Lam Jan
NOWELE
EKSTAZA W KLEKOTOWIE
Fraszka
Miasto Klekotów, stołeczne powiatu klekotowskiego i uposażone wskutek tego najrozmaitszymi władzami
i dykasteriami, nie należy wprawdzie do rzędu takich kolosalnych mrowisk rodzaju ludzkiego, jak Kołomyja albo
Tarnopol, ale ma także swoje zalety. Rozsiadło się ono na wielkiej równinie, malowniczo przerżniętej srebrnym
wężykiem bystrego Narwańca, którego nazwa łączy się z piękną legendą ludową, przypominającą powieść o Wandzie.
Przed laty bowiem i przed wiekami, kiedy jeszcze nie było rogatek ani nawet nadzwyczajnego dodatku do podatków,
a więc bardzo, bardzo dawno, żył tu młodzian imieniem Narwaniec. Był on według jednych księciem, według drugich
pasterzem. Uroda jego i inne przymioty zjednały mu serce pięknej Marcypanny, o której rękę od trzydziestu lat
mnóstwo książąt i rycerzy wstępnym między sobą dobijało się bojem, aż wszyscy polegli i rozlew krwi ustał. Ta tedy
dziewica, nie widząc młodziana, ale tylko poznawszy go z opowiadań, pokochała go mocno i przez posła zawiadomiła
go, iż oddaje mu swoją rękę. Bliższych szczegółów swadźby nie pomni tradycja, ale dodaje, że niebawem w świątyni,
na pagórku, nad brzegiem rzeki, Narwaniec wiecznym ślubem połączył się z Marcypanną. Otóż gdy wychodzili z
świątyni i gdy mu obyczajem ówczesnym, rumieniąc się, różanych usteczek do pocałunku nastawiła, młodzian zawołał
w ekstazie, że takiego szczęścia drugi raz w życiu spodziewać się nie może, a skoro tak, to i żyć nie warto — po czym
rzucił się w fale wezbrane powodzią, na jego pamiątkę zaś rzekę nazwano Narwańcem. Tak przynajmniej opowiadają
tę sprawę niewiasty klekotowskie, mężczyźni zaś przechowują odmienne cokolwiek podanie, które tu, jako ubliżające
płci nadobnej w osobie jednej z najsłynniejszych przedstawicielek, milczeniem pomijam. Dla ścisłości historycznej
nadmienię tylko, że jakkolwiek ów Narwaniec bezpotomnie zeszedł ze świata, to musiały być linie kolateralne
dotychczas bowiem rodzina Narwańców bardzo licznie reprezentowana jest w Klekotowie. Częstą jest tam także i
owa , ekstaza, w którą wpadłszy utopił się młodzian, ale ja dziś o innej Ekstazie mówić mam zamiar.
Czoło dzisiejszego Klekotowa stanowią oczywiście starosta i marszałek. Są i inni dygnitarze, ale przy tamtych błyszczą
tylko jak złota oprawa około dużych iskrzących się brylantów. Starostą jest hrabia Malowański, ze starej pańskiej
rodziny, która może jeszcze za czasów pierwszego Narwańca przybyła w te strony, marszałkiem imć pan Kukurnicki,
wdowiec podeszłego już wieku, człek stateczny, aczkolwiek nieco ociężały, co stanowi miły kontrast, wobec
młodzieńczej żywości hrabiegostarosty. Podczas gdy hr. Malowański wyraża się nieraz o członkach wydziału
powiatowego: „Ja bym tych trutniów kijem porozpędzał", pan Kukurnicki nie zdobyłby się na spędzenie muchy, która
by siadła na nosie kancelisty starostwa, a gdy mu raz na balu szepnięto do ucha, aby poszedł poloneza w parze z panią
aptekarzową, jako żoną naczelnika gminy, odparł flegmatycznie: „Kiedy mi się nie chce!" Złośliwi krytycy, których,
jak wszędzie, w Klekotowie nie brak, utrzymują, że p. marszałkowi nigdy nic się nie chce, podczas gdy
hrabiemustaroście zachciewa się czasem za wiele. Paszkwile te zostawiam, oczywiście, bez odpowiedzi i w ogóle
postanowiłem sobie nie wdawać się w sprawy tych, którzy rządzą i sądzą w powiecie klekotowskim. Pomijam więc i
pogłoskę, która tam
podczas mego pobytu krążyła, jakoby pan Kukurnicki miał zostać starostą, a hr. Malowański być wybrany
marszałkiem, co niby odpowiadałoby bardziej wzorom z wyższych sfer wziętym — i przystępuję do instytucji
mających mniej związku z polityką. Przede wszystkim zasługuje na uwagę w Klekotowie. szkoła męska, która może
pochlubić się jedyną dotychczas w całym kraju a bardzo w swoim rodzaju pożądaną katedrą. Powstała ona tak: przez
długi czas dwóch czy trzech obywateli Klekotowa objawiało jak największe nieukontentowanie ze wszystkiego, co się
tam działo. Odznaczał się między nimi niejaki p. Bąbel, który niegdyś kopał wosk ziemny, później był magnetyzerem,
jeszcze później dostarczał szmat do papierni, a obecnie trudnił się zbieraniem składek od ofiarniej szych obywateli na
cele dobra ogólnego, które zamierzał popierać potęgą słowa. I w istocie, słowo jego było tak potężne, że słuchając go
rzekłbyś, iż świat cały jest jaskinią łotrów, zdrajców ojczyzny i pijaków. Wyjęci od ogólnego potępienia byli tylko ci,
którzy dawali składki, ale gdy tych z każdym dniem ubywało, więc świat stawał się coraz bardziej jednobarwnie
łotrowskim. Jakiś czas jeszcze Motio, piwowar, stawiany był jako wzór cnoty wobec Moszka, propinatora, który
według rozbioru pana Bąbla zaprawiał piwo odwarem z drzazg orzechowych, ale niebawem gruchnęła pogłoska, że
Motio daje rybią trutkę do piwa, a autorem jej był p. Bąbel. Jakiś czas w radzie gminnej klekotowskiej było pięciu
sprawiedliwych, ale z niewyjaśnionych powodów liczba ich stajała do dwóch. Jakiś czas p. Narwański, pomocnik
aptekarza, który nader gorliwie służył muzom i każdą chwilę wolną od kręcenia pigułek poświęcał na robienie wierszy
albo na pisanie do gazet, był niezrównanie utalentowanym, i wzorowym młodzieńcem, którego utwory sam p. Bąbel z
wielkim zapałem deklamował, ale skończyło się na tym, że jego, ekspedytora pocztowego i jednego z nauczycieli
miejscowych p. Bąbel ogłosił trójką hultajską, która pijaną wrzawą dręczy senne ucho nocy, a w dzień z oczyma
blachmanem zaćmio
nymi lada jako spełnia swoje obowiązki, ku fizycznemu, materialnemu i moralnemu jak największemu upadkowi
całego Klekotowa. Tak też i kasjer miejski z pierwowzoru uczciwości zeszedł na złodzieja grosza publicznego i jeden
tylko szef stacji kolei żelaznej z kompletnego oczajduszy, rozbójnika i germanizatora, jakim był w ustach p. Bąbla,
wskutek jakichś niewyjaśnionych transakcji stał się przynajmniej osobą neutralną, o której nic nie było do
powiedzenia. Większą jeszcze łaskę miał Icek, faktor dostawcy drzewa dla różnych instytucji, ale gdy go już p. Bąbel
miał kanonizować, sędzia powiatowy zamknął biednego Icka za jakieś nieprawe przeniesienie ruchomej własności i
dotychczas go nie puszcza. Kierująca na koniec nauczycielka szkoły żeńskiej z anioła dobroci, pilności i cnoty została
w mig tak brzydką lafiryndą i takie p. Bąbel umiał opowiadać rzeczy o jakiejś altance i jakichś kolczykach, że
ogólnemu, jak się wyrażał, jedynie zgangrenowaniu całego społeczeństwa w ogóle i pewnym kurczętom jako też
faseczkom masła, które niespodzianie znalazły się w spiżarni p. Kukurnickiego, jako prezesa Okręgowej Rady
Szkolnej (posiadającego w trzech folwarkach około krów własnych), przypisać należało, iż taką Messalinę cierpiano
jeszcze na posadzie. Gdy nadto dwóch członków pomienionej Rady nazwał p. Bąbel hienami wygrzebującymi zwłoki z
cmentarza patriotyzmu, jakim jest Klekotów (za to, że nie pozwolili na ferie szkolne we wszystkie rocznice wszystkich
bitw i potyczek, w których nie błyskał jego oręż od r. do , tj. że nie pozwolili na ferie całoroczne), zebrała się na
koniec ta uczona korporacja i zważywszy, że obydwaj stronnicy p. Bąbla wierzyli lub udawali, iż wierzą w jego
wyroki, uchwaliła wejść w transakcję z tak potężnym stronnictwem. Z milczącym tedy zezwoleniem hrabiegostarosty
utworzono obok szkoły miejskiej „nadzwyczajną katedrę patriotyzmu i cnoty obywatelskiej" i wykłady na niej
powierzono p. Bablowi za roczną remunerację złr z kasy miejskiej. I rzecz dziwna, jakkolwiek oprócz pomienionych
dwóch stronników (i komendanta żandarmerii) nikt nie uczęszczał na
kolegia, zmniejszyła się od tej chwili liczba renegatów, opryszków, jawnogrzeszników w Klekotowie do takiego
minimum, jakiego nie bywało na świecie od czasu, gdy Adam nie był jeszcze porzucił kawalerskiego stanu.
Wprost przeciwne stronnictwo ugrupowało się około apteki. Oprócz pana Narwańskiego gromadził się tam p. Perła,
ekspedytor i tymczasowy zawiadowca poczty, który z wyjątkiem końcówek, jak: małpa, banhof, Feliks itp., do
wszystkich innych miał rymy w pogotowiu, udało mu się bowiem zrymować nawet rozbratel i obywatel, jako też
wielbłąd i Elbląg. (Do słowa „w ręku karczma" miał aż dwa rymy: „rycerz, który tarcz ma" i „Boże, piorunem obaj
warczma", ale przyznam się, że ten ostatni zwrot wydawał mi się zawsze zbyt poufałym wobec Stwórcy i że na
wypadek kanonady w obłokach warczenie piorunem ze strony p. Perły byłoby co najmniej zbytecznym). Liczył się tam
dalej także dozorca dróg p. Ćwikalski, który, jakkolwiek starszy, chętnie garnął się do młodych i którego już z daleka
coś na kształt brzasku zorzy porannej, rumieniącego się na jego kościach policzkowych i innych wypukłościach
twarzy, wskazywało jako człowieka jowialnego. W istocie przedstawiał p. Ćwikalski w literackim świecie Klekotowa
żywioł lekki i wesoły, układał bowiem i deklamował chętnie różne dykteryjki, które odznaczały się szczególnie
oryginalnym, choć niejednostajnym rytmem, od dziesięciu do dwudziestu siedmiu zgłosek w jednym wierszu.
Natomiast co do rymów nie mogę twierdzić, ażeby p. Ćwikalski był równie szczęśliwy jak p. Perła — ratował go atoli
poniekąd nasz język, w którym tyle drugich przypadków liczby pojedynczej kończy się na „ego", a tyle form
czasownikowych na „ałem", „yłem", „ała", „yła", „ący", „ony", „ąca", „ona". Przy ich pomocy pan dozorca dróg
napłodził więcej utworów od Calderona lub Dumasa ojca i tak się w nich rozmiłował, że nawet gdy mu się nawijały
wybredniejsze rymy, jak np. kobyła i miła, chował je rad w środek wierszy i kończył słowami, jak:
wierzgnęła, ziewnęła. Nienajniniejszą zaletą p. Ćwikalskiego było to, że był wielkim zwolennikiem Kronik lwowskich
p. Jana Lama i często je nawet do ćwiczenia wiązaną mową odtwarzał. Do grona, które nazwałem „apteczne", należał
jeszcze p. Smerecki, który oprócz dyżurów w sądzie nie trudnił się innym literackim zajęciem, ale był tym, co Francuzi
nazywają un hel esprit; rad przestawał z literatami i artystami, brał udział w teatrach, amatorskich, trochę śpiewał,
trochę deklamował, a nade wszystko chętnie nadskakiwał paniom. Do każdego festynu, bazaru, loterii fantowej był ich
nieodstępnym adiutantem i miał sobie w tym ceki urlop przez płeć piękną u przełożonego wyrobiony; przepisywać rolę
i nuty lub ewentualnie popędzić milę pieszo w największym skwarze po zapomnianą na majówce w lesie parasolkę lub
torebkę było dla niego zwykłą i codzienną niemal igraszką.
Właściwą głową stronnictwa aptecznego była pani aptekarzowa, wdowa, wcale jeszcze świeża i obdarzona ową pełnią
wdzięków, dla której wolimy nieraz znośną jesień niż lato, po macoszemu przez panującą planetę traktowane. Nadto
była miłośniczką literatury i sztuk pięknych, wskutek czego tuliły się one chętnie w jej otoczeniu. Jeżeli zaś mówię o
sztukach pięknych w Klekotowie, to ma się rozumieć, że nie mogę myśleć o niczym innym jak tylko o fortepianie;
poza Krakowem, podczas wystaw, Lwowem — inne sztuki piękne nieznane są w Galicji. Miał zaś fortepian w
Klekotowie podwójnie urzędową reprezentację: p. Molskiego i p. Durską, którzy oboje udzielali lekcji i jak mię
zapewniano, byli wyznawcami szkół wręcz sobie przeciwnych. O ile dociekłem, grał p. Molski tak powoli i cicho, że
go prawie słychać nie było; p. Durska zaś grała tak prędko i głośno, że wśród ciągłego grzmotu nie można było
rozróżnić żadnego tonu — znawcy zapewniali mię,, że tamto jest metoda Szopena, a to Liszta. Z lirycznopoetycznym
nastrojem stronnictwa aptecznego, któremu więcej od głośnych wybuchów szału odpowiadały uczucia i namiętności
głębokie a rwące, jak cicha
woda, zgadzał się raczej ton p. Molskiego i on też stał na czele muzykalnego departamentu w aptece, jakkolwiek
zaprzeczyć się nie da, że właśnie pod kierownictwem p. Durskiej osiemnastoletnia dziś córka pani aptekarzowej, panna
Bronisława, już w piątym roku życia wystąpić mogła w koncercie na dochód pogorzelców, a w siódmym dać koncert
na własną rękę w podobnie dobroczynnych zamiarach. Ale pani aptekarzowa poróżniła się z panią Durską; sejm
galicyjski odmówił wsparcia na dalsze kształcenie panny Broni w konserwatorium lipskim (apteka klekotowska niosła
zaledwie złr rocznie dochodu) i powoli p. Molski począł aranżować wszystkie wieczorki domowe i publiczne p.
aptekarzowej. Osiemnastoletniej panny Bronisławy nie będę tu opisywał — nie lubię dawać portretów moich
bohaterek. Dosyć, gdy powiem, że była lub jest piękna; każdy może naówczas wyobrazić ją sobie, jak mu się najlepiej
podoba. Pani Elżbieta Pirzpuchler (przykro mi, że w ten wieniec rymów i tonów wplatać muszę tak prozaiczne
nazwisko) — tale bowiem zwała się po śp. mężu aptekarzowa, była sama w swojej osobie właścicielką apteki i
zmuszoną przeto była kierownictwo jej poruczyć egzaminowanemu magistrowi farmacji. Prowizor ten i mąż nauki
zwał się Narcyz Narwański, był rodem z Klekotowa i pochodził z jednej z najstarszych rodzin miejscowych, jak to już
samo nazwisko jego, ściśle z legendą o szczęśliwym wybrańcu pięknej Marcypanny związane, wskazuje. Był to brunet
o bladej, wyrazistej twarzy, ujętej w dość gęsty czarny zarost, ocienionej z wierzchu, tj. z każdej strony z wierzchu,
dwiema gałkami nie mniej czarnych włosów, między którymi w środku nie było na przestrzeni kilku cali najmniejszej
łączności. Brak ten, przedłużający część czoła aż do tyłogłowia, był na pierwszy rzut oka zadziwiającym, gdyż pan
Narcyz nie miał jeszcze lat trzydziestu, a oprócz posady swojej jako prowizor, posiadał jaki taki mająteczek, który by
mu był pozwolił nabyć i własną aptekę; jeno że o dobrą trudno, a złej kupować nie warto. Zajrzawszy atoli głębiej w
serce p. Narcyza doszedłem ukrytej przyczyny tego zjawiska i wyjawię ją, ażeby nie mę
czye długo szanownego czytelnika. Trawiły go dwie namiętności: jedna z nich nazywała się poezja, a druga
Bronisława, czyli raczej obie nazywały się „poezja" albo „Bronisława", jak kto woli. W obydwu kierunkach
powodzenie jego było niejednostajne. I tak, raz bez jego wiedzy, w pierwszym (a oraz ostatnim) numerze jakiegoś
tygodnika literackiego, który miał rozbudzić życie umysłowe w Galicji, ale sam zaraz zasnął, spowodował p. Perła,
mający stosunki z całym światem, wydrukowanie jego wiersza poczynającego się od słów:
Lecą, ach, ponad Klekotów Z klekotem bociany, Lecą pośród burz i grzmotów; Wołam je stroskany: itd.
Wołanie to nie tyczyło się atoli żadnego prezentu, jakiego by, według przypowieści, oczekiwać można od bocianów,
ale miało na celu polecić, im, by nie zapomniały w dalekich, gorących strefach rozpowszechnić wiadomość, że podczas
gdy one uciekły przed zimą, jedno tu serce wśród śniegów i lodów pali się gorącym żarem czy tli płomieniem, czy coś
podobnego. Ponieważ była to wyraźna wzmianka o Klekotowie i ponieważ pod poematem stało N. N. (Narcyz
Narwański), całe miasteczko domyśliło się i bez rumieńców autora, kto tak pięknie rymuje, i wielka stąd sława
opromieniła p. Narcyza. P. Pirzpuchlerowa i panna Bronisława kazały sobie dostarczyć odpisów tego utworu; pewien
koncypient notarialny, znany z miotania się na wszystko, co wzniosłe i piękne, sparodiował poemat dodając do
pierwszej zwrotki dwuwiersz:
Hej, bociany, gdzie lecicie? Wszak się jeszcze poziębicie!
Jednym słowem, sukces był kompletny i p. Narcyz zawiązał odtąd przyjaźń dozgonną z p. Perłą. Mniej szczęśliwe były
próby następne. Po wieczorku, na którym panna Bronią grała jak
anioł jakąś sonatę, napisał p. N. N. korespondencją pełną zachwytu do Dziennika Polskiego. Otóż obcięto ją
niemiłosiernie i zaledwie doniesiono, że odbył się wieczorek i że p. B. P. odegrała sonatę. Posłał tę samą
korespondencję do Gazety Narodowej, ale diabeł drukarski wdał się w rzecz i doniósł, że p. B. P. „odegrzała herbatę"
— po kilku zaś reklamacjach poprawił się i przyznał, że odegrała tylko — „sonat", wskutek czego publiczność czuła
się „zochwacona". Gdy zresztą jednocześnie w orlim polocie p. Perły zmieniono r na ł, dodając, że Klekotów ze
zdumieniem odkrył taki talent w swoich mułach (zamiast murach), więc pp. Perła i Narwański postanowili pisywać
jedynie do Samorządu. Zawsze atoli każdy przyzna, że było z czego wyłysieć. Osobliwie, gdy i w drugim kierunku,
aczkolwiek z innych powodów, nielepiej wiodło się p. Narcyzowi. Delikatna to rzecz poruszać takie materie, bo trudno
ustrzec się powtarzania różnych plotek, ale puściwszy się na to pole muszę brnąć dalej. Otóż powiedziałem, że p.
Narwański nie był bez mienia i że p. Pirzpuchlerowa była jedyną właścicielką jedynej na cały Klekotów i okolicę
apteki. Powiedziałem także, że p. Pirzpuchlerowa była. osobą świeżą, przystojną i okazałą, podczas gdy p. Narcyz był
szczupłym, bladym brunetem z interesującą brodą, nie mającym lat trzydziestu, a w dodatku magistrem, farmacji. W
takich warunkach każdy przyzna, że nie byłoby rzeczą nienaturalną, gdyby się świat był nagle dowiedział, że za trzy
tygodnie nad apteką klekotowską zamiast szyldu z napisem „E; Pirzpuchler" pojawi się inny, opiewający: „E.
Narwańska". Otóż świat twierdził, że p. Pirzpuchlerowa była także tego zdania, tylko p. Narcyz domyślić się tego nie
chciał, i że p. Bronią pomagała mu być niedomyślnym. Basia, pokojówka obecnie u hr. Malowańskiej a przedtem u p.
aptekarzowej, słyszała na własne uszy, jak ta raz mówiła do panny Bronisławy: „Gdyby Perła doczekał się już raz
własnej poczty, zaraz bym cię wydała za niego, ale to nieszczęście, że ty masz tylko złr, a on zaledwie rocznie z
wiktem i stancją". O czym gdy Basia doniosła p. Narwańskiemu, zapytał nazajutrz p. Bronię
z miną samobójcy, ażaliby rada była zostać poczmistrzynią? A ona mu na to: „Nie, już wolę być aptekarzową". Więc
znowu p. Narwański spotkał p. Perłę w sieni i rzekł mu: „Przyjacielu, kochani cię nad życie, ale przeszkadzamy sobie
nawzajem — tak dłużej być nie może: chodź, otrujemy się obadwaj i damy światu przykład, że brat zginie, a nie
zdradzi brata!" Wskutek czego pan Perła, zamiast otworzyć drzwi do apteki, jak zamierzał, zbladł i odskoczył aż na
ulicę, wyjawiając przy tym, iż ponad wszystkie trucizny przenosi ich właścicielkę, nie zaś córkę właścicielki, a otruje
się dopiero, gdyby nie otrzymał wakującej wkrótce poczty klekotowskiej i nie mógł jako poczmistrz rzucić się do nóg
ubóstwionej istoty, wyznać jej długo tajoną miłość i prosić o jej śliczną, pulchną rękę. Po czym p. Narwański i p. Perła
uściskali się i ucałowali wołając: „Zawsze pomrzemy razem!" Gdy zaś za pośrednictwem Basi wiadomość o tym
wszystkim, z różnymi upiększeniami, zaczęła nurtować po mieście, p. Bąbel napisał jeden bezimienny list do dyrekcji
poczt ze wskazówką, że nieźle by było zeszkontrować kasę pocztową w Klekotowie, a drugi do departamentu
sanitarnego w namiestnictwie, donoszący o różnych fatalnych pomyłkach w ekspedycji recept, popełnionych przez
prowizora Narwańskiego, cierpiącego na delirium tremens. O obydwu tych listach dowiedzieli się obwinieni w drodze
prywatnej i kupili sobie bardzo grube laski trzcinowe, którymi wywijali ostentacyjnie, ilekroć spotkali pana Bąbla.
Tak stały sprawy sercowe i matrymonialne w Klekotowie, gdy pewnego wieczora panna Bronią i p. Molski grali w
saloniku na cztery ręce na fortepianie, p. Narcyz udawał, że słucha i rozumie, o co im chodzi, a w istocie pożerał tylko
p. Bronię oczyma, podczas gdy p. Pirzpuchlerowa zwierzała mu się po cichu, że nigdy tego nie odżałuje, iż pozwoliła
córce występo
wać publicznie, że bardzo słusznie ten jakiś... jakże się nazywa, ten nieznośny Lang czy Lam ostrzegał w gazetach
przed takimi popisami małych dzieci, że Bronią w istocie skończyła zaledwie lat czternaście i powinna jeszcze chodzić
w krótkiej sukience itd. Wtem otwierają się drzwi i wpada zadyszany Perła. Nim jeszcze wszedł obiedwiema nogami
do pokoju, woła tubalnym głosem:
— Powiem państwu nowinę!
A nie czekając wyrazów ciekawości i zapytań wołał dalej:
— Ekstaza przybywa! We czwartek wielki koncert, a wieczorem recepcja u starosty! Zaraz tu będzie Smerecki z
prośbą do pani dobrodziejki o udział (tu kłania się) z jej czarującym śpiewem; do panny Bronisławy także o sonatę (tu
kłania się znowu, ale z mniejszą gracją) i do p. Molskiego o akompania
ment! (Tu nie kłania się wcale). Chcieli prosić adiunktową z jej kaszlanym kwiczysopranem i z p. Durską do
akompaniamentu, ale im wyperswadowałem, że nikt nie przyjdzie na koncert w takim razie!
— Ekstaza! — zawołała p. Pirzpuchlerowa jakby zelektryzowana.
— Ekstaza w Klekotowie! —wyjąknął pan Narcyz bledszy ze wzruszenia niż zwykle.
— Ekstaza weźmie udział w koncercie! — wygłosił p. Molski uderzając lewą ręką o basowe klawisze i przyciskając
pedał, jak gdyby był p. Durską.
— Ekstaza?? — zapytała p. Bronią spoglądając wokoło zdziwiona.
— Moje dziecko — rzekła p. aptekarzowa — widzisz, jak niepotrzebnie przerwałaś nauki, kiedy jeszcze powinnaś
bawić się lalkami (znaczące spojrzenie na p. Narcyza) i pisać temy francuskie. Ekstaza to jest pseudonim, to znaczy...
— O, ja wiem! Pseudonim to jest T. T. Jeż, a to znaczy Miłkowski!
— Nie dziwcie się państwo jej naiwności — mówiła dalej p. Elżbieta — gdy kiedyś dorośnie do lat szesnastu
(powiedzia
łem, że miała osiemnaście), nie będzie się wyrywała z takimi niedorzecznościami, moja ty, ty, pieszczotko (pocałunek
macierzyński na zachmurzone czoło córki), nie wiem nic o żadnym Miłkowskim, choć to podobno księgarnia we
Lwowie (p. aptekarzowa nie uznawała literatury przemawiającej niewiązaną mową), i możesz być pewna, że żaden
mężczyzna nie wzniesie się nigdy do wysokości Ekstazy. Jest to istota cudowna, wybrana; wszak mówią, że zaraz po
urodzeniu płakała wierszami, a gdy przebywała szkarlatynę, wówczas gdy inni mówią z gorączki, ona sypała jedną odę
po drugiej, a każda proroczo natchniona!
— I gdzież ona mieszka? Czym jest?
— Mieszka — odparł p. Perła — sześć mil stąd, w Mistrzosławiu. Jest — wieszczką, prorokinią. Napisałem właśnie na
jej cześć króciutką rzecz, nawiązującą do tutejszej legendy o Narwańcu i Marcypannie. Jeżeli państwo pozwolą,
odczytam.
Podczas gdy pan Perła czyta, niechaj mi będzie wolno opowiedzieć w krótkości, co się stało. Oto, przy sposobności
imienin monarszych, uchwalił Klekotów z pobudki hr. Malowańskiego i p. Kukurnickiego utworzyć stypendium o
rocznych złr dla jednego ucznia, będącego rodem z Klekotowa. Z powiatowych dodatków do podatków wyznaczono
na ten cel zł, z dodatków gminnych miasta Klekotowa zł, znana ofiarność niektórych obywateli powiatu przyniosła
zł centów, a z sześciu wieczorków i jednego balu uzbierano czystego dochodu zł ct, czyli razem zł ct. Do kapitału
tedy, wynoszącego zł, nie dostawało jeszcze zł ct. Gdy zaś nie było już innych dodatków do podatków pod ręką, gdy
składki przestały płynąć, a wieczorki urządzane przez miejscowych amatorów nie opłacały już nawet kosztów światła,
więc starosta i marszałek wpadli na myśl urządzenia wielkiego coup i sprowadzenia słynnej deklamatorki; wdowy po
sekretarzu ministerialnym, zamieszkałej w Mistrzosławiu. Widzimy, jakie
wrażenie wywarła ta wiadomość. Nie mniejsze było i w mieście, gdy się dowiedziano, że nazajutrz przybędzie
pociągiem wieczornym jakaś pani nadzwyczajna, po którą pójdą na dworzec konie p. starosty; że będzie w czwartek
ogromny koncert, po koncercie bal u starosty, w piątek obiad u p. marszałka, a wieczór znowu bal u p. aptekarzowej —
wszystkie te wielkie rzeczy uchwalono bowiem w krótszym czasie, niż go potrzebował p. Perła na odczytanie swojej
kantaty. P. aptekarzowa drożyła się wprawdzie nieco co do udziału p. Broni w koncercie, wymawiając się, że dziecko
jeszcze za małe, ale p. Smerecki zbił te skrupuły powołując się na liczne bardzo, dawne i niedawne występy „dziecka".
Nadeszła upragniona chwila. Pp. Perła, Narwański, Smerecki od południa biegali po mieście we frakach i białych
krawatach; p. Ćwikalski czynił to samo w czarnej niegdyś kapocie, wstępując co chwila to tu, to tam na pokrzepiającą
kropelkę. Hr. Malowański i p. Kukurnicki mieli udać się powozem na dworzec, położony opodal od miasta, za mostem
na Narwańcu, którego kolej przekroczyć nie śmiała czy nie chciała. Inni wyznaczeni do przyjęcia mieli podążyć pieszo
na miejsce ceremonii, ale gdy było nieco błota, więc p. Perła dla siebie, dla Narwańskiego i Smereckiego kazał zaprząc
konia do tak zwanej „biedy" pocztowej, czyli wózka na dwóch kołach, co było tym przezorniej, gdy powóz starosty w
powrocie nie mógł przecież zabrać całego towarzystwa, gdy piechotą za nim pędzić było niepodobieństwem, gdy
Smerecki był niezbędnym do ulokowania Ekstazy w wynajętym dla niej u Susskinda Rosendufta apartamencie i gdy na
dworcu klekotowskim wtenczas tylko dostać można konie, gdy się je zamówi. Na prośbę p. Smereckiego obiecał
burmistrz kazać pozapalać latarnie wzdłuż całej drogi i polecił nawet w istocie urzędnikowi magistratu, ale ten żabaj
durzył się na nieszczęście z Cwikalskim u Abramka, zasnął oparty o stół i nie wykonał polecenia. Ćwikalski natomiast
tak się gracko spisał, że kiedy nasi trzej wyfrakowani zajechali „biedą" na dworzec, już go tam zastali przy bufecie
pijącego
trzeci kieliszek piołunówki i srodze odgrażającego się na Bąbla, że mu kości połamie.
Jakieś uderzenie dzwonków dało się słyszeć. — Co to znaczy?
— Pociąg wyrusza z najbliższej stacji — wytłumaczył sługa kolejowy — za kwadrans tu będzie!
Znowu dzwonki, inne tym razem. — To pociąg mija budkę nr . Zaraz zajedzie na dworzec!
A powozu ze starostą i marszałkiem nie ma! Stowarzyszeni literaci spojrzeli ze strachem jeden na drugiego.
— Czy ty przynajmniej znasz Ekstazę? — zapytał któryś.
— Nie.
— I ja nie.
— I ja nie — dodał Cwikalski.
— Ale — zreflektował się Perła — mam przecież przy sobie jej fotografię.
— Doskonała rzecz! — zawołał Cwikalski — dajcie mi ją tutaj; zje diabła, jeżeli jej nie poznam.
Chciano robić jakieś uwagi Ćwikalskiemu, ale wtem rozległo się gwizdanie maszyny, dzwon stacyjny zagłuszył
wszelką mowę; deputacja wybiegła na peron, pocieszając się w,duchu nadzieją, że tymczasem przybędzie oczekiwany
powóz, chociażby bez starosty i marszałka. Skrzypnęły hamulce u wagonów i zajechały przed peron najpierw takie,
które wiozły brusy i belki jodłowe, potem takie, które wiozły trzodę rogatą i chlewną, potem brunatne, wiozące
nieskończoną ilość Żydów, a wśród nich jeden po części zielony, a po części żółty. W nim musiała być Ekstaza.
Umówiono się naprędce, że przemówi do niej najpierw Smerecki w imieniu komitetu koncertowego, następnie Perła
będzie mówił wiersze tak długo, póki powóz oczekiwany nie nadciągnie.
Konduktor otworzył drzwi u trzech przedziałów wagonu i, o dziwy, z wszystkich trzech powysiadały jejmoście
niemłode,
nieładne, niepoetyczne — zgadnijże teraz, która z nich jest natchnioną!
W tej chwili Ćwikalski okazał się wielkim. Z fotografią w ręku odbył w mig przegląd przybyłych dam i jakkolwiek
niezupełnie już dobrze trzymał się na nogach, poskoczył ku jednej i wierny swojemu powołaniu nierytmicznego poety
zawołał:
Patrzcie, to, to jest Ekstaza,
Bo podobna do tego bohomaza!
Parskanie i syczenie lokomotywy zagłuszyło w znacznej części efekt tego zbyt pospiesznie dobranego rymu; Smerecki
przysunął się z gracją do agnoskowanej przez Ćwikalskiego wieszczki i palnął perorę na temat, że tylko
nieprzewidzianemu przypadkowi, który spotkał powóz hr. Malowańskiego, zawdzięcza zaszczyt rekomendowania w
swojej niegodnej osobie komitetu, którego kilku członków niniejszym przedstawia. Wieszczka wyprostowała się,
wyciągnęła dłoń na kształt Pytii na trójnogu i wskazując na p. Narcyza, zapytała:
Kto jest ten młodzieniec,
Co mu sławy wieniec,
Owoc myśli tłumnych
Z oczu patrzy dumnych?"
— Narwański, farmaceuta — odparł p. Narcyz kłaniając się i rumieniąc.
— A ja Ćwikalski, całujący rud pani dobrodziejki. Wieszczka odwróciła się z pogardą od tego prozaicznego
człowieka i zagadnęła Perłę:
A ty, jasnowłosy panie,
Jakie, proszę, twe nazwanie?
Na co tenże:
Wieszczego twego poddany jam berła,
Skromny pocztowy ekspedytor, Perła.
Wieszczka zaś:
Kto sam siebie sądzi skromnie,
Ma wywyższon być ogromnie,
Lecz gdzie pycha nie zna granic,
Wszystkie żądze, trudy za nic!
(Podnosząc głowę i wskazując imperatorskim gestem ręki na dół:)
Więc choć wam się podobało
Skronie me otoczyć chwałą,
Ja w pokorze wszystkich witam
I o zdrowie najpierw pytam?
Ma się rozumieć, że p. Perła notował tymczasem każdą zgłoskę z porywającym patosem przez wieszczkę wygłaszaną.
Nagle atoli, zgasło światło na peronie, bo pociąg odszedł był już dalej. P. Smerecki opamiętał się, podał rękę
znakomitej deklamatorce i wprowadził ją do salonu drugiej klasy, bo pierwszej w Klekotowie nie ma. Na nieszczęście,
już i w drugiej klasie pogaszono światła, a gdy powozu jeszcze ciągle nie było, potrzeba było schronić się do trzeciej,
gdzie przy skromnej latarce Żyd podawał wódkę spóźnionym robotnikom kolejowym. Nie położyło to tamy
natchnieniu, ale gdy już i ta resztka światła gasnąć miała i nadto miano dworzec zamykać na noc, potrzeba było myśleć
o jakimkolwiek odwrocie.
Niestety, jako środek do tego taktycznego celu nie zostało nic, jak tylko „bieda" pocztarska. Wyniesiono krzesło i przy
świetle latarki skonfundowany na śmierć i nie wiedzący, co mówić, komitet koncertowy wsadził jakoś do biedy
najpierw Ekstazę, a potem, obok niej, Smereckiego. Gdy ten atoli nie był biegły w powożeniu, więc musiał p. Perła
ulokować się plecami do niego na przednim brzegu biedy, opierając się nogami o dyszle; na rymowane zaś naleganie
wieszczki i p. Narcyz wydrapał się na ten sam drążek, ale z grzeczności usiadł zwrócony ku środkowi biedy.
Mimo całego pomieszania, jakie opanowało było naszych trzech bohaterów, p. Narcyz spostrzegł, że wieszczka przy
wsią
daniu upuściła jakiś papier i że jakiś cień gruby przesunął się w tej chwili koło biedy. Chciał właśnie zwrócić uwagą na
tę okoliczność, gdy p. Perła zaciął konia, który szarpnął nagle, wskutek czego nasz farmaceuta, wedle znanych
prawideł fizycznych, znalazł się niespodziewanie na łonie Ekstazy. Przy pomocy Smereckiego dostał się atoli na
powrót na swoje miejsce i wśród ciemności, po rozpluskującym się na wszystkie strony błocie, ruszono ku miastu. Już
ekwipaż stanął na moście, pod którym sączyła się struga, niemal niewidzialna, i którą zupełnie bezkarnie prześlepić
byłoby można — gdy z przeciwnej strony dał się słyszeć turkot powozu. Był to hr. Malowański, który spóźnił się wraz
z panem Kukurnickim, z powodil iż rządowy zegarek został poza kolejowym o pół godziny, a autonomiczny o całą
godzinę. Zaledwie udało się uniknąć zderzenia; na szczęście, powóz zaopatrzony był w latarnie. Hr. Malowański i p.
Kukurnicki w oka mgnieniu znaleźli się obok Ekstazy i powitali ją imieniem powiatu i miasta. Na co wieszczka raczyła
odpowiedzieć:
Ty, co jesteś tu „starosta",
Witam ciebie prosto z mosta,
Gdzie Narwańca szumne fale
Grzmią po skale w dzikim szale!
(Zwracając się do p. Kukurnickiego:)
Lecz bezsilne one całkiem, Gdzie jest taki mąż marszałkiem, Co od fal i wroga gotów Bronić zawsze swój Klekotów.
— Panie Narcyzie, notuj pan — szepnął rozpaczliwym głosem p. Perła — ja nie mogę, bo mam lejce w rękach!
Jeszcze dłuższy czas płynęło złoto z ust wieszczki, nim obudwu najwyższym dygnitarzom powiatu powiodło się
przenieść ją do powozu, do którego zaproszono także p. Smereckiego. Konie hrabiego ruszyły wyciągniętym kłusem, a
za nimi powlokła się i nasza bieda z dwoma młodzieńcami pogrążonymi w ponurym milczeniu. Nim przybyli do
miasta, już każdy
tam wiedział, dzięki uwijaniu się Bąbla, że Ekstaza przyjechała z dworca biedą i przywiozła p. Narwańskiego na
kolanach, karmiąc go przez całą drogę karmelkami. Stroskani poeci nie mieli odwagi rozstać się ani udać się na
spoczynek, czuli potrzebę zastanowienia się nad fatalnymi wypadkami dnia i dodania sobie nawzajem odwagi. Zresztą
potrzeba było poczekać na Smereckiego. Podeszli tedy pod zajazd Susskinda Rosendufta, gdzie na dole znajdowała się
winiarnia Abramka, i tam martwili się myślą, że największa na piętnaście mil wokoło poetka z winy mieszkańców
Klekotowa narażona została na kompromitację i śmieszność. Szkoda tylko, że myśleli zbyt głośno, bo w drugim pokoju
znajdował się p. Bąbel, który słyszał każde słowo. Na koniec nadszedł Smerecki w najlepszym humorze i zapewnił ich,
że wieszczka nad .wszelką miarę zadowolona jest z przyjęcia, że mała nieakuratność nic nie znaczy i że najlepszym
tego wszystkiego dowodem jest werwa, z jaką deklamowała, jak gdyby się przez miesiąc uczyła na pamięć wierszy,
które przecież w tej chwili tworzyła.
— Ach, prawda — rzekł Perła — jak ona spojrzała na pana, pytając: kto jest ten młodzieniec?
— Co mu sławy wieniec — dorzucił Smerecki.
— Owoc myśli tłumnych... — wymarzył p. Narcyz.
— Patrzy z oczu dumnych — zakonkludował p. Perła. — Widocznie zrobiłeś pan na niej' jak najlepsze wrażenie. A
panu jak się ona podobała?
— Ogromnie... ogromnie mi zaimponowała.
— No, brawo — zawołał Smerecki; — kto wie, może nam się uda rzecz niebywała na świecie: skojarzyć poezję z
poezją!
— To byłoby świetne — dodał Perła.
— Nie mówcie o tym przedmiocie, panowie, to mi szarpie serce! — jęknął p. Narcyz, zerwał się i wybiegł z pokoju. W
ślad za nim wyniósł się po cichu p. Bąbel.
Nazajutrz, ledwo się obudził, oddano mu list z lakonicznym doniesieniem: „Od p. profesora do p. prowizora". P.
Narcyz otworzył i przeczytał:
„Wiem o papierach w najwyższym stopniu kompromitujących dla waszej Ekstazy. Ten, który je ma w raku, żąda zł za
ich wydanie. Jeżeli do południa pieniądze nie będą u mnie,
o pierwszej całe miasto dowie się o ich treści. Czekam u Abramka. Bąbel".
P. Bąbel pomylił się, jeżeli na podstawie podsłuchanej rozmowy liczył na jaki miłosny afekt w sercu p. Narcyza ku
Ekstazie, jakkolwiek wielkiej, sławnej i tak mało uprzedzonej na jego korzyść. W sercu tym nie było miejsca dla
nikogo oprócz p. Bronisławy. Ale prowizor, który może pogardzać gotową apteką w pełnym ruchu i smaczną wdówką,
musi mieć romantyczne
i rycerskie popędy. Toteż p. Narcyz zerwał się natychmiast i poleciał zwołać na radę wojenną Perłę i Smereckiego.
Uchwalono, że ten ostatni pójdzie uwiadomić starostę, marszałka, burmistrza (jeżeli już wstał z łóżka), prezydenta sądu
i wszystkie w ogóle władze, a dwaj inni udadzą się natychmiast do Abramka.
P. Bąbel siedział sam w osobnym pokoju przy szklance miodu i na widok wchodzących uśmiechnął się brzydko,
potrząsając zwitkiem papierów. Były to te same, które podniósł wczoraj z ziemi na dworcu.
— Cóż, papiery są; a pieniądze?
Pilne czytanie gazet politycznych, któremu hołdował p. Bąbel, sprawia, iż człowiek nie może sobie wyobrazić akcji
wojennej bez długiej poprzedniej wymiany not dyplomatycznych. Poeci natomiast nie czytują gazet. Z tego też
zapewne powodu p. Perła, zamiast odpowiedzi, poskoczył naprzód jak piorun i jedną ręką wyrwał p. Bablowi papiery,
w drugiej zaś, dzierżąc jedną z owych grubych lasek trzcinowych, o których była wzmianka i które niełatwo się łamią,
wykonał kilka ruchów w prime, a kilka w tercji, z których pierwsze przerwały się na głowie, a drugie na prawej stronie
pleców p. Bąbla. Jednocześnie rozpoczął p. Narwański podobną akcję, ale w ąuarte, wskutek czego i lewy bark
szanownego profesora moralności
publicznej uległ znacznym niedogodnościom. Zaskoczony w ten sposób wbrew wszelkiemu prawu narodów, p. Bąbel
przez czas jakiś przycupnął do stołu licząc na to, że kości ludzkie twardsze są od jakiejkolwiek trzciny i że jeżeli
człowiek przenieść może bolesną stronę podobnej operacji, to najlepiej zrobi nie podnosząc zgiełku, ażeby do bolesnej
nie przybyła i druga strona, zwana publicznym despektem. Uprzykrzyło mu się atoli wkrótce i wołając na całe gardło o
pomoc wybiegł do izby szynkownej, gdzie siedziało już kilku kapotowych mieszczan mimo dość wczesnej pory.
— Gwałtu, ludzie, ratujcie. Patrzcie, oto mnie, który was bronię od kliki burmistrzowskiej i marszałkowskiej, opada,
morduje ta klika przez swoich najętych opryszków, gwałtu! Za miesiąc wybory, jak mnie zabiją, to was roztoczy
gangrena społeczna! gwałtu!
Mimo tej gorącej alokucji ani p. Perła z p. Narcyzem nie przestali gromić kryjącego się poza ławki i stoły trybuna
ludu, gdzie go dosięgnąć mogli, ani też przedmieszczanie nie objawiali najmniejszej ochoty do pospolitego ruszenia na
jego obronę. I kto wie, co by się z nim było stało, gdyby nie żandarm, który wszedł w tej chwili z rozkazu p.
hrabiegostarosty aresztować p. Bąbla.
W sali, gdzie zwykle Klekotów składał ofiary na ołtarzu muz, tego wieczora jedna tylko muza odbierała wszystkie
hołdy. Sonata p. Bronisławy wypadła świetnie, niemniej jak drugi utwór, grany na cztery ręce z p. Molskim — śpiew p.
Elżbiety był zachwycający, ale Klekotów był już oswojony z tym wszystkim. Cała jego uwaga skoncentrowana była ku
fotelowi, wybitemu czerwonym (wełnianym) aksamitem, a wypożyczonemu umyślnie od ks. proboszcza, na którym
siedziała Ekstaza rozmawiając głośno z dygnitarzami miejscowymi tak, że fortepianu i śpiewu niewiele słyszano.
Starosta uniewinniał się przed nią dość zręcznie z wczorajszego swojego spóźnienia się na dworzec utrzymując żartem,
że nie dowierzał sobie, czy zdoła sprostać
zadaniu, że wysłał przeto „młodzież" na pierwszy ogień. P. Narcyz, który stał w pobliżu, zarumienił się, a gdy
wieszczka z wdzięcznym uśmiechem podała mu rękę, omal nie zemdlałze wzruszenia. Wszak pierwszy raz w życiu
patrzył oko w oko takiej znakomitości!
Na koniec przyszła na nią kolej. Wstała i... braknie mi słów, ażeby dać wyobrażenie o tym, co nastąpiło. Dosyć
powiedzieć, że wygłosiła legendę wierszowaną, osnutą na tle miejscowego podania o Narwańcu, który się utopił z
rozkoszy, iż posiadał Marcypannę, i że publiczność na przemian płakała, unosiła się i truchlała. Najczęściej atoli
truchlała, jakkolwiek bowiem była dość świadomą nieszkodliwości swojej rzeczki, poetka przedstawiała ją w taki
sposób, że można było obawiać się, iż cały Klekotów zaleje. Późno w nocy, gdy skończyła wśród burzy oklasków,
przystąpił do niej na estradę pan Perła w asystencji pp. Narwańskiego i Smereckiego, z olbrzymim wieńcem w ręku,
który jej ofiarował imieniem publiczności. Odpowiedziała odą, wzięła wieniec i — podała go panu Narcyzowi, którego
to skonfundowało tak dalece, że w mniemaniu, iż wieszczka każe mu postąpić z wawrzynami swoimi, jak się zwykle
postępuje z ziółkami w aptece, zaczął pilnie szukać papieru po kieszeniach, papieru do opakowania tej Herb: glor:
poet:, ale go nie znalazł. Wtem wieszczka pochyliła ku niemu głowę i poszturchiwany przez Perłę i Smereckiego
domyślił się wreszcie, że ma jej wawrzyn włożyć na skronie, co też uskutecznił rujnując do szczętu fryzurę.
Zapewniono mię, że widok Ekstazy, gdy podniosła głowę, był pognębiający. Czysty dochód z wieczorku, ze względu
na wielką ilość biletów wolnego wstępu, które rozdano, wyniósł złr et.
Nim przystąpię do dalszego opowiadania, winien jestem dla dokładności historycznej zanotować, że owe
„kompromitujące papiery", w których posiadanie wszedł przemocą p.. Perła, zawierały jedynie koncept wierszy
improwizowanych wczoraj na
dworcu i po drodze przez Ekstazę, jako też tych, które przez cały czas swego pobytu w Klekotowie jeszcze
improwizować miała. Ponieważ atoli manuskrypt przepisany był bardzo starannie i pozwalał przypuszczać, że
wieszczka zachowała jeżeli nie drugi odpis, to brulion, więc uchwalono nie zwracać go jej wcale. Co się tyczy p.
Bąbla, starosta, mając w ręku list jego pisany do pana Narwańskiego, oddał go sądowi, w którego rękach szanowny ten
obywatel ku wielkiemu uszczerbkowi swojej katedry moralności publicznej i ku zupełnemu zgangrenowaniu
społeczności klekotowskiej dotychczas pozostaje. Więc się nim też zajmować nie będziemy, jeno skutkami jego
czynów.
— Cha, cha — mówiła w godzinę później pani Pirzpuchlerowa do pana Narcyza — cha, cha! — a każde jej „cha, cha"
było tuzinem puginałów — jakże to było: kto kogo wiózł na kolanach, pan ją, czy ona pana, kto komu dawał karmelki?
Cha, cha! A ten pojedynek z panem Bąblem, który aż żandarmeria musiała przerywać? Cha, cha! Bardzo walecznie,
cha, cha!
Ale mniejsza o panią Pirzpuchlerową.
— Nie wiedziałam — rzekła sznurując usteczka p. Bronią — że pan Narwański (zwykle mawiała: p. Narcyz) taki
amator pseudonimów.
— Panno Brońciu, na miłość Boga, przysięgam pani! — wołał p. Narcyz składając ręce.
— O, ja nie pseudonim, proszę się nie przysięgać!
— Ależ, panno Brońciu!
,— A Bąbla pan mało nie zabił za jej honor, a kiedy (szlochanie) ten stary prezydent sądu powiedział o mnie u starosty,
żem (ponowne szlochanie) głupia gąska, to nic?
— Przecież, panno Brońciu, niepodobieństwem jest, ażeby magister farmacji bił prezydenta sądu! starego, poważnego
człowieka!
— Tak, tak, on poważny człowiek, a Ekstaza pseudonim, a ja (płacz) głupia gąska!
Ale mniejsza i o takie sceny, to się między zakochanymi łatwo naprawia, zwłaszcza gdy pan Narcyz swojego czasu do
piero na usilne prośby panny Brońci przysiągł jej, iż nie zrobi awantury z prezydentem sądu za jego wyrok o jej
erudycji i ogólnym rozsądku.
Mniejsza i o to, że nazajutrz po koncercie, na którym Ekstaza deklamowała jak z nut to, co stało w zgubionym
manuskrypcie, a p. Brońcia znowu grała sonatę jak anioł, pan Narwański otrzymał list, że p. X, aptekarz w Dzidowie,
mieście równie znacznym jak Klekotów, zdecydował się na koniec sprzedać mu za przystępną cenę aptekę z ogromną
klientelą. Dzień zwłoki nie stanowił tu różnicy.
Najgorszym było, że w istocie na koncercie, na wieczorku i na ulicy Ekstaza zaszczycała go względami, które ogólną
uwagę zwracały na siebie. Cały Klekotów nie mówił o niczym innym. Nie mógł odprowadzić p. Pirzpuchlerowej z
córką do domu, bo Ekstaza kazała mu się odprowadzić do hrabiego Malowańskiego. Nie mógł przepędzić południa
piątkowego u p. aptekarzowej, chociaż wolny był tego dnia od pilniejszej pracy w aptece, bo Ekstaza chciała poznać
piękności Klekotowa i kazała mu się prowadzić na spacer. Wypytywała go bliżej o jego stosunki rodzinne (umiała
czasem zniżyć się do prozy), zachęcała go, ażeby jej towarzyszył do Mistrzosławia, gdzie pozna niesłychane
znakomitości; kazała mu przedłożyć sobie wszystkie jego utwory poetyczne; zachwycała się jednymi, w drugich
wytykała zbytek smętku i niewytłumaczonej melancholii. Tak rozmawiając zaszli na błonie, które przytykało z jednej
strony do płotu od ogrodu p. aptekarzowej, a z drugiej obrębione było wierzbami i krzakami, poza którymi mruczał
niewidzialny zupełnie Narwaniec, nie po skale, ale po błocie, i w niezbyt dzikim szale. Po jednej stronie płotu, na
błoniu, pasą się gęsi i wywracają koziołki dzieci mieszczańskie płci obojej; po drugiej stronie, jak w Wallenrodzie, p.
aptekarzowa nieruchoma siedzi na ławeczce i robi robótkę, a obok niej p. Brońcia i p. Ćwikąlski „całuje rud pani
dobrodziejce", jako też p. Perła opowiada, jak mocno starosta i marszałek zachwycali się śpiewem p. Pirzpuchlerowej i
jak hrabina Malowańska cieszyła się z tego, że w pro
gramie nie ma śpiewu p. adiunktowej ani akompaniamentu p. Durskiej. Nasza para, spłoszywszy gęsi, chodzi coraz
bliżej płotu i coraz niżej ku krzakom nad Narwańcem. Deklamatorska werwa Ekstazy zaczyna dominować nad
gęganiem spłoszonych gęsi; na ławeczce cichnie rozmowa; słuchają. Słuchają; ona mówi: — Precz z tęsknotą!
Mów, młodzieńcze urodziwy,
Czemu blade twoje lica.
Czemuś taki nieszczęśliwy,
Że cię nic już nie zachwyca?
Tu p. Ćwikalski, który patrzył przez szparę w płocie, spostrzegł wielkie zakłopotanie na twarzy p. Narcyza, gdy go
Ekstaza uchwyciła za rękę mówiąc bez przerwy dalej z coraz większym zapałem:
Mów i nie taj nic przede mną,
Nie taj serca skryte bicie;
A gdy poznasz moc wzajemną,
Rajem dla nas będzie życie!
— Proszę pani dobrodziejki — wyjąknął tu p. Narcyz i p. Ćwikalski spostrzegł, że rej teruje coraz bardziej ku krzakom
nad ruczajem. Wieszczka zaś mówiła dalej:
Rozkosz z duszą dzielić duszę!
Ach, i moje serce bije,
I ja także cierpieć muszę,
I cierpieniem tylko żyję!
— Łaskawa pani dobrodziejko... — stękał Narwański i był już jedną nogą w krzakach. Ale wieszczka wzniosła w górę
tę dłoń, którą go trzymała, i wywieszczyła w pełnym zachwycia:
Powiedz tedy, powiedz słowo,
Co podniesie nas oboje
W niebios przestrzeń lazurową
Między serafinów roje!
Tam złączeni jednym tchnieniem,
Jednym wspólnym serca drżeniem,
Wiecznie my, a nigdy nie my
W morzu wesel utoniemy!
Lekki okrzyk, trzask łamanych gałęzi i pluśnięcie wody przerwały w tej chwili brylantową tkaninę słodkich dźwięków
natchnionej piewczyni. Ćwikalski spojrzał znowu przez szparę — tylko gałązki łoziny chwiały się nad brzegiem,
poruszone jakimś gwałtownym ruchem — Narwańskiego już widać nie było.
— Jak babcię kocham, znowu jeden wariat poszedł po rozum do głowy i skoczył w wodę! — krzyknął Ćwikalski.
Po drugiej zaś stronie płotu, nie zważając na to bluźnierstwo prostackie, kapłanka muzy wzniosła obie ręce do góry i
zawołała głośnym głosem:
Miłości zaprzaniec
Skoczył w Narwaniec,
Ogniem nie spłonął:
W rzece utonął.
* * *
Nie utonął, ale zamoczył nogi i dostał później kataru. Na wieczorku zaś u p. aptekarzowej, gdy Ekstaza zapytała o p.
Narcyza, odpowiedział p. Perła uroczyście:
— Pojechał do Dzidowa kupić aptekę.
P. Perła miał prawo być uroczystym, tego samego bowiem dnia otrzymał był nominację na poczmistrza w Klekotowie,
a zakomunikowawszy pani Pirzpuchlerowej wiadomość o wyjeździe Narcyza i o swojej nowej pozycji, upadł jej do
nóg i oświadczył się en toute forme, ale prozą, nie wierszami. Gdy było rzeczą oczywistą, że p. Narwański dwóch
aptek ani potrzebować, ani pragnąć nie będzie, przyjęła po krótkim namyśle jasnowłosego zamiast czarnego
młodzieńca. Ekstaza wyjechała nazajutrz rano do Mistrzosławia, gdzie ciągle dalej deklamuje. W tydzień później
przybył p. Narcyz już w charakterze aptekarza z Dzidowa i zaręczyny jego z panną Bronisławą odbyły się bez żadnych
trudności, również jak później dwa wesela, mat
ki i córki. Narwański odprzedał aptekę dzidowską z zyskiem i kupił od p. Perłowej klekotowską, i od tego czasu nad
Klekotowem w niebywały sposób klekocą bociany, podczas gdy Bąbel rozprawia się z sądem obwodowym, jak może,
a kwiat poezji w aptece i na poczcie zwiędnął i opadł. Buja jeszcze tylko muza p. Ćwikalskiego u Abramka.
Jan Paweł Ferdynand Lam
BAL U HRABSTWA
W oczach człowieka przyzwyczajonego do wydawania bezwzględnych sądów o rzeczach i ludziach godność
auskultanta sądowego nie jest prawie żadną godnością. Nie przeczę i ja bynajmniej, że pierwszy ten szczebel w
hierarchii sądowej nie jest zbyt wysoki, a że nie jest intratny, tego najlepiej dowodzi fakt, iż będąc obecnie już od
ośmiu lat adiunktem i żyjąc nader oszczędnie, jeszcze zawsze mam do spłacania długi, pochodzące z auskultanckich
moich czasów. Bądź co bądź wszakże znam ja niemało takich, którym pozycja auskultanta wydaje się godną zazdrości
— wspomnę tu tylko o praktykantach pocztowych i telegraficznych, jako też o młodzieńcach moralnie dosługujących
się rangi respicjenta w c. k. straży skarbowej. O diurnistach zaś i innych literatach nie wspominam wcale, jako o
ludziach nie mających przed sobą żadnego awansu. Przyjaciel mój np. Fijołkiewicz, którego recenzje dramatyczne
wywołują powszechnie tak spazmatyczną wesołość, będzie za trzydzieści lat akuratnie tym samym, czym jest dzisiaj,
tj. skończonym osłem, podczas gdy auskultant w tym samym przeciągu czasu
może zostać radcą albo prokuratorem państwa, w którym to drugim zwłaszcza wypadku nikt nie ośmieli się wydać o
jego zdolnościach tak apodyktycznego sądu, jak ja o zdolnościach Fijołkiewicza. Nie o tę wszakże, każdemu zresztą w
oczy wpadającą różnicę między stanowiskiem Fijołkiewicza a prokuratora chodzi mi tutaj; ale o to, że auskultant, jeżeli
się zastanowimy bezstronnie nad jego znaczeniem, w tym swoim urzędowym charakterze nie zasługuje bynajmniej na
lekceważenie. Ma on przed sobą karierę nie szybką wprawdzie, ale pewną i szanowaną. Jako człowiek zaś zasługuje on
moim zdaniem na szacunek już z tego jednego powodu, iż skończywszy naukę prawa nie wszedł w służbę skarbową
ani polityczną. Widocznie bowiem nie liczył na nadzwyczajną protekcję albo też na jakie stosunki familijne; nie
rozpoczął kariery w nadziei zostania gubernatorem lub ministrem. Nie chciał, ażeby skromna jego płaca figurowała w
budżecie między rozchodami, które zaliczyć wypada do „kosztów produkcji" organizmu państwowego — bo czymże
innym jest wymierzanie i ściąganie podatków? — ale wybrał sobie zawód, którego obowiązki sumiennie pełnione są
jednym z zadań i jednym z celów, dla których istnieje wszelka organizacja państwowa i społeczna.
Dlatego też wyznaję, że byłem dumny z mojej pozycji jako auskultanta, akolega mój, Łąkiewicz, który wraz ze mną
otrzymał dekret i z którym od pierwszego roku nauk prawniczych mieszkaliśmy w jednym pokoju, był dumny także.
Powiem nawet więcej: oto pielęgnowaliśmy w sobie tę dumę i utwierdzaliśmy się w niej nawzajem, a to tym bardziej,
im mocniej ją obrażał trzeci nasz kolega, Tyndakowski. I on, uczęszczając na prawo, mieszkał razem z nami, i on
podzielał z nami wszystkie małe i wielkie kłopoty i niedogodności, wynikające z braku równowagi w budżecie
studenckim. Ale zaledwie skończył studia, kazał sobie wydrukować bilety jako: Le chevalier Ladislas de Slepowron
Tyndakowski i najął osobne mieszkanie, złożone
z pokoju i przedpokoju, gdzie usługiwał mu „dochodzący" lokaj, podczas gdy my kontentowaliśmy się dawną,
skromną izdebką i usługą stróżychy; biletów tak szumnych nie drukowaliśmy, najpierw z oszczędności, a po wtóre
dlatego, że Łąkiewicze nigdy nie byli szlachtą, moja zaś familia jest tak dawnej daty, że dokumenta nasze szlacheckie
zginęły jeszcze w czasie wędrówki narodów i trudno by nam było wylegitymować się wobec dzisiejszych formalności
biurokratycznych. Pod względem majątkowym staliśmy wszyscy trzej na równi, tj. ja i Łąkiewicz nie mieliśmy nic, a
Tyndakowski miał tylko stryja, który miał wieś, a na tej wsi dług bankowy i pięcioro własnych dzieci — jako też
ciotkę. Ciotka ta była wdową w podeszłym już wieku i należała do tego — gasnącego już niestety — rodzaju ciotek
bezdzietnych, które nie siedzą na dożywociu, ale na ' funduszach znacznych i zawisłych wyłącznie od ich dyspozycji.
Otóż gdy Władysław ukończył szkoły, ciotka ta znalazła się przypadkiem we Lwowie i zapytała siostrzeńca, co teraz
robić zamierza?
— Jużci, że wstąpię do służby politycznej — odparł młodzieniec prostując się, a muszę tu nadmienić, że miał całe dwa
metry wzrostu i metr szerokości w barkach. — Mam piękne nazwisko — dodał — a dla takich teraz kariera otwarta.
Chciałbym wiedzieć, dlaczegoby Tyndakowski nie dokazał tego, co Gołuchowski?
Potrzeba wiedzieć, że ciocia należała do tej znacznej dość liczby ludzi, którzy tym bardziej nienawidzili śp.
namiestnika hr. Gołuchowskiego, im mniej do tego mieli powodu. Znałem takich, których namiestnik swojego czasu
prześladował, zamykał itp. i którzy mu to przebaczyli — ale z tych, którym nigdy nic złego nie robił, nikt mu nie
przebaczył. Dosyć, że zaiskrzyły się oczy szanownej cioci na wzmiankę, że dynastia Tyndakowskich może kiedy
nastąpić po Gołuchowskich w prezydium namiestnictwa, i spojrzała na Władysława okiem pełnym macierzyńskiej
miłości. Wszak i ona była Tyndakowska, herbu Ślepowron! Dodajmy do tego, że Władysław popieścił czule
ulubionego jej Azorka i że odchodząc ukłonił się bardzo
czule pani Miauczyńskiej, odwiecznej klucznicy ciocinej, a pojmiemy, że wpadł w jak największą łaskę. Ciocia po jego
odejściu zrobiła uwagę, że „Władzio" jest bardzo przystojnym chłopcem, a Miauczyńska odpowiedziała na to, że „oko
w oko" podobny jest do ciotki. Nastąpiło jeszcze parę wizyt, jeszcze parę grzeczności, wyświadczonych pani
Miauczyńskiej, a ciocia uchwaliła, „że chłopak, kiedy teraz ma zająć samoistne stanowisko w świecie, potrzebuje się
przecież urządzić i oporządzić". Wskutek tej uchwały miał Władzio dostać tysiąc złr. Ale zdarzyło się, że ciocia kazała
mu przyjść na herbatę pewnego wieczora, kiedy go oczekiwano właśnie w innym, także kobiecym, lecz nierównie
młodszym towarzystwie. C. k. praktykant konceptowy złożył się tedy jak scyzoryk i przeprosił ciocię mówiąc, że zrobił
sobie votum pójść jutro do spowiedzi i do komunii u oo. jezuitów i że rad by przeto wieczór dzisiejszy przepędzić na
samotnym rozmyślaniu — chybaby ciocia kazała mu przyjść koniecznie. Ciocia pocałowała go w czoło ze łzami w
oczach i nie kazała mu przychodzić aż jutro, po komunii na kawę. Przyszedł oczywiście i miał oczy czerwone, bo był
niewyspany.
Ma się rozumieć, że na zapytanie cioci złożył ten fenomen fizjologiczny na karb niesłychanego wzruszenia, jakim go
zawsze przejmuje przyjęcie Przen. Sakramentu. Dosyć, że zamiast tysiąca złr piękny i pobożny Władzio otrzymał przy
odjeździe cioci dwa tysiące gotówką i natychmiast, jak już wyżej powiedziałem, wyprowadził się od nas, a najął sobie
osobne mieszkanie.
Odtąd widywaliśmy się bardzo rzadko, a ile razy widywaliśmy się, p. Tyndakowski zawracał nam głowę swoimi
arystokratycznymi koneksjami. Na koniec ciocia przez koneksje swoje wyrobiła mu zaproszenie na recepcje u
namiestnika. Nota bene niepamiętną jest rzeczą, ażeby kiedy jaki auskultant proszony był na taką recepcję — chyba
może pewien hrabia, który wszakże wkrótce porzucił sądownictwo. Praktykantom kon
ceptowym. zdarza się to tylko wtenczas, gdy z urodzenia należą do arystokracji. Słusznie więc może p. Władysław
Tyndakowski wyobraził sobie, że wskutek zaproszenia został co najmniej baronem i że jego Ślepowron wszedł w
kuzynostwo z Kawką, która figuruje na pałacu namiestnikowskim. Rzecz naturalna, że przestał się z nami witać i
poznawać nas na ulicy.
Ale przyszła koza do woza. I ja miałem moje arystokratyczne koneksje. Od trzech lat uczyłem historii powszechnej,
polskiej, jako też literatury w domu hrabstwa N. Elewką moją była hrabianka Maria, istny cud piękności. Lekcje
skończyły się, skoro panienkę wprowadzono w świat, i byłoby też to barbarzyństwem męczyć nauką tak prześliczną
główkę i bez tego już wewnątrz wcale dobrze umeblowaną. Całe miasto szalało za nią, a ponieważ i posag miała
piękny, więc na wieść o nowym cudownym zjawisku zaczęli do Lwowa, jak do Częstochowy, zjeżdżać się panicze z
odległego Krakowa, z odległej Warszawy, z najdalszych krańców Wołynia.
Dodać tu muszę, że ani hrabia N., ani hrabina, ani hrabianka, ani nikt w ich domu nie miał w sobie nic z tego
wszystkiego, co — według przyjętego ogólnie, a nie ze wszystkim słusznego mniemania — cechować ma „hrabiów
galicyjskich" . Dzięki może tej okoliczności, gdy przestałem być nauczycielem domowym, nie przestałem być
znajomym, a nawet, mógłbym powiedzieć, przyjacielem domu. Nie korzystałem wprawdzie z nieograniczonego
zaproszenia, często bardzo uprzejmie i usilnie powtarzanego, ażebym przychodził na herbatę, ile razy mi się podoba,
ale korzystałem bardzo chętnie z powtarzających się często specjalnych zaprosin, a jeżeli mi się kiedy zdarzyło spotkać
panie w ogrodzie lub na Wałach i mieć z nimi krótką rozmowę, jeśli mię kto znajomy widział przy takiej sposobności,
to bywałem prawie tak nadęty przez trzy dni następne jak Tyndakowski po onej recepcji.
Był więc karnawał, a w karnawale bal prawników, na który wszystko się zbiegło, skoro gruchnęła wiadomość, że
hrabina N.
pełnić będzie obowiązki gospodyni, a więc oczywiście przybędzie z córką.
Byłem i ja i tańczyłem polkę i walca z panną Marią, i nie potrzebuję tu wcale nadmieniać, ilu auskultantów,
praktykantów konceptowych i podporuczników od rezerwy pękało z zazdrości na ten widok. Nagle przy bufecie ktoś
klepie mię bardzo przyjaźnie po ramieniu i woła:
— Jak się masz, Guciu?
Obracam się i poznaję p„ Tyndakowskiego w całej jego sześciostopowej dylągowatości, z szkiełkiem w oku i trzema
morgami tłustej fizjonomii, okolonej żywopłotem z czarnych faworytów, jak gdyby z obawy, aby się do niej z czaszki
co mądrego nie dostało. Nie wiem, czy obawa już z gruntu samego była płonna, czyli też żywopłot pełnił swoją funkcję
tak doskonale — dosyć, że nie widziałem nigdy fizjonomii mniej rozumnej.
Rozmawialiśmy z sobą jakiś czas tak serdecznie, jak gdyby między nami nigdy nie było nastąpiło najmniejsze
oziębienie stosunków. Naraz p. Władysław zaproponował mi, ażebym go przedstawił hrabiance Marii — którą
wprawdzie widział na recepcji, ale której nie miał czasu prezentować się tam, bo hulał na zabój z hrabiną X. i z
księżniczką Y. Przyznam się, że nie wiedziałem, czy mi wypada uczynić zadość tej prośbie — obiecałem więc tylko
Tyndakowskiemu, że nie omieszkam go zaprezentować, skoro się znajdzie stosowna sposobność, i wymknąłem się,
ażeby się zwierzyć pani hrabinie z mego kłopotu. Rzecz naturalna, że gdyby hrabianka Maria była tylko jaką zwykłą
panną, nie byłbym miał żadnych kłopotów. Hrabina nabrała mię z góry i zapytała mię, jak śmiem przypuszczać, że ktoś
przeze mnie przedstawiony nie będzie już z tego samego powodu mile widziany itd., itd. Urosłem tedy ogromnie w
opinii własnej i przedstawiłem paniom nie tylko Ślepowrona Tyndakowskiego, ale nadto i Łąkiewicza. Jeden tańczył
walca z hrabianką, a drugi polkę i obydwaj byli niezmiernie szczęśliwi.
Tyndakowski zrobił oczywiście w parę dni po balu wizytę
en forme w domu państwa N., a później dowiedziawszy się, że mają dawać bal u siebie, molestował mię ogromnie,
ażebym mu wyrobił zaproszenie. Byłbym może dokazał tej sztuki, ale nie wiedziałem, jak się brać do rzeczy, i nie
miałem ochoty narzucać się w ten sposób domowi, który i tak już wyszedł poza granice konwencji lwowskiej tolerując
jednego auskultanta na swoich zabawach. W istocie, gdybym się nie był zatrzymał na tej pochyłości, byłbym w końcu
musiał zapełnić dom państwa N. całym batalionem moich kolegów — bardzo wprawdzie miłych młodych ludzi, ale,
niestety, zbyt gromadnie występujących w każdym mieście, które jest siedzibą wyższych władz rządowych.
Odmówiłem więc Tyndakowskiemu i nagle — przestał się znów witać ze mną i z Łąkiewiczem, przestał nas poznawać.
Z początku oddawaliśmy mu piękne za nadobne i śmieliśmy się z jego fanaberii. Wkrótce atoli zaszły dwie
okoliczności, wskutek których — jak powiada Heine — „u kamizelki cierpliwości naszej pękł ostatni guzik".
Tyndakowski wyjechał był na parę dni za urlopem do Wiednia. Co tam zresztą porabiał, tego nie wiem, to tylko wiem,
że... starał się o order! Zapewne podobać mu się to musiało na „recepcji", że niektórzy starsi panowie mieli łańcuszki z
wiszącymi u nich miniaturowymi „koronami żelaznymi", „Leopoldami" itp. Ponieważ znaki te, cokolwiek o nich kto
mówić może, nie bywają przecież nigdy dawane pierwszemu lepszemu, więc Tyndakowski upatrzył sobie jakiegoś
obskurnego potentata, gdzieś na szarym końcu Europy czy Ameryki, który za pewną opłatą nadaje ordery każdemu, co
się jako tako wylegitymuje szlachectwem. Udał się do ajenta, zapłacił, poczynił resztę potrzebnych kroków i w parę
tygodni po jego powrocie wyczytaliśmy w gazecie urzędowej, że „Ladislaus Ritter von Slepowron Tyndakowski
otrzymał upoważnienie zdobienia się kawalerskim krzyżem orderu „ŚŚw. Porcjunkuli i Akko
modaty". Skądinąd dowiedzieliśmy się, że ciocia jego wraz z wycinkiem gazety otrzymała od pięknego i pobożnego
siostrzeńca swojego list, w którym stało, że wyekspensował się mocno, bo c. k. namiestnik wysyłał go do Wiednia w
specjalnej misji, a mianowicie na żądanie bawiącego w Wiedniu króla Nikaragui i Panamy objaśniał jego ministrowi
przedziwnie misterną organizację tzw. „urzędów pomocniczych" w Austrii — co uskuteczniwszy, ku ogromnemu
zadowoleniu obcego monarchy, otrzymał najwyższy order panamski itd. Ciocia tym razem nie tylko sięgnęła zaraz do
szkatuły, ale nadto sporządziła natychmiast testament, w którym siostrzeńca swego Władysława, kawalera śśw.
Porcjunkuli i Akkomodaty, mianowała uniwersalnym i jedynym swoim spadkobiercą, z pominięciem wszystkich
innych krewnych.
Było się z czego śmiać i było się czego gniewać, ale w gruncie rzeczy nic nas to nie obchodziło.
Tymczasem podszedł Wielki Tydzień — ów tydzień, w którym każdy z nas około południa czuje niewymowny pociąg
do odwiedzenia jakiego sklepu korzennego. Zdarzyło się tedy, że ja i Łąkiewicz zaszliśmy raz do takiego sklepu i
skromnie, w kąciku posilaliśmy się śledziem i buteleczką porteru. Wtem drzwi pokoju otwarły się z wielkim trzaskiem
i kupiec kłaniając się grzecznie wprowadził towarzystwo — ach, święci opiekunowie zasad demokratycznych, módlcie
się za mną!... towarzystwo złożone z jednego młodego prawiehrabiego, z jednego młodego powujence hrabiego, z
dwóch młodych prawiepółpodhrabiów z naszego p. Władysława!
Każdy z przybyłych spojrzał pogardliwie w stronę, w której my siedzieliśmy pełni pokory, i każdy niechętnie ruszył
ramionami, po czym wszyscy równie niechętnie spojrzeli po sobie. Słyszeliśmy, jak kupiec szeptał nowoprzybyłym,
wskazując nas
nieznacznie, że „ci panowie zaraz pójdą". Słyszeliśmy, jak Tyndakowski wyrzucał mu głośno, dlaczego nie zaprowadzi
des cabinets separes, jak za granicą, ażeby człowiek mógł przyjść na śniadanie w przyzwoitym towarzystwie. Tu
znowu dostało się nam parę pogardliwych spojrzeń, po czym ziewając i wyciągając się po krzesłach jaśnie wielmożni
nowoprzybyli poczęli zamawiać rozmaite wiktuały i wina wcale kosztowne, ale których szczegółową enumerację
opuszczam, bo ją czytelnik znajdzie w każdym cenniku kupieckim. Widziałem, jak się Łąkiewicz czerwienił podczas
całej tej sceny, jak gotów był odezwać się z czymś niepotrzebnym, ale udało mi się wstrzymać go gestem i wzrokiem.
Dopiero, gdy się jaśni państwo rozgościli, tylko już od czasu do czasu spoglądali z wysoka, czyśmy sobie jeszcze nie
poszli, przystąpiłem do prologu zemsty, która wrzała w moim łonie. Zadzwoniłem i zamówiłem jeszcze pół butelki
porteru dając tym samym do zrozumienia, że nie myślimy „pójść zaraz". Kupiec nie mógł powiedzieć, że nie ma
porteru, ale próbował podobnoś zniecierpliwić nas i zniewolić nas tym sposobem do uwolnienia od naszej obecności
tych panów, którzy dawali więcej utargować, a pragnęli być sami. Złość nasza była wszakże większa, czekaliśmy
cierpliwie całe pół godziny, a po jej upływie zadzwoniliśmy znowu i zapytaliśmy, czy może w ogóle brakło już porteru
w handlu? To skutkowało, porter pojawił się na koniec i degustowaliśmy go powoli i z wielkim namaszczeniem,
chociaż był szkaradny. Przez cały ten czas przy stole lordów toczyła się rozmowa — zresztą bardzo ciekawa — ale
przeplatana mniej lub więcej wyraźnymi i zręcznymi aluzjami do niehrabskiej kondycji mojej i Łąkiewicza.
Spamiętałem dotychczas tylko dwa szczegóły. Najpierw, powujence hrabia zrobił spostrzeżenie, iż ponieważ
Wielkanoc tego roku przypada tak wcześnie i zapusty były nader krótkie, więc w „towarzystwie" odbędzie się jeszcze
parę zabaw zaraz po świętach. Na to zauważył prawiehrabia, że między innymi hrabstwo N. mają
zamiar dać bal en forme, w ciągu przewodniego tygodnia, że już nawet otrzymał zaproszenie i że go sobie panna Maria
zamówiła do pierwszego kadryla. Wiedziałem, że to nieprawda, ale Tyndakowski nie wiedział, owszem, odparł z
najzimniejszą krwią, że jest także zaproszony, ale nie wie, czy będzie, bo jedzie właśnie dziś wieczór na święta do
ciotki i wróci dopiero we wtorek rano. To, wiedziałem, było prawdą. W jednej chwili szatańska myśl przyszła mi do
głowy. Dopiłem do dna moją szklankę, dałem znak Łąkiewiczowi i wyszliśmy.
— Słuchaj, Jakubie — rzekłem mu — w tej chwili hrabina N. z córką jest zapewne na przechadzce. Musimy
koniecznie uwinąć się tak, ażebyśmy ją spotkali. Pamiętaj, gdyby nas pytała o Tyndakowskiego, ażebyś potwierdził to,
co ja powiem.
Zła gwiazda pana Władysława zaprowadziła nas w dwie minuty później przed oblicze pani hrabiny i panny Marii.
— Dzień dobry panu — odpowiedziała hrabina na mój uniżony ukłon — dlaczego pana znowu nie widać? Czy nie
ożeniłeś się pan w sekrecie przed nami ubiegłych zapust?
— Ach, pani hrabino, gdzie tam nam biednym auskultantom do żeniaczki! — Tu zwracając się w stronę Jakuba
dodałem: — Mój kolega...
— A, przypominam sobie! Pan!... Tyndakowski, nieprawdaż? Miałyśmy przyjemność, na balu prawników...
— Ależ nie, mamo — odezwała się żywo panna Maria — to jest pan Łąkiewicz. Pan Tyndakowski c'est l'autre, qui est
si grand, si gros, et si...
— Marie! — zawołała hrabina i spojrzała na córkę, ale pomimo tego macierzyńskiego napomnienia po własnej jej
twarzy, równie jak po twarzy córki, przeleciał jeden z tych złośliwych uśmiechów, bez których i aniołowie ponoś
obejść się nie mogą, a jeżeli się obchodzą, to nie są aniołami. Hrabina N. i hrabianka Maria wydały mi się przynajmniej
w tej chwili podwójnie anielskimi ideałami, właśnie z powodu, że się tak uśmiechały na wzmiankę o Tyndakowskim.
— Ach, biedny ten Tyndakowski — westchnąłem w mściwej złośliwości mojej.
— Dlaczego, co mu się stało?
— Chory jest, bardzo chory!
— O, jakże go żałuję... brzydki to czas, panują zapalenia płuc, grypy...
— Niestety, pani hrabino, choroba mojego przyjaciela jest gorszego jeszcze rodzaju. Cierpi on od niejakiego czasu na
zadumę i lekarze obawiają się, aby nie dostał zupełnego pomieszania zmysłów...
Ponieważ w tej chwili znaleźliśmy się przed bramą mieszkania hrabiny, więc pożegnaliśmy ją wśród wyrazów
ubolewania z jej strony nad losem naszego przyjaciela?.
— A teraz — zawołałem na Jakuba — chodźmy czym prędzej do apteki!
Łąkiewicz popatrzył na mnie, jak gdyby przypuszczał, że jestem dotknięty chorobą, którą imputowałem
Tyndakowskiemu, ale dał się prowadzić machinalnie. W aptece kupiłem nieco preparatu chlorowego, od którego niknie
na papierze wszelki ślad zwykłego atramentu..........
Gdy pan Władysław Ślepowron Tyndakowski wrócił do domu z śniadania, przy którymśmy go widzieli, a które,
nawiasem mówiąc, skończyło się o czwartej po południu, służący, zajęty właśnie pakowaniem jego rzeczy do tłumoka,
wręczył mu dużą kopertę, zaadresowaną do niego tak starannie, że nie był opuszczony żaden z jego tytułów. Wewnątrz
znajdował się duży bilet, sztychowany na grubym kartonie, tej treści:
Hrabia N. i hrabina z N.N. mają zaszczyt prosić JW. pana
WŁADYSŁAWA ŚLEPOWRON TYNDAKOWSKIEGO
kawalera orderów etc.
na wieczór dnia Kwietnia ... o godzinie l.
U. s. o. o.
Kawaler śśw. Porcjunkuli i Akkomodaty podskoczył z radości.
Wielkanoc przypadała owego roku na ostatnie dni marca, a data zaproszenia właśnie na ów wtorek, którego miał być z
powrotem od ciotki. Włożył bilet w kopertę, w pugilares, bo jużci musiał pochwalić się przed ciotką tak zaszczytnym
zaproszeniem. Za godzinę wyjechał koleją żelazną marząc błogo o walcu z hrabianką Marią.
W niedzielę wielkanocną byłem u hrabstwa N. na święconym. Trafiłem jakoś tak, że prawie nie było gości, i rozmowa
toczyła się en familie . Oprócz hrabiego, hrabiny i panny Marii było jeszcze dwoje mniejszych dzieci i sędziwa pani
Mouton, guwernantka Francuzka, która wychowywała najpierw hrabinę, a następnie całe jej potomstwo. Ponieważ
biedaczka dopiero dwadzieścia pięć lat bawiła w Polsce, więc oczywiście nie rozumiała ani słowa po polsku,
natomiast, pochodząc z Lotaryngii, umiała nieco po niemiecku. Za pomocą tego drugiego języka porozumiewała się z
pokojówką, która także oprócz ojczystej polszczyzny posiadała język niemiecki —~ tak, że co do filologii obiedwie te
osoby mimo różnicy stanowiska swojego nic sobie nie ustępowały. Zresztą była p. Mouton najzacniejszą pod słońcem
osobą i miała tylko jedną wadę, że była nadzwyczaj trwożliwa. Toteż gdy panna Maria wspomniała, że jeden z moich
kolegów, p. Tyndakowski, zasłabł na pomieszanie zmysłów, i gdy p. Mouton przypomniała sobie, że ten p.
Tyndakowski był raz z wizytą u hrabstwa, zapytała mię z trwogą, jakim sposobem objawia się jego szaleństwo.
— Nie wiem dokładnie — odparłem — ale mówiono mi, że od pewnego czasu wyobraża sobie, że jest zaproszony na
bal do jakiegoś dystyngowanego domu i pojawia się tamże o porach dnia jak najmniej właściwych. Jeżeli, ci, którzy mi
donieśli o jego chorobie, nie przesadzają, to między innymi miał on onegdaj o północy dzwonić i szturmować do
jeneralnej komendy, a gdy nadeszła warta, utrzymywał, że jest proszony na bal do hr. Neipperga. Proszę sobie
wyobrazić: bal w Wielki Piątek! Ale przypuszczam, że to nieprawda, jeżeli zaś prawda, to mam nadzieję, że po takiej
awanturze oddano go pod nadzór lekarzy...
— Ach! mój Boże! gdyby tu przyszedł, umarłabym z trwogi! — zawołała p. Mouton.
— Nie ma powodu obawiać się takich obłąkanych — rzekłem. — Potrzeba tylko udać, że się wchodzi w ich myśl,
prosić ich np. siadać, a potem, znienacka, wylać na nich jak najwięcej zimnej wody. Natychmiast przychodzą do siebie
i poznają, że byli obłąkani.
— I powiadasz pan, że to środek niezawodny?
— Kilku najznakomitszych psychiatrów zaręczało mi, że nie zawodzi on nigdy w takich wypadkach obłąkania, które
polegają na wizytomanii.
— Muszę to sobie zachować w pamięci. Jednakowoż nie wiem, czy nie straciłabym głowy w danym razie. Jestem tak
trwożliwa. Wyobraź pan sobie np., że we wtorek będę sama jedna w domu cały wieczór — całą noc prawie. Wszyscy
jadą na wieczór do państwa X. Nie będzie nikogo w całym mieszkaniu, prócz mnie z dziećmi, pokojówki i jednej
dziewki w kuchni. Ah, s'il allait venir!
— Jeżeli pani obawia się tak! mocno, to radziłbym dać z góry instrukcje pokojówce. Orja sobie poradzi z dwoma
wariatami, nie tylko z jednym.
— Pan masz słuszność, muszę jeszcze dzisiaj pomówić z Kasią.
Szanowny czytelnik przyzna, że jeżeli plan mojej zemsty był piekielny, to i zły los p. Tyndakowskiego uwziął się
formalnie; aby mi dopomóc.
We wtorek wieczór znajdowałem się z Łąkiewiczem w cukierni. Był tam także ów prawiejhrabia z korzennego sklepu i
drugi jakiś „gogo", ubrany na bal, a po chwili pojawił się w całym majestacie białej krawaty nasz bohater.
Nie raczył nawet spojrzeć na nas, ale podał tylko końce swoich paluszków obydwu pseudomilordom i zawiązała się
taka rozmowa:
— Jak to, nie idziesz dzisiaj nigdzie? — zapytał Tyndakowski prawiehrabiego.
— Nie, jestem znudzony i zmęczony świętami — była odpowiedź.
— A ty, czy także do państwa X? — wtrącił Gogo.
— Nie, ja idę do hrabstwa N. Mówiłem wam przecież, że jestem proszony.
— Ależ — zawołał Gogo — u nich dzisiaj nic nie ma! Wiem z pewnością, że będą u Xów!
— Ty mi będziesz mówił! — odparł z dumą Tyndakowski.
— No, o zakład! pięć butelek szampana!
— Dziesięć!
— Sto!
— Ażebyś się zaś nie męczył długo — zawołał p. Władysław — przekonam cię natychmiast. — To mówiąc, rozpiął
zarzutkę i błysnął na całą cukiernię kawalerskim krzyżem śśw. Porcjunkuli i Akkomodaty, zawieszonym na żółtej i
zielonej wstążce, z dewizą: Per angusta ad augusta. Spod tego krzyża wydobył pugilares, a z pugilaresu bilet
zapraszający. Nie było wątpliwości, Gogo uznał się pobitym.
O pół do dziesiątej hrabstwo N. z córką wyjechali na wieczór do państwa X, a pani Mouton, ułożywszy dzieci do snu,
wydała jak najdokładniejsze dyspozycje w razie napadu i usiadła z robótką w swoim pokoju. Pięć minut przed dziesiątą
rozległ się brzęk dzwonka w przedpokoju. Kasia wybiegła i otworzyła drzwi — dlaczego? nie wiem, dosyć, że
otworzyła, chociaż najprostszą rzeczą w świecie było nie otwierać wcale. Pan Tyndakowski wkroczył, rzucił
tryumfujący wzrok wkoło i zachmurzył się nieco widząc, że żaden lokaj nie pojawił się, ażeby zdjąć z niego zarzutkę, a
nadto i Kasia wybiegła z przedpokoju. Me było co robić — trzeba było rozebrać się bez pomocy. Nim to uskutecznił,
Kasia wbiegła na powrót.
— Proszę pana do salonu, pani zaraz przyjdzie. Spojrzał w zwierciadło, poprawił krzyż na piersi i ruszył.
W salonie w jednym rogu świeciła się samotnie lampa. Żadnych przygotowań na przyjęcie gości nie było widać,
owszem, wyraźne wskazówki, że nie oczekiwano nikogo. Dziwne myśli poczęły krążyć po głowie panu
Tyndakowskiemu. Miałżeby jego zegarek iść źle i miałżeby on, nie chcąc, stać się winny takiego uchybienia przeciw
dobremu tonowi, iż przybył o dwie godziny może wcześniej, niż był proszony? Okropna ta obawa sprawiła, że uderzył
się w czoło i ruszył sążnistym krokiem przez salon jak człowiek, którego trapi jakaś myśl złowroga. Nim doszedł do
drugiego końca, pani Mouton pojawiła się we drzwiach. Kawaler stanął z miną zaambarasowaną tylko, ale Francuzce,
która widziała poprzednie jego ruchy tak gwałtowne, mina ta wydawała się krwiożerczą. Spojrzała na jego oczy.
Władysław miał zawsze oczy przypominające zarżniętego barana — w tej chwili wydały się one okropne, dzikie, pełne
szału.
Jak wszystkie osoby bardzo trwożliwe, pani Mouton w chwili niebezpieczeństwa zdobyła się na heroizm. Przyskoczyła
obces do Tyndakowskiego, chwyciła go za ręce.
— Calmezvous, monsieur, au vom du ciel, calmezvous! On va venir vous recevoir tout de suite, tout de suite. Veuillez
donc vous asseoir!
To mówiąc zaciągnęła go na kanapę, koło lampy i usadowiła go w karle, gładząc go po ramionach jak małe dziecko.
—Vous avez ete souffrant, je le sais, mais ce n'est rien, ce n'est rien!
Pan Władysław niewiele rozumiał po francusku, ale gdyby był rozumiał, nie mógłby był straszniej wytrzeszczyć oczu,
jak to uczynił. Wtem odchyliły się drzwi boczne, do których siedział plecami, i weszły: Basia wraz z kucharką niosąc
szaflik z wodą.
— Madame — wybełkotał kawaler łamiąc sobie głowę nad tym, co ma powiedzieć — madame, comment vous
portezvous?
— Dieu de la misericorde! Voila qu'il me prend pour une folie — zawołała Francuzka zrywając się z miejsca. I dobrze
zrobiła, że się zerwała, w tej chwili bowiem Basia i kucharka spełniły, co im przykazano. Szaflik przez chwilę unosił
się złowrogo nad głową kawalera, a potem nagle cały kawaler wraz z śśw. Porcjunkulą i Akkomodatą akomodowany
został najmniej spodziewaną kąpielą, jakiej kto kiedy doznał w życiu. Spełniwszy ten czyn i krzyknąwszy parę razy z
przerażeniem: „wariat! wariat!" obie służące salwowały się ucieczką zamykając na klucz drzwi za sobą. To samo
uczyniła przed nimi pani Mouton. Otworem stały tylko drzwi do przedpokoju i tamtędy też, nakrzyczawszy się
najpierw trochę i naszturmowawszy po salonie, a potem podumawszy nieco nad swoim losem, cofnął się nasz bohater.
Mamże dodawać, że kiedy wychodził na ulicę, z różnych jej rogów i zakątków rozległ się śmiech — imitujący
Mefistofela śpiew w Fauście — i wołanie: „Prima Aprilis!"
Mamże dodawać, że Gogo nie darował p. Tyndakowskiemu dziesięciu butelek szampana? Mamże dodawać, że ten
ostatni podał się natychmiast o przeniesienie na prowincję i że przez cały czas, póki to nie nastąpiło, zachowywał się
nader skromnie i potulnie i nie pokazywał się prawie nigdzie?
To jedno dodać muszę, że przed świętami wielkanocnymi onego roku zginęła mi była z biurka karta zapraszająca mię
na bal u hrabstwa N., który się odbył był przeszłego karnawału. Zapewne ktoś przywłaszczywszy ją sobie wywabił
chemicznie słowa wpisane atramentem, a na ich miejsce wpisał nazwisko p. Tyndakowskiego i datę kwietnia. Ale kto?
— nie wiem.
Jan Paweł Ferdynand Lam
GDYBY NIE TEN ZAJĄC!
Natura nie przeznaczyła mnie na pomocnika sekretariatu rady powiatowej w B. Przeciwnie, dała mi piękną parantelę,
piękny wzrost, zgrabną figurę, mordercze wąsiki i oczy, o których powiem tylko tyle, że nie potrafił ich zniszczyć
nawet pincenez, którego używałem z obawy, iż zaniepokoję zbyt wielką liczbę serc niewieścich, gdybym rzucał w ich
stronę spojrzenia nie osłabione cokolwiek izolującym pośrednictwem szkiełek. Nadto, ta sama przezorna matka
przyroda dała mi herb Suche Komnaty, a nazwisko Podtemereczyński, dosyć długie, abym mógł spoglądać z góry na
każdego Szmita lub Bauera — czego też nigdy nie zaniechałem, ilekroć mi się sposobność nadarzyła. Coraz wprawdzie
rzadziej zdarza się dzisiaj spotkać ludzi umiejących cenić wartość dobrego gniazda i jestem pewny, że gdyby nas jaki
demokrata podsłuchał, podałby nas wszystkich do gazet; ale między nami mówiąc, jeżeli się już kto „krótko" nazywa,
to niech się nazywa Pac albo Bal, albo wcale nie. Jeżeli dodam do tego wszystkiego, że dziś jeszcze tańczę przecudnie,
a dzięki niezrównanej bonie, którą miałem za młodu, mówię po francusku jak anioł, to każdy przyzna, że miałem
warunki większego powodzenia w świecie niż to, którego doznałem.
Na nieszczęście los, którego na oko byłem faworytem, już
od kolebki mojej nie szczędził mi także gorzkiej swojej ironii. Jakże bowiem nazwać to, że zrobił mię jedynakiem, a
ojcu mojemu jeszcze przed moim urodzeniem zabrał całą fortunę, z wyjątkiem jakichś nędznych złr, które
nieboszczyk włożył oczywiście w większą dzierżawę na Podolu, jak to z dawien dawna bywało obyczajem
szlacheckim, gdy nie można było na własnym majątku żyć odpowiednio do stanu i urodzenia. Dzierżawa musiała iść
dość źle, bo kiedy, wraz z jej upływem, zostałem sierotą i kiedy mój wuj i opiekun, p. Michał Sumiński, zlikwidował
krescencję i inwentarz i popłacił ciążące na tym wszystkim długi, zostało zaledwie tyle w jego rękach, że mógł mię na
kilka lat oddać do przyzwoitego konwiktu we Lwowie, gdzie skończyłem gimnazjum.
