pokoju. Helenko! Pan
Roliński powiada, że kocha cię bardzo, i pyta się, czy chcesz pójść za niego? To mówiąc, wprowadził ją za rękę do
pokoju, i pastwił się przez chwilę nad zakłopotaną swojem szczęściem parą. Nadszedł i p. Karol, a spostrzegłszy, co się
stało, zawołał:
— Ach, Bogu dzięki, teraz już będę miał znowu spokój w domu! Wszystkie te afekta, i łzy, i wzruszenia, to męczarnie
dla nas, ludzi pozytywnych.
— Doktorze, zapytał p. Tadeusz wchodzącego p. Chimerskiego, my jesteśmy ludźmi pozytywnymi, nieprawdaż ?
— O... okropnie! odparł doktor, nieco zaambarasowany.
— Nie łudzimy się nigdy, i bierzemy rzeczy tak jak są?
— Ej, nie mówmy o tem. Coś się popsuło w moich pojęciach o różnicy między pozytywistami a idealistami.
— I w moich także, niestety, rzekł p. Tadeusz,
— I w moich! zawtórował p. Karol.
Tego samego lata jeszcze, ks. Chyżycki, który rzadko wyjeżdzał, musiał udać się do miasta, ażeby dać ślub młodej
parze. Państwo Rolińscy mieszkają z p. Zameckim w Rymiszowie, gdzie Wacław pozakładał kilka fabryk, któremi
zajmuje
się gorliwie. Posiedzenia klubu pozytywistów odbywają się jak zwykle, ale od czasu jak odkryto dziennik śp. pani
Heleny, nikt nie mówi już o pozytywistach, ani o idealistach. Pani Podwalska przyszła do zdrowia pod opieką lekarzy, i
p. Zamecki pamięta o jej potrzebach. Panna Wanda płakała długo i wypłakała sobie zmarszczki w twarzy, z któremi
pojął ją w małżeństwo poeta Przeglądu Codziennego, dowiedziawszy się od pani Trzecieszczakiewiczowej, że
Wandziunia ma . posagu z łaski tej nieodżałowanej Heleny Zameckiej, którą bezbożny mąż wtrącił do grobu swoją
złością szatańską. Wszak wyjechał z domu w chwili gdy konała, i dał jej umrzeć w chałupie chłopskiej, bo ją wypędził
z zamku, ten zbrodniarz, nie godzien, aby go święta ziemia nosiła! Najgorzej wyszedł na tej katastrofie p. Dornbusch,
bo spostrzegłszy czem pachnie jego weksel, pozbył go się za małą stosunkowo kwotę, którą mu wypłacił adwokat p.
Zameckiego. Co się tyczy p. Zgorzelskiego, ten po kilkoletnim pobycie za granicą powrócił do kraju, rozpoczął na
nowo negocjacje finansowe podobne do tych, jakie już mieliśmy sposobność widzieć, i w chwili gdy chciał znowu
wyjeżdżać, zabrany został z wieczorka u p. Mizerkowej przez kilku źle wychowanych ichmościów, którzy go
dotychczas jeszcze otaczają swoją brutalną opieką. P. Skryptowicz nakoniec — a, zaraz! Mamy dziś ponoś czwartek,
nieprawdaż? Jest tedy nadzieja, że w sobotę około południa p. Skryptowicz zbudzi się i opowie sam co porabia.
Koniec