Miałem jeszcze i ciotecznorodzoną ciotkę, posiadającą jakiś kapitalik i bawiącą w domu pani Szczebiotynieckiej w
Podumińcach, o dwie mile od Zaklęsłowic, majątku mojego wuja. Otóż gdy mi się udało wcale dobrze przebyć
wynalezioną wówczas właśnie na utrapienie młodzieży naszej maturę, powstał między wujem Michałem a ciocią
Ruńcią (i. e. Gertrudą) spór co do dalszej mojej kariery. Wuj chciał mię wziąć do siebie i uczyć gospodarstwa. Ciotka
wykazywała, że nauczy on mię chyba preferansa, maczka i ferbla i że lepiej byłoby, gdybym się uczył prawa. W
pojedynku na ostre słówka, który nastąpił, ciotka wzięła górę i zmyśliła w dodatku, jakobym w liście do niej wyraził
nieprzepartą chęć zostania jurystą. Wuj Michał utrzymywał później, że ta predylekcja cioci Ruńci do studiów
prawniczych była skutkiem niewygasłej w jej sercu weneracji dla pewnego „komornika", który kiedyś, na początku
tego stulecia, jedynie dzięki jakiemuś opłakanemu nieporozumieniu ożenił się z kim innym i jak wszyscy wówczas
„komornicy" (tak. nazywano dawniej w Galicji adwokatów) zrobił bardzo piękny majątek. Bądź co bądź, p. Sumiński
rozsierdził się mocno i oświadczył, że skoro mam ochotę zostać „kauzyperdą", to on się mnie wyrzeka i słyszeć o mnie
nie chce.
Na nieszczęście, zamiast u wuja, bawiłem wówczas na wakacjach u jednego z moich kolegów; nie mogło tedy przyjść
do wyjaśnień między nami, bo wuj z zasady nigdy żadnych listów nie czytywał, a moje, nie rozpieczętowane, rzucał,
gdzie się trafiło. Tak więc otrzymałem tylko pismo od cioci Ruńci, w którym najpierw z wielką goryczą mówiła o
nierodzinnym, nieludzkim i samolubnym usposobieniu tego starego kawalera, p. Michała, a następnie, zachęcając mię
do dalszych studiów oświadczała się z gotowością dania mi takiej pomocy, na jaką ją stać będzie. Zamiast do niej,
napisałem najpierw list do wuja z prośbą o pieniądze na drogę do Zaklęsłowic, ale z powodów wyżej przytoczonych
nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, wskutek czego, jak niepyszny, zgłosiłem się do ciotki. Przysłała mi natychmiast
złr na pierwsze potrzeby, a odtąd nie tylko co kwartału otrzymywałem od niej tę samą kwotę, ale nawet bardzo często
dochodziły mnie pocztą różne bardzo pożądane posyłki drobiu, zwierzyny, pieczywa, bielizny itp., tak że studium
prawa rzymskiego było mi jako tako osłodzone — nie tak, jak jednemu z moich kolegów, który był zwykł narzekać, że
na nic mu się nie przyda wiadomość, iż mógłby jako małoletni mieć trojakie peculium: profectitium, adventitium i
castrense*, skoro żadnego z nich nie ma.
W ogóle pierwsze dwa lata moich studiów uniwersyteckich przeminęły dość gładko; zdałem teoretyczny egzamin
państwowy, nie miałem więcej długów niż inni w moim położeniu, na wakacje zapraszano i wożono mię do różnych
domów, a wuja nie widziałem nigdy i nie słyszałem o nim nic więcej prócz tego, co ciocia Ruńcia mi napisała. W
owym czasie, kiedy jeszcze nie było kolei żelaznych, z małymi wyjątkami tylko magnaci zaglądali do Lwowa; szlachta
miała swoje ogniska towarzyskie na wsi albo w miastach prowincjonalnych, jak Tarnopol
* [przyp. autora] Peculium — według prawa rzymskiego ta część majątku małoletniego, którą on mniej lub więcej
niezawiśle rozporządzać może, w miarę jak ona pochodzi od rodziców, od innych osób lub z własnego zarobku, co
odpowiada powyższym trzem łacińskim definicjom.
albo Stanłsławów — nie licząc Ułaszkowiec, Mościsk i innych miejsc jarmarcznych. Do takiej szlachty liczył się p.
Sumiński. Ciocia Ruńcia zdobyła się raz na krótką podróż do Lwowa, właśnie gdy zacząwszy trzeci rok prawa
zacząłem bywać nieuniknionym członkiem, sekretarzem, wiceprezesem albo prezesem nieskończonej liczby komitetów
balowych. Podobałem się jej niezmiernie i wprowadziła mię z dumą w różne domy, z którymi miała dawną znajomość
— nie szczędząc nigdzie cichych podszeptów, że rodzę się tak a tak, że nie jestem bez „środków" i że w dodatku mam
wuja, starego kawalera, który nie mając innych krewnych, a mając piękny i dobrze zagospodarowany majątek, zrobi
mię kiedyś szczęśliwym swoim sukcesorem itd.
Tego rodzaju pius dolus posłużył mi wprawdzie do tego, że stałem się w pewnych kołach rodzajem lwa salonowego, a
wskutek tego w komitetach nie piastowałem już nigdy niższej rangi od prezesa, ale też odtąd złr rocznie, gęsi, kuryt,
zające, bułki, masło, ręczniki, poszewki itd. przestały mi wystarczać do życia, a wakacje r. przepędziłem na wsi u
Stasia Bydlińskiego nie tyle dla przyjemności, ile dla usunięcia się z oczu rozmaitym czarnym, szpakowatym, siwym i
rudym prześladowcom...
Gdy wróciłem do Lwowa, stan ten pogorszył się jeszcze. Pierwsza setka cioci Ruńci pękła do tygodnia; przypuściłem
szturm o drugą i czekałem na nią przez dni jak na zbawienie, ale gdy przyszła, niewiele więcej było z niej pożytku.
Zacząłem pisać listy rozpaczliwe do Poduminiec, ale bez skutku — kapitalik cioci Ruńci był bowiem na schyłku.
Lamenta moje sprawiły jednak tyle, że wybrała się do Zaklęsłowic i odbyła jakąś konferencję z wujem Michałem,
którego jej się udało udobruchać. Dosyć, że gdy już byłem w ostatniej rozpaczy, tj. gdy rozmyślałem nad potrzebą
pozbycia się oznak mojej salonowej i lwiej godności: tużurka, fraka, kamizelek itd., pojawił się nagle w moim
mieszkaniu Żyd — którego przedtem nigdy nie widziałem, chociaż zdaje mi się, że znałem wszystkich Ży
dów w całym mieście — wręczył mi list i dodał, że p. Sumiński jest w hotelu i kazał mi przyjść natychmiast.
List był od cioci Ruńci, zawierał złr i prośbę, żebym we wszystkim był posłuszny życzeniom wuja Michała.
Wujaszek był mężczyzną mającym przeszło sążeń wzrostu, wąsy jak proporce kopii husarskich, głos taki, że gdy
mówił u Żorża, słyszano go w Angielskim Hotelu, i humor rycerskojowialny — coś w rodzaju bałagulszczyzny
ukraińskiej. Ubrany był w kurtkę z grubego sukna, palił fajkę na krótkim cybuszku, a w wysokich butach miał zawsze
parę małych pistoletów, podczas gdy para olstrowych leżała na biurku, a w kącie stała dubeltówka, której prawka
nabita była loftkami, a lewka, żłobkowana, kulą. Wyrażał się zawsze z największą pogardą o wszystkim, co nie miało
związku ze strzelbą, koniem, chartem, napitkiem i zielonym stolikiem. Polował w kniei tylko na dziki, w polu tylko na
lisy, wódkę przed śniadaniem i przed obiadem pijał tylko pełnopółkwaterkowym kieliszkiem, jeździł tylko
znarowionymi końmi, a do preferansa niżej trzech cwancygierów za sztona nie siadał nigdy. Żydów i cyrkułu
nienawidził, płatał im różne figle i opłacał się później, a w najgorszym razie spuszczał się na protekcję oficerów od
kawalerii, z którymi żył na dobrej stopie. Na najlepszego szlachcica, który miał bibliotekę w domu, patrzył krzywym
okiem, nieszlachcica posiadającego erudycję — cenił niżej kundla.
Przyznam się atoli, że po więcej okrzesanych, ale mniej rycerskojowialnych ludziach, do których byłem
przyzwyczajony, zaimponował mi swoją stepową tężyzną, i ani mi na myśl przyszło zastanowić się nad tym, że
wszystkie jego pistolety, sztućce, kordelasy, nahajki i konie w ciągu łetniego jego życia nie brały udziału w żadnym
mniej lub więcej bohaterskim czynie — chociaż wiedziałem, że raz postrzelił babę, która prała chusty po drugiej
stronie stawu, a raz poszczwał chartami Żyda i załagodził sprawę opłacając się pokrzywdzonym i posyłając:
justycjariuszowi karą kobyłę, której mu przedtem sprzedać nie chciał.
O ile mogłem wnosić, nie zrobiłem na wujaszku złego wrażenia. Dzieckiem wychowany na wsi, znałem terminologię
myśliwskokoniarską, a przepędzając wakacje u przyjaciół utrzymałem się jako tako w rutynie wiejskorycerskiej;
lubiłem nawet wszystkie należące do niej rozrywki. Z tego powodu, równie jak ze względów ekonomicznych,
przyjąłem niemal z zapałem wiadomość, że nazajutrz mam jechać z wujem do Zaklęsłowic, gdzie już p mojej
przyszłości postanowiono.
Zrobiliśmy jeszcze tego dnia parę wizyt, w ciągu których nie wiem, czy Iwowiany i lwowianki podziwiały więcej
juchtowe buty i tubalny głos mego wujaszka, czy on moje maniery i szczególnie moją francuszczyznę. Dyliżans,
którym wyjeżdżaliśmy, odchodził na szczęście w nocy, udało mi się tedy bez przeszkód ze strony wyznawców
Mojżesza przetransportować moje pakunki na pocztę i tak z złr, które mi przysłała ciotka, uroniłem tylko , które byłem
winien w domu, gdzie mieszkałem.
Zimno było dokuczliwe, ale przypadkiem wuj skorzystał ze swojej bytności we Lwowie, ażeby sobie sprawić nowe
niedźwiedzie, a mnie dostało się dawniejsze jego futro, pochodzące z nie znanych mi zwierząt — przypuszczam, że
musiały to być sybirskie nosorożce, bo miały skórę niezmiernie grubą i twardą, a ważyły przeszło cetnar. W nocy
wujaszek chrapał równie rozgłośnie, jak w dzień rozmawiał, i ja drzemałem po trochę, a skoro się dzień zrobił, zbudził
mię grzmiącym głosem i napił się do mnie wódki z dużej, płaskiej, łykiem oplatanej myśliwskiej flachy. Uczyniłem
zadość wezwaniu i połknąłem haust czystego spirytusu, od którego omal mi oczy nie wylazły z głowy — ale się nie
zakrztusiłem, co byłoby mię zgubiło w opinii wuja. Popatrzył na mnie z zadowoleniem i jął prawić w ten sposób:
— No, widzę, że z ciebie będą ludzie, a czas by już i było wziąć się do czegoś rozumniejszego od tych przeklętych
paragrafów, na których nikt jeszcze dobrze nie wyszedł. Masz rok dwudziesty czwarty, chłop niczego, parlujesz po
francusku jak sto angielskich diabłów, no, a żeś szlachcic, tego ci nikt nie zaprzeczy. Panna Szczebiotyniecka jest w
twoim wieku, za parę miesięcy obejmuje na własną rękę majątek po ojcu, Szaranówkę, Wilkowce i sporo gotówki, a
matka chciałaby pozbyć jej się z domu, bo ponoś kręcą się jej po głowie różne matrymonialne zachcianki, którym
obecność młodszej i bogatszej osoby przeszkadza. Ruńcia ma tam wiele wpływu i wyswata cię za parę tygodni,
jakeśmy to uradzili A ponieważ z Bałabanowa, gdzie wysiadamy z dyliżansu, do Zaklęsłowic mamy opętane cztery
mile i moje konie są młode, więc nie chcę ich męczyć, to wstąpimy dziś jeszcze do Poduminiec i zaprezentuję cię
matce i pannie. Tylko, uważasz, nie potrzebujesz wyjeżdżać z żadnymi wielkimi respektami i czułościami dla Ruńci,
bo choć ona tam po cichu, jak powiadam, robi, co chce, i wszyscy jej słuchają, to zawsze rola jej na oko jest bardzo
podrzędna — ot, niby starsza klucznica. Gdybyś mógł wstrzymać się i jakoś tak zakręcić, abyś jej nie nazywał ciotką,
byłoby najlepiej; zresztą jest ona tylko daleką kuzynką nieboszczki twojej matki i nie wiem, skąd przychodzi do tego
tytułu. Pamiętaj, co ci mówię.
Pamiętałem doskonale. W Bałabanowie przesiedliśmy się na wózek wujaszka, bo mimo ostrej zimy sannej drogi
jeszcze nie było, i wylecieliśmy jak z procy z zajazdu żydowskiego roztrącając ludzi na rynku. Objawiłem pewien
niepokój, na co wujaszek:
— Ho, ho, nie bój się! Ja i mój Dubyna zajedziemy choćby czartu w same gardło!
O tym Dubynie, stangrecie wujaszka, i o jego wielkich czy; nach nasłuchałem się już niemało opowiadań przez drogę,
obecnie zaś uwierzyłem, że doprawdy zajedzie on raczej do czarta w samą paszczę niż do Poduminiec. Jak z zajazdu,
tak potem
z rynku wylatywaliśmy różnymi ulicami i z biedą wracali na powrót, nim się Dubynie udało skierować na właściwą
drogę. Za to teraz pędziliśmy prosto, dobrym murowanym gościńcem, obok którego na prawo i na lewo ciągnął się step
zaledwie okiem zmierzony, po obu stronach obramowany widzialnym z dala lasem.
Widziałem, że na prawo i na lewo las pochyla się ku jarom, nad którymi rozsiadły się wsie i środkiem których płynęła
tu jedna, a tam druga rzeka. Pędziliśmy tak z pół godziny, gdy naraz Dubyna skręcił na lewo, na polną drogę. O ile
sobie przy~ pomniałem, skręt do Poduminiec przypadał znacznie dalej, zrobiłem więc po cichu tę uwagę.
— Ho, ho! Co ty mnie będziesz mówił! Ja i mój Dubyna trafimy wszędzie wśród nocy! — zawołał wujaszek.
Zmrok już był zapadł, sądziłem tedy, żem się w istocie pomylił. Tymczasem po upływie drugiej półgodziny Dubyna
zawołał:
— Hou! — i zatrzymał konie.
— Szczo tam, Dubyna? — zapytał p. Michał.
— To łycho znaje, proszu pana, sese ne Podumyńci!
— Jak to nie Podumińce?
— Ta baczu, Szaraniwka! — A naj jeho jasny hrim itd., itd.
Skończyło się na tym, .że potrzeba było zawracać, i tak, nałożywszy półtorej mili drogi, zaledwie o szóstej stanęliśmy
w Podumińcach. Nie ma atoli nic złego, co by na dobre nie wyszło; po ciemku bowiem nikt nie widział, jak ciocia
Ruńcia wypadłszy na ganek wyściskała i wycałowała mię na wszystkie boki i jak mnie nie wypadało zrobić nic innego,
jeno pocałować ją w rękę. Kazała nas zaprowadzić do gościnnego pokoju, ażebyśmy się mogli nieco odświeżyć. Pokój
był oczywiście nie opalany tej zimy, a famulus , który nam świecił, omal się nie przeżegnał z przerażenia i zdziwienia,
gdy mu kazałem podać sobie wody do mycia.
Smutno mi wyznać, że i wujaszek także zgorszył się tym moim żądaniem, jak gdybym był zapragnął jakiegoś
nadzwyczaj wykwintnego kosmetyku. Bądź co bądź, umyłem się i przebrałem — po czym w nowym zgrabnym
tużurku, białej kamizelce, jasnych pantalonach i z klakiem pod pachą przedstawiony byłem paniom.
Nie widzę potrzeby rozpisywania się o nich zbyt szeroko. Pani Szczebiotyniecka, mutatis mutandis, zakrawała coś
trochę na Płachcinę z Kollokacji Korzeniowskiego; mówiła tylko nieco lepiej po francusku i była mniej karykaturalnie
przystrojona — ale za to miała większe pretensje do młodości i piękności. Panna Teodolinda Szczebiotyniecka była
typem młodej szlachcianki wychowanej w zakątku przez tanią guwernantkę pod okiem matki, której młodość sięgała
czasów sprzed roku i która gdyby była nie zapomniała, jak ją samą chowano, niewiele byłaby miała do pamiętania.
Dosyć, że pełnoletniej już niemal pannicy nie odzwyczajono od rażącego bardzo szeplenienia, które pozwalało
przypuszczać, że ma jakiś defekt w którymś z organów mowy; że nie nauczono jej modulować głosu tak, aby
przynajmniej nie raził zbyt nieprzyjemnie delikatniejszego słuchu, nie nauczono jej trzymać się prosto, nie dłubać
widelcem w zębach, nie skarżyć się przy gościach na dolegliwości gastryczne itd. Zresztą twarz i figura były niczego, a
temperament wydał mi się łagodny i dobroduszny. Do tego Szaranówka, Wiłkowce i sporo gotówki, jako też
wieloletność, pozwalająca obejść się bez opiekunów i sądów — jednym słowem, nie minęło pół godziny, a byłem
zdecydowany jak najprędzej iść do ołtarza.
Ale było jedno „ale". Zastaliśmy gościa w domu, który nas wyprzedził Był nim pan Józef Skoczypłocki, właściciel
Jawórka, mający lat blisko — zresztą, niby młodsze wydanie mojego wujaszka, jeno nie nosił pistoletów w cholewach
i był bardziej flegmatycznego usposobienia. Rozgościł się był na dobre
i rozmawiał z panną jak dawny znajomy, często nawet półgłosem.
Na szczęście, uczyniłem zadość szumnej rekomendacji, jaką wygłosił mój wujaszek, lepiej niż „jego Dubyna". Na
zapytanie pani Szczebiotynieckiej, czy jestem z Podtemereczyńskich herbu Nałęcz, odpowiedziałem dumnie, że jestem
Suche Komnaty. Przypadkiem Szczebiotynieccy byli także tego herbu, o którego początkach nie omieszkałem
powiedzieć, co wiedziałem, a panna Teodolinda oglądała przy tym cukierniczkę, na której znajdował się ten klejnot, z
takim wyrazem twarzy, jak gdyby rozmyślała, o ile taniej wypadnie wyprawa, gdy nie będzie potrzeba zmienić znaków
herbowych i gdy całe życie będzie można kontentować się jedną tarczą dla męża i dla żony.
Pan Skoczypłocki, zagadnięty w podobnej materii, odpowiedział ni to, ni owo, że ma w herbie ptaka, któremu płomień
bucha z paszczy, ale go nazwać nie umiał. Wujaszek więcej dobitnie niż grzecznie zapytał, czy przypadkiem nie
makolągwa? Zaczęło się chrząkanie ze strony płci pięknej, wiadomo bowiem powszechnie, że szlachectwo
Skoczypłockich jest bardzo wątpliwe. Dla zwrócenia rozmowy na inny przedmiot pani Szczebiotyniecka zagadnęła
córkę po francusku, czy bardzo zimno na dworze? Ponieważ informacje moje co do temperatury były nierównie
gruntowniejsze z powodu, iż panna Teodolinda wcale z pokoju tego dnia nie wychodziła, więc skorzystałem ze
sposobności i rozpocząłem dyskurs, którego pan Skoczypłocki nie rozumiał i wobec którego stał się kompletnym
zerem w towarzystwie. Nie dałem mu uróść ani na chwilę, tak przy herbacie, jak i przy kolacji, i doczekałem się tego
tryumfu, że kiedy dla ceremonii pan Michał i pan Józef kazali obydwaj zaprzęgać konie, tego ostatniego, chociaż miał
pięć mil do domu, nie zatrzymywano wcale, podczas gdy nas formalnie zmuszono do noclegu.
Wujaszek, znalazłszy się ze mną sam na sam w gościnnym pokoju, zawołał: victoria! i uściskał mię serdecznie,
twierdząc,
że walny chłopak ze mnie. Nie wiedziałem jeszcze, jak dalece się odznaczyłem, póki położywszy się do łóżka i
zapaliwszy ostatnią przedsenną lulkę nie odezwał się:
— Karolu! (Nazywam się na imię Karol).
— Słucham wujaszka — odparłem opierając się drzemce.
— Wiesz, dobrze będzie, że tego Skoczypłockiego odsądzisz od panny, ale niech cię Bóg broni wypędzać go z
kretesem z Poduminiec!
— A to dlaczego?
— No, hm, hm, widzisz... Ruńcia powiada, że jak panna Teodolinda wyjdzie za mąż, to mnie nie wypada nic innego,
jak tylko ożenić się z mamuńcią!... Co gorsza, podobno już szepnęła coś podobnego Szczebiotynieckiej, a choć nie
miała ode mnie plenipotencji, nie wiem, jakbym się z tego wykręcił. Tymczasem, jak ty weźmiesz córkę, stara będzie
miała Skoczypłockiego, który jest o dziesięć lat młodszy ode mnie. Rozumiesz?
— O, rozumiem doskonale!
Nazajutrz po śniadaniu, podczas gdy ja popisywałem się przed panną Teodolinda na fortepianie mazurkiem Szopena,
którego dotychczas nie umiem, ale który wydał się nie dość pięknym jedynie z powodu, że fortepian był rozstrojony i
dwanaście klawiszów wcale nie odpowiadało, pani domu napomniała mego wuja bardzo uprzejmie, ażeby nie
zapominał o Podumińcach, i dodała, że jestem bardzo miłym towarzyszem, zwłaszcza w tak dzikim ustroniu itd.
Zajechaliśmy do Zaklęsłowic, o których tyle chyba powiedzieć mogę, że pan ich widocznie nie był herbu Suche
Komnaty. Pominąwszy wilgoć w ścianach, w sieni, wszędzie w ogóle, od rana do wieczora piło się spirytus i
przyjmowało gości, którzy zjeżdżali się na pulkę „preferansa", ale wnet po jej ukończeniu przystępowali do „czegoś
krótszego". Wciągnięto i mię parę razy, wskutek czego z złr, które miałem, zostało mi tylko dziesięć. Dwa razy
byliśmy jeszcze w Podumińcach i wzrastaliśmy w łaskę i miłość u matki i u córki. Ciocia Ruńcia utrzy
mywała nas au courant panujących i biorących górę sentymentów i prowadziła moje interesa lepiej niż najbieglejszy
dyplomata. W końcu ułożyła formalnie z panią Szczebiotyniecką, że przy następnej bytności mogę się oświadczyć.
Ponieważ w wigilię Bożego Narodzenia były imieniny pani Szczebiotynieckiej, jako Ewy, więc ułożono, że
przyjedziemy w wigilię wigilii, nim się goście zjadą, i załatwimy sprawę. Ciocia Ruńcia zaklinała, ażebyśmy broń
Boże nie opuścili terminu, bo inaczej wyprzedzi nas Skoczypłocki, który niewątpliwie przybędzie na Adama i Ewę. O
to wszakże, według wszelkiej rachuby ludzkiej, nie było obawy.
Na tydzień przed świętami, po długich i tęgich suchych mrozach, zaczął padać śnieg, a wuj Michał w przewidywaniu
„ponowy" sprosił zwykłe swoje towarzystwo do Zaklęsłowic. Zjechali się wszyscy, ale o ponowię mowy nie było, bo
śnieg sypał bez końca — zasiedli więc do polowania na dziewiątki i ósemki czekając „okazji", ażeby się i dzikom coś
dostało. Przerażony doznanymi już klęskami i drżąc o moją szczupłą gotówkę, której mi potrzeba było, ażeby
przyzwoicie wystąpić wobec służby, usuwałem się od tego grona i z nudów zaszedłem na plebanię unicką, gdzie u
poczciwego dziekana ze względu na zbliżający się praźnik, który przypadł grudnia, rozpoczął się zjazd familijny i
sąsiedzki.
Parafia była dobra, a praźnik w Zaklęsłowicach należał do najznakomitszych — daleko i szeroko — w całej okolicy.
Piękne księdzowe i piękniejsze księdzówny rade były z mojego towarzystwa, zwłaszcza gdy alumnów wcale jeszcze
widać nie było, bo ferie w seminarium zaczynały się dopiero po Nowym Roku. Bawiono się bez przymusu i bawiono
się wybornie. Przy grach towarzyskich, czasem przy tańcu, a czasem i bez żadnego
podobnego pretekstu udało się chcącemu a śmiałemu ukraść całusa i nie rozgniewać nikogo. Podobało mi się to bardzo
i kto wie, gdyby nie urgensy cioci Ruńci, byłbym może wolał grudnia zostać w Zaklęsłowicach niż jechać do
Poduminiec. Przez zapomnienie obiecałem nawet jednej i drugiej panience na plebanii, że pojawię się tego dnia
wieczorem i pomogę urządzać tańce, ale obietnica została obietnicą i skóro nareszcie wuj Michał rozbił, czyli dał sobie
rozbić ostatni bank, co nastąpiło około pół do czwartej, wybraliśmy się w drogę. Ustroiłem się od razu we frak, białą
krawatę, lakierowane trzewiki itd., wziąłem klak pod pachę, czapkę na głowę, przykryłem to wszystko futrem z
„sybirskich nosorożców" i wsiadłem do sanek.
— Stój! — zawołał wujaszek, gdyśmy już mieli ruszyć z miejsca. — A gdzie strzelby?
— Po co strzelby? — zapytałem.
— Prawdziwy myśliwy nigdy bez broni nie rusza się z domu!
— Ależ spóźnimy się, już zmrok zapada! Droga niepewna...
— Ho! ho! Ja i mój Dubyna trafilibyśmy do piekła na każdą drogę!
Nie było rady; przyniesiono dwie dubeltówki i umieszczono po jednej z każdej strony sanek, po czym Dubyna zaciął
konie. Odezwał się dzwonek u dyszla, a jednocześnie konie stanęły dęba, dały susa w bok i wierzgając wskoczyły
między bzy i inne krzewy rosnące na podwórzu. Rozpoczęło się tarmoszenie, przeklinanie, nawoływanie, które jeszcze
bardziej rozsierdziło nieposłuszne szkapy i jeszcze bardziej opóźniło wyjazd. Na koniec, na wniosek Dubyny, odpięto
dzwonek, którego konie znosić nie mogły, i ruszyliśmy z jaru, w którym leżały Zaklęsłowice, w górę przez las, ku
owemu gościńcowi, o którym już mówiłem przy sposobności wyjazdu mojego z Bałabanowa. Drogi do gościńca było
pół mili, która się nie liczyła, następnie gościńcem, w prawo, dwie mile, które się liczyły, a ostatecznie znowu do
Poduminiec w prawo pół nieliczonej mili.
Zaledwie dojechaliśmy do gościńca i skręcili w prawo, gdy Dubyna, wskazując biczem, zawołał:
— Awo!..
— Szczo tam? — krzyknął wuj.
— Zająć!
— Pilnuj! Stój! Pal! — była komenda wuja.
Nie wiem, co mi przyszło do głowy chwycić strzelbę,. wyskoczyć z sanek i przyklęknąć z tyłu na desce, ażeby się
lepiej złożyć do zająca, który wśród gęstego już zmroku i gęstej zamieci, z rzadką jak na zająca flegmą, pomykał
poprzed konie w podskokach, do których go głęboki a miękki śnieg zmuszał. Zaledwie zdołałem odwieść kurki, gdy
wujaszek dał już ognia raz i drugi z sanek, a jednocześnie deska wysunęła mi się spod kolan i nakryłem się, jak to
mówią, nogami, wypalając z obydwu lufek w powietrze. Byłoby topól biedy, gdyby nie konie wujaszka, które ruszyły z
miejsca i przyprawiwszy mię o ten szwank, przerażone strzałami, objechały mię najpierw w kółko, wtłaczając mię
coraz głębiej w śnieg — po czym poleciały światami. „Sybirskie nosorożce" kochanego wuja ochroniły mię od ich
kopyt, ale sprawiły także, że bardzo długo nie mogłem zerwać się na nogi pod ich ciężarem.
Gdy mi się to w końcu udało, miałem jeszcze drugi ambaras z moim pincenez, na który i poza który nalepiło mi się
mnóstwo śniegu, podczas gdy tasiemka zaplątała się tak, że go z nosa zdjąć nie mogłem. Przezwyciężyłem i tę trudność
i w końcu zdołałem rozpatrzyć się w sytuacji.
Była to sytuacja — bez wyjścia. Przez krótki stosunkowa czas, który upłynął przy moim szamotaniu się w śniegu,
zamieć wyrównała wszystkie ślady sanek i kopyt końskich, a te, których dopatrzyć zdołałem, prowadziły na wszystkie
strony, z powodu karuzelu, jaki naokoło mnie i po mnie wyprawili „ja i mój Dubyna". Sanek, wuja i koni nie było ani
widać, ani słychać. Być może, że ekwipaż znajdował się jeszcze niedaleko, ale ponieważ na wyjezdnym odpięto
dzwonek, a zmrok i zawieja zasłaniały wszelką perspektywę, więc nie zostało mi, jak wo
łać z całej siły. Stałem tak i wołałem może pół godziny, póki nie straciłem wszelkiej nadziei i nie powziąłem
postanowienia, że nie chcąc nocować na gościńcu, muszę koniecznie dostać się do jakich mieszkań ludzkich.
Wiedziałem, że oddalając się w jedną lub w drugą stronę od gościńca, trafię najpierw na las albo na krzaki, potem na
zbocz, potem na jar, potem na rzekę, a nad rzeką znajdę tę albo ową wioskę. Ale, wywinąwszy parę razy młynka w
śniegu na gościńcu, nie mogłem wiedzieć, z której .strony tam się dostałem, tj. z której leżą Zaklęsłowice.
Puściłem się przez pole na los szczęścia, w lakierowanych, płytkich trzewikach, z kłakiem pod pachą, z flintą na
plecach, pod ciężarem „sybirskich nosorożców". Jak długo tale brnąłem w śniegu, ile razy w nim odbiłem mój
konterfekt, nie będę opowiadał — dosyć, że w końcu natrafiłem na coś, co mi się wydało zrębem w lesie, porosłym tu i
ówdzie niskimi drzewami. Parę razy wśród mojej wędrówki słyszałem w dali coś na. kształt wycia, teraz przyszły mi
na myśl zwykłe tego tonu sprawcy — wilki. Ba, uszedłszy parę kroków ujrzałem opodal najwyraźniej w świecie dwa
tuż obok siebie iskrzące się przedmioty. Widziałem już raz w życiu wilka w nocy i pamiętam dobrze, że w ten sposób
błyszczą jego oczy. Machinalnie odwiodłem kurki, wymierzyłem, jak mogłem, w środek między dwa światełka i —
klap! klap! przypomniałem sobie, że moja flinta wypaliła, gdy wywracałem koziołka z sanek.
Okrzyk zgrozy wyrwał mi się z piersi — oglądnąłem się za najbliższym drzewem; ale w ciężkim futrze, z kłakiem pod
pachą i dubeltówką w ręku, nie podobna mi było wdrapać się na nie. Zrzuciłem futro, cisnąłem dubeltówkę i klak i we
fraku i białej krawatce ze zwinnością małpy znalazłem się na bezpiecznej gałęzi. W tej samej chwili ozwało się
zawzięte szczekanie pół tuzina psów, które przypadły pod moje drzewo i natrafiwszy na futro posiadały na ziemi i
zaczęły wyć przeraźliwie.
Teraz dopiero dowiedziałem się, że „sybirskie nosorożce" mojego wuja były — prostą wilczura. Nie wspominam o
despekcie, jaki spotkał wilczą odzież ze strony cywilizowanych a nie
nawistnych cani lupo kuzynów jego, należących do rodzaju cariis domesticus. Jak błyskawica przyszła mi do głowy
myśl, że gdzie są psy, tam i ludzie muszą być niedaleko, zacząłem więc krzyczeć z kundlami w zawody. Naraz z tej
strony, gdzie mi się przywidział wilk, pojawiło się parę świateł, a wraz z nimi ujrzałem osiem czarnych postaci, w
długich po ziemię szatach...
Odwołano psy, zrekognoskowano moją pozycję i zdjęto mię z drzewa. Pokazało się prędzej, niż to powiedzieć mogę,
że nie byłem na dzikim drzewie, ale na gruszy; nie w lesie, ale w sadzie księdza dziekana w Zaklęsłowicach, i że
światełka, które mię przeraziły, nie były ślepiami wilka, ale dwoma świecami, przy których księża grali sobie
preferansika i które przez zamarznięte szyby słabo tylko migotały. Szczęście, że moja dubeltówka wypaliła godzinę
przedtem, inaczej byłbym pięknych „dziesięć bez atout" przyczynił do tej puli, zwłaszcza gdy, jak mówiłem, pan
Michał Sumiński nie nabijał strzelb inaczej jak tylko loftkami i kulą...
Zabrano mię na plebanię, odgrzano ponczem, odrestaurowano kolacją i winem, i zapomniawszy o wszystkich moich
nieszczęściach bawiłem się wybornie do białego dnia z paniami i pannami. Nazajutrz ksiądz dziekan odesłał mię
swoimi sankami do dworu, gdzie właśnie przed chwilą przybiegł był z częścią uprzęży i kawałkiem dyszla jeden z
rumaków wuja Michała. O nim, o Dubynie, o drugim koniu i o sankach nic nie wiedziano. Ekonom rozesłał ludzi „na
rozdobędę" i w końcu pod noc przywieziono na chłopskich sankach wujaszka z Balabanowa, dokąd go rumaki były
zaniosły, ze stłuczoną głową i zwichniętą ręką. Przywieziono także Dubynę, śmiertelnie pijanego ze zmartwienia,
przyprowadzono na koniec na trzeci dzień, tj. pierwszy Bożego Narodzenia, drugiego i konia, szczątki sanek
i dubeltówkę. Cyrulik z Bałabanowa wraz z transportem pijawek pojawił się wśród tego sam i naprawiał blesury, które
się okazały na szczęście niezbyt trudne do wyleczenia.
Ale tymczasem posłaniec z Poduminiec przyniósł list od cioci Ruńci z fatalną wieścią, że nasze nieprzybycie na
umówiony termin zrobiło tam najgorsze wrażenie i że Skoczypłocki, przybywszy na imieniny i zastawszy plac wolny,
oświadczył się i został przyjęty. Ślub po Trzech Królach! Adieu, Szaranówko, Wilkowce, gotówko!
Wuj przyszedłszy do zdrowia uznał za stosowne wynagrodzić mi stratę, jaką poniosłem z winy jego i Dubyny,
ofiarowując mi złr na podróż do Lwowa i obiecując dopomóc mi do dokończenia studiów, bo kapitalik cioci Ruńci
wyczerpał się był do szczętu, a drugiej partii dla mnie nie miała.
Kto wie, byłbym może w istocie skończył studia, ale wuj zamiast dotrzymać słowa zrobił na koniec pierwszą na serio
w życiu swoim awanturę i nie tylko ożenił się z panią Ewą Szczebiotyniecką tych samych zapust, ale nadto przed
upływem roku postarał się o to, aby ród Sumińskich nie wygasł. Z ciocią Ruńcią, jako osobą pozbawioną funduszów i
pozycji, nie widziałem potrzeby utrzymywania dalszych stosunków, a gdy mię wszystko zawiodło, nie zrobiwszy
drugiego egzaminu zmuszony byłem przyjąć haniebną posadę pisarza u mandatariusza. Przy organizacji becyrków
spodziewałem się zostać kancelistą, ale i to nie dopisało i musiałem kontentować się diurną, póki organizacja rad
powiatowych nie obudziła we mnie nadziei polepszenia losu. Jestem tedy od r. płatnym na dnie pomocnikiem
sekretarza wydziału powiatowego w B. — a wszystko przez tego zająca!
Jan Paweł Ferdynand Lam
OBIADEK U PANA JONES
Przed dwoma laty, gdy jako świeżo dyplomowany lekarz przybyłem do Londynu w celu rozpoczęcia praktyki, ciocia
moja, panna ApRees, z ReesCastle w księstwie Walii, była tak łaskawą dać mi list polecający do swojego kuzyna, o
którym zapewniała, że jest człowiekiem bardzo wpływowym i że mi w wielu rzeczach dopomóc może. Nazywał się
Mr. Pwllhyll Jones i mieszkał na przedmieściu Kensington. Był bogaty i miał jedynaczkę córkę, o której zapewniła
mię panna ApRees, że jest nader piękna i miła — dodając do tego tajemniczą uwagę, że taka sposobność nie zdarzy mi
się dwa razy w życiu.
Nająłem wygodne mieszkanie przy ulicy Strand w pierwszej połowie grudnia. Ponieważ zaś mam pamięć, która mię
często zawodzi, wyprawiłem od razu list mojej ciotki do p. Jones. Był on już kompletnie zaadresowany jej dużym,
staroświeckim pismem, włożyłem więc tylko mój bilet wizytowy w kopertę, zapieczętowałem ją i oddałem na pocztę.
Na bilecie stało, że p. John Rees ApRees, M. R. C. S. z Biggwsberris, będzie miał zaszczyt złożyć p. Pwllhyll Jones w
środę wieczorem swoje uszanowanie. Byłem rad, gdy się pozbyłem tego kłopotu z gło
wy. Nazajutrz otrzymałem nader grzeczne pismo od p. Jones, który mię prosił, ażebym z pominięciem wszelkiej
ceremonii przybył do niego wprost na obiadek, en familie, a ponieważ —• dodawał — „miałeś pan i bez tego być u
mnie w środę wieczór, nie potrzebujesz pan trudzić się odpowiedzią na ten mój bilet. Obiad będzie na stole o siódmej,
ale przyjdź pan choćby najwcześniej, jeżeli łaska". Było to wielką uprzejmością ze strony p. Jones i postanowiłem
przyjąć jego zaproszenie.
Pamiętny prawidła, że pierwsze wrażenie bywa decydujące, ubrałem się w środę nadzwyczaj starannie i o szóstej
ruszyłem podziemną miejską koleją żelazną na przedmieście SouthKensington. Gdym przybył na stację,
przypomniałem sobie dopiero, że nie zanotowałem sobie adresu p. Jones. Znajdował on się na kopercie listu mojej
ciotki, ale z mojej pamięci uleciał zupełnie — wiedziałem tylko, że przedmieście nazywa się Kensington, o nazwie zaś
ulicy i numerze domu nie miałem najmniejszego wyobrażenia...
Ba, prawda! Wszak miałem jego pismo w kieszeni! Wydobyłem, je czym prędzej i oglądnąłem — niestety, pokazało
się, że i p. Jones zapomniał umieścić swój adres na bilecie!
„Mniejsza o to — pomyślałem — jest zaledwie kwadrans na siódmą, a chociaż przedmieście Kensington jest
niepospolicie długie i szerokie, mam dosyć czasu do odszukania człowieka, który musi być powszechnie znany w
swojej dzielnicy". Udałem się do policmana, który stał opodal: ten wszakże, na nieszczęście, znał w całym Kensington
tylko jednego p. Jones, właściciela zakładu zastawniczego. Nie mógł to być ten, którego szukałem; policman radził mi
tedy udać się do dorożkarzy. Zwołałem mityng zacnych tych obywateli, oni zaś, po dłuższej ankiecie, uchwalili, że p.
Jones, którego potrzebuję, jest panem Jones z RedclyffeSąuare. Kilku ofiarowało się zawieźć mię tam, a jeden dopiął w
istocie tego celu. U bramy, przed którą stanął, znajdowała się mosiężna tablica z napisem: „Mr. P. Jones", dużymi
literami, i jakimś drobnym dodatkiem, którego przy
niedostatecznym oświetleniu odczytać nie mogłem, odprawiłem dorożkarza i zapukałem. Otworzył mi lokaj,
wyglądający raczej na karawaniarza.
— Czy pan Jones jest w domu? — zapytałem.
— Jest, panie — odparł przypatrując mi się takim wzrokiem, jak gdyby mi chciał brać miarę na trumnę. — Zapewne
ten pan, który miał być o siódmej? :— dodał.
— Ten sam — rzekłem uradowany.
— Mój pan oczekuje pana — wypłakał więcej, niż wypowiedział grobowym głosem, po czym z wyrazem
niewysłowionej boleści otworzył jakieś boczne drzwi i wprowadził mię do gabinetu, który zakrawał na księgarnię albo
na salon lekarza. Tam wręczył mi najnowsze wydanie dziennika Times i wyszedł.
Fotel, na którym się usadowiłem, był niezmiernie wygodny. Zdaje mi się, że nigdy w życiu nie widziałem nic równie
wygodnego, i postanowiłem w duchu kupić sobie kiedyś mebel równie przyjemny. Poręczy było można za pomocą
zgrabnej korby nadać pochylenie, jakiego pragnąłeś, a u góry znajdował się przyrząd na kształt wklęsłej poduszki, na
którym można było rozkosznie oprzeć głowę Tymczasem wszedł pan Jones. Był to tęgi i dobrze odżywiony
mężczyzna, którego rumiana twarz wszakże na mój widok przybrała wyraz serdecznego współczucia. Zastanowiło mię
także, że był w porannym ubraniu , podczas gdy ja wystroiłem się był na ostatni guzik. Powstałem, a pan Jones podał
mi rękę i uścisnął moją serdecznie, nie zmieniając bynajmniej owej miny wyrażającej jakoby sympatię i uszanowanie
dla niezasłużonego cierpienia.
— Jak się mamy dzisiaj? — szepnął przekrzywiając głowę na jedną stronę.
Forma zapytania była dość naturalna między lekarzami, odpowiedziałem tedy, że nigdy nie miałem się lepiej, jeno że
mię cokolwiek jeden ząb boli.
— A tak, tak — zauważył, jak gdyby mu to właśnie sprawiało niewymowną ulgę, i wskazał mi ręką fotel przysuwając
go prosto pod płomień gazowy.
„Jakiś ekscentryk" — pomyślałem sobie siadając, podczas gdy p. Jones położył mi lerwą rękę na głowie, a prawą
trzymał poza sobą.
— Bądź pan łaskaw otworzyć nieco usta — rzekł. Uśmiechnąłem się i wykonałem, czego sobie życzył. Widocznie p.
Jones był miłośnikiem koni i z nawyczki chciał z moich zębów poznać wiek i ogólne uzdolnienia.
— Nieco szerzej, jeśli łaska — mówił dalej.
Tego mi już było nieco za wiele, ale ponieważ ciocia nakazała mi była jak największą uprzejmość dla swego kuzyna,
nie chciałem mu się sprzeciwić w takiej bagatelce i otworzyłem usta jak mogłem najszerzej.
Gospodarz mój wpatrzył się w ich głąb przez parę sekund i nagle, nim mogłem krzyknąć, szybkim ruchem ukrytej
prawej ręki założył jakiś okropny instrument na jeden z najmilszych mi moich zębów trzonowych, szarpiąc go
nielitościwie.
Teraz już mi brakło cierpliwości. Zerwałem się z fotelu i odepchnąłem go o kilka kroków ciskając jego instrument o
ziemię. Staliśmy naprzeciw siebie i mocno zaperzeni wpatrywaliśmy się ostro w oczy jeden drugiemu. Zębowi memu
nic się wprawdzie nie stało, ale byłem mimo to niezmiernie oburzony na ten szczególny sposób przyjmowania gości.
Po kilku ostrych słówkach nastąpiło wyjaśnienie — p. Jones wręczył mi bowiem swój bilet, na którym stało: „Mr.
Penrhyn Jones, lekarzdentysta!" A więc nie Pwllhyll! Nieszczęsny zbieg okoliczności chciał, że t e n Jones zamówił
był właśnie na siódmą godzinę jakiegoś pacjenta. Nie pozostało nam, jak przeprosić się nawzajem.
Lokaj o grobowej minie uśmiechnął się nieznacznie, gdy mię wypuszczał na ulicę. Jestem pewny, że nędznik ten
domyślał się wszystkiego. Na wszelki wypadek odetchnąłem swobodnie dopiero na świeżym powietrzu.
Cóż począć dalej? Przypadkiem, zoczyłem na drugim końcu
placu listonosza. Dopędziłem go i zapytałem wyraźnie, czy nie żna p. Pwllhyll Jones?
— Jones, Jones, hm — odparł — znam jednego p. Jones, nie wiem, czy Pwllhyll, ale to pewna, że ma pierwsze imię
zaczynające się na P. Mieszka pod . , QueensGate.
Ulica comroe U faut, widocznie więc musi być mój Jones. Wziąłem świeżą dorożkę i udałem się pod numer wskazany.
Wszystkie okna w domu były mocno oświetlone; widocznie przygotowano jakąś fetę i mój Jones nie żałował
pieniędzy. Zapukałem skromnie wobec takiej okazałości — otworzył mi lokaj w niezmiernie sutej liberii. Przypatrzył
mi się dość pogardliwie przez ramię i rzekł:
— Spóźniliście się trochę, panie bracie!
— Czy obiad już się zaczął? — odparłem machinalnie.
— Zaczął? Jakże się może zacząć bez was, he? — była odpowiedź.
Zapewnienie to było pochlebne, ale zbytek poufałości ze strony fagasa oburzał mię mocno. Zdjąłem wierzchnie
odzienie i kapelusz, a ugalonowany grubianin rzucił te rekwizyta moje w kąt przedpokoju.
W tej chwili niezmiernie piękna panienka zbiegła na dół po schodach pierwszego piętra. Miała na sobie bardzo
powabną demiioilette czy coś podobnego, nie wiem dotychczas, jak się to nazywa.
— O, jesteś pan, chwała Bogu! — zawołała.
To było czarujące i ukłoniłem się wskutek tego jak najniezgrabniej, rumieniąc się po same uszy.
— Jeszcze nic a nic nie ma na stole — mówiła dalej z powabnym uśmiechem. — O, chodź pan, zobacz!
W istocie zachwycająca osóbka; widocznie córka p. Jones, nie lubiąca ceremonij, równie jak jej ojciec.
Ale co to miało znaczyć? Panna Jones wprowadziła mię do nader eleganckiego salonu jadalnego, w którym stał duży
stół
nakryty białym obrusem najprzedniejszego gatunku i niczym więcej. Urocza panienka wskazała mi paluszkiem stojący
opodal bufet, zawalony stosami sreber, a jednocześnie grubianin w złotych galonach i drugi podobniuteńki z nim razem
weszli do pokoju i stanęli w służbistej postawie.
Okropne podejrzenia zaczęły snuć mi się po głowie.
— Proszę spieszyć się — wyszczebiotały dalej czarowne usteczka.
— Pro... proszę pani — wyjąknąłem — czy to nie jest dom p. Pwllhyll Jones?
Czarodziejka odpowiedziała mi głośnym wybuchem śmiechu. Pokazało się, że panem domu był Sir Paul Jones,
baronet, prezydent zarządu dróg i mostów, że dawał wielki obiad tego wieczora i że — do diaska! wzięto mię za
kredencerza, którego miał przysłać na tę uroczystość Gunter, właściciel zakładu gastronomicznego, w celu przybrania
stołu z większym niż zwykle przepychem!!!
Wśród rumieńców i przeprosin ze strony pięknej panienki, sam nie wiem jakim sposobem, dopadłem mojego paletotu i
kapelusza i jak oparzony wyleciałem spod Nru QueensGate, z zamiarem lecenia na drugi koniec świata.
Ochłonąwszy nieco spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że nie minęły jeszcze były trzy kwadranse na siódmą.
„Jeszcze nie wszystko stracone" — pomyślałem. Pobiegłem w górę ulicy i skręciłem na KensigtbnHighStreet, gdzie
zobaczyłem biuro ajenta mieszkań. To wydało mi się kotwicą zbawienia. Wstąpiłem dla zasięgnięcia informacji.
— Pwllhyll Jones — powtórzył ajent — czy pan jesteś pewny, że Pwllhyll?
— Nie mam najmniejszej wątpliwości — odparłem.
— Hm, hm — mówił przewracając kartki w ogromnej księdze. — Jakiś p. Jones zajmuje Nr , HollandRoad; może to
będzie ten, którego panu potrzeba.
Na wszelki wypadek należało spróbować, po raz trzeci wziąłem dorożkę i odszukałem dom, wskazany przez ajenta.
Wyglądał on dość przyzwoicie i znajdował się na końcu niezmier
nie długiej a wąskiej ulicy. Zaledwie dotknąłem ręką dzwonka, gdy ktoś ostrożnie otworzył drzwi wchodowe, a przez
otwór pokazała się głowa jakiejś wystraszonej starszej kobieciny.
— Czy pan doktor? — zagadnęła mię nieśmiało.
— Tak jest, doktor Rees.
Staruszka dała mi znak ręką, a gdy wszedłem, zamknęła drzwi od ulicy. Mimo dość ciemnej sieni spostrzegłem, że była
bardzo blada i drżała na całym ciele.
— Niech pan doktor chyba sam idzie na górę — szepnęła. Jednocześnie dał się słyszeć „na górze" okropny łoskot i
duża kruszcowa taca zleciała ze schodów. Kobiecina z krzykiem uskoczyła na bok do jakiegoś pokoiku i zamknęła mię
samego w sieni. Wszystko to razem wyglądało niezbyt zachęcająco i chciałem już zabrać się do odwrotu, ale
ciekawość we mnie przemogła. Dość śmiało wszedłem na schody. Na górze było kilka drzwi, jedne z tych były
odchylone i przepuszczały nieco światła — poza nimi zaś, w pokoju, jakiś jegomość klął w sposób nigdy i nigdzie nie
praktykowany. Bałem się, czy nie natrafiłem na jaką sprzeczkę rodzinną, odchrząknąłem tedy głośno, ażeby dać do
poznania, że nadchodzi ktoś obcy. Harmider ustał na chwilę, a jegomość niewidzialny zawołał tonem złego humoru:
— Kto tam? Niech wejdzie!
Jakkolwiek wezwanie to nie było zachęcające, wszedłem i ku wielkiemu mojemu zakłopotaniu znalazłem się w czyjejś
sypialni. Mężczyzna średniego wieku, o mocno czerwonej twarzy, wpółubrany leżał na łóżku, wszystkie sprzęty w
pokoju były poprzewracane, a poduszki leżały na podłodze. Jegomość spojrzał na mnie dziko i krzyknąwszy nagle:
— Aha! Coraz was więcej! — rzucił mi jeden ze swoich materaców na głowę.
Domyśliłem się natychmiast, że znowu zaszła jakaś pomyłka.
— Czego chcesz ode mnie, ty czarcie przebrzydły? — zawołał raz jeszcze szanowny gospodarz i nim jeszcze zdołałem
wymówić słowo albo ruszyć palcem, rzucił się na mnie, chwycił mię za szyję i począł mię dusić. Poznałem, że mam do
czynienia
z człowiekiem cierpiącym na delirium tremens i że zastałem go w chwili najgwałtowniejszego paroksyzmu. Z wielką
biedą wyswobodziłem się z jego szponów, a spostrzegłszy w pobliżu drzwi otwarte, wybiegłem nimi i znalazłem się w
alkierzyku, który nie miał drugiego wychodu jak chyba przez okno. Nie było czasu namyślać się, bo wariat szturmował
już do drzwi, które zaledwie zatrzasnąłem — otworzyłem więc okno i namacawszy w ciemności rynnę począłem
spuszczać się po niej na dół. Piętro nie było wysokie, rynna miała ujście swoje w beczce na deszczówkę, która, na moje
szczęście, nie zawierała zbyt wiele wody — ledwie po kolana. Tymczasem mój pacjent dotarł do otwartego okna,
zaczął bombardować mię — mniemanego czarta czy smoka — szczotkami, miednicami, chłopcami od butów,
stołkami, poduszkami na szpilki i innymi pociskami tego rodzaju. Gdy kanonada ta nieco ustała, podniosłem nieśmiało
głowę, którą dotychczas chowałem, jak mogłem, i rozglądnąłem się wkoło. Pokazało się, że jestem na jakimś
maleńkim podwórku, oddzielonym, od ulicy wąskim murem, którego szczytu dosięgnąć mogłem stając na
przewróconej beczce. Wykonałem to ćwiczenie gimnastyczne z łatwością i wnet znalazłem się nie tylko na chodniku,
ale nadto — w objęciach policmana.
— No, no, ptaszku, nic ci to nie pomoże szarpać się i kopać — przemówił do mnie trzymając mnie jedną pięścią za
kołnierz, a drugą w pasie — chodź ze mną spokojnie albo tak cię poczęstuję, że ci tchu nie stanie.
Oczywista, że zacząłem tłumaczyć się i próbowałem opowiedzieć mu całą moją historię.
— Oświadczam ci w myśl prawa — była odpowiedź — że cokolwiek teraz powiesz, może być użyte jako dowód
przeciw tobie, najlepiej więc milcz! r Po czym, pomimo mojego szamotania się, doprowadził mię do rogu uliczki,
gdzie dał sygnał gwizdawką. Na ten znak pojawił się drugi konstabl, jakby spod ziemi, i obaj wzięli mię między siebie,
i odprowadzili na stację policyjną, wśród gwarnych komentarzy licznego tłumu włóczęgów, bab i uliczników.
Przedstawiono mię inspektorowi. Byłem bez kapelusza, postradałem w walce z furiatem krawatkę i kołnierz od koszuli,
przy ucieczce po rynnie cząść paletotu i fraka, w trzewikach miałem pełno wody i byłem cały obmorusany jak
nieboskie stworzenie. Wszystko to razem świadczyło, że muszę być nader niebezpiecznym zbrodniarzem. Usiłowałem
zestawić inspektorowi zwięzły obraz moich przygód, ale mnie nawet nie słuchał. Konstabl, który mię schwytał,
zaprzysiągł, że od dłuższego czasu włóczę się w tej okolicy i że miał baczne oko na mnie jako na znanego
rzezimieszka. Towarzysz jego ze swej strony utrzymywał, że czuć ode mnie w haniebny sposób gorzałkę i że byłem do
nieprzytomności pijany. Jedno i drugie brzmiało bardzo pochlebnie dla mnie, ale z dwojga złego, oskarżenie o
pijaństwo gniewało mnie mocniej. Nie było nic łatwiejszego, jak wykazać się, że nie jestem złoczyńcą — co innego
atoli byłoby przekonać uprzedzonego a upartego konstabla, że nie byłem w karygodny sposób pijany — ponieważ to
się i porządnym zresztą ludziom zdarza. Żądałem tedy kategorycznie, ażeby wezwano lekarza okręgowego, który by
trzeźwość moją poświadczył, a inspektor ku niejakiemu zdziwieniu mojemu zgodził się na to. W oczekiwaniu lekarza
zaprowadzono mię do izby nad wszelki wyraz pustej i ponurej, w której nie było innych sprzętów, jak tylko dwie
drewniane ławki.
Po kwadransie pojawił się doktor, mały, gruby, rumiany człowieczek, z ogromną na głowie łysiną. Temu zdałem
relację z moich cierpień.
W miarę, jak opowiadanie moje rozwijało się, twarz jego, z początku aż do surowości poważna, przybierała wyraz
coraz bardziej jowialny, a w końcu, jak gdyby nie mógł dłużej wytrzymać, rzucił się na jedną z ławek i trzymając się za
boki, począł zanosić się od śmiechu, ale to aż do łez.
Oburzyło mię to poniekąd, bo przyznam się, że nie widziałem nic humorystycznego w tej okoliczności, iż byłem
dotychczas bez obiadu, a do tego i w kozie — ale uwagi moje w tym duchu czynione wywoływały tylko nowe spazmy
śmiechu
u szanownego eskulapa. Po dłuższym dopiero czasie, przyszedłszy chwilowo do siebie, zdołał wykrztusić:
— Jak to, do kroćset, czy pan jeszcze nie pojmujesz? Ach, człowiecze, ja, j a jestem Pwllhyll Jones i od kwadransa
czekaliśmy na pana z obiadem, gdy konstabl przyszedł zawezwać mię do skonstatowania stanu jakiegoś
przytrzymanego pijaka. Cha, cha, cha! — Nowe spazmy śmiechu.
Ma się rozumieć, że po tym poznaniu policja puściła mię natychmiast i że towarzyszyłem memu przyjacielowi do jego
miłego i z komfortem urządzonego domu na CamdenHill, gdzie przy jego pomocy poprawiłem moją toaletę, o ile to się
uczynić dało, zważywszy różnicę wzrostu i tuszy zachodzącą między nami. Następnie wprowadził mię do salonu i
przedstawił mię swojej córce, której przymiotów duszy i ciała ciocia moja wcale w zbyt dobrym świetle nie
przedstawiła — owszem, znajduję, i to jeszcze dziś, po dwóch latach, że ciocia nie opisała ani jej piękności, ani
wdzięku, ani dobroci tak, jak należało. Co do mnie, owo „pierwsze wrażenie", na które tak liczyłem strojąc się z
wszelką starannością, nie dopisało niestety, dzięki zbyt kusemu i zbyt obszernemu kostiumowi dra Jones — ale panna,
dowiedziawszy się o moich przygodach, anielską swoją słodyczą wynagrodziła mi wszystkie sarkazmy i przytyki
swego ojca. I ten, jak się wkrótce pokazało, pomimo swojej jowialności, był z gruntu poczciwym człowiekiem — i
wkrótce, jak przepowiadała ciocia, wyświadczył mi niezmierne przysługi. Właściwie bowiem jemu mam do
zawdzięczenia ciepłe gniazdko i rozległą praktykę, jaką mam obecnie w rodzinnym moim mieście Biggwsberris. Co się
tyczy obiadu, nie ucierpiał on bynajmniej na krótkiej zwłoce i smakował mi tak wybornie, że dotychczas z
przyjemnością o nim wspominam.
P.S. Pani doktorowa Rees z domu Jones, przeczytawszy powyższe opowiadanie, twierdzi, że gdybym ją był widział
owego wieczora po moim odejściu, spazmującą od śmiechu na jednej kanapie, podczas gdy jej ojciec czynił to samo na
drugiej, to niewiele miałbym do powiedzenia o jej „anielskiej słodyczy". Ale ja temu nie wierzę.
Jan Paweł Ferdynand Lam
PAN KOMISARZ WOJENNY
Szkic współczesny z własnych i cudzych spostrzeżeń
I
Szanowny czytelniku! Widzę, jak się zabierasz do czytania powieści. Kazałeś służbie, żeby się cicho zachowywała w
kredensie, bo skończywszy herbatę i wydawszy ostatnie dyspozycje ekonomowi, udajesz się do spoczynku. Wyciągasz
się wygodnie na doskonałych materacach, zakrytych świeżym prześcieradłem, zapalasz fajkę i spoglądasz na zegarek,
dziwiąc się, że jeszcze tak wcześnie.
Z tego to ostatniego powodu bierzesz dziennik do ręki, uśmiechając się błogo nie do dziennika ale do tej myśli, że
przeczytawszy kilka kartek, zdmuchniesz świecę i schowasz głowę w poduszki, zatulisz się mocniej w twoją ciepłą
kołdrę i uśniesz tak głęboko, jak ja bym spał w tej chwili, gdybym nie musiał pisać dlatego, ażebyś ty tym smaczniej
zasypiał. Nic nic z tego nie będzie, mój kochany! Ja ci spać nie dam, wywlokę cię z twoich poduszek, prześcieradeł i
materaców, z twego ciepłego pokoju. Musisz porzucić fajkę, pantofle, wszystko nawet nadzieję smacznej kawuńci z
bułką, którą pokrzepiasz twój żołądek, niespokojny o przyszłość musisz pójść ze mną, i to nie do drugiego pokoju, nie
na podwórze, nie na folwark, ale daleko, daleko na północ, do lasu do obozu powstańców. Dostaniesz razem śniadanie,
obiad i kolację, w postaci kawałka słoniny, do której, jeżeli masz bujną wyobraźnię, możesz sobie dofantazować
krumkę chleba i nieco soli, a nawet i
szklankę piwa, skoro nie masz nic przeciw temu. Potem pójdziesz na wartę, boś nie tak zmęczony jak inni, i będziesz
uważał, żeby nieprzyjaciel nie zszedł znienacka twoich śpiących braci. A pamiętaj, żebyś nie strzelał do pniaków, w
których by ci się przywidywali Kozacy, albo żebyś nie pytał o hasło puszczyków przelatujących ci nad głową. Nic
nieznośniejszego jak fałszywe alarmy przekonasz się o tym niezadługo. Nieraz przemokły do nitki, zziębnięty, głodny
i znużony, położysz się pod drzewem, sen dobroczynny sklei ci powieki, zapomnisz o niewygodach i zaczniesz marzyć
o domowym ognisku, o żonie i dzieciach wtem wystrzał pada o jakie dwieście kroków od ciebie wszystko woła: do
broni! Twój dowódzca budzi cię i stawia na nogi nie możesz znaleźć czapki, dubeltówki rożka z prochem widzisz już
w wyobraźni kilkunastu Dońców pędzących prosto na ciebie dowódzca zrzędzi i krzyczy, a co najgorsza ma
słuszność. Nareszcie zbierasz wszystkie zmysły i siły, broń i czapkę, i stajesz w szeregu na to, żeby się dowiedzieć, że
to twemu koledze wypaliła strzelba, właśnie kiedy próbował, czy kurki dobrze chodzą.
Cóż, kochany czytelniku? jakoś mi kwaśno wyglądasz? Czy nie masz ochoty iść ze mną? Aha, czekasz, aż twój łoszak
dorośnie, wolisz być w kawalerii dobrze, poczekamy trochę. A może czujesz w sobie wyższe zdolności, które się tylko
za piecem rozwijać mogą?
Możeś się urodził na dyplomatę i chcesz wywołać interwencję przez groźne wyczekiwanie? Bardzo pięknie ja szanuję
wolność zdań, nie będę cię naglił.
Opowiem ci tylko powiastkę, w której byś ty także odgrywał niepospolitą rolę, gdybym miał przyjemność znać cię
osobiście. Jeżeli tedy jeszcze nie spisz, to posłuchaj. Było to w lutym, i to w drugiej połowie lutego, która dla przyczyn
wiadomych chyba samemu świętemu Mikołajowi daleko była przykrzejszą od pierwszej. Oprócz kilku stopni mrozu
mokry śnieg i wiatr dotkliwy dawał się we znaki wszystkim, co nie mieli tak ciepłego pokoju i tak wygodnego
łóżeczka, jak ty, kochany czytelniku. Do tych wszystkich należałem i ja także, znajdowałem się bowiem wówczas w
województwie X i nocowałem w krzakach, razem z innymi, w miejscu, gdzie jesienią musi bywać mnóstwo zajęcy. Tą
razą atoli owa leszczyna mogła się poszczycić znacznie odważniejszymi lokatorami. Kilka ognisk dymiło więcej, niż
płonęło, w jej obrębie, naokoło stały czaty porozstawiane w stosownych miejscach i czekały z upragnieniem zmiany
wart, żeby się dostać do kociołków, w których niezbyt wyrafinowana sztuka kucharska przemieniła kilka garncy krup
na coś podobnego do kaszy czy krupniku. Przy jednym ognisku zatknięta była chorągiew czerwona jakiej ty może
jeszcze nie widziałeś, chyba na haftowanej poduszce, którą ci żona darowała na imieniny. Koło tej chorągwi, na mokrej
i rozmiękczonej od śniegu ziemi, leżał obwinięty w burkę nasz naczelnik i słuchał raportu swego adiutanta. Adiutant
ten zdawał się mieć lat szesnaście, miał włosy ciemne i długie, a głos tak dziecinny, że wojownicze wyrazy, a
osobliwie powaga, z którą je wymawiał, w dziwnej z nim były sprzeczności. Raport jego był krótki i pojedynczy a
nade wszystko niezbyt pocieszający. Pokazywało się, że było nas ze wszystkim sto dwudziestu i że mieliśmy
pięćdziesiąt strzelb różnego rodzaju.
Mniejsza z tym mruknął naczelnik jak podejdziemy bliżej, to nie będziemy potrzebowali strzelać.
Po tej przekonywającej uwadze podaliśmy sobie kolejno blaszankę, równie niezbędną w obozie, jak zbyteczną w domu
i jakoś nam się zrobiło i cieplej, i swobodniej. Właśnie ktoś zaintonował poczciwą starą piosenkę: "Stańmy, bracia,
wraz!", kiedy dano znać, że wedety spostrzegły coś nadzwyczajnego i wołają o patrol. W okamgnieniu wszystko się
zerwało, żeby zobaczyć, co to być może.
Wkrótce wyjaśnił nam się powód całego rozruchu. Straże przytrzymały jakąś bryczkę, zaprzęgniętą doskonałymi
końmi. Gdyśmy się do niej zbliżyli, stoczyło się z niej na ziemię ogromne futro niedźwiedzie, z którego u góry
wyglądała okrągła czapka z siwych krymskich baranków; pod czapką zaś było widać kawałek nosa, na domiar
ostrożności obwiniętego w gruby szal wełniany. Po chwili szczelina zostawiona między szalem a nosem napełniła się
parą, a za tą wydobył się na świeże powietrze jakiś głos tak salonowochrypliwy, tak arystokratycznie zakatarzony, że
trudno się było nie domyślić, iż wewnątrz owego niedźwiedziego futra znajduje się jakiś hrabia albo ktoś, co się bardzo
blisko o hrabiego ocierał. Gdzie jest naczelnik? Tak brzmiało pierwsze przemówienie tego znakomitego męża, który
nie dosyć, że był właścicielem wyliczonych powyżej przedmiotów, jako to: niedźwiedzi, szala, nosa i czapki, ale nadto
jest bohaterem niniejszej powieści i z tej przyczyny zasługuje na szczególniejszą naszą uwagę. Wyprzedzając zatem
bieg opowiadania, muszę oświadczyć, że później, to jest kiedy się wygramolił z futra i zdjął czapkę, pokazało się, iż
póki nie wyłysiał, musiał być blondynem. Na ten domysł wprowadzały przynajmniej patrzącego ogromne faworyty,
bardzo starannie pielęgnowane, jak niemniej wąsy, świeżo porastające, od czasu jak się skończyła rola dyplomatycznej
golizny. Oprócz tego narostu i jego braku na głowie, osoba naszego bohatera nie przedstawiała nic godnego uwagi,
wyjąwszy doskonały paltot angielski i godne zazdrości buty z lakierowanego juchtu, które by mógł był bezpiecznie
komu z nas odstąpić, zważywszy, że miał na drogę bardzo dobre berlacze futrzane. Przyprowadzony przed naczelnika
oświadczył, że ma z nim coś niezmiernie ważnego do pomówienia. Tajemniczy, a zarazem jakoś bardzo stanowczy ton
jego mowy zaimponował nam prawie drugie tyle, co okazałe niedźwiedzie; ustąpiliśmy się więc spiesznie w
przekonaniu, że obóz nasz odwiedziła jakaś okropnie ważna figura.
Rozciekawieni zbliżyliśmy się do bryczki, żeby się wypytać woźnicę, jak się nazywa i skąd jedzie jego niepospolity
chlebodawca.
Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to pan Henryk Łąkowski, z ...skiego, który przed trzema tygodniami wyjechał z domu,
w celu odwidzenia swojej matki, mieszkającej w Augustowskiem. Niewiele potrzeba było wiadomości jeograficznych,
żeby przyjść do przekonania, że pan Henryk Łąkowski nie obrał najprościejszej drogi w Augustowskie, jaką mógł
znaleźć. Zdawało się, owszem, że jedzie w całkiem przeciwną stronę. Udzieliliśmy to spostrzeżenie nasze jego
woźnicy, który je znalazł zupełnie trafnym.
Kiedy bo, proszę panów, powiadają, że tam w Augustowskiem wielki niespokój zauważał woźnica
z swej strony.
Wszak teraz nigdzie nie ma spokoju? czy u was może siedzą cicho?
Ale gdzie tam! Nimeśmy wyjechali z domu, jakiś pan z Warszawy był u naszego księdza i zaraz na drugi dzień cała
gromada przyszła do dworu, i nuż prosić pana, żeby ich poprowadził na Moskali, co byli w Stożnicy.
I cóż twój pan na to?
Ej odparł z miną arcyważną, której się musiał nauczyć od swego pana gdzie by tam mój pan chciał się włóczyć z
chłopami! On im powiedział, że ma bardzo pilne interesa od komitetu, za którymi musi wyjeżdżać z domu, a potem
jeszcze jest bardzo słaby i że nie może wstać z łóżka. Dopiero oni zaczęli go prosić, żeby koniecznie choć na dwa dni
poszedł z nimi, nim przyjedzie pan naczelnik wojenny, że oni go na rękach poniosą, byle im tylko mówił, co mają
robić. Ale pan im pokazał jakiś papier z pieczęcią, na którym stało, że ma objechać wszystkie partie i zobaczyć, czy
jest porządek. Jak już zobaczyli, że żadnym sposobem pana nie uproszą, wybrali sobie starszym naszego ekonoma, co
dawniej bywał w wojsku, i poszli wszyscy ze wsi, a z nimi także Jaśko lokaj i stary Maciej, kucharz z dworu, i cała
służba. Wtenczas pan kazał mi zaprzęgać konie i pojechaliśmy w Augustowskie, ale po drodze pan wstąpił do pana
Zalickiego w Korniowie i tam siedzieliśmy dwa tygodnie, aż teraz obróciliśmy się oto w te strony.
Byli tam między nami ludzie z różnych ziem polskich, byli i tacy, którym opowiadanie woźnicy o chłopach pana
Łąkowskiego snem się wydawało, bo przywykli do innego stanu rzeczy, nie przypuszczali nawet, żeby się coś
podobnego mogło wydarzyć w naszej ojczyźnie. A jednak nie był to fakt pojedynczy, izolowany, naliczyć by ich
można niemało na tej przestrzeni kraju, której frymarki możnych zostawiły dawną nazwę dziejową całej naszej
ojczyzny! Ledwieśmy skończyli przytoczoną powyżej rozmowę, gdy pan Henryk, prowadzony przez dyżurnego,
szybkim krokiem zbliżył się do bryczki i wskoczywszy na nią tak żwawo, jak mu tylko pozwalały niedźwiedzie i
berlacze, zawołał: "Poganiaj!" a to z takim pospiechem, że ledwie kilku z nas zdążyło odezwać się do niego:
Jak to, czy pan nie zostajesz z nami?
Wielki człowiek obejrzał się dumnie dokoła, ale ujrzawszy tyle szyderczych a marsowych fizjonomii, zmiękł jakoś i
odezwał się głosem z pańska uprzejmym:
Nie, moi kochani, muszę jechać ... mam ważne zlecenia do Galicji. No, bywajcie mi zdrowi dodał łaskawie a miejcie
się na ostrożności, bo Moskale stąd o dwie wiorsty nocują. Niektórzy chcieli go jeszcze zatrzymać, bądź żeby się
dowiedzieć czegoś bliższego o tych Moskalach, bądź też w nadziei pomnożenia obozu o dwóch przynajmniej
żołnierzy; ale dyżurny zawołał:
Puścić! Naczelnik kazał! i trójka pana Łąkowskiego ruszyła sążnistym kłusem po rozbryzgującym się błocie, w
stronę, gdzie do niedawna stały jeszcze słupy graniczne zatknięte przez Aleksandra I, a gdzie stoją dotąd czarnożółte
słupy domu lotaryńskiego... Po odjeździe pana Łąkowskiego kazano nam wystąpić pod broń, o ile kto takową posiadał;
bezbronni zabrali na plecy kociołki i inne przybory obozowe, a rozchwyciwszy naprędce resztę zgotowanej kaszy,
ruszyliśmy w pochód.
Przyczyną tak nagłego nocnego wymarszu była wiadomość o zbliżaniu się nieprzyjaciół, którą przywiózł pan Henryk.
Dążyliśmy ku poczciwym, starym naszym lasom, co to nie dozwalając wrogom policzyć nas od razu ani zniszczyć z
daleka niecelnym, ale gęstym ogniem, stały się dzisiaj postrachem ich niewolniczej czerni, pędzonej bez miłosierdzia
na mordercze strzały dubeltówek i na ostre nasze kosy mazowieckie.
Zaprawdę, pan Łąkowski uczynił nam niechcący bardzo wielką przysługę, zbłąkawszy się między nas i ostrzegłszy
przed niebezpieczeństwem, bo w miejscu tym, gdzieśmy obozowali, bylibyśmy z pewnością co do jednego ulegli
przemocy. Wiarusy nasi nie poczuwali się jednak do wielkiej wdzięczności dla niego, raz, że potrzeba było
maszerować parę mil nocą i po błocie, a potem dlatego, że tak jakoś zdawał się unikać sposobności podzielenia z nami
trudów i niebezpieczeństw.
Kto wie, co to za wiara ozwał się jeden może szpieg jaki! Ja nie lubię tych jegomościów z faworytami, co golą wąsy i
wyjeżdżają z domu, kiedy by się do czego innego wziąć mogli.
Jakże możesz tak zaraz każdego tytułować szpiegiem, dlatego że ci się jego nos nie podoba? odparł jakiś senzat,
organista podobno z profesji, którego dla poważnej miny i ogromnych, w róg oprawionych okularów nazywano w
obozie panem konsyliarzem. Pan P... z K... także ma podobniuteńkie faworyty i łysinę, jak pan Łąkowski, a mimo to
jest bardzo porządnym człowiekiem!
Mów sobie, co chcesz prawił pierwszy mnie się ten jegomość wydaje bardzo podejrzanym. Kto wie, czy Moskale nie
zrobili jakiej zasadzki właśnie z tej strony, w którą idziemy?
Nie bójcie się odezwał się trzeci ja znam tego Łąkowskiego. To lamparcina i nic więcej.
Jak to, ty go znasz? zawołało kilka głosów.
O, znam go bardzo dobrze odpowiedział zapytany i ktoś jeszcze w naszym obozie zna go
doskonale.
No, kto taki, mówże, panie sekretarzu, i nie rób tak tajemniczej miny, bo cię wypędzimy do Galicji w ślad za tym
safandułą w niedźwiedziach!
Zagadnięty obejrzał się wkoło, czy go kto więcej nie słucha, i mimo groźby koleżeńskiej szepnął nie mniej tajemniczo
jak przódy:
Adiutant naszego naczelnika.
Cóż w tym tak cudownego, że się boisz powiedzieć głośno, jakbyś się spowiadał z grzechu śmiertelnego?
Wiecie przecież, że naczelnik zakazał surowo wszelkie uwagi nad jego adiutantem odparł nasz mówca, oglądając się
raz jeszcze dokoła. Wczoraj dopiero oberwałem tęgą burę za to, żem się wyrwał niepotrzebnie. Nasz naczelnik nie zna
żartów!
Osobliwie tak dowcipnych, jak twoje, stary borsuku wtrącił któryś z kolegów. No, ale w tym wszystkim musi być
jakaś historia, którą nam musisz opowiedzieć; będzie nam się maszerowało weselej.
Po niejakich ceregielach, które się dały załatwić fajką tytoniu, kolega nasz, świeżo ochrzczony starym borsukiem, dał
się nakłonić wezwaniom, nie celującym zbytnią grzecznością, i opowiedział nam w ten sposób epizod życia pana
Henryka Łąkowskiego:
Wiecie, że byłem do niedawna leśniczym u stryja naszego adiutanta, pana Kotwickiego. Brat mego pana, pan
Władysław Kotwicki, brał udział w powstaniu w roku , a po nieszczęśliwym końcu onegoż wraz z wielą innymi
poszedł tułać się w obczyźnie. Ojciec jego był bardzo majętny i jak wielka, bardzo wielka część naszych panów
nadzwyczaj oględny, może aż nadto. Kiedy jeden syn walczył przeciw Moskwie drugi musiał zostać w domu; a na
domiar ostrożności pan Kotwicki wydziedziczył niby to Władysława, żeby w razie niepowodzenia naszej sprawy
Moskale, odzyskawszy władzę, nie skonfiskowali jego schedy. Ostrożność ta, chwalebna może z punktu widzenia
rodzicielskiego, okazuje nam jednak, jak mało było wówczas silnej wiary w sercach tych ludzi, co powinni stanowić
czoło narodu. W bogatych rodzinach kraju zdarzało się to bardzo często, że jeden brat służył sprawie narodowej, a
drugi umizgał się do Moskwy, żeby majątek i stanowisko familii z obu stron były zabezpieczone.
Staremu panu Kotwickiemu nie udało się wszakże zapewnić przyszłości obydwóch swoich synów. Póki żył ojciec, pan
Władysław otrzymywał z domu regularne zasiłki pieniężne, mimo wszelkich trudności, z jakimi to było połączone.
Wkrótce atoli ustała ta pomoc, bo po śmierci starego młodszy syn, pan Karol, któremu ojciec na łożu śmiertelnym
gorąco polecił pamiętać o tułaczu, złakomił się na fortunę i odtąd coraz rzadziej i coraz słabsze wsparcia dochodziły
pana Władysława, a w końcu całkiem ustały. Pan Karol tłumaczył się trudnościami przez rząd stawianymi przesyłkom
pieniężnym dla naszych emigrantów. Brat jego, zbyt dumny, żeby prosić o to, co mu się prawnie należało, wziął się do
pracy i uzyskawszy jakąś posadę, która mu chleb dawała, ożenił się we Francji, z piękną, ale ubogą panienką. Z tego
małżeństwa urodził się nasz adiutant, panna Henryka Kotwicka.
Po kilkonastoletnim pobycie za granicą pan Władysław uwierzył w to, co Moskale nazwali "amnestią", i
zapragnąwszy widzieć rodzinne strony, wrócił do kraju. Według zrobionego potajemnie układu familijnego, którego
dotrzymanie pan Karol ojcu był poprzysiągł, powinien był oddać teraz bratu połowę majątku. Wiedziano o tym w
sąsiedztwie, a gdy pan Władysław zjechał do Zabrzeziniec, swego ojcowskiego gniazda, wszyscy byli pewni, że
wkrótce odbierze swoją schedę. Majątek był bardzo znaczny, panna Henryka była piękną i jedynaczką; nie dziw tedy,
że zaraz po powrocie tułaczów Zabrzezińce poczęły zwabiać wielką liczbę gości z bliska i z daleka. Między
najczęstszymi był pan Henryk Łąkowski, który wśród ciągłych zabiegów około podreperowania zadłużonej fortuny
ponawoził już był mnóstwo koszyków do domu; tą razą atoli podobał się pannie, nie wiem dlaczego ale panny
miewają zwykle dziwne gusta. Zdaje mi się nawet, że się panna Kotwicka bardzo w nim zakochała, musiały w tym
pewnie być jakieś gusła. Dość, że trwało to prawie rok cały, ale wśród tego wszystkiego pan Karol ociągał się z
oddaniem bratu ojcowskiej puścizny a nareszcie oświadczył stanowczo, że pan Władysław, będąc za granicą, wybrał
już wszystko, co mu się należało i kazał mu się wynosić z Zabrzeziniec.
Rzecz całą zlecono potem rozstrzygnięciu sądu polubownego, który oczywiście wydał wyrok korzystny dla pana
Karola, jako powszechnie znanego i poważanego obywatela, podczas gdy pan Władysław uchodził za Bóg wie co, za
zawołokę, demagoga czy jak tam oni to nazywają. Prawda, że przywiózł był z sobą wiele francuskich konceptów,
między innymi chciał koniecznie uwłaszczyć chłopów, kazano mu tedy iść z kwitkiem. Pan Łąkowski widząc, co się
święci, zwinął także chorągiewkę, chociaż się już był formalnie oświadczył i chociaż panna Henryka, nie tająca się
wcale
ze swoją miłością, mocno się była skompromitowała dla niego.
Ojciec, stary wiarus, nie rozumiejący się na żartach, wziął się ostro do panicza i wyzwał go na pojedynek, ale pan
Łąkowski odpowiedział, że mu jego zasady nie pozwalają i że się nie myśli strzelać o takie głupstwo. Skończyło się na
tym, że go stary raptus gwałtownie kijem przetrzepał; lecz pan Henryk miał stosunki wszędzie, a nawet z posiepakami
warszawskimi, i tak ni stąd, ni zowąd, pan Władysław ujrzał się w Cytadeli, skąd go wysłali do aresztanckich rot do
Orenburga.
Otóż i cała historia znajomości naszego adiutanta z panem Łąkowskim. Opowiadanie to, przerywane od czasu do
czasu, z powodu że albo mówca, albo który ze słuchaczy przy ciemnej nocy utknął i przewrócił się w błoto,
zainteresowało nas tak mocno, że aniśmy się spostrzegli, kiedy się skończyły przeznaczone nam trzy mile drogi.
Zająwszy nowe stanowisko, tą razą w wysokim lesie, zabraliśmy się do krótkiego spoczynku. Niektórzy jednak nie
mogli się tak prędko pozbyć wrażenia, które na nich zrobiła powieść "starego borsuka", obstąpiono więc naczelnika z
narzekaniem, że wypuścił takiego ptaszka.
Cóż chcecie tłumaczył im ten ostatni mówił mi, że ma ważną misję do G..., przekonałem się, że wie o rzeczach,
których by nie powierzano człowiekowi niepewnemu. Musimy się odzwyczaić od ciągłego podejrzywania ludzi
niewinnych, bo tym sposobem zrażamy najlepszych przyjaciół.
Nasz naczelnik należał do rzędu tych ludzi zbyt szlachetnych, zbyt dalekich od wszelkiej myśli pod stepu lub
udawania, co to dopiero wtenczas przestają wierzyć w prawość drugich, gdy przez nich dziesięć razy byli oszukanymi.
Stary żołnierz z roku , przepędził on za granicą lat , dzielących nas od tej wielkiej epoki dziejowej brał udział we
wszystkich walkach stoczonych od tego czasu na starym i nowym kontynensie [!], posiadał wszystkie krzyże i oznaki
waleczności, jakie tylko można było nabyć w tak długim lat przeciągu na stu różnych polach bitwy posiadał
doświadczenie każdego rodzaju, prócz tego jednego, co nam pozwala na każdy rzut oka ocenić prawdę lub kłamstwo w
spojrzeniu i głosie człowieka. Ceniąc honor nad życie, nie lubił lekkomyślnych podejrzywań a że umiał równie
wzbudzić zaufanie, jak i utrzymać karność między podwładnymi, kilka słów jego wystarczyło do uspokojenia burzy,
zbierającej się za plecami pana Łąkowskiego.
Zresztą, niewiele mieliśmy czasu do zajmowania się reputacją tego jegomości: trzeba było spoczywać czym prędzej, bo
zaledwie dwie godziny zostawało do wschodu słońca. Las chronił nas nieco od wiatru i śniegu, zmęczenie służyło za
pościel, nic tedy dziwnego, że spaliśmy słodko i głęboko.
Równo ze świtem huk dział przebudził nas i postawił na nogi. Huk ten dawał się słyszeć w odległości całej mili, a
zważywszy, że na wiele mil dokoła nie znajdował się żaden oddział powstańczy, nie mogliśmy zrozumieć, co by
znaczyło strzelanie moskiewskie? Później dopiero wyjaśniła nam się przyczyna tej kanonady. Nieprzyjaciele, nie
mogąc nas znaleźć od razu, schwytali jakiegoś chłopka i kazali się prowadzić na miateżników. Biedny chłopek nie
wiedział wprawdzie nic o naszym stanowisku, ale wiedział, że mu Moskale wierzyć nie zechcą i będą bić, póki nie
zginie lub nie pokaże, gdzie się schowali Laszki. Wskazał im tedy jakiś kawałek lasu jako miejsce naszego obozu.
Moskale, dawszy mu kilka kopijek na drogę, puścili go na wolność i zaczęli bombardować bez miłosierdzia niewinne
sosny i jodły za to, że wyrosły na polskiej ziemi. Gdy im się zdawało, że już dosyć zaimponowali artylerią swoją
mniemanym buntowszczykom, kazali podstąpić piechocie i rotowym ogniem wypłoszyć ich do reszty.
Zabawka ta trwała kilka godzin i kosztowała skarb carski niemało, zważywszy ilość wystrzelanych nabojów. W końcu
zameldowano jenerałowi, że banda powstańców już się zupełnie rozpierzchła. Ten kazawszy Kozakom, żeby się puścili
w pogoń za niedobitkami, zapytał meldującego oficera:
A skolko ubili buntowszozykow?
C z t e r y s t a! odpowiedział zapytany bez zająknienia.
Natychmiast wysłano do Warszawy raport, opowiadający Europie, żeśmy zostali zupełnie rozbici i wystrzelani, a
jenerał kazał sobie zapewne na mundurze przygotować miejsce na świeży order, tak słusznie mu się należący.
Tymczasem wysłani w pogoń Kozacy dotarli aż do nas i, przyjęci kilkoma celnymi strzałami, wrócili się, żeby czym
prędzej dać znać o tym, iż w lesie znajduje się druga banda, nie mniej liczna od tej, którą dopiero co rozbito.
Moskale pełni otuchy po świeżo odniesionym zwycięstwie, a niezadowoleni z tego jedynie powodu, że im się nie udało
odszukać na polu walki nic prócz połamanych gałęzi, które można było obłupić chyba tylko z kory, ruszyli szybko w
pochód, wśród dzikich przekleństw i dzikszych może jeszcze śpiewów.
Oczekiwaliśmy ich w miejscu, gdzie nas niełatwo mogli otoczyć przemożnymi swoimi tłumami, bo rzeka i rozległe
bagna zasłaniały nasze flanki, a z frontu nasi strzelcy, poustawiani za grubymi drzewami, gotowi byli na ich przyjęcie.
Kosynierzy stali w rezerwie, naczelnik z młodziutkim adiutantem swoim udali się między tyralierów, żeby kierować
ich ogniem i zapobiegać niepotrzebnemu marnowaniu amunicji.
Moskale wypalili najprzód przepisaną zapewne jakimś ukazem liczbę wystrzałów armatnich, które zamiast trwogi
wywołały w nas tylko dobry humor, bo wszystkie kule, granaty i kartacze gwizdały sobie, jak mogły najwyżej, po
drzewach, obrywając ich wierzchołki i wypłaszając do reszty wszystkie kruki i wrony, które tam jeszcze miały wytępić
do szczętu, ale podsunąwszy się bliżej przekonali się, że to zadanie przewyższa ich siły. Stanowisko nasze zbyt
obronne, żeby nam mogli wiele szkodzić, nasze strzały prawie nigdy nie chybiały celu, a zbliżająca się noc,
sprzymierzona nasza, byłaby ich zmusiła do zupełnego odwrotu, gdyby nie okoliczność fatalna, a nieprzewidziana,
która nas niemal wszystkich nie przyprawiła o zgubę.
Wśród toczącej się jeszcze walki nadjeżdża ksiądz, proboszcz unicki z pobliskiej wsi, i donosi nam, że z tyłu nadciąga
inny oddział nieprzyjacielski, że już jest w lesie. Czcigodny kapłan z narażeniem własnego życia pospieszył nas ostrzec
o tym niebezpieczeństwie zostawiwszy w domu niespokojną żonę i drobne dziatki. Nie mieliśmy czasu wynurzyć mu
naszą wdzięczność, bo roztropność nakazywała nam odwrót jak najspieszniejszy i naczelnik zarządził go bezzwłocznie.
Ruszyliśmy więc kosyniery naprzód, za nimi strzelcy, ostrzeliwając się bez ustanku. Moskale leniwo nas ścigali i już
sądziliśmy, że się wymkniemy bez trudności, gdy nas z przodu także przywitały strzały. Łatwo pojąć, że położenie
nasze nie należało do najmilszych najśmielszych odstąpiła nie odwaga, ale przytomność umysłu. Jeden tylko
naczelnik na chwilę nie stracił zimnej krwi swojej i z uśmiechem obracając się do swego adiutanta, rzekł takim tonem,
jakim by może figlował w salonie:
Ciasno nam trochę, panie Henryku; musimy sobie miejsce zrobićl Niech dowódzca kosynierów sformuje swój oddział
w kolumnę, o ile miejsce na to pozwoli.
Adiutant poskoczył z rozkazem wśród świstu kul bijących w drzewa i wyrywających wióry i gałęzie. Na jego czole był
jakiś spokój natchniony oko tylko zdawało się wyzywać śmierć w zapasy i różniło jego piękną twarz od marmurowego
posągu Dziewicy Orleańskiej.
Z pistoletem w ręku, nieruchomy na koniu wspinającym się i ociągającym na widok zniszczenia grożącego wokoło,
wykonał szybko rozkaz wodza, który, dawszy jeszcze jakieś instrukcje tylnej straży, rzucił się na czoło sformowanej
naprędce kolumny. Tuż obok niego widzieliśmy młodziutkiego adiutanta; nieustraszony ksiądz także przyłączył się do
nas i wydobywszy krzyżyk błogosławił nim czerwoną chorągiew naszą, a potem zawoławszy: "Naprzód, dzieci! Bóg i
Najświętsza Panna Częstochowska z nami!" porwał za kosę i rzucił się między pierwsze szeregi walczących.
Tyraliery moskiewscy pierzchli na widok nieustraszonej naszej garstki, ich rezerwy przyjęły nas rotowym ogniem,
zmięszały się i poczęły uciekać, ale świeże tłumy wstrzymały je i poparły naprzód. Rozpoczęła się jedna z owych walk
zaciętych, na które Moskale odważają się chyba wtedy, gdy ich jest dwudziestu na jednego.
Strzały ucichły prawie zupełnie tylko dzikie wrzaski azjatyckiej hordy mieszały się z jękiem rannych i szczękiem kos
o bagnety carskie.
Szyk naszej kolumny zmięszał się zupełnie. Kilkunastu najśmielszych i najżwawszych kosynierów otoczyło wodza i
roznosząc postrach w gęstym tłumie wrogów, torowało drogę dla reszty. Kilka razy czerń, upojona wódką, rozgrzana
nadzieją łupu i parta następującymi za nią coraz to liczniejszymi rotami, dotarła do naczelnika. Widzieliśmy, jak siekł
pałaszem na prawo i na lewo, jak ksiądz i adiutant zasłaniali go przed przemocą; nareszcie wystrzał przeszył mu piersi;
podnieśli go towarzysze i z tym drogim ciężarem na ramionach przebiliśmy się nareszcie przez ostatni szereg
nieprzyjaciół.
Noc już była ciemna, wróg nie śmiał ścigać przerzedzonej garstki naszej tylko Kozacy alarmowali nas ciągle,
przepłacając nieraz drogo tę śmiałość. W ten sposób uszliśmy dwie mile lasem, a że te ostatnie napaści ustały
stanęliśmy na chwilowy spoczynek. Naczelnik nasz nie żył liczba towarzyszy zmniejszyła się o połowę jedni wyginęli
w boju lub ranni zostali w lesie, gdzie ich dobiło wyuzdane żołdactwo inni dostali się żywcem w ręce wroga, między
innymi ów stary borsuk, niegdyś leśniczy u stryja panny Kotwickiej. Po obliczeniu tych wszystkich strat wkradła się do
nas owa dezorganizacja, której przykłady tak częste niestety dlatego tylko nie są nadto zastraszające, że oddziały
rozbite formują się na powrót z niesłychaną łatwością, że każde uzbrojenie dla nich jest dobre. Ile otuchy regularnym
wojskom dodaje gwintowane działo, tyle nam jeden karabin zdobyty na nieprzyjacielu i starannie ukrywany, póki nie
przyjdzie pora wydobyć go z kryjówki. Nie będę się więc rozszerzał nad katastrofą naszej rozsypki bo nie była ona
klęską niepowetowaną. Każdy z nas udał się w inną stronę, najwięcej do Galicji, dokąd było wcale blisko i dokąd nas
już wyprzedziła wiadomość o stoczonej krwawej utarczce pod Żabnikami. Mając tam znajomych, państwa Zamirskich
w Kalnowie, udałem się do nich, choć mieszkali trochę daleko od granicy.
II
Kalnów leży nad Dniestrem, w ślicznej górzystej okolicy. Dom państwa Zamirskich, jakkolwiek słynny gościnnością,
leży jednak w takim ustroniu, że nieczęsto kto obcy doń zawita. Jedną z przyczyn tego odosobienia, w którym żyją
państwo Zamirscy, jest może dwudziestoletnia ich córka, panna Wanda choć zdawałoby się, że przeciwnie, powinna
być powodem jak najliczniejszych odwiedzin, bo jest tak piękną i miłą, jak tylko nią być można mając lat dwadzieścia,
czarne oczy, jasne włosy, greckie rysy twarzy, płeć liliową, wzrost królewski, dobroć i łagodność w sercu i nadzwyczaj
staranne wychowanie.
Żeby cię, kochany czytelniku, ująć do reszty na rzecz panny Wandy, powiem ci na końcu dopiero rzecz najważniejszą,
i to do ucha: ma sto pięćdziesiat tysięcy posagu w walucie austriackiej! Spodziewam się, że każesz zaprzęgać i
pojedziesz natychmiast do Kalnowa, jeżeli jeszcze nie jesteś żonaty. Poczekaj trochę! Nie ma róży bez ciernia. Co się
mnie tyczy, uważam tylko na wdzięk kwiatu i ten tylko opiewam, bom się urodził wprawdzie nie w samej Arkadii, ale
w jednym z jej przedsionków ale po drodze wstąpisz zapewne do państwa tych i owych, gdzie są także piękne panny
na wydaniu. Usłyszysz tam wielkie pochwały panny Wandy wielkie i szczere, tym szczersze i serdeczniejsze, że na
końcu, jak plama z atramentu na ślicznej fotografii albo jak błąd ortograficzny w czułym i wonnym bileciku, ukaże się
fatalne: a l e. To: a l e zamknięte będzie czasem w jednym słowie, czasem poparte rozmaitymi dowodami i wywodami,
zawsze atoli treścią jego będzie, że panna Wanda jest śliczną i dobrą jak anioł, mądrą jak Salomon albo nie, to jakoś
nieestetyczne porównanie powiem raczej, mądrą jak Minerwa, ale ... egzaltowaną! fatalny wyraz, mieszczący w sobie
kilkanaście stronic z Portretów NieVanDyka kilkanaście stronic, które cię obleją jakby zimną wodą nim jeszcze
będziesz miał sposobność sparzyć się w Kalnowie. Dowiesz się także powoli i nie zliczysz na palcach liczbę
nieszczęśliwych, którym ta egzaltacja odjęła spokój duszy i nadzieję oczyszczenia tabuli, których serce podarła w
kawałki, a weksle zostawiła nie tknięte w ręku lichwiarza! Dowiesz się, że wskutek egzaltacji panny Wandy państwo
Zamirscy zerwali powoli z całym bliższym i dalszym sąsiedztwem, potrzebującym synowej lub nie potrzebującym
rywalki dla córek, słowem, że nie żyją z nikim i że się nimi tym gorliwiej cały świat opiekuje.
Wszędzie wiedzą doskonale, co się tego lub owego dnia działo lub dziać mogło w Kalnowie, kiedy i jak daleko panna
Wanda chodziła z matką na spacer, jakie czyta książki i ile godzin codziennie gra na fortepianie lub zajmuje się swoją
szkółką ludową, a wszystko to z mniejszą lub większą dozą egzaltacji.
W ogólności w domu państwa Zamirskich zajmowano się daleko mniej wiadomościami z sąsiedztwa. Prowadzono tam
życie spokojne, że tak powiem, kontemplacyjne. Pan Zamirski czytywał gazety, palił dobre cygara, dyrygował
gospodarstwem, a jak się czasem jaki gość zdarzył, udzielał mu w długich rozprawach spostrzeżenia zrobione przy tym
potrójnym zajęciu. Pani Zamirska trudniła się domem i to wystarczało jej prawie zupełnie na zapełnienie czasu;
uważałem bowiem już nieraz, że ministrowie załatwiający interesa człerdziestomilionowego państwa mniej mają
zaprzątnięte nimi godziny niż gospodyni czuwająca troskliwie nad tym, żeby czworo ludzi śniadało, obiadowało i
wieczerzało o tej samej porze, żeby bielizna ich była czysta, śmietanka nie zwarzona, a rosół nie przesolony. Pani
Zamirska pamiętała o tym wszystkim z prawdziwym poświęceniem samej siebie i zaledwie wieczorem, między herbatą
a ogólnym capstrzykiem, zapędzającym cały Kalnów do łóżek dozwalała sobie chwilkę wytchnienia.
Wspomnę tu nawiasem, że capstrzykiem tym było uderzenie dziesiątej godziny i że po jego wybiciu wszystko
rozbiegało się tak skwapliwie do swoich kącików, jak gdyby sen był rozrywką urozmaicającą jednostajość tego na pół
klasztornego życia. W ten sposób płynął dzień za dniem w Kalnowie, i to od roku prawie, to jest od kiedy panna
Wanda dała ostatniego niegrzecznego koszyka ostatniemu konkurentowi, co się ośmielił pojawić na wysokości
Kalnowa. Mówiłem już, że uchodziła ogólnie za pannę bardzo egzaltowaną chcąc streścić inne zarzuty, które jej
czyniono, i tym sposobem dodać więcej cieniów do powabnego obrazu, jaki sobie z niej w wyobraźni twojej może
utworzyłeś, szanowny czytelniku, powiem ci, że mi panna X mówiła, że słyszała od panny Y, u której służy pokojówka
przed miesiącem odprawiona z Kalnowa, że ta ostatnia twierdzi dowodnie, że panna Wanda jest nadzwyczaj
niereligijną i naśmiewa się z księży itp. panna Q zaś utrzymuje, że wie z pewnych źródeł, iż panna Zamirska zajmuje
się tłumaczeniem ... Mesjady Klopsztoka na język angielski czy nawet holenderski, zapewne w celu nawracania
protestantów. Możesz sobie to skombinować według upodobania, ja nie lubię się trudnić plotkami, nie powtarzam ich
nigdy i nie komentuję. Sądzę tylko, że przypuszczenie co do istnienia Mesjady w Kalnowie jest bardzo
prawdopodobnym, zważywszy senność mahometańską prawie tamtejszych mieszkańców. Nie znam człowieka,
któremu by się oczy nie kleiły na samo wspomnienie tego arcydzieła heksametrycznego.
Co się zaś tyczy panny Wandy, mogę zapewnić, że zajmowała ją głównie szkółka założona we dworze, gdzie się
zgromadzało codziennie dwadzieścia kilka dzieci wiejskich, którym nie wykładała ani filozofemów katolika Woltera,
ani luterskiej Mesjady Klopsztoka, ale zasady abecadła polskiego i katechizmu aprobowanego przez zwierzchność
diecezjalną. Kiedy przyjechałem do Kalnowa, jednostajny tryb życia tamtejszego zmienił się nieco, a to z powodu
obecnych wypadków. Z mnóstwa rodzin szukających schronienia przed dziczą zawołżańską, która zaprowadza reformy
w Królestwie, niektóre zabłądziły do Kalnowa i doznały tam jak najserdeczniejszego przyjęcia. Czasem zjawił się
także jaki powstaniec, ścigany w tych ustroniach, z obawy dostania się w ręce władz powiatowych, obwodowych i
krajowych, i bawił tam, póki idąc o lepsze z obywatelstwem krajowym, nie zaproszono go w gościnę do Igławy lub
Znajmu. Nie chcąc finansów państwa narażać na tak niepotrzebne koszta, pan Zamirski przechowywał swoich gości,
jak mógł najlepiej. Gdym się zjawił, syn jego, młody Józef o którym zapomniałem dotychczas wspomnieć i który był
zawsze bardzo dobrym chłopcem, ale miał wzrok nadzwyczaj krótki młody więc Józef, przywitawszy mię uprzejmie,
szepnął mi tajemniczo do ucha:
Wiesz? Henryk Plantagenet jest tutaj.
Otworzyłem oczy i uszy tak szeroko, że nawet Józio to spostrzegł i zapytał mię z zadziwieniem równającym się
mojemu:
Jak to, nic nie wiesz o nim?
Bardzo mało odpowiedziałem wiesz, że już parę lat, jak zdałem m a t u r ę; zapomniało się niejedno. Cóż on tu robi?
Co robi, co robi! jest przecież komisarzem wojennym województwa ...skiego i, wyparty przeważnymi siłami
moskiewskimi na terytorium galicyjskie, schronił się do nas, bo go mają aresztować. Czegóż tak stoisz jak wryty?
Bo widzisz, mój Józiu, to wszystko mi się jakoś w głowie pomieścić nie może.
A mnie się zdaje, że to rzecz bardzo naturalna.
Jednak, uważasz, nie sądziłem, żeby potomek tak znakomitego królewskiego rodu zrobił nam ten zaszczyt, zostać
komisarzem wojennym w województwie ...skim i party przeważnymi siłami moskiewskimi, retyrował się do Kalnowa!
Jest to bardzo wielki honor dla terytorium galicyjskiego! Musieliście pewnie sprawić nową liberię Maćkowi z tego
powodu?
No, daj pokój z żartami, domyślasz się może, że to jest tylko pseudonim wojenny na każden sposób jest to człowiek,
na którym wiele zależy a co za odwaga, co za poświęcenie!
Józio chwycił się przy tych słowach za głowę obiema rękami, nie dla nadania sobie postawy tym większego wielbiciela
Plantagenetów, ale z powodu, że sobie nabił guza na czole, uderzywszy się o szafę, której nie dojrzał przed sobą.
Proszę mi nie mieć za złe, że wytykam krótkowidzącemu Józiowi niektóre przypadki, zdarzające mu się od czasu do
czasu mimo okularów, bez których się na krok ruszyć nie może. Krótki wzrok jego posłuży mi później do bardzo
ciekawych uwag nad egzaltowanymi pannami w ogóle, a w szczególności nad panną Wandą Zamirską.
Nie chcąc psuć chronologicznego porządku faktów, stanowiącego główną zaletę tej mojej powieści, nie powiem teraz
jeszcze, jaki może być związek między okularami Józia a egzaltacją jego siostry; zaostrzywszy zaś bodaj czymkolwiek
ciekawość czytelnika, przechodzę do dalszej relacji z moich odwiedzin w Kalnowie.
Uporządkowawszy nieco, przy pomocy poczciwego Józia, moją toaletę powstańczą zostałem przez niego
wprowadzony do salonu państwa Zamirskich. Dziewięć pań i panien różnego wieku, wzrostu i koloru włosów siedziało
na sofach, fotelach i krzesłach dokoła stołu, na którym oprócz lampy i nożyczek znajdowały się różne kawałki płótna i
kupki szarpi, całe zaś towarzystwo mocno było zajęte skubaniem tych ostatnich a jeszcze mocniej zdawało się
interesować opowiadaniem, które przy pomocy efektownej giestykulacji wygłaszał siedzący we środku mężczyzna.
Ten ostatni obrócony był plecami do drzwi, tak że z początku nie mogłem widzieć nic z jego fizjonomii, prócz
znakomitych faworytów sterczących po obu stronach głowy i będących w groźnej harmonii z rycerskimi czynami,
które właśnie opiewał. Trzeba bowiem wiedzieć, że mówił o wojnie, i właśnie, w chwili kiedy wszedłem do salonu,
szarżował z pałaszem w ręku i pędził przed sobą całą kupę Moskali, bodaj czy nie batalion kompletny, z majorem na
przeciwnej stronie frontu. Zdumiony tym bohaterstwem, stanąłem we drzwiach jak wryty i uważałem, że starsze panie
wzdychały często i głęboko, a młodsze obracały się od czasu do czasu do zwierciadła wiszącego nad sofą. Byłbym tak
stał nieruchomy, póki by ów pan z faworytami nie zgruchotał własnoręcznie tron Romanowów, Hohencolernów itd.,
gdyby mię była nie spostrzegła pani Zamirską i nie przywitała wykrzyknikiem zdziwienia:
Skąd się pan bierzesz?
Był w korpusie majora Rębajły wtrącił Józio pospiesznie.
A, ładnieście się tam spisali! zawołała z oburzeniem panna Wanda bardzo ładnie!
Siadaj pan, każę panu zaraz przynieść kądziel!
Zgłupiałem do reszty na takie dictum acerbum. Wszystkie panie, w liczbie dziewięciu, patrzały na mnie z wyrazem
politowania i zgrozy. Lord Henryk Plantagenet, tak się bowiem nazywał ów pan z faworytami, obejrzał się także, ale
odwrócił się prędko i wydobywszy chustkę, zaczął nią systematycznie nos obcierać. Na pierwszy rzut oka poznałem, że
ów znakomity lord Henryk Plantagenet nazywał się po polsku pan Henryk Łąkowski, ten sam, którego
niepowstrzymany ruch, ogarniający nie same już tylko umysły, wypędził z domu, nie przeszkodziwszy mu jednak
zaopatrzyć się w legalny paszport, jak się później dowiedziałem.
Zmięszany niekoniecznie pochwalną apostrofą panny Wandy, nieprędko przyszedłem do siebie i kłaniałem się wokoło,
jak mogłem najniezgrabniej, gdy mię pani Zamirska przedstawiała swoim gościom. Gdy przyszła kolej na pana
Henryka, wyjąknąłem z pokornym niedowierzaniem sobie:
Zdaje mi się, że miałem już przyjemność ... to jest, że miałem już to szczęście ... mieć ten zaszczyt ... poznać pana
dobrodzieja ... w naszym obozie ...
Lord Plantagenet oglądnął się niespokojnie na wszystkie strony, panna Wanda ściągnęła ramiona, pani Zamirska
zaczęła mi robić jakieś telegraficzne znaki, całe towarzystwo spoglądało po sobie i po mnie, jak gdybym coś bardzo
niestosownego powiedział. Darujesz mi więc, szanowny czytelniku, że z przestrachu nie wiedziałem, co się ze mną
dzieje. Domyśliłem się tylko, żem zrobił jakieś głupstwo, zaczerwieniłem się po uszy i dla odzyskania kontenansu
zacząłem się rozglądać po pokoju, ale nie zauważyłem nawet, że się w nim znajdował lokaj, który wszedł był właśnie
po jakieś instrukcje tyczące się herbaty i w którego przytomności nie potrzeba było wyjawiać, że w naszym obozie
mógł się znajdować jaki Plantagenet. Ten ostatni raczył mię powitać lekkim, ale łaskawym skinieniem ręki i
odpowiedzieć na moje najuniżeńszą przemowę:
A, przypominam sobie, podobno pan byłeś u majora Rębajły?
Tak jest, panie dobrodzieju, byłem przy nim do ostatka odrzekłem przywołany do przytomności wspomnieniem
kochanego naszego naczelnika.
Lord Henry zerwał się na to z miejsca, chwycił mię za rękę i zaprowadził w najodleglejszy kącik pokoju. Tu staliśmy
chwilę, ja pełen oczekiwania, co mi powie zacny komisarz wojenny, on zaś z czołem zmarszczonym głębokimi
myślami, z wargą dolną wyrzuconą do góry, z oczyma wlepionymi w sufit, zupełnie jak minister finansów szukający
sposobu naprawienia waluty.
Po chwili odwrócił się, spuścił głowę i oczy ku podłodze, pochylił górną część ciała naprzód i założywszy ręce w tył
począł się szybkim krokiem przechadzać po pokoju. Dostrzegłeś już może, kochany czytelniku, że mi bardzo łatwo
można zaimponować, nie dziw się tedy, gdy ci powiem, że w tej chwili wydało mi się, jakoby nie kilka kijów starego
Kotwickiego, ale przynajmniej dziesięć tajemnic stanu ciężyło na pochylonym grzbiecie pana Henryka. Nareszcie
zatrzymał się znowu przede mną, przybrał na nowo poprzednią postawę i zapytał szybkim i jakby urodzonym do
rozkazów głosem:
Gdzie jest Nemira?
Nemira był to młody człowiek, nasz towarzysz broni, znany z gorliwości około prac przygotowawczych, a później z
męstwa. Rząd Narodowy przeznaczył go był do pomocy majorowi Rębajle. Wydało mi się z początku rzeczą bardzo
naturalną, że jedna znakomita figura pyta o drugą, i nie domyślając się wcale, co się święci, odpowiedziałem:
Pojechał do Warszawy.
Hm, to źle odrzekł Plantagenet trzeba, żeby był tutaj. Musisz go pan natychmiast tu sprowadzić. Postarasz się pan o
paszport, pan Zamirski da panu konie do granicy a ja napiszę list do Nemiry, który mu pan wręczysz.
Nie wiem, o ile tam pan Łąkowski potrzebował Nemiry, ale wiem i poznałem zaraz, że mnie nie potrzebował w
Kalnowie. Z przyjęcia, jakiego doznałem od panny Wandy, i z opowiadania jego, którego koniec słyszałem wchodząc
do salonu, wniosłem, że na konto oddalenia Kalnowa od granicy i braku styczności jego ze światem ten, co nosił
królewskie imię Plantagenetów, odegrał rolę polskiego Münchhausena. Po takich antecedencjach naoczny świadek lub
ktokolwiek przybywający ze stron, co miały być widownią jego czynów, musiał mu być niedogodnym.
Zmiarkowałem tedy, że pragnął mię czym prędzej wyprawić z Kalnowa, a ponieważ jako gente Ruthenus jestem
niesłychanie uparty, postanowiłem zabawić tam, jak będzie można najdłużej. Nie miałem jednak czasu oświadczyć to
prawnukowi Ryszarda Lwie Serce, bo zawołano nas wszystkich do herbaty.
Stół, który na ten cel nakryto, nie wystarczał dla całej kolonii emigrantów mieszczących się w domu państwa
Zamirskich.
Panna Wanda obracając się do mnie i do Józia rzekła, niby to żartując:
Dla uciekinierów i krótkowidzących jest osobny stolik w tamtym pokoju; możecie sobie tam opowiadać wasze czyny
bohaterskie.
Widocznie uwzięła się na mnie, i jeżeli mi się jeszcze kiedy zdarzy drapnąć do Galicji, to z pewnością nie pokażę się w
Kalnowie ani w żadnym miejscu, gdzie będą panny. Naówczas jednak nie zostawało mi nic, jak albo pójść do wójta i
dać się zawieźć do becyrku, a stamtąd do Igławy, albo znosić z rezygnacją i pokorą wszystkie zasłużone i niezasłużone
pociski, które co chwila na mnie spadały. Chcąc atoli przynajmniej z kimś trzecim jeszcze podzielać moją niedolę,
zapytałem, czy pan Plantagenet nie będzie także należał do naszego towarzystwa. Niestety! lepiej mi było zaczepić
setnie Dońców albo dać się zaamnestionować na śmierć jakiemu policmajstrowi niż poruszyć taką kwestię. Piorunujące
spojrzenie, które mi miało służyć za odpowiedź, było tylko zapowiedzią dalszych kroków nieprzyjacielskich od tej
chwili w oczach panny Wandy zasługiwałem już chyba tylko na powieszenie i nigdy w życiu nie miałem i nie będę
miał zaciętszej nieprzyjaciółki.
Okropna ta prawda stanęła mi już wtenczas jasno przed oczyma, a dalsze doświadczenie pokazało mi tylko srogie jej
konsekwencje. Widocznie trzy czy cztery dni pobytu w Kalnowie wystarczyły były panu Henrykowi, jeżeli nie do
zupełnego zdobycia niepokonanej dotychczas twierdzy, to przynajmniej do zajęcia głównych jej punktów obronnych.
Zamyśliwszy się nieco nad tym fenomenem, zmuszony byłem w głębi ducha złożyć hołd zdolnościom tego
niepospolitego wojownika. Nie mogłem pojąć, jakie były właściwe powody tego niesłychanego powodzenia, i
dotychczas jeszcze dobrze ich nie rozumiem.
Pan Henryk liczył lat trzydzieści kilka, był słuszny, silnie zbudowany, rysy twarzy miał takie jak wszyscy, a
wykształcenie wcale nienadzwyczajne jedną tylko rzecz umiał lepiej niż inni, to jest potrafił się zawsze przedstawić w
jak najkorzystniejszym świetle, skoro nie było nikogo, co by sobie zadał pracę udaremnić jego usiłowania. Jeszcze i w
takim razie trzeba było zręcznego przeciwnika, żeby mu wyrównać, bo kłamał tak doskonale i z taką nieustraszonością,
że czasem w naocznego świadka wmawiał rzeczy, o których się temu ani śniło. Dowiedziałem się na przykład od Józia,
że pan Łąkowski był z nami w bitwie pod Żabnikami, że przyprowadził do naszego obozu sto chłopów ze swojej wsi
dziedzicznej, że ci dali się wszyscy wysiekać w jego obronie, że potem w miejscu zabitego naczelnika objął
dowództwo nad nami, żeśmy go haniebnie odbiegli, a on sam jeden do późnej nocy tłukł się z Kozakami, których byłby
niechybnie wytępił, gdyby mu były ciemności nie przeszkodziły, ułatwiając odwrót rozbitkom.
Wszystkie te szczegóły umiał opowiedzieć tak naiwnie i skromnie, że słuchacze nie dostrzegli w nich ani krzty
przechwalstwa, a gdym je próbował dementować, Józio przyznał mi się otwarcie, że nie wie, komu wierzyć. Apelacja
do dzienników niewiele mi pomogła, bo w tych znachodziły się trzy różne wersje o potyczce pod Żabnikami, z których
żadna nie zgadzała się z prawdą. Prawdopodobnie korespondenci gazet, referujący o tym wypadku, należeli wszyscy
do rodziny Plantagenetów z ...skiego. Bądź co bądź, musiałem milczeć, żeby nie ujść za łgarza obok achillesowskiej
postaci i spartańskiej prostoduszności lorda Henryka. Zresztą niewiele miałem czasu do zajmowania się cudzymi
sprawami, bo wszystkie myśli i starania nasze były i są jeszcze ciągle zwrócone w inną stronę. Bój nieustający wzywał
nas wszystkich do powrotu na pole czynu, a obok silniejszych i ogólniejszych bodźców nagliła mię do tego pośrednio i
bezpośrednio panna Wanda. Uważałem atoli, że im więcej się zbliżał dzień rozstania, tym była smutniejszą i kochany
czytelniku, niech to zostanie między nami opryskliwszą, nieznośniejszą niż kiedykolwiek. Kompletna łagodność
panien zdarza się w romansach daleko częściej niż w rzeczywistości, a zmartwienie nie zawsze robi je podobnymi do
cichej brzozy płaczącej nad powalonym pniem swojej siostry albo nad niestałością ptasząt pieszczących się z jej
gałązkami. Dla obojętnego widza zakochana panna, nad której widokręgiem miłosnym gromadzą się chmury, może
być tak nieznośną jak dziecko, któremu grożą, że nie dostanie podwieczorku. Gdybym umiał tak doskonale
anatomizować serce ludzkie jak pani Sand, wytłumaczyłbym może jak najfilozoficzniej, co się właściwie stało pannie
Wandzie, ale naówczas opowiadanie moje zajęłoby parę tomów i kosztowałoby nakładcę daleko więcej pieniędzy;
ponieważ zaś żądał ode mnie tylko kilkoćwiartkowego szkicu, ograniczę się na prostym przytoczeniu faktów, bez
psychologicznej analizy.
Panna Wanda rozkochała się w panu Henryku, pan Henryk znalazł, że Kalnów jest nieźle zagospodarowany, i
rozkochał się w pannie Wandzie, ale tak jakby od niechcenia albo przez grzeczność. Im mniej okazywał swoje
wzajemność, tym bardziej panna szalała; nareszcie wystąpił raz z długą perorą o obowiązkach ku ojczyźnie, o
trawiącym go męstwie bohaterskim, i zakończył patetycznym frazesem, z którego wynikało, że się chce koniecznie dać
zabić. Myśleliśmy, że się dziewczyna rozchoruje z rozpaczy po tym kazaniu. Nie wiem, skąd mi przyszło do głowy
poprowadzić dalej rzecz zaczętą przez bohatera spod Żabnik i utwierdzać go w tak szczytnych zamiarach.
Wyście wszyscy powinni pójść rzekła Wanda i pan, co masz tak homeryczną szybkość w nogach, i ty, panie Józefie;
niewielka was będzie szkoda. Ale ci, co się na coś więcej przydać mogą, niech teraz jeszcze zostaną w domu! Mówiąc
to zachodziła się od płaczu.
Zapewne odrzekłem ja i pan Plantagenet powinniśmy już byli dawno opuścić Kalnów; ale Józio, ze swoim krótkim
wzrokiem, małym wzrostem i filigranowym zdrowiem, nie powinien się ruszać z domu, bo będzie tylko ciężarem tam,
gdzie chodzi głównie o siłę fizyczną.
Dobrze, dobrze, niech zostanie, ale niech się potem nie przyznaje, że jest moim bratem!
Ależ ja nie myślę zostać! zawołał z miną człowieka, który się rzuca na oślep przez Rubikon, paragrafu c.k. kodeksu
karnego.
Ani ja, ani pan Plantagenet, jak się spodziewam.
Lord Henry wyglądał zupełnie jak Kurcjusz, kiedy miał runąć z koniem w otwartą paszczę otchłani. Panna Wanda
przynajmniej wyczytała na jego czole tę niezłomną determinację wielkiego Rzymianina i zawołała słabnącym głosem:
Kto ma takie zdolności i takie zaufanie współobywateli, powinien się oszczędzać dla ich dobra!
Chór dziewięciu panien zabrzmiał potakiwaniem na te słowa i uchwalono jednogłośnie, że lord Plantagenet popełni
wielką zbrodnię, jeżeli narazi swoje drogie życie. Lord Henry Plantagenet zdawał się słuchać z uwagą zdań tego
kobiecego areopagu i kiwał poważnie głową, jak gdyby chciał powiedzieć, że już to wszystko sam dawno rozmyślił i
rozważył. Ale jak już wszystko ucichło, powstał z krzesła, założył lewą rękę za klapę surduta, prawą zaś zostawił
wolną dla dobitniejszej giestykulacji, i począł rzecz z emfazą w te słowa:
Zbrodnią dzisiaj byłoby sądzić, że można gdziekolwiek lepiej służyć sprawie narodu niż na polu bitwy. (Tu groźnie
głos podniósł). Kiedy po tylu latach doczekaliśmy się nareszcie upragnionego widoku tych ojczystych sztandarów,
wiodących do boju naród orężem wsławiony. (Tu nastąpiła chwila głębokiego namysłu). Powinniśmy wszyscy
spieszyć za nimi, wszyscy, starzy i młodzi, uczeni i prostaczkowie. (Tu spojrzał znacząco po całym zgromadzeniu,
jakby gatunkował obecnych!). Ojczyzna wymaga od nas tego podatku krwi, bo krew ją tylko zbawić może, i dlatego
postanowiłem walczyć do ostatka, nie oglądając się na nic więcej, jak na głos powinności, który mi każe umierać obok
moich braci! Powiedziałem!
Nowe okrzyki podziwienia wybuchły w całym pokoju, lord Henry zdawał się jaśnieć jakimś nadziemskim światłem,
przy którym gasła sława wszystkich dawnych i nowych bohaterów. Panny coraz troskliwiej spozierały do zwierciadła,
pomne na wiersz królowej Hortenzji: Amour a la plus belle, honneur au plus vaillant!
Panna Wanda bliską była spazmów. Po raz to pierwszy miłość owładnęła była jej serce, i nie wiem, wskutek jakich to
niedocieczonych psychicznych i niepsychicznych pobudek owładła je absolutnie, nie cierpiąc żadnych ograniczeń,
żadnych innych potęg obok siebie. Dosyć powiedzieć, że panna Wanda była bez wątpienia dobrą Polką, że pędziła
prawie z domu Józia, na pół ślepego, chorowitego chłopca, którego lada silniejszy powiew wiatru z nóg walił, podczas
gdy lord Henry, zdrów jak ryba, silny jak niedźwiedź, miał koniecznie zostać i przydać się na co innego.
Jestem przekonany, że pan Henryk podzielał w zupełności jej zdanie, ale to jeszcze nie było dosyć, bo oprócz dwojga
głównie zainteresowanych trzeba było jeszcze mieć wzgląd na zdanie rodziców i na to, co świat powie. Państwo
Zamirscy nie zakochali się w nim byli tak na zabój, żeby go aż mieli wstrzymywać tam, gdzie żony wyprawiają
mężów, matki synów gdzie codziennie i w każdym prawie domu odbywają się sceny wznioślejsze niż owe sławne
czyny i powiedzenia spartańskie wznioślejsze powiadam, bo u nas życie familijne ściślejszym niż gdzie indziej
węzłem kojarzy członków rodziny i ani moda, ani żelazne prawo Likurga nie każą nam wyrzekać się naszych dzieci na
korzyść mamki lub zakładu wychowania, a żony wykluczać z towarzystwa, jak to czynili słynni ziomkowie Leonidasa.
Dlatego też n a s z e Spartanki godniejsze są uwielbienia od starożytnych i przykro mi bardzo, że panny Wandy nie
mogę policzyć w ich poczet, jak z drugiej strony ubolewam niezmiernie nad tą okolicznością, że lord Henry
Plantagenet także nie był Spartańczykiem, bo naówczas powieść moja mogłaby była przybrać nastrój patetyczny, który
pasjami lubię.
Pan Henryk osiągnął już był wszystko, co się osiągnąć dało w Kalnowie, panna zakochała się w nim niesłychanie,
rodzice poważali go wysoko nie zostawało mu nic, jak tylko oświadczyć się i ożenić czym prędzej. Ale tam na
północy huczą działa moskiewskie, krew się leje strugami, ojczyzna wszystkie swoje dzieci woła w bój o życie lub
zagładę uwaga całego świata zwrócona w tę stronę, Anglicy i Francuzi o niczym innym nie dyskutują, jedni
wymachując rękoma, a drudzy trzymając je w kieszeni trudno w takich okolicznościach myśleć o rzeczy na pozór tak
mało wojennej jak ożenienie. Pan Henryk rozumiał to doskonale, że i najgorętsza miłość nie uniewinni go w polskich
oczach z najprzykrzejszego zarzutu, jaki można zrobić mężczyźnie, i wynalazł na to sposób całkiem
nowy, który swojego czasu nie omieszkam ci opisać, szanowny czytelniku, żebyś wiedział, jak sobie radzić w
podobnych wypadkach. Tymczasem zaś odbywała się w Kalnowie dla panny Wandy prawdziwa tragedia, pełna męki i
boleści, nad którymi powinien bym się właściwie nieco obszerniej zastanowić, gdybym wiedział choćby o jednym
jeszcze nowym frazesie, służącym na opisanie cierpień kochanków. Niestety! nie czuję się na siłach po temu, może z
tej przyczyny, że dotychczas jeszcze, dzięki Bogu, nie byłem nigdy zakochanym. Za to biedny Józio, który był trochę
poetą, musiał z rozkazu panny Wandy przetłumaczyć na polskie pożegnanie Hektora z Andromachą: Will sich Hektor
ewig von mir wenden?
Wyszukano do tego jakąś muzykę i panna Wanda śpiewała to co wieczora przy fortepianie, aż się serce krajało.
Przyszła na koniec chwila rozstania zapakowano troskliwie sprowadzone rewolwery, bulion i szarpie konie pana
Zamirskiego stanęły przed gankiem, panna Wanda zachorowała na serio i położono ją do łóżka, a ja, Józio i wielki
Plantagenet ruszyliśmy w drogę, każden z innymi myślami. Józio medytował, czy nie można by strzelać ze sztućca za
pomocą lornety i czy nie lepiej mu pójść do kosynierów, gdzie dosyć jest widzieć Moskala na dwa kroki. Ja
zastanawiałem się nad futrem i nad berlaczami pana Henryka, które miały w sobie coś nadzwyczaj powabnego, i
zaczynałem pojmować doktryny komunistów francuskich. Byłem przekonany, że pan Henryk nie myśli nam
towarzyszyć do końca i próbowałem odgadnąć, jak się później z tego wykłamie w Kalnowie, o czym nie wątpiłem, że
mu się uda. On zaś rozważał w myśli wszystkie szanse, które go czekały, gdyby się rzeczywiście dał zawieźć na
powrót do Królestwa. Moskali można było spotkać kilka albo kilkanaście tysięcy, wszyscy uzbrojeni w gwintowane
karabiny i zaopatrzeni w sześćdziesiąt ostrych nabojów, co czyni razem jakich sto tysięcy wystrzałów albo jeszcze
więcej. Prawda, że większa część kul idzie za wysoko albo za nisko, albo bokiem, ale któż mógł ręczyć, że jedna z nich
nie wybierze sobie właśnie to miejsce, gdzie będą niedźwiedzie pana Henryka? Pięć i pół stopy wysokości, a dwie
szerokości, to jest jedynaście stóp kwadratowch, na tej przestrzeni można by pomieścić tyle ołowiu, ile go wystrzeli
batalion dający ognia obydwoma szeregami, a w takim razie pan Henryk wyglądałby zupełnie jak przetak, odliczywszy
już nawet wszystkie mankamenta, jakie go mogły spotkać przy ataku na bagnety. Uwagi tego rodzaju spowodowały go,
że postanowił pojechać na bok z jaką misją, zaraz z pierwszego miasteczka, gdzie będzie można dostać konie
pocztowe.
Niezadługo zawitaliśmy też na popas do Rogocina, gdzie się mieści urząd powiatowy, podatkowy i pocztowy na
przestrzeni kilku błotnistych uliczek, po których się snują czarni nasi starozakonni bracia.
W środku znajduje się wielki czworokątny rynek, a w nim tak zwany ratusz, to jest budynek mieszczący propinację i
dom zajezdny, nad którego bramą uderza zdumionego widza napis na starej bardzo tablicy, ale zupełnie nową
ortografią skreślony: Dum pański i trakther. Do tego pańskiego domu, jako do pierwszego hotelu w Rogocinie,
zajechaliśmy z ogromnym trzaskiem, witani z wielką atencją przez gospodarza, jego Surę i miszuresów. W sieniach
stała już jakaś inna bryczka, a około niej krzątał się oprócz parobka człowiek w siwej kapocie z czarnymi pętlicami,
którego mina i postawa na pierwszy rzut oka wydawała powstańca.
Nie wiem, skąd to pochodzi, ale to pewna, że waleczni nasi bracia z Kongresówki mają coś tak cechującego w sobie, że
ich od razu rozpoznać można. Zbliżyłem się do wspomnianego właśnie Koroniarza i jakie było moje zdziwienie, gdy
poznałem w nim owego starego borsuka, którego prawie w moich oczach porwali byli Moskale, w chwili gdy
wypaliwszy ostatni nabój ze swojej dubeltówki złamał jej łoże na karku jakiegoś twardokościstego Czuchońca.
Co pan tu robisz, jak się pan wydarłeś ze szponów kacapskich? było moje pierwsze zapytanie.
Jak się wydarłem? Zębami! odpowiedział z flegmę.
Nie dałem mu spokoju, póki mi nie opowiedział swojej historii od czasu potyczki pod Żabnikami. Treść jej była taka:
Porwany i poszturkany przez piechotę, został potem oddany pod straż Kozakom, którzy go mieli odprowadzić wraz z
innymi do najbliższego miasta, gdzie się znajduje więzienie dla nieszczęśliwych jeńców. Kozak zarzucił mu rzemień
na szyję, jak to zwyczajem szlachetnych rycerzy carskich, i ciągnął go za sobą, okładając od czasu do czasu pletnią, a
w przerwach popijając wódkę z manierek zdobytych na pobojowisku. Biedny borsuk wlókł się, jak mógł, za nim, aż
gdy zmrok zapadł, począł z głodu i złości kąsać rzemień, na którym go wleczono. Zdaje się, że rzemień był nieco
zużyty, a nasz wiarus gryzł go z takim zapałem, że wkrótce udało mu się przeciąć go zupełnie i skoczyć w gęstwinę, w
której go Kozacy nie znaleźli i nie bardzo nawet gorliwie szukali, zważywszy, że już był całkiem obdarty i to, co miał
na sobie, nie warto było pół kopijki.
Gdy się oddalili, stary borsuk zerwał się, zebrał ostatnie siły i biegł póty, póki nie wpadł w ręce stróżom porządku i
bezpieczeństwa publicznego, pilnującym wstępu do jakiejś wsi galicyjskiej. Tu
odbył drugą łaźnię, nie mniej gorącą od pierwszej, i zamknięty w karczmie pokutował tam, póki go nie wybawił
żandarm, który mu się wydał istnym aniołem wysłanym z nieba i zaprowadził go do raju, czyli do becyrku. Tam
spisano z nim kilka protokołów, a na koniec wręczono mu kartę pobytu, na mocy której mógł do pewnego czasu zostać
w Galicji. Widać, że go miano za indywiduum niezbyt szkodliwe.
Dostawszy się do pierwszego dworu w sąsiedztwie, znalazł tam przypadkiem synowicę swojego dawnego pana, pannę
Henrykę Kotwicką, i z nią razem jechał właśnie przez Rogocin, gdyśmy się spotkali. Cel ich podróży był ten sam co
nasz powiedziałem mu to i dodałem, że pan Łąkowski także jedzie z nami.
Stary borsuk skoczył jak oparzony na te słowa i poleciał czym prędzej do swojej panny, prosząc mię poprzednio,
żebym nie wspominał Plantagenetowi, że panna Kotwicka znajduje się w Rogocinie. Gdy się oddalił stary borsuk,
obejrzałem się za moimi towarzyszami podróży, których opuściłem był na chwilę. Józio nie złaził wcale z bryczki,
bolała go głowa z przeziębienia i kaszlał przy tym okropnie; widać było, że miał gorączkę, chociaż się do żadnej z tych
rzeczy, tak zbytecznych w partyzanckiej wojnie, przyznać nie chciał. Lord Plantagenet, przeciwnie, uskarżał się na
gwałtowny ból w krzyżach, na kurcze w żołądku, na chrypkę, duszność i nudności; oprócz tego twierdził, że mu mocno
dokucza prawe ramię, gdzie według własnego biuletynu miał otrzymać martwy postrzał przy sposobności owej ciężkiej
walki, którą bujna wyobraźnia jego stoczyła pod Żabnikami z tak przeważną liczbą Dońców, Czuchońców i innych
Kałmuków.
Wśród ciągłego stękania i narzekania wypytywał się miszuresa, gdzie jest poczta, i już chciał się tam udać dla
zamówienia koni, które go w nadzwyczaj pilnym interesie miały zawieźć do najbliższej stacji kolei żelaznej gdy wtem
zastąpił mu drogę wiarus panny Kotwickiej i zaciskając historyczne swoje zęby, co mu tak dobrze posłużyły do
wydobycia się z niewoli, przemówił, jak mógł najspokojniej:
A, proszę pana!
Eliptyczny ten frazes, przetłumaczony na język pedantów salonowych i książkowych, znaczył właściwie: Przepraszam
najuprzejmiej, że jestem tak śmiały prosić pana na ustęp, ale miałbym z nim kilka słów do pomówienia!
Stary borsuk zmieścił całą tę perorę w trzech wyrazach, co przemawia za twierdzeniem Russa, że prości ludzie są
najlepszymi mowcami. Lord Henry Plantagenet żachnął się jednak mocno na tę lakoniczną przemowę wiarusa i
ofuknął go piorunującym:
Czego chcesz? coś za jeden?
Stary borsuk odparł spokojnie:
Alboż to mię pan nie poznaje? Wszak niedawno widzieliśmy się w obozie majora Rębajły!
Szlachetny lord zmierzył pogardliwie siwą kapotę, baranią czapkę i jarmarkowe buty swego interlokutora i odezwał się
znudzonym głosem, wzruszając lekko ramionami:
Albo ja wiem! trudno że znowu pamiętać wszystkich "gimajnów"!
Czy gimajnów, czy nie gimajnów! huknął wiarus podkręcając wąsa, zaś pogromca Kałmuków obejrzał się troskliwie,
czy w danym razie będzie miał wolny odwrót, bo giest starego borsuka wydał mu się raczej wojennym niż
komisarskim. Ten ostatni uspokoił się jednak szybko i prawił dalej z powolnym namysłem:
Przecież to my się znamy dawniej! Pan nie zapomniałeś pewnie Wawrzyńca Siedlaka, co był leśniczym u pana
Kotwickiego, kiedy to pan tak często bywałeś w Zabrzezińcach. Nawet później zdaje mi się, że widziałem pana w
Warszawie, dokąd mię mój pan posłał był z listem do pana. Przyszedłem właśnie, kiedy pan Władysław ...
Aha, aha, przypominam sobie! zawołał nagle pan komisarz wojenny chwytając starego w swoje lordowskie objęcia.
Kochany panie Siedlaku! jakże mi się miewasz?
Przyszedłem właśnie ciągnął dalej nielitościwy borsuk wywijając się panu Henrykowi i zdejmując czapkę z
uszanowaniem przyszedłem właśnie, kiedy pan Władysław Kotwicki podobnoś bardzo niegrzecznie się znalazł u pana
dobrodzieja ... O, stary to zawadiaka, gorszy prawie niż jego córka! Pamiętam jak dziś, trzymał w ręku swoją wiśniową
pałkę, a czerwony był jak ćwik! Pan dobrodziej za to ...
Ależ powiedz mi, jak się masz, kochany Wawrzku przerwał na nowo lord Henry i na nowo zaczął ściskać borsuka.
Masz podobnoś żonę, dzieci; co one robią? ... Może się napijesz wódki ... Słuchaj, a dużo zabiłeś Moskali? ...
Ba, gdybym ja umiał tak wywijać bronią, jak stary pan Władysław Kotwicki swoją wiśniową pałką! Pan dobrodziej
musiałeś otrzymać bardzo wiele kontuzji?
Pan Łąkowski odezwałem się dla urozmaicenia dialogu otrzymał kontuzję w bitwie pod Żabnikami, od kuli
moskiewskiej!
Stary borsuk otworzył niepospolicie gębę, usłyszawszy tę nowinę, lecz pan komisarz wojenny nie pozwolił mu się
długo nad nią zastanawiać i chwyciwszy nas obu za ręce, ciągnął do szynkowni, zagadując czym prędzej:
Ej, co tam o tym mówić! Chodźcie lepiej, napijemy się wódki, bo tu zimno w sieniach. Wódka jest płynem
radykalnym zapomnienia. Ileż to ludzi w jej letejskich głębiach zanurza codziennie swoje frasunki, kłopoty małżeńskie,
zgryzoty sumienia i finansowe negocjacje z handełesami! Od korespondenta politycznego dziennika, trapionego myślą
o zapóźnionym artykule, do którego bieżąca historia żadnego nowego nie dostarczyła materiału, aż do chana
kilkudziesięciomilionowej hordy, którego podwładni murzowie nie dość szczęśliwie wytępiają buntownicze plemiona,
wszystko szuka w kieliszku to, czego Manfred na próżno żądał od duchów! Z tą różnicą, że jedni piją anyżówkę, a
drudzy kumis lub rum. Nie pojmuję, dlaczego Byron nie zaproponował swemu bohaterowi englisch bitter, kiedy ten tak
żałośnie wołał: "Forgetfulness!" "Zapomnienia!" Pan Łąkowski pod tym względem był daleko jenialniejszym od
hardego barda Albionu i chcąc nam narzucić zapomnienie, któregośmy bynajmniej nie pragnęli, raczył nas na gwałt
kontuszówką. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak uprzejmym, jak naówczas.
Wszystkie wysilenia szlachetnego lorda były atoli daremne. Ani Siedlak, ani ja nie daliśmy się namówić do "sznapsa",
jednakowoż borsuk przestał sekować znakomitego komisarza ową fatalną wiśniową pałką, prosząc go za to, żebyśmy
weszli do zajętej przez niego stancji, bo ma nam coś nadzwyczaj ważnego powiedzieć i pokazać.
Wielki Plantagenet ani się spodziewał, co go tam czekało, i nastroiwszy fizjonomię do najwyższego szczebla
ministerialnej powagi wkroczył przez niskie drzwi a nader wysoki próg do malutkiej izdebki żydowskiej, która służyła
za pokój dla honoracjorów odwiedzających "dom pański i trakther" w Rogocinie. Za nim wszedłem ja, a na końcu
barczysty i wąsaty nasz stary borsuk. Nim jeszcze zdołałem zobaczyć wnętrze izby, komisarz wojenny cofnął się tak
nagle, że gdybym miał nagniotki, byłby mi je nielitościwie podeptał.
Wsteczny ten ruch miał nas wszystkich trzech wyprowadzić nazad do sieni, ale borsuk oparł mu się stanowczo i
wpchnął nas do izby tak energicznie, że lord Plantagenet znalazł się niespodzianie przyparty nosem do przeciwległej
ściany, ja zaś długo musiałem szukać równowagi na środku izdebki, bo działanie tych dwóch sprzecznych sił nadało mi
zupełnie inny kierunek w nogach, a inny w górnej części ciała.
Jednocześnie odezwało się chichotanie kobiece w jednym kąciku tego zaimprowizowanego salonu. Obejrzawszy się,
ujrzałem pannę Henrykę i jeszcze jakąś panię, siedzące na wąskiej kanapce obitej cycem, to jest na
najwykwintniejszym meblu z całego "pańskiego domu". Mimo komicznej introdukcji naszej wszystko przybrało
natychmiast nastrój nadzwyczaj poważny, skorośmy odzyskali nasze centra gravitationis, a Siedlak zamknął drzwi na
zaszczepkę, bo klucza nie było, i stanął przy nich jakby na straży. Lord Henry był bardzo niespokojny i szukał słów,
żeby wyrazić swoje zdziwienie i oburzenie z powodu fizycznego przymusu, którego właśnie doznał. Ciekawy byłem,
jak się to wszystko skończy, a właściwie jak się zacznie, bo widocznie do końca jeszcze było daleko, skoro dopiero
drzwi zamykano. Najrozmaitsze domysły snuły mi się po głowie, między innymi oglądałem się, czy nie ma gdzie jakiej
wiśniowej pałki, bo nietykalność osoby ostatniego z Plantagenetów zdawała mi się mocno zagrożoną. Zdaje się, że on
także coś podobnego przeczuwał, bo przypierał plecy jak najszczelniej do ściany. Zamiast wszelkiej doraźnej egzekucji
nastąpiła atoli uroczysta cisza, którą przerwała najprzód panna Kotwicka.
Panie Łąkowski rzekła umiarkowanym, ale stanowczym głosem naczelnik wojenny województwa ...skiego polecił mi
widzieć pana, a nie mogąc odmówić posłuszeństwa rozkazowi, do którego wykonania nikt inny naprędce się nie
znalazł, zmuszoną byłam przyjąć tę niemiłą misję niemiłą, bo jeślibym pana chciała gdzie widzieć, to chyba w
moskiewskich szeregach, żebym mogła pomścić razem ojczyznę, ojca i siebie na niegodziwym człowieku...
"A niech cię kaci ...! pomyślałem sobie jak się dziewczyna rozsierdzi, gotowa go zastrzelić, jak tego Moskala, co zabił
naszego dzielnego majora! Z kobietami, jak widać, nie lepsza sprawa w wojnie jak w pokoju".
Tą razą jednak panna Henryka nie zgładziła jeszcze ze świata swego byłego konkurenta, lecz mówiła dalej:
Jenerał rozkazuje panu, żebyś mu doniósł, co się stało z pieniędzmi, które panu wręczono dla oddziału majora Rębajły;
a to z powodu, że dotychczas nikt nie wie, gdzie się podziały.
Wielki Plantagenet zmarszczył się na to pytanie i jął utrzymywać, że nikomu nie potrzebuje zdawać rachunków, prócz
tego, co mu powierzył pieniądze; po ukazaniu jednak pisemnego pełnomocnictwa, w które była zaopatrzona panna
Henryka, zmiękł znacznie i tłumaczył się, że oddane mu dziesięć tysięcy rubli wręczył Nemirze, temu samemu
młodemu człowiekowi, po którego mię chciał wyprawić do Warszawy, żeby się mnie pozbyć z Kalnowa.
W takim razie musiałeś pan otrzymać kwit, a tego właśnie żąda jenerał odparła panna Henryka.
Kwit ... odrzekł milord nieco zakłopotany ja kwitu z sobą nosić nie mogłem, to jest rzecz nadzwyczaj
kompromitująca...
Pozwoliłem sobie zrobić mu uwagę, że daleko więcej kompromitującą rzeczą było rąbać i strzelać sołdatów jego
carskawo wieliczestwa, jak to według własnego zeznania miał uczynić pod Żabnikami.
Panna Henryka uśmiechnęła się gorzko na te słowa, a stary borsuk wybuchł tak serdecznym śmiechem, że aż dostał
czkawki.
Lord Henry nie dał się jednak i tym zdekoncertować, ale odciął się w najlepsze:
Bijąc się z wrogiem narażamy tylko własne życie, ale papiery mogą także kogo innego skompromitować. Z tej
przyczyny, jeżdżąc sam jeden i bojąc się wpaść w ręce Moskali, nie chciałem nosić z sobą kwitu i dałem go do
schronienia panu X., obywatelowi z Królestwa, u którego jenerał może go każdego czasu odebrać.
Była to szczera prawda, jak się później pokazało; całe nawet tłumaczenie się szlachetnego lorda miało wiele słuszności
za sobą. Bezstronność nakazuje mi to przyznać, a muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem bezstronnym jak
najcnotliwszy Rzymianin z czasu złotego wieku cnoty rzymskiej, który się skończył na wiele lat przed wynalezieniem
świeckiej władzy papieżów. Jednakowoż niestety nie zawsze się jest aniołem, a gdyby cherubiny tak nienawidziły
pana Henryka jak ja, byłyby go znalazły winnym defraudacji, tym bardziej ułomny człowiek i nieułomna wprawdzie i
piękna jak anioł, ale zawzięta jak sto diabłów kobieta. Prawie jednocześnie, jeżeli się nie mylę co do daty, powstała w
nas myśl, że pan Łąkowski, nie mogąc do połatania swojej fortuny znaleźć stosownego posagu, nadużył funduszów
narodowych.
Mamże być szczerym aż do bezczelności, jak jaka francuska autorka miłosnych pamiętników, czy też upiększyć się i
pozować, jak nasz gadatliwy nieprzyjaciel, pan de Lamartine? Zdaje mi się, że otwartość, byle bez cynizmu, zjedna mi
więcej przyjaciół niż szarlatańskie przechwalstwo wyznam tedy, że podejrzenie to cieszyło mię trochę. Złapałem pana
Henryka kilka razy na kłamstwie, posądzałem go nie bez przyczyny o tchórzostwo, teraz znalazła się nowa plama na
tym słońcu kalnowskim, obok którego biednemu człowiekowi nie wolno nawet było być księżycem.
Zacierałem więc ręce w duchu po tym odkryciu, bo, jak powiadam, nie cierpiałem pana Henryka, choć mi właściwie
osobiście nic złego nie zrobił. Nie rozumiem teraz, co mi to szkodzić mogło, że się podobał pannie Wandzie, że chciał
w jej oczach uchodzić za bohatera, że w tak niekorzystnym świetle przedstawił nas wszystkich, którzyśmy się bili,
podczas gdy on wygodnie jechał sobie do Galicji, i że mię za to panna Wanda po dawnej znajomości nieraz uczciwie
wyłajała, chociaż się jak najusilniej starałem uniewinnić z niesłusznego zarzutu. Koniec końców byłem pewny, że lord
Plantagenet przywłaszczył sobie owe dziesięć tysięcy rubli, a pewność ta sprawiała mi zarazem uciechę i oburzenie.
Panna Henryka i stary borsuk podzielali podobnoś w zupełności moje uczucia, jak to się ze skutków okazało.
Mój panie odezwała się panna Kotwicka twierdzenie pańskie nie może mi być rękojmią, że kwit, o którym pan
mówisz, istnieje w rzeczywistości. Kto się tak często mija z prawdą...
Kto tak bezczelnie kłamie poprawił zaperzony Siedlak nie posiadając się ze złości.
Z nas wszystkich on jeden podobnoś widział w tym wszystkim najjawniej to, co nas najbardziej powinno było
obchodzić, to jest prawdopodobieństwo znacznej materialnej straty dla ogółu.
Kto woli kijem dostać niż narazić się na jedną kulę, a chwali się, że tysiącom czoło stawiał ... dodałem z mojej strony,
ośmielony ogólną tą manifestacją uczuć.
Trzy te urwane frazesy jakby trzy pioruny spadły niespodzianie na pana Henryka, tak że nieborak stracił zupełnie
jedyny rodzaj odwagi, którym się mógł poszczycić, a który był całkiem cywilnej natury. Spojrzał, a raczej próbował
nam spojrzeć w oczy i spotkał się z spojrzeniami, które go jeszcze mocniej do ściany przyśrubowały. Zmięszany,
zastraszony, stał tam przed panną Henryką jak delinkwent schwytany na gorącym uczynku i tą postawą swoją
utwierdził nas niemało w niesłusznym naszym posądzeniu.
Stosownie do rozkazu jenerała rzekła dalej panna Henryka odstawię pana więc do jego obozu, gdzie się pan
wytłumaczysz, jak będziesz mógł.
Co, do obozu? jęknął pan Henryk. Czyż państwo macie rozum! A cóż bym ja tam w obozie robił? Ja jestem słaby
mam nieznośny ból w boku i już czuję, że dostanę zapalenia płuc. Przy tym, ja mam interes do Siekierowa, gdzie
zostawiłem konie, bryczkę i furmana. Ja teraz na żaden sposób, nie mogę jechać do obozu; ja tam nie pojadę!
Pojedziesz pan! krzyknęła panna Henryka tupiąc nóżką, a jednocześnie sięgnęła ręką do torbeczki podróżnej, która
koło niej leżała.
Ale nie, nie, nie pojadę! wołał lord Henry na pół jeszcze w strachu, a na pół już w rozpaczy.
Ja nie chcę teraz jechać do obozu!
Wtem z torbeczki podróżnej ukazał się instrument żelazny, nader rzadki w torbeczkach tego rodzaju. Był to bardzo
piękny rewolwer, prawdziwe cacko, tylko nie dla panien.
Na ten widok milord odsunął może zresztą przypadkiem komodę, na której stały porcelany pani Sury ale wnet, jakby
sobie pomyślał, że ten schowek nie będzie dość bezpiecznym, rzucił się do drzwi. Tam atoli spotkał się z Siedlakiem,
który się nie mógł wstrzymać od przywitania go moskiewskim:
O, ne ujdiosz! ptaszku!
Milord był w rozpaczliwym położeniu i w tej uroczystej chwili zdobył się na frazes arcydyplomatyczny:
Nie zapominajcie państwo, że jesteśmy na o b c y m t e r y t o r i u m. Gwałt na mojej osobie mógłby was tu drogo
kosztować!
O, nie ujdziesz nam pan nawet pod inwokacją pana Szmerlinga! zawołała panna Henryka. Z tego terytorium, które
pan nazywasz obcym, mamy tylko dwie mile do granicy, konie nasze są doskonałe, a sześć strzałów wystarczą mi
zupełnie!
Cóż mi więcej zostaje do powiedzenia? Oto zapisuję tu na wieczną rzeczy pamiątkę, że w powiatowym mieście
Rogocinie, w królestwie Galicji i Lodomerii, o godzinie pierwszej po południu, a zatem w biały dzień, popełniono
zbrodnię naruszenia spokojności publicznej oraz gwałtu publicznego na osobie pana Henryka Łąkowskiego, obywatela
z Królestwa Polskiego, przebywającego tu za legalnym paszportem, wydanym przez władze cesarskorosyjskie, a to w
następujący sposób: wsadzono pomienionego pana przemocą na bryczkę, a obok niego siadło dwóch mężczyzn, którzy
zaciąwszy konie, uwieźli go ku granicy. Tuż za nimi ruszyła druga bryczka, wioząca dwie panie i chorego młodzieńca
w okularach.
Biedny lord wyglądał jak niewinna ofiara prowadzona prosto na zarżnięcie, nie bronił się, nie ruszał się nawet i nie
mówił ani słowa, tylko stękał od czasu do czasu. Józio był w takiej gorączce, że nawet nie uważał, iż towarzystwo jego
zmieniło się w sposób bardzo przyjemny i nie wiedział nic o rozmaitych despektach, które spotkały jego przyszłego
szwagra. Za trzy godziny byliśmy w obozie jenerała***.
III
Szczęściem dla szlachetnego lorda obywatel, któremu powierzył ów kwit nieszczęśliwy, dał się z łatwością odszukać;
inaczej sprawa jego mogła była wziąć obrót bardzo fatalny. Wszyscy byli jak najgorzej usposobieni dla niego;
wiedziano, że nie chciał stanąć na czele swoich włościan, kiedy chwyciwszy za kosy wzywali go, żeby ich prowadził.
Wyjechał z domu udając, że coś organizuje, starając się koniecznie o jakąś funkcją dającą znaczenie, a nie narażającą
bezpieczeństwa osobistego w końcu opuścił kraj i udał się w strony, gdzie czynności tego rodzaju więcej popłacają.
Najlepiej byłby zrobił udając się do Chin, bo powiadają, że gdy raz Chińczycy chcieli przyjść w pomoc swoim braciom
ujarzmionym przez Mongołów, wzięli się wszyscy do organizowania i w tym celu powstało w Pekinie dziewięć
komitetów, a w Nankinie jedenaście. Jeden składał się z mandarynów o pięciu piórach pawich, drugi z mniejszych
mandarynów, trzeci z fabrykantów czernidła drukarskiego itd. W końcu pokazało się, że na sto siedmdziesiąt siedem
organizatorów był jeden zorganizowany i uzbrojony kompletnie pomocnik, którego zaopatrzono w buty, pieniądze, nóż
i rusznicę. Szkoda tylko, że kule, które mu dano, były za wielkie i że z tego powodu musiał strzelać ślepymi nabojami.
Szczęściem, mieszkańcy Korei mniej byli zorganizowani i wypędzili sami Mongołów, bo Chiny byłyby do dziś dnia
jeszcze w ich niewoli.
Nie dosyć było jednak dla naszego bohatera, że wyszedł z honorem z trudnej sytuacji, w którejśmy go niespodziewanie
postawili trzeba było koniecznie zostać w obozie, bo do oddalenia się już nawet jego jeniusz nie mógł znaleźć
dostatecznego pozoru. Biedny lord namyślał się głęboko, jaki rodzaj zatrudnienia będzie dla niego
najbezpieczniejszym; zdawało mu się z początku, że lepiej być na koniu, bo jużci cztery nogi prędzej noszą niż dwie
wkrótce atoli dowiedział się, że konnica używaną bywa do pikiet, podjazdów i tym podobnych ćwiczeń nader
ryzykownych. Piechota znowu idzie w tyraliery a tam strzelają do ludzi jakby do celu, co się także nie zgadzało z
usposobieniem milorda.
Nareszcie, po gruntownym rozważeniu skłonności i zdolności swoich, przypomniał sobie, że niegdyś celował w
powożeniu faetonem prosił więc jenerała, żeby go przeznaczył do furgonów.
Był to pierwszy w dziejach wypadek, żeby Plantagenet służył za smarowoza.
Przy tej sposobności muszę zwrócić uwagę P.T. ulicy na pożyteczność niektórych ćwiczeń salonowofurmańskich, z
których się zwykła naśmiewać. Panicze wożący na spacer swoich stangretów zbyt często stają się przedmiotem
złośliwych konceptów brukowych i kronikarskich a opinia kładzie ich pospolicie w rzędzie istot tak mało potrzebnych
na tym bożym świecie, jak muchy,
pchły i komary. Tymczasem tak nie jest; najlepszy dowód mamy w panu Łąkowskim. Zawsze, w razie pospolitego
ruszenia, ulica dostarczyłaby piechoty, prowincja jazdy, a faetony zaprzęgów dla artylerii i trenu, wraz z doskonałymi,
a nawet dystyngwowanymi woźnicami. Tak to każda rzecz ma swoje stronę pożyteczną i widzimy jasno, że Pan Bóg
niczego daremnie nie stworzył, nawet kasyna obywatelskiego.
Lord Henry, znalazłszy się mimowolnie między powstańcami, znosił swoje nieszczęścia z wzorową rezygnacją; przez
całe sześć godzin, które wytrwał w kampanii, spał bowiem na wozie zawierającym furaż dla kawalerii jenerała***.
Oddział, w którymeśmy się znajdowali, stoczył był właśnie bardzo pomyślną potyczkę a straciwszy w niej kilku
zabitych, zajmowano się właśnie kopaniem grobu dla nich. Okoliczność ta wpłynęła przeważnie na dalsze losy mego
bohatera i dlatego tu o niej wspominam.
Po kilku godzinach naszego pobytu w obozie zostaliśmy niespodzianie znowu zaatakowani przez nieprzyjaciela. Nie
będę opisywał potyczki, którąśmy wskutek tego stoczyli, bo w oddziale jenerała *** znajdowało się sześciu
ochotników z Galicji, którzy dostarczyli dwanaście bardzo szczegółowych opisów owej walki, trzynasty byłby więc
całkiem zbytecznym. Zajmę się odtąd wyłącznie losami lorda Plantageneta, zasługującymi na to, żeby pamięć ich
przeszła do potomności.
Zbudzony hukiem wystrzałów i trzaskiem gałęzi łamiących się od gradu kul i spadających mu na głowę, dzielny
komisarz wojenny podniósł skołataną tylą wypadkami głowę i usłyszał głośne wołanie: "Zaprząc wozy!" W poczuciu
przyjętego na się obowiązku skoczył na ziemię i przecierając oczy począł szukać za końmi, przeznaczonymi do tego
użytku. Tymczasem strzały nie ustawały, i owszem, padały coraz gęściej, niektóre kule już tylko o parę łokci
przenosiły głowę jego lordowskiej mości, a na domiar tego wszystkiego z jednej strony lasu dał się słyszeć kwik i pisk
szkaradny, zwiastujący szarżę kawalerii moskiewskiej. Położenie mojego bohatera było trudne, ale trzeba mu przyznać,
że się zeń wydobył z prawdziwie napoleońską przytomnością umysłu. Rzuciwszy bowiem oczyma wkoło, zobaczył ów
dół wykopany dla zabitych i nie tracąc czasu zajął w nim stanowisko wyczekujące i tym warowniejsze, iż jakiś oddział
kosynierów, poskoczywszy naprzeciw zbliżającym się dragonom, przestraszył ich tak gwałtownie, że się już więcej
tego dnia nie pokazali.
Wielka szkoda, że panna Zamirska nie mogła widzieć, jak bezpiecznie i zaciszno kochanek jej przepędził czas bitwy:
byłaby się przestała trapić myślą o ciosach i strzałach, które go trafić mogły.
Po dwugodzinnym boju nieprzyjaciel począł pierzchać a cały nasz oddział ruszył za nim. Zaprzęgnięto wozy, żeby nie
uległy jakiemu napadowi, i kazano im postępować z wolna za kolumnami piechoty. Milord tego wszystkiego nie
widział i nie słyszał, bo nakrył się był z głową swoimi niedźwiedziami, a nadto ściągnął jeszcze kilka okłotów słomy za
sobą do grobu. Po długim czasie dopiero ośmielił się rozkryć, a nie słysząc żadnego ruchu około siebie, prócz krakania
wron i kruków po lesie, wniósł stąd bardzo logicznie, że albo obydwa nieprzyjazne zastępy wyginęły co do nogi, albo
musiały się oddalić. Po niejakim namyśle zdecydował się nareszcie opuścić swoje strategiczną pozycję i wygramolił się
na górę, rozmyślając, co dalej uczynić, a właściwie jak uczynić, bo co do głównego punktu zamiar jego był powzięty w
chwili, gdy się przekonał, że Moskale rzeczywiście strzelają stożkowymi kulami. Postanowił on nie narażać się więcej
na takie poty, jakich doznał na swoim głęboko obmyślanym i głęboko obranym stanowisku, nie wiedział tylko, jakim
sposobem dostać się do granicy, dokąd było blisko półtora mili. Trudno było iść tak daleko piechotą, w niedźwiedziej
delii i w ciężkich berlaczach; zresztą Moskale, a nawet swoi mogli go byli spotkać i zawrócić, a to bynajmniej nie
zgadzało się z jego przekonaniem. W lesistej okolicy, w której się znajdował, wsie leżą daleko jedna od drugiej
słowem, lord Plantagenet, mimo świeżo odniesionego świetnego zwycięstwa, był w wielkim ambarasie co do planu
dalszej kampanii. Wtem dało się słyszeć opodal stąpanie konia. Z początku lord Henry przeraził się mocno i
przycupnął za najbliższym krzakiem, lecz wkrótce spostrzegł, że to był koń kozacki, którego pan leżał zabity pod
drzewem i który spostrzegłszy słomę, co do niedawna okrywała wielkiego Plantageneta, zbliżał się do niej z
widocznym apetytem.
Lord Henry chwycił jak mówią Francuzi oburącz swoje odwagę wraz z garścią słomy i zwabiwszy tą ostatnią
czworonożnego syna Donu, porwał go za uzdę. Podszedłszy potem do nieżywego Kozaka wziął jego nahajkę,
wskoczył na siodło, gwizdnął i o padającym zmroku ruszył pędem ku granicy galicyjskiej.
Kto czytał Marię Malczewskiego, ten wie, ile jest poezji w takim karkołomnym cwałowaniu po nocy. Lada chwila
można się zaczepić o gałęź albo też wskutek utknięcia szkapy wylecieć z siodła i uderzyć nosem o jaką kłodę. Przy tym
wiatr gwiżdże i roztwiera z przodu suknie, którymi się trudno całkiem dokładnie obtulić, a ciągłe popędzanie rumaka
piętami i nahajką wprawia ciało w ruchy niezmiernie fantastyczne, słowem, że koń, step, jeździec, ciemność jedna
dzika dusza!
Wszystko to w wierszach i w rzeczywistości sprawia efekt przecudny, romantyczny. Żałuję mocno, że jaki malarz nie
widział mego lordowskiego farysa, kiedy wsadziwszy berlacze w krótkie strzemiona kozackie, z szalem i futrem
rozwianym przez wiatry, w siwej bałagułce na głowie i wywijając nahajką, przesadzał kopiec graniczny, dzielący
burzliwą Kongresówkę od lojalnej i błogosławionej ziemi galicyjskiej i kiedy oddychając całymi piersiami tutejszym
konstytucyjnym powietrzem, rzucał poza siebie wzrok wstrętu w te lasy rąbane kartaczami, pełne krwi i trupów nie
pogrzebanych, rozlegające się echem jęków skonania i dziką wrzawą walk, nie mających przykładu w dziejach
cywilizowanego i barbarzyńskiego świata. Raz jeszcze mróz przeszedł po grzbiecie Jego Wysokości, a potem pochylił
się na szyję bieguna i przedrzeźniając jego dawnego pana krzyknął sobie na ochotę:
Ho, łowii! łowii!
Koń snadź zrozumiał to wezwanie i, zbierając raźno kopytami, dmuchnął jak strzała, tonąc wraz z jeźdźcem w
egipskiej ciemności rozpostartej nad Galicją, Lodomerią, Oświęcimem i Zatorem.
W jednym z miast tego pięknego kraju wznosi się pośród rynku stara, kilkopiątrowa kamienica. W jej murach, na
pierwszym piętrze, znajduje się kilka pokoi napełnionych biurkami, stołami, szafami, fotelami i krzesłami. Tu
dziennikarze galicyjscy zwykli codziennie przyrządzać artykuły do »Kuriera«, tu zwykli co miesiąc jak najpunktualniej
zgłaszać się po remunerację za swoje trudy i zasługi; stąd c.k. władze i sądy zwykły od czasu do czasu zabierać ich do
siebie w celu rozmaitych przesłuchań i prześledzeń słowem, tu znajduje się biuro redakcji »Kuriera«.
Na ciemnych schodach, wiodących do tego przybytku, stał w dwa dni po opisanym powyżej wypadku jakiś bardzo
dobrze ubrany mężczyzna trzymając w ręku papier, który przeglądał z wielką uwagą, prowadząc po nim ołówkiem.
Mężczyzna ten był cokolwiek łysy i posiadał piękne faworyty, po których łaskawy czytelnik pozna od razu pana
Henryka Łąkowskiego, zwanego lordem Henrykiem Plantagenetem, ilekroć miała być mowa o jego cnotach rycerskich.
Szlachetny lord zamyślił się głęboko i oparł ołówek o koniec nosa; snadź w tej postawie lepiej mu było medytować. W
końcu ocknął się i mruknął:
Tak, adiutantem! Ja byłem adiutantem, inaczej być nie może. Adiutant kto tam wie, co to za ranga, a zawsze to jest
ktoś, co ciągle jest przy, sztabie, koło dowódzcy, a nawet w razie potrzeby musi go pewnie zastępować. Nie inaczej, ja
byłem adiutantem!
I nakreśliwszy coś jeszcze na papierze, który miał w ręku, wylazł na resztę schodów i wszedł do redakcji »Kuriera«.
Poważny jegomość w okularach, nadzwyczaj ugrzeczniony, przyjął go ukłonem i prosił siadać. Reszta indywiduów,
znajdujących się w pokoju, nie ruszyła się od stolików, i wśród ogólnej ciszy słychać było tylko skrzypienie piór po
papierze. Widocznie redagowano tu jakieś bardzo poważne pismo. Jedni współpracownicy zanurzeni byli w foliantach
encyklopedii stojącej na biurku, drudzy piłowali i przyprawiali korespondencje przysłane z kraju i z zagranicy lub
układali takowe przy pomocy dzienników zamiejscowych. Inni wybierali z tych ostatnich najważniejsze doniesienia,
które mogły służyć do ułożenia pikujących telegramów, a jeszcze inni przysmażali nowinki brukowe dla mniej
inteligentnej publiki. Jeden tylko, najsłuszniejszy ze wszystkich, nie robił nic i ten przyjmował naszego bohatera; zaraz
też lord Plantagenet poznał, że to musi być "naczelny i odpowiedzialny redaktor i wydawca »Kuriera«".
Mój panie rzekł do niego dawnym swoim arystokratycznym tonem, rozpierając się na sofie jestem wysłany za
granicę kraju przez jenerała *** w nader ważnym interesie. Bawiąc w tym mieście u mego kuzyna, księcia Y,
przeglądałem pański dziennik i spostrzegłem, że brakuje w nim kilku szczegółów, nader ważnych, z ostatniej bitwy.
Kazałem memu sekretarzowi, żeby je ułożył, i przynoszę mu oto tą korespondencyjkę. Po słowach: "mego kuzyna
księcia Y" odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca »Kuriera« zsunął się z uszanowaniem na brzeg swego
krzesła, zaś po wyrazach: "kazałem memu sekretarzowi" powstał i nie siadając więcej, z głębokim ukłonem odebrał
podane mu pismo, któreśmy już widzieli na schodach.
Niezmiernie jestem obowiązany panu dobrodziejowi! Tak nam trudno o wiadomości zasługujące na wiarę!
To prawda odrzekł milord zapalając cygaro piszą wam czasem wierutne brednie. W tej ostatniej bitwie, na przykład,
powiadają, że kosynier zabił atamana kozackiego, podczas gdy ja sam wypaliłem mu w łeb z rewolwera i wziąłem mu
konia, na którym tu do Galicji przyjechałem, bo mi mojego granat spod nóg zabrał.
Pan dobrodziej raczyłeś ... zaczął odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca, przejęty wielkością swego gościa.
Kazałem to panu opisać dokładnie odparł milord i biorąc za kapelusz skinął głową. Do widzenia, kochany panie!
Uniżony sługa pana dobrodzieja wymówił kłaniając się redaktor i odprowadził swego nowego a bezpłatnego
korespondenta aż na schody.
Nazajutrz w szpaltach »Kuriera« pojawił się artykuł następujący: »Gazeta«, która nie ma żadnych stosunków,
przyniosła znowu mnóstwo niedokładnych i zupełnie mylnych wiadomości z pola walki. Czerpiąc nasze doniesienia z
najbliższego i jedynie prawdziwego źródła, jesteśmy w stanie obznajmić naszych czytelników z prawdziwym biegiem
wypadków. Oto, co nam donosi nasz korespondent, jeden z najczynniejszych i najwaleczniejszych uczestników
ostatniej walki, stoczonej przez oddział jenerała ***:
«Podczas gdy nieprzyjaciel zaatakował nasze lewe skrzydło, kawaleria jego rzuciła się na furgony znajdujące się w tyle
oddziału, które by się były z pewnością stały łupem nienasyconej chciwości wroga, gdyby nie dzielny adiutant H. Ł.,
który z największym narażeniem samego siebie rzucił się naprzeciw nacierającym Kozakom i ubił ich dowódzcę.
Przybiegający kosyniery potrzebowali już tylko ścigać pierzchającego nieprzyjaciela. Dzielny adiutant H. Ł.
przytomnością swoją ocalił cały oddział i z nieustanną gorliwością obiegał pole walki, roznosząc wszędzie rozkazy,
póki nie został raniony w chwili, gdy trzech infanterzystów nieprzyjacielskich zmusił do złożenia broni»".
Widzimy z tego artykułu, że szlachetny lord mianował się adiutantem i że jeżeli zajedzie do Kalnowa, to go sława już
tam wyprzedziła, bo od kiedy on i Józio udali się do obozu, we wszystkich dziennikach krajowych żadna litera nie
ujdzie uwadze zacnych mieszkańców tego ustronia, a tym mniej takie dwie litery jak H. Ł.
Widzimy nadto, że ten pan H. Ł. był rannym. W jaki sposób to należy do nie wydanych dotąd tajemnic miasta
powiatowego C. w Galicji. Próbujmy odchylić mistyczną zasłonę pokrywającą ten wypadek, należący już dzisiaj do
historii, skoro był wydrukowany w »Kurierze« i przyczynił się do podtrzymywania ducha i popierania sprawy
narodowej, a co więcej, był jedną z najgłówniejszych zasług, w uznaniu których kółko obywateli ziem zabranych
uchwaliło z funduszów zebranych na broń udzielić naczelnemu i odpowiedzialnemu redaktorowi »Kuriera«
wynagrodzenie narodowe w kwocie rubli, wnosząc słusznie, że i z najlepszego sztućca nikt zręczniej bąków strzelać
nie potrafi jak »Kurier«.
Nazajutrz po owych odwiedzinach u naczelnego redaktora tego tak dobrze poinformowanego dziennika lord
Plantagenet znajdował się w gościnnym pokoju najpierwszego hotelu w C. Pokój założony był kuferkami, sukniami i
różnymi innymi gratami, świeżo kupionymi w stolicy.
Milord siedział na sofie i dumał, macając się od czasu do czasu po bokach, ramionach i łokciach, jak gdyby uczeń
chirurgii memorujący ostatnią lekcję z anatomii. Obok niego leżało na sofie dzieło o historii naturalnej zwierząt
szkieletowych do których, jak się zdaje, należą między innymi także Plantagenety. Oprócz tego znajdowało się tam
parę kul i scyzoryk, który po otworzeniu ostrza przybierał zupełnie kształt sztyletu.
Milord był w negliżu i konzultując często wspomnianą książkę, przymierzał sobie kule do ramion i barków, powyżej
obojczyka, pod pachą, w mięsistych okolicach łokcia itd. Przy tym ciekawym zajęciu upływał mu czas niezbyt
przyjemnie, bo widocznie pocił się i męczył nad jakimś problematem, którego rozwiązanie nakazywała konieczność
nieodzowna. W końcu wstrząsł boleśnie głową i cisnął z nieukontentowaniem kule na podłogę; natomiast zaczął się z
uwagą przypatrywać swemu scyzorykowi.
Wtem zapukano do drzwi. Milord schował przedmioty swoich studiów i zawołał:
Proszę wejść!
Z tego można było poznać, że jest Koroniarzem, bo Galicjanin byłby się z pewnością odezwał: H e r r a j n! Powiadają,
że w narzeczu galicyjskim wyraz ten znaczy to samo co: proszę! Do pokoju wsunął się z głębokim ukłonem reb Duwid,
najznakomitszy operator w C., znany ze swojej zręczności w wyrywaniu zębów, stawianiu pijawek i baniek,
puszczaniu krwi i w innych czynnościach tego rodzaju.
Czy ty cyrulik? zapytał lord Henry.
Tak, proszę jasnego pana. Ale ludzie mówią, że ja umiem tego wszystkiego, co najlepszy doktorz!
Dobrze, zamknij drzwi na klucz rzekł Plantagenet.
Cyrulik wykonał zlecenie i zwrócił się na powrót do milorda.
Słuchaj mówił ten ostatni czy widziałeś ty kiedy bagnet?
Bagnecie ... bagnecie ... powtarzał Duwid zakłopotany, skrobiąc się w głowę ny, jech wajs nyszt, co to takiego!
Głupi Żydzie! To, co żołnierze mają na karabinach; ostry kawałek żelaza, zakrzywiony u dołu i zaopatrzony w rurkę,
która się zakłada na lufkę od karabina.
Aha, aha! zawołał cyrulik, uradowany swoją pojętnością. Już ja jemu wiem, a szwert, wus der
Zełner sztekt heran uf de żelazne ryrke to się nazywa bagneciem!
No widzisz! Jakoż ci się zdaje, jak głęboko można wepchnąć taki bagnet w ciało, żeby pchnięcie nic nie szkodziło i
dało się wyleczyć za cztery tygodnie?
Nu, jak to może być, żeby to wyleczyć? ... Jak ono jest nabite, to ono zabija od razu! Brrr! ... i poczciwy Żyd wstrząsł
się na samą myśl o tym morderczym narzędziu.
Lord Plantagenet poznał, że tym sposobem nie dojdzie z nim tam, gdzie zmierzał.
Ale tak, inne żelazo, na przykład nóż, czy głęboko się da wepchnąć bez szkody?
Hm, hm medytował Duwid głaszcząc się po brodzie. Jakby na przykład w nogę, to można jemu wepychywać i na
dwa cale, a za kilka tygodni już będzie całkiem zdrów!
Plantagenet tak był uradowany tą pojętnością Duwida, że mało mu się nie rzucił na szyję.
Słuchaj zawołał z ukontentowaniem musisz mi przebić nogę na dwa cale, a jak się z tego dobrze wywiążesz,
dostaniesz pięćdziesiąt reńskich natychmiast!
Duwid zdumiał się niepospolicie na tę propozycję, bo trudno mu było pojąć, dlaczego ten pan chce mieć koniecznie
przebitą nogę. Lecz za pięćdziesiąt reńskich byłby mu nawet odciął głowę, gdyby sobie tego był koniecznie życzył.
Ale pamiętaj dodał Plantagenet jeżeli piśniesz słówko o tym wszystkim, to cię zaskarżę do kryminału i powiem, żeś
mię skaleczył przez niezręczność przy puszczaniu krwi!
Niech jaśnie pan będzie spokojnym jak ja dostanę pieniądze, to na co bym ja miał komu o tym mówić?
No, masz tu ten nóż, a uważaj, żebyś mi co złego nie zrobił, bo pójdziesz do kryminału! Ale poczekaj mówił dalej
lord Henry blednąc przed błyszczącym już w ręku Żyda ostrzem i ocierając zimny pot z czoła nie mógłbyś ty mię
nachloroformizować?
Ja nie mam chloroformu, ale może jaśnie pan się napije wódki, to mu będzie lepiej.
O wszechpotężny nektarze kartoflany! Do czego ty się nie przydasz?
Lord Plantagenet wzgardził jednak tą propozycją Żyda i nastawił nogę, którą mu cyrulik miał przebić powyżej kolana,
między kością a muszkułem idącym równolegle z tą ostatnią. Za chwilę dał się słyszeć lekki okrzyk; lord Henry opadł
bezwładny na sofę i zemdlał. Wielki pogromca atamana kozackiego był ranny; jego waleczna krew ciekła na podłogę,
jego groźne oblicze okryła bladość gipsowa od której odbijały się efektownie krzaczyste faworyty.
Żyd wyjął żelazo z rany, pokiwał głową i mruknął:
A d u r n y g o j!
Po tej na pół nekrologicznej uwadze obrócił się do stolika, gdzie leżały wskazane mu już poprzednio przez milorda
bandaże i szarpie. Oprócz nich znajdował się tam także pugilares nadzwyczaj dobrej tuszy. Reb Duwid przypatrywał
mu się jakiś czas uważnie, wziął do ręki i cmokając z ukontentowaniem, począł przeliczać banknoty. Namyśliwszy się
nieco, kiwnął ręką i schował pugilares do kieszeni, po czym wziął się do zaopatrzenia rany. Obwiązawszy dokładnie
nogę walecznego lorda, wyniósł się na palcach z pokoju, unosząc z sobą sowitą, choć trochę nielegalnie zalikwidowaną
zapłatę.
Przyszedłszy do siebie milord odetchnął głęboko i przypomniał sobie najprzód ciężką operację, którą właśnie przebył.
Próbował wyprostować nogę potem podniósł się ostrożnie na sofie, opierając się obydwoma rękami na poręczu, i
przekonał się z wielkim zadowoleniem, że nie czuje żadnego bólu i mógłby śmiało chodzić, gdyby tego była konieczna
potrzeba. Spostrzegł niezadługo i deficyt sprawiony w jego finansach przez Duwida, ale pomyślał sobie: "Ha, ukradł
mi szelma rubli, ale przynajmniej będzie milczał!"
Mamże opisywać, co się działo w Kalnowie po przybyciu tamże rannego Plantageneta? Sprowadzono lekarzy,
chirurgów, różnych maści, orszady itp. rzeczy więcej, niżby ich spotrzebował najobszerniejszy lazaret. Kazano wysłać
pokoje kobiercami, a dziedziniec słomą, lokaje musieli chodzić bez butów, żeby się nie stukali, a zamki wysmarowano
oliwą, żeby nie skrzypiały. Co kilka
godzin jedna z pań zamieszkujących Kalnów obejmowała dyżur koło pacjenta, kucharz gotował same potrawki i kleiki,
a dobra pani Zamirska z córką po całych godzinach badała lekarza co do stanu zdrowia przyszłego zięcia; bo związek
matrymonialny wielkiego Plantageneta z panną Wandą był już prawie faktem dokonanym. Co się tyczy lorda, jestem
przekonany, że byłby wolał mniej diety, a więcej befsztyków, bo mu nic nie brakowało i apetyt miał doskonały, ale
przyzwoitość nie pozwalała, żeby ranny bohater jadł w łóżku, jak powstaniec, co się dorwał do jakiej gościnnej kuchni.
Milord pocieszał się tą myślą, że za parę tygodni będzie już mógł wstać, bo wojna się skończy i nic mu nie będzie
przeszkadzać do swobodnego rozgospodarowania się w Kalnowie.
Tymczasem inaczej się stało. Mimo domysłów lorda Plantageneta naród nie uległ w boju i coraz więcej sił w nim
rozwija. Rana jego zgoiła się do tego stopnia, że na żaden sposób nie wypadało mu zostać w łóżku. Kuracja skończyła
się, a z nią osnowa tego szkicu. Wszystkie osoby wprowadzone w nim na scenę żyją jeszcze i działają, trudno by mi
więc było kończyć ich biografie, odłożę je tedy na później. Wiedząc atoli, że ciekaw czytelnik nie darowałby mi,
gdybym mu nie doniósł, czy się pan Łąkowski już ożenił z panną Wandą, powiem, że jeszcze nie, a to z powodu, że
sobie kupił francuską czapkę, gdy wyleczywszy się pojechał do Lwowa. Kto by chciał wiedzieć, jakim sposobem takie
kepi może być kanoniczną przeszkodą do małżeństwa, niech je włoży na głowę i przejdzie się parę razy po wałach, a
zobaczy, że w dzisiejszych czasach "trubadur kończy powiastkę" nie wtenczas, kiedy się rycerze pożenią, ale kiedy
pójdą do kozy.
Jan Paweł Ferdynand Lam
POLSKIE SZCZĘŚCIE
Opowiadanie pana Michała
Dwadzieścia lat nie ruszałem się ze Lwowa i ruszać się nie myślałem, chyba że wspomnę tu o wycieczce do Winnik, w
której omal nie wziąłem udziału, tylko że na szczęście moje jeszcze przed rogatką odstąpiłem od tego szalonego
przedsięwzięcia i wstąpiłem Pod Dwa Gołąbki na Łyczakowskiem, skąd wróciłem do domu. Jeżeli zaś powiadam „na
szczęście moje", to wiem, co mówię. Przyjaciel mój i kolega, sekretarz, przeziębił się i dostał grypy wskutek tej
podróży, a komisarz, wróciwszy w nocy do swego mieszkania, zastał drzwi na klucz zamknięte i dowiedział się
dopiero od stróża, że pani komisarzowa zabrawszy z sobą garderobę, bieliznę, srebra i nieco banknotów wyjechała po
południu fiakrem w towarzystwie pewnego młodego pana „od budowy, kolei" i dotychczas nie wróciła. Jakoż nie
wraca ona wcale i do tej chwili, ja zaś, jakkolwiek nie mam żony i z zasady przy tym stronie od młodych kolejników i
jakkolwiek dla ochrony od wieczornego chłodu nawet w południe nie wychodzę bez flaneli, od tego czasu jeszcze
mocniej niż kiedykolwiek postanowiłem ile możności nie wydalać się z śródmieścia, a jedynie w razie najnaglejszej
potrzeby puścić się na przedmieście, i to nie dalej jak do św.. Antoniego albo do św. Anny. Skoro zaś postanowię sobie
cokolwiek i dam sobie słowo, to dotrzymuję tego święcie i dlatego też co dzień powtarzam u Stadtmullera, że gdybym
był Smolką i gdybym tak solennie jak on wyrzekł się udziału w Radzie Państwa, to ani buta mego Niemcy nie byliby
zobaczyli w Wiedniu, a tym
mniej moich wąsów — gdy tymczasem Smolka pojechał tam z wąsami, z butami i z resztą delegacji...
Ale mniejsza o to, przed obiadem jednakowo nie lubię rozmawiać o polityce, bo się zawsze zgniewam i skłócę z
sekretarzem i z komisarzem, zwłaszcza gdy tamten ma pasję osadzać koniecznie Henryka V na francuskim tronie, a ten
znowu nie chce zrozumieć, jak wielkim szachem unia skandynawska byłaby dla Bismarka i jak łatwo wciągnąć w nią
Holandię a nawet Anglię — bo juści, jeżeli ja stąd widzę, że Prusy tymi dniami osadzą Hohenzollerna w Egipcie nad
Kanałem Sueskim i zagarną dla siebie cały handel z Indiami, to Gladstone może to jeszcze lepiej widzieć z Londynu. I
to jest rzeczą oczywistą, że gdyby ci Anglicy nie byli takimi kramarzami i widzieli cokolwiek dalej, niż sięga ich łokieć
i waga, to pojmowaliby konserwatyzm inaczej. Bardzo gruntownie i pięknie wyłuszczył to niedawno Czas we
wstępnym artykule, który sobie wyciąłem i przechowałem i który państwu później przeczytam, bo już to zaprzeczyć się
nie da, że choć trudno zgodzić się z polityką Czasu, ale jest to zawsze najwytrawniejszy organ opinii publicznej u nas, i
że obok starego Fremdenblattu jest to jedyny dziennik, który się czyta ż pożytkiem.
Ba — ale o czymże to ja miałem mówić? A, prawda — otóż więc byłbym dotrzymał słowa i nie wyjeżdżał nigdy za
rogatkę, gdyby nie jakieś przekl... cierpienia gastryczne, które zaczęły mię trapić przed trzema laty i stawały się coraz
dokuczliwszymi. Apetytu ani trochę. Ciągłe uderzenia do głowy, język, powiadam państwu, obłożony, że aż strach,
zbierał, a wieczór po sześciu albo siedmiu zaledwie miarkach piwa jakieś parcie nieznośne dokuczało mi szczególnie w
lewym boku i w krzyżach. Lekarze i nielekarze powtarzali, że potrzebuję ruchu, świeżego powietrza i tym podobnych
facecyj. Opierałem się długo i walecznie, ale w końcu wszystkie powyższe dolegliwości stały się tak nieznośnymi, że
postanowiłem namyślić się, czy może ,nie lepiej byłoby w istocie wyjechać na wieś. Przypadek sprawił resztę: jeden z
moich znajomych upadł w kawiarni tknięty apopleksją i nie było wątpliwości, że stało się to wskutek ciągłego
i nieprzerwanego siedzenia we Lwowie. Teraz już bez namysłu zatelegrafowałem do przyjaciela na Podolu, który mię
co roku daremnie do siebie na lato zapraszał, że przyjeżdżam natychmiast i proszą, by przysłał po mnie konie na stację
kolei żelaznej, odległą o osiem mil od jego wioski. Nim jeszcze pochowali tamtego apoplektyka, byłem w drodze.
Nie będę tu opisywał przykrości, jakich człowiek doznaje jadąc tą albo ową koleją galicyjską — wyręczył mię już w
tym bowiem kronikarz Dziennika Polskiego. Dosyć powiedzieć, że przybywszy na stację po niezmiernie uciążliwej
podróży, wśród upału i w towarzystwie kilku starych jejmości, co nie znosiły dymu i zabraniały mi zapalić cygaro
mimo wyraźnego pozwolenia ze strony konduktora — nie zastałem koni, pokazało się bowiem później, że mój
telegram doszedł aż w miesiąc na miejsce przeznaczenia, z powodu iż mój przyjaciel nazywa się Hermański i mieszka
w Ściance, a Szwab telegrafista przekręcił to i szukali jakiegoś Mańskiego in W szance, czego oczywiście znaleźć nie
mogli. Wracać było już za późno i zresztą wracać po apopleksję nie miało sensu — po wielu korowodach znalazłem
tedy jakiegoś wieśniaka, który wprawdzie nie miał wyobrażenia, gdzie leży Ścianka, ale podjął się mnie tam zawieźć.
Jak na złość, póki jechałem koleją, słońce piekło szalenie, a zaledwie ujechałem pół mili wozem, zerwała się burza z
piorunami, z gradem i z ulewą, a potem zrobiło się ciemno, choć oczy wykol, i drobny kapuśniaczek siekł bez przerwy,
podczas gdy po gradzie wiatr dął jak z lodowni i przy tym konie mojego chłopa co chwila ustawały. Słoma na wozie
mokra, siedzenie niewygodne, parasola ani sposób utrzymać z powodu wichru, w odgiętych brzegach kapelusza
zebrało się całe jezioro wody, które mi wyciekło za kołnierz, chłop jakoś mi podejrzany — bodaj czy nie należy do
jakiej bandy rozbójników — a tu ani policjanta, ani latarni, ani jakiej takiej restauracji lub kawiarni, gdzieby można
wstąpić i pokrzepić się, bo od śniadania nic nie miałem ,w ustach. Słowo daję, że myśl o samobójstwie przychodziła mi
do głowy wobec tej sytuacji, i byłaby się tam może i zagnieździła, gdybym był nie uwzględnił tego, że jednakowo
zginę
prawdopodobnie, nim zajadę gdziekolwiek. Ach, z jakim rozrzewnieniem przypominałem sobie wówczas mój kącik u
Stadtmullera i przyjaciół, którzy tam siedzieli spijając piwo w mojej nieobecności! Chwilami, gdy wiatr nie przewiewał
mię tak mroźno, mrużyłem oczy i drzemałem: wówczas zdawało mi się, że widzę światło gazowe i mam przed sobą
przepyszny rozbratel z cebulą i kufel pilzneńskiego piwa i że wśród dymu po drugiej stronie stołu widzę komisarza i
sekretarza, i całe towarzystwo wieczorne. Czułem już nawet najwyraźniej w świecie zapach rozbratla, gdy wtem — o,
złudo piekielna! — dmuchnęło znowu jak w połowie stycznia, przebudziłem się i nie widziałem, i nie słyszałem wkoło
nic prócz czarnej otchłani i chla . piącego błota, i wołania: „wi, wi, sywa!"
Zdaje mi się, że wlokłem się w ten sposób kilka lat i parę miesięcy, gdy nagle jakieś światła błysnęły tuż przed nami,
jakieś dzwonki odezwały się, w powietrzu czuć się dał dym z węgli kamiennych i wyraźny łoskot i szum jakichś
maszyn doleciał moich uszu. Nie umiem opowiedzieć, jak przyjemnie cywilizowane te głosy podziałały na moje
nerwy. Mniej przyjemnie zdał się dotkniętym mój woźnica, zeskoczył bowiem z wozu, poszedł przed konie i za chwilę
wrócił klnąc na czym świat stoi.
— A co tam, gospodarzu? — zapytałem.
— A dit'ko znaje, proszu pana, wernułyśmo sta nazad na banhof!
Po tak długiej podróży odkrycie to było wcale niespodzianym. Wyjechałem o piątej wieczór, teraz była najmniej
jedenasta, po sześciu tedy godzinach jazdy byłem na nowo tam, skąd wyjechałem. W takich okolicznościach atoli
wolałem już to aniżeli dalszy ciąg tak niefortunnie rozpoczętej wyprawy, poleciłem tedy włościaninowi, aby mię
zawiózł do miasteczka, od którego stacja nosiła nazwę. Potrzeba było jednak zaczekać, bo rampa była zamknięta, z
powodu że czekano na pociąg: nareszcie ten nadszedł, przejechaliśmy przez szyny i konie zoriento
wawszy się, że im niedaleko do domu, ruszyły cwałem. Myślałem, że duszę ze mnie wytrzęsie, krzyczałem na chłopa,
aby trzymał konie, ale było to daremnym, bo konie były nieokiełznane, a droga szła z góry. Pomykaliśmy szybko na
wozie, skaczącym po kamieniach, mostkach i dziurach — nie tak szybko atoli, by wkrótce nie dał się słyszeć tuż za
nami drugi galop, podobny naszemu, i wołanie: „hou!" Szczęściem, wśród skoków wozu pędzącego jak z pieca na łeb,
zsunąłem się był ze słomy służącej mi za siedzenie i znajdowałem się w nader niewygodnej pozycji na dnie wozu — w
tej chwili bowiem rozległy się głośne klątwy i dyszel pędzącego za nami ekwipażu uderzył z całym impetem w
miejsce, na którym siedziałem przed chwilą, obsypując mię słomą. Gdybym się był nie zsunął, byłbym przebity na
wylot. Obydwa wozy złamały się i stanęły, wsparte jeden na drugim.
— Do miliona gryp i reumatyzmów — krzyknąłem — uważaj, gdzie jedziesz, b...nie!
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — odezwał się ktoś z tamtego wozu — mnie się zdaje, że pan dobrodziej jesteś
impertynent!
— Niech się panu nic nie zdaje, mój panie, albo raczej niechaj się panu zdaje, żeś pan głupiec najeżdżając ludzi w ten
sposób!
— Za pozwoleniem, niechaj mi wolno będzie zauważyć, że pan jesteś grubianinem, mój łaskawy panie dobrodzieju, i
— dodał niewidzialny wśród ciemności mój przeciwnik zapalając się — i że dasz mi pan z łaski swojej satysfakcję,
gdy się
, rozwidni!
— Idź pan do stu diabłów, gdy się rozwidni, albo zaświeć pan sobie świeczkę i idź pan teraz! Mało mi pan dyszlem
przez klatkę piersiową nie przejechałeś, rozumiesz pan? Przez klatkę piersiową: przez płuca i przez aortę, czy pan
wiesz, co to znaczy? Mnie, mnie, mój panie, który z powodu apopleksji wyjechałem ze Lwowa! Natychmiast jutro
podaję skargę do policji i do sądu powiatowego, słyszysz pan? Będziesz pan miał satysfakcję! A czy wiesz pan, że
moje życie ubezpieczone jest na
dziesięć tysięcy złotych w krakowskim Towarzystwie Wzajemnych Ubezpieczeń? Każdy włos na mojej głowie jest
policzony, mój panie!
— A... upadam do nóg pana dobrodzieja! Życie pana dobrodzieja ubezpieczone jest u na s na dziesięć tysięcy złotych!
Z kimże mam przyjemność? Ja jestem Anzelm Barciński, ajent tutejszy Towarzystwa krakowskiego, do usług pana
dobrodzieja!
— Anzelm Barciński! Jak się pan miewa, kochany panie Anzelmie! Kopę lat nie widziałem pana!
— Ja pana dobrodzieja i teraz nie widzę! Z kimże mam zaszczyt?
— Ależ, czy nie poznajesz pan po głosie? Jestem przecież Michał Wszędobylski!
— Wszelki duch Pana Boga chwali! A pan tu co robisz, panie Michale, w tym błocie, po ciemku i o tej porze!
— Ja? jadę na nocleg do miasteczka.
— Jakież to szczęście, żeśmy się spotkali! Toż miasteczko wypaliło się do szczętu przed tygodniem, z wyjątkiem
domów u nas asekurowanych, bo my asekurujemy tylko takie domy, które się nie palą...
— Obyście też asekurowali tylko życie takich ludzi, których nie dosięga apopleksja!
— O, to niezawodnie, panie Michale! Potrzebujesz pan tylko ubezpieczyć życie u nas, a będziesz pan żył tak długo jak
Matuzalem. Mamy wszelkie rodzaje asekuracji, np. kapitał pośmiertny, kapitał płatny w pewnym terminie, renta
dożywotnia, spółka na przeżycie. Co do mnie, radziłbym panu spółkę na przeżycie.
— Ależ ja jestem asekurowany i jest mi okropnie zimno, i nie jadłem nic od rana! Przy tym boli mię coś w krzyżach i
czuję, że będę miał uderzenie do głowy. Szkoda, że nie ma światła, zobaczyłbyś pan, jaki mam język obłożony. Czy tu
u was w miasteczku dostanie przynajmniej mięty pieprzowej albo rumianku? Dobrze, że mam pudełko Moryzona i
trochę
balsamu Vettoriniego z sobą. Ach, jakże mię strzyka w kolanie! To gicht niezawodnie gicht...
— Zaraz, zaraz, mam tu zapałki, przeczytam panu taryfę spółek na przeżycie. To nic nie szkodzi, żeś pan już
asekurowany, można asekurować się na różne sposoby, a im więcej, tym lepiej. O, mam już: posag dla dziewczynki
liczącej trzy lata, płatny w dwudziestym roku życia, od każdego sta złotych rocznie... Ba, cóż, kiedy wiatr gasi zapałki!
— Ach, przypomniałem sobie, że mam świeczki woskowe w torbie! Zobacz no pan z łaski swojej mój język, panie
Anzelmie, czy bardzo obłożony?
— Proszu pana, ta możebyśmo wże jichały — zagadnął woźnica pana Anzelma, który tymczasem wraz z moim
chłopem powiązał był sznurkami połamane wozy.
Pan Anzelm zmusił mię, bym się przesiadł na jego bryczkę, i zawiózł mię do swego mieszkania. Była to piękna
realność, otoczona ogrodem, oprócz którego pan Anzelm posiadał jeszcze kilkadziesiąt morgów pola, łąki, pastwisko,
kawałek lasu itd.
Dreszcz przechodził mię w tej chwili nie tylko z zimna, ale także na myśl, że gdyby nie spotkanie z dawnym
znajomym, o którym zapomniałem, że mieszka w tym miasteczku, byłbym musiał nocować o chłodzie i głodzie na
gruzach jakiejś żydowskiej karczmy. Ze strasznym tym obrazem kontrastował bardzo przyjemnie komfort, jaki
spostrzegłem wkoło. Na turkot naszych ekwipażów pojawiło się światło w oknach, a wkrótce potem na ganku ujrzałem
służącą i chłopaka z świecami. W obszernej sieni, służącej za przedpokój, zdjęliśmy z siebie mokre odzienie, chłopak
otworzył mój kufer, by mi podać suchą bieliznę, pantofle i szlafrok, a służąca zajęła się w mgnieniu oka nakrywaniem
stołu do wieczerzy. Słychać było szum samowaru, a,powietrze napełnione było przyjemną wonią wołowej pieczeni z
sarnim sosem i innymi niemniej w tej chwili miłymi aromatami. Zgniewałem się jeszcze trochę na chłopa, który żądał
takiej zapłaty, jak gdyby mię był odwiózł na miejsce, ale gdy się
przebrałem i gdy ważny moment wieczerzy zbliżał się szybko, robiło mi się coraz lżej na sercu, ból krzyżów ustał
zupełnie i uważałem w zwierciadle, że miałem język wcale czysty. Kolano jeszcze tylko bolało mię trochę, ale
przekonałem się, że obtłukłem je sobie o drabinę wozu, tym razem przeto nie był to gościec, którego obawiam się całe
życie nie mniej jak apopleksji i chorób pochodzących z niedokrewności — potrzeba bowiem wiedzieć, że mam
organizm tak nieszczęśliwy, iż ulegam i jednemu, i drugiemu z tych cierpień. Czasem rano, gdy się przebudzę, jestem
ogromnie czerwony, a czasem znowu ogromnie blady — gdyby mi zaś wypadło opowiedzieć tu inne dolegliwości,
które mię trapią, uwierzylibyście państwo zupełnie mojemu twierdzeniu. Udawałem się już nieskończenie wiele razy
do doktorów, ale cóż? Młodsi z nich ruszają ramionami i śmieją się ze mnie, a starsi zapisują mi jedną receptę po
drugiej, ale nic mi nie pomaga. Dość powiedzieć, że w ciągu ostatnich pięciu lat, nie licząc proszków, pigułek i ziółek,
samych mikstur wyżyłem tyle, iż onegdaj za flaszeczki, które uzbierałem w ciągu mojej kuracji, wrócił mi Mikolasch
przeszło złotych, a i to jeszcze podobno służący połowę wytłukł. Według mego obliczenia — w wolnych chwilach
pielęgnuję bowiem matematykę z upodobaniem — spożyłem w ciągu wyż. wymienionego czasu polskich kwart
medykamentów płynnych, około pigułek, dwa wiadra i pół różnych ziółek i przeszło dwanaście funtów cłowych
proszków, bądź rozwalniających, bądź wstrzymujących. Jeżeli państwu powiem, że mimo to byłem i jestem ciągle
cierpiącym i że mię już kilku doktorów opuściło — to zważcie teraz sami, jak nisko jeszcze stoi nauka, medycyny,
nawet u alopatów , bo w homeopatię jakoś nie mogę uwierzyć, a hydropatia zdaniem moim dobra jest, ale tylko dla
tych, co cierpią na tuberkuły, podczas gdy moje cierpienie jest więcej gastrycznej natury, połączone z afekcją nerwową.
Żałuję, że miejsce nie pozwala mi objaśnić tego państwu dokładniej, nadmienię więc tylko, że mając lat siedem
zjadłem przez nieostrożność kawałek mydełka migdałowego i że od tego czasu objawiają się u mnie nieustannie prawie
symptomata otrucia pruskim kwasem.
Ba, ale ja bajdurzę, a tymczasem wieczerza stygnie. Pan Anzelm wybiegł był na chwilę, zostawiwszy mię w swoim
pokoju, roztasowanego z wielkim komfortem. Przypuszczałem, i jak się pokazało, trafnie, że poszedł do piwnicy —
przypuszczenie to powiększyło znacznie błogie uczucia, jakich doznawałem. Nic milszego na świecie,' jak taki
wypoczynek po nadludzkich trudach w domu u siebie lub u życzliwego gospodarza. Wtem myśl nader przykra przyszła
mi do głowy — wszystko zachmurzyło się dokoła. Przypomniałem sobie, że istniała jakaś pani Anzelmowa. To
zmieniało znacznie postać rzeczy. Nie było mowy o szlafroku i pantoflach, trzeba się było przebrać. Pieczeń wyborna,
ale się sos zetnie, bo jejmość dobrodziejka in gratiam gościa zechce zapewne ubierać się, czesać, a może i myć — cóż
się na wsi nie zdarza? — a to potrwa najmniej półtorej godziny. Przy jedzeniu człowiek żenowany, wyprężony —
potrzeba rozmawiać o rzeczach, które cię ani trochę nie zajmują. Może, broń Boże, są jeszcze i dzieci, które kręcą się
gdzieś przy samej ziemi i obcierają chleb z masłem o nowiuteńkie pantalony. A potem, dzieci miewają odrę, koklusz
— przebyłem wprawdzie to wszystko sam, ale nie ma pewności, czy te choroby nie powtarzają się, a zarazić się tak
łatwo. O, jejmość pewnie nie cierpi dymu, po wieczerzy ani sposobu zapalić fajeczkę albo cygaro. Nie, wobec tego
aspektu czuję, jak wzmaga się mój ból w krzyżach: chyba powiem, że jestem bardzo cierpiący, i położę się od razu do
łóżka, przynajmniej nie będę widział jejmości i drobnej progenitury .
— Służę kochanemu panu Michałowi; kolacja na stole — zawołał w tej chwili pan Anzelm, którego od wielu lat nie
widziałem w tak wybornym humorze.
Dla nas, wieśniaków — dodał — jest to wielką uroczystością mieć gościa w ogóle, osobliwie zaś gościa, który
przybywa ze Lwowa, z wielkiego świata, a już nade wszystko tak kochanego, dawnego przyjaciela, jak pan Michał
dobrodziej!
Tu pan Anzelm wyściskał mię i wycałował na wszystkie boki, i szepnął potem konfidencjonalnie:
— Piwo u nas liche w naszym partykularzu, a wy tam we Lwowie pijacie tak wyborne u Stadtmullera, że nie śmiem
nawet pokazywać tutejszego. Ale mam niezły zieleniak, od granicy węgierskiej, dostałem go przez protekcję i
postawiłem parę buteleczek do lodowni, co, hę? No, służę, służę kochanemu gościowi!
— Ależ, panie Anzelmie, jakże ja tak... w szlafroku... pan przecież żonaty?
— Oho! — zawołał pan Anzelm machając ręką. — Tempi passati!
— Jak to? — spytałem, bo wyraz twarzy i głosu pana Anzelma nie znamionował wcale smutku.
— Jestem wdowcem — odparł przybierając uroczystą minę. Ale i teraz jeszcze tak mi wyglądał nieżałobnie, że nie
poczuwałem się bynajmniej do obowiązku pocieszania go, tym bardziej gdy sam czułem się niepospolicie
pocieszonym.
— A konsolacja?
— Tej nie mieliśmy nigdy. Ale proszę, proszę m, gdyby tak przed wieczerzą kieliszeczek dobrej żytniówki? Po takiej
drodze, po przemoczeniu i przeziębnięciu!
— Jak najchętniej!
— A teraz spróbujmy tej pieczeni. Moja pani Małgorzata czasem wcale nieźle umie ją przyprawiać.
W istocie pieczeń była wyborna, nie można się jej było
odjeść. Zieleniak także wcale a wcale niezły. Ba, ale nie koniec na tym, po pieczeni pojawiła się kaczusia, przepysznie
upieczona, i kompot ze świeżych, wisien — znakomity. Czołem przed panią Małgorzatą! W tej chwili tamci u
Stadtmullera mogli mi zazdrościć mojego położenia i marzyć o mnie, jak ja przed chwilą marzyłem o nich. Ani
porównać dusznej i niewygodnej knajpy do tego schludnego pokoju, wcale dobrze umeblowanego. A sofa jaka
doskonała! Rozparłem się wygodnie, chłopak podał i zapalił mi fajkę, pan Anzelm dolewał wina i był uszczęśliwiony,
że mógł mię tak ugościć. Przypatrzyłem mu się uważnie: podobał mi się, wszystko dokoła podobało mi się teraz.
Czułem, że niepotrzebnie przez zbytek ostrożności wsunąłem był pudełko z Moryzonem w kieszeń u szlafroka. Ani
parcia, ani wzdęcia, ani bólu w krzyżach — język zupełnie wolny, puls normalny — słowem, u pana Anzelma było mi
jak w raju.
Był to maleńki człowieczek, szczupły, włosy i wąsy ciemnoblond miał czupurnie nastrzępione. Z tą miną bundziuczną
w wielkiej sprzeczności zostawały ogromne okulary w złotej oprawie, które nieustannie poprawiał i wycierał, był
bowiem krótkowidzący jak kret. Niemniej kontrastowały jego nadzwyczajne ugrzecznienie i pewna nieśmiałość w
obcowaniu z ludźmi z naturalną żywością charakteru, która objawiała się niezawiśle od tamtych przymiotów. Miałem
tego przykład przed chwilą, gdyśmy się sprzeczali na drodze nie widząc się nawzajem i nie poznając.
Pan Anzelm bywał dawniej często we Lwowie i mieliśmy wskutek tego mnóstwo wspólnych znajomych i wspólnych
wspomnień, o których nagadaliśmy się teraz do woli. O ile sobie przypominam, powodem tych jego wycieczek do
stolicy bywały zwykle tak drobne interesa, że widocznym było, iż ucieka tylko przed jejmością dobrodziejką, która mu
niepospolicie dokuczać musiała — uważałem bowiem, że każdym razem przy wyjeździe do domu miewał bardzo
rzadką minę. Każdy przyzna, że u człowieka żonatego jest to symptomatem niezawodnym, iż mu szanowna połowica
urządza w domu piekło w podręcznym
i ogólnie przystępnym wydaniu. Parę razy potrąciłem obecnie
o ten przedmiot z ciekawości, jakim też sposobem pan Anzelm odzyskał swoją swobodę, ale jakoś nie chciał mi
wytłumaczyć tego i zamiast odpowiedzi nalewał wina, przy czym, dzięki swojemu krótkiemu wzrokowi, wywrócił
zwykle jaki kieliszek albo polał obrus, albo też osmalił sobie rękaw o świecę. Na koniec chciał zapalić fajkę, nałożył w
nią tytoniu i postawiwszy ją na chwilę na stole, nie mógł jej już znaleźć.
— Tu, tu jest — rzekłem podając mu, co szukał. — Ależ to pan rzeczywiście masz wiele subiekcji ze swoim krótkim
wzrokiem, panie Anzelmie!
— Ach, mniejsza by o subiekcję — odpowiedział — miałem ja już niemało i prawdziwej biedy z tego powodu. Et, co
tam, nie warto mówić!.
Tu pan Anzelm wychylił duszkiem kieliszek i nalał sobie drugi.
— Czemuż pan nie poradzisz się okulisty; może by panu co pomógł, może by jakie inne szkła...
— O nie, niech już tak będzie, jak jest. Winienem wiele złego moim oczom, ale także wiele dobrego. Nie mogę żalić
się na nie teraz, choć dawniej płatały mi one rozmaite figle. Wszak pamiętasz pan, panie Michale, w owych czasach,
kiedy to jeszcze płeć piękna tak mocno zajmowała człowieka...
— Ach, pamiętam, pamiętam: szedłeś pan z rynku aż na Nowy Świat trop w trop za dwoma dominikanami i usiłowałeś
zaglądnąć im pod kapelusze! Cha! cha! cha! to była kapitalna historia!
— Jak honor kocham, tak zmyśliliście to, aby mi dokuczyć. Raz tylko zdarzyło mi się,, że pogłaskałem popod brodę
jakiegoś młodego jezuitę w mniemaniu, że to Mincia, która mi szyła koszule. Ale jezuita tak się przestraszył i narobił
takiego krzyku, że od razu poznałem moją pomyłkę, a wy zaraz na to konto skomponowaliście różne anegdoty! Ci
jezuici noszą takie długie
i szerokie sutanny...
— Toteż chyba z takim wzrokiem, jaki pan masz, mogłeś się pan ożenić. Trafiło się panu to jak „ślepej kurze ziarnko".
— Oj, co trafiło, to trafiło, a zgadłeś pan, że w istocie tylko dzięki mojej myopii. Ale — dodał pan Anzelm
wychyliwszy znowu kieliszek wina — przynajmniej, jeżeli ożeniłem się wskutek krótkiego wzroku, to dzięki jemu
owdowiałem także. Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie pochwalone!
— Jak to? ożeniłeś pan się i owdowiałeś wskutek swojego krótkiego wzroku? Opowiedzże pan, jak to było!
— Panie — szepnął pan Anzelm — to jest okropna, straszna tajemnica! Dotychczas nie ukończyłem jeszcze
rachunków z moim sumieniem z tego powodu. Ale mniejsza o to — napijmy się! Opowiem panu całą tę sprawę, abyś
mi pan wyjawił swoje zdanie...
Wypiliśmy, a pan Anzelm zaczął swoje opowiadanie.
— Lat temu cztery przyjechałem do Lwowa podczas karnawału, aby się trochę rozerwać, bo choć to już czwarty
krzyżyk był tuż za plecyma, to póki człowiek był kawalerem, korciło go zawsze pohulać od czasu do czasu. Stanąłem
w hotelu Pod Zielonym Tulipanem, pan znasz ten hotel?
— O, znam, znam!
— Stanąłem tedy, przebrałem się i poszedłem do • teatru. Po przedstawieniu znajomi, których spotkałem w teatrze,
zaciągnęli mię na kolację, a po kolacji wstąpiliśmy jeszcze na szklankę ponczu do kawiarni. Było już po dwunastej,
gdyśmy się rozeszli. Jeden poszedł w lewo, drugi w prawo, a ja zostałem sam na ulicy. Wszystkie latarnie oczywiście
były już pogaszone, ciemno w mieście jak w rogu. Znam jednak Lwów doskonale i szedłem śmiało i bez szwanku aż
do miejsca, gdzie trzeba było przejść przez plac. Tu już, gdy brakło kamienic, o które opierałem się jedną ręką, aby
poznać kierunek chodnika — trudniej mi było zorientować się w sytuacji, ale pomyślałem sobie, że to przecież stolica,
posiadająca stu radnych, urząd budowniczy i osobnego referenta od śmiecia — plac brukowany, równy, można iść
śmiało. Walę tedy, panie dobrodzieju, prosto, aż tu płask, chlust, berebęc! spadam z jakiejś dość zna
cznej wysokości głową na dół — i leżę. Co zaś najdziwniejsza, to że w mieście równie jak w całym kraju panowała
zima bez śniegu, ale mroźna i sucha, tu zaś, nie rozumiem jakim sposobem, było błoto — zapewne sprowadzono je z
południowych Włoch albo z Afryki, mniejsza o to, dość, że w nim leżałem. Nie mogłem wygramolić się na brzeg,
pomimo" wszelkich usiłowań, i zacząłem wołać o pomoc na całe gardło. Wołałem z pół godziny, nikt się nie pojawił.
Zacząłem w rozpaczy z pełni płuc moich śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła" w nadziei, że policja zwietrzy jaką
rewolucję i wydobędzie mię z tej dziury — ale gdzie tam! Wszystko jakby wymarło. Nareszcie, nie pojmuję już jakim
cudem, wydrapałem się z tego samotrzasku, nastawionego na spokojnych obywateli, ale na dnie jego został mój
kapelusz, a co gorsza, zgubiłem okulary i wśród szamotania się z trudnościami terenu zapomniałem zupełnie, z której
strony wpadłem w jamę, a z której wylazłem. A tu, wyobraź pan sobie, ciemno dokoła, choć płacz... Z tym wszystkim
trudno było nocować pod gołym niebiem, trzeba było iść dalej, z gołą głową i nie widząc absolutnie nic przed sobą.
Stawiałem ostrożnie nogi i dotarłem nareszcie do jakiejś kamienicy, wzdłuż której się puściłem, ale o kierunku, w
którym szedłem, miałem tyle wyobrażenia, ile go ma nasza delegacja o kierunku swojej polityki. Wtem nadchodzi
kupka wesołych ludzi ze śpiewem i hałasem.
— Moi panowie — pytam ich — jeżeli wolno zapytać: gdzie tu jest hotel Pod Zielonym Tulipanem?
— Przy Szerokiej ulicy, naprzeciw cytadeli — woła jeden.
— Nie, nie, panie — powtarza drugi — tam okropnie obdzierają, niech pan idzie przez Chorążczyznę koło Panny Marii
Śnieżnej, a potem na lewo, Halickiem, aż pan wyjdzie koło Kisielki.
— Fe, Gapciu. — odzywa się jakiś trzeci głos, bardzo poważny, tylko że zamiast r wymawiał wszędzie g i cedził
bardzo powoli — Gapciu, miej gozum! Niech pan przejdzie na pgawo, zagaz dguga bgama! O, ja pana zapgowadzę!
I poczciwy człowieczysko wziął mię pod rękę i izaprowadził
pod samą bramę, za co mu serdecznie podziękowałem. Gdy hałaśliwe towarzystwo oddaliło się nieco, przytuliłem się
do bramy, aby przypadkiem stróż nie spostrzegł, że jestem bez kapelusza, i zadzwoniłem. Wyszedł wcale prędko, a ja
w pośpiechu, zamiast czterech centów, wsunąłem mu cztery szóstki, które poznał pewnie po brzęku, bo chciał mi
świecić na schody. Wyprosiłem się od tej atencji i sam po omacku znalazłem schody. Pamiętałem dobrze położenie
mojego numeru: na pierwszym piętrze, z galerii, drugie drzwi na prawo, potem dość duży przedpokój, a z niego drzwi
wprost do mojego pokoju. Idę powoli, na palcach, aby nie zbudzić kogo z sąsiadów i nie narazić się na to, że wyjdzie
kto z świecą. Mimo wszelkiej ostrożności zawadzam o coś i coś przewracam, ale nareszcie trafiam do drzwi i wchodzę
do mego pokoju. Na nieszczęście, zapałki zmokły mi przy sposobności mojego falimentu ani sposobu zapalić choćby
jedną. Przypominam sobie,, że parę kroków od drzwi, na prawo, jest biurko, na którym postawiłem odchodząc świecę i
zapałki. Macam — ale nie mogę znaleźć biurka, natomiast przewracam szaragi, które padając tłuką coś szklannego, i
nagle robi się ogromny hałas, pisk, bieganie i wrzawa koło mnie, słyszę, jak trzaśnięto drzwiami, i struchlały stoję nie
śmiąc ruszyć się z miejsca. Zdawało mi się, że wrzawa i łoskot odbyły się w moim pokoju, ale teraz ucichło już
wszystko i tylko jakieś szepty dochodzą mię z przyległego numeru. Myślę sobie, że ściany w hotelu Pod Zielonym
Tulipanem są bardzo cienkie i że jeżeli szeptanie słychać tak dobrze przez zamknięte drzwi, to niezawodnie i hałas,
który słyszałem, pochodził stamtąd, bo zbudziłem jakąś familię, widocznie złożoną z kobiet. Aby już nic nie wywrócić
i nikogo nie straszyć, postanawiam zrzec się światła i idę prosto do mego łóżka, które stało w kącie na lewo. Zdjąłem
jednak trzewiki, nim ruszyłem się z miejsca, bo skrzypiały okropnie i zdradzały całemu hotelowi, jak późno wróciłem
do domu. Dotarłem na koniec szczęśliwie do łóżka, rozebrałem się szybko, włożyłem pugila
res i zegarek pod poduszkę i rad niezmiernie, że przecież raz już koniec moim tarapatom, wciągnąłem kołdrę na uszy i
usnąłem. Zasypiając przypomniałem sobie jeszcze, że nie zaniknąłem drzwi na klucz — ale, myślę sobie, ja śpię
bardzo czujno, hotel porządny i dawno mi znajomy, nie warto ziębić się wstając z łóżka. Ale dzięki jakiemuś
pisporterowi, który piłem Pod Trzema Koronami, i dwom szklankom ponczu w kawiarni, sen udał mi się lepiej niż
zwykle. Śniło mi się, że jestem „nurkiem" Schillera i że skaczę w otchłań Scylli za złotym pucharem, że borykam się
zwycięsko z jakimiś strasznymi, kosmatymi potworami morskimi i wypływam na brzeg, gdzie królewna się do mnie
uśmiecha i nastawia mi buziaka. Ja ją całuję, aż tu król z całym dworem wpada w gniew okropny, wszyscy podnoszą
na mnie broń i z krzykiem ogromnym rzucają się na mnie, porywają mię za barki i trzęsą mną jak gruszą. W tej chwili
przebudziłem się i w istocie byłem okropnie trzęsiony, kilka świec błyszczało w pokoju i ujrzałem tuż nad sobą
jakiegoś jegomości kolosalnego wzrostu, z ogromnymi czarnymi wąsami, który jedną ręką trząsł mię, a drugą wywijał
dobytym pałaszem. Oprócz niego słyszałem jeszcze całe mnóstwo osób w pokoju, ale ich nie widziałem, bo niestety
nie miałem okularów.
Ma się rozumieć, że przebudzony w ten sposób podniosłem się z poduszki, usiadłem na łóżku i krzyknąłem:
— A to co za napad? Ja zawołam policję! Hej! kelner, kelner!
— No, no, mój panie — krzyknął wąsaty jegomość — tu nie ma żartów, ja tobie tu zaraz zrobię den Garaus i nauczę
cię, jak masz włazić do cudzych pomieszkań!
— Kelner! Kelner! — wrzeszczałem, com miał siły, ale irn mocniej krzyczałem, tym głośniej dochodziło do moich
uszu chichotanie się osób zapełniających widocznie mój pokój, chociaż — bez okularów — nie widziałem wcale, gdzie
są, jakiego
wzrostu, jakiej płci i w jakim stroju, zupełnie jak z owym młodym jezuitą...
— Tu nie ma żadnego kelnera zum Teufel, noch (a'mal— huknął basem napastnik — tutaj ja jestem der Herr im Haus,
rozumiesz pan?
— To nieprawda, ja przecież znam dobrze gospodarza! Panie Margules! Panie Margules! Kelner, kelner! A do
milionkroć sto tysięcy piorunów z takim porządkiem w hotelu! Kelllnerrr!
—Nie, to jakiś wariat! — huczał dalej jegomość z wąsami, obracając się do szanownego, jakkolwiek niewidzialnego
dla mnie towarzystwa swojego. — Mów pan natychmiast, skąd się pan tu wziąłeś?
— Skąd ja się wziąłem? Przecież przyjechałem wczoraj koleją żelazną i stanąłem tutaj, w hotelu Pod Zielonym
Tulipanem!
— Eee, mój panie, pan byś chciał wykręcić się tak: mir nichts, dir nichts! To nie uchodzi! Tu nie ma żadnego hotelu
ani tulipana, ani narcyza, to jest ulica Bolesława Chrobrego numer , rozumiesz pan?
— Przepraszam pana, ale ja nie mogę nic rozumieć, bo nie mam okularów i nic nie widzę...
— On nic nie widzi! Patrzcie, jaki mądry! Ma oczy jak każdy człowiek i nic nie widzi. O, to jakiś dobry ptaszek!
Tłumaczże tutaj człowiekowi z takimi wąsami i z takim pałaszem teorię myopii i objaśniaj mu, że można mieć oczy,
jak on, i nic nie widzieć! Usiłowałem jednakowoż uczynić to i zrobiłem podobnoś maleńki wyłom w niepojętości
mojego przeciwnika, bo obrócił się na pokój i kazał wszystkim ustąpić. Usłyszałem tupanie mnóstwa bosych nóg i
zamykanie kilku drzwi i widziałem, że znikły z pokoju wszystkie świece z wyjątkiem jednej, którą postawiono
zapewne na jakimś meblu, ale daleko ode mnie. Dzięki tej zmianie nie widziałem już nawet
i wąsów mojego jegomości i tylko jakiś ogromny czarny cień był między mną a świecą.
— No, teraz przyznaj się pan, kto pan jesteś i co tu robisz— ozwał się cień do mnie.
— Ja, panie? Jestem Anzelm Barciński, rodem z Jezupola, lat , bezżenny, właściciel części dóbr i ajent Towarzystwa
Ubezpieczeń...
— Jakiego towarzystwa?
— Krakowskiego.
— A, allen Respect!Ale gdzie dowody?
— O, proszę pana, tu jest moja karta legitymacyjna i inne papiery —rzekłem dobywając te dokumenta z pugilaresu.
— Na, das Iasst sich horen! — rzekł kolosalny cień przejrzawszy papiery. — Ale co pan tu robisz?
Zmieszany niezmiernie, opowiedziałem mu co do słowa historię moich wędrówek z dzisiejszej nocy po Lwowie. Cień
śmiał się ogromnie i zakonkludował:
— No, to oni z pana zadrwili! Es freut mich sehr, Herr v. Barciński, poznać pana! Ich bin Alois Bittlinger, Ritter von
Bittlingshausen, k.k. gewesener Rittmeister, und nunmehriger Ofjizial, a to jest moje mieszkanie.
— Bardzo mi przyjemnie, a raczej nieprzyjemnie, panie dobrodzieju...
— A, i mnie także bardzo nieprzyjemnie! Sapperment, wiesz pan, gdzie pan leżysz? Kreuzhimmelschwerenoth, mój
panie, to jest łóżko mojej córki Otylii! Das arme Madchen.
Ona skompromitowana jest na śmierć, wszyscy sąsiedzi to widzieli! Mój panie, oto jest para pistoletów, als gewesener
Offizier und Mann von Ehre nie mogę tego puścić płazem; cała kamienica widziała pana tutaj. Musisz pan strzelać się
ze mną, i to auj der Stelle!
— Ależ, panie, jakże ja będę strzelał do pana, kiedy ja pana nie widzę...
— To mi wszystko jedno, mój panie — ja mam sześć córek i nie zostawię im nic, ausser dem Bischen Ehre, pan
skompromitowałeś moją córkę, jetzt stellen Sie Ihren Mann. Biedne moje dziewczęta, biedna Otylia!
Głośne szlochanie za drzwiami zawtórzyło tym słowom, a cień, czyli ściślej mówiąc, pan oficjał Bittlinger, wykonał
ruch jakiś, po którym wydało mi się, że ociera łzy z oczu. Nie jestem tchórzem i strzelałbym się był chętnie nawet z
rotmistrzem w czynnej służbie, a nie tylko z takim, co się przemienił w oficjała — ale mam serce. Zastanowiłem się
nad całą sytuacją i musiałem przyznać, że bądź co bądź wyrządziłem ogromną przykrość nieznajomym mi ludziom i
fatalnie skompromitowałem panny. Jednej tylko rzeczy nie mogłem pojąć, to jest, jakim sposobem pozwolono mi
położyć się spokojnie do łóżka i zasnąć. Oficjał wytłumaczył mi to bardzo logicznie. Wszedłem nie przez przedpokój,
jak mi się zdawało, ale przez kuchnię, którą służąca zostawiła otwartą wydaliwszy się bez pozwolenia na jakieś wesele.
Przewróciłem konewkę z wodą, kociubę i szaragi, a panny pobudzone i przestraszone uciekły do pokoju rodziców z
doniesieniem, że złodziej wlazł do pomieszkania. Tymczasem oficjała nie było w domu, bo zabawił się gdzieś na
piwie — potrwożone kobiety zbiły się jak owce w jedną kupę i czekały z biciem serca, rychłoli ojciec, respectiue mąż,
wróci; jedna tylko odważniejsza zamknęła z jednej i z drugiej strony na klucz drzwi od pokoju, do którego wszedłem.
Oficjał wrócił dopiero po drugiej i dowiedziawszy się, co się stało, narobił tego okropnego rumoru, wśród którego mię
przebudził. Mieszkańcy z dołu i z wszystkich trzech pięter byli świadkami, gdzie mię zastał, a stugębna fama rozniesie
to z pewnością nazajutrz po wszystkich dzielnicach miasta. Oficjał piorunował na przemian po niemiecku i po polsku
— i miał do tego najzupełniejsze prawo. Nie byłbym sobie tego zresztą brał tak bardzo do serca, ale to gorsza, że
kobiety szlochały i płakały chórem w przyległym pokoju, a ja, panie Michale, nie mogę znosić płaczu kobiety i
dziecka, taka już moja natura...
— A niechby sobie tam beczały, ileby im się podobało — przerwałem panu Anzelmowi.
— Tak to się mówi, panie Michale, ale kiedy człowiek wyrządzi krzywdę słabszej od siebie istocie, to... to nie wiem,
czego by nie zrobił, byle naprawić, co zrobił chcąc lub nie chcąc. Wyobraź pan sobie ubogą dziewczynę przyzwoicie
wychowaną, której pan odbierasz jedyne jej mienie, dobrą sławę...
— Lalala! — zawołałem. — Te ubogie dziewczęta! Mój panie Anzelmie!
— No, no, bez żartu, panie Michale! Są dziewczęta różnego rodzaju... Byłbyś pan także inaczej mówił, gdybyś pan był
na moim miejscu. Ja byłem wzruszony do łez i głośno począłem medytować, jakby to jakoś załagodzić tę sprawę.
— Nie ma sposobu — rzekł pan Bittlinger — chyba... chyba żeby się pan ożenił z Otylią!
— Prawda! — krzyknąłem uradowany — co za myśl świetna! W istocie, panie oficjale, ja przyjechałem na karnawał
do
Lwowa poniekąd w zamiarze wyszukania sobie żony. Jestem kawalerem, mam lat , mająteczek i ajencję, która mi
przynosi parę tysięcy dochodu rocznie.
— Oitilie, mein Kind! — wołał tymczasem pan Bittlinger biegnąc ku drzwiom — so komm' doch' mai her!
— Ależ tatku, ja jestem nie ubrana! — remonstrował przez drzwi wcale przyjemny głos kobiecy.
— Macht nichts — rzekł oficjał ciągnąc ją podobnoś za rękę; mówię: podobnoś, bo skoro rzecz działa się dalej niż o
trzy kroki ode mnie, a ja nie miałem szkieł na oczach, to nie mogłem widzieć, co robili. Wkrótce atoli ujrzałem znowu
przed sobą ów wielki czarny cień, w którym gubił się dla mnie oficjał — a obok niego nie mniej wielką postać białą.
Konturów nie mogłem oczywiście rozróżnić, wiadomo panu bowiem zapewne, że krótkowidze gołym okiem widzą
tylko główne światła i cienie. Otóż po tych niedokładnych wskazówkach osądziłem, że panna Otylia ma ciemne włosy
i gors pełny. Sytuacja była oryginalna, ja siedziałem na łóżku, przykryty kołdrą, a pan Bittlinger wkładał dłoń panny
Otylii w moją, podczas gdy ona ociągała się wstydliwie.
— Ten pan oświadczył się o ciebie, Otylciu; niech was Pan Bóg błogosławi, moje dzieci! — rzekł kładąc mi na głowę
jedną rękę, a drugą zapewne na głowie swojej córki.
— Tatku! Mamo! — zawołała łkając moja narzeczona — Milciu, Wandziu, Bisiu, Salu...lu...lusiu! Uhu, uhu, uhu! Jó...
u...u...ziu!
W oka mgnieniu jeszcze pół tuzina białych postaci większych i mniejszych otoczyło moje łóżko, a raczej łóżko panny
Otylii. Płakano bardzo wiele i ja płakałem także, póki mi nie pozwolono wyspać się do rana tam, gdzie byłem.
Nazajutrz służąca państwa Bittlingerów wyczyściła moje rzeczy, pan Bittlinger pożyczył mi stary swój kapelusz i
odprowadził mię najprzód do optyka, u którego kupiłem nowe okulary, a potem do hotelu, skąd sprowadziłem moje
rzeczy do domu przyszłego teścia, który nie chciał pozwolić, abym mieszkał w zajeździe. Muszę wyznać, że byłbym
wolał, gdybym był nie kupował
szkieł, przez okulary bowiem moja narzeczona wydawała mi się... no, ale nie mówmy o tym!
Tu pan Anzelm westchnął głęboko.
— No, i cóż? — zapytałem go.
.— Ha, cóż! Nie mogłem długo zostawać we Lwowie, karnawał kończył się, rzecz nie cierpiała zwłoki, musiałem
wyrobić indult i ożenić się przed wyjazdem. No, stało się, de mortuis nil, nisi bene — ale to panu powiadam, panie
Michale, że jeżeli na tamtym świecie ów jegomość, co to wymawia g zamiast r, cierpieć będzie to, co ja wycierpiałem
przez trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni, to niechaj Pan Bóg zmiłuje się nad jego grzeszną duszą, ja nikomu nie
życzę nic złego! Jeszcze kieliszek zieleniaku, panie Michale!
Napiliśmy się i na moje żądanie pan Anzelm nie bez wahania się opowiedział mi koniec swoich cierpień.
— Tej zimy mojej nieboszczce, niech tam z Bogiem odpoczywa, zachciało się odwiedzić siostrę, która wyszła za mąż
za poczmistrza; nie wiem atoli, czy ten także zgubił okulary i zabłądził na ulicę Bolesława Chrobrego pod numer —
ale mniejsza o to. Mój Maciej, jak mu się to często zdarza, zalał pałkę i wywrócił nas w śnieg, a nieboszczka
przestraszona tym wypadkiem kazała mi siąść koło niego i wziąć lejce do ręki. Przez Dniestr trzeba było przejeżdżać
po lodzie, który był bardzo cienki już i słaby, a tylko tam, gdzie się przejeżdżało, sztucznie wzmocniony, tak że tworzył
niejako most tak wąski, iż zaledwie dwie fury minąć się mogły. Na zimnym powietrzu okulary zachodziły mi parą i nic
a nic nie widziałem — chciałem wysiąść i poprowadzić konie, idąc koło nich, ale nieboszczka wpadła w wielką furię i
przezwawszy mię niedołęgą wydarła mi batog i zacięła konie. Nie widząc nic przed sobą źle skierowałem, sanki
zaluzowały się i zsunęły się na cienki lód, który natychmiast pękł pod nimi, i to na głębinie. Szkapięta trzymały się, jak
mogły, ale sanie wraz z nieboszczką zanurzyły
się w wodę. Ja i Maciej, chwyciwszy się orczyków, wydrapaliśmy się na nalodek, ona chciała ponoś uczynić to samo,
ale zsunęła się i dała nurka. Przyznaję się do grzechu, panie Michale, że w pierwszej chwili zła myśl przyszła mi do
głowy, nie przeszkadzać zrządzeniu Opatrzności. Jakkolwiek bądź można być złym mężem, to prawda, ale wypełniać
należy obowiązki swojego zawodu. Asekurowałem się w naszym Towarzystwie wraz z żoną na przeżycie i żywo
stanęło mi przed oczyma, że gdyby utonęła, Towarzystwo musiałoby zapłacić za to dziesięć tysięcy złotych —
Towarzystwo, którego jestem ajentem! Na to wspomnienie rzuciłem się w wodę trzymając się jedną ręką sanek, a
drugą szukając jej w falach. Coś uchwyciło mię za nogę — drżę na myśl, że to ona, pnę się do góry, jak mogę, ale
czuję, że sanki nurzają się coraz głębiej i ciągną konie za sobą. No, ja także jestem asekurowany, Towarzystwu grozi
strata, a mnie śmierć niechybna. Głównie przez instynkt zachowawczy, . ale też trochę — niech mi Bóg przebaczy, z
umysłu, kopnąłem nogą, uwolniłem się i wylazłem na pomost lodowy. Żony mojej nie widziałem więcej. Gdybym był
miał dobry wzrok, byłbym wjechał prosto na pomost i byłaby żyła dotychczas... Ot, nieszczęście, i koniec!
— Ależ nie bluźń pan, panie Anzelmie, pan masz szalone, niesłychane szczęście! Pozbyć się takiego gratu i wziąć za to
jeszcze dziesięć tysięcy papierków!
— A niechże mię Bóg broni! Gdyby była umarła swoją śmiercią, byłbym wziął pieniądze, ale tak!... Wszak powiadam
panu, że kopnąłem coś nogą...
— E, może to był sum albo inna jaka wielka ryba!
— Może, ale nie mam pewności, jak mię Bóg widzi, nie mam. Byłoby nieuczciwością z mojej strony produkować
polisę w takich okolicznościach.
— Kiedy tak — odparłem — to cofam moje twierdzenie, że masz pan szczęście szalone. To jest tylko zwykłe, polskie
szczęście, polegające na tym, że człowiek nie umie korzystać z tego, co mu los daje.
— Niech i tak będzie — zakonkludował pan Anzelm — ale mnie jakoś lepiej z tym mniejszym szczęściem. Jest mi
nawet... całkiem dobrze teraz.
— No, wierzę, jeżeli się ma tak doskonałą kucharkę! Ale już późno, czas spocząć po tych trudach. Spać będę wybornie
po kolacji i po zieleniaku!
Mam nadzieję, że niemniej dobrze wyśpi się i łaskawy czytelnik, jeżeli jeszcze nie zasnął. Dobranoc!
Jan Paweł Ferdynand Lam
SPISEK W BEDFORDROW
ROZDZIAŁ I
(O romansie p. Perkinsa z panną Gorgon i o dwóch nieprzyjaznych sobie stronnictwach w Oldborough).
— Drogi Jańciu — zawołała Łucusia ż miną niezmiernie roztropną — tak być musi, jak ja mówię. Powiadam ci
najpierw, że nie stać nas na mieszkanie przy ulicy Doughty Street, gdzie mieszka arystokracja. Musielibyśmy tam
trzymać troje sług, a ciotka Biggs mówi, że podatki same wynosiłyby f .st. Musimy wynaleźć co innego, ale to ci
powiadam, że będziemy mieszkali w mieście.
— Widziałem właśnie przecudny domek w Chelsea — zauważył Jańcio. — Ulica ParadiseRow, nr . Ogródek, ogród
warzywny — pięćdziesiąt funtów rocznego czynszu, i omnibus idący do miasta staje tylko o milę stąd!
— Co, ja bym miała cały dzień siedzieć sama w domu, podczas gdy ty miałbyś się rujnować na dorożki? Mój drogi
Jańciu... tożbym ja tam umarła ze strachu! Ja... ja bym się bała... ale bałabym się o ciebie!... Wszak przyznasz, że ulice
w tej stronie są bardzo źle oświetlone i że włóczy się nimi mnóstwo podejrzanych ludzi... Pełno po drodze szynków... i
pijanych murarzy irlandzkich! Chciałżebyś, abym zginęła z trwogi, drogi, kochany Jańciu!
— Mooja kochana! — rzekł Jańcio i w tej samej chwili nadmiar uczucia zmusił go objąć ramionami kształtną kibić
Łucusi i przycisnąć jej dłoń do swojej kamizelki, tj. do tej części ubrania męskiego, którą panie podejrzewają często o
to, iż zakrywa ona przed ich pięknymi oczkami nasze wielkie serca. — Moja kochana! Nie mów mi takich rzeczy! Nie
mów mi ich na
wet żartem! Jeżeli nie chciałem nająć apartamentu w kamienicy miejskiej, zajętej przez różnych lokatorów, którzy by
wraz z nami tam przemieszkiwali, to powodowałem się względem na twoje, kochana Łucusiu, urodzenie, na twoje
związki familijne, na to, jednym słowem, że pochodzisz z rodu baronetów. Gorgon. Tyś powinna mieć dom sama dla
siebie. Dla mnie mieszkanie w czynszowej kamienicy byłoby wcale wystarczające, ale dla ciebie, dla ciebie!
Rozmowa ta, jak wszystkie rozmowy tego rodzaju, skończyła się w ten sposób, że uchwalono, czego chciała Łucusia.
Zaraz po ślubie Jańcio i ona zająć mieli mieszkanie w jego własnej kamienicy, zamieszkałej przez różnych lokatorów,
przy ulicy BedfordRow, położonej w śródmieściu Londynu, gdzie potrzeba być kilkakrotnym milionerem, ażeby mieć
to, czego Anglik przede wszystkim pragnie, tj. „dom cały dla siebie".
Teraz mitszę wyjaśnić szanownemu czytelnikowi, kto był Jańcio. Był to Master John Perkins, Esąuire , prawnik,
należący do korporacji MiddleTemple, a tym samym człowiek, mający przed sobą karierę wiodącą do najwyższych
posad sędziowskich w Zjednoczonym Królestwie (pod warunkiem, by przed osiągnięciem tych zaszczytów kandydat
nie umarł z głodu). Łucusia zaś była córką śp. kapitana Gorgon i Marianny z Biggsów, jego małżonki. Sp. kapitan był
wielkim familiantem jako młodszy syn baroneta, kuzynem lorda Iksford, pochodzącego z familii Ipsilontown, ale cała
ta parantela pogniewała się na niego z powodu, iż pojął w małżeństwo młodziutką, piękną, ale nie jaśniewielmożnie
urodzoną panienkę, która utrzymywała pensjonat w Canterbury. Posiadała ona funtów majątku, który to kapitał śp.
kapitan ulokował niezbyt korzystnie, nabywając zań karetę podróżną i podróżny necessaire dla
siebie, z brzytwami, szczotkami, mydełkami itd. — po czym oboje wyjechali w podróż po Europie, w której to jednej z
pięciu części świata śp. kapitan zwiedzał przede wszystkim rozmaite więzienia za długi, póki na koniec w jednym z
nich nie umarł. Przez cały ten czas żona jego i córka żyły z funduszów dostarczanych im przez pannę Janinę Biggs,
która po wyjściu za mąż siostry objęła pensjonat w Canterbury i pracowała, jak tylko taka kobieta urodzona na „ciotkę"
pracować potrafi.
Na szczęście, nieszczęście chciało, że umarła jakaś jeszcze starsza ciotka i zostawiła obydwu siostrom, tj. kapitanowej i
pannie Janinie, siedem tysięcy funtów w walucie znanej jako sterling i ponad którą lepszej dotychczas nie wynaleziono.
Panna Janina porzuciła wówczas swój pensjonat i zamieszkała na przedmieściu w Londynie, wdowa zaś po kapitanie
osiadła w Brukseli, gdzie żyła jak mogła z połowy procentu, wynoszącego razem f.st. Połowa ta czyniła w Belgii
przeszło franków, ale śp. kapitanowa byłaby dała radę nie tylko procentom, lecz i kapitałowi także, gdyby owa starsza
ciotka, umierając, za poradą dobrego adwokata nie była napisała testamentu w ten sposób, że po śmierci mamy Łucusia
została właścicielką schedy nie nadwerężonej wymogami eleganckiego i wykwintnego życia. Kto umie arytmetykę, to
tym samym wie, że Łucusia w młodziutkim bardzo wieku została naraz jedyną właścicielką sumy, którą nie łatwo
znaleźć na ulicy nawet w City londyńskiej.
Ciotka jej po ojcu, a raczej wujenka, lady Gorgon, i ciotka jej po matce, panna Janina Biggs, eksnauczycielka,
zapraszały ją obie do siebie i Łucusia przebywała po pół roku u jednej i u drugiej. Obecnie przybyła po raz wtóry do
panny Biggs, przy placu Carolina, Meklemburgh Square, i w mieszkaniu tej niezmiernie poczciwej i szanownej,
jakkolwiek sędziwej już dziewicy Master John Perkins, Esąuire, znalazłszy się raz na herbacie, po rozmaitych
westchnieniach, rumieńcach, wymia
nach kwiatów, podnoszeniu chustek od nosa i innych niedogodnościach romantycznych zdobył serce panny Łucji
Gorgon.
Tyle co do panny.
Perkins — także sierota, był sierotą! I nieraz, kiedy byli razem z Łucją i kiedy Febus Apollo ostatnimi blaski swymi
złocił minaret, trywialnie zwany „cybuchem królowej", dlatego iż przezeń wychodzi dym skonfiskowanych, bo
przemyconych i spalonych wskutek tego skrzyń tytoniu, i kiedy wszystkie inne dymy i mgły londyńskie szarym murem
ścieliły się po gazonach z natury już swojej równie szarych jak one — nieraz, powiadam, w takiej poetycznej chwili
Jańcio i Łucusia zastanawiali się, jaką też dziwną analogię los między losami ich stworzył. Oboje byli sierotami, bez
ojca i matki. Oboje nie mieli rodzeństwa. Perkins miał lat , a Łucusia także, co razem wynosiło — a co dziwniejsza, że
podczas gdy Łucusia z bliższych krewnych posiadała tylko ciotki, to Jańcio znowu miał samych tylko wujaszków. O,
nieodgadniona, niepojęta sympatio dusz stworzonych jedna dla drugiej! O, tajemniczy węźle jednoczący serca!
Wspominam o was z mistyczną grozą i jeżeli znam niedocieczone wasze głębie, to ich przenigdy na jaw wywlekać nie
myślę! Mam zamiar mówić tylko o skonstatowanych faktach.
Skonstatowanym faktem jest, że Jańcio i Łucusia poszaleli oboje, tak jak powinny poszaleć w ich wieku i położeniu
młode serca, jeżeli są warte bodaj trzy grosze. Łatwo im też było wynajdywać sobie podobieństwa sytuacji, wspólne a
nie odkryte przedtem prądy uczucia, tajnie duszy, ni stąd, ni zowąd łączące się w jedną myśl niezmiernie wyraźną i
jasną — kochali się i byli bardzo młodzi! Perkins tłumaczył to zresztą topograficznie niewielką odległością ulicy Bedf
ordRow, przy której mieszkał, od Caroline Place, Meklemburgii Sąuare. W bólach, nieoddzielnych od każdej
prawdziwej miłości, czerpał on, jak twierdziły niewymowną pociechę z przeświadczenia, iż jedna i ta sama
„śmietanczarka" dostarcza nabiału i Łucusi wraz z ciotką, i jemu wraz z wujaszkiem jego.
Mamże ja, stary, pisać dłuższe komentarze do tego zazdrości godnego stosunku? Zapewniam jedynie, iż nie było nigdy
poczciwszego, prostoduszniejszego, serdeczniejszego, łagodniejszego, zabawniejszego przy tym i tęższego chłopaka
niż John Perkins. Ojciec jego, dr Perkins, umierając poruczył go opiece p. John Perkins, Esąuire, brata swojego, a
członka przezacnej firmy „Perkins, Scully and Perkins", tak znanej w Oldborough, że dłużej o wielkości jej i zaletach
rozpisywać się nie potrzebuję. Wspomnę tylko, że jeden z jej firmodawców, Master William Scully, Esąuire,
reprezentował ją w angielskiej Izbie Gmin wobec Londynu, świata i reszty systemu słonecznego. Zresztą firma trudniła
się adwokaturą na prowincji i z tego zajęcia czerpała znaczne swoje intraty.
Jańcia naszego całym majątkiem był dom w Londynie przy ulicy BedfordRow, który po śmierci ojca jego wynajęty
został na chambers, tj. na pojedyncze mieszkania, i przynosił sto funtów czystego dochodu. Póki zostawał u stryja w
Oldborough — tj. Jańcio, nie dom — wraz z rodzeństwem stryjecznym, liczącym czternaście głów rozpaczliwie
czerwonowłosych — liczono tylko po funtów rocznie za jego wikt, stancję, suknie i pieniądze dawane mu „na
rekreację" ; resztę zaś przychodu kapitalizowano sumiennie, póki nie doszedł' do pełnoletności. Kiedy już Jańcio stanął
na tym prawnym szczeblu obywatelskiej dojrzałości i samodzielności, czyli innymi słowy, kiedy już był członkiem
dwóch deklamacyjnych klubów w Oldborough, złożonych z młodzieży kupieckiej i adwokackiej, kiedy zaczął grywać
na flecie i przegrywać codziennie po parę pence w bilard, kiedy napisał sonet i szaradę, był drukowany w Oldborough
Sentinel, kiedy, na koniec, wujenka jego dostała spazmów, odkrywszy nie wyjaśnionym dotychczas sposobem o
trzeciej godzinie rano, iż synowiec oddaje się nałogowi kurzenia tytoniu — jednym słowem, kiedy Master John Perkins
stanął zupełnie na przeciętnej wysokości wolnourodzonego „Syna Wyspy, Królującej Morzom i Dalekim Lądom" (i
borykającej się z akcyzą) —
odkrył on, iż zawód adwokata na prowincji nie odpowiada ani trochę jego usposobieniu, że rodzina jego wuja, w
istocie nieco pospolita i bardzo ruda, nie zdoła zapełnić mu życia, i wskutek tego postanowił przesiedlić się do
Londynu i szukać tam kariery. Tak się też stało, jakkolwiek wszystkie ciemnorude wujenki i jasnorude kuzynki wołały
wniebogłosy, że Jańcio to jest chłopak zgubiony — i w chwili, gdy rozpoczynam moje opowiadanie, bohater ten
mieszkał na własnym swoim poddaszu, którego okna wychodziły na ogród. Łucusia zaś, dowiedziawszy się, iż
niezadługo opróżniony będzie w kamienicy Jańcia apartament złożony. z kilku wcale ładnych pokoików, swiedziła go
i, jak słyszeliśmy, uchwaliła peremptorycznie, że tam, a nie gdzie indziej, rozpocznie swoje funkcje jako pani Perkins,
skoro nią zostanie.
Szczegóły te są niezawodnie nudne i opowiadam je rozwlekle, ale są one niezbędne do zrozumienia tego, co nastąpi.
Nadto muszę jeszcze dodać, że p. Scully, wspólnik stryja Jańciowego, był opozycyjnym deputowanym miasta
Oldborough do Izby Gmin, podczas gdy stryj Łucusi był drugim, ale ministerialnym reprezentantem tegoż
przesławnego grodu.
Znakomity ten mąż, starszy brat śp. kapitana Gorgon, ojca Łucusi, zamieszkiwał odwieczny familijny dwór Gorgon
Castle i znany był na wielu placach mustry i na mnogich paradach jako jenerałmajor, w kalendarzu heraldycznym zaś
jako Sir John Grinisby Gorgon, Baronet M.P. (Co bynajmniej nie znaczy: manu propria, ale: member of parliament, tj.
członek parlamentu). Ożenił się był zresztą, równie jak śp. kapitan, poniżej swego stanu, z jedynaczką, córką
niejakiego Master Hicks, ogromnie bogatego piwowara w Oldborough, który oprócz swego browaru posiadał kapitały
hipotecznie ubezpieczone na rycerskiej posiadłości Gorgon Castle, a zrzekł się
ich na rzecz córki i ukochanego a świetnie utytułowanego zięcia.
Czym była lady Gorgon pod względem psychologicznym, to się pokaże z niniejszego opowiadania. Pod względem
czysto fizycznym oko poety mogłoby było odkryć wiele punktów" podobieństwa między nią a rosłymi, garbonosymi,
szerokobokimi kobyłami, które rozwoziły piwo tatunia dobrodzieja po całej okolicy. W dwudziestym roku życia była
to okazała, przystojna bardzo, ale herkulicznie zbudowana panna, w czterdziestym piątym rozwinęła się już była nad
wszelki wyraz i co do potężnej postaci mogła szukać równej sobie osoby pomiędzy z górą milionami niewiast
podległych łagodnemu berłu najjaśniejszej królowej Wiktorii. Pięć stóp i siedem cali wzrostu, kamieni wagi (kamień =
funtów), jednym słowem nie „córka pułku", ale raczej „matka pułku grenadierów". Przy tym posiada jeszcze trzy córki,
tej samej co ona miary, i młodszego o dziesięć lat od najmłodszej z panien syna, Jerzego Augusta Fryderyka Grimsby
Gorgon, którego trzymał do chrztu jeden z książąt krwi, zważywszy zasługi, jakie jenerał Sir John Grimsby Gorgon
przez długie lata zaskarbił sobie w jego przedpokoju, w królewskiej stajni i psiarni.
Zbytecznym byłoby dodawać do tego opisu postaci lady Gorgon, że mąż jej, pan jenerał, był chudziutkim,
szczuplutkim, króciutkim indywiduum o pergaminowej fizjonomii, przypominającej łupinę dobrze wysuszonego
orzecha włoskiego. Tak zawsze miłość łączy pary ludzkie: olbrzymy z karłami — a co gorsza, spaja je ona raz na
zawsze węzłem małżeńskim! Kiedy pokój owiec na przyjęciu dworskim w St. James (anonsował donośnym głosem: —
Sir George and Lady Gorgotn — oczy całego towarzystwa, zwrócone w stronę drzwi, widziały tylko kilkanaście pięter
jaskrawoezerwonego atłasu, ponad którymi, na kształt obłoków, unosiły się przepyszne pióra strusie, a obok
tego ogromu jedwabiów i mięsa dreptało coś rakowoczerwonego, świecącego guzikami o koronie królewskiej, jak
źrebię koło rosłej kłączy. Był to jenerał Gorgon, owiany spódnicami swojej połowicy, a raczej trzyćwiertnicy.
Znakomity ten wojownik odbył był sto dwadzieścia ćwiczeń i manewrów na błoniach pod Hounslow i w zaroślach pod
Wormwood, ale w ciągu tej długoletniej .kariery bohaterskiej nie zdarzyło mu się nigdy dobyć szabli przeciw
nieprzyjaciołom kraju i państwa. Ma się rozumieć, że wskutek tego,wszystkiego postawa jego była nadmiernie
marsowa, a głos i rozmowa szły
o lepsze z furiami germańskiej krwiożerczości, z walkiriami
i ich orkiestrowym akompaniamentem, według partycji i kompozycji Wagnera, Liszta, Kruppa i Armstronga. Umiał on
na pamięć cały schematyzm armii, od feldmarszałka do majora — resztą oficerów gardził bezwarunkowo. W Gorgon
Castle, zamiast dzwonka, trąbka wojskowa wzywała gości do śniadania i do obiadu, a o wschodzie słońca wypalano z
działa. Kiedy już od wielu lat zaniechano w wojsku pudru i harbajtla, Sir George używał jeszcze ciągle tej ozdoby i nie
wierzył ani w Wellingtona, ani w zwycięskie kolumny z wojny hiszpańskiej i spod Waterloo, bo „żelazny książę"
ośmielił się bić Francuzów bez tego pierwszego warunku wszelkiej strategii i taktyki, bez — żelazka fryzjerskiego.
Mówiąc o księciu zwykł był wyrażać się: „A, lord Wellington! Znałem go, znałem... prowadził prawoskrzydły pluton...
przypominam go sobie doskonale, kapitana Wellesleya!" W rozmowie potocznej klął jak dorożkarz, do kościoła
uczęszczał bardzo pilnie, rano i wieczór odczytywał rodzinie i służbie modlitwy i ustępy z Biblii, nabierał z góry swoje
córki i udawał, że nabiera tak samo i żonę, ale wierzyli temu tylko ludzie nie wtajemniczeni w bliższe stosunki. Prócz
tego Sir George dawał u siebie w domu obiady i wieczory, na które nigdy nie zapraszał „przyjaciół" — trzymał
mnóstwo liberii, morzonej głodem, i był, jednym słowem, najgłupszą, najpompatyczniejszą i najnieznośniejszą figurą,
jaką sobie wyobrazić mo
żna w czerwonym mundurze ze złotymi haftami i w kapeluszu z białym, pierzem.
Nikt nie będzie mógł wątpić, iż wszystkie te przymioty czyniły go niezmiernie popularnym w jego towarzystwie i w
całym kraju. Był on nie tylko popularnym i lubianym — był ubóstwianym; od tego jest przecież „towarzystwo"
angielskie i od tego mamy naród „Królujący Morzom i Dalekim Lądom" (i borykający się z akcyzą) et caetera. Na całej
kuli ziemskiej nie było człowieka, któremu by droga żywota przedstawiała tak mało cierni; który by miał mniej
wyrzutów sumienia; na którego by spadło więcej zaszczytów i uznania ogólnego; którego by powszechniej szanowano
i szacowano; nie było męża jak jenerałmajor Sir George Grimsby Gorgon, M. P.
Mylady wdała się w niego była moralnie i podziwiali się oni nawzajem niezmiernie. Nim lady Gorgon atoli wyszła za
mąż za baroneta, zaszły były jakieś sielankowe miłostki między nią a p. Williamem Scully, Esąuire, o którym już
wspomniałem, jako o M. P. i członku firmy „Perkins, Scully and Perkins". Były o tym różne historie, a szczególnie
jedna historia o jakichś tam konfiturach czy tortach, z której można by było wnosić, iż rzeczy zaszły bardzo daleko. Nie
chcę robić plotek, ale mówiono coś, a raczej cmokano coś — podobnego do całusów. Bądź co bądź, skoro jenerał — a
wówczas dopiero major, ale już baronet — raczył zwrócić się w jej stronę, pięcioletnia mitręga romantyczna p. Scully
wzięła w łeb od razu. Przestała go znać, przestała poznawać na ulicy jego siostrę Salusię, najserdeczniejszą
przyjaciółkę i powiernicę swoją, i po czternastodniowych konkurach oddała cały ogrom swoich wdzięków malutkiemu
oficerowi. Ojciec jej umarł wkrótce, hipoteka posiadłości Gorgon Castle znalazła się wolna, a jenerał miał tym samym
do swojej dyspozycji dwa krzesła poselskie z Oldborough, z których jedno zajmować sam, a drugie rozdawał według
upodobania.
Ponieważ wówczas torysowie byli u steru, więc jenerał był torysem — wskutek czego W. Scully, Esąuire, odstąpił od
zasad konserwatywnych, wktórych urodził się, ochrzcił i wyrósł, a nawet przestał uczęszczać do urzędowego kościoła,
gdzie raził go zbyt mocno widok jenerała i jego żony rozpierających się w kolatorskiej ławce. W. Scully, Esąuire,
przystał tedy do zboru dysydenckiego i stał się jednym z najpotężniejszych filarów wolności, niepodległości i
niezawisłości zdania, jakie znano w naszych czasach.
Dzięki tej okoliczności Sir George po pięciu latach małżeństwa przekonał się, iż na utrzymanie się przy obydwu
krzesłach poselskich z Oldborough potrzeba dopłacać f. st. rocznie. W szóstym roku kandydat liberalny stanął
przeciwko jego kandydatowi i przycisnął go prawie do muru. Po. osiemnastu zaś latach tego antagonizmu W. Scully,
Esąuire, wzgardzony niegdyś konkurent do ręki lady Gorgon, wyszedł z urny wyborczej większą ilością głosów niż
sam baronet. Jedno z krzeseł poselskich stracone było dla rodu Gorgonów, dla świętych interesów państwa,
chrześcijaństwa i Europy, dla zasad konserwatywnych i dla tych wszystkich rzeczy, które... (proszę przeczytać resztę w
jakimś czasopiśmie ministerialnym).
Trudno sobie wyobrazić, co się działo dnia tego w Gorgon Castle. Żaden słownik nie zawiera przekleństw, jakie
wygłosił p. jenerał, gdy mu tak sprzed nosa zniknęła posada przynosząca mu funtów rocznie. Mylady była pełna
rezygnacji i szukała pociechy w modlitwie, zgrzytając zębami. W zajeździe Pod Herbem Gorgonów w Oldborough
wybito wszystkie okna (zajazd ten, ma się rozumieć, był własnością jenerała i oberżysta był torysem). Burmistrz, z
urzędu swego gorgończyk i torys, i koledzy jego aldermenowie nie śmieli oczu na świat pokazać. A ciężki ten wróg i
renegat, W. Scully, nazajutrz przeprosił się z urzędowym kościołem i kiedy ks. Snorter wygłaszał
uroczystym gipsem błagalne modły o błogosławieństwo Niebios dla obu Izb parlamentu, dziękował mu oficjalnie
jednym okiem, a drugim spoglądał tryumfująco ku ławie kolatorskiej — przebrzydły kacerz, radykał, prostak,
kryminalista! Jenerał — który jako człek wojskowy modlił się zawsze stojąc, aż usiadł z oburzenia, a mylady
rozszlochała się w głos jak pauper pod łagodną różdżką sługi 'parafialnego.
Od czasu tego zwycięstwa Mr. Scully chodził zawsze do urzędowego kościoła twierdząc, iż koniec końców „wszyscy
jesteśmy braćmi". Wspólnik jego, stary Perkins, trzymał atoli jeszcze ciągle z dysydentami i z ich zborem. W gruncie
rzecz miała się tak: firma odbyła walną naradę. Mówiono wiele pro i contra i stanęło na tym, że dobrze jest nie zrywać
ani z religią państwową, ani też nie narażać się innowiercom, jeden więc reprezentant domu niech będzie
episkopalnym, a drugi nonkonformistą. Ile znałem firm adwokackich w prawdziwie angielskim prowincjonalnym
mieście, wszystkie trzymały się tej taktyki, a mówiono mi, że są domy książęce, gdzie ojciec i syn w podobny sposób
dzielą się obowiązkiem jednania sobie serc narodu.
W trzy miesiące po wyborach odbyły się w Oldborough wyścigi konne, połączone z balem. Sir George tak był
rozgniewany swoją porażką, że przeznaczył funtów na osobną nagrodę wyścigową, noszącą jego imię. Scully nie
ruszył się nawet z Londynu; napisał list tej treści, że „jakkolwiek w wysokim stopniu uznaje potrzebę utrzymania
chowu koni, z którego Anglia zawsze słynęła, to nie może brać udziału w zabawkach wyradzających się w namiętność
szkodliwą i występną". Uchwalono, że,była to nędzna wymówka i nic więcej. Lady Gorgon wyglądała imponująco w
czterokonnym koczu, z którego przypatrywała się wyścigom. Przyjęła ona chętnie obo
wiązek gospodyni balu, który zgromadzał w jednej sali właścicieli dóbr i mieszczan, torysów i wigów, i odbywał się
ostatniego dnia wyścigów. Tegoż dnia na wszystkich rogach ulic itp. pojawił się w formie plakatu następujący: „List
znakomitego naszego posła Williama P. Scully, Esq. itd."
Izba Gmin, w środę czerwca ...
„Kochany panie Heeltap! Znasz pan moje zdanie o wyścigach konnych i jakkolwiek nie ganię nikomu z was jego
udziału w tej zabawie, to mam nadzieję, że ocenicie w sposób słuszny moralne pobudki, które mnie od tego
wstrzymują. Chociaż atoli j a nie pozwoliłbym, ażeby moje nazwisko figurowało na liście komitetu areny, to zawsze
jeszcze jeden z reprezentantów miasta Oldborough wolnym jest od tych skrupułów. Sir George Gorgon jest pomiędzy
wami i jakkolwiek nie zgadzam się z szanownym baronetem w niejednej żywotnej kwestii, cieszę się z tego, iż nie
pozbawił was swojej obecności. Jako szlachcic, jako żołnierz i jako właściciel ziemi, czymże może on przyczynić się
lepiej do dobra ogółu niż popieraniem rozrywek publicznych?
„Gdybym zresztą nawet nie miał skrupułów, o których mówię, nie mógłbym w tej chwili opuścić stolicy. Ważny bill,
dotyczący drenowania gruntów i naprawy parkanów w Oldborough, stoi dziś na porządku dziennym w Izbie i możesz
pan być pewnym, że będę na moim posterunku. Nie wątpię, że Sir George, gdyby był tutaj, głosowałby w tym
wypadku razem ze mną i że wszelkie względy partyjne umilkłyby wobec drogich nam interesów kochanego naszego
miasta rodzinnego.
„Zbliża się atoli inna sposobność, przy której dumny będę podać mu rękę. Dajecie bal bm. Zapomnienie sporów
między stronnictwami — niewinna wesołość — widok piękności, n a
szych piękności — widok naszych córek rozkwitających jak róże, naszych matron uszczęśliwionych wesołością i
wdziękami swoich dzieci — oto scena, dla której żaden Anglik nie może być obojętnym i od której z dala pozostać
byłoby niepodobieństwem. Co się mnie tyczy, przybędę niewątpliwie i mam zaszczyt angażować niniejszym wszystkie
panny z partii torysów, które by jeszcze nie miały partnera.
„Wiesz pan, że opływam tutaj w różne dobre rzeczy i że nam, ludziom starego autoramentu, po balu kolacyjka
szczególnie jest pożądaną. Bądźcie łaskawi przyjąć tych parę kozłów i żółwia na zupę, które dołączam. Szanowny mój
kolega, który tej zimy tale hojnie zaopatrywał ubogich swoją zupą, nie odmówi może łyżki tej, którą posyłam z
chętnego serca. A więc do widzenia dn. bm. i vive la joie ! Jestem, kochany panie Heeltap, zawsze pańskim sługą
W. Pitt Scully"
„P.S. Ma się rozumieć, że list ten jest ściśle poufnym. Powiedz pan, że zwierzynę itd. nadesłał ktoś „życzliwy naszemu
miastu".
Wbrew temu poleceniu p. Heeltap, jak widzimy, ogłosił pismo swojego przyjaciela drukiem, wraz z przedmową, w
której nadmienił, że nie widzi przyczyny robienia sekretu z pięknego postępku p. Scully.
.
Wzmianka w liście o rumfordzkiej zupie Gorgonów była po prostu morderczą, zapewniano bowiem, że kilkunastu
ubogich w Oldborough umarło wskutek jej spożycia. Mylady oniemiała z gniewu po przeczytaniu epistoły p. Scully, a
Sir George nie posiadał się ze złości, zwłaszcza gdy dla zrównoważenia zwierzyny i żółwia zmuszony był posłać
dziesięć tuzinów butelek szampana do hotelu Pod Herbem Gorgonów, gdzie bal miał się odbyć. Byłby chętnie został w
domu tego wieczora, ale nie śmiał.
O dziewiątej godzinie tedy Sir George w mundurze jene
ralskim, mylady w błękitnym atłasie i brylantach, panny Gorgon w błękitnej gazie i białych różach, panna Łucja
Gorgon w białej muślinowej sukni i młody pan Gorgon w błękitnej aksamitnej kurtce weszli przez północne drzwi do
sali, przy dźwiękach hymnu God save the Queen i wśród okrzyków zgromadzonego tłumu.
W tej samej chwili przez drzwi od południa wszedł William Pitt Scully, Esq. M. P. wraz ze swoim sztabem. Miał on na
sobie granatowy frak z żółtymi guzikami, kamizelkę szamua , białe kaźmirkowe pantalony, trzewiki z wielkimi
kokardami i różowe jedwabne skarpetki.
— Ta wełna — rzekł do jednego ze swoich przyjaciół wskazując na swoje ubranie — wyrosła na grzbietach owiec z
Oldborough. To sukno utkane zostało na warsztatach w Oldborough. Te trzewiki robił szewc z Oldborough. To serce
zaczęło bić w Oldborough i, da Bóg, w Oldborough spocznie w grobie!
Czy podobna było oprzeć się takim słowom? John Perkins, który przybył wraz z p. Scullym z Londynu jako jego
adiutant, w przystępie entuzjazmu wskoczył na stolik od kart, powiewając chustką od nosa i krzycząc na całe gardło:
— Niech żyje Scully!
Heeltap, który znajdował się w stanie chronicznej nietrzeźwości, rozpłakał się od razu, a poważni kupcy i właściciele
ziemi należący do partii wigów, którzy wracali właśnie z obiadu spożytego wspólnie z p. Scully w wigowskim
zajeździe, rozpuścili potężne swoje basowe głosy i wołali: — Słuchajciel Dobrze mówi! Brawo! Niech żyje Scully!
Hura!
Była to scena gwarliwa nieco, ale rozrzewniająca, a kiedy młody Perkins zlazł na koniec ze stołu i zarumieniony
zbliżył
się do szanownego deputowanego, ten ostatni chwycił go za rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, Janie! Serdecznie ci dziękuję! — Perkins myślał, że wychylił już do dna czarę wszystkich rozkoszy
tego żywota i że nie zostaje mu nic, jak chyba umrzeć. Scully był jego Napoleonem i poczciwy chłopak oddany mu był
duszą i ciałem.
Podczas gdy ta demonstracja odbywała się pod jednym pająkiem, pod drugim stała rodzina Gorgonów w szkarłatnym i
błękitnym swoim blasku, otoczona torysami, którzy spoglądali szyderczo na hałasujących wigów.
— Jak tu czuć whisky — szepnął podporucznik Fitch do ucha panny Łucji. — I to... to są „whigi" czy jak to się
nazywa? Cha, cha!
— Popili się, do miliona etc, etc — rzekł jenerał do burmistrza.
— Któryż to jest Scully? — zapytała mylady podnosząc od niechcenia lornetkę. (Myślała ona w tej chwili o owej
scenie konfiturowej). — Czy to ten pijanica w zielonym fraku, czy tamten drugi, w granatowym?
— Jak to, mylady — odparła burmistrzowa — czy może być, ażebyś go pani zapomniała? Jużci, że to ten w
granatowym fraku!
— Tęgi chłop, nie ma co mówić — rzekł podporucznik Fitch. — Chciałbym go mieć w mojej kompanii. Ma najmniej
sześć stóp i dwa cale wzrostu, nieprawdaż, jenerale?
Nie było odpowiedzi.
— Ach, mamo, niech mama patrzy — zawołały chórem trzy panny Gorgon — jedno z tych stworzeń wylazło na stolik
wistowy! Co za potwór!
— Moim zdaniem jest to wcale przystojny młody człowiek — odparła panna Łucja naiwnie. Nie potrzebuję dodawać
że wówczas po raz pierwszy widziała swego Jańcia.
Lady Gorgon skarciła ją przeszywającym wzrokiem za to niebaczne słówko i zanosiło się już na burzę, gdy nagle,
zachęcony okrzykami wigów, p. Jerzy August Fryderyk Grimsby
Gorgon, niezbyt jeszcze biegły w polityce, zaczął podskakiwać w swojej błękitnej aksamitnej kurtce i nankinowych
majteczkach wołając: — Brawo! Niech żyje Scully! Hura!
— A będziesz ty milczał, ośle! — mruknęła mylady półgłosem i chwytając młodego entuzjastę za kołnierz oddała go
niańce, która wraz z innymi sługami zaglądała przez drzwi do sali.
Można sobie wyobrazić, jak wszystko to podziałało na nerwy lady Gorgon. Była to osoba zazwyczaj bardzo
flegmatyczna, która kontentowała się tym, że zbywała swoich sąsiadów wyrazem cichej pogardy. W tej chwili jednak
nienawiść dla p. Scully wrzała gwałtownie w jej łonie. Perkins wyściskał był właśnie dłoń swego Napoleona, a
Napoleon zdawał się mieć jakiś wielki plan w swojej głowie. Przypatrywał się on bardzo uważnie pani jenerałowej.
— Piękna kobieta! — rzekł zamyślony, trzymając jeszcze ciągle Perkinsa za rękę. Po chwili zaś dodał: — Ej, spróbuję!
— Co pan spróbujesz?
— Diabelnie piękna kobieta! — powtórzył znowu adwokat, który miał czułe serce. — Pójdę! Panie Springer, powiedz
pan
skrzypkom, niech zaczynają!
Springer pobiegł na drugi koniec sali i dał znak kapelmistrzowi. W tej chwili ustały akordy hymnu narodowego i
muzyka zagrała melodię: Sir Roger de Coverley. Nieprzyjazne obozy zmierzyły się wzrokiem, podczas gdy p. Scully,
w towarzystwie swojego młodego przyjaciela, wystąpił naprzód, mocno zaczerwieniony, wkładając paliowe rękawiczki
na ogromne swoje dłonie.
— Chce mię angażować do kontredansa! — syknęła mylady usuwając się w tył pod wrażeniem tego okropnego
przeczucia.
— Goddam! Kiedy tak, to musisz z nim tańczyć — rzekł jenerał. — Czy nie widzisz, że ten łotr robi, co chce, w
mieście! Milionkroćstotysięcy!...
Mylady chciała jeszcze coś mówić, ale nie było sposobu. Scully stał przed nią.
— Pani — rzekł liberalny deputowany z Oldborough — w takiej chwili... to jest, chciałem powiedzieć, przy takiej
sposobności... mylady... jakkolwiek nie jestem przyzwyczajony... hm, hm... czy mylady raczy wyświadczyć mi
zaszczyt przetańczenia ze mną tego kontredansa?
Pierś pani jenerałowej wzdymała się jak ocean wzburzony. Całe kwadratowe metry koronek na kształt piany podnosiły
się i opadały pod tym potężnym impulsem. Naszyjnik brylantowy, który zdobił szyję mylady, zdawał się wyprężać i
iskrzyć z podwójną siłą. Pióra strusie na jej głowie chyliły się jakby pod tchnieniem huraganu. Jednym słowem, lady
Gorgon drżała ze złości, ale zmuszona powstrzymać się, skinęła tylko majestatycznie głową i rzekła:
— Z przyjemnością.
Scully, drżąc także, ujął jej rękę i stanął z nią na czele par tańczących. Perkins ze swojej strony przypatrzył się najpierw
trzem błękitnym Gorgonkom, a następnie czwartej, pięknej i biało ubranej, i — może pod wpływem wina — zapomniał
swoją zwykłą nieśmiałość do tego stopnia, że prosił ją do tańca. Uśmiechnęła się i przyjęła.
Dobry ten przykład skutkował i za pierwszymi parami mnóstwo innych puściło się w taniec. Zapomniano o swarach
politycznych. Wyborcy wigowie angażowali żony wyborców torysów, a córki stronników reformy podawały ręce
synom konserwatystów. Pojednanie się Rzymian z Sabińczykami nie mogło być bardziej rozczulające. P. Springer,
jako mistrz ceremonii, klaskał od czasu do czasu w dłonie, a muzyka posłuszna skinieniu cięła melodię Sir Roger de
Coverley z coraz większym zapałem.
Nie wiem, co się stało młodemu Perkinsowi, który przedtem nienawidził kontredansa — teraz zaś uśmiechał się i
uwijał po sali z piękną swoją danserką tak zawzięcie, że gdy już wszystkie pary ustały ze znużenia, ta jedna jeszcze
wykonywała najrozmaitsze chassezcroisez, balancez, chaine, tourdemain itd.
sama dla siebie. Wtem najmłodsza z panien Gorgon podeszła do panny Łucji i szepnęła jej do ucha bardzo głośno,
sycząco i złośliwie:
— Łucja, mama powiada, że już dosyć będzie tego tańca z taką... taką figurą.
Łucja zarumieniła się, stanęła, spojrzała smętnie na Perkinsa, ukłoniła mu się i odeszła wraz z swoją kuzynką w stronę,
gdzie siedziała partia Gorgonów. Perkins osłupiał tak, że nie miał odwagi odprowadzić jej na miejsce, a następnie
wpadł w gniew srogi. — Figura! — zawołał i dusza jego zawrzała wściekłym republikanizmem. W tym radykalnym
usposobieniu umysłu odszukał on swojego Napoleona.
Zastał go w salonie przeznaczonym na bufet, chodzącego wielkimi krokami poprzed przypatrującą mu się ciekawie
kawiarką i jej adiutantkami, ocierającego pot z czoła, gryzącego wargi. Uszy jego żarzyły się ponad białym
kołnierzykiem, czerwone, jak g*dyby były w płomieniach. Wielki ten mąż ujrzawszy Perkinsa chwycił go za rękę i
krzyknął gromkim głosem:
— Niech piorun trzaśnie arystokratów!
— O, niechaj trzaśnie! Ale cóż się stało?
— Co się stało? Ta kobieta, ta... ta piekielnica, ta wysznurowana, nadęta, bezduszna piwowarówna! Ja kochałem
niegdyś tę kobietę, panie Janie! Ja... całowałem ją, dwadzieścia lat temu... byliśmy prawie zaręczeni... po pół dnia
przechadzaliśmy się razem, ja, ona i guwernantka... mam jej włosy dotychczas w moim biurku, a oto dzisiaj,
ledwieśmy raz przeszli przez salę, zabrała się i poszła nie rzekłszy ani słowa. Chciałem odprowadzić ją do kanapy,
ofiarowałem jej szklankę orszady, a ona do mnie: „Mój panie, wypełniłam moją powinność, nie mam osobistego żalu,
ale uważam pana za zdrajcę wobec rodu Gorgonów, za zdrajcę i parweniusza! Jest to prostacką arogancją z pańskiej
strony, iż ośmielasz się mówić do mnie, i proszę, żebyś mię pan więcej nie molestował". Powiedziała mi to dosłownie,
wobec dwudziestu osób, samych torysów! Ale wiesz co, panie Janie? Przy najbliższych wyborach postawię twoją
kandydaturę przeciw jenerałowi! O, ta kobieta, ta kobieta! A ja...
ja ją jeszcze kocham! — Tu p. Scully odpoczął i dla ochłodzenia połknął jedną po drugiej trzy filiżanki gorącej
herbaty.
Należy mu przyznać, że opisał bardzo wiernie scenę, którą miał z lady Gorgon. Dodamy do tego, że partia torysów
zachwycona była energią jasnej pani, a podporucznik Fitch, cały rozpromieniony, pobiegł do jenerała i opowiedział mu
całą historię. Jenerał atoli zerwał się od wista, rzucił kartami o stół i podszedłszy ku swojej małżonce rzekł do niej
krótko i węzłowato:
— Jesteś pani wariatką!
— Nie zostanę tu ani chwili dłużej — odparła mylady — nie myślę znosić impertynencji tego obrzydliwego człowieka!
Panie Fitch, zawołaj pan moją służbę! Henrietto, odbierz Łucję od tego kupczyka, z którym tańczy, i przyprowadź ją
tutaj!
Miss Henrietta pobiegła, uradowana, iż może sprawić przykrość kuzynce, i jak już wiemy, szepnęła jej głośno do ucha
parę słów, których młody Perkins żadnym sposobem nie mógł wziąć za kompliment. P. Fitch także rzucił się ku
drzwiom, ale jenerał zatrzymał go za ramię i wydał taki rozkaz dzienny:
— Lady Gorgon, jesteś pani wariatką, powtarzam: wariatką! Ten drab Scully porywa wszystkich za sobą: mówił z
wszystkimi, uśmiechał się do wszystkich, a pani ze swoimi diabelskimi minami — piwowarówna, do kroćset! —
siedzisz tu nadęta jak królowa i do nikogo nie przemówisz słowa. Tymi przeklętymi fochami swoimi pozbawiłaś mię
pani już jednego głosu ,w parlamencie, co wynosi tysiąc pięćset funtów rocznie. Nie myślę wcale tracić drugiego i
dlatego zostaniesz pani tutaj, na balu i na kolacji, a dziewczęta niechaj mi tańczą z każdym przeklętym
kominiarczukiem albo rzeźnikiem, jaki się nawinie, i niechaj mnie wszyscy diabli wezmą, do milionakroćstutysięcy
bomb i granatów!
Mylady uznała, że należy ulec; zawołano tedy p. Springera i proszono go, ażeby dostarczył danserów pannom Gorgon.
Wkrótce jedna z nich puściła się w tany z jakimś wigiem utrzymującym biuro licytacyjne, a druga stanęła do kadryla z
libe
ralnym prowizorem z apteki. Została tylko trzecia, panna Henrietta.
— Hej, panie, panie! — zawołał jenerał na młodego Perkinsa, który właśnie przechodził koło niego. — Tańczyłeś pan
niedawno z moją siostrzenicą, pokaż no nam jeszcze, co umiesz, i tańcz z moją córką. Chodź tu, panno Henrietto
Gorgon. Pan... Jak się nazywa?
— Nazywam się — rzekł Jańcio z emfazą — Perkins — i spojrzał na Łucję, która nie śmiała spojrzeć na niego.
— Panna Gorgon, pan Perkins — zarekomendował jenerał. — No, teraz idźcie tańczyć!
— Pań Perkins żałuje mocno, moja pani — rzekł Jańcio kłaniając się pannie Henrietcie — że nie może już tańczyć dziś
wieczór. Muszę iść doglądnąć kolacji, ale znajdziesz pani niewątpliwie jaką inną figurę, która mię z przyjemnością
zastąpi.
— Sto diabłów, panie! — krzyknął jenerał potrząsając laską.
— Uspokój się, Jerzy — rzekła mylady tuląc się do niego. P. Fitch podkręcał wąsiki. Panna Henrietta Gorgon stanęła
jak wryta wytrzeszczając oczy i otwierając usta. Na matronach dokoła szeleściały jedwabie, a wszystkie twarze były
niezmiernie groźne.
— Znajdziesz mię pan, gdziekolwiek się podoba i o takiej porze, jaką pan wskażesz — rzekł Perkins wyzywająco,
ukłonił się i odszedł. Ale odchodząc słyszał, jak Łucja wzdychała w kąciku. Przepadł od razu: przepadł w oceanie
miłości. Czuł, że byłby w stanie bić się z pięćdziesięciu jenerałami. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwym.
Na koniec proszono do stołu, ponieważ atoli płaciło się pięć szylingów od osoby, jenerał wyprawił do domu syna i
wszystkie cztery panny oszczędzając tym sposobem gwineę i cztery szylingi. To powiększyło jeszcze gniew Perkinsa,
który spodziewał się, że będzie mógł jeszcze pomówić z Łucją. Jako członek komitetu balowego byłby z wielką
przyjemnością, spełniał wobec niej obowiązki gospodarza, na złość jenerałowi. Byłby jej podawał najdelikatniejsze
udka kurczątek, najapetyczniejsze
blancmanger i byłaby musiała bodaj pokosztować szampana. Pod samym nosem cioci i wujaszka byłoby to czymś
nieocenionym.
Prezent gastronomiczny p. Scully'ego nie był na swoim .miejscu, a lady Gorgon wraz z całą swoją partią nie szczędziła
przycinków parafiańskiemu pomysłowi podawania dziczyzny i żółwiej zupy przy wieczerzy. Pomimo to wszyscy
mieszkańcy Oldborough jedli z wielkim smakiem obie te ciężkie, choć smaczne potrawy, a burmistrzowa
znienawidziła jenerałową od tego wieczoru, bo siedząc koło niej, gdy ta z szyderczą miną odmówiła przyjęcia zupy i
sarniny, małżonka pierwszego dygnitarza w Oldborough uważała za rzecz stosowną pójść za jej niemiłym przykładem.
Z westchnieniem tedy skinęła na lokaja, że nie chce zupy, ale nie mogła się wstrzymać, żeby nie zrobić uwagi: —
Jednakowoż, o ile mi wiadomo, Lord Mayor Londynu jada zawsze żółwią zupę na kolację?
— No, a gdyby i nie jadł, to cóż z tego? — odezwał się burmistrz — dobre rzeczy można jeść o każdej porze! — Co
rzekłszy pogrążył łyżkę w ulubionej potrawie. Burmistrzowa, jak powiedzieliśmy, nie śmiała uczynić tak samo, ale
znienawidziła panią Gorgon i pamiętała to jej przy następnych wyborach.
W podobny sposób duma i nieprzystępność koterii Gorgonów budziły niechęć wszystkich obecnych, zwłaszcza gdy ci,
najadłszy się, poczuli w piersiach to męstwo, które synowie Wielkiej Brytanii czerpią zawsze ze spożycia dobrych
wiktuałów. Srebra z herbami Gorgonów zaczęły razić wszystkie oczy. Szampan jenerała także zrobił swoje, bo nie było
go wcale widać. Pojawił się jednak nareszcie, a oczekiwano go z upragnieniem. Panie nie chciały pić nic innego, a
mężczyźni także gardzili porterem, maderą i szerrym zwracając tęskne spojrzenia ku drzwiom, przez które po długim
oczekiwaniu oberżysta pan Rincer i pan Hock, piwniczny jenerała, wnieśli upragnione kosze. Korki poczęły strzelać,
boski płyn począł pienić się w roz
maitych kieliszkach i szklankach, podawanych na jego przyjęcie. Pan Hock nalewał jenerałowi i jego sąsiadom, którzy
pili z wielkim zadowoleniem. Także i w najbliższym sąsiedztwie p. Scully znajdowano, iż wino jest wcale dobre. Ale
p. Perkins, który siedział na szarym końcu, uważał, iż w jego pobliżu ktokolwiek skosztował generalskiego szampana,
krzywił się, spluwał i szeptał do sąsiada. Wziął swój kieliszek do ust i znalazł w nim szkaradną mieszaninę cukru,
witriolu, sodowej wody i kwasu agrestowego. W tejże chwili stukanie nożami i widelcami o talerze, w okolicy
komitetu, dało znak, że zanosi się na toast.
— Panie Rincer — rzekł głośno Perkins — czy nie masz pan jakiego lepszego szampana w swojej piwnicy?
—Cicho, siadać! — poczęli krzyczeć torysy. — Milczeć! — zakomenderował jenerał. Panie były przerażone.
— Przepraszani jenerała — prawił dalej nieustraszony Perkins — ale gdzie też pan mogłeś dostać tego szampana? Mój
przyjaciel, jak wiem, chce wnieść zdrowie dam, a taki toast godzi się wypić dobrym winem. (Okrzyki: Słuchajcie,
słuchajcie!) Pić zdrowie mylady kieliszkiem takiej lury byłoby zbrodnią. Oświadczam, iż wolę piwo:
Żadne pióro nie zdoła opisać wrzawy, jaką to wywołało. Oburzenie gorgonitów nie znało granic, a scullytowie ze
swojej strony popierali Perkinsa burzą okrzyków. Mylady wstała oświadczając, że takie prostactwo jest nie do
zniesienia. Wraz z nią powstały i wyszły: pani burmistrzowa i inne damy należące do partii ministerialnej.
Jenerał, dwóch właścicieli dóbr, proboszcz, aptekarz gorgonowskiej rodziny i jej adwokat wraz ze swoimi połowicami
opuścili także plac boju. Zostało zaledwie paru torysów w pokoju i ci w haniebny sposób przeszli do nieprzyjaciela
pijąc z nim o lepsze.
—Panowie i panie — ozwał się p. Heeltap, który już miał potężną czkawkę. — Wnoszę toast. Hk! Szamp...hk!
Szampana dla naszych prawdziwych...hk! przyjaciół! Nie, chciałem...hk! powiedzieć: prawdziwego szampana dla
naszych szam...hk! dla
naszych przyjaciół a prawdziwej...hk! dla naszych nieprzyjaciół...
— Hip, hip, hura! — zawołało kilkadziesiąt głosów rozentuzjazmowanych tą kataraktą wymowy. Triumf scullytów był
kompletny i trwał niemal do białego dnia. Wykształcony czytelnik znajdzie zapewne, że niejedno w zachowaniu sięp.
Scully i jego przyjaciół było rażącym. Należy wszakże pamiętać, in primis, że Oldborough było bardzo małym
miasteczkiem, zamieszkanym przeważnie przez kupców nie bardzo okrzesanych, że sam p. Scully od trzech miesięcy
zaledwie ocierał się o arystokrację, że Perkins był bardzo rozgniewany, a na koniec, że pyszałkostwo jenerała i jego
rodziny było jeszcze o wiele nieznośniejsze i w gruncie bardziej prostackie od parafiańskiego prostactwa przeciwnej
partii.
Bezpośrednio po tej uczcie wyborczej p. Scully i jego młody zwolennik, Jan Perkins, wrócili do Londynu; pierwszy z
nich zajął pierwsze piętro w domu Perkinsa, a drugi swoje poddasze. Pan Scully mieszkał tam w celu nadzorowania
adwokackiej swojej kancelarii, której ajentami londyńskimi byli pp. Higgs, Biggs & Blatherwick, zajmujący
rezdechaussee w kamienicy Jańcia Perkinsa, podczas gdy najmłodszy spólnik, Mr. Blatherwick, miał prywatne
mieszkanie swoje na drugim piętrze. Pan Scully nie taił się bynajmniej z tym, gdzie mieszkał, ani z tym, czym się
trudnił — owszem, zwykł był powtarzać: „Jestem rzecznikiem prywatnym (attorney) i dumny jestem z tego zajęcia.
Dziad mój był robotnikiem, chwała Bogu! Dorobiłem się fortuny uczciwą moją pracą i nie wstydzę się tego wcale!"
* * *
Gdyśmy już tedy wyjaśnili czytelnikowi szczegółowo, jak wyglądali i czym byli bohaterowie niniejszej opowieści, i
jak się zachowywali na prowincji, spróbujmy zdać sprawy z tego, co robili w Londynie.
Jużci, p. John Perkins wyniósł z balu w Oldborough jak najczulsze wspomnienia o pannie Łucji, z którą tak zawzięcie
tańczył kontredansa. Me omieszkał dowiedzieć się bliższych szczegółów o miejscu jej pobytu w stolicy, postarał się o
zrobienie znajomości z jej demokratyczną ciotką, panną Biggs, i zaprezentował się tej damie w sposób tak ujmujący, iż
prosiła go wkrótce, aby wolne swoje wieczory poświęcał piciu herbaty w jej mieszkaniu przy Caroline Place. Panna
Biggs w późnej jesieni rozkwitu swojego nie była tak naiwna, by nie wiedziała, że pan Jan Perkins nie bywa u niej
jedynie ze względu na dobrze zaparzoną herbatę i towarzyszące jej sucharki. Wiedziała ona, owszem, bardzo dobrze, iż
młodzieniec ten pożąda przede wszystkim widoku panny Łucji Gorgon, jej siostrzenicy, i kilku słów rozmowy z tąż
pokrewną jej, a wielce miłą, wesołą, przyzwoitą i przystojną panienką. Panna Biggs należała atoli do tego nie znanego
w komediach.— i w romansach tudzież — rodzaju starych panien, którym to „nic nie wadzi", iż się młodzi ludzie
kochają. Owszem, znajdowała, iż jest to rzeczą wcale naturalną i zgodną z przykazaniami boskimi, zwłaszcza gdy
panna Łucja, jak już wiemy, miała dość znaczny posag, a „Jańcio" miał widoki na posadę rządową i był przy tym
chłopakiem nieszpetnym, niegłupim, a w towarzystwie wcale sprytnym i niepomiernie wesołym. Panna Biggs (wbrew
temu wszystkiemu, co wszyscy autorowie spisali o niezamężnych niewiastach nieco dojrzalszych wiekiem) uznała, iż
nie byłoby nic lepszego na świecie, jak gdyby Łucusia wyszła za mąż za Jańcia. Dziwny zbieg okoliczności sprawił, iż
Łucusia i Jańcio byli tego samiuteńkiego zdania, bez względu na wielkie kwestie polityczne dzielące ich rodziny i
parantelę na dwa nieprzyjazne obozy.
Po tym nieco obszernym wyjaśnieniu szanowny czytelnik zrozumie sens rozmowy, przytoczonej na wstępie
niniejszego ze wszech miar wiarogodnego opowiadania.
Lady Gorgon wraz z czerwonym mundurem, haftowanym kołnierzem i zawartym wewnątrz tego wszystkiego
jenerałem i baronetem, jako też z resztą podrastającej w jej cieniu rodziny także zjechała była do Londynu. Ani jej
atoli, ani nikomu
w jej domu nie przyszło na myśl zajmować się panną Łucją, która właśnie na czas sezonu miejskiego obrała sobie
mieszkanie u ciotki swojej po kądzieli, „miss Biggs!" — niegdyś ochmistrzyni i właścicielki pensjonatu! Samo to
nazwisko wraz z należącymi do niego tytułami wywoływało taki uśmiech politowania w arystokratycznych kołach
gorgońskich, że z litości zapomniano na czas jakiś w domu baroneta o istnieniu Łucusi, a co się tyczy tak
plebejuszowskiej dzielnicy miasta, jak Meklemburgh Sąuare, gdzie mieszkała panna Biggs, to przecież żaden człowiek
dobrze wychowany nie może wiedzieć, w której części świata miejscowość podobna się znajduje. Stąd poszło, iż
mylady nie wiedziała nic a nic o postępach Jańcia, czyli figury z Oldborough, w sercu Łucusi, a Łucusia ze swej strony
nie czuła się wcale obowiązana zawiadomić jaśnie wielmożną wujenkę, iż serduszko jej przeszło na własność owego
nieprzyjemnego młodzieńca, który nie chciał pić zdrowia dam w Oldborough szampanem jeneralskim przeznaczonym
dla „szarego końca".
Dzięki temu pobłażaniu ciotki Biggsówny a obojętności pani jenerałowej młoda para, której losy tak mocno nas
zajmują, spoufaliła się do tego stopnia, iż raz w grudniu, w niedzielę, gdy słońce szczególnie pięknie świeciło, a ciocia
Biggsówna kazała się odprowadzić do swego specjalnie ulubionego kościoła, lecz nie chciała trudzić Pana Boga
modłami młodszego i mniej do pobożnych rozpamiętywań skłonnego pokolenia, a, owszem, wysłała to pokolenie na
spacer do ulubionego o tej porze roku rendezvous wszystkich dusz czułych, tj. do parku „Rejenta" (Regent's Park) —
raz tedy w grudniu, w niedzielę, w południe, Jańcio i Łucusia na przemian karmili niedźwiedzie w ogrodzie
zoologicznym pasztecikami, a siebie miłością; słonie jabłkami, a Pana Boga miłym przeświadczeniem, że przecież nie
darmo ten nędzny świat stworzył, skoro dwie istoty mogą się w nim czuć tak szczęśliwe i tak nie potrzebujące nikogo i
niczego prócz siebie!
Ażeby większą dozę tej szczęśliwości i należących do jej inwentarza pasztecików udzielić niedźwiedziom królowej,
zamieszkującym znaną norę w parku „Rejenta", panna Łucja, przy pomocy p. Jana Perkinsa, wstąpiła na
podmurowanie, na którym wznoszą się żelazne sztachety, oddzielające pomienione niedźwiedzie od innych, mniej
przez publiczność faworyzowanych „Obywateli Wyspy Królującej Morzom, Lądom, Akcyzie i tam dalej". P. Jan
Perkins stał poniżej. Panna Łucja obdzieliła niedźwiedzie pasztecikami i miała zleźć z przyrnurka — ale bądź wskutek
wrodzonej bojaźliwości, bądź z innej przyczyny, nie mogła jakoś uskutecznić tego o własnej sile.
— Kochany Jańciu — rzekła — ja... ja doprawdy nie wiem, jak ja się dostanę na dół!
W istocie, zważywszy, iż podmurowanie sztachetów w zoologicznym ogrodzie ma najmniej osiemnaście cali
wysokości i że, jak wiadomo, łatwiej jest wyleźć wysoko niż zleźć na dół (choćby tylko z posady woźnego), musimy
przyznać, iż pozycja Łucusi, trzymającej się rączką sztachetów, była bardzo trudna i wymagała pewnej wprawy
gimnastycznej, która nie bywa zazwyczaj udziałem płci słabej. Toteż Jańcio nie mógł uczynić nic innego, jak to, co
zrobił. Oto: silnym swoim ramieniem, objął on kształtną kibić Łucusi, dał jej rączkom spocząć na swoich barkach,
przytulił ją całą troskliwie do swojej piersi i zawołał:
— No, skakaj! Hop!
Niesłychane to salto mortale udało się tak przewybornie, że Łucusia, wsparta na ramieniu Jańcia, znalazła się naraz
wśród grupy złożonej:
z mylady Gorgon,
z trzech panien Gorgon,
z pana Jerzego Augusta Frydryka Grimsby Gorgon,
z lokaja,
z pudla
i z guwernantki francuskiej,
która to grupa już od pięciu minut obserwowała karmienie niedźwiedzi i inne gimnastyczne jako też romantyczne
epizody powyżej lekko naszkicowane.
To zmusza mię do zakończenia pierwszego rozdziału powieści mojej.
ROZDZIAŁ II
(W którym spisek zaczyna nurtować na ulicy BedfordRow)
— Panna Łucja! — zawołała mylady.
— Kto by się spodziewał! — zawtórowały panny unisono .
— Niech mię diabli wezmą, jeżeli to nie Łucja! — krzyknął dysharmonijnie mały Gorgonik, który, jak widzimy,
zawczasu wdawał się w ojca.
Łucja spuściła oczy i zarumieniła się nie mówiąc ani słowa. P. John Perkins wyprostował się najpierw i zrobił krok
naprzód, a potem dwa kroki w tył, a potem zaczął poprawiać krawatkę, a potem nie wiedział, co zrobić dalej.
— Panno Łucjo Gorgon — rzekła mylady inkwizytorskim tonem — czy ciotka twoja, to jest, czy pani Briggs jest tutaj?
— Panna Biggs — poprawiła Łucja stanowczo.
— Biggs czy Briggs, mniejsza o to, moja panienko. Spodziewam się, że nikt nie będzie wymagał od damy mojego
stanu, ażeby wiedziała, jak się nazywają wszystkie mieszkanki placu Meklemburgii Square? — (Mylady miała dom
przy ulicy Baker Street, równie sztywny i nieprzyjemny jak ona). — Więc nie ma jej tutaj? — ciągnęła dalej tłumacząc
trafnie milczenie Łucusi. — Nie ma jej? A czy wolno zapytać, odkąd to nastał zwyczaj, ażeby młode panny
wychodziły z domu same i ażeby... ażeby brały udział w takich scenach jak ta, którą właśnie widzieliśmy?
Na to pytanie Łucusia oczywiście nie znalazła odpowiedzi. Kuzynki jej przeszywały ją z boku spojrzeniami sześciu
siwych oczu; Jerzy August Frydryk spoglądał na nią ze zdziwieniem,
mademoiselle odwracała od niej oczy niewymownie zgorszone; mylady pognębiała ją z frontumajestatem swojego
wzroku i tylko pudel i lokaj mieli miny, obojętne. Najbardziej zatwardziały zbrodniarz, byłby stracił postawę wobec
takiego trybunału, a na domiar nieszczęścia mylady w całej okazałości swojego wzrostu stanęła była na środku ścieżki i
podniosła była głos tak mocno, że wielu przechodniów spostrzegłszy i usłyszawszy całą scenę zatrzymało się i
oczekiwało także odpowiedzi panny Łucji.
— Na miłość boską, ciociu — odezwała się wreszcie ta ostatnia — niechaj ciocia nie gromadzi tłumu dokoła nas!
Opowiem później... jak się to stało... to jest, że jestem zaręczona z tym panem... z panem Perkins... — Ostatnie te słowa
powiedziane były tak cicho, że części wyrazu „erkins" nie podobna było dosłyszeć.
— Z panem Kim? Zaręczyny? bez poradzenia się z opiekunami! — wołała mylady. — Muszę ja wglądnąć w tę
sprawę! Jerningham, niech powóz zajeżdża. Mademoiselle, pójdziesz pani piechotą do domu z panem Gorgon i
weźmiesz go pani na ręce, gdzie będzie mokro. Wy, moje córki, ponieważ dzień jest wcale piękny, przejdziecie się
także; Jerningham pójdzie za wami. Panno Łucjo Gorgon, proszę iść za mną!
Wydawszy te dyspozycje i spojrzawszy z wyrazem bezgranicznej wzgardy na tłum ciekawych, a nie spojrzawszy wcale
na Perkinsa, mylady ruszyła ku powozowi, podczas gdy zwarte szeregi reszty Gorgonów otoczyły Łucję i porwały ją z
sobą wbrew jej woli. Naraz znalazła się w powozie wraz z ciotką.
Perkins pozostał sam na placu, pogrążony w osłupieniu i w rozpaczy. W przeciągu jednej minuty wyobraźnia jego
wskazała mu milion przeszkód niweczących jego związek z Łucusią. Na koniec ocknąwszy się postanowił pójść na
ulicę Baker Street i czekać pod bramą jenerała, póki Łucja nie wyjdzie. Na nieszczęście, nie mógł znaleźć dorożki w
parku i zmuszony był odbyć całą podróż piechotą. Pędził tak, że omal się
nie zabił, i przybył właśnie w chwili, gdy dwie damy wysiadały z powozu przed domem Gorgonów, a lokaj wołał z
ganku do woźnicy: — Na pół do siódmej! — o której to porze widocznie mylady zamierzała wyjechać na jakiś
proszony obiad. Następnie tenże sam duplikat Jerninghama zatrzasnął drzwi za sobą spojrzawszy z pogardliwym
niedowierzaniem na Perkinsa, usiłującego zaglądnąć do wnętrza domu, i dawszy głośny wyraz mniemaniu, iż
ciekawość ta dotyczy zwierzchnich sukni wiszących w przedsionku.
Nie zostało bohaterowi naszemu nic, jak tylko patrolować cierpliwie po Baker Street i czekać, co się stanie. Jakiś czas
medytował nad tym, dlaczego pomimo niedzieli rodzina Gorgonów, tak demonstracyjnie pobożna, nie była w kościele?
Przechodząc koło kaplicy spostrzegł atoli, że na ten dzień zapowiedziane były aż dwa kazania połączone ze składkami
dobroczynnymi, uśmiechnął się tedy i zrozumiał, że jenerał musiał przed śniadaniem odczytać modlitwy dla całej
swojej rodziny, ażeby nie potrzebowała iść na nabożeństwo do kościoła.
Po niejakim czasie Perkins oglądał powrót trzech panien Gorgon, młodego Gorgona, Jerninghama, pudla i
guwernantki, a w pół godziny później nadciągnął i jenerał w granatowym fraku i ciemnych rękawiczkach. Upłynęły
jeszcze dwie godziny, a drzwi, poza którymi zniknęła była Łucusia, zostawały ciągle nielitościwie zamknięte. Jańcio
był w rozpaczy coraz większej, czekał już od trzech godzin, a nikt nie wychodził z domu jenerała. Dopiero po upływie
tego czasu pojawił się na ulicy lokaj. Za chwilę zajechał fiakier, ż którego, ku wielkiej radości p. Perkinsa, wylazły po
kolei białe kamasze, czerwone pludry, migdałowe szosy od fraka i inne części składowe liberii Gorgonów. Był to p.
Jerningham we własnej swojej osobie — widocznie tedy posyłano go po fiakra. Zadzwonił, wszedł, a wkrótce potem
drzwi otwarły się znowu i pojawiła się dama. Lokaj nie szedł za nią i nie otworzył jej drzwiczek od powozu, ale stanął
w drzwiach z założonymi rękoma. Rzecz była jasna: p. Jerningham był świadkiem sceny w parku, słuchał następnie
pod drzwiami salonu, jakimi wymówkami obsypywano Łucję, obra
żony był, iż kazano mu chodzie po fiakra dla tak niedystyngowanej osoby, i wskutek tego wszystkiego nie raczył
usłużyć jej przy wsiadaniu do powozu.
Tym. raźniej wyręczył go Perkins, skoro poznał przedmiot swojego ubóstwienia. W jednym oka mgnieniu znalazł się w
dorożce obok Łucji i zawołał na woźnicę: — Caroline Place, Meklemburgii Sąuare!
P. Jerningham zamknął drzwi i poszedł spocząć po swoich trudach. Gdyby był został chwilkę dłużej, byłby był może
nieco zdziwiony widząc, że fiakier ujechawszy zaledwie kilkanaście kroków stanął i że p. Perkins, niedawno jeszcze
tak rezolutny; wysiadł z niego z miną niesłychanie skonfundowaną i nieszczęśliwą.
Tak było, niestety! Zastał on Łucję łkającą w dorożce, a obecność jego, zamiast ją pocieszyć, irytowała ją jeszcze
bardziej. — Panie Perkins — mówiła — proszę, nalegam na to, abyś pan wysiadł! — Gdy zaś, zamiast być
posłusznym, p. Perkins zrobił jakiś ruch, z którego, nie będąc podówczas we fiakrze, sprawy zdać nie możemy, panna
Łucja chwyciła za sznurek służący do komunikacji z woźnicą i kazała mu stanąć.
Obywatel ten wykonał rozkaz oglądając się w tył z wyrazem fizjonomii ciekawym i nieprzyjemnie jowialnym. Perkins
wysiadł jak zmyty.
— Gdzie mam odwieźć tę młodą osobę, proszę pana? — zapytał woźnica, dając tym samym do zrozumienia, iż jego
zdaniem, wskutek nieporozumienia między stronami, pierwotnie wskazany mu cel podróży będzie zmieniony. Jańcio
odmruknął mu coś, co diabelnie podobne było do stu diabłów albo do większej jeszcze ich liczby, i dodał ponuro: —
Caroline Place, Meklemburgh Sąuare.
Zważmy, że biedna Łucusia w ciągu tych trzech godzin, przez które Jańcio patrolował po ulicy Baker Street,
wytrzymała kazanie trwające sto osiemdziesiąt minut, ani mniej, ani więcej, i to kazanie idące crescendo , w miarę jak
pani jenera
łowej przybywały posiłki, złożone z jej córek i męża. Zahukano ją tak, że w końcu zdawało jej się, iż popełniła w
istocie coś niezmiernie zdrożnego, i Jańcio wydawał jej się w tej chwili jakimś złym duchem, którego unikać należało.
Płacząc tedy i łkając pojechała rzucić się w objęcia ciotki Biggsówny, a w ślad za nią podążył w tę samą stronę pieszo
młodzieniec o pękniętym sercu. Znalazł się on wkrótce przed drzwiami ukochanej — widział światło w bawialnym
pokoju — ale nie miał odwagi wejść. Upadając pod brzemieniem czarnych myśli wrócił się, minął ulicę Doughty
Street, skręcił na BedfordRow i znalazł się wkrótce na swoim poddaszu.
Pani Snooks, gospodyni, postarała się była o ogień na kominku i przygotowała mu niedzielną wieczerzę, a mianowicie
ulubioną jego baraninę od łopatki, z dymiącymi się, wonnymi ziemniakami. (O, błogosławiona baranino kawalerskiego
stanu, baranino od łopatki, przez cztery dni dostarczająca obiadu: najpierw pieczona, potem na zimno, potem siekana, z
sosem, a na koniec smażona, i smaczniejsza niż pierwszym razem!) P. Perkins lubił ją i zazwyczaj wybredny bywał
raczej co do ilości niż co do jakości obecnie atoli, połknąwszy zaledwie dwa kawałki, rzucił nóż i widelec i chwycił się
za włosy.
— Pani Snooks — rzekł grobowym głosem — proszę zabrać tę baraninę i proszę mi podać przyrząd do pisania i
szklankę wody z ginem.
Pani Snooks wykonała to polecenie nie alarmując się wcale, albowiem Perkins zwykł był od czasu do czasu klecić
wiersze i w takich razach nie było to niczym nadzwyczajnym, że chwytał się za włosy i wołał o atrament, papier, pióro
i szklanicę grogu.
— Snooks! — jęknął napisawszy parę wierszy — weź pani kapelusz i zanieś to.— wiesz już gdzie? — Tym razem głos
jego był tak wzywającym litości, że pani Snooks omal się nie rozpłakała. Wzruszenie to nie przeszkodziło jej atoli
odnieść biletu na miejsce przeznaczenia. Bilet brzmiał, jak następuje:
„Łucjo! Łucjo! Kochanko mojej duszy! Co, co się stało? Pi
szę to (tu następowała wielka plama z grogu i atramentu) w stanie graniczącym z rozpaczą, z szaleństwem. (Chlap!
druga plama). Dlaczego odepchnęłaś mię w sposób tak okrutny? Napisz mi choć jedno słówko, powiedz, że wolno mi
zbliżyć się do ciebie, i nie zostawiaj w mękach skonania (Chlap, chlap," chlap, cała resztka szklanki) twojego
wiernego:
J. P."
Nie podpisywał on się nigdy „John Perkins" w całej rozciągłości, bo zdawało mu się to czymś trywialnym i
arcynieromantycznym.
Pani Snooks odeszła tedy, a Jańcio oczekiwał jej powrotu w dzikim wzburzeniu umysłu, rzucając się niespokojnie,
szarpiąc włosy, łamiąc ręce i popijając to wszystko wodą z ginem.
Zdawało mu się na koniec, że już najmniej czterdzieści lat temu, jak pani Snooks odeszła z posyłką. Chciał już wołać
jej męża i wysyłać go w pogoń za nią, gdy naraz stanęła przed nim z wielką epistołą w ręku. Cały drżący
odpieczętował podany sobie pakiet i omal nie zemdlał, gdy zamiast pisma Łucusi obaczył pismo panny Biggs, które
opiewało:
„Kochany panie Perkins! Byłam zmuszona otworzyć i odczytać pański bilet i powiedziałam to Łucusi, która leży w
łóżku i ma migrenę wskutek sceny, jaką przebyła z Gorgonami na Baker Street. Nie turbuj się pan, do jutra wszystko
będzie dobrze, wszak pan wiesz, że Łucja nie należy do osób zbyt łatwo chorujących na nerwy. Wyśpi się i będzie
zdrowa i wesoła jak zawsze. Dołączam ciekawą notę dyplomatyczną, którą otrzymałam w tej chwili; proszę, ażebyś
pan nie wpadał w desperat cję, i jestem przychylną mu ciotką
Barbara Biggs"
Dołączona nota opiewała:
„Jenerałmajor wojsk Króla Jegomości, Sir George Grimsby Gorgon, zgorszony jest i oburzony do najwyższego stopnia
stosunkiem, jaki zawiązała panna Łucja Gorgon".
„Jenerałmajor Sir George Grimsby Gorgon nie może utaić oburzenia, jakie czuje z powodu udziału wziętego przez
pannę Biggs w tej haniebnej transakcji".
„Sir George Grimsby Gorgon zakłada absolutne veto przeciw wszelkiemu dalszemu stykaniu się jego synowicy z
nikczemnym awanturnikiem, którego panna Biggs dopuściła do jej towarzystwa. Jenerałmajor Sir G.G.G. rozkazuje i
oznajmia, iż panna Łucja Gorgon wyjdzie za mąż za pana Fitch, porucznika w pułku przybocznej gwardii królewskiej."
„Jest to życzeniem jenerałmajora, ażeby bm. panna Łucja Gorgon przybyła do jego domu przy ulicy Baker Street,
gdzie bezpieczniejsza będzie od impertynenckich intruzów niż przy Muklembury Sąuare".
Rozkaz ten dzienny zaadresowany był do „p. Biggs, Caroline Place, Meklemburg h Sąuare".
Żółta, pomarańczowa, zielonkowata, ciemnozielona na koniec złość napełniła duszę Jańcia wobec tej zarozumiałości
szanownego baroneta (który, nawiasem mówiąc, nie miał najmniejszego tytułu prawnego do przybierania
rozkazującego tonu, w jakim pismo jego było sformułowane. Powiedzieliśmy ponoć na wstępie, że Łucja miała lat
skończonych i funtów majątku, a w tym wieku i w posiadaniu tej sumy każde indywiduum zamieszkujące „Wyspę
Królującą et caet." (ut supra ) może żenić się lub iść za mąż, chociażby nawet sam feldmarszałek, książę Cambridge,
czuł się oburzony z tego powodu i chociażby cały gabinet zagroził podaniem się do dymisji). Sir George miał jednakże
tak ogromne wyobrażenie o swojej godności, że nie mógł pojąć, jakim by sposobem ktokolwiek śmiał oprzeć się jego
woli.
Jańcio ze swej strony uchwalił po krótkim namyśle, że zastrzeli p. Fitch, porucznika przybocznej gwardii, i że utoczy w
dodatku nieco krwi jeneralskiej.
Zawiadomiliśmy szanownego czytelnika, że w domu tegoż Jańcia mieszkał deputowany William Pitt Scully, Esquire,
z Oldborough, na pierwszym piętrze. Wiemy także o bezgranicznym uwielbieniu, jakim Jańcio przejęty był dlia p.
Scully'ego, a dodać musimy, że bohater nasz od pewnego czasu zaczął myśleć o sobie, iż jest figurą polityczną,
albowiem mając niezłe pióro napisał był wszystkie mowy wygłoszone w Izbie Gmin przez p. W. P. Scully i wszystkie
listy jego wystosowane do wyborców. Był on po prostu prywatnym, ale bezpłatnym sekretarzem tego wielkiego męża,
który dzięki niewinnej adoracji Jańcia oszczędzał co najmniej gwineę tygodniowo na kosztach swojej kancelarii.
Otóż pod wpływem wzburzenia, którego pobudki nakreśliliśmy, Jańcio zbiegł na dół ze swego poddasza i poszedł
orzeźwić się świeżym powietrzem w ogrodzie. Noc była przecudna. Promienie księżyca drzemały słodko na gazonach
ogrodów w Gray's Inn i srebrzyły okazale ulicę TheobaldsRow. Prócz tego srebrny monarcha nocy dawał na niebie
„recepcję" milionom iskrzących się gwiazd, a ziemia przypatrywała się całemu temu blaskowi w najgłębszym
milczeniu. Czasem tylko zawyło z jakiegoś zaułka paru pijanych Irlandczyków albo też kilku dependentów
adwokackich zawtórowało nietrzeźwym śpiewem monotonnemu wołaniu stróża nocnego. Perkins usiadł w altanie i
czuł, że uroczysta ta cisza nastraja go coraz spokojniej. Jakież wzburzenie umysłu ostoi się wobec takiej nocy?
Naraz Jańcio spostrzegł, że prócz niego ktoś jeszcze jest w ogrodzie. Ktoś chodził ścieżkami i perorował poważnym
głosem. Wyznamy, że był to Scully, który uczył się na pamięć mowy parlamentarnej ułożonej przez Jańcia.
— Szanowny panie prezydencie (speaJcer) — mówił krocząc zamaszysto, z założonymi na piersiach rękoma —
gdybym był miał zamiar zabrania głosu w tej Wysokiej Izbie, przy tej sposobności... hm, hm, przy tej sposobności...
byłbym się starał przygotować tak, jak tego wymaga doniosłość przedmiotu i głębokie moje uszanowanie dla tak
znakomitego zgromadzenia... hm, hm, zgromadzenia... Ale, szanowny panie prezydencie, ja jestem prostym
człowiekiem, człowiekiem z ludu... hm, hm, z ludu... Własną, ciężką pracą, w pocie czoła uzbierałem sobie mają
teczek i pozycją, która mię tu stawia jako nieustraszonego niczym obrońcę...
W tej chwili p. Scully, nieustraszony obrońca, poczuł na barkach swoich rękę, a w samym rdzeniu pacierzowym
usłyszał głos wołający:
— Pieniądze lub życie!
Szanowny a nieustraszony obrońca praw ludu przysiadł na miejscu, manuskrypt improwizowanej mowy wypadł mu z
rąk, katońska postawa jego drżała jak liść osiki. Jednym słowem — mamyż to wyznać? — William Pitt Scully był w
ogromnym strachu.
— Toż to ja! — zawołał Jańcio, który sprawił tę niespodziankę swojemu Napoleonowi i spostrzegłszy jej skutki
próbował teraz śmiać się, ale bez skutku.
— A, a... to pan! — rzekł trybun prostując się. — Jakże pan śmiesz... przerywać w ten sposób ważne moje
rozmyślania?
— Ja... daruj pan, ja chciałem zasięgnąć pańskiej rady... w bardzo ważnej kwestii... chciałbym... chciałbym ożenić się...
— Ożenić się? Czyś pan oszalał? A z czegóż pan myślisz żyć?
— No, moja narzeczona ma paręset funtów rocznie, ja mam ten dom, a potem, jak panu już mówiłem, wuj Crampton
przyrzekł mi posadę w Urzędzie Kontroli Szpagatu i Laku, co także przyniesie około trzystu funtów stałych, pewnych i
nie wymagających wielkiej pracy...
— Posadę! Posadę w Urzędzie Kontroli Szpagatu i Laku! Wielkie nieba, panie Perkins, pan, pan przyjąłbyś synekurę
urzędową tego rodzaju?!
— Płaca jest w istocie bardzo skromna — rzekł Perkins, który nie rozumiał jeszcze dobrze, dokąd zmierza p. Scully. —
Ale chciej pan zważyć: sześć miesięcy ferii, dwie godziny zajęte czytaniem gazet albo paleniem cygar... Bądź co bądź,
jest to...
— Bądź co bądź, jest to oszustwem! — huknął mąż ludu. —
Oszustwem, mój panie, popełnionym na kraju! Bezecnym wyzyskiwaniem skarbu publicznego, mój panie! Ssaniem
krwi ludu, który ginie z głodu, byle się ściągnąć na podatki, mój panie! Przyjm pan, przyjm pan tę synekurę — ciągnął
dalej patriota, dyszący świętym oburzeniem — o, przyjm ją pan, stań się pan narzędziem tyranii depczącej najświętsze
nasze prawa, tuczącej się naszym mieniem — ale nie nazywaj pan mię więcej swoim przyjacielem! Panie, gdybym
miał syna, wolałbym go raczej widzieć trupem, tu, u stóp moich, niż sługą tego rządu, którym pogardzam, którego
nienawidzę!
Rzekłszy to, p. Scully począł w największej Jurii i ogromnymi krokami wszerz i wzdłuż deptać ścieżki ogrodu.
— Przebóg, panie Scully — zawołał Jańcio :— nie mów mi pan tego! Drogi panie Scully! Nie jestem bynajmniej taką
podłą, sprzedajną duszą, za jaką mię pan bierzesz! Nie zastanowiłem się tylko nad doniosłością tej sprawy. Jutro, zaraz
jutro rano idę do wuja Cramptona i powiem mu, że nie chcę jego posady! Tylko na miłość Boga, nie wykluczaj mię
pan ze swojej przyjaźni, droższej mi nad wszelkie posady na świecie!
P. Scully stanął i chwycił Jańcia za rękę. Rozmowa ich trwała jeszcze pół godziny, ale nie zawierała nic takiego, aby
warte było powtórzenia w tym miejscu. Dosyć, że nazajutrz rano, po pojednaniu z panną Łucją i po dłuższej rozmowie
z nią i z panną Biggs, p. Jan Perkins ruszył na ulicę Downing Street, gdzie, jak wiadomo wszystkim pięciu częściom
świata, znajdują się biura najwyższej władzy Zjednoczonych Królestw Wielkiej Brytanii i Irlandii. Szefem tej władzy
jest „pierwszy lord skarbu", a dyrektorem tego potentata, poprzedników i następców jego, był wuj Jańcia, Mr. Josiah
Crampton, Esąuire.
Mr. Josiah Crampton był to staruszek chudy i małego wzrostu, ale krzepki jeszcze i nadzwyczaj elegancki, bo innym
przecież być nie mógł podsekretarz stanu w samej Treasury, tj. w Prezydium Rady Ministrów. Stary kawaler, od lat
pracujący w biurach, których był szefem. Cicho mówiący i noszący trzewiki, które nie skrzypiały ani nie pukały
obcasami. Wzór urzędnika, na którego głowie stoi całe ministerium.
Jańcio nie miał odwagi zażądania wprost widzenia się z wujaszkiem i z tego powodu zaszedł do przedpokoju
ministerialnego, gdzie zastał oczywiście siedmiu Irlandczyków, trzech redaktorów, kilku podrzędnych urzędników i
paru woźnych szybko pomykających z posyłkami. Przez cztery godziny przypatrywał się temu ruchowi, a w wolnych
chwilach odczytywał stare numera Morning Post, leżące na stole. Na koniec dano mu znać, iż Mr. życzy sobie jego
obecności.
Wszedł więc Jańcio do pokoju, wyścielonego pięknym, choć wypłowiałym nieco dywanem i zawierającego prócz
biurka odpowiednią ilość kanap i fotelów, a nadto parawan zasłaniający drzwi do dalszych apartamentów. Na
ogromnym kominie paliło się tyle drzewa, ile uchwalono w budżecie, tj. paliły się dziewicze lasy najgłębszej Ameryki,
podniecane wichrami Oceanu Atlantyckiego.
— Janie — rzekł stary podsekretarz stanu — mówi mi woźny, iż jesteś tutaj od jedenastej rano. Po jakich sto diabłów?
— Mam ważny interes, wuju — odparł Jańcio poważnym głosem.
Siwy biurokrata zmierzył go od góry do dołu niezmiernie ciekawym spojrzeniem. Spojrzenie to zażenowało Jańcia
cokolwiek, ale nie przeraził się i jął prawić głosem trybuna ludu:
— Drogi wuju! Od dłuższego już czasu wuj dobrodziej znasz moje zasady polityczne. Wiesz, drogi wuju, także, iż
miałem zaszczyt wejść w przyjaźń z mężem... z mężem, który... który jest e... mężem kierującym kierunek skierowany
liberalnie...
Tu Mr. Crampton raczył nastroić twarz swoją do śmiechu.
— Kiedy z łaski wuja dobrodzieja — mówił dalej Jańcio — otrzymałem zapewnienie, iż dostanie mi się posada w
Urzędzie Kontroli Szpagatu i Laku — zasady moje nie były jeszcze tak wyrobione, jak są obecnie, po dłuższej
rozwadze i po zasięgnięciu rady męża, który... męża... męża kierującego kierunkiem...
Tu Mr. Crampton uśmiechnął się, jeżeli tak powiedzieć można, poczwórnie, poszóstnie. Uśmiechnął się jak cały
gabinet razem.
— Powziąwszy tedy jego radę — ciągnął tedy Jańcio, nieco już skonfundowany tą wesołością wujaszka — zmuszony
jestem, drogi wuju, oświadczyć, iż...
— Iż?! — krzyknął p. Crampton zmieniając naraz wyraz twarzy i zrywając się z krzesła.
— I ż nie przyjmuję posady w Urzędzie Kontroli Szpagatu i Laku — odparł Jańcio.
— Co — krzyknął podsekretarz stanu — a z czegóż ty myślisz żyć, smarkaczu? Z twojej chałupy może? Jak mi Bóg
miły, tak nie dam ci ani feniga w takim wypadku! Wypieram się wszelkiego pokrewieństwa z tobą!
— Ha! — zawołał Jańcio przybierając bohaterską pozę i minę, o ile mógł, męczeńską. W duszy swej był przekonany w
tej
chwili, że „tęgi chłop z niego, i basta!" — Ha! Mam przecież jakieś zdolności i studia i jestem kandydatem prawa..
Mogę sobie zdobyć pozycję!
— Zdolności, studia, pozycja! Czy ty oszalałeś, Jasiu? Co ty mi tu pleciesz, do miliona diabłów? Czy ty, ośle...
przypuszczasz, że byłbym ci ofiarował tę posadę, której zdobycie dla ciebie kosztowało mię niemało zachodu, gdybym
mógł był mniemać, że zrobisz karierę jako prawnik! Ty głupcze, bałwanie! Ty, co chciałbyś tylko bawić się wiecznie
albo leżeć w łóżku, albo pójść gdzie na wieczorek, albo czytać romanse, grać na flecie i pisać wiersze, ty — miałbyś
odznaczyć się pomiędzy tak ciężko pracującymi ludźmi, z jakich się składa nasz stan prawniczy, i zrobić fortunę? Ależ,
błaźnie, toż mój woźny, ten, co ci zdejmował palto, zostanie pierwej kanclerzem wielkim koronnym, nim się znajdzie
taki bałwan, który by tobie,
tobie powierzył swój proces! Dlatego też umyśliłem, iż potrzeba ci czegoś bezpiecznego, pewnego, niezawisłego od
niczyjego humoru, dlatego znalazłem i zdobyłem dla ciebie tę synekurę, bo wiem, iż jesteś absolutnie do niczego! Tak,
tak! Ale ty, oczywiście, masz zasady! Ożenisz się z panną Gorgon, objedziesz dziesięć razy doroczne termina sądowe
w królestwie, będziesz tymczasem miał sześcioro dzieci, a żaden pies nie poprosi cię o zastąpienie go w sądzie o
obrazę honoru jego ogona! No, no! Mógłbym się gniewać, ale na szczęście wiem, kto ci wpakował w głowę te
wszystkie niedorzeczności!
Wobec tej filipiki Jańciowi aż w uszach dzwoniło. Zasady p. Scully i respekt wobec wuja walczyły z sobą w jego
duszy. Nie wiedział, czyli wypada trzasnąć w łeb JW. podsekretarza stanu lub też upaść mu do nóg i zawołać:
„wujaszku, zbłądziłem!" Miał on wielką ochotę uczynić to drugie, tj. upaść na kolana przed wujciem, ale był jeszcze
pod świeżym wrażeniem sceny, jaką nazajutrz po otrzymaniu biletu p. Biggs miał z tą damą i ze swoją Łucusią
wskutek rozmowy z panem Williamem Pitt Scully. Przybył nadziany i nabity wielkimi zasadami demokratycznymi.
Eksplodował. Panna Biggs i Łucusia uznały, iż jest wzniosłym. Postanowił być wzniosłym naprawdę. Przysiągł sobie
w duszy, iż nie przyjmie synekury rządowej. Łucusia miała łzy w oczach i rzekła mu: „Jańciu, jakiś ty szlachetny!" Jak
tu sprzeniewierzyć się takiemu posłannictwu? Takiej zachęcie! A jednak — wujcio miał także nieco słuszności po
swojej stronie!
Wujcio przypatrzył mu się uważnie i rzekł sarkastycznie:
— Twój „patriotyzm" demokratyczny, jeżeli się nie mylę, pochodzi z handlu „William Pitt Scully, Esąuire"?
Jańcio zarumienił się jeszcze czerwieniej niż przedtem i przyznał, że „między innymi" radził się także p. Seully'ego.
Podsekretarz stanu uśmiechnął się znowu i spomiędzy papierów leżących na biurku wyszukał jeden. Odczytał go
szybko, oderwał dolną część, na której był podpis, i podał resztę Jańciowi..
Pismo brzmiało:
„Hawksby wybadał Scully'ego. Możemy go mieć, kiedy zechcemy. Sroży on się teraz wprawdzie i powiada, iż nie
przyjmie jak chyba , ale to nonsens; przede wszystkim, ma on jakiegoś siostrzeńca w hrabstwie Yorkshire i chce
otrzymać posadę dla niego. Wiadomo mu, iż wakuje taka posada w Urzędzie Kontroli Szpagatu i Laku. Jeżeli nie
przyrzeczona komu innemu, chciej ją pan dać temu siostrzeńcowi Brutusa!"
— O, hańba! — zawołał Jańcio — o, kłamstwo! Nie, nigdy nie uwierzę, by Scully...
— Scully — przerwał p. Crampton spokojnie — Scully jest to człowiek, który się zna na interesach i któremu wszystko
się uda. Oto słuchaj, Janie — posłuży ci to, jeżeli się dowiesz o tym i o owym o tydzień wcześniej, niźlibyś się
dowiedział z gazet, bo ostatecznie nie chciałbym, ażebyś przepadł i poszedł w żebry dla braku informacji. My tu w
ministerium znamy Scully'ego na wskroś i całą jego historię. Był on w Oldborough adwokatem należącym do partii
torysów. Starał się o obecną lady Gorgon i był przez nią zdradzony. Wskutek tego przeszedł do obozu radykałów i przy
wyborach pobił jenerała co do jednego krzesła. Jenerał byłby już dzisiaj parem królestwa, gdyby nie ten wypadek. A
propos, mylady Gorgon będzie tu za pięć minut. Otóż, mój kochany, mamy już w kieszeni tego twojego radykała.
Czytaj!
To mówiąc Mr. Crampton podał Jańciowi trzy numery dziennika Morning Post, w których zaznaczone były
czerwonym ołówkiem artykuły następujące:
„Obiad u JWgo Henryka Hawksby. Obecni: Lord X., Lord Y., Lord Z., Książę ABCDEFGHJK., W. Pitt Scully, Esq."
— Hawksby — rzekł nawiasem p. Crampton — to nasz pośrednik neutralny, dający, obiady.
Dalej:
„Raut u Lady Diany Doldrum. Obecni: Książę O'Pudeldum, Lord Mixedpickles, W. Pitt Scully, Esq."
Na koniec:
„Wielki obiad u Hr. Mantrap. Obecni: Jeden Książę, czterech Lordów, W. Pitt Scully i — Jenerał Gorgon".
Jańcio przeczytawszy te notatki czuł się nieco pognębionym, ale wyprostował się przecież i rzekł:
— Był na obiadach i na rautach, ale głosował z opozycją!
— Kochany Janie — odparł p. Crampton bawiąc się dewizkami u zegarka — wtajemniczam cię w straszne sekrety
stanu! Wiedz: zadaniem walki stronnictw bywa w życiu parlamentarnym to, ażeby kupić przeciwnika i kupić go — za
nic!
Nim Jańcio zrozumiał tę sentencję, pojawił się woźny i szepnął panu Cramptonowi coś do ucha. Podsekretarz stanu
skrzywił się, ale spojrzawszy na Jańcia powiedział:
— Niech mylady wejdzie.
ROZDZIAŁ III
(Za kulisami)
Mr. Crampton poprosił Perkinsa, by zaczekał chwilkę w przyległym pokoju, do którego drzwi były otwarte i tylko
zasłonięte parawanem. Wujaszek polecił mu, ażeby tych drzwi nie zamykał, i tym sposobem Jańcio chcąc nie chcąc
musiał słyszeć całą rozmowę podsekretarza stanu z lady Gorgon.
Mylady przybrała była jakiś głos nadzwyczaj łagodny, uprzejmy i pieszczotliwy, zupełnie odmienny od zwykłego jej
tonu. Mówiła p. Crampton, że jest niedobrym człowiekiem, bo zaniedbuje dawnych przyjaciół, że Sir George gniewa
się na niego z powodu, iż nigdy nie przychodzi na obiad, i że ma w domu trzy piękne córki, w których towarzystwie
tak wesoły kawaler mógłby przyjemnie przepędzić wieczór.
— Nie wątpię, że córki takiej matki muszą być zachwycające, ale kto widział ciebie, mylady, ten nie ulegnie ich nawet
czarowi...
Tu obie strony westchnęły, jak gdyby przygnębione brzemieniem jakiegoś bolesnego wspomnienia. Po krótkiej
przerwie zabrała znowu głos jenerałowa:
— Mech mię pan nie nazywa „mylady" — nieznośny ten tytuł przyprawia mię o melancholię!
— A to dlaczego?
— Ach, bo przypomina on mi inny tytuł, który nam się należy od dawna. Bóg widzi zresztą, że mnie samej nic na tym
nie zależy, ale chodzi mi tylko o Sir Jerzego i naszego drogiego chłopca. Jakie to rozczarowanie dla mego męża, że po
wszystkich zasługach, jakie poniósł, i po wszystkich obietnicach, jakie nam uczyniono, dotychczas nie otrzymał tego
nieszczęsnego parostwa. Co się mnie tyczy, pan wiesz...
— Ó, wiem ja doskonale, że mylady nie dbasz o taką fraszkę jak korona barońska, chyba o tyle, o ile to może nadać
zaszczytu tym, których mylady kochasz jako nieoceniona małżonka i szlachetna matka. O! Sir George jest bardzo
szczęśliwym człowiekiem!
Tu nastąpiła znowu mała przerwa, podczas której p. Crampton wpatrując się w jenerałowa usiłował być ile możności
podobnym do Romea trapionego miłością, podczas gdy mylady zawracała oczy i wyobrażała sobie w istocie, że jest
najlepszą, najcnotliwszą i najpiękniejszą kobietą we wszystkich trzech zjednoczonych królestwach.
— Mężczyźni są strasznymi pochlebcami — rzekła — ale masz pan rację, iż nie dbam o te próżne honory dla siebie.
Starzeję się, panie Crampton, o tak, starzeję się, chociaż się pan uśmiechasz z niedowierzaniem! — i myśl moja zwraca
się ku poważniejszym rzeczom. Ale powiedz mi pan, pan, który jesteś prawą ręką lorda Bagwig, czy Sir George chyba
już nigdy nie zostanie baronem? Wiem dobrze, że król jest za tym, bo usługi, które mój mąż oddał jednemu z członków
panującego domu, nie zostały zapomniane i od dawna obiecano mu krzesło w Izbie Lordów. Sir George wydał przeszło
czterysta funtów na poszukiwania w heroldii (ja sama, panie Crampton, pochodzę z jednej
z najstarszych rodzin w Anglii) i zdrowie jego wiele na tym ucierpiało...
P. Crarnpton przybrał nader uroczystą minę.
— Droga mylady — rzekł — czy pozwolisz mi pani być otwartym i czy przyrzekasz nie mówić nikomu tego, co
powiem?
Mylady przyrzekła.
— Otóż, skoro mam powiedzieć prawdę, państwo sami winni jesteście zwłoce, na którą się uskarżacie. Pięć lat temu
dawaliście nam w Izbie Gmin dwa głosy z miasteczka Oldborough; obecnie dajecie nam tylko jeden, a i ten
stracilibyśmy przenosząc jenerała do Izby Lordów. Liberał, p. Scully, postarałby się o wybór jakiego współwyznawcy
swojego politycznego. W Izbie Lordów, jak pani wiadomo, mamy większość zapewnioną...
— Ach, ten okropny Scully! Ten zdrajca, ten... ten adwokat! On jest przyczyną naszej ruiny!
— Okropny człowiek, to prawda, ale pozwól, mylady, powiedzieć sobie, że nie jest on jedyną przyczyną tej ruiny —
jeżeli to ruiną nazwać można. Ministerium jest tego zdania, że Sir George utracił swój wpływ w Oldborough po części
z własnej winy, a nie wyłącznie dzięki zręczności Scully'ego.
— Z własnej winy! Mocny Boże! Czyliż nie robiliśmy wszystkiego, co można było zrobić? Wszystkiego, co ludzie w
naszej pozycji mogli zrobić w celu naprowadzenia na dobrą drogę tego obałamuconego ludu? Czyliśmy nie użyli
przedstawień i gróźb? Czy nie przestaliśmy brać towarów od burmistrza, czy nie sprowadziliśmy konserwatywnego
aptekarza? Ale to są okropne czasy, panie Crampton, duch rewolucji bierze górę i wszystkie wielkie domy w Anglii
zagrożone są zuchwalstwem demokratów...
Ostatni ten frazes, wygłoszony z wielką powagą z ust mylady, stanowił część codziennej poobiedniej filipiki jenerała.
Mylady spostrzegła ze zdziwieniem, że p. Crampton uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Nonsensy! Daruj, mylady, ale jestem otwartym człowiekiem i lubię nazywać rzeczy po imieniu. Otóż, prawdę
powiedziawszy, użyliście państwo wszystkich sposobów utrzymania
swego wpływu, z wyjątkiem jedynego, który był potrzebnym i właściwym! ¦— Jakiego?
— Pojednania! Stosunki Oldborough są nam znane, równie jak cała historia pana Scully'ego, i — daruj, mylady, ale
rząd wie wszystko... stosunek jego...
Lady Gorgon sczerwieniła się okropnie. Stosunek, o którym mówił p. Crampton, stanął jej żywo w pamięci. Spuściła
woal, ale przenikliwy wzrok podsekretarza stanu śledził z łatwością, co się działo poza tą zasłoną.
— Tak, pani — mówił dalej — rząd wie wszystko, wie on o niedorzecznych nadziejach, jakie miał p. Scully przed
dwudziestu laty. P. Scully chełpi się pewnymi przechadzkami...
— Z guwernantką! — zawołała mylady — guwernantka była zawsze z nami! była to nie bardzo mądra osoba...
— Z guwernantką, ma się rozumieć — potwierdził p. Crampton. — Któż by śmiał przypuszczać, że nie było
guwernantki? Bądź co bądź atoli, mylady, postąpiłaś sobie nielitościwie ze swoim wielbicielem!
— Jak to, z tym zdrajcą, który nas złupił z naszych praw?
— Ten zdrajca nie byłby się targnął na te prawa, gdybyś mu, mylady, okazała była więcej dobroci. Wyobraź sobie,
mylady, uczucie człowieka, który poznał taką piękność, taką cnotę, taką doskonałość i ujrzał ją później w posiadaniu
rywala. Na honor, mylady, p. Scully ma prawo nienawidzić jenerała Gorgon. Czy mylady przypuszczasz, że mógł sobie
dać wydrzeć takąperłę bez żalu?
— Sądzę, w istocie, że był bardzo przywiązany do mnie — rzekła mylady z zadowoleniem — ale czyli człowiek tego
rodzaju mógł marzyć o osobie stojącej o tyle wyżej od niego?
— Była to niewątpliwiearogancja ze strony pana Scully'ego, mais que voulezvous? Tak bywa na świecie! Scully kochał
się w pani, kocha się dotychczas! Po cóż robić sobie nieprzyjaciela z człowieka, który gotów jest upaść do stóp twoich,
mylady? Droga lady Gorgon, proszę mię posłuchać. Jenerał
i p. Scully zetknęli się już z sobą dzięki naszym staraniom. Leży to w interesie rządu, ażeby ich pogodzić, a skoro rząd
będzie miał dwa głosy z Oldborough, jenerał natychmiast zostanie parem. Nie mogę mówić wszystkiego, co wiem, ale
błagam, zaklinam panią, przejednaj Scully'ego!
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas w tym tonie, po czym mylady odjechała, a p. Crampton wydobył zza parawanu
skonfundowanego siostrzeńca.
— Ej, ty ladaco, słuchałeś pod drzwiami, nieprawdaż? Podsłuchałeś parę tajemnic stanu? Otóż widzisz: kobieta ta
wpada tu prawie co dzień, ale jej nie puszczają do mnie, dzisiaj tylko zrobiłem wyjątek, z przyczyny mnie tylko
samemu wiadomej. Idźże teraz i rozważ gruntownie, coś słyszał i widział. Bądź w dobrej komitywie z p. Scully, ale nie
wspominaj mu nic o naszej rozmowie. A propos, spodziewam się, że cofasz swoją rezygnację?
Perkins wyjąknął coś na kształt odpowiedzi potakującej i wyszedł.
* * *
Walka stronnictw w Izbie Gmin parlamentu angielskiego rozbrzmiała się była wówczas niezmiernie. Chodziło o wybór
spedkera (prezydenta Izby). Partii ministerialnej kandydatem był Wielce Szanowny Robert Pincher, podczas gdy
wybrańcem opozycji był Sir Charles Mac Abaw. Jenerał Gorgon głosował za pierwszym, a William Pitt Scully, jako
demokrata, za drugim z tych kandydatów.
Tak więc, jak mówi Homer, przygotowywały się do boju dwa wielkie obozy, Pinchera i Mac Abawa. Tymczasem atoli
zaszedł zwrot stanowczy w życiu p. Williama Pitt Scully'ego.
Hr. Mantrap dał u siebie drugi wielki bankiet. Nasz Katon, Brutus itd. był obecny. Lady Mantrap prosiła go, ażeby
poprowadził pod rękę do stołu panią jenerałową Gorgon, która, przypadkiem zapewne, także była prószona na obiad.
Mylady Gorgon, zamiast owej dumnej i kwaśnej miny z Oldborough, zna
lazła się niespodzianie w posiadaniu nader smętnie miłosnego uśmieszku i podając ramię niepohamowanemu
demokracie szepnęła mu do ucha:
— Przebacz pan i daruj!
Demokracie uderzyła krew do serca. Usiadł do obiadu.
— Mylady byłaś na operze we wtorek? — rzekł p. Scully i przybrał ile możności minę człowieka należącego do
wielkiego świata i umiejącego bawić damy.
— Ach, nie! Rzadko bardzo bywam na przedstawieniach muzykalnych, i to chyba dla moich dziewczynek. Dla osób z
sercem widowiska te pełne są wrażeń... niebezpiecznych. Jestem okropnie nerwowa... lada fałszywa nuta sprawia mi
uczucie nad wszelki wyraz niemiłe... nie posiadam się już prawiekach! zła muzyka rozstraja mię zupełnie...
Wszak pamiętasz pan — mówiła dalej mylady — pamiętasz pan może ten ostatni bal w Oldborough... taki piękny....
Ach! gdy sobie przypomnę, com wówczas zniosła i jaka byłam rozdrażniona! Dawno już pragnęłam prosić pana o
przebaczenie za ówczesne moje zachowanie się... panie Scully, pan mi tego przecież pamiętać nie zechcesz? Ależ w
istocie muzyka grała okropnie i to wstrząsnęło całym moim systemem nerwowym... Byłam jak szalona... nie byłam
sobą samą... O, panie Scully! Ja nie jestem kobietą jak inne. Znam moje obowiązki; czuję i uznaję moje błędy! Wierz
mi pan, że przepłakałam niejedną noc, przypominając sobie, jak niewłaściwie, jak głupio zachowałam się wówczas
wobec człowieka, który przecież od tak dawna jest moim przyjacielem!...
Scully nie rzekł nic, ale oczy wyłaziły mu prawie z głowy, twarz jego była koloru liberii królewskiej, jak wiadomo
mocno szkarłatnej, a książęta, margrabiowie i hrabiowie wyrażali dokoła donośnym półgłosem coraz to silniejsze
uwielbienie dla jego cnót i zdolności rozlicznych.
— Czy pan uwierzysz — mówiła dalej mylady — że dowiedziawszy się, iż będziesz pan tu dziś na obiedzie, sama
prosiłam hrabinę Mantrap, ażeby mię zaprosiła. Szukałam, panie Scully, szukałam sposobności, ażeby pana prosić o
przebaczenie!
Tu wodnistosiwe oczy mylady Gorgon zawodniły się łzami, a Scully dostał takiej drżączki, iż opuścił kieliszek z
czerwonym francuskim winem na stół i wprawił w stan konwulsyjny niemai starego podagrycznego księcia Doldrum,
który opowiadał właśnie sąsiadowi niezmiernie ciekawą historię o jeleniu, co go wywrócił na łowach, wraz z koniem,
masztalerzem, drugim koniem i innymi jeszcze zwierzętami.
Po drugiej zaś ręce pani jenerałowej siedział nie kto inny, jak znany nam już podsekretarz stanu, pan Crampton, i ten
szepnął do ucha tejże damy:
— Jakie to szczęście, że jenerał nie słyszy i nie widzi, co się tu dzieje!
— Jesteś pan szkaradnym człowiekiem — odszepnęła mu mylady.
Podczas gdy pan Crampton z. zamiłowaniem specjalisty snuł tę intrygę swoją, mającą przysporzyć jednego rekruta
obozowi ministerialnemu, polityczny umysł jego raczył także zniżyć się do drobniejszej nierównie kwestii i układać
plany przyszłego szczęścia dla naszego bohatera, a swojego siostrzeńca, jako też dla panny Łucji.
Młodzi ci ludzie, jak powiedziano, postanowili zamieszkać we własnym domu Perkinsa na BedfordRow. Dom ten
różnił się od innych tym, że oprócz frontowego budynku miał od strony ogrodu oficynę, składającą się, oprócz sutereny
z kuchnią, z czterech pokoi, z których dwa były na dole, a dwa stanowiły pięterko. Do tych ostatnich dwóch pokoi,
oprócz osobnego wchodu ze schodów, był także wchód z frontowego mieszkania, które zajmował pan deputowany
Scully. Tamtędy bohater nasz utrzymywał komunikację ze swoim Napoleonem, który potrzebował mieć pod ręką tak
doskonałego a taniego sekretarza.
Pogodziwszy się z myślą małżeństwa swojego siostrzeńca pan Crampton nakłonił najprzód Łucusię do napisania listu,
w którym kategorycznie oświadczała, iż nie przyjmuje zaprosin jenerała Gorgona, i dawała temuż do zrozumienia, iż
nie jest obowiązana słuchać jego rozkazów. Na ten list nadeszła odpowiedź od lady Gorgon, wykazująca, iż
postępowanie Łucusi jest
niechrześcijańskie,. niewdzięczne, niedamskie i nieskromne. W przypisku rodzina Gorgonów wypierała się uroczyście
panny Łucji i zostawiała ją losowi, wyrzutom sumienia i związkom z podłymi plebejczykami, w których znalazła
upodobanie.
— To niezłe — rzekł pan Crampton wpadając w niedyplomatyczną furię po przeczytaniu tego listu. — Z jednej strony
ten szanowny urwis Scully chciał zawrócić głowę memu siostrzeńcowi patriotycznymi deklamacjami, odwrócić go od
przyjęcia posady rządowej, bo potrzebował jej dla swojego siostrzeńca — a z drugiej pani Gorgon deklamuje znowu o
cnocie niewieściej i napada niewinną i miłą dziewczynę, bo potrzebuje jej pieniędzy dla swojego faworyta, pana Fitch.
Poczekaj, stara kokietko, nauczę ja cię nazywać moich krewnych podłymi plebejczykami! Poczekajcie, Faryzeusze,
Patrioci i Lukrecje, już ja was sprowadzę do wspólnego mianownika!
(Musimy tu zauważyć, że mylady ani się domyślała, iż istnieje jakiekolwiek pokrewieństwo między panem
Cramptonem a młodym Perkinsem; inaczej bowiem byłaby się wyrażała oględniej o tym ostatnim). Bądź co bądź, pan
Crampton był w pasji i pałał zemstą.
— O tak, zemsty, kochany wuju — rzekł sangwiniczny nasz bohater. — Idę natychmiast wyzwać jenerała na
pojedynek!
— Głupiś — odparł wuj. — To mi dopiero zemsta! Prawdziwa twoja zemsta polegać będzie na tym, że ożenisz się z
panną Łucją w domu jenerała i że będziesz widział pana Scully'ego kupionego bez pieniędzy! .
W oczach starego dyplomaty taki tryumf był największą słodyczą. Niedługo też potrzebował czekać na niego. Jak
zawsze bywało od stworzenia świata, niewiasta, ponętna niewiasta stała się przyczyną upadku wielkiego męża, p.
Scully'ego. Po czułej scenie przy obiedzie u lorda Mantrap, nastąpiło wiele innych, zupełnie podobnych. Sir George
Gorgon odwiedził go, przywiózł z sobą bilet żony i zaprosił go na obiad w jej imieniu. P. Scully znalazł w domu
jenerała ze strony całej rodziny przyjęcie pełne serdeczności połączonej z szacunkiem i proszono go usilnie, ażeby jak
najczęściej powtarzał swoje odwiedziny. Nie
omieszkał korzystać z tego zaproszenia i zawsze tak jakoś się zdarzało, że gdy przyszedł, jenerała nie było w domu,
tylko mylady, która skarżyła się ciągle, że Sir George postarzał się bardzo i że nie ma za grosz zdrowia. Zwierzała się
ona z obaw swoich p. Scully'emu jako przyjacielowi i jako adwokatowi. Żaliła się, że obecny rządca zaniedbuje
majątek, i przy tej sposobności wyspowiadała się co do grosza, ile tysięcy funtów zapisanych jest na jej imię. Pokazało
się, że oprócz ziemi, która według prawa spaść musiała na jej syna, w razie śmierci generała
cały prawie wspólny obecnie majątek stałby się jej własnością.
— Co to za nieszczęście — mówiła — że ta przebrzydła polityka nie pozwala nam oddać panu administracji naszego
majątku!
P. Scully znajdował także, że to wielkie nieszczęście, i ambitne myśli roiły mu się po głowie. Jenerał w istocie kaszlał
coraz mocniej i coraz widoczniej włóczył nogami. „Kto wie!" — mówił p. Scully sam do siebie, ile razy odchodził po
takiej rozmowie. Gdy zaś odszedł, jenerał i jenerałowa śmieli się do rozpuku.
—Byłem go tylko nakłonił do głosowania za Pincherem — mawiał Sir George — a parostwo mam już w kieszeni!
Hawksby i Crampton powiedzieli mi to prawie całkiem wyraźnie!
Toteż nieraz w rozmowie z p. Scullym dotykano zręcznie tej kwestii.
— Czy Pincher nie jest człowiekiem bardziej doświadczonym niż Mac Abaw? — zapytywał jenerał. Scully przyznawał
to.
—Czy nie możesz pan głosować za nim z pobudek osobistych i oświadczyć to w Izbie?
Scully zapewniał, że rad by bardzo wyjść w ten sposób z trudnego położenia. Przy tym jenerał dusił się niemal od
kaszlu, a jenerałowa narzekała, iż syn jej także jest bardzo słabowity, i p. Scully, zamiast o kwestii „Pincher czy Mac
Abaw?" myślał o tym, jak przyjemnie byłoby zostać panem na Gorgon Castle.
— Jaką to by dla mnie było pociechą—wtrącał Sir George — gdybym mógł zostawić opiekę nad drogim moim
chłopcem panu, który jesteś wcieleniem talentu i sumienności i który tak dobrze znasz moje interesa! Ale ta przeklęta
polityka stoi wszystkiemu na przeszkodzie! Och, dlaezegóż pan jesteś radykałem!
Scully nie taił się też z tym, że przeklina politykę.
— Niech piorun trzaśnie tego hetkępętelkę — wołał jenerał po jego odejściu. — Zgadza się niby ze mną we
wszystkim, ale nie daje stanowczego przyrzeczenia!
— Mój drogi Jerzy — rzekła na koniec pewnego razu myłady głaszcząc męża po twarzy — mój drogi Jerzy, powiedz
mi jedną rzecz: czy jesteś zazdrosny?
— Zazdrosny? Ja zazdrosny o tego łapserdaka? Zabawnaś!
— No, to pozwól mi działać, a przyrzeczenie jego będziemy mieli jutro!
* * *
„Jutro" nadeszło i było bardzo piękne. Przed południem Jańcio zapukał do drzwi swojego eksNapoleona, z którym,
według rady wuja, był ciągle na najlepszej stopie.
— Oto — rzekł — manuskrypt mówki, która, jak sądzę, odpowie pańskim zapatrywaniom. Wielkie zasługi publiczne
— niezaprzeczone zdolności — długie lata sumiennej pracy i nieposzlakowanej uczciwości — sprawa reformy — i
niech żyje Mac Abaw!
— Pst! — ozwał się p. Scully z nieukontentowaniem, bo najpierw było w pokoju kilku jego pisarzy, którzy nie powinni
byli wiedzieć, że Jańcio koncypuje jego improwizacje w Izbie, a następnie myślał właśnie o tym, jak nieprzyjemną
rzeczą będzie głosować na p. Mac Abaw.
— Chciałem panu powiedzieć — rzekł Jańcio spostrzegłszy, jak rzeczy stoją — że nie będę dziś cały dzień w domu.
Mam towarzyszyć w wycieczce za miasto pewnym damom...
To rzekłszy bohater nasz poleciał na skrzydłach miłości do
Łucusi, która wraz z ciocią Biggsówną i p. Cramptonem miała tego dnia przyjść oglądać przyszłe swoje apartamenty.
P. Scully ze swojej strony zabrał się do czytania manuskryptu. Odczytał go był zaledwie sześć razy i próbował właśnie
powtórzyć z pamięci pierwsze zdania, kiedy główny koncypient wszedł do pokoju i podał mu bilet, przyniesiony na
górę przez lokaja w liberii. Na bilecie stało: „Lady Gorgon", a przed domem stał ekwipaż gorgoński, w którym
siedziała sama mylady. P. Scully porwał za kapelusz i piorunem zbiegł po schodach.
— Panie Scully — rzekła jenerałowa podając mu z karety rękę do uścisku — mam panu coś do powiedzenia...
Scully był w siódmym niebie, mylady uśmiechała się cudownie, a w duszy swej miał nadzieję, że ze wszystkich okien
w BedfordRow oczy zwrócone były na arystokratyczny ekwipaż i na jego osobę.
— Prosiłabym pana do powozu — mówiła dalej jenerałowa — ale guwernantka jest ze mną, a to, co mam mówić, jest
tajemnicą...
— Czy mam wysiąść i pójść przejść się trochę? — zapytała Francuzica naiwnie. Mylady byłaby ją chętnie rozszarpała
za te słowa.
— Nie, nie potrzeba. P. Scully wpuści mię przecież na moment do swego mieszkania!
O, rozkoszy! Uszczęśliwiony adwokat podał rękę p. jenerałowej i wprowadził ją na schody. Ale co począć dalej?
Własne jego mieszkanie zajęte było przez kancelarię, a nawet prywatny jego pokój mieścił kilku pisarzy. „Na szczęście
— pomyślał sobie p. Scully — Perkins wyszedł na jakąś wycieczkę i mieszkanie jego jest próżne". Tam więc
zaprowadził nadobną swoją interesantkę, pozamykawszy wszystkie drzwi za sobą, i aż się trząsł z radości.
— Co za prześliczny gabinecik! — zawołała mylady rozglądając się wkoło. I nie myliła się wcale, Perkins umeblował
się bowiem był już kompletnie, a oprócz tego, mając z sobą przyprowadzić gości, przygotował był na osobnym stoliku
zakąskę złożoną z kurcząt na zimno, ciastek, butelki sherry itp.
— Czy panowie kawalerowie zawsze tak dobrze żyjecie? — ciągnęła dalej jenerałowa wskazując te specjały.
Scully zmieszał się; okropne przeczucie przeszło przez jego duszę; ale ponieważ trudno było tłumaczyć się przed
mylady, więc nie tracąc przytomności zaprosił ją, by raczyła skosztować kawalerskiego jego wiktu. Jenerałowa nie
była dziś w stanie odmówić mu czegokolwiek i poczciwy nasz Jańcio byłby się pewno nie posiadał z gniewu, gdyby
mógł był widzieć, kto pożera przysmaki przygotowane dla Łucusi. Mylady zjadła ciastko i wypiła kieliszek sherry, p.
Scully wypił dwa, i to go tak ośmieliło, iż usiadł obok pani jenerałowej na nowiuteńkiej kozetce pana Jana Perkins.
Mylady miała w istocie coś do powiedzenia. Była to niewiasta niezmiernie pobożna i powzięła była nagle zamiar
wybudowania filialnego kościółka na przedmieściu w Oldborough, w którym to celu rozpoczęła składkę. Poczęła tedy
opisywać szeroko dobrodziejstwa, jakie stąd spadną na miasteczko, mówiła ó szkółkach niedzielnych, o błogim obroku
duchownym i o wielu innych doskonałych rzeczach.
— Dam sto funtów — rzekł p. Scully wysłuchawszy kazania. — Zrobię wszystko, co pani rozkaże!
— Dzięki, dzięki, drogi panie! (Ach, jak to słowo „drogi"' przeszywało jego serce, gdyby grot rozżarzony!) Niestety —
dodała — gdybyś pan jedną rzecz zrobił dla mnie! Gdybyś pan, tale znakomicie, tak prawdziwie wznoszący się nad
ogół pod względem uczuć religijnych, chciał także i w polityce rozróżnić prawdę od fałszu. O, gdybym mogła widzieć
imię pańskie błyszczące w szeregu świetnych podpór tronu, prawa i potęgi tych królestw, Boże, jakżebym była
szczęśliwa! Biedny Sir George, który stoi już jedną nogą w grobie, powtarza nieraz ze łzą w oku, jakby mu lekko było
umierać, gdyby mógł zostawić panu opiekę nad synem, a ja, tak dawna przyjaciółka pańska — bo byliśmy przecież w
przyjaźni, Williamie! — ją, ach, ileż to razy zalewałam się łzami na myśl, iż jesteś z tymi, co pragną upadku
monarchii! Wysłuchaj mię pan — przyrzeknij mi, o co proszę!
Tu mylady chwyciła jego rękę w obie swoje dłonie i ściskała ją tak czule, jak niegdyś, gdy „byli w przyjaźni" —
adwokackie zaś serce jego biło o klatkę piersiową z takim impetem i łoskotem jak serce wielkiego dzwonu na katedrze
św. Pawła. Dawna miłość — zarząd majątku Gorgonów — kaszel jenerała — okazała postać wdowy — dziesięć
tysięcy funtów rocznie — i jej słodkie oczy z takim wyrazem wpatrujące się w niego — tysiąc takich myśli w
szalonym pędzie goniło się w jego głowie i mąż reform radykalnych runął na kolana.
— Juliano! — krzyknął — ach, nie usuwaj twojej rączki! Moja droga, moja jedyna, powtórz jeszcze raz to anielskie
słowo! Jeszcze raz nazwij mię Williamem i rób później ze mną, co zechcesz!
Juliana spuściła oczy i rzekła najdrobniejszym drukiem:
— Williamie!
* * *
W tej chwili drzwi od schodów otwarły się i wszedł p. Crampton prowadząc pod rękę pannę Biggs zaledwie mogącą
wstrzymać się od śmiechu, a za nimi — Jańcio z Łucusią. Towarzystwo to słyszało cały koniec rozmowy powyżej
przytoczonej, w tej samej chwili bowiem, kiedy powóz jenerałowej zatrzymywał się przed mieszkaniem p. Scully'ego,
pomienione cztery osoby skręcały z ulicy Great James Street w ulicę BedfordRow. Łucja poznała ekwipaż ciotki i
wszyscy widzieli z daleka, jak p. Scully prowadził jenerałową pod rękę i jak oboje weszli do domu. W ślad za nimi
udało się i nasze towarzystwo i przez podwórze weszło do oficyny, gdzie admirowano najpierw na dole dwa pokoje,
przeznaczone na salon jadalny i na bibliotekę Jańcia, po czym udano się na górę dla zwiedzenia tamtych dwóch
komnat, przeznaczonych na pokój bawialny i na sypialnię. Ponieważ zaś schody wysłane były nowym, doskonałym
kobiercem, który głuszył kroki, i ponieważ czuła para na pierwszym piętrze zbyt była zajęta sama sobą, więc nie
słyszała, że ktoś się zbliża. Jańcio szeptał właśnie Łucusi do ucha coś, co
się tyczyło jednego z czterech pokojów (hultaj!) — gdy ta ostatnia zatrzymała się nagle i zwróciła powszechną uwagę
na to, że, ktoś jest wewnątrz. Jednocześnie usłyszano to, cośmy powyżej przytoczyli: „Dzięki, dzięki, drogi panie! itd.",
a dodać należy, iż mylady wygłosiła te wyrazy organem nie stłumionym wewnętrznymi drżeniami uczucia, a to z
powodu, iż nic nie czując, nie mogła doświadczać takich wibracji, ale owszem, była chłodna jak ogórek przyniesiony
prosto z lodowni. Gdy nareszcie rozmowa doszła do kulminacyjnego swojego punktu w owym drobniutkim
„Williamie", p. Crampton uważał za rzecz stosowną poruszyć klamkę i zatrzymawszy się jeszcze sekundę wejść do
pokoju. Sekunda ta wystarczyła „Williamowi" do zerwania się na równe nogi.
— Ach, mylady Gorgon! — zawołał Crampton. — Co za szczęście! Mylady zawsze, jak widzę, zajęta różnymi
pobożnymi uczynkami! (Arkusz subskrypcyjny leżał w istocie jeszcze na jej kolanach). Jaki dziwny zbieg
okoliczności! Droga pani, oto niepospolity chłopak, mój siostrzeniec, który zamierza poślubić niepospolitą pannę,
siostrzenicę pani!
— Panie, ja... — zaczęła mylady wstając z kozetki.
— Słyszeli wszystko! — szepnął p. Crampton nachylając się ku zdekoncertowanej damie. — Chodźże tu, Janie
Perkins, i pokaż się! — Pan Perkins ukłonił się grzecznie. — Panno Łucjo, podajże rączkę swojej ciotce! A to, mylady,
jest panna Biggs z Meklemburgh Sąuare, która gdyby nie była zbyt starą, wyszłaby za mąż za pewnego urzędnika w
prezydium gabinetu, który jest najniższym sługą pani jenerałowej dobrodziejki! — Mówiąc to z najjowialniejszą miną
w świecie pan Crampton chodził po pokoju i częstował wszystkich ciastkami i winem.
A William Pitt Scully, Esąuire? Ulotnił on się był jak kamfora. W ślad za nim rozpoczęła odwrót i jenerałowa, z wielką
godnością i z twarzą rezolutnie zwróconą ku nieprzyjacielowi.
W pięć dni później odbyła się owa pamiętna walka parlamentarna, w której pan Mac Abaw omal nie został wybrany
speakerem, tylko że pan Pincher miał więcej głosów. Tego samego zaś dnia, w którym dziennik Times ogłosił
sprawozdanie z tej debaty, urzędowa London Gazette zawierała następujący artykulik:
„Król Imć rozkazał najmiłościwiej panu Janowi Perkins, Esq., być zastępcą wicepodkontrolera w Urzędzie Kontroli
Czerwonego Szpagatu i kustoszem w departamencie Laku".
P. Crampton pokazując to swemu siostrzeńcowi dusił się od stłumionego śmiechu na myśl, jak też wściekać się będzie
p. Scully z tego powodu. Jańcio ze swej strony, przeglądając Times, rozśmiał się na całe gardło wołając:
— Jak mi Bóg miły, Scully wygłosił co do słowa mowę, którą mu napisałem, tylko zamiast nazwiska Mac Abaw
położył wszędzie p. Pinchera!
— A widzisz, że mamy go, i mamy go za darmo, jak ci mówiłem. Mówiłem ci także, że pojmiesz Łucję za żonę w
domu jenerała, i oto masz dowód!
Dowodem tym był list od lady Gorgon, w którym mówiła, ii „gdyby wiedziała, że p. Perkins jest siostrzeńcem p.
Cramptona,'byłaby się nigdy nie sprzeciwiała jego związkowi z panną Łucją Gorgon." — Dalej zaś stało tam, „iż
pisałam właśnie do drogiej, kochanej Łucusi, prosząc ją, ażeby śniadanie weselne odbyło się przy Baker Street".
— Nic z tego, odbędzie się ono przy Meklemburgh Square! — zawołał Jańcio stanowczo i stało się tak, jak zawołał.
P. Scully wściekał się w istocie, ale milczał, bo miał inne nadzieje. Nadzieje te wszakże spełzły na niczym, bo wkrótce
potem wigowie, których był opuścił, dostali się do steru. Co się zaś tyczy jenerała, gdy przyszedł upominać się o tytuł
barona, Hawksby powiedział mu, że rząd nie może obejść się bez niego w Izbie Gmin, gdzie niewątpliwie liberał
zająłby jego miejsce.
I dziwna rzecz, odkąd wigowie są w gabinecie, liberał w istocie zajmuje jego miejsce, ale liberałem tym jest nie kto
inny, jak tylko Sir George Gorgon, nie baron, tylko baronet. W ten sposób deputowani z Oldborough obaj zmienili
barwę
i obaj wyrzucają to sobie nawzajem nienawidząc się z całej duszy. P. Crampton zaś, na swoim stanowisku niezawisłym
od zmiany gabinetu, opowiada dotychczas z lubością, jak doskonale udało mu się wywieść w pole jednego i drugiego i
jakim skutkiem uwieńczony był „spisek w BedfordRow".
Jan Paweł Ferdynand Lam
SZKLANY CZŁOWIEK
Dzieło, które zamierzam tworzyć, nie jest moim. dziełem. Już sam pomysł jest podchwycony i kto wie, czy nie
wyczytam wkrótce w inseratach wezwania, abym go zwrócił właścicielowi. Należy bowiem wiedzieć, że mam
przyjaciela, który wyświadcza od czasu do czasu piśmiennictwu polskiemu ten zaszczyt, iż się nim czynnie zajmuje.
Czynność zaś jego literacka odbywa się w sposób następujący. Przyjaciel mój bierze librę papieru, czasem dwie, siada
do biurka i umaczawszy pióro z jednej strony, drugą stroną bierze je w usta, opiera łokieć na biurku, wlepia oczy w
sufit i myśli. Po upływie kwadransa wykonywa zmianę frontu w ten sposób, że przenosi pióro z prawej ręki do lewej i
z prawego kąta ust w lewy, po czym opiera się na lewym łokciu, wlepia oczy w sufit i myśli dalej. Tak upływa mu
drugi kwadrans, po czym rzuca pióro i wielkimi krokami przechadza się po pokoju. Przechadzka ta trwa pół godziny,
aż na koniec przyjaciel mój przyskakuje na powrót do biurka, pisze dużymi literami na pierwszym arkuszu papieru
tytuł dzieła, podkreśla go dwa razy, zapala cygaro i wychodzi na miasto.
— Wiesz — powiada mi — piszę powieść (poemat, tragedię, komedię itp., stosownie do okoliczności).
— A, winszuję! W jakim rodzaju?
— Opowiem ci później, ale teraz musisz mi powiedzieć, jak ci się podoba tytuł: Karierowicz?
— Hm, tytuł wyborny i wiele obiecujący. Pisz tylko czym prędzej.
Przyjaciel mój wraca do domu, chowa rozpoczęty „manuskrypt" do szuflady i nazajutrz bierze świeże dwie libry
papieru, poddaje je jota w jotę tej samej operacji co wczoraj, płodzi nowy tytuł, wychodzi na miasto i opowiada jak
wyżej. Od dwunastu lat zadając sobie codziennie tę pracę spłodził już około tytułów i wyczerpał mniej więcej cały
zapas tytułów, jaki możemy mieć w naszej literaturze, każdy bowiem przyzna, że jeżeli fantazja jednego człowieka z
taką usilnością i konsekwencją zwróci się do jednego przedmiotu, to już drugiemu nie zostawi pola do najmniejszego
pokłosia.
Otóż w liczbie owych tytułów był jeden, który brzmiał: Człowiek ze szklanym brzuchem. Miała to być historia o
człowieku, który przed laty żył we Lwowie i cierpiał na chorobliwe przywidzenie, że ma brzuch szklany, na który musi
niezmiernie uważać, aby się nie stłukł. Mówią, że z czasem fikcja ta przemieniła się w kompletne pomieszanie
zmysłów, a na koniec szaleństwo, w którym pacjent umarł. Co do mnie, słyszałem przeciwnie, że doktorowi udało się
wyleczyć go z fikcji w ten sposób, że pewnego razu w lutym, kiedy są najgorsze wyboje po ulicach, wsadził go do
dorożki i kazał ruszyć z miejsca co koń wyskoczy. Chory był w ogromnej obawie o swój brzuch, ale doktor był
nieubłagany i wytrząsł go w ten sposób przez całą godzinę po najokropniejszych drogach. Brzuch nie stłukł się i fiksat
przekonawszy się, że był w błędzie, sam później śmiał się ze swego przywidzenia.
Jakikolwiek był koniec pacjenta, myśl zrobienia go bohaterem powieści jest wyborna. Jeżeli umarł w szaleństwie,
powieść skończy się smutną katastrofą i piękne czytelniczki wypłaczą się do woli — jeżeli wyzdrowiał, powieść będzie
nauką moralną, że nie potrzeba mieć przywidzeń.
A iluż to ja znałem ludzi — nie ze szklanymi brzuchami, ale na wskroś szklanych! Szklanych nie dlatego, by który z
nich był przeźroczysty, ale dlatego, że każdemu zdawało się, iż gdyby wszedł w pewne kolizje z ludźmi lub
stosunkami, stłukłby
się jak szklanka i zginął. Z ich liczby przypomniał mi się jeden, którego znałem i którego historię w kilku epizodach
skreślił mi pewien mój znajomy. Postanowiwszy, z małą modyfikacją, przywłaszczyć sobie „pomysł" mojego
przyjaciela, fabrykanta tytułów, skorzystam z niego o tyle, że pod jego firmą powtórzę opowiadanie mojego
znajomego, wprowadzając go jako osobę opowiadającą, z powodu że pisałem tylko dosłownie i wiernie, co mi mówił.
* * *
Wiesz pan — mówił mi mój znajomy — jakie są moje wyobrażenia o różnicy między ludźmi, którą tworzy urodzenie i
pochodzenie. W osiemnastym wieku, a nawet już w naszych czasach, wyobrażenia takie nazywano przesądami i
potępiano je jako wsteczne. Obecnie rehabilitował nas Darwin i cały zastęp jego wyznawców. Dziedziczność
przymiotów fizycznych i umysłowych nie ulega już żadnej wątpliwości, dowiedli tego uczeni, którzy nie mogą być
podejrzewani o przesądy arystokratyczne, bo są przecież filarami przeciwnego obozu i doktryny ich wypisane są jako
dewiza na sztandarze demokratycznym. Jeżeli przed wiekami, kiedy siła fizyczna, męstwo i pewna energia ciała i
umysłu dawała jednym wyższość nad drugimi, pewna liczba ludzi odznaczała się tymi przymiotami do tego stopnia, iż
wywalczyła sobie odrębne, uprzywilejowane stanowisko socjalne; jeżeli następnie wskutek tego, co panowie
nazywacie przesądem, a co w ślad za Darwinem nazwę doborem, ludzie żenili się wyłącznie z córkami rodzin równych
pod względem zalet duszy i ciała własnym ich rodom, to zalety te z pokolenia szły na pokolenie i istnieją dzisiaj.
Szlachectwo nie jest tedy jakimś nieuprawnionym i nienaturalnym wymysłem, ale ma swoje podstawy fizjologiczne,
mój panie. Nie przeczę, że szlachcic może się wyrodzić fizycznie lub moralnie, ale wiadomo, że les exceptions
prouvent la regle . Szlachcic musi się
wyrodzić, ażeby być tchórzem, łotrem, niezdarą i ciemięgą, a nieschlachcic musi się wyrodzić, ażeby być podobnym
do szlachcica.
Za młodych moich czasów nie znano jeszcze Darwina, ale ten darwinizm szlachecki, który wyznaję, tym żywiej istniał
w tradycji. Unikaliśmy styczności z ludźmi od nas niższymi, a co najważniejsza, mezalianse nie były tak w modzie, jak
są obecnie. Nie wiem, czy zdarzyło się raz w dziesięciu latach, by szlachcic ożenił się z nieszlachcianką, co się zaś
tyczy tego, by wydał córkę za człowieka bez herbu, to było okropnością, o której nikt by nie mógł był pomyśleć bez
dreszczu.
Pamiętam jak dzisiaj, było to w adwencie roku ... Ciotka moja, pani Pstrzykalska, z domu Niemirska (jedna Niemirska
była za Dygowalskim, urodzonym z księżniczki Kantymirskiej, a babka mojej ciotki, Niemirska, była primo voto za
Horodeckim, którego brat ożenił się z kasztelanką Kłusowską), owóż tedy moja ciotka przyjechała do miasta i
prowadziła dom otwarty, Były w domu dwie panny, obie już nie pierwszej młodości, ale jak powiadam, matka ich była
z domu Niemirska, a Pstrzykalscy są herbu Wczele z tą odmianą, że kładą na hełmie Topór, bo jeden Pstrzykalski
ożeniony był z Ossolinską. O starszą, Otylię, starał się Piłowiecki z Bączyna, ten sam, co później był szambelanem i
ożenił się z Krzyżtopornicką ze Zwalawy — młodsza, Klementyna, była trochę skrofuliczna i to odstręczało
konkurentów, zwłaszcza gdy i posagu wiele tam nie było, bo stary nieboszczyk Pstrzykalski zaszargał majątek, a
oprócz tych dwóch córek zostawił pięciu synów. Bądź co bądź tego roku, o którym mówię, w lecie, niejaki
Leszczewski, którego dobrze znałem, poznał się u wód z Pstrzykalskimi i tak nadskakiwał Klimci, że to nie mogło być
bez kozery. Ja miałem naówczas lat osiemnaście i mało mię obchodziły takie rzeczy, ale domyśliłem się, że coś się
święci, bo ile razy pokazałem się u ciotki, pytała mię zawsze po parę razy co wieczora: — Nie widziałeś pana
Leszczewskiego?
— Nie, ciociu.
Za chwilę zwracała się do mojego przyjaciela, Władysława Habdank Podborskiego, z tym. samym zapytaniem:
— Pana Leszczewskiego nie widziałeś pan?
— Nie, pani.
Trzy tygodnie ciotka bawiła już w mieście, a jeszcze nikt z nas nie widział Leszczewskiego; raz tylko na ulicy, gdy
ciotka jechała powozem, spostrzegła go z daleka i kazała stanąć, ale skręcił w bok i znikł jak kamfora w przechodniej
kamienicy.
Pewnego wieczora ciotka miała gości i rozmowa przy herbacie była bardzo ożywiona. Nie przeszkodziło to wszakże
pani Pstrzykalskiej zapytać mię, siedzącego na drugim końcu stołu:
— Nie widziałeś pana Leszczewskiego?
— Nie, ciociu.
Po chwili przyszła kolej na Władysława:
— Pana Leszczewskiego nie widziałeś pan?
— Nie, pani — odparł i po chwili dodał z pewną emfazą:— Nie widziałem i nie życzę sobie widzieć pana
Leszczewskiego.
— Mais pourąuoi? Cest un charmant jeune homme, panie Podborski!
— Człowiek, który się sprzedaje dla majątku, nie jest u mnie człowiekiem — odparł pan Władysław.
— Jak to? Sprzedaje się? Co to ma znaczyć?
— A! — zawołała pani Gromczyńska, jedna z dam obecnych i matka pięciu dorosłych córek — pan Podborski ma
słuszność. Comment, vous ne savez pas?
— Co? co? — zawołało dziesięć głosów na raz.
— Ależ ten pan Leszczewski jest po deklaracji z pann... Tu nastąpiła gwałtowna przerwa w rozmowie, ciotka moja
bowiem zakrztusiła się herbatą, a Klimci z powodu gorąca zrobiło się tak niedobrze, że musiano odprowadzić ją do jej
pokoju i nie pokazała się już więcej tego wieczora. Po tej przerwie dopiero dowiedzieliśmy się, że Leszczewski żeni się
z panną
Willmajerówną, córką bogatego piekarza, autora rogalków, które jedliśmy z herbatą. Jeden okrzyk oburzenia rozległ
się w całym pokoju. Gdyby przynajmniej ten jakiś Willmajer zwinął był interes i kupił był majątek ziemski, ale nie —
piekł bułki i rogaliki! Najdobitniej wyrażał się o tym Władysław, który miewał napady poetyczne i sentymentalne i był
wzorem szlachetnego młodzieńca rycerskiego stanu.
— Mniejsza o mezalians — mówił. — Je ne partage pas ces prejugesla. Czas nam uwolnić się od nich. Mam zupełnie
co innego do zarzucenia panu Leszczewskiemu. Panna Willmajer jest szpetna i bez wychowania, ale ma przeszło sto
tysięcy posagu. Pan Leszczewski jest zrujnowany et vous comprenez le reste. Moim zdaniem mężczyzna, który żeni się
dla chleba, popełnia infamię!
Niektórzy zaczęli zbijać tę skrajną opinię Władysława; byli to po większej części mężczyźni. Panie i panny
przyznawały mu słuszność i wielbiły szlachetność jego uczuć. Panna Gromczyńska, trzecia z rzędu co do wieku,
podała mu rękę i powiedziała mu, że jest un chevalier du moyen age. Władysław był kontent z siebie.
Tymczasem pan Leszczewski nie ożenił się z panną Willmajerówną. Stary Willmajer zbadał jego ekstrakt tabularny i
przekonał się, że Leszczówka ma w stanie czynnym dwieście morgów pola, dwieście lasu, krzaków, łąk i nieużytków i
trzysta dni pańszczyzny; w stanie biernym zaś trzydzieści pięć tysięcy długu, a oprócz tego sam pan Leszczewski
obciążony jest drugą taką sumą tytułem pożyczek wekslowych. Piekarz oświadczył tedy kategorycznie, że z mariażu
nic nie będzie. Pan Leszczewski zapomniawszy raz, co był winien swojemu klejnotowi, zapomniał się po raz drugi i
wyzwał niedoszłego swego teścia na pojedynek.
— Pomykaj, hołyszu, pókim dobry! — zawołał Willmajer grzmiącym głosem i podkasując rękawy. Piekarnia była
blisko, a w piekarni kilkunastu czeladników, dobrze karmionych. Nie było co robić — odwrót był rzeczą konieczną.
Nie dostawszy panny Willmajerówny i nie mogąc porąbać ani zastrzelić pana Willmajera, Leszczewski przypomniał
sobie, że słyszał, co Władysław mówił o nim przy herbacie u p. Pstrzykalskiej. Jako były oficer od huzarów był
pojedynkarzem z profesji i wskutek tego, nim jeszcze skończył się karnawał, Władysław otrzymał pewnego poranku
wizytę dwóch panów, którzy mu oświadczyli, że p. Leszczewski dowiedziawszy, iż mu pan Podborski zarzucił infamię,
żąda wyjaśnień lub satysfakcji honorowej.
Pojedynek jest rzeczą, z którą nigdy nie wypada żartować. Nabiera on szczególnej wagi, jeżeli nie mając jeszcze
dwudziestu lat jest się wyzwanym przez człowieka, który ich ma trzydzieści i był oficerem huzarów. Rozumie się tedy
samo przez się, że rozważyliśmy propozycję p. Leszczewskiego gruntownie. Jakkolwiek roztropność nakazuje w takich
wypadkach wtajemniczać jak najmniej osób w toczące się negocjacje, podaliśmy sprawę pod opinię większego grona
młodych i honorowych ludzi. Innymi słowy mówiąc, odbył się w moim mieszkaniu sejm walny, na którym po bardzo
burzliwych i długich dyskusjach uchwalono, że ponieważ satysfakcja honorowa należy się tylko ludziom honorowym,
ponieważ dalej p. Władysław Habdank Podborski zarzucił p. Krzysztofowi Leszczewskiemu infamię, ponieważ na
koniec p. Władysław Habdank Podborski niekonsekwencji popełnić nie może, więc odmawia satysfakcji p.
Leszczewskiemu. Jest to nie pierwsza odpowiedź tego rodzaju, która była dana w. Galicji i Liodomerii, nie pierwszy
też raz następstwem odmowy był długi szereg najrozmaitszych poselstw, gróźb, oświadczeń i ambarasów różnego
rodzaju. Oczywista rzecz, iż przyszło do sądu honorowego, który rozszedłszy się parę razy bezskutecznie, uchwalił w
końcu sposób, moim zdaniem, sprzeczny z logiką, że opinia wyzwanego o wyzywającym nie jest wyrokiem, od
którego by nie było apelacji do
wyższego trybunału kul, szpad i pałaszy. Wskutek tej uchwały p. Leszczewski powtórnie i w wszelkiej formie zażądał
wyjaśnień od p. Podborskiego i tym razem przez moje usta i przez usta wspólnego naszego przyjaciela, Olgierda
Wacławskiego, otrzymał odpowiedź, że p. Podborski odmawia wszelkich wyjaśnień, a natomiast gotów jest do
wymiany tylu strzałów, cięć i pchnięć, ile się p. Leszczewskiemu podoba.
— Muszę zwrócić uwagę pańską — rzekł mi sekundant przeciwnej strony — że p. Leszczewski strzela nadzwyczaj
celnie i wybornie robi pałaszem. Jaskółki strzela w lot.
— Przyjaciel mój, Podborski, jest większy od jaskółki i nie lata, więc zadanie p. Leszczewskiego będzie znacznie
ułatwione — odparłem z dumą i muszę wyznać, że w tej chwili czułem się wielkim, bohaterskim jak Cambronne pod
Waterloo. Nic tak nie podnosi umysłu człowieka jak sposobność wygłoszenia rycerskiego sentymentu, zwłaszcza na
rachunek przyjaciela.
— Jednakowoż ja sądzę — mówił dalej sekundant przeciwnej strony — rzecz dałaby się bardzo dobrze załatwić bez
rozlewu krwi. Pan Podborski mówił ponoć na owym wieczorze u p.. Pstrzykalskiej tylko o infamii w ogóle... Niechajby
więc oświadczył, że to, co mówił, nie odnosiło się do p. Leszczewskiego...
„Aha! — pomyślałem sobie — strona przeciwna jest w położeniu państwa, które trochę zbyt pośpiesznie
zmobilizowało swoją armię i szuka sposobu wycofania się z honorem! Nic z tego nie będzie!" — Mój panie —
odparłem głośno — p. Podborski upoważnił mnie tylko do oświadczenia, że tego, co powiedział, nie cofnie pod
żadnym warunkiem i jako wyzwany, mając wybór broni, wybiera pistolety. Naszą rzeczą jest tylko oznaczyć czas i
miejsce spotkania.
Takie było w istocie polecenie, które otrzymałem był od Władysława. Przy tej sposobności oświadczył on mi, jak
pamiętam, po raz pierwszy, że jego zdaniem honor jest jak szkło, które się tłucze za najmniejszym trąceniem. Słowa te
jego utkwiły mi w pamięci i od tej pory nazwaliśmy go „Szklanym
Człowiekiem". Co się tyczy samego porównania honoru z szkłem, muszę wyznać, że wydaje mi się ono niezbyt
trafnym, nie słyszałem bowiem, ażeby się kiedy udało naprawić stłuczoną szklankę strzałem z pistoletu, podczas gdy
widziałem już niejeden honor, który wytrzymał taką reperację i był potem „jak nowy".
Przeciwnicy strzelali się na komendę, z odlegości piętnastu kroków. Pistolety były nabite kulami, los chciał wszakże,
że nikomu nic się nie stało. Wróciliśmy w tryumfie do miasta, gdzie z gorączkową niecierpliwością oczekiwano
rezultatu walki, jak zwykle bowiem, z wyjątkiem władzy, do której należy czuwanie nad spokojem i porządkiem
publicznym, nie było nikogo, komu by najdrobniejsze szczegóły spotkania nie były z góry znane. Nie obeszło się
oczywiście bez śniadania, po wymianie strzałów bowiem Władysław i jego przeciwnik podali sobie ręce i nie było już
między nimi mowy o infamii. Spostrzegłem wszakże, że od tego czasu honor Władysława stawał się coraz bardziej
szklanym. Jednym z bezpośrednich następstw tego zjawiska było, że nie mógł skończyć studiów. Pp. nauczyciele i
profesorowie, jak zawsze tak i wówczas, okazywali nadzwyczaj mało względności dla delikatnego uczucia honoru
swoich słuchaczy i młodzieniec obdarzony takim uczuciem narażony bywał na bardzo brutalne nieraz uwagi z powodu
np. niedostatecznej „preparacji" greckiej albo z powodu pomyłki w dzieleniu ułamków dziesiątkowych. Co zaś
najfatalniejsza, to że panowie ci, mieszczańskiego zwykle lub niższego jeszcze pochodzenia, nie mają najmniejszego
pojęcia o wymaganiach obrażonego honoru i że w danym razie o satysfakcji jakiejkolwiek mowy być nie może. Z tego
też powodu większa część naszej dobrze urodzonej młodzieży doszedłszy do wieku, w którym człowiek staje się
świadomym tego, co winien sobie i swojemu stanowisku, widzi się zniewoloną opuścić szkoły i fatalne te stosunki
trwać będą poty, póki pp. profesorowie albo nie nauczą się, jak należy postępować z młodymi dżentelmenami, albo też
nie będą wybierani spomiędzy tych warstw społeczeństwa, z których członkami dobrze pojęty
punkt honoru pozwala mieć des rencontres tego rodzaju, jak powyżej opisane zajście między Władysławem a p.
Leszczew
skim.
Na nieszczęście, nigdy podobno nie przyjdzie do tego, trudno bowiem wymagać od żartkiej krwi rycerskiej, by
gnuśniała na katedrze uniwersyteckiej, a już o gimnazjalnej nie wspominani wcale. P. Stanisław Tarnowski jest
rzadkim bardzo wyjątkiem, przypuszczam zresztą zawsze, że tylko dla oryginalności został profesorem; jest to rodzaj
sportu jak każdy inny, ale trudno, by mu się poświęcano tak powszechnie jak szlachetniejszym zajęciom turfu. Ale też
przypatrzmy się, jaka to różnica między p. Stanisławem a innymi profesorami z profesji. Nie słyszałem nigdy, ażeby
któremu ze słuchaczy swoich powiedział, że „kłamie jak pies", albo też by go nazwał „zdechłym bydlęciem", epitetów
tych udziela on tylko nieobecnym lub zmarłym poetom niskiego pochodzenia. Powiadam wyraźnie: niskiego
pochodzenia, bo niechaj mi kto powie, jakiego Pol był herbu, a co się tyczy Wiktora Hugo, to jego mniemane
bretońskolotaryńskie szlachectwo wydawało mi się zawsze bardzo wątpliwym i podejrzanym. Z poetami tej dystynkcji,
co śp. Zygmunt hrabia Krasiński, p. Stanisław obchodził się zawsze jak dżentelmen z dżentelmenami.
Okoliczność, którą tu podnoszę, każe mi podwójnie żałować, że zniesiono po największej części szkoły, w których
nauk udzielali sami duchowni. Z księdzem jest inna sprawa — obraza honoru z jego ust jest jak obraza wyrządzona
przez kobietę — może ona boleć, ale skoro wszelka myśl o krwawej satysfakcji jest tu z góry i sama przez się
wykluczona, więc też i na honorze nie zostaje żadna plama. Na nieszczęście, oprócz półgimnazjum bazyliańskiego w
Buczaczu, które jest nadto genre canaille , został nam jeden tylko konwikt oo. jezuitów w Tarnopolu, zakład
prawdziwie pożyteczny, któremu też szlachta chę
tnie powierza wychowanie swoich dzieci, ażeby je uchronić od konfliktów, o jakich wspominam. Na nieszczęście
dalsze wszakże, nie mamy dotychczas w całym kraju jezuickiego uniwersytetu ani jezuickiej techniki i tym sposobem,
utrzymuję to śmiało, przystęp do wyższych nauk jest dla naszych dzieci po prostu zamknięty, jeżeli ich nie możemy
wysłać za granicę. Co się zaś tyczy konwiktu tarnopolskiego, to ma on obok nieocenionych swoich zalet tę jedną wadę,
że utrzymanie chłopców jest nadzwyczaj kosztowne i że nie każdego stać na to. W tym położeniu znalazł się także
Władysław.
Cała jego scheda po ojcu i po matce wynosiła śmiesznie małą sumę, zaledwie złr monetą konwencyjną, a i tej pomimo
wszelkich starań opiekuna sąd nie pozwolił ruszyć na przyzwoite wychowanie młodzieńca, przeznaczając na ten cel
tylko odsetki w kwocie złr. Wyrobiono mu wprawdzie obok tego stypendium szlacheckie, ale to niedługo trwało, z
powodu owej niemożności pożycia z źle wychowanymi profesorami plebejskiego pochodzenia, i przyjaciel mój,
którego losy opowiadam, zaraz na początku swojej kariery w świecie znalazł się w bardzo fatalnym położeniu, jak to
każdy rozumny człowiek sam ocenić potrafi.
Oprócz tej specjalnej fatalności, były to w ogóle czasy fatalne dla młodych ludzi z dobrego domu, którym los odmówił
przyzwoitych środków utrzymania. Nie było jeszcze weszło w obyczaj wstępować w służbę rządową — kilka prób
niefortunnych przekonało bowiem szlachtę, że tylko Niemiec albo Czech dosłużyć się może wyższej rangi. Dzisiaj
rzecz ma się inaczej i widzimy młodzieńców noszących najpiękniejsze nazwiska w kraju, którzy mozolnym
wysiadywaniem w biurach i czterema zaledwie kilkutygodniowymi urlopami do roku dorabiają się kariery, na której
końcu uśmiecha się im wolne pomieszkanie przy ulicy Czarneckiego, z szyldwachem pod oknami i szwajcarem w
bramie. O władzach autonomicznych, o bankach i innych instytucjach, w których by przez stosunki familijne otrzymać
można pozycję intratną, a tym samym szanowaną, nie było jeszcze mowy. Trzy więc tylko drogi stały otwo
rem Władysławowi: albo wziąć dzierżawę, albo ożenić się bogato, albo na koniec wstąpić do wojska. Na nieszczęście,
wszystkie te trzy sposoby do życia znalazły się zamknięte dla mojego przyjaciela zbiegiem nieprzyjaznych
okoliczności, które w krótkości opowiem.
Gdy z jednej strony, z przyczyn, które powyżej wyłuszczyłem, dalsze uczęszczanie do szkół bez oczywistej ujmy
honoru było dla Władysława niemożliwe, a z drugiej zajście z p. Leszczewskim dało niezbite dowody jego dojrzałości i
całą rodzinę napełniło jak najpiękniejszymi nadziejami co do przyszłej kariery młodzieńca, przyjechał do miasta jego
opiekun i szwagier, p. Ratatyński, ożeniony z panną Podborską, o dziesięć lat starszą od Władysława.
— Kochany Władziu — rzekł ten obywatel muskając ogromne wąsy i gładząc krótko strzyżoną czuprynę — tu nie ma
innej rady jak tylko ta jedna, abyś wziął posesję. Są właśnie Bryndzotłuki do wzięcia: tenuta roczna wynosi zł, drugie
tyle potrzeba włożyć w inwentarz i w gorzelnię. Masz na to wprawdzie tylko pięć tysięcy, ale znajdziesz przecie
kredyt, a zresztą gorzelnię można tymczasem wypuścić Żydom albo sprzedać okowitę z góry. Święci garnków nie
lepią!
— I wódki nie pędzą — zauważył Władysław, który słynął z przedwczesnego dowcipu.
— Jakże ci się podoba mój plan?
— Wybornie znam Bryndzotłuki, wyborna gleba.
— Między nami mówiąc trochę jałowa i zasiewy tegoroczne liche. Ale co tam, jeden rok można przebiedować, a
zawsze lepiej mieć coś niż nic. Cały sęk w tym, ażeby sąd pozwolił podjąć pieniądze z depozytu. Skoro przyjmujesz
mój projekt, to chodź ze mną do konsyliarza, od którego zawisło zezwolenie.
Konsyliarzem tym był p. Rittner, jeden z tych Niemców, którzy urodziwszy się w naszym kraju i przyjąwszy nasz
język jako swój ojczysty kompromitują nas wobec naszej przeszłości. Mają oni wszelkie zewnętrzne cechy polskości i
przyznają się do niej chętnie, ale w duszy daremnie byś tam szukał uczuć szczeropolskich, uszanowania dla tradycji
przodków, dla
zasad narodowych. Są to „obce żywioły" w swojskiej skórze, jak tego dowodzi przyjęcie, którego p. Ratatyński i
Władysław doznali u p. Rittnera.
Prosił ich siadać, wysłuchał, o co chodzi, wypytywał jak najgrzeczniej i jak najdokładniej o wszystkie szczegóły, a w
końcu oświadczył:
— Panie dobrodzieju, póki ja będę referentem spraw małoletnich, sąd nie pozwoli nigdy na podniesienie depozytu.
Gdy p. Władysław będzie pełnoletni, ha, to będzie mógł dysponować swoim majątkiem podług upodobania.
— Jak to? Dlaczego? — zawołał p. Ratatyński, zrywając się z krzesła, cały zaperzony.
— Niech mię pan dobrodziej' wysłucha cierpliwie. Prawa tutejsze, które polecają sądom współopiekę nad małoletnimi,
wkładają na sędziego obowiązek równie święty i cięższy jeszcze niż ten, który ma rodzina. Rodzina może błądzić,
najczęściej ze zbytku przywiązania, a czasem także z pobudek mniej chwalebnych. Sędzia jest w tym położeniu, że
może zapatrywać się chłodno i bez własnego interesu.
— Mais, ćest une insolence! — krzyknął w tej chwili Władysław — zarzucać memu szwagrowi, że mię chce okraść.
Chodźmy stąd natychmiast!
— Ja, ja mam własny interes w tym, aby Władysław wziął Bryndzotłuki w posesję? Panie konsyliarzu, jakem
szlachcic... — wołał Ratatyński w największym oburzeniu.
— Moi panowie, to jest biuro sądowe — odparł zimno p. Rittner — i to, co mówię, mówię z urzędu mego, jako sędzia.
Ani francuskie wykrzykniki, ani gniewy nie mają tu miejsca.
Bądź co bądź, wyraz „urząd" ma swój magiczny wpływ w naszym kraju, dzięki któremu pp. Ratatyński i Podborski
uspokoili się i wysłuchali cierpliwie dalszych wywodów p. Rittnera, przy czym jeden gryzł wąsy, a drugi szukał ich
ręką tam, gdzie kiedyś miały wyróść, ale gdzie ich jeszcze nie było.
— Rzecz ma się tak — ciągnął dalej konsyliarz. — Dzier
żawa, nawet przy znacznym kapitale wkładowym i przy wielkiej znajomości rzeczy, jest przedsiębiorstwem
ryzykownym jak każde inne. Pański pupil nie ma najmniejszego doświadczenia, a kapitał jego nie wystarcza do tego
interesu i najdalej za trzy lata zniknie bez śladu.
— Ale cóż będzie robił, co ma począć, panie konsyliarzu?
— Co? Kończyć szkoły, wstąpić do urzędu albo starać się o adwokaturę...
— Z czegóż ma żyć tymczasem?
— Hm, z odsetków, które wynoszą złr rocznie. Przez piętnaście lat będąc auskultantem miałem tylko złr, a żyłem!
Władysław tupnął niecierpliwie nogą i tą tylko niemą ozna" ką odpowiedział na cudzoziemską impertynencję, by
szlachcic mógł żyć jak auskultant.
— Dobrze to panu konsyliarzowi mówić: niech kończy szkoły! Ależ bo z tymi dzisiejszymi profesorami doprawdy
wytrzymać trudno. Obchodzenie się ich jest w najwyższym stopniu grubiańskie, a młody człowiek musi przecież mieć
jakieś poczucie honoru...
— Panie dobrodzieju, za moich czasów profesorowie używali instrumentów, od których honor musiałby był stłuc się.
natychmiast, gdyby był takiej słabej i szklanej kompleksji. W szkole, jak w życiu, honor polega na wykonaniu
obowiązków, na własnym przeświadczeniu, a nie na tym, czego doświadczamy od drugich. Wielkie mi rzeczy, że
profesor natrze uszu smarkaczowi, gdy na to zasłużył!
— Cest trop fort — zawołał Władysław — chodźmy! — i wziąwszy pod rękę p. Ratatyńskiego wyciągnął go na ulicę,
nie dawszy mu nawet czasu pożegnać się z p. Rittnerem.
Była między nami narada, czyli nie wypadałoby Władysławowi wyzwać tego jegomości, ale uradziliśmy, że nie
wypada i niebezpiecznie. Nastąpiły dalsze narady co do podniesienia depozytu i wskutek nich przypuszczono jeszcze
trzy szturmy
do p. Rittnera. Pierwszą kolumną wysłaną do ataku był faktor, zaopatrzony w nowiuteńką setkę w monecie
konwencyjnej. Byliśmy wszyscy pewni sukcesu — ale wbrew dość naturalnemu wówczas porządkowi rzeczy i wbrew
naszym oczekiwaniom kolumna nasza wraz z setką została wyrzucona za drzwi i zagrożono jej, że gdyby ponowiła
atak, to pójdzie do kozy. Następnie spróbował raz jeszcze szczęścia p. Ratatyński (tym razem sam jeden), ale p. Rittner
nie chciał z nim nawet mówić, oświadczył tylko, że jeżeli ma interes do sądu, to niechaj go wniesie na piśmie. Po
wyczerpaniu tych sposobów wszystkich oczy zwróciły się na panią Ptaszyńską, ciotkę Władysława i bliską krewną
pani Pstrzykalskiej, a tym samym i moją. Pani Ptaszyńską była to osoba nie pierwszej już wprawdzie młodości, ale
zawsze jeszcze pełna wdzięku; o ile zaś tych ubyło jej z latami, o tyle przybyło na ich miejsce przekonywającej,
niewyczerpanej swady. Niejeden już interes daleko trudniejszy udało się przeprowadzić za jej pośrednictwem. Otóż —
co pan powiesz na to — pani Ptaszyńską wróciła z wizyty u p. Rittnera tak oburzona, tak zirytowana, że domyśliliśmy
się tylko niepowodzenia jej misji, ale dopiero za parę dni dowiedzieliśmy się z jej ust bliższych szczegółów, i to nie
wszystkich. Dosyć wszakże będzie powiedzieć, że, między innymi, godny ów reprezentant „obcych żywiołów"
oświadczył, że jeżeli młody człowiek nie ma znacznego majątku, a szkół dla braku talentu lub z innych powodów
skończyć nie może, to najlepiej oddać go do rzemiosła albo do handlu. Dodał nawet, że postąpił tak z własnym swoim
synem!
Niechaj że mi teraz kto wytłumaczy, czego sobie ani wówczas, ani później wytłumaczyć nie mogliśmy, jakim
sposobem pogodzić tak oczywiste sprzeczności w naturze ludzkiej. Człowiek tak pospolitego, że już nie powiem —
podłego sposobu myślenia, który z jednej strony nie tylko własne dziecko oddaje do rzemieślnika na naukę i chełpi się
tym cynicznie, ale nawet przypuszcza, że syn szlachecki mógłby także upaść tak nisko, a który z drugiej strony
wyrzuca za drzwi faktora, gdy mu przynosi setkę! Jest to zagadka psychologiczna, dająca się
chyba rozwiązać w ten sposób, że należało posłać dwie setki, ale jakże znowu człowiek rozsądny mógł żądać więcej,
gdy od niego wymagano tylko, aby powiedzieć tak, zamiast nie? Zresztą faktor, któregośmy wzięli w indagację, pytał
go wyraźnie, czy może żąda więcej, i właśnie wówczas Bittner zagroził mu kozą. Zagadka zostaje więc zagadką i dam
panu konia z rzędem, jeżeli mi ją pan rozwiążesz.
Ratatyński nie dał się odstraszyć tymi trudnościami, muszę mu bowiem oddać sprawiedliwość, że był to człowiek
niesłychanej energii. Za radą adwokata podano do sądu o uznanie Władysława pełnoletnim, poforsowano w apelacji, w
Wiedniu u kamery nadwornej, a ponieważ na szczęście nie wszyscy urzędnicy byli Rittnerami, więc sprawa poszła
gładko i jeszcze przed św. Janem Władysław otrzymał dekret przyznający mu pełnoletność. Na nieszczęście, także
przed św. Janem, kto inny wziął Bryndzotłuki w dzierżawę, Władysław wziął z depozytu swoich złr i nie wiedział, co
z nimi począć. Tysiąc obrócił na to, by się wyekwipować, co się zaś tyczy reszty, to zdarzyło się na szczęście, że p.
Ratatyńska potrzebowała właśnie udać się do wód za granicę, a Ratatyński chwilowo był w ambarasie pieniężnym.
Władysław umieścił więc resztę swego kapitału u szwagra. Tym sposobem stało się, że nie wziął dzierżawy. Tym
sposobem stało się także, że nie wstąpił do wojska, na walnej bowiem radzie familijnej, na której oprócz ciotek,
Pstrzykalskiej i Ptaszyńskiej, także i ja byłem obecny, uchwalono, że najlepiej będzie, jeżeli Ratatyński weźmie
młodzieńca z sobą do Barkocina.
Była w tym konspiracja przyjacielska i cioteczna, której się Władysław nie domyślał.
I któż by sądził, że właściwym sprawcą tej konspiracji był kochany mój sąsiad i przyjaciel, Ratatyński?
Ratatyński — zgadzała się na to ciocia Pstrzykalska i pani Ptaszyńska — nie był orłem. Był to owszem jeden z tych
szlachciców, dla których już w trzydziestym piątym roku życia wszelki druk książkowy jest zbyt drobny i oczy
zrywający i których, że tak powiem, wzrok sokoli zdolny jest na cały świat
i na drobiazgi jego tudzież pisma patrzyć jedynie z pewnego oddalenia, nie dozwalającego zagłębiać się w szczegóły.
Ratatyński był jednym z tych dawnych ludzi złożonych z cukru i spiżu — z serca i mięśni — którzy do dziś dnia
pojawiają się w pojedynczych egzemplarzach, z tych ludzi, co nie wierzą w dzienniki, w kalendarze ani w książki i za
których erudycję Salomon Igel nie zapłaciłby ani złamanego grosza. Ale ciocia Pstrzykalska i pani Ptaszyńska zgadzały
się na to, że był to człowiek w całym tego słowa znaczeniu poczciwy. Widzieliśmy, go przed chwilą, jak się oburzył na
p. Rittnera, gdy ten odezwał się ze zdaniem, że opiekun lub rodzina mogą pozwolić małoletnim krewnym rujnować się
z własnego interesu. Gdyby mu nie był przeszkadzał lokal urzędowy, Ratatyński byłby się w tej chwili stał fizycznie
przykry p. Rittnerowi. Powtarzam, że był to człowiek poczciwy i zacny. Otóż na owej familijnej radzie rzekł on do
cioci Pstrzykalskiej:
— Już to pozwoli kuzynka dobrodziejka, że Władzia trzeba ożenić czym prędzej. Chłopak ma wszystkiego złr i
roztrwoni ten kapitalik do kilku miesięcy. Ja jako opiekun...
— Ale to nie ma o czym mówić — odezwały się obie panie — nie ma innej rady, jak tylko ożenić go czym prędzej.
— Szkoda — dodała ciocia Pstrzykalska — że Szczęsny (tak nazywał się śp. Pstrzykalski) tak zaszargał majątek!
Klimcia byłaby bardzo dobrą partią dla niego! Tak jak rzeczy stoją wszakże, ja niewiele jej dać mogę, on także nic nie
ma, a dziewczyna wychowana jest i przyzwyczajona inaczej... Nie ma co mówić o tym! Ależ, mój Marceli, toż przecież
ty i Anielcia (z Podborskich Ratatyńska) moglibyście go wyswatać w sąsiedztwie waszym. Macie tam przecież tych
panien posażnych, młodych...
— Otóż to jest właśnie, co kuzynce dobrodziejce mówić chciałem! Wezmę go na wieś do Barkocina. Anielcia jednakże
jedzie do wód. Przypatrzy się u mnie gospodarstwu, obejrzy się w sąsiedztwie i niech mnie diasek kopnie, jeżeli mu się
nie podoba jedna albo druga panna.
— Władysław — odezwała się na to p. Ptaszyńska — nie
jest tak łatwym do wyswatania, jak sobie państwo wyobrażacie. Jest to młody człowiek, który ma to, co dziś rzadko się
spotyka — ma trochę poezji w duszy! .
— Już to ty, Fruziu, zawsze wyjeżdżasz z twoją poezją — zawołała ciocia Pstrzykalska. — Nie pamiętam już, ilu
naliczyłaś poetów między młodymi ludźmi, a zawsze skończyło się na...
— No, na czym się skończyło, Zuziu? Co chcesz powiedzieć? Bardzo proszę!
— Et, że też kuzynki znowu zaczynają rozprowadzać jakieś stare historie — zawołał Marceli. — Tu nie chodzi o
poezję ani o koniec poezji, ale o to, że Władzia trzeba ożenić, i kwita. Zabieram go na wieś najpierw w tym celu, a
potem dlatego, ażeby w mieście .nie stracił pieniędzy. Ty, Fruziu, mogłabyś na parę tygodni zawitać do Sumińskich,
którzy cię tak lubią, a wiesz przecie, że Lalcia jest już dobrze na wydaniu...
Stanęło więc na tym po dłuższej gawędzie, że p. Eufrozyna Ptaszyńska zjedzie do państwa Sumińskich do Młynisk i
zarządzi wszystko, czego będzie potrzeba, ażeby panna Lalcia (Eulalia) Sumińska podobała się p. Władysławowi
Podborskiemu, zaś p. Marceli Ratatyński wywiezie tego młodego człowieka do Barkocina i podwiezie go później do
Młynisk. Nazajutrz po tej rozmowie nastąpił akt pożyczenia złr Ratatyńskiemu przez Władysława, bez żadnych
jakichkolwiek formalności prawnych. Jednocześnie Władysław zdecydował się jechać na wieś, do szwagra. Na trzeci
dzień wszakże omal się wszystko nie popsuło. Była znowu herbata u cioci Pstrzykalskiej. Ciocia Zuzia uważała już
Władysława jako zdeklarowanego konkurenta panny Lalci, o której istnieniu on jeszcze wówczas nie wiedział.
Przypadkiem nabąknęła coś o tym— Władysław odpowiedział jej od rzeczy; ciocia Zuzia zaś wyjechała od razu z
argumentem, że panna Lalcia będzie miała najmniej posagu, a jeszcze dwa razy tyle można oczekiwać po
najdłuższym życiu państwa Sumińskich. Zrobiła się wielka cisza wkoło, wywołana tak imponującymi cyframi.
— A cóż mię to obchodzi? — rzekł Władysław.
— Filut z ciebie! Skoro ci mówię, że panna jak aniołek!
— Za bogata dla mnie!
Wielki wybuch śmiechu i ogólne twierdzenie, że Władysław jest żartownisiem z profesji. Wielki wybuch sentymentu
ze strony mojego przyjaciela i deklaracja tej treści:
— Wolno się państwu śmiać, ale ja mam moje zasady, od których nie odstąpię i których, jak dowiodłem, bronić
potrafię krwią moją. Powtarzam, że infamią jest żenić się dla chleba...
Sensacja, bo jeden z przyjaciół p. Leszczewskiego obecny jest przypadkiem. Wywiązuje się ożywiona dyskusja. Panny
Pstrzykalskie biorą stronę Władysława, ciocia Zuzia zachowuje się neutralnie, p. Eufrozyna Ptaszyńska wzdycha,
Marceli Ratatyński zapala się i nabiera Władysława z góry, reszta towarzystwa dowodzi za nim, że człowiek porządny
może ożenić się z bogatą panną nie ubliżając sobie. Ale Bulwer był wówczas pisarzem a la mode i Władysław zabił
wszystkich Bulwerem. Wśród najstraszniejszego krzyżowego ognia argumentów pro i contra wydobył z pugilaresu
karteczkę, na której wypisał był po angielsku — Władysław uczył się po angielsku — sentencję wyjętą z powieści The
Caxtons. Sentencja ta brzmiała:
Fly from a load upon the heart, on the genius, the energy, the pride, and the spirit — which not one man in ten thousand
can bear — fly from the curse of owing everything to a wife. It is a reversal of all natural position, it is a blow to all
manhood within us!
Po polsku znaczy to mniej więcej:
„Unikaj brzemienia, które ci przygniecie serce, umysł, dumę męską, energię i ducha całego — brzemienia, którego z
dziesięciu tysięcy ani jeden mężczyzna bezkarnie nie dźwiga — unikaj przekleństwa leżącego w tym, że zawdzięczasz
wszystko,
co masz i czym jesteś... kobiecie. Jest to sprzeczne z naturalnym biegiem rzeczy, jest to cios zadany uczuciu
męskiemu".
Stało to wydrukowane w Bulwerze i tym samym ustała wszelka dyskusja. Gdyby to był napisał Korzeniowski albo
Kraszewski, opozycja byłaby możliwa — ale z Anglikiem inna sprawa. Pani Ptaszyńska uścisnęła dłoń Władysławowi,
a reszta obecnych zamilkła. Następnie każda z obecnych panien kazała sobie zdanie powyższe po angielsku wpisać do
albumu i wielkie rozrzewnienie panowało w świecie panieńskim, gdy Władysław Habdank Podborski kontrasygnował
pleno nomine et titulo wyrok wydany przez ówczesnego bohatera, a późniejszego barona i lorda, i wielbionego
powieściopisarza. Me przeszkodziło to wszakże przytoczonym już powyżej okolicznościom, że Władysław pożyczył
złr swemu szwagrowi i pojechał z nim do Barkocina, a p. Ptaszyńska pojechała do państwa Sumińskich, do Młynisk,
gdzie kwitła panna Lalcia.
Panna Lala Sumińska miała w istocie bardzo piękny posag, piękniejszy, niż mówiono. Ojciec dobrodziej przyznawał
jej wprawdzie tylko złr, które miały gdzieś być ulokowane w sposób nietykalny, ale ludzie znający bliżej stosunki
właściciela Młynisk wiedzieli dobrze, że posiada on najmniej dwa razy tyle kapitału i tylko nie przyznaje się do niego,
aby nie być narażonym na świadczenie pewnych przysług sąsiedzkich, które, między nami mówiąc, zwykle kończą się
stratą. Oto niedawniej jak wczoraj, figureżvous, mon cher ... e... jak się nazywasz? — w resursie przegrał do mnie
Witold złr. Chciał mi dawać weksel; oczywiście nie wypadało przyjąć, wszak honor wystarcza... a tymczasem Witold
nigdy nie płaci takich długów. Gdybym był wziął weksel, mógłbym, go był odprzedać Żydowi, a ten wyegzekwowałby
zaraz należytość. Otóż i Sumiński, jak mówią, pożyczał często pieniądze sąsiadom, ale zawsze tak, że nikt nie wiedział
o tym. Był faktor w Gradopolu, niejaki Ehrenmann, ten wysysał całą okolicę i miał ogromne sumy do żądania
od szlachty, choć sam nie miał tyle kapitału, ile potrzeba było na kupienie tuzina skórek zajęczych. Szeptano sobie do
ucha, że Sumiński za jego pośrednictwem robi interesa. Rzeczywiście, kiedy raz przyjaciel mój, hr. Nowiński, zastawił
u Ehrenmanna srebro z herbem Nowina, cyfrą A.J.N. i koroną o dziewięciu perełkach, a w tydzień później byłem na
imieninach p. Sumińskiej w Młyniskach, mogę potwierdzić, że jadłem haniebnie chudą kurę nożem i widelcem, na
których był herb Nowina z koroną hrabską i cyframi A.J.N. — ale to mię odwodzi od przedmiotu. Rdzeń rzeczy
stanowi posag panny Lalci, rumianej osóbki prosto z pensjonatu, tres rouge et tres gauche , ale, ot tak sobie dla
szlachcica, który ma złr, garderobę i nic więcej, wcale buziaczek i comme de raison jedynaczka. Co zaś
najzabawniejsze, to że od razu zakochała się we Władysławie, aż do ostatniego, najczerwieńszego koniuszeczka
swoich uszek. Trzeba zaś wiedzieć, że Sumiński, jakkolwiek był w stosunkach z Ehrenmannem, miał taką słabość dla
córki, że byłby ją wydał za mojego Grzegorza, gdyby się była uparła. Pani Ptaszyńska usiłowała parę razy
wytłumaczyć mi, jak to się stało, że mariaż ten nie przyszedł do skutku, ale przyznam się, że nie rozumiałem tego
nigdy.
— Elle mange les petits pois avec le couteau — odpowiedziała mi, gdy podnosiłem kasowe zalety papy i domorosłe,
rumiane wdzięki córeczki. Trzeba bowiem wiedzieć, że oprócz Bulwera zaczynał wówczas wchodzić w modę także i
Thackeray, którego snoby ku obrazie przyzwoitości wynalazły tylko ten jeden sposób, że nie mogąc dać sobie rady z
grabkami, jadają groch nożem. — Et puis... et puls... no, jednym słowem, panienka wymawiała francuszczyznę z
szwajcarska, przyznawała się otwarcie, że nie rozumie Medytacyj Lamartine'a, przenosiła
Trzech Muszkieterów Dumasa nad Han d'Islande i ściągała ramiona, ile razy kto wspomniał o przecudnym ustępie z
Manfreda, który rozpoczyna się od blasku księżyca, igrającego na fali — a to z powodu, jak mówiła, że kiedy księżyc
świeci, a woda jest blisko, to komary tak tną, że wytrzymać nie można. Było to bardzo niepoetyczne, j'en conviens ależ
za to, gdy Władysław zaledwie z trzecią wizytą był w Młyniskach i odjeżdżał, wybiegła za nim do sieni i powiedziała
mu: „Niech pan namówi pana Ratatyńskiego, żeby jutro znowu zapolował na naszych błotach, i niech panowie wieczór
przyjadą do nas. Ja tak..." To „tak" nie dokończone było bardzo wymowne i byłoby wymowniejsze, gdyby p.
Ptaszyńska nie była interweniowała w samą porę. Dość, że na drugi dzień poczciwy Marceli wyprowadził Władysława
znowu na błota młyniskie i Władysław dostał kataru, a panna Lalcia nie pozwoliła gościom wracać do Barkocina, bo
wieczór był chłodny, i Władysław, kładąc się spać w gościnnym pokoju, ku wielkiemu swojemu zdumieniu ujrzał
wchodzącego tam Hryćka z ogromnym pucharem herbaty z lipowego kwiatu, z bitym żółtkiem i z peremptorycznym
poleceniem, iż „jaśnie panuńcia" kazała mu to wypić. Nazajutrz zaś, po śniadaniu, nim założono konie, Sumiński
oprowadził Marcelego i Władysława po gumnie i po oborze i przekonali się, że inwentarz w istocie przepyszny, a
gospodarstwo takie, jakiego drugiego chyba nie było w kraju. Po czym Sumiński powiedział niby nawiasem: „Ot,
człowiek pracuje, choć sam nie użyje, ale da Bóg, że przynajmniej Lalusia będzie szczęśliwa; żeby się tylko znalazł
jaki poczciwy człowiek, co by szanował moje dziecko!" ' Eh bien qu'en ditesvous ? Władysław bywał w Młyniskach
póki tam bawiła p. Ptaszyńska, we wrześniu zaś w ślad za nią wrócił do Lwowa.
Była znowu wielka rada familijna, wywołana lamentującym listem Marcelego, który miał podwójne zmartwienie:
najpierw z powodu, że Władysław odrzucił tak świetną partię, a po wtó
re, że nie miał skąd oddać mu owych złr, które p. Ratatyńska zabrała z sobą do Karlsbadu. Zaledwie zdobył się na
paręset guldenów, bo choć sprzedał z góry okowitę, ale dom miał wielki, a interesa, jak mówiłem, zawikłane...
Byliśmy, ma się rozumieć, wszyscy przeciw Władysławowi i znowu tylko jedna p. Ptaszyńska stanęła w jego obronie,
tymi samymi prawie słowami co pierwej:
— Państwo go nie znacie! To jest — pour ainsi dire człowiek szklany. Najmniejsze trącenie, a kryształowy umysł tego
rodzaju brzęknie boleśnie — najlżejsze tchnienie trywialne, a świetna powierzchnia zaćmi się mgłą. Ta czerwona
szlachcianka z lipowym kwiatem, elle est d'un ridicule assommant...
— Moja kuzyneczko — zawołałem — gdyby to Władysław mógł mieć pewne pretensje! Dajmy na to, s'il avait le
fardeau d'un grand nom a porter ... Mnie by w istocie trudno było wprowadzić w świat hrabinę Taniejewską, która by
przyjmowała gości okrzykiem: Ach, sawewu, notr rusz wasz a en wo ! Ale pani Podborska, choćby się tak
ekstazjowała krowami i cielętami — od czego ją zresztą odzwyczaić można — ma foi, pojmuję, że można być
szklanym, gdy chodzi o honor, ale komary, kwiat lipowy z żółtkiem i nowonarodzone cielę nie powinny by razić i
najszklanniejszego umysłu!
— Les Taniejewski ne sont pas des Montmorency non plus — odparła z przekąsem p. Ptaszyńska, a trzeba wiedzieć, że
była bliżej spokrewniona z Podborskimi, z nami zaś zaledwie spowinowacona. — Podborscy są w Niesieckim —
dodała.
— W wydaniu Bobrowicza! Ptaszyńscy są tam także.
— A Taniejewskich i tam nie ma! Wielkie rzeczy, że ktoś „tanio" albo „drogo" jadał albo jedzenie gotował i za to
został hrabią!
To mię ubodło, przyznani się. Jesteśmy, jak tego dowodzi uczone dzieło Hipolita Stupnickiego, Taniejewskimi z Taniej
e w a, co jest tylko polską formą zamiast Tannenberga, i pieczętujemy się herbem Zegar, który wyobraża mosiężną
sprężynkę od zegarka w srebrnym polu i nadany był przodkowi mojemu Szpicifindrowi za to, że przybywszy z
Niemiec naprawił Bolesławowi Krzywoustemu remontuar, w którym kula z iglicówki pruskiej złamała była sprężynę.
Bref, je vous dirai, iż od tej pory bardzo rzadko widywałem się z panią Ptaszyńską, a tym samym straciłem na dłuższy
czas z oczu jej Szklanego Władysława. Marceli tylko skarżył mi się na nią i na niego. Bo też dokuczali mu nieznośnie
tymi kilkoma reńskimi, które przecież on, a nie kto inny, wyrwał ze szponów depozytu sądowego, chcąc ratować
chłopca, jak szwagrowi przystało'! Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że aby przeszkodzić roztrwonieniu kapitału,
dawał tylko po odrobinie, ale cóż, Władysław podpisywał i podpisywał weksle, a na koniec sprzedał całą pretensję
Żydowi i wyjechał za granicę, bodaj czy nie w tłumoku p. Ptaszyńskiej, i nie stłukł się, tout de verre qu'il etait. Biedny
Marceli miał kłopot ogromny, bo jego adwokat zaniedbał tę sprawę i Żyd nie tylko wlazł mu do tabulki, ale zlicytował
mu za bezcen różne ruchomości, między innymi czwórkę szpaków, którą p. Ratatyńska przyjechała do Lwowa i za
którą sam widziałem, jak Marceli zapłacił reńskich Chrabąszczowi, a na dał weksel. I to się nazywa być szklanym
człowiekiem, jeżeli się płata takie figle rodzonej siostrze!
Mimo to nie chował poczciwy Ratatyński długo urazy do swego szklanego szwagierka, zwłaszcza że niespodziewany
wcale spadek pozwolił mu wydobyć się z kłopotliwych intere
sów, w które go zapędził Władysław sprzedając swoją wierzytelność Żydowi. Historia tego spadku jest nadzwyczaj
oryginalna, a ponieważ Szklany Człowiek był także spadkobiercą i dziedziczył w równej części z siostrą swoją, panią
Anielą Ratatyńską, przeto muszę panu opowiedzieć zabawne dzieje tej sukcesji.
Nie pamiętam, czy już wspomniałem o tym, że matka Władysława, z domu Starowolska, miała starszego brata,
któremu na imię było Paschalis, a który — według tego, co mi opowiadała ciotka moja, Pstrzykalska — posiadał nadto
obok pięknego imienia, twarz ospowatą, rude włosy i olbrzymią brodawkę na nosie. Łatwo zrozumieć, że właściwości
te czyniły go odrażająco brzydkim i niepospolicie śmiesznym, a że mankamentów tych nie wynagradzał ani tytuł
hrabski, ani odpowiedni majątek, więc pojmiesz pan, że kawaler takiego kroju był jako epuzer zupełnie niemożliwy. O
niepowodzeniach jego miłosnych można by spisać całe tomy, p. Paschalis bowiem był a ce qu'il parait wielce
kochliwej natury, kochliwej w guście Mazepy, którego serce miało być jak zajezdna brama, a ponieważ się równie
prędko zapalał, jak stygł w zapale, a przy tym był wielce zarozumiały i uparty w swych matrymonialnych zamiarach,
więc zdarzało się, iż w jednym tygodniu po dwa, a nawet po trzy koszyki dostawał.
Wyprawy swe „po żonę" urządzał dziwak ten w sposób następujący. Co roku w jesieni opuszczał rodzinną Starowolę
bramą wschodnią, udając się w konkury do najbliższego szlacheckiego dworku, gdzie była panna na wydaniu. Stamtąd
po odebraniu rekuzy ruszał w dalszą podróż, której celem był znowu najbliższy szlachecki dworek i najbliższa
epuzerka, a rezultatem nowy koszyk. Tak jadąc rzemiennym dyszlem od dworu do dworu, od panny do panny, a coraz
szersze koło swego gniazda zataczając kręgi, przepędzał pan Paschalis całą jesień i zimę w podróży, z której powracał
do domu dopiero z wiosną, zawsze bramą wschodnią, zawsze z tym samym sukcesem i zawsze
w tej słodkiej nadziei, że przyszłą kampanię uwieńczy skutek pomyślniejszy.
Tak trwało lat szesnaście! Szesnastego roku powrócił p. Paschalis, właśnie wtedy już do czterdziestki dobiegający,
znowu razem z bocianami do swego gniazda bramą wschodnią, gdzieś aż z okolicy Czerniowiec, tym razem
ostatecznie już zniechęcony do dalszych wycieczek. Opowiadała mi ciocia Pstrzykalska, że rekuzy pięciu sióstr
rodzonych, którym się był oświadczył po kolei, złamały odwagę tego nieustraszonego konkurenta. Powiadam złamały,
ale wyrażenie to nie da się zastosować do tego dziwaka, który będąc nadzwyczaj upartym, a widząc bezowocność
swoich zabiegów około szlachcianek, postanowił ożenić się a tout prix i „na złość" wszystkim tym okrutnicom, które
odtrąciły ofiarę jego serca, mienia, imienia. Nie namyślając się tedy długo oświadczył się p. Paschalis kucharce swojej,
Horpynie, został przez nią uprzejmie przyjęty i wyrobiwszy sobie indult w największej tajemnicy, stanął na ślubnym
kobiercu, dobijając w ten sposób do małżeńskiego portu, aby wypocząć po długich a niefortunnych konkurach.
Mezalians ten oburzył comme de raison przeciw p. Paschalisowi całą rodzinę Starowolskich, którzy, pieczętując się
Rawiczem, zaliczają się do najstarożytniejszych rodów, a będąc przez Kłusowskieh z Krasińskimi, a przez Krasińskich
z saskim i sabaudzkim domem spowinowaceni, uważają się za karmazynów i choć biedni, do góry zwykli zadzierać
nosa i patrzeć bardzo wysoko. Figurezvous donc, mon cher, jaki to pomiędzy Starowolskimi powstać musiał rwetes na
wieść o tym coitp d'Etat, zwłaszcza że właśnie w tym czasie kręcił się bogaty baron Szmulicki koło siostry p.
Paschalisa, Maryni, późniejszej Podborskiej i matki naszego Szklanego Władysława, która będąc sierotą bawiła
podówczas u ciotki swej Horodeckiej w Nalipkach, gdzie prowadzono dom otwarty. Owóż tedy ów baron Szmulicki,
któremu jako neoficie głównie chodziło o świetną
koligację, dowiedziawszy się o skandalicznym mariażu p. Paschalisa zwinął nagle kominka i skierował afekta swoje ku
starszej Kłusowskiej z Babulina, która zamiast Maryni Starowolskiej została baronową Szmulicką i milionową panią na
Zastawnej, a wszystko to z łaski p. Paschalisa i jego Horpyny!
Zrozumiesz pan zatem, że haniebna żeniaczka p. Paschalisa otworzyła pod jego stopami przepaść bezdenną i że cała
rodzina Starowolskich tudzież wszystkie z nimi skoligacone domy odwróciły się od niego jak od pariasa, nie mogąc mu
przebaczyć sponiewierania rodowego klejnotu ani też zwichnięcia losu Maryni, która entre parenthese miała mieć un
certain faible do tego barona Szmulickiego. Daremnie starał się p. Paschalis przebłagać zagniewanych prezentami i
częstokroć dość znacznymi nawet pożyczkami pieniędzy — prezenta przyjmowano, pożyczek nie oddawano, a mimo
to trwano uporczywie przy raz wyrzeczonym ostracyzmie. Mianowicie kobiety nie pozwalały sobie nawet mówić o
cofnięciu tego non possumus, kobiety bowiem są w rzeczach tego rodzaju, jako też w rzeczach religii i polityki daleko
od nas twardsze i zwykły posuwać ortodoksję swoją aż do fanatyzmu.
Po kilku latach daremnych usiłowań przekonał się nareszcie p. Paschalis, że rodzina jego nie da się żadną miarą
nakłonić do uznania dokonanego faktu i nie przyjmie nigdy do swego grona żony jego, Horpyny, z domu Burmyłło.
Przekonanie to było dlań bardzo bolesne, Starowolscy bowiem z liczną swoją parantelą byli wyrocznią całej okolicy, a
p. Paschalis, nawykłszy w czasie swych konkurenckich kampanii do obcowania z ludźmi, począł za nimi tęsknić i
uczuł całą surowość ostracyzmu, którym go dotknęła rodzina tym głębiej, ile że nie miał dzieci, a pani Horpyna nie
była wcale osobą, która by mogła wypełnić próżnię otaczającą jej małżonka. Ażeby się więc raz wydobyć spod tej
klątwy, postanowił p. Paschalis zerwać ostatnie węzły, które
go jeszcze łączyły z rodziną, to jest sprzedać Starowolę i wypłaciwszy każdemu z rodzeństwa schedę przypadającą mu
według ojcowskiego testamentu, szukać w świecie swobodniejszego oddechu. Zamiar ten, zaledwie powzięty, został
natychmiast wykonany; Starowola, odwieczne gniazdo Starowolskich, przeszła w posiadanie Prusaka, a p. Paschalis,
wypłaciwszy każdemu z rodzeństwa przypadającą mu schedę i złożywszy w depozycie posag małoletniej Maryni,
zabrał swoją Horpynę i wyjechał do Czerniowiec, gdzie założył sklep korzenny.
Vous concevez, że nowa ta sprawka p. Paschalisa spotęgowała nienawiść, którą Starowolscy żywili do swego kuzyna, a
względnie brata. Sprzedaż rodowego majątku nie z musu, ale dobrowolnie, dla pięknych oczu d'une Horpyna
dokonana, była rzeczywiście zbrodnią do nieba o pomstę wołającą, zbrodnią, którą każdy z Starowolskich osobiście się
musiał czuć pokrzywdzony. P. Paschalis, którego dotąd tylko la brute nazywano, nie nazywał się od tej chwili inaczej,
tylko le scelerat, 'homme pervers, le monstre infame, pani Horpynie zaś, znanej dotychczas w familii pod imieniem la
vile, dostawały się odtąd tylko epitety w rodzaju tych, których używał Ludwik XV przemawiając do swoich córek.
Aliści animozja ta zaczęła słabnąć powoli; po kilku latach bowiem dowiedziano się, że p. Paschalis sprzedając w
Czerniowcach bojarom bordo i szampana robi coraz większy majątek, że nabył od Hormuzakich klucz cały pod
Suczawą, że traktuje z Prusakiem o odkupienie Starowoli i że na koniec — co najważniejsze — ciągle jest bezdzietny.
Wieści te, gradem po sobie następujące, przekonały Starowolskich, że le scelerat, 'homme pervers, le monstre infame
jest właściwie un homme
tres digne et tres respectable , a jego Horpyna, czyli, jak ją wtedy zaczęto nazywać, Herminia, une jemme,il est vrai,
bier, simple , jest une tres brave et tres excellente personne . Przyszedłszy do tego przekonania, poczęli członkowie
rodziny Starowolskich zbliżać się do p. Paschalisa pojedynczo i w tajemnicy przed resztą rodzeństwa, ażeby nie utracić
przywileju wynalazku i korzyści z tego przywileju wyniknąć mogących. Ze wszystkich stron zaczęły do Czerniowiec
nadchodzić listy pełne najserdeczniejszych wynurzeń, a odzywające się do braterskich uczuć p. Paschalisa, i powiadają,
że niektóre z tych odezw zaadresowane były: A Madame Herminie de Starowolska nee de Bourmillo, co
niezaprzeczonym jest dowodem, że wchodzące właśnie wtedy w modę zasady polityki dokonanych faktów znalazły w
rodzinie Starowolskich gorących zwolenników. Mądra ta polityka wydała niebawem błogie owoce, p. Paschalis
bowiem i pani Herminia nie pozostali głuchymi na głosy krewnych wzywających ich do zapomnienia o dawnych
urazach i tak tedy zapanowała wkrótce jedność, miłość i zgoda pomiędzy chrześcijanami, do której to zgody jedni tylko
nie przystąpili Podborscy (Marynia Starowolska wyszła była tymczasem za Podborskiego), bądź to dlatego, że pani
Maria, nie zdołając zapomnieć o tym, iż mogłaby być baronową Szmulicką, żywiła ciągle jeszcze żal do swego brata,
bądź też może dlatego, że p. Hilary (tak było na imię ojcu Szklanego Władysława) zajmując się pilnie kwestią mączka i
diabełka nie mógł się równocześnie zajmować innymi kwestiami.
Afekt Starowolskich ku p. Paschalisowi wzmagał się z każdym rokiem i zamienił się po śmierci pani Herminii, która
w kilka lat po dokonaniu pojednania nastąpiła, w rodzaj kultu podobnego do owego uwielbienia, którym w biblijnych
czasach otaczali Żydzi swoich patriarchów. Od tej pory otrzymywał p. Paschalis zawsze na imieniny liczne
powinszowania i podarunki: panienki haftowały w tym celu pantofle, czapeczki i poduszki, chłopcy układali na
uczczenie tej uroczystości kancony i sonety, starzy udawali się do niego po radą, zwierzając mu się niekiedy z swymi
finansowymi kłopotami. Patriarcha przyjmował prezenta i powinszowania, udzielał uprzejmie żądanej rady, aluzji
jednak na temat finansowych kłopotów nie chciał nigdy zrozumieć, pocieszając za to każdego zapewnieniem, że
majątku z sobą do grobu nie zabierze.
Tak trwało lat kilka, aż w końcu, a mianowicie w kilka lat po wyjeździe Szklanego Człowieka za granicę, umarł p.
Paschar lis ku wielkiemu zadowoleniu Starowolskich, z których każdy sądził, iż stanął nareszcie u celu swych
długoletnich zabiegów. Aliści było napisane, że uwielbiany patriarcha zadziwi świat swoją niewdzięcznością, a
zdziwienie to zostało wywołane testamentem, z którego się dopiero dowiedziano, że pan Paschalis zaadoptował był na
kilkanaście lat jeszcze przed swoją śmiercią siostrzenicę swej żony, pannę Olgę, vulgo Olenę Burmyłło, bawiącą
właśnie wtedy na wychowaniu w Krakowie, w domu niejakiego Zawirskiego, adwokata i wielkiego przyjaciela p.
Paschalisa, któremu tenże opiekę nad małoletnią i egzekucję testamentu powierzył.
Owóż tedy tej przybranej córce zapisał p. Paschalis dobra swoje na Bukowinie tudzież kapitały w depozycie
bankowym leżące, Starowola zaś, obciążona rozmaitymi dziwacznymi legatami, dostała się w spadku Szklanemu
Władysławowi i siostrze, p. Anieli, do równego podziału.
Vous concevez, mon cher, wściekłość, która ogarnęła Starowolskich, odsądzonych w sposób tak nieprzyjemny od
smacznego kąska, na który tak długo ostrzyli zęby, tym bardziej że testament ten, un vrai chefd'oeuvre de malice et de
bouffonnerie,
ośmieszył ich na wieczne czasy, car figurezvous, że p. Paschalis w nagrodę wszystkich kaligraficznych powinszowań
swych bratanków i wszystkich pantofelków, czapeczek i poduszeczek haftowanych rączkami swych bratanic zapisał
każdemu zczłonków swej rodziny po jednym pęcherzu tudzież po dwieście guldenów, z warunkiem, aby ta kwota
każdemu z legatariuszów nie za życia, ale dopiero po śmierci „na opędzenie kosztów uczciwego pogrzebu" została
wypłacona.
Ale czas już, ąue je revienne a mes moutans, a właściwie do Szklanego Władysława, który na wieść o swej
niespodziewanej, a tak w sam czas przybywającej sukcesji powrócił niezwłocznie do kraju dla uregulowania swych
majątkowych interesów. Sukcesja ta nie była wcale tak znaczna. Starowola bowiem ma glebę zimną, a las wprawdzie
piękny, ale zupełnie nieprzystępny, i warta jest co najwięcej sto tysięcy. Odtrąciwszy od tego dług Towarzystwa
Kredytowego Ziemskiego tudzież inne ciężary i legaty przez testatora poczynione, pozostawało Władysławowi i jego
siostrze, p. Ratatyńskiej, około czterdziestu tysięcy do równego podziału. Pojmujesz pan, że sukcesja wynosząca
niecałych nie jest wcale książęcym spadkiem; cokolwiek bądź, przybywała ona w sam czas, aby szklaność
Władysława ochronić chwilowo od rozbicia; po stracie macierzyńskiej schedy bowiem nie pozostawało mu nic innego,
jak tylko w łeb sobie strzelić albo też odszklanić się, szukając jakiegoś zajęcia.
I znowu odbyła się u cioci Pstrzykalskiej ex re podziału Starowoli narada, w której oprócz Ratatyńskiego, jego żony
oraz p. Ptaszyńskiej i ja brałem udział przypadkowy. Ratatyński, który przy każdej sposobności chętnie sobie
wystawiał świadectwo uczciwości i nieskazitelnego charakteru, mimo to, a może właśnie dlatego, iż pod tym
względem nieszczególniejszej używał reputacji, wystąpił jako referent interesów Starowolskich, przemawiając w
sposób następujący:
— Bóg mi świadkiem, że się wcale nie palę do tej Starowoli, bo to, panie, gleba licha, las wprawdzie piękny, ale na
górach, jakby gdzieś na piecu. Choć zetniesz jodłę, to nie dojedziesz po nią wozem ani saniami. To tylko, panie, ruina
inwentarza, a co by się człowiek musiał przy tym nazłościć, to strach! Nie darmo to Prusacy, utopiwszy tam jakie
talarów, odprzedali majątek ten p. Paschalisowi ze stratą. Ho, ho, panie,' Niemiec niegłupi, on wie, co robi; umie
szanować pieniądze i nie decyduje się tak łatwo na stratę, jak my, Polacy. A do tego, mości dobrodzieju, obciążył
nieboszczyk Starowolę długiem Towarzystwa Kredytowego i legatem w kwocie , które natychmiast trzeba wypłacić..
— Jakim legatem? — zawołała p. Ptaszyńska.
— Jak to, ma chere — odpowiedziała p. Ratatyńska widocznie przez męża z wszystkimi szczegółami sukcesji
obznajmiona — jak to? ty nie wiesz, że ten dziwak zapisał miastu Czerniowcom na utworzenie funduszu dla
corocznego wyposażenia jednego moralnego a pracowitego rzemieślnika...
— Impossible !
— Ale tak, i to jeszcze bagatela! Wystaw sobie, moja droga, że w statucie tego funduszu zastrzegł sobie nieboszczyk
pomiędzy równymi kompetentami pierwszeństwo rudym, a pomiędzy rudymi tym, którzy będą mieli brodawkę na
nosie...
— Cha, cha, cha! Cest uniąue! c'est uniąue... Widzę jeszcze p. Paschalisa z rudymi włosami i brodawką na nosie. Zdaje
się, że nieboszczyk musiał się kochać w tych swoich wdziękach.
— Tak, ale my z Władziem musimy za to zapłacić !...
— Masz rację, moja kochana, to rzecz smutna! Quelle ściel ąuelle scie ...
— Ależ to, panie, opowiadacie sobie tutaj dykteryjki — zawołał Ratatyński — a tu nie chodzi o to, co nas będzie
kosztować brodawka p. Paschalisa, ale o to, czy mając na Starowoli
tabularnego długu a do tego natychmiastową wypłatę legatu wynoszącego , można się z tego majątku utrzymać, czyli
nie. Co do mnie, to, jak Boga kocham, nie myślę wcale
o tym, bo dość już mam kłopotów z Barkocinem, gdzie, Bogu dzięki, interesa są już prawie uregulowane i
gospodarstwo, nie chwaląc się, idzie jak gdyby po maśle, a mimo to człowiek całe życie musi tylko harować i użerać
się, aby go nie okradano. Cóż by to było dopiero w Staro woli, gdzie folwark z propinacją razem niesie ledwie , z
których trzeba opłacić procenta, podatki i asekuracje? Słowo uczciwości daję państwu, że człowiek by tam nie tylko
zdrowie, ale i życie musiał stracić, nimby to doprowadzić zdołał do jakiegoś ładu, zwłaszcza jeżeli się zważy, że
wchodząc w ten majątek trzeba by zaraz zapłacić legat i przynajmniej część jakąś drugiej schedy. Nie, jak żonę
i dzieci kocham, ja się do tego nie palę...
— Ależ, mój Marceli — przerwała p. Ptaszyńska — przecież cię nikt nie zmusza do tego, abyś brał Starowolę...
— Ja wiem — odparł zaperzając się Ratatyński — ja wiem, kuzynka myślisz, że ja, broń Boże, chcę skrzywdzić
Władysława. Otóż nie, słowo honoru daję, że nie. I owszem. Niech bierze Starowolę, niech bierze, tylko, jak
powiadam, interesa tamtejsze są bardzo zawikłane i nie wiem, skąd Władysław wziąłby tych , które by trzeba zapłacić
wchodząc w posiadanie tego majątku.
— A nie można by Starowoli podzielić? — zapytała ciotka Pstrzykalska.
— Nie można — odparł kategorycznie Ratatyński — bo tabula jest zmazana i wierzyciele nie pozwoliliby na
przeprowadzenie podziału.
— Hm, jeżeli tak — wtrąciłem nieśmiało — to może by najlepiej było majątek sprzedać i podzielić się gotowymi
pieniędzmi.
— Tak, niezawodnie! — odrzekł Ratatyński — to byłoby najdogodniejsze, tylko że nie ma kupca i niełatwo go będzie
dostać, bo Starowola została przez Prusaków skompromitowana na długie lata.
— Moim zdaniem — rzekła ciocia Pstrzykalska — powinien by Władysław objąć Starowolę. Jest to chłopiec młody,
pełen najlepszych przymiotów i nie wątpię wcale, że wziąwszy się gorąco do pracy potrafiłby utrzymać się przy tym
majątku. Jeżeli interesa tamtejsze są tak trudne, to tym lepiej, konieczność obudzi w nim energię i pozbawi go tej
szklaności, z którą ostatecznie trudno by. mu żyć było pomiędzy ludźmi. Co do mnie, ja bym mu chętnie oddała rękę
Klimci, której mogę dać posagu. Z pieniędzy tych mógłby Władysław zapłacić legat i zagospodarować się troszeczkę,
a Marceli i Anielcia, których dzieci jeszcze i tak nie podorastały, mogliby się na razie zadowolić procentem i
pozostawić bratu kapitał tytułem pożyczki, dopókiby mu jakaś większa sprzedaż lasowa nie pozwoliła oczyścić
majątku z tego długu.
Przyparty w ten sposób do muru, Ratatyński gotował się właśnie do siarczystej repliki, ale go tym razem wyręczyła p.
Ptaszyńska.
— Y pensezvous, ma chere ? — zawołała. — Zaprzęgać Władysława do takiego jarzma, kazać mu co dzień rachować
się z arendarzem, targować z kupcami, zagryzać z ekonomami i parobkami, jemu, który w duszy ma tyle poezji,
którego wszyscy słusznie nazywacie Szklanym Człowiekiem? Nie, nie! to byłoby barbarzyństwo! Kryształowy umysł
jego brzęknąłby boleśnie przy najmniejszym trąceniu; trywialne tchnienie rzeczywistości zaćmiłoby świetną jego
powierzchnię...
— Ale dajżeż nam pokój, Fruziu, z twoją poezją — przerwała niecierpliwiąc się ciocia Pstrzykalska. — Przecież
trudno, aby młody człowiek posiadający tylko wcale niewielki majątek zamykał oczy na rzeczywistość, z którą się w
życiu na każdym kroku musi spotykać! Wyczytałam w jakiejś książce, że poezja nie na tym zależy, aby sobie jakieś
tworzyć ideały, których urzeczywistnić nie można, ale na tym, aby umieć sobie wyidealizować prozę życia i połączone
z nią obowiązki. Wprawdzie nie zrozumiałam ja tego tak zupełnie, ale czuję, że to głęboka
prawda, która w zastosowaniu do Władysława zamyka się tym, że Władysław powinien raz zacząć żyć rzeczywistym
życiem, ożenić się i pracować.
— Nie, nie, nie! Jamais — zawołała zapalając się coraz bardziej p. Ptaszyńska. — A zresztą wiesz dobrze, Zuziu,
ąuelles sont les opinions Władysława sur le mariage . Pamiętasz przecie, że kiedyśmy go swatały z Lalcią Sumińską...
— Nie chciał wcale słyszeć o naszych propozycjach — przerwała ciocia Pstrzykalska — mais vous avouerez, ma
chere, że między tą Lalcią a moją Klimcią jest pewna różnica.
— Nie przeczę — odparła p. Ptaszyńska uśmiechając się złośliwie — bo Klimcia ma en moins— i zwracając się do p.
Ratatyńskiej dodała półgłosem: — cent trente mille en moins et les humeurs froides en plus, nieprawdaż, że to wielka
różnica!...
— Ma chere — zawołała ciocią Pstrzykalska — vous etes...
— Ależ na miłość boską, kochane kuzynki, pogódźcie się, pogódźcie — począł dobrodusznie uspokajać p. Ratatyński,
rad wielce, że mu w p. Ptaszyńskiej przybył sprzymierzeniec niespodziewany. — W sposób taki nie dojdziemy nigdy
do celu. Tu nie chodzi wcale o pannę Klementynę, której, moim zdaniem, poeta taki jak Władzio nie potrafiłby
uszczęśliwić; tu chodzi tylko o to, co zrobić z tą nieszczęśliwą Starowolą, której ani podzielić, ani sprzedać nie można.
Co do mnie, to Bóg mi świadkiem, że się do niej nie palę, słowo uczciwości państwu daję, że nie. Ale co z tym fantem
zrobić wobec tego, że trudno człowieka takiego jak Władysław zaprzęgać do podobnego pługa. Tam by, panie,
potrzeba rzutkości, praktyczności, energii, ciągłego użerania się i harowania; pytam więc państwa, czy godzi
się Władzia narażać na coś podobnego? Co do mnie, to przyznam się kuzynkom, że znając niepraktyczność mego
kochanego szwagierka nie mógłbym się w żadne zapuszczać eksperymenta, lecz owszem, jako ojciec dzieciom,
musiałbym, w razie gdyby się Starowola miała dostać Władysławowi, żądać natychmiastowej wypłaty schedy, która
mej żonie przypada.
— Ależ nie ma o czym mówić, kochany Marceli — odparła z żywością p. Ptaszyńska — rozumie się samo przez się, że
Starowoli nie może objąć kto inny tylko ty. Nie wątpię wcale, że przy twej rzutkości i obrotności potrafisz wkrótce
uporządkować tamtejsze interesa. Z drugiej strony polegam zupełnie na znanej twej zacności i sądzę, że Władysław
zrobi najlepiej, jeżeli się zupełnie zda na twoją opiekę.
Ratatyński widząc, że ma większość głosów po sobie, zaczął się zżymać i rzucać, wzywając wszystkie niebieskie i
piekielne potęgi na świadectwo, że mimo całej swej przyjaźni dla Szklanego Władysława nie może przyjąć na barki
swoje kłopotów z objęciem Starowoli połączonych. Coraz bardziej jednakże przez p. Ptaszyńska napierany, począł
powoli słabnąć w swoim uporze, aż w końcu wzdychając i ocierając ręką oczy z łez, których tam nigdy nie było,
zdecydował się objąć Starowolę i poświęcić się raz jeszcze dla tego kochanego, ale tak okropnie niepraktycznego
Władysława. P. Ptaszyńska z swej strony, zobowiązała się skłonić Szklanego Człowieka, aby zadowalając się na razie
wypłatą zł pozostawił resztę swej schedy tytułem sześcioprocentowej pożyczki na hipotece dóbr Starowoli, .
obowiązując się ustąpić prawo tabularnego pierwszeństwa dla innych pożyczek ewentualnie zaciągnąć się mających.
Na tej decyzji zakończyła się ta konferencja. We dwa tygodnie po tym pamiętnym dniu wszedł Ratatyński do tabuli
jako właściciel dóbr Starowoli wraz z przyległościami, wypłaciwszy rubis sur Vongle magistratowi w Czerniowcach,
a złr swemu szwagrowi, co mu tym łatwiej przyszło, ile że jak się później przekonałem, miał już w chwili dopiero co
opowiedzianej
konferencji spisane punkta przedugodne kontraktu sprzedaży lasu w swojej kieszeni.
Ne trouvezvous pas, mon cher, że ten Szklany Władysław jest un petit heros de roman? Około niego i z jego powodu
krzyżują się i ścierają z sobą ludzkie namiętności; otoczenie jego radzi o nim bez niego i decyduje o jego losach,
podczas gdy on sam zamyka się w swoim szklanym kwietyzmie, rad z tego wielce, że inni za niego myślą i działają w
jego imieniu. W miarę jak nie tworząc nic, nic nie upiększając ani też nie karykaturając opowiadam jego losy,
zarysowują się coraz wyraźniej postacie jego otoczenia, podczas gdy on sam, popychany ciągle falami otaczających go
namiętności, zstępuje coraz bardziej na drugi plan i przesuwa się przez moje opowiadanie „jako duch jasny i
bezkolorowy", nie występując prawie wcale z stanu legendy. Mimo to wmyśl się pan dobrze w postać tę, a ujrzysz pan,
że to jest typ rzeczywisty, iluż bowiem pomiędzy nami takich Władysławów, dla których myślenie i działanie jest tak
wielkim trudem, iż raczej aniżeli się mu poddać, wolą stać się igraszką w ręku każdego, który się za nich trudu tego
podejmie. Więcej nawet powiem: rzuć pan okiem na dzieje naszego narodu, a przynajmniej na porozbiorową część
tych dziejów, a ujrzysz pan, że typ Szklanego Człowieka jest niejako naszym królemduchem, królemduchem
sprowadzonym do właściwego prozaicznego mianownika.
Tak tedy wydała owa konferencja, na której rozstrzygnięto sprawę starowolskiej sukcesji, rezultaty dla stron
interesowanych pomyślne i ze wszech miar zadowalające.
Wypłaciwszy Czerniowcom legat pana Paschalisa, a szwagrowi umówionych sześć tysięcy, wszedł zacny Ratatyński w
posiadanie Starowoli. Był to niezawodnie udział lwi, jak to mówią: pars leonis , ale przyznasz pan, że człowiekowi,
który się dla spokoju swego szwagra poświęca, należy się słusznie pewna bonifikacja. Entre parenthese, muszę
poczciwemu Marcelemu
oddać tą sprawiedliwość, że zostawszy raz właścicielem Starowoli nie przeceniał poświęcenia, które go do nabycia
tego majątku skłoniło, i że nie „cottował" zasług swych wyżej pari. Wprawdzie uskarżał się czasami, że nowe
dziedzictwo stało się dlań przyczyną nowego „harowania", ale o tym, że się tego harowania podjął jedynie w tym celu,
ażeby szklaność Władysława ochronić od rozbicia, nie wspominał wcale. Słowem, był to un homme apótre w
najszerszym słowa tego znaczeniu i można by go za przykład postawić wszystkim tym zgryźliwym „cierpiętnikom",
którzy co chwila stawiają krajowi przed oczy rachunek kosztów swego poświęcenia i — niezadowoleni wysokimi
posadami, którymi bardzo zresztą względne ich zasługi wynagrodzono, ani też zaszczytami i dostojeństwy, którymi ich
nad miarę obsypano — utrzymują, że po ostatecznym zamknięciu bilansu zasługi i nagrody kraj zawsze jeszcze winien
im trzy reńskie i centów dwadzieścia!
Oto zacny mój Ratatyński nie należał wcale do tego rodzaju „ocalaczy sytuacji". Owszem, przyznać muszę, że kłopoty
i „harowanie", którymi go obarczyła ofiarność jego zupełnie bezinteresowna, nie nadwątliły bynajmniej jego zdrowia i
wesołego humoru, jak się tego niegdyś obawiał na konferencji. Uskuteczniwszy znaczniejszą sprzedaż budulcowego
materiału i pożyczywszy u Sumińskiego za pośrednictwem Ehrenmanna kilkanaście tysięcy, kupił sobie u Chrabąszcza
czwórkę kasztanków, tym razem za gotowe pieniądze, „zaopatrzył piwnicę swą w wyborne Chdteau Lafitte i począł
używać błogosławionych darów bożych, którymi wynagrodziło niebo rzutkość jego, gospodarczość i poświęcenie.
Natomiast odczuła druga jego połowa, p. Aniela z Podborskich Ratatyńska, brzemię dokonanego poświęcenia w
sposób dotkliwszy.
Wątłe zdrowie tej pani poczęło powoli upadać pod ciężarem ofiary, którą na jej barki wtłoczyła c. k. tabula krajowa,
przy
znając jej w stanie czynnym dóbr Starowoli cum attinentiis własność tego majątku. Słabe jej nerwy rozstroiły się pod
brzemieniem ciągłej myśli o doręczonym jej wyciągu tabularnym tak dalece, iż niebawem uczuła gwałtowną potrzebę
podrą towania nadwątlonego zdrowia. Jakoż we dwa miesiące po objęciu Starowoli wyjechała p. Aniela do Ems i
Ostendy, zabierając mężowi resztę pieniędzy, które po dokonaniu wypłat i zakupów, z pożyczki u Sumińskiego
zaciągniętej, w jego ręku były pozostały.
Najbardziej zadowolony z obrotu, który wskutek konferencji wzięła sprawa starowolskiej sukcesji, był jednak Szklany
Człowiek rad z tego wielce, iż dzięki ofiarności Ratatyńskiego szklaność jego od rozbicia, a osoba od skrofulicznych
wdzięków panny Klementyny została ocalona. Z wdzięczności za tę przysługę, a w dodatku oszołomiony nadzieją
rychłego posiadania sześciu tysięcy guldenów, skłonił się Władysław bez namysłu do wszystkich ustępstw przez
Ratatyńskiego żądanych, zrzekając się mianowicie aktem cesyjnym na lat trzy prawa żądania jakiejkolwiek wypłaty
kapitału na hipotece Starowoli tytułem sześcioprocentowej pożyczki pozostawionego. Vous concevez, mon cher, że
przyjęciem tego warunku zrzekł się Szklany Człowiek wobec swego szwagra wszelkiej samodzielności i że wzajemny
stosunek tych dwojga ludzi, przypominający od tej chwili bajkę Lafontaine'a, w której garnek gliniany puszcza się w
podróż z żelaznym garnkiem, prędzej czy później będzie się musiał skończyć nieuniknioną a dla szklaności
Władysława fatalną kolizją. Aliści o tym nie myślał Szklany Człowiek wcale, jemu przedstawił się obrót, który wzięła
sprawa sukcesji, w najponętniejszych kolorach, posiadanie sześciu tysięcy zabezpieczało go bowiem od konieczności
powzięcia jakiejś stanowczej decyzji, ostateczność, do której szklaność jego czuła wstręt nieprzezwyciężony.
Oblawszy więc dokonaną transakcję hojnie szampanem i złożywszy hołd swej wdzięczności Ratatyńskiemu w postaci
an
gielskich szorów, a żonie jego w postaci prześlicznej bransoletki, począł Władysław żyć tak, jak gdyby szczupły jego
zasób pieniężny nie miał się nigdy wyczerpać. Tysiąc reńskich obrócił znowu na odświeżenie i uzupełnienie swej
garderoby, około półtrzecia tysiąca zaś na urządzenie mieszkania, które najął w teatrze Skarbka, w tym przybytku muz
i diabełka, do którego kilkanaście lat później miała zajechać nasza autonomia.
Cokolwiek bądź, przyznać muszę Szklanemu Człowiekowi, że pomieszkanie swe urządził w sposób bardzo gustowny,
aczkolwiek trochę fantastyczny. Mianowicie zwracało na siebie uwagę wszystkich znajomych Władysława urządzenie
jego sypialni, une reminisćence des „Orientales" Wiktora Hugo i licznych podówczas w modzie będących wschodnich
poezji; Szklany Człowiek bowiem umieścił łóżko swoje — olbrzymie mahoniowe łoże — w środku swej sypialni i
rozpiął nad nim namiot adamaszkowy, u wezgłowia swojego zaś ustawił palmę, której zielona korona sięgała aż do
sufitu.
Zrozumiesz pan, że człowiek posiadający taką sypialnię nie może być niczym innym jak tylko poetą; jakoż niebawem
przyznała Władysławowi obywatelstwo Parnasu cała stolica, z wyjątkiem kilku sceptyków, nie mogących wcale pojąć,
jak można zostać wieszczem, nie wywieszczywszy ani jednego słowa. Głosy te, podnoszące się tu i ówdzie nieśmiało,
zbijała p. Ptaszyńska zapewnieniem, że Władysław pisze w swoim Tusculum poemat, który z pewnością zaćmi
wszystko to, co dotychczas zostało napisane, poemat, który niezawodnie stanowić będzie erę w literaturze, słowem,
poemat do jakiejś idealnej wystosowany kochanki, z czterdziestu czterech pieśni złożony, a jednozgłoskowymi
słowami wyśpiewany.
— Quel malheur — powtarzała bezustannie pani Ptaszyn
ska — quel malheur, że Władysław urodził się Polakiem, a nie Francuzem, albo Anglikiem, car je ne doute guere , że
poemat jego, gdyby go napisał po francusku lub angielsku, przyniósłby mu europejską sławę. Ecoutez un peu, jakie to
piękne — dodawała deklamując:
Na rdzie łych burz,
Wśród mórz łez, krwi,
Gdzie drży cień dusz,
Myśl w mgle się lwi,
Nasz kraj wśród chmur
Lśni krwią z ciał gór;
U stóp łez zdrój,
Z ran skrzy mu jad,
Mózg żre wiedźm rój,
By ścierw zły gad...
Ból, kurcz, żal, trud
Ewą pierś — krew wre,
Ćmi wzrok mgła złud itd.
— Cest sublime — wołały jednogłośnie zachwycając się panie i panny.
— Westce pas? — potwierdziła tryumfująco p. Ptaszyńska.
— Ale czy tylko p. Władysław potrafi utrzymać ten ton apokaliptyczny aż do końca poematu? — odważył się czasami
zapytać sceptyk jaki.
— O, potrafi! bez wątpienia potrafi! — zapewniała p. Ptaszyńska. — Nie uwierzysz pan, jaki to genialny chłopiec.
— Mais dites donc — pytano — czy to prawda, que votre neweu urządził swą sypialnię na sposób orientalny?
— Cest la pure verite!
— Ah, mais c'est du Yictor Hugo tout pur! — wołała któ
raś z pań, chcąc dowieść swej znajomości francuskiej literatury, w owym czasie bowiem czytano jeszcze książki i
miano jeszcze pretensje do pewnego stopnia inteligencji.
— Quel talent! quel talent — wyrokował chór niewieści.
Zapytasz mnie pan teraz z pewnością, jakim sposobem mógł nie piszący poeta na podstawie fantastycznego urządzenia
swej sypialni i przy pomocy jednej, aczkolwiek wielce rezolutnej ciotki wyrobić sobie w stolicy zjednoczonych
królestw Galicji i Lodomerii pozycję literata? Ja z mej strony pozwolę sobie zapytać pana, na jakiej podstawie wyrobił
sobie u nas p. Stanisław reputację wielkiego stratega, p. Paweł reputację znakomitego statystyka i ekonomisty, a p.
Józef reputację uczonego fizjologa? Obydwie te zagadki ja panu wytłumaczę: oto każda u nas powaga powstaje d'une
manierę spontanśe i urządza u nas jeszcze w tej mierze prawa generationis aequivocae , objaw będący niezawodnie
najlepszym dowodem słuszności Barwinowskich teorii o początku wszechświata. Chcąc zostać powagą w tym lub
owym zakresie sztuki lub nauki, potrzebujesz pan tylko śmiało, odważnie i bez fałszywej skromności oświadczyć
narodowi: „Oto ja, Iksypsylonzet, jestem wielkim w tym a tym to zawodzie!" a jeżeli pan masz dwóch, trzech, czterech
przyjaciół, którzy oświadczenie to twoje swoim poprą świadectwem, natenczas twoją już jest wygrana! Ogół przyjmie
to za dogmat swej wiary, nie wdając się wcale w krytyczny rozbiór twoich uroszczeń, bo komuż np. zechce się
sprawdzać, o ile aktualne jest twoje zapewnienie, że w Galicji rodzi się, dajmy na to, kóp i i pół snopa pszenicy?
Otóż jeżeli w dziedzinie tak ścisłej nauki, jaką jest statystyka, można sobie przy pewnej śmiałości i konsekwencji
wywalczyć zaszczytne stanowisko, o ileż łatwiej zdobyć sobie uznanie na polu sztuk pięknych, a mianowicie poezji, u
nas, gdzie właściwie nie ma żadnej krytyki i możliwą jest każda estetyczna teoria, nie wyłączając nawet teorii p.
StanisławaTar
nowskiego, według której poeta zaczyna się dopiero, od hrabiego.
Szklany Człowiek, „wykolportowany" przez ciotkę swoją na znakomitego poetę, począł używać rozkosznych owoców
swojej na pniu już sprzedanej zasługi, en promenant sa popularite w teatrze, cukierniach i salonach naszej stolicy.
Powiedział to, jeżeli się nie mylę, Balzac, że chcąc się stać popularnym, potrzeba przede wszystkim se faire un visage,
tj. urządzić postać swoją i twarz w taki sposób, aby ale możności zdolne były zwrócić na siebie uwagę i wbić w
pamięci publiczności. Otóż trudu tego nie potrzebował sobie zadawać nasz Władysław, matka przyroda dała mu była
włosy jasnego, prawie białego koloru, co mu, nawiasem mówiąc, wcale nie ujmowało wdzięków, lecz owszem, ze
zdrową jego, rumianą cerą tworząc kontrast oryginalny, mianowicie w niewieścich kołach liczne zjednywało sympatie.
Jeżeli pan do tego dodasz melancholijnie patrzące niebieskie oczy, postać smukłą, ruchy zgrabne i pełne pewnej
arystokratycznej dystynkcji, tytuł literata, co podówczas nie było jeszcze tak jak dziś zdyskredytowane, dalej imię
piękne (Podborscy są herbu Habdank i zaliczają się do najstarszych rodów naszej, prowincji), na koniec owo cokolwiek
już do bajecznych dziejów należące dwadzieścia tysięcy, to zrozumiesz pan, że go niejedna matka uważała za partię w
danych okolicznościach dla swej córki stosowną i że go panny zaliczały do pożądańszych epuzerów, zwłaszcza że w
onym czasie niewielu było we Lwowie majętniejszych a równie dobrze urodzonych młodzieńców. Aliści wszystkie
zabójcze spojrzenia i zalotne uśmiechy, którymi się z licznych stron starano przeszyć pierś naszego bohatera, odbijały
się o szklany pancerz serce jego otaczający. Władysław żył tylko muzom, popularności swojej i bilardowi, na którym
to ostatnim polu doprowadził się był do wysokiej doskonałości.
W niebie jednakże było napisane, że sielanka ta wiecznie trwać nie może, i właśnie w tej chwili, kiedy się nasz bohater
najmniej tego spodziewał, miał w piersi jego ugodzić piorun, który szklaność jego na najwyższe miał narazić
niebezpieczeństwo.
Vous vous souvenez, mon cher, że na owej konferencji, na której rozstrzygnięto sprawę starowolskiej sukcesji,
zabierała głos także ciocia Pstrzykalska, stawiając kombinowany wniosek, dążący z jednej strony do załatwienia
spadkowych pertraktacji, z drugiej zaś do ożenienia Władysława z córką wnioskodawczyni, panną Klementyną
Pstrzykalska. Wniosek ten uległ losowi wszelkich skombinówanych wniosków, rozbiwszy się o znaną ofiarność
Ratatyńskiego, który rozwiązał kwestię sukcesji w sposób już panu wiadomy; pozostawała atoli druga część tej
propozycji, na razie z porządku dziennego strącona i przez panią Ptaszyńśką en bloc skrytykowana, lecz ostatecznie
jeszcze nie załatwiona. Otóż więc nie należała ciocia Pstrzykalska do osób zrażających się lada niepowodzeniem, była
to bowiem kobieta uparta, a programu swego lepiej od niejednego z naszych „mężów Opatrzności" świadoma; program
zaś jej streszczał się w tym, aby jak najśpieszniej za mąż powydawać swe córki, dochodzące właśnie do owych latek,
które są niejako Rubikonem panien na wydaniu. Po przejściu tego Rubikonu nie ma już rady: Alea iacta est! trzeba
pożegnać matrymonialne marzenia, wstąpić do Towarzystwa św. Wincentego a Paulo. i oddać się pobożności.
Atoli, jak już panu mówiłem, nie było uskutecznienie programu cioci Pstrzykalskiej łatwą rzeczą, panny bowiem nie
miały wcale posagu, nadto była panna Otylia trochę rachityczna, panna Klementyna trochę skrofuliczna, obiedwie zaś
siostry nie posiadały onych przymiotów, które by mogły przynę
cić mniej wymagających konkurentów. Entre nous soit dit — powiadam to panu w sekrecie, bo Pstrzykalscy są z nami
blisko skoligaceni — entre nous soit dit istniała pomiędzy obiema siostrami najzabawniejsza rywalizacja, która była
ciągłym powodem scen bardzo rozmaitych, a częstokroć nawet skandalicznych. Mianowicie zarzucała panna Otylia
pannie Klementynie, że intrygami swymi odstręczyła od niej Piłowieckiego z Bączyna, podczas gdy panna Klementyna
obwiniała pannę Otylię, że tylko jej knowania stały się powodem dezercji Leszczewskiego, który u wód, według
zapewnień tejże panny Otylii, tyle jej miał okazywać sympatii, i dopiero przyjechawszy do Lwowa ni stąd, ni zowąd
zaprzestał dalszej konkurencji.
Niemiłe zajścia te i rekryminacje powtarzały się, ilekroć młodzieniec jaki zbliżył się do którejś z obu sióstr; w ostatnich
zaś czasach stał się był Szklany Człowiek jabłkiem niezgody waśniącym obie rywalki, obiedwie panny bowiem były
srodze kochliwe i zarozumiałe, nie dostawało zaś jednej właśnie tyle rozsądku i taktu, ile go drugiej brakowało.
Przyjmowany uprzejmie, bywał rzeczywiście Władysław niemal co dzień w domu cioci Pstrzykalskiej, towarzyszył
pannom na przechadzkach, przynosił bukiety i cukierki, obdarzając obiedwie siostry równą miarą kwiatów, słodyczy i
grzeczności, nie chodziło mu bowiem o zdobycie serca żadnej z obydwu rywalek, lecz tylko o spotyklające go tam
owacje, które uważał jako hołd wprawdzie miły, ale przyszłym zasługom jego słusznie należny. Vous concevez, że te
zupełnie zresztą niewinne atencje Władysława wystarczały aż nadto, ażeby pannom będącym już most conditioned, a
posiadającym wielką ochotę „przejść się za mąż" jak najśpieszniej, zawrócić głowy, już i tak niezbyt silne, i
rozdmuchać na nowo znaną ich rywalizację.
W oczach cioci Pstrzykalskiej stał się był Szklany Człowiek, od czasu jak nań spadła wiadoma sukcesja, partią dla
Klimci lub Otylci arcypożądaną, jakkolwiek bowiem Władysław wskutek znanej ofiarności Ratatyńskiego pozbawiony
został widoków posiadania tabularnego majątku i w razie danym mógłby żonie ofiarować tylko ową skromną pozycję,
którą w społeczeństwie galicyjskim zajmują żony dzierżawców, to z drugiej strony wynagradzały ten mankament jego
już w świecie ustalona pozycja, liczne przymioty tudzież uznanie powszechne oddawane jego zdolnościom i przyszłym
zasługom. Słowem, wyszedł był Szklany Człowiek u cioci Pstrzykalskiej— jak mawiał Ratatyński — „na regardy".
— Regardez, comme il est bien — powtarzała ta zacna matrona przy każdej sposobności — regardez, jaką on sobie w
świecie umiał wyrobić pozycją; regardez, jaki on dla nas uprzejmy!...
— Ależ, kochana ciociu — pozwalałem sobie z początku reflektować — czyż mógłby być nieuprzejmy?...
Przyjmujecie go panie jak udzielnego księcia, prawicie mu grzeczności, zachwycacie się nim!... Nic więc prostszego,
że się stara odwzajemnić uprzejmość równą uprzejmością.
— Mais non, mon cher , ty nie wiesz — odpowiedziała na to ciocia przybierając minę tajemniczą :— ty nie wiesz!... Ja
ci powiadam, że Władysław bywa u nas nie bez celu.
— Ależ wiem, ciociu, wiem!... Oczywiście, że nie bez celu! Władysław jest nieco próżny, a że go nigdzie nie spotykają
tak miłe owacje jak u cioci, więc oczywiście bywa tu częściej niż gdzie indziej...
— Ach, jakiż z ciebie sceptyk nieznośny! Przypominasz sobie, jak Władysław zeszłej zimy ostro wystąpił przeciw
temu Leszezewskiemu?
— Przypominam.
— A przypominasz sobie, że zmusił potem tego Leszczewskiego do pojedynku?
— Przypominam.
— No i cóż z tego wnosisz?
— Ha, nic! Wnoszę, że się strzelali, a potem sobie ręce podali, a potem całą sprawę zapili szampanem.
— Ależ nie o to chodzi! Ja się ciebie pytam, co mogło Władysława skłonie do tego, by narażał życie swoje w
pojedynku?
— Jak to, co go mogło skłonić?... Strzelał się dlatego, że młody człowiek wchodząc w świat musi się strzelać. Vous
savez que ca pose bien dans le monde... w tym świecie, a czasami w tamtym.
— Allons donc!... Ja ci powiadam, że powodem, który skłonił Władysława do pojedynku, była zazdrość.
— Zazdrość? Aaaa! rozumiem, rozumiem! Ciocia więc przypuszcza, że Szklany Człowiek kocha się w Klimci?
— To jest, może nie w Klimci? może w Otylii?... (a może się jeszcze nie zdecydował? que saisje!.J Wszak wiesz, moje
dziecko, że Władysław jest nadzwyczaj w sobie zamknięty i nieskory do powzięcia jakiejś decyzji.
— A więc: Entre deux mon coeur balance!Cha, cha, cha! rozumie się, że to nie z winy Otylci ani Klimci, nie wątpię
bowiem, że kuzynki, każda z swej strony, robią, co tylko mogą, ażeby Szklanego Człowieka odszklanić jak
najspieszniej, rozumie się, na korzyść własną.
— Mauvaise langue, mauvm.se langue! — strofowała dobrodusznie ciocia uśmiechając się znacząco. — Enfin, kiedy
już wiesz, jak rzeczy stoją, to zrozumiesz, że ja z mej strony, kochając Otylcię i Klimcię jednakowo i nie chcąc żadnej
z nich losu zagradzać, nie mogę Władysława przypierać do muru, ażeby się raz zdecydował na tę lub na ową stronę.
Zmuszona
więc jestem zachowywać neutralność wyczekując dalszych wypadków et voila ce qui m'agace !...
— Niechże się ciocia tym nie irytuje, boby się musiała zagryźć w końcu z pęfwnością. Te dalsze wypadki nie nastąpią
nigdy.
— Dlaczego?
— Dlatego, że Władysław jest Szklanym Człowiekiem, i że się nie odszklani prędzej, aż straci wszystko co do grosza...
Avezvous entendu o tym wariacie, o tym wariacie, który sobie wyobraził, że ma szklany brzuch, a którego doktor
wyleczył z tej fiksacji wsadziwszy go do dorożki i wytrząsłszy go po najokropniejszych drogach?
— Oui, j'ai entendu cela; ale cóż stąd?...
— Otóż w ten sam sposób wyleczy się i Władysław ze swej manii... Dotąd było jego życie nadto gładkie, nadto
potoczyste, du train qu'il mene jednakże wjedzie on niebawem na grudę i to go odszklani.
— Mów sobie, co chcesz, mój kochany; ja ci powiadam, że Władysław nie bywałby u nas tak często, gdyby nie miał
jakichś zamiarów. On jest zajęty, i to mocno zajęty!...
— Oczywiście, że pomiędzy dwoma takimi płomieniami jak Klimcia i Otylcia zajęłaby się każda zapałka. Pensez
donc: une allumette entre deux, a właściwie entre trois feux, bo jak widzę, ciocia także kocha się w Szklanym
Władysławie. Ale cóż z tego, kiedy szkło, o ile sobie z fizyki przypominam, nie jest wcale zapalne; niech ciocia o tym
pamięta!...
— Idź, ty, ty, ty, lamparcie! — strofowała śmiejąc się ciocia, qui aimait le raot pour rire. — Wszakże znam tego
chłopca
nie od dziś dopiero, a przypatrując się ciągle jego postępowaniu mogę o tym sądzić!... Nie wyperswadujesz mi więc
tego nigdy, że Władysław bywając u nas tak często nie ma żadnej arriere pensie serieuse!
I rzeczywiście, prędzej by ktoś zdołał przekonać redaktora Czasu, że Lwów wcale temu nie winien, jeżeli ludzkość
trapią tyfus, dyfteryt, cholera, podatki, obowiązkowa służba wojenna, ospa, kur, wekslowe długi, lirycy, fortepiany i
inne plagi, aniżeli wyperswadować wówczas cioci Pstrzykalskiej, że Władysław nie żywi matrymonialnych zamiarów
względem Klimci lub Otylci. Nie mogąc się atoli zorientować, ku której z nich się bardziej zwracają domniemane
afekta naszego bohatera, ja nie chcąc, jak pan już wiesz, interweniować w sercowych sprawach swoich córek,
ograniczała się ciocia na wyczekiwaniu „dalszych wypadków" i studiowaniu sytuacji, przeprowadzając z córkami
swymi po każdej dłuższej wizycie Władysława, po każdej przechadzce w jego towarzystwie odbytej formalną ankietę
dla sprawdzenia postępów tego nigdy nie postępującego romansu. Indagacje te przeprowadzała ciocia z każdą z panien
z osobna, ażeby uniknąć powodu do gwałtownych scen i nie rozdmuchiwać nienawiści obiedwie siostry rozdzielającej,
co się jej jednak nie udawało.
— Cóż, Klimciu? — pytała ciocia dyplomatycznie swoją beniaminkę — oświadczył ci się Władysław?...
— Nie, mamciu! — odpowiadała panna Klementyna zgryźliwie. — Jakże mi się miał oświadczyć, kiedy ta nieznośna
Otylia...
— Ależ, moje dziecko, nie godzi się, nie godzi się, nie godzi się! Cest un peche tak się na siostrę zacinać.
— Na siostrę!... Mama się zawsze za nią ujmuje, bo mama nie wie, jaka to intrygantka! Pan Władysław byłby mi się z
pewnością dziś oświadczył, gdyby nie ta Otylia...
— Unosisz się, moje dziecko, unosisz, et ćest tres mal, za
ręczam ci, ąue c'est tres mal! — uspokajała ciocia. — Otylcia temu nie winna, wiesz przecie, że Władysław jest taki
niezdecydowany.
— Niezdecydowany? Powiadam mamie, że p. Podborski był dziś już na dobrej drodze, ale...
— No, jakżeż to było, mój aniołku, powiedz, powiedz — przerwała skwapliwie ciocia przeczuwając nowe
rekryminacje.
— Jak było?... Oto, proszę mamci, byliśmy chwilę en tete a tete , bo mamcia rozmawiała z księdzem kanonikiem, a
Otylia wyszła była przygotować do herbaty. Pan Władysław korzystając z tej sposobności, oświadczył mi...
— Co, co? oświadczył?
— Tak jest! Oświadczył mi, że nade wszystko lubi kolor niebieski (panna Klementyna miała niebieskie oczy), gdy
wtem wpada, Otylia i mizdrząc się, tak jak to ona umie, przerywa naszą rozmowę, zapytując pana Władysława, czy
lubi smażone wiśnie? (Fabrykacja konfitur i pasztecików z kapustą była specjalnością panny Otylii).
— Ależ, moje dziecko, to że ci p. Władysław powiedział, że lubi kolor niebieski, nie jest jeszcze deklaracją...
— Tak, zapewne! Ale jego westchnienie, ale spojrzenie, które mi rzucił, gdy to mówił? Mamcia wie przecie, jakie on
ma wyraziste oczy...
— Niezawodnie! To była aluzja do twoich oczek.
— Z pewnością!... Ani wątpię, że miał już deklarację sur Ze bout des levres , ale ta Otylia, ta czarna gwiazda mojego
żywota!...
„Czarna gwiazda mojego żywota" była ulubioną lokucją panny Klementyny, ilekroć mówiła o swojej siostrze.
Podobny rezultat przynosiła zazwyczaj indagacja panny Otylii, z tą tylko różnicą, że się pokazywało, iż Szklany
Człowiek właściwie nade wszystko lubi paszteciki z kapustą i byłby z tego powodu, przy zdarzającej się właśnie
sposobności,
niezawodnie złożył serce swoje u stóp panny Otylii, gdyby panna Klementyna, nadszedłszy całkiem nie w porę, nie
była go zbiła z konceptu, zapytując go zalotnie, czy też już znalazł rym na „świerszcz", bo trzeba panu wiedzieć, że
jednozgłoskowy poemat naszego bohatera zatrzymał się był na wierszu:
Gra wśród pól świerszcz
do którego żadnym sposobem nie można było dorobić odpowiedniego dystychu.
Vous concevez, mon ćher, że przy takim usposobieniu umysłów wzrastać musiała z dniem każdym animozja obiedwie
siostry rozdzielająca, zwłaszcza że się Władysław nie oświadczył ani na temat niebieski, ani na kapuściany,
obdarowując jak przedtem obiedwie rywalki równą miarą kwiatów, słodyczy i grzeczności. Niebawem też, gdy już
namiętności doszły były do kulminacyjnego punktu, nastąpił wybuch, którego ostateczną przyczyną był spór o
posiadanie ogromnego bukietu,. nadesłanego przez Władysława obydwu siostrom w prezencie. Każda z panien chciała
umieścić dar ten w swoim pokoiku przypisując wyłącznie sobie atencję naszego bohatera, a że nie było w domu cioci
Pstrzykalskiej Salomona, który by tę sprawę rozsądził, więc przyszło do ostrych słówek, do swarów, do płaczu, a na
koniec... no, na koniec, U faut bien que je vous le dise , do czynu! Panna Klementyna, która była z natury wielce
popędliwa, rzuciła pannie Otylii w twarz onym sporym bukietem, ważącym przynajmniej półtrzecia funta, i trafiła nim
siostrę swą tak nieszczęśliwie, że prawe oko panny Otylii, jakkolwiek nie doznało wielkiego szwanku, zachowało
jednakże nie dające się niczym zaprzeczyć ślady odbytej kampanii.
Zrozumiesz pan, że z okiem au beurre noir nie mogła panna Otylia pozostać we Lwowie, gdzie wzajemna niechęć
sióstr obojga była powszechnie znana i trudno by było ukryć skanda
liczną tajemnicę. Cała nasza rodzina zmartwiła się ogromnie tym niemiłym wypadkiem, zajścia tego rodzaju były
bowiem wówczas pomiędzy paniami „z towarzystwa" jeszcze niesłychaną rzeczą: dziś nikt by sobie już tym głowy tak
dalece nie suszył. Korzystając tedy ze zdarzającej się właśnie sposobności wyjechała panna Otylia ze swą bratową,
panią Tymoleonową, na wieś, aby tam przepędzić czas swej rekonwalescencji, we Lwowie zaś pozostała tylko ciocia
Pstrzykalska wraz z panną Klementyną, chorą również z powodu dopiero co opisanego zajścia na ból gardła.
Nie wiedząc o niczym pojawił się Szklany Człowiek nazajutrz po tej awanturze, a w dwie godziny po wyjeździe panny
Otylii, w domu cioci Pstrzykalskiej z zwykłym swoim uśmiechem i dwiema paczkami karmelków. Ciocia przyjęła go z
zwykłą swą uprzejmością i opowiedziała mu jedną awanturę arabską na temat nagłego wyjazdu Otylci, drugą zaś na
temat bólu gardła tej biednej Klimci, której doktor kazał nie opuszczać łóżka przynajmniej przez dni trzy i która
niezawodnie będzie bardzo żałować, że ją słabość pozbawiła tej przyjemności, itd., itd. Władysław zapewnił ciocię ze
swej strony o wielkiej przykrości, której doznaje z powodu, iż nie może złożyć swego uszanowania żadnej z panienek,
i nie zaniedbał się zapytać o bliższe szczegóły słabości panny Klementyny ani też wypowiedzieć się, jak długo myśli
na wsi zabawić panna Otylia. Po wyczerpaniu całego swego podręcznego zapasu uprzejmości i współczucia zabierał
się nasz bohater już do wyjścia, gdy wtem przyszło cioci na myśl, że wyjazd Otylii, słabość Klimci i wizyta
Władysława tworzą sytuację mogącą stać się zarodkiem jednego z tych „dalszych wypadków", na które z taką
niecierpliwością czekało jej macierzyńskie serce. Zmieniając więc nagle taktykę oświadczyła ciocia swemu gościowi,
iż pójdzie zaanonsować wizytę jego „tej biednej Klimci, która się tam niezawodnie nudzić musi na zabój w. swoim
łóżeczku".
— Car — dodała ciocia uprzejmie — nie potrzebujemy się
przecież z panem żenować! Ne sommesnous pas bons amis ? Wszakżeście się prawie razem wychowali, a pana
Władysława znałam przecież jeszcze ot, takim chłopaczkiem.
Szklany Człowiek przyjął tę propozycję oczywiście z najwyższą wdzięcznością i znalazł się po kilku minutach w
sypialnym pokoiku panny Klementyny, która, nawiasem mówiąc, trochę zarumieniona, w białym batystowym
negliżyku et nonchalamment couchee na łożu boleści, wyglądała dosyć interesująco.
Nastąpiła więc zwykła wymiana grzeczności i meteorologicznych spostrzeżeń, gdy wtem odwołano ciocię do salonu,
gdzie na nią oczekiwał adwokat w pilnym jakimś interesie. Widząc to chciał już Władysław pożegnać chorą panienkę,
lecz ciocia rada wielce, że się na koniec zdarzył jeden z tak długo oczekiwanych „dalszych wypadków", zapewniła go,
że się śpieszyć wcale nie potrzebuje. I takim to sposobem został nasz bohater sam na sam z panną Klementyną, pośród
dziewiczych murów jej sypialnego pokoju.
Zagadawszy się w salonie z adwokatem — tak ciągnął dalej mój znajomy — zapomniała niebawem ciocia Pstrzykalska
o Klimci, o Władysławie i o śliskiej ich w tej chwili sytuacji, była to bowiem osoba du meilleur monde, bez wątpienia,
ale nadzwyczaj żywa, a nad wiek swój naiwna i roztargniona, skąd też po największej części pochodziły jej dziwactwa.
Egzaltowana, niepraktyczna, rządząca się wiecznie pierwszymi wrażeniami swego nadzwyczaj ruchliwego umysłu i
wierząca, że się wszystko dzieje tak jak w romansach pani de Genlis, była matka panny Klementyny najdoskonalszym
typem owych pań naszych pamiętających jeszcze czasy księcia Józefa, a wykarmionych sielankami Floriana, Gessnera
i Karpińskiego. Zrozumiesz pan, że u osoby takiej wszystko było srebrnym promieniem księżyca, piosnką słowika i
snem konwalii i że dziwactwa jej
wypływały zawsze d'un mouvement primesautier, sans arriere pensee de mauvais gout.
Dopiero po dwóch godzinach, skończywszy konferencją z adwokatem, przypomniała sobie ciocia Pstrzykalska chorą
Klimcię i jej pocieszyciela; zadysponowawszy więc, aby przyrządzono do herbaty, pośpieszyła do pokoiku swej córki,
ciekawa, co też tam „młodzież" porabia.
— Gdzie jest Władysław? — zapytała zdziwiona nie zastawszy tam bohatera.
— Wyszedł, mamciu, przed chwilą — odpowiedziała uśmiechając się radośnie p. Klementyna.
— Jak to? wyszedł? nie pożegnawszy się ze mną?
— Ach, mamciu! On taki był wzruszony!...
— Co? wzruszony? wzruszony, powiadasz?... — rzekła skwapliwie ciocia Pstrzykalska, spostrzegając dopiero wyraz
radości malujący się na twarzy jej córki. No, mówże, mój aniołku, mów, mów!...
— Mamciu, mamciu! — zawołała p. Klementyna rzucając się w objęcia swej matki. — Wyznał mi! wyznał mi, że
mnie kocha!
— Wyznał ci? Poczciwy chłopiec! O, jakżem szczęśliwa! Jakżem szczęśliwa! — wołała ciocia Pstrzykalska
odwzajemniając pieszczoty swej córki. — Kto by się był po nim spodziewał tyle odwagi?... Jak to, wyznał ci otwarcie,
wprost, bez ogródek? Ah, ćest surprenant! No, powiedzże, jak to było? .
— To jest, kochana mamciu, wprost mi. tego nie wyznał. Mama wie przecie, jaki on nieśmiały. Ale to, co mi
powiedział, c'etait si eloquent! — to było takie wymowne, że wątpić nie podobna!... Ach, mamciu, mamciu! Jaka ja
szczęśliwa!
— I ja także! I ja także! No, ale jakże to było? Mów, mów, mój aniołku.
— Jakżeż ja to mamie opowiem? To, co mówił, jest może
najmniej ważne, ale oczy jego, ale głos, ale to, jak bladł, jak się czerwienił, gdym mu dała do poznania, że rozumiem i
przyjmuję jego wyznanie; ale to, jak potem nie mogąc stłumić swego wzruszenia wybiegł z pokoju eperdu, presąue
fou !...
— Biedny, biedny chłopiec!... ce sont les tourments de l'amour — zawołała ciocia przyciskając do piersi płonącą skroń
swej córki.
— Figurezvous, maman — tak zaczęła panna Klementyna cedząc słówka powoli, jak gdyby się rozkoszowała
przypominaniem doznanych wrażeń — figurezvous, że po wyjściu mamy, zostawszy ze mną sam na sam, pan
Władysław zdawał się zaambarasowanym...
— Zaambarasowanym? Naturalnie! naturalnie! Nie myślałam o tym wcale wychodząc do salonu...
— Taki był jakiś nieswój, taki nieśmiały... Proszę mamy, czy mi do twarzy w tym negliżyku?...
—Oczywiście, mój aniołku, oczywiście!... Wyglądasz jak różyczka.
— Otóż, proszę mamci, żal mi się go zrobiło; il avait l'air tellement saisi ! Zaczęłam więc z nim rozmowę o poezji. Pan
Władysław zadeklamował mi wierszyk, który przetłumaczył z Berangera...
— Z Berangera!?...
— Tak jest, z Berangera: Beaucoup d'amour .
— Ach!
— Mamcia nie uwierzy, jak on to ślicznie przetłumaczył, szczególnie le refrain.
Nie mam na świecie tym nic a nic, Prócz miłości mej bez granic!
— Bez granic! Kochany chłopiec! Ani wątpię, że będziesz z nim najszczęśliwszą w świecie kobietą.
— O, z pewnością, mamciu! ja to czuję!... De fil en aiguille , przeszliśmy z tematu poezji na temat miłości... Ach,
mamo, jaki
ten pan Władysław poetyczny! Jakie on ma wzniosłe pojęcie o harmonii siostrzanych dusz!
— Wiem, moje dziecko, wiem! To złote serce ten Władysław!...
— Wkroczywszy na ten temat, począł mi się zwierzać, że jest nieszczęśliwy, że go nikt w świecie nie kocha...
— Że go nikt nie kocha?... Cha, cha, cha! Quelle idee saugrenue !
— A mówiąc to miał minę tak nieszczęśliwą, un air si piteux. et si desole, że mi się i płakać, i śmiać chciało razem.
— Biedny chłopiec!
— Prawdziwie, że był wtedy biedny, bardzo biedny!...
— Nie mogąc oprzeć się litości poczęłam go pocieszać przypominając mu przywiązanie, jakie dla niego mają siostra
jego, szwagier,pani Ptaszyńska, ale on przyjmował te pociechy moje z niedowierzaniem...
— Biedaczek!
— A wzdychał tak ciężko, a spozierał tak rozpaczliwie, jak gdyby mi chciał się zwierzyć, że mu nie wystarczają miłość
siostry ani też przyjaźń szwagra, ani macierzyńskie przywiązanie ciotki, jak gdyby chciał mi powiedzieć, że skądinąd
wygląda pociechy...
— Pauvre garcon!
— Aż kiedy mu dałam do poznania, że rozumiem jego tęsknotę, kiedy wyciągnąwszy doń rękę, zapewniałam go o
naszej dla niego życzliwości, o tym, że mama go tak kocha jak własnego syna, wtedy...
— Wtedy?
— Wtedy uścisnął dłoń moją tak serdecznie, z takim wyrazem wdzięczności... twarz jego rozpromieniła się takim
szczęściem, żem od razu poznała, jaką go napełnia uciechą myśl, że odgadłam jego tajemnicę...
— Le brave garcon!... Ale czemuż poszedł?... Jakżebym go serdecznie przycisnęła do piersi!...
— Cest precisement ce que je ne puis comprendre !. Już to prawda, że po tych zwierzeniach duszno nam tu jakoś było
obojgu... Ja sama byłam poniekąd rada, gdy wyszedł... Widok wzruszenia, które go opanowało, bladość jego twarzy, to
znów czerwoność, drżenie jego głosu, niepokój, wszystko, to było rzeczywiście emouvant!... Gdyby był dłużej tu
pozostał, to nie mogłabym była powstrzymać się od płaczu. Il etait si agite, tellement saisi!...
— Tak, tak! bez wątpienia! Władysław ma serce poety, un coeur de femme. Wzruszenie to było dla niego zbyt silne!
Nie dziwię się więc wcale, że uciekł nie pożegnawszy się ze mną! O, mój kochany aniołku, jakże się cieszę! Jakże się
cieszę twoim szczęściem! — zakończyła ciocia Pstrzykalska ściskając córkę w swych objęciach.
Wszedłszy właśnie w tej chwili do pokoju Klimci, zastałem obydwie panie tonące we łzach rozrzewnienia, a ciocia
Pstrzykalska wytłumaczyła mi powód tej sentymentalnej sceny, którą tu panu właśnie skreśliłem, porządkując trochę
bezładne jej opowiadanie. J'y perdais mon latin! Władysław zrywający dobrowolnie ze swoją szklanością. Władysław
decydujący się bez przymusu na krok tak stanowczy. Władysław biorący nagle
rozbrat ze swoimi mrzonkami i składający serce, imię swoje i ewentualne wawrzyny u stóp panny Klementyny,
wszystko to wydawało mi się bajką z Tysiąca i jednej. nocy! A jednak trudno mi było nie wierzyć tej bajce słuchając
opowiadania cioci Pstrzykalskiej, które Klimcia ilustrowała co chwila nowymi a sytuację charakteryzującymi
komentarzami. Vous concevez, mon cher, że przysłuchując się tym arabskim awanturom kładłem pewną ich część na
rachunek żywej fantazji zakochanej panny Klementyny, drugą zaś na rachunek wrażliwości nieoszacowanej cioci;
pomimo to pozostawało' jeszcze dosyć, ażeby mi uczynić postępowanie Władysława niepojętą, nierozwiązalną,
sfinksową zagadką.
Pożegnawszy więc ciocię i kuzynkę, pobiegłem do Władysława, aby go wybadać w tej mierze, przechodząc jednak
koło mego pomieszkania, spostrzegłem go przed sobą, idącego ze. spuszczoną głową, krokiem szybkim a trwożliwym,
jak gdyby się obawiał pogoni.
— Władysławie — zawołałem uderzając go z lekka po ramieniu.
Szklany Człowiek spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem.
— Ach, to ty? — zawołał, skwapliwie ściskając mi obie ręce. Jedno spojrzenie na zakłopotany, wyraz jego twarzy
wyjawiło mi wszystko to, czego mi wytłumaczyć nie mogły komentarze panny Klementyny. — Szukam cię właśnie,
byłem u ciebie dwa razy! Mam do ciebie pilny interes...
— Służę ci, mój drogi — rzekłem uprzejmie, tłumiąc w sobie śmiech, który we mnie budziło jego zakłopotanie.
— O nie! Nie tutaj! — odparł oglądając się trwożliwie. — To sekret, wielki sekret!...
— Cóż takiego? Może spisek? — zawołałem śmiejąc się. — Jeżeli tak, to ostrzegam cię; ostrożnie ze szkłem!...
— Nie, mój drogi! To rzecz osobista! — zapewniał spoglądając na mnie błagająco.
— Jeżeli tak, to chodźmy — rzekłem z namaszczeniem. I wprowadziłem go do mego saloniku.
Szklany Człowiek usiadł w najciemniejszym kącie pokoju, zakrył oczy rękami, westchnął i rzekł:
— Nie mam odwagi!...
— Możeś ją zgubił na schodach — zawołałem usłużnie. — Poczekaj, poślę służącego, aby ją odszukał.
— Jakiś ty nielitościwy! Śmiejesz się wtedy, kiedy ja ze smutku umieram! — zadeklamował patetycznie.
— Cha, cha, cha! Estil farceur celuila? O ile ja wiem, jesteś dopiero kandydatem do małżeństwa, a nie do ostatniego
pomazania.
— Jak to? Więc już wiesz?...
— Naturalnie, że wiem o wszystkim, wracam właśnie od cioci Pstrzykalskiej...
— Cóż tam mówiono? powiedz, powiedz!...
— Mówiono, że przez dwie godziny rozmawiałeś z Klimcią
o miłości.
— O poezji, mój drogi, o poezji...
— O miłości czy o poezji, to wszystko jedno! Faktem jest, żeś się przed nią uskarżał, iż jesteś nieszczęśliwy, że ciebie
nikt nie kocha, a że takie zwierzenia w danych okolicznościach
i przy odpowiednim towarzyszeniu westchnień i spojrzeń, których nie oszczędzałeś, uważać można za deklarację...
— Ależ, mój kochany, ja nie miałem zamiaru! Słowo ci daję, że nie miałem zamiaru!...
— Jak to nie miałeś zamiaru?... A któż ci kazał deklamować Klimci jakieś wiersze, zwierzać się przed nią z twoich
sercowych tajemnic, wzdychać, zawracać oczy, udawać nieszczęśliwego, słowem, robić wszystko, ażeby ją zmusić do
współczucia? Przyznasz, mój kochany, że szturmując w sposób taki przez dwie godziny do serca tej kamiennej Diany,
co stoi nad studnią w rynku, można by ją zmiękczyć ostatecznie, a cóż dopiero Klimcię, która, jak wiesz, ma dla ciebie
wiele sympatii.
— Ależ, mój drogi, ja nie mam najmniejszego powołania do małżeńskiego stanu — wołał Władysław chodząc
wielkimi
krokami po pokoju. — Ja pannę Klementynę poważam; mam dla niej wiele życzliwości a nawet przyjaźni, lecz właśnie
dlatego nie mógłbym być jej mężem... Mój drogi, ja to czuję, że nie zdołałbym jej uszczęśliwić!... co tu robić? Mój
Boże! Mój Boże!
— Podzielam najzupełniej twoje zdanie i dlatego to powinieneś — dziś już za późno — ale jutro rano pójść do cioci
Pstrzykalskiej i oświadczyć jej otwarcie i.szczerze wszystko to, co mi tu powiedziałeś...
— Ja się na to nigdy, nigdy nie odważę!...
— Dzieckiem jesteś, mój drogi! Musisz to zrobić, car il y va de ton honneur! Wprowadziwszy nierozważnie w błąd te
panie, powinieneś je z błędu wyprowadzić jak najśpieszniej...
— Ach, gdyby tu była ciocia Ptaszyńska...
— Dlaczego?... Właśnie że to szczęście, iż pani Ptaszyńska bawi teraz na Wołyniu, bo jestem przekonany, że byś jej w
tej sprawie użył za pośredniczkę...
— Niezawodnie!...
— Otóż krok taki byłby nadzwyczaj niedelikatny. To, co zaszło pomiędzy tobą a Klimcią, jest waszą tajemnicą i nie
godzi się w to mieszać osób trzecich... Zresztą prędzej czy później zejdziesz się z Klimcią gdzieś w świecie. Czyż nie
lepiej przełamać jak najśpieszniej lody, które po tym, co zaszło pomiędzy wami, czas jakiś istnieć muszą? Będzie tam
zrazu może trochę płaczu, ale ostatecznie znajdzie otwartość twoja i delikatność zasłużone uznanie...
— Nie, nie! Ja się na to nigdy nie odważę! Idź ty, mój drogi. Ty znasz moje uczucia. Powiedz, że nie miałem wcale
zamiaru, że mi żal tego, co zaszło — wolał Władysław łkając prawie od wzruszenia.
— Niezawodnie, że pójdę i będę się starał być twoim adwokatem. Chodzi mi tu bowiem także o ciocię i o kuzynkę,
lecz wierzaj mi, że załatwienie tej sprawy byłoby właściwie twoją powinnością.
— O, jakżeż ci się za to odwdzięczę — wołał Władysław ściskając ze łzami w oczach obie ręce. — Przyjacielu mój
drogi, tyś moim zbawcą! moim aniołem stróżem!
— Jak mi się odwdzięczysz? oto idąc spać, przyznam ci się bowiem, że jestem dziś bardzo zmęczony i śpiący, a i tobie
by spocząć potrzeba! — odparłem trochę zgryźliwie, car je vous avouerai że mnie w tej chwili irytowała słabość
charakteru tego Szklanego Człowieka.
Nazajutrz rano, właśnie gdy się ubierałem, wszedł do mnie Władysław w podróżnym stroju. Twarz jego nosiła ślady
bezsennie spędzonej nocy.
— Przyszedłem się pożegnać, mój drogi — zawołał ściskając mi ręce i uśmiechając się smutnie.
— Jak to, więc wyjeżdżasz?...
— Wyjeżdżam do Algeru...
— Do Algeru? A to po co?
— Zginąć!
Żal mi się zrobiło biedaka, począłem mu więc perswadować, przedstawiając mu szaleństwo jego zamiaru, ale wszelkie
moje perswazje nie odniosły żadnego skutku. Tego samego dnia w południe wyjechał Władysław dyliżansem do
Krakowa.
Możesz sobie kochany pan wyobrazić burzliwą scenę, którą nazajutrz po mej rozmowie z Władysławem przebyć
musiałem w domu cioci Pstrzykalskiej, wywiązując się z mego poselstwa. Żale opuszczonej Dydony, Medei lub
Ariadny są niczym w porównaniu do spazmów impetycznej Klimci po wysłuchaniu mojego orędzia. I cóż pan na to
powiesz? Cała ta burza zwróciła się przeciwko mnie! Według mniemania panny Klementyny bowiem, powinien byłem,
jako najbliższy jej krewny, co najmniej na bigos posiekać Szklanego Człowieka; zdanie, do którego się
prawdopodobnie po części przychylała i ciocia Pstrzykalska, powodując się słabością dla swej córki.
Spazmy Klimci i płacz cioci trwały około trzech godzin; wystaw sobie pan, co by się było działo, gdyby Władysław
przy
szedł był „osobiście wypić piwo, które nawarzył, a zrozumiesz, że Szklany Człowiek nie był tak bardzo głupi, kiedy
mając wybór pomiędzy spazmami Klimci a kulami Kabylów Abd el Kadera, wybrał... lecz o tym się dopiero później
dowiemy.
Wyjazd za granicę był rzeczywiście najroztropniejszym jeszcze wyjściem z położenia, w którym się znajdował bohater
nasz w obecnej chwili, wzięcie jego bowiem zaczęło się chylić ku upadkowi. Grunt lwowski ma to do siebie, że na nim
bardzo szybko wzrastalją, ale też i bardzo szybko upadają niezasłużone popularności. W Krakowie to rzecz inna! Cest
une autre paire de manches! Tam pierwszy lepszy z wielkich ludzi, wyśrubowany przez ciocie i kuzynki na „powagę",
może dożyć lat matuzalowych, nie utraciwszy ani jednego ze swych pożyczanych piórek, zwłaszcza jeżeli chodzi co
dzień na mszę świętą i spowiada się przynajmniej co miesiąc — tu zaś, na tym demokratycznym lwowskim bruku drą
się popularności prędzej jeszcze od butów, a że każda z takich upadłych wielkości żal potem czuje do świata i do ludzi,
więc też nie ma pod słońcem miasta, gdzieby było tylu „wzdychaczów i miękiszów", jak tego rodzaju ludzi nazywa
nadworny poeta Ruchu Literackiego, pan Stefan z Opatówka.
Otóż więc popularność Szklanego Człowieka zaczęła się była drzeć właśnie w owym czasie. Od czasu wyjazdu pani
Ptaszyńskiej ucichł był rozgłos nie dośpiewanego jednozgłoskowego poematu, sława orientalnego łoża i ocieniającej
go palmy przebrzmiała była także, ce truc avait fait son temps, wypadając więc z łaski cioci Pstrzykalskiej, czyli — jak
mawiał Ratatyński — przechodząc z „regardów na wzgardy", tracił nasz bohater ostatni kawałek gruntu pod nogami i
nie pozostawało mu nic innego, jak tylko usunąć się z widowni, starając się, aby go zapomniano. Jakoż nie wywołał
wyjazd Władysława wielkiej sensacji, zwłaszcza że ciocia Pstrzykalska, ażeby zbić z toru zbyt domyślnych, dała z mej
namowy w trzy dni później mały rau
cik, na którym się wybornie bawiono, w tydzień potem nie mówił już nikt o Szklanym Człowieku i zapomniano go
całkiem, tak jak gdyby to nie był autor nie wyśpiewanego jednozgłoskowego poematu i właściciel orientalnego łoża,
lecz — Panie odpuść! minister bez teki!
Jakoś w miesiąc po tych zajściach pojawił się we Lwowie Ratatyński, nadzwyczaj jakoś zakłopotany. Zszedłszy się z
nim u Żorża na obiedzie, a nie widziawszy go od czasu wyjazdu Władysława, zacząłem comme de raison rozmawiać z
nim o naszym bohaterze, ubolewając nad jego szklanością, która go zapędziła aż do Algeru.
Ratatyński spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
— Jak to, ty nie wiesz? — zawołał.
— A cóż mam wiedzieć? — odpowiedziałem zdziwiony.
— To, że on siedzi w Ostendzie...
— W Ostendzie! Cha, cha, cha! Cest unique! Ja sądziłem, że on się od dawna już upędza za Beduinami, a on siedzi w
Ostendzie... Ale żartujesz, mój Marceli, cóż by on robił w tej nudnej Ostendzie?...
— Pojechał niby to pożegnać moją żonę. Pojmujesz, jeżeli ktoś jedzie do Afryki, aby zginąć, to musi wprzód siostrę
pożegnać.
— No i siedzi cały miesiąc w Ostendzie — dodałem udając, że nie spostrzegłem ironicznego tonu mego towarzysza.
— Et, gdzie tam! wstąpił po drodze do Hamburga i przegrał osiem tysięcy w rouge et noir!
— A to ptaszek!
— Pewnie, że ptaszek! — ciągnął zgryźliwie dalej Ratatyński. — Człowiek nie dość ma swoich kłopotów, jeszcze się
musi kłopotać takim szaławiłą.
— A na cóż się nim kłopotać?
— Toż muszę teraz jechać po panicza, gdzieś aż do Ostendy, a tu same żniwa, sam prask.
— Więc wraca do kraju?
— No pewno, że wraca! Gdzieżbyśmy go puścili.
— Dlaczegoż go macie odwracać od zamiaru? Kto wie, może by zrobił karierę, bo że jest odważny, to o tym wiem, a
co do beduińskich kul, to przyznam ci się, że nie bardzo wierzę w ich celność.
Ratatyński rzucił mi znów przenikliwe spojrzenia.
— Ooooo, nieee! Gdzieżbym ja na to pozwolił, żeby mój szwagier karku nadstawiał gdzieś hen za morzem. A nuż
zechce nieszczęście, taj zabiją! Aaaaa, nieee! słowo uczciwości daję, że na to nigdy nie pozwolę! Wszakże ja jestem
prawie jeszcze jego opiekunem!
— A cóż będzie robić?
— Co będzie robić? Ożeni się...
— Ależ kiedy nie chce...
— Co to nie chce? Musi! musi! Gdzieżbym ja mu dał zginąć, takiemu zacnemu, takiemu zdolnemu chłopcu. Toż
przecież lepiej ożenić się aniżeli dostać kulą w łeb.
— Cest selon!
— Et, bo wam fiu, fiu! w głowie wszystkim!... Przynajmniej nie gadajże tak przed Władziem, jak go zobaczysz, bo to
szkoda chłopca! Marnuje się! Marnuje!... A ty nie wiesz, co to za poczciwe serce!... Trochę niepraktyczny, to prawda,
ale serce, ale głowa, ho, ho!
Gdzieżbym ja mu dał zginąć? — dodał Ratatyński ocierając palcem z oka łzę, której tam nigdy nie było. — Ja go tak
kocham, tak kocham, tak kocham! Słowo honoru daję, jak rodzonego brata! Słowo uczciwości, ja mu nie dam zginąć,
ja na to nigdy nie pozwolę!
Troskliwość Ratatyńskiego o los jego szwagierka była dla. mnie rzeczą niepojętą, tym bardziej że znałem dobrze
szlachcica, i dobrze wiedziałem, iżby się tak wielce nie martwił, gdyby kulka beduińska w stosownej chwili
przemazała w stanie biernym dóbr Starowoli cum ottinentiis onę pozycję, która tamże była zapisana na rzecz
Władysława. Domyślałem się więc, że
pieczołowitość ta musi być natury algebraicznej i wyrażać jakowąś cyfrę figurującą w ekstrakcie tabularnym Starowoli
lub Barkocina, ale jaką? tego domyślić się nie mogłem. C'etait du grec pour moi! Wtem nagle przypomniawszy sobie,
że Szklany Człowiek na rachunek schedy swej otrzymał był tylko sześć, a wedle słów Ratatyńskiego w Hamburgu
przegrać miał osiem tysięcy, zapytałem znienacka:
— Skądżeż Władysław wziął tyle pieniędzy?
— A czyż ja wiem — odparł Ratatyński spozierając na mnie z ukosa. — Prawdopodobnie musiał gdzieś pożyczyć —
dodał po chwili na pozór obojętnie.
Domyśliwszy się, że wetknąłem palec w otwartą ranę, nie nalegałem więcej, lecz wstawszy od stołu pożegnałem mego
towarzysza życząc mu szczęśliwej podróży.
Vous concevez, mon cher, żem sobie głowy wcale tym nie suszył, jaka może być przyczyna troskliwości poczciwego
Ratatyńskiego o losy jego szwagra, aliści wypadek chciał, że w kilka dni później będąc u mego adwokata wpadłem na
trop tej zagadki. Mianowicie zastałem tam Ehrenmanna, który był, jak pan wiesz, ministrem finansów ojca Lalci
Sumińskiej i załatwiał les affaires galeuses tego zacnego obywatela. Usłyszawszy przypadkiem wyraz „Starowola"
wymówiony przez tego finansistę, rozciekawiłem się wielce, jaki może być powód skłaniający pana Ehrenmanna do
zajmowania się tymi dobrami, jakoż po jego odejściu, zapytawszy w tej mierze mecenasa, dowiedziałem się, że chodzi
o superonerację schedy Władysława, na Starowoli ciążącej kwotą dziesięciu tysięcy złr m.k., to zaś na zasadzie aktu
notarialnego, mocą którego to aktu obowiązał się p. Władysław Habdank Podborski uiścić rzeczoną sumę w terminie
lat trzech, a to pod rygorem kary konwencjonalnej w kwocie złr m.k. dwustu za każdy tydzień zwłoki. Vous concevez,
mon cher, że wobec dokumentu w taki sposób sporządzonego wszelkie — jeżeli miał jakie kiedy — nadzieje
Ratatyńskiego,
iż mu szwagier czekać będzie z wypowiedzeniem kapitału czas jakiś ponad termin przy pertraktacji spadkowej
oznaczony, spełzły były zupełnie i że Marcelemu chodzić musiało o powstrzymanie Władysława, ażeby za jego
pomocą ochronić się przed nieuniknioną po trzech latach egzekucją, a może i licytacją Starowoli, słowem, że mu o to
chodzić musiało, by Szklanego Człowieka bogato ożenić, a ożeniwszy skłonić do tego, by dług ten sam zapłacił, nie
dopuszczając do egzekucji, lecz owszem, przedłużając ile możności termin wypłaty poprzednio stypulowany. Był to
rzeczywiście jedyny możliwy ratunek, w,wypadku bowiem śmierci Władysława za granicą wchodził oczywiście
wierzyciel w jego prawa, kary konwencjonalne zaś byłyby niezawodnie pochłonęły nadwyżkę schedy, w razie gdyby
Ratatyński umówionego nie dotrzymał terminu, że zaś takowego wcale nie będzie mógł dotrzymać, o tym dziś już
wiedział poczciwy Marceli, zwłaszcza. że oprócz owych dziesięciu, ewentualnie czternastu tysięcy, ciążyło jeszcze na
Starowoli piętnaście tysięcy zaprenotowanych na rzecz Ehrenmanna, ogółem do płatnych w przeciągu lat trzech.
Z tego, o czym się u adwokata dowiedziałem, wypadało:
lo, że Sumiński osidlił Ratatyńskiego siatką pajęczych nici ze wszystkich stron i że szwagier Władysława musi być
powolnym narzędziem młyniskiego nababa.
o, że żoną przez Ratatyńskiego Władysławowi upatrzoną nie może być kto inny, tylko Lalcia Sumińska, na koniec
o, że panna Lalcia Sumińska musi jeszcze zawsze myśleć o Szklanym Człowieku.
Wszystko to było tak jasne, że mi się nietrudno było tego domyślić, ale jakich środków użyje Ratatyński, by skłonić
Szklanego Władysława, aby się ożenił z osobą jadającą les petits pois avec un couteau i zachwycającą się cielętami a
nienawidzącą księżyca w poezji zpowodu komarów, które tną wtedy; gdy księżyc świeci, tego domyślić się nie
mogłem.
We dwa miesiące po tych wypadkach, wróciwszy z Karlsbadu, gdzie jeździłem dla poratowania nadwątlonego
zdrowia, zmuszony byłem wyjechać na wieś dla poratowania nadszarganej kieszeni. Majątek mój graniczy, comme
vous savez o miedzę z Barkocinem, ówczesną rezydencją Ratatyńskich, i leży w sąsiedztwie Młynisk, których
najpiękniejszą podówczas ozdobą była znana już panu panna Lalcia Sumińska. Nie mając nic lepszego do roboty
postanowiłem odwiedzić moich sąsiadów, zaciekawiony wielce opowiadaniem mego arendarza, który zdając mi
sprawę z powiatowych ploteczek opowiadał mi o mieszkańcach Barkocina i Młynisk niestworzone rzeczy.
— Jaśnie pan hrabia nie wie — tak relacjonował mój reporter — taże panna Lalcia od Sumińskiego — to ona idzie za
tego panicza z Barkocina.
— Za jakiego panicza z Barkocina?
— Za brata od pani Ratatyńskiej, za tego pana Władysława, że to go już raz chcieli żenić z panną Lalcia, ino co ją sobie
nie spodobał, taj uciekł był gdzieś aż za morze.
— To pan Władysław jest w Barkocinie?
— A jest, jest! proszę jaśnie pana hrabiego! Przywiózł go gdzieś aż zza morza pan Ratatyński. Ale to cała komedia,
dalibóg, cała komedia!
— Jaka komedia? — zawołałem zaciekawiony.
— Jak ten panicz z Barkocina był tutaj tamtego roku, tu ta panna Lalcia, ona się w nim zakochała, co aż strach! Aj, jak
ona się w nim zakochała! Ona powiedziała ojcu, co ona umrze, jak ona nie dostanie tego pana Władysława. Stary
Sumiński tak kocha córkę, co strach, a jak zobaczył, co ona nie chce gadać z żadnym kawalerem, tylko furt płacze za
tamtym, to się tak przestraszył, co zaraz dał Ratatyńskiemu tysiąc reńskich, co by pojechał tam za morze, taj nazad
sprowadził tego pana Władysława. Ratatyński pojechał, taj sprowadził, a teraz gadała mi Ehrenmannowa, co już będzie
wesele z pewnością.
— Nie może być.
—Dalibóg, co tali! Ten Sumiński to robi wszystko, co zechce panna Lalcia. Ona — z przeproszeniem jaśnie pana
hrabiego — trzyma za łeb swego ojca; a ojciec trzyma Ratatyńskiego za to, co mu pożyczył pieniędzy, a Ratatyński
trzyma za łeb swojego szwagra. To oni się tak trzymają wszyscy za łeb i panicz z Barkocina zrobi tak, jak zechce
Ratatyński, a Ratatyński będzie chciał tak, jak zechce Sumiński, a Sumiński będzie chciał tak, jak zechce panna Lalcia.
Koniec końców pan Władysław się musi ożenić.
— A to zabawne.
— A co może lepszego zrobić? Co miał, to wszystko stracił. On by powinien obiema rękami brać tę Lalcię, kiedy mu ją
dają, bo dla niego to jest interes, ein wahres Gluck! Ale Sumiński taki Kopf, co on na to przystaje, a jeszcze się prosi,
co by pan Władysław wziął jego córkę, to ja tego, dalibóg, nie rozumiem!
— A ty skąd wiesz, że się prosi?
— Jak ja wiem? Oni tam w Młyniskach, to jakby wszyscy powariowali, takie tam teraz komedie. Co tam Ehrenmann
nawoził ze Lwowa książek, a co obrazów, to strach! W same żniwa, jak miał przyjechać ten pan Władysław, to
Sumiński posłał na gwałt mularzów gdzieś aż za Lwów do jakiegoś hrabiego, co by się tam przypatrzyli jakiemuś
budynkowi w ogrodzie i postawili w Młyniskach koło stawu taki sam.
— A cóż to za budynek?
— Proszę jaśnie pana hrabiego, to nie budynek, to wygląda jak jama, ta że w niej kopią glinę, tylko co takie wielkie jak
jaki pokój i całe z kamienia. A co to kosztowało! ts, ts, ts, to strach! Bo kamień trzeba było sprowadzać aż znad
Dniestru, a budowało się w same żniwa, w sam prask!
— I do czegóż służy ten budynek? — zapytałem nie mogąc się jeszcze zorientować.
— A czy ja wiem? Państwo chodzą do tej jamy co dzień i siedzą tam cały wieczór, a jak miesiąc świeci, późno w noc.
Oni tam siedzą, piją herbatę, rozmawiają i patrzą się na staw, bo tak lubi pan Władysław. To dla niego Sumiński
zbudował tę jamę.
— Cha, cha, cha! — parsknąłem przypomniawszy sobie trafne spostrzeżenie, które przed rokiem zrobiła Lalcia
krytykując pierwszą scenę Manfreda. — A komary? Nie wiesz, czy bardzo tam dokuczają komary?
— Właśnie, proszę jaśnie pana hrabiego, gadają lokaje, co tam komary tną tak, co aż strach!
Lalcia w roli romantyczki, Lalcia w grocie nad stawem przy świetle księżyca, to mi się wydało d'un cocasse tellement
reussi, że całą noc spać nie mogłem wyczekując niecierpliwie poranka, aby pojechawszy do Młynisk przypatrzyć się
temu widowisku, którego reżyserem, jak się domyślałem, nie był kto inny, jak tylko nieoszacowany Ratatyński. Skoro
więc minęła obiadowa pora, kazałem zaprząc i pośpieszyłem najprzód do Barkocina, gdzie jednak nie zastałem nikogo;
państwo wraz z „paniczem" (tak nazywano w Barkocinie Władysława) wyjechali byli do Młynisk, gdzie też i ja
podążyłem za ich śladem.
Gospodarz i jego córka przyjęli mnie z najserdeczniejszą uprzejmością, gościom ich był zaś mój przyjazd widocznie
nie na rękę.
Wydało mi się przynajmniej, jakoby w chwili mego wejścia do salonu zamienili z sobą Ratatyńscy spojrzenie pełne
jakiejś nieokreślonej obawy, podczas gdy na twarzy Władysława osiadł wyraz pociesznego nad wszelki opis
zakłopotania.
Ciążyła w tym saloniku atmosfera jakiegoś przymusu i fałszywego patosu. Ściany ozdobione były kolorowymi
litografiami przedstawiającymi galerię kobiet Szekspira; na stoliku przed kanapką stał w ogromnym etruskim wazonie
bukiet już nieświeży, którego na wpół opadłe kwiaty zasypały były dywanik na stoliku leżący deszczem pożółkłych
liści; w kącie nareszcie, za kanapką stał na piedestale gipsowy biust Byrona w wieńcu uschłych już i grubą warstwą
pyłu pokrytych bławatków: le
tout jurant z pół tuzinem szklanek stojących na fortepianie a napełnionych próbkami tegorocznego zboża.
Widok tego realistycznopoetycznego bigosu najzabawniejsze czynił wrażenie, na pierwszy rzut oka bowiem poznać
było można, że Byron, Szekspir, kwiaty i bławatki, słowem, że całe . to poetyczne mise en scene jest tam, że tak
powiem, tylko na popasie, podczas gdy zdrowa, czerstwa, realistyczna proza, reprezentowana przez owe próbki
pszenicy, właściwym i prawowitym domu jest gospodarzem.
Podobne wrażenie wywoływał widok Lalci, czerstwej, zdrowej i rumianej jak zwykle, a przystrojonej w suknię
fantastycznego kroju. Suknia ta była wybornie zrobiona i zdradzała każdym fałdem styl pani Ratatyńskiej, pierwszej
wówczas w powiecie elegantki, lecz nie harmonizowała wcale z rubasznymi po trosze wdziękami panny Sumińskiej.
Lalcia wyglądała w tym stroju jak piwonia, której by ktoś kazał udawać lilię lub konwalią.
U va sans dire, że wobec napiętego nastroju towarzystwa, spłoszonego trochę moim przybyciem, spadł cały ciężar
prowadzenia rozmowy na moje barki; starałem się więc wywiązać z tego zadania jak najlepiej, wspierany po części
przez Lalcię, która śmiejąc się tym zdrowym, serdecznym śmiechem, co to z serca pochodzi, wyglądała mi tak jak
student poza szkołą, un etudiant qui fait l'ecole buissonniere . i można było dla tej żywości i naturalności przebaczyć
zwyczaj posługiwania się nożem przy jedzeniu młodego grochu, lichą francuszczyznę tudzież parafiańskie jej sympatie
dla nowonarodzonych cielątek.
— Wu sawe — zawołała Lalcia znienacka — pan Władysław napisał wiersz, prześliczny wiersz! cha, cha, cha! Nie
uwierzy pan, jak mnie to zabawiło, gdym się dowiedziała, że pan Władysław wiersze pisze.
— A to dlaczego? — zapytałem rozciekawiony.
— Bo w pensjonacie uczono nas literatury podług Laharpe'a, a ile razy mowa była o jakimś poecie, to madame zawsze
mówiła: U e mor an milui san trez! więc byłam przekonana, że ci poeci, co wiersze piszą, już wszyscy dawno pomarli,
cha, cha, cha!.
— Elle est d'une naivete charmante! — zawołała pani Ratatyńska, aby osłabić wrażenie tej ekstemporacji, podczas gdy
Ratatyński, domyśliwszy się, że Lalcia powiedziała coś niestosownego, uczuł się także w obowiązku interweniowania i
chrząknąwszy z całych płuc, spojrzał z ukosa na Władysława, który pod ciężarem tego spojrzenia spuścił oczy,
rumieniąc się po same uszy.
— A nie można by usłyszeć tych wierszy? — zapytałem bez najmniejszej złej woli.
— Czemuż nie? — odparła pani Ratatyńska — Władziu, zadeklamuj nam twoje wiersze!
Ale Władysław nie był wcale usposobiony do deklamowania. Więcej umarły aniżeli żywy, siedział nasz bohater
przykuty do miejsca chłodnym spojrzeniem Ratatyńskiego i nie wątpię wcale, że w tej chwili żal mu było niezmiernie,
iż uległszy namowom szwagra dał się odwieść od zamiaru wyjechania do Algeru.
— No, Władziu, nie dajże się prosić! — zawtórował basem Ratatyński.
— Kiedy nie umiem na pamięć tych wierszyków — odparł Władysław rzucając wkoło spojrzeniem niemal błagającym.
— To nic! to nic! — podchwyciła skwapliwie panna Lalcia
i sięgnąwszy sans fagon w zanadrze, wydobyła spod stanika
misternie zwinięty różowy papierek, który podała naszemu bohaterowi, dodając z zalotnym uśmiechem:
— Oto są pańskie wiersze! Ja je zawsze noszę na sercu!
Naiwne to oświadczenie wypowiedziane było z taką dobroduszną prostotą, z takim serdecznym uczuciem, że dla nich
każdy inny na miejscu Władysława będący byłby z pewnością zapomniał o rubasznym ruchu towarzyszącym tej
deklaracji. Aliści, bohater nasz zajęty był tylko myślą ocalenia swej szklaności, zagrożony w tej chwili obcesowym
wystąpieniem Lalci, i trzeba było nowego chrząknięcia i nowego spojrzenia Ratatyńskiego, aby go skłonić do
wyciągnięcia ręki po papierek, który mu podawała Lalcia uśmiechając się i wpatrując się dobrotliwie w zakłopotane
jego oblicze.
Z rezygnacją ofiary, która kładzie głowę pod topór kata, sięgnął Władysław drżącą ręką po swoje wiersze, które
odczytał głosem żaka recytującego kopę wierszy, zadanych mu za karę przez hipochondrycznego profesora. Było to
tłumaczenie Berangerowskiego Beaucoup d'amour, które tak niegdyś zachwyciło biedną Klimcię — wiersz ani tak
bardzo dobry, ani też bardzo zły; mimo to czułem się w obowiązku chwalenia go nad wszelkie wyrazy, ażeby dodać
trochę otuchy zakłopotanemu poecie.
— Mais c'est charmant, mon cher! — zawołałem udając zachwycenie, podczas gdy panna Lalcia zwinąwszy misternie
ów dla niej tak drogi papierek chowała go z nabożeństwem w swoim poetycznym archiwum. — Winszuję ci, winszuję
serdecznie! A najbardziej cieszy mnie to, że zmieniłeś twe dawne zapatrywania.
— A to w czym? — zawołał żywo Władysław.
— W tym, że jak widzę, umiesz słusznie ocenić prawdziwe uczucie... Tak jest! Bogatym jest ten, w którego sercu żyje
miłość wielka, miłość bez granic, chociażby, jak mówisz, „nie miał w świecie nic a nic"!
— Ah, que vous avez raison, mon cher! — zawołała pani Ratatyńska rzucając mi spojrzenie pełne wyrazu
wdzięczności. — Kto kocha, a szczerze, a serdecznie, ten się nie powinien na to oglądać, czy go od przedmiotu jego
miłości rozdziela przepaść majątkowa, choćby największa. Au bout du compte c'est lui qui donne le plus!
— Niezawodnie! hm, hm! Niezawodnie! — pośpieszył potwierdzić Ratatyński. — Skrupuły w takim razie nie mają
sensu! Hm, hm! Słowo honoru daję, najmniejszego sensu.
— W istocie — rzekł Władysław patrząc na mnie zdziwionym wzrokiem i mówiąc powoli, jak gdyby przez sen. — W
istocie nie myślałem wcale, aby to z tych wierszy wypływało...
— Ależ wypływa! najoczywiściej wypływa — zawołałem skwapliwie, rzucając pani Ratatyńskiej znaczące spojrzenie.
— A jednak — odparł jakby wahając się Władysław — w Caxtonach powiada Bulwer wyraźnie: „Fly from a load upon
the heart..."
— Dajże pokój z Bulwerem, Władysławie — zawołałem tonem najgłębszego przekonania. — Śliczna mi powaga!
Przecież go nie będziesz stawiać na równi z takim poetą jak Beranger...
— To jest!, hm! hm! ja sądzę — zaczął niepokojąc się Ratatyński, który jeszcze nie dowierzał moim zamiarom.
— Ależ nie mieszaj się, mój Marceli! — przerwała skwapliwie pani Ratatyńska. — Ty tego nie rozumiesz!... Kuzynek
ma rację, najzupełniejszą rację!
I wskazała mu okiem Władysława, który spuściwszy oczy zamyślił się głęboko, rozważając prawdopodobnie, kogo
wziąć za kierownika swego dalszego postępowania: czy Bulwera, który go już tylu w życiu nabawił kłopotów, czyli też
Berangera, pod
którego chorągwią mógł się wyzwolić spod ciążącej mu tyranii Ratatyńskiego, nie tracąc nic ze swojej poetyczności.
Nawiasem mówiąc, uśmiechała mu się wcale ta nowa chorągiew, wiejąca nad bezpiecznym małżeńskim portem,
dojadły mu bowiem były aż do żywego ciągłe chrząkania Ratatyńskiego, który potrafił mu był wyperswadować, iż
powiniensię koniecznie ożenić z Lalcią, aby w ten sposób naprawić zło, które wyrządził swej familii, obdłużając swoją
schedę i narażając w ten sposób szwagra i siostrę na nieuniknioną ruinę. Nie potrzebuję panu mówić, że brutalny
cokolwiek a sprytny Marceli nie szczędził Władysławowi z tego powodu wyrzutów i wymówek; wiemy przecież, że
nabywając Starowolę „poświęcił się" był Ratatyński dla swojego szwagra. Vous concevez donc, dlaczego chrząkania
Ratatyńskiego działały tak deprymująco na naszego bohatera.
Muszę to panu jeszcze powiedzieć, że przebyte w ostatnich czasach przygody odszklaniły były już po części
Władysława, szklaność ta bowiem, którą się tak lubił popisywać, nie była mu wcale wrodzona, lecz tylko przyswojona
i stała w diametralnym przeciwieństwie do jego charakteru i usposobienia. Bohater nasz nie był to wcale ów iustus ac
tenax proposili vir, na którego tak chętnie pozował, ale safanduła, kandydat na grubopłaskiego galicyjskiego
mosterdzieja, snob, któremu się gwałtem zachciało udawać romansowego bohatera. En somme był to jeden z tych w
Galicji tak popularnych typów, które mając wiecznie przed oczyma idealne jakieś zwierciadełko spoglądają w nie bez
ustanku i urządzają wszystkie swe wystąpienia w sposób taki, aby im było do twarzy. Wysnuwszy z Bulwera credo
swej szklaności, tak jak niegdyś wysnuł z średniowiecznych romansów Donkiszot credo swego błędnego rycerstwa,
uwierzył był Władysław zapewnieniom pani Ptaszyńskiej, że mu z tą pozą przystojnie, i postanowił żyć i umierać dla
swej szklaności. Aliści wieniec ów laurowy, któ
ry w mniemaniu naszego bohatera zdobił jego głowę, przedziczał był, jak już wiemy, w najrzeczywistszą a bolesną
cierniową koronę, którą brutalna dłoń Ratatyńskiego coraz głębiej wbijała w jego skronie. Męczeństwo stawało się co
dnia nieznośniejsze, ile że w całym swoim otoczeniu nie miał biedny męczennik ani jednej współczującej duszy, która
by mu dodała otuchy zachwycając się jego szlachetnością i wytrwałością, a w miarę tego rosła z dniem każdym i
pokusa.
Jeżeli więc Szklany Człowiek nie uległ był dotychczas presji Ratatyńskiego, to tylko dlatego, że mu wstyd i żal było
zleźć ze szczudełek, na których rad stawał przed samym sobą. Nie potrzebuję zatem panu dowodzić, że dowolna moja
interpretacja Berangera przypaść mu z pewnością musiała do smaku, była ona bowiem „złotym mostem" dla jego
szklaności, terenem umożliwiającym mu transakcję pomiędzy jego skrupułami a najgorętszym pragnieniem, słowem,
drogą pośrednią, ułatwiającą mu honorowe wyjście z pozycji rozpaczliwej i łączącą możliwośó nasycenia wilka z
ocaleniem tak drogiej naszemu bohaterowi pozy.
Podczas gdy Władysław ciągnął w myśli paralelę pomiędzy zasadami Bulwera a Berangera, toczyła się dalej
rozpoczęta rozmowa, do której pani Ratatyńska, Lalcia i ja przyczyniliśmy się po kolei, młócąc oklepany temat miłości
mniej lub więcej sentymentalnymi komunałami. Szklany Człowiek, znacznie już udobruchany, przysłuchiwał się tej
rozmowie marząc i walcząc jeszcze resztkami swoich skrupułów, gdy wtem zdarzył się wypadek, który ostatecznie
przekonał Władysława o niezaprzeczalnej wyższości filozofii Berangera nad teoriami angielskiego bąroneta.
Mianowicie zdarzyło się, iż panna Lalcia wygłaszając jakiś miłosny aforyzm zbudowała odnośne zdanie par le plus
grand des hazards w sposób taki, iż obydwa jego okresy rymowały z sobą jak wiersze w poczciwych kantyczkach. Nie
pamiętam już dobrze tego wiekopomnego zdania, ale rym utkwił mi
w pamięci: miłości i wzajemności! Ce netait pas plus malin que ca !...
Otóż zaledwie te dwa dźwięki bliźnie a z sobą tak z częstochowska sparowane uderzyły o ucho naszego bohatera,
natychmiast rozpromieniła,się jego twarz wyrazem jakiejś nadzwyczajnej lubości, jakiegoś niepojętego zachwytu.
Otworzył usta i z piersią bez oddechu wlepił w Lalcię wzrok pełen czci i podziwu wpatrując się w nią jak dewotka w
obraz cudowny, podczas gdy Lalcia, nieświadoma swojego niespodziewanego triumfu a zaniepokojona nagłym
przeobrażeniem twarzy Władysława, spuściwszy skromnie oczy rumieniła się aż po samą szyję.
— Mais c'est charmant! — zawołała entuzjastycznie pani Ratatyńska spostrzegłszy, jak dalece Lalcia zaimponowała
Szklanemu Człowiekowi. — Cest charmantl Czy uważałeś kuzynek: Lalcia zrobiła wiersz!...
— Mais oui! Uważałem, uważałem — odparłem udając zdumienie, a natężając wszystkie siły, aby nie parsknąć
serdecznym śmiechem.— C'est etonnantl ćest admirable!
— Cóż w tym tak dziwnego? — zapytała skromnie Lalcia, zaambarasowana tym niespodziewanym powodzeniem. —
Tak mi się to jakoś samo złożyło...
— Jak to? Więc pani o tym nie wiedziała? — zawołałem udając najwyższe zdumienie.
— Nie, wcale!...
— A więc pani improwizowała! Cest encore plus surprenant!
— Me kes kilia de si surprenan? — odparła z prostotą parafianka. — Wszak to się może każdemu przytrafić.
— Voyezvous comme elle est ravissante! — zawołała unosząc się pani Ratatyńska. — Taka poetyczna, a tak wolna od
zarozumiałości. Chodź tu, moje dziecko, niech cię ucałuję!
I patrz pan, co mogą pochwały! Upojona swym powodzeniem Lalcia poczęła recytować aforyzm za aforyzmem:
Miłość wypełnia przepaści i równa różnice,
Wygładza góry, doły i znosi granice!
itd., może z jakie pięć zdań, równie głęboko pomyślanych, jak i zrymowanych misternie. Bohater nasz bujał w
siódmym niebie ekstazy.
— Co za szkoda tego talentu! — szepnąłem mu półgłosem.— W tak prozaicznym otoczeniu zmarnieje z pewnością. A
jakby się mógł pysznie rozwinąć dans un milieu plus ideal, przesadzony na grunt właściwy, otoczony stosowną
pieczołowitością?
— Więc sądzisz, żem powinien? — zapytał mnie Władysław, wpatrując mi się w oczy roziskrzonym wzrokiem.
— Oczywiście! Oczywiście! Jako poeta powinieneś! Jest to niemal twoim honorowym obowiązkiem! Ja na twoim
miejscu oświadczyłbym się natychmiast.
— Nie, nie!... nie tutaj... Później... może w grocie i może na spacerze nad stawem — odparł skwapliwie Szklany
Człowiek, któremu do spełnienia tak ważnego aktu trzeba było widocznie odpowiedniej kulisy.
Aliści w niebie było napisane, że bohater nasz obejść się będzie musiał tym razem bez gwiazd i księżyca, bez
szklanego wód zwierciadła, bez woni kwiatów, szumu drzew, piosnki, wietrzyka i tym podobnych poetycznych
akcesoriów: odgadłszy bowiem, o co rzecz idzie, a nie mogąc już dłużej hamować swej niecierpliwości
zainterweniował brutalnie Ratatyński, sic orsus toro ab alto :
— Et, co tam długo gadać? Ja powiadam, że w całym świecie nie znalazłby nikt ze świecą dobrańszej pary jak Władzio
i panna Eulalia... Słowo honoru daję, że by nie znalazł!... Słowo uczciwości dają, że nie!.,.
Rubaszne te słowa, tubalnym wyrzeczone głosem, spłoszyły całe towarzystwo, które, z wyjątkiem Lalci, Władysława i
enfant terrible Ratatyńskiego, zerwało się z miejsca tak jak stado kuropatw i pośpieszyło ku fortepianowi. Ruszywszy
ramionami i rzuciwszy mężowi gromiące spojrzenie, rozpoczęła pani Aniela wykonanie będącego wówczas en vogue
Karnawału weneckiego, tłukąc gorączkowo po klawiszach, podczas gdy ja, przypatrując się z udanym zajęciem
stojącym w szklankach próbkom zboża, zawiązałem z Sumińskim nader zajmującą rozmowę o właściwościach
saskiego żyta, nie spuszczając jednakże z oka bohatera i jego Beatryczy.
Panna Lalcia zaambarasowana srodze rubasznością Ratatyńskiego, zarumieniwszy się jak piwonia, odwracała
wstydliwie twarz swoją od Władysława, skubiąc par contenance jakąś różę z stojącego na stole bukietu wyjętą i
ogryzając jej listki, podczas gdy Władysław, rumieniąc się jak mak polny, to znowu blednąc jak chusta, zbliżał się ku
niej drobnymi kroczkami, kołując jak cietrzew na tokowisku. Kto wie, jak długo trwałaby ta zabawna scena, gdyby nie
nowa interwencja Ratatyńskiego, który nie mogąc już dłużej się hamować, pochwycił ramię Szklanego Człowieka i
popychając ku Lalci, sprowadził w ten sposób ostateczną katastrofę.
We dwa miesiące później odbył się w parafialnym kościele ślub pana Władysława Habdank Podborskiego z panną
Eulalią Sumińską. Miodowe miesiące przepędzili państwo młodzi za granicą, nad brzegiem jeziora Leman, fantazjując,
robiąc sonety, madrygały, triolety et probablement autre chose aussi. Nieba
wem jednakże nastąpiła reakcja; Lalcia wróciwszy do kraju zerwała stanowczo z idealnym kierunkiem męża i zwróciła
się znowu kil prozie, cielętom i innym czworonożnym zwierzętom. Nie potrzebuję panu mówić, że realistyczny zwrot
ten wyszedł młodemu stadłu na pożytek, jakkolwiek równocześnie z inauguracją tego nowego kierunku przeszedł ster
małżeńskiej nawy w ręce pani Podborskiej. Pałacowa ta rewolucja, w imię pantofla podjęta, odbyła się w największym
spokoju. Odziedziczywszy po śmierci ojca pół miliona, ustaliła Lalcia rządy swe ostatecznie, a Szklany Człowiek
pogodził się najzupełniej ze swoim losem. II va sans dire że pani Lalcia wyforytowała męża swego niebawem na
powagę, czemu się pan wcale dziwić nie będziesz, gdy powiem, że państwo Podborscy mieli doskonałego kucharza i
dobrze zaopatrzoną piwnicę. Szklany Człowiek jest dzisiaj powiatowym marszałkiem, delegatem krakowskiego
Towarzystwa Ubezpieczeń, posłem na sejm i rajchsratu, kędy wraz z tylu innymi szklanymi ludźmi siedzi na prawicy
pana Kaiserfelda i głosuje zawsze w myśl polityki rządu.
Jan Paweł Ferdynand Lam
WĘDRÓWKA PANA MACIEJA
Obrazki z życia wiejskiego na Wołyniu
I DO „ZOILA"
Od dawna już, o drapieżny panie, trapią mię we dnie i w nocy wspomnienia młodzieńcze, zaczerpnięte, jeżeli się nie
mylę, z trzech tomów Historii powszechnej Putza, innej bowiem nie znałem w owych czasach. Stają przed oczyma
mojej duszy bohaterskie postacie różnych wieków, którym — zapaleniec młody! — postanawiałem dorównać, skoro
dorosnę. Dotychczas nie spełniłem tego postanowienia, a gdy nie tylko już dorosłem., ale nawet poczynam garbić się i
pochylać na nowo ku ziemi, więc wszyscy owi Mucjusze, Koklesy, Kurcjusze, Winkelriedy itd. dręczą mię, jak gdyby
każdy z nich był osobnym a strasznym wyrzutem sumienia. Wszak miałem, jak oni, albo w obliczu tyrana włożyć
prawicę moją w ogień i przerazić go okrzykiem, że jestem tylko jednym z trzystu zuchów, którzy sprzysięgli się na
jego zgubę, albo też bronić jakiego wąskiego mostu przed nawałą wrogów, albo z koniem i całym rynsztunkiem rzucić
się w otwarte łono ziemi, albo na koniec ogarnąć silnymi ramiony cały pęk grotów nieprzyjacielskich i padając wraz z
nimi, utorować współbraciom drogę do zwycięstwa!
Nie uskuteczniłem nic z tego wszystkiego, a po części nie jest to nawet moją winą, ale winą czasu i okoliczności. Z
powodu najpierw wynalezienia broni odtylcowej, winkelriedyzm stracił rację bytu. Przeciw skokom a la Kurcjusz
przemawia najpierw p. Boznański, właściciel ujeżdżalni, który pod żadnym warunkiem nie wynająłby konia do takiego
eksperymentu, a przyznasz sam, o srogi prześladowco całego rodzaju autor
skiego, że nie wypada mi przecież wyjeżdżać na zbawienie ojczyzny jednokonką; pominąwszy już to, że łono matki
ziemi zbyt dręczone dobywaniem nafty na pożytek c. k. skarbu, ażeby miało jeszcze otwierać się dobrowolnie w celach
nie leżących „w sferze uprawnionych interesów monarchii", jak powiada hr. Andrassy. Co się tyczy wąskich mostów,
to znam tylko jeden, mianowicie ten, który prowadzi przez Pełtew, naprzeciw cukierni Kosteckiego, ale po pierwsze,
nikt go nie atakuje, a po wtóre, ani Kokles, ani nikt inny z rodu Horacj uszów nie wytrzymałby tam pięciu minut, a to z
przyczyn łatwiejszych do zwietrzenia niż do opisania. Zostaje mi więc tylko przykład Mucjusza Scewoli, lecz, o Zoilu!
gdybym ja na jego wzór stanął przed Porsenną i zawołał: „Trecenii iuvenes in te coniuravimus!" dostałbym się
niezawodnie albo jako socjalista do kozy, albo jako wariat — do czubków. Tak zimny materializm naszego stulecia
kruszy i niweczy najszlachetniejsze postanowienia!
Gdy więc, jak wyżej powiedziałem, sumienie moje wyrzuca mi nie spełnione, śluby młodości, a z drugiej strony fatalne
stosunki współczesne nie pozwalają mi poświęcić się dla całej ludzkości albo dla jakiegoś większego jej odłamu,
przedsięwziąłem uczynić to dla małego stosunkowo cechu braci moich literatów, szarpanych twoimi pazurami. Bierz
mię i pożrej, Zoilu! Oto ci rzucam na pastwę najzuchwalszy plagiat, jakiego się dopuszczono od lat dwudziestu pięciu.
Ażeby całą twoją żądzę zniszczenia zwrócić wyłącznie przeciw mnie samemu, ażeby cię doprowadzić do wściekłości,
do szału „ostrego", powiem ci z góry i bez rumieńca skromności w obliczu, że moje Obrazki z życia wiejskiego na
Wołyniu nie są bynajmniej przeróbką z jakiego, może mało znanego, zbioru komedyjek. Przeciwnie, stanowią one
fragment jednego z największych arcydzieł kunsztu powieściopisarskiego. Jeżeli mi nie dowiedziesz, że to cudza
własność, i nie powiesz, czyja, to bez skrupułu każę imię moje wyryć tam, gdzie błyszczą imiona, jak Walter Scott,
Dumas starszy, Zschokke, Dickens, Korzemowski.
Przepełnią wszystkie encyklopedie i wszystkie podręczniki dziejów piśmiennictwa na cześć moją, a każdy z nich
będzie się kończył wzmianką, że „jenialny" autor Obrazków z życia wiejskiego na Wołyniu nielitościwie dworował
sobie z krytyków i pod względem intelektualnym stawiał ich na pośrednim szczeblu między czeladnikami blacharskimi
i kominiarzami, tj. między tymi rzemieślnikami, którzy sprawiają najnieznośniejszy łoskot, a tymi, którzy pisują
najgorsze wiersze. Gdyby ci się wszakże udało pochwycić mię na gorącym uczynku, to rozgrzmij się przeciw mnie w
Echu, poszarpaj mię w Kurierze Codziennym, dobij mnie w Gazecie Narodowej, ja tylko tego chciałem. Potrwa to
zawsze dość długo, nim mię zjesz z kretesem, ostrzegam cię bowiem, że będę się bronił zajadle, a tymczasem bracia
moi będą sobie pisali i drukowali w spokoju, nie turbowani twoimi pociskami. A gdy już zginę, każdy z nich przyjdzie
na moją mogiłę, westchnie i przypnie mi jakąś łatkę, co go pocieszy i po mojej stracie, i po cięgach otrzymanych od
krytyki.
II PAN MACIEJ JEŻYŃSKI
Pan Maciej Jeżyński był to oryginał, wybornie opisany przez... nie, nie opisany jeszcze, boć go przecież sam odkryłem.
Oryginalność jego polegała na tym, że był starym kawalerem, bardzo zamożnym i trapionym nudami, wskutek czego
zdawało mu się wiecznie, że jest chory, jak to opowiada o swoim bohaterze hr. Fredro junior w owej wytwornej
krotochwili, pełnej dowcipu i dobrego smaku, zwanej Consilium facultatis, na której, nawiasem mówiąc, niejaki
Moliere popełnił plagiat, prze
rabiając ją na komedię pt. Le malade imaginaire. Wskutek tego, tj. wskutek swojego przywidzenia, a nie wskutek
plagiatu Moliera, p. Jeżyński zaprzyjaźnił się mocno z lekarzem, dr Ludwikowskim, człowiekiem pełnym rozumu i
nauki. Dr Ludwikowski usiłował długo wybić mu z głowy jego urojenia, ale nadaremnie. Z wiekiem stawały się one
owszem coraz gorszymi i groziły na koniec rzeczywistą chorobą. Na domiar nieszczęścia był p. Maciej opiekunem
sierot po siostrze swojej, pani Wielobrodzkiej. Zdarzyło się zaś, że jednego i tego samego roku siostrzeniec jego Józef i
siostrzenica Elżbieta skończyli, tamten dwadzieścia jeden lat, a ta osiemnaście; przy czym tamten ukończył także
uniwersytet, a ta wszelkie nauki w pensjonacie. Jakkolwiek oboje mieli piękny majątek, trudno było tak młodego
chłopca i tak młodą pannę zostawiać sobie samym, p. Maciej turbował się tedy na przemian swoimi reumatyzmami i
gastrycyzmami i dziećmi swojej siostry. Dr Ludwikowski, któremu to wszystko niewymownie już było dokuczyło, z
powodu iż p. Jeżyński piętnaście razy na dzień zasięgał jego rady, zniecierpliwił się pewnego razu i przemówił do p.
Macieja mniej więcej w te słowa:
— Cała pańska choroba i wszystkie pańskie kłopoty pochodzą stąd, że panu nic nie brakuje i że nie masz pan żadnych
kłopotów. Poradziłbym panu znaleźć sobie jakie zajęcie, ale wiem, że o tym nie ma mowy. Dam panu przeto inną, ale
jedyną i ostatnią radę, a jeżeli pan tej nie posłuchasz, to kwita z przyjaźni i z klienteli, możesz pan na przyszłość nudzić
doktora Madfesa całodziennym swoim stękaniem.
Nadmienić tu muszę, że p. Jeżyński był człowiekiem wcale wykształconym i świadomym obowiązków obywatelskich.
Ażeby więc nie zrozumiano źle słów doktora, że „o zajęciu jakim dla p. Macieja" nie ma mowy, pośpieszam dodać, że
działo się to wszystko jeszcze za czasów pańszczyźnianych i absolutystycznych, kiedy w istocie o żadnej pracy
obywatelskiej mowy być nie mogło. Szlachcic zamożny nie miał nic innego do czynienia, jak tylko bawić się jak
najlepiej za swoje pieniądze. Mógł także po cichu bawić się w literata, byle nie ponad po
ziom Gazety Lwowskiej, szperać w aktach grodzkich i w bibliotekach, robić obserwacje astronomiczne albo, na
koniec, spiskować; ale snadź p. Jeżyński nie miał talentu lub gustu w żadnym z tych kierunków i stąd pochodzi
apodyktyczny sąd doktora.
— Jakaż to jest rada? — odparł p. Maciej, przerażony groźbą.
— Oto: wiosna na niebie i na ziemi, drogi wyschły. Każ pan zaprząc czwórkę w poręcz do koczobryka, trójkę do
furgonu, zabieraj pan Józia i Elżusię i dwoje ze służby, jedź pan jak najdalej, powoli, rzemiennym dyszlem, i nie
wracaj aż do jesieni, nim się słota zacznie.
— Doktorze — zawołał p. Maciej przerażony — ależ te popasy, te noclegi, a mój reumatyzm!
— Daj pan katu swój reumatyzm, mówiłem już raz, że więcej o nim słyszeć nie chcę. Popasy, noclegi! Człowiek, który
ma pełno przyjaciół, znajomych i krewnych w Galicji, w Królestwie, na Litwie, na Polesiu, na Wołyniu i Podolu,
kłopoce się noclegami i popasami!
— Ba... prawda! To mi nie przyszło na myśl! Sądziłem, że namawiasz mię, doktorze, do jakiego wojażu za granicę,
dokąd nie chciałem wywozić naszych pieniędzy. Ale to co innego, myśl oryginalna i wcale piękna!
— I pomyśl pan, że kto wie, czy po drodze nie uda się panu wyswatać Józia i Elżusię!
— O, to byłoby wybornym! Jednakowoż, gdy się nad tym lepiej zastanowię... nie, nie mogę!
— Dlaczegóż, rad bym wiedzieć!
— Dlaczego, dlaczego! Bo mi zrujnują majątek tymczasem! Czy pan nie znasz naszych oficjalistów?
— No, to niechaj nie rujnują, rujnuj pan natomiast swoją głowę tym przeklętym bolibrzuchostwem swoim! Dobranoc,
nie zobaczymy się więcej!
— Doktorze kochany, czekaj, nie gniewaj się, toć przecież... może by w jaki sposób... Ba, gdybym ja miał przyjaciela,
któremu bym mógł oddać zarząd majątku na to jedno lato!
— Chciałbym wiedzieć, jakim sposobem taki nieznośny zrzęda, jak pan, może mieć przyjaciół! Ja jeden mam to
nieszczęście liczyć się do nich i mam też za swoje!
Tu nastąpiła wymiana serdeczności między p. Maciejem a doktorem, którą opuszczam, jako zbyt długą. Nadmieniam
tylko, że obydwaj szczerze poważali się nawzajem i że obydwaj mieli słuszność. P. Macieja do dzisiaj wspominają z
czcią chłopi na całym Pokuciu, a doktor równie dobre wspomnienie zostawił po sobie w okolicy, w której mieszkał.
Otóż wśród tych wylań serdecznych doktor wygadał się przypadkiem, że mu już kością w gardle stanął trzydziestoletni
pobyt między Żydami w Kołomyi i że zamierza porzucić praktykę i osiąść na wsi. Pan Maciej chwycił go za słowo i
stanęło na tym, że doktor obejmie na to lato nadzór nad majątkiem p. Jeżyńskiego, a p. Jeżyński obejmie natomiast
nadzór nad własnym zdrowiem i jak najrychlej puści się w drogę.
— Musisz mi wszakże — dodał doktor — musisz pan dać mi słowo, że w drodze, ilekroćby się panu zdawało, że masz
atak reumatyzmu, gastrycyzmu albo jeszcze jakiego, innego „yzmu", to zamiast kłaść się do łóżka i używać doktorów,
siądziesz pan do stolika i napiszesz list do mnie, ale jak najdłuższy.
— A o czymże będę pisał?
— Opiszesz mi pan oczywiście najpierw wszystkie symptoimata swojej choroby i wyrazisz o nich własne swoje
zdanie. To panu ulży, ale mnie nie zabawi, bo wiem naprzód, co panu i kiedy dolegać będzie, i mówię panu z góry, że
to furda. — Dla mnie więc dodasz pan ile możności dokładny opis przygód podróży, miejsc i ludzi, których pan
widzieć będziesz, itp. Uważam to pisanie listów jako jedyny przepis higieniczny, który panu daję, ale kładę na to taki
nacisk, że gdybyś pan nie dotrzymał słowa, zabrałbym się stąd natychmiast i wróciłbym do Kołomyi.
P. Jeżyński wyjechał za parę dni, stosownie do programu, i zachował się ściśle według przepisów swojego lekarza. Dr
Lu
dwikowski miał zwyczaj przechowywać wszystkie swoje papiery starannie i w najlepszym porządku, a ponieważ był
moim stryjecznociotecznym dziadkiem, więc po jego śmierci ogromne fascykuły pism przeszły w moje posiadanie, a
między nimi cała korespondencja p. Jeżyńskiego. Onegdaj zachciało mi się rzucić na chwilę okiem w owe czasy, kiedy
to ludzie robili jeszcze stumilowe podróże koczem i prowadzili za sobą furgon z pościelą, wiktuałami i służbą.
Przejrzałem tedy i uporządkowałem listy p. Macieja. Jest ich tyle, że można by wydrukować spore dwa tomy takim
drukiem jak niniejszy, takim zaś, jakim genialniejsi ode mnie. autorowie ogłaszają swoje prace, byłoby najmniej osiem
tomów. Ponieważ trudno byłoby o nakładcę dla tak olbrzymiego dzieła w chwili, gdy wszystkie prasy drukarskie jęczą
wytłaczając wiekopomne utwory naszych wielkich współczesnych poetów lirycznych, naszych periodycznych
estetyków i naszych estetycznych publicystów, umieszczę tutaj tylko parę listów p. Macieja. Co się zaś tyczy ogólnej
ich treści, nadmienię tylko, że z początku przepełnione są one skargami na różne dolegliwości fizyczne. Skarg tych
coraz mniej, im bardziej p. Maciej oddalą się od Pokucia — aż na koniec, gdy dociera już do Litwy, skąd wywodzi
swój ród i klejnot szlachecki, uzdrawia go powietrze tamtejsze. Powietrze — a może i nie powietrze, ale serce ludzkie;
dosyć, że p. Maciej wraca zdrów przez Polesie na Wołyń i tu dopiero zaczyna stękać na nowo. Z tego okresu jego
podróży pochodzą właśnie, umieszczone tu listy; nie potrzebuję dodawać, że wykreśliłem z nich wszystko, co mogłoby
być zrozumiałym jedynie w związku z poprzednią korespondencją. Dla ciekawych dodam jeszcze, że p. Maciej po
drodze istotnie wydał za mąż Elżusię Wielobrodzką, ale Józia nie mógł ożenić, bo ten pragnął „jeszcze trochę
rozglądnąć się w świecie". Moim zdaniem, kto się w nim rozglądnął od Karpat do Bałtyku, a od Bałtyku do Dniestru, i
nie nabrał ochoty do ożenienia się, ten niewart pięknej i dobrej żony. Tymczasem zaś zostawiam głos panu
Jeżyńskiemu.
III LISTY P. JEŻYŃSKIEGO
Stary Konstantynów, sierpnia ...
Nie mogłem wytrzymać dłużej w Kijowie, widocznie nie jestem stworzony do pobytu w mieście, ścisk, zaduch, gwar i
okropne jadło w restauracjach, nic więcej. Jaka to różnica między tym wszystkim a moim ustroniem nadpruciańskim,
dci którego już znowu tęsknić zaczynam, zwłaszcza gdy od kilku dni czuję w lewym kolanie i w prawej łopatce jakieś
gniecenie, nad którym chciałbym, ażebyś się zastanowił, kochany doktorze. Czasami zdaje mi się, że to coś
reumatycznego, a czasami znowu skłonniejszy jestem upatrywać źródło cierpienia w jakimś rozstroju systemu
limfatycznego. A przy tym te zdzierstwa, ten zgiełk! W Jarhorówce oddychać nawykłem świeżym, czystym,
elastycznym powietrzem. Tam sypiam spokojnie, żaden hałas mię nie budzi, chyba rano świegotanie ptasząt na
drzewach przed mymi oknami. Napoju dostarcza mi zdrój, tryskający ze skały podkarpackiej, orzeźwiający,
krystaliczny, a jest przy tym i miodek niezły w piwnicy, i węgrzyna niefałszowanego dostarczy mi handlarz, na którego
uczciwość spuścić się mogę. Chleb mam wyborny, własnego pieczywa, własna moja ziemia zaopatruje prawie
wszystkie potrzeby mojego stołu. Cóż lepszego nad ową baraninę, której mi dostarczają moje pięcioletnie skopy,
wykarmione aromatycznymi ziołami połonin? Albo mój drób, karmiony na folwarku, albo te pstrągi i czeczugi rzek
naszych! Ale nie będę się rozszerzał nad tymi dobrodziejstwami wsi, a nad nędzą miasta, dosyć, jeżeli ci powiem, że
przyjechałem tu z Kijowa przez Berdyczów i że siedzę w Starym Konstantynowie, w żydowskim zajeździe, bo tak
uchwaliła Elżusia i jej ciotka.
Dowiedziałem się przypadkiem, że Bronio Wojnowski mieszka tu w pobliżu w swoim majątku. Wszak pamiętasz
Bronią, chodziliśmy przecież razem do gimnazjum w Tarnopolu, tylko on chodził o parę lat niżej od nas. Byliśmy
nawet i później, jak
sobie zapewne przypominasz, w wielkiej zażyłości; nie mogłem tedy przenieść tego na sobie, ażeby go nie odwiedzić,
chociaż nie korespondowaliśmy z sobą od czasu, gdy z nim razem bawiłem w tych. stronach, a dawne to już bardzo
czasy!
Czułem niemałe wzruszenie, gdy powóz mój zbliżał się do tego miejsca, gdzie jako młody chłopak niejedną szczęśliwą
i wesołą przepędziłem chwilę, ale gdym się już zbliżył, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu nie mogłem poznać żadnego
z tych przedmiotów, które utkwiły w chłopięcej mojej pamięci. Owe dęby i lipy, pomiędzy których rzędami wiodła
niegdyś droga do dworu, zrąbano! Znikła i brama wiodąca do dworu i znikł żywy płot, okalający niegdyś dziedziniec.
Dwór za moich czasów miał starożytne, poważne wejrzenie. Od strony ogrodu była weranda, pod którą nieraz lubiłem
siadywać i dumać. Otóż obecnie budynek ten upstrzony zewnątrz jakimś portykiem greckim z jednej strony, a gotycką
wieżyczką z drugiej. Ogród, w którym niegdyś pełno było starych szpalerów, a oprócz tego pełno najlepszych drzew
owocowych na całym Wołyniu, nie przedstawiał teraz ani śladu tego wszystkiego. Jest to obecnie pustynia, zarosła
chwastami, poprzerzynana zaspami piasku, wpośród której widać wyschłe łożysko jakiegoś basenu z mitologiczną
figurą w środku.
Wiesz zapewne, że Wojnowski odziedziczył po ojcu fortunę, która mu niosła czystych rubli srebr. rocznej intraty, i że
pod każdym względem zdawał się przeznaczonym do odgrywania niepospolitej roli pomiędzy obywatelstwem. Ale
hulało się trochę, trochę się grało w karty, a trochę się procesowało, dosyć, że nim kilka lat minęło, sto tysięcy rubli
długu ciężyło na majątku. Bronio nie znał innego lekarstwa na tę chorobę, jak tylko to jedno uniwersalne, które
przepisuje nasza terapia szlachecka w podobnych wypadkach: ożenić się i wziąć znaczny posag. Udało mu się też
wkrótce pozyskać serce i rękę panny Tomaszewskiej, której ojciec był niegdyś kupcem w Odessie, a później osiadł na
Ukrainie i umierając zostawił córce czystych dwakroć sto tysięcy rubli majątku. Po śmierci rodziców panna
Tomaszewska zostawała pod opieką starej ciotki, która zajmo
wała się jej wychowaniem i którą Wojnowski także dostał w posagu. Pominąwszy ten jeden szczegół, partia zdawała
się dobrą, a nawet świetną. Muszę jednak powiedzieć z góry, że dobre przymioty pani Wojnowskiej, którą znałem
panną, zdawały mi się zawsze czysto negatywnej natury. I tak np. nie można było powiedzieć o niej, ażeby była nadętą
albo grymaśnicą, albo też skłonną do obmowy, albo, na koniec, do kokieterii. Umiała czytać i pisać, tańczyć, śpiewać,
rysować, grać na fortepianie i rozmówić się po francusku — .ale wszystkiego po trochę, a nic dobrze. To samo można
było powiedzieć o jej powierzchowności, która nie była nieprzyjemną, a przecież była bez wdzięku. Na panią domu tak
mało była stworzona, że kiedy siedziała na pierwszym miejscu u stołu, rozglądałeś się mimo woli po całym pokoju,
gdzie gospodyni?
Wojnowski pochlebiał sobie, że nietrudno mu będzie przerobić, że tak powiem, na swoje kopyto osobę pozornie tak
bierną. Wszystkie jego projekta obracały się około swobodnego i spokojnego życia domowego na wsi. Lubił on
gospodarstwo, lubił żyć z sąsiadami, lubił żyć z komfortem, ale bez zbytniej wystawy, i miał nadzieję, że potrafi te
same zamiłowania wzbudzić w swojej żonie. Łudził się, niestety, w tej mierze. Żona jego, wychowana w Warszawie,
miała tyle pojęcia o zarządzie domem, co nowonarodzone dziecię, a o pobycie na wsi nie chciała ani słyszeć. Rozum
jej nie był dość bystry, ażeby się mogła nauczyć czegoś więcej nad to, co już, jak powiedziałem, umiała, a gdyby nawet
inteligencja jej była sięgała do poziomu, na jakim stać powinna dobra żona, dobra gospodyni i dobra matka, to
wrodzona indolencja nie byłaby jej pozwoliła porzucić rutyny, w którą się wżyła pod przewodnictwem ciotki. Jeżeli
dodam, że ciotka ta była prototypem starej panny, nie takiej, jaką często napotykamy w życiu i o jakiej komediopisarze
zdają się nic nie wiedzieć, ale takiej, jaką tylko w komediach widujemy, to możesz sobie wyobrazić, kochany doktorze,
jaką była rutyna życia domowego pani Wojnowskiej i jak dalece mogła ona ziścić marzenia i projekta swego męża. Nic
jej nie bawiło, nie wzruszało, nie sprawiało jej przyjemności z te
go wszystkiego, co zwykło bawić i wzruszać ludzi lub sprawiać im przyjemność. Jedyną jej namiętnością była
próżność, i to nie. ta próżność, która szuka zadowolenia w mniemanej lub prawdziwej osobistej wyższości nad drugimi,
ale ta, której wystarcza przepych i ostentacja i która obchodzi się najzupełniej bez świadomości jakiejkolwiek zasługi
własnej, bez zarozumiałości.
Zaraz po weselu Bronio zwierzył się żonie ze swoimi projektami osiedlenia się na wsi. Powiedział jej, że majątek ich,
jakkolwiek znaczny, nie wystarcza do prowadzenia domu w Warszawie na taką skalę, na jaką musiał go urządzić
pierwotnie pod presją ciotki. Oświadczył, że ma zamiar z wiosną przenieść się na Wołyń, oddalić nadliczbową liberię
itp. Wysłuchała go w milczeniu, a po chwili jęknęła z głębi duszy:
— A więc mam się zakopać na wsi! O, ja nieszczęśliwa, ciociu! ciociu!
Bronio skonfundowany był niepospolicie tym niespodziewanym wybuchem rozpaczy i rozpoczął natychmiast odwrót.
— Ależ, moja droga, któż mówi o zakopaniu! Ani mi się śniło proponować ci coś takiego, co by ci mogło być
nieprzyjemnym. Wszak na Wołyniu także są ludzie, a nie robiąc wydatków ponad stan naszego majątku, moglibyśmy
tam żyć swobodnie, wygodnie, a nawet pod pewnym względem okazale...
— Tak, tak, wiem ja to dobrze, że majątek mój wynosi zaledwie rubli. A jednak z tym posagiem mogłam była znaleźć
męża, który by mi był nie odmawiał domu w Warszawie. Nieszczęście moje chciało, żem wyszła za skąpca. O! o! —
Tu płacz spazmatyczny przerwał jej mowę.
— Na miłość Boga, moja kochana, nie myśl, że mógłbym żałować ci czego! Zrobiłem tylko propozycję, ale bynajmniej
nie mam zamiaru narzucania ci mojej woli!
— Jesteś panem i możesz rozkazywać, a ja muszę słuchać! O! o! ciociu! Ja mam zakopać się na wsi.
I cała w szlochach poszła do „cioci". Bronio spostrzegłszy się, że zbyt szybko skapitulował, usiłował uzbroić się w
stałość, ale dokazał tylko tyle, że oprócz żony ciotka także dostała
spazmów, migreny i gorączki. Obydwie chorowały trzy dni, a przynajmniej tak długo nie wstawały z łóżka. Pani
Wojnowska w gorączce fantazjowała o śmierci i o swoim drogim, kochanym mężulku, który ją zabił i który tymczasem
siedział przy niej i okrywał jej rękę pocałunkami, przepraszając ją i zaklinając, aby przyszła do siebie. Jest to bowiem
wada dość wspólna nam, mężczyznom, że nie możemy znieść łez kobiecych nawet wtedy, gdy płyną bez racjonalnego
powodu albo gdy jedynym ich racjonalnym powodem jest złość lub upór nierozsądny. Odtąd nie było już mowy o
Wołyniu, państwo Wojnowscy mieszkali w Warszawie, mieli dwóch kamerdynerów i kucharza — Francuzów, strzelca
Niemca i innej służby, fraucymeru, powozów itd. co niemiara. W lecie wszakże, gdy wielki świat rozjechał się na wieś
lub do wód, pani Wojnowską, dając tym niby dowód uległości małżeńskiej, sama zaproponowała mężowi wycieczkę
na Wołyń, naturalnie z całym taborem warszawskim i zagranicznym. Bronio opierał się, jak mógł, temu projektowi, nie
bardzo licującemu z jego wyobrażeniami o oszczędności, ale żona nalegała uporczywie na niego powtarzając ciągle, że
pragnie mu dać dowód poświęcenia i zastosować się do jego upodobań. Wyjechali tedy taką kawalkatą, która
przepychem swoim wprawiła cały Wołyń w zdumienie.
o zajęciu się gospodarstwem nie było mowy, robiono tylko i przyjmowano wizyty. W ciągu tych ciotka odkryła, że
marszałkostwo Kuropatniccy trzymają o jednego kredencerza i o jednego lokaja w liberii więcej od pp. Wojnowskich.
Wspomniała o tym przy stole. Bronio przyznał jej słuszność, dodając, że marszałek może trzymać więcej sług od
niego, bo ma majątek dwa razy większy i doskonale zagospodarowany. Pani Wojnowską nie jadła reszty obiadu, a po
obiedzie dostała migreny wraz z ciotką. Biedny Bronio musiał rad nierad przyjąć nadliczbowego kredencerza i lokaja.
Wkrótce pokazało się, że srebra w domu były starego bardzo fasonu, sprzedano je tedy na wagę i kupiono nowe,
filigranowe, które nie ważyły
trzeciej części dawniejszych, a kosztowały pięć razy więcej. Okazała się także potrzeba sprawienia nowych mebli, a
gdy już cały dom przewrócono do góry nogami, ruszono z powrotem na Lwów do Warszawy.
We Lwowie widziałem się wówczas z Bronieni i z jego panią, którą, jak powiedziałem już, znałem jeszcze, jak była
panną Tornaszewską. Zwierzył mi się nieborak ze swoich kłopotów i ofiarowałem mu się z moimi usługami jako
dawny przyjaciel. Chciałem pomówić z jego żoną, przedstawić jej potrzebę oszczędniejszego sposobu życia, zwrócić
jej uwagę na obowiązki żony itp. Bronio ani sobie dał mówić o tym, tłumacząc mi, że jego żona ma zbyt delikatne
nerwy, by mogła znieść rozmowę tego rodzaju, i że nabawiłbym ją tylko migreny, a jemu sprawiłbym przykrość.
Bronio ma wiele energii w swoim charakterze i jestem pewny, że gdyby miał żonę sekutnicę, opryskliwą, kłótliwą,
dałby sobie z nią radę. Przypadkiem atoli czy instynktem wiedziona, pani Wojnowska umiała trafić w słabą stronę jego
usposobienia i osiodłała go kompletnie. Poznałem od razu, że nie ma sposobu wydobyć go z tej niewoli. Ażeby go
przynajmniej ochronić od zupełnej ruiny majątkowej, obliczyłem, że miałby o połowę mniej wydatków, gdyby się
puścił z żoną w podróż za granicę, do Niemiec i do Włoch np., gdzie życie jest stosunkowo tak tanie i dokądby jego
pani przecież nie mogła zabierać z sobą całego dworu, który widziałem, zwłaszcza gdy najbardziej arystokratyczne
domy wyjeżdżając z kraju zmniejszają etat służby, a nawet obchodzą się bez niej zupełnie. Bronio schwycił się
skwapliwie tego projektu i zakomunikował go swojej żonie, która zasmakowała w nim od razu jako w rzeczy należącej
do dobrego „tonu". Przede wszystkim nęciła ją perspektywa, że będzie prezentowana różnym większym i mniejszym
monarchom, że będzie żyła z najbardziej arystokratycznymi rodzinami w Europie i że zobaczy Paryż, stolicę mody.
Zamiast więc do Warszawy, państwo Wojnowscy wyjechali do Niemiec z bardzo małym sztabem, na którego czele
znajdowała się oczywiście ciocia w charakterze tajnego radcy
dworu. Od tego czasu nie mieliśmy z sobą prawie żadnej styczności. Słyszałem tylko, że po dwuletniej wędrówce za
granicą państwo Wojnowscy wrócili do Warszawy i prowadzili znowu dom urządzony z wielkim przepychem i że mają
syna, który obecnie liczy lat do i dla którego mama stara się o jak najbardziej przewrotne wychowanie.
Co się tyczy Bronią, to ani wrodzony zdrowy rozsądek, ani obawa ostatecznej nędzy, ani nareszcie wzgląd na
przyszłość syna nie zdołały pobudzić go do zrzucenia haniebnego jarzma, które dźwiga. Z umysłem pochopnym do
wrażeń wyższych, z sercem otwartym dla przyjaźni i ludzkości, z usposobieniem jakby umyślnie stworzonym do życia
cichego na wsi i do szukania przyjemności w zajęciach, które ono nastręcza, człowiek ten rzucony jest w wir szaleństw
bez smaku i celu, wśród otoczenia zajmującego się bzdurstwami tak pozbawionymi wszelkiego sensu, że i największy
filozof nie potrafiłby zdefiniować, co w nich może zajmować istotę obdarzoną rozumem. Przyjaźni daremnie by szukał
w kołach, w których poruszać się musi, a chaos niedorzeczności, w którym się ciągle obraca, nie pozwala mu oddawać
się zajęciom, których pragnie, i rozrywkom, do których wzdycha. Od dawna zrzekł on się już nadziei wydobycia się z
długów, w których siedzi po uszy, a co do szczęścia domowego, zna go tyle, jak gdyby wcale nie miał rodziny. Toteż
popadł on powoli w rodzaj melancholii i podupadł na zdrowiu i na humorze, a wygląda jak suchotnik.
Na ganku przyjęło nas kilku lokai w pończochach i trzewikach, z nader dyplomatycznymi minami. Trwało to czas
jakiś, nim jeden z nich raczył nam donieść, że jasny pan wyjechał na koniu, a jasna pani jeszcze nie ubrana i że prosi
nas do salonu. Weszliśmy w ten przybytek pełen takiej elegancji i takiego zbytku, że oczywiście służyć może tylko do
oglądania, a nie do mieszkania. Meble rzeźbione, złocone, pokryte kosztownym adamaszkiem, a takie nowe i świeże,
jak gdyby ich jeszcze nikt nie używał, posadzka śliska jak lód, a piec — istne arcydzieło, pełne blasku, widocznie nie
profanowane tak prostacką rzeczą, jaką jest paliwo. Ostatni ten szczegół wydał nam
się tym bardziej opłakanym, gdy jesień tegoroczna nawiedziła nas przedwczesnym zimnem. Przepędziliśmy około pół
godziny w tej „świątyni chłodnego przyjęcia", gdy Bronio wrócił ze swojej przechadzki, a dowiedziawszy się o naszym
przybyciu pośpieszył do nas. Był on tak mizerny i miał wyraz twarzy tak przygnębiony, że byłbym go nie poznał,
gdybym go gdzie spotkał niespodzianie.
Uściskaliśmy się serdecznie i mieliśmy przy tym obydwaj łzy w oczach, i zaledwie mogliśmy mówić. Przywitawszy się
z nami wszystkimi Bronio spostrzegł, że Elżusia aż posiniała z zimna, prosił nas tedy do innego pokoju, gdzie palił się
ogień na kominku, i kazał nam dać kawy, sam zaś poszedł zaanonsować nas swojej żonie. Za chwilę wrócił z jej
ukłonami i przedstawił nam swego Henryczka, dużego już dość chłopaka, któremu niewiele dobrego patrzyło z oczu,
oprócz zuchwalstwa i impertynencji. Ojciec chciał go był oddać do szkół, ale matka i ciocia nie pozwoliły na to,
sprowadzono więc abbusia z Francji i powierzono pełnego nadziei młodzieńca jego opiece.
Gdy było zaledwie parę minut po dwunastej i przewidywałem, że obiad będzie bardzo późno, zaproponowałem
Wojnowskiemu przechadzkę, ażebyśmy mogli wygadać się do woli. Zacząłem rozmowę od zapytania, dlaczego tak
krótko bawił we Włoszech. Powiedział mi, że podróż za granicę nie osiągnęła bynajmniej zamierzonego celu.
Jakkolwiek Włochy są jednym z najtańszych krajów w Europie, był on zmuszonym do wielkich wydatków, ażeby żyć
na równej stopie z wszystkimi książętami, markizami i hrabiami, z którymi zrobił znajomości. Musiał przyjąć większą
jeszcze liczbę sług niż w Warszawie, sprawiać żonie niezliczoną ilość strojów i dawać częste a bardzo kosztowne
przyjęcia, jak tego wymagała godność „hrabiego", którą mu nadał garson w pierwszym zaraz hotelu, w którym stanął.
Oprócz tego pani Wojnowska otoczyła się całą zgrają pasożytów: nauczycieli języków, muzyków, mała
rzy, ciceronów, którzy pochłaniali niezmiernie wiele pieniędzy, a nadto wpadła w manię obrazoznawstwa i kupowała
obrazy i antyki na podstawie własnego, niekoniecznie nieomylnego sądu. Na koniec spotkał ją afront, który
spowodował nagły wyjazd do Polski. W Rzymie mianowicie, zrobiwszy na wieczorach u księżnej L... znajomość z
najpierwszymi matadorami Wiecznego Miasta, weszła w ich koło bez wszelkiej trudności i była wszędzie dobrze
przyjmowaną. To wbiło ją w dumę taką, że kiedy księżna L... wyjechała z Rzymu i powszechnie żałowano, że tak miła
i gościnna dama opuściła miasto, pani Wojnowska postanowiła wynagrodzić rzymianom i rzymiankom tę stratę i
urządzić u siebie una conversazione z muzyką. Rozesłano bilety wszystkim książętom i ambasadorom, sprowadzono
muzykantów, ale niestety, ani jedna ambasadorowa, ani jedna księżna nie przyjęła zaproszenia i w ogóle oprócz
mężczyzn nie należących do dyplomacji nikt się nie pojawił. Pani Bronisławowa odchorowała to trzydniową migreną i
oświadczyła, że powietrze włoskie jest dla niej zabójcze. Bronio wywiózł ją do Wenecji, a stamtąd na Kraków do
Warszawy, przy czym oczywiście postradał na granicy kilka tysięcy rubli, bo pani wiozła cały transport jedwabiów i
koronek, które uległy konfiskacie jako kontrabanda.
Pokazało się teraz, że podróże pogorszyły złe, zamiast je naprawić. Pani Wojnowska na zasadzie swoich doświadczeń
zagranicznych chciała nadawać ton nie tylko pod względem mody, ale także pod względem smaku i znawstwa w
każdym kierunku. Zrobiła szkic, podług którego Bronio musiał kazać przebudować fasadę swego dworu, kazała
wyrąbać drzewa w sadzie i przystąpiła do radykalnej reformy ogrodów w guście zagranicznym. W tym celu Bronio
musiał powiększyć ich obszar kilkudziesięciu morgami najlepszej ornej ziemi, zniesiono mury, płoty i parkany i pani
sama sporządziła rysunek, podług
którego miały być prowadzone i sadzone drzewa i krzewy. Koroną wszystkiego miał być sztuczny basen z
wodotryskiem. Wykopano go i wprowadzono do niego potok, który przedtem pędził dwa młyny. Ponieważ atoli
wszystko robione było podług planu jasnej pani, a wbrew przestrogom młynarza i inżyniera, którego sprowadził był
Bronisław przerażony śmiałością pomysłów żony, więc rezultat był taki, że woda nie chciała wejść do basenu, ale
natomiast zalała wszystkie okoliczne grunta i zamieniła je w jedno wielkie trzęsawisko. Zrozumiałem teraz, skąd się
wzięły pustynie i ruiny, które spostrzegłem przy moim przybyciu. Dowiedziałem się nadto, że Bronio podczas swojego
pobytu na wsi zmuszony był żyć, jak w mieście, z gotowego grosza: kupował owies i siano dla koni, nabiał, drób, jaja i
warzywa, chleb nawet. Przyznał mi się, iż gospodarstwo to pochłaniało corocznie podwójną jego intratę i że niebawem
będzie musiał sprzedać majątek na zaspokojenie wierzycieli. Powtarzał przy tym ciągle, że jego żona tak ma słabe
zdrowie, że nie przeżyłaby tego nigdy, gdyby jej się chciał sprzeciwić i nie uczynił zadość każdej jej fantazji. Toteż
zaniechał już był od dawna wszelkiej opozycji i pogodził się ze swoim losem, tj. z nieuniknionym bankructwem,
pocieszając się tylko tym, że jakiś rozsądny opiekun tak opisał majątek jego żony, iż nie można naruszyć kapitału, i
tym sposobem przynajmniej Henryczek ma przyszłość zapewnioną.
Możesz sobie wyobrazić, kochany doktorze, jak byłem zmartwiony i oburzony tym stanem rzeczy. Powiedziałem
Broniowi otwarcie moje zdanie i nie szczędziłem mu wymówek. Perswadowałem mu, że powinien opamiętać się i
otrząść z niewoli, w której zostaje. Ofiarowałem mu wszelką pomoc z mojej strony. Podjąłem się uregulować jego
interesa, a nawet zreformować mu radykalnie cały dom, byle mię upoważnił do tego. Byłem tak przejęty jego losem i
tak wzruszony, że błagałem go ze łzami w oczach,, aby miał litość nad sobą. Rzucił mi się na szyję i rozszlochał się jak
małe dziecko. Przyrzekł mi nawet, że wyłuszczy mi stan swoich interesów i że ile możności zastosuje się do rad moich,
ale tylko — ile możności.
— Są, widzisz, takie strony w naturze ludzkiej — mówił — takie strony... o których człowiek nieżonaty nie może mieć
wyobrażenia... Krótko mówiąc, nie byłbym w stanie sprawić najmniejszej przykrości tej kobiecie.
— Ależ ona sprawia ci tylko przykrości co dzień, i to od tylu lat, i ani jej w głowie wejść kiedy w twoje położenie.
— Cóż chcesz; pomimo to jestem przekonany, że kocha mię z całego serca. Mówię ci, że są rzeczy w naturze ludzkiej,
których wytłumaczyć nie podobna...
Ruszyłem ramionami i dałem pokój całej tej sprawie. Umówiliśmy się tylko, że odtąd będziemy często pisywać do
siebie. Bronio opowiedział mi jeszcze z wszelką naiwnością, że ma dwóch sąsiadów, których żony pędzą także
najkrótszą drogą do ruiny majątkowej. Najciekawszym jest to, że każdy z nich ma zupełnie inne usposobienie, a
podobieństwo między nimi a Bronieni leży tylko w tym, że każdy jest pod pantoflem, bo każdy ma taką połowicę,
jakiej potrzeba, aby go wzięła w kluby. Jejmoście mają także jeden rys wspólny: każda pragnie rywalizować pod
względem strojów i ostentacji z marszałkową Kuropatnicką, której mąż jest niezmiernie bogaty i która ze swojej strony
naśladuje we wszystkim hrabinę X., najbogatszą panią w kraju. Otóż masz bajkę o żabie i o koniu wprowadzoną w
życie cztery razy na przestrzeni kilku mil; trzy fortuny szlacheckie i jedna pańska idą „na psy" dzięki żabiej próżności
kobiecej, a w trzech wypadkach napotykamy trzy różne formy tyranii małżeńskiej. Bronio trzymany jest w jarzmie
dzięki tkliwości swojego temperamentu. P. Mleczyński. jest sławnym tchórzem, a niebo obdarzyło go babąHerodem,
której się boi jak ognia. P. Tumaniecki nie dałby się wzruszyć spazmami ani nastraszyć pięściami, ani nawet przekonać
argumentami, na które ma bardzo twardą czaszkę, ale natomiast, jak niejeden simplex serous Dei, boi się niezmiernie
— śmieszności. Otóż pani Tumaniecka to istne uosobienie ironii i satyry. Języczek ma jak żądło i jak zacznie docinać
małżonkowi przymówkami w formie komple
mentów i sarkastycznymi półsłówkami, zawierającymi w sobie zarzuty braku wychowania, smaku, szlachetności itd.,
tak nie ma niedorzeczności, której by nie popełnił pod tym biczem.
Wszystkie te panie posiadają obecnie równą ilość powozów, koni, sług, strojów, klejnotów, sreber, porcelany i
kosztownych gratów, a w przyjęciach starają się prześcigać się nawzajem zbytkami. Ręczę, że na dwudziestu ludzi
zrujnowanych dziewiętnastu pada ofiarą śmiesznej próżności niemądrych kobiet, których umysłowe zdolności nie
imponują nawet wcale ujarzmionym i rujnowanym małżonkom. Dziękuję niebu, kochany doktorze, że pomiędzy
słabościami i szaleństwami natury ludzkiej, które mi przypadły w udziale, nie było przynajmniej skłonności do
wstąpienia w stan małżeński.
Rozmowa nasza trwała przeszło dwie godziny, a gdyśmy wrócili do domu, pani Wojnowska jeszcze się była nie
pojawiła. Zaszczyt ten miał nas spotkać dopiero o trzy kwadranse na czwartą, tj. na pięć minut przed obiadem.
Weszła w towarzystwie męża, ciotki i syna i powitała nas ukłonem, z którego chłód wiał jak z lodowni. Był to zresztą
jedyny znak z jej strony, że się domyśla naszej obecności. Nie raczyła sobie przypomnieć, jak dawno się znamy, ani
przemówić do nas choćby jedno słówko, siedziała tylko jak posąg i milczała zawzięcie. Niemniej sztywna była
„ciocia", ale natomiast Henryczek trzepał się i plótł trzy po trzy bez ustanku.
To samo było przy obiedzie. Pani domu od czasu do czasu szeptała coś z ciocią, a Bronisław zadawał sobie wszelką
pracę, by nas zabawić. Muszę dodać jeszcze i to, że obiad wcale nie podniósł w moich oczach reputacji francuskiego
chef de cuisine, któremu Bronio płaci miesięcznie więcej, niż mój Wincenty pobiera rocznie. Natomiast nie
uwierzyłbyś, kochany doktorze, ile srebra, porcelany i kryształu przesunęło się przed naszymi zdziwionymi oczami, a
za każdym krzesłem stał lokaj w liberii, wyjąwszy krzesła pana i pani domu, z których każde miało do usługi osobnego
kamerdynera we fraku. Odetchnąłem
swobodnie, gdy się skończyła cała ta parada i gdyśmy przeszli do salonu. Tutaj odznaczył się pełen nadziei młody p.
Wojnowski tale szczególnymi względami dla Elżusi, że dziewczyna, którą znasz jako wzór łagodności, musiała
pociągnąć go za uszy, ażeby mu przypomnieć, że nie jest w garderobie. Bronio podziękował jej serdecznie za to
napomnienie dane jego potomkowi i kazał mu wyjść z pokoju, ale to wywołało scenę, jakiej się nie spodziewałem ze
strony pani Wojnowskiej. Wstała z majestatycznymi gestami, wzięła Henryczka za rękę i wyszła z nim razem
deklamując z wyrazem boleści:
Chodź, chodź, moje dziecko, ty wiesz, że cię twój ojciec nie cierpi!
W ślad za nią wyszła i ciocia, podczas gdy my wszyscy w niemym zadziwieniu spoglądaliśmy jeden na drugiego.
Najbardziej skonfundowanym był Bronio. Ma się rozumieć, że kazałem natychmiast zaprzęgać konie. Wojnowski
zaklinał mię na wszystko, abym został na noc, ale nie mogłem zdecydować się na to. Przed wyjazdem powtórzyłem raz
jeszcze moje przyjacielskie przedstawienia i rady. Tłumaczyłem mu, że właśnie ta jego bezgraniczna miłość dla żony
powinna go nakłonić do rozwinięcia większej energii. Żyjąc dalej tym trybem, muszą wkrótce zejść na ostatnią nędzę,
a o ile znam kobiety, to ostatecznie ona sama będzie mu robiła wyrzuty i nie przyzna nigdy, że była przyczyną jego
ruiny. Kadziłem mu, ażeby się rozmówił rozumnie z ciocią i przedstawił jej potrzeby radykalnej reformy całego domu i
gospodarstwa. Gdyby mu chciała dopomóc w tej mierze, tym lepiej, w przeciwnym razie zaś radziłbym mu rozstać się
z nią jak najprędzej i wyprawić ją samą do Warszawy, a zostać na wsi z żoną i wziąć się energicznie do ratowania
majątku. Cóż, kiedy ten mazgaj przerwał mi westchnieniem, mówiąc, że krok taki wywołałby sceny fatalne dla zdrowia
jego żony. Zniecierpliwiłem się znowu i dałem za wygraną, chociaż przyrzekał mi, że zrobi wszystko, co będzie mógł,
ażeby zastosować się do mojej rady. Ot, szkoda człowieka, ze wszech miar godnego miłości i szacunku.
Mam jeszcze kilku starych znajomych i przyjaciół w tych
stronach, których zamierzam odwiedzić, przede wszystkim zaś poczciwego i kochanego Franciszka Janickiego w
Isakowcach, od którego powinien bym był zacząć moje wizyty. Jedziemy do niego jutro, jeżeli ciotka Elżusi, panna
Tabicka, pozwoli na to, mówiłem ci bowiem, że swata na gwałt swoją siostrzenicę i że to jest powodem, dla którego
skazany jestem na pobyt w żydowskim zajeździe w Starym Konstantynowie. Tymczasem przyjm, kochany doktorze,
zapewnienie, że jesteś jedynym na świecie człowiekiem, którego bym się ośmielił nudzić tak długą epistołą, ale masz,
czego chciałeś, i nie gniewaj się na starego nudziarza, który cię tak szanuje i kocha, jak twój przyjaciel i sługa
Maciej Jeżyński
IV
Stary Konstantynów, września
Otóż jesteśmy znowu z powrotem pod gościnnym dachem p. Wolfa Mendlowicza i miło mi donieść ci, kochany
doktorze, że pluskwy tutejsze powitały nas z takim ferworem, jak gdyby nas nigdy jeszcze nie widziały. Ostatnich parę
dni przepędziłem wcale przyjemnie. Nie potrzebuję mówić ci, że nieoceniony Franciszek przyjął nas po swojemu z
otwartymi ramionami. Trzyma on się doskonale, choć wąs posiwiał tak, że trudno dopatrzyć czarnego włosa. Jest przy
tym zawsze w najlepszym humorze, a jego córki także. Jest ich cztery i Elżusia zyskała w nich cztery serdeczne
przyjaciółki. Między nami mówiąc, to już i najmłodszej pannie Janickiej czas by było wyjść za mąż, o starszych nie
wspominam wcale. Cóż, kiedy tu na Wołyniu pełno samych wielkich panów, a całe Isakowce mają wszystkiego pięćset
morgów obszaru. Nic to więc nie pomoże, że dziewczęta przystojne i miłe, i wychowane na dobre gospodynie —
muszą zostać starymi pannami. Przy tym Franciszek sam jest, jak wiesz, także dobrym gospodarzem, ale co ma, to
rozda.
Psuje on całą okolicę, urzędników, Żydów i chłopów. Z tymi ostatnimi szczególnie postępowanie jego jest niemal
nierozsądnym i trudno uwierzyć, jak ich rozpuścił. Oto masz przykład, nazajutrz po moim przyjeździe wstaliśmy rano i
już o piątej siedzieliśmy obydwaj na ganku. Wtem zjawia się polowy, .Fedko, i przyprowadza cztery konie, które zajął
w owsie, gdzie się przez całą noc pasły pod nadzorem swojego właściciela, szanownego pana Mikoły, jednego z
najznakomitszych gospodarzy.w Isakowcach. Szkoda była znaczna i zrobiona rozmyślnie, i jakkolwiek wiesz, kochany
doktorze, że nie jestem tyranem dla moich poddanych, byłbym nie pofolgował w takim wypadku.
—Widzisz, widzisz, mój Mikoła — powiada p. Franciszek — zrobiłeś mi szkodę! Musisz ją teraz zapłacić!
Mikoła, stojący przed gankiem w pokornej postawie i skrobiący się w głowę, jął na to wywodzić obszerne skargi, że
mu żona chora, że ma wkrótce wydawać córkę za mąż i musi ją „odwianować", że mu wzięto syna w rekruty przy
ostatniej brance i nie ma się kim wyręczyć w gospodarstwie — co, nawiasem powiedziawszy, było kłamstwem
wierutnym, bo p. Mikoła ma zięcia, a nadto trzyma dwóch parobków. Zresztą, gdyby i tak było, to jeszcze nie racja
paść konie na pokosach z całą świadomością złego uczynku. Ale Mikoła był za młodu na służbie u Franciszka, gdy ten
jeszcze służył pod Napoleonem, i. może broić na to conto, co mu się podoba.
— Dobrze już, dobrze — odparł p. Franciszek — niech ci Fedko odda konie, ale musisz mu dać pięć kopiejek, bo tę
mu się należą.
Nowe narzekania i nowe skargi ze strony p. Mikoły na ten temat, że sól niezmiernie droga i że nie widział nawet
kopiejki od zimy.
— No, to masz tutaj pięć kopiejek — powiada p. Janicki — idź i daj Fedkowi. Ale słuchaj i ażebyś pamiętał, że nie
trzeba robić szkody, musisz mi wyczyścić buty. Idź do oficyn i powiedz Marynie, aby ci je dała.
Mikole oczy świeciły z radości, ale mimo to idąc do oficyn ciągle jeszcze skrobał się w głowę, snadź z nawyczki.
Tymcza
sem Franciszek poszedł zająć się gospodarstwem, a ja przechadzałem się po podwórzu paląc fajkę — którą nb.
Franciszek sam nakłada swoim gościom i sam zapala. Przypadkiem znalazłem się przed oficyną i zaglądnąłem przez
okno. Nie zgadłbyś nigdy, doktorze, co tam zobaczyłem. Oto na ławce siedział Mikoła i czyścił jeden but, a obok niego
p. Franciszek, z zakasanymi rękawami i z szczotką w ręku, tarł i glancował drugi but, aż się iskry sypały. Widocznie
żal mu się zrobiło, że zadał tak ciężkie pensum Mikole, i poszedł podzielić się z nim robotą. Jest to, jak mówią literaci,
fakt, który nie potrzebuje żadnego komentarza.
Ma się rozumieć, że w Isakowcach nie widać sług w liberii ani też zbytniego srebra lub porcelany. Do stołu usługuje
pokojówka, ale i wszystkie cztery panny, jako też pani Franciszkowa są przy tym w ciągłym ruchu. Pilnują one dojenia
krów, kuchni, prasowania bielizny, a mimo to znajdują czas na czytanie książek, umieją Pola i Zaleskiego na pamięć,
grają na fortepianie, haftują, dziergają, jednym słowem, cudowne i nieocenione dziewczęta. Cudzoziemcy, którzy tyle
złego mówią i piszą o nas, powinni by zaglądnąć do Isakowiec, a dowiedzieliby się niejednej rzeczy, o której nie mają
wyobrażenia. Między innymi warto by, ażeby zobaczyli, jak wygląda równouprawnienie wyznań, pojęte z szlachecka.
Franciszek ma arendarza, starego Abramka, który już pół wieku siedzi na karczmie za wsią i którego ojciec siedział
tam jeszcze za króla Sasa. Abramko pełni przy tym na gruncie funkcję dozorcy przy młockach. W piątek wieczór
przechadzaliśmy się po dziedzińcu z Franciszkiem, gdy nagle mój przyjaciel począł niespokojnie rozglądać się po
niebie, jak gdyby się obawiał burzy. Niebo było czyste i nie' w powietrzu nie usprawiedliwiało jakichkolwiek obaw;
mimo to zwrócił się Franciszek przyśpieszonym krokiem ku gumnu. Zaciekawiony, co z tego będzie, poszedłem za
nim.
— Abramku! — zawołał — idźcie już do domu, szabas zachodzi!
Tak więc ten gorliwy katolik, który rano i wieczór odmawia długie pacierze i nigdy mszy nie opuści w niedzielę,
uważał, czy nie zaświeciła gwiazda Sabbathu na niebie, ażeby Abramko nie zaniedbał swoich praktyk religijnych.
Słuszność nakazuje mi skonstatować, że Abramko odwzajemniał tę uwagę. Jechaliśmy raz do miasteczka, gdzie
Franciszek miał jakieś sprawunki. Abramko siedział na koźle obok woźnicy. Wśród żywej rozmowy, którą zajęty
byłem z moim przyjacielem, spostrzegłem, że Abramko z uszanowaniem zdejmuje kapelusz. W ślad za nim Franciszek
także odkrył głowę i zaczął po cichu odmawiać Anioł Pański. Oglądnąłem się i ujrzałem, że mijaliśmy właśnie
cmentarz, na którym znajduje się grób familijny Janickich. Abramko zdejmuje zawsze w tym miejscu kapelusz, nawet
gdy sam jedzie do miasteczka.
Janicki nie żyje oczywiście z magnatami, z którymi sąsiaduje, powtarzając ciągle, że to „ za wysokie progi na jego
nogi". Pomimo tej pokory, której mu — entre nous soit dit,i ku większemu nawet zdegenerowanej szlachty naszej
zaszczytowi — nikt za dumę nie bierze, używa on właśnie w kole tak przeze mnie nazwanych magnatów niezwykłego
miru. Nikt o nim nie mówi inaczej, jak tylko o „zacnym, poczciwym panu Franciszku", nikt w sporach sąsiedzkich nie
postawi przeciwnego arbitra, skoro druga strona wybrała p. Janickiego do rozsądzenia sprzeczki, a ilekroć Franciszek
pojawi się na jakim większym zjeździe, hrabiowie i marszałkowie biegną w zawody podawać mu rękę i zapewniać go
o swojej przyjaźni i estymie. Kochany doktorze! Przypatrzywszy się p. Franciszkowi i jego sąsiadom, i całej tej różnej
szlachcie we wszystkich ziemiach naszych, nabyłem prawie przekonania, że świat nie jest, ttak złym jak gdzie indziej.
Skoro milion rubli srebrem czuje się zniewolonym uchylić czapki przed jednym złotym polskim, . dlatego że ten złoty
przedstawia pewną większą moralną wartość od owego miliona carskich rubli, to jeszcześmy nie zginęli i jeszcze mnie,
Maciejowi, wolno być optymistą, zwłaszcza w tej chwili, gdy mi nie dokucza reumatyzm i gdy doświadczy
łem właśnie zbawiennego skutku rozwalniajacych pigułek, które byłeś łaskaw przysłać mi, szanowny i nieoceniony
doktorze, i które postawią cię kiedyś na równi z Śniadeckimi, z Kołłątajem i ze wszystkim, co mamy największego,
najlepszego i najrozumniejszego w Polsce!
Nie wyobrażaj sobie wszakże, by życie w Isakowcach było monotonne i pędzone wśród samego tylko dojenia krów,
czytania poezji, lepienia pierogów, recytowania Pieśni Janusza, prasowania „półkoszulków" i brzdąkania na
fortepianie. Przeciwnie. P. Franciszek umiał dla siebie i dla córek swoich utworzyć osobne, nie znane gdzie indziej
towarzystwo, złożone z posesorów, rządców, dyrektorów fabryk, proboszczów, wikarych, koleżskich registratorów,
aptekarzy, lekarzy i innych ludzi tego rodzaju wraz z ich rodzinami. Bawiłem u niego pięć dni i cała ćma tego
wołyńskiego tiers etat przesunęła się przed moimi oczyma. Mogę cię zapewnić, że nie nudziłem się ani chwili, że
dowiedziałem się o wielu rzeczach, o których ani mi się śniło, i że nauczyłem się niejednej rzeczy, o której u nas na
fizyce ani na logice nie ma mowy. Nabyłem owszem przekonania, kochany doktorze, że myśmy tu na naszej
błogosławionej i bez pracy rodzącej ziemi zanadto przesiąkli tą naszą przeszłością czysto idealną, w stal zakutą,
szlachecką i rycerską, i tymi naszymi wyobrażeniami o wyłącznie oraczym, żeńczym i młockarskim posłannictwie
naszym, i że musimy koniecznie, pod względem moralnym i materialnym, iść z duchem czasu i postępem ludzkości
albo — nas nie będzie i kto inny siędzie na tej naszej grzędzie. Przebacz, vir doetissime, te koszlawe rymy.
Między ludźmi, których poznałem bądź w domu u Franciszka, bądź też robiąc wraz z nim wizyty jego przyjaciołom i
znajomym, był i jest przecież jeden possessionatus et bene natus. Jest to p. Modest Dynicki, młody chłopak, liczący
zaledwie lat dwadzieścia sześć, przystojny jak posąg grecki, właściciel trzech folwarków pod samym Starym
Konstantynowem, szlachcic, o ile wiem, herbowy, ale ma dwie wady. Najpierw, nie wiedzieć po co kończył szkoły i
kwalifikował się w Warszawie na adwokata, nie mając grosza przy duszy. Dopiero gdy mu stryj umarł i zostawił mu
majątek źle zagospodarowany, osiadł na wsi i został hreczkosiejem. Po wtóre, moja siostra cioteczna, a ciotka Elżusi,
panna Tabicka, która ze złości na wszystkich tutejszych krewnych naszych mieszka w Starym Konstantynowie i w
dworku swoim na przedmieściu zjada jedne dziesiątą część swoich przychodów, wynoszących sześć tysięcy srebrem, i
resztę swojego chudego ciała, raczyła zaszczycić p. Modesta Dynickiego kilku tęsknymi spojrzeniami, które on —
przeoczył. Skutkiem tego panna Eufrozyma Tabicka nie zna gorszego prostaka, mniej „szarmanckiego" kawalera i w
ogóle okropniejszego potwora nad p. Dynickiego, a natomiast nie ma u niej milszego chłopczyny nad p. Ewiarysta
Borezyńskiego, urodzonego z hrabianki Kawkowskiej i posiadającego w dwudziestym piątym roku życia rs długów.
Ale mama jego, pani z Kawkowskich Borczyńska, nauczyła swego jedynaka, jak ma szanować stare panny tego
rodzaju co Fruzia i objawiać im rozmaite sentymenta, trzymając je wszakże przy tym na „wodzy" i nie kompromitując
się bez potrzeby. Stąd pochodzi, że Fruzia swata na gwałt Elżusię z p. Ewarystem i że ja jestem gryziony przez
pluskwy u Wolfa Mendlowicza" w starym Konstantynowie, ażeby ułatwić pierwsze zbliżenie się przyszłej młodej pary
na herbatce u panny Tabickiej — i że w tej chwili uśmiecham się jak złośliwy Mefistofel do ćwiartki papieru, na której
to piszę, bo wiem lub czuję,
że p. Dynicki pokrzyżował wszystkie plany kochanej siostruni i że serduszko Elżusi jest jego najpotężniejszym
sprzymierzeńcem w tym kierunku. Ale o tym potem — na teraz prowadzę dalej chronologiczną relację, którą
kochanemu doktorowi przyrzekłem, i wracam do Isakowiec.
Franciszek, jak każdy szlachcic tej kategorii, ma swojego „rezydenta", ale jakiego! Jest nim porucznik Olgierd
Lizdejko (sic), domyślisz się, że Litwin z rodu. Czytałeś może w odpisach najnowszy utwór Mickiewicza pt. Pan
Tadeusz. Jest tam klucznik sypiącego się już w ruiny zamku, którego rysopis odpowiada najzupełniej postaci, o której
mówię. Figura długa i chuda jak Don Kiszot, głowa niby łysa, a niby nie łysa, bo cała poorana głębokimi bruzdami od
szabel hiszpańskich, angielskich, murzyńskich, niemieckich, węgierskich i Bóg wie jakich. Sztywny, jak gdyby kij
połknął, gra expedite w mariasza, w warcaby i w szachy, wystrzela na dwadzieścia kroków i na pięć strzałów każde
oczko z piątki pikowej, łamie na kolanie rubla i zawraca oczy w słup, ile razy ujrzy kobietę, a nie potrzeba go długo
prosić, by w takim wypadku zaśpiewał: „Oto strumyk i dolina". Posiada chabetę liczącą lat około i przed laty
przyjechał na niej w odwiedziny do Franciszka z Oszmiańskiego, gdzie ma jakiś kapitalik ulokowany u kuzyna. Wierzy
tylko w stare bogi litewskie, w Napoleona Wielkiego i w swoje pistolety, a z całą tą wiarą i z chabetą swoją nie
wyjechał jeszcze z Isakowiec, od czasu jak przybył z Oszmiany, bo go Franciszek nie puścił z domu. I ten
nieszczęśliwiec wpadł w oko kochanej siostruni Tabickiej i jest o tyle winniejszy od Dynickiego, że zawracał przy niej
oczy aż do białek i śpiewał: „Poszła Filis do ogrodu". Później pokazało się, że te objawy uczucia tyczyły się jakiejś
Dolores czy Mercedes w okolicy Saragossy, a nie naszej Fruzi, i stąd wybuchła w dworku na przedmieściu
starokonstantynowskim taka nienawiść do porucznika Lizdejki, o jakiej nawet furie piekielne wyobrażenia nie mają.
Swoją drogą porucznik nie z jednego pieca chleb jadł i nie z je
dnej lufki kule mu koło uszu gwizdały, a tym samym konwersacja jego jest arcyzajmująca i czuć przy tym, że jest to w
gruncie człek lany ze spiżu, mimo skazna mózgownicy, które mogą być od pioruna... Ale co tam mówić wiele! Wiesz,
że mam słabość do Litwy i do Litwinów.
Otóż rozmawialiśmy i bawiliśmy się przez czas jakiś z Franciszkiem i z porucznikiem, to przyjmując gości i
wyciągając każdą z naszych pięciu panien na popis z tego, co umie, to znowu rozpamiętując każdy swoją dolę i dolę
ogółu. Przekonałem się, że Bronio Wojnowski, mimo nieszczęsnych swoich stosunków domowych i słabości
charakteru, co do osobistych przymiotów swoich znajduje powszechne uznanie i ma przyjaciela prawie w każdym
rozumnym i uczciwym człowieku. Franciszka znasz, Dynickiego i porucznika naszkicowałem ci naprędce, otóż masz
ich zdanie o Broniu.
lo Franciszek: — Et, i wsadzić babę do kojca, a ciotkę puścić na paszę w wysokie góry, gdzie pochyłe drzewa; szkoda
chłopca, zmarnował wiek młody na pulpetach i tupetach (cytuję dosłownie). Ja bym do kroćset tysięcy...
— Wypucował jeden but za Mikołę — dodałem w tej chwili i Franciszek zmieszał się i zamilkł.
o Porucznik: — Jaaa bym nieee zniósł teeego rodzaju fooochów baaabskich, braciaaaszku! Kto wiiidział tak się
poddaaawać kobieeecie! Braciaaaszku!
— „Już księżyc zeszedł, psy się uśpiły" — zanuciłem pod nosem i porucznik Lizdejko ustał nagle w swoim ferworze
oratorskim, który w ogóle nie trwa nigdy zbyt długo.
o Dynicki Modest. Nie powiedział ani słowa, tylko podkręcił wąsa i popatrzył na Elżusię, która się zarumieniła.
— Ha, jak trafi kosa na kamień! — zauważyłem niby w odpowiedzi porucznikowi.
Elżusia poszła oglądać muszkatelki i fuks je w doniczkach na oknie, a tym razem zarumienił się p. Modest Dynicki.
Jeżeli prawdą jest, że stare panny posiadają coś na kształt
une seconde vue, to Fruzia w tej chwili musiała w Starym Konstantynowie dostać czkawki albo migreny. Popsuła nam
wszakże dalsze eksperymenta socjalnopsychologiczne pani Franciszkowa, która nie domyślała się niczego i nie
wiedziała nic o swatach panny Tabickiej ani o jej egzystencji, a nadmieniła tylko, że według relacji Abramka
marszałek Czarnokoński zapadł znowu bardzo ciężko na swoją podagrę.
— Ach, stary Czarnokoński! — zawołałem — czy żyje jeszcze?
— Żyje, Bogu dzięki — odparł Franciszek — tylko zdziwaczał ze szczętem...
— No, proszę kogo! — były moje słowa. — Toć on z moim nieboszczykiem stryjem byli pierwszymi uczniami
nowozałożonej szkoły krzemienieckiej za śp. Tadeusza Czackiego! Zgrzeszyłbym, gdybym nie uściskał kolan
staruszka.
— Masz rację, Macieju — huknął p. Franciszek. — Starszym ludziom, którzy widzieli lepsze czasy od naszych, należy
się cześć i ukłon! Jeżeli chcesz, to jutro zaglądniemy do Szaleniec odwiedzić marszałka. Tylko powiadam ci z góry, że
dziwak i że porucznik ma jakąś ansę do niego.
— Mniejsza o to, pojaaadę taaakże! — zawołał porucznik. I tak nazajutrz rano ruszyliśmy w odwiedziny do starego
Czarnokońskiego zostawiając młodzież w Isakowcach, dokąd, jeżeli się grubo nie mylę, zabłądził po obiedzie na koniu
p. Modest Dynicki przepraszając, że go tak daleko zaprowadziły charty ścigające zająca. Biedna Fruzia ze swoimi
swatami i ze swoim ledwie niehrabią Ewarystem!
Był czas, kiedy szczekanie psów i trzaskanie harapów głuszyło wszelkie ludzkie głosy w dworze szalenieckim —
obecnie jest tam nierównie ciszej, bo marszałek od kilku lat cierpi mocno na podagrę i musi kazać wozić się kozakowi
z pokoju do pokoju. Zamiast psiarni trzyma kapelę nie o wiele od tamtej muzykalniejszą. Składają ją chłopi
odkomenderowani do muzyki za pańszczyznę i zostający pod kierownictwem wysłużo
nego trębacza od dragonów. Produkcje ich rozpoczynają się o czwartej rano, bo marszałek sypiać nie może.
Jednocześnie wszyscy goście otrzymują kawę, każdy w swoim pokoju, a już o ósmej następuje drugie śniadanie,
złożone,z kilku potraw mięsnych i z koncertu. O dwunastej obiad i koncert, o czwartej po południu kawa i koncert, o
ósmej wieczór kolacja i koncert, a ponieważ każdym razem siedzi .się dwie godziny przy stole, więc masz razem osiem
godzin jedzenia i muzyki na dobę, a oprócz tego jeszcze, udając się na spoczynek, znajdujesz w swoim pokoju kurczę
na zimno, wędliny, butelkę wina i zegar grający co kwadrans, ażebyś w nocy nie zginął z głodu lub z pragnienia
dysharmonii. Co do mnie, oszalałbym albobym umarł, gdyby mi przyszło żyć dwie doby tym trybem, ale marszałek je,
pije i słucha z największą przyjemnością. W ogóle nie znać na nim skutku zbawiennych, usiłowań przedsięwziętych
przez Czackiego i jemu podobnych ku jak najlepszemu swojego czasu wychowaniu młodzieży. Długoletni szereg uczt i
polowań zagłuszył dobre ziarno zasiane w Krzemieńcu, gusta p. Czarnokońskiego są dość trywialne i tylko czasem
błyśnie w rozmowie jego ślad wytwornego wychowania, jakie otrzymał. ' Są to skutki zdziczenia, nie przypadkowego,
ale rozmyślnie do niedawna i teraz jeszcze krzewionego tu za kordonem pod pozorem „tężyzny" i opozycji przeciw
cudzoziemszczyźnie i francuszczyźnie.
Największą przyjemnością marszałka jest płatanie figlów, które czasem bywają bardzo grube i których ofiarą pada
najczęściej kapitansprawnik, codzienny prawie gość w Szalenicach, sławny żarłok i opój, a przy tym, jak mię skądinąd
zapewniono, człowiek zły i niebezpieczny. Sprzymierzeńcem marszałka jest jego lekarz nadworny, dr Rzeźnicki, o
którego zdolnościach medycznych nie mam najlepszego wyobrażenia, jakkolwiek może być nieco prawdy w tym, co
mi mówił o moim stanie, a mianowicie, że mi grozi wodna puchlina (W oryginale dopisano w tym miejscu, ręką dra
Ludwikowskiego, bardzo wyraźnie: Błazen! — przyp. aut.). Przy kolacji w dzień naszego przybycia rozpoczął
marszałek także operacje wojenne przeciw
porucznikowi Lizdejce, którego oryginalna powierzchowność wyzywa formalnie żartownisiów w szranki. Ale
porucznik nie każdemu pozwala brać się na fundusz i z największą flegmą umie napastnikowi nieraz dać taką odprawę,
która mu odbiera wszelką ochotę do dalszych ataków. Tak było i z marszałkiem. Było to coś na kształt sceny między
młodym kundlem a starym brysiem: tamten szczeka, skacze, podbiega to z przodu, to z tyłu, a ten nie zważa niby na
niego, ale gdy figle przebierają miarę, warknie tylko raz i kundel ucieka chowając ogon pod siebie. P. kapitansprawnik
Ropuszyński był natomiast bardzo wdzięcznym celem pocisków. Najpierw, jakkolwiek jest czerwony jak ćwik i ma
peryferię, która wystarczyłaby na dwa powiaty, a nie tylko na jeden, marszałek i doktor wmawiali w niego, że jest
okrutnie mizerny i że konsumpcja patrzy mu z oczu. Doktor przypisywał to niedostatecznemu pożywieniu, a
marszałek, zdjęty niby chrześcijańską, litością, powtarzał ciągle: „jedzże, jedz, moja rybko; słyszysz, co mówi doktor, a
szkoda by mi cię było!" Dość, że „rybka", po części ze strachu, a po części z wrodzonej żarłoczności, pochłonęła
większą część olbrzymiego szczupaka, całą ćwiartkę baraniny, parę bifsztyków i dwie kaczki dzikie, krzyżówki, wraz z
półmiskiem rydzów dynstowanych w maśle. Teraz dopiero doktor zmienił taktykę i jął wywodzić i popierać to różnymi
łacińskimi frazesami, jak szkodliwą rzeczą są rydze. P. Ropuszyński zbladł i zapytał Rzeźniekiego, dlaczego nie
ostrzegł go pierwej.
— Sądziłem, że jesteś pan przyzwyczajony do tej potrawy— była odpowiedź — w istocie bowiem człowiek może
przyzwyczaić się do wszystkiego, jak tego dowodzi przykład Mitrydata, który zjadał codziennie dwa funty arszeniku, a
około półtora funta wroniego oka na wieczerzę. Ale przyzwyczajał się on powoli do tej strawy, podczas gdy p.
kapitansprawnik, nie będąc przyzwyczajonym, już po jednym funcie arszeniku doświadczyłby takich następstw jak po
półmisku rydzów.
— Ten Mitrydat — wyjąknął sprawnik zieleniejąc z przerażenia — czy nie należał on do wolnodumców?
— Ma się rozumieć, że należał — odparł marszałek. — Przesiedział czterdzieści lat w katordze i byłby znowu broił
dalej, ale wyszedłszy na wolność zjadł raz kaczkę krzyżówkę na noc i zapomniał zakąsić wronim okiem, wskutek
czego umarł. Ale, doktorze, na miłość boską, patrz no, co się dzieje ze sprawnikiem! Doktorze, ratuj człowieka, on
ginie!
Doktor rzucił się do puzderka z lekarstwami, posłano po cyrulika do miasteczka, kazano grzać kataplazmy i gotować
ziółka i p. Kopuszyńskiego wpółżywego ze strachu zaprowadzono do łóżka. Teraz dopiero przyszła kolej na
porucznika.
Ledwieśmy się pokładli, zbudził nas okropny hałas na podwórzu i w ogrodzie. Zerwałem się i wyglądnąwszy przez
okno zobaczyłem mnóstwo ludzi, biegających tędy i owędy w największym zamieszaniu z konewkami, latarniami,
hakami i drabinami. Wyrozumiałem z ich gwaru, że ogień powstał w pałacu, ubrałem się więc pospiesznie i wybiegłem
przez drzwi parterowe do ogrodu, gdzie zastałem już Janickiego, marszałka, doktora, klucznicę i fraucymer mocno
przerażony. Zapytałem, gdzie porucznik, i wtenczas dopiero przypomniano sobie, że dano mu pokój na piętrze. W tej
samej chwili pojawił on się w oknie i począł wołać, że ktoś mu zabrał rzeczy i zamknął na klucz drzwi od jego pokoju,
i co znaczy cała ta wrzawa? Ktoś ze służby krzyknął, że palą się schody, prowadzące na górę, i że prawdopodobnie
złodzieje musieli wkraść się do pałacu, skoro nie ma rzeczy porucznika. Położenie jego było fatalne, bo okno było
bardzo wysoko, zważywszy, iż dwór szaleniecki z tej strony zbudowany jest na suterenach, wskutek czego pierwsze
piętro jest właściwie drugim. Marszałek kazał przystawić drabinę i po niej, wśród silnego wiatru i zimnej nocy,
sprowadzono porucznika na dół przy świetle kilku latarni. Ma się rozumieć, że długa i chuda jego postać w rzymskim
stroju wyglądała arcypociesznie u szczytu drabiny, ale byliśmy wszyscy uradowani, że jest ocalonym, i tylko marszałek
robił półgłosem różne satyryczne uwagi, wskutek których fraucymer począł się
chichotać i rozpierzchł się ostatecznie na wszystkie strony. Z tą samą litością, jaką poprzednio okazał dla sprawnika,
marszałek jął teraz rozpaczać nad porucznikiem, że się zaziębi, i wołać w głos, by mu dano jakie okrycie. Wszyscy
rzucili się wykonać rozkaz, ale ponieważ klucznica sprawiła się najprędzej, więc ubrano porucznika w jej salopę, w
której prezentował się tak, że nawet ja i Franciszek nie mogliśmy wstrzymać się od śmiechu. Na koniec dano znać, że
udało się stłumić pożar i że rzeczy porucznika znalazły się porozrzucane w sieni. Wróciliśmy tedy pod dach i
niebawem posnęliśmy na nowo. Dopiero nazajutrz przy śniadaniu dowiedziałem się, że cała ta scena była farsą
umyślnie wyprawioną dla porucznika. On sam zbadał to już poprzednio i miał minę, która nie wróżyła nic dobrego. Na
razie wszakże odwrócił ktoś uwagę naszą zapytaniem: co porabia sprawnik? Nie widziałem go podczas popłochu w
nocy i wydelegowano doktora, aby poszedł zobaczyć, czy jeszcze żyje. Niebawem powrócił on i prosił nas, ażebyśmy z
nim razem poszli odwiedzić pacjenta, który jest umierający. Zastaliśmy p. Ropuszyńskiego wpółubranego, siedzącego
na fotelu, z tym samym wyrazem przerażenia w jego czerwonozielonym obliczu, jaki widzieliśmy wczoraj.
— Co ci jest, moja rybko? Czy naprawdę jesteś chory?
— O, o, panie marszałku — wołał sprawnik trzymając w każdej ręce klapę od kamizelki i usiłując ją zapiąć. Było to
niepodobieństwem, kamizelka bowiem nie schodziła się z przodu o pół łokcia.
— Matko najsłodsza! — zawołał marszałek — jakie okropne wzdęcie!
— To są skutki rydzów, jak mówiłem — zauważył doktor. — Jest to wypadek bardzo fatalny! Bardzo niebezpieczny!
— Ależ ratuj go, doktorze, ratuj! Po cóż, do miliona diabłów, uczyłeś się medycyny?
— Niech pan będzie łaskaw nie używać diabłów, panie marszałku — jęczał pacjent — ja... ja... jestem grzeszny
człowiek... katolik...
— Aha, chcesz księdza! Marcin, w galop po księdza do Konstantynowa!
— Jeżeli tylko w czas przyjedzie — mruknął doktor.
— No, ale miłosierdzie boskie jest bez granic — zauważył marszałek. — Zresztą nie możesz mieć zbyt ciężkich
grzechów na sumieniu, kapitanie?
— Ach, panie marszałku — powtarzał sprawnik usiłując ciągle jeszcze zapiąć kamizelkę, ale nadaremnie. — Człowiek
jest ułomnym, bardzo ułomnym!
— Co, czy brałeś może... łapowe, hę?
— Oj, brałem, brałem! Boże, miej litość nade mną!
— Robiłeś fałszywe donosy, czy tak?
— Litości, litości! Robiłem! — Tu sprawnik, jak gdyby chciał ukryć przed sprawiedliwością niebios czarne wnętrze
swojego serca, szarpał i ciągnął swoją, kamizelkę z rozpaczliwym natężeniem, ale zapiąć jej nie mógł, owszem,
zdawała się coraz węższa.
— I kradłeś może kazienne pieniądze? — ciągnął dalej nielitościwy marszałek. — Przyznaj się, a Bóg ci przebaczy!
Nie potrafię opisać dalej tej komicznej spowiedzi, dosyć, że sprawnik przyznał się powoli do wszystkich swoich
sprawek i niektóre z nich opowiedział nawet szczegółowo. Na koniec marszałek zapewnił go, że czeka go na tamtym
świecie długa bardzo katorga, i wezwał ponownie doktora, by ratował ciało, bo co do duszy, nie ma żadnej nadziei —
po czym kazał się zatoczyć z fotelem do swego pokoju, gdzie wybuchł spazmatycznym śmiechem. Prawdę
powiedziawszy śmieliśmy się wszyscy, podczas gdy doktor dokazywał cudów w swoim zawodzie i po niejakim czasie
oznajmił nam, że pacjent jego przyszedł do siebie i że już nie potrzeba księdza. Nadzwyczajnej tej kuracji dokonały
nożyce, za pomocą których rozpruto bez wiedzy sprawnika podszewkę kamizelki, którą poprzednio zszyła była
kiucznica.
Po śniadaniu marszałek prosił nas do ogrodu, gdzie zasiedliśmy w pięknej altanie nad szerokim dość, ale nie bardzo
głębokim strumykiem, przerzynającym park i tworzącym opodal dużą sadzawkę. Gospodarz bawił nas dykteryjkami, w
których nieźle naśladuje Radziwiłła Panie Kochanku; ja i Franciszek słuchaliśmy ich z nabożeństwem, podczas gdy
porucznik, mocno zadąsany, przechadzał się po alejach i wkrótce znikł nam z oczu. Nagle wpada on pomiędzy nas z
wyrazem największego przerażenia w twarzy i woła:
— Uciekajcie! Ratujcie się! Pies wściekły! Franciszku, leź na drabinę!
W istocie nie było rady, żaden z nas bowiem nie miał nawet laski w ręku. Salwowaliśmy się tedy obydwaj z
Franciszkiem na drabinę, która stała przyparta do wysokiej jabłoni, ale marszałek daremnie usiłował pójść za naszym
przykładem, a na nieszczęście odesłał był przed chwilą kozaka, który go woził w fotelu. Tymczasem strach ma wielkie
oczy i dobre nogi, marszałek zapomniał na moment o swojej podagrze, zerwał się i skoczył w potok z zadziwiającą
szybkością i lekkością. Przypuszczał on zapewne, równie jak wielu innych, że pies dotknięty wodowstrętem nie pójdzie
do wody, co zresztą jest mylnym, jak się sam przekonałem. Na nieszczęście dno potoku było kamieniste, p.
Czarnokoński utknął i skąpał się, jak długi, w zimnej wodzie, podczas gdy porucznik pobiegł dalej do pałacu. Trwało
to sporą chwilę, nim wołanie nasze zaalarmowało służbę i ta przybiegła na pomoc swemu panu. Kozacy wyciągnęli
marszałka z wody, a wraz z nimi zjawił się porucznik i wśród wykrzykników pełnych troskliwości o zdrowie naszego
gospodarza otulił go tą samą sialopą, która jemu w nocy za okrycie służyła, w dodatku zaś włożył mu na głowę
watowany kaptur, także należący do klucznicy. W tym stroju odwieziono marszałka do pałacu, gdzie rozebrano go,
położono do łóżka i napojono gorącym ponczem. Z miny porucznika można było domyślić się, że historia o psie
wściekłym miała w sobie tyle prawdy co nocny nasz alarm ogniowy. Przyznasz, że zemsta była słuszną, ale srogą,
marszałek mógł bowiem odchorować swoją kąpiel w sukniach równie dobrze, jak porucznik swoją nadpowietrzną
wyprawę w koszuli. Na szczęście żadnemu nic się nie
stało, a nadto marszałek przyjął tego „byka za indyka" z bardzo dobrą miną i porucznik na odjezdnym musiał jeszcze
przyjąć w prezencie od niego bardzo cennego konia na znak zgody. Gospodarz nie chciał nas puszczać, ale ja po
obiedzie pod żadnym warunkiem nie chciałem zostać dłużej w Szalenicach, obowiązując się prowadzić jeszcze dzień
jeden tamtejszy tryb życia. Nadmienię tylko, że sprawnika, który tymczasem zmartwychwstał, karmiono znowu dalej
jak na zarżnięcie i że nie sprzeciwiał on się temu wcale, rydzów już tylko jeść nie chciał mimo wszelkich przedstawień
marszałka i doktora, że należy „wybić klin klinem"!
Zabawiliśmy jeszcze parę dni u Franciszka. Z powrotem, temu roztrzepańcowi Józefowi sprzykrzyło się siedzieć w
koczu, wylazł więc na kozioł i wziął lejce od Wasyla. Protestowałem, ale daremnie, przeciw tej zmianie woźnicy,
wiesz bowiem, doktorze, jak nienawidzę nieostrożnej jazdy —cóż, kiedy paniczowi podobało się koniecznie narażać
nas na skręcenie karku. Ma się rozumieć, że zjeżdżając w jednym miejscu z góry nie pozwolił zahamować powozu,
orczyk uderzył jednego z biczowych koni po nogach, cała czwórka dała z nami drapaka i zamiast na most, zjechaliśmy
do rowu i złamaliśmy dyszel. Szczęściem, nikomu nic się nie stało i tylko było niepodobieństwem jechać dalej.
Potrzeba było wyprawić Wasyla do najbliższej wsi po pomoc. Za kwadrans ujrzeliśmy pędzącą ku nam dziarską
czwórkę i ze zgrabnej dorożki, którą ciągnęła, wyskoczył — oczywista rzecz — tenże sam p. Modest Dynicki, o
którym wspominałem poprzednio i którego poznaliśmy u Franciszka. Pokazało się, że jesteśmy na jego terytorium i że
niepodobieństwem było nie przyjąć uprzejmych jego zaprosin. Tym sposobem znaleźliśmy się niespodzianie w
Młynówce, w gościnie u kawalera. O ile uważałem, Elżusia wcale przyjemnie była dotknięta tym przypadkiem, a
gdybym jej nie znał lepiej, miałbym ochotę podejrzewać ją, że namówiła brata, ażeby nas wywrócił właśnie w tym
miejscu. Tak zaś, jak rzeczy stoją, podejrzewam tylko pp. Modesta i Józefa o spisek na mój dyszel. Już to jeżeli p.
Dynicki chciał, ażebyśmy zobaczyli jego gos
podarstwo, to wyznać muszę, że miał się czym pochwalić. Nie widziałem w całym kraju pól lepiej uprawionych ani
piękniejszego inwentarza, ani porządniejszych zabudowań gospodarskich — a masz wiedzieć, że p. Modest objąwszy
przed czterema laty majątek po stryju zastał tylko same rudery, długi, charty i konie wierzchowe. Folwarki były oddane
w zastaw lichwiarzom za bezcen, dwór bez drzwi i bez okien, stawy, przynoszące obecnie parę tysięcy rubli
przychodu, zapuszczone od niepamiętnych czasów, a poprzedni właściciel nie mógł dostać w miasteczku funta herbaty
albo i mięsa na kredyt. Obecnie, jak powiadam, jest to jeden z najlepiej zagospodarowanych majątków w całej Polsce,
p. Dynicki, gdyby chciał, mógłby w Berdyczowie albo w Żytomierzu pożyczyć rubli na słowo, bez kwitka, mieszka
jak w raju, wśród prześlicznie utrzymanych ogrodów i sadów, a w domu u niego jak w pudełku, wszystko schludne i
pełne elegancji. Wyobraź sobie, że wszystkich tych cudów dokonał młody człowiek, który kształcił się na adwokata i
zaledwie kiedy był na wsi, i porównaj to z majątkiem biednego Bronią Wojnowskiego, który, jak to mówią, zęby zjadł
na gospodarstwie!
Jest w Młynówce stelmach domorosły, który podjął się naprawy mojego kocza i wcale dobrze wywiązał się ze swojego
zadania, ale bodaj czy nie z polecenia swojego pana nie kwapił się z nim jakoś, pod pozorem, że musi iść gdzieś aż o
dwie mile po suchy i twardy materiał. Dość, że dopiero trzeciego dnia rano ruszyliśmy do Starego Konstantynowa,
gdzie nas obiecał odwiedzić p. Dynicki, ale dotychczas jeszcze nie był. Natomiast czyhała tylko na nasze przybycie
panna Tabicka i ledwie mieliśmy czas przebrać się, musieliśmy iść do niej na herbatę, bo przyjechała pani z hrabiów
Kawkowskich Borczyńska z synalkiem, wcale niepoczesnym drągalem. Pojawił on się w jakimś kraciastym kubraku i
w butach ze sztylpami i rozmawiał tylko po francusku, najwięcej o operze i balecie paryskim i warszawskim. Przy tym
bawi się p. Ewaryst z angielska w „bałagułę", wiecznie kupuje i sprzedaje jakieś wózki i konie, grywa w diabełka i w
sztosa i pogardza wszystkimi, którzy robią co innego.
Zaraz po pierwszym spotkaniu nastąpiło żwawe starcie między nim a Elżusią, odezwał się bowiem z przekąsem o
gospodarskich zabiegach p. Dynickiego, a dziewczyna, powiadam ci, palnęła mu na to taką cycerońską orać je o
obowiązkach obywatelskich, że nie chciałem wierzyć własnym uszom i dotychczas nie wiemf skąd jej się wzięła ta
swada. Józio zawarł z nią widocznie przymierze zaczepnoodporne, a ponieważ cała francuszczyzna pana Ewarysta nie
zdoła pokryć ignorancji, którą jest formalnie nadziany i naszpikowany, więc kłuli go oboje nielitościwie i byliby
mamunię i ciocię Tabicką doprowadzili do desperacji, gdyby zacne te matrony zdolne były domyślić się, o czym
mowa. Nazajutrz ledwieśmy powstawali, pojawiła się panna Tabicka w naszym hotelu i rozpoczęła otwarcie swoje
swaty. Elżusia rozpłakała się, Józio wyszedł z pokoju trzasnąwszy drzwiami, a ja także dość zły w głębi duszy starałem
się, o ile mogłem, być dyplomatą i uspokoić wszystkie strony. Musisz wiedzieć, że Tabicka objawiła zamiar zapisania
całego swojego majątku Elżusi, chociaż więc ta ostatnia ma wcale ładny posag i chociaż p. Borczyński byłby najgorszą
partią pod słońcem, uważałem za rzecz stosowną nie zrażać kochanej ciotuni od razu i dopiero po jej odejściu
uspokoiłem moją siostrzenicę, że ani sam nie myślę narzucać jej męża, ani też nie pozwolę jej terroryzować nikomu. I
oto już od dwóch dni powtarzają się ciągle te same sceny, musimy bywać na obiadach i na herbatach u panny Tabickiej
i na przemian przyjmować jej wizyty i słuchać jej perswazji. Tymczasem Dynicki nie pokazuje się i Bóg wie jak się to
wszystko skończy i jak z tego wybrnie twój, kochany doktorze, stroskany przyjaciel
Maciej Jeżyński
V
Stary Konstantynów, września ...
Nie uwierzysz, kochany konsyliarzu, ile ci wdzięczny jestem za radę daną mi listownie. Od tygodnia, stosując się do
niej, nacieram się co rana zimną wodą, po czym odbywam półgo
dzinną przechadzkę; a przekonany jestem, że tylko te środki higieniczne w połączeniu z twoimi nieocenionymi
pigułkami utrzymują mię przy zdrowiu i przy życiu, wobec tego wszystkiego, co wycierpiałem i co bym ci chciał
opowiedzieć, jeżeli zdołam. Dotychczas wszakże w głowie mi się mąci, gdy o tym wspomnę, i nie wiem, jak zacząć.
Już to nie urodziłem się na romansopisarza i nie potrafię odtworzyć efektów, które mną wstrząsnęły do gruntu; i
dlatego też opowiem ci te straszne historie moim suchym, kronikarskim, chronologicznym stylem.
Nazajutrz tedy, po wyprawieniu ostatniego mojego listu, nie spałem całą noc z powodu, że reb Wolf Mendlowicz, mój
gospodarz, wydawał córkę za mąż i że cała zgraja Żydów i Żydówek śpiewała majufes i tańczyła:
łachteridibimbambum do samego wschodu słońca przy rzępoleniu rozmaitych skrzypców, basetli i cymbałów jeszcze
straszniejszych od nadwornej kapeli marszałka Czarnokońskiego. Około siódmej rano zaczęły wjeżdżać i wyjeżdżać z
hotelu rozmaite fury i wszczął się cały hałas piekielny, towarzyszący przebudzeniu małego miasteczka. Dodaj do tego
pluskwy, pchły i zły materac, a pojmiesz, że ledwie około dziesiątej udało mi się zamrużyć oczy. Zacząłem śnić wcale
błogo — byłem ponoś u siebie w domu, Wincenty w białym fartuchu prezentował mi świeżo złowione przepyszne
pstrągi i radziliśmy właśnie z tobą, kochany konsyliarzu, czy kazać je usmażyć, czy tylko odgotować i podać na stół ze
świeżymi młodymi kartofelkami, gdy nagle wpada ten niezdara Semko i budzi mnie doniesieniem, że „pan hrabia"
Borczyński pyta się, czy „jaśnie pan" przyjmuje. Pierwszym objawem przebudzenia się z mojej strony było to, że
Semko za „pana hrabiego" dostał Jaśkiem w głowę, a za „jaśnie pana" ogromny żydowski lichtarz o cal tylko rozminął
się z jego uchem. Niesposób odzwyczaić go od tej głupiej lokucji. Swoim trybem wszakże, stał on jak mur koło drzwi i
powtarzał doniesienie o przybyciu „pana hrabiego" z wizytą. Nie było rady, potrzeba było wstać i przyjąć gościa.
Kazałem go prosić do drugiego pokoju i ubrałem się, jak mogłem najprędzej. Ściśle rzecz biorąc mogłem go przyjąć
w szlafroku, ale trzymam się tej zasady, że wobec ludzi lada jako wychowanych należy zachować formy towarzyskie z
jak największym rygorem. Wchodzę tedy, ubrany od biedy, ,i zastaję „pana hrabiego" Ewarysta, gwiżdżącego w oknie
jakąś szansonetkę paryskowołyńską. Spostrzegam, że jest niezwykle strojny, włożył bowiem zamiast butów trzewiki,
zamiast kraciastego kubraka kraciaste dolne ubranie, a po wierzchu miał jakiś rajtfraczek, kusy wprawdzie, ale
przynajmniej czarny. Toaletę tę uzupełniało szkiełko na ogromnie szerokiej tasiemce, wraz z miękkim popielatym
kapeluszem i angielską szpicrutą.
— Witam pana u siebie — rzekłem.
— Bon jour, monsieur Jeżyński.
— Niechajże pan raczy usiąść!
— O, mer dl Je n'aime pas a etre assis.
— Mniejsza o to. Wybaczy pan wszakże, że jako człowiek wiekiem znacznie starszy zrobię mu jedną uwagę. Mówię
po francusku i nie jestem nieprzyjacielem francuszczyzny — najpierw dlatego, że jest to język, którym prawie cały
świat przejść można, a po wtóre ponieważ broni on nas nieraz od konieczności rozmawiania niemilszym o wiele
bełkotem z kreishauptmanami , gubernatorami i tam dalej. Ale szlachcic ze szlachcicem,,moim zdaniem, może
kontentować się polską rozmową i dlatego, jeszcze raz, wybaczy pan, że francuskiej konwersacji z nim prowadzić nie
będę!
— Tant mieux. Ja także bardzo lubię mówić po polsku. Więc, jak to mówią (tu p. hrabia raczył usiąść), przystępuję do
rzeczy. Czy mógłbyś pan powiedzieć mi... e... tego, jakie
są właściwie interesa majątkowe panny Elżbiety... comment s'appelletelle ... no, tej siostrzenicy pańskiej?
Daję ci słowo, kochany doktorze, że nie zmieniłem ani jednego wyrazu w tym wiekopomnym przemówieniu p.
Borczyńskiego i że przytaczam je tak wiernie jak stenograf. Daję ci także słowo, że tylko zerknąłem, czy nie ma gdzie
w pobliżu mojej laski, ale uspokoiłem się natychmiast i odzyskałem więcej zimnej krwi, niż było potrzeba. Nota bene,
drugie drzwi pseudosalonu p. Wolfa Mendlowicza były odchylone i prowadziły do pokoju, w którym ulokowana była
EIżusia ze swoją pokojówką, a wiesz, że za nie w świecie nie zrobiłbym awantury w obecności kobiet. Tylko wargi
drgały mi tak, że zaledwie zdołałem mówić.
— O ile mi wiadomo, panie Borkiewicz (powiedziałem umyślnie Borkiewicz, choć wiedziałem, że nazywa się
Borczyński), o ile mi wiadomo, siostrzenica moja nie proponowała panu przystąpienia do żadnej spółki kupieckiej lub
fabrycznej, by pana mogły interesować jej stosunki finansowe. Ale — ponieważ mowa o pieniądzach, więc czy nie
mógłbyś pan powiedzieć mi, ile pan właściwie masz długów, monsieur... dli, ca, comment vous appelleton ?
— To jest... ja właśnie chciałem... bo to panna Tabicka... nie, ale po co obwijać rzecz w bawełnę... ja przyszedłem... je
suis venu... moja mama... elle esi nie comtesse Kawkowska... ja... ja proszę o rękę panny Elżbiety Wielobrodzkiej, a do
pana, jako do opiekuna...
— A, to co innego, to do mnie nie należy! Elżusiu — zawołałem zbliżając się do drzwi — czyś już ubrana?
— Już, wujciu!
— No, to chodź tutaj. Oto jest p. Ewaryst Borczyński. Jak widzisz, ma rajtfrak, szpicrutę i szkiełko i oświadcza się o
twoją
rękę. Jesteś pod moją opieką, ale chodzi tu o twój los, więc musisz odpowiedzieć sama za siebie. Czy przyjmujesz?
Czy może żądasz czasu do namysłu? Mów, dziecko!
Milczenie i wielka bladość w obliczu dziewicy.
— No, mów, Elżusiu!
— Józiu, Józiu! — jęknęła z płaczem dziewczyna, która rzeczywiście słyszała całą moją rozmowę z p. Ewarystem i
teraz rzuciła się na szyję brata wchodzącego w tej chwili do pokoju.
— Józiu!"— krzyknąłem drżąc z gniewu — wyrzuć tego d... za drzwi! — Nim wymówiłem ostatnie słowo, rajtfrak:,
szpicruta, szkiełko, kapelusz, francuszczyzna i wszystko, co było panem Ewarystem, leciało przez korytarz żydowski
ku bramie jak kula armatnia. Na nieszczęście, w korytarzu pocisk ten uderzył prosto w nos Bińci Tabickiej, której ucho
już od kwadransa znajdowało się u dziurki od klucza i która teraz comme ,de raison zemdlała od razu, bez awizacji.
I oto koniec pierwszego aktu dramatycznych moich cierpień. Wyobraź sobie, doktorze, Bińcię Tabicką leżącą na
poprzek korytarza, mnie, Elżusię, jej Franię, Józia, Wasyla, Semka, cztery Żydówki, dwóch miszuresów i konewkę
wody — a będziesz miał tableau, jakiego i w paryskich teatrach pokazać ci nie potrafią. Najsmutniejszą wszakże stroną
całej tragedii było dla mnie, że Józio, przerażony zemdleniem ciotki i powstrzymany w pierwszym impecie, nie miał
czasu dopaść p. Ewarysta i powiedzieć mu do ucha. mojego zdania o całej tej sprawie.
Akt drugi rozpoczął się oczywiście trzeźwieniem Bińci, odszukaniem jej pieska i długimi wylewami czułości między
tymi dwiema istotami, rozumiejącymi się nawzajem, ale przez resztę świata niezrozumianymi. Gdy już Fiduś przestał
skomleć, a Bińcia mdleć, wszystko skrupiło się na mnie. Pokazało się, po francusku i po polsku, że jestem
najobrzydliwszym i najstraszniejszym z tyranów, że Elżbieta, ginąc z miłości dla p. Ewarysta, boi się wyznać to z
obawy, iż mógłbym zamknąć ją na wieki do
klasztoru, że zagradzam przyszłość jednemu z dwojga dzieci nieboszczki rodzonej mojej siostry, że Borczyński i
Kawkowscy byli na świecie, kiedy jeszcze o Jeżyńskich i o Wielobrodzkich nikt nie słyszał i kiedy jeszcze król
Ćwieczek zaledwie w pierwszych majtkach chodził, i że Bińcia w ogóle tego wszystkiego nie przeżyje, ale umrze bez
żadnej delaty, tu, zaraz, na połamanej i podartej kanapie p. Wolfa Mendlowicza. Frania (której Bińcia darowała była
przed dwoma tygodniami starą czarną suknię jedwabną i szal pomarańczowy) rozszlochała się i zaczęła spazmować.
Elżusia beczała już od dawna, a ja i Józio patrzyliśmy na siebie jak winowajcy. Już to Bronio Wojnowski ma słuszność,
że łzy kobiece mogą skonfundować człowieka z kretesem. Co powiesz na to, że przez moment zdawało mi się, że źle
pojąłem całą sytuację i że Elżusia, kto wie, czy nie byłaby przyjęła deklaracji p. Borczyńskiego, gdyby nie moja
niechęć do tego młodzieńca? Zacząłem już nawet ekskuzować się i plotłem Bóg wie co, a Bińcia rezonowała coraz
głośniej i potężniej, gdy wtem los przyjazny sprowadził — p. Modesta Dynickiego. Trudno było rozprowadzać dalej
sceny familijne w przytomności obcego człowieka, a zresztą Elżusia jakoś tak nagle z andante lacrimoso wpadła w
zwykłe adagio , a z adagio do allegro , i Bińcia tak prędko wyniosła się do domu, że odzyskałem równowagę umysłu i
poleciłem Semkowi, by jako elew Wincentego stanął przy rondlach i garnkach i zaimprowizował obiad, albowiem
mamy gościa i nie pójdziemy dzisiaj do panny Tabickiej...
Ale to dopiero koniec drugiego aktu!
Dynicki zabawił u nas przeszło godzinę, po czym oddalił się, obiecawszy przyjść na obiad o drugiej. Teraz dopiero
miałem czas do spokojnej refleksji i począłem żałować, że nie miałem go pierwej, bo zaczęło mi się zdawać, że
postąpiłem sobie nieco
za sangwinicznie i z p. Borczyńskim, i z tymi zaprosinami na obiad. Elżbietka przerwała mi ten rachunek z moim
sumieniem okrywając moje ręce pocałunkami i powtarzając z łkaniem, że jestem dobrym, kochanym wujaszkiem,
któremu całe życie winna będzie wdzięczność. Możesz sobie wyobrazić albo i nie, że byłem zdumiony tym wylewem
uczucia, nie pojmowałem bowiem z początku, o co chodzi. Potrzeba było dłuższej indagacji, ażeby się dowiedzieć, że
Elżbieta nie miała sama odwagi sprzeciwić się cioci Bińci i że nadto z oględnego mojego sposobu wyrażania się
podczas kilkudniowych swatów powzięła była mylną opinię, jakobym sprzyjał konkurom p. Ewarysta. Była więc w
rozpaczy, że jej przyjdzie wyjść za mąż wbrew jej woli; ale „miała niesłuszność, bo powinna była wiedzieć, że złoty i
nie wiem jaki już wujaszek nie dopuści do tego, aby miała być nieszczęśliwą na całe życie". Jakie to biedne są dzieci
bez matki, a szczególnie dziewczęta! Wszak gdyby nie nadnaturalna głupota p. Borczyńskiego, mogło się wszystko tak
ułożyć, jak tego chciała Bińcia, i Elżusia byłaby się dała zaprowadzić do ołtarza nie przymierzając jak cielątko do
jatek!
— Hm, hm, moje dzieci — rzekłem nie bez szczerej skruchy — pokazuje się, że ja, stary, od kilku dni robię same
głupstwa. Najpierw, nie wiedzieć po co bawiłem się w dyplomację z Bińcią, bo mi nadmieniła, że chce ci zapisać swój
majątek...
— Ja nie potrzebuję jej majątku! — przerwała mi Elżusia energicznie.
— Wiem, wiem o tym, moje serce, i dlatego powiadam, że niepotrzebnie dyplomatyzowałem i nabawiłem cię strachu.
A następnie niepotrzebnie uniosłem się wobec tego Borczyńskiego i obszedłem się z nim po grubiańsku. Powinienem
był dać odprawę ostrą, ale w delikatniejszej formie.
— On się tam właśnie zna na delikatności! — zawołał Józio.
— Im mniej się zna na niej, tym dotkliwiej byłby ją uczuł. Ha, cóż robić, stało się, choć źle się stało! A to także ponoś
niedobrze, że prosiłem p. Dynickiego na obiad tu, w oberży. Gotowe stąd powstać jakie plotki.
— Ależ wujciu, on nas tak gościnnie przyjął w Młynówce! I, o! jak to dobrze, że mi wujcio przypomniał obiad!
Myślałam o tym już pierwej, że trzeba będzie pójść doglądać Semka, bo Bóg wie, co on tam nagotuje!
Z tymi słowami wybiegła do kuchni. Możesz wiedzieć, konsyliarzu, że Semko jest wzorowym kuchtą i że nieraz
doświadczyliśmy tego w ciągu naszej podróży, a nigdy Elżusi nie przyszło na myśl stać nad nim i zaglądać do jego
rondlów, aż dopiero teraz, kiedy p. Modest miał być na obiedzie. Uśmiechnąłem się na tę myśl i powiedziałem do
Józia, że nie przypuszczam, ażeby jego siostra po sześcioletnim pobycie na pensji we Lwowie mogła dać jakie
pożyteczne instrukcje Semkowi w jego obecnym kuchennym posłannictwie. Józio rozśmiał się także i fizjonomie nasze
wyrażały jak najlepszy humor, kiedy naraz drzwi się otworzyły i stanęła w nich, z rękami wpartymi w boki, Bińcia
Tabicka.
— A pięknie, bardzo pięknie! Zrobić burdę karczemną, ubliżyć damie i śmiać się potem do rozpuku! Potrzeba w istocie
wychować się między opryszkami w Karpatach, ażeby zdobyć się na takie bohaterstwo!
— Bińciu, Bińciu, uspokój się albo wejdź przynajmniej do pokoju, bo jeszcze się cały Stary Konstantynów zbiegnie
tutaj jak na jakie widowisko. Proszę cię, siostruniu!
— Nie siostruniaj ty mię, obejdzie się bez tego, niech przynajmniej ludzie nie wiedzą, jaką mam godną parentelę! Cha,
cha! Wiem ja już wszystko, sprowadziliście tutaj tego jakiegoś skrybenta z Warszawy i chcecie mu sprzedać dziecko
mojej siostry! Wiem ja, wiem, takie sprawki wychodzą zawsze na wierzch jak oliwa! Pan Dynicki proszony jest na
obiadek — ale poczekajcie! Franciszka! Franciszka!
— Słucham pani — odrzekła Frania.
— Tutaj jest moja waza i czajnik, i dwa talerze głębokie, a trzy płytkie. Ażebyś mi to wszystko oddała natychmiast
mojemu człowiekowi, który czeka w bramie. P. Dynicki może jeść z miski, a nie z mojej porcelany. Słyszysz, co ci
mówiłam.
— Słucham pani.
Byłem zły jak sto diabłów, ale usłyszawszy ten wyrok srogiej zemsty popatrzyłem na Józia i obydwaj parsknęliśmy
homerycznym śmiechem. Tego tylko jeszcze brakowało. Tabicka przyskoczyła do mnie jak furia, z zaciśniętymi
pięściami. Na szczęście nie jestem tak małodusznym jak sąsiad Bronią, p. Mleczyński, i wytrzymałem ten atak nie
mrugnąwszy okiem.
— Powiedzże mi, acani, przynajmniej, czego chcesz ode mnie? — zagadnąłem spokojnie.
— Acani! — zapiszczała — mocny Boże, on mię nazywa acani!
— No, skoro nie siostrunia, to acani.
— A ty... ty, ty... acan!
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Macieju! — zawołała zmieniając nagle ton, jak organista zmienia rejestr w organach. — Macieju! Bracie, miej
litość nade mną! Czy godzi się tak postępować z siostrą, czy masz ty serce!
— Ależ tu nie chodzi o serce, tylko o dwa talerze głębokie a trzy płytkie!
— A to nic, że obszedłeś się tak okropnie z synem najlepszej mojej przyjaciółki, że skompromitowałeś mię śmiertelnie,
bo przecież ja ją zapewniłam, że Ewaryst będzie przyjęty i że czekacie tylko na deklarację!
— A wiesz ty, jak mu się udała ta deklaracja? I czy wiesz, że Elżusia go nie chce?
— Elżusia go nie chce! A od czegóż ty jesteś mężczyzną i opiekunem? Zresztą, jeżeli Elżusia nie chce, to dobrze, nie
dostanie ona kopiejki z mego majątku.
— Nie bardzo jej tam to potrzeba. Ma ładną wioskę i sześćdziesiąt tysięcy złr w austriackich cwancygierach pełnej
wagi. Bardzo to zresztą pięknie z twojej strony, że chciałaś przyczynić się do zapłacenia długów p. Borczyńskiego, ale
mogłaś to zrobić nie narażając Elżusi na takie zamęście.
— Powiadam ci, że Ewaryst jest najlepszą partią na Wołyniu!
— W takim razie czemu go nie zatrzymasz dla siebie? Anim się spodziewał, jak czarodziejski skutek wywoła ta
uwaga, o której nie potrzebuję dodawać, że nie była zrobiona na serio. Bińcia nagle usiadła na kanapie, spuściła
skromnie oczy i szepnęła jak pensjonarka:
— W istocie... Borczyńska wspominała mi o tym parę razy... ale... jest zawsze pewna różnica wieku...
— No, jest tam jakaś różnica (i w istocie jest, o całych lat, ale tego nie uważałem za stosowne nadmieniać), ale czy
podobna dobierać małżeństwa tak, ażeby zawsze pan młody i panna młoda byli w jednym wieku? Oto np. ja, gdybym
się chciał żenić, wziąłbym osobę o dwadzieścia lat młodszą ode mnie i wcale by mię nie raziła ta różnica. To samo
może się stać w odwrotnym stosunku. (Tu Józio, nie mogąc zapewne dłużej zachować miny serio, wyszedł z pokoju).
— To bardzo rozsądne zdanie! Pragnęłabym, ażeby cię Borczyńska słyszała, ona ma bardzo wiele szacunku dla ciebie i
żałuje zawsze, że ma tak mało sposobności pomówić z tobą.
— Przy najbliższej sposobności nie omieszkam wyłuszczyć jej moje poglądy w tej materii. Ale, a propos, może byś
została na obiad z nami?
— Nie mogę, prosiłam Borczyńska do siebie. Drogi, kochany bracie (tu rzuciła mi się na szyję), prawda, że się
gniewasz?
— Ja? A to czego?
— To przyjdziesz na herbatę dziś wieczór? .
— Jeżeli mi tylko mój reumatyzm pozwoli.
— Przyjdziesz, przyjdziesz! Do widzenia, ale z pewnością! Ale, słuchaj — z Borczyńska potrzeba bardzo zręcznie...
tak, znienacka... une fois qu'une idee la frappe , można liczyć na nią. Do widzenia! do widzenia!
I lekko, jak podtatusiały sylf, wydreptała z pokoju. Otóż masz koniec trzeciego aktu i całej jednej komedii, a początek
nowej. Uwolniwszy zaledwie Elżusię od konkurów
p. Ewarysta otrzymałem oficjalną nominację na swata panny Tabickiej!!!
Obiad był wcale dobry, lepszy, niż można go mieć w podróży. Szkoda, że mając głowę przepełnioną swatami Bińci i
myśląc ciągle o tym, jakby to zrobić, ażeby czym prędzej być o sto mil od niej, popsułem młodym ludziom humor
wzmianką, że jesteśmy na wyjezdnym ze Starego Konstantynowa. Dynicki zamyślił się widocznie, a Elżusia zapytała
mię skwapliwie, czy nie odwiedzimy jeszcze raz pp. Janickich w Isakowcach. Odparłem, że zmuszony jestem odmówić
sobie tej przyjemności, bo niepodobieństwem jest najeżdżać szlachcica takim taborem, złożonym ze czterech sług i
siedmiu koni. Widnokrąg zakochanych zachmurzył się tedy jeszcze bardziej, gdy wtem — prawdziwy deus ex machina
— pojawił się sam p. Janicki Franciszek.
Sprowadzała go nowina równie niespodziewana jak smutna. Pani Wojnowska, którą nie tak dawno zostawiłem w
najlepszym zdrowiu, umarła po kilkudniowej chorobie, wyobraź sobie, na zapalenie mózgu! Bronio w szalonym żalu
po niej stracił zupełnie głowę — obowiązkiem przyjacielskim było pojechać natychmiast do niego, pocieszyć go i
pomóc mu ile możności. Stanęło tedy na tym, że pojedziemy ja z Franciszkiem, a Józia i Elżusię p. Dynicki odwiezie
do Isakowiec, pod warunkiem,że towarzyszyć im będzie tylko Frania i że moje konie zostaną w mieście. Tak to jeden i
ten sam wypadek temu sprawić może niewymowną boleść, a tamtemu radość i uciechę. Podczas gdy biedny Bronio
pogrążony był w smutku, p. Modest i panna Elżbieta doświadczali wprost przeciwnego uczucia, a ja także rad byłem,
że wymknę się Bińci. Nie jestem nawet pewny, czyli śmierć pani Wojnowskiej nie wydała mi się zaraz w pierwszej
chwili ciężkim wprawdzie, ale bardzo mądrym zrządzeniem boskim. Dosyć, że rozjechaliśmy się o czwartej po
południu, młodzież w jedną stronę, a my starzy w drugą.
Tragiczne wypadki opowiedziane piórem namaszczonego poety, w pięknej, uchu schlebiającej formie, mogą mieć
wielką wartość dla pragnącego silnych wrażeń amatora, ale amatorem tego rodzaju nie bywa zwykle nikt, kogo sama
rzeczywistość zdolną jest poruszyć i wstrząść do głębi. Nie wiem, czyli w słowach tych moich nie dotykam jakiej
wielkiej prawdy lub nieprawdy psychologicznej lub estetycznej — niechaj sobie nad tym Niemcy głowy łamią, ale
zauważyłeś zapewne, kochany doktorze, że dwa najnieczulsze pod słońcem narody, tj. Anglicy i Niemcy, posiadają w
piśmiennictwie swoim największe arcydzieła nowoczesnej tragedii — dzieła Szekspira, Goethego i Schillera, podczas
gdy wrażliwi Francuzi, Włosi i my, Polacy, wznosimy się na równy szczebel z tamtymi w rodzaju „podniosłym" tylko
tam, gdzie nie ma okropności, gdzie groza sprawia wprawdzie dreszcz, ale nie budzi wstrętu. Ażeby się jaśniej
wytłumaczyć, powiem ci, że moim zdaniem potrzeba nie mieć nerwów i nie znać w życiu łez ani prawdziwego smutku,
ani rzeczywistego cierpienia, ażeby napisać lub wysłuchać z lubością i zadowoleniem np. Króla Leara albo Fausta*,
mówię napisać lub wysłuchać, bo przypuszczam, że tworzenie sprawia tyle przyjemności, co duchowe połykanie
utworu, a ponieważ widziałem Anglików i Niemców chciwie połykających strachy tragiczne i rozkoszujących się w ich
smaku, więc przypuszczam, że i twórcom równie miłą rzeczą musiało być warzenie tej strawy. Wszak sam nieraz
zwracałeś moją uwagę, jak rozkosznie Wincenty oblizuje się i uśmiecha, gdy wnosi na stół owe zrazy zawijane, w
których przyrządzaniu jest niezrównanym mistrzem; przypuszczam, że taki liryk, tragik czy romansopisarz równie jest
zadowolony ze swojego fabrykatu, i winszuję mu jego konstytucji fizycznej czy psychicznej, ale — nie posiadam jej,
niestety. Mógłbym opisać szeroko i długo, choć niezręcznie — kłótnie ze starymi babami, głupstwa szlacheckie, złe
dro
* [przyp. autora] Przypominam, że pan Maciej Jeżyński żył w epoce, która poprzedziła pp. Coppe, Zole itp., i że przeto
nie mógł mieć tak gastronomicznie wykształconego podniebienia czytelniczego, jak szanowna publiczność tegoczesna.
gi, bóle brzucha, wesela, imieniny, chrzciny itd. — ale gdybyś mię zabił, nie potrafiłbym zdać ci sprawy z śmierci
choćby najobojętniejszej mi osoby, z żalu osób pozostałych, z pogrzebu i z tego wszystkiego, co towarzyszyło tym
faktom. Dlatego też nadmienię tutaj tylko krótko i węzłowato, że zastaliśmy Bronią w stanie zupełnej prawie
bezwładności umysłowej i fizycznej i tak przygnębionego stratą, którą poniósł, że dziki zwierz byłby się ulitował nad
nim. Z początku udzieliło się to i nam, tj. mnie i Franciszkowi, ale, naturalnie, łatwiej nam było opamiętać się i zebrać
zmysły. Zarządziliśmy tedy, co było potrzeba, w ten sposób, że jeden z nas na przemian siedział przy nim i tulił go, jak
dziecko, do piersi, a drugi tymczasem zajmował się pogrzebem, gospodarstwem, Henryczkiem i ciotką. Niechaj ci
jeden szczegół wystarczy, ażeby ci dać wyobrażenie, jak dalece przyjaciel nasz potrzebował tej opieki. Miał
nieboraczysko jeszcze jakichś paręset rubli w swojej kasie — sumę tę, po części w workach, a po części w bumażkach,
schwycił do rąk, gdyśmy go oderwali od katafalku i zaprowadzili w najodleglejszy kąt jego „pałacu". Usiłował ciągle
przeliczyć ruble majacząc coś o jakimś rzeźbiarzu w Rzymie, w którym nieboszczka ongi odkryła nowego Fidiasza, i o
tym, że ów signore musi jej koniecznie wykuć nagrobek z marmuru, bo — nie przeżyłaby tego, gdyby jej kto inny
pomnik postawił. Liczył i liczył, ruble na złote, złote na skudy, a te znowu na liry, i odwrotnie — wtem licho nadnosi
jakiegoś sługusa w pończochach, który donosi, że dla pomocników murarza, który przygotował grób na cmentarzu,
potrzeba — nie pamiętam już, dwa czy trzy ruble i tyle a tyle kopiejek. Bronio wybucha nagle w płacz nadludzki, rzuca
się na szyję swojemu fagasowi i zaczyna go błagać, że wprawdzie nie ma już złamanego grosza, ale że daje mu oto
zegarek (nb. złoty, genewski), spinkę brylantową, dwa sygnety i kandelabr srebrny, a resztę odsłuży mu, choćby miał
drwa rąbać, ale niech zaspokoi murarza i niechaj mu powie, że wszystko, wszystko będzie zapłacone. Domyślasz się,
że ten sam je
gomość, który przed południem bez ostatecznej racji i bez najmniejszego taktu wyprosił za drzwi p. Borczyńskiego,
wykonał w tej chwili akt pozasądowej rumacji na osobie wygalowanego interpelanta i że obydwaj z Franciszkiem
wzięliśmy się wkrótce na serio do uporządkowania interesów Bronią. Najpierw, na własną rękę, dałem consilium
abeundi cioci i labusiowi. Henryczka, pod Opieką poczciwego bardzo wikarego z pobliskiej parafii, wyprawiłem do
Żytomierza, gdzie umieszczony jest pod dobrą opieką i będzie chodził do szkoły. Począwszy od marszałka, a
skończywszy na groomach stajennych rozpędziłem całą służbę na cztery wiatry płacąc każdemu jego trzymiesięczne
„zasługi". Na koniec posłałem po porucznika Lizdejkę, który jest niezłym agronomem, a niezrównanym organizatorem,
przełożyłem go nad wszystkimi folwarkami, ekonomami i pisarzami, zaasygnowałem mu u Halpera w Berdyczowie
tyle, ile potrzeba na połatanie najbardziej krzyczących dziur w gospodarstwie, i sprowadziłem prawnika, przy którego
pomocy zrobiliśmy układy z najdokuczliwszymi lichwiarzami. Niech nie zapomnę dodać tutaj, że p. Modest Dynicki
przybywszy na pogrzeb został z nami i że był nam nad wszelki wyraz pomocny radą, czynem i kasą. Ściśle rzecz
biorąc, on wszystko zrobił, on przepłoszył lichwiarzy żydowskich i chrześcijańskich, on obliczył, ile Bronio ma
długów, jakie płaci procenta i ile potrzeba w pierwszej chwili, ażeby wprowadzić interesa Wojnowskiego na lepszą
nieco drogę. Pokazało się, że wystarczy pięćdziesiąt tysięcy rubli, pożyczonych na od sta, ażeby oczyścić majątek w
latach. Daliśmy po połowie, ja i Dynicki, i potrzeba jeszcze tylko przeprowadzenia niektórych formalności prawnych, a
z tej strony przynajmniej będzie spokój. Obecnie zabraliśmy Bronią z sobą i wieziemy go do Isakowiec, a p. Modest
został z porucznikiem, ażeby mu dać wskazówki co do zasiewów ozimych i pomóc przy zakupnie inwentarza. Na tym
mógłbym skończyć list niniejszy, pisany w drodze,
znowu u p. Wolfa Mendlowicza, gdybym ci, kochany konsyliarzu, nie był winien końca komedii z Bińcią Tabicką i z
jej swatami. Obróć kartkę i przygotuj się na niespodziankę nie lada.
Oto przed chwilą nieoceniona siostrunia wpadła tutaj jak piorun i zażądała kategorycznie, ażeby ktokolwiek z nas —
ja, Franciszek, Józio, Dynicki albo porucznik — wyzwał na pojedynek i zastrzelił Ewarysta Borczyńskiego,
urodzonego z hrabianki Kawkowskiej. O ile mogłem wyrozumieć z jej impetycznego i niekoniecznie współczucie
budzącego opowiadania, nie czekała ona wcale, ażebym rozpoczął przeznaczone mi funkcje swata, ale w mojej
nieobecności i ku wielkiemu mojemu ukontentowaniu wypełniła je sama. Otóż, czy pan Ewaryst nie podziela
filozoficznych moich zapatrywań na nierówności wieku w małżeństwie, które zyskały tyle uznania ze strony Bińci,
czyli też brała się do rzeczy zbyt obcesowo, czyli na koniec potomek po kądzieli Kawkowskich obliczył, że rubli,
które ma Bińcia, nie wystarczą na zapłacenie jego długów, podczas gdy wystarczyłyby z czubkiem, gdyby były
dodane do posagu Elżusi i do tego, co jej przypadnie „po najdłuższym życiu", dosyć, że zrobiła się jakaś awantura, o
której wiem tylko tyle, że w jej ciągu pan Ewaryst i rodzicielkę swoją, hrabiankę przecież Kawkowską, i Bińcię nazwał
obiedwie... zadrżyj, konsyliarzu! nazwał je „starymi babami!" Bardzo to niepięknie z jego strony, ale powiedziałem
Bińci, że nie widzę w tym jeszcze dostatecznej racji, bym miał obarczać sumienie moje zbrodnią zabójstwa i wchodzić
w kolizję z kryminałami. Sypnęła mi w oczy czymś na kształt „wyrodka i podłego tchórza" — ale przynajmniej poszła
sobie precz, a tymczasem zaprzęgają już konie i wyjeżdżamy stąd natychmiast, oby jak najdalej. Tak wzdycha twój
przyjaciel
Maciej Jeżyński
P.S. Wyobraź sobie: W tej chwili pan Wolf przedłożył mi rachunek, w którym domaga się po kop. za garniec owsa, a
po kop. za wiązkę siana. Jak radzisz, czy zapłacić, czy posłać po
czastnego prystawa? I nie zapomnij, kochany konsyliarzu, przysłać mi odwrotną pocztą pudełko genialnych twoich
pigułek. Kończę, bo Wasyl już zajechał.
VI
Wołoczyska, września
Drogi doktorze! Nie pisałem dawno, bo nie miałem ani chwilki czasu. Komornik Otyłowski musiał ci donieść, że
poleciłem mu wniesienie prośby do forum nobilium w Stanisławowie, ażeby pozwolono na zamążpójście Elżusi.
Domyśliłeś się tedy zapewne, że pan Modest Dynicki oświadczył się i że nie doświadczył losu p. Ewarysta. Stało się to
w Isakowcach i scena była bardzo rzewna, wszystkie panny płakały, nie wiem, czy z radości, że Elżusia ubierze się w
czepek, czy z żalu, że p. Modest dostanie żonę. Walny chłopak, nie uwierzysz, jak doskonale zaaranżował interesa
Wojnowskiego. Ślub odbędzie się u mnie na św. Katarzynę, która była patronką nieboszczki mojej siostry, a matki
Elżusi. Bronio przyszedł już trochę do siebie, wyprawiliśmy go do Żytomierza. Niech się zajmie synem, to go
przywoła do życia. Pigułek nie otrzymałem, ale mniejsza o to, za pięć dni będę je miał bezpośrednio z twoich rąk,
najserdeczniejszy z synów Eskulapa. Byłbym zapomniał donieść ci, że Marynia Janicka idzie za mąż, i Hancia także,
jedna za dyrektora cukrowni, a druga za inżyniera architektę. Widocznie to nasz przejazd przez okolicę Starego
Konstantynowa wywołał taką skłonność do żeniaczki w kawalerach i tak przychylne małżeństwu usposobienie panien.
Tylko Bińcia zrezygnowała stanowczo — na razie przynajmniej. Przypomniała sobie w sam czas, że Józio już
anticipando wyraził jej nieukontentowanie p. Ewarystowi, wiesz, wówczas, gdy się tak uniosłem. Otóż sprowadziła
chłopca przemocą prawie do Starego Konstantynowa, wycałowała go, zawołała jakiegoś biuroskroba i dwóch'
świadków i sporządziła testament, na mocy którego Józio jest jej uni
wersalnym spadkobiercą. Tym lepiej dla niego, jeżeli panna Tabicka przed śmiercią nie zmieni ostatniej swej woli albo
dotychczasowego swego panieńskiego stanu. Jest coś matrymonialnego w powietrzu, dowiaduję się właśnie, że Semko
oświadczył swój afekt Frani i że będziemy mieli nie jedno, ale dwa wesela na św. Katarzynę. Potrzeba będzie
wybudować chatę na gruncie, obok stawiska przy drodze do Romanówki i wybrać na oborze jałówkę dla tej młodej
pary. Jakie to szczęście, że szaleństwo to nie chwyciło się jeszcze i nie chwyci chyba nigdy głowy twojego przyjaciela,
który podpisuje się tutaj po raz ostatni w tej podróży, jako twój niezmienny
Maciej Jeżyński
VII
Epilog
Podczas gdy Obrazki powyższe wychodziły z prasy, oczekiwałem z biciem serca, rychło mię dosięgną gromy, które
zbyt ponoś zuchwale wyzwałem w przedmowie. Obawy moje nie ziściły się i mógłbym śmiało epilog niniejszy
zamknąć w kilku słowach, cytując Horacjuszowskie: „Exegi monumentum"
gdyby mię nie trapiła myśl, że tu musi koniecznie zachodzić jakiś plagiat, tylko nie wyśledzony jeszcze przez żadnego
krytyka. Toć plagiaty są istną plagą prześladującą ludzkość nie od dzisiaj — i w tej chwili np. przypominam sobie, że
owe przechwałki, którymi Horacy zamyka księgę swoich pieśni, znajdują się powtórzone niemal słowo w słowo w
zakończeniu Metamorfoz Owidiusza. Ciekawa rzecz, kto kogo okradł, czy Naso Flaccusa, czy Flaccus Nasona. Co się
zaś tyczy moich Obrazków, o których aż mi miło wspomnieć w tak dystyngowanym towarzystwie starożytnych
sankiulotów — otrzymałem dotychczas same tylko wskazówki, że wspomniane w nich osoby i wypadki znane są
powszechnie na Wołyniu. Mówiono mi już nawet, jak się nazywał właśnie marszałek Czarnokoński i że go gdzieś
Czajkowski opisał, mam kilku znajomych, którzy znali osobiście porucznika Lizdejkę, ciocię Tabicką i nieboszczkę
panią Wojnowską, a co najgorsza, zagrożono mi, że ów p. Borczyński, o którym p. Maciej wyraża się niezbyt
korzystnie, ożenił się później i ma już dorosłego syna, który mię niezawodnie wyzwie i zastrzeli za to, że ośmieliłem
się rodziciela jego „podać do druku".
Wszystko to, jakkolwiek po części jest nieprzyjemnym, stanowi przecież dowód niezbity, że Obrazki powyższe są
oryginalnie wołyńskie. Proszę sobie tedy wyobrazić moje zdziwienie, gdy onegdaj wpada mi przypadkiem do rąk
książka, ozdobiona na tytułowej karcie swojej oczywistym fałszem, jakoby była drukowana w Londynie w r. , a więc
sto siedem lat temu. Książka ta nosi tytuł: The expedition of Humphrey Clinker, by T. Smollett, M. D. i obejmuje
sporych arkuszy bitego druku — ale z przykrością zmuszony jestem skonstatować, że w tej liczbie znajduje się także
dosłowny prawie przekład powyższych czterech arkuszy mojej pracy literackiej, i to prawdziwy przekład, a nie
przeróbka, bo nie można przecież nazwać prze
róbką tego, że ktoś nazwiska polskie i litewskie przetłumaczy na angielskie i szkockie. I o tym to plagiacie Thackeray'
w odczytach swoich wyraża się jak następuje:
„Nowela pt. Humphrey Clinker jest, moim zdaniem, najzabawniejszą powieścią, jaką kiedykolwiek napisano od czasu
wynalezienia sztuki powieściopisarskiej. Postacie w niej skreślone przez długie jeszcze wieki pobudzać będą Anglików
do śmiechu, a z całej książki tryska potok dobrego humoru, niewyczerpany jak źródło Blaududa" (w Bath) .
Słowa te, pochodzące z ust tak kompetentnych, dowodzą, że nie przesadziłem bynajmniej, twierdząc na wstępie, iż
Wędrówki Pana Macieja są fragmentem jednego z największych arcydzieł sztuki powieściopisarskiej, ale powtarzam
raz jeszcze, że arcydzieło to jest plagiatem, którego sprawca powinien pójść pod katowski miecz krytyki. Dr Smollett
dowiedział się skądsiś, że Jeżyński pochodzi od jeżyny, i dlatego też obywatel ten nazywa się u niego Mathias
Bramble. P. Jeżyński jest z Pokucia i chwali „baraninę z połonin" i pstrągi z Bystrzycy, p. Bramble jest z Walii i chwali
baraninę i pstrągi walijskie. P. Jeżyński jedzie na Litwę,'p. Bramble do Szkocji, i chwali ją tak, jak tamten Litwę. P.
Jeżyńskiego leczy dr Ludwikowski, lekarz pana Bramble nazywa się dr Lewis i zawiaduje także domem w jego
nieobecności. P. Jeżyński ma reumatyzm, siostrzeńca i siostrzenicę, p. Bramble także. Elżusia wychodzi za mąż,za
Dynickiegóo a panna Lydia Melford za Dennisona. P. Jeżyński ma siostrę cioteczną, która się nazywa p. Tabicka i
pragnie wyjść za mąż, a siostra p. Bramble nazywa się Miss Tabitha i chce także zostać mężatką. Bronio Wojnowski
ożeniony jest z panną Tomaszewską, a Mr. Baynard z panną Tompson, zresztą cała historia przeniesiona jest żywcem
na grunt angielski z tą różnicą, że morgi nazwane są akrami, a ruble funtami. Trzech sąsiadów na Wołyniu jest pod
pantoflami trzech sąsia
dek i wszyscy trzej są na prostej drodze do ruiny — otóż dr Smollett znalazł trzech skwajrów angielskich, którzy
czynią to samo; jak gdyby Anglia mogła ostać się dotychczas i wytargować jeszcze od Turków Cypr przy takim
gospodarstwie szlacheckim, dzięki któremu my własnej skóry od tych, co nas drą, wytargować nie możemy! Ale idźmy
dalej. P. Jeżyński spotyka na Wołyniu porucznika Lizdejkę, Litwina, znanego całemu Wołyniowi — więc i p. Bramble
robi znajomość z porucznikiem Szkotem, który się nazywa Lismabago, ale zresztą podobny jest do tamtego jak jedna
kropla wody do drugiej. P. Czarnokoński jest marszałkiem na Wołyniu, a w Anglii został baronetem i pisze się Sir
Bullford, tylko zamiast sprawnikowi, płata figla sędziemu, oczywiście, dosłownie te same figle wołyńskie, które
opisuje p. Jeżyński, i zakończone tą samą zemstą porucznika. Na Wołyniu, równie jak w całej Polsce, jest zwyczaj, że
mężczyźni razem z damami wstają od stołu, otóż u pp. Baynardów Anglicy naśladują w tym Wołyniaków
zapomniawszy, że nie są u pp. Wojnowskich. Jednego tylko p. Borczyńskiego nie tknął mi dr Smollett — jest to typ tak
specjalnie wołyński, że publiczność angielska byłaby się przecież połapała, z kim ma do czynienia. Abramko p.
Janickiego ocalał także jakimś cudem, ale za to pluskwy ze Starego Konstantynowa rozgościły się po wszystkich
zajazdach angielskich.
Potrzebaż jeszcze dłuższego wywodu, ażeby wykazać, jak okropnie zostałem pokrzywdzony przez humorystę
angielskiego? Czy może mię kto podejrzewać, że raczej ja z mojej strony dopuściłem się rabunku na utworze dr
Smolletta? Powołuję się na fakt notoryczny, że naszkicowane przeze mnie postacie są wołyńskimi, a nie angielskimi.
Zresztą, widziano już wprawdzie nieraz Wołyniaków zanglizowanych, ale zwołyniacżonego Anglika nikt jeszcze nie
widział.
Pozostaje mi więc jeszcze tylko, dla uzupełnienia obrony mojej, a raczej oskarżenia, rozprawić się z tą okolicznością,
że
w istocie wszystkie encyklopedie i podręczniki literatury utrzymują zgodnie, iż dr Tobiasz Smollett umarł w Liwornie,
października roku, w roku swego życia. Jest to okoliczność o tyle niedogodna, że sprawia pewną lukę chronologiczną
w żelaznym łańcuchu moich rozumowań. Ale opowiem szanownemu czytelnikowi anegdotę, która pozorną tę
sprzeczność wyjaśni przez analogię.
Dyrektor P. wykładając w Stanisławowie grekę czytał zawsze na początku godziny „katalog", tj. spis uczniów. Ile razy
przy takiej sposobności usiłowano wytłumaczyć nieobecność którego z kolegów słabością albo tym, że rodzice jego
przyjechali, lub czym podobnym, dyrektor powtarzał stereotypowo: Das ist nur eine Ausrede! (to tylko wymówka!) i
bez litości notował absencję. Otóż zdarzyło się, że jeden z uczniów, dajmy na to Iksowski, umarł. Dyrektor czyta
katalog i wywołuje jego nazwisko.
— Er ist gestorben! — odzywa się na raz kilkanaście głosów. — Gestorben, gestorben! — odpowiada p. P. — das ist
nur eine Ausrede!
Niechaj że sobie dr Smollett znów drukuje po encyklopediach, że już dawno umarł; ja w to nigdy nie uwierzę i
spodziewam się, że szanowny czytelnik z grzeczności pójdzie za moim przykładem. Do was zaś, bracia literaci,
zwracam się na zakończenie z przestrogą: strzeżcie się plagiatów jak ognia i nie wmawiajcie w ludzi, że. marszałek
Czarnokoński mógł kiedy być baronetem angielskim, a porucznik Lizdejko Szkotem. Nie uwierzycie, jak to boli,
wskutek takiego wypadeczku, stać się niegodnym portretu w Dzienniku dla wszystkich. Mam nadzieję, że dr Smollett
nigdy nie ujrzy tam swojej litografii